Gemmel David Ostatni strażnik

background image

5

Rozdzia³ pierwszy

NA PO£UDNIE OD ZIEM ZARAZY – ANNO DOMINI 2341

A

jednak nie umar³. Cia³o wokó³ rany po pocisku na jego biodrze

 zamarz³o, gdy temperatura spad³a do trzydziestu stopni poni¿ej

zera. Na brodzie uformowa³ siê lód, a szron na ciê¿kim czarnym p³asz-

czu po³yskiwa³ biel¹ w poœwiacie ksiê¿yca. Odleg³e iglice Jeruzalem

rozmy³y siê, przeistoczy³y w sosnê okryt¹ ca³unem œniegu. Shannow

ko³ysa³ siê w siodle, próbuj¹c skupiæ wzrok na mieœcie, którego szu-

ka³ tak d³ugo, ale miasto przepad³o. Musia³ przytrzymaæ siê ³êku,

gdy koñskie kopyto omsknê³o siê na kamieniu, a wówczas ból w bo-

ku rozgorza³ z now¹ si³¹.

Œci¹gn¹³ wodze karego ogiera, kieruj¹c go w dolinê.

W g³owie wirowa³y mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebez-

pieczna podró¿ przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak

olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelani-

na, wojna i œmieræ.

Œnie¿yca znów uderzy³a z furi¹, niesione wiatrem drobiny za-

marzniêtego œniegu smaga³y bezlitoœnie twarz Shannowa. Œnieg za-

lepia³ mu oczy, umys³ trawi³a gor¹czka. Wiedzia³, ¿e ¿ycie opuszcza

jego cia³o z ka¿d¹ mijaj¹c¹ sekund¹, lecz nie mia³ ani si³y, ani chêci,

by z tym walczyæ.

Wspomina³ farmê i Donnê, tak jak ujrza³ j¹ po raz pierwszy, sto-

j¹c¹ w drzwiach ze starodawn¹ kusz¹ w d³oniach. Wziê³a go za zbójcê

i lêka³a siê o ¿ycie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie wini³ jej

za tê pomy³kê. Wiedzia³, jak jawi siê ludziom Cz³owiek Jeruzalem –

wysoki, posêpny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod

background image

6

którego wyzieraj¹ zimne, bardzo zimne oczy, które widzia³y zbyt wiele

œmierci i rozpaczy. Zawsze by³o tak samo. Ludzie stali i gapili siê

na jego twarz pozbawion¹ wyrazu, a potem ich spojrzenia zeœlizgi-

wa³y siê w dó³, na pistolety, przera¿aj¹c¹ broñ Gromow³adcy.

Donna Taybard by³a jednak inna. Przygarnê³a Shannowa do swe-

go domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych,

ja³owych dziesiêcioleci Cz³owiek Jeruzalem zazna³ szczêœcia.

Ale póŸniej nadeszli zbójcy i ludzie nios¹cy wojnê, a w koñcu

Piekielnicy. Shannow ruszy³ przeciw nim wszystkim dla kobiety, któr¹

pokocha³ – tylko po to, by zobaczyæ, jak ona wychodzi za innego.

I znowu by³ sam, i umiera³ w skutych lodem górach, w dziczy

nie naniesionej na ¿adn¹ mapê. Co najdziwniejsze, wcale siê tym nie

przejmowa³. Wokó³ hula³ wiatr. Zagubiony w syrenim œpiewie za-

wieruchy osun¹³ siê bezw³adnie na kark ogiera. Wierzchowiec wy-

chowa³ siê w górach; nie znosi³ wyj¹cego wichru i k¹saj¹cego œnie-

gu. Skrêci³ miêdzy drzewa do skalnej rozpadliny i pod¹¿y³ jelenim

szlakiem do gardzieli tunelu, wydr¹¿onego w lawie starego grzbietu

wulkanicznego. Tutaj by³o nieco cieplej. Ogier wchodzi³ coraz g³ê-

biej, czuj¹c na grzbiecie bezw³adny ciê¿ar. To go niepokoi³o, bo jeŸ-

dziec zawsze pewnie trzyma³ siê w siodle i kierowa³ nim lekkimi ru-

chami kolan i cugli.

Szerokie chrapy ogiera rozdê³y siê, gdy z g³êbi tunelu nap³yn¹³

zapach dymu. Zwierzê zatrzyma³o siê u wejœcia do jaskini i zatañ-

czy³o nerwowo, dzwoni¹c podkowami o skaliste pod³o¿e. Ku niemu

ruszy³ mroczny cieñ… Przestraszony koñ stan¹³ dêba i Shannow bez-

w³adnie osun¹³ siê z siod³a. Zakoñczona szponami wielka d³oñ chwy-

ci³a uzdê, tunel wype³ni³ siê zapachem lwa. Ogier spróbowa³ wyrwaæ

siê, uderzyæ intruza podkutymi ¿elazem kopytami, lecz rêce mocno

trzyma³y. Us³ysza³ cichy, niski szept, poczu³ delikatne g³askanie po

karku. Uspokojony, pozwoli³ poprowadziæ siê w g³¹b jaskini, gdzie

p³onê³o ognisko otoczone p³askimi kamieniami. Sta³ cierpliwie, gdy

obcy zarzuci³ wodze na wystaj¹cy wystêp i odszed³.

Przed jaskini¹ Shannow jêkn¹³ i spróbowa³ przekrêciæ siê na

brzuch, ale podda³ siê bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem

uchyli³ powieki, zobaczy³ przera¿aj¹ce oblicze. Ciemne w³osy oka-

la³y zdeformowan¹ twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, p³a-

skim nosem i ustami naje¿onymi rzêdem ostrych k³ów. Shannow, nie-

zdolny do wykonania ruchu, móg³ tylko przygl¹daæ siê stworowi.

Rêce uzbrojone w szpony wsunê³y siê pod jego cia³o i unios³y je

bez trudu. Shannow niczym dziecko zosta³ zaniesiony do jaskini i de-

background image

7

likatnie u³o¿ony blisko ognia. Stworzenie siêgnê³o do zapiêcia jego

p³aszcza, ale d³onie podobne zwierzêcym ³apom nie poradzi³y sobie

z zamarzniêtymi wêz³ami. Szpony z sykiem rozciê³y rzemienie i Shan-

now poczu³, jak zsuwa siê z niego p³aszcz. Powoli i ostro¿nie stwo-

rzenie zdjê³o zamarzniête ubranie i okry³o go ciep³ym kocem. Cz³o-

wiek Jeruzalem zasn¹³ – a jego sny pe³ne by³y bólu.

Znowu walczy³ z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento, podczas gdy

„Titanic” ¿eglowa³ po widmowym morzu, a diabe³ kroczy³ ulicami

Babilonu. Tym razem Shannow nie móg³ wygraæ; walczy³ o ¿ycie,

gdy morze wdziera³o siê do rozbitego statku. S³ysza³ krzyki ton¹-

cych; mê¿czyzn, kobiet i dzieci, jednak nie by³ w stanie ich urato-

waæ. Przebudzi³ siê zlany potem i spróbowa³ usi¹œæ, ale ból wybuch-

n¹³ w zranionym boku. Jêkn¹³ dojmuj¹co i na powrót pogr¹¿y³ siê

w gor¹czkowych majakach.

Zmierza³ w kierunku gór, kiedy us³ysza³ strza³; wjecha³ na szczyt

wzgórza i spojrza³ ku zagrodzie. Trzech mê¿czyzn wywleka³o z do-

mostwa dwie kobiety. Wyci¹gn¹³ pistolet i wbi³ obcasy w boki ogiera,

który niczym grom pocwa³owa³ w ich kierunku. Na jego widok mê¿-

czyŸni odepchnêli kobiety. Dwaj wyci¹gnêli muszkiety, trzeci rzuci³

siê na niego z no¿em. Shannow œci¹gn¹³ wodze, ogier stan¹³ dêba.

Pierwszy strza³ by³ celny i zbójca run¹³ na ziemiê. Przyskoczy³ ten

z no¿em, ale Shannow przekrêci³ siê w siodle i strzeli³ z bliska: kula

trafi³a mê¿czyznê w czo³o i wysz³a ty³em g³owy w fontannie krwi. Trze-

ci poderwa³ broñ, pocisk odbi³ siê rykoszetem od ³êku siod³a i prze-

szy³ biodro Shannowa. Cz³owiek Jeruzalem, nie zwracaj¹c uwagi na

falê nag³ego bólu, wystrzeli³ dwukrotnie. Pierwsza kula trafi³a zbójcê

w bark, a¿ obróci³ siê doko³a, druga strzaska³a mu czaszkê.

W raptownie zapad³ej ciszy Shannow osadzi³ ogiera, wpatruj¹c

siê w kobiety. Starsza zbli¿y³a siê do niego na tyle, ¿e móg³ dostrzec

strach w jej oczach. Krew s¹czy³a mu siê z rany i skapywa³a na sio-

d³o, jednak siedzia³ wyprostowany.

– Czego od nas chcesz? – zapyta³a.

– Nic, pani, przyby³em wam na ratunek.

– To dobrze. – Jej oczy nadal by³y wrogie. – Uratowa³eœ nas,

i dziêki ci za to.

Cofnê³a siê, nie spuszczaj¹c z niego oczu. By³ pewien, ¿e wi-

dzia³a krew, ale nie móg³ – nie chcia³ – prosiæ o pomoc.

– ¯yczê dobrego dnia – rzuci³ na odjezdnym.

background image

8

M³odsza pobieg³a za nim. By³a ³adn¹ blondynk¹, z twarz¹ ogo-

rza³¹ od s³oñca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wznios³a ku

niemu du¿e b³êkitne oczy.

– Wybacz, matka nie ufa mê¿czyznom Tak mi przykro.

– Odsuñ siê od niego, dziewczyno! – krzyknê³a starsza i dziew-

czyna cofnê³a siê pos³usznie.

Shannow pokiwa³ g³ow¹.

– Zapewne nie bez powodu. ¯a³ujê, ¿e nie mogê zostaæ i pomóc

wam pogrzebaæ tych drani.

– Jesteœ ranny. Pozwól, ¿e ci pomogê.

– Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma bia³e wie¿yce

i bramy p³on¹ce od z³ota. Tam siê mn¹ zajm¹.

– Tutaj nie ma ¿adnego miasta.

– Znajdê je. – Tr¹ci³ piêtami boki ogiera i odjecha³.

Przebudzi³o go dotkniêcie czyjejœ rêki. Zobaczy³ pochylon¹ nad

sob¹ zwierzêc¹ twarz.

– Jak siê czujesz? – G³os by³ niewyraŸny, s³owa zlewa³y siê z so-

b¹. Shannow zrozumia³ pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.

– ¯yjê, dziêki tobie. Kim jesteœ?

Stworzenie przekrzywi³o wielk¹ g³owê.

– NieŸle. Zwykle pytaj¹, czym jestem. Nazywam siê Shir-ran.

Silny z ciebie cz³owiek, skoro jeszcze ¿yjesz z tak¹ ran¹.

– Kula przesz³a na wylot. Pomo¿esz mi usi¹œæ?

– Nie. Le¿ tutaj. Zaszy³em ranê z przodu i z ty³u, ale moje palce

nie s¹ ju¿ takie jak kiedyœ. Nie ruszaj siê i wypoczywaj. Porozma-

wiamy rano.

– Co z moim koniem?

– Jest bezpieczny. Trochê siê mnie przestraszy³, ale szybko do-

szliœmy do porozumienia. Nakarmi³em go ziarnem, które mia³eœ w ju-

kach. Œpij, cz³owieku.

Shannow rozluŸni³ siê. Wsun¹³ rêkê pod koc i siêgn¹³ do rany na

biodrze. Wyczu³ gêste szwy i niezdarne wêz³y. Rana nie krwawi³a,

ale ba³ siê, ¿e mog³y j¹ zabrudziæ w³ókna z p³aszcza. One zabija³y

czêœciej ni¿ kula, zatruwaj¹c krew i powoduj¹c gangrenê.

– To dobra rana – rzek³ cicho Shir-ran, jak gdyby czytaj¹c w je-

go myœlach. – Wyp³ywaj¹ca krew oczyœci³a j¹, jak myœlê. Tutaj w gó-

rach rany dobrze siê goj¹. Powietrze jest czyste. Bakterie s¹ zbyt

delikatne, by prze¿yæ przy trzydziestu stopniach poni¿ej zera.

background image

9

– Bakterie? – wyszepta³ Shannow, powoli opuszczaj¹c powieki.

– Zarazki… brud, który sprawia, ¿e rany siê j¹trz¹.

– Rozumiem. Dziêkujê ci, Shir-ranie.

I Shannow zapad³ w sen bez snów.

Cz³owiek Jeruzalem przebudzi³ siê g³odny i podniós³ siê do po-

zycji siedz¹cej. W blasku p³on¹cego ognia dostrzeg³ wielki stos drze-

wa le¿¹cy pod œcian¹. Rozejrza³ siê po jaskini. Mia³a oko³o piêædzie-

siêciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szcze-

linami, przez które leniwie ulatywa³ dym z ogniska. Obok jego koców

le¿a³ buk³ak, oprawiona w skórê Biblia i pistolety, schowane w na-

t³uszczonych, skórzanych olstrach. Shannow siêgn¹³ po manierkê,

wyci¹gn¹³ oprawiony w mosi¹dz korek i napi³ siê ³apczywie. PóŸ-

niej w œwietle ogniska obejrza³ ranê na biodrze. Skóra by³a posinia-

czona i zaogniona, ale rana wygl¹da³a na czyst¹ i nie krwawi³a. Wsta³

powoli i ostro¿nie, szukaj¹c wzrokiem ubrania. Le¿a³o suche i nied-

bale z³o¿one na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschniêta

krew wci¹¿ plami³a bia³¹ we³nian¹ koszulê, ale odzia³ siê w ni¹ i w³o-

¿y³ czarne we³niane spodnie. Nie móg³ zapi¹æ pasa, poniewa¿ skóra

zbyt mocno wpija³a siê w ranê na biodrze. Mimo wszystko w ubra-

niu poczu³ siê bardziej cz³owiekiem. Wci¹gn¹³ skarpety, wzu³ wyso-

kie jeŸdzieckie buty i ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ ogier. Poklepa³ go

po karku, a on pochyli³ ³eb i przytuli³ chrapy do jego piersi.

– Ostro¿nie, przyjacielu, wci¹¿ jestem bardzo s³aby. – Zawiesi³

na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie by³o.

W pobli¿u stosu drewna sta³ rz¹d pó³ek skleconych z nieheblowa-

nych desek. Na niektórych le¿a³y ksi¹¿ki, na innych woreczki z sol¹,

cukrem, suszonym miêsem i owocami. Shannow zjad³ parê owoców

i wróci³ do ognia. W jaskini by³o gor¹co. Po³o¿y³ siê na kocach, wzi¹³

pistolety i wyczyœci³ je dok³adnie. Oba by³y broni¹ Piekielników, od-

tylcow¹ i wielolufow¹. Otworzy³ sakwê i sprawdzi³ naboje. Mia³ ich

jeszcze czterdzieœci siedem, ale kiedy siê skoñcz¹, ta cudownie wywa-

¿ona broñ stanie siê bezu¿yteczna. Siêgn¹³ g³êbiej do sakwy, znalaz³

w³asne pistolety kapiszonowe, które s³u¿y³y mu tak dobrze przez dwa-

dzieœcia lat. Do tej pary móg³ sam wyrabiaæ proch i odlewaæ kule. Po

wyczyszczeniu owin¹³ je w nas¹czon¹ oliw¹ skórê i ponownie scho-

wa³ g³êboko w jukach. Dopiero wtedy siêgn¹³ po Bibliê.

By³a to ksiêga o cienkich kartkach, z³oconych na brzegach, ale

sfatygowanych od czêstego wertowania, w skórzanej oprawie, g³adkiej

background image

10

jak jedwab. Shannow przysiad³ przy ogniu i otworzy³ Bibliê na Ksiê-

dze Habakuka. Czyta³ g³oœno, a g³os mia³ g³êboki i dŸwiêczny.

Dok¹d ¿e, Panie, wzywaæ Ciê bêdꠖ A Ty nie wys³uchujesz? Wo-

³aæ bêdê ku Tobie: Krzywda! – a Ty nie pomagasz? Czemu ka¿esz mi

patrzyæ na nieprawoœæ i na z³o spogl¹dasz bezczynnie? Oto ucisk i prze-

moc przede mn¹, powstaj¹ spory, wybuchaj¹ waœnie. Tak wiêc straci-

³a Tora moc swoj¹, sprawiedliwego s¹du ju¿ nie ma; bezbo¿ny bo-

wiem gnêbi uczciwego, dlatego wyrok s¹dów ulega wypaczeniu.

– I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? – zapyta³ Shir-ran.

– W sposób sobie w³aœciwy – odrzek³ Shannow. – Sk¹d wiesz,

jak siê nazywam?

Olbrzymie stworzenie zbli¿y³o siê ociê¿ale, gn¹c szerokie ra-

miona pod ciê¿arem ogromnej g³owy. Przysiad³o na kamieniach przy

ogniu. Shannow zwróci³ uwagê, ¿e oddycha urywanie, a z ucha s¹-

czy mu siê strumyczek krwi, zlepiaj¹cy w³osy czarnej grzywy.

– Jesteœ ranny? – zapyta³ Shannow.

– Nie. To tylko Przemiana. Znalaz³eœ jedzenie?

– Tak. Trochê suszonych owoców w scukrzonym miodzie. S¹

bardzo dobre.

– WeŸ je wszystkie. Mnie ju¿ nie smakuj¹. Jak twoja rana?

– Goi siê dobrze, jak obieca³eœ. Wydaje siê, ¿e cierpisz, Shir-

ranie. Czy móg³bym jakoœ ci pomóc?

– Nie, Shannow. Mo¿esz tylko przez jakiœ czas dotrzymaæ mi

towarzystwa.

– To bêdzie przyjemnoœæ. Minê³o wiele czasu, od kiedy po raz

ostatni siedzia³em przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, sk¹d

mnie znasz?

– S³ysza³em o tobie, Shannow. Czarna Pani mówi³a o tobie…

i o twojej walce z Piekielnikami. Jesteœ silnym cz³owiekiem. I pra-

wym, wiernym przyjacielem, jak s¹dzê.

– Kim jest Czarna Pani? – zapyta³ szybko Shannow, zmieszany

komplementami.

– Jest tym, kim jest: czarn¹ jak heban piêknoœci¹. Pracuje wœród

Dianae… mojego ludu… i wœród Wilczaków. NiedŸwiedzie nie uzna-

j¹ jej, bowiem ich cz³owieczeñstwo ju¿ przeminê³o. S¹ zwierzêta-

mi… teraz i na zawsze. Jestem zmêczony, Shannow. Chcê odpocz¹æ…

spaæ. – Leg³ na brzuchu, wspieraj¹c g³owê na szponiastych d³oniach.

Bursztynowe oczy przymknê³y siê i ponownie otworzy³y. – Jeœli…

kiedy przestaniesz mnie rozumieæ, osiod³aj ogiera i odjedŸ st¹d. Poj-

mujesz?

background image

11

– Nie – odrzek³ Shannow.

– Zrozumiesz – odpowiedzia³ Shir-ran.

Shannow posili³ siê owocami i wróci³ do czytania Biblii. Ksiêga

Habakuka od dawna by³a jego ulubion¹. Jej s³owa by³y krótkie i s³od-

ko-gorzkie, ale odbija³y w¹tpliwoœci i lêki jego serca, a czyni¹c to,

pomniejsza³y je.

Trzy dni Shannow spêdzi³ z Shir-ranem, lecz choæ czêsto roz-

mawiali, Cz³owiek Jeruzalem niewiele dowiedzia³ siê o Dianae. Ze

sk¹pych informacji wynika³o, ¿e istnieje kraj, w którym ludzie po-

woli przeistaczaj¹ siê w zwierzêta. ¯y³y tam ludy Lwa, Wilka i Nie-

dŸwiedzia. Przemiana NiedŸwiedzi zosta³a ukoñczona, ludzka spu-

œcizna przepad³a na zawsze. Wilczaki wymiera³y. Pozostali jedynie

ludzie Lwa. Shir-ran mówi³ o piêknie ¿ycia, o jego udrêkach i chwa-

le, i Shannow zacz¹³ rozumieæ, ¿e wielki stwór umiera. Nie rozma-

wiali o tym, ale z dnia na dzieñ cia³o Shir-rana przemienia³o siê co-

raz bardziej, nabrzmiewa³o i wykrêca³o okropnie, a¿ w koñcu nie móg³

ju¿ staæ wyprostowany. Krew la³a mu siê z uszu, a mowa by³a ledwo

zrozumia³a. Noc¹ powarkiwa³ przez sen.

Czwartego dnia rano Shannow przebudzi³ siê, s³ysz¹c kwik prze-

ra¿onego ogiera. Stoczy³ siê z pos³ania i b³yskawicznie siêgn¹³ po

pistolet. Shir-ran kuca³ przed koniem, ko³ysz¹c wielk¹ g³ow¹.

– Co siê sta³o? – zawo³a³ Shannow.

Shir-ran poruszy³ siê i Shannow stwierdzi³, ¿e patrzy w burszty-

nowe œlepia olbrzymiego lwa. Zwierzê skoczy³o ku niemu, wiêc rzu-

ci³ siê w bok i ciê¿ko upad³ na ziemiê. Ból przeszy³ jego cia³o, ale

zdo³a³ siê przeturlaæ, gdy lew przypuœci³ atak. Jego ryk wype³ni³ ja-

skiniê.

– Shir-ran! – krzykn¹³ Shannow.

Lew przekrêci³ g³owê i przez chwilê Shannow widzia³ w jego

oczach b³ysk zrozumienia… który zgas³ bezpowrotnie. Zwierzê po-

nownie skoczy³o. Strza³ pistoletu przetoczy³ siê po jaskini.

Zwierzê, które kiedyœ by³o Shir-ranem, pad³o na skaliste pod³o-

¿e i przewali³o siê na bok, wbijaj¹c œlepia w oczy Shannowa. Cz³o-

wiek Jeruzalem przykl¹k³ przy jego ciele, po³o¿y³ d³onie na czarnej

grzywie.

– Wybacz mi – wyszepta³.

Oczy zwierzêcia zamknê³y siê, a oddech usta³.

Shannow od³o¿y³ pistolet i wyci¹gn¹³ Bibliê.

– Ocali³eœ moje ¿ycie, Shir-ranie, a ja zabra³em twoje. To nie

jest sprawiedliwe, a jednak nie mia³em wyboru. Nie wiem, jak modliæ

background image

12

siê za ciebie, bo nie wiem, kim by³eœ – cz³owiekiem czy zwierzê-

ciem. Ale okaza³eœ mi dobroæ i dlatego polecê twoj¹ duszê Najwy¿-

szemu. – Otworzy³ Bibliê.

Trzymaj¹c lew¹ d³oñ na ciele Shir-rana, czyta³:

– Do Pana nale¿y ziemia i to, co j¹ nape³nia, œwiat i jego miesz-

kañcy… Kto wst¹pi na górê Pana, kto stanie w Jego œwiêtym miej-

scu? Cz³owiek o rêkach nieskalanych i o czystym sercu, który nie

sk³oni³ swej duszy ku marnoœciom i nie przysiêga³ fa³szywie.*

Podszed³ do dr¿¹cego ogiera i osiod³a³ go. Zabra³ resztê ¿ywno-

œci, skoczy³ na siod³o i wyjecha³ z jaskini.

Za nim ogieñ zamigota³… i zgas³.

Rozdzia³ drugi

MIASTO – 9364

rok p.n.e.

Œ

wi¹tynia z bia³ymi wie¿ycami i z³otymi kopu³ami nadal by³a piêk-

na, ale na niegdyœ cichych dziedziñcach k³êbi³y siê t³umy, wrza-

skiem ¿¹daj¹ce krwawej ofiary. Bia³y namiot przy wejœciu do Œwiê-

tego Krêgu zosta³ usuniêty, a jego miejsce zaj¹³ marmurowy pos¹g

króla, w³adczy i potê¿ny, z wyci¹gniêtymi ramionami.

Nu-Khasisatra sta³ w t³umie. By³ roztrzêsiony. Trzy razy nacho-

dzi³a go wizja i trzy razy odsuwa³ j¹ od siebie.

– Nie mogê tego zrobiæ, Panie – szepta³ – nie mam si³y.

Odwróci³ siê od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarê,

i przepchn¹³ siê przez t³um. Us³ysza³, jak nowy najwy¿szy kap³an

rozpoczyna obrzêd, lecz nie obejrza³ siê za siebie. £zy piek³y go

w oczy, gdy przemierza³ ci¹gi marmurowych korytarzy. Wreszcie

dotar³ do Sadzawki Ciszy. Przysiad³ na skraju; tutaj ryk t³umu by³

st³umiony, a jednak nadal s³ysza³ bestialsk¹ radoœæ, obwieszczaj¹c¹

œmieræ kolejnej niewinnej ofiary.

– Wybacz mi – wyszepta³.

Wpatruj¹c siê w wodê widzia³ p³ywaj¹ce rybki, a ponad nimi

w³asne odbicie. Twarz by³a silna, kanciasta, okolona brod¹, oczy g³ê-

* Wszystkie cytaty z Pisma Œwiêtego pochodz¹ z Biblii Tysi¹clecia, wydanie

trzecie poprawione, Poznañ-Warszawa 1990 (przyp. t³um.).

background image

13

boko osadzone. Nigdy nie uwa¿a³ jej za oblicze s³abego cz³owieka.

Wysun¹³ rêkê, zm¹ci³ taflê wody. Lœni¹ce srebrem i czerni¹ rybki

rozpierzch³y siê, zabieraj¹c z sob¹ jego wizerunek.

– Có¿ mo¿e zrobiæ jeden cz³owiek, Panie? Widzisz ich? Król

da³ im da³ bogactwo i pokój, powodzenie i d³ugie ¿ycie. Rozszarpa-

liby mnie na kawa³ki. – Przyt³oczy³o go poczucie klêski. Od trzech

miesiêcy organizowa³ tajne spotkania, wyg³asza³ kazania przeciwko

królowi. Pomóg³ wyjêtym spod prawa kap³anom Chronosa uciec przed

No¿ownikami, przeszmuglowa³ ich poza miasto. Teraz jednak wzbra-

nia³ siê przed ostatnim zobowi¹zaniem; by³ zawstydzony, ¿e mi³oœæ

do ¿ycia okaza³a siê silniejsza od mi³oœci do Boga.

Jego spojrzenie straci³o ostroœæ, niebo pociemnia³o i Nu-Khasisa-

tra poczu³, ¿e opuszcza cia³o – wzniós³ siê w niebo i pop³yn¹³ nad b³ysz-

cz¹cym w dole miastem. W oddali gromadzi³ siê mrok, rozdarty przez

jaskrawe œwiat³o. Uderzy³ silny wiatr i Nu zadygota³, gdy morze pode-

rwa³o siê na spotkanie nieba. Potê¿ne miasto sta³o siê zabawk¹ na dro-

dze oszala³ego ¿ywio³u, który z rykiem poch³ania³ po³acie l¹du. Ol-

brzymie drzewa znika³y pod falami niczym trawa w nurcie wylewaj¹-

cej rzeki. Nawet góry zniknê³y pod wod¹. Gwiazdy zawirowa³y na

niebie, a s³oñce majestatycznie wzesz³o na zachodzie.

Patrz¹c w dó³, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzeg³

jedynie g³êbokie, niebiesko-szare, gniewne morze. Jego duch opad³ w toñ,

sp³ywa³ coraz g³êbiej w mrok. Sadzawka Ciszy by³a teraz zupe³nie ci-

cha, czarne ryby zniknê³y. Wokó³ niego unosi³y siê cia³a… mê¿czyzn,

kobiet, maleñkich dzieci. Nu wróci³ na plac w centrum miasta. Woda nie

stawia³a oporu. Wielki czarny rekin otar³ siê o pos¹g króla, wyci¹gniête

ramiona zadr¿a³y. Statua powoli przewróci³a siê, uderzaj¹c w kolumnê.

G³owa odpad³a, tors podskoczy³ na mozaikowych p³ytach.

– Nie! – wykrzykn¹³ Nu. – Nie!

Poczu³ wstrz¹s i z powrotem znalaz³ siê na brzegu sadzawki.

Jasne s³oneczne œwiat³o sp³ywa³o na œwi¹tyniê, a go³êbie okr¹¿a³y

drewniane balustrady Wie¿y Lamentów. Nu wsta³, zarzuci³ na ra-

miona p³aszcz b³êkitny jak niebo i ruszy³ na dziedziniec Œwiêtego

Krêgu. T³um rozchodzi³ siê, kap³ani podnosili cia³o ofiary z p³askie-

go, szarego kamienia. Krew brukaj¹ca jego powierzchniê sp³ywa³a

wy¿³obieniami i znika³a w z³otych otworach.

Nu-Khasisatra pokona³ schody i ruszy³ do ofiarnego kamienia.

Z pocz¹tku nie próbowano mu przeszkodziæ, ale kiedy zbli¿y³ siê

zanadto, drogê zagrodzi³ mu kap³an w czerwonej szacie.

– Nie mo¿esz zbli¿aæ siê do Œwiêtego Miejsca.

background image

14

– Jakiego œwiêtego miejsca? – zadrwi³ Nu – Splugawi³eœ je.

Odepchn¹³ kap³ana i podszed³ do kamienia. Ci w t³umie, którzy

zauwa¿yli ten incydent, zaczêli szeptaæ.

– Co on robi?

– Widzia³eœ, jak odepchn¹³ kap³ana?

– To jakiœ szaleniec!

Oczy obecnych skierowa³y siê na brodatego mê¿czyznê przy na

kamieniu. Gdy zdj¹³ b³êkitny p³aszcz, ukaza³y siê bia³e szaty kap³ana

Chronosa. Œwi¹tynni stra¿nicy zgromadzili siê u stóp schodów. Nie

wiedzieli, co pocz¹æ, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na

teren Œwiêtego Miejsca.

Trzej kap³ani zbli¿yli siê do cz³owieka stoj¹cego przy œwiêtym

kamieniu.

– Có¿ to za szaleñstwo? – zapyta³ jeden. – Dlaczego bezcze-

œcisz œwi¹tyniê?

– Jak œmiesz mówiæ o bezczeszczeniu? – zdumia³ siê Nu-Kha-

sisatra. – Ta œwi¹tynia poœwiêcona zosta³a Chronosowi, Panu Œwia-

t³a, Panu ¯ycia. Nigdy nie sk³adano tu krwawych ofiar.

– Król jest ¿yj¹cym wizerunkiem Chronosa – dowodzi³ kap³an. –

Zdobywc¹ œwiatów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to w¹tpi¹, s¹

zdrajcami i heretykami.

– Zatem zalicz mnie do nich – rykn¹³ Nu. Zacisn¹³ olbrzymie

d³onie na kamieniu ofiarnym i wyrwa³ go z podpór, wzniós³ wysoko

nad g³owê i cisn¹³ na schody. Kamieñ roztrzaska³ siê na kawa³ki. Nad

t³umem przetoczy³ siê gniewny pomruk.

Nu-Khasisatra wskoczy³ na podstawê o³tarza.

– Ludzie ma³ej wiary! – krzykn¹³. – Nadchodzi koniec waszych

dni. Szydziliœcie ze Stwórcy, czeka was przera¿aj¹ce przeznaczenie.

Morza unios¹ siê przeciwko wam i nie zostanie kamieñ na kamieniu.

Cia³a wasze ciœniête zostan¹ w g³êbiny, a marzenia wasze, tak jak wy

sami, popadn¹ w niepamiêæ. S³yszeliœcie, ¿e król jest ¿yj¹cym bo-

giem. To bluŸnierstwo! Kto przyniós³ Kamienie Rolynda ze sklepie-

nia niebios? Kto doprowadzi³ lud wybrany do tego piêknego kraju?

Kto zniweczy³ plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro-

nos, poprzez swych proroków. A gdzie by³ król? Nie by³o go! On jest

cz³owiekiem, a jego z³o jest niewymierne. On zniszczy œwiat. Macie

¿ony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze s³ysz¹-

cych te s³owa nie do¿yje koñca roku!

– Na dó³ go! – zawo³a³ ktoœ z t³umu.

– Zabiæ go! – rykn¹³ inny, a t³uszcza podjê³a okrzyk.

background image

15

Œwi¹tynni stra¿nicy wyci¹gnêli miecze i ruszyli schodami. Miê-

dzy nimi b³ysn¹³ piorun, przeskakuj¹c z miecza na miecz, i stra¿ni-

cy, z cia³ami poczernia³ymi od ¿aru, upadli na kamienie. W t³umie

zapad³a cisza.

Dym wzniós³ siê ze zwêglonych cia³, gdy Nu-Khasisatra wyci¹-

gn¹³ rêce ku niebu.

– Ju¿ nie ma odwrotu – oznajmi³. – Stanie siê tak, jak rzek³em.

S³oñce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetocz¹ siê

przez ziemiê. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach… lêkajcie siê!

Zszed³ z o³tarza i powoli min¹³ martwych stra¿ników. T³um roz-

st¹pi³ siê przed nim, gdy opuszcza³ œwi¹tyniê.

– Pozna³em go – wykrzykn¹³ jakiœ mê¿czyzna. – To Nu-Khasi-

satra, budowniczy okrêtów. Mieszka w po³udniowej dzielnicy.

Imiê wêdrowa³o z ust do ust na placu i poza bramami œwi¹tyni,

a¿ dotar³o do kobiety zwanej Sharazad.

I rozpoczê³o siê polowanie.

Rozdzia³ trzeci

S

hannow od trzech dni zmierza³ na po³udnie. Szlak wi³ siê dnem

d³ugiej doliny wœród na wpó³ zamarzniêtych strumieni i kêp wy-

sokich sosen, rozleg³ych ³¹k i niskich pagórków. Widywa³ niewiele

zwierzyny, ale tu i ówdzie spotyka³ tropy jeleni i ³osi. Codziennie

przed po³udniem zatrzymywa³ siê w miejscu os³oniêtym od wiatru

i odgarnia³ œnieg z trawy, aby ogier móg³ siê nasyciæ. Sam siada³ przy

ma³ym ognisku i czyta³ swoj¹ Bibliê albo rozmyœla³ o drodze, któr¹

mia³ jeszcze przed sob¹.

Rany goi³y siê szybko; Shir-ran wykona³ œwietn¹ robotê. Czêsto

myœla³ o tym dziwnym cz³owieku-zwierzêciu i wreszcie doszed³ do

wniosku, ¿e Shir-ran pragn¹³ jego towarzystwa ¿eby sta³o siê to, co

siê sta³o. Cz³ekozwierz opatrzy³ mu rany, potem zostawi³ mu broñ

pod rêk¹. A przecie¿ w zaciszu jaskini broñ nie by³a potrzebna. Ska-

zane przez los stworzenie z w³asnej woli opowiedzia³o mu o Prze-

mianie, wymazuj¹cej szybko wszelkie œlady cz³owieczeñstwa. Ogl¹-

danie jej na w³asne oczy budzi³o grozê. Shannow nie mia³ pojêcia,

co mog³o spowodowaæ tak¹ transformacjê, ale w tym dziwnym œwie-

cie, który nasta³ po Armageddonie, istnia³o wiele tajemnic.

background image

16

Dwa lata wczeœniej, kiedy ruszy³ na ratunek Samuelowi Arche-

rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, mia³ okazjê po raz

pierwszy zetkn¹æ siê z now¹ ras¹ zwan¹ Wilczakami, którzy po czê-

œci byli ludŸmi, po czêœci zwierzêtami. Archer mówi³ te¿ o innych

takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widzia³.

Tutaj w dolinie by³o ciep³o; w miarê, jak jecha³ coraz dalej na

po³udnie, pokrywa œnie¿na stawa³a siê coraz cieñsza, a wielkie ³aty

zielonej trawy lœni³y na zboczach wzgórz. Ka¿dego dnia uwa¿nie

przypatrywa³ siê niebu, szukaj¹c znaków cudu. Ale niebiosa pozo-

stawa³y b³êkitne i czyste.

Czwartego dnia, gdy zapada³ zmierzch, Shannow wprowadzi³

ogiera do lasu, szukaj¹c miejsca na obóz. Miêdzy wysokimi drzewa-

mi migota³o ognisko.

– Hej tam, w obozie! – krzykn¹³.

Za pierwszym razem nikt nie odpowiedzia³, póŸniej burkliwy g³os

zaprosi³ go do ognia. Shannow zwleka³ przez chwilê. Wyj¹³ z juków

kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsun¹³ go za pas, ukrywaj¹c

pod po³¹ d³ugiego p³aszcza. Dopiero wtedy ruszy³ do obozowiska.

Wokó³ ognia siedzia³o czterech mê¿czyzn, a przy rozci¹gniêtej

miêdzy drzewami lince sta³o piêæ koni. Shannow zsun¹³ siê z siod³a

i przywi¹za³ wodze ogiera do wystaj¹cego korzenia. Na trójnogu nad

ogniem wisia³ wielki czarny kocio³, z którego wznosi³ siê aromat ro-

so³u. Shannow niedba³ym krokiem zbli¿y³ siê do ogniska i przykuc-

n¹³, omiataj¹c wzrokiem gospodarzy. Przez ca³e ¿ycie spotyka³ ta-

kich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie

zatrzyma³o siê na jedynym krêpym, przygarbionym mê¿czyŸnie

z krótko przyciêt¹ szpakowat¹ brod¹ i oczyma ledwie widocznymi

spod ciê¿kich powiek.

Napiêcie zawis³o w powietrzu. Cz³owiek Jeruzalem, choæ do-

skonale je wyczuwa³, nie da³ nic po sobie poznaæ. Wbi³ oczy w tego

krzepkiego i czeka³.

– Jedz – odezwa³ siê w koñcu mê¿czyzna niskim g³osem.

– Po was – odpar³ Shannow. – Nie chcia³bym byæ niegrzeczny.

Mê¿czyzna pokaza³ w uœmiechu popsute zêby.

– W dziczy nie ma miejsca na uprzejmoœci. – Nala³ roso³u do

metalowej miski. Pozostali poszli za jego przyk³adem.

Gdy napiêcie wzros³o, Shannow wzi¹³ miskê w lew¹ rêkê i postawi³

j¹ przed ogniem. Potem, wci¹¿ lew¹ d³oni¹, podniós³ chochlê, nape³ni³

miskê i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Najad³ siê i odsun¹³ puste naczynie.

– Dziêki – rzuci³ w ciszê. – To by³o mi³e z waszej strony.

background image

17

– WeŸ dolewkꠖ zaproponowa³ przywódca.

– Nie, dziêkujê. Zabrak³oby dla waszego zwiadowcy.

Herszt odwróci³ siê.

– ChodŸ tu, Zak, wieczerza czeka!

Z krzaków po drugiej stronie ogniska wy³oni³ siê m³ody mê¿-

czyzna z d³ug¹ strzelb¹. Powoli podszed³ do ognia, unikaj¹c wzroku

Shannowa. Nie odk³adaj¹c broni, usadowi³ siê obok przywódcy.

Shannow podszed³ do swojego ogiera, odpi¹³ zwiniêty koc i roz-

postar³ go, szykuj¹c sobie pos³anie obok konia. Rozpi¹³ poprêg, zdj¹³

siod³o i po³o¿y³ je na ziemi; z juków wyci¹gn¹³ szczotkê i wyczyœci³

zwierzêciu sierœæ g³adkimi, równymi poci¹gniêciami. Nie patrzy³ na

mê¿czyzn siedz¹cych w milczeniu wokó³ ognia. Kusi³o go, by odje-

chaæ zaraz po skoñczonym posi³ku, aby unikn¹æ oczywistego nie-

bezpieczeñstwa, lecz wiedzia³, ¿e takie posuniêcie by³oby g³upot¹.

Ci ludzie to zbójcy i mordercy – odjazd, jednoznaczny z okazaniem

s³aboœci, podzia³a³by na nich niczym zapach krwi na watahê wilków.

Cz³owiek Jeruzalem poklepa³ ogiera po karku i wróci³ do pos³ania.

Nie odzywaj¹c siê do siedz¹cych przy ogniu, zdj¹³ kapelusz, po³o¿y³

siê, naci¹gn¹³ koc i zamkn¹³ oczy.

Przy ogniu m³ody mê¿czyzna siêgn¹³ po strzelbê, ale przywódca

z³apa³ go za ramiê i potrz¹sn¹³ g³ow¹.

M³odzieniec wyszarpn¹³ rêkê.

– Co z tob¹, do diab³a? – wyszepta³. – Za³atwmy go teraz. Ma

wspania³ego konia, a jego pistolety… widzia³eœ jego pistolety?

– Przyjrza³em im siꠖ odrzek³ przywódca – a tak¿e cz³owieko-

wi, który je nosi. Widzia³eœ, jak siê zbli¿a³? Ostro¿nie. Od razu ciê

zauwa¿y³ i usiad³ w miejscu, w którym nie mog³eœ do niego strzeliæ.

I przez ca³y czas jad³ lew¹ rêk¹. Gdzie trzyma³ praw¹? Powiem ci,

gdzie. Pod tym d³ugim p³aszczem, i nie po to, by podrapaæ siê po

brzuchu. Daj spokój, ch³opcze. Pomyœlê nad tym.

O pó³nocy, gdy wszyscy spali owiniêci w koce, m³odzieniec wsta³

po cichu. Z no¿em w garœci zacz¹³ siê skradaæ do miejsca, gdzie spa³

Shannow. Nagle za nim wyros³a ciemna postaæ, pistolet zatoczy³ ³uk

i opad³ na jego kark. Ch³opak bezg³oœnie osun¹³ siê na ziemiê. Przy-

wódca schowa³ broñ i zawlók³ go z powrotem na pos³anie.

Dwadzieœcia stóp dalej Shannow z uœmiechem wsun¹³ broñ do

pochwy.

Przywódca podszed³ do niego.

– Wiedzia³em, ¿e nie œpisz – powiedzia³. – Kim, do diab³a, jesteœ?

Shannow usiad³.

2 – Ostatni stra¿nik

background image

18

– Ch³opaka bêdzie bola³a g³owa. Mam nadziejê, ¿e starczy mu

rozumu, by ci podziêkowaæ.

– Nazywam siê Lee Patterson. – Herszt wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê.

Shannow uœmiechn¹³ siê, ale zignorowa³ wyci¹gniêt¹ d³oñ.

– Jon Shannow.

– Przenajœwiêtszy Bo¿e! Polujesz na nas?

– Nie, jadê na po³udnie.

Lee wyszczerzy³ zêby.

– Chcesz zobaczyæ pos¹gi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow?

– Widzia³eœ je?

– Coœ ty, cz³owieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich

osiedli, nie mo¿na tam wy¿yæ. Ale widzia³em kogoœ, kto twierdzi³,

¿e sta³ pod nimi; mówi³, ¿e przynios³y mu wiarê. Ja tam nie potrze-

bujê ¿adnej religii. Jesteœ pewien, ¿e nie polujesz na nas?

– Masz moje s³owo. Czemu ocali³eœ tego ch³opaka?

– Cz³owiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Mia³em trzech.

Jeden zgin¹³, kiedy straci³em swoj¹ farmê. Drugi zosta³ postrzelony

po tym jak… zabraliœmy siê za trakty. Rana siê zapaskudzi³a i musia-

³em odj¹æ mu nogê. Wyobra¿asz sobie, Shannow, odcinanie nogi

w³asnemu synowi? Mimo to umar³, zbyt d³ugo siê waha³em. To ciê¿-

kie ¿ycie, nie ma w nim miejsca na pomy³ki.

– A co siê sta³o z twoj¹ ¿on¹?

– Nie ¿yje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz ko-

bietê, Shannow?

– Nie, ¿adnej.

– Pewnie dlatego jesteœ taki niebezpieczny.

– Chyba tak – zgodzi³ siê Shannow.

Lee wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. Popatrzy³ w dó³.

– Znalaz³eœ ju¿ Jeruzalem, Shannow?

– Jeszcze nie.

– Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj

Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego.

Rozdzia³ czwarty

N

u-Khasisatra wybieg³ ze œwi¹tyni po szerokich schodach

i wpad³ w t³um roj¹cy siê na ulicach miasta. Odwaga opuœci³a

background image

19

go i teraz dygota³, próbuj¹c zgubiæ siê wœród tysiêcy, które oblega-

³y uliczne kramy.

– Jesteœ kap³anem? – Jakiœ przechodzieñ z³apa³ go za rêkaw.

– Nie – warkn¹³ Nu. – Daj mi spokój!

– Przecie¿ nosisz szaty – naciska³ mê¿czyzna.

– Odczep siê! – rykn¹³ Nu, odtr¹caj¹c rêkê natrêta.

Znowu zosta³ wch³oniêty przez t³um. Skrêci³ w wê¿sz¹ uliczkê

i szybkim krokiem przemierzy³ Ulicê Kupców. Tam naby³ ciê¿ki

p³aszcz z g³êbokim kapturem, który naci¹gn¹³ na ciemne w³osy.

Wst¹pi³ do karczmy przy skrzy¿owaniu i usiad³ przy wschod-

nim oknie. Gapi³ siê na ulicê, przyt³oczony w³asnym postêpkiem.

Zosta³ zdrajc¹ i heretykiem. W cesarstwie nie by³o miejsca, w któ-

rym móg³by ukryæ siê przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie

No¿ownicy ju¿ na niego polowali.

– Dlaczego ty? – zapyta³a zesz³ej nocy Pashad. – Dlaczego twój

bóg nie mo¿e pos³u¿yæ siê kimœ innym? Dlaczego ty musisz poœwiê-

ciæ swoje ¿ycie?

– Nie wiem, Pashad, Có¿ mam powiedzieæ?

– Mo¿esz porzuciæ ten g³upi pomys³. Mo¿emy ruszyæ do Bala-

cris, uciec przed tymi bzdurami.

– To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A z³u czynionemu

przez króla nale¿y siê przeciwstawiæ.

– Skoro twój Chronos jest taki potê¿ny, dlaczego nie unicestwi

króla piorunem? Po co mu budowniczy statków?

Nu wzruszy³ ramionami.

– Nie mnie kwestionowaæ Jego decyzje. Wszystko, co mam,

nale¿y do Niego. Ca³y œwiat jest Jego. Przez ca³e ¿ycie by³em uczniem

w œwi¹tyni, nigdy doœæ dobrym, by zostaæ kap³anem. Z³ama³em wie-

le Jego praw. Ale nie mogê odmówiæ, gdy On mnie wzywa. Jakim¿

cz³owiekiem by³bym? Odpowiedz.

– ¯ywym.

– Po odejœciu od Boga ¿ycie traci sens. – Dostrzeg³ œwiadomoœæ

klêski w jej ciemnych oczach, dostrzeg³ te¿ wzbieraj¹ce ³zy, które

zaczê³y sp³ywaæ po policzkach.

– A co ze mn¹ i z dzieæmi? ¯ona zdrajcy cierpi za wystêpek

swego mê¿a… pomyœla³eœ o tym? Chcia³byœ zobaczyæ swoje dzieci

p³on¹ce na stosie?

– Nie! – wykrzykn¹³ w udrêce. – Musisz st¹d uciekaæ, umi³o-

wana. Musisz! Rozmawia³em z Balim dziœ po po³udniu. Powiedzia³,

¿e mo¿esz przyjœæ do niego jutro w nocy, obieca³, ¿e coœ wymyœli.

background image

20

Snuli plany przez ponad dwie godziny, a póŸniej Nu uda³ siê do

ma³ej sali mod³ów, gdzie klêcza³ do samego rana. B³aga³ swego boga,

by go uwolni³, ale kiedy œwit rozjarzy³ niebo, wiedzia³, co musi uczy-

niæ…

Udaæ siê do œwi¹tyni i przemówiæ przeciwko królowi

Zrobi³ to… i teraz czeka go œmieræ.

– Podaæ jad³o czy napitek, wielmo¿ny panie? – zapyta³ karcz-

marz.

– Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz.

– Ma siê rozumieæ, wielmo¿ny panie. – Mê¿czyzna sk³oni³ siê

i odszed³.

Nu nie zauwa¿y³ ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawio-

nego na stole. Karczmarz chrz¹kn¹³ i Nu wzdrygn¹³ siê, potem siê-

gn¹³ do sakiewki i rzuci³ wielk¹ srebrn¹ monetê w d³oñ mê¿czyzny.

Karczmarz odliczy³ resztê i po³o¿y³ j¹ na stole. Nu, nie bacz¹c na

pieni¹dze, z roztargnieniem nala³ sobie wina; pochodzi³o z po³udnio-

wego wschodu, mia³o bogaty bukiet i uderza³o do g³owy. Osuszy³

kubek i nape³ni³ go ponownie.

W polu widzenia za oknem pojawili siê dwaj No¿ownicy. T³um

rozstêpowa³ siê, by ich przepuœci栖 ludzie popychali siê i potr¹cali

³okciami, byle tylko unikn¹æ kontaktu z gadami.

Nu odwróci³ wzrok i dola³ sobie wina.

Ktoœ usiad³ po drugiej stronie sto³u.

– Wiedza o przysz³oœci jest gwarancj¹ fortuny – zagadn¹³ przy-

bysz, rozrzucaj¹c po stole kamyki.

– Nie musisz czytaæ mi przysz³oœci – odpar³ Nu.

Nie speszony wró¿bita zgarn¹³ dwie drobne srebrne monety

z reszty, która nadal le¿a³a na stole, i znów rozrzuci³ kamienie.

– Wybierz trzy.

Nu ju¿ mia³ mu kazaæ siê wynieœæ, kiedy do karczmy weszli dwaj

No¿ownicy. Nu z trudem prze³kn¹³ œlinê.

– Co mówi³eœ? – zapyta³, odwracaj¹c siê do intruza.

– Wybierz trzy kamienie – powtórzy³ wró¿bita.

Nu pos³ucha³, przy okazji pochylaj¹c siê tak nisko, ¿e kaptur

opad³ mu na oczy.

– Teraz podaj mi rêkꠖ poleci³ mê¿czyzna.

Palce nieznajomego by³y d³ugie, smuk³e i zimne niczym ostrza

no¿y.

– Jesteœ silnym mê¿czyzn¹, lecz niepotrzebne s¹ wyj¹tkowe

umiejêtnoœci, aby to odgadn¹æ – uœmiechn¹³ siê. By³ m³odym cz³o-

background image

21

wiekiem o ostrych, jastrzêbich rysach, z g³êboko osadzonymi, br¹-

zowymi oczami. – Coœ ci doskwiera.

– Wcale nie – wyszepta³ Nu.

– A to ciekawe! Widzê podró¿, ani wod¹, ani te¿ l¹dem. Widzê

cz³owieka z b³yskawic¹ w d³oniach i œmierci¹ w ciemnych palcach.

Widzê wodê… wzbiera…

Nu wyrwa³ rêkê.

– WeŸ pieni¹dze – sykn¹³. Spojrza³ w oczy wró¿bity i wyczyta³

w nich strach. – Jak mo¿na podró¿owaæ, nie poruszaj¹c siê ani po

l¹dzie, ani po wodzie? – zapyta³, zmuszaj¹c siê do uœmiechu. – Jaki

z ciebie wró¿bita?

– Dobry – rzek³ cicho mê¿czyzna. – I odprê¿ siê, ju¿ odeszli.

– Kto? – zapyta³ Nu, nie podnosz¹c wzroku.

– Gady. Jesteœ w wielkim niebezpieczeñstwie, przyjacielu.

Œmieræ pod¹¿a twoim œladem.

– Œmieræ kroczy za nami wszystkimi – odwzajemni³ siê Nu. –

Nie ma cz³owieka, który by jej unikn¹³.

– Jest w tym prawda. Nie wiem, dok¹d siê udasz… i nie chcê

wiedzieæ. Ale widzê obcy l¹d i szarego jeŸdŸca. Jego rêce dzier¿¹

wielk¹ moc. On jest gromow³adc¹, on jest przeznaczeniem œwiatów.

Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jesteœ z nim zwi¹zany.

B¹dŸ ostro¿ny.

– Na to ju¿ za póŸno – odpowiedzia³ Nu. – Napijesz siê ze mn¹?

– Twoje towarzystwo jest… zbyt niebezpieczne. Zostañ z Bo-

giem.

Rozdzia³ pi¹ty

B

eth McAdam zeskoczy³a z wozu, kopnê³a z³amane ko³o i rzuci-

³a d³ugie, soczyste przekleñstwo. Dwójka jej dzieci siedzia³a z ty-

³u wozu w pe³nym rozbawienia milczeniu.

– Nie jesteœcie ciekawi? – zapyta³a Beth.

Drewniane ko³o pêk³o i wysunê³o siê z metalowej obrêczy; kop-

nê³a je jeszcze raz. Samuel przycisn¹³ piêœæ do ust, próbuj¹c st³umiæ

wzbieraj¹cy œmiech. Gdy siê nie uda³o, Beth jak burza rzuci³a siê ku

niemu. Ch³opak zwinnie niczym wiewiórka wspi¹³ siê na stos mebli,

gdzie nie mog³a go dosiêgn¹æ.

background image

22

– Ty nieznoœny pêdraku!

Mary te¿ wybuchnê³a œmiechem i Beth obróci³a siê w jej stronê.

– Myœlicie, ¿e to zabawne? Zostaliœmy unieruchomieni poœród

wilków… i ogromnych lwów!

Twarzyczka Mary wyd³u¿y³a siê i Beth nagle poczu³a skruchê.

– Przepraszam, s³oneczko. Tu nie ma ¿adnych lwów. Tylko ¿ar-

towa³am.

– Dajesz s³owo? – zapyta³a dziewczynka, niespokojnie rozgl¹-

daj¹c siê po równinie.

– Tak. A nawet gdyby tu siê znalaz³ jakiœ lew, bêdzie na tyle

m¹dry, ¿eby nie zbli¿aæ siê do twojej rozz³oszczonej mamy. A ty z³aŸ

stamt¹d, Samuelu, bo pourywam ci ³apska i rzucê je wilkom na po-

¿arcie!

Jasnow³osa g³owa wysunê³a siê zza komody.

– A nie przylejesz mi, mamo?

– Nie przylejê ci, pêdraku. Pomó¿ Mary wy³adowaæ naczynia.

Rozbijemy obóz i zastanowimy siê, jak naprawiæ wóz.

Gdy dzieci krz¹ta³y siê przy ognisku, Beth usiad³a na kamieniu,

ciê¿kim wzrokiem wpatruj¹c siê w puste ko³o. Bêd¹ musieli wszyst-

ko wy³adowaæ, potem podŸwign¹æ pusty wóz, a wtedy ona za³o¿y

zapasowe ko³o. By³a pewna, ¿e da sobie radê, ale czy dzieci zdo³aj¹

podnieœæ wóz? Samuel by³ wyroœniêty, jak na siedem lat, jednak bra-

kowa³o mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, zaœ oœmioletnia

Mary, chuda jak patyk, nie mia³a wystarczaj¹cej si³y. Musia³ jednak

byæ jakiœ sposób… zawsze jest jakiœ sposób.

Dziesiêæ lat wczeœniej, gdy pijany ojciec zat³uk³ na œmieræ jej

matkê, dwunastoletnia Beth Newson wziê³a kuchenny nó¿ i poder¿-

nê³a mu gard³o. Zabra³a siedem srebrnych monet Barty i wyruszy³a

do odleg³ej o siedemnaœcie mil osady Seeka, gdzie opowiedzia³a

wstrz¹saj¹c¹ historiê o zbójcach i mordercach, którzy napadli na

farmê rodziców. Komitet kaza³ jej zamieszkaæ z Sethem Reidem

i jego ¿on¹, którzy przez trzy lata traktowali j¹ jak niewolnicê. Kiedy

skoñczy³a piêtnaœcie lat, zagiê³a parol na potê¿nego drwala, Seana

McAdama. Biedny facet nie mia³ szans w starciu z jej du¿ymi, b³ê-

kitnymi oczami, d³ugim blond w³osami i ponêtnym ko³ysaniem bio-

drami. Beth Newson nie by³a piêkna, mia³a krzaczaste brwi i wielki

nos, ale, na niebiosa, wiedzia³a, jak wykorzystaæ ofiarowane jej przez

Boga wdziêki. Sean McAdam ugi¹³ siê przed nimi niczym byk pod

rzeŸniczym toporem i trzy miesi¹ce póŸniej byli ju¿ ma³¿eñstwem. Po

siedmiu miesi¹cach urodzi³a siê Mary, a rok póŸniej Samuel. Zesz³ej

background image

23

jesieni Sean postanowi³ jechaæ z rodzin¹ na po³udnie. Kupili wiêc

wóz od meneera Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadzieja-

mi. Niestety, w pierwszym napotkanym mieœcie szala³a Czerwona

Œmieræ. Opuœcili je pospiesznie, ale w ci¹gu paru dni wielkie cia³o

Seana pokry³o siê czerwonymi, ciekn¹cymi wrzodami; gruczo³y pod

pachami nabrzmia³y, a ka¿dy ruch przyprawia³ go o katusze. Rozbili

obóz na górskiej ³¹ce. Beth opiekowa³a siê nim dzieñ i noc, lecz mimo

niewiarygodnej si³y Sean McAdam przegra³ walkê o ¿ycie i ¿ona

pochowa³a go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba z³o¿y³a Samu-

ela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwa³a przy jego pos³aniu,

przyk³adaj¹c do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko

przetrzyma³o i po dwóch tygodniach wrzody zniknê³y bez œladu.

Pozbawieni dobrodziejstwa si³y Seana McAdama, niestrudzenie

przedzierali siê przez œnieg i lód, przez wezbrane wiosn¹ potoki, a raz

w górê stromego urwiska z groŸb¹ lawiny nad g³owami. Beth dwu-

krotnie przepêdza³a wilki od szeœciu wo³ów, k³ad¹c jednym strza³em

z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dos³ownie pêka³ z du-

my, patrz¹c na jej wyczyny.

Piêæ dni wczeœniej przytrafi³a siê jeszcze inna okazja podziwia-

nia matki. Drogê zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mê¿czyŸni

o zaroœniêtych, posêpnych obliczach. Beth od³o¿y³a lejce i podnio-

s³a ska³kowy pistolet.

– S³uchajcie, szumowiny, nie wygl¹dacie zbyt bystro, wiêc bêdê

mówi³a powoli. Albo mnie przepuœcicie, albo, na Boga, poœlê wasze

nêdzne dusze proœciutko do piek³a!

I pos³uchali. Jeden nawet zerwa³ kapelusz w wymyœlnym uk³o-

nie, gdy ich mija³a.

Beth uœmiechnê³a siê na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili

jej spojrzenie sposêpnia³o, ponownie padaj¹c na ko³o. Mia³a podwój-

ny problem: musia³a znaleŸæ d³ugi kawa³ drewna, który pos³u¿y³by

za lewar, i wymyœliæ, jak samodzielnie wykonaæ obie czynnoœci –

podnieœæ wóz i zmieniæ ko³o.

Mary przynios³a zupê; by³a rzadka, ale po¿ywna. Samuel przy-

gotowa³ kubek zio³owej herbaty; wsypa³ za du¿o cukru, ale podziê-

kowa³a promiennym uœmiechem i zmierzwi³a mu w³osy.

– Niez³e z was dzieciaki – powiedzia³a – jak na parê ³obuzia-

ków.

– Mamo! Ktoœ jedzie! – zawo³a³a Mary.

Beth wyci¹gnê³a ska³kowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwio-

d³a kurki i schowa³a broñ w fa³dach d³ugiej we³nianej spódnicy.

background image

24

Zmru¿y³a oczy na widok szeœciu mê¿czyzn i westchnê³a ciê¿ko, po-

stanawiaj¹c nie okazywaæ lêku.

– Do wozu – przykaza³a dzieciom. – Ale ju¿!

Dzieci wskoczy³y na wóz i ukry³y siê za skrzyni¹.

Beth ruszy³a na spotkanie jeŸdŸców, przenosz¹c spojrzenie z jed-

nego na drugiego, szukaj¹c przywódcy. Jecha³ poœrodku; wysoki chu-

dzielec z krótko ostrzy¿onymi szpakowatymi w³osami i czerwon¹

blizn¹ biegn¹c¹ od brwi po brodê. Beth uœmiechnê³a siê do niego.

– Wst¹pisz na chwilê, panie?

Mê¿czyŸni rozeœmieli siê, ale ona zignorowa³a ich, wbijaj¹c oczy

w cz³owieka z blizn¹.

– Bardzo chêtnie – powiedzia³. – Wst¹pi³bym do samego pie-

k³a dla kobiety o takiej figurze.

Przerzuci³ nogê nad ³êkiem, zsun¹³ siê z konia i podszed³ do niej.

Ona zrobi³a szybki krok do przodu, objê³a go lew¹ rêkê i przyci¹-

gnê³a jego g³owê do namiêtnego poca³unku. W tym samym czasie

wsunê³a praw¹ d³oñ miêdzy ich cia³a i przycisnê³a zimne lufy ska-

³kówki do jego pachwiny. Przesunê³a g³owê tak, ¿e jej usta znalaz³y

siê przy jego uchu.

– To, co czujesz, œwiñski ryju, to pistolet – wyszepta³a. – Ka¿

swoim ludziom zmieniæ ko³o u wozu. I niech niczego nie dotykaj¹.

– Nie podzielisz siê ni¹ z nami, Harry? – krzykn¹³ jeden z jeŸdŸców.

Mê¿czyzna chcia³ siêgn¹æ po pistolet, ale spojrza³ w zimne jak

stal oczy Beth i szybko zmieni³ zdanie.

– Pogadamy o tym póŸniej, Quint – powiedzia³. – Najpierw,

ch³opcy, zmieñcie ko³o.

– Co takiego? Nie przyjechaliœmy tutaj, cholera, ¿eby zmieniaæ

ko³o! – rykn¹³ Quint.

– Zrób to – sykn¹³ cz³owiek z blizn¹ – albo wyprujê ci flaki.

Mê¿czyŸni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali siê do roboty.

Czterech podnios³o wóz, a pi¹ty, Quint, wybi³ klin i zdj¹³ zepsute

ko³o. Beth poprowadzi³a swojego jeñca na skraj obozowiska, gdzie

rozkaza³a mu usi¹œæ na okr¹g³ym kamieniu. Sama usadowi³a siê w taki

sposób, ¿eby jego osoba odgradza³a j¹ od pracuj¹cych kamratów;

broñ, niewidoczna dla nich, pozosta³a przyciœniêta do jego ¿eber.

– Sprytna z ciebie suka – odezwa³ siê mê¿czyzna – i, pomijaj¹c

ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdê byœ mnie zastrzeli³a?

– Szybciej ni¿ splun¹æ. S³uchaj, kiedy twoi ludzie skoñcz¹ pra-

cê, odeœlesz ich do waszego obozu. Wyra¿am siê wystarczaj¹co ja-

sno, palancie?

background image

25

– Zrobione, Harry. Teraz mo¿emy siê za ni¹ zabraæ? – zawo³a³

Quint

– Wracajcie do obozu. Zobaczymy siê za parê godzin.

– Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie

ma mowy!

Quint rozejrza³ siê w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali ner-

wowo przestêpowali z nogi na nogê. W koñcu dwóch dosiad³o koni,

a reszta pod¹¿y³a za nimi.

– Cholera, Harry, to nie w porz¹dku! – zaprotestowa³ Quint, jed-

nak te¿ skoczy³ na wierzchoca.

Po ich odjeŸdzie Beth wyci¹gnê³a ciê¿ki pistolet z pochwy na

biodrze cz³owieka z blizn¹ i odsunê³a siê od niego. Dzieciaki wy-

skoczy³y z wozu.

– Co teraz zrobisz, mamo? – zapyta³ Samuel. – Zabijesz go?

Beth poda³a Mary broñ zbójcy; by³ to pistolet kapiszonowy.

– WeŸ szczypce i wyjmij z niego kapiszony.

Mary zabra³a pistolet, posz³a do wozu i otworzy³a skrzyniê z na-

rzêdziami. Kolejno wyci¹gnê³a mosiê¿ne kapiszony i odda³a broñ

matce. Beth rzuci³a pistolet mê¿czyŸnie, a ten z³apa³ go zrêcznie

i schowa³ do pochwy.

– Co dalej? – zapyta³.

– Teraz trochê odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi.

– Myœlisz, ¿e dam ci spokój?

– Bêdzie ci to chodzi³o po g³owie – przyzna³a. – Ale potem

wyobrazisz sobie, jakim œmiechem rykn¹ twoi kamraci, gdy opowiem

im, ¿e przycisnê³am broñ do twoich klejnotów i zmusi³am ciê do na-

prawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, ¿e marna ze mnie baba i kaza³eœ

mi ruszaæ w swoj¹ drogê.

– Wpadn¹ w sza³ – powiedzia³ i uœmiechn¹³ siê szeroko. – S³odki

Jezu, dla ciebie warto oberwaæ po pysku! Dok¹d jedziecie?

– Do Doliny Pielgrzymiej. – Nie by³o sensu k³amaæ, bo wóz

zostawia³ wyraŸne œlady.

– Widzisz tamte szczyty? Skrêæ na prawo od nich. Jest tam trakt,

stromy i w¹ski, ale skróci ci drogê o cztery dni. Nie mo¿esz go omi-

n¹æ. Dawno temu ktoœ umieœci³ tam kamienn¹ strza³ê i wyci¹³ znaki

na drzewach. Kieruj siê nimi, a dwa dni póŸniej znajdziesz siê w Do-

linie Pielgrzymiej.

– Mo¿e pos³ucham twojej rady, Harry. Mary, zrób zio³owej her-

baty dla naszego goœcia. Ale nie podchodŸ zbyt blisko. W razie cze-

go chcê mieæ wolne pole do strza³u.

background image

26

Mary dorzuci³a do ognia i zagotowa³a garnek wody. Zapyta³a

Harry’ego, czy chce cukru, wsypa³a trzy miarki i stanê³a z paruj¹-

cym kubkiem szeœæ stóp od niego.

– Postaw go na ziemi – przykaza³a Beth.

Dziewczynka pos³ucha³a. Harry ostro¿nie przybli¿y³ siê do kub-

ka i napi³ siê powoli.

– Gdybym kiedyœ zawita³ do Doliny Pielgrzymiej, mia³abyœ coœ

przeciwko, gdybym ciê odwiedzi³?

– Zapytaj mnie, kiedy ju¿ bêdê na miejscu.

– O kogo mam pytaæ?

– Beth McAdam.

– To spotkanie by³o dla mnie wielk¹ przyjemnoœci¹, szanowna pani.

Nazywam siê Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na pó³nocy.

Dosiad³ konia. Beth patrzy³a, jak odje¿d¿a na wschód. Po chwili

opuœci³a kurki ska³kówki.

Harry pokona³ cztery mile dziel¹ce go od obozowiska, z g³ow¹

nabit¹ myœlami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzeg³ ognisko i przy-

spieszy³, przygotowuj¹c barwn¹ opowieœæ o zaspokojeniu po¿¹da-

nia. Przywi¹za³ konia do rozpiêtej liny i podszed³ do ognia…

Coœ uderzy³o go w plecy i us³ysza³ grzmot strza³u. Odwróci³ siê,

odci¹gaj¹c kurek pistoletu. Quint wychyli³ siê zza krzaka i strzeli³

mu dwukrotnie w pierœ. Harry podniós³ broñ, ale m³oteczek kurka

uderzy³ w rozbrojony kapiszon. Nastêpne dwa strza³y zwali³y go

z nóg; upad³ w ogieñ, który szybko ogarn¹³ jego w³osy.

– Teraz – odezwa³ siê Quint – teraz my siê zabawimy.

Rozdzia³ szósty

N

u-Khasisatra wcisn¹³ siê w mroczn¹ bramê, otuli³ siê czarnym

p³aszczem i wstrzyma³ oddech. Narasta³ w nim strach, czu³ wy-

raŸnie serce t³uk¹ce siê w piersiach. Chmura przys³oni³a ksiê¿yc

i krzepki budowniczy z ulg¹ powita³ ciemnoœæ. No¿ownicy patrolo-

wali ulice i gdyby wpad³ w ich ³apy, zaci¹gnêliby go do wiêzienia

w centrum miasta i tam poddali torturom Nie do¿y³by œwitu, a jego

g³owa tkwi³aby na drzewcu nad bram¹. Nu zadr¿a³. Dudnienie odle-

g³ego grzmotu przetoczy³o siê nad miastem Ad, a rozszczepiona b³y-

skawica rzuci³a migotliwe cienie na brukowan¹ ulicê.

background image

27

Nu odczeka³ kilka sekund, uspokajaj¹c siê powoli. Dotychczas

kierowa³a nim wiara, ale jego odwaga by³a na wyczerpaniu.

– Nie opuszczaj mnie, Chronosie – modli³ siê. – Wzmocnij moje

omdla³e cz³onki.

Wyszed³ na ulicê, z natê¿eniem ws³uchuj¹c siê w dŸwiêki, które

mog³yby ostrzec go przed zbli¿aj¹cymi siê No¿ownikami. Noc by³a

cicha, w mieœcie obowi¹zywa³ zakaz wychodzenia na ulice po zmierz-

chu. Staraj¹c siê nie czyniæ ha³asu, dotar³ do wysokiego domu Balie-

go. Brama by³a zamkniêta, czeka³ wiêc w cieniu, obserwuj¹c ksiê¿yc

wêdruj¹cy po niebie. O umówionej godzinie us³ysza³ zgrzyt przesu-

wanej zasuwy. Wszed³ na podwórze i bez si³ opad³ na ³awê, podczas

gdy przyjaciel starannie zamyka³ bramê.

Bali przy³o¿y³ palec do ust i poprowadzi³ Nu do domu. Okienni-

ce by³y zamkniête, a na dodatek okna przys³ania³y szczelne kotary.

Bali zapali³ lampê i postawi³ j¹ na owalnym stole.

– Pokój temu domowi – powiedzia³ Nu.

Ni¿szy od niego Bali z uœmiechem pokiwa³ ³ys¹ g³ow¹.

– A Pan niech pob³ogos³awi mojego goœcia i przyjaciela.

Usiedli przy stole i napili siê wina, potem Bali wyprostowa³ siê

i spojrza³ na cz³owieka, z którym przyjaŸni³ siê od dwudziestu lat.

Nu-Khasisatra nie zmieni³ siê w tym czasie. Brodê wci¹¿ mia³ gêst¹

i czarn¹, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami na-

dal p³on¹³ m³odzieñczy ogieñ. Obu uda³o siê kupiæ kawa³ki Sipstras-

si wystarczaj¹ce co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia

i m³odoœci. Ale dla Baliego nasta³y ciê¿kie czasy, podupad³ na zdro-

wiu, kiedy sztorm zabra³ mu trzy statki z towarami, i wiek upomnia³

siê o swoje prawa. Wygl¹da³ na szeœædziesi¹t parê lat, chocia¿ w rze-

czywistoœci by³ o osiemdziesi¹t lat starszy od Nu, który mia³ sto dzie-

siêæ. Nu próbowa³ zdobyæ wiêcej Sipstrassi, ale król zagarn¹³ prawie

wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawa³ek kosztowa³by

ca³y jego maj¹tek.

– Musisz opuœciæ miasto – Bali przerwa³ milczenie. – Król pod-

pisa³ nakaz natychmiastowego aresztowania.

– Wiem. Jawne wystêpowanie przeciwko niemu w œwi¹tyni by³o

g³upot¹, ale modli³em siê ¿arliwie i wiem, ¿e sam Najwy¿szy prze-

mówi³ przeze mnie.

– Prawo Najwy¿szego nie jest ju¿ przestrzegane, przyjacielu.

Synowie Beliala maj¹ pos³uchanie u króla. Co z Pashad?

– Poleci³em jej zadenuncjowaæ mnie tego ranka i wzi¹æ rozwód.

W ten sposób bêdzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.

background image

28

– Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest ob³¹kany, zaczê³a

siê rzeŸ… jak przepowiedzia³eœ. Na ulicach panuje szaleñstwo, a ci

No¿ownicy napawaj¹ mnie przera¿eniem.

– Nadchodzi jeszcze gorsze – w g³osie Nu brzmia³ smutek. –

W wizjach widzia³em straszliwe znaki: trzy s³oñca na niebie, rozdar-

te niebiosa i morza podnosz¹ce siê ku chmurom. Wiem, ¿e to nad-

chodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogê temu zapobiec.

– Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadaj¹

z³ych dni.

Nu potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Wiem. Ale moje sny jak na razie spe³niaj¹ siê. Pan Wszech-

rzeczy zsy³a te wizje. Wiem, ¿e to On rozkaza³ mi ostrzec ludzi, i wiem

równie¿, ¿e oni zignoruj¹ ostrze¿enie. Ale nie do mnie nale¿y kwe-

stionowanie Jego zamierzeñ.

Bali nala³ wina do kubków i popad³ w milczenie. Nu-Khasisatra

zawsze by³ cz³owiekiem ¿elaznych zasad i wiary, szczerym i prawym.

Bali lubi³ go i szanowa³. Nie podziela³ jego pogl¹dów, ale pozna³ jego

boga i ju¿ za sam ten dar odda³by ¿ycie za budowniczego statków.

Otworzy³ ukryt¹ szufladê pod blatem sto³u i wyj¹³ ma³¹ sakiewkê

z haftowanej jeleniej skóry. Trzyma³ j¹ przez chwilê, niechêtny, by

rozstaæ siê z jej zawartoœci¹; potem uœmiechn¹³ siê i pchn¹³ j¹ po stole.

– Dla ciebie, przyjacielu.

Nu podniós³ sakiewkê i poczu³ promieniuj¹ce z niej ciep³o. Dr¿¹-

cymi palcami poluzowa³ rzemyk i wyj¹³ z wnêtrza kamieñ. Nie by³

to fragment, ale ca³y kamieñ, okr¹g³y, jak wypolerowany, z³oty, z cien-

kimi czarnymi ¿y³kami. Zacisn¹³ go w d³oni, czuj¹c przep³ywaj¹c¹

moc. Delikatnie po³o¿y³ go na blacie sto³u i spojrza³ na ³ysego, star-

szego mê¿czyznê.

– Móg³byœ znów siê odm³odziæ, Bali. Móg³byœ ¿yæ tysi¹ce lat.

Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go daæ?

– Poniewa¿ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, ¿e nigdy wcze-

œniej nie mia³em przyjaciela.

– Ale on jest wart dziesiêciokroæ tyle pieniêdzy, ile jest w ca-

³ym mieœcie. Nie mogê go przyj¹æ.

– Musisz. To ¿ycie. No¿ownicy szukaj¹ ciê, a wiesz co to ozna-

cza: tortury i œmieræ. Zamknêli miasto, nie mo¿na uciec inaczej, jak

wyprawiaj¹c siê w podró¿. Wewn¹trz kamiennego krêgu jest brama,

z której zwykli byli korzystaæ ksi¹¿êta, na pó³noc od siódmej dziel-

nicy. Znasz to miejsce? Przy kryszta³owym jeziorze? To dobrze. IdŸ

tam. Wypowiedz te s³owa i unieœ wysoko kamieñ. – Podsun¹³ Nu

background image

29

ma³y prostok¹t pergaminu. – Czar zabierze ciê do Balacris. Tam ju¿

sam sobie poradzisz.

– Mam dobra w Balacris – powiedzia³ Nu – ale Pan chce, ¿e-

bym zosta³ i ostrzega³ ludzi.

– Przekaza³eœ mi tajemnicê Najwy¿szego, i pogodzi³em siê, ¿e

Jego wola przewy¿sza nasze pragnienia. Ty wykona³eœ Jego polece-

nia. Ostrzeg³eœ ludzi, ale ich uszy by³y zamkniête na twoje s³owa. Na

dodatek, Nu, mój przyjacielu, modli³em siê o sposób udzielenia ci

pomocy i ten kamieñ wszed³ w moje posiadanie. Tak, chcia³em go

zatrzymaæ, jednak Najwy¿szy natchn¹³ mnie i przekaza³ wiadomoœæ,

¿e kamieñ jest dla ciebie.

– Jak go zdoby³eœ?

– Pewien acheañski kupiec przyniós³ go do mojego sklepu.

Myœla³, ¿e to z³oty samorodek, i chcia³ wymieniæ go na gotówkê po-

trzebn¹ na zakupienie nowego ¿agla.

– ¯agla? Za niego móg³by kupiæ tysi¹c statków, albo i wiêcej.

– Powiedzia³em mu, ¿e jest wart po³owê ceny ¿agla, i sprzeda³

mi go za szeœædziesi¹t sztuk srebra. – Bali wzruszy³ ramionami. – To

dziêki takim sztuczkom zosta³em bogaty. Musisz ju¿ iœæ. No¿ownicy

z pewnoœci¹ wiedz¹, ¿e jesteœmy przyjació³mi.

– Choæ ze mn¹, Bali – nalega³ Nu. – Zabierzemy kamieñ na mój nowy

statek. Po¿eglujemy daleko, poza zasiêg króla i jego No¿owników.

– Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje ¿ycie jest tutaj. Moja œmieræ

spotka mnie tutaj. – Bali wsta³ i powiód³ goœcia do bramy.

– Jeszcze jedno – powiedzia³ przyjacielowi, gdy przystanêli

w œwietle ksiê¿yca. – Ubieg³ej nocy, gdy trzyma³em kamieñ, mia³em

dziwn¹ wizjê. Ujrza³em cz³owieka w z³otej zbroi. Przyszed³ do mnie

i usiad³ obok. Przekaza³ mi wiadomoœæ dla ciebie; powiedzia³, ¿e

musisz odszukaæ Miecz Boga. Czy to ci coœ mówi?

– Nic. Rozpozna³eœ go?

– Nie. Jego twarz b³yszcza³a niczym s³oñce, nie mog³em na nie-

go patrzeæ.

– Najwy¿szy oœwieci mnie. – Nu otworzy³ ramiona, by obj¹æ

ni¿szego mê¿czyznê. – I niechaj ma ciê w opiece, Bali.

– I ciebie, przyjacielu.

Bali po cichu otworzy³ bramê i rozejrza³ siê bacznie.

– Czysto – wyszepta³. – IdŸ szybko.

Nu uœciska³ go raz jeszcze, potem wsun¹³ siê w cienie i znikn¹³.

Bali zamkn¹³ bramê i wróci³ do komnaty, gdzie usiad³ w fotelu, próbu-

j¹c powstrzymaæ narastaj¹cy ¿al. Z tym kamieniem móg³by odbudowaæ

background image

30

swoje imperium i cieszyæ siê wieczn¹ m³odoœci¹. A bez niego? Cze-

ka³a go nêdza i œmieræ.

Poszed³ do g³ównego budynku, przekraczaj¹c cia³o acheañskie-

go ¿eglarza, który przyniós³ mu kamieñ. Bali nie mia³ szeœædziesiê-

ciu sztuk srebra, ale mia³ nó¿ o w¹skim ostrzu.

Trzask drewna sprawi³, ¿e zawróci³ w stronê ogrodu. Na miej-

scu zobaczy³ rozwalon¹ bramê i trzech No¿owników w ciemnych

pancerzach, id¹cych w jego kierunku. Ich gadzie oczy i ³uskowata

skóra lœni³y w œwietle ksiê¿yca.

– Czego… czego chcecie? – wyb¹ka³ dr¿¹cym g³osem.

– Gdzie on jessst?

– Kto?

Dwóch No¿owników kr¹¿y³o po ogrodzie, wci¹gaj¹c powietrze

przez w¹skie szczeliny nozdrzy.

– By³ tu – sykn¹³ jeden. Bali cofn¹³ siê.

Dowódca No¿owników wyj¹³ z pochwy u boku pa³kê o dziwacz-

nym kszta³cie i wskaza³ ni¹ na ma³ego kupca.

– Ossstatnia szszansssa. Gdzie on jessst?

– Tam, gdzie nigdy go nie znajdziecie – rzek³ Bali, wyci¹gaj¹c

nó¿ i skacz¹c na No¿ownika.

Z ma³ej pa³ki w gadziej d³oni wydoby³ siê huk podobny do grzmo-

tu i Bali poczu³ siê jak uderzony m³otem. Upad³ na plecy i znieru-

chomia³. Gwiazdy odbi³y siê w jego niewidz¹cych oczach.

Nagle hukn¹³ drugi strza³ i No¿ownik pad³ na ziemiê z czarn¹

dziur¹ w klinowatej g³owie. Pozostali odwrócili siê. Na œcie¿ce sta³a

z³otow³osa kobieta, Sharazad.

– Chcia³am go mieæ ¿ywego – przemówi³a miêkko. – A moje

rozkazy powinny byæ wykonywane.

Za jej plecami do ogrodu wesz³o tuzin dalszych No¿owników.

– Przeszukajcie dom – rozkaza³a. – Przekopcie go od piwnic po

strych. Jeœli Nu-Khasisatra ucieknie, ka¿ê was ¿ywcem obedrzeæ ze skóry.

Rozdzia³ siódmy

Z

e wszystkich pór roku danych przez Boga Shannow najbardziej

mi³owa³ wiosnê, z jej uderzaj¹c¹ do g³owy muzyk¹ odradzaj¹ce-

go siê ¿ycia, chórami ptaków i bogactwem barw kwiatów przebijaj¹-

background image

31

cych siê spod œniegu. Powietrze, tak czyste, ¿e rozkoszowa³ siê nim

jak winem, wype³nia³o jego p³uca esencj¹ samego ¿ycia.

Zsiad³ z konia przed szczytem wzgórza i pieszo ruszy³ ku

wierzcho³kowi, patrz¹c ponad faluj¹cymi trawami równiny. Przykuc-

n¹³ i omiót³ wzrokiem pagórkowaty teren. W oddali dostrzeg³ pas¹-

ce siê stada byd³a, a na zachodnich zboczach wzgórz owce szczypi¹-

ce trawê. Cofn¹³ siê i przeœledzi³ wzrokiem drogê przez górsk¹ doli-

nê, zapisuj¹c w pamiêci urwiste wierzcho³ki i w¹skie dró¿ki, którymi

tu przyby³. Nie spodziewa³ siê, ¿e bêdzie powraca³ tym szlakiem, ale

gdyby okaza³o siê to konieczne, musia³ dok³adnie orientowaæ siê

w terenie. Rozpi¹³ gruby pas, do którego przymocowane by³y po-

chwy pistoletów, i zdj¹³ ciê¿ki p³aszcz. Przypasa³ broñ, zrolowa³

p³aszcz i przytroczy³ go za siod³em. Ogier z zadowoleniem skuba³

trawê i Shannow poluzowa³ mu poprêg.

Wyj¹³ Bibliê, usiad³ opieraj¹c siê plecami o kamieñ i powoli czy-

ta³ historiê o królu Saulu. Zawsze wspó³czu³ pierwszemu w³adcy Izra-

ela; stara³ siê ze wszystkich si³ umocniæ swój naród, a w zamian za to

uzurpator przygotowywa³ siê do przejêcia korony. Nawet kiedy Bóg

go opuœci³, Saul wci¹¿ dzielnie walczy³ z wrogiem i poleg³ wraz z sy-

nami w wielkiej bitwie.

Shannow zamkn¹³ ksiêgê i poci¹gn¹³ z manierki d³ugi, orzeŸwia-

j¹cy ³yk. Jego rany by³y niemal zagojone, a poprzedniej nocy prze-

ci¹³ szwy myœliwskim no¿em. Chocia¿ nie móg³ jeszcze poruszaæ

praw¹ rêk¹ ze zwyk³¹ prêdkoœci¹, si³a powraca³a.

Podci¹gn¹³ poprêg i zjecha³ na równinê. Gdzieniegdzie widnia-

³y tropy koni, byd³a i jeleni. Jecha³ ostro¿nie, obserwuj¹c horyzont,

stale odwracaj¹c siê w siodle, by spojrzeæ na przebyt¹ drogê.

Równina ci¹gnê³a siê bez koñca; dalekie b³êkitne góry na po³ud-

niu wydawa³y siê maleñkie, niematerialne. Ptak wzbi³ siê w górê po

lewej stronie. Shannow œledzi³ go wzrokiem. W pewnej chwili zo-

rientowa³ siê, ¿e równie¿ lufa jego pistoletu pod¹¿a za ptakiem. Broñ

by³a gotowa do strza³u. Powoli opuœci³ kurek i schowa³ pistolet.

Przed laty cieszy³a go szybkoœæ, z jak¹ reagowa³ na mo¿liwe nie-

bezpieczeñstwa, ale gorzkie doœwiadczenie ju¿ dawno prze¿ar³o jego

dumê. Pod Allionem zosta³ zaatakowany przez kilkunastu mê¿czyzn

i zabi³ ich wszystkich; nagle szmer za plecami spowodowa³, ¿e od-

wróci³ siê b³yskawicznie i strzeli³… i zabi³ dziecko, które przypad-

kiem znalaz³o siê w niew³aœciwym miejscu o niew³aœciwej porze.

To dziecko teraz by³oby doros³e, mia³oby w³asne dzieci. Kim by

zosta³o? Farmerem, budowniczym, kaznodziej¹? Nikt nigdy siê nie

background image

32

dowie. Shannow próbowa³ wymazaæ to wspomnienie, ale wczepi³o

mu siê w pamiêæ p³on¹cymi szponami.

„Kto chcia³by byæ tob¹, Shannow? – zadawa³ sobie pytanie. –

Kto chcia³by byæ Cz³owiekiem Jeruzalem?”

Dzieci z Allionu pl¹ta³y siê za nim podczas wieczornych obcho-

dów, naœladuj¹c jego p³ynne, pewne ruchy. Nosi³y drewniane pisto-

lety zatkniête za paski i otacza³y go bezkrytycznym uwielbieniem;

myœla³y, ¿e to cudowne byæ tak powa¿anym i budziæ strach, i cieszyæ

siê s³aw¹ na ca³y kraj.

„Czy to nie cudowne, Shannow?”

Mieszkañcy Allionu byli wdziêczni, kiedy Jon Shannow zmusi³

zbójców do ucieczki – albo ich pogrzeba³. Jednak kiedy miasto zo-

sta³o oczyszczone, zap³acili mu i kazali odjechaæ. A zbójcy wrócili,

jak zawsze. I byæ mo¿e dzieci towarzyszy³y teraz im, naœladowa³y

ich chód i znów prowadzi³y udawane bitwy na drewniane pistolety.

„Jak daleko do Jeruzalem, Shannow?”

– Za nastêpn¹ gór¹ – odpowiedzia³ na g³os. Ogier zastrzyg³ usza-

mi i parskn¹³. Shannow zaœmia³ siê, poklepa³ konia po karku i przy-

musi³ go do galopu. Nie by³o to rozs¹dne, wiedzia³; koñ móg³ siê

potkn¹æ na króliczej norze albo kamieniu, z³amaæ nogê lub zgubiæ

podkowê. Ale wiatr przyjemnie ch³odzi³ twarz, a ¿ycie bez ryzyka

by³o nic nie warte.

Pozwoli³, by koñ sam wybiera³ drogê przez jakieœ pó³ mili, a po-

tem œci¹gn¹³ wodze, gdy¿ dostrzeg³ œlady wozu. By³y œwie¿e, mo¿e

sprzed dwóch dni; zsiad³ i obejrza³ je dok³adnie. Ko³a zostawi³y w su-

chej ziemi g³êbokie bruzdy – rodzina z ca³ym swoim dobytkiem je-

cha³a na po³udnie. Cicho ¿yczy³ im powodzenia i znów dosiad³ konia.

Po po³udniu natkn¹³ siê na po³amane ko³o. W tym czasie wie-

dzia³ ju¿ co nieco o rodzinie: by³a tam dwójka dzieci i kobieta. Dzie-

ci zbiera³y patyki i wyschniêty nawóz na opa³, zapewne do siatki

wisz¹cej pod wozem. Kobieta sz³a obok wo³u na czele zaprzêgu;

odciski jej stóp by³y drobne, ale krok d³ugi. Nigdzie nie widzia³ œla-

dów mê¿czyzny, jednak, pomyœla³ Shannow, mo¿e by³ leniwy i po-

dró¿owa³ na wozie. Pêkniête ko³o stanowi³o zagadkê.

