Thomas Sniegoski, Raj utracony
Bez względu na to, jak bardzo starał się o tym nie myśleć, Werchiel nie był w stanie opuścić
sali lekcyjnej sierocińca przy opuszczonym kościele pod wezwaniem św. Atanazego, w której
znajdował się jego więzień.
Skryty w cieniu, anielski wojownik przyglądał się skulonej postaci śpiącej w stalowej klatce i
zastanawiał się, jak takie prowizoryczne więzienie jest w stanie powstrzymać tak potężne zło. Gdyby
to od niego zależało, Werchiel zniszczyłby tego więźnia, ale chociaż nie chciał się do tego przyznać,
nawet on nie byłby w stanie sprostać takiemu wyzwaniu. Na razie musiał się więc zadowolić klatką,
do której zresztą schwytany dał się spokojnie zaprowadzić. Kiedy kwestia Nefilima i tej przeklętej
przepowiedni zostanie raz na zawsze rozwiązana, wtedy Werchiel skupi się na odpowiedniej karze dla
swojego więźnia.
– Czy jestem dla ciebie aż tak fascynującym gatunkiem? – odezwał się nagle głos zza krat.
Więzień powoli przyjął pozycję siedzącą, opierając się o pręty. W dłoni trzymał szarą mysz i palcem
wskazującym delikatnie gładził ją po łebku. – Nie pamiętam, byśmy spędzali ze sobą tyle czasu, nawet
będąc w Niebie.
Werchiel przypomniał sobie na chwilę swój dom. Minął szmat czasu, od kiedy po raz ostatni
widział wspaniałe, strzeliste wieże i wspomnienie ich piękna wydało mu się teraz wręcz bolesne.
– To były inne czasy – odparł lodowatym tonem. – My też byliśmy… inni.
Dowódca Potęg nagle zapragnął opuścić pomieszczenie i znaleźć się jak najdalej od tego
kryminalisty, odpowiedzialnego za tyle zła. Ale w końcu został, jednocześnie wzburzony i
oczarowany upadłym aniołem oraz wszystkim tym, co sobą ucieleśniał.
– Możesz nazwać mnie szaleńcem – więzień podtrzymał rozmowę, wskazując głową gdzieś
poza kraty – ale nawet będąc tutaj, w niewoli, czuję, że coś się dzieje.
Werchiel mimowolnie zbliżył się do klatki.
– Mów dalej.
– Wiesz, jak to jest, kiedy nadciąga letnia burza. Kiedy powietrze napełnia się energią, która
przepowiada nadejście czegoś wielkiego. Tak właśnie się teraz czuję. Zanosi się na coś naprawdę
dużego. – Więzień nie przestawał głaskać myszy, oczekując jakiegoś potwierdzenia ze strony swojego
rozmówcy. – Co ty o tym sądzisz, Werchielu? Zbiera się na burzę?
Werchiel nie omieszkał się pochwalić. Jego plan już prawie się ziścił i czuł się bardzo pewny
siebie.
– To nie burza, ale biblijny potop – powiedział, odwracając się do pojmanego plecami. –
Kiedy Nefilim, ten Aaron Corbet, zostanie wreszcie pokonany, nadejdzie czas wielkich zmian. – To
mówiąc, podszedł do prowizorycznie zasłoniętego okna i wyjrzał przez nie. Mimo iż nad Nową
Anglią panowała właśnie noc, on widział wszystko tak, jakby był środek dnia. – Kiedy powiernik tej
bluźnierczej przepowiedni spocznie martwy u moich stóp, a wszyscy ci przestępcy i renegaci
Wielkiej Wojny znajdą się na krawędzi rozpaczy, wiedząc, że Pan nie zamierza im przebaczyć, wtedy
zostaną wytropieni, jeden po drugim – i zabici! – Werchiel odwrócił się od okna, żeby popatrzeć na
swoją zdobycz. – To właśnie czujesz w powietrzu, Synu Poranka. Triumf Potęg – mój triumf!
Więzień podniósł mysz i delikatnie ucałował ją w mały szpiczasty pyszczek.
– Skoro tak twierdzisz. Ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się. Myślałem raczej o czymś
bardziej wyjątkowym – powiedział. Mysz trąciła go nosem w policzek i pojmany zachichotał cicho,
zaskoczony tym nagłym przypływem uczuć.
Werchiel podszedł do klatki. Na jego bezbarwnych ustach pojawił się zimny uśmiech.
– A czy może być coś bardziej wyjątkowego od Nefilima umierającego na rękach swojego
rodzeństwa? – spytał więźnia z okrucieństwem w głosie. – Nie cofniemy się przed niczym, by go
zniszczyć.
Więzień pokręcił głową z dezaprobatą.
– Chcecie posłużyć się tym dzieciakiem, żeby zabić jego brata. To okrutne, Werchielu – nawet
dla kogoś o takiej reputacji jak moja.
Anioł uśmiechnął się, mile połaskotany tym specyficznym komplementem.
