J. G. Ballard
Człowiek przeciążony
Przełożył Lech Jęczmyk
Faulkner powoli wariował.
Po śniadaniu czekał niecierpliwie w hallu, aż żona skończy robić porządki w kuchni.
Wiedział, że za kilka minut już jej nie będzie, ale nie wiadomo dlaczego te krótkie chwile
porannego oczekiwania dłużyły mu się prawie nie do wytrzymania. Zapuszczając żaluzje
i przygotowując sobie leżak na werandzie, słuchał dobrze zorganizowanej krzątaniny Julii.
W niezmiennie tej samej kolejności ustawiła kubki i talerze w maszynie do mycia naczyń,
wsunęła rondel z pieczenia na kolację do automatycznego piekarnika i nastawiła godzinę,
przesunęła gałkę klimatyzatora, otworzyła wlew zbiornika oleju dla cysterny dostawczej
mającej przyjechać po południu i podniosła swoją połowę drzwi garażu.
Faulkner śledził ten ciąg czynności z podziwem, odliczając kolejne etapy według trzasków
przełączników.
Powinnaś
siedzieć
w bombowcu,
pomyślał,
albo
w dyspozytorni
zakładów
petrochemicznych. Faktycznie Julia była rejestratorką w klinice i niewątpliwie spędzała całe dnie
w podobnym wirze wydajności, wciskając guziki z napisem „Jones", „Smith" i „Brown", kierując
paraplegików na lewo, paranoików na prawo.
Weszła do hallu, seryjny obraz urzędniczki w eleganckiej czarnej garsonce i białej bluzce.
Zbliżyła się do niego i spytała:
– Nie idziesz dziś na uczelnię?
Faulkner potrząsnął głową przekładając jakieś papiery na biurku.
– Nie, mam jeszcze urlop twórczy. Do końca tygodnia.
Profesor Harman uznał, że prowadzę zbyt wiele zajęć i popadam w rutynę.
Kiwnęła głową spoglądając na niego z powątpiewaniem. Już od trzech tygodni wałęsał się po
domu i zaczynała coś podejrzewać. Wcześniej czy później, uświadomił sobie Faulkner, żona
dowie się wszystkiego, ale miał nadzieję, że do tego czasu będzie już poza jej zasięgiem.
Ciągnęło go, żeby powiedzieć jej prawdę: że dwa miesiące temu wymówił pracę wykładowcy
w Szkole Handlowej i nie ma zamiaru tam wracać.
Czeka ją diablo wielka niespodzianka, kiedy odkryje, że prawie wydali już jego ostatnią
wypłatę, może nawet będą musieli ograniczyć się do jednego samochodu. Niech ona pracuje,
myślał, i tak zarabia więcej niż ja.
Faulkner z wysiłkiem uśmiechnął się do żony. Wynoś się! krzyczał jego mózg, ona jednak
wciąż pochylała się nad nim niezdecydowanie.
– A co z twoim obiadem? Nie ma...
– Nie martw się o mnie – uciął Faulkner szybko, patrząc na zegarek. – Nie jadam obiadów
od sześciu miesięcy. Ty zjedz w klinice.
Nawet rozmowa z nią stała się wysiłkiem. Wolałby, żeby mogli porozumiewać się za
pomocą kartek: kupił nawet w tym celu dwa kołonotatniki, nigdy jednak nie zdobył się na to,
żeby jej zaproponować korzystanie z nich. Sam zostawiał dla niej kartki pod pretekstem, że jego
umysł jest zbyt zajęty, aby rozmową przerywać tok myśli.
Dziwne, ale nigdy nie rozważał poważnie myśli porzucenia jej. Taka ucieczka niczego by nie
dowiodła.
Poza tym miał inny plan.
– Nic ci nie potrzeba? – spytała nadal patrząc na niego z troską.
– Absolutnie nic – odparł zachowując uśmiech. Czuł się jak po całodziennej harówce.
Jej pocałunek był szybki i funkcjonalny, jak automatyczne pacnięcie jakiejś wielkiej
maszyny do kapslowania butelek. Miał nadal uśmiech na twarzy, kiedy dochodziła do drzwi.
