5
Rozdzia³ pierwszy
NA PO£UDNIE OD ZIEM ZARAZY ANNO DOMINI 2341
A
jednak nie umar³. Cia³o wokó³ rany po pocisku na jego biodrze
zamarz³o, gdy temperatura spad³a do trzydziestu stopni poni¿ej
zera. Na brodzie uformowa³ siê lód, a szron na ciê¿kim czarnym p³asz-
czu po³yskiwa³ biel¹ w powiacie ksiê¿yca. Odleg³e iglice Jeruzalem
rozmy³y siê, przeistoczy³y w sosnê okryt¹ ca³unem niegu. Shannow
ko³ysa³ siê w siodle, próbuj¹c skupiæ wzrok na miecie, którego szu-
ka³ tak d³ugo, ale miasto przepad³o. Musia³ przytrzymaæ siê ³êku,
gdy koñskie kopyto omsknê³o siê na kamieniu, a wówczas ból w bo-
ku rozgorza³ z now¹ si³¹.
ci¹gn¹³ wodze karego ogiera, kieruj¹c go w dolinê.
W g³owie wirowa³y mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebez-
pieczna podró¿ przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak
olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelani-
na, wojna i mieræ.
nie¿yca znów uderzy³a z furi¹, niesione wiatrem drobiny za-
marzniêtego niegu smaga³y bezlitonie twarz Shannowa. nieg za-
lepia³ mu oczy, umys³ trawi³a gor¹czka. Wiedzia³, ¿e ¿ycie opuszcza
jego cia³o z ka¿d¹ mijaj¹c¹ sekund¹, lecz nie mia³ ani si³y, ani chêci,
by z tym walczyæ.
Wspomina³ farmê i Donnê, tak jak ujrza³ j¹ po raz pierwszy, sto-
j¹c¹ w drzwiach ze starodawn¹ kusz¹ w d³oniach. Wziê³a go za zbójcê
i lêka³a siê o ¿ycie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie wini³ jej
za tê pomy³kê. Wiedzia³, jak jawi siê ludziom Cz³owiek Jeruzalem
wysoki, posêpny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod
6
którego wyzieraj¹ zimne, bardzo zimne oczy, które widzia³y zbyt wiele
mierci i rozpaczy. Zawsze by³o tak samo. Ludzie stali i gapili siê
na jego twarz pozbawion¹ wyrazu, a potem ich spojrzenia zelizgi-
wa³y siê w dó³, na pistolety, przera¿aj¹c¹ broñ Gromow³adcy.
Donna Taybard by³a jednak inna. Przygarnê³a Shannowa do swe-
go domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych,
ja³owych dziesiêcioleci Cz³owiek Jeruzalem zazna³ szczêcia.
Ale póniej nadeszli zbójcy i ludzie nios¹cy wojnê, a w koñcu
Piekielnicy. Shannow ruszy³ przeciw nim wszystkim dla kobiety, któr¹
pokocha³ tylko po to, by zobaczyæ, jak ona wychodzi za innego.
I znowu by³ sam, i umiera³ w skutych lodem górach, w dziczy
nie naniesionej na ¿adn¹ mapê. Co najdziwniejsze, wcale siê tym nie
przejmowa³. Wokó³ hula³ wiatr. Zagubiony w syrenim piewie za-
wieruchy osun¹³ siê bezw³adnie na kark ogiera. Wierzchowiec wy-
chowa³ siê w górach; nie znosi³ wyj¹cego wichru i k¹saj¹cego nie-
gu. Skrêci³ miêdzy drzewa do skalnej rozpadliny i pod¹¿y³ jelenim
szlakiem do gardzieli tunelu, wydr¹¿onego w lawie starego grzbietu
wulkanicznego. Tutaj by³o nieco cieplej. Ogier wchodzi³ coraz g³ê-
biej, czuj¹c na grzbiecie bezw³adny ciê¿ar. To go niepokoi³o, bo je-
dziec zawsze pewnie trzyma³ siê w siodle i kierowa³ nim lekkimi ru-
chami kolan i cugli.
Szerokie chrapy ogiera rozdê³y siê, gdy z g³êbi tunelu nap³yn¹³
zapach dymu. Zwierzê zatrzyma³o siê u wejcia do jaskini i zatañ-
czy³o nerwowo, dzwoni¹c podkowami o skaliste pod³o¿e. Ku niemu
ruszy³ mroczny cieñ Przestraszony koñ stan¹³ dêba i Shannow bez-
w³adnie osun¹³ siê z siod³a. Zakoñczona szponami wielka d³oñ chwy-
ci³a uzdê, tunel wype³ni³ siê zapachem lwa. Ogier spróbowa³ wyrwaæ
siê, uderzyæ intruza podkutymi ¿elazem kopytami, lecz rêce mocno
trzyma³y. Us³ysza³ cichy, niski szept, poczu³ delikatne g³askanie po
karku. Uspokojony, pozwoli³ poprowadziæ siê w g³¹b jaskini, gdzie
p³onê³o ognisko otoczone p³askimi kamieniami. Sta³ cierpliwie, gdy
obcy zarzuci³ wodze na wystaj¹cy wystêp i odszed³.
Przed jaskini¹ Shannow jêkn¹³ i spróbowa³ przekrêciæ siê na
brzuch, ale podda³ siê bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem
uchyli³ powieki, zobaczy³ przera¿aj¹ce oblicze. Ciemne w³osy oka-
la³y zdeformowan¹ twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, p³a-
skim nosem i ustami naje¿onymi rzêdem ostrych k³ów. Shannow, nie-
zdolny do wykonania ruchu, móg³ tylko przygl¹daæ siê stworowi.
Rêce uzbrojone w szpony wsunê³y siê pod jego cia³o i unios³y je
bez trudu. Shannow niczym dziecko zosta³ zaniesiony do jaskini i de-
7
likatnie u³o¿ony blisko ognia. Stworzenie siêgnê³o do zapiêcia jego
p³aszcza, ale d³onie podobne zwierzêcym ³apom nie poradzi³y sobie
z zamarzniêtymi wêz³ami. Szpony z sykiem rozciê³y rzemienie i Shan-
now poczu³, jak zsuwa siê z niego p³aszcz. Powoli i ostro¿nie stwo-
rzenie zdjê³o zamarzniête ubranie i okry³o go ciep³ym kocem. Cz³o-
wiek Jeruzalem zasn¹³ a jego sny pe³ne by³y bólu.
Znowu walczy³ z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento, podczas gdy
Titanic ¿eglowa³ po widmowym morzu, a diabe³ kroczy³ ulicami
Babilonu. Tym razem Shannow nie móg³ wygraæ; walczy³ o ¿ycie,
gdy morze wdziera³o siê do rozbitego statku. S³ysza³ krzyki ton¹-
cych; mê¿czyzn, kobiet i dzieci, jednak nie by³ w stanie ich urato-
waæ. Przebudzi³ siê zlany potem i spróbowa³ usi¹æ, ale ból wybuch-
n¹³ w zranionym boku. Jêkn¹³ dojmuj¹co i na powrót pogr¹¿y³ siê
w gor¹czkowych majakach.
Zmierza³ w kierunku gór, kiedy us³ysza³ strza³; wjecha³ na szczyt
wzgórza i spojrza³ ku zagrodzie. Trzech mê¿czyzn wywleka³o z do-
mostwa dwie kobiety. Wyci¹gn¹³ pistolet i wbi³ obcasy w boki ogiera,
który niczym grom pocwa³owa³ w ich kierunku. Na jego widok mê¿-
czyni odepchnêli kobiety. Dwaj wyci¹gnêli muszkiety, trzeci rzuci³
siê na niego z no¿em. Shannow ci¹gn¹³ wodze, ogier stan¹³ dêba.
Pierwszy strza³ by³ celny i zbójca run¹³ na ziemiê. Przyskoczy³ ten
z no¿em, ale Shannow przekrêci³ siê w siodle i strzeli³ z bliska: kula
trafi³a mê¿czyznê w czo³o i wysz³a ty³em g³owy w fontannie krwi. Trze-
ci poderwa³ broñ, pocisk odbi³ siê rykoszetem od ³êku siod³a i prze-
szy³ biodro Shannowa. Cz³owiek Jeruzalem, nie zwracaj¹c uwagi na
falê nag³ego bólu, wystrzeli³ dwukrotnie. Pierwsza kula trafi³a zbójcê
w bark, a¿ obróci³ siê doko³a, druga strzaska³a mu czaszkê.
W raptownie zapad³ej ciszy Shannow osadzi³ ogiera, wpatruj¹c
siê w kobiety. Starsza zbli¿y³a siê do niego na tyle, ¿e móg³ dostrzec
strach w jej oczach. Krew s¹czy³a mu siê z rany i skapywa³a na sio-
d³o, jednak siedzia³ wyprostowany.
Czego od nas chcesz? zapyta³a.
Nic, pani, przyby³em wam na ratunek.
To dobrze. Jej oczy nadal by³y wrogie. Uratowa³e nas,
i dziêki ci za to.
Cofnê³a siê, nie spuszczaj¹c z niego oczu. By³ pewien, ¿e wi-
dzia³a krew, ale nie móg³ nie chcia³ prosiæ o pomoc.
¯yczê dobrego dnia rzuci³ na odjezdnym.
8
M³odsza pobieg³a za nim. By³a ³adn¹ blondynk¹, z twarz¹ ogo-
rza³¹ od s³oñca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wznios³a ku
niemu du¿e b³êkitne oczy.
Wybacz, matka nie ufa mê¿czyznom Tak mi przykro.
Odsuñ siê od niego, dziewczyno! krzyknê³a starsza i dziew-
czyna cofnê³a siê pos³usznie.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Zapewne nie bez powodu. ¯a³ujê, ¿e nie mogê zostaæ i pomóc
wam pogrzebaæ tych drani.
Jeste ranny. Pozwól, ¿e ci pomogê.
Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma bia³e wie¿yce
i bramy p³on¹ce od z³ota. Tam siê mn¹ zajm¹.
Tutaj nie ma ¿adnego miasta.
Znajdê je. Tr¹ci³ piêtami boki ogiera i odjecha³.
Przebudzi³o go dotkniêcie czyjej rêki. Zobaczy³ pochylon¹ nad
sob¹ zwierzêc¹ twarz.
Jak siê czujesz? G³os by³ niewyrany, s³owa zlewa³y siê z so-
b¹. Shannow zrozumia³ pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.
¯yjê, dziêki tobie. Kim jeste?
Stworzenie przekrzywi³o wielk¹ g³owê.
Niele. Zwykle pytaj¹, czym jestem. Nazywam siê Shir-ran.
Silny z ciebie cz³owiek, skoro jeszcze ¿yjesz z tak¹ ran¹.
Kula przesz³a na wylot. Pomo¿esz mi usi¹æ?
Nie. Le¿ tutaj. Zaszy³em ranê z przodu i z ty³u, ale moje palce
nie s¹ ju¿ takie jak kiedy. Nie ruszaj siê i wypoczywaj. Porozma-
wiamy rano.
Co z moim koniem?
Jest bezpieczny. Trochê siê mnie przestraszy³, ale szybko do-
szlimy do porozumienia. Nakarmi³em go ziarnem, które mia³e w ju-
kach. pij, cz³owieku.
Shannow rozluni³ siê. Wsun¹³ rêkê pod koc i siêgn¹³ do rany na
biodrze. Wyczu³ gêste szwy i niezdarne wêz³y. Rana nie krwawi³a,
ale ba³ siê, ¿e mog³y j¹ zabrudziæ w³ókna z p³aszcza. One zabija³y
czêciej ni¿ kula, zatruwaj¹c krew i powoduj¹c gangrenê.
To dobra rana rzek³ cicho Shir-ran, jak gdyby czytaj¹c w je-
go mylach. Wyp³ywaj¹ca krew oczyci³a j¹, jak mylê. Tutaj w gó-
rach rany dobrze siê goj¹. Powietrze jest czyste. Bakterie s¹ zbyt
delikatne, by prze¿yæ przy trzydziestu stopniach poni¿ej zera.
9
Bakterie? wyszepta³ Shannow, powoli opuszczaj¹c powieki.
Zarazki brud, który sprawia, ¿e rany siê j¹trz¹.
Rozumiem. Dziêkujê ci, Shir-ranie.
I Shannow zapad³ w sen bez snów.
Cz³owiek Jeruzalem przebudzi³ siê g³odny i podniós³ siê do po-
zycji siedz¹cej. W blasku p³on¹cego ognia dostrzeg³ wielki stos drze-
wa le¿¹cy pod cian¹. Rozejrza³ siê po jaskini. Mia³a oko³o piêædzie-
siêciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szcze-
linami, przez które leniwie ulatywa³ dym z ogniska. Obok jego koców
le¿a³ buk³ak, oprawiona w skórê Biblia i pistolety, schowane w na-
t³uszczonych, skórzanych olstrach. Shannow siêgn¹³ po manierkê,
wyci¹gn¹³ oprawiony w mosi¹dz korek i napi³ siê ³apczywie. Pó-
niej w wietle ogniska obejrza³ ranê na biodrze. Skóra by³a posinia-
czona i zaogniona, ale rana wygl¹da³a na czyst¹ i nie krwawi³a. Wsta³
powoli i ostro¿nie, szukaj¹c wzrokiem ubrania. Le¿a³o suche i nied-
bale z³o¿one na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschniêta
krew wci¹¿ plami³a bia³¹ we³nian¹ koszulê, ale odzia³ siê w ni¹ i w³o-
¿y³ czarne we³niane spodnie. Nie móg³ zapi¹æ pasa, poniewa¿ skóra
zbyt mocno wpija³a siê w ranê na biodrze. Mimo wszystko w ubra-
niu poczu³ siê bardziej cz³owiekiem. Wci¹gn¹³ skarpety, wzu³ wyso-
kie jedzieckie buty i ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ ogier. Poklepa³ go
po karku, a on pochyli³ ³eb i przytuli³ chrapy do jego piersi.
Ostro¿nie, przyjacielu, wci¹¿ jestem bardzo s³aby. Zawiesi³
na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie by³o.
W pobli¿u stosu drewna sta³ rz¹d pó³ek skleconych z nieheblowa-
nych desek. Na niektórych le¿a³y ksi¹¿ki, na innych woreczki z sol¹,
cukrem, suszonym miêsem i owocami. Shannow zjad³ parê owoców
i wróci³ do ognia. W jaskini by³o gor¹co. Po³o¿y³ siê na kocach, wzi¹³
pistolety i wyczyci³ je dok³adnie. Oba by³y broni¹ Piekielników, od-
tylcow¹ i wielolufow¹. Otworzy³ sakwê i sprawdzi³ naboje. Mia³ ich
jeszcze czterdzieci siedem, ale kiedy siê skoñcz¹, ta cudownie wywa-
¿ona broñ stanie siê bezu¿yteczna. Siêgn¹³ g³êbiej do sakwy, znalaz³
w³asne pistolety kapiszonowe, które s³u¿y³y mu tak dobrze przez dwa-
dziecia lat. Do tej pary móg³ sam wyrabiaæ proch i odlewaæ kule. Po
wyczyszczeniu owin¹³ je w nas¹czon¹ oliw¹ skórê i ponownie scho-
wa³ g³êboko w jukach. Dopiero wtedy siêgn¹³ po Bibliê.
By³a to ksiêga o cienkich kartkach, z³oconych na brzegach, ale
sfatygowanych od czêstego wertowania, w skórzanej oprawie, g³adkiej
10
jak jedwab. Shannow przysiad³ przy ogniu i otworzy³ Bibliê na Ksiê-
dze Habakuka. Czyta³ g³ono, a g³os mia³ g³êboki i dwiêczny.
Dok¹d ¿e, Panie, wzywaæ Ciê bêdê A Ty nie wys³uchujesz? Wo-
³aæ bêdê ku Tobie: Krzywda! a Ty nie pomagasz? Czemu ka¿esz mi
patrzyæ na nieprawoæ i na z³o spogl¹dasz bezczynnie? Oto ucisk i prze-
moc przede mn¹, powstaj¹ spory, wybuchaj¹ wanie. Tak wiêc straci-
³a Tora moc swoj¹, sprawiedliwego s¹du ju¿ nie ma; bezbo¿ny bo-
wiem gnêbi uczciwego, dlatego wyrok s¹dów ulega wypaczeniu.
I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? zapyta³ Shir-ran.
W sposób sobie w³aciwy odrzek³ Shannow. Sk¹d wiesz,
jak siê nazywam?
Olbrzymie stworzenie zbli¿y³o siê ociê¿ale, gn¹c szerokie ra-
miona pod ciê¿arem ogromnej g³owy. Przysiad³o na kamieniach przy
ogniu. Shannow zwróci³ uwagê, ¿e oddycha urywanie, a z ucha s¹-
czy mu siê strumyczek krwi, zlepiaj¹cy w³osy czarnej grzywy.
Jeste ranny? zapyta³ Shannow.
Nie. To tylko Przemiana. Znalaz³e jedzenie?
Tak. Trochê suszonych owoców w scukrzonym miodzie. S¹
bardzo dobre.
We je wszystkie. Mnie ju¿ nie smakuj¹. Jak twoja rana?
Goi siê dobrze, jak obieca³e. Wydaje siê, ¿e cierpisz, Shir-
ranie. Czy móg³bym jako ci pomóc?
Nie, Shannow. Mo¿esz tylko przez jaki czas dotrzymaæ mi
towarzystwa.
To bêdzie przyjemnoæ. Minê³o wiele czasu, od kiedy po raz
ostatni siedzia³em przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, sk¹d
mnie znasz?
S³ysza³em o tobie, Shannow. Czarna Pani mówi³a o tobie
i o twojej walce z Piekielnikami. Jeste silnym cz³owiekiem. I pra-
wym, wiernym przyjacielem, jak s¹dzê.
Kim jest Czarna Pani? zapyta³ szybko Shannow, zmieszany
komplementami.
Jest tym, kim jest: czarn¹ jak heban piêknoci¹. Pracuje wród
Dianae mojego ludu i wród Wilczaków. Niedwiedzie nie uzna-
j¹ jej, bowiem ich cz³owieczeñstwo ju¿ przeminê³o. S¹ zwierzêta-
mi teraz i na zawsze. Jestem zmêczony, Shannow. Chcê odpocz¹æ
spaæ. Leg³ na brzuchu, wspieraj¹c g³owê na szponiastych d³oniach.
Bursztynowe oczy przymknê³y siê i ponownie otworzy³y. Jeli
kiedy przestaniesz mnie rozumieæ, osiod³aj ogiera i odjed st¹d. Poj-
mujesz?
11
Nie odrzek³ Shannow.
Zrozumiesz odpowiedzia³ Shir-ran.
Shannow posili³ siê owocami i wróci³ do czytania Biblii. Ksiêga
Habakuka od dawna by³a jego ulubion¹. Jej s³owa by³y krótkie i s³od-
ko-gorzkie, ale odbija³y w¹tpliwoci i lêki jego serca, a czyni¹c to,
pomniejsza³y je.
Trzy dni Shannow spêdzi³ z Shir-ranem, lecz choæ czêsto roz-
mawiali, Cz³owiek Jeruzalem niewiele dowiedzia³ siê o Dianae. Ze
sk¹pych informacji wynika³o, ¿e istnieje kraj, w którym ludzie po-
woli przeistaczaj¹ siê w zwierzêta. ¯y³y tam ludy Lwa, Wilka i Nie-
dwiedzia. Przemiana Niedwiedzi zosta³a ukoñczona, ludzka spu-
cizna przepad³a na zawsze. Wilczaki wymiera³y. Pozostali jedynie
ludzie Lwa. Shir-ran mówi³ o piêknie ¿ycia, o jego udrêkach i chwa-
le, i Shannow zacz¹³ rozumieæ, ¿e wielki stwór umiera. Nie rozma-
wiali o tym, ale z dnia na dzieñ cia³o Shir-rana przemienia³o siê co-
raz bardziej, nabrzmiewa³o i wykrêca³o okropnie, a¿ w koñcu nie móg³
ju¿ staæ wyprostowany. Krew la³a mu siê z uszu, a mowa by³a ledwo
zrozumia³a. Noc¹ powarkiwa³ przez sen.
Czwartego dnia rano Shannow przebudzi³ siê, s³ysz¹c kwik prze-
ra¿onego ogiera. Stoczy³ siê z pos³ania i b³yskawicznie siêgn¹³ po
pistolet. Shir-ran kuca³ przed koniem, ko³ysz¹c wielk¹ g³ow¹.
Co siê sta³o? zawo³a³ Shannow.
Shir-ran poruszy³ siê i Shannow stwierdzi³, ¿e patrzy w burszty-
nowe lepia olbrzymiego lwa. Zwierzê skoczy³o ku niemu, wiêc rzu-
ci³ siê w bok i ciê¿ko upad³ na ziemiê. Ból przeszy³ jego cia³o, ale
zdo³a³ siê przeturlaæ, gdy lew przypuci³ atak. Jego ryk wype³ni³ ja-
skiniê.
Shir-ran! krzykn¹³ Shannow.
Lew przekrêci³ g³owê i przez chwilê Shannow widzia³ w jego
oczach b³ysk zrozumienia który zgas³ bezpowrotnie. Zwierzê po-
nownie skoczy³o. Strza³ pistoletu przetoczy³ siê po jaskini.
Zwierzê, które kiedy by³o Shir-ranem, pad³o na skaliste pod³o-
¿e i przewali³o siê na bok, wbijaj¹c lepia w oczy Shannowa. Cz³o-
wiek Jeruzalem przykl¹k³ przy jego ciele, po³o¿y³ d³onie na czarnej
grzywie.
Wybacz mi wyszepta³.
Oczy zwierzêcia zamknê³y siê, a oddech usta³.
Shannow od³o¿y³ pistolet i wyci¹gn¹³ Bibliê.
Ocali³e moje ¿ycie, Shir-ranie, a ja zabra³em twoje. To nie
jest sprawiedliwe, a jednak nie mia³em wyboru. Nie wiem, jak modliæ
12
siê za ciebie, bo nie wiem, kim by³e cz³owiekiem czy zwierzê-
ciem. Ale okaza³e mi dobroæ i dlatego polecê twoj¹ duszê Najwy¿-
szemu. Otworzy³ Bibliê.
Trzymaj¹c lew¹ d³oñ na ciele Shir-rana, czyta³:
Do Pana nale¿y ziemia i to, co j¹ nape³nia, wiat i jego miesz-
kañcy Kto wst¹pi na górê Pana, kto stanie w Jego wiêtym miej-
scu? Cz³owiek o rêkach nieskalanych i o czystym sercu, który nie
sk³oni³ swej duszy ku marnociom i nie przysiêga³ fa³szywie.*
Podszed³ do dr¿¹cego ogiera i osiod³a³ go. Zabra³ resztê ¿ywno-
ci, skoczy³ na siod³o i wyjecha³ z jaskini.
Za nim ogieñ zamigota³ i zgas³.
Rozdzia³ drugi
MIASTO 9364
rok p.n.e.
wi¹tynia z bia³ymi wie¿ycami i z³otymi kopu³ami nadal by³a piêk-
na, ale na niegdy cichych dziedziñcach k³êbi³y siê t³umy, wrza-
skiem ¿¹daj¹ce krwawej ofiary. Bia³y namiot przy wejciu do wiê-
tego Krêgu zosta³ usuniêty, a jego miejsce zaj¹³ marmurowy pos¹g
króla, w³adczy i potê¿ny, z wyci¹gniêtymi ramionami.
Nu-Khasisatra sta³ w t³umie. By³ roztrzêsiony. Trzy razy nacho-
dzi³a go wizja i trzy razy odsuwa³ j¹ od siebie.
Nie mogê tego zrobiæ, Panie szepta³ nie mam si³y.
Odwróci³ siê od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarê,
i przepchn¹³ siê przez t³um. Us³ysza³, jak nowy najwy¿szy kap³an
rozpoczyna obrzêd, lecz nie obejrza³ siê za siebie. £zy piek³y go
w oczy, gdy przemierza³ ci¹gi marmurowych korytarzy. Wreszcie
dotar³ do Sadzawki Ciszy. Przysiad³ na skraju; tutaj ryk t³umu by³
st³umiony, a jednak nadal s³ysza³ bestialsk¹ radoæ, obwieszczaj¹c¹
mieræ kolejnej niewinnej ofiary.
Wybacz mi wyszepta³.
Wpatruj¹c siê w wodê widzia³ p³ywaj¹ce rybki, a ponad nimi
w³asne odbicie. Twarz by³a silna, kanciasta, okolona brod¹, oczy g³ê-
* Wszystkie cytaty z Pisma wiêtego pochodz¹ z Biblii Tysi¹clecia, wydanie
trzecie poprawione, Poznañ-Warszawa 1990 (przyp. t³um.).
13
boko osadzone. Nigdy nie uwa¿a³ jej za oblicze s³abego cz³owieka.
Wysun¹³ rêkê, zm¹ci³ taflê wody. Lni¹ce srebrem i czerni¹ rybki
rozpierzch³y siê, zabieraj¹c z sob¹ jego wizerunek.
Có¿ mo¿e zrobiæ jeden cz³owiek, Panie? Widzisz ich? Król
da³ im da³ bogactwo i pokój, powodzenie i d³ugie ¿ycie. Rozszarpa-
liby mnie na kawa³ki. Przyt³oczy³o go poczucie klêski. Od trzech
miesiêcy organizowa³ tajne spotkania, wyg³asza³ kazania przeciwko
królowi. Pomóg³ wyjêtym spod prawa kap³anom Chronosa uciec przed
No¿ownikami, przeszmuglowa³ ich poza miasto. Teraz jednak wzbra-
nia³ siê przed ostatnim zobowi¹zaniem; by³ zawstydzony, ¿e mi³oæ
do ¿ycia okaza³a siê silniejsza od mi³oci do Boga.
Jego spojrzenie straci³o ostroæ, niebo pociemnia³o i Nu-Khasisa-
tra poczu³, ¿e opuszcza cia³o wzniós³ siê w niebo i pop³yn¹³ nad b³ysz-
cz¹cym w dole miastem. W oddali gromadzi³ siê mrok, rozdarty przez
jaskrawe wiat³o. Uderzy³ silny wiatr i Nu zadygota³, gdy morze pode-
rwa³o siê na spotkanie nieba. Potê¿ne miasto sta³o siê zabawk¹ na dro-
dze oszala³ego ¿ywio³u, który z rykiem poch³ania³ po³acie l¹du. Ol-
brzymie drzewa znika³y pod falami niczym trawa w nurcie wylewaj¹-
cej rzeki. Nawet góry zniknê³y pod wod¹. Gwiazdy zawirowa³y na
niebie, a s³oñce majestatycznie wzesz³o na zachodzie.
Patrz¹c w dó³, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzeg³
jedynie g³êbokie, niebiesko-szare, gniewne morze. Jego duch opad³ w toñ,
sp³ywa³ coraz g³êbiej w mrok. Sadzawka Ciszy by³a teraz zupe³nie ci-
cha, czarne ryby zniknê³y. Wokó³ niego unosi³y siê cia³a mê¿czyzn,
kobiet, maleñkich dzieci. Nu wróci³ na plac w centrum miasta. Woda nie
stawia³a oporu. Wielki czarny rekin otar³ siê o pos¹g króla, wyci¹gniête
ramiona zadr¿a³y. Statua powoli przewróci³a siê, uderzaj¹c w kolumnê.
G³owa odpad³a, tors podskoczy³ na mozaikowych p³ytach.
Nie! wykrzykn¹³ Nu. Nie!
Poczu³ wstrz¹s i z powrotem znalaz³ siê na brzegu sadzawki.
Jasne s³oneczne wiat³o sp³ywa³o na wi¹tyniê, a go³êbie okr¹¿a³y
drewniane balustrady Wie¿y Lamentów. Nu wsta³, zarzuci³ na ra-
miona p³aszcz b³êkitny jak niebo i ruszy³ na dziedziniec wiêtego
Krêgu. T³um rozchodzi³ siê, kap³ani podnosili cia³o ofiary z p³askie-
go, szarego kamienia. Krew brukaj¹ca jego powierzchniê sp³ywa³a
wy¿³obieniami i znika³a w z³otych otworach.
Nu-Khasisatra pokona³ schody i ruszy³ do ofiarnego kamienia.
Z pocz¹tku nie próbowano mu przeszkodziæ, ale kiedy zbli¿y³ siê
zanadto, drogê zagrodzi³ mu kap³an w czerwonej szacie.
Nie mo¿esz zbli¿aæ siê do wiêtego Miejsca.
14
Jakiego wiêtego miejsca? zadrwi³ Nu Splugawi³e je.
Odepchn¹³ kap³ana i podszed³ do kamienia. Ci w t³umie, którzy
zauwa¿yli ten incydent, zaczêli szeptaæ.
Co on robi?
Widzia³e, jak odepchn¹³ kap³ana?
To jaki szaleniec!
Oczy obecnych skierowa³y siê na brodatego mê¿czyznê przy na
kamieniu. Gdy zdj¹³ b³êkitny p³aszcz, ukaza³y siê bia³e szaty kap³ana
Chronosa. wi¹tynni stra¿nicy zgromadzili siê u stóp schodów. Nie
wiedzieli, co pocz¹æ, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na
teren wiêtego Miejsca.
Trzej kap³ani zbli¿yli siê do cz³owieka stoj¹cego przy wiêtym
kamieniu.
Có¿ to za szaleñstwo? zapyta³ jeden. Dlaczego bezcze-
cisz wi¹tyniê?
Jak miesz mówiæ o bezczeszczeniu? zdumia³ siê Nu-Kha-
sisatra. Ta wi¹tynia powiêcona zosta³a Chronosowi, Panu wia-
t³a, Panu ¯ycia. Nigdy nie sk³adano tu krwawych ofiar.
Król jest ¿yj¹cym wizerunkiem Chronosa dowodzi³ kap³an.
Zdobywc¹ wiatów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to w¹tpi¹, s¹
zdrajcami i heretykami.
Zatem zalicz mnie do nich rykn¹³ Nu. Zacisn¹³ olbrzymie
d³onie na kamieniu ofiarnym i wyrwa³ go z podpór, wzniós³ wysoko
nad g³owê i cisn¹³ na schody. Kamieñ roztrzaska³ siê na kawa³ki. Nad
t³umem przetoczy³ siê gniewny pomruk.
Nu-Khasisatra wskoczy³ na podstawê o³tarza.
Ludzie ma³ej wiary! krzykn¹³. Nadchodzi koniec waszych
dni. Szydzilicie ze Stwórcy, czeka was przera¿aj¹ce przeznaczenie.
Morza unios¹ siê przeciwko wam i nie zostanie kamieñ na kamieniu.
Cia³a wasze ciniête zostan¹ w g³êbiny, a marzenia wasze, tak jak wy
sami, popadn¹ w niepamiêæ. S³yszelicie, ¿e król jest ¿yj¹cym bo-
giem. To blunierstwo! Kto przyniós³ Kamienie Rolynda ze sklepie-
nia niebios? Kto doprowadzi³ lud wybrany do tego piêknego kraju?
Kto zniweczy³ plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro-
nos, poprzez swych proroków. A gdzie by³ król? Nie by³o go! On jest
cz³owiekiem, a jego z³o jest niewymierne. On zniszczy wiat. Macie
¿ony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze s³ysz¹-
cych te s³owa nie do¿yje koñca roku!
Na dó³ go! zawo³a³ kto z t³umu.
Zabiæ go! rykn¹³ inny, a t³uszcza podjê³a okrzyk.
15
wi¹tynni stra¿nicy wyci¹gnêli miecze i ruszyli schodami. Miê-
dzy nimi b³ysn¹³ piorun, przeskakuj¹c z miecza na miecz, i stra¿ni-
cy, z cia³ami poczernia³ymi od ¿aru, upadli na kamienie. W t³umie
zapad³a cisza.
Dym wzniós³ siê ze zwêglonych cia³, gdy Nu-Khasisatra wyci¹-
gn¹³ rêce ku niebu.
Ju¿ nie ma odwrotu oznajmi³. Stanie siê tak, jak rzek³em.
S³oñce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetocz¹ siê
przez ziemiê. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach lêkajcie siê!
Zszed³ z o³tarza i powoli min¹³ martwych stra¿ników. T³um roz-
st¹pi³ siê przed nim, gdy opuszcza³ wi¹tyniê.
Pozna³em go wykrzykn¹³ jaki mê¿czyzna. To Nu-Khasi-
satra, budowniczy okrêtów. Mieszka w po³udniowej dzielnicy.
Imiê wêdrowa³o z ust do ust na placu i poza bramami wi¹tyni,
a¿ dotar³o do kobiety zwanej Sharazad.
I rozpoczê³o siê polowanie.
Rozdzia³ trzeci
S
hannow od trzech dni zmierza³ na po³udnie. Szlak wi³ siê dnem
d³ugiej doliny wród na wpó³ zamarzniêtych strumieni i kêp wy-
sokich sosen, rozleg³ych ³¹k i niskich pagórków. Widywa³ niewiele
zwierzyny, ale tu i ówdzie spotyka³ tropy jeleni i ³osi. Codziennie
przed po³udniem zatrzymywa³ siê w miejscu os³oniêtym od wiatru
i odgarnia³ nieg z trawy, aby ogier móg³ siê nasyciæ. Sam siada³ przy
ma³ym ognisku i czyta³ swoj¹ Bibliê albo rozmyla³ o drodze, któr¹
mia³ jeszcze przed sob¹.
Rany goi³y siê szybko; Shir-ran wykona³ wietn¹ robotê. Czêsto
myla³ o tym dziwnym cz³owieku-zwierzêciu i wreszcie doszed³ do
wniosku, ¿e Shir-ran pragn¹³ jego towarzystwa ¿eby sta³o siê to, co
siê sta³o. Cz³ekozwierz opatrzy³ mu rany, potem zostawi³ mu broñ
pod rêk¹. A przecie¿ w zaciszu jaskini broñ nie by³a potrzebna. Ska-
zane przez los stworzenie z w³asnej woli opowiedzia³o mu o Prze-
mianie, wymazuj¹cej szybko wszelkie lady cz³owieczeñstwa. Ogl¹-
danie jej na w³asne oczy budzi³o grozê. Shannow nie mia³ pojêcia,
co mog³o spowodowaæ tak¹ transformacjê, ale w tym dziwnym wie-
cie, który nasta³ po Armageddonie, istnia³o wiele tajemnic.
16
Dwa lata wczeniej, kiedy ruszy³ na ratunek Samuelowi Arche-
rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, mia³ okazjê po raz
pierwszy zetkn¹æ siê z now¹ ras¹ zwan¹ Wilczakami, którzy po czê-
ci byli ludmi, po czêci zwierzêtami. Archer mówi³ te¿ o innych
takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widzia³.
Tutaj w dolinie by³o ciep³o; w miarê, jak jecha³ coraz dalej na
po³udnie, pokrywa nie¿na stawa³a siê coraz cieñsza, a wielkie ³aty
zielonej trawy lni³y na zboczach wzgórz. Ka¿dego dnia uwa¿nie
przypatrywa³ siê niebu, szukaj¹c znaków cudu. Ale niebiosa pozo-
stawa³y b³êkitne i czyste.
Czwartego dnia, gdy zapada³ zmierzch, Shannow wprowadzi³
ogiera do lasu, szukaj¹c miejsca na obóz. Miêdzy wysokimi drzewa-
mi migota³o ognisko.
Hej tam, w obozie! krzykn¹³.
Za pierwszym razem nikt nie odpowiedzia³, póniej burkliwy g³os
zaprosi³ go do ognia. Shannow zwleka³ przez chwilê. Wyj¹³ z juków
kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsun¹³ go za pas, ukrywaj¹c
pod po³¹ d³ugiego p³aszcza. Dopiero wtedy ruszy³ do obozowiska.
Wokó³ ognia siedzia³o czterech mê¿czyzn, a przy rozci¹gniêtej
miêdzy drzewami lince sta³o piêæ koni. Shannow zsun¹³ siê z siod³a
i przywi¹za³ wodze ogiera do wystaj¹cego korzenia. Na trójnogu nad
ogniem wisia³ wielki czarny kocio³, z którego wznosi³ siê aromat ro-
so³u. Shannow niedba³ym krokiem zbli¿y³ siê do ogniska i przykuc-
n¹³, omiataj¹c wzrokiem gospodarzy. Przez ca³e ¿ycie spotyka³ ta-
kich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie
zatrzyma³o siê na jedynym krêpym, przygarbionym mê¿czynie
z krótko przyciêt¹ szpakowat¹ brod¹ i oczyma ledwie widocznymi
spod ciê¿kich powiek.
Napiêcie zawis³o w powietrzu. Cz³owiek Jeruzalem, choæ do-
skonale je wyczuwa³, nie da³ nic po sobie poznaæ. Wbi³ oczy w tego
krzepkiego i czeka³.
Jedz odezwa³ siê w koñcu mê¿czyzna niskim g³osem.
Po was odpar³ Shannow. Nie chcia³bym byæ niegrzeczny.
Mê¿czyzna pokaza³ w umiechu popsute zêby.
W dziczy nie ma miejsca na uprzejmoci. Nala³ roso³u do
metalowej miski. Pozostali poszli za jego przyk³adem.
Gdy napiêcie wzros³o, Shannow wzi¹³ miskê w lew¹ rêkê i postawi³
j¹ przed ogniem. Potem, wci¹¿ lew¹ d³oni¹, podniós³ chochlê, nape³ni³
miskê i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Najad³ siê i odsun¹³ puste naczynie.
Dziêki rzuci³ w ciszê. To by³o mi³e z waszej strony.
17
We dolewkê zaproponowa³ przywódca.
Nie, dziêkujê. Zabrak³oby dla waszego zwiadowcy.
Herszt odwróci³ siê.
Chod tu, Zak, wieczerza czeka!
Z krzaków po drugiej stronie ogniska wy³oni³ siê m³ody mê¿-
czyzna z d³ug¹ strzelb¹. Powoli podszed³ do ognia, unikaj¹c wzroku
Shannowa. Nie odk³adaj¹c broni, usadowi³ siê obok przywódcy.
Shannow podszed³ do swojego ogiera, odpi¹³ zwiniêty koc i roz-
postar³ go, szykuj¹c sobie pos³anie obok konia. Rozpi¹³ poprêg, zdj¹³
siod³o i po³o¿y³ je na ziemi; z juków wyci¹gn¹³ szczotkê i wyczyci³
zwierzêciu sieræ g³adkimi, równymi poci¹gniêciami. Nie patrzy³ na
mê¿czyzn siedz¹cych w milczeniu wokó³ ognia. Kusi³o go, by odje-
chaæ zaraz po skoñczonym posi³ku, aby unikn¹æ oczywistego nie-
bezpieczeñstwa, lecz wiedzia³, ¿e takie posuniêcie by³oby g³upot¹.
Ci ludzie to zbójcy i mordercy odjazd, jednoznaczny z okazaniem
s³aboci, podzia³a³by na nich niczym zapach krwi na watahê wilków.
Cz³owiek Jeruzalem poklepa³ ogiera po karku i wróci³ do pos³ania.
Nie odzywaj¹c siê do siedz¹cych przy ogniu, zdj¹³ kapelusz, po³o¿y³
siê, naci¹gn¹³ koc i zamkn¹³ oczy.
Przy ogniu m³ody mê¿czyzna siêgn¹³ po strzelbê, ale przywódca
z³apa³ go za ramiê i potrz¹sn¹³ g³ow¹.
M³odzieniec wyszarpn¹³ rêkê.
Co z tob¹, do diab³a? wyszepta³. Za³atwmy go teraz. Ma
wspania³ego konia, a jego pistolety widzia³e jego pistolety?
Przyjrza³em im siê odrzek³ przywódca a tak¿e cz³owieko-
wi, który je nosi. Widzia³e, jak siê zbli¿a³? Ostro¿nie. Od razu ciê
zauwa¿y³ i usiad³ w miejscu, w którym nie mog³e do niego strzeliæ.
I przez ca³y czas jad³ lew¹ rêk¹. Gdzie trzyma³ praw¹? Powiem ci,
gdzie. Pod tym d³ugim p³aszczem, i nie po to, by podrapaæ siê po
brzuchu. Daj spokój, ch³opcze. Pomylê nad tym.
O pó³nocy, gdy wszyscy spali owiniêci w koce, m³odzieniec wsta³
po cichu. Z no¿em w garci zacz¹³ siê skradaæ do miejsca, gdzie spa³
Shannow. Nagle za nim wyros³a ciemna postaæ, pistolet zatoczy³ ³uk
i opad³ na jego kark. Ch³opak bezg³onie osun¹³ siê na ziemiê. Przy-
wódca schowa³ broñ i zawlók³ go z powrotem na pos³anie.
Dwadziecia stóp dalej Shannow z umiechem wsun¹³ broñ do
pochwy.
Przywódca podszed³ do niego.
Wiedzia³em, ¿e nie pisz powiedzia³. Kim, do diab³a, jeste?
Shannow usiad³.
2 Ostatni stra¿nik
18
Ch³opaka bêdzie bola³a g³owa. Mam nadziejê, ¿e starczy mu
rozumu, by ci podziêkowaæ.
Nazywam siê Lee Patterson. Herszt wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê.
Shannow umiechn¹³ siê, ale zignorowa³ wyci¹gniêt¹ d³oñ.
Jon Shannow.
Przenajwiêtszy Bo¿e! Polujesz na nas?
Nie, jadê na po³udnie.
Lee wyszczerzy³ zêby.
Chcesz zobaczyæ pos¹gi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow?
Widzia³e je?
Co ty, cz³owieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich
osiedli, nie mo¿na tam wy¿yæ. Ale widzia³em kogo, kto twierdzi³,
¿e sta³ pod nimi; mówi³, ¿e przynios³y mu wiarê. Ja tam nie potrze-
bujê ¿adnej religii. Jeste pewien, ¿e nie polujesz na nas?
Masz moje s³owo. Czemu ocali³e tego ch³opaka?
Cz³owiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Mia³em trzech.
Jeden zgin¹³, kiedy straci³em swoj¹ farmê. Drugi zosta³ postrzelony
po tym jak zabralimy siê za trakty. Rana siê zapaskudzi³a i musia-
³em odj¹æ mu nogê. Wyobra¿asz sobie, Shannow, odcinanie nogi
w³asnemu synowi? Mimo to umar³, zbyt d³ugo siê waha³em. To ciê¿-
kie ¿ycie, nie ma w nim miejsca na pomy³ki.
A co siê sta³o z twoj¹ ¿on¹?
Nie ¿yje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz ko-
bietê, Shannow?
Nie, ¿adnej.
Pewnie dlatego jeste taki niebezpieczny.
Chyba tak zgodzi³ siê Shannow.
Lee wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. Popatrzy³ w dó³.
Znalaz³e ju¿ Jeruzalem, Shannow?
Jeszcze nie.
Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj
Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego.
Rozdzia³ czwarty
N
u-Khasisatra wybieg³ ze wi¹tyni po szerokich schodach
i wpad³ w t³um roj¹cy siê na ulicach miasta. Odwaga opuci³a
19
go i teraz dygota³, próbuj¹c zgubiæ siê wród tysiêcy, które oblega-
³y uliczne kramy.
Jeste kap³anem? Jaki przechodzieñ z³apa³ go za rêkaw.
Nie warkn¹³ Nu. Daj mi spokój!
Przecie¿ nosisz szaty naciska³ mê¿czyzna.
Odczep siê! rykn¹³ Nu, odtr¹caj¹c rêkê natrêta.
Znowu zosta³ wch³oniêty przez t³um. Skrêci³ w wê¿sz¹ uliczkê
i szybkim krokiem przemierzy³ Ulicê Kupców. Tam naby³ ciê¿ki
p³aszcz z g³êbokim kapturem, który naci¹gn¹³ na ciemne w³osy.
Wst¹pi³ do karczmy przy skrzy¿owaniu i usiad³ przy wschod-
nim oknie. Gapi³ siê na ulicê, przyt³oczony w³asnym postêpkiem.
Zosta³ zdrajc¹ i heretykiem. W cesarstwie nie by³o miejsca, w któ-
rym móg³by ukryæ siê przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie
No¿ownicy ju¿ na niego polowali.
Dlaczego ty? zapyta³a zesz³ej nocy Pashad. Dlaczego twój
bóg nie mo¿e pos³u¿yæ siê kim innym? Dlaczego ty musisz powiê-
ciæ swoje ¿ycie?
Nie wiem, Pashad, Có¿ mam powiedzieæ?
Mo¿esz porzuciæ ten g³upi pomys³. Mo¿emy ruszyæ do Bala-
cris, uciec przed tymi bzdurami.
To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A z³u czynionemu
przez króla nale¿y siê przeciwstawiæ.
Skoro twój Chronos jest taki potê¿ny, dlaczego nie unicestwi
króla piorunem? Po co mu budowniczy statków?
Nu wzruszy³ ramionami.
Nie mnie kwestionowaæ Jego decyzje. Wszystko, co mam,
nale¿y do Niego. Ca³y wiat jest Jego. Przez ca³e ¿ycie by³em uczniem
w wi¹tyni, nigdy doæ dobrym, by zostaæ kap³anem. Z³ama³em wie-
le Jego praw. Ale nie mogê odmówiæ, gdy On mnie wzywa. Jakim¿
cz³owiekiem by³bym? Odpowiedz.
¯ywym.
Po odejciu od Boga ¿ycie traci sens. Dostrzeg³ wiadomoæ
klêski w jej ciemnych oczach, dostrzeg³ te¿ wzbieraj¹ce ³zy, które
zaczê³y sp³ywaæ po policzkach.
A co ze mn¹ i z dzieæmi? ¯ona zdrajcy cierpi za wystêpek
swego mê¿a pomyla³e o tym? Chcia³by zobaczyæ swoje dzieci
p³on¹ce na stosie?
Nie! wykrzykn¹³ w udrêce. Musisz st¹d uciekaæ, umi³o-
wana. Musisz! Rozmawia³em z Balim dzi po po³udniu. Powiedzia³,
¿e mo¿esz przyjæ do niego jutro w nocy, obieca³, ¿e co wymyli.
20
Snuli plany przez ponad dwie godziny, a póniej Nu uda³ siê do
ma³ej sali mod³ów, gdzie klêcza³ do samego rana. B³aga³ swego boga,
by go uwolni³, ale kiedy wit rozjarzy³ niebo, wiedzia³, co musi uczy-
niæ
Udaæ siê do wi¹tyni i przemówiæ przeciwko królowi
Zrobi³ to i teraz czeka go mieræ.
Podaæ jad³o czy napitek, wielmo¿ny panie? zapyta³ karcz-
marz.
Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz.
Ma siê rozumieæ, wielmo¿ny panie. Mê¿czyzna sk³oni³ siê
i odszed³.
Nu nie zauwa¿y³ ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawio-
nego na stole. Karczmarz chrz¹kn¹³ i Nu wzdrygn¹³ siê, potem siê-
gn¹³ do sakiewki i rzuci³ wielk¹ srebrn¹ monetê w d³oñ mê¿czyzny.
Karczmarz odliczy³ resztê i po³o¿y³ j¹ na stole. Nu, nie bacz¹c na
pieni¹dze, z roztargnieniem nala³ sobie wina; pochodzi³o z po³udnio-
wego wschodu, mia³o bogaty bukiet i uderza³o do g³owy. Osuszy³
kubek i nape³ni³ go ponownie.
W polu widzenia za oknem pojawili siê dwaj No¿ownicy. T³um
rozstêpowa³ siê, by ich przepuciæ ludzie popychali siê i potr¹cali
³okciami, byle tylko unikn¹æ kontaktu z gadami.
Nu odwróci³ wzrok i dola³ sobie wina.
Kto usiad³ po drugiej stronie sto³u.
Wiedza o przysz³oci jest gwarancj¹ fortuny zagadn¹³ przy-
bysz, rozrzucaj¹c po stole kamyki.
Nie musisz czytaæ mi przysz³oci odpar³ Nu.
Nie speszony wró¿bita zgarn¹³ dwie drobne srebrne monety
z reszty, która nadal le¿a³a na stole, i znów rozrzuci³ kamienie.
Wybierz trzy.
Nu ju¿ mia³ mu kazaæ siê wynieæ, kiedy do karczmy weszli dwaj
No¿ownicy. Nu z trudem prze³kn¹³ linê.
Co mówi³e? zapyta³, odwracaj¹c siê do intruza.
Wybierz trzy kamienie powtórzy³ wró¿bita.
Nu pos³ucha³, przy okazji pochylaj¹c siê tak nisko, ¿e kaptur
opad³ mu na oczy.
Teraz podaj mi rêkê poleci³ mê¿czyzna.
Palce nieznajomego by³y d³ugie, smuk³e i zimne niczym ostrza
no¿y.
Jeste silnym mê¿czyzn¹, lecz niepotrzebne s¹ wyj¹tkowe
umiejêtnoci, aby to odgadn¹æ umiechn¹³ siê. By³ m³odym cz³o-
21
wiekiem o ostrych, jastrzêbich rysach, z g³êboko osadzonymi, br¹-
zowymi oczami. Co ci doskwiera.
Wcale nie wyszepta³ Nu.
A to ciekawe! Widzê podró¿, ani wod¹, ani te¿ l¹dem. Widzê
cz³owieka z b³yskawic¹ w d³oniach i mierci¹ w ciemnych palcach.
Widzê wodê wzbiera
Nu wyrwa³ rêkê.
We pieni¹dze sykn¹³. Spojrza³ w oczy wró¿bity i wyczyta³
w nich strach. Jak mo¿na podró¿owaæ, nie poruszaj¹c siê ani po
l¹dzie, ani po wodzie? zapyta³, zmuszaj¹c siê do umiechu. Jaki
z ciebie wró¿bita?
Dobry rzek³ cicho mê¿czyzna. I odprê¿ siê, ju¿ odeszli.
Kto? zapyta³ Nu, nie podnosz¹c wzroku.
Gady. Jeste w wielkim niebezpieczeñstwie, przyjacielu.
mieræ pod¹¿a twoim ladem.
mieræ kroczy za nami wszystkimi odwzajemni³ siê Nu.
Nie ma cz³owieka, który by jej unikn¹³.
Jest w tym prawda. Nie wiem, dok¹d siê udasz i nie chcê
wiedzieæ. Ale widzê obcy l¹d i szarego jedca. Jego rêce dzier¿¹
wielk¹ moc. On jest gromow³adc¹, on jest przeznaczeniem wiatów.
Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jeste z nim zwi¹zany.
B¹d ostro¿ny.
Na to ju¿ za póno odpowiedzia³ Nu. Napijesz siê ze mn¹?
Twoje towarzystwo jest zbyt niebezpieczne. Zostañ z Bo-
giem.
Rozdzia³ pi¹ty
B
eth McAdam zeskoczy³a z wozu, kopnê³a z³amane ko³o i rzuci-
³a d³ugie, soczyste przekleñstwo. Dwójka jej dzieci siedzia³a z ty-
³u wozu w pe³nym rozbawienia milczeniu.
Nie jestecie ciekawi? zapyta³a Beth.
Drewniane ko³o pêk³o i wysunê³o siê z metalowej obrêczy; kop-
nê³a je jeszcze raz. Samuel przycisn¹³ piêæ do ust, próbuj¹c st³umiæ
wzbieraj¹cy miech. Gdy siê nie uda³o, Beth jak burza rzuci³a siê ku
niemu. Ch³opak zwinnie niczym wiewiórka wspi¹³ siê na stos mebli,
gdzie nie mog³a go dosiêgn¹æ.
22
Ty nieznony pêdraku!
Mary te¿ wybuchnê³a miechem i Beth obróci³a siê w jej stronê.
Mylicie, ¿e to zabawne? Zostalimy unieruchomieni poród
wilków i ogromnych lwów!
Twarzyczka Mary wyd³u¿y³a siê i Beth nagle poczu³a skruchê.
Przepraszam, s³oneczko. Tu nie ma ¿adnych lwów. Tylko ¿ar-
towa³am.
Dajesz s³owo? zapyta³a dziewczynka, niespokojnie rozgl¹-
daj¹c siê po równinie.
Tak. A nawet gdyby tu siê znalaz³ jaki lew, bêdzie na tyle
m¹dry, ¿eby nie zbli¿aæ siê do twojej rozz³oszczonej mamy. A ty z³a
stamt¹d, Samuelu, bo pourywam ci ³apska i rzucê je wilkom na po-
¿arcie!
Jasnow³osa g³owa wysunê³a siê zza komody.
A nie przylejesz mi, mamo?
Nie przylejê ci, pêdraku. Pomó¿ Mary wy³adowaæ naczynia.
Rozbijemy obóz i zastanowimy siê, jak naprawiæ wóz.
Gdy dzieci krz¹ta³y siê przy ognisku, Beth usiad³a na kamieniu,
ciê¿kim wzrokiem wpatruj¹c siê w puste ko³o. Bêd¹ musieli wszyst-
ko wy³adowaæ, potem podwign¹æ pusty wóz, a wtedy ona za³o¿y
zapasowe ko³o. By³a pewna, ¿e da sobie radê, ale czy dzieci zdo³aj¹
podnieæ wóz? Samuel by³ wyroniêty, jak na siedem lat, jednak bra-
kowa³o mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, za omioletnia
Mary, chuda jak patyk, nie mia³a wystarczaj¹cej si³y. Musia³ jednak
byæ jaki sposób zawsze jest jaki sposób.
Dziesiêæ lat wczeniej, gdy pijany ojciec zat³uk³ na mieræ jej
matkê, dwunastoletnia Beth Newson wziê³a kuchenny nó¿ i poder¿-
nê³a mu gard³o. Zabra³a siedem srebrnych monet Barty i wyruszy³a
do odleg³ej o siedemnacie mil osady Seeka, gdzie opowiedzia³a
wstrz¹saj¹c¹ historiê o zbójcach i mordercach, którzy napadli na
farmê rodziców. Komitet kaza³ jej zamieszkaæ z Sethem Reidem
i jego ¿on¹, którzy przez trzy lata traktowali j¹ jak niewolnicê. Kiedy
skoñczy³a piêtnacie lat, zagiê³a parol na potê¿nego drwala, Seana
McAdama. Biedny facet nie mia³ szans w starciu z jej du¿ymi, b³ê-
kitnymi oczami, d³ugim blond w³osami i ponêtnym ko³ysaniem bio-
drami. Beth Newson nie by³a piêkna, mia³a krzaczaste brwi i wielki
nos, ale, na niebiosa, wiedzia³a, jak wykorzystaæ ofiarowane jej przez
Boga wdziêki. Sean McAdam ugi¹³ siê przed nimi niczym byk pod
rzeniczym toporem i trzy miesi¹ce póniej byli ju¿ ma³¿eñstwem. Po
siedmiu miesi¹cach urodzi³a siê Mary, a rok póniej Samuel. Zesz³ej
23
jesieni Sean postanowi³ jechaæ z rodzin¹ na po³udnie. Kupili wiêc
wóz od meneera Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadzieja-
mi. Niestety, w pierwszym napotkanym miecie szala³a Czerwona
mieræ. Opucili je pospiesznie, ale w ci¹gu paru dni wielkie cia³o
Seana pokry³o siê czerwonymi, ciekn¹cymi wrzodami; gruczo³y pod
pachami nabrzmia³y, a ka¿dy ruch przyprawia³ go o katusze. Rozbili
obóz na górskiej ³¹ce. Beth opiekowa³a siê nim dzieñ i noc, lecz mimo
niewiarygodnej si³y Sean McAdam przegra³ walkê o ¿ycie i ¿ona
pochowa³a go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba z³o¿y³a Samu-
ela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwa³a przy jego pos³aniu,
przyk³adaj¹c do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko
przetrzyma³o i po dwóch tygodniach wrzody zniknê³y bez ladu.
Pozbawieni dobrodziejstwa si³y Seana McAdama, niestrudzenie
przedzierali siê przez nieg i lód, przez wezbrane wiosn¹ potoki, a raz
w górê stromego urwiska z grob¹ lawiny nad g³owami. Beth dwu-
krotnie przepêdza³a wilki od szeciu wo³ów, k³ad¹c jednym strza³em
z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dos³ownie pêka³ z du-
my, patrz¹c na jej wyczyny.
Piêæ dni wczeniej przytrafi³a siê jeszcze inna okazja podziwia-
nia matki. Drogê zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mê¿czyni
o zaroniêtych, posêpnych obliczach. Beth od³o¿y³a lejce i podnio-
s³a ska³kowy pistolet.
S³uchajcie, szumowiny, nie wygl¹dacie zbyt bystro, wiêc bêdê
mówi³a powoli. Albo mnie przepucicie, albo, na Boga, polê wasze
nêdzne dusze prociutko do piek³a!
I pos³uchali. Jeden nawet zerwa³ kapelusz w wymylnym uk³o-
nie, gdy ich mija³a.
Beth umiechnê³a siê na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili
jej spojrzenie sposêpnia³o, ponownie padaj¹c na ko³o. Mia³a podwój-
ny problem: musia³a znaleæ d³ugi kawa³ drewna, który pos³u¿y³by
za lewar, i wymyliæ, jak samodzielnie wykonaæ obie czynnoci
podnieæ wóz i zmieniæ ko³o.
Mary przynios³a zupê; by³a rzadka, ale po¿ywna. Samuel przy-
gotowa³ kubek zio³owej herbaty; wsypa³ za du¿o cukru, ale podziê-
kowa³a promiennym umiechem i zmierzwi³a mu w³osy.
Niez³e z was dzieciaki powiedzia³a jak na parê ³obuzia-
ków.
Mamo! Kto jedzie! zawo³a³a Mary.
Beth wyci¹gnê³a ska³kowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwio-
d³a kurki i schowa³a broñ w fa³dach d³ugiej we³nianej spódnicy.
24
Zmru¿y³a oczy na widok szeciu mê¿czyzn i westchnê³a ciê¿ko, po-
stanawiaj¹c nie okazywaæ lêku.
Do wozu przykaza³a dzieciom. Ale ju¿!
Dzieci wskoczy³y na wóz i ukry³y siê za skrzyni¹.
Beth ruszy³a na spotkanie jedców, przenosz¹c spojrzenie z jed-
nego na drugiego, szukaj¹c przywódcy. Jecha³ porodku; wysoki chu-
dzielec z krótko ostrzy¿onymi szpakowatymi w³osami i czerwon¹
blizn¹ biegn¹c¹ od brwi po brodê. Beth umiechnê³a siê do niego.
Wst¹pisz na chwilê, panie?
Mê¿czyni rozemieli siê, ale ona zignorowa³a ich, wbijaj¹c oczy
w cz³owieka z blizn¹.
Bardzo chêtnie powiedzia³. Wst¹pi³bym do samego pie-
k³a dla kobiety o takiej figurze.
Przerzuci³ nogê nad ³êkiem, zsun¹³ siê z konia i podszed³ do niej.
Ona zrobi³a szybki krok do przodu, objê³a go lew¹ rêkê i przyci¹-
gnê³a jego g³owê do namiêtnego poca³unku. W tym samym czasie
wsunê³a praw¹ d³oñ miêdzy ich cia³a i przycisnê³a zimne lufy ska-
³kówki do jego pachwiny. Przesunê³a g³owê tak, ¿e jej usta znalaz³y
siê przy jego uchu.
To, co czujesz, wiñski ryju, to pistolet wyszepta³a. Ka¿
swoim ludziom zmieniæ ko³o u wozu. I niech niczego nie dotykaj¹.
Nie podzielisz siê ni¹ z nami, Harry? krzykn¹³ jeden z jedców.
Mê¿czyzna chcia³ siêgn¹æ po pistolet, ale spojrza³ w zimne jak
stal oczy Beth i szybko zmieni³ zdanie.
Pogadamy o tym póniej, Quint powiedzia³. Najpierw,
ch³opcy, zmieñcie ko³o.
Co takiego? Nie przyjechalimy tutaj, cholera, ¿eby zmieniaæ
ko³o! rykn¹³ Quint.
Zrób to sykn¹³ cz³owiek z blizn¹ albo wyprujê ci flaki.
Mê¿czyni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali siê do roboty.
Czterech podnios³o wóz, a pi¹ty, Quint, wybi³ klin i zdj¹³ zepsute
ko³o. Beth poprowadzi³a swojego jeñca na skraj obozowiska, gdzie
rozkaza³a mu usi¹æ na okr¹g³ym kamieniu. Sama usadowi³a siê w taki
sposób, ¿eby jego osoba odgradza³a j¹ od pracuj¹cych kamratów;
broñ, niewidoczna dla nich, pozosta³a przyciniêta do jego ¿eber.
Sprytna z ciebie suka odezwa³ siê mê¿czyzna i, pomijaj¹c
ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdê by mnie zastrzeli³a?
Szybciej ni¿ splun¹æ. S³uchaj, kiedy twoi ludzie skoñcz¹ pra-
cê, odelesz ich do waszego obozu. Wyra¿am siê wystarczaj¹co ja-
sno, palancie?
25
Zrobione, Harry. Teraz mo¿emy siê za ni¹ zabraæ? zawo³a³
Quint
Wracajcie do obozu. Zobaczymy siê za parê godzin.
Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie
ma mowy!
Quint rozejrza³ siê w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali ner-
wowo przestêpowali z nogi na nogê. W koñcu dwóch dosiad³o koni,
a reszta pod¹¿y³a za nimi.
Cholera, Harry, to nie w porz¹dku! zaprotestowa³ Quint, jed-
nak te¿ skoczy³ na wierzchoca.
Po ich odjedzie Beth wyci¹gnê³a ciê¿ki pistolet z pochwy na
biodrze cz³owieka z blizn¹ i odsunê³a siê od niego. Dzieciaki wy-
skoczy³y z wozu.
Co teraz zrobisz, mamo? zapyta³ Samuel. Zabijesz go?
Beth poda³a Mary broñ zbójcy; by³ to pistolet kapiszonowy.
We szczypce i wyjmij z niego kapiszony.
Mary zabra³a pistolet, posz³a do wozu i otworzy³a skrzyniê z na-
rzêdziami. Kolejno wyci¹gnê³a mosiê¿ne kapiszony i odda³a broñ
matce. Beth rzuci³a pistolet mê¿czynie, a ten z³apa³ go zrêcznie
i schowa³ do pochwy.
Co dalej? zapyta³.
Teraz trochê odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi.
Mylisz, ¿e dam ci spokój?
Bêdzie ci to chodzi³o po g³owie przyzna³a. Ale potem
wyobrazisz sobie, jakim miechem rykn¹ twoi kamraci, gdy opowiem
im, ¿e przycisnê³am broñ do twoich klejnotów i zmusi³am ciê do na-
prawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, ¿e marna ze mnie baba i kaza³e
mi ruszaæ w swoj¹ drogê.
Wpadn¹ w sza³ powiedzia³ i umiechn¹³ siê szeroko. S³odki
Jezu, dla ciebie warto oberwaæ po pysku! Dok¹d jedziecie?
Do Doliny Pielgrzymiej. Nie by³o sensu k³amaæ, bo wóz
zostawia³ wyrane lady.
Widzisz tamte szczyty? Skrêæ na prawo od nich. Jest tam trakt,
stromy i w¹ski, ale skróci ci drogê o cztery dni. Nie mo¿esz go omi-
n¹æ. Dawno temu kto umieci³ tam kamienn¹ strza³ê i wyci¹³ znaki
na drzewach. Kieruj siê nimi, a dwa dni póniej znajdziesz siê w Do-
linie Pielgrzymiej.
Mo¿e pos³ucham twojej rady, Harry. Mary, zrób zio³owej her-
baty dla naszego gocia. Ale nie podchod zbyt blisko. W razie cze-
go chcê mieæ wolne pole do strza³u.
26
Mary dorzuci³a do ognia i zagotowa³a garnek wody. Zapyta³a
Harryego, czy chce cukru, wsypa³a trzy miarki i stanê³a z paruj¹-
cym kubkiem szeæ stóp od niego.
Postaw go na ziemi przykaza³a Beth.
Dziewczynka pos³ucha³a. Harry ostro¿nie przybli¿y³ siê do kub-
ka i napi³ siê powoli.
Gdybym kiedy zawita³ do Doliny Pielgrzymiej, mia³aby co
przeciwko, gdybym ciê odwiedzi³?
Zapytaj mnie, kiedy ju¿ bêdê na miejscu.
O kogo mam pytaæ?
Beth McAdam.
To spotkanie by³o dla mnie wielk¹ przyjemnoci¹, szanowna pani.
Nazywam siê Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na pó³nocy.
Dosiad³ konia. Beth patrzy³a, jak odje¿d¿a na wschód. Po chwili
opuci³a kurki ska³kówki.
Harry pokona³ cztery mile dziel¹ce go od obozowiska, z g³ow¹
nabit¹ mylami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzeg³ ognisko i przy-
spieszy³, przygotowuj¹c barwn¹ opowieæ o zaspokojeniu po¿¹da-
nia. Przywi¹za³ konia do rozpiêtej liny i podszed³ do ognia
Co uderzy³o go w plecy i us³ysza³ grzmot strza³u. Odwróci³ siê,
odci¹gaj¹c kurek pistoletu. Quint wychyli³ siê zza krzaka i strzeli³
mu dwukrotnie w pier. Harry podniós³ broñ, ale m³oteczek kurka
uderzy³ w rozbrojony kapiszon. Nastêpne dwa strza³y zwali³y go
z nóg; upad³ w ogieñ, który szybko ogarn¹³ jego w³osy.
Teraz odezwa³ siê Quint teraz my siê zabawimy.
Rozdzia³ szósty
N
u-Khasisatra wcisn¹³ siê w mroczn¹ bramê, otuli³ siê czarnym
p³aszczem i wstrzyma³ oddech. Narasta³ w nim strach, czu³ wy-
ranie serce t³uk¹ce siê w piersiach. Chmura przys³oni³a ksiê¿yc
i krzepki budowniczy z ulg¹ powita³ ciemnoæ. No¿ownicy patrolo-
wali ulice i gdyby wpad³ w ich ³apy, zaci¹gnêliby go do wiêzienia
w centrum miasta i tam poddali torturom Nie do¿y³by witu, a jego
g³owa tkwi³aby na drzewcu nad bram¹. Nu zadr¿a³. Dudnienie odle-
g³ego grzmotu przetoczy³o siê nad miastem Ad, a rozszczepiona b³y-
skawica rzuci³a migotliwe cienie na brukowan¹ ulicê.
27
Nu odczeka³ kilka sekund, uspokajaj¹c siê powoli. Dotychczas
kierowa³a nim wiara, ale jego odwaga by³a na wyczerpaniu.
Nie opuszczaj mnie, Chronosie modli³ siê. Wzmocnij moje
omdla³e cz³onki.
Wyszed³ na ulicê, z natê¿eniem ws³uchuj¹c siê w dwiêki, które
mog³yby ostrzec go przed zbli¿aj¹cymi siê No¿ownikami. Noc by³a
cicha, w miecie obowi¹zywa³ zakaz wychodzenia na ulice po zmierz-
chu. Staraj¹c siê nie czyniæ ha³asu, dotar³ do wysokiego domu Balie-
go. Brama by³a zamkniêta, czeka³ wiêc w cieniu, obserwuj¹c ksiê¿yc
wêdruj¹cy po niebie. O umówionej godzinie us³ysza³ zgrzyt przesu-
wanej zasuwy. Wszed³ na podwórze i bez si³ opad³ na ³awê, podczas
gdy przyjaciel starannie zamyka³ bramê.
Bali przy³o¿y³ palec do ust i poprowadzi³ Nu do domu. Okienni-
ce by³y zamkniête, a na dodatek okna przys³ania³y szczelne kotary.
Bali zapali³ lampê i postawi³ j¹ na owalnym stole.
Pokój temu domowi powiedzia³ Nu.
Ni¿szy od niego Bali z umiechem pokiwa³ ³ys¹ g³ow¹.
A Pan niech pob³ogos³awi mojego gocia i przyjaciela.
Usiedli przy stole i napili siê wina, potem Bali wyprostowa³ siê
i spojrza³ na cz³owieka, z którym przyjani³ siê od dwudziestu lat.
Nu-Khasisatra nie zmieni³ siê w tym czasie. Brodê wci¹¿ mia³ gêst¹
i czarn¹, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami na-
dal p³on¹³ m³odzieñczy ogieñ. Obu uda³o siê kupiæ kawa³ki Sipstras-
si wystarczaj¹ce co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia
i m³odoci. Ale dla Baliego nasta³y ciê¿kie czasy, podupad³ na zdro-
wiu, kiedy sztorm zabra³ mu trzy statki z towarami, i wiek upomnia³
siê o swoje prawa. Wygl¹da³ na szeædziesi¹t parê lat, chocia¿ w rze-
czywistoci by³ o osiemdziesi¹t lat starszy od Nu, który mia³ sto dzie-
siêæ. Nu próbowa³ zdobyæ wiêcej Sipstrassi, ale król zagarn¹³ prawie
wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawa³ek kosztowa³by
ca³y jego maj¹tek.
Musisz opuciæ miasto Bali przerwa³ milczenie. Król pod-
pisa³ nakaz natychmiastowego aresztowania.
Wiem. Jawne wystêpowanie przeciwko niemu w wi¹tyni by³o
g³upot¹, ale modli³em siê ¿arliwie i wiem, ¿e sam Najwy¿szy prze-
mówi³ przeze mnie.
Prawo Najwy¿szego nie jest ju¿ przestrzegane, przyjacielu.
Synowie Beliala maj¹ pos³uchanie u króla. Co z Pashad?
Poleci³em jej zadenuncjowaæ mnie tego ranka i wzi¹æ rozwód.
W ten sposób bêdzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.
28
Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest ob³¹kany, zaczê³a
siê rze jak przepowiedzia³e. Na ulicach panuje szaleñstwo, a ci
No¿ownicy napawaj¹ mnie przera¿eniem.
Nadchodzi jeszcze gorsze w g³osie Nu brzmia³ smutek.
W wizjach widzia³em straszliwe znaki: trzy s³oñca na niebie, rozdar-
te niebiosa i morza podnosz¹ce siê ku chmurom. Wiem, ¿e to nad-
chodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogê temu zapobiec.
Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadaj¹
z³ych dni.
Nu potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Wiem. Ale moje sny jak na razie spe³niaj¹ siê. Pan Wszech-
rzeczy zsy³a te wizje. Wiem, ¿e to On rozkaza³ mi ostrzec ludzi, i wiem
równie¿, ¿e oni zignoruj¹ ostrze¿enie. Ale nie do mnie nale¿y kwe-
stionowanie Jego zamierzeñ.
Bali nala³ wina do kubków i popad³ w milczenie. Nu-Khasisatra
zawsze by³ cz³owiekiem ¿elaznych zasad i wiary, szczerym i prawym.
Bali lubi³ go i szanowa³. Nie podziela³ jego pogl¹dów, ale pozna³ jego
boga i ju¿ za sam ten dar odda³by ¿ycie za budowniczego statków.
Otworzy³ ukryt¹ szufladê pod blatem sto³u i wyj¹³ ma³¹ sakiewkê
z haftowanej jeleniej skóry. Trzyma³ j¹ przez chwilê, niechêtny, by
rozstaæ siê z jej zawartoci¹; potem umiechn¹³ siê i pchn¹³ j¹ po stole.
Dla ciebie, przyjacielu.
Nu podniós³ sakiewkê i poczu³ promieniuj¹ce z niej ciep³o. Dr¿¹-
cymi palcami poluzowa³ rzemyk i wyj¹³ z wnêtrza kamieñ. Nie by³
to fragment, ale ca³y kamieñ, okr¹g³y, jak wypolerowany, z³oty, z cien-
kimi czarnymi ¿y³kami. Zacisn¹³ go w d³oni, czuj¹c przep³ywaj¹c¹
moc. Delikatnie po³o¿y³ go na blacie sto³u i spojrza³ na ³ysego, star-
szego mê¿czyznê.
Móg³by znów siê odm³odziæ, Bali. Móg³by ¿yæ tysi¹ce lat.
Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go daæ?
Poniewa¿ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, ¿e nigdy wcze-
niej nie mia³em przyjaciela.
Ale on jest wart dziesiêciokroæ tyle pieniêdzy, ile jest w ca-
³ym miecie. Nie mogê go przyj¹æ.
Musisz. To ¿ycie. No¿ownicy szukaj¹ ciê, a wiesz co to ozna-
cza: tortury i mieræ. Zamknêli miasto, nie mo¿na uciec inaczej, jak
wyprawiaj¹c siê w podró¿. Wewn¹trz kamiennego krêgu jest brama,
z której zwykli byli korzystaæ ksi¹¿êta, na pó³noc od siódmej dziel-
nicy. Znasz to miejsce? Przy kryszta³owym jeziorze? To dobrze. Id
tam. Wypowiedz te s³owa i unie wysoko kamieñ. Podsun¹³ Nu
29
ma³y prostok¹t pergaminu. Czar zabierze ciê do Balacris. Tam ju¿
sam sobie poradzisz.
Mam dobra w Balacris powiedzia³ Nu ale Pan chce, ¿e-
bym zosta³ i ostrzega³ ludzi.
Przekaza³e mi tajemnicê Najwy¿szego, i pogodzi³em siê, ¿e
Jego wola przewy¿sza nasze pragnienia. Ty wykona³e Jego polece-
nia. Ostrzeg³e ludzi, ale ich uszy by³y zamkniête na twoje s³owa. Na
dodatek, Nu, mój przyjacielu, modli³em siê o sposób udzielenia ci
pomocy i ten kamieñ wszed³ w moje posiadanie. Tak, chcia³em go
zatrzymaæ, jednak Najwy¿szy natchn¹³ mnie i przekaza³ wiadomoæ,
¿e kamieñ jest dla ciebie.
Jak go zdoby³e?
Pewien acheañski kupiec przyniós³ go do mojego sklepu.
Myla³, ¿e to z³oty samorodek, i chcia³ wymieniæ go na gotówkê po-
trzebn¹ na zakupienie nowego ¿agla.
¯agla? Za niego móg³by kupiæ tysi¹c statków, albo i wiêcej.
Powiedzia³em mu, ¿e jest wart po³owê ceny ¿agla, i sprzeda³
mi go za szeædziesi¹t sztuk srebra. Bali wzruszy³ ramionami. To
dziêki takim sztuczkom zosta³em bogaty. Musisz ju¿ iæ. No¿ownicy
z pewnoci¹ wiedz¹, ¿e jestemy przyjació³mi.
Choæ ze mn¹, Bali nalega³ Nu. Zabierzemy kamieñ na mój nowy
statek. Po¿eglujemy daleko, poza zasiêg króla i jego No¿owników.
Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje ¿ycie jest tutaj. Moja mieræ
spotka mnie tutaj. Bali wsta³ i powiód³ gocia do bramy.
Jeszcze jedno powiedzia³ przyjacielowi, gdy przystanêli
w wietle ksiê¿yca. Ubieg³ej nocy, gdy trzyma³em kamieñ, mia³em
dziwn¹ wizjê. Ujrza³em cz³owieka w z³otej zbroi. Przyszed³ do mnie
i usiad³ obok. Przekaza³ mi wiadomoæ dla ciebie; powiedzia³, ¿e
musisz odszukaæ Miecz Boga. Czy to ci co mówi?
Nic. Rozpozna³e go?
Nie. Jego twarz b³yszcza³a niczym s³oñce, nie mog³em na nie-
go patrzeæ.
Najwy¿szy owieci mnie. Nu otworzy³ ramiona, by obj¹æ
ni¿szego mê¿czyznê. I niechaj ma ciê w opiece, Bali.
I ciebie, przyjacielu.
Bali po cichu otworzy³ bramê i rozejrza³ siê bacznie.
Czysto wyszepta³. Id szybko.
Nu uciska³ go raz jeszcze, potem wsun¹³ siê w cienie i znikn¹³.
Bali zamkn¹³ bramê i wróci³ do komnaty, gdzie usiad³ w fotelu, próbu-
j¹c powstrzymaæ narastaj¹cy ¿al. Z tym kamieniem móg³by odbudowaæ
30
swoje imperium i cieszyæ siê wieczn¹ m³odoci¹. A bez niego? Cze-
ka³a go nêdza i mieræ.
Poszed³ do g³ównego budynku, przekraczaj¹c cia³o acheañskie-
go ¿eglarza, który przyniós³ mu kamieñ. Bali nie mia³ szeædziesiê-
ciu sztuk srebra, ale mia³ nó¿ o w¹skim ostrzu.
Trzask drewna sprawi³, ¿e zawróci³ w stronê ogrodu. Na miej-
scu zobaczy³ rozwalon¹ bramê i trzech No¿owników w ciemnych
pancerzach, id¹cych w jego kierunku. Ich gadzie oczy i ³uskowata
skóra lni³y w wietle ksiê¿yca.
Czego czego chcecie? wyb¹ka³ dr¿¹cym g³osem.
Gdzie on jessst?
Kto?
Dwóch No¿owników kr¹¿y³o po ogrodzie, wci¹gaj¹c powietrze
przez w¹skie szczeliny nozdrzy.
By³ tu sykn¹³ jeden. Bali cofn¹³ siê.
Dowódca No¿owników wyj¹³ z pochwy u boku pa³kê o dziwacz-
nym kszta³cie i wskaza³ ni¹ na ma³ego kupca.
Ossstatnia szszansssa. Gdzie on jessst?
Tam, gdzie nigdy go nie znajdziecie rzek³ Bali, wyci¹gaj¹c
nó¿ i skacz¹c na No¿ownika.
Z ma³ej pa³ki w gadziej d³oni wydoby³ siê huk podobny do grzmo-
tu i Bali poczu³ siê jak uderzony m³otem. Upad³ na plecy i znieru-
chomia³. Gwiazdy odbi³y siê w jego niewidz¹cych oczach.
Nagle hukn¹³ drugi strza³ i No¿ownik pad³ na ziemiê z czarn¹
dziur¹ w klinowatej g³owie. Pozostali odwrócili siê. Na cie¿ce sta³a
z³otow³osa kobieta, Sharazad.
Chcia³am go mieæ ¿ywego przemówi³a miêkko. A moje
rozkazy powinny byæ wykonywane.
Za jej plecami do ogrodu wesz³o tuzin dalszych No¿owników.
Przeszukajcie dom rozkaza³a. Przekopcie go od piwnic po
strych. Jeli Nu-Khasisatra ucieknie, ka¿ê was ¿ywcem obedrzeæ ze skóry.
Rozdzia³ siódmy
Z
e wszystkich pór roku danych przez Boga Shannow najbardziej
mi³owa³ wiosnê, z jej uderzaj¹c¹ do g³owy muzyk¹ odradzaj¹ce-
go siê ¿ycia, chórami ptaków i bogactwem barw kwiatów przebijaj¹-
31
cych siê spod niegu. Powietrze, tak czyste, ¿e rozkoszowa³ siê nim
jak winem, wype³nia³o jego p³uca esencj¹ samego ¿ycia.
Zsiad³ z konia przed szczytem wzgórza i pieszo ruszy³ ku
wierzcho³kowi, patrz¹c ponad faluj¹cymi trawami równiny. Przykuc-
n¹³ i omiót³ wzrokiem pagórkowaty teren. W oddali dostrzeg³ pas¹-
ce siê stada byd³a, a na zachodnich zboczach wzgórz owce szczypi¹-
ce trawê. Cofn¹³ siê i przeledzi³ wzrokiem drogê przez górsk¹ doli-
nê, zapisuj¹c w pamiêci urwiste wierzcho³ki i w¹skie dró¿ki, którymi
tu przyby³. Nie spodziewa³ siê, ¿e bêdzie powraca³ tym szlakiem, ale
gdyby okaza³o siê to konieczne, musia³ dok³adnie orientowaæ siê
w terenie. Rozpi¹³ gruby pas, do którego przymocowane by³y po-
chwy pistoletów, i zdj¹³ ciê¿ki p³aszcz. Przypasa³ broñ, zrolowa³
p³aszcz i przytroczy³ go za siod³em. Ogier z zadowoleniem skuba³
trawê i Shannow poluzowa³ mu poprêg.
Wyj¹³ Bibliê, usiad³ opieraj¹c siê plecami o kamieñ i powoli czy-
ta³ historiê o królu Saulu. Zawsze wspó³czu³ pierwszemu w³adcy Izra-
ela; stara³ siê ze wszystkich si³ umocniæ swój naród, a w zamian za to
uzurpator przygotowywa³ siê do przejêcia korony. Nawet kiedy Bóg
go opuci³, Saul wci¹¿ dzielnie walczy³ z wrogiem i poleg³ wraz z sy-
nami w wielkiej bitwie.
Shannow zamkn¹³ ksiêgê i poci¹gn¹³ z manierki d³ugi, orzewia-
j¹cy ³yk. Jego rany by³y niemal zagojone, a poprzedniej nocy prze-
ci¹³ szwy myliwskim no¿em. Chocia¿ nie móg³ jeszcze poruszaæ
praw¹ rêk¹ ze zwyk³¹ prêdkoci¹, si³a powraca³a.
Podci¹gn¹³ poprêg i zjecha³ na równinê. Gdzieniegdzie widnia-
³y tropy koni, byd³a i jeleni. Jecha³ ostro¿nie, obserwuj¹c horyzont,
stale odwracaj¹c siê w siodle, by spojrzeæ na przebyt¹ drogê.
Równina ci¹gnê³a siê bez koñca; dalekie b³êkitne góry na po³ud-
niu wydawa³y siê maleñkie, niematerialne. Ptak wzbi³ siê w górê po
lewej stronie. Shannow ledzi³ go wzrokiem. W pewnej chwili zo-
rientowa³ siê, ¿e równie¿ lufa jego pistoletu pod¹¿a za ptakiem. Broñ
by³a gotowa do strza³u. Powoli opuci³ kurek i schowa³ pistolet.
Przed laty cieszy³a go szybkoæ, z jak¹ reagowa³ na mo¿liwe nie-
bezpieczeñstwa, ale gorzkie dowiadczenie ju¿ dawno prze¿ar³o jego
dumê. Pod Allionem zosta³ zaatakowany przez kilkunastu mê¿czyzn
i zabi³ ich wszystkich; nagle szmer za plecami spowodowa³, ¿e od-
wróci³ siê b³yskawicznie i strzeli³ i zabi³ dziecko, które przypad-
kiem znalaz³o siê w niew³aciwym miejscu o niew³aciwej porze.
To dziecko teraz by³oby doros³e, mia³oby w³asne dzieci. Kim by
zosta³o? Farmerem, budowniczym, kaznodziej¹? Nikt nigdy siê nie
32
dowie. Shannow próbowa³ wymazaæ to wspomnienie, ale wczepi³o
mu siê w pamiêæ p³on¹cymi szponami.
Kto chcia³by byæ tob¹, Shannow? zadawa³ sobie pytanie.
Kto chcia³by byæ Cz³owiekiem Jeruzalem?
Dzieci z Allionu pl¹ta³y siê za nim podczas wieczornych obcho-
dów, naladuj¹c jego p³ynne, pewne ruchy. Nosi³y drewniane pisto-
lety zatkniête za paski i otacza³y go bezkrytycznym uwielbieniem;
myla³y, ¿e to cudowne byæ tak powa¿anym i budziæ strach, i cieszyæ
siê s³aw¹ na ca³y kraj.
Czy to nie cudowne, Shannow?
Mieszkañcy Allionu byli wdziêczni, kiedy Jon Shannow zmusi³
zbójców do ucieczki albo ich pogrzeba³. Jednak kiedy miasto zo-
sta³o oczyszczone, zap³acili mu i kazali odjechaæ. A zbójcy wrócili,
jak zawsze. I byæ mo¿e dzieci towarzyszy³y teraz im, naladowa³y
ich chód i znów prowadzi³y udawane bitwy na drewniane pistolety.
Jak daleko do Jeruzalem, Shannow?
Za nastêpn¹ gór¹ odpowiedzia³ na g³os. Ogier zastrzyg³ usza-
mi i parskn¹³. Shannow zamia³ siê, poklepa³ konia po karku i przy-
musi³ go do galopu. Nie by³o to rozs¹dne, wiedzia³; koñ móg³ siê
potkn¹æ na króliczej norze albo kamieniu, z³amaæ nogê lub zgubiæ
podkowê. Ale wiatr przyjemnie ch³odzi³ twarz, a ¿ycie bez ryzyka
by³o nic nie warte.
Pozwoli³, by koñ sam wybiera³ drogê przez jakie pó³ mili, a po-
tem ci¹gn¹³ wodze, gdy¿ dostrzeg³ lady wozu. By³y wie¿e, mo¿e
sprzed dwóch dni; zsiad³ i obejrza³ je dok³adnie. Ko³a zostawi³y w su-
chej ziemi g³êbokie bruzdy rodzina z ca³ym swoim dobytkiem je-
cha³a na po³udnie. Cicho ¿yczy³ im powodzenia i znów dosiad³ konia.
