DANIEL
ODIJA
N
IECH TO NIE BĘDZIE SEN
WYDAWNICTWO
LITERACKIE
1.
U
PAŁY I POŻARY
Złoty szerszeń przecinał żółte pola rzepaku. To Tomasz Lebioda w swoim dziesięcioletnim cieniasie
naciskał pedał gazu. Lubił jeździć szybko. Jak najszybciej. Tyle, ile wyciągał jego podrasowany
gruchot. Złotego cieniasa ścigał policyjny motocykl prowadzony przez sierżanta Palucha, zwanego
przez miejscowych palantem. Sierżant Paluch nienawidził pijanych kierowców, a Tomasz Lebioda
rzadko jeździł na trzeźwo. Nie to, żeby był pijakiem.
Pił jak każdy. Ani dużo, ani mało. Ale za kierownicą gardził stanem trzeźwości. „Trzeźwy" w jego
słowniku znaczył „słaby". I powolny. O tym wszystkim wiedział sierżant Paluch i zaciekle lawirował
swoją emzetką za złotym szerszeniem, który ostrym wirażem wpadał w kolejną polną drogę.
Tego roku lato było wyjątkowo gorące. Suchy piach zgrzytał między zębami, ale sierżant, oddany
sprawie, nie przerywał pogoni. Piach zalepiał usta, lecz policjant wypracował w sobie przemyślny
system spłukiwania warg śliną. Gdy tylko wyczuł błotnistą magmę w ustach, spluwał w bok tak
siarczyście, że aż zarzucało motocyklem, i tylko odpowiedni balans ciała ratował go przed
upadkiem.
Przez zakurzone gogle nie widział za wiele. Zresztą nawet gdyby je wyczyścił, okazałby się
całkowicie odporny na piękno ziemi, którą rył dwoma kołami w pogoni za Lebiodą. Z pól wpadali w
chłodne lasy, gdzie buki, brzozy i sosny ocieniały brzegi jezior wyciągniętych jak leniwe kobiety na
słońcu, wąskich w talii i głębokich. Uch! Wpadało się w ich głębię jak w rozkoszny sen, który był tym
bardziej piękny, że dotykalny.
Tomasz Lebioda uśmiechał się pod nosem. Papieros, którego nerwowo przesuwał w ustach,
smakował mu jak nigdy. Wypita kilkadziesiąt minut temu z sołtysem flaszka podniosła ciśnienie. No
i ta pogoń. Kto by tam zliczył, ile to razy ścigali się z sierżantem Paluchem? Lebioda zawsze mu
uciekał, ale tym razem przeczuwał, że Paluch mu nie odpuści.
Cięty był na pijanych. Zaciekły w respektowaniu prawa. A przecież komu na tych polach mógł
zagrozić Lebioda tym swoim cieniasem? Zagubionemu turyście? Nawet jeśli kilku kręciło się po
okolicy, to z pewnością zdążyliby uskoczyć. Studenci zazwyczaj są nerwowi, a nerwowość sprzyja
czujności.
Przez otwarte okno cieniasa przewijał się świat złotych pól i ciemnych lasów. Obrazy zlewały się w
pędzący potok. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć strumienia barw, dziękując za cud, że
jednak się staliśmy. Ostatnio ulubiona jałówka Lebiody nie mogła urodzić. Pchała, pchała i nic.
Cielak głowę miał w brzuchu, a nogi na zewnątrz. Zawiązali mu sznur na kopytka i zaczęli ciągnąć, i
w końcu wyciągnęli, ale martwego.
Znowu wiraż, tym razem na rozstajnych drogach. Ta prowadziła do Bolkowa, ta do Brus, a tamta na
bagna. Złoty cienias Lebiody prawie wpadł na krzyż, z którego zwisał umęczony Chrystus.
Ukrzyżowany przyglądał się pościgowi z wielkim zainteresowaniem. No bo co tu się zazwyczaj
działo?
Mało kto przejeżdża, większość przechodzi. Ludzie z perspektywy krzyża wyglądają dziwacznie.
Można się zastanawiać, czy warto było oddać za nich życie. Idą, czasem jadą, ale zawsze zmierzają
do celu, którego właściwie nie ma. W dodatku nie doceniają drogi, którą pokonują, bo interesuje ich
tylko to, co jest na jej końcu. A przecież końca nie ma. Na końcu jest tajemnica, dla każdego inna. W
zależności od poglądów, zrozumienia, wiary, intelektu...
Sierżant Paluch znowu splunął.
— Ja ci, skurwielu, pokażę! — mówił do siebie przez zęby, poprawiając się na policyjnej emzetce, bo
majtki weszły mu w tyłek i za nic nie chciały wyjść. — Ja ci pokażę! Pokażę ci jak mojej Ance. Nie
odpuszczę, choćbyś klękał! — odgrażał się.
Wiadomo, że Lebioda by nie klęknął przed Paluchem, nawet gdyby go po plecach smagali i w pięty
gwoździe wbijali. Lebioda miał kłopoty z klękaniem nawet w kościele, to co dopiero przed takim
Paluchem. Ale przed Paluchem swego czasu klęczała jego własna żona. „Romku, kochany, nie
zabieraj mi prawa jazdy" — błagała, ale mąż był nieugięty.
„Anno, stanowisz zagrożenie dla innych kierowców". „Romku, jakie to zagrożenie? Bo ja nie wiem".
„Powodem zagrożenia jest zbyt wolna jazda obywatelki!" — brzmiał wyrok.
Taki to był sierżant Roman Paluch, bezlitosny i oddany państwowej służbie. Zabrał żonie prawo
jazdy i odtąd musiał sam ją wozić do roboty. I woził. A z nerwów krew go zalewała. Tyle spraw na
głowie i jeszcze żona doszła! Dlatego teraz był podwójnie, co tam!, potrójnie wściekły na
uciekającego Lebiodę.
Tomasz Lebioda kierował się w stronę swojego domu. Wesoło zapowiadająca się przygoda stała się
trochę kłopotliwa. Alkohol rozpędził krew w żyłach do prędkości, przy której ciężko było się
skoncentrować. I ten cholerny upał! Lebioda zaczął rwać kierownicą. Ścinał zakręty gwałtownymi
ruchami rąk. Rzeczywistość na przemian okazywała się zbyt wolna na reakcje albo zbyt szybko
umykająca. Słowem, ciężko było Lebiodzie wstrzelić się w drogę, którą podążał. Ale jakoś dał radę. Z
piskiem opon wjechał w otwartą bramę podwórka (gdyby była zamknięta, rąbnąłby w nią) i
zatrzymał się tuż przed wejściem do domu.
Ledwo wyszedł z cieniasa, momentalnie zatoczył się do tyłu. Złapał równowagę w chwili, gdy na
podwórko wjeżdżał sierżant Paluch. Natychmiast skierował motocykl, próbując zagrodzić Lebiodzie
drogę do drzwi, nie zdążył jednak. Lebioda poczuł przednią oponę emzetki na tyłku, ale już był na
pierwszym schodku. Gdy Paluch zeskakiwał z motocykla, Lebioda zamykał się od wewnątrz.
— Nie tym razem, Lebioda, nie tym razem! — zawył Paluch.
Rozpędził się i grzmotnął barkiem. Odbił się tylko, a drzwi nawet nie drgnęły. Powtórzył rozbieg i
grzmotnięcie trzy razy — nic to nie dało. Z wnętrza domu słychać było śmiech Lebiody.
— Walnij tak w kalendarz, a może coś światu dasz! — odszczekiwał się.
— O żeż ty! — ryknął ponownie sierżant.
Stanął pośrodku podwórka i zaczął się rozglądać.
To było bardzo nerwowe rozglądanie się. Po prawej obora, z tyłu — stodoła, po lewej — druga
obora, na wprost — dom. Policjant wyraźnie czegoś szukał. Może nawet myślał. Po prawej obora, w
której krowy, kozy i chlew, z tyłu stodoła, w której siano, koty i szczury, po lewej obora, w której
chlew, kury i kaczki, na wprost dom — jest! Dom ma nie tylko drzwi, zaryglowane, zamknięte na
trzy spusty! Dom ma też okna! W dodatku otwarte, skoro upał nie do wytrzymania.
— Lebioda, nie tym razem! Nie tym razem, Lebioda! — zawył sierżant Paluch, a Lebioda wewnątrz
domu skulił się w sobie jak ślimak w skorupie, bo poznał po pewności w głosie policjanta, że dzisiaj
sprawa przegrana.
W kuchni coś zachrobotało i Lebioda zobaczył but Palucha szurający o parapet. Nawet nie podbiegł
do okna, by je zamknąć i odciąć nielegalne wtarg9 nięcie prawa do domu, bo jakie prawo jest
nielegalne, jeśli jest prawem i prawo ma za sobą, tym bardziej jeśli ty przekraczasz prawo
bezprawnie według prawa? — tak mniej więcej konstruowały się myśli Lebiody, gdy szukał
schronienia w sypialni pod łóżkiem. Silne ramię prawa wyciągnęło go jednak z ukrycia i podniosło
na wysokość swojej twarzy.
Lebioda czubkami butów dotykał podłogi.
— No i co, Lebioda? — sierżant Paluch był to kawał chłopa. Mundur szyto mu na zamówienie.
I może tylko z tego powodu kochała go Anna, jego żona. — Gdzie prawko? — przeszedł sierżant do
konkretu.
— A gdzie ma być?
Paluch przeszukał Lebiodę i nic nie znalazł poza kluczykami do samochodu, które skwapliwie
schował w swojej kieszeni.
— Zaraz, zaraz — próbował oponować Lebioda, ale Paluch zaatakował ponownie: — Gdzie prawko?
— A gdzie ma być? — powtórzył Lebioda i dodał: — Na komisariacie w Kostyniu. Od trzech lat —
wycedził z satysfakcją.
Sierżant Paluch schudł dziesięć kilo.
— To na co ja? — wybełkotał zakłopotany i puścił Lebiodę, który lekko zatoczył się do tyłu, ale
natychmiast odzyskał równowagę i wyzywającym ruchem rąk poprawił sobie kołnierz koszuli.
— Może tak dla przyjemności, co? Dla samego jeżdżenia, pościgu... — mrugnął porozumiewaw10
czo, ale w tym momencie twarz sierżanta Palucha rozjaśniła zbawcza myśl, która wypłynęła na
wargi, krzywiąc je w triumfującym uśmieszku.
— No to kluczyki, gagatku...
— Co „kluczyki"? — udawał głupiego Lebioda.
— Konfiskuję kluczyki. — Paluch zamerdał Lebiodzie kluczykami przed nosem. — Nie będziesz mi
tu zapierdalał po pijaku po polach...
— A jaki ja pijany? — Lebioda się zacietrzewił. — Ja pijany? — I chuchnął Paluchowi w twarz
odorem przetrawionego alkoholu.
Sierżant Paluch nie zamierzał wyjaśniać tej skomplikowanej kwestii. Dziarskim krokiem wyszedł na
podwórko, a gdy stanął na schodach, poczuł się jak pan i władca. Lebioda próbował iść za
policjantem.
Nie było to łatwe, bo musiał zmieścić się w przedpokoju i trafić do przedsionka. Tymczasem rzucało
nim o ściany, bardziej na boki niż do przodu. Bimber wyrobu sołtysa ścinał dopiero po jakimś czasie,
ale za to ze zdwojoną siłą.
— Ja pijany? Ja?
Sierżant Paluch podszedł do złotego szerszenia i spojrzał na koła. Długo się nie zastanawiał.
Wyciągnął pamiątkę po dziadku, szwajcarski scyzoryk, którym dziadek uwielbiał dłubać sobie
między zębami, i przekłuł nim najpierw przednią prawą oponę cieniasa, potem przednią lewą, a gdy
zabrał się do dwóch tylnych, Lebioda zawył: — Myślisz, że to coś da?! Jak będę chciał jeździć, to będę
jeździł! Ty, ty...
Sierżant Paluch zerwał się z przyklęku i ostrzegawczo pogroził palcem.
— Lebioda! Nie kończ, bo to będzie obraza policjanta na służbie, a za to wezmę cię na komisariat, aż
wytrzeźwiejesz.
— A gdzie, gdzie masz świadków?
— O, twoja żona idzie. — Rzeczywiście żona Lebiody wchodziła przez bramkę. — Ona nie lubi, jak
pijesz... Zresztą szkoda ci będzie kasy na nowe opony.
— Na moim własnym, po ojcu, na moim podwór- ku się rządzisz, co? — zazgrzytał zębami Lebioda.
— Jeszcze zobaczymy!
— Radzę ci schować cieniasa do stodoły. Żeby nie zardzewiał na deszczu, a potem na śniegu... —
Sierżant Paluch był z siebie bardzo zadowolony. Odjeżdżając, pokłonił się oniemiałej Lebiodowej i
tyle go widzieli.
— A na chuj mi samochód! — krzyczał za nim Lebioda. — Gdzie będę chciał, to dojdę! — I przysiadł
na schodkach.
Żona minęła go w milczeniu i weszła do domu.
O czym tu gadać. Owszem, nie lubiła, gdy mąż pił, ale najważniejsze, że był pracowity i czysty.
Potrafił zadbać o gospodarstwo. A że czasami się zabawił?
Cóż, jego sprawa. Dopóki obrotny, może się czasami zabawić, tak myślała Lebiodowa. A tymczasem
Lebioda cicho mamrotał pod nosem: — Świat jest tak piękny, że zasługuje na to, by po nim chodzić.
Nie deptać, nie! Chodzić, chodzić...
Delikatnie jak po hostii...
Podniósł się ciężko i ruszył w stronę jeziora.
— Delikatnie jak po świętości... — powtarzał sobie.
Musiał zejść z górki i pochyłość lekko go rozpędzała. Mimowolnie nogi przebierały coraz szybciej,
ale Lebioda zawsze w porę wyhamowywał. Ani razu się nie przewrócił. Ech, ten bimber sołtysa,
wielka moc! A gdy doszedł nad brzeg, zwalił się na plecy pod ulubioną sosną. Na miękki mech,
jeszcze nie stwardniały od upału.
Leżał i marzył. Kochał te okolice. Zielono-złote pagórki skrywały w sobie głębokie rynny
wypełnione krystalicznie czystą wodą. W zależności od tego, jak się spojrzało, woda jaśniała
szafirem albo srebrzystym dywanem. Nad nią błękitne niebo. Białe krowy w czarne łaty leniwie
skubały soczyste łąki.
Pola wschodziły zbożem, gryką i rzepakiem. Większość z nich wykarczowano z lasów i wyglądały
jak komnaty o ścianach z drzew. W cieniu gałęzi szumiała ulga i rozkosz. Hipnotyczny pomruk
owadów ukołysał Lebiodę do snu.
Tymczasem sierżant Paluch pruł gęste od światła i zapachów powietrze. Wierna emzetka
przeleciała przez łachy piachu i wpadła na asfalt. Boże, jak prawdziwy kowboj! Jak amerykański
komandos, uzbrojony twardziel i szlachetne ramię prawa! Paluch rozkoszował się jazdą. Gogle
przesunął na kask i zastąpił okularami przeciwsłonecznymi. Teraz wiatr kładł mu się na twarz jak
ciepły ręcznik. Wyciskał z oczu łzy szczęścia. Mógłbym tak jeździć do końca życia! — marzył i
wykręcał z emzetki ostatnie poty.
Jak tak dalej pójdzie, to może dadzą mi starszego sierżanta. Wyniki mam, nie mogą zaprzeczyć. Już
pięć lat czekam. Ale się doczekam. Należy mi się.
Jeszcze tylko zgarnę szajkę tych dupków, co jeżdżą po szlakach turystycznych, a wtedy awans
murowany. I może hondę dadzą do pościgów... Uff! To by dopiero było...
Całe to zdarzenie ominęło Adama Nowaka, który przyjechał nad jezioro z silnym postanowieniem,
że wyremontuje, a raczej przebuduje domek letniskowy, tak by można było mieszkać w nim zimą.
Jednoizbowa chałupa była spadkiem po rodzicach.
Tutejsi zbudowali ją trzydzieści lat temu. Ściany i podłogi zbili z okorowanych żerdzi sosny. Domek
już trochę podupadł na zdrowiu. Belki rozeschły się i trzeba było je zaimpregnować przed
kornikami. Starą popękaną dachówkę pokrył mech. Za to w niezłym stanie była weranda. Zawsze
ocieniona, otwierała się na zatokę jeziora, rozłożoną w dole dobrych sto metrów dalej. Widok na
wodę przesłaniał wierzchołek starej sosny, pod którą Tomasz Lebioda śnił pogoń za sierżantem
Paluchem. Tym razem on był oprawcą, a policjant ofiarą.
Gdy Lebiodzie usiadła na nosie natrętna mucha, Adam stanął w izbie i zachłysnął się czasem
przeszłym. Osmalony dymem kominek, stary ciemno14 brązowy kredens, kilka drewnianych półek i
dwie belki, z których zwisały pokryte kilkumiesięcznym kurzem drewniane aniołki i lepy na muchy
upstrzone wyschniętymi trupami owadów. W jednym z kątów stała biało-błękitna Matka Boska
wielkości małego dziecka. Kiedyś jeden z tutejszych włamał się do chaty, ale nic nie ruszył, bo ludzie
tu wierzący, i pewnie obecność gipsowej figurki nie pozwoliła mu na grzech złodziejstwa.
Nad głową Marii nachylały się dwie półki ze starymi żelazkami na węgiel. Adam nigdy nie próbował
zrozumieć słabości rodziców do tych przedwojennych złomów, które wątpliwie ozdabiały izbę. Na
półkach i parapetach dusiły się w suchej mgle gliniane główki diabełków, cynowe kieliszki i
świeczniki, filigranowy kołowrotek poważnie naruszony przez korniki, ceramiczne figurki
błękitnych królików i stado trzynastu biało-czarnych krów, z których każda stała lub leżała w innej
pozie. Jakieś kamyki, korzenie o dziwnych kształtach, na dwóch wieszakach wykonanych z poroży
koźląt słomkowe kapelusze i czapki z daszkiem, a na ścianach białe talerze malowane w błękitne
kwiaty. Na innych półkach butelki i dzbanki z glinianymi i drewnianymi sztućcami. Nad drzwiami
niewielki krzyż zbity z brzozowych gałęzi, na drzwiach podkowa przynosząca szczęście temu
domowi. Gdy tak Adam rozglądał się po izbie, słońce wpadające przez okna ożywiło pływający
plankton kurzu i wszystkie przedmioty zaczęły mienić się w oczach, i rozbudzać coś, co wywoływało
niepokój. Adama złapały duszności i gdy odwrócił się, by wyjść, spojrzał w owalne lustro wiszące na
ścianie na prawo od drzwi — zobaczył zmęczonego mężczyznę o twarzy pokrytej pajęczyną.
Na prawo od werandy przytulało się do ściany sosnowego lasu małe podwórko ze spróchniałą
pergolą, z której zwisały wysuszone pnącza wiciokrzewu i kokornaku. Rozłożyste i ociekające jasną
zielenią liście skręcił w żółtobrązowe zwitki czas i surowa zima.
Podwórko wyłożone było płatami rozłupanych kamieni. Szpary między nimi wypełniał mech. Adam
przyglądał się jeszcze przez chwilę wygładzonym przez stopy kamiennym wnętrznościom, gdy
zobaczył pierwsze piegi spadającego deszczu. Zorientował się, że to urojenie, ale z przyjemnością w
nim tkwił. Kamienie zaczynały błyszczeć jak liście nenufarów. Pachniały wilgocią wypełniającą
wnętrze świątyni, której sklepieniem było niebo poprzecinane gałęziami drzew.
Był to ten moment, gdy tęsknota ożywia przeszłość. I choć Adam miał świadomość, że obrazy
powstałe wyłącznie z pragnienia są zbyt kruche, zdrętwiał nagle, bo za plecami usłyszał głosy osób,
które dawno przeminęły. Ojciec, cicho pogwizdując, naprawiał zepsuty taboret, a mama nuciła pod
nosem melodię brzdąkaną na gitarze przez Sylwka, brata Adama. Po szczęku talerzy i sztućców
Adam wywnioskował, że mama rozkłada na stole coś do jedzenia. Bał się sprawdzić, czy to, co
słyszy, faktycznie istnieje. Pojmował przecież niemożliwość całej sytuacji. Wiedział, że jeśli się
odwróci, zobaczy pustą werandę. A jednak chciał trwać w tym urojeniu i najchętniej by nie
oddychał, jeśli miałoby to zapewnić powrót do szczęścia, którego odgłosy wyraźnie przecież słyszał!
Cóż, niedługo to trwało. Nawet najsilniejsze marzenie upada wobec nachalnej rzeczywistości.
Zamiast orzeźwiającego deszczu i rodzinnego obiadu Adam Nowak zachłysnął się ciężkim glutem
upału i wrócił do teraźniejszości. Jak po przebudzeniu z kolorowej drzemki poraziła go jasność
świata, w którym się znalazł. Zmrużył oczy i zobaczył podwórko zalane słońcem. Tłumaczył sobie,
że krótkotrwałe omamy, jakie go nawiedziły, to wynik uczuć do miejsca, gdzie jego rodzina przeżyła
swoje najszczęśliwsze lata. Nie powinien się tym tak przejmować.
Teraz musi się skoncentrować na celu, jaki sobie wyznaczył.
Głównym zadaniem była łazienka. Wystarczyło zrobić kilka kroków przez podwórko, by się w niej
znaleźć. Adam chciał ją przebudować. Przebić się przez skład narzędzi i połączyć z izbą, by nie
trzeba było biegać po mrozie z gołym tyłkiem. Mimo że doświadczył w życiu wielu niewygód i
potrafił je znosić, wolał mieć łazienkę ogrzewaną, niż trząść jajami przy minus dwudziestu
stopniach. Skoro chciał tu mieszkać cały rok, musiał też głębiej wkopać rury wodociągowe, by woda
nie zamarzała, i zamonto17 wać wkład do kamiennego kominka, który zimą nie grzał jak należy —
zbyt szybko trawił polana brzóz i buków. Trzeba też było uszczelnić ściany, aby do środka nie
wciskał się mróz, który w tych stronach potrafił zaleźć za skórę.
Na razie jednak udręką nie było zimno, lecz upał.
Wydawało się, że cień to złudzenie. Było w nim równie duszno jak na słońcu. Żaden wiaterek nie
rozbijał powietrza falującego rozgrzanymi warstwami.
Płynne pasy unosiły się jedne nad drugimi, dzieląc krajobraz na barwne wstęgi, które splatały się w
obrazy bliższe sennym rojeniom niż realnemu wzgórzu, zarysowującemu się z prawej strony
wysokimi świerkami i opadającemu ku plamie błękitnego jeziora. Przebić się pomiędzy tymi
warstwami w świat, gdzie oddech i nieszczęście mierzone są inną miarą, gdzie naturalne jest
przebywanie ze zwierzętami, a nie mechanicznymi zabawkami, które przenoszą nas z miejsca na
miejsce, przebić się w świat, gdzie krajobraz jest żywy, wystarczy tylko ruszyć przed siebie i dotknąć
jego elementów, zamiast rozbijać się o szklany ekran telewizora wyświetlający imitację życia —
takie myśli leniwie toczyły się w Adamie.
Siedział na werandzie i sączył chłodne piwo.
W głowie powiewały mu jeszcze strzępy rodzinnych rozmów. Z niepokojem nasłuchiwał, czy
czasem znowu nie dosłyszy cichego śmiechu mamy, ale to zaśpiewał jakiś ptak. Za domem leżały
przywiezione przez drwali z Bolkowa okorowane pnie sosny, którymi miał zastąpić stare żerdzie.
Powinien je chociaż obejrzeć, czy nie wcisnęli mu jakichś z kornikami, ale nie chciało mu się. Nie był
w stanie nic robić. Porażony tym, że znowu tu jest i tak niewiele się zmieniło. W dodatku miał
wrażenie, że powietrze zachowało w sobie obecność jego rodziców i brata, tak przecież
zakochanych w tym miejscu.
Przyglądał się błękitnej zatoce jeziora, nad którego brzegiem Tomaszowi Lebiodzie właśnie wpadła
do ust mucha i Lebioda zakrztusił się, kaszlnął i przebudził.
— O żeż! — westchnął, bo już wiedział, że ponownie nie zaśnie.
Mimo że rozpostarty nad jego głową parasol rozłożystych gałęzi trzydziestometrowej sosny
pochłaniał słońce, przepocona koszula przylepiła się do ciała, podobnie jak spodnie. Twarz miał
umazaną jakąś wydzieliną, a włosy mokre. Trzasnął ręką w kark i zobaczył, że zmiażdżył mrówkę.
Parasol z sosny milszy od sufitu, ale podobnie jak sufit nie chroni przed bólem głowy. Drzemka była
stanowczo za krótka. Sołtysowy bimber nie zdążył wywietrzeć z głowy. W dodatku Lebiodę
strasznie suszyło. Nieprzyjemna sprawa. Z trudem uniósł się na łokciach. Spojrzał w lewo i zobaczył,
że tam, na wzgórzu, pod domkiem Nowaka stoi jego dwudziestoletni mercedes. A to znaczy, że
Nowak przyjechał. Trzeba się z nim przywitać. Dawno tu nie zajeżdżał.
Przebudowa domku była pretekstem. Adam Nowak liczył po prostu na samotność. Wierzył, że
właś19 nie w samotności uda mu się zrozumieć, dlaczego poniósł klęskę. Synowie go nie szanowali.
Żona pewnie już o nim zapomniała. Zakochana w cudzym powodzeniu, pół roku temu ze
współczującą miną wyjawiła Adamowi, że ich szczęście skończyło się wraz z początkiem jego pecha,
i porzuciła go dla bogatego mężczyzny z dobrze prosperującą firmą.
Dla faceta produkującego brykiet do kominków. Dla potentata paneli, które eksportował do
Niemiec. Dla kumpla z klasy Adama. Dla Witka Barańskiego, którego w szkole wszyscy przezywali
„Baran" (ale nie za nazwisko, tylko za autentyczną tępotę) i z którym kiedyś Adam grał w piłkę na
szkolnym podwórku.
Wielokrotnie zaznaczyła, że nie należy do spolegliwego pokolenia ich matek, które — gdy umierała
w nich miłość — do końca ciągnęły małżeństwo, bo tak należało. Jej zdaniem było to schlebianie
obrzydłemu rakowi hipokryzji. Ewa nie pozwoli, by hipokryzja niszczyła ich rodzinę. Dlatego niech
Adam jej nie błaga, by rozważyła ponownie swoją decyzję. (Nawet przez chwilę mu to nie przyszło
do głowy). Dawno już ją podjęła. Dla dobra chłopców.
Dla dobra Adama. Po co ma się czuć oszukiwany?
Powinien docenić jej szczerość, która wynika z szacunku do tych wszystkich lat, które razem
przeżyli.
W pewnym momencie przestał słuchać. Można powiedzieć, że miał teraz za swoje. Ostatecznie
przestali się rozumieć, gdy Kamil i Adrian wyjechali na studia. Podobnie jak kiedyś jego ojciec, Adam
był zdania, że po przekroczeniu osiemnastki dzieciaki powinny na siebie zarabiać. Kilka miesięcy
później Kamil wykrzyczał mu w twarz, że w tym kraju to wcale nie takie łatwe. Wtedy po raz
pierwszy Adam poczuł się bardzo stary. Niewiele z tego wszystkiego rozumiał.
Ich synowie. Kamil zrezygnował z nauki już na pierwszym roku akademii rolniczej. Nie mógł znaleźć
pracy. Szlajał się to tu, to tam. Bez przerwy marudził, że jest pechowcem. Gdy skończyła mu się
zapomoga dla bezrobotnych, wyjechał w końcu do Włoch czy do Hiszpanii, gdzie pracował przy
zbiorach jabłek. Był wściekły na cały świat. A świadomość, że Adrianowi świetnie szło na
weterynarii, nie ułatwiała mu życia. Adrian pokochał do tego piękną blondynkę, z którą wcześniej
romansował Kamil. Szybko została jego żoną i Kamil nigdy tego bratu nie wybaczył. „Zaczęli prawie
tak wcześnie jak my" — wyrwało się w chwili wzruszenia Ewie, ale natychmiast ugryzła się w język,
dostrzegając swój fatalny nietakt. Gdyby była przesądna, splunęłaby w bok, ale była kobietą
nowoczesną i tylko uśmiechnęła się nerwowo.
Adrian i jego małżonka nie bali się o przyszłość.
Rodzice blondynki byli bogaci. W dodatku teściu, Marian Borusewicz, był znanym chirurgiem, miał
znajomości. Jeśli Adrianowi studia będą szły tak dobrze, jak je rozpoczął, załatwi mu najlepszy staż
w kraju. Tu Borusewicz puścił oczko — nie będzie kłopotów z otwarciem własnej przychodni dla
zwierząt.
Adam i Ewa zostali zaproszeni na skromne przyjęcie, bo para młodych zamiast hucznej imprezy na
trzysta osób wybrała trzymiesięczną podróż dookoła świata, którą oczywiście sfinansował
Borusewicz.
Ku zdziwieniu rodziny na weselu zjawił się Kamil.
Przyjechał z zagranicy specjalnie, by życzyć szczęścia bratu i jego małżonce.
Przyjęcie odbyło się jakieś dwa miesiące temu.
Przypieczętowało porażkę Adama jako ojca, męża i mężczyzny.
Równo przystrzyżona trawa ogrodu rozlewającego się przed białą willą chirurga Borusewicza
miękko przyjmowała podeszwy licznych gości. Ewa przyszła z Baranem. Adam był wściekły. Już
wmieszała go w rodzinę! Nie mógł patrzeć na błyszczący od tłuszczu podbródek Barana, który
zażerał się szaszłykami z grilla, pił wódkę z sokiem pomarańczowym i rechotał grubiańsko. Nawet
nie wyczuwał, że jego świńskie kawały nie robiły wrażenia na Borusewiczu — tak przynajmniej
wydawało się Adamowi. Co ona widziała w tym drgającym podgardlu? W rozlanych policzkach z
pierwszymi plamami wątrobianymi, ściągających dolne powieki tak mocno, że odsłaniały krwawe
wnętrza pływające pod wyłupiastymi gałkami. Przecież nie mogło chodzić tylko o pieniądze! Albo o
obietnice podróży po świecie. Przy całej swojej słabości do luksusów ten grubas musiał jeszcze Ewę
czymś ująć. Tłusty warchlak, beczka sadła, ociężały niedźwiedź... Czy rzeczywiście grubas? Bo jeśli
spojrzeć na niego za22 kochanym okiem kobiety, to może raczej potężny mężczyzna, zapaśnik,
nawet atleta. A jego podgardle było dla niej masywną szyją, wzmocnioną potężnym i umięśnionym
karkiem.
Baran zawsze brylował na imprezach. W niewyjaśniony sposób potrafił skupić na sobie uwagę.
Buchała z niego pewność siebie bliska arogancji. Jeśli tylko rezygnował z kompromitujących
kawałów, natychmiast serwował sto kilka anegdot z barwnego życia podróżnika, nurka, żeglarza,
lotnika i alpinisty. Bo Baran, choć producent brykietu do kominków, wcielał się po trochu w każdą z
wyżej wymienionych ról. Tak, to pewnie ujęło Ewę. I może dlatego Borusewicz instynktownie
szukał towarzystwa Barana, a nie Adama? Adam był powietrzem, w dodatku odrzuconym przez
kobietę, która urodą i świeżością mogła zaćmić niejedną dwudziestolatkę. I ta kobieta trzymała pod
rękę właśnie Barana, a nie Adama, czyli Baran był zwycięzcą, a przecież zwycięzcom, nie
przegranym, przysługują najlepsze kąski na uczcie panów. Przegrani niech się zadowalają
odpadkami z własnego poniżenia.
Ewa była jak zwykle piękna. I jak zwykle wyglądała na młodszą. Tym razem o jakieś dziesięć lat.
Może to przez słońce, które rozjaśniało twarz i niwelowało każdą rysę? Choć i bez słońca twarz Ewy
była nieskazitelna — używała najdroższych kosmetyków i znała sztukę makijażu. A może to
urażona duma Adama i poczucie straty dodawało jej uroku?
Nie, prawda była smutna. Ewa była piękna i podo23 bała się mężczyznom. Dla Adama to żadna
nowość, ale to, czym jeszcze nie tak dawno się szczycił, teraz go przygnębiało. Stracił kryształ, został
mu wiatr...
Po co on tu w ogóle przyszedł? Czy ktoś w ogóle go tu chciał? Wystarczyła pobieżna analiza, by
przyznać się przed sobą, że zaproszenie przyjął z przyzwyczajenia... Brunatne włosy spięła w kok,
czarne brwi umodelowane w fale dodawały subtelności pewnemu spojrzeniu. Drobny, delikatnie
zaokrąglony nos uroczo rozszerzał się, gdy się śmiała. Rzadko malowała usta — naturalnie
intensywnie czerwone.
Adam pamiętał je w chwilach rozkoszy. Już nie należały do niego, podobnie jak kształtne piersi,
które tak uwielbiał pieścić. (Nigdy nie potrafił dobrze opisać swojej żony). Na jej lewym ramieniu
dostrzegł dwie krople, pewnie potu. Miał wielką ochotę je scałować, ale pomyślał, że może to być
równie dobrze ślina Barana, który w uniesieniu opowiadał kolejną anegdotę o jakimś sztormie, i
pryskało mu z ust...
Urodzenie dwójki dzieci nie szkodziło jej figurze. Szczyciła się młodzieńczym wcięciem w talii.
Gdy szła, wszyscy się za nią oglądali — kobiety z zazdrości, mężczyźni z pożądania. Miała jednak w
sobie coś, co większość facetów onieśmielało. Dumę, pomocną w kreowaniu wizerunku damy. Mało
który odważyłby się ją zaczepić, ot tak, bo być może coś z tego wyjdzie. Ci, co spróbowali, szybko
żałowali. Ewa cięła ripostami, które na zawsze niszczyły pewność siebie nawet najbezczelniej szych
lowelasów.
Na przyjęcie włożyła przewiewną sukienkę z odsłoniętymi plecami, którą Adam tak lubił. Był
pewien, że zrobiła to z premedytacją. Spoliczkowała go tym. Wyglądała w niej jak dziewczynka...
Mistrzyni w łóżku! Co onieśmielało Adama, dla niej było wyzwaniem. Zawsze dopinała swego —
wyuzdanie tłumacząc miłością. Nigdy nie narzekał. Przeciwnie, dziękował losowi, że pozwolił mu
spotkać kobietę, która lubi przekraczać granice. Choć nie zawsze starczało mu kondycji. Serce
waliło, a ona chciała jeszcze i jeszcze. I nawet jeśli przyjemność przepoczwarzała się w ciężki
wysiłek, przez pierwsze lata małżeństwa jakoś dawał radę...
Czy Ewa go kochała? Może na początku. A później? Przez ostatnie lata małżeństwa? Co tak
naprawdę było między nimi? Na pewno dominowała nad nim nie tylko w łóżku, ale i w życiu.
Później tylko w życiu, bo w łóżku stała się niedostępna. Wbrew swojej ognistej naturze zamieniła się
w sopel lodu.
Z początku Adamowi było to nawet na rękę. Nie dążył do namiętności, zbyt pochłonięty użalaniem
się nad sobą. Pisał dzieło, którego nie potrafił napisać.
A Ewę, w miarę jak dorastali Adrian i Kamil, zajmowało coraz więcej spraw. Był czas, że
utrzymywali się wyłącznie z jej sklepiku z odzieżą dziecięcą, wózkami i pieluchami. Miała smykałkę
do interesów i gdyby nie jej pracownica, której bezgranicznie ufała, a ta ją notorycznie oszukiwała,
można by powiedzieć, że sklep przynosił nadspodziewane zyski.
Tymczasem przynosił tylko zyski spodziewane. Mie25 li jednak na opłaty i jakie takie życie. Przy
okazji Ewa zaangażowała się w kilka kobiecych ruchów emancypacyjnych, chodziła na szkolenia — i
prowadziła je — z asertywności, pisania podań o dotacje z unii na kobiece imprezy kulturalne.
Adam patrzył na jej działania z cichą dumą, ale i zazdrością, że sam nie jest w stanie wykrzesać z
siebie więcej energii niż na jedną stronę dziennie zapisaną wątpliwą fabułą.
Tymczasem Ewa, rozpędzona i zwycięska, zaczęła go naciskać, by znalazł sobie lepszą pracę niż
bezproduktywne wykłady na akademii. Dzieciaki zaraz pójdą na studia, wzrosną wydatki. Adam
musi znaleźć sobie robotę, najlepiej za granicą, bo najwyższe stawki. Niech znajdzie cokolwiek.
Cokolwiek? Cokolwiek, byle coś robił... Adam uległ. Wyjechał na roboty do Irlandii. Zmieszany z
tłumem młodszych od siebie czuł się jak ślepy przewodnik, zagubiony na początku drogi. Wiesiu,
kumpel z uczelni, załatwił mu dobrą pracę przy wykończeniówce. Dużo się wtedy nauczył. Postawić
ściankę działową, ułożyć glazurę, terakotę, parkiet, zbić schody — nie ma problemu, tylko wysiłek i
precyzja, i trochę cierpliwości. Przyda mu się dzisiaj przy przebudowie domku.
Pracował tak dwa lata, odwiedzając rodzinę w święta. Ewa była wtedy dla niego nad wyraz miła.
Gdyby wiedział, że gdy on tam nad młotkiem, piłą, z gwoździami w zębach, to ona nad Baranem, pod
Baranem, z językiem Barana w język...
On harował w Irlandii, a Baran i Ewa spotkali się we wspólnym śnie o politycznej karierze. Dostali
się do rady miasta. W takim Kostyniu to wcale nietrudne. Wystarczy odrobina popularności, którą
Ewa miała wśród wyemancypowanych kobiet, kilka wywiadów w regionalnych gazetach, radiu czy
telewizji (wszyscy dziennikarze to przecież kumple, znajomi i znajomi znajomych), no i trochę
pieniędzy na podkupienie kilkuset głosów — pieniądze Adam skwapliwie przesyłał na konto
rodzinne. I jeszcze drobiazg: Ewę poparła partia, której regionalnym liderem był Baran.
Tak to Ewa twarda i nieugięta, stała się nagle uległa i miękka. Adam przyglądał się temu z
zażenowaniem. Jego żona, zimna intelektualistka, analityczny umysł przewidujący ewentualne
potknięcia i eliminujący je bez mrugnięcia okiem, ucząca ich synów beznamiętnej walki o swoje
(„Kochani chłopcy, w dzisiejszym świecie sumienie to antyk"), teraz rozpuszczała się w Baranim
uroku, zdominowana jego osobowością, zapatrzona w oblicze Pana!
A może po prostu zakochana?
Podczas przyjęcia w ogrodzie śmiała się z każdej anegdoty swojego chłopaka. Jednocześnie uważnie
przyglądała się reakcji Borusewicza, który wyraźnie z nią flirtował. Baran był na tyle tępy, że nic nie
widział poza czubkiem własnego nosa, ale jak każde zwierzę miał silnie rozwinięty instynkt.
Cokolwiek by się działo, czuł swoją przewagę nad emocjami Ewy. I choć Ewę podniecało
zainteresowanie Bo27 rusewicza, Baran wyczuwał, że to nic poważnego.
Dl
atego ze spokojem opowiadał kolejną anegdotę, tym razem ze wspinaczki, a Borusewicz i
Ewa swobodnie tarzali się w sosie erotycznej wyobraźni. Ewie zawsze schlebiało, gdy interesowali
się nią mężczyźni wykształceni. W dodatku u szczytu kariery i...
bogaci.
Adama mdliło. Chciało mu się płakać. Twardą gulę w przełyku próbował rozbijać kolejnymi łykami
piwa. Ciężko udawać twardziela, gdy szczęście i miłość, jakie do tej pory znaliśmy, okazały się
fałszywe. I nie były niczym więcej poza naszym wyobrażeniem o tym, jak powinny wyglądać.
Podszedł Adrian. Coś tam próbował zagadnąć.
Chyba nawet rozweselić, ale był zbyt zaaferowany imprezą i po chwili pozostawił ojca samemu
sobie.
Adamowi to bardzo odpowiadało. Przyglądał się z boku, właściwie bez udziału w zabawie. Widział
ruchome eksponaty, których przesunięcia można było rozpatrywać niczym ruchy figur na
szachownicy. Baran nosił się jak król, Borusewicz był hetmanem, a Ewa królową, czyli żeńską wersją
tej samej figury. Teściowa Adriana poruszała się między nimi ruchem skoczka, podobnie jak
złotowłosa piękność między dwoma braćmi, dwoma lauframi z przeciwnych drużyn, którzy mieli
sobie coraz więcej do powiedzenia. Ze skrzywionych ust, zaczerwienionych twarzy i gwałtownych
gestów można było wnioskować, że nie była to rozmowa dwóch braci, którzy powinni być
przyjaciółmi. Wrogość istniała między nimi, odkąd Adam pamiętał. Był już tym naprawdę zmęczony.
Dlatego uciekał w czasy odległe. Najbardziej lubił wspominać brata i jego grę na gitarze. Zanim
Adam poznał Ewę, grali z Sylwkiem przez jakiś czas w jednym zespole, można powiedzieć
bluesowo-jazzowym. Młodziaki zachwycone muzyką. Adam próbował wyrabiać się na basie, ale nie
za bardzo mu szło. Gdyby nie to, że też śpiewał, Sylwek pewnie kopnąłby go w dupę. A tak został
obdarowany wspomnieniem setek wieczorów spędzonych na próbach, kilkudziesięciu koncertów,
jakie zagrali!
tTwarze dziewczyn, z którymi spali, jakoś się rozmazały. Podobnie jak imprezy w mieszkaniu
rodziców, którzy w każdy weekend wyjeżdżali na wioskę.
Ale się wtedy działo! Gdy zamknięto jedyny w mieście klub młodzieżowy, ferajna ściągała do
czterech dużych pokoi w starej kamienicy. Do Nowaków. Jak ktoś nie miał co robić w nocy, to szedł
do Nowaków. Do Sylwka i Adama — mówili przyjaciele Sylwka. Do Adama i Sylwka — mówili
przyjaciele Adama. Przyjaciele Sylwka byli przyjaciółmi Adama, a kumple Adama kumplami Sylwka.
Tak to się kręciło. Na imprezach było wesoło, ale żadnej rozpierduchy. Może dlatego że rządziły
hasz, trawa, piwo, no i tanie wino. Żadna wódka, jak to było w modzie.
Rodzice po powrotach z wioski zastawali mieszkanie wysprzątane, bez uszczerbku na dorobku.