Shannow zbada³ œlady jeŸdŸców. Przybyli od obozu i zmienili

ko³o, potem wrócili t¹ sam¹ drog¹. Kobieta sta³a blisko jednego

z nich, razem podeszli do kamienia. Przy œladach wozu Shannow

znalaz³ szeœæ mosiê¿nych kapiszonów z nietkniêtym piorunianem.

W pewnej chwili podczas tego spotkania ktoœ roz³adowa³ pistolet.

Dlaczego?

background image

33

Rozpali³ ognisko w popio³ach starego i usiad³, zastanawiaj¹c siê

nad tym problemem. Byæ mo¿e kapiszony by³y stare i kobieta – po-

niewa¿ teraz wiedzia³, ¿e nie by³o z nimi mê¿czyzny – zw¹tpi³a w ich

skutecznoœæ. Ale gdyby kapiszony by³y stare, to samo dotyczy³oby

przybitek i ³adunków, a one nie zosta³y wy³uskane. Odczyta³ œlady

raz jeszcze, próbuj¹c odtworzyæ przebieg wydarzeñ, lecz nie zdo³a³

dowiedzieæ siê nic wiêcej poza tym, ¿e jeden z jeŸdŸców od³¹czy³

siê od g³ównej grupy. Shannow ruszy³ wzd³u¿ tropów i jakieœ sto

kroków od obozu zauwa¿y³, ¿e odciski podków samotnego jeŸdŸca

nak³adaj¹ siê na poprzednie œlady. Wobec tego samotny jeŸdziec

odjecha³ po g³ównej grupie. NajwyraŸniej siedzia³ i rozmawia³ z ko-

biet¹. Dlaczego nie zostali wszyscy?

Przygotowa³ herbatê i zjad³ resztê owoców z zapasów Shir-rana.

Gdy siêgn¹³ dna worka, jego palce musnê³y coœ zimnego i metalicz-

nego. Znalezisko wygl¹da³o jak moneta, ale by³o zrobione ze z³ota,

a jego powierzchniê zdobi³ wzór, którego nie móg³ rozpoznaæ w gêst-

niej¹cym mroku. Schowa³ je do kieszeni i usiad³ przy ognisku. Œlady

nie dawa³y mu spokoju, sen nie chcia³ nadejœæ; ksiê¿yc œwieci³ jasno,

wiêc wsta³, osiod³a³ ogiera i ruszy³ tropami jeŸdŸców.

Kiedy dotar³ do ich obozu, jeŸdŸców ju¿ nie by³o, ale jakiœ mê¿-

czyzna le¿a³ z g³ow¹ w popiele wygas³ego ogniska. Twarz mia³ spa-

lon¹, zosta³ trafiony kilkoma pociskami. Jego buty i pistolety znik-

nê³y, chocia¿ pas i olstra pozosta³y. Shannow ju¿ mia³ wsi¹œæ na ko-

nia, kiedy us³ysza³ jêk. Ledwo móg³ uwierzyæ, ¿e ¿ycie ko³acze siê

jeszcze w tym zmasakrowanym ciele. Odczepi³ manierkê od siod³a,

przykl¹k³ obok i uniós³ spalon¹ g³owê.

Mê¿czyzna otworzy³ oczy.

– Pojechali po kobietꠖ wycharcza³.

Shanow przy³o¿y³ manierkê do jego ust, ale mê¿czyzna zakrztu-

si³ siê i nie móg³ prze³kn¹æ Nie powiedzia³ nic wiêcej i Shannow cze-

ka³ na nieuniknione. Ranny zmar³ parê minut póŸniej.

Uwagê Shannowa przyci¹gn¹³ jakiœ b³ysk w trawie. Pod krza-

kiem le¿a³ upuszczony pistolet. Kapiszony by³y usuniête; mê¿czy-

zna nie mia³ szans obroniæ siê przed atakiem. Cz³owiek Jeruzalem

zastanowi³ siê nad faktami. Ci ludzie niew¹tpliwie byli zbójcami i za-

strzelili jednego ze swoich. Dlaczego? Przez kobietê? Przecie¿ wszy-

scy byli w obozie. Dlaczego odjechali?

Grupa ludzi natknê³a siê na kobietê z dwójk¹ dzieci przy wozie

z pêkniêtym ko³em. Zmienili ko³o i odjechali – z wyj¹tkiem jedne-

go, który odjecha³ póŸniej. Jego pistolet zosta³ rozbrojony. Kiedy

3 – Ostatni stra¿nik

background image

34

przyby³ do obozu, jego… towarzysze? – zastrzelili go, a potem za-

wrócili do kobiety. To nie mia³o sensu, chyba ¿e wczeœniej mê¿czy-

zna powstrzyma³ ich przed zaatakowaniem kobiety. Ale jeœli tak, to

dlaczego roz³adowa³ pistolet przed powrotem do obozu?

By³ tylko jeden sposób, aby znaleŸæ odpowiedŸ na to pytanie.

Shannow skoczy³ na konia i ruszy³ po œladach.

– Dlaczego Bóg zabi³ mojego tatê? – zapyta³ Samuel, maczaj¹c

podp³omyk w resztce roso³u.

Beth odstawi³a talerz i przez p³omienie ogniska spojrza³a na

ch³opca. Jego twarz biela³a w poœwiacie ksiê¿yca, jasne w³osy lœni³y

niczym pêk srebrnych nici.

– To nie Bóg go zabi³, Sam, tylko Czerwona Zaraza.

– Ale kaznodzieja mówi³, ¿e nikt nie umiera, póki Bóg go nie

wezwie. Wtedy cz³owiek idzie do nieba albo do piek³a.

– To, w co wierzy kaznodzieja – odpowiedzia³a powoli – nie-

koniecznie musi byæ prawd¹. Kaznodzieja mówi³, ¿e Œwiêty Jezus

zmar³ nieca³e czterysta lat temu, a potem œwiat stan¹³ na g³owie. Ale

twój tata w to nie wierzy³, prawda? Mówi³, ¿e od œmierci Jezusa mi-

nê³y tysi¹ce lat. Pamiêtasz?

– Mo¿e dlatego Bóg go zabi³ – stwierdzi³ Samuel. – Za to, ¿e

nie wierzy³ kaznodziei.

– To nie takie proste. Wielu parszywych ludzi cieszy siê zdro-

wiem, a dobrzy, jak twój tata, umieraj¹ przed czasem. Takie jest ¿y-

cie, Samuelu; nie obiecuje niczego pewnego.

Mary w milczeniu pozbiera³a naczynia i wyczyœci³a je traw¹. Beth

wsta³a i przeci¹gnê³a siê.

– Musisz siê jeszcze wiele nauczyæ, Samuelu. Jeœli czegoœ pra-

gniesz, walcz o to. Nie ustêpuj, nie skar¿ siê i nie jêcz. Przyjmuj kop-

niaki i radŸ sobie z ¿yciem. Teraz pomó¿ siostrze i wygaœcie ogieñ.

– Jest zimno, mamo – zaprotestowa³ ch³opiec. – Nie mogliby-

œmy spaæ ko³o ognia?

– Ogieñ widaæ na mile. Chcesz, ¿eby ci jeŸdŸcy wrócili?

– Przecie¿ pomogli nam przy kole.

– Gaœ ogieñ, pêdraku! – krzyknê³a. Ch³opiec zerwa³ siê i zacz¹³

zasypywaæ ogieñ ziemi¹. Beth odesz³a do wozu i stanê³a, patrz¹c na

równinê. Nie mia³a pojêcia, czy bóg istnieje, i wcale jej to nie ob-

chodzi³o. Bóg nie pomóg³ jej matce obroniæ siê przed brutalnoœci¹

cz³owieka, którego poœlubi³a, i, pewne jak sam grzech, nigdy nie

background image

35

pomóg³ jej. Co za œwiñstwo, pomyœla³a. Przyjemnie by³oby ¿yæ ze

œwiadomoœci¹, ¿e dzieci s¹ bezpieczne pod opiek¹ dobrotliwego bó-

stwa, i wierzyæ, ¿e wszystkie k³opoty mo¿na scedowaæ na jak¹œ nad-

naturaln¹ istotê.

Przypomnia³a sobie straszliwe bicie, jakie spotka³o jej matkê

w dniu œmierci; wci¹¿ s³ysza³a g³uche dudnienie piêœci. Patrzy³a, jak

ojciec wywleka cia³o za dom, na pole le¿¹ce od³ogiem, i s³ucha³a,

jak kopie bezimienny grób. Wtoczy³ siê z powrotem do izby, wyma-

chuj¹c brudnymi od ziemi rêkami, i wlepi³ w ni¹ czerwone oczy.

Potem upi³ siê do nieprzytomnoœci i zasn¹³ na topornym sto³ku.

– Teraz jesteœmy sami, tylko ty i ja – wymamrota³ przez sen.

Kuchennym no¿em podciê³a mu gard³o. Nawet nie wiedzia³, ¿e

umiera.

Beth potrz¹snê³a g³ow¹ i spojrza³a w gwiazdy, a jej oczy zamgli³y

siê od niezwyczajnych dla niej ³ez. Obejrza³a siê na dzieci, rozk³ada-

j¹ce koce na ciep³ej jeszcze ziemi tu¿ przy zgaszonym ognisku. Sean

McAdam nie by³ z³ym cz³owiekiem, ale nie têskni³a za nim tak moc-

no jak one. Wczeœnie odgad³, ¿e ¿ona go nie kocha, ale uwielbia³

dzieci, bawi³ siê z nimi, uczy³ je, pomaga³ im. By³ im tak oddany, ¿e

nie zauwa¿y³ coraz gorêtszego uczucia, jakim darzy³a go Beth – nie

by³ go œwiadom do samego koñca, do chwili, gdy le¿a³ ju¿ prawie

ca³kiem sparali¿owany.

– Przepraszam, Beth – wyszepta³.

– Nie masz za co. Odpoczywaj i wracaj do zdrowia.

Spa³ mo¿e przez godzinê, potem otworzy³ oczy i podniós³ z ko-

ca rozedrgan¹ d³oñ. Ujê³a j¹ i mocno œcisnê³a.

– Kocham ciꠖ powiedzia³. – Przysiêgam na Boga.

Spojrza³a na niego powa¿nie.

– Wiem. Œpij. Zaœnij ju¿.

– Nie by³em… niedobry… dla ciebie i dzieci, prawda?

– Przestañ mówiæ takie rzeczy – rozkaza³a. – Rano poczujesz

siê lepiej.

Pokrêci³ g³ow¹.

– To koniec, Beth. Moje ¿ycie wisi na w³osku. Powiedz mi. Proszê.

– Co ci powiedzieæ?

– Po prostu powiedz mi… – Zamkn¹³ oczy, a jego oddech sta³

siê p³ytki.

Przytuli³a jego d³oñ do piersi i pochyli³a siê.

– Kocham ciê, Sean. Kocham ciê. Bóg mi œwiadkiem. Proszê,

wyzdrowiej.

background image

36

Odszed³ w nocy, gdy dzieci spa³y. Beth przez jakiœ czas siedzia-

³a przy nim, ale gdy pomyœla³a, jakie wra¿enie na dzieciach wywrze

widok zw³ok ojca, otrz¹snê³a siê z bezw³adu. Wyci¹gnê³a cia³o z wozu

i pochowa³a w grobie na zboczu.

Pogr¹¿ona we wspomnieniach, nie us³ysza³a, jak podesz³a do

niej Mary. Dziecko po³o¿y³o rêkê na ramieniu matki. Beth odwróci³a

siê i instynktownie wziê³a j¹ w ramiona.

– Nie bój siê, kochanie. Nic siê nie stanie.

– Têskniê za tat¹. Chcia³abym, ¿ebyœmy znów wszyscy razem

byli w domu.

– Wiem. – Beth pog³adzi³a d³ugie kasztanowe w³osy córki. –

Gdyby ¿yczenia by³y koñmi, wtedy ¿ebracy nie musieliby chodziæ

piechot¹. Po prostu musimy jechaæ dalej. – Odsunê³a dziewczynkê

od siebie. – S³uchaj, to wa¿ne, ¿ebyœ zapamiêta³a, co ci dzisiaj poka-

za³am, i robi³a dok³adnie tak samo. Nie wiadomo, ilu z³ych ludzi krêci

siê w okolicy i po Dolinie Pielgrzymiej. Potrzebujê ciê, Mary. Mogê

ci zaufaæ?

– Oczywiœcie, mamo.

– Dobra dziewczynka. No, zmykaj do ³ó¿ka.

Beth czuwa³a przez kilka godzin, ws³uchuj¹c siê w wiatr œwisz-

cz¹cy nad trawiast¹ równin¹, patrz¹c na mrugaj¹ce gwiazdy. Dwie

godziny przed œwitem obudzi³a Mary.

– Tylko nie zaœnij, ma³a. Wypatruj jeŸdŸców i obudŸ mnie, jeœli

ich zobaczysz.

Po³o¿y³a siê i zapad³a w kamienny sen. Zdawa³o jej siê, ¿e mi-

nê³o ledwie parê minut, gdy Mary potrz¹snê³a j¹ za ramiê. Beth za-

mruga³a w s³oñcu, które widnia³o ju¿ nad horyzontem, i przeczesa³a

rêk¹ jasne w³osy.

– JeŸdŸcy, mamo. Myœlê, ¿e to ci sami.

– IdŸ do wozu. I pamiêtaj, co mówi³am.

Beth podnios³a ska³kowy pistolet i odci¹gnê³a oba kurki. Ukry³a

broñ w fa³dach spódnicy i przyjrza³a siê jeŸdŸcom, szukaj¹c wœród

nich Harry’ego. Nie by³o go. Odetchnê³a g³êboko, próbuj¹c odzy-

skaæ zimn¹ krew, gdy konni galopem wpadli do obozu. Mê¿czyzna

o imieniu Quint zsun¹³ siê z siod³a.

– Teraz, paniusiu, my zakosztujemy tego, czym cieszy³ siê stary

Harry.

Beth podnios³a ska³kówkê. Quint zamar³. Nacisnê³a spust i kula

trafi³a go tu¿ nad nosem, przeoruj¹c mu czaszkê. Upad³ w fontannie

krwi, gdy Beth post¹pi³a do przodu.

background image

37

Huk sp³oszy³ konie i czterech pozosta³ych jeŸdŸców próbowa³o

nad nimi zapanowaæ. Wierzchowiec Quinta pocwa³owa³ na równinê.

Mê¿czyŸni w milczeniu popatrywali jeden na drugiego. Ciszê prze-

rwa³ g³os Beth.

– Sucze syny, macie wybór: odjechaæ albo zgin¹æ. I decydujcie

siê szybko. Zacznê strzelaæ, kiedy skoñczê mówiæ. – Podnios³a broñ

i wymierzy³a w najbli¿szego zbójcê.

– Zaraz, zaraz, pani! – krzykn¹³ jeŸdziec. – Ju¿ mnie nie ma.

– Nie za³atwisz nas wszystkich, suko – rykn¹³ inny, spinaj¹c

konia. Od strony wozu dobieg³ huk i zbójca zosta³ zmieciony z sio-

d³a. Straci³ po³owê twarzy.

– Jakieœ w¹tpliwoœci? – zapyta³a Beth. – Wynocha!

Trzech pozosta³ych œci¹gnê³o wodze i odjecha³o galopem. Beth

podbieg³a do wozu, wziê³a róg z prochem i za³adowa³a ska³kówkê.

Mary zeskoczy³a z obrzynkiem w ramionach.

– Dobrzeœ siê spisa³a, Mary – pochwali³a Beth, upychaj¹c przy-

bitkê nad kul¹ i prochem. – Jestem z ciebie dumna.

Wziê³a broñ i opar³a j¹ o wóz, potem przytuli³a do piersi dr¿¹ce

dziecko.

– Cicho, cicho, ju¿ po wszystkim. Usi¹dŸ z przodu i nie patrz

na nich.

Pomog³a dziewczynce wdrapaæ siê na kozio³ i wróci³a do cia³.

Zdjê³a Quintowi pas z pistoletem i za³o¿y³a go sobie. Przetrz¹snê³a

kieszenie w poszukiwaniu prochu i amunicji. Znalaz³a skórzany wore-

czek z kapiszonami i wrzuci³a go do wozu; zabra³a te¿ pistolet drugie-

go mê¿czyzny i schowa³a za koz³em. Seana McAdama nigdy nie by³o

staæ na wielostrza³owy pistolet; teraz mieli dwa. Beth przyprowadzi³a

wo³y, zaprzêg³a je do wozu i posz³a po konia zbójcy. Wspiê³a siê na

grzbiet gniadej koby³y i niezgrabnie podjecha³a do Mary.

– Bierz lejce, dziecko. Ruszamy.

Samuel usiad³ obok Mary i uœmiechn¹³ siê do matki.

– Wygl¹dasz jak zbójca, mamo.

Beth odpowiedzia³a mu uœmiechem, po czym przenios³a spoj-

rzenie na Mary, która, blada jak kreda, wpatrywa³a siê przed siebie.

– Cholera, Mary, ³ap te lejce!

Dziewczynka wzdrygnê³a siê i pos³usznie zdjê³a cugle z hamulca.

– Ruszamy.

Mary strzeli³a lejcami, a Beth podjecha³a do prowadz¹cego wo³u

i walnê³a go piêœci¹ w zad.

Wysoko zaczê³y kr¹¿yæ padlino¿erne ptaki.

background image

38

Rozdzia³ ósmy

Nu-Khasisatra dotar³ do kamiennego krêgu na godzinê przed œwi-

tem. Czeka³, ukryty miêdzy drzewami, wypatruj¹c stra¿ników, któ-

rzy mogli patrolowaæ okolicê. Nikogo nie dostrzeg³. W œwietle ksiê-

¿yca czyta³ s³owa na pergaminie, a¿ nauczy³ siê ich na pamiêæ. Po-

tem, z kamieniem w d³oni, wybieg³ na otwarty plac przed krêgiem.

Nagle zabrzmia³ przeraŸliwy gwizd. Cienie skoczy³y ku niemu,

kobiecy g³os rozkaza³:

– ¯ywcem! Braæ go ¿ywcem!

Nu rzuci³ siê w stronê krêgu. Wysokie, szare kamienne p³yty

zwiastowa³y schronienie. Gadzia postaæ w czarnej zbroi przeciê³a mu

drogê, ale Nu zdzieli³ j¹ wielk¹ piêœci¹ w pysk i odrzuci³ na trawê.

Przeskoczy³ upadaj¹ce cia³o i schowa³ siê w cieniu kamieni. Odwró-

ci³ siê, zobaczy³ zbli¿aj¹cych siê nastêpnych No¿owników.

Uniós³ rêkê.

– Barak naizi tor lemmes! – zawo³a³.

Przed oczyma rozb³ys³a mu oœlepiaj¹ca b³yskawica, umys³ wype³-

ni³y wiruj¹ce kolorowe plamy. Straci³ poczucie ciê¿aru i si³y, rzuca³o

nim niczym piórkiem miotanym podmuchami burzy. Nag³y wstrz¹s

przyprawi³ go o md³oœci; poczu³ ziemiê pod stopami, potkn¹³ siê

i upad³. Otworzy³ oczy, ale z pocz¹tku nie móg³ dostrzec niczego prócz

migoc¹cych œwiate³. Kiedy odzyska³ wzrok, stwierdzi³, ¿e znajduje siê

na niewielkiej polanie. W pobli¿u le¿a³ martwy cz³owiek, o straszli-

wie spalonej twarzy. Nu wsta³ i podszed³ do cia³a. Mê¿czyzna by³ ubra-

ny w dziwny strój i Nu przyjrza³ mu siê uwa¿nie; ubranie by³o niepo-

dobne do jakiegokolwiek znanego mu stroju. Wyszed³ z lasu na otwar-

t¹ przestrzeñ i rozejrza³ siê po otoczeniu. Nie by³o miasta Balacris, nie

by³o te¿ widaæ oceanu. Trawiasta równina rozci¹ga³a siê po rozmyty

horyzont, gdzie na spotkanie z niebem piê³y siê szczyty gór.

Powróci³ na polanê, usiad³ i przyjrza³ siê kamieniowi. Czarne

¿y³y w z³ocie nabrzmia³y. Nie mia³ pojêcia, ile mocy ta podró¿ wy-

ssa³a z Sipstrassi.

Nu-Khasisatra upad³ na kolana i pogr¹¿y³ siê w modlitwie. Po-

dziêkowa³ za uratowanie od œmierci z r¹k Sharazad i jej No¿owni-

ków, poprosi³ o ochronê rodziny. Na koñcu ws³ucha³ siê w ciszê, któr¹

móg³by wype³niæ g³os Boga.

Wokó³ niego szepta³ wiatr, ale s³owa nie zabrzmia³y. Promienie

s³oñca sk¹pa³y jego twarz, jednak nie nadesz³a ¿adna wizja. Podniós³

background image

39

siê po d³u¿szej chwili. Wiedzia³, ¿e bêdzie bezpieczniejszy, jeœli ubie-

rze siê na mod³ê tutejszych mieszkañców. Kamieñ rozgrza³ siê w je-

go d³oni, szaty i p³aszcz zamigota³y i przemieni³y siê. Teraz mia³ na

sobie spodnie i wysokie buty, koszulê i d³ug¹ kurtkꠖ takie same,

jak te na martwym mê¿czyŸnie.

– B¹dŸ ostro¿ny, Nu – upomnia³ siê na g³os. – Nie szafuj moc¹.

Przypomnia³ sobie s³owa Baliego: „Szukaj Miecza Boga”. Nie

mia³ pojêcia, w któr¹ stronê siê udaæ, ale gdy spojrza³ na ziemiê, zoba-

czy³ odciski koñskich kopyt wiod¹ce ku górom. Nie maj¹c innego zna-

ku, który móg³by go poprowadziæ, Nu-Khasisatra pod¹¿y³ po œladach.

Sharazad siedzia³a przy bogato rzeŸbionym stole. Jej b³êkitne jak

lód oczy wwierca³y siê w twarz Pashad, ¿ony zdrajcy Nu-Khasisatry.

– Wczoraj zadenuncjonowa³aœ swojego mê¿a. Dlaczego?

– Odkry³am, ¿e spiskuje przeciwko królowi. – Zapytana wbi³a

oczy w blat sto³u, na którym le¿a³ osobliwy srebrny przedmiot z bia-

³ym uchwytem.

– Z kim spiskowa³?

– Z kupcem Balim, wasza wysokoœæ. Tylko jego zna³am.

– Wiesz, ¿e rodzina zdrajcy dzieli jego wyrok? – wyszepta³a

z³otow³osa inkwizytor.

Pashad pokiwa³a g³ow¹.

– Jeszcze nie by³ zdrajc¹, kiedy na niego donios³am, wasza wy-

sokoœæ. Poza tym, nie nale¿ê ju¿ do jego rodziny, bowiem rozwio-

d³am siê z nim zaraz po tym, jak go wyda³am.

– Prawda. Gdzie siê ukrywa?

– Nie wiem, wasza wysokoœæ. Lista naszych posiad³oœci zosta³a

dostarczona dziœ rano. Mamy tylko piêæ domów i trzy magazyny w do-

kach. Inaczej nie mogê pomóc.

Sharazad uœmiechnê³a siê. Siêgnê³a do kieszeni wyszywanej per-

³ami tuniki, wyci¹gnê³a czerwono-z³oty kamieñ i po³o¿y³a go na sto-

le. Wypowiedzia³a trzy s³owa mocy.

– Po³ó¿ rêkê na kamieniu – rozkaza³a szczup³ej, ciemnow³osej

kobiecie. Pashad pos³ucha³a. – Odpowiesz jeszcze na kilka pytañ,

ale wiedz, ¿e jeœli sk³amiesz, kamieñ natychmiast ciê zabije. Rozu-

miesz?

Pashad przytaknê³a spokojnie, ale jej oczy zdradza³y lêk.

– Wiesz, gdzie przebywa mê¿czyzna zwany Nu-Khasisatra?

– Nie wiem.

background image

40

– Znasz imiona jego przyjació³, którzy mog¹ byæ zamieszani

w spisek?

– Trudno mi na to odpowiedzie栖 krople potu zalœni³y na czole

przes³uchiwanej. – Znam kilku jego… przyjació³, nie wiem jednak,

czy uczestniczyli w jego zdradzieckich planach.

– A ty?

– Nie. Nie rozumiem ich. Czy ja mam prawo wypowiadaæ siê

na temat boskoœci króla? Moje ¿ycie polega³o na uszczêœliwianiu

mê¿a i wychowywaniu dzieci. Jakie znaczenie mia³oby dla nas to,

czy król jest, czy te¿ nie jest bogiem?

– Czy powiesz mi, gdzie przebywa Nu-Khasisatra, jeœli siê tego

dowiesz?

– Tak – odpowiedzia³a Pashad. – Natychmiast.

Zdumienie Sharazad by³o szczere. Zdjê³a d³oñ Pashad z kamie-

nia i schowa³a go do kieszeni.

– Jesteœ wolna – oznajmi³a. – Jeœli dotr¹ do ciebie jakieœ wieœci

o zdrajcy, dopilnuj, ¿ebym ja te¿ je us³ysza³a.

Sharazad po odejœciu kobiety wygodnie rozpar³a siê w fotelu.

Kotara na œcianie rozchyli³a siê i do komnaty wszed³ m³ody mê¿czy-

zna, wysoki, o szerokich ramionach i w¹skich biodrach. Uœmiechn¹³

siê, usiad³ w s¹siednim fotelu i opar³ nogi na stole.

– Jesteœ mi coœ winna. Mówi³em, ¿e ona nic nie wie.

– Jak zwykle jesteœ zadowolony z siebie, Rhodaeulu – warknê-

³a. – Ale ja jestem nieco zaskoczona. Z tego, co s³ysza³am o budow-

niczym statków, uwielbia³ swoj¹ ¿onê. Mog³am spodziewaæ siê, ¿e

wtajemniczy j¹ w swoje plany.

– Jest ostro¿nym cz³owiekiem. Domyœlasz siê mo¿e, dok¹d siê uda³?

– Tak – uœmiechnê³a siꠖ w³aœciwie jestem pewna. Wiesz, kr¹g

po³¹czony jest ze œwiatem, który odkryliœmy dwa miesi¹ce temu. Nu-

Khasisatra myœla³, ¿e ucieka, ale zamiast tego przeniós³ siê do ziem,

które by³y celem naszych ostatnich podbojów. To z tamtego œwiata

pochodzi ta dziwna broñ.

Podnios³a pistolet ze sto³u i rzuci³a go Rhodaeulowi; by³ posre-

brzany, z rêkojeœci¹ rzeŸbion¹ w bia³ej koœci.

– Król ¿yczy sobie, byœ zosta³ ekspertem od tych… tych pistoletów.

– Chce wyposa¿yæ w nie armiê?

– Nie. Król uwa¿a je za plebejskie. Ale moi No¿ownicy spraw-

dz¹ ich przydatnoœæ na wojnie.

Rhodaeul pokiwa³ g³ow¹.

– A co z Nu-Khasisatr¹?

background image

41

– Jest obcy w tym obcym œwiecie. Nie zna jêzyka, nie wie, jak

wróciæ. Znajdê go.

– Jesteœ pewna, Sharazad? Uwa¿aj!

– Nie drwij ze mnie, Rhodaeulu. Jeœli jestem arogancka, to nie

bez powodu. Król zna moje talenty.

– Wszyscy je znamy, droga Sharazad. Niektórzy nawet mieli

okazjê siê nimi cieszyæ. Ale król ma racjê. Ta broñ jest plebejska

ponad wszelk¹ miarê; zabijanie ni¹ wrogów nie przynosi honoru.

– Ty durniu! Myœlisz, ¿e strza³y czy lance s¹ bardziej honoro-

we? To tylko narzêdzia œmierci.

– Zwinny cz³owiek mo¿e uskoczyæ przed strza³¹, Sharazad, albo

uchyliæ siê przed lanc¹. Z t¹ œmiercionoœn¹ broni¹ nie ma szans.

Podszed³ do okna i wyskoczy³ na dziedziniec. Dwaj wiêŸniowie

stali przywi¹zani do pali. Wokó³ ich nóg piêtrzy³y siê stosy drewna.

– Czego tu siê uczyæ? – zapyta³ Rhodaeul, p³ynnie odci¹gaj¹c

kurki. Pad³y dwa strza³y, cia³a skazañców zwis³y bezw³adnie z krê-

puj¹cych je sznurów. – Wystarczy dobre oko i szybka rêka. Miecz to

co innego: istnieje ponad czterdzieœci ró¿nych odmian klasycznych

zas³on i ciêæ, a szeœædziesi¹t w przypadku szabli. Lecz jeœli taka jest

wola króla, nauczê siê w³adaæ t¹ now¹ broni¹.

– Tego w³aœnie król pragnie, Rhodaeulu. Byæ mo¿e bêdziesz móg³

doskonaliæ umiejêtnoœci w moim nowym œwiecie. S¹ tam ludzie, którzy

stali siê ¿ywymi legendami dziêki zrêcznoœci w pos³ugiwaniu siê t¹ bro-

ni¹. Pojmê ich dla ciebie i sprowadzê tutaj dla twojej… edukacji.

– Jesteœ s³odka, Sharazad. Bêdê czeka³ z niecierpliwoœci¹. Mo¿e

podasz mi jakieœ imiê, aby pobudziæ moj¹ wyobraŸniê?

– Jest ich kilka. Jeden nazywa siê Johnson, inny Crowe. Jest te¿

Daniel Cade. Ale przewy¿sza ich niejaki Jon Shannow. Mówi¹, ¿e

szuka mitycznego miasta, dlatego zw¹ go Cz³owiekiem Jeruzalem.

– SprowadŸ ich wszystkich, Sharazad. Od czasu ostatnich pod-

bojów na pó³nocy okropnie brakuje nam rozrywki.

Rozdzia³ dziewi¹ty

S

hannow od chwili wyruszenia w poœcig wiedzia³, ¿e nie zd¹¿y na

pomoc rodzinie, i z tego powodu p³onê³a w nim wœciek³oœæ. Mimo

poœpiechu jecha³ uwa¿nie, bo w œwietle ksiê¿yca nie widzia³ dok³adnie

background image

42

drogi. Brzask rozjaœnia³ niebo, gdy dotar³ do miejsca, gdzie le¿a³y cia-

³a. By³y ju¿ napoczête przez œcierwojady – twarze i rêce zosta³y ogry-

zione do koœci. Shannow przyjrza³ im siê z koñskiego grzbietu.

Jego podziw dla nieznanej kobiety wzrós³ niepomiernie. Zsiad³

z konia i sprawdzi³ œlady, odnajduj¹c miejsce, z którego strzeli³a Beth

McAdam. Pozycja drugiego trupa wskazywa³a, ¿e drugi strza³ musia³

paœæ z wozu. Po dokonaniu oglêdzin Shannow ruszy³ w stronê gór.

Teren wznosi³ siê stromo, droga wiod³a przez gêsty sosnowy las.

Zmêczony ogier potkn¹³ siê dwukrotnie. Shannow zeskoczy³ na zie-

miê i poprowadzi³ go na szczyt wzgórza. Spojrza³ z góry na rozleg³y

obóz, z szeœcioma ogniskami i tuzinem namiotów. Mê¿czyŸni w œwie-

tle pochodni pracowali w olbrzymim wykopie, z którego wystawa³a

metalowa konstrukcja w kszta³cie trójbocznej wie¿y, lekko zaokr¹-

glona z jednej strony. Na po³udnie od obozu p³yn¹³ szeroki strumieñ,

a obok niego sta³ wóz. Cz³owiek Jeruzalem zszed³ do obozu, przy-

wi¹za³ wierzchowca do konowi¹zu i rozkulbaczy³ go. Zbli¿y³ siê ja-

kiœ mê¿czyzna.

– Masz wieœci od Scaysego?

Shannow odwróci³ siê.

– Nie. W³aœnie przyjecha³em z pó³nocy.

Mê¿czyzna zakl¹³ i odszed³.

Shannow skierowa³ siê do najwiêkszego namiotu i wszed³ do

oœwietlonego latarni¹ wnêtrza. Siedzia³o tam z tuzin mê¿czyzn, za-

jêtych jedzeniem i piciem. Wielka, gruba kobieta w skórzanym far-

tuchu nak³ada³a strawê do drewnianych misek. Shannow stan¹³ w ko-

lejce, dosta³ miskê gulaszu i pajdê czarnego chleba. Zaniós³ jedzenie

do ³awy w pobli¿u wejœcia, gdzie dwaj mê¿czyŸni zrobili mu miej-

sce. Usiad³, posilaj¹c siê w milczeniu.

– Szukasz pracy? – zapyta³ ten siedz¹cy naprzeciwko. Shannow

oderwa³ wzrok od miski. Mê¿czyzna mia³ oko³o trzydziestki, by³

szczup³y i jasnow³osy.

– Nie… dziêki. Jadê na po³udnie. Mo¿na tu kupiæ zapasy?

– Musisz pogadaæ z Deikerem; mo¿e ma jakiœ zbêdny prowiant.

Powinien zaraz siê zjawiæ.

– Nad czym pracujecie?

– Przy metalowej budowli sprzed Potopu. ZnaleŸliœmy parê in-

teresuj¹cych drobiazgów. Niewiele s¹ warte, ale nie tracimy nadziei.

Mówi¹ nam wiele o Mrocznych Czasach; ówczeœni musieli ¿yæ

w wielkim strachu, skoro budowali takie wielkie ¿elazne fortece.

– Dlaczego w strachu?

background image

43

– Och, widzia³eœ tylko fragment budowli. Ci¹gnie siê i ci¹gnie.

Nie ma ani okien, ani drzwi na przestrzeni ponad stu stóp nad pod-

staw¹, a jak ju¿, to s¹ zbyt ma³e, by ktokolwiek móg³ siê przecisn¹æ.

W owych dniach musieli toczyæ przera¿aj¹ce wojny. Aha, s³uchaj,

nazywam siê Klaus Monet. – M³ody mê¿czyzna wyci¹gn¹³ rêkê.

Shannow poda³ mu swoj¹ i przedstawi³ siê, oczekuj¹c reakcji na

nazwisko. Nie by³o ¿adnej.

– I jeszcze jedno – podj¹³ Monet. – Ta budowla jest ca³a z ¿ela-

za, a przecie¿ w tych górach nie ma ani pok³adów rudy, ani œladów

po kopalniach, wyj¹wszy kopalniê srebra w Dolinie Pielgrzymiej. Tak

wiêc mieszkañcy musieli przywoziæ rudê zza Wielkiej Równiny. Nie-

wiarygodne, prawda?

– Niewiarygodne – zgodzi³ siê Shannow. Dokoñczy³ posi³ek

i wyszed³ z namiotu.

Skierowa³ siê w stronê wykopu i rzuci³ okiem na robotników:

skoñczyli w³aœnie pracê i pakowali narzêdzia. Poczeka³, a¿ wejd¹ na

wy¿szy poziom.

– Meneer Deiker! – zawo³a³.

– Kto go szuka? – zapyta³ krêpy mê¿czyzn¹ o czarno-srebrzy-

stej brodzie.

– Ja. Chcia³bym kupiæ trochê ¿ywnoœci: ziarno, suszone owoce

i miêso. I nieco owsa, jeœli masz.

– Ile?

– Dla jednego konia.

Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹.

– Myœlê, ¿e mogê ciê zaopatrzyæ, ale Dolina Pielgrzymia le¿y

ledwie dwa dni st¹d. Tam wszystko jest tañsze.

– Nale¿y braæ ¿ywnoœæ, sk¹d tylko mo¿na – odpowiedzia³ Shannow.

– Jest w tym prawda – przyzna³ Deiker. Poprowadzi³ Shanno-

wa do magazynu i przygotowa³ kilka niewielka worków.

– Chcesz sól i cukier?

– Jeœli masz w nadmiarze. Jak d³ugo tu pracujecie?

– Jakiœ miesi¹c; to jedno z najlepszych wykopalisk. Uzyskamy

tu odpowiedzi na wiele pytañ, mo¿esz byæ pewien.

– I myœlicie, ¿e to budynek?

– A có¿by innego? – Deiker uœmiechn¹³ siê szeroko.

– To statek – powiedzia³ Shannow.

– Lubiê ludzi z poczuciem humoru, meneer. Szacujê, ¿e ma po-

nad trzysta stóp d³ugoœci, z czego wiêkszoœæ jeszcze kryje siê w zie-

mi. I jest zrobiony z ¿elaza. Widzia³eœ kiedy p³ywaj¹ce ¿elazo?

background image

44

– Nie, ale widzia³em ju¿ ¿elazny statek… znacznie wiêkszy od

tego.

Deiker potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nale¿ê do wtajemniczonych, meneer. Znam siê na swoim fa-

chu. I wiem, ¿e nie znajduje siê statków w g³êbi l¹du. Nale¿y siê trzy

sztuki srebra.

Shannow bez s³owa zap³aci³ za ¿ywnoœæ monet¹ Barty i zapako-

wa³ zapasy do przepastnych juków. Potem przeszed³ przez obóz do

wozu nad strumieniem. Dostrzeg³ kobietê siedz¹c¹ przy p³on¹cym

ognisku. U jej stóp na pos³aniu z koców spa³a dwójka dzieci.

Podnios³a g³owê, gdy siê przybli¿y³, a jej rêka powêdrowa³a do

pochwy z pistoletem.

Beth McAdam d³ugo przygl¹da³a siê wysokiemu przybyszowi.

Mia³ w³osy do ramion, ciemne, na skroniach przetykane srebrzysty-

mi pasemkami; czarn¹, krótko przyciêt¹ brodê rozdziela³o bia³e, roz-

widlone pasemko. W kanciastej, wyrazistej twarzy jaœnia³y zimne,

b³êkitne oczy. U pasa mia³ dwa pistolety w natartych olejem skórza-

nych pochwach.

Usiad³ naprzeciw niej.

– Dobrze poradzi³aœ sobie z niebezpieczn¹ podró¿¹. Gratulujê.

Niewielu ludzi oœmiela siê przebyæ Wielk¹ Równinê bez konwoju.

– Przechodzisz prosto do rzeczy, co?

– Nie rozumiem.

– Có¿, nie potrzebujê przewodnika ani pomocnika, ani faceta

w ogóle. Dziêkujê za propozycjê. I dobranoc.

– Czy¿bym ciê obrazi³? – zapyta³ cicho Shannow. Jego b³êkitne

oczy zwar³y siê z jej oczami.

– Nie obra¿am siê ³atwo. Ani ty, jak siê wydaje.

Z uœmiechem podrapa³ siê po brodzie; na chwilê jego twarz stra-

ci³a bezwzglêdny wyraz.

– Nie, nie obra¿am siê. Jeœli chcesz, ¿ebym odszed³, odejdê.

– Poczêstuj siê herbat¹ – powiedzia³a. – PóŸniej chcia³abym

zostaæ sama.

– Jak sobie ¿yczysz. – Pochyli³ siê po kocio³ek i zamar³. Wy-

prostowa³ siê, obracaj¹c twarz w stronê ciemnoœci. Dwaj mê¿czyŸni

podeszli do ogniska; Beth po³o¿y³a rêkê na kolbie pistoletu.

– Meneer Shannow, masz woln¹ chwilê? – zapyta³ Klaus Mo-

net. – Ktoœ chcia³by siê z tob¹ spotkaæ. – Wskaza³ na swojego towa-

background image

45

rzysza, drobnego ³ysiej¹cego cz³owieczka z rzadk¹ brod¹. – To Bo-

ris Haimut; jest przywódc¹ wtajemniczonych.

Mê¿czyzna sk³oni³ g³owê w oszczêdnym uk³onie i wyci¹gn¹³

rêkê. Shannon przywita³ siê z nim.

– Meneer Deiker powtórzy³ mi wasz¹ rozmowꠖ zacz¹³ Hai-

mut. – To fascynuj¹ce. Przez pewien czas sam myœla³em, ¿e badamy

swego rodzaju statek, ale wydawa³o siê to takie nieprawdopodobne.

Dotychczas odkopaliœmy jedynie jedn¹ pi¹t¹… statku. Masz jakieœ

wyjaœnienie, jak siê tutaj znalaz³?

– Tak – odar³ Shannow. – Ale obawiam siê, ¿e przeszkadzamy

tej pani.

– Ach, tak, proszê o wybaczenie, frey…

– McAdam. Meneer Shannow ma racjê. Nie ¿yczê sobie, by za-

k³ócano sen moich dzieci.

Trzej mê¿czyŸni uk³onili siê i po cichu opuœcili obóz. Beth ob-

serwowa³a, jak znikaj¹ w cieniach, a potem znów pojawiaj¹ w œwie-

tle pochodni przy wykopalisku.

Nala³a sobie herbaty i popija³a j¹, nie mog¹c zapomnieæ twarzy

Shannowa. By³ zbójc¹ czy podró¿nikiem? Potrz¹snê³a g³ow¹, by

uwolniæ siê od tych myœli. Co za ró¿nica? Ju¿ wiêcej go nie zobaczy.

Wyla³a resztkê herbaty i wsunê³a siê pod koce.

Jednak sen nie chcia³ nadejœæ.

– Musisz wiedzieæ, meneer Shannow – rzek³ Boris Haimut

z przepraszaj¹cym uœmiechem – ¿e meneer Deiker jest Starowierc¹.

Studiuje Bibliê i wierzy, ¿e œwiat obecnie prze¿ywa swoje Ostatnie

Dni. Dla niego Armaggedon jest rzeczywistoœci¹, która zaczê³a siê

trzysta siedemnaœcie lat temu. Ja sam jestem Dalekowzrocznym. Wie-

rzê, ¿e po œmierci Jezusa nasta³a co najmniej tysi¹cletnia cywiliza-

cja, ¿e zna³a ona cuda, które s¹ dla nas stracone. Nasze znalezisko

rzuca powa¿ne w¹tpliwoœci na pogl¹dy Starowierców. Jeœli to rze-

czywiœcie statek… w¹tpliwoœci przerodz¹ siê w pewnoœæ.

Shannow siedzia³ w milczeniu; Ÿle siê czu³ w ma³ym namiocie.

Latarnia rzuca³a jego cieñ na p³ótno. Wiedzia³, ¿e tutaj nic mu nie

zagra¿a, ale lata bycia zarazem ³owc¹ i zwierzyn¹ nauczy³y go prze-

zornoœci.

– Niewiele mam do powiedzenia, meneer – zacz¹³. – Ponad ty-

si¹c mil st¹d wznosi siê strzelista góra. Wysoko na jej zboczu spo-

czywa zniszczony statek z ¿elaza, d³ugi na jakieœ tysi¹c stóp. Ludzie

background image

46

mieszkaj¹cy w pobli¿u opowiedzieli mi jego historiê. Wydaje siê, ¿e

ten kontynent le¿a³ kiedyœ na dnie oceanu i wiele statków zatonê³o

podczas sztormów.

– W takim razie sk¹d siê wziê³y odnajdywane przez nas staro-

¿ytne miasta? – zapyta³ Haimut. – Ruiny le¿¹ nawet tutaj, nieca³e

dwie mile st¹d. Czy¿by zosta³y zbudowane na dnie oceanu?

– Mnie te¿ to zastanawia³o. PóŸniej spotka³em pewnego cz³o-

wieka, uczonego, jak ty. Nazywa³ siê Samuel Archer. Wykaza³ mi, ¿e

œwiat uleg³ potopowi nie raz, a dwukrotnie. Te miasta rzeczywiœcie

s¹ staro¿ytne, pochodz¹ z imperium zwanego Atlantyd¹, które ocean

poch³on¹³ d³ugo przed narodzinami Chrystusa.

– Rewolucyjne twierdzenie, meneer. W niektórych miejscach

móg³byœ zostaæ ukamienowany za te s³owa.

– Jestem tego œwiadom. Jednak, gdy wasze prace posun¹ siê

do przodu, znajdziecie wielki silnik, który napêdza³ statek, i ste-

rówkê, z której nim kierowano. Teraz, jeœli wybaczysz, chcia³bym

odpocz¹æ.

– Jeszcze chwilê, meneer – wtr¹ci³ Klaus Monet, który dotych-

czas w milczeniu przys³uchiwa³ siê rozmowie starszych. – Czy nie

zechcia³byœ zostaæ z nami… przy³¹czyæ siê do zespo³u?

– Chyba nie. – Shannow zebra³ siê do odejœcia.

– Tylko kilka… – Monet spojrza³ na Haimuta, szukaj¹c popar-

cia, ale uczony potrz¹sn¹³ g³ow¹. Monet zamilk³, wprawiony w za-

k³opotanie.

Shannow poszed³ do konia. Sypn¹³ mu obroku, rozpostar³ koce.

Móg³by opowiedzieæ im wiêcej: o lampach œwiec¹cych bez p³omie-

ni, o urz¹dzeniach nawigacyjnych – móg³by przekazaæ im ca³¹ wie-

dzê uzyskan¹ od Stra¿ników podczas wojny z Piekielnikami. Ale jaki

by³by w tym sens? Wda³by siê w d³ug¹ dyskusjê nie prowadz¹c¹ do

¿adnych konkluzji.

Instynktownie pragn¹³, by Starowiercy mieli racjê, lecz ostatnie

wydarzenia zmusi³y go do zmiany pogl¹dów. Stary œwiat odszed³,

a Shannow nie mia³ zamiaru patrzeæ, jak powstaje z popio³ów.

Zasypia³, gdy dobieg³y go ciche kroki. Wyci¹gn¹³ pistolet i czeka³.

Obok pos³ania przykucn¹³ szczup³y Klaus Monet.

– Przepraszam, ¿e przeszkadzam, meneer Shannow. Ale… wy-

dajesz siê cz³owiekiem czynu. Bardzo potrzebujemy kogoœ takiego.

Shannow usiad³.

– Mów jaœniej.

Monet przysun¹³ siê do niego.

background image

47

– T¹ ekspedycj¹ kierowa³ Boris; otrzymaliœmy wsparcie finan-

sowe od grupy Dalekowzrocznych ze wschodu. Ale na miejscu w pro-

jekt wpl¹ta³ siê niejaki Scayse. Wprowadzi³ swoich ludzi… pod wo-

dz¹ Deikera… na stanowiska, i teraz niektóre znaleziska s¹ wysy³a-

ne do niego, do Doliny Pielgrzymiej.

– Jakie znaleziska?

– Z³ote sztaby, klejnoty ze stalowych skrzyñ znalezionych w po-

mieszczeniu g³êboko pod ziemi¹. To kradzie¿, meneer Shannow.

– A zatem po³ó¿ kres z³odziejstwu – poradzi³ Shannow.

– Jestem uczonym.

– Wiêc zajmij siê badaniami… i nie wtr¹caj siê do spraw, które

ciê przerastaj¹.

– Puœci³byœ p³azem takie kradzie¿e?

Shannow zachichota³.

– Kradzie¿e? Kto jest w³aœcicielem statku? Nikt. Tym samym

nie mo¿e byæ mowy o kradzie¿y. Dwie grupy ludzi po¿¹daj¹ tego, co

siê tutaj znajduje. Silniejszy weŸmie, co zechce. Takie jest ¿ycie,

meneer Monet; o wszystkim decyduje si³a.

– Ale z tob¹ bylibyœmy silniejsi.

– Byæ mo¿e… ale tego nigdy siê nie dowiesz. Rano odje¿d¿am

– Boisz siê, meneer Shannow, czy po prostu chcesz wiêcej pie-

niêdzy? Mo¿emy zap³aciæ.

– Nie staæ was na mnie. OdejdŸ i daj mi spaæ.

Poranne niebo by³o szare; Shannowa obudzi³y krople deszczu.

Odrzuci³ koce i zwin¹³ je w ciasny rulon, obwi¹zuj¹c paskami z na-

t³uszczonej skóry, w³o¿y³ swój ciê¿ki p³aszcz i osiod³a³ ogiera. W je-

go kierunku, w strugach deszczu, zmierza³o dwóch mê¿czyzn. Shan-

now odwróci³ siê i czeka³.

– Wygl¹da na to, ¿e sam siê o to prosisz – powiedzia³ pierwszy,

barczysty typ z wybitymi zêbami. Drugi by³ ni¿szy i szczuplejszy;

obaj mieli pistolety. – Nie bêdziemy ciê zatrzymywa栖 kontynuowa³

wy¿szy. – Ruszaj w swoj¹ drogê.

Shannow nie odzywa³ siê.

– G³uchyœ? – warkn¹³ drugi. – Nie masz tu czego szukaæ.

Za nimi zebra³ siê t³umek. Shannow uchwyci³ spojrzenia Hai-

muta i Klausa Moneta. Deikera nie by³o.

– Dosyæ tego, pomó¿my mu ruszyæ w drogê. – Barczysty post¹-

pi³ do przodu, ale wyprostowana d³oñ Shannowa trafi³a go w szyjê.

Mê¿czyzna zatoczy³ siê z charkotem i upad³ na kolana. Spojrzenie

Shannowa przeskoczy³o na drugiego.

background image

48

– B¹dŸ uprzejmy przytroczyæ mój koc do siod³a – powiedzia³

miêkko.

Mê¿czyzna oddycha³ ciê¿ko i oblizywa³ usta, jego rêka prawie

dotyka³a kolby pistoletu.

– Dzisiaj nie jest dobry dzieñ na umieranie – stwierdzi³ Shan-

now. – W dniu swojej œmierci cz³owiek powinien przynajmniej zo-

baczyæ s³oñce na niebie.

Przez kilka sekund mê¿czyzna sta³ niezdecydowany, potem rzuci³

nerwowe spojrzenie na swego kamrata, który na klêczkach trzyma³ siê

za gard³o, oddychaj¹c chrapliwie. Wiedzia³, ¿e móg³by wyj¹æ pistolet,

ale rêka nie chcia³a go s³uchaæ. Spojrza³ w oczy Shannowa.

– Niech ciê diabli! – wyszepta³.

Opuœci³ rêkê, podniós³ koc, rzuci³ go za siod³o i przywi¹za³.

– Dziêkujꠖ skwitowa³ Shannow. – Teraz zajmij siê swoim przy-

jacielem. – Wskoczy³ na siod³o i skierowa³ ogiera na pó³noc. T³um

rozst¹pi³ siê. Cz³owiek Jeruzalem zwalczy³ pokusê obejrzenia siê za

siebie. By³ to najbardziej niebezpieczny moment. Strza³ jednak nie

pad³. Skrêci³ do obozu frey McAdam; wozu ju¿ nie by³o.

Shannow by³ z³y na siebie. Niepotrzebnie zawstydzi³ tych ludzi,

których przys³a³ Deiker, aby dopilnowali jego odjazdu. Móg³ wsi¹œæ

na konia i odjechaæ, gdy tylko go zaczepili. Duma go powstrzyma³a,

a duma by³a grzechem w oczach Wszechmog¹cego.

To dlatego nie mo¿esz znaleŸæ Jeruzalem, Shannow, pomyœla³.

Uginasz siê pod brzemieniem grzechów.

„Nie ma ¿adnego Jeruzalem!”

Zadr¿a³, gdy nieproszona myœl zawita³a w jego umyœle. Tak wiele

widzia³ w ostatnich latach, a jego w¹tpliwoœci ros³y. Ale jaki mia³ wy-

bór? – duma³. Jeœli Jeruzalem nie istnieje, wtedy nic nie ma sensu.

Dlatego musia³ szukaæ dalej. W jakim celu? Dla siebie! Dopóki szu-

kam, dopóty Jeruzalem istnieje – nawet jeœli tylko w mojej g³owie.

A to wystarczy. Nie potrzebujê wiêcej. „K³amiesz, Shannow!” Tak,

tak, k³amiê. Ale czy to o czymœ œwiadczy? Muszê szukaæ. Muszê wie-

dzieæ. „Gdzie bêdziesz szukaæ?” Za Wielkim Murem. „A jeœli tam nic

nie znajdziesz?” Wtedy na koñcu œwiata i choæby w samym piekle!

Wjecha³ na szczyt wzniesienia i skrêci³ na zachód, szukaj¹c przej-

œcia przez góry. Ponad dwie godziny jecha³ tropami jeleni, potem

wróci³ na g³ówny szlak, pociêty koleinami i poznaczony podkowami

wielu koni. Deszcz przesta³ padaæ i s³oñce wychyli³o siê zza chmur.

Shannow jecha³ bardziej ostro¿nie, czêsto wstrzymuj¹c konia i ro-

zgl¹daj¹c siê po okolicy. Gdy s³oñce osi¹gnê³o najwy¿szy punkt na

background image

49

niebosk³onie, zatrzyma³ siê i schroni³ w cieniu naturalnej kamiennej

kolumny, gdzie panowa³ przyjemny ch³ód. Przez godzinê czyta³ Bi-

bliê, rozkoszuj¹c siê wersami Pieœni Salomona. Po po³udniu przeby³

góry i ruszy³ w¹skim traktem w dolinê.

Na zachodzie widzia³ wóz McAdamów pod¹¿aj¹cy szersz¹ drog¹

do miasteczka. Na pó³nocy, za skupiskiem budynków, dolina ci¹gnê³a

siê przez kilka mil do olbrzymiego muru, którego krañce gubi³y siê

w dali. Shannow wyci¹gn¹³ lunetê z juków i zacz¹³ przygl¹daæ siê

murowi. By³ masywny, wzniesiony z wielkich bloków – nawet z tej

odleg³oœci widzia³ kwiaty i porosty w szczelinach. Spojrza³ w górê,

szukaj¹c cudów, jakie mia³y znajdowaæ siê za murem, ale dostrzeg³

tylko p³yn¹ce powoli ob³oki. Przekrêci³ siê w siodle i skupi³ wzrok na

wozie McAdamów. Kobieta powozi³a; widzia³ jej miodowe w³osy i wy-

suniêt¹ spod sukni nogê wspart¹ na hamulcu. Dzieci maszerowa³y za

wozem, prowadz¹c konia. Mieli przybyæ do miasta na d³ugo przed

nim. Przyjrza³ siê zabudowaniom. Wiêkszoœæ wzniesiono z drewna,

ale by³y te¿ domy kilkupiêtrowe, zbudowane z kamienia, g³ównie we

wschodniej czêœci. W mieœcie by³a jedna g³ówna ulica, ci¹gn¹ca siê

jakieœ czterysta kroków, rozwidlaj¹ca siê przy koñcu na kszta³t litery

T. Miasteczko najwyraŸniej kwit³o; wiele domostw by³o w trakcie bu-

dowy. Za nim rozci¹ga³a siê ³¹ka zabudowana namiotami, wielkimi

i ma³ymi. Shannow naliczy³ wiêcej ni¿ tuzin ognisk, przy których wa-

rzono strawê. Ca³e rodziny przybywa³y do Doliny Pielgrzymiej, aby

zasiedliæ te tereny, i wkrótce osada mia³a rozrosn¹æ siê w du¿e miasto.

Shannow zastanawia³ siê, czy nie omin¹æ miasta i nie udaæ siê

prosto do muru. Ale ogier potrzebowa³ odpoczynku i œwie¿ej paszy,

a on sam nie spa³ w ³ó¿ku od czasu, który wydawa³ siê wiekiem. G³a-

dz¹c siê po brodzie, wyobrazi³ sobie d³ug¹, gor¹c¹ k¹piel, poczu³

ostrze brzytwy na zaroœniêtych policzkach. Jego ubrania te¿ prosi³y

siê o wyczyszczenie, a podeszwy butów zrobi³y siê cienkie jak li-

œcie. Rzuci³ okiem na wóz, lecz nie dostrzeg³ ju¿ ani powo¿¹cej, ani

nogi wspartej na hamulcu.

Rozdzia³ dziesi¹ty

O

shere wszed³ do komnaty i ostro¿nie usadowi³ swoje obrzmia-

³e, zniekszta³cone cia³o na szerokim fotelu. Czu³ siê naprawdê

4 – Ostatni stra¿nik

background image

50

okropnie; miêœnie pleców odmówi³y mu pos³uszeñstwa. Wsta³ i przy-

kucn¹³ na piêtach, obserwuj¹c Czarn¹ Pani¹, która, nieruchoma ni-

czym pos¹g, siedzia³a przy wielkim biurku. Oczy mia³a zamkniête,

jej duch przebywa³ poza cia³em. Oshere wiedzia³, gdzie. Wewn¹trz

zasychaj¹cej kropli jego krwi, plami¹cej kryszta³ na blacie biurka.

Oshere trwa³ w milczeniu, dopóki Chreena nie przeci¹gnê³a siê i nie

otworzy³a oczu. Zaklê³a cicho.

– Nie musisz siê spieszy栖 powiedzia³.

Czarnoskóra kobieta odwróci³a siê z uœmiechem.

– Czas ucieka. Jak siê czujesz?

– le, Chreena. Teraz wiem, co czu³ Shir-ran… i dlaczego od-

szed³. Byæ mo¿e równie¿ powinienem odejœæ.

– Nie! Nie chcê tego s³uchaæ. Jestem blisko, Oshere, wiem to na

pewno. Muszê tylko dowiedzieæ siê, dlaczego powielony kod tak

bardzo ró¿ni siê od orygina³u. Nie powinien, to wbrew naturze.

Oshere zachichota³.

– A czy¿ i my nie jesteœmy sprzeczni z natur¹, moja droga? Czy

Bóg kiedykolwiek chcia³, by lew chodzi³ jak cz³owiek?

– Nie jestem godna, by dyskutowaæ o boskich zamierzeniach,

Oshere. Twoja struktura genetyczna zosta³a zmieniona setki lat temu

i teraz podlega ponownej przemianie, wraca do punktu wyjœcia. Musi

istnieæ jakiœ sposób na zatrzymanie procesu.

– W³aœnie o tym mówiê, Chreena. Byæ mo¿e Bóg chce, ¿eby-

œmy z powrotem stali siê tacy, jakimi nas stworzy³.

– Nie powinnam by³a mówiæ ci prawdy – wyszepta³a Chreena.

Bursztynowe oczy Oshera spoczê³y na jej czarnej twarzy.

– Zostawmy innym pociechê, jak¹ nios¹ mity. Co do mnie, le-

piej, ¿e znam prawdê. Dobry Bo¿e, Chreena, jestem lwem. Powinie-

nem skradaæ siê po lasach i górach. I bêdê to robi³.

– Urodzi³eœ siê cz³owiekiem i wyros³eœ na cz³owieka. Wspania-

³ego cz³owieka, Oshere. Nie zosta³eœ przeznaczony do ¿ycia w dzi-

czy… Wiem, ¿e nie.

– A Shir-ran by³? Nie, Chreena. Jesteœ wybitn¹ uczon¹ i opiekun-

k¹ ludu Dianae, ale uwa¿am, ¿e twoje uczucia bior¹ górê nad rozu-

mem. Zawsze myœleliœmy, ¿e jesteœmy narodem wybranym. Patrzyli-

œmy na pos¹gi w miastach i wierzyliœmy, ¿e niegdyœ cz³owiek by³ na-

szym poddanym. Prawda mo¿e nie byæ tak przyjemna, ale potrafiê

z ni¹ ¿yæ. I fakt, ¿e Oshere staje siê lwem, nie zmieni Prawa Jedynego.

– Nie, jeœli siê nim nie stanie – powiedzia³a Chreena – Bardzo

dawno temu ktoœ zacz¹³ eksperymentowaæ z in¿ynieri¹ genetyczn¹.

background image

51

Powodów mogê siê tylko domyœlaæ. Wa¿ne, ¿e w przypadku kilku

gatunków ³añcuch ¿ycia zosta³ zmieniony, i wszystko by³o dobrze…

do teraz. To, co mo¿na by³o zrobiæ kiedyœ, jest osi¹galne i dzisiaj.

Znajdê sposób na odwrócenie procesu.

– Wszystkie NiedŸwiedzie zosta³y przemienione – zauwa¿y³. –

Wilczaki wymieraj¹. I czy nie obiecywa³aœ Shir-ranowi tego samego

co mnie?

– Tak, do licha, masz racjê. I powtórzê to ka¿demu nastêpnemu

nieszczêœnikowi. Bêdê to robi³a, dopóki moje s³owa nie stan¹ siê

prawd¹.

Oshere odwróci³ wzrok.

– Wybacz mi, Chreena. Nie z³oœæ siê na mnie.

– Dobry Bo¿e, nie jestem z³a na ciebie, ukochany, tylko na sie-

bie. Mam w g³owie wiedzê z wielu ksi¹g, ale rozwi¹zanie stale siê

wymyka.

– Przestañ na chwilê o tym myœleæ. ChodŸ ze mn¹.

– Nie mogê. Nie mam czasu.

Oshere podniós³ siê z widocznym bólem, jego wielka g³owa prze-

chyli³a siê na bok.

– Oboje wiemy, ¿e zmêczony umys³ nie znajdzie odpowiedzi.

ChodŸ. Pójdziemy na stok.

Wyci¹gn¹³ rêkê, chowaj¹c pazury, które niechc¹cy wysunê³y siê

znad opuszków opuchniêtych palców. Dziewczyna zanurzy³a d³onie

w czarnej grzywie okalaj¹cej jego policzki i poca³owa³a go delikatnie.

– Dobrze, ale tylko na chwilkê.

Razem ruszyli przez szpaler pos¹gów stoj¹cych po obu stronach

d³ugiej sali. Na zewn¹trz s³oñce p³onê³o nad tarasami ogrodów. Chre-

ena usiad³a na marmurowej ³awie, on wyci¹gn¹³ siê obok niej, k³ad¹c

ciê¿k¹ g³owê na jej kolanach.

– Opowiedz mi o Potopie – poprosi³.

– O którym?

– O katastrofie, która zniszczy³a Atlantydê… o tym Potopie

z ark¹.

– Któr¹ ark¹? W Czasach Pomiêdzy istnia³o ponad piêæset le-

gend dotycz¹cych wielkiej powodzi. Indianie Hopi, Arabowie, Asy-

ryjczycy, Turcy, Skandynawowie, Irlandczycy – wszyscy przecho-

wali wspomnienia o dniu, kiedy ziemia siê przekrêci³a. I w ka¿dej

legendzie wystêpowa³a arka. Jedni utrzymywali, ¿e wykonana by³a

z drewna, drudzy zaœ, ¿e z trzciny. Niektóre by³y olbrzymimi statka-

mi, inne wielkimi tratwami.

background image

52

– Ale w Czasach Pomiêdzy ludzie nie wierzyli w te legendy,

prawda?

– Nie – przyzna³a. – Po czêœci z arogancji. Wiedzieli, ¿e ziemia

zmieni³a siê, ¿e jej oœ kiedyœ przebiega³a w innym miejscu, ale byli

przekonani, ¿e zmiany te nastêpowa³y stopniowo. A przecie¿ by³y

dowody: œlady wysokiej wody na zboczach gór, morskie muszle znaj-

dowane na pustyni, olbrzymie cmentarzyska koœci w górskich jaski-

niach, gdzie zwierzêta szuka³y ratunku przed potopem.

– A dlaczego, Chreena, ziemia siê przekrzywi³a za pierwszym

razem?

Uœmiechnê³a siê do niego.

– Twój g³ód wiedzy jest nienasycony. Przecie¿ wiesz, ¿e nie

zdradzê ci sekretów Drugiego Potopu. Jesteœ zbyt prostoduszny, by

próbowaæ podstêpu, Oshere.

– Powiedz mi o Pierwszym Potopie. Proszê.

– Nie znam wszystkich odpowiedzi. Nast¹pi³y ogromne wstrz¹-

sy sejsmiczne. Fale przyp³ywów, wysokie na tysi¹ce stóp, przetoczy-

³y siê przez l¹dy. W legendach, które czyta³am, istniej¹ wskazówki

mówi¹ce, ¿e S³oñce i Ksiê¿yc odwróci³y swój bieg – s³oñce wstawa-

³o na zachodzie. Taki fenomen móg³ byæ jedynie wynikiem nag³ego

obrócenia siê Ziemi. Jeden z moich nauczycieli s¹dzi³, ¿e spowodo-

wa³o to uderzenie meteorytu; inny twierdzi³, ¿e przyczyn¹ by³ wzra-

staj¹cy ciê¿ar czap lodowych na biegunach. Byæ mo¿e obaj mieli

racjê. Wiele legend mówi o tym, ¿e mieszkañcy Atlantydy odnaleŸli

Ÿród³o wielkiej mocy i zak³ócili równowagê œwiata. Rzeczywiœcie,

odkryli takie Ÿród³o. Ale kto zna prawdê? Jakakolwiek by³a tego przy-

czyna, rycz¹ce morze zniszczy³o du¿¹ czêœæ œwiata. A wiêksza czêœæ

kontynentu, który zwa³ siê Atlantyd¹, sta³a siê dnem nowego oceanu.

– Nikt nie prze¿y³?

– Nieliczni z tych, którzy mieszkali daleko na pó³nocy. Inna gru-

pa przetrwa³a na wielkiej wyspie powsta³ej z górskiego ³añcucha; to

miejsce nazwano Wyspami Kanaryjskimi. ¯yli tam spokojnie do

po³owy czternastego wieku. Wówczas to trafili do nich ¿eglarze z mor-

skiego narodu zwanego Hiszpanami. Wyciêli tubylców w pieñ; jê-

zyk i kultura zosta³y zniszczone na zawsze.

– Ludzie z Czasów Pomiêdzy byli niezwykle brutalni – podsu-

mowa³ Oshere. – Wiêkszoœæ twoich historii opowiada, jak siali œmieræ

i zniszczenie.

– Byli gorsi, ni¿ mo¿esz sobie wyobraziæ.

– A czy Drugi Potop by³ gorszy ni¿ pierwszy?

background image

53

– Tysi¹c razy. Do jego czasów liczba ludnoœci œwiata wzros³a

wielokrotnie, przy czym prawie osiemdziesi¹t procent mieszka³o na

l¹dzie, którego wysokoœæ nie przekracza³a tysi¹ca stóp nad pozio-

mem morza. Zaludnione by³y te¿ tereny le¿¹ce poni¿ej, odgrodzone

od morza tamami i zaporami. Kiedy oœ obrotu Ziemi uleg³a zmianie,

ich mieszkañcy zginêli co do jednego.

– A jednak rasa ludzka przetrwa³a, podobnie jak Dianae.

– Jesteœmy twardzi, Oshere… i niewiarygodnie zaradni. Poza

tym Bóg nie chcia³, ¿ebyœmy wszyscy zginêli.

– Ale czy prawdziwy cz³owiek w dalszym ci¹gu jest z³y i bru-

talny? Czy nadal morduje swoich towarzyszy za murem?

– Tak. Ale nie wszyscy ludzie s¹ Ÿli. S¹ tacy, którzy oparli siê

kl¹twie tej ziemi.

– A kiedy przedr¹ siê za mur, to czy nadejd¹ w pokoju?

– Nie wiem, Oshere. Muszê ju¿ wracaæ do pracy.

Oshere patrzy³, jak Chreena odchodzi do swego laboratorium.

Jej skóra, czarna jak heban, b³yszcza³a niczym natarta oliw¹, a wi-

dok rozko³ysanych bioder by³ rozkosz¹ dla oczu. Uœwiadomi³ sobie,

¿e teraz ocenia jej piêkno raczej pod k¹tem estetycznym – by³ to

nastêpny znak trwaj¹cej Przemiany. Podniós³ siê z ³awy i dobrn¹³

z trudem na g³ówn¹ ulicê. Wokó³ krz¹tali siê ludzie zajêci swoimi

sprawami. K³aniali siê nisko, oddaj¹c nale¿n¹ czeœæ cz³owiekowi,

który wkrótce mia³ staæ siê bogiem. Bogiem?

Rozbawi³a go ta myœl. Nied³ugo jego umys³ straci inteligencjê,

a g³os zmieni siê w ryk; do koñca ¿ycia bêdzie nim kierowaæ nie g³ód

wiedzy, a pragnienie napchania zwisaj¹cego brzucha.

Przypomnia³ sobie dzieñ, kiedy kobieta o imieniu Chreena przy-

by³a do miasta. Zebra³y siê t³umy, gapi¹ce siê na jej czarn¹ skórê.

Kap³ani oddali jej pok³on, a starszy brat Oshere, ksi¹¿ê Shir-ran,

zosta³ pora¿ony jej nieziemsk¹ urod¹. Mia³a ze sob¹ dziecko, cho-

rowitego ch³opca o pe³nych smutku oczach, który zmar³ po dwóch

miesi¹cach. Lekarze byli bezsilni; jego krew, oznajmili, jest s³aba

i chora. Chreena op³akiwa³a go przez d³ugi czas. Shir-ran, wysoki

i przystojny, najlepszy atleta wœród Dianae, spacerowa³ z ni¹ ca³y-

mi dniami, opowiadaj¹c legendy swego ludu, pokazuj¹c pos¹gi

i œwiête budowle. Wreszcie – kiedy zostali kochankami – zabra³ j¹

na d³ugi spacer w Góry Miecza. Powróci³a oszo³omiona tym, co

zobaczy³a.

background image

54

A potem u Shir-rana zaczê³a siê Przemiana. Kap³ani sk³adali

dziêkczynienia i b³ogos³awili go, urz¹dzono wielkie œwiêto dla miesz-

kañców miasta. Ale Oshere zauwa¿y³, ¿e Chreena nie podziela³a po-

wszechnej radoœci.

Pewnej nocy znalaz³ j¹ w staro¿ytnej komnacie medycznej, gdzie

mozoli³a siê nad zwojami Zaginionych. I zapamiêta³ jej s³owa: „Niech

was cholera, ³ajdaki! Czy wasza arogancja nie ma koñca?”

Oshere podszed³ do niej. W owych czasach on te¿ by³ wysoki

i dobrze zbudowany, oczy mia³ du¿e, bursztynowe, a w³osy ciemne

i lœni¹ce, podtrzymywane z³otym diademem.

– Co ciê tak martwi, Chreena?

– Ca³a wasza g³upia cywilizacja! – wybuch³a. – WyobraŸ sobie,

¿e kiedyœ ludzie zwani Inkami wierzyli, ¿e wycinaj¹c serce cz³owie-

kowi mo¿na uczyniæ go bogiem.

– G³upota – zgodzi³ siê Oshere.

– Jesteœcie tacy sami. Shir-ran zamienia siê w jakieœ zwierzê,

a wy wszyscy temu przyklaskujecie. Nigdy nie szydzi³am z waszych

legend ani nie próbowa³am wtajemniczyæ w arkana wiedzy, któr¹

posiadam. Ale coœ takiego?

– O czym ty mówisz, Chreena?

– Jakby ci to wyjaœniæ? Widzia³eœ, jak py³ i woda po³¹czone

razem tworz¹ b³oto. Zgadza siê? Có¿, wszystkie ¿yj¹ce organizmy s¹

takie same. Wszyscy sk³adamy siê z cz¹stek.

– Wiem, Chreena. Serce, p³uca, w¹troba. Ka¿de dziecko to wie.

– Czekaj – przerwa³a mu. – Mam na myœli nie tylko narz¹dy,

koœci czy krew. Och, to niemo¿liwe…

Oshere usiad³ przed jej biurkiem.

– Nie jestem têpy. Wyjaœnij mi.

Zaczê³a powoli mówiæ o materiale genetycznym, który jest konieczny

do ¿ycia wszystkim organizmom. Nie u¿y³a nazwy z Czasów Pomiê-

dzy – kwas dezoksyrybonukleinowy – ani bardziej powszechnego skró-

tu, ale próbowa³a wyjaœniaæ jego znaczenie zwi¹zane z kontrolowaniem

cech dziedzicznych. Mówi³a godzinê, wspomagaj¹c s³owa szkicami.

– Mówisz wiêc – powiedzia³ Oshere – ¿e te magiczne ³añcuchy

dziel¹ siê na identyczne duplikaty? Po co?

Z nieskoñczon¹ cierpliwoœci¹ opowiedzia³a mu o genach i chro-

mosomach. W koñcu œwiat³o zrozumienia sp³ynê³o na Oshera.

– Zaczynam pojmowaæ. To fascynuj¹ce! Ale jak to siê ma do

twoich zarzutów? Dopóki nie poznamy czy nie odkryjemy nowej

wiedzy, nie mo¿emy byæ pos¹dzani o g³upotê. Mam racjê?

background image

55

– Chyba tak, ale nie to jest najwa¿niejsze. Mówiê, ¿e struktura

genetyczna Shir-rana zmienia siê, mutuje. £añcuchy potomne nie s¹

ju¿ identyczne z macierzystymi, i teraz wiem, dlaczego.

– Powiedz.

– Poniewa¿ nie jesteœcie ludŸmi. Jesteœcie… – urwa³a i odwró-

ci³a wzrok.

Bursztynowe oczy Oshere zwêzi³y siê.

– Dokoñcz.

– Ktoœ… jakaœ grupa… w Czasach Pomiêdzy wprowadzi³a od-

mienne geny do ³añcucha twoich przodków… do waszego podsta-

wowego kodu genetycznego, jeœli wolisz. Byæ mo¿e raz na piêæ po-

koleñ struktura pêka i ulega regresji. Shir-ran nie staje siê bogiem…

staje siê tym, czym byli jego przodkowie: lwem.

Oshere wsta³.

– W starych miastach stoj¹ pos¹gi przedstawiaj¹ce bogów o lwich

g³owach. Oddawano im czeœæ. Wpojono mi wiarê w religiê przod-

ków i nie chcê jej odrzucaæ. Ale jeszcze porozmawiamy; dowiem

siê, co jest prawd¹.

Chreena po³o¿y³a rêkê na jego ramieniu.

– Przepraszam, Oshere. Nie powinnam by³a ci tego mówiæ. Nie

powtarzaj tego nikomu, a zw³aszcza Shir-ranowi.

– Za póŸno – odezwa³ siê Shir-ran. Wszed³ niezdarnie do poko-

ju, ko³ysz¹c wielk¹ lwi¹ g³ow¹. – Tak mi przykro, Chreena. Pods³u-

chiwanie jest niegrzeczne, lecz nie mog³em siê powstrzymaæ. Nie

wiem jak ty, Oshere, ale ja jeszcze nigdy nie czu³em siê tak daleki od

boskoœci jak teraz.

Oshere zobaczy³ ³zy w wielkich bursztynowych oczach i w mil-

czeniu opuœci³ by³ych kochanków.

Shir-ran uciek³ z miasta trzy miesi¹ce póŸniej, odszed³ bez s³o-

wa komentarza. Oshere du¿o czasu spêdza³ z Chreen¹, poznaj¹c w se-

krecie mroczn¹ wiedzê o Czasach Pomiêdzy – z wyj¹tkiem tego, jak

dosz³o do katastrofy. Potem, przed miesi¹cem, przebudzi³ siê z na-

ci¹gniêtymi, bol¹cymi miêœniami i mocno wyd³u¿on¹ twarz¹.

Chreena pracowa³a bez wytchnienia, by mu pomóc. Bez rezul-

tatu.

Teraz pragn¹³ tylko dowiedzieæ siê jak najwiêcej o ziemi i gwiaz-

dach, o Panu Wszechrzeczy. I, niczym najcenniejszy klejnot, ho³ubi³

w sercu jedno marzenie.

Chcia³ zobaczyæ ocean. Choæby raz.

background image

56

Nêka³y j¹ koszmary. Bra³a udzia³ w uczcie, jako jedyna kobieta.

Mê¿czyŸni wokó³ niej byli przystojni i wysocy, uœmiechali siê w spo-

sób niewymuszony, pe³en ciep³a, po przyjacielsku. Wyci¹gnê³a rêkê,

by dotkn¹æ swojego towarzysza, i poczu³a pod palcami futro. Cofnê-

³a siê i spojrza³a w bursztynowe oczy, które przejê³y j¹ ch³odem; zo-

baczy³a d³ugie k³y, które mog³yby rozoraæ jej cia³o. Siedzia³a jak

sparali¿owana, gdy mê¿czyŸni jeden po drugim stawali siê lwami,

a ich oczy traci³y przyjazny wyraz.

Przebudzi³a siê zlana zimnym potem. Noc by³a ch³odna. Podmu-

chy wpadaj¹ce przez okno pieœci³y jej nag¹ skórê, gdy wsta³a z ³ó¿-

ka. Wysz³a na balkon i spojrza³a na miasto sk¹pane w ksiê¿ycowym

blasku.

Ludzie Dianae spali w b³ogiej niewiedzy, nieœwiadomi czekaj¹-

cego ich przeznaczenia. Zadr¿a³a i wróci³a do sypialni. Sen nie chcia³

nadejœæ, ale by³a zbyt zmêczona, by pracowaæ. Owiniêta ciep³ym

we³nianym kocem wynios³a fotel na balkon i usiad³a w œwietle gwiazd.

– Brakuje mi ciebie, Samuelu – powiedzia³a, wspominaj¹c do-

brotliw¹ twarz utraconego mê¿a, ojca syna, którego równie¿ straci³a. –

Gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, œwiat nadal by³by rajem.

Ale ludzie nie przypominali Samuela Archera. Kierowa³a nimi

chciwoœæ lub ¿¹dza, nienawiœæ lub strach. Potrz¹snê³a g³ow¹. Ludzie

Dianae nigdy nie zaznali wojny. Byli ³agodni i pojednawczy, uprzej-

mi i wyrozumiali. A teraz, niczym w przewrotnym kosmicznym ¿ar-

cie, przemieniali siê w drapie¿ne zwierzêta.

Ludzie-NiedŸwiedzie ju¿ dawno utracili swoje cz³owieczeñstwo.

Chreena kiedyœ wyprawi³a siê z Shir-ranem do jednego z ich siedlisk

w pobli¿u Sadzawki Miecza. To, co zobaczy³a, przejê³o j¹ przera¿e-

niem. Pozosta³ wœród nich tylko jeden cz³owiek, ale i u niego zaczê-

³a siê regresja.

– Zostawcie nas – powiedzia³. – Jesteœmy przeklêci.

Teraz ich osiedle by³o opustosza³e, plemiê przenios³o siê w wy-

soko po³o¿one lasy, z dala od ciekawskich oczu, z dala od kpin czy

litoœci.

Na równinie przed miastem zabrzmia³ dumny ryk zwyciêskiego

myœliwego. Chreena zadr¿a³a. W okolicy ¿y³o, poluj¹c na jelenie i an-

tylopy, oko³o trzydziestu lwów. Jeszcze niedawno byli mê¿czyznami

i kobietami, którzy rozmawiali, œmiali siê i œpiewali.

Jej spojrzenie przesunê³o siê po staro¿ytnych budowlach. Pozo-

sta³o jedynie oko³o czterystu ludzi Dianae – zbyt ma³o, by prze¿yæ

i rozwijaæ siê.

background image

57

– Dlaczego uwa¿acie lwy za bogów? – zapyta³a kiedyœ starego

kap³ana Men-chora. – Przecie¿ straci³y dar mowy i s¹ bezmyœlne

– Opowieœci Starszych – rzek³ z uœmiechem. Zamkn¹³ oczy

i przytoczy³ z pamiêci pocz¹tek ksiêgi: – Na pocz¹tku by³a bogini

Marik-sen, która kroczy³a pod s³oñcem i nie zna³a ani s³ów, ani sta-

ro¿ytnych podañ, ani imienia swego ojca – nie wiedzia³a nawet, ¿e

ojciec mia³ imiê. Prawo Jedynego dotknê³o j¹ i wówczas narodzi³o

siê jej imiê. I wiedzia³a. I wiedz¹c zrozumia³a, ¿e utraci³a wielki dar…

coœ cudownego… i to j¹ zasmuci³o. Narodzi³ siê jej syn, ale on nie

by³ bogiem. By³ cz³owiekiem. Zna³ swoje imiê i imiê swojej matki

i wiele innych imion. Ale jemu równie¿ doskwiera³o poczucie straty:

puste miejsce gdzieœ w g³êbinach duszy. I on by³ ojcem Dianae i lu-

dzie wzrastali. I ¿yli w Wielkim Ogrodzie o kryszta³owych œcianach.

Atoli pewnego dnia wielu wrogów wyst¹pi³o przeciwko Prawu Jedy-

nego. Na ziemi zapanowa³ zamêt, mury popêka³y i wielka woda znisz-

czy³a ogród. Lud Dianae nieomal uleg³ zag³adzie. PóŸniej wody opa-

d³y, a zdumieni ludzie ujrzeli inny œwiat. Prawo Jedynego nawiedzi-

³o Pen-rana i ten sta³ siê prorokiem. On rzek³ nam, co zosta³o utracone

i co odzyskane. Straciliœmy drogê do nieba; zdobyliœmy œcie¿kê do

wiedzy. On by³ pierwszym, który przyprowadzi³ nas tutaj i pierw-

szym, który porzuci³ œcie¿kê i odnalaz³ drogê.

Starzec otworzy³ oczy.

– Jest tego du¿o wiêcej, Chreena, ale jedynie Dianae mog¹ to

zrozumieæ.

– Wierzysz, ¿e wiedza przeszkadza wam w ujrzeniu nieba?

– Jest wielk¹ przeszkod¹. Dusza mo¿e istnieæ wy³¹cznie w czy-

stoœci. Wiedza psuje, wype³nia nas marzeniami i pragnieniami. Ta-

kie ambicje odwracaj¹ nasze oczy od Prawa Jedynego.

– A jednak dziki lew zna tylko g³ód i ¿¹dzê.

– Byæ mo¿e, ale nie zabija dla kaprysu, a gdy ma pe³ny brzuch,

m³oda antylopa mo¿e podejœæ do sadzawki obok niego i napiæ siê

bezpiecznie.

– Wybaczysz mi, ¿e nie podzielam twoich przekonañ?

– Jeœli ty wybaczysz mi, ¿e nie podzielam twoich. Byæ mo¿e

oboje mamy racjꠖ odrzek³ Men-chor. – Czy¿ nasze pochodzenie

nie jest podobne? Czy¿ wasze pocz¹tki nie siêgaj¹ Ogrodu i czy¿ nie

zostaliœcie z niego wygnani? Czy¿ przez grzech Adama i zbrodniê

Kaina tak¿e nie utraciliœcie drogê do nieba?

Chreena rozeœmia³a siê i grzecznie przyzna³a kap³anowi racjê.

Lubi³a tego staruszka. Mia³a jeszcze jedno pytanie.

background image

58

– Co siê stanie, kiedy, podobnie jak NiedŸwiedzie, wszyscy Dia-

nae stan¹ siê lwami?

– Wszyscy bêdziemy bli¿ej Boga – odpowiedzia³ z prostot¹.

– Ale nikt ju¿ nie bêdzie œpiewa³.

– Kto wie, jakie pieœni rozbrzmiewaj¹ w sercu lwa? Czy mog¹

byæ brzydsze od tych pieœni œmierci, jakie dobiegaj¹ zza muru?

Rozdzia³ jedenasty

S

hannow zostawi³ ogiera na wybiegu przy stajniach, zap³aci³ sta-

jennemu za nakarmienie i oporz¹dzenie zwierzêcia, potem za-

rzuci³ sakwy na ramiê i ruszy³ do „Wytchnienia Podró¿nych”, dwu-

piêtrowego zajazdu w zachodniej czêœci miasta. Jeden pokój by³

wolny, ale w³aœciciel – chudy osobnik o ziemistej twarzy, nazwiskiem

Mason – zapyta³, czy Shannow nie móg³by zaczekaæ godzinê, po-

trzebn¹ na posprz¹tanie.

Shannow zgodzi³ siê i zap³aci³ za trzy dni z góry. Zostawi³ sa-

kwy w kantorku i przeszed³ do s¹siedniej izby, gdzie znajdowa³ siê

szynkwas, d³ugi niemal na piêædziesi¹t stóp. Szynkarz uœmiechn¹³

siê na powitanie.

– Co podaæ?

– Piwo – zamówi³ Shannow. Zap³aci³ i zabra³ dzban pienistego

napitku do sto³u w k¹cie, gdzie usiad³ ty³em do œciany. By³ zmêczo-

ny i osobliwie nieswój, a jego myœli uparcie wêdrowa³y do kobiety

z wozu. Powoli szynk zacz¹³ zape³niaæ siê robotnikami. Niektórzy

przybywali prosto z kopalni; ubrania mieli czarne, twarze poznaczo-

ne smugami brudu i potu. Shannow dyskretnie przygl¹da³ siê ka¿de-

mu przyby³emu. Nieliczni mieli pistolety, ale wiêkszoœæ nosi³a no¿e

i topory. Mia³ ju¿ zamiar udaæ siê do swego pokoju, gdy wszed³ m³o-

dy cz³owiek. Ubrany by³ w bia³¹ bawe³nian¹ koszulê, ciemne spodnie

i obcis³¹ bluzê z garbowanej skóry. Stroju dope³nia³ pistolet z g³ad-

k¹ bia³¹ rêkojeœci¹. Obserwuj¹c jak siê porusza, Shannow poczu³

narastaj¹cy gniew. Oderwa³ wzrok od przybysza i dopi³ piwo. Oni

zawsze wygl¹dali tak samo, bystroocy, zwinni jak koty: znak ³owcy,

zabójcy, wojownika.

Shannow opuœci³ bar, zabra³ baga¿e i wspi¹³ siê po schodach do

pokoju. By³ wiêkszy, ni¿ siê spodziewa³, z podwójnym ³ó¿kiem z mo-

background image

59

siê¿nymi s³upkami, dwoma krzes³ami i sto³em, na którym sta³a oliwna

lampka. Rzuci³ sakwy za drzwiami i sprawdzi³ okno. Do ziemi by³o

oko³o czterdziestu stóp. Rozebra³ siê, po³o¿y³ i zasn¹³ na dwanaœcie

godzin. Obudzi³ siê zg³odnia³y, wiêc szybko w³o¿y³ ubranie, przypi¹³

pas z broni¹ i zszed³ na dó³. W³aœciciel, Mason, powita³ go skinieniem.

– Chcia³bym za¿yæ gor¹cej k¹pieli – powiedzia³ Shannow.

– Na zewn¹trz i w lewo, jakieœ trzydzieœci kroków. Nie sposób

nie trafiæ.

£aŸnia by³a obskurn¹ szop¹, mieszcz¹c¹ piêæ metalowych wa-

nien oddzielonych zas³onami na mosiê¿nych pierœcieniach. Shannow

poszed³ na koniec i czeka³, podczas gdy dwaj pos³ugacze nape³niali

wannê paruj¹c¹ wod¹. Przy wannie le¿a³a kostka u¿ywanego myd³a;

wyszorowa³ siê porz¹dnie i wyszed³ z k¹pieli. Rêcznik by³ szorstki

i sztywny, ale spe³ni³ swoj¹ rolê. Ubra³ siê, zap³aci³ za obs³ugê i ru-

szy³ g³ówn¹ ulic¹, wiedziony aromatem sma¿onego boczku.

Karczma pod szyldem Weso³ego Pielgrzyma mieœci³a siê w d³u-

giej chacie. Shannow zaj¹³ stó³ pod œcian¹ i usiad³ przodem do drzwi.

– Czego sobie ¿yczysz? – zapyta³a Beth McAdam.

Shannow podniós³ wzrok i poczerwienia³. Wsta³, zrywaj¹c ka-

pelusz z g³owy.

– Dzieñ dobry, frey McAdam.

– Mam na imiê Beth. I pyta³am, co podaæ.

– Jajka, boczek… cokolwiek tu maj¹.

– Gor¹cy napój z orzechów i kory; z cukrem jest niez³y.

– Œwietnie, spróbujê. Szybko znalaz³aœ pracê.

– Musia³am – rzuci³a na odchodnym.

G³ód jakoœ przeszed³, ale Shannow zaczeka³ na posi³ek i wt³o-

czy³ go do ¿o³¹dka. Polewka by³a gorzka, nawet z cukrem, i czarna

jak smo³a, ale nie zostawi³a wra¿enia niesmaku. Uregulowa³ nale¿-

noœæ z malej¹cego zapasu monet Barty i wyszed³ na s³oñce. W po-

bli¿u zgromadzi³ siê t³umek. Shannow dostrzeg³ na œrodku ulicy m³o-

dego cz³owieka, widzianego wieczorem w zajeŸdzie.