Po po³udniu natkn¹³ siê na po³amane ko³o. W tym czasie wie-
dzia³ ju¿ co nieco o rodzinie: by³a tam dwójka dzieci i kobieta. Dzie-
ci zbiera³y patyki i wyschniêty nawóz na opa³, zapewne do siatki
wisz¹cej pod wozem. Kobieta sz³a obok wo³u na czele zaprzêgu;
odciski jej stóp by³y drobne, ale krok d³ugi. Nigdzie nie widzia³ la-
dów mê¿czyzny, jednak, pomyla³ Shannow, mo¿e by³ leniwy i po-
dró¿owa³ na wozie. Pêkniête ko³o stanowi³o zagadkê.
Shannow zbada³ lady jedców. Przybyli od obozu i zmienili
ko³o, potem wrócili t¹ sam¹ drog¹. Kobieta sta³a blisko jednego
z nich, razem podeszli do kamienia. Przy ladach wozu Shannow
znalaz³ szeæ mosiê¿nych kapiszonów z nietkniêtym piorunianem.
W pewnej chwili podczas tego spotkania kto roz³adowa³ pistolet.
Dlaczego?
33
Rozpali³ ognisko w popio³ach starego i usiad³, zastanawiaj¹c siê
nad tym problemem. Byæ mo¿e kapiszony by³y stare i kobieta po-
niewa¿ teraz wiedzia³, ¿e nie by³o z nimi mê¿czyzny zw¹tpi³a w ich
skutecznoæ. Ale gdyby kapiszony by³y stare, to samo dotyczy³oby
przybitek i ³adunków, a one nie zosta³y wy³uskane. Odczyta³ lady
raz jeszcze, próbuj¹c odtworzyæ przebieg wydarzeñ, lecz nie zdo³a³
dowiedzieæ siê nic wiêcej poza tym, ¿e jeden z jedców od³¹czy³
siê od g³ównej grupy. Shannow ruszy³ wzd³u¿ tropów i jakie sto
kroków od obozu zauwa¿y³, ¿e odciski podków samotnego jedca
nak³adaj¹ siê na poprzednie lady. Wobec tego samotny jedziec
odjecha³ po g³ównej grupie. Najwyraniej siedzia³ i rozmawia³ z ko-
biet¹. Dlaczego nie zostali wszyscy?
Przygotowa³ herbatê i zjad³ resztê owoców z zapasów Shir-rana.
Gdy siêgn¹³ dna worka, jego palce musnê³y co zimnego i metalicz-
nego. Znalezisko wygl¹da³o jak moneta, ale by³o zrobione ze z³ota,
a jego powierzchniê zdobi³ wzór, którego nie móg³ rozpoznaæ w gêst-
niej¹cym mroku. Schowa³ je do kieszeni i usiad³ przy ognisku. lady
nie dawa³y mu spokoju, sen nie chcia³ nadejæ; ksiê¿yc wieci³ jasno,
wiêc wsta³, osiod³a³ ogiera i ruszy³ tropami jedców.
Kiedy dotar³ do ich obozu, jedców ju¿ nie by³o, ale jaki mê¿-
czyzna le¿a³ z g³ow¹ w popiele wygas³ego ogniska. Twarz mia³ spa-
lon¹, zosta³ trafiony kilkoma pociskami. Jego buty i pistolety znik-
nê³y, chocia¿ pas i olstra pozosta³y. Shannow ju¿ mia³ wsi¹æ na ko-
nia, kiedy us³ysza³ jêk. Ledwo móg³ uwierzyæ, ¿e ¿ycie ko³acze siê
jeszcze w tym zmasakrowanym ciele. Odczepi³ manierkê od siod³a,
przykl¹k³ obok i uniós³ spalon¹ g³owê.
Mê¿czyzna otworzy³ oczy.
Pojechali po kobietê wycharcza³.
Shanow przy³o¿y³ manierkê do jego ust, ale mê¿czyzna zakrztu-
si³ siê i nie móg³ prze³kn¹æ Nie powiedzia³ nic wiêcej i Shannow cze-
ka³ na nieuniknione. Ranny zmar³ parê minut póniej.
Uwagê Shannowa przyci¹gn¹³ jaki b³ysk w trawie. Pod krza-
kiem le¿a³ upuszczony pistolet. Kapiszony by³y usuniête; mê¿czy-
zna nie mia³ szans obroniæ siê przed atakiem. Cz³owiek Jeruzalem
zastanowi³ siê nad faktami. Ci ludzie niew¹tpliwie byli zbójcami i za-
strzelili jednego ze swoich. Dlaczego? Przez kobietê? Przecie¿ wszy-
scy byli w obozie. Dlaczego odjechali?
Grupa ludzi natknê³a siê na kobietê z dwójk¹ dzieci przy wozie
z pêkniêtym ko³em. Zmienili ko³o i odjechali z wyj¹tkiem jedne-
go, który odjecha³ póniej. Jego pistolet zosta³ rozbrojony. Kiedy
3 Ostatni stra¿nik
34
przyby³ do obozu, jego towarzysze? zastrzelili go, a potem za-
wrócili do kobiety. To nie mia³o sensu, chyba ¿e wczeniej mê¿czy-
zna powstrzyma³ ich przed zaatakowaniem kobiety. Ale jeli tak, to
dlaczego roz³adowa³ pistolet przed powrotem do obozu?
By³ tylko jeden sposób, aby znaleæ odpowied na to pytanie.
Shannow skoczy³ na konia i ruszy³ po ladach.
Dlaczego Bóg zabi³ mojego tatê? zapyta³ Samuel, maczaj¹c
podp³omyk w resztce roso³u.
Beth odstawi³a talerz i przez p³omienie ogniska spojrza³a na
ch³opca. Jego twarz biela³a w powiacie ksiê¿yca, jasne w³osy lni³y
niczym pêk srebrnych nici.
To nie Bóg go zabi³, Sam, tylko Czerwona Zaraza.
Ale kaznodzieja mówi³, ¿e nikt nie umiera, póki Bóg go nie
wezwie. Wtedy cz³owiek idzie do nieba albo do piek³a.
To, w co wierzy kaznodzieja odpowiedzia³a powoli nie-
koniecznie musi byæ prawd¹. Kaznodzieja mówi³, ¿e wiêty Jezus
zmar³ nieca³e czterysta lat temu, a potem wiat stan¹³ na g³owie. Ale
twój tata w to nie wierzy³, prawda? Mówi³, ¿e od mierci Jezusa mi-
nê³y tysi¹ce lat. Pamiêtasz?
Mo¿e dlatego Bóg go zabi³ stwierdzi³ Samuel. Za to, ¿e
nie wierzy³ kaznodziei.
To nie takie proste. Wielu parszywych ludzi cieszy siê zdro-
wiem, a dobrzy, jak twój tata, umieraj¹ przed czasem. Takie jest ¿y-
cie, Samuelu; nie obiecuje niczego pewnego.
Mary w milczeniu pozbiera³a naczynia i wyczyci³a je traw¹. Beth
wsta³a i przeci¹gnê³a siê.
Musisz siê jeszcze wiele nauczyæ, Samuelu. Jeli czego pra-
gniesz, walcz o to. Nie ustêpuj, nie skar¿ siê i nie jêcz. Przyjmuj kop-
niaki i rad sobie z ¿yciem. Teraz pomó¿ siostrze i wygacie ogieñ.
Jest zimno, mamo zaprotestowa³ ch³opiec. Nie mogliby-
my spaæ ko³o ognia?
Ogieñ widaæ na mile. Chcesz, ¿eby ci jedcy wrócili?
Przecie¿ pomogli nam przy kole.
Ga ogieñ, pêdraku! krzyknê³a. Ch³opiec zerwa³ siê i zacz¹³
zasypywaæ ogieñ ziemi¹. Beth odesz³a do wozu i stanê³a, patrz¹c na
równinê. Nie mia³a pojêcia, czy bóg istnieje, i wcale jej to nie ob-
chodzi³o. Bóg nie pomóg³ jej matce obroniæ siê przed brutalnoci¹
cz³owieka, którego polubi³a, i, pewne jak sam grzech, nigdy nie
35
pomóg³ jej. Co za wiñstwo, pomyla³a. Przyjemnie by³oby ¿yæ ze
wiadomoci¹, ¿e dzieci s¹ bezpieczne pod opiek¹ dobrotliwego bó-
stwa, i wierzyæ, ¿e wszystkie k³opoty mo¿na scedowaæ na jak¹ nad-
naturaln¹ istotê.
Przypomnia³a sobie straszliwe bicie, jakie spotka³o jej matkê
w dniu mierci; wci¹¿ s³ysza³a g³uche dudnienie piêci. Patrzy³a, jak
ojciec wywleka cia³o za dom, na pole le¿¹ce od³ogiem, i s³ucha³a,
jak kopie bezimienny grób. Wtoczy³ siê z powrotem do izby, wyma-
chuj¹c brudnymi od ziemi rêkami, i wlepi³ w ni¹ czerwone oczy.
Potem upi³ siê do nieprzytomnoci i zasn¹³ na topornym sto³ku.
Teraz jestemy sami, tylko ty i ja wymamrota³ przez sen.
Kuchennym no¿em podciê³a mu gard³o. Nawet nie wiedzia³, ¿e
umiera.
Beth potrz¹snê³a g³ow¹ i spojrza³a w gwiazdy, a jej oczy zamgli³y
siê od niezwyczajnych dla niej ³ez. Obejrza³a siê na dzieci, rozk³ada-
j¹ce koce na ciep³ej jeszcze ziemi tu¿ przy zgaszonym ognisku. Sean
McAdam nie by³ z³ym cz³owiekiem, ale nie têskni³a za nim tak moc-
no jak one. Wczenie odgad³, ¿e ¿ona go nie kocha, ale uwielbia³
dzieci, bawi³ siê z nimi, uczy³ je, pomaga³ im. By³ im tak oddany, ¿e
nie zauwa¿y³ coraz gorêtszego uczucia, jakim darzy³a go Beth nie
by³ go wiadom do samego koñca, do chwili, gdy le¿a³ ju¿ prawie
ca³kiem sparali¿owany.
Przepraszam, Beth wyszepta³.
Nie masz za co. Odpoczywaj i wracaj do zdrowia.
Spa³ mo¿e przez godzinê, potem otworzy³ oczy i podniós³ z ko-
ca rozedrgan¹ d³oñ. Ujê³a j¹ i mocno cisnê³a.
Kocham ciê powiedzia³. Przysiêgam na Boga.
Spojrza³a na niego powa¿nie.
Wiem. pij. Zanij ju¿.
Nie by³em niedobry dla ciebie i dzieci, prawda?
Przestañ mówiæ takie rzeczy rozkaza³a. Rano poczujesz
siê lepiej.
Pokrêci³ g³ow¹.
To koniec, Beth. Moje ¿ycie wisi na w³osku. Powiedz mi. Proszê.
Co ci powiedzieæ?
Po prostu powiedz mi Zamkn¹³ oczy, a jego oddech sta³
siê p³ytki.
Przytuli³a jego d³oñ do piersi i pochyli³a siê.
Kocham ciê, Sean. Kocham ciê. Bóg mi wiadkiem. Proszê,
wyzdrowiej.
36
Odszed³ w nocy, gdy dzieci spa³y. Beth przez jaki czas siedzia-
³a przy nim, ale gdy pomyla³a, jakie wra¿enie na dzieciach wywrze
widok zw³ok ojca, otrz¹snê³a siê z bezw³adu. Wyci¹gnê³a cia³o z wozu
i pochowa³a w grobie na zboczu.
Pogr¹¿ona we wspomnieniach, nie us³ysza³a, jak podesz³a do
niej Mary. Dziecko po³o¿y³o rêkê na ramieniu matki. Beth odwróci³a
siê i instynktownie wziê³a j¹ w ramiona.
Nie bój siê, kochanie. Nic siê nie stanie.
Têskniê za tat¹. Chcia³abym, ¿ebymy znów wszyscy razem
byli w domu.
Wiem. Beth pog³adzi³a d³ugie kasztanowe w³osy córki.
Gdyby ¿yczenia by³y koñmi, wtedy ¿ebracy nie musieliby chodziæ
piechot¹. Po prostu musimy jechaæ dalej. Odsunê³a dziewczynkê
od siebie. S³uchaj, to wa¿ne, ¿eby zapamiêta³a, co ci dzisiaj poka-
za³am, i robi³a dok³adnie tak samo. Nie wiadomo, ilu z³ych ludzi krêci
siê w okolicy i po Dolinie Pielgrzymiej. Potrzebujê ciê, Mary. Mogê
ci zaufaæ?
Oczywicie, mamo.
Dobra dziewczynka. No, zmykaj do ³ó¿ka.
Beth czuwa³a przez kilka godzin, ws³uchuj¹c siê w wiatr wisz-
cz¹cy nad trawiast¹ równin¹, patrz¹c na mrugaj¹ce gwiazdy. Dwie
godziny przed witem obudzi³a Mary.
Tylko nie zanij, ma³a. Wypatruj jedców i obud mnie, jeli
ich zobaczysz.
Po³o¿y³a siê i zapad³a w kamienny sen. Zdawa³o jej siê, ¿e mi-
nê³o ledwie parê minut, gdy Mary potrz¹snê³a j¹ za ramiê. Beth za-
mruga³a w s³oñcu, które widnia³o ju¿ nad horyzontem, i przeczesa³a
rêk¹ jasne w³osy.
Jedcy, mamo. Mylê, ¿e to ci sami.
Id do wozu. I pamiêtaj, co mówi³am.
Beth podnios³a ska³kowy pistolet i odci¹gnê³a oba kurki. Ukry³a
broñ w fa³dach spódnicy i przyjrza³a siê jedcom, szukaj¹c wród
nich Harryego. Nie by³o go. Odetchnê³a g³êboko, próbuj¹c odzy-
skaæ zimn¹ krew, gdy konni galopem wpadli do obozu. Mê¿czyzna
o imieniu Quint zsun¹³ siê z siod³a.
Teraz, paniusiu, my zakosztujemy tego, czym cieszy³ siê stary
Harry.
Beth podnios³a ska³kówkê. Quint zamar³. Nacisnê³a spust i kula
trafi³a go tu¿ nad nosem, przeoruj¹c mu czaszkê. Upad³ w fontannie
krwi, gdy Beth post¹pi³a do przodu.
37
Huk sp³oszy³ konie i czterech pozosta³ych jedców próbowa³o
nad nimi zapanowaæ. Wierzchowiec Quinta pocwa³owa³ na równinê.
Mê¿czyni w milczeniu popatrywali jeden na drugiego. Ciszê prze-
rwa³ g³os Beth.
Sucze syny, macie wybór: odjechaæ albo zgin¹æ. I decydujcie
siê szybko. Zacznê strzelaæ, kiedy skoñczê mówiæ. Podnios³a broñ
i wymierzy³a w najbli¿szego zbójcê.
Zaraz, zaraz, pani! krzykn¹³ jedziec. Ju¿ mnie nie ma.
Nie za³atwisz nas wszystkich, suko rykn¹³ inny, spinaj¹c
konia. Od strony wozu dobieg³ huk i zbójca zosta³ zmieciony z sio-
d³a. Straci³ po³owê twarzy.
Jakie w¹tpliwoci? zapyta³a Beth. Wynocha!
Trzech pozosta³ych ci¹gnê³o wodze i odjecha³o galopem. Beth
podbieg³a do wozu, wziê³a róg z prochem i za³adowa³a ska³kówkê.
Mary zeskoczy³a z obrzynkiem w ramionach.
Dobrze siê spisa³a, Mary pochwali³a Beth, upychaj¹c przy-
bitkê nad kul¹ i prochem. Jestem z ciebie dumna.
Wziê³a broñ i opar³a j¹ o wóz, potem przytuli³a do piersi dr¿¹ce
dziecko.
Cicho, cicho, ju¿ po wszystkim. Usi¹d z przodu i nie patrz
na nich.
Pomog³a dziewczynce wdrapaæ siê na kozio³ i wróci³a do cia³.
Zdjê³a Quintowi pas z pistoletem i za³o¿y³a go sobie. Przetrz¹snê³a
kieszenie w poszukiwaniu prochu i amunicji. Znalaz³a skórzany wore-
czek z kapiszonami i wrzuci³a go do wozu; zabra³a te¿ pistolet drugie-
go mê¿czyzny i schowa³a za koz³em. Seana McAdama nigdy nie by³o
staæ na wielostrza³owy pistolet; teraz mieli dwa. Beth przyprowadzi³a
wo³y, zaprzêg³a je do wozu i posz³a po konia zbójcy. Wspiê³a siê na
grzbiet gniadej koby³y i niezgrabnie podjecha³a do Mary.
Bierz lejce, dziecko. Ruszamy.
Samuel usiad³ obok Mary i umiechn¹³ siê do matki.
Wygl¹dasz jak zbójca, mamo.
Beth odpowiedzia³a mu umiechem, po czym przenios³a spoj-
rzenie na Mary, która, blada jak kreda, wpatrywa³a siê przed siebie.
Cholera, Mary, ³ap te lejce!
Dziewczynka wzdrygnê³a siê i pos³usznie zdjê³a cugle z hamulca.
Ruszamy.
Mary strzeli³a lejcami, a Beth podjecha³a do prowadz¹cego wo³u
i walnê³a go piêci¹ w zad.
Wysoko zaczê³y kr¹¿yæ padlino¿erne ptaki.
38
Rozdzia³ ósmy
Nu-Khasisatra dotar³ do kamiennego krêgu na godzinê przed wi-
tem. Czeka³, ukryty miêdzy drzewami, wypatruj¹c stra¿ników, któ-
rzy mogli patrolowaæ okolicê. Nikogo nie dostrzeg³. W wietle ksiê-
¿yca czyta³ s³owa na pergaminie, a¿ nauczy³ siê ich na pamiêæ. Po-
tem, z kamieniem w d³oni, wybieg³ na otwarty plac przed krêgiem.
Nagle zabrzmia³ przeraliwy gwizd. Cienie skoczy³y ku niemu,
kobiecy g³os rozkaza³:
¯ywcem! Braæ go ¿ywcem!
Nu rzuci³ siê w stronê krêgu. Wysokie, szare kamienne p³yty
zwiastowa³y schronienie. Gadzia postaæ w czarnej zbroi przeciê³a mu
drogê, ale Nu zdzieli³ j¹ wielk¹ piêci¹ w pysk i odrzuci³ na trawê.
Przeskoczy³ upadaj¹ce cia³o i schowa³ siê w cieniu kamieni. Odwró-
ci³ siê, zobaczy³ zbli¿aj¹cych siê nastêpnych No¿owników.
Uniós³ rêkê.
Barak naizi tor lemmes! zawo³a³.
Przed oczyma rozb³ys³a mu olepiaj¹ca b³yskawica, umys³ wype³-
ni³y wiruj¹ce kolorowe plamy. Straci³ poczucie ciê¿aru i si³y, rzuca³o
nim niczym piórkiem miotanym podmuchami burzy. Nag³y wstrz¹s
przyprawi³ go o md³oci; poczu³ ziemiê pod stopami, potkn¹³ siê
i upad³. Otworzy³ oczy, ale z pocz¹tku nie móg³ dostrzec niczego prócz
migoc¹cych wiate³. Kiedy odzyska³ wzrok, stwierdzi³, ¿e znajduje siê
na niewielkiej polanie. W pobli¿u le¿a³ martwy cz³owiek, o straszli-
wie spalonej twarzy. Nu wsta³ i podszed³ do cia³a. Mê¿czyzna by³ ubra-
ny w dziwny strój i Nu przyjrza³ mu siê uwa¿nie; ubranie by³o niepo-
dobne do jakiegokolwiek znanego mu stroju. Wyszed³ z lasu na otwar-
t¹ przestrzeñ i rozejrza³ siê po otoczeniu. Nie by³o miasta Balacris, nie
by³o te¿ widaæ oceanu. Trawiasta równina rozci¹ga³a siê po rozmyty
horyzont, gdzie na spotkanie z niebem piê³y siê szczyty gór.
Powróci³ na polanê, usiad³ i przyjrza³ siê kamieniowi. Czarne
¿y³y w z³ocie nabrzmia³y. Nie mia³ pojêcia, ile mocy ta podró¿ wy-
ssa³a z Sipstrassi.
Nu-Khasisatra upad³ na kolana i pogr¹¿y³ siê w modlitwie. Po-
dziêkowa³ za uratowanie od mierci z r¹k Sharazad i jej No¿owni-
ków, poprosi³ o ochronê rodziny. Na koñcu ws³ucha³ siê w ciszê, któr¹
móg³by wype³niæ g³os Boga.
Wokó³ niego szepta³ wiatr, ale s³owa nie zabrzmia³y. Promienie
s³oñca sk¹pa³y jego twarz, jednak nie nadesz³a ¿adna wizja. Podniós³
39
siê po d³u¿szej chwili. Wiedzia³, ¿e bêdzie bezpieczniejszy, jeli ubie-
rze siê na mod³ê tutejszych mieszkañców. Kamieñ rozgrza³ siê w je-
go d³oni, szaty i p³aszcz zamigota³y i przemieni³y siê. Teraz mia³ na
sobie spodnie i wysokie buty, koszulê i d³ug¹ kurtkê takie same,
jak te na martwym mê¿czynie.
B¹d ostro¿ny, Nu upomnia³ siê na g³os. Nie szafuj moc¹.
Przypomnia³ sobie s³owa Baliego: Szukaj Miecza Boga. Nie
mia³ pojêcia, w któr¹ stronê siê udaæ, ale gdy spojrza³ na ziemiê, zoba-
czy³ odciski koñskich kopyt wiod¹ce ku górom. Nie maj¹c innego zna-
ku, który móg³by go poprowadziæ, Nu-Khasisatra pod¹¿y³ po ladach.
Sharazad siedzia³a przy bogato rzebionym stole. Jej b³êkitne jak
lód oczy wwierca³y siê w twarz Pashad, ¿ony zdrajcy Nu-Khasisatry.
Wczoraj zadenuncjonowa³a swojego mê¿a. Dlaczego?
Odkry³am, ¿e spiskuje przeciwko królowi. Zapytana wbi³a
oczy w blat sto³u, na którym le¿a³ osobliwy srebrny przedmiot z bia-
³ym uchwytem.
Z kim spiskowa³?
Z kupcem Balim, wasza wysokoæ. Tylko jego zna³am.
Wiesz, ¿e rodzina zdrajcy dzieli jego wyrok? wyszepta³a
z³otow³osa inkwizytor.
Pashad pokiwa³a g³ow¹.
Jeszcze nie by³ zdrajc¹, kiedy na niego donios³am, wasza wy-
sokoæ. Poza tym, nie nale¿ê ju¿ do jego rodziny, bowiem rozwio-
d³am siê z nim zaraz po tym, jak go wyda³am.
Prawda. Gdzie siê ukrywa?
Nie wiem, wasza wysokoæ. Lista naszych posiad³oci zosta³a
dostarczona dzi rano. Mamy tylko piêæ domów i trzy magazyny w do-
kach. Inaczej nie mogê pomóc.
Sharazad umiechnê³a siê. Siêgnê³a do kieszeni wyszywanej per-
³ami tuniki, wyci¹gnê³a czerwono-z³oty kamieñ i po³o¿y³a go na sto-
le. Wypowiedzia³a trzy s³owa mocy.
Po³ó¿ rêkê na kamieniu rozkaza³a szczup³ej, ciemnow³osej
kobiecie. Pashad pos³ucha³a. Odpowiesz jeszcze na kilka pytañ,
ale wiedz, ¿e jeli sk³amiesz, kamieñ natychmiast ciê zabije. Rozu-
miesz?
Pashad przytaknê³a spokojnie, ale jej oczy zdradza³y lêk.
Wiesz, gdzie przebywa mê¿czyzna zwany Nu-Khasisatra?
Nie wiem.
40
Znasz imiona jego przyjació³, którzy mog¹ byæ zamieszani
w spisek?
Trudno mi na to odpowiedzieæ krople potu zalni³y na czole
przes³uchiwanej. Znam kilku jego przyjació³, nie wiem jednak,
czy uczestniczyli w jego zdradzieckich planach.
A ty?
Nie. Nie rozumiem ich. Czy ja mam prawo wypowiadaæ siê
na temat boskoci króla? Moje ¿ycie polega³o na uszczêliwianiu
mê¿a i wychowywaniu dzieci. Jakie znaczenie mia³oby dla nas to,
czy król jest, czy te¿ nie jest bogiem?
Czy powiesz mi, gdzie przebywa Nu-Khasisatra, jeli siê tego
dowiesz?
Tak odpowiedzia³a Pashad. Natychmiast.
Zdumienie Sharazad by³o szczere. Zdjê³a d³oñ Pashad z kamie-
nia i schowa³a go do kieszeni.
Jeste wolna oznajmi³a. Jeli dotr¹ do ciebie jakie wieci
o zdrajcy, dopilnuj, ¿ebym ja te¿ je us³ysza³a.
Sharazad po odejciu kobiety wygodnie rozpar³a siê w fotelu.
Kotara na cianie rozchyli³a siê i do komnaty wszed³ m³ody mê¿czy-
zna, wysoki, o szerokich ramionach i w¹skich biodrach. Umiechn¹³
siê, usiad³ w s¹siednim fotelu i opar³ nogi na stole.
Jeste mi co winna. Mówi³em, ¿e ona nic nie wie.
Jak zwykle jeste zadowolony z siebie, Rhodaeulu warknê-
³a. Ale ja jestem nieco zaskoczona. Z tego, co s³ysza³am o budow-
niczym statków, uwielbia³ swoj¹ ¿onê. Mog³am spodziewaæ siê, ¿e
wtajemniczy j¹ w swoje plany.
Jest ostro¿nym cz³owiekiem. Domylasz siê mo¿e, dok¹d siê uda³?
Tak umiechnê³a siê w³aciwie jestem pewna. Wiesz, kr¹g
po³¹czony jest ze wiatem, który odkrylimy dwa miesi¹ce temu. Nu-
Khasisatra myla³, ¿e ucieka, ale zamiast tego przeniós³ siê do ziem,
które by³y celem naszych ostatnich podbojów. To z tamtego wiata
pochodzi ta dziwna broñ.
Podnios³a pistolet ze sto³u i rzuci³a go Rhodaeulowi; by³ posre-
brzany, z rêkojeci¹ rzebion¹ w bia³ej koci.
Król ¿yczy sobie, by zosta³ ekspertem od tych tych pistoletów.
Chce wyposa¿yæ w nie armiê?
Nie. Król uwa¿a je za plebejskie. Ale moi No¿ownicy spraw-
dz¹ ich przydatnoæ na wojnie.
Rhodaeul pokiwa³ g³ow¹.
A co z Nu-Khasisatr¹?
41
Jest obcy w tym obcym wiecie. Nie zna jêzyka, nie wie, jak
wróciæ. Znajdê go.
Jeste pewna, Sharazad? Uwa¿aj!
Nie drwij ze mnie, Rhodaeulu. Jeli jestem arogancka, to nie
bez powodu. Król zna moje talenty.
Wszyscy je znamy, droga Sharazad. Niektórzy nawet mieli
okazjê siê nimi cieszyæ. Ale król ma racjê. Ta broñ jest plebejska
ponad wszelk¹ miarê; zabijanie ni¹ wrogów nie przynosi honoru.
Ty durniu! Mylisz, ¿e strza³y czy lance s¹ bardziej honoro-
we? To tylko narzêdzia mierci.
Zwinny cz³owiek mo¿e uskoczyæ przed strza³¹, Sharazad, albo
uchyliæ siê przed lanc¹. Z t¹ miercionon¹ broni¹ nie ma szans.
Podszed³ do okna i wyskoczy³ na dziedziniec. Dwaj wiêniowie
stali przywi¹zani do pali. Wokó³ ich nóg piêtrzy³y siê stosy drewna.
Czego tu siê uczyæ? zapyta³ Rhodaeul, p³ynnie odci¹gaj¹c
kurki. Pad³y dwa strza³y, cia³a skazañców zwis³y bezw³adnie z krê-
puj¹cych je sznurów. Wystarczy dobre oko i szybka rêka. Miecz to
co innego: istnieje ponad czterdzieci ró¿nych odmian klasycznych
zas³on i ciêæ, a szeædziesi¹t w przypadku szabli. Lecz jeli taka jest
wola króla, nauczê siê w³adaæ t¹ now¹ broni¹.
Tego w³anie król pragnie, Rhodaeulu. Byæ mo¿e bêdziesz móg³
doskonaliæ umiejêtnoci w moim nowym wiecie. S¹ tam ludzie, którzy
stali siê ¿ywymi legendami dziêki zrêcznoci w pos³ugiwaniu siê t¹ bro-
ni¹. Pojmê ich dla ciebie i sprowadzê tutaj dla twojej edukacji.
Jeste s³odka, Sharazad. Bêdê czeka³ z niecierpliwoci¹. Mo¿e
podasz mi jakie imiê, aby pobudziæ moj¹ wyobraniê?
Jest ich kilka. Jeden nazywa siê Johnson, inny Crowe. Jest te¿
Daniel Cade. Ale przewy¿sza ich niejaki Jon Shannow. Mówi¹, ¿e
szuka mitycznego miasta, dlatego zw¹ go Cz³owiekiem Jeruzalem.
Sprowad ich wszystkich, Sharazad. Od czasu ostatnich pod-
bojów na pó³nocy okropnie brakuje nam rozrywki.
Rozdzia³ dziewi¹ty
S
hannow od chwili wyruszenia w pocig wiedzia³, ¿e nie zd¹¿y na
pomoc rodzinie, i z tego powodu p³onê³a w nim wciek³oæ. Mimo
popiechu jecha³ uwa¿nie, bo w wietle ksiê¿yca nie widzia³ dok³adnie
42
drogi. Brzask rozjania³ niebo, gdy dotar³ do miejsca, gdzie le¿a³y cia-
³a. By³y ju¿ napoczête przez cierwojady twarze i rêce zosta³y ogry-
zione do koci. Shannow przyjrza³ im siê z koñskiego grzbietu.
Jego podziw dla nieznanej kobiety wzrós³ niepomiernie. Zsiad³
z konia i sprawdzi³ lady, odnajduj¹c miejsce, z którego strzeli³a Beth
McAdam. Pozycja drugiego trupa wskazywa³a, ¿e drugi strza³ musia³
paæ z wozu. Po dokonaniu oglêdzin Shannow ruszy³ w stronê gór.
Teren wznosi³ siê stromo, droga wiod³a przez gêsty sosnowy las.
Zmêczony ogier potkn¹³ siê dwukrotnie. Shannow zeskoczy³ na zie-
miê i poprowadzi³ go na szczyt wzgórza. Spojrza³ z góry na rozleg³y
obóz, z szecioma ogniskami i tuzinem namiotów. Mê¿czyni w wie-
tle pochodni pracowali w olbrzymim wykopie, z którego wystawa³a
metalowa konstrukcja w kszta³cie trójbocznej wie¿y, lekko zaokr¹-
glona z jednej strony. Na po³udnie od obozu p³yn¹³ szeroki strumieñ,
a obok niego sta³ wóz. Cz³owiek Jeruzalem zszed³ do obozu, przy-
wi¹za³ wierzchowca do konowi¹zu i rozkulbaczy³ go. Zbli¿y³ siê ja-
ki mê¿czyzna.
Masz wieci od Scaysego?
Shannow odwróci³ siê.
Nie. W³anie przyjecha³em z pó³nocy.
Mê¿czyzna zakl¹³ i odszed³.
Shannow skierowa³ siê do najwiêkszego namiotu i wszed³ do
owietlonego latarni¹ wnêtrza. Siedzia³o tam z tuzin mê¿czyzn, za-
jêtych jedzeniem i piciem. Wielka, gruba kobieta w skórzanym far-
tuchu nak³ada³a strawê do drewnianych misek. Shannow stan¹³ w ko-
lejce, dosta³ miskê gulaszu i pajdê czarnego chleba. Zaniós³ jedzenie
do ³awy w pobli¿u wejcia, gdzie dwaj mê¿czyni zrobili mu miej-
sce. Usiad³, posilaj¹c siê w milczeniu.
Szukasz pracy? zapyta³ ten siedz¹cy naprzeciwko. Shannow
oderwa³ wzrok od miski. Mê¿czyzna mia³ oko³o trzydziestki, by³
szczup³y i jasnow³osy.
Nie dziêki. Jadê na po³udnie. Mo¿na tu kupiæ zapasy?
Musisz pogadaæ z Deikerem; mo¿e ma jaki zbêdny prowiant.
Powinien zaraz siê zjawiæ.
Nad czym pracujecie?
Przy metalowej budowli sprzed Potopu. Znalelimy parê in-
teresuj¹cych drobiazgów. Niewiele s¹ warte, ale nie tracimy nadziei.
Mówi¹ nam wiele o Mrocznych Czasach; ówczeni musieli ¿yæ
w wielkim strachu, skoro budowali takie wielkie ¿elazne fortece.
Dlaczego w strachu?
43
Och, widzia³e tylko fragment budowli. Ci¹gnie siê i ci¹gnie.
Nie ma ani okien, ani drzwi na przestrzeni ponad stu stóp nad pod-
staw¹, a jak ju¿, to s¹ zbyt ma³e, by ktokolwiek móg³ siê przecisn¹æ.
W owych dniach musieli toczyæ przera¿aj¹ce wojny. Aha, s³uchaj,
nazywam siê Klaus Monet. M³ody mê¿czyzna wyci¹gn¹³ rêkê.
Shannow poda³ mu swoj¹ i przedstawi³ siê, oczekuj¹c reakcji na
nazwisko. Nie by³o ¿adnej.
I jeszcze jedno podj¹³ Monet. Ta budowla jest ca³a z ¿ela-
za, a przecie¿ w tych górach nie ma ani pok³adów rudy, ani ladów
po kopalniach, wyj¹wszy kopalniê srebra w Dolinie Pielgrzymiej. Tak
wiêc mieszkañcy musieli przywoziæ rudê zza Wielkiej Równiny. Nie-
wiarygodne, prawda?
Niewiarygodne zgodzi³ siê Shannow. Dokoñczy³ posi³ek
i wyszed³ z namiotu.
Skierowa³ siê w stronê wykopu i rzuci³ okiem na robotników:
skoñczyli w³anie pracê i pakowali narzêdzia. Poczeka³, a¿ wejd¹ na
wy¿szy poziom.
Meneer Deiker! zawo³a³.
Kto go szuka? zapyta³ krêpy mê¿czyzn¹ o czarno-srebrzy-
stej brodzie.
Ja. Chcia³bym kupiæ trochê ¿ywnoci: ziarno, suszone owoce
i miêso. I nieco owsa, jeli masz.
Ile?
Dla jednego konia.
Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹.
Mylê, ¿e mogê ciê zaopatrzyæ, ale Dolina Pielgrzymia le¿y
ledwie dwa dni st¹d. Tam wszystko jest tañsze.
Nale¿y braæ ¿ywnoæ, sk¹d tylko mo¿na odpowiedzia³ Shannow.
Jest w tym prawda przyzna³ Deiker. Poprowadzi³ Shanno-
wa do magazynu i przygotowa³ kilka niewielka worków.
Chcesz sól i cukier?
Jeli masz w nadmiarze. Jak d³ugo tu pracujecie?
Jaki miesi¹c; to jedno z najlepszych wykopalisk. Uzyskamy
tu odpowiedzi na wiele pytañ, mo¿esz byæ pewien.
I mylicie, ¿e to budynek?
A có¿by innego? Deiker umiechn¹³ siê szeroko.
To statek powiedzia³ Shannow.
Lubiê ludzi z poczuciem humoru, meneer. Szacujê, ¿e ma po-
nad trzysta stóp d³ugoci, z czego wiêkszoæ jeszcze kryje siê w zie-
mi. I jest zrobiony z ¿elaza. Widzia³e kiedy p³ywaj¹ce ¿elazo?
44
Nie, ale widzia³em ju¿ ¿elazny statek znacznie wiêkszy od
tego.
Deiker potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Nale¿ê do wtajemniczonych, meneer. Znam siê na swoim fa-
chu. I wiem, ¿e nie znajduje siê statków w g³êbi l¹du. Nale¿y siê trzy
sztuki srebra.
Shannow bez s³owa zap³aci³ za ¿ywnoæ monet¹ Barty i zapako-
wa³ zapasy do przepastnych juków. Potem przeszed³ przez obóz do
wozu nad strumieniem. Dostrzeg³ kobietê siedz¹c¹ przy p³on¹cym
ognisku. U jej stóp na pos³aniu z koców spa³a dwójka dzieci.
Podnios³a g³owê, gdy siê przybli¿y³, a jej rêka powêdrowa³a do
pochwy z pistoletem.
Beth McAdam d³ugo przygl¹da³a siê wysokiemu przybyszowi.
Mia³ w³osy do ramion, ciemne, na skroniach przetykane srebrzysty-
mi pasemkami; czarn¹, krótko przyciêt¹ brodê rozdziela³o bia³e, roz-
widlone pasemko. W kanciastej, wyrazistej twarzy jania³y zimne,
b³êkitne oczy. U pasa mia³ dwa pistolety w natartych olejem skórza-
nych pochwach.
Usiad³ naprzeciw niej.
Dobrze poradzi³a sobie z niebezpieczn¹ podró¿¹. Gratulujê.
Niewielu ludzi omiela siê przebyæ Wielk¹ Równinê bez konwoju.
Przechodzisz prosto do rzeczy, co?
Nie rozumiem.
Có¿, nie potrzebujê przewodnika ani pomocnika, ani faceta
w ogóle. Dziêkujê za propozycjê. I dobranoc.
Czy¿bym ciê obrazi³? zapyta³ cicho Shannow. Jego b³êkitne
oczy zwar³y siê z jej oczami.
Nie obra¿am siê ³atwo. Ani ty, jak siê wydaje.
Z umiechem podrapa³ siê po brodzie; na chwilê jego twarz stra-
ci³a bezwzglêdny wyraz.
Nie, nie obra¿am siê. Jeli chcesz, ¿ebym odszed³, odejdê.
Poczêstuj siê herbat¹ powiedzia³a. Póniej chcia³abym
zostaæ sama.
Jak sobie ¿yczysz. Pochyli³ siê po kocio³ek i zamar³. Wy-
prostowa³ siê, obracaj¹c twarz w stronê ciemnoci. Dwaj mê¿czyni
podeszli do ogniska; Beth po³o¿y³a rêkê na kolbie pistoletu.
Meneer Shannow, masz woln¹ chwilê? zapyta³ Klaus Mo-
net. Kto chcia³by siê z tob¹ spotkaæ. Wskaza³ na swojego towa-
45
rzysza, drobnego ³ysiej¹cego cz³owieczka z rzadk¹ brod¹. To Bo-
ris Haimut; jest przywódc¹ wtajemniczonych.
Mê¿czyzna sk³oni³ g³owê w oszczêdnym uk³onie i wyci¹gn¹³
rêkê. Shannon przywita³ siê z nim.
Meneer Deiker powtórzy³ mi wasz¹ rozmowê zacz¹³ Hai-
mut. To fascynuj¹ce. Przez pewien czas sam myla³em, ¿e badamy
swego rodzaju statek, ale wydawa³o siê to takie nieprawdopodobne.
Dotychczas odkopalimy jedynie jedn¹ pi¹t¹ statku. Masz jakie
wyjanienie, jak siê tutaj znalaz³?
Tak odar³ Shannow. Ale obawiam siê, ¿e przeszkadzamy
tej pani.
Ach, tak, proszê o wybaczenie, frey
McAdam. Meneer Shannow ma racjê. Nie ¿yczê sobie, by za-
k³ócano sen moich dzieci.
Trzej mê¿czyni uk³onili siê i po cichu opucili obóz. Beth ob-
serwowa³a, jak znikaj¹ w cieniach, a potem znów pojawiaj¹ w wie-
tle pochodni przy wykopalisku.
Nala³a sobie herbaty i popija³a j¹, nie mog¹c zapomnieæ twarzy
Shannowa. By³ zbójc¹ czy podró¿nikiem? Potrz¹snê³a g³ow¹, by
uwolniæ siê od tych myli. Co za ró¿nica? Ju¿ wiêcej go nie zobaczy.
Wyla³a resztkê herbaty i wsunê³a siê pod koce.
Jednak sen nie chcia³ nadejæ.
Musisz wiedzieæ, meneer Shannow rzek³ Boris Haimut
z przepraszaj¹cym umiechem ¿e meneer Deiker jest Starowierc¹.
Studiuje Bibliê i wierzy, ¿e wiat obecnie prze¿ywa swoje Ostatnie
Dni. Dla niego Armaggedon jest rzeczywistoci¹, która zaczê³a siê
trzysta siedemnacie lat temu. Ja sam jestem Dalekowzrocznym. Wie-
rzê, ¿e po mierci Jezusa nasta³a co najmniej tysi¹cletnia cywiliza-
cja, ¿e zna³a ona cuda, które s¹ dla nas stracone. Nasze znalezisko
rzuca powa¿ne w¹tpliwoci na pogl¹dy Starowierców. Jeli to rze-
czywicie statek w¹tpliwoci przerodz¹ siê w pewnoæ.
Shannow siedzia³ w milczeniu; le siê czu³ w ma³ym namiocie.
Latarnia rzuca³a jego cieñ na p³ótno. Wiedzia³, ¿e tutaj nic mu nie
zagra¿a, ale lata bycia zarazem ³owc¹ i zwierzyn¹ nauczy³y go prze-
zornoci.
Niewiele mam do powiedzenia, meneer zacz¹³. Ponad ty-
si¹c mil st¹d wznosi siê strzelista góra. Wysoko na jej zboczu spo-
czywa zniszczony statek z ¿elaza, d³ugi na jakie tysi¹c stóp. Ludzie
46
mieszkaj¹cy w pobli¿u opowiedzieli mi jego historiê. Wydaje siê, ¿e
ten kontynent le¿a³ kiedy na dnie oceanu i wiele statków zatonê³o
podczas sztormów.
W takim razie sk¹d siê wziê³y odnajdywane przez nas staro-
¿ytne miasta? zapyta³ Haimut. Ruiny le¿¹ nawet tutaj, nieca³e
dwie mile st¹d. Czy¿by zosta³y zbudowane na dnie oceanu?
Mnie te¿ to zastanawia³o. Póniej spotka³em pewnego cz³o-
wieka, uczonego, jak ty. Nazywa³ siê Samuel Archer. Wykaza³ mi, ¿e
wiat uleg³ potopowi nie raz, a dwukrotnie. Te miasta rzeczywicie
s¹ staro¿ytne, pochodz¹ z imperium zwanego Atlantyd¹, które ocean
poch³on¹³ d³ugo przed narodzinami Chrystusa.
Rewolucyjne twierdzenie, meneer. W niektórych miejscach
móg³by zostaæ ukamienowany za te s³owa.
Jestem tego wiadom. Jednak, gdy wasze prace posun¹ siê
do przodu, znajdziecie wielki silnik, który napêdza³ statek, i ste-
rówkê, z której nim kierowano. Teraz, jeli wybaczysz, chcia³bym
odpocz¹æ.
Jeszcze chwilê, meneer wtr¹ci³ Klaus Monet, który dotych-
czas w milczeniu przys³uchiwa³ siê rozmowie starszych. Czy nie
zechcia³by zostaæ z nami przy³¹czyæ siê do zespo³u?
Chyba nie. Shannow zebra³ siê do odejcia.
Tylko kilka Monet spojrza³ na Haimuta, szukaj¹c popar-
cia, ale uczony potrz¹sn¹³ g³ow¹. Monet zamilk³, wprawiony w za-
k³opotanie.
Shannow poszed³ do konia. Sypn¹³ mu obroku, rozpostar³ koce.
Móg³by opowiedzieæ im wiêcej: o lampach wiec¹cych bez p³omie-
ni, o urz¹dzeniach nawigacyjnych móg³by przekazaæ im ca³¹ wie-
dzê uzyskan¹ od Stra¿ników podczas wojny z Piekielnikami. Ale jaki
by³by w tym sens? Wda³by siê w d³ug¹ dyskusjê nie prowadz¹c¹ do
¿adnych konkluzji.
Instynktownie pragn¹³, by Starowiercy mieli racjê, lecz ostatnie
wydarzenia zmusi³y go do zmiany pogl¹dów. Stary wiat odszed³,
a Shannow nie mia³ zamiaru patrzeæ, jak powstaje z popio³ów.
Zasypia³, gdy dobieg³y go ciche kroki. Wyci¹gn¹³ pistolet i czeka³.
Obok pos³ania przykucn¹³ szczup³y Klaus Monet.
Przepraszam, ¿e przeszkadzam, meneer Shannow. Ale wy-
dajesz siê cz³owiekiem czynu. Bardzo potrzebujemy kogo takiego.
Shannow usiad³.
Mów janiej.
Monet przysun¹³ siê do niego.
47
T¹ ekspedycj¹ kierowa³ Boris; otrzymalimy wsparcie finan-
sowe od grupy Dalekowzrocznych ze wschodu. Ale na miejscu w pro-
jekt wpl¹ta³ siê niejaki Scayse. Wprowadzi³ swoich ludzi pod wo-
dz¹ Deikera na stanowiska, i teraz niektóre znaleziska s¹ wysy³a-
ne do niego, do Doliny Pielgrzymiej.
Jakie znaleziska?
Z³ote sztaby, klejnoty ze stalowych skrzyñ znalezionych w po-
mieszczeniu g³êboko pod ziemi¹. To kradzie¿, meneer Shannow.
A zatem po³ó¿ kres z³odziejstwu poradzi³ Shannow.
Jestem uczonym.
Wiêc zajmij siê badaniami i nie wtr¹caj siê do spraw, które
ciê przerastaj¹.
Puci³by p³azem takie kradzie¿e?
Shannow zachichota³.
Kradzie¿e? Kto jest w³acicielem statku? Nikt. Tym samym
nie mo¿e byæ mowy o kradzie¿y. Dwie grupy ludzi po¿¹daj¹ tego, co
siê tutaj znajduje. Silniejszy wemie, co zechce. Takie jest ¿ycie,
meneer Monet; o wszystkim decyduje si³a.
Ale z tob¹ bylibymy silniejsi.
Byæ mo¿e ale tego nigdy siê nie dowiesz. Rano odje¿d¿am
Boisz siê, meneer Shannow, czy po prostu chcesz wiêcej pie-
niêdzy? Mo¿emy zap³aciæ.
Nie staæ was na mnie. Odejd i daj mi spaæ.
Poranne niebo by³o szare; Shannowa obudzi³y krople deszczu.
Odrzuci³ koce i zwin¹³ je w ciasny rulon, obwi¹zuj¹c paskami z na-
t³uszczonej skóry, w³o¿y³ swój ciê¿ki p³aszcz i osiod³a³ ogiera. W je-
go kierunku, w strugach deszczu, zmierza³o dwóch mê¿czyzn. Shan-
now odwróci³ siê i czeka³.
Wygl¹da na to, ¿e sam siê o to prosisz powiedzia³ pierwszy,
barczysty typ z wybitymi zêbami. Drugi by³ ni¿szy i szczuplejszy;
obaj mieli pistolety. Nie bêdziemy ciê zatrzymywaæ kontynuowa³
wy¿szy. Ruszaj w swoj¹ drogê.
Shannow nie odzywa³ siê.
G³uchy? warkn¹³ drugi. Nie masz tu czego szukaæ.
Za nimi zebra³ siê t³umek. Shannow uchwyci³ spojrzenia Hai-
muta i Klausa Moneta. Deikera nie by³o.
Dosyæ tego, pomó¿my mu ruszyæ w drogê. Barczysty post¹-
pi³ do przodu, ale wyprostowana d³oñ Shannowa trafi³a go w szyjê.
Mê¿czyzna zatoczy³ siê z charkotem i upad³ na kolana. Spojrzenie
Shannowa przeskoczy³o na drugiego.
48
B¹d uprzejmy przytroczyæ mój koc do siod³a powiedzia³
miêkko.
Mê¿czyzna oddycha³ ciê¿ko i oblizywa³ usta, jego rêka prawie
dotyka³a kolby pistoletu.
Dzisiaj nie jest dobry dzieñ na umieranie stwierdzi³ Shan-
now. W dniu swojej mierci cz³owiek powinien przynajmniej zo-
baczyæ s³oñce na niebie.
Przez kilka sekund mê¿czyzna sta³ niezdecydowany, potem rzuci³
nerwowe spojrzenie na swego kamrata, który na klêczkach trzyma³ siê
za gard³o, oddychaj¹c chrapliwie. Wiedzia³, ¿e móg³by wyj¹æ pistolet,
ale rêka nie chcia³a go s³uchaæ. Spojrza³ w oczy Shannowa.
Niech ciê diabli! wyszepta³.
Opuci³ rêkê, podniós³ koc, rzuci³ go za siod³o i przywi¹za³.
Dziêkujê skwitowa³ Shannow. Teraz zajmij siê swoim przy-
jacielem. Wskoczy³ na siod³o i skierowa³ ogiera na pó³noc. T³um
rozst¹pi³ siê. Cz³owiek Jeruzalem zwalczy³ pokusê obejrzenia siê za
siebie. By³ to najbardziej niebezpieczny moment. Strza³ jednak nie
pad³. Skrêci³ do obozu frey McAdam; wozu ju¿ nie by³o.
Shannow by³ z³y na siebie. Niepotrzebnie zawstydzi³ tych ludzi,
których przys³a³ Deiker, aby dopilnowali jego odjazdu. Móg³ wsi¹æ
na konia i odjechaæ, gdy tylko go zaczepili. Duma go powstrzyma³a,
a duma by³a grzechem w oczach Wszechmog¹cego.
To dlatego nie mo¿esz znaleæ Jeruzalem, Shannow, pomyla³.
Uginasz siê pod brzemieniem grzechów.
Nie ma ¿adnego Jeruzalem!
Zadr¿a³, gdy nieproszona myl zawita³a w jego umyle. Tak wiele
widzia³ w ostatnich latach, a jego w¹tpliwoci ros³y. Ale jaki mia³ wy-
bór? duma³. Jeli Jeruzalem nie istnieje, wtedy nic nie ma sensu.
Dlatego musia³ szukaæ dalej. W jakim celu? Dla siebie! Dopóki szu-
kam, dopóty Jeruzalem istnieje nawet jeli tylko w mojej g³owie.
A to wystarczy. Nie potrzebujê wiêcej. K³amiesz, Shannow! Tak,
tak, k³amiê. Ale czy to o czym wiadczy? Muszê szukaæ. Muszê wie-
dzieæ. Gdzie bêdziesz szukaæ? Za Wielkim Murem. A jeli tam nic
nie znajdziesz? Wtedy na koñcu wiata i choæby w samym piekle!
Wjecha³ na szczyt wzniesienia i skrêci³ na zachód, szukaj¹c przej-
cia przez góry. Ponad dwie godziny jecha³ tropami jeleni, potem
wróci³ na g³ówny szlak, pociêty koleinami i poznaczony podkowami
wielu koni. Deszcz przesta³ padaæ i s³oñce wychyli³o siê zza chmur.
Shannow jecha³ bardziej ostro¿nie, czêsto wstrzymuj¹c konia i ro-
zgl¹daj¹c siê po okolicy. Gdy s³oñce osi¹gnê³o najwy¿szy punkt na
49
niebosk³onie, zatrzyma³ siê i schroni³ w cieniu naturalnej kamiennej
kolumny, gdzie panowa³ przyjemny ch³ód. Przez godzinê czyta³ Bi-
bliê, rozkoszuj¹c siê wersami Pieni Salomona. Po po³udniu przeby³
góry i ruszy³ w¹skim traktem w dolinê.
Na zachodzie widzia³ wóz McAdamów pod¹¿aj¹cy szersz¹ drog¹
do miasteczka. Na pó³nocy, za skupiskiem budynków, dolina ci¹gnê³a
siê przez kilka mil do olbrzymiego muru, którego krañce gubi³y siê
w dali. Shannow wyci¹gn¹³ lunetê z juków i zacz¹³ przygl¹daæ siê
murowi. By³ masywny, wzniesiony z wielkich bloków nawet z tej
odleg³oci widzia³ kwiaty i porosty w szczelinach. Spojrza³ w górê,
szukaj¹c cudów, jakie mia³y znajdowaæ siê za murem, ale dostrzeg³
tylko p³yn¹ce powoli ob³oki. Przekrêci³ siê w siodle i skupi³ wzrok na
wozie McAdamów. Kobieta powozi³a; widzia³ jej miodowe w³osy i wy-
suniêt¹ spod sukni nogê wspart¹ na hamulcu. Dzieci maszerowa³y za
wozem, prowadz¹c konia. Mieli przybyæ do miasta na d³ugo przed
nim. Przyjrza³ siê zabudowaniom. Wiêkszoæ wzniesiono z drewna,
ale by³y te¿ domy kilkupiêtrowe, zbudowane z kamienia, g³ównie we
wschodniej czêci. W miecie by³a jedna g³ówna ulica, ci¹gn¹ca siê
jakie czterysta kroków, rozwidlaj¹ca siê przy koñcu na kszta³t litery
T. Miasteczko najwyraniej kwit³o; wiele domostw by³o w trakcie bu-
dowy. Za nim rozci¹ga³a siê ³¹ka zabudowana namiotami, wielkimi
i ma³ymi. Shannow naliczy³ wiêcej ni¿ tuzin ognisk, przy których wa-
rzono strawê. Ca³e rodziny przybywa³y do Doliny Pielgrzymiej, aby
zasiedliæ te tereny, i wkrótce osada mia³a rozrosn¹æ siê w du¿e miasto.
Shannow zastanawia³ siê, czy nie omin¹æ miasta i nie udaæ siê
prosto do muru. Ale ogier potrzebowa³ odpoczynku i wie¿ej paszy,
a on sam nie spa³ w ³ó¿ku od czasu, który wydawa³ siê wiekiem. G³a-
dz¹c siê po brodzie, wyobrazi³ sobie d³ug¹, gor¹c¹ k¹piel, poczu³
ostrze brzytwy na zaroniêtych policzkach. Jego ubrania te¿ prosi³y
siê o wyczyszczenie, a podeszwy butów zrobi³y siê cienkie jak li-
cie. Rzuci³ okiem na wóz, lecz nie dostrzeg³ ju¿ ani powo¿¹cej, ani
nogi wspartej na hamulcu.
Rozdzia³ dziesi¹ty
O
shere wszed³ do komnaty i ostro¿nie usadowi³ swoje obrzmia-
³e, zniekszta³cone cia³o na szerokim fotelu. Czu³ siê naprawdê
4 Ostatni stra¿nik
50
okropnie; miênie pleców odmówi³y mu pos³uszeñstwa. Wsta³ i przy-
kucn¹³ na piêtach, obserwuj¹c Czarn¹ Pani¹, która, nieruchoma ni-
czym pos¹g, siedzia³a przy wielkim biurku. Oczy mia³a zamkniête,
jej duch przebywa³ poza cia³em. Oshere wiedzia³, gdzie. Wewn¹trz
zasychaj¹cej kropli jego krwi, plami¹cej kryszta³ na blacie biurka.
Oshere trwa³ w milczeniu, dopóki Chreena nie przeci¹gnê³a siê i nie
otworzy³a oczu. Zaklê³a cicho.
Nie musisz siê spieszyæ powiedzia³.
Czarnoskóra kobieta odwróci³a siê z umiechem.
Czas ucieka. Jak siê czujesz?
le, Chreena. Teraz wiem, co czu³ Shir-ran i dlaczego od-
szed³. Byæ mo¿e równie¿ powinienem odejæ.
Nie! Nie chcê tego s³uchaæ. Jestem blisko, Oshere, wiem to na
pewno. Muszê tylko dowiedzieæ siê, dlaczego powielony kod tak
bardzo ró¿ni siê od orygina³u. Nie powinien, to wbrew naturze.
Oshere zachichota³.
A czy¿ i my nie jestemy sprzeczni z natur¹, moja droga? Czy
Bóg kiedykolwiek chcia³, by lew chodzi³ jak cz³owiek?
Nie jestem godna, by dyskutowaæ o boskich zamierzeniach,
Oshere. Twoja struktura genetyczna zosta³a zmieniona setki lat temu
i teraz podlega ponownej przemianie, wraca do punktu wyjcia. Musi
istnieæ jaki sposób na zatrzymanie procesu.
W³anie o tym mówiê, Chreena. Byæ mo¿e Bóg chce, ¿eby-
my z powrotem stali siê tacy, jakimi nas stworzy³.
Nie powinnam by³a mówiæ ci prawdy wyszepta³a Chreena.
Bursztynowe oczy Oshera spoczê³y na jej czarnej twarzy.
Zostawmy innym pociechê, jak¹ nios¹ mity. Co do mnie, le-
piej, ¿e znam prawdê. Dobry Bo¿e, Chreena, jestem lwem. Powinie-
nem skradaæ siê po lasach i górach. I bêdê to robi³.
Urodzi³e siê cz³owiekiem i wyros³e na cz³owieka. Wspania-
³ego cz³owieka, Oshere. Nie zosta³e przeznaczony do ¿ycia w dzi-
czy Wiem, ¿e nie.
A Shir-ran by³? Nie, Chreena. Jeste wybitn¹ uczon¹ i opiekun-
k¹ ludu Dianae, ale uwa¿am, ¿e twoje uczucia bior¹ górê nad rozu-
mem. Zawsze mylelimy, ¿e jestemy narodem wybranym. Patrzyli-
my na pos¹gi w miastach i wierzylimy, ¿e niegdy cz³owiek by³ na-
szym poddanym. Prawda mo¿e nie byæ tak przyjemna, ale potrafiê
z ni¹ ¿yæ. I fakt, ¿e Oshere staje siê lwem, nie zmieni Prawa Jedynego.
Nie, jeli siê nim nie stanie powiedzia³a Chreena Bardzo
dawno temu kto zacz¹³ eksperymentowaæ z in¿ynieri¹ genetyczn¹.
51
Powodów mogê siê tylko domylaæ. Wa¿ne, ¿e w przypadku kilku
gatunków ³añcuch ¿ycia zosta³ zmieniony, i wszystko by³o dobrze
do teraz. To, co mo¿na by³o zrobiæ kiedy, jest osi¹galne i dzisiaj.
Znajdê sposób na odwrócenie procesu.
Wszystkie Niedwiedzie zosta³y przemienione zauwa¿y³.
Wilczaki wymieraj¹. I czy nie obiecywa³a Shir-ranowi tego samego
co mnie?
Tak, do licha, masz racjê. I powtórzê to ka¿demu nastêpnemu
nieszczênikowi. Bêdê to robi³a, dopóki moje s³owa nie stan¹ siê
prawd¹.
Oshere odwróci³ wzrok.
Wybacz mi, Chreena. Nie z³oæ siê na mnie.
Dobry Bo¿e, nie jestem z³a na ciebie, ukochany, tylko na sie-
bie. Mam w g³owie wiedzê z wielu ksi¹g, ale rozwi¹zanie stale siê
wymyka.
Przestañ na chwilê o tym myleæ. Chod ze mn¹.
Nie mogê. Nie mam czasu.
Oshere podniós³ siê z widocznym bólem, jego wielka g³owa prze-
chyli³a siê na bok.
Oboje wiemy, ¿e zmêczony umys³ nie znajdzie odpowiedzi.
Chod. Pójdziemy na stok.
Wyci¹gn¹³ rêkê, chowaj¹c pazury, które niechc¹cy wysunê³y siê
znad opuszków opuchniêtych palców. Dziewczyna zanurzy³a d³onie
w czarnej grzywie okalaj¹cej jego policzki i poca³owa³a go delikatnie.
Dobrze, ale tylko na chwilkê.
Razem ruszyli przez szpaler pos¹gów stoj¹cych po obu stronach
d³ugiej sali. Na zewn¹trz s³oñce p³onê³o nad tarasami ogrodów. Chre-
ena usiad³a na marmurowej ³awie, on wyci¹gn¹³ siê obok niej, k³ad¹c
ciê¿k¹ g³owê na jej kolanach.
Opowiedz mi o Potopie poprosi³.
O którym?
O katastrofie, która zniszczy³a Atlantydê o tym Potopie
z ark¹.
Któr¹ ark¹? W Czasach Pomiêdzy istnia³o ponad piêæset le-
gend dotycz¹cych wielkiej powodzi. Indianie Hopi, Arabowie, Asy-
ryjczycy, Turcy, Skandynawowie, Irlandczycy wszyscy przecho-
wali wspomnienia o dniu, kiedy ziemia siê przekrêci³a. I w ka¿dej
legendzie wystêpowa³a arka. Jedni utrzymywali, ¿e wykonana by³a
z drewna, drudzy za, ¿e z trzciny. Niektóre by³y olbrzymimi statka-
mi, inne wielkimi tratwami.
52
Ale w Czasach Pomiêdzy ludzie nie wierzyli w te legendy,
prawda?
Nie przyzna³a. Po czêci z arogancji. Wiedzieli, ¿e ziemia
zmieni³a siê, ¿e jej o kiedy przebiega³a w innym miejscu, ale byli
przekonani, ¿e zmiany te nastêpowa³y stopniowo. A przecie¿ by³y
dowody: lady wysokiej wody na zboczach gór, morskie muszle znaj-
dowane na pustyni, olbrzymie cmentarzyska koci w górskich jaski-
niach, gdzie zwierzêta szuka³y ratunku przed potopem.
A dlaczego, Chreena, ziemia siê przekrzywi³a za pierwszym
razem?
Umiechnê³a siê do niego.
Twój g³ód wiedzy jest nienasycony. Przecie¿ wiesz, ¿e nie
zdradzê ci sekretów Drugiego Potopu. Jeste zbyt prostoduszny, by
próbowaæ podstêpu, Oshere.
Powiedz mi o Pierwszym Potopie. Proszê.
Nie znam wszystkich odpowiedzi. Nast¹pi³y ogromne wstrz¹-
sy sejsmiczne. Fale przyp³ywów, wysokie na tysi¹ce stóp, przetoczy-
³y siê przez l¹dy. W legendach, które czyta³am, istniej¹ wskazówki
mówi¹ce, ¿e S³oñce i Ksiê¿yc odwróci³y swój bieg s³oñce wstawa-
³o na zachodzie. Taki fenomen móg³ byæ jedynie wynikiem nag³ego
obrócenia siê Ziemi. Jeden z moich nauczycieli s¹dzi³, ¿e spowodo-
wa³o to uderzenie meteorytu; inny twierdzi³, ¿e przyczyn¹ by³ wzra-
staj¹cy ciê¿ar czap lodowych na biegunach. Byæ mo¿e obaj mieli
racjê. Wiele legend mówi o tym, ¿e mieszkañcy Atlantydy odnaleli
ród³o wielkiej mocy i zak³ócili równowagê wiata. Rzeczywicie,
odkryli takie ród³o. Ale kto zna prawdê? Jakakolwiek by³a tego przy-
czyna, rycz¹ce morze zniszczy³o du¿¹ czêæ wiata. A wiêksza czêæ
kontynentu, który zwa³ siê Atlantyd¹, sta³a siê dnem nowego oceanu.
Nikt nie prze¿y³?
Nieliczni z tych, którzy mieszkali daleko na pó³nocy. Inna gru-
pa przetrwa³a na wielkiej wyspie powsta³ej z górskiego ³añcucha; to
miejsce nazwano Wyspami Kanaryjskimi. ¯yli tam spokojnie do
po³owy czternastego wieku. Wówczas to trafili do nich ¿eglarze z mor-
skiego narodu zwanego Hiszpanami. Wyciêli tubylców w pieñ; jê-
zyk i kultura zosta³y zniszczone na zawsze.
Ludzie z Czasów Pomiêdzy byli niezwykle brutalni podsu-
mowa³ Oshere. Wiêkszoæ twoich historii opowiada, jak siali mieræ
i zniszczenie.
Byli gorsi, ni¿ mo¿esz sobie wyobraziæ.
A czy Drugi Potop by³ gorszy ni¿ pierwszy?
53
Tysi¹c razy. Do jego czasów liczba ludnoci wiata wzros³a
wielokrotnie, przy czym prawie osiemdziesi¹t procent mieszka³o na
l¹dzie, którego wysokoæ nie przekracza³a tysi¹ca stóp nad pozio-
mem morza. Zaludnione by³y te¿ tereny le¿¹ce poni¿ej, odgrodzone
od morza tamami i zaporami. Kiedy o obrotu Ziemi uleg³a zmianie,
ich mieszkañcy zginêli co do jednego.
A jednak rasa ludzka przetrwa³a, podobnie jak Dianae.
Jestemy twardzi, Oshere i niewiarygodnie zaradni. Poza
tym Bóg nie chcia³, ¿ebymy wszyscy zginêli.
Ale czy prawdziwy cz³owiek w dalszym ci¹gu jest z³y i bru-
talny? Czy nadal morduje swoich towarzyszy za murem?
Tak. Ale nie wszyscy ludzie s¹ li. S¹ tacy, którzy oparli siê
kl¹twie tej ziemi.
A kiedy przedr¹ siê za mur, to czy nadejd¹ w pokoju?
Nie wiem, Oshere. Muszê ju¿ wracaæ do pracy.
Oshere patrzy³, jak Chreena odchodzi do swego laboratorium.
Jej skóra, czarna jak heban, b³yszcza³a niczym natarta oliw¹, a wi-
dok rozko³ysanych bioder by³ rozkosz¹ dla oczu. Uwiadomi³ sobie,
¿e teraz ocenia jej piêkno raczej pod k¹tem estetycznym by³ to
nastêpny znak trwaj¹cej Przemiany. Podniós³ siê z ³awy i dobrn¹³
z trudem na g³ówn¹ ulicê. Wokó³ krz¹tali siê ludzie zajêci swoimi
sprawami. K³aniali siê nisko, oddaj¹c nale¿n¹ czeæ cz³owiekowi,
który wkrótce mia³ staæ siê bogiem. Bogiem?
Rozbawi³a go ta myl. Nied³ugo jego umys³ straci inteligencjê,
a g³os zmieni siê w ryk; do koñca ¿ycia bêdzie nim kierowaæ nie g³ód
wiedzy, a pragnienie napchania zwisaj¹cego brzucha.
Przypomnia³ sobie dzieñ, kiedy kobieta o imieniu Chreena przy-
by³a do miasta. Zebra³y siê t³umy, gapi¹ce siê na jej czarn¹ skórê.
Kap³ani oddali jej pok³on, a starszy brat Oshere, ksi¹¿ê Shir-ran,
zosta³ pora¿ony jej nieziemsk¹ urod¹. Mia³a ze sob¹ dziecko, cho-
rowitego ch³opca o pe³nych smutku oczach, który zmar³ po dwóch
miesi¹cach. Lekarze byli bezsilni; jego krew, oznajmili, jest s³aba
i chora. Chreena op³akiwa³a go przez d³ugi czas. Shir-ran, wysoki
i przystojny, najlepszy atleta wród Dianae, spacerowa³ z ni¹ ca³y-
mi dniami, opowiadaj¹c legendy swego ludu, pokazuj¹c pos¹gi
i wiête budowle. Wreszcie kiedy zostali kochankami zabra³ j¹
na d³ugi spacer w Góry Miecza. Powróci³a oszo³omiona tym, co
zobaczy³a.
54
A potem u Shir-rana zaczê³a siê Przemiana. Kap³ani sk³adali
dziêkczynienia i b³ogos³awili go, urz¹dzono wielkie wiêto dla miesz-
kañców miasta. Ale Oshere zauwa¿y³, ¿e Chreena nie podziela³a po-
wszechnej radoci.
Pewnej nocy znalaz³ j¹ w staro¿ytnej komnacie medycznej, gdzie
mozoli³a siê nad zwojami Zaginionych. I zapamiêta³ jej s³owa: Niech
was cholera, ³ajdaki! Czy wasza arogancja nie ma koñca?
Oshere podszed³ do niej. W owych czasach on te¿ by³ wysoki
i dobrze zbudowany, oczy mia³ du¿e, bursztynowe, a w³osy ciemne
i lni¹ce, podtrzymywane z³otym diademem.
Co ciê tak martwi, Chreena?
Ca³a wasza g³upia cywilizacja! wybuch³a. Wyobra sobie,
¿e kiedy ludzie zwani Inkami wierzyli, ¿e wycinaj¹c serce cz³owie-
kowi mo¿na uczyniæ go bogiem.
G³upota zgodzi³ siê Oshere.
Jestecie tacy sami. Shir-ran zamienia siê w jakie zwierzê,
a wy wszyscy temu przyklaskujecie. Nigdy nie szydzi³am z waszych
legend ani nie próbowa³am wtajemniczyæ w arkana wiedzy, któr¹
posiadam. Ale co takiego?
O czym ty mówisz, Chreena?
Jakby ci to wyjaniæ? Widzia³e, jak py³ i woda po³¹czone
razem tworz¹ b³oto. Zgadza siê? Có¿, wszystkie ¿yj¹ce organizmy s¹
takie same. Wszyscy sk³adamy siê z cz¹stek.
Wiem, Chreena. Serce, p³uca, w¹troba. Ka¿de dziecko to wie.
Czekaj przerwa³a mu. Mam na myli nie tylko narz¹dy,
koci czy krew. Och, to niemo¿liwe
Oshere usiad³ przed jej biurkiem.
Nie jestem têpy. Wyjanij mi.
Zaczê³a powoli mówiæ o materiale genetycznym, który jest konieczny
do ¿ycia wszystkim organizmom. Nie u¿y³a nazwy z Czasów Pomiê-
dzy kwas dezoksyrybonukleinowy ani bardziej powszechnego skró-
tu, ale próbowa³a wyjaniaæ jego znaczenie zwi¹zane z kontrolowaniem
cech dziedzicznych. Mówi³a godzinê, wspomagaj¹c s³owa szkicami.
Mówisz wiêc powiedzia³ Oshere ¿e te magiczne ³añcuchy
dziel¹ siê na identyczne duplikaty? Po co?
Z nieskoñczon¹ cierpliwoci¹ opowiedzia³a mu o genach i chro-
mosomach. W koñcu wiat³o zrozumienia sp³ynê³o na Oshera.
Zaczynam pojmowaæ. To fascynuj¹ce! Ale jak to siê ma do
twoich zarzutów? Dopóki nie poznamy czy nie odkryjemy nowej
wiedzy, nie mo¿emy byæ pos¹dzani o g³upotê. Mam racjê?
55
Chyba tak, ale nie to jest najwa¿niejsze. Mówiê, ¿e struktura
genetyczna Shir-rana zmienia siê, mutuje. £añcuchy potomne nie s¹
ju¿ identyczne z macierzystymi, i teraz wiem, dlaczego.
Powiedz.
Poniewa¿ nie jestecie ludmi. Jestecie urwa³a i odwró-
ci³a wzrok.
Bursztynowe oczy Oshere zwêzi³y siê.
Dokoñcz.
Kto jaka grupa w Czasach Pomiêdzy wprowadzi³a od-
mienne geny do ³añcucha twoich przodków do waszego podsta-
wowego kodu genetycznego, jeli wolisz. Byæ mo¿e raz na piêæ po-
koleñ struktura pêka i ulega regresji. Shir-ran nie staje siê bogiem
staje siê tym, czym byli jego przodkowie: lwem.
Oshere wsta³.
W starych miastach stoj¹ pos¹gi przedstawiaj¹ce bogów o lwich
g³owach. Oddawano im czeæ. Wpojono mi wiarê w religiê przod-
ków i nie chcê jej odrzucaæ. Ale jeszcze porozmawiamy; dowiem
siê, co jest prawd¹.
Chreena po³o¿y³a rêkê na jego ramieniu.
Przepraszam, Oshere. Nie powinnam by³a ci tego mówiæ. Nie
powtarzaj tego nikomu, a zw³aszcza Shir-ranowi.
Za póno odezwa³ siê Shir-ran. Wszed³ niezdarnie do poko-
ju, ko³ysz¹c wielk¹ lwi¹ g³ow¹. Tak mi przykro, Chreena. Pods³u-
chiwanie jest niegrzeczne, lecz nie mog³em siê powstrzymaæ. Nie
wiem jak ty, Oshere, ale ja jeszcze nigdy nie czu³em siê tak daleki od
boskoci jak teraz.
Oshere zobaczy³ ³zy w wielkich bursztynowych oczach i w mil-
czeniu opuci³ by³ych kochanków.
Shir-ran uciek³ z miasta trzy miesi¹ce póniej, odszed³ bez s³o-
wa komentarza. Oshere du¿o czasu spêdza³ z Chreen¹, poznaj¹c w se-
krecie mroczn¹ wiedzê o Czasach Pomiêdzy z wyj¹tkiem tego, jak
dosz³o do katastrofy. Potem, przed miesi¹cem, przebudzi³ siê z na-
ci¹gniêtymi, bol¹cymi miêniami i mocno wyd³u¿on¹ twarz¹.
Chreena pracowa³a bez wytchnienia, by mu pomóc. Bez rezul-
tatu.
Teraz pragn¹³ tylko dowiedzieæ siê jak najwiêcej o ziemi i gwiaz-
dach, o Panu Wszechrzeczy. I, niczym najcenniejszy klejnot, ho³ubi³
w sercu jedno marzenie.
Chcia³ zobaczyæ ocean. Choæby raz.
56
Nêka³y j¹ koszmary. Bra³a udzia³ w uczcie, jako jedyna kobieta.
Mê¿czyni wokó³ niej byli przystojni i wysocy, umiechali siê w spo-
sób niewymuszony, pe³en ciep³a, po przyjacielsku. Wyci¹gnê³a rêkê,
by dotkn¹æ swojego towarzysza, i poczu³a pod palcami futro. Cofnê-
³a siê i spojrza³a w bursztynowe oczy, które przejê³y j¹ ch³odem; zo-
baczy³a d³ugie k³y, które mog³yby rozoraæ jej cia³o. Siedzia³a jak
sparali¿owana, gdy mê¿czyni jeden po drugim stawali siê lwami,
a ich oczy traci³y przyjazny wyraz.
Przebudzi³a siê zlana zimnym potem. Noc by³a ch³odna. Podmu-
chy wpadaj¹ce przez okno pieci³y jej nag¹ skórê, gdy wsta³a z ³ó¿-
ka. Wysz³a na balkon i spojrza³a na miasto sk¹pane w ksiê¿ycowym
blasku.
Ludzie Dianae spali w b³ogiej niewiedzy, niewiadomi czekaj¹-
cego ich przeznaczenia. Zadr¿a³a i wróci³a do sypialni. Sen nie chcia³
nadejæ, ale by³a zbyt zmêczona, by pracowaæ. Owiniêta ciep³ym
we³nianym kocem wynios³a fotel na balkon i usiad³a w wietle gwiazd.
Brakuje mi ciebie, Samuelu powiedzia³a, wspominaj¹c do-
brotliw¹ twarz utraconego mê¿a, ojca syna, którego równie¿ straci³a.
Gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, wiat nadal by³by rajem.
Ale ludzie nie przypominali Samuela Archera. Kierowa³a nimi
chciwoæ lub ¿¹dza, nienawiæ lub strach. Potrz¹snê³a g³ow¹. Ludzie
Dianae nigdy nie zaznali wojny. Byli ³agodni i pojednawczy, uprzej-
mi i wyrozumiali. A teraz, niczym w przewrotnym kosmicznym ¿ar-
cie, przemieniali siê w drapie¿ne zwierzêta.
Ludzie-Niedwiedzie ju¿ dawno utracili swoje cz³owieczeñstwo.
Chreena kiedy wyprawi³a siê z Shir-ranem do jednego z ich siedlisk
w pobli¿u Sadzawki Miecza. To, co zobaczy³a, przejê³o j¹ przera¿e-
niem. Pozosta³ wród nich tylko jeden cz³owiek, ale i u niego zaczê-
³a siê regresja.
Zostawcie nas powiedzia³. Jestemy przeklêci.
Teraz ich osiedle by³o opustosza³e, plemiê przenios³o siê w wy-
soko po³o¿one lasy, z dala od ciekawskich oczu, z dala od kpin czy
litoci.
Na równinie przed miastem zabrzmia³ dumny ryk zwyciêskiego
myliwego. Chreena zadr¿a³a. W okolicy ¿y³o, poluj¹c na jelenie i an-
tylopy, oko³o trzydziestu lwów. Jeszcze niedawno byli mê¿czyznami
i kobietami, którzy rozmawiali, miali siê i piewali.
Jej spojrzenie przesunê³o siê po staro¿ytnych budowlach. Pozo-
sta³o jedynie oko³o czterystu ludzi Dianae zbyt ma³o, by prze¿yæ
i rozwijaæ siê.
57
Dlaczego uwa¿acie lwy za bogów? zapyta³a kiedy starego
kap³ana Men-chora. Przecie¿ straci³y dar mowy i s¹ bezmylne
Opowieci Starszych rzek³ z umiechem. Zamkn¹³ oczy
i przytoczy³ z pamiêci pocz¹tek ksiêgi: Na pocz¹tku by³a bogini
Marik-sen, która kroczy³a pod s³oñcem i nie zna³a ani s³ów, ani sta-
ro¿ytnych podañ, ani imienia swego ojca nie wiedzia³a nawet, ¿e
ojciec mia³ imiê. Prawo Jedynego dotknê³o j¹ i wówczas narodzi³o
siê jej imiê. I wiedzia³a. I wiedz¹c zrozumia³a, ¿e utraci³a wielki dar
co cudownego i to j¹ zasmuci³o. Narodzi³ siê jej syn, ale on nie
by³ bogiem. By³ cz³owiekiem. Zna³ swoje imiê i imiê swojej matki
i wiele innych imion. Ale jemu równie¿ doskwiera³o poczucie straty:
puste miejsce gdzie w g³êbinach duszy. I on by³ ojcem Dianae i lu-
dzie wzrastali. I ¿yli w Wielkim Ogrodzie o kryszta³owych cianach.
Atoli pewnego dnia wielu wrogów wyst¹pi³o przeciwko Prawu Jedy-
nego. Na ziemi zapanowa³ zamêt, mury popêka³y i wielka woda znisz-
czy³a ogród. Lud Dianae nieomal uleg³ zag³adzie. Póniej wody opa-
d³y, a zdumieni ludzie ujrzeli inny wiat. Prawo Jedynego nawiedzi-
³o Pen-rana i ten sta³ siê prorokiem. On rzek³ nam, co zosta³o utracone
i co odzyskane. Stracilimy drogê do nieba; zdobylimy cie¿kê do
wiedzy. On by³ pierwszym, który przyprowadzi³ nas tutaj i pierw-
szym, który porzuci³ cie¿kê i odnalaz³ drogê.
Starzec otworzy³ oczy.
Jest tego du¿o wiêcej, Chreena, ale jedynie Dianae mog¹ to
zrozumieæ.
Wierzysz, ¿e wiedza przeszkadza wam w ujrzeniu nieba?
Jest wielk¹ przeszkod¹. Dusza mo¿e istnieæ wy³¹cznie w czy-
stoci. Wiedza psuje, wype³nia nas marzeniami i pragnieniami. Ta-
kie ambicje odwracaj¹ nasze oczy od Prawa Jedynego.
A jednak dziki lew zna tylko g³ód i ¿¹dzê.
Byæ mo¿e, ale nie zabija dla kaprysu, a gdy ma pe³ny brzuch,
m³oda antylopa mo¿e podejæ do sadzawki obok niego i napiæ siê
bezpiecznie.
Wybaczysz mi, ¿e nie podzielam twoich przekonañ?
Jeli ty wybaczysz mi, ¿e nie podzielam twoich. Byæ mo¿e
oboje mamy racjê odrzek³ Men-chor. Czy¿ nasze pochodzenie
nie jest podobne? Czy¿ wasze pocz¹tki nie siêgaj¹ Ogrodu i czy¿ nie
zostalicie z niego wygnani? Czy¿ przez grzech Adama i zbrodniê
Kaina tak¿e nie utracilicie drogê do nieba?
Chreena rozemia³a siê i grzecznie przyzna³a kap³anowi racjê.
Lubi³a tego staruszka. Mia³a jeszcze jedno pytanie.
58
Co siê stanie, kiedy, podobnie jak Niedwiedzie, wszyscy Dia-
nae stan¹ siê lwami?
Wszyscy bêdziemy bli¿ej Boga odpowiedzia³ z prostot¹.
Ale nikt ju¿ nie bêdzie piewa³.
Kto wie, jakie pieni rozbrzmiewaj¹ w sercu lwa? Czy mog¹
byæ brzydsze od tych pieni mierci, jakie dobiegaj¹ zza muru?
Rozdzia³ jedenasty
S
hannow zostawi³ ogiera na wybiegu przy stajniach, zap³aci³ sta-
jennemu za nakarmienie i oporz¹dzenie zwierzêcia, potem za-
rzuci³ sakwy na ramiê i ruszy³ do Wytchnienia Podró¿nych, dwu-
piêtrowego zajazdu w zachodniej czêci miasta. Jeden pokój by³
wolny, ale w³aciciel chudy osobnik o ziemistej twarzy, nazwiskiem
Mason zapyta³, czy Shannow nie móg³by zaczekaæ godzinê, po-
trzebn¹ na posprz¹tanie.
Shannow zgodzi³ siê i zap³aci³ za trzy dni z góry. Zostawi³ sa-
kwy w kantorku i przeszed³ do s¹siedniej izby, gdzie znajdowa³ siê
szynkwas, d³ugi niemal na piêædziesi¹t stóp. Szynkarz umiechn¹³
siê na powitanie.
Co podaæ?
Piwo zamówi³ Shannow. Zap³aci³ i zabra³ dzban pienistego
napitku do sto³u w k¹cie, gdzie usiad³ ty³em do ciany. By³ zmêczo-
ny i osobliwie nieswój, a jego myli uparcie wêdrowa³y do kobiety
z wozu. Powoli szynk zacz¹³ zape³niaæ siê robotnikami. Niektórzy
przybywali prosto z kopalni; ubrania mieli czarne, twarze poznaczo-
ne smugami brudu i potu. Shannow dyskretnie przygl¹da³ siê ka¿de-
mu przyby³emu. Nieliczni mieli pistolety, ale wiêkszoæ nosi³a no¿e
i topory. Mia³ ju¿ zamiar udaæ siê do swego pokoju, gdy wszed³ m³o-
dy cz³owiek. Ubrany by³ w bia³¹ bawe³nian¹ koszulê, ciemne spodnie
i obcis³¹ bluzê z garbowanej skóry. Stroju dope³nia³ pistolet z g³ad-
k¹ bia³¹ rêkojeci¹. Obserwuj¹c jak siê porusza, Shannow poczu³
narastaj¹cy gniew. Oderwa³ wzrok od przybysza i dopi³ piwo. Oni
zawsze wygl¹dali tak samo, bystroocy, zwinni jak koty: znak ³owcy,
zabójcy, wojownika.
Shannow opuci³ bar, zabra³ baga¿e i wspi¹³ siê po schodach do
pokoju. By³ wiêkszy, ni¿ siê spodziewa³, z podwójnym ³ó¿kiem z mo-
59
siê¿nymi s³upkami, dwoma krzes³ami i sto³em, na którym sta³a oliwna
lampka. Rzuci³ sakwy za drzwiami i sprawdzi³ okno. Do ziemi by³o
oko³o czterdziestu stóp. Rozebra³ siê, po³o¿y³ i zasn¹³ na dwanacie
godzin. Obudzi³ siê zg³odnia³y, wiêc szybko w³o¿y³ ubranie, przypi¹³
pas z broni¹ i zszed³ na dó³. W³aciciel, Mason, powita³ go skinieniem.
Chcia³bym za¿yæ gor¹cej k¹pieli powiedzia³ Shannow.
Na zewn¹trz i w lewo, jakie trzydzieci kroków. Nie sposób
nie trafiæ.
£ania by³a obskurn¹ szop¹, mieszcz¹c¹ piêæ metalowych wa-
nien oddzielonych zas³onami na mosiê¿nych piercieniach. Shannow
poszed³ na koniec i czeka³, podczas gdy dwaj pos³ugacze nape³niali
wannê paruj¹c¹ wod¹. Przy wannie le¿a³a kostka u¿ywanego myd³a;
wyszorowa³ siê porz¹dnie i wyszed³ z k¹pieli. Rêcznik by³ szorstki
i sztywny, ale spe³ni³ swoj¹ rolê. Ubra³ siê, zap³aci³ za obs³ugê i ru-
szy³ g³ówn¹ ulic¹, wiedziony aromatem sma¿onego boczku.
Karczma pod szyldem Weso³ego Pielgrzyma mieci³a siê w d³u-
giej chacie. Shannow zaj¹³ stó³ pod cian¹ i usiad³ przodem do drzwi.
Czego sobie ¿yczysz? zapyta³a Beth McAdam.
Shannow podniós³ wzrok i poczerwienia³. Wsta³, zrywaj¹c ka-
pelusz z g³owy.
Dzieñ dobry, frey McAdam.
Mam na imiê Beth. I pyta³am, co podaæ.
Jajka, boczek cokolwiek tu maj¹.
Gor¹cy napój z orzechów i kory; z cukrem jest niez³y.
wietnie, spróbujê. Szybko znalaz³a pracê.
Musia³am rzuci³a na odchodnym.