Kiedy wyszła, pozwolił mu powoli zgasnąć, potem stwierdził, że znów oddycha i stopniowo
rozluźnił się, pozwalając napięciu spłynąć wzdłuż rąk i nóg. Przez kilka minut snuł się bez celu
po pustym domu, potem wrócił do hallu gotów przystąpić do poważnej pracy.
Jego program przebiegał zwykle podobnie. Po pierwsze, ze środkowej szuflady biurka wyjął
mały budzik połączony z baterią i pasek do zapięcia na ręku. Usiadłszy na werandzie, zapiął
pasek na przegubie, nakręcił i nastawił budzik, i ustawiwszy go na stole obok siebie, przywiązał
sobie rękę do poręczy leżaka, żeby nie ściągnąć przypadkiem zegarka na podłogę.
Tak przygotowany, odchylił się na oparcie i obserwował widok przed sobą. Osiedle
Menninger albo „Skrzynki", jak je nazywali miejscowi, zostało zbudowane przed około
dziesięciu laty jako samowystarczalny zespół mieszkalny dla pracowników kliniki i ich rodzin.
Ogółem osiedle składało się z około sześćdziesięciu domów, każdy zaprojektowany z myślą
o określonej niszy architektonicznej, zachowujący swój własny charakter, a jednocześnie
wtapiający się w organiczną całość osiedla. Celem architektów, postawionych wobec zadania
rozmieszczenia dużej ilości małych domów na przestrzeni czterech akrów, było przede
wszystkim uniknięcie zgromadzenia identycznych baraków, jak to się dzieje w większości takich
projektów a po drugie, zbudowanie dla poważnej fundacji psychiatrycznej pokazowego osiedla,
które służyłoby za wzór zakładowych osiedli mieszkaniowych przyszłości.
Tymczasem, jak wszyscy się o tym przekonali, mieszkanie w skrzynkach było piekłem na
ziemi.
Architekci zastosowali tak zwany system psychomodularny, oparty na elemencie w kształcie
litery L, co znaczyło, że wszystko zachodziło na wszystko. Całe osiedle było piramidą
krzyżujących się tafli matowego szkła, białych prostokątów i krzywizn, na pierwszy rzut oka
pociągających i abstrakcyjnych (Life zamieścił kilka olśniewających fotograficznych studiów
„nowych kierunków w budownictwie" inspirowanych osiedlem), ale dla mieszkańców
bezkształtnych i widokowo męczących. Większość ważniejszych pracowników kliniki wkrótce
się stąd wyniosła i teraz domki wynajmowano każdemu, kto dał się namówić na zamieszkanie
tutaj.
Faulkner patrzył z werandy na chaos białych geometrycznych kształtów ośmiu domów, które
mógł widzieć nie poruszając głową. Z lewej strony mieszkali Penzilowie, z prawej
McPhersonowie; pozostała szóstka domów stała na wprost, po drugiej stronie gmatwaniny
zachodzących na siebie ogródków, abstrakcyjnego labiryntu dla szczurów, podzielonego niskimi
białymi płotkami ze szklanych narożników i ażurowych ekranów.
Penzilowie mieli w ogródku kolekcję wielkich klocków z literami, którymi bawiła się trójka
ich dzieci.
Często układały z nich napisy dla Faulknera, czasem nieprzyzwoite, czasem po prostu
gnomiczne i zagadkowe. Dzisiejszy należał do tej ostatniej kategorii. Tekst na klockach brzmiał:
Stój i idź Zastanawiając się nad pełnym znaczeniem tego hasła, Faulkner pozwolił myślom
wędrować, podczas gdy patrzył przed siebie nie widzącymi oczami. Stopniowo już i tak niejasne
zarysy domków zaczęły zlewać się i zacierać, a drugie balkony i rampy częściowo przesłonięte
drzewami stały się abstrakcyjnymi kształtami, jak gigantyczne figury geometryczne.
Oddychając powoli Faulkner stopniowo wyłączał umysł, a potem bez żadnego wysiłku
pozbył się świadomości, że patrzy na domy.
Oglądał teraz kubistyczny krajobraz, zbiorowisko przypadkowych białych kształtów pod
błękitną kurtyną, na której tle kołysało się z wolna kilka strzępiastych zielonych plam. Leniwie
zastanawiał się, co te geometryczne kształty przedstawiają: wiedział, że zaledwie przed paroma
sekundami stanowiły dobrze znaną część jego codziennego bytu, ale choć przestawiał je w myśli
na różne sposoby i starał się je z czymś skojarzyć, nadal pozostawały przypadkowym zbiorem
figur geometrycznych.