Zazwyczaj sprzątały dziewczyny. Były dokładne, bo wdzięczne za szczęście, jakiego doznały w
weeken29 dową noc. Ale raz ojciec znalazł pod swoją poduszką stanik, a pod łóżkiem
prezerwatywę. Wtedy stanowczo zażyczył sobie, żeby jednak oszczędzać ich sypialnię. Życzenie ojca
zostało spełnione (szacunek musi być!) i odtąd pokój rodziców był wyłączony z imprez. A kochano
się wszędzie. Sylwek upatrzył sobie łazienkę. Lubił baraszkować z dziewczynami w wannie. Czasami
przez ścianę słychać było tarcie stóp o emalię, śmiech i jęki. Nikomu to nie przeszkadzało. Problem
polegał jedynie na tym, że gdy łazienka była zajęta, szczali na podwórku doskonale widocznym z
wieży aresztu, który sąsiadował z kamienicą. Przyjaciele Adama i Sylwka, stojąc pod murem,
pozdrawiali butelką piwa albo wina strażników w wieży, a ci machali przyjacielsko karabinami. Na
sylwestra Sylwek wznosił do strażników toasty, a oni słali w świat życzenia kubkami herbaty, bo
zimno cholernie było w tej ich wieży i pewnie smutno.
Wieża towarzyszyła braciom przez całe dzieciństwo. Przypatrywała się wszystkim zabawom na
podwórku, od którego oddzielały ją cztery garaże (równoległe do kamienicy) połączone wspólnym
dachem. Dach był smołowany i kiedy miękł na słońcu, ostra woń smoły zatruwała powietrze. W
upalne dni zostawały na nim ślady butów dzieciaków, które chciały przejść na drugie podwórko,
gdzie znajdowało się składowisko zardzewiałych kuchenek gazowych. Garaże wpadały w tylną
ścianę czteropiętrowego budynku jak wagony w otchłań tunelu. Masywna ściana sięgała nieba i
zamykała trzecią krawędź podwórka. Wystarczyło stanąć u jej podnóża i spojrzeć do góry, a wtedy
ściana waliła się na głowę jak ciężkie wieko trumny. Nie było w niej żadnego okna poza jednym
małym, gdzieś na wysokości dwudziestu metrów. Powiewały w nim suszące się gacie. Do tego okna
pięły się długie pnącza dzikiego wina o liściach czerwieniejących jesienią.
Dzikie wino posadził Zakrzewski, sąsiad uważający się za gospodarza kamienicy. Emerytowany
urzędnik nie wiadomo jakiego urzędu nudził się na starość i pewnie dlatego uprzykrzał życie
chłopakom, gdy próbowali grać w nogę między trzepakiem a małym murkiem, który robił za drugą
bramkę. Piłka, zamiast wypadać na aut, odbijała się od drzwi garaży i wtedy Zakrzewski wybiegał z
krzykiem, że co oni niszczą mienie ludzi! Raz nawet chwycił Sylwka za podkoszulek i rozerwał
rękaw. Tego było za wiele dla ojca. Wyskoczył do Zakrzewskiego i wrzasnął, że jego synowie będą
grali na podwórku w piłkę, czy się to szanownemu sąsiadowi podoba, czy nie. I zaczął kopać piłką o
garaże, a najmocniej o drewniane drzwi garażu Zakrzewskiego, w którego cieniu chłodził się stary
ford z lat czterdziestych, duma i dziecko Zakrzewskiego, pucowane i woskowane każdego dnia,
odpalane każdej niedzieli, gdy to wybierał się z małżonką na działkę poza miasto.
Po kłótni z ojcem Zakrzewski trochę się uspokoił, ale był obrażony. Z kolei ojciec nie zmienił swojej
zasady, że z sąsiadami, czy się ich lubi, czy nie, należy żyć dobrze. Za każdym razem, gdy mijali się z
Zakrzewskim, ojciec kłaniał się ze szczerym uszanowaniem i mówił: „Dzień dobry, panie
Zakrzewski!". Zakrzewski milczał, ale po dziesiątym „dzień dobry" głupio było nie odpowiedzieć
ojcu i coś tam burknął pod nosem, aż wreszcie odpowiedział: „Do- bry, dobry...", a później nawet
wymieniał z ojcem krótkie zdania oceniające aktualną pogodę. Wzajemne poszanowanie etykiety
zostało zachowane, a Adam i Sylwek kopali piłką o garaże bez pretensji ze strony Zakrzewskiego. I
choć przy najmniejszym odbiciu podskakiwał w swoim mieszkaniu, już nie krzyczał przez okno na
chłopaków, tylko dusił w sobie nerwy i przełykał gorycz porażki.
Może i podwórko było za ciasne jak na taką dużą kamienicę, ale ojciec zawsze powtarzał, że przecież
podwórko stworzono dla dzieci, nie dla dorosłych.
A tu dzieciaków wcale nie było za wiele. Sylwek, Adam, dwóch kumpli do piłki i Baśka do całowania.
To wszystko. Jak na tak małe podwórko w sam raz. Jednak z małych podwórek szybko się wyrasta.
Zabawy znikają i pozostaje wyrzucanie śmieci. Tu przy śmietniku rósł niewielki klon, który
karłowaciał w miarę dorastania dzieciaków. Któregoś dnia Adam zdziwił się, że w dzieciństwie miał
takie kłopoty, by się na niego wdrapać. Dorosłemu wystarczyło podciągnąć się na najniższej gałęzi i
już był na wierzchołku drzewa. Wystarczyło zrobić kilka porządnych kroków i przejść podwórko z
jednego końca na drugi, krótki spacer od ponurej ściany pod trzepakiem do murku i jeszcze z
dwadzieścia kroków od kamienicy do garaży — dziecko po tym terenie swobodnie biegało i nic nie
ograniczało przestrzeni, w której żyło. Co ciasne dla dorosłego, dla niego było nieskończone. Z
czasem wielu wyrastało z tej nieskończoności. Ale nie Sylwek.
Gdy Sylwek dorastał, odbiło mu na punkcie egzotycznych rybek akwariowych. Porozstawiał, zarybił
i sprzątał trzy stulitrowe akwaria. Potrafił godzinami wpatrywać się w podwodny świat ryb i roślin.
Zanurzony w innym czasie i przestrzeni znikał dla zewnętrznego świata. Z pewnością był
szczęśliwy, unosząc się w głębinie, gdzie wrzecionowate kształty neonków błyskały
zharmonizowanymi nawrotami całego stada. Ich grupowe loty rozbijały dostojne żagle skalarów.
Nie można było dopuścić, żeby były przegłodzone, bo wtedy rzucały się na mniejsze ryby. Połykały
neonki, obgryzały ogony weloniastej odmianie danio lamparciego, które uwijały się pomiędzy
flegmatycznymi gurami tuż pod powierzchnią wody. Barwy akwarium dopełniały żółto-czarne pasy
brzanek sumatrzańskich, różne odmiany sumików i diabelskie narośle dwóch olbrzymich
glonojadów.
W drugim akwarium Sylwek trzymał pielęgnice.
Tu zamiast powolnego ruchu roślin świat wypełniały tarasy z kamieni i skomplikowane labirynty
korzeni. Tylko trzy pary ryb, ale to wystarczyło, by trwała między nimi wieczna wojna o teren.
Szczególnie agresywne były pielęgnice zebry. Gdy w okresie godów zobaczyły którąś z mekk albo
akarę, ich ciemne pionowe pasy gęstniały w czerń, a granatowe ciało nasycało się atramentową
wściekłością. Straszyły skrzela niczym olbrzymie ramiona i przeganiały pozostałe dwie pary w
jeden z kątów, zdobywając w ten sposób całe królestwo. Samiec i samica na zmianę wachlowały
płetwami gęstą ikrę przylepioną do kamieni, ostrożnie wyjadały martwe jajeczka, pozostawiając
tylko te, z których wyłaniało się życie. Na zmianę też atakowały pozostałe pielęgnice. A później
przenosiły narybek w pyszczkach i wypluwały co chwilę w innych miejscach, by intruzi nie pożarli
ich dzieci. Dlatego by nie dopuścić do morderczych walk, Sylwek po kilku dniach wyławiał narybek i
przenosił do trzeciego akwarium, podzielonego na trzy części. W nim trzymał miniatury z
przezroczystymi ciałami i czarnymi kropkami w głowach, które służyły im za oczy. Karmił je, aż
dorosły na tyle, że można je było sprzedać do sklepów akwarystycznych po śmiesznie niskich
cenach.
Dwa wcielenia Sylwka utkwiły szczególnie w pamięci Adama. Pierwsze, jak siedzi na taborecie i
wpatruje się w akwaria, a nad jego głową połyskują na suficie refleksy wody. Drugie, jak na tym
samym taborecie godzinami gra na gitarze. Dzisiaj już wszystko było jakieś zamazane, ale Adam
bardzo wyraźnie pamiętał śmiech Sylwka. Cichy i nieśmiały. Dzięki niemu ich życie brzmiało jak
wesoły wstęp do niebanalnej kompozycji. Wstęp był udany, ale poza nim niewiele się udało.
Pewnego dnia Sylwek przestał się uśmiechać.
Nienaturalny smutek przeszkadzał mu w ukończeniu studiów muzycznych i w grze na gitarze.
Paraliżował ruchy i Sylwek potrafił cały dzień przesiedzieć, wpatrując się w ścianę. Jego dziewczyna
nie wytrzymała i odeszła. Akwaria pozarastały glonami i trzeba je było zlikwidować. Twarz Sylwka
też zarosła. Golił się tylko wtedy, gdy prosili go o to rodzice.
Smutek Sylwka trwał kilka lat. Nie rozbiły go leki ani wielogodzinne rozmowy z lekarzami, którzy
uważali, że potrafią przywrócić mu uśmiech.
Aż pewnego dnia Sylwek wszedł do morza i znaleziono go dopiero dwa dni później. Leżał oblepiony
piaskiem i patrzył w niebo, ale jego błękitne oczy zalepiła sól morza.
Czas wcale nie złagodził bólu po stracie brata.
Najgorzej, gdy Adam usłyszał jakąś melodię, której słuchali kiedyś wspólnie. Wtedy wspomnienie
ich dzieciństwa i młodości nie wypełniało świata rozmarzeniem, ale goryczą. Ojciec nigdy nie
pogodził się ze śmiercią młodszego syna (nie mówiąc już o matce, która prawie przestała się
odzywać). Twierdził, że to nienaturalne, gdy dziecko umiera przed rodzicami. Tak jakby rzeka
zawróciła i zaczęła płynąć do swojego źródła. Ale często ludzkie życzenia kruszy odgórny wyrok, a
chaos zwycięża kolej rzeczy.
Adam na chwilę wynurzył się ze wspomnień i w ciemnym obramowaniu werandy zobaczył pły35
wającą w słońcu łąkę. Dawno nie koszona zarosła kępami białego krwawnika, różowopurpurowej
macierzanki i fioletowymi kwiatami ostu. Gdzieniegdzie mieniły się delikatne kwiaty maku i złote
akcenty mleczu. Bliżej domku rozrosła się mięta i melisa, zdziczałe pozostałości po ogródku mamy.
Nad łąką unosiły się błyszczące szkiełka. To kolorowe chmary drobnych modraszków, które tak
ciężko było sfotografować, bezgłośnie klaskały skrzydłami.
Nie tak dawno, choć minęło od tej pory jakieś dziesięć lat, biegali po tej łące Adrian i Kamil. W
pulsującym od skwaru obrazie Adamowi wydawało się nawet, że widzi ich dziecięce postacie. Ale
rozleniwiony wypitym piwem znowu zapadł się w świeże wspomnienie, by ze wstydem przełknąć
ostatni akcent weselnego przyjęcia Adriana.
Wciąż z boku, smakując tym razem wódkę z lodem, przyglądał się narastającej awanturze pomiędzy
synami. Dostrzegł ich gwałtowne gesty, ale nie reagował. Czekał, co stanie się dalej. Jego synowie
byli już wystarczająco dorośli, by sami decydować, czy chcą się pozabijać. Dlatego nawet nie
zareagował, gdy Kamil chwycił nóż i rzucił się na Adriana.
Pozostała rezygnacja. Błoga obojętność, która pozwalała na rozkoszowanie się zimną wódką. Adrian
uchylił się przed ciosem i instynktownie uderzył Kamila tym, co miał pod ręką, a właśnie rozlewał
wino. Uderzenie nie było mocne, ale butelka roztrzaskała się na czole młodszego brata, który opadł
na kolana. Z rozciętej głowy popłynęła krew. Kapa36 ła na zielony dywan angielskiej trawy. Zanim
Kamil się ocknął, podbiegł do niego Baran. Był zwinny jak małpa. Przygniótł nogą rękę, w której
Kamil wciąż ściskał nóż, i wyrwał mu go. A później stało się coś, co zniszczyło ojcowski autorytet
Adama — jeśli w ogóle kiedykolwiek go miał. Baran ostrożnie pomógł Kamilowi wstać, lekko go
potrząsnął, by na niego spojrzał, i łagodnie powiedział: „Chłopcze, odtąd będziesz jeździł ze mną w
interesach, czy tego chcesz, czy nie. Zobaczysz kawałek świata i albo go pokochasz albo
znienawidzisz do końca, ale poznasz jedno — prawdziwe życie". I Kamil nic nie powiedział, choć
wargi mu drżały. Ewa podbiegła do syna z papierowymi ręcznikami i z troską zaczęła wycierać mu
czoło. Zerkała przy tym z podziwem na Barana, który dumny jak paw sączył ostatniego drinka.
Adama jakby nie było. Spóźniony, bez refleksu, przesuwał się coraz dalej, na obrzeża obrazu, w
którego ramach nie miał prawa istnieć...
Teraz, gdy Adam siedział na werandzie, w krainie swoich rodziców, uśmiechnął się tylko. Synowie i
żona żyli na innej planecie. On wrócił do miejsca, które kochał. Skąd ta nadzieja, że właśnie tu
znajdzie spokój i ukończy książkę, nad którą pracował od lat?
Nie liczył przecież, że wzbudzi ona choć w połowie takie zainteresowanie jak jego dwie pierwsze
powieści. Wierzył jednak, że pisanie pomoże mu się uspokoić, opanować chaos, który mącił w
głowie.
Wierzył też w zbawienną rolę fizycznej pracy. Tyle że dzisiaj nie miał ochoty na nic. Tylko siedzieć
na werandzie i popijać piwo. Marzyć i wspominać, skoro wspomnienia tak nachalnie domagają się
obecności. Być może po to tu przyjechał — przetrawić wszystkie te dni, których wystarczająco nie
docenił.
I teraz, po latach, zobaczyć, ile dałyby mu radości, gdyby nie był tak zapatrzony w siebie.
Tomasz Lebioda, zanurzony w butli gotującego się powietrza, wspinał się po wzgórzu. Szło mu
nietęgo. Skwar zraszał mu włosy potem, w żyłach gęstniał bimber sołtysa, a nogi walczyły ze
wzniesieniem i kępami nie skoszonej roślinności. Pył, który unosił się z przesuszonych ziół,
utrudniał oddychanie. Skrzydła motyli lepiły się do twarzy. Że też rodzicom Nowaka zachciało się
wybudować domek na takim wzniesieniu. No, ale sam im doradzał to miejsce. Będziecie mieli stąd
widok na całą okolicę.
Na zatokę, przeciwległe wzgórza i pola, na starą sosnę i moje gospodarstwo, wreszcie na wiatę
wujka Benka. Uff, jeszcze trochę i ukryje się w chłodzie werandy.
Postać Lebiody falowała w rozgrzanym powietrzu. Głowa zgubiła szyję, a tułów głowę.
Nienaturalnie wykrzywione nogi szły gdzieś z boku. Czy gdyby wbić się wyobraźnią w te szczeliny
pomiędzy poprzesuwanymi częściami Lebiody, powstałby inny człowiek? — fantazjował leniwie
Nowak.
Pływające powietrze zaczęło bawić się z rozognioną wyobraźnią Adama, który nieświadomie
wstrzymał oddech. Warstwy ruchomych obrazów delikatnie zachybotały, pomyliły swoje miejsca i
już Lebioda szedł w towarzystwie matki i Sylwka, którego trzymał za rękę ojciec. Cała czwórka
rozmawiała, radośnie gestykulując. Lebioda nawet na chwilę przystanął i wskazał na lasek. Ojciec z
mamą kiwali głowami, a Sylwek wyrwał się i zaczął ganiać za motylami. Byli młodsi, dużo młodsi.
Adam miał wtedy jakieś dziesięć lat...
— Cholera, tego to już za wiele — mruknął pod nosem lekko przestraszony. Łomotało mu w uszach i
przełyku. W ustach czuł krew, a w nozdrzach rozżarzone węgle. — Pewnie przez ten upał —
tłumaczył sam siebie z majaków.
Tymczasem Tomasz Lebioda był już blisko i Adam z ulgą stwierdził, że idzie sam, bez dziwnego
towarzystwa. Lubił Lebiodę. Sprzedał rodzicom ten kawałek ziemi, pomagał przy budowie domku i
przyjaźnił się z nimi. Lebioda bardzo szanował ojca Adama za uczciwość i siłę, z której słynął w całej
wiosce (swego czasu ojciec pokonał go na rękę), cmokał też w dłonie matkę, podziwiając jej piękno i
łagodność. Był od Adama starszy o dobre dziesięć lat. Chyba nawet dawno przekroczył
pięćdziesiątkę.
Podniszczony bimbrem i robotą w polu. Praca w ziemi i przy zwierzętach trochę szybciej ściera
człowieka niż ślęczenie przed komputerem, w oparach nowoczesnych kosmetyków,
wysmakowanych wódek i drogich papierosów. Ale Lebioda, choć skóra mu ściemniała i pojawiły się
pierwsze zmarszczki, nie stracił męskiego uroku, który sprawiał, że jego żona wciąż była o niego
zazdrosna. Mogła spać spokojnie, bo był w niej zakochany po uszy. Poza tym z roku na rok twardniał
i gdy podawał rękę, zamiast niej ściskało się imadło.
Adam Nowak od kilku lat nie palił, ale wiedział, że Lebioda poczęstuje go papierosem. Cieszył się z
tego spotkania. Dlatego wstał po zimne piwo i gdy Lebioda wspinał się po schodkach na werandę,
już trzymał otwarte butelki.
— Na zdrowie — podał spragnionemu Lebiodzie, a ten bez słowa machnął pół butelki i dopiero
odpowiedział: — Wielkie dzięki.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Dawno cię tu nie było. — Lebioda usiadł i poczęstował Adama papierosem.
— Nie tęskniłem. — Adam z błogością zaciągnął się mocnym i natychmiast wypłynęła z niego
kolejna fala potu. Tym razem zimnego, nieprzyjemnego; wzmożona praca porów, od której kręci się
w głowie.
— Teraz zatęskniłeś? — spytał Lebioda.
— Jak by to powiedzieć...
I nic nie powiedział. Lecz nie przeszkadzało im wzajemne milczenie. Nie należeli do tych, którzy na
siłę podtrzymują rozmowę, w końcu Adam zmienił temat: — Ale upał. Aż w głowie się gotuje...
— Tak, w taki upał umierają zwierzęta i płoną lasy.
Adamowi stanęło przed oczami wspomnienie pożaru w sąsiedniej kamienicy i strach
dziesięcioletniego Adriana przed ogniem. Wtedy też było upalne lato. Takie upały zdarzają się raz na
kilka lat. Pewnego ranka dekarze coś robili przy rynnach i jeden z nich podobno źle skiepował
papierosa. Inna wersja mówiła o starej instalacji elektrycznej, a jeszcze inna o nie wyłączonym
żelazku (Ewa zawsze zapominała wyłączyć żelazko albo opiekacz do tostów!) W każdym razie z
okien mieszkania na poddaszu zaczął się wydobywać czarny dym. A zaraz za nim pojawiły się
rozchybotane żaluzje ognia, który natychmiast wyginał plastikowe okiennice, a drewniane obgryzał
do brunatnych kręgosłupów. Ludzi ciągnie do przerażających widoków. Jeszcze zanim dojechała
straż pożarna, pod kamienicą zebrał się tłumek kibiców. „Ale się fajczy" — westchnął z podziwem
zasmarkany młodziak, znany z tego, że okradał pijaków. „Jak dojdzie do nas, moja matka dostanie
fioła" — mruknął jego kumpel, bo mieszkał na trzecim piętrze, tuż pod rozszalałym poddaszem.
Nie wiadomo skąd na dachu pojawił się Bolo, dzielnicowy wariat, który często biegał po dachach,
odgrażając się, że skoczy. Tym razem dość mocno przypiekło mu podeszwy. Bolo coraz szybciej
przeskakiwał z nogi na nogę i wyglądało to jak intensywna rozgrzewka przed skokiem. Młodziaki z
dołu krzyczeli: „Skacz, Bolo, do nas, do nas! Złapiemy cię!
A może ci wyrosną skrzydła!".
Jeszcze dwie minuty i pewnie Bolo by pofrunął.
Ale nie dlatego że chciał spełnić swoją wieloletnią groźbę, swój szantaż na nieczułym ludzie, tylko
dlatego że dach zaczynał skwierczeć jak rozpalona patelnia. I Bolo ze zdziwieniem stwierdził, że
zamiast roli zrozpaczonego bohatera jest mu pisany los spalonej frytki. Miał jednak szczęście.
Jedyny w mieście wóz strażacki z czterdziestometrową drabiną akurat przyjechał. Wysunęły się
szczeble i dotknęły stóp wariata. Bolo z drżącymi nogami zaczął schodzić.
Asekurował go młody strażak, który uważnie obserwował pożar, jakby wzrokiem chciał zatrzymać
rozrastający się ogień. A gdy już zeszli na chodnik, młodziaki zaczęli pokrzykiwać: „No i jak tam,
Bolo?
Fruwać się chciało, co? Z góry na świat popatrzeć.
A może jeszcze naszczać nam na głowy, co?!". A Bolo odszczekiwał się: „A naszczałbym, naszczał.
Tylko z takiej wysokości ciężko trafić!".
Szyby pękały od żaru i sypały się na chodniki. Gapie stali w bezpiecznej odległości za żółtymi
taśmami. Pięć wozów strażackich otworzyło sikawki. Strumienie wody przepadały w ogniu bez
śladu. Nawet nie unosiła się para. Mieszkania zamieniły się w rozgrzane piece, które trawiły meble i
zapach ludzi. Adam postanowił, że odwiezie synów do teściów. Próbował zasłaniać dzieciom oczy,
ale wiedział, że ich pamięć przechowa szczegóły.
Wbiegające do klatki schodowej oddziały strażaków uzbrojonych w topory i łomy. Biały kociak
sparaliżowany ze strachu, którego w ostatniej chwili chwycił za kark Krzychu, fotoreporter
miejscowej gazety.
Wepchnął zwierzaka pod pachę i odskoczył przed spadającą belką. Jakiś strażak sklął go, a Krzysiu
na odlew strzelił mu fotkę. Na drugi dzień wśród innych fotografii płonęła z gazety wściekła twarz
strażaka, który krzyczał: „Spier-da-laj!" — a stop-klatka uwieczniła go na „e" i wyglądało, jakby
strażak cierpiał za tych wszystkich, którzy utracili dach nad głową.
Tego dnia spłonęło dwadzieścia jeden mieszkań.
Jakaś kobieta stojąca wśród gapiów, gdy zobaczyła, że płomienie wtargnęły do jej pokoju, zawołała:
„A niech to szlag trafi! Wszystkie kwiaty mi zmarnieją!" — i wybuchła histerycznym śmiechem.
„Proszę pani, a ja wczoraj kupiłem sobie nowy garnitur na ślub mojego bratanka!" — próbował ją
pocieszyć zmyślonym nieszczęściem pomarszczony od alkoholu i bezzębny sześćdziesięciolatek,
samotny, samiuteńki na tym świecie, odkąd pamiętał. „Ale się fajczy" — powtórzył zafascynowany
młodziak, któremu smarki sięgały już górnej wargi. „Fajczy się, fajczy, ale brakuje ofiar" — dodał
zawiedziony kumpel, znany z tego, że najlepiej okradał supermarkety. „Bolo mógł skoczyć, ale
strefił" — dodał trzeci.
„Jakby była telewizja, toby skoczył" — zapewnił go drugi.
Obok niego płakała śliczna dziewczyna, którą przytulał ubrany w garnitur chłopak. Młode mał43
żeństwo dopiero co zamieszkało na drugim piętrze, pod szóstką czy siódemką. Ona go kochała, on
zdradzał ją ze swoją koleżanką z pracy. Ona była zrozpaczona — nie zdążyli się ubezpieczyć. On się
zastanawiał, czy nadal opłaca mu się ciągnąć małżeństwo, skoro trzeba będzie tyle pieniędzy utopić
w remoncie. Na świeżo cyklinowaną podłogę w gościnnym pokoju spadł sufit zalany wodą z
sikawek, która przesiąkała przez wszystkie mieszkania od dachu po piwnice.
Strażacy gasili pożar przez cały dzień. Sikawki wycelowane w okna i dach strzelały wodą
pompowaną przez podłączone do hydrantów węże. Na załamaniach niektóre z nich były dziurawe i
wtedy woda pryskała w otwarte okna tych, którzy przyglądali się akcji. Adam już odwiózł synów do
teściów (Adrian był roztrzęsiony, Kamil wręcz przeciwnie: zafascynował go cały bałagan) i wrócił
do mieszkania. Przeszedł do pokoju gościnnego, z którego widać było pożar, i zaczął fotografować,
uwieczniać — jak to lubił określać jego kumpel dziennikarz — płomienną historię swojej dzielnicy.
Gdy wychylił się przez otwarte okno, jedna ze strug z dziury w wężu strzeliła na wysokość drugiego
piętra. Zanim Adam zdążył zareagować, brudna woda obryzgała świeżo malowane ściany.
Kiedy Ewa zobaczyła plamy na ścianach i mokrą podłogę, wybuchła awantura niewspółmierna do
zdarzenia. To była ich pierwsza poważna kłótnia.
Wcześniej też się sprzeczali, ale raczej ze zmęcze44 nia. Tym razem nie było powodu —
przynajmniej tak uważał Adam. Ewa prawie rzuciła się na niego z pięściami, ale w połowie drogi
jakby oklapła, zrezygnowana i niepewna swojej reakcji. Spojrzała mu prosto w oczy i zanim odkrył
w nich własne zdziwienie, odwróciła się i wybiegła z mieszkania. Nie zareagował. Stał jak wryty. Coś
tu nie grało. Tak jakby chciała plunąć mu w twarz, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
Dotąd Adam był przekonany, że nastały dla nich dni największego szczęścia, najprawdziwszej i
szczerej miłości! Dopiero co przeprowadzili się do własnego mieszkania. Co prawda, zapożyczyli się,
ale wierzyli, że poradzą sobie ze spłatami. Adam miał zostać sławnym pisarzem. Najważniejsze, że
już nie musieli pałętać się z dwójką dzieci po obcych mieszkaniach, wynajmowanych za horrendalne
pieniądze. Byli na swoim! Zaczynało się nowe życie! Kobieto, ciesz się, że ten pożar nie dotyczy nas,
tylko sąsiadów! Wtedy dopiero miałabyś powód do rozpaczy. Zaplamiona ściana! Zalana podłoga?
— ocknął się przed tą cholerną mokrą podłogą, z gwałtowną panoramą za oknami, z bełkotem
pożaru za plecami, i próbował nie dopuścić do siebie przeczucia, które uporczywie domagało się w
nim obecności wyrażającej klarowną myśl: jeśli przyzna się przed sobą, że w oczach Ewy dostrzegł
obrzydzenie, będzie to początek końca ich szczęścia. Spojrzał na swoje ręce. Aparat był suchy.
Nie przepadły zdjęcia strażaków na drabinach, włamujących się przez okna i drzwi do stygnących
mieszkań. Spoconych pod podłużnymi kaskami, wyczerpanych i brudnych, z ubraniami
nasączonymi pianą i przez to dwa razy cięższymi. Albo jak siedzieli wzdłuż ulicy i zajadali się
pieczonymi kiełbaskami, które rozdawała im jakaś restauracja. Zdjęcia, na których strażacy zrzucali
spalone belki poddasza na ulicę. Uzbierało się ich potem po parapety okien na parterze i czuć było
spalenizną przez całą noc, dopóki nie uprzątnęły ich służby porządkowe.
Ewa uspokoiła się pod wieczór. Przyjechała od teściów z Adrianem i Kamilem. Dzieci późno usnęły.
Były rozdrażnione. Mógł im też przeszkadzać huk spalonych belek wrzucanych przez całą noc do
kontenerów przez budowlańców.
Kamil szybko doszedł do siebie. Niepokój rozwiała barwna rzeczywistość, która w dzieciństwie
mieni się tak wieloma zdarzeniami, że łatwo zapomnieć o przeżytym dniu. Gorzej było z Adrianem.
Był bardziej strachliwy od Kamila. Przez jakiś czas budził się w nocy z krzykiem i płaczem. Często
moczył się w łóżku i wtedy Kamil okrutnie się z niego nabijał, że baba. Rozpowiedział o tym w
szkole i Adrian nie mógł mu tego wybaczyć. Wstyd przed kumplami, poniżenie przed dziewczynami.
Bracia rzucali się na siebie, a Adam nie potrafił nic na to poradzić. Nauczyciele wzywali go na
rozmowy, ale on stał bezradny. Dopiero gdy ster przejęła Ewa, chłopcy się trochę uspokoili.
Przynajmniej przestali się bić. Jej stanowczość, kary i rygor były najlepszym sposobem na braterskie
kłótnie.
Adrian jeszcze długo bał się płomieni. W dymie z kominów widział zapowiedź katastrofy. Przerażały
go telewizyjne wiadomości z pożarem w roli głównej. Zdarzyło się, że na widok ognia dostał
drgawek. Psychologowie uspokajali, że z wiekiem mu przejdzie, wyrośnie z tego, trzeba tylko trochę
cierpliwości. Owszem, przestał się moczyć w nocy, budzić z krzykiem, ale stał się czujny. Słyszał
zgrzyt zapalniczki z drugiego pokoju. Dlatego raczej unikali palenia świec i na szczęście mieli
kuchenkę elektryczną. Ogniska, które rozpalali na biwakach, obserwował z napięciem i ściśniętymi
szczękami. Gdy Adam postanowił zrezygnować z tej atrakcji, Kamil tym bardziej prosił go o smażone
kiełbaski i ziemniaki z popiołu. Pragnął przyglądać się cierpieniu brata.
To były jeszcze czasy, w których Adam z Ewą szybko się godzili. Uczucie tłumiło niechęć. Młodość
domagała się szaleństw w łóżku. Wtedy pogodziła ich świadomość tego, że mieli dużo szczęścia.
Czuli cichą i naturalną radość z tego, że to jednak mieszkanie sąsiadów się spaliło, a nie ich. Kto wie,
czy poczucie, że zostali oszczędzeni, nie uchroniło wtedy ich związku przed rozpadem. Czasami
nieszczęście innych pomaga dostrzec własne szczęście. Starczyło go jeszcze na kilka lat. Ale gdy Ewa
powiedziała, że odchodzi, miała już wszystko przygotowane.
Znalazła nawet kupca na ich mieszkanie. Może to i dobrze. Podzielili się po równo i przynajmniej są
pieniądze na przebudowanie domku...
— Tak, w taki upał płoną lasy i umierają zwierzęta... — powtórzył trochę głośniej Tomasz Lebioda,
bo Adam od dłuższego czasu milczał zapatrzony przed siebie. Wreszcie ocknął się, a Lebioda zaczął
mówić mu o tym, jak to od lat należał do ochotniczej straży pożarnej. Wiadomo, taka straż na wiosce
to co innego niż w mieście. Ale chłopaki byli równie oddani sprawie co zawodowcy. Ile to razy
zdarzało im się jechać na pożar w środku rodzinnej imprezy albo festynu dożynkowego? To ogień
wybiera czas i miejsce, do którego musi zdążyć człowiek, by żarłoczność żywiołu nie spopieliła
świata.
Starym traktorem z beczkowozem pruli przez polne drogi ku panoszącej się katastrofie. Jeśli był
dzień, wypatrywali dymu. W nocy ku celowi prowadziła ich łuna. Woleli jednak dzień, bo w nocy
jeden musiał się kłaść z przodu na rozgrzanej masce silnika i oświetlać drogę latarką — w traktorze
nie działały światła. W dodatku jak któryś wypadł z kabiny i nikt tego nie zauważył, zgubiony
uważał się za zwolnionego z obowiązku gaszenia pożaru.
W najlepsze zasypiał w przydrożnym rowie i ukołysany do snu alkoholem oraz wizją strażackich
przygód, zamiast działać, śnił, jak na tle ognia czarne postacie leją wodę, rąbią siekierami, zanurzają
się w ogniu i wyskakują z niego z dymiącymi włosami i ubraniem, a ich oczy błyszczą jak zimne
kryształy szaleństwa. Pięciu wspaniałych i dowódca Tomasz Lebioda.
Wypijali czasem siarczyste kieliszki nie tyle dla własnej przyjemności, ile dla odwagi. (Z ogniem i
chujem nie ma żartów). Może dlatego zdarzały się nieprzewidziane historie. Jak wtedy, gdy Lebioda
rozpędził się i barkiem rozwalił drzwi płonącego domu. Wbiegł do pierwszego z brzegu pokoju i
chwycił, co było pod ręką, a że był to telewizor, niewiele namyślając się, wyrzucił go przez
zamknięte okno, by uchronić cenny sprzęt przed ogniem.
Okno wyleciało z ramą, a telewizor roztrzaskał się metr dalej o chodnik. Tomasz Lebioda wykonał
całą akcję tak błyskawicznie, że chłopaki nie zdążyli go powstrzymać i wyjaśnić, że wyważył drzwi
nie tej chałupy co trzeba. Wpadł do domu Budziszowej, w którym było wszystko w porządku, a
płonęła chałupa Markowej, o tamta! „To dlaczego nikogo tu nie ma?" — spytał trzeźwo przez
roztrzaskane okno Lebioda. Chłopaki wskazali chałupę Markowej, w której ogień pożerał dach.
Sąsiadom bezładnie biegającym wokół płonącego domu przyglądała się gruba baba z rękami
położonymi na biodrach.
„Budziszowa ogląda pożar!" — huknęli zgodnym chórem chłopaki strażaki. Gdyby widzieli jej twarz,
zobaczyliby uśmiech, bo Budziszowa od zawsze kłóciła się z Markową, a ogień teraz wskazywał na
to, kto miał we wszystkim rację. „No to na co czekacie?!
Do roboty!" — wrzasnął Tomasz Lebioda, a chłopcy jak na rozkaz ruszyli beczkowozem, do którego
wiadrami ze studni trzeba było nalewać wody, bo zawsze był pusty, i dopiero po jego napełnieniu
można było pompować ręczną pompą. Woda z sikawki leciała najwyżej na dwa metry. W głowicy
było złe ciśnienie i dalej się nie dało. Dlatego chłopaki strażaki zazwyczaj rezygnowali z beczkowozu
i szukali wiader po podwórkach, przepychali się do studni.
Czasami któryś podłączył szlauch i puszczał wodę z piwnicy, ale szlauchem to można sobie najwyżej
kwiatki podlewać, a nie pożar, bo jak się tak podlewało ogień szlauchem, to rzeczywiście rósł w
oczach jak to zielsko na grządkach. I wydawało się, że woda nie dławiła jego pychy, ale przeciwnie,
podsycała do rozkwitu, do puszenia się barwnym pióropuszem, który spopielał szczęście w rozpacz.
Bo też najczęściej nie można było nic poradzić.
No, choćby wtedy, jak pojechali do płonącej stodoły, która tak mocno się hajcowała, że tylko oglądać
pozostało. Szkielet rozpadł się na drugi dzień, po całej nocy fajerwerków. Chłopaki tylko pilnowali,
by od stodoły nie zajęło się gospodarstwo, a od gospodarstwa wieś. Bo siłę ognia podsyca wiatr i
kieruje według własnego uznania. I jeśli wiatr jest boskim dotykiem, a ogień boską barwą, to jedynie
we właściwych proporcjach. Zbyt rozbestwione stają się bronią demona.
Zdarzały się przypadki, gdy ludzie demonowi pomagali. Różne są tego przyczyny. Najbardziej po50
spolitą jest natura ludzka. No choćby kilka dni temu. Chłopaki zajechali beczkowozem na akcję
akurat w momencie, gdy ogień odciął parter od piętra.
Na piętrze leżała w swoim łóżku pijana Piechnalowa z Piechnalem, podgotowani już i zaczadzeni
tak, że o własnych siłach nie mogli wstać. Nie pierwszy raz ich ratowali. Kiedyś całą załogą wdarli
się do ich domu. Chłopaki na dole gasili, a Tomasz Lebioda wbiegł na piętro, by wyciągnąć
Piechnalów z łóżka. Piechnalowa chichotała jak zwykle. Lebioda bez problemu zarzucił ją sobie na
barki i wyniósł z domu.
Gorzej było z Piechnalem, który się opierał. Darł się, że nie opuści domu i woli w nim spłonąć, bo jak
tylko wyjdzie, to zaraz go okradną. „Ciekawe z czego?!" — krzyczał mu w twarz Lebioda. Zaczęli się
szarpać. Wreszcie Lebioda wyprowadził kilka sierpowych, które przesunęły Piechnalowi nos w
lewo tak, że odtąd zadawał nim światu nieustające pytania, i wyniósł znokautowanego na
podwórko. Dopiero wtedy zobaczył, że chłopaki pod gruszą rozpijają flaszkę za udane ugaszenie
pożaru, którego tak naprawdę nie było. To tylko dym z komina poszedł, bo Piechnalowa paliła jakieś
stare papiery... I Lebiodzie trochę głupio się zrobiło za to, że sprał Piechnala, więc gdy tylko go
ocucili, natychmiast podstawili mu pod złamany nos otwartą flaszkę. I choć tego dnia Piechnal
niewiele czuł, to po tym, jak do jego mózgu przedarła się ożywcza woń wódki, uśmiechnął się i
wspólnie wypili za ugaszenie pożaru, którego nie było.
Ale tym razem sprawa była poważna. Ogień rozkwitał coraz bardziej, buchał zbyt mocno, by się
przez niego przebić. Trzeba było choć trochę ugasić i wykorzystać ten moment, w którym żywioł
nabiera oddechu, by uderzyć ponownie ze zdwojoną siłą.
Trzeba było więcej wody. Nie wystarczały wiadra i dogorywający strumień z sikawki. Wtedy
Tomasz Lebioda wpadł na pomysł, by podłączyć się do piwnicy Kwiczoła, sąsiada Piechnalów, który
chwalił się, że u niego jest najlepsze ciśnienie i dlatego nie ma kłopotów z podlewaniem ogrodu. A
ogród miał wspaniały. Z dziada pradziada uprawiany, z zadbanymi drzewkami owocowymi i
krzaczkami, z poukładanymi z kamieni pagórkami, które obrastały różnobarwne skalniaki, z
ocienionymi altankami i pergolami, z których zwisały różowe kielichy fuksji, tak ukochane przez
nieżyjącą mamusię. Chłopaki strażaki rzucili się do Kwiczoła, krzycząc: „Sąsiad, dawaj no wodę!".
Ale co to, to nie, Kwiczoł nie był głupi! Już wcześniej zaryglował wszystkie okiennice. Przeczuwał, że
jego woda będzie potrzebna, a przecież i tak miał potężne rachunki przez ten ogród z dziada
pradziada kwitnący i rodzący owoce. Tomasz Lebioda prawie wybił sobie bark na drzwiach.
— Sąsiad, otwieraj, bo wyważę! — wydarł się, a Kwiczoł krzyknął mu przez drzwi: — A spróbuj
tylko!
— Siekiery użyję!
— To drzwi dębowe, wyszczerbisz tylko ostrze!
— Każda chwila cenna! — ryknął Lebioda, a chłopaki strażaki, ustawieni w pięcioosobowym
szeregu, równocześnie pokazali mu rękoma na własnych szyjach, jak ucina się łeb kurze, bo właśnie
ogień rozkruszał piętro.
— A wiecie, ile ta woda kosztuje? Jak wam dam, to pójdę z torbami — piszczał przez drzwi Kwiczoł.
— Ale tam się ludzie smażą!
— To nie ludzie, nie ludzie! To Piechnalowie!
Swołocz jedna zarzygana, zawsze nachlani, niech zdychają... — rozpoczął tyradę Kwiczoł.
— A niech ci chuj wyschnie, a żonie pizda zarośnie, sknero jebana! — Lebioda charknął na drzwi i
przeskoczył drewniane ogrodzenie, by szybciej zobaczyć szaleństwo ognia.
Nic już nie dało się zrobić. Płomienie triumfalnie pulsowały i zapraszały do tańca. Kto chce, niech
wskoczy! Dom Piechnalów za kilka godzin przestanie istnieć. I gdy wszyscy się zastanawiali, z czego
Piechnalom urządzić pogrzeb, bo przecież nic nie mieli, że chyba trzeba będzie zbierać po wiosce
pieniądze, a będzie trudno uzbierać, bo tak na dobrą sprawę nikt Piechnalów nie lubił. Przyzwoitość
ludzka nakazuje jednak pochować tragicznie spalonych. .. I gdy tak zastanawiali się i debatowali
przy płonącej chałupie, któryś z siedmiu bachorów Werszkowej krzyknął i wskazał na środek drogi.
Najspokojniej w świecie, wzajemnie się podtrzymując, zataczali się w ich stronę Piechnalowie.
Rozradowani wracali do domu z porannej popijawy gdzieś w polu, a że znudziło im się słońce i
niebo, i śpiew ptaków, postanowili przespać południe w swoim łóżku na piętrze.
— O, Lebioda! — Piechnal czknął Lebiodzie w twarz i próbował go ominąć, ale zarzuciło nim i gdyby
nie Piechnalowa, dokoła której zakręcił się jak księżyc wokół planety, pewnie padłby do tyłu i, jak
miał w zwyczaju, rąbnął głową o asfalt. Natychmiast zapadłby w pijacki sen, gdzie pływają formy
niespotykane w rzeczywistości.
— Piechnal, ty tam nie pójdziesz, nie macie już domu... —¦ tłumaczył cierpliwie Tomasz Lebioda, ale
Piechnal był zbyt szczęśliwy, by pojąć ciężar strat.
Dla niego każdy oddech był zyskiem, każdy dzień nadprogramową przysługą, której nikomu i nigdy
nie będzie musiał spłacać.
— Cały świat dla mnie domem! — krzyknął radośnie i próbował teatralnie rozłożyć ramiona, ale na
szczęście nie udało mu się, bo mocno trzymała go Piechnalowa.
— Ale wasz dom spłonął, o zobacz — i Lebioda wskazał im płonącą chałupę. Dach już się zapadł.
Ogień strzelał z okien, jakby chciał wspiąć się do nieba.
— To nie mój dom — stwierdził stanowczo Piechnal. — Mój dom wygląda inaczej.
— Teraz wygląda tak.
— Ale mój dom nie ma tego, no tego... ognia.
— Teraz ma.
— Uff! — westchnął Piechnal i pokiwał głową, jakby rozmawiał z idiotą. — Lebioda, ja cię lubię,
nawet po tym, jak złamałeś mi nos, ale teraz pozwól mi się przespać z moją żoną Lusią w moim
domu — bełkotał, nisko się kłaniając, choć pewnie kłaniać się nie chciał, a Piechnalowa chichotała,
bo dokoła jej głowy latały motyle i muskały skrzydłami jej czoło i włosy.
— Połóżcie ich tam — rozkazał kamratom strażakom Lebioda, a oni chwycili osuwających się
Piechnalów pod ręce i zanieśli jak wyczerpane dzieci w cień przydrożnego dębu, który ze starości
przechylał się coraz bardziej. Któregoś dnia upadnie i na kilka godzin zatarasuje szosę.