– Do diab³a, cz³owieku, to ³atwe – mówi³. – Po prostu stañ i rzuæ

dzbanek, gdy bêdziesz gotów.

– Nie chcê, Clem – protestowa³ têgi górnik. – Mo¿esz mnie za-

biæ, cholera!

– Jeszcze nikogo nie zabi³em przy tej sztuczce – przekonywa³

rewolwerowiec. – Choæ zawsze bywa ten pierwszy raz.

T³um rykn¹³ œmiechem. Shannow stan¹³ pod œcian¹ karczmy

i patrzy³, jak ludzie rozstêpuj¹ siê, tworz¹c szpaler po obu stronach

background image

60

rozmawiaj¹cych. Gruby górnik sta³ oko³o dziesiêciu stóp od rewol-

werowca, z glinianym garnkiem odsuniêtym na d³ugoœæ ramienia.

– Œmia³o, Gary. Rzucaj! – zachêci³ ktoœ z t³umu.

Kiedy górnik pos³ucha³, spojrzenie Shannowa pomknê³o do re-

wolwerowca. Jego d³oñ zanurkowa³a w dó³, poderwa³a siê i ulic¹

przetoczy³ siê huk strza³u. Garnek rozlecia³ siê na kawa³ki, t³um za-

cz¹³ dziko wiwatowaæ. Shannow oderwa³ siê od œciany i ruszy³ w kie-

runku zajazdu.

– Zdaje siê, ¿e nie jesteœ pod wra¿eniem – zagadn¹³ m³ody cz³o-

wiek, gdy Shannow go mija³.

– Och, wrêcz przeciwnie – zapewni³ go, nie zwalniaj¹c, ale

mê¿czyzna ruszy³ za nim.

– Nazywam siê Clem Steiner – przedstawi³ siê.

– To wymaga³o wyj¹tkowej zrêcznoœci – skomentowa³ Shan-

now. – Masz szybk¹ rêkê i dobre oko.

– Zrobi³byœ coœ takiego?

– Nawet za milion lat. – Shannow wszed³ do zajazdu. W poko-

ju wyj¹³ Bibliê z sakwy i przewraca³ stronice, a¿ natrafi³ na s³owa,

które wzbudzi³y oddŸwiêk w jego sercu.

I uniós³ mnie w zachwyceniu na górê wielk¹ i wynios³¹, i ukaza³

mi Miasto Œwiête Jeruzalem, zstêpuj¹ce z nieba od Boga, maj¹ce

chwa³ê Boga. ród³o jego œwiat³a podobne do kamienia drogocen-

nego, jakby do jaspisu o przejrzystoœci kryszta³u. Mia³o ono mur

wielki a wysoki, mia³o dwanaœcie bram, a na bramach – dwunastu

anio³ów… I miastu nie trzeba s³oñca ni ksiê¿yca, by mu œwieci³y, bo

chwa³a Boga je oœwietla, a lamp¹ jego – baranek… A nic nieczyste-

go do niego nie wejdzie ani ten, co pope³nia ohydê i k³amstwo.

Shannow zamkn¹³ ksiêgê. Mur wielki a wysoki. Dok³adnie jak

ten na koñcu doliny.

Tak¹ mia³ nadziejê. Na Boga, mia³ nadziejê…

Przebudzony hukiem wystrza³ów, sturla³ siê z ³ó¿ka i doskoczy³

do okna, wygl¹daj¹c na ulicê zalan¹ blaskiem ksiê¿yca. W kurzu le-

¿a³o dwóch ludzi; sta³ tylko Clem Stainer z pistoletem w d³oni. Lu-

dzie wybiegali z zajazdów i z s¹siednich uliczek. Shannow potrz¹-

sn¹³ g³ow¹ i wróci³ do ³ó¿ka.

Rano zamówi³ œniadanie przy d³ugim szynkwasie – miskê gor¹cej

owsianki i wielki kubek czarnego napoju zwanego bakerem od nazwi-

ska cz³owieka, który wprowadzi³ go na tym terenie jakieœ osiem lat temu.

background image

61

Przy jego stole pojawi³ siê Boris Haimut.

– Mogê siê przysi¹œæ? – zapyta³ nieœmia³o.

Shannow wzruszy³ ramionami. Ma³y, ³ysiej¹cy uczony przysu-

n¹³ sobie krzes³o i usiad³. Barman przyniós³ mu bakera i Haimut przez

chwilê w milczeniu s¹czy³ napitek.

– Interesuj¹cy mikstura, meneer Shannow. Wiesz, ¿e kuruje bóle

g³owy i reumatyzm? Jest te¿ lekko uzale¿niaj¹ca.

Shannow odstawi³ swój kubek.

– Nie, nie – sprostowa³ Haimut z uœmiechem. – Chcia³em tylko

powiedzieæ, ¿e cz³owiek przywyka do jego smaku. Nie ma ¿adnych

szkodliwych efektów. D³ugo zostaniesz w Dolinie Pielgrzymiej?

– Dwa dni, mo¿e trzy.

– To mog³oby byæ piêkne miejsce, ale obawiam siê, ¿e zagosz-

cz¹ tu k³opoty.

– Skoñczyliœcie pracê przy statku? – zapyta³ Shannow.

– My… Klaus i ja… zostaliœmy zmuszeni do opuszczenia wy-

kopów. Przej¹³ je meneer Scayse.

– Wyrazy wspó³czucia.

Haimut rozpostar³ rêce.

– Zosta³o niewiele do zobaczenia. Stwierdziliœmy, ¿e to tylko

czêœæ statku – musia³ siê prze³amaæ, gdy ton¹³. Upad³y teorie, ¿e by³a

to budowla.

– Co teraz bêdziesz robi³?

– Zaczekam na konwój i wrócê na wschód. Zawsze jest jakaœ

ekspedycja. To moje ¿ycie. S³ysza³eœ strzelaninê zesz³ej nocy?

– Owszem.

– W ostatnim miesi¹cu zmar³o tutaj gwa³town¹ œmierci¹ czter-

naœcie osób. Tu jest gorzej ni¿ na Wielkiej Równinie.

– Tutaj jest bogactwo – odrzek³ Shannow. – Przyci¹ga ludzi gwa³-

tu, ludzi s³abych duchem i z³ych. Widzia³em to w innych miejscach.

Kiedy bogactwo siê koñczy, wrzód nabrzmiewa coraz bardziej.

– S¹ jednak ludzie, meneer Shannow, którzy maj¹ talent do prze-

cinania takich wrzodów, prawda?

Shannow spojrza³ w blade oczy rozmówcy.

– W rzeczy samej, meneer Haimut. Ale wydaje siê, ¿e w Doli-

nie Pielgrzymiej nie ma nikogo takiego.

– Och, myœlê, ¿e jest jeden, ale jego to nie obchodzi. Nadal szu-

kasz Jeruzalem, Jonie Shannow?

– Tak. I ju¿ nie przecinam wrzodów.

Haimut odwróci³ wzrok i zmieni³ temat.

background image

62

– Dwa lata temu spotka³em podró¿nego, który powiedzia³ mi,

¿e by³ na po³udnie od Wielkiego Muru. Opowiada³ o zadziwiaj¹cych

cudach – o wielkim mieczu, który wisi pod chmurami, z wieñcem

krzy¿y wokó³ rêkojeœci. Nieca³e sto mil dalej le¿¹ ruiny niewiary-

godnie wielkiego miasta. Sprzeda³bym duszê, aby je zobaczyæ.

Oczy Shannowa zwêzi³y siê.

– Nigdy nie mów takich rzeczy, nawet ¿artem, bo mo¿esz po¿a-

³owaæ.

Haimut uœmiechn¹³ siê.

– Wybacz, zapomnia³em, ¿e jesteœ g³êboko wierz¹cy. Zamie-

rzasz wyprawiæ siê za mur?

– Tak.

– To niebezpieczna kraina, zamieszkana przez dziwaczne bestie.

– Niebezpieczeñstwo czai siê wszêdzie. Zesz³ej nocy dwóch lu-

dzi zginê³o na ulicy. Nie ma bezpiecznego miejsca na ca³ym œwiecie.

– Niestety, to coraz wiêksza prawda. Od czasu ostatniej pe³ni

ksiê¿yca mieliœmy w samej Dolinie Pielgrzymiej szeœæ gwa³tów, osiem

morderstw, szeœæ pojedynków zakoñczonych œmierci¹, i nie wiado-

mo nawet ile ran zadanych no¿em podczas bójek i burd.

– Po co rachujesz takie rzeczy? – zapyta³ Shannow, dopijaj¹c

bakera.

– Z przyzwyczajenia. – Wyj¹³ z przepastnej kieszeni zwitek

papieru i o³ówek. – Czy zechcia³byœ wyœwiadczyæ mi uprzejmoœæ,

meneer, i opowiedzieæ o tym wielkim statku, który widzia³eœ pod-

czas swoich podró¿y?

Przez prawie pó³ godziny wypytywa³ o statek-widmo i zrujno-

wane miasta Atlantydy. W koñcu Shannow wsta³, zap³aci³ za œniada-

nie i wyszed³ na ulicê. Wiêksz¹ czêœæ poranka spêdzi³ na b³¹kaniu

siê po mieœcie. Na zachodnim krañcu budynki zdradza³y zamo¿noœæ

mieszkañców i tam panowa³ wzglêdny spokój, ale dalej na wschód,

gdzie skupia³y siê podniszczone i bardziej prowizoryczne domostwa,

przed karczmami i ober¿ami co rusz dochodzi³o do bijatyk. Za mia-

steczkiem rozpoœciera³a siê ³¹ka zabudowana namiotami. Nawet tu-

taj sprzedawano trunki; widzia³ licznych pijaków, siedz¹cych lub le-

¿¹cych na trawie w rozmaitych fazach upojenia.

Miasto wyros³o wokó³ kopalni. W³óczêdzy ci¹gnêli do niego

niczym mrówki do miodu, a za nimi zbójcy i z³odzieje, gracze w ko-

œci i szulerzy. Shannow opuœci³ miasteczko namiotów i wróci³ na

g³ówn¹ ulicê. Z budynku wzniesionego z bali dobiega³ dzieciêcy

œpiew. Zatrzyma³ siê na chwilê i przys³uchiwa³ siê melodii, próbuj¹c

background image

63

dopasowaæ do niej s³owa. By³ to przyjemny dŸwiêk, pe³en m³odoœci,

nadziei i niewinnej radoœci; pocz¹tkowo podniós³ go na duchu, ale

po chwili opad³a go melancholia i wra¿enie, ¿e coœ utraci³.

Przed „Wytchnieniem Podró¿nych” zebra³ siê wielki t³um, nad

którym przetacza³ siê g³êboki, poruszaj¹cy do g³êbi g³os. Shannow

przy³¹czy³ siê do zgromadzonych i spojrza³ na mówcê stoj¹cego na

beczce. By³ to wysoki, barczysty mê¿czyzna o rudych, kêdzierza-

wych w³osach. Nosi³ czarn¹ szatê przepasan¹ szarym sznurem, a na

jego piersiach spoczywa³ drewniany krzy¿.

– I mówiê wam, bracia, ¿e Pan czeka na was. Pragnie jedynie

otrzymaæ od was znak. Chce, abyœcie oderwali oczy od b³ota, w ja-

kim nurzaj¹ siê wasze stopy, i wznieœli je ku chwale niebios. Chce

us³yszeæ wasze g³osy mówi¹ce: „Panie, wierzê”. A wtenczas, przyja-

ciele, radoœæ przepe³ni wasze dusze.

Jakiœ mê¿czyzna wyst¹pi³ z t³umu.

– A póŸniej ka¿e nam przywdziaæ takie œliczne, czarne kiecki?

Powiedz mi, Pastorze, czy musisz kucaæ, ¿eby siê odlaæ?

– To g³os ciemnoty, bracia – zacz¹³ kaznodzieja, ale mê¿czyzna

przekrzycza³ go.

– Ciemnoty? Ty obrzygany synu dziwki! Mo¿esz zabraæ swoje-

go Jezusa i kazaæ mu…

Wysoki but Pastora trafi³ mê¿czyznê w podbródek i zwali³ go z nóg.

– Jak mówi³em, drodzy przyjaciele – podj¹³ – Pan czeka z mi-

³oœci¹ w sercu na ka¿dego grzesznika, który oka¿e skruchê. Ci zaœ,

którzy nadal kroczyæ bêd¹ œcie¿k¹ z³a, ugn¹ karki pod Mieczem Boga

i sp³on¹ w jeziorze ognia piekielnego. Zaprzyjcie siê z³a, ¿¹dzy i chci-

woœci. Mi³ujcie bliŸniego jak siebie samego. Tylko wtedy Pan

uœmiechnie siê do was, a jego nagroda bêdzie tym wiêksza.

– Kochasz go, Pastorze? – krzykn¹³ ktoœ z t³umu, wskazuj¹c na

nieprzytomnego pyskacza.

– Jak w³asnego syna! – Pastor wyszczerzy³ zêby. – Ale dzieci

musz¹ nauczyæ siê dyscypliny. Œcierpiê wulgarnoœæ, bowiem jest to

sposób ¿ycia grzeszników, nie zdzier¿ê jednak¿e bluŸnierstw i znie-

wa¿ania Pana. Maj¹c z czymœ takim do czynienia, uderzaæ grzeszni-

ków bêdê od bioder a¿ do goleni, jak Samson Filistynów.

– A mo¿e by tak po kielichu, pastorze? – zawo³a³ jakiœ cz³owiek.

– Mi³o, ¿e pytasz, synu. Mam ochotê na mocne piwo.

Gdy rozleg³ siê œmiech, pastor wzniós³ rêce, prosz¹c o ciszê.

– Jutro, w dzieñ sabatu, odprawiê nabo¿eñstwo za miasteczkiem

namiotów. Bêd¹ œpiewy i modlitwy, a potem strawa i napoje. WeŸcie

background image

64

¿ony, kochanki i dzieci. Urz¹dzimy festyn na ³¹ce. No, gdzie to obie-

cane piwo? – Zeskoczy³ z beczki i podszed³ do le¿¹cego mê¿czyzny.

Podniós³ go, zarzuci³ sobie na ramiê i wmaszerowa³ po stopniach do

„Wytchnienia Podró¿nych”.

Shannow zosta³ na s³oñcu.

– Imponuj¹ce, prawda? – zagadn¹³ Clem Steiner.

Shannow odwróci³ siê. Oczy m³odego mê¿czyzny by³y jasne i wy-

zywaj¹ce.

– Owszem – zgodzi³ siê Shannow.

– Mam nadziejê, ¿e nie przeszkodzi³a ci ta nocna awantura.

– Nie. Wybacz, muszê iœæ.

Dobieg³ go g³os Steinera:

– Irytujesz mnie, przyjacielu. Mam nadziejê, ¿e nie dojdzie miê-

dzy nami do zwady.

Shannow zignorowa³ go. Wróci³ do pokoju i przeliczy³ resztê

Bartów: siedem sztuk srebra, trzy po³ówki i piêæ æwiartek. Wyj¹³ z kie-

szeni z³ot¹ monetê, któr¹ znalaz³ w worku z jedzeniem Shir-rana.

Mia³a ponad cal œrednicy i widnia³ na niej miecz otoczony gwiazda-

mi; rewers by³ pusty. Shannow podszed³ do okna, by lepiej siê jej

przyjrzeæ. Miecz mia³ niezwyk³y kszta³t, by³ d³ugi i zwê¿a³ siê ku

koñcowi, a gwiazdy przypomina³y krzy¿e.

Nagle rozbrzmia³ grzmot kopyt i spora grupa jeŸdŸców wjecha-

³a na ulicê. Shannow otworzy³ okno i wyjrza³. Zobaczy³, ¿e dwaj

jeŸdŸcy wlok¹ cia³o jakiegoœ zwierzêcia. Zebra³ siê spory t³um.

JeŸdŸcy œci¹gnêli wodze i Shannow ze zdziwieniem ujrza³, jak

zakrwawione zwierzê podnosi siê z trudem i staje na zadnich ³a-

pach.

Rzuci³o siê do ucieczki, ale sznur zatrzyma³ je w miejscu. Roz-

leg³y siê dwa strza³y i na plecach zwierzêcia pojawi³y siê krwawe

dziury. Kilku gapiów doby³o broni i kule zbi³y zwierzê z nóg. Shan-

now szybko zbieg³ po schodach. W s¹siedztwie „Wytchnienia Pod-

ró¿nych” mieœci³ siê magazyn, przed którym sta³o kilka beczek i le-

¿a³a sterta d³ugich drewnianych uchwytów do siekier lub kilofów.

Z³apa³ stylisko, wszed³ w grupê konnych i zatrzyma³ siê przed bro-

daczem na karym rumaku. Stylisko zaœwiszcza³o w powietrzu i wy-

l¹dowa³o na twarzy jeŸdŸca, który przekozio³kowa³ nad zadem ko-

nia i leg³ na ulicy w tumanie kurzu. Shannow rzuci³ pa³kê na jego

cia³o, z³apa³ za ³êk i skoczy³ na siod³o.

W ca³kowitej ciszy min¹³ oszo³omionych jeŸdŸców. Szarpn¹³

wodze, odwracaj¹c ogiera w ich stronê.

background image

65

– Jak siê ocknie, powiedzcie mu, ¿e przyw³aszczanie sobie cu-

dzych koni to ryzykowny proceder – przykaza³. – Mo¿e to go czegoœ

nauczy. Zostawiê jego siod³o w stajni.

– On ciê za to zabije, przyjacielu – zauwa¿y³ m³ody mê¿czyzna.

– Nie jestem twoim przyjacielem, dzieciaku. I nigdy nie bêdê.

Ruszy³ dalej, przystaj¹c jedynie po to, by rzuciæ okiem na mar-

twe zwierzê. Wygl¹da³o prawie tak samo, jak Shir-ran w swoich ostat-

nich dniach – bujna lwia grzywa, silnie umiêœniony kark. Shannow

tr¹ci³ piêtami boki ogiera i skierowa³ siê do stajni.

Stajenny wyszed³ mu na spotkanie.

– Wybacz, meneer, nie mog³em ich powstrzymaæ. By³o ich

oœmiu… nie dziesiêciu. Zabrali jeszcze trzy inne konie.

– Kim oni s¹? Z³odziejami?

– Pracuj¹ dla Scaysego – odpowiedzia³ mê¿czyzna takim tonem,

jakby to wszystko wyjaœnia³o.

Shannow wprowadzi³ ogiera do stajni. Zdj¹³ siod³o i rzuci³ je

w k¹t; wytar³ konia z piany i wyszczotkowa³ b³yszcz¹cy grzbiet.

– Wspania³e zwierzê. – Stajenny, utykaj¹c, zbli¿y³ siê do ogie-

ra. – Musi mieæ piêæ i pó³ stopy w k³êbie. I za³o¿ê siê, ¿e pêdzi z wia-

trem w zawody.

– Zgadza siê. Co ci siê sta³o w nogê?

– Drewniany stempel pêk³ w kopalni parê lat temu. Strzaska³o

mi kolano. Mo¿e by³ to, cholera, znak, ¿e lepiej ¿yæ na powierzchni

ni¿ pod ni¹. Mniej pieniêdzy, ale oddycha siê o wiele swobodniej.

Co to by³a za strzelanina?

– Zabili pojmanego lwa.

– Cholera, chcia³bym to zobaczyæ. Czy by³ to jeden z tych lu-

dzi-demonów?

– Nie wiem, próbowa³ uciekaæ na zadnich nogach.

– Panie, ¿e te¿ mnie to ominê³o! Wiesz, teraz nie ma ich tyle co

dawniej. Uby³o ich, od kiedy zniknê³y bramy w murze. Zwykle wi-

dywaliœmy je na wiosnê. Raz zabi³y rodzinê nad Srebrnym Strumie-

niem. Po¿ar³y wszystkich, dasz wiarê? To by³ samiec czy samica?

– Samiec – powiedzia³ Shannow.

– Aha. Nigdy nie widzia³em samicy. Pewnie s¹ za murem.

– Czy ktoœ tam bywa?

– Za murem? – stajenny musia³ siê upewniæ. – Nie, nigdy. Wierz

mi, tamte istoty sma¿¹ ludzkie dusze.

– Sk¹d wiesz, skoro nikt tam nie chodzi?

Stajenny wyszczerzy³ zêby.

5 – Ostatni stra¿nik

background image

66

– Nikt nie chodzi tam teraz. Piêæ lat temu wyruszy³a ekspedy-

cja. Wróci³ tylko jeden cz³owiek, z czterdziestu dwóch. To on opo-

wiedzia³ o mieczu na niebie. Prze¿y³ ledwie miesi¹c – zmar³ od ran

i zadrapañ na ciele. Potem, dwa lata temu, wrota zniknê³y. By³o ich

troje, wysokich na dwadzieœcia stóp i równie szerokich. Wieczorem

je widzia³eœ, rano ju¿ ich nie by³o.

– To znaczy, ¿e zosta³y zamurowane?

– Zniknê³y, mówiê! Bez œladu. Ani szczelin, ani wy³omów. Mech

i roœliny rozrastaj¹ siê na starych g³azach, jakby nigdy nie by³o ¿ad-

nych bram.

Zna³a problem i mog³a przewidzieæ rezultaty. A jednak by³a bez-

radna, nie potrafi³a odwróciæ procesu… tak samo, jak nie umia³a

ocaliæ syna. Kobieta imieniem Chreena miota³a siê po komnacie

medycznej z furi¹ w oczach, z zaciœniêtymi piêœciami.

Jeden ma³y Kamieñ Sipstrassi móg³by wszystko odmieniæ; ka-

wa³ek z nietkniêtymi z³otymi ¿y³ami móg³by uratowaæ Oshere i je-

mu podobnych. Ma³y Luke nadal cieszy³by siê ¿yciem, a Shir-ran

sta³by u jej boku, wysoki i przystojny.

Przeszuka³a góry i doliny, wypyta³a lud Dianae. Nikt nigdy nie

widzia³ takiego kamienia, czarnego jak wêgiel i pr¹¿kowanego z³o-

tem, ciep³ego w dotyku i nios¹cego ukojenie duszy.

Obarcza³a siê win¹, bowiem przynios³a w³asny kamieñ do tej

odleg³ej krainy i zu¿y³a go, aby zapieczêtowaæ mur – jedna wiel-

ka fala mocy Sipstrassi wymaza³a bramy, przez które móg³by przy-

byæ cz³owiek i splugawiæ ziemie Dianae. A potem dokona³a wiel-

kiego odkrycia: cz³owiek ju¿ ich zniszczy³… przed Drugim Poto-

pem.

Ludzie Dianae. Ludzie DNA. Ludzie-koty. Mutanty, wybryki na-

tury od setek lat. Zosta³a wychowana w przekonaniu, ¿e byli ofiara-

mi trucizn i toksycznych odpadów, które zanieczyœci³y ziemiê, ale

teraz zaczê³a rozumieæ prawdziw¹ tragediê, która stanow³a spuœci-

znê Czasów Pomiêdzy. In¿ynieria genetyczna wyrodzi³a siê we wro-

gim œrodowisku. Powsta³y nowe rasy; inne, takie jak Dianae, powoli

wymiera³y.

Tutejsi kap³ani wierzyli, ¿e Przemiany by³y darem niebios. Tyl-

ko ¿e zdarza³y siê coraz czêœciej, i ca³e rodziny nosi³y znaki regresji.

Gniew Chreeny wzrasta³. W bazie widzia³a ksi¹¿ki i nagrania.

Wiele chorób w Czasach Pomiêdzy leczono wdra¿anymi do produk-

background image

67

cji masowej œrodkami, wytworzonymi przez bakterie o zmienionym

DNA. Przyk³adem by³a insulina dla diabetyków. Produkcjê ¿ywno-

œci zwiêkszano przez wprowadzanie genów wzrostu do trzody i by-

d³a – uszlachetnianie genami, jak mówili. Ale w³adcy œwiata w Cza-

sach Pomiêdzy poszli du¿o dalej.

Obyœcie zgnili w piekle! – pomyœla³a. Nagle uœmiechnê³a siê. Bo

przecie¿ faktycznie gnili w piekle. Ich odra¿aj¹cy œwiat zosta³ unice-

stwiony przez si³y natury, które oczyœci³y ziemiê, jak krew wyp³uku-

je ropê z czyraka.

A jednak natura nie poradzi³a sobie ze Ÿród³em choroby – z sa-

mym cz³owiekiem: skoñczonym drapie¿c¹, bezmyœlnym morderc¹.

Nawet teraz ludzie walczyli miêdzy sob¹, zabijaj¹c i pl¹druj¹c.

Kl¹twa tej ziemi dzia³a³a. Ogromny poziom promieniowania,

toksyczne odpady w powietrzu, którym oddychali – wszystko to ra-

zem zaowocowa³o nieopisan¹ agresj¹ i przemoc¹.

Ko³o historii obróci³o siê. Cz³owiek ponownie odkry³ pistolety

i wzniós³ siê na poziom, jaki niegdyœ osi¹gn¹³ w po³owie dziewiêt-

nastego wieku. Nied³ugo wzleci ku niebu, utworzy pañstwa i roz-

pocznie wojny.

Powoli wspiê³a siê na platformê obserwacyjn¹. Mog³a stamt¹d

popatrzeæ na ulice miasta i obserwowaæ ludzi zajêtych swoimi spra-

wami. Dalej widzia³a pola i stada byd³a. A jeszcze dalej – podobny

nitce mur miêdzy œwiatami. Niemal s³ysza³a wal¹cego w ten mur

cz³owieka, wy³adowuj¹cego wœciek³oœæ na potê¿nych, staro¿ytnych

g³azach.

Chreena przenios³a spojrzenie na po³udnie, gdzie ciê¿kie chmu-

ry sunê³y nad m³odymi górami i gdzie kry³ siê Miecz Boga. Przebieg³

j¹ dreszcz.

Gwa³towna burza rozszala³a siê na wschodzie. Chreena odwró-

ci³a siê, by popatrzeæ na b³yskawice rozwidlaj¹ce siê przy ziemi, na

kot³uj¹ce siê czarne burzowe chmury. Zimny wiatr z wyciem przele-

cia³ nad równin¹. Znowu zadr¿a³a i schroni³a siê w budynku.

Miasto mia³o przetrwaæ burzê, tak jak przetrwa³o pierwszy po-

top i straszliw¹ furiê podnosz¹cego siê oceanu.

Chreena straci³a okazjê zobaczenia b³ysku b³êkitu w j¹drze bu-

rzy; wygl¹da³o to tak, jakby kotary rozsunê³y siê na wietrze, ods³a-

niaj¹c jasne niebo wœród ciê¿kich, czarnych chmur. W œrodku b³êki-

tu zajaœnia³ z³oty dysk drugiego s³oñca, które na chwilê krótsz¹ od

uderzenia serca rzuci³o podwójne cienie na ulice miasta.

background image

68

Rozdzia³ dwunasty

J

eŸdŸcy zsiedli z koni i zgromadzili siê wokó³ le¿¹cego mê¿czy

zny. Nos mia³ zmia¿d¿ony, oczy zapuchniête; krew la³a siê obficie

z rozciêtej górnej wargi. Dwaj z nich podnieœli go i znieœli z ulicy na

chodnik przed „Weso³ym Pielgrzymem”.

W³aœciciel, Josiah Broome, wzi¹³ miskê czystej wody i rêcznik

i ukl¹k³ przy rannym mê¿czyŸnie. Zanurzy³ rêcznik w zimnej wo-

dzie i delikatnie przy³o¿y³ go do czo³a rannego.

– To nies³ychane! – zawo³a³. – Wszystko widzia³em. Napadaæ

na cz³owieka bez ostrze¿enia! Nikczemnoœæ!

– Masz cholern¹ racjꠖ przyzna³ jeden z towarzyszy poszko-

dowanego.

– Tacy jak on zrujnuj¹ tê dolinê, zanim bêdziemy mieli szansê

zbudowaæ coœ, co zdo³a przetrwa栖 powiedzia³ Broome.

– On ukrad³ mu konia, do cholery! – krzyknê³a Beth McAdam.

Nie mog³a siê powstrzymaæ.

Broome poderwa³ g³owê.

– Ci ludzie polowali na bestiê, która mog³a po¿reæ twoje dzieci,

i wziêli pierwsze napotkane wierzchowce. Wystarczy³o, by poprosi³

tego cz³owieka o zwrot swego konia. Ale nie. Oni zawsze s¹ tacy sami.

Gwa³t. Œmieræ. Zniszczenie. Wszystko to ci¹gnie za nimi jak plaga.

Beth powstrzyma³a s³owa cisn¹ce siê na usta i wróci³a do karcz-

my. Potrzebowa³a tej pracy, aby powiêkszyæ fundusze ukryte w wo-

zie i zap³aciæ za naukê dzieci w miejscowej szkole. Ale ludzie tacy

jak Broome zawsze wyprowadzali j¹ z równowagi. Œlepe œwiêtosz-

ki, widzieli tylko to, co chcieli zobaczyæ. Beth przebywa³a w Dolinie

Pielgrzymiej zaledwie od dwóch dni, ale zd¹¿y³a poznaæ polityczne

uk³ady miasteczka. Ci jeŸdŸcy pracowali dla Edrica Scayse, a on za-

licza³ siê do trzech najpotê¿niejszych ludzi w Dolinie. By³ w³aœci-

cielem najwiêkszej kopalni, dwóch magazynów i, do spó³ki z Maso-

nem, „Wytchnienia Podró¿nych” oraz kilku szulerni we wschodniej

dzielnicy. Jego ludzie patrolowali miasteczko namiotów, wymusza-

j¹c haracze za ochronê. Dobytek czy wozy tego, kto nie zap³aci³,

pada³y ³upem z³odziei lub ognia. Ludzie Scaysego w wiêkszoœci re-

krutowali siê ze zbójców.

Beth widzia³a, jak przywleczono i zastrzelono zwierzê, i widzia³a,

jak Shannow odzyska³ swego konia. Cz³owiek, który go ukrad³, by³

poturbowany, ale ¿ywy. Shannow móg³ poprosiæ o zwrot, Beth jed-

background image

69

nak wiedzia³a, ¿e z³odziej by odmówi³, a wówczas z pewnoœci¹ do-

sz³oby do strzelaniny. Broome by³ beznadziejnym durniem. Ale by³

równie¿ jej szefem i na swój sposób przyzwoitym facetem. Wierzy³

w szlachetnoœæ cz³owieka, uwa¿a³, ¿e wszelkie nieporozumienia

mo¿na rozwi¹zaæ bez walki. Beth sta³a w wejœciu i patrzy³a, jak zaj-

muje siê rannym. By³ wysoki i chudy, mia³ d³ugie w³osy koloru pia-

sku i szczup³¹ twarz, w której wyró¿nia³y siê du¿e, lekko wytrzesz-

czone niebieskie oczy. W sumie by³ niebrzydkim mê¿czyzn¹, a j¹ trak-

towa³ z kurtuazj¹. By³ bezdzietnym wdowcem i Beth podda³a go

wnikliwej analizie; wiedzia³a, ¿e dobrze by³oby znaleŸæ sobie po-

rz¹dnego, zamo¿nego cz³owieka, który zapewni³by bezpieczeñ-

stwo jej dzieciom. Jednak Broome nie spe³nia³ wymagañ.

Ranny odzyska³ przytomnoœæ i posadzono go na ³awie. Beth przy-

nios³a mu kufel bakera.

– Zabijê tego syna dziwki – wymamrota³. – Tak mi dopomó¿

Bóg. Zabijê go!

– Nawet o tym nie myœl, menner Thomas – poprosi³ Broome. –

Jego postêpek by³ haniebny, ale dalsza przemoc niczego nie odmieni.

Mê¿czyzna wsta³.

– Kto jest ze mn¹?

Dwaj jeŸdŸcy przy³¹czyli siê do niego. Thomas wyci¹gn¹³ pisto-

let z pochwy i sprawdzi³ ³adunki.

– Gdzie on jest?

– Zabra³ ogiera z powrotem do stajni – pospieszy³ z odpowie-

dzi¹ niski chudzielec.

– Dziêki, Jack. Dobra, poszukajmy go.

– Proszê, meneer… – zacz¹³ Broome. Thomas odepchn¹³ go na

bok.

Beth wyœliznê³a siê przez kuchniê na podwórze, zebra³a w gar-

œcie d³ug¹ spódnicê i pobieg³a op³otkami, wyprzedzaj¹c trzech mê¿-

czyzn. Na koñcu ulicy dostrzeg³a Shannowa, który rozmawia³ ze sta-

jennym w drzwiach stajni. Szybko podbieg³a do niego.

– Id¹ po ciebie, Shannow, jest ich trzech.

Odwróci³ siê do niej i uœmiechn¹³ ³agodnie.

– Mi³o, ¿e o mnie pomyœla³aœ.

– Daj sobie spokój z uprzejmoœciami. Kulbacz konia i sp³ywaj.

– Mam baga¿e w pokoju. Czy nie mog³abyœ tu na mnie zaczekaæ?

– Mówi³am, ¿e jest ich trzech.

– W tym cz³owiek, którego uderzy³em?

– Tak – odpowiedzia³a.

background image

70

Shannow skin¹³ g³ow¹, zdj¹³ p³aszcz i rzuci³ go na belkê dziel¹-

c¹ boksy. PóŸniej wyszed³ na s³oñce. Beth stanê³a w wejœciu i obser-

wowa³a, jak kieruje siê ku œrodkowi ulicy. Tam stan¹³ i czeka³ z rê-

koma opuszczonymi wzd³u¿ boków. S³oñce sta³o wysoko, œwiec¹c

w twarze trzech rewolwerowców. Zbli¿ali siê, odsuwaj¹c od masze-

ruj¹cego poœrodku Thomasa. Beth czu³a narastaj¹ce napiêcie.

– I co teraz powiesz, synu dziwki? – krzykn¹³ Thomas.

Shannow nie odezwa³ siê.

– Kot odgryz³ ci jêzyk?

Zatrzymali siê w odleg³oœci dziesiêciu kroków od niego. Dopie-

ro wtedy us³yszeli ciche, wyraŸne s³owa:

– Przyszliœcie tutaj, by umrzeæ?

Beth zobaczy³a, jak ten z prawej otar³ pot z twarzy i zerkn¹³ ner-

wowo na kolegê. Thomas chwyci³ pistolet, ale pojedynczy strza³ zwali³

go z nóg. Stopy wierzgnê³y w kurzu ulicy, z przodu spodni pojawi³a

siê rosn¹ca plama.

Pozostali dwaj zastygli niczym pos¹gi.

– Jeœli wolno coœ zasugerowa栖 przemówi³ spokojnie Shan-

now – to zabierzcie go z ulicy.

Skoczyli pos³usznie do zw³ok, a on wróci³ do Beth i stajennego.

– Raz jeszcze dziêkujê, frey McAdam. Przykro mi, ¿e by³aœ

œwiadkiem tego wydarzenia.

– Widok trupów nie jest mi obcy, meneer Shannow. Ale on ma

wielu przyjació³, i nie s¹dzê, ¿ebyœ by³ tutaj bezpieczny. Powiedz

mi, sk¹d wiedzia³eœ, ¿e tamci nie bêd¹ walczyæ?

– Nie wiedzia³em, lecz gniew kierowa³ tylko tym jednym. Wy-

bierasz siê na jutrzejsze zebranie do Pastora?

– Mo¿liwe.

– By³bym zaszczycony, mog¹c towarzyszyæ tobie i dzieciom.

– Wybacz, meneer – powiedzia³a Beth. – Moim zdaniem jesteœ

teraz w niejakim niebezpieczeñstwie i nie chcia³abym, ¿eby moim

dzieciom coœ zagrozi³o.

– Rozumiem. Oczywiœcie, masz racjê.

– Gdybym nie mia³a dzieci… odpowiedŸ mog³aby byæ inna.

Sk³oni³ siê i odszed³ w blask s³oñca.

– Cholera, ale¿ on ma nerwy – powiedzia³ stajenny. – No có¿,

za Thomasem nikt nie bêdzie têskni³, a przynajmniej nie nazbyt

d³ugo.

Beth nie skomentowa³a.

background image

71

Cz³owiek Jeruzalem przystan¹³ na ulicy, gdzie jedynie plama krwi

wskazywa³a miejsce, w którym zosta³a przerwana niæ ¿ycia. Nie od-

czuwa³ ¿alu. Ten cz³owiek sam podj¹³ decyzjê i Shannow wspomnia³

s³owa Salomona: Nie d¹¿cie do œmierci przez swe b³êdne ¿ycie, nie

gotujcie sobie zguby w³asnymi rêkami!

Droga powrotna do pokoju by³a d³uga i Shannow krocz¹c pylist¹

ulic¹ czu³ na sobie spojrzenia wielu oczu. JeŸdŸcy zebrali siê przy karcz-

mie, ale ¿aden nie odezwa³ siê s³owem, gdy przechodzi³ obok. W „Wytch-

nieniu Podró¿nych” czeka³ Clem Steiner; zerwa³ siê na jego widok.

– Wiedzia³em. Gdy tylko ujrza³em ciê w szynku, coœ mi szep-

nê³o, ¿e jesteœ cz³owiekiem czynu. Jak siê nazywasz, przyjacielu?

– Shannow.

– Powinienem by³ odgadn¹æ: Cz³owiek Jeruzalem. Jesteœ dale-

ko od domu. Kto po ciebie pos³a³? Brisley? Fenner?

– Nikt, Steiner. Je¿d¿ê tam, gdzie mam ochotê.

– Zdajesz sobie sprawê, ¿e pewnego dnia mo¿emy siê zmierzyæ?

Shannow patrzy³ na niego przez kilka sekund.

– To nie by³oby roztropne – rzek³ miêkko.

– Cholerna racja. Lepiej o tym pamiêtaj. Meneer Scayse chcia³-

by zamieniæ z tob¹ parê s³ów, Shannow. Jest w szynku.

Shannow odwróci³ siê ku schodom.

– Nie s³ysza³eœ, co powiedzia³em? – zawo³a³ Steiner.

Nie zwracaj¹c na niego uwagi, Shannow poszed³ do swego pokoju.

Nala³ sobie kubek wody z dzbanka i usiad³ na krzeœle przy oknie. Czeka³.

Edric Scayse wy³oni³ siê z szynku.

– Poszed³ sobie, panie Scayse – zameldowa³ Steiner. – Mam go

sprowadziæ?

– Nie. Czekaj tu na mnie.

By³ wysokim mê¿czyzn¹, barczystym, o krótkich, kruczych w³o-

sach. Dok³adnie ogolona twarz by³a silna i kanciasta, ciemne oczy

g³êboko osadzone. Porusza³ siê p³ynnie, z du¿¹ pewnoœci¹ siebie.

Podszed³ do drzwi pokoju Shannowa i zapuka³.

– Wejœæ, otwarte – us³ysza³.

Wszed³. Wbi³ oczy w mê¿czyznê siedz¹cego przy oknie i zrewi-

dowa³ plany. Mia³ zamiar zaoferowaæ Shannowowi pracê, ale taka

propozycja mog³aby tylko przysporzyæ mu wroga.

– Mogê usi¹œæ, panie Shannow?

– Myœla³em, ¿e w tej czêœci kraju u¿ywa siê s³owa „meneer”.

background image

72

– Nie pochodzê st¹d. – Scayse usiad³ na krzeœle na przeciw Cz³o-

wieka Jeruzalem.

– Co pana sprowadza, Scayse?

– Chcia³bym przeprosiæ. M³ody cz³owiek, który ukrad³ pañskiego

konia, pracowa³ dla mnie. By³ w gor¹cej wodzie k¹pany. Pragnê za-

pewniæ, ¿e nie bêdzie ¿adnego rewan¿u. Jasno da³em to do zrozu-

mienia swoim jeŸdŸcom.

Shannow wzruszy³ ramionami. Nie zmieni³ wyrazu twarzy.

– I?

Scayse poczu³ narastaj¹cy gniew, ale zdusi³ go i zmusi³ siê do

uœmiechu.

– Nie ma ¿adnego „i”. To tylko akt uprzejmoœci. D³ugo zabawi

pan w Dolinie?

– Nie. Zamierzam udaæ siê na po³udnie.

– Bez w¹tpienia szukaæ cudów na niebie. Zazdroszczê. Minie

co najmniej trzy miesi¹ce, nim zbiorê si³y na przebycie muru.

– Si³y? W jakim celu? – zapyta³ Shannow.

– A z ust jego wychodzi ostry miecz, by nim uderzyæ narody –

zacytowa³ Scayse. – On paœæ je bêdzie rózg¹ ¿elazn¹.

Patrzy³, jak wyraz twarzy Shannowa zmienia siê z otwartej wro-

goœci w czujnoœæ.

– Czytuje pan Pismo, jak s³yszê. Ale co to dla pana oznacza?

Scayse pochyli³ siê, wykorzystuj¹c przewagê.

– Zebra³em informacje o ziemi za murem i o tamtejszych cu-

dach. S¹ tam wielkie znaki na niebie. Co do tego nie ma najmniej-

szych w¹tpliwoœci. Jest tam b³yszcz¹cy miecz otoczony przez gwiazdy

i krzy¿e, a na mieczu nazwa, której nikt nie potrafi odczytaæ. Do-

k³adnie tak, jak mówi Pismo. Co wiêcej, ziemia jest zamieszkana

przez stwory, które chodz¹ jak ludzie i oddaj¹ czeœæ czarnej bogini –

wiedŸmie, która szerzy zbereŸne rytua³y. Albo, jak ujmuje to Pismo,

panie Shannow:

I ujrza³em niewiastê siedz¹c¹ na bestii szkar³atnej pe³nej imion bluŸ-

nierczych… czy te¿: Bestia, któr¹ widzia³em, podobna by³a do pantery,

³apy jej – jakby u niedŸwiedzia, paszcza, jakby paszcza lwa.

Wszystkie te rzeczy s¹ za murem, panie Shannow. Chcê tam pójœæ

i odnaleŸæ Miecz Boga.

– I dlatego zbierasz pan zbójców i rewolwerowców?

– Mia³bym zbieraæ ch³opów i nauczycieli?

Shannow wsta³ i podszed³ do okna.

– Kiepski ze mnie dyskutant. I nie jestem sêdzi¹.

background image

73

Za jego plecami Scayse powstrzyma³ uœmiech triumfu i zachowa³

milczenie. Shannow odwróci³ siê, jego blade oczy spoczê³y na goœciu.

– Ale te¿ nie jestem g³upcem, panie Scayse. Ty pragniesz w³a-

dzy… dominacji nad swoimi towarzyszami. Nie jesteœ poszukiwa-

czem prawdy. Twoi ludzie siê boj¹. Ale to nie moja sprawa.

– Ma pan racjê, panie Shannow, mówi¹c o pogoni za w³adz¹.

Ale w³adza sama w sobie nie jest z³em. Czy¿ Dawid, syn rolnika, nie

zosta³ wyniesiony na króla Izraela? Czy¿ sam wielki Moj¿esz nie by³

dzieckiem niewolnika? Bóg obdarzy³ ludzi ró¿nymi talentami i nale-

¿y je wykorzystywaæ. Nie jestem ani morderc¹, ani zbójc¹. Moi lu-

dzie mo¿e s¹ porywczy i nieokrzesani, ale p³ac¹ za swoje zakupy

i z szacunkiem traktuj¹ ludnoœæ tej osady. ¯aden nie zosta³ oskar¿o-

ny o mord czy gwa³t, a ci, których przy³apano na kradzie¿y, ze mn¹

mieli do czynienia. Zawsze bêd¹ w³adcy, panie Shannow. I nie jest

grzechem zostaæ jednym z nich.

Shannow usiad³, nala³ wody do kubka, zaproponowa³ goœciowi.

Scayse wymówi³ siê z uœmiechem.

– Jak wspomnia³em, nie jestem sêdzi¹ – zacz¹³ Shannow – i nie

zostanê tu zbyt d³ugo. Ale ju¿ widzia³em podobne osady. Przemoc

stale roœnie i wkrótce, jeœli nie zostanie zaprowadzony porz¹dek,

zginie wiele osób. Dlaczego, d¹¿¹c do w³adzy, nie zaprowadzi pan

tutaj porz¹dku?

– Poniewa¿ nie jestem tyranem, panie Shannow. Szulernie we

wschodniej czêœci miasta nie podlegaj¹ mojej jurysdykcji. Mam wielk¹

farmê, kilka stad mlecznego i rzeŸnego byd³a oraz jestem w³aœcicielem

najwiêkszej kopalni. Moje ziemie s¹ patrolowane przez moich ludzi, ale

samo miasto, choæ prowadzê tu interesy, ma³o mnie interesuje.

Shannow pokiwa³ g³ow¹.

– ZnaleŸliœcie coœ interesuj¹cego we wraku statku?

Scayse wyszczerzy³ zêby.

– S³ysza³em o waszej… sprzeczce. Tak, znalaz³em, panie Shan-

now. Parê sztab z³ota i kilkanaœcie interesuj¹cych kawa³ków srebr-

nej p³yty. Ale nic nie mo¿e równaæ siê z tym, co pan widzia³ na „Ti-

taniku”.

Shannow nie okaza³ zdziwienia – po prostu pokiwa³ g³ow¹. Scay-

se kontynuowa³:

– Tak, widzia³em „Titanika”. Wiem, ¿e wskrzesi³ go Demon

Kamienia Sipstrassi, i s³ysza³em te¿ o pañskiej walce z Sarento. Ja

równie¿ nie jestem g³upcem. Wiem, ¿e œwiat, który odszed³, zna³

cuda wykraczaj¹ce nad nasze najœmielsze wyobra¿enia, i ¿e s¹ one

background image

74

dla nas stracone, byæ mo¿e na zawsze. Ale ten nowy œwiat równie¿

dysponuje moc¹. I ja znajdê j¹ za murem.

– Demon Kamienia zosta³ zniszczony – rzek³ Shannow. – Jeœli

zna³eœ pan Sarento, musisz wiedzieæ te¿ o wywo³anej przez niego

Wojnie Piekielników. Taka moc nie jest przeznaczona dla ludzi.

Scayse wsta³.

– Jestem z panem uczciwy, Shannow, poniewa¿ darzê pana sza-

cunkiem. Nie pragnê konfrontacji. Proszê mnie Ÿle nie zrozumieæ:

nie mówiê tak ze strachu. Po prostu nie szukam niepotrzebnych wro-

gów. Sipstrassi jest zaledwie Ÿród³em mocy, podobnie jak pañska

broñ, która w z³ych rêkach stanie siê narzêdziem z³a. Ja nie jestem

z³ym cz³owiekiem. ¯yczê dobrego dnia.

Scayse opuœci³ pokój i zszed³ na dó³, gdzie czeka³ Steiner.

– Mam go za³atwiæ, panie Scayse?

– Trzymaj siê od niego z daleka, Clem, bo ten cz³owiek ciê zabije.

– Pan chyba ¿artuje. Nie mam sobie równych w walce na pistolety.

– Nie powiedzia³em, ¿e móg³by ci dorównaæ, Clem. Powiedzia-

³em, ¿e ciê zabije.

Rozdzia³ trzynasty

P

rzez dwa d³ugie, upalne dni Nu-Khasisatra wêdrowa³ przez Wiel-

k¹ Równinê. Góry wcale nie wydawa³y siê bli¿sze, a si³ mu uby-

wa³o. Jako szkutnik by³ dumny ze swojej nadzwyczajnej krzepy i bez

wysi³ku dŸwiga³ wielkie ciê¿ary, drewno czy te¿ kamienie. Ale ta nie

koñcz¹ca siê wêdrówka wymaga³a nie tê¿yzny fizycznej, lecz wy-

trwa³oœci, a tej, jak Nu stwierdzi³, bardzo mu brakowa³o. Usiad³ w cie-

niu p³ytkiego zag³êbienia i wyj¹³ z kieszeni Kamieñ Sipstrassi. By³

niechêtny zu¿ywaniu jego mocy, gdy¿ nie wiedzia³, ile jej zosta³o,

ani ile bêdzie potrzebowa³ na powrót do domu, do Pashad i dzieci.

W przeciwieñstwie do wielu mieszkañców Ad, Nu mia³ tylko jedn¹

¿onê, córkê Axina ¿aglomistrza. Pokocha³ j¹ w chwili, gdy zetknê³y

siê ich d³onie, i nadal darzy³ g³êbok¹ mi³oœci¹. Pashad by³a s³aba

i delikatna jak wiosenny kwiatek, ale stanowi³a niewyczerpan¹ kry-

nicê dobroci, bez której czu³ siê zagubiony.

Kiedy ostatni raz wszed³ w posiadanie Sipstrassi, by³ to ledwie

kawa³ek, p³ytka nie wiêksza i nie grubsza od paznokcia. Moc kamie-

background image

75

nia zu¿yta zosta³a w jeden dzieñ, wymazuj¹c straszliwe znaki czasu,

przywracaj¹c Nu czarne w³osy i nape³niaj¹c jego miêœnie si³¹ m³o-

doœci. Posiadany obecnie okruch by³ dwadzieœcia razy wiêkszy, a z³ote

¿y³y – grube i pulsuj¹ce moc¹.

Nu uciek³ przed No¿ownikami, ale nie trafi³ do Balacris. Zjawi³

siê w jakimœ obcym kraju daleko za morzem, gdzie ludzie nosili dzi-

waczne stroje. Zastanów siê, g³upcze! – przykaza³ sobie w myœlach.

Jak zdo³asz wróciæ do domu, nie wiedz¹c, sk¹d wyruszasz? Wed³ug

legendy, kap³ani Starszych u¿ywali Sipstrassi, aby uwolniæ dusze i wê-

drowaæ po ca³ym œwiecie. Skoro oni mogli to robiæ, móg³ tego doko-

naæ i on. Nu-Khasisatra ukl¹k³ i wzniós³ mod³y do Najwy¿szego,

wymawiaj¹c dziesiêæ tysiêcy imion znanych cz³owiekowi, potem

mocno zacisn¹³ kamieñ w d³oni i wyobrazi³ sobie, jak wznosi siê

w nap³ywaj¹ce na niebo chmury. Zakrêci³o mu siê w g³owie i nagle

poczu³ siê wolny, jak statek, który zerwa³ siê z kotwicy. Otworzy³

oczy. Patrzy³ z góry na bia³e pustkowie gór i dolin, bez œladu ¿ycia.

Czyste niebo ponad nim oœlepia³o b³êkitem, ziemia le¿¹ca w dole

by³a upiorna, milcz¹ca. Ogarn¹³ go strach. Dok¹d trafi³? Opad³ ku

zasypanemu œniegiem œwiatu… i znalaz³ siê w chmurach.

Przez pewien czas nic nie widzia³, a gdy wreszcie przedar³ siê

przez szarobia³¹ mg³ê, zobaczy³ ziemiê, poroœniêt¹ bujn¹ zieleni¹,

pociêt¹ pasmami oœnie¿onych gór i wstêgami rzek, zobaczy³ rozle-

g³e równiny, lasy, g³êbokie doliny. Rozejrza³ siê w poszukiwaniu ¿y-

cia, miast czy wiosek, ale na dole niepodzielnie w³ada³a natura. Nu

sp³yn¹³ ni¿ej nad równinê. Dostrzeg³ w³asne cia³o w p³ytkim zag³ê-

bieniu i, parê mil na zachód, wozy z bia³ymi p³óciennymi budami,

a przy nich wo³y pas¹ce siê na zboczu.

Wyprawi³ siê dalej, za góry, i ujrza³ brzydkie miasteczko z³o¿o-

ne z przysadzistych, drewnianych budynków, i wielkie zgromadze-

nie ludzi na ³¹ce. Przemkn¹³ nad nimi, d¹¿¹c dalej na po³udnie. Zo-

baczy³ wielki mur, podobny do falochronu w Ad, i opad³ w jego kie-

runku. Kamienie by³y wyciosane w taki sam sposób, ale du¿o starsze

ni¿ Mur Pendarrica. Ruszy³ dalej, zastanawiaj¹c siê, jak to siê sta³o,

¿e naród, który wzniós³ tak¹ imponuj¹c¹ budowlê, obecnie kleci³

prymitywne cha³upy dostrze¿one w mijanej osadzie. Potem zobaczy³

miasto – i serce zamar³o mu w piersiach.

Pozna³ skazany na zag³adê pa³ac, marmurowe tarasy, d³ug¹ Drogê

Królów w szpalerze pos¹gów – a na po³udniu, zakrzywion¹ liniê nabrze-

¿a. Ale za ni¹ nie by³o po³yskuj¹cego oceanu, tylko pola i ³¹ki. Nu kr¹-

¿y³, przypatruj¹c siê ludziom spaceruj¹cym ulicami. Wszystko by³o ta-

background image

76

kie, jak pamiêta³, a jednak inne. Pomkn¹³ do œwi¹tyni i zatrzyma³ siê

przy pos¹gu Derarcha Proroka. Jego twarz zniknê³a, wygryziona zêbem

czasu, œwiête zwoje w d³oniach œcienia³y i  wygl¹da³y jak bia³e laseczki.

Wstrz¹œniêty ponad granice wytrzyma³oœci, wzbi³ siê z powro-

tem w niebo.

To, co zobaczy³, wygl¹da³o niczym wizja z ogni Beliala.

I pozna³ prawdê. Nie by³ to ¿aden obcy, daleki kraj; to by³ jego

dom, miasto Ad. Wspomnia³ wizjê rycz¹cego morza i trzy s³oñca na

niebie. Znalaz³ siê w œwiecie przysz³oœci.

Wróci³ do swojego cia³a i zap³aka³ nad wszystkim, co utraci³: nad

Pashad i synami, nad Balim i swoimi przyjació³mi, i nad wszystkimi

ludŸmi œwiata skazanego na rych³¹ zag³adê… œwiata, który ju¿ umar³.

Nu-Khasisatra p³aka³ nad Atlantyd¹.

Gdy ³zy przesta³y p³yn¹æ, Nu opar³ siê plecami o kamieñ. Cia³o

go bola³o, czu³ ciê¿ar w sercu. Jaki sens mia³o ostrzeganie ludzi?

Dlaczego Chronos pos³u¿y³ siê nim, skoro nie by³o nadziei?

„Nie ma nadziei? Ty pierwszy ze wszystkich ludzi winieneœ po-

znaæ g³upotê tej myœli”.

Jego pierwszy statek wpad³ w szpony straszliwego sztormu. Nu

zainwestowa³ w to przedsiêwziêcie wszystkie swoje pieni¹dze, ma³o

tego – zapo¿yczy³ siê, wpêdzaj¹c siebie i rodzinê w ogromne d³ugi.

Gdy podró¿ dobiega³a koñca, gdy statek z pe³nymi ³adowniami zbli¿a³

siê do portu, Nu radowa³ siê, gdy¿ mia³ zapewnion¹ bezpieczn¹ przy-

sz³oœæ. Nagle wiatr zmieni³ siê i przybra³ na sile, a morze wzburzy³o

siê z rykiem; wielkie fale miota³y statkiem, spychaj¹c go na czarne

urwisko, które, groŸne jak kolosalny m³ot, wisia³o coraz bli¿ej.

Za³oga spanikowa³a. Ludzie, jeden przez drugiego, skakali za

burtê, skazuj¹c siê na niemal pewn¹ œmieræ w toni rozszala³ego mo-

rza. Nu-Khasisatra nie straci³ g³owy. Trzymaj¹c rumpel, natê¿a³

wszystkie si³y i wpatrywa³ siê usilnie w zawieszone nad g³ow¹ ska³y.

Z pocz¹tku statek nie s³ucha³ go, ale w pewnej chwili smuk³y dziób

j¹³ siê obracaæ. Musku³y Nu naprê¿one by³y do granicy zerwania, ale

statek min¹³ urwisko i skoczy³… ku podwodnej rafie.

Na pok³adzie, z trzydziestoosobowej za³ogi pozosta³o tylko

trzech majtków, a i oni w strachu przed zmyciem za burtê przywiera-

li do masztu, niezdolni pomóc swemu kapitanowi

– Kotwica! – rykn¹³ Nu w pysk sztormu. S³one krople uderzy³y

go w twarz, wt³oczy³y s³owa z powrotem w jego usta. Trzymaj¹c

background image

77

rudel jedn¹ rêk¹, wskaza³ na hamulec ¿elaznej kotwicy. Jeden z majt-

ków zacz¹³ siê czo³gaæ na rufê. Uderzy³a w niego ogromna fala; jego

cia³o zaczê³o œlizgaæ siê po pok³adzie. Nu puœci³ rudel i skoczy³ mu

na pomoc – z³apa³ go za bluzê w chwili, gdy majtek zsuwa³ siê za

burtê. Przytrzyma³ siê sztagu i wci¹gn¹³ ¿eglarza na pok³ad. Statek

pêdzi³ ku rafom, ukrytym jak k³y morskiego potwora tu¿ pod spie-

nionymi falami. Nu z trudem zawróci³ do rudla, a uratowany majtek

pocz¹³ siê zmagaæ z hamulcem kotwicy. Nagle hamulec puœci³ i ka-

wa³ ¿elaza z sykiem znikn¹³ za burt¹.

Statek zadygota³ i Nu krzykn¹³ z rozpaczy, pomyœla³ bowiem,

¿e uderzyli w rafê. Ale by³a to tylko kotwica, która wgryz³a siê pew-

nie w korale. Statek podskoczy³ na fali; urwisko, które jeszcze nie-

dawno stanowi³o groŸbê, teraz os³ania³o go przed wœciek³oœci¹ sztor-

mu. W zatoczce wiatr by³ nieco s³abszy.

– Nadal bierzemy wodꠖ zameldowa³ majtek uratowany przez Nu.

– Zacznijcie pompowaæ i sprawdŸcie, gdzie le¿y przyczyna –

rozkaza³ Nu i marynarz skoczy³ pod pok³ad. Pozostali pospieszyli za

nim, a Nu osun¹³ siê na mokre deski. Ksiê¿yc wyjrza³ zza burzowych

chmur. Nu zerkn¹³ ponad burt¹. Z fal wyziera³y rzêdy poszarpanych

ska³, czarnych i b³yszcz¹cych. Gdyby statek w nie uderzy³, rozdar³y-

by go od dziobu po rufê. Nu dŸwign¹³ siê na nogi i przeszed³ na

sterburtê. Tam te¿ zobaczy³ rafy. Jakoœ – chyba cudem – przeprowa-

dzi³ statek przez w¹ski kana³ miêdzy rafami.

Powróci³ majtek.

– Poziom wody opada. Statek jest szczelny, kapitanie.

– Zas³u¿y³eœ na sut¹ nagrodê, Acryllo. Dopilnujê, abyœ j¹ otrzyma³.

Mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê szeroko, pokazuj¹c szczerbê miêdzy

zêbami.

– Myœla³em, ¿e to ju¿ koniec. Zdawa³o siê, ¿e nie ma wyjœcia.

Dziêki tej pierwszej wyprawie Nu-Khasisatra zbi³ fortunê, a od-

powiedŸ, jak wówczas udzieli³ Acrylli, kaza³ wyryæ na rumplach

wszystkich swoich statków:

„Nie ma sytuacji bez wyjœcia – dopóki staje odwagi”.

Podniesiony na duchu wspomnieniem tamtej nocy, podniós³ siê na

nogi. Rozpacz, uœwiadomi³ sobie, by³a wrogiem równie wielkim, jak

Sharazad czy królewscy No¿ownicy. Jego œwiat by³ skazany, ale to wca-

le nie znaczy³o, ¿e Pashad musi umrzeæ. On mia³ Kamieñ Sipstrassi i ¿y³.

– Wrócê do ciebie, umi³owana – obieca³. – Przez rozpadliny

czasu czy doliny przeklêtych. – Zerkn¹³ w niebo. – Dziêki ci, Panie,

za przypomnienie.

background image

78

Beth siedzia³a na stoku pod roz³o¿yst¹ sosn¹ i patrzy³a na dzie-

ci, które bawi³y siê na prowizorycznych huœtawkach przy strumie-

niu. Na ³¹ce zgromadzili siê mieszkañcy miasteczka, rolnicy i górni-

cy, ciesz¹c siê jasnym s³oñcem i ¿ywnoœci¹ roz³o¿on¹ na straganach.

Brali udzia³ w grach wymagaj¹cych zrêcznoœci lub si³y, rzucali no-

¿em i lassem, strzelali do celu, si³owali siê w zapasach i toczyli bok-

serskie pojedynki. Górnicy parami potykali siê w turnieju. Jeden sia-

da³ na ramionach drugiego, uzbrojony w lancê z drewnianymi kula-

mi na obu koñcach, i ruszali przeciwko podobnemu zespo³owi.

W salwach œmiechu i okrzyków zachêty jeŸdŸcy próbowali str¹ciæ

przeciwnika na ziemiê. Rozpalono ogniska i aromat pieczonej wo³o-

winy – daru Edrica Scayse – rozchodzi³ siê w powietrzu. Beth opa-

r³a siê plecami o pieñ i po raz pierwszy od wielu dni opad³o z niej

napiêcie. Mieszek z monetami pêcznia³; nied³ugo mia³a ruszyæ do

bogatych ziem na po³udniu, niedaleko muru, i zbudowaæ dom na zie-

mi wydzier¿awionej od Scaysego. Czeka³o j¹ twarde ¿ycie, ale by³a

przyzwyczajona do trudów.

Cieñ pad³ na jej twarz. Podnios³a g³owê i zobaczy³a Jona Shan-

nowa z kapeluszem z d³oni

– Dzieñ dobry… Beth. Dzieci s¹ z dala od nas i nic im nie gro-

zi. Mogê siê przysi¹œæ?

– Proszê bardzo.

Usiad³ plecami do drzewa. Ona przesunê³a siê, ¿eby mieæ go

przed sob¹.

– Wiem, kim jesteœ. Ca³e miasto wie.

– Tak – przyzna³ zrezygnowany. – Spodziewa³em siê tego. Przy-

jemne zgromadzenie, ludzie dobrze siê bawi¹. Mi³o to widzieæ.

– Po co tu przyby³eœ?

– Wst¹pi³em tylko po drodze, Beth. Nie powinienem by³ tego

robiæ. Nie zosta³em wezwany; nie przyszed³em rozdawaæ œmierci

wszystkim razem i ka¿demu z osobna.

– Ani przez chwilê tak nie myœla³am. To prawda, ¿e szukasz

Jeruzalem?

– Na pewno nie tak gor¹czkowo jak dawniej, ale owszem. Szu-

kam Œwiêtego Miasta.

– Dlaczego?

– A dlaczegó¿ by nie? S¹ gorsze sposoby ¿ycia. Kiedy by³em

dzieckiem, mieszka³em z bratem i rodzicami. Najechali nas zbójcy,

zabili rodziców. My uciekliœmy i zostaliœmy przygarniêci przez pewn¹

rodzinê, i na ni¹ te¿ napadli. By³em wówczas starszy i zabi³em ich

background image

79

wszystkich Przez d³ugi czas ¿y³em w gniewie i nienawiœci do wszyst-

kich bandytów. Potem znalaz³em swego Boga i zapragn¹³em Go zo-

baczyæ, zapytaæ o wiele rzeczy. Jestem prostym cz³owiekiem, a wiêc

Go szukam. Czy ta odpowiedŸ ci wystarcza?

– Wystarczy³aby, gdybyœ by³ m³odszy. Ile masz lat? Czterdzie-

œci? Piêædziesi¹t?

– Czterdzieœci cztery. Tak, szukam od czasu, zanim siê urodzi-

³aœ. Czy to ma jakieœ znaczenie?

– Oczywiœcie. M³odzi ludzie, jak Clem Steiner, uwa¿aj¹ siê za

³owców przygód. Ale z pewnoœci¹ dojrza³y mê¿czyzna uwa¿a takie

¿ycie za zmarnowane.

– Zmarnowane? Tak, chyba tak. Nie mam ¿ony, dzieci, domu.

Ale dla wszystkich, Beth McAdam, ¿ycie jest jak rzeka. Jeden wcho-

dzi i stwierdza, ¿e woda jest ch³odna, s³odka i przyjemna. Dla dru-

giego jest p³ytka, zimna i nieprzyjazna. Jeszcze inny dostrze¿e w niej

rw¹cy nurt, który bêdzie go nieœæ ku niebezpieczeñstwom, i taki cz³o-

wiek nie³atwo zmienia zdanie.

– To tylko s³owa, Shannow, i doskonale o tym wiesz. Silny cz³o-

wiek mo¿e zrobiæ wszystko, na co ma ochotê, i ¿yæ tak, jak sam za-

decyduje.

– W takim razie mo¿e ja nie jestem silny – ust¹pi³. – Kiedyœ

mia³em ¿onê. Od³o¿y³em na bok marzenia o Œwiêtym Mieœcie i po-

jecha³em z ni¹ na poszukiwanie nowego ¿ycia. Mia³a syna, Erica,

nieœmia³ego ch³opca, którego napawa³em przera¿eniem. Niczego nie-

œwiadomi, trafiliœmy w sam œrodek Wojny Piekielników… i utraci-

³em j¹.

– Szuka³eœ jej? Czy mo¿e umar³a?

– Pojmali j¹ Piekielnicy. Pospieszy³em jej na ratunek. I uda³o

siê, z pomoc¹ przyjaciela. Poœlubi³a innego, przyzwoitego cz³owie-

ka. Jestem, jaki jestem, Beth. Nie mogê siê zmieniæ. Œwiat, w jakim

¿yjemy, nie pozwala mi na zmianê.

– Móg³byœ siê o¿eniæ. Za³o¿yæ farmê. Wychowaæ dzieci.

– A ile czasu by minê³o, nim ktoœ by mnie rozpozna³? Ile, nim

nadeszliby bandyci? Ile, czasu, nim dawni wrogowie ruszyliby na

mnie albo na moje dzieci? Ile? Nie, wolê szukaæ Jeruzalem.

– Myœlê, ¿e jesteœ smutnym cz³owiekiem, Jonie Shannow. –

Otworzy³a koszyk i wyjê³a dwa jab³ka. Podsunê³a jedno Cz³owieko-

wi Jeruzalem. Wzi¹³ je z uœmiechem.

– Mniej smutnym w twoim towarzystwie. Za które jestem

wdziêczny.

background image

80

Z³e s³owa cisnê³y siê jej na usta, ale zobaczy³a jego minê i poha-

mowa³a siê. Nie by³a to niezdarna próba zwabienia jej do ³ó¿ka ani

otwarty strza³ w kampanii uwodzenia. By³a to tylko chwila szczero-

œci ze strony samotnego wêdrowca.

– Dlaczego ja? – wyszepta³a. – Odnoszê wra¿enie, ¿e z trudem

dobierasz sobie przyjació³.

Wzruszy³ ramionami.

– Pozna³em ciê, jad¹c twoim œladem. Jesteœ silna i troskliwa,

nie wpadasz w panikê. W pewien sposób jesteœmy bardzo podobni.

Kiedy znalaz³em umieraj¹cego bandytê, wiedzia³em, ¿e nie zd¹¿ê ci

z pomoc¹. Spodziewa³em siê, ¿e znajdê was pomordowanych, i mo-

ja radoœæ by³a wielka, kiedy zasta³em was przy ¿yciu. Uratowa³a was

twoja odwaga.

– A wiêc zamordowali Harry’ego. Co za szkoda. Pyta³, czy nie

móg³by odwiedziæ mnie w Dolinie Pielgrzymiej. – Beth wspar³a siê

na ³okciu i opowiedzia³a Shannowowi o spotkaniu ze zbójcami. S³u-

cha³ w milczeniu, póki nie skoñczy³a.

– Niektóre kobiety w³aœnie tak dzia³aj¹ na mê¿czyzn – powie-

dzia³. – Harry uszanowa³ twoj¹ odwagê i trzyma³ siê ¿ycia na tyle

d³ugo, by wys³aæ mnie na ratunek. Z tego powodu uwa¿am, ¿e

Wszechmog¹cy zerknie na niego ³askawym okiem.

– Co do tego, jestem odmiennego zdania. – Zobaczy³a, ¿e Samu-

el i Mary zmierzaj¹ w ich stronê. – Dzieci wracaj¹ – rzuci³a cicho.

– A ja odchodzê.

– WeŸmiesz udzia³ w zawodach strzeleckich? – zapyta³a. – Od-

bêd¹ siê po kazaniu Pastora. Nagroda wynosi sto monet Barty.

Wzruszy³ ramionami.

– Chyba nie. – Sk³oni³ siê.

Patrzy³a za nim.

– Cholera, Beth – wyszepta³a. – Nie pozwól, by zawróci³ ci

w g³owie.

Pogr¹¿ony w g³êbokiej modlitwie Pastor klêcza³ na zboczu wzgó-

rza, a u jego stóp gromadzi³ siê t³um. Otworzy³ oczy, spojrza³ na ze-

branych i przepe³ni³o go g³êbokie ciep³o. Przez dwa miesi¹ce wê-

drowa³ do Doliny Pielgrzymiej, pokonuj¹c pustynie i równiny, doli-

ny i góry. G³osi³ kazania na farmach i w osadach, udziela³ chrztów

i œlubów, odprawia³ pogrzeby w stoj¹cych na pustkowiu domach.

Modli³ siê za chorych i by³ witany z otwartymi ramionami, gdziekol-

background image

81

wiek siê zjawi³. Kiedyœ wyg³osi³ kazanie w obozie zbójców, a oni

nakarmili go i zaopatrzyli w ¿ywnoœæ i wodê na dalsz¹ drogê. Teraz

by³ tutaj, patrz¹c w dwa tysi¹ce gorliwych twarzy. Przegarn¹³ rêk¹

gêste rude w³osy i podniós³ siê z klêczek.

By³ w domu.

Podniós³ po¿yczone pistolety, odci¹gn¹³ kurki i wypali³ dwa razy

w powietrze. W ciszy zabrzmia³ jego dŸwiêczny g³os.

– Bracia i siostry, witajcie w œwiêty dzieñ bo¿y! Popatrzcie

w s³oñce jaœniej¹ce na czystym niebie. Poczujcie zbawienne ciep³o

na wzniesionych twarzach. Jest ono ledwie namiastk¹ mi³oœci bo¿ej,

która przeniknie wasze serca i umys³y. Spêdzamy nasze dni, bracia,

grzebi¹c w pyle w poszukiwaniu bogactwa. Prawdziwe bogactwo jest

tutaj. Tutaj! Chcê, aby ka¿dy z was odwróci³ siê do stoj¹cej obok

osoby i na znak przyjaŸni uj¹³ jej d³onie. Zróbcie to! Poczujcie! Po-

witajcie! Bowiem osoba stoj¹ca obok was jest dzisiaj waszym bra-

tem lub siostr¹. Albo synem. Albo córk¹. Zróbcie to! Zróbcie to te-

raz w mi³oœci.

Dr¿enie przebieg³o przez t³um, gdy ludzie odwracali siê, w wiêk-

szoœci zak³opotani, by z³apaæ i szybko puœciæ rêce nieznajomych.

– Niezbyt dobrze, bracia – krzykn¹³ Pastor. – To tak witacie

dawno utraconych braci i siostry? Poka¿ê wam. – Zszed³ miêdzy nich

i przytuli³ do piersi starsz¹ kobietê, uca³owa³ j¹ w oba policzki. –

Mi³oœæ boska sp³ynê³a na was, matko. – Z³apa³ za ramiona stoj¹cego

obok mê¿czyznê i odwróci³ go ku kobiecie. – Obejmij j¹ – poleci³. –

I powtórz moje s³owa. Z wiar¹. Z mi³oœci¹.

Powoli wêdrowa³ przez t³um, nak³aniaj¹c ludzi do wzajemnych

uœcisków. Jego œladem ruszy³o kilku górników, którzy brali w ramio-

na kobiety i g³oœno cmokali je w policzki.

– Tak jest, bracia! – krzykn¹³ Pastor. – Dzisiaj jest dzieñ Boga.

Dzisiaj jest dzieñ mi³oœci! – Wróci³ na zbocze.

– Nie takiej mi³oœci! – krzykn¹³ na górnika, który przytuli³ krzep-

ko jak¹œ kobietê i mimo jej protestów poderwa³ j¹ w górê. T³um

wybuchn¹³ œmiechem i napiêcie opad³o.

– Patrz na nas, Panie! – Pastor wzniós³ rêce i twarz ku niebu. –

Spójrz na swój lud. Dziœ nie ma zabijania. Nie ma przemocy. Nie ma

chciwoœci. Dzisiaj jesteœmy jedn¹ wielk¹ rodzin¹!

Potem wyg³osi³ porywaj¹ce kazanie o licznych grzechach i nie-

licznych radoœciach. Jego donoœny g³os przetacza³ siê nad g³owami.

Mówi³ o chciwoœci i okrucieñstwie, o bezmyœlnym poœcigu za bo-

gactwem i o utracie radoœci, jak¹ ów poœcig powoduje.

6 – Ostatni stra¿nik

background image

82

– Jaki¿ zysk ma cz³owiek, który zdobywa œwiat ca³y, a traci w³a-

sn¹ duszê? Czym jest bogactwo bez mi³oœci? Trzysta lat temu Pan

zes³a³ Armageddon na grzeszny œwiat, przekrêci³ ziemiê, niszcz¹c

Wielki Babilon. Bowiem w owych dniach z³o rozpleni³o siê na ziemi

niczym œmiercionoœna zaraza. I Pan zmy³ grzechy ówczesnych, jak

przepowiedzia³ Izajasz. S³oñce wzesz³o na zachodzie, morza wyst¹-

pi³y z brzegów i nie osta³ siê kamieñ na kamieniu. Ale czegoœmy siê

nauczyli, bracia? Czy zaczêliœmy szanowaæ siê wzajemnie? Czy zwró-

ciliœmy siê ku Wszechmog¹cemu? Nie. Wcisnêliœmy nosy w b³oto

i grzebaliœmy w nim, szukaj¹c srebra i z³ota. Ulegaliœmy ¿¹dzy

i walczyliœmy, nienawidziliœmy i zabijaliœmy.

– I dlaczego? Dlaczego? – rycza³. – Albowiem jesteœmy ludŸ-

mi. Grzesznymi, lubie¿nymi ludŸmi. Atoli nie dzisiaj, bracia. Stoimy

tutaj w boskiej chwale s³oñca, i wiemy, co to pokój. A jutro zbudujê

koœció³ na ³¹ce, gdzie zostanie uœwiêcona dzisiejsza mi³oœæ i pokój,

gdzie posiana zostanie niby ziarno. I ci z was, którzy pragn¹, aby

mi³oœæ boska pozosta³a w tej wspólnocie, przyjd¹ do mnie, przynio-

s¹ drewno i m³otki, i gwoŸdzie, i pi³y, i wzniesiemy koœció³ mi³oœci.

A teraz pomódlmy siê.

T³um ukl¹k³, a on ich b³ogos³awi³. Pozwoli³, by przez minutê

trwa³a cisza, po czym oznajmi³:

– Powstañcie, bracia. Czeka t³uœciutkie cielê, zabawa i radoœæ dla

wszystkich. Powstañcie i radujcie siê. Powstañcie i b¹dŸcie szczêœliwi!

Ludzie hurmem ruszyli ku namiotom i kramom, dzieci popêdzi-

³y na huœtawki i w b³oto nad strumieniem. Pastor przechadza³ siê

w t³umie. Przyj¹³ dzbanek z wod¹ od kobiety sprzedaj¹cej ciastka.

Napi³ siê ³apczywie.

– To by³o nieŸle powiedziane – us³ysza³. Odwróci³ siê i ujrza³

wysokiego mê¿czyznê o siwiej¹cej brodzie i szpakowatych, d³ugich

do ramion w³osach. Nosi³ kapelusz o p³askim rondzie, czarny p³aszcz,

i dwa pistolety na biodrach.

– Dziêkujê, bracie. Czy ju¿ odczuwasz skruchê?

– Sk³oni³eœ mnie do g³êbokiej zadumy. To, mam nadziejê, po-

cz¹tek.

– Istotnie. Masz tu gdzie farmê?

– Nie. Jestem wêdrowcem. Powodzenia przy budowie koœcio-

³a – powiedzia³ i odszed³ w t³um.

– To by³ Cz³owiek Jeruzalem – poinformowa³a przekupka. –

Wczoraj zabi³ cz³owieka. Mówi¹, ¿e przyby³, aby wypleniæ niego-

dziwych.

background image

83

– Zemsta nale¿y do mnie, mówi Pan. Ale nie mówmy o gwa³cie

i œmierci, siostro. Ukrój mi kawa³ek ciasta.

Rozdzia³ czternasty

S

hannow z zainteresowaniem przypatrywa³ siê zawodom strze-

leckim. Zawodnicy, w liczbie dwudziestu dwóch, ustawili siê

w szeregu i oddawali strza³y do tarcz odleg³ych o trzydzieœci kro-

ków. Stopniowo ich liczba mala³a, w koñcu zosta³o trzech, w tym

Clem Steiner. Ci strzelali do talerzy rzucanych w powietrze przez

stoj¹ce z boku dzieci. Steiner wygra³ konkurs i przyj¹³ z r¹k Edrica

Scayse nagrodê w wysokoœci stu monet Barty. Gdy t³um j¹³ siê roz-

chodziæ, rozleg³ siê g³os Scaysego.

– Jest wœród nas legendarna postaæ, przypuszczalnie jeden z naj-

wiêkszych strzelców na tym kontynencie. Panie i panowie – Jon Shan-

now, Cz³owiek Jeruzalem!

Widzowie zaczêli biæ brawo. Shannow sta³ w milczeniu, wal-

cz¹c ze wzbieraj¹cym gniewem.

– Prosimy, meneer Shannow – wykrzykn¹³ Scayse i przywo³a-

ny wysun¹³ siê z t³umu. – Zwyciêzca naszych zawodów, Clement Ste-

iner, jest zdania, ¿e na nagrodê zas³u¿y dopiero wtedy, gdy pokona

najlepszego z najlepszych. Dlatego zwróci³ pieni¹dze i pragnie zmie-

rzyæ siê z Cz³owiekiem Jeruzalem.

T³um rykn¹³ na znak aprobaty.

– Czy przyjmujesz wyzwanie, Jonie Shannow?

Shannow skin¹³ g³ow¹. Zdj¹³ p³aszcz i kapelusz, zawiesi³ je na

drewnianej porêczy, która odgranicza³a strzelnicê. Wyci¹gn¹³ pisto-

lety i sprawdzi³ ³adunki. Steinter ustawi³ siê obok niego.

– Teraz zobacz¹ prawdziwy pojedynek – powiedzia³ z uœmie-

chem. Wyj¹³ pistolet. – Chcesz strzelaæ pierwszy? – Shannow po-

krêci³ g³ow¹. – W porz¹dku. Rzucaj, ch³opcze!

Du¿y gliniany talerz poszybowa³ w powietrze. Po huku wystrza-

³u rozleg³ siê cichy trzask – talerz rozlecia³ siê w locie, trafiony

w sam œrodek.

Shannow odwiód³ kurek i skin¹³ na ch³opca. Drugi talerz wzbi³

siê i rozsypa³ na kawa³ki. Rywale t³ukli je jeden po drugim, wreszcie

Cz³owiek Jeruzalem kaza³ przerwaæ zawody.

background image

84

– To mog³oby trwaæ ca³y dzieñ, ch³opcze – powiedzia³. – Spró-

buj z dwoma.

Oczy Steinera zwêzi³y siê.

Przy pierwszym pomocniku ustawi³ siê drugi i para talerzy polecia³a

w górê. Steiner trafi³ pierwszy, ale drugi roztrzaska³ siê dopiero o ziemiê.

Shannow zaj¹³ pozycjê i rozbi³ oba.

– Cztery! – zawo³a³.

T³um zamar³ w oczekiwaniu, gdy do rzucaj¹cych do³¹czyli dwaj

nastêpni. Shannow odci¹gn¹³ kurki obu pistoletów i odetchn¹³ g³ê-

boko. Da³ znak ch³opcom i gdy talerze poszybowa³y w górê, pode-

rwa³ broñ. Strza³y zla³y siê w jeden grzmot. Trzy talerze rozpad³y siê

przed osi¹gniêciem najwy¿szego punktu, czwarty spad³ jak kamieñ,

kiedy przebi³a go kula. Rozleg³y siê og³uszaj¹ce brawa. Shannow

uk³oni³ siê, prze³adowa³ pistolety i schowa³ je do pochew. W³o¿y³

p³aszcz i kapelusz, odebra³ nagrodê.

Scayse uœmiechn¹³ siê.

– Nie bawi³o to pana, Shannow. Przykro mi. Ale ludzie tego nie

zapomn¹.

– Pieni¹dze siê przydadz¹. – Shannow odwróci³ siê do Steine-

ra. – Choæ myœlê, ¿e s³usznie by³oby podzieliæ siê nagrod¹ – zasuge-

rowa³. – Bowiem ty musia³eœ ciê¿ej siê napracowaæ

– Zatrzymaj j¹ sobie! – warkn¹³ Steiner. – Wygra³eœ, ale to wcale

nie czyni ciê lepszym. Musimy to rozstrzygn¹æ.

– Nie ma nic do rozstrzygania, meneer Steiner. Strzelamy rów-

nie celnie. Ja potrafiê str¹ciæ wiêcej talerzy, a ty umiesz szybciej do-

bywaæ broñ.

– Wiesz, o co mi chodzi, Shannow. Mówiê o pojedynku.

– Nawet o tym nie myœl – poradzi³ Cz³owiek Jeruzalem.

Dochodzi³a pó³noc, nim wreszcie Broome pozwoli³ Beth opu-

œciæ „Weso³ego Pielgrzyma”. Przedpo³udniowe zabawy przeci¹gnê-

³y siê do wieczora i Broome nie chcia³ zamykaæ, nim nie ugoœci³ spóŸ-

nionych hulaków. Beth nie martwi³a siê o dzieci, gdy¿ Mary zabra³a

Samuela do wozu i przygotowa³a mu kolacjê, ale by³o jej przykro, ¿e

nie mog³a spêdziæ z nimi wieczoru. Ros³y tak szybko. Zesz³a z po-

dwy¿szonego chodnika na ulicê. Z cieni pod budynkiem wy³oni³ siê

jakiœ mê¿czyzna; do niego do³¹czyli dwaj inni.

– Popatrz tylko – powiedzia³. Rondo kapelusza kry³o jego twarz

w cieniu. – Czy to nie ta dziwka, co to zabi³a biednego Thomasa?

background image

85

– Zabi³a go jego g³upota – poprawi³a Beth.

– Taa? Ale to ty ostrzeg³aœ Cz³owieka Jeruzalem, no nie? Pole-

cia³aœ do niego. Jesteœ jego dup¹, suko?

Piêœæ Beth wyl¹dowa³a na jego brodzie, a¿ siê zatoczy³; lew¹

rêk¹ wymierzy³a drugi cios, który zbi³ go z nóg. Gdy próbowa³ wstaæ,

kopnê³a go w szczêkê.

– Jeszcze jakieœ pytania? – warknê³a. Ruszy³a, ale doskoczy³ do

niej drugi. Z³apa³ j¹ za rêce; chcia³a siê wyrwaæ i kopn¹æ, a wtedy

trzeci unieruchomi³ jej nogi.

Zanieœli j¹ w w¹sk¹ uliczkê.

– Zobaczymy, czemu jesteœ taka wyj¹tkowa – stêkn¹³ jeden.

– Nie s¹dzꠖ rozleg³ siê mêski g³os. Napastnicy rzucili Beth na

ziemiê. Ona poderwa³a siê i popatrzy³a na stoj¹cego na ulicy Pastora.

– Zabieraj st¹d swój ciekawski nochal – warkn¹³ opryszek. Drugi

wyci¹gn¹³ pistolet.

– Nie lubiê, by którykolwiek z braci odnosi³ siê w ten sposób

do damy – powiedzia³ Pastor. – I nie lubiê wymierzonych we mnie

pistoletów. To nie jest grzeczne. IdŸcie w swoj¹ stronê.

– Myœlisz, ¿e ciê nie zabijê? – zapyta³ ten uzbrojony. – Tylko

dlatego, ¿e nosisz czarn¹ kieckê i wydzierasz siê o Bogu? Jesteœ ni-

czym, stary. Niczym!

– Jestem cz³owiekiem. A ty wcale nie postêpujesz jak cz³owiek.

Tylko najpodlejsze bydlêta zachowuj¹ siê w ten sposób. Jesteœ œmie-

ciem! Zaka³¹! Szkodnikiem! Nie zaliczasz siê do cywilizowanych ludzi.

– W³aœnie! – wrzasn¹³ opryszek. Poderwa³ pistolet i odwiód³

kurek.

Rêka Pastora wyskoczy³a spod sutanny, hukn¹³ strza³. Mê¿czy-

zna zatoczy³ siê, pchniêty przez pocisk, który ugrz¹z³ w jego piersi.

Druga kula roztrzaska³a mu czaszkê.

– Jezu Chryste! – wyszepta³ jego towarzysz.

– Trochê za póŸno na modlitwy – zauwa¿y³ Pastor. – PodejdŸ

no, niech ci siê przypatrzê.

Mê¿czyzna zrobi³ parê kroków. Pastor zdj¹³ mu kapelusz, ¿eby

blask ksiê¿yca oœwietli³ jego rysy.

– Jutro rano stawisz siê na ³¹ce, gdzie pomo¿esz mi budowaæ

koœció³. Prawda, bracie? – Pistolet wbi³ siê pod brodê mê¿czyzny.

– Cokolwiek ka¿esz, Pastorze.

– Dobrze. Teraz zajmij siê cia³em. Nie przystoi, ¿eby tu le¿a³o,

bo jeszcze rankiem zobacz¹ je dzieci.

Pastor podszed³ do Beth.

background image

86

– Jak siê czujesz, siostro?

– Miewa³am lepsze dni.

– Odprowadzê ciê do domu.

– To nie bêdzie konieczne.

– Masz racjê. Ale przyjemne. – Uj¹³ j¹ pod rêkê i razem ruszyli

w stronê miasteczka namiotów.

– Myœla³am, ¿e twój Bóg nie patrzy przychylnie na rozlew krwi –

powiedzia³a Beth.

– Zgadza siê, siostro. Ale wyró¿nia coœ takiego, jak morder-

stwo. Biblia pe³na jest zabójstw i rzezi, i Pan rozumie, ¿e przemoc

zawsze bêdzie goœciæ wœród grzesznych. Jest trafny fragment w Ekle-

zjastesie:

Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie

sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sa-

dzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas

leczenia… Jest ich wiêcej, i wszystkie s¹ bardzo piêkne.

– Dobrze mówisz, Pastorze. I cieszê siê, ¿e równie dobrze strzelasz.

– Mam du¿¹ praktykê, siostro.

– Mów mi Beth. Nigdy nie mia³am braci. Czy masz jakieœ na-

zwisko?

– Pastor wystarczy. Podoba mi siê brzmienie twojego imienia.

To dobre imiê. Jesteœ mê¿atk¹?

– By³am. Sean zmar³ w drodze. Ale s¹ ze mn¹ moje dzieci. Spo-

dziewam siê, ¿e ju¿ œpi¹. Lepiej dla nich, cholera, ¿eby tak by³o.

Kluczyli miêdzy namiotami i wozami, póki nie dotarli do obo-

zowiska McAdamów. Ogieñ ledwo siê ¿arzy³, a dzieci spa³y w ko-

cach obok kó³ wozu. Wo³y, wyprowadzone na ³¹kê, pas³y siê z innym

byd³em. Beth podsyci³a ogieñ.

– Napijesz siê ze mn¹ herbaty, Pastorze? Zawsze wypijam ku-

bek przed snem.

– Dziêkujê. – Pastor usiad³ w kucki przy ogniu.

Beth zagotowa³a wodê, doda³a zió³ i cukru, rozla³a wywar do

dwóch glinianych kubków.

– Przybywasz z daleka? – zapyta³a.

– Z bardzo daleka. Us³ysza³em, jak Bóg mnie przyzywa, i od-

powiedzia³em na wezwanie. A ty? Dok¹d zmierzasz?

– Zostanê w dolinie. Mam zamiar wydzier¿awiæ kawa³ek ziemi

od meneera Scayse, za³o¿yæ farmê. Mam trochê kukurydzy i innych

nasion.