Odkrył w sobie ten talent zaledwie przed trzema tygodniami. Spojrzawszy ponuro na
wyłączony telewizor w hallu pewnego niedzielnego ranka, nagle uświadomił sobie, że do tego
stopnia zaakceptował i przyswoił sobie fizyczny kształt tej plastykowej skrzynki, iż nie pamięta
już, do czego ona służy. Trzeba było niemałego wysiłku, żeby się ocknąć i na nowo ją
zidentyfikować. Z ciekawości wypróbował swój nowy talent na innych przedmiotach i stwierdził,
że najlepiej działa w stosunku do tych najbardziej powszednich, takich jak pralki, samochody
i inne dobra konsumpcyjne. Pozbawione roli symbolu zamożności i aury sloganów reklamowych
miały tak znikome prawo do rzeczywistego bytu, że bez zbytniego wysiłku umysłowego mógł je
całkowicie skasować.
Rezultat był podobny do działania meskaliny i innych wizjotwórczych narkotyków, pod
których wpływem wgniecenia na poduszce zmieniają się w księżycowe kratery, a fałdy firanki
w fale na oceanie wieczności.
Przez następne tygodnie Faulkner eksperymentował ostrożnie, ćwicząc się w operowaniu
wyłącznikami.
Proces był powolny, ale stopniowo potrafił eliminować coraz to większe grupy przedmiotów:
seryjne meble w hallu, połyskliwe maszynki i roboty kuchenne, jego auto, które pozbawione
tożsamości leżało w garażu jak olbrzymia dynia, niekształtna i śliska. Próba jej powtórnego
rozpoznania omal nie doprowadziła go do szaleństwa. „Cóż to u licha może być?" zadawał sobie
daremnie pytanie zrywając boki ze śmiechu i, w miarę jak jego umiejętność rozwijała się coraz
bardziej, zaczął niejasno widzieć, że jest to droga ucieczki z nieznośnego świata osiedla.
Opisał tę swoją umiejętność Rossowi Henricksowi, mieszkającemu o kilka domów dalej,
również wykładowcy w Szkole Handlowej i swojemu jedynemu bliższemu przyjacielowi.
– Może to polega na wyjściu poza czas – teoretyzował Faulkner. – Bez poczucia czasu
trudno jest świadomość ująć w obrazy. Pozbawienie zdezidentyfikowanego przedmiotu wektora
czasu uwalnia go od wszelkich powszednich skojarzeń. Albo też natknąłem się na sposób
wyłączania
ośrodków
wzrokowo-asocjacyjnych,
normalnie
identyfikujących
widziane
przedmioty, w ten sam sposób w jaki można słuchać kogoś mówiącego znanym językiem i nie
rozumieć ar»i jednego słowa. Każdy tego kiedyś próbował.
Hendricks kiwnął głową.
– Niech się to tylko nie stanie twoim zawodem. – Przyjrzał się Faulknerowi uważnie. – Nie
możesz ot tak sobie zamknąć oczu na świat. Stosunek między przedmiotem i przedmiotem nie
jest tak biegunowy, jak sugeruje Karte-zjuszowskie „Cogito ergo sum". Degradując świat
zewnętrzny, w takim samym stopniu degradujesz siebie. Twój problem, jak sądzę, polega na tym,
że powinieneś odwrócić ten proces.
Jednak Hendricks – mimo najlepszych chęci nie mógł pomóc Faulknerowi. Poza tym
przyjemnie było oglądać świat inaczej, pławić się w nieskończonej panoramie jaskrawo
kolorowych obrazów. Czy to ważne, że była tylko forma bez treści?
Ocknął się gwałtownie na odgłos ostrego trzasku. Poderwał się i sięgnął po budzik,
nastawiony na jedenastą. Zobaczył, że jest dopiero dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Budzik nie
dzwonił i nie poraził go prąd z baterii. A przecież coś wyraźnie trzasnęło. Z drugiej strony
w domu było tyle automatów i robotów, że mogło to być cokolwiek.
Jakiś ciemny kształt poruszał się za szybą z matowego szkła tworzącą jedną ścianę hallu.