G³ód jako przeszed³, ale Shannow zaczeka³ na posi³ek i wt³o-
czy³ go do ¿o³¹dka. Polewka by³a gorzka, nawet z cukrem, i czarna
jak smo³a, ale nie zostawi³a wra¿enia niesmaku. Uregulowa³ nale¿-
noæ z malej¹cego zapasu monet Barty i wyszed³ na s³oñce. W po-
bli¿u zgromadzi³ siê t³umek. Shannow dostrzeg³ na rodku ulicy m³o-
dego cz³owieka, widzianego wieczorem w zajedzie.
Do diab³a, cz³owieku, to ³atwe mówi³. Po prostu stañ i rzuæ
dzbanek, gdy bêdziesz gotów.
Nie chcê, Clem protestowa³ têgi górnik. Mo¿esz mnie za-
biæ, cholera!
Jeszcze nikogo nie zabi³em przy tej sztuczce przekonywa³
rewolwerowiec. Choæ zawsze bywa ten pierwszy raz.
T³um rykn¹³ miechem. Shannow stan¹³ pod cian¹ karczmy
i patrzy³, jak ludzie rozstêpuj¹ siê, tworz¹c szpaler po obu stronach
60
rozmawiaj¹cych. Gruby górnik sta³ oko³o dziesiêciu stóp od rewol-
werowca, z glinianym garnkiem odsuniêtym na d³ugoæ ramienia.
mia³o, Gary. Rzucaj! zachêci³ kto z t³umu.
Kiedy górnik pos³ucha³, spojrzenie Shannowa pomknê³o do re-
wolwerowca. Jego d³oñ zanurkowa³a w dó³, poderwa³a siê i ulic¹
przetoczy³ siê huk strza³u. Garnek rozlecia³ siê na kawa³ki, t³um za-
cz¹³ dziko wiwatowaæ. Shannow oderwa³ siê od ciany i ruszy³ w kie-
runku zajazdu.
Zdaje siê, ¿e nie jeste pod wra¿eniem zagadn¹³ m³ody cz³o-
wiek, gdy Shannow go mija³.
Och, wrêcz przeciwnie zapewni³ go, nie zwalniaj¹c, ale
mê¿czyzna ruszy³ za nim.
Nazywam siê Clem Steiner przedstawi³ siê.
To wymaga³o wyj¹tkowej zrêcznoci skomentowa³ Shan-
now. Masz szybk¹ rêkê i dobre oko.
Zrobi³by co takiego?
Nawet za milion lat. Shannow wszed³ do zajazdu. W poko-
ju wyj¹³ Bibliê z sakwy i przewraca³ stronice, a¿ natrafi³ na s³owa,
które wzbudzi³y oddwiêk w jego sercu.
I uniós³ mnie w zachwyceniu na górê wielk¹ i wynios³¹, i ukaza³
mi Miasto wiête Jeruzalem, zstêpuj¹ce z nieba od Boga, maj¹ce
chwa³ê Boga. ród³o jego wiat³a podobne do kamienia drogocen-
nego, jakby do jaspisu o przejrzystoci kryszta³u. Mia³o ono mur
wielki a wysoki, mia³o dwanacie bram, a na bramach dwunastu
anio³ów I miastu nie trzeba s³oñca ni ksiê¿yca, by mu wieci³y, bo
chwa³a Boga je owietla, a lamp¹ jego baranek A nic nieczyste-
go do niego nie wejdzie ani ten, co pope³nia ohydê i k³amstwo.
Shannow zamkn¹³ ksiêgê. Mur wielki a wysoki. Dok³adnie jak
ten na koñcu doliny.
Tak¹ mia³ nadziejê. Na Boga, mia³ nadziejê
Przebudzony hukiem wystrza³ów, sturla³ siê z ³ó¿ka i doskoczy³
do okna, wygl¹daj¹c na ulicê zalan¹ blaskiem ksiê¿yca. W kurzu le-
¿a³o dwóch ludzi; sta³ tylko Clem Stainer z pistoletem w d³oni. Lu-
dzie wybiegali z zajazdów i z s¹siednich uliczek. Shannow potrz¹-
sn¹³ g³ow¹ i wróci³ do ³ó¿ka.
Rano zamówi³ niadanie przy d³ugim szynkwasie miskê gor¹cej
owsianki i wielki kubek czarnego napoju zwanego bakerem od nazwi-
ska cz³owieka, który wprowadzi³ go na tym terenie jakie osiem lat temu.
61
Przy jego stole pojawi³ siê Boris Haimut.
Mogê siê przysi¹æ? zapyta³ niemia³o.
Shannow wzruszy³ ramionami. Ma³y, ³ysiej¹cy uczony przysu-
n¹³ sobie krzes³o i usiad³. Barman przyniós³ mu bakera i Haimut przez
chwilê w milczeniu s¹czy³ napitek.
Interesuj¹cy mikstura, meneer Shannow. Wiesz, ¿e kuruje bóle
g³owy i reumatyzm? Jest te¿ lekko uzale¿niaj¹ca.
Shannow odstawi³ swój kubek.
Nie, nie sprostowa³ Haimut z umiechem. Chcia³em tylko
powiedzieæ, ¿e cz³owiek przywyka do jego smaku. Nie ma ¿adnych
szkodliwych efektów. D³ugo zostaniesz w Dolinie Pielgrzymiej?
Dwa dni, mo¿e trzy.
To mog³oby byæ piêkne miejsce, ale obawiam siê, ¿e zagosz-
cz¹ tu k³opoty.
Skoñczylicie pracê przy statku? zapyta³ Shannow.
My Klaus i ja zostalimy zmuszeni do opuszczenia wy-
kopów. Przej¹³ je meneer Scayse.
Wyrazy wspó³czucia.
Haimut rozpostar³ rêce.
Zosta³o niewiele do zobaczenia. Stwierdzilimy, ¿e to tylko
czêæ statku musia³ siê prze³amaæ, gdy ton¹³. Upad³y teorie, ¿e by³a
to budowla.
Co teraz bêdziesz robi³?
Zaczekam na konwój i wrócê na wschód. Zawsze jest jaka
ekspedycja. To moje ¿ycie. S³ysza³e strzelaninê zesz³ej nocy?
Owszem.
W ostatnim miesi¹cu zmar³o tutaj gwa³town¹ mierci¹ czter-
nacie osób. Tu jest gorzej ni¿ na Wielkiej Równinie.
Tutaj jest bogactwo odrzek³ Shannow. Przyci¹ga ludzi gwa³-
tu, ludzi s³abych duchem i z³ych. Widzia³em to w innych miejscach.
Kiedy bogactwo siê koñczy, wrzód nabrzmiewa coraz bardziej.
S¹ jednak ludzie, meneer Shannow, którzy maj¹ talent do prze-
cinania takich wrzodów, prawda?
Shannow spojrza³ w blade oczy rozmówcy.
W rzeczy samej, meneer Haimut. Ale wydaje siê, ¿e w Doli-
nie Pielgrzymiej nie ma nikogo takiego.
Och, mylê, ¿e jest jeden, ale jego to nie obchodzi. Nadal szu-
kasz Jeruzalem, Jonie Shannow?
Tak. I ju¿ nie przecinam wrzodów.
Haimut odwróci³ wzrok i zmieni³ temat.
62
Dwa lata temu spotka³em podró¿nego, który powiedzia³ mi,
¿e by³ na po³udnie od Wielkiego Muru. Opowiada³ o zadziwiaj¹cych
cudach o wielkim mieczu, który wisi pod chmurami, z wieñcem
krzy¿y wokó³ rêkojeci. Nieca³e sto mil dalej le¿¹ ruiny niewiary-
godnie wielkiego miasta. Sprzeda³bym duszê, aby je zobaczyæ.
Oczy Shannowa zwêzi³y siê.
Nigdy nie mów takich rzeczy, nawet ¿artem, bo mo¿esz po¿a-
³owaæ.
Haimut umiechn¹³ siê.
Wybacz, zapomnia³em, ¿e jeste g³êboko wierz¹cy. Zamie-
rzasz wyprawiæ siê za mur?
Tak.
To niebezpieczna kraina, zamieszkana przez dziwaczne bestie.
Niebezpieczeñstwo czai siê wszêdzie. Zesz³ej nocy dwóch lu-
dzi zginê³o na ulicy. Nie ma bezpiecznego miejsca na ca³ym wiecie.
Niestety, to coraz wiêksza prawda. Od czasu ostatniej pe³ni
ksiê¿yca mielimy w samej Dolinie Pielgrzymiej szeæ gwa³tów, osiem
morderstw, szeæ pojedynków zakoñczonych mierci¹, i nie wiado-
mo nawet ile ran zadanych no¿em podczas bójek i burd.
Po co rachujesz takie rzeczy? zapyta³ Shannow, dopijaj¹c
bakera.
Z przyzwyczajenia. Wyj¹³ z przepastnej kieszeni zwitek
papieru i o³ówek. Czy zechcia³by wywiadczyæ mi uprzejmoæ,
meneer, i opowiedzieæ o tym wielkim statku, który widzia³e pod-
czas swoich podró¿y?
Przez prawie pó³ godziny wypytywa³ o statek-widmo i zrujno-
wane miasta Atlantydy. W koñcu Shannow wsta³, zap³aci³ za niada-
nie i wyszed³ na ulicê. Wiêksz¹ czêæ poranka spêdzi³ na b³¹kaniu
siê po miecie. Na zachodnim krañcu budynki zdradza³y zamo¿noæ
mieszkañców i tam panowa³ wzglêdny spokój, ale dalej na wschód,
gdzie skupia³y siê podniszczone i bardziej prowizoryczne domostwa,
przed karczmami i ober¿ami co rusz dochodzi³o do bijatyk. Za mia-
steczkiem rozpociera³a siê ³¹ka zabudowana namiotami. Nawet tu-
taj sprzedawano trunki; widzia³ licznych pijaków, siedz¹cych lub le-
¿¹cych na trawie w rozmaitych fazach upojenia.
Miasto wyros³o wokó³ kopalni. W³óczêdzy ci¹gnêli do niego
niczym mrówki do miodu, a za nimi zbójcy i z³odzieje, gracze w ko-
ci i szulerzy. Shannow opuci³ miasteczko namiotów i wróci³ na
g³ówn¹ ulicê. Z budynku wzniesionego z bali dobiega³ dzieciêcy
piew. Zatrzyma³ siê na chwilê i przys³uchiwa³ siê melodii, próbuj¹c
63
dopasowaæ do niej s³owa. By³ to przyjemny dwiêk, pe³en m³odoci,
nadziei i niewinnej radoci; pocz¹tkowo podniós³ go na duchu, ale
po chwili opad³a go melancholia i wra¿enie, ¿e co utraci³.
Przed Wytchnieniem Podró¿nych zebra³ siê wielki t³um, nad
którym przetacza³ siê g³êboki, poruszaj¹cy do g³êbi g³os. Shannow
przy³¹czy³ siê do zgromadzonych i spojrza³ na mówcê stoj¹cego na
beczce. By³ to wysoki, barczysty mê¿czyzna o rudych, kêdzierza-
wych w³osach. Nosi³ czarn¹ szatê przepasan¹ szarym sznurem, a na
jego piersiach spoczywa³ drewniany krzy¿.
I mówiê wam, bracia, ¿e Pan czeka na was. Pragnie jedynie
otrzymaæ od was znak. Chce, abycie oderwali oczy od b³ota, w ja-
kim nurzaj¹ siê wasze stopy, i wznieli je ku chwale niebios. Chce
us³yszeæ wasze g³osy mówi¹ce: Panie, wierzê. A wtenczas, przyja-
ciele, radoæ przepe³ni wasze dusze.
Jaki mê¿czyzna wyst¹pi³ z t³umu.
A póniej ka¿e nam przywdziaæ takie liczne, czarne kiecki?
Powiedz mi, Pastorze, czy musisz kucaæ, ¿eby siê odlaæ?
To g³os ciemnoty, bracia zacz¹³ kaznodzieja, ale mê¿czyzna
przekrzycza³ go.
Ciemnoty? Ty obrzygany synu dziwki! Mo¿esz zabraæ swoje-
go Jezusa i kazaæ mu
Wysoki but Pastora trafi³ mê¿czyznê w podbródek i zwali³ go z nóg.
Jak mówi³em, drodzy przyjaciele podj¹³ Pan czeka z mi-
³oci¹ w sercu na ka¿dego grzesznika, który oka¿e skruchê. Ci za,
którzy nadal kroczyæ bêd¹ cie¿k¹ z³a, ugn¹ karki pod Mieczem Boga
i sp³on¹ w jeziorze ognia piekielnego. Zaprzyjcie siê z³a, ¿¹dzy i chci-
woci. Mi³ujcie bliniego jak siebie samego. Tylko wtedy Pan
umiechnie siê do was, a jego nagroda bêdzie tym wiêksza.
Kochasz go, Pastorze? krzykn¹³ kto z t³umu, wskazuj¹c na
nieprzytomnego pyskacza.
Jak w³asnego syna! Pastor wyszczerzy³ zêby. Ale dzieci
musz¹ nauczyæ siê dyscypliny. cierpiê wulgarnoæ, bowiem jest to
sposób ¿ycia grzeszników, nie zdzier¿ê jednak¿e blunierstw i znie-
wa¿ania Pana. Maj¹c z czym takim do czynienia, uderzaæ grzeszni-
ków bêdê od bioder a¿ do goleni, jak Samson Filistynów.
A mo¿e by tak po kielichu, pastorze? zawo³a³ jaki cz³owiek.
Mi³o, ¿e pytasz, synu. Mam ochotê na mocne piwo.
Gdy rozleg³ siê miech, pastor wzniós³ rêce, prosz¹c o ciszê.
Jutro, w dzieñ sabatu, odprawiê nabo¿eñstwo za miasteczkiem
namiotów. Bêd¹ piewy i modlitwy, a potem strawa i napoje. Wecie
64
¿ony, kochanki i dzieci. Urz¹dzimy festyn na ³¹ce. No, gdzie to obie-
cane piwo? Zeskoczy³ z beczki i podszed³ do le¿¹cego mê¿czyzny.
Podniós³ go, zarzuci³ sobie na ramiê i wmaszerowa³ po stopniach do
Wytchnienia Podró¿nych.
Shannow zosta³ na s³oñcu.
Imponuj¹ce, prawda? zagadn¹³ Clem Steiner.
Shannow odwróci³ siê. Oczy m³odego mê¿czyzny by³y jasne i wy-
zywaj¹ce.
Owszem zgodzi³ siê Shannow.
Mam nadziejê, ¿e nie przeszkodzi³a ci ta nocna awantura.
Nie. Wybacz, muszê iæ.
Dobieg³ go g³os Steinera:
Irytujesz mnie, przyjacielu. Mam nadziejê, ¿e nie dojdzie miê-
dzy nami do zwady.
Shannow zignorowa³ go. Wróci³ do pokoju i przeliczy³ resztê
Bartów: siedem sztuk srebra, trzy po³ówki i piêæ æwiartek. Wyj¹³ z kie-
szeni z³ot¹ monetê, któr¹ znalaz³ w worku z jedzeniem Shir-rana.
Mia³a ponad cal rednicy i widnia³ na niej miecz otoczony gwiazda-
mi; rewers by³ pusty. Shannow podszed³ do okna, by lepiej siê jej
przyjrzeæ. Miecz mia³ niezwyk³y kszta³t, by³ d³ugi i zwê¿a³ siê ku
koñcowi, a gwiazdy przypomina³y krzy¿e.
Nagle rozbrzmia³ grzmot kopyt i spora grupa jedców wjecha-
³a na ulicê. Shannow otworzy³ okno i wyjrza³. Zobaczy³, ¿e dwaj
jedcy wlok¹ cia³o jakiego zwierzêcia. Zebra³ siê spory t³um.
Jedcy ci¹gnêli wodze i Shannow ze zdziwieniem ujrza³, jak
zakrwawione zwierzê podnosi siê z trudem i staje na zadnich ³a-
pach.
Rzuci³o siê do ucieczki, ale sznur zatrzyma³ je w miejscu. Roz-
leg³y siê dwa strza³y i na plecach zwierzêcia pojawi³y siê krwawe
dziury. Kilku gapiów doby³o broni i kule zbi³y zwierzê z nóg. Shan-
now szybko zbieg³ po schodach. W s¹siedztwie Wytchnienia Pod-
ró¿nych mieci³ siê magazyn, przed którym sta³o kilka beczek i le-
¿a³a sterta d³ugich drewnianych uchwytów do siekier lub kilofów.
Z³apa³ stylisko, wszed³ w grupê konnych i zatrzyma³ siê przed bro-
daczem na karym rumaku. Stylisko zawiszcza³o w powietrzu i wy-
l¹dowa³o na twarzy jedca, który przekozio³kowa³ nad zadem ko-
nia i leg³ na ulicy w tumanie kurzu. Shannow rzuci³ pa³kê na jego
cia³o, z³apa³ za ³êk i skoczy³ na siod³o.
W ca³kowitej ciszy min¹³ oszo³omionych jedców. Szarpn¹³
wodze, odwracaj¹c ogiera w ich stronê.
65
Jak siê ocknie, powiedzcie mu, ¿e przyw³aszczanie sobie cu-
dzych koni to ryzykowny proceder przykaza³. Mo¿e to go czego
nauczy. Zostawiê jego siod³o w stajni.
On ciê za to zabije, przyjacielu zauwa¿y³ m³ody mê¿czyzna.
Nie jestem twoim przyjacielem, dzieciaku. I nigdy nie bêdê.
Ruszy³ dalej, przystaj¹c jedynie po to, by rzuciæ okiem na mar-
twe zwierzê. Wygl¹da³o prawie tak samo, jak Shir-ran w swoich ostat-
nich dniach bujna lwia grzywa, silnie umiêniony kark. Shannow
tr¹ci³ piêtami boki ogiera i skierowa³ siê do stajni.
Stajenny wyszed³ mu na spotkanie.
Wybacz, meneer, nie mog³em ich powstrzymaæ. By³o ich
omiu nie dziesiêciu. Zabrali jeszcze trzy inne konie.
Kim oni s¹? Z³odziejami?
Pracuj¹ dla Scaysego odpowiedzia³ mê¿czyzna takim tonem,
jakby to wszystko wyjania³o.
Shannow wprowadzi³ ogiera do stajni. Zdj¹³ siod³o i rzuci³ je
w k¹t; wytar³ konia z piany i wyszczotkowa³ b³yszcz¹cy grzbiet.
Wspania³e zwierzê. Stajenny, utykaj¹c, zbli¿y³ siê do ogie-
ra. Musi mieæ piêæ i pó³ stopy w k³êbie. I za³o¿ê siê, ¿e pêdzi z wia-
trem w zawody.
Zgadza siê. Co ci siê sta³o w nogê?
Drewniany stempel pêk³ w kopalni parê lat temu. Strzaska³o
mi kolano. Mo¿e by³ to, cholera, znak, ¿e lepiej ¿yæ na powierzchni
ni¿ pod ni¹. Mniej pieniêdzy, ale oddycha siê o wiele swobodniej.
Co to by³a za strzelanina?
Zabili pojmanego lwa.
Cholera, chcia³bym to zobaczyæ. Czy by³ to jeden z tych lu-
dzi-demonów?
Nie wiem, próbowa³ uciekaæ na zadnich nogach.
Panie, ¿e te¿ mnie to ominê³o! Wiesz, teraz nie ma ich tyle co
dawniej. Uby³o ich, od kiedy zniknê³y bramy w murze. Zwykle wi-
dywalimy je na wiosnê. Raz zabi³y rodzinê nad Srebrnym Strumie-
niem. Po¿ar³y wszystkich, dasz wiarê? To by³ samiec czy samica?
Samiec powiedzia³ Shannow.
Aha. Nigdy nie widzia³em samicy. Pewnie s¹ za murem.
Czy kto tam bywa?
Za murem? stajenny musia³ siê upewniæ. Nie, nigdy. Wierz
mi, tamte istoty sma¿¹ ludzkie dusze.
Sk¹d wiesz, skoro nikt tam nie chodzi?
Stajenny wyszczerzy³ zêby.
5 Ostatni stra¿nik
66
Nikt nie chodzi tam teraz. Piêæ lat temu wyruszy³a ekspedy-
cja. Wróci³ tylko jeden cz³owiek, z czterdziestu dwóch. To on opo-
wiedzia³ o mieczu na niebie. Prze¿y³ ledwie miesi¹c zmar³ od ran
i zadrapañ na ciele. Potem, dwa lata temu, wrota zniknê³y. By³o ich
troje, wysokich na dwadziecia stóp i równie szerokich. Wieczorem
je widzia³e, rano ju¿ ich nie by³o.
To znaczy, ¿e zosta³y zamurowane?
Zniknê³y, mówiê! Bez ladu. Ani szczelin, ani wy³omów. Mech
i roliny rozrastaj¹ siê na starych g³azach, jakby nigdy nie by³o ¿ad-
nych bram.
Zna³a problem i mog³a przewidzieæ rezultaty. A jednak by³a bez-
radna, nie potrafi³a odwróciæ procesu tak samo, jak nie umia³a
ocaliæ syna. Kobieta imieniem Chreena miota³a siê po komnacie
medycznej z furi¹ w oczach, z zaciniêtymi piêciami.
Jeden ma³y Kamieñ Sipstrassi móg³by wszystko odmieniæ; ka-
wa³ek z nietkniêtymi z³otymi ¿y³ami móg³by uratowaæ Oshere i je-
mu podobnych. Ma³y Luke nadal cieszy³by siê ¿yciem, a Shir-ran
sta³by u jej boku, wysoki i przystojny.
Przeszuka³a góry i doliny, wypyta³a lud Dianae. Nikt nigdy nie
widzia³ takiego kamienia, czarnego jak wêgiel i pr¹¿kowanego z³o-
tem, ciep³ego w dotyku i nios¹cego ukojenie duszy.
Obarcza³a siê win¹, bowiem przynios³a w³asny kamieñ do tej
odleg³ej krainy i zu¿y³a go, aby zapieczêtowaæ mur jedna wiel-
ka fala mocy Sipstrassi wymaza³a bramy, przez które móg³by przy-
byæ cz³owiek i splugawiæ ziemie Dianae. A potem dokona³a wiel-
kiego odkrycia: cz³owiek ju¿ ich zniszczy³ przed Drugim Poto-
pem.
Ludzie Dianae. Ludzie DNA. Ludzie-koty. Mutanty, wybryki na-
tury od setek lat. Zosta³a wychowana w przekonaniu, ¿e byli ofiara-
mi trucizn i toksycznych odpadów, które zanieczyci³y ziemiê, ale
teraz zaczê³a rozumieæ prawdziw¹ tragediê, która stanow³a spuci-
znê Czasów Pomiêdzy. In¿ynieria genetyczna wyrodzi³a siê we wro-
gim rodowisku. Powsta³y nowe rasy; inne, takie jak Dianae, powoli
wymiera³y.
Tutejsi kap³ani wierzyli, ¿e Przemiany by³y darem niebios. Tyl-
ko ¿e zdarza³y siê coraz czêciej, i ca³e rodziny nosi³y znaki regresji.
Gniew Chreeny wzrasta³. W bazie widzia³a ksi¹¿ki i nagrania.
Wiele chorób w Czasach Pomiêdzy leczono wdra¿anymi do produk-
67
cji masowej rodkami, wytworzonymi przez bakterie o zmienionym
DNA. Przyk³adem by³a insulina dla diabetyków. Produkcjê ¿ywno-
ci zwiêkszano przez wprowadzanie genów wzrostu do trzody i by-
d³a uszlachetnianie genami, jak mówili. Ale w³adcy wiata w Cza-
sach Pomiêdzy poszli du¿o dalej.
Obycie zgnili w piekle! pomyla³a. Nagle umiechnê³a siê. Bo
przecie¿ faktycznie gnili w piekle. Ich odra¿aj¹cy wiat zosta³ unice-
stwiony przez si³y natury, które oczyci³y ziemiê, jak krew wyp³uku-
je ropê z czyraka.
A jednak natura nie poradzi³a sobie ze ród³em choroby z sa-
mym cz³owiekiem: skoñczonym drapie¿c¹, bezmylnym morderc¹.
Nawet teraz ludzie walczyli miêdzy sob¹, zabijaj¹c i pl¹druj¹c.
Kl¹twa tej ziemi dzia³a³a. Ogromny poziom promieniowania,
toksyczne odpady w powietrzu, którym oddychali wszystko to ra-
zem zaowocowa³o nieopisan¹ agresj¹ i przemoc¹.
Ko³o historii obróci³o siê. Cz³owiek ponownie odkry³ pistolety
i wzniós³ siê na poziom, jaki niegdy osi¹gn¹³ w po³owie dziewiêt-
nastego wieku. Nied³ugo wzleci ku niebu, utworzy pañstwa i roz-
pocznie wojny.
Powoli wspiê³a siê na platformê obserwacyjn¹. Mog³a stamt¹d
popatrzeæ na ulice miasta i obserwowaæ ludzi zajêtych swoimi spra-
wami. Dalej widzia³a pola i stada byd³a. A jeszcze dalej podobny
nitce mur miêdzy wiatami. Niemal s³ysza³a wal¹cego w ten mur
cz³owieka, wy³adowuj¹cego wciek³oæ na potê¿nych, staro¿ytnych
g³azach.
Chreena przenios³a spojrzenie na po³udnie, gdzie ciê¿kie chmu-
ry sunê³y nad m³odymi górami i gdzie kry³ siê Miecz Boga. Przebieg³
j¹ dreszcz.
Gwa³towna burza rozszala³a siê na wschodzie. Chreena odwró-
ci³a siê, by popatrzeæ na b³yskawice rozwidlaj¹ce siê przy ziemi, na
kot³uj¹ce siê czarne burzowe chmury. Zimny wiatr z wyciem przele-
cia³ nad równin¹. Znowu zadr¿a³a i schroni³a siê w budynku.
Miasto mia³o przetrwaæ burzê, tak jak przetrwa³o pierwszy po-
top i straszliw¹ furiê podnosz¹cego siê oceanu.
Chreena straci³a okazjê zobaczenia b³ysku b³êkitu w j¹drze bu-
rzy; wygl¹da³o to tak, jakby kotary rozsunê³y siê na wietrze, ods³a-
niaj¹c jasne niebo wród ciê¿kich, czarnych chmur. W rodku b³êki-
tu zajania³ z³oty dysk drugiego s³oñca, które na chwilê krótsz¹ od
uderzenia serca rzuci³o podwójne cienie na ulice miasta.
68
Rozdzia³ dwunasty
J
edcy zsiedli z koni i zgromadzili siê wokó³ le¿¹cego mê¿czy
zny. Nos mia³ zmia¿d¿ony, oczy zapuchniête; krew la³a siê obficie
z rozciêtej górnej wargi. Dwaj z nich podnieli go i znieli z ulicy na
chodnik przed Weso³ym Pielgrzymem.
W³aciciel, Josiah Broome, wzi¹³ miskê czystej wody i rêcznik
i ukl¹k³ przy rannym mê¿czynie. Zanurzy³ rêcznik w zimnej wo-
dzie i delikatnie przy³o¿y³ go do czo³a rannego.
To nies³ychane! zawo³a³. Wszystko widzia³em. Napadaæ
na cz³owieka bez ostrze¿enia! Nikczemnoæ!
Masz cholern¹ racjê przyzna³ jeden z towarzyszy poszko-
dowanego.
Tacy jak on zrujnuj¹ tê dolinê, zanim bêdziemy mieli szansê
zbudowaæ co, co zdo³a przetrwaæ powiedzia³ Broome.
On ukrad³ mu konia, do cholery! krzyknê³a Beth McAdam.
Nie mog³a siê powstrzymaæ.
Broome poderwa³ g³owê.
Ci ludzie polowali na bestiê, która mog³a po¿reæ twoje dzieci,
i wziêli pierwsze napotkane wierzchowce. Wystarczy³o, by poprosi³
tego cz³owieka o zwrot swego konia. Ale nie. Oni zawsze s¹ tacy sami.
Gwa³t. mieræ. Zniszczenie. Wszystko to ci¹gnie za nimi jak plaga.
Beth powstrzyma³a s³owa cisn¹ce siê na usta i wróci³a do karcz-
my. Potrzebowa³a tej pracy, aby powiêkszyæ fundusze ukryte w wo-
zie i zap³aciæ za naukê dzieci w miejscowej szkole. Ale ludzie tacy
jak Broome zawsze wyprowadzali j¹ z równowagi. lepe wiêtosz-
ki, widzieli tylko to, co chcieli zobaczyæ. Beth przebywa³a w Dolinie
Pielgrzymiej zaledwie od dwóch dni, ale zd¹¿y³a poznaæ polityczne
uk³ady miasteczka. Ci jedcy pracowali dla Edrica Scayse, a on za-
licza³ siê do trzech najpotê¿niejszych ludzi w Dolinie. By³ w³aci-
cielem najwiêkszej kopalni, dwóch magazynów i, do spó³ki z Maso-
nem, Wytchnienia Podró¿nych oraz kilku szulerni we wschodniej
dzielnicy. Jego ludzie patrolowali miasteczko namiotów, wymusza-
j¹c haracze za ochronê. Dobytek czy wozy tego, kto nie zap³aci³,
pada³y ³upem z³odziei lub ognia. Ludzie Scaysego w wiêkszoci re-
krutowali siê ze zbójców.
Beth widzia³a, jak przywleczono i zastrzelono zwierzê, i widzia³a,
jak Shannow odzyska³ swego konia. Cz³owiek, który go ukrad³, by³
poturbowany, ale ¿ywy. Shannow móg³ poprosiæ o zwrot, Beth jed-
69
nak wiedzia³a, ¿e z³odziej by odmówi³, a wówczas z pewnoci¹ do-
sz³oby do strzelaniny. Broome by³ beznadziejnym durniem. Ale by³
równie¿ jej szefem i na swój sposób przyzwoitym facetem. Wierzy³
w szlachetnoæ cz³owieka, uwa¿a³, ¿e wszelkie nieporozumienia
mo¿na rozwi¹zaæ bez walki. Beth sta³a w wejciu i patrzy³a, jak zaj-
muje siê rannym. By³ wysoki i chudy, mia³ d³ugie w³osy koloru pia-
sku i szczup³¹ twarz, w której wyró¿nia³y siê du¿e, lekko wytrzesz-
czone niebieskie oczy. W sumie by³ niebrzydkim mê¿czyzn¹, a j¹ trak-
towa³ z kurtuazj¹. By³ bezdzietnym wdowcem i Beth podda³a go
wnikliwej analizie; wiedzia³a, ¿e dobrze by³oby znaleæ sobie po-
rz¹dnego, zamo¿nego cz³owieka, który zapewni³by bezpieczeñ-
stwo jej dzieciom. Jednak Broome nie spe³nia³ wymagañ.
Ranny odzyska³ przytomnoæ i posadzono go na ³awie. Beth przy-
nios³a mu kufel bakera.
Zabijê tego syna dziwki wymamrota³. Tak mi dopomó¿
Bóg. Zabijê go!
Nawet o tym nie myl, menner Thomas poprosi³ Broome.
Jego postêpek by³ haniebny, ale dalsza przemoc niczego nie odmieni.
Mê¿czyzna wsta³.
Kto jest ze mn¹?
Dwaj jedcy przy³¹czyli siê do niego. Thomas wyci¹gn¹³ pisto-
let z pochwy i sprawdzi³ ³adunki.
Gdzie on jest?
Zabra³ ogiera z powrotem do stajni pospieszy³ z odpowie-
dzi¹ niski chudzielec.
Dziêki, Jack. Dobra, poszukajmy go.
Proszê, meneer zacz¹³ Broome. Thomas odepchn¹³ go na
bok.
Beth wyliznê³a siê przez kuchniê na podwórze, zebra³a w gar-
cie d³ug¹ spódnicê i pobieg³a op³otkami, wyprzedzaj¹c trzech mê¿-
czyzn. Na koñcu ulicy dostrzeg³a Shannowa, który rozmawia³ ze sta-
jennym w drzwiach stajni. Szybko podbieg³a do niego.
Id¹ po ciebie, Shannow, jest ich trzech.
Odwróci³ siê do niej i umiechn¹³ ³agodnie.
Mi³o, ¿e o mnie pomyla³a.
Daj sobie spokój z uprzejmociami. Kulbacz konia i sp³ywaj.
Mam baga¿e w pokoju. Czy nie mog³aby tu na mnie zaczekaæ?
Mówi³am, ¿e jest ich trzech.
W tym cz³owiek, którego uderzy³em?
Tak odpowiedzia³a.
70
Shannow skin¹³ g³ow¹, zdj¹³ p³aszcz i rzuci³ go na belkê dziel¹-
c¹ boksy. Póniej wyszed³ na s³oñce. Beth stanê³a w wejciu i obser-
wowa³a, jak kieruje siê ku rodkowi ulicy. Tam stan¹³ i czeka³ z rê-
koma opuszczonymi wzd³u¿ boków. S³oñce sta³o wysoko, wiec¹c
w twarze trzech rewolwerowców. Zbli¿ali siê, odsuwaj¹c od masze-
ruj¹cego porodku Thomasa. Beth czu³a narastaj¹ce napiêcie.
I co teraz powiesz, synu dziwki? krzykn¹³ Thomas.
Shannow nie odezwa³ siê.
Kot odgryz³ ci jêzyk?
Zatrzymali siê w odleg³oci dziesiêciu kroków od niego. Dopie-
ro wtedy us³yszeli ciche, wyrane s³owa:
Przyszlicie tutaj, by umrzeæ?
Beth zobaczy³a, jak ten z prawej otar³ pot z twarzy i zerkn¹³ ner-
wowo na kolegê. Thomas chwyci³ pistolet, ale pojedynczy strza³ zwali³
go z nóg. Stopy wierzgnê³y w kurzu ulicy, z przodu spodni pojawi³a
siê rosn¹ca plama.
Pozostali dwaj zastygli niczym pos¹gi.
Jeli wolno co zasugerowaæ przemówi³ spokojnie Shan-
now to zabierzcie go z ulicy.
Skoczyli pos³usznie do zw³ok, a on wróci³ do Beth i stajennego.
Raz jeszcze dziêkujê, frey McAdam. Przykro mi, ¿e by³a
wiadkiem tego wydarzenia.
Widok trupów nie jest mi obcy, meneer Shannow. Ale on ma
wielu przyjació³, i nie s¹dzê, ¿eby by³ tutaj bezpieczny. Powiedz
mi, sk¹d wiedzia³e, ¿e tamci nie bêd¹ walczyæ?
Nie wiedzia³em, lecz gniew kierowa³ tylko tym jednym. Wy-
bierasz siê na jutrzejsze zebranie do Pastora?
Mo¿liwe.
By³bym zaszczycony, mog¹c towarzyszyæ tobie i dzieciom.
Wybacz, meneer powiedzia³a Beth. Moim zdaniem jeste
teraz w niejakim niebezpieczeñstwie i nie chcia³abym, ¿eby moim
dzieciom co zagrozi³o.
Rozumiem. Oczywicie, masz racjê.
Gdybym nie mia³a dzieci odpowied mog³aby byæ inna.
Sk³oni³ siê i odszed³ w blask s³oñca.
Cholera, ale¿ on ma nerwy powiedzia³ stajenny. No có¿,
za Thomasem nikt nie bêdzie têskni³, a przynajmniej nie nazbyt
d³ugo.
Beth nie skomentowa³a.
71
Cz³owiek Jeruzalem przystan¹³ na ulicy, gdzie jedynie plama krwi
wskazywa³a miejsce, w którym zosta³a przerwana niæ ¿ycia. Nie od-
czuwa³ ¿alu. Ten cz³owiek sam podj¹³ decyzjê i Shannow wspomnia³
s³owa Salomona: Nie d¹¿cie do mierci przez swe b³êdne ¿ycie, nie
gotujcie sobie zguby w³asnymi rêkami!
Droga powrotna do pokoju by³a d³uga i Shannow krocz¹c pylist¹
ulic¹ czu³ na sobie spojrzenia wielu oczu. Jedcy zebrali siê przy karcz-
mie, ale ¿aden nie odezwa³ siê s³owem, gdy przechodzi³ obok. W Wytch-
nieniu Podró¿nych czeka³ Clem Steiner; zerwa³ siê na jego widok.
Wiedzia³em. Gdy tylko ujrza³em ciê w szynku, co mi szep-
nê³o, ¿e jeste cz³owiekiem czynu. Jak siê nazywasz, przyjacielu?
Shannow.
Powinienem by³ odgadn¹æ: Cz³owiek Jeruzalem. Jeste dale-
ko od domu. Kto po ciebie pos³a³? Brisley? Fenner?
Nikt, Steiner. Je¿d¿ê tam, gdzie mam ochotê.
Zdajesz sobie sprawê, ¿e pewnego dnia mo¿emy siê zmierzyæ?
Shannow patrzy³ na niego przez kilka sekund.
To nie by³oby roztropne rzek³ miêkko.
Cholerna racja. Lepiej o tym pamiêtaj. Meneer Scayse chcia³-
by zamieniæ z tob¹ parê s³ów, Shannow. Jest w szynku.
Shannow odwróci³ siê ku schodom.
Nie s³ysza³e, co powiedzia³em? zawo³a³ Steiner.
Nie zwracaj¹c na niego uwagi, Shannow poszed³ do swego pokoju.
Nala³ sobie kubek wody z dzbanka i usiad³ na krzele przy oknie. Czeka³.
Edric Scayse wy³oni³ siê z szynku.
Poszed³ sobie, panie Scayse zameldowa³ Steiner. Mam go
sprowadziæ?
Nie. Czekaj tu na mnie.
By³ wysokim mê¿czyzn¹, barczystym, o krótkich, kruczych w³o-
sach. Dok³adnie ogolona twarz by³a silna i kanciasta, ciemne oczy
g³êboko osadzone. Porusza³ siê p³ynnie, z du¿¹ pewnoci¹ siebie.
Podszed³ do drzwi pokoju Shannowa i zapuka³.
Wejæ, otwarte us³ysza³.
Wszed³. Wbi³ oczy w mê¿czyznê siedz¹cego przy oknie i zrewi-
dowa³ plany. Mia³ zamiar zaoferowaæ Shannowowi pracê, ale taka
propozycja mog³aby tylko przysporzyæ mu wroga.
Mogê usi¹æ, panie Shannow?
Myla³em, ¿e w tej czêci kraju u¿ywa siê s³owa meneer.
72
Nie pochodzê st¹d. Scayse usiad³ na krzele na przeciw Cz³o-
wieka Jeruzalem.
Co pana sprowadza, Scayse?
Chcia³bym przeprosiæ. M³ody cz³owiek, który ukrad³ pañskiego
konia, pracowa³ dla mnie. By³ w gor¹cej wodzie k¹pany. Pragnê za-
pewniæ, ¿e nie bêdzie ¿adnego rewan¿u. Jasno da³em to do zrozu-
mienia swoim jedcom.
Shannow wzruszy³ ramionami. Nie zmieni³ wyrazu twarzy.
I?
Scayse poczu³ narastaj¹cy gniew, ale zdusi³ go i zmusi³ siê do
umiechu.
Nie ma ¿adnego i. To tylko akt uprzejmoci. D³ugo zabawi
pan w Dolinie?
Nie. Zamierzam udaæ siê na po³udnie.
Bez w¹tpienia szukaæ cudów na niebie. Zazdroszczê. Minie
co najmniej trzy miesi¹ce, nim zbiorê si³y na przebycie muru.
Si³y? W jakim celu? zapyta³ Shannow.
A z ust jego wychodzi ostry miecz, by nim uderzyæ narody
zacytowa³ Scayse. On paæ je bêdzie rózg¹ ¿elazn¹.
Patrzy³, jak wyraz twarzy Shannowa zmienia siê z otwartej wro-
goci w czujnoæ.
Czytuje pan Pismo, jak s³yszê. Ale co to dla pana oznacza?
Scayse pochyli³ siê, wykorzystuj¹c przewagê.
Zebra³em informacje o ziemi za murem i o tamtejszych cu-
dach. S¹ tam wielkie znaki na niebie. Co do tego nie ma najmniej-
szych w¹tpliwoci. Jest tam b³yszcz¹cy miecz otoczony przez gwiazdy
i krzy¿e, a na mieczu nazwa, której nikt nie potrafi odczytaæ. Do-
k³adnie tak, jak mówi Pismo. Co wiêcej, ziemia jest zamieszkana
przez stwory, które chodz¹ jak ludzie i oddaj¹ czeæ czarnej bogini
wiedmie, która szerzy zberene rytua³y. Albo, jak ujmuje to Pismo,
panie Shannow:
I ujrza³em niewiastê siedz¹c¹ na bestii szkar³atnej pe³nej imion blu-
nierczych czy te¿: Bestia, któr¹ widzia³em, podobna by³a do pantery,
³apy jej jakby u niedwiedzia, paszcza, jakby paszcza lwa.
Wszystkie te rzeczy s¹ za murem, panie Shannow. Chcê tam pójæ
i odnaleæ Miecz Boga.
I dlatego zbierasz pan zbójców i rewolwerowców?
Mia³bym zbieraæ ch³opów i nauczycieli?
Shannow wsta³ i podszed³ do okna.
Kiepski ze mnie dyskutant. I nie jestem sêdzi¹.
73
Za jego plecami Scayse powstrzyma³ umiech triumfu i zachowa³
milczenie. Shannow odwróci³ siê, jego blade oczy spoczê³y na gociu.
Ale te¿ nie jestem g³upcem, panie Scayse. Ty pragniesz w³a-
dzy dominacji nad swoimi towarzyszami. Nie jeste poszukiwa-
czem prawdy. Twoi ludzie siê boj¹. Ale to nie moja sprawa.
Ma pan racjê, panie Shannow, mówi¹c o pogoni za w³adz¹.
Ale w³adza sama w sobie nie jest z³em. Czy¿ Dawid, syn rolnika, nie
zosta³ wyniesiony na króla Izraela? Czy¿ sam wielki Moj¿esz nie by³
dzieckiem niewolnika? Bóg obdarzy³ ludzi ró¿nymi talentami i nale-
¿y je wykorzystywaæ. Nie jestem ani morderc¹, ani zbójc¹. Moi lu-
dzie mo¿e s¹ porywczy i nieokrzesani, ale p³ac¹ za swoje zakupy
i z szacunkiem traktuj¹ ludnoæ tej osady. ¯aden nie zosta³ oskar¿o-
ny o mord czy gwa³t, a ci, których przy³apano na kradzie¿y, ze mn¹
mieli do czynienia. Zawsze bêd¹ w³adcy, panie Shannow. I nie jest
grzechem zostaæ jednym z nich.
Shannow usiad³, nala³ wody do kubka, zaproponowa³ gociowi.
Scayse wymówi³ siê z umiechem.
Jak wspomnia³em, nie jestem sêdzi¹ zacz¹³ Shannow i nie
zostanê tu zbyt d³ugo. Ale ju¿ widzia³em podobne osady. Przemoc
stale ronie i wkrótce, jeli nie zostanie zaprowadzony porz¹dek,
zginie wiele osób. Dlaczego, d¹¿¹c do w³adzy, nie zaprowadzi pan
tutaj porz¹dku?
Poniewa¿ nie jestem tyranem, panie Shannow. Szulernie we
wschodniej czêci miasta nie podlegaj¹ mojej jurysdykcji. Mam wielk¹
farmê, kilka stad mlecznego i rzenego byd³a oraz jestem w³acicielem
najwiêkszej kopalni. Moje ziemie s¹ patrolowane przez moich ludzi, ale
samo miasto, choæ prowadzê tu interesy, ma³o mnie interesuje.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Znalelicie co interesuj¹cego we wraku statku?
Scayse wyszczerzy³ zêby.
S³ysza³em o waszej sprzeczce. Tak, znalaz³em, panie Shan-
now. Parê sztab z³ota i kilkanacie interesuj¹cych kawa³ków srebr-
nej p³yty. Ale nic nie mo¿e równaæ siê z tym, co pan widzia³ na Ti-
taniku.
Shannow nie okaza³ zdziwienia po prostu pokiwa³ g³ow¹. Scay-
se kontynuowa³:
Tak, widzia³em Titanika. Wiem, ¿e wskrzesi³ go Demon
Kamienia Sipstrassi, i s³ysza³em te¿ o pañskiej walce z Sarento. Ja
równie¿ nie jestem g³upcem. Wiem, ¿e wiat, który odszed³, zna³
cuda wykraczaj¹ce nad nasze najmielsze wyobra¿enia, i ¿e s¹ one
74
dla nas stracone, byæ mo¿e na zawsze. Ale ten nowy wiat równie¿
dysponuje moc¹. I ja znajdê j¹ za murem.
Demon Kamienia zosta³ zniszczony rzek³ Shannow. Jeli
zna³e pan Sarento, musisz wiedzieæ te¿ o wywo³anej przez niego
Wojnie Piekielników. Taka moc nie jest przeznaczona dla ludzi.
Scayse wsta³.
Jestem z panem uczciwy, Shannow, poniewa¿ darzê pana sza-
cunkiem. Nie pragnê konfrontacji. Proszê mnie le nie zrozumieæ:
nie mówiê tak ze strachu. Po prostu nie szukam niepotrzebnych wro-
gów. Sipstrassi jest zaledwie ród³em mocy, podobnie jak pañska
broñ, która w z³ych rêkach stanie siê narzêdziem z³a. Ja nie jestem
z³ym cz³owiekiem. ¯yczê dobrego dnia.
Scayse opuci³ pokój i zszed³ na dó³, gdzie czeka³ Steiner.
Mam go za³atwiæ, panie Scayse?
Trzymaj siê od niego z daleka, Clem, bo ten cz³owiek ciê zabije.
Pan chyba ¿artuje. Nie mam sobie równych w walce na pistolety.
Nie powiedzia³em, ¿e móg³by ci dorównaæ, Clem. Powiedzia-
³em, ¿e ciê zabije.
Rozdzia³ trzynasty
P
rzez dwa d³ugie, upalne dni Nu-Khasisatra wêdrowa³ przez Wiel-
k¹ Równinê. Góry wcale nie wydawa³y siê bli¿sze, a si³ mu uby-
wa³o. Jako szkutnik by³ dumny ze swojej nadzwyczajnej krzepy i bez
wysi³ku dwiga³ wielkie ciê¿ary, drewno czy te¿ kamienie. Ale ta nie
koñcz¹ca siê wêdrówka wymaga³a nie tê¿yzny fizycznej, lecz wy-
trwa³oci, a tej, jak Nu stwierdzi³, bardzo mu brakowa³o. Usiad³ w cie-
niu p³ytkiego zag³êbienia i wyj¹³ z kieszeni Kamieñ Sipstrassi. By³
niechêtny zu¿ywaniu jego mocy, gdy¿ nie wiedzia³, ile jej zosta³o,
ani ile bêdzie potrzebowa³ na powrót do domu, do Pashad i dzieci.
W przeciwieñstwie do wielu mieszkañców Ad, Nu mia³ tylko jedn¹
¿onê, córkê Axina ¿aglomistrza. Pokocha³ j¹ w chwili, gdy zetknê³y
siê ich d³onie, i nadal darzy³ g³êbok¹ mi³oci¹. Pashad by³a s³aba
i delikatna jak wiosenny kwiatek, ale stanowi³a niewyczerpan¹ kry-
nicê dobroci, bez której czu³ siê zagubiony.
Kiedy ostatni raz wszed³ w posiadanie Sipstrassi, by³ to ledwie
kawa³ek, p³ytka nie wiêksza i nie grubsza od paznokcia. Moc kamie-
75
nia zu¿yta zosta³a w jeden dzieñ, wymazuj¹c straszliwe znaki czasu,
przywracaj¹c Nu czarne w³osy i nape³niaj¹c jego miênie si³¹ m³o-
doci. Posiadany obecnie okruch by³ dwadziecia razy wiêkszy, a z³ote
¿y³y grube i pulsuj¹ce moc¹.
Nu uciek³ przed No¿ownikami, ale nie trafi³ do Balacris. Zjawi³
siê w jakim obcym kraju daleko za morzem, gdzie ludzie nosili dzi-
waczne stroje. Zastanów siê, g³upcze! przykaza³ sobie w mylach.
Jak zdo³asz wróciæ do domu, nie wiedz¹c, sk¹d wyruszasz? Wed³ug
legendy, kap³ani Starszych u¿ywali Sipstrassi, aby uwolniæ dusze i wê-
drowaæ po ca³ym wiecie. Skoro oni mogli to robiæ, móg³ tego doko-
naæ i on. Nu-Khasisatra ukl¹k³ i wzniós³ mod³y do Najwy¿szego,
wymawiaj¹c dziesiêæ tysiêcy imion znanych cz³owiekowi, potem
mocno zacisn¹³ kamieñ w d³oni i wyobrazi³ sobie, jak wznosi siê
w nap³ywaj¹ce na niebo chmury. Zakrêci³o mu siê w g³owie i nagle
poczu³ siê wolny, jak statek, który zerwa³ siê z kotwicy. Otworzy³
oczy. Patrzy³ z góry na bia³e pustkowie gór i dolin, bez ladu ¿ycia.
Czyste niebo ponad nim olepia³o b³êkitem, ziemia le¿¹ca w dole
by³a upiorna, milcz¹ca. Ogarn¹³ go strach. Dok¹d trafi³? Opad³ ku
zasypanemu niegiem wiatu i znalaz³ siê w chmurach.
Przez pewien czas nic nie widzia³, a gdy wreszcie przedar³ siê
przez szarobia³¹ mg³ê, zobaczy³ ziemiê, poroniêt¹ bujn¹ zieleni¹,
pociêt¹ pasmami onie¿onych gór i wstêgami rzek, zobaczy³ rozle-
g³e równiny, lasy, g³êbokie doliny. Rozejrza³ siê w poszukiwaniu ¿y-
cia, miast czy wiosek, ale na dole niepodzielnie w³ada³a natura. Nu
sp³yn¹³ ni¿ej nad równinê. Dostrzeg³ w³asne cia³o w p³ytkim zag³ê-
bieniu i, parê mil na zachód, wozy z bia³ymi p³óciennymi budami,
a przy nich wo³y pas¹ce siê na zboczu.
Wyprawi³ siê dalej, za góry, i ujrza³ brzydkie miasteczko z³o¿o-
ne z przysadzistych, drewnianych budynków, i wielkie zgromadze-
nie ludzi na ³¹ce. Przemkn¹³ nad nimi, d¹¿¹c dalej na po³udnie. Zo-
baczy³ wielki mur, podobny do falochronu w Ad, i opad³ w jego kie-
runku. Kamienie by³y wyciosane w taki sam sposób, ale du¿o starsze
ni¿ Mur Pendarrica. Ruszy³ dalej, zastanawiaj¹c siê, jak to siê sta³o,
¿e naród, który wzniós³ tak¹ imponuj¹c¹ budowlê, obecnie kleci³
prymitywne cha³upy dostrze¿one w mijanej osadzie. Potem zobaczy³
miasto i serce zamar³o mu w piersiach.
Pozna³ skazany na zag³adê pa³ac, marmurowe tarasy, d³ug¹ Drogê
Królów w szpalerze pos¹gów a na po³udniu, zakrzywion¹ liniê nabrze-
¿a. Ale za ni¹ nie by³o po³yskuj¹cego oceanu, tylko pola i ³¹ki. Nu kr¹-
¿y³, przypatruj¹c siê ludziom spaceruj¹cym ulicami. Wszystko by³o ta-
76
kie, jak pamiêta³, a jednak inne. Pomkn¹³ do wi¹tyni i zatrzyma³ siê
przy pos¹gu Derarcha Proroka. Jego twarz zniknê³a, wygryziona zêbem
czasu, wiête zwoje w d³oniach cienia³y i wygl¹da³y jak bia³e laseczki.
Wstrz¹niêty ponad granice wytrzyma³oci, wzbi³ siê z powro-
tem w niebo.
To, co zobaczy³, wygl¹da³o niczym wizja z ogni Beliala.
I pozna³ prawdê. Nie by³ to ¿aden obcy, daleki kraj; to by³ jego
dom, miasto Ad. Wspomnia³ wizjê rycz¹cego morza i trzy s³oñca na
niebie. Znalaz³ siê w wiecie przysz³oci.
Wróci³ do swojego cia³a i zap³aka³ nad wszystkim, co utraci³: nad
Pashad i synami, nad Balim i swoimi przyjació³mi, i nad wszystkimi
ludmi wiata skazanego na rych³¹ zag³adê wiata, który ju¿ umar³.
Nu-Khasisatra p³aka³ nad Atlantyd¹.
Gdy ³zy przesta³y p³yn¹æ, Nu opar³ siê plecami o kamieñ. Cia³o
go bola³o, czu³ ciê¿ar w sercu. Jaki sens mia³o ostrzeganie ludzi?
Dlaczego Chronos pos³u¿y³ siê nim, skoro nie by³o nadziei?
Nie ma nadziei? Ty pierwszy ze wszystkich ludzi winiene po-
znaæ g³upotê tej myli.
Jego pierwszy statek wpad³ w szpony straszliwego sztormu. Nu
zainwestowa³ w to przedsiêwziêcie wszystkie swoje pieni¹dze, ma³o
tego zapo¿yczy³ siê, wpêdzaj¹c siebie i rodzinê w ogromne d³ugi.
Gdy podró¿ dobiega³a koñca, gdy statek z pe³nymi ³adowniami zbli¿a³
siê do portu, Nu radowa³ siê, gdy¿ mia³ zapewnion¹ bezpieczn¹ przy-
sz³oæ. Nagle wiatr zmieni³ siê i przybra³ na sile, a morze wzburzy³o
siê z rykiem; wielkie fale miota³y statkiem, spychaj¹c go na czarne
urwisko, które, grone jak kolosalny m³ot, wisia³o coraz bli¿ej.
Za³oga spanikowa³a. Ludzie, jeden przez drugiego, skakali za
burtê, skazuj¹c siê na niemal pewn¹ mieræ w toni rozszala³ego mo-
rza. Nu-Khasisatra nie straci³ g³owy. Trzymaj¹c rumpel, natê¿a³
wszystkie si³y i wpatrywa³ siê usilnie w zawieszone nad g³ow¹ ska³y.
Z pocz¹tku statek nie s³ucha³ go, ale w pewnej chwili smuk³y dziób
j¹³ siê obracaæ. Musku³y Nu naprê¿one by³y do granicy zerwania, ale
statek min¹³ urwisko i skoczy³ ku podwodnej rafie.
Na pok³adzie, z trzydziestoosobowej za³ogi pozosta³o tylko
trzech majtków, a i oni w strachu przed zmyciem za burtê przywiera-
li do masztu, niezdolni pomóc swemu kapitanowi
Kotwica! rykn¹³ Nu w pysk sztormu. S³one krople uderzy³y
go w twarz, wt³oczy³y s³owa z powrotem w jego usta. Trzymaj¹c
77
rudel jedn¹ rêk¹, wskaza³ na hamulec ¿elaznej kotwicy. Jeden z majt-
ków zacz¹³ siê czo³gaæ na rufê. Uderzy³a w niego ogromna fala; jego
cia³o zaczê³o lizgaæ siê po pok³adzie. Nu puci³ rudel i skoczy³ mu
na pomoc z³apa³ go za bluzê w chwili, gdy majtek zsuwa³ siê za
burtê. Przytrzyma³ siê sztagu i wci¹gn¹³ ¿eglarza na pok³ad. Statek
pêdzi³ ku rafom, ukrytym jak k³y morskiego potwora tu¿ pod spie-
nionymi falami. Nu z trudem zawróci³ do rudla, a uratowany majtek
pocz¹³ siê zmagaæ z hamulcem kotwicy. Nagle hamulec puci³ i ka-
wa³ ¿elaza z sykiem znikn¹³ za burt¹.
Statek zadygota³ i Nu krzykn¹³ z rozpaczy, pomyla³ bowiem,
¿e uderzyli w rafê. Ale by³a to tylko kotwica, która wgryz³a siê pew-
nie w korale. Statek podskoczy³ na fali; urwisko, które jeszcze nie-
dawno stanowi³o grobê, teraz os³ania³o go przed wciek³oci¹ sztor-
mu. W zatoczce wiatr by³ nieco s³abszy.
Nadal bierzemy wodê zameldowa³ majtek uratowany przez Nu.
Zacznijcie pompowaæ i sprawdcie, gdzie le¿y przyczyna
rozkaza³ Nu i marynarz skoczy³ pod pok³ad. Pozostali pospieszyli za
nim, a Nu osun¹³ siê na mokre deski. Ksiê¿yc wyjrza³ zza burzowych
chmur. Nu zerkn¹³ ponad burt¹. Z fal wyziera³y rzêdy poszarpanych
ska³, czarnych i b³yszcz¹cych. Gdyby statek w nie uderzy³, rozdar³y-
by go od dziobu po rufê. Nu dwign¹³ siê na nogi i przeszed³ na
sterburtê. Tam te¿ zobaczy³ rafy. Jako chyba cudem przeprowa-
dzi³ statek przez w¹ski kana³ miêdzy rafami.
Powróci³ majtek.
Poziom wody opada. Statek jest szczelny, kapitanie.
Zas³u¿y³e na sut¹ nagrodê, Acryllo. Dopilnujê, aby j¹ otrzyma³.
Mê¿czyzna umiechn¹³ siê szeroko, pokazuj¹c szczerbê miêdzy
zêbami.
Myla³em, ¿e to ju¿ koniec. Zdawa³o siê, ¿e nie ma wyjcia.
Dziêki tej pierwszej wyprawie Nu-Khasisatra zbi³ fortunê, a od-
powied, jak wówczas udzieli³ Acrylli, kaza³ wyryæ na rumplach
wszystkich swoich statków:
Nie ma sytuacji bez wyjcia dopóki staje odwagi.
Podniesiony na duchu wspomnieniem tamtej nocy, podniós³ siê na
nogi. Rozpacz, uwiadomi³ sobie, by³a wrogiem równie wielkim, jak
Sharazad czy królewscy No¿ownicy. Jego wiat by³ skazany, ale to wca-
le nie znaczy³o, ¿e Pashad musi umrzeæ. On mia³ Kamieñ Sipstrassi i ¿y³.
Wrócê do ciebie, umi³owana obieca³. Przez rozpadliny
czasu czy doliny przeklêtych. Zerkn¹³ w niebo. Dziêki ci, Panie,
za przypomnienie.
78
Beth siedzia³a na stoku pod roz³o¿yst¹ sosn¹ i patrzy³a na dzie-
ci, które bawi³y siê na prowizorycznych hutawkach przy strumie-
niu. Na ³¹ce zgromadzili siê mieszkañcy miasteczka, rolnicy i górni-
cy, ciesz¹c siê jasnym s³oñcem i ¿ywnoci¹ roz³o¿on¹ na straganach.
Brali udzia³ w grach wymagaj¹cych zrêcznoci lub si³y, rzucali no-
¿em i lassem, strzelali do celu, si³owali siê w zapasach i toczyli bok-
serskie pojedynki. Górnicy parami potykali siê w turnieju. Jeden sia-
da³ na ramionach drugiego, uzbrojony w lancê z drewnianymi kula-
mi na obu koñcach, i ruszali przeciwko podobnemu zespo³owi.
W salwach miechu i okrzyków zachêty jedcy próbowali str¹ciæ
przeciwnika na ziemiê. Rozpalono ogniska i aromat pieczonej wo³o-
winy daru Edrica Scayse rozchodzi³ siê w powietrzu. Beth opa-
r³a siê plecami o pieñ i po raz pierwszy od wielu dni opad³o z niej
napiêcie. Mieszek z monetami pêcznia³; nied³ugo mia³a ruszyæ do
bogatych ziem na po³udniu, niedaleko muru, i zbudowaæ dom na zie-
mi wydzier¿awionej od Scaysego. Czeka³o j¹ twarde ¿ycie, ale by³a
przyzwyczajona do trudów.
Cieñ pad³ na jej twarz. Podnios³a g³owê i zobaczy³a Jona Shan-
nowa z kapeluszem z d³oni
Dzieñ dobry Beth. Dzieci s¹ z dala od nas i nic im nie gro-
zi. Mogê siê przysi¹æ?
Proszê bardzo.
Usiad³ plecami do drzewa. Ona przesunê³a siê, ¿eby mieæ go
przed sob¹.
Wiem, kim jeste. Ca³e miasto wie.
Tak przyzna³ zrezygnowany. Spodziewa³em siê tego. Przy-
jemne zgromadzenie, ludzie dobrze siê bawi¹. Mi³o to widzieæ.
Po co tu przyby³e?
Wst¹pi³em tylko po drodze, Beth. Nie powinienem by³ tego
robiæ. Nie zosta³em wezwany; nie przyszed³em rozdawaæ mierci
wszystkim razem i ka¿demu z osobna.
Ani przez chwilê tak nie myla³am. To prawda, ¿e szukasz
Jeruzalem?
Na pewno nie tak gor¹czkowo jak dawniej, ale owszem. Szu-
kam wiêtego Miasta.
Dlaczego?
A dlaczegó¿ by nie? S¹ gorsze sposoby ¿ycia. Kiedy by³em
dzieckiem, mieszka³em z bratem i rodzicami. Najechali nas zbójcy,
zabili rodziców. My ucieklimy i zostalimy przygarniêci przez pewn¹
rodzinê, i na ni¹ te¿ napadli. By³em wówczas starszy i zabi³em ich
79
wszystkich Przez d³ugi czas ¿y³em w gniewie i nienawici do wszyst-
kich bandytów. Potem znalaz³em swego Boga i zapragn¹³em Go zo-
baczyæ, zapytaæ o wiele rzeczy. Jestem prostym cz³owiekiem, a wiêc
Go szukam. Czy ta odpowied ci wystarcza?
Wystarczy³aby, gdyby by³ m³odszy. Ile masz lat? Czterdzie-
ci? Piêædziesi¹t?
Czterdzieci cztery. Tak, szukam od czasu, zanim siê urodzi-
³a. Czy to ma jakie znaczenie?
Oczywicie. M³odzi ludzie, jak Clem Steiner, uwa¿aj¹ siê za
³owców przygód. Ale z pewnoci¹ dojrza³y mê¿czyzna uwa¿a takie
¿ycie za zmarnowane.
Zmarnowane? Tak, chyba tak. Nie mam ¿ony, dzieci, domu.
Ale dla wszystkich, Beth McAdam, ¿ycie jest jak rzeka. Jeden wcho-
dzi i stwierdza, ¿e woda jest ch³odna, s³odka i przyjemna. Dla dru-
giego jest p³ytka, zimna i nieprzyjazna. Jeszcze inny dostrze¿e w niej
rw¹cy nurt, który bêdzie go nieæ ku niebezpieczeñstwom, i taki cz³o-
wiek nie³atwo zmienia zdanie.
To tylko s³owa, Shannow, i doskonale o tym wiesz. Silny cz³o-
wiek mo¿e zrobiæ wszystko, na co ma ochotê, i ¿yæ tak, jak sam za-
decyduje.
W takim razie mo¿e ja nie jestem silny ust¹pi³. Kiedy
mia³em ¿onê. Od³o¿y³em na bok marzenia o wiêtym Miecie i po-
jecha³em z ni¹ na poszukiwanie nowego ¿ycia. Mia³a syna, Erica,
niemia³ego ch³opca, którego napawa³em przera¿eniem. Niczego nie-
wiadomi, trafilimy w sam rodek Wojny Piekielników i utraci-
³em j¹.
Szuka³e jej? Czy mo¿e umar³a?
Pojmali j¹ Piekielnicy. Pospieszy³em jej na ratunek. I uda³o
siê, z pomoc¹ przyjaciela. Polubi³a innego, przyzwoitego cz³owie-
ka. Jestem, jaki jestem, Beth. Nie mogê siê zmieniæ. wiat, w jakim
¿yjemy, nie pozwala mi na zmianê.
Móg³by siê o¿eniæ. Za³o¿yæ farmê. Wychowaæ dzieci.
A ile czasu by minê³o, nim kto by mnie rozpozna³? Ile, nim
nadeszliby bandyci? Ile, czasu, nim dawni wrogowie ruszyliby na
mnie albo na moje dzieci? Ile? Nie, wolê szukaæ Jeruzalem.
Mylê, ¿e jeste smutnym cz³owiekiem, Jonie Shannow.
Otworzy³a koszyk i wyjê³a dwa jab³ka. Podsunê³a jedno Cz³owieko-
wi Jeruzalem. Wzi¹³ je z umiechem.
Mniej smutnym w twoim towarzystwie. Za które jestem
wdziêczny.
80
Z³e s³owa cisnê³y siê jej na usta, ale zobaczy³a jego minê i poha-
mowa³a siê. Nie by³a to niezdarna próba zwabienia jej do ³ó¿ka ani
otwarty strza³ w kampanii uwodzenia. By³a to tylko chwila szczero-
ci ze strony samotnego wêdrowca.
Dlaczego ja? wyszepta³a. Odnoszê wra¿enie, ¿e z trudem
dobierasz sobie przyjació³.
Wzruszy³ ramionami.
Pozna³em ciê, jad¹c twoim ladem. Jeste silna i troskliwa,
nie wpadasz w panikê. W pewien sposób jestemy bardzo podobni.
Kiedy znalaz³em umieraj¹cego bandytê, wiedzia³em, ¿e nie zd¹¿ê ci
z pomoc¹. Spodziewa³em siê, ¿e znajdê was pomordowanych, i mo-
ja radoæ by³a wielka, kiedy zasta³em was przy ¿yciu. Uratowa³a was
twoja odwaga.
A wiêc zamordowali Harryego. Co za szkoda. Pyta³, czy nie
móg³by odwiedziæ mnie w Dolinie Pielgrzymiej. Beth wspar³a siê
na ³okciu i opowiedzia³a Shannowowi o spotkaniu ze zbójcami. S³u-
cha³ w milczeniu, póki nie skoñczy³a.
Niektóre kobiety w³anie tak dzia³aj¹ na mê¿czyzn powie-
dzia³. Harry uszanowa³ twoj¹ odwagê i trzyma³ siê ¿ycia na tyle
d³ugo, by wys³aæ mnie na ratunek. Z tego powodu uwa¿am, ¿e
Wszechmog¹cy zerknie na niego ³askawym okiem.
Co do tego, jestem odmiennego zdania. Zobaczy³a, ¿e Samu-
el i Mary zmierzaj¹ w ich stronê. Dzieci wracaj¹ rzuci³a cicho.
A ja odchodzê.
Wemiesz udzia³ w zawodach strzeleckich? zapyta³a. Od-
bêd¹ siê po kazaniu Pastora. Nagroda wynosi sto monet Barty.
Wzruszy³ ramionami.
Chyba nie. Sk³oni³ siê.
Patrzy³a za nim.
Cholera, Beth wyszepta³a. Nie pozwól, by zawróci³ ci
w g³owie.
Pogr¹¿ony w g³êbokiej modlitwie Pastor klêcza³ na zboczu wzgó-
rza, a u jego stóp gromadzi³ siê t³um. Otworzy³ oczy, spojrza³ na ze-
branych i przepe³ni³o go g³êbokie ciep³o. Przez dwa miesi¹ce wê-
drowa³ do Doliny Pielgrzymiej, pokonuj¹c pustynie i równiny, doli-
ny i góry. G³osi³ kazania na farmach i w osadach, udziela³ chrztów
i lubów, odprawia³ pogrzeby w stoj¹cych na pustkowiu domach.
Modli³ siê za chorych i by³ witany z otwartymi ramionami, gdziekol-
81
wiek siê zjawi³. Kiedy wyg³osi³ kazanie w obozie zbójców, a oni
nakarmili go i zaopatrzyli w ¿ywnoæ i wodê na dalsz¹ drogê. Teraz
by³ tutaj, patrz¹c w dwa tysi¹ce gorliwych twarzy. Przegarn¹³ rêk¹
gêste rude w³osy i podniós³ siê z klêczek.
By³ w domu.
Podniós³ po¿yczone pistolety, odci¹gn¹³ kurki i wypali³ dwa razy
w powietrze. W ciszy zabrzmia³ jego dwiêczny g³os.
Bracia i siostry, witajcie w wiêty dzieñ bo¿y! Popatrzcie
w s³oñce janiej¹ce na czystym niebie. Poczujcie zbawienne ciep³o
na wzniesionych twarzach. Jest ono ledwie namiastk¹ mi³oci bo¿ej,
która przeniknie wasze serca i umys³y. Spêdzamy nasze dni, bracia,
grzebi¹c w pyle w poszukiwaniu bogactwa. Prawdziwe bogactwo jest
tutaj. Tutaj! Chcê, aby ka¿dy z was odwróci³ siê do stoj¹cej obok
osoby i na znak przyjani uj¹³ jej d³onie. Zróbcie to! Poczujcie! Po-
witajcie! Bowiem osoba stoj¹ca obok was jest dzisiaj waszym bra-
tem lub siostr¹. Albo synem. Albo córk¹. Zróbcie to! Zróbcie to te-
raz w mi³oci.
Dr¿enie przebieg³o przez t³um, gdy ludzie odwracali siê, w wiêk-
szoci zak³opotani, by z³apaæ i szybko puciæ rêce nieznajomych.
Niezbyt dobrze, bracia krzykn¹³ Pastor. To tak witacie
dawno utraconych braci i siostry? Poka¿ê wam. Zszed³ miêdzy nich
i przytuli³ do piersi starsz¹ kobietê, uca³owa³ j¹ w oba policzki.
Mi³oæ boska sp³ynê³a na was, matko. Z³apa³ za ramiona stoj¹cego
obok mê¿czyznê i odwróci³ go ku kobiecie. Obejmij j¹ poleci³.
I powtórz moje s³owa. Z wiar¹. Z mi³oci¹.
Powoli wêdrowa³ przez t³um, nak³aniaj¹c ludzi do wzajemnych
ucisków. Jego ladem ruszy³o kilku górników, którzy brali w ramio-
na kobiety i g³ono cmokali je w policzki.
Tak jest, bracia! krzykn¹³ Pastor. Dzisiaj jest dzieñ Boga.
Dzisiaj jest dzieñ mi³oci! Wróci³ na zbocze.
Nie takiej mi³oci! krzykn¹³ na górnika, który przytuli³ krzep-
ko jak¹ kobietê i mimo jej protestów poderwa³ j¹ w górê. T³um
wybuchn¹³ miechem i napiêcie opad³o.
Patrz na nas, Panie! Pastor wzniós³ rêce i twarz ku niebu.
Spójrz na swój lud. Dzi nie ma zabijania. Nie ma przemocy. Nie ma
chciwoci. Dzisiaj jestemy jedn¹ wielk¹ rodzin¹!
Potem wyg³osi³ porywaj¹ce kazanie o licznych grzechach i nie-
licznych radociach. Jego donony g³os przetacza³ siê nad g³owami.
Mówi³ o chciwoci i okrucieñstwie, o bezmylnym pocigu za bo-
gactwem i o utracie radoci, jak¹ ów pocig powoduje.
6 Ostatni stra¿nik
82
Jaki¿ zysk ma cz³owiek, który zdobywa wiat ca³y, a traci w³a-
sn¹ duszê? Czym jest bogactwo bez mi³oci? Trzysta lat temu Pan
zes³a³ Armageddon na grzeszny wiat, przekrêci³ ziemiê, niszcz¹c
Wielki Babilon. Bowiem w owych dniach z³o rozpleni³o siê na ziemi
niczym miercionona zaraza. I Pan zmy³ grzechy ówczesnych, jak
przepowiedzia³ Izajasz. S³oñce wzesz³o na zachodzie, morza wyst¹-
pi³y z brzegów i nie osta³ siê kamieñ na kamieniu. Ale czegomy siê
nauczyli, bracia? Czy zaczêlimy szanowaæ siê wzajemnie? Czy zwró-
cilimy siê ku Wszechmog¹cemu? Nie. Wcisnêlimy nosy w b³oto
i grzebalimy w nim, szukaj¹c srebra i z³ota. Ulegalimy ¿¹dzy
i walczylimy, nienawidzilimy i zabijalimy.
I dlaczego? Dlaczego? rycza³. Albowiem jestemy lud-
mi. Grzesznymi, lubie¿nymi ludmi. Atoli nie dzisiaj, bracia. Stoimy
tutaj w boskiej chwale s³oñca, i wiemy, co to pokój. A jutro zbudujê
koció³ na ³¹ce, gdzie zostanie uwiêcona dzisiejsza mi³oæ i pokój,
gdzie posiana zostanie niby ziarno. I ci z was, którzy pragn¹, aby
mi³oæ boska pozosta³a w tej wspólnocie, przyjd¹ do mnie, przynio-
s¹ drewno i m³otki, i gwodzie, i pi³y, i wzniesiemy koció³ mi³oci.
A teraz pomódlmy siê.
T³um ukl¹k³, a on ich b³ogos³awi³. Pozwoli³, by przez minutê
trwa³a cisza, po czym oznajmi³:
Powstañcie, bracia. Czeka t³uciutkie cielê, zabawa i radoæ dla
wszystkich. Powstañcie i radujcie siê. Powstañcie i b¹dcie szczêliwi!
Ludzie hurmem ruszyli ku namiotom i kramom, dzieci popêdzi-
³y na hutawki i w b³oto nad strumieniem. Pastor przechadza³ siê
w t³umie. Przyj¹³ dzbanek z wod¹ od kobiety sprzedaj¹cej ciastka.
Napi³ siê ³apczywie.
To by³o niele powiedziane us³ysza³. Odwróci³ siê i ujrza³
wysokiego mê¿czyznê o siwiej¹cej brodzie i szpakowatych, d³ugich
do ramion w³osach. Nosi³ kapelusz o p³askim rondzie, czarny p³aszcz,
i dwa pistolety na biodrach.
Dziêkujê, bracie. Czy ju¿ odczuwasz skruchê?
Sk³oni³e mnie do g³êbokiej zadumy. To, mam nadziejê, po-
cz¹tek.
Istotnie. Masz tu gdzie farmê?
Nie. Jestem wêdrowcem. Powodzenia przy budowie kocio-
³a powiedzia³ i odszed³ w t³um.
To by³ Cz³owiek Jeruzalem poinformowa³a przekupka.
Wczoraj zabi³ cz³owieka. Mówi¹, ¿e przyby³, aby wypleniæ niego-
dziwych.
83
Zemsta nale¿y do mnie, mówi Pan. Ale nie mówmy o gwa³cie
i mierci, siostro. Ukrój mi kawa³ek ciasta.
Rozdzia³ czternasty
S
hannow z zainteresowaniem przypatrywa³ siê zawodom strze-
leckim. Zawodnicy, w liczbie dwudziestu dwóch, ustawili siê
w szeregu i oddawali strza³y do tarcz odleg³ych o trzydzieci kro-
ków. Stopniowo ich liczba mala³a, w koñcu zosta³o trzech, w tym
Clem Steiner. Ci strzelali do talerzy rzucanych w powietrze przez
stoj¹ce z boku dzieci. Steiner wygra³ konkurs i przyj¹³ z r¹k Edrica
Scayse nagrodê w wysokoci stu monet Barty. Gdy t³um j¹³ siê roz-
chodziæ, rozleg³ siê g³os Scaysego.
Jest wród nas legendarna postaæ, przypuszczalnie jeden z naj-
wiêkszych strzelców na tym kontynencie. Panie i panowie Jon Shan-
now, Cz³owiek Jeruzalem!
Widzowie zaczêli biæ brawo. Shannow sta³ w milczeniu, wal-
cz¹c ze wzbieraj¹cym gniewem.
Prosimy, meneer Shannow wykrzykn¹³ Scayse i przywo³a-
ny wysun¹³ siê z t³umu. Zwyciêzca naszych zawodów, Clement Ste-
iner, jest zdania, ¿e na nagrodê zas³u¿y dopiero wtedy, gdy pokona
najlepszego z najlepszych. Dlatego zwróci³ pieni¹dze i pragnie zmie-
rzyæ siê z Cz³owiekiem Jeruzalem.
T³um rykn¹³ na znak aprobaty.
Czy przyjmujesz wyzwanie, Jonie Shannow?
Shannow skin¹³ g³ow¹. Zdj¹³ p³aszcz i kapelusz, zawiesi³ je na
drewnianej porêczy, która odgranicza³a strzelnicê. Wyci¹gn¹³ pisto-
lety i sprawdzi³ ³adunki. Steinter ustawi³ siê obok niego.
Teraz zobacz¹ prawdziwy pojedynek powiedzia³ z umie-
chem. Wyj¹³ pistolet. Chcesz strzelaæ pierwszy? Shannow po-
krêci³ g³ow¹. W porz¹dku. Rzucaj, ch³opcze!
Du¿y gliniany talerz poszybowa³ w powietrze. Po huku wystrza-
³u rozleg³ siê cichy trzask talerz rozlecia³ siê w locie, trafiony
w sam rodek.
Shannow odwiód³ kurek i skin¹³ na ch³opca. Drugi talerz wzbi³
siê i rozsypa³ na kawa³ki. Rywale t³ukli je jeden po drugim, wreszcie
Cz³owiek Jeruzalem kaza³ przerwaæ zawody.
84
To mog³oby trwaæ ca³y dzieñ, ch³opcze powiedzia³. Spró-
buj z dwoma.
Oczy Steinera zwêzi³y siê.
Przy pierwszym pomocniku ustawi³ siê drugi i para talerzy polecia³a
w górê. Steiner trafi³ pierwszy, ale drugi roztrzaska³ siê dopiero o ziemiê.
Shannow zaj¹³ pozycjê i rozbi³ oba.
Cztery! zawo³a³.
T³um zamar³ w oczekiwaniu, gdy do rzucaj¹cych do³¹czyli dwaj
nastêpni. Shannow odci¹gn¹³ kurki obu pistoletów i odetchn¹³ g³ê-
boko. Da³ znak ch³opcom i gdy talerze poszybowa³y w górê, pode-
rwa³ broñ. Strza³y zla³y siê w jeden grzmot. Trzy talerze rozpad³y siê
przed osi¹gniêciem najwy¿szego punktu, czwarty spad³ jak kamieñ,
kiedy przebi³a go kula. Rozleg³y siê og³uszaj¹ce brawa. Shannow
uk³oni³ siê, prze³adowa³ pistolety i schowa³ je do pochew. W³o¿y³
p³aszcz i kapelusz, odebra³ nagrodê.
Scayse umiechn¹³ siê.
Nie bawi³o to pana, Shannow. Przykro mi. Ale ludzie tego nie
zapomn¹.
Pieni¹dze siê przydadz¹. Shannow odwróci³ siê do Steine-
ra. Choæ mylê, ¿e s³usznie by³oby podzieliæ siê nagrod¹ zasuge-
rowa³. Bowiem ty musia³e ciê¿ej siê napracowaæ
Zatrzymaj j¹ sobie! warkn¹³ Steiner. Wygra³e, ale to wcale
nie czyni ciê lepszym. Musimy to rozstrzygn¹æ.
Nie ma nic do rozstrzygania, meneer Steiner. Strzelamy rów-
nie celnie. Ja potrafiê str¹ciæ wiêcej talerzy, a ty umiesz szybciej do-
bywaæ broñ.
Wiesz, o co mi chodzi, Shannow. Mówiê o pojedynku.
Nawet o tym nie myl poradzi³ Cz³owiek Jeruzalem.
Dochodzi³a pó³noc, nim wreszcie Broome pozwoli³ Beth opu-
ciæ Weso³ego Pielgrzyma. Przedpo³udniowe zabawy przeci¹gnê-
³y siê do wieczora i Broome nie chcia³ zamykaæ, nim nie ugoci³ spó-
nionych hulaków. Beth nie martwi³a siê o dzieci, gdy¿ Mary zabra³a
Samuela do wozu i przygotowa³a mu kolacjê, ale by³o jej przykro, ¿e
nie mog³a spêdziæ z nimi wieczoru. Ros³y tak szybko. Zesz³a z po-
dwy¿szonego chodnika na ulicê. Z cieni pod budynkiem wy³oni³ siê
jaki mê¿czyzna; do niego do³¹czyli dwaj inni.
Popatrz tylko powiedzia³. Rondo kapelusza kry³o jego twarz
w cieniu. Czy to nie ta dziwka, co to zabi³a biednego Thomasa?
85
Zabi³a go jego g³upota poprawi³a Beth.
Taa? Ale to ty ostrzeg³a Cz³owieka Jeruzalem, no nie? Pole-
cia³a do niego. Jeste jego dup¹, suko?
Piêæ Beth wyl¹dowa³a na jego brodzie, a¿ siê zatoczy³; lew¹
rêk¹ wymierzy³a drugi cios, który zbi³ go z nóg. Gdy próbowa³ wstaæ,
kopnê³a go w szczêkê.
Jeszcze jakie pytania? warknê³a. Ruszy³a, ale doskoczy³ do
niej drugi. Z³apa³ j¹ za rêce; chcia³a siê wyrwaæ i kopn¹æ, a wtedy
trzeci unieruchomi³ jej nogi.
Zanieli j¹ w w¹sk¹ uliczkê.
Zobaczymy, czemu jeste taka wyj¹tkowa stêkn¹³ jeden.
Nie s¹dzê rozleg³ siê mêski g³os. Napastnicy rzucili Beth na
ziemiê. Ona poderwa³a siê i popatrzy³a na stoj¹cego na ulicy Pastora.
Zabieraj st¹d swój ciekawski nochal warkn¹³ opryszek. Drugi
wyci¹gn¹³ pistolet.
Nie lubiê, by którykolwiek z braci odnosi³ siê w ten sposób
do damy powiedzia³ Pastor. I nie lubiê wymierzonych we mnie
pistoletów. To nie jest grzeczne. Idcie w swoj¹ stronê.
Mylisz, ¿e ciê nie zabijê? zapyta³ ten uzbrojony. Tylko
dlatego, ¿e nosisz czarn¹ kieckê i wydzierasz siê o Bogu? Jeste ni-
czym, stary. Niczym!
Jestem cz³owiekiem. A ty wcale nie postêpujesz jak cz³owiek.
Tylko najpodlejsze bydlêta zachowuj¹ siê w ten sposób. Jeste mie-
ciem! Zaka³¹! Szkodnikiem! Nie zaliczasz siê do cywilizowanych ludzi.
W³anie! wrzasn¹³ opryszek. Poderwa³ pistolet i odwiód³
kurek.
Rêka Pastora wyskoczy³a spod sutanny, hukn¹³ strza³. Mê¿czy-
zna zatoczy³ siê, pchniêty przez pocisk, który ugrz¹z³ w jego piersi.
Druga kula roztrzaska³a mu czaszkê.
Jezu Chryste! wyszepta³ jego towarzysz.
Trochê za póno na modlitwy zauwa¿y³ Pastor. Podejd
no, niech ci siê przypatrzê.
Mê¿czyzna zrobi³ parê kroków. Pastor zdj¹³ mu kapelusz, ¿eby
blask ksiê¿yca owietli³ jego rysy.
Jutro rano stawisz siê na ³¹ce, gdzie pomo¿esz mi budowaæ
koció³. Prawda, bracie? Pistolet wbi³ siê pod brodê mê¿czyzny.
Cokolwiek ka¿esz, Pastorze.
Dobrze. Teraz zajmij siê cia³em. Nie przystoi, ¿eby tu le¿a³o,
bo jeszcze rankiem zobacz¹ je dzieci.
Pastor podszed³ do Beth.
86
Jak siê czujesz, siostro?
Miewa³am lepsze dni.
Odprowadzê ciê do domu.
To nie bêdzie konieczne.
Masz racjê. Ale przyjemne. Uj¹³ j¹ pod rêkê i razem ruszyli
w stronê miasteczka namiotów.
Myla³am, ¿e twój Bóg nie patrzy przychylnie na rozlew krwi
powiedzia³a Beth.
Zgadza siê, siostro. Ale wyró¿nia co takiego, jak morder-
stwo. Biblia pe³na jest zabójstw i rzezi, i Pan rozumie, ¿e przemoc
zawsze bêdzie gociæ wród grzesznych. Jest trafny fragment w Ekle-
zjastesie:
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie
sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sa-
dzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas
leczenia Jest ich wiêcej, i wszystkie s¹ bardzo piêkne.
Dobrze mówisz, Pastorze. I cieszê siê, ¿e równie dobrze strzelasz.
Mam du¿¹ praktykê, siostro.
Mów mi Beth. Nigdy nie mia³am braci. Czy masz jakie na-
zwisko?
Pastor wystarczy. Podoba mi siê brzmienie twojego imienia.
To dobre imiê. Jeste mê¿atk¹?
By³am. Sean zmar³ w drodze. Ale s¹ ze mn¹ moje dzieci. Spo-
dziewam siê, ¿e ju¿ pi¹. Lepiej dla nich, cholera, ¿eby tak by³o.
Kluczyli miêdzy namiotami i wozami, póki nie dotarli do obo-
zowiska McAdamów. Ogieñ ledwo siê ¿arzy³, a dzieci spa³y w ko-
cach obok kó³ wozu. Wo³y, wyprowadzone na ³¹kê, pas³y siê z innym
byd³em. Beth podsyci³a ogieñ.
Napijesz siê ze mn¹ herbaty, Pastorze? Zawsze wypijam ku-
bek przed snem.
Dziêkujê. Pastor usiad³ w kucki przy ogniu.