– Ciê¿ka praca jak na samotn¹ kobietê.

background image

87

– Nie bêdê d³ugo sama, Pastorze. To nie w moim stylu.

– Owszem, daje siê to zauwa¿y栖 powiedzia³ bez cienia zak³opo-

tania. – Przy okazji, gdzie taka czaruj¹ca m³oda matka nauczy³a siê ude-

rzania lewym hakiem? To by³ wyœmienity cios, poparty mas¹ cia³a.

– Mój m¹¿, Sean, by³ piêœciarzem. On mnie tego nauczy³. I wie-

lu innych rzeczy.

– By³ szczêœliwym cz³owiekiem, Beth.

– On nie ¿yje, Pastorze.

– Wielu ludzi prze¿ywa ¿ycie nie spotykaj¹c kobiety podobnej

do ciebie. Oni, jak s¹dzê, s¹ tymi nieszczêœliwymi. No, na mnie pora.

¯yczê ci dobrej nocy. – Wsta³ i uk³oni³ siê.

– ZajdŸ jeszcze kiedy, Pastorze. Zawsze bêdziesz mile widziany.

– Mi³o to s³yszeæ. Mam nadziejê, ¿e zobaczymy ciê w nowym

koœciele.

– Pod warunkiem, ¿e bêd¹ pieœni. Lubiê œpiewaæ.

– Bêdziemy mieli pieœni specjalnie dla ciebie – powiedzia³ i od-

szed³ w mrok.

Przed pewien czas Beth siedzia³a przy wygasaj¹cym ogniu. Pa-

stor by³ silnym cz³owiekiem, no i nadzwyczaj przystojnym, z tymi

krêconymi rudymi w³osami i swobodnym uœmiechem. Jednak mia³

w sobie coœ, co j¹ niepokoi³o, i zastanawia³a siê nad przyczyn¹, pró-

buj¹c zdusiæ niepokój. Fizycznie by³ atrakcyjny, lecz stale towarzy-

sz¹ce mu napiêcie budzi³o jej czujnoœæ. Jej myœli powêdrowa³y do

Jona Shannowa. Podobni ludzie, a jednak zdecydowanie ró¿ni. Jak

grzmot i b³yskawica. Obydwoma targa³y wewnêtrzne burze, ale Shan-

now by³ œwiadom mrocznej strony swojej natury. Nie by³a pewna,

czy Pastor te¿.

Beth zdjê³a d³ug¹ we³nian¹ spódnicê i bia³¹ bluzkê, umy³a siê

w zimnej wodzie. Za³o¿y³a d³ug¹ do kostek koszulê nocn¹ i wsunê³a

siê pod koce. Siêgnê³a pod poduszkê, po³o¿y³a d³oñ na orzechowej

rêkojeœci pistoletu.

I zasnê³a.

Tej nocy mia³y miejsce dwa zabójstwa i gwa³t na kobiecie za szu-

lerni¹ we wschodniej czêœci miasta. Shannow siedzia³ w k¹cie d³ugie-

go szynku, popijaj¹c bakera i przys³uchuj¹c siê pogawêdkom. Wygl¹-

da³o na to, ¿e Pastor zabi³ cz³owieka, który zaatakowa³ kobietê, ale

druga strzelanina pozostawa³a tajemnic¹ – wyj¹wszy fakt, ¿e zabity

wygra³ du¿¹ sumê w szulerni prowadzonej przez niejakiego Webbera.

background image

88

Shannow widywa³ to wszystko ju¿ wczeœniej: szulerzy, z³odzie-

je i bandyci zbierali siê w ka¿dej osadzie, w której nie obowi¹zywa-

³o prawo. Zastanawia³ siê, czy praworz¹dni obywatele kiedykolwiek

siê naucz¹ z nimi postêpowaæ. W Dolinie Pielgrzymiej mieszka³o

oko³o dwóch tysiêcy ludzi, w tym nie wiêcej, jak stu opryszków. A jed-

nak oni dumnie paradowali ulicami miasteczka, a przyzwoici ludzie

schodzili im z drogi. Wbi³ pe³ne rozgoryczenia spojrzenie w resztê

czarnego napoju. Wiedzia³, ¿e kusi go, by przeci¹æ wrzód na ciele tej

spo³ecznoœci, obaliæ ten bastion bezbo¿nych i wykorzeniæ z³o. A jed-

nak nie chcia³ tego robiæ.

„Ju¿ nie przecinam wrzodów”. Tak powiedzia³ Borisowi Haimu-

towi. I by³o to prawd¹. Nagrod¹ nieodmiennie by³o odrzucenie i po-

garda. Zawsze zaczyna³o siê od wielkich s³ów i obietnic. „Proszê nam

pomóc, panie Shannow”, „Potrzebujemy pana, panie Shannow”,

„Dobra robota, panie Shannow”, „To da im nauczkê, proszê pana”.

A potem… „Ale czy musia³ pan byæ taki gwa³towny, Shannow?” „Czy

rozlew krwi jest konieczny?” „Kiedy ruszasz pan w drogê?”

Doœæ tego. Jeœli miasto toczy choroba, to jest ona problemem

tych, którzy tu mieszkaj¹, którzy chc¹ tu pracowaæ, wychowaæ dzie-

ci. To do nich nale¿y zaprowadzenie porz¹dku we w³asnym domu.

Tyle powiedzia³ kupcom, Brisleyowi i Fennerowi, którzy czeka-

li na niego tego dnia rano. Brisley, t³usty i towarzyski, wychwala³

cnoty mieszkañców, wadami obci¹¿aj¹c ludzi pokroju Scaysego

i Webbera.

– S¹ nie lepsi od zbójców, proszê pana. S³owo dajê, ludzie Scay-

sego s¹ bezczelni i Ÿle wychowani. A co do Webbera, ten cz³owiek

jest z³odziejem i zabójc¹. Cztery razy w zesz³ym miesi¹cu ludzie,

którzy wygrali wiêksze sumy, zginêli niedaleko jego przybytku. I za-

bi³ dwóch innych w bitwie na pistolety z powodu oskar¿enia o szu-

lerkê. To nie do zniesienia, proszê pana.

– W takim razie zróbcie coœ z tym – poradzi³ Shannow.

– W³aœnie robimy – wtr¹ci³ Fenner, ciemnooki m³ody cz³owiek

o szczup³ej budowie cia³a. – Przyszliœmy do pana.

– Ja nie jestem wam potrzebny. Zbierzcie dwudziestu ludzi. IdŸ-

cie do Webbera. Zamknijcie szulerniê. Ka¿cie mu wynieœæ siê z mia-

sta.

– Jego ludzie to bandyci i ³otry – powiedzia³ Brisley, wyciera-

j¹c pot z twarzy. – ¯yj¹ z przemocy. My jesteœmy kupcami.

– Macie broñ – zauwa¿y³ Shannow. – Nawet kupiec umie po-

ci¹gn¹æ za spust.

background image

89

– Z ca³ym szacunkiem, proszê pana – zacz¹³ Fenner – zabicie

cz³owieka z zimn¹ krwi¹ wymaga pewnych… predyspozycji. Poza

tym, nie wiem, czy zabijanie bêdzie konieczne. Mam nadziejê, ¿e

nie. Ale z pewnoœci¹ cz³owiekowi o pañskiej reputacji nie sprawi trud-

noœci rozprawienie siê z bandziorami, prawda?

– Z zimn¹ krwi¹, meneer? – zapyta³ Shannow. – Ja nie pod-

chodzê do tego w ten sposób. Nie jestem ani zawodowym zabójc¹,

ani szlachetnym rozbójnikiem. Zabici przeze mnie ludzie przewa¿-

nie ginêli przy próbie zadania mi œmierci. Reszta z w³asnej woli

atakowa³a innych. Jednak takie argumenty w obecnych okoliczno-

œciach s¹ pozbawione znaczenia. Nie mam ¿yczenia zapraszaæ tu

siedmiu diab³ów.

– Nie bardzo rozumiem, proszê pana – powiedzia³ Fenner.

– Radzê poczytaæ Bibliê, meneer. A teraz zostawcie mnie

w spokoju.

Shannow dopi³ bakera i wróci³ do pokoju. Przez chwilê rozmy-

œla³ o problemie, jaki stanowi³ mur, ale niebawem twarz Beth McA-

dam przys³oni³a wszystko inne.

– Jesteœ g³upcem, Shannow – zgani³ siê g³oœno. Pokochanie

Donny Taybard by³o b³êdem, który ju¿ od¿a³owa³. Ale g³upot¹ naj-

gorszego rodzaju by³oby dopuszczenie, by nastêpna kobieta znala-

z³a miejsce w jego sercu.

Przepêdzi³ j¹ z myœli i otworzy³ Bibliê na Ewangelii œw. Mate-

usza.

Gdy duch nieczysty opuœci cz³owieka, b³¹ka siê po miejscach

bezwodnych, szukaj¹c spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi:

„Wrócê do swego domu, sk¹d wyszed³em”; a przyszed³szy zastaje

go niezajêtym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze

z sob¹ siedmiu innych duchów, z³oœliwszych ni¿ on sam; wchodz¹

i mieszkaj¹ tam. I staje siê póŸniejszy stan owego cz³owieka gorszy,

ni¿ by³ poprzedni.

Jak czêsto Cz³owiek Jeruzalem dostrzega³ prawdê tych s³ów?

W Allionie, Cantastay, Berkalinie i dziesi¹tkach innych osad. Ban-

dyci uciekali przed nim albo zostali pochowani z jego powodu. A po-

tem on jecha³ dalej, a z³o powraca³o. Daniel Cade zawita³ do Allionu

dwa tygodnie po jego odjeŸdzie i zrówna³ miasto z ziemi¹.

Tutaj bêdzie inaczej, zadecydowa³.

W Dolinie Pielgrzymiej Cz³owiek Jeruzalem by³ tylko obserwa-

torem.

background image

90

Rozdzia³ piêtnasty

Z

awody strzeleckie znacznie uszczupli³y zapas nabojów do pisto-

letów Piekielników. Zosta³o ich dwadzieœcia trzy, ³¹cznie z dzie-

siêcioma w bêbenkach broni. Dolina Pielgrzymia che³pi³a siê jedy-

nym rusznikarzem i Shannow wybra³ siê do jego ma³ego warsztatu

we wschodniej czêœci miasta. By³ to w¹ski budyneczek oœwietlony

latarniami. Œciana naprzeciwko wejœcia obwieszona by³a broni¹ wsze-

lakiego rodzaju, od pistoletów ska³kowych po wielostrza³owe strzel-

by kapiszonowe, gar³acze o lejkowatych lufach i smuk³¹, grawita-

cyjnie ³adowan¹ broñ z kolbami z orzechowego drewna. Ale pistole-

tów takich, jak mia³ Shannow, nie by³o.

W³aœciciel, niski, ³ysy staruszek powiedzia³, ¿e nazywa siê Gro-

ves. Shannow wyj¹³ pistolet i po³o¿y³ go na d³ugim kontuarze z po-

dwójnych desek, który odgradza³ rusznikarza od klientów. Groves

poci¹gn¹³ nosem i podniós³ broñ, otworzy³ zamek i wy³uska³ nabój.

– Piekielnikowa – powiedzia³. – Na pó³nocy jest ich teraz mnó-

stwo. Mamy nadziejê na parê sztuk, ale s¹ okropnie drogie.

– Potrzebne mi kule – powiedzia³ Shannow. – Mo¿esz je zrobiæ?

– Nie mam k³opotu z formami ani z fulminianem, ale te mosiê¿-

ne ³uski? To nie bêdzie ³atwe, panie Shannow. Ani tanie.

– Ale zrobiæ je mo¿esz?

– Zostaw mi piêæ sztuk, na których popróbujê. Zrobiê, co w mojej

mocy. Kiedy wyje¿d¿asz?

– Mia³em zamiar wyjechaæ dzisiaj.

Groves zaœmia³ siê.

– Muszê mieæ co najmniej tydzieñ. Ile potrzebujesz?

– Setka powinna wystarczyæ.

– To bêdzie kosztowa³o piêædziesi¹t Bartów. Teraz wzi¹³bym

po³owê.

– Wysoko sobie liczysz.

– Taki te¿ jest poziom mojego rzemios³a.

Shannow da³ mu zaliczkê i wróci³ do hotelu, gdzie znalaz³ Maso-

na w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, drzemi¹cego w s³oñcu.

– Potrzebny mi pokój jeszcze na tydzieñ.

Mason zamruga³ i wsta³.

– Myœla³em, ¿e ruszasz w drogê, meneer Shannow.

– Tak, ale nie w tym tygodniu.

– Rozumiem. Doskonale. Tydzieñ, za³atwione.

background image

91

Shannow poszed³ do stajni i osiod³a³ ogiera. Stajenny uœmiech-

n¹³ siê do niego, a on pomacha³ mu rêk¹. Ruszy³ na po³udnie, w stro-

nê muru. Jecha³ dwie godziny przez soczyste pastwiska, a potem lasy

na wzgórzach. Widzia³ pas¹ce siê byd³o i stado antylop pod¹¿aj¹ce

wzd³u¿ strumienia. Mur by³ coraz bli¿ej. Ze szczytu wzgórza móg³

zajrzeæ za potê¿n¹ konstrukcjê. Wœród falistych pagórków nie do-

strzeg³ œladu ¿ycia: ani byd³a, ani owiec, kóz czy jeleni. A jednak

ziemia, poroœniêta bujn¹ zieleni¹, wygl¹da³a na ¿yzn¹. Ruszy³ w dó³

i przystan¹³ na stoku. Wyj¹³ z sakwy d³ug¹ lunetê. Od wschodu mur

rozp³ywa³ siê w b³êkitnej mgie³ce gór. Popatrzy³ na zachód. Jak da-

leko siêgn¹³ wzrokiem, mur ci¹gn¹³ siê na mile, jednolity, nie do zdo-

bycia. Skierowa³ szk³a lunety na partiê oddalon¹ o pó³ mili i zoba-

czy³ rozbite w pobli¿u obozowisko. Podjecha³ do budowli. Mur piê-

trzy³ siê wysoko nad jego g³ow¹; oceni³, ¿e ma ponad szeœædziesi¹t

stóp. Zbudowany by³ z wielkich prostok¹tnych bloków o szerokoœci

mniej wiêcej dziesiêciu stóp i ponad szeœciu wysokoœci.

Shannow zsiad³ z konia i zbli¿y³ siê do konstrukcji. Wyci¹gn¹³

nó¿ myœliwski i spróbowa³ wsun¹æ ostrze miêdzy dwa bloki, ale by³y

dok³adnie dopasowane, bez œladu zaprawy. Bêd¹c jeszcze na wzgó-

rzu oszacowa³, ¿e mur ma co najmniej dziesiêæ stóp gruboœci. Scho-

wa³ nó¿ i przesun¹³ palcami po g³azach, szukaj¹c szczelin, które

umo¿liwi³yby wspinaczkê. G³adk¹ powierzchniê urozmaica³y jedy-

nie porosty i, co ciekawe, muszle.

Skoczy³ na siod³o i ruszy³ na zachód, do obozowiska.

Boris Haimut cierpliwie ³upa³ kamieñ d³utem i m³otem. Na wi-

dok przybysza od³o¿y³ narzêdzia.

– Fascynuj¹ce, prawda? – powiedzia³, uœmiechaj¹c siê radoœnie.

Shannow omiót³ wzrokiem grupê ludzi, którzy nie przerywali

pracy. Z boku ujrza³ tych dwóch, którzy próbowali przepêdziæ go

z wykopalisk przy wraku statku; unikaj¹c jego spojrzenia, z zapa³em

t³ukli kamienie.

Poszed³ z Haimutem do obozu, gdzie warzono wielki gar bake-

ra. Uczony owin¹³ szmat¹ ucho garnka i nape³ni³ dwa kubki; jeden

poda³ Shannowowi.

– Widzia³eœ kiedy coœ takiego? – zapyta³. Shannow pokrêci³ g³o-

w¹. – Ja te¿ nie. Nie ma okien, wie¿ i bram. Nie zosta³ wzniesiony

dla obrony; gdyby jakaœ armia chcia³a go pokonaæ, wystarczy³oby

zarzuciæ liny z hakami i wspi¹æ siê na szczyt. Nie ma blanków. Ni-

czego. Po prostu ogromna œciana. Spójrz na to. – Wy³owi³ z kieszeni

lœni¹c¹ muszlê, nieco wiêksz¹ od monety Barty.

background image

92

Shannow obróci³ j¹ w palcach i podniós³ do œwiat³a. W rowkach

mieni³y siê kolory: purpurowy, ¿ó³ty, b³êkitny i bia³y.

– Jest bardzo ³adna.

– Zgadza siê. Ale to morska muszla, panie Shannow. Ta kamienna

konstrukcja kiedyœ znajdowa³a siê w morzu.

– Ta ca³a kraina kiedyœ le¿a³a pod wod¹ – powiedzia³ Shannow. –

Istnia³a tu cywilizacja, wielka cywilizacja. Ale morze podnios³o siê

i poch³onê³o j¹.

– Myœlisz, ¿e mur jest pami¹tk¹ Starego Œwiata?

– Nie. Tereny Starego Œwiata w wiêkszej czêœci nadal le¿¹ pod

wod¹. Kilka lat temu dowiedzia³em siê, ¿e ziemia przekrêci³a siê nie

raz, a dwukrotnie. Ludzie, którzy mieszkali za tym murem, zostali

unicestwieni tysi¹ce lat temu. Przypuszczam, ¿e sta³o siê to w czasie

potopu opisanego w Ksiêdze.

– Sk¹d wiesz to wszystko?

Shannow przez chwilê chcia³ wyznaæ mu prawdê, ale zmieni³

zdanie. Jego wiarygodnoœæ zosta³by wystawiona na szwank, gdyby

opowiedzia³, jak zmar³y przed wiekami król Atlantydy przyby³ mu

na ratunek w bitwie ze Stra¿nikami podczas Wojny Piekielników.

– Przed dwoma laty natkn¹³em siê z przyjacielem na ruiny wiel-

kiego miasta. Wszêdzie sta³y pos¹gi, piêknie wyrzeŸbione. Spotka-

³em tam uczonego, Samuela Archera. By³ wspania³ym cz³owiekiem,

silnym, a zarazem delikatnym. Bada³ te ruiny i inne im podobne od

wielu lat, i nawet uda³o mu siê odcyfrowaæ jêzyk staro¿ytnych. Mia-

sto zwa³o siê Balacris; l¹d znany by³ jako Atlantyda. Nauczy³em siê

du¿o od niego, zanim umar³.

– Szkoda, ¿e nie ¿yje. Chcia³bym go pozna栖 powiedzia³ Ha-

imut. – Ja te¿ widzia³em napisy na z³otej folii. Ale gdyby spotkaæ

cz³owieka, który potrafi je odczytaæ… Jak umar³?

– Zosta³ zat³uczony na œmieæ, bo nie chcia³ pracowaæ jak nie-

wolnik w kopalni srebra.

Haimut odwróci³ wzrok i napi³ siê bakera.

– To nie jest przyjazny œwiat, meneer Shannow. ¯yjemy w dziw-

nych czasach, walcz¹c o strzêpy wiedzy. Wszêdzie istniej¹ odizolo-

wane spo³ecznoœci, nie ma centralnej w³adzy. Na dzikich ziemiach rz¹-

dz¹ bandyci, a osiedleñcy prowadz¹ wojny z rywalami. Nie ma poko-

ju. To najbardziej irytuj¹ce. Daleko na wschodzie le¿y kraj, gdzie

kobietom nie wolno pokazywaæ twarzy w miejscach publicznych,

a mê¿czyŸni, którzy przecz¹ Ksiêdze, s¹ paleni ¿ywcem. Na pó³nocy

s¹ ludy, wœród których na porz¹dku dziennym jest sk³adanie dzieci

background image

93

w ofierze. Zesz³ego roku odwiedzi³em tereny, gdzie kobietom nie wol-

no wychodziæ za m¹¿; s¹ one w³asnoœci¹ mê¿czyzn i s³u¿¹ za rozp³o-

dowe ja³ówki ca³ej spo³ecznoœci. Dok¹d by siê nie udaæ, wszêdzie jest

przemoc, œmieræ i rz¹dy najsilniejszych. By³eœ w Rivervale?

– Tak, kiedyœ tam mieszka³em.

– Teraz to oaza spokoju. Rz¹dzi tam niejaki Daniel Cade. Za-

prowadzi³ prawo, dobre prawo, i rodziny mog¹ wychowywaæ dzieci

w pokoju i dobrobycie. Gdybyœmy wszyscy mogli znaleŸæ takie roz-

wi¹zanie! Mówisz, ¿e tam mieszka³eœ? Znasz Daniela Cade’a?

– Znam – powiedzia³ Shannow. – To mój brat.

– Dobry Bo¿e! Nie wiedzia³em. S³ysza³em o tobie, oczywiœcie,

ale nikt nigdy nie wspomnia³, ¿e jesteœcie braæmi.

– Nasze drogi rozesz³y siê w dzieciñstwie. Powiedz mi, co masz

zamiar tu osi¹gn¹æ?

– Meneer Scayse pragnie przedostaæ siê na drug¹ stronê muru.

Prosi³ mnie, abym zbada³ mo¿liwoœci. A ja potrzebujê pieniêdzy, ¿eby

wróciæ do domu.

– Myœla³em, ¿e nie jesteœ z niego zadowolony.

– Racja. Jak wszyscy ludzie pragn¹cy w³adzy, jest wyj¹tkowo

samolubny. Ale nie staæ mnie na skrupu³y. I nie krzywdzê nikogo,

badaj¹c tê konstrukcjê.

Shannow dopi³ napój i podniós³ siê.

– Zostaniesz na noc, meneer? – zapyta³ Haimut. – Przyjemnie

by³oby pogawêdziæ na dobrym poziomie.

– Dziêkujê, nie. Mo¿e innym razem. Powiedz mi, co wiesz

o Scaysem?

Uczony wzruszy³ ramionami.

– Niewiele. Przyby³ tutaj przed rokiem z mnóstwem monet i wiel-

kim stadem byd³a. Powiedzia³, ¿e pochodzi z dalekiej pó³nocy. Jest

bystrym cz³owiekiem.

– Nie w¹tpiꠖ zgodzi³ siê Shannow.

Shannow wróci³ do miasteczka przed zmrokiem. Zostawi³ ogie-

ra w stajni, zap³aci³ stajennemu za wyczyszczenie i nakarmienie zwie-

rzêcia, a potem ruszy³ do „Weso³ego Pielgrzyma”. Beth McAdam

uœmiechnê³a siê i wysz³a mu na spotkanie.

– Nieczêsto ciê widujê, Shannow. Czy¿by jedzenie by³o marne?

– Jest doskona³e. Jak ci siê wiedzie?

– Nie mogê narzekaæ. A tobie?

background image

94

– W miarꠖ odpar³ Shannow, œwiadom wzrostu napiêcia. – Dasz

mi coœ do zjedzenia? Coœ gor¹cego, jeœli mo¿na.

– Pewnie.

Usiad³ twarz¹ do drzwi i rozejrza³ siê po sali. By³o w niej oœmiu

klientów; wszyscy z rozmys³em unikali jego wzroku. Beth przynio-

s³a miskê gêstej polewki, kawa³ ciemnego pieczywa i ser. Shannow

jad³ powoli, myœl¹c o zamówieniu bakera, ale w pewnej chwili przy-

pomnia³ sobie ostrze¿enie Haimuta. Wola³ nie ryzykowaæ uzale¿nie-

nia. Poprosi³ o szklankê wody.

– Nic ci nie jest, Shannow? – zapyta³a Beth, przystaj¹c przy jego

stole. – Wydajesz siê trochê… roztargniony.

– Ogl¹da³em mur, szuka³em przejœcia na drug¹ stronê. Wygl¹da

na to, ¿e bêdê musia³ siê wspi¹æ i dalej zmierzaæ pieszo. Nie lubiê

podró¿owaæ w ten sposób.

– No to go objedŸ. Na mi³oœæ bosk¹, przecie¿ nie mo¿e opasy-

waæ ca³ego œwiata.

– To mog³oby zabraæ tygodnie.

– A ty, jak wiadomo, nie jesteœ cz³owiekiem z nadmiarem czasu.

Uœmiechn¹³ siê do niej.

– Przysi¹dziesz siê?

– Nie mogê, pracujê. Ale jutro rano mam woln¹ godzinê w po-

³udnie. Wtedy mo¿esz przyjœæ.

– Mo¿e tak zrobiê.

– Mo¿e w takim razie powinieneœ pomyœleæ o wyczyszczeniu

p³aszcza i wypraniu ubrania. Cuchniesz kurzem i koñmi. A z t¹ bro-

d¹ wygl¹dasz jak Matuzalem.

Shannow z uœmiechem podrapa³ siê po szczêce.

– Zobaczymy.

Wtedy wszed³ Alain Fenner. Zauwa¿y³ Shannowa.

– Mogê siê przysi¹œæ, meneer?

– Myœla³em, ¿e zakoñczyliœmy rozmowꠖ burkn¹³ Shannow,

zirytowany przerwaniem pogawêdki z Beth.

– Szukam jedynie porady.

Shannow wskaza³ krzes³o po drugiej stronie sto³u.

– W czym mogê pomóc?

Fenner pochyli³ siê i zni¿y³ g³os do szeptu.

– Zamierzamy dziœ w nocy zamkn¹æ szulerniê Webbera. Jak

zasugerowa³eœ, bêdzie nas ca³a grupa – Brisley, Broome i paru in-

nych. Ale ¿aden z nas nie umie stosowaæ przemocy. By³bym wdziêcz-

ny za parê wskazówek.

background image

95

Shannow spojrza³ w jego otwart¹, szczer¹ twarz i zrozumia³, ¿e

polubi³ tego cz³owieka. Fenner nie by³ tchórzem.

– Kto wyst¹pi w waszym imieniu? – zapyta³.

– Ja.

– Zatem po tobie ten bezbo¿nik bêdzie spodziewa³ siê akcji.

Nie pozwól, by Webber czy ktokolwiek inny przej¹³ inicjatywê. Nie

wdawaj siê w dyskusje. Powiedz, co masz do powiedzenia, i zreali-

zuj to. Rozumiesz?

– Chyba tak.

– Ogranicz przemowê do minimum. WejdŸ, wyprowadŸ Web-

bera i zamknij szulerniê. Jeœli pojawi siê choæ œlad oporu, zastrzel

kogoœ. Wytr¹æ zebranych z równowagi. Musisz mieæ pe³n¹ kontrolê

nad Webberem. On jest g³ow¹ wê¿a; jeœli j¹ odr¹biesz, inni bêd¹ stali

i zastanawiali siê, co pocz¹æ, i w tym czasie odniesiesz zwyciêstwo.

Mo¿esz zaufaæ swoim ludziom?

– Zaufaæ im? Jak to rozumiesz?

– Potrafi¹ dochowaæ tajemnicy? Czy Webber bêdzie wiedzia³

o twoich planach przed rozpoczêciem akcji?

– Nie s¹dzê.

– Mam nadziejê, ¿e siê nie mylisz. Od tego zale¿y twoje ¿ycie.

Jesteœ ¿onaty?

– Mam ¿onê i czterech synów.

– Pomyœl o nich, Fenner, kiedy bêdziesz wchodzi³ do szulerni.

Jeœli pope³nisz b³¹d, oni za to zap³ac¹.

– Nie mo¿e obejœæ siê bez strzelaniny?

– Mo¿e. Nie powiedzia³em, ¿e macie wpaœæ tam w huku strza-

³ów. Próbujê ci powiedzieæ, jak utrzymaæ siê przy ¿yciu. Jeœli Web-

ber zacznie gadaæ, a ty odpowiesz, jego ludzie zaczn¹ dochodziæ do

siebie, a twoich ogarnie wahanie. B¹dŸ silny, szybki i zdecydowany.

¯adnych odcieni szaroœci, meneer Fenner. Tylko czerñ i biel. Zwy-

ciêstwo albo klêska. ¯ycie lub œmieræ.

Fenner odetchn¹³ g³êboko.

– Spróbujê trzymaæ siê twoich rad. Dziêkujê za poœwiêcony mi czas.

– To nic mnie nie kosztuje. Jeœli zaczn¹ siê k³opoty, jeœli choæ-

by bêdzie siê na to zanosi³o, zabij Webbera. – Ale Shannow wie-

dzia³, ¿e Fenner tego nie zrobi, bowiem w chwili, gdy to powiedzia³,

oczy m³odego cz³owieka umknê³y w bok. – Powodzenia, meneer.

Po jego odejœciu Beth wróci³a do sto³u.

– Jest dobrym cz³owiekiem – powiedzia³a.

– Ale byæ mo¿e nie po¿yje zbyt d³ugo.

background image

96

Oœmiu uzbrojonych ludzi wkroczy³o do szulerni Webbera. Gra-

cze oblegali ponad dwadzieœcia sto³ów, w barze panowa³ t³ok. Web-

ber siedzia³ przy stoliku do gry w carnat, na ty³ach. Fenner poprowa-

dzi³ swoj¹ grupê prosto do niego.

– Pójdziesz z nami, meneer Webber – oznajmi³, wyci¹gaj¹c pi-

stolet i mierz¹c w pierœ w³aœciciela.

Gdy zebrani zdali sobie sprawê, co siê dzieje, w sali zapad³a ci-

sza. Webber wsta³ i skrzy¿owa³ rêce na piersiach. By³ wysokim cz³o-

wiekiem, lekko oty³ym, ale potê¿nie zbudowanym; oczy mia³ czarne,

g³êboko osadzone. Uœmiechn¹³ siê do Fennera. B³ysnê³o z³oto. Zêby

po obu stronach siekaczy mia³ wytopione z tego cennego metalu.

– A niby czemu, do diab³a, mia³bym to zrobiæ? – zapyta³.

Fenner odci¹gn¹³ kurki pistoletu.

– Bo inaczej bêdziesz martwy.

– Czy to uczciwe? – zagrzmia³ Webber. – Co takiego zrobi³em?

Prowadzê dom gry. Nikogo nie zabi³em, chyba, ¿e w uczciwej walce.

– Jesteœ z³odziejem i ³ajdakiem – wtr¹ci³ Josiah Broome, wysu-

waj¹c siê do przodu – dlatego zamykamy twoj¹ szulerniê.

– Kto œmie mówiæ, ¿e jestem z³odziejem? Niech wyst¹pi – krzyk-

n¹³ Webber.

Fenner machn¹³, by Broome siê cofn¹³, ale ten par³ do przodu.

– Ludzie, którzy u ciebie wygrali, nie ¿yj¹. Wypierasz siê odpo-

wiedzialnoœci?

– Czy to moja wina, meneer? Ten, kto wygrywa du¿o monet,

przyci¹ga uwagê wielu innych, pechowych, graczy.

Fenner rozejrza³ siê. T³um cofn¹³ siê, wokó³ nich stali ludzie

Webbera. Brisley poci³ siê obficie, a dwaj inni z jego grupy niespo-

kojnie przestêpowali z nogi na nogê. Pistolet Fennera znieruchomia³

na wysokoœci piersi Webbera.

– Albo pójdziesz z nami, meneer, albo narazisz siê na konse-

kwencje.

– Zastrzelisz mnie? Zamordujesz mnie, meneer? A jakim to pra-

wem?

– On… on ma racjê, Alain – szepn¹³ Broome. – Nie przyszli-

œmy tutaj, by zabijaæ. Ale niech to bêdzie dla ciebie nauczk¹, Web-

ber! Nie œcierpimy dalszej przemocy.

– Trzêsê siê od stóp do g³ów, kuchciku. Teraz wszyscy od³ó¿cie broñ,

bo moi ludzie rozwal¹ was na kawa³eczki. – Pistolet Bristleya zagrzecho-

ta³ na pod³odze, inne pod¹¿y³y jego œladem… z wyj¹tkiem broni Alaina

Fennera. M³ody cz³owiek spojrza³ w oczy Webbera i obaj zrozumieli.

background image

97

Ale Fenner nie by³ zabójc¹. Odbezpieczy³ pistolet i wrzuci³ go

g³êboko do pochwy na biodrze, a w tej samej chwili Webber strzeli³

mu dwa razy w pierœ. M³ody cz³owiek siêgn¹³ po broñ i opad³ na

kolana. Trzeci strza³ w mostek rzuci³ go na pod³ogê.

– Emily… – wyszepta³. Krew rzuci³a mu siê z ust, cia³o zadrga-

³o konwulsyjnie.

– Zabierzcie st¹d tego durnia – rozkaza³ Webber. – Gramy dalej.

Bristley z pomoc¹ innych wyci¹gn¹³ Fennera na ulicê. Gdy prze-

chodzili obok „Wytchnienia Podró¿nych”, Shannow siedzia³ na we-

randzie. Przyt³oczony wielkim smutkiem, wsta³ i podszed³ do grupy.

– Po prostu go zastrzeli³ – powiedzia³ Broome. – Alain chowa³

pistolet, a Webber po prostu go zastrzeli³.

Shannow pochyli³ siê i dotkn¹³ szyi Fennera.

– Nie ¿yje. Po³ó¿cie go.

– Nie na ulicy – zaprotestowa³ Broome.

– Po³ó¿cie go! – wybuchn¹³ Shannow. – I czekajcie. – Okry³

zw³oki p³aszczem, potem pomaszerowa³ szybko do szulerni. Wszed³

prosto do pokoju, w którym Webber pi³ i ¿artowa³ ze swymi ludŸmi.

Wyci¹gn¹³ pistolet, odci¹gn¹³ kurki i przycisn¹³ go do ust Webera.

– Otwieraj gêbê! – zawo³a³.

Webber zamruga³ i zobaczy³ wœciek³oœæ p³on¹c¹ w oczach Shan-

nowa. Otworzy³ usta i lufa wsunê³a siê miêdzy zêby.

– Wstawaj!

Webber poderwa³ siê na nogi. Shannow wyprowadzi³ go na uli-

cê. Nie musia³ siê ogl¹daæ, aby wiedzieæ, ¿e wszyscy obecni id¹ za

nimi. Wieœci rozesz³y siê po innych przybytkach i zebra³ siê t³um.

Webber cofa³ siê, niemal d³awiony luf¹ pistoletu. Nadal by³ uzbrojo-

ny, lecz trzyma³ rêce z daleka od broni. Shannow zatrzyma³ siê przy

zw³okach Alaina Fennera i obróci³ siê lekko, aby popatrzeæ na t³um.

– Ten m³ody cz³owiek zaryzykowa³ ¿yciem dla wielu z was. I te-

raz le¿y martwy, jego ¿ona zosta³a wdow¹, a synowie stracili ojca.

Dlaczego? Poniewa¿ brakuje wam odwagi. Poniewa¿ pozwalacie,

by taki paso¿yt ¿erowa³ wœród was bezkarnie. Ten cz³owiek zgin¹³

z powodu grzechu, jaki siê tutaj rozpleni³. – Omiót³ wzrokiem ze-

branych. – A jak mówi Ksiêga, grzech karany jest œmierci¹!

Poci¹gn¹³ za spust. Mózg Webbera wyrwa³ siê z czaszki, cia³o

osunê³o siê na ziemiê, z poczernia³ych ust buchn¹³ ciemny ob³oczek

dymu. Zapad³o grobowe milczenie.

– A teraz s³uchajcie! – rykn¹³ Shannow. – Znam wielu z was,

³ajdaki. Jeœli o œwicie bêdziecie jeszcze w Dolinie Pielgrzymiej,

7 – Ostatni stra¿nik

background image

98

zacznê na was polowaæ i têpiæ was jak robactwo. Mo¿ecie siedzieæ

przy œniadaniu albo wylegiwaæ siê w ³ó¿ku, albo graæ spokojnie w car-

nat z przyjació³mi. Ale ja dosiêgnê was niczym gniew Boga. Ci, któ-

rzy s³ysz¹, niech to przemyœl¹. Jutro czeka was œmieræ.

Z t³umu wysun¹³ siê krêpy mê¿czyzna, z dwoma pistoletami za

pasem.

– Myœlisz, ¿e poradzisz sobie z nami wszystkimi? – zawo³a³ butnie.

Pistolet Shannowa wypali³ i œmia³ek pad³ z roztrzaskan¹ g³ow¹.

– Nie ma co do tego w¹tpliwoœci – oœwiadczy³ Cz³owiek Jeru-

zalem. – Jutro zaczynam polowanie.

Rozdzia³ szesnasty

Z

apad³a d³uga noc. Shannow siedzia³ w swoim pokoju, z pistole-

tami Piekielników na stole, z godn¹ zaufania broni¹ kapiszono-

w¹ w kaburach u boku. Wyczyœci³ i prze³adowa³ stare pistolety; do

rewolwerów Piekielników mia³ tylko szesnaœcie sztuk amunicji, i gdy-

by noc okaza³a siê niespokojna, mog³oby jej zabrakn¹æ. Odsun¹³ krze-

s³o od okna i siedzia³ w g³êbi pokoju. Zwiniête poduszki pod kocem

imitowa³y jego cia³o. Cz³owiek Jeruzalem nie mia³ nic wiêcej do ro-

boty, jak tylko czekaæ na nieuniknione.

Gdy mija³a pierwsza godzina czuwania, us³ysza³ têtent koni wy-

je¿d¿aj¹cych z miasta. Nie wyjrza³ przez okno, aby je przeliczyæ.

Przynajmniej dwie trzecie bandziorów mia³o odjechaæ przed œwi-

tem, ale to nie oni go niepokoili.

Siedzia³ w ciemnoœci, ju¿ opanowany, obwiniaj¹c siê za œmieræ

Fennera; w g³êbi duszy wiedzia³, ¿e m³ody cz³owiek nie prze¿yje,

a jednak pozwoli³ mu wst¹piæ w dolinê cienia.

„Czy jestem stró¿em brata swego?” OdpowiedŸ powinna brzmieæ:

tak. Wspomnia³ wstrz¹œniête twarze, które otacza³y go, gdy pos³a³

Webbera do piek³a. Wiedzia³, co zobaczyli œwiadkowie: szalony fa-

natyk znany œwiatu jako Cz³owiek Jeruzalem rozprawi³ siê z kolejn¹

bezradn¹ ofiar¹. Zapomn¹, ¿e Webber bezlitoœnie zamordowa³ bied-

nego Alaina Fennera, ale bêd¹ pamiêtaæ, jak udrêczona ofiara sta³a

w blasku ksiê¿yca z luf¹ pistoletu w ustach.

I to samo mia³ zapamiêtaæ Shannow. To nie by³ dobry uczynek.

Mo¿e konieczny, ale na pewno nie szlachetny. By³ czas, kiedy Jon

background image

99

Shannow stan¹³by naprzeciwko Webbera, wyprostowany i nieustra-

szony, i stoczy³ z nim pojedynek. Ale nie teraz. Powoli traci³ si³y,

stawa³ siê coraz wolniejszy. Zrozumia³ to doskonale, kiedy przygl¹-

da³ siê, jak Clem Steiner b³yskawicznie wyci¹ga pistolety i strzela do

rzuconego garnka. Kiedyœ, byæ mo¿e, Cz³owiek Jeruzalem móg³ po-

wtórzyæ taki wyczyn. Teraz ju¿ nie. Nawet w przybli¿eniu.

Deska skrzypnê³a na korytarzu. Shannow podniós³ pistolet. Us³y-

sza³ szmer otwieranych i zamykanych drzwi, cichutki jêk sprê¿yn pod

ciê¿arem siadaj¹cej na ³ó¿ku osoby. Odprê¿y³ siê, ale nie spuœci³ kur-

ków.

Rivervale. Tam odmieni³o siê jego ¿ycie. Przeby³ dzikie krainy i zna-

laz³ siê w niepospolicie spokojnej osadzie. Tam pozna³ Donnê Taybard.

Jej m¹¿, Tomas cieœla, zosta³ zamordowany, a jej samej grozi³o niebez-

pieczeñstwo. Shannow pomóg³ jej i zapa³a³ do niej mi³oœci¹. Razem z Co-

nem Griffinem wyruszyli, aby rozpocz¹æ na nowo ¿ycie w œwiecie bez

bandytów i zabójców. Griffin nazywa³ ten œwiat Avalonem.

I co znaleŸli? Shannow zosta³ raniony przez ¯erców, dziwaczn¹

rasê kanibali, i uratowany przez œwiêtego Karitasa, który ocala³ z Dru-

giego Potopu. Donna, przekonana, ¿e Shannow nie ¿yje, poœlubi³a

Griffina.

Wówczas coœ w Jonie Shannowie pêk³o i umar³o. Pamiêta³, jak

jego ojciec kiedyœ powiedzia³: „Lepiej kochaæ i utraciæ, ni¿ nigdy

nie kochaæ”. Ale to nie by³o prawd¹.

By³ du¿o bardziej zadowolony z siebie przed spotkaniem Don-

ny. Mo¿e nie szczêœliwy, ale chocia¿ wiedzia³, kim i czym jest…

Ciche kroki rozleg³y siê nad jego g³ow¹, na dachu.

„ChodŸcie, niedoszli zabójcy. Jestem tutaj. Czekam”. Us³ysza³

jêk napinaj¹cej siê liny i zobaczy³ obut¹ stopê, zsuwaj¹c¹ siê w pêtli

za oknem coraz ni¿ej i ni¿ej. Ukaza³ siê tu³ów. Mê¿czyzna trzyma³

siê liny lew¹ rêk¹; w prawej mia³ pistolet o d³ugiej lufie. Gdy zawis³

na wysokoœci okna, wycelowa³ w ³ó¿ko i odda³ dwa strza³y. Jedno-

czeœnie do pokoju wpad³o dwóch innych.

Cz³owiek Jeruzalem zastrzeli³ obu z jednego pistoletu, nastêp-

nie skierowa³ drugi ku oknu i wypali³ w brzuch cz³owiekowi na li-

nie, który z wrzaskiem znikn¹³ z pola widzenia. Shannow uniós³

wysoko pistolet i strzeli³ trzy razy w sufit. Us³ysza³ krzyk; lina spa-

d³a na ziemiê, potem rozleg³ siê trzask, gdy cia³o zarwa³o deski

chodnika.

Zapad³a cisza. W pokoju cuchn¹³ dym, w powietrzu wisia³a mgie³-

ka spalonego prochu.

background image

100

Z korytarza dobieg³y szeptane komendy, ale nic siê nie poruszy³o.

Shannow szybko za³adowa³ broñ ostatnimi nabojami.

Na korytarzu pad³y dwa strza³y. Ktoœ wrzasn¹³, cia³o zadudni³o

na drewnianym podeœcie.

– Hej, Shannow – zawo³a³ Steiner. – Tutaj czysto. Mogê wejœæ?

– Lepiej z pustymi rêkami – poradzi³ Shannow.

Steiner przest¹pi³ zw³oki i wszed³ do pokoju.

– Tam by³o tylko dwóch – zameldowa³ z uœmiechem. – Chole-

ra, z tob¹ ¿ycie jest ciekawsze. Wiesz, co najmniej trzydziestu ludzi

ju¿ opuœci³o osadê. Czego bym nie da³ za tak¹ reputacjê!

– Czemu mi pomog³eœ?

– Do licha, Shannow, nie mog³em ryzykowaæ, ¿e zabije ciê ktoœ

inny. Gdzie mia³bym znaleŸæ takiego przeciwnika?

Steiner stan¹³ przy oknie i zaci¹gn¹³ grub¹ kotarê. Zaskwiercza-

³a zapa³ka; lampa na stole rozb³ys³a.

– Nie bêdziesz mia³ nic przeciwko, gdy wywlokê ich na kory-

tarz? Zaczynaj¹ zasmradzaæ pokój. – Nie czekaj¹c na odpowiedŸ,

pochyli³ siê nad zw³okami. – Obaj dostali w g³owê. NieŸle. Cholera,

ca³kiem nieŸle! – Z³apa³ za ko³nierz pierwszego mê¿czyznê i wyci¹-

gn¹³ go za drzwi.

Shannow siedzia³ i patrzy³, jak ch³opak pozbywa siê drugiego

trupa.

– Hej, Mason! – zawo³a³ Steiner. – Przyœlesz tu parê osób, ¿eby

zabrali tê padlinê?

Wróci³ do pokoju i wpasowa³ wy³amane drzwi.

– I co, Shannow, nie zamierzasz mi podziêkowaæ?

– A niby za co?

– Za sprz¹tniêcie tych dwóch na schodach. Co byœ beze mnie

zrobi³? Mieli ciê tu jak zwierzynê w potrzasku.

– Dziêkujꠖ powiedzia³ Shannow. – A teraz móg³byœ odejœæ.

Chcia³bym siê przespaæ.

– Przyjœæ do ciebie jutro, kiedy zacznie siê polowanie?

– To nie bêdzie konieczne.

– Cz³owieku, jesteœ szalony. Zosta³o dwudziestu, mo¿e trzydzie-

stu ludzi. Nie dasz rady im wszystkim.

– Dobrej nocy, meneer Steiner.

Nastêpnego dnia rano, po trzygodzinnej drzemce, Jon Shannow

zszed³ na dó³ i przywo³a³ Masona.

background image

101

– Ka¿ komuœ znaleŸæ szóstkê dzieciaków, które umiej¹ czytaæ.

Niech je tu przyprowadzi.

Usiad³ przy stole z szeœcioma du¿ymi arkuszami papieru i la-

seczk¹ wêgla. Powoli i uwa¿nie wypisa³ na ka¿dej kartce wiadomoœæ.

Kaza³ dzieciom odczytaæ j¹ na g³os, po czym rozes³a³ je po szu-

lerniach i knajpach we wschodniej czêœci miasteczka, z poleceniem

wrêczenia pism w³aœcicielom. Wiadomoœæ by³a prosta:

UWAGA

WSZYSCY NOSZ¥CY BROÑ NA TERENIE MIASTA

W DOLINIE PIELGRZYMIEJ UZNANI ZOSTAN¥ ZA ZBÓJ-

CÓW I WICHRZYCIELI, I JAKO TACY ZOSTAN¥ POTRAK-

TOWANI.

SHANNOW

Po odejœciu dzieci Shannow czeka³ cierpliwie, uwalniaj¹c siê od

strachu i napiêcia. Mason przyniós³ mu kubek bakera i przysiad³ na-

przeciw niego.

– Póki co, Shannow, pokój masz za darmo, tak samo jedzenie

i picie.

– Mi³o z twojej strony, meneer.

Mason wzruszy³ ramionami.

– Jesteœ przyzwoitym cz³owiekiem. Ale raczej nie zyskujesz

przyjació³.

– Jestem tego œwiadom. – Shannow spojrza³ w chud¹ twarz

mê¿czyzny. – Chyba nie zawsze by³eœ hotelarzem.

Mason uœmiechn¹³ siê lekko.

– Przepêdzi³eœ mnie z Allionu, pakuj¹c mi kulê w ramiê. Kiedy

pada, boli jak wszyscy diabli.

Shannow pokiwa³ g³ow¹.

– Pamiêtam ciê; jeŸdzi³eœ z Cade’em. Cieszê siê, ¿e znalaz³eœ

bardziej lukratywne zajêcie.

– Cz³owiek siê starzeje. Wiêkszoœæ z nas wziê³a siê za goœciñ-

ce, bo zbójcy, nieurodzaje albo bogacze pozbawili nas naszych go-

spodarstw. Ale to nie jest ¿ycie. Tutaj mam ¿onê, dwie córki i dach

nad g³ow¹ Jadam regularne posi³ki, a zim¹ ogieñ w kominku odpê-

dza mróz. O co wiêcej mo¿na prosiæ?

– Œwiête s³owa – przyzna³ Shannow.

– Co teraz zrobisz?

– Zaczekam do po³udnia, a potem wykorzeniê pozosta³oœci z³a.

background image

102

– To nie Allion, Shannow. Tam mia³eœ poparcie mieszkañców.

By³ komitet, a ochotnicy, wszyscy z dobrymi strzelbami, chronili

twoje ty³y. Tutaj taka akcja równa siê samobójstwu. Bêd¹ czekali na

ciebie w zau³kach albo strzel¹, gdy tylko poka¿esz siê na ulicy.

– Da³em s³owo, meneer, a moje s³owo jest z ¿elaza.

– Tak myœla³em. – Mason zebra³ siê do odejœcia. – Oby szczê-

œcie ci dopisa³o.

– Zwykle tak bywa – powiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem.

Ze swojego miejsca widzia³ s³oñce, które powoli wspina³o siê

po niebie. Zanosi³o siê na piêkny dzieñ; nie mo¿na wybraæ lepszego

na œmieræ. Dzieci wraca³y jedno po drugim. Shannow dawa³ ka¿de-

mu monetê, pytaj¹c, gdzie zostawi³y og³oszenia i jaka by³a reakcja.

W wiêkszoœci przypadków odbiorcy odczytali je na g³os zebranym,

ale jeden po przeczytaniu podar³ pismo na kawa³ki. Ludzie ryknêli

œmiechem, zameldowa³ ma³y goniec.

– Opisz to miejsce – poprosi³ Shannow. Ch³opak wykona³ pole-

cenie. – Widzia³eœ tam ludzi z pistoletami?

– Tak. Jeden siedzia³ przy oknie z d³ug¹ strzelb¹ wycelowan¹

na ulicê. Dwaj stali na galeryjce, na prawo od drzwi. Myœlê, ¿e jesz-

cze jeden chowa³ siê za beczkami przy szynkwasie.

– Spostrzegawczy jesteœ, ma³y. Jak siê nazywasz?

– Matthew Fenner, proszê pana.

Shannow spojrza³ w ciemne oczy ch³opca i zastanowi³ siê, dla-

czego wczeœniej nie dostrzeg³ podobieñstwa.

– Jak twoja matka?

– Du¿o p³aka³a.

Shannow rozwi¹za³ sakiewkê, w której trzyma³ monety, i odli-

czy³ dwadzieœcia sztuk.

– Daj to matce. Powiedz, ¿e jest mi przykro.

– Nie jesteœmy biedni, proszê pana. Ale dziêkujê za pamiêæ. –

Ch³opiec odwróci³ siê i wyszed³ z pokoju.

Dochodzi³o po³udnie. Shannow wrzuci³ monety z powrotem do

sakiewki.

Opuœci³ „Wytchnienie Podró¿nych” drzwiami na ty³ach i skrêci³

w uliczkê, z broni¹ w pogotowiu. Uliczka by³a wyludniona. Przekrad³

siê za budynkami do szulerni opisanej przez ch³opca. Prowadzi³ j¹ Zeb

Maddox, a wed³ug Masona by³ on szybkim strzelcem: „Cholera, niemal

tak dobrym jak Steiner. Nie dawa³bym mu drugiej szansy, Shannow”.

Cz³owiek Jeruzalem zatrzyma³ siê przed w¹skim s³u¿bowym wej-

œciem na ty³ach, zaczerpn¹³ powietrza i nacisn¹³ klamkê. Usuwaj¹c siê

background image

103

na bok, zobaczy³ plecy cz³owieka klêcz¹cego za stosem bary³ek. Inni

wlepiali oczy we frontowe drzwi. Shannow przesun¹³ siê bezg³oœnie

i trzasn¹³ pistoletem w kark klêcz¹cego. Mê¿czyzna zachwia³ siê z jê-

kiem. Shannow z³apa³ go za ko³nierz i po³o¿y³ na pod³odze.

W tej samej chwili ktoœ zawo³a³:

– Zeb, zbiera siê t³um.

Wysoki chudzielec w czarnej koszuli i skórzanych spodniach

wy³oni³ siê zza baru i podszed³ do drzwi. Z pochwy z wypolerowa-

nej skóry wystawa³a koœciana rêkojeœæ pistoletu o krótkiej lufie.

Z zewn¹trz dobieg³ g³os.

– Wy tam, w œrodku, s³uchajcie. Mówi Pastor. Wiemy, ¿e jeste-

œcie uzbrojeni, a my jesteœmy gotowi wydaæ wam bitwê. Zastanówcie

siê dobrze. Jest nas czterdziestu, i kiedy przypuœcimy atak, dojdzie do

rzezi. Ci, których nie zabijemy, zostan¹ powieszeni. Proponujê od³o-

¿yæ broñ i wyjœæ spokojnie do koni. Zaczekamy parê minut, ale gdy

bêdziemy zmuszeni wpaœæ do œrodka, zginiecie co do jednego.

– Mamy siê wynosiæ, Zeb – krzykn¹³ cz³owiek, którego Shan-

now nie móg³ zobaczyæ.

– Nie zwiewam z takich wszawych miasteczek – sykn¹³ Zeb

Maddox.

– W takim razie zwiewaj przede mn¹ – powiedzia³ Shannow,

wychodz¹c z pistoletem w d³oni.

Maddox odwróci³ siê powoli.

– Wepchniesz mi ten pistolet w usta, Shannow, czy te¿ post¹-

pisz jak mê¿czyzna i zmierzysz siê ze mn¹ uczciwie?

– Och, jak najbardziej. – Shannow przybli¿y³ siê i wbi³ pistolet

w brzuch Maddoxa. – Wyci¹gaj broñ i przygotuj j¹ do strza³u.

– Do diab³a, o co chodzi?

– Szybko. Teraz przyciœnij lufê do mojego brzucha. – Maddox

wype³ni³ polecenie. – Doskonale. Masz swoj¹ okazjê. Policzê do

trzech i obaj poci¹gniemy za spust – wyszepta³ zimno Shannow.

– Oszala³eœ. Obaj zginiemy.

– Jeden – Shannow zacz¹³ odliczaæ.

– To wariactwo, Shannow! – Oczy Maddoxa rozszerzy³ strach.

– Dwa.

– Nie! – wrzasn¹³ Maddox. Rzuci³ pistolet i cofn¹³ siê chwiej-

nie, chowaj¹c twarz w d³oniach.

Cz³owiek Jeruzalem popatrzy³ na strzelców trwaj¹cych w pogo-

towiu.

– ¯ycie albo œmier栖 powiedzia³. – Wybierajcie.

background image

104

Pistolety zagrzechota³y na pod³odze. Shannow podszed³ do drzwi

i pokiwa³ Pastorowi i jego ludziom. By³ tam Broome. I Brisley.. i Ma-

son… i Steiner. Obok nich sta³a Beth McAdam z pistoletem w d³oni.

– Nikogo nie zabi³em – oznajmi³. – S¹ gotowi do odjazdu. Puœæ-

cie ich. – Odszed³ z pistoletem schowanym do kabury.

– Shannow! – krzyknê³a Beth. Cz³owiek Jeruzalem zawirowa³, gdy

Zeb Maddox odda³ strza³. Pocisk zbi³ go z nóg, w oczach mu siê zamgli-

³o, ale odpowiedzia³ ogniem. Maddox zgi¹³ siê we dwoje. Wyprostowa³

siê chwiejnie, grad kul oderwa³ go od ziemi i cisn¹³ do œrodka szulerni.

Shannow podniós³ siê z trudem. Ledwo trzyma³ siê na nogach.

Krew sp³ywa³a mu po policzku. Pochyli³ siê po kapelusz…

I poch³onê³a go ciemnoœæ.

Jaskrawe wszechobecne kolory, razi³y go w oczy. Krew zalewa-

³a mu twarz. P³omienie zamigota³y na krañcach pola widzenia, i uj-

rza³ id¹c¹ ku niemu straszliw¹ bestiê, ze sznurem, który mia³ go za-

dusiæ. Strzeli³, stworzenie zachwia³o siê, lecz brnê³o dalej, brocz¹c

krwi¹ z zadanych ran. Strzeli³ drugi raz. I znowu. Bestia zbli¿a³a siê,

wreszcie opad³a przed nim na kolana, rozwar³a szponiaste ³apy.

– Dlaczego? – wyszepta³a.

Shannow zobaczy³ teraz, ¿e stwór niós³ nie linê, a banda¿.

– Dlaczego mnie zabi³eœ? Chcia³em ci pomóc.

– Wybacz – wyszepta³ Shannow. Stwór znikn¹³, a on wsta³ i wy-

szed³ z jaskini. Na niebie, przera¿aj¹cy swoim ogromem, wisia³ Miecz

Boga, otoczony krzy¿ami w ró¿nych kolorach – zielonym, bia³ym,

b³êkitnym. Poni¿ej le¿a³o miasto têtni¹ce ¿yciem: wielkie, koliste

miasto otoczone murami z bia³ego kamienia i g³êbok¹ fos¹, z por-

tem pe³nym drewnianych statków z rzêdami wiose³.

Do Shannowa zbli¿y³a siê piêkna kobieta o w³osach barwy p³o-

mienia.

– Pomogê ci – powiedzia³a… ale w jej d³oni b³ysn¹³ nó¿.

Shannow cofn¹³ siê.

– Daj mi spokój.

Zbli¿y³a siê, a nó¿ powêdrowa³ w górê, aby zaton¹æ w jego pier-

siach. Spowi³a go ciemnoœæ. Potem zabrzmia³ og³uszaj¹cy ryk…

i Shannow przebudzi³ siê.

Siedzia³ w ma³ym fotelu, otoczony kryszta³em oprawionym

w stal. Na g³owie mia³ dopasowany he³m ze skóry. G³osy szepta³y do

jego ucha.

background image

105

– Wie¿a, sytuacja awaryjna. Zeszliœmy z kursu. Nie widzimy

ziemi… Powtarzam… Nie widzimy ziemi.

Shannow przechyli³ siê i wyjrza³ przez kryszta³owe okno. Dale-

ko w dole rozpoœciera³ siê ocean. Obejrza³ siê. Siedzia³ w metalo-

wym krzy¿u, zawieszony w powietrzu pod chmurami, które przemy-

ka³y z osza³amiaj¹c¹ prêdkoœci¹.

– Jaka jest wasza pozycja, dowódco eskadry? – zapyta³ inny glos.

– Wie¿a, nie jesteœmy pewni. Nie wiemy, gdzie jesteœmy… Zgu-

biliœmy siê…

– WeŸ kurs na zachód.

– Nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszystko idzie Ÿle… dziwnie…

nie jesteœmy pewni kierunku, nawet ocean nie jest taki, jak powinien…

Krzy¿ zacz¹³ gwa³townie dygotaæ. Shannow wlepi³ oczy w okno.

Wydawa³o siê, ¿e niebo i morze stapiaj¹ siê w jednoœæ. Potem niebo

za oknem zniknê³o, ciemnoœæ po³knê³a krzy¿. Shannow wrzasn¹³…

– Wszystko w porz¹dku, Shannow. Uspokój siê. Ju¿ dobrze.

Otworzy³ oczy i zobaczy³ twarz Beth McAdam. Spróbowa³ po-

ruszyæ g³ow¹, ale okropny ból przeszy³ mu skroñ. Jêkn¹³.

Beth po³o¿y³a wilgotny rêcznik na jego czole.

– Nic ci nie jest, Shannow. Odwraca³eœ siê, gdy trafi³a ciê kula.

Nie przebi³a czaszki, ale nieŸle ci przywali³a. Odpoczywaj.

– Maddox? – wyszepta³.

– Nie ¿yje. Zastrzeliliœmy drania, a innych powiesiliœmy. Teraz

mamy komitet, który patroluje miasto. Bandyci odeszli.

– Wróc¹. Zawsze wracaj¹.

– Wystarczy z³a na jeden dzieñ – odezwa³ siê ktoœ inny.

– To ty, Pastorze?

– Tak. – Przyby³y pochyli³ siê nad rannym. – Nie musisz siê

przejmowaæ, Shannow. W mieœcie panuje spokój.

Shannow zasn¹³. Tym razem nic mu siê nie œni³o.

Rozdzia³ siedemnasty

W

idzê, ¿e masz dwie Biblie. – Pastor usiad³ przy ³ó¿ku Shannowa

z ksiêgami w d³oniach. – Jedna ci nie wystarcza?

background image

106

Shannow, z obanda¿owan¹ g³ow¹ i podpuchniêtym okiem, siê-

gn¹³ po pierwsz¹ Bibliê.

– Ta towarzyszy mi od wielu lat. Zesz³ego roku pewna kobieta

da³a mi drug¹; tu jêzyk jest du¿o prostszy. Brakuje mu dostojeñstwa,

ale wiele ustêpów ³atwiej mi zrozumieæ.

– Ja nie mam k³opotów ze zrozumieniem – stwierdzi³ Pastor. –

Od pocz¹tku do koñca obowi¹zuje jedno: prawo boskie jest absolut-

ne. Przestrzegaj go, a dost¹pisz ³aski na tym i na tamtym œwiecie.

Zaprzyj siê go, a umrzesz marnie.

Shannow opad³ na poduszki. Zawsze podchodzi³ z rezerw¹ do

ludzi, którzy twierdzili, ¿e zrozumieli Wszechmog¹cego, a jednak

Pastor by³ dobrym towarzyszem, na przemian dowcipnym i filozo-

ficznym; mia³ aktywny umys³ i dobrze siê z nim dyskutowa³o.

Dziêki jego obecnoœci przymusowy odpoczynek sta³ siê mniej

uci¹¿liwy.

– Jak postêpuje budowa koœcio³a? – zapyta³ Shannow.

– Mój synu – Pastor uœmiechn¹³ siê szeroko – to zakrawa na

cud. Co dnia dziesi¹tki braci ochoczo przystêpuj¹ do pracy. Nigdy

nie widzia³eœ takiego zapa³u.

– Czy¿by mia³o to coœ wspólnego z Komitetem? Beth wspomnia-

³a mi, ¿e wszyscy niegodziwcy maj¹ teraz wybór: albo praca na rzecz

koœcio³a, albo szubienica.

Pastor rozeœmia³ siê.

– Wiara bez pracy jest martwa. Ci szczêœliwi… niegodziwcy…

znajduj¹ Boga poprzez swoje trudy. I tylko trzem zaproponowano

wybór. Jeden okaza³ siê zrêcznym cieœl¹, inni rozwijaj¹ podobne

umiejêtnoœci. Jednak w wiêkszoœci przy budowie pracuj¹ mieszkañ-

cy miasteczka. Kiedy wydobrzejesz, musisz przyjœæ i wys³uchaæ

mojego kazania. Chocia¿ sam je wyg³aszam, za ka¿dym razem pory-

wa mnie ich duch.

Shannow uœmiechn¹³ siê.

– Gdzie¿ pokora, Pastorze?

– Jestem niepomiernie dumny ze swojej pokory, Shannow.

Shannow zaniós³ siê œmiechem.

– Nie wiem, co o tobie s¹dziæ, ale cieszê siê z twojego towarzy-

stwa.

– Nie pojmujê twojej rozterki – rzek³ powa¿nie Pastor. – Jestem

taki, jakim mnie widzisz, s³ug¹ Wszechmog¹cego. Pragnê doczekaæ

ziszczenia Jego planu.

– Jego planu? Jakiego?

background image

107

– Nowe Jeruzalem, Shannow, zstêpuje w chwale z niebios. A se-

kret le¿y tutaj, w krainach po³udnia. Rozejrzyj siê po œwiecie. Nadal

jest piêkny, ale brakuje w nim spójnoœci. Szukamy Boga na setki spo-

sobów w tysi¹cach ró¿nych miejsc. Musimy zebraæ siê, pracowaæ

razem, razem budowaæ. Musimy ustanowiæ prawa, które niczym ¿e-

lazo spoj¹ ziemiê od oceanu po ocean. Ale najpierw musimy zoba-

czyæ wype³nienie objawienia.

Niepokój Shannowa zwiêkszy³ siê.

– Myœla³em, ¿e to ju¿ siê sta³o. Czy¿ nie mówi ono o straszli-

wych katastrofach, o kataklizmach, które unicestwi¹ wiêksz¹ czêœæ

ludzkoœci?

– Ja mówiê o Mieczu Boga, Shannow. Pan zes³a³ go, aby omiót³

ziemiê niczym kosa, jednak do tego nie dosz³o. A dlaczego? Bo znaj-

duje siê nad nieczystym miejscem, zaludnionym przez bestie Szata-

na i Nierz¹dnicy Babilonu.

– Chyba zaczynam rozumieæ, Pastorze – rzek³ Shannow ze zmê-

czeniem. – Pragniesz zniszczyæ bestiê, powoduj¹c upadek Nierz¹d-

nicy? Tak?

– Có¿ innego mia³by zrobiæ bogobojny cz³owiek, Shannow? Czy

ty nie chcesz zobaczyæ, jak dope³nia siê dzie³o Pana?

– Nie wierzê w jego wype³nienie po przez rzeŸ.

Pastor potrz¹sn¹³ g³ow¹, a oczy rozszerzy³y mu siê z niedowie-

rzania.

– Jak ty mo¿esz to mówiæ? Twoje pistolety owiane s¹ legend¹,

a trupy znacz¹ drogê twego ¿ycia. Myœla³em, ¿e jesteœ dobrze oczyta-

ny, Shannow. Nie pamiêtasz miasta Aj i kl¹twy rzuconej przez Boga

na pogan? Ani jeden mê¿czyzna, ani kobieta, ani dziecko nie osta³o siê

przy ¿yciu, nie uchowa³ siê nikt spoœród wyznawców Molocha.

– S³ysza³em ju¿ wczeœniej ten argument… z ust króla Piekielni-

ków, który czci³ Szatana. Gdzie s³owa o mi³oœci, Pastorze?

– Mi³oœæ jest dla wybranych, stworzonych na podobieñstwo

Boga Wszechmog¹cego. On uczyni³ cz³owieka, i on uczyni³ bestie

na ziemi. Tylko Lucyfer mia³ czelnoœæ przemieniæ bestie w ludzi.

– Szybko dokonujesz s¹dów, choæ nie musz¹ one byæ trafne.

Pastor wsta³.

– Mo¿e masz racjê, bowiem wygl¹da na to, ¿e ciebie Ÿle os¹dzi-

³em. Uzna³em ciê za wojownika w sprawie Boga, ale jest w tobie

s³aboœæ, Shannow, zw¹tpienie.

Otworzy³y siê drzwi. Wesz³a Beth z dzbankiem i tac¹ pe³n¹ kro-

mek ciemnego chleba z serem. Pastor z przyjaznym uœmiechem ust¹pi³

background image

108

jej z drogi i wyszed³ bez po¿egnania. Beth postawi³a tacê i usiad³a

przy ³ó¿ku.

– Czy¿bym czu³a z³oœæ wisz¹c¹ w powietrzu? – zagadnê³a.

Shannow wzruszy³ ramionami.

– To cz³owiek opêtany marzeniem, którego ja nie podzielam. –

Uj¹³ jej rêkê. – By³aœ dla mnie mi³a, Beth McAdam, i jestem ci

wdziêczny. Rozumiem, ¿e to ty posz³aœ do Pastora i nak³oni³aœ go do

utworzenia komitetu, który przyby³ mi z pomoc¹.

– To nic wielkiego, Shannow. Miastu potrzebne by³y generalne

porz¹dki, a ludzie pokroju Brooma przez ca³y rok nic tylko dyskuto-

waliby na temat etyki bezpoœredniego dzia³ania.

– A jednak, o ile mnie pamiêæ nie myli, on te¿ tam by³.

– Nie brakuje mu odwagi, tylko zdrowego rozs¹dku. Jak twoja

g³owa?

– Lepiej. Jest jeden ma³y problem. Zrobisz coœ dla mnie? Mo-

g³abyœ przynieœæ mi brzytwê i myd³o?

– Zrobiê coœ lepszego, Cz³owieku Jeruzalem. Sama ciê ogolê.

Od dawna chcê zobaczyæ twarz, jaka kryje siê pod t¹ brod¹.

Wróci³a ze sztywnym pêdzlem z borsuczej sierœci i brzytw¹ po-

¿yczon¹ od Masona, kostk¹ myd³a i misk¹ gor¹cej wody. Shannow

le¿a³ z zamkniêtymi oczyma, gdy Beth namydla³a mu brodê. Czu³

ch³ód brzytwy na policzku, gdy wprawnie goli³a zarost. Wreszcie

wytar³a mu twarz z piany i poda³a rêcznik. Uœmiechn¹³ siê do niej.

– I co widzisz?

– Jesteœ niebrzydki, Shannow, ale w konkursie piêknoœci byœ nie

zwyciê¿y³. A teraz zjedz obiad. Zajrzê do ciebie wieczorem.

– Nie odchodŸ, Beth. Zostañ jeszcze chwilê. – Wyci¹gn¹³ rêkê

i z³apa³ j¹ za ramiê.

– Mam pracê, Shannow.

– Tak, tak. Oczywiœcie. Wybacz.

Zmusi³a siê do uœmiechu i wysz³a z pokoju. Na korytarzu przy-

stanê³a i przypomnia³a sobie jego oczy w chwili, gdy prosi³ j¹ o po-

zostanie.

– Nie b¹dŸ g³upia, Beth – przykaza³a sobie g³oœno. – Dlaczego

nie? Masz jeszcze godzinê wolnego.

Okrêci³a siê na piêcie, otworzy³a drzwi i wróci³a do pokoju. Jej

rêka podnios³a siê do guzików bluzki.

– Nie dopatruj siê w tym zbyt wiele, Shannow – wyszepta³a,

zrzucaj¹c spódnicê i wsuwaj¹c siê do jego ³ó¿ka.

background image

109

Dla Beth McAdam to by³o objawienie. D³ugo le¿a³a u boku œpi¹-

cego Shannowa, rozgrzana i cudownie odprê¿ona. By³a zdumiona

jego brakiem doœwiadczenia i pe³n¹ wdziêku biernoœci¹, z jak¹ pod-

dawa³ siê jej pieszczotom. Mê¿czyŸni nie byli jej obcy i cieszy³a siê

nimi na d³ugo przed tym, zanim pozna³a i uwiod³a Seana McAdama.

Nauczy³a siê, ¿e wszyscy podnieceni faceci zachowuj¹ siê podobnie:

macaj¹, ob³apiaj¹, a potem wpadaj¹ w rytmiczne szaleñstwo. Shan-

now by³ inny…

Wzi¹³ j¹ w ramiona i g³adzi³ jej ramiona i plecy. To do niej nale-

¿a³a inicjatywa. Cz³owiek Jeruzalem przebojowo radzi³ sobie w nie-

bezpiecznych sytuacjach, ale w ramionach kobiety by³ zupe³nie nie-

doœwiadczony i zaskakuj¹co delikatny.

Beth wysunê³a siê z ³ó¿ka. Shannow przebudzi³ siê w jednej chwili.

– Idziesz? – zapyta³.

– Tak. Dobrze spa³eœ?

– Cudownie. Wrócisz wieczorem?

– Nie – powiedzia³a zdecydowanie. – Muszê zaj¹æ siê dzieæmi.

– Dziêkujê, Beth.

– Nie dziêkuj – warknê³a. Ubra³a siê spiesznie i przegarnê³a

palcami jasne w³osy. Zatrzyma³a siê przy drzwiach. – Z iloma kobie-

tami sypia³eœ, Shannow?

– Z dwiema – odpar³ bez œladu za¿enowania.

Przesz³a przez ulicê do „Weso³ego Pielgrzyma”, gdzie czeka³

Broome. By³ czerwony ze z³oœci.

– Powiedzia³aœ godzina, frey McAdam, a minê³y dwie. Ja tracê

klientów, ty stracisz zarobki.

– Cokolwiek postanowisz, meneer. – Minê³a go i zajê³a siê na-

czyniami czekaj¹cymi na umycie. W jadalni siedzia³o dwóch klien-

tów, obaj koñczyli posi³ki. Beth zanios³a talerze na podwórko i umy-

³a je wod¹ z g³êbokiej studni. Kiedy wróci³a, „Pielgrzym” by³ pusty.

Broome przybli¿y³ siê do niej.

– Przepraszam, ponios³o mnie. Wiem, ¿e on jest ranny i potrze-

buje opieki. Dostaniesz swoje pieni¹dze. Zastanawia³em siê… czy

nie zechcia³abyœ odwiedziæ mnie dziœ wieczorem.

– W jakim celu, meneer?

– Aby porozmawiaæ… przek¹siæ coœ… poznaæ siê wzajemnie.

Wa¿ne, by ludzie pracuj¹cy razem dobrze siê rozumieli.

Spojrza³a w jego szczup³¹ twarz i wyczyta³a w oczach podniecenie.

– Niestety, meneer. Spotykam siê dziœ z meneerem Scayse, aby

porozmawiaæ o interesach.

background image

110

– Dzier¿awa ziemi, wiem – powiedzia³, a jego oczy pociemnia-

³y. – Proszê mnie Ÿle nie zrozumieæ, frey McAdam. Meneer Scayse

rozmawia³ ze mn¹, poniewa¿ wie, ¿e ciê znam. Powiedzia³em mu, ¿e

moim zdaniem jesteœ uczciwa i pracowita. Ale czy naprawdê chcesz

wieœæ samotne ¿ycie na farmie?

– Chcê mieæ dom, meneer.

– Tak, tak.

Odgad³a, ¿e zamierza z³o¿yæ jej propozycjê, i uprzedzi³a go.

– Muszê wracaæ do pracy. – Minê³a go i zniknê³a na ty³ach bu-

dynku.

Tego wieczora s³u¿¹cy przeprowadzi³ j¹ przez amfiladê poko-

jów, jakie Scayse wynaj¹³ na sta³e w „Wytchnieniu Podró¿nych”.

Wreszcie znalaz³a siê w obszernym pomieszczeniu z wielkim komin-

kiem, w którym weso³o trzaska³ ogieñ. Scayse dŸwign¹³ siê z prze-

pastnego, wygodnego fotela, uj¹³ jej rêkê i podniós³ do ust.

– Witam, szanowna pani. Czy da siê pani skusiæ na odrobinê

wina?

By³ przystojny, a blask ognia jeszcze podkreœla³ jego urodꠖ

odgarniête z czo³a w³osy lœni³y, ostre, wyraziste rysy zdawa³y siê nie-

mal dzikie.

– Nie, dziêkujê.

Podprowadzi³ j¹ do fotela, poczeka³, a¿ usiad³a, a potem wróci³

na swoje miejsce.

– Niewiele mam po¿ytku z ziemi, któr¹ chce pani wydzier¿a-

wiæ. Ale proszê mi powiedzieæ, frey McAdam, dlaczego przysz³a pani

do mnie? Nikt nie ma tytu³u w³asnoœci do ziem w okolicy. Ka¿dy

bierze tyle, ile mu potrzeba. Mog³a pani po prostu pojechaæ w wy-

brane miejsce i zbudowaæ tam dom.

– Gdybym by³a bogata, meneer, i mia³a piêædziesiêciu jeŸdŸców,

tak w³aœnie bym zrobi³a. Ale nie jestem bogata i nie mam ludzi. Wy-

dzier¿awiona ziemia nadal bêdzie nale¿a³a do pana i gdy znajdê siê w k³o-

potach, przyjdê do pana po pomoc. Pañscy ludzie obje¿d¿aj¹ wysokie

pastwiska i powszechnie wiadomo, ¿e bandyci rzadko przysparzaj¹ panu

zmartwieñ. Mam nadziejê, ¿e podobnie bêdzie w moim przypadku.

– Nauczy³a siê pani du¿o w trakcie krótkiego pobytu w tym mie-

œcie. NajwyraŸniej jest pani inteligentn¹ kobiet¹. Uroda i rozum rzad-

ko chodz¹ w parze.

– A to ciekawe. Ja podobnie myœlê o mê¿czyznach.

Rozeœmia³ siê.

– Zje pani ze mn¹ kolacjê?

background image

111

– Nie s¹dzê. Czy cena jest uzgodniona?

– Zrzeknê siê zap³aty w zamian za kolacjê.

– Wyjaœnijmy sobie coœ, proszê pana. £¹cz¹ nas interesy. –

Otworzy³a sakiewkê i odliczy³a trzydzieœci srebrnych monet. – To

za pierwszy rok. A teraz muszê odejœæ.

– Jestem rozczarowany – powiedzia³, podnosz¹c siê z fotela. –

Mia³em nadziejê.

– I niech pan jej nie traci, meneer. To wszystko, co mamy.

Po odejœciu Beth McAdam Shannow usiad³ na ³ó¿ku. Czu³ jesz-

cze zapach jej cia³a w poœcieli, czu³ ciep³o jej obecnoœci. Nigdy wcze-

œniej nie doœwiadczy³ czegoœ takiego. Donna Taybard by³a ciep³a,

delikatna i bierna, kochaj¹ca i nios¹ca ukojenie. Ale Beth… by³a

w niej si³a, niemal pierwotny g³ód, który wyczerpa³ go fizycznie i po-

krzepi³ na duchu.

Podniós³ siê z ³ó¿ka. Chwia³ siê przez chwilê, a pokój zawiro-

wa³, lecz zdo³a³ utrzymaæ siê na nogach. Oddycha³ g³êboko, wresz-

cie os³abienie minê³o. Mia³ ochotê ubraæ siê i wyjœæ na powietrze,

wiedzia³ jednak, ¿e jest na to za s³aby. W tym stanie dziecko mog³o-

by patykiem zbiæ go z nóg. Niechêtnie wróci³ do ³ó¿ka. Chleb i ser

nadal le¿a³y na tacy. Posili³ siê, odkrywaj¹c ze zdziwieniem, ¿e zg³od-

nia³ jak wilk. Przespa³ parê godzin i obudzi³ siê odœwie¿ony.

Us³ysza³ ciche pukanie do drzwi. Mia³ nadziejê, ¿e to Beth.

РWejϾ!

Pojawi³ siê Clem Steiner.

– Ale widok – powiedzia³ z uœmiechem. – Cz³owiek Jeruzalem

w ³ó¿ku, na dodatek ogolony. Bez tej brody ze srebrnymi wide³kami

nie wygl¹dasz nawet w po³owie tak okropnie, Shannow. – M³ody cz³o-

wiek odwróci³ krzes³o i usiad³ na nim okrakiem.

Shannow spojrza³ mu w oczy.

– Czego chcesz, Steiner?

– Czegoœ, czego nie mo¿esz mi daæ. Czegoœ, co ci odbiorê,

a szkoda, bo ciê polubi³em.

– Robisz wiêcej ha³asu ni¿ pierdz¹ca œwinia. I jesteœ, cholera,

o wiele za m³ody, ¿eby to zrozumieæ. To, czego pragniesz, jest poza

twoim zasiêgiem, ch³opcze. Zawsze tak bêdzie. Zdobêdziesz to tyl-

ko wtedy, kiedy nie bêdziesz chcia³. Nigdy, kiedy bêdzie ci zale¿a³o.

– £atwo ci mówiæ, Shannow. Popatrz na siebie. Jesteœ najs³awniej-

szym cz³owiekiem, jakiego w ¿yciu widzia³em. A kto s³ysza³ o mnie?

– Chcesz poznaæ cenê s³awy, Steiner? Zajrzyj do moich juków.

Dwie znoszone koszule, dwie Biblie, i cztery pistolety. Widzisz gdzieœ

background image

112

¿onê, Steiner? Rodzinê? Dom? S³awa! Nie szuka³em s³awy. I nie

dba³bym ani trochê, gdyby mnie opuœci³a – a opuœci, Steiner. Bo bêdê

jechaæ dalej i znajdê miejsce, gdzie nikt nigdy nie s³ysza³ o Cz³owie-

ku Jeruzalem.

– Móg³byœ byæ bogaty. Móg³byœ ¿yæ jak jakiœ król z dawnych

czasów. Ale ty odrzucasz to, Shannow. Zmarnowa³eœ s³awê. Ja wiem,

co z ni¹ zrobiæ.

– Nic nie wiesz, ch³opcze.

– Od dawna nikt nie nazywa³ mnie ch³opcem. I nie podoba mi

siê, gdy ty to robisz.

– Ja nie lubiê deszczu, ch³opcze, ale niewiele mogê nañ poradziæ.

Steiner zerwa³ siê gwa³townie.

– Naprawdê wiesz, jak dopiec do ¿ywego, prawda, Shannow?

Naprawdê wiesz, gdzie wbiæ ¿¹d³o.

– Palisz siê, ¿eby mnie zabiæ, Steiner? Twoja s³awa siêgnie nie-

ba. Ach, có¿ to za cz³owiek! Zastrzeli³ Shannowa… w ³ó¿ku.

Steiner rozluŸni³ siê i wróci³ na miejsce.

– Uczê siê. Nie zastrzelê ciê w ciemnoœci, Shannow, ani nie strze-

lê ci w plecy. Zrobiê to twarz¹ w twarz. Na ulicy.

– Gdzie wszyscy bêd¹ widzieæ?

– W³aœnie.

– A co zrobisz póŸniej?

– Zadbam, ¿ebyœ mia³ wspania³y pogrzeb, karawan z wielkimi

karoszami i œliczny nagrobek. Potem ruszê w drogê i mo¿e zostanê

królem. S³uchaj, co to by³ za kawa³ z Maddoxem? Mogliœcie siê po-

zabijaæ.

– Ale tak siê nie sta³o, prawda?

– Nie. Choæ ma³o brakowa³o, by ciê za³atwi³. Paskudny przypa-

dek z³ej oceny, Shannow. Nie to o tobie s³ysza³em. Straci³eœ szyb-

koœæ? Starzejesz siê?

– OdpowiedŸ brzmi: tak, na oba pytania. – Shannow opar³ siê

na poduszce i spojrza³ w okno, ignoruj¹c m³odego cz³owieka.

Steiner ze œmiechem poklepa³ go po ramieniu.

– Czas siê wycofaæ, Shannow… o ile ci pozwol¹.

– Chodzi mi to po g³owie.

– Nied³ugo ci przejdzie, idê o zak³ad. Co byœ robi³? Wa³êsa³ siê

po kraju, czekaj¹c na kogoœ, kto ciê rozpozna? Czekaj¹c na kulê czy

nó¿? Wlepia³ oczy w dalekie wzgórza, zastanawiaj¹c siê, czy Jeru-

zalem jest tu¿ za horyzontem? Nie. Wyjdziesz z dymi¹cymi pistole-

tami na jak¹œ ulicê, na równinê czy wzgórze.

background image

113

– Jak oni wszyscy? – zapyta³ ³agodnie Shannow.

– Jak my wszyscy – przyzna³ Steiner. – Ale nazwiska ¿yj¹ da-

lej. Historia pamiêta.

– Czasami. S³ysza³eœ kiedy o Pendarriku?

– Nie. By³ strzelcem?

– By³ jednym z najwiêkszych królów w dziejach. Odmieni³ œwiat,

Steiner; podbi³ go i zniszczy³. Spowodowa³ Pierwszy Potop.

– I co z tego?

– Nigdy o nim nie s³ysza³eœ. Oto, jak pamiêta historia. Podaj mi

nazwisko, jakie ty pamiêtasz.

– Cory Tyler.

– Bandyta, który zbudowa³ niewielkie imperium na pó³nocy;

zarobi³ kulkê w ³eb od wzgardzonej kobiety. Opisz go, Steiner. Po-

wiedz, o czym marzy³. Powiedz mi, sk¹d pochodzi³.

– Nigdy go nie widzia³em.

– Wobec tego czy to nie wszystko jedno, jak siê nazywa³? Na-

zwisko jest tylko szmerem w powietrzu. Za parê lat jakiœ inny g³upi

ch³opak zapragnie byæ taki, jak Clement Steiner. Nie bêdzie wie-

dzia³, czy by³eœ wysoki czy niski, gruby czy chudy, m³ody czy stary,

ale z nabo¿eñstwem bêdzie wymawia³ twoje nazwisko.

Stainer uœmiechn¹³ siê i podszed³ do drzwi.

– Mo¿liwe. Ale i tak ciê zabijê, Shannow.

Rozdzia³ osiemnasty

N

u-Khasisatra widzia³, ¿e coœ jest nie w porz¹dku z karawan¹ na

d³ugo przedtem, zanim do niej dotar³. S³oñce sta³o wysoko, a jed-

nak wœród dwudziestu szeœciu wozów panowa³ niewielki ruch. W po-

bli¿u natkn¹³ siê na cia³o, a trzydzieœci kroków dalej dostrzeg³ sze-

reg innych, jedno obok drugiego.

Postanowi³ je min¹æ, gdy z wysokiej trawy przy szlaku dobieg³

g³os. Odwróci³ siê i zobaczy³ m³od¹ kobietê z dzieckiem w ramionach.

S³owa brzmia³y niezrozumiale, mowa by³a chrapliwa i nieznana. Twarz

kobiety by³a szara jak popió³, jej policzki i szyjê szpeci³y czerwone, j¹-

trz¹ce siê wrzody. Nu cofn¹³ siê, zdjêty groz¹, ale po chwili spojrza³ jej

w oczy i wyczyta³ w nich strach i ból. Wyj¹³ kamieñ i przysun¹³ siê do

niej. By³a straszliwie wychudzona, a gdy po³o¿y³ rêkê na jej ramieniu,

8 – Ostatni stra¿nik

background image

114

poczu³ wyraŸnie koœci przez szar¹ we³nian¹ sukni¹. Kiedy jej dotkn¹³,

znaczenie s³ów natychmiast sta³o siê dla niego jasne.

– Pomó¿ mi. Na mi³oœæ bosk¹, pomocy! – Przy³o¿y³ kamieñ do

jej czo³a i wrzody zniknê³y niczym rêk¹ odj¹³, podobnie jak ciemne

krêgi pod jej du¿ymi, b³êkitnymi oczami.

– Moje dziecko – szepnê³a, podaj¹c Nu zawini¹tko.

– Nie mogê nic zrobi栖 powiedzia³ ze smutkiem, patrz¹c na

martwe niemowlê. Kobieta wybuch³a rozdzieraj¹cym p³aczem, tul¹c

dziecko do piersi. Nu pomóg³ jej wstaæ i zaprowadzi³ do wozów.

Dwadzieœcia kroków dalej na drodze le¿a³ cz³owiek, zwracaj¹c mar-

twe oczy ku niebu. Minêli go. Gdy weszli do obozu, wybieg³a ku nim

starsza kobieta o w³osach szarych jak ¿elazo.

– Zawracaæ! – wo³a³a. – Tutaj panuje zaraza.

– Wiem – powiedzia³. – Jestem… jestem uzdrowicielem.

– Ju¿ nic nie mo¿na zrobi栖 powiedzia³a. Zauwa¿y³a dziew-

czynê. – Ella? Dobry Bo¿e, Ella. Ozdrowia³aœ?

– Nie móg³ uratowaæ mojego dziecka – wyszepta³a Ella. – Przy-

by³ za póŸno, by pomóc mojej ma³ej Mary.

– Jak masz na imiê, przyjacielu? – zapyta³a kobieta, ujmuj¹c go

pod ramiê.

– Nu-Khasisatra.

– Có¿, meneer Niu, mamy tu ponad siedemdziesiêciu ciê¿ko

chorych, a tylko czworo do opieki. Modlê siê do Boga, ¿ebyœ na-

prawdê by³ uzdrowicielem.

Nu rozejrza³ siê. Wszêdzie by³a œmieræ. Niektóre cia³a le¿a³y nie

okryte, ze stadami much na s¹cz¹cych siê wrzodach, inne zaœ byle

jak przywalone kocami. Zobaczy³ r¹czkê dziecka wystaj¹c¹ spod

wielkiej sterty worków. Z wozów dobiega³y jêki i krzyki, a tu i tam

pomocnicy – sami zara¿eni – przechodzili od jednej ofiary do dru-

giej, s³u¿¹c pomoc¹, podaj¹c chorym wodê. Nu z trudem prze³kn¹³

œlinê. Starsza kobieta poci¹gnê³a go za rêkaw.

– ChodŸ – powiedzia³a. Popatrzy³ na jej rêkê; pokrywa³y j¹

brzydkie czerwone plamy. Wzi¹³ kamieñ i pog³adzi³ nim jej w³osy.

– W imiê bo¿e – powiedzia³. Wrzody zniknê³y.

Gdy popatrzy³a na rêce, poczu³a przyp³yw si³y. Mia³a wra¿enie,

¿e przebudzi³a siê z d³ugiego, nios¹cego wypoczynek snu.

– Dziêkujꠖ wyszepta³a. – Niech ciê Bóg b³ogos³awi. Ale po-

spiesz siê, bowiem niektórzy s¹ w nag³ej potrzebie.