Zobaczył przez nią, że w wąskiej alejce między domami ich i Penzilów zatrzymuje się samochód,
z którego wysiada młoda kobieta w granatowym kitlu. Była to szwagierka Penzila,
dwudziestoletnia dziewczyna mieszkająca u nich od dwóch miesięcy. Kiedy znikła w domu,
Faulkner pośpiesznie uwolnił swój przegub i wstał. Potem otworzył drzwi werandy i zszedł do
ogródka, oglądając się przez ramię.
Dziewczyna miała na imię Louise (nigdy z nią nie rozmawiał) i chodziła rano na lekcje
rzeźby, a po powrocie zawsze długo myła się pod natryskiem i szła opalać się na dachu.
Faulkner kręcił się po ogródku rzucając kamykami do sadzawki i udając, że poprawia żerdki
pergoli, kiedy zauważył zbliżającego się z drugiej strony płotu Harveya, piętnastoletniego syna
McPhersona.
– Dlaczego nie jesteś w szkole? – spytał Harveya, dojrzewającego młodzieńca
z inteligentną lisią twarzą pod szopą kasztanowatych włosów.
– Powinienem pójść – odparł Harvey bez skrępowania. – Ale przekonałem mamę, że jestem
przemęczony, a Morrison (jego ojciec) powiedział, że jestem przeintelektualizowany. – Wzruszył
ramionami. – Rodzice tutaj są zbyt pobłażliwi.
– Tu masz rację – przytaknął Faulkner, obserwując przez ramię kabinę natrysku. Poruszał się
w niej różowy kształt regulując kurki i słychać było odgłos wody.
– Niech pan mi powie, panie Faulkner – spytał Harvey – czy pan sobie uświadamia, że od
śmierci Einsteina w 1955 roku nie było na świecie żadnego geniusza? Od Michała Anioła przez
Szekspira, Newtona, Beethovena, Goethe go, Darwina, Freuda i Einsteina, zawsze żył jakiś
geniusz.
Teraz, po raz pierwszy od pięciuset lat, jesteśmy zdani wy łącznie na siebie.
Faulkner kiwnął głową, wzrok miał nadal zajęty.
– Wiem – powiedział. – Ja też odczuwam z tego powodu osamotnienie.
Kiedy dziewczyna skończyła natrysk, mruknął na pożegnanie do Harveya, wrócił na werandę
i zajął pozycję w leżaku z przewodem od baterii przymocowanym do przegubu.
Systematycznie, przedmiot za przedmiotem, zaczął wyuczać otaczający go świat. Najpierw
domy naprzeciwko. Białe masy dachów i balkonów szybko sprowadził do płaskich Prostokątów,
zarysy okien do małych kwadratów koloru Jak szachownica w abstrakcjach Mondriana. Niebo
było czystym polem błękitu. W oddali przecinał je z warkotem samolot. Faulkner starannie
skasował, znaczenie obrazu, a potem obserwował smukłą srebrną strzałę oddalającą się powoli,
niby znikający fragment komiksowego snu.
Podczas gdy czekał, aż zaniknie huk silników, do jego świadomości dotarł ten sam nie
zidentyfikowany trzask, który już raz słyszał rano. Rozległ się gdzieś blisko, w pobliżu drzwi
balkonowych z prawej strony, ale Faulkner był zbyt zafascynowany rozwijającym się przed nim
kalejdoskopem, żeby się ruszyć.
Kiedy samolot znikł, Faulkner przeniósł swoją uwagę na ogród, szybko zamazał białe płotki,
fałszywą pergolę, owal ozdobnej sadzawki. Ścieżka okrążała sadzawkę i kiedy zatarł
wspomnienie niezliczonych po niej wędrówek, uniosła się w powietrze, jak terakotowe ramię
trzymające ogromny srebrny klejnot.
Zadowolony, że zlikwidował osiedle i ogródek, Faulkner przystąpił do niszczenia domu.
Tutaj otaczające go przedmioty były bardziej znajome, stanowiły jakby przedłużenie jego
samego. Zaczął od mebli na werandzie, przekształcając walcowate krzesła i stół ze szklanym
blatem w trio skręconych zielonych zwojów, potem poruszył lekko głową i wybrał stojący po
prawej stronie w hallu telewizor, który bez przekonania bronił swojej tożsamości. Z łatwością
zdekoncentrował umysł i sprowadził brązowe plastykowe pudło z imitacją słojów drewna do
bezkształtnej plamy.