Beth zagotowa³a wodê, doda³a zió³ i cukru, rozla³a wywar do
dwóch glinianych kubków.
Przybywasz z daleka? zapyta³a.
Z bardzo daleka. Us³ysza³em, jak Bóg mnie przyzywa, i od-
powiedzia³em na wezwanie. A ty? Dok¹d zmierzasz?
Zostanê w dolinie. Mam zamiar wydzier¿awiæ kawa³ek ziemi
od meneera Scayse, za³o¿yæ farmê. Mam trochê kukurydzy i innych
nasion.
Ciê¿ka praca jak na samotn¹ kobietê.
87
Nie bêdê d³ugo sama, Pastorze. To nie w moim stylu.
Owszem, daje siê to zauwa¿yæ powiedzia³ bez cienia zak³opo-
tania. Przy okazji, gdzie taka czaruj¹ca m³oda matka nauczy³a siê ude-
rzania lewym hakiem? To by³ wymienity cios, poparty mas¹ cia³a.
Mój m¹¿, Sean, by³ piêciarzem. On mnie tego nauczy³. I wie-
lu innych rzeczy.
By³ szczêliwym cz³owiekiem, Beth.
On nie ¿yje, Pastorze.
Wielu ludzi prze¿ywa ¿ycie nie spotykaj¹c kobiety podobnej
do ciebie. Oni, jak s¹dzê, s¹ tymi nieszczêliwymi. No, na mnie pora.
¯yczê ci dobrej nocy. Wsta³ i uk³oni³ siê.
Zajd jeszcze kiedy, Pastorze. Zawsze bêdziesz mile widziany.
Mi³o to s³yszeæ. Mam nadziejê, ¿e zobaczymy ciê w nowym
kociele.
Pod warunkiem, ¿e bêd¹ pieni. Lubiê piewaæ.
Bêdziemy mieli pieni specjalnie dla ciebie powiedzia³ i od-
szed³ w mrok.
Przed pewien czas Beth siedzia³a przy wygasaj¹cym ogniu. Pa-
stor by³ silnym cz³owiekiem, no i nadzwyczaj przystojnym, z tymi
krêconymi rudymi w³osami i swobodnym umiechem. Jednak mia³
w sobie co, co j¹ niepokoi³o, i zastanawia³a siê nad przyczyn¹, pró-
buj¹c zdusiæ niepokój. Fizycznie by³ atrakcyjny, lecz stale towarzy-
sz¹ce mu napiêcie budzi³o jej czujnoæ. Jej myli powêdrowa³y do
Jona Shannowa. Podobni ludzie, a jednak zdecydowanie ró¿ni. Jak
grzmot i b³yskawica. Obydwoma targa³y wewnêtrzne burze, ale Shan-
now by³ wiadom mrocznej strony swojej natury. Nie by³a pewna,
czy Pastor te¿.
Beth zdjê³a d³ug¹ we³nian¹ spódnicê i bia³¹ bluzkê, umy³a siê
w zimnej wodzie. Za³o¿y³a d³ug¹ do kostek koszulê nocn¹ i wsunê³a
siê pod koce. Siêgnê³a pod poduszkê, po³o¿y³a d³oñ na orzechowej
rêkojeci pistoletu.
I zasnê³a.
Tej nocy mia³y miejsce dwa zabójstwa i gwa³t na kobiecie za szu-
lerni¹ we wschodniej czêci miasta. Shannow siedzia³ w k¹cie d³ugie-
go szynku, popijaj¹c bakera i przys³uchuj¹c siê pogawêdkom. Wygl¹-
da³o na to, ¿e Pastor zabi³ cz³owieka, który zaatakowa³ kobietê, ale
druga strzelanina pozostawa³a tajemnic¹ wyj¹wszy fakt, ¿e zabity
wygra³ du¿¹ sumê w szulerni prowadzonej przez niejakiego Webbera.
88
Shannow widywa³ to wszystko ju¿ wczeniej: szulerzy, z³odzie-
je i bandyci zbierali siê w ka¿dej osadzie, w której nie obowi¹zywa-
³o prawo. Zastanawia³ siê, czy praworz¹dni obywatele kiedykolwiek
siê naucz¹ z nimi postêpowaæ. W Dolinie Pielgrzymiej mieszka³o
oko³o dwóch tysiêcy ludzi, w tym nie wiêcej, jak stu opryszków. A jed-
nak oni dumnie paradowali ulicami miasteczka, a przyzwoici ludzie
schodzili im z drogi. Wbi³ pe³ne rozgoryczenia spojrzenie w resztê
czarnego napoju. Wiedzia³, ¿e kusi go, by przeci¹æ wrzód na ciele tej
spo³ecznoci, obaliæ ten bastion bezbo¿nych i wykorzeniæ z³o. A jed-
nak nie chcia³ tego robiæ.
Ju¿ nie przecinam wrzodów. Tak powiedzia³ Borisowi Haimu-
towi. I by³o to prawd¹. Nagrod¹ nieodmiennie by³o odrzucenie i po-
garda. Zawsze zaczyna³o siê od wielkich s³ów i obietnic. Proszê nam
pomóc, panie Shannow, Potrzebujemy pana, panie Shannow,
Dobra robota, panie Shannow, To da im nauczkê, proszê pana.
A potem Ale czy musia³ pan byæ taki gwa³towny, Shannow? Czy
rozlew krwi jest konieczny? Kiedy ruszasz pan w drogê?
Doæ tego. Jeli miasto toczy choroba, to jest ona problemem
tych, którzy tu mieszkaj¹, którzy chc¹ tu pracowaæ, wychowaæ dzie-
ci. To do nich nale¿y zaprowadzenie porz¹dku we w³asnym domu.
Tyle powiedzia³ kupcom, Brisleyowi i Fennerowi, którzy czeka-
li na niego tego dnia rano. Brisley, t³usty i towarzyski, wychwala³
cnoty mieszkañców, wadami obci¹¿aj¹c ludzi pokroju Scaysego
i Webbera.
S¹ nie lepsi od zbójców, proszê pana. S³owo dajê, ludzie Scay-
sego s¹ bezczelni i le wychowani. A co do Webbera, ten cz³owiek
jest z³odziejem i zabójc¹. Cztery razy w zesz³ym miesi¹cu ludzie,
którzy wygrali wiêksze sumy, zginêli niedaleko jego przybytku. I za-
bi³ dwóch innych w bitwie na pistolety z powodu oskar¿enia o szu-
lerkê. To nie do zniesienia, proszê pana.
W takim razie zróbcie co z tym poradzi³ Shannow.
W³anie robimy wtr¹ci³ Fenner, ciemnooki m³ody cz³owiek
o szczup³ej budowie cia³a. Przyszlimy do pana.
Ja nie jestem wam potrzebny. Zbierzcie dwudziestu ludzi. Id-
cie do Webbera. Zamknijcie szulerniê. Ka¿cie mu wynieæ siê z mia-
sta.
Jego ludzie to bandyci i ³otry powiedzia³ Brisley, wyciera-
j¹c pot z twarzy. ¯yj¹ z przemocy. My jestemy kupcami.
Macie broñ zauwa¿y³ Shannow. Nawet kupiec umie po-
ci¹gn¹æ za spust.
89
Z ca³ym szacunkiem, proszê pana zacz¹³ Fenner zabicie
cz³owieka z zimn¹ krwi¹ wymaga pewnych predyspozycji. Poza
tym, nie wiem, czy zabijanie bêdzie konieczne. Mam nadziejê, ¿e
nie. Ale z pewnoci¹ cz³owiekowi o pañskiej reputacji nie sprawi trud-
noci rozprawienie siê z bandziorami, prawda?
Z zimn¹ krwi¹, meneer? zapyta³ Shannow. Ja nie pod-
chodzê do tego w ten sposób. Nie jestem ani zawodowym zabójc¹,
ani szlachetnym rozbójnikiem. Zabici przeze mnie ludzie przewa¿-
nie ginêli przy próbie zadania mi mierci. Reszta z w³asnej woli
atakowa³a innych. Jednak takie argumenty w obecnych okoliczno-
ciach s¹ pozbawione znaczenia. Nie mam ¿yczenia zapraszaæ tu
siedmiu diab³ów.
Nie bardzo rozumiem, proszê pana powiedzia³ Fenner.
Radzê poczytaæ Bibliê, meneer. A teraz zostawcie mnie
w spokoju.
Shannow dopi³ bakera i wróci³ do pokoju. Przez chwilê rozmy-
la³ o problemie, jaki stanowi³ mur, ale niebawem twarz Beth McA-
dam przys³oni³a wszystko inne.
Jeste g³upcem, Shannow zgani³ siê g³ono. Pokochanie
Donny Taybard by³o b³êdem, który ju¿ od¿a³owa³. Ale g³upot¹ naj-
gorszego rodzaju by³oby dopuszczenie, by nastêpna kobieta znala-
z³a miejsce w jego sercu.
Przepêdzi³ j¹ z myli i otworzy³ Bibliê na Ewangelii w. Mate-
usza.
Gdy duch nieczysty opuci cz³owieka, b³¹ka siê po miejscach
bezwodnych, szukaj¹c spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi:
Wrócê do swego domu, sk¹d wyszed³em; a przyszed³szy zastaje
go niezajêtym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze
z sob¹ siedmiu innych duchów, z³oliwszych ni¿ on sam; wchodz¹
i mieszkaj¹ tam. I staje siê póniejszy stan owego cz³owieka gorszy,
ni¿ by³ poprzedni.
Jak czêsto Cz³owiek Jeruzalem dostrzega³ prawdê tych s³ów?
W Allionie, Cantastay, Berkalinie i dziesi¹tkach innych osad. Ban-
dyci uciekali przed nim albo zostali pochowani z jego powodu. A po-
tem on jecha³ dalej, a z³o powraca³o. Daniel Cade zawita³ do Allionu
dwa tygodnie po jego odjedzie i zrówna³ miasto z ziemi¹.
Tutaj bêdzie inaczej, zadecydowa³.
W Dolinie Pielgrzymiej Cz³owiek Jeruzalem by³ tylko obserwa-
torem.
90
Rozdzia³ piêtnasty
Z
awody strzeleckie znacznie uszczupli³y zapas nabojów do pisto-
letów Piekielników. Zosta³o ich dwadziecia trzy, ³¹cznie z dzie-
siêcioma w bêbenkach broni. Dolina Pielgrzymia che³pi³a siê jedy-
nym rusznikarzem i Shannow wybra³ siê do jego ma³ego warsztatu
we wschodniej czêci miasta. By³ to w¹ski budyneczek owietlony
latarniami. ciana naprzeciwko wejcia obwieszona by³a broni¹ wsze-
lakiego rodzaju, od pistoletów ska³kowych po wielostrza³owe strzel-
by kapiszonowe, gar³acze o lejkowatych lufach i smuk³¹, grawita-
cyjnie ³adowan¹ broñ z kolbami z orzechowego drewna. Ale pistole-
tów takich, jak mia³ Shannow, nie by³o.
W³aciciel, niski, ³ysy staruszek powiedzia³, ¿e nazywa siê Gro-
ves. Shannow wyj¹³ pistolet i po³o¿y³ go na d³ugim kontuarze z po-
dwójnych desek, który odgradza³ rusznikarza od klientów. Groves
poci¹gn¹³ nosem i podniós³ broñ, otworzy³ zamek i wy³uska³ nabój.
Piekielnikowa powiedzia³. Na pó³nocy jest ich teraz mnó-
stwo. Mamy nadziejê na parê sztuk, ale s¹ okropnie drogie.
Potrzebne mi kule powiedzia³ Shannow. Mo¿esz je zrobiæ?
Nie mam k³opotu z formami ani z fulminianem, ale te mosiê¿-
ne ³uski? To nie bêdzie ³atwe, panie Shannow. Ani tanie.
Ale zrobiæ je mo¿esz?
Zostaw mi piêæ sztuk, na których popróbujê. Zrobiê, co w mojej
mocy. Kiedy wyje¿d¿asz?
Mia³em zamiar wyjechaæ dzisiaj.
Groves zamia³ siê.
Muszê mieæ co najmniej tydzieñ. Ile potrzebujesz?
Setka powinna wystarczyæ.
To bêdzie kosztowa³o piêædziesi¹t Bartów. Teraz wzi¹³bym
po³owê.
Wysoko sobie liczysz.
Taki te¿ jest poziom mojego rzemios³a.
Shannow da³ mu zaliczkê i wróci³ do hotelu, gdzie znalaz³ Maso-
na w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, drzemi¹cego w s³oñcu.
Potrzebny mi pokój jeszcze na tydzieñ.
Mason zamruga³ i wsta³.
Myla³em, ¿e ruszasz w drogê, meneer Shannow.
Tak, ale nie w tym tygodniu.
Rozumiem. Doskonale. Tydzieñ, za³atwione.
91
Shannow poszed³ do stajni i osiod³a³ ogiera. Stajenny umiech-
n¹³ siê do niego, a on pomacha³ mu rêk¹. Ruszy³ na po³udnie, w stro-
nê muru. Jecha³ dwie godziny przez soczyste pastwiska, a potem lasy
na wzgórzach. Widzia³ pas¹ce siê byd³o i stado antylop pod¹¿aj¹ce
wzd³u¿ strumienia. Mur by³ coraz bli¿ej. Ze szczytu wzgórza móg³
zajrzeæ za potê¿n¹ konstrukcjê. Wród falistych pagórków nie do-
strzeg³ ladu ¿ycia: ani byd³a, ani owiec, kóz czy jeleni. A jednak
ziemia, poroniêta bujn¹ zieleni¹, wygl¹da³a na ¿yzn¹. Ruszy³ w dó³
i przystan¹³ na stoku. Wyj¹³ z sakwy d³ug¹ lunetê. Od wschodu mur
rozp³ywa³ siê w b³êkitnej mgie³ce gór. Popatrzy³ na zachód. Jak da-
leko siêgn¹³ wzrokiem, mur ci¹gn¹³ siê na mile, jednolity, nie do zdo-
bycia. Skierowa³ szk³a lunety na partiê oddalon¹ o pó³ mili i zoba-
czy³ rozbite w pobli¿u obozowisko. Podjecha³ do budowli. Mur piê-
trzy³ siê wysoko nad jego g³ow¹; oceni³, ¿e ma ponad szeædziesi¹t
stóp. Zbudowany by³ z wielkich prostok¹tnych bloków o szerokoci
mniej wiêcej dziesiêciu stóp i ponad szeciu wysokoci.
Shannow zsiad³ z konia i zbli¿y³ siê do konstrukcji. Wyci¹gn¹³
nó¿ myliwski i spróbowa³ wsun¹æ ostrze miêdzy dwa bloki, ale by³y
dok³adnie dopasowane, bez ladu zaprawy. Bêd¹c jeszcze na wzgó-
rzu oszacowa³, ¿e mur ma co najmniej dziesiêæ stóp gruboci. Scho-
wa³ nó¿ i przesun¹³ palcami po g³azach, szukaj¹c szczelin, które
umo¿liwi³yby wspinaczkê. G³adk¹ powierzchniê urozmaica³y jedy-
nie porosty i, co ciekawe, muszle.
Skoczy³ na siod³o i ruszy³ na zachód, do obozowiska.
Boris Haimut cierpliwie ³upa³ kamieñ d³utem i m³otem. Na wi-
dok przybysza od³o¿y³ narzêdzia.
Fascynuj¹ce, prawda? powiedzia³, umiechaj¹c siê radonie.
Shannow omiót³ wzrokiem grupê ludzi, którzy nie przerywali
pracy. Z boku ujrza³ tych dwóch, którzy próbowali przepêdziæ go
z wykopalisk przy wraku statku; unikaj¹c jego spojrzenia, z zapa³em
t³ukli kamienie.
Poszed³ z Haimutem do obozu, gdzie warzono wielki gar bake-
ra. Uczony owin¹³ szmat¹ ucho garnka i nape³ni³ dwa kubki; jeden
poda³ Shannowowi.
Widzia³e kiedy co takiego? zapyta³. Shannow pokrêci³ g³o-
w¹. Ja te¿ nie. Nie ma okien, wie¿ i bram. Nie zosta³ wzniesiony
dla obrony; gdyby jaka armia chcia³a go pokonaæ, wystarczy³oby
zarzuciæ liny z hakami i wspi¹æ siê na szczyt. Nie ma blanków. Ni-
czego. Po prostu ogromna ciana. Spójrz na to. Wy³owi³ z kieszeni
lni¹c¹ muszlê, nieco wiêksz¹ od monety Barty.
92
Shannow obróci³ j¹ w palcach i podniós³ do wiat³a. W rowkach
mieni³y siê kolory: purpurowy, ¿ó³ty, b³êkitny i bia³y.
Jest bardzo ³adna.
Zgadza siê. Ale to morska muszla, panie Shannow. Ta kamienna
konstrukcja kiedy znajdowa³a siê w morzu.
Ta ca³a kraina kiedy le¿a³a pod wod¹ powiedzia³ Shannow.
Istnia³a tu cywilizacja, wielka cywilizacja. Ale morze podnios³o siê
i poch³onê³o j¹.
Mylisz, ¿e mur jest pami¹tk¹ Starego wiata?
Nie. Tereny Starego wiata w wiêkszej czêci nadal le¿¹ pod
wod¹. Kilka lat temu dowiedzia³em siê, ¿e ziemia przekrêci³a siê nie
raz, a dwukrotnie. Ludzie, którzy mieszkali za tym murem, zostali
unicestwieni tysi¹ce lat temu. Przypuszczam, ¿e sta³o siê to w czasie
potopu opisanego w Ksiêdze.
Sk¹d wiesz to wszystko?
Shannow przez chwilê chcia³ wyznaæ mu prawdê, ale zmieni³
zdanie. Jego wiarygodnoæ zosta³by wystawiona na szwank, gdyby
opowiedzia³, jak zmar³y przed wiekami król Atlantydy przyby³ mu
na ratunek w bitwie ze Stra¿nikami podczas Wojny Piekielników.
Przed dwoma laty natkn¹³em siê z przyjacielem na ruiny wiel-
kiego miasta. Wszêdzie sta³y pos¹gi, piêknie wyrzebione. Spotka-
³em tam uczonego, Samuela Archera. By³ wspania³ym cz³owiekiem,
silnym, a zarazem delikatnym. Bada³ te ruiny i inne im podobne od
wielu lat, i nawet uda³o mu siê odcyfrowaæ jêzyk staro¿ytnych. Mia-
sto zwa³o siê Balacris; l¹d znany by³ jako Atlantyda. Nauczy³em siê
du¿o od niego, zanim umar³.
Szkoda, ¿e nie ¿yje. Chcia³bym go poznaæ powiedzia³ Ha-
imut. Ja te¿ widzia³em napisy na z³otej folii. Ale gdyby spotkaæ
cz³owieka, który potrafi je odczytaæ Jak umar³?
Zosta³ zat³uczony na mieæ, bo nie chcia³ pracowaæ jak nie-
wolnik w kopalni srebra.
Haimut odwróci³ wzrok i napi³ siê bakera.
To nie jest przyjazny wiat, meneer Shannow. ¯yjemy w dziw-
nych czasach, walcz¹c o strzêpy wiedzy. Wszêdzie istniej¹ odizolo-
wane spo³ecznoci, nie ma centralnej w³adzy. Na dzikich ziemiach rz¹-
dz¹ bandyci, a osiedleñcy prowadz¹ wojny z rywalami. Nie ma poko-
ju. To najbardziej irytuj¹ce. Daleko na wschodzie le¿y kraj, gdzie
kobietom nie wolno pokazywaæ twarzy w miejscach publicznych,
a mê¿czyni, którzy przecz¹ Ksiêdze, s¹ paleni ¿ywcem. Na pó³nocy
s¹ ludy, wród których na porz¹dku dziennym jest sk³adanie dzieci
93
w ofierze. Zesz³ego roku odwiedzi³em tereny, gdzie kobietom nie wol-
no wychodziæ za m¹¿; s¹ one w³asnoci¹ mê¿czyzn i s³u¿¹ za rozp³o-
dowe ja³ówki ca³ej spo³ecznoci. Dok¹d by siê nie udaæ, wszêdzie jest
przemoc, mieræ i rz¹dy najsilniejszych. By³e w Rivervale?
Tak, kiedy tam mieszka³em.
Teraz to oaza spokoju. Rz¹dzi tam niejaki Daniel Cade. Za-
prowadzi³ prawo, dobre prawo, i rodziny mog¹ wychowywaæ dzieci
w pokoju i dobrobycie. Gdybymy wszyscy mogli znaleæ takie roz-
wi¹zanie! Mówisz, ¿e tam mieszka³e? Znasz Daniela Cadea?
Znam powiedzia³ Shannow. To mój brat.
Dobry Bo¿e! Nie wiedzia³em. S³ysza³em o tobie, oczywicie,
ale nikt nigdy nie wspomnia³, ¿e jestecie braæmi.
Nasze drogi rozesz³y siê w dzieciñstwie. Powiedz mi, co masz
zamiar tu osi¹gn¹æ?
Meneer Scayse pragnie przedostaæ siê na drug¹ stronê muru.
Prosi³ mnie, abym zbada³ mo¿liwoci. A ja potrzebujê pieniêdzy, ¿eby
wróciæ do domu.
Myla³em, ¿e nie jeste z niego zadowolony.
Racja. Jak wszyscy ludzie pragn¹cy w³adzy, jest wyj¹tkowo
samolubny. Ale nie staæ mnie na skrupu³y. I nie krzywdzê nikogo,
badaj¹c tê konstrukcjê.
Shannow dopi³ napój i podniós³ siê.
Zostaniesz na noc, meneer? zapyta³ Haimut. Przyjemnie
by³oby pogawêdziæ na dobrym poziomie.
Dziêkujê, nie. Mo¿e innym razem. Powiedz mi, co wiesz
o Scaysem?
Uczony wzruszy³ ramionami.
Niewiele. Przyby³ tutaj przed rokiem z mnóstwem monet i wiel-
kim stadem byd³a. Powiedzia³, ¿e pochodzi z dalekiej pó³nocy. Jest
bystrym cz³owiekiem.
Nie w¹tpiê zgodzi³ siê Shannow.
Shannow wróci³ do miasteczka przed zmrokiem. Zostawi³ ogie-
ra w stajni, zap³aci³ stajennemu za wyczyszczenie i nakarmienie zwie-
rzêcia, a potem ruszy³ do Weso³ego Pielgrzyma. Beth McAdam
umiechnê³a siê i wysz³a mu na spotkanie.
Nieczêsto ciê widujê, Shannow. Czy¿by jedzenie by³o marne?
Jest doskona³e. Jak ci siê wiedzie?
Nie mogê narzekaæ. A tobie?
94
W miarê odpar³ Shannow, wiadom wzrostu napiêcia. Dasz
mi co do zjedzenia? Co gor¹cego, jeli mo¿na.
Pewnie.
Usiad³ twarz¹ do drzwi i rozejrza³ siê po sali. By³o w niej omiu
klientów; wszyscy z rozmys³em unikali jego wzroku. Beth przynio-
s³a miskê gêstej polewki, kawa³ ciemnego pieczywa i ser. Shannow
jad³ powoli, myl¹c o zamówieniu bakera, ale w pewnej chwili przy-
pomnia³ sobie ostrze¿enie Haimuta. Wola³ nie ryzykowaæ uzale¿nie-
nia. Poprosi³ o szklankê wody.
Nic ci nie jest, Shannow? zapyta³a Beth, przystaj¹c przy jego
stole. Wydajesz siê trochê roztargniony.
Ogl¹da³em mur, szuka³em przejcia na drug¹ stronê. Wygl¹da
na to, ¿e bêdê musia³ siê wspi¹æ i dalej zmierzaæ pieszo. Nie lubiê
podró¿owaæ w ten sposób.
No to go objed. Na mi³oæ bosk¹, przecie¿ nie mo¿e opasy-
waæ ca³ego wiata.
To mog³oby zabraæ tygodnie.
A ty, jak wiadomo, nie jeste cz³owiekiem z nadmiarem czasu.
Umiechn¹³ siê do niej.
Przysi¹dziesz siê?
Nie mogê, pracujê. Ale jutro rano mam woln¹ godzinê w po-
³udnie. Wtedy mo¿esz przyjæ.
Mo¿e tak zrobiê.
Mo¿e w takim razie powiniene pomyleæ o wyczyszczeniu
p³aszcza i wypraniu ubrania. Cuchniesz kurzem i koñmi. A z t¹ bro-
d¹ wygl¹dasz jak Matuzalem.
Shannow z umiechem podrapa³ siê po szczêce.
Zobaczymy.
Wtedy wszed³ Alain Fenner. Zauwa¿y³ Shannowa.
Mogê siê przysi¹æ, meneer?
Myla³em, ¿e zakoñczylimy rozmowê burkn¹³ Shannow,
zirytowany przerwaniem pogawêdki z Beth.
Szukam jedynie porady.
Shannow wskaza³ krzes³o po drugiej stronie sto³u.
W czym mogê pomóc?
Fenner pochyli³ siê i zni¿y³ g³os do szeptu.
Zamierzamy dzi w nocy zamkn¹æ szulerniê Webbera. Jak
zasugerowa³e, bêdzie nas ca³a grupa Brisley, Broome i paru in-
nych. Ale ¿aden z nas nie umie stosowaæ przemocy. By³bym wdziêcz-
ny za parê wskazówek.
95
Shannow spojrza³ w jego otwart¹, szczer¹ twarz i zrozumia³, ¿e
polubi³ tego cz³owieka. Fenner nie by³ tchórzem.
Kto wyst¹pi w waszym imieniu? zapyta³.
Ja.
Zatem po tobie ten bezbo¿nik bêdzie spodziewa³ siê akcji.
Nie pozwól, by Webber czy ktokolwiek inny przej¹³ inicjatywê. Nie
wdawaj siê w dyskusje. Powiedz, co masz do powiedzenia, i zreali-
zuj to. Rozumiesz?
Chyba tak.
Ogranicz przemowê do minimum. Wejd, wyprowad Web-
bera i zamknij szulerniê. Jeli pojawi siê choæ lad oporu, zastrzel
kogo. Wytr¹æ zebranych z równowagi. Musisz mieæ pe³n¹ kontrolê
nad Webberem. On jest g³ow¹ wê¿a; jeli j¹ odr¹biesz, inni bêd¹ stali
i zastanawiali siê, co pocz¹æ, i w tym czasie odniesiesz zwyciêstwo.
Mo¿esz zaufaæ swoim ludziom?
Zaufaæ im? Jak to rozumiesz?
Potrafi¹ dochowaæ tajemnicy? Czy Webber bêdzie wiedzia³
o twoich planach przed rozpoczêciem akcji?
Nie s¹dzê.
Mam nadziejê, ¿e siê nie mylisz. Od tego zale¿y twoje ¿ycie.
Jeste ¿onaty?
Mam ¿onê i czterech synów.
Pomyl o nich, Fenner, kiedy bêdziesz wchodzi³ do szulerni.
Jeli pope³nisz b³¹d, oni za to zap³ac¹.
Nie mo¿e obejæ siê bez strzelaniny?
Mo¿e. Nie powiedzia³em, ¿e macie wpaæ tam w huku strza-
³ów. Próbujê ci powiedzieæ, jak utrzymaæ siê przy ¿yciu. Jeli Web-
ber zacznie gadaæ, a ty odpowiesz, jego ludzie zaczn¹ dochodziæ do
siebie, a twoich ogarnie wahanie. B¹d silny, szybki i zdecydowany.
¯adnych odcieni szaroci, meneer Fenner. Tylko czerñ i biel. Zwy-
ciêstwo albo klêska. ¯ycie lub mieræ.
Fenner odetchn¹³ g³êboko.
Spróbujê trzymaæ siê twoich rad. Dziêkujê za powiêcony mi czas.
To nic mnie nie kosztuje. Jeli zaczn¹ siê k³opoty, jeli choæ-
by bêdzie siê na to zanosi³o, zabij Webbera. Ale Shannow wie-
dzia³, ¿e Fenner tego nie zrobi, bowiem w chwili, gdy to powiedzia³,
oczy m³odego cz³owieka umknê³y w bok. Powodzenia, meneer.
Po jego odejciu Beth wróci³a do sto³u.
Jest dobrym cz³owiekiem powiedzia³a.
Ale byæ mo¿e nie po¿yje zbyt d³ugo.
96
Omiu uzbrojonych ludzi wkroczy³o do szulerni Webbera. Gra-
cze oblegali ponad dwadziecia sto³ów, w barze panowa³ t³ok. Web-
ber siedzia³ przy stoliku do gry w carnat, na ty³ach. Fenner poprowa-
dzi³ swoj¹ grupê prosto do niego.
Pójdziesz z nami, meneer Webber oznajmi³, wyci¹gaj¹c pi-
stolet i mierz¹c w pier w³aciciela.
Gdy zebrani zdali sobie sprawê, co siê dzieje, w sali zapad³a ci-
sza. Webber wsta³ i skrzy¿owa³ rêce na piersiach. By³ wysokim cz³o-
wiekiem, lekko oty³ym, ale potê¿nie zbudowanym; oczy mia³ czarne,
g³êboko osadzone. Umiechn¹³ siê do Fennera. B³ysnê³o z³oto. Zêby
po obu stronach siekaczy mia³ wytopione z tego cennego metalu.
A niby czemu, do diab³a, mia³bym to zrobiæ? zapyta³.
Fenner odci¹gn¹³ kurki pistoletu.
Bo inaczej bêdziesz martwy.
Czy to uczciwe? zagrzmia³ Webber. Co takiego zrobi³em?
Prowadzê dom gry. Nikogo nie zabi³em, chyba, ¿e w uczciwej walce.
Jeste z³odziejem i ³ajdakiem wtr¹ci³ Josiah Broome, wysu-
waj¹c siê do przodu dlatego zamykamy twoj¹ szulerniê.
Kto mie mówiæ, ¿e jestem z³odziejem? Niech wyst¹pi krzyk-
n¹³ Webber.
Fenner machn¹³, by Broome siê cofn¹³, ale ten par³ do przodu.
Ludzie, którzy u ciebie wygrali, nie ¿yj¹. Wypierasz siê odpo-
wiedzialnoci?
Czy to moja wina, meneer? Ten, kto wygrywa du¿o monet,
przyci¹ga uwagê wielu innych, pechowych, graczy.
Fenner rozejrza³ siê. T³um cofn¹³ siê, wokó³ nich stali ludzie
Webbera. Brisley poci³ siê obficie, a dwaj inni z jego grupy niespo-
kojnie przestêpowali z nogi na nogê. Pistolet Fennera znieruchomia³
na wysokoci piersi Webbera.
Albo pójdziesz z nami, meneer, albo narazisz siê na konse-
kwencje.
Zastrzelisz mnie? Zamordujesz mnie, meneer? A jakim to pra-
wem?
On on ma racjê, Alain szepn¹³ Broome. Nie przyszli-
my tutaj, by zabijaæ. Ale niech to bêdzie dla ciebie nauczk¹, Web-
ber! Nie cierpimy dalszej przemocy.
Trzêsê siê od stóp do g³ów, kuchciku. Teraz wszyscy od³ó¿cie broñ,
bo moi ludzie rozwal¹ was na kawa³eczki. Pistolet Bristleya zagrzecho-
ta³ na pod³odze, inne pod¹¿y³y jego ladem z wyj¹tkiem broni Alaina
Fennera. M³ody cz³owiek spojrza³ w oczy Webbera i obaj zrozumieli.
97
Ale Fenner nie by³ zabójc¹. Odbezpieczy³ pistolet i wrzuci³ go
g³êboko do pochwy na biodrze, a w tej samej chwili Webber strzeli³
mu dwa razy w pier. M³ody cz³owiek siêgn¹³ po broñ i opad³ na
kolana. Trzeci strza³ w mostek rzuci³ go na pod³ogê.
Emily wyszepta³. Krew rzuci³a mu siê z ust, cia³o zadrga-
³o konwulsyjnie.
Zabierzcie st¹d tego durnia rozkaza³ Webber. Gramy dalej.
Bristley z pomoc¹ innych wyci¹gn¹³ Fennera na ulicê. Gdy prze-
chodzili obok Wytchnienia Podró¿nych, Shannow siedzia³ na we-
randzie. Przyt³oczony wielkim smutkiem, wsta³ i podszed³ do grupy.
Po prostu go zastrzeli³ powiedzia³ Broome. Alain chowa³
pistolet, a Webber po prostu go zastrzeli³.
Shannow pochyli³ siê i dotkn¹³ szyi Fennera.
Nie ¿yje. Po³ó¿cie go.
Nie na ulicy zaprotestowa³ Broome.
Po³ó¿cie go! wybuchn¹³ Shannow. I czekajcie. Okry³
zw³oki p³aszczem, potem pomaszerowa³ szybko do szulerni. Wszed³
prosto do pokoju, w którym Webber pi³ i ¿artowa³ ze swymi ludmi.
Wyci¹gn¹³ pistolet, odci¹gn¹³ kurki i przycisn¹³ go do ust Webera.
Otwieraj gêbê! zawo³a³.
Webber zamruga³ i zobaczy³ wciek³oæ p³on¹c¹ w oczach Shan-
nowa. Otworzy³ usta i lufa wsunê³a siê miêdzy zêby.
Wstawaj!
Webber poderwa³ siê na nogi. Shannow wyprowadzi³ go na uli-
cê. Nie musia³ siê ogl¹daæ, aby wiedzieæ, ¿e wszyscy obecni id¹ za
nimi. Wieci rozesz³y siê po innych przybytkach i zebra³ siê t³um.
Webber cofa³ siê, niemal d³awiony luf¹ pistoletu. Nadal by³ uzbrojo-
ny, lecz trzyma³ rêce z daleka od broni. Shannow zatrzyma³ siê przy
zw³okach Alaina Fennera i obróci³ siê lekko, aby popatrzeæ na t³um.
Ten m³ody cz³owiek zaryzykowa³ ¿yciem dla wielu z was. I te-
raz le¿y martwy, jego ¿ona zosta³a wdow¹, a synowie stracili ojca.
Dlaczego? Poniewa¿ brakuje wam odwagi. Poniewa¿ pozwalacie,
by taki paso¿yt ¿erowa³ wród was bezkarnie. Ten cz³owiek zgin¹³
z powodu grzechu, jaki siê tutaj rozpleni³. Omiót³ wzrokiem ze-
branych. A jak mówi Ksiêga, grzech karany jest mierci¹!
Poci¹gn¹³ za spust. Mózg Webbera wyrwa³ siê z czaszki, cia³o
osunê³o siê na ziemiê, z poczernia³ych ust buchn¹³ ciemny ob³oczek
dymu. Zapad³o grobowe milczenie.
A teraz s³uchajcie! rykn¹³ Shannow. Znam wielu z was,
³ajdaki. Jeli o wicie bêdziecie jeszcze w Dolinie Pielgrzymiej,
7 Ostatni stra¿nik
98
zacznê na was polowaæ i têpiæ was jak robactwo. Mo¿ecie siedzieæ
przy niadaniu albo wylegiwaæ siê w ³ó¿ku, albo graæ spokojnie w car-
nat z przyjació³mi. Ale ja dosiêgnê was niczym gniew Boga. Ci, któ-
rzy s³ysz¹, niech to przemyl¹. Jutro czeka was mieræ.
Z t³umu wysun¹³ siê krêpy mê¿czyzna, z dwoma pistoletami za
pasem.
Mylisz, ¿e poradzisz sobie z nami wszystkimi? zawo³a³ butnie.
Pistolet Shannowa wypali³ i mia³ek pad³ z roztrzaskan¹ g³ow¹.
Nie ma co do tego w¹tpliwoci owiadczy³ Cz³owiek Jeru-
zalem. Jutro zaczynam polowanie.
Rozdzia³ szesnasty
Z
apad³a d³uga noc. Shannow siedzia³ w swoim pokoju, z pistole-
tami Piekielników na stole, z godn¹ zaufania broni¹ kapiszono-
w¹ w kaburach u boku. Wyczyci³ i prze³adowa³ stare pistolety; do
rewolwerów Piekielników mia³ tylko szesnacie sztuk amunicji, i gdy-
by noc okaza³a siê niespokojna, mog³oby jej zabrakn¹æ. Odsun¹³ krze-
s³o od okna i siedzia³ w g³êbi pokoju. Zwiniête poduszki pod kocem
imitowa³y jego cia³o. Cz³owiek Jeruzalem nie mia³ nic wiêcej do ro-
boty, jak tylko czekaæ na nieuniknione.
Gdy mija³a pierwsza godzina czuwania, us³ysza³ têtent koni wy-
je¿d¿aj¹cych z miasta. Nie wyjrza³ przez okno, aby je przeliczyæ.
Przynajmniej dwie trzecie bandziorów mia³o odjechaæ przed wi-
tem, ale to nie oni go niepokoili.
Siedzia³ w ciemnoci, ju¿ opanowany, obwiniaj¹c siê za mieræ
Fennera; w g³êbi duszy wiedzia³, ¿e m³ody cz³owiek nie prze¿yje,
a jednak pozwoli³ mu wst¹piæ w dolinê cienia.
Czy jestem stró¿em brata swego? Odpowied powinna brzmieæ:
tak. Wspomnia³ wstrz¹niête twarze, które otacza³y go, gdy pos³a³
Webbera do piek³a. Wiedzia³, co zobaczyli wiadkowie: szalony fa-
natyk znany wiatu jako Cz³owiek Jeruzalem rozprawi³ siê z kolejn¹
bezradn¹ ofiar¹. Zapomn¹, ¿e Webber bezlitonie zamordowa³ bied-
nego Alaina Fennera, ale bêd¹ pamiêtaæ, jak udrêczona ofiara sta³a
w blasku ksiê¿yca z luf¹ pistoletu w ustach.
I to samo mia³ zapamiêtaæ Shannow. To nie by³ dobry uczynek.
Mo¿e konieczny, ale na pewno nie szlachetny. By³ czas, kiedy Jon
99
Shannow stan¹³by naprzeciwko Webbera, wyprostowany i nieustra-
szony, i stoczy³ z nim pojedynek. Ale nie teraz. Powoli traci³ si³y,
stawa³ siê coraz wolniejszy. Zrozumia³ to doskonale, kiedy przygl¹-
da³ siê, jak Clem Steiner b³yskawicznie wyci¹ga pistolety i strzela do
rzuconego garnka. Kiedy, byæ mo¿e, Cz³owiek Jeruzalem móg³ po-
wtórzyæ taki wyczyn. Teraz ju¿ nie. Nawet w przybli¿eniu.
Deska skrzypnê³a na korytarzu. Shannow podniós³ pistolet. Us³y-
sza³ szmer otwieranych i zamykanych drzwi, cichutki jêk sprê¿yn pod
ciê¿arem siadaj¹cej na ³ó¿ku osoby. Odprê¿y³ siê, ale nie spuci³ kur-
ków.
Rivervale. Tam odmieni³o siê jego ¿ycie. Przeby³ dzikie krainy i zna-
laz³ siê w niepospolicie spokojnej osadzie. Tam pozna³ Donnê Taybard.
Jej m¹¿, Tomas ciela, zosta³ zamordowany, a jej samej grozi³o niebez-
pieczeñstwo. Shannow pomóg³ jej i zapa³a³ do niej mi³oci¹. Razem z Co-
nem Griffinem wyruszyli, aby rozpocz¹æ na nowo ¿ycie w wiecie bez
bandytów i zabójców. Griffin nazywa³ ten wiat Avalonem.
I co znaleli? Shannow zosta³ raniony przez ¯erców, dziwaczn¹
rasê kanibali, i uratowany przez wiêtego Karitasa, który ocala³ z Dru-
giego Potopu. Donna, przekonana, ¿e Shannow nie ¿yje, polubi³a
Griffina.
Wówczas co w Jonie Shannowie pêk³o i umar³o. Pamiêta³, jak
jego ojciec kiedy powiedzia³: Lepiej kochaæ i utraciæ, ni¿ nigdy
nie kochaæ. Ale to nie by³o prawd¹.
By³ du¿o bardziej zadowolony z siebie przed spotkaniem Don-
ny. Mo¿e nie szczêliwy, ale chocia¿ wiedzia³, kim i czym jest
Ciche kroki rozleg³y siê nad jego g³ow¹, na dachu.
Chodcie, niedoszli zabójcy. Jestem tutaj. Czekam. Us³ysza³
jêk napinaj¹cej siê liny i zobaczy³ obut¹ stopê, zsuwaj¹c¹ siê w pêtli
za oknem coraz ni¿ej i ni¿ej. Ukaza³ siê tu³ów. Mê¿czyzna trzyma³
siê liny lew¹ rêk¹; w prawej mia³ pistolet o d³ugiej lufie. Gdy zawis³
na wysokoci okna, wycelowa³ w ³ó¿ko i odda³ dwa strza³y. Jedno-
czenie do pokoju wpad³o dwóch innych.
Cz³owiek Jeruzalem zastrzeli³ obu z jednego pistoletu, nastêp-
nie skierowa³ drugi ku oknu i wypali³ w brzuch cz³owiekowi na li-
nie, który z wrzaskiem znikn¹³ z pola widzenia. Shannow uniós³
wysoko pistolet i strzeli³ trzy razy w sufit. Us³ysza³ krzyk; lina spa-
d³a na ziemiê, potem rozleg³ siê trzask, gdy cia³o zarwa³o deski
chodnika.
Zapad³a cisza. W pokoju cuchn¹³ dym, w powietrzu wisia³a mgie³-
ka spalonego prochu.
100
Z korytarza dobieg³y szeptane komendy, ale nic siê nie poruszy³o.
Shannow szybko za³adowa³ broñ ostatnimi nabojami.
Na korytarzu pad³y dwa strza³y. Kto wrzasn¹³, cia³o zadudni³o
na drewnianym podecie.
Hej, Shannow zawo³a³ Steiner. Tutaj czysto. Mogê wejæ?
Lepiej z pustymi rêkami poradzi³ Shannow.
Steiner przest¹pi³ zw³oki i wszed³ do pokoju.
Tam by³o tylko dwóch zameldowa³ z umiechem. Chole-
ra, z tob¹ ¿ycie jest ciekawsze. Wiesz, co najmniej trzydziestu ludzi
ju¿ opuci³o osadê. Czego bym nie da³ za tak¹ reputacjê!
Czemu mi pomog³e?
Do licha, Shannow, nie mog³em ryzykowaæ, ¿e zabije ciê kto
inny. Gdzie mia³bym znaleæ takiego przeciwnika?
Steiner stan¹³ przy oknie i zaci¹gn¹³ grub¹ kotarê. Zaskwiercza-
³a zapa³ka; lampa na stole rozb³ys³a.
Nie bêdziesz mia³ nic przeciwko, gdy wywlokê ich na kory-
tarz? Zaczynaj¹ zasmradzaæ pokój. Nie czekaj¹c na odpowied,
pochyli³ siê nad zw³okami. Obaj dostali w g³owê. Niele. Cholera,
ca³kiem niele! Z³apa³ za ko³nierz pierwszego mê¿czyznê i wyci¹-
gn¹³ go za drzwi.
Shannow siedzia³ i patrzy³, jak ch³opak pozbywa siê drugiego
trupa.
Hej, Mason! zawo³a³ Steiner. Przylesz tu parê osób, ¿eby
zabrali tê padlinê?
Wróci³ do pokoju i wpasowa³ wy³amane drzwi.
I co, Shannow, nie zamierzasz mi podziêkowaæ?
A niby za co?
Za sprz¹tniêcie tych dwóch na schodach. Co by beze mnie
zrobi³? Mieli ciê tu jak zwierzynê w potrzasku.
Dziêkujê powiedzia³ Shannow. A teraz móg³by odejæ.
Chcia³bym siê przespaæ.
Przyjæ do ciebie jutro, kiedy zacznie siê polowanie?
To nie bêdzie konieczne.
Cz³owieku, jeste szalony. Zosta³o dwudziestu, mo¿e trzydzie-
stu ludzi. Nie dasz rady im wszystkim.
Dobrej nocy, meneer Steiner.
Nastêpnego dnia rano, po trzygodzinnej drzemce, Jon Shannow
zszed³ na dó³ i przywo³a³ Masona.
101
Ka¿ komu znaleæ szóstkê dzieciaków, które umiej¹ czytaæ.
Niech je tu przyprowadzi.
Usiad³ przy stole z szecioma du¿ymi arkuszami papieru i la-
seczk¹ wêgla. Powoli i uwa¿nie wypisa³ na ka¿dej kartce wiadomoæ.
Kaza³ dzieciom odczytaæ j¹ na g³os, po czym rozes³a³ je po szu-
lerniach i knajpach we wschodniej czêci miasteczka, z poleceniem
wrêczenia pism w³acicielom. Wiadomoæ by³a prosta:
UWAGA
WSZYSCY NOSZ¥CY BROÑ NA TERENIE MIASTA
W DOLINIE PIELGRZYMIEJ UZNANI ZOSTAN¥ ZA ZBÓJ-
CÓW I WICHRZYCIELI, I JAKO TACY ZOSTAN¥ POTRAK-
TOWANI.
SHANNOW
Po odejciu dzieci Shannow czeka³ cierpliwie, uwalniaj¹c siê od
strachu i napiêcia. Mason przyniós³ mu kubek bakera i przysiad³ na-
przeciw niego.
Póki co, Shannow, pokój masz za darmo, tak samo jedzenie
i picie.
Mi³o z twojej strony, meneer.
Mason wzruszy³ ramionami.
Jeste przyzwoitym cz³owiekiem. Ale raczej nie zyskujesz
przyjació³.
Jestem tego wiadom. Shannow spojrza³ w chud¹ twarz
mê¿czyzny. Chyba nie zawsze by³e hotelarzem.
Mason umiechn¹³ siê lekko.
Przepêdzi³e mnie z Allionu, pakuj¹c mi kulê w ramiê. Kiedy
pada, boli jak wszyscy diabli.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Pamiêtam ciê; jedzi³e z Cadeem. Cieszê siê, ¿e znalaz³e
bardziej lukratywne zajêcie.
Cz³owiek siê starzeje. Wiêkszoæ z nas wziê³a siê za gociñ-
ce, bo zbójcy, nieurodzaje albo bogacze pozbawili nas naszych go-
spodarstw. Ale to nie jest ¿ycie. Tutaj mam ¿onê, dwie córki i dach
nad g³ow¹ Jadam regularne posi³ki, a zim¹ ogieñ w kominku odpê-
dza mróz. O co wiêcej mo¿na prosiæ?
wiête s³owa przyzna³ Shannow.
Co teraz zrobisz?
Zaczekam do po³udnia, a potem wykorzeniê pozosta³oci z³a.
102
To nie Allion, Shannow. Tam mia³e poparcie mieszkañców.
By³ komitet, a ochotnicy, wszyscy z dobrymi strzelbami, chronili
twoje ty³y. Tutaj taka akcja równa siê samobójstwu. Bêd¹ czekali na
ciebie w zau³kach albo strzel¹, gdy tylko poka¿esz siê na ulicy.
Da³em s³owo, meneer, a moje s³owo jest z ¿elaza.
Tak myla³em. Mason zebra³ siê do odejcia. Oby szczê-
cie ci dopisa³o.
Zwykle tak bywa powiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem.
Ze swojego miejsca widzia³ s³oñce, które powoli wspina³o siê
po niebie. Zanosi³o siê na piêkny dzieñ; nie mo¿na wybraæ lepszego
na mieræ. Dzieci wraca³y jedno po drugim. Shannow dawa³ ka¿de-
mu monetê, pytaj¹c, gdzie zostawi³y og³oszenia i jaka by³a reakcja.
W wiêkszoci przypadków odbiorcy odczytali je na g³os zebranym,
ale jeden po przeczytaniu podar³ pismo na kawa³ki. Ludzie ryknêli
miechem, zameldowa³ ma³y goniec.
Opisz to miejsce poprosi³ Shannow. Ch³opak wykona³ pole-
cenie. Widzia³e tam ludzi z pistoletami?
Tak. Jeden siedzia³ przy oknie z d³ug¹ strzelb¹ wycelowan¹
na ulicê. Dwaj stali na galeryjce, na prawo od drzwi. Mylê, ¿e jesz-
cze jeden chowa³ siê za beczkami przy szynkwasie.
Spostrzegawczy jeste, ma³y. Jak siê nazywasz?
Matthew Fenner, proszê pana.
Shannow spojrza³ w ciemne oczy ch³opca i zastanowi³ siê, dla-
czego wczeniej nie dostrzeg³ podobieñstwa.
Jak twoja matka?
Du¿o p³aka³a.
Shannow rozwi¹za³ sakiewkê, w której trzyma³ monety, i odli-
czy³ dwadziecia sztuk.
Daj to matce. Powiedz, ¿e jest mi przykro.
Nie jestemy biedni, proszê pana. Ale dziêkujê za pamiêæ.
Ch³opiec odwróci³ siê i wyszed³ z pokoju.
Dochodzi³o po³udnie. Shannow wrzuci³ monety z powrotem do
sakiewki.
Opuci³ Wytchnienie Podró¿nych drzwiami na ty³ach i skrêci³
w uliczkê, z broni¹ w pogotowiu. Uliczka by³a wyludniona. Przekrad³
siê za budynkami do szulerni opisanej przez ch³opca. Prowadzi³ j¹ Zeb
Maddox, a wed³ug Masona by³ on szybkim strzelcem: Cholera, niemal
tak dobrym jak Steiner. Nie dawa³bym mu drugiej szansy, Shannow.
Cz³owiek Jeruzalem zatrzyma³ siê przed w¹skim s³u¿bowym wej-
ciem na ty³ach, zaczerpn¹³ powietrza i nacisn¹³ klamkê. Usuwaj¹c siê
103
na bok, zobaczy³ plecy cz³owieka klêcz¹cego za stosem bary³ek. Inni
wlepiali oczy we frontowe drzwi. Shannow przesun¹³ siê bezg³onie
i trzasn¹³ pistoletem w kark klêcz¹cego. Mê¿czyzna zachwia³ siê z jê-
kiem. Shannow z³apa³ go za ko³nierz i po³o¿y³ na pod³odze.
W tej samej chwili kto zawo³a³:
Zeb, zbiera siê t³um.
Wysoki chudzielec w czarnej koszuli i skórzanych spodniach
wy³oni³ siê zza baru i podszed³ do drzwi. Z pochwy z wypolerowa-
nej skóry wystawa³a kociana rêkojeæ pistoletu o krótkiej lufie.
Z zewn¹trz dobieg³ g³os.
Wy tam, w rodku, s³uchajcie. Mówi Pastor. Wiemy, ¿e jeste-
cie uzbrojeni, a my jestemy gotowi wydaæ wam bitwê. Zastanówcie
siê dobrze. Jest nas czterdziestu, i kiedy przypucimy atak, dojdzie do
rzezi. Ci, których nie zabijemy, zostan¹ powieszeni. Proponujê od³o-
¿yæ broñ i wyjæ spokojnie do koni. Zaczekamy parê minut, ale gdy
bêdziemy zmuszeni wpaæ do rodka, zginiecie co do jednego.
Mamy siê wynosiæ, Zeb krzykn¹³ cz³owiek, którego Shan-
now nie móg³ zobaczyæ.
Nie zwiewam z takich wszawych miasteczek sykn¹³ Zeb
Maddox.
W takim razie zwiewaj przede mn¹ powiedzia³ Shannow,
wychodz¹c z pistoletem w d³oni.
Maddox odwróci³ siê powoli.
Wepchniesz mi ten pistolet w usta, Shannow, czy te¿ post¹-
pisz jak mê¿czyzna i zmierzysz siê ze mn¹ uczciwie?
Och, jak najbardziej. Shannow przybli¿y³ siê i wbi³ pistolet
w brzuch Maddoxa. Wyci¹gaj broñ i przygotuj j¹ do strza³u.
Do diab³a, o co chodzi?
Szybko. Teraz przycinij lufê do mojego brzucha. Maddox
wype³ni³ polecenie. Doskonale. Masz swoj¹ okazjê. Policzê do
trzech i obaj poci¹gniemy za spust wyszepta³ zimno Shannow.
Oszala³e. Obaj zginiemy.
Jeden Shannow zacz¹³ odliczaæ.
To wariactwo, Shannow! Oczy Maddoxa rozszerzy³ strach.
Dwa.
Nie! wrzasn¹³ Maddox. Rzuci³ pistolet i cofn¹³ siê chwiej-
nie, chowaj¹c twarz w d³oniach.
Cz³owiek Jeruzalem popatrzy³ na strzelców trwaj¹cych w pogo-
towiu.
¯ycie albo mieræ powiedzia³. Wybierajcie.
104
Pistolety zagrzechota³y na pod³odze. Shannow podszed³ do drzwi
i pokiwa³ Pastorowi i jego ludziom. By³ tam Broome. I Brisley.. i Ma-
son i Steiner. Obok nich sta³a Beth McAdam z pistoletem w d³oni.
Nikogo nie zabi³em oznajmi³. S¹ gotowi do odjazdu. Puæ-
cie ich. Odszed³ z pistoletem schowanym do kabury.
Shannow! krzyknê³a Beth. Cz³owiek Jeruzalem zawirowa³, gdy
Zeb Maddox odda³ strza³. Pocisk zbi³ go z nóg, w oczach mu siê zamgli-
³o, ale odpowiedzia³ ogniem. Maddox zgi¹³ siê we dwoje. Wyprostowa³
siê chwiejnie, grad kul oderwa³ go od ziemi i cisn¹³ do rodka szulerni.
Shannow podniós³ siê z trudem. Ledwo trzyma³ siê na nogach.
Krew sp³ywa³a mu po policzku. Pochyli³ siê po kapelusz
I poch³onê³a go ciemnoæ.
Jaskrawe wszechobecne kolory, razi³y go w oczy. Krew zalewa-
³a mu twarz. P³omienie zamigota³y na krañcach pola widzenia, i uj-
rza³ id¹c¹ ku niemu straszliw¹ bestiê, ze sznurem, który mia³ go za-
dusiæ. Strzeli³, stworzenie zachwia³o siê, lecz brnê³o dalej, brocz¹c
krwi¹ z zadanych ran. Strzeli³ drugi raz. I znowu. Bestia zbli¿a³a siê,
wreszcie opad³a przed nim na kolana, rozwar³a szponiaste ³apy.
Dlaczego? wyszepta³a.
Shannow zobaczy³ teraz, ¿e stwór niós³ nie linê, a banda¿.
Dlaczego mnie zabi³e? Chcia³em ci pomóc.
Wybacz wyszepta³ Shannow. Stwór znikn¹³, a on wsta³ i wy-
szed³ z jaskini. Na niebie, przera¿aj¹cy swoim ogromem, wisia³ Miecz
Boga, otoczony krzy¿ami w ró¿nych kolorach zielonym, bia³ym,
b³êkitnym. Poni¿ej le¿a³o miasto têtni¹ce ¿yciem: wielkie, koliste
miasto otoczone murami z bia³ego kamienia i g³êbok¹ fos¹, z por-
tem pe³nym drewnianych statków z rzêdami wiose³.
Do Shannowa zbli¿y³a siê piêkna kobieta o w³osach barwy p³o-
mienia.
Pomogê ci powiedzia³a ale w jej d³oni b³ysn¹³ nó¿.
Shannow cofn¹³ siê.
Daj mi spokój.
Zbli¿y³a siê, a nó¿ powêdrowa³ w górê, aby zaton¹æ w jego pier-
siach. Spowi³a go ciemnoæ. Potem zabrzmia³ og³uszaj¹cy ryk
i Shannow przebudzi³ siê.
Siedzia³ w ma³ym fotelu, otoczony kryszta³em oprawionym
w stal. Na g³owie mia³ dopasowany he³m ze skóry. G³osy szepta³y do
jego ucha.
105
Wie¿a, sytuacja awaryjna. Zeszlimy z kursu. Nie widzimy
ziemi Powtarzam Nie widzimy ziemi.
Shannow przechyli³ siê i wyjrza³ przez kryszta³owe okno. Dale-
ko w dole rozpociera³ siê ocean. Obejrza³ siê. Siedzia³ w metalo-
wym krzy¿u, zawieszony w powietrzu pod chmurami, które przemy-
ka³y z osza³amiaj¹c¹ prêdkoci¹.
Jaka jest wasza pozycja, dowódco eskadry? zapyta³ inny glos.
Wie¿a, nie jestemy pewni. Nie wiemy, gdzie jestemy Zgu-
bilimy siê
We kurs na zachód.
Nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszystko idzie le dziwnie
nie jestemy pewni kierunku, nawet ocean nie jest taki, jak powinien
Krzy¿ zacz¹³ gwa³townie dygotaæ. Shannow wlepi³ oczy w okno.
Wydawa³o siê, ¿e niebo i morze stapiaj¹ siê w jednoæ. Potem niebo
za oknem zniknê³o, ciemnoæ po³knê³a krzy¿. Shannow wrzasn¹³
Wszystko w porz¹dku, Shannow. Uspokój siê. Ju¿ dobrze.
Otworzy³ oczy i zobaczy³ twarz Beth McAdam. Spróbowa³ po-
ruszyæ g³ow¹, ale okropny ból przeszy³ mu skroñ. Jêkn¹³.
Beth po³o¿y³a wilgotny rêcznik na jego czole.
Nic ci nie jest, Shannow. Odwraca³e siê, gdy trafi³a ciê kula.
Nie przebi³a czaszki, ale niele ci przywali³a. Odpoczywaj.
Maddox? wyszepta³.
Nie ¿yje. Zastrzelilimy drania, a innych powiesilimy. Teraz
mamy komitet, który patroluje miasto. Bandyci odeszli.
Wróc¹. Zawsze wracaj¹.
Wystarczy z³a na jeden dzieñ odezwa³ siê kto inny.
To ty, Pastorze?
Tak. Przyby³y pochyli³ siê nad rannym. Nie musisz siê
przejmowaæ, Shannow. W miecie panuje spokój.
Shannow zasn¹³. Tym razem nic mu siê nie ni³o.
Rozdzia³ siedemnasty
W
idzê, ¿e masz dwie Biblie. Pastor usiad³ przy ³ó¿ku Shannowa
z ksiêgami w d³oniach. Jedna ci nie wystarcza?
106
Shannow, z obanda¿owan¹ g³ow¹ i podpuchniêtym okiem, siê-
gn¹³ po pierwsz¹ Bibliê.
Ta towarzyszy mi od wielu lat. Zesz³ego roku pewna kobieta
da³a mi drug¹; tu jêzyk jest du¿o prostszy. Brakuje mu dostojeñstwa,
ale wiele ustêpów ³atwiej mi zrozumieæ.
Ja nie mam k³opotów ze zrozumieniem stwierdzi³ Pastor.
Od pocz¹tku do koñca obowi¹zuje jedno: prawo boskie jest absolut-
ne. Przestrzegaj go, a dost¹pisz ³aski na tym i na tamtym wiecie.
Zaprzyj siê go, a umrzesz marnie.
Shannow opad³ na poduszki. Zawsze podchodzi³ z rezerw¹ do
ludzi, którzy twierdzili, ¿e zrozumieli Wszechmog¹cego, a jednak
Pastor by³ dobrym towarzyszem, na przemian dowcipnym i filozo-
ficznym; mia³ aktywny umys³ i dobrze siê z nim dyskutowa³o.
Dziêki jego obecnoci przymusowy odpoczynek sta³ siê mniej
uci¹¿liwy.
Jak postêpuje budowa kocio³a? zapyta³ Shannow.
Mój synu Pastor umiechn¹³ siê szeroko to zakrawa na
cud. Co dnia dziesi¹tki braci ochoczo przystêpuj¹ do pracy. Nigdy
nie widzia³e takiego zapa³u.
Czy¿by mia³o to co wspólnego z Komitetem? Beth wspomnia-
³a mi, ¿e wszyscy niegodziwcy maj¹ teraz wybór: albo praca na rzecz
kocio³a, albo szubienica.
Pastor rozemia³ siê.
Wiara bez pracy jest martwa. Ci szczêliwi niegodziwcy
znajduj¹ Boga poprzez swoje trudy. I tylko trzem zaproponowano
wybór. Jeden okaza³ siê zrêcznym ciel¹, inni rozwijaj¹ podobne
umiejêtnoci. Jednak w wiêkszoci przy budowie pracuj¹ mieszkañ-
cy miasteczka. Kiedy wydobrzejesz, musisz przyjæ i wys³uchaæ
mojego kazania. Chocia¿ sam je wyg³aszam, za ka¿dym razem pory-
wa mnie ich duch.
Shannow umiechn¹³ siê.
Gdzie¿ pokora, Pastorze?
Jestem niepomiernie dumny ze swojej pokory, Shannow.
Shannow zaniós³ siê miechem.
Nie wiem, co o tobie s¹dziæ, ale cieszê siê z twojego towarzy-
stwa.
Nie pojmujê twojej rozterki rzek³ powa¿nie Pastor. Jestem
taki, jakim mnie widzisz, s³ug¹ Wszechmog¹cego. Pragnê doczekaæ
ziszczenia Jego planu.
Jego planu? Jakiego?
107
Nowe Jeruzalem, Shannow, zstêpuje w chwale z niebios. A se-
kret le¿y tutaj, w krainach po³udnia. Rozejrzyj siê po wiecie. Nadal
jest piêkny, ale brakuje w nim spójnoci. Szukamy Boga na setki spo-
sobów w tysi¹cach ró¿nych miejsc. Musimy zebraæ siê, pracowaæ
razem, razem budowaæ. Musimy ustanowiæ prawa, które niczym ¿e-
lazo spoj¹ ziemiê od oceanu po ocean. Ale najpierw musimy zoba-
czyæ wype³nienie objawienia.
Niepokój Shannowa zwiêkszy³ siê.
Myla³em, ¿e to ju¿ siê sta³o. Czy¿ nie mówi ono o straszli-
wych katastrofach, o kataklizmach, które unicestwi¹ wiêksz¹ czêæ
ludzkoci?
Ja mówiê o Mieczu Boga, Shannow. Pan zes³a³ go, aby omiót³
ziemiê niczym kosa, jednak do tego nie dosz³o. A dlaczego? Bo znaj-
duje siê nad nieczystym miejscem, zaludnionym przez bestie Szata-
na i Nierz¹dnicy Babilonu.
Chyba zaczynam rozumieæ, Pastorze rzek³ Shannow ze zmê-
czeniem. Pragniesz zniszczyæ bestiê, powoduj¹c upadek Nierz¹d-
nicy? Tak?
Có¿ innego mia³by zrobiæ bogobojny cz³owiek, Shannow? Czy
ty nie chcesz zobaczyæ, jak dope³nia siê dzie³o Pana?
Nie wierzê w jego wype³nienie po przez rze.
Pastor potrz¹sn¹³ g³ow¹, a oczy rozszerzy³y mu siê z niedowie-
rzania.
Jak ty mo¿esz to mówiæ? Twoje pistolety owiane s¹ legend¹,
a trupy znacz¹ drogê twego ¿ycia. Myla³em, ¿e jeste dobrze oczyta-
ny, Shannow. Nie pamiêtasz miasta Aj i kl¹twy rzuconej przez Boga
na pogan? Ani jeden mê¿czyzna, ani kobieta, ani dziecko nie osta³o siê
przy ¿yciu, nie uchowa³ siê nikt sporód wyznawców Molocha.
S³ysza³em ju¿ wczeniej ten argument z ust króla Piekielni-
ków, który czci³ Szatana. Gdzie s³owa o mi³oci, Pastorze?
Mi³oæ jest dla wybranych, stworzonych na podobieñstwo
Boga Wszechmog¹cego. On uczyni³ cz³owieka, i on uczyni³ bestie
na ziemi. Tylko Lucyfer mia³ czelnoæ przemieniæ bestie w ludzi.
Szybko dokonujesz s¹dów, choæ nie musz¹ one byæ trafne.
Pastor wsta³.
Mo¿e masz racjê, bowiem wygl¹da na to, ¿e ciebie le os¹dzi-
³em. Uzna³em ciê za wojownika w sprawie Boga, ale jest w tobie
s³aboæ, Shannow, zw¹tpienie.
Otworzy³y siê drzwi. Wesz³a Beth z dzbankiem i tac¹ pe³n¹ kro-
mek ciemnego chleba z serem. Pastor z przyjaznym umiechem ust¹pi³
108
jej z drogi i wyszed³ bez po¿egnania. Beth postawi³a tacê i usiad³a
przy ³ó¿ku.
Czy¿bym czu³a z³oæ wisz¹c¹ w powietrzu? zagadnê³a.
Shannow wzruszy³ ramionami.
To cz³owiek opêtany marzeniem, którego ja nie podzielam.
Uj¹³ jej rêkê. By³a dla mnie mi³a, Beth McAdam, i jestem ci
wdziêczny. Rozumiem, ¿e to ty posz³a do Pastora i nak³oni³a go do
utworzenia komitetu, który przyby³ mi z pomoc¹.
To nic wielkiego, Shannow. Miastu potrzebne by³y generalne
porz¹dki, a ludzie pokroju Brooma przez ca³y rok nic tylko dyskuto-
waliby na temat etyki bezporedniego dzia³ania.
A jednak, o ile mnie pamiêæ nie myli, on te¿ tam by³.
Nie brakuje mu odwagi, tylko zdrowego rozs¹dku. Jak twoja
g³owa?
Lepiej. Jest jeden ma³y problem. Zrobisz co dla mnie? Mo-
g³aby przynieæ mi brzytwê i myd³o?
Zrobiê co lepszego, Cz³owieku Jeruzalem. Sama ciê ogolê.
Od dawna chcê zobaczyæ twarz, jaka kryje siê pod t¹ brod¹.
Wróci³a ze sztywnym pêdzlem z borsuczej sierci i brzytw¹ po-
¿yczon¹ od Masona, kostk¹ myd³a i misk¹ gor¹cej wody. Shannow
le¿a³ z zamkniêtymi oczyma, gdy Beth namydla³a mu brodê. Czu³
ch³ód brzytwy na policzku, gdy wprawnie goli³a zarost. Wreszcie
wytar³a mu twarz z piany i poda³a rêcznik. Umiechn¹³ siê do niej.
I co widzisz?
Jeste niebrzydki, Shannow, ale w konkursie piêknoci by nie
zwyciê¿y³. A teraz zjedz obiad. Zajrzê do ciebie wieczorem.
Nie odchod, Beth. Zostañ jeszcze chwilê. Wyci¹gn¹³ rêkê
i z³apa³ j¹ za ramiê.
Mam pracê, Shannow.
Tak, tak. Oczywicie. Wybacz.
Zmusi³a siê do umiechu i wysz³a z pokoju. Na korytarzu przy-
stanê³a i przypomnia³a sobie jego oczy w chwili, gdy prosi³ j¹ o po-
zostanie.
Nie b¹d g³upia, Beth przykaza³a sobie g³ono. Dlaczego
nie? Masz jeszcze godzinê wolnego.
Okrêci³a siê na piêcie, otworzy³a drzwi i wróci³a do pokoju. Jej
rêka podnios³a siê do guzików bluzki.
Nie dopatruj siê w tym zbyt wiele, Shannow wyszepta³a,
zrzucaj¹c spódnicê i wsuwaj¹c siê do jego ³ó¿ka.
109
Dla Beth McAdam to by³o objawienie. D³ugo le¿a³a u boku pi¹-
cego Shannowa, rozgrzana i cudownie odprê¿ona. By³a zdumiona
jego brakiem dowiadczenia i pe³n¹ wdziêku biernoci¹, z jak¹ pod-
dawa³ siê jej pieszczotom. Mê¿czyni nie byli jej obcy i cieszy³a siê
nimi na d³ugo przed tym, zanim pozna³a i uwiod³a Seana McAdama.
Nauczy³a siê, ¿e wszyscy podnieceni faceci zachowuj¹ siê podobnie:
macaj¹, ob³apiaj¹, a potem wpadaj¹ w rytmiczne szaleñstwo. Shan-
now by³ inny
Wzi¹³ j¹ w ramiona i g³adzi³ jej ramiona i plecy. To do niej nale-
¿a³a inicjatywa. Cz³owiek Jeruzalem przebojowo radzi³ sobie w nie-
bezpiecznych sytuacjach, ale w ramionach kobiety by³ zupe³nie nie-
dowiadczony i zaskakuj¹co delikatny.
Beth wysunê³a siê z ³ó¿ka. Shannow przebudzi³ siê w jednej chwili.
Idziesz? zapyta³.
Tak. Dobrze spa³e?
Cudownie. Wrócisz wieczorem?
Nie powiedzia³a zdecydowanie. Muszê zaj¹æ siê dzieæmi.
Dziêkujê, Beth.
Nie dziêkuj warknê³a. Ubra³a siê spiesznie i przegarnê³a
palcami jasne w³osy. Zatrzyma³a siê przy drzwiach. Z iloma kobie-
tami sypia³e, Shannow?
Z dwiema odpar³ bez ladu za¿enowania.
Przesz³a przez ulicê do Weso³ego Pielgrzyma, gdzie czeka³
Broome. By³ czerwony ze z³oci.
Powiedzia³a godzina, frey McAdam, a minê³y dwie. Ja tracê
klientów, ty stracisz zarobki.
Cokolwiek postanowisz, meneer. Minê³a go i zajê³a siê na-
czyniami czekaj¹cymi na umycie. W jadalni siedzia³o dwóch klien-
tów, obaj koñczyli posi³ki. Beth zanios³a talerze na podwórko i umy-
³a je wod¹ z g³êbokiej studni. Kiedy wróci³a, Pielgrzym by³ pusty.
Broome przybli¿y³ siê do niej.
Przepraszam, ponios³o mnie. Wiem, ¿e on jest ranny i potrze-
buje opieki. Dostaniesz swoje pieni¹dze. Zastanawia³em siê czy
nie zechcia³aby odwiedziæ mnie dzi wieczorem.
W jakim celu, meneer?
Aby porozmawiaæ przek¹siæ co poznaæ siê wzajemnie.
Wa¿ne, by ludzie pracuj¹cy razem dobrze siê rozumieli.
Spojrza³a w jego szczup³¹ twarz i wyczyta³a w oczach podniecenie.
Niestety, meneer. Spotykam siê dzi z meneerem Scayse, aby
porozmawiaæ o interesach.
110
Dzier¿awa ziemi, wiem powiedzia³, a jego oczy pociemnia-
³y. Proszê mnie le nie zrozumieæ, frey McAdam. Meneer Scayse
rozmawia³ ze mn¹, poniewa¿ wie, ¿e ciê znam. Powiedzia³em mu, ¿e
moim zdaniem jeste uczciwa i pracowita. Ale czy naprawdê chcesz
wieæ samotne ¿ycie na farmie?
Chcê mieæ dom, meneer.
Tak, tak.
Odgad³a, ¿e zamierza z³o¿yæ jej propozycjê, i uprzedzi³a go.
Muszê wracaæ do pracy. Minê³a go i zniknê³a na ty³ach bu-
dynku.
Tego wieczora s³u¿¹cy przeprowadzi³ j¹ przez amfiladê poko-
jów, jakie Scayse wynaj¹³ na sta³e w Wytchnieniu Podró¿nych.
Wreszcie znalaz³a siê w obszernym pomieszczeniu z wielkim komin-
kiem, w którym weso³o trzaska³ ogieñ. Scayse dwign¹³ siê z prze-
pastnego, wygodnego fotela, uj¹³ jej rêkê i podniós³ do ust.
Witam, szanowna pani. Czy da siê pani skusiæ na odrobinê
wina?
By³ przystojny, a blask ognia jeszcze podkrela³ jego urodê
odgarniête z czo³a w³osy lni³y, ostre, wyraziste rysy zdawa³y siê nie-
mal dzikie.
Nie, dziêkujê.
Podprowadzi³ j¹ do fotela, poczeka³, a¿ usiad³a, a potem wróci³
na swoje miejsce.
Niewiele mam po¿ytku z ziemi, któr¹ chce pani wydzier¿a-
wiæ. Ale proszê mi powiedzieæ, frey McAdam, dlaczego przysz³a pani
do mnie? Nikt nie ma tytu³u w³asnoci do ziem w okolicy. Ka¿dy
bierze tyle, ile mu potrzeba. Mog³a pani po prostu pojechaæ w wy-
brane miejsce i zbudowaæ tam dom.
Gdybym by³a bogata, meneer, i mia³a piêædziesiêciu jedców,
tak w³anie bym zrobi³a. Ale nie jestem bogata i nie mam ludzi. Wy-
dzier¿awiona ziemia nadal bêdzie nale¿a³a do pana i gdy znajdê siê w k³o-
potach, przyjdê do pana po pomoc. Pañscy ludzie obje¿d¿aj¹ wysokie
pastwiska i powszechnie wiadomo, ¿e bandyci rzadko przysparzaj¹ panu
zmartwieñ. Mam nadziejê, ¿e podobnie bêdzie w moim przypadku.
Nauczy³a siê pani du¿o w trakcie krótkiego pobytu w tym mie-
cie. Najwyraniej jest pani inteligentn¹ kobiet¹. Uroda i rozum rzad-
ko chodz¹ w parze.
A to ciekawe. Ja podobnie mylê o mê¿czyznach.
Rozemia³ siê.
Zje pani ze mn¹ kolacjê?
111
Nie s¹dzê. Czy cena jest uzgodniona?
Zrzeknê siê zap³aty w zamian za kolacjê.
Wyjanijmy sobie co, proszê pana. £¹cz¹ nas interesy.
Otworzy³a sakiewkê i odliczy³a trzydzieci srebrnych monet. To
za pierwszy rok. A teraz muszê odejæ.
Jestem rozczarowany powiedzia³, podnosz¹c siê z fotela.
Mia³em nadziejê.
I niech pan jej nie traci, meneer. To wszystko, co mamy.
Po odejciu Beth McAdam Shannow usiad³ na ³ó¿ku. Czu³ jesz-
cze zapach jej cia³a w pocieli, czu³ ciep³o jej obecnoci. Nigdy wcze-
niej nie dowiadczy³ czego takiego. Donna Taybard by³a ciep³a,
delikatna i bierna, kochaj¹ca i nios¹ca ukojenie. Ale Beth by³a
w niej si³a, niemal pierwotny g³ód, który wyczerpa³ go fizycznie i po-
krzepi³ na duchu.
Podniós³ siê z ³ó¿ka. Chwia³ siê przez chwilê, a pokój zawiro-
wa³, lecz zdo³a³ utrzymaæ siê na nogach. Oddycha³ g³êboko, wresz-
cie os³abienie minê³o. Mia³ ochotê ubraæ siê i wyjæ na powietrze,
wiedzia³ jednak, ¿e jest na to za s³aby. W tym stanie dziecko mog³o-
by patykiem zbiæ go z nóg. Niechêtnie wróci³ do ³ó¿ka. Chleb i ser
nadal le¿a³y na tacy. Posili³ siê, odkrywaj¹c ze zdziwieniem, ¿e zg³od-
nia³ jak wilk. Przespa³ parê godzin i obudzi³ siê odwie¿ony.
Us³ysza³ ciche pukanie do drzwi. Mia³ nadziejê, ¿e to Beth.
Wejæ!
Pojawi³ siê Clem Steiner.
Ale widok powiedzia³ z umiechem. Cz³owiek Jeruzalem
w ³ó¿ku, na dodatek ogolony. Bez tej brody ze srebrnymi wide³kami
nie wygl¹dasz nawet w po³owie tak okropnie, Shannow. M³ody cz³o-
wiek odwróci³ krzes³o i usiad³ na nim okrakiem.
Shannow spojrza³ mu w oczy.
Czego chcesz, Steiner?
Czego, czego nie mo¿esz mi daæ. Czego, co ci odbiorê,
a szkoda, bo ciê polubi³em.
Robisz wiêcej ha³asu ni¿ pierdz¹ca winia. I jeste, cholera,
o wiele za m³ody, ¿eby to zrozumieæ. To, czego pragniesz, jest poza
twoim zasiêgiem, ch³opcze. Zawsze tak bêdzie. Zdobêdziesz to tyl-
ko wtedy, kiedy nie bêdziesz chcia³. Nigdy, kiedy bêdzie ci zale¿a³o.
£atwo ci mówiæ, Shannow. Popatrz na siebie. Jeste najs³awniej-
szym cz³owiekiem, jakiego w ¿yciu widzia³em. A kto s³ysza³ o mnie?
Chcesz poznaæ cenê s³awy, Steiner? Zajrzyj do moich juków.
Dwie znoszone koszule, dwie Biblie, i cztery pistolety. Widzisz gdzie
112
¿onê, Steiner? Rodzinê? Dom? S³awa! Nie szuka³em s³awy. I nie
dba³bym ani trochê, gdyby mnie opuci³a a opuci, Steiner. Bo bêdê
jechaæ dalej i znajdê miejsce, gdzie nikt nigdy nie s³ysza³ o Cz³owie-
ku Jeruzalem.
Móg³by byæ bogaty. Móg³by ¿yæ jak jaki król z dawnych
czasów. Ale ty odrzucasz to, Shannow. Zmarnowa³e s³awê. Ja wiem,
co z ni¹ zrobiæ.
Nic nie wiesz, ch³opcze.
Od dawna nikt nie nazywa³ mnie ch³opcem. I nie podoba mi
siê, gdy ty to robisz.
Ja nie lubiê deszczu, ch³opcze, ale niewiele mogê nañ poradziæ.
Steiner zerwa³ siê gwa³townie.
Naprawdê wiesz, jak dopiec do ¿ywego, prawda, Shannow?
Naprawdê wiesz, gdzie wbiæ ¿¹d³o.
Palisz siê, ¿eby mnie zabiæ, Steiner? Twoja s³awa siêgnie nie-
ba. Ach, có¿ to za cz³owiek! Zastrzeli³ Shannowa w ³ó¿ku.
Steiner rozluni³ siê i wróci³ na miejsce.
Uczê siê. Nie zastrzelê ciê w ciemnoci, Shannow, ani nie strze-
lê ci w plecy. Zrobiê to twarz¹ w twarz. Na ulicy.
Gdzie wszyscy bêd¹ widzieæ?
W³anie.
A co zrobisz póniej?
Zadbam, ¿eby mia³ wspania³y pogrzeb, karawan z wielkimi
karoszami i liczny nagrobek. Potem ruszê w drogê i mo¿e zostanê
królem. S³uchaj, co to by³ za kawa³ z Maddoxem? Moglicie siê po-
zabijaæ.
Ale tak siê nie sta³o, prawda?
Nie. Choæ ma³o brakowa³o, by ciê za³atwi³. Paskudny przypa-
dek z³ej oceny, Shannow. Nie to o tobie s³ysza³em. Straci³e szyb-
koæ? Starzejesz siê?
Odpowied brzmi: tak, na oba pytania. Shannow opar³ siê
na poduszce i spojrza³ w okno, ignoruj¹c m³odego cz³owieka.
Steiner ze miechem poklepa³ go po ramieniu.
Czas siê wycofaæ, Shannow o ile ci pozwol¹.
Chodzi mi to po g³owie.
Nied³ugo ci przejdzie, idê o zak³ad. Co by robi³? Wa³êsa³ siê
po kraju, czekaj¹c na kogo, kto ciê rozpozna? Czekaj¹c na kulê czy
nó¿? Wlepia³ oczy w dalekie wzgórza, zastanawiaj¹c siê, czy Jeru-
zalem jest tu¿ za horyzontem? Nie. Wyjdziesz z dymi¹cymi pistole-
tami na jak¹ ulicê, na równinê czy wzgórze.
113
Jak oni wszyscy? zapyta³ ³agodnie Shannow.
Jak my wszyscy przyzna³ Steiner. Ale nazwiska ¿yj¹ da-
lej. Historia pamiêta.
Czasami. S³ysza³e kiedy o Pendarriku?
Nie. By³ strzelcem?
By³ jednym z najwiêkszych królów w dziejach. Odmieni³ wiat,
Steiner; podbi³ go i zniszczy³. Spowodowa³ Pierwszy Potop.
I co z tego?
Nigdy o nim nie s³ysza³e. Oto, jak pamiêta historia. Podaj mi
nazwisko, jakie ty pamiêtasz.
Cory Tyler.
Bandyta, który zbudowa³ niewielkie imperium na pó³nocy;
zarobi³ kulkê w ³eb od wzgardzonej kobiety. Opisz go, Steiner. Po-
wiedz, o czym marzy³. Powiedz mi, sk¹d pochodzi³.
Nigdy go nie widzia³em.
Wobec tego czy to nie wszystko jedno, jak siê nazywa³? Na-
zwisko jest tylko szmerem w powietrzu. Za parê lat jaki inny g³upi
ch³opak zapragnie byæ taki, jak Clement Steiner. Nie bêdzie wie-
dzia³, czy by³e wysoki czy niski, gruby czy chudy, m³ody czy stary,
ale z nabo¿eñstwem bêdzie wymawia³ twoje nazwisko.
Stainer umiechn¹³ siê i podszed³ do drzwi.
Mo¿liwe. Ale i tak ciê zabijê, Shannow.
Rozdzia³ osiemnasty
N
u-Khasisatra widzia³, ¿e co jest nie w porz¹dku z karawan¹ na
d³ugo przedtem, zanim do niej dotar³. S³oñce sta³o wysoko, a jed-
nak wród dwudziestu szeciu wozów panowa³ niewielki ruch. W po-
bli¿u natkn¹³ siê na cia³o, a trzydzieci kroków dalej dostrzeg³ sze-
reg innych, jedno obok drugiego.
Postanowi³ je min¹æ, gdy z wysokiej trawy przy szlaku dobieg³
g³os. Odwróci³ siê i zobaczy³ m³od¹ kobietê z dzieckiem w ramionach.
S³owa brzmia³y niezrozumiale, mowa by³a chrapliwa i nieznana. Twarz
kobiety by³a szara jak popió³, jej policzki i szyjê szpeci³y czerwone, j¹-
trz¹ce siê wrzody. Nu cofn¹³ siê, zdjêty groz¹, ale po chwili spojrza³ jej
w oczy i wyczyta³ w nich strach i ból. Wyj¹³ kamieñ i przysun¹³ siê do
niej. By³a straszliwie wychudzona, a gdy po³o¿y³ rêkê na jej ramieniu,
8 Ostatni stra¿nik
114
poczu³ wyranie koci przez szar¹ we³nian¹ sukni¹. Kiedy jej dotkn¹³,
znaczenie s³ów natychmiast sta³o siê dla niego jasne.
Pomó¿ mi. Na mi³oæ bosk¹, pomocy! Przy³o¿y³ kamieñ do
jej czo³a i wrzody zniknê³y niczym rêk¹ odj¹³, podobnie jak ciemne
krêgi pod jej du¿ymi, b³êkitnymi oczami.
Moje dziecko szepnê³a, podaj¹c Nu zawini¹tko.
Nie mogê nic zrobiæ powiedzia³ ze smutkiem, patrz¹c na
martwe niemowlê. Kobieta wybuch³a rozdzieraj¹cym p³aczem, tul¹c
dziecko do piersi. Nu pomóg³ jej wstaæ i zaprowadzi³ do wozów.
Dwadziecia kroków dalej na drodze le¿a³ cz³owiek, zwracaj¹c mar-
twe oczy ku niebu. Minêli go. Gdy weszli do obozu, wybieg³a ku nim
starsza kobieta o w³osach szarych jak ¿elazo.
Zawracaæ! wo³a³a. Tutaj panuje zaraza.
Wiem powiedzia³. Jestem jestem uzdrowicielem.
Ju¿ nic nie mo¿na zrobiæ powiedzia³a. Zauwa¿y³a dziew-
czynê. Ella? Dobry Bo¿e, Ella. Ozdrowia³a?
Nie móg³ uratowaæ mojego dziecka wyszepta³a Ella. Przy-
by³ za póno, by pomóc mojej ma³ej Mary.
Jak masz na imiê, przyjacielu? zapyta³a kobieta, ujmuj¹c go
pod ramiê.
Nu-Khasisatra.
Có¿, meneer Niu, mamy tu ponad siedemdziesiêciu ciê¿ko
chorych, a tylko czworo do opieki. Modlê siê do Boga, ¿eby na-
prawdê by³ uzdrowicielem.
Nu rozejrza³ siê. Wszêdzie by³a mieræ. Niektóre cia³a le¿a³y nie
okryte, ze stadami much na s¹cz¹cych siê wrzodach, inne za byle
jak przywalone kocami. Zobaczy³ r¹czkê dziecka wystaj¹c¹ spod
wielkiej sterty worków. Z wozów dobiega³y jêki i krzyki, a tu i tam
pomocnicy sami zara¿eni przechodzili od jednej ofiary do dru-
giej, s³u¿¹c pomoc¹, podaj¹c chorym wodê. Nu z trudem prze³kn¹³
linê. Starsza kobieta poci¹gnê³a go za rêkaw.
Chod powiedzia³a. Popatrzy³ na jej rêkê; pokrywa³y j¹
brzydkie czerwone plamy. Wzi¹³ kamieñ i pog³adzi³ nim jej w³osy.
W imiê bo¿e powiedzia³. Wrzody zniknê³y.