Piechnalowie przytulili się i usnęli odwróceni do siebie twarzami. Wyglądali jak zmęczeni po
całonocnej miłości kochankowie. Jeszcze tylko brakowało osypujących się na nich płatków jabłoni.
No i po kilku rwanych chrapnięciach i kaszlnięciach wokół rozporka Piechnala zaczęła powiększać
się mokra plama, a wtedy bachory Werszkowej podskoczyły radośnie: — Zeszczał się, zeszczał,
Piechnalowi puściły zawory!
— A nie mówiłem, że to obszczymury jedne?! — krzyknął ze swojego okna Kwiczoł.
— To, to wszyscy wiedzą, ale ty zamknij się, bo jak pierdolnę... — pogroził mu pięścią Tomasz
Lebioda i przestraszony Kwiczoł szybko zamknął okiennice.
Lebioda kazał chłopakom strażakom pilnować pogorzeliska.
— Niech wszystko ładnie się dopali... I wieczorem do mnie — szepnął jednemu do ucha.
— Wszyscy?
— Tak, całą kompanią, ale nikomu ani słowa — zaznaczył tajemniczo. — Aha! I niech każdy weźmie
ze sobą piłę elektryczną.
— Piłę elektryczną?
— O nic nie pytaj.
Wieczorem stawił się u niego cały pięcioosobowy oddział ochotniczej straży pożarnej. Chłopcy
liczyli na co nieco i nie zawiedli się. Rozpili wesoło dwie flaszki, buńczucznie wspominając
pojedynki z ogniem. W pewnym momencie Lebioda wyjawił im swój plan.
— Tomaszu — poklepał go po plecach jeden z kamratów — idziemy z tobą jak w ogień.
Wzięli piły, a Majcherek, który mieszkał najbliżej Kwiczoła, podjechał pod jego ogród traktorem z
broną. Od strony domu Piechnalów zawiewał swąd spalenizny i cieplejsza fala powietrza.
Kwiczoł właśnie oglądał fascynujące wiadomości ze świata: nieszczęśliwe rodziny, którym huragan
porywał domy, zrozpaczonych pogorzelców gdzieś w Azji, przerażone ofiary powodzi i trzęsień
ziemi gdzieś w Ameryce. Wzruszał się zawsze przy tym do łez. Modlił się wtedy o szczęście tych
wszystkich, którym złość boska uczyniła tak wielką krzywdę.
Ale widocznie czymś sobie zasłużyli na tak okrutne potraktowanie. Nie ma winy bez przyczyny. I
nawet jeśli nie są warci jego modlitwy, to on uparcie modli się za tych grzeszników, ot, tak, na
wszelki wypadek, dla zaskarbienia sobie kilku dodatkowych punktów tam w górze... Po takich
wiadomościach sumienie Kwiczoła było czyste jak łza niemowlaka.
Żona jego, Wiesia, każdego wieczoru surowo przestrzegała nakazu, by mężowi nie przeszkadzać w
rozkoszy oglądania wiadomości ze świata. W rozkoszy skupienia i wybaczania win. Bo Kwiczoł tak
wybaczał całemu światu, że aż czasami uważał się za świętego. Z Wiesią żyli spokojnie i szczęśliwie.
Reagowała na każde jego skinienie, o nic nie prosiła, była wdzięczna za każdy jego uśmiech, dzielnie
pomagała w ogrodzie. Zajmowała się całym obejściem, choć nie musiała, bo Kwiczoł miał wysoką
emeryturę, przydzieloną jeszcze za lepszych czasów, i stać ich było na sprzątaczkę czy — jak kto
woli — służącą.
Tak, Wiesia była dobrą żoną, wierną i oddaną mężowi. Nigdy mu nie przeszkadzała, zawsze
przemykała cicho i niezauważalnie, czekała, aż on pierwszy się odezwie... Zaraz, zaraz, ale dlaczego
on myśli o swojej żonie? Przecież powinien się skupić na modlitwie, zaraz skończą się wiadomości, a
on nie jest dostatecznie skupiony! Coś mu wyraźnie przeszkadza. To Wiesia! Ta kurwa coś za głośno
się kręci!
— Zbysiu, ktoś chyba jest w naszym ogrodzie — wydukała Wiesia bardziej przerażona tym, że
przerywa mężowi modlitwę za uciśnionych niż odgłosami dochodzącymi od strony ogrodu. Kwiczoł
ocknął się wściekły. Już miał huknąć na żonę, gdy w jego uszy wtłoczył się zmasowany pisk pił
elektrycznych, wyjącego traktora i jakieś trzaski, jakby spadających drzew. Zbladł, bo zrozumiał, że
spełniają się jego najgorsze sny. Wybiegł z domu i jego oczom ukazała się apokalipsa. W świetle
oszalałych reflektorów traktora i ruchliwych błyskach strzelających z czół strażackich hełmów
załoga Lebiody wycinała ogród. Czterech chłopa zgrzytało piłami elektrycznymi o pnie drzewek
owocowych, a piąty rył traktorem i szorował broną trawę, rozbijał misternie ułożone tarasy
obrośnięte skalniakami, taranował krzaki agrestu i porzeczek. Ogród Kwiczoła stał się areną
zmagań byka i toreadorów, sceną baletu klasycznego, i mało brakowało, by ci barbarzyńcy, te
potwory zaczęły jak filigranowe panienki wywijać piruety na palcach. Ale zamiast tego śmiali się
demonicznie. Wskazywali Kwiczoła palcami. W świetle księżyca błyszczały im zęby i Kwiczoł przy
całej swojej dobroci nie mógł im tego wybaczyć... A gdzie był szósty barbarzyńca? Dowódca bandy,
grzesznik największy, najbardziej znienawidzony przez bogobojnego Kwiczoła? Milicja! Tfu, policja!
— rozbłysło w głowie Kwiczoła pojęcie, które przez całe życie ogrzewało mu serce. W jego blasku
czuł się bezpiecznie i rosło jego znaczenie. Trzeba na mili... tfu!
Policję!
Komórka leżała na stoliku w gościnnym. Już widział, jak sięga po nią ręką, ale zanim oderwał wzrok
od porażającego go widoku i zanim obrócił się w stronę domu, poczuł czyjąś dłoń na lewym
ramieniu.
— I co teraz powiesz, stary esbeku?
To był Tomasz Lebioda.
— Co powiem? Co powiem? — zacietrzewił się Kwiczoł. — Zadzwonię na milicję, na policję
zadzwonię!
— Może i zadzwonisz, ale najpierw zwinę cię w kłębuszek i posadzę o tam, żebyś lepiej widział.
Kwiczoł próbował się wyrwać, ale natychmiast został unieruchomiony. Lebioda był jakieś dwa razy
silniejszy od swojego ojca, a z kolei ojciec Lebiody był od swojego ojca silniejszy jeszcze jakieś
dodatkowe trzy razy. Z kolei Kwiczoł był słabszy od swojego ojca jakieś dwa razy, podczas gdy jego
ojciec był słabszy od swojego jakieś trzy razy. Dlatego zrozumiałe, że po dziesięciosekundowej
szarpaninie Kwiczoł oglądał wycinkę ogrodu związany nylonowym sznurkiem do snopków. Gdy
próbował protestować, Lebioda zakneblował mu usta skarpetkami.
— Pani Wiesławo — zwrócił się szarmancko do żony Kwiczoła — proszę pilnować męża, by nam nie
przeszkadzał w czynie społecznym.
Wiesia stała z boku i w milczeniu przyglądała się wszystkiemu. Nie była w stanie ruszyć się z
miejsca.
Nie wiadomo, czy sparaliżował ją strach, czy zauroczenie. O świcie chłopaki skończyli. Spoceni i
wyczerpani powyłączali piły. Majcherek wrócił swoim traktorem do stodoły. Miał jeszcze trochę
roboty.
Wyczyścić brony i zamieść za sobą błotniste ślady grubego bieżnika, które zostały na asfalcie.
Wschód słońca zalał krwią pobojowisko i twarz Kwiczoła, który już nawet nie sklął żony, gdy
nieporadnie próbowała rozciąć sznurek wżynający mu się w nadgarstki.
Z samego rana Kwiczoł wezwał sierżanta Palucha. Policjant przyjechał dość szybko. Z emzetką
przylepioną do dupy, w czarnej skórze wzorowanej na amerykańskich filmach. Anna specjalnie
wyszukała mu ją w lumpeksie. Zamiast gogli miał okulary przeciwsłoneczne — czarne szkła
zakrywały pół twarzy. Zwolnił przed tłumkiem, który podziwiał koniec domu Piechnalów i ogrodu
Kwiczoła. Nieczęsto na wiosce dzieje się tyle ciekawych rzeczy naraz.
Paluch wyczuł, że sprawa jest poważna. Wyłączył silnik, ale jeszcze czekał. Musiał zaznaczyć swoją
obecność. On tu dzisiaj rozdawał karty. Zanim zsiadł z motoru, palec za palcem ściągnął wpierw
prawą, później lewą rękawiczkę. Choć dłonie lepiły się od potu, do jazdy motorem sierżant Paluch
zawsze wkładał rękawiczki. Rozejrzał się po twarzach.
Znał wszystkie, ale go nie interesowały. Przebiegł wzrokiem po zapadłych policzkach i
przekrwionych oczach Kwiczoła, aż wreszcie znalazł tego, kogo szukał. Splunął na ziemię i ociężale
zszedł z maszyny.
Brązowe kowbojki zadzwoniły błyszczącymi ostrogami. Spod obcasów uniosły się obłoki kurzu.
— No i co powiesz, Lebioda? — zaczął surowo sierżant Paluch.
— Ja? Dlaczego ja?
— Bo ty, bo ty! — wściekał się Kwiczoł, ale sierżant Paluch spojrzał na niego znad okularów jak na
psie gówno, w które akurat wdepnął. Nie lubił Kwiczoła i to nie dlatego, że za komuny donosił na
całą wioskę. Sierżant Paluch po prostu nie lubił starych esbeków, bo ciągle od policji czegoś chcieli.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Kwiczoł chodził jeszcze cały i zdrowy. Taki bezczelny typ. Potrafił
zaczepić sąsiada, którego za komuny wpakował do aresztu, gdzie go katowali, łamali mu kości i
ducha, a teraz w nowej Polsce ledwo wiązał koniec z końcem. Kwiczoł doskonale wiedział, że sąsiad
emeryturę miał głodową, i dlatego go zaczepiał, i z uśmiechem pytał: „Jak tam się panu żyje na
emeryturze? Bo mi, proszę pana, dobrze, nawet bardzo dobrze. Mógłbym za moją emeryturę na
Majorkę z żoną sobie jeździć, ale nie jeżdżę, siedzę tu, bo kocham naszą ojczyznę!".
— Lebioda, jak to możliwe, żeby wyciąć taki ogród? — zwrócił się do Tomasza sierżant Paluch.
To, że Kwiczoł chodził cały i zdrowy po wiosce, sierżant Paluch tłumaczył sobie wyrozumiałością
starych, którzy pamiętali, ale odpuścili. Ta polska fantazja. Ta całkowicie chybiona i niezrozumiała
skłonność do wybaczania ludziom, którzy na to nie zasłużyli, podczas gdy naprawdę potrzebujący są
niszczeni, gnojeni i wdeptywani w błoto z fanatycz61 ną rozkoszą. Ale dzisiaj sierżant Paluch
wyczuł, że miarka się przebrała. Po pierwszych niezbyt ostrożnych słowach zrozumiał, że era
starego donosiciela się kończy. W rozgrzanym powietrzu unosił się opór całej wioski. Nie można za
bardzo cisnąć Lebiody, bo wszyscy są za nim, a Kwiczoł jest teraz jawnym skompromitowanym
wrogiem.
— Trzeba było w ogóle to wszystko ściąć i zaorać? — spuścił nieco z tonu Paluch.
— Sierżancie Paluch, melduję, że drzewa, krzaki i trawa mogły się zająć od pożaru — zasalutował
Lebioda.
Tłumek ciekawskich zachichotał.
— Ty sobie ze mnie nie rób jaj — syknął Paluch.
— Sierżancie Paluch, melduję, że ja sobie jaj z sierżanta nie robię. Dopóki wioska nie uprzątnie
pogorzeliska, jestem na służbie i dowodzę pięcioosobowym oddziałem ochotniczej straży...
— Dobra, dobra... — przerwał mu Paluch. — Może masz swoją rację, ale — tu ściszył głos — nie
krzycz tak oficjalnie: sierżancie, sierżancie. Może niedługo będę starszym sierżantem, a tak to ludzie
się przyzwyczają i będą wołać: sierżancie, sierżancie, bez starszego.
— Ale przecież już się przyzwyczaili — odpowiedział szeptem Lebioda.
— A może nie tak do końca się przyzwyczaili, co?
A może ty im tym sierżantem tylko utrwalasz przyzwyczajenie. Nie pomyślałeś o tym, zakuta pało?...
No to jak, umowa stoi? Mniej oficjalnie i bez sierżanta, przynajmniej nie przy ludziach... To jak, stoi?
— Stoi.
— A teraz, jak mamy wszystko uzgodnione, to powiedz mi, Lebioda — sierżant Paluch znowu mówił
donośnie. Lubił swój bas, szczególnie gdy inni byli zmuszeni go słuchać. — Jak tak sobie patrzę na
sąsiedztwo Piechnalów i Kwiczoła, to dzieli ich najpierw betonowe podwórko Piechnalów, później
piaszczysta droga, która odchodzi od głównej szosy i spada do jeziora, następnie chodnik po stronie
Kwiczoła i dopiero ogrodzenie Kwiczoła, w dodatku druciane. Potem jeszcze kamienne podwórko
Kwiczoła, pas trawy i dopiero dużo, dużo dalej drzewa i w ogóle ten cały ogród.
— Znane są przypadki, że ogień szedł po betonie, piachu i kamieniach, a tu jakby dostał się do trawy,
toby poszło wszystko z dymem i pewnie dom Kwiczoła też.
— Ty mi tu, Lebioda, nie pierdol.
— Właśnie! Ty, Lebioda, nie pierdol panu sierżantowi — zawtórował Paluchowi Kwiczoł, a Paluch
tylko zagryzł dolną wargę, bo zakłuł go w serce ten sierżant. Kiedy będzie wreszcie ten starszy?
Boże spraw, żeby jak najszybciej był starszy sierżant Paluch, wtedy dopiero pokazałby światu, no i
honda, honda na dokładkę zamiast tej parszywej emzetki!
— Lebioda, ogień nie mógł się przecież przenieść taki kawał drogi. Nie miałby z czego się
utrzymywać — stwierdził zimno Paluch.
I gdy się wydawało, że zemsta Lebiody wyjdzie na jaw, że Lebioda się nie wywinie i sierżant Paluch
rąbnie mu kolegium, może nawet na kilkaset złotych...
— Gdzie tam! — krzyknął Kwiczoł. — Na kilka tysięcy! Może nawet na kilka tysięcy.
Z tłumu wyszła stara Budziszowa, która dawno zapomniała Lebiodzie stratę telewizora, a posłuch w
wiosce miała, choćby dla tego tarota, z którego potrafiła wróżyć. Wyszła Budziszowa przed tłum z
rękami pod boki i powiedziała: — Wiatr był.
— Co? — Uniósł brew sierżant Paluch. Wietrzył nadzieję na rozwiązanie tej nieprzyjemnej sprawy.
— Wiatr wiał w stronę Kwiczoła i mogło przenieść iskry na ogród — cierpliwie wyjaśniała
Budziszowa.
— Taki kawał? — głupio spytał Paluch. Kwiczoł patrzył na niego z przerażeniem, drgała mu broda.
— A dlaczego nie... Chłopaki musieli ściąć i zaorać, żeby nie zajęło ogrodu, a później to i dom mógł
pójść na rozpałkę.
— Właśnie tak! — krzyknęło kilka głosów z tłumu.
— Właściwie to uratowaliśmy obywatelowi Kwiczołowi dupę — z miną niewiniątka tłumaczył
Lebioda. — Przy sprzyjających wiatrach mogło mu się zapalić całe gospodarstwo.
— Jak to? — załkał Kwiczoł.
— A tak to, obywatelu Kwiczoł — skwapliwie podjął sierżant Paluch. — Właściwie to powinniście
podziękować obywatelowi Lebiodzie, że uratował wam dupę od pożaru.
I zanim Kwiczoł ochłonął, sierżant Paluch zasalutował, jednocześnie wyćwiczonym ruchem palca
strącając z czoła na nos okulary przeciwsłoneczne.
Wskoczył na swoją emzetkę jak na rumaka i silnym kopnięciem zapuścił silnik.
Kwiczoł wyciągnął za nim rękę, ale sierżant Paluch dodał gazu i zabuksował tylnym kołem,
wzniecając gęstą chmurę kurzu, w której wszyscy zaczęli kasłać i zanim przejrzeli na oczy, Paluch
wyskoczył motocyklem na szosę i z piskiem opon rzucił się w pogoń za marzeniami. O starszym
sierżancie i hondzie, i po trochu o tej młodej Malwinie z włosami jak płomienie, co to tak kręciła
tyłkiem na ostatnim festynie, że jego Ania wyglądała przy niej jak wysuszona śliwka albo kurczak z
piór obrany i zluzowany z kości.
— Teraz podlewaj sobie ten swój zasrany ogródek — Lebioda syknął w ucho załamanemu
Kwiczołowi.
Budziszowa splunęła mu pod nogi i ludzie się rozeszli. A Kwiczoł usiadł na skraju ogrodu, który
teraz przypominał karczowisko albo wiatrołomy — zależy na czym zawiesiło się oko — i zapłakał.
Pierwszy raz nad sobą, a nie nad innymi.
Od tej pory siedział przed telewizorem całymi dniami. Stracił krzepę i ochotę do ruchu. Podno- sił
się tylko za potrzebą. Oglądał wyłącznie filmy przyrodnicze i teleturnieje. Wiadomości ze świata
skwapliwie pomijał. Wiesia była przyzwyczajona, że wszystko pozostawało na jej głowie. Poprosiła
sąsiadów, żeby pomogli jej pociąć drzewa w klocki, które porąbała i schowała do komórki na zimę.
Jakoś w ogrodzie uprzątnęła. Pomagały jej dzieciaki Werszkowej. Później ogród zarośnie wysoką
trawą.
A Piechnale? Gdy tylko się przebudzili, zobaczyli, że ich dom nie jest ich domem, ale kupą popiołu.
Popatrzyli, podumali, Piechnalowa zachichotała, bo promień słońca połaskotał ją za uchem, a
Piechnal westchnął. Ciężko było przyznać, że coś się skończyło, by coś mogło się zacząć, dlatego na
początek wmówili sobie, że pomylił im się adres. Głęboko spojrzeli sobie w oczy i zgodnie uznali, że
ich dom tak naprawdę istnieje, ale w innym miejscu. Postanowili, że trzeba go poszukać. Wcześniej
jednak zajdą do sklepiku pani Zosi, która pewnie jeszcze dwa jabole da na krechę, a może nawet
cztery, bo przecież oficjalnie są w żałobie po stracie domu, no nie?
— Ale tak naprawdę to po co przyjechałeś? — spytał Tomasz Lebioda.
— Chcę przebudować chatę, żeby w zimie można było mieszkać.
— Przecież można.
— Ale kibel chcę mieć w środku.
— Aaa... rozumiem.
— Najpierw wykurzę ze środka robactwo, o tym...
— Adam wskazał na truciznę w spreju, która leżała pod ścianą. — Jak rozpylę, pewnie będę musiał
nocować na zewnątrz.
— Na deszcz się nie zanosi — głupio mądro stwierdził Lebioda, zerkając spod daszku werandy na
czyste niebo. — Z przebudową będzie trochę roboty, nonie?
— Pewnie tak...
— Jak będziesz chciał, przyślę ci chłopaka, co to nam go podrzucili z Niemiec.
Na podniesioną brew Adama Lebioda odpowiedział, że od kilku dni ma u siebie młodego Niemca,
chłopaka po przejściach. Opłaca się wziąć takiego, bo niemieckie poprawczaki płacą za takiego
trudnego po dwa tysiące euro miesięcznie!
— Wyobrażasz sobie, Adam, dziesięć baniek na utrzymanie tej patologii i jak to oni mówią, na
resocjalizację. Choćby nie wiadomo, jaki to był bandyta, opłaca się. U nas, tu, na naszej wiosce,
zresocjalizuje się, że będzie ludzi po rękach całował. Na razie gnój wywozi z obory i nic nie mówi,
tylko spode łba zerka. Coś tam odszczeknie jak pies jakiś. Moja Jadzia trochę się go boi, ale może
dlatego więcej na niego krzyczy, niż czasami potrzeba. Jak będziesz chciał, to ci go podrzucę, niech ci
ponosi belek, potrzyma młotek, gwoździe poda... Aha! Za dwa dni biję świnię. Przyjdź na świeżynkę.
Jadzia robi najlepszą na wiosce!
Adam podziękował i w milczeniu dokończyli po trzecim piwie. A gdy Lebioda schodził ze wzgórza,
otoczyła go kolorowa chmura motyli. Adam dostrzegł wśród nich wyćwiczonym okiem znawcy
mieniaka tęczowca opalizującego głębokim granatem skrzydeł. Połysk, od którego motyl wziął
swoją nazwę, wywoływały maleńkie pęcherzyki powietrza znajdujące się w jego łuskach. Skupiały
się w nich niebieskie pragnienia owada, skierowane ku lataniu i narkotycznemu zasysaniu słodkich
nektarów. Adam przypomniał sobie okaz sprzed lat, który spotkał na leśnej drodze. Motyl ssał
papierek po cukierku i był tak odurzony słodyczą, że można go było dotykać. Wspomnienie zostało
do dziś i Adam poczuł na opuszkach palców delikatną strukturę motylich skrzydeł, a w ustach
słodycz nieznanego pochodzenia.
Słońce osłabło i Adam wyszedł z cienia werandy. Wciąż miał wrażenie, że są tu z nim, schowani
gdzieś za domkiem. Jednak nie znalazł nikogo.
Zamiast rodziny zobaczył zarośnięte grządki, gdzie mama sadziła warzywa, i zwalone rusztowanie
na huśtawkę, które ojciec własnoręcznie zbił z belek dla Adriana i Kamila. Chłopcy wyrośli, ale
huśtawka została. Ojciec często się na niej bujał, wpatrując się w zachód słońca. Teraz huśtawka
była martwa. To było coś więcej niż przygnębienie. Nie wymyślono nazwy na smutek Adama.
Przez jakiś czas krążył jak otępiały, wypatrując śladów. Szukał narzędzi albo otwartej butelki piwa,
którą ojciec mógł na chwilę gdzieś postawić, kieliszka z ulubionym winem mamy, zabawek
chłopaków, nie dokończonej krzyżówki Ewy, gitary Sylwka. Nic z tego. Słyszał znajome głosy, ale
dochodziły z miejsc, w których akurat go nie było. Na werandzie śmiał się ojciec, któremu
wtórowała mama, lecz weranda była pusta. I gdy tak Adam kilka razy się nabrał, usiadł na
schodkach i zapłakał... Dawno nie płakał.
Wieczorem wyniósł z domku pościel i ubrania.
Mama zawsze je prasowała i skrupulatnie układała w komodzie, ale przez te lata zżarły je mole i
zostały z nich rozpadające się szmaty. Powyrzucał zwietrzałe przyprawy i spleśniałe resztki chleba.
Oczyścił filigranowe gilotyny z wyschniętych trupów polnych myszy. Z antresoli, której podłoga była
sufitem werandy, zniósł sflaczałe na śmierć materace.
Jutro je napompuje i sprawdzi, czy się jeszcze do czegoś nadają. Wreszcie przewiązał sobie nos i
usta jakimś starym podkoszulkiem i rozpylił w domku śmiercionośny gaz. Wyobraźnia
podpowiadała mu obrazy krztuszącego się robactwa. Pękające pancerze, skrzydła kurczące się w
spalone zwitki, łamiące się odnóża, dla których ciało nasączone trucizną stawało się zbyt ciężkie. Nie
czuł litości. Ich śmierć była zbyt odległa od ludzkiego współczucia. Odwłoki to inny świat niż dupa,
czułki nasłuchują innych dźwięków niż uszy. Zresztą cokolwiek zrobimy, ro69 bactwo i tak
przetrwa, ale nie w tym domu, z satysfakcją myślał Adam. Wreszcie zamknął drzwi, by całe to
tałałajstwo kisiło się w śmiercionośnej chmurze, i zobaczył, że słońce powoli zachodzi za drzewa,
które zakrywały podłużny tułów jeziora. Zatoka pociemniała. Świerszcze kończyły rytmizować
przestrzeń. Ptaki zasypiały w gałęziach. Dzień wypadał z obiegu. Zaczynała się nowa rzeczywistość.
Żadnego samochodu, tylko delikatne szemranie liści. Gdzieś tam zaszczekał pies. Adam zbierał
gałęzie na ognisko — było ich pełno w pobliskim lesie. Chciał spalić rzeczy po rodzicach, które już
do niczego się nie nadawały. Gdy wchodził pomiędzy drzewa, ich pnie mieniły się pomarańczowymi
refleksami. Radosne odbicia pożerał fioletowy cień, w którym umysł niezbyt pewny siebie mógł
zgubić drogę i utonąć w ciemnościach.
2.
W
SPOMNIENIE OJCA
Za każdym razem, gdy rozpalał ognisko, nachodziło go wspomnienie ojca. Człowieka, który
spróbował każdej pracy, by wyżywić rodzinę. Ile to razy ojciec wracał późno w nocy? Zdarzało się,
że przywoził na swojej eshaelce worek ziarna dla tych kilku kur, królików i nutrii, co je mieli w
ogródku. Najgorzej było zimą, gdy mróz przebijał się przez kurtkę i spodnie, ścinał mięśnie, zmrażał
wnętrzności, srebrną igłą stukał w każdą kość po kolei, jakby chciał udowodnić: słaby jesteś,
człowieku, wobec mojego dotyku.
Ojciec miał kłopoty z odlepieniem się od siodełka.
Spocony tyłek przymarzał. Mama biegła z dzbankiem ciepłej wody i polewała krocze ojca. Smutno
się wtedy uśmiechał. Gorzko przełykał dumę. Gdy woda rozpuszczała lód, jak najszybciej próbował
wstać, posapując, wprowadzał motocykl do komórki, rzucał worek i rozkraczony kuśtykał do domu.
Wyglądał przy tym, jakby mu coś strzeliło w krzyżu, bo nie mógł się wyprostować. Słychać było
skrzypienie przemarzniętych stawów. Dopiero w cieple łazienki powoli tajał. Jego sztywne ruchy,
które w powietrzu kreśliły kąty ostre, nabierały naturalnej płynności i przedpotopowa zmarzlina
ponownie budziła się do roli żywego człowieka. Czasami cały proces zachodził w przedpokoju. I
Adam z otwartą buzią przyglądał się tej przemianie. Fascynowało go przepoczwarzanie się kukły w
ojca. Gdy coś pozornie żywego, strach na wróble szarpany kąśliwym wiatrem, odzyskuje panowanie
nad sobą i podnosi się z drżących nóg, wyprostowuje w sobie, by zaraz pochylić się nad synem,
spojrzeć mu w oczy i cicho powiedzieć: „Synu, życie jest piękne, ale trzeba umieć o nie walczyć".
Może właśnie przemiany ojca sprawiły, że Adam zaczął się pasjonować motylami? To wyrywanie się
ze zmarzłego kokonu, z mokrych spodni i zesztywniałej skórzanej kurtki, z butów, z których osypy-
wały się kryształki lodu... Ociekający ojciec, który za chwilę pofrunie przed telewizorem w
przestrzeń kolorowych obrazów... Przecież nie był jakimś tam ułomkiem. Silny chłop. Szczupły,
rodzaj żyły, której nie przerwie siła ludzkich rąk, nie złamie uderzenie ludzkich pięści. Wiadomo, że
mogła go zabić ludzka przebiegłość, jednak ta może zabić każdego.
Miał szorstkie, ale otwarte serce. Trzymał synów krótko, ale nie bił. No, może Adama, jako że starszy
od Sylwka (starszy zawsze obrywa pierwszy), trzasnął ze dwa razy. Nie może, ale na pewno... Tak,
dwa razy... Tyle że za drugim razem mały Adam posikał się z bólu, a ojca zapiekła ręka. Wtedy ojciec
przysiągł sobie, że już nigdy nie uderzy żadnego z synów, i dotrzymał słowa.
Lubił sobie popić. W towarzystwie. Nie szlajał się jednak, kumpli sprowadzał do domu. Mama
czasami obwiniała go, że woli ich od rodziny. To nie była prawda. Po prostu ojciec miał otwarte
serce. A to znaczyło, że jeśli tylko kupili z mamą pół świniaka na święta, ojciec natychmiast
zapraszał swoich trzech najlepszych kolegów na sławną świeżynkę.
Sławną, bo tylko mama potrafiła przyrumienić na patelni cebulę i obsmażyć kawałki mięsa akurat
tak, by odpowiednio puściły soki, nie były niedosmażone, a jednocześnie nie stwardniały od zbyt
długiego pichcenia. Do tego sól i pieprz, i pewnie jeszcze kilka drobnych tajemnic, których poza
mamą nikt nie znał. No i ten intensywny zapach, tak słodki dla mięsożerców. Arcydzieło kulinarne
idealnie wypełniające żołądek zalewany przez wódkę.
Kumple (Waluś, Bimber i Boczniak) chwalili świeżynkę, ojciec rozlewał przyniesioną przez nich
wódkę do zielonych kieliszków, a mama po cichu potępiała całe towarzystwo. Ale milczała, bo
kochała ojca i lubiła go widzieć rozbawionego. Tyle harował, że zasługiwał na odrobinę zabawy.
Tymczasem kumple z ojcem się rozkręcali. Wódka płonęła w oczach i rozweselała świat. Jeśli było
ciepło, schodzili do ogródka i tam zaczynała się gra. Choćby ta w dupniaka. Ofiara nadstawiała tyłek,
a jeden z katów z całej siły walił w dupsko otwartą dłonią. Jeśli ofiara nie zgadła który, musiała
znowu odwrócić się i nadstawić na kolejny cios. I tak łoiło się delikwentowi skórę, dopóki nie zgadł.
Ręce piekły, lecz jeszcze bardziej dupsko. Ojciec walił krótką ścinką, która polegała głównie na
precyzji uderzenia.
W rodzinie Adama krótka ścinka przekazywana była z pokolenia na pokolenie. Dziadek Adama
nauczył się jej od swojego ojca podczas wojny. Niemcy zajęli wioskę i zostawili trzech żołnierzy do
pilnowania porządku. Jeden z nich trzymał straż przy spichlerzu z mąką i nasionami. Głód
przeszkadzał żyć i którejś nocy pradziadek Adama postanowił ukraść worek mąki. Do pomocy wziął
ze sobą młodego wtedy dziadka. Dziadek miał zajść Niemca od tyłu i na umówiony znak zdzielić go
drągiem przez łeb. Gdy tylko nastąpił odpowiedni moment, dziadek wziął szeroki zamach i rąbnął
Niemca w hełm.
Drewno głucho stuknęło o metal, ale Niemiec jak stał, tak stał. W dodatku zaczął odwracać się w
stronę zdrętwiałego ze strachu dziadka. Jednak nie zdążył zobaczyć jego twarzy, bo błyskawicznie
pojawił się przy nich pradziadek (wtedy jeszcze w sile wieku), wyrwał synowi drąg z ręki i
zastosował krótką ścinkę. Niemiec nawet nie stęknął. Zwalił się na ziemię jak worek kartofli. Nogi
kilka razy uderzyły w ziemię. Drgawki zapowiadały głęboki, kilkugodzinny sen bez snów.
Pradziadek nachylił się do syna, pokiwał wyrozumiale głową i szepnął mu w ucho: „Synu, życie jest
piękne, ale trzeba umieć o nie walczyć". Tej nocy ukradli dwa worki mąki.
Później, w czasach głębokiej komuny, dziadek nauczył krótkiej ścinki ojca Adama. Było to na jednym
z ukraińskich wesel, na które dziadek został zapro74 szony jako przyjaciel rodziny. Gdy tylko weszli
do wiejskiej świetlicy, gdzie zabawa miała trwać do samego rana, dziadek szepnął synowi w ucho:
„Synku, to jest wesele ukraińskie, a ja znam wesela ukraińskie. Jak tylko zaczną się bić, nie myśl o
żadnej sztuce walki czy obrony, tylko chwytaj krzesło, wal najbliższego w łeb i od razu spierdalaj.
Zrozumiałeś?".
„Zrozumiałem, tato". W połowie nocy znalazł się jeden, co chyba miał coś do ojca, ale dziadek
usadził go krótką ścinką tak sprytnie, że tamten nie zdążył podnieść się z krzesła. Po błyskawicznym
ciosie dziadka, tak błyskawicznym, że aż niewidocznym, delikwent rąbnął nosem o blat stołu i tak
już pozostał w pozycji leżącej. Z twarzą między talerzami nie wzbudzał żadnych podejrzeń,
przeciwnie, u niektórych wywoływał nawet coś w rodzaju podziwu, że tak po mistrzowsku potrafił
się spić i mimo że było ledwo po północy, już nurzał się w błogiej bezczynności.
— Taaak... Krótka ścinka — mlaskał rozmarzony ojciec, popijając piwo, które mieniło się złociście w
świetle ogniska. Przy ognisku rozpędzał się i jeśli nie zabrakło browaru, potrafił opowiadać do
świtu, a historie rozrastały się o coraz nowe szczegóły, których liczba zależała od stopnia upojenia
ojca. Ojciec należał do tych mistrzów, których można było słuchać bez końca. A jeśli słuchali
synowie, jego słowa nabierały dodatkowej mocy. Teraz też do Adama dochodził głos, odpowiednio
modulowany, by zauroczyć słuchacza, zahipnotyzować i zarazić jego świat swoim światem. Ojciec
opowiadał, jak to w dupniaka krótka ścinka robiła największe spustoszenie. Po takiej ścince tyłek
pękał na cztery. Raz Walusiowi po krótkiej ścince pękła kość ogonowa i Waluś poszedł na
tygodniowe zwolnienie. Nie miał do nikogo żalu, bo przecież wszystko mieściło się w regułach gry.
Walusiowi nawet trochę było głupio, że ma taką kruchą dupę, i bardzo chłopaków za to przepraszał.
Często po kilku głębszych ojciec i kumple bawili się w przeciąganie. Dwóch przeciwników chodziło
na czworakach. Zarzucali sobie paski od spodni na karki i spinali jeden do drugiego klamrami.
Wtedy na dany znak zaczynało się przeciąganie. Mogły pracować tylko głowy. Paski wrzynały się w
karki.
Purpurowe plamy kwitły na twarzach jak przy wysokiej gorączce. Krew uwięziona w żyłach
naciągała skórę na skroniach i wydawało się, że twarz zaraz pęknie, że z czoła ciurkiem puszczą się
czerwone strumyki potu. Zęby tak zgrzytały, jakby kruszyły kamienie.
Mężczyźni wpatrzeni w siebie sapali, stękali, pierdzieli, ale żaden nie chciał się poddać. Dopiero gdy
jednemu prawie odrywało łeb, przełamany, upadał na twarz, rył brodą w piachu i jęczał pod
zwycięzcą z bólu. Kark tak sztywniał z wysiłku, że przez pewien czas nie można było ruszyć szyją.
Zazwyczaj pomagało kilka głębokich, które oliwiły nadwerężone ścięgna i mięśnie, ale nie zawsze.
Po jednym z takich pojedynków Boczniak skończył w gipsowym gorsecie. Przez jakiś miesiąc, gdy
chciał spoj76 rżeć w bok, musiał skręcać całe ciało. Oczywiście nie miał pretensji — wszystko w
ramach gry.
Wreszcie pojedynek na palce. Stara szkocka zabawa. Trzeba było palec wskazujący zahaczyć na
palcu wskazującym przeciwnika i zaczynało się przeciąganie. Można było zapierać się drugą ręką o
stół. Tu technika się nie liczyła. I tak wygrywał silniejszy.
Palec musiał być twardy jak drut, by nie strzeliły kostki. W tej zabawie zazwyczaj zwyciężał ojciec.
Miał krótkie i serdelkowate palce, stwardniałe od dźwigania taczek z żarłem dla lisów.
Jeśli chłopaki mieli humor na trochę większy ruch, wymyślali zawody lekkoatletyczne. Biegali na
krótkich odcinkach, ale to szybko się nudziło. Rąbali pniaki na czas, ale to szybko męczyło. Lubili też
skoki wzwyż. Za poprzeczkę służył sznurek. Trzymali go we dwóch tak sztywno, że raz, gdy Bimber
zahaczył nogą, to bezpośrednio kropnął czołem o ziemię. Na szczęście była trawa i poza
kilkuminutowym oszołomieniem, podczas którego zaczął się jąkać, nic Bimbrowi się nie stało. No
jednak trzeba przyznać, że z tego jąkania wyratowała go dopiero piąta kolejka wódki. Po prostu
przeszedł na bełkot.
Na drugi dzień rano obudził się z bolącym łbem, ale płynną mową. Tyle że od wypadku „eł"
przechodziło Bimbrowi w kresowe „el", co być może wiązało się z jego wileńskim pochodzeniem.
Tak to się ojciec bawił z kumplami. Z Walusiem wielkim jak szafa trzydrzwiowa z lustrem;
Boczniakiem, co lubił dobrze pospać; i Bimbrem, zwanym tak z racji swojego hobby, które uprawiał
w piwnicy.
To prawda, ojciec lubił sobie popić, ale gdyby miał do wyboru chleb dla rodziny czy flaszkę dla
siebie, wybrałby chleb.
To były stare, dobre czasy pracy w energetyku.
Do zakładu wprowadził ojca wujek Zbyszek, jego starszy brat. Wujek Zbyszek był facetem o
wrodzonej sprawności. Robił pompki, stojąc na rękach. Któregoś razu źle mu wszedł jeden kieliszek
— wkurzył się i na rękach poszedł do domu. Miał jakiś kilometr drogi. Chłopaki lubili go znacznie
mniej niż ojca. Pewnie dlatego że za porządny. Nie imprezował tyle. Ale to nie był główny powód.
Wujek Zbyszek pracował w energetyku jako kierowca. Jeździł starem i jak każdy kierowca w
zakładzie odpowiadał za jego stan techniczny.
Najgorzej było zimą. Wszyscy kierowcy, jak Bóg przykazał, przychodzili na siódmą do pracy i przed
wyjazdem chłopaki mogli jeszcze przez jakąś godzinę ogrzać się w szatni, bo tyle czasu zajmował
kierowcom rozruch maszyn. Mogli pogadać o pierdołach, wypić barszczyk czy herbatę,
poleniuchować, zdrzemnąć się nawet i powoli, z ociąganiem, zrzucić z siebie ciężki płaszcz snu.
Tylko wujek Zbyszek przychodził godzinę wcześniej, na szóstą, jak niezawodny metronom, który
narzuca rytm dnia. Odpalał stara i był gotowy dokładnie na siódmą. Chłopaki prosto z ciepłego
łóżka wpychali się w kabinę ciężarówki i cicho klęli pod nosem, a wujek wesoło pogwizdywał. To
nie było złośliwe gwizdanie, o nie!
Wujek Zbyszek po prostu spełniał swój obowiązek, co sprawiało mu wielką radość, i nikt nie miał
prawa się do tego przyczepić.
Kumple zgrzytali na wujka ze złości. Innym kierowcom ciężarówki wysiadały, krztusiły się,
nieruchomiały na mrozie i czasami nie dało się wyjeżdżać nimi w teren. A wtedy laba w cieple
zakładowych szatni, udawanie roboty i odbieranie telefonów od zrozpaczonych klientów, którzy w
ciemności zamiast telewizji oglądali cienie rzucane na ściany przez płochliwe płomienie świeczek.
Tylko star wujka był zawsze na chodzie, wypicowany jak ta lala, pracował żelaznymi bebechami
niczym zgrana orkiestra dęta, dobrze naoliwiony, okrutnie niezawodny, przygotowany na zmagania
ze śnieżycą. Tak że brygada, którą rozwoził wujek Zbyszek, czy tego chciała, czy nie, musiała jechać
w teren. Co gorsza, musiała czasami robić i za innych.
Próbowali go upijać, tak żeby na drugi dzień miał potężnego kaca i spóźnił się choć jeden raz, dał
odetchnąć, pozwolił poobijać się po zakładzie, przespać cały dzień, poflirtować z sekretarką
Marylką, której usta przypominały krwawe owoce lata, a oczy — dwa lazurowe jeziorka otoczone
smukłymi sosnami, no i te piersi opięte zawsze ściśle przylegającą bluzeczką, aż odznaczały się trzy
fałdki tłuszczu na brzuchu. Te fałdki... Przyglądać się im w cieple zakładowego lenistwa... Ale nie!
Wujek Zbyszek albo w piciu był ostrożny, albo jak się nachlał, to i tak okazywało się, że ma
najmocniejszą głowę ze wszystkich. Kończył flaszkę z przytupem, gdy inni już lawirowali pomiędzy
chwiejnymi widziadłami, prostował palce u rąk, aż strzelały stawy, i nucąc pod nosem, wracał do
domu na rękach. A na drugi dzień czekał równo o siódmej rano gotowy do odjazdu. Efekt był taki, że
wszystkim pękały głowy, tylko nie wujkowi. No i czasami wujek musiał się zatrzymywać, by jeden
czy drugi mógł się po drodze wyrzygać.
Gdy wujek Zbyszek szedł na emeryturę, dostał jakiś dyplom i odznaczenie. Jako jedyny w historii
zakładu nie zajeździł swojego stara. Pozostali kierowcy wykończyli po cztery ciężarówki, a wujek
wciąż jeździł tą jedną, którą dostał na początku. Kumple uśmiechali się z szacunkiem i zgodnie
twierdzili, że zamiast dyplomu i odznaczenia dyrektor powinien dać wujkowi ten samochód.
Niechby sobie pojeździł na emeryturze. Miałby co chłop robić. Zresztą tylko wujek potrafił z nim się
tak obchodzić, że star wciąż był na chodzie. Uważali, że jeśli zacznie jeździć nim ktoś inny, samochód
się rozpadnie. Dyrektor tłumaczył, że nic nie da się zrobić, i nic nie zrobił — zresztą jak zwykle. A
rzeczywistość potwierdziła obawy kumpli. Niejaki Byrda pojeździł kilka razy wujowym starem i
poszło sprzęgło, a chwilę później skrzynia biegów, a gdy Byrda zajrzał (zresztą pierwszy raz od
trzech miesięcy) do silnika, zobaczył spustoszenie poczynione przez raka tęsknoty — nic się nie
dało zrobić. Star poszedł na złom.
Wujek za skrupulatnie odkładane zaskórniaki kupił sobie małego fiata, drobne gówienko, w którym
dorosły mężczyzna ledwo się mieścił. Jeździł nim na ryby. Przywoził zawsze jakieś płotki i okonki,
zdarzał się nawet szczupak, a jeśli wujek zaczaił się nad rzeką, czasami i kilkukilogramową troć.