Kolejno uwolnił od wszystkich skojarzeń biurko i bibliotekę, potem standardowe lampy
i ramy obrazów. Niby kloce w jakimś psychologicznym składzie drewna zawisły poza nim IM
vacuo, białe fotele i kanapa zmieniły się w rozmazane prostokątne obłoki.
Zakotwiczony w rzeczywistości wyłącznie mechanizmem zegarowym przymocowanym do
przegubu, Faulkner kręcił głową z lewa na prawo, systematycznie zacierając wszelkie ślady
znaczenia w otaczającym go świecie, sprowadzając wszystko do czysto formalnych wartości
wizualnych.
Stopniowo one też zaczęły tracić znaczenie, abstrakcyjne plamy barwne rozpływały się,
wciągając Faulknera w świat czysto psychicznych odczuć, gdzie bloki pojęciowe wisiały jak pola
magnetyczne w komorze kondensacyjnej.
Z ogłuszającym rykiem odezwał się budzik, bateria wbiła ostrogi bólu w przedramię
Faulknera. Czując mrowienie pod skórą głowy wrócił do rzeczywistości i zerwawszy pasek
z przegubu roztarł szybko rękę, a potem wyłączył budzik.
Przez kilka minut siedział masując przegub, ponownie identyfikując otaczające go
przedmioty, domy naprzeciwko, ogródki i mieszkanie, z odczuciem, że między nimi a jego
psychiką ustawiono szklaną ścianę.
Niezależnie od tego, z jakim staraniem skupiał się na świecie zewnętrznym, nadal był od
niego oddzielony przegrodą, która niepostrzegalnie stawała się coraz bardziej matowa.
Również na innych poziomach przegrody wracały na swoje miejsca.
Żona wróciła do domu o szóstej po wyczerpującym dniu pracy, rozdrażniona widokiem
Faulknera snującego się półprzytomnie i werandy zastawionej brudnymi szklankami.
– Posprzątaj to! – warknęła, kiedy Faulkner ustąpił jej leżak i chciał odejść na górę. – Nie
zostawisz po sobie tego śmietnika. Co się z tobą dzieje? Obudź się wreszcie!
Zebrawszy naręcze szklanek, Faulkner mruknął coś pod nosem i ruszył do kuchni, ale
stwierdził, że Julia zagradza mu drogę. Coś ją gryzło. Pośpiesznie wypiła swój cocktail i zaczęła
wypytywać go o uczelnię.
Domyślał się, że zadzwoniła tam pod jakimś pretekstem i znalazła potwierdzenie swoich
podejrzeń.
– Ludzie się tam prawie nie znają – powiedział jej Faulkner.
– Wystarczy wziąć dwa dni urlopu i już nikt nie pamięta, że się tam pracuje.
Dzięki usilnej koncentracji udało mu się nie spojrzeć żonie w oczy ani razu, odkąd weszła do
domu.
Właściwie nie wymienili bezpośredniego spojrzenia od przeszło tygodnia. Miał cichą
nadzieję, że działa jej to na nerwy.
Kolacja była powolną męką. Zapach pieczeni przenikał mieszkanie przez całe popołudnie.
Zdoławszy przełknąć zaledwie kilka kęsów, Faulkner nie miał na czym skupić uwagi. Na
szczęście Julii apetyt dopisywał i mógł gapić się na czubek jej głowy, kiedy jadła, i błądzić
wzrokiem po pokoju, kiedy podnosiła wzrok.
Po kolacji na szczęście była telewizja. Zmierzch wymazał pozostałe domki osiedla, siedzieli
więc w ciemnościach przy aparacie i Julia krytykowała program.
– Czy musimy to oglądać co wieczór? – spytała. – Przecież to czysta strata czasu.
Faulkner zrobił nieokreślony gest.
– To interesujący dokument społeczny – powiedział.
Półleżąc w głębokim fotelu z rękami niby to założonymi za głowę, mógł w każdej chwili
zasłonić sobie uszy i wyłączyć dźwięk.
– Nie zwracaj uwagi na to, co mówią – poradził żonie. – Wtedy rzecz ma więcej sensu. –
Sam obserwował postacie poruszające bezdźwięcznie wargami jak skretyniałe ryby. Szczególnie
zabawne były zbliżenia w melodramatach; im bardziej namiętna scena, tym śmieszniej.