Gdy popatrzy³a na rêce, poczu³a przyp³yw si³y. Mia³a wra¿enie,
¿e przebudzi³a siê z d³ugiego, nios¹cego wypoczynek snu.
Dziêkujê wyszepta³a. Niech ciê Bóg b³ogos³awi. Ale po-
spiesz siê, bowiem niektórzy s¹ w nag³ej potrzebie.
Zaprowadzi³a go do wozu, w którym pod przesi¹kniêtymi potem
kocami le¿a³a kobieta z czwórk¹ dzieci. Nu przy³o¿y³ kamieñ do ka¿de-
115
go z nich i gor¹czka minê³a. Przechodzi³ od wozu do wozu, uzdrawiaj¹c
chorych i patrz¹c, jak nabrzmiewaj¹ czarne ¿y³y w kamieniu. Przed za-
padniêciem zmroku uzdrowi³ ponad trzydzieci osób. Starsza kobieta
imieniem Martha, zajê³a siê przyrz¹dzaniem jedzenia dla ocalonych i Nu
zosta³ sam. W ksiê¿ycowej powiacie obejrza³ kamieñ: by³o wiêcej czerni
ni¿ z³ota. Pod os³on¹ ciemnoci opuci³ obozowisko.
Przecie¿ nie mia³ wyboru, powiedzia³ sobie. Jeli mia³ kiedykol-
wiek ujrzeæ Pashad i dzieci, w kamieniu musia³a pozostaæ moc. Ale
z ka¿dym krokiem czu³ coraz wiêkszy ciê¿ar w sercu.
W koñcu usiad³ w blasku ksiê¿yca i odmówi³ modlitwê.
Co mam uczyniæ? zapyta³. Czym s¹ dla mnie ci ludzie? Ty
jeste dawc¹ ¿ycia i mierci. To Ty zes³a³e na nich tê plagê. Dlacze-
go jej nie zabierzesz? Nie us³ysza³ odpowiedzi, ale przypomnia³
sobie dzieciñstwo spêdzone w wi¹tyni pod opiek¹ wielkiego nauczy-
ciela, Rizzhaka.
Zobaczy³ oczy starca, skryte pod ciê¿kimi powiekami, i jastrzê-
bi nos, i bia³¹ roz³o¿yst¹ brodê. I wspomnia³ jego przypowieæ o nie-
bie i piekle.
Modli³em siê do Pana Wszechrzeczy, a¿eby pozwoli³ mi zo-
baczyæ raj i cierpienia Beliala. I w widzeniu ujrza³em drzwi. Otwo-
rzy³em je, i tam, w wielkiej komnacie, sta³ stó³ suto zastawiony do
uczty. Ale wszyscy biesiadnicy zawodzili, bowiem ³y¿ki w ich d³o-
niach mia³y d³ugie, bardzo d³ugie trzonki, i choæ mogli siêgn¹æ do
jedzenia, nie mogli wsun¹æ go do ust. I przeklinali Boga, i g³odowa-
li. Zamkn¹³em drzwi i poprosi³em o widok raju. A wówczas pojawi-
³y siê przede mn¹ drzwi, te same drzwi. Otworzy³em je, a za nimi sta³
podobnie zastawiony stó³, i wszyscy mieli te same d³ugie ³y¿ki. Ale
karmili siê wzajemnie i b³ogos³awili Boga tysi¹cem imion znanych
tylko anio³om.
Nu spojrza³ na ksiê¿yc i pomyla³ o Pashad. Podniós³ siê z we-
stchnieniem.
Ruszy³ miêdzy chorych, uzdrawiaj¹c ich wszystkich. Trudzi³ siê
do pónej nocy, a o wicie spojrza³ na kamieñ. By³ teraz ca³kiem czar-
ny, bez ladu z³ota.
Martha usiad³a przy nim i poda³a mu kubek ciemnego, gorzkie-
go napoju.
S³ysza³am o nich powiedzia³a ale nigdy ¿adnego nie wi-
dzia³am. To by³ Kamieñ Daniela. Jest zu¿yty?
Tak. Nu rzuci³ go na ziemiê przed ogniskiem.
Ocali³ wiele ¿ywotów, meneer Nu. I chwa³a ci za to.
116
Nu nie odpowiedzia³.
Myla³ o Pashad
Beth McAdam, pogr¹¿ona w g³êbokiej zadumie, kierowa³a wo³y
na po³udnie falistej równiny, w kierunku muru. Dzieci siedzia³y z ty-
³u wozu i przekomarza³y siê ha³aliwie, ale nie zwraca³a na nie uwa-
gi. Shannow szybko wraca³ do zdrowia, lecz nadal nie móg³ opusz-
czaæ swojego pokoju w Wytchnieniu Podró¿nych. Pastor sta³ siê
czêstym gociem w jej obozie w miasteczku namiotów. A teraz poja-
wi³ siê Edric Scayse, wysoki i pewny siebie, dworny i uprzejmy. Dwa
razy zabra³ j¹ na kolacjê i bawi³ opowiastkami o dzieciñstwie spê-
dzonym na dalekiej pó³nocy.
Maj¹ tam teraz miasta, i wybieraj¹ przywódców prawi³.
Niektóre obszary podpisa³y traktaty z s¹siednimi grupami, a w ze-
sz³ym roku by³a mowa o konfederacji.
Nie dogadaj¹ siê powiedzia³a Beth. Ludzie tego nie potra-
fi¹. U¿eraj¹ siê o wszystko i walcz¹ o byle co.
Nie b¹d taka pewna, Beth. Ludzkoæ nie mo¿e rozwijaæ siê
bez organizacji. We na przyk³ad monety Barty|: s¹ teraz w pow-
szechnym u¿ytku, wszêdzie. Stary Jacob Barta, który pierwszy je
wybi³, marzy³ o jednym narodzie. Wygl¹da na to, ¿e szansa istnieje.
Wyobra sobie, co siê stanie, gdy na wzór pieni¹dza równie¿ ogólne
prawo zostanie zaakceptowane.
Wojny bêd¹ wiêksze, to wszystko owiadczy³a z przekona-
niem. Taka jest kolej rzeczy.
Potrzebujemy przywódców, Beth, silnych ludzi, którzy potra-
fi¹ nas zjednoczyæ. Wielka szkoda, ¿e tak ma³o wiemy o przesz³oci.
Wiedza o minionych czasach pomog³aby nam budowaæ przysz³oæ.
Wó³-przewodnik potkn¹³ siê i to przywo³a³o Beth do rzeczywi-
stoci. ci¹gnê³a lejce, daj¹c zwierzêciu czas na odzyskanie równo-
wagi. Ci¹gnê³o j¹ do Scaysego, przyci¹ga³a j¹ jego si³a, ale by³o w nim
co, co budzi³o zaniepokojenie. Jak Pastor, mia³ jak¹ niebezpiecz-
n¹, choæ bli¿ej nieokrelon¹ cechê. U Shannowa wady by³y widocz-
ne jak na d³oni cz³owiek dostawa³ to, co widzia³. O ile ³atwiejsze
by³oby ¿ycie, gdyby uzna³a Josiaha Broomea za atrakcyjnego mê¿-
czyznê. Ale on by³ tylko zalepionym durniem.
Bojê siê myleæ o takich, którzy patrz¹ na ludzi jak Jon Shan-
now powiedzia³ jej pewnego ranka, gdy czekali na pierwszego klien-
ta. Obmierz³y typ! Zabójca i wichrzyciel najgorszego rodzaju. Tacy
117
jak on niszcz¹ spo³ecznoci, przecz¹ cywilizowanemu zachowaniu.
Toczy nasze miasto niczym rak i kto powinien kazaæ mu siê wynieæ.
Kiedy co ukrad³? wypali³a, z trudem hamuj¹c z³oæ. Kie-
dy okaza³ brak szacunku? Kiedy? Kiedy zabi³ cz³owieka, nie ryzy-
kuj¹c w³asnym ¿yciem?
Jak mo¿esz pytaæ o takie rzeczy? Nie widzia³a go w noc, kie-
dy zgin¹³ biedny Fenner? Kiedy sta³ przed t³umem i ten cz³owiek
zapyta³ go, czy myli, ¿e poradzi sobie z nimi wszystkimi? Shannow
zastrzeli³ go bez ostrze¿enia; biedak nawet nie mia³ broni w rêku.
Nigdy nie zrozumiesz, meneer Broome. Dziwiê siê, ¿e jesz-
cze ¿yjesz. Gdyby Shannow przeoczy³ tê chwilê, wszyscy zwrócili-
by siê przeciwko niemu i zosta³by rozstrzelany. Zabijaj¹c tego g³up-
ca powstrzyma³ ich, przej¹³ inicjatywê w przeciwieñstwie do bied-
nego Fennera. Rozmawia³am o nim z Shannowem. Czy wiesz, ¿e
Fenner poszed³ do niego po radê? Cz³owiek Jeruzalem kaza³ mu
wydaæ Webberowi rozkaz i nie wdawaæ siê w rozmowy; powiedzia³,
¿e gdy tylko Webberowi pozwoli siê na dyskusje, to w³aciwa chwila
przepadnie. Fenner to zrozumia³, meneer Broome, ale zosta³ zdra-
dzony przez ciebie i resztê. Teraz nie ¿yje.
Jak miesz oskar¿aæ mnie o zdradê? By³em z Fennerem, spe³-
ni³em swoje zadanie.
Swoje zadanie? syknê³a. To ty go zabi³e, i zwia³e niczym
tchórzliwy kundel, z podkulonym ogonem.
Nie moglimy nic zrobiæ, nikt nie móg³by nic zrobiæ!
Shannow zrobi³ sam. Wiêc nie krytykuj go w mojej obec-
noci. Ten cz³owiek wart jest dziesiêciu takich jak ty.
Wyno siê! Ju¿ tu nie pracujesz. Precz, mówiê!
Straciwszy pracê, Beth spotka³a siê ze Scaysem, który zgodzi³
siê, by od razu przenios³a siê na wydzier¿awion¹ ziemiê. Nawet za-
proponowa³, ¿e jego ludzie zbuduj¹ jej dom, ale odmówi³a stanow-
czo.
Teraz by³a prawie na miejscu. Wo³y zmêczy³y siê, pokonuj¹c
ostatnie wzniesienie, i mia³a zamiar daæ im chwilê wytchnienia na
szczycie wzgórza. Z góry spojrza³a w dolinê i zobaczy³a piêciu lu-
dzi zajêtych korowaniem pni. W pobli¿u sznury rozpiête na palikach
znaczy³y miejsce pod chatê. W Beth zawrza³a wciek³oæ. Wyci¹-
gnê³a pistolet, zeskoczy³a z koz³a. Odwi¹za³a konia. Zakaza³a dzie-
ciom ruszaæ siê z miejsca i pojecha³a ku pracuj¹cym ludziom. Gdy
siê zbli¿y³a, jeden z nich od³o¿y³ siekierê i wyszed³ ku niej, wyma-
chuj¹c skórzanym kapeluszem.
118
Dzieñ dobry, frey. Przyjemny dzieñ do pracy, ³adne s³oñce
i ch³odny wiatr zawo³a³ z umiechem.
Pistolet poderwa³ siê w górê, gasz¹c umiech mê¿czyzny.
Do diab³a, czego szukacie na mojej ziemi? zapyta³a Beth,
odci¹gaj¹c kurki.
Tylko spokojnie powiedzia³, podnosz¹c rêce. Meneer Scay-
se kaza³ nam pomóc przy budowie zwaliæ drzewa i tak dalej. Po-
mierzylimy te¿ spadki i zrównalimy teren.
Nie prosi³am o pomoc powiedzia³a, nie opuszczaj¹c broni.
Ja tam nic nie wiem. Pracujemy dla meneera Scayse. Ka¿e
skakaæ, to nie pytamy po co, tylko skaczemy.
Beth spuci³a kurki i schowa³a pistolet.
Dlaczego wybra³e to miejsce na chatê?
Có¿ znów siê umiechn¹³ z przodu i z ty³u jest szmat otwar-
tej przestrzeni, niedaleko jest woda, a we frontowe okna zagl¹daæ
bêdzie zachodz¹ce s³oñce.
Dobrze wybra³. Jak siê nazywasz?
Mówi¹ mi Bull, chocia¿ naprawdê nazywam siê Ishmael Kovac.
Niech bêdzie Bull powiedzia³a. Wracaj do pracy, a ja przy-
prowadzê wóz.
Rozdzia³ dziewiêtnasty
P
ierwszy wstrz¹s nast¹pi³ tu¿ po wschodzie s³oñca. By³ nie wiê-
cej ni¿ wibracj¹, która zagrzechota³a talerzami na pó³kach, i wielu
mieszkañców miasta go przespa³o. Inni przebudzili siê i wstali, prze-
cieraj¹c zaspane oczy i zastanawiaj¹c siê, czy nadci¹ga burza. Dru-
gie dr¿enie, silniejsze, mia³o miejsce w po³udnie. Chreena w tym
czasie pracowa³a w laboratorium gdy ksi¹¿ki pospada³y z pó³ek,
wybieg³a na balkon, sk¹d zobaczy³a ludzi miotaj¹cych siê po uli-
cach. Wysoki na dwanacie stóp pos¹g obali³ siê blisko g³ównego
placu, na szczêcie nikt nie zosta³ ranny. Wstrz¹sy ucich³y.
Oshere wkutyka³ do laboratorium.
Drobne urozmaicenie powiedzia³, bardziej niewyranie ni¿
zwykle.
Tak przyzna³a Chreena. Zdarza³y siê tu wczeniej trzêsie-
nia ziemi?
119
Raz, dwanacie lat temu. Nie by³o powa¿ne, chocia¿ paru wie-
niaków straci³o byd³o, a wiele ciel¹t urodzi³o siê martwych. Jak
postêpuje praca?
Osi¹gnê cel obieca³a, odwracaj¹c wzrok.
Przycupn¹³ na mozaikowej posadzce i popatrzy³ na ni¹.
Zastanawiam siê, czy zmagamy siê z problemem we w³aci-
wy sposób.
A czy istnieje inny? Jeli dowiem siê, co powoduje regresjê
struktury genetycznej, byæ mo¿e zdo³am j¹ powstrzymaæ.
W³anie o to mi chodzi, Chreena. Wpatrujesz siê w j¹dro pro-
blemu i nie mo¿esz ogarn¹æ ca³oci. Przejrza³em akta tych, którzy
ulegli Przemianie przede mn¹. Wszyscy byli mê¿czyznami, poni¿ej
dwudziestego szóstego roku ¿ycia.
Wiem. Niewielka z tego pociecha warknê³a.
Nie denerwuj siê. Prawie wszyscy odmieñcy mieli zamiar siê
o¿eniæ. O tym nie wiedzia³a, prawda?
Nie przyzna³a. Ale czy to wa¿ne?
Umiechn¹³ siê, lecz ona nie rozpozna³a wyrazu jego obrzmia-
³ej, lwiej twarzy.
Nasz obyczaj wymaga, by narzeczony zabra³ swoj¹ wybrankê
w po³udniowe góry, i wyzna³ mi³oæ pod Mieczem Jedynego. Wszy-
scy tak robi¹.
Ale kobiety te¿ tam chodz¹ i nic siê z nimi nie dzieje.
Tak, d³ugo siê nad tym zastanawia³em. Nie wyznajê siê na
twojej nauce, Chreena, ale chyba wiem, jak nale¿y rozwi¹zaæ pro-
blem. Najpierw poszukaæ odstêpstwa od normy, a nastêpnie zaj¹æ
siê nie nim, lecz tym, gdzie i dlaczego nie wystêpuje. Wszyscy od-
mieñcy odbyli podró¿ do Miecza w towarzystwie kobiet. Z kobieta-
mi nic siê nie dzieje. Pytanie: czy mê¿czyni robi¹ pod mieczem co,
czego nie robi¹ kobiety? Co robi³ Shir-ran, gdy tam bylicie?
To samo, co ja odpar³a. Jedlimy, pilimy, spalimy, ko-
chalimy siê. Wrócilimy do domu.
Czy Shir-ran wspi¹³ siê na Szczyt Chaosu, by skoczyæ do le-
¿¹cej dwiecie stóp ni¿ej wody?
Tak. Jak zrozumia³am, obyczaj wymaga, by mê¿czyzna oczy-
ci³ siê w wodzie Z³otego Stawu przed zarêczynami. Wszyscy tak
robi¹, jednak nie ka¿dy choruje.
To prawda, ale niektórzy tylko k¹pi¹ siê w ³atwo dostêpnej
czêci stawu. Inni skacz¹ z niskich ska³. Tylko najwiêksi ryzykanci
wspinaj¹ siê na Szczyt Chaosu.
120
Nadal nie rozumiem, do czego zmierzasz.
Piêciu z szeciu ostatnich odmieñców wspiê³o siê na ten szczyt.
Jedenastu innych, u których nie nast¹pi³a Przemiana, tylko wyk¹pa³o
siê w stawie. Oto dewiacja: najwiêkszy procent odmieñców wystê-
puje wród tych, którzy wspiêli siê na szczyt.
Ale co z tego? Ty nie jeste zakochany. Nie zabra³e nikogo
do Miecza.
Nie, Chreena. Poszed³em sam. Wspi¹³em siê na szczyt i sko-
czy³em. Oshere zanurkowa³ i da³ s³owo.
Komu?
Mi³oci. Mia³em zamiar poprosiæ pewn¹ kobietê, aby mi to-
warzyszy³a, lecz nie wiedzia³em, czy bêdê mia³ odwagê skoczyæ. Dla-
tego poszed³em sam. Dwa tygodnie póniej rozpoczê³a siê Przemiana
Chreena usiad³a i spojrza³a na cz³owieka-zwierzê.
By³am g³upia wyszepta³a. Pójdziesz tam ze mn¹, do Miecza?
Mogê nie prze¿yæ podró¿y jako cz³owiek zaznaczy³. Czy
nadal masz swój miotacz grzmotów?
Tak. Otworzy³a szufladê i wyjê³a pistolet Piekielników.
We go ze sob¹, Chreena.
Nie mog³abym ciê zabiæ, Oshere. Nigdy.
A ja wierzê, ¿e nigdy nie móg³bym ciê skrzywdziæ. Ale czy
mo¿emy byæ tego pewni?
Shannow w³o¿y³ buty i pas z broni¹. Nadal by³ s³abszy ni¿ zwy-
kle, ale stopniowo wraca³y mu si³y. Beth McAdam stale goci³a w je-
go mylach od pamiêtnego popo³udnia; póniej ju¿ siê nie pokaza³a.
Usiad³ przy oknie i wspomina³ radoæ owego dnia. Nie wini³ jej, ¿e
go unika. Co mia³ do zaoferowania? Ile kobiet chcia³oby wi¹zaæ siê
z cz³owiekiem o jego reputacji? W czasie rekonwalescencji mia³
mnóstwo czasu na rozmylania. Czy zmarnowa³ swoje ¿ycie? Czy
zrobi³ co dla potomnoci? Tak, zabi³ kilku z³ych ludzi, i mo¿na by
dowieæ, ¿e czyni¹c to uratowa³ ¿ycie niewinnych. A jednak nie mia³
synów ni córek, które nie pozwoli³yby wygasn¹æ jego krwi, i nigdzie
w tym nieokie³znanym wiecie nie by³ zbyt d³ugo potrzebny
Cz³owiek Jeruzalem. Zabójca. Niszczyciel.
Gdzie jest mi³oæ, Shannow? zada³ sobie g³ono pytanie.
Zszed³ na dó³, odk³oni³ siê Masonowi i wyszed³ na wiat³o dzien-
ne. S³oñce p³onê³o na czystym niebie. Wiatr podrywa³ tumany kurzu
z wysuszonego b³ota na drodze.
121
Shannow uda³ siê do sklepu rusznikarza. Grovesa nie by³o, po-
szed³ wiêc na ty³y i zasta³ go pochylonego nad warsztatem.
Rusznikarz powita³ go umiechem.
Poruczy³e mi nie³atwe zadanie, meneer. To nie s¹ zespolone
naboje.
Nie.
Maj¹ potê¿ne ³adunki. Tak¹ amunicj¹ trzeba strzelaæ prosto
do celu. Zb³¹kana kula mo¿e przebiæ cianê domu i zabiæ przypad-
kowego mieszkañca siedz¹cego spokojnie w fotelu.
Mam s³aboæ do celnych strza³ów. Wykona³e zamówienie?
A nie zapytasz, czy niebo jest niebieskie? Oczywicie. Spo-
rz¹dzi³em te¿ piêæset sztuk dla meneera Scayse, tego samego rodza-
ju. Widocznie dosta³ pistolety Piekielników bez amunicji.
Shannow zap³aci³ mu i wyszed³. Ostry kamyczek pod stop¹ przy-
pomnia³ mu, jak bardzo cienia³y podeszwy jego butów. Sklep by³
po drugiej stronie ulicy; kupi³ parê butów z miêkkiej skóry, dwie bia-
³e we³niane koszule i woreczek czarnego prochu.
Gdy sprzedawca pakowa³ zakupy, trzêsienie ziemi zako³ysa³o
miastem, a z ulicy dobieg³y krzyki. Shannow przytrzyma³ rega³, któ-
ry odchyli³ siê od ciany. Wokó³ niego z pó³ek spada³y towary garn-
ki, no¿e, worki z m¹k¹.
Gdy tylko wstrz¹sy minê³y, Shannow wyskoczy³ na ulicê.
Patrzcie! wrzasn¹³ jaki przechodzieñ, wskazuj¹c na niebo.
S³oñce wieci³o prosto nad g³ow¹, a na po³udnie od niego rozb³ys³o
drugie. P³onê³o przez kilka sekund, po czym zniknê³o.
Widzia³e kiedy co takiego, Shannow? zapyta³ Clem Ste-
iner, podchodz¹c do niego.
Nigdy.
Co to takiego, jak mylisz?
Zapytany wzruszy³ ramionami.
Mo¿e mira¿. S³ysza³em o takich zjawiskach.
Ciarki biegaj¹ cz³owiekowi po plecach. Nigdy nie s³ysza³em
o mira¿u, który móg³by rzucaæ cieñ.
Pojawi³ siê sklepikarz z zapakowanymi zakupami. Cz³owiek Je-
ruzalem podziêkowa³ mu i wetkn¹³ pakunek pod ramiê, razem z pacz-
k¹ nabojów od Grovesa.
Gotujesz siê do odjazdu? zapyta³ Steiner.
Tak. Jutro.
Mo¿e zatem zakoñczymy nasz¹ sprawê powiedzia³ m³ody
rewolwerowiec.
122
Steiner, jeste g³upim wyrostkiem. A jednak lubiê ciê, i nie
chcê kopaæ twojego grobu. Rozumiesz, co mówiê? Trzymaj siê ode
mnie z daleka, ch³opcze. Buduj swoj¹ reputacjê inaczej.
Shannow odszed³, nim m³ody cz³owiek zd¹¿y³ odpowiedzieæ.
Wspi¹³ siê po stopniach do Wytchnienia Podró¿nych. W drzwiach
sta³a kobieta, wbijaj¹c oczy w co po drugiej stronie ulicy. Mijaj¹c j¹
Shannow obejrza³ siê i stwierdzi³, ¿e kobieta patrzy na brodatego
mê¿czyznê siedz¹cego na chodniku przed Weso³ym Pielgrzymem.
Brodacz podniós³ g³owê i zobaczy³ j¹; zblad³ jak p³ótno, podniós³
siê i pobieg³ w stronê miasteczka namiotów. Zaintrygowany Shan-
now przyjrza³ siê kobiecie. By³a wysoka i piêkna, ubrana w po³yskli-
w¹ spódnicê o barwie ¿ó³tego z³ota i zielon¹ bluzkê. Nosi³a szeroki
skórzany pas i jedzieckie buty z miêciutkiej jeleniej skóry. Mia³a
jasne, z³ociste w³osy i oczy zielone jak morze.
Zauwa¿y³a, ¿e jej siê przygl¹da i spiorunowa³a go wzrokiem.
Shannow przez chwilê mia³ ochotê umkn¹æ przed tym lodowatym,
gniewnym spojrzeniem. Zamiast tego umiechn¹³ siê i uk³oni³. Nie
powiêcaj¹c mu dalszej uwagi, kobieta wyminê³a go i podesz³a do
Masona.
Jest Scayse? G³os mia³a niski, niemal chrapliwy.
Mason odchrz¹kn¹³.
Jeszcze nie, frey Sharazad. Chcesz mo¿e zaczekaæ w jego po-
koju?
Nie. Powiedz mu, ¿e spotkamy siê w zwyk³ym miejscu. Wie-
czorem. Zawróci³a na piêcie i wysz³a z budynku.
Piêkna kobieta zauwa¿y³ Shannow.
Sprawia, ¿e w³os mi siê je¿y powiedzia³ Mason z umie-
chem. Zastanawiam siê, sk¹d pochodzi. Przyjecha³a wczoraj na
ogierze, który musia³ mierzyæ jakie szeæ stóp w k³êbie. A ten strój
ta spódnica jest cudowna. Jak uzyskuj¹ taki po³ysk?
Ciekawe mrukn¹³ Shannow. Jutro wyje¿d¿am. Ile jestem
winien?
Ju¿ ci mówi³em, Shannow, ani grosza. I bêdzie tak samo, jeli
wrócisz.
W¹tpiê, czy wrócê, ale dziêki za propozycjê.
S³ysza³e o uzdrowicielu? O tym, który przyjecha³ z wozami
dzi po po³udniu?
Nie.
Wygl¹da na to, ¿e Czerwona Zaraza zaatakowa³a karawanê,
a ten cz³owiek pojawi³ siê znik¹d z Kamieniem Daniela. Wszystkich
123
uzdrowi³. Chcia³bym to widzieæ. S³ysza³em o Danielach, ale nigdy
nie mia³em ¿adnego w rêku. A ty?
Widzia³em je. Jak on wygl¹da, ten uzdrowiciel?
Wielki facet z najczarniejsz¹ brod¹, jak¹ w ¿yciu widzia³e.
Rêce te¿ ma wielkie, jak piêciarz.
Shannow wróci³ do pokoju i zasiad³ na krzele przy oknie. Z³o-
tow³osa kobieta patrzy³a z czyst¹ nienawici¹ w³anie na takiego cz³o-
wieka. Potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Nic ci do tego, Shannow.
Jutro opucisz Dolinê Pielgrzymi¹.
Rozdzia³ dwudziesty
S
harazad siedzia³a, na pozór sama, na p³askim kamieniu w blasku
ksiê¿yca. Ten dzieñ przyniós³ jej niespodziewan¹ radoæ: pew-
noæ, ¿e Nu-Khasisatra przebywa w tej przeklêtej krainie barbarzyñ-
ców. Jego ucieczka z Ad sta³a siê ród³em sta³ej wciek³oci, a król
by³ niepomiernie rozczarowany. Siedmiu No¿owników przyp³aci³o
¿yciem niedbalstwo: odarto ich ze skóry i wbito na pal, a ona sama
traci³a królewskie wzglêdy. Ale teraz chwa³a Belialowi znów mia³a
budowniczego statków w zasiêgu rêki. Wróci³a mylami do cz³owie-
ka, który przygl¹da³ siê jej w norze uchodz¹cej tutaj za zajazd. Co
j¹ zaniepokoi³o. Nie by³ przystojny, nie by³ te¿ brzydki, ale mia³ ude-
rzaj¹ce oczy. Dawno temu mia³a kochanka o takich w³anie oczach.
Tamten by³ gladiatorem, wyszkolonym i zrêcznym zabójc¹. O co
chodzi? Czy¿by ten barbarzyñca stanowi³ zagro¿enie?
Us³ysza³a turkot jad¹cego lasem wozu i wspiê³a siê na szczyt
wzgórza. Spojrza³a z góry na dwóch mê¿czyzn na kole. Jeden by³
m³ody i przystojny, drugi starszy, ³ysiej¹cy. Zaczeka³a, a¿ podjad¹
bli¿ej, a wówczas zast¹pi³a im drogê.
Starszy ci¹gn¹³ lejce i zaci¹gn¹³ prymitywny hamulec.
Dobry wieczór, frey. Zsun¹³ siê z koz³a i wyprostowa³ ple-
cy. Jeste pewna, ¿e tutaj mamy roz³adowaæ?
Tak powiedzia³a. Dok³adnie tutaj. Gdzie Scayse?
Nie móg³ przyjechaæ wyjani³ m³odszy. Ja go reprezentu-
jê. Nazywam siê Steiner.
Co mnie to obchodzi? pomyla³a Sharazad.
124
Roz³adujcie wóz i otwórzcie pierwsz¹ skrzyniê poleci³a.
Steiner przeszed³ na ty³ wozu, odwi¹za³ osiod³anego konia i od-
prowadzi³ go parê kroków dalej. Potem obaj mê¿czyni zabrali siê
za wy³adowywanie ciê¿kich skrzyñ. Starszy wyci¹gn¹³ nó¿ myliw-
ski i podwa¿y³ wieko. Sharazad przysunê³a siê i pochyli³a, odsunê³a
nat³uszczony papier i wyjê³a ze skrzyni strzelbê o krótkiej lufie.
Poka¿ mi, jak to dzia³a.
Starszy otworzy³ pude³ko z nabojami i wsun¹³ dwa do magazynka.
Wk³ada siê je tutaj, do dziesiêciu sztuk; tam jest sprê¿yna,
która je przesuwa. £apiesz w ten sposób t³umaczy³, chwytaj¹c czó-
³enko pod luf¹ i przesuwasz. Teraz nabój jest w komorze, a strzel-
ba jest odbezpieczona. Poci¹gnij za spust i przesuñ mechanizm; ³u-
ska wypadnie, a jej miejsce zajmie nowy nabój.
Genialne pochwali³a Sharazad. Ale smutne, bo po tym
transporcie ju¿ nie bêdziemy potrzebowali ich wiêcej. Zbudujemy
w³asne.
Mnie to wcale nie smuci mrukn¹³ mê¿czyzna. Nie czyni
mi ró¿nicy.
Ach, przeciwnie umiechnê³a siê i podnios³a rêkê. Z krza-
ków wyskoczy³o dwudziestu uzbrojonych No¿owników.
S³odki Jezu, co to takiego? wyszepta³ mê¿czyzna, gdy gady
przesunê³y siê do przodu.
Przy wozie Clem Steiner zamar³ jak ra¿ony gromem na widok
nieziemskich stworów, potem szybko cofn¹³ siê do konia.
Zabiæ ich rozkaza³a Sharazad.
Clem rzuci³ siê na ziemiê, przeturla³ i poderwa³ na nogi, strzela-
j¹c z obu pistoletów. Dwa gady pad³y trupem. Strza³y zak³óci³y ciszê
nocy, fontanny piasku wzbija³y siê wokó³ przytulonego do ziemi Cle-
ma. Sp³oszony koñ rzuci³ siê do ucieczki; Clem skoczy³ i zd¹¿y³ z³a-
paæ za ³êk. Na wpó³ wleczony, wród wistu kul, dosta³ siê miêdzy
drzewa.
Szukajcie go warknê³a Sharazad i szeæ gadów rozp³ynê³o
siê w ciemnoci. Odwróci³a siê do starszego mê¿czyzny, który sta³
nieruchomo jak g³az podczas ca³ej strzelaniny. Wsunê³a rêkê do kie-
szeni z³ocistej spódnicy i wyjê³a kamyk, ciemnoczerwony, po¿y³ko-
wany czerni¹.
Wiesz, co to jest?
Mê¿czyzna zaprzeczy³ ruchem g³owy.
To Kamieñ Krwi. Mo¿e robiæ zdumiewaj¹ce rzeczy, ale trze-
ba go karmiæ. Nakarmisz mój Kamieñ Krwi?
125
Och, mój Bo¿e wyszepta³ i zacz¹³ siê cofaæ, gdy Sharazad
wyjê³a srebrzysty pistolet i spojrza³a wzd³u¿ lufy.
Dziwiê siê, ¿e najtê¿sze umys³y Atlantydy nigdy nie wynala-
z³y takiej cudownej zabawki. Jest taka czysta, taka grona, taka sku-
teczna.
Proszê, frey. Mam ¿onê dzieci. Nie zrobi³em ci nic z³ego.
Obra¿asz mnie, barbarzyñco, samym istnieniem.
Pistolet wypali³ i pocisk przeszy³ serce; mê¿czyzna upad³ na
kolana i run¹³ na twarz. Ona czubkiem buta przewróci³a cia³o na ple-
cy i po³o¿y³a Kamieñ Krwi na jego piersi. Czarne ¿y³y skurczy³y siê
i zniknê³y.
Usiad³a przy zw³okach i zamknê³a oczy, koncentruj¹c siê na od-
niesionym zwyciêstwie. W jej umyle skrystalizowa³ siê obraz. Zo-
baczy³a Nu-Khasisatrê, bezbronnego, gotowego do pojmania, ale
mroczny cieñ odgrodzi³ j¹ od zemsty, jakiej po¿¹da³a. Twarz by³a
niewyrana; Sharazad skupi³a siê i wreszcie rozpozna³a rysy. By³ to
cz³owiek z Wytchnienia Podró¿nych, tylko ¿e teraz jego oczy ci-
ska³y p³omienie, a w rêkach wi³y siê wê¿e, jadowite, z ostrymi k³a-
mi. Zachowuj¹c w myli jego wizerunek, wezwa³a swojego mentora
i oczami wyobrani ujrza³a jego oblicze.
Co ciê trapi, Sharazad?
Spójrz, panie, na ten obraz. Co on oznacza?
Ogniste oczy wiadcz¹, ¿e jest bezlitosnym wrogiem; wê¿e
w d³oniach mówi¹, ¿e posiada moc. Czy za nim stoi ten zdrajca?
Tak, panie. Jest tutaj, w tym dziwnym wiecie.
Z³ap go. Chcê, ¿eby stan¹³ przed moim majestatem. Rozu-
miesz, Sharazad?
Tak, panie. Ale powiedz mi, dlaczego ju¿ nie bêdziemy pro-
wadziæ interesów ze Scaysem? Myla³am, ¿e przyda nam siê ich broñ.
Otworzy³em inne bramy do wiatów dysponuj¹cych nieskoñ-
czenie wiêksz¹ moc¹. Twoje barbarzyñskie królestwo niewiele ma
do zaoferowania. Jeli chcesz, mo¿esz wzi¹æ dziesiêæ kompanii No-
¿owników i sprawiæ barbarzyñcom krwaw¹ ³aniê. Tak, zrób to, Sha-
razad, jeli sprawi ci to przyjemnoæ.
Twarz zniknê³a. Dziesiêæ kompanii No¿owników! Nigdy nie
dowodzi³a tak¹ si³¹. Jak przyjemnie bêdzie zaplanowaæ bitwê, us³y-
szeæ huk strza³ów, wrzaski umieraj¹cych. Mo¿e, jeli dobrze siê spi-
sze, pod jej komend¹ znajd¹ siê ludzie, nie te odra¿aj¹ce ³uskowate
stworzenia zza bramy. Zatopiona w marzeniach, nie zwraca³a uwagi
na dalekie strza³y.
126
Clem Steiner dosta³ dwa razy. Krew s¹czy³a siê z rany na pier-
siach, a lewa noga p³onê³a ogniem, gdy pot miesza³ siê z krwi¹ na
skrajach poszarpanej rany. Koñ pad³ trafiony, ale jemu uda³o siê po-
waliæ co najmniej jednego ze cigaj¹cych go stworów.
Do diab³a, kim oni s¹?
Clem wczo³ga³ siê za ska³ê i dobrn¹³ g³êbiej w las. Z pocz¹tku
myla³, ¿e to ludzie w maskach, ale teraz ju¿ nie by³ tego pewien. I byli
tacy szybcy przemykali z prêdkoci¹, jakiej nie móg³by osi¹gn¹æ
¿aden cz³owiek. Obliza³ usta i wstrzyma³ oddech, nas³uchuj¹c. S³ysza³
szum wiatru w listowiu i szmer pobliskiego strumyka. Cieñ przesun¹³
siê z prawej strony. Clem pad³ na brzuch i strzeli³. Kula trafi³a gada
pod szczêk¹ i wysz³a czubkiem czaszki. Stworzenie, wierzgaj¹c noga-
mi, przyturla³o siê do jego boku. Clem wlepi³ przera¿one oczy w sza-
r¹, pokryt¹ ³uskami skórê i czarny skórzany pancerz. Rêka stworzenia
mia³a kciuk z trzema stawami i trzy grube palce.
Jezusie, to demony! Poluj¹ na mnie demony!
Zmusi³ siê do zachowania spokoju i prze³adowa³ pistolet; by³y
to jego ostatnie naboje. Zabra³ broñ gada i przypad³ do ska³y. Rana
na piersiach znajdowa³a siê wysoko i mia³ nadziejê, ¿e kula minê³a
p³uca. To chyba jasne, durniu! Nie kaszlesz krwi¹, prawda?
By³ jednak os³abiony. Powieki mu opada³y, z trudem zwalcza³
omdlenie. Ruszaj siê! Znajd bezpieczne miejsce! Zacz¹³ siê czo³-
gaæ, jednak up³yw krwi pozbawi³ go si³ i zdo³a³ pokonaæ ledwie parê
jardów. Za nim rozleg³ siê szelest. Próbowa³ zmieniæ pozycjê, gdy
obuta stopa trafi³a go w bok. Poderwa³ pistolet, lecz kopniak wytr¹-
ci³ mu go z rêki. Poczu³, ¿e kto wlecze go na dó³, a potem przesta³
odczuwaæ cokolwiek Clem straci³ przytomnoæ.
Przebudzi³ go ból. Siedzia³ nagi, przywi¹zany do drzewa. Czte-
ry gady kuca³y blisko siebie wokó³ cia³a stworzenia, które zabi³ na
zboczu. Jeden z nich wzi¹³ z¹bkowany nó¿ i wbi³ go w piersi trupa,
rozdar³ martwe cia³o i wyj¹³ serce. Clem poczu³ falê md³oci, ale nie
móg³ oderwaæ oczu od upiornej sceny. Gady zaczê³y piewaæ, sycz¹-
ce s³owa t³uk³y siê echem w drzewach, gdy skoñczy³y, ten pierwszy
pokroi³ serce na cztery czêci. Ka¿dy wzi¹³ po æwiartce i zjad³ j¹.
Uklêk³y wokó³ trupa i kolejno dotknê³y go czo³em. Wreszcie
wsta³y i odwróci³y siê w stronê jeñca. Clem spojrza³ w ich z³ociste
lepia, potem na z¹bkowane no¿e.
Ani s³awy, ani pe³nych podziwu spojrzeñ. Nie czeka³ go skarb
ani uwielbienie kobiet. Clem Steiner zawrza³ z gniewu i szarpn¹³ siê
w wiêzach, które wpija³y siê w jego skórê. Gady by³y coraz bli¿ej.
127
Staæ.
Clem przekrêci³ g³owê i zobaczy³ Jona Shannowa ze s³oñcem za
plecami, z twarz¹ skryt¹ w cieniu. G³os by³ niski, zmuszaj¹cy do
pos³uchu. Gady stanê³y i wlepi³y lepia w przybysza.
I oto uderzy Pan w wielkim gniewie, a Jego gniew spadnie na
g³owy niegodziwych.
Zapad³a cisza. Shannow sta³ nieruchomo, tylko poranny wiatr
trzepota³ po³ami jego d³ugiego p³aszcza.
Jeden z gadów zni¿y³ nó¿. Wyst¹pi³ przed innych i wysycza³:
Jessste duchem czy cz³owiekiem?
Shannow nie odpowiedzia³ i gady skupi³y siê, poszeptuj¹c. Po
chwili przywódca ruszy³ ku Cz³owiekowi Jeruzalem.
Czujê woñ twojej krwi sykn¹³. Jessste cz³owiekiem.
Jestem mierci¹ powiedzia³ Shannow.
Prawdê rzeczeszsz. My nie znamy ssstrachu, za to rozumiemy
rzeczy, których nie pojmuj¹ ludzie. Jessste tym, czym mówiszsz,
¿e jeste, czujemy twoj¹ moc. Ten dzieñ nale¿y do ciebie. Ale przyj-
d¹ inne dni. Ssstrze¿ siê, cz³owieku, mierci.
Przywódca skin¹³ na No¿owników, okrêci³ siê na piêcie i przepad³.
Czas stan¹³ w miejscu dla Clema Steinera, i wydawa³o mu siê,
¿e Shannow przemieni³ siê w pos¹g.
Pomó¿ mi zawo³a³ ranny. Cz³owiek Jeruzalem podszed³ po-
woli i przykucn¹³. Clem spojrza³ mu w oczy. Zawdziêczam ci ¿ycie.
Nic mi nie jeste winien. Shannow przeci¹³ wiêzy i opatrzy³
rany na piersiach i nodze. Pomóg³ Clemowi w³o¿yæ ubranie i popro-
wadzi³ go do karego ogiera.
Jest ich wiêcej, Shannow. Nie wiem, gdzie.
Starczy z³a na jeden dzieñ powiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem,
podsadzaj¹c Steinera na siod³o. Usiad³ za nim i ruszyli.
Sharazad zobaczy³a, jak Szshark i jego trzej towarzysze wpada-
j¹ na polanê. Podnios³a rêkê i przywo³a³a do siebie wysokiego gada;
zbli¿y³ siê i uk³oni³ dumnie.
Znalelicie cz³owieka?
Tak.
I zabilicie go?
Nie. Inny upomnia³ siê o niego.
Sharazad zdusi³a gniew. Szshark by³ dowódc¹ tych stworzeñ;
pierwszym gadem, który z³o¿y³ przysiêgê wiernoci królowi.
128
Wyt³umacz siê poleci³a.
Pojmalimy go, ¿ywcem, jak kaza³a. Potem pojawi³ siê
cieñ. Wysssoki wojownik. Ze sss³oñcem za plecami. Wymówi³ sss³o-
wa mocy.
Ale to by³ cz³owiek, prawda?
Cz³owiek przyzna³ Szshark. Mogê iæ?
Walczy³? Co siê sta³o?
Nie walczy³. By³ mierci¹, Z³otow³osssa. By³ moc¹. Czu-
limy to.
I tak po prostu dalicie mu spokój? To tchórzostwo, Szshark!
Przekrzywi³ p³ask¹, klinowat¹ g³owê i wbi³ wielkie, z³ociste oczy
w jej twarz.
To sss³owo dla ludzi. My nie znamy ssstrachu, Z³otow³osssa.
Ale mieræ na darmo jest z³a.
Sk¹d mo¿esz wiedzieæ, co by siê sta³o? Nie próbowa³e z nim
walczyæ. Mia³e pistolety, prawda?
Pissstolety! splun¹³ Szshark. Mnóstwo ha³asssu. mieræ
z daleka. Bez honoru! My jessstemy No¿ownicy. Ten cz³owiek.
Ta moc. Mia³ pissstolety. Nie wyj¹³ ich. Rozumieszsz?
Szshark potrz¹sn¹³ g³ow¹ i odszed³. Nie rozumia³a; nigdy nie
zrozumie. Cz³owiek-mieræ w ka¿dej chwili móg³ otworzyæ do nich
ogieñ, ale zamiast tego wymówi³ s³owa mocy. Da³ im wybór: ¿ycie
albo mieræ. To takie proste! Jakie inteligentne stworzenie nie wy-
bra³oby ¿ycia? Szshark rozejrza³ siê po obozie. Wojownicy czekali
na jego rozkazy.
Wybra³ dwudziestu i patrzy³, jak wybiegaj¹ z obozu.
Sharazad znów go wezwa³a.
Dlaczego nie idziesz z nimi?
Odda³em mu ten dzieñ powiedzia³ i oddali³ siê. Czu³ jej z³oæ,
która pop³ynê³a w lad za nim, czu³, ¿e pragnie wpakowaæ mu kulê
w plecy. Przykucn¹³ nad strumieniem, zanurzy³ g³owê i rozkoszowa³
siê panuj¹c¹ pod powierzchni¹ ch³odn¹ cisz¹.
Kiedy król Atlantydy przywiód³ swoje legiony do d¿ungli, Ru-
azsh walczyli z nimi z bezprzyk³adnym powiêceniem. Szshark jed-
nak widzia³ nieuchronny koniec. Ruazsh byli zbyt nieliczni, ¿eby sta-
wiæ czo³o potêdze Atlantydy. Wyruszy³ samotnie na poszukiwanie króla.
Po co przyszed³? zapyta³ go król, siedz¹cy przed polowym
namiotem.
Zabiæ ciê albo ci sss³u¿yæ odpar³ Szshark.
Kiedy wybierzesz?
129
To ju¿ siê sssta³o.
Król pokiwa³ g³ow¹, rozci¹gn¹³ usta w umiechu.
Zatem poka¿ mi.
Szshark ukl¹k³ i poda³ królowi zakrzywiony sztylet. Monarcha
uj¹³ broñ i przy³o¿y³ czubek do jego gard³a.
Teraz ja mam dwa wyjcia.
Nie powiedzia³ Szshark tylko jedno.
Król otworzy³ usta i gad drgn¹³, zaskoczony seri¹ szczekliwych
dwiêków. W póniejszych miesi¹cach nauczy³ siê, ¿e ten odg³os to
miech, i ¿e miech by³ wród ludzi oznak¹ dobrego humoru. Rzad-
ko s³ysza³ go u Sharazad, chyba ¿e co umiera³o.
Teraz, gdy wyj¹³ g³owê z wody, w jego umyle odbi³ siê echem
szmer cichej melodii. Odpowiedzia³ w mylach na wezwanie.
Mów, mój bracie, mój synu.
No¿ownik wy³oni³ siê z krzaków i przypad³ do ziemi, odwraca-
j¹c oczy od twarzy dowódcy.
Muzyka w g³owie Szsharka przybra³a na sile, jêzyk Ruazsh wy-
pe³ni³ korytarze jego umys³u.
Z³otow³osa pragnie zaatakowaæ domy i ziemiê ludzi. £atwo
wnikn¹æ w jej myli. Ale tam jest niewielu wojowników, Szshark.
Dlaczego zostalimy tu wys³ani? Czy¿bymy obrazili króla?
Król jest wielk¹ moc¹, mój synu. Ale jego ludzie boj¹ siê nas.
Stalimy siê zabawkami jego na³o¿nicy. Ona pragnie krwi. Z³o¿yli-
my przysiêgê królowi i musimy byæ mu pos³uszni. Kraina ludzi umrze.
To nie jest dobre, Szshark. Muzyka uleg³a zmianie. Dla-
czego prawdomówny nas nie zabi³? Czy¿bymy nie byli go godni?
Odczyta³e jego myli. Nie musia³ nas zabijaæ.
Nie lubiê tego wiata, Szshark. Chcia³bym, ¿ebymy wszyscy
wrócili do domu.
Nigdy nie wrócimy do domu, mój synu. Ale król obieca³, ¿e
nie otworzy powtórnie bramy. Nasienie jest bezpieczne, my jednak
jestemy porêczeniem danego s³owa.
Z³otow³osa nienawidzi nas. Pole nas wszystkich na mieræ.
Nikt nie zje naszych serc i nie zapewni nam ¿ycia. I nie wyczuwam
ju¿ dusz moich braci za bram¹.
Ani ja. Ale s¹ tam, i unios¹ nasze dusze. Nie umrzemy.
Idzie Z³otow³osa! Gad skoczy³ na równe nogi i znikn¹³ w po-
szyciu.
Szshark wsta³, przypatruj¹c siê kobiecie. Jej brzydota przyprawia³a
go o md³oci, ale opanowa³ siê i skupi³ na ordynarnym jêzyku ludzi.
9 Ostatni stra¿nik
130
Czego sobie ¿yczysz? zapyta³.
W pobli¿u jest osada. Chcê, ¿eby zosta³a zniszczona.
Wedle rozkazu.
Rozdzia³ dwudziesty pierwszy
S
hannow jecha³ ostro¿nie, podtrzymuj¹c rannego, a zatrzymywa³
siê tylko po to, by przeledziæ wzrokiem pokonan¹ drogê. Jeszcze
nie by³o oznak pocigu. Skierowa³ siê wy¿ej w góry, przez skalne osy-
piska, na których nie zostawa³ lad koñskich kopyt. Rana w piersiach
Steinera zasklepi³a siê, ale nogawka by³a przesi¹kniêta krwi¹. Ch³o-
pak zapad³ w gor¹czkowy sen, wspieraj¹c g³owê na jego ramieniu.
Nie chcia³em, tato szepta³. Naprawdê nie chcia³em! Nie
bij mnie, tato! Steiner zaniós³ siê szlochem, rytmicznym, g³onym
i d³ugim.
Shannow zatrzyma³ ogiera w krêgu g³azów wysoko na zboczu
zwróconym w stronê muru. Przytrzymuj¹c Steinera, zsun¹³ siê z sio-
d³a i zdj¹³ nieprzytomnego na ziemiê. Ogier odszed³ o parê kroków
i zacz¹³ skubaæ trawê. Shannow uszykowa³ pos³anie i okry³ Steinera
kocem. Wzi¹³ ig³ê i nitkê, pozszywa³ rany na jego nodze. Zatroska³a
go wielka, poszarpana dziura z ty³u uda; najwyraniej kula odbi³a siê
od koci i z³ama³a j¹, a wychodz¹c wyrwa³a kawa³ cia³a. Shannow
jak umia³ najlepiej opatrzy³ ranê, po czym da³ Steinerowi odpocz¹æ.
Sam ruszy³ na grzbiet wzniesienia i popatrzy³ w dolinê. Dostrzeg³
poruszaj¹ce siê w dali cienie, szukaj¹ce tropu. Mia³ cztery godziny
przewagi, lecz obecnoæ rannego redukowa³a je do zera.
Zastanowi³ siê, czy nie zawróciæ do Doliny Pielgrzymiej, ale zre-
zygnowa³ z pomys³u. To oznacza³oby przeciêcie tyraliery gadów,
a czu³, ¿e drugim razem szczêcie mu nie dopisze.
Opuci³ osadê tego dnia o wicie. Jecha³ na po³udnie, gdy huk strza-
³ów skierowa³ go na wschód. Obserwowa³ odziane na czarno gady, wlo-
k¹ce Steinera do drzewa i zdzieraj¹ce z niego ubranie, i przygl¹da³ siê,
jak po¿eraj¹ serce poleg³ego towarzysza. Nigdy nie widzia³ takich stwo-
rzeñ, nawet o nich nie s³ysza³. Wydawa³o siê dziwne, ¿e ¿adne pog³oski
nie poprzedzi³y ich pojawienia siê w Dolinie Pielgrzymiej.
Wed³ug miejscowej legendy za murem ¿y³y bestie, które chodzi-
³y jak ludzie, ale nigdy nie s³ysza³, by mia³y ³uski. Nie s³ysza³ te¿
131
o zwierzoludach, które w³ada³yby jak¹kolwiek broni¹, a co dopiero
mówiæ o pistoletach Piekielników.
Przesta³ siê zastanawiaæ. Nie mia³o znaczenia, sk¹d pochodzi³y
gady; teraz by³y tutaj i nale¿a³o je powstrzymaæ.
Steiner znów zacz¹³ szlochaæ przez sen. Shannow wzi¹³ go za rêkê.
W porz¹dku, ch³opcze, pij spokojnie. S³owa nie pomog³y;
ranny chlipa³ bez chwili przerwy.
Och, proszê, tato. Proszê. B³agam ciê! Pot sp³ywa³ po jego
ziemistej twarzy. Shannow nakry³ go drugim kocem i zmierzy³ puls.
By³ nierówny i ledwo wyczuwalny.
Masz wybór, ch³opcze powiedzia³. ¯yj albo umieraj.
Wszystko zale¿y od ciebie.
Wróci³ na szczyt wzgórza, pilnuj¹c, by jego sylwetka nie zaryso-
wa³a siê na tle nieba. Cienie na wschodzie przybli¿y³y siê. Naliczy³
ponad dwadziecia postaci wêdruj¹cych powoli równin¹. Daleko na
zachodzie wi³a siê cienka spirala dymu, byæ mo¿e z obozowiska.
Steiner nie móg³ jechaæ konno, a on nie mia³ dostatecznej si³y ognia,
by skutecznie powstrzymaæ pogoñ. Podrapa³ szczecinê porastaj¹c¹
podbródek i spróbowa³ znaleæ wyjcie z sytuacji. Zapad³a podejrza-
na cisza, Steiner przesta³ bredziæ. Zszed³ do niego. Ch³opak spa³ spo-
kojnie, jego puls by³ nieco silniejszy. Shannow wróci³ na grzbiet.
Ile razy tak czeka³, zastanawia³ siê, podczas gdy wróg podkrada³
siê coraz bli¿ej? Zbójcy, wichrzyciele, myliwi, Zeloci wszyscy
pragnêli zabiæ Cz³owieka Jeruzalem.
Wspomnia³ Zelotów, szalonych zabójców Piekielników, którym
Kamienie Krwi nada³y niesamowit¹ moc. Ich dusze mog³y unosiæ siê
w powietrze i wnikaæ w cia³a zwierz¹t. Raz zosta³ zaatakowany przez
lwa opêtanego przez Zelotê; spad³ z wysokiego urwiska i o ma³o nie
uton¹³.
Nastêpnie byli Stra¿nicy z ich straszliw¹ broni¹ odtworzon¹
z Czasów Pomiêdzy, z pistoletami, które wyrzuca³y setki wyj¹cych
pocisków w ci¹gu minuty. Takie pociski mog³y rozedrzeæ cz³owieka
na strzêpy.
Ale nikt nie pokona³ Cz³owieka Jeruzalem.
Pendarric, upiorny król Atlantydy, powiedzia³ mu, ¿e jest Ro-
lyndem, szczególnym wojownikiem obdarzonym przez Boga szó-
stym zmys³em, który ostrzega przed niebezpieczeñstwem. Ale, mimo
pomocy Pendarrica, ma³o brakowa³o, a Shannow poniós³by mieræ,
walcz¹c z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento.
Jak d³ugo bêdzie sprzyjaæ mu szczêcie?
132
Szczêcie, Shannow? Spojrza³ w niebo w niemych przeprosinach.
Dawno temu, kiedy by³ dzieckiem, wiêty m¹¿ opowiedzia³ mu hi-
storiê o cz³owieku, który doszed³ do koñca swoich dni i, ogl¹daj¹c
siê wstecz, zobaczy³ lady stóp odciniête w piasku swojego ¿ywota.
Obok nich bieg³ drugi szlak, który, jak wiedzia³, nale¿a³ do Boga.
Ale kiedy cz³owiek ów przyjrza³ siê dok³adniej, zobaczy³, ¿e w cza-
sach najwiêkszych k³opotów szlak stóp by³ pojedynczy. Popatrzy³
wtedy na Boga i zapyta³: Czemu opuszcza³ mnie, kiedy by³em w naj-
wiêkszej potrzebie? A Bóg odpar³: Nigdy ciê nie opuci³em, synu.
Wtedy cz³owiek zapyta³: Czemu¿ tedy na piasku widniej¹ lady tyl-
ko jednej pary stóp? A Bóg z umiechem powiedzia³: Bo wówczas
ciê nios³em.
Shannow wyszczerzy³ zêby, wspominaj¹c dni spêdzone z bra-
tem Danielem w starej szkole. Czcigodny Hillel opowiada³ im wiele
historii, a wszystkie by³y krzepi¹ce.
Postacie na równinie by³y teraz du¿o bli¿ej. Shannow rozró¿nia³
ju¿ czarne pancerze na ich piersiach i szar¹, ³uskowat¹ skórê na trój-
k¹tnych pyskach. Zszed³ ze szczytu, przywi¹za³ ogiera do ska³y, wy-
j¹³ z sakwy dodatkow¹ parê pistoletów i wsun¹³ je za pas. Wróci³ na
górê i przyjrza³ siê stokowi, oceniaj¹c potencjalne kryjówki i wybie-
raj¹c najlepsze pola ostrza³u.
¯a³owa³, ¿e nie ma tu Batika. Potê¿ny Piekielnik by³ urodzonym
wojownikiem, nieustraszonym i miertelnie gronym. Razem prze-
szli jak burza przez wielk¹ kamienn¹ fortecê, aby uwolniæ przyjacie-
la. Póniej Batik wyruszy³ do Nowego Babilonu, spiesz¹c na ratunek
Donnie Taybard, i tam zmierzy³ siê z samym diab³em. Shannowowi
bardzo go brakowa³o.
Jeden z No¿owników wyczu³ trop i przywo³a³ pozosta³ych. Zbi-
li siê w gromadê i hurmem ruszyli w górê zbocza. Shannow wyci¹-
gn¹³ pistolety, odwiód³ kurki.
W tej samej chwili z zachodu nadci¹gnê³a grupa konnych. Zo-
baczyli gady i zatrzymali siê, raczej zaciekawieni ni¿ przestraszeni.
Od strony gadów pad³ strza³ i jeden z jedców zachwia³ siê w sio-
dle. Gdy pozostali trzej odpowiedzieli ogniem, Shannow skorzysta³
z okazji, by przeturlaæ siê nad krawêdzi¹ i pobiec do wielkiego g³azu
w po³owie zbocza. Wymiana strza³ów trwa³a kilka sekund. Inny je-
dziec leg³ p³asko na ziemi, os³oniêty cia³em pad³ego wierzchowca;
mia³ strzelbê i spokojnie s³a³ w gady pocisk za pociskiem. Piêæ zgi-
nê³o, reszta rozbieg³a siê w poszukiwaniu kryjówek. Shannow za-
szed³ im drogê z pistoletami pluj¹cymi ogniem; dwa pad³y, trzeci
133
z³apa³ siê na gard³o. Pozosta³e przy ¿yciu, zaskoczone huraganowym
atakiem, z niewiarygodn¹ szybkoci¹ wycofa³y siê na równinê.
Shannow przystan¹³, ¿eby obejrzeæ cia³a zastrzelonych. Jeden
z gadów nagle obróci³ siê, podnosz¹c pistolet Shannow paln¹³ mu
w ³eb i odszed³ do stanowiska jedców. Dwaj byli martwi, trzeci
raniony; czwarty sta³ ze strzelb¹ w rêkach. Mia³ w³osy koloru pia-
sku, szerok¹, przyjazn¹ twarz i w¹skie oczy. Shannow pozna³ go
by³ to jeden z jedców, jacy towarzyszyli cz³owiekowi, który w mia-
steczku ukrad³ mu konia.
Wielkie dziêki za pomoc, Shannow. Mê¿czyzna wyci¹gn¹³
rêkê. Przyjaciele mówi¹ mi Bull.
Mi³o ciê spotkaæ, Bull powiedzia³ Shannow, ignoruj¹c po-
witalny gest. Przybylicie w sam¹ porê.
Wzglêdny punkt widzenia. Jedziec popatrzy³ na poleg³ych
towarzyszy. Ranny usiad³, zaciskaj¹c dziurê w ramieniu i miotaj¹c
przekleñstwa.
Na górze jest jeszcze jeden poszkodowany powiedzia³ Shan-
now. Proponujê, ¿eby pojecha³ do Doliny Pielgrzymiej i przys³a³ wóz.
Dobrze. Ale chyba zanosi siê na burzê. Ja tam bym go zabra³
do chaty frey McAdam. Ukoñczylimy j¹ wczoraj, przynajmniej bê-
dzie mia³ ciep³o i dach nad g³ow¹.
Bull poda³ Shannowowi wskazówki, po czym wraz z rannym
koleg¹ odjecha³ na pó³noc. Shannow zabra³ zabitym ludziom pisto-
lety i amunicjê i wróci³ obejrzeæ cia³a gadów. Oczy mia³y wielkie,
wy³upiaste i z³ociste, z pionowymi jak u kotów renicami, g³owy wy-
d³u¿one, pyski pozbawione warg i naje¿one ostrymi zêbami. Naj-
bardziej wzburzy³ go fakt, ¿e nosili jednakowe zbroje, co przypo-
mnia³o mu Piekielników. Te stworzenia nie by³y indywidualnymi
zabójcami; wchodzi³y w sk³ad jakiej armii a to nie wró¿y³o zbyt
dobrze. Pozbiera³ ich pistolety i ukry³ je za ska³¹. Zawróci³ na górê,
przewiesi³ przez koñski grzbiet nieprzytomnego Steinera. Zwin¹³
koce, dosiad³ konia i ruszy³ do chaty Beth McAdam.
Kiedy Samuel McAdam wyszed³ z nowej chaty i zobaczy³ niezna-
jomego w cieniu pod cian¹, wezbra³ w nim strach. Cofn¹³ siê o krok,
wlepiaj¹c oczy w przybysza. Mê¿czyzna by³ ogromny, z najczarniejsz¹
brod¹, jak¹ w ¿yciu widzia³, i wpatrywa³ siê usilnie w daleki mur.
Gor¹co dzi zauwa¿y³, nie odwracaj¹c g³owy.
Samuel zachowa³ milczenie.
134
Nie trzeba siê mnie obawiaæ, dziecko. Nie noszê broni i przy-
siad³em tu tylko na chwilê, by och³odziæ siê przez dalsz¹ wêdrów-
k¹. G³os mia³ niski, g³êboki i budz¹cy zaufanie, ale syn Beth McA-
dam niejeden raz s³ysza³, ¿e nie wolno ufaæ obcym.
Niektórzy uwiadamia³a go Beth wygl¹daj¹ uczciwie, ale
s¹ wredni. Inni wygl¹daj¹ wrednie i s¹ wredni. Traktuj ich wszyst-
kich jednakowo. Trzymaj siê z daleka. By³o to trudne, zwa¿ywszy,
¿e przybysz siedzia³ dos³ownie w drzwiach domu. Ale nie wszed³,
pocieszy³ siê Samuel, co wiadczy³o o jego dobrych manierach. Beth
zabra³a Mary i posz³a na ³¹kê, gdzie zaprzêg³a wo³y i ora³a ziemiê
pod drogê. Samuel zastanowi³ siê, czy nie popêdziæ do matki.
By³bym wdziêczny za kubek wody powiedzia³ mê¿czyzna,
wskazuj¹c studniê wykopan¹ przez Bulla i jego ludzi. Mogê?
Jasne odpar³ Samuel, rad, ¿e mo¿e wywiadczyæ przys³ugê
doros³emu.
Mê¿czyzna podniós³ siê i podszed³ do studni. Samuel zobaczy³,
¿e ma potê¿ne d³onie i d³ugie rêce. Ko³ysa³ siê, jak cz³owiek niena-
wyk³y do st¹pania po solidnej ziemi jakby siê ba³, ¿e grunt zapad-
nie mu siê pod stopami. Spuci³ cebrzyk do studni, wyci¹gn¹³ go bez
wysi³ku i napi³ siê chciwie. Wróci³ powoli pod cianê i usiad³, pa-
trz¹c na ch³opca.
Mam syna w twoim wieku powiedzia³. Na imiê mu Jafet.
Ma z³ote w³osy i jemu te¿ nie wolno rozmawiaæ z nieznajomymi. Twój
ojciec jest w domu?
Umar³ i poszed³ do nieba. Bóg go wezwa³.
A zatem musi byæ szczêliwy. Ja nazywam siê Nu. Gdzie two-
ja matka?
Pracuje i nie lubi, jak jej siê przeszkadza, zw³aszcza gdy ro-
bi¹ to mê¿czyni. A potrafi siê wciekaæ, meneer Nu.
Rozumiem. Krótko tu jestem, zd¹¿y³em jednak zauwa¿yæ, ¿e
to porywczy wiat. Przyjemnie wiedzieæ, ¿e jest w nim tylu ludzi,
którzy znaj¹ Boga i jego dzie³o.
Jeste kaznodziej¹? Samuel przykucn¹³, opieraj¹c siê ple-
cami o cianê.
W pewnym stopniu. Jestem budowniczym statków, a tak¿e
Starszym Prawa Jedynego, i wyg³aszam kazania w wi¹tyni. A raczej,
wyg³asza³em.
Co wiesz o niebie? Samuel szeroko otworzy³ b³êkitne oczy.
Trochê wiem, choæ na szczêcie jeszcze nie zosta³em tam
wezwany.
135
Sk¹d wiesz, ¿e mój tata jest szczêliwy? Mo¿e nie podoba mu
siê w niebie? Mo¿e têskni za nami?
Mo¿e na ciebie patrzeæ rzek³ Nu. I wie, ¿e Najwy¿szy
¿e Bóg troszczy siê o ciebie.
Zawsze chcia³ mieæ ³adny dom. Czy tam maj¹ ³adne domy?
Nu odwróci³ siê ku niemu i nie zauwa¿y³ jasnow³osej kobiety,
która sz³a powoli przez dom z wielkim pistoletem w d³oni. Przysta-
nê³a w cienistym wejciu i s³ucha³a.
Kiedy by³em dzieckiem, te¿ siê nad tym zastanawia³em, i po-
szed³em do nauczyciela w wi¹tyni. On powiedzia³ mi, ¿e domy nie-
bieskie s¹ wyj¹tkowe. Powiedzia³, ¿e kiedy ¿y³a bogata kobieta, bo-
gobojna, choæ niezbyt przyjazna s¹siadom; modli³a siê du¿o, ale nigdy
nawet nie pomyla³a, by byæ uprzejm¹ dla innych. Umar³a i posz³a do
raju; przyj¹³ j¹ anio³, który rzek³, ¿e zaprowadzi j¹ do nowego domu.
Ruszyli razem do wielkiego pa³acu z marmuru i z³ota. Tu bêdê miesz-
kaæ? zapyta³a. Nie odpar³ anio³. Poszli na ulicê, przy której sta-
³y piêkne domy z kamienia i cedrowego drewna. Ale te tak¿e minêli.
Znaleli siê na ulicy obstawionej ma³ymi domkami. Tu bêdê miesz-
kaæ? zapyta³a. Nie odpar³ anio³. Szli dalej, a¿ dotarli do brzyd-
kiego skrawka ziemi nad rzek¹. Kilka zbitych gwodziami przegni-
³ych desek tworzy³o dwie ciany i dach, a pogryziona przez mole der-
ka s³u¿y³a za pos³anie. To jest twój dom oznajmi³ anio³. Okropny
powiedzia³a bogaczka. Nie mogê tu mieszkaæ. Anio³ z umiechem
doda³: Przykro mi. Tylko tyle moglimy zbudowaæ z materia³ów, ja-
kie nam przys³a³a. Nu umiechn¹³ siê do zdumionego ch³opca.
Jeli twój ojciec by³ dobrym cz³owiekiem, to ma cudowny dom.
Samuel te¿ siê umiechn¹³.
By³ dobry. Naprawdê.
Teraz powiniene uprzedziæ matkê, ¿e tu jestem, ¿eby nie prze-
straszy³a siê na mój widok.
Ju¿ ciê widzia³a powiedzia³a Bath McAdam. I jeszcze nie
narodzi³ siê ten, który by mnie przestraszy³. Co ciê sprowadza?
Nu podniós³ siê i uk³oni³.
Szukam drogi za mur i wst¹pi³em napiæ siê wody. Nie zostanê
d³ugo.
Gdzie twój pistolet?
Nie noszê broni.
To trochê g³upie zauwa¿y³a Beth ale có¿ twoja sprawa.
Zapraszam na posi³ek. Lubiê opowiastki o niebie; mo¿e to bzdury,
ale podoba mi siê ich brzmienie.
136
Dr¿enie wstrz¹snê³o dolin¹. Beth uderzy³a ramieniem w futry-
nê, upuszczaj¹c pistolet. Samuel wrzasn¹³, Nu zachwia³ siê. Potem
powróci³ spokój. Nu pochyli³ siê i podniós³ broñ. Spojrzenie Beth
stwardnia³o, ale on poda³ jej pistolet.
Popatrz na to, mamo! zawo³a³ Samuel.
Dwa s³oñca rozb³ys³y na niebie, a drzewa wokó³ chaty rzuci³y
bliniacze cienie. Jasnoæ trwa³a przez kilka sekund, potem drugie
s³oñce zblad³o i zniknê³o
Czy¿ nie by³o cudowne? zachwyci³ siê Samuel. Takie go-
r¹ce i jasne.
Nie by³o cudowne rzek³ cicho Nu. W ¿adnym wypadku.
Mary wybieg³a zza chaty.
Widzielicie? Stanê³a jak wryta, gdy zobaczy³a obcego.
Widzielimy powiedzia³a Beth. Idcie do domu i przygo-
tujcie jedzenie. Nie zapomnijcie o dodatkowej porcji dla gocia.
Nazywa siê meneer Nu rzuci³ przez ramiê Samuel, znikaj¹c
we wnêtrzu domu.
Beth skinê³a na Nu i razem wyszli na s³oñce.
Co siê dzieje? zapyta³a. Czujê, ¿e wiesz wiêcej ode mnie
o tych dziwacznych znakach.
S¹ rzeczy, których byæ nie powinno. S¹ moce, których cz³o-
wiek nie powinien u¿ywaæ, bramy, które nie powinny byæ otwierane.
S¹ czasy wielkiego niebezpieczeñstwa i jeszcze wiêkszej g³upoty.
To ty jeste cz³owiekiem z Kamieniem Daniela, prawda? Tym,
który uleczy³ zara¿onych?
Tak.
Mówi¹, ¿e kamieñ zosta³ zu¿yty.
Prawda. Ale pos³u¿y³ szczytnemu celowi boskiemu celowi.
S³ysza³am o nich, ale nie wierzy³am, ¿e istniej¹. Jakim sposo-
bem kamieñ mo¿e czyniæ magiê?
Nie wiem. Sipstrassi by³ darem z nieba; spad³ stamt¹d setki
lat temu. Raz rozmawia³em z uczonym, który powiedzia³, ¿e kamieñ
jest tylko wzmacniaczem, ¿e urzeczywistnia marzenia ludzi. Twier-
dzi³, ¿e wszyscy ludzie maj¹ moc magii, ale jest ona ukryta w g³êbi-
nach naszych umys³ów. Sipstrassi uwalnia tê moc. Nie mam pojêcia,
czy to prawda, ale wiem, ¿e magia jest prawdziwa. Dopiero co wi-
dzielimy j¹ na niebie.
To silna magia, skoro mo¿e stworzyæ drugie s³oñce.
To nie by³o s³oñce powiedzia³ Nu i w³anie dlatego jest
niebezpieczne.
137
Rozdzia³ dwudziesty drugi
W
asza broñ faktycznie jest straszna rzek³ Nu, patrz¹c na ranê
w piersiach Clema Steinera. Miecz te¿ mo¿e zabiæ, ale wy-
maga walki z bliska i nara¿ania w³asnego ¿ycia w starciu z przeciw-
nikiem. Te miotacze grzmotów s¹ barbarzyñskie.
Jestemy barbarzyñcami odpar³ Shannow, k³ad¹c rêkê na
czole Steinera. Ranny spa³, puls nadal mia³ s³aby.
Wspomnia³e co o gadach, Shannow zauwa¿y³a Beth, gdy
we trójkê wrócili do du¿ej izby. O co ci chodzi³o?
Nigdy nie widzia³em niczego podobnego. Nosz¹ ciemne pan-
cerze i pistolety Piekielników. Wnosz¹c z tego, co mówi Steiner,
dowodzi nimi kobieta. Rzuci³ okiem na Nu. Mylê, ¿e j¹ znasz,
uzdrowicielu.
Nie jestem uzdrowicielem. Posiada³em pewn¹ magiê, ale
ona przepad³a. Tak, znam j¹. To Sharazad, by³a jedn¹ z na³o¿nic kró-
la. Po¿¹da krwi i on zaspokaja jej pragnienia. Te gady zwane s¹ No-
¿ownikami. Przybyli do królestwa cztery lata temu, przez bramê wio-
d¹c¹ do wiata parnych d¿ungli. S¹ szybcy i miertelnie niebezpieczni,
a król pos³u¿y³ siê nimi w kilku wojnach. Nie maj¹ równych sobie
w walce no¿em i mieczem. Ale ta wasza broñ
Po co to gadanie o królach? warknê³a Beth. Tutaj, o ile mi
wiadomo, nie ma ¿adnych królów. Masz na myli ziemie za murem?
Nu z umiechem pokrêci³ g³ow¹.
W pewien sposób, tak. Ale i nie. Za murem le¿y miasto. Wy-
chowa³em siê w nim, jednak¿e nie jest to moje miasto. Trudno mi to
wyjaniæ, droga pani, bo sam wszystkiego nie rozumiem. Miasto zwie
siê nazywa³o siê Ad. Jest jednym z siedmiu wielkich miast Atlan-
tydy. Polowali na mnie No¿ownicy, wiêc u¿y³em swojego Kamie-
nia Daniela? ¿eby przed nimi uciec. Mia³em zostaæ przeniesiony
do Balacris, innego miasta na wybrze¿u. Zamiast tego znalaz³em siê
tutaj, w przysz³oci.
Jak to rozumieæ? docieka³a Beth. To nie ma sensu.
Zdajê sobie z tego sprawê przyzna³ Nu. Ale kiedy opuci-
³em Ad, miasto le¿a³o nad morzem i wielkie triremy ¿eglowa³y po
zatoce. Tutejsze miasto le¿y w g³êbi l¹du, a jego pos¹gi s¹ nadgry-
zione zêbem czasu.
Sta³o siê to wtr¹ci³ cicho Shannow kiedy morze poch³onê-
³o Atlantydê, dwanacie tysiêcy lat temu.
138
Nu pokiwa³ g³ow¹.
Tego siê domyla³em. Pan zaszczyci³ mnie wizj¹ w³anie ta-
kiego kataklizmu. Mimo wszystko jestem zadowolony, ¿e przetrwa-
³o trochê zrozumienia naszego wiata. Jak siê o nim dowiedzia³e?
Widzia³em Balacris. Le¿y w ruinie, ale budowle przetrwa³y.
I kiedy spotka³em cz³owieka, niejakiego Samuela Archera, który
opowiedzia³ mi o Pierwszym Potopie, jaki nawiedzi³ ziemiê. Teraz
ty mi powiedz, ilu jest tych No¿owników?
Dok³adnie nie wiem, z pewnoci¹ kilka legionów. Mo¿e piêæ
tysiêcy, mo¿e mniej.
Shannow podszed³ do okna, wyjrza³ w noc.
Nie mam pojêcia, ilu jest tutaj, ale mam z³e przeczucia. Wyj-
dê na zewn¹trz i stanê na warcie. Przykro mi, ¿e sprowadzi³em k³o-
poty na twój dom, Beth, ale mylê, ¿e tutaj, ze mn¹, bêdziesz bez-
pieczniejsza.
Jeste mile widziany Jonie. Zrób, co trzeba, a ja zaopiekujê
siê Steinerem. Jeli przetrzyma noc, bêdzie mia³ szansê.
Shannow zabra³ trochê suszonego miêsa i owoców, i wyszed³ na
zbocze za chat¹. Usiad³ pod roz³o¿yst¹ sosn¹ i omiót³ wzrokiem ciem-
n¹ liniê horyzontu. Gdzie tam gromadzi³y siê te demony, a z³oto-
w³osa kobieta ni³a o krwi. Zadr¿a³ i szczelniej otuli³ siê p³aszczem.
Nu do³¹czy³ do niego o pó³nocy. Razem siedzieli w migotliwym
wietle gwiazd
Dlaczego na ciebie polowali? Shannow przerwa³ d³ugie, ale
nie krêpuj¹ce milczenie.
G³osi³em kazania przeciwko królowi. Ostrzega³em lud przy-
najmniej próbowa³em przed zbli¿aj¹cym siê wielkim nieszczê-
ciem. Nie s³uchali. Podboje króla przysporzy³y im pieniêdzy. Lu-
dzie s¹ bogatsi ni¿ kiedykolwiek.
Dlatego chcieli ciê zabiæ? Tak zawsze postêpuje siê z proro-
kami, przyjacielu. Opowiedz mi o swoim bogu.
Nie moim, Shannow. Po prostu Bogu. Chronosie, stwórcy nieba
i ziemi. Jedynym Bogu. A ty w co wierzysz?
Przez ponad godzinê dyskutowali o wierze i z zadowoleniem
doszukali siê podobieñstw miêdzy dwiema religiami. Shannow polu-
bi³ potê¿nego budowniczego statków i s³ucha³ z uwag¹, gdy ten pra-
wi³ o swojej delikatnej ¿onie, Pashad, i o synach, i o statkach, które
zbudowa³, i o podró¿ach, w jakie wyp³ywa³. Ale kiedy Nu zapyta³
o jego ¿onê, Cz³owiek Jeruzalem zby³ go umiechem i wróci³ do
wypytywania o Atlantydê i zamierzch³¹ przesz³oæ.
139
Chcia³bym przeczytaæ twoj¹ Bibliê powiedzia³ Nu. Czy
to mo¿liwe?
Oczywicie. Dziwiê siê tylko, ¿e staro¿ytni Atlantowie mó-
wi¹ naszym jêzykiem.
Nie by³bym tego pewien, Shannow. Kiedy przyby³em do wa-
szego wiata, nie mog³em zrozumieæ ani s³owa. Dopiero gdy dotkn¹-
³em kamieniem czo³a chorej kobiety, wszystkie s³owa sta³y siê dla
mnie jasne. Zamia³ siê. Mo¿e kiedy wrócê, nie bêdê umia³ mó-
wiæ jêzykiem swoich ojców.
Masz zamiar wróciæ? Mówisz, ¿e twój wiat nied³ugo zginie.
Czemu chcesz wracaæ?
Tam jest Pashad. Nie mogê jej zostawiæ.
Ale byæ mo¿e wrócisz tylko po to, by z ni¹ umrzeæ.
A jak ty by post¹pi³, Shannow?
Wróci³bym odpar³ bez wahania zapytany. Ale ja zawsze
by³em uwa¿any za szaleñca.
Nu poklepa³ go po ramieniu.
To nie ob³êd, Shannow. To mi³oæ najwiêkszy z darów, jaki-
mi Bóg mo¿e nas obdarzyæ. Dok¹d pójdziesz?
Na po³udnie, za Mur. S¹ tam znaki na niebie. Chcia³bym je
zobaczyæ.
Jakie znaki?
Miecz Boga unosi siê w chmurach. Mo¿e gdzie w pobli¿u
le¿y Jeruzalem.
Nu milcza³ przez chwilê, po czym rzek³:
Pojadê z tob¹. Ja te¿ muszê zobaczyæ te znaki.
Mówi¹, ¿e to niebezpieczna kraina. Czy to w jaki sposób
pomo¿e ci wróciæ do domu?
Nie mam pojêcia, przyjacielu. Ale Pan przykaza³ mi znaleæ
miecz, a ja nie kwestionujê Jego woli.
Mogê po¿yczyæ ci ze dwa pistolety.
Nie potrzebujê ¿adnego. Jeli Pan przeznaczy³ mnie na mieræ,
umrê. Twoje miotacze grzmotów nie odmieni¹ sytuacji.
Jak dla mnie, to zbyt fatalistyczne, Nu. Miej ufnoæ w Bogu,
ale trzymaj palce na spustach. Stwierdzi³em, ¿e On lubi ludzi, którzy
s¹ przygotowani na ka¿d¹ ewentualnoæ.
Czy On do ciebie przemawia, Shannow? S³ysza³e Jego g³os?
Nie, ale widzia³em Go czêsto na preriach i w górach. Wyczu-
wa³em Jego obecnoæ w nocnym wietrze. Widzia³em jego gloriê
o wicie.
140
Jestemy szczêciarzami, obaj. Przez piêædziesi¹t lat uczy³em
siê tysi¹ca imion Boga znanych cz³owiekowi, a przez kolejnych trzy-
dzieci przyswoi³em sobie dziewiêæset dziewiêædziesi¹t dziewiêæ
znanych prorokom. Pewnego dnia poznam tysiêczne, które wypie-
wuj¹ tylko anio³owie. Ale ca³a ta wiedza jest niczym w porównaniu
z tym, co opisa³e. Dowiadczy³o tego niewielu ludzi; ¿al mi tych,
których to ominê³o.
Cieñ poruszy³ siê w dolinie. Shannow podniós³ rêkê, nakazuj¹c mil-
czenie. Rozgl¹da³ siê przez parê minut, lecz nie zobaczy³ nic wiêcej.
Mylê, ¿e powiniene wróciæ do chaty, Nu. Muszê pobyæ sam.
Urazi³em ciê?
Nie, nie. Muszê siê skupiæ, aby wyczuæ obecnoæ moich wro-
gów. Potrzebujê ca³ych swoich si³, Nu. Osi¹gam cel tylko wtedy, gdy
jestem sam. Gdyby nie móg³ zasn¹æ, we jedn¹ z Biblii z sakwy
przy drzwiach. Zobaczymy siê o wicie.
Po odejciu Nu Shannow wsta³ i wszed³ bezg³onie miêdzy drze-
wa. Cieñ móg³ byæ wilkiem albo psem, lisem albo borsukiem.
Ale równie dobrze móg³ byæ No¿ownikiem
Shannow poluzowa³ pistolety w pochwach i czeka³.
Godzinê przed wschodem s³oñca opuci³o go poczucie niepoko-
ju; odprê¿y³ siê, opar³ plecami o gruby pieñ sosny i zapad³ w sen.
Beth McAdam wysz³a w blask wczesnego poranka i popatrzy³a
w niebo. wit zawsze by³ dla niej czym szczególnym tych parê
minut, kiedy niebo jest b³êkitne, a jeszcze wiec¹ gwiazdy. Zerknê³a
w górê poroniêtego lasem wzgórza i podesz³a do Shannowa. Nie
us³ysza³ jej, wiêc przez parê minut siedzia³a obok niego, wpatruj¹c
siê z natê¿eniem w ogorza³¹ twarz. Ros³a mu broda, siwa na pod-
bródku, a jednak pogr¹¿ony we nie wygl¹da³ dziwnie m³odo.
Przebudzi³ siê i zobaczy³ j¹. Nie poderwa³ siê, nawet nie drgn¹³,
tylko umiechn¹³ siê leniwie.
Byli tam powiedzia³ ale przeszli bokiem.
Pokiwa³a g³ow¹.
Wygl¹dasz na wypoczêtego. Jak d³ugo spa³e?
Popatrzy³ w niebo.
Nieca³¹ godzinê. Nie potrzebujê wiele snu. Mia³em osobliwy
sen. Widzia³em siebie w kryszta³owej kopule w ogromnym krzy¿u,
który wisi na niebie; na g³owie mia³em skórzany he³m, a w moim
uchu rozbrzmiewa³ czyj g³os. Kto wo³a³: Wie¿a, podaj mi wspó³-
141
rzêdne. Nie mog³em uciec ani siê poruszyæ. Odetchn¹³ g³êboko,
przeci¹gn¹³ siê. Dzieci jeszcze pi¹?
Tak, przytulone jak ptaszki.
A Steiner?
Puls ma silniejszy, ale jeszcze siê nie ockn¹³. Wierzysz Nu?
¯e przyby³ z przesz³oci?
Wierzê mu, Beth. Kamieñ Daniela jest niewiarygodnie potê¿-
ny. Kiedy sta³em na wraku statku, spoczywaj¹cego na górze, a dziê-
ki mocy kamienia statek znów wyp³yn¹³ na morze. Te kamienie mog¹
zapewniæ cz³owiekowi niemiertelnoæ, uleczyæ ka¿d¹ chorobê. Kie-
dy zjad³em ciastko miodowe, które by³o kamieniem przekszta³co-
nym przez Kamieñ Daniela. Mylê, ¿e to by³ drobiazg w porównaniu
z tym, co mo¿na osi¹gn¹æ z tak¹ moc¹.
Opowiedz mi o tym co wiêcej.
Shannow opowiedzia³ jej o Piekielnikach i ich szalonym przywód-
cy, Abaddonie, potem o Stra¿nikach Przesz³oci i ponownych naro-
dzinach Titanika. Na koniec wspomnia³ o Kamieniu Matce, olbrzy-
mim meteorycie Sipstrassi, który zosta³ zepsuty przez krew i ofiarê.
S¹ wiêc dwa rodzaje kamieni? zapyta³a.
Nie, tylko jeden. Sipstrassi jest czyst¹ moc¹, ale im czêciej
siê go u¿ywa, tym szybciej moc maleje. Nakarmiony krwi¹, odzy-
skuje moc, ale ju¿ nie mo¿e leczyæ ani wytwarzaæ ¿ywnoci. Poza
tym wp³ywa na umys³ u¿ytkownika, sprowadzaj¹c nañ pragnienie
zadawania bólu i gwa³tu. Wszyscy Piekielnicy mieli Kamienie Krwi,
i wyczerpywali je podczas wojny.
Jak wobec tego uda³o ci siê prze¿yæ, Jonie Shannow?
Umiechn¹³ siê i wskaza³ rêk¹ niebo.