Zaprowadzi³a go do wozu, w którym pod przesi¹kniêtymi potem

kocami le¿a³a kobieta z czwórk¹ dzieci. Nu przy³o¿y³ kamieñ do ka¿de-

background image

115

go z nich i gor¹czka minê³a. Przechodzi³ od wozu do wozu, uzdrawiaj¹c

chorych i patrz¹c, jak nabrzmiewaj¹ czarne ¿y³y w kamieniu. Przed za-

padniêciem zmroku uzdrowi³ ponad trzydzieœci osób. Starsza kobieta

imieniem Martha, zajê³a siê przyrz¹dzaniem jedzenia dla ocalonych i Nu

zosta³ sam. W ksiê¿ycowej poœwiacie obejrza³ kamieñ: by³o wiêcej czerni

ni¿ z³ota. Pod os³on¹ ciemnoœci opuœci³ obozowisko.

Przecie¿ nie mia³ wyboru, powiedzia³ sobie. Jeœli mia³ kiedykol-

wiek ujrzeæ Pashad i dzieci, w kamieniu musia³a pozostaæ moc. Ale

z ka¿dym krokiem czu³ coraz wiêkszy ciê¿ar w sercu.

W koñcu usiad³ w blasku ksiê¿yca i odmówi³ modlitwê.

– Co mam uczyniæ? – zapyta³. – Czym s¹ dla mnie ci ludzie? Ty

jesteœ dawc¹ ¿ycia i œmierci. To Ty zes³a³eœ na nich tê plagê. Dlacze-

go jej nie zabierzesz? – Nie us³ysza³ odpowiedzi, ale przypomnia³

sobie dzieciñstwo spêdzone w œwi¹tyni pod opiek¹ wielkiego nauczy-

ciela, Rizzhaka.

Zobaczy³ oczy starca, skryte pod ciê¿kimi powiekami, i jastrzê-

bi nos, i bia³¹ roz³o¿yst¹ brodê. I wspomnia³ jego przypowieœæ o nie-

bie i piekle.

– Modli³em siê do Pana Wszechrzeczy, a¿eby pozwoli³ mi zo-

baczyæ raj i cierpienia Beliala. I w widzeniu ujrza³em drzwi. Otwo-

rzy³em je, i tam, w wielkiej komnacie, sta³ stó³ suto zastawiony do

uczty. Ale wszyscy biesiadnicy zawodzili, bowiem ³y¿ki w ich d³o-

niach mia³y d³ugie, bardzo d³ugie trzonki, i choæ mogli siêgn¹æ do

jedzenia, nie mogli wsun¹æ go do ust. I przeklinali Boga, i g³odowa-

li. Zamkn¹³em drzwi i poprosi³em o widok raju. A wówczas pojawi-

³y siê przede mn¹ drzwi, te same drzwi. Otworzy³em je, a za nimi sta³

podobnie zastawiony stó³, i wszyscy mieli te same d³ugie ³y¿ki. Ale

karmili siê wzajemnie i b³ogos³awili Boga tysi¹cem imion znanych

tylko anio³om.

Nu spojrza³ na ksiê¿yc i pomyœla³ o Pashad. Podniós³ siê z we-

stchnieniem.

Ruszy³ miêdzy chorych, uzdrawiaj¹c ich wszystkich. Trudzi³ siê

do póŸnej nocy, a o œwicie spojrza³ na kamieñ. By³ teraz ca³kiem czar-

ny, bez œladu z³ota.

Martha usiad³a przy nim i poda³a mu kubek ciemnego, gorzkie-

go napoju.

– S³ysza³am o nich – powiedzia³a – ale nigdy ¿adnego nie wi-

dzia³am. To by³ Kamieñ Daniela. Jest zu¿yty?

– Tak. – Nu rzuci³ go na ziemiê przed ogniskiem.

– Ocali³ wiele ¿ywotów, meneer Nu. I chwa³a ci za to.

background image

116

Nu nie odpowiedzia³.

Myœla³ o Pashad…

Beth McAdam, pogr¹¿ona w g³êbokiej zadumie, kierowa³a wo³y

na po³udnie falistej równiny, w kierunku muru. Dzieci siedzia³y z ty-

³u wozu i przekomarza³y siê ha³aœliwie, ale nie zwraca³a na nie uwa-

gi. Shannow szybko wraca³ do zdrowia, lecz nadal nie móg³ opusz-

czaæ swojego pokoju w „Wytchnieniu Podró¿nych”. Pastor sta³ siê

czêstym goœciem w jej obozie w miasteczku namiotów. A teraz poja-

wi³ siê Edric Scayse, wysoki i pewny siebie, dworny i uprzejmy. Dwa

razy zabra³ j¹ na kolacjê i bawi³ opowiastkami o dzieciñstwie spê-

dzonym na dalekiej pó³nocy.

– Maj¹ tam teraz miasta, i wybieraj¹ przywódców – prawi³. –

Niektóre obszary podpisa³y traktaty z s¹siednimi grupami, a w ze-

sz³ym roku by³a mowa o konfederacji.

– Nie dogadaj¹ siꠖ powiedzia³a Beth. – Ludzie tego nie potra-

fi¹. U¿eraj¹ siê o wszystko i walcz¹ o byle co.

– Nie b¹dŸ taka pewna, Beth. Ludzkoœæ nie mo¿e rozwijaæ siê

bez organizacji. WeŸ na przyk³ad monety Barty|: s¹ teraz w pow-

szechnym u¿ytku, wszêdzie. Stary Jacob Barta, który pierwszy je

wybi³, marzy³ o jednym narodzie. Wygl¹da na to, ¿e szansa istnieje.

WyobraŸ sobie, co siê stanie, gdy na wzór pieni¹dza równie¿ ogólne

prawo zostanie zaakceptowane.

– Wojny bêd¹ wiêksze, to wszystko – oœwiadczy³a z przekona-

niem. – Taka jest kolej rzeczy.

– Potrzebujemy przywódców, Beth, silnych ludzi, którzy potra-

fi¹ nas zjednoczyæ. Wielka szkoda, ¿e tak ma³o wiemy o przesz³oœci.

Wiedza o minionych czasach pomog³aby nam budowaæ przysz³oœæ.

Wó³-przewodnik potkn¹³ siê i to przywo³a³o Beth do rzeczywi-

stoœci. Œci¹gnê³a lejce, daj¹c zwierzêciu czas na odzyskanie równo-

wagi. Ci¹gnê³o j¹ do Scaysego, przyci¹ga³a j¹ jego si³a, ale by³o w nim

coœ, co budzi³o zaniepokojenie. Jak Pastor, mia³ jak¹œ niebezpiecz-

n¹, choæ bli¿ej nieokreœlon¹ cechê. U Shannowa wady by³y widocz-

ne jak na d³oni – cz³owiek dostawa³ to, co widzia³. O ile ³atwiejsze

by³oby ¿ycie, gdyby uzna³a Josiaha Broome’a za atrakcyjnego mê¿-

czyznê. Ale on by³ tylko zaœlepionym durniem.

– Bojê siê myœleæ o takich, którzy patrz¹ na ludzi jak Jon Shan-

now – powiedzia³ jej pewnego ranka, gdy czekali na pierwszego klien-

ta. – Obmierz³y typ! Zabójca i wichrzyciel najgorszego rodzaju. Tacy

background image

117

jak on niszcz¹ spo³ecznoœci, przecz¹ cywilizowanemu zachowaniu.

Toczy nasze miasto niczym rak i ktoœ powinien kazaæ mu siê wynieœæ.

– Kiedy coœ ukrad³? – wypali³a, z trudem hamuj¹c z³oœæ. – Kie-

dy okaza³ brak szacunku? Kiedy? Kiedy zabi³ cz³owieka, nie ryzy-

kuj¹c w³asnym ¿yciem?

– Jak mo¿esz pytaæ o takie rzeczy? Nie widzia³aœ go w noc, kie-

dy zgin¹³ biedny Fenner? Kiedy sta³ przed t³umem i ten cz³owiek

zapyta³ go, czy myœli, ¿e poradzi sobie z nimi wszystkimi? Shannow

zastrzeli³ go bez ostrze¿enia; biedak nawet nie mia³ broni w rêku.

– Nigdy nie zrozumiesz, meneer Broome. Dziwiê siê, ¿e jesz-

cze ¿yjesz. Gdyby Shannow przeoczy³ tê chwilê, wszyscy zwrócili-

by siê przeciwko niemu i zosta³by rozstrzelany. Zabijaj¹c tego g³up-

ca powstrzyma³ ich, przej¹³ inicjatywê… w przeciwieñstwie do bied-

nego Fennera. Rozmawia³am o nim z Shannowem. Czy wiesz, ¿e

Fenner poszed³ do niego po radê? Cz³owiek Jeruzalem kaza³ mu

wydaæ Webberowi rozkaz i nie wdawaæ siê w rozmowy; powiedzia³,

¿e gdy tylko Webberowi pozwoli siê na dyskusje, to w³aœciwa chwila

przepadnie. Fenner to zrozumia³, meneer Broome, ale zosta³ zdra-

dzony przez ciebie i resztê. Teraz nie ¿yje.

– Jak œmiesz oskar¿aæ mnie o zdradê? By³em z Fennerem, spe³-

ni³em swoje zadanie.

– Swoje zadanie? – syknê³a. – To ty go zabi³eœ, i zwia³eœ niczym

tchórzliwy kundel, z podkulonym ogonem.

– Nie mogliœmy nic zrobiæ, nikt nie móg³by nic zrobiæ!

– Shannow zrobi³… sam. Wiêc nie krytykuj go w mojej obec-

noœci. Ten cz³owiek wart jest dziesiêciu takich jak ty.

– Wynoœ siê! Ju¿ tu nie pracujesz. Precz, mówiê!

Straciwszy pracê, Beth spotka³a siê ze Scaysem, który zgodzi³

siê, by od razu przenios³a siê na wydzier¿awion¹ ziemiê. Nawet za-

proponowa³, ¿e jego ludzie zbuduj¹ jej dom, ale odmówi³a stanow-

czo.

Teraz by³a prawie na miejscu. Wo³y zmêczy³y siê, pokonuj¹c

ostatnie wzniesienie, i mia³a zamiar daæ im chwilê wytchnienia na

szczycie wzgórza. Z góry spojrza³a w dolinê i zobaczy³a piêciu lu-

dzi zajêtych korowaniem pni. W pobli¿u sznury rozpiête na palikach

znaczy³y miejsce pod chatê. W Beth zawrza³a wœciek³oœæ. Wyci¹-

gnê³a pistolet, zeskoczy³a z koz³a. Odwi¹za³a konia. Zakaza³a dzie-

ciom ruszaæ siê z miejsca i pojecha³a ku pracuj¹cym ludziom. Gdy

siê zbli¿y³a, jeden z nich od³o¿y³ siekierê i wyszed³ ku niej, wyma-

chuj¹c skórzanym kapeluszem.

background image

118

– Dzieñ dobry, frey. Przyjemny dzieñ do pracy, ³adne s³oñce

i ch³odny wiatr – zawo³a³ z uœmiechem.

Pistolet poderwa³ siê w górê, gasz¹c uœmiech mê¿czyzny.

– Do diab³a, czego szukacie na mojej ziemi? – zapyta³a Beth,

odci¹gaj¹c kurki.

– Tylko spokojnie – powiedzia³, podnosz¹c rêce. – Meneer Scay-

se kaza³ nam pomóc przy budowie… zwaliæ drzewa i tak dalej. Po-

mierzyliœmy te¿ spadki i zrównaliœmy teren.

– Nie prosi³am o pomoc – powiedzia³a, nie opuszczaj¹c broni.

– Ja tam nic nie wiem. Pracujemy dla meneera Scayse. Ka¿e

skakaæ, to nie pytamy po co, tylko skaczemy.

Beth spuœci³a kurki i schowa³a pistolet.

– Dlaczego wybra³eœ to miejsce na chatê?

– C󿠖 znów siê uœmiechn¹³ – z przodu i z ty³u jest szmat otwar-

tej przestrzeni, niedaleko jest woda, a we frontowe okna zagl¹daæ

bêdzie zachodz¹ce s³oñce.

– Dobrzeœ wybra³. Jak siê nazywasz?

– Mówi¹ mi Bull, chocia¿ naprawdê nazywam siê Ishmael Kovac.

– Niech bêdzie Bull – powiedzia³a. – Wracaj do pracy, a ja przy-

prowadzê wóz.

Rozdzia³ dziewiêtnasty

P

ierwszy wstrz¹s nast¹pi³ tu¿ po wschodzie s³oñca. By³ nie wiê-

cej ni¿ wibracj¹, która zagrzechota³a talerzami na pó³kach, i wielu

mieszkañców miasta go przespa³o. Inni przebudzili siê i wstali, prze-

cieraj¹c zaspane oczy i zastanawiaj¹c siê, czy nadci¹ga burza. Dru-

gie dr¿enie, silniejsze, mia³o miejsce w po³udnie. Chreena w tym

czasie pracowa³a w laboratorium – gdy ksi¹¿ki pospada³y z pó³ek,

wybieg³a na balkon, sk¹d zobaczy³a ludzi miotaj¹cych siê po uli-

cach. Wysoki na dwanaœcie stóp pos¹g obali³ siê blisko g³ównego

placu, na szczêœcie nikt nie zosta³ ranny. Wstrz¹sy ucich³y.

Oshere wkuœtyka³ do laboratorium.

– Drobne urozmaicenie – powiedzia³, bardziej niewyraŸnie ni¿

zwykle.

– Tak – przyzna³a Chreena. – Zdarza³y siê tu wczeœniej trzêsie-

nia ziemi?

background image

119

– Raz, dwanaœcie lat temu. Nie by³o powa¿ne, chocia¿ paru wie-

œniaków straci³o byd³o, a wiele ciel¹t urodzi³o siê martwych. Jak

postêpuje praca?

– Osi¹gnê cel – obieca³a, odwracaj¹c wzrok.

Przycupn¹³ na mozaikowej posadzce i popatrzy³ na ni¹.

– Zastanawiam siê, czy zmagamy siê z problemem we w³aœci-

wy sposób.

– A czy istnieje inny? Jeœli dowiem siê, co powoduje regresjê

struktury genetycznej, byæ mo¿e zdo³am j¹ powstrzymaæ.

– W³aœnie o to mi chodzi, Chreena. Wpatrujesz siê w j¹dro pro-

blemu i nie mo¿esz ogarn¹æ ca³oœci. Przejrza³em akta tych, którzy

ulegli Przemianie przede mn¹. Wszyscy byli mê¿czyznami, poni¿ej

dwudziestego szóstego roku ¿ycia.

– Wiem. Niewielka z tego pociecha – warknê³a.

– Nie denerwuj siê. Prawie wszyscy odmieñcy mieli zamiar siê

o¿eniæ. O tym nie wiedzia³aœ, prawda?

– Nie – przyzna³a. – Ale czy to wa¿ne?

Uœmiechn¹³ siê, lecz ona nie rozpozna³a wyrazu jego obrzmia-

³ej, lwiej twarzy.

– Nasz obyczaj wymaga, by narzeczony zabra³ swoj¹ wybrankê

w po³udniowe góry, i wyzna³ mi³oœæ pod Mieczem Jedynego. Wszy-

scy tak robi¹.

– Ale kobiety te¿ tam chodz¹ i nic siê z nimi nie dzieje.

– Tak, d³ugo siê nad tym zastanawia³em. Nie wyznajê siê na

twojej nauce, Chreena, ale chyba wiem, jak nale¿y rozwi¹zaæ pro-

blem. Najpierw poszukaæ odstêpstwa od normy, a nastêpnie zaj¹æ

siê nie nim, lecz tym, gdzie i dlaczego nie wystêpuje. Wszyscy od-

mieñcy odbyli podró¿ do Miecza w towarzystwie kobiet. Z kobieta-

mi nic siê nie dzieje. Pytanie: czy mê¿czyŸni robi¹ pod mieczem coœ,

czego nie robi¹ kobiety? Co robi³ Shir-ran, gdy tam byliœcie?

– To samo, co ja – odpar³a. – Jedliœmy, piliœmy, spaliœmy, ko-

chaliœmy siê. Wróciliœmy do domu.

– Czy Shir-ran wspi¹³ siê na Szczyt Chaosu, by skoczyæ do le-

¿¹cej dwieœcie stóp ni¿ej wody?

– Tak. Jak zrozumia³am, obyczaj wymaga, by mê¿czyzna oczy-

œci³ siê w wodzie Z³otego Stawu przed zarêczynami. Wszyscy tak

robi¹, jednak nie ka¿dy choruje.

– To prawda, ale niektórzy tylko k¹pi¹ siê w ³atwo dostêpnej

czêœci stawu. Inni skacz¹ z niskich ska³. Tylko najwiêksi ryzykanci

wspinaj¹ siê na Szczyt Chaosu.

background image

120

– Nadal nie rozumiem, do czego zmierzasz.

– Piêciu z szeœciu ostatnich odmieñców wspiê³o siê na ten szczyt.

Jedenastu innych, u których nie nast¹pi³a Przemiana, tylko wyk¹pa³o

siê w stawie. Oto dewiacja: najwiêkszy procent odmieñców wystê-

puje wœród tych, którzy wspiêli siê na szczyt.

– Ale co z tego? Ty nie jesteœ zakochany. Nie zabra³eœ nikogo

do Miecza.

– Nie, Chreena. Poszed³em sam. Wspi¹³em siê na szczyt i sko-

czy³em. Oshere zanurkowa³ i da³ s³owo.

– Komu?

– Mi³oœci. Mia³em zamiar poprosiæ… pewn¹ kobietê, aby mi to-

warzyszy³a, lecz nie wiedzia³em, czy bêdê mia³ odwagê skoczyæ. Dla-

tego poszed³em sam. Dwa tygodnie póŸniej rozpoczê³a siê Przemiana

Chreena usiad³a i spojrza³a na cz³owieka-zwierzê.

– By³am g³upia – wyszepta³a. – Pójdziesz tam ze mn¹, do Miecza?

– Mogê nie prze¿yæ podró¿y jako cz³owiek – zaznaczy³. – Czy

nadal masz swój miotacz grzmotów?

– Tak. – Otworzy³a szufladê i wyjê³a pistolet Piekielników.

– WeŸ go ze sob¹, Chreena.

– Nie mog³abym ciê zabiæ, Oshere. Nigdy.

– A ja wierzê, ¿e nigdy nie móg³bym ciê skrzywdziæ. Ale czy

mo¿emy byæ tego pewni?

Shannow w³o¿y³ buty i pas z broni¹. Nadal by³ s³abszy ni¿ zwy-

kle, ale stopniowo wraca³y mu si³y. Beth McAdam stale goœci³a w je-

go myœlach od pamiêtnego popo³udnia; póŸniej ju¿ siê nie pokaza³a.

Usiad³ przy oknie i wspomina³ radoœæ owego dnia. Nie wini³ jej, ¿e

go unika. Co mia³ do zaoferowania? Ile kobiet chcia³oby wi¹zaæ siê

z cz³owiekiem o jego reputacji? W czasie rekonwalescencji mia³

mnóstwo czasu na rozmyœlania. Czy zmarnowa³ swoje ¿ycie? Czy

zrobi³ coœ dla potomnoœci? Tak, zabi³ kilku z³ych ludzi, i mo¿na by

dowieœæ, ¿e czyni¹c to uratowa³ ¿ycie niewinnych. A jednak nie mia³

synów ni córek, które nie pozwoli³yby wygasn¹æ jego krwi, i nigdzie

w tym nieokie³znanym œwiecie nie by³ zbyt d³ugo potrzebny

Cz³owiek Jeruzalem. Zabójca. Niszczyciel.

– Gdzie jest mi³oœæ, Shannow? – zada³ sobie g³oœno pytanie.

Zszed³ na dó³, odk³oni³ siê Masonowi i wyszed³ na œwiat³o dzien-

ne. S³oñce p³onê³o na czystym niebie. Wiatr podrywa³ tumany kurzu

z wysuszonego b³ota na drodze.

background image

121

Shannow uda³ siê do sklepu rusznikarza. Grovesa nie by³o, po-

szed³ wiêc na ty³y i zasta³ go pochylonego nad warsztatem.

Rusznikarz powita³ go uœmiechem.

– Poruczy³eœ mi nie³atwe zadanie, meneer. To nie s¹ zespolone

naboje.

– Nie.

– Maj¹ potê¿ne ³adunki. Tak¹ amunicj¹ trzeba strzelaæ prosto

do celu. Zb³¹kana kula mo¿e przebiæ œcianê domu i zabiæ przypad-

kowego mieszkañca siedz¹cego spokojnie w fotelu.

– Mam s³aboœæ do celnych strza³ów. Wykona³eœ zamówienie?

– A nie zapytasz, czy niebo jest niebieskie? Oczywiœcie. Spo-

rz¹dzi³em te¿ piêæset sztuk dla meneera Scayse, tego samego rodza-

ju. Widocznie dosta³ pistolety Piekielników – bez amunicji.

Shannow zap³aci³ mu i wyszed³. Ostry kamyczek pod stop¹ przy-

pomnia³ mu, jak bardzo œcienia³y podeszwy jego butów. Sklep by³

po drugiej stronie ulicy; kupi³ parê butów z miêkkiej skóry, dwie bia-

³e we³niane koszule i woreczek czarnego prochu.

Gdy sprzedawca pakowa³ zakupy, trzêsienie ziemi zako³ysa³o

miastem, a z ulicy dobieg³y krzyki. Shannow przytrzyma³ rega³, któ-

ry odchyli³ siê od œciany. Wokó³ niego z pó³ek spada³y towary – garn-

ki, no¿e, worki z m¹k¹.

Gdy tylko wstrz¹sy minê³y, Shannow wyskoczy³ na ulicê.

– Patrzcie! – wrzasn¹³ jakiœ przechodzieñ, wskazuj¹c na niebo.

S³oñce œwieci³o prosto nad g³ow¹, a na po³udnie od niego rozb³ys³o

drugie. P³onê³o przez kilka sekund, po czym zniknê³o.

– Widzia³eœ kiedy coœ takiego, Shannow? – zapyta³ Clem Ste-

iner, podchodz¹c do niego.

– Nigdy.

– Co to takiego, jak myœlisz?

Zapytany wzruszy³ ramionami.

– Mo¿e mira¿. S³ysza³em o takich zjawiskach.

– Ciarki biegaj¹ cz³owiekowi po plecach. Nigdy nie s³ysza³em

o mira¿u, który móg³by rzucaæ cieñ.

Pojawi³ siê sklepikarz z zapakowanymi zakupami. Cz³owiek Je-

ruzalem podziêkowa³ mu i wetkn¹³ pakunek pod ramiê, razem z pacz-

k¹ nabojów od Grovesa.

– Gotujesz siê do odjazdu? – zapyta³ Steiner.

– Tak. Jutro.

– Mo¿e zatem zakoñczymy nasz¹ sprawꠖ powiedzia³ m³ody

rewolwerowiec.

background image

122

– Steiner, jesteœ g³upim wyrostkiem. A jednak lubiê ciê, i nie

chcê kopaæ twojego grobu. Rozumiesz, co mówiê? Trzymaj siê ode

mnie z daleka, ch³opcze. Buduj swoj¹ reputacjê inaczej.

Shannow odszed³, nim m³ody cz³owiek zd¹¿y³ odpowiedzieæ.

Wspi¹³ siê po stopniach do „Wytchnienia Podró¿nych”. W drzwiach

sta³a kobieta, wbijaj¹c oczy w coœ po drugiej stronie ulicy. Mijaj¹c j¹

Shannow obejrza³ siê i stwierdzi³, ¿e kobieta patrzy na brodatego

mê¿czyznê siedz¹cego na chodniku przed „Weso³ym Pielgrzymem”.

Brodacz podniós³ g³owê i zobaczy³ j¹; zblad³ jak p³ótno, podniós³

siê i pobieg³ w stronê miasteczka namiotów. Zaintrygowany Shan-

now przyjrza³ siê kobiecie. By³a wysoka i piêkna, ubrana w po³yskli-

w¹ spódnicê o barwie ¿ó³tego z³ota i zielon¹ bluzkê. Nosi³a szeroki

skórzany pas i jeŸdzieckie buty z miêciutkiej jeleniej skóry. Mia³a

jasne, z³ociste w³osy i oczy zielone jak morze.

Zauwa¿y³a, ¿e jej siê przygl¹da i spiorunowa³a go wzrokiem.

Shannow przez chwilê mia³ ochotê umkn¹æ przed tym lodowatym,

gniewnym spojrzeniem. Zamiast tego uœmiechn¹³ siê i uk³oni³. Nie

poœwiêcaj¹c mu dalszej uwagi, kobieta wyminê³a go i podesz³a do

Masona.

– Jest Scayse? – G³os mia³a niski, niemal chrapliwy.

Mason odchrz¹kn¹³.

– Jeszcze nie, frey Sharazad. Chcesz mo¿e zaczekaæ w jego po-

koju?

– Nie. Powiedz mu, ¿e spotkamy siê w zwyk³ym miejscu. Wie-

czorem. – Zawróci³a na piêcie i wysz³a z budynku.

– Piêkna kobieta – zauwa¿y³ Shannow.

– Sprawia, ¿e w³os mi siê je¿y – powiedzia³ Mason z uœmie-

chem. – Zastanawiam siê, sk¹d pochodzi. Przyjecha³a wczoraj na

ogierze, który musia³ mierzyæ jakieœ szeœæ stóp w k³êbie. A ten strój…

ta spódnica jest cudowna. Jak uzyskuj¹ taki po³ysk?

– Ciekawe – mrukn¹³ Shannow. – Jutro wyje¿d¿am. Ile jestem

winien?

– Ju¿ ci mówi³em, Shannow, ani grosza. I bêdzie tak samo, jeœli

wrócisz.

– W¹tpiê, czy wrócê, ale dziêki za propozycjê.

– S³ysza³eœ o uzdrowicielu? O tym, który przyjecha³ z wozami

dziœ po po³udniu?

– Nie.

– Wygl¹da na to, ¿e Czerwona Zaraza zaatakowa³a karawanê,

a ten cz³owiek pojawi³ siê znik¹d z Kamieniem Daniela. Wszystkich

background image

123

uzdrowi³. Chcia³bym to widzieæ. S³ysza³em o Danielach, ale nigdy

nie mia³em ¿adnego w rêku. A ty?

– Widzia³em je. Jak on wygl¹da, ten uzdrowiciel?

– Wielki facet z najczarniejsz¹ brod¹, jak¹ w ¿yciu widzia³eœ.

Rêce te¿ ma wielkie, jak piêœciarz.

Shannow wróci³ do pokoju i zasiad³ na krzeœle przy oknie. Z³o-

tow³osa kobieta patrzy³a z czyst¹ nienawiœci¹ w³aœnie na takiego cz³o-

wieka. Potrz¹sn¹³ g³ow¹.

Nic ci do tego, Shannow.

Jutro opuœcisz Dolinê Pielgrzymi¹.

Rozdzia³ dwudziesty

S

harazad siedzia³a, na pozór sama, na p³askim kamieniu w blasku

ksiê¿yca. Ten dzieñ przyniós³ jej niespodziewan¹ radoœæ: pew-

noœæ, ¿e Nu-Khasisatra przebywa w tej przeklêtej krainie barbarzyñ-

ców. Jego ucieczka z Ad sta³a siê Ÿród³em sta³ej wœciek³oœci, a król

by³ niepomiernie rozczarowany. Siedmiu No¿owników przyp³aci³o

¿yciem niedbalstwo: odarto ich ze skóry i wbito na pal, a ona sama

traci³a królewskie wzglêdy. Ale teraz – chwa³a Belialowi – znów mia³a

budowniczego statków w zasiêgu rêki. Wróci³a myœlami do cz³owie-

ka, który przygl¹da³ siê jej w norze uchodz¹cej tutaj za zajazd. Coœ

j¹ zaniepokoi³o. Nie by³ przystojny, nie by³ te¿ brzydki, ale mia³ ude-

rzaj¹ce oczy. Dawno temu mia³a kochanka o takich w³aœnie oczach.

Tamten by³ gladiatorem, wyszkolonym i zrêcznym zabójc¹. O co

chodzi? Czy¿by ten barbarzyñca stanowi³ zagro¿enie?

Us³ysza³a turkot jad¹cego lasem wozu i wspiê³a siê na szczyt

wzgórza. Spojrza³a z góry na dwóch mê¿czyzn na koŸle. Jeden by³

m³ody i przystojny, drugi starszy, ³ysiej¹cy. Zaczeka³a, a¿ podjad¹

bli¿ej, a wówczas zast¹pi³a im drogê.

Starszy œci¹gn¹³ lejce i zaci¹gn¹³ prymitywny hamulec.

– Dobry wieczór, frey. – Zsun¹³ siê z koz³a i wyprostowa³ ple-

cy. – Jesteœ pewna, ¿e tutaj mamy roz³adowaæ?

– Tak – powiedzia³a. – Dok³adnie tutaj. Gdzie Scayse?

– Nie móg³ przyjecha栖 wyjaœni³ m³odszy. – Ja go reprezentu-

jê. Nazywam siê Steiner.

Co mnie to obchodzi? – pomyœla³a Sharazad.

background image

124

– Roz³adujcie wóz i otwórzcie pierwsz¹ skrzyniꠖ poleci³a.

Steiner przeszed³ na ty³ wozu, odwi¹za³ osiod³anego konia i od-

prowadzi³ go parê kroków dalej. Potem obaj mê¿czyŸni zabrali siê

za wy³adowywanie ciê¿kich skrzyñ. Starszy wyci¹gn¹³ nó¿ myœliw-

ski i podwa¿y³ wieko. Sharazad przysunê³a siê i pochyli³a, odsunê³a

nat³uszczony papier i wyjê³a ze skrzyni strzelbê o krótkiej lufie.

– Poka¿ mi, jak to dzia³a.

Starszy otworzy³ pude³ko z nabojami i wsun¹³ dwa do magazynka.

– Wk³ada siê je tutaj, do dziesiêciu sztuk; tam jest sprê¿yna,

która je przesuwa. £apiesz w ten sposób – t³umaczy³, chwytaj¹c czó-

³enko pod luf¹ – i przesuwasz. Teraz nabój jest w komorze, a strzel-

ba jest odbezpieczona. Poci¹gnij za spust i przesuñ mechanizm; ³u-

ska wypadnie, a jej miejsce zajmie nowy nabój.

– Genialne – pochwali³a Sharazad. – Ale smutne, bo po tym

transporcie ju¿ nie bêdziemy potrzebowali ich wiêcej. Zbudujemy

w³asne.

– Mnie to wcale nie smuci – mrukn¹³ mê¿czyzna. – Nie czyni

mi ró¿nicy.

– Ach, przeciwnie – uœmiechnê³a siê i podnios³a rêkê. Z krza-

ków wyskoczy³o dwudziestu uzbrojonych No¿owników.

– S³odki Jezu, co to takiego? – wyszepta³ mê¿czyzna, gdy gady

przesunê³y siê do przodu.

Przy wozie Clem Steiner zamar³ jak ra¿ony gromem na widok

nieziemskich stworów, potem szybko cofn¹³ siê do konia.

– Zabiæ ich – rozkaza³a Sharazad.

Clem rzuci³ siê na ziemiê, przeturla³ i poderwa³ na nogi, strzela-

j¹c z obu pistoletów. Dwa gady pad³y trupem. Strza³y zak³óci³y ciszê

nocy, fontanny piasku wzbija³y siê wokó³ przytulonego do ziemi Cle-

ma. Sp³oszony koñ rzuci³ siê do ucieczki; Clem skoczy³ i zd¹¿y³ z³a-

paæ za ³êk. Na wpó³ wleczony, wœród œwistu kul, dosta³ siê miêdzy

drzewa.

– Szukajcie go – warknê³a Sharazad i szeœæ gadów rozp³ynê³o

siê w ciemnoœci. Odwróci³a siê do starszego mê¿czyzny, który sta³

nieruchomo jak g³az podczas ca³ej strzelaniny. Wsunê³a rêkê do kie-

szeni z³ocistej spódnicy i wyjê³a kamyk, ciemnoczerwony, po¿y³ko-

wany czerni¹.

– Wiesz, co to jest?

Mê¿czyzna zaprzeczy³ ruchem g³owy.

– To Kamieñ Krwi. Mo¿e robiæ zdumiewaj¹ce rzeczy, ale trze-

ba go karmiæ. Nakarmisz mój Kamieñ Krwi?

background image

125

– Och, mój Bo¿e – wyszepta³ i zacz¹³ siê cofaæ, gdy Sharazad

wyjê³a srebrzysty pistolet i spojrza³a wzd³u¿ lufy.

– Dziwiê siê, ¿e najtê¿sze umys³y Atlantydy nigdy nie wynala-

z³y takiej cudownej zabawki. Jest taka czysta, taka groŸna, taka sku-

teczna.

– Proszê, frey. Mam ¿onê… dzieci. Nie zrobi³em ci nic z³ego.

– Obra¿asz mnie, barbarzyñco, samym istnieniem.

Pistolet wypali³ i pocisk przeszy³ serce; mê¿czyzna upad³ na

kolana i run¹³ na twarz. Ona czubkiem buta przewróci³a cia³o na ple-

cy i po³o¿y³a Kamieñ Krwi na jego piersi. Czarne ¿y³y skurczy³y siê

i zniknê³y.

Usiad³a przy zw³okach i zamknê³a oczy, koncentruj¹c siê na od-

niesionym zwyciêstwie. W jej umyœle skrystalizowa³ siê obraz. Zo-

baczy³a Nu-Khasisatrê, bezbronnego, gotowego do pojmania, ale

mroczny cieñ odgrodzi³ j¹ od zemsty, jakiej po¿¹da³a. Twarz by³a

niewyraŸna; Sharazad skupi³a siê i wreszcie rozpozna³a rysy. By³ to

cz³owiek z „Wytchnienia Podró¿nych”, tylko ¿e teraz jego oczy ci-

ska³y p³omienie, a w rêkach wi³y siê wê¿e, jadowite, z ostrymi k³a-

mi. Zachowuj¹c w myœli jego wizerunek, wezwa³a swojego mentora

i oczami wyobraŸni ujrza³a jego oblicze.

– Co ciê trapi, Sharazad?

– Spójrz, panie, na ten obraz. Co on oznacza?

– Ogniste oczy œwiadcz¹, ¿e jest bezlitosnym wrogiem; wê¿e

w d³oniach mówi¹, ¿e posiada moc. Czy za nim stoi ten zdrajca?

– Tak, panie. Jest tutaj, w tym dziwnym œwiecie.

– Z³ap go. Chcê, ¿eby stan¹³ przed moim majestatem. Rozu-

miesz, Sharazad?

– Tak, panie. Ale powiedz mi, dlaczego ju¿ nie bêdziemy pro-

wadziæ interesów ze Scaysem? Myœla³am, ¿e przyda nam siê ich broñ.

– Otworzy³em inne bramy do œwiatów dysponuj¹cych nieskoñ-

czenie wiêksz¹ moc¹. Twoje barbarzyñskie królestwo niewiele ma

do zaoferowania. Jeœli chcesz, mo¿esz wzi¹æ dziesiêæ kompanii No-

¿owników i sprawiæ barbarzyñcom krwaw¹ ³aŸniê. Tak, zrób to, Sha-

razad, jeœli sprawi ci to przyjemnoœæ.

Twarz zniknê³a. Dziesiêæ kompanii No¿owników! Nigdy nie

dowodzi³a tak¹ si³¹. Jak przyjemnie bêdzie zaplanowaæ bitwê, us³y-

szeæ huk strza³ów, wrzaski umieraj¹cych. Mo¿e, jeœli dobrze siê spi-

sze, pod jej komend¹ znajd¹ siê ludzie, nie te odra¿aj¹ce ³uskowate

stworzenia zza bramy. Zatopiona w marzeniach, nie zwraca³a uwagi

na dalekie strza³y.

background image

126

Clem Steiner dosta³ dwa razy. Krew s¹czy³a siê z rany na pier-

siach, a lewa noga p³onê³a ogniem, gdy pot miesza³ siê z krwi¹ na

skrajach poszarpanej rany. Koñ pad³ trafiony, ale jemu uda³o siê po-

waliæ co najmniej jednego ze œcigaj¹cych go stworów.

Do diab³a, kim oni s¹?

Clem wczo³ga³ siê za ska³ê i dobrn¹³ g³êbiej w las. Z pocz¹tku

myœla³, ¿e to ludzie w maskach, ale teraz ju¿ nie by³ tego pewien. I byli

tacy szybcy… przemykali z prêdkoœci¹, jakiej nie móg³by osi¹gn¹æ

¿aden cz³owiek. Obliza³ usta i wstrzyma³ oddech, nas³uchuj¹c. S³ysza³

szum wiatru w listowiu i szmer pobliskiego strumyka. Cieñ przesun¹³

siê z prawej strony. Clem pad³ na brzuch i strzeli³. Kula trafi³a gada

pod szczêk¹ i wysz³a czubkiem czaszki. Stworzenie, wierzgaj¹c noga-

mi, przyturla³o siê do jego boku. Clem wlepi³ przera¿one oczy w sza-

r¹, pokryt¹ ³uskami skórê i czarny skórzany pancerz. Rêka stworzenia

mia³a kciuk z trzema stawami i trzy grube palce.

„Jezusie, to demony! Poluj¹ na mnie demony!”

Zmusi³ siê do zachowania spokoju i prze³adowa³ pistolet; by³y

to jego ostatnie naboje. Zabra³ broñ gada i przypad³ do ska³y. Rana

na piersiach znajdowa³a siê wysoko i mia³ nadziejê, ¿e kula minê³a

p³uca. „To chyba jasne, durniu! Nie kaszlesz krwi¹, prawda?”

By³ jednak os³abiony. Powieki mu opada³y, z trudem zwalcza³

omdlenie. „Ruszaj siê! ZnajdŸ bezpieczne miejsce!” Zacz¹³ siê czo³-

gaæ, jednak up³yw krwi pozbawi³ go si³ i zdo³a³ pokonaæ ledwie parê

jardów. Za nim rozleg³ siê szelest. Próbowa³ zmieniæ pozycjê, gdy

obuta stopa trafi³a go w bok. Poderwa³ pistolet, lecz kopniak wytr¹-

ci³ mu go z rêki. Poczu³, ¿e ktoœ wlecze go na dó³, a potem przesta³

odczuwaæ cokolwiek… Clem straci³ przytomnoœæ.

Przebudzi³ go ból. Siedzia³ nagi, przywi¹zany do drzewa. Czte-

ry gady kuca³y blisko siebie wokó³ cia³a stworzenia, które zabi³ na

zboczu. Jeden z nich wzi¹³ z¹bkowany nó¿ i wbi³ go w piersi trupa,

rozdar³ martwe cia³o i wyj¹³ serce. Clem poczu³ falê md³oœci, ale nie

móg³ oderwaæ oczu od upiornej sceny. Gady zaczê³y œpiewaæ, sycz¹-

ce s³owa t³uk³y siê echem w drzewach, gdy skoñczy³y, ten pierwszy

pokroi³ serce na cztery czêœci. Ka¿dy wzi¹³ po æwiartce i zjad³ j¹.

Uklêk³y wokó³ trupa i kolejno dotknê³y go czo³em. Wreszcie

wsta³y i odwróci³y siê w stronê jeñca. Clem spojrza³ w ich z³ociste

œlepia, potem na z¹bkowane no¿e.

Ani s³awy, ani pe³nych podziwu spojrzeñ. Nie czeka³ go skarb

ani uwielbienie kobiet. Clem Steiner zawrza³ z gniewu i szarpn¹³ siê

w wiêzach, które wpija³y siê w jego skórê. Gady by³y coraz bli¿ej.

background image

127

– Staæ.

Clem przekrêci³ g³owê i zobaczy³ Jona Shannowa ze s³oñcem za

plecami, z twarz¹ skryt¹ w cieniu. G³os by³ niski, zmuszaj¹cy do

pos³uchu. Gady stanê³y i wlepi³y œlepia w przybysza.

– I oto uderzy Pan w wielkim gniewie, a Jego gniew spadnie na

g³owy niegodziwych.

Zapad³a cisza. Shannow sta³ nieruchomo, tylko poranny wiatr

trzepota³ po³ami jego d³ugiego p³aszcza.

Jeden z gadów zni¿y³ nó¿. Wyst¹pi³ przed innych i wysycza³:

– Jesssteœœœ duchem czy cz³owiekiem?

Shannow nie odpowiedzia³ i gady skupi³y siê, poszeptuj¹c. Po

chwili przywódca ruszy³ ku Cz³owiekowi Jeruzalem.

– Czujê woñ twojej krwi – sykn¹³. – Jesssteœœœ cz³owiekiem.

– Jestem œmierci¹ – powiedzia³ Shannow.

– Prawdê rzeczeszsz. My nie znamy ssstrachu, za to rozumiemy

rzeczy, których nie pojmuj¹ ludzie. Jesssteœœœ tym, czym mówiszsz,

¿e jesteœ, czujemy twoj¹ moc. Ten dzieñ nale¿y do ciebie. Ale przyj-

d¹ inne dni. Ssstrze¿ siê, cz³owieku, œœœmierci.

Przywódca skin¹³ na No¿owników, okrêci³ siê na piêcie i przepad³.

Czas stan¹³ w miejscu dla Clema Steinera, i wydawa³o mu siê,

¿e Shannow przemieni³ siê w pos¹g.

– Pomó¿ mi – zawo³a³ ranny. Cz³owiek Jeruzalem podszed³ po-

woli i przykucn¹³. Clem spojrza³ mu w oczy. – Zawdziêczam ci ¿ycie.

– Nic mi nie jesteœ winien. – Shannow przeci¹³ wiêzy i opatrzy³

rany na piersiach i nodze. Pomóg³ Clemowi w³o¿yæ ubranie i popro-

wadzi³ go do karego ogiera.

– Jest ich wiêcej, Shannow. Nie wiem, gdzie.

– Starczy z³a na jeden dzieñ – powiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem,

podsadzaj¹c Steinera na siod³o. Usiad³ za nim i ruszyli.

Sharazad zobaczy³a, jak Szshark i jego trzej towarzysze wpada-

j¹ na polanê. Podnios³a rêkê i przywo³a³a do siebie wysokiego gada;

zbli¿y³ siê i uk³oni³ dumnie.

– ZnaleŸliœcie cz³owieka?

– Tak.

– I zabiliœcie go?

– Nie. Inny upomnia³ siê o niego.

Sharazad zdusi³a gniew. Szshark by³ dowódc¹ tych stworzeñ;

pierwszym gadem, który z³o¿y³ przysiêgê wiernoœci królowi.

background image

128

– Wyt³umacz siꠖ poleci³a.

– Pojmaliœœœmy go, ¿ywcem, jak kaza³aœœœ. Potem pojawi³ siê

cieñ. Wysssoki wojownik. Ze sss³oñcem za plecami. Wymówi³ sss³o-

wa mocy.

– Ale to by³ cz³owiek, prawda?

– Cz³owiek – przyzna³ Szshark. – Mogê iœœœæ?

– Walczy³? Co siê sta³o?

– Nie walczy³. By³ œœœmierci¹, Z³otow³osssa. By³ moc¹. Czu-

liœœœmy to.

– I tak po prostu daliœcie mu spokój? To tchórzostwo, Szshark!

Przekrzywi³ p³ask¹, klinowat¹ g³owê i wbi³ wielkie, z³ociste oczy

w jej twarz.

– To sss³owo dla ludzi. My nie znamy ssstrachu, Z³otow³osssa.

Ale œœœmieræ na darmo jest z³a.

– Sk¹d mo¿esz wiedzieæ, co by siê sta³o? Nie próbowa³eœ z nim

walczyæ. Mia³eœ pistolety, prawda?

– Pissstolety! – splun¹³ Szshark. – Mnóstwo ha³asssu. Œœœmieræ

z daleka. Bez honoru! My jesssteœœœmy No¿ownicy. Ten cz³owiek.

Ta moc. Mia³ pissstolety. Nie wyj¹³ ich. Rozumieszsz?

Szshark potrz¹sn¹³ g³ow¹ i odszed³. Nie rozumia³a; nigdy nie

zrozumie. Cz³owiek-œmieræ w ka¿dej chwili móg³ otworzyæ do nich

ogieñ, ale zamiast tego wymówi³ s³owa mocy. Da³ im wybór: ¿ycie

albo œmieræ. To takie proste! Jakie inteligentne stworzenie nie wy-

bra³oby ¿ycia? Szshark rozejrza³ siê po obozie. Wojownicy czekali

na jego rozkazy.

Wybra³ dwudziestu i patrzy³, jak wybiegaj¹ z obozu.

Sharazad znów go wezwa³a.

– Dlaczego nie idziesz z nimi?

– Odda³em mu ten dzieñ – powiedzia³ i oddali³ siê. Czu³ jej z³oœæ,

która pop³ynê³a w œlad za nim, czu³, ¿e pragnie wpakowaæ mu kulê

w plecy. Przykucn¹³ nad strumieniem, zanurzy³ g³owê i rozkoszowa³

siê panuj¹c¹ pod powierzchni¹ ch³odn¹ cisz¹.

Kiedy król Atlantydy przywiód³ swoje legiony do d¿ungli, Ru-

azsh walczyli z nimi z bezprzyk³adnym poœwiêceniem. Szshark jed-

nak widzia³ nieuchronny koniec. Ruazsh byli zbyt nieliczni, ¿eby sta-

wiæ czo³o potêdze Atlantydy. Wyruszy³ samotnie na poszukiwanie króla.

– Po coœ przyszed³? – zapyta³ go król, siedz¹cy przed polowym

namiotem.

– Zabiæ ciê albo ci sss³u¿y栖 odpar³ Szshark.

– Kiedy wybierzesz?

background image

129

– To ju¿ siê sssta³o.

Król pokiwa³ g³ow¹, rozci¹gn¹³ usta w uœmiechu.

– Zatem poka¿ mi.

Szshark ukl¹k³ i poda³ królowi zakrzywiony sztylet. Monarcha

uj¹³ broñ i przy³o¿y³ czubek do jego gard³a.

– Teraz ja mam dwa wyjœcia.

– Nie – powiedzia³ Szshark – tylko jedno.

Król otworzy³ usta i gad drgn¹³, zaskoczony seri¹ szczekliwych

dŸwiêków. W póŸniejszych miesi¹cach nauczy³ siê, ¿e ten odg³os to

œmiech, i ¿e œmiech by³ wœród ludzi oznak¹ dobrego humoru. Rzad-

ko s³ysza³ go u Sharazad, chyba ¿e coœ umiera³o.

Teraz, gdy wyj¹³ g³owê z wody, w jego umyœle odbi³ siê echem

szmer cichej melodii. Odpowiedzia³ w myœlach na wezwanie.

– Mów, mój bracie, mój synu.

No¿ownik wy³oni³ siê z krzaków i przypad³ do ziemi, odwraca-

j¹c oczy od twarzy dowódcy.

Muzyka w g³owie Szsharka przybra³a na sile, jêzyk Ruazsh wy-

pe³ni³ korytarze jego umys³u.

– Z³otow³osa pragnie zaatakowaæ domy i ziemiê ludzi. £atwo

wnikn¹æ w jej myœli. Ale tam jest niewielu wojowników, Szshark.

Dlaczego zostaliœmy tu wys³ani? Czy¿byœmy obrazili króla?

– Król jest wielk¹ moc¹, mój synu. Ale jego ludzie boj¹ siê nas.

Staliœmy siê… zabawkami jego na³o¿nicy. Ona pragnie krwi. Z³o¿yli-

œmy przysiêgê królowi i musimy byæ mu pos³uszni. Kraina ludzi umrze.

– To nie jest dobre, Szshark. – Muzyka uleg³a zmianie. – Dla-

czego prawdomówny nas nie zabi³? Czy¿byœmy nie byli go godni?

– Odczyta³eœ jego myœli. Nie musia³ nas zabijaæ.

– Nie lubiê tego œwiata, Szshark. Chcia³bym, ¿ebyœmy wszyscy

wrócili do domu.

– Nigdy nie wrócimy do domu, mój synu. Ale król obieca³, ¿e

nie otworzy powtórnie bramy. Nasienie jest bezpieczne, my jednak

jesteœmy porêczeniem danego s³owa.

– Z³otow³osa nienawidzi nas. Poœle nas wszystkich na œmieræ.

Nikt nie zje naszych serc i nie zapewni nam ¿ycia. I nie wyczuwam

ju¿ dusz moich braci za bram¹.

– Ani ja. Ale s¹ tam, i unios¹ nasze dusze. Nie umrzemy.

– Idzie Z³otow³osa! – Gad skoczy³ na równe nogi i znikn¹³ w po-

szyciu.

Szshark wsta³, przypatruj¹c siê kobiecie. Jej brzydota przyprawia³a

go o md³oœci, ale opanowa³ siê i skupi³ na ordynarnym jêzyku ludzi.

9 – Ostatni stra¿nik

background image

130

– Czego sobie ¿yczysz? – zapyta³.

– W pobli¿u jest osada. Chcê, ¿eby zosta³a zniszczona.

– Wedle rozkazu.

Rozdzia³ dwudziesty pierwszy

S

hannow jecha³ ostro¿nie, podtrzymuj¹c rannego, a zatrzymywa³

siê tylko po to, by przeœledziæ wzrokiem pokonan¹ drogê. Jeszcze

nie by³o oznak poœcigu. Skierowa³ siê wy¿ej w góry, przez skalne osy-

piska, na których nie zostawa³ œlad koñskich kopyt. Rana w piersiach

Steinera zasklepi³a siê, ale nogawka by³a przesi¹kniêta krwi¹. Ch³o-

pak zapad³ w gor¹czkowy sen, wspieraj¹c g³owê na jego ramieniu.

– Nie chcia³em, tato – szepta³. – Naprawdê nie chcia³em! Nie

bij mnie, tato! – Steiner zaniós³ siê szlochem, rytmicznym, g³oœnym

i d³ugim.

Shannow zatrzyma³ ogiera w krêgu g³azów wysoko na zboczu

zwróconym w stronê muru. Przytrzymuj¹c Steinera, zsun¹³ siê z sio-

d³a i zdj¹³ nieprzytomnego na ziemiê. Ogier odszed³ o parê kroków

i zacz¹³ skubaæ trawê. Shannow uszykowa³ pos³anie i okry³ Steinera

kocem. Wzi¹³ ig³ê i nitkê, pozszywa³ rany na jego nodze. Zatroska³a

go wielka, poszarpana dziura z ty³u uda; najwyraŸniej kula odbi³a siê

od koœci i z³ama³a j¹, a wychodz¹c wyrwa³a kawa³ cia³a. Shannow

jak umia³ najlepiej opatrzy³ ranê, po czym da³ Steinerowi odpocz¹æ.

Sam ruszy³ na grzbiet wzniesienia i popatrzy³ w dolinê. Dostrzeg³

poruszaj¹ce siê w dali cienie, szukaj¹ce tropu. Mia³ cztery godziny

przewagi, lecz obecnoœæ rannego redukowa³a je do zera.

Zastanowi³ siê, czy nie zawróciæ do Doliny Pielgrzymiej, ale zre-

zygnowa³ z pomys³u. To oznacza³oby przeciêcie tyraliery gadów,

a czu³, ¿e drugim razem szczêœcie mu nie dopisze.

Opuœci³ osadê tego dnia o œwicie. Jecha³ na po³udnie, gdy huk strza-

³ów skierowa³ go na wschód. Obserwowa³ odziane na czarno gady, wlo-

k¹ce Steinera do drzewa i zdzieraj¹ce z niego ubranie, i przygl¹da³ siê,

jak po¿eraj¹ serce poleg³ego towarzysza. Nigdy nie widzia³ takich stwo-

rzeñ, nawet o nich nie s³ysza³. Wydawa³o siê dziwne, ¿e ¿adne pog³oski

nie poprzedzi³y ich pojawienia siê w Dolinie Pielgrzymiej.

Wed³ug miejscowej legendy za murem ¿y³y bestie, które chodzi-

³y jak ludzie, ale nigdy nie s³ysza³, by mia³y ³uski. Nie s³ysza³ te¿

background image

131

o zwierzoludach, które w³ada³yby jak¹kolwiek broni¹, a co dopiero

mówiæ o pistoletach Piekielników.

Przesta³ siê zastanawiaæ. Nie mia³o znaczenia, sk¹d pochodzi³y

gady; teraz by³y tutaj i nale¿a³o je powstrzymaæ.

Steiner znów zacz¹³ szlochaæ przez sen. Shannow wzi¹³ go za rêkê.

– W porz¹dku, ch³opcze, œpij spokojnie. – S³owa nie pomog³y;

ranny chlipa³ bez chwili przerwy.

– Och, proszê, tato. Proszê. B³agam ciê! – Pot sp³ywa³ po jego

ziemistej twarzy. Shannow nakry³ go drugim kocem i zmierzy³ puls.

By³ nierówny i ledwo wyczuwalny.

– Masz wybór, ch³opcze – powiedzia³. – ¯yj albo umieraj.

Wszystko zale¿y od ciebie.

Wróci³ na szczyt wzgórza, pilnuj¹c, by jego sylwetka nie zaryso-

wa³a siê na tle nieba. Cienie na wschodzie przybli¿y³y siê. Naliczy³

ponad dwadzieœcia postaci wêdruj¹cych powoli równin¹. Daleko na

zachodzie wi³a siê cienka spirala dymu, byæ mo¿e z obozowiska.

Steiner nie móg³ jechaæ konno, a on nie mia³ dostatecznej si³y ognia,

by skutecznie powstrzymaæ pogoñ. Podrapa³ szczecinê porastaj¹c¹

podbródek i spróbowa³ znaleŸæ wyjœcie z sytuacji. Zapad³a podejrza-

na cisza, Steiner przesta³ bredziæ. Zszed³ do niego. Ch³opak spa³ spo-

kojnie, jego puls by³ nieco silniejszy. Shannow wróci³ na grzbiet.

Ile razy tak czeka³, zastanawia³ siê, podczas gdy wróg podkrada³

siê coraz bli¿ej? Zbójcy, wichrzyciele, myœliwi, Zeloci – wszyscy

pragnêli zabiæ Cz³owieka Jeruzalem.

Wspomnia³ Zelotów, szalonych zabójców Piekielników, którym

Kamienie Krwi nada³y niesamowit¹ moc. Ich dusze mog³y unosiæ siê

w powietrze i wnikaæ w cia³a zwierz¹t. Raz zosta³ zaatakowany przez

lwa opêtanego przez Zelotê; spad³ z wysokiego urwiska i o ma³o nie

uton¹³.

Nastêpnie byli Stra¿nicy z ich straszliw¹ broni¹ odtworzon¹

z Czasów Pomiêdzy, z pistoletami, które wyrzuca³y setki wyj¹cych

pocisków w ci¹gu minuty. Takie pociski mog³y rozedrzeæ cz³owieka

na strzêpy.

Ale nikt nie pokona³ Cz³owieka Jeruzalem.

Pendarric, upiorny król Atlantydy, powiedzia³ mu, ¿e jest Ro-

lyndem, szczególnym wojownikiem obdarzonym przez Boga szó-

stym zmys³em, który ostrzega przed niebezpieczeñstwem. Ale, mimo

pomocy Pendarrica, ma³o brakowa³o, a Shannow poniós³by œmieræ,

walcz¹c z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento.

Jak d³ugo bêdzie sprzyjaæ mu szczêœcie?

background image

132

Szczêœcie, Shannow? Spojrza³ w niebo w niemych przeprosinach.

Dawno temu, kiedy by³ dzieckiem, œwiêty m¹¿ opowiedzia³ mu hi-

storiê o cz³owieku, który doszed³ do koñca swoich dni i, ogl¹daj¹c

siê wstecz, zobaczy³ œlady stóp odciœniête w piasku swojego ¿ywota.

Obok nich bieg³ drugi szlak, który, jak wiedzia³, nale¿a³ do Boga.

Ale kiedy cz³owiek ów przyjrza³ siê dok³adniej, zobaczy³, ¿e w cza-

sach najwiêkszych k³opotów szlak stóp by³ pojedynczy. Popatrzy³

wtedy na Boga i zapyta³: „Czemuœ opuszcza³ mnie, kiedy by³em w naj-

wiêkszej potrzebie?” A Bóg odpar³: „Nigdy ciê nie opuœci³em, synu”.

Wtedy cz³owiek zapyta³: „Czemu¿ tedy na piasku widniej¹ œlady tyl-

ko jednej pary stóp?” A Bóg z uœmiechem powiedzia³: „Bo wówczas

ciê nios³em”.

Shannow wyszczerzy³ zêby, wspominaj¹c dni spêdzone z bra-

tem Danielem w starej szkole. Czcigodny Hillel opowiada³ im wiele

historii, a wszystkie by³y krzepi¹ce.

Postacie na równinie by³y teraz du¿o bli¿ej. Shannow rozró¿nia³

ju¿ czarne pancerze na ich piersiach i szar¹, ³uskowat¹ skórê na trój-

k¹tnych pyskach. Zszed³ ze szczytu, przywi¹za³ ogiera do ska³y, wy-

j¹³ z sakwy dodatkow¹ parê pistoletów i wsun¹³ je za pas. Wróci³ na

górê i przyjrza³ siê stokowi, oceniaj¹c potencjalne kryjówki i wybie-

raj¹c najlepsze pola ostrza³u.

¯a³owa³, ¿e nie ma tu Batika. Potê¿ny Piekielnik by³ urodzonym

wojownikiem, nieustraszonym i œmiertelnie groŸnym. Razem prze-

szli jak burza przez wielk¹ kamienn¹ fortecê, aby uwolniæ przyjacie-

la. PóŸniej Batik wyruszy³ do Nowego Babilonu, spiesz¹c na ratunek

Donnie Taybard, i tam zmierzy³ siê z samym diab³em. Shannowowi

bardzo go brakowa³o.

Jeden z No¿owników wyczu³ trop i przywo³a³ pozosta³ych. Zbi-

li siê w gromadê i hurmem ruszyli w górê zbocza. Shannow wyci¹-

gn¹³ pistolety, odwiód³ kurki.

W tej samej chwili z zachodu nadci¹gnê³a grupa konnych. Zo-

baczyli gady i zatrzymali siê, raczej zaciekawieni ni¿ przestraszeni.

Od strony gadów pad³ strza³ i jeden z jeŸdŸców zachwia³ siê w sio-

dle. Gdy pozostali trzej odpowiedzieli ogniem, Shannow skorzysta³

z okazji, by przeturlaæ siê nad krawêdzi¹ i pobiec do wielkiego g³azu

w po³owie zbocza. Wymiana strza³ów trwa³a kilka sekund. Inny jeŸ-

dziec leg³ p³asko na ziemi, os³oniêty cia³em pad³ego wierzchowca;

mia³ strzelbê i spokojnie s³a³ w gady pocisk za pociskiem. Piêæ zgi-

nê³o, reszta rozbieg³a siê w poszukiwaniu kryjówek. Shannow za-

szed³ im drogê z pistoletami pluj¹cymi ogniem; dwa pad³y, trzeci

background image

133

z³apa³ siê na gard³o. Pozosta³e przy ¿yciu, zaskoczone huraganowym

atakiem, z niewiarygodn¹ szybkoœci¹ wycofa³y siê na równinê.

Shannow przystan¹³, ¿eby obejrzeæ cia³a zastrzelonych. Jeden

z gadów nagle obróci³ siê, podnosz¹c pistolet… Shannow paln¹³ mu

w ³eb i odszed³ do stanowiska jeŸdŸców. Dwaj byli martwi, trzeci

raniony; czwarty sta³ ze strzelb¹ w rêkach. Mia³ w³osy koloru pia-

sku, szerok¹, przyjazn¹ twarz i w¹skie oczy. Shannow pozna³ go –

by³ to jeden z jeŸdŸców, jacy towarzyszyli cz³owiekowi, który w mia-

steczku ukrad³ mu konia.

– Wielkie dziêki za pomoc, Shannow. – Mê¿czyzna wyci¹gn¹³

rêkê. – Przyjaciele mówi¹ mi Bull.

– Mi³o ciê spotkaæ, Bull – powiedzia³ Shannow, ignoruj¹c po-

witalny gest. – Przybyliœcie w sam¹ porê.

– Wzglêdny punkt widzenia. – JeŸdziec popatrzy³ na poleg³ych

towarzyszy. Ranny usiad³, zaciskaj¹c dziurê w ramieniu i miotaj¹c

przekleñstwa.

– Na górze jest jeszcze jeden poszkodowany – powiedzia³ Shan-

now. – Proponujê, ¿ebyœ pojecha³ do Doliny Pielgrzymiej i przys³a³ wóz.

– Dobrze. Ale chyba zanosi siê na burzê. Ja tam bym go zabra³

do chaty frey McAdam. Ukoñczyliœmy j¹ wczoraj, przynajmniej bê-

dzie mia³ ciep³o i dach nad g³ow¹.

Bull poda³ Shannowowi wskazówki, po czym wraz z rannym

koleg¹ odjecha³ na pó³noc. Shannow zabra³ zabitym ludziom pisto-

lety i amunicjê i wróci³ obejrzeæ cia³a gadów. Oczy mia³y wielkie,

wy³upiaste i z³ociste, z pionowymi jak u kotów Ÿrenicami, g³owy wy-

d³u¿one, pyski pozbawione warg i naje¿one ostrymi zêbami. Naj-

bardziej wzburzy³ go fakt, ¿e nosili jednakowe zbroje, co przypo-

mnia³o mu Piekielników. Te stworzenia nie by³y indywidualnymi

zabójcami; wchodzi³y w sk³ad jakiejœ armii… a to nie wró¿y³o zbyt

dobrze. Pozbiera³ ich pistolety i ukry³ je za ska³¹. Zawróci³ na górê,

przewiesi³ przez koñski grzbiet nieprzytomnego Steinera. Zwin¹³

koce, dosiad³ konia i ruszy³ do chaty Beth McAdam.

Kiedy Samuel McAdam wyszed³ z nowej chaty i zobaczy³ niezna-

jomego w cieniu pod œcian¹, wezbra³ w nim strach. Cofn¹³ siê o krok,

wlepiaj¹c oczy w przybysza. Mê¿czyzna by³ ogromny, z najczarniejsz¹

brod¹, jak¹ w ¿yciu widzia³, i wpatrywa³ siê usilnie w daleki mur.

– Gor¹co dziœ – zauwa¿y³, nie odwracaj¹c g³owy.

Samuel zachowa³ milczenie.

background image

134

– Nie trzeba siê mnie obawiaæ, dziecko. Nie noszê broni i przy-

siad³em tu tylko na chwilê, by och³odziæ siê przez dalsz¹ wêdrów-

k¹. – G³os mia³ niski, g³êboki i budz¹cy zaufanie, ale syn Beth McA-

dam niejeden raz s³ysza³, ¿e nie wolno ufaæ obcym.

– Niektórzy – uœwiadamia³a go Beth – wygl¹daj¹ uczciwie, ale

s¹ wredni. Inni wygl¹daj¹ wrednie i s¹ wredni. Traktuj ich wszyst-

kich jednakowo. Trzymaj siê z daleka. – By³o to trudne, zwa¿ywszy,

¿e przybysz siedzia³ dos³ownie w drzwiach domu. Ale nie wszed³,

pocieszy³ siê Samuel, co œwiadczy³o o jego dobrych manierach. Beth

zabra³a Mary i posz³a na ³¹kê, gdzie zaprzêg³a wo³y i ora³a ziemiê

pod drogê. Samuel zastanowi³ siê, czy nie popêdziæ do matki.

– By³bym wdziêczny za kubek wody – powiedzia³ mê¿czyzna,

wskazuj¹c studniê wykopan¹ przez Bulla i jego ludzi. – Mogê?

– Jasne – odpar³ Samuel, rad, ¿e mo¿e wyœwiadczyæ przys³ugê

doros³emu.

Mê¿czyzna podniós³ siê i podszed³ do studni. Samuel zobaczy³,

¿e ma potê¿ne d³onie i d³ugie rêce. Ko³ysa³ siê, jak cz³owiek niena-

wyk³y do st¹pania po solidnej ziemi – jakby siê ba³, ¿e grunt zapad-

nie mu siê pod stopami. Spuœci³ cebrzyk do studni, wyci¹gn¹³ go bez

wysi³ku i napi³ siê chciwie. Wróci³ powoli pod œcianê i usiad³, pa-

trz¹c na ch³opca.

– Mam syna w twoim wieku – powiedzia³. – Na imiê mu Jafet.

Ma z³ote w³osy i jemu te¿ nie wolno rozmawiaæ z nieznajomymi. Twój

ojciec jest w domu?

– Umar³ i poszed³ do nieba. Bóg go wezwa³.

– A zatem musi byæ szczêœliwy. Ja nazywam siê Nu. Gdzie two-

ja matka?

– Pracuje i nie lubi, jak jej siê przeszkadza, zw³aszcza gdy ro-

bi¹ to mê¿czyŸni. A potrafi siê wœciekaæ, meneer Nu.

– Rozumiem. Krótko tu jestem, zd¹¿y³em jednak zauwa¿yæ, ¿e

to porywczy œwiat. Przyjemnie wiedzieæ, ¿e jest w nim tylu ludzi,

którzy znaj¹ Boga i jego dzie³o.

– Jesteœ kaznodziej¹? – Samuel przykucn¹³, opieraj¹c siê ple-

cami o œcianê.

– W pewnym stopniu. Jestem budowniczym statków, a tak¿e

Starszym Prawa Jedynego, i wyg³aszam kazania w œwi¹tyni. A raczej,

wyg³asza³em.

– Co wiesz o niebie? – Samuel szeroko otworzy³ b³êkitne oczy.

– Trochê wiem, choæ na szczêœcie jeszcze nie zosta³em tam

wezwany.

background image

135

– Sk¹d wiesz, ¿e mój tata jest szczêœliwy? Mo¿e nie podoba mu

siê w niebie? Mo¿e têskni za nami?

– Mo¿e na ciebie patrze栖 rzek³ Nu. – I wie, ¿e Najwy¿szy…

¿e Bóg troszczy siê o ciebie.

– Zawsze chcia³ mieæ ³adny dom. Czy tam maj¹ ³adne domy?

Nu odwróci³ siê ku niemu i nie zauwa¿y³ jasnow³osej kobiety,

która sz³a powoli przez dom z wielkim pistoletem w d³oni. Przysta-

nê³a w cienistym wejœciu i s³ucha³a.

– Kiedy by³em dzieckiem, te¿ siê nad tym zastanawia³em, i po-

szed³em do nauczyciela w œwi¹tyni. On powiedzia³ mi, ¿e domy nie-

bieskie s¹ wyj¹tkowe. Powiedzia³, ¿e kiedyœ ¿y³a bogata kobieta, bo-

gobojna, choæ niezbyt przyjazna s¹siadom; modli³a siê du¿o, ale nigdy

nawet nie pomyœla³a, by byæ uprzejm¹ dla innych. Umar³a i posz³a do

raju; przyj¹³ j¹ anio³, który rzek³, ¿e zaprowadzi j¹ do nowego domu.

Ruszyli razem do wielkiego pa³acu z marmuru i z³ota. „Tu bêdê miesz-

kaæ?” – zapyta³a. „Nie” – odpar³ anio³. Poszli na ulicê, przy której sta-

³y piêkne domy z kamienia i cedrowego drewna. Ale te tak¿e minêli.

ZnaleŸli siê na ulicy obstawionej ma³ymi domkami. „Tu bêdê miesz-

kaæ? – zapyta³a. „Nie” – odpar³ anio³. Szli dalej, a¿ dotarli do brzyd-

kiego skrawka ziemi nad rzek¹. Kilka zbitych gwoŸdziami przegni-

³ych desek tworzy³o dwie œciany i dach, a pogryziona przez mole der-

ka s³u¿y³a za pos³anie. „To jest twój dom” – oznajmi³ anio³. „Okropny –

powiedzia³a bogaczka. – Nie mogê tu mieszkaæ”. Anio³ z uœmiechem

doda³: „Przykro mi. Tylko tyle mogliœmy zbudowaæ z materia³ów, ja-

kie nam przys³a³aœ”. – Nu uœmiechn¹³ siê do zdumionego ch³opca. –

Jeœli twój ojciec by³ dobrym cz³owiekiem, to ma cudowny dom.

Samuel te¿ siê uœmiechn¹³.

– By³ dobry. Naprawdê.

– Teraz powinieneœ uprzedziæ matkê, ¿e tu jestem, ¿eby nie prze-

straszy³a siê na mój widok.

– Ju¿ ciê widzia³a – powiedzia³a Bath McAdam. – I jeszcze nie

narodzi³ siê ten, który by mnie przestraszy³. Co ciê sprowadza?

Nu podniós³ siê i uk³oni³.

– Szukam drogi za mur i wst¹pi³em napiæ siê wody. Nie zostanê

d³ugo.

– Gdzie twój pistolet?

– Nie noszê broni.

– To trochê g³upie – zauwa¿y³a Beth – ale có¿ twoja sprawa.

Zapraszam na posi³ek. Lubiê opowiastki o niebie; mo¿e to bzdury,

ale podoba mi siê ich brzmienie.

background image

136

Dr¿enie wstrz¹snê³o dolin¹. Beth uderzy³a ramieniem w futry-

nê, upuszczaj¹c pistolet. Samuel wrzasn¹³, Nu zachwia³ siê. Potem

powróci³ spokój. Nu pochyli³ siê i podniós³ broñ. Spojrzenie Beth

stwardnia³o, ale on poda³ jej pistolet.

– Popatrz na to, mamo! – zawo³a³ Samuel.

Dwa s³oñca rozb³ys³y na niebie, a drzewa wokó³ chaty rzuci³y

bliŸniacze cienie. Jasnoœæ trwa³a przez kilka sekund, potem drugie

s³oñce zblad³o i zniknê³o

– Czy¿ nie by³o cudowne? – zachwyci³ siê Samuel. – Takie go-

r¹ce i jasne.

– Nie by³o cudowne – rzek³ cicho Nu. – W ¿adnym wypadku.

Mary wybieg³a zza chaty.

– Widzieliœcie? – Stanê³a jak wryta, gdy zobaczy³a obcego.

– Widzieliœmy – powiedzia³a Beth. – IdŸcie do domu i przygo-

tujcie jedzenie. Nie zapomnijcie o dodatkowej porcji dla goœcia.

– Nazywa siê meneer Nu – rzuci³ przez ramiê Samuel, znikaj¹c

we wnêtrzu domu.

Beth skinê³a na Nu i razem wyszli na s³oñce.

– Co siê dzieje? – zapyta³a. – Czujê, ¿e wiesz wiêcej ode mnie

o tych dziwacznych znakach.

– S¹ rzeczy, których byæ nie powinno. S¹ moce, których cz³o-

wiek nie powinien u¿ywaæ, bramy, które nie powinny byæ otwierane.

S¹ czasy wielkiego niebezpieczeñstwa i jeszcze wiêkszej g³upoty.

– To ty jesteœ cz³owiekiem z Kamieniem Daniela, prawda? Tym,

który uleczy³ zara¿onych?

– Tak.

– Mówi¹, ¿e kamieñ zosta³ zu¿yty.

– Prawda. Ale pos³u¿y³ szczytnemu celowi – boskiemu celowi.

– S³ysza³am o nich, ale nie wierzy³am, ¿e istniej¹. Jakim sposo-

bem kamieñ mo¿e czyniæ magiê?

– Nie wiem. Sipstrassi by³ darem z nieba; spad³ stamt¹d setki

lat temu. Raz rozmawia³em z uczonym, który powiedzia³, ¿e kamieñ

jest tylko wzmacniaczem, ¿e urzeczywistnia marzenia ludzi. Twier-

dzi³, ¿e wszyscy ludzie maj¹ moc magii, ale jest ona ukryta w g³êbi-

nach naszych umys³ów. Sipstrassi uwalnia tê moc. Nie mam pojêcia,

czy to prawda, ale wiem, ¿e magia jest prawdziwa. Dopiero co wi-

dzieliœmy j¹ na niebie.

– To silna magia, skoro mo¿e stworzyæ drugie s³oñce.

– To nie by³o s³oñce – powiedzia³ Nu – i w³aœnie dlatego jest

niebezpieczne.

background image

137

Rozdzia³ dwudziesty drugi

W

asza broñ faktycznie jest straszna – rzek³ Nu, patrz¹c na ranê

w piersiach Clema Steinera. – Miecz te¿ mo¿e zabiæ, ale wy-

maga walki z bliska i nara¿ania w³asnego ¿ycia w starciu z przeciw-

nikiem. Te miotacze grzmotów s¹ barbarzyñskie.

– Jesteœmy barbarzyñcami – odpar³ Shannow, k³ad¹c rêkê na

czole Steinera. Ranny spa³, puls nadal mia³ s³aby.

– Wspomnia³eœ coœ o gadach, Shannow – zauwa¿y³a Beth, gdy

we trójkê wrócili do du¿ej izby. – O co ci chodzi³o?

– Nigdy nie widzia³em niczego podobnego. Nosz¹ ciemne pan-

cerze i pistolety Piekielników. Wnosz¹c z tego, co mówi Steiner,

dowodzi nimi kobieta. – Rzuci³ okiem na Nu. – Myœlê, ¿e j¹ znasz,

uzdrowicielu.

– Nie jestem uzdrowicielem. Posiada³em pewn¹… magiê, ale

ona przepad³a. Tak, znam j¹. To Sharazad, by³a jedn¹ z na³o¿nic kró-

la. Po¿¹da krwi i on zaspokaja jej pragnienia. Te gady zwane s¹ No-

¿ownikami. Przybyli do królestwa cztery lata temu, przez bramê wio-

d¹c¹ do œwiata parnych d¿ungli. S¹ szybcy i œmiertelnie niebezpieczni,

a król pos³u¿y³ siê nimi w kilku wojnach. Nie maj¹ równych sobie

w walce no¿em i mieczem. Ale ta wasza broñ…

– Po co to gadanie o królach? – warknê³a Beth. – Tutaj, o ile mi

wiadomo, nie ma ¿adnych królów. Masz na myœli ziemie za murem?

Nu z uœmiechem pokrêci³ g³ow¹.

– W pewien sposób, tak. Ale i nie. Za murem le¿y miasto. Wy-

chowa³em siê w nim, jednak¿e nie jest to moje miasto. Trudno mi to

wyjaœniæ, droga pani, bo sam wszystkiego nie rozumiem. Miasto zwie

siê… nazywa³o siê… Ad. Jest jednym z siedmiu wielkich miast Atlan-

tydy. Polowali na mnie No¿ownicy, wiêc u¿y³em swojego… Kamie-

nia Daniela?… ¿eby przed nimi uciec. Mia³em zostaæ przeniesiony

do Balacris, innego miasta na wybrze¿u. Zamiast tego znalaz³em siê

tutaj, w przysz³oœci.

– Jak to rozumieæ? – docieka³a Beth. – To nie ma sensu.

– Zdajê sobie z tego sprawꠖ przyzna³ Nu. – Ale kiedy opuœci-

³em Ad, miasto le¿a³o nad morzem i wielkie triremy ¿eglowa³y po

zatoce. Tutejsze miasto le¿y w g³êbi l¹du, a jego pos¹gi s¹ nadgry-

zione zêbem czasu.

– Sta³o siê to – wtr¹ci³ cicho Shannow – kiedy morze poch³onê-

³o Atlantydê, dwanaœcie tysiêcy lat temu.

background image

138

Nu pokiwa³ g³ow¹.

– Tego siê domyœla³em. Pan zaszczyci³ mnie wizj¹ w³aœnie ta-

kiego kataklizmu. Mimo wszystko jestem zadowolony, ¿e przetrwa-

³o trochê zrozumienia naszego œwiata. Jak siê o nim dowiedzia³eœ?

– Widzia³em Balacris. Le¿y w ruinie, ale budowle przetrwa³y.

I kiedyœ spotka³em cz³owieka, niejakiego Samuela Archera, który

opowiedzia³ mi o Pierwszym Potopie, jaki nawiedzi³ ziemiê. Teraz

ty mi powiedz, ilu jest tych No¿owników?

– Dok³adnie nie wiem, z pewnoœci¹ kilka legionów. Mo¿e piêæ

tysiêcy, mo¿e mniej.

Shannow podszed³ do okna, wyjrza³ w noc.

– Nie mam pojêcia, ilu jest tutaj, ale mam z³e przeczucia. Wyj-

dê na zewn¹trz i stanê na warcie. Przykro mi, ¿e sprowadzi³em k³o-

poty na twój dom, Beth, ale myœlê, ¿e tutaj, ze mn¹, bêdziesz bez-

pieczniejsza.

– Jesteœ mile widziany… Jonie. Zrób, co trzeba, a ja zaopiekujê

siê Steinerem. Jeœli przetrzyma noc, bêdzie mia³ szansê.

Shannow zabra³ trochê suszonego miêsa i owoców, i wyszed³ na

zbocze za chat¹. Usiad³ pod roz³o¿yst¹ sosn¹ i omiót³ wzrokiem ciem-

n¹ liniê horyzontu. Gdzieœ tam gromadzi³y siê te demony, a z³oto-

w³osa kobieta œni³a o krwi. Zadr¿a³ i szczelniej otuli³ siê p³aszczem.

Nu do³¹czy³ do niego o pó³nocy. Razem siedzieli w migotliwym

œwietle gwiazd

– Dlaczego na ciebie polowali? – Shannow przerwa³ d³ugie, ale

nie krêpuj¹ce milczenie.

– G³osi³em kazania przeciwko królowi. Ostrzega³em lud… przy-

najmniej próbowa³em… przed zbli¿aj¹cym siê wielkim nieszczê-

œciem. Nie s³uchali. Podboje króla przysporzy³y im pieniêdzy. Lu-

dzie s¹ bogatsi ni¿ kiedykolwiek.

– Dlatego chcieli ciê zabiæ? Tak zawsze postêpuje siê z proro-

kami, przyjacielu. Opowiedz mi o swoim bogu.

– Nie moim, Shannow. Po prostu Bogu. Chronosie, stwórcy nieba

i ziemi. Jedynym Bogu. A ty w co wierzysz?

Przez ponad godzinê dyskutowali o wierze i z zadowoleniem

doszukali siê podobieñstw miêdzy dwiema religiami. Shannow polu-

bi³ potê¿nego budowniczego statków i s³ucha³ z uwag¹, gdy ten pra-

wi³ o swojej delikatnej ¿onie, Pashad, i o synach, i o statkach, które

zbudowa³, i o podró¿ach, w jakie wyp³ywa³. Ale kiedy Nu zapyta³

o jego ¿onê, Cz³owiek Jeruzalem zby³ go uœmiechem i wróci³ do

wypytywania o Atlantydê i zamierzch³¹ przesz³oœæ.

background image

139

– Chcia³bym przeczytaæ twoj¹ Bibliꠖ powiedzia³ Nu. – Czy

to mo¿liwe?

– Oczywiœcie. Dziwiê siê tylko, ¿e staro¿ytni Atlantowie mó-

wi¹ naszym jêzykiem.

– Nie by³bym tego pewien, Shannow. Kiedy przyby³em do wa-

szego œwiata, nie mog³em zrozumieæ ani s³owa. Dopiero gdy dotkn¹-

³em kamieniem czo³a chorej kobiety, wszystkie s³owa sta³y siê dla

mnie jasne. – Zaœmia³ siê. – Mo¿e kiedy wrócê, nie bêdê umia³ mó-

wiæ jêzykiem swoich ojców.

– Masz zamiar wróciæ? Mówisz, ¿e twój œwiat nied³ugo zginie.

Czemu chcesz wracaæ?

– Tam jest Pashad. Nie mogê jej zostawiæ.

– Ale byæ mo¿e wrócisz tylko po to, by z ni¹ umrzeæ.

– A jak ty byœ post¹pi³, Shannow?

– Wróci³bym – odpar³ bez wahania zapytany. – Ale ja zawsze

by³em uwa¿any za szaleñca.

Nu poklepa³ go po ramieniu.

– To nie ob³êd, Shannow. To mi³oœæ – najwiêkszy z darów, jaki-

mi Bóg mo¿e nas obdarzyæ. Dok¹d pójdziesz?

– Na po³udnie, za Mur. S¹ tam znaki na niebie. Chcia³bym je

zobaczyæ.

– Jakie znaki?

– Miecz Boga unosi siê w chmurach. Mo¿e gdzieœ w pobli¿u

le¿y Jeruzalem.

Nu milcza³ przez chwilê, po czym rzek³:

– Pojadê z tob¹. Ja te¿ muszê zobaczyæ te znaki.

– Mówi¹, ¿e to niebezpieczna kraina. Czy to w jakiœ sposób

pomo¿e ci wróciæ do domu?

– Nie mam pojêcia, przyjacielu. Ale Pan przykaza³ mi znaleŸæ

miecz, a ja nie kwestionujê Jego woli.

– Mogê po¿yczyæ ci ze dwa pistolety.

– Nie potrzebujê ¿adnego. Jeœli Pan przeznaczy³ mnie na œmieræ,

umrê. Twoje miotacze grzmotów nie odmieni¹ sytuacji.

– Jak dla mnie, to zbyt fatalistyczne, Nu. Miej ufnoœæ w Bogu,

ale trzymaj palce na spustach. Stwierdzi³em, ¿e On lubi ludzi, którzy

s¹ przygotowani na ka¿d¹ ewentualnoœæ.

– Czy On do ciebie przemawia, Shannow? S³ysza³eœ Jego g³os?

– Nie, ale widzia³em Go czêsto na preriach i w górach. Wyczu-

wa³em Jego obecnoœæ w nocnym wietrze. Widzia³em jego gloriê

o œwicie.

background image

140

– Jesteœmy szczêœciarzami, obaj. Przez piêædziesi¹t lat uczy³em

siê tysi¹ca imion Boga znanych cz³owiekowi, a przez kolejnych trzy-

dzieœci przyswoi³em sobie dziewiêæset dziewiêædziesi¹t dziewiêæ

znanych prorokom. Pewnego dnia poznam tysiêczne, które wyœpie-

wuj¹ tylko anio³owie. Ale ca³a ta wiedza jest niczym w porównaniu

z tym, co opisa³eœ. Doœwiadczy³o tego niewielu ludzi; ¿al mi tych,

których to ominê³o.

Cieñ poruszy³ siê w dolinie. Shannow podniós³ rêkê, nakazuj¹c mil-

czenie. Rozgl¹da³ siê przez parê minut, lecz nie zobaczy³ nic wiêcej.

– Myœlê, ¿e powinieneœ wróciæ do chaty, Nu. Muszê pobyæ sam.

– Urazi³em ciê?

– Nie, nie. Muszê siê skupiæ, aby wyczuæ obecnoœæ moich wro-

gów. Potrzebujê ca³ych swoich si³, Nu. Osi¹gam cel tylko wtedy, gdy

jestem sam. Gdybyœ nie móg³ zasn¹æ, weŸ jedn¹ z Biblii z sakwy

przy drzwiach. Zobaczymy siê o œwicie.

Po odejœciu Nu Shannow wsta³ i wszed³ bezg³oœnie miêdzy drze-

wa. Cieñ móg³ byæ wilkiem albo psem, lisem albo borsukiem.

Ale równie dobrze móg³ byæ No¿ownikiem…

Shannow poluzowa³ pistolety w pochwach i czeka³.

Godzinê przed wschodem s³oñca opuœci³o go poczucie niepoko-

ju; odprê¿y³ siê, opar³ plecami o gruby pieñ sosny i zapad³ w sen.

Beth McAdam wysz³a w blask wczesnego poranka i popatrzy³a

w niebo. Œwit zawsze by³ dla niej czymœ szczególnym – tych parê

minut, kiedy niebo jest b³êkitne, a jeszcze œwiec¹ gwiazdy. Zerknê³a

w górê poroœniêtego lasem wzgórza i podesz³a do Shannowa. Nie

us³ysza³ jej, wiêc przez parê minut siedzia³a obok niego, wpatruj¹c

siê z natê¿eniem w ogorza³¹ twarz. Ros³a mu broda, siwa na pod-

bródku, a jednak pogr¹¿ony we œnie wygl¹da³ dziwnie m³odo.

Przebudzi³ siê i zobaczy³ j¹. Nie poderwa³ siê, nawet nie drgn¹³,

tylko uœmiechn¹³ siê leniwie.

– Byli tam – powiedzia³ – ale przeszli bokiem.

Pokiwa³a g³ow¹.

– Wygl¹dasz na wypoczêtego. Jak d³ugo spa³eœ?

Popatrzy³ w niebo.

– Nieca³¹ godzinê. Nie potrzebujê wiele snu. Mia³em osobliwy

sen. Widzia³em siebie w kryszta³owej kopule w ogromnym krzy¿u,

który wisi na niebie; na g³owie mia³em skórzany he³m, a w moim

uchu rozbrzmiewa³ czyjœ g³os. Ktoœ wo³a³: „Wie¿a, podaj mi wspó³-

background image

141

rzêdne”. Nie mog³em uciec ani siê poruszyæ. – Odetchn¹³ g³êboko,

przeci¹gn¹³ siê. – Dzieci jeszcze œpi¹?

– Tak, przytulone jak ptaszki.

– A Steiner?

– Puls ma silniejszy, ale jeszcze siê nie ockn¹³. Wierzysz Nu?

¯e przyby³ z przesz³oœci?

– Wierzê mu, Beth. Kamieñ Daniela jest niewiarygodnie potê¿-

ny. Kiedyœ sta³em na wraku statku, spoczywaj¹cego na górze, a dziê-

ki mocy kamienia statek znów wyp³yn¹³ na morze. Te kamienie mog¹

zapewniæ cz³owiekowi nieœmiertelnoœæ, uleczyæ ka¿d¹ chorobê. Kie-

dyœ zjad³em ciastko miodowe, które by³o kamieniem przekszta³co-

nym przez Kamieñ Daniela. Myœlê, ¿e to by³ drobiazg w porównaniu

z tym, co mo¿na osi¹gn¹æ z tak¹ moc¹.

– Opowiedz mi o tym coœ wiêcej.

Shannow opowiedzia³ jej o Piekielnikach i ich szalonym przywód-

cy, Abaddonie, potem o Stra¿nikach Przesz³oœci i ponownych naro-

dzinach „Titanika”. Na koniec wspomnia³ o Kamieniu Matce, olbrzy-

mim meteorycie Sipstrassi, który zosta³ zepsuty przez krew i ofiarê.

– S¹ wiêc dwa rodzaje kamieni? – zapyta³a.

– Nie, tylko jeden. Sipstrassi jest czyst¹ moc¹, ale im czêœciej

siê go u¿ywa, tym szybciej moc maleje. Nakarmiony krwi¹, odzy-

skuje moc, ale ju¿ nie mo¿e leczyæ ani wytwarzaæ ¿ywnoœci. Poza

tym wp³ywa na umys³ u¿ytkownika, sprowadzaj¹c nañ pragnienie

zadawania bólu i gwa³tu. Wszyscy Piekielnicy mieli Kamienie Krwi,

i wyczerpywali je podczas wojny.

– Jak wobec tego uda³o ci siê prze¿yæ, Jonie Shannow?

Uœmiechn¹³ siê i wskaza³ rêk¹ niebo.

– Kto wie? Sam czêsto zadajê sobie to pytanie… nie tylko

w zwi¹zku z piekielnymi Zelotami, ale i wszystkimi niebezpieczeñ-

stwami, jakie mi grozi³y. Du¿o zale¿y od szybkoœci, du¿o od szczê-

œcia albo woli Boga. Widzia³em silnych ludzi powalonych przez wro-

ga, chorobê, wypadek. Kiedy by³em m³ody, nosi³em inne imiê; nazy-

wa³em siê Jon Cade. Spotka³em poskramiacza t³umów, Vareya

Shannowa, który nauczy³ mnie, jak odgadywaæ zamiary ludzi i jak

z nimi postêpowaæ. Potrafi³ stan¹æ w pojedynkê przeciwko t³umowi,

a ludzie odwracali siê przed jego wzrokiem. Ale pewnego dnia pe-

wien m³odzieniec, ledwie podrostek, podszed³ do niego przy œniada-

niu. „Mi³o ciê pozna攠– zagadn¹³, wyci¹gaj¹c rêkê. Varey poda³ mu

swoj¹. W tej samej chwili ch³opak poderwa³ pistolet w lewej d³o-

ni i strzeli³ mu w g³owê. Kiedy pytali go póŸniej, czemu to zrobi³,

background image

142

powiedzia³, ¿e chcia³ zostaæ zapamiêtany. Varey by³ dobrym cz³o-

wiekiem, pomaga³ ludziom zasiedlaæ nasz dziki kraj. Ch³opak? No

có¿, zosta³ zapamiêtany. Powiesili go i postawili na jego grobie ta-

blicê z napisem „Tutaj le¿y zabójca Vareya Shannowa”.