Coś trąciło go brutalnie w kolano. Podniósł wzrok i zobaczył pochyloną nad sobą żonę. Brwi
miała ściągnięte, usta poruszały się wściekle. Mając wciąż jeszcze zatkane uszy, Faulkner
obserwował na chłodno jej twarz i zastanawiał się przez moment, czy nie zakończyć procesu i nie
skasować jej, tak jak już raz tego dnia skasował resztę świata. Gdyby to zrobił, nie zatroszczyłby
się wcale o nastawienie budzika...
– Harry! – usłyszał wreszcie krzyk. Poderwał się gwałtownie, jazgot z telewizora potęgował
jeszcze głos żony.
– O co chodzi? Przysnąłem.
– Chcesz powiedzieć, że byłeś w transie. Na litość boską, odpowiadaj, kiedy do ciebie
mówię.
Powiedziałam, że dziś po południu spotkałam Harriet Tizzard. – Faulkner stęknął i żona
znów zbliżyła się do niego. – Wiem, że nie znosisz Tizzardów, ale postanowiłam, że będziemy
częściej się z nimi widywać...
Podczas gdy żona trajkotała dalej, Faulkner osunął się w głąb fotela. Skoro tylko Julia
wróciła na swoje krzesło, założył z powrotem ręce za głowę. Wydawszy kilka pomruków zatkał
uszy palcami i wyłączył jej głos, a potem leżał sobie spokojnie patrząc na niemy ekran.
Nazajutrz o dziesiątej rano był znów na werandzie z systemem alarmowym przymocowanym
do przegubu.
Przez następną godzinę leżał ciesząc się zawieszonymi wokół niego bezcielesnymi formami,
z umysłem uwolnionym od wszelkich niepokojów. Kiedy sygnał obudził go o jedenastej, czuł się
wypoczęty i odświeżony.
Przez kilka chwil był w stanie oglądać pobliskie domy z ciekawością, o jaką chodziło ich
architektom. Jednak stopniowo wszystko zaczęło wydzielać swoje jady, swoje naroślą
dokuczliwych skojarzeń, i po dziesięciu minutach spoglądał z irytacją na zegarek.
Kiedy samochód Louise Penzil podjechał pod dom, odłączył swój system alarmowy
i wyszedł do ogródka z opuszczoną głową, żeby widzieć jak najmniej sąsiednich domów.
Majstrował przy pergoli poprawiając obluzowane żerdki, gdy nagle zza płotu wychynęła głowa
Harveya McPhersona.
– Harvey, ty jeszcze tutaj? Czy ty nigdy nie chodzisz do szkoły?
– Relaksuję się zgodnie z zaleceniami mamy – wyjaśnił Harvey. – Stwierdziłem, że
atmosfera współzawodnictwa w szkole...
– Ja też usiłuję się odprężyć – przerwał mu Faulkner – Na tym skończmy. Może byś tak
spłynął?
Harvey nie speszony ciągnął dalej.
– Panie Faulkner, mam pewien dotkliwy problem metafizyczny. Może pan potrafi mi pomóc.
Jedyną wielkością absolutną w czasoprzestrzeni jest podobno prędkość światła. A przecież każde
obliczenie prędkości światła zawiera czynnik czasu, który jest subiektywnie zmienny: cóż więc
zostaje?
– Kobiety – powiedział Faulkner. Spojrzał przez ramię na dom Penzilów i z powrotem, ze
złością, na Harveya. Chłopak zmarszczył czoło usiłując przygładzić włosy.
– Co pan ma na myśli?
– Kobiety – powtórzył Faulkner. – Wiesz, słaba płeć, białogłowy.
– O, jak pragnę zdrowia! – Kręcąc głową Harvey poszedł do domu, mrucząc coś pod
nosem.
To cię uciszy, pomyślał Faulkner. Zaczął lustrować dom Penzilów przez kratki pergoli
i nagle ujrzał Harry'ego Penzila, który stał w oknie werandy świdrując go gniewnym
spojrzeniem.