Kto wie? Sam czêsto zadajê sobie to pytanie nie tylko
w zwi¹zku z piekielnymi Zelotami, ale i wszystkimi niebezpieczeñ-
stwami, jakie mi grozi³y. Du¿o zale¿y od szybkoci, du¿o od szczê-
cia albo woli Boga. Widzia³em silnych ludzi powalonych przez wro-
ga, chorobê, wypadek. Kiedy by³em m³ody, nosi³em inne imiê; nazy-
wa³em siê Jon Cade. Spotka³em poskramiacza t³umów, Vareya
Shannowa, który nauczy³ mnie, jak odgadywaæ zamiary ludzi i jak
z nimi postêpowaæ. Potrafi³ stan¹æ w pojedynkê przeciwko t³umowi,
a ludzie odwracali siê przed jego wzrokiem. Ale pewnego dnia pe-
wien m³odzieniec, ledwie podrostek, podszed³ do niego przy niada-
niu. Mi³o ciê poznaæ zagadn¹³, wyci¹gaj¹c rêkê. Varey poda³ mu
swoj¹. W tej samej chwili ch³opak poderwa³ pistolet w lewej d³o-
ni i strzeli³ mu w g³owê. Kiedy pytali go póniej, czemu to zrobi³,
142
powiedzia³, ¿e chcia³ zostaæ zapamiêtany. Varey by³ dobrym cz³o-
wiekiem, pomaga³ ludziom zasiedlaæ nasz dziki kraj. Ch³opak? No
có¿, zosta³ zapamiêtany. Powiesili go i postawili na jego grobie ta-
blicê z napisem Tutaj le¿y zabójca Vareya Shannowa.
A wiêc przybra³e jego nazwisko. Dlaczego?
Shannow wzruszy³ ramionami.
Nie chcia³em, ¿eby umar³o. Poza tym mój brat, Daniel, zosta³
zbójc¹ i morderc¹. Okry³ moje nazwisko hañb¹.
Czy¿ Daniel nie zosta³ prorokiem? Czy¿ nie walczy³ z Pie-
kielnikami?
Tak. To sprawi³o mi du¿¹ przyjemnoæ.
A zatem cz³owiek mo¿e siê zmieniæ, Jonie Shannow? Mo¿e
rozpocz¹æ nowe ¿ycie?
Chyba tak, o ile nie brak mu si³y. Mnie jej brakuje.
Beth po chwili milczenia dotknê³a jego ramienia. Nie odsun¹³ siê.
Wiesz, czemu do ciebie nie wróci³am?
Chyba tak.
Ale gdyby postanowi³ odmieniæ swoje ¿ycie, moje serce otwo-
rzy siê przed tob¹.
Popatrzy³ na daleki mur i le¿¹ce przed nim faliste pagórki.
Wiem oznajmi³ ze smutkiem. Zawsze by³em samotny, Beth.
W moim ¿yciu jest pustka, która powsta³a w chwili, gdy zostali za-
mordowani moi rodzice. Ale popatrz na Steinera. Do wczoraj ch³o-
pak marzy³ tylko o tym, aby mnie zabiæ. Chcia³ zostaæ cz³owiekiem,
który zabi³ Jona Shannowa. Ile czasu up³ynie, nim jaki ch³opak po-
dejdzie do mnie przy niadaniu i powie: Mi³o ciê poznaæ? Ile? Jak
móg³bym siedzieæ wieczorami przy twoim stole i zastanawiaæ siê,
czy przypadkiem twoich dzieci nie trafi kula przeznaczona dla mnie?
Brakuje mi takiej si³y, Beth.
Zmieñ nazwisko poradzi³a. Ostrzy¿ w³osy. Zrób, co tylko
trzeba. Pojecha³abym z tob¹. Moglibymy zbudowaæ dom gdzie,
gdzie nikt o tobie nie s³ysza³. Milcza³, ale ona zajrza³a mu w oczy
i wyczyta³a w nich odpowied ¯al mi ciebie, Shannow szepnê-
³a. Nie wiesz, co tracisz. Ale mam nadziejê, ¿e nie oszukujesz sam
siebie. Mam nadziejê, ¿e nie jeste zakochany w tym, czym jeste:
w Cz³owieku Jeruzalem, dumnym i samotnym, biczem na wystêp-
nych. Mam trochê racji? Boisz siê rozstaæ ze swoj¹ reputacj¹ i swo-
im nazwiskiem? Boisz siê anonimowoci?
Jeste niezwykle przenikliw¹ kobiet¹, Beth McAdam. Tak, bojê
siê tego.
143
Zatem jeste s³abszy, ni¿ przypuszczasz. Wiêkszoæ ludzi boi
siê mierci. Ty boisz siê ¿yæ. Podnios³a siê i wróci³a do chaty.
Rozdzia³ dwudziesty trzeci
J
osiah Broome zamkn¹³ drzwi swojego niewielkiego domu i ruszy³
w stronê Weso³ego Pielgrzyma. Dzieñ by³ s³oneczny, ale on tego nie
zauwa¿a³. Od wielu dni wrza³ gniewem z powodu odjazdu Beth Mc-
Adam i rani¹cych, k³amliwych s³ów, jakimi cisnê³a weñ niczym no¿em.
Jak mog³a tego nie dostrzegaæ? Ludzie pokroju Jona Shannowa
nijak nie mogli pomóc cywilizacji. Jego tropem pod¹¿a³a przemoc
i rozpacz, ziemia ja³owia³a po jego przejciu. Tylko rozs¹dni ludzie
mogli zmieniæ wiat na lepsze. Jak¿e piek³y go jej s³owa! Nazwa³a
go g³upcem i tchórzem; obwini³a go o mieræ Fennera.
Czy mo¿na winiæ cz³owieka za letni¹ burzê czy zimow¹ powód?
To nieuczciwe. Tak, Fenner ¿y³by nadal, gdyby weszli do szulerni
i zastrzelili Webbera. Ale co by to da³o? Czego nauczy³oby m³odych
ludzi z miasteczka? ¯e w pewnych okolicznociach mordowanie jest
uzasadnione?
Wspomnia³ cz³owieka, zastrzelonego przez Shannowa zaraz po
egzekucji Webbera. Nazywa³ siê Lomax. By³ nieokrzesany i bezczel-
ny, ale pomóg³ Pastorowi zbudowaæ koció³ i pracowa³ ciê¿ko dla
meneera Scayse, aby utrzymaæ ¿onê i dwoje dzieci. Dzieci zosta³y
sierotami, które bêd¹ dorastaæ ze wiadomoci¹, ¿e ¿ycie ich ojca
sta³o siê argumentem popieraj¹cym czyje racje. Czyj¹ bêdzie win¹,
jeli wyrosn¹ na z³ych ludzi? Ale Beth McAdam tego nie rozumia³a.
Broome przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i us³ysza³ dobiegaj¹cy od
zachodu huk strza³ów. Znów kto wszczyna awanturê, pomyla³ i skrê-
ci³, aby poznaæ przyczynê zamieszania. Szczêka mu opad³a, gdy ujrza³
setki wojowników w czarnych pancerzach, z dymi¹cymi pistoletami
w d³oniach. Mê¿czyni i kobiety uciekali przed nimi z wrzaskiem. Kula
gwizdnê³a w pobli¿u. Broome schowa³ g³owê w ramiona i skrêci³ ku
w¹skiej uliczce miêdzy budynkami. Jaki cz³owiek min¹³ go pêdem;
nagle jego piersi eksplodowa³y i nieszczênik run¹³ na ziemiê.
Broome skoczy³ w zau³ek, szaleñczo wymachuj¹c rêkami. Po-
kona³ ogrodzenie i pobieg³ polami w kierunku kocio³a, od niedaw-
na stoj¹cego na ³¹ce.
144
W Wytchnieniu Podró¿nych Mason wyjrza³ przez okno i zo-
baczy³ na g³ównej ulicy falangê gadów, zabijaj¹cych ka¿dego, kto
znalaz³ siê w zasiêgu wzroku. Zakl¹³ i zerwa³ z ko³ka strzelbê Pie-
kielników. Szybko wsun¹³ naboje do magazynka, potem wprowadzi³
jeden do komory. Us³ysza³ tupot na schodach i gdy drzwi otworzy³y
siê z hukiem, odwróci³ siê i strzeli³. Pierwszy gad wytoczy³ siê na
korytarz, ale kilka innych wbieg³o do izby. Broñ podskakiwa³a Ma-
sonowi w rêkach, gdy pakowa³ w nich pocisk za pociskiem. W pew-
nej chwili kula trafi³a go w piersi; uderzenie pchnê³o go w stronê
okna. Gdy dwie dalsze ugrzêz³y w jego brzuchu, wypad³ przez okno
na ulicê.
Rusznikarz Groves w swoim warsztacie z³apa³ dwa pistolety, lecz
zgin¹³, zanim zd¹¿y³ ich u¿yæ.
Setki gadów sunê³y ulicami miasta. Tu i ówdzie mieszkañcy od-
powiadali ogniem, jednak¿e atak by³ tak niespodziewany, ¿e nigdzie
nie by³o zorganizowanej obrony.
W kociele Pastor wyg³asza³ w³anie p³omienne kazanie o Nie-
rz¹dnicy Babilonu i bestiach za murem. Kiedy dotar³y odg³osy strze-
laniny, wierni strumieniem wylegli z budynku. Pastor utorowa³ sobie
drogê przez t³um i z przera¿eniem patrzy³, jak miasto staje w p³o-
mieniach. Ku zgromadzonym bieg³ Josiah Broome.
Bestie piekielne! krzycza³. S¹ ich tysi¹ce!
Ludzie wpadli w panikê, ale g³os Pastora przywróci³ spokój.
Bracia! Bez³adna ucieczka równa siê mierci. Popatrzy³ na
zgromadzonych. By³o ich oko³o dwustu, w tym dwie trzecie stano-
wi³y kobiety i dzieci. Mê¿czyni zostawili swoj¹ broñ na werandzie
kocio³a. Zabierzcie broñ rozkaza³. Broome, poprowad z Hen-
dricksem kobiety i dzieci na po³udnie. Tam s¹ lasy. Znajdcie kry-
jówkê, my do³¹czymy do was póniej. Ruszajcie! Odwróci³ siê ku
mê¿czyznom uzbrojonym w strzelby i pistolety. Za mn¹ powie-
dzia³ i ruszy³ w stronê miasta. Z pocz¹tku pe³ni wahania, po chwili
jeden po drugim ruszyli za nim. Zatrzyma³ ich na skraju ³¹ki, gdzie
wykopano p³ytki rów maj¹cy odprowadzaæ nadmiar wody. U³ó¿cie
siê w nim i nie strzelajcie, póki nie powiem.
Piêædziesiêciu siedmiu mê¿czyzn usiad³o na ziemi z broni¹ w po-
gotowiu. Pastor sta³, s³uchaj¹c wrzasków dobiegaj¹cych z miasta;
z przyjemnoci¹ przypuci³by szar¿ê, aby wywrzeæ bosk¹ zemstê na
bandytach, ale zdusi³ impuls i czeka³.
W polu widzenia pojawi³a siê liczna grupa No¿owników. Na jego
widok podnieli strzelby, ale zanim dali ognia, Pastor skoczy³ do rowu.
145
Kule, nie wyrz¹dzaj¹c nikomu szkody, przelecia³y gór¹. Dwadzie-
cia gadów wyskoczy³o na otwart¹ przestrzeñ.
Ognia! rykn¹³ Pastor.
Palba by³a nierówna, acz skuteczna: tylko jeden gad utrzyma³
siê na nogach. Pastor podniós³ pistolet i strzeli³ mu w ³eb. Dziesi¹tki
dalszych wyla³y siê z uliczek miasta. Pastor obejrza³ siê. Broome
i Hendricks prowadzili kobiety i dzieci w bezpieczne miejsce, jed-
nak byli jeszcze zbyt blisko, aby mo¿na by³o wycofaæ obroñców.
Gady przypuci³y atak. Nie wydawa³y okrzyków bojowych; prze-
mieszcza³y siê w milczeniu, z niewiarygodn¹ prêdkoci¹, strzelaj¹c
w biegu. Trzy salwy wyszczerbi³y ich szeregi i atak siê za³ama³.
Skoñczy³a mi siê amunicja krzykn¹³ jeden z ukrytych w ro-
wie strzelców. S¹siad poda³ mu garæ nabojów. Pastor zerkn¹³ w bok
i zobaczy³, ¿e ponad setka gadów próbuje zajæ ich z flanki.
W tej samej chwili ze wschodu nadjecha³ Edric Scayse na czele
trzydziestu jedców. Gady otworzy³y ogieñ, konie i ludzie zak³êbili
siê w kurzu. Scayse, z dwoma pistoletami w rêkach, wpad³ w szeregi
wroga, strzelaj¹c z zimn¹ krwi¹. Ci, którzy prze¿yli, poszli za jego
przyk³adem. Rze by³a straszliwa, ale Scayse wraz z siedemnastoma
ludmi zdo³a³ siê przedrzeæ. Zeskoczyli z koni i zsunêli siê do rowu.
Mi³o ciê widzieæ, cz³owieku zawo³a³ Pastor, klepi¹c przy-
bysza po ramieniu.
Do diab³a, sk¹d oni siê wziêli? zapyta³ Scayse.
Zza muru przys³ani przez Wielk¹ Nierz¹dnicê.
Chyba bêdzie lepiej, jak siê st¹d wyniesiemy zaproponowa³
Scayse.
Nie, musimy chroniæ kobiety i dzieci. Wys³a³em ich ponad
setkê na po³udnie. Trzeba przez jaki czas zatrzymaæ te bestie.
Nie damy rady, Pastorze, nie tutaj. W ka¿dej chwili mog¹ nas
okr¹¿yæ. Proponujê zawróciæ do kocio³a i stamt¹d siê ostrzeliwaæ.
Gady znów ruszy³y do ataku. Kule przetrzebi³y ich szeregi, lecz
czterech zdo³a³o skoczyæ miêdzy obroñców. Scayse r¹bn¹³ pistole-
tem w szary, ³uskowaty ³eb, potem przy³o¿y³ lufê do brzucha stwora
i nacisn¹³ spust. Inne zosta³y zadgane no¿ami, ale zd¹¿y³y zabiæ
trzech obroñców.
Wycofujemy siê w dwóch szeregach krzykn¹³ Pastor. Ka¿-
dy przebiega trzydzieci kroków, po czym kryje drug¹ grupê.
Ziemia zaczê³a dygotaæ. Ludzi zbi³o z nóg, gdy na ³¹ce przed
rowem rozdziawi³a siê, niczym paszcza potwora, wielka, poszarpana
szczelina. Budynki w miecie zako³ysa³y siê, gdy druga fala wstrz¹snê³a
10 Ostatni stra¿nik
146
ziemi¹. No¿ownicy wybiegali na otwart¹ przestrzeñ, zapominaj¹c
o bitwie.
Nadesz³a w³aciwa chwila, Pastorze powiedzia³ Scayse.
Obroñcy podnieli siê i pobiegli przez ³¹kê. Spowija³y ich tumany ku-
rzu. Ziemia znów siê rozst¹pi³a i dwaj ludzie wpadli w g³¹b rozpadli-
ny. Reszta bez szwanku dotar³a do kocio³a, który zapad³ siê porod-
ku. Pastor stan¹³ i patrzy³, jak budowla powoli rozpada siê na czêci.
Do lasu rozkaza³. ciga nas gniew Boga.
Josiah Broome siedzia³ i patrzy³, jak Pastor kieruje kopaniem
rowu od pó³nocnej strony lasu. Wykopana ziemia tworzy³a wa³. Pra-
ca przebiega³a w ponurym milczeniu. Kopacze nie mieli narzêdzi
ryli miêkk¹ glinê go³ymi rêkami, zerkaj¹c nerwowo na pó³noc, sk¹d
spodziewali siê ataku. Broome by³ w szoku; siedzia³, szary na twa-
rzy, wród uwijaj¹cych siê ludzi.
Wszystko przepad³o. Miasto le¿a³o w ruinie, mieszkañcy zostali
zdziesi¹tkowani, uciekinierzy kryli siê w lesie bez ¿ywnoci, bez
dachu nad g³ow¹. Mieli tylko sk¹pe zapasy amunicji do nielicznych
pistoletów. Pozosta³o im jedynie czekaæ na mieræ z r¹k tych potwo-
rów. Broome mruganiem odpêdzi³ ³zy.
Edric Scayse zabra³ trzy konie i pojecha³ do swoich w³oci, gdzie
mia³ zapasy broni. Dwóch mê¿czyzn wys³ano do okolicznych farm,
aby ostrzegli mieszkañców przez najazdem. Odrêtwia³y Broome nie
zwa¿a³ na nic.
Ma³a dziewczynka zbli¿y³a siê do niego i przekrzywi³a g³owê, przy-
patruj¹c mu siê z zaciekawieniem. Spojrza³ na ni¹ ciê¿kim wzrokiem.
Czego chcesz?
P³aczesz?
Tak przyzna³.
Dlaczego?
Pytanie by³o tak absurdalne, ¿e Broome zacz¹³ chichotaæ. Dziew-
czynka mia³a siê razem z nim, ale kiedy jego oczy znów wype³ni³y
siê ³zami, a szloch wstrz¹sn¹³ szczup³ym cia³em, uciek³a do Pastora.
Rudow³osy kaznodzieja, z twarz¹ wysmarowan¹ b³otem, stan¹³ u boku
Brooma.
Nie wygl¹dasz dobrze, meneer zagadn¹³. Straszysz dzieci.
Wstañ i znajd sobie jakie zajêcie; tak postêpuj¹ przyzwoici ludzie.
Wszyscy umrzemy wyszepta³ Broome przez ³zy. Nie chcê
umieraæ.
147
mieræ spotyka wszystkich ludzi, a wówczas staj¹ oni przed
obliczem Wszechmog¹cego. Nie lêkaj siê, meneer Broome. Ma³o
prawdopodobne, by cz³owiek zajmuj¹cy siê warzeniem strawy uczy-
ni³ co, co by Go obrazi³o. Pastor otoczy³ ramieniem jego plecy.
Jeszcze nie jestemy martwi, Josiahu. Chod, pomo¿esz kopaæ rów.
Broome pozwoli³ zaprowadziæ siê do wa³u; popatrzy³ na dolinê.
Kiedy przyjd¹, jak mylisz?
Kiedy bêd¹ gotowi odpar³ posêpnie Pastor.
Praca usta³a, gdy z lasu dobieg³ têtent koñskich kopyt, a potem
porykiwanie byd³a. Trzy mleczne krowy wysz³y powoli na polanê,
z cielêtami u boku. Jon Shannow zatrzyma³ ogiera na skraju rowu.
Pomyla³em, ¿e siê przydadz¹. Jeli zar¿niecie cielêta na miê-
so, bêdziecie mieæ mleko dla dzieci.
Gdzie je znalaz³e? zapyta³ Pastor.
Rankiem us³ysza³em strzelaninê i patrzy³em na wasz¹ walkê.
Pojecha³em na poblisk¹ farmê i odci¹³em te trzy sztuki od stada.
W³aciciel nie ¿y³, podobnie jak ca³a jego rodzina.
Jestemy wdziêczni, Shannow. A gdyby tak móg³ pojawiæ siê
z tysi¹cem naboi i paroma setkami strzelb, uca³owa³bym ci nogi.
Shannow wyszczerzy³ zêby i siêgn¹³ do sakwy.
To wszystkie moje naboje; pasuj¹ i do strzelb, i do pistoletów
Piekielników. Ale za³atwiê wam parê sztuk broni. Ukry³em j¹ wczo-
raj jakie cztery mile st¹d.
Chod ze mn¹ na stronê poprosi³ Pastor, prowadz¹c go przez
obozowisko. Usiedli nad strumieniem. Ilu ich jest?
Ponad tysi¹c. Dowodzi nimi kobieta.
Czarna Nierz¹dnica sykn¹³ Pastor.
Nie jest czarna. Ma z³ote w³osy i wygl¹da jak anio³ popra-
wi³ Shannow. A oni nie s¹ zza muru.
Sk¹d wiesz?
Po prostu wiem. A skoro mowa o murze, ostatnie trzêsienie
ziemi zrobi³o w nim wyrwê. Mylê, ¿e po drugiej stronie bêdziemy
mieli wiêksze szansê na prze¿ycie. Wystarczy paru ludzi, aby utrzy-
maæ wy³om. W tym czasie reszta znajdzie bezpieczne miejsce na
obóz.
Jest tutaj jakie trzysta osób, Shannow. Stracili wszystko, co
mieli. Nie mamy jedzenia, zapasowych ubrañ, p³ótna na namioty,
³opat, siekier ani m³otków. Czy jakie miejsce mo¿e byæ bezpieczne?
A zatem co zamierzasz?
Czekaæ tutaj, uderzyæ i modliæ siê o zwyciêstwo.
148
Zgadzam siê co do mod³ów. S³uchaj, Pastorze, nie znam siê
na wojaczce na tak¹ skalê, ale wiem, ¿e nie pokonamy gadów sie-
dz¹c i czekaj¹c, a¿ przyjd¹. Mówisz, ¿e potrzebujemy narzêdzi sie-
kier, m³otków i tak dalej. W takim razie wemy je sobie. I przy oka-
zji parê pistoletów.
Sk¹d?
Z miasta. Tam nadal s¹ wozy, a wo³y i konie w³ócz¹ siê po
³¹kach. Nie wszystkie domy zosta³y zniszczone, Pastorze. Przyjrza-
³em siê miastu przez lunetê. Nadal stoi sklep Grovesa, a mia³ tam
proch i o³ów na kule. Ocala³a kunia, miasteczko namiotów te¿ jest
nienaruszone.
A co z gadami?
Rozbi³y obóz na po³udnie od miasta. Mylê, ¿e boj¹ siê na-
stêpnego trzêsienia ziemi.
Ilu ludzi bêdziesz potrzebowa³?
Powiedzmy, ¿e tuzin. Odjedziemy daleko na zachód i noc¹
zakradniemy siê do miasta.
I spodziewasz siê za³adowaæ wozy i przeprowadziæ je pod
nosem wroga?
Nie wiem, Pastorze. Ale z pewnoci¹ lepiej zaryzykowaæ, ni¿
biernie czekaæ na mieræ g³odow¹
Pastor po chwili milczenia zamia³ siê i pokrêci³ g³ow¹.
Czy ty mylisz kiedy o klêsce, Shannow?
Nigdy, póki oddycham odpar³ Cz³owiek Jeruzalem. Za-
bierz wszystkich do wyrwy w murze. Ja przywiozê wam potrzebne
narzêdzia i zapasy. Czy mogê sam wybraæ sobie ludzi?
Jeli tylko zechc¹ pójæ z tob¹.
Shannow wróci³ z Pastorem do obozowiska. Kaznodzieja zgro-
madzi³ ludzi i przedstawi³ im w zarysie plan. Kiedy poprosi³ ochot-
ników o wyst¹pienie, zg³osi³o siê dwudziestu.
Shannow zaprowadzi³ ich na poblisk¹ polankê i tam zagai³:
Potrzeba mi tylko dwunastu. Ilu z was ma ¿ony? Piêtnastu
podnios³o rêce. Ilu ma dzieci? zapyta³ piêtnastkê. Dziewiêæ r¹k
powêdrowa³o w górê. Wy wracajcie; pozostali niech siê zbli¿¹, a po-
wiem wam, co musimy zrobiæ. Przez ponad godzinê Shannow wy-
mienia³ rzeczy, jakie powinni zdobyæ, i sposoby, w jakie mieli to uczy-
niæ. Jedni s³u¿yli dobr¹ rad¹; inni s³uchali w milczeniu, zapamiêtu-
j¹c instrukcje. Na koniec Shannow ostrzeg³:
Tylko bez bohaterskich wyczynów. Najwa¿niejsze jest przy-
wiezienie zapasów i narzêdzi. Jeli zobaczycie przyjació³ w tarapa-
149
tach, pod ¿adnym warunkiem nie spieszcie im na pomoc. Nie bê-
dziecie mnie widzieæ, ale bêdê w pobli¿u. Kiedy us³yszycie zamie-
szanie w obozie nieprzyjaciela, wtedy zacznijcie odwrót.
Co zamierzasz zrobiæ, Shannow? zapyta³ Bull.
Poczytaæ im Ksiêgê odpar³ Cz³owiek Jeruzalem.
Rozdzia³ dwudziesty czwarty
P
rzez dwa dni Chreena bada³a Staw Zarêczyn, analizuj¹c kryszta-
³owo czyst¹ wodê, która uchodzi³a pod urwiskami do podziemnych
strumieni i rzek. Teraz siedzia³a w cieniu Szczytu Chaosu, wysokiej, pro-
stej jak w³ócznia iglicy z poszarpanych ska³, tworz¹cych naturalne plat-
formy, z których nadal mieli skakaæ lekkomylni m³odzieñcy Dianae.
Shir-ran wspi¹³ siê wtedy prawie na sam wierzcho³ek. Wdrapa³-
by siê wy¿ej, gdyby nie skalna kryza, której nie móg³ pokonaæ ¿aden
cz³owiek. Jego skok by³ nieskazitelny. Chreena pamiêta³a, jak wynu-
rzy³ siê z wody, z ciemnymi lni¹cymi w³osami, ze wiat³em triumfu
w z³ocistych oczach.
Odsunê³a od siebie to wspomnienie. W tym stawie musia³o byæ
co, co wywar³o wp³yw na strukturê genetyczn¹ Shir-rana. Z im wiêk-
szej wysokoci skakano, tym g³êbiej nurkowano w wodzie byæ mo¿e
tam kry³ siê problem. Chreena zamknê³a oczy i pozwoli³a, by jej duch
pop³yn¹³ nad brzegiem sadzawki w dó³, w coraz ciemniejsz¹ g³êbiê.
Wiedzia³a, czego szuka jakiej toksycznej spucizny z Czasów Po-
miêdzy: beczek z odpadami chemicznymi, gazów bojowych, zjadli-
wych wirusów. Ludzie z tego okresu rzadko myleli o przysz³oci i bez-
mylnie wyrzucali swoje okropne, doskonalone w czasie wojen truci-
zny w g³êbie oceaniczne. Jedna z teorii mówi³a, ¿e musieli zdawaæ sobie
sprawê z krótkotrwa³oci swojego istnienia. No bo dlaczego zatruwali
swoje rzeki i strumienie, dlaczego wycinali lasy, które dawa³y im po-
wietrze, i zanieczyszczali w³asne cia³a toksynami i substancjami rako-
twórczymi? Ale teoria ta bardziej nadawa³a siê na temat dyskusji dla
dzieci, ni¿ na powa¿ny przedmiot badañ.
Chreena odsunê³a na bok te rozwa¿ania i przypomnia³a sobie
wszystko, czego nauczy³a siê na temat wody, esencji ¿ycia. W Cza-
sach Pomiêdzy woda pokrywa³a siedemdziesi¹t i osiem dziesi¹tych
procent powierzchni ziemi, a obecnie siedemdziesi¹t jeden i trzy
150
dziesi¹te procent. Woda stanowi dwie trzecie ca³kowitego ciê¿aru
cia³a. Cz³owiek mo¿e prze¿yæ ca³e miesi¹ce bez jedzenia, ale tylko
kilka dni bez wody. Myl! Myl! Dwie czêci wodoru na jedn¹
czêæ tlenu. Skoncentrowa³a siê, coraz g³êbiej pogr¹¿aj¹c siê w tran-
sie, analizuj¹c pierwiastki ladowe na dnie stawu. Odrzuca³a je jeden
po drugim: obojêtna krzemionka, magnez, sód, potas, ¿elazo, mied,
cynk. W wodzie by³y znikome lady o³owiu, ale nie mog³y wyrz¹-
dziæ szkody, chyba ¿e kto wypija³by oko³o szeædziesiêciu galonów
dziennie przez nie wiadomo ile lat.
Wróci³a do cia³a i po³o¿y³a siê, wyczerpana. S³oñce minê³o Szczyt
Chaosu i pali³o jej nag¹ skórê. Przesunê³a siê kawa³ek i rozejrza³a
w poszukiwaniu Oshere. Spa³ w cieniu; pozosta³o w nim niewiele
cz³owieczeñstwa, ju¿ prawie nie umia³ mówiæ.
Nie woda. Zatem co? Zerknê³a na niebo i godz¹cy w nie strasz-
liwy Miecz Boga. Zadr¿a³a. Tylko nie to!
Jej oczy przenios³y siê na iglicê. Czy tam co by³o? Chreena
wsta³a i przeci¹gnê³a rozleniwione cia³o. Ubra³a siê szybko i ruszy³a
do podstawy wie¿ycy. Poroniêta muszlami ska³a oferowa³a wiele
chwytów dla r¹k. Rozpoczê³a powoln¹ wspinaczkê. Wróci³a myla-
mi do wypadków sprzed trzech lat, kiedy te¿ przywiera³a do stromej
skalnej ciany. Titanik osuwa³ siê w toñ, a ona ratowa³a swojego
syna Lukea. Wynios³a go z przeklêtego statku-widmo i schodzi³a ze
stromego urwiska nad ruinami Balacris.
By³a wówczas Amazig¹ Archer, wdow¹ po Samuelu i nauczy-
cielk¹ dzieci Stra¿ników. Stra¿ników? Przechowywali dla przy-
sz³ych pokoleñ ca³¹ wiedzê ludzi z Czasów Pomiêdzy, jednak¿e ich
wysi³ki zosta³y zmarnowane przez jednego cz³owieka: Sarento. On
pragn¹³ zobaczyæ powtórne narodziny wiata, ujrzeæ go takim, ja-
kim by³ w przesz³oci. Straci³ cierpliwoæ i zacz¹³ z pomoc¹ Ka-
mienia-Matki manipulowaæ biegiem wydarzeñ. On da³ Kamienie
Krwi rozwijaj¹cemu siê narodowi, który póniej wyrodzi³ siê w Pie-
kielników; on podburzy³ ich wojenne sk³onnoci, zdradzaj¹c im
tajemnice automatycznej broni. Wojna mówi³ sprzyja inwen-
cji. Wszystkie najwiêksze wynalazki w historii narodzi³y siê na polu
bitwy.
Z moc¹ Kamienia-Matki z³o¿y³ wrak Titanika, który spoczy-
wa³ pêkniêty na zboczu ponad Atlantyd¹, i uczyni³ go baz¹ Stra¿ni-
ków. Ale jego los zosta³ przypieczêtowany, kiedy Piekielnicy porwa-
li Donnê Taybard, bowiem ich postêpek przywiód³ Cz³owieka Jeru-
zalem do Balacris i Titanika.
151
Amaziga pamiêta³a tê straszn¹ noc, kiedy Sarento u¿y³ Kamie-
nia-Matki do odtworzenia dziewiczego rejsu. Choæ statek nadal trwa³
na górze, obecni na pok³adzie w przepysznych salonach, w blasku
rozmigotanych wiate³ widzieli usiane gwiazdami niebo nad czar-
nym, po³yskliwym oceanem.
Ale Shannow pokona³ Sarenta w podziemnej jaskini Kamienia-
Matki, zabi³ go i zneutralizowa³ moc kamienia. Titanik po raz ko-
lejny uderzy³ w górê lodow¹ i widmowe morze zala³o statek, unice-
stwiaj¹c Stra¿ników i wiedzê ca³ych eonów.
Amaziga opuci³a wrak i odesz³a, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.
Cz³owiek Jeruzalem odnalaz³ j¹.
Przykro mi powiedzia³. Nie wiem, czy post¹pi³em s³usznie,
ale na pewno sprawiedliwie. Zaprowadzê ciê w bezpieczne miejsce.
Rozstali siê w ma³ym miasteczku setki mil na pó³noc, i stamt¹d
Amaziga ruszy³a z synem do kraju za murem.
Wspiê³a siê wy¿ej i zerknê³a na migoc¹cy w dole staw. Palce
drêtwia³y jej z wysi³ku; wci¹gnê³a siê na wystêp, ¿eby odpocz¹æ. Nie
wyczuwa³a tutaj niczego szkodliwego. Starzejesz siê, pomyla³a.
Prze¿y³a ju¿ ponad sto lat. M³odoæ, zapewniana przez Sipstrassi
noszony przez Stra¿ników, powoli przemija³a i srebrzyste nitki roz-
jania³y jej ciasno splecione w³osy. Na ile lat czuje siê twoje cia³o,
Amazigo? Trzydzieci piêæ? Czterdzieci?
Odetchnê³a g³êboko, podnios³a siê i podjê³a wspinaczkê. Po go-
dzinie zbli¿y³a siê do wierzcho³ka. Kiedy wdrapywa³a siê na najwy¿-
szy wystêp, ostry kamieñ rozci¹³ jej rêkê. Wymrucza³a przekleñstwo
i usadowi³a siê plecami do ska³y, z wal¹cym sercem. Nie wykrywa³a
niczego gronego w iglicy. Wspinaczka okaza³a siê strat¹ czasu
przywiod³a tylko gorzkie wspomnienia i bolesne rany. Uspokoi³a siê,
przygotowuj¹c do zejcia. Zastanowi³a siê, czy by nie skoczyæ do
stawu, ale zrezygnowa³a z pomys³u; nigdy nie czu³a siê dobrze w wo-
dzie. S³oñce przyjemnie grza³o jej cia³o, czu³a siê niezwykle odwie-
¿ona. Puls zwolni³. Kiedy siêgnê³a do rany, aby zatamowaæ krwa-
wienie, ze zdumieniem stwierdzi³a, ¿e rozciêcie zniknê³o. Potar³a
palcami skórê, ale nie by³o ani ladu skaleczenia. Podnios³a kamieñ,
o który siê zrani³a. Plami³a go krew. Ostro¿nie podci¹gnê³a siê na
kolana na w¹skiej pó³ce i obróci³a przodem do ska³y. Nad g³ow¹ mia³a
kryzê przewieszki, a wy¿ej wisia³ Miecz Boga i otaczaj¹ce go ma-
leñkie krzy¿e. Zamknê³a oczy, jej duch wnikn¹³ w obroniêty musz-
lami kamieñ. Par³a coraz g³êbiej. Dotar³a do rzebionego marmuru,
do siatki ze z³otego drutu i kryszta³ów. Sieæ zaprowadzi³a j¹ do srebr-
152
nej czary o rednicy szeciu stóp. W rodku le¿a³ ogromny Kamieñ
Sipstrassi z szerokimi na cale z³otymi ¿y³ami.
Szeroko otworzy³a oczy.
O Bo¿e! wyszepta³a. O Bo¿e!
Szczyt Chaosu nie by³ tworem natury. Pokry³a go skalna skoru-
pa, gdy le¿a³ na dnie oceanu. To by³a wie¿a, a Kamieñ Sipstrassi po
dwunastu tysi¹cach lat nadal pulsowa³ moc¹. Amaziga popatrzy³a na
pi¹cego Oshere i zrozumia³a.
Uzdrawiaj¹ce moce Sipstrassi!
Nie mog³o byæ mowy o celowym krzywdzeniu Dianae. Shir-ran
i inni znaleli siê w zasiêgu magii kamienia, która w niemal mecha-
niczny sposób leczy³a ich, eliminuj¹c geny-aktywatory i starannie
obmylone efekty in¿ynierii genetycznej. Magia przywraca³a ich do
stanu doskona³oci.
Dobry Bo¿e!
Amaziga wsta³a i przycisnê³a plecy do ska³y, potem znów spoj-
rza³a na Oshere. Normalnie posiadacz kamienia musia³ go dotkn¹æ,
aby ukierunkowaæ moc ale taki kolos? Jej koncentracja pog³êbi³a
siê. Daleko w dole Oshere poruszy³ siê przez sen. Przeszy³ go ból.
Poderwa³ wielk¹ g³owê i rykn¹³, gro¿¹c niewidzialnym wrogom. Jego
cia³o skrêci³o siê i opad³ na ska³ê; niedawno wyros³e futro znika³o,
koñczyny prostowa³y siê. Amaziga wyobrazi³a go sobie takim, jakie-
go pamiêta³a, podtrzymuj¹c tê wizjê przed oczami. Wreszcie odprê-
¿y³a siê i popatrzy³a na nagiego m³odego mê¿czyznê, który spa³ w pro-
mieniach s³oñca.
Bez chwili wahania zrobi³a krok i skoczy³a. Jej gibkie hebano-
we cia³o pomknê³o niczym w³ócznia na spotkanie wody. Przebi³a
powierzchniê i pop³ynê³a do brzegu, wci¹gnê³a siê na ska³ê obok
Oshere. Zdjê³a mokre ubranie i pozwoli³a, by s³oñce osuszy³o skórê.
Oshere poruszy³ siê i otworzy³ oczy.
Czy to sen? zapyta³.
Nie. To marzenie, które kszta³tuje rzeczywistoæ.
Jeste taka m³oda i piêkna.
Ty te¿ powiedzia³a z umiechem.
Usiad³ i ze zdumieniem obejrza³ swoje br¹zowe cia³o.
To naprawdê nie jest sen? Wróci³em?
Tak.
Powiedz mi. Powiedz mi wszystko.
Jeszcze nie wyszepta³a, g³adz¹c go po twarzy. Nie teraz,
Oshere. Nie. Dopiero co skoczy³am dla ciebie.
153
Tul¹c do piersi Kamieñ Krwi, Sharazad wesz³a w bramê. Ogar-
n¹³ j¹ zawrót g³owy; przed oczami zawirowa³y smugi niespotykanie
¿ywych kolorów. Przetrzyma³a to barwne szaleñstwo i potrz¹snê³a
g³ow¹. Przez chwilê czu³a siê zdezorientowana, bo rodek gwiadzi-
stej nocy przemieni³ siê w jasny poranek.
Król siedzia³ przy oknie, spogl¹daj¹c na wojsko æwicz¹ce ma-
newry na dalekich polach.
Witaj powiedzia³ cicho, nie odwracaj¹c g³owy.
Opad³a na kolana i sk³oni³a siê tak nisko, ¿e z³ote w³osy przys³o-
ni³y jej twarz.
Nie jestem w stanie wyraziæ, jak cudownie jest znów przeby-
waæ w twojej obecnoci, panie.
Król obróci³ siê ku niej z szerokim umiechem.
Umiesz wybraæ porê na prawienie pochlebstw. Nie jestem z cie-
bie zbytnio zadowolony.
Spojrza³a w jego przystojn¹ twarz. Promienie s³oñca igra³y na
bujnych lokach z³ocistej brody i w ciep³ych, pe³nych humoru nie-
mal ³agodnych oczach. Wezbra³ w niej strach. Nie da³a siê zwieæ
jego uprzejmoci ani pozornej lekkoci nastroju.
Czym spowodowa³am twoje niezadowolenie, Najwy¿szy?
wyszepta³a, spuszczaj¹c oczy na bogaty dywan pod nogami.
Atakiem na wioskê barbarzyñców. By³ le obliczony i katastro-
falnie dowodzony. Uwa¿a³em ciê za inteligentn¹ kobietê, Sharazad. Ty
jednak przypuci³a atak z jednej strony, zostawiaj¹c nieprzyjacielowi
drogê ucieczki. Zamiast przeprowadziæ mia¿d¿¹ce uderzenie, pogna³a
ich w lasy na po³udniu, gdzie mogli zaplanowaæ i przygotowaæ obronê.
Nie mog¹ obroniæ siê przed nami, Najwy¿szy. To barbarzyñ-
cy; nie potrafi¹ siê zorganizowaæ, maj¹ nieliczn¹ broñ i nieznaczne
umiejêtnoci.
Mo¿liwe przyzna³. Ale skoro tobie brakuje wyobrani i ta-
lentu, skoro nie potrafisz opracowaæ strategii, czemu¿ mia³bym po-
wierzaæ ci dowodzenie?
Nie brak mi pomys³ów, panie, ale to by³a moja pierwsza wal-
ka. Wszyscy genera³owie musz¹ siê uczyæ. Nauczê siê; zrobiê wszyst-
ko, aby ciê zadowoliæ.
Podniós³ siê ze miechem. Wysoki i dobrze zbudowany, porusza³
siê z p³ynn¹ gracj¹ drapie¿nika. Bez wysi³ku podniós³ j¹ z klêczek.
Wiem, zawsze to robisz. Dlatego pozwalam ci na drobne
przyjemnoci. Zanim siê pokochamy, Sharazad, co ci chcê pokazaæ.
Mo¿e dziêki temu zrozumiesz.
154
Wyj¹³ Kamieñ Sipstrassi z haftowanej z³otem sakiewki i pod-
niós³ go w powietrze. ciana komnaty zniknê³a i Sharazad zobaczy-
³a obozowisko No¿owników: niskie, p³askie skórzane namioty przy
strumieniu na skalistym zboczu. Wokó³ obozu sta³y posterunki, a dwaj
wartownicy czuwali na skarpie powy¿ej.
Niczego nie brakuje powiedzia³a.
Wiem. Patrz i s³uchaj. Wiatr westchn¹³ nad wzgórzem,
zaszepta³y skrzyd³a nietoperza. Us³ysza³a porykiwanie byd³a i nic
wiêcej. Nadal nie wyczuwasz, prawda? powiedzia³ król, k³ad¹c
rêkê na jej ramieniu i rozpinaj¹c rzemienie z³otego napiernika.
Nie. To naturalne odg³osy nocy, prawda?
Nie powiedzia³, zdejmuj¹c napiernik i pas ze sztyletem.
Jeden dwiêk nie pasuje.
Byd³o?
Tak. Rzadko przemieszcza siê w nocy, Sharazad, a wiêc kto
je przepêdza. I kieruje w stronê No¿owników. Jak mylisz, to dani-
na? Ofiara w imiê pokoju?
Widzia³a ju¿ stado, ciemn¹ ruchliw¹ masê zmierzaj¹c¹ szybko
przez równinê w stronê obozu. Wartownicy przystanêli, ¿eby popa-
trzeæ. Nagle za stadem hukn¹³ strza³, a po nim nast¹pi³y wrzaski je¿¹ce
w³os na g³owie. Byd³o puci³o siê galopem, a¿ ziemia dr¿a³a pod set-
kami kopyt. Sharazad z rosn¹cym przera¿eniem patrzy³a, jak stra¿nicy
otwieraj¹ ogieñ do zwierz¹t na czele; zobaczy³a padaj¹ce byki, ale
stado pêdzi³o dalej. No¿ownicy wyskakiwali z namiotów i skakali do
strumienia albo pêdzili w górê zbocza. Stado przemknê³o przez obóz
i zniknê³o. Gdy kurz osiad³, ujrza³a powalone namioty, wród któ-
rych le¿a³o oko³o trzydziestu stratowanych cia³.
D³onie króla wêdrowa³y po jedwabiu, rozwi¹zuj¹c sznurówki
i zsuwaj¹c kaftan z jej ramion, ale ona nie mog³a oderwaæ oczu od
rzezi.
Patrz i ucz siê, Sharazad wyszepta³ król, g³adz¹c palcami
jej uda. Obraz zmieni³ siê zobaczy³a w¹wóz oddalony o jakie trzy-
sta kroków od obozu i mê¿czyznê na ros³ym karym wierzchowcu.
Jedziec wyprostowa³ siê w siodle i zdj¹³ kapelusz. W powiacie
ksiê¿yca ujrza³a wyranie jego rysy i przypomnia³a sobie cz³owieka,
który uk³oni³ siê jej w Wytchnieniu Podró¿nych.
Jeden cz³owiek, Sharazad, jeden szczególny cz³owiek. Nazy-
wa siê Shannow. Budzi szacunek i lêk wród tych barbarzyñców;
nazywaj¹ go Cz³owiekiem Jeruzalem, bowiem szuka mitycznego
miasta. Jeden cz³owiek.
155
Obóz to nic wielkiego zauwa¿y³a. A trzydziestu No¿ow-
ników mo¿na zast¹piæ nowymi.
Nadal nie rozumiesz. Dlaczego sp³oszy³ to byd³o? Dla ma³o
znacz¹cej zemsty? Ten cz³owiek jest ponad to.
Jaki móg³by byæ inny powód?
Rozes³a³a patrole?
Oczywicie.
Gdzie s¹ teraz?
Zlustrowa³a równinê. Trzy patrole, ka¿dy z³o¿ony z dwudziestu
wojowników, pêdzi³y w stronê zniszczonego obozu. Raz jeszcze scena
zamigota³a i Sharazad ujrza³a miasteczko.
Oczywicie, przeszuka³a je i zniszczy³a wszystko, co mo-
g³oby zostaæ wykorzystane przez wroga?
Nie. Nie
Nie mylisz, Sharazad, a bezmylnoæ jest zbrodni¹.
Patrzy³a na ludzi przy pracy, ³aduj¹cych na wozy ¿ywnoæ, narzê-
dzia, strzelby ze sklepu rusznikarza i inn¹ broñ, zabieran¹ martwym
No¿ownikom. Król odsun¹³ siê od niej, ale ona nie zwróci³a na to uwagi,
bowiem dostrzeg³a jad¹cego niespiesznie Shannowa. Zsiad³ z konia przed
sklepem rusznikarza. Nienawiæ niczym gor¹czka wzburzy³a jej krew.
Czy przydzielisz mi ³owców? zapyta³a. Chcê dopaæ tego
cz³owieka.
Mo¿esz mieæ wszystko, czego zapragniesz powiedzia³ król
bo ciê kocham.
Bicz rozwin¹³ siê niczym w¹¿ i uk¹si³ jej nagie poladki. Krzyk-
nê³a, ale nawet nie drgnê³a.
I tak zacz¹³ siê d³ugi dzieñ bólu.
Król patrzy³ na pi¹c¹ Sharazad, skulon¹ na bia³ych jedwabnych
przecierad³ach. Wygl¹da jak dziecko, niewinna i czysta, pomyla³.
Ch³osta³ j¹, póki nie zemdla³a, póki krew nie splami³a kobierca pod
jej stopami. Potem j¹ uzdrowi³.
G³upia, g³upia kobieto mrukn¹³.
Dr¿enie wstrz¹snê³o miastem, ale moc Kamienia-Matki Sipstrassi
dzia³a³a, likwiduj¹c szczeliny w tynku i chroni¹c mieszkañców przed
skutkami trzêsienia ziemi, które targa³o okolic¹.
Król podszed³ do okna. Za wysokimi marmurowymi murami
pa³acu mieszkañcy Ad zajmowali siê swoimi sprawami. Szeæset
tysiêcy dusz, najwiêkszy naród, jaki widzia³a i jaki kiedykolwiek
156
zobaczy ziemia, pomyla³. Dziêki mocy kamienia z nieba król pod-
bi³ ca³y cywilizowany wiat i otworzy³ bramy, za którymi kry³y siê
niewyobra¿alne cuda.
Ostatnie podboje mia³y dla niego niewielkie znaczenie. Teraz
liczy³o siê tylko to, czy jego imiê niczym dwiêk uderzanych tarcz,
bêdzie siê nios³o przez wieki historii. Umiechn¹³ siê. Czemu nie?
Z Sipstrassi by³ niemiertelny i tym samym zawsze bêdzie obecny,
kiedy bardowie wys³awiaæ bêd¹ jego wieczne dzieje.
Drugi wstrz¹s zako³ysa³ pa³acem. Zaczyna³y go martwiæ te drga-
nia ostatnio tak bardzo przybra³y na sile. Zacisn¹³ kamieñ w d³oni,
zamkn¹³ oczy.
I znikn¹³.
Znajdowa³ siê w tej samej komnacie, za oknem roztacza³ siê iden-
tyczny widok. Marmurowe mury, za nimi miasto i port, milcz¹cy i pe-
³en oczekiwania. Byæ mo¿e by³o to jego najwiêksze artystyczne do-
konanie: stworzy³ dok³adn¹ replikê Ad w wiecie nie zamieszka³ym
przez ludzi. Tutaj nie by³o trzêsieñ ziemi, tylko obfitoæ jeleni, ³osi
i wszystkich innych cudownych tworów natury.
Wkrótce przeniesie tam mieszkañców i zbuduje now¹ Atlanty-
dê, nie nara¿on¹ na podboje, bowiem nie bêdzie innych narodów.
Wróci³ do swojego pokoju. Chcia³ obudziæ Sharazad i znów nacie-
szyæ siê jej cia³em, jednak zmieni³ zdanie, nadal z³y na ni¹ za jej g³upotê.
Nie mia³ nic przeciwko mierci No¿owników; gady by³y tylko narzê-
dziami i, jak s³usznie zauwa¿y³a Sharazad, z ³atwoci¹ mo¿na by³o ich
zast¹piæ. Ale nienawidzi³ braku dyscypliny umys³u i gardzi³ tymi, którzy
nie pojmowali najprostszych strategii. By³ rozczarowany wieloma gene-
ra³ami. Nie potrafili zrozumieæ, ¿e celem wojny jest zwyciêstwo, a nie
anga¿owanie siê w wielkie i kosztowne bitwy z pokazami heroizmu po
obu stronach. ¯e wa¿ne jest pokonanie wroga od rodka przekonanie
go o beznadziejnoci po³o¿enia, a potem, gdy w szeregach zapanuje roz-
przê¿enie, zadanie mia¿d¿¹cego ciosu. I, po zwyciêstwie, okazanie wspa-
nia³omylnoci, bowiem pokonany i poni¿ony wróg ¿yje tylko dla ze-
msty. Zrzucenie winy na pokonanych dowódców i zabieganie o wzglê-
dy ludu. Ale czy genera³owie to rozumieli?
Nowy wit wstawa³ dla Atlantydy. Król widzia³ ju¿ wiat machin
lataj¹cych i wielkich cudów. Na razie wiêzi by³y kruche, ale wkrótce
szerzej otworzy bramê i wyle zwiadowców, aby zebrali informacje
o nowym wrogu.
Wróci³ mylami do Sharazad. Odkryty przez ni¹ wiat nie by³
wart ich uwagi, z wyj¹tkiem broni zwanej pistoletami. Ale po obej-
157
rzeniu mogli je powieliæ i udoskonaliæ. To nie by³o interesuj¹ce. Mimo
wszystko pozwoli Sharazad prowadziæ grê do koñca; istnia³a nadzie-
ja co prawda znikoma ¿e nauczy siê czego wartociowego. A je-
li nie, zawsze by³ bicz i jej rozkosznie satysfakcjonuj¹ce krzyki.
Dobrze, ¿e choæ ten Shannow by³ doæ interesuj¹cy. £owcy za-
bij¹ go, to jasne, ale przed mierci¹ dostarczy mu rozrywki. Ilu wy-
s³aæ? Piêciu grawarantowa³o powodzenie. Jeden da³by szansê Shan-
nowowi. Zatem niech bêdzie trzech, pomyla³ król. Ale kto?
Na pewno Magelles; wynios³y i dumny, potrzebowa³ trudnego
zadania. Lindian? Zimny i bezwglêdny nie by³ cz³owiekiem, które-
go mo¿na dopuszczaæ do siebie z broni¹ jakiegokolwiek rodzaju. Tak,
Lindian. I, dla kompletu, Rhodaeul. On i Magellas nienawidz¹ siê,
stale id¹ o lepsze. To bêdzie dla nich fascynuj¹ca misja. Pos³uguj¹
siê now¹ broni¹ z niedocig³¹ maestri¹.
Pora sprawdziæ, czy potrafi¹ u¿yæ jej w dobrym celu, przeciwko
równie zrêcznemu wrogowi.
Król podniós³ kamieñ i skoncentrowa³ siê na widoku twarzy Shan-
nowa. Powietrze zafalowa³o przed jego oczami i ujrza³ Cz³owieka
Jeruzalem, zarzucaj¹cego worek za siod³o.
Znalaz³e siê w wielkim niebezpieczeñstwie, Jonie Shannow
wyszepta³ król. Lepiej siê pilnuj!
Shannow okrêci³ siê wokó³ w³asnej osi, gdy niesamowity g³os wy-
pe³ni³ jego umys³. Poderwa³ broñ, ale nie znalaz³ celu w polu widzenia.
Us³ysza³ tylko cichn¹cy, szyderczy miech.
Rozdzia³ dwudziesty pi¹ty
W
ycofali siê tu¿ po wschodzie s³oñca. Pastor i dwudziestu ludzi
formowali dwuszereg, aby oflankowaæ rozci¹gniêt¹ kolumnê,
która ruszy³a w kierunku ogromnej rozpadliny, wyrwanej w staro¿yt-
nym murze przez trzêsienie ziemi. Pastor niós³ strzelbê o krótkiej lu-
fie, pistolety stercza³y z kabur przy pasie jego czarnej sutanny. Dzieci
jecha³y na wozach, a wiêksza czêæ trzech setek ocala³ych z napadu
wzmocniona przez wieniaków i osadników z okolicy sz³a w milcze-
niu, rzucaj¹c wokó³ nerwowe spojrzenia. Wszyscy spodziewali siê ataku
gadów i Pastor musia³ u¿yæ ca³ej si³y przekonywania, aby nak³oniæ
uciekinierów do opuszczenia pozornego lenego azylu.
158
Edric Scayse wróci³ w nocy z dwoma wozami za³adowanymi
¿ywnoci¹ i dodatkowymi strzelbami. Zg³osi³ siê na ochotnika, z trzy-
dziestoma innymi, do obsadzenia rowu obronnego w lesie.
Po czêci to moja wina wyzna³ Pastorowi przed wyrusze-
niem karawany. Te demony nosz¹ broñ, w któr¹ sam ich zaopatrzy-
³em, niech Bóg mi wybaczy.
On zwykle wybacza ludziom zapewni³ go Pastor.
W trakcie marszu modli³ siê ¿arliwie.
Panie, jak wybawi³e swój lud wybrany z egipskiej niewoli,
tak b¹d z nami, gdy wêdrujemy dolin¹ cienia. I b¹d z nami, kiedy
wejdziemy do królestwa Wielkiej Nierz¹dnicy, któr¹, z twoim b³o-
gos³awieñstwem, zetnê i zniszczê wraz ze wszystkimi piekielnymi
bestiami, nad którymi panuje.
Wozy wzbija³y tumany kurzu. Pastor cofn¹³ siê wzd³u¿ kolum-
ny, zwo³uj¹c dzieci do spryskiwania wod¹ ziemi przed ko³ami. Do
muru by³o jeszcze daleko i gdyby ich teraz odkryto, nie mogliby li-
czyæ na ¿adn¹ obronê. Odwróci³ siê ku ludziom z eskorty.
Widzia³e co? zapyta³ Bulla.
Ani drgnienia, Pastorze. Ale czujê siê tak, jakbym siedzia³ na
kowadle, a nade mn¹ wisia³ m³ot rozumiesz, co mam na myli?
Mo¿e i umkniemy tym gadom, ale wkroczymy do kraju ludzi-lwów.
Bóg nas nie opuci Pastor postara³ siê, ¿eby s³owa te za-
brzmia³y szczerze.
Mam nadziejê mrukn¹³ mê¿czyzna. Popatrz! Ci te¿ ocaleli.
Pastor spojrza³ we wskazan¹ stronê i zobaczy³ przybli¿aj¹cy siê
wóz. Rozpozna³ powo¿¹c¹ Beth McAdam. Obok niej siedzia³ czar-
nobrody mê¿czyzna. Pastor kaza³ im do³¹czyæ do kolumny i ruszy³
ku nim.
Cieszê siê, ¿e widzê ciê w dobrym zdrowiu, Beth.
Niezbyt dobrym, Pastorze. Ledwo, cholera, zd¹¿y³am zbudo-
waæ dom, gdy przysz³o mi uciekaæ przed stadem jaszczurek. Co gor-
sza, mam chorego na wozie, a jazda po wybojach wcale nie popra-
wia jego stanu.
Za parê godzin, jak Bóg da, znajdziemy siê za murem. Tam
bêdziemy bezpieczni.
Tak, przed gadami. A co z innymi bestiami?
Pastor wzruszy³ ramionami.
Wola boska. Przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?
To Nu, Pastorze. Uzdrowi³ ludzi z karawany; to nastêpny cz³ek
bo¿y. Jak tak dalej pójdzie, bêdê siê o nich potykaæ.
159
Nu zsiad³ z koz³a i rozprostowa³ plecy. Pastor wyci¹gn¹³ rêkê,
Nu j¹ ucisn¹³ i dalej ruszyli razem.
Jeste nowy w tym kraju, meneer? zapyta³ Pastor.
Tak i nie odpar³ Nu. By³em tu dawno temu. Wiele siê
zmieni³o.
Znasz ziemie za murem?
Niestety, nie bardzo. Jest tam miasto, bardzo stare. Zwano je
Ad. S¹ w nim wi¹tynie i pa³ace.
Teraz zamieszkuje je diabelski pomiot. Z³o tych bestii wiêzi
w niebie Miecz Boga. Marzê, aby zniszczyæ z³o i uwolniæ miecz.
Nu nie skomentowa³. Widzia³ to miasto w trakcie duchowej wê-
drówki, ale nie by³o tam ladu bestii czy demonów. Dwaj mê¿czyni
szli razem z uzbrojonymi ludmi eskorty. Wkrótce Pastor, zmêczony
milczeniem, odsun¹³ siê od towarzysza i Nu maszerowa³ dalej, po-
gr¹¿ony w mylach. Czy cz³owiek duma³ g³êboko przekonany
o najwy¿szej mocy Boga mo¿e zarazem s¹dziæ, i¿ On potrzebuje jego
pomocy? Miecz Boga uwiêziony w niebie? Czy¿by Pastor uwa¿a³
Go za kogo gorszego od siebie?
Konwój wozów ci¹gn¹³ powoli przez dolinê.
Jaki cz³owiek podjecha³ galopem. Pastor i ludzie eskorty wy-
biegli mu na spotkanie; by³ to jeden z jedców Scaysego.
Lepiej siê pospieszcie, Pastorze poradzi³ z grzbietu spienio-
nego wierzchowca. Widzia³em dwie grupy stworzeñ. Jedna idzie
na meneera Scayse w lesie; druga, wiêksza, zmierza w wasz¹ stronê.
S¹ blisko.
Pastor spróbowa³ oszacowaæ odleg³oæ dziel¹c¹ ich od muru
by³o ponad milê.
Jed dalej i powiedz wonicom, ¿eby ruszyli z kopyta. Niech
wszyscy uciekaj¹.
Jedziec wbi³ piêty w boki zmêczonego konia i pogalopowa³ ku
wozom. wisnê³y bicze, wo³y natê¿y³y siê w zaprzêgach.
Pastor zebra³ ludzi.
Nie zdo³amy ich powstrzymaæ, ale bêdziemy trzymaæ siê razem
na ty³ach kolumny. Mo¿e uda siê nam spowolniæ pocig. Ruszamy.
Wpadli w tuman kurzu wzbity przez uciekaj¹cy konwój.
Gdy ucich³ szyderczy miech, Shannow skoczy³ na siod³o. Omiót³
wzrokiem milcz¹c¹ ulicê. W pyle przy Wytchnieniu Podró¿nych
le¿a³ Mason, podziurawiony jak rzeszoto. Parê jardów dalej poleg³
160
Boris Haimut, który ju¿ nigdy nie us³yszy odpowiedzi na swoje pyta-
nia. Kulawy stajenny zgin¹³ na ulicy przy stajni; umar³ ze star¹ du-
beltówk¹ w rêkach. Wszêdzie spoczywa³y cia³a mê¿czyzn, kobiet
i dzieci. Shannow nie zna³ ich, lecz wiedzia³, ¿e wszyscy mieli swoje
marzenia i ambicje. Szarpn¹³ wodze i wjecha³ w dolinê.
W warsztacie rusznikarza dopisa³o mu szczêcie. Jak mia³ na-
dziejê, Groves sporz¹dzi³ wiêcej pocisków Piekielników, najwyra-
niej licz¹c na dalsze zamówienia Scaysego. Shannow mia³ teraz po-
nad sto sztuk amunicji, krótk¹ strzelbê, trzy worki czarnego prochu
i ró¿ne inne drobiazgi, wyci¹gniête z ruin sklepu ogólnego.
W drodze wróci³ mylami do g³osu, który w jego umyle wyszepta³:
Uwa¿aj. A kiedy¿ to w ci¹gu minionych dwóch dziesiêcioleci nie mia³
siê na bacznoci albo nie by³ w niebezpieczeñstwie? Ani g³os, ani suge-
rowane zagro¿enie nie martwi³y go zbytnio. Cz³owiek ¿yje, cz³owiek
umiera. Co mog³o przestraszyæ kogo, kto rozumia³ tê prawdê?
Przez pewien czas jecha³ równolegle z wozami, ale pocigu nie
by³o, wiêc odbi³ od szlaku pod k¹tem prostym, ku wzgórzom na
wschodzie. Jeli Pastor pos³ucha³ jego rady i ruszy³ swoich ludzi,
dolina stanie siê miejscem wiêkszego niebezpieczeñstwa
Shannon jecha³ czujnie, czêsto zmieniaj¹c kierunek, aby poten-
cjalny obserwator nie odgad³ celu podró¿y. Teren wznosi³ siê. Skrêci³
na zas³ane g³azami wzgórze, zsiad³ i spêta³ konia. Zdj¹³ worek i wysy-
pa³ zawartoæ na ziemiê. By³o tam siedem glinianych garnków z w¹-
skimi szyjkami, szeæ paczek niewielkich gwodzi i zwój lontu. Wy-
pe³ni³ naczynia czarnym prochem zmieszanym z gwodziami i zatka³
je szczelnie. D³ugim gwodziem przebi³ korki i wepchn¹³ do rodka
lont. Zadowolony z tego rêkodzie³a, zapakowa³ garnki do juków. Przez
d³ug¹ lunetê obserwowa³ dolinê. W oddali zobaczy³ wozy docieraj¹ce
do lasu; potem patrzy³, jak konwój powoli zmierza ku murowi.
Po godzinie w polu widzenia pojawili siê pierwsi No¿ownicy,
pêdz¹cy w stronê lasu. Shannow poprawi³ ostroæ i patrzy³, jak wróg
zbli¿a siê do prowizorycznych fortyfikacji. Kolejny ruch przyci¹-
gn¹³ jego uwagê; kilka setek gadów gna³o biegiem na po³udnie. Jaki
konny przeci¹³ im drogê i odjecha³ w huku kopyt. Shannow wsta³
i zarzuci³ worek na siod³o. Dosiad³ konia i skierowa³ siê przez las
w kierunku wschodnich zboczy. Os³oniêty przez wzgórza, ruszy³ ga-
lopem, nie bacz¹c na niebezpieczeñstwa wybojów czy ska³. Ogier
st¹pa³ pewnie; by³ silny i uwielbia³ galopowaæ. Dwa razy Shannow
musia³ chyliæ g³owê pod zwisaj¹cymi konarami, które próbowa³y str¹-
ciæ go z siod³a, a raz ogier potkn¹³ siê o wywrócone drzewo. Gdy
161
wzgórza przemieni³y siê w pagórki, Shannow zwróci³ wierzchowca
na zachód, w p³ytki w¹wóz, który wychodzi³ na równinê. Kule za-
wiszcza³y wokó³ niego; zobaczy³ nadci¹gaj¹ce szybko gady. Zesko-
czy³ na ziemiê, ci¹gn¹³ worek i wyj¹³ jeden z dzbanów. Zapali³ za-
pa³kê i przytkn¹³ j¹ do lontu, który strzeli³ iskrami. Wyrzuci³ dzban
za krawêd w¹wozu i przygotowa³ nastêpny. Wybuch by³ og³uszaj¹-
cy, rozgrzane do czerwonoci gwodzie z wizgiem polecia³y na
wszystkie strony. Trzy dalsze dzbany poszybowa³y w szeregi No¿ow-
ników, nim Shannow z³apa³ ³êk siod³a i skoczy³ na grzbiet ogiera.
Pocwa³owa³ na zachód. Rzuci³ okiem przez ramiê na przegrupo-
wuj¹cych siê No¿owników. Wiele cia³ le¿a³o w wysokiej trawie, ale
wiêkszoæ gadów nie ponios³a uszczerbku.
Kule wiszcza³y coraz bli¿ej, ale pêdz¹cy jak wiatr ogier szybko
wyniós³ Cz³owieka Jeruzalem spoza ich zasiêgu.
Edric Scayse prze³adowa³ strzelbê. Gady jeszcze raz przypuci-
³y szar¿ê, ale mia¿d¿¹ca kanonada obroñców przerzedzi³a ich szere-
gi. Teraz by³y ostro¿niejsze, przypad³y do ziemi i czeka³y, a¿ sylwet-
ki obroñców zarysuj¹ siê na tle nieba. Zginê³o jedenastu ludzi i Scayse
wiedzia³, ¿e sytuacja jest beznadziejna.
By³ z³y na siebie. Wszystkie jego marzenia obróci³y siê w ni-
wecz, i sta³o siê tak z powodu z³ota dostarczonego przez tê Shara-
zad. Przysz³a do niego przed trzema miesi¹cami, twierdz¹c, ¿e po-
chodzi ze wspólnoty mieszkaj¹cej daleko na wschodzie. Czy mó-
g³by sprzedaæ jej broñ? Oczywicie, jeli cena bêdzie w³aciwa.
A z³oto mia³o wyj¹tkow¹ wartoæ. Teraz siedzia³ w lesie, kopalnia
srebra zosta³a wyludniona, miasto zniszczone, a ludzie, którzy uczy-
nili go swoim przywódc¹, zdziesi¹tkowani i rozproszeni. Pos³a³ trzy
strza³y w dó³ wzgórza, nim opad³ za szañcem.
Cz³owiek po lewej stronie wrzasn¹³ i upad³ z okropn¹ ran¹
w skroni.
Warto pomyleæ o odwrocie powiedzia³ inny.
Pora jest odpowiednia przyzna³ Scayse.
Wieæ przekazano wzd³u¿ szeregu i osiemnastu pozosta³ych przy
¿yciu obroñców wycofa³o siê z okopów w las. Sypn¹³ siê na nich
grad kul. Scayse straci³ kapelusz, zerwany pociskiem, i rzuci³ siê na
ziemiê. Wtoczy³ siê w krzaki i pogna³, co si³ w nogach. Kule ryko-
szetowa³y od pni; jedna trafi³a w kolbê strzelby i wybi³a j¹ ze zdrê-
twia³ej d³oni. Scayse wyci¹gn¹³ pistolet i bieg³ dalej. Drogê zagrodzi³
11 Ostatni stra¿nik
162
mu gad z z¹bkowanym sztyletem, ale on strzeli³ mu w brzuch. Prze-
skoczy³ nad cia³em i pêdzi³ dalej. ciga³y go krzyki umieraj¹cych.
Obejrza³ siê i zobaczy³, ¿e ciemne, ³uskowate postacie ruszaj¹ w po-
goñ. Strzeli³ dwa razy w ich stronê spud³owa³. Przycupn¹³ za drze-
wem, za³adowa³ pociski do bêbenka pistoletu i czeka³.
Na ziemiê, Scayse poleci³ czyj g³os i zakryj uszy. Gli-
niany dzban zakreli³ ³uk w powietrzu i eksplodowa³ w szeregach
pocigu. Za nim poszybowa³ drugi. Scayse przypad³ do ziemi, gdy
wybuch t³uk³ siê echem po lesie, potem zerwa³ siê do ucieczki.
Shannow przeci¹³ mu drogê, wyci¹gn¹³ rêkê, Scayse skoczy³ na
siod³o, a ogier pogalopowa³ w las.
Ujechali dwie mile, nim Shannow pozwoli³ odpocz¹æ wierzchow-
cowi, który ciê¿ko robi³ spienionymi bokami. Scayse zsun¹³ siê na
ziemiê i poklepa³ kark ogiera.
Niczego sobie koñ, Shannow. Gdyby kiedy chcia³ go sprze-
daæ, ja go kupiê.
Za co? zapyta³ Shannow, zeskakuj¹c z siod³a. Masz tylko
tyle, co na grzbiecie.
Odzyskam maj¹tek. Znajdê sposób, by pokonaæ te stworzenia
i tê przeklêt¹ babê.
Powiniene byæ jej wdziêczny. Daleko jej do genera³a. Z set-
k¹ dobrze uzbrojonych ludzi na dobrych wierzchowcach za³atwili-
bymy ich w jeden dzieñ.
Mo¿e i tak, ale na razie jest gór¹. Nieprawda¿?
Shannow nie odpowiedzia³. Przez pewien czas szli w milczeniu.
Wreszcie Shannow skrêci³ na w¹ski boczny szlak, wiod¹cy do jaski-
ni. Otwór mia³ mniej ni¿ cztery stopy szerokoci, ale sama grota by³a
wielka i okr¹g³a. Shannow rozkulbaczy³ konia i wytar³ go do sucha.
Zatrzymamy siê tu na godzinê czy dwie, potem znajdziemy
drogê na drug¹ stronê muru.
£atwo powiedzieæ, Shannow. Do tej pory gady obsiad³y mur
jak pszczo³y plaster miodu. Przy okazji, dziêki za ratunek. Odp³acê
siê pewnego dnia.
Brzmi interesuj¹co Shannow wzi¹³ koce i u³o¿y³ z nich po-
s³anie. Obud mnie za godzinkê.
Mo¿emy znaleæ siê w pu³apce. Nie lepiej jechaæ dalej?
Ma³o prawdopodobne, ¿e bêd¹ polowaæ tak d³ugo. Po rozbi-
ciu twojego oddzia³u zgromadz¹ siê przy murze.
A jeli siê mylisz?
Wtedy obaj zginiemy. Obud mnie za godzinê.
163
Trzêsienie ziemi rozdar³o wielki mur ogromna wyrwa mia³a
wiêcej ni¿ dwadziecia stóp szerokoci. Po obu stronach wisia³y
masywne kamienne bloki; wygl¹da³y tak, jakby lada moment tchnie-
nie wiatru mog³o str¹ciæ je na turkocz¹ce wozy.
Pastor przygl¹da³ siê, jak kolumna pokonuje niebezpieczny za-
sypany kamieniami odcinek. Wybuchy na równinie ucich³y, pocigu
nie by³o widaæ.
Shannow? zapyta³ Bull. Pastor pokiwa³ g³ow¹. Nie pod-
daje siê, co?
Kiedy ostatni wóz przejecha³ przez szczelinê, Pastor pos³a³ gru-
pê ludzi na mur, by zrzucili nadw¹tlone bloki. Upad³y na ziemiê,
wzbijaj¹c chmury py³u.
Damy radê utrzymaæ siê tu przez jaki czas powiedzia³ Bull.
Choæ moim zdaniem te bestie potrafi¹ wspinaæ siê jak jaszczurki.
Ruszymy na po³udnie. Chcia³bym, ¿eby z tuzinem innych
pilnowa³ wy³omu przez jeden dzieñ jeli siê da.
Bull zamia³ siê i przegarn¹³ palcami d³ugie w³osy o barwie piasku.
Gdyby mi da³ wybór miêdzy tym a przecinaniem czyraków,
z pewnoci¹ wybra³bym nó¿, Pastorze. Ale przypuszczam, ¿e trzeba
tak zrobiæ. W ka¿dym razie by³oby uprzejmie zaczekaæ na meneera
Scayse i innych.
Jeste dobrym cz³owiekiem, Bull.
Wiem, Pastorze. Nie zapomnij powtórzyæ tego Wszechmog¹-
cemu!
Bull odszed³ do ludzi, ¿eby wybraæ tych, którym móg³by zaufaæ
w krytycznej chwili. Roz³adowali zapas amunicji, nape³nili manierki
z beczek przy wozach i zajêli pozycje na murze i za wyrwanymi blo-
kami, ¿eby czekaæ na wroga.
Z pó³nocy dobieg³ huk strza³ów i dwa st³umione wybuchy.
Z pewnoci¹ sobie poradzi rzuci³ Bull do m³odego jedca
imieniem Faird.
Kto?
Cz³owiek Jeruzalem. W Bogu nadzieja, ¿e mu siê uda.
W Bogu nadzieja, ¿e nam siê uda poprawi³ z naciskiem Fa-
ird. Cholera, znowu to drugie s³oñce.
Jasnoæ by³a olepiaj¹ca. Bull os³oni³ oczy. Poczu³ dr¿enie pod
stopami.
Z muru! rykn¹³.
Ludzie zaczêli uciekaæ, gdy wstrz¹s powtórzy³ siê z si³¹ zbijaj¹c¹
ich z nóg. Zygzakowata rysa przeciê³a lico muru, bloki wybrzuszy³y
164
siê i runê³y na ziemiê. W poprzek doliny otworzy³a siê szczelina,
a z niej z og³uszaj¹cym rykiem rzygnê³y p³omienie.
Jasny gwint! wyszepta³ Bull, gdy buchn¹³ w niego smród
siarki. Podniós³ siê na kolana.
Osun¹³ siê kolejny fragment muru. Z kurzawy wy³oni³ siê wyso-
ki gad, wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê. Faird zni¿y³ strzelbê.
Zaczekaj przykaza³ Bull. Stan¹³ na nogi i wyszed³ na spo-
tkanie bestii. Zatrzyma³ siê trzy kroki przed ni¹.
Stworzenie parsknê³o kurzem z w¹skich nozdrzy, potem wbi³o
w niego z³ociste lepia.
Gadaj rzek³ Bull, wspieraj¹c d³oñ na kolbie pistoletu.
Tak. Gadaj. Ta wojna to nic dobrego, cz³owieku. mieræ.
Bez sssensssu.
Wy zaczêlicie.
Tak. Wielka g³upota. My tylko ¿o³nierze. Ty rozumieszsz? Nie
ma wyboru. Teraz Z³otow³osssa ka¿e mówiæ. Mówimy.
Kto to jest Z³otow³osa?
Sharasssad. Dowódca. Mówi, wy daæ nam cz³owiek Nu, a my
zossstawimy wasss w ssspokoju.
Czemu mielibymy jej wierzyæ?
Ja jej nie wierzê powiedzia³ gad. Zdradliwa kobieta. Ale
ka¿e mówiæ, to mówiê.
Mówisz mi, ¿ebym nie ufa³ twojemu w³asnemu dowódcy?
zdumia³ siê Bull. Do diab³a, czemu w takim razie tu przyszed³?
My jestemy Ruazsh-Pa. Wojownicy. Walczymy dobrze. K³a-
miemy le. Ona mówi id, mów, powiedz sss³owa. Mówiê sss³owa.
Jaka odpowied?
A jak¹ chcia³by us³yszeæ?
Gad machn¹³ rêk¹.
Nie moja sssprawa. Prychn¹³ i zaniós³ siê kaszlem.
Chcesz wody? zapyta³ Bull. Zawo³a³ Fairda.
Tak.
Faird przyniós³ manierkê i ostro¿nie poda³ j¹ stworzeniu. Gad
podniós³ j¹ wysoko i wyla³ zimny p³yn na pysk. W jednej chwili su-
cha, ³ukowata skóra nabra³a zdrowego po³ysku. Gad odda³ manier-
kê, nie zwracaj¹c uwagi na Fairda.
Bardzo wielce z³a, ta wojna powiedzia³ do Bulla. I to
doda³, wskazuj¹c pistolet u jego biodra niedobry. Bitwa powinna
byæ z blissska, na szsztylety i miecze. Z daleka nie ma wygranych
duszsz. Ja, Szshark, zabi³em szsztyletem dwudziessstu szszeciu wro-
165
gów, twarz¹ w twarz, dotykaj¹c jêzykiem ich oczu. Teraz pif-paf
wróg pada. Bardzo wielce le.
Sprawiasz przyzwoite wra¿enie powiedzia³ Bull, wiadom,
¿e inni otaczaj¹ ich krêgiem. Ja my nigdy nie widzielimy ta-
kich jak wy. Szkoda, ¿e musimy siê zabijaæ.
Zabijanie nic z³ego wysycza³o stworzenie ale musssi byæ
zgodnie ze zwyczajem. Jak¹ odpowied dasz zdradliwej kobiecie?
Powiedz, ¿e potrzebujemy czasu do namys³u.
Po co?
Aby omówiæ to miêdzy sob¹.
Nie macie dowódcy? Ten rudow³osssy w czerni? Albo je-
dziec mierci?
To trudno wyjaniæ. Nasi przywódcy potrzebuj¹ czasu na
omówienie sprawy. Wtedy mo¿e powiedz¹ tak, mo¿e nie.
Powinno byæ nie powiedzia³ Szshark. Inaczej, brak hono-
ru. Lepiej umrzeæ ni¿ zdradziæ przyjaciela. Zaniosssê twoje sss³owa
Z³otow³osssej. Woda by³a dobra. Za ten dar zabijê ciê we w³aciwy
sssposssób, szsztyletem.
Dziêki Bull wyszczerzy³ zêby. Mi³o wiedzieæ.
Szshark sk³oni³ siê sztywno i skoczy³ do muru. Jednym susem
pokona³ dziesiêciostopowy blok i znikn¹³.
Do diab³a, rozumiesz co z tego? zapyta³ Faird.
Ni cholery odpar³ Bull. Wygl¹da³ na rozs¹dnego stwo-
ra, no nie?
Niemal mo¿na by go polubiæ zgodzi³ siê Faird. Ruszajmy
do Pastora, powiadomiæ go o propozycji.
Nie podoba mi siê ona. Pod ¿adnym wzglêdem.
Mnie te¿ nie. Ale moja ¿ona i dzieci s¹ w konwoju, i jeli bêdê
mia³ wybór miêdzy obcym a nimi, wiem, na co postawiê.
On uratowa³ ciebie i twoj¹ ¿onê na szlaku, Faird. Zdaje siê, ¿e
wdziêcznoæ w twojej rodzinie nie trwa zbyt d³ugo
By³o, minê³o warkn¹³ Faird i odszed³.
Rozdzia³ dwudziesty szósty
Z
djêto z o³tarzy cia³a ludzi z³o¿onych w ofierze. Najwy¿szy kap³an
podniós³ trzy b³yszcz¹ce Kamienie Krwi i u³o¿y³ je w z³otej czarze.
166
Na ducha Beliala, na krew niewinnych, na prawo króla zain-
tonowa³. Niechaj te znaki powiod¹ was do zwyciêstwa.
Trzej mê¿czyni trwali na klêczkach, gdy najwy¿szy kap³an przy-
niós³ im czarê. Król z umiarkowanym zainteresowaniem przypatrywa³
siê ceremonii, siedz¹c na wysadzanym klejnotami tronie. Wyczu³ ziry-
towanie olbrzymiego Megallasa, gdy wojownik opad³ na kolana. Król
umiechn¹³ siê. Szczup³y Lindian nie okazywa³ ¿adnych uczuæ; jego
szare oczy by³y na wpó³ przys³oniête powiekami, twarz skamienia³a
w napiêt¹ maskê. Po prawej stronie czeka³ Rhodaeul, z zamkniêtymi
oczami, skupiony na modlitwie. Wszyscy trzej wygl¹dali jak bracia,
z bia³ymi jak nieg w³osami i poblad³ymi twarzami. Najwy¿szy ka-
p³an rozda³ im kamienie, a nastêpnie pob³ogos³awi³ ich rogami Belia-
la. Podnieli siê p³ynnie i pok³onili nisko królowi.
On przyj¹³ ich pok³on i ruchem d³oni przykaza³ im pod¹¿yæ za
sob¹. W swojej komnacie stan¹³ przy oknie i czeka³ na trzech wo-
jowników. Magellas by³ z nich najpotê¿niejszy, jego czarno-srebrny
kaftan napina³ siê na rozbudowanych miêniach ramion i barków.
Lindian w porównaniu z nim wygl¹da³ niemal jak ch³opiec. Rhoda-
eul odsun¹³ siê od nich parê kroków.
Wejdcie zaprosi³ król. Poznajcie swojego wroga. Pod-
niós³ Sipstrassi, ciana zamigota³a i zniknê³a, i zobaczyli mê¿czyznê
stoj¹cego obok wysokiego karego rumaka. W pobli¿u siedzia³ drugi
mê¿czyzna. Oto ofiara, jakiej szukacie. Nazywa siê Shannow.
Jest stary, panie zauwa¿y³ Magellas. Do czego potrzebni
s¹ ³owcy?
Przekonacie siê, gdy go znajdziecie. Nie chcê jednak, by zo-
sta³ zabity w zasadzce lub z oddali. Musicie stan¹æ z nim twarz¹
w twarz.
Zatem to ma byæ próba, ojcze? zapyta³ Rhodaeul.
Owszem przyzna³ król. Ten cz³owiek jest wojownikiem,
i podejrzewam, ¿e jak wy, Rolyndem. Wasza przewaga wynika z te-
go, ¿e on nie by³ w ³onie karmiony si³¹ Sipstrassi ani nie zosta³ wy-
szkolony przez najwietniejszych zabójców w cesarstwie. Niemniej
jest wojownikiem.
Dlaczego jest nas trzech, panie? zapyta³ Lindian. Czy je-
den nie wystarczy?
Przypuszczalnie by wystarczy³. Ale wasz wróg jest mistrzem no-
wej broni; mo¿e nauczycie siê czego od niego. Dlatego wyznaczy³em
wielk¹ nagrodê. £owca, który go zabije, zostanie satrap¹ pó³nocnej pro-
wincji, Akkadii; jego towarzysze otrzymaj¹ po szeæ talentów srebra.
167
Wojownicy nie skomentowali, ale król niemal widzia³, jak my-
l¹. Wspólny cel wcale ich nie jednoczy³, nie mieli jednego planu.
Ka¿dy knu³, jak pokonaæ nie tylko Shannowa, ale i pozosta³ych dwóch.
Macie jeszcze jakie pytania, dzieci?
¯adnych, ojcze wyrwa³ siê Magellas. Stanie siê, jak ka-
¿esz.
Z zainteresowaniem bêdê ledzi³ wasze poczynania.
Wojownicy sk³onili siê i opucili komnatê, a wówczas król za-
pieczêtowa³ j¹ kamieniem i usadowi³ siê na krytej jedwabiem sofie.
cina znowu rozb³ys³a i król ujrza³ kraj za murem. Wreszcie Shara-
zad zaczê³a myleæ; posia³a wród wrogów ziarno niezgody i przy-
gotowywa³a swoje wojsko do manewru oskrzydlaj¹cego. Spojrza³
dalej, na poroniête gêstym lasem wzgórza na zachód od uciekinie-
rów. I zaniós³ siê drwi¹cym miechem.
Och, Sharazad, gdyby tylko znudzi³o mi siê twoje piêkno
Znów knujesz, jak wyrwaæ klêskê ze szczêk zwyciêstwa. Dotkn¹³
kamieñ i przywo³a³ widok ziem le¿¹cych na po³udniu. Jego cia³o
wygiê³o siê w ³uk, gdy zobaczy³ odleg³e miasto. Wsta³, wytrzeszcza-
j¹c blade oczy, z suchoci¹ w ustach. Po raz pierwszy od wielu dzie-
si¹tków lat zdj¹³ go strach.
A có¿ to za diabelska sztuczka? wyszepta³.
Pozostawiaj¹c migoc¹cy obraz, wezwa³ astrologów. By³o ich
czterech i wszyscy wygl¹dali na dwudziestoparoletnich m³odzieñców.
Popatrzcie i powiedzcie, co widzicie rozkaza³.
To miasto Ad odpar³ przywódca, Araksis. Przybli¿ je,
Wasza Wysokoæ. Tak, to Ad. Ale widzê zniszczone pos¹gi i drogi
pe³ne wybojów. Trochê bardziej na po³udnie, panie. Znajd wie¿ê.
Ale nie by³o ¿adnej wie¿y, tylko skamienia³a iglica. Przez pewien
czas Atlantowie wlepiali oczy w Miecz Boga. To niewyt³umaczal-
ne, panie podj¹³ Araksis. Chyba ¿e kto skopiowa³ miasto albo
Mów! warkn¹³ król.
Mo¿e patrzymy na miasto takie, jakim siê stanie pewnego dnia.
Gdzie jest morze? Gdzie s¹ okrêty?
Astrologowie popatrzyli jeden na drugiego.
Poka¿ nam nocne niebo, panie, w tamtym wiecie. Król do-
tkn¹³ kamienia i astrologowie zbili siê w gromadkê, aby przestudio-
waæ usiany gwiazdami niebosk³on.
Wrócimy do wie¿y, panie powiedzia³ Araksis. Zbadamy
dok³adnie ten obraz, po czym zdamy ci raport.
Do po³udnia, Araksisie. Tymczasem przylij mi Serpiata.
168
Król pogr¹¿y³ siê w zadumie, patrz¹c na roztaczaj¹cy siê przed nim
widok. Nie zauwa¿y³ przybycia genera³a Serpiata. Przybysz by³ przysa-
dzisty, potê¿nie zbudowany, nosi³ z³ocon¹ zbrojê i p³aszcz czarny jak noc.
To nierozs¹dne, panie g³os mia³ twardy i zgrzytliwy. Uzbro-
jony cz³owiek ma zbyt ³atwy dostêp do twoich komnat.
Co? Aha, tak, masz racjê, przyjacielu. Nie zabezpieczy³em kom-
naty. Mia³em myli zbyt zajête tym król wskaza³ odleg³e miasto.
Serpiat zdj¹³ he³m zdobny czarnym pióropuszem i powiêkszy³
obraz. Z zadum¹ potar³ brodê.
Jest prawdziwe?
A¿ zanadto. Araksis wróci tu w po³udnie, ale kiedy wychodzi³,
twarz mia³ bia³¹ i przera¿enie w oczach. Mnie te¿ to zatrwo¿y³o. Z po-
moc¹ Kamienia Wie¿y otworzylimy bramy do innych wiatów i pod-
bilimy je. Ale to to nie jest inny wiat, Serpiacie. Comy uczynili?
Nie rozumiem, panie. Czego siê lêkasz?