Narzekał czasami, że po nocach prześladują go rybie oczy.
Oczy bez powiek, ze źrenicami, w których nie odbija się nic poza oskarżeniem o zabójstwo. Męczyły
go demony ryb, ale tylko woda dawała mu ukojenie, jakiego pragnął na starość. Gładka przestrzeń
jezior pozwalała marzyć o dalekich podróżach, których nigdy nie zaznał. Uporczywe dążenie rzek ku
ujściu łagodnie przekonywało, że przemijanie to jedyny sposób na życie.
A potem wujek wracał tym swoim najmniejszym samochodem świata do domu i na zakrętach robił
szerokie łuki, konieczne, gdy skręca się potężną ciężarówką. Zachłannym gestem obejmował mały
obwarzanek, jakby to była półmetrowa kierownica stara. I przy skręcie przechylał całe ciało, by
wyrównać brak wspomagania w kierownicy, a tutaj pyk, nieostrożny ruch i fiacik skręcał. Pewnie
wujek Zbyszek nieraz się dziwił, że tak łatwo poszło. Pewnie w marzeniach wciąż jeździł swoim
starem.
O dobre kilka lat przeżył swojego młodszego brata. Gdy ojcu Adama tężały oczy w dwa mętne
kamienie, wujek śnił rybie demony. Budził się zlany potem, bolało go serce, ze strachem stwierdzał,
że już nigdy nie stanie na rękach, ale wciąż żył.
Na ile wspomnienia o zmarłych mogą naruszać pewność siebie? Wspomnienia o bliskich zmarłych?
Czy to, że oddychali tym samym powietrzem, marzli i topnieli w tej samej temperaturze, ocierali się
o podobne zdarzenia, nie czyni dziury w nas samych, gdy umierają? W jakim stopniu zapełniali
nasze życie? Przecież ich obecność w naszych wspomnieniach jest wątpliwa już przez samą
ułomność pamięci. Na ile pamiętamy ich, a na ile nasze o nich spostrzeżenia?
Adam, choć był sam, wyraźnie widział twarz ojca płonącą blaskiem ogniska. Obok siedział Sylwek.
Wspólnie zaśmiewali się z anegdot, których mama nie miała już siły wysłuchiwać, i niby obrażona
szła do chaty, pewnie poczytać jedną z tych długich dziewiętnastowiecznych powieści. Gdy mamy
już nie było, ojciec mrugał i Sylwek skakał do komórki po kolejne piwa. Następował ciąg dalszy.
Przez dziesięć lat prócz pracy w energetyku ojciec hodował z dziadkiem lisy, nutrie i tchórzofretki.
Oczywiście na futra. Często wieczorem z przemęczenia kapała mu krew z nosa. Ukrywał to przed
synami, ale Adam kilka razy dostrzegł krople.
Lisy trzeba było karmić trzy razy dziennie, żeby się nie pozżerały w klatkach. Ojciec codziennie
wstawał o czwartej rano, później przyjeżdżał na drugie karmienie po pracy, a wieczorem na trzecie.
Często w zimie czekał na fermie od drugiego karmienia do trzeciego. W ciepłej komórce siedzieli z
dziadkiem i wujkiem Benkiem, młodszym kuzynem dziadka, który miał hodowlę po sąsiedzku.
Czasami popijali sobie, czasami opowiadali to i tamto, najczęściej drzemali... i tak sobie czekali na to
trzecie karmienie.
A gdy przychodził czas, przerywali rozmowy albo otrząsali się ze snu i ciężko wstawali. Chwytali za
taczki i przedzierali się przez śnieg do magazynów z martwymi śledziami, które przeznaczone były
na żarło dla tysięcy lisów i tchórzofretek piszczących w klatkach czterdziestu czterech hodowli, co
to swego czasu rozłożyły się wzdłuż rzeki na południowych krańcach Kostynia.
Ojciec zazwyczaj dźwigał taczki, a dziadek nabierał ryby łopatą i wrzucał do niewielkiego komina.
Śledzie przelatywały przez system elektrycznych noży, które cięły je z szybkością i siłą grzmotu.
Przemielone strzelały drugą stroną komina przez szeroką rynnę do koryta. Przypominały wymioty,
ale po zmieszaniu ze sproszkowanymi witaminami, które wyglądały jak próchno, intensywny
zapach ryb łagodziła mdląca woń sterydów na porost sierści. Małego Adama nieraz kusiło, by
zanurzyć w tym palec i polizać. Na szczęście zwyciężał w nim rozsądek.
Lisy przełykały maź z takim smakiem, że aż mrużyły ślepia. Drżały im końcówki pysków, języki
mlaskały, zęby zgrzytały... Potem leżały zwinięte w kłęby jeden koło drugiego i grzały się o siebie, by
mróz nie ściął ich w kostkę lodu. Drzemały do następnej arii, podczas której znowu zaczynały biegać
po klatkach w tę i z powrotem i kręcić się wokół swego ogona.
Adam do dziś pamięta zapach lisich futer. Ojciec rozkładał je na podłodze w domu, a potem wieszał
na drągach w długich rzędach. Tworzyły miękkie korytarze, duszne labirynty. Adam przepychał się
między ciepłymi ścianami garbowanej skóry, wyobrażając sobie, że za kolejnym załomem wynurzy
się nowy świat, bajkowa wizja odmieniająca bieg całego życia. Włosie polarnych i srebrnych lisów
muskało policzki i gilgotało w nos. Czasami kichał.
Wtedy wisielcy chybotali przy każdym wstrząsie i wydawało się, że zaraz ożyją, zeskoczą z drągów i
z podkulonymi kitami czmychną w las.
Ojciec — rozmazany przez płomienie — stał z kolejną butelką piwa w ręce i opowiadał, jak to robili
sobie kawały z wujkiem Benkiem i dziadkiem. Lubili śmiech, bo śmiech łagodził ciężką robotę.
Szczególnie latem, gdy słońce masowało zbolałe mięśnie i nagrzewało skrzypiące krzyże i
kręgosłupy.
Zdarzyło się raz, że w przerwie między karmieniami popijali piwo, a ojciec łypnął na kurę, co
wydzioby wała jakiś paproch spod buta, a potem na wujka Benka i po chwili na dziadka, i znowu na
kurę, i znowu na wujka Benka... Pociągnął ze swojej butelki i jak gdyby nigdy nic, powiedział: —
Tato, pomożesz?
— Oczywiście — dziadek wykazał się refleksem.
— Nie lubię zabijać kur, to takie okrutne. — Ojciec rozejrzał się po podwórku, jakby czegoś szu84
kał. — No ale mama powiedziała, że przyda się na rosół — stęknął i ociągając się, wstał od stołu.
— To ja jakąś złapię, a ty, tato, pójdź do komórki po elektrody — powiedział od niechcenia.
Wujek Benek, dotąd obojętny, prawie się zachłysnął śliną.
— Elektrody? — wykrztusił.
— A co? — ojciec udawał zaskoczenie.
— A co wy chcecie zrobić?
— Chcemy zabić kurę.
— Prądem?
— A ty, Benek, jak zabijasz kurę? — wyartykułował powoli dziadek.
Wujek Benek spojrzał mu głęboko w oczy. Pływało w nich spokojne morze. Spojrzał w oczy ojca.
Nieskazitelny spokój. Wtedy wujek Benek zwątpił: — Ja zabijam siekierą — wycedził ostrożnie.
— Siekierą? — ojciec był zszokowany, a w głowie wybuchła mu jasna myśl: mamy go! Dziadek
zachowywał kamienną twarz, choć podeszła mu lekko rumieńcem. Można by pomyśleć, że od piwa,
które akurat pili.
— No, po prostu — pogrążał się wujek Benek. — Łapię kurę, trzymam za nogi, przyciskam do
pieńka i ucinam łeb siekierą.
— Jak tak można? — obruszył się dziadek.
— To ty, Benek, jesteś sto lat za Murzynami. My z tatą zabijamy humanitarnie! — uniósł się ojciec.
— Humanitarnie? — wujek Benek skamlał jak zbity pies.
— A jak inaczej? Łapiemy kurę. Głaszczemy ją, żeby się nie denerwowała. Tato kładzie ją na pieńku,
a ja włączam prąd i biorę elektrody. Czekamy, aż kura się jeszcze bardziej uspokoi i przestanie
kręcić łbem. Niech całkowicie się odstresuje...
Wujek Benek miał oczy jak dwa kurze jaja, ugotowane i obrane ze skorupki.
— A jak widzimy, że zaczyna przysypiać, przykładam jej elektrody do oczu i walę prądem — ciągnął
bez mrugnięcia ojciec. — Proste jak świński ryj.
Kura nawet nie czuje, że już jej nie ma. To najnowsze trendy. Z Ameryki...
I wtedy dziadek zaczął chichotać. Tego jednego z ojcem później żałowali. Nie pociągnęli tematu do
końca. Zamiast opowiadać, powinni spróbować zabić kurę prądem. To by dopiero był numer! Ale
wujek Benek i tak tylko jęknął: „W mordę rogala!".
Został pokonany własną bronią. Przecież uchodził za wybitnego kawalarza, a tu taka wpadka!
Dokończyli swoje butelki, tyle że Benkowi nie smakowało, bo Benek już rozpoczął polowanie. Ojciec
ostrzegał dziadka: „Tato, Benek czeka tylko na okazję. Musimy być czujni". „Wiem, wiem, uważam"
— uspokajał dziadek.
Podchody trwały dwa tygodnie. Dziadek się nie dawał. Ale któregoś dnia zaczął chwalić się przed
Benkiem, jaka ta Saba, jego ukochany wilczur, jest mądra: — Położę jej kiełbasę przed nosem, nie
ruszy, będzie się oblizywać, a nie ruszy. Dopiero jak pozwolę, weźmie w dwa zęby, powolutku,
kulturalnie...
— Naprawdę? — wujek Benek czekał na rozwój sytuacji.
— Kury mogą szczypać ją w ucho, nie ruszy żadnej, bo wie, że nie może... Ale ma jeden feler: sra
gdzie popadnie. No nie mogę jej nauczyć, żeby nie obsrywała podwórka. Co chwilę wchodzę w jej
gówna.
— Ej, ja to ze swoim Berylem nie mam takich kłopotów — wujek Benek wypuścił czujki. Beryl to
było skrzyżowanie kundla z wychudzonym knurem i srającą kozą. — Mój Beryl robi w jedno
miejsce.
— Co ty powiesz? — dziadek był wyraźnie zainteresowany. Szczerze i z oddaniem.
— Ano tak — ciągnął Benek. — Ma takie miejsce w kącie podwórka. Jak mu się zachce, biegnie tam i
zaczyna kopać.
Dziadek uważnie wsłuchiwał się w każde słowo.
— Jak wykopie, wali w ten dołek, wytrze tyłek o trawę, zakopie dołek i poklepie łapą o tak! —
wykrzyknął Benek i uderzył kilka razy w stół otwartą dłonią.
— Cholera jaśnista! — dziadek tylko jęknął, a Benkowi zakwitła twarz. Nie było rady. Trzeba
postawić wódkę. — Synu, biegaj po flaszkę! — zawołał dziadek i z szacunku do siebie cała trójka
szczęśliwie się upiła. Bo lepiej, gdy jest wesoło, niż wesoło nie jest, no nie?
Należeli do tego typu wykolej eńców, co to lubią się rozśmieszać. Żaden z nich nie potrafił
opowiadać kawałów, ale znali po tysiąc anegdot sytuacyjnych, 87 wymyślonych i przeżytych przez
siebie dla siebie i przez siebie dla innych, jak również przez innych dla nich. Byli twórcami
komediowymi. Uwielbiali sytuacje dramatyczne, które kończyły się ogólnym śmiechem. Oczywiście
zawsze ktoś był w nich ofiarą i ta ofiara nie zawsze wiedziała, o co chodzi. Z takiego numeru czerpali
zaledwie połowę radości.
Ogólne szczęście jaśniało dopiero, gdy ofiara potrafiła sprostać śmiechowi z samej siebie,
przełamywała samouwielbienie i też zaczynała się śmiać.
Podstawową zasadą dobrego kawalarza jest zachowanie miny pokerzysty. Nie wolno dać po sobie
poznać, że właśnie wycina się numer. Mistrzem kamiennej twarzy był wujek Benek. Sztukę
kamuflażu miał opanowaną do perfekcji. Dlatego by lepiej się bawić, stawiał przed sobą coraz
wyższe wymagania.
Jak choćby wtedy, gdy pracował na tankowcach jako kucharz. Powiedział kumplom z załogi, że tak
rewelacyjnie gotuje, że gdyby tylko chciał, to zrobiłby kotlety z papieru i nikt by się nie poznał,
przeciwnie, zaczęliby wychwalać pod niebiosa, że takie wykwintne. Wyśmiali go. Prowokacja się
udała. Wujek zakodował sobie ich śmiech. Odczekał i po jakimś czasie zapowiedział w menu
schabowe.
Chłopakom drżały uszy i pracowały grdyki. Oczy błyszczały jak po pierwszej wódce. Ocierali tłuszcz
z kącików ust, cicho pojękując z rozkoszy. Gdy wujek Benek oświadczył im, że właśnie przełknęli
plastry papieru toaletowego w panierce z bułki i jajek, chcieli go wyrzucić za burtę. Do morderstwa
zagrzewał ich śmiech wujka Benka, od morderstwa powstrzymał fakt, że uczciwie ich ostrzegał,
poinformował, a nawet obiecał im, że zrobi, jak zrobił, i właściwie można by rzec, że zachował się
honorowo, bo obietnicę spełnił. Dlatego postawili go delikatnie na pokładzie.
Adam wysłuchiwał tych opowieści z nie słabnącym podziwem dla życia, w którym liczyły się
prawdziwe historie, a nie te wywiedzione z telewizji czy gazet. I nawet jeśli ojciec koloryzował, nie
miało to znaczenia, skoro były dobrze opowiedziane.
Sztandarowa była historia miłości dziadka, który w młodości przegonił syna hrabiego, co ruchał
wszystkie kobiety w wiosce. Gdy arystokratyczny jebaka próbował posmakować śliczną córkę
zarządcy majątku, której pisane było zostać babką Adama, dziadek chwycił widły i pobiegł w stronę
syna hrabiego, ale nie dogonił go, bo za bardzo mu ciążyły drewniane chodaki. W dodatku syn
hrabiego miał porządne, podkute buty z ostrogami, którymi lekko wybił się w powietrze, wskoczył
na konia i pognał do dworu pod skrzydła ojca. Potem była afera i dziadek Adama za karę przez
miesiąc zbierał z kobietami kamienie z pól. Ale pojawiło się i zwycięstwo, bo hrabia w obawie o
życie i przyrodzenie chutliwego syna wysłał go na nauki do Paryża. Odtąd już nikt nie ważył się
przystawiać do ślicznej córki zarządcy majątku, tym bardziej że dziadek nie krył swojej miłości do
dziewczyny. Chłopy śmiali się z niego.
Prędzej te pola zamienią się w góry, niż ta ślicznotka ci się odda. Ale dziadek był biedny, a skoro
biedny, to uparty. Zbierał przez rok na garnitur, a drugi rok na buty, aż uzbierał. Ślicznotka
cierpliwie czekała.
Wreszcie nastąpił dzień, w którym dziadek szczęśliwie przebrnął przez zabłocone drogi i bez kropli
brudu na garniturze i butach ukazał się w drzwiach zarządcy. Zarządca nie lubił dziadka, bo
wiedział, że poza tym garniturem i butami nic nie ma. Ale śliczna córka była harda, no i zakochana.
Wyrzekła się majątku ojca i zamieszkała z dziadkiem w biedzie. Dziadek pracował za pięciu i na
pięcioro dzieci, ale to nie było śmieszne, dlatego lepiej niech pozostanie w mrokach niepamięci.
Nie gorsze były historie wujka Benka. Te wszystkie numerki, które odprawiał z portowymi
kochankami. .. Albo to, że na motorach przekraczał szybkość ponaddźwiękową, a gdy tylko przesiadł
się na samochód, nie przekraczał osiemdziesiątki na godzinę, bo pewniej się czuł na dwóch niż
czterech kółkach. Podobnie jak łatwiej mu było utrzymać równowagę z butelką piwa w ręce niż bez
butelki.
Gdy wujek Benek umierał, poprosił o ukochanego martina mocnego, bo coś uwierało go w boku i
przełyku, a tylko martin na to pomagał. I gdy mu podali ciemne mocne, na chwilę rozświetlił oczami
mrok pokoju, a później zgasł z uśmiechem na ustach i opróżnioną butelką.
Czego on w swym życiu nie robił! Kucharz na statkach, hodowca lisów, jebaka, w pewnym okre90
sie życia nawet klawisz. Niezbyt lojalny klawisz. Po kilku miesiącach pracy w więzieniu sam znalazł
się za kratkami. Przemycał dla więźniów herbatę (wtedy o narkotykach nawet nie śniono), z której
przyrządzali sobie wywar obezwładniający umysł, ale rozszerzający ciasną i duszną rzeczywistość
celi. Po wyjściu z więzienia tych, którzy się stawiali, dobrodusznie ostrzegał, że niezły z niego
skurwiel, ale nie wszyscy mu wierzyli. Zawsze znalazł się palant, który pragnął jego
prawdomówność wypróbować.
Wtedy wujek Benek kilkoma szybkimi ciosami niszczył faceta i szedł dalej swoją drogą.
Zabijaka był z niego okrutny. Potrafił rozłożyć najsilniejszego. Miał swoje sposoby. Zazwyczaj
zaczynał od błyskawicznego kopnięcia w obciążoną nogę. Przeciwnik upadał na wysokości kolana,
którym wujek umiejętnie przestawiał nosy. Uwielbiał też kopać z czuba w pachwinę, a cios miał
silny i precyzyjny. Po takim kopnięciu delikwent srał w gacie i nie było co zbierać. Dla zabawy
stosował też wypróbowaną metodę silnych pchnięć otwartymi dłońmi w pierś, które następowały
jedno po drugim tak szybko, że zaskoczona ofiara traciła równowagę, waląc dupskiem o posadzkę.
Wtedy wujek kończył, co zaczął, dokładnie odmierzonym kopnięciem w twarz. Nikt go nie pokonał.
Może dlatego że miał szczęście, a może dlatego że nigdy nie zaczynał. Zawsze się bronił i dzięki temu
miał nad przeciwnikiem przewagę moralną. Podobnie jak nad kobietami. Żadnej nie trzymał przy
sobie dłużej niż kilka dni. Być może powodem tego była pierwsza miłość, o której bąknął kiedyś
Adamowi po pijaku.
O Marysi jakiejś mruczał wujek Benek, narzeczonej, co zmarła, zanim się pobrali, pozostawiając w
sercu wujka głęboką wyrwę, wprawdzie po latach zrośniętą, ale zrośniętą źle. I odtąd wujek Benek
nie potrafił pokochać żadnej innej kobiety. Jedynie używał sobie na nich, tak dla zdrowia fizycznego
i psychicznego.
Ojciec najlepiej opowiadał o sobie samym. Czasami podochocony piwem wspominał wojsko. Nie
lubił munduru. Jego wolna dusza dusiła się w uniformie. Ale żył w czasach, gdy wojsko było
obowiązkowe. Choć pewnie mógłby narzekać, wspominał tylko te lepsze chwile. O najcięższych
zapomniał.
Był w komandosach. A komandosi jak komandosi — rygor. No i chłopaki wybrani z tych
bystrzejszych. Potrafili sobie wycinać numery. Choćby klasyczny ze świeczką. W zimne noce trzeba
było utrzymywać ogień w kozie, która ogrzewała cały namiot. Ojciec lubił sobie pospać, a w dodatku
gdy wypadł na niego dyżur, był wyczerpany po szczególnie ciężkim dniu na poligonie. Żeby nie
przerywać sobie snu dorzucaniem do ognia, wymyślił, że gdy wszyscy posną, a ogień przygaśnie,
wstawi do kozy zapaloną świeczkę, która będzie imitowała rozżarzone polana. W namiocie robiło
się coraz zim92 niej, ale gdy któryś zerknął w stronę kozy, widział szklane drzwiczki rozświetlone
płomieniem świeczki, a skoro płomień, to znaczyło, że ogień, a skoro ogień, to że zaraz zrobi się
ciepło. Ale ciepło się nie robiło. Przeciwnie. Nad ranem zdemaskowano podstęp ojca, który jako
jedyny dobrze się wyspał, bo przezornie opatulił się dodatkowo płaszczem.
Wrodzony spryt ojca sprawił, że dość szybko awansował. Działo mu się lepiej, gdy został pisarzem
kreślarzem sztabowym. Mógł wtedy żonglować losem nie tylko szeregowców, ale też kaprali i
plutonowych. Prawdziwym palantom ustawiał służbę w święta albo soboty i niedziele. Tym, których
ojciec lubił, wpisywał warty o najmniej uciążliwych porach. Choć nie zawsze to się udawało.
Któregoś razu, czy chciał, czy nie, musiał wyznaczyć nocną wartę Pyzdrze, swojemu najlepszemu
kumplowi. Pyzdra uczciwie ostrzegał: — Mój przyjacielu, ty lepiej mi nie dawaj nocnej warty.
— Pyzdra — próbował mu tłumaczyć ojciec — każdy musi chociaż jedną nockę odbębnić, nie mogę
cię już dłużej chronić.
Pyzdra był nieprzejednany: — Stary, radzę ci, żebym jej nie miał.
— Musisz, pieprzone przepisy.
— Stary, będziesz żałował.
Ojciec wyznaczył Pyzdrze nocną wartę, ale nigdy tej nocy nie zapomniał. Gdy tylko udało mu się
przysnąć, natychmiast Pyzdra pojawiał się przy jego łóżku i szarpał za ramię z pytaniem: — Stary,
nie chce ci się lać?
— Nie chce — bronił się ojciec.
— Ale na pewno nie chce ci się lać?
— No nie!
— To dobrze, bo bałem się, że chce ci się lać i zeszczasz się w łóżko — mówił Pyzdra i wychodził.
Rozbudzony ojciec przewracał się na drugi bok i gdy tylko zaczynał zapadać się w miłe i ciepłe
urojenia, gdy tylko odpływał w miłą kolebkę szczęścia i zachwytu, a oczy sklejał mu miód
zmęczenia, natychmiast jak na zawołanie pojawiał się Pyzdra, szarpał za ramię, a gdy ojciec się
rozbudzał, Pyzdra zaczynał: — Stary, nie chce ci się lać?
— Nie! — bronił się ojciec.
— Ale na pewno nie chce ci się lać? — ciągnął zatroskany Pyzdra.
— Kurwa, nie! — błagał o litość ojciec.
— To dobrze, że nie, bo jakby chciało ci się, to mógłbyś nalać w łóżko, a to by nie było dobre —
kończył Pyzdra.
I powtarzało się to z dziesięć razy. Ranek powitał ojca gwałtownym ciosem w głowę. Nieprzytomny
z braku snu ledwo stał na apelu. Już wiedział, że zrobi wszystko, by Pyzdra nie miał więcej nocnej
warty.
Z trzy razy ojciec wspomniał dowódcę jednostki pułkownika Raduchę. Pułkownik Raducha lubił
ojca. W ogóle lubił inteligentnych i obrotnych żołnierzy. E tam, żołnierzy, komandosów. „Wy byczki
niedojone!" — krzyczał na odprawach. „Jesteście przykładem dla całego wojska. I macie być
przykładem, czy wam się podoba, czy nie!" Łysy, wysoki, dobrze zbudowany, pod pięćdziesiątkę.
Miał posłuch w jednostce. Wzbudzał respekt, gdy przechodził tym swoim sprężystym krokiem.
Chłopaki go szanowali, bo we wszystkim, co robili, pułkownik Raducha był lepszy. No może nie na
placu ćwiczeń, ale już na strzelnicy nie miał sobie równych. Zapamiętał sobie ojca po słynnym
buncie na stołówce, który ojciec zorganizował z Pyzdrą. Poszła za nimi cała jednostka. Chłopaki
mieli dość śledzi i zepsutego mięsa. Ogłosili strajk głodowy do czasu, aż nie dostaną porządnego
jedzenia. Pismo, które wysłali do generała Oliwy, zastępcy ministra obrony narodowej do spraw
politycznych, napisał ojciec drukowanymi literami, dzięki czemu dowódca jednostki nie mógł
rozszyfrować autora. Pod skargą wśród stu czterdziestu czterech podpisów tylko dwa były czytelne:
ojca i Pyzdry. Pułkownik Raducha był wściekły, bo przez to pismo zrobiła się afera. Centrala kazała
wyremontować stołówkę, a jedzenie miała wydzielać kuchnia polowa. Pyzdra, czując burzę,
powiedział ojcu: „Nowak, jak będą kłopoty, powiem, że to ja napisałem list. Zostały mi tylko dwa
miesiące do wyjścia i jakoś wytrzymam, a ciebie przecież przez ten rok zajebią".
No i były kłopoty. Pułkownik Raducha wezwał Pyzdrę i ojca na spowiedź. Pyzdra wziął autorstwo
listu na siebie i ostatnie dwa miesiące spędził w kanałach, myjąc i naprawiając czołgi, skąpany po
uszy w smarach. Pułkownik Raducha wychodził z założenia, że za niesubordynację należy kogoś
ukarać, ale w głębi ducha był dumny ze zgrania swojej jednostki. Na odprawie, zamiast (jak się
spodziewali) zganić organizatorów buntu, pochwalił: „Dbałość o jakość życia w jednostce jest cechą
godną komandosa". A Pyzdra, wesoło pogwizdując, grzebał w podwoziach amfibii.
Odtąd pułkownik Raducha uważnie ojca obserwował. Raz przyłapał go, jak coś kombinował przy
piecyku ogrzewającym namiot.
— Starszy szeregowy Nowak, co wy tam robicie?! — huknął. Ojciec stanął na baczność.
— Obywatelu pułkowniku, melduję, że piekę sobie przydziałową słoninę.
— Pokażcie no tę słoninę — rozkazał pułkownik Raducha.
Ojciec podał patyk, na którego końcu chwiał się doskonale przypieczony kawałek. — Bardzo dobra
— powiedział pułkownik Raducha, gdy już skończył ją jeść. — A teraz, starszy szeregowy Nowak,
biegiem marsz do stołówki i powiedzcie, że pozwoliłem wam wziąć dla siebie nie jedną, ale trzy
puszki słoniny.
Ojciec już chciał biec, gdy pułkownik go zatrzymał i stanowczo zaznaczył: — Ale tylko dziś.
Tak, pułkownik Raducha lubił ojca. Chociaż raz ojciec wspomniał o drobnej wpadce, jaka mu się
zdarzyła. Tego dnia odpowiadał za czyszczenie piecyka, który ogrzewał pokój pułkownika. Wciąż
zatykała się rura odprowadzająca spaliny. Ojcu bardzo nie pasowało, że pobrudzi sobie mundur
sadzą, dlatego zaryzykował, że być może tym razem piecyk wytrzyma bez czyszczenia do drugiego
dnia. Godzinę od podjęcia feralnej decyzji pokój pułkownika wypełnił czarny dym. Pułkownik
Raducha krztusił się.
— Starszy szeregowy Nowak! — wezwał do siebie ojca. — Jaki jest pierwszy punkt regulaminu
obowiązującego żołnierza w stosunku do swojego dowódcy?
— Dbać o zdrowie i bezpieczeństwo dowódcy, obywatelu pułkowniku! — palnął natychmiast ojciec.
— No właśnie, starszy szeregowy Nowak. A powiedzcie mi, jak wy dbacie o swojego dowódcę.
— Źle dbam, obywatelu pułkowniku!
— Źle?
— W ogóle nie dbam, obywatelu pułkowniku.
— No właśnie — pułkownik Raducha był wyraźnie zadowolony z postawy podwładnego. —
Skrucha popłaca. Odejmij sobie jeden dzień urlopu.
— Ale...
— Dwa dni urlopu sobie odejmij.
Mimo tej wpadki pułkownik Raducha pewnego dnia zlecił ojcu sekretne zadanie. Jego wnuk miał
komunię, a pułkownik nie chciał (wiadomo, głęboka komuna), by ktoś w mieście się o tym
dowiedział.
Wysłał ojca po komunijny garnitur dla chłopca aż do Gdańska. Oczywiście z surowym zakazem
zatrzymywania się gdziekolwiek po drodze. Pułkownik wiedział, że na trasie z Kołobrzegu do
Gdańska leży Kostyń, gdzie żyli ojca rodzice. Nie wiedział, ale domyślał się, że w Kostyniu może też
czekać na ojca jakaś dziewczyna. Tak też było. Od roku ojciec był zakochany z wzajemnością w
drobnej i ślicznej brunetce, która za kilka lat miała urodzić Adama, a później Sylwka. Ojciec
oczywiście tak ułożył sobie trasę, by zdążyć do Gdańska, odebrać garnitur od brata pułkownika
Raduchy, który miał przyjaciela krawca, i odmówić gościny — choć szanowna bratowa biadała, że
wychudzony żołnierzyk powinien zjeść z nimi obiad. Ojciec wymigał się surową dyscypliną
wojskową, nakazującą mu wrócić do jednostki o tej i o tej godzinie, dzięki czemu zdążył wskoczyć
do wcześniejszego pociągu do Kostynia, gdzie czekała na niego drobna brunetka o błękitnych
oczach, i on te oczy wycałował. Po trzech godzinach miłości wrócił zaczerwieniony i lekko osłabiony
na dworzec, z którego odjechał do Kołobrzegu. Miał udać się bezpośrednio do mieszkania
pułkownika Raduchy. Tak też uczynił.
Przywitał go serdeczny uśmiech szanownej małżonki i surowo zaciśnięta szczęka pułkownika, który
wiedział, czuł, był pewny przekrętu ojca, bo dzwonił do brata, a ten mu powiedział, o której godzinie
ojciec wyszedł od nich z domu. Pułkownik Raducha wszystko sobie obliczył, analitycznie
wyrachował i wyszło mu, że ojciec musiał sobie zrobić gdzieś po drodze trzygodzinny przystanek.
Szanowna małżonka chciała poczęstować ojca herbatą, ale Raducha dobitnie rozkazał, choć w domu
nie miał tego zwyczaju: „Żadnej herbaty". Ojciec odmaszerował do jednostki.
Na drugi dzień odbywały się zajęcia z analizy dyscypliny. Bezsensowne wykłady, które
obowiązywały raz w tygodniu. Jeśli były wybory, mówiono o wyborach, jeśli coś trzeba było zrobić
w mieście, mówiono o społecznej pomocy. Tym razem pułkownik Raducha napisał na tablicy temat:
„Zaufanie dowódcy do żołnierza". W sali dusznej od męskiego potu pułkownik zaczął nudzić o
obowiązkach żołnierzy wobec przełożonego. W pewnym momencie powiedział słowa, które
wyraźnie były skierowane do ojca: — I nie może być tak, żeby jakaś nocna koszula, kobieta,
podlotek byle jaki zakręcił żołnierzowi w głowie i rozporku tak, że ten podważy zaufanie dowódcy!
Ojciec zerwał się z krzesła jak oparzony.
— Obywatelu pułkowniku, ja wypraszam sobie tak mówić o kobiecie, która będzie moją żoną!
— O ty, byczku niedojony! — pułkownik Raducha tylko na to czekał. — Padnij! — wrzasnął. —
Powstań! Padnij! Powstań! Łeb na pałę i do aresztu biegiem marsz!
Ojciec swoje odsiedział i pewnego dnia przyszedł do pułkownika Raduchy, meldując: — Obywatelu
pułkowniku, uzbierałem dwadzieścia dni urlopu i chciałbym je wziąć wszystkie naraz.
— Dwadzieścia dni?! Starszy szeregowy Nowak, jak ci się udało uzbierać dwadzieścia dni?
I wtedy ojciec wesoło podchmielony wspominał przy ognisku o zdobyciu mistrzostwa Polski w
biegach przełajowych żołnierzy i o nagrodzie za wartę, gdy nie przepuścił generała, który nie znał
hasła, i jeszcze o kilku czynach, za które dostał wolne dni.
A gdy mówił o tym, oczy mu błyszczały wspomnieniem silnej młodości. Adam nie miał powodu mu
nie wierzyć, bo gdy naliczał te dni i wymieniał za co, nigdy się nie pomylił, a to znaczyło, że nie
wymyślał. I nawet gdy dobił sędziwego wieku, sportowa sylwetka potwierdzała jego młodzieńcze
osiągnięcia.
— Dwadzieścia dni to dużo. Nie spotkałem się z czymś takim — mruknął na to pułkownik Raducha,
z niedowierzaniem wpatrując się w papiery, gdzie tkwiło jak wół dwadzieścia wolnych dni. — I
chcecie wszystkie naraz? — spytał ojca.
— Tak jest, obywatelu pułkowniku.
— Dlaczego?
— Obywatelu pułkowniku, biorę ślub z piękną dziewczyną i to będzie nasz miesiąc miodowy!
Pułkownik Raducha zmierzył ojca od stóp do głowy i westchnął: — Starszy szeregowy Nowak, ile
wam zostało do końca służby?
— Dziewięćdziesiąt trzy dni, obywatelu pułkowniku!
— To może weźmiesz sobie dwa razy po dziesięć dni urlopu z kilkunastodniową przerwą?
— Gdybym mógł, obywatelu pułkowniku, to wolałbym wziąć dwadzieścia dni razem.
— Tak — ponownie westchnął pułkownik Raducha. — Spieszno wam do ożenku.
— Obywatelu pułkowniku, to bardzo ładna dziewczyna.
— Starszy szeregowy Nowak, wy wiecie, że po tych dwudziestu dniach ciężko wam będzie wrócić do
wojska i wytrzymać ostatnie miesiące.
— Obywatelu pułkowniku, śmiem twierdzić, że wytrzymam.
— No cóż, jak tak, to tak — i pułkownik Raducha podpisał ojcu dwudziestodniowy urlop.
Chwila powrotu do wojska na ostatnie siedemdziesiąt trzy dni była dla ojca bardzo ciężka, ale
jeszcze cięższe były te ostatnie dwa miesiące w jednostce. Pułkownik Raducha miał rację. Ojciec
prawie podciął sobie żyły. Ale o tym nie mówił. Po co psuć wieczór skoro ognisko, synowie i piwo...
Ognisko przygasło. Mrok wchłonął postacie, z którymi jeszcze przed chwilą Adam przesiadywał.
W głowie czuł płynny ołów. To utrudniało logiczne wyjaśnienie tego, co się z nim działo. Był
przekonany, że jest bohaterem snu, ale czuł i widział zbyt wyraźnie.
— Czas wujków, ojców, dziadków i matek bezpowrotnie minął — szepnął pod nosem, by strząsnąć z
siebie dotyk zmarłych.
Nie miał nic przeciwko wspomnieniom, ale obawiał się, że coś zaczyna kontrolować jego myśli. A co
gorsza, zaczynał nabierać pewności, że to nie on wywołuje wspomnienia, ale wspomnienia
wywołują jego. Przecież to było niedorzeczne! Ale wystarczająco wiarygodne, by oszaleć.
Splunął w bok i zabrał się do wygrzebywania z żaru pierwszego ziemniaka. Miał mocno spieczoną
skórkę, która pękała pod palcami, buchając parą ugotowanych wnętrzności. Pierwsze ogniska, jakie
pamiętał, były właśnie na fermie lisów. To ojciec nauczył Adama układać gałązki, podpalać gazetę, w
odpowiednim momencie rozdmuchiwać ogień.
No i te dwie studnie — tak utkwiły w jego pamięci, że często przepoczwarzone w długie tunele
pojawiały się w koszmarach sennych.
Pierwsza tkwiła zaraz przy wejściu do zagrody, naprzeciwko rozwalającej się kanciapy, w której
ojciec z dziadkiem obdzierali ze skóry lisy, nutrie i tchórzofretki. Studnia z betonowych kręgów
rozwierała się w wilgotny komin, zachłanną gębę.
Mech między kręgami był spoiwem. Stęchłe wyziewy dochodzące z głębokości uderzyły po latach z
taką mocą, że nawet intensywny zapach ogniska nie potrafił ich zabić. Adam skurczony w małego
chłopca wbijał palce w krawędź najwyższej obręczy.
Ciekawość brała górę nad strachem. Sparaliżowany tym, że może wpaść, przechylał się jednak, by
dojrzeć podziemny świat. A tam w dole, na dnie studni zawsze znalazła się jakaś żaba, ledwo żywa,
jeszcze pływająca. Niemrawo podrygiwała, coraz bardziej zmęczona. Wyczerpana ślizgała się
łapkami o wilgotną ścianę. Obok niej unosił się białym brzuchem do góry świeży trup brata czy
siostry. Adam przyglądał się agonii, podanej na talerzu o kolorze odbitego nieba. No i to dziwne
uczucie, gdy wreszcie wszystko zamarło. Okrąg nieba rozlany w dole, a na jego tle dziecięca główka,
czarna i bez twarzy.
Co jakiś czas napływały na nią dwa żabie trupy.
Ojciec wyławiał je wiadrem, cicho przeklinając żabią skłonność do skakania. Nie wiedział, że
niektóre żaby Adam wrzucał dla eksperymentu, z ciekawości i kaprysu. Ojciec wyciągał je, by nie
rozłożyły się, paskudząc swoimi ścierwami wodę, choć to i tak nie miało znaczenia, bo z tej studni
woda była przeznaczona do mycia koryt, taczek, lisich klatek, no i rąk.
Wodę do pojenia zwierząt ojciec nabierał z drugiej studni. Tkwiła w ziemi na przeciwległym końcu
zagrody. Trzeba było przejść przez całą długość klatek z lisami, później obok klatek z królikami, co
jak w bajkach zajadały marchewkę, przytrzymując ją dwiema przednimi łapkami, potem przejść
obok nutrii i zwinnych jak bestie tchórzofretek — bru103 natnych błyskawic — a w końcu minąć
mały kurnik i wejść do ogródka. Tutaj po prawej nachylały się dwa powykręcane krzewy białego i
fioletowego bzu — mocno pachniały sobą. Za krzewami zaczynało się pole z pięcioma krowami.
Krowy były wyjątkowo spokojne. Może dlatego że żarły kaczeńce i grzyby halucynogenne? Mama z
zamiłowaniem na twarzy i zacięciem w ruchach pieliła grządki, które obejmował drewniany płot.
Wzdłuż płotu rosły krzaki czerwonej i czarnej porzeczki, no i agrestu.
Pod którymś z krzaków rozkładała się jamniczka Nora. Jak na psa przystało, w kartonowym pudle,
bez znaku krzyża nad czaszką. Urodzenie trójki szczeniaków kosztowało ją życie. Za jakiś czas
dołączy do niej jamniczka Dora, przepołowiona jednym kłapnięciem szczęki wilczura, który nie lubił
małych psów. Życie jest kruche jak kości... No, a po lewej była druga studnia — to właśnie w jej
pobliżu ojciec palił obdarte trupy lisów.
Do tej studni ojciec zabraniał Adamowi zaglądać. Pewnie dlatego, że była niska i nawet dziecku
łatwo było się przez nią przechylić. W dodatku była bardzo głęboka. Zasłaniały ją wysokie
pokrzywy, wśród których wiła się wydeptana dróżka. Pokrzywy tworzyły żywy mur odcinający
światło i tym bardziej zasłoniłyby małego Adama. Dziecko jednak zawsze wykorzysta nieuwagę
rodziców. Potrafi chwycić się luki w czasie, kiedy to dorosłym wydaje się, że kontrolują każdą
minutę. Wskoczy w ten moment, który dla dorosłych jest niewidoczny, i tak ukryte zniknie dla ich
oczu. Wtedy wszystko może się zdarzyć. Dziecko zaginie albo odnajdzie się w całkiem innym
miejscu, niż można by się spodziewać. Takie podróże w czasie i przestrzeni dla dorosłego mogą
trwać moment, podczas gdy dla dziecka trwają całe lata. Adam pewnego dnia wykorzystał taką
chwilę i ukryty za ochronnym murem pokrzyw podszedł do studni.
Była kwadratowa i drewniana. Zapadnięta ze starości i już lekko podgniła. Ojciec przykrywał ją
półokrągłym wiekiem od blaszanej wanienki. Adam z trudem zsunął je i zobaczył, że woda tu stała o
wiele wyżej niż w studni okrągłej. Pewnie łatwiej było z niej nabierać. Drewniany wałek z korbką
pokrytą rdzą nawijał na siebie przetarty sznur, a na końcu sznura drapieżną szczęką błyszczała duża
raksa na wiadro i... to wszystko. Cała tajemnica. Muchy latały nad głową Adama, bzyczały pszczoły z
niedalekich uli sąsiada, Mariana Więcka, który zawsze chodził w tym samym ubraniu — drelichowej
kurtce, spodniach i w kaloszach, a głowę przykrywał beretem oświnionym kurzym gównem, nawet
wtedy gdy grzało słońce... Adam pamiętał ciszę wokół studni i to, że poczuł się nagle bardzo
samotny, jakby na świecie nie było żadnego człowieka. Tajemnica, której oczekiwał, okazała się
niewypałem. Przygoda okazała się zwykłą studnią, tyle że drewnianą i kwadratową. Opuszczała go
magia, a porywała ze sobą samotność. Kto wie, czy właśnie w takich chwilach z dziecka nie zaczyna
się wykluwać doro105 sły — ta dojrzała postać osoby, która uporczywie kamienieje, przestaje być
elastyczna i często zaczyna postrzegać świat jako scenę, po której wystarczy się przetoczyć, bez
dociekania sensu drogi, jaka przypadła jej w udziale.
Wydrążony z zachwytu jak łupinka po orzechu, Adam spojrzał jednak we wnętrze studni. Twarz
odbita w wodzie była na tyle blisko, że widział kolor własnych oczu. I gdy uśmiechał się do swojego
sobowtóra, twarz zaczęła się zmieniać. Dostał młodzieńczych pryszczy, które momentalnie zasłonił
pierwszy zarost, natychmiast sztywniejący jak u dziadka Leona. Dziadek miał zarost jak druty i gdy
się golił, każde pociągnięcie ostrzem po twarzy zostawiało krwawe żniwo, dlatego musiał się golić
brzytwą.
I Adam zobaczył, jak broda mu siwieje, wypadają włosy, a gdy błysnął łysą czaszką, zaczęły wyłaniać
się znad niej inne twarze, które zasłoniły błękit odbitego w wodzie nieba. I Adam zobaczył ojca i
matkę, i swoich nie narodzonych jeszcze synów, którzy tak się znienawidzą, i pięknie uśmiechniętą
Ewę, którą dopiero miał spotkać i pokochać. I nawet przez chwilę, jak żart nie na miejscu, wmieszał
się między nich dzisiejszy Tomasz Lebioda i ci wszyscy ludzie z wioski, których miał poznać za
jakieś kilkanaście lat...
Twarze jakby cofały się w sobie i Adam rozpoznawał w nich rysy charakterystyczne dla swojej
rodziny: pieprzyk po lewej stronie nosa, krzaczaste brwi z tendencją do zrastania się, czarne wło106
sy, które w zależności od gałęzi drzewa rodzinnego jaśniały srebrnym ogniskiem lub wypadały,
pozostawiając po sobie wypaloną pustynię czaszki, wydatne usta, ukrwione częstym uśmiechem —
bo widocznie i przodkowie Adama lubili się pośmiać... Te twarze były jakieś zaśniedziałe,
zapleśniałe, pokryte glonami. A gdy Adam wydychał powietrze, oddalały się i stawały obce, mniej w
nich było rozpoznawalnych cech, jakby były z innego miotu, gdy zaś Adam wdychał powietrze,
twarze się zbliżały i jaśniały obliczami matki i ojca, i przyszłych synów Adama...