Faulkner czym prędzej odwrócił się tyłem i zaczął udawać, że przycina róże. Zanim dotarł do
mieszkania, był obficie zroszony potem. Harry Penzil należał do ludzi, którzy mogą przejść
przez płot i zacząć rozmowę od prawego sierpowego.
Zrobiwszy sobie w kuchni drinka, Faulkner zaniósł go na werandę i usiadł, czekając
z podłączeniem się do układu alarmowego, aż minie jego zdenerwowanie.
Nadsłuchiwał uważnie odgłosów z domu Penzilów i nagle usłyszał znajomy metaliczny
trzask z domu po prawej stronic Faulkner wyprostował się i spojrzał na ścianę werandy Była to
tafla grubego, całkowicie matowego szkła, podpierająca białe belkowanie daszku pokryte
płytkami z falistego tworzywa. Tuż za werandą, zasłaniając najbliższe części sąsiednich
ogródków, wznosiła się wysoka na dziesięć stóp metalowa krata sięgająca na dwadzieścia stóp
w głąb ogrodu i porośnięta pnączami.
Przyglądając się uważnie siatce Faulkner dostrzegł nagle zarys kwadratowego czarnego
przedmiotu na lekkim trójnogu, ustawionego za pierwszym słupkiem, o trzy stopy zaledwie od
otwartego okna werandy.
Przez otwór kraty wpatrywał się w niego nie mrugając krążek małego szklanego oka.
Aparat fotograficzny! Faulkner zerwał się z leżaka z niedowierzaniem wytrzeszczając oczy.
Od wielu dni był fotografowany. Bóg jeden wie, jakie momenty z jego intymnego życia Harvey
uwiecznił dla zabawy.
Rozwścieczony tym, Faulkner podszedł do kraty, odgiął jeden z prętów i złapał aparat. Kiedy
przeciągał go przez otwór, trójnóg przewrócił się ze szczękiem i słychać było, jak na werandzie
McPhersonów ktoś wstał z fotela.
Faulkner wyszarpnął aparat na swoją stronę i wyrwał sznur do zdalnego robienia zdjęć.
Otworzywszy aparat wyciągnął film, cisnął wszystko razem na podłogę i zmiażdżył obcasem.
Potem, zgarnąwszy szczątki, przerzucił je przez płot w koniec ogrodu McPhersona.
Kiedy wrócił na werandę i chciał dopić drinka, zadzwonił telefon.
– Tak, słucham! – warknął do słuchawki.
– Czy to ty, Harry? Tu Julia.
– Kto? – spytał Faulkner bez zastanowienia. – A, tak. Jak tam sprawy?
– Wygląda, że nie najlepiej. – Głos żony stwardniał. – Odbyłam właśnie długą rozmowę
z profesorem Harmanem. Powiedział mi, że wymówiłeś pracę dwa miesiące temu. Co to ma
znaczyć, Harry? Nie mogę w to uwierzyć.
– Ja też nie mogę w to uwierzyć – odparł Faulkner żartobliwie. – Od lat nie słyszałem tak
dobrej wiadomości. Dziękuję za potwierdzenie.
– Harry! – Julia podniosła głos do krzyku. – Weź się w garść! Jeżeli myślisz, że będę cię
utrzymywać, jesteś w błędzie. Profesor Harman powiedział...
– Ten idiota Harman! – przerwał jej Faulkner. – Czy nie rozumiesz, że on chciał mnie
doprowadzić do obłędu?
Podczas gdy głos jego żony narastał do histerycznego pisku, Faulkner odsunął słuchawkę od
ucha, a potem spokojnie odłożył ją na widełki. Po chwili zdjął ją z powrotem i odłożył na stos
książek telefonicznych.
Na dworze wiosenny ranek otulił osiedle kurtyną ciszy. Tu i ówdzie zadrżało drzewo
w ciepłym podmuchu albo otworzyło się okno błyskające światłem, ale poza tym nic nie
naruszało spokoju i ciszy.
Leżąc na werandzie z mechanizmem alarmowym porzuconym na podłodze pod leżakiem,
Faulkner zapadał coraz głębiej w swoje prywatne marzenie, w zdemontowany świat kształtów
i kolorów zawieszonych nieruchomo wokół niego. Domy naprzeciwko znikły, ich miejsce zajęły
długie, białe prostokąty. Ogród stanowił zieloną rampę, na której końcu zawisła srebrna elipsa
sadzawki. Weranda była przezroczystym sześcianem, a on sam zawisł pośrodku, jak myśl
pływająca wśród morza wyobrażeń. Zlikwidował nie tylko otaczający go świat, lecz także swoje
własne ciało, a jego członki i tułów stały się przedłużeniami umysłu, odcieleśnionymi formami,
których fizyczne rozmiary ugniatały, jak świadomość snu, że jest snem.