Tego! wrzasn¹³ król. Mojego miasta. Ja je zbudowa³em.
Ale gdzie jest ocean i gdzie ja jestem?
Ty? Tutaj. Jeste królem.
Tak, tak. Wybacz mi, Serpiacie. Zbierz dziesiêæ legionów.
Musisz zdobyæ to miasto, i wszystkie dokumenty. Wszystkie. Masz
pojmaæ mieszkañców. Przes³uchaæ.
Czy¿ nie by³o to zadaniem Sharazad? Czy¿ nie by³a moim
zwierzchnikiem?
Rz¹dy Sharazad dobieg³y koñca. Gra skoñczona. Zrób, co
mówiê, i przygotuj ludzi. Za trzy dni otworzê szerok¹ bramê.
Pastor s³ucha³ meldunków zwiadowców. Tereny na po³udniu nie
by³y zalesione, nosi³y lady dawnej uprawy, a na równinie przed mia-
stem widnia³y niezliczone tropy lwów. W oddali dostrze¿ono kilka
przemieszczaj¹cych siê stad. Na wschodzie by³y te¿ inne lady, wiêk-
sze, z odciskami ogromnych pazurów.
Widzia³e jakie bestie? zapyta³ jedca.
Nie, panie. Nic nienaturalnego. Ale wysoko w lasach zauwa-
¿y³em parê wielkich niedwiedzi. Nigdy w ¿yciu nie widzia³em ta-
kich kolosów. Nie zbli¿a³em siê.
Obozowali nad jeziorem. Pastor kaza³ zwaliæ drzewa i zaci¹gn¹æ je
na brzeg, a nastêpnie wznieæ z pni trzy ciany. W obrêbie tej prymityw-
nej palisady pozwoli³ rozbiæ namioty i rozpaliæ ogniska. Ludzie wyko-
nywali swoje powinnoci jak przez sen. Wiele kobiet straci³o mê¿ów
169
w czasie ataku na miasto. Mê¿czyni, którzy postanowili w ten tragicz-
ny poranek pójæ do kocio³a, wiedzieli, ¿e ich ¿ony i dzieci zosta³y za-
bite. Wszyscy ponieli straty. Dla niektórych by³y to tylko domy, namio-
ty czy wozy. Inni utracili swoich bliskich. Wszyscy byli w szoku.
Pastor zgromadzi³ ich w jednym miejscu i pomodli³ siê o dusze
zmar³ych. Potem przydzieli³ ¿ywym zadania: zbieranie drewna na ogieñ,
pomaganie przy rozbijaniu namiotów, przygotowywanie jedzenia, po-
szukiwanie w lesie jadalnych korzeni, bulw i dzikiej cebuli.
W oddali widzia³ lni¹ce wie¿e miasta Nierz¹dnicy i zastana-
wia³ siê, ile czasu minie, nim run¹ na nich jej szatañskie legiony.
Przybycie Bulla z Fairdem stanowi³o niespodziankê, ale jeszcze
wiêkszym zaskoczeniem by³y wieci o spotkaniu z Szsharkiem.
Rozmawia³e z pacho³kiem szatana? wykrztusi³ Pastor, zdjê-
ty trwog¹. Mam nadziejê, ¿e twoja dusza nie zosta³a spalona.
Sprawia³ wra¿enie Bull wzruszy³ ramionami uczciwe-
go, Pastorze. Ostrzeg³ nas przed t¹ kobiet¹.
Nie daj siê zwieæ, Bull. To stworzenie ciemnoci, nie maj¹ce
pojêcia o prawdzie. Zawsze kroczy cie¿kami oszustwa. Skoro ta
kobieta wysunê³a nam propozycjê, j¹ musimy uwa¿aæ za uczciw¹
choæby dlatego, ¿e ten demon mówi³ co innego.
Pos³uchaj, Pastorze. Nie rozmawia³e z nim. Ja tak. I wierzê mu.
Zatem diabe³ ciê opêta³, Bull, i nie wolno ci ufaæ.
Twarde s³owa, Pastorze. Czy to znaczy, ¿e chcesz wydaæ uzdro-
wiciela tym stworzeniom?
A co my wiemy o nim albo o jego powi¹zaniach z nimi? Mo¿e
jest zabójc¹. Mo¿e to on ci¹gn¹³ na nas wszystkie nieszczêcia. Po-
modlê siê, a potem mê¿czyni zag³osuj¹. Ty wrócisz do wyrwy i bê-
dziesz mia³ oko na wroga.
Nie wezmê udzia³u w g³osowaniu, Pastorze?
Ja zrobiê to za ciebie, Bull. Zak³adam, ¿e jeste przeciwko
wymianie?
Cholera, nie móg³by mieæ wiêkszej racji!
Nie musisz krzyczeæ. Id ju¿.
Pastor wezwa³ Nu i razem zeszli na brzeg jeziora.
Dlaczego poluj¹ na ciebie te stworzenia, meneer? zapyta³.
Wyst¹pi³em przeciwko królowi w wi¹tyni. Ostrzeg³em lud
przez nadci¹gaj¹cymi nieszczêciami.
W takim razie uwa¿aj¹ ciê za zdrajcê? Nic dziwnego, meneer
Nu. Czy¿ nie jest powiedziane w Biblii, ¿e mamy szanowaæ w³adzê
królów, tak jak oni winni s¹ pos³uszeñstwo samemu Bogu?
170
Nie jestem bieg³y w naukach twojej Biblii, Pastorze. Jestem
pos³uszny Prawu Jedynego. Bóg przemówi³ do mnie i nakaza³ mi
prorokowaæ.
Jeli by³ z tob¹ szczery, meneer, nie pozwoli³by ciê skrzyw-
dziæ. A ty uciek³e przed prawem swojego króla. ¯aden prawdziwy
prorok nie boi siê królów. Eliasz wyst¹pi³ przeciwko Achabowi,
Moj¿esz przeciwko faraonowi, Jezus przeciwko Rzymianom
Nie znam Jezusa, ale czyta³em w Biblii Shannowa o Moj¿e-
szu. Czy nie uciek³ on na pustyniê, a dopiero potem wróci³ na ratu-
nek swojemu ludowi?
Nie bêdê wdawa³ siê w s³owne potyczki, meneer. Dzi wie-
czorem ludzie zadecyduj¹ o twoim losie.
Mój los spoczywa w rêkach Boga, Pastorze. Nie w waszych.
Naprawdê? Ale którego Boga? Nie wiesz nic o Jezusie, synu
Boga. Nie znasz Biblii. Jak mo¿esz byæ cz³owiekiem Boga? Twoje
oszustwo nie zna miary, ale mnie nie okpisz, bowiem Pan da³ mi dar
poznawania prawdy. Nie opucisz terenu obozu. Wydam rozkazy;
jeli spróbujesz, zostaniesz zakuty w ³añcuchy. Rozumiesz?
A¿ nazbyt dobrze.
Po zachodzie s³oñca Pastor zawezwa³ mê¿czyzn i zacz¹³ do nich
przemawiaæ. Przerwa³a mu Beth McAdam, która wesz³a do krêgu.
Czego tu szukasz, Beth? zapyta³ Pastor.
Chcê pos³uchaæ, Pastorze. Podobnie jak pozosta³e kobiety.
A mo¿e zamylasz wykluczyæ nas z tego zebrania?
Napisane jest, ¿e kobiety winny milczeæ na spotkaniach reli-
gijnych, a nie przystoi podwa¿aæ wiêtego prawa.
Nie podwa¿am wiêtego prawa, czymkolwiek, u licha, ono jest.
Ale dwie trzecie tu obecnych to kobiety, i nie damy sob¹ pomiataæ.
Nikt nie bêdzie ¿y³ moim ¿yciem ani podejmowa³ za mnie decyzji,
i wiedz, ¿e pos³a³am do diab³a dusze mê¿czyzn, którzy próbowali to
robiæ. Chcesz zadecydowaæ o losie mojego przyjaciela, ale, na Boga,
ja mam tu co do powiedzenia. M y mamy co do powiedzenia.
Wokó³ t³oczy³y siê kobiety. Do przodu wysunê³a siê Martha, jej
w³osy zasrebrzy³y siê w gêstniej¹cym mroku.
Nie by³o ciê na szlaku, Pastorze powiedzia³a kiedy mene-
er Nu uzdrowi³ z³o¿onych chorob¹. Mia³ Kamieñ Daniela, a wszy-
scy wiemy, ile on jest wart. Móg³ dziêki niemu zyskaæ bogactwo,
zapewniæ sobie beztroskie ¿ycie. Ale nie, on u¿y³ go dla ludzi, któ-
rych nie zna³. Moim zdaniem, wydawanie go zgrai zabójców nie jest
po chrzecijañsku.
171
Doæ! rykn¹³ Pastor, zrywaj¹c siê na nogi. Wezwa³em mê¿-
czyzn, ¿eby przeprowadzili g³osowanie. To jasne, ¿e ten diabe³, Sza-
tan, raz jeszcze wnikn¹³ w serca kobiet, jak owego straszliwego dnia,
kiedy cz³owiek zosta³ wygnany z rozkoszy Edenu. G³osowaæ, mówiê!
Nie, Pastorze Josiah Broome chrz¹kn¹³ i dwign¹³ siê z zie-
mi. Nie powinnimy g³osowaæ. To by nas poni¿y³o. Nie jestem cz³o-
wiekiem przemocy i bojê siê o nas wszystkich, ale fakty s¹ proste.
Meneer Nu, mówisz, nie jest prawdziwym cz³owiekiem Boga. A prze-
cie¿ w Biblii czytamy: Os¹dzajcie ich po pracy. Có¿, os¹dzam go
po pracy. On wyleczy³ naszych ludzi, nie nosi broni, nie mówi nic
z³ego. Ta kobieta, Sharazad, której wed³ug ciebie mamy wierzyæ,
kupi³a pistolety od meneera Scayse, a potem poszczu³a te demony na
nasz¹ wspólnotê. Os¹dzam j¹ po jej czynach. G³osowanie nad tak¹
wymian¹ bêdzie hañb¹, której nie zniosê.
Mówisz jak tchórz! krzykn¹³ Pastor. I nie g³osuj, Broome.
Odejd. Umyj rêce jak Pi³at. Rozejrzyj siê! Widzisz dzieci i kobiety
skazane na mieræ. Dlaczego? ¯eby jeden cz³owiek którego nie
znamy unikn¹³ kary za zdradê?
Jak miesz nazywaæ go tchórzem? wybuch³a Beth. Nawet
jeli masz racjê, ten cz³owiek po prostu woli mieræ od wstydu. Mam
dwójkê dzieciaków i oddam ¿ycie, ¿eby zapewniæ im szczêcie i zdro-
wie. Ale niech mnie diabli, jeli nara¿ê ¿ycie kogo innego.
Dobrze powiedzia³ Pastor, walcz¹c o zachowanie zimnej
krwi. Zatem niech g³osuj¹ wszyscy obecni. I oby Pan Bóg was na-
tchn¹³. Niech wszyscy, którzy s¹ za tym, by ten cz³owiek wróci³ do
swojego ludu, podejd¹ tutaj i stan¹ za mn¹.
Parê osób zaczê³o przesuwaæ siê powoli. Faird te¿ wsta³.
Id z nimi, Ezro Faird, i nigdy do mnie nie wracaj zawo³a³a
jaka kobieta. Faird zachwia³ siê niezdecydowanie, i usiad³. W sumie
za Pastorem stanê³o dwudziestu siedmiu mê¿czyzn i trzy kobiety.
No i postanowione oznajmi³a Beth. A teraz zajmijmy siê
wieczerz¹. Zawróci³a na piêcie i podesz³a do Josiaha Broomea.
Nie zawsze siê zgadzamy, meneer, ale, wierz mi lub nie, prze-
praszam za to, co ci nagada³am. I jestem dumna, ¿e s³ysza³am dzi
twoj¹ mowê.
On sk³oni³ siê i umiechn¹³ z zak³opotaniem.
Nie jestem cz³owiekiem zdecydowanych akcji, Beth. Ale te¿
jestem dumny z tego, jak post¹pili dzi ludzie. Prawdopodobnie na
d³u¿szy dystans nie ma to wiêkszego znaczenia, ale wiadczy, ¿e ludz-
koæ zdolna jest do szlachetnoci.
172
Zjesz kolacjê ze mn¹ i moimi dzieæmi?
Z przyjemnoci¹.
Rozdzia³ dwudziesty siódmy
S
hannow i Scayse wspiêli siê na grzbiet ostatniego wzgórza i ze
szczytu spojrzeli na jezioro. By³o piêkne i mroczne. Ksiê¿yc
wisia³ na niebie miêdzy dwoma dalekimi szczytami, a tafla wody po-
³yskiwa³a niczym srebro. Obozowisko na brzegu rozwietlone by³o
blaskiem ognisk, wozy jak naszyjnik z pere³ otacza³y palisadê. Z gó-
ry wszystko wygl¹da³o sielankowo.
To piêkny kraj powiedzia³ Scayse. Przeklêty przez Boga,
ale piêkny.
Shannow zachowa³ milczenie. Omiata³ wzrokiem horyzont, szu-
kaj¹c ladu gadów. Razem ze Scaysem przebyli wyrwê w murze i nat-
knêli siê na liczne tropy, ale wroga nie napotkali. Shannow by³ zanie-
pokojony. Dopóki wiedzia³, gdzie jest wróg, móg³ zaplanowaæ wal-
kê albo ucieczkê. Ale No¿ownicy zniknêli, a ich tropy wskazywa³y,
¿e ruszyli do lasów na zachód od obozowiska.
Nie jeste gadu³¹, co, Shannow?
Odzywam siê, kiedy mam co do powiedzenia, Scayse. Wy-
daje mi siê, ¿e odbywa siê jakie zebranie. Shannow wskaza³ na
rodek obozu.
Zejdmy na dó³. Nie chcê, ¿eby decydowano beze mnie.
Shannow ruszy³ pierwszy, prowadz¹c ogiera. Czujka zauwa¿y³a
ich, pozna³a Scaysego i dwaj mê¿czyni zostali wprowadzeni przez
przerwê w palisadzie. Pastor wyszed³ im na spotkanie. Shannow za-
uwa¿y³, ¿e jest zaczerwieniony i ma gniew w oczach.
K³opoty, Pastorze?
Trudno byæ prorokiem we w³asnym kraju warkn¹³ Pastor.
Gdzie pozostali?
Nie ¿yj¹ poinformowa³ Scayse. Co siê dzieje?
Pastor szybko opowiedzia³ im o zebraniu i o jego, jak powie-
dzia³, szatañskim wyniku.
Byæ mo¿e by³oby inaczej, gdyby tu by³ rzek³ do Shanno-
wa, ale Cz³owiek Jeruzalem tego nie skomentowa³; zaprowadzi³ wierz-
chowca do konowi¹zu nad jeziorem, rozkulbaczy³ go i szczotkowa³
173
przez parê minut. Da³ mu obroku, pozwoli³ napiæ siê z jeziora i przy-
wi¹za³ do rozpiêtej linki.
Pokrêci³ siê po obozie, szukaj¹c Beth McAdam. Znalaz³ j¹ przy
jej wozie, siedz¹c¹ przy ogniu w towarzystwie Josiaha Broomea i Nu.
W pobli¿u spa³y otulone kocami dzieci.
Mogê siê przysi¹æ?
Beth zrobi³a mu miejsce obok siebie, ale Broome wsta³.
Dziêkujê, Beth, za towarzystwo. Pójdê ju¿.
Jeszcze wczenie, Josiah. Dok¹d ci spieszno?
Chyba po³o¿ê siê spaæ. Skin¹³ g³ow¹ Shannowowi i odszed³.
Ten cz³owiek mnie nie lubi stwierdzi³ Shannow.
Beth poda³a mu kubek bakera.
Nie, nie lubi. S³ysza³e, co siê sta³o?
Tak. Jak leci, Nu?
Budowniczy statków wzruszy³ ramionami.
Niele, Shannow. Ale wasz Pastor jest nieszczêliwy; uwa¿a, ¿e
jestem uczniem diab³a. ¯al mi go. ¯yje w wielkim napiêciu, a jednak
dokona³ cudów, ¿eby zorganizowaæ ludzi. Dobry z niego przywódca,
ale jak wszyscy przywódcy jest przekonany, ¿e tylko on ma racjê.
Rozleg³ siê huk strza³ów w lesie na zachodzie, ponad milê od
obozu. Shannow wsta³ i wyjrza³ na otwart¹ przestrzeñ. Nie móg³ ni-
czego dojrzeæ, wiêc wróci³ na miejsce i opró¿ni³ kubek.
Chyba wiem, jak móg³bym wróciæ do domu powiedzia³ Nu.
W wi¹tyni w Ad by³a wewnêtrzna kaplica, gdzie raz w roku Starsi
leczyli potrzebuj¹cych. Mieli Sipstrassi. Jeli koniec nast¹pi³ nagle,
byæ mo¿e kamienie nadal s¹ tam ukryte.
Dobry pomys³ pochwali³ Shannow. Sam tam jadê. Chod
ze mn¹.
Co chcecie tam robiæ? zaciekawi³a siê Beth.
Pastor i inni mówi¹ o miecie bestii w³adanym przez czarn¹
królow¹. Powinienem pójæ do niej, opowiedzieæ o gadach i ataku.
Ale ona jest z³a zaoponowa³a Beth. Zginiesz.
Kto mówi, ¿e jest z³a? zapyta³ Shannow. Pastor nigdy jej
nie widzia³. Nikt od lat nie przechodzi³ na drug¹ stronê muru. Ufam
tylko w³asnym oczom, Beth McAdam.
Ale chyba pamiêtasz tê bestiê, tego lwa w miasteczku. Wi-
dzia³e go. By³ przera¿aj¹cy.
Spotka³em podobne stworzenie, kiedy by³em w potrzebie,
Beth. Ten lew uleczy³ moje rany i otoczy³ mnie opiek¹. Opowiedzia³
mi o Czarnej Pani; powiedzia³, ¿e by³a ona nauczycielem i pracowa³a
174
wród ludzi, Lwów, Niedwiedzi i Wilków. Nie bêdê ufa³ plotkom.
Nie bêdê nikogo os¹dza³.
Ale jeli siê mylisz
Bêdzie, jak ma byæ.
Pojadê z tob¹, Shannow oznajmi³ Nu. Potrzebny mi ka-
mieñ. Muszê wróciæ do domu. Mój wiat umiera, muszê tam byæ.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Przejdmy siê. Musimy omówiæ pewne sprawy.
Zeszli nad jezioro i usiedli nad wod¹.
Kiedy rozmawialimy na wzgórzu, nie wyjawi³e jego imie-
nia. Powiedz mi, czy to Pendarric?
Tak. Król królów Czy to wa¿ne?
Zawdziêczam mu ¿ycie. Dwa razy mnie uratowa³. Trzy lata
temu przyszed³ do mnie we nie i pokaza³ mi miecz. Powiedzia³, ¿e
jeli kiedykolwiek go zobaczê i bêdê go potrzebowa³, to mam po
niego siêgn¹æ. Kiedy znalaz³em Sarenta w jaskini Kamienia-Matki,
zobaczy³em miecz wyryty na powierzchni o³tarza. Wyci¹gn¹³em rêkê
i moje palce zacisnê³y siê na rêkojeci. Póniej, kiedy jaskinia zosta-
³a zalana, a ja by³em bliski mierci, obok mnie pojawi³a siê twarz
Pendarrica, i on wskaza³ mi drogê ucieczki.
Nie rozumiem tego wszystkiego, Shannow. Co próbujesz mi
powiedzieæ?
Jestem jego d³u¿nikiem. Nie mogê wyst¹piæ przeciwko niemu.
Nu podniós³ p³aski kamyk i rzuci³ go na wodê.
By³ czas, kiedy Pendarric by³ dobrym królem, wielkim i wspa-
nia³omylnym. Ale synowie Beliala przyszli do niego i pokazali mu
moc Sipstrassi po nakarmieniu krwi¹. On siê zmieni³, Shannow. Po-
ch³onê³o go z³o. Widzia³em dzieci wleczone za nó¿ki na o³tarze
Molocha-Beliala. Widzia³em, jak podrzynano im gard³a. Widzia³em
zabijane setkami kobiety.
Ale ja wiem, ¿e mówisz prawdê, poniewa¿ Pendarric powie-
dzia³ mi, ¿e by³ królem, który zniszczy³ wiat. On upadnie, niezale¿-
nie od tego, co zrobiê albo czego nie zrobiê.
Nu cisn¹³ drugi kamyk.
Budujê statki, Shannow. Kszta³tujê stêpki, obrabiam wrêgi.
Wszystko we w³aciwym miejscu i w odpowiednim porz¹dku. Nie mo¿na
zaczynaæ od pok³adu i przechodziæ do burt. Tak samo jest z Pendarri-
kiem. Ty i ja jestemy s³ugami Stwórcy, a On tak¿e wierzy w porz¹dek.
Stworzy³ wszechwiat, s³oñca, ksiê¿yce i gwiazdy. Potem ziemiê. Po-
tem stworzenia morskie. Na koniec cz³owieka. Wszystko w kolejnoci.
175
Co to ma wspólnego z Pendarrikiem?
Wszystko. On zmieni³ porz¹dek wszechwiata. Atlantyda jest
martwa, Shannow; umar³a dwanacie tysiêcy lat temu. A jednak jest
tutaj, jej s³oñce wieci razem z naszym. Uratowa³ ciê duch Pendarri-
ca, nie sam król. Rozumiesz? Z³y w³adca, który próbuje podbiæ nie-
wyobra¿alne wiaty, jeszcze ciê nie spotka³. Wkroczy w twoje ¿ycie
dopiero po zag³adzie Atlantydy. Tym samym nie jeste mu nic wi-
nien. I jeszcze jedno, Shannow. Ju¿ wyst¹pi³e przeciwko niemu, i byæ
mo¿e on ju¿ wie o tobie. Mo¿e dlatego przyby³ do ciebie przed trze-
ma laty. Zna³ ciê, chocia¿ ty nie wiedzia³e o jego istnieniu.
Moje myli przypominaj¹ kotka, który ugania siê za w³asnym
ogonem umiechn¹³ siê Shannow ale mylê, ¿e rozumiem. Mimo
to nie wyst¹piê otwarcie przeciwko niemu.
Mo¿esz zostaæ do tego zmuszony. Wyobra sobie sztorm i dwa
zwi¹zane razem statki. Jak mylisz, co stanie siê z drugim, jeli pierw-
szy ma dziurawe dno?
Nie wiem. Zatonie?
Istotnie. Dlatego zastanów siê nad tym, przyjacielu. Pendarric
po³¹czy³ nasze dwa wiaty. Istnieje przejcie do przesz³oci. Co siê
stanie, kiedy podnios¹ siê fale oceanu?
Shannow zadr¿a³ i spojrza³ w gwiazdy.
W Balacris zacz¹³ mia³em wizjê. Zobaczy³em falê przyp³y-
wu pêdz¹c¹ ku miastu, wy¿sz¹ ni¿ góry i czarn¹ jak smo³a. S³ysza³em,
jak ryczy. By³ to okropny widok. Mylisz, ¿e przeleje siê przez bramê?
A co mog³oby j¹ powstrzymaæ?
Obaj mê¿czyni milczeli przez chwilê, potem Shannow wyj¹³
z kieszeni z³ot¹ monetê, któr¹ znalaz³ w jaskini Shir-rana. Popatrzy³
na wyryte napisy.
Co to jest? zapyta³ Nu.
Miecz Boga wyszepta³ Shannow.
Bull ci¹gn¹³ wodze i ws³ucha³ siê w nag³¹ kanonadê. Pod¹¿a³
za No¿ownikami w dyskretnej odleg³oci, obserwuj¹c, jak zbli¿aj¹
siê do granicy lasu. Przypuszcza³, ¿e ich celem jest kr¹g obozowiska
i atak pod os³on¹ ciemnoci. Mia³ zamiar zawróciæ i ostrzec Pastora,
kiedy ciszê zak³óci³ huk strza³ów. Obejrza³ siê na daleki obóz, w któ-
rym mruga³y wiat³a ognisk. Gdyby teraz wróci³, mia³by niewiele do
zameldowania. Wyci¹gn¹³ pistolet i sprawdzi³ ³adunki, potem z bro-
ni¹ w rêku wprowadzi³ konia miêdzy drzewa. Jecha³ powoli, cie¿k¹
176
wydeptan¹ przez jelenie. Zatrzymywa³ siê czêsto i wytê¿a³ s³uch.
Zerwa³ siê wiatr; ga³êzie nad jego g³ow¹ szumia³y i poskrzypywa³y.
Od czasu do czasu podmuchy przycicha³y, i wówczas Bull mia³ wra-
¿enie, ¿e s³yszy porykiwanie. Pot zrosi³ mu czo³o.
Zdj¹³ kapelusz i przetar³ twarz rêkawem koszuli.
Chyba zwariowa³, ch³opie powiedzia³ g³ono i tr¹ci³ piêta-
mi boki koby³ki. By³a to dobra klaczka, górskiego chowu, drobna,
ale wytrzyma³a i szybka na krótkich dystansach. Teraz kuli³a uszy
i porusza³a siê strachliwie, jakby p³oszy³ j¹ zapach niesiony przez
nocne podmuchy. Wiatr ucich³ i Bull us³ysza³ przera¿aj¹ce warcze-
nie. ci¹gn¹³ wodze i zastanowi³ siê, czyby nie zawróciæ. Zamiast
tego zsiad³, przywi¹za³ kuca do ga³êzi i poczo³ga³ siê do przodu.
Rozsun¹³ ga³êzie gêstego krzaka i ujrza³ scenê rzezi. Na polanie
le¿a³y cia³a gadów, darte zêbami i pazurami przez ogromne stwory.
Na rodku polany zobaczy³ kobietê o z³otych w³osach, wleczon¹
w ciemnoæ. Porachowa³ pospiesznie wielkie stworzenia. Na pola-
nie grasowa³o ich oko³o czterdziestu, zewsz¹d dobiega³o warczenie.
Cofn¹³ siê, odwodz¹c kurki pistoletów.
Nagle zawis³y nad nim pazury kolosalnej bestii. Bull przetoczy³
siê i strzeli³ w chyl¹ce siê ku niemu rozdziawione szczêki, ale potê¿-
na, zbrojna pazurami ³apa zd¹¿y³a go dosiêgn¹æ i rzuciæ w powie-
trze. Wyl¹dowa³ ciê¿ko, lecz uda³o mu siê strzeliæ raz jeszcze. Zwie-
rzê zbli¿a³o siê, bryzgaj¹c krwi¹ z pyska.
Z krzaków wype³z³ Szshark z z¹bkowatym sztyletem w d³oni.
Skoczy³ na grzbiet zwierza i wrazi³ nó¿ w jego prawe lepie. Stwór
upad³ z wielkim hukiem. Bull poderwa³ siê na nogi i popêdzi³ do kuca
z gadem u boku. Skoczy³ na siod³o, odwi¹za³ wodze. Ze wszystkich
stron dochodzi³ trzask, gdy wielkie cielska przedziera³y siê przez gêste
poszycie. Szshark sykn¹³ i znieruchomia³, wznosz¹c skrwawiony szty-
let. Bull odruchowo wyci¹gn¹³ ku niemu rêkê.
Lepiej bierzmy nogi za pas zawo³a³.
Szshark z³apa³ rêkê i skoczy³ na siod³o za Bullem. Kuc ruszy³
z kopyta i pogalopowa³ jeleni¹ cie¿k¹ w takim tempie, jakby mu siê
ogon pali³. Wkrótce znaleli siê na otwartym terenie.
Mnóssstwo dobra walka powiedzia³ Szshark. Du¿o duszsz.
Bull wstrzyma³ konia i obejrza³ siê. Niedwiedzie zatrzyma³y
siê na granicy lasu i patrzy³y w ich stronê. Gdy kuc odsapn¹³, ruszyli
truchtem w kierunku obozu.
Nie jestem pewien, czy zostaniesz mile przyjêty, Szshark. Pa-
stor z rozkosz¹ usma¿y³by ciê w oleju. Gad milcza³. Jego klinowa-
177
ta g³owa spoczywa³a bez ruchu na ramieniu Bulla. S³yszysz, co
mówiê?
Gad nie poruszy³ siê. Bull zakl¹³ i jecha³ dalej. Stra¿e przepuci-
³y go, poniewczasie dostrzegaj¹c pasa¿era. Wieci rozesz³y siê po
obozie szybciej, ni¿ po¿ar po suchym stepie. Bull zsiad³, przekrêca-
j¹c siê, aby z³apaæ spadaj¹cego Szsharka. Po³o¿y³ go na trawie, zo-
baczy³ straszliwe, zadane przez pazury rany na jego ramionach i ple-
cach. Szshark otworzy³ z³ote oczy.
Wiele duszsz wysycza³. Zamruga³ i popatrzy³ na otaczaj¹ce
go twarze. Jego oczy zamgli³y siê, a pokryta ³usk¹ rêka zacisnê³a siê
na ramieniu Bulla. Wytnij mi serce poprosi³. Ty Z³ote oczy
zniknê³y za zamkniêtymi powiekami.
Czemu przywióz³ tu tego demona? zapyta³ Pastor.
Bull podniós³ siê.
Wszyscy zginêli, Pastorze, Bogu niech bêd¹ dziêki. Ten to
Szshark. Uratowa³ mnie w lesie. S¹ tam stworzenia cholernie wielkie,
wysokie na dziesiêæ, dwanacie stóp. Wygl¹daj¹ jak niedwiedzie.
W jednej chwili rozprawi³y siê z gadami. Ta kobieta te¿ nie ¿yje.
Mo¿emy zatem wracaæ do Doliny Pielgrzymiej powiedzia³a
Beth McAdam. Zdarzy³ siê cud.
Nie sprzeciwi³ siê Pastor. Nie rozumiesz? Zostalimy tu
przyprowadzeni niczym dzieci Izraela. Ale nasza praca jest zaledwie
pocz¹tkiem. Nale¿y zgubiæ Wielk¹ Nierz¹dnicê i spuciæ na tê zie-
miê Miecz Boga. Wtedy, zaprawdê, Bóg nas pob³ogos³awi, wilk spo-
cznie obok jagniêcia, a lwy jeæ bêd¹ trawê niczym wo³y. Nie poj-
mujesz?
Nie chcê ju¿ walczyæ oznajmi³a Beth. Jutro wracam do
domu. Pozostali poparli j¹ pomrukiem. S³uchaj, Pastorze, dobrze
siê spisa³e, wszyscy jestemy z ciebie dumni. Gdyby nie ty, niechyb-
nie bymy zginêli. Jestem ci wdziêczna, naprawdê. Zawsze bêdziesz
mile widziany w moim domu. Ale w³anie tam mam zamiar jechaæ
do domu. Nie wiem nic o tej twojej nierz¹dnicy, i nie obchodzi mnie
¿aden miecz. Ni cholery.
A zatem pójdê sam. Pod¹¿ê cie¿k¹ Boga.
Odszed³ i osiod³a³ konia. Shannow podszed³ do niego.
Upewnij siê, czy to na pewno cie¿ka Boga, Pastorze, zanim
na ni¹ wkroczysz poradzi³.
Mam dar, Shannow. Nie mo¿e spotkaæ mnie ¿adna krzywda.
Nie pojedziesz ze mn¹? Jeste cz³owiekiem Bo¿ym.
Mam inne plany, Pastorze. Uwa¿aj na siebie.
12 Ostatni stra¿nik
178
Moje przeznaczenie zwi¹zane jest z mieczem, Shannow. Wiem
to. Ono wype³nia mój umys³, nabrzmiewa w moim sercu.
Niech Bóg bêdzie z tob¹, Pastorze.
Taka Jego wola odpar³ Pastor, dosiadaj¹c konia.
Rozdzia³ dwudziesty ósmy
A
raksis odsun¹³ obliczenia i spojrza³ na s³oñce. Dochodzi³o po-
³udnie. By³ strachliwym cz³owiekiem. Mia³ czterysta dwadzie-
cia siedem lat, by³ chory i umieraj¹cy, kiedy Pendarric po raz pierw-
szy wezwa³ go do zimowego pa³acu w Balacris. Ale Sipstrassi od-
mieni³ jego ¿ycie. Król uzdrowi³ go, zwróci³ mu utracon¹ m³odoæ.
Jednak¿e od tego czasu przez dwór przewinê³o siê wielu astrologów,
a siedemnastu z nich zosta³o skazanych na mieræ za sprawienie kró-
lowi przykroci. Nie znaczy to, ¿e Pendarric kara³ ich za niepomyl-
ne wró¿by po prostu nie tolerowa³ b³êdów. Oczekiwa³ od astrolo-
gów dok³adnego przewidywania przysz³oci, choæ, o czym wiedzieli
wszyscy wtajemniczeni, zg³êbianie przeznaczenia by³o sztuk¹, nie
nauk¹. Araksis znalaz³ siê w tym samym k³opotliwym po³o¿eniu, ja-
kie zadecydowa³o o smutnym losie jego by³ych kolegów. Podniós³
siê z westchnieniem, zbieraj¹c pergaminy.
Drzwi ukaza³y siê na cianie i astrolog otworzy³ je, wysoko pod-
nosz¹c g³owê i prostuj¹c szczup³e ramiona.
I co? zapyta³ król.
Araksis roz³o¿y³ pergaminy na stole przed Pendarrikiem.
Gwiazdy przesunê³y siê, panie a raczej wiat siê obróci³.
Ogromnie trudno jest stwierdziæ, jak to siê sta³o. Niektórzy z moich
kolegów s¹ przekonani, ¿e wiat który, jak wiemy, obraca siê wo-
kó³ S³oñca stopniowo zmieni³ swoje po³o¿enie. Sam sk³aniam siê
ku teorii kataklizmu, który zmieni³ o Ziemi. Wyczerpalimy dwa
kamienie w próbie odkrycia prawdy. Jestemy pewni tylko tego, ¿e
ziemie, jakie nam pokaza³e, niegdy le¿a³y na dnie oceanu.
Znasz proroctwa tego Nu-Khasisatry?
Tak, panie. I d³ugo siê namyla³em przed zaprezentowaniem
ci tej teorii.
On twierdzi, ¿e Ziemia przekrêci siê z powodu mojego z³a.
Czy chcesz mi powiedzieæ, ¿e zgadzasz siê z jego blunierstwem?
179
Wasza wysokoæ, nie jestem przywódc¹ ani filozofem; jestem
badaczem magii gwiezdnej. W odpowiedzi na twoje pytanie mogê
tylko rzec, ¿e wszelkie dowody wskazuj¹, i¿ Atlantyda przez tysi¹ce
lat bêdzie spoczywa³a na dnie oceanu. Nie potrafiê okreliæ, jak ani
kiedy dojdzie do katastrofy. Ale jeli Nu-Khasisatra ma racjê, nast¹-
pi ona wkrótce. Powiedzia³, ¿e koniec roku ujrzy zag³adê Atlantydy,
a koniec roku mamy za szeæ dni.
Czy kiedykolwiek ¿y³ król potê¿niejszy ode mnie, Araksisie?
Nie, panie. Pisana historia nie wspomina o w³adcy choæby
równemu tobie.
A jednak ten kataklizm wykracza poza moj¹ kontrolê?
Na to wygl¹da, panie. Widzielimy przysz³e miasto Ad i na-
sz¹ gwiezdn¹ wie¿ê obroniêt¹ muszlami, oblepion¹ b³otem oceanu.
Za trzy dni Serpiat poprowadzi legiony do tamtego wiata.
Wtedy zobaczymy. Czy mo¿na, znaj¹c przysz³oæ, odmieniæ bieg
teraniejszoci?
W tym jednym kryje siê wiele pytañ, panie. Przysz³oæ mówi
nam, co ju¿ siê sta³o. Czy mo¿emy cokolwiek odmieniæ? W przy-
sz³oci kataklizm ju¿ mia³ miejsce. Unikaj¹c go odmienilibymy przy-
sz³oæ, i tym samym nie mielibymy prawa ujrzeæ tego, co widzieli-
my. A jednak to widzielimy.
Co radzisz?
Zamkn¹æ wszystkie bramy i przygotowaæ miasto Kamienia-
Matki na zmiany, jakim podlegnie Ziemia. Skupiæ ca³¹ moc Sipstras-
si na zachowaniu równowagi wiata.
Ca³ego wiata? Nie mamy tak wielkiej mocy. Poza tym, czym
staniemy siê bez Sipstrassi? Zwyk³ymi ludmi ludmi, którzy sta-
rzej¹ siê, choruj¹ i umieraj¹. Musi byæ inny sposób. Zaczekam na
raport Serpiata.
A Sharazad, panie?
Nie ¿yje zabita przez w³asn¹ g³upotê. Miejmy nadziejê, ¿e
to nie omen. Co mówi¹ moje gwiazdy?
Araksis chrz¹kn¹³.
Nie mam do powiedzenia nic, co ju¿ nie by³oby oczywiste,
panie. Nasta³ czas wielkiego napiêcia i wielkiego ryzyka. Wskazana
jest podró¿, z której nie ma powrotu.
Mówisz o mojej mierci? wybuchn¹³ król. Wyci¹gn¹³ zdo-
biony z³otem sztylet i przy³o¿y³ go do gard³a astrologa.
Przysi¹g³em mówiæ prawdê. Jestem wierny danemu s³owu
wyszepta³ Araksis, patrz¹c w b³yszcz¹ce oczy monarchy. Nie wiem.
180
Pendarric odepchn¹³ astrologa.
Nie umrê sykn¹³. Prze¿yjê, mój naród tak¿e. Nie ma na
wiecie innego prawa ni¿ moje. Nie ma innego Boga poza Pendarri-
kiem!
Clem Steiner zwlók³ siê z pos³ania na wozie i naci¹gn¹³ koszulê.
Szwy naci¹ga³y skórê na piersiach, a lewa noga by³a zdrêtwia³a, ale
szybko wraca³ do zdrowia. Ubra³ siê powoli i wgramoli³ siê na ko-
zio³. Beth zak³ada³a jarzma wo³om. Zamar³a na jego widok.
Niech mnie diabli, jeli nie jeste g³upcem, na jakiego wygl¹-
dasz wrzasnê³a. Wracaj na wóz i po³ó¿ siê. Pozrywasz szwy, a ja
ich nie poprawiê.
Samuel wybuchn¹³ miechem. Steiner umiechn¹³ siê do ch³opca.
Czy ona nie wcieka siê zbyt ³atwo?
Samuel pokiwa³ g³ow¹ i strzeli³ oczami ku matce.
Zreszt¹, rób jak uwa¿asz powiedzia³a Beth. Skoro tak ci
siê spieszy do chodzenia, pomó¿ Mary przy niadaniu. Za godzinê
ruszamy.
Shannow przyby³, gdy ranny rozpocz¹³ bolesn¹ operacjê zsiada-
nia z wozu. Brak³o mu tchu, zrobi³ siê bia³y jak kreda. Stan¹³ nie-
pewnie na ziemi, kurczowo przytrzymuj¹c siê hamulca. Shannow
z³apa³ go pod ramiê i podprowadzi³ do ogniska.
Zawsze mnie ratujesz, Shannow. Zaczynam patrzeæ na ciebie
jak na matkê.
Dziwiê siê, ¿e jeszcze ¿yjesz, Steiner. Musisz byæ twardszy
ni¿ s¹dzi³em.
Clem zdoby³ siê na nik³y umiech. Po³o¿y³ siê, a Shannow przy-
siad³ obok niego.
Mam nadziejê, ¿e minê³o ci pragnienie pozbawienia mnie ¿ycia.
Dok³adnie odpar³ Steiner. Zabijanie ciê przeczy³oby do-
bremu wychowaniu. Co to by³o za zamieszanie w nocy?
Gady zosta³y wybite. Twój przyjaciel Bull poda ci szczegó³y.
Wartownik krzykn¹³ ostrzegawczo. Shannow zostawi³ Steinera
i podbieg³ do palisady. Ponad sto niedwiedzi ci¹gnê³o powoli po
otwartym terenie. Jaki mê¿czyzna podniós³ strzelbê.
Nie strzelaj! zawo³a³ Shannow. Mê¿czyzna niechêtnie wy-
kona³ polecenie.
Zwierzêta by³y ogromne, mia³y masywne barki i nie ow³osione
pyski. £apy, nieproporcjonalnie d³ugie, zwisa³y niemal do ziemi.
181
Wiêkszoæ wêdrowa³a wyprostowana, ale od czasu do czasu opada³y
na cztery ³apy. Shannow wyszed³ im na spotkanie.
Oszala³e? zawo³a³ za nim Scayse.
Shannow ruchem rêki nakaza³ mu milczenie. Zbli¿y³ siê do sta-
da i przystan¹³, wsuwaj¹c d³onie za pas.
Z bliska stworzenia przypomina³y Shir-rana. Choæ ich cielska
by³y zwierzêce i powykrêcane, oczy mia³y okr¹g³e i ludzkie, a wy-
raz pysków przekazywa³ lady minionego cz³owieczeñstwa.
Jestem Shannow przedstawi³ siê.
Zwierzêta zatrzyma³y siê i przysiad³y na zadach, wlepiaj¹c w nie-
go oczy. Jeden, wiêkszy od pozosta³ych, opad³ na cztery ³apy i ruszy³
w jego stronê. Shannowa swêdzia³y rêce pragn¹³ zacisn¹æ je na
kolbach pistoletów. Zwierzê przybli¿y³o siê i wyprostowa³o; pazu-
rzaste ³apy mignê³y obok twarzy Shannowa i spoczê³y na jego ra-
mionach. Pysk stworzenia niemal dotyka³ jego twarzy.
Sha-nnow? powtórzy³o.
Tak. Tak siê nazywam. Zabilicie naszych wrogów, jestemy
wdziêczni.
Pazur dotkn¹³ policzka Shannowa; wielka g³owa zako³ysa³a siê
z boku na bok.
Nie wrogów, Sha-nnow. Jedziec zabra³ jednego do waszego
obozu.
On nie ¿yje.
Czego szukacie w kraju Dianae?
Ucieklimy tutaj przed gadami. Teraz wozy zawróc¹ do doli-
ny za murem. Nie mamy zamiaru ciê skrzywdziæ ani twoich ludzi.
Ludzi, Sha-nnow? Nie ludzi. Stworów. Bestii. Warkn¹³, zdj¹³
³apy z ramion Shannowa i przycupn¹³ na trawie. Shannow usiad³ obok
niego.
Nazywam siê Kerril. Wyczuwam ich strach powiedzia³o
stworzenie, wykrêcaj¹c g³owê w stronê obozu.
Tak, boj¹ siê. Ja te¿. Strach jest darem, Kerril. Utrzymuje cz³o-
wieka przy ¿yciu.
Ja te¿ kiedy zna³em strach. Zna³em strach, jaki towarzyszy³
przemianie w zwierzê; to mnie przera¿a³o. Teraz jestem silny i nie
bojê siê niczego z wyj¹tkiem luster albo nieruchomych powierzchni
stawów i jezior. Ale mogê piæ z zamkniêtymi oczami. Nadal niê jak
cz³owiek, Sha-nnow.
Po co tu przyszlicie, Kerril?
¯eby was zabiæ.
182
I zrobicie to?
Jeszcze nie podjêlimy decyzji. Macie potê¿n¹ broñ. Wielu
z moich ludzi ponios³oby mieræ mo¿e wszyscy. Czy¿ to nie by³o-
by cudowne? Czy¿ nie by³oby odpowiedzi¹ na nasze modlitwy?
Jeli chcesz umrzeæ, Kerril, rzeknij tylko s³owo. Wywiadczê
ci przys³ugê.
Zwierzê przewali³o siê na grzbiet i wyczochra³o futro o trawê.
Wsta³o i jeszcze raz musnê³o pazurem policzek Shannowa, ale tym
razem poczu³o pod szczêk¹ ch³ód metalu jego pistoletu.
Z zêbatego pyska doby³ siê dwiêk, który przypomina³ miech.
Podobasz mi siê, Sha-nnow. Zabierajcie wasze wozy i opu-
cie nasz¹ ziemiê. Nie lubimy, gdy kto nas ogl¹da. I nie lubimy grze-
baæ w ziemi w poszukiwaniu owadów. Chcemy byæ sami.
Kerril odwróci³ siê i majestatycznie pok³usowa³ w stronê dale-
kich drzew. Za nim pod¹¿yli jego towarzysze.
Magellas le¿a³ na brzuchu, obserwuj¹c tê scenê. Wyostrzy³ wzrok
i s³uch, korzystaj¹c z mocy Kamienia Krwi. Obok niego siedzia³ Lin-
dian, wbijaj¹c zimne oczy w Cz³owieka Jeruzalem.
Niele sobie poradzi³ rzek³ Magellas. Zauwa¿y³e, jak szyb-
ko wyci¹gn¹³ pistolet?
Tak odpar³ Lindian. Ciekawe, sk¹d wiedzia³, ¿e ta bestia
go nie zabije? Potrafi czytaæ w mylach? Jest jasnowidzem?
Magellas odwróci³ siê i wsta³.
Nie jestem pewien, ale w¹tpiê. Pan, nasz ojciec, uprzedzi³by
nas o takim talencie.
Powa¿nie? Przecie¿ powiedzia³, ¿e to próba.
Magellas wzruszy³ ramionami.
Dowiemy siê w ci¹gu trzech dni. Dlaczego ze mn¹ zosta³e,
Lindianie? Dlaczego nie odjecha³e jak Rhodaeul?
Szczup³y wojownik umiechn¹³ siê.
Mo¿e lubiê twoje towarzystwo, bracie. Ruszy³ do swojego
konia. Magellas bez s³owa wpatrywa³ siê w jego plecy.
Lindian uwiadomi³ sobie, ¿e powiedzia³ prawdê: lubi³ Magella-
sa. Olbrzym pomóg³ mu wiele razy, kiedy wychowywali siê w bojo-
wych zagrodach, kiedy on sam by³ ma³y i s³aby. I Magellas by³ do-
brym towarzyszem, w przeciwieñstwie do aroganckiego, zadufane-
go w sobie Rhodaeula.
Skoczy³ na siod³o i umiechn¹³ siê do Magellasa.
183
Zabicie go nie sprawi mi przyjemnoci, pomyla³.
Ale w³anie to by³o prawdziwym sekretem próby. Mniejszy i s³ab-
szy od pozosta³ych ³owców, Lindian musia³ staæ siê od nich sprytniej-
szy. Obserwowa³ i uczy³ siê, poznaj¹c tajemnice ludzi. Pendarric nie-
nawidzi³ Rhodaeula i nie lubi³ Magellasa. A jednak ka¿dy z nich mia³
pewne zalety i ambicjê zast¹pienia króla Atlantydy. I to by³o ich prze-
kleñstwem, bowiem maj¹c Sipstrassi, król nie potrzebowa³ nastêpcy.
W obecnoci Pendarrica mo¿na by³o pozwoliæ sobie na wiele, ale k³u-
cie go w oczy w³asnymi talentami przywódczymi nios³o du¿e ryzyko.
Nie, lepiej byæ takim jak ja, myla³ Lindian; skutecznym, ostro¿-
nym, i niezaprzeczalnie lojalnym. Bêdê dobrym satrap¹ Akkadii,
pomyla³.
Dwaj ³owcy jechali razem przez niemal ca³e przedpo³udnie.
W oddali zobaczyli lwy i minêli ma³¹ opuszczon¹ osadê, z³o¿on¹
z maleñkich chat, które wzbudzi³y zainteresowanie Magellasa. Ol-
brzym zsiad³ z konia i pad³ na kolana, ¿eby zmieciæ siê w wejciu.
Po chwili wyszed³ na zewn¹trz.
Widocznie dostrzegli nas i czmychnêli w las. Fascynuj¹ce.
Ruszyli dalej. Pokonali strome zbocze i przystanêli na szczycie.
Przed nimi le¿a³o miasto.
Lindian by³ wstrz¹niêty, ale nie da³ tego po sobie poznaæ. Z gar-
d³a Magellasa doby³ siê syk, zakoñczony ohydnym przekleñstwem.
Wojownik wodzi³ zdumionym wzrokiem po murach, portowych do-
kach i wie¿yczkach wi¹tyni.
Gdzie jest morze? zapyta³ szeptem.
Lindian obróci³ siê w siodle, omiataj¹c wzrokiem góry i doliny.
Wszystko wygl¹da inaczej. Wszystko!
W takim razie to nie Atlantyda ta ta potwornoæ jest tylko
replik¹ Ad. Ale dlaczego kto j¹ zbudowa³? Popatrz na doki. Po co?
Nie mam pojêcia, bracie odpar³ Lindian. Proponujê, ¿e-
bymy zakoñczyli nasz¹ misjê i wrócili do domu. Minêlimy zapew-
ne dziesi¹tki miejsc, w których mo¿na by zasadziæ siê na Shannowa.
Magellas nie móg³ oderwaæ oczu od miasta.
Dlaczego? powtórzy³.
Nie jestem jasnowidzem warkn¹³ Lindian. Mo¿e król je
stworzy³, aby zasiaæ w nas niepokój. Mo¿e to wszystko jest jak¹
ciemn¹ gr¹. Nie dbam o to, Magellasie. Chcê zabiæ Shannowa i wró-
ciæ do domu oczywicie, o ile Rhodaeful nas nie ubieg³.
Na dwiêk imienia rywala Magellas oderwa³ spojrzenie od mia-
sta z bia³ego marmuru.
184
Tak, tak, masz racjê, bracie. Mylê, ¿e tym razem pewnoæ
siebie Rhodaeula jest nieuzasadniona. Pamiêtasz nauki Locratisa?
Najpierw poznaj swojego wroga, poznaj jego si³ê, a wówczas doszu-
kasz siê s³aboci. Rhodaeul przyzwyczai³ siê do ³atwych zwyciêstw.
Tylko dziêki temu, ¿e jest niezrównanym wojownikiem pod-
kreli³ Lindian.
Ale ma³o ostro¿nym. To wada tej nowej broni. Strza³ê mo¿na
zobaczyæ w locie, albo przynajmniej us³yszeæ jej wist. Z tym jest
inaczej. Wyci¹gn¹³ pistolet. Nie lubiê ich.
Rhodaeul lubi.
W rzeczy samej. Jednak co siê stanie, jeli napotka wroga tak
bieg³ego w ich u¿ywaniu jak Shannow?
Podj¹³e wielkie ryzyko, pozwalaj¹c Rhoadeulowi na wyko-
nanie pierwszego ruchu. Jak bêdziesz siê czu³, jeli uda mu siê zabiæ
Cz³owieka Jeruzalem?
Magellas zachichota³.
Zgotujê mu czu³e po¿egnanie, gdy ruszy do Akkadii. Jednak-
¿e, kiedy cz³owiek wyprawia siê na lwa, m¹drzej jest myleæ o polo-
waniu, nie o miejscu na trofea. Patrz, niedaleko p³ynie strumieñ. Czas
zlokalizowaæ naszego brata i sprawdziæ jego postêpy.
Rozdzia³ dwudziesty dziewi¹ty
N
u-Khasisatra czu³ siê g³upio na koniu po¿yczonym od Scayse-
go. Jazda konna nigdy nie sprawia³a mu przyjemnoci; na ka¿-
dym zboczu zamyka³ oczy i modli³ siê, z trudem zachowuj¹c równo-
wagê i próbuj¹c zapanowaæ nad md³ociami.
Wola³bym sztorm na morzu od jazdy na tym tym stworze-
niu.
Widzia³em worki kartofli podró¿uj¹ce z wiêkszym wdziê-
kiem za¿artowa³ Shannow. Nie zaciskaj ³ydek, tylko uda; dolna
czeæ nogi ma zwisaæ swobodnie. I kiedy zje¿d¿amy na dó³, podno
wysoko g³owê.
Pêka mi krêgos³up stêkn¹³ Nu.
Rozlunij siê i usi¹d w siodle. Na niebiosa, w ¿yciu nie wi-
dzia³em gorszego jedca. Denerwujesz koby³ê.
I wzajemnie.
185
Jechali szerok¹ dolin¹, zostawiaj¹c wozy daleko w tyle. Chmury
przys³oni³y s³oñce i w powietrzu czuæ by³o deszcz.
Przed po³udniem Shannow zauwa¿y³ zbli¿aj¹cego siê jedca;
ci¹gn¹³ wodze i wyj¹³ d³ug¹ lunetê. Najpierw pomyla³, ¿e to staru-
szek, bo nieznajomy mia³ w³osy bia³e jak koæ, ale gdy poprawi³
ostroæ, stwierdzi³, ¿e zosta³ wprowadzony w b³¹d. Jedziec by³ m³o-
dy, ubrany w czarno-srebrn¹ bluzê, ciemne spodnie i wysokie buty
do konnej jazdy. Poda³ lunetê Nu. Szkutnik zakl¹³.
To jeden z zabójców Pendarrica. S¹ ³owcami. Szuka mnie,
Shannow. Lepiej odjed.
To tylko jeden cz³owiek, Nu.
Mo¿liwe, ale nie chcia³by go spotkaæ. Tacy jak on s¹ wycho-
wywani w zagrodach bojowych; walcz¹ i zabijaj¹ siê od dzieciñstwa.
Chowa ich siê dla si³y, szybkoci i wytrzyma³oci, ¿adni wojownicy
nie mog¹ siê z nimi równaæ. Wierz mi, Shannow, odjed, póki jest
jeszcze czas! Proszê! Nie chcê, by sta³a ci siê krzywda.
Podzielam twoje ¿yczenie, przyjacielu przyzna³ Shannow,
nie spuszczaj¹c oka z jedca.
Rhodaeul umiechn¹³ siê na widok czekaj¹cych na niego ludzi.
Zaprawdê, jego nagroda bêdzie wielka, bowiem drugim cz³owiekiem
by³ zdrajca Nu-Khasisatra, prorok Jedynego Boga i cz³owiek prze-
ciwny przemocy. Nie móg³ siê zdecydowaæ, czy zabiæ go na miejscu,
czy te¿ zabraæ do Pendarrica, aby on wymierzy³ mu sprawiedliwoæ.
Zatrzyma³ siê jakie dwadziecia kroków od nich.
Jonie Shannow, król królów wyda³ na ciebie wyrok mierci.
Jestem Rhodaeul-³owca. Czy chcesz co powiedzieæ, zanim umrzesz?
Nie. Shannow wyrwa³ pistolet z olstra i zdmuchn¹³ Rhodaeula
z siod³a. Atlant run¹³ na ziemiê, czuj¹c w piersiach têtni¹cy ból; próbowa³
wyj¹æ pistolet, ale Shannow przybli¿y³ siê i dobi³ go strza³em w g³owê.
S³odki Chronosie! zawo³a³ Nu. Nie mogê w to uwierzyæ.
On te¿. Ruszajmy dalej.
Ale co z cia³em?
W³anie po to Bóg stworzy³ cierwojady. Shannow musn¹³
obcasami boki ogiera.
Dwie mile dalej Magellas otworzy³ oczy i zamia³ siê gard³owo.
O rany!
Lindian schowa³ kamieñ do sakiewki i potrz¹sn¹³ g³ow¹. Magellas
wybuchn¹³ miechem, w którym dwiêcza³o g³êbokie zadowolenie.
186
Czegó¿ bym nie odda³ za ten widok! Satrapiê Akkadii? To
i dziesiêæ razy tyle. Widzia³e minê Rhoadeula, gdy Shannow strze-
li³? Czy to nie by³o cudowne? Shannow, jestem twoim d³u¿nikiem.
Przez tysi¹c lat bêdê pali³ wieczki za twoj¹ duszê. Och, Belialu, jak
bardzo chcia³bym zobaczyæ to powtórnie!
Twoja rozpacz po bracie jest niepomiernie wzruszaj¹ca wtr¹-
ci³ Lindian ale nadal nie rozumiem, co siê sta³o.
Bo patrzy³e na Rhodaeula. Ja nie cierpiê nie cierpia³em tego
cz³owieka. Dlatego obserwowa³em Shannowa. Wyci¹gn¹³ pistolet
w chwili, gdy mówi³, p³ynnie, bez szarpaniny, i broñ by³a prawie goto-
wa do strza³u, nim Rhodaeul zda³ sobie sprawê z niebezpieczeñstwa.
Ale przecie¿ Rhodaeul musia³ wiedzieæ, ¿e Shannow nie pod-
da siê bez walki?
Jasne, ale w pojedynku na pistolety najwa¿niejsze jest wyczu-
cie czasu. Zada³ Shannowowi pytanie i czeka³ na odpowied. Ile razy
sami tak robilimy? Nigdy nie mia³o to znaczenia, bo zawsze mieli-
my do czynienia z mieczem i no¿em. Te pistolety s¹ takie rap-
towne. Rhodaeul spodziewa³ siê rozmowy, strachu, nerwowoci
nawet b³agañ czy ucieczki. A Shannow po prostu go zabi³.
Lindian pokiwa³ g³ow¹.
Domyli³e siê, prawda? Spodziewa³e siê tego?
Tak, ale wynik przekroczy³ moje najmielsze oczekiwania. To
pistolety, Lindianie. Mo¿emy nabyæ bieg³oci w pos³ugiwaniu siê nimi,
ale w starciu jeden na jednego mamy niewielkie szansê W³anie to
próbowa³em powiedzieæ wczeniej. Walka mieczem, w³óczni¹ czy
maczug¹ sta³a siê rytua³em. Przeciwnicy kr¹¿¹ wokó³ siebie, czekaj¹,
a¿ przeciwnik siê ods³oni, ryzykuj¹ ¿yciem. To wszystko wymaga cza-
su. A pistolet? U³amek uderzenia serca dzieli ¿ycie od mierci. Shan-
now to rozumie; przez ca³e ¿ycie mia³ do czynienia z tak¹ broni¹. W wal-
ce na pistolety nie ma miejsca na rytua³ czy honor. Wroga nale¿y zabiæ
i zapomnieæ. Nie zapalimy wiec dla Rhodaeula.
Zatem jak sobie poradzimy z Shannowem? Nie mo¿emy za-
biæ go z zasadzki; musimy stan¹æ z nim twarz¹ w twarz.
Poka¿e nam swoje s³abe strony, Lindianie. Dzisiejszej nocy
wnikniemy w jego sny, a one dadz¹ nam klucz.
Shannow i Nu rozbili obóz po zawietrznej stronie wzgórza. Cz³o-
wiek Jeruzalem odzywa³ siê niewiele i usiad³ samotnie na uboczu,
patrz¹c na miasto, które mieli odwiedziæ o poranku. By³ w ponurym
187
nastroju. Dawno temu powiedzia³ Donnie Taybard: Ka¿da mieræ
co mi odbiera. Ale czy nadal by³o to prawd¹? Najpierw egzekucja
Webbera: nieuzbrojony cz³owiek, upokorzony, zastrzelony na oczach
t³umu. Drugiego mieræ spotka³a tylko dlatego, ¿e siê odezwa³.
Co ró¿ni ciê teraz od bandyty, Shannow?
Nie dosta³ odpowiedzi. By³ starszy, wolniejszy, bardziej polega³
na wprawie ni¿ na szybkoci. I, co gorsza, otuli³ siê kokonem reputa-
cji, pozwoli³, by legenda nagina³a strachliwych do jego woli.
I po co? wyszepta³. Czy wiat jest lepszy? Czy Jeruzalem
jest bli¿ej?
Wróci³ mylami do bia³ow³osego cz³owieka, który zaczepi³ ich
na szlaku. Czy to by³ pojedynek? Nie, morderstwo. M³ody wojownik
nie mia³ szans. Shannow móg³by zaczekaæ i zmierzyæ siê z nim na
równych warunkach. Dlaczego? W imiê honoru? Uczciwej gry?
Czemu nie? Kiedy wierzy³e w takie cnoty. Przetar³ zmêczo-
ne oczy, gdy podszed³ Nu.
Chcesz byæ sam?
Bêdê sam, niezale¿nie od tego, czy siê do mnie przy³¹czysz,
czy odejdziesz. Ale siadaj.
Pogadajmy o tym, Shannow. Niech nagromadzona wewn¹trz
¿ó³æ wyp³ynie wraz ze s³owami.
Nie ma ¿ó³ci. Myla³em o tym ³owcy.
Tak. To by³ Rhodaeul. Zabi³ wielu ludzi. Zdumia³em siê, z ja-
k¹ ³atwoci¹ pos³a³e go do grobu.
Tak, to jest ³atwe. Za ka¿dym razem.
To ciê nêka?
Czasami, w mroku nocy. Kiedy zabi³em dziecko, przez po-
my³kê. Ono mnie drêczy, nawiedza moje sny. Zabi³em tylu ludzi, i to
by³o takie proste.
Bóg nie stworzy³ cz³owieka na samotnika, Shannow. Zasta-
nów siê nad tym.
Mylisz, ¿e tego nie robi³em? Kiedy próbowa³em siê ustat-
kowaæ, osi¹æ gdzie z ¿on¹, ale jeszcze zanim j¹ utraci³em, wiedzia-
³em, ¿e to nie dla mnie. Nie jestem cz³owiekiem stworzonym do szczê-
cia. Przyt³acza mnie ogrom winy z powodu tego dziecka, Nu.
Nie winy, przyjacielu. ¯alu. To ró¿nica. Masz talent, jakiego
ja nie pragnê, a jednak jest on konieczny. W moich czasach dzikie
plemiona graniczy³y z naszymi ziemiami; naje¿d¿a³y nas i nios³y
mieræ. Pendarric wybi³ je do nogi i wszyscy spalimy spokojniej.
Dopóki cz³owiek bêdzie myliwym-zabójc¹, dopóty istnieæ bêd¹
188
podobni tobie wojownicy. Ja mogê przywdziaæ bia³e szaty i modliæ
siê o pokój. Z³o mo¿e chadzaæ w czerni. Ale zawsze bêd¹ potrzebni
szarzy jedcy do patrolowania granicy miêdzy dobrem a z³em.
Bawisz siê s³owami, Nu. Szaroæ jest ledwie odrobinê janiej-
sza od czerni.
A mo¿e to ciemniejszy odcieñ bieli? Nie jeste z³y, Shannow;
nêka ciê plaga w¹tpliwoci. Z tego wzglêdu Pastor stanowi zagro¿enie.
On nie ma w¹tpliwoci i tym samym jest zdolny do ogromnego z³a. Taki
by³ upadek Pendarrica. Nie, ty jeste bezpieczny, szary jedcze.
Bezpieczny? powtórzy³ Shannow. Kto jest bezpieczny?
Ten, który kroczy z Bogiem. Ile czasu minê³o, od kiedy szu-
ka³e Jego s³owa w swojej ksiêdze?
Zbyt du¿o.
Nu wyci¹gn¹³ rêkê, trzymaj¹c oprawion¹ w skórê Bibliê Shan-
nowa.
¯aden cz³owiek Bo¿y nie powinien byæ samotny.
Shannow wzi¹³ ksiêgê.
Mo¿e powinienem powiêciæ siê ¿yciu w modlitwie.
Wst¹pi³e na cie¿kê przeznaczon¹ dla ciebie. Bogu potrzebni s¹
i wojownicy, i kap³ani, i nie nam os¹dzaæ jego zamierzenia. Poczytaj tro-
chê, a potem po³ó¿ siê spaæ. Pomodlê siê w twojej intencji, Shannow.
Pomódl siê za zmar³ych, przyjacielu.
Gdy koñ potkn¹³ siê i pad³, Shannow zsun¹³ siê z siod³a. Twardo
uderzy³ o ziemiê, przetoczy³ siê i podniós³ na kolana, z pistoletami
w d³oni. Huk strza³ów i wrzaski napastników ucich³y. Szmer za ple-
cami! Obróci³ siê i strzeli³. Ch³opiec osun¹³ siê w trawê. Zacz¹³ uja-
daæ ma³y psiak; podbieg³ do ch³opca, poliza³ martw¹ twarz.
Jeste nikczemnym cz³owiekiem rozleg³ siê g³os. Shannow
zamruga³ i odwróci³ siê. Obok stali dwaj m³odzi ludzie, bia³ow³osi,
o zimnych oczach.
To by³ wypadek powiedzia³ Shannow. Zosta³em zaatako-
wany Nie zdawa³em sobie sprawy.
Zabójca dzieci, Lindian. Co z nim zrobimy?
Zas³uguje na mieræ zadecydowa³ drugi, mniejszy mê¿czy-
zna. Bezwzglêdnie.
Nie chcia³em zabiæ tego dziecka.
Wysoki mê¿czyzna w czarno-srebrnej tunice wysun¹³ siê do przo-
du, z d³oni¹ przy kolbie pistoletu.
189
Król królów wyda³ na ciebie wyrok mierci, Jonie Shannow.
Czy chcesz co powiedzieæ, zanim umrzesz?
Nie odpar³ Shannow, p³ynnym ruchem siêgaj¹c po broñ. Kula
ugrzêz³a w jego piersiach, cia³o omy³a fala niewiarygodnego bólu, broñ
wysunê³a siê ze zmartwia³ych palców. Shannow osun¹³ siê na kolana.
Nie powiniene próbowaæ dwa razy tej samej sztuczki, stary
wyszepta³ jego zabójca.
Shannow umar³
I przebudzi³ siê przy ognisku na zboczu. Obok niego pochrapy-
wa³ Nu. Dmucha³ zimny nocny wiatr. Shannow dorzuci³ do ognia
i z powrotem otuli³ siê kocem.
Sta³ na rodku areny. Trybuny zajmowali ludzie, których zabi³:
Sarento, Webber, Thomas, Lomax i wielu innych, których imion nie
pamiêta³. Dziecko zasiada³o na z³otym tronie; krople krwi czerwie-
ni³y siê na przodzie bia³ej tuniki.
To twoi sêdziowie, Jonie Shannow oznajmi³ g³os, nale¿¹cy
do wysokiego, bia³ow³osego wojownika. Dusze pomordowanych.
To byli li ludzie stwierdzi³ Shannow. Jakie maj¹ prawo,
aby mnie os¹dzaæ?
A co tobie da³o prawo, aby dokonaæ s¹du nad nimi?
Ich uczynki odpowiedzia³ Cz³owiek Jeruzalem.
A jakie by³o jego przestêpstwo? zaatakowa³ oskar¿yciel,
wskazuj¹c na zlane krwi¹ dziecko.
To by³a pomy³ka. Pomy³ka!
I jak¹ cenê zap³acisz za tê pomy³kê, Jonie Shannow?
Codziennie p³acê ogniem, który trawi moj¹ duszê!
A jaka jest cena za to? wykrzykn¹³ wojownik, gdy ku arenie
ruszy³o dwadziecioro dzieci czarne, bia³e, brzd¹ce i niemowlêta,
m³odzi ch³opcy i dziewczêta.
Nie znam ich. To jaka sztuczka! oburzy³ siê Shannow.
To dzieci Stra¿ników utonê³y, kiedy zniszczy³e Titanika.
Jaka jest za to cena, Shannow?
Nie jestem z³ym cz³owiekiem! krzykn¹³ Cz³owiek Jeruza-
lem.
Os¹dzimy ciê po twoich czynach.
Shannow zobaczy³, jak wojownik siêga po pistolet. Sam te¿ wy-
strzeli³, ale w tej samej chwili mê¿czyzna znikn¹³ i kula ugodzi³a
w pier ch³opca na tronie.
190
Dobry Bo¿e, tylko nie to! zawy³ Cz³owiek Jeruzalem.
Przebudzi³o go gwa³towne drgniêcie w³asnego cia³a. Po drugiej
stronie ognia siedzia³a lwica z m³odymi. Gdy siê podniós³, lwica
warknê³a i cofnê³a siê, a lwi¹tka pogalopowa³y za ni¹. Shannow pod-
syci³ p³omienie. Nu zbudzi³ siê i przeci¹gn¹³.
Dobrze spa³e?
Spakujmy siê i ruszajmy powiedzia³ Shannow.
Jak zawsze, kiedy chcia³ pomodliæ siê w samotnoci, Pastor ruszy³
w góry granicz¹ce z chmurami. Szlak wiód³ przez las ludu niedwiedzi,
ale nie dba³ o niebezpieczeñstwo; spieszy³ na rozmowê ze swoim Stwórc¹
i wiedzia³, ¿e nic nie mo¿e przeszkodziæ temu spotkaniu.
Czu³ ciê¿ar w duszy, bowiem ludzie odrzucili go. Wiedzia³, ¿e
powinien siê tego spodziewaæ zawsze tak siê dzia³o z prorokami.
Czy¿ nie odtr¹cili Eliasza, Elishy, Samuela? Czy¿ nie odtr¹cili syna
samego Boga?
Ludzie byli s³abi, myleli tylko o pe³nych brzuchach lub innych
drobnych potrzebach. W klasztorze, z nieustannymi mod³ami i nie-
wiele wart¹ prac¹, by³o podobnie.
wiat jest z³y powiedzia³ mu opat. Musimy odwróciæ siê od
niego i poprzez oddawanie czci Bogu szukaæ wspanialszej chwa³y.
Ale Bóg stworzy³ wiat, opacie, i sam Jezus prosi³ nas, bymy
szli i nauczali wszystkie narody.
Nie, by³o inaczej poprawi³ opat. Poprosi³ o to Swoich
uczniów. Ale nasta³ Armageddon; nasta³y dni koñca wiata. Ludzie
nie zostan¹ oszczêdzeni; musz¹ dokonaæ wyboru.
Opuci³ klasztor i wiód³ skromny ¿ywot, g³osz¹c kazania w wiel-
kim namiocie. I tam przyszed³ do niego Z³y we w³asnej osobie i zna-
laz³ go chêtnym. Lucyfer przywiód³ dziewczynê na jego kazanie,
Lucyfer posia³ w jego mylach ziarno po¿¹dania. Och, zwalczy³ pra-
gnienia cia³a. Ale jak¿e s³ab¹ istot¹ jest cz³owiek!
Wierni nie rozumiej¹c jego pokus ani wewnêtrznych bitew, jakie
z nimi toczy³ wypêdzili go z miasta. To nie by³a jego wina! To by³
s¹d Bo¿y, kiedy dziewczyna powiesi³a siê!
Pastor potrz¹sn¹³ g³ow¹ i rozejrza³ siê bacznie. Zda³ sobie spra-
wê, ¿e wjecha³ g³êboko w las. Zobaczy³ rozcz³onkowane zw³oki gada,
potem nastêpne. Zatrzyma³ konia, rozejrza³ siê. Ziemiê zacie³a³y
trupy. Przy krzaku, wciniêta pod stercz¹ce korzenie starego dêbu,
191
le¿a³a Sharazad. Jej cia³o by³o poorane pazurami, ale twarz pozosta-
³a nietkniêta.
Shannow mia³ racjê powiedzia³. Wygl¹dasz jak anio³.
Obok jej rêki le¿a³ po¿y³kowany na czerwono kamieñ. Podniós³
go; by³ ciep³y i g³adki w dotyku. Wrzuci³ go do kieszeni czarnej su-
tanny i dosiad³ konia. Zdawa³o siê, ¿e jego d³oñ têskni za ciep³em
kamienia, dlatego wyj¹³ go z powrotem. Ruszy³ dalej, ca³y czas w gó-
rê, a¿ znalaz³ siê na polanie na wierzcho³ku grzbietu. Panowa³ tu
zi¹b, ale powietrze by³o rzekie i czyste, a niebo b³êkitne a¿ do bólu.
Zsiad³ z konia i przykl¹k³ do modlitwy.
Dobry Ojcze, prowad mnie cie¿kami cnoty. We moje cia³o
i duszê. Wska¿ mi drogê, któr¹ muszê st¹paæ, aby wype³niæ Twoje
s³owo. Kamieñ w jego d³oni zrobi³ siê gor¹cy. W g³owie Pastora
powsta³ zamêt.
Ukaza³a mu siê z³ocista twarz, surowa, pe³na majestatu. Serce
zatrzepota³o mu w piersiach.
Kto mnie wzywa? rozbrzmia³ g³os w jego umyle.
Ja, Panie, najpokorniejszy z twoich s³ug wyszepta³, padaj¹c
na p³ask i przyciskaj¹c twarz do ziemi. Cudownym sposobem wize-
runek nie znikn¹³, jakby nadal mia³ otwarte oczy.
Otwórz przede mn¹ swój umys³ nakaza³ g³os.
Nie wiem, jak.
Przycinij kamieñ do piersi.
Pastor wykona³ polecenie. Przeniknê³o go ciep³o, sp³yn¹³ nañ
niezm¹cony spokój. Po chwili wyj¹tkowe wra¿enie przeminê³o,
i znów poczu³ siê samotny.
Zgrzeszy³e ciê¿ko, mój synu powiedzia³ Pendarric. Jak
siê oczycisz?
Zrobiê, cokolwiek zapragniesz, Panie.
Wsiadaj na konia i jed na wschód. Znajdziesz tam niedobit-
ki gadów. Podnie kamieñ i powiedz im: Peendarric. Wówczas
pod¹¿¹ za tob¹ i bêd¹ ci pos³uszni.
Ale to diabelskie stworzenia, Panie.
Tak, ale dam im okazjê odkupienia dusz. Jed do miasta, wejd
do wi¹tyni, zawo³aj mnie, a ja bêdê ci przewodnikiem.
Ale co z Wielk¹ Nierz¹dnic¹? Musi zostaæ unicestwiona.
Nie próbuj mi siê sprzeciwiaæ! zagrzmia³ Pendarric. Uka-
rzê j¹ w swoim czasie. Id do wi¹tyni, Nicodemusie. Znajd z³ote
zwoje ukryte pod o³tarzem.
A jeli ta ladacznica spróbuje mi przeszkodziæ?
192
Wtedy zabij j¹ i ka¿dego, kto stanie po jej stronie.
Tak, Panie. Zrobiê, co ka¿esz. A miecz?
Porozmawiamy, gdy wype³nisz swoj¹ misjê. Oblicze sp³o-
wia³o Pastor podniós³ siê z klêczek.
Udrêka opuci³a go.
Nareszcie znalaz³ swego Boga.
Rozdzia³ trzydziesty
P
o powrocie do swojej chaty Beth z zadowoleniem stwierdzi³a,
¿e trzêsienie ziemi nie wyrz¹dzi³o wiêkszych szkód. Na polach
widnia³y do³y i rozpadliny, i zwali³o siê kilka drzew, ale na p³askim
wystêpie zbocza, wybranym przez Bulla na miejsce pod dom McA-
damów, nie by³o ladu kataklizmu.
Jedziec o w³osach barwy piasku umiechn¹³ siê do niej szeroko.
Bull, jeli powiesz A nie mówi³em, rozwalê ci czaszkê
obieca³a mu Beth.
Ja? Taka myl nawet nie posta³a mi w g³owie. Bull spêta³
konia i pomóg³ Beth wnieæ rannego Steinera do domu.
Sam mogê chodziæ, cholera warkn¹³ Steiner.
¯eby znowu ci szwy popêka³y? powiedzia³a Beth. Za-
mknij siê.
Bull i dzieci zdejmowali meble z wozu, a w tym czasie Beth na-
pali³a w ¿elaznym piecyku i nastawi³a garnek bakera. Gdy zmierzch
przyciemni³ niebo, Bull zebra³ siê do odejcia.
Lepiej wrócê do meneera Scayse. S¹dzê, ¿e czeka tam huk
roboty. Przynieæ ci co jutro?
Jeli w miecie co zosta³o, nie mia³abym nic przeciwko odro-
binie soli.
Przyniosê. I trochê suszonej wo³owiny. Zapasy masz sk¹pe.
Groszem te¿ nie mierdzê, Bull. Bêdê ci d³u¿na.
W porz¹dku.
Patrzy³a, jak odje¿d¿a³. Krêc¹c g³ow¹, pozwoli³a sobie na
umiech. Nie by³by z³ym mê¿em, pomyla³a. Troskliwy i silny, lubi
dzieciaki. Ale na wizerunek umiechniêtego Bulla na³o¿y³a siê twarz
Jona Shannowa.
Niech ciê diabli za g³upotê, Shannow! wyszepta³a.
193
Samuel i Mary siedzieli przy piecu. Samuel drzema³ z g³ow¹
opart¹ o cianê. Beth wziê³a go na rêce. Uchyli³ zaspane powieki
i z³o¿y³ czo³o na jej ramieniu.
Do ³ó¿ka, pêdraku.
Zanios³a go do izby na ty³ach domu i po³o¿y³a do ³ó¿ka. Nie
zawraca³a sobie g³owy rozbieraniem ma³ego, ale zdjê³a mu buty
i okry³a go kocem.
W drzwiach stanê³a Mary.
Ja nie jestem zmêczona, mamo. Mogê posiedzieæ jeszcze trochê?
Beth spojrza³a w podpuchniête oczy dziecka.
Przytul siê do brata, a jak nie zaniesz w godzinê, to bêdziesz
mog³a ze mn¹ posiedzieæ.
Mary umiechnê³a siê i potulnie skuli³a pod kocem; zasnê³a w pa-
rê minut.
Beth wróci³a do du¿ej izby i rozpali³a ogieñ, a potem wysz³a na
werandê, gdzie Bull ustawi³ ³awê sporz¹dzon¹ z wyg³adzonej, roz-
szczepionej k³ody. Usiad³a i popatrzy³a na dolinê zalan¹ ksiê¿yco-
wym blaskiem. Mur run¹³, zachowane fragmenty szczerzy³y siê jak
po³amane zêby. Zadr¿a³a.
Mi³a noc zauwa¿y³ Steiner. Wykutyka³ z domu i przysiad³
obok Beth. Ciemne krêgi pod oczami rysowa³y siê wyranie na tle
jego bladej twarzy.
Jeste cholernym g³upcem powiedzia³a.
A ty w blasku ksiê¿yca jeste liczna jak obrazek.
Pomijaj¹c mój nochal. I nie dostawiaj siê do mnie, Clemie
Steiner. To na nic. Nawet gdybym ci pozwoli³a, z pewnoci¹ by ciê
to zabi³o.
Masz racjê.
Beth wpatrywa³a siê w liniê horyzontu.
O czym mylisz? zapyta³.
O Shannowie nic ci do tego.
Kochasz siê w nim?
Wcibski z ciebie facet, Steiner.
A zatem tak. Mog³a trafiæ gorzej, jak s¹dzê, chocia¿ nie wy-
obra¿am sobie, jak w³óczysz siê z nim po wiecie i szukasz miasta,
które nie istnieje.
Racja. Mo¿e powinnam wyjæ za ciebie.
To niez³a myl, frey McAdam owiadczy³ z umiechem.
Potrafiê byæ dobrym kompanem.
Chowa³e ten skarb pod korcem rzuci³a ostro.
13 Ostatni stra¿nik
194
Rozemia³ siê.
Jak siê nad tym zastanowiæ, ten wielki nos te¿ jest liczny.
Zawtórowa³a mu i jej napiêcie opad³o. Clam wyci¹gn¹³ przed
siebie zranion¹ nogê i pomasowa³ j¹.
Shannow wie, co czujesz? zapyta³ cicho i powa¿nie.
Beth zdusi³a ciêt¹ odpowied.
Da³am mu to do zrozumienia w pewien sposób. Ale on siê
nie zmieni. Jak ty.
Ja siê zmieni³em. Nie chcê byæ rewolwerowcem; nie dbam
o reputacjê. Mia³em ojca, który la³ mnie bez opamiêtania. Mówi³, ¿e
nigdy do niczego nie dojdê. Przypuszczam, ¿e próbowa³em udowod-
niæ, i¿ nie mia³ racji. Teraz ju¿ o to nie dbam.
Co zrobisz?
Znajdê sobie kobietê. Bêdê chowa³ dzieci i uprawia³ ziemiê.
Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Clemie Steiner.
Mia³ odpowiedzieæ, kiedy dostrzeg³ dwóch jedców zmierza-
j¹cych w stronê domu.
Dziwna para zauwa¿y³a Beth. Popatrz, w powiacie ksiê-
¿yca ich w³osy wydaj¹ siê bia³e.
Shannow by³ rozdra¿niony. Sny wytr¹ci³y go z równowagi i, co
gorsza, nie opuszcza³o go wra¿enie, ¿e s¹ obserwowani. Od czasu do
czasu odwraca³ siê w siodle i lustrowa³ liniê horyzontu albo zmienia³
kierunek jazdy, zsiadaj¹c z konia przed szczytem ka¿dego wzgórza.
Miasto le¿a³o wprost przed nimi, ale uczucie niepokoju nie chcia-
³o go opuciæ.
Co ciê trapi? zapyta³ Nu. Moglimy stan¹æ w miecie parê
godzin temu.
Nie wiem przyzna³ siê Shannow. Czujê siê nieswojo.
Nie bardziej ode mnie na grzbiecie tego konia.
Królik mign¹³ przed koñmi i Shannow wyrwa³ pistolety z po-
chew. Zakl¹³ cicho, potem trzepn¹³ boki wierzchowca piêtami.
Miasto chroni³ wielki mur, ale niedawne trzêsienie ziemi pory-
sowa³o go szczelinami. Brama zniknê³a, ale gdy wje¿d¿ali do mia-
sta, Shannow zobaczy³ w kamieniach g³êbokie dziury, w których nie-
gdy tkwi³y zawiasy.
Wrota powiedzia³ mu Nu by³y z drewna i br¹zu, ozdobio-
ne herbem z lwi¹ g³ow¹. Przez t¹ bramê wje¿d¿a³o siê na ulicê z³ot-
ników i do Dzielnicy Rzebiarzy. Niedaleko by³ mój dom.
195
Ludzie na ulicach zatrzymywali siê i wlepiali oczy w przyjezd-
nych. Nie by³y to spojrzenia wrogie, tylko zaciekawione. W t³umie
przewa¿a³y kobiety, wysokie, foremnie zbudowane, ubrane w stroje
z kunsztownie haftowanej skóry.
Shannow zatrzyma³ konia.
Szukam Czarnej Pani. Zdj¹³ kapelusz i sk³oni³ siê przecho-
dz¹cej obok kobiecie.
Ona z umiechem wskaza³a na wschód.
Jest w wysokiej wie¿y, z Oshere.
Niech Bóg obdarzy ciê pokojem powiedzia³ Shannow.
Niechaj bêdzie z tob¹ Prawo Jedynego.
Koñskie kopyta zaklekota³y na brukowanej ulicy.
W moich czasach do tej dzielnicy nie wolno by³o wprowa-
dzaæ zwierz¹t powiedzia³ Nu. Mieszkañcy nie przepadali za wo-
ni¹ ³ajna.
Przed nimi pojawi³a siê przygarbiona, niezdarna postaæ. Shan-
nonowi przyszed³ na myl Shir-ran. Ogier stan¹³ dêba i Cz³owiek
Jeruzalem musia³ go uspokoiæ ³agodnymi s³owami. Cz³ekozwierz
min¹³ ich, nie bêd¹c w stanie podnieæ wielkiej, bezkszta³tnej g³owy.
Biedne stworzenie powiedzia³ Nu, gdy ruszyli dalej.
Ulica rozszerzy³a siê w obrze¿on¹ pos¹gami alejê, biegn¹c¹
w kierunku wysokiego pa³acu z bia³ego marmuru.
Letni dom Pendarrica wyjani³ Nu. I zabudowania wi¹-
tyni.
Droga skoñczy³a siê przy ogromnych schodach, szerokich na
ponad sto kroków, wznosz¹cych siê ³agodnie ku potê¿nemu, sklepio-
nemu wejciu.
Królewskie schody powiedzia³ Nu.
Podobnie jak droga, stopnie by³y obstawione marmurowymi pos¹-
gami, ka¿da z postaci mia³a miecz i tarczê. Shannow zmusi³ ogiera do
wst¹pienia na schody; Nu zsiad³ i poprowadzi³ koby³ê za sob¹. Gdy Cz³o-
wiek Jeruzalem dotar³ do wejcia, z cieni wy³oni³a siê szczup³a, czarno-
skóra kobieta. Shannow przypomnia³ sobie chwilê, gdy widzia³ j¹ po raz
pierwszy gdy znosi³a syna z wraku wskrzeszonego Titanika.
Amaziga? Ty jeste Czarn¹ Pani¹? powiedzia³, zsuwaj¹c siê
z siod³a.
Ta sama, Shannow. Co tutaj robisz?
Zwróci³ uwagê na napiêcie w jej glosie, brak ciep³a w oczach.
Jestem niepo¿¹danym gociem?
Tutaj nie ma z³ych, których musia³by zabiæ. Masz moje s³owo.
196
Zatem powiedz mi, co tutaj robisz.
Uwagê Shannowa przyku³ jaki ruch za jej plecami, g³êboko w cie-
niach wejcia. Pojawi³ siê m³ody mê¿czyzna; niegdy musia³ byæ ude-
rzaj¹co przystojny, ale teraz jego twarz by³a jakby rozdêta, a ramiona
przygarbione. Shannow, zak³opotany, odwróci³ wzrok od kaleki.
Zada³am ci pytanie, Shannow przypomnia³a Amaziga Archer.