To było zbyt ciężkie nawet dla pojemnej wyobraźni dziecka. Głowy w wodzie widniały na tyle
blisko, że można było ich sięgnąć. Zniszczyć jednym ruchem ręki, roztrącić hipnotyzujące spojrzenia
duchów, zabić przeszłość i przyszłość. Lepsza już samotność niż takie towarzystwo! I Adam nachylił
się, by pozbyć się udręki, i stanął już na palcach, i przewiesił przez krawędź studni, a gdy stopy
oderwały się od ziemi i zaczął szybować w dół, w twarze, w ostatniej chwili chwyciła go silna ręka i
jak szczeniaka pociągnęła za kark. To był ojciec. „Uff!" — sapnął tylko. Miał załzawione oczy.
— Synu, nie słyszałeś, jak wołałem? — bełkotał wzruszony i tulił do siebie zesztywniałego ze
strachu Adama. — Ostrzegałem! — szeptał, a Adam zadrżał od wysokiej gorączki. Telepała nim
przez następne trzy dni. Na zawsze zapamiętał chichot lisów, które w klatkach czepiały się szybkiej
miłości.
W trzydniowej malignie widział piłę tarczową, której jedna połowa wystawała ponad stół, a drugą
połowę zakrywał silnik. Błyszczała zębami w słoń- cu, a jej wypolerowane ciało mętniało, kiedy
tylko ojciec ją włączał. Rozpędzona piła traciła zęby i stawała się wirującym talerzem, szarym
dyskiem, który pragnął wyrwać się i poszybować w górę, do nieba. A gdy się przyłożyło do
rozchybotanej krawędzi deskę, wióry aż szły od dysku i pachniało ranionym drzewem. Ojciec dość
często pracował przy pile, ale Adam zapamiętał to jedno zdarzenie, gdy na pile ciął Gienek, kulawy i
garbaty pomocnik wujka Benka. Gienek ciął dechę za dechą, nawykły do cięcia, właściwie do cięcia
stworzony, ciął dechę za dechą, gdy nagle jęknął: „Ups!" — i w trociny spadły dwa palce prawej ręki,
wskazujący i środkowy.
Gienek był tak zaskoczony, że przez kilka sekund przyglądał się świeżo okrojonym kikutom.
Zareagował dopiero, gdy puściła się z nich krew. Bo z krwią wypłynął na wierzch ból, i Gienek skulił
się, cicho stękając: „Pomóżcie!".
Na pogotowiu zrobili mu gustowny opatrunek.
Biały bandaż szybko zszarzał od brudu, a czerwona plama w miejscu, gdzie tkwiły kikuty,
poczerniała.
Przez jakiś czas Gienek szukał tych dwóch palców.
Chciał je zanurzyć w słoiku z formaliną, tak na pamiątkę, żeby od czasu do czasu sobie przypomnieć,
że kiedyś je miał, ale palce gdzieś przepadły. Pewnie w brzuchu Saby albo Beryla, albo tych kotów,
co to przeciągały się na płotach i wygrzewały na dachach.
Gienek nie narzekał na swój los, mimo że dla większości jego życie miałoby smak przesolonego i
przypalonego placka ziemniaczanego w najtańszym w mieście barze mlecznym. Ale na los Gienka
narzekał wujek Benek: „Nie dość, że kulawy i garbaty, to jeszcze nie sprawdzi, skąd wieje wiatr, ani
nie wskaże drogi" — marudził. „No i jak sobie teraz poradzi z taczką?" — dodawał. Ale Gienek radził
sobie z taczką. W ogóle sobie radził. Choćby z tymi kundlami, co zebrane w watahy biegały między
fermami i próbowały go podgryzać w kostkę lewej nogi, tej zdrowej. Gienek podstawiał im prawą
protezę, żeby psy szczerbiły sobie zęby na drewnie, ale one nie były takie głupie i okrążały go, by
podgryzać właśnie lewą, tę zdrową, czasami nawet boleśnie.
Gienek jednak nie narzekał. Znalazł sobie długi kij, mocny i twardy, i lał tym drągalem psy po
pyskach, a one skamlały grupowo i przez to bicie stawały się jeszcze zajadlejsze, jeszcze złośliwsze,
bardziej kąśliwe i pałające zemstą. Ale Gienek nie narzekał. Przeciwnie, miał w sobie taką siłę, że
potrafił pocieszać.
Wujek Benek jak to wujek Benek — od czasu do czasu lubił sobie sprowadzać na zagrodę koleżankę.
Szczupłą na lato, grubaśną na zimę. Był starym kawalerem i przed nikim nie musiał się tłumaczyć.
Za to w swojej kanciapie miał rozkładaną kanapę i czystą pościel. Wujek Benek obdarowany był
specyficznym urokiem osobistym. Niezbyt przystojny, raczej z brzuszkiem, łysiejący przeciętniak z
dwoma złotymi zębami, potrafił ściągnąć swoje kochanki nawet na taką fermę, buchającą smrodem
lisich odchodów.
No ale ciepła kanciapa w zimie i chłodna latem, rozkładana kanapa i czysta pościel mogły być jakąś
pokusą. No i wielki chuj wujka. Chuj, o którym krążyły wśród kobiet legendy, mógł wzbudzać
ciekawość.
Duma i argument wujka. Ojciec z dziadkiem lubili sobie z tego pożartować. Raz, czy to z męskiej
zazdrości, czy z przyjacielskiego przekomarzania się, podali w wątpliwość osiągi wujka. Zdarzyło się
to w dodatku przy jednej z niedoszłych kochanek, która przyjechała na fermę, ale jakoś wzbraniała
się wejść do kanciapy. Wujek wkurzył się i kazał ojcu nabrać wiadro wody, a gdy ojciec je przyniósł,
wujek spojrzał na niedoszłą kochankę, przebił się rentgenowskim wzrokiem przez jej ubranie i
zobaczył ją nagą — wtedy nabrzmiała mu w rozporku duma i wujek wypuścił ją na wolność. I
zawiesił sobie na chuju wiadro, i stanął z tym wiadrem na chuju w rozkroku, i z rękoma założonymi
na karku zrobił dziesięć przysiadów. Honor został uratowany. Tyle że niedoszła kochanka zemdlała
i trzeba było ją cucić. A potem ojciec musiał ją odwieźć do domu. Widocznie nie spodziewała się,
biedaczka.
No i wujek sprowadzał te kochanki na fermę. Ale raz złamał swoją niepisaną regułę i zaprosił
kochankę w okresie lęgu. Lisie matki jęczały z bólu od ciężkich porodów, podczas gdy kochanka
wujka pod wujkiem w kanciapie jęczała z rozkoszy. A że lubiła żarty, wyrwała się w pewnym
momencie wujkowi z ramion i zaczęła biegać na golasa między klatkami, że niby to takie
romantyczne, jak na tych rosyjskich filmach, gdzie kochankowie biegają między brzozami. I tak
biegając, piszczała: „Łap mnie, Benciu, łap!". Wydzierała się, a wujek Benek przemykał za nią na
paluszkach, sycząc: „Ciiii! Zamknij się, głupia!". Szeptał wściekły, bo rodzące samice są bardzo
nerwowe i byle gwałtowny ruch albo nagły okrzyk mogły sprawić, że któraś z nich przestraszy się i
zagryzie swoje małe, by ochronić je przed nieznanym wrogiem.
Gdy wujek odprawił kochankę, co to lubiła biegać między klatkami, naliczył dwanaście zagryzionych
lisków. „Moje małe liski" — zaszlochał w pierwszym przypływie emocji. A w drugim przypływie
zaczął zgrzytać: „Ta głupia pizda niewarta była tych dwunastu małych". A w trzecim przypływie
znowu zaszlochał: „Ta głupia pizda nie była warta dwunastu futer!". Wtedy przygnieciony garbem
Gienek, powłócząc drewnianą protezą, poklepał wujka po plecach ręką bez palca wskazującego i
środkowego i powiedział: „Benek, co tam lisy, co tam futra! Najważniejsze, że jesteśmy cali i
zdrowi".
Ech, życie jest piękne. Otwarte na oścież jak polna droga, która kieruje w las, a gdy już idziesz
między pachnącymi drzewami, przechodzisz wśród brzóz, sosen i buków, wiesz, że tu jest twoje
miejsce.
Prawdziwy oddech możesz też poznać na pełnym morzu. Tu niebo łączy się z wodą i wzajemnie się
przenikając, kołyszą rozbiegane myśli w spokojną kontemplację otoczenia. Poza oddechem, niebem
i wodą nie ma już nic. Troska o ból, strach przed agonią są odsunięte w przyszłość, która się nie
liczy, bo w tym momencie władzę ma teraźniejszość. Tak, pełne i wnikliwe przeżywanie
teraźniejszości — to sposób na wdzięczność za to, że się narodziliśmy.
A podróże w górach albo nad chmurami, bo sprostaliśmy możliwościom ptaków? Spotkania z
ludźmi, którzy nie wymagają od ciebie rozmowy i zobowiązań, a milczenie między wami staje się
najtrwalszą nicią porozumienia? Odrobina szczęścia i można życie pokochać. A wtedy żal, że
bezpowrotnie przemija.
Ciepły i gęsty oddech ogniska rozmywał postać ojca i Adam nie wiedział, skąd dolatuje opowieść.
W półśnie, w jaki zapadł, usłyszał głos, który mówił, że kończył się dziesiąty rok harówy na fermie.
Dziadek z ojcem byli już tym zmęczeni. Byli też zmęczeni sobą. Dochodziło do kłótni, które nie brały
się ze wzajemnej niechęci (kochali się przecież, dranie!), ale z wyczerpania. Jak choćby wtedy, gdy
trzeba było zrobić nowe koryta do klatek i nastąpiła cicha rywalizacja. Dziadek zaczął wyklepywać
młotkiem swój kawałek blachy, podczas gdy ojciec pomyślał, pomierzył i powyginał swoje kawałki
wzdłuż krawędzi stołu. Pach, pach! Jeden ruch i jeden bok gotowy, drugi ruch i drugi bok gotowy.
Zanim dzia112 dek skończył swoje nierówno wyklepane koryto, pokancerowane nerwowymi
uderzeniami młotka, ojciec miał już siedem wyglądających jak fabryczne, gładkie i z idealnymi
kątami na zagięciach. „Cholera jaśnista!" — machnął tylko ręką dziadek i dał sobie spokój z
korytami. Wszystkie zrobił ojciec, który zawsze zwyciężał, jeśli mieli tylko wykonać jakąś robotę
wymagającą technicznych zdolności. Dziadek chodził wtedy do końca dnia nachmurzony, bo ciężko
mu było przyznać, że syn w czymś jest lepszy. Taki już miał charakter. Był zdania, że to ojciec
powinien uczyć syna, a nie odwrotnie. Ale zawsze jakoś przełykał gorycz porażki i na drugi dzień
było po staremu, czyli dużo śmiechu przetykanego przypadkowymi sprzeczkami.
Pewnego jednak razu zdarzyła się kłótnia, która mogła zabić wszystkie lekkie wspomnienia. Było to
wtedy, gdy jak każdej jesieni ojciec, unurzany w krwi i tłuszczu lisów, mdlejący ze zmęczenia,
zdzierał futra i odpowiednio je oczyszczał. W końcu pakował do worków po dziesięć. Zawsze po
dziesięć. A tu mu nagle dziadek mówi, że ojciec nie zapakował dziesięciu futer, jak powinno być, ale
dziewięć.
— Dziesięć — powiedział jeszcze spokojny ojciec.
— Dziewięć — flegmatycznie wycedził dziadek, co momentalnie doprowadziło ojca do szału, ale nie
wybuchnął, tylko przez zaciśnięte zęby wysyczał: — Dziesięć.
— Dziewięć.
— Tato, jak mówię, że dziesięć, to dziesięć.
— A ja mówię, że dziewięć!
Wtedy ojciec potrząsnął workiem i powiedział do dziadka: — Tata! Jeśli jest dziewięć futer, to bierz
sobie całą hodowlę i radź sobie sam. Nie chcę już z tobą pracować. A jeśli jest dziesięć i mam rację, to
też sam sobie hoduj lisy. Ja już mam dosyć!
Spojrzeli sobie głęboko w oczy.
— Mam liczyć? — wykrztusił zalany wściekłością ojciec.
Dziadek nie ustąpił. Zresztą jak zwykle. Przeliczyli futra w worku. Było dziesięć. Dziadek zbladł.
Ojciec bez słowa poszedł do kanciapy się przebrać.
Na drugi dzień ojciec szedł do rodziców ostatecznie rozmówić się z dziadkiem. Nie spał całą noc.
Wciąż był przekonany, że już nigdy nie obedrze ze skóry żadnego lisa. Żal za straconym zarobkiem
mieszał się z radością, że już nie będzie musiał tak harować. Drzwi otworzył mu dziadek. To było
pierwsze zaskoczenie. Zawsze otwierała babcia. Dziadek zaprosił ojca do pokoju gościnnego i
zapytał, czego się napije.
— Herbaty — powiedział ojciec ponuro. Brzmiało to jak groźba.
— Kochanie, proszę, przynieś dwie herbaty i dwa kieliszki — dziadek łagodnie zwrócił się do babci.
Usiedli przy stole. Zapach suszonych na piecu jabłek mieszał się z wodą kolońską, która owiewała
świeżo ogolone policzki dziadka. Zanim babcia przyniosła herbatę, dziadek powiedział do ojca: —
Synu, ja ciebie bardzo przepraszam. Pomyliłem się.
Gdyby ojciec coś pił, pewnie by się tym zakrztusił, a że nie pił nic, to zakrztusił się własną śliną.
Dziadek nigdy nie przyznawał się do własnej pomyłki i taka kapitulacja musiała go wiele kosztować.
— Przepraszam, miałeś rację — powtórzył dziadek. — W worku było dziesięć futer.
— Tata, tu nie chodzi o futra. Tu chodzi o to, że ty wciąż mnie traktujesz jak dziecko, a ja mam
dwóch synów, żonę i jestem dorosłym mężczyzną, nie widzisz tego?!
Dziadek zamrugał oczami, jakby dopiero teraz coś zrozumiał.
— No, tak... — westchnął tylko i podszedł do kredensu, z którego wyciągnął butelkę czystej.
Na fermie pracowali jeszcze dwa lata. Potem dali sobie spokój. Hodowla lisów już tak bardzo się nie
opłacała. No i dziadek nie miał już siły. Zaczęły mu szwankować pamięć i wzrok. Jeśli chodzi o
pamięć, to z czasem przestał poznawać swoich najbliższych, no, może poza żoną. Jeśli chodzi o
wzrok, to nigdy nie nosił okularów i nie zamierzał nosić. Miał jedną parę w złoconych oprawkach,
ale trzymał je w barku pomiędzy wiśniówką a żubrówką. Gardził okularami. Nie przynależały
prawdziwemu mężczyźnie. Prawdziwy mężczyzna powinien znosić swoje słabości bez ułatwień. Ale
była jedna okazja, przy której dziadek łamał swoją zasadę nieułatwiania sobie życia. Tą okazją były
wybory miss świata albo Polski, w ogóle wybory pięknych kobiet. Wtedy dziadek wyciągał z barku
okulary i wkładał na nos, by nikt go nie oszukał w selekcji pięknych ciał.
Świat się wyostrzał, a z nim osąd dziadka. Wpatrywał się oniemiały w telewizor, a po pierwszym
zauroczeniu, że takie cuda rodzi człowiek, zaczynał się werdykt. Po chwilowym zacietrzewieniu, że
jednak można tak dobrze widzieć, dziadek szybko łagodniał. Raczej nie krytykował. Cenił ogólną
smukłość, długie nogi i duże piersi, brzydkich twarzy nie było, słowa dziewczyn nie miały znaczenia.
Każda z kandydatek na najpiękniejszą zasługiwała na pochwałę, ale zawsze znalazło się tych kilka,
które natura wyróżniała spośród innych. Dziadek zazwyczaj trafiał i jego faworytki wygrywały albo
były w ścisłej czołówce. Po zakończeniu relacji z konkursu jeszcze przez jakiś czas nie zdejmował
okularów. Teraz przyglądał się swojej żonie, która była też matką i babcią. Wzdychał ciężko, ale w
jego oczach iskrzyły się filuterne ogniki. A żona dziadka, która była też matką i babcią, uśmiechała
się pod nosem, bo w tym momencie wspólnie z dziadkiem podróżowali wokół własnej młodości i
dotykali tych chwil, kiedy nie liczyło się nic poza ich miłością, a starość była jeszcze nie narodzonym
krajobrazem.
Adam dorzucił do ognia ostatnie gałęzie. Niebo, które na wschodzie zaczęło nieśmiało jaśnieć, w
bla116 sku ogniska znowu pociemniało. Wiedział, że mimo przepicia piwem już nie uśnie. Wstał,
otrzepał się i poszedł do chaty po ćwiartkę. Musiał przejść jakieś pięćdziesiąt kroków w górę polany.
Swego czasu ojciec uporczywie ścinał trawę kosiarką spalinową, z piwem w ręce, spocony, coraz
szybciej się męczący.
Polana, dawno nie koszona, ponownie stała się królestwem zwierząt. Gdy Adam wydeptywał w niej
ścieżki, wyczuwał pod stopami kłębiące się życie.
Chrzęściły świerszcze, śniły motyle, myszy płochliwie umykały spod butów, zielone jaszczurki wiły
się w labiryncie traw, a żaby żuły swój śmiercionośny język. By nie potknąć się o schodki werandy,
Adam włączył światło. Oślepiająca energia stuwatowej żarówki próbowała przebić się przez szklany
klosz upstrzony trupami komarów i muszek. Za chwilę zlecą się ćmy.
Na bezdechu, by nie zaciągnąć się zwietrzałą trucizną na robaki, Adam otworzył lodówkę.
Oszroniona butelka kleiła się do dłoni. Kątem oka dostrzegł na kredensie niewielkiego drewnianego
cherubina. Chwycił rzeźbę i wyszedł na werandę. Głęboko wciągnął wilgotną zapowiedź dnia. Za
sobą, tam, w domu, pozostawił grobowiec owadów. Nowak odkręcił kapsel i koniuszkiem palca
ostrożnie wyciągnął z butelki pływającą w wódce trawkę. Przełknął zawartość za jednym
przechyłem i głośno beknął.
Żubrówka zawsze odbijała mu się perfumami. Nie Przepadał za tą wódką, ale kto powiedział, że
wódka musi smakować?
Czasami to miłe, gdy rzeczywistość wyskakuje ze swoich kolein i człowiekowi pobudzonemu
gwałtowną dawką alkoholu wydaje się, że jest w stanie coś sobie wytłumaczyć. Ale tym razem
wódka zmąciła Adamowi kolejność zdarzeń. Zamiast następnego obrazu z ojcem w roli głównej,
przywołała na myśl Ewę. Wciąż jednak bolało. Kumple, o których dawno zapomniał, przytakiwali
mu, gdy szlochał im o żonie kurwie. Mieli podobne doświadczenia i bardzo podobne wyciągali
wnioski. Winną rozstania zawsze była kobieta. Kobieta się puszczała, oni byli pokrzywdzeni. Zapijali
swoją przegraną, bo mężczyzna, któremu kobietę ukradł drugi mężczyzna, niewart jest szacunku.
Pijane podróże ulicami, które rozszerzały się lub zwężały w ulice miast znanych mu z zagranicznych
wyjazdów literackich. Zapamiętane na zawsze flesze śpiewającej na balkonie gdzieś we Fryburgu
dziewczyny, która kołysała w hamaku swojego kilkuletniego braciszka, a jej głos odbijał się od
przedwojennych kamienic jak echo zapomnianych snów.
Zbyt szerokie ulice Wiednia, gdzie czuł się jak eksponat w monumentalnym muzeum, zwężały się w
ciasne uliczki włoskich i chorwackich miasteczek.
Po kolejnym rzyganiu na chodnik, na własne buty, obraz nieco się przeczyszczał. I wydawało mu się,
że da sobie radę, że dzięki wieloletniej przyjaźni z dziekanem uczelni, gdzie wykładał na pół etatu
współczesną literaturę, załatwi sobie mały pokoik w akademiku. Jednak gdy tylko ruszał dalej,
zwykły blok przeinaczał się w oszklony budynek, pewnie gdzieś z Monachium. Każde okno
wypełniał pokój z biurkiem, za którym siedział urzędnik wpatrzony w komputer. Powielone
kolorowe obrazki z jedną postacią w centrum. Statyczne uzurpacje malarskich aktów. Mężczyźni w
garniturach i elegancko ubrane kobiety stukali palcami w klawiatury, odcięci jedni od drugich
ścianami. Zanurzali się w imitację świata, gdzie przyjaciele i kontrahenci istnieli tysiące kilometrów
dalej. Świat bez dotyku, świat rozmów na odległość, świat samotników przekonanych, że
rozmawiają z nieskończoną liczbą ludzi.
A przecież nie czuli zapachu swoich rozmówców ani nie widzieli gestów. Wpatrywali się zaledwie w
twarze na ekranie i słyszeli głos zniekształcony przez fale radiowe. Nigdy nie chuchnęli sobie w
nosy, bo nigdy nie stanęli naprzeciwko siebie.
W pewnym momencie kilka urzędniczek się zbuntowało. Jedna po drugiej, niezależnie od siebie,
każda w swoim pokoju klękała na krześle, opierając się łokciami o biurko, i wpatrzona w ekran
zaczęła wypinać kształtny tyłek opięty spódniczką. Zamiast długopisów trzymały w ustach palce
wskazujące.
Porozumiewawczo zaczęły mrugać na Adama, który subtelnym zwichnięciem umysłu znalazł się w
hamburskiej dzielnicy St Pauli, gdzie piękne nastolatki z całego świata stały jedna obok drugiej na
ulicy, co przylegała do policyjnego komisariatu, i każda z nich była dziewczyną udającą kobietę.
Szarpały Adama za kurtkę, ale natychmiast puszczały, gdy z uśmiechem mówił, że jest z Polski.
Odwracały się, zawiedzione, bo Polak nie mógł mieć przecież pieniędzy, skoro młode punki gadające
po polsku żebrały pod Lidlem.
Różowofioletowe ulice nocnego St Pauli mieniły się zygzakami świateł okalających wejścia do
burdeli. Plakaty z nagimi pięknościami oblepiały ściany budynków, a witryny zawalone
wibratorami, biczami, skórzanymi maskami i ułożonymi w wachlarze kondomami lśniły od czystych
szyb. Purpurowe wejścia do klubów wabiły rozgrzanymi ciałami i błyszczącą politurą depilowanych
nóg. Całość wyglądała jak cyrkowa atrapa, lukrowane ciasteczko dla zachłannych dzieci, słodki
światek zbudowany wyłącznie dla zabawy. Naganiacze zachęcali do rozkoszy. Zapamiętał dwóch.
Przystojnego bruneta w smokingu i starego marynarza, który siedział na taborecie i pokrzykiwał,
jakby wyrywał się z pijackiego letargu: „Just for furii Only for funt", zapraszając w ten sposób do
skorzystania z kobiecego ciepła. W jednym z klubów śpiewała Patti Smith, ale rytmiczną perkusję
zagłuszały dzwony z kościoła, który stał wśród burdeli i błogosławił pospiesznej miłości. Przez
zatłoczone uliczki ciężko było się przepchać. Ocienione wejścia do hoteli tkwiły ściśnięte pomiędzy
rozgwieżdżonymi peep-showami. Przypominały pewien hotel z Bordeaux, gdzie Adam próbował
zasnąć w koszmarnie ciasnym pokoju, ale za ścianą przez całą noc wrzeszczała z rozkoszy kobieta,
zagłuszając swoimi jękami basowe posapywa120 nia partnera. Pracowali rytmicznie i z
zaangażowaniem. Nie przerywali nawet na drzemkę. Kobieta krzyczała do samego rana. Adam
podziwiał ich kondycję.
Lotem pijanej myśli przeniósł się do Paryża i widział plac Concorde, którego bruk krył ziemię
wilgotną od krwi głów ściętych przez francuską rewolucję.
Widział nocne podróże metrem i ulicznych muzyków w wagonach: młodą Rosjankę o długich
brunatnych włosach, puszczającą podkład muzyczny z elektrycznych klawiszy i śpiewającą tak
smutno, że nikt nie chciał jej wrzucić grzecznościowej monety; albo jej przeciwieństwo, Murzynkę z
dredami, śpiewającą czysty gospel a cappella tak dźwięcznie, że ludzie zasypali ją nie tylko
oklaskami. Usta wypełnił posmak metalu, gdy metro nagle się zatrzymało i zgasły światła, a ludzie
znieruchomieli ze strachu, bo czuć było dym i stygnącą krew. Pijane wspomnienia powoływały do
życia wesołe wieczory na drewnianym moście nad Sekwaną w towarzystwie ukopconych Arabów i
rastafarian, którzy bujali się w rytmie reggae puszczanego z magnetofonów. Pijana panorama ze
szczytu Wieży Eiffla; nocny spacer Polami Elizejskimi, gdzie na trawie leżał i siedział wesoły tłum, i
pił wino, i grał na gitarach, i śmiał się, a naprzeciwko Adama szło czterech facetów, którzy ledwo
trzymali się na nogach, i gdy już mieli się z nim minąć, jeden z nich powiedział po polsku: „A może
mu tak wpierdolimy?". Adam wiedział, że chodzi im o niego, ale nie zareagował, że rozumie po
polsku, 121 bo wyczuł, że gdyby się przyznał, że jest rodakiem, na pewno rzuciliby się na niego, bo
nic nie smakuje Polakowi bardziej, jak wpieprzyć rodakowi na obczyźnie. Paryż Adama to też
tygodniowy pobyt z Ewą. Stracił wtedy fortunę na kawiarenki i zakupy w sklepach, które były dla
nich za drogie, ale Ewa była wymagająca, tym bardziej że uparcie rysowała przed nim karierę
wybitnego pisarza.
I gdy tak przetaczał się po ulicach w pijanym widzie, zobaczył zakopcony pub gdzieś w walijskim
Hay-on-Way, gdzie rozmawiał z chłopami o polityce i piłce nożnej. Pub rozrastał się w katedrę w
Lipsku.
Miał szczęście usłyszeć organy, na których czterysta lat temu grał Bach. Melodia dolatywała z
bocznej nawy. Była doskonale wytłumiona dzięki budowie ścian, od których się odbijała, unikając
zbędnego pogłosu. Adam potknął się i usłyszał szum hali targowej w Cognac, skąd zapamiętał
stoisko z obdartymi ze skóry królikami. W równym szeregu leżały z wywieszonymi języczkami i
oczami utkwionymi w niebyt. Później Ewa mu wytłumaczyła, że po oczach można poznać, czy mięso
jest świeże.
Wszystkie te obrazki i dźwięki wrzucały go w czas, którego już nie było, a przecież budził się w nim
na nowo. Nie nazwałby tego ucieczką w głąb siebie. Po prostu świat, którego się dotąd trzymał,
rozsypał się i być może umysł szukał w jego miejsce jakiegoś wypełnienia, a że alkohol powołał do
życia przypadkowe zdarzenia z przeszłości, wcale nie najważniejsze, a może nawet nic nie znaczące,
to już inna sprawa.
Podczas kilkumiesięcznej delirki koszmary wyprzedzały chronologię. Marzenia spóźniały się z
samookreśleniem. Zanim powstał zarys odważniejszej myśli, łamała ją rozterka: kim będę? Co teraz
będę robił? Był tak skołowany, że jeśli zapowiadało to obłęd, pragnął, żeby to było pewnego rodzaju
zadośćuczynienie za zbyt rozbuchaną wyobraźnię.
By nie spanikować, musiał odzwyczaić się od dotychczasowego życia — co tu ukrywać, dwadzieścia
lat z jedną kobietą robi swoje. Był wierny i żaden skok w bok nie miał prawa rozbijać w nim
ustalonych rytuałów: przed pójściem do łóżka Ewa wiedziała, że Adam najpierw pójdzie do łazienki
wystękać z siebie przetrawiony ładunek całego dnia, następnie podmyje sobie jajka i pachy. To
dobrze — mogła sobie myśleć — przynajmniej trafiła na czystego chłopa. Ale jakie to nudne! —
pewnie dodawała. Bo gdy zapalał świece, wiadomo było, że mają się kochać. Z czasem coraz częściej
mu odmawiała.
Adam zapalał te swoje świeczki, stawiał przy lustrze, by odbicie płomienia falowało na suficie, pełen
nadziei wsuwał się pod kołdrę, a wtedy Ewa słodko całowała go w usta, właściwie delikatnie
muskała, cmokała najwyżej, i z kocim miauknięciem odwracała się do niego plecami. Jej tyłek grzał
mu jądra. Ile to razy myślał, by ją zgwałcić, tak w ramach eksperymentów literackich, ale nie
starczało mu odwagi, 123 no i jednak przeczuwał, że Ewa nie byłaby z tego za bardzo zadowolona.
Pewnego dnia obudził się i stwierdził, że na jakiś czas przestaje pić.
Na rozprawy sądowe stawiał się ogolony i wyperfumowany. Ewa patrzyła na niego zaskoczona i
pewnie wietrzyła w tym jakiś podstęp. Nie było żadnego podstępu. Adam zgadzał się na wszystko.
Wierzył, że Ewa nie będzie chciała wykorzystać jego uległości. Wkupiła się przecież w
wystarczająco bogatego faceta, aby nie zależało jej jeszcze na ograbieniu Adama. Pieniądze ze
sprzedaży mieszkania podzielili równo. Nic więcej od niego nie chciała.
Do żarówki oświetlającej werandę zleciały się ćmy. Biły skrzydłami o klosz z grubego szkła, niektóre
po nim chodziły, inne przycupnęły w załomach belek. Zatrzęsienie szarych motyli wyglądających jak
odłamki kory drzew urozmaicała obecność dużych zmroczników. Zmroczniki miały trójkątne
skrzydła i pękate odwłoki pokryte drobnymi włoskami. Były zamalowane soczystą pomarańczą
przechodzącą w czerwień. Tak mogły wyglądać broszki wykute w kuźniach piekła. Piękne ćmy, ale
Adama zachwycały niedźwiedziówki gosposie. Z trudem unosiły kosmaty szal na grzbiecie, od
którego odchodziły głośno trzepocące skrzydła, będące mapami, gdzie brązowe lądy opływały białe
rzeki tworzące zatoczki i wysepki. Jeśli coś zaniepokoiło niedźwiedziówkę, odsłaniała tylne skrzydła
— czerwone z czarnymi oczami — które ostrzegały drapieżniki, że nasza krew jest trująca i
utkniemy ci w gardle, jeśli będziesz próbował nas przełknąć. Adam po raz pierwszy zobaczył je w
nocy. Do dziś pamięta, jak pewnego razu mama nałapała mu pięć niedźwiedziówek do słoika, by
rano mógł je sfotografować.
Wytrząsł na stół poobijane i na wpół żywe motyle.
Nie mogły już latać. Kładł je na liście i kwiaty, by na zdjęciu wyglądały naturalnie, ale nic nie ukryło
ich postrzępionych skrzydeł i zdartych kolorów, spod których wyzierały przezroczyste tkanki. To
wtedy postanowił, że nie będzie łapał motyli, tylko je fotografował.
Chmurę wokół światła wypełniały na pierwszy rzut oka podobne do komarów, drobne i ruchliwe
molowce. Najpiękniejsze były śnieżnobiałe piórolotki. Wyglądały jak nerwowe znaki dążenia ku
nieznanemu. Nieporadnie latały, wymachując na wszystkie strony chudymi jak włos nogami o
wyjątkowo długich goleniach. Skrzydła przypominały pomniejszone do długości centymetra pióra
białych ptaków. Wystarczyło mocniej dmuchnąć, by piórolotki traciły równowagę i bezwładnie
przetaczały się w powietrzu. Do powały werandy przylgnęły niepozorne walginy o kształcie
latawca. Podzielone przez szerokość dwóch skrzydeł brązową linią mogły odgrywać flagę jakiegoś
roponośnego państwa, gdzie góra byłaby jaśniejszym odcieniem oli125 wy, a dół jej ciemniejszym
odbiciem. Walginy stapiały się z kolorem belek.
Migotliwa obecność nocnych motyli ulepiła z rozpadu ciepłe wieczory sprzed lat. Chłopcy wtuleni w
Ewę spali na antresoli, a Adam popijał piwo z Sylwkiem, wsłuchując się w skrzypienie powały, gdy
Adrian albo Kamil przewrócili się na drugi bok. Ojciec z mamą leżeli przed domkiem na leżakach,
wpatrzeni w czarne niebo posrebrzone pyłem gwiazd. Boże, jak wtedy wszyscy dobrze się czuli!
Myśli wzajemnego szczęścia łączyły się w przestrzeni niewidzialnymi węzłami — głowy wypełniał
boski dźwięk. Ale gdy tylko Adam pomyślał, że wszystko przepadło, powietrze natychmiast
nieprzyjemnie zgęstniało i w przełyku poczuł bolesne łaskotanie. Przełknął, odłożył opróżnioną
butelkę, wyłączył światło i ulżyło. Ciemność ostudziła strach, który zrosił mu skórę. Czekał, aż
wzrok oswoi się z czernią. Nasłuchiwał trzepotu spanikowanych motyli. Kula światła pękła i w
hipnotyczny trans wdarł się chaos. Ale po chwili ćmy odzyskały swobodę i rozpierzchły się po łące,
wreszcie uwolnione spod władzy lśniącego oka.
Adam wciąż ściskał w dłoni drewnianego cherubina. Gdy chwilowa ślepota minęła i zobaczył plamę
dogasającego ogniska, ruszył w jego kierunku. Krok mu się lekko rozkołysał.
Drewniany cherubin. Dziełko ojca. Jeden z kilkudziesięciu drewnianych aniołów, jakie ojciec zaczął
rzeźbić, gdy zrozumiał, że życie nie zdoła go już ni126 czym zaskoczyć. Wnuki mu wyrosły, synowie
też, żona się zestarzała, ale nie było mu tego nawet żal.
Po okresie młodzieńczego buntu i dojrzałej stanowczości wreszcie usiadł lekko przygarbiony i
przyznał, że wola czasu nie ma nic wspólnego z wolą człowieka. Ale i nie to go smuciło. Ojciec
żałował, że już nigdy nie pobiegnie. A uwielbiał czuć wysiłek mięśni, mielić w płucach ostre
strumienie powietrza. Odkąd jednak zerwał sobie ścięgno Achillesa, utykał. Mógł tylko spacerować i
były to coraz krótsze wycieczki. Pewnego dnia, gdy rąbał drewno do kominka, przyjrzał się bliżej
jednemu z pieńków.
Zdawało mu się, że w pokarbowanym rysunku kory dostrzegł twarz. Przeniósł pieniek na werandę i
postanowił wokół twarzy wyrzeźbić ciało. Wyszedł mu czteroskrzydły anioł. Pomalował go w złoto-
błękitną mozaikę, ale to nie rozjaśniło surowego oblicza rzeźby. Żadna poprawka nie zmieniła
zaciętego wyrazu twarzy anioła, twarzy mężczyzny, który obiecuje zemstę.
Ojciec nie był zadowolony ze swojego pierwszego dzieła, ale nie zniszczył go. Wziął się za drugiego
anioła. Próbował wielokrotnie, ale nie udawało mu się wyrzeźbić uśmiechniętej twarzy. Dopiero ten
ostatni mały cherubin, którego Adam ściskał w ręce, był naznaczony upragnionym uśmiechem.
Wtedy ojciec rozpalił ognisko i wrzucił w płomienie wszystkie anioły prócz ostatniego. Spłonęły bez
skargi, a ojciec odłożył dłuto i młotek. Mama nie mogła się pogodzić z tym, że ojciec spalił rzeźby.
Prze127 cież już zgłaszali się z muzeum, żeby kupić kilka na wystawę sakralnej sztuki ludowej —
zawsze to jakieś grosze. Ale ojciec twierdził, że każdy z aniołów miał skażoną naturę. Inaczej być nie
mogło, skoro układały się w rodzaj spowiedzi z kolejnych etapów życia. Dopiero ostatni wyszedł
czysty — nie na sprzedaż, choćby dlatego że dla ojca był świadectwem oczyszczonego sumienia.
Tyle wspólnie przeżyli z matką, że już nie potrzebowali rozmów. W ogóle rzadko się kłócili.
Zakochani w sobie, powinni wypełnić pamięć Adama spokojnymi obrazami, na których uśmiechają
się do siebie, cmokają, delikatnie głaszczą po głowie.
Ale Adam najczęściej i wciąż na nowo widział ojca zsiadającego z motocykla, zesztywniałego od
mrozu, z kroplą krwi kapiącą z nosa. Matka pilnowała, by ojciec nie usnął w wannie. Spodnie suszyły
się na piecu. Później ojciec zasypiał przed telewizorem.
Zebrane w obraz piksele rozpadały się w snach na tysiąc migotliwych opiłków rozpalonego drewna,
które mieniły się w oczach. Zanikały jeden po drugim jak resztki energii wysyłanej przez rozsypane
ciała. Podobne wytartym na grobowcach imionom i nazwiskom, których już nie ma kto
odmalowywać, farba płowieje, łuszczy się, kamień kruszeje, upada krzyż i zgodnie z obowiązującymi
paragrafami grabarze likwidują zapomniany grób, by na jego miejscu postawić nowy, lśniący równo
przyciętym granitem i złotymi literami. Ci, których życie rozsławiło, co z tego mają, skoro nie mogą
dać świadectwa swo128 jej satysfakcji? Czy wierzyć, że przyglądają nam się i pomrukują: „Moja idea
zwyciężyła, a nie tamtego, moja sztuka przetrwała wieki, a nie innych, dzieci moich dzieci wciąż
żyją...". Ale też jaka nasza pycha, że skoro zmarli nie dają znaków, przestają dla nas istnieć. Owszem,
czytamy, słuchamy i oglądamy ich dzieła. Cmokamy z podziwu, wydymamy lekceważąco wargi, jacy
byli głupi, wypełniamy głowy ich sentencjami, obrazami i melodią, właściwie w jakiś sposób
oddajemy im nasz cenny czas. Przypuśćmy, że tyle mamy z nich, ile zabierają nam czasu. Ale oni.
Co z nas mają? Skoro utracili ciała, to czy nadal zależy im na naszej pamięci?
Ostatnie płomienie ogniska przyduszała wydychana przez ziemię mgła. Chłodny i siny świt zawisnął
pomiędzy nocą a dniem jak mętna szyba. Adamowi brakowało obecności świata. Wiedział, że
otaczają go drzewa, gdzieś tam w dole jest jezioro, ale było to zaledwie przeczucie drzew i jeziora.
Po nocy z duchami pragnął rekwizytów, które dałyby oparcie dla oka, które obudziłyby w nim
poczucie, że jednak jest, istnieje, żyje, że otaczają go inni, wciąż żywi. Zamknięty w sobie, odcięty od
świata mgłą, zaczął się męczyć. Nie potrafił odgonić od siebie myśli, że został sam, jeden jedyny,
pierwszy albo ostatni człowiek. Pozbawiony rozmów, otoczony duchami, bezcielesnymi zjawami.
Już nic nikomu nie przekaże, nic nie będzie mu przekazane.
Nie przespana noc pozostawiła w rozchybotanym umyśle ślady, które niewiele miały wspólnego z
rozsądkiem. Postanowił przeczekać. Słońce wyraźnie mu sprzyjało. Spieszyło się, by dopiec
zziębniętym. I precyzyjnymi strzałami ciepła rozbijało coraz lżejszą obecność mgły.
Wokół Adama, jak każdego dnia o świcie, świat się samookreślał. Ale on jeszcze przez jakiś czas tego
nie dostrzegał. Mamrotał pod nosem szkic opowiadania, w którym chciałby opisać, że koło jako
figura czasu narysowane na szkolnej tablicy łuszczy rękę nauczyciela, a uczniom zmienia głosy.
Obłudnym postępowaniem wiatru łamie drzewa i rozpyla nasiona. Objawia zdecydowaną
dwulicowość słońca, co wzmacnia konstrukcję ciała, by tym łatwiej ją skruszyć. Chciałby opisać, jak
to czas wyznacza cyrkulację krwi i powietrza, przemiany wody i wpływ ognia na przemiany.
Przesądza o kształcie roślin zaciśniętych w pięści, które otwierają się odśrodkowym pragnieniem
gwiazd, by rozkwit, a nie uwiąd, stał się pierwotną siłą świata. Gdy jednak dziecko rysuje żółte koło i
mówi: „słońce", natychmiast wysycha na wiór. Kobieta obejmuje mężczyznę i mówi: „dziecko", by
odtąd bać się lustra. A mężczyzna przestaje gryźć i szarpać, gdy traci ostatnie zęby. Dlatego bohater
opowiadania Adama miałby zadawać pytania w rodzaju: „Co po wierze w obroty rzeczy, ich
powstawanie i rozkwit, skoro brakuje relacji z okresów przebytych? A świadkowie własnej śmierci
nie wypadają spomiędzy nóg w kolejnych odnowach?
I kto widział, by miałkość ciała rozsypanego w proch zlepiła się w ukrwione grudy mięśni i z
odtworzo130 nej krtani ponownie głosiła znajome sobie i innym dźwięki? Zmarli przecież nie
wracają, by zapach ich ciał ponownie wzbogacał powietrze, a odtworzona struktura skóry
odzwierciedlała fakturę ziemi, a słowa nasycały przestrzeń od lat powtarzanymi opowieściami. Co
najwyżej pływają w naszych snach albo stygną przygniecieni stronami albumów rodzinnych.
Niektórzy krzyczą z ekranów i nic nowego nie mówią...". Na końcu opowiadania bohater Adama
doszedłby do smutnego wniosku, że koło jako figura czasu pęka i wydłuża się w skalpel, który tnie
równo i bez wyjątku. Zbędna tkanka staje się pożywką dla natury w ogniu przekutej w stal. To, co
zostaje po zmarłych, zapełnia świat i jest coraz mniej miejsca dla żywych.
Adam przysnął. Obudził się po dwóch godzinach, gdy słońce zaczynało już grzać. Z ogniska pozostał
popiół. Nie było już śladu po rosie. Pierwsze, o czym pomyślał, to że musi iść do sklepu, by kupić coś
na kaca. Wstał i otrzepał się z ostatnich nitek snu. Nowy dzień! — jaśniało w nim radością. Wysiłek
kogutów dawno już poprzecinał tkankę nieba i słoneczne pęknięcia brzasku rozlały się w błękitną
kałużę poranka. Zaczynał się kolejny dzień! Zielony oddech liści napędzał śpiewy ptaków. Dzięki za
nowy dzień! Skoro każdy kolejny dzień i słowo zbliżają ku końcu...
I Adam ruszył w stronę sklepu pani Zosi.
3.