W kilka godzin później, gdy nadal bujał swobodnie w swoim marzeniu, uświadomił sobie, że
coś nagle wtargnęło w jego pole widzenia. Skoncentrowawszy wzrok ujrzał ze zdziwieniem
ciemno ubraną postać żony, która stała przed nim wykrzykując coś gniewnie i wymachując
torebką.
Przez kilka minut Faulkner studiował fragmentaryczną istotę, jaką w dobrze znany sposób
prezentowała, proporcje nóg i ramion, kąty twarzy. Potem, nie ruszając się z miejsca, zaczął ją
w myśli demontować, wymazując dosłownie członek za członkiem. Najpierw zapomniał jej
dłonie, wiecznie roztrzepotane, jak oszalałe ptaki, potem ręce i barki, zacierając wszelkie
wspomnienia o ich energii i ruchliwości. Wreszcie zapomniał jej twarz, która teraz zbliżała się do
niego, gorączkowo poruszając ustami, tak iż pozostał z niej tylko stępiony klin szaroróżowego
ciasta, zniekształcony różnymi grzbietami i rowkami, przecięty otworami, zamykającymi się
i otwierającymi, niby wentyle jakichś dziwnych miechów.
Powracając do swojej cichej krainy marzeń, miał świadomość, że żona uporczywie szamocze
się za jego plecami. Jej obecność wydawała się wstrętna i bezkształtna, stanowiła nagromadzenie
natrętnych kątów.
Wreszcie doszło do krótkiego fizycznego kontaktu. Odsuwając ją na bok, poczuł, że wczepiła
się jak pies w jego ramię. Chciał ją strząsnąć, ale ona nie dawała za wygraną rzucając się
w przystępie wściekłości.
Ruchy miała ostre i niezgrabne. Z początku usiłował je ignorować, potem zaczął ją
powstrzymywać i wygładzać, formując jej kanciasty kształt w okrąglejszy i bardziej miękki.
Pracując nad nią, ugniatając ją jak rzeźbiarz glinę, odnotował serię głośnych trzasków, na
które nakładał się ledwo słyszalny uporczywy krzyk. Skończywszy pozwolił jej upaść na
podłogę w postaci cicho popiskującej gąbczastej masy.
Faulkner wrócił do swojej fantazji, odbudowując niezmieniony krajobraz. Starcie z żoną
przypomniało mu o jej obciążeniu, jakie jeszcze pozostało: jego własnym ciele. Mimo iż
zapomniał, co to jest, czuł jego ciężar i ciepło, niejasno uwierające, jak źle posłane łóżko. On
tymczasem szukał świata czystych wyobrażeń, niczym nie zakłóconego odczucia psychicznego
istnienia nie skażonego fizycznością. Tylko w ten sposób mógł uciec od obrzydzenia, jakie budził
w nim świat zewnętrzny.
Gdzieś w jego mózgu zrodził się pomysł. Wstawszy z leżaka przeszedł przez werandę nie
mając świadomości fizycznych ruchów, ale przemieszczając się w głąb ogrodu.
Ukryty za różaną pergolą stał przez pięć minut na skraju sadzawki, potem wszedł do wody.
Brodził wolno ze spodniami oklejającymi kolana. Kiedy doszedł do środka, usiadł rozgarniając
trzciny, a potem położył się na wznak w płytkiej wodzie.
Czuł jak stopniowo ciastowata masa jego ciała ulega rozpuszczeniu, ciąży coraz mniej, a jej
temperatura obniża się. Patrząc z dołu przez sześciocalową warstwę wody widział błękitny krąg
nieba, bezchmurny i nieskażony, rozszerzający się aż do granic jego świadomości. Nareszcie
znalazł idealne tło, jedyne możliwe pole wyobrażeniowe, absolutne kontinuum bytu nie tknięte
rakiem materii.
Wpatrując się w nie czekał, aż świat rozpuści się i uwolni go ostatecznie.