Przyby³em, aby ostrzec ciê przed nadci¹gaj¹cym niebezpieczeñ-
stwem oraz ¿eby zobaczyæ Miecz Boga. By³oby przyjemniej poroz-
mawiaæ gdzie w rodku. Nu pokona³ ostatni stopieñ i g³êboko sk³o-
ni³ siê przed Amazig¹. To mój towarzysz, Nu-Khasisatra. Pochodzi
z Atlantydy, Amazigo. Powinna wys³uchaæ, co ma do powiedzenia.
Chodcie za mn¹ powiedzia³a, odwracaj¹c siê na piêcie i ru-
szaj¹c w g³¹b wejcia.
Kaleka pod¹¿y³ za ni¹ w milczeniu, podobnie jak Nu i Shannow.
Znaleli siê na rozleg³ym, kwadratowym dziedziñcu. Amaziga minê-
³a okr¹g³¹ fontannê i ruszy³a szerokim korytarzem. Shannow i Nu
przywi¹zali wierzchowce na dziedziñcu i weszli do budynku. We-
wn¹trz panowa³a upiorna cisza i ich kroki budzi³y niesamowite echa.
Wspiêli siê po d³ugich, krêconych schodach do komnaty, w któ-
rej Amaziga ju¿ siedzia³a za mahoniowym biurkiem. Na blacie piê-
trzy³y siê papiery, zwoje i ksiêgi. Kobieta wygl¹da³a m³odziej ni¿ j¹
Shannow pamiêta³, ale jej oczy pe³ne by³y smutku.
Mów, co masz do powiedzenia, Cz³owieku Jeruzalem. Potem
daj nam siê cieszyæ resztkami spokoju, jaki nam jeszcze pozosta³.
Shannow odetchn¹³ g³êboko, t³umi¹c wzbieraj¹cy gniew. Powoli
opowiedzia³ jej o ataku na miasteczko w Dolinie Pielgrzymiej
i o ucieczce za wyszczerbiony mur. Opowiedzia³ o kobiecie Shara-
zad i o Pastorze, i jego przekonaniu, ¿e ona, Amaziga, jest bogini¹
z³a. I o Pendarricu. S³ucha³a bez s³owa komentarza, ale jej zaintere-
sowanie wzros³o, kiedy Nu rozpocz¹³ swoj¹ opowieæ; przerywa³a
mu pytaniami i by³a chyba zadowolona z jego cichych odpowiedzi.
Wreszcie, kiedy obaj mê¿czyni skoñczyli, poprosi³a kalekê o przy-
niesienie czego do picia. Ani Shannow, ani Nu nie patrzyli na niego.
Po jego odejciu Amaziga wbi³a oczy w Cz³owieka Jeruzalem.
Wiesz, co siê z nim dzieje? zapyta³a.
Przemienia siê w lwa odpar³ Shannow, wytrzymuj¹c jej spoj-
rzenie.
Sk¹d wiedzia³e?
Spotka³em cz³owieka o imieniu Shir-ran, który przechodzi³ ten
sam koszmar. Uratowa³ mi ¿ycie, udzieli³ mi pomocy, uleczy³ moje rany.
197
Co siê z nim sta³o?
Umar³.
Pytam, co siê z nim sta³o?
Zabi³em go wyzna³ Shannow.
Lód zalni³ w jej oczach. Nu poczu³ siê zmro¿ony jej umiechem.
To ma znajomy wydwiêk, Shannow. Ostatecznie, ile jest hi-
storii o Cz³owieku Jeruzalem, w których on kogo albo czego
nie zabija? Zniszczy³e ostatnio jak¹ spo³ecznoæ, Shannow?
Nie ja zniszczy³em twoj¹ bazê; Sarento to uczyni³, przywra-
caj¹c dawn¹ wietnoæ wrakowi Titanika. Ja tylko zablokowa³em
moc Kamienia-Matki. Ale nie bêdê siê z tob¹ sprzeczaæ, pani, ani
dyskutowaæ o moich uczynkach. Odejdê, by poszukaæ Miecza.
Nie wolno ci, Shannow! Nie wolno ci siê do niego zbli¿aæ
wysycza³a. Ty nic nie rozumiesz.
Rozumiem, ¿e brama miêdzy przesz³oci¹ a teraniejszoci¹
musi zostaæ zamkniêta. Mo¿e zamknie j¹ Miecz Boga. Jeli nie, ka-
tastrofa, która dotknie Atlantydê, mo¿e unicestwiæ równie¿ nasz wiat.
Miecz Boga nie jest rozwi¹zaniem, jakiego szukasz. Uwierz mi.
Nie bêdê wiedzia³, póki sam nie zobaczê odpar³ Shannow.
Amaziga wyjê³a rêkê spod blatu biurka. Lni³ w niej pistolet Pie-
kielników. Odci¹gnê³a kurki i wycelowa³a w Shannowa.
Albo obiecasz, ¿e bêdziesz trzyma³ siê z dala od Miecza, albo
umrzesz.
Chreena! us³yszeli od strony wejcia. Przestañ! Od³ó¿ pi-
stolet.
Nie rozumiesz, Oshere. Nie wtr¹caj siê!
Doæ rozumiem powiedzia³ cz³owiek-zwierzê. Przybli¿y³ siê,
kulej¹c, do biurka i niezdarnie postawi³ srebrn¹ tacê. Jego zdefor-
mowana rêka zacisnê³a siê na pistolecie, delikatnie wyjê³a go z d³oni
kobiety. Nic, co powiedzia³a mi o tym cz³owieku, nie sugeruje, ¿e
jest z³y. Dlaczego chcesz zrobiæ mu krzywdê?
mieræ pod¹¿a jego tropem. Zniszczenie! Czujê to, Oshere.
Wsta³a i wybieg³a z komnaty. Oshere po³o¿y³ pistolet na biurku.
Shannow pochyli³ siê i opuci³ kurki. Oshere opad³ na fotel zwolnio-
ny przez Amazigê, wbi³ ciemne oczy w Cz³owieka Jeruzalem.
¯yje w ogromnym napiêciu, Shannow powiedzia³. Myla-
³a, ¿e odkry³a, jak mnie wyleczyæ, ale to by³o tylko chwilowe odrocze-
nie wyroku. Teraz znów cierpi. Kocha³a mojego brata, Shir-rana, a on
przemieni³ siê w zwierzê. Teraz Wzruszy³ ramionami. Teraz moja
kolej. Twoje przybycie j¹ rozproszy³o, ale pozbiera siê i przemyli
198
wasze s³owa. Tymczasem napijcie siê wina i wypocznijcie. Ja spraw-
dzê, czy wyprowadzono wasze konie na pobliskie pole, gdzie ronie
soczysta trawa. Za tymi drzwiami znajdziecie ³ó¿ka i koce.
Nie ma czasu na odpoczynek powiedzia³ Nu. Koniec jest
bliski. Czujê to.
Shannow podniós³ siê ze zmêczeniem.
Liczy³em na pomoc. Myla³em, ¿e Czarna Pani bêdzie kobie-
t¹ w³adzy.
Tak jest, Shannow zapewni³ go Oshere. I ma ogromn¹
wiedzê. Daj jej czas.
S³ysza³e, co mówi³ Nu. Nie ma czasu. Pojedziemy do Mie-
cza, ale najpierw Nu musi przeszukaæ sanktuarium w wi¹tyni.
Po co?
Powinno tam byæ co, co pomo¿e mi wróciæ do domu odpo-
wiedzia³ Nu.
Gdzie w pobli¿u huknê³y strza³y, a zaraz potem rozleg³y siê krzy-
ki przera¿enia.
A widzisz! Amaziga Archer stanê³a w drzwiach, wskazuj¹c
na Shannowa. Za nim zawsze pod¹¿a mieræ.
Rozdzia³ trzydziesty pierwszy
P
astor wjecha³ mia³o na polanê, na której zgromadzi³o siê dwu-
dziestu trzech niedobitków z armii No¿owników. Kilku by³o ran-
nych, z ³uskowatymi koñczynami w banda¿ach. Inni, uzbrojeni
w strzelby, pe³nili stra¿, w obawie przed atakiem niedwiedzi. Wy-
celowali w niego, gdy wzniós³ wysoko Kamieñ Krwi i wykrzykn¹³
s³owo, jakie kaza³ mu wypowiedzieæ Bóg:
Pendarric!
W jednej chwili lufy strzelb zni¿y³y siê ku ziemi.
Za mn¹ rozkaza³, zawracaj¹c miêdzy drzewa. Gady zebra³y
broñ, ustawi³y siê w dwuszeregu i karnie pomaszerowa³y za koniem.
Pastor by³ wniebowziêty
Nieodgadnione s¹ cie¿ki Pana rzuci³ w poranne powietrze.
I jak¿e wielkie s¹ Jego cuda.
Na równinie przed miastem lwy w wielkiej liczbie zatarasowa³y
im drogê. Pastor podniós³ kamieñ.
199
Z drogi! rykn¹³.
Czarnogrzywy zwierz skuli³ siê z bólu i pospiesznie uskoczy³ na bok.
Inne pod¹¿y³y w jego lady, ustêpuj¹c przed wierzchowcem Pastora.
Pastor podprowadzi³ gady do pó³nocnej bramy i obróci³ siê w siodle.
Ka¿dy, kto sprzeciwi siê woli Boga, musi umrzeæ oznajmi³.
Pewien, ¿e chroni go potêga Stwórcy, mia³o wjecha³ do miasta, w t³u-
my ludzi. Nikt nie próbowa³ go zatrzymaæ: patrzyli z czyst¹, otwart¹
ciekawoci¹ na maszeruj¹ce gady.
Przy koniu przystanê³a m³oda kobieta, trzymaj¹ca za r¹czkê
ma³ego ch³opca.
wi¹tynia zagadn¹³ ostro Pastor. Jak do niej dotrzeæ?
Kobieta pokaza³a mu wysok¹ budowlê, zwieñczon¹ masywn¹ kopu-
³¹. Pastor ruszy³ na czele swojego oddzia³u. Kolumny wi¹tyni by³y
grube, ustawione jedna przy drugiej. Pastor ruszy³ piechot¹ po d³u-
gich schodach. Za nim ci¹gnê³y gady.
Jaki starzec zast¹pi³ mu drogê.
Kto szuka m¹droci Prawa Jedynego? zapyta³.
Zrób przejcie dla wojowników Boga warkn¹³ Pastor.
Nie wolno wam wejæ powiedzia³ prosz¹cym g³osem staru-
szek. Kap³ani siê modl¹. Kiedy s³oñce dotknie zachodniego muru,
wtedy mo¿e twoja proba zostanie wys³uchana.
Z drogi, starcze rozkaza³ Pastor i wyci¹gn¹³ pistolet.
Nie rozumiesz? Nie wolno.
Strza³ odbi³ siê echem w wi¹tynnych korytarzach. Najwy¿szy
kap³an upad³ nie wydawszy dwiêku, a krew trysnê³a z rany na jego
czole. Pastor wbieg³ do wi¹tyni na czele gadów. Bior¹c przyk³ad
z nowego pana, gady otworzy³y ogieñ do kap³anów, którzy rozbiegli
siê w poszukiwaniu schronienia. Nie zwracaj¹c uwagi na rze, Pa-
stor rozejrza³ siê po budynku, szukaj¹c wewnêtrznego sanktuarium.
Przy koñcu d³ugiej nawy by³o w¹skie przejcie. Podbieg³ do niego,
kopniakiem otworzy³ drzwi. W rodku by³ o³tarz, przy którym inny
starzec spiesznie zbiera³ zwoje z cieniutkich arkuszy z³ota. Poderwa³
g³owê i chcia³ wstaæ, ale powali³ go strza³ z pistoletu. Pastor ukl¹k³
przy zwojach i podniós³ kamieñ.
Wys³uchaj mnie, Panie. Zrobi³em, co przykaza³e.
Zamigota³a przed nim twarz Pendarrica.
Zwoje. Przeczytaj.
Pastor rozwin¹³ kawa³ek z³otej folii.
Nie pojmujê tych znaków.
Ale ja tak. Wyrzuæ to. We nastêpny.
200
Jeden po drugim Pastor rozwija³ zwoje, wodz¹c wzrokiem po
dziwacznych, z³o¿onych z pa³eczek symbolach. Kiedy skoñczy³, spoj-
rza³ w oczy Boga i ujrza³ w nich zmartwienie.
Co mam zrobiæ, Panie? zapyta³ szeptem.
Sprowad na ziemiê Miecz Boga rozkaza³ Pandarric. Dzi-
siaj. Na po³udniu wznosi siê szczyt. Musisz wspi¹æ siê na niego
ale najpierw po³ó¿ kamieñ na ciele martwego kap³ana. Po³ó¿ go na
jego krwi. Nabierze w ten sposób si³y. Kiedy znajdziesz siê na wierz-
cho³ku, podnie kamieñ i przywo³aj Miecz. Zabierz go ze sob¹. Zro-
zumia³e?
Tak. Tak, Panie. Spe³ni³y siê moje marzenia. Dziêki ci, Panie.
Co potem mam zrobiæ?
Porozmawiamy, kiedy wype³nisz zadanie. Oblicze zniknê³o.
Pastor po³o¿y³ kamieñ na zakrwawionych piersiach kap³ana i pa-
trzy³, jak krew sp³ywa do niego i wype³nia ¿y³ki.
Z zewn¹trz dobieg³ huk dalszych strza³ów. Pastor wybieg³ ze
wi¹tyni, wskoczy³ na konia. Nie zwracaj¹c uwagi na gady, pogalo-
powa³ z powrotem do g³ównej bramy, aby wype³niæ ¿yczenie Boga.
Kiedy rozbrzmia³y pierwsze strza³y, Shannow odepchn¹³ Ama-
zigê i wypad³ z komnaty. Na wyludnionym dziedziñcu czeka³y ko-
nie. Od strony wi¹tyni dobieg³y dalsze strza³y. Shannow wyci¹gn¹³
pistolety i popêdzi³ ku fontannie. W polu widzenia pojawi³ siê gad
ze strzelb¹; gdy zauwa¿y³ Shannowa, poderwa³ broñ. Shannow naci-
sn¹³ spust. Stworzenie uderzy³o w cianê i osunê³o siê na bruk.
Cz³owiek Jeruzalem odczeka³ kilka sekund, obserwuj¹c wejcia,
ale nie pojawi³y siê nastêpne gady. Przemkn¹³ obok fontanny i po-
bieg³ przez otwart¹ przestrzeñ na ty³y wi¹tyni, gdzie zatrzyma³y go
drewniane drzwi. Podniós³ nogê i kopn¹³ w zamek. Kula odszczepi-
³a kawa³ futryny, gdy nurkowa³ do rodka. Pociski wiszcza³y i pojê-
kiwa³y wokó³ niego, odbijaj¹c siê od mozaikowej posadzki. Gdy pod-
niós³ siê na kolana za kolumn¹, us³ysza³ tupot stóp. Odwróci³ siê,
zni¿y³ pistolety zginê³y trzy gady. Zobaczy³ Pastora, który wybieg³
z jakiego pomieszczenia; dwaj No¿ownicy odsunêli siê na boki, aby
go przepuciæ, i Shannow zabi³ ich obu. Kula przebi³a ko³nierz jego
p³aszcza odpowiedzia³ strza³em, ale chybi³. Poderwa³ siê i prze-
bieg³ za drug¹ kolumnê, nie bacz¹c na gwi¿d¿¹ce kule. Strzeli³ dwa
razy w gada, który ze wzniesionym no¿em zabieg³ mu drogê. Inne
rzuci³y siê ku g³ównym drzwiom.
201
W wi¹tyni zapad³a cisza. Shannow prze³adowa³ pistolety i za-
styg³ w bezruchu. W drzwiach stanê³a Amaziga, Nu i Oshere. Ko-
bieta pobieg³a do pokoju, z którego wczeniej wyszed³ Pastor. Cz³o-
wiek Jeruzalem schowa³ pistolety do kabur i poszed³ za nimi. W ma-
³ej komnacie Nu i Amaziga klêczeli przy umieraj¹cym kap³anie. By³
stary i bia³obrody, jego piersi plami³a krew.
Jestem liciem wyszepta³ kap³an, gdy Nu uj¹³ jego rêkê.
Bóg jest drzewem odpowiedzia³ cicho Nu.
Kr¹g zosta³ dope³niony. Teraz poznam Prawo Jedynego, kr¹g Boga.
Poznasz. Strumienie wpadaj¹ do rzek, rzeki do morza, morze
wznosi siê w chmury, chmury tworz¹ strumienie. ¯yzna ziemia rodzi
drzewo, drzewo liæ, a liæ spada do ziemi. Ca³e ¿ycie tworzy kr¹g Boga.
Umieraj¹cy umiechn¹³ siê.
Jeste wierz¹cy. Cieszê siê. Twój kr¹g jeszcze siê nie zamkn¹³.
Czego oni chcieli? Co zabrali? zapyta³a Amaziga.
Nic odpar³ kap³an. On czyta³ wiête zwoje i wezwa³ de-
mona. Demon kaza³ mu przynieæ Miecz Boga na ziemiê.
Nie! wyszepta³a Amaziga.
To nie ma znaczenia, Chreena g³os kap³ana by³ coraz s³ab-
szy. Jego g³owa opad³a w ramiona Nu; budowniczy statków delikat-
nie u³o¿y³ cia³o na posadzce.
To by³y piêkne s³owa powiedzia³ Shannow.
Pochodz¹ z pism Jedynego. Doskona³oæ istnieje tylko w krê-
gu, Shannow; zrozumienie tego oznacza zrozumienie Boga. Nu
umiechn¹³ siê i zacz¹³ kr¹¿yæ po komnacie, macaj¹c rzebione cia-
ny, badaj¹c ka¿dy wystêp. Shannow przy³¹czy³ siê do niego.
Czego szukasz?
Nie jestem pewien. Kamienie by³y przechowywane w tym
pomieszczeniu, ale nie mam pojêcia, gdzie. To wiedzia³ tylko naj-
wy¿szy kap³an, który przekazywa³ sekret swojemu nastêpcy.
Pokój by³ ma³y, kwadratowy, natomiast o³tarz okr¹g³y. Prze-
piêkne p³askorzeby na cianach z wapienia przedstawia³y pe³ne
wdziêku postacie o podmalowanych oczach i d³ugich, w¹skich rê-
kach, które siêga³y ku niebu. Shannow podszed³ do o³tarza i spojrza³
na p³ask¹, wypolerowan¹ powierzchniê. Na rodku widnia³o wyryte
cudowne drzewo, strojne w z³ote listowie. Przebieg³ palcami po jego
konarach. Wzór by³ piêkny, niós³ oczom ukojenie. Obwód o³tarza
zdobi³y wyrzebione ptaki: niektóre w locie, inne w spoczynku, jesz-
cze inne karmi³y m³ode. Znów zasad¹ by³ kr¹g od jaja do nieba.
Przeledzi³ d³oñmi reliefy, zatrzymuj¹c je na gniedzie z jednym
202
jajem. Jajo poruszy³o siê pod jego palcami. Chwyci³ je i wyj¹³. By³o
ma³e i nieskazitelnie bia³e, ale gdy tylko znalaz³o siê w jego d³oni,
zrobi³o siê ciep³e i kremowe. Kremowy kolor zmieni³ siê w ¿ó³ty i na
koniec w z³oty.
Mam to, czego szuka³e powiedzia³.
Nu podszed³ i wyj¹³ z³ote jajo z jego d³oni.
Tak przyzna³ cicho. Rzeczywicie.
Kamieñ z nieba powiedzia³ Oshere. Cudowny. Co teraz
zrobisz?
Nie mogê go zabraæ, nie jest mój odpar³ Nu. Ale gdyby
by³, wróci³bym do swojego kraju i spróbowa³ uratowaæ ¿onê i dzieci
przed nadci¹gaj¹cym kataklizmem.
No to go we.
Nie! sprzeciwi³a siê Amaziga. Ja go potrzebujê. Ty go
potrzebujesz. Nie mogê patrzeæ, jak znów siê przemieniasz.
Oshere odwróci³ siê od niej.
Ja chcê, ¿eby wzi¹³ ten kamieñ, Nu-Khasisatro. Jestem
ksiêciem Dianae. Najwy¿szy kap³an nie ¿yje i mam prawo rozporz¹-
dzaæ kamieniem. We go. I wykorzystaj dobrze.
Daj mi go tylko na chwilê poprosi³a Amaziga. Niech przy-
wróci Oshere dawny wygl¹d.
Nie! krzykn¹³ ksi¹¿ê. Sipstrassi nie zadzia³a przeciwko so-
bie; ju¿ siê przekona³a. To on uczyni³ mnie tym, kim jestem. Moc jest
zbyt wielka, aby marnowaæ j¹ na kogo takiego jak ja. Nie rozumiesz
tego, Chreena? Jestem lwem, który chodzi jak cz³owiek. Nawet magia
nie odmieni tego, czym jestem czym siê stanê. Ale to niewa¿ne,
Chreeno. Ty i ja, razem zobaczymy ocean, i tylko tego pragnê.
A co z moimi pragnieniami? Kocham ciê, Oshere.
A ja kocham ciebie, Czarna Pani nad ¿ycie. Zawsze bêdê
ciê kocha³. Ale nic nie trwa wiecznie, nawet mi³oæ. Odwróci³ siê
do Nu. Jak znajdziesz drogê do domu?
Za tym, co niegdy by³o królewskimi ogrodami, jest kr¹g ka-
mieni. Pójdê tam.
Pójdê z tob¹ powiedzia³ Oshere i mê¿czyni opucili komna-
tê. Amaziga zosta³a przy martwym kap³anie, patrz¹c na z³ote zwoje.
Up³ywaj¹ce stulecia ³agodnie obesz³y siê z kamiennym krêgiem,
choæ jeden g³az popêka³ i rozpad³ siê. Nu stan¹³ na rodku krêgu
i wyci¹gn¹³ rêkê do Shannowa.
Wiele siê nauczy³em, przyjacielu powiedzia³ A jednak nie
znalaz³em Miecza Boga, jak mi przykazano.
203
Ja go znajdê, Nu i zrobiê, co bêdzie trzeba. Ty odszukaj
swoj¹ rodzinê.
¯egnaj, Shannow. Niech Bóg bêdzie z tob¹.
Shannow i Oshere wyszli z krêgu, a Nu podniós³ kamieñ i wy-
krzykn¹³ co w nie znanym Shannowowi jêzyku. Nie by³o ani b³y-
skawic, ani innych dramatycznych zjawisk. W jednej chwili Nu by³
w nastêpnej znikn¹³.
Shannowa ogarnê³o poczucie utraty, gdy odwróci³ siê do Oshere.
Jeste odwa¿nym cz³owiekiem.
Nie, Shannow, ¿a³ujê, ale tak nie jest. Sipstrassi uczyni³ mnie
tym, czym jestem. Chreena u¿y³a magii kamieni, aby przywróciæ mi
dawn¹ postaæ, jednak prawie od razu zacz¹³em znów siê przemieniaæ.
Jest upart¹ kobiet¹ i u¿y³aby wszystkich kamieni wiata, aby mnie za-
trzymaæ. Taki dar Boga nie powinien byæ marnowany w ten sposób.
Ruszyli powoli do wi¹tyni, przed któr¹ zgromadzi³y siê t³umy.
Z budynku wynoszono cia³a zabitych kap³anów.
Dlaczego nie walczyli? zapyta³ Shannow. Wróg by³ nie-
liczny.
Nie jestemy wojownikami, Shannow. Nie wierzymy w przemoc.
W wi¹tyni do³¹czy³a do nich Amaziga z zaciêt¹ i ponur¹ min¹.
Musimy porozmawiaæ, Shannow. Wybacz, Oshere. Zabra³a
Cz³owieka Jeruzalem do wewnêtrznego sanktuarium; cia³o kap³ana znik-
nê³o, ale krew nadal bruka³a posadzkê. Amaziga odwróci³a siê gwa³tow-
nie. Musisz pod¹¿yæ za zabójc¹ i powstrzymaæ go. To wa¿ne.
Dlaczego? Co mo¿e wam zrobiæ?
Miecz musi pozostaæ na swoim miejscu.
Nie rozumiem, dlaczego. Jeli s³u¿y celom Boga
Boga, Shannow? Bóg nie ma nic wspólnego z Mieczem. Z Mie-
czem? Co ja mówiê? To nie miecz, Shannow; to pocisk nuklearny
pocisk. Lataj¹ca bomba.
Zatem Pastor sam pole siê do piek³a. Czemu siê martwisz?
Pole nas wszystkich do piek³a. Nie masz pojêcia o mocy ta-
kiego pocisku, Shannow. Zniszczy wszystko, co widaæ z wie¿y. W pro-
mieniu dwustu mil wszystko zostanie spalone, do go³ej ziemi. Potra-
fisz to zrozumieæ?
Wyjanij mi.
Amaziga zaczerpnê³a powietrza, próbuj¹c uporz¹dkowaæ posia-
dan¹ wiedzê. By³a Stra¿nikiem i nauczycielem, z pamiêci¹ wzmocnion¹
przez Sipstrassi, i mog³a przypomnieæ sobie wszystkie fakty dotycz¹-
ce pocisku. By³ to PE (Pocisk Eksperymentalny). D³ugoæ: trzydzieci
204
cztery metry i trzydzieci centymetrów. rednica: dwiecie dwadzie-
cia piêæ centymetrów na pierwszym stopniu. Szybkoæ: osiemnacie
tysiêcy mil na godzinê w chwili odpalenia. Zasiêg: czternacie tysiêcy
kilometrów. Masa bojowa: dziesiêæ razy trzysta piêædziesi¹t kiloton.
Dziesiêæ g³owic bojowych, przy czym ka¿da mog³a unicestwiæ du¿e
miasto. Jak wyjaniæ taki Armageddon temu dzikusowi?
W Czasach Pomiêdzy, Shannow, panowa³ wielki strach i nie-
nawiæ. Ludzie zbudowali straszliw¹ broñ, która w czasie okropnej
wojny zrzucona zosta³a na miasto. Zniszczy³a je do cna; setki tysiêcy
ludzi zginê³y w jednym wybuchu. Ale wkrótce bomby sta³y siê jesz-
cze potê¿niejsze, i zbudowano wielkie rakiety, które mog³y przeno-
siæ je z kontynentu na kontynent.
Jak zatem prze¿y³y te narody?
Nie prze¿y³y, Shannow.
I te bomby przekrzywi³y Ziemiê?
Nie dok³adnie. Ale nie to jest wa¿ne. Tego Pastora? nie
wolno dopuciæ do pocisku.
Dlaczego pocisk wisi na niebie? Dlaczego otaczaj¹ go krzy-
¿e, jeli nie pochodzi od Boga? wypytywa³.
Chodmy do moich komnat, spróbujê wyt³umaczyæ ci pewne
rzeczy. Nie znam wszystkich odpowiedzi. Ale obiecaj mi, Shannow,
¿e kiedy skoñczê, spróbujesz go powstrzymaæ.
Podejmê decyzjê, kiedy us³yszê, co masz do powiedzenia.
Przeszli do komnaty Amazigi. Shannow usadowi³ siê naprzeciwko
jej biurka.
Wiesz zaczê³a ¿e ten l¹d le¿a³ kiedy na dnie oceanu? Znaj-
dujemy siê w miejscu dawno temu zwanym Diabelskim Trójk¹tem.
Nazwa wziê³a siê st¹d, ¿e w niewyjanionych okolicznociach ginê-
³y tu statki i samoloty. Wiesz, co to s¹ samoloty?
Nie.
Ludzie ich u¿ywali Odkryli, ¿e maszyny mog¹ wzbijaæ siê
w przestworza. Nazywali je samolotami; mia³y one wielkie skrzyd³a
i silniki, które nadawa³y im ogromn¹ szybkoæ w powietrzu. To, co
widaæ na niebie wokó³ miecza, to nie krzy¿e, tylko samoloty. Zo-
sta³y pochwycone przez swego rodzaju pole statyczne Dobry Bo¿e,
Shannow, to niemo¿liwe! Nala³a wina z dzbanka do kielicha, napi-
³a siê ³apczywie i pochyli³a w stronê s³uchacza. Atlantowie skiero-
wali w niebo moc wielkiego Kamienia Sipstrassi. Nie wiem, po co,
ale tak zrobili. Kiedy Atlantyda zniknê³a pod falami morza, moc ka-
mienia przetrwa³a. Pochwyci³a ponad sto samolotów i statków. By-
205
³oby ich wiêcej, ale pole jest bardzo w¹skie; moc os³ab³a z biegiem
lat i statki pospada³y na ziemiê. Ich zniszczone kad³uby nadal mo¿na
znaleæ na pustyni za Szczytem Chaosu. Jak pole z³apa³o pocisk,
mogê siê tylko domylaæ. Kiedy o obrotu ziemi zmieni³a siê po raz
drugi, nast¹pi³y katastrofalne trzêsienia Ziemi. W owym czasie orod-
kami wojskowymi sterowa³y komputery, które prawdopodobnie zin-
terpretowa³y wstrz¹sy jako atak j¹drowy i zareagowa³y. Oto dlacze-
go w du¿ej czêci wiata nadal utrzymuje siê taki wysoki poziom
promieniowania. Ziemia przekrzywi³a siê, pociski zosta³y wystrze-
lone, szansa na uratowanie resztek cywilizacji przepad³a. Ten po-
cisk zosta³ prawdopodobnie wystrzelony z kraju zwanego Amery-
k¹. Wpad³ w pole statyczne i pozostawa³ w nim uwiêziony przez
trzysta lat.
Ale przecie¿ ludzie z Czasów Pomiêdzy musieli widzieæ, tak
jak my, samoloty wisz¹ce w powietrzu. Skoro dysponowali tak¹ po-
tê¿n¹ broni¹, dlaczego nie zniszczyli kamienia?
Nie s¹dzê, ¿eby widzieli samoloty. Mylê, ¿e Sipstrassi zosta³
zaprogramowany na przetrzymywanie uwiêzionych obiektów w in-
nym wymiarze, dla nas niewidzialnym. Sta³y siê one widoczne do-
piero wtedy, gdy moc zaczê³a maleæ.
Shannow potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Nie wyznajê siê na tym, Amaziga, to mnie przerasta. Samolo-
ty? Pola statyczne? Komputery? Ale ostatnio miewam dziwne sny.
Siedzê w kryszta³owym b¹blu wewn¹trz unosz¹cego siê wysoko na
niebie olbrzymiego krzy¿a. Jaki g³os szepcze mi do ucha; ten kto
nazywa siê Wie¿a i ka¿e mi wzi¹æ kurs na zachód. Mój g³os zara-
zem nie mój odpowiada, ¿e nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszyst-
ko idzie nie tak, jak powinno dziwnie. Nawet ocean wygl¹da ina-
czej.
Kryszta³owy b¹bel, Shannow, to kabina samolotu. A g³os, jaki
s³yszysz, nie nale¿y do kogo o imieniu Wie¿a, ale pochodzi z wie¿y
kontrolnej w miejscu zwanym Fort Lauderdale. G³os, który jest twój
i zarazem nie twój, to g³os porucznika Charlesa Taylora, który do-
wodzi piêcioma bombowcami torpedowymi Avenger marynarki wo-
jennej w czasie lotu æwiczebnego. Nadal widaæ je w szyku, blisko
pocisku. Zaufaj mi, Shannow. Powstrzymaj Pastora.
Wsta³.
Nie wiem, czy mi siê uda. Ale postaram siê obieca³.
206
Rozdzia³ trzydziesty drugi
B
eth McAdam ocknê³a siê ca³a obola³a. W g³owie jej hucza³o,
rêce i nogi ci¹¿y³y jak z o³owiu. Usiad³a i zobaczy³a dwóch mê¿czyzn,
którzy wywlekli j¹ z chaty. Z³apa³a kamieñ i poderwa³a siê na nogi.
Wy wredne sucze syny! syknê³a.
Wy¿szy podniós³ siê p³ynnie i ruszy³ w jej stronê. Zamachnê³a
siê, mierz¹c kamieniem w jego skroñ, ale on zablokowa³ cios i pchn¹³
j¹ na ziemiê.
Nie dra¿nij mnie warkn¹³. W³osy mia³ bia³e jak kreda, twarz
m³od¹, g³adk¹. Ukl¹k³ obok niej. Nie stanie ci siê krzywda, masz
na to s³owo Magellasa. Potrzebujemy ciê, ¿eby zakoñczyæ nasz¹ mi-
sjê, to wszystko.
A moje dzieci?
Nic im nie jest. A ten powalony przez Lindiasa tylko straci³
przytomnoæ. Nic mu nie bêdzie.
Co to za misja? zaciekawi³a siê, przygotowuj¹c siê do po-
nownego ataku.
Nie b¹d g³upia poradzi³. Jeli bêdziesz sprawiaæ k³opoty,
po³amiê ci rêce. Beth wypuci³a kamieñ z palców. Zostalimy
wys³ani, aby zabiæ Jona Shannowa. On ciê powa¿a i dlatego odda siê
w nasze rêce w zamian za gwarancjê twojego bezpieczeñstwa.
Akurat! Zabije was obu.
Nie sadzê. Zd¹¿y³em go poznaæ. Szanujê go, nawet lubiê. Sam
siê podda.
Skoro go lubisz, to czemu chcesz go zabiæ?
A co ma uczucie do obowi¹zku? Król, mój ojciec, mówi, ¿e
Shannow musi umrzeæ. W takim razie m u s i umrzeæ.
Dlaczego nie zmierzysz siê z nim jak na mê¿czyznê przysta³o?
Magellas zamia³ siê.
Jestemy egzekutorami, nie bawimy siê w pojedynki. Gdybym
mia³ rozkaz zmierzyæ siê z nim na równych warunkach, wtedy bym tak
zrobi³, podobnie jak mój brat, Lindian. Ale to nie jest konieczne i tym
samym stanowi niepotrzebne ryzyko. Rozprawimy siê z nim z twoj¹
pomoc¹ albo bez niej. Ale chyba nie chcesz, ¿ebym po³ama³ ci rêce.
Pomo¿esz nam? Twoje dzieci ciê potrzebuj¹, Beth McAdam.
Co mam ci powiedzieæ?
¯e zostaniesz z nami i nie bêdziesz próbowaæ ¿adnych sztu-
czek z kamieniami.
207
Nie mam wielkiego wyboru, prawda?
Obiecaj. To mnie nieco rozluni.
Zrobiê, co ka¿esz. Wystarcza?
Musi. Przyrz¹dzilimy trochê jedzenia. Sprawisz nam przy-
jemnoæ, przy³¹czaj¹c siê do posi³ku.
Gdzie jestemy?
W jednym z waszych wiêtych miejsc, jak mi siê wydaje od-
par³ Magellas, wskazuj¹c na rozgwie¿d¿one niebo. Kilkaset stóp nad
nimi, po³yskuj¹c srebrzycie w powiacie ksiê¿yca, wisia³ Miecz Boga.
Amaziga Archer siedzia³a w samotnoci po odejciu Shannowa.
Na biurku piêtrzy³y siê wiête zwoje strze¿one przez Dianae. Jej m¹¿,
Samuel, przez cztery lata uczy³ j¹ znaczenia symboli, które przypo-
mina³y pismo klinowe staro¿ytnej Mezopotamii. Wiêksza czêæ z³o-
tej folii pokryta by³a astrologicznymi notatkami i mapami systemów
gwiezdnych. Ostatnie trzy, ³¹cznie z tym przegapionym przez Pasto-
ra, zawiera³y przemylenia astrologa Araksisa.
Amaziga przeczyta³a pierwsze dwa. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz.
Wiedza w znacznej mierze przerasta³a jej mo¿liwoci, ale zro-
zumienie u³atwia³y staro¿ytne legendy dotycz¹ce losu Atlantydy. Jej
mieszkañcy znaleli potê¿ne ród³o mocy, jednak¿e wykorzystali je
w niew³aciwy sposób: spowodowali katastrofalny potop i kontynent
zosta³ zalany przez fale oceanu. Teraz Amaziga zrozumia³a. Otwo-
rzenie bram czasu zachwia³o delikatn¹ równowag¹ si³ grawitacji.
Ziemia, kr¹¿¹ca jednostajnie wokó³ S³oñca, zosta³a nara¿ona na przy-
ci¹ganie drugiego, a mo¿e i wiêkszej liczby s³oñc. Trzêsienia ziemi
i wybuchy wulkanów, wspomniane w zwojach Araksisa, by³y tylko
symptomami tortur, jakim podlega³a ci¹gniêta w przeciwnych kie-
runkach planeta. Obecne trzêsienia ziemi mia³y ten sam charakter:
planeta dr¿a³a, przyci¹gana przez dwa ogromne s³oñca.
Shannow mia³ racjê rych³a zag³ada Atlantydy stanowi³a mier-
telne niebezpieczeñstwo dla nowego wiata. Stra¿nicy znali relacje
naocznych wiadków Drugiego Potopu, który star³ z powierzchni
planety cywilizacjê kwitn¹c¹ od dziesi¹tków tysiêcy lat. Jeden fakt
by³ dla nich nieodgadnion¹ tajemnic¹: wiadkowie wspominali
o dwóch s³oñcach na niebie. Amaziga bezkrytycznie przyjê³a teoriê
Stra¿ników, ¿e w rzeczywistoci drugie s³oñce by³o eksplozj¹ nu-
klearn¹. Teraz nie by³a taka pewna. Z³ote zwoje mówi³y o bramie do
wiata lataj¹cych maszyn i potê¿nej broni. Ko³o historii? Czy¿by
208
zag³ada Atlantydy spowodowa³a unicestwienie cywilizacji dwudzie-
stego pierwszego wieku? A co z dwudziestym czwartym Co z te-
raniejszoci¹? Dobry Bo¿e, czy ¿ycie na ziemi znów zginie?
Wieczorny wiatr ch³odzi³ jej skórê. Amaziga zaci¹gnê³a ciê¿kie
kotary i zapali³a lampy. Co takiego jest w naszej rasie, duma³a, co
zawsze wiedzie nas drog¹ zniszczenia?
Wróci³a do biurka, podnios³a ostatni zwój i przeledzi³a s³owa
w ³agodnym, z³otym wietle lamp. Jej oczy rozszerzy³y siê ze zdu-
mienia.
S³odki Jezu! szepnê³a. Zabra³a pistolet i wybieg³a po scho-
dach na dziedziniec. Nadal sta³a tam klacz Nu; Amaziga wdrapa³a
siê na siod³o i popêdzi³a przez miasto. Za g³ówn¹ bram¹ lwy uczto-
wa³y na cia³ach gadów; nie powiêci³y jej uwagi, gdy biczem zmusi-
³a koby³kê do galopu.
Shannow ciga³ Pastora z umiarkowan¹ prêdkoci¹. Ogier by³
zmêczony i potrzebowa³ odpoczynku, a poza tym zapada³ zmierzch.
Wiedzia³, ¿e jeli wierzchowca spotka jakie nieszczêcie, wówczas
straci ostatni¹ szansê. Cz³owiek Jeruzalem ko³ysa³ siê w siodle; te¿
by³ zmêczony. W jego umyle wirowa³a wiedza, jak¹ przekaza³a mu
Amaziga. Dawno temu wiat by³ prostym miejscem, w którym ist-
nieli dobrzy ludzie, li ludzie i nadzieja na odnalezienie Jeruzalem.
Teraz wszystko uleg³o zmianie.
Miecz Boga by³ po prostu broni¹ stworzon¹ przez ludzi w celu
zniszczenia innych ludzi. Otacza³ go nie wieniec krzy¿y, lecz samoloty
z przesz³oci. Gdzie zatem by³ Bóg? Shannow podniós³ manierkê i na-
pi³ siê wody. Widzia³ ju¿ kontury Szczytu Chaosu. Gdy chmury rozst¹-
pi³y siê, zobaczy³ miecz lni¹cy jak srebro na nocnym niebie.
Gdzie jeste, Panie? zapyta³ na g³os. Dok¹d idziesz?
Nie by³o odpowiedzi. Shannow pomyla³ o Nu mia³ nadziejê,
¿e budowniczy okrêtów wróci³ bezpiecznie do domu.
Ogier st¹pa³ ociê¿ale, ale niestrudzenie. wita³o, gdy Shannow
skierowa³ go w górê skalistego podnó¿a, do Szczytu Chaosu i Zarê-
czynowego Stawu. Obejrzawszy siê dostrzeg³ w dali jedca zmie-
rzaj¹cego ku iglicy. Podniós³ lunetê do oczu, wyregulowa³ ostroæ.
Pozna³ Amazigê. Jej klacz by³a zaje¿d¿ona prawie na mieræ, pokry-
ta pian¹ ledwo pow³óczy³a kopytami. Shannow schowa³ lunetê do
sakwy i pokona³ ostatnie wzniesienie. Oczy piek³y go ze zmêczenia,
gdy skierowa³ ogiera w dó³, ku sadzawce. Tam zsiad³ i rozejrza³ siê
209
uwa¿nie. Szczyt wznosi³ siê jak poszarpany palec. Blisko ostatniego
wystêpu dostrzeg³ Pastora. By³ zbyt daleko, aby liczyæ na celny strza³.
Witaj, Shannow.
Cz³owiek Jeruzalem obróci³ siê na piêcie, mierz¹c z pistoletów
w nieznajomego. Potem zobaczy³ Beth McAdam. Szczup³y bia³o-
w³osy mê¿czyzna opasywa³ ramieniem szyjê kobiety i przyciska³ lufê
pistoletu do jej g³owy. Ten, który mówi³ cz³owiek z jego snów
sta³ kilka kroków z boku.
Muszê przyznaæ, Shannow, ¿e jestem ci wdziêczny podj¹³
Magellas. Zabi³e tego bezczelnego wieprza Rhodaeula, a to dla mnie
wielka przys³uga. Jednak król królów wyda³ na ciebie wyrok mierci.
A co ona ma z tym wspólnego? zapyta³ Shannow.
Zostanie uwolniona w chwili, gdy od³o¿ysz broñ.
To znaczy w chwili mojej mierci?
Dok³adnie. Ale mieræ bêdzie szybka. Magellas wyci¹gn¹³
pistolet. Obiecujê.
Shannow nadal celowa³ w m³odego mê¿czyznê. Broñ by³a goto-
wa do strza³u, palec spoczywa³ na spustach.
Nie s³uchaj go, Shannow. Rozwal go! krzyknê³a Beth McA-
dam.
Pucicie j¹? zapyta³.
Jestem cz³owiekiem honoru powiedzia³ Magellas.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Zatem za³atwione.
W tej samej chwili Beth McAdam podnios³a nogê i z ca³ej si³y
wbi³a obcas wysokiego buta w ródstopie Lindiana. Ty³em g³owy trza-
snê³a go w twarz i wyrwa³a siê. Gdy Lindian zakl¹³ i poderwa³ pisto-
let, zza ska³y wy³oni³ siê Clem Steiner. Lindian zobaczy³ go i odwró-
ci³ siê, lecz by³o za póno. Hukn¹³ strza³ i smuk³y wojownik run¹³ na
ziemiê z kul¹ w sercu.
Gdy Beth przyst¹pi³a do dzia³ania, Magellas wystrzeli³ i kula
zerwa³a Shannonowi kapelusz z g³owy. Cz³owiek Jeruzalem nacisn¹³
spusty. Magellas zachwia³ siê, jednak nie upad³. Shannow strzeli³
jeszcze raz. Ranny osun¹³ siê na kolana, jeszcze próbuj¹c z³o¿yæ siê
do strza³u. Pistolet wypad³ z jego d³oni. Wojownik podniós³ g³owê.
Lubiê ciê, Shannow powiedzia³ z nik³ym umiechem. Po-
tem zamkn¹³ oczy i znieruchomia³.
Shannow podbieg³ do Steinera. Rana w piersiach znów mu siê otwo-
rzy³a i twarz mia³ upiornie blad¹, gdy przysiad³ ciê¿ko na kamieniu.
Zrewan¿owa³em siê, Shannow wyszepta³.
14 Ostatni stra¿nik
210
Zbli¿y³a siê Beth.
Chyba ci odbi³o, Clem ale dziêki. Do diab³a, sk¹de siê tu
wzi¹³?
Szybko siê ockn¹³em. Bull przyszed³ w odwiedziny, wiêc zo-
stawi³em z nim dzieciaki, a sam ruszy³em po ladach. Wygl¹da na to,
¿e teraz nic nam nie grozi.
Wrêcz przeciwnie powiedzia³ Shannow.
Pastor dotar³ ju¿ do wystêpu i znalaz³ siê poza zasiêgiem. Pa-
trzyli, jak wyci¹ga rêkê.
Miecz Boga zadr¿a³ na niebie.
Shannow rzuci³ siê biegiem do podstawy iglicy, zrzuci³ czarny
p³aszcz, cisn¹³ go na ziemiê. Z³apa³ najbli¿szy wystêp skalny i pod-
ci¹gn¹³ siê w górê. Ponad nim piêtrzy³ siê szczyt. Siêgn¹³ do nastêp-
nego chwytu i rozpocz¹³ powoln¹ wspinaczkê.
Beth i Steiner z do³u obserwowali jego wysi³ki. Wysoko, na wy-
stêpie, Pastor zacz¹³ piewaæ urywki ze Starego Testamentu.
Miecz na mieszkañców Babilonu, na jego przywódców oraz
na jego mêdrców Miecz na ca³¹ mieszaninê narodów Miecz na
jego wody, by wysch³y I nikt w nim nie bêdzie mieszka³, ani siê nie
osiedli w nim ¿aden cz³owiek
Wiatr niós³ daleko jego s³owa.
Amaziga dobrnê³a na szczyt wzniesienia; koby³a pad³a na stoku.
Zbieg³a do sadzawki i zobaczy³a Shannowa wspinaj¹cego siê po licu
ska³y.
Nie! krzyknê³a. Zostaw go, Shannow. Daj mu spokój!
Ale Cz³owiek Jeruzalem nie odpowiedzia³. Gdy Amaziga wy-
ci¹gnê³a pistolet i wycelowa³a w niego, Beth rzuci³a siê na ni¹. Pi-
stolet wypali³, od³upuj¹c kamieñ przy lewej rêce Shannowa; on sku-
li³ siê instynktownie, niemal odpadaj¹c od ska³y. Beth wyrwa³a broñ
i odepchnê³a kobietê.
Musimy go powstrzymaæ! zawo³a³a Amaziga. Musimy!
Z nieba dobieg³o niskie dudnienie. Z rêkojeci miecza buchnê³y p³o-
mienie i k³êby dymu. Shannow by³ wykoñczony rêce dygota³y mu z wy-
si³ku, jaki podejmowa³, aby pi¹æ siê w górê. Ale by³ ju¿ blisko. Pot sp³y-
wa³ mu po twarzy, gdy zmusza³ obola³e koñczyny do ruchu.
S³ysza³ ju¿ g³os Pastora:
Dzieñ ów bêdzie dniem gniewu dniem ciemnoci i mroku,
dniem chmury i burzy Moim mieczem pobici bêdziecie
211
Gdy pocisk zadr¿a³, kilka samolotów na skraju pola statycznego
uwolni³o siê i ryk silników zagrzmia³ ponad pustyni¹ za szczytem.
Shannow dotar³ do wystêpu. Le¿a³ przez kilka sekund, zbyt wycieñ-
czony, ¿eby cokolwiek zrobiæ.
Pastor zobaczy³ go.
Witaj, bracie. Witaj! Dzisiaj us³yszysz kazanie niepodobne
do innych, bowiem Miecz Boga wraca do domu.
Nie wychrypia³ Shannow. To nie miecz, Pastorze. Ale
ten cz³owiek go nie s³ysza³.
To b³ogos³awiony dzieñ. To moje przeznaczenie.
Z og³uszaj¹cym rykiem pocisk wyrwa³ siê z pola i zacz¹³ pi¹æ
siê w niebo.
Nie! wrzasn¹³ Pastor. Nie! Wracaj! Wyci¹gn¹³ rêkê.
Pocisk zwolni³ i zacz¹³ obracaæ siê w powietrzu. Wie¿a zadygota-
³a. Potê¿na b³yskawica przeciê³a niebo na po³udniu, powietrze rozst¹-
pi³o siê niczym kurtyna i na niebie rozb³ys³o drugie s³oñce. Shannow
poderwa³ siê na kolana. Z wystêpu widzia³ ogromn¹ bramê otwart¹
przez Pendarrica, a za ni¹ jego legiony. Blask by³ olepiaj¹cy. Na
niebie pocisk ju¿ prawie zawróci³. Shannow wyci¹gn¹³ pistolet. W chwi-
li, gdy mia³ strzeliæ do Pastora, iglic¹ zako³ysa³ spazm trzêsienia zie-
mi. Ogromna szczelina otworzy³a siê na pustyni sadzawka zniknê-
³a wie¿a przekrzywi³a siê, wielkie p³aty kamieni oderwa³y siê od
cian. Shannow rzuci³ broñ i przywar³ do wystêpu. Pastor, koncentru-
j¹cy uwagê na pocisku, straci³ oparcie pod nogami i stoczy³ siê z pó³-
ki. Spad³ w miejscu, gdzie jeszcze przed chwil¹ by³a sadzawka. Zde-
rzenie z ziemi¹ by³o tak silne, ¿e cia³o rozpad³o siê na kawa³ki.
Clem Steiner, Beth i Amaziga odsunêli siê spiesznie od krawê-
dzi nowej rozpadliny, szukaj¹c schronienia wy¿ej na zboczu. Shan-
now podniós³ siê. Pocisk zawróci³ i kierowa³ siê prosto ku niemu.
Patrzy³ posêpnie na broñ swojej zag³ady, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e
wys³aæ tego potwora za otwart¹ bramê. W odpowiedzi na jego myli
pocisk zako³ysa³ siê i skrêci³ w powietrzu. Shannow nie pojmowa³ cudu,
bowiem nie wiedzia³ o Kamieniu Sipstrassi, którego moc têtni³a pod
ska³¹, ale serce zatrzepota³o mu na myl, ¿e Miecz Boga jest pos³usz-
ny jego ¿yczeniom. Skoncentrowa³ siê ze wszystkich si³. Srebrzysty
pocisk niczym w³ócznia pomkn¹³ przez bramê czasu. Legiony Pendar-
rica patrzy³y, jak sunie w locie oderwa³ siê jeden cz³on. Shannowa
ogarnê³o gorzkie rozczarowanie, bo nic siê nie sta³o. Potem rozb³ys³o
wiat³o tysi¹ca s³oñc i rozleg³ siê huk jakby koñca wiatów.
Brama zniknê³a.
212
Rozdzia³ trzydziesty trzeci
N
u-Khasisatra otworzy³ oczy i stwierdzi³, ¿e stoi w krêgu kamie-
ni za królewskimi ogrodami, dwiecie kroków od wi¹tyni Ad.
Na niebie mruga³y gwiazdy, miasto pogr¹¿one by³o we nie. Popê-
dzi³ wysadzan¹ drzewami Alej¹ Królów, pokona³ bramy z pere³ i sre-
bra. Jego kroki przebudzi³y starego ¿ebraka, który prosz¹co wyci¹-
gn¹³ rêkê.
Wesprzyj mnie, wielmo¿ny panie rzuci³ sennie, ale Nu mi-
n¹³ go bez s³owa. ¯ebrak pos³a³ w jego lady st³umione przekleñ-
stwo i skuli³ siê pod wytartymi kocami.
Zadyszany Nu dotar³ na Ulicê Kupców. Zwolni³, potem znów
podbieg³, i wreszcie znalaz³ siê przy zaryglowanej bramie w³asnych
ogrodów. Zerkaj¹c na prawo i lewo wspi¹³ siê na ¿elazne ogrodze-
nie, zeskoczy³ z drugiej strony i pomkn¹³ do domu. Wielki pies zbi³
go z nóg, ale gdy Nu podniós³ siê na kolana i wyci¹gn¹³ rêkê, zwie-
rzê stanê³o jak wryte i zaczê³o go obw¹chiwaæ.
Co jest, Nimrod? Przecie¿ widzielimy siê nie tak dawno
powiedzia³ Nu. Czarny pies zacz¹³ merdaæ ogonem. Nu podrapa³ go
za uszami. Chod, poszukamy twojej pani.
Drzwi domu te¿ by³y zaryglowane. Nu zabêbni³ w nie piêciami.
W oknie na górze rozb³ys³o wiat³o, na balkon wyszed³ s³u¿¹cy.
Kto tam?
Otwieraj. Pan wróci³ do domu odkrzykn¹³ Nu.
S³odki Chronosie! zawo³a³ s³uga, Purat. Chwilê póniej ry-
gle zosta³y odsuniête i Nu wszed³ do domu. Purat, od lat wiernie s³u-
¿¹cy swemu panu, zamruga³ na widok jego dziwnego przyodziewku,
ale Nu nie mia³ czasu na pogawêdki.
Zbud s³u¿bê rozkaza³ i spakuj swoje rzeczy i ¿ywnoæ
na podró¿.
Dok¹d siê udajemy, panie?
Tam, gdzie bêdzie bezpiecznie, jak Bóg da. Nu wspi¹³ siê
po krêconych schodach na górê i otworzy³ drzwi sypialni, gdzie spa-
³a Pahsad. Usiad³ na szerokim, okrytym jedwabiem ³o¿u i pog³adzi³
jej ciemne w³osy. Pashad otworzy³a oczy.
Czy to kolejny sen? wyszepta³a.
To nie sen, umi³owana. Jestem tutaj.
Usiad³a i zarzuci³a ramiona na szyjê mê¿a.
Wiedzia³am, ¿e wrócisz. Tak ¿arliwie siê o to modli³am.
213
Nie mamy czasu, Pashad. wiat, jaki znamy, dobiega koñca,
dok³adnie tak, jak powiedzia³ mi pan nasz, Chronos. Musimy dostaæ
siê do portu. Który z moich okrêtów stoi w zatoce?
Arcanau czeka gotowy do drogi, z ¿ywym inwentarzem dla
wschodnich kolonii.
Zatem niech bêdzie Arcanau. Zbud dzieci i spakuj ciep³e
ubrania. Pójdziemy do doków i odszukamy kapitana Conalisa; musi-
my byæ gotowi do wyruszenia jutro o zmierzchu.
Statek nie zosta³ odprawiony, kochanie. Nie pozwol¹ nam
wyp³yn¹æ; zamkn¹ ujcie zatoki.
Nie s¹dzê, nie jutro. Ubierz siê szybko i zrób, co ci kaza³em.
Pashed odrzuci³a jedwabne okrycie i wsta³a z ³ó¿ka.
Wiele siê wydarzy³o od czasu twojego odejcia mówi³a,
zdejmuj¹c nocn¹ koszulê i zak³adaj¹c ciep³¹ we³nian¹ sukniê ze skrzy-
ni przy oknie. Zniknê³a po³owa kupców i rzemielników ze wschod-
niej dzielnicy; mówi¹, ¿e król zabra³ ich do innego wiata. W mie-
cie panuje wielkie poruszenie. Znasz moj¹ dalek¹ kuzynkê, Kariê?
Jest ¿on¹ nadwornego astrologa, Araksisa. Mówi, ¿e wielki Kamieñ
Sipstrassi zosta³ przeniesiony do gwiezdnej wie¿y, aby przechwyciæ
potê¿n¹ broñ, jak¹ maj¹ wys³aæ przeciwko nam wrogowie.
Co? Do gwiezdnej wie¿y?
Tak. Karia mówi, ¿e Araksis jest ogromnie zaniepokojony.
Król powiedzia³ mu, ¿e wrogowie z innego wiata bêd¹ próbowali
zniszczyæ cesarstwo.
I ustawili kamieñ, aby to powstrzymaæ? S³uchaj uwa¿nie, Pa-
shad. Zabierz dzieci i znajd Conalisa; ka¿ mu przygotowaæ statek
do wyp³yniêcia o zmroku. Do³¹czê do was na pok³adzie. Gdzie cu-
muje Arcanau?
Przy dwunastym nabrze¿u. Dlaczego nie pójdziesz z nami?
Podszed³ do niej i zamkn¹³ j¹ w mocarnym ucisku.
Nie mogê. Mam jeszcze co do za³atwienia. Ale zaufaj mi,
Pashad. Kocham ciê.
Poca³owa³ j¹ delikatnie i wybieg³ z pokoju. Na dziedziñcu czekali
dwaj s³u¿¹cy; obok nich piêtrzy³y siê zapakowane w popiechu kufry.
Purat nadje¿d¿a³ wozem od strony bramy. Brzask rozjania³ niebo.
Purat! Zaprzêgaj rydwan. Chy¿o!
Tak, panie. Ale siwki zosta³y po¿yczone panu Bonantae. Jest
tylko gniada koby³a i wa³ach, a one nigdy nie chodzi³y w parze.
Zaprzêgaj.
Tak jest, panie.
214
Parê minut póniej Nu-Khasisatra gna³ niedobranym zaprzêgiem
w kierunku dalekiej gwiezdnej wie¿y. Wa³ach by³ silniejszy od kla-
czy, co utrudnia³o powo¿enie drewnianym rydwanem, ale Nu nie zwal-
nia³ tempa liczy³, ¿e si³a pozwoli mu zapanowaæ nad zwierzêtami.
Rydwan podskoczy³ na kamieniu; Nu zachwia³ siê, ale szybko odzy-
ska³ równowagê i pêdzi³ dalej przez skazane na zag³adê miasto.
Pan rozkaza³ mu znaleæ Miecz Boga a on zawiód³. Ale Shan-
now obieca³ zast¹piæ go i zrobiæ, co bêdzie konieczne. Wreszcie Nu
zrozumia³, co to oznacza. Shannow mia³ wys³aæ miecz przez bramê,
i taki mia³ byæ koniec wiata. Miecz Boga by³ jasnym wiat³em z jego
wizji, a Araksis u¿ywa³ mocy Sipstrassi, aby powstrzymaæ zag³adê.
Niebo by³o ju¿ jasne, gdy Nu zajecha³ na dziedziniec przy gwiezd-
nej wie¿y. Podbiegli do niego dwaj wartownicy, z³apali cugle spie-
nionych koni.
Nu zeskoczy³ na ziemiê.
Jest tu Araksis?
Mê¿czyni omietli wzrokiem jego dziwaczny strój i popatrzyli
na siebie.
Muszê zobaczyæ siê z nim w sprawie nie cierpi¹cej zw³oki
nalega³ Nu.
Pójdziesz z nami, panie zadecydowa³ wartownik. Kapitan
stra¿y zada wam parê pytañ.
Nie ma czasu warkn¹³ Nu, wal¹c go w szczêkê potê¿n¹ piê-
ci¹. Wartownik run¹³ jak ciête drzewo. Drugi wyci¹ga³ miecz, kie-
dy Nu do niego doskoczy³; piêæ wznios³a siê i opad³a, i wartownik
leg³ obok swego towarzysza.
Drzwi gwiezdnej wie¿y zaryglowane by³y od rodka. Kiedy na-
par³ na nie ramieniem, deski wybrzuszy³y siê, ale nie chcia³y ust¹piæ.
Nu cofn¹³ siê i kopn¹³ w zamek; drzwi otworzy³y siê z hukiem.
Pokonuj¹c po dwa stopnie na raz, popêdzi³ na szczyt wie¿y. Dru-
gie drzwi nie by³y zamkniête. Za biurkiem, pochylony nad wielk¹
map¹, siedzia³ ciemnolicy, przystojny mê¿czyzna w z³otym diade-
mie na czole. Podniós³ g³owê, gdy Nu wszed³ do komnaty.
Kim jeste? zapyta³ ostro.
Nu-Khasisatra.
Mê¿czyzna szeroko otworzy³ oczy.
Nosisz imiê zdrajcy i heretyka. Co ciê sprowadza?
Muszê ciê powstrzymaæ, Araksisie w imiê najwiêkszej wiê-
toci.
Nie wiesz, co mówisz. wiatu grozi niebezpieczeñstwo.
215
wiat ju¿ jest martwy. Wiesz, ¿e mówiê prawdê; widzia³e
przysz³oæ, astrologu. Niegodziwoæ króla zaburzy³a harmoniê wiata.
Chronos, nasz pan, postanowi³ po³o¿yæ kres z³u.
Ale s¹ tu tysi¹ce setki tysiêcy niewinnych. Musimy chroniæ
tysi¹cletni¹ cywilizacjê. Na pewno siê mylisz.
Mylê siê? Widzia³em zag³adê wiatów. Chodzi³em wród ruin
Ad. Widzia³em pos¹g Pendarrica, obalony przez rekina w g³êbinach
oceanu. Nie mylê siê.
Mogê to powstrzymaæ. M o g ê, Nu. Ten Miecz Boga jest tyl-
ko potê¿n¹ maszyn¹. Mogê powstrzymaæ go z pomoc¹ Sipstrassi
pos³aæ tam, gdzie nikogo nie zabije.
Nie mogê pozwoliæ ci na tê próbê oznajmi³ Nu cicho, pa-
trz¹c na czyste, b³êkitne niebo.
Nie mo¿esz niczemu przeszkodziæ, zdrajco. Moc rozpina siê w bra-
mie jak tarcza. Os³ania równie¿ miasto. Ka¿dy metalowy obiekt na niebie
wokó³ Ad zostanie przechwycony nic nie zdo³a siê przebiæ. Mo¿esz mnie
zabiæ, Nu-Khasisatro, ale to nie zmieni magii. I nie mo¿esz bez szkody
zbli¿yæ siê do kamienia, gdy¿ chroni go potê¿ne zaklêcie.
Nu popatrzy³ na olbrzymi Kamieñ Sipstrassi. Do jego powierzch-
ni przyspawano z³ote druty, które odchodzi³y do szeciu kryszta³o-
wych kul umieszczonych w srebrnej kratownicy.
Wyjd st¹d, póki jeszcze mo¿esz poradzi³ Araksis. Jeste-
my spowinowaceni, zatem dam ci godzinê, zanim powiadomiê kró-
la o twoim powrocie.
Nu zignorowa³ go. Podszed³ do biurka, zmiót³ z blatu pergami-
ny i wsun¹³ rêce pod dêbowy blat. Naprê¿y³ musku³y, podwign¹³
ciê¿ki mebel.
Nie! Araksis z wrzaskiem rzuci³ siê na wiêkszego od siebiê
mê¿czyznê.
Nu puci³ biurko i zd¹¿y³ siê odwróciæ. Pchniêty potê¿nie, po-
ci¹gn¹³ astrologa za sob¹. Trzasn¹³ go grzbietem d³oni w twarz; Arak-
sis by³ oszo³omiony, lecz nadal kurczowo wczepia³ siê w jego ubra-
nie. Budowniczy statków wyprostowa³ siê i cisn¹³ Araksisa na cia-
nê; odwróci³ siê do biurka, stêkn¹³ z wysi³ku, podniós³ je nad g³owê
i rzuci³ na srebrne rusztowanie. B³yskawica skoczy³a po pokoju, strza-
ska³a wysokie okno i zapali³a aksamitne zas³ony. Srebrna kratowni-
ca stopi³a siê, jeden z kryszta³ów pêk³ pod ciê¿arem biurka, trzy spa-
d³y na pod³ogê. Nu z³apa³ sto³ek i rozbi³ je na kawa³ki.
Nie masz pojêcia, co narobi³e wyszepta³ Araksis. Krew
s¹czy³a siê z rozciêcia na jego skroni.
216
Z dziedziñca dobieg³ krzyk. Nu zakl¹³ i podbieg³ do okna. Przy
cia³ach wartowników klêczeli trzej inni.
Wypad³ na schody. Dwaj stra¿nicy pojawili siê w drzwiach na
dole, ale run¹³ na nich niczym taran i usun¹³ ich z drogi. Wybieg³ na
wiat³o dzienne, uchyli³ siê przed zamaszystym ciêciem miecza i zbi³
stra¿nika z nóg. Skoczy³ na rydwan, strzeli³ z bicza nad g³owami koni.
Rumaki naprê¿y³y postronki uprzê¿y i galopem ruszy³y za bramê.
W wysokiej wie¿y gwiezdnej Araksis z trudem siê pozbiera³.
Cztery kryszta³y zosta³y zniszczone, a nie mia³ ju¿ czasu na napra-
wê. Dwa nadal wisia³y na swoich miejscach powinno wystarczyæ,
by rozpostrzeæ parasol mocy nad miastem. Jeli miecz bêdzie nakie-
rowany na Ad, wi¹zka przechwyci go na niebie i zneutralizuje jego
straszliw¹ moc. Jeli nie, minie miasto i eksploduje gdzie na oce-
anie, nie wyrz¹dzaj¹c szkód. Araksis podszed³ do wielkiego kamie-
nia i zacz¹³ szeptaæ s³owa mocy.
Rydwan mkn¹³ w stronê miasta. Nu mia³ nadziejê, ¿e zrobi³ doæ,
by udaremniæ plany Araksisa. Jeli nie, wiat Shannowa poniesie
konsekwencje niegodziwoci Pendarrica.
Konie by³y zmêczone i up³ynê³y dwie godziny, nim Nu zajecha³
do portu. Arcanau sta³ przy dwunastym nabrze¿u, jak powiedzia³a
Pashad. Zostawi³ rydwan i wbieg³ po trapie. Na jego widok Conalis,
krzepki kapitan statku, odszed³ od rumpla.
To szaleñstwo, wasza mi³oæ powiedzia³. Przyp³yw jest
przeciw nam, nie mamy zezwolenia i jeszcze nie zakoñczylimy za-
³adunku zwierz¹t.
To dzieñ szaleñstwa. Jest tu moja ¿ona?
Tak, i wasi synowie i s³udzy; s¹ na dole. Kapitanat zarz¹dzi³
inspekcjê. Co mam powiedzieæ zarz¹dcy portu?
Co tylko sobie ¿yczysz, Conalisie. Masz rodzinê?
¯onê i dwie córki
Przyprowad je na statek.
Po co?
Chcia³bym im daæ wspania³y prezent tobie te¿. Niech to
wystarczy za odpowied. Teraz zamierzam pospaæ parê godzin. Zbud
mnie o zmierzchu. I powiedz za³odze, ¿e kto ma ¿onê albo ukocha-
n¹, niech przyprowadzi j¹ na pok³ad. Mam prezenty dla wszystkich.
Jak sobie ¿yczysz, wasza mi³oæ. Ale bêdzie lepiej, gdy powiem,
¿e to pani Pashad rozdaje podarki. Ty nadal zwany jeste zdrajc¹.
Obud mnie wieczorem i od³ó¿ inspekcjê do jutra.
Tak, wasza mi³oæ
217
Nu wyci¹gn¹³ siê na w¹skiej koi, zbyt zmêczony, by odszukaæ
Pashad. Sen nadszed³ w parê sekund po zamkniêciu oczu
Przebudzi³ siê nagle i ujrza³ Pashad. Powieki ci¹¿y³y mu z roze-
spania; mia³ wra¿enie, ¿e po³o¿y³ siê przed chwil¹.
Zapada zmierzch, panie powiedzia³a Pashad.
Dzieci maj¹ siê dobrze?
Tak, s¹ bezpieczne. Ale na pok³adzie t³ocz¹ siê ¿ony i dzieci
za³ogi.
Sprowad ich wszystkich na dó³. Ja porozmawiam z Conali-
sem. Przylij go na rufê.
Co siê dzieje, Nu? Nic nie rozumiem.
Nied³ugo siê dowiesz, ukochana. Wierz mi.
Conalis czeka³ przy rumplu.
Nie pojmujê, wasza mi³oæ. Powiedzia³e, ¿e chcesz wyp³y-
n¹æ o zmroku, ale przecie¿ musimy wysadziæ kobiety i dzieci.
Nikt nie zejdzie na l¹d owiadczy³ Nu, przypatruj¹c siê niebu.
Conalis zakl¹³ cicho. W stronê statku maszerowa³ oddzia³ ¿o³-
nierzy.
Musia³o siê rozejæ, panie, ¿e tu jeste. Teraz wszyscy jeste-
my zgubieni.
Nu pokrêci³ g³ow¹
Patrz tam! krzykn¹³, wskazuj¹c w niebo, na którym rozpina³
siê d³ugi, srebrny ³uk. Tnij cumy! rykn¹³. Zrób to, jeli cenisz
swoje ¿ycie!
Conalis zerwa³ topór z haka i przeci¹³ cumy na rufie i dziobie. Ar-
canau odsun¹³ siê od nabrze¿a i Nu pchn¹³ rudel ostro w lewo. Czuj¹c
ruch statku, zaciekawione kobiety i dzieci wypad³y na pok³ad. ¯o³nierze
zatrzymali siê na skraju nabrze¿a; burta statku odsunê³a siê na tyle, ¿e
nie mieli zaryzykowaæ skoku. Przy wyjciu z portu czeka³a d³uga trire-
ma, jej br¹zowy taran po³yskiwa³ w blasku zachodz¹cego s³oñca.
Zatopi nas! krzykn¹³ Conalis.
Nie, nie zatopi odpar³ z przekonaniem Nu.
Ujrzeli potê¿ny rozb³ysk bia³ego wiat³a, us³yszeli huk, który
zako³ysa³ ziemi¹. Straszliwe dr¿enie wstrz¹snê³o miastem, Arcanau
zadygota³
Opuciæ ¿agiel? zapyta³ Conalis.
Nie, to by nas zgubi³o. Zabierz wszystkich pod pok³ad.
Niebo pociemnia³o, lecz po chwili rozjani³o je s³oñce, które ma-
jestatycznie wynurzy³o siê zza horyzontu. Huraganowy wiatr z ry-
kiem uderzy³ w Ad. Nu wyj¹³ z kieszeni Kamieñ Sipstrassi i wyszepta³
218
modlitwê. Fala przyp³ywu, wysoka na ponad tysi¹c stóp, przetoczy³a
siê przez miasto. Nu widzia³ potê¿ne drzewa kot³uj¹ce siê w pr¹dzie.
Gdyby które uderzy³o w burtê, Arcanau rozpad³by siê na kawa-
³ki. Statek obróci³ siê powoli, mierz¹c prosto w gigantyczn¹ cianê
wody. Zaciskaj¹c w rêku Sipstrassi, Nu poczu³ uderzenie fali. Po-
woli, jak gdyby unoszony gigantyczn¹ d³oni¹, statek wspina³ siê na
rycz¹cy, spieniony mur wody. Ani jedna kropla nie zamoczy³a po-
k³adu, gdy wznosi³ siê na sam grzbiet fali. Daleko w dole trirema
podskoczy³a jak korek i uderzy³a w urwisko; rozsypa³a siê i znik-
nê³a pod wod¹. Na wschodzie pióropusz fali niepohamowanie pê-
dzi³ w g³¹b l¹du.
Zapad³a cisza. Conalis przysun¹³ siê do Nu. Jego twarz by³a sza-
ra jak popió³.
Wszystko zniknê³o wyszepta³. wiat zosta³ zniszczony.
Nie powiedzia³ Nu. Nie wiat. Tylko Atlantyda. Podnie
¿agiel. Kiedy woda opadnie, znajdziemy nowy dom.
Umiechn¹³ siê krzywo, s³ysz¹c zwierzêta ha³asuj¹ce pod pok³adem.
Przynajmniej mamy byd³o i owce.
Pashad wysz³a na pok³ad, prowadz¹c synów: Szema, Chama i Ja-
feta. Nu ruszy³ jej na spotkanie.
Co z nami bêdzie? zapyta³a. Dok¹d pop³yniemy?
Niewa¿ne, ale ju¿ zawsze bêdziemy razem obieca³ Nu.
Rozdzia³ trzydziesty czwarty
S
hannow usiad³ na pó³ce. Czu³ siê wybornie lepiej, ni¿ kiedy-
kolwiek w ci¹gu minionych lat. By³o to osobliwe wra¿enie. Od
dawna nie odpoczywa³, a mimo to rozpiera³a go si³a. Raptem pêk-
niêcie zarysowa³o powierzchniê wystêpu, wie¿a zadr¿a³a. Szybko
przesun¹³ siê nad krawêdzi¹ i rozpocz¹³ mozoln¹ wêdrówkê ku zie-
mi. Wie¿a zadygota³a, czubek od³ama³ siê i roztrzaska³ u podstawy.
Shannow przywar³ do ciany, gdy wokó³ przelatywa³y kamienie. Od-
czeka³ chwilê i ostro¿nie zszed³ na dó³.
Podbieg³a do niego Beth.
Mój Bo¿e, Shannow. Popatrz na siebie! Do diab³a, co tam siê
sta³o?
O co ci chodzi?
219
Jeste m³ody. W³osy masz czarne, twoja skóra To niewiary-
godne.
W pobli¿u rozleg³ siê s³aby jêk. Razem podeszli do Pastora. Mia³
po³amane rêce i nogi, krew s¹czy³a siê z jego ucha. Shannow ukl¹k³
przy nim.
Miecz ? wyszepta³ Pastor.
Shannow uj¹³ w d³onie jego g³owê.
Polecia³ do wiata przeznaczonego mu przez Boga.
Umieram, Shannow. I nie stanê przed Jego obliczem. Zawio-
d³em Go
Spokojnie, Pastorze. Cz³owiek ma prawo do pope³niania b³êdów.
Zawiod³em Go.
Wszyscy sprawiamy Mu zawód rzek³ cicho Shannow. Ale
On nie ma nam tego za z³e. Zrobi³e, co w twojej mocy, i stara³e siê
ze wszystkich si³. Uratowa³e miasteczko. Zrobi³e du¿o dobrego.
On to widzia³, Pastorze. On wie.
Chcia³em by mnie pokocha³. Chcia³em zas³u¿yæ
jego g³os wycisza³ siê stopniowo.
Wiem. Spoczywaj w pokoju. Wracasz do domu, Pastorze.
Ujrzysz chwa³ê Pana.
Nie. By³em z³y, Shannow. Zrobi³em tyle z³ych rzeczy. £zy
wezbra³y w oczach Pastora. Pójdê do piek³a.
Nie s¹dzê zapewni³ go Shannow. Gdyby nie wszed³ na ten
szczyt, byæ mo¿e wiat znów by siê przekrzywi³. Nikt nie jest dosko-
na³y, Pastorze. Ty przynajmniej próbowa³e wst¹piæ na Jego drogê.
Pomódl siê za mnie Shannow.
Uczyniê to.
To nie by³ Bóg prawda?
Nie. Spoczywaj w pokoju. Oczy Pastora zamknê³y siê, ostat-
nie chrapliwe tchnienie ucich³o w jego piersi.
Shannow podniós³ siê.
Naprawdê tak mylisz? zapyta³a Beth. ¯e nie bêdzie sma-
¿y³ siê w piekle?
Cz³owiek Jeruzalem wzruszy³ ramionami.
Tak¹ mam nadziejê. By³ udrêczonym cz³owiekiem, a chcia³-
bym wierzyæ, ¿e Bóg patrzy na takich ³askawym okiem.
Zbli¿y³a siê Amaziga Archer.
Czemu do mnie strzela³a? zapyta³ Shannow.
Aby spróbowaæ odmieniæ przesz³oæ, Shannow. Przeczyta³am
z³ote zwoje. Rozemia³a siê niespodziewanie. Ko³o historii,
220
Cz³owieku Jeruzalem. Pendarric przej¹³ w³adzê nad umys³em Pasto-
ra czy te¿ G³osiciela, jak jest zwany z zwojach Araksisa. Dziêki nie-
mu Pendarric dowiedzia³ siê, ¿e potê¿na broñ zostanie wymierzona
w Atlantydê, ¿e ona spowoduje przekrzywienie wiata. Wiesz, co zro-
bi³? Kaza³ przenieæ Sipstrassi do tej wie¿y i rozkaza³ Araksisowi na-
stawiæ moc na przechwycenie miecza nad Ad. Rozumiesz, co mówiê?
Dwanacie tysiêcy lat temu Pendarric stworzy³ pole statyczne, ¿eby
z³apa³o pocisk. I z³apa³o go dwanacie tysiêcy lat póniej. Rozumiesz?
Nie.
To takie beznadziejnie proste. Gdyby Pendarric nie dowie-
dzia³ siê o pocisku i nie przedsiêwzi¹³ rodków, aby go przechwyciæ,
wtedy by go tu nie by³o. Nie mo¿na zmieniæ przesz³oci, Shannow.
Nie mo¿na.
Ale dlaczego chcia³a mnie zabiæ?
Bo w³anie zniszczy³e dwa wiaty. Gdyby nie wys³a³ tej bom-
by w przesz³oæ, stary wiat nie móg³by zostaæ zniszczony. Widzisz,
Pendarric by³ równie¿ odpowiedzialny za Drugi Potop. Myla³am,
¿e zdo³am odmieniæ historiê ale nie. Popatrzy³a na Shannowa,
a on zobaczy³ ból i nienawiæ w jej oczach. Ju¿ nie jeste Cz³owie-
kiem Jeruzalem, Shannow. O, nie. Teraz jeste Cz³owiekiem Arma-
geddonu: niszczycielem wiatów.
Shannow nie odpowiedzia³. Amaziga odwróci³a siê i podesz³a
do ruin wie¿y. Pod pokruszon¹ skaln¹ skorup¹ po³yskiwa³ bia³y mar-
mur. U podstawy widnia³o wejcie. Amaziga wspiê³a siê po scho-
dach. Okryty kurzem szkielet le¿a³ w pobli¿u Sipstrassi, który wypad³
z czary; na palcach kociotrupa po³yskiwa³y piercienie, a z³oty dia-
dem nadal opasywa³ czaszkê. Shannow, Beth i Steiner wsunêli siê za
ni¹ do komnaty. Shannow zaprowadzi³ Steinera do Sipstrassi i przy-
³o¿y³ jego rêkê do kamienia. ¯y³y z³ota sta³y siê cieñszy, ale moc
wezbra³a w nim i uleczy³a jego rany.
Z zewn¹trz dobiega³ ryk silników, gdy uwolnione samoloty zata-
cza³y krêgi, szukaj¹c miejsca do l¹dowania.
Amaziga uklêk³a i podnios³a zwój z³otej folii.
Miecz czyta³a nie przelecia³ w pobli¿u Ad. Ale potem roz-
leg³ siê ha³as i wzniós³ siê s³up dymu. I wyst¹pi³o zdumiewaj¹ce zja-
wisko. S³oñce, które zachodzi³o, ponownie ukaza³o siê na niebie.
Widzê pêdz¹ce ku nam chmury. Ciemne, ciemniejsze od ka¿dej bu-
rzy, jak tylko siêgn¹æ pamiêci¹. Nie, to nie burza. Ten zdrajca mia³
racjê. To morze! Amaziga upuci³a zwój. Pocisk by³ ostatecz-
nym czynnikiem, który zmieni³ o obrotu Ziemi. Odwróci³a siê do
221
szkieletu. Domylam siê, ¿e to Araksis. Nawet Sipstrassi nie móg³
go uratowaæ przed fal¹, któr¹ zobaczy³. Bo¿e, Shannow, jak ja ciê
nienawidzê!
Przestañ zawodziæ! warknê³a Beth McAdam. To nie Shan-
now zniszczy³ wiaty, tylko Pendarric. On otworzy³ bramy, on zastawi³
pu³apkê na Miecz Boga. I to go zniszczy³o. Jakie masz prawo, by po-
têpiaæ cz³owieka, który tylko stara³ siê uratowaæ swoich przyjació³?
Daj jej spokój upomnia³ cicho Shannow.
Nie. Beth wbi³a w Amazigê zimne, niebieskie oczy. Ona
zna prawdê. Kiedy cz³owiek ginie od kuli, to nie broñ go zabija, lecz
ten, kto trzyma palec na spucie. Ona to wie!
On niesie mieræ syknê³a Amaziga. On zniszczy³ moj¹
wspólnotê. Mój m¹¿ umar³ z jego powodu; mój syn nie ¿yje. A teraz
spowodowa³ zag³adê dwóch wiatów.
Powiedz mi, Shannow poprosi³a Beth czemu przyszed³e
do miecza.
To nie ma znaczenia odpar³ Cz³owiek Jeruzalem. Dajmy
temu spokój, Beth.
Nie powtórzy³a. Kiedy by³am jeñcem Magellasa i Lindia-
na, oni u¿ywali Kamieni Mocy, aby ciê obserwowaæ, i dali mi popa-
trzeæ. To ty odwróci³a siê do Amazigi ty nak³oni³a Shannowa
b³aga³a go, ¿eby tu przyszed³ i powstrzyma³ Pastora. To ty kaza³a
mu wspi¹æ siê na szczyt i ryzykowaæ ¿yciem. A wiêc czyj palec spo-
czywa³ na spucie, suko?
To nie moja wina zawo³a³a Amaziga. Nie wiedzia³am!
A on wiedzia³? Czy Jon Shannow wiedzia³, ¿e jeli miecz prze-
dostanie siê za bramê, to zniszczy dwa wiaty? Przyprawiasz mnie
o md³oci. Dwigaj swoj¹ winê jak my wszyscy. Nie próbuj zrzucaæ
jej na cz³owieka, który w³anie ocali³ nam ¿ycie.
Amaziga cofnê³a siê przed jej gniewem i wysz³a z wie¿y.
Shannow pospieszy³ za ni¹.
Przykro mi z powodu twoich bliskich. Samuel Archer by³ wspa-
nia³ym cz³owiekiem. Nie wiem, co jeszcze ci powiedzieæ.
Amaziga westchnê³a.
Ta kobieta ma racjê, a ty jeste tylko czêci¹ ko³a historii.
Wybacz mi, Shannow. Nu-Khasisatra powiedzia³, ¿e zosta³ wys³any
na poszukiwanie Miecza Boga. Znalaz³ go.
Nie rzek³ Shannow ze smutkiem. To nie by³ miecz, tylko
ohydne narzêdzie masowej zag³ady.
Po³o¿y³a rêkê na jego ramieniu.
222
Znalaz³ miecz, Shannow, bo znalaz³ ciebie. Ty by³e Mieczem
Boga.
Mam nadziejê, ¿e Nu prze¿y³ Shannow zmieni³ temat.
Polubi³em go.
Amaziga rozemia³a siê.
Och, prze¿y³, Jonie Shannow. B¹d tego pewien.
Czy w zwojach jest co jeszcze?
Nie. Pokrêci³a g³ow¹. Nu jest form¹ arabsk¹, a Khasisatra
asyryjskim odpowiednikiem imienia Noe. Pamiêtasz, co powiedzia³
o boskim krêgu? Nu-Khasisatra zjawi³ siê w przysz³oci i przeczyta³
o Noem w twojej Biblii, Shannow. Tak wiêc wróci³ do domu, urato-
wa³ swoj¹ rodzinê i, jak sobie wyobra¿am, z pomoc¹ Sipstrassi uod-
porni³ statek na sztormy. I jak ci siê podoba kr¹g Boga? Jej miech
zabrzmia³ histerycznie, a potem przerodzi³ siê w szloch.
Idziemy powiedzia³a Beth McAdam. Wziê³a Shannowa pod
ramiê i poprowadzi³a go w stronê koni.
Pierwsze samoloty ju¿ zaczê³y l¹dowaæ na twardym, spieczo-
nym piasku pustyni.
Co to takiego? zapyta³a Beth.
Nic, co chcia³bym zobaczyæ powiedzia³ Shanow, gdy Lot
19 dotkn¹³ ko³ami ziemi cztery stulecia po starcie.
Shannow i Beth odjechali od pustej sadzawki.
Co teraz zrobisz, Shannow? To znaczy teraz, kiedy znów je-
ste m³ody? Nadal bêdziesz szukaæ Jeruzalem?
Przez po³owê ¿ycia ugania³em siê za t¹ mrzonk¹, Beth. To by³
b³¹d. Nie znajdzie siê Boga za nastêpnym wzgórzem. A kamienie nie
udziel¹ odpowiedzi. Odwróci³ siê w siodle, popatrzy³ na z³aman¹
wie¿ê i samotn¹ sylwetkê Amazigi Archer. Uj¹³ rêkê Beth, podniós³
j¹ do ust. Jeli nie masz nic przeciwko temu, chcia³bym wróciæ do
domu.
223
Epilog
D
olina Pielgrzymia kwit³a pod przewodnictwem Edrica Scayse
i Komitetu, na którego czele stan¹³ Josiah Broome. Koció³ zo-
sta³ odbudowany, a na kaznodziejê zg³osi³ siê m³ody brodaty farmer,
niejaki Jon Cade. Jeli nawet kto dostrzeg³ podobieñstwo miêdzy
nim a legendarnym zabójc¹ zwanym Shannowem, to nigdy o tym nie
wspomnia³.
Daleko na po³udniu piêkna czarnoskóra kobieta ze z³otym, czar-
nogrzywym lwem u boku wspiê³a siê na ostatnie wzgórze dziel¹ce j¹
od oceanu. Stanê³a na szczycie, patrz¹c na rozmigotany w s³oñcu
bezkres wód, wdychaj¹c ch³odn¹ bryzê.
Lew przekrêci³ ³eb i wlepi³ lepia w stado jeleni pas¹ce siê na
dalszym pagórku. Nie wiedzia³, dlaczego kobieta siê zatrzyma³a, lecz
by³ g³odny, wiêc ruszy³ na poszukiwanie jedzenia.
Amaziga Archer patrzy³a za nim, a ³zy sp³ywa³y po jej policz-
kach.
¯egnaj, Oshere.
Lew ju¿ jej nie us³ysza³