W
IOSKI
,
LASY I MOTYLE
Wioska jak wioska — żyła własnym rytmem. Lebioda mimo niedzieli pojechał na rowerze
(samochód stał przecież z przekłutymi oponami) załatwiać rzeźnika na jutrzejsze świniobicie. Jadzia
Lebiodowa kazała młodemu Helmutowi nakarmić świnie i krowy, a potem obejść pola, ale Helmut
wymknął się z samego rana, i do wieczora nikt go nie zobaczy.
Ogród Kwiczoła zarastał trawą, którą przycinała jego żona. Sam Kwiczoł nie robił nic. Całymi dniami
tkwił przed telewizorem z przetrąconym kręgosłupem moralnym i nie pokazywał się na zewnątrz.
Był przekonany, że ze strony sąsiadów grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Pogorzelisko po
domu Piechnalów dawno było uprzątnięte, a oni sami jeszcze nie wrócili z podróży. Budziszowa
twierdziła, że lada dzień się zjawią. Sierżant Paluch tego dnia wioski nie najeżdżał, zajęty w
głębokim lesie zdejmowaniem majtek z okrągłej pupy Malwiny, na której robił wrażenie owłosiony
tors policjanta. Ani Malwina, ani sierżant Paluch nie wiedzieli, że ich igraszki podgląda młody
Helmut, zakochany w Malwinie po uszy.
Pod sklepem pani Zosi Adam spotkał Oskara.
Oskar nie był stąd, ale żył w wiosce od trzydziestu lat. Przyszedł tu gdzieś spod Poznania. Piechotą.
I odtąd nic innego nie robił, jak tylko chodził i robił u gospodarzy za jedzenie. Czasami któryś mu
zapłacił, a wtedy Oskar wszystko przepijał. Pił jednak na tyle mądrze, że nigdy się nie odwodnił, jak
to się zdarzało Piechnalowi, który chlał po kilka dni bez żadnego podkładu i już trzy razy karetka go
zabierała, boby się chłop przekręcił. Oskar taki głupi nie był i zawsze pił z podkładem, a to ogórek
jakiś albo jabłko, byle cokolwiek było na żołądku. Nikt go nigdy nie widział spitego do
nieprzytomności. Uważał, by nie narazić się swoim przyszłym pracodawcom.
Gdyby uchodził za pijaka, nikt by go nie wziął do pomocy, nawet za kromkę chleba. Sypiał w stodole
gospodarza, u którego akurat robił. Znał w wiosce wszystkie stodoły, a był wybredny. U Lebiody
przeszkadzały mu we śnie gołębie, które zawsze budziły go przed świtem. U Majcherka szczury
biegały po ścianach, a Oskar brzydził się gryzoniami. U sołtysa przeszkadzały mu przeciągi. Ale tak
po prawdzie to narzekał tylko przed Adamem, bo mało rzeczy na tym świecie go uwierało. Teraz
mógł nocować w stodole Kwiczoła, jednak noce były tak ciepłe, że wolał spać nad jeziorem. Żona
Kwiczoła zatrudniła go do pomocy w ogrodzie i Oskar trochę narzekał, że za mało mu dawała
jedzenia, a jeśli już, to ukrywając przed mężem, który najchętniej chciałby, żeby Oskar zdechł z
głodu... Gdy tak mówił, twarz kur133 czyła mu się z żalu, że ludzie tak żałują drugim chleba. Kiedyś
(podczas któregoś z nielicznych pobytów na wiosce) Ewa stwierdziła, że Oskar to chodzący imbecyl,
ale on po prostu był sobą i miał swoją życiową mądrość.
Adam kupił Oskarowi chleb i kiełbasę. I ten jadł w pośpiechu, jakby mu ktoś miał zabrać — pół
chleba zostawił sobie na później. Wypili też po piwie. Przy drugim Adam powiedział, że zamierza
przebudować domek rodziców i każda pomoc by się przydała. A siła Oskara była znana w wiosce, za
przyzwoite jedzenie to i pole by własnymi rękoma przeorał, dlatego niech tylko Adam da znak, a
Oskar pomoże. — No to trzeba znaleźć jeszcze Mundka — stwierdził Adam i Oskar powiedział, że
Mundek jak każdej niedzieli jest w Bolkowie.
Adam zdecydował, że przejdzie się do Bolkowa.
Na drogę kupił sobie dużą butelkę zimnej wody, bo upał był straszny jak wczoraj, przedwczoraj i
wcześniej, i ruszył w stronę lasu.
Przez tyle lat tęsknił za tym miejscem, śnił o nim, wspominał — wreszcie znowu tu był. Znowu w
tych lasach. Bolkowo, Brusy, Łęgi, Studzienice... Nazwy kojarzone ze wzgórzami i jeziorami,
charakterystyczne dla danej miejscowości układy domów, kościoły plamy gospodarstw. Widział
szosy i polne drogi, jakie do nich prowadziły. Wdychał piasek nieurodzaj134 nej ziemi i
słodkozgniłe zapachy torfowisk porośniętych przedpotopowymi widłakami i mięsożernymi
rosiczkami. Nasłuchiwał delikatnego szelestu spragnionych roślin i strasznie się pocił.
Bo ciężko wytrzymać upał w lesie. Liście są suche jak karton. Te żywe ocierają się o głowę. Martwe
pękają pod butami i rozsypują się w pył, który rzadką chmurą atakuje nozdrza. Kurz wisi w
powietrzu i chce się kichać. Brakuje wiatru — niewidzialnego znaku dziania się, czyli życia. Ale gdy
Adam przystawał i jego kroki nie zagłuszały świata, po jakimś czasie słyszał potężną melodię. Gęste
powietrze cięły niezliczone skrzydła, odnóża i odwłoki. Irytująco dźwięczały w uszach,
przypominając o obecności owadów. W głowie zagnieżdżał się latający rój, a wyobraźnia pomnażała
jego wielkość. Buczenie skrzydeł potężniało i wkradał się strach, że nasz świat jest światem
robaków, dla których jesteśmy wyłącznie krwistym posiłkiem. Adam widział rozpędzone maszyny z
lśniącymi od smaru stawami sprężystych odnóży. Tłoki odwłoków, kleszcze szczękoczułek.
Las stawał się upiornym więzieniem organicznej fabryki. Człowiek kurczył się do wielkości mrówki.
Żeby nie oszaleć, Adam ruszył przed siebie, wsłuchując się we własne kroki, kruszone liście i
gałęzie.
Byle tylko głowa uwolniła się od owadów.
Ciało wpadało w banie powietrza jak jajko w gotującą się wodę. Na spoconej twarzy rozmazywały
się pajęczyny. Upał lepił się do skóry i trzeba było odpocząć. Ale brakowało miłego posłania. Mech
był szorstki i twardy. Nieprzyjemnie się na nim leżało, tym bardziej że igły sosen i świerków wbijały
się w plecy.
Tym razem oparty o skraj brzozowego zagajnika Adam wszedł w drogę, która przecinała sosnowy
las przetykany płonącymi na zielono jałowcami. Drogę znał dobrze, ale nigdy mu się nie nudziła. W
lesie uwolnionym od nachalnej obecności ludzi myśli stają się odbiciem otoczenia. Wynikają z niego
i dostosowują się do jego rytmu. Wędrówka lasem przyciąga geometrycznymi kompozycjami z
drzew, hipnotyzuje rozrzedzonymi dźwiękami, które nie mają nic wspólnego z gęstą zupą
mechanicznego hałasu.
Luki w myślach wypełniają ostrokątne prześwity między gałęziami. Tu zachwyt nad ogólnością
możliwą do objęcia zmysłami z czasem przeradza się w fascynację szczegółem. Adam przystawał i
przyglądał się pniom. Odkrywał rany, które rozdrapywała starość. Popękana kora zionęła otworami
zalepionymi żywicą, która tężała w brudne kryształy, kruszące się pod palcami. Soki wysychały w
tych drzewach i dawno utraciły swój żywiczny zapach. Fantazyjne narośle i zgrubienia
przypominały stawy powykręcane reumatyzmem. Niektóre rany otwierały się jak kobiety na miłość,
ale wykwitał z nich ból, nie zachęta. Ból lepiła zepsuta krew, przygotowując drzewo do upadku w
próchno i robactwo.
Pomiędzy skazańcami już rosły nowe pokolenia. Prześcigały się w dotknięciu słońca. Morderczy
wyścig. Silniejsze drzewa zaduszą słabsze. Za136 biorą światło, które pozwala rosnąć. Mniejsze
umrą, a większe wypchną stare, wycieńczone długim życiem pokolenia. Dopóki będą giętkie, do nich
będzie należał świat. Ale przyjdzie czas, że im też stwardnieją wnętrzności, a przez zarośnięte
kanały nie przecisną się soki rodzące liście. Zacznie pękać skóra. Aż zbyt wybujała korona
wyschniętych gałęzi pociągnie tułów w dół.
Upadek drzew kojarzył się Adamowi z opuszczonymi wioskami, po których zostały jedynie
niewyraźne ślady. Miejsce, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej krzątał się człowiek, można było
rozpoznać po resztkach płotów, po kilku kamieniach — pozostałości po podmurówce jakiegoś
domu, po zdziczałych gruszach i jabłoniach, które powoli umierały w cieniu rozłożystych sosen i
buków. Rozmowy zastąpił wiatr, miłosne podboje — wirujące w powietrzu zarodniki i wkopujące
się w ziemię nasiona. Tam, gdzie piszczały dzieci, teraz śpiewały ptaki, gdzie mieniły się w słońcu
dziewczyny, przemykały sarny, zamiast złodzieja czmychnął lis, ściganą przez oprawców ofiarę
zastąpił zając. Natura udowadniała swoją siłę i przewagę. Natychmiast zagospodarowywała
opuszczone przez człowieka miejsca. Nie gardziła żadną szczeliną, żadnym punktem. Co dla nas
niewiele warte albo ukryte, dla niej było pożywką, która zapewniała jej wzrost.
Zdarzało się, że Adam całymi dniami nie spotykał człowieka. Ścieżki, którymi chodził, nikogo nie
zachęcały do spaceru. No bo kogo ciągnie na bagna?
Tego lata niezmienny upał wysuszył dojście do podmokłych terenów i ruchomy dywan trochę
stwardniał, ale i tak trzeba było uważać, żeby nie zapadła się noga, a za nią reszta ciała, jak wtedy w
dzieciństwie, gdy Adam poszedł łowić na podmiejskie stawki rozwielitki dla rybek akwariowych.
Były już pierwsze przymrozki i powierzchnię wody pokrył cienki lód. Adamowi się wydawało, że go
utrzyma, ale się przeliczył. Prawa noga wpadła mu po biodro i natychmiast stracił równowagę.
Skąpał się w lodowatej wodzie, a gdy biegł do domu, czuł, jak z zimna sztywnieją mu kurtka i
spodnie, jak twardnieje na głowie czapka, a twarz pokrywa przezroczysty śluz, który zastygał w
kruchy lukier. Miał szczęście. Nie zachorował. Ale już więcej nie wybrał się po rozwielitki. Ryby
przełykały suchy pokarm.
Tutaj upadek w bagno mógł się skończyć tragicznie. Nikogo dokoła. Jeśliby w kostkę ciachnęła żmija,
przyjemna wędrówka spotworniałaby w horror długiej męki. Gdy tylko Adam dostrzegał białe
kwiaty wełnianek, od których nazywano bagna białymi błotami, wiedział, że dalej iść nie należy.
Błota porośnięte kolorowymi plamami mchów, wrzosu i żurawiny niebezpiecznie się pod nim
uginały. Wtedy zatrzymywał się na skraju torfowiska i wsłuchiwał w ciszę, którą wypełniały
pokrzykiwania ptaków.
Pływające po gęstej jasnobrązowej wodzie wysepki porastały młode brzozy i sosny. Wyspy dobijały
do brzegu i wrastały w niego, zabierając jezioru przestrzeń. To były chwile totalnej samotności.
Chwile naiwnej wiary w to, że do szczęścia nie potrzeba obecności drugiego człowieka.
Adam szedł dalej i trafiał na leśne oczka wodne. Zanurzał się w miękkiej wodzie i czuł, że odnajduje
spokój, z którego powstał. Smukłe sylwetki świerków ocieniały brzegi i barwiły zieleń granatem, a
buki sięgały liśćmi lustra odbijającego czystą przestrzeń nieba. Kolory zależały od przechyłu głowy.
Na piaszczystym dnie gałęzie budowały porośnięte glonami miasta. Drzewami podwodnych miast
były trujące lobelie, które przetrwały tysiące lat.
Wśród nich przemykały ławice okoni. Niektóre ocierały się o nogi Adama. Pragnął krzyczeć z
radości, ale żal mu było zagłuszać odległą rozmowę żurawi.
Ich język brzmiał jak skarga, lecz Adam słyszał wyłącznie pochwałę życia.
Bezwładnie szybował w wodzie jak w łonie matki. Oświetlony przez jasne oko słońca trwał w
ciekłym bursztynie. Chwile stapiały się w nieogarnioną całość. Czas powoli zanikał — zanurzał się w
wodzie leśnego jeziora, gdzie znajdował spokój, z którego powstał.
Po kilku dniach wędrówki, kąpielach w jeziorach, nocowania po lasach, jedzenia w
małomiasteczkowych knajpach Adam wracał do chaty. Mama czekała z dobrym jedzeniem. Ojciec
albo kosił trawnik, albo siedział na werandzie i rzeźbił te swoje anioły. Gdy się tak pochylał nad
kawałkiem drewna, przypominał mu pana Boleckiego, jego starego kolegę, z którym od czasu do
czasu popijali piwo.
Pan Bolecki był trumniarzem. Często zapraszał ojca do swojego zakładu. Ojciec, żeby nie tłumaczyć
się przed mamą, że szlaja się gdzieś po knajpach, brał ze sobą Adama, że niby szedł z synem na
spacer.
A tymczasem skręcali na piwo do pana Boleckiego.
Tam zawsze czekała na Adama niespodzianka. Pan Bolecki z desek, których nie wykorzystał na
trumny, strugał, konstruował i zbijał dziecięce zabawki.
Raz to był wóz strażacki z otwieraną kabiną i wysuwaną drabiną, innym razem wiatrak skarbonka,
który kręcił skrzydłami, gdy wrzucało się do niego monetę. Drewniany samolot był hitem na
podwórku — choć chłopaki zrzucali go z drugiego piętra, nie rozwalał się, taki był wytrzymały.
Dopiero jak go podpalili, że to niby samolot kamikadze, zwęglił się i przestał istnieć.
Adam lubił chodzić do pana Boleckiego. Bawił się nową zabawką, podczas gdy trumniarz rozpijał z
ojcem kolejną butelkę piwa. Dorośli robili swoje, a on po pierwszym zachłyśnięciu otrzymanym
prezentem niezmiennie zaczynał rozglądać się po zakładzie. Nigdy mu się tu nie nudziło. Dłuta
różnej szerokości i długości, młotki, śrubokręty, hebel, stoły i półki, słoiki na półkach — wszystko
przyprószone miałem w kolorze plażowego piasku. Przez szyby wpadało przytłumione pyłem
słońce, które prześwietlało ruchome powietrze w zakładzie promie140 niami żółci. W powietrzu
mżył rój trocin. Przy najmniejszym ruchu panikował i rozwiewał się w cień kątów. Gdy
niebezpieczeństwo mijało, ponownie skupiał się w mętną chmurę, która przelewała się przez
słoneczne aleje, przetykane pasami mroku.
Najbardziej ciągnęło Adama do magazynu, gdzie w rzędach, oparte o ściany stały trumny. Sosnowe
dla biedoty, dębowe dla bogatych. Duże dla dorosłych, małe dla dzieci, choć byli i tacy, co zamawiali
małe trumny dla psów. Stały same skrzynki z desek, bez wyściełających materiałów, w które kładło
się trupa, by było mu wygodniej. Wygodę trupom zapewniały zakłady pogrzebowe, a pan Bolecki,
jak sam mawiał, tylko zbijał deski do kupy.
Zdarzyło się raz, że ojciec trochę zabarłożył z panem Boleckim i Adama zmorzyło zmęczenie. Na
podłodze leżała trumna w sam raz dla dorastającego chłopaka. Adam długo się nie zastanawiał.
Położył się do niej, ściskając w dłoni talizman na dziewczyny, który według celtyckich wzorów
wystrugał mu pan Bolecki. To wtedy przyśnił mu się sen, którego nigdy nie zapomniał. Co więcej,
sen co najmniej raz w roku się powtarzał. Niezmiennie ten sam, choć z upływem lat samoistnie się
modyfikujący.
W tym śnie Adam próbował przekonać ludzi w mieście, że może lepiej byłoby kłaść się do trumny
dopiero po śmierci. „Synu" —błagała matka, którą za rok mieli pogrzebać. „Nie przyznawaj się przed
innymi ze swoim buntem, bo to może źle się dla nas skończyć. Gdyby żył ojciec, zabroniłby ci tak
myśleć, 141 a co dopiero mówić". Ze swoich wątpliwości zwierzył się Rozalii, dziewczynie z klasy, w
której był zakochany po uszy. Wyśmiała go i powiedziała o tym nauczycielce, a ta dyrektorowi.
Dyscyplinarnie wydalono go ze szkoły — w kolejnych wersjach snu: z uczelni.
Adam uparł się. Nadal twierdził, że powinno się grzebać wyłącznie zmarłych. Jedni widzieli w nim
wariata, inni błazna. Śmiali się. Bo jak on to sobie wyobraża — kłaść się martwym do trumny?!
Przecież wszystkim wiadomo, że do trumny trzeba położyć się w kwiecie wieku. Rodzina żegna
takiego delikwenta, śpiewając radosne pieśni. Szanowny żywy unurzany w kwiatach, wygodnie
ułożony w materiałach, leży w trumnie i czeka. A potem opada wieko i trumna ląduje w ziemi.
Grabarze zakopują, a szanowny żywy zapada w nieprzerwany sen...
Zawsze tak było, jest i będzie, czy to się komuś podoba, czy nie. Byli tacy, co próbowali łykać środki
nasenne albo upijali się, ale wystarczało płukanie żołądka, by z całą świadomością przyjmowali
śmierć za życia.
Adam nie mógł się z tym pogodzić. Uważał, że tradycja, nawet wielowiekowa, nie powinna zabierać
człowiekowi wolnego wyboru. I nie należy zmuszać go do czegoś, na co nie ma ochoty. Pisał odezwy,
próbował przekonać do siebie media, ale jego działalność odbiła się rykoszetem. Sprawą zajęła się
policja i sąd. „Nie można dopuścić, by takie herezje podkopywały morale społeczeństwa. Takich jak
obywatel Nowak należy zamykać i to nie w więzieniu, ale właśnie w trumnie, by osobiście przekonał
się o mądrości tradycji, która nakazuje grzebać żywcem. Przecież brak oddechu w chwili krytycznej
jest hołdem złożonym pierwszemu zachłyśnięciu powietrzem zaraz po narodzinach. Świadome
przeżycie ostatniego wydechu przypomni nieświadome przeżycie pierwszego wdechu i w ten
sposób można odbyć podróż po nieznanej półkuli naszego życia, potocznie zwanej śmiercią".
„Obywatelu Nowak!" — brzmiał wyrok sądu.
„To, że zamkniemy ciebie żywego w trumnie (choćbyś nie wiem jak się wyrywał) i trumnę z tobą
żywym zakopiemy w ziemi, nie ulega wątpliwości.
Twoje twierdzenie o tym, że powinniśmy wpierw umrzeć, by mieć pogrzeb, jest absurdalne i nie
poparte zbyt przekonującymi dowodami. Bo czyż tragiczne zabójstwa, samobójstwa i wypadki
losowe można uznać za naturalne pożegnanie z życiem?
Naturalną śmiercią jest śmierć w trumnie, do której kładziemy się w sile wieku. Jako że sprzeciwiasz
się tradycji, zostaniesz pochowany wcześniej, niż jest to wymagane. W ten sposób przekonujemy do
naszej racji wszystkich buntowników. Przed tobą nie było ich wielu, ale się zdarzali. Rozstrzygnięcie
twojej sprawy nazywaj jak chcesz. Według nas to jedyny sposób resocjalizacji jednostek tobie
podobnych.
Sposób niezawodny! Dlatego wciskamy niepokornych w bardzo ciasne skrzynie, by przed śmiercią
nie zrobili sobie krzywdy. To samo uczynimy z tobą.
Znaj naszą łaskę..." Taki to sen miał Adam.
Obudził go ojciec. W drodze powrotnej Adam musiał go podtrzymywać, by nie upadł. Jak zawsze od
pana Boleckiego szli ulicą Rajską. Wtedy ojciec mruczał pod nosem starą piosenkę: Na ulicy Rajskiej
piły tną nagrobki.
Na ulicy Rajskiej grzeje się kamień i stal.
Kamieniarze w ubraniach ochronnych i goglach przycinają kamienne łóżka, gdzie trup będzie spał.
Słowa piosenki nie kłamały. Wśród starych, niskich i zniszczonych budynków rozkładały się brudne
podwórka zakładów kamieniarskich i murarskich. Na każdym stały oparte o siebie bloki granitu i
marmuru. Iskry szły spod szlifierek i sypały się na zdobione w czarne zasłony witryny sklepów
pogrzebowych o konkurujących ze sobą nazwach. Sam Adam prędzej skorzystałby z usług Edenu
czy Arkadii niż Hadesu. Ale tym razem nie to go interesowało. Właśnie mijali jedyny budynek, który
miał okiennice. Okiennice były zaniedbane i łuszczyła się na nich wyblakła zielona farba. Jednak nie
na okiennice Adam patrzył.
Na pierwszym piętrze mieszkały bliźniaczki, które miały najpiękniejsze piersi w dzielnicy.
Bliźniaczki ćwiczyły piłkę ręczną. Rosły im mięśnie i rosła ich siła, ale nie traciły urody. Przeciwnie,
im bardziej potężniały w barach i piersiach, tym bardziej piękniały. I zdarzyło się pewnego dnia, że
Adamowi sypnął się zarost, a jego brat Sylwek zrozumiał, że to, co pręży mu się w majtkach, nie
tylko służy do sikania. Przełom w dojrzewaniu braci zbiegł się z nieoczekiwanym przyjazdem
bliźniaczek na wioskę. Okazało się, że bliźniaczki były jakąś daleką rodziną Budziszowej i
postanowiły wypocząć nad jeziorem. Sylwkowi i Adamowi właśnie wtedy odbiło na punkcie gitar.
Ćwiczyli całymi wieczorami przy ognisku, a wiadomo, gitara i ognisko to najsilniejszy lep na
dziewczyny, nawet takie, które grały w piłkę ręczną. Bliźniaczki potrafiły przerzucić kamieniem
jezioro, codziennie rano przepływały dwukilometrowy odcinek, biegały godzinny dystans i jeździły
na rowerach, ale każdego wieczoru przychodziły wystrojone i wyperfumowane na ognisko, przy
którym pocili się nad strunami i z udręki oczekiwania Adam i Sylwek. Ich muzyczne zmagania
zostały wynagrodzone. Siostry pozwoliły całować swoje usta i dotykać swoich piersi. Pierwsze
dotknięcia były nieśmiałe. Pierwsze pocałunki delikatne. Szybko jednak okazało się, że dziewczyny
są naprawdę silne. Po jednym ze spotkań Sylwek wrócił z odbitymi nerkami, bo bliźniaczka, z którą
poszedł na randkę, w przypływie namiętności tak mocno rzuciła go na plecy, że zabrakło mu na
chwilę oddechu. Ale nie żałował. Podobnie Adam, który nigdy nie zapomniał muskularnego
ramienia swojej bliźniaczki.
Po wakacjach w mieście spotykali się jeszcze przez jakiś czas. Na jedną z randek Adam nawet
pożyczył od ojca samochód. Niestety na swoją zgubę.
Zajechali z bliźniaczką na peryferie miasta nad rzekę, żeby było romantycznie i miłośnie. Ale Adam
nie przewidział, że skoro był to pierwszy dzień po trzydniowych ulewach, to leśna droga
prowadząca do rzeki zamieni się w koryto błota. Zanim dojechali na romantyczny piknik, fiat ojca
zakopał się po drzwi.
Bliźniaczka nie umiała kierować, a że w dodatku była silniejsza od Adama, na nią przypadło pchanie
samochodu. Koła zabuksowały w lepkiej mazi, a bliźniaczka wściekle zawyła. Błoto zachlapało ją po
czubek głowy, no i jej nową sukienkę w kolorowe kwiaty, która tak seksownie opinała jej
umięśnioną i cycatą figurę. Jakoś się wydostali z błota, lecz żadne zaklinania Adama nie
rozchmurzyły dziewczyny. To była ich ostatnia randka.
Co gorsza, bliźniaczka zaczęła odtąd buntować swoją siostrę przeciwko Sylwkowi. Jątrzyła, że
Nowaki to kurduple i słabeusze. Szybko znalazła sobie nowego chłopaka z sekcji oszczepników,
który wyglądał jak orangutan na sterydach. Kwadratowa szczęka miała świadczyć o jego stałości.
Kręcone blond włosy zawracać w głowach innych dziewczyn, które powinny zielenieć z zazdrości,
że bliźniaczka wyrwała takiego przystojniaka, w dodatku dwumetrowego. Z pewnością to on rzucał
bliźniaczką, a nie bliźniaczka nim. Był argumentem przemawiającym za tym, że sportowiec
powinien trzymać ze sportowcem. Umięśniona zdobycz nie podziałała jednak w żaden sposób na
siostrę, która nadal trzymała z Sylwkiem. I pewnie ich związek przetrwałby jeszcze kilka miesięcy,
gdyby Sylwek nie skusił się na propozycję kumpla, który postanowił mu pożyczyć jawę na randkę
nad morze. Motocykl to wspaniała przynęta na taką dziewczynę jak bliźniaczka.
I pewnie byłoby miłośnie, gdyby Sylwek nie wybrał wschodniego wybrzeża, które wspaniale się
prezentowało, ale miało strome pięćdziesięciometrowe klify, opadające szerokimi tarasami, gęsto
pozarastanymi potężnymi bukami — w żaden sposób nie można było zjechać na plażę motorem, nie
mówiąc już o tym, by zobaczyć morze i spędzić nad nim romantyczny zachód słońca. To trochę
rozzłościło piłkarkę, dla której dobra organizacja wycieczki była sprawdzianem zaradności Sylwka,
o czym on nie wiedział. W dodatku rozpadał się deszcz i bliźniaczka się przeziębiła.
Wraz z kilkudniową gorączką wystygła w niej miłość do Sylwka. Jednak chłopacy nie żałowali.
Swoją piankę spili. I po latach, gdy Adam mijał na ulicy którąś z nich (choć nie rozpoznawał którą),
zawsze się do siebie słonecznie uśmiechali. No chyba że bliźniaczka szła z mężem jednym czy
drugim, wtedy uciekała wzrokiem gdzieś w bok. Ale Adam wiedział, że od wspomnień z wakacji na
wiosce żadna z nich nie zdoła uciec. To były czasy zbyt barwne, by o nich zapomnieć. Pachniały
przecież pierwszymi pocałunkami. I jeszcze czymś więcej...
Z Ewą było inaczej, na wioskę przyjechała zaledwie kilka razy. Nie lubiła tego miejsca. Brzydziła się
owadów, narzekała na łazienkę. Nie spacerowała po okolicy, bo bała się wioskowych psów. Kamil i
Adrian, jeszcze pędraki, piszczeli z radości. Dziadek przygotowywał im zawsze jakieś atrakcje.
Pływali kajakami, grali w piłkę, lali się wodą ze szlauchu, a Ewa mruczała, że się przeziębią, choć
przecież zawsze panował tu upał. Dobrze, że weranda ocieniona, wzdychała wtedy i wracała do
udawanej przyjaźni z matką Adama.
Niepokoiła ją pasja męża, który całymi dniami fotografował motyle. „Czy na pewno wszystko w
porządku?" — udawała troskliwość, przez którą przebijały kpina i poirytowanie. Adam wyraźnie
izolował się od świata. Wciąż nie mógł napisać kolejnej książki. Najchętniej siedziałby całe życie na
tej przeklętej wiosce, wśród tych swoich motyli, mrówek czy innego robactwa. A ona nudziła się, jak
ona się nudziła! Dobrze, że chociaż słońce świeciło, mogła się przynajmniej opalać. Aż dziwne, że
tyle ze mną wytrzymała — po latach uczciwie przyznawał Adam.
Bardziej niż o Adama Ewa martwiła się o to, co sobie pomyślą ludzie, kiedy zobaczą go zastygłego
przed krzewiną kocimiętki. Do sąsiednich domków przyjeżdżali nawet Niemcy. Jak tu wytłumaczyć
się z męża, który godzinami wpatrywał się w kupę liści?
Woń ziół przyciągała pękate bąki i pszczoły, ale przede wszystkim motyle. Przeważały
ognistoczerwone dukaciki i wszelkie odmiany rusałek — w oczach mieniły się niebieskie plamki
pokrzywnika, kontrastujące z pomarańczowym tłem jego skrzydeł. Przekrój pereł wypełniony
błękitnymi łuskami był popisowym wcieleniem pawika, który po złożeniu skrzydeł obnażał swoje
brunatne oblicze.
Od czasu do czasu dostojnie lądował perłowiec królewicz — wielki, jaskrawopomarańczowy,
upstrzony czarnymi plamkami i liniami. Gdy patrzyło się pod słońce, jego skrzydła wydawały się
skórzane i grubsze niż u pozostałych motyli. Jakby natura próbowała ukryć ich rzeczywistą
kruchość. Motyle zamroczone zapachem i smakiem nie zważały na okrutnego wroga, który czaił się
na łodygach i pod drobnymi kwiatami.
Najbardziej nieudolne były przestrojniki. Drobne motyle składały skrzydła tak często, jakby
wstydziły się, że z wierzchu są czarne. Od spodu odsłaniały przybrudzony karmazyn, poplamiony
niesymetrycznymi ciemnymi dziurami z wpuszczoną do środka białą kroplą. To przede wszystkim
ich trupy zaścielały teren dokoła krzewiny. Zbyt naiwne i rozkochane w słońcu, nie zważały na
krwiożerczość białych pająków, prawdziwych maszyn do zabijania, które cierpliwie czekały na
roztańczony obiad.
Nie plotły sieci, ale czaiły się bez ruchu, z wystawio149 nymi do przodu przednimi odnóżami, na
których skraplała się trucizna. Ich duże odwłoki w chwili ataku stawały się przeciwwagą dla
szarpiącej się ofiary. Żaden motyl nie miał szans. Jeśli dostał się w szpony białego pająka, łopotał
jeszcze przez jakiś czas skrzydłami, ale szybko słabł i chudł.
Adam potrafił przyglądać się takim scenom godzinami, podczas gdy Ewa ciężko wzdychała i
zastanawiała się, jak przezwyciężyć nudę. Dlatego coraz więcej piła. Tymczasem Adam lawirował w
innym, lekceważącym normy ludzkie czasie, czasie łamiącym uporządkowaną strukturę sekund,
minut i godzin. Nigdzie się nie spieszył, nic go nie poganiało.
Żadne silniejsze uczucie go nie dotyczyło. Tragedia owadów zwalniała go ze współczucia, bo była
zbyt abstrakcyjna dla ludzkiej wrażliwości.
Podobnie było z mrówkami. Ewa krzyczała z obrzydzenia, gdy rój skrzydlatych świństw (jak
mówiła) obsiadał biały parasol, który chronił ją przed słońcem. Co roku w połowie sierpnia pewna
odmiana leśnych mrówek wydawała na świat latające roje.
I co roku biały parasol stał na środku toru ich lotu.
Przysiadały, by odpocząć. Ewa wydzierała się, że już nigdy tu nie przyjedzie, a Adam biegał z
trucizną w spreju i spryskiwał owady. Później ich trupy zbierali dziecięcą łopatką.
Nie potrafili jednak ich zwalczyć. Były zbyt wytrzymałe. Adam pobudzony swoją nową pasją
przyglądał się jednej mrówce, którą specjalnie lekko przygniótł palcem, stwierdzając, że owady te
szybko wstają z martwych. Przetrącony odwłok okazał się dla niej niewielkim problemem. Mrówka
po uporczywych ćwiczeniach wyprostowała się i prawie odzyskała swobodę ruchów sprzed
wypadku. Wystarczyło kilka chwil, by Adam nie potrafił odróżnić jej od zdrowych kumpli, którzy z
determinacją ciągnęli trupy owadów w stronę mrowiska. Niektóre jeszcze się ruszały, co tylko
przyspieszało wędrówkę trucizny po ich wnętrznościach. Toksyna łatwo znajdowała drogę do
mózgu i świat stawał się mrowiskiem.
W końcu musiało to nastąpić. Ewa powiedziała pas! Już nigdy więcej nie pojedzie na wioskę. Co
rajcowało Adama, ją męczyło. Co męczyło Adama, dla niej było rajem. On stronił od ludzi, ona do
ludzi lgnęła. Uwielbiała zakupy w tłocznych galeriach handlowych, podczas gdy on pocił się z
nerwów w zwykłym spożywczym, bo stały przed nim dwie osoby. Załatwić sprawę w urzędzie —
dla Adama koszmar, dla Ewy wyzwanie. Skończyło się na tym, że zaczęli oddzielnie spędzać urlopy.
Ewa jeździła z dwiema przyjaciółkami na plaże Majorki, byle tylko było słońce (tu też było), ale
przede wszystkim jeździła dla szpanu — Adam nie próbował nawet się domyślać, co tak naprawdę
tam wyprawiały, trzy laski spuszczone z łańcucha. Później Ewa zaklinała się, że była mu wierna,
choć odkąd poznała Barana, 151 trochę żałowała, że wcześniej nie zdradzała Adama, bo teraz
musiała być wierna Baranowi — tak ją wychowano, tak czuje.
Ta jej pokrętna logika, myślał Adam. Ale jak mogli tyle wytrwać w złudzeniu, że wciąż powinni być
ze sobą. Co ją tyle czasu przy mnie trzymało? — Przecież ja ciebie kochałam. Ale pewnego dnia
umarło to we mnie — powiedziała mu. — Tak jak strzela przepalona żarówka, przestałam do ciebie
czuć coś więcej niż pogardę. Wtedy obudziło się poczucie winy. Szybko mnie z niego wyleczyłeś
swoją obojętnością.
— Swoją obojętnością? Ja bym to raczej nazwał delikatnością albo subtelnością, ale obojętnością?!
— W takim razie byłeś zbyt delikatny albo subtelny, wybierz, co ci bardziej pasuje. Kobietą czasami
trzeba potrząsnąć, by nie usnęła. Prawie zanudziłeś mnie na śmierć — kończyła zawsze zwycięska.
A on stał przed nią i nawet nie potrafił wrzasnąć.
Ewa gdzieś na antypodach, a Adam na wsi u rodziców, czasami z Adrianem i Kamilem, jeśli chłopacy
nie pojechali akurat na kolonie. Niestety, nawet jeśli byli razem, Adam nie potrafił się z nimi
dogadać, nie mówiąc już o tym, by czymś im zaimponować. Byli tak podobni do matki, że przerażało
go to.
A może coś zaniedbał? Spieprzył całą sprawę? Gdy chłopacy mieli po siedem, osiem lat, był jeszcze
czas na przytulanie ich, zabawę w zapasy, bieganie po lasach z łukami, grę w szklane kulki, spływy
kajakowe — w tym wszystkim zastępował go ojciec, uko152 chany dziadek. Wymyślał zabawy, na
które Adam nie miał czasu. Jak choćby wtedy, gdy ojciec skonstruował system szlauchów. Gumowe
węże miały po kilkadziesiąt metrów i kończyły się trzema ogrodowymi pistoletami. Ojciec lał się z
Adrianem i Kamilem wodą. Rozpylona woda barwiła powietrze tęczami, a chłopacy wołali:
„Dziadek! Dziadek!", i strzelali w niego roziskrzonymi strumieniami. Zroszona trawa robiła się
miękka i śliska. Cała trójka tarzała się po niej, celując w siebie wodnymi pociskami. Ojciec z lekką
nadwagą i mięśniami zesztywniałymi przez czas stawał się tak samo młody jak jego ośmioletnie
wnuki. Dotrzymywał im kroku, prychali tak samo często i tak samo głośno się śmiali. Wspólna
radość przekraczała granice wieku i ciała. Adam rzadko widział tak szczęśliwego ojca, a mama,
przyglądając się zabawie z werandy, powtarzała półgłosem jak zaklęcie: „Niech to nie będzie sen".
Życie powoli mijało. Wysuszało skórę i mózg.
Chłopcy zaczęli go lekceważyć, Ewa promieniała blaskiem Barana, a Adam łysiał nad pustymi
kartkami papieru. Później zabrakło rodziców i dopiero wtedy Adam zobaczył, jak był do nich
przywiązany, a rodzina, którą próbował zbudować, stała się jeszcze bardziej obca i nachalna niż
dotychczas.
Po wyjściu z lasu droga rozchodziła się w dwie strony. Jak to bywa w tych okolicach, pośrodku
rozwidlenia stał krzyż z umęczonym Chrystusem.
Adam w takich krzyżach nie widział drogowskazów. Przeciwnie, na tle nieba wyglądały na skargę,
że stać człowieka na morderstwo. Otwarte ramiona równą poziomą linią wcale nie pragnęły objąć
świata. Raczej oskarżały go o nadmierne okrucieństwo.
Adam minął krzyż jak natrętne wyrzuty sumienia i po kilku krokach w ukropie otworzyła się przed
nim panorama pól, wzgórz i domów. Między budynkami wiły się długie i głębokie jeziora,
wyżłobione przed wiekami przez ostre dłuta gór lodowych.
Ale to było dawno, w czasach młodego słońca.
Do dziś słońce się nieco postarzało i teraz oświetlało świat zbyt natarczywie. Wyostrzało kontury
rzeczy tak mocno, że bolały oczy i łzy rozmazywały krajobraz. Upał gotował w głowie szaleństwo.
Zmęczony umysł zaczynał dostrzegać ciemność w rzeczach jasnych, a w cieniach odbicie jasności.
Adam schodził do Bolkowa, rozdeptując małe żaby, które nie zdążyły przebrnąć przez spiekotę do
jeziora. Wysychały w pyle drogi. Setki filigranowych płazów dopiero co przekształconych z kijanek.
Karawana zagubiona na pustyni. Exodus z domu niewoli do wody obiecanej. Niektórym już tak
niewiele brakowało, ludzki krok, pięćdziesiąt podskoków, niemożliwych jednak do wykonania, bo
żar słońca przylepiał żabie odnóża do piasku.
Piaszczysta droga przechodziła w kamienną i ciągnęła się przez wieś, by na wysokości kościoła,
który stał w samym sercu Bolkowa, zagęścić się w asfalt. Musiał być asfalt, bo to była wieś z
kościołem. Nie każda wieś ma kościół, a już na pewno nie taka, w jakiej mieszkał Tomasz Lebioda i
spółka.
W Bolkowie kościół był. A że trwała niedziela, ludzie akurat z niego wychodzili. Po skończonej mszy
mężczyźni szli do ogródka piwnego na tyłach spożywczego, który stał na samym rogu asfaltowej
drogi i szosy biegnącej z Kostynia do Brus, a stamtąd dalej przez pola, wzdłuż jezior do Chojnic i
okolic, których nawet najstarsi nie znali.
Żadnych luksusów. Udeptane podwórko z jedną ławką pod ścianą sklepu, na której siedzieli
zasłużeni wiekiem i ilością wypitego piwa. Stało, kucało i siedziało na plastikowych skrzynkach z
trzydziestu chłopa. Niemiecki mieszał się z polskim i miejscową gwarą. Dyskusje były głośne i
przyjacielskie, choć niektórzy już dojrzewali do kłótni. Adam lubił to miejsce, mimo że rozumiał co
trzecie słowo i nie było gdzie schować się przed słońcem.
Kiedyś przyszedł tu z Sylwkiem. Poza nimi na podwórku nie było nikogo. Przy drugim piwie Sylwek
powiedział, że opustoszał wewnątrz i nic mu już nie smakowało, stracił czucie w palcach i źle słyszał
dźwięki, nie dochodziły do niego zapachy i nie widział kolorów. Wszystko, co dawało mu radość
życia, przestało istnieć. Rozpadło się w proch... Do chaty wracali w milczeniu... Odtąd to miejsce
zaczęło mu się źle kojarzyć i Adam tu nie zachodził, ale tym razem wiedział przecież od Oskara, że
znajdzie tu Mundka.
A Mundka niełatwo było odszukać. Stary kawaler chodził swoimi ścieżkami, jednak nie przekraczał
kręgu zakreślonego przez własne potrzeby i obawy.
Czerstwy na twarzy jak tygodniowy chleb. Szorstki w obejściu jak trzydniowy zarost. Do Bolkowa
chodził tylko w niedzielę, ale nigdy na mszę. Gardził instytucją Kościoła. Nie miał szacunku do
tutejszego księdza, który trzymał na plebanii młodą pomocnicę i wiadomo, co z nią robił. Wszyscy
wiedzieli.
Ksiądz przez dwa lata zbierał pieniądze na odrestaurowanie kościoła. Wciąż napominał z ambony,
że na dom Pański nie można żałować. Ludzie rzucali datki i według ich obliczeń dawno już powinny
się rozpocząć pierwsze prace, ale kościół jak od końca osiemnastego wieku stał nie ruszony, tak stał
nie ruszony na początku dwudziestego pierwszego wieku — żadnego przy nim robotnika. A potem
poszła plotka, że ksiądz pojechał ze swoją lady na wycieczkę do Włoch, Hiszpanii i chyba jeszcze do
Grecji.
To wzbudziło w ludziach pewne podejrzenia. Ale milczeli, bo ksiądz wszystkich potrafił zagadać, no
i miał za sobą siłę boskiego majestatu. Tylko młodzi mieli odwagę trochę go uszczypnąć. Pisali maile
na oficjalną stronę parafii (ksiądz był nowoczesny i na komputerze się znał) z zapytaniem: „Jak tam
twoja lady, klecho?". Ale on sobie nic z tego nie robił. Był ponad to. Chroniła go sutanna. Nie przed
takimi jednak jak Mundek. Kiedyś, gdy zajechał Mundkowi drogę tym swoim nowym błyszczącym
samochodem, który codziennie pucowały mu dzieciaki i pogroził palcem, że dawno nie widział go na
mszy, Mundek tylko odpowiedział: „Bo nie mam ochoty księdza oglądać". A ksiądz na to, że tu nie
chodzi o wzajemne niechęci, ale o zbawienie. Wtedy Mundek, że co to za zbawienie, za które trzeba
płacić, bo wszyscy w Bolkowie i okolicach płacili za spowiedź i miejsce w ławkach, na których były
przypięte kartki z nazwiskami, gdzie kto miał siedzieć.
W tych najbliżej ołtarza sadowili się oczywiście najbogatsi, jak choćby Zawtra, który hodował te
swoje konie i wbrew tutejszym zwyczajom sprzedawał je do rzeźni. Hodował przyjaciela człowieka
na mięso i tutejsi nie mogli mu tego wybaczyć. A Zawtra dzisiaj był tak bezczelny albo załamany, że
przyszedł wypić piwo na krechę i rozlewał innym do kubków resztki miodówki, co to ją wcześniej
do połowy upił.