– To dziecko było upośledzone, stanowiło brzemię dla świata, w którym się urodziło – do
chwili, w której ja poddałem je przemianie i stworzyłem w ten sposób potężną broń, która ma tylko
jeden cel: zabić Nefilima i wszystkie przeklęte ideały, jakie sobą reprezentuje. – Werchiel zrobił
krótką pauzę dla wzmocnienia dramaturgii wypowiedzi, studiując przy tym niepokój, który zagościł
na twarzy pojmanego anioła. – Twierdzisz, że jest to okrutne? Aby zakończyć ten konflikt raz na
zawsze, muszę stosować najokrutniejsze z możliwych środków.
Mysz wypróżniła się na dłoń więźnia, który wytarł palce w gruby, brązowy habit.
– Co czyni tego Nefilima – tego Aarona Corbeta – tak szczególnym, w porównaniu z
tysiącami innych, których zgładziłeś w ciągu wieków?
Werchiel przypomniał sobie bój, jaki stoczył z tym niedoszłym zbawicielem, anielskie
symbole, zdobiące jego ciało, czarne skrzydła, które unosiły go w powietrzu, i olbrzymią waleczność,
którą się odznaczał.
– Nie ma w nim nic specjalnego. – Uśmiechnął się szyderczo. – I trzeba to pokazać tym,
którzy wierzą, że to on ma ich ocalić.
Werchiel po raz kolejny powrócił myślami do powietrznej bitwy, jaką stoczyli w burzy, którą
sam wywołał, i do ognistych mieczy, przecinających powietrze. To miało być śmiertelne uderzenie,
jednym ciosem gorejącego ostrza miał zdjąć głowę z ramion tego bluźniercy. I wtedy, w sposób
zupełnie niewytłumaczalny, w Werchiela uderzyła błyskawica z nieba, a on runął na ziemię, płonąc
jak pochodnia. Rany na jego ciele jeszcze się nie zagoiły, a ciągły ból przypominał mu o Nefilimie i
stawce, o jaką toczyła się ta walka.
– Jego śmierć – kontynuował – będzie dowodem na to, że przepowiednia to kłamstwo, a Pan
nie zamierza nikomu przebaczyć.
Więzień oparł kędzierzawą głowę o żelazne kraty swojego więzienia, a mysz ułożyła mu się
na kolanach.
– Dlaczego ta przepowiednia tak cię trapi? – spytał. – Czemu rozgrzeszenie po tylu
tysiącleciach wydaje ci się czymś strasznym?
Werchiel poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Rozwinął potężne skrzydła, podnosząc pył z ziemi
i wachlując zatęchłe powietrze.
– Bo to jest zniewaga dla Boga! Ci, którzy wystąpili przeciwko swojemu Stwórcy, powinni
ponieść zasłużoną karę za swoje winy, a nie doczekać przebaczenia.
Więzień zamknął oczy.
– Ale pomyśl, Werchielu, czy nie byłoby wspaniale zerwać wreszcie z niechlubną
przeszłością? – Na ustach mężczyzny zagościł błogi uśmiech, który znów przypomniał Werchielowi,
jak kiedyś było w Niebie i jak wiele wszyscy stracili. – Kto wie, może nawet poprawiłaby ci się od
tego cera? – dodał więzień.
Ta myśl już wcześniej przeleciała Werchielowi przez głowę. Być może niegojące się rany
były dowodem na to, że Stwórcy nie podobały się jego czyny. Ale sugerowanie tego przez kogoś tak
nikczemnego i podłego, zabrzmiało jak oszczerstwo i przekraczało granice cierpliwości Werchiela.
Dowódca Potęg rzucił się wściekle i doskoczywszy do klatki, złapał za żelazne pręty.
– Jeżeli naraziłem się na gniew naszego Stwórcy, to tylko z powodu tego, czego jeszcze nie
udało mi się zrobić, a nie tego, co już uczyniłem. – Werchiel poczuł, jak jego moc wędruje w dół ciała,
spływając na ramiona, a potem do dłoni. – Nie udało mi się pokonać Nefilima, ale zrobię wszystko, by
naprawić ten błąd.
Metalowe pręty rozbłysnęły pomarańczowym światłem niebiańskiego ognia, tak że więzień
cofnął się na środek klatki. Jego habit i podeszwy sandałów zaczęły się tlić.
– Ja na to zasłużyłem – powiedział z determinacją w stalowych oczach. – Ale on nie.
To mówiąc, wyciągnął dłoń z myszą w stronę Werchiela i podszedł do prętów klatki, które
rozgrzały się już do czerwoności. Zdecydowanym ruchem wysunął rękę na zewnątrz, upuszczając na
ziemię mysz, która natychmiast uciekła i skryła się w cieniu. Rękaw habitu więźnia zapłonął żywym
ogniem.
– Cóż za wzruszająca scena – uśmiechnął się Werchiel, który wciąż ładował pręty klatki swoją
nieziemską mocą. – Napełnia mnie to nadzieją, kiedy widzę, jak anioł twojego pokroju poświęca tyle
uwagi jednej z najmniejszych istot, stworzonych przez Boga.