– A wiêc przybra³eœ jego nazwisko. Dlaczego?

Shannow wzruszy³ ramionami.

– Nie chcia³em, ¿eby umar³o. Poza tym mój brat, Daniel, zosta³

zbójc¹ i morderc¹. Okry³ moje nazwisko hañb¹.

– Czy¿ Daniel nie zosta³ prorokiem? Czy¿ nie walczy³ z Pie-

kielnikami?

– Tak. To sprawi³o mi du¿¹ przyjemnoœæ.

– A zatem cz³owiek mo¿e siê zmieniæ, Jonie Shannow? Mo¿e

rozpocz¹æ nowe ¿ycie?

– Chyba tak, o ile nie brak mu si³y. Mnie jej brakuje.

Beth po chwili milczenia dotknê³a jego ramienia. Nie odsun¹³ siê.

– Wiesz, czemu do ciebie nie wróci³am?

– Chyba tak.

– Ale gdybyœ postanowi³ odmieniæ swoje ¿ycie, moje serce otwo-

rzy siê przed tob¹.

Popatrzy³ na daleki mur i le¿¹ce przed nim faliste pagórki.

– Wiem – oznajmi³ ze smutkiem. – Zawsze by³em samotny, Beth.

W moim ¿yciu jest pustka, która powsta³a w chwili, gdy zostali za-

mordowani moi rodzice. Ale popatrz na Steinera. Do wczoraj ch³o-

pak marzy³ tylko o tym, aby mnie zabiæ. Chcia³ zostaæ cz³owiekiem,

który zabi³ Jona Shannowa. Ile czasu up³ynie, nim jakiœ ch³opak po-

dejdzie do mnie przy œniadaniu i powie: „Mi³o ciê poznaæ?” Ile? Jak

móg³bym siedzieæ wieczorami przy twoim stole i zastanawiaæ siê,

czy przypadkiem twoich dzieci nie trafi kula przeznaczona dla mnie?

Brakuje mi takiej si³y, Beth.

– Zmieñ nazwisko – poradzi³a. – Ostrzy¿ w³osy. Zrób, co tylko

trzeba. Pojecha³abym z tob¹. Moglibyœmy zbudowaæ dom gdzieœ,

gdzie nikt o tobie nie s³ysza³. – Milcza³, ale ona zajrza³a mu w oczy

i wyczyta³a w nich odpowiedŸ – ¯al mi ciebie, Shannow – szepnê-

³a. – Nie wiesz, co tracisz. Ale mam nadziejê, ¿e nie oszukujesz sam

siebie. Mam nadziejê, ¿e nie jesteœ zakochany w tym, czym jesteœ:

w Cz³owieku Jeruzalem, dumnym i samotnym, biczem na wystêp-

nych. Mam trochê racji? Boisz siê rozstaæ ze swoj¹ reputacj¹ i swo-

im nazwiskiem? Boisz siê anonimowoœci?

– Jesteœ niezwykle przenikliw¹ kobiet¹, Beth McAdam. Tak, bojê

siê tego.

background image

143

– Zatem jesteœ s³abszy, ni¿ przypuszczasz. Wiêkszoœæ ludzi boi

siê œmierci. Ty boisz siê ¿yæ. – Podnios³a siê i wróci³a do chaty.

Rozdzia³ dwudziesty trzeci

J

osiah Broome zamkn¹³ drzwi swojego niewielkiego domu i ruszy³

w stronê „Weso³ego Pielgrzyma”. Dzieñ by³ s³oneczny, ale on tego nie

zauwa¿a³. Od wielu dni wrza³ gniewem z powodu odjazdu Beth Mc-

Adam i rani¹cych, k³amliwych s³ów, jakimi cisnê³a weñ niczym no¿em.

Jak mog³a tego nie dostrzegaæ? Ludzie pokroju Jona Shannowa

nijak nie mogli pomóc cywilizacji. Jego tropem pod¹¿a³a przemoc

i rozpacz, ziemia ja³owia³a po jego przejœciu. Tylko rozs¹dni ludzie

mogli zmieniæ œwiat na lepsze. Jak¿e piek³y go jej s³owa! Nazwa³a

go g³upcem i tchórzem; obwini³a go o œmieræ Fennera.

Czy mo¿na winiæ cz³owieka za letni¹ burzê czy zimow¹ powódŸ?

To nieuczciwe. Tak, Fenner ¿y³by nadal, gdyby weszli do szulerni

i zastrzelili Webbera. Ale co by to da³o? Czego nauczy³oby m³odych

ludzi z miasteczka? ¯e w pewnych okolicznoœciach mordowanie jest

uzasadnione?

Wspomnia³ cz³owieka, zastrzelonego przez Shannowa zaraz po

egzekucji Webbera. Nazywa³ siê Lomax. By³ nieokrzesany i bezczel-

ny, ale pomóg³ Pastorowi zbudowaæ koœció³ i pracowa³ ciê¿ko dla

meneera Scayse, aby utrzymaæ ¿onê i dwoje dzieci. Dzieci zosta³y

sierotami, które bêd¹ dorastaæ ze œwiadomoœci¹, ¿e ¿ycie ich ojca

sta³o siê argumentem popieraj¹cym czyjeœ racje. Czyj¹ bêdzie win¹,

jeœli wyrosn¹ na z³ych ludzi? Ale Beth McAdam tego nie rozumia³a.

Broome przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i us³ysza³ dobiegaj¹cy od

zachodu huk strza³ów. Znów ktoœ wszczyna awanturê, pomyœla³ i skrê-

ci³, aby poznaæ przyczynê zamieszania. Szczêka mu opad³a, gdy ujrza³

setki wojowników w czarnych pancerzach, z dymi¹cymi pistoletami

w d³oniach. Mê¿czyŸni i kobiety uciekali przed nimi z wrzaskiem. Kula

gwizdnê³a w pobli¿u. Broome schowa³ g³owê w ramiona i skrêci³ ku

w¹skiej uliczce miêdzy budynkami. Jakiœ cz³owiek min¹³ go pêdem;

nagle jego piersi eksplodowa³y i nieszczêœnik run¹³ na ziemiê.

Broome skoczy³ w zau³ek, szaleñczo wymachuj¹c rêkami. Po-

kona³ ogrodzenie i pobieg³ polami w kierunku koœcio³a, od niedaw-

na stoj¹cego na ³¹ce.

background image

144

W „Wytchnieniu Podró¿nych” Mason wyjrza³ przez okno i zo-

baczy³ na g³ównej ulicy falangê gadów, zabijaj¹cych ka¿dego, kto

znalaz³ siê w zasiêgu wzroku. Zakl¹³ i zerwa³ z ko³ka strzelbê Pie-

kielników. Szybko wsun¹³ naboje do magazynka, potem wprowadzi³

jeden do komory. Us³ysza³ tupot na schodach i gdy drzwi otworzy³y

siê z hukiem, odwróci³ siê i strzeli³. Pierwszy gad wytoczy³ siê na

korytarz, ale kilka innych wbieg³o do izby. Broñ podskakiwa³a Ma-

sonowi w rêkach, gdy pakowa³ w nich pocisk za pociskiem. W pew-

nej chwili kula trafi³a go w piersi; uderzenie pchnê³o go w stronê

okna. Gdy dwie dalsze ugrzêz³y w jego brzuchu, wypad³ przez okno

na ulicê.

Rusznikarz Groves w swoim warsztacie z³apa³ dwa pistolety, lecz

zgin¹³, zanim zd¹¿y³ ich u¿yæ.

Setki gadów sunê³y ulicami miasta. Tu i ówdzie mieszkañcy od-

powiadali ogniem, jednak¿e atak by³ tak niespodziewany, ¿e nigdzie

nie by³o zorganizowanej obrony.

W koœciele Pastor wyg³asza³ w³aœnie p³omienne kazanie o Nie-

rz¹dnicy Babilonu i bestiach za murem. Kiedy dotar³y odg³osy strze-

laniny, wierni strumieniem wylegli z budynku. Pastor utorowa³ sobie

drogê przez t³um i z przera¿eniem patrzy³, jak miasto staje w p³o-

mieniach. Ku zgromadzonym bieg³ Josiah Broome.

– Bestie piekielne! – krzycza³. – S¹ ich tysi¹ce!

Ludzie wpadli w panikê, ale g³os Pastora przywróci³ spokój.

– Bracia! Bez³adna ucieczka równa siê œmierci. – Popatrzy³ na

zgromadzonych. By³o ich oko³o dwustu, w tym dwie trzecie stano-

wi³y kobiety i dzieci. Mê¿czyŸni zostawili swoj¹ broñ na werandzie

koœcio³a. – Zabierzcie broñ – rozkaza³. – Broome, poprowadŸ z Hen-

dricksem kobiety i dzieci na po³udnie. Tam s¹ lasy. ZnajdŸcie kry-

jówkê, my do³¹czymy do was póŸniej. Ruszajcie! – Odwróci³ siê ku

mê¿czyznom uzbrojonym w strzelby i pistolety. – Za mn¹ – powie-

dzia³ i ruszy³ w stronê miasta. Z pocz¹tku pe³ni wahania, po chwili

jeden po drugim ruszyli za nim. Zatrzyma³ ich na skraju ³¹ki, gdzie

wykopano p³ytki rów maj¹cy odprowadzaæ nadmiar wody. – U³ó¿cie

siê w nim i nie strzelajcie, póki nie powiem.

Piêædziesiêciu siedmiu mê¿czyzn usiad³o na ziemi z broni¹ w po-

gotowiu. Pastor sta³, s³uchaj¹c wrzasków dobiegaj¹cych z miasta;

z przyjemnoœci¹ przypuœci³by szar¿ê, aby wywrzeæ bosk¹ zemstê na

bandytach, ale zdusi³ impuls i czeka³.

W polu widzenia pojawi³a siê liczna grupa No¿owników. Na jego

widok podnieœli strzelby, ale zanim dali ognia, Pastor skoczy³ do rowu.

background image

145

Kule, nie wyrz¹dzaj¹c nikomu szkody, przelecia³y gór¹. Dwadzie-

œcia gadów wyskoczy³o na otwart¹ przestrzeñ.

– Ognia! – rykn¹³ Pastor.

Palba by³a nierówna, acz skuteczna: tylko jeden gad utrzyma³

siê na nogach. Pastor podniós³ pistolet i strzeli³ mu w ³eb. Dziesi¹tki

dalszych wyla³y siê z uliczek miasta. Pastor obejrza³ siê. Broome

i Hendricks prowadzili kobiety i dzieci w bezpieczne miejsce, jed-

nak byli jeszcze zbyt blisko, aby mo¿na by³o wycofaæ obroñców.

Gady przypuœci³y atak. Nie wydawa³y okrzyków bojowych; prze-

mieszcza³y siê w milczeniu, z niewiarygodn¹ prêdkoœci¹, strzelaj¹c

w biegu. Trzy salwy wyszczerbi³y ich szeregi i atak siê za³ama³.

– Skoñczy³a mi siê amunicja – krzykn¹³ jeden z ukrytych w ro-

wie strzelców. S¹siad poda³ mu garœæ nabojów. Pastor zerkn¹³ w bok

i zobaczy³, ¿e ponad setka gadów próbuje zajœæ ich z flanki.

W tej samej chwili ze wschodu nadjecha³ Edric Scayse na czele

trzydziestu jeŸdŸców. Gady otworzy³y ogieñ, konie i ludzie zak³êbili

siê w kurzu. Scayse, z dwoma pistoletami w rêkach, wpad³ w szeregi

wroga, strzelaj¹c z zimn¹ krwi¹. Ci, którzy prze¿yli, poszli za jego

przyk³adem. RzeŸ by³a straszliwa, ale Scayse wraz z siedemnastoma

ludŸmi zdo³a³ siê przedrzeæ. Zeskoczyli z koni i zsunêli siê do rowu.

– Mi³o ciê widzieæ, cz³owieku – zawo³a³ Pastor, klepi¹c przy-

bysza po ramieniu.

– Do diab³a, sk¹d oni siê wziêli? – zapyta³ Scayse.

– Zza muru… przys³ani przez Wielk¹ Nierz¹dnicê.

– Chyba bêdzie lepiej, jak siê st¹d wyniesiemy – zaproponowa³

Scayse.

– Nie, musimy chroniæ kobiety i dzieci. Wys³a³em ich ponad

setkê na po³udnie. Trzeba przez jakiœ czas zatrzymaæ te bestie.

– Nie damy rady, Pastorze, nie tutaj. W ka¿dej chwili mog¹ nas

okr¹¿yæ. Proponujê zawróciæ do koœcio³a i stamt¹d siê ostrzeliwaæ.

Gady znów ruszy³y do ataku. Kule przetrzebi³y ich szeregi, lecz

czterech zdo³a³o skoczyæ miêdzy obroñców. Scayse r¹bn¹³ pistole-

tem w szary, ³uskowaty ³eb, potem przy³o¿y³ lufê do brzucha stwora

i nacisn¹³ spust. Inne zosta³y zadŸgane no¿ami, ale zd¹¿y³y zabiæ

trzech obroñców.

– Wycofujemy siê w dwóch szeregach – krzykn¹³ Pastor. – Ka¿-

dy przebiega trzydzieœci kroków, po czym kryje drug¹ grupê.

Ziemia zaczê³a dygotaæ. Ludzi zbi³o z nóg, gdy na ³¹ce przed

rowem rozdziawi³a siê, niczym paszcza potwora, wielka, poszarpana

szczelina. Budynki w mieœcie zako³ysa³y siê, gdy druga fala wstrz¹snê³a

10 – Ostatni stra¿nik

background image

146

ziemi¹. No¿ownicy wybiegali na otwart¹ przestrzeñ, zapominaj¹c

o bitwie.

– Nadesz³a w³aœciwa chwila, Pastorze – powiedzia³ Scayse.

Obroñcy podnieœli siê i pobiegli przez ³¹kê. Spowija³y ich tumany ku-

rzu. Ziemia znów siê rozst¹pi³a i dwaj ludzie wpadli w g³¹b rozpadli-

ny. Reszta bez szwanku dotar³a do koœcio³a, który zapad³ siê poœrod-

ku. Pastor stan¹³ i patrzy³, jak budowla powoli rozpada siê na czêœci.

– Do lasu – rozkaza³. – Œciga nas gniew Boga.

Josiah Broome siedzia³ i patrzy³, jak Pastor kieruje kopaniem

rowu od pó³nocnej strony lasu. Wykopana ziemia tworzy³a wa³. Pra-

ca przebiega³a w ponurym milczeniu. Kopacze nie mieli narzêdzi –

ryli miêkk¹ glinê go³ymi rêkami, zerkaj¹c nerwowo na pó³noc, sk¹d

spodziewali siê ataku. Broome by³ w szoku; siedzia³, szary na twa-

rzy, wœród uwijaj¹cych siê ludzi.

Wszystko przepad³o. Miasto le¿a³o w ruinie, mieszkañcy zostali

zdziesi¹tkowani, uciekinierzy kryli siê w lesie bez ¿ywnoœci, bez

dachu nad g³ow¹. Mieli tylko sk¹pe zapasy amunicji do nielicznych

pistoletów. Pozosta³o im jedynie czekaæ na œmieræ z r¹k tych potwo-

rów. Broome mruganiem odpêdzi³ ³zy.

Edric Scayse zabra³ trzy konie i pojecha³ do swoich w³oœci, gdzie

mia³ zapasy broni. Dwóch mê¿czyzn wys³ano do okolicznych farm,

aby ostrzegli mieszkañców przez najazdem. Odrêtwia³y Broome nie

zwa¿a³ na nic.

Ma³a dziewczynka zbli¿y³a siê do niego i przekrzywi³a g³owê, przy-

patruj¹c mu siê z zaciekawieniem. Spojrza³ na ni¹ ciê¿kim wzrokiem.

– Czego chcesz?

– P³aczesz?

– Tak – przyzna³.

– Dlaczego?

Pytanie by³o tak absurdalne, ¿e Broome zacz¹³ chichotaæ. Dziew-

czynka œmia³a siê razem z nim, ale kiedy jego oczy znów wype³ni³y

siê ³zami, a szloch wstrz¹sn¹³ szczup³ym cia³em, uciek³a do Pastora.

Rudow³osy kaznodzieja, z twarz¹ wysmarowan¹ b³otem, stan¹³ u boku

Brooma.

– Nie wygl¹dasz dobrze, meneer – zagadn¹³. – Straszysz dzieci.

Wstañ i znajdŸ sobie jakieœ zajêcie; tak postêpuj¹ przyzwoici ludzie.

– Wszyscy umrzemy – wyszepta³ Broome przez ³zy. – Nie chcê

umieraæ.

background image

147

– Œmieræ spotyka wszystkich ludzi, a wówczas staj¹ oni przed

obliczem Wszechmog¹cego. Nie lêkaj siê, meneer Broome. Ma³o

prawdopodobne, by cz³owiek zajmuj¹cy siê warzeniem strawy uczy-

ni³ coœ, co by Go obrazi³o. – Pastor otoczy³ ramieniem jego plecy. –

Jeszcze nie jesteœmy martwi, Josiahu. ChodŸ, pomo¿esz kopaæ rów.

Broome pozwoli³ zaprowadziæ siê do wa³u; popatrzy³ na dolinê.

– Kiedy przyjd¹, jak myœlisz?

– Kiedy bêd¹ gotowi – odpar³ posêpnie Pastor.

Praca usta³a, gdy z lasu dobieg³ têtent koñskich kopyt, a potem

porykiwanie byd³a. Trzy mleczne krowy wysz³y powoli na polanê,

z cielêtami u boku. Jon Shannow zatrzyma³ ogiera na skraju rowu.

– Pomyœla³em, ¿e siê przydadz¹. Jeœli zar¿niecie cielêta na miê-

so, bêdziecie mieæ mleko dla dzieci.

– Gdzie je znalaz³eœ? – zapyta³ Pastor.

– Rankiem us³ysza³em strzelaninê i patrzy³em na wasz¹ walkê.

Pojecha³em na poblisk¹ farmê i odci¹³em te trzy sztuki od stada.

W³aœciciel nie ¿y³, podobnie jak ca³a jego rodzina.

– Jesteœmy wdziêczni, Shannow. A gdybyœ tak móg³ pojawiæ siê

z tysi¹cem naboi i paroma setkami strzelb, uca³owa³bym ci nogi.

Shannow wyszczerzy³ zêby i siêgn¹³ do sakwy.

– To wszystkie moje naboje; pasuj¹ i do strzelb, i do pistoletów

Piekielników. Ale za³atwiê wam parê sztuk broni. Ukry³em j¹ wczo-

raj jakieœ cztery mile st¹d.

– ChodŸ ze mn¹ na stronꠖ poprosi³ Pastor, prowadz¹c go przez

obozowisko. Usiedli nad strumieniem. – Ilu ich jest?

– Ponad tysi¹c. Dowodzi nimi kobieta.

– Czarna Nierz¹dnica – sykn¹³ Pastor.

– Nie jest czarna. Ma z³ote w³osy i wygl¹da jak anio³ – popra-

wi³ Shannow. – A oni nie s¹ zza muru.

– Sk¹d wiesz?

– Po prostu wiem. A skoro mowa o murze, ostatnie trzêsienie

ziemi zrobi³o w nim wyrwê. Myœlê, ¿e po drugiej stronie bêdziemy

mieli wiêksze szansê na prze¿ycie. Wystarczy paru ludzi, aby utrzy-

maæ wy³om. W tym czasie reszta znajdzie bezpieczne miejsce na

obóz.

– Jest tutaj jakieœ trzysta osób, Shannow. Stracili wszystko, co

mieli. Nie mamy jedzenia, zapasowych ubrañ, p³ótna na namioty,

³opat, siekier ani m³otków. Czy jakieœ miejsce mo¿e byæ bezpieczne?

– A zatem co zamierzasz?

– Czekaæ tutaj, uderzyæ i modliæ siê o zwyciêstwo.

background image

148

– Zgadzam siê co do mod³ów. S³uchaj, Pastorze, nie znam siê

na wojaczce na tak¹ skalê, ale wiem, ¿e nie pokonamy gadów sie-

dz¹c i czekaj¹c, a¿ przyjd¹. Mówisz, ¿e potrzebujemy narzêdzi – sie-

kier, m³otków i tak dalej. W takim razie weŸmy je sobie. I przy oka-

zji parê pistoletów.

– Sk¹d?

– Z miasta. Tam nadal s¹ wozy, a wo³y i konie w³ócz¹ siê po

³¹kach. Nie wszystkie domy zosta³y zniszczone, Pastorze. Przyjrza-

³em siê miastu przez lunetê. Nadal stoi sklep Grovesa, a mia³ tam

proch i o³ów na kule. Ocala³a kuŸnia, miasteczko namiotów te¿ jest

nienaruszone.

– A co z gadami?

– Rozbi³y obóz na po³udnie od miasta. Myœlê, ¿e boj¹ siê na-

stêpnego trzêsienia ziemi.

– Ilu ludzi bêdziesz potrzebowa³?

– Powiedzmy, ¿e tuzin. Odjedziemy daleko na zachód i noc¹

zakradniemy siê do miasta.

– I spodziewasz siê za³adowaæ wozy i przeprowadziæ je pod

nosem wroga?

– Nie wiem, Pastorze. Ale z pewnoœci¹ lepiej zaryzykowaæ, ni¿

biernie czekaæ na œmieræ g³odow¹

Pastor po chwili milczenia zaœmia³ siê i pokrêci³ g³ow¹.

– Czy ty myœlisz kiedy o klêsce, Shannow?

– Nigdy, póki oddycham – odpar³ Cz³owiek Jeruzalem. – Za-

bierz wszystkich do wyrwy w murze. Ja przywiozê wam potrzebne

narzêdzia i zapasy. Czy mogê sam wybraæ sobie ludzi?

– Jeœli tylko zechc¹ pójœæ z tob¹.

Shannow wróci³ z Pastorem do obozowiska. Kaznodzieja zgro-

madzi³ ludzi i przedstawi³ im w zarysie plan. Kiedy poprosi³ ochot-

ników o wyst¹pienie, zg³osi³o siê dwudziestu.

Shannow zaprowadzi³ ich na poblisk¹ polankê i tam zagai³:

– Potrzeba mi tylko dwunastu. Ilu z was ma ¿ony? – Piêtnastu

podnios³o rêce. – Ilu ma dzieci? – zapyta³ piêtnastkê. Dziewiêæ r¹k

powêdrowa³o w górê. – Wy wracajcie; pozostali niech siê zbli¿¹, a po-

wiem wam, co musimy zrobiæ. – Przez ponad godzinê Shannow wy-

mienia³ rzeczy, jakie powinni zdobyæ, i sposoby, w jakie mieli to uczy-

niæ. Jedni s³u¿yli dobr¹ rad¹; inni s³uchali w milczeniu, zapamiêtu-

j¹c instrukcje. Na koniec Shannow ostrzeg³:

– Tylko bez bohaterskich wyczynów. Najwa¿niejsze jest przy-

wiezienie zapasów i narzêdzi. Jeœli zobaczycie przyjació³ w tarapa-

background image

149

tach, pod ¿adnym warunkiem nie spieszcie im na pomoc. Nie bê-

dziecie mnie widzieæ, ale bêdê w pobli¿u. Kiedy us³yszycie zamie-

szanie w obozie nieprzyjaciela, wtedy zacznijcie odwrót.

– Co zamierzasz zrobiæ, Shannow? – zapyta³ Bull.

– Poczytaæ im Ksiêgꠖ odpar³ Cz³owiek Jeruzalem.

Rozdzia³ dwudziesty czwarty

P

rzez dwa dni Chreena bada³a Staw Zarêczyn, analizuj¹c kryszta-

³owo czyst¹ wodê, która uchodzi³a pod urwiskami do podziemnych

strumieni i rzek. Teraz siedzia³a w cieniu Szczytu Chaosu, wysokiej, pro-

stej jak w³ócznia iglicy z poszarpanych ska³, tworz¹cych naturalne plat-

formy, z których nadal mieli skakaæ lekkomyœlni m³odzieñcy Dianae.

Shir-ran wspi¹³ siê wtedy prawie na sam wierzcho³ek. Wdrapa³-

by siê wy¿ej, gdyby nie skalna kryza, której nie móg³ pokonaæ ¿aden

cz³owiek. Jego skok by³ nieskazitelny. Chreena pamiêta³a, jak wynu-

rzy³ siê z wody, z ciemnymi lœni¹cymi w³osami, ze œwiat³em triumfu

w z³ocistych oczach.

Odsunê³a od siebie to wspomnienie. W tym stawie musia³o byæ

coœ, co wywar³o wp³yw na strukturê genetyczn¹ Shir-rana. Z im wiêk-

szej wysokoœci skakano, tym g³êbiej nurkowano w wodzie… byæ mo¿e

tam kry³ siê problem. Chreena zamknê³a oczy i pozwoli³a, by jej duch

pop³yn¹³ nad brzegiem sadzawki w dó³, w coraz ciemniejsz¹ g³êbiê.

Wiedzia³a, czego szuka – jakiejœ toksycznej spuœcizny z Czasów Po-

miêdzy: beczek z odpadami chemicznymi, gazów bojowych, zjadli-

wych wirusów. Ludzie z tego okresu rzadko myœleli o przysz³oœci i bez-

myœlnie wyrzucali swoje okropne, doskonalone w czasie wojen truci-

zny w g³êbie oceaniczne. Jedna z teorii mówi³a, ¿e musieli zdawaæ sobie

sprawê z krótkotrwa³oœci swojego istnienia. No bo dlaczego zatruwali

swoje rzeki i strumienie, dlaczego wycinali lasy, które dawa³y im po-

wietrze, i zanieczyszczali w³asne cia³a toksynami i substancjami rako-

twórczymi? Ale teoria ta bardziej nadawa³a siê na temat dyskusji dla

dzieci, ni¿ na powa¿ny przedmiot badañ.

Chreena odsunê³a na bok te rozwa¿ania i przypomnia³a sobie

wszystko, czego nauczy³a siê na temat wody, esencji ¿ycia. W Cza-

sach Pomiêdzy woda pokrywa³a siedemdziesi¹t i osiem dziesi¹tych

procent powierzchni ziemi, a obecnie – siedemdziesi¹t jeden i trzy

background image

150

dziesi¹te procent. Woda stanowi dwie trzecie ca³kowitego ciê¿aru

cia³a. Cz³owiek mo¿e prze¿yæ ca³e miesi¹ce bez jedzenia, ale tylko

kilka dni bez wody. „Myœl! Myœl!” Dwie czêœci wodoru na jedn¹

czêœæ tlenu. Skoncentrowa³a siê, coraz g³êbiej pogr¹¿aj¹c siê w tran-

sie, analizuj¹c pierwiastki œladowe na dnie stawu. Odrzuca³a je jeden

po drugim: obojêtna krzemionka, magnez, sód, potas, ¿elazo, miedŸ,

cynk. W wodzie by³y znikome œlady o³owiu, ale nie mog³y wyrz¹-

dziæ szkody, chyba ¿e ktoœ wypija³by oko³o szeœædziesiêciu galonów

dziennie przez nie wiadomo ile lat.

Wróci³a do cia³a i po³o¿y³a siê, wyczerpana. S³oñce minê³o Szczyt

Chaosu i pali³o jej nag¹ skórê. Przesunê³a siê kawa³ek i rozejrza³a

w poszukiwaniu Oshere. Spa³ w cieniu; pozosta³o w nim niewiele

cz³owieczeñstwa, ju¿ prawie nie umia³ mówiæ.

Nie woda. Zatem co? Zerknê³a na niebo i godz¹cy w nie strasz-

liwy Miecz Boga. Zadr¿a³a. Tylko nie to!

Jej oczy przenios³y siê na iglicê. Czy tam coœ by³o? Chreena

wsta³a i przeci¹gnê³a rozleniwione cia³o. Ubra³a siê szybko i ruszy³a

do podstawy wie¿ycy. Poroœniêta muszlami ska³a oferowa³a wiele

chwytów dla r¹k. Rozpoczê³a powoln¹ wspinaczkê. Wróci³a myœla-

mi do wypadków sprzed trzech lat, kiedy te¿ przywiera³a do stromej

skalnej œciany. „Titanik” osuwa³ siê w toñ, a ona ratowa³a swojego

syna Luke’a. Wynios³a go z przeklêtego statku-widmo i schodzi³a ze

stromego urwiska nad ruinami Balacris.

By³a wówczas Amazig¹ Archer, wdow¹ po Samuelu i nauczy-

cielk¹ dzieci Stra¿ników. Stra¿ników? Przechowywali dla przy-

sz³ych pokoleñ ca³¹ wiedzê ludzi z Czasów Pomiêdzy, jednak¿e ich

wysi³ki zosta³y zmarnowane przez jednego cz³owieka: Sarento. On

pragn¹³ zobaczyæ powtórne narodziny œwiata, ujrzeæ go takim, ja-

kim by³ w przesz³oœci. Straci³ cierpliwoœæ i zacz¹³ z pomoc¹ Ka-

mienia-Matki manipulowaæ biegiem wydarzeñ. On da³ Kamienie

Krwi rozwijaj¹cemu siê narodowi, który póŸniej wyrodzi³ siê w Pie-

kielników; on podburzy³ ich wojenne sk³onnoœci, zdradzaj¹c im

tajemnice automatycznej broni. „Wojna – mówi³ – sprzyja inwen-

cji. Wszystkie najwiêksze wynalazki w historii narodzi³y siê na polu

bitwy”.

Z moc¹ Kamienia-Matki z³o¿y³ wrak „Titanika”, który spoczy-

wa³ pêkniêty na zboczu ponad Atlantyd¹, i uczyni³ go baz¹ Stra¿ni-

ków. Ale jego los zosta³ przypieczêtowany, kiedy Piekielnicy porwa-

li Donnê Taybard, bowiem ich postêpek przywiód³ Cz³owieka Jeru-

zalem do Balacris i „Titanika”.

background image

151

Amaziga pamiêta³a tê straszn¹ noc, kiedy Sarento u¿y³ Kamie-

nia-Matki do odtworzenia dziewiczego rejsu. Choæ statek nadal trwa³

na górze, obecni na pok³adzie – w przepysznych salonach, w blasku

rozmigotanych œwiate³ – widzieli usiane gwiazdami niebo nad czar-

nym, po³yskliwym oceanem.

Ale Shannow pokona³ Sarenta w podziemnej jaskini Kamienia-

Matki, zabi³ go i zneutralizowa³ moc kamienia. „Titanik” po raz ko-

lejny uderzy³ w górê lodow¹ i widmowe morze zala³o statek, unice-

stwiaj¹c Stra¿ników i wiedzê ca³ych eonów.

Amaziga opuœci³a wrak i odesz³a, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.

Cz³owiek Jeruzalem odnalaz³ j¹.

– Przykro mi – powiedzia³. – Nie wiem, czy post¹pi³em s³usznie,

ale na pewno sprawiedliwie. Zaprowadzê ciê w bezpieczne miejsce.

Rozstali siê w ma³ym miasteczku setki mil na pó³noc, i stamt¹d

Amaziga ruszy³a z synem do kraju za murem.

Wspiê³a siê wy¿ej i zerknê³a na migoc¹cy w dole staw. Palce

drêtwia³y jej z wysi³ku; wci¹gnê³a siê na wystêp, ¿eby odpocz¹æ. Nie

wyczuwa³a tutaj niczego szkodliwego. Starzejesz siê, pomyœla³a.

Prze¿y³a ju¿ ponad sto lat. M³odoœæ, zapewniana przez Sipstrassi

noszony przez Stra¿ników, powoli przemija³a i srebrzyste nitki roz-

jaœnia³y jej ciasno splecione w³osy. Na ile lat czuje siê twoje cia³o,

Amazigo? Trzydzieœci piêæ? Czterdzieœci?

Odetchnê³a g³êboko, podnios³a siê i podjê³a wspinaczkê. Po go-

dzinie zbli¿y³a siê do wierzcho³ka. Kiedy wdrapywa³a siê na najwy¿-

szy wystêp, ostry kamieñ rozci¹³ jej rêkê. Wymrucza³a przekleñstwo

i usadowi³a siê plecami do ska³y, z wal¹cym sercem. Nie wykrywa³a

niczego groŸnego w iglicy. Wspinaczka okaza³a siê strat¹ czasu –

przywiod³a tylko gorzkie wspomnienia i bolesne rany. Uspokoi³a siê,

przygotowuj¹c do zejœcia. Zastanowi³a siê, czy by nie skoczyæ do

stawu, ale zrezygnowa³a z pomys³u; nigdy nie czu³a siê dobrze w wo-

dzie. S³oñce przyjemnie grza³o jej cia³o, czu³a siê niezwykle odœwie-

¿ona. Puls zwolni³. Kiedy siêgnê³a do rany, aby zatamowaæ krwa-

wienie, ze zdumieniem stwierdzi³a, ¿e rozciêcie zniknê³o. Potar³a

palcami skórê, ale nie by³o ani œladu skaleczenia. Podnios³a kamieñ,

o który siê zrani³a. Plami³a go krew. Ostro¿nie podci¹gnê³a siê na

kolana na w¹skiej pó³ce i obróci³a przodem do ska³y. Nad g³ow¹ mia³a

kryzê przewieszki, a wy¿ej wisia³ Miecz Boga i otaczaj¹ce go ma-

leñkie krzy¿e. Zamknê³a oczy, jej duch wnikn¹³ w obroœniêty musz-

lami kamieñ. Par³a coraz g³êbiej. Dotar³a do rzeŸbionego marmuru,

do siatki ze z³otego drutu i kryszta³ów. Sieæ zaprowadzi³a j¹ do srebr-

background image

152

nej czary o œrednicy szeœciu stóp. W œrodku le¿a³ ogromny Kamieñ

Sipstrassi z szerokimi na cale z³otymi ¿y³ami.

Szeroko otworzy³a oczy.

– O Bo¿e! – wyszepta³a. – O Bo¿e!

Szczyt Chaosu nie by³ tworem natury. Pokry³a go skalna skoru-

pa, gdy le¿a³ na dnie oceanu. To by³a wie¿a, a Kamieñ Sipstrassi po

dwunastu tysi¹cach lat nadal pulsowa³ moc¹. Amaziga popatrzy³a na

œpi¹cego Oshere – i zrozumia³a.

Uzdrawiaj¹ce moce Sipstrassi!

Nie mog³o byæ mowy o celowym krzywdzeniu Dianae. Shir-ran

i inni znaleŸli siê w zasiêgu magii kamienia, która w niemal mecha-

niczny sposób „leczy³a” ich, eliminuj¹c geny-aktywatory i starannie

obmyœlone efekty in¿ynierii genetycznej. Magia przywraca³a ich do

stanu doskona³oœci.

– Dobry Bo¿e!

Amaziga wsta³a i przycisnê³a plecy do ska³y, potem znów spoj-

rza³a na Oshere. Normalnie posiadacz kamienia musia³ go dotkn¹æ,

aby ukierunkowaæ moc… ale taki kolos? Jej koncentracja pog³êbi³a

siê. Daleko w dole Oshere poruszy³ siê przez sen. Przeszy³ go ból.

Poderwa³ wielk¹ g³owê i rykn¹³, gro¿¹c niewidzialnym wrogom. Jego

cia³o skrêci³o siê i opad³ na ska³ê; niedawno wyros³e futro znika³o,

koñczyny prostowa³y siê. Amaziga wyobrazi³a go sobie takim, jakie-

go pamiêta³a, podtrzymuj¹c tê wizjê przed oczami. Wreszcie odprê-

¿y³a siê i popatrzy³a na nagiego m³odego mê¿czyznê, który spa³ w pro-

mieniach s³oñca.

Bez chwili wahania zrobi³a krok i skoczy³a. Jej gibkie hebano-

we cia³o pomknê³o niczym w³ócznia na spotkanie wody. Przebi³a

powierzchniê i pop³ynê³a do brzegu, wci¹gnê³a siê na ska³ê obok

Oshere. Zdjê³a mokre ubranie i pozwoli³a, by s³oñce osuszy³o skórê.

Oshere poruszy³ siê i otworzy³ oczy.

– Czy to sen? – zapyta³.

– Nie. To marzenie, które kszta³tuje rzeczywistoœæ.

– Jesteœ taka… m³oda i piêkna.

– Ty te¿ – powiedzia³a z uœmiechem.

Usiad³ i ze zdumieniem obejrza³ swoje br¹zowe cia³o.

– To naprawdê nie jest sen? Wróci³em?

– Tak.

– Powiedz mi. Powiedz mi wszystko.

– Jeszcze nie – wyszepta³a, g³adz¹c go po twarzy. – Nie teraz,

Oshere. Nie. Dopiero co skoczy³am dla ciebie.

background image

153

Tul¹c do piersi Kamieñ Krwi, Sharazad wesz³a w bramê. Ogar-

n¹³ j¹ zawrót g³owy; przed oczami zawirowa³y smugi niespotykanie

¿ywych kolorów. Przetrzyma³a to barwne szaleñstwo i potrz¹snê³a

g³ow¹. Przez chwilê czu³a siê zdezorientowana, bo œrodek gwiaŸdzi-

stej nocy przemieni³ siê w jasny poranek.

Król siedzia³ przy oknie, spogl¹daj¹c na wojsko æwicz¹ce ma-

newry na dalekich polach.

– Witaj – powiedzia³ cicho, nie odwracaj¹c g³owy.

Opad³a na kolana i sk³oni³a siê tak nisko, ¿e z³ote w³osy przys³o-

ni³y jej twarz.

– Nie jestem w stanie wyraziæ, jak cudownie jest znów przeby-

waæ w twojej obecnoœci, panie.

Król obróci³ siê ku niej z szerokim uœmiechem.

– Umiesz wybraæ porê na prawienie pochlebstw. Nie jestem z cie-

bie zbytnio zadowolony.

Spojrza³a w jego przystojn¹ twarz. Promienie s³oñca igra³y na

bujnych lokach z³ocistej brody i w ciep³ych, pe³nych humoru – nie-

mal ³agodnych – oczach. Wezbra³ w niej strach. Nie da³a siê zwieœæ

jego uprzejmoœci ani pozornej lekkoœci nastroju.

– Czym spowodowa³am twoje niezadowolenie, Najwy¿szy? –

wyszepta³a, spuszczaj¹c oczy na bogaty dywan pod nogami.

– Atakiem na wioskê barbarzyñców. By³ Ÿle obliczony i katastro-

falnie dowodzony. Uwa¿a³em ciê za inteligentn¹ kobietê, Sharazad. Ty

jednak przypuœci³aœ atak z jednej strony, zostawiaj¹c nieprzyjacielowi

drogê ucieczki. Zamiast przeprowadziæ mia¿d¿¹ce uderzenie, pogna³aœ

ich w lasy na po³udniu, gdzie mogli zaplanowaæ i przygotowaæ obronê.

– Nie mog¹ obroniæ siê przed nami, Najwy¿szy. To barbarzyñ-

cy; nie potrafi¹ siê zorganizowaæ, maj¹ nieliczn¹ broñ i nieznaczne

umiejêtnoœci.

– Mo¿liwe – przyzna³. – Ale skoro tobie brakuje wyobraŸni i ta-

lentu, skoro nie potrafisz opracowaæ strategii, czemu¿ mia³bym po-

wierzaæ ci dowodzenie?

– Nie brak mi pomys³ów, panie, ale to by³a moja pierwsza wal-

ka. Wszyscy genera³owie musz¹ siê uczyæ. Nauczê siê; zrobiê wszyst-

ko, aby ciê zadowoliæ.

Podniós³ siê ze œmiechem. Wysoki i dobrze zbudowany, porusza³

siê z p³ynn¹ gracj¹ drapie¿nika. Bez wysi³ku podniós³ j¹ z klêczek.

– Wiem, zawsze to robisz. Dlatego pozwalam ci na… drobne

przyjemnoœci. Zanim siê pokochamy, Sharazad, coœ ci chcê pokazaæ.

Mo¿e dziêki temu zrozumiesz.

background image

154

Wyj¹³ Kamieñ Sipstrassi z haftowanej z³otem sakiewki i pod-

niós³ go w powietrze. Œciana komnaty zniknê³a i Sharazad zobaczy-

³a obozowisko No¿owników: niskie, p³askie skórzane namioty przy

strumieniu na skalistym zboczu. Wokó³ obozu sta³y posterunki, a dwaj

wartownicy czuwali na skarpie powy¿ej.

– Niczego nie brakuje – powiedzia³a.

– Wiem. Patrz… i s³uchaj. – Wiatr westchn¹³ nad wzgórzem,

zaszepta³y skrzyd³a nietoperza. Us³ysza³a porykiwanie byd³a i nic

wiêcej. – Nadal nie wyczuwasz, prawda? – powiedzia³ król, k³ad¹c

rêkê na jej ramieniu i rozpinaj¹c rzemienie z³otego napierœnika.

– Nie. To naturalne odg³osy nocy, prawda?

– Nie – powiedzia³, zdejmuj¹c napierœnik i pas ze sztyletem. –

Jeden dŸwiêk nie pasuje.

– Byd³o?

– Tak. Rzadko przemieszcza siê w nocy, Sharazad, a wiêc ktoœ

je przepêdza. I kieruje w stronê No¿owników. Jak myœlisz, to dani-

na? Ofiara w imiê pokoju?

Widzia³a ju¿ stado, ciemn¹ ruchliw¹ masê zmierzaj¹c¹ szybko

przez równinê w stronê obozu. Wartownicy przystanêli, ¿eby popa-

trzeæ. Nagle za stadem hukn¹³ strza³, a po nim nast¹pi³y wrzaski je¿¹ce

w³os na g³owie. Byd³o puœci³o siê galopem, a¿ ziemia dr¿a³a pod set-

kami kopyt. Sharazad z rosn¹cym przera¿eniem patrzy³a, jak stra¿nicy

otwieraj¹ ogieñ do zwierz¹t na czele; zobaczy³a padaj¹ce byki, ale

stado pêdzi³o dalej. No¿ownicy wyskakiwali z namiotów i skakali do

strumienia albo pêdzili w górê zbocza. Stado przemknê³o przez obóz

i zniknê³o. Gdy kurz osiad³, ujrza³a powalone namioty, wœród któ-

rych le¿a³o oko³o trzydziestu stratowanych cia³.

D³onie króla wêdrowa³y po jedwabiu, rozwi¹zuj¹c sznurówki

i zsuwaj¹c kaftan z jej ramion, ale ona nie mog³a oderwaæ oczu od

rzezi.

– Patrz i ucz siê, Sharazad – wyszepta³ król, g³adz¹c palcami

jej uda. Obraz zmieni³ siꠖ zobaczy³a w¹wóz oddalony o jakieœ trzy-

sta kroków od obozu i mê¿czyznê na ros³ym karym wierzchowcu.

JeŸdziec wyprostowa³ siê w siodle i zdj¹³ kapelusz. W poœwiacie

ksiê¿yca ujrza³a wyraŸnie jego rysy i przypomnia³a sobie cz³owieka,

który uk³oni³ siê jej w „Wytchnieniu Podró¿nych”.

– Jeden cz³owiek, Sharazad, jeden szczególny cz³owiek. Nazy-

wa siê Shannow. Budzi szacunek i lêk wœród tych barbarzyñców;

nazywaj¹ go Cz³owiekiem Jeruzalem, bowiem szuka mitycznego

miasta. Jeden cz³owiek.

background image

155

– Obóz to nic wielkiego – zauwa¿y³a. – A trzydziestu No¿ow-

ników mo¿na zast¹piæ nowymi.

– Nadal nie rozumiesz. Dlaczego sp³oszy³ to byd³o? Dla ma³o

znacz¹cej zemsty? Ten cz³owiek jest ponad to.

– Jaki móg³by byæ inny powód?

– Rozes³a³aœ patrole?

– Oczywiœcie.

– Gdzie s¹ teraz?

Zlustrowa³a równinê. Trzy patrole, ka¿dy z³o¿ony z dwudziestu

wojowników, pêdzi³y w stronê zniszczonego obozu. Raz jeszcze scena

zamigota³a i Sharazad ujrza³a miasteczko.

– Oczywiœcie, przeszuka³aœ je i zniszczy³aœ wszystko, co mo-

g³oby zostaæ wykorzystane przez wroga?

– Nie. Nie…

– Nie myœlisz, Sharazad, a bezmyœlnoœæ jest zbrodni¹.

Patrzy³a na ludzi przy pracy, ³aduj¹cych na wozy ¿ywnoœæ, narzê-

dzia, strzelby ze sklepu rusznikarza i inn¹ broñ, zabieran¹ martwym

No¿ownikom. Król odsun¹³ siê od niej, ale ona nie zwróci³a na to uwagi,

bowiem dostrzeg³a jad¹cego niespiesznie Shannowa. Zsiad³ z konia przed

sklepem rusznikarza. Nienawiœæ niczym gor¹czka wzburzy³a jej krew.

– Czy przydzielisz mi ³owców? – zapyta³a. – Chcê dopaœæ tego

cz³owieka.

– Mo¿esz mieæ wszystko, czego zapragniesz – powiedzia³ król –

bo ciê kocham.

Bicz rozwin¹³ siê niczym w¹¿ i uk¹si³ jej nagie poœladki. Krzyk-

nê³a, ale nawet nie drgnê³a.

I tak zacz¹³ siê d³ugi dzieñ bólu.

Król patrzy³ na œpi¹c¹ Sharazad, skulon¹ na bia³ych jedwabnych

przeœcierad³ach. Wygl¹da jak dziecko, niewinna i czysta, pomyœla³.

Ch³osta³ j¹, póki nie zemdla³a, póki krew nie splami³a kobierca pod

jej stopami. Potem j¹ uzdrowi³.

– G³upia, g³upia kobieto – mrukn¹³.

Dr¿enie wstrz¹snê³o miastem, ale moc Kamienia-Matki Sipstrassi

dzia³a³a, likwiduj¹c szczeliny w tynku i chroni¹c mieszkañców przed

skutkami trzêsienia ziemi, które targa³o okolic¹.

Król podszed³ do okna. Za wysokimi marmurowymi murami

pa³acu mieszkañcy Ad zajmowali siê swoimi sprawami. Szeœæset

tysiêcy dusz, najwiêkszy naród, jaki widzia³a i jaki kiedykolwiek

background image

156

zobaczy ziemia, pomyœla³. Dziêki mocy kamienia z nieba król pod-

bi³ ca³y cywilizowany œwiat i otworzy³ bramy, za którymi kry³y siê

niewyobra¿alne cuda.

Ostatnie podboje mia³y dla niego niewielkie znaczenie. Teraz

liczy³o siê tylko to, czy jego imiê niczym dŸwiêk uderzanych tarcz,

bêdzie siê nios³o przez wieki historii. Uœmiechn¹³ siê. Czemu nie?

Z Sipstrassi by³ nieœmiertelny i tym samym zawsze bêdzie obecny,

kiedy bardowie wys³awiaæ bêd¹ jego wieczne dzieje.

Drugi wstrz¹s zako³ysa³ pa³acem. Zaczyna³y go martwiæ te drga-

nia – ostatnio tak bardzo przybra³y na sile. Zacisn¹³ kamieñ w d³oni,

zamkn¹³ oczy.

I znikn¹³.

Znajdowa³ siê w tej samej komnacie, za oknem roztacza³ siê iden-

tyczny widok. Marmurowe mury, za nimi miasto i port, milcz¹cy i pe-

³en oczekiwania. Byæ mo¿e by³o to jego najwiêksze artystyczne do-

konanie: stworzy³ dok³adn¹ replikê Ad w œwiecie nie zamieszka³ym

przez ludzi. Tutaj nie by³o trzêsieñ ziemi, tylko obfitoœæ jeleni, ³osi

i wszystkich innych cudownych tworów natury.

Wkrótce przeniesie tam mieszkañców i zbuduje now¹ Atlanty-

dê, nie nara¿on¹ na podboje, bowiem nie bêdzie innych narodów.

Wróci³ do swojego pokoju. Chcia³ obudziæ Sharazad i znów nacie-

szyæ siê jej cia³em, jednak zmieni³ zdanie, nadal z³y na ni¹ za jej g³upotê.

Nie mia³ nic przeciwko œmierci No¿owników; gady by³y tylko narzê-

dziami i, jak s³usznie zauwa¿y³a Sharazad, z ³atwoœci¹ mo¿na by³o ich

zast¹piæ. Ale nienawidzi³ braku dyscypliny umys³u i gardzi³ tymi, którzy

nie pojmowali najprostszych strategii. By³ rozczarowany wieloma gene-

ra³ami. Nie potrafili zrozumieæ, ¿e celem wojny jest zwyciêstwo, a nie

anga¿owanie siê w wielkie i kosztowne bitwy z pokazami heroizmu po

obu stronach. ¯e wa¿ne jest pokonanie wroga od œrodka – przekonanie

go o beznadziejnoœci po³o¿enia, a potem, gdy w szeregach zapanuje roz-

przê¿enie, zadanie mia¿d¿¹cego ciosu. I, po zwyciêstwie, okazanie wspa-

nia³omyœlnoœci, bowiem pokonany i poni¿ony wróg ¿yje tylko dla ze-

msty. Zrzucenie winy na pokonanych dowódców i zabieganie o wzglê-

dy ludu. Ale czy genera³owie to rozumieli?

Nowy œwit wstawa³ dla Atlantydy. Król widzia³ ju¿ œwiat machin

lataj¹cych i wielkich cudów. Na razie wiêzi by³y kruche, ale wkrótce

szerzej otworzy bramê i wyœle zwiadowców, aby zebrali informacje

o nowym wrogu.

Wróci³ myœlami do Sharazad. Odkryty przez ni¹ œwiat nie by³

wart ich uwagi, z wyj¹tkiem broni zwanej pistoletami. Ale po obej-

background image

157

rzeniu mogli je powieliæ i udoskonaliæ. To nie by³o interesuj¹ce. Mimo

wszystko pozwoli Sharazad prowadziæ grê do koñca; istnia³a nadzie-

ja – co prawda znikoma – ¿e nauczy siê czegoœ wartoœciowego. A je-

œli nie, zawsze by³ bicz i jej rozkosznie satysfakcjonuj¹ce krzyki.

Dobrze, ¿e choæ ten Shannow by³ doœæ interesuj¹cy. £owcy za-

bij¹ go, to jasne, ale przed œmierci¹ dostarczy mu rozrywki. Ilu wy-

s³aæ? Piêciu grawarantowa³o powodzenie. Jeden da³by szansê Shan-

nowowi. Zatem niech bêdzie trzech, pomyœla³ król. Ale kto?

Na pewno Magelles; wynios³y i dumny, potrzebowa³ trudnego

zadania. Lindian? Zimny i bezwglêdny – nie by³ cz³owiekiem, które-

go mo¿na dopuszczaæ do siebie z broni¹ jakiegokolwiek rodzaju. Tak,

Lindian. I, dla kompletu, Rhodaeul. On i Magellas nienawidz¹ siê,

stale id¹ o lepsze. To bêdzie dla nich fascynuj¹ca misja. Pos³uguj¹

siê now¹ broni¹ z niedoœcig³¹ maestri¹.

Pora sprawdziæ, czy potrafi¹ u¿yæ jej w dobrym celu, przeciwko

równie zrêcznemu wrogowi.

Król podniós³ kamieñ i skoncentrowa³ siê na widoku twarzy Shan-

nowa. Powietrze zafalowa³o przed jego oczami i ujrza³ Cz³owieka

Jeruzalem, zarzucaj¹cego worek za siod³o.

– Znalaz³eœ siê w wielkim niebezpieczeñstwie, Jonie Shannow –

wyszepta³ król. – Lepiej siê pilnuj!

Shannow okrêci³ siê wokó³ w³asnej osi, gdy niesamowity g³os wy-

pe³ni³ jego umys³. Poderwa³ broñ, ale nie znalaz³ celu w polu widzenia.

Us³ysza³ tylko cichn¹cy, szyderczy œmiech.

Rozdzia³ dwudziesty pi¹ty

W

ycofali siê tu¿ po wschodzie s³oñca. Pastor i dwudziestu ludzi

formowali dwuszereg, aby oflankowaæ rozci¹gniêt¹ kolumnê,

która ruszy³a w kierunku ogromnej rozpadliny, wyrwanej w staro¿yt-

nym murze przez trzêsienie ziemi. Pastor niós³ strzelbê o krótkiej lu-

fie, pistolety stercza³y z kabur przy pasie jego czarnej sutanny. Dzieci

jecha³y na wozach, a wiêksza czêœæ trzech setek ocala³ych z napadu –

wzmocniona przez wieœniaków i osadników z okolicy – sz³a w milcze-

niu, rzucaj¹c wokó³ nerwowe spojrzenia. Wszyscy spodziewali siê ataku

gadów i Pastor musia³ u¿yæ ca³ej si³y przekonywania, aby nak³oniæ

uciekinierów do opuszczenia pozornego leœnego azylu.

background image

158

Edric Scayse wróci³ w nocy z dwoma wozami za³adowanymi

¿ywnoœci¹ i dodatkowymi strzelbami. Zg³osi³ siê na ochotnika, z trzy-

dziestoma innymi, do obsadzenia rowu obronnego w lesie.

– Po czêœci to moja wina – wyzna³ Pastorowi przed wyrusze-

niem karawany. – Te demony nosz¹ broñ, w któr¹ sam ich zaopatrzy-

³em, niech Bóg mi wybaczy.

– On zwykle wybacza ludziom – zapewni³ go Pastor.

W trakcie marszu modli³ siê ¿arliwie.

– Panie, jak wybawi³eœ swój lud wybrany z egipskiej niewoli,

tak b¹dŸ z nami, gdy wêdrujemy dolin¹ cienia. I b¹dŸ z nami, kiedy

wejdziemy do królestwa Wielkiej Nierz¹dnicy, któr¹, z twoim b³o-

gos³awieñstwem, zetnê i zniszczê wraz ze wszystkimi piekielnymi

bestiami, nad którymi panuje.

Wozy wzbija³y tumany kurzu. Pastor cofn¹³ siê wzd³u¿ kolum-

ny, zwo³uj¹c dzieci do spryskiwania wod¹ ziemi przed ko³ami. Do

muru by³o jeszcze daleko i gdyby ich teraz odkryto, nie mogliby li-

czyæ na ¿adn¹ obronê. Odwróci³ siê ku ludziom z eskorty.

– Widzia³eœ coœ? – zapyta³ Bulla.

– Ani drgnienia, Pastorze. Ale czujê siê tak, jakbym siedzia³ na

kowadle, a nade mn¹ wisia³ m³ot – rozumiesz, co mam na myœli?

Mo¿e i umkniemy tym gadom, ale wkroczymy do kraju ludzi-lwów.

– Bóg nas nie opuœci – Pastor postara³ siê, ¿eby s³owa te za-

brzmia³y szczerze.

– Mam nadziejꠖ mrukn¹³ mê¿czyzna. – Popatrz! Ci te¿ ocaleli.

Pastor spojrza³ we wskazan¹ stronê i zobaczy³ przybli¿aj¹cy siê

wóz. Rozpozna³ powo¿¹c¹ Beth McAdam. Obok niej siedzia³ czar-

nobrody mê¿czyzna. Pastor kaza³ im do³¹czyæ do kolumny i ruszy³

ku nim.

– Cieszê siê, ¿e widzê ciê w dobrym zdrowiu, Beth.

– Niezbyt dobrym, Pastorze. Ledwo, cholera, zd¹¿y³am zbudo-

waæ dom, gdy przysz³o mi uciekaæ przed stadem jaszczurek. Co gor-

sza, mam chorego na wozie, a jazda po wybojach wcale nie popra-

wia jego stanu.

– Za parê godzin, jak Bóg da, znajdziemy siê za murem. Tam

bêdziemy bezpieczni.

– Tak, przed gadami. A co z innymi bestiami?

Pastor wzruszy³ ramionami.

– Wola boska. Przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?

– To Nu, Pastorze. Uzdrowi³ ludzi z karawany; to nastêpny cz³ek

bo¿y. Jak tak dalej pójdzie, bêdê siê o nich potykaæ.

background image

159

Nu zsiad³ z koz³a i rozprostowa³ plecy. Pastor wyci¹gn¹³ rêkê,

Nu j¹ uœcisn¹³ i dalej ruszyli razem.

– Jesteœ nowy w tym kraju, meneer? – zapyta³ Pastor.

– Tak i nie – odpar³ Nu. – By³em tu… dawno temu. Wiele siê

zmieni³o.

– Znasz ziemie za murem?

– Niestety, nie bardzo. Jest tam miasto, bardzo stare. Zwano je

Ad. S¹ w nim œwi¹tynie i pa³ace.

– Teraz zamieszkuje je diabelski pomiot. Z³o tych bestii wiêzi

w niebie Miecz Boga. Marzê, aby zniszczyæ z³o i uwolniæ miecz.

Nu nie skomentowa³. Widzia³ to miasto w trakcie duchowej wê-

drówki, ale nie by³o tam œladu bestii czy demonów. Dwaj mê¿czyŸni

szli razem z uzbrojonymi ludŸmi eskorty. Wkrótce Pastor, zmêczony

milczeniem, odsun¹³ siê od towarzysza i Nu maszerowa³ dalej, po-

gr¹¿ony w myœlach. Czy cz³owiek – duma³ – g³êboko przekonany

o najwy¿szej mocy Boga mo¿e zarazem s¹dziæ, i¿ On potrzebuje jego

pomocy? Miecz Boga uwiêziony w niebie? Czy¿by Pastor uwa¿a³

Go za kogoœ gorszego od siebie?

Konwój wozów ci¹gn¹³ powoli przez dolinê.

Jakiœ cz³owiek podjecha³ galopem. Pastor i ludzie eskorty wy-

biegli mu na spotkanie; by³ to jeden z jeŸdŸców Scaysego.

– Lepiej siê pospieszcie, Pastorze – poradzi³ z grzbietu spienio-

nego wierzchowca. – Widzia³em dwie grupy stworzeñ. Jedna idzie

na meneera Scayse w lesie; druga, wiêksza, zmierza w wasz¹ stronê.

S¹ blisko.

Pastor spróbowa³ oszacowaæ odleg³oœæ dziel¹c¹ ich od muru –

by³o ponad milê.

– JedŸ dalej i powiedz woŸnicom, ¿eby ruszyli z kopyta. Niech

wszyscy uciekaj¹.

JeŸdziec wbi³ piêty w boki zmêczonego konia i pogalopowa³ ku

wozom. Œwisnê³y bicze, wo³y natê¿y³y siê w zaprzêgach.

Pastor zebra³ ludzi.

– Nie zdo³amy ich powstrzymaæ, ale bêdziemy trzymaæ siê razem

na ty³ach kolumny. Mo¿e uda siê nam spowolniæ poœcig. Ruszamy.

Wpadli w tuman kurzu wzbity przez uciekaj¹cy konwój.

Gdy ucich³ szyderczy œmiech, Shannow skoczy³ na siod³o. Omiót³

wzrokiem milcz¹c¹ ulicê. W pyle przy „Wytchnieniu Podró¿nych”

le¿a³ Mason, podziurawiony jak rzeszoto. Parê jardów dalej poleg³

background image

160

Boris Haimut, który ju¿ nigdy nie us³yszy odpowiedzi na swoje pyta-

nia. Kulawy stajenny zgin¹³ na ulicy przy stajni; umar³ ze star¹ du-

beltówk¹ w rêkach. Wszêdzie spoczywa³y cia³a – mê¿czyzn, kobiet

i dzieci. Shannow nie zna³ ich, lecz wiedzia³, ¿e wszyscy mieli swoje

marzenia i ambicje. Szarpn¹³ wodze i wjecha³ w dolinê.

W warsztacie rusznikarza dopisa³o mu szczêœcie. Jak mia³ na-

dziejê, Groves sporz¹dzi³ wiêcej pocisków Piekielników, najwyraŸ-

niej licz¹c na dalsze zamówienia Scaysego. Shannow mia³ teraz po-

nad sto sztuk amunicji, krótk¹ strzelbê, trzy worki czarnego prochu

i ró¿ne inne drobiazgi, wyci¹gniête z ruin sklepu ogólnego.

W drodze wróci³ myœlami do g³osu, który w jego umyœle wyszepta³:

„Uwa¿aj”. A kiedy¿ to w ci¹gu minionych dwóch dziesiêcioleci nie mia³

siê na bacznoœci albo nie by³ w niebezpieczeñstwie? Ani g³os, ani suge-

rowane zagro¿enie nie martwi³y go zbytnio. Cz³owiek ¿yje, cz³owiek

umiera. Co mog³o przestraszyæ kogoœ, kto rozumia³ tê prawdê?

Przez pewien czas jecha³ równolegle z wozami, ale poœcigu nie

by³o, wiêc odbi³ od szlaku pod k¹tem prostym, ku wzgórzom na

wschodzie. Jeœli Pastor pos³ucha³ jego rady i ruszy³ swoich ludzi,

dolina stanie siê miejscem wiêkszego niebezpieczeñstwa

Shannon jecha³ czujnie, czêsto zmieniaj¹c kierunek, aby poten-

cjalny obserwator nie odgad³ celu podró¿y. Teren wznosi³ siê. Skrêci³

na zas³ane g³azami wzgórze, zsiad³ i spêta³ konia. Zdj¹³ worek i wysy-

pa³ zawartoœæ na ziemiê. By³o tam siedem glinianych garnków z w¹-

skimi szyjkami, szeœæ paczek niewielkich gwoŸdzi i zwój lontu. Wy-

pe³ni³ naczynia czarnym prochem zmieszanym z gwoŸdziami i zatka³

je szczelnie. D³ugim gwoŸdziem przebi³ korki i wepchn¹³ do œrodka

lont. Zadowolony z tego rêkodzie³a, zapakowa³ garnki do juków. Przez

d³ug¹ lunetê obserwowa³ dolinê. W oddali zobaczy³ wozy docieraj¹ce

do lasu; potem patrzy³, jak konwój powoli zmierza ku murowi.

Po godzinie w polu widzenia pojawili siê pierwsi No¿ownicy,

pêdz¹cy w stronê lasu. Shannow poprawi³ ostroœæ i patrzy³, jak wróg

zbli¿a siê do prowizorycznych fortyfikacji. Kolejny ruch przyci¹-

gn¹³ jego uwagê; kilka setek gadów gna³o biegiem na po³udnie. Jakiœ

konny przeci¹³ im drogê i odjecha³ w huku kopyt. Shannow wsta³

i zarzuci³ worek na siod³o. Dosiad³ konia i skierowa³ siê przez las

w kierunku wschodnich zboczy. Os³oniêty przez wzgórza, ruszy³ ga-

lopem, nie bacz¹c na niebezpieczeñstwa wybojów czy ska³. Ogier

st¹pa³ pewnie; by³ silny i uwielbia³ galopowaæ. Dwa razy Shannow

musia³ chyliæ g³owê pod zwisaj¹cymi konarami, które próbowa³y str¹-

ciæ go z siod³a, a raz ogier potkn¹³ siê o wywrócone drzewo. Gdy

background image

161

wzgórza przemieni³y siê w pagórki, Shannow zwróci³ wierzchowca

na zachód, w p³ytki w¹wóz, który wychodzi³ na równinê. Kule za-

œwiszcza³y wokó³ niego; zobaczy³ nadci¹gaj¹ce szybko gady. Zesko-

czy³ na ziemiê, œci¹gn¹³ worek i wyj¹³ jeden z dzbanów. Zapali³ za-

pa³kê i przytkn¹³ j¹ do lontu, który strzeli³ iskrami. Wyrzuci³ dzban

za krawêdŸ w¹wozu i przygotowa³ nastêpny. Wybuch by³ og³uszaj¹-

cy, rozgrzane do czerwonoœci gwoŸdzie z wizgiem polecia³y na

wszystkie strony. Trzy dalsze dzbany poszybowa³y w szeregi No¿ow-

ników, nim Shannow z³apa³ ³êk siod³a i skoczy³ na grzbiet ogiera.

Pocwa³owa³ na zachód. Rzuci³ okiem przez ramiê na przegrupo-

wuj¹cych siê No¿owników. Wiele cia³ le¿a³o w wysokiej trawie, ale

wiêkszoœæ gadów nie ponios³a uszczerbku.

Kule œwiszcza³y coraz bli¿ej, ale pêdz¹cy jak wiatr ogier szybko

wyniós³ Cz³owieka Jeruzalem spoza ich zasiêgu.

Edric Scayse prze³adowa³ strzelbê. Gady jeszcze raz przypuœci-

³y szar¿ê, ale mia¿d¿¹ca kanonada obroñców przerzedzi³a ich szere-

gi. Teraz by³y ostro¿niejsze, przypad³y do ziemi i czeka³y, a¿ sylwet-

ki obroñców zarysuj¹ siê na tle nieba. Zginê³o jedenastu ludzi i Scayse

wiedzia³, ¿e sytuacja jest beznadziejna.

By³ z³y na siebie. Wszystkie jego marzenia obróci³y siê w ni-

wecz, i sta³o siê tak z powodu z³ota dostarczonego przez tê Shara-

zad. Przysz³a do niego przed trzema miesi¹cami, twierdz¹c, ¿e po-

chodzi ze wspólnoty mieszkaj¹cej daleko na wschodzie. Czy mó-

g³by sprzedaæ jej broñ? Oczywiœcie, jeœli cena bêdzie w³aœciwa.

A z³oto mia³o wyj¹tkow¹ wartoœæ. Teraz siedzia³ w lesie, kopalnia

srebra zosta³a wyludniona, miasto zniszczone, a ludzie, którzy uczy-

nili go swoim przywódc¹, zdziesi¹tkowani i rozproszeni. Pos³a³ trzy

strza³y w dó³ wzgórza, nim opad³ za szañcem.

Cz³owiek po lewej stronie wrzasn¹³ i upad³ z okropn¹ ran¹

w skroni.

– Warto pomyœleæ o odwrocie – powiedzia³ inny.

– Pora jest odpowiednia – przyzna³ Scayse.

Wieœæ przekazano wzd³u¿ szeregu i osiemnastu pozosta³ych przy

¿yciu obroñców wycofa³o siê z okopów w las. Sypn¹³ siê na nich

grad kul. Scayse straci³ kapelusz, zerwany pociskiem, i rzuci³ siê na

ziemiê. Wtoczy³ siê w krzaki i pogna³, co si³ w nogach. Kule ryko-

szetowa³y od pni; jedna trafi³a w kolbê strzelby i wybi³a j¹ ze zdrê-

twia³ej d³oni. Scayse wyci¹gn¹³ pistolet i bieg³ dalej. Drogê zagrodzi³

11 – Ostatni stra¿nik

background image

162

mu gad z z¹bkowanym sztyletem, ale on strzeli³ mu w brzuch. Prze-

skoczy³ nad cia³em i pêdzi³ dalej. Œciga³y go krzyki umieraj¹cych.

Obejrza³ siê i zobaczy³, ¿e ciemne, ³uskowate postacie ruszaj¹ w po-

goñ. Strzeli³ dwa razy w ich stronꠖ spud³owa³. Przycupn¹³ za drze-

wem, za³adowa³ pociski do bêbenka pistoletu i czeka³.

– Na ziemiê, Scayse – poleci³ czyjœ g³os – i zakryj uszy. – Gli-

niany dzban zakreœli³ ³uk w powietrzu i eksplodowa³ w szeregach

poœcigu. Za nim poszybowa³ drugi. Scayse przypad³ do ziemi, gdy

wybuch t³uk³ siê echem po lesie, potem zerwa³ siê do ucieczki.

Shannow przeci¹³ mu drogê, wyci¹gn¹³ rêkê, Scayse skoczy³ na

siod³o, a ogier pogalopowa³ w las.

Ujechali dwie mile, nim Shannow pozwoli³ odpocz¹æ wierzchow-

cowi, który ciê¿ko robi³ spienionymi bokami. Scayse zsun¹³ siê na

ziemiê i poklepa³ kark ogiera.

– Niczego sobie koñ, Shannow. Gdybyœ kiedy chcia³ go sprze-

daæ, ja go kupiê.

– Za co? – zapyta³ Shannow, zeskakuj¹c z siod³a. – Masz tylko

tyle, co na grzbiecie.

– Odzyskam maj¹tek. Znajdê sposób, by pokonaæ te stworzenia

i tê przeklêt¹ babê.

– Powinieneœ byæ jej wdziêczny. Daleko jej do genera³a. Z set-

k¹ dobrze uzbrojonych ludzi na dobrych wierzchowcach za³atwili-

byœmy ich w jeden dzieñ.

– Mo¿e i tak, ale na razie jest gór¹. Nieprawda¿?

Shannow nie odpowiedzia³. Przez pewien czas szli w milczeniu.

Wreszcie Shannow skrêci³ na w¹ski boczny szlak, wiod¹cy do jaski-

ni. Otwór mia³ mniej ni¿ cztery stopy szerokoœci, ale sama grota by³a

wielka i okr¹g³a. Shannow rozkulbaczy³ konia i wytar³ go do sucha.

– Zatrzymamy siê tu na godzinê czy dwie, potem znajdziemy

drogê na drug¹ stronê muru.

– £atwo powiedzieæ, Shannow. Do tej pory gady obsiad³y mur

jak pszczo³y plaster miodu. Przy okazji, dziêki za ratunek. Odp³acê

siê pewnego dnia.

– Brzmi interesuj¹co – Shannow wzi¹³ koce i u³o¿y³ z nich po-

s³anie. – ObudŸ mnie za godzinkê.

– Mo¿emy znaleŸæ siê w pu³apce. Nie lepiej jechaæ dalej?

– Ma³o prawdopodobne, ¿e bêd¹ polowaæ tak d³ugo. Po rozbi-

ciu twojego oddzia³u zgromadz¹ siê przy murze.

– A jeœli siê mylisz?

– Wtedy obaj zginiemy. ObudŸ mnie za godzinê.

background image

163

Trzêsienie ziemi rozdar³o wielki mur – ogromna wyrwa mia³a

wiêcej ni¿ dwadzieœcia stóp szerokoœci. Po obu stronach wisia³y

masywne kamienne bloki; wygl¹da³y tak, jakby lada moment tchnie-

nie wiatru mog³o str¹ciæ je na turkocz¹ce wozy.

Pastor przygl¹da³ siê, jak kolumna pokonuje niebezpieczny za-

sypany kamieniami odcinek. Wybuchy na równinie ucich³y, poœcigu

nie by³o widaæ.

– Shannow? – zapyta³ Bull. Pastor pokiwa³ g³ow¹. – Nie pod-

daje siê, co?

Kiedy ostatni wóz przejecha³ przez szczelinê, Pastor pos³a³ gru-

pê ludzi na mur, by zrzucili nadw¹tlone bloki. Upad³y na ziemiê,

wzbijaj¹c chmury py³u.

– Damy radê utrzymaæ siê tu przez jakiœ czas – powiedzia³ Bull. –

Choæ moim zdaniem te bestie potrafi¹ wspinaæ siê jak jaszczurki.

– Ruszymy na po³udnie. Chcia³bym, ¿ebyœ z tuzinem innych

pilnowa³ wy³omu przez jeden dzieñ… jeœli siê da.

Bull zaœmia³ siê i przegarn¹³ palcami d³ugie w³osy o barwie piasku.

– Gdybyœ mi da³ wybór miêdzy tym a przecinaniem czyraków,

z pewnoœci¹ wybra³bym nó¿, Pastorze. Ale przypuszczam, ¿e trzeba

tak zrobiæ. W ka¿dym razie by³oby uprzejmie zaczekaæ na meneera

Scayse i innych.

– Jesteœ dobrym cz³owiekiem, Bull.

– Wiem, Pastorze. Nie zapomnij powtórzyæ tego Wszechmog¹-

cemu!

Bull odszed³ do ludzi, ¿eby wybraæ tych, którym móg³by zaufaæ

w krytycznej chwili. Roz³adowali zapas amunicji, nape³nili manierki

z beczek przy wozach i zajêli pozycje na murze i za wyrwanymi blo-

kami, ¿eby czekaæ na wroga.

Z pó³nocy dobieg³ huk strza³ów i dwa st³umione wybuchy.

– Z pewnoœci¹ sobie poradzi – rzuci³ Bull do m³odego jeŸdŸca

imieniem Faird.

– Kto?

– Cz³owiek Jeruzalem. W Bogu nadzieja, ¿e mu siê uda.

– W Bogu nadzieja, ¿e nam siê uda – poprawi³ z naciskiem Fa-

ird. – Cholera, znowu to drugie s³oñce.

Jasnoœæ by³a oœlepiaj¹ca. Bull os³oni³ oczy. Poczu³ dr¿enie pod

stopami.

– Z muru! – rykn¹³.

Ludzie zaczêli uciekaæ, gdy wstrz¹s powtórzy³ siê z si³¹ zbijaj¹c¹

ich z nóg. Zygzakowata rysa przeciê³a lico muru, bloki wybrzuszy³y

background image

164

siê i runê³y na ziemiê. W poprzek doliny otworzy³a siê szczelina,

a z niej z og³uszaj¹cym rykiem rzygnê³y p³omienie.

– Jasny gwint! – wyszepta³ Bull, gdy buchn¹³ w niego smród

siarki. Podniós³ siê na kolana.

Osun¹³ siê kolejny fragment muru. Z kurzawy wy³oni³ siê wyso-

ki gad, wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê. Faird zni¿y³ strzelbê.

– Zaczekaj – przykaza³ Bull. Stan¹³ na nogi i wyszed³ na spo-

tkanie bestii. Zatrzyma³ siê trzy kroki przed ni¹.

Stworzenie parsknê³o kurzem z w¹skich nozdrzy, potem wbi³o

w niego z³ociste œlepia.

– Gadaj – rzek³ Bull, wspieraj¹c d³oñ na kolbie pistoletu.

– Tak. Gadaj. Ta wojna to nic dobrego, cz³owieku. Œœœmieræ.

Bez sssensssu.

– Wy zaczêliœcie.

– Tak. Wielka g³upota. My tylko ¿o³nierze. Ty rozumieszsz? Nie

ma wyboru. Teraz Z³otow³osssa ka¿e mówiæ. Mówimy.

– Kto to jest Z³otow³osa?

– Sharasssad. Dowódca. Mówi, wy daæ nam cz³owiek Nu, a my

zossstawimy wasss w ssspokoju.

– Czemu mielibyœmy jej wierzyæ?

– Ja jej nie wierzꠖ powiedzia³ gad. – Zdradliwa kobieta. Ale

ka¿e mówiæ, to mówiê.

– Mówisz mi, ¿ebym nie ufa³ twojemu w³asnemu dowódcy? –

zdumia³ siê Bull. – Do diab³a, czemuœ w takim razie tu przyszed³?

– My jesteœmy Ruazsh-Pa. Wojownicy. Walczymy dobrze. K³a-

miemy Ÿle. Ona mówi idŸ, mów, powiedz sss³owa. Mówiê sss³owa.

Jaka odpowiedŸ?

– A jak¹ chcia³byœ us³yszeæ?

Gad machn¹³ rêk¹.

– Nie moja sssprawa. – Prychn¹³ i zaniós³ siê kaszlem.

– Chcesz wody? – zapyta³ Bull. Zawo³a³ Fairda.

– Tak.

Faird przyniós³ manierkê i ostro¿nie poda³ j¹ stworzeniu. Gad

podniós³ j¹ wysoko i wyla³ zimny p³yn na pysk. W jednej chwili su-

cha, ³ukowata skóra nabra³a zdrowego po³ysku. Gad odda³ manier-

kê, nie zwracaj¹c uwagi na Fairda.

– Bardzo wielce z³a, ta wojna – powiedzia³ do Bulla. – I to –

doda³, wskazuj¹c pistolet u jego biodra – niedobry. Bitwa powinna

byæ z blissska, na szsztylety i miecze. Z daleka nie ma wygranych

duszsz. Ja, Szshark, zabi³em szsztyletem dwudziessstu szszeœciu wro-

background image

165

gów, twarz¹ w twarz, dotykaj¹c jêzykiem ich oczu. Teraz… pif-paf…

wróg pada. Bardzo wielce Ÿle.

– Sprawiasz przyzwoite wra¿enie – powiedzia³ Bull, œwiadom,

¿e inni otaczaj¹ ich krêgiem. – Ja… my… nigdy nie widzieliœmy ta-

kich jak wy. Szkoda, ¿e musimy siê zabijaæ.

– Zabijanie nic z³ego – wysycza³o stworzenie – ale musssi byæ

zgodnie ze zwyczajem. Jak¹ odpowiedŸ dasz zdradliwej kobiecie?

– Powiedz, ¿e potrzebujemy czasu do namys³u.

– Po co?

– Aby omówiæ to miêdzy sob¹.

– Nie macie dowódcy? Ten rudow³osssy w czerni? Albo jeŸ-

dziec œœœmierci?

– To trudno wyjaœniæ. Nasi przywódcy potrzebuj¹ czasu na

omówienie sprawy. Wtedy mo¿e powiedz¹ tak, mo¿e nie.

– Powinno byæ nie – powiedzia³ Szshark. – Inaczej, brak hono-

ru. Lepiej umrzeæ ni¿ zdradziæ przyjaciela. Zaniosssê twoje sss³owa

Z³otow³osssej. Woda by³a dobra. Za ten dar zabijê ciê we w³aœœœciwy

sssposssób, szsztyletem.

– Dziêki – Bull wyszczerzy³ zêby. – Mi³o wiedzieæ.

Szshark sk³oni³ siê sztywno i skoczy³ do muru. Jednym susem

pokona³ dziesiêciostopowy blok i znikn¹³.

– Do diab³a, rozumiesz coœ z tego? – zapyta³ Faird.

– Ni cholery – odpar³ Bull. – Wygl¹da³ na rozs¹dnego… stwo-

ra, no nie?

– Niemal mo¿na by go polubi栖 zgodzi³ siê Faird. – Ruszajmy

do Pastora, powiadomiæ go o propozycji.

– Nie podoba mi siê ona. Pod ¿adnym wzglêdem.

– Mnie te¿ nie. Ale moja ¿ona i dzieci s¹ w konwoju, i jeœli bêdê

mia³ wybór miêdzy obcym a nimi, wiem, na co postawiê.

– On uratowa³ ciebie i twoj¹ ¿onê na szlaku, Faird. Zdaje siê, ¿e

wdziêcznoœæ w twojej rodzinie nie trwa zbyt d³ugo

– By³o, minê³o – warkn¹³ Faird i odszed³.

Rozdzia³ dwudziesty szósty

Z

djêto z o³tarzy cia³a ludzi z³o¿onych w ofierze. Najwy¿szy kap³an

podniós³ trzy b³yszcz¹ce Kamienie Krwi i u³o¿y³ je w z³otej czarze.

background image

166

– Na ducha Beliala, na krew niewinnych, na prawo króla – zain-

tonowa³. – Niechaj te znaki powiod¹ was do zwyciêstwa.

Trzej mê¿czyŸni trwali na klêczkach, gdy najwy¿szy kap³an przy-

niós³ im czarê. Król z umiarkowanym zainteresowaniem przypatrywa³

siê ceremonii, siedz¹c na wysadzanym klejnotami tronie. Wyczu³ ziry-

towanie olbrzymiego Megallasa, gdy wojownik opad³ na kolana. Król

uœmiechn¹³ siê. Szczup³y Lindian nie okazywa³ ¿adnych uczuæ; jego

szare oczy by³y na wpó³ przys³oniête powiekami, twarz skamienia³a

w napiêt¹ maskê. Po prawej stronie czeka³ Rhodaeul, z zamkniêtymi

oczami, skupiony na modlitwie. Wszyscy trzej wygl¹dali jak bracia,

z bia³ymi jak œnieg w³osami i poblad³ymi twarzami. Najwy¿szy ka-

p³an rozda³ im kamienie, a nastêpnie pob³ogos³awi³ ich rogami Belia-

la. Podnieœli siê p³ynnie i pok³onili nisko królowi.

On przyj¹³ ich pok³on i ruchem d³oni przykaza³ im pod¹¿yæ za

sob¹. W swojej komnacie stan¹³ przy oknie i czeka³ na trzech wo-

jowników. Magellas by³ z nich najpotê¿niejszy, jego czarno-srebrny

kaftan napina³ siê na rozbudowanych miêœniach ramion i barków.

Lindian w porównaniu z nim wygl¹da³ niemal jak ch³opiec. Rhoda-

eul odsun¹³ siê od nich parê kroków.

– WejdŸcie – zaprosi³ król. – Poznajcie swojego wroga. – Pod-

niós³ Sipstrassi, œciana zamigota³a i zniknê³a, i zobaczyli mê¿czyznê

stoj¹cego obok wysokiego karego rumaka. W pobli¿u siedzia³ drugi

mê¿czyzna. – Oto ofiara, jakiej szukacie. Nazywa siê Shannow.

– Jest stary, panie – zauwa¿y³ Magellas. – Do czego potrzebni

s¹ ³owcy?

– Przekonacie siê, gdy go znajdziecie. Nie chcê jednak, by zo-

sta³ zabity w zasadzce lub z oddali. Musicie stan¹æ z nim twarz¹

w twarz.

– Zatem to ma byæ próba, ojcze? – zapyta³ Rhodaeul.

– Owszem – przyzna³ król. – Ten cz³owiek jest wojownikiem,

i podejrzewam, ¿e jak wy, Rolyndem. Wasza przewaga wynika z te-

go, ¿e on nie by³ w ³onie karmiony si³¹ Sipstrassi ani nie zosta³ wy-

szkolony przez najœwietniejszych zabójców w cesarstwie. Niemniej

jest wojownikiem.

– Dlaczego jest nas trzech, panie? – zapyta³ Lindian. – Czy je-

den nie wystarczy?

– Przypuszczalnie by wystarczy³. Ale wasz wróg jest mistrzem no-

wej broni; mo¿e nauczycie siê czegoœ od niego. Dlatego wyznaczy³em

wielk¹ nagrodê. £owca, który go zabije, zostanie satrap¹ pó³nocnej pro-

wincji, Akkadii; jego towarzysze otrzymaj¹ po szeœæ talentów srebra.

background image

167

Wojownicy nie skomentowali, ale król niemal widzia³, jak my-

œl¹. Wspólny cel wcale ich nie jednoczy³, nie mieli jednego planu.

Ka¿dy knu³, jak pokonaæ nie tylko Shannowa, ale i pozosta³ych dwóch.

– Macie jeszcze jakieœ pytania, dzieci?

– ¯adnych, ojcze – wyrwa³ siê Magellas. – Stanie siê, jak ka-

¿esz.

– Z zainteresowaniem bêdê œledzi³ wasze poczynania.

Wojownicy sk³onili siê i opuœcili komnatê, a wówczas król za-

pieczêtowa³ j¹ kamieniem i usadowi³ siê na krytej jedwabiem sofie.

Œcina znowu rozb³ys³a i król ujrza³ kraj za murem. Wreszcie Shara-

zad zaczê³a myœleæ; posia³a wœród wrogów ziarno niezgody i przy-

gotowywa³a swoje wojsko do manewru oskrzydlaj¹cego. Spojrza³

dalej, na poroœniête gêstym lasem wzgórza na zachód od uciekinie-

rów. I zaniós³ siê drwi¹cym œmiechem.

– Och, Sharazad, gdyby tylko znudzi³o mi siê twoje piêkno…

Znów knujesz, jak wyrwaæ klêskê ze szczêk zwyciêstwa. – Dotkn¹³

kamieñ i przywo³a³ widok ziem le¿¹cych na po³udniu. Jego cia³o

wygiê³o siê w ³uk, gdy zobaczy³ odleg³e miasto. Wsta³, wytrzeszcza-

j¹c blade oczy, z suchoœci¹ w ustach. Po raz pierwszy od wielu dzie-

si¹tków lat zdj¹³ go strach.

– A có¿ to za diabelska sztuczka? – wyszepta³.

Pozostawiaj¹c migoc¹cy obraz, wezwa³ astrologów. By³o ich

czterech i wszyscy wygl¹dali na dwudziestoparoletnich m³odzieñców.

– Popatrzcie i powiedzcie, co widzicie – rozkaza³.

– To miasto Ad – odpar³ przywódca, Araksis. – Przybli¿ je,

Wasza Wysokoœæ. Tak, to Ad. Ale widzê zniszczone pos¹gi i drogi

pe³ne wybojów. Trochê bardziej na po³udnie, panie. ZnajdŸ wie¿ê. –

Ale nie by³o ¿adnej wie¿y, tylko skamienia³a iglica. Przez pewien

czas Atlantowie wlepiali oczy w Miecz Boga. – To niewyt³umaczal-

ne, panie – podj¹³ Araksis. – Chyba ¿e ktoœ skopiowa³ miasto albo…

– Mów! – warkn¹³ król.

– Mo¿e patrzymy na miasto takie, jakim siê stanie pewnego dnia.

– Gdzie jest morze? Gdzie s¹ okrêty?

Astrologowie popatrzyli jeden na drugiego.

– Poka¿ nam nocne niebo, panie, w tamtym œwiecie. – Król do-

tkn¹³ kamienia i astrologowie zbili siê w gromadkê, aby przestudio-

waæ usiany gwiazdami niebosk³on.

– Wrócimy do wie¿y, panie – powiedzia³ Araksis. – Zbadamy

dok³adnie ten obraz, po czym zdamy ci raport.

– Do po³udnia, Araksisie. Tymczasem przyœlij mi Serpiata.

background image

168

Król pogr¹¿y³ siê w zadumie, patrz¹c na roztaczaj¹cy siê przed nim

widok. Nie zauwa¿y³ przybycia genera³a Serpiata. Przybysz by³ przysa-

dzisty, potê¿nie zbudowany, nosi³ z³ocon¹ zbrojê i p³aszcz czarny jak noc.

– To nierozs¹dne, panie – g³os mia³ twardy i zgrzytliwy. – Uzbro-

jony cz³owiek ma zbyt ³atwy dostêp do twoich komnat.

– Co? Aha, tak, masz racjê, przyjacielu. Nie zabezpieczy³em kom-

naty. Mia³em myœli zbyt zajête tym – król wskaza³ odleg³e miasto.

Serpiat zdj¹³ he³m zdobny czarnym pióropuszem i powiêkszy³

obraz. Z zadum¹ potar³ brodê.

– Jest prawdziwe?

– A¿ zanadto. Araksis wróci tu w po³udnie, ale kiedy wychodzi³,

twarz mia³ bia³¹ i przera¿enie w oczach. Mnie te¿ to zatrwo¿y³o. Z po-

moc¹ Kamienia Wie¿y otworzyliœmy bramy do innych œwiatów i pod-

biliœmy je. Ale to… to nie jest inny œwiat, Serpiacie. Coœmy uczynili?

– Nie rozumiem, panie. Czego siê lêkasz?

– Tego! – wrzasn¹³ król. – Mojego miasta. Ja je zbudowa³em.

Ale gdzie jest ocean – i gdzie ja jestem?

– Ty? Tutaj. Jesteœ królem.

– Tak, tak. Wybacz mi, Serpiacie. Zbierz dziesiêæ legionów.

Musisz zdobyæ to miasto, i wszystkie dokumenty. Wszystkie. Masz

pojmaæ mieszkañców. Przes³uchaæ.

– Czy¿ nie by³o to zadaniem Sharazad? Czy¿ nie by³a moim

zwierzchnikiem?

– Rz¹dy Sharazad dobieg³y koñca. Gra skoñczona. Zrób, co

mówiê, i przygotuj ludzi. Za trzy dni otworzê szerok¹ bramê.