Bo okazało się na mszy, że nie ma drobnych, a kościelny trzymał przed nim tacę, na którą trzeba
było coś rzucić. Zawtra jak na złość znalazł w kieszeni tylko sto euro, żadnej monety, żadnego
banknotu o mniejszym nominale, tylko te jebane w jednym papierku sto euro! I szkoda mu było
rzucić te sto euro. Każdemu byłoby szkoda, ale kościelny nie odpuszczał i potrząsał mu przed nosem
tą pierdoloną tacą, aż wszyscy w kościele zaczęli się odwracać w stronę Zawtry i widać było w ich
oczach wzbierającą pogardę: patrzcie, taki bogaty, a jaki skąpy!
Konie na kiełbasy sprzedaje, a pieniędzy na kościół żałuje. I Zawtra pękł jak tama pod naporem
Wody i rzucił te sto euro, wymięte, przepocone, a gdy kościelny odchodził z takim dziwnym,
podejrzanym, złośliwym uśmieszkiem na ustach, Zawtra nie wytrzymał i wybiegł z kościoła i
wskoczył do swojego dżipa. Pod siedzeniem miał flaszkę miodówki, i natychmiast łyknął połowę, co
trochę go uspokoiło. Ale chciał się komuś wyżalić, a przecież żonie nie mógł, boby mu w pysk dała,
no to podjechał pod sklep i teraz razem sobie wszyscy siedzieli i rozmawiali sobie, i podśpiewywali,
a wśród nich nieutulony w żalu Zawtra...
Mundek nie chodził do Bolkowa na msze. Mundek chodził do Bolkowa, by przy piwie posłuchać, co
na świecie. A po mszy na podwórku pod sklepem zbierało się najwięcej chłopów. Sam Mundek
niewiele widział świata poza tym, w którym się narodził. Najdalej, gdzie zaszedł, to ze trzydzieści
kilometrów stąd, do Kostynia. W mieście nie podobało mu się. Od spalin rozbolała go głowa, dostał
kaszlu, piwo, które wypił w parku, waliło jak młotem i Mundek zaczął się potykać. Czuł, że jeszcze
trochę, a zemdleje, co mu się nigdy nie zdarzyło i nie miało zdarzyć. Na szczęście nie musiał długo
czekać na powrotny autobus.
Gdy zobaczył Adama, nie uśmiechnął się, ale Adam poznał, że Mundek się cieszy na jego widok.
Stary druh lekko wysunął podbródek i wydął dolną wargę. Kto wie, czy nie była to oznaka
wzruszenia?
Mundek przyjaźnił się z rodzicami Adama. Cenił ojca, mamie przynosił grzyby z sobie tylko znanych
miejsc, no i zbudował im domek. Lubił Adama, choć go nie rozumiał. Nie rozumiał, dlaczego taki
samotnik związał się z taką kobietą jak Ewa, rozbawioną, rozkrzyczaną, potrzebującą adoratorów i
wytwornego życia. No i teraz stał przed nim Adam, ten zamyślony chłopak, później zahukany mąż,
wreszcie spocony, łysiejący facet, który nie wiadomo dlaczego tu się zjawił.
— Mundek, jeszcze jedno piwo?
— Taaak...
Siedzieli koło siebie bez słowa i przysłuchiwali się rozmowom, z których Adam wyławiał
przyjemność słuchania melodii języka, a Mundek tego języka treść. Pod ich nogami dyszał Mikus,
pies Mundka, przedstawiciel trzeciego pokolenia po Dzikusie.
O tego Dzikusa Mundek kiedyś toczył walkę z Tomaszem Lebiodą.
Dzikus był wiernym kompanem podróży Mundka przez życie. Nigdy nie dał się do końca oswoić i to
Mundek w nim szczególnie cenił. Biały kundel o wyglądzie wilka cicho przemykał w nocy między
domami. Co chwilę zatrzymując się, nasłuchiwał wroga, strzygł przy tym ostrymi trójkątnymi
uszami, a potem znowu biegł dalej i szarpał rytm kroków. Musiał być czujny. Inaczej dawno by go w
wiosce zgładzili, bo zimą z głodu podkradał kury. Noc była jego światem. Tylko jej ufał.
Adam pamiętał tamtą noc jak dziś. Niebo wypełnione gwiazdami nachylało się nad głową i odbijało
w strukturze ziemi — w jej dolinach, górach i wodach — swoje mroki i cienie, w które jako
zwierzęta dzienne nie zawsze chcemy się zanurzać. No bo co można dostrzec nocą? Czarne
złudzenia? Intuicyjne podejrzenia wobec rzeczywistości, możliwe do sprawdzenia dopiero za dnia?
To czy już nie lepiej na wszystko machnąć ręką i zanurzyć się w barwnych halucynacjach snu? Może
i tak. Ale Adam od śmierci brata miał kłopoty z zasypianiem.
W wiejskim domku rodziców nie było telewizora. Bezsenność wyczerpywała się zatem dzięki
nocnym spacerom wzdłuż brunatnego jeziora. Adam nasłuchiwał plusku pojedynczych ryb,
wyobrażał sobie, że coś połykają i trawią w głębokich tunelach trzewi. Wspominał młodzieńcze
polowania na raki.
Przygoda z latarką i zmoczonymi nogawkami, które źle podciągnięte, bez przerwy spadały na łydki.
Bawił się w wyobrażanie sobie raków powiększonych do wielkości człowieka, co było przyzwoitym
materiałem na całkiem nieprzyzwoity, paranoiczny horror klasy D. Takie sobie figle zmęczonego
umysłu.
Ale przechodziły go dreszcze, gdy zanurzał rękę w wiadrze pełnym gwałtownie rozwierających się i
boleśnie zamykających na palcu szczypiec. Gdy szturchał segmentowane odwłoki, pokryte
chitynowym pancerzem, śliskim od brunatno-zielonego szlamu. Niezbyt przyjemny był dotyk setek
twardych wąsów i czarnych wypustek, jednolitych paciorków, które służyły rakom za oczy. Tym
przedpotopowym potworkom nie brakowało niczego, co można by nazwać dziwactwem natury.
Niektóre z nich z braku miejsca w przepełnionym wiadrze le160 żały trupiobladymi podbrzuszami
do góry. Dusiły się, mimo że wodę w wiadrze wzruszała cienka strużka ściekająca z kranu... A
później leżały zagotowane ze wstydu na śmierć, starannie ułożone na półmisku, z wplątanym
koperkiem w szczeliny popękanego od temperatury pancerza...
Jeśli było bardzo ciemno, z pojedynczych trzasków gałęzi i osuwających się kamieni układał
niepokojące scenariusze, które podnosiły mu adrenalinę i jednocześnie dawały radość i ulgę, że
mimo zmęczenia chodził, działał, myślał, a nie dogorywał w grubych murach przedwojennej
kamienicy, przed ekranem wydalającym z siebie sztuczne raje i piekła.
Tamtą noc rozświetlał jednak księżyc. Odmieniał świat w inną planetę. Długie cienie przecinały
srebrną, mglistą powłokę, której kawałki każdy kolejny krok rozrywał jak cienki materiał.
Ochładzało się, ale wciąż było ciepło, i Adam stąpał po mokrej trawie na bosaka. Parująca ziemia
wsiąkała w ciało, przez pory skóry do serca i głowy. Na wpół świadomy nasłuchiwał rechotu żab i
pohukiwań sów.
Na tle srebrnej tafli księżyca zamigotał nietoperz.
Takie obrazki przypominały Adamowi bajki, które opowiadał swoim synom, gdy mieli koło pięciu,
sześciu lat. Bajki o zwierzętach, z których każde inaczej widziało księżyc. Dla polnych myszy księżyc
był sowią matką rodzącą milczących zabójców, którzy z jej mlecznego brzucha wylatywali na łowy.
Wilk widział w księżycu czaszkę swojej ofiary, a nocne motyle słyszały jego potężne brzmienie; był
dla nich srebrzystym gongiem, zagłuszającym rechot żab, przez co ćmy głupiały i wpadały do ich
rozwartych paszcz...
Idąc, widział, jak drzewa przecinały gęste smugi mlecznych rzek. Najmniejszy ruch gałęzi tworzył
dziwaczne kształty. Zaniepokojona wyobraźnia zaczęła podpowiadać mu dodatkowe dźwięki,
próbowała narzucić zimną obecność obrazów wywołujących strach. Tym razem zamiast urojeń i
bajek Adam trafił na prawdziwą, choć niesamowitą scenę.
Najpierw usłyszał, a potem wypatrzył między drzewami, na małej polanie, dwa posągi wsparte o
siebie, znieruchomiałe, zastygłe w martwy kamień, ale ciężko posapujące. W srebrnej zalewie
księżyca poznał Lebiodę i Mundka.
Mocowali się jakoś nieudolnie, widocznie pijani. Syczeli na siebie, ale chyba jeden drugiemu nie
chciał wyrządzić krzywdy. Być może obawiali się tego, że mogliby się pozabijać. Stać ich było na
mord.
Tymczasem trwali w uścisku, jakby oczekiwali na coś bardzo ważnego, coś, co rozwiązałoby ich
wzajemne kleszcze. Już, już wydawało się, że powietrze napięte do ostateczności strzeli krzykiem
któregoś z nich, a tu nic. Posąg. Jakby Lebioda i Mundek scaleni złością nie mieli zamiaru się rozpaść.
Jakby chcieli trwać we wzajemnym uścisku do świtu, a może jeszcze dłużej, przez całe lato, a
później, chlastani jesiennym deszczem i przysypani śniegiem, doczekać wiosny...
Nagle jednak Lebioda splunął gdzieś w bok i zerwał uchwyt. Mundek cofnął się dwa kroki i czekał
ciągle przygotowany na atak, zawsze czujny.
— A twój kundel i tak będzie martwy — syknął Lebioda i sztywno chwiejąc się, ruszył w stronę
swojego domu. Mundek popatrzył za nim, a potem do góry, dookoła — nie zauważył Adama, który
stał w cieniu drzew. Wreszcie sięgnął do kieszeni.
Wyciągnął papierosa i zapalił. Płomień zapałki na chwilę rozświetlił jego twarz. Pokarbowana
wiatrami kora, w której szczelinach rozbłysły dwie ciemne iskry.
Gdy Lebioda odszedł już daleko, do Mundka podbiegł Dzikus. Trącił nosem w rękę swojego kumpla,
czy wszystko w porządku, a gdy ten poklepał go po głowie, Dzikus podbiegł do Adama i cichym
skomleniem wywabił go z ukrycia. — Cześć, Mundek! Mundek nie odpowiedział, ale ścisnął
Adamowi dłoń. Ręka Mundka była twarda i ciężka. Ręka cieśli. Poczęstował Adama papierosem.
Wspólnie zaciągnęli się nocą...
Jak Lebiodzie udało się dorwać Dzikusa? Przecież on nikomu nie ufał, a co dopiero Lebiodzie —
zastanawiał się jeszcze kilka lat po tamtym zdarzeniu Mundek. Bo tamta noc była ostatnią nocą
Dzikusa. Już nigdy go nie zobaczyli. Widocznie Lebioda spełnił swoją groźbę. Ale nie można mu było
nicze163 go udowodnić. Pewnie zakopał gdzieś trupa albo wrzucił do jeziora na pożarcie rybom.
Pył sklepowego podwórka drażnił w gardle i Adam poszedł po następne piwo. Po każdym łyku
Mundek wlewał Mikusowi w pysk jego porcję, tak by pies i człowiek upijali się równo, choć w
przeliczeniu na wagę ciała pies chyba jednak upijał się trochę szybciej.
— Trochę szkoda tego Holendra — te słowa wypowiedział siwy czterdziestolatek.
— Mówisz tak, bo nie z twojej wioski — odpowiedział jego zezowaty kumpel, kiepując w piachu
ogarek papierosa.
— Podobno porządny człowiek.
— Porządny, nieporządny, ale pracowitości nie można mu odebrać.
— Bo mądra kobieta ceni mężczyznę nie długością chuja, ale jakością — zawyrokował mocno już
wstawiony Zawtra, który wziął na krechę u sklepowej jeszcze flaszkę żołądkówki.
Młodzi głupio się uśmiechali, a starzy byli wyrozumiali, bo Zawtra częstował wódką.
— No i żonę miał Holender niczego sobie — westchnął siwy.
— Ale trochę niskopodłogowa.
— No, ale dupsko jakie!
— Dupsko to tak — przyznał z podziwem zezowaty. — Ale nogi za krótkie.
— Niektórzy mają jak u konia. Podobno tak mają Murzyni. Ale porównajcie wagę człowieka i konia.
Jak koniowi stanie, to i koń stoi. A jak stanie takiemu, co ma długość kutasa równą końskiemu
kutasowi, z pewnością zemdleje. Po prostu krew odpłynie mu z mózgu w fujarę i zemdleje. A wtedy
co kobiecie z takiego? — ciągnął swój wykład Zawtra.
— A mi się wydaje, że Boga nie ma — bełkotał jego towarzysz, który zawsze nim pogardzał, ale
dzisiaj Zawtra stawiał, a tym pogardzać nie można. Co więcej, grzechem byłoby odmówić
częstującemu. — Są ludzie, ale Boga nie ma — dokończył i splunął pod nogi. A potem spojrzał na
swoje ręce i filozoficznie spytał samego siebie: — Czy to moje ręce, czy kogoś innego? Niech mi ktoś
odpowie.
— Czy mówicie o tym Holendrze, co to go spalili? — wtrącił się w rozmowę koleś w podkoszulku na
ramiączkach, spod którego wypływał brzuch wzdęty od wieloletniego picia piwa. Głowę miał
przewiązaną chustką do nosa.
— A znasz jakiegoś innego Holendra? — odpalił siwy czterdziestolatek.
Pośrodku podwórka roztańczył się jeden ze starców, którego bardzo szanowano w Bolkowie, bo już
nic nie miał do powiedzenia. Mimo upału ubrany był w przykrótki garnitur. Ulizane resztki włosów
zsunęły się na spoconą twarz i teraz przykrywały ją jak rzadka pajęczyna. Roztańczony starzec
śpiewał pieśń o sile słońca i jego potencji, i jeszcze o tym, jak to słońce pomaga w masturbacji
dorastającym chłopcom i dziewczętom. Bo starzec wywinął pi165 ruet, a w głowie zatoczył koło i
miał właśnie kilkanaście lat.
— Ten Holender... Z tym Holendrem to trochę przesadzacie... On nie był taki dobry — zaczął ględzić
facet z chustką na głowie.
— A co on przeszkadzał? Wyremontował dwie obory? Wyremontował. Wstawił dwieście krów?
Wstawił — wyliczał siwy czterdziestolatek.
— Krowy dawały dobre mleko? Dawały — dodał zezowaty.
— Dał pracę osiemnastu chłopa? Dał. A osiemnastu z pracą to osiemnaście najedzonych rodzin —
dokończył siwy.
— Fiut był z tego Holendra — strzelił grubas.
— Fiut? — siwy podniósł prawą brew.
— Rządził się za bardzo...
— Chuj musi stać jak na zawołanie. Bez wspomagania wyobraźni albo alkoholu. Gotowy jak żołnierz.
W każdej chwili przygotowany do ataku. Wypisz, wymaluj mój chuj — rozsiewał pewność siebie
Zawtra.
Roztańczony starzec silniej uderzył butami i przykryła go chmura pyłu, aż łzy pociekły mu z oczu.
Śpiewnie recytował, że świat jest piękny od zawsze, ale życie jeszcze piękniejsze, gdy ma się mało
lat.
— Kutas złamany z tego Holendra. Dobrze, że go spalili — ciągnął grubas.
— Chłopy straciły pracę. Za co będą teraz żarli? — rozsądnie zagadnął siwy czterdziestolatek.
— Chuj z nimi! Holender chciał naszą ziemię! — pienił się grubas.
— Kupił ją, to jego — powiedział zezowaty.
— O, właśnie, kupił! Kupił! I pewnie ruchał nasze baby!
— Kobietę to miał swoją. A jaki tyłek... — znowu rozmarzył się siwy.
— Ale nogi miała za krótkie — upierał się zezowaty.
— Jakby mu nasze dały, to pewnie by i nasze ruchał — ciągnął swoje grubas.
— Ludzie we własne gniazdo nasrali — zawyrokował siwy. — Benzynę kradli, paszę podbierali...
Kij im w oko! Ale od razu palić?
— A ja wam mówię, że taki Holender potrzebny tu jak w cipie zęby! — grubas uparcie trzymał się
swego.
— A co? Marian i Kostek nie jeżdżą do Holandii?
Zapierdalają, że im z uszu dymi! A jacy zadowoleni.
Że to taki spokojny kraj, póki chamy z Polski nie zaczęły przyjeżdżać. A największe chamy to ze
Śląska.
Że niby coś lepszego niż Polacy. A raz jak chłopaki oglądali mecz Polski z kimś tam, to Ślązaki chcieli
się przysiąść, ale chłopaki powiedzieli: „Wy przecież wielkie Ślązaki, a to Polska gra —
wypierdalać!" — wygarnął grubemu zezowaty.
— A mnie to gówno obchodzi! Holender niech dyma w Holandii — ciężko oddychał grubas. Wycierał
spoconą twarz i kark. W tym upale takim gru167 basom ciężej żyć niż innym, szczególnie gdy taki
grubas woli pluć na świat, niż go całować.
— Dobrze, że chociaż uratował krowy. Sprzedał i wyjechał — smutno podsumował siwy
czterdziestolatek.
Roztańczony starzec śpiewał teraz pieśń o tym, że woda to boski smak, a ziemia boski zapach, a
wiatr to boski dotyk, powietrze boski dźwięk, a ogień boska barwa...
— Mundek — przeszedł do rzeczy Adam — pomożesz mi w przebudowie domku?
Mundek dokończył piwo.
— Zapłacę — dodał Adam.
— To nie o to chodzi — powiedział Mundek. — Pomogę.
W drodze powrotnej Adam odwiedził Zbyszka Wieliczkę, który mieszkał niedaleko wioski. Znali się
od lat i od lat szanowali. Zbyszek Wieliczka był pasjonatem przeszłości i przestrzeni. Na wzgórzu,
które należało do niego, sam z własnych drzew wybudował pięćdziesięciometrową wieżę. Nikt mu
w budowie nie pomagał. Twardy facet. I marzyciel.
Każdego dnia wspinał się na nią, by oglądać swoje ziemie, lasy i wody, ziemie, lasy i wody innych,
wreszcie ziemie, lasy i wody niczyje. „Kiedyś patrzono z takich wież, czy nie zbliża się wróg", lubił
powtarzać. „No i gdy patrzy się na taką rozległość, to w głowie perspektywy się otwierają", dodawał
powoli, cedząc każde słowo. A było co oglądać. Zbyszek Wieliczka miał głowę do interesów.
Pewnego dnia przyjechała nawet telewizja i zrobiła krótką informację o wieży, taką ciekawostkę na
zapchanie regionalnych wiadomości. W telewizji Wieliczka powiedział o ogólnopolskim zlocie
czarownic, który organizował właśnie na swoim wzgórzu. Załatwił piwo, grilla, nawet dwóch
aktorów z kostyńskiego teatru lalki. Za pierwszym razem na zlot przyjechało zaledwie kilka
poprzebieranych dziewczyn z okolicznych wiosek, ale już w następnym roku Wieliczka przeżył
prawdziwy najazd czarownic. Turystom, którzy spędzali urlopy w okolicy, takie imprezy
urozmaicały czas. Wieża stała się atrakcją, którą trzeba było zobaczyć. Wieliczce to nie wystarczyło.
Rozpowiedział, że wybuduje replikę średniowiecznej osady. Jeden z turystów przyznał się, że jest
archeologiem, w dodatku mediewistą. Zadeklarował pomoc.
Rok później studenci wydziału archeologicznego znosili pierwsze kamienie pod fundamenty.
Wieliczka umiejscowił osadę w najpiękniejszym zakątku swojej ziemi. Siedem domków krytych
strzechą stanęło na stokach doliny łagodnie opadającej w niewielki staw, pośrodku którego na
zielonej wysepce studenci wybudowali miniaturowy gród, gdzie mogło nocować dziesięć osób
naraz. Do wysepki prowadził nasyp z drewnianym pomostem. Odtąd każdego lata w osadzie
odbywały się turnieje rycerskie.
Poszła fama, że ciekawe miejsce i na wcześniej umó169 wione turnusy zaczęli przyjeżdżać ludzie z
całej Polski.
Zielone stoki ubarwiły namioty, które kryły się w cieniu drzew należących do Wieliczki. Wieliczka
stosował się do życzeń turystów i wymyślał, co wymyślić potrafił. Jeśli chcieli zabawy, organizował
dyskoteki, ale wtedy zjeżdżali się wioskowi i bywało niebezpiecznie. Dlatego z czasem ograniczył się
do zapewnienia przyjezdnym obiadów, które gotowały jego żona i córka. Jeśli byli chętni, córka z
przyjaciółką ze szkoły prowadziły szkółkę jeździecką. Wieliczka miał dwa konie, gniadosza i
kasztana. Ćwiczenia jazdy konnej odbywały się po leśnych drogach, ale by nadać im status szkółki
— Wieliczka wybudował w środku lasu ujeżdżalnię. Nie, „wybudował" to było niewłaściwe słowo.
Po prostu ogrodził kawałek leśnej polany drewnianym płotem, który składał się z okorowanych
żerdzi, ułożonych poziomo po trzy.
Adam lubił tu przychodzić i przyglądać się zajęciom.
Dzieci na koniach krążyły po polanie, a okrzyki córki Wieliczki, która prowadziła zajęcia, odbijały się
od ściany starych świerków i unosiły w przestrzeń nieba.
Adam wiele razy śnił ten kawałek leśnej polany wydzielony drewnianym płotem. Wzdłuż płotu na
koniach wymiennie jeździli mama i ojciec, Sylwek, Ewa, Adrian i Kamil. Czasami któreś z nich
przybierało postać klauna albo zgrabnej woltyżerki w krótkiej spódniczce połyskującej srebrnymi
cekinami.
Jeśli pokazy odbywały się w słońcu, to pół biedy, ale jeśli w nocy, w ostrym świetle halogenowych
reflektorów, Adam budził się z bolącym sercem. Po takim śnie nie czuł się dobrze, trawił go jakiś
niepokój, chorobliwe przejście pomiędzy światami, coś w rodzaju psychicznego wahadła, które
mogło go strącić w mentalne piekło lub niebo.
Wieliczka prowadził też skromny sklepik z piwem, chipsami, lodami i turystycznymi puszkami.
Tak żeby zawsze coś było pod ręką do jedzenia. Do wioski przecież niedaleko i kto chciał więcej,
mógł sobie kupić u pani Zosi. W ciągu dwóch miesięcy lata Wieliczka zarabiał na cały rok. Nawet nie
musiał robić w polu.
I właśnie o tym rozmawiał Adam z Wieliczką na szczycie wieży. Spojrzał jeszcze z góry na kłębiącą
się w dole grupkę fanów gier planszowych, którzy przyjeżdżali tu regularnie. Właśnie szykowali się
do kąpieli w jeziorze. Adam był już trochę zmęczony piwem, upałem i w ogóle całym dniem. Zbliżał
się wieczór i trzeba było wracać do wioski. Pożegnał się z Wieliczką i wszedł w leśną drogę ozłoconą
zachodzącym słońcem.
Znowu dopadły go obrazy bez chronologii, zjawiające się bez dokładnych dat, nieważne zdarzenia,
zakotwiczone jednak w pamięci, nie wiadomo dlaczego i po co. To było kilka lat temu. Pewnego
południa na tej samej drodze mijał trzech kamieniarzy. Szedł przez ten sam las i pewnie był ten sam
upał, jakże inaczej. Ani drobiny wiatru. Gałęzie tworzyły kopulaste dziurawe sklepienie, przez które
przeświecało słońce, znacząc piaszczystą drogę skomplikowaną mozaiką. Było zbyt sucho na
zapachy. Powietrze o temperaturze ludzkiego ciała nie pozwalało nozdrzom na wyczucie, czy w
ogóle coś wdychają. Człowiek miał wrażenie, że to nie on oddycha, ale coś oddycha za niego. To
zrównanie się temperaturą ciała z otoczeniem przy odrobinie koncentracji pozwalało na idealne
współistnienie z przestrzenią, coś w rodzaju wykroczenia poza kontury, którymi obrysowana jest
postać. Łagodnie przelać się przez granice ciała i rozpuścić w rozległości, zachowując jednak
poczucie samego siebie.
Już od jakiegoś czasu Adam słyszał głuche uderzenia. Odgłosy dodatkowo tłumiły i zniekształcały
drzewa. Wreszcie gdy prawa strona lasu ustąpiła nie zaoranemu polu, zobaczył traktor z przyczepą i
trzech mężczyzn rozebranych do pasa. Faceci wrzucali na przyczepę duże kamienie. Niektóre
musieli dźwigać w dwójkę. Drżały im mięśnie. Zdawało się, że z zimna, a przecież lśnili na słońcu od
potu.
Nie rozmawiali, zbyt zajęci wysiłkiem. Jeden łyknął z butelki rozgrzane piwo, przepłukał usta i
strzyknął w ziemię rozgazowaną zupą. Nawet nie spojrzeli w stronę Adama. Jeśli kątem oka go
zauważyli, na pewno nie przetrwał w ich pamięci. Natomiast oni, czy Adam tego chciał, czy nie,
zagnieździli się w jego głowie. Żyją od tamtego czasu gdzieś w swoich domach, śpią z żonami albo
kochankami, piją z kumplami, oglądają telewizję, nie wiedząc o tym, że zda172 rza im się prowadzić
podwójne życie i być w dwóch miejscach naraz.
Innym razem spotkał drwali. Tych to było słychać z daleka. Pisk pilarek fastrygowany
ostrzegawczymi okrzykami i trzaskiem upadającego drzewa odbijał się o kolumny lasu jak w
potężnej świątyni z nieskończoną liczbą naw. W nozdrzach gilgotał przesiąknięty spalinami
żywiczny zapach świeżo otwartych wnętrzności. Niepokojąca aura masowej rzezi świadczyła o tym,
że ta część lasu należała do ludzi.
Gdy się do nich zbliżał, akurat zrobili sobie przerwę. Trzech mężczyzn, których ciała zionęły
przetrawionymi fajkami. Jedli kanapki odwijane z plastikowych jednorazówek. Każdemu brakowało
któregoś palca u ręki. Odcięte knykcie były zakończone okrągłymi zgrubieniami. Takie samo
zgrubienie miała pani Halina, opiekunka Adama z przedszkola. Któregoś dnia, kiedy Adam
rozmawiał z ojcem, zrozumiał, że pani Halina nie ma palca, ale trapiło go, dlaczego ma takie okrągłe
na końcu. Ojciec odpowiedział mu, że w człowieku wszystko jest zaokrąglone i człowiek nie ma
żadnego kantu. Tego już Adam nie potrafił pojąć.
Wypalił z drwalami po papierosie. Ich zdaniem wycinali tylko chore drzewa. Uważali się za lekarzy
lasu, dentystów — zaśmiał się najstarszy i zarechotał dwoma żółtymi zębami, jedynymi, jakie ostały
mu się przez te wszystkie lata. Najmłodszy jęknął coś o kąpieli, lepili się przecież od potu i żywicy.
Największy wskazał Adamowi, że dwa kilometry w tamtą stronę, a dojdzie do pięknego stawu
leśnego, w którym miękka woda i balsam dla ciała. Adam właśnie tam szedł.
Posłuchali ptaków, rozglądnęli się. Wokół lekko chwiały się żywe kolumny. Suchy wiatr nie dawał
żadnej ochłody. Przeciwnie, wytrącał z ciała ostatnie drobiny wilgoci i przyspieszał pragnienie. W
górze pomiędzy gałęziami otwierały się okna na czyste niebo. Okna, przez które można było
spojrzeć jeszcze dalej, jeszcze głębiej, wysoko poza błękitne złudzenie.
Wypalili jeszcze po papierosie, aż skończył się fajrant i drwale chwycili za pilarki. Adam poszedł w
swoją stronę. Po drodze mijał setki pni ułożonych w sterty. Pachniały ulatującym życiem. Dźwięki
higienicznego mordu cichły z każdym krokiem.
Dotarł do swojej ulubionej polany. Na jej skraju rosły potężne sosny. Rzucały cień, który żył.
Pierwsze spojrzenie w ciemną przestrzeń pomiędzy drzewami łudziło, że świat jest pusty i nie
zasiedla go żadna energia. Ale w chłodnej świątyni coś się działo. To obłok komarów zawisł w
bezruchu. Można go było nie zauważyć, bo zlewał się z tłem igliwia, które pokrywało skarpę.
Wydawało się, że komary wypadły poza czas i tkwiły zalane w przestrzeni, która była doskonale
przejrzystym szkłem. Wokół drobnych plamek owadów błyskały refleksy światła. To pracowały
przezroczyste skrzydełka. W orzeźwia174 jącym cieniu sosen stado komarów kryło się przed
słońcem.
W nieruchomym locie owady zachowywały między sobą idealnie symetryczne odległości. Cierpliwie
czekały na późny wieczór. Gdy słońce osłabnie, wystartują w różnych kierunkach, ale w jednym
celu. Za krwią, co pulsowała pod skórą zwierząt.
I będą ssać lepki strumień, by mieć siłę.
Na razie jednak chłodziły się w cieniu olbrzymich sosen. Wyposzczone. W ich zawieszeniu był
spokój obcy owadziej naturze. Silne w grupie, nagle rozsypały się na pokruszone kryształy. To duży
motyl wpadł na nie i rozbił żywą chmurę. Skrzydłami zagarnął pod siebie powietrze i rozrzucił we
wszystkie strony. Motyl witraż — niestrzęp głogowiec. Przez jego skrzydła — mleczne szyby z
czarnymi pęknięciami — było widać świat przemieniony, świat, gdzie łagodniały krawędzie
kształtów.
Gdy motyl zniknął pomiędzy pniami drzew, komary wróciły na swoje miejsca, znowu tworząc obłok
ukryty w cieniu.
Tymczasem upał wysuszał trawę, liście i ziemię. Upał wysuszał skórę i stosowna była modlitwa o
deszcz. Gdy Adam doszedł do domku, coś go podkusiło i spojrzał w górę. Poczuł na twarzy krople
zimnego deszczu. Zadrżał, bo poznał dzień, w którym znaleźli martwego Sylwka. Zamknął oczy, a
wtedy usłyszał wrzask mew. Oblizał usta i sól potu wydawała mu się solą morza. Jeszcze trochę, a
uwierzyłby w świat, który należał do przeszłości, i zwątpił w czas i miejsce, w jakich tkwił. Przysiadł
na schodkach werandy i przełknął narastający smutek.
By odgonić męczące obrazy, zdecydował, że rozwali spróchniałe rusztowanie pergoli. Wytnie
wysuszone zwoje kokornaku i wiciokrzewu. Rozpali z tego ognisko. Jeśli się porządnie uwinie, zdąży
przed zachodem słońca.
Pracował wściekle. Rozbiórka zabrała mu godzinę. A potem kąpał się w złotych wodach kończącego
się dnia. Demolka i kąpiel ostudziła mu głowę.
Z czerniejącego rysunku lasów i pól wyłaniało się oblicze kolejnej nocy. Nawoływania psów wiązały
jeszcze zmysły z mijającym dniem. Ale w powoli zapadającej ciszy swoje głosy szlifowali nieobecni.
4.
U
TRACONY RAJ
I
ŚWINIOBICIE
Noc była rozgrzana po upalnym dniu i dlatego Adam znowu spał na powietrzu. Ognisko dogasało.
Domek się wietrzył, a upchane w jego wnętrzu przeżycia sączyły się przez otwarte okna i drzwi, by
sunąć po miękkiej trawie łąki, wypełnić śniącą głowę promiennym uśmiechem mamy, która
smakowała kolejny kieliszek półwytrawnego wina. Podobno czerwone wino wzmacniało krew, a już
na pewno dobre samopoczucie. Na wiosce mama często się uśmiechała. Zanurzona w soczystej
zieleni drzew i traw, spędzała całe dnie w ogrodzie, który rozciągał się przed domkiem. Sama
przycinała każdy krzaczek i roślinkę. Troszczyła się o wielki krzak białej hortensji, która ocieniała
werandę, dając schronienie przed wścibskimi spojrzeniami. Rano, zanim zaczęło przypiekać słońce,
podlewała czerwone kępy pelargonii i żółte kielichy nasturcji, którymi często ozdabiała jedzenie.
Wdychała intensywne zapachy melisy, mięty, tymianku i bazylii, które sadziła każdego roku, by
kąśliwym komarom kręciło się w głowach.
Mama upojona winem, niebem i zapachem ziemi. Na zawsze piękna i zadbana. Jej gładkiej cery nie
zmarszczył czas. Nie wplótł w brunatne włosy białych skaz i nie zmusił do pochylenia głowy.
Ale śmierć Sylwka sprawiła, że jej serce przestało bić równo. Przyzwyczajona do stanu równowagi,
jaką było wspomnienie dwóch synków siedzących na przeciwnych końcach wahadłowej huśtawki,
bawiących się w pokoju resorakami, wreszcie grających w zespole... Gdy jednego z nich zabrakło, w
jej życie wdarła się arytmia. I tylko lasy i jeziora wypełniające oczy, i niebo kołyszące się w głowie
wyrównywały bicie serca i tłumiły ból po Sylwku. Dlatego coraz więcej czasu spędzała na wiosce.
Ojciec bardzo żałował, że brakuje mu pieniędzy na przebudowę chaty. Późną jesienią, nie mówiąc
już o zimie, nie dało się wytrzymać w źle ocieplonej izbie, a nie ogrzewana łazienka gwarantowała
groźne przeziębienia. Musieli wracać do miasta.
A przecież właśnie na wsi mama miała swój raj.
Uwielbiała w tutejszych lasach zbierać grzyby. Jej grzybobranie nie miało nic wspólnego z
rekreacyjnym spacerem. Mama po lasach biegała. Nikt nie mógł za nią nadążyć. Wyszukiwała
brudzące ręce maślaki i kurki żółte jak zeschłe liście brzozy. Pokrzykiwała z radości, gdy wyśledziła
pękate prawdziwki o białym podniebieniu i brązowej czaszce kapelusza, na obrzeżach
pomarszczonej jak kora starego dębu. Czerwone koźlaki wyglądające spomiędzy traw brzozowych
zagajników mogłyby ozdabiać ilustracje do bajek. Podgrzybki wolały kamuflaż bukowych liści, ale
przed mamą nic się nie ukryło.
Z piasków wyłuskiwała chłodne w dotyku zielonki i smukłe niemki, dla niewprawnego oka łudząco
podobne do muchomorów sromotnikowych. Niemki najlepsze były marynowane w occie (Sylwek
się nimi dosłownie zajadał). Adam z kolei wolał siwe kanie, smażone w panierce z jajek i bułki.
Kiedyś się nimi przejadł i już więcej ich nie przełknął. Mama znała się na wszystkich grzybach, ale
dla spokoju ojca zbierała tylko te najbardziej popularne. Raz na łące przy domku znalazła
cienkonogie psylocyby.
Nikt nie wiedział, co z nimi zrobiła. Adam podejrzewał, że któregoś dnia, gdy była sama, zjadła
halucynogeny usmażone w jajecznicy i jeszcze bardziej pokochała życie.
Mama nie miała żalu o klęski, które spotykały maluczkich. Los przyjmowała z pokorą, choć tęsknota
za straconym synem nie mijała. Wciąż jednak doceniała to, że udało jej się przespać kolejną noc.
Zwłaszcza wtedy powtarzała pod nosem: „Niech to nie będzie sen!".
Podobnie wołała, na przywitanie rozkładając ramiona, gdy Adam odwiedzał ją na wiosce z całą
rodzinką. Chłopcy wysypywali się ze śmiechem z samochodu, a dumna Ewa szła w stronę teściowej.
Mama powtarzała delikatnie swoje zaklęcie, sącząc kolejny kieliszek półwytrawnego wina
(najbardziej smakowały jej chilijskie), jakby chciała zatrzymać przemijanie i zatopić krajobraz, jego
zapach i dźwięk w schnącej bryle bursztynu.
Choć była miastowa, ludzie z wioski ją lubili.
Mundek, któremu duma nie pozwalała na wylewność, tylko mamie zwierzył się z krwawego bólu po
stracie swojego ukochanego Dzikusa. Ojciec, nie pogodzony z tym, że drobne zwichnięcie umysłu
odebrało mu syna, potrafił utożsamić się jedynie z pokrzywdzonymi, których dotknęła podobna
klęska.
Dlatego rozwścieczała go rozpacz Mundka za psem.
Ale ludziom samotnym zwierzę często zastępuje człowieka i mama znała tę banalną prawdę.
Dlatego szczerze współczuła Mundkowi i cierpliwie go pocieszała, że trzeba tylko trochę poczekać, a
ból osłabnie, nawet jeśli pamięci o stracie nie zamażą upływające dni.
Czy sama w to wierzyła? W nieoczekiwanych momentach nawet uderzenie dzioba dzięcioła o pień
robaczywego drzewa przypominało jej siedzącego Sylwka na schodach werandy, zapatrzonego
gdzieś w niewidoczny punkt nieba, tam, nad drzewami, które skrywały wschodnią część jeziora.
Innym razem nadepnięta gałązka w miejscu, gdzie kilka lat temu Sylwek znalazł prawdziwka,
łamała mamie siły i musiała przysiąść na mchu i czekać, aż bolesne wspomnienie minie. Albo gdy
szła polną drogą, którą w nie istniejącym już czasie szła z Sylwkiem do krzyża na rozstajach, i
wystarczył głębszy oddech, by mama poczuła ucisk w przełyku, łzy szkliły jej życie, i wtedy łapała
się na tym, że od śmierci syna właściwie niewiele czuła. I wtedy mama upadała w smutek, którego
nie da się smakować ani anali180 zować, bo miażdżył swoim ciężarem i wypłukiwał kolory, tak że
człowiek stawał się daltonistą i trzeba go było silnie uszczypnąć, by znowu zaczął dostrzegać kolory
życia.
Po śmierci Sylwka rodzice mało mieli przespanych chwil, dni, nocy. Smutek pożarł ich sny. Każdej
nocy mama pilnowała ojca, a ojciec pilnował mamę.
Jeśli spali, to krótkimi drzemkami urywanymi nerwowym oddechem. Mama przewracała się z boku
na bok, włączała nocną lampkę, próbowała rozwiązywać krzyżówkę, ale hasła okazywały się za
trudne albo bezsensowne. Odkładała krzyżówkę, wstawała zaparzyć sobie herbatę, a wtedy ojciec
natychmiast przebudzał się, nasłuchując, co mama robi w kuchni, czy nie wychodzi czasem z domu i
nie idzie gdzieś w stronę morza, by własne oczy zalać solą fal, zanurzyć się w nich, jak to zrobił jej
syn, i już więcej z tej wody nie wyjść. Z kolei gdy mama drzemała, a ojciec się przebudzał i zaczynał
krążyć po mieszkaniu albo gdy przyjeżdżali na wioskę do domku, gdzie mamie się trochę lepiej
spało, ale ojcu trochę gorzej, i pewnie dlatego całymi nocami przesiadywał na werandzie,
nasłuchując odgłosów lasu i obecności Sylwka, wtedy to z kolei mama uważała, była czujna. I gdy
tylko ojciec po cichu, jak najciszej wygrzebywał się z łóżka, natychmiast budziła się, ale nie
otwierała oczu i próbowała utrzymać w miarę swobodny oddech, by ze swoją czujnością nie
zdradzić się przed mężem. I śledziła jego kroki jak zając nasłuchujący skrzydeł sowy i przez
przymknięte oczy patrzyła za ojcem, gdzie idzie i co robi. I ojciec bezwiednie chodził w świetle
księżyca jak złamany w krzyżu cień, w pełni świadomy swojej klęski i tą klęską się niszczący, nosem
pochylony do kolan.
I gdyby był dzień, w tym swoim pochyleniu ojciec wyglądałby pewnie jak wytrawny grzybiarz
szukający grzybów, ale że była noc, to pewnie wyglądał jak szukający wytłumaczenia sprawy, która
nie była do wytłumaczenia... Mama tymczasem smakowała słony smak łez... Nie obnażała się ze
swoją tęsknotą za utraconym synem. Jej ból mógł zrozumieć tylko ojciec. I może dlatego, że milczała
o swoim bólu, tak wielu zwierzało jej się ze swojego.
Przychodziła Lebiodowa. Wylewała przed mamą swoje rozterki, szczególnie gdy Tomasz za dużo
sobie popił. Sączyły wtedy na werandzie kawę z mlekiem i ciężko wzdychały. Dodatkową udręką
Lebiodowej był jej jedyny syn, który wyjechał do Niemiec, gdzie dobrze mu się powodziło i pewnie
dlatego nie chciał wracać na wioskę; a wtedy kto przejmie po nich gospodarstwo i te ziemie, i lasy,
gdy oni umrą?
Często też odwiedzała mamę sklepowa Zosia, której mąż wyjeżdżał do roboty w Holandii. Młoda
dziewczyna bardzo tęskniła i ciężko tęsknotę znosiła.
Mama, choć zawsze twierdziła, że dobrymi radami piekło jest wybrukowane, mówiła Zosi, jak
zachować spokój, gdy w dziewczynie burzyła się krew na widok policjanta Palucha („Co też baby w
nim widziały?" — mruczała mama. „Mięśnie, motocykl, tępotę?"), który czasami kupował u niej
jajka, bo jego żona twierdziła, że u Zosi najtańsze, największe i najświeższe.
Ludzie cenili sobie dyskrecję mamy i cierpliwość w wysłuchiwaniu trosk. Adamowi nigdy nie udało
się podsłuchać tych rozmów, a w swoim śnie wcale nie był mądrzejszy. Wyobraźnia i intuicja nie
podsunęły mu słów, które mama mogła szeptać swoim spowiednikom. Zamiast tego po latach
przerwy, choć tym razem we śnie, Adam znowu zobaczył Jędrka i Maksyma, tutejszych rybaków.
Jako jedyni w wiosce mieli pozwolenie na połów sieciami.
Każdego sobotniego ranka przywozili mamie największe okonie i płotki, nie mówiąc już o specjalnie
dla niej wybranych szczupakach. Ojciec siadał z Jędrkiem i Maksymem na werandzie, częstował ich
piwem i rozmawiali o kolejnym wyskoku Tomasza Lebiody albo sierżanta Palucha, o następnej
złośliwości Kwiczoła, tego starego esbeka, i pijackich ariach Piechnala do swojej Piechnalowej, o
dziesiątej już z rzędu trafionej przepowiedni Budziszowej i kolejnym wyjeździe księdza z Bolkowa
za granicę, oczywiście w towarzystwie swojej lady i pewnie za parafialne pieniądze. Tak to sobie
gadali, a Adam przewracał się na drugi bok i nieświadomie pomrukiwał pod gołym niebem.