– To się nazywa współczucie, Werchielu – więzień odparł przez zaciśnięte zęby; jego skromne
odzienie płonęło.
– Jedna z tych Boskich cech, której tobie zawsze brakowało.
– Jak śmiesz! – ryknął Werchiel, szarpiąc za żelazne pręty klatki, która emanowała już
oślepiającym białym blaskiem. – Jestem tym wszystkim, czym jest nasz Stwórca. Wyrazem i
ś
wiadectwem Jego Boskiej chwały na Ziemi.
Ogarnięty płomieniami więzień upadł w klatce. Kiedy zwijał się z bólu na rozgrzanej ziemi, z
jego poczerniałej skóry wzbijały w niebo kłęby tłustego dymu.
– A co, jeśli to wszystko prawda? – spytał niewiarygodnie spokojnym głosem. – Co, jeśli… to
część Jego planu?
– Bluźnierstwo! – wrzasnął anioł, płonąc tak wielkim gniewem, że pręty klatki z każdą
sekundą stawały się coraz jaśniejsze – i coraz bardziej gorące. – Naprawdę uważasz, że Pan mógłby
przebaczyć tym, którzy poddawali w wątpliwość Jego Boską władzę?
– Słyszałem, że niezbadane są wyroki Boskie – odparł szyderczo więzień, spękanymi od
gorąca ustami.
Tymczasem Werchiel napawał się cierpieniem swojego wroga.
– A co, jeśli to prawda, Poranna Gwiazdo? Może ta cała przepowiednia jest wyłącznie intrygą,
wymyśloną przez Boga w jego niezmierzonej przenikliwości? Naprawdę sądzisz, że i tobie należy się
przebaczenie?
Płonący więzień zwinął się w kłębek i znieruchomiał, lecz nadal był w stanie mówić: – Jeżeli
wierzę w przepowiednię… to mój los znajduje się w rękach Nefilima, nieprawdaż?
– Tak – odparł Werchiel. – Zgadza się. Ale ja nigdy do tego nie dopuszczę.
Więzień podniósł głowę, jego całkowicie spalona twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
– I właśnie dlatego jestem tutaj? – wycharczał w suchym szepcie. – Dlatego mnie tu więzisz…
ż
ebym już nigdy nie dostał swojej szansy?
Werchiel skumulował na prętach klatki jeszcze jeden wybuch energii. Więzień rzucił się jak
ryba wyjęta z wody i ciśnięta brutalnie na piasek, a potem znieruchomiał. Rany, które otrzymał, były
tak dotkliwe, że stracił przytomność.
Przywódca Straży Anielskiej puścił pręty i cofnął się. Wiedział, że pojmany przez niego
renegat przeżyje. Potrzeba było znacznie więcej, żeby zniszczyć kogoś tak potężnego. Ale obrażenia,
które odniósł, sprawią, że będzie cierpiał. To musiało na jakiś czas wystarczyć.
Werchiel odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Miał jeszcze wiele do zrobienia, nie mógł
dłużej zawracać sobie głowy jakimś jeńcem wojennym.
– Podobnie, jak Boskie wyroki – powiedział sam do siebie – także moje są niezbadane.
Niebiańska moc, skażona trucizną arogancji i obłędu, przepływała swobodnie przez jego
poranione ciało, sprawiając mu niewyobrażalny ból, dzięki któremu wpadał jednak w otchłań niebytu i
zapomnienia.
Więzień dryfował po lodowatym oceanie ciemności.
I śnił.
We śnie ujrzał chłopca i wiedział instynktownie, że jest to Nefilim z przepowiedni. W jego
wyglądzie ani w zachowaniu nie było niczego wyjątkowego, ale więzień był pewien, że to właśnie
Wybraniec, Aaron Corbet. Chłopak przedzierał się przez gęsty las. Nie był sam. Więzień uśmiechnął
się, kiedy zobaczył u jego boku anioła.
Kamael – pomyślał, przypominając sobie, jak dawno temu zwracał się do niego, nazywając go
swoim przyjacielem. Ale to było, zanim jeszcze zwyciężyła zazdrość, rozpętała się wojna i nastąpił
ostateczny upadek. Wtem zobaczył psa, który wybiegł naprzód, ale teraz wrócił, żeby podzielić się z
towarzyszami swoim odkryciem. To było piękne zwierzę, jego gęste futro jaśniało słonecznym
blaskiem. Pies kochał swojego pana, widać to było po jego ruchach – po tym jak przekrzywiał łeb,
porozumiewając się z nim i po tym, jak radośnie machał ogonem.
Trudno nie lubić tego chłopca – pomyślał więzień, z trudem przebijając się przez ścianę
potwornego bólu, po czym zapadł jeszcze głębiej w nieświadomość, żeby przyspieszyć proces gojenia
bolesnych ran. Jak mógłbym nie lubić kogoś, kto przysporzył Werchielowi tylu kłopotów? A poza tym,
Aaron Corbet miał psa.
A ja zawsze miałem słabość do psów.