Pastor s³ucha³ meldunków zwiadowców. Tereny na po³udniu nie

by³y zalesione, nosi³y œlady dawnej uprawy, a na równinie przed mia-

stem widnia³y niezliczone tropy lwów. W oddali dostrze¿ono kilka

przemieszczaj¹cych siê stad. Na wschodzie by³y te¿ inne œlady, wiêk-

sze, z odciskami ogromnych pazurów.

– Widzia³eœ jakieœ bestie? – zapyta³ jeŸdŸca.

– Nie, panie. Nic nienaturalnego. Ale wysoko w lasach zauwa-

¿y³em parê wielkich niedŸwiedzi. Nigdy w ¿yciu nie widzia³em ta-

kich kolosów. Nie zbli¿a³em siê.

Obozowali nad jeziorem. Pastor kaza³ zwaliæ drzewa i zaci¹gn¹æ je

na brzeg, a nastêpnie wznieœæ z pni trzy œciany. W obrêbie tej prymityw-

nej palisady pozwoli³ rozbiæ namioty i rozpaliæ ogniska. Ludzie wyko-

nywali swoje powinnoœci jak przez sen. Wiele kobiet straci³o mê¿ów

background image

169

w czasie ataku na miasto. Mê¿czyŸni, którzy postanowili w ten tragicz-

ny poranek pójœæ do koœcio³a, wiedzieli, ¿e ich ¿ony i dzieci zosta³y za-

bite. Wszyscy ponieœli straty. Dla niektórych by³y to tylko domy, namio-

ty czy wozy. Inni utracili swoich bliskich. Wszyscy byli w szoku.

Pastor zgromadzi³ ich w jednym miejscu i pomodli³ siê o dusze

zmar³ych. Potem przydzieli³ ¿ywym zadania: zbieranie drewna na ogieñ,

pomaganie przy rozbijaniu namiotów, przygotowywanie jedzenia, po-

szukiwanie w lesie jadalnych korzeni, bulw i dzikiej cebuli.

W oddali widzia³ lœni¹ce wie¿e miasta Nierz¹dnicy i zastana-

wia³ siê, ile czasu minie, nim run¹ na nich jej szatañskie legiony.

Przybycie Bulla z Fairdem stanowi³o niespodziankê, ale jeszcze

wiêkszym zaskoczeniem by³y wieœci o spotkaniu z Szsharkiem.

– Rozmawia³eœ z pacho³kiem szatana? – wykrztusi³ Pastor, zdjê-

ty trwog¹. – Mam nadziejê, ¿e twoja dusza nie zosta³a spalona.

– Sprawia³ wra¿enie… – Bull wzruszy³ ramionami – uczciwe-

go, Pastorze. Ostrzeg³ nas przed t¹ kobiet¹.

– Nie daj siê zwieœæ, Bull. To stworzenie ciemnoœci, nie maj¹ce

pojêcia o prawdzie. Zawsze kroczy œcie¿kami oszustwa. Skoro ta

kobieta wysunê³a nam propozycjê, j¹ musimy uwa¿aæ za uczciw¹ –

choæby dlatego, ¿e ten demon mówi³ co innego.

– Pos³uchaj, Pastorze. Nie rozmawia³eœ z nim. Ja tak. I wierzê mu.

– Zatem diabe³ ciê opêta³, Bull, i nie wolno ci ufaæ.

– Twarde s³owa, Pastorze. Czy to znaczy, ¿e chcesz wydaæ uzdro-

wiciela tym stworzeniom?

– A co my wiemy o nim albo o jego powi¹zaniach z nimi? Mo¿e

jest zabójc¹. Mo¿e to on œci¹gn¹³ na nas wszystkie nieszczêœcia. Po-

modlê siê, a potem mê¿czyŸni zag³osuj¹. Ty wrócisz do wyrwy i bê-

dziesz mia³ oko na wroga.

– Nie wezmê udzia³u w g³osowaniu, Pastorze?

– Ja zrobiê to za ciebie, Bull. Zak³adam, ¿e jesteœ przeciwko…

wymianie?

– Cholera, nie móg³byœ mieæ wiêkszej racji!

– Nie musisz krzyczeæ. IdŸ ju¿.

Pastor wezwa³ Nu i razem zeszli na brzeg jeziora.

– Dlaczego poluj¹ na ciebie te stworzenia, meneer? – zapyta³.

– Wyst¹pi³em przeciwko królowi w œwi¹tyni. Ostrzeg³em lud

przez nadci¹gaj¹cymi nieszczêœciami.

– W takim razie uwa¿aj¹ ciê za zdrajcê? Nic dziwnego, meneer

Nu. Czy¿ nie jest powiedziane w Biblii, ¿e mamy szanowaæ w³adzê

królów, tak jak oni winni s¹ pos³uszeñstwo samemu Bogu?

background image

170

– Nie jestem bieg³y w naukach twojej Biblii, Pastorze. Jestem

pos³uszny Prawu Jedynego. Bóg przemówi³ do mnie i nakaza³ mi

prorokowaæ.

– Jeœli by³ z tob¹ szczery, meneer, nie pozwoli³by ciê skrzyw-

dziæ. A ty uciek³eœ przed prawem swojego króla. ¯aden prawdziwy

prorok nie boi siê królów. Eliasz wyst¹pi³ przeciwko Achabowi,

Moj¿esz przeciwko faraonowi, Jezus przeciwko Rzymianom

– Nie znam Jezusa, ale czyta³em w Biblii Shannowa o Moj¿e-

szu. Czy nie uciek³ on na pustyniê, a dopiero potem wróci³ na ratu-

nek swojemu ludowi?

– Nie bêdê wdawa³ siê w s³owne potyczki, meneer. Dziœ wie-

czorem ludzie zadecyduj¹ o twoim losie.

– Mój los spoczywa w rêkach Boga, Pastorze. Nie w waszych.

– Naprawdê? Ale którego Boga? Nie wiesz nic o Jezusie, synu

Boga. Nie znasz Biblii. Jak mo¿esz byæ cz³owiekiem Boga? Twoje

oszustwo nie zna miary, ale mnie nie okpisz, bowiem Pan da³ mi dar

poznawania prawdy. Nie opuœcisz terenu obozu. Wydam rozkazy;

jeœli spróbujesz, zostaniesz zakuty w ³añcuchy. Rozumiesz?

– A¿ nazbyt dobrze.

Po zachodzie s³oñca Pastor zawezwa³ mê¿czyzn i zacz¹³ do nich

przemawiaæ. Przerwa³a mu Beth McAdam, która wesz³a do krêgu.

– Czego tu szukasz, Beth? – zapyta³ Pastor.

– Chcê pos³uchaæ, Pastorze. Podobnie jak pozosta³e kobiety.

A mo¿e zamyœlasz wykluczyæ nas z tego zebrania?

– Napisane jest, ¿e kobiety winny milczeæ na spotkaniach reli-

gijnych, a nie przystoi podwa¿aæ œwiêtego prawa.

– Nie podwa¿am œwiêtego prawa, czymkolwiek, u licha, ono jest.

Ale dwie trzecie tu obecnych to kobiety, i nie damy sob¹ pomiataæ.

Nikt nie bêdzie ¿y³ moim ¿yciem ani podejmowa³ za mnie decyzji,

i wiedz, ¿e pos³a³am do diab³a dusze mê¿czyzn, którzy próbowali to

robiæ. Chcesz zadecydowaæ o losie mojego przyjaciela, ale, na Boga,

ja mam tu coœ do powiedzenia. M y mamy coœ do powiedzenia.

Wokó³ t³oczy³y siê kobiety. Do przodu wysunê³a siê Martha, jej

w³osy zasrebrzy³y siê w gêstniej¹cym mroku.

– Nie by³o ciê na szlaku, Pastorze – powiedzia³a – kiedy mene-

er Nu uzdrowi³ z³o¿onych chorob¹. Mia³ Kamieñ Daniela, a wszy-

scy wiemy, ile on jest wart. Móg³ dziêki niemu zyskaæ bogactwo,

zapewniæ sobie beztroskie ¿ycie. Ale nie, on u¿y³ go dla ludzi, któ-

rych nie zna³. Moim zdaniem, wydawanie go zgrai zabójców nie jest

po chrzeœcijañsku.

background image

171

– Doœæ! – rykn¹³ Pastor, zrywaj¹c siê na nogi. – Wezwa³em mê¿-

czyzn, ¿eby przeprowadzili g³osowanie. To jasne, ¿e ten diabe³, Sza-

tan, raz jeszcze wnikn¹³ w serca kobiet, jak owego straszliwego dnia,

kiedy cz³owiek zosta³ wygnany z rozkoszy Edenu. G³osowaæ, mówiê!

– Nie, Pastorze – Josiah Broome chrz¹kn¹³ i dŸwign¹³ siê z zie-

mi. – Nie powinniœmy g³osowaæ. To by nas poni¿y³o. Nie jestem cz³o-

wiekiem przemocy i bojê siê o nas wszystkich, ale fakty s¹ proste.

Meneer Nu, mówisz, nie jest prawdziwym cz³owiekiem Boga. A prze-

cie¿ w Biblii czytamy: „Os¹dzajcie ich po pracy”. Có¿, os¹dzam go

po pracy. On wyleczy³ naszych ludzi, nie nosi broni, nie mówi nic

z³ego. Ta kobieta, Sharazad, której wed³ug ciebie mamy wierzyæ,

kupi³a pistolety od meneera Scayse, a potem poszczu³a te demony na

nasz¹ wspólnotê. Os¹dzam j¹ po jej czynach. G³osowanie nad tak¹

wymian¹ bêdzie hañb¹, której nie zniosê.

– Mówisz jak tchórz! – krzykn¹³ Pastor. – I nie g³osuj, Broome.

OdejdŸ. Umyj rêce jak Pi³at. Rozejrzyj siê! Widzisz dzieci i kobiety

skazane na œmieræ. Dlaczego? ¯eby jeden cz³owiek – którego nie

znamy – unikn¹³ kary za zdradê?

– Jak œmiesz nazywaæ go tchórzem? – wybuch³a Beth. – Nawet

jeœli masz racjê, ten cz³owiek po prostu woli œmieræ od wstydu. Mam

dwójkê dzieciaków i oddam ¿ycie, ¿eby zapewniæ im szczêœcie i zdro-

wie. Ale niech mnie diabli, jeœli nara¿ê ¿ycie kogoœ innego.

– Dobrze – powiedzia³ Pastor, walcz¹c o zachowanie zimnej

krwi. – Zatem niech g³osuj¹ wszyscy obecni. I oby Pan Bóg was na-

tchn¹³. Niech wszyscy, którzy s¹ za tym, by ten cz³owiek wróci³ do

swojego ludu, podejd¹ tutaj i stan¹ za mn¹.

Parê osób zaczê³o przesuwaæ siê powoli. Faird te¿ wsta³.

– IdŸ z nimi, Ezro Faird, i nigdy do mnie nie wracaj – zawo³a³a

jakaœ kobieta. Faird zachwia³ siê niezdecydowanie, i usiad³. W sumie

za Pastorem stanê³o dwudziestu siedmiu mê¿czyzn i trzy kobiety.

– No i postanowione – oznajmi³a Beth. – A teraz zajmijmy siê

wieczerz¹. – Zawróci³a na piêcie i podesz³a do Josiaha Broome’a.

– Nie zawsze siê zgadzamy, meneer, ale, wierz mi lub nie, prze-

praszam za to, co ci nagada³am. I jestem dumna, ¿e s³ysza³am dziœ

twoj¹ mowê.

On sk³oni³ siê i uœmiechn¹³ z zak³opotaniem.

– Nie jestem cz³owiekiem zdecydowanych akcji, Beth. Ale te¿

jestem dumny z tego, jak post¹pili dziœ ludzie. Prawdopodobnie na

d³u¿szy dystans nie ma to wiêkszego znaczenia, ale œwiadczy, ¿e ludz-

koœæ zdolna jest do szlachetnoœci.

background image

172

– Zjesz kolacjê ze mn¹ i moimi dzieæmi?

– Z przyjemnoœci¹.

Rozdzia³ dwudziesty siódmy

S

hannow i Scayse wspiêli siê na grzbiet ostatniego wzgórza i ze

szczytu spojrzeli na jezioro. By³o piêkne i mroczne. Ksiê¿yc

wisia³ na niebie miêdzy dwoma dalekimi szczytami, a tafla wody po-

³yskiwa³a niczym srebro. Obozowisko na brzegu rozœwietlone by³o

blaskiem ognisk, wozy jak naszyjnik z pere³ otacza³y palisadê. Z gó-

ry wszystko wygl¹da³o sielankowo.

– To piêkny kraj – powiedzia³ Scayse. – Przeklêty przez Boga,

ale piêkny.

Shannow zachowa³ milczenie. Omiata³ wzrokiem horyzont, szu-

kaj¹c œladu gadów. Razem ze Scaysem przebyli wyrwê w murze i nat-

knêli siê na liczne tropy, ale wroga nie napotkali. Shannow by³ zanie-

pokojony. Dopóki wiedzia³, gdzie jest wróg, móg³ zaplanowaæ wal-

kê albo ucieczkê. Ale No¿ownicy zniknêli, a ich tropy wskazywa³y,

¿e ruszyli do lasów na zachód od obozowiska.

– Nie jesteœ gadu³¹, co, Shannow?

– Odzywam siê, kiedy mam coœ do powiedzenia, Scayse. Wy-

daje mi siê, ¿e odbywa siê jakieœ zebranie. – Shannow wskaza³ na

œrodek obozu.

– ZejdŸmy na dó³. Nie chcê, ¿eby decydowano beze mnie.

Shannow ruszy³ pierwszy, prowadz¹c ogiera. Czujka zauwa¿y³a

ich, pozna³a Scaysego i dwaj mê¿czyŸni zostali wprowadzeni przez

przerwê w palisadzie. Pastor wyszed³ im na spotkanie. Shannow za-

uwa¿y³, ¿e jest zaczerwieniony i ma gniew w oczach.

– K³opoty, Pastorze?

– Trudno byæ prorokiem we w³asnym kraju – warkn¹³ Pastor. –

Gdzie pozostali?

– Nie ¿yj¹ – poinformowa³ Scayse. – Co siê dzieje?

Pastor szybko opowiedzia³ im o zebraniu i o jego, jak powie-

dzia³, szatañskim wyniku.

– Byæ mo¿e by³oby inaczej, gdybyœ tu by³ – rzek³ do Shanno-

wa, ale Cz³owiek Jeruzalem tego nie skomentowa³; zaprowadzi³ wierz-

chowca do konowi¹zu nad jeziorem, rozkulbaczy³ go i szczotkowa³

background image

173

przez parê minut. Da³ mu obroku, pozwoli³ napiæ siê z jeziora i przy-

wi¹za³ do rozpiêtej linki.

Pokrêci³ siê po obozie, szukaj¹c Beth McAdam. Znalaz³ j¹ przy

jej wozie, siedz¹c¹ przy ogniu w towarzystwie Josiaha Broome’a i Nu.

W pobli¿u spa³y otulone kocami dzieci.

– Mogê siê przysi¹œæ?

Beth zrobi³a mu miejsce obok siebie, ale Broome wsta³.

– Dziêkujê, Beth, za towarzystwo. Pójdê ju¿.

– Jeszcze wczeœnie, Josiah. Dok¹d ci spieszno?

– Chyba po³o¿ê siê spaæ. – Skin¹³ g³ow¹ Shannowowi i odszed³.

– Ten cz³owiek mnie nie lubi – stwierdzi³ Shannow.

Beth poda³a mu kubek bakera.

– Nie, nie lubi. S³ysza³eœ, co siê sta³o?

– Tak. Jak leci, Nu?

Budowniczy statków wzruszy³ ramionami.

– NieŸle, Shannow. Ale wasz Pastor jest nieszczêœliwy; uwa¿a, ¿e

jestem uczniem diab³a. ¯al mi go. ¯yje w wielkim napiêciu, a jednak

dokona³ cudów, ¿eby zorganizowaæ ludzi. Dobry z niego przywódca,

ale jak wszyscy przywódcy jest przekonany, ¿e tylko on ma racjê.

Rozleg³ siê huk strza³ów w lesie na zachodzie, ponad milê od

obozu. Shannow wsta³ i wyjrza³ na otwart¹ przestrzeñ. Nie móg³ ni-

czego dojrzeæ, wiêc wróci³ na miejsce i opró¿ni³ kubek.

– Chyba wiem, jak móg³bym wróciæ do domu – powiedzia³ Nu. –

W œwi¹tyni w Ad by³a wewnêtrzna kaplica, gdzie raz w roku Starsi

leczyli potrzebuj¹cych. Mieli Sipstrassi. Jeœli koniec nast¹pi³ nagle,

byæ mo¿e kamienie nadal s¹ tam ukryte.

– Dobry pomys³ – pochwali³ Shannow. – Sam tam jadê. ChodŸ

ze mn¹.

– Co chcecie tam robiæ? – zaciekawi³a siê Beth.

– Pastor i inni mówi¹ o mieœcie bestii w³adanym przez czarn¹

królow¹. Powinienem pójœæ do niej, opowiedzieæ o gadach i ataku.

– Ale ona jest z³a – zaoponowa³a Beth. – Zginiesz.

– Kto mówi, ¿e jest z³a? – zapyta³ Shannow. – Pastor nigdy jej

nie widzia³. Nikt od lat nie przechodzi³ na drug¹ stronê muru. Ufam

tylko w³asnym oczom, Beth McAdam.

– Ale chyba pamiêtasz tê bestiê, tego lwa w miasteczku. Wi-

dzia³eœ go. By³ przera¿aj¹cy.

– Spotka³em podobne stworzenie, kiedy by³em w potrzebie,

Beth. Ten lew uleczy³ moje rany i otoczy³ mnie opiek¹. Opowiedzia³

mi o Czarnej Pani; powiedzia³, ¿e by³a ona nauczycielem i pracowa³a

background image

174

wœród ludzi, Lwów, NiedŸwiedzi i Wilków. Nie bêdê ufa³ plotkom.

Nie bêdê nikogo os¹dza³.

– Ale jeœli siê mylisz…

– Bêdzie, jak ma byæ.

– Pojadê z tob¹, Shannow – oznajmi³ Nu. – Potrzebny mi ka-

mieñ. Muszê wróciæ do domu. Mój œwiat umiera, muszê tam byæ.

Shannow pokiwa³ g³ow¹.

– PrzejdŸmy siê. Musimy omówiæ pewne sprawy. 

Zeszli nad jezioro i usiedli nad wod¹. 

– Kiedy rozmawialiœmy na wzgórzu, nie wyjawi³eœ jego imie-

nia. Powiedz mi, czy to Pendarric?

– Tak. Król królów Czy to wa¿ne?

– Zawdziêczam mu ¿ycie. Dwa razy mnie uratowa³. Trzy lata

temu przyszed³ do mnie we œnie i pokaza³ mi miecz. Powiedzia³, ¿e

jeœli kiedykolwiek go zobaczê i bêdê go potrzebowa³, to mam po

niego siêgn¹æ. Kiedy znalaz³em Sarenta w jaskini Kamienia-Matki,

zobaczy³em miecz wyryty na powierzchni o³tarza. Wyci¹gn¹³em rêkê

i moje palce zacisnê³y siê na rêkojeœci. PóŸniej, kiedy jaskinia zosta-

³a zalana, a ja by³em bliski œmierci, obok mnie pojawi³a siê twarz

Pendarrica, i on wskaza³ mi drogê ucieczki.

– Nie rozumiem tego wszystkiego, Shannow. Co próbujesz mi

powiedzieæ?

– Jestem jego d³u¿nikiem. Nie mogê wyst¹piæ przeciwko niemu.

Nu podniós³ p³aski kamyk i rzuci³ go na wodê.

– By³ czas, kiedy Pendarric by³ dobrym królem, wielkim i wspa-

nia³omyœlnym. Ale synowie Beliala przyszli do niego i pokazali mu

moc Sipstrassi po nakarmieniu krwi¹. On siê zmieni³, Shannow. Po-

ch³onê³o go z³o. Widzia³em dzieci wleczone za nó¿ki na o³tarze

Molocha-Beliala. Widzia³em, jak podrzynano im gard³a. Widzia³em

zabijane setkami kobiety.

– Ale ja wiem, ¿e mówisz prawdê, poniewa¿ Pendarric powie-

dzia³ mi, ¿e by³ królem, który zniszczy³ œwiat. On upadnie, niezale¿-

nie od tego, co zrobiê albo czego nie zrobiê.

Nu cisn¹³ drugi kamyk.

– Budujê statki, Shannow. Kszta³tujê stêpki, obrabiam wrêgi.

Wszystko we w³aœciwym miejscu i w odpowiednim porz¹dku. Nie mo¿na

zaczynaæ od pok³adu i przechodziæ do burt. Tak samo jest z Pendarri-

kiem. Ty i ja jesteœmy s³ugami Stwórcy, a On tak¿e wierzy w porz¹dek.

Stworzy³ wszechœwiat, s³oñca, ksiê¿yce i gwiazdy. Potem ziemiê. Po-

tem stworzenia morskie. Na koniec cz³owieka. Wszystko w kolejnoœci.

background image

175

– Co to ma wspólnego z Pendarrikiem?

– Wszystko. On zmieni³ porz¹dek wszechœwiata. Atlantyda jest

martwa, Shannow; umar³a dwanaœcie tysiêcy lat temu. A jednak jest

tutaj, jej s³oñce œwieci razem z naszym. Uratowa³ ciê duch Pendarri-

ca, nie sam król. Rozumiesz? Z³y w³adca, który próbuje podbiæ nie-

wyobra¿alne œwiaty, jeszcze ciê nie spotka³. Wkroczy w twoje ¿ycie

dopiero po zag³adzie Atlantydy. Tym samym nie jesteœ mu nic wi-

nien. I jeszcze jedno, Shannow. Ju¿ wyst¹pi³eœ przeciwko niemu, i byæ

mo¿e on ju¿ wie o tobie. Mo¿e dlatego przyby³ do ciebie przed trze-

ma laty. Zna³ ciê, chocia¿ ty nie wiedzia³eœ o jego istnieniu.

– Moje myœli przypominaj¹ kotka, który ugania siê za w³asnym

ogonem – uœmiechn¹³ siê Shannow – ale myœlê, ¿e rozumiem. Mimo

to nie wyst¹piê otwarcie przeciwko niemu.

– Mo¿esz zostaæ do tego zmuszony. WyobraŸ sobie sztorm i dwa

zwi¹zane razem statki. Jak myœlisz, co stanie siê z drugim, jeœli pierw-

szy ma dziurawe dno?

– Nie wiem. Zatonie?

– Istotnie. Dlatego zastanów siê nad tym, przyjacielu. Pendarric

po³¹czy³ nasze dwa œwiaty. Istnieje przejœcie do przesz³oœci. Co siê

stanie, kiedy podnios¹ siê fale oceanu?

Shannow zadr¿a³ i spojrza³ w gwiazdy.

– W Balacris – zacz¹³ – mia³em wizjê. Zobaczy³em falê przyp³y-

wu pêdz¹c¹ ku miastu, wy¿sz¹ ni¿ góry i czarn¹ jak smo³a. S³ysza³em,

jak ryczy. By³ to okropny widok. Myœlisz, ¿e przeleje siê przez bramê?

– A co mog³oby j¹ powstrzymaæ?

Obaj mê¿czyŸni milczeli przez chwilê, potem Shannow wyj¹³

z kieszeni z³ot¹ monetê, któr¹ znalaz³ w jaskini Shir-rana. Popatrzy³

na wyryte napisy.

– Co to jest? – zapyta³ Nu.

– Miecz Boga – wyszepta³ Shannow.

Bull œci¹gn¹³ wodze i ws³ucha³ siê w nag³¹ kanonadê. Pod¹¿a³

za No¿ownikami w dyskretnej odleg³oœci, obserwuj¹c, jak zbli¿aj¹

siê do granicy lasu. Przypuszcza³, ¿e ich celem jest kr¹g obozowiska

i atak pod os³on¹ ciemnoœci. Mia³ zamiar zawróciæ i ostrzec Pastora,

kiedy ciszê zak³óci³ huk strza³ów. Obejrza³ siê na daleki obóz, w któ-

rym mruga³y œwiat³a ognisk. Gdyby teraz wróci³, mia³by niewiele do

zameldowania. Wyci¹gn¹³ pistolet i sprawdzi³ ³adunki, potem z bro-

ni¹ w rêku wprowadzi³ konia miêdzy drzewa. Jecha³ powoli, œcie¿k¹

background image

176

wydeptan¹ przez jelenie. Zatrzymywa³ siê czêsto i wytê¿a³ s³uch.

Zerwa³ siê wiatr; ga³êzie nad jego g³ow¹ szumia³y i poskrzypywa³y.

Od czasu do czasu podmuchy przycicha³y, i wówczas Bull mia³ wra-

¿enie, ¿e s³yszy porykiwanie. Pot zrosi³ mu czo³o.

Zdj¹³ kapelusz i przetar³ twarz rêkawem koszuli.

– Chybaœ zwariowa³, ch³opie – powiedzia³ g³oœno i tr¹ci³ piêta-

mi boki koby³ki. By³a to dobra klaczka, górskiego chowu, drobna,

ale wytrzyma³a i szybka na krótkich dystansach. Teraz kuli³a uszy

i porusza³a siê strachliwie, jakby p³oszy³ j¹ zapach niesiony przez

nocne podmuchy. Wiatr ucich³ i Bull us³ysza³ przera¿aj¹ce warcze-

nie. Œci¹gn¹³ wodze i zastanowi³ siê, czyby nie zawróciæ. Zamiast

tego zsiad³, przywi¹za³ kuca do ga³êzi i poczo³ga³ siê do przodu.

Rozsun¹³ ga³êzie gêstego krzaka i ujrza³ scenê rzezi. Na polanie

le¿a³y cia³a gadów, darte zêbami i pazurami przez ogromne stwory.

Na œrodku polany zobaczy³ kobietê o z³otych w³osach, wleczon¹

w ciemnoœæ. Porachowa³ pospiesznie wielkie stworzenia. Na pola-

nie grasowa³o ich oko³o czterdziestu, zewsz¹d dobiega³o warczenie.

Cofn¹³ siê, odwodz¹c kurki pistoletów.

Nagle zawis³y nad nim pazury kolosalnej bestii. Bull przetoczy³

siê i strzeli³ w chyl¹ce siê ku niemu rozdziawione szczêki, ale potê¿-

na, zbrojna pazurami ³apa zd¹¿y³a go dosiêgn¹æ i rzuciæ w powie-

trze. Wyl¹dowa³ ciê¿ko, lecz uda³o mu siê strzeliæ raz jeszcze. Zwie-

rzê zbli¿a³o siê, bryzgaj¹c krwi¹ z pyska.

Z krzaków wype³z³ Szshark z z¹bkowatym sztyletem w d³oni.

Skoczy³ na grzbiet zwierza i wrazi³ nó¿ w jego prawe œlepie. Stwór

upad³ z wielkim hukiem. Bull poderwa³ siê na nogi i popêdzi³ do kuca

z gadem u boku. Skoczy³ na siod³o, odwi¹za³ wodze. Ze wszystkich

stron dochodzi³ trzask, gdy wielkie cielska przedziera³y siê przez gêste

poszycie. Szshark sykn¹³ i znieruchomia³, wznosz¹c skrwawiony szty-

let. Bull odruchowo wyci¹gn¹³ ku niemu rêkê.

– Lepiej bierzmy nogi za pas – zawo³a³.

Szshark z³apa³ rêkê i skoczy³ na siod³o za Bullem. Kuc ruszy³

z kopyta i pogalopowa³ jeleni¹ œcie¿k¹ w takim tempie, jakby mu siê

ogon pali³. Wkrótce znaleŸli siê na otwartym terenie.

– Mnóssstwo dobra walka – powiedzia³ Szshark. – Du¿o duszsz.

Bull wstrzyma³ konia i obejrza³ siê. NiedŸwiedzie zatrzyma³y

siê na granicy lasu i patrzy³y w ich stronê. Gdy kuc odsapn¹³, ruszyli

truchtem w kierunku obozu.

– Nie jestem pewien, czy zostaniesz mile przyjêty, Szshark. Pa-

stor z rozkosz¹ usma¿y³by ciê w oleju. – Gad milcza³. Jego klinowa-

background image

177

ta g³owa spoczywa³a bez ruchu na ramieniu Bulla. – S³yszysz, co

mówiê?

Gad nie poruszy³ siê. Bull zakl¹³ i jecha³ dalej. Stra¿e przepuœci-

³y go, poniewczasie dostrzegaj¹c pasa¿era. Wieœci rozesz³y siê po

obozie szybciej, ni¿ po¿ar po suchym stepie. Bull zsiad³, przekrêca-

j¹c siê, aby z³apaæ spadaj¹cego Szsharka. Po³o¿y³ go na trawie, zo-

baczy³ straszliwe, zadane przez pazury rany na jego ramionach i ple-

cach. Szshark otworzy³ z³ote oczy.

– Wiele duszsz – wysycza³. Zamruga³ i popatrzy³ na otaczaj¹ce

go twarze. Jego oczy zamgli³y siê, a pokryta ³usk¹ rêka zacisnê³a siê

na ramieniu Bulla. – Wytnij mi serce – poprosi³. – Ty… – Z³ote oczy

zniknê³y za zamkniêtymi powiekami.

– Czemuœ przywióz³ tu tego demona? – zapyta³ Pastor.

Bull podniós³ siê.

– Wszyscy zginêli, Pastorze, Bogu niech bêd¹ dziêki. Ten to

Szshark. Uratowa³ mnie w lesie. S¹ tam stworzenia cholernie wielkie,

wysokie na dziesiêæ, dwanaœcie stóp. Wygl¹daj¹ jak niedŸwiedzie.

W jednej chwili rozprawi³y siê z gadami. Ta kobieta te¿ nie ¿yje.

– Mo¿emy zatem wracaæ do Doliny Pielgrzymiej – powiedzia³a

Beth McAdam. – Zdarzy³ siê cud.

– Nie – sprzeciwi³ siê Pastor. – Nie rozumiesz? Zostaliœmy tu

przyprowadzeni niczym dzieci Izraela. Ale nasza praca jest zaledwie

pocz¹tkiem. Nale¿y zgubiæ Wielk¹ Nierz¹dnicê i spuœciæ na tê zie-

miê Miecz Boga. Wtedy, zaprawdê, Bóg nas pob³ogos³awi, wilk spo-

cznie obok jagniêcia, a lwy jeœæ bêd¹ trawê niczym wo³y. Nie poj-

mujesz?

– Nie chcê ju¿ walczy栖 oznajmi³a Beth. – Jutro wracam do

domu. – Pozostali poparli j¹ pomrukiem. – S³uchaj, Pastorze, dobrze

siê spisa³eœ, wszyscy jesteœmy z ciebie dumni. Gdyby nie ty, niechyb-

nie byœmy zginêli. Jestem ci wdziêczna, naprawdê. Zawsze bêdziesz

mile widziany w moim domu. Ale w³aœnie tam mam zamiar jecha栖

do domu. Nie wiem nic o tej twojej nierz¹dnicy, i nie obchodzi mnie

¿aden miecz. Ni cholery.

– A zatem pójdê sam. Pod¹¿ê œcie¿k¹ Boga.

Odszed³ i osiod³a³ konia. Shannow podszed³ do niego.

– Upewnij siê, czy to na pewno œcie¿ka Boga, Pastorze, zanim

na ni¹ wkroczysz – poradzi³.

– Mam dar, Shannow. Nie mo¿e spotkaæ mnie ¿adna krzywda.

Nie pojedziesz ze mn¹? Jesteœ cz³owiekiem Bo¿ym.

– Mam inne plany, Pastorze. Uwa¿aj na siebie.

12 – Ostatni stra¿nik

background image

178

– Moje przeznaczenie zwi¹zane jest z mieczem, Shannow. Wiem

to. Ono wype³nia mój umys³, nabrzmiewa w moim sercu.

– Niech Bóg bêdzie z tob¹, Pastorze.

– Taka Jego wola – odpar³ Pastor, dosiadaj¹c konia.

Rozdzia³ dwudziesty ósmy

raksis odsun¹³ obliczenia i spojrza³ na s³oñce. Dochodzi³o po-

 ³udnie. By³ strachliwym cz³owiekiem. Mia³ czterysta dwadzie-

œcia siedem lat, by³ chory i umieraj¹cy, kiedy Pendarric po raz pierw-

szy wezwa³ go do zimowego pa³acu w Balacris. Ale Sipstrassi od-

mieni³ jego ¿ycie. Król uzdrowi³ go, zwróci³ mu utracon¹ m³odoœæ.

Jednak¿e od tego czasu przez dwór przewinê³o siê wielu astrologów,

a siedemnastu z nich zosta³o skazanych na œmieræ za sprawienie kró-

lowi przykroœci. Nie znaczy to, ¿e Pendarric kara³ ich za niepomyœl-

ne wró¿by – po prostu nie tolerowa³ b³êdów. Oczekiwa³ od astrolo-

gów dok³adnego przewidywania przysz³oœci, choæ, o czym wiedzieli

wszyscy wtajemniczeni, zg³êbianie przeznaczenia by³o sztuk¹, nie

nauk¹. Araksis znalaz³ siê w tym samym k³opotliwym po³o¿eniu, ja-

kie zadecydowa³o o smutnym losie jego by³ych kolegów. Podniós³

siê z westchnieniem, zbieraj¹c pergaminy.

Drzwi ukaza³y siê na œcianie i astrolog otworzy³ je, wysoko pod-

nosz¹c g³owê i prostuj¹c szczup³e ramiona.

– I co? – zapyta³ król.

Araksis roz³o¿y³ pergaminy na stole przed Pendarrikiem.

– Gwiazdy przesunê³y siê, panie… a raczej œwiat siê obróci³.

Ogromnie trudno jest stwierdziæ, jak to siê sta³o. Niektórzy z moich

kolegów s¹ przekonani, ¿e œwiat – który, jak wiemy, obraca siê wo-

kó³ S³oñca – stopniowo zmieni³ swoje po³o¿enie. Sam sk³aniam siê

ku teorii kataklizmu, który zmieni³ oœ Ziemi. Wyczerpaliœmy dwa

kamienie w próbie odkrycia prawdy. Jesteœmy pewni tylko tego, ¿e

ziemie, jakie nam pokaza³eœ, niegdyœ le¿a³y na dnie oceanu.

– Znasz proroctwa tego Nu-Khasisatry?

– Tak, panie. I d³ugo siê namyœla³em przed zaprezentowaniem

ci tej teorii.

– On twierdzi, ¿e Ziemia przekrêci siê z powodu mojego z³a.

Czy chcesz mi powiedzieæ, ¿e zgadzasz siê z jego bluŸnierstwem?

background image

179

– Wasza wysokoœæ, nie jestem przywódc¹ ani filozofem; jestem

badaczem magii gwiezdnej. W odpowiedzi na twoje pytanie mogê

tylko rzec, ¿e wszelkie dowody wskazuj¹, i¿ Atlantyda przez tysi¹ce

lat bêdzie spoczywa³a na dnie oceanu. Nie potrafiê okreœliæ, jak ani

kiedy dojdzie do katastrofy. Ale jeœli Nu-Khasisatra ma racjê, nast¹-

pi ona wkrótce. Powiedzia³, ¿e koniec roku ujrzy zag³adê Atlantydy,

a koniec roku mamy za szeœæ dni.

– Czy kiedykolwiek ¿y³ król potê¿niejszy ode mnie, Araksisie?

– Nie, panie. Pisana historia nie wspomina o w³adcy choæby

równemu tobie.

– A jednak ten kataklizm wykracza poza moj¹ kontrolê?

– Na to wygl¹da, panie. Widzieliœmy przysz³e miasto Ad i na-

sz¹ gwiezdn¹ wie¿ê obroœniêt¹ muszlami, oblepion¹ b³otem oceanu.

– Za trzy dni Serpiat poprowadzi legiony do tamtego œwiata.

Wtedy zobaczymy. Czy mo¿na, znaj¹c przysz³oœæ, odmieniæ bieg

teraŸniejszoœci?

– W tym jednym kryje siê wiele pytañ, panie. Przysz³oœæ mówi

nam, co ju¿ siê sta³o. Czy mo¿emy cokolwiek odmieniæ? W przy-

sz³oœci kataklizm ju¿ mia³ miejsce. Unikaj¹c go odmienilibyœmy przy-

sz³oœæ, i tym samym nie mielibyœmy prawa ujrzeæ tego, co widzieli-

œmy. A jednak to widzieliœmy.

– Co radzisz?

– Zamkn¹æ wszystkie bramy i przygotowaæ miasto Kamienia-

Matki na zmiany, jakim podlegnie Ziemia. Skupiæ ca³¹ moc Sipstras-

si na zachowaniu równowagi œwiata.

– Ca³ego œwiata? Nie mamy tak wielkiej mocy. Poza tym, czym

staniemy siê bez Sipstrassi? Zwyk³ymi ludŸmi… ludŸmi, którzy sta-

rzej¹ siê, choruj¹ i umieraj¹. Musi byæ inny sposób. Zaczekam na

raport Serpiata.

– A Sharazad, panie?

– Nie ¿yje… zabita przez w³asn¹ g³upotê. Miejmy nadziejê, ¿e

to nie omen. Co mówi¹ moje gwiazdy?

Araksis chrz¹kn¹³.

– Nie mam do powiedzenia nic, co ju¿ nie by³oby oczywiste,

panie. Nasta³ czas wielkiego napiêcia i wielkiego ryzyka. Wskazana

jest podró¿, z której nie ma powrotu.

– Mówisz o mojej œmierci? – wybuchn¹³ król. Wyci¹gn¹³ zdo-

biony z³otem sztylet i przy³o¿y³ go do gard³a astrologa.

– Przysi¹g³em mówiæ prawdê. Jestem wierny danemu s³owu –

wyszepta³ Araksis, patrz¹c w b³yszcz¹ce oczy monarchy. – Nie wiem.

background image

180

Pendarric odepchn¹³ astrologa.

– Nie umrꠖ sykn¹³. – Prze¿yjê, mój naród tak¿e. Nie ma na

œwiecie innego prawa ni¿ moje. Nie ma innego Boga poza Pendarri-

kiem!

Clem Steiner zwlók³ siê z pos³ania na wozie i naci¹gn¹³ koszulê.

Szwy naci¹ga³y skórê na piersiach, a lewa noga by³a zdrêtwia³a, ale

szybko wraca³ do zdrowia. Ubra³ siê powoli i wgramoli³ siê na ko-

zio³. Beth zak³ada³a jarzma wo³om. Zamar³a na jego widok.

– Niech mnie diabli, jeœli nie jesteœ g³upcem, na jakiego wygl¹-

dasz – wrzasnê³a. – Wracaj na wóz i po³ó¿ siê. Pozrywasz szwy, a ja

ich nie poprawiê.

Samuel wybuchn¹³ œmiechem. Steiner uœmiechn¹³ siê do ch³opca.

– Czy ona nie wœcieka siê zbyt ³atwo?

Samuel pokiwa³ g³ow¹ i strzeli³ oczami ku matce.

– Zreszt¹, rób jak uwa¿asz – powiedzia³a Beth. – Skoro tak ci

siê spieszy do chodzenia, pomó¿ Mary przy œniadaniu. Za godzinê

ruszamy.

Shannow przyby³, gdy ranny rozpocz¹³ bolesn¹ operacjê zsiada-

nia z wozu. Brak³o mu tchu, zrobi³ siê bia³y jak kreda. Stan¹³ nie-

pewnie na ziemi, kurczowo przytrzymuj¹c siê hamulca. Shannow

z³apa³ go pod ramiê i podprowadzi³ do ogniska.

– Zawsze mnie ratujesz, Shannow. Zaczynam patrzeæ na ciebie

jak na matkê.

– Dziwiê siê, ¿e jeszcze ¿yjesz, Steiner. Musisz byæ twardszy

ni¿ s¹dzi³em.

Clem zdoby³ siê na nik³y uœmiech. Po³o¿y³ siê, a Shannow przy-

siad³ obok niego.

– Mam nadziejê, ¿e minê³o ci pragnienie pozbawienia mnie ¿ycia.

– Dok³adnie – odpar³ Steiner. – Zabijanie ciê przeczy³oby do-

bremu wychowaniu. Co to by³o za zamieszanie w nocy?

– Gady zosta³y wybite. Twój przyjaciel Bull poda ci szczegó³y.

Wartownik krzykn¹³ ostrzegawczo. Shannow zostawi³ Steinera

i podbieg³ do palisady. Ponad sto niedŸwiedzi ci¹gnê³o powoli po

otwartym terenie. Jakiœ mê¿czyzna podniós³ strzelbê.

– Nie strzelaj! – zawo³a³ Shannow. Mê¿czyzna niechêtnie wy-

kona³ polecenie.

Zwierzêta by³y ogromne, mia³y masywne barki i nie ow³osione

pyski. £apy, nieproporcjonalnie d³ugie, zwisa³y niemal do ziemi.

background image

181

Wiêkszoœæ wêdrowa³a wyprostowana, ale od czasu do czasu opada³y

na cztery ³apy. Shannow wyszed³ im na spotkanie.

– Oszala³eœ? – zawo³a³ za nim Scayse.

Shannow ruchem rêki nakaza³ mu milczenie. Zbli¿y³ siê do sta-

da i przystan¹³, wsuwaj¹c d³onie za pas.

Z bliska stworzenia przypomina³y Shir-rana. Choæ ich cielska

by³y zwierzêce i powykrêcane, oczy mia³y okr¹g³e i ludzkie, a wy-

raz pysków przekazywa³ œlady minionego cz³owieczeñstwa.

– Jestem Shannow – przedstawi³ siê.

Zwierzêta zatrzyma³y siê i przysiad³y na zadach, wlepiaj¹c w nie-

go oczy. Jeden, wiêkszy od pozosta³ych, opad³ na cztery ³apy i ruszy³

w jego stronê. Shannowa swêdzia³y rêce – pragn¹³ zacisn¹æ je na

kolbach pistoletów. Zwierzê przybli¿y³o siê i wyprostowa³o; pazu-

rzaste ³apy œmignê³y obok twarzy Shannowa i spoczê³y na jego ra-

mionach. Pysk stworzenia niemal dotyka³ jego twarzy.

– Sha-nnow? – powtórzy³o.

– Tak. Tak siê nazywam. Zabiliœcie naszych wrogów, jesteœmy

wdziêczni.

Pazur dotkn¹³ policzka Shannowa; wielka g³owa zako³ysa³a siê

z boku na bok.

– Nie wrogów, Sha-nnow. JeŸdziec zabra³ jednego do waszego

obozu.

– On nie ¿yje.

– Czego szukacie w kraju Dianae?

– Uciekliœmy tutaj przed gadami. Teraz wozy zawróc¹ do doli-

ny za murem. Nie mamy zamiaru ciê skrzywdzi栖 ani twoich ludzi.

– Ludzi, Sha-nnow? Nie ludzi. Stworów. Bestii. – Warkn¹³, zdj¹³

³apy z ramion Shannowa i przycupn¹³ na trawie. Shannow usiad³ obok

niego.

– Nazywam siê Kerril. Wyczuwam ich strach – powiedzia³o

stworzenie, wykrêcaj¹c g³owê w stronê obozu.

– Tak, boj¹ siê. Ja te¿. Strach jest darem, Kerril. Utrzymuje cz³o-

wieka przy ¿yciu.

– Ja te¿ kiedyœ zna³em strach. Zna³em strach, jaki towarzyszy³

przemianie w zwierzê; to mnie przera¿a³o. Teraz jestem silny i nie

bojê siê niczego… z wyj¹tkiem luster albo nieruchomych powierzchni

stawów i jezior. Ale mogê piæ z zamkniêtymi oczami. Nadal œniê jak

cz³owiek, Sha-nnow.

– Po co tu przyszliœcie, Kerril?

– ¯eby was zabiæ.

background image

182

– I zrobicie to?

– Jeszcze nie podjêliœmy decyzji. Macie potê¿n¹ broñ. Wielu

z moich ludzi ponios³oby œmier栖 mo¿e wszyscy. Czy¿ to nie by³o-

by cudowne? Czy¿ nie by³oby odpowiedzi¹ na nasze modlitwy?

– Jeœli chcesz umrzeæ, Kerril, rzeknij tylko s³owo. Wyœwiadczê

ci przys³ugê.

Zwierzê przewali³o siê na grzbiet i wyczochra³o futro o trawê.

Wsta³o i jeszcze raz musnê³o pazurem policzek Shannowa, ale tym

razem poczu³o pod szczêk¹ ch³ód metalu jego pistoletu.

Z zêbatego pyska doby³ siê dŸwiêk, który przypomina³ œmiech.

– Podobasz mi siê, Sha-nnow. Zabierajcie wasze wozy i opu-

œcie nasz¹ ziemiê. Nie lubimy, gdy ktoœ nas ogl¹da. I nie lubimy grze-

baæ w ziemi w poszukiwaniu owadów. Chcemy byæ sami.

Kerril odwróci³ siê i majestatycznie pok³usowa³ w stronê dale-

kich drzew. Za nim pod¹¿yli jego towarzysze.

Magellas le¿a³ na brzuchu, obserwuj¹c tê scenê. Wyostrzy³ wzrok

i s³uch, korzystaj¹c z mocy Kamienia Krwi. Obok niego siedzia³ Lin-

dian, wbijaj¹c zimne oczy w Cz³owieka Jeruzalem.

– NieŸle sobie poradzi³ – rzek³ Magellas. – Zauwa¿y³eœ, jak szyb-

ko wyci¹gn¹³ pistolet?

– Tak – odpar³ Lindian. – Ciekawe, sk¹d wiedzia³, ¿e ta bestia

go nie zabije? Potrafi czytaæ w myœlach? Jest jasnowidzem?

Magellas odwróci³ siê i wsta³.

– Nie jestem pewien, ale w¹tpiê. Pan, nasz ojciec, uprzedzi³by

nas o takim talencie.

– Powa¿nie? Przecie¿ powiedzia³, ¿e to próba.

Magellas wzruszy³ ramionami.

– Dowiemy siê w ci¹gu trzech dni. Dlaczego ze mn¹ zosta³eœ,

Lindianie? Dlaczego nie odjecha³eœ jak Rhodaeul?

Szczup³y wojownik uœmiechn¹³ siê.

– Mo¿e lubiê twoje towarzystwo, bracie. – Ruszy³ do swojego

konia. Magellas bez s³owa wpatrywa³ siê w jego plecy.

Lindian uœwiadomi³ sobie, ¿e powiedzia³ prawdê: lubi³ Magella-

sa. Olbrzym pomóg³ mu wiele razy, kiedy wychowywali siê w bojo-

wych zagrodach, kiedy on sam by³ ma³y i s³aby. I Magellas by³ do-

brym towarzyszem, w przeciwieñstwie do aroganckiego, zadufane-

go w sobie Rhodaeula.

Skoczy³ na siod³o i uœmiechn¹³ siê do Magellasa.

background image

183

Zabicie go nie sprawi mi przyjemnoœci, pomyœla³.

Ale w³aœnie to by³o prawdziwym sekretem próby. Mniejszy i s³ab-

szy od pozosta³ych ³owców, Lindian musia³ staæ siê od nich sprytniej-

szy. Obserwowa³ i uczy³ siê, poznaj¹c tajemnice ludzi. Pendarric nie-

nawidzi³ Rhodaeula i nie lubi³ Magellasa. A jednak ka¿dy z nich mia³

pewne zalety i ambicjê zast¹pienia króla Atlantydy. I to by³o ich prze-

kleñstwem, bowiem maj¹c Sipstrassi, król nie potrzebowa³ nastêpcy.

W obecnoœci Pendarrica mo¿na by³o pozwoliæ sobie na wiele, ale k³u-

cie go w oczy w³asnymi talentami przywódczymi nios³o du¿e ryzyko.

Nie, lepiej byæ takim jak ja, myœla³ Lindian; skutecznym, ostro¿-

nym, i niezaprzeczalnie lojalnym. Bêdê dobrym satrap¹ Akkadii,

pomyœla³.

Dwaj ³owcy jechali razem przez niemal ca³e przedpo³udnie.

W oddali zobaczyli lwy i minêli ma³¹ opuszczon¹ osadê, z³o¿on¹

z maleñkich chat, które wzbudzi³y zainteresowanie Magellasa. Ol-

brzym zsiad³ z konia i pad³ na kolana, ¿eby zmieœciæ siê w wejœciu.

Po chwili wyszed³ na zewn¹trz.

– Widocznie dostrzegli nas i czmychnêli w las. Fascynuj¹ce.

Ruszyli dalej. Pokonali strome zbocze i przystanêli na szczycie.

Przed nimi le¿a³o miasto.

Lindian by³ wstrz¹œniêty, ale nie da³ tego po sobie poznaæ. Z gar-

d³a Magellasa doby³ siê syk, zakoñczony ohydnym przekleñstwem.

Wojownik wodzi³ zdumionym wzrokiem po murach, portowych do-

kach i wie¿yczkach œwi¹tyni.

– Gdzie jest morze? – zapyta³ szeptem.

Lindian obróci³ siê w siodle, omiataj¹c wzrokiem góry i doliny.

– Wszystko wygl¹da inaczej. Wszystko!

– W takim razie to nie Atlantyda… ta… ta potwornoœæ… jest tylko

replik¹ Ad. Ale dlaczego ktoœ j¹ zbudowa³? Popatrz na doki. Po co?

– Nie mam pojêcia, bracie – odpar³ Lindian. – Proponujê, ¿e-

byœmy zakoñczyli nasz¹ misjê i wrócili do domu. Minêliœmy zapew-

ne dziesi¹tki miejsc, w których mo¿na by zasadziæ siê na Shannowa.

Magellas nie móg³ oderwaæ oczu od miasta.

– Dlaczego? – powtórzy³.

– Nie jestem jasnowidzem – warkn¹³ Lindian. – Mo¿e król je

stworzy³, aby zasiaæ w nas niepokój. Mo¿e to wszystko jest jak¹œ

ciemn¹ gr¹. Nie dbam o to, Magellasie. Chcê zabiæ Shannowa i wró-

ciæ do domu – oczywiœcie, o ile Rhodaeful nas nie ubieg³.

Na dŸwiêk imienia rywala Magellas oderwa³ spojrzenie od mia-

sta z bia³ego marmuru.

background image

184

– Tak, tak, masz racjê, bracie. Myœlê, ¿e tym razem pewnoœæ

siebie Rhodaeula jest nieuzasadniona. Pamiêtasz nauki Locratisa?

Najpierw poznaj swojego wroga, poznaj jego si³ê, a wówczas doszu-

kasz siê s³aboœci. Rhodaeul przyzwyczai³ siê do ³atwych zwyciêstw.

– Tylko dziêki temu, ¿e jest niezrównanym wojownikiem – pod-

kreœli³ Lindian.

– Ale ma³o ostro¿nym. To wada tej nowej broni. Strza³ê mo¿na

zobaczyæ w locie, albo przynajmniej us³yszeæ jej œwist. Z tym jest

inaczej. – Wyci¹gn¹³ pistolet. – Nie lubiê ich.

– Rhodaeul lubi.

– W rzeczy samej. Jednak co siê stanie, jeœli napotka wroga tak

bieg³ego w ich u¿ywaniu jak Shannow?

– Podj¹³eœ wielkie ryzyko, pozwalaj¹c Rhoadeulowi na wyko-

nanie pierwszego ruchu. Jak bêdziesz siê czu³, jeœli uda mu siê zabiæ

Cz³owieka Jeruzalem?

Magellas zachichota³.

– Zgotujê mu czu³e po¿egnanie, gdy ruszy do Akkadii. Jednak-

¿e, kiedy cz³owiek wyprawia siê na lwa, m¹drzej jest myœleæ o polo-

waniu, nie o miejscu na trofea. Patrz, niedaleko p³ynie strumieñ. Czas

zlokalizowaæ naszego brata i sprawdziæ jego postêpy.

Rozdzia³ dwudziesty dziewi¹ty

N

u-Khasisatra czu³ siê g³upio na koniu po¿yczonym od Scayse-

go. Jazda konna nigdy nie sprawia³a mu przyjemnoœci; na ka¿-

dym zboczu zamyka³ oczy i modli³ siê, z trudem zachowuj¹c równo-

wagê i próbuj¹c zapanowaæ nad md³oœciami.

– Wola³bym sztorm na morzu od jazdy na tym… tym stworze-

niu.

– Widzia³em worki kartofli podró¿uj¹ce z wiêkszym wdziê-

kiem – za¿artowa³ Shannow. – Nie zaciskaj ³ydek, tylko uda; dolna

czeœæ nogi ma zwisaæ swobodnie. I kiedy zje¿d¿amy na dó³, podnoœ

wysoko g³owê.

– Pêka mi krêgos³up – stêkn¹³ Nu.

– RozluŸnij siê i usi¹dŸ w siodle. Na niebiosa, w ¿yciu nie wi-

dzia³em gorszego jeŸdŸca. Denerwujesz koby³ê.

– I wzajemnie.

background image

185

Jechali szerok¹ dolin¹, zostawiaj¹c wozy daleko w tyle. Chmury

przys³oni³y s³oñce i w powietrzu czuæ by³o deszcz.

Przed po³udniem Shannow zauwa¿y³ zbli¿aj¹cego siê jeŸdŸca;

œci¹gn¹³ wodze i wyj¹³ d³ug¹ lunetê. Najpierw pomyœla³, ¿e to staru-

szek, bo nieznajomy mia³ w³osy bia³e jak koœæ, ale gdy poprawi³

ostroœæ, stwierdzi³, ¿e zosta³ wprowadzony w b³¹d. JeŸdziec by³ m³o-

dy, ubrany w czarno-srebrn¹ bluzê, ciemne spodnie i wysokie buty

do konnej jazdy. Poda³ lunetê Nu. Szkutnik zakl¹³.

– To jeden z zabójców Pendarrica. S¹ ³owcami. Szuka mnie,

Shannow. Lepiej odjedŸ.

– To tylko jeden cz³owiek, Nu.

– Mo¿liwe, ale nie chcia³byœ go spotkaæ. Tacy jak on s¹ wycho-

wywani w zagrodach bojowych; walcz¹ i zabijaj¹ siê od dzieciñstwa.

Chowa ich siê dla si³y, szybkoœci i wytrzyma³oœci, ¿adni wojownicy

nie mog¹ siê z nimi równaæ. Wierz mi, Shannow, odjedŸ, póki jest

jeszcze czas! Proszê! Nie chcê, by sta³a ci siê krzywda.

– Podzielam twoje ¿yczenie, przyjacielu – przyzna³ Shannow,

nie spuszczaj¹c oka z jeŸdŸca.

Rhodaeul uœmiechn¹³ siê na widok czekaj¹cych na niego ludzi.

Zaprawdê, jego nagroda bêdzie wielka, bowiem drugim cz³owiekiem

by³ zdrajca Nu-Khasisatra, prorok Jedynego Boga i cz³owiek prze-

ciwny przemocy. Nie móg³ siê zdecydowaæ, czy zabiæ go na miejscu,

czy te¿ zabraæ do Pendarrica, aby on wymierzy³ mu sprawiedliwoœæ.

Zatrzyma³ siê jakieœ dwadzieœcia kroków od nich.

– Jonie Shannow, król królów wyda³ na ciebie wyrok œmierci.

Jestem Rhodaeul-³owca. Czy chcesz coœ powiedzieæ, zanim umrzesz?

– Nie. – Shannow wyrwa³ pistolet z olstra i zdmuchn¹³ Rhodaeula

z siod³a. Atlant run¹³ na ziemiê, czuj¹c w piersiach têtni¹cy ból; próbowa³

wyj¹æ pistolet, ale Shannow przybli¿y³ siê i dobi³ go strza³em w g³owê.

– S³odki Chronosie! – zawo³a³ Nu. – Nie mogê w to uwierzyæ.

– On te¿. Ruszajmy dalej.

– Ale… co z cia³em?

– W³aœnie po to Bóg stworzy³ œcierwojady. – Shannow musn¹³

obcasami boki ogiera.

Dwie mile dalej Magellas otworzy³ oczy i zaœmia³ siê gard³owo.

– O rany!

Lindian schowa³ kamieñ do sakiewki i potrz¹sn¹³ g³ow¹. Magellas

wybuchn¹³ œmiechem, w którym dŸwiêcza³o g³êbokie zadowolenie.

background image

186

– Czegó¿ bym nie odda³ za ten widok! Satrapiê Akkadii? To

i dziesiêæ razy tyle. Widzia³eœ minê Rhoadeula, gdy Shannow strze-

li³? Czy to nie by³o cudowne? Shannow, jestem twoim d³u¿nikiem.

Przez tysi¹c lat bêdê pali³ œwieczki za twoj¹ duszê. Och, Belialu, jak

bardzo chcia³bym zobaczyæ to powtórnie!

– Twoja rozpacz po bracie jest niepomiernie wzruszaj¹ca – wtr¹-

ci³ Lindian – ale nadal nie rozumiem, co siê sta³o.

– Bo patrzy³eœ na Rhodaeula. Ja nie cierpiê… nie cierpia³em tego

cz³owieka. Dlatego obserwowa³em Shannowa. Wyci¹gn¹³ pistolet

w chwili, gdy mówi³, p³ynnie, bez szarpaniny, i broñ by³a prawie goto-

wa do strza³u, nim Rhodaeul zda³ sobie sprawê z niebezpieczeñstwa.

– Ale przecie¿ Rhodaeul musia³ wiedzieæ, ¿e Shannow nie pod-

da siê bez walki?

– Jasne, ale w pojedynku na pistolety najwa¿niejsze jest wyczu-

cie czasu. Zada³ Shannowowi pytanie i czeka³ na odpowiedŸ. Ile razy

sami tak robiliœmy? Nigdy nie mia³o to znaczenia, bo zawsze mieli-

œmy do czynienia z mieczem i no¿em. Te pistolety s¹ takie… rap-

towne. Rhodaeul spodziewa³ siê rozmowy, strachu, nerwowoœci…

nawet b³agañ czy ucieczki. A Shannow po prostu go zabi³.

Lindian pokiwa³ g³ow¹.

– Domyœli³eœ siê, prawda? Spodziewa³eœ siê tego?

– Tak, ale wynik przekroczy³ moje najœmielsze oczekiwania. To

pistolety, Lindianie. Mo¿emy nabyæ bieg³oœci w pos³ugiwaniu siê nimi,

ale w starciu jeden na jednego mamy niewielkie szansê W³aœnie to

próbowa³em powiedzieæ wczeœniej. Walka mieczem, w³óczni¹ czy

maczug¹ sta³a siê rytua³em. Przeciwnicy kr¹¿¹ wokó³ siebie, czekaj¹,

a¿ przeciwnik siê ods³oni, ryzykuj¹ ¿yciem. To wszystko wymaga cza-

su. A pistolet? U³amek uderzenia serca dzieli ¿ycie od œmierci. Shan-

now to rozumie; przez ca³e ¿ycie mia³ do czynienia z tak¹ broni¹. W wal-

ce na pistolety nie ma miejsca na rytua³ czy honor. Wroga nale¿y zabiæ

i zapomnieæ. Nie zapalimy œwiec dla Rhodaeula.

– Zatem jak sobie poradzimy z Shannowem? Nie mo¿emy za-

biæ go z zasadzki; musimy stan¹æ z nim twarz¹ w twarz.

– Poka¿e nam swoje s³abe strony, Lindianie. Dzisiejszej nocy

wnikniemy w jego sny, a one dadz¹ nam klucz.

Shannow i Nu rozbili obóz po zawietrznej stronie wzgórza. Cz³o-

wiek Jeruzalem odzywa³ siê niewiele i usiad³ samotnie na uboczu,

patrz¹c na miasto, które mieli odwiedziæ o poranku. By³ w ponurym

background image

187

nastroju. Dawno temu powiedzia³ Donnie Taybard: „Ka¿da œmieræ

coœ mi odbiera”. Ale czy nadal by³o to prawd¹? Najpierw egzekucja

Webbera: nieuzbrojony cz³owiek, upokorzony, zastrzelony na oczach

t³umu. Drugiego œmieræ spotka³a tylko dlatego, ¿e siê odezwa³.

„Co ró¿ni ciê teraz od bandyty, Shannow?”

Nie dosta³ odpowiedzi. By³ starszy, wolniejszy, bardziej polega³

na wprawie ni¿ na szybkoœci. I, co gorsza, otuli³ siê kokonem reputa-

cji, pozwoli³, by legenda nagina³a strachliwych do jego woli.

– I po co? – wyszepta³. – Czy œwiat jest lepszy? Czy Jeruzalem

jest bli¿ej?

Wróci³ myœlami do bia³ow³osego cz³owieka, który zaczepi³ ich

na szlaku. Czy to by³ pojedynek? Nie, morderstwo. M³ody wojownik

nie mia³ szans. Shannow móg³by zaczekaæ i zmierzyæ siê z nim na

równych warunkach. Dlaczego? W imiê honoru? Uczciwej gry?

„Czemu nie? Kiedyœ wierzy³eœ w takie cnoty”. Przetar³ zmêczo-

ne oczy, gdy podszed³ Nu.

– Chcesz byæ sam?

– Bêdê sam, niezale¿nie od tego, czy siê do mnie przy³¹czysz,

czy odejdziesz. Ale siadaj.

– Pogadajmy o tym, Shannow. Niech nagromadzona wewn¹trz

¿ó³æ wyp³ynie wraz ze s³owami.

– Nie ma ¿ó³ci. Myœla³em o tym ³owcy.

– Tak. To by³ Rhodaeul. Zabi³ wielu ludzi. Zdumia³em siê, z ja-

k¹ ³atwoœci¹ pos³a³eœ go do grobu.

– Tak, to jest ³atwe. Za ka¿dym razem.

– To ciê nêka?

– Czasami, w mroku nocy. Kiedyœ zabi³em dziecko, przez po-

my³kê. Ono mnie drêczy, nawiedza moje sny. Zabi³em tylu ludzi, i to

by³o takie proste.

– Bóg nie stworzy³ cz³owieka na samotnika, Shannow. Zasta-

nów siê nad tym.

– Myœlisz, ¿e tego nie robi³em? Kiedyœ próbowa³em siê ustat-

kowaæ, osi¹œæ gdzieœ z ¿on¹, ale jeszcze zanim j¹ utraci³em, wiedzia-

³em, ¿e to nie dla mnie. Nie jestem cz³owiekiem stworzonym do szczê-

œcia. Przyt³acza mnie ogrom winy z powodu tego dziecka, Nu.

– Nie winy, przyjacielu. ¯alu. To ró¿nica. Masz talent, jakiego

ja nie pragnê, a jednak jest on konieczny. W moich czasach dzikie

plemiona graniczy³y z naszymi ziemiami; naje¿d¿a³y nas i nios³y

œmieræ. Pendarric wybi³ je do nogi i wszyscy spaliœmy spokojniej.

Dopóki cz³owiek bêdzie myœliwym-zabójc¹, dopóty istnieæ bêd¹

background image

188

podobni tobie wojownicy. Ja mogê przywdziaæ bia³e szaty i modliæ

siê o pokój. Z³o mo¿e chadzaæ w czerni. Ale zawsze bêd¹ potrzebni

szarzy jeŸdŸcy do patrolowania granicy miêdzy dobrem a z³em.

– Bawisz siê s³owami, Nu. Szaroœæ jest ledwie odrobinê jaœniej-

sza od czerni.

– A mo¿e to ciemniejszy odcieñ bieli? Nie jesteœ z³y, Shannow;

nêka ciê plaga w¹tpliwoœci. Z tego wzglêdu Pastor stanowi zagro¿enie.

On nie ma w¹tpliwoœci i tym samym jest zdolny do ogromnego z³a. Taki

by³ upadek Pendarrica. Nie, ty jesteœ bezpieczny, szary jeŸdŸcze.

– Bezpieczny? – powtórzy³ Shannow. – Kto jest bezpieczny?

– Ten, który kroczy z Bogiem. Ile czasu minê³o, od kiedy szu-

ka³eœ Jego s³owa w swojej ksiêdze?

– Zbyt du¿o.

Nu wyci¹gn¹³ rêkê, trzymaj¹c oprawion¹ w skórê Bibliê Shan-

nowa.

– ¯aden cz³owiek Bo¿y nie powinien byæ samotny.

Shannow wzi¹³ ksiêgê.

– Mo¿e powinienem poœwiêciæ siê ¿yciu w modlitwie.

– Wst¹pi³eœ na œcie¿kê przeznaczon¹ dla ciebie. Bogu potrzebni s¹

i wojownicy, i kap³ani, i nie nam os¹dzaæ jego zamierzenia. Poczytaj tro-

chê, a potem po³ó¿ siê spaæ. Pomodlê siê w twojej intencji, Shannow.

– Pomódl siê za zmar³ych, przyjacielu.

Gdy koñ potkn¹³ siê i pad³, Shannow zsun¹³ siê z siod³a. Twardo

uderzy³ o ziemiê, przetoczy³ siê i podniós³ na kolana, z pistoletami

w d³oni. Huk strza³ów i wrzaski napastników ucich³y. Szmer za ple-

cami! Obróci³ siê i strzeli³. Ch³opiec osun¹³ siê w trawê. Zacz¹³ uja-

daæ ma³y psiak; podbieg³ do ch³opca, poliza³ martw¹ twarz.

– Jesteœ nikczemnym cz³owiekiem – rozleg³ siê g³os. Shannow

zamruga³ i odwróci³ siê. Obok stali dwaj m³odzi ludzie, bia³ow³osi,

o zimnych oczach.

– To by³ wypadek – powiedzia³ Shannow. – Zosta³em zaatako-

wany… Nie zdawa³em sobie sprawy.

– Zabójca dzieci, Lindian. Co z nim zrobimy?

– Zas³uguje na œmier栖 zadecydowa³ drugi, mniejszy mê¿czy-

zna. – Bezwzglêdnie.

– Nie chcia³em zabiæ tego dziecka.

Wysoki mê¿czyzna w czarno-srebrnej tunice wysun¹³ siê do przo-

du, z d³oni¹ przy kolbie pistoletu.

background image

189

– Król królów wyda³ na ciebie wyrok œmierci, Jonie Shannow.

Czy chcesz coœ powiedzieæ, zanim umrzesz?

– Nie – odpar³ Shannow, p³ynnym ruchem siêgaj¹c po broñ. Kula

ugrzêz³a w jego piersiach, cia³o omy³a fala niewiarygodnego bólu, broñ

wysunê³a siê ze zmartwia³ych palców. Shannow osun¹³ siê na kolana.

– Nie powinieneœ próbowaæ dwa razy tej samej sztuczki, stary –

wyszepta³ jego zabójca.

Shannow umar³…

I przebudzi³ siê przy ognisku na zboczu. Obok niego pochrapy-

wa³ Nu. Dmucha³ zimny nocny wiatr. Shannow dorzuci³ do ognia

i z powrotem otuli³ siê kocem.

Sta³ na œrodku areny. Trybuny zajmowali ludzie, których zabi³:

Sarento, Webber, Thomas, Lomax i wielu innych, których imion nie

pamiêta³. Dziecko zasiada³o na z³otym tronie; krople krwi czerwie-

ni³y siê na przodzie bia³ej tuniki.

– To twoi sêdziowie, Jonie Shannow – oznajmi³ g³os, nale¿¹cy

do wysokiego, bia³ow³osego wojownika. – Dusze pomordowanych.

– To byli Ÿli ludzie – stwierdzi³ Shannow. – Jakie maj¹ prawo,

aby mnie os¹dzaæ?

– A co tobie da³o prawo, aby dokonaæ s¹du nad nimi?

– Ich uczynki – odpowiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem.

– A jakie by³o jego przestêpstwo? – zaatakowa³ oskar¿yciel,

wskazuj¹c na zlane krwi¹ dziecko.

– To by³a pomy³ka. Pomy³ka!

– I jak¹ cenê zap³acisz za tê pomy³kê, Jonie Shannow?

– Codziennie p³acê ogniem, który trawi moj¹ duszê!

– A jaka jest cena za to? – wykrzykn¹³ wojownik, gdy ku arenie

ruszy³o dwadzieœcioro dzieci – czarne, bia³e, brzd¹ce i niemowlêta,

m³odzi ch³opcy i dziewczêta.

– Nie znam ich. To jakaœ sztuczka! – oburzy³ siê Shannow.

– To dzieci Stra¿ników – utonê³y, kiedy zniszczy³eœ „Titanika”.

Jaka jest za to cena, Shannow?

– Nie jestem z³ym cz³owiekiem! – krzykn¹³ Cz³owiek Jeruza-

lem.

– Os¹dzimy ciê po twoich czynach.

Shannow zobaczy³, jak wojownik siêga po pistolet. Sam te¿ wy-

strzeli³, ale w tej samej chwili mê¿czyzna znikn¹³ i kula ugodzi³a

w pierœ ch³opca na tronie.

background image

190

– Dobry Bo¿e, tylko nie to! – zawy³ Cz³owiek Jeruzalem.

Przebudzi³o go gwa³towne drgniêcie w³asnego cia³a. Po drugiej

stronie ognia siedzia³a lwica z m³odymi. Gdy siê podniós³, lwica

warknê³a i cofnê³a siê, a lwi¹tka pogalopowa³y za ni¹. Shannow pod-

syci³ p³omienie. Nu zbudzi³ siê i przeci¹gn¹³.

– Dobrze spa³eœ?

– Spakujmy siê i ruszajmy – powiedzia³ Shannow.

Jak zawsze, kiedy chcia³ pomodliæ siê w samotnoœci, Pastor ruszy³

w góry granicz¹ce z chmurami. Szlak wiód³ przez las ludu niedŸwiedzi,

ale nie dba³ o niebezpieczeñstwo; spieszy³ na rozmowê ze swoim Stwórc¹

i wiedzia³, ¿e nic nie mo¿e przeszkodziæ temu spotkaniu.

Czu³ ciê¿ar w duszy, bowiem ludzie odrzucili go. Wiedzia³, ¿e

powinien siê tego spodziewa栖 zawsze tak siê dzia³o z prorokami.

Czy¿ nie odtr¹cili Eliasza, Elishy, Samuela? Czy¿ nie odtr¹cili syna

samego Boga?

Ludzie byli s³abi, myœleli tylko o pe³nych brzuchach lub innych

drobnych potrzebach. W klasztorze, z nieustannymi mod³ami i nie-

wiele wart¹ prac¹, by³o podobnie.

– Œwiat jest z³y – powiedzia³ mu opat. – Musimy odwróciæ siê od

niego i poprzez oddawanie czci Bogu szukaæ wspanialszej chwa³y.

– Ale Bóg stworzy³ œwiat, opacie, i sam Jezus prosi³ nas, byœmy

szli i nauczali wszystkie narody.

– Nie, by³o inaczej – poprawi³ opat. – Poprosi³ o to Swoich

uczniów. Ale nasta³ Armageddon; nasta³y dni koñca œwiata. Ludzie

nie zostan¹ oszczêdzeni; musz¹ dokonaæ wyboru.

Opuœci³ klasztor i wiód³ skromny ¿ywot, g³osz¹c kazania w wiel-

kim namiocie. I tam przyszed³ do niego Z³y we w³asnej osobie i zna-

laz³ go chêtnym. Lucyfer przywiód³ dziewczynê na jego kazanie,

Lucyfer posia³ w jego myœlach ziarno po¿¹dania. Och, zwalczy³ pra-

gnienia cia³a. Ale jak¿e s³ab¹ istot¹ jest cz³owiek!

Wierni – nie rozumiej¹c jego pokus ani wewnêtrznych bitew, jakie

z nimi toczy³ – wypêdzili go z miasta. To nie by³a jego wina! To by³

s¹d Bo¿y, kiedy dziewczyna powiesi³a siê!

Pastor potrz¹sn¹³ g³ow¹ i rozejrza³ siê bacznie. Zda³ sobie spra-

wê, ¿e wjecha³ g³êboko w las. Zobaczy³ rozcz³onkowane zw³oki gada,

potem nastêpne. Zatrzyma³ konia, rozejrza³ siê. Ziemiê zaœcie³a³y

trupy. Przy krzaku, wciœniêta pod stercz¹ce korzenie starego dêbu,

background image

191

le¿a³a Sharazad. Jej cia³o by³o poorane pazurami, ale twarz pozosta-

³a nietkniêta.

– Shannow mia³ racjꠖ powiedzia³. – Wygl¹dasz jak anio³.

Obok jej rêki le¿a³ po¿y³kowany na czerwono kamieñ. Podniós³

go; by³ ciep³y i g³adki w dotyku. Wrzuci³ go do kieszeni czarnej su-

tanny i dosiad³ konia. Zdawa³o siê, ¿e jego d³oñ têskni za ciep³em

kamienia, dlatego wyj¹³ go z powrotem. Ruszy³ dalej, ca³y czas w gó-

rê, a¿ znalaz³ siê na polanie na wierzcho³ku grzbietu. Panowa³ tu

zi¹b, ale powietrze by³o rzeœkie i czyste, a niebo b³êkitne a¿ do bólu.

Zsiad³ z konia i przykl¹k³ do modlitwy.

– Dobry Ojcze, prowadŸ mnie œcie¿kami cnoty. WeŸ moje cia³o

i duszê. Wska¿ mi drogê, któr¹ muszê st¹paæ, aby wype³niæ Twoje

s³owo. – Kamieñ w jego d³oni zrobi³ siê gor¹cy. W g³owie Pastora

powsta³ zamêt.

Ukaza³a mu siê z³ocista twarz, surowa, pe³na majestatu. Serce

zatrzepota³o mu w piersiach.

– Kto mnie wzywa? – rozbrzmia³ g³os w jego umyœle.

– Ja, Panie, najpokorniejszy z twoich s³ug – wyszepta³, padaj¹c

na p³ask i przyciskaj¹c twarz do ziemi. Cudownym sposobem wize-

runek nie znikn¹³, jakby nadal mia³ otwarte oczy.

– Otwórz przede mn¹ swój umys³ – nakaza³ g³os.

– Nie wiem, jak.

– Przyciœnij kamieñ do piersi.

Pastor wykona³ polecenie. Przeniknê³o go ciep³o, sp³yn¹³ nañ

niezm¹cony spokój. Po chwili wyj¹tkowe wra¿enie przeminê³o,

i znów poczu³ siê samotny.

– Zgrzeszy³eœ ciê¿ko, mój synu – powiedzia³ Pendarric. – Jak

siê oczyœcisz?

– Zrobiê, cokolwiek zapragniesz, Panie.

– Wsiadaj na konia i jedŸ na wschód. Znajdziesz tam niedobit-

ki… gadów. Podnieœ kamieñ i powiedz im: Peendarric. Wówczas

pod¹¿¹ za tob¹ i bêd¹ ci pos³uszni.

– Ale to diabelskie stworzenia, Panie.

– Tak, ale dam im okazjê odkupienia dusz. JedŸ do miasta, wejdŸ

do œwi¹tyni, zawo³aj mnie, a ja bêdê ci przewodnikiem.

– Ale co z Wielk¹ Nierz¹dnic¹? Musi zostaæ unicestwiona.

– Nie próbuj mi siê sprzeciwiaæ! – zagrzmia³ Pendarric. – Uka-

rzê j¹ w swoim czasie. IdŸ do œwi¹tyni, Nicodemusie. ZnajdŸ z³ote

zwoje ukryte pod o³tarzem.

– A jeœli ta ladacznica spróbuje mi przeszkodziæ?

background image

192

– Wtedy zabij j¹ i ka¿dego, kto stanie po jej stronie.

– Tak, Panie. Zrobiê, co ka¿esz. A miecz?

– Porozmawiamy, gdy wype³nisz swoj¹ misjê. – Oblicze sp³o-

wia³o… Pastor podniós³ siê z klêczek.

Udrêka opuœci³a go.

Nareszcie znalaz³ swego Boga.

Rozdzia³ trzydziesty

P

o powrocie do swojej chaty Beth z zadowoleniem stwierdzi³a,

¿e trzêsienie ziemi nie wyrz¹dzi³o wiêkszych szkód. Na polach

widnia³y do³y i rozpadliny, i zwali³o siê kilka drzew, ale na p³askim

wystêpie zbocza, wybranym przez Bulla na miejsce pod dom McA-

damów, nie by³o œladu kataklizmu.

JeŸdziec o w³osach barwy piasku uœmiechn¹³ siê do niej szeroko.

– Bull, jeœli powiesz „A nie mówi³em”, rozwalê ci czaszkꠖ

obieca³a mu Beth.

– Ja? Taka myœl nawet nie posta³a mi w g³owie. – Bull spêta³

konia i pomóg³ Beth wnieœæ rannego Steinera do domu.

– Sam mogê chodziæ, cholera – warkn¹³ Steiner.

– ¯eby znowu ci szwy popêka³y? – powiedzia³a Beth. – Za-

mknij siê.

Bull i dzieci zdejmowali meble z wozu, a w tym czasie Beth na-

pali³a w ¿elaznym piecyku i nastawi³a garnek bakera. Gdy zmierzch

przyciemni³ niebo, Bull zebra³ siê do odejœcia.

– Lepiej wrócê do meneera Scayse. S¹dzê, ¿e czeka tam huk

roboty. Przynieœæ ci coœ jutro?

– Jeœli w mieœcie coœ zosta³o, nie mia³abym nic przeciwko odro-

binie soli.

– Przyniosê. I trochê suszonej wo³owiny. Zapasy masz sk¹pe.

– Groszem te¿ nie œmierdzê, Bull. Bêdê ci d³u¿na.

– W porz¹dku.

Patrzy³a, jak odje¿d¿a³. Krêc¹c g³ow¹, pozwoli³a sobie na

uœmiech. Nie by³by z³ym mê¿em, pomyœla³a. Troskliwy i silny, lubi

dzieciaki. Ale na wizerunek uœmiechniêtego Bulla na³o¿y³a siê twarz

Jona Shannowa.

– Niech ciê diabli za g³upotê, Shannow! – wyszepta³a.

background image

193

Samuel i Mary siedzieli przy piecu. Samuel drzema³ z g³ow¹

opart¹ o œcianê. Beth wziê³a go na rêce. Uchyli³ zaspane powieki

i z³o¿y³ czo³o na jej ramieniu.

– Do ³ó¿ka, pêdraku.

Zanios³a go do izby na ty³ach domu i po³o¿y³a do ³ó¿ka. Nie

zawraca³a sobie g³owy rozbieraniem ma³ego, ale zdjê³a mu buty

i okry³a go kocem.

W drzwiach stanê³a Mary.

– Ja nie jestem zmêczona, mamo. Mogê posiedzieæ jeszcze trochê?

Beth spojrza³a w podpuchniête oczy dziecka.

– Przytul siê do brata, a jak nie zaœniesz w godzinê, to bêdziesz

mog³a ze mn¹ posiedzieæ.

Mary uœmiechnê³a siê i potulnie skuli³a pod kocem; zasnê³a w pa-

rê minut.

Beth wróci³a do du¿ej izby i rozpali³a ogieñ, a potem wysz³a na

werandê, gdzie Bull ustawi³ ³awê sporz¹dzon¹ z wyg³adzonej, roz-

szczepionej k³ody. Usiad³a i popatrzy³a na dolinê zalan¹ ksiê¿yco-

wym blaskiem. Mur run¹³, zachowane fragmenty szczerzy³y siê jak

po³amane zêby. Zadr¿a³a.

– Mi³a noc – zauwa¿y³ Steiner. Wykuœtyka³ z domu i przysiad³

obok Beth. Ciemne krêgi pod oczami rysowa³y siê wyraŸnie na tle

jego bladej twarzy.

– Jesteœ cholernym g³upcem – powiedzia³a.

– A ty w blasku ksiê¿yca jesteœ œliczna jak obrazek.

– Pomijaj¹c mój nochal. I nie dostawiaj siê do mnie, Clemie

Steiner. To na nic. Nawet gdybym ci pozwoli³a, z pewnoœci¹ by ciê

to zabi³o.

– Masz racjê.

Beth wpatrywa³a siê w liniê horyzontu.

– O czym myœlisz? – zapyta³.

– O Shannowie… nic ci do tego.

– Kochasz siê w nim?

– Wœcibski z ciebie facet, Steiner.

– A zatem tak. Mog³aœ trafiæ gorzej, jak s¹dzê, chocia¿ nie wy-

obra¿am sobie, jak w³óczysz siê z nim po œwiecie i szukasz miasta,

które nie istnieje.

– Racja. Mo¿e powinnam wyjœæ za ciebie.

– To niez³a myœl, frey McAdam – oœwiadczy³ z uœmiechem. –

Potrafiê byæ dobrym kompanem.

– Chowa³eœ ten skarb pod korcem – rzuci³a ostro.

13 – Ostatni stra¿nik

background image

194

Rozeœmia³ siê.

– Jak siê nad tym zastanowiæ, ten wielki nos te¿ jest œliczny.

Zawtórowa³a mu i jej napiêcie opad³o. Clam wyci¹gn¹³ przed

siebie zranion¹ nogê i pomasowa³ j¹.

– Shannow wie, co czujesz? – zapyta³ cicho i powa¿nie.

Beth zdusi³a ciêt¹ odpowiedŸ.

– Da³am mu to do zrozumienia… w pewien sposób. Ale on siê

nie zmieni. Jak ty.

– Ja siê zmieni³em. Nie chcê byæ rewolwerowcem; nie dbam

o reputacjê. Mia³em ojca, który la³ mnie bez opamiêtania. Mówi³, ¿e

nigdy do niczego nie dojdê. Przypuszczam, ¿e próbowa³em udowod-

niæ, i¿ nie mia³ racji. Teraz ju¿ o to nie dbam.

– Co zrobisz?

– Znajdê sobie kobietê. Bêdê chowa³ dzieci i uprawia³ ziemiê.

– Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Clemie Steiner.

Mia³ odpowiedzieæ, kiedy dostrzeg³ dwóch jeŸdŸców zmierza-

j¹cych w stronê domu.

– Dziwna para – zauwa¿y³a Beth. – Popatrz, w poœwiacie ksiê-

¿yca ich w³osy wydaj¹ siê bia³e.

Shannow by³ rozdra¿niony. Sny wytr¹ci³y go z równowagi i, co

gorsza, nie opuszcza³o go wra¿enie, ¿e s¹ obserwowani. Od czasu do

czasu odwraca³ siê w siodle i lustrowa³ liniê horyzontu albo zmienia³

kierunek jazdy, zsiadaj¹c z konia przed szczytem ka¿dego wzgórza.

Miasto le¿a³o wprost przed nimi, ale uczucie niepokoju nie chcia-

³o go opuœciæ.

– Co ciê trapi? – zapyta³ Nu. – Mogliœmy stan¹æ w mieœcie parê

godzin temu.

– Nie wiem – przyzna³ siê Shannow. – Czujê siê nieswojo.

– Nie bardziej ode mnie… na grzbiecie tego konia.

Królik œmign¹³ przed koñmi i Shannow wyrwa³ pistolety z po-

chew. Zakl¹³ cicho, potem trzepn¹³ boki wierzchowca piêtami.

Miasto chroni³ wielki mur, ale niedawne trzêsienie ziemi pory-

sowa³o go szczelinami. Brama zniknê³a, ale gdy wje¿d¿ali do mia-

sta, Shannow zobaczy³ w kamieniach g³êbokie dziury, w których nie-

gdyœ tkwi³y zawiasy.

– Wrota – powiedzia³ mu Nu – by³y z drewna i br¹zu, ozdobio-

ne herbem z lwi¹ g³ow¹. Przez t¹ bramê wje¿d¿a³o siê na ulicê z³ot-

ników i do Dzielnicy RzeŸbiarzy. Niedaleko by³ mój dom.

background image

195

Ludzie na ulicach zatrzymywali siê i wlepiali oczy w przyjezd-

nych. Nie by³y to spojrzenia wrogie, tylko zaciekawione. W t³umie

przewa¿a³y kobiety, wysokie, foremnie zbudowane, ubrane w stroje

z kunsztownie haftowanej skóry.

Shannow zatrzyma³ konia.

– Szukam Czarnej Pani. – Zdj¹³ kapelusz i sk³oni³ siê przecho-

dz¹cej obok kobiecie.

Ona z uœmiechem wskaza³a na wschód.

– Jest w wysokiej wie¿y, z Oshere.

– Niech Bóg obdarzy ciê pokojem – powiedzia³ Shannow.

– Niechaj bêdzie z tob¹ Prawo Jedynego.

Koñskie kopyta zaklekota³y na brukowanej ulicy.

– W moich czasach do tej dzielnicy nie wolno by³o wprowa-

dzaæ zwierz¹t – powiedzia³ Nu. – Mieszkañcy nie przepadali za wo-

ni¹ ³ajna.

Przed nimi pojawi³a siê przygarbiona, niezdarna postaæ. Shan-

nonowi przyszed³ na myœl Shir-ran. Ogier stan¹³ dêba i Cz³owiek

Jeruzalem musia³ go uspokoiæ ³agodnymi s³owami. Cz³ekozwierz

min¹³ ich, nie bêd¹c w stanie podnieœæ wielkiej, bezkszta³tnej g³owy.

– Biedne stworzenie – powiedzia³ Nu, gdy ruszyli dalej.

Ulica rozszerzy³a siê w obrze¿on¹ pos¹gami alejê, biegn¹c¹

w kierunku wysokiego pa³acu z bia³ego marmuru.

– Letni dom Pendarrica – wyjaœni³ Nu. – I zabudowania œwi¹-

tyni.

Droga skoñczy³a siê przy ogromnych schodach, szerokich na

ponad sto kroków, wznosz¹cych siê ³agodnie ku potê¿nemu, sklepio-

nemu wejœciu.

– Królewskie schody – powiedzia³ Nu.

Podobnie jak droga, stopnie by³y obstawione marmurowymi pos¹-

gami, ka¿da z postaci mia³a miecz i tarczê. Shannow zmusi³ ogiera do

wst¹pienia na schody; Nu zsiad³ i poprowadzi³ koby³ê za sob¹. Gdy Cz³o-

wiek Jeruzalem dotar³ do wejœcia, z cieni wy³oni³a siê szczup³a, czarno-

skóra kobieta. Shannow przypomnia³ sobie chwilê, gdy widzia³ j¹ po raz

pierwszy – gdy znosi³a syna z wraku wskrzeszonego „Titanika”.

– Amaziga? Ty jesteœ Czarn¹ Pani¹? – powiedzia³, zsuwaj¹c siê

z siod³a.

– Ta sama, Shannow. Co tutaj robisz?

Zwróci³ uwagê na napiêcie w jej glosie, brak ciep³a w oczach.

– Jestem niepo¿¹danym goœciem?

– Tutaj nie ma z³ych, których musia³byœ zabiæ. Masz moje s³owo.

background image

196

Zatem powiedz mi, co tutaj robisz.

Uwagê Shannowa przyku³ jakiœ ruch za jej plecami, g³êboko w cie-

niach wejœcia. Pojawi³ siê m³ody mê¿czyzna; niegdyœ musia³ byæ ude-

rzaj¹co przystojny, ale teraz jego twarz by³a jakby rozdêta, a ramiona

przygarbione. Shannow, zak³opotany, odwróci³ wzrok od kaleki.

– Zada³am ci pytanie, Shannow – przypomnia³a Amaziga Archer.

– Przyby³em, aby ostrzec ciê przed nadci¹gaj¹cym niebezpieczeñ-

stwem oraz ¿eby zobaczyæ Miecz Boga. By³oby przyjemniej poroz-

mawiaæ gdzieœ w œrodku. – Nu pokona³ ostatni stopieñ i g³êboko sk³o-

ni³ siê przed Amazig¹. – To mój towarzysz, Nu-Khasisatra. Pochodzi

z Atlantydy, Amazigo. Powinnaœ wys³uchaæ, co ma do powiedzenia.

– ChodŸcie za mn¹ – powiedzia³a, odwracaj¹c siê na piêcie i ru-

szaj¹c w g³¹b wejœcia.

Kaleka pod¹¿y³ za ni¹ w milczeniu, podobnie jak Nu i Shannow.

ZnaleŸli siê na rozleg³ym, kwadratowym dziedziñcu. Amaziga minê-

³a okr¹g³¹ fontannê i ruszy³a szerokim korytarzem. Shannow i Nu

przywi¹zali wierzchowce na dziedziñcu i weszli do budynku. We-

wn¹trz panowa³a upiorna cisza i ich kroki budzi³y niesamowite echa.

Wspiêli siê po d³ugich, krêconych schodach do komnaty, w któ-

rej Amaziga ju¿ siedzia³a za mahoniowym biurkiem. Na blacie piê-

trzy³y siê papiery, zwoje i ksiêgi. Kobieta wygl¹da³a m³odziej ni¿ j¹

Shannow pamiêta³, ale jej oczy pe³ne by³y smutku.

– Mów, co masz do powiedzenia, Cz³owieku Jeruzalem. Potem

daj nam siê cieszyæ resztkami spokoju, jaki nam jeszcze pozosta³.

Shannow odetchn¹³ g³êboko, t³umi¹c wzbieraj¹cy gniew. Powoli

opowiedzia³ jej o ataku na miasteczko w Dolinie Pielgrzymiej

i o ucieczce za wyszczerbiony mur. Opowiedzia³ o kobiecie Shara-

zad i o Pastorze, i jego przekonaniu, ¿e ona, Amaziga, jest bogini¹

z³a. I o Pendarricu. S³ucha³a bez s³owa komentarza, ale jej zaintere-

sowanie wzros³o, kiedy Nu rozpocz¹³ swoj¹ opowieœæ; przerywa³a

mu pytaniami i by³a chyba zadowolona z jego cichych odpowiedzi.

Wreszcie, kiedy obaj mê¿czyŸni skoñczyli, poprosi³a kalekê o przy-

niesienie czegoœ do picia. Ani Shannow, ani Nu nie patrzyli na niego.

Po jego odejœciu Amaziga wbi³a oczy w Cz³owieka Jeruzalem.

– Wiesz, co siê z nim dzieje? – zapyta³a.

– Przemienia siê w lwa – odpar³ Shannow, wytrzymuj¹c jej spoj-

rzenie.

– Sk¹d wiedzia³eœ?

– Spotka³em cz³owieka o imieniu Shir-ran, który przechodzi³ ten

sam koszmar. Uratowa³ mi ¿ycie, udzieli³ mi pomocy, uleczy³ moje rany.

background image

197

– Co siê z nim sta³o?

– Umar³.

– Pytam, co siê z nim sta³o?

– Zabi³em go – wyzna³ Shannow.

Lód zalœni³ w jej oczach. Nu poczu³ siê zmro¿ony jej uœmiechem.

– To ma znajomy wydŸwiêk, Shannow. Ostatecznie, ile jest hi-

storii o Cz³owieku Jeruzalem, w których on kogoœ – albo czegoœ –

nie zabija? Zniszczy³eœ ostatnio jak¹œ spo³ecznoœæ, Shannow?

– Nie ja zniszczy³em twoj¹ bazê; Sarento to uczyni³, przywra-

caj¹c dawn¹ œwietnoœæ wrakowi „Titanika”. Ja tylko zablokowa³em

moc Kamienia-Matki. Ale nie bêdê siê z tob¹ sprzeczaæ, pani, ani

dyskutowaæ o moich uczynkach. Odejdê, by poszukaæ Miecza.

– Nie wolno ci, Shannow! Nie wolno ci siê do niego zbli¿a栖

wysycza³a. – Ty nic nie rozumiesz.

– Rozumiem, ¿e brama miêdzy przesz³oœci¹ a teraŸniejszoœci¹

musi zostaæ zamkniêta. Mo¿e zamknie j¹ Miecz Boga. Jeœli nie, ka-

tastrofa, która dotknie Atlantydê, mo¿e unicestwiæ równie¿ nasz œwiat.

– Miecz Boga nie jest rozwi¹zaniem, jakiego szukasz. Uwierz mi.

– Nie bêdê wiedzia³, póki sam nie zobaczꠖ odpar³ Shannow.

Amaziga wyjê³a rêkê spod blatu biurka. Lœni³ w niej pistolet Pie-

kielników. Odci¹gnê³a kurki i wycelowa³a w Shannowa.

– Albo obiecasz, ¿e bêdziesz trzyma³ siê z dala od Miecza, albo

umrzesz.

– Chreena! – us³yszeli od strony wejœcia. – Przestañ! Od³ó¿ pi-

stolet.

– Nie rozumiesz, Oshere. Nie wtr¹caj siê!

– Doœæ rozumiem – powiedzia³ cz³owiek-zwierzê. Przybli¿y³ siê,

kulej¹c, do biurka i niezdarnie postawi³ srebrn¹ tacê. Jego zdefor-

mowana rêka zacisnê³a siê na pistolecie, delikatnie wyjê³a go z d³oni

kobiety. – Nic, co powiedzia³aœ mi o tym cz³owieku, nie sugeruje, ¿e

jest z³y. Dlaczego chcesz zrobiæ mu krzywdê?

– Œmieræ pod¹¿a jego tropem. Zniszczenie! Czujê to, Oshere.

Wsta³a i wybieg³a z komnaty. Oshere po³o¿y³ pistolet na biurku.

Shannow pochyli³ siê i opuœci³ kurki. Oshere opad³ na fotel zwolnio-

ny przez Amazigê, wbi³ ciemne oczy w Cz³owieka Jeruzalem.

– ¯yje w ogromnym napiêciu, Shannow – powiedzia³. – Myœla-

³a, ¿e odkry³a, jak mnie wyleczyæ, ale to by³o tylko chwilowe odrocze-

nie wyroku. Teraz znów cierpi. Kocha³a mojego brata, Shir-rana, a on

przemieni³ siê w zwierzê. Teraz… – Wzruszy³ ramionami. – Teraz moja

kolej. Twoje przybycie j¹ rozproszy³o, ale pozbiera siê i przemyœli

background image

198

wasze s³owa. Tymczasem napijcie siê wina i wypocznijcie. Ja spraw-

dzê, czy wyprowadzono wasze konie na pobliskie pole, gdzie roœnie

soczysta trawa. Za tymi drzwiami znajdziecie ³ó¿ka i koce.

– Nie ma czasu na odpoczynek – powiedzia³ Nu. – Koniec jest

bliski. Czujê to.

Shannow podniós³ siê ze zmêczeniem.

– Liczy³em na pomoc. Myœla³em, ¿e Czarna Pani bêdzie kobie-

t¹ w³adzy.

– Tak jest, Shannow – zapewni³ go Oshere. – I ma ogromn¹

wiedzê. Daj jej czas.

– S³ysza³eœ, co mówi³ Nu. Nie ma czasu. Pojedziemy do Mie-

cza, ale najpierw Nu musi przeszukaæ sanktuarium w œwi¹tyni.

– Po co?

– Powinno tam byæ coœ, co pomo¿e mi wróciæ do domu – odpo-

wiedzia³ Nu.

Gdzieœ w pobli¿u huknê³y strza³y, a zaraz potem rozleg³y siê krzy-

ki przera¿enia.

– A widzisz! – Amaziga Archer stanê³a w drzwiach, wskazuj¹c

na Shannowa. – Za nim zawsze pod¹¿a œmieræ.

Rozdzia³ trzydziesty pierwszy

P

astor wjecha³ œmia³o na polanê, na której zgromadzi³o siê dwu-

dziestu trzech niedobitków z armii No¿owników. Kilku by³o ran-

nych, z ³uskowatymi koñczynami w banda¿ach. Inni, uzbrojeni

w strzelby, pe³nili stra¿, w obawie przed atakiem niedŸwiedzi. Wy-

celowali w niego, gdy wzniós³ wysoko Kamieñ Krwi i wykrzykn¹³

s³owo, jakie kaza³ mu wypowiedzieæ Bóg:

– Pendarric!

W jednej chwili lufy strzelb zni¿y³y siê ku ziemi.

– Za mn¹ – rozkaza³, zawracaj¹c miêdzy drzewa. Gady zebra³y

broñ, ustawi³y siê w dwuszeregu i karnie pomaszerowa³y za koniem.

Pastor by³ wniebowziêty

– Nieodgadnione s¹ œcie¿ki Pana – rzuci³ w poranne powietrze. –

I jak¿e wielkie s¹ Jego cuda.

Na równinie przed miastem lwy w wielkiej liczbie zatarasowa³y

im drogê. Pastor podniós³ kamieñ.

background image

199

– Z drogi! – rykn¹³.

Czarnogrzywy zwierz skuli³ siê z bólu i pospiesznie uskoczy³ na bok.

Inne pod¹¿y³y w jego œlady, ustêpuj¹c przed wierzchowcem Pastora.

Pastor podprowadzi³ gady do pó³nocnej bramy i obróci³ siê w siodle.

– Ka¿dy, kto sprzeciwi siê woli Boga, musi umrze栖 oznajmi³.

Pewien, ¿e chroni go potêga Stwórcy, œmia³o wjecha³ do miasta, w t³u-

my ludzi. Nikt nie próbowa³ go zatrzymaæ: patrzyli z czyst¹, otwart¹

ciekawoœci¹ na maszeruj¹ce gady.

Przy koniu przystanê³a m³oda kobieta, trzymaj¹ca za r¹czkê

ma³ego ch³opca.

– Œwi¹tynia – zagadn¹³ ostro Pastor. – Jak do niej dotrzeæ? –

Kobieta pokaza³a mu wysok¹ budowlê, zwieñczon¹ masywn¹ kopu-

³¹. Pastor ruszy³ na czele swojego oddzia³u. Kolumny œwi¹tyni by³y

grube, ustawione jedna przy drugiej. Pastor ruszy³ piechot¹ po d³u-

gich schodach. Za nim ci¹gnê³y gady.

Jakiœ starzec zast¹pi³ mu drogê.

– Kto szuka m¹droœci Prawa Jedynego? – zapyta³.

– Zrób przejœcie dla wojowników Boga – warkn¹³ Pastor.

– Nie wolno wam wejœæ – powiedzia³ prosz¹cym g³osem staru-

szek. – Kap³ani siê modl¹. Kiedy s³oñce dotknie zachodniego muru,

wtedy mo¿e twoja proœba zostanie wys³uchana.

– Z drogi, starcze – rozkaza³ Pastor i wyci¹gn¹³ pistolet.

– Nie rozumiesz? Nie wolno.

Strza³ odbi³ siê echem w œwi¹tynnych korytarzach. Najwy¿szy

kap³an upad³ nie wydawszy dŸwiêku, a krew trysnê³a z rany na jego

czole. Pastor wbieg³ do œwi¹tyni na czele gadów. Bior¹c przyk³ad

z nowego pana, gady otworzy³y ogieñ do kap³anów, którzy rozbiegli

siê w poszukiwaniu schronienia. Nie zwracaj¹c uwagi na rzeŸ, Pa-

stor rozejrza³ siê po budynku, szukaj¹c wewnêtrznego sanktuarium.

Przy koñcu d³ugiej nawy by³o w¹skie przejœcie. Podbieg³ do niego,

kopniakiem otworzy³ drzwi. W œrodku by³ o³tarz, przy którym inny

starzec spiesznie zbiera³ zwoje z cieniutkich arkuszy z³ota. Poderwa³

g³owê i chcia³ wstaæ, ale powali³ go strza³ z pistoletu. Pastor ukl¹k³

przy zwojach i podniós³ kamieñ.

– Wys³uchaj mnie, Panie. Zrobi³em, co przykaza³eœ.

Zamigota³a przed nim twarz Pendarrica.

– Zwoje. Przeczytaj.

Pastor rozwin¹³ kawa³ek z³otej folii.

– Nie pojmujê tych znaków.

– Ale ja tak. Wyrzuæ to. WeŸ nastêpny.

background image

200

Jeden po drugim Pastor rozwija³ zwoje, wodz¹c wzrokiem po

dziwacznych, z³o¿onych z pa³eczek symbolach. Kiedy skoñczy³, spoj-

rza³ w oczy Boga i ujrza³ w nich zmartwienie.

– Co mam zrobiæ, Panie? – zapyta³ szeptem.

– SprowadŸ na ziemiê Miecz Boga – rozkaza³ Pandarric. – Dzi-

siaj. Na po³udniu wznosi siê szczyt. Musisz wspi¹æ siê na niego…

ale najpierw po³ó¿ kamieñ na ciele martwego kap³ana. Po³ó¿ go na

jego krwi. Nabierze w ten sposób si³y. Kiedy znajdziesz siê na wierz-

cho³ku, podnieœ kamieñ i przywo³aj Miecz. Zabierz go ze sob¹. Zro-

zumia³eœ?

– Tak. Tak, Panie. Spe³ni³y siê moje marzenia. Dziêki ci, Panie.

Co potem mam zrobiæ?

– Porozmawiamy, kiedy wype³nisz zadanie. – Oblicze zniknê³o.

Pastor po³o¿y³ kamieñ na zakrwawionych piersiach kap³ana i pa-

trzy³, jak krew sp³ywa do niego i wype³nia ¿y³ki.

Z zewn¹trz dobieg³ huk dalszych strza³ów. Pastor wybieg³ ze

œwi¹tyni, wskoczy³ na konia. Nie zwracaj¹c uwagi na gady, pogalo-

powa³ z powrotem do g³ównej bramy, aby wype³niæ ¿yczenie Boga.

Kiedy rozbrzmia³y pierwsze strza³y, Shannow odepchn¹³ Ama-

zigê i wypad³ z komnaty. Na wyludnionym dziedziñcu czeka³y ko-

nie. Od strony œwi¹tyni dobieg³y dalsze strza³y. Shannow wyci¹gn¹³

pistolety i popêdzi³ ku fontannie. W polu widzenia pojawi³ siê gad

ze strzelb¹; gdy zauwa¿y³ Shannowa, poderwa³ broñ. Shannow naci-

sn¹³ spust. Stworzenie uderzy³o w œcianê i osunê³o siê na bruk.

Cz³owiek Jeruzalem odczeka³ kilka sekund, obserwuj¹c wejœcia,

ale nie pojawi³y siê nastêpne gady. Przemkn¹³ obok fontanny i po-

bieg³ przez otwart¹ przestrzeñ na ty³y œwi¹tyni, gdzie zatrzyma³y go

drewniane drzwi. Podniós³ nogê i kopn¹³ w zamek. Kula odszczepi-

³a kawa³ futryny, gdy nurkowa³ do œrodka. Pociski œwiszcza³y i pojê-

kiwa³y wokó³ niego, odbijaj¹c siê od mozaikowej posadzki. Gdy pod-

niós³ siê na kolana za kolumn¹, us³ysza³ tupot stóp. Odwróci³ siê,

zni¿y³ pistolety… zginê³y trzy gady. Zobaczy³ Pastora, który wybieg³

z jakiegoœ pomieszczenia; dwaj No¿ownicy odsunêli siê na boki, aby

go przepuœciæ, i Shannow zabi³ ich obu. Kula przebi³a ko³nierz jego

p³aszcza – odpowiedzia³ strza³em, ale chybi³. Poderwa³ siê i prze-

bieg³ za drug¹ kolumnê, nie bacz¹c na gwi¿d¿¹ce kule. Strzeli³ dwa

razy w gada, który ze wzniesionym no¿em zabieg³ mu drogê. Inne

rzuci³y siê ku g³ównym drzwiom.

background image

201

W œwi¹tyni zapad³a cisza. Shannow prze³adowa³ pistolety i za-

styg³ w bezruchu. W drzwiach stanê³a Amaziga, Nu i Oshere. Ko-

bieta pobieg³a do pokoju, z którego wczeœniej wyszed³ Pastor. Cz³o-

wiek Jeruzalem schowa³ pistolety do kabur i poszed³ za nimi. W ma-

³ej komnacie Nu i Amaziga klêczeli przy umieraj¹cym kap³anie. By³

stary i bia³obrody, jego piersi plami³a krew.

– Jestem liœciem – wyszepta³ kap³an, gdy Nu uj¹³ jego rêkê.

– Bóg jest drzewem – odpowiedzia³ cicho Nu.

– Kr¹g zosta³ dope³niony. Teraz poznam Prawo Jedynego, kr¹g Boga.

– Poznasz. Strumienie wpadaj¹ do rzek, rzeki do morza, morze

wznosi siê w chmury, chmury tworz¹ strumienie. ¯yzna ziemia rodzi

drzewo, drzewo liœæ, a liœæ spada do ziemi. Ca³e ¿ycie tworzy kr¹g Boga.

Umieraj¹cy uœmiechn¹³ siê.

– Jesteœ wierz¹cy. Cieszê siê. Twój kr¹g jeszcze siê nie zamkn¹³.

– Czego oni chcieli? Co zabrali? – zapyta³a Amaziga.

– Nic – odpar³ kap³an. – On czyta³ œwiête zwoje i wezwa³ de-

mona. Demon kaza³ mu przynieœæ Miecz Boga na ziemiê.

– Nie! – wyszepta³a Amaziga.

– To nie ma znaczenia, Chreena – g³os kap³ana by³ coraz s³ab-

szy. Jego g³owa opad³a w ramiona Nu; budowniczy statków delikat-

nie u³o¿y³ cia³o na posadzce.

– To by³y piêkne s³owa – powiedzia³ Shannow.

– Pochodz¹ z pism Jedynego. Doskona³oœæ istnieje tylko w krê-

gu, Shannow; zrozumienie tego oznacza zrozumienie Boga. – Nu

uœmiechn¹³ siê i zacz¹³ kr¹¿yæ po komnacie, macaj¹c rzeŸbione œcia-

ny, badaj¹c ka¿dy wystêp. Shannow przy³¹czy³ siê do niego.

– Czego szukasz?

– Nie jestem pewien. Kamienie by³y przechowywane w tym

pomieszczeniu, ale nie mam pojêcia, gdzie. To wiedzia³ tylko naj-

wy¿szy kap³an, który przekazywa³ sekret swojemu nastêpcy.

Pokój by³ ma³y, kwadratowy, natomiast o³tarz – okr¹g³y. Prze-

piêkne p³askorzeŸby na œcianach z wapienia przedstawia³y pe³ne

wdziêku postacie o podmalowanych oczach i d³ugich, w¹skich rê-

kach, które siêga³y ku niebu. Shannow podszed³ do o³tarza i spojrza³

na p³ask¹, wypolerowan¹ powierzchniê. Na œrodku widnia³o wyryte

cudowne drzewo, strojne w z³ote listowie. Przebieg³ palcami po jego

konarach. Wzór by³ piêkny, niós³ oczom ukojenie. Obwód o³tarza

zdobi³y wyrzeŸbione ptaki: niektóre w locie, inne w spoczynku, jesz-

cze inne karmi³y m³ode. Znów zasad¹ by³ kr¹g – od jaja do nieba.

Przeœledzi³ d³oñmi reliefy, zatrzymuj¹c je na gnieŸdzie z jednym

background image

202

jajem. Jajo poruszy³o siê pod jego palcami. Chwyci³ je i wyj¹³. By³o

ma³e i nieskazitelnie bia³e, ale gdy tylko znalaz³o siê w jego d³oni,

zrobi³o siê ciep³e i kremowe. Kremowy kolor zmieni³ siê w ¿ó³ty i na

koniec w z³oty.

– Mam to, czego szuka³eœ – powiedzia³.

Nu podszed³ i wyj¹³ z³ote jajo z jego d³oni.

– Tak – przyzna³ cicho. – Rzeczywiœcie.

– Kamieñ z nieba – powiedzia³ Oshere. – Cudowny. Co teraz

zrobisz?

– Nie mogê go zabraæ, nie jest mój – odpar³ Nu. – Ale gdyby

by³, wróci³bym do swojego kraju i spróbowa³ uratowaæ ¿onê i dzieci

przed nadci¹gaj¹cym kataklizmem.

– No to go weŸ.

– Nie! – sprzeciwi³a siê Amaziga. – Ja go potrzebujê. Ty go

potrzebujesz. Nie mogê patrzeæ, jak znów siê przemieniasz.

Oshere odwróci³ siê od niej.

– Ja… chcê, ¿ebyœ wzi¹³ ten kamieñ, Nu-Khasisatro. Jestem

ksiêciem Dianae. Najwy¿szy kap³an nie ¿yje i mam prawo rozporz¹-

dzaæ kamieniem. WeŸ go. I wykorzystaj dobrze.

– Daj mi go tylko na chwilꠖ poprosi³a Amaziga. – Niech przy-

wróci Oshere dawny wygl¹d.

– Nie! – krzykn¹³ ksi¹¿ê. – Sipstrassi nie zadzia³a przeciwko so-

bie; ju¿ siê przekona³aœ. To on uczyni³ mnie tym, kim jestem. Moc jest

zbyt wielka, aby marnowaæ j¹ na kogoœ takiego jak ja. Nie rozumiesz

tego, Chreena? Jestem lwem, który chodzi jak cz³owiek. Nawet magia

nie odmieni tego, czym jestem… czym siê stanê. Ale to niewa¿ne,

Chreeno. Ty i ja, razem zobaczymy ocean, i tylko tego pragnê.

– A co z moimi pragnieniami? Kocham ciê, Oshere.

– A ja kocham ciebie, Czarna Pani… nad ¿ycie. Zawsze bêdê

ciê kocha³. Ale nic nie trwa wiecznie, nawet mi³oœæ. – Odwróci³ siê

do Nu. – Jak znajdziesz drogê do domu?

– Za tym, co niegdyœ by³o królewskimi ogrodami, jest kr¹g ka-

mieni. Pójdê tam.

– Pójdê z tob¹ – powiedzia³ Oshere i mê¿czyŸni opuœcili komna-

tê. Amaziga zosta³a przy martwym kap³anie, patrz¹c na z³ote zwoje.

Up³ywaj¹ce stulecia ³agodnie obesz³y siê z kamiennym krêgiem,

choæ jeden g³az popêka³ i rozpad³ siê. Nu stan¹³ na œrodku krêgu

i wyci¹gn¹³ rêkê do Shannowa.

– Wiele siê nauczy³em, przyjacielu – powiedzia³ – A jednak nie

znalaz³em Miecza Boga, jak mi przykazano.

background image

203

– Ja go znajdê, Nu… i zrobiê, co bêdzie trzeba. Ty odszukaj

swoj¹ rodzinê.

– ¯egnaj, Shannow. Niech Bóg bêdzie z tob¹.

Shannow i Oshere wyszli z krêgu, a Nu podniós³ kamieñ i wy-

krzykn¹³ coœ w nie znanym Shannowowi jêzyku. Nie by³o ani b³y-

skawic, ani innych dramatycznych zjawisk. W jednej chwili Nu by³ –

w nastêpnej znikn¹³.

Shannowa ogarnê³o poczucie utraty, gdy odwróci³ siê do Oshere.

– Jesteœ odwa¿nym cz³owiekiem.

– Nie, Shannow, ¿a³ujê, ale tak nie jest. Sipstrassi uczyni³ mnie

tym, czym jestem. Chreena u¿y³a magii kamieni, aby przywróciæ mi

dawn¹ postaæ, jednak prawie od razu zacz¹³em znów siê przemieniaæ.

Jest upart¹ kobiet¹ i u¿y³aby wszystkich kamieni œwiata, aby mnie za-

trzymaæ. Taki dar Boga nie powinien byæ marnowany w ten sposób.

Ruszyli powoli do œwi¹tyni, przed któr¹ zgromadzi³y siê t³umy.

Z budynku wynoszono cia³a zabitych kap³anów.

– Dlaczego nie walczyli? – zapyta³ Shannow. – Wróg by³ nie-

liczny.

– Nie jesteœmy wojownikami, Shannow. Nie wierzymy w przemoc.

W œwi¹tyni do³¹czy³a do nich Amaziga z zaciêt¹ i ponur¹ min¹.

– Musimy porozmawiaæ, Shannow. Wybacz, Oshere. – Zabra³a

Cz³owieka Jeruzalem do wewnêtrznego sanktuarium; cia³o kap³ana znik-

nê³o, ale krew nadal bruka³a posadzkê. Amaziga odwróci³a siê gwa³tow-

nie. – Musisz pod¹¿yæ za zabójc¹ i powstrzymaæ go. To wa¿ne.

– Dlaczego? Co mo¿e wam zrobiæ?

– Miecz musi pozostaæ na swoim miejscu.

– Nie rozumiem, dlaczego. Jeœli s³u¿y celom Boga…

– Boga, Shannow? Bóg nie ma nic wspólnego z Mieczem. Z Mie-

czem? Co ja mówiê? To nie miecz, Shannow; to pocisk – nuklearny

pocisk. Lataj¹ca bomba.

– Zatem Pastor sam poœle siê do piek³a. Czemu siê martwisz?

– Poœle nas wszystkich do piek³a. Nie masz pojêcia o mocy ta-

kiego pocisku, Shannow. Zniszczy wszystko, co widaæ z wie¿y. W pro-

mieniu dwustu mil wszystko zostanie spalone, do go³ej ziemi. Potra-

fisz to zrozumieæ?

– Wyjaœnij mi.

Amaziga zaczerpnê³a powietrza, próbuj¹c uporz¹dkowaæ posia-

dan¹ wiedzê. By³a Stra¿nikiem i nauczycielem, z pamiêci¹ wzmocnion¹

przez Sipstrassi, i mog³a przypomnieæ sobie wszystkie fakty dotycz¹-

ce pocisku. By³ to PE (Pocisk Eksperymentalny). D³ugoœæ: trzydzieœci

background image

204

cztery metry i trzydzieœci centymetrów. Œrednica: dwieœcie dwadzie-

œcia piêæ centymetrów na pierwszym stopniu. Szybkoœæ: osiemnaœcie

tysiêcy mil na godzinê w chwili odpalenia. Zasiêg: czternaœcie tysiêcy

kilometrów. Masa bojowa: dziesiêæ razy trzysta piêædziesi¹t kiloton.

Dziesiêæ g³owic bojowych, przy czym ka¿da mog³a unicestwiæ du¿e

miasto. Jak wyjaœniæ taki Armageddon temu dzikusowi?

– W Czasach Pomiêdzy, Shannow, panowa³ wielki strach i nie-

nawiœæ. Ludzie zbudowali straszliw¹ broñ, która w czasie okropnej

wojny zrzucona zosta³a na miasto. Zniszczy³a je do cna; setki tysiêcy

ludzi zginê³y w jednym wybuchu. Ale wkrótce bomby sta³y siê jesz-

cze potê¿niejsze, i zbudowano wielkie rakiety, które mog³y przeno-

siæ je z kontynentu na kontynent.

– Jak zatem prze¿y³y te narody?

– Nie prze¿y³y, Shannow.

– I te bomby przekrzywi³y Ziemiê?

– Nie dok³adnie. Ale nie to jest wa¿ne. Tego… Pastora? nie

wolno dopuœciæ do pocisku.

– Dlaczego pocisk wisi na niebie? Dlaczego otaczaj¹ go krzy-

¿e, jeœli nie pochodzi od Boga? – wypytywa³.

– ChodŸmy do moich komnat, spróbujê wyt³umaczyæ ci pewne

rzeczy. Nie znam wszystkich odpowiedzi. Ale obiecaj mi, Shannow,

¿e kiedy skoñczê, spróbujesz go powstrzymaæ.

– Podejmê decyzjê, kiedy us³yszê, co masz do powiedzenia.

Przeszli do komnaty Amazigi. Shannow usadowi³ siê naprzeciwko

jej biurka.

– Wiesz – zaczê³a – ¿e ten l¹d le¿a³ kiedyœ na dnie oceanu? Znaj-

dujemy siê w miejscu dawno temu zwanym Diabelskim Trójk¹tem.

Nazwa wziê³a siê st¹d, ¿e w niewyjaœnionych okolicznoœciach ginê-

³y tu statki i samoloty. Wiesz, co to s¹ samoloty?

– Nie.

– Ludzie ich u¿ywali… Odkryli, ¿e maszyny mog¹ wzbijaæ siê

w przestworza. Nazywali je samolotami; mia³y one wielkie skrzyd³a

i silniki, które nadawa³y im ogromn¹ szybkoœæ w powietrzu. To, co

widaæ na niebie wokó³… miecza, to nie krzy¿e, tylko samoloty. Zo-

sta³y pochwycone przez swego rodzaju pole statyczne… Dobry Bo¿e,

Shannow, to niemo¿liwe! – Nala³a wina z dzbanka do kielicha, napi-

³a siê ³apczywie i pochyli³a w stronê s³uchacza. – Atlantowie skiero-

wali w niebo moc wielkiego Kamienia Sipstrassi. Nie wiem, po co,

ale tak zrobili. Kiedy Atlantyda zniknê³a pod falami morza, moc ka-

mienia przetrwa³a. Pochwyci³a ponad sto samolotów i statków. By-

background image

205

³oby ich wiêcej, ale pole jest bardzo w¹skie; moc os³ab³a z biegiem

lat i statki pospada³y na ziemiê. Ich zniszczone kad³uby nadal mo¿na

znaleŸæ na pustyni za Szczytem Chaosu. Jak pole z³apa³o pocisk,

mogê siê tylko domyœlaæ. Kiedy oœ obrotu ziemi zmieni³a siê po raz

drugi, nast¹pi³y katastrofalne trzêsienia Ziemi. W owym czasie oœrod-

kami wojskowymi sterowa³y komputery, które prawdopodobnie zin-

terpretowa³y wstrz¹sy jako atak j¹drowy i zareagowa³y. Oto dlacze-

go w du¿ej czêœci œwiata nadal utrzymuje siê taki wysoki poziom

promieniowania. Ziemia przekrzywi³a siê, pociski zosta³y wystrze-

lone, szansa na uratowanie resztek cywilizacji przepad³a. Ten po-

cisk zosta³ prawdopodobnie wystrzelony z kraju zwanego Amery-

k¹. Wpad³ w pole statyczne i pozostawa³ w nim uwiêziony przez

trzysta lat.

– Ale przecie¿ ludzie z Czasów Pomiêdzy musieli widzieæ, tak

jak my, samoloty wisz¹ce w powietrzu. Skoro dysponowali tak¹ po-

tê¿n¹ broni¹, dlaczego nie zniszczyli kamienia?

– Nie s¹dzê, ¿eby widzieli samoloty. Myœlê, ¿e Sipstrassi zosta³

zaprogramowany na przetrzymywanie uwiêzionych obiektów w in-

nym wymiarze, dla nas niewidzialnym. Sta³y siê one widoczne do-

piero wtedy, gdy moc zaczê³a maleæ.

Shannow potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie wyznajê siê na tym, Amaziga, to mnie przerasta. Samolo-

ty? Pola statyczne? Komputery? Ale ostatnio miewam dziwne sny.

Siedzê w kryszta³owym b¹blu wewn¹trz unosz¹cego siê wysoko na

niebie olbrzymiego krzy¿a. Jakiœ g³os szepcze mi do ucha; ten ktoœ

nazywa siê Wie¿a i ka¿e mi wzi¹æ kurs na zachód. Mój g³os – zara-

zem nie mój – odpowiada, ¿e nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszyst-

ko idzie nie tak, jak powinno… dziwnie. Nawet ocean wygl¹da ina-

czej.

– Kryszta³owy b¹bel, Shannow, to kabina samolotu. A g³os, jaki

s³yszysz, nie nale¿y do kogoœ o imieniu Wie¿a, ale pochodzi z wie¿y

kontrolnej w miejscu zwanym Fort Lauderdale. G³os, który jest twój

i zarazem nie twój, to g³os porucznika Charlesa Taylora, który do-

wodzi piêcioma bombowcami torpedowymi Avenger marynarki wo-

jennej w czasie lotu æwiczebnego. Nadal widaæ je w szyku, blisko

pocisku. Zaufaj mi, Shannow. Powstrzymaj Pastora.

Wsta³.

– Nie wiem, czy mi siê uda. Ale postaram siꠖ obieca³.

background image

206

Rozdzia³ trzydziesty drugi

B

eth McAdam ocknê³a siê ca³a obola³a. W g³owie jej hucza³o,

rêce i nogi ci¹¿y³y jak z o³owiu. Usiad³a i zobaczy³a dwóch mê¿czyzn,

którzy wywlekli j¹ z chaty. Z³apa³a kamieñ i poderwa³a siê na nogi.

– Wy wredne sucze syny! – syknê³a.

Wy¿szy podniós³ siê p³ynnie i ruszy³ w jej stronê. Zamachnê³a

siê, mierz¹c kamieniem w jego skroñ, ale on zablokowa³ cios i pchn¹³

j¹ na ziemiê.

– Nie dra¿nij mnie – warkn¹³. W³osy mia³ bia³e jak kreda, twarz

m³od¹, g³adk¹. Ukl¹k³ obok niej. – Nie stanie ci siê krzywda, masz

na to s³owo Magellasa. Potrzebujemy ciê, ¿eby zakoñczyæ nasz¹ mi-

sjê, to wszystko.

– A moje dzieci?

– Nic im nie jest. A ten powalony przez Lindiasa tylko straci³

przytomnoœæ. Nic mu nie bêdzie.

– Co to za misja? – zaciekawi³a siê, przygotowuj¹c siê do po-

nownego ataku.

– Nie b¹dŸ g³upia – poradzi³. – Jeœli bêdziesz sprawiaæ k³opoty,

po³amiê ci rêce. – Beth wypuœci³a kamieñ z palców. – Zostaliœmy

wys³ani, aby zabiæ Jona Shannowa. On ciê powa¿a i dlatego odda siê

w nasze rêce w zamian za gwarancjê twojego bezpieczeñstwa.

– Akurat! Zabije was obu.

– Nie sadzê. Zd¹¿y³em go poznaæ. Szanujê go, nawet lubiê. Sam

siê podda.

– Skoro go lubisz, to czemu chcesz go zabiæ?

– A co ma uczucie do obowi¹zku? Król, mój ojciec, mówi, ¿e

Shannow musi umrzeæ. W takim razie m u s i umrzeæ.

– Dlaczego nie zmierzysz siê z nim jak na mê¿czyznê przysta³o?

Magellas zaœmia³ siê.

– Jesteœmy egzekutorami, nie bawimy siê w pojedynki. Gdybym

mia³ rozkaz zmierzyæ siê z nim na równych warunkach, wtedy bym tak

zrobi³, podobnie jak mój brat, Lindian. Ale to nie jest konieczne i tym

samym stanowi niepotrzebne ryzyko. Rozprawimy siê z nim z twoj¹

pomoc¹… albo bez niej. Ale chyba nie chcesz, ¿ebym po³ama³ ci rêce.

Pomo¿esz nam? Twoje dzieci ciê potrzebuj¹, Beth McAdam.

– Co mam ci powiedzieæ?

– ¯e zostaniesz z nami i nie bêdziesz próbowaæ ¿adnych sztu-

czek z kamieniami.

background image

207

– Nie mam wielkiego wyboru, prawda?

– Obiecaj. To mnie nieco rozluŸni.

– Zrobiê, co ka¿esz. Wystarcza?

– Musi. Przyrz¹dziliœmy trochê jedzenia. Sprawisz nam przy-

jemnoœæ, przy³¹czaj¹c siê do posi³ku.

– Gdzie jesteœmy?

– W jednym z waszych œwiêtych miejsc, jak mi siê wydaje – od-

par³ Magellas, wskazuj¹c na rozgwie¿d¿one niebo. Kilkaset stóp nad

nimi, po³yskuj¹c srebrzyœcie w poœwiacie ksiê¿yca, wisia³ Miecz Boga.

Amaziga Archer siedzia³a w samotnoœci po odejœciu Shannowa.

Na biurku piêtrzy³y siê œwiête zwoje strze¿one przez Dianae. Jej m¹¿,

Samuel, przez cztery lata uczy³ j¹ znaczenia symboli, które przypo-

mina³y pismo klinowe staro¿ytnej Mezopotamii. Wiêksza czêœæ z³o-

tej folii pokryta by³a astrologicznymi notatkami i mapami systemów

gwiezdnych. Ostatnie trzy, ³¹cznie z tym przegapionym przez Pasto-

ra, zawiera³y przemyœlenia astrologa Araksisa.

Amaziga przeczyta³a pierwsze dwa. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz.

Wiedza w znacznej mierze przerasta³a jej mo¿liwoœci, ale zro-

zumienie u³atwia³y staro¿ytne legendy dotycz¹ce losu Atlantydy. Jej

mieszkañcy znaleŸli potê¿ne Ÿród³o mocy, jednak¿e wykorzystali je

w niew³aœciwy sposób: spowodowali katastrofalny potop i kontynent

zosta³ zalany przez fale oceanu. Teraz Amaziga zrozumia³a. Otwo-

rzenie bram czasu zachwia³o delikatn¹ równowag¹ si³ grawitacji.

Ziemia, kr¹¿¹ca jednostajnie wokó³ S³oñca, zosta³a nara¿ona na przy-

ci¹ganie drugiego, a mo¿e i wiêkszej liczby s³oñc. Trzêsienia ziemi

i wybuchy wulkanów, wspomniane w zwojach Araksisa, by³y tylko

symptomami tortur, jakim podlega³a ci¹gniêta w przeciwnych kie-

runkach planeta. Obecne trzêsienia ziemi mia³y ten sam charakter:

planeta dr¿a³a, przyci¹gana przez dwa ogromne s³oñca.

Shannow mia³ racjꠖ rych³a zag³ada Atlantydy stanowi³a œmier-

telne niebezpieczeñstwo dla nowego œwiata. Stra¿nicy znali relacje

naocznych œwiadków Drugiego Potopu, który star³ z powierzchni

planety cywilizacjê kwitn¹c¹ od dziesi¹tków tysiêcy lat. Jeden fakt

by³ dla nich nieodgadnion¹ tajemnic¹: œwiadkowie wspominali

o dwóch s³oñcach na niebie. Amaziga bezkrytycznie przyjê³a teoriê

Stra¿ników, ¿e w rzeczywistoœci drugie „s³oñce” by³o eksplozj¹ nu-

klearn¹. Teraz nie by³a taka pewna. Z³ote zwoje mówi³y o bramie do

œwiata lataj¹cych maszyn i potê¿nej broni. Ko³o historii? Czy¿by

background image

208

zag³ada Atlantydy spowodowa³a unicestwienie cywilizacji dwudzie-

stego pierwszego wieku? A co z dwudziestym czwartym… Co z te-

raŸniejszoœci¹? Dobry Bo¿e, czy ¿ycie na ziemi znów zginie?

Wieczorny wiatr ch³odzi³ jej skórê. Amaziga zaci¹gnê³a ciê¿kie

kotary i zapali³a lampy. Co takiego jest w naszej rasie, duma³a, co

zawsze wiedzie nas drog¹ zniszczenia?

Wróci³a do biurka, podnios³a ostatni zwój i przeœledzi³a s³owa

w ³agodnym, z³otym œwietle lamp. Jej oczy rozszerzy³y siê ze zdu-

mienia.

– S³odki Jezu! – szepnê³a. Zabra³a pistolet i wybieg³a po scho-

dach na dziedziniec. Nadal sta³a tam klacz Nu; Amaziga wdrapa³a

siê na siod³o i popêdzi³a przez miasto. Za g³ówn¹ bram¹ lwy uczto-

wa³y na cia³ach gadów; nie poœwiêci³y jej uwagi, gdy biczem zmusi-

³a koby³kê do galopu.

Shannow œciga³ Pastora z umiarkowan¹ prêdkoœci¹. Ogier by³

zmêczony i potrzebowa³ odpoczynku, a poza tym zapada³ zmierzch.

Wiedzia³, ¿e jeœli wierzchowca spotka jakieœ nieszczêœcie, wówczas

straci ostatni¹ szansê. Cz³owiek Jeruzalem ko³ysa³ siê w siodle; te¿

by³ zmêczony. W jego umyœle wirowa³a wiedza, jak¹ przekaza³a mu

Amaziga. Dawno temu œwiat by³ prostym miejscem, w którym ist-

nieli dobrzy ludzie, Ÿli ludzie i nadzieja na odnalezienie Jeruzalem.

Teraz wszystko uleg³o zmianie.

Miecz Boga by³ po prostu broni¹ stworzon¹ przez ludzi w celu

zniszczenia innych ludzi. Otacza³ go nie wieniec krzy¿y, lecz samoloty

z przesz³oœci. Gdzie zatem by³ Bóg? Shannow podniós³ manierkê i na-

pi³ siê wody. Widzia³ ju¿ kontury Szczytu Chaosu. Gdy chmury rozst¹-

pi³y siê, zobaczy³ miecz lœni¹cy jak srebro na nocnym niebie.

– Gdzie jesteœ, Panie? – zapyta³ na g³os. – Dok¹d idziesz?

Nie by³o odpowiedzi. Shannow pomyœla³ o Nu – mia³ nadziejê,

¿e budowniczy okrêtów wróci³ bezpiecznie do domu.

Ogier st¹pa³ ociê¿ale, ale niestrudzenie. Œwita³o, gdy Shannow

skierowa³ go w górê skalistego podnó¿a, do Szczytu Chaosu i Zarê-

czynowego Stawu. Obejrzawszy siê dostrzeg³ w dali jeŸdŸca zmie-

rzaj¹cego ku iglicy. Podniós³ lunetê do oczu, wyregulowa³ ostroœæ.

Pozna³ Amazigê. Jej klacz by³a zaje¿d¿ona prawie na œmieræ, pokry-

ta pian¹ – ledwo pow³óczy³a kopytami. Shannow schowa³ lunetê do

sakwy i pokona³ ostatnie wzniesienie. Oczy piek³y go ze zmêczenia,

gdy skierowa³ ogiera w dó³, ku sadzawce. Tam zsiad³ i rozejrza³ siê

background image

209

uwa¿nie. Szczyt wznosi³ siê jak poszarpany palec. Blisko ostatniego

wystêpu dostrzeg³ Pastora. By³ zbyt daleko, aby liczyæ na celny strza³.

– Witaj, Shannow.

Cz³owiek Jeruzalem obróci³ siê na piêcie, mierz¹c z pistoletów

w nieznajomego. Potem zobaczy³ Beth McAdam. Szczup³y bia³o-

w³osy mê¿czyzna opasywa³ ramieniem szyjê kobiety i przyciska³ lufê

pistoletu do jej g³owy. Ten, który mówi³ – cz³owiek z jego snów –

sta³ kilka kroków z boku.

– Muszê przyznaæ, Shannow, ¿e jestem ci wdziêczny – podj¹³

Magellas. – Zabi³eœ tego bezczelnego wieprza Rhodaeula, a to dla mnie

wielka przys³uga. Jednak król królów wyda³ na ciebie wyrok œmierci.

– A co ona ma z tym wspólnego? – zapyta³ Shannow.

– Zostanie uwolniona w chwili, gdy od³o¿ysz broñ.

– To znaczy w chwili mojej œmierci?

– Dok³adnie. Ale œmieræ bêdzie szybka. – Magellas wyci¹gn¹³

pistolet. – Obiecujê.

Shannow nadal celowa³ w m³odego mê¿czyznê. Broñ by³a goto-

wa do strza³u, palec spoczywa³ na spustach.

– Nie s³uchaj go, Shannow. Rozwal go! – krzyknê³a Beth McA-

dam.

– Puœcicie j¹? – zapyta³.

– Jestem cz³owiekiem honoru – powiedzia³ Magellas.

Shannow pokiwa³ g³ow¹.

– Zatem za³atwione.

W tej samej chwili Beth McAdam podnios³a nogê i z ca³ej si³y

wbi³a obcas wysokiego buta w œródstopie Lindiana. Ty³em g³owy trza-

snê³a go w twarz i wyrwa³a siê. Gdy Lindian zakl¹³ i poderwa³ pisto-

let, zza ska³y wy³oni³ siê Clem Steiner. Lindian zobaczy³ go i odwró-

ci³ siê, lecz by³o za póŸno. Hukn¹³ strza³ i smuk³y wojownik run¹³ na

ziemiê z kul¹ w sercu.

Gdy Beth przyst¹pi³a do dzia³ania, Magellas wystrzeli³ i kula

zerwa³a Shannonowi kapelusz z g³owy. Cz³owiek Jeruzalem nacisn¹³

spusty. Magellas zachwia³ siê, jednak nie upad³. Shannow strzeli³

jeszcze raz. Ranny osun¹³ siê na kolana, jeszcze próbuj¹c z³o¿yæ siê

do strza³u. Pistolet wypad³ z jego d³oni. Wojownik podniós³ g³owê.

– Lubiê ciê, Shannow – powiedzia³ z nik³ym uœmiechem. Po-

tem zamkn¹³ oczy i znieruchomia³.

Shannow podbieg³ do Steinera. Rana w piersiach znów mu siê otwo-

rzy³a i twarz mia³ upiornie blad¹, gdy przysiad³ ciê¿ko na kamieniu.

– Zrewan¿owa³em siê, Shannow – wyszepta³.

14 – Ostatni stra¿nik

background image

210

Zbli¿y³a siê Beth.

– Chyba ci odbi³o, Clem… ale dziêki. Do diab³a, sk¹deœ siê tu

wzi¹³?

– Szybko siê ockn¹³em. Bull przyszed³ w odwiedziny, wiêc zo-

stawi³em z nim dzieciaki, a sam ruszy³em po œladach. Wygl¹da na to,

¿e teraz nic nam nie grozi.

– Wrêcz przeciwnie – powiedzia³ Shannow.

Pastor dotar³ ju¿ do wystêpu i znalaz³ siê poza zasiêgiem. Pa-

trzyli, jak wyci¹ga rêkê.

Miecz Boga zadr¿a³ na niebie.

Shannow rzuci³ siê biegiem do podstawy iglicy, zrzuci³ czarny

p³aszcz, cisn¹³ go na ziemiê. Z³apa³ najbli¿szy wystêp skalny i pod-

ci¹gn¹³ siê w górê. Ponad nim piêtrzy³ siê szczyt. Siêgn¹³ do nastêp-

nego chwytu i rozpocz¹³ powoln¹ wspinaczkê.

Beth i Steiner z do³u obserwowali jego wysi³ki. Wysoko, na wy-

stêpie, Pastor zacz¹³ œpiewaæ urywki ze Starego Testamentu.

– Miecz na mieszkañców Babilonu, na jego przywódców oraz

na jego mêdrców… Miecz na ca³¹ mieszaninê narodów… Miecz na

jego wody, by wysch³y… I nikt w nim nie bêdzie mieszka³, ani siê nie

osiedli w nim ¿aden cz³owiek…

Wiatr niós³ daleko jego s³owa.

Amaziga dobrnê³a na szczyt wzniesienia; koby³a pad³a na stoku.

Zbieg³a do sadzawki i zobaczy³a Shannowa wspinaj¹cego siê po licu

ska³y.

– Nie! – krzyknê³a. – Zostaw go, Shannow. Daj mu spokój!

Ale Cz³owiek Jeruzalem nie odpowiedzia³. Gdy Amaziga wy-

ci¹gnê³a pistolet i wycelowa³a w niego, Beth rzuci³a siê na ni¹. Pi-

stolet wypali³, od³upuj¹c kamieñ przy lewej rêce Shannowa; on sku-

li³ siê instynktownie, niemal odpadaj¹c od ska³y. Beth wyrwa³a broñ

i odepchnê³a kobietê.

– Musimy go powstrzymaæ! – zawo³a³a Amaziga. – Musimy!

Z nieba dobieg³o niskie dudnienie. Z rêkojeœci miecza buchnê³y p³o-

mienie i k³êby dymu. Shannow by³ wykoñczony – rêce dygota³y mu z wy-

si³ku, jaki podejmowa³, aby pi¹æ siê w górê. Ale by³ ju¿ blisko. Pot sp³y-

wa³ mu po twarzy, gdy zmusza³ obola³e koñczyny do ruchu.

S³ysza³ ju¿ g³os Pastora:

– Dzieñ ów bêdzie dniem gniewu… dniem ciemnoœci i mroku,

dniem chmury i burzy… Moim mieczem pobici bêdziecie…

background image

211

Gdy pocisk zadr¿a³, kilka samolotów na skraju pola statycznego

uwolni³o siê i ryk silników zagrzmia³ ponad pustyni¹ za szczytem.

Shannow dotar³ do wystêpu. Le¿a³ przez kilka sekund, zbyt wycieñ-

czony, ¿eby cokolwiek zrobiæ.

Pastor zobaczy³ go.

– Witaj, bracie. Witaj! Dzisiaj us³yszysz kazanie niepodobne

do innych, bowiem Miecz Boga wraca do domu.

– Nie – wychrypia³ Shannow. – To nie miecz, Pastorze. – Ale

ten cz³owiek go nie s³ysza³.

– To b³ogos³awiony dzieñ. To moje przeznaczenie.

Z og³uszaj¹cym rykiem pocisk wyrwa³ siê z pola i zacz¹³ pi¹æ

siê w niebo.

– Nie! – wrzasn¹³ Pastor. – Nie! Wracaj! – Wyci¹gn¹³ rêkê.

Pocisk zwolni³ i zacz¹³ obracaæ siê w powietrzu. Wie¿a zadygota-

³a. Potê¿na b³yskawica przeciê³a niebo na po³udniu, powietrze rozst¹-

pi³o siê niczym kurtyna i na niebie rozb³ys³o drugie s³oñce. Shannow

poderwa³ siê na kolana. Z wystêpu widzia³ ogromn¹ bramê otwart¹

przez Pendarrica, a za ni¹ – jego legiony. Blask by³ oœlepiaj¹cy. Na

niebie pocisk ju¿ prawie zawróci³. Shannow wyci¹gn¹³ pistolet. W chwi-

li, gdy mia³ strzeliæ do Pastora, iglic¹ zako³ysa³ spazm trzêsienia zie-

mi. Ogromna szczelina otworzy³a siê na pustyni… sadzawka zniknê-

³a… wie¿a przekrzywi³a siê, wielkie p³aty kamieni oderwa³y siê od

œcian. Shannow rzuci³ broñ i przywar³ do wystêpu. Pastor, koncentru-

j¹cy uwagê na pocisku, straci³ oparcie pod nogami i stoczy³ siê z pó³-

ki. Spad³ w miejscu, gdzie jeszcze przed chwil¹ by³a sadzawka. Zde-

rzenie z ziemi¹ by³o tak silne, ¿e cia³o rozpad³o siê na kawa³ki.

Clem Steiner, Beth i Amaziga odsunêli siê spiesznie od krawê-

dzi nowej rozpadliny, szukaj¹c schronienia wy¿ej na zboczu. Shan-

now podniós³ siê. Pocisk zawróci³ i kierowa³ siê prosto ku niemu.

Patrzy³ posêpnie na broñ swojej zag³ady, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e

wys³aæ tego potwora za otwart¹ bramê. W odpowiedzi na jego myœli

pocisk zako³ysa³ siê i skrêci³ w powietrzu. Shannow nie pojmowa³ cudu,

bowiem nie wiedzia³ o Kamieniu Sipstrassi, którego moc têtni³a pod

ska³¹, ale serce zatrzepota³o mu na myœl, ¿e Miecz Boga jest pos³usz-

ny jego ¿yczeniom. Skoncentrowa³ siê ze wszystkich si³. Srebrzysty

pocisk niczym w³ócznia pomkn¹³ przez bramê czasu. Legiony Pendar-

rica patrzy³y, jak sunie… w locie oderwa³ siê jeden cz³on. Shannowa

ogarnê³o gorzkie rozczarowanie, bo nic siê nie sta³o. Potem rozb³ys³o

œwiat³o tysi¹ca s³oñc i rozleg³ siê huk jakby koñca œwiatów.

Brama zniknê³a.

background image

212

Rozdzia³ trzydziesty trzeci

N

u-Khasisatra otworzy³ oczy i stwierdzi³, ¿e stoi w krêgu kamie-

ni za królewskimi ogrodami, dwieœcie kroków od œwi¹tyni Ad.

Na niebie mruga³y gwiazdy, miasto pogr¹¿one by³o we œnie. Popê-

dzi³ wysadzan¹ drzewami Alej¹ Królów, pokona³ bramy z pere³ i sre-

bra. Jego kroki przebudzi³y starego ¿ebraka, który prosz¹co wyci¹-

gn¹³ rêkê.

– Wesprzyj mnie, wielmo¿ny panie – rzuci³ sennie, ale Nu mi-

n¹³ go bez s³owa. ¯ebrak pos³a³ w jego œlady st³umione przekleñ-

stwo i skuli³ siê pod wytartymi kocami.

Zadyszany Nu dotar³ na Ulicê Kupców. Zwolni³, potem znów

podbieg³, i wreszcie znalaz³ siê przy zaryglowanej bramie w³asnych

ogrodów. Zerkaj¹c na prawo i lewo wspi¹³ siê na ¿elazne ogrodze-

nie, zeskoczy³ z drugiej strony i pomkn¹³ do domu. Wielki pies zbi³

go z nóg, ale gdy Nu podniós³ siê na kolana i wyci¹gn¹³ rêkê, zwie-

rzê stanê³o jak wryte i zaczê³o go obw¹chiwaæ.

– Co jest, Nimrod? Przecie¿ widzieliœmy siê nie tak dawno –

powiedzia³ Nu. Czarny pies zacz¹³ merdaæ ogonem. Nu podrapa³ go

za uszami. – ChodŸ, poszukamy twojej pani.

Drzwi domu te¿ by³y zaryglowane. Nu zabêbni³ w nie piêœciami.

W oknie na górze rozb³ys³o œwiat³o, na balkon wyszed³ s³u¿¹cy.

– Kto tam?

– Otwieraj. Pan wróci³ do domu – odkrzykn¹³ Nu.

– S³odki Chronosie! – zawo³a³ s³uga, Purat. Chwilê póŸniej ry-

gle zosta³y odsuniête i Nu wszed³ do domu. Purat, od lat wiernie s³u-

¿¹cy swemu panu, zamruga³ na widok jego dziwnego przyodziewku,

ale Nu nie mia³ czasu na pogawêdki.

– ZbudŸ s³u¿bꠖ rozkaza³ – i spakuj swoje rzeczy i ¿ywnoœæ

na podró¿.

– Dok¹d siê udajemy, panie?

– Tam, gdzie bêdzie bezpiecznie, jak Bóg da. – Nu wspi¹³ siê

po krêconych schodach na górê i otworzy³ drzwi sypialni, gdzie spa-

³a Pahsad. Usiad³ na szerokim, okrytym jedwabiem ³o¿u i pog³adzi³

jej ciemne w³osy. Pashad otworzy³a oczy.

– Czy to kolejny sen? – wyszepta³a.

– To nie sen, umi³owana. Jestem tutaj.

Usiad³a i zarzuci³a ramiona na szyjê mê¿a.

– Wiedzia³am, ¿e wrócisz. Tak ¿arliwie siê o to modli³am.

background image

213

– Nie mamy czasu, Pashad. Œwiat, jaki znamy, dobiega koñca,

dok³adnie tak, jak powiedzia³ mi pan nasz, Chronos. Musimy dostaæ

siê do portu. Który z moich okrêtów stoi w zatoce?

– „Arcanau” czeka gotowy do drogi, z ¿ywym inwentarzem dla

wschodnich kolonii.

– Zatem niech bêdzie „Arcanau”. ZbudŸ dzieci i spakuj ciep³e

ubrania. Pójdziemy do doków i odszukamy kapitana Conalisa; musi-

my byæ gotowi do wyruszenia jutro o zmierzchu.

– Statek nie zosta³ odprawiony, kochanie. Nie pozwol¹ nam

wyp³yn¹æ; zamkn¹ ujœcie zatoki.

– Nie s¹dzê, nie jutro. Ubierz siê szybko i zrób, co ci kaza³em.

Pashed odrzuci³a jedwabne okrycie i wsta³a z ³ó¿ka.

– Wiele siê wydarzy³o od czasu twojego odejœcia – mówi³a,

zdejmuj¹c nocn¹ koszulê i zak³adaj¹c ciep³¹ we³nian¹ sukniê ze skrzy-

ni przy oknie. – Zniknê³a po³owa kupców i rzemieœlników ze wschod-

niej dzielnicy; mówi¹, ¿e król zabra³ ich do innego œwiata. W mie-

œcie panuje wielkie poruszenie. Znasz moj¹ dalek¹ kuzynkê, Kariê?

Jest ¿on¹ nadwornego astrologa, Araksisa. Mówi, ¿e wielki Kamieñ

Sipstrassi zosta³ przeniesiony do gwiezdnej wie¿y, aby przechwyciæ

potê¿n¹ broñ, jak¹ maj¹ wys³aæ przeciwko nam wrogowie.

– Co? Do gwiezdnej wie¿y?

– Tak. Karia mówi, ¿e Araksis jest ogromnie zaniepokojony.

Król powiedzia³ mu, ¿e wrogowie z innego œwiata bêd¹ próbowali

zniszczyæ cesarstwo.

– I ustawili kamieñ, aby to powstrzymaæ? S³uchaj uwa¿nie, Pa-

shad. Zabierz dzieci i znajdŸ Conalisa; ka¿ mu przygotowaæ statek

do wyp³yniêcia o zmroku. Do³¹czê do was na pok³adzie. Gdzie cu-

muje „Arcanau”?

– Przy dwunastym nabrze¿u. Dlaczego nie pójdziesz z nami?

Podszed³ do niej i zamkn¹³ j¹ w mocarnym uœcisku.

– Nie mogê. Mam jeszcze coœ do za³atwienia. Ale zaufaj mi,

Pashad. Kocham ciê.

Poca³owa³ j¹ delikatnie i wybieg³ z pokoju. Na dziedziñcu czekali

dwaj s³u¿¹cy; obok nich piêtrzy³y siê zapakowane w poœpiechu kufry.

Purat nadje¿d¿a³ wozem od strony bramy. Brzask rozjaœnia³ niebo.

– Purat! Zaprzêgaj rydwan. Chy¿o!

– Tak, panie. Ale siwki zosta³y po¿yczone panu Bonantae. Jest

tylko gniada koby³a i wa³ach, a one nigdy nie chodzi³y w parze.

– Zaprzêgaj.

– Tak jest, panie.

background image

214

Parê minut póŸniej Nu-Khasisatra gna³ niedobranym zaprzêgiem

w kierunku dalekiej gwiezdnej wie¿y. Wa³ach by³ silniejszy od kla-

czy, co utrudnia³o powo¿enie drewnianym rydwanem, ale Nu nie zwal-

nia³ tempa – liczy³, ¿e si³a pozwoli mu zapanowaæ nad zwierzêtami.

Rydwan podskoczy³ na kamieniu; Nu zachwia³ siê, ale szybko odzy-

ska³ równowagê i pêdzi³ dalej przez skazane na zag³adê miasto.

Pan rozkaza³ mu znaleŸæ Miecz Boga… a on zawiód³. Ale Shan-

now obieca³ zast¹piæ go i zrobiæ, co bêdzie konieczne. Wreszcie Nu

zrozumia³, co to oznacza. Shannow mia³ wys³aæ miecz przez bramê,

i taki mia³ byæ koniec œwiata. Miecz Boga by³ jasnym œwiat³em z jego

wizji, a Araksis u¿ywa³ mocy Sipstrassi, aby powstrzymaæ zag³adê.

Niebo by³o ju¿ jasne, gdy Nu zajecha³ na dziedziniec przy gwiezd-

nej wie¿y. Podbiegli do niego dwaj wartownicy, z³apali cugle spie-

nionych koni.

Nu zeskoczy³ na ziemiê.

– Jest tu Araksis?

Mê¿czyŸni omietli wzrokiem jego dziwaczny strój i popatrzyli

na siebie.

– Muszê zobaczyæ siê z nim w sprawie nie cierpi¹cej zw³oki –

nalega³ Nu.

– Pójdziesz z nami, panie – zadecydowa³ wartownik. – Kapitan

stra¿y zada wam parê pytañ.

– Nie ma czasu – warkn¹³ Nu, wal¹c go w szczêkê potê¿n¹ piê-

œci¹. Wartownik run¹³ jak œciête drzewo. Drugi wyci¹ga³ miecz, kie-

dy Nu do niego doskoczy³; piêœæ wznios³a siê i opad³a, i wartownik

leg³ obok swego towarzysza.

Drzwi gwiezdnej wie¿y zaryglowane by³y od œrodka. Kiedy na-

par³ na nie ramieniem, deski wybrzuszy³y siê, ale nie chcia³y ust¹piæ.

Nu cofn¹³ siê i kopn¹³ w zamek; drzwi otworzy³y siê z hukiem.

Pokonuj¹c po dwa stopnie na raz, popêdzi³ na szczyt wie¿y. Dru-

gie drzwi nie by³y zamkniête. Za biurkiem, pochylony nad wielk¹

map¹, siedzia³ ciemnolicy, przystojny mê¿czyzna w z³otym diade-

mie na czole. Podniós³ g³owê, gdy Nu wszed³ do komnaty.

– Kim jesteœ? – zapyta³ ostro.

– Nu-Khasisatra.

Mê¿czyzna szeroko otworzy³ oczy.

– Nosisz imiê zdrajcy i heretyka. Co ciê sprowadza?

– Muszê ciê powstrzymaæ, Araksisie… w imiê najwiêkszej œwiê-

toœci.

– Nie wiesz, co mówisz. Œwiatu grozi niebezpieczeñstwo.

background image

215

– Œwiat ju¿ jest martwy. Wiesz, ¿e mówiê prawdê; widzia³eœ

przysz³oœæ, astrologu. Niegodziwoœæ króla zaburzy³a harmoniê œwiata.

Chronos, nasz pan, postanowi³ po³o¿yæ kres z³u.

– Ale s¹ tu tysi¹ce… setki tysiêcy niewinnych. Musimy chroniæ

tysi¹cletni¹ cywilizacjê. Na pewno siê mylisz.

– Mylê siê? Widzia³em zag³adê œwiatów. Chodzi³em wœród ruin

Ad. Widzia³em pos¹g Pendarrica, obalony przez rekina w g³êbinach

oceanu. Nie mylê siê.

– Mogê to powstrzymaæ. M o g ê, Nu. Ten Miecz Boga jest tyl-

ko potê¿n¹ maszyn¹. Mogê powstrzymaæ go z pomoc¹ Sipstrassi…

pos³aæ tam, gdzie nikogo nie zabije.

– Nie mogê pozwoliæ ci na tê próbꠖ oznajmi³ Nu cicho, pa-

trz¹c na czyste, b³êkitne niebo.

– Nie mo¿esz niczemu przeszkodziæ, zdrajco. Moc rozpina siê w bra-

mie jak tarcza. Os³ania równie¿ miasto. Ka¿dy metalowy obiekt na niebie

wokó³ Ad zostanie przechwycony – nic nie zdo³a siê przebiæ. Mo¿esz mnie

zabiæ, Nu-Khasisatro, ale to nie zmieni magii. I nie mo¿esz bez szkody

zbli¿yæ siê do kamienia, gdy¿ chroni go potê¿ne zaklêcie.

Nu popatrzy³ na olbrzymi Kamieñ Sipstrassi. Do jego powierzch-

ni przyspawano z³ote druty, które odchodzi³y do szeœciu kryszta³o-

wych kul umieszczonych w srebrnej kratownicy.

– WyjdŸ st¹d, póki jeszcze mo¿esz – poradzi³ Araksis. – Jeste-

œmy spowinowaceni, zatem dam ci godzinê, zanim powiadomiê kró-

la o twoim powrocie.

Nu zignorowa³ go. Podszed³ do biurka, zmiót³ z blatu pergami-

ny i wsun¹³ rêce pod dêbowy blat. Naprê¿y³ musku³y, podŸwign¹³

ciê¿ki mebel.

– Nie! – Araksis z wrzaskiem rzuci³ siê na wiêkszego od siebiê

mê¿czyznê.

Nu puœci³ biurko i zd¹¿y³ siê odwróciæ. Pchniêty potê¿nie, po-

ci¹gn¹³ astrologa za sob¹. Trzasn¹³ go grzbietem d³oni w twarz; Arak-

sis by³ oszo³omiony, lecz nadal kurczowo wczepia³ siê w jego ubra-

nie. Budowniczy statków wyprostowa³ siê i cisn¹³ Araksisa na œcia-

nê; odwróci³ siê do biurka, stêkn¹³ z wysi³ku, podniós³ je nad g³owê

i rzuci³ na srebrne rusztowanie. B³yskawica skoczy³a po pokoju, strza-

ska³a wysokie okno i zapali³a aksamitne zas³ony. Srebrna kratowni-

ca stopi³a siê, jeden z kryszta³ów pêk³ pod ciê¿arem biurka, trzy spa-

d³y na pod³ogê. Nu z³apa³ sto³ek i rozbi³ je na kawa³ki.

– Nie masz pojêcia, co narobi³eœ – wyszepta³ Araksis. Krew

s¹czy³a siê z rozciêcia na jego skroni.

background image

216

Z dziedziñca dobieg³ krzyk. Nu zakl¹³ i podbieg³ do okna. Przy

cia³ach wartowników klêczeli trzej inni.

Wypad³ na schody. Dwaj stra¿nicy pojawili siê w drzwiach na

dole, ale run¹³ na nich niczym taran i usun¹³ ich z drogi. Wybieg³ na

œwiat³o dzienne, uchyli³ siê przed zamaszystym ciêciem miecza i zbi³

stra¿nika z nóg. Skoczy³ na rydwan, strzeli³ z bicza nad g³owami koni.

Rumaki naprê¿y³y postronki uprzê¿y i galopem ruszy³y za bramê.

W wysokiej wie¿y gwiezdnej Araksis z trudem siê pozbiera³.

Cztery kryszta³y zosta³y zniszczone, a nie mia³ ju¿ czasu na napra-

wê. Dwa nadal wisia³y na swoich miejscach – powinno wystarczyæ,

by rozpostrzeæ parasol mocy nad miastem. Jeœli miecz bêdzie nakie-

rowany na Ad, wi¹zka przechwyci go na niebie i zneutralizuje jego

straszliw¹ moc. Jeœli nie, minie miasto i eksploduje gdzieœ na oce-

anie, nie wyrz¹dzaj¹c szkód. Araksis podszed³ do wielkiego kamie-

nia i zacz¹³ szeptaæ s³owa mocy.

Rydwan mkn¹³ w stronê miasta. Nu mia³ nadziejê, ¿e zrobi³ doœæ,

by udaremniæ plany Araksisa. Jeœli nie, œwiat Shannowa poniesie

konsekwencje niegodziwoœci Pendarrica.

Konie by³y zmêczone i up³ynê³y dwie godziny, nim Nu zajecha³

do portu. „Arcanau” sta³ przy dwunastym nabrze¿u, jak powiedzia³a

Pashad. Zostawi³ rydwan i wbieg³ po trapie. Na jego widok Conalis,

krzepki kapitan statku, odszed³ od rumpla.

– To szaleñstwo, wasza mi³oœæ – powiedzia³. – Przyp³yw jest

przeciw nam, nie mamy zezwolenia i jeszcze nie zakoñczyliœmy za-

³adunku zwierz¹t.

– To dzieñ szaleñstwa. Jest tu moja ¿ona?

– Tak, i wasi synowie i s³udzy; s¹ na dole. Kapitanat zarz¹dzi³

inspekcjê. Co mam powiedzieæ zarz¹dcy portu?

– Co tylko sobie ¿yczysz, Conalisie. Masz rodzinê?

– ¯onê i dwie córki

– PrzyprowadŸ je na statek.

– Po co?

– Chcia³bym im daæ wspania³y prezent… tobie te¿. Niech to

wystarczy za odpowiedŸ. Teraz zamierzam pospaæ parê godzin. ZbudŸ

mnie o zmierzchu. I powiedz za³odze, ¿e kto ma ¿onê albo ukocha-

n¹, niech przyprowadzi j¹ na pok³ad. Mam prezenty dla wszystkich.

– Jak sobie ¿yczysz, wasza mi³oœæ. Ale bêdzie lepiej, gdy powiem,

¿e to pani Pashad rozdaje podarki. Ty nadal zwany jesteœ zdrajc¹.

– ObudŸ mnie wieczorem i od³ó¿ inspekcjê do jutra.

– Tak, wasza mi³oœæ

background image

217

Nu wyci¹gn¹³ siê na w¹skiej koi, zbyt zmêczony, by odszukaæ

Pashad. Sen nadszed³ w parê sekund po zamkniêciu oczu…

Przebudzi³ siê nagle i ujrza³ Pashad. Powieki ci¹¿y³y mu z roze-

spania; mia³ wra¿enie, ¿e po³o¿y³ siê przed chwil¹.

– Zapada zmierzch, panie – powiedzia³a Pashad.

– Dzieci maj¹ siê dobrze?

– Tak, s¹ bezpieczne. Ale na pok³adzie t³ocz¹ siê ¿ony i dzieci

za³ogi.

– SprowadŸ ich wszystkich na dó³. Ja porozmawiam z Conali-

sem. Przyœlij go na rufê.

– Co siê dzieje, Nu? Nic nie rozumiem.

– Nied³ugo siê dowiesz, ukochana. Wierz mi.

Conalis czeka³ przy rumplu.

– Nie pojmujê, wasza mi³oœæ. Powiedzia³eœ, ¿e chcesz wyp³y-

n¹æ o zmroku, ale przecie¿ musimy wysadziæ kobiety i dzieci.

– Nikt nie zejdzie na l¹d – oœwiadczy³ Nu, przypatruj¹c siê niebu.

Conalis zakl¹³ cicho. W stronê statku maszerowa³ oddzia³ ¿o³-

nierzy.

– Musia³o siê rozejœæ, panie, ¿e tu jesteœ. Teraz wszyscy jeste-

œmy zgubieni.

Nu pokrêci³ g³ow¹

– Patrz tam! – krzykn¹³, wskazuj¹c w niebo, na którym rozpina³

siê d³ugi, srebrny ³uk. – Tnij cumy! – rykn¹³. – Zrób to, jeœli cenisz

swoje ¿ycie!

Conalis zerwa³ topór z haka i przeci¹³ cumy na rufie i dziobie. „Ar-

canau” odsun¹³ siê od nabrze¿a i Nu pchn¹³ rudel ostro w lewo. Czuj¹c

ruch statku, zaciekawione kobiety i dzieci wypad³y na pok³ad. ¯o³nierze

zatrzymali siê na skraju nabrze¿a; burta statku odsunê³a siê na tyle, ¿e

nie œmieli zaryzykowaæ skoku. Przy wyjœciu z portu czeka³a d³uga trire-

ma, jej br¹zowy taran po³yskiwa³ w blasku zachodz¹cego s³oñca.

– Zatopi nas! – krzykn¹³ Conalis.

– Nie, nie zatopi – odpar³ z przekonaniem Nu.

Ujrzeli potê¿ny rozb³ysk bia³ego œwiat³a, us³yszeli huk, który

zako³ysa³ ziemi¹. Straszliwe dr¿enie wstrz¹snê³o miastem, „Arcanau”

zadygota³

– Opuœciæ ¿agiel? – zapyta³ Conalis.

– Nie, to by nas zgubi³o. Zabierz wszystkich pod pok³ad.

Niebo pociemnia³o, lecz po chwili rozjaœni³o je s³oñce, które ma-

jestatycznie wynurzy³o siê zza horyzontu. Huraganowy wiatr z ry-

kiem uderzy³ w Ad. Nu wyj¹³ z kieszeni Kamieñ Sipstrassi i wyszepta³

background image

218

modlitwê. Fala przyp³ywu, wysoka na ponad tysi¹c stóp, przetoczy³a

siê przez miasto. Nu widzia³ potê¿ne drzewa kot³uj¹ce siê w pr¹dzie.

Gdyby któreœ uderzy³o w burtê, „Arcanau” rozpad³by siê na kawa-

³ki. Statek obróci³ siê powoli, mierz¹c prosto w gigantyczn¹ œcianê

wody. Zaciskaj¹c w rêku Sipstrassi, Nu poczu³ uderzenie fali. Po-

woli, jak gdyby unoszony gigantyczn¹ d³oni¹, statek wspina³ siê na

rycz¹cy, spieniony mur wody. Ani jedna kropla nie zamoczy³a po-

k³adu, gdy wznosi³ siê na sam grzbiet fali. Daleko w dole trirema

podskoczy³a jak korek i uderzy³a w urwisko; rozsypa³a siê i znik-

nê³a pod wod¹. Na wschodzie pióropusz fali niepohamowanie pê-

dzi³ w g³¹b l¹du.

Zapad³a cisza. Conalis przysun¹³ siê do Nu. Jego twarz by³a sza-

ra jak popió³.

– Wszystko zniknê³o – wyszepta³. – Œwiat zosta³ zniszczony.

– Nie – powiedzia³ Nu. – Nie œwiat. Tylko Atlantyda. Podnieœ

¿agiel. Kiedy woda opadnie, znajdziemy nowy dom.

Uœmiechn¹³ siê krzywo, s³ysz¹c zwierzêta ha³asuj¹ce pod pok³adem.

– Przynajmniej mamy byd³o i owce.

Pashad wysz³a na pok³ad, prowadz¹c synów: Szema, Chama i Ja-

feta. Nu ruszy³ jej na spotkanie.

– Co z nami bêdzie? – zapyta³a. – Dok¹d pop³yniemy?

– Niewa¿ne, ale ju¿ zawsze bêdziemy razem – obieca³ Nu.

Rozdzia³ trzydziesty czwarty

S

hannow usiad³ na pó³ce. Czu³ siê wybornie – lepiej, ni¿ kiedy-

kolwiek w ci¹gu minionych lat. By³o to osobliwe wra¿enie. Od

dawna nie odpoczywa³, a mimo to rozpiera³a go si³a. Raptem pêk-

niêcie zarysowa³o powierzchniê wystêpu, wie¿a zadr¿a³a. Szybko

przesun¹³ siê nad krawêdzi¹ i rozpocz¹³ mozoln¹ wêdrówkê ku zie-

mi. Wie¿a zadygota³a, czubek od³ama³ siê i roztrzaska³ u podstawy.

Shannow przywar³ do œciany, gdy wokó³ przelatywa³y kamienie. Od-

czeka³ chwilê i ostro¿nie zszed³ na dó³.

Podbieg³a do niego Beth.

– Mój Bo¿e, Shannow. Popatrz na siebie! Do diab³a, co tam siê

sta³o?

– O co ci chodzi?

background image

219

– Jesteœ m³ody. W³osy masz czarne, twoja skóra… To niewiary-

godne.

W pobli¿u rozleg³ siê s³aby jêk. Razem podeszli do Pastora. Mia³

po³amane rêce i nogi, krew s¹czy³a siê z jego ucha. Shannow ukl¹k³

przy nim.

– Miecz…? – wyszepta³ Pastor.

Shannow uj¹³ w d³onie jego g³owê.

– Polecia³ do œwiata przeznaczonego mu przez Boga.

– Umieram, Shannow. I nie stanê przed Jego obliczem. Zawio-

d³em Go…

– Spokojnie, Pastorze. Cz³owiek ma prawo do pope³niania b³êdów.

– Zawiod³em Go.

– Wszyscy sprawiamy Mu zawód – rzek³ cicho Shannow. – Ale

On nie ma nam tego za z³e. Zrobi³eœ, co w twojej mocy, i stara³eœ siê

ze wszystkich si³. Uratowa³eœ miasteczko. Zrobi³eœ du¿o dobrego.

On to widzia³, Pastorze. On wie.

– Chcia³em… by mnie… pokocha³. Chcia³em… zas³u¿y慠–

jego g³os wycisza³ siê stopniowo.

– Wiem. Spoczywaj w pokoju. Wracasz do domu, Pastorze.

Ujrzysz chwa³ê Pana.

– Nie. By³em… z³y, Shannow. Zrobi³em tyle z³ych rzeczy. – £zy

wezbra³y w oczach Pastora. – Pójdê do piek³a.

– Nie s¹dzꠖ zapewni³ go Shannow. – Gdybyœ nie wszed³ na ten

szczyt, byæ mo¿e œwiat znów by siê przekrzywi³. Nikt nie jest dosko-

na³y, Pastorze. Ty przynajmniej próbowa³eœ wst¹piæ na Jego drogê.

– Pomódl siê… za mnie… Shannow.

– Uczyniê to.

– To nie by³ Bóg… prawda?

– Nie. Spoczywaj w pokoju. – Oczy Pastora zamknê³y siê, ostat-

nie chrapliwe tchnienie ucich³o w jego piersi.

Shannow podniós³ siê.

– Naprawdê tak myœlisz? – zapyta³a Beth. – ¯e nie bêdzie sma-

¿y³ siê w piekle?

Cz³owiek Jeruzalem wzruszy³ ramionami.

– Tak¹ mam nadziejê. By³ udrêczonym cz³owiekiem, a chcia³-

bym wierzyæ, ¿e Bóg patrzy na takich ³askawym okiem.

Zbli¿y³a siê Amaziga Archer.

– Czemu do mnie strzela³aœ? – zapyta³ Shannow.

– Aby spróbowaæ odmieniæ przesz³oœæ, Shannow. Przeczyta³am

z³ote zwoje. – Rozeœmia³a siê niespodziewanie. – Ko³o historii,

background image

220

Cz³owieku Jeruzalem. Pendarric przej¹³ w³adzê nad umys³em Pasto-

ra… czy te¿ G³osiciela, jak jest zwany z zwojach Araksisa. Dziêki nie-

mu Pendarric dowiedzia³ siê, ¿e potê¿na broñ zostanie wymierzona

w Atlantydê, ¿e ona spowoduje przekrzywienie œwiata. Wiesz, co zro-

bi³? Kaza³ przenieœæ Sipstrassi do tej wie¿y i rozkaza³ Araksisowi na-

stawiæ moc na przechwycenie miecza nad Ad. Rozumiesz, co mówiê?

Dwanaœcie tysiêcy lat temu Pendarric stworzy³ pole statyczne, ¿eby

z³apa³o pocisk. I z³apa³o go – dwanaœcie tysiêcy lat póŸniej. Rozumiesz?

– Nie.

– To takie beznadziejnie proste. Gdyby Pendarric nie dowie-

dzia³ siê o pocisku i nie przedsiêwzi¹³ œrodków, aby go przechwyciæ,

wtedy by go tu nie by³o. Nie mo¿na zmieniæ przesz³oœci, Shannow.

Nie mo¿na.

– Ale dlaczego chcia³aœ mnie zabiæ?

– Bo w³aœnie zniszczy³eœ dwa œwiaty. Gdybyœ nie wys³a³ tej bom-

by w przesz³oœæ, stary œwiat nie móg³by zostaæ zniszczony. Widzisz,

Pendarric by³ równie¿ odpowiedzialny za Drugi Potop. Myœla³am,

¿e zdo³am odmieniæ historiê… ale nie. – Popatrzy³a na Shannowa,

a on zobaczy³ ból i nienawiœæ w jej oczach. – Ju¿ nie jesteœ Cz³owie-

kiem Jeruzalem, Shannow. O, nie. Teraz jesteœ Cz³owiekiem Arma-

geddonu: niszczycielem œwiatów.

Shannow nie odpowiedzia³. Amaziga odwróci³a siê i podesz³a

do ruin wie¿y. Pod pokruszon¹ skaln¹ skorup¹ po³yskiwa³ bia³y mar-

mur. U podstawy widnia³o wejœcie. Amaziga wspiê³a siê po scho-

dach. Okryty kurzem szkielet le¿a³ w pobli¿u Sipstrassi, który wypad³

z czary; na palcach koœciotrupa po³yskiwa³y pierœcienie, a z³oty dia-

dem nadal opasywa³ czaszkê. Shannow, Beth i Steiner wsunêli siê za

ni¹ do komnaty. Shannow zaprowadzi³ Steinera do Sipstrassi i przy-

³o¿y³ jego rêkê do kamienia. ¯y³y z³ota sta³y siê cieñszy, ale moc

wezbra³a w nim i uleczy³a jego rany.

Z zewn¹trz dobiega³ ryk silników, gdy uwolnione samoloty zata-

cza³y krêgi, szukaj¹c miejsca do l¹dowania.

Amaziga uklêk³a i podnios³a zwój z³otej folii.

– Miecz – czyta³a – nie przelecia³ w pobli¿u Ad. Ale potem roz-

leg³ siê ha³as i wzniós³ siê s³up dymu. I wyst¹pi³o zdumiewaj¹ce zja-

wisko. S³oñce, które zachodzi³o, ponownie ukaza³o siê na niebie.

Widzê pêdz¹ce ku nam chmury. Ciemne, ciemniejsze od ka¿dej bu-

rzy, jak tylko siêgn¹æ pamiêci¹. Nie, to nie burza. Ten zdrajca mia³

racjê. To morze! – Amaziga upuœci³a zwój. – Pocisk by³ ostatecz-

nym czynnikiem, który zmieni³ oœ obrotu Ziemi. – Odwróci³a siê do

background image

221

szkieletu. – Domyœlam siê, ¿e to Araksis. Nawet Sipstrassi nie móg³

go uratowaæ przed fal¹, któr¹ zobaczy³. Bo¿e, Shannow, jak ja ciê

nienawidzê!

– Przestañ zawodziæ! – warknê³a Beth McAdam. – To nie Shan-

now zniszczy³ œwiaty, tylko Pendarric. On otworzy³ bramy, on zastawi³

pu³apkê na Miecz Boga. I to go zniszczy³o. Jakie masz prawo, by po-

têpiaæ cz³owieka, który tylko stara³ siê uratowaæ swoich przyjació³?

– Daj jej spokój – upomnia³ cicho Shannow.

– Nie. – Beth wbi³a w Amazigê zimne, niebieskie oczy. – Ona

zna prawdê. Kiedy cz³owiek ginie od kuli, to nie broñ go zabija, lecz

ten, kto trzyma palec na spuœcie. Ona to wie!

– On niesie œmier栖 syknê³a Amaziga. – On zniszczy³ moj¹

wspólnotê. Mój m¹¿ umar³ z jego powodu; mój syn nie ¿yje. A teraz

spowodowa³ zag³adê dwóch œwiatów.

– Powiedz mi, Shannow – poprosi³a Beth – czemu przyszed³eœ

do miecza.

– To nie ma znaczenia – odpar³ Cz³owiek Jeruzalem. – Dajmy

temu spokój, Beth.

– Nie – powtórzy³a. – Kiedy by³am jeñcem Magellasa i Lindia-

na, oni u¿ywali Kamieni Mocy, aby ciê obserwowaæ, i dali mi popa-

trzeæ. To ty – odwróci³a siê do Amazigi – ty nak³oni³aœ Shannowa…

b³aga³aœ go, ¿eby tu przyszed³ i powstrzyma³ Pastora. To ty kaza³aœ

mu wspi¹æ siê na szczyt i ryzykowaæ ¿yciem. A wiêc czyj palec spo-

czywa³ na spuœcie, suko?

– To nie moja wina – zawo³a³a Amaziga. – Nie wiedzia³am!

– A on wiedzia³? Czy Jon Shannow wiedzia³, ¿e jeœli miecz prze-

dostanie siê za bramê, to zniszczy dwa œwiaty? Przyprawiasz mnie

o md³oœci. DŸwigaj swoj¹ winê jak my wszyscy. Nie próbuj zrzucaæ

jej na cz³owieka, który w³aœnie ocali³ nam ¿ycie.

Amaziga cofnê³a siê przed jej gniewem i wysz³a z wie¿y.

Shannow pospieszy³ za ni¹.

– Przykro mi z powodu twoich bliskich. Samuel Archer by³ wspa-

nia³ym cz³owiekiem. Nie wiem, co jeszcze ci powiedzieæ.

Amaziga westchnê³a.

– Ta kobieta ma racjê, a ty jesteœ tylko czêœci¹ ko³a historii.

Wybacz mi, Shannow. Nu-Khasisatra powiedzia³, ¿e zosta³ wys³any

na poszukiwanie Miecza Boga. Znalaz³ go.

– Nie – rzek³ Shannow ze smutkiem. – To nie by³ miecz, tylko

ohydne narzêdzie masowej zag³ady.

Po³o¿y³a rêkê na jego ramieniu.

background image

222

– Znalaz³ miecz, Shannow, bo znalaz³ ciebie. Ty by³eœ Mieczem

Boga.

– Mam nadziejê, ¿e Nu prze¿y³ – Shannow zmieni³ temat. –

Polubi³em go.

Amaziga rozeœmia³a siê.

– Och, prze¿y³, Jonie Shannow. B¹dŸ tego pewien.

– Czy w zwojach jest coœ jeszcze?

– Nie. – Pokrêci³a g³ow¹. – Nu jest form¹ arabsk¹, a Khasisatra

asyryjskim odpowiednikiem imienia Noe. Pamiêtasz, co powiedzia³

o boskim krêgu? Nu-Khasisatra zjawi³ siê w przysz³oœci i przeczyta³

o Noem w twojej Biblii, Shannow. Tak wiêc wróci³ do domu, urato-

wa³ swoj¹ rodzinê i, jak sobie wyobra¿am, z pomoc¹ Sipstrassi uod-

porni³ statek na sztormy. I jak ci siê podoba kr¹g Boga? – Jej œmiech

zabrzmia³ histerycznie, a potem przerodzi³ siê w szloch.

– Idziemy – powiedzia³a Beth McAdam. Wziê³a Shannowa pod

ramiê i poprowadzi³a go w stronê koni.

Pierwsze samoloty ju¿ zaczê³y l¹dowaæ na twardym, spieczo-

nym piasku pustyni.

– Co to takiego? – zapyta³a Beth.

– Nic, co chcia³bym zobaczy栖 powiedzia³ Shanow, gdy Lot

19 dotkn¹³ ko³ami ziemi cztery stulecia po starcie.

Shannow i Beth odjechali od pustej sadzawki.

– Co teraz zrobisz, Shannow? To znaczy teraz, kiedy znów je-

steœ m³ody? Nadal bêdziesz szukaæ Jeruzalem?

– Przez po³owê ¿ycia ugania³em siê za t¹ mrzonk¹, Beth. To by³

b³¹d. Nie znajdzie siê Boga za nastêpnym wzgórzem. A kamienie nie

udziel¹ odpowiedzi. – Odwróci³ siê w siodle, popatrzy³ na z³aman¹

wie¿ê i samotn¹ sylwetkê Amazigi Archer. Uj¹³ rêkê Beth, podniós³

j¹ do ust. – Jeœli nie masz nic przeciwko temu, chcia³bym wróciæ do

domu.

background image

223

Epilog

D

olina Pielgrzymia kwit³a pod przewodnictwem Edrica Scayse

i Komitetu, na którego czele stan¹³ Josiah Broome. Koœció³ zo-

sta³ odbudowany, a na kaznodziejê zg³osi³ siê m³ody brodaty farmer,

niejaki Jon Cade. Jeœli nawet ktoœ dostrzeg³ podobieñstwo miêdzy

nim a legendarnym zabójc¹ zwanym Shannowem, to nigdy o tym nie

wspomnia³.

Daleko na po³udniu piêkna czarnoskóra kobieta ze z³otym, czar-

nogrzywym lwem u boku wspiê³a siê na ostatnie wzgórze dziel¹ce j¹

od oceanu. Stanê³a na szczycie, patrz¹c na rozmigotany w s³oñcu

bezkres wód, wdychaj¹c ch³odn¹ bryzê.

Lew przekrêci³ ³eb i wlepi³ œlepia w stado jeleni pas¹ce siê na

dalszym pagórku. Nie wiedzia³, dlaczego kobieta siê zatrzyma³a, lecz

by³ g³odny, wiêc ruszy³ na poszukiwanie jedzenia.

Amaziga Archer patrzy³a za nim, a ³zy sp³ywa³y po jej policz-

kach.

– ¯egnaj, Oshere.

Lew ju¿ jej nie us³ysza³…


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gemmell David Ostatni miecz mocy
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 04 Ostatni Strażnik
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 2 Ostatni strażnik
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 5 Ostatni miecz mocy
2 Ostatni Straznik
Gemmell David Kaznodzieja 3 Kamien Krwi
Gemmell, David [Drenai Saga 03] Waylander [rtf](1)
Gemmell David Saga Drenajów 7 W poszukiwaniu utraconej chwały
Gemmell, David Stones of Power 2 Sword of Power
Gemmell, David Waylander 1 Waylander
Grubb Jeff Warcraft Ostatni Strażnik
Gemmell, David Tenaka Khan 2 Quest for Lost Heroes
Gemmell, David Waylander 1 Waylander
Gemmell David Saga Drenajow(7) Krol Poza Brama
Gemmell, David Drenai Saga 04 Quest For Lost Heroes
Morrell David Ostatnia Szarża 2

więcej podobnych podstron