Zaraz po odjeździe Maksyma i Jędrka mama zabierała się do ryb. Trzeba je było szybko
wypatroszyć, by się nie zepsuły. Dobrze, gdy wpierw trupa pociągnęło się za łeb i ogon, aż chrupnął
mu kręgosłup — wtedy zesztywniałe ciało wiotczało. Po chwili spod noża strzelały łuski — pancerz
ochronny niezdatny już na nic bił ślepakami w powietrze, nawet nie brzmiąc groźnie. Łuski lepiły
się do ubrań jak kobiety błagające oprawców o litość nad swoimi dziećmi. Nóż rozcinał brzuch i
wyskrobywał jelita, serce i żołądek, ikrę albo mlecz. Trzeba było uważać na woreczek żółciowy, by
przecięty nie zapaskudził goryczą całej ryby. Czasami nóż wyskrobywał zagubiony haczyk albo
filigranową ofiarę, którą w całości połknął drapieżnik. Wreszcie palec podważał szczękę, by łatwiej
było wyciąć skrzela, a wtedy wydawało się, że rozwarty pysk woła o pomoc. Ale zamiast tego nóż z
precyzją kata odcinał łeb, jeśli to była płotka, a jeśli okoń, wydłubywał oczy, bo mama uwielbiała łeb
smażonego okonia. Adamowi też smakował, wolał jednak marynowane w occie płotki. Jednak
największym rarytasem były dzwonki szczupaka faszerowane czosnkowym masłem z pietruszką,
zawijane w folię aluminiową i pieczone na grillu. Palce lizać! Lepsze nawet od pstrąga, którego
mama przyrządzała w ten sam sposób.
Adam rozbudził się na chwilę i zobaczył nachylone nad sobą niebo. Upstrzone gwiazdami, w
pierwszej chwili skojarzyło mu się z pajęczyną oblepioną o świcie srebrnymi kroplami rosy. Ale do
świtu było daleko. Środek nocy. Skoro Adam widział niebo, to znaczy, że ognisko przygasało. Nie
wiedział, czy śnił, czy rzeczywiście dorzucił kilka gałęzi, by natychmiast zobaczyć, jak z ojcem
zbierają chrust. Ale gdy tak dźwigał chrust, gładkie ręce dziecka stężały mu w dłonie podrostka,
który rozładowywał pocięte na półmetrowe polana pnie buku. Przywiózł je Tomasz Lebioda, by
jesienią było czym palić w kominku. Później trzeba było rąbać, ale Adam to lubił. Przy każdym
uderzeniu siekierą czuł tężejącą w mięśniach dorosłość. Szybko nauczył się rozłupywać pnie jednym
uderzeniem i rosło w nim przekonanie o własnej sile.
Jednak siła jest ułudą chwili, podobna postaciom rozpływającym się w rozgrzanym nad ogniem
powietrzu. Rodzice siedzieli po drugiej stronie ogniska, milcząco wpatrzeni w płonące gałęzie. Ich
twarze rozmazywał dym. Ciężko było jednoznacznie stwierdzić, czy rzeczywiście istnieli. Obok
Adama na rozkładanym krześle drzemał Sylwek. To był chyba zmierzch dawno zapomnianego dnia,
kiedy Nowakowie grali w piłkę z drużyną z wioski. Mecz zorganizował syn Tomasza Lebiody. Grali
siedmiu na siedmiu. Akurat zjechało się kilku znajomych i można było skompletować zespół. W
drużynie Nowaków i spółki obrona była trochę sędziwa, ale inaczej być nie mogło, skoro na bramce
stanął wujek Benek, ojciec tkwił na obronie, a towarzyszył mu wujek Zbyszek. W pomocy biegali
dwaj kuzyni dowodzeni na środku przez Adama. Na ataku stanął Sylwek słynący z brawurowego
dryblingu i strasznej bomby w lewej nodze.
Początek meczu zapowiadał zaciętą walkę. Nowakowie jakoś się trzymali, a nawet prowadzili
dwoma golami, które sypały się jeden za drugim. Nieste185 ty szybko siadła im kondycja. Linia
obrony trochę popiła przed meczem i po dwudziestu minutach spotkania ledwo trzymała się na
nogach. A grali przecież dwa razy po pół godziny. Chłopaki z wioski zaczęli coraz swobodniej mijać
wujka Zbyszka i ojca. Trochę to przypominało slalom między tycz kami. Od blamażu ratowała
Nowaków w miarę zgrana pomoc, która umiejętnie zagęszczała obronę i determinacja wujka Benka,
bezpardonowo rzuca jącego się pod nogi atakujących. Na długo jednak to nie mogło starczyć. Tym
bardziej że Sylwek nie ist niał na boisku. Od kilku dni brał leki na smutek (nie chciał w ogóle grać,
ale Adam go namówił) i zamiast biegać, chodził jak źle naoliwiony robot. Zagubiony we mgle. Jego
nieporadność rozwścieczała Adama.
Dopingujące do gry pokrzykiwania odbijały się od Sylwka bez odzewu. To był najgorszy mecz w jego
życiu. Nie odegrał żadnej piłki, nie wykonał żadnego strzału. Gdyby mógł, schowałby się za słupek.
W drugiej połowie drużyna wioski rozpoczęła egzekucję. Nowakowie przegrali pięcioma bramkami.
Po meczu Sylwek był wyczerpany najbardziej ze wszystkich, choć najmniej ze wszystkich zrobił.
Adam narzekał, że siły były nierówne, bo grało sześciu zawodników na siedmiu. Sylwek milczał, nie
tłumaczył się, a Adam niewiele wtedy jeszcze rozumiał. Po śmierci brata zrobił spóźniony
eksperyment i przez kilka dni połykał te kilkanaście tabletek, jakie zostały po Sylwku. Dokładnie
przestrzegał dawek i godzin, w których należało je brać. Niedo186 brze się z nim działo. Chodził
otumaniony i chciało mu się spać, ale gdy próbował usnąć, sen nie nadchodził. Nie wiedział, czy
odczuwa radość, czy smutek. Miał wrażenie, że stoi obok i obserwuje siebie, czekając na jakieś
reakcje. Gdy poszli z Ewą na jedną z typowych imprez u jej znajomych, nie mógł tańczyć. Jego ciało
obdarte ze skóry tkwiło wbite w zmrożone futro, które krępowało ruchy. Poruszał się jak
niedźwiedź i wszyscy na niego patrzyli, a co więcej — wszyscy po kryjomu naśmiewali się z jego
nieporadności! Dlatego wolał siedzieć, ale wtedy nie potrafił włączyć się do rozmowy. Słowa nie
składały się w logiczną całość i dobrze wiedział, że śmieje się w nieodpowiednich momentach. Kilka
łyków alkoholu pogłębiło tylko brak pewności w ocenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Dlatego do
końca zabawy pił tylko wodę mineralną. Po imprezie Ewa miała pretensje, że zachowywał się jak
skończony bufon. Podobno gospodarze pytali ją, o co Adam się obraził.
Nic dziwnego, że po takich lekach Sylwek nie mógł grać w piłkę. Ale wieczór przy ognisku był wcale
przyjemny. Piwo go ocuciło (podczas dalszego leczenia picie alkoholu było surowo zabronione).
Wesoło piekli kiełbaski — tłuszcz ściekał i skwierczał na rozżarzonych gałęziach. Dobrze im się
rozmawiało. Sylwek nawet próbował coś zagrać na gitarze, ale nie za bardzo mu wychodziło,
dlatego szybko i jakoś bez żalu odłożył instrument. Rodzice wcześniej poszli spać, a bracia siedzieli
przy ognisku do świtu.
Zanim czerń nocy przeszła w granat wschodzącego słońca, odwiedził ich rudy lis, który grasował na
wiosce. Próbował podkraść im trzy ostatnie kiełbaski leżące na talerzu przy ognisku. Gdy tylko
zaczynali rozmawiać, lis, sądząc pewnie, że są wystarczająco zajęci, zbliżał się bezszelestnie, tak
klucząc wśród cieni rzucanych na trawę i krzaki, by nie znaleźć się w kręgu światła. Musiałby
zwędzić kiełbaski prawie spod nóg Sylwka. I był na tyle zdesperowany i bezczelny, że zrobiłby to,
gdyby nie postanowili się z nim zabawić. Za każdym razem gdy tylko brakowało mu dwóch skoków
do celu, gwałtownie zrywali się z miejsc i przeganiali go, wymachując kijami.
Wtedy lis przemykał lasem na werandę, wskakiwał na stół i szukał resztek tłuszczu na talerzach,
których jakoś nikt nie sprzątnął po obiedzie. Nic sobie nie robił z wilczura rodziców ujadającego w
domku.
Wiedział, że wściekłość zza drzwi zostanie za chwilę uciszona. Ojciec ostrymi syknięciami kazał
wilczurowi milczeć. A pies posłuchał człowieka i choć więcej od niego wiedział, przełykał tylko
wściekłość i nerwowo wąchał przez drzwi.
Lis poruszał się po werandzie jak zjawa. Wskakiwał na stół miękko i bezszelestnie. Na pojedyncze
szczeknięcia wroga nie reagował najmniejszym drgnięciem. Wierzył w swoje możliwości. Był
dorodnym samcem w sile wieku. Z ogonem mierzył półtora metra. Duży okaz. Zdążyłby umknąć w
las i powiewając na boki białą latarnią na końcu rudego ogona, który wtapiałby się w cienie,
ośmieszyłby każdą pogoń.
Adam i Sylwek specjalnie podchodzili jak najbliżej werandy i wiedzieli, że on ich widzi i czuje. Gdy
tylko lis oceniał, że są dostatecznie daleko od ogniska i kiełbasek, natychmiast znikał w lesie i
musieli szybko wracać. Wyprzedzali go zaledwie o kilka kroków. Bracia stawali przy kiełbaskach,
podrzucali chrustu do ogniska, a wtedy gwałtowna bomba światła wyławiała z rozproszonego
cienia trójkątny pysk i świecące oczy. Lis znowu znikał między drzewami i za chwilę znowu widzieli
go na werandzie. Szli zobaczyć, co tam robi, a on w las i do ogniska. Takie mijanki powtórzyły się
kilka razy. Nie dali mu jednak ukraść kiełbasek. Rano zobaczyli jego zemstę. Nasrał do talerzy
zostawionych na werandzie.
Lis odszedł, gdy zaczęło świtać. Długie cienie kreśliły wyraźne granice między jasnymi polami a
brunatną ścianą drzew. Wyłaniały się ze srebrnego blasku księżyca, który bladł, w miarę jak zbliżało
się panowanie słońca. Dwie planety walczyły o dominację nad wyobraźnią ludzi i miejsce w ich
snach.
Wąski rogal bieli powoli nikł, a już po drugiej stronie nieba wyłaniały się żółte promienie ognia,
które rozmazywały na błękitniejącym niebie zieleń wywabioną z nasączonych nocą drzew.
Skowronki krztusiły się z wysiłku. Ich odwieczny wyścig o najdłuższą frazę przeszkadzał Adamowi
w oddychaniu.
Mimowolnie wsłuchiwał się w przerwę na nabranie powietrza, ale te ptaki nie znały pojęcia pauzy.
Melodia wirowała w nich niezmiennie, jak wirują planety wokół własnej osi.
Wreszcie świat zanurzył się w seledynowych oparach poranka, a nocne motyle zaczęły ukrywać się
w wilgotnych od rosy trawach. Jedni zasypiali, by inni mogli się przebudzić. Adam otworzył oczy i
zobaczył zapłakaną twarz mamy. Tuż nad swoją twarzą. Tak jakby się nad nim pochyliła. I
przeskoczył lata świetlne i kontynenty, by zanurzyć się w ten dzień, w którym ponownie jego życie
skręciło w inną stronę. Tego dnia ojciec był zmęczony i źle mu się jechało po krętych drogach
prowadzących do wioski. Obok niego siedziała mama, a zza zakrętu wyjechała ciężarówka, która
próbowała wyhamować, ale zarzuciło przyczepą z wielotonowym ładunkiem nie okorowanych pni
drzew...
Ranek osuszył spoconą twarz Adama. Resztki snów zawisły na niebie, przeobrażone w cienką watę,
którą za chwilę roztopi słońce. Początek tygodnia, dobry dzień na pracę. Ale Adam już wiedział, że
robotę przy domku znowu trzeba będzie przełożyć na jutro. Przecież dzisiaj miało być świniobicie u
Lebiody. Nie pasowało mu zaproszenie na świeżynkę. W nocy nawiedziło go za wiele męczących
wspomnień i nie chciało mu się do ludzi, jednak wiedział, że tym razem nie może odmówić.
Wyczuwał, że Lebioda chce z nim porozmawiać. Pewnie przy wódce. I rzeczywiście Lebioda miał
alkohol, ale był to bimber sołtysa. Podstępnie zwalający z nóg i mieszający język. Zanim jeszcze
przyszedł pan Misztal — najlepszy rzeźnik w okolicy — już Adam z Lebiodą wypili po trzy kieliszki.
— Widzisz, i jak stał, tak stoi. — Lebioda wskazał na złotego szerszenia z przekłutymi przez
sierżanta Palucha oponami. — Przepchnąłem go trochę w bok, żeby mnie tak nie drażnił.
Siedzieli przy stole z surowego drewna, pod dachem wiaty dodatkowo ocienionej przez liście
starego buka, którego gałęzie prawie sięgały okien domu.
— A co u tego Palucha? — spytał Adam dla podtrzymania tematu.
— Nawet mi nie mów o tym skurwielu — syknął Tomasz.
— Lata za cycatą Malwiną — wtrąciła Lebiodowa, która akurat przechodziła z pustymi wiadrami na
mięso. Postawiła je przy drzwiach obory, które wyjęte z zawiasów stały oparte na grubych deskach
wbitych w ziemię. Na nich będzie wisiała świnia.
— Malwiną? — Adam nie kojarzył dziewczyny.
— A taka jedna, ruda... — machnął ręką Tomasz, że niby nic go to nie obchodzi, ale Adam wyczuł, że
Malwina była z tych dziewczyn, które podobają się każdemu. Śniła się wszystkim facetom w wiosce.
Opleceni sennymi omamami, tryskali nad ranem w gacie.
— I jak to bywa, wszyscy na wiosce wiedzą, tylko żona Palucha nie wie — powiedziała Lebiodowa.
— Albo udaje, że nie wie... — dodała i weszła do obory, by po raz ostatni sprawdzić, czy u maciory
wszystko dobrze.
Tomasz zapatrzył się w czarny otwór wejścia, w którym zniknęła jego żona, i mruknął: — Tyle tego
owocu na ziemi, a ja przywarłem do jednej. — I spojrzał na Adama, a jego oczy błyszczały. — Ale
kocham ją — powiedział cicho i Adam zrozumiał, że Tomasz nieczęsto to mówi. Może dlatego
natychmiast nalał jeszcze po kieliszku. Tak żeby miał się czego trzymać po niespodziewanym dla
siebie wyznaniu. — Nie najlepiej wyglądasz — zagadnął Adama. — Podpuchnięte oczy, jakbyś
przyjął kilka ciosów.
— No tak — westchnął Adam. — Rozliczam się z kilku spraw... Takie zaszłości... Wspomnienia...
Muszę sobie ułożyć ostatnie czterdzieści lat, ostatnie kilka lat, dwa lata, miesiące... ostatnie... —
bimber sołtysa nie ułatwiał mówienia o sobie.
— Musisz... — powiedział jakby do siebie Tomasz i po chwili wykrztusił, a nie przyszło mu to łatwo:
— Szkoda twoich rodziców... Szkoda...
— Tak, szkoda... — Zanim Adam to powiedział, nad ich głowami przeleciało kilka ptaków. — Jakoś
tak dziwnie... — Chwiało się w nim wzruszenie.
— Bardzo ich lubiłem... Twój ojciec... — Błękit nieba był czysty jak umyty talerz. — Iw ogóle... —
Lebiodzie zabrakło słów, dlatego zamilkł.
To takie proste: gdy już nie ma co mówić, po prostu się nie mówi. Lepiej milczeć i wyglądać chmur
na niebie. Wypili jeszcze po siarczystym pocisku, a wtedy Tomasz się przebudził, jak na gospodarza
przystało.
— A wiesz, że mój Jurek chyba z tych Niemiec nie wróci — zagadnął, gdy zagryźli kiszonym
ogórkiem.
— Trochę lat tam już jest, no nie? — Adam był wdzięczny, że Tomasz nie ciągnął tematu rodziców.
— Ano jest, grzebie w samochodach... Tam przynajmniej wie, za jakie pieniądze robi, nie to, co tu...
— Lebioda splunął na ziemię. — A czas leci. Kiedyś mój dom był na końcu wioski, teraz jest w
środku.
Ale mój syn uważa, że tutaj nie ma nic do roboty, nudno i w ogóle. A przecież robota by się znalazła,
tym bardziej teraz, jak jest forsa z Unii. No ale on zawsze wolał robić w samochodach niż w ziemi...
A teraz, jak jest tam, to nawet nie ma komu tych kół zrobić w moim szerszeniu... Czy to nie
śmieszne?
Mój syn u Niemców, a Niemcy przysyłają mi swojego chłopaka, żeby choć dobrego, ale szrot mi
przysłali, lenia śmierdzącego. Płaciliby o połowę mniej, nie wziąłbym!... A właśnie, kiedy mam ci go
dać do roboty przy domu?
— Ale nie trzeba.
— Co nie trzeba?! Jak powiedziałem, że ci go pożyczę, to pożyczę. U nas jak chłop powie, to święte.
Zresztą ten gnojek przeskrobał coś w życiu, a mi płacą duże pieniądze, żeby go nie musieli mieć u
siebie.
No to jak taki z niego bandzior, niech trochę porobi, pozna, co to praca. Ciągle lata gdzieś po okolicy.
Dzisiaj miał być na świniobiciu i co? Gówno! Nie ma Helmuta... Ale jak przyjdzie, to... — Lebioda
zaciął się. — Wiesz, mógłbym mu wpierdolić, ale nie zrobię tego. Gnojek ma w oczach jakąś chorobę.
Lepiej nie ryzykować, żeby rozlała się na świat. Jakoś go przetrzymam. Za te dwa tysiące euro
miesięcznie warto, no nie? Wiele nie je, to nawet jeśli nic nie robi na gospodarstwie, opłaca się, no
nie?
Pod bramę wjazdową podjechał biały ford escort.
— O, przyjechał Misztal — mruknął Lebioda i wstał, by przywitać się z rzeźnikiem.
Był to wielki chłop z łagodną twarzą dziecka.
Wszyscy mieszkańcy okolicznych wiosek mówili o nim „pan Misztal", bo wzbudzał szacunek nie
tylko z racji swojego zawodu, w którym nie miał sobie równych, ale i z racji legendarnej siły. Tylko
Lebioda z przyjaźni mówił na niego „Misztal". U Lebiody bił zwierzęta za pół ceny. Ich przyjaźń
obfitowała w opowieści, którymi można by zapisać grube księgi albo posłużyć się do nakręcenia
kilku dobrych filmów pełnych komediowych gagów. Przede wszystkim pan Misztal i Lebioda
uwielbiali się zakładać.
Nie były to jednak zakłady, w których zwycięstwo zależałoby od kogoś innego. Zwycięstwo musiało
zależeć od któregoś z nich. Dlatego prowokowali sytuacje życiowe, gdzie jeden musiał udowodnić
drugiemu swoją rację. Już pierwsze spotkanie Tomasza z panem Misztalem zakończyło się zakła194
dem. Chcieli sprawdzić, który z nich jest silniejszy na rękę. Założyli się oczywiście o flaszkę.
Wiadomo, stawia ten, kto przegra. Pan Misztal był pewny swego, bo łapę miał jak niedźwiedź, ale
nie docenił krótkiego przedramienia swojego przeciwnika, który w dodatku miał gruby nadgarstek i
twardy jak skała biceps. Siłowali się wpierw na prawą. To zaproponował Lebioda, bo prawą miał
słabszą. Brał pod uwagę przegraną, ale wiedział, że może liczyć na swoją lewą, a zawsze lepszy efekt
pozostawia wygrana na drugą rękę, nawet jeśli przegrało się na pierwszą, niż wygrana na pierwszą,
gdy zaraz potem przegrało się na drugą. Psychologia! Tomasz Lebioda uwielbiał to słowo, choć nie
wiedział, skąd je zna. Nie przegrał z Misztalem na prawą, ale też nie wygrał. Po dwudziestu
minutach strzelania mięśni ogłosili remis i pan Misztal był głęboko poruszony oporem swojego
przyszłego przyjaciela. Świat mu się jednak dopiero zawalił, gdy Lebioda już po kilku sekundach
położył go na lewą. Odtąd pan Misztal szukał rewanżu. Pewnie mu się udało nieraz, ale Tomasz o
tym nie opowiadał. Mówił za to o swoim drugim zwycięstwie nad przyjacielem.
Dzień był upalny jak dzisiaj, a im strzeliło do głów, że będą się ścigać do Bolkowa i z powrotem.
W sumie ładnych parę kilometrów. Byli wtedy młodzi i w głowach im się gotowało. Założyli się
oczywiście o flaszkę. Pan Misztal był pewny wygranej.
Sprawny i wyćwiczony, nie obrósł jeszcze tłuszczem, który już od wielu lat utrudniał mu
oddycha195 nie. Wtedy był jeszcze szczupły. Poza tym miał silnie umięśnione nogi, szczególnie
łydki. I te łydki, gdy już biegli, trochę niepokoiły Lebiodę. Z takimi łydkami nie miał szans. Czuł, że
równe tempo biegu będzie dla niego zabójcze, dlatego zastosował taktykę. Gdy już biegli z
powrotem i do mety, którą była tablica z nazwą wioski, brakowało kilometra, Lebioda zaczął
przyspieszać. Wyprzedzał pana Misztala o dwadzieścia metrów, ten go doganiał, przeganiał i znowu
przez krótki moment prowadził, uspokajał tempo, wpadał w swój rytm, a gdy tylko poczuł, że
kontroluje bieg, Lebioda znowu przyspieszał, wyprzedzał i pan Misztal musiał go gonić. Rwane
tempo było kluczem do zwycięstwa. Po dziesięciu takich pozorowanych ucieczkach pana Misztala
zaczęły łapać skurcze w potężnie umięśnionych łydkach. Wściekły krzyknął do Lebiody: — Jak ty,
kurwa, biegasz?!
— No jak? — wysapał Lebioda. — Do przodu!
— Do przodu? Do przodu? Ty biegniesz, kurwa, niehonorowo! — nie krył żalu Misztal, no i na
kilkadziesiąt metrów przed metą padł w trawę z twarzą wykrzywioną z bólu. Skurcze przeszły
dopiero, gdy wypili flaszkę, kupioną oczywiście przez pana Misztala. Próbował jeszcze przekonać
Lebiodę, że to nie były skurcze, ale zwichnięta noga, lecz obaj swoje wiedzieli.
No i trzeci zakład, o którym kiedyś opowiadał Tomasz Lebioda. Pewnego dnia siedzieli z panem
Misztalem w Bolkowie naprzeciwko najsłynniej196 szej w promieniu dziesięciu kilometrów
restauracji.
Pod szerokie schody prowadzące do środka zajechał swoim wozem ciągniętym przez konia stary
Werszko, słynący na całą okolicę z wielkiego spokoju. Werszko wdrapał się do restauracji na piwo, a
Tomasz Lebioda popatrzył na konia, popatrzył i wypalił do pana Misztala, że wejdzie z koniem do
restauracji i wypije z nim po piwie. Pan Misztal przyjął zakład, a Lebioda odwiązał konia od wozu i
zaczął szeptać mu coś do ucha. Po krótkim wahaniu koń postawił przednie kopyto na pierwszy
schodek. Koń Werszki był stary i spokojny jak jego właściciel. Wszedł za Lebiodą po schodach i dał
się wprowadzić do restauracji. Siedziało tam kilku chłopów i gdy zobaczyli Lebiodę z kobyłą
Werszki, zastygli z kuflami przy ustach. Lebioda podszedł z koniem do zahipnotyzowanej kelnerki i
spokojnie powiedział: — Kochanie, nalej nam piwa, ale mojemu koledze — tu wskazał na pysk konia
— nalej do miski, bo z kufla jakoś się nie nauczył.
Sala buchnęła śmiechem. Werszko podszedł do swojej kobyły i pogłaskał ją po pysku: — Och, ty mój
pijaku — czule mówił w końskie ucho. Chłopy klepały Lebiodę po plecach, a pan Misztal postawił
flaszkę i każdy sobie podpił co nieco.
To były trzy zwycięstwa Tomasza Lebiody. Być może tylko trzy, bo tylko o nich mówił. O
przegranych nie wspominał, jakby ich nie było. A przecież musiały być, żeby przyjaźń mogła trwać.
Pan Misztal miał już swoje pięćdziesiąt kilka lat, ale nadal był silniejszy od najsilniejszych. Gdy
wszedł na podwórko, zwierzęta w oborze zaczęły przeraźliwie piszczeć, chrząkać i zawodzić, jakby
przeczuwały obecność swojego kata, a przecież pan Misztal był łagodnym, nieco flegmatycznym
człowiekiem. Jego pogodna twarz rozjaśniła się uśmiechem, gdy zobaczył zbliżającego się Tomasza
Lebiodę z kieliszkiem sołtysowego bimbru. Lebioda poczęstował na przywitanie przyjaciela
alkoholem i objęli się.
— Dobrych kilka miesięcy! — zawołał Lebioda.
— Ano tak, gdyby nie zwierzaki, pewnie zobaczylibyśmy się na moim albo twoim pogrzebie —
huknął pan Misztal i obaj się roześmiali.
Usiedli przy stole naprzeciwko Adama. Pan Misztal przywitał się i Adam ledwo wytrzymał żelazny
uścisk dłoni.
— Uff! Trochę smali — sapnął pan Misztal, ale z ulgą, bo zanurzył się w cieniu buka. Te kilka kro
ków, które zrobił od samochodu do stołu, zalały go potem.
— Ma tak smalić przez całe lato — zauważył Le bioda.
Wrzask zwierząt w oborze nie ustawał.
— I niech ktoś mi powie, że zwierzęta są głu pie. — Pan Misztal skinął głową w stronę obory.
Lebioda nalał jeszcze po kieliszku i gdy Adam wypił, poczuł, że granice jego ciała rozpłynęły się i
boleśnie zaczął odczuwać strach zwierząt. Zdarzy ło mu się to kilka razy w dzieciństwie. Szczególnie
w momentach, gdy widział śmierć lub przeczuwał jej obecność. Tracił wtedy wiedzę o własnym
ciele.
Mógłby powiedzieć: „Moje ciało mnie tylko udaje".
Tracił świadomość ciała, ale zmysły miał nienaturalnie wyostrzone. Czuł zapachy zbyt odległe dla
ludzkiego nosa, widział nadmiernie nasycone kolory i słyszał szum krwi przyspieszającej w żyłach
ofiary. Skóra stawała się nadwrażliwa. W okolicach, gdzie powinien się znajdować kark,
przechodziło go nieprzyjemne mrowienie. Tam, gdzie powinny być palce dłoni, przepływały
chłodne strumyki. Podobne stany nie zdarzały mu się, gdy miał rodzinę.
W gęstej zupie południowego słońca zobaczył, jak Lebioda i pan Misztal wchodzą w ciemną gardziel
obory. Ruszył za nimi. Nie zastanawiał się dlaczego. Chłód i ostry swąd zwierzęcego łajna ze
zdwojoną siłą uderzył w mózg i Adamowi zdawało się, że rozumie treść wrzasku wielkiej maciory,
którą pan Misztal i Lebioda wyciągnęli za uszy z zagrody z kilkoma warchlakami. Prosiaki
wydzierały się za mamą. A ona kwiczała: „Oprawca jak zwykle ma twarz człowieka!".
— Kurwa, co się ze mną dzieje?! — spanikował Adam i przestraszył się, że za chwilę zemdleje.
Poprzez kwik świń przedarły się słowa pana Misztala. Bardzo rzeczowe: — Świnię trzeba bić
jednym uderzeniem między oczy — oznajmił, jakby rozpoczynał kuglarskie przedstawienie. Na tym
stwierdzeniu zakończył jednak wstęp do pokazu i bez zbędnego zamachu, krótkim, ale piekielnie
silnym ciosem walnął świnię obuchem w łeb. — Bo jeśli nie trafisz dobrze, to pod skórą zrobi się
gąbka twarda jak eternit i nie zabijesz...
Ogłuszona świnia zachwiała się i ciężko zwaliła na bok. Adama sparaliżowało. Oniemiały patrzył na
zwierzę, co traciło resztki siebie. Tomasz Lebioda trzymał świnię za tylne nogi, a pan Misztal
odstawił siekierę.
— Po siekierze trzeba poprawić na ostro — sapnął.
Nachylił się i długim, cienkim nożem dźgnął maciorę w podgardle. Z dziury strzeliła krew i w tym
momencie Adam ogłuchł na skargi zdychającej świni. Umierające ciało zwierzęcia dzieliły od
oddychającego ciała człowieka lata świetlne, przestrzeń nie do pokonania. Nieprzekraczalna
pustynia. Zamiast wpatrzonych w siebie oczu Adam widział kamienie, zamiast współczucia mroziła
go obojętność.
— Ma coś koło dwustu kilo — mruknął pan Misztal, a jego pulchne policzki radośnie zadrgały. —
Będzie trochę pasztetu i kiełbas — mlasnął z lubością.
Warchlaki zanosiły się w chlewie, gdy wywlekali ich matkę na podwórko.
— Tomek, zgarnij słomę — powiedział pan Misztal do Lebiody, który załadował widłami na taczkę
ściętą przez krew słomę. Słoma wyglądała jak składowisko cierniowych koron.
Pan Misztal lubił, gdy mu ktoś pomagał. Z pomocnikiem dzielił się swoją pasją i pewnie po cichu
liczył, że jego sztuka innych zauroczy. Dlatego dużo mówił, a każde jego słowo ogłuszało Adama
praktyczną mądrością.
— Inaczej zabija się byka. — Pan Misztal zatańczył przy leżącej matce ze szlauchem w dłoni. Był
najczystszym rzeźnikiem w okolicy, a przecież zużywał tylko tyle wody, ile na jedno pojenie
przychówku. A że przychówku było niewiele, to wychodziło na to, że pan Misztal był też oszczędny.
— Bykowi trzeba jak toreador trafić ostrzem w takie przęsło na karku. — I pan Misztal wbił haki w
tylne nóżki maciory, tak jak wbija się gwoździe w nadgarstki. W trójkę wciągnęli trupa na stare
drzwi od obory. — Kiedyś pomagał mi Mietek — ciężko dyszał pan Misztal — jeździł ze mną na
każde bicie, ale nie dawał nadziei na następcę, bo był głupi, a głupi rzeźnik nie nauczy się obrabiać
mięsa rękami i do końca będzie kaleczył je nożem.
Haki zaczepiły o górę drzwi, a zakrwawiony nos świni zarył w ziemię.
— Wcale nie taka ciężka — wysapał pan Misztal i wrócił do wcześniejszej myśli: — Dwieście kilo to
wcale nie tak wiele.
Lebioda przykucnął, szeroko rozstawił przednie nóżki świni i poprzybijał do drzwi na wysokości
świńskich uszu.
— Jak pracowałem w rzeźni, były i trzystukilowe. — Pan Misztal pościnał matczyne wymiona i
zo201 stały po nich białe plamki. — Podczas transportu łamały sobie nogi. Bardzo kwiczały, ale ja
tego nie słyszałem. — I jednym pociągnięciem noża rozpiął dwustukilowy płaszcz ciała na świat.
Adam patrzył na wnętrzności i zgłębiał wiedzę o martwych. Kamienną i niezmienną. Bał się
dopuścić do siebie myśl, że martwych już nie można czuć.
Że można się im tylko przyglądać. A współodczuwanie zastrzeżone jest tylko dla żywych. Ale
zamiast bezruchu błyszczące wnętrzności świni wywołały w nim dziwne skojarzenie, wspomnienie
ruchu tak żywego, że jak dziś zobaczył ten moment, gdy szedł z Ewą i małymi jeszcze chłopakami do
Bolkowa. Była też z nimi jego mama. Uwielbiała takie wycieczki i właśnie tylko ze względu na mamę
(pewnie żeby podlizać się teściowej) Ewa stwierdziła, że zabierze się z nimi. Trzeba jednak
przyznać, że nie narzekała na narastający upał ani bolące nogi. Przeciwnie, gdy szli polami,
nastawiała twarz na słońce, a w cieniu lasu namawiała wszystkich na krótki piknik, co dla Kamila i
Adriana było najlepszą zabawą.
To były jedne z najszczęśliwszych chwil, jakie Adam spędził z rodziną.
Gdy weszli na kamienną drogę dzielącą na pół rozległą równinę łąk, zobaczyli stado koni Zawtry,
który dlatego hodował je na kiełbasy, bo uważał, że konie są głupie, a głupie zwierzęta powinno się
zjadać. Zawtra w hierarchii zwierząt stawiał je zaraz za krowami — krowy cenił tylko dla mleka.
Konie nie miały szans z kotami albo psami, które od za202 wsze potrafiły z człowiekiem nie tylko
rozmawiać, ale również się z nim dogadywać, a nawet potrafiły człowiekiem rządzić. Taka to była
zwierzęca filozofia Zawtry. Niech mu tam będzie. Każdy sądzi, co chce. Ale skąd jego konie wzięły się
na drodze?
Przecież powinny tuczyć się w specjalnych stajniach z wąskimi boksami i w zamknięciu pęcznieć na
ubój.
A tu szły sobie polną drogą, jakby pozwolono im na ostatni przedśmiertny spacer. Prowadził je
chłopak, którego Adam nie znał. I gdy były jakieś czterdzieści kroków przed rodzinną wycieczką, coś
nagle je spłoszyło. Lekkie skrzypnięcie gałęzi, tak niepodobne do innych; nierówny kamień, z
którego ześliznęło się kopyto, a może chłopak wykonał niepotrzebny ruch ręką, który obudził w łbie
jednego z koni podstępny podszept. Słowem, w koński spokój uderzył drobny kamyk, który ożywił
lawinę. Dziesięć bydląt napięło mięśnie, co pod skórą zaskrzypiały jak drzewa na wietrze.
Konie Zawtry to były prawdziwe olbrzymy. Miały kopyta jak ludzkie głowy. I te głowy dudniły o
kamienie. Pluły ogniem, który rozpalał mózgi, a w nich pragnienie wolności, co chichotało w
końskim języku, że możemy biec przed siebie, że galop przed siebie to jedyne wyjście! I wtedy konie
rżały, jakby krzyczał cały świat: „W ruchu i pędzie rozwija się sens. Nie należy czekać na śmierć!
Trzeba ją wyprzedzić!".
Stado biegło prosto na rodzinę. Adam zastygł w bezruchu. Oniemiały patrzył na rozpędzone ko203
nie. Już widział, jak ginie pod kopytami. Zwierzęta były tak blisko, że nawet nie zdążyła narodzić się
w nim skarga, dlaczego akurat on, dlaczego jego to wszystko spotyka.
Adrian i Kamil nie krzyczeli, Ewa zamknęła oczy i tylko mama, drobna i lekko utykająca na lewą
nogę, wybiegła przed wszystkich i zamachała rękoma w przekrwione oczy stada. „Szuuu! Szuuu!" —
pokrzykiwała, wciąż machając rękami. Konie nawet nikogo nie potrąciły. Opłynęły całą piątkę jak
rozpędzona woda. Odskoczyły na łąki po obu stronach drogi, jakby rodzina Nowaków była jakąś
zarazą.
Musiały przepychać się między drzewami jarzębin rosnącymi na poboczu. Kopytami
pokiereszowały skórę łąk, aby tuż za Adamem, który był ostatni, znowu zlać się w rozpędzone stado.
Wiele razy jak na zwolnionym filmie Adam widział spienione pyski. Do dziś pamiętał wilgotne
plamy na końskich kadłubach. Kwaśny swąd strachu, szeroko otwarte oczy koni, dudnienie kopyt...
— Adam, wszystko w porządku? — głos Lebiody wyrwał go z letargu.
— A tak, tak...
— Na widok krwi pewnie się robi niedobrze? — z delikatną nutką ironii bardziej stwierdził, niż
zapytał, pan Misztal.
— Anie, nie...
— Może po kielonie? — zaproponował troskliwie Lebioda.
— Dlaczego nie?
Cała trójka śmignęła po jednym i zaraz świat zrzucił starą skórę. Powietrze przesycone słońcem
stało się przezroczyste. Tak jakby pragnęło ukazać oczom rzeczy i sprawy do tej pory zakryte.
Wewnętrzną sferę balonu, w którym żyjemy, nie zastanawiając się nad postaciami i rekwizytami
nam towarzyszącymi. Słońce odbijało się od plamy podwórka jak od lustrzanej blachy, rzucając
migotliwe refleksy na ściany domu, obory i stodoły. Cień, który wypłynął spod dachu wiaty, był tak
czarny, że utworzył na piasku szczelinę. Nieostrożny umysł mógł w nią wpaść, a czeluść zamknęłaby
się nad nim, gdy tylko słońce przesunęłoby się trochę na zachód, grzebiąc rozsądek głęboko pod
ziemią. Adam patrzył na Lebiodę i pana Misztala jak na figurki wycięte z kolorowego papieru.
Pomyślał, że są to pierwsi ludzie, których spotkał. Do tej pory żył na tym świecie sam jak palec.
Musiał nazywać rzeczy i istoty, które nie miały nazw. Wymyślać dla nich kategorie i segregować je.
Wiedział, że nie starczy mu na to sił i czasu. Na szczęście pojawili się ludzie. Stali bez ruchu i
milczeli. Patrzyli na coś w górze. A tam było puste błękitne niebo i gdzieś daleko, wysoko
przelatujący samolot kreślił śnieżnobiałą linię. Ślad cięcia znaczył jego drogę. Blizna szybko się
zasklepiała i niebo znowu było puste, jakby się nic nie zdarzyło. Dopiero gdy z plastikową miską na
mięso podeszła do nich Jadzia Lebiodowa, Adam usłyszał ruch świata. Lebiodowa powiedziała coś
do mężczyzn, a oni zgodnie jej przytaknęli. Dalekie szczek205 nięcie psa ożywiło wioskę i Adam
znowu znalazł się w krainie, którą dobrze znał.
Odświeżeni bimbrem sołtysa wrócili do roboty.
Pan Misztal cicho pogwizdywał. Świnia otwierała się na świat jak ramiona na przyjaciela.
Harmonijna mozaika jej wnętrzności potwierdzała doskonałość stworzenia. Pan Misztal wywijał
przy niej rękami jak dyrygent. Tak, to była muzyka. Zafalował prawą ręką i prawy płat tłuszczu
spływał do garnka, lewą i lewy płat schodził z rusztowania jak skórka z gotowanego pomidora.
Dwoma palcami wyłuskał wątrobę niczym pestkę z moreli. Oczyścił ożebrowania z płucnej
galaretki. W sercu zobaczył główkę niemowlaka, pieszczotliwie otulił dłońmi i delikatnie oddzielił,
by nie zapłakało. Żołądek wyjął ostrożnie, lecz zdecydowanie, jak zapomnianą myśl, która w
olśnieniu wróciła, pozwalając na płynną kontynuację rozmowy. Wreszcie braterskim
przedramieniem zagarnął jelita i strącił do miski.
— Piękne umeblowanie jest tego mieszkania — mruczał pod nosem pan Misztal i przemywał ręce w
ciepłej wodzie, którą lał mu Lebioda. — Wieprzowina jest dobra, ale na kiełbasy najlepsza z
domieszką innego mięsa. Krowy nie opłaca się zabijać, bo więcej z niej korzyści, gdy żywa... Chyba że
młoda. .. — ciągnął swoją gawędę pan Misztal.
Lebioda puścił do Adama oczko, że gaduła z tego Misztala. Lebioda nie miał młodych krów. Jedną
jałówkę dawno sprzedał, a drugą przepił. Lebiodowa o tym nie wiedziała. Wyjechała na tydzień
odwie206 dzić syna w Niemczech i Lebiodzie zabrakło na picie. Kombinował, kombinował, aż
wykombinował.
Sprzedał jałówkę za pół ceny, a żonie po powrocie powiedział, że zdechła. Dlatego do mieszanki
zostały kozy. Lebioda miał dwie. Szlochały w drugiej oborze. Czuły krew. Do nich właśnie szedł
gospodarz, a miał na sobie trochę świńskiej krwi. Wydłużony w kozich źrenicach, złapał za rogi
większą. Opierała się, ale Lebioda był silniejszy. Zaciągnął kozę do pana Misztala i ustawił jak przed
sędzią. Pan Misztal lekko ją tylko pchnął, przymierzył i rąbnął obuchem siekiery między oczy raz! i
w tył łba, tuż za rogami drugi raz. Mocno i pewnie. Rzucili z Lebiodą kozę na snopek, a pan Misztal
gładko i bez wysiłku odciął jej głowę, jakby szyja była z masła. Lebioda się napiął. Twardo trzymał
trupa za nogi. Bezgłowy tułów zaczął drżeć i się naprężać. Pewnie chciał pobiec na łąkę, poskakać...
Koza wierzgnęła po raz ostatni, a Adama znowu rozbolała głowa.
Gdy miał siedem lat, ojciec powiedział, że najwyższy czas, by nauczył się zabijać. Jego jednak
zbierało na mdłości, gdy widział kury biegające po podwórku z odciętymi głowami. Zaczepiały
czerwonymi kikutami o zgęstniałe powietrze, aż Adamowi wychodziły na szyi nerwowe wypieki.
Nie mógł później jeść rosołu. Ojciec krzyczał, a mama się obrażała. Wreszcie ojciec zadecydował, że
najlepszym sposobem na kaca jest klin i dlatego Adam musi zabić, żeby się tak nie wczuwał.
Na fermie było trochę gęsi i zbliżały się święta.
Adam miał zabić trzy. Był na to sposób wzięty od babki. Żeby Adam się nie wahał, ojciec kładł gęś na
pieńku i przykrywał ją wiadrem, tak że wystawał tylko kawałek szyi i łepek. Dziwne, ale w takim
momencie gęsi jakby czekały na uderzenie. Niektóre nawet mrużyły oczy. Dzięki sztuczce z wiadrem
nie miało być tak strasznie. Szyja i głowa gęsi wystawały jak nadprogramowy sęk, który należało
gładko ściąć tuż przy blaszanym pniu. Ojciec zachęcał Adama wzrokiem, a Adam drżał w głowie
ptaka, myśląc po raz ostatni gęsim rozumem. Nie przeczuwał końca, ale drażniła go pewność, że
stanie się coś złego. Tak jakby wyssał tę wiedzę z jajka, które określiło gęś.
Zobaczył tylko krótkotrwały cień i delikatny wiatr, który przeciął przerażenie. To było mrugnięcie
oka i już Adam stał z siekierą w ręce. Patrzył na ojca. Ojciec przyciskał ręką wiadro, w którego
wnętrzu szamotała się ofiara. O blachę wiadra drapała żywiołowość — przez chwilę. Adam uderzył,
gęsia główka potoczyła się do butów, i rozbolało go gardło.
Wyraźnie słyszał, jak ptasia energia zastyga. Tak tężeje woda na mrozie, a potem rozpuszcza ją
słońce i wykluwają się nowe gęsi. Adam bardzo chciał wierzyć w cykl śmierci i narodzin, że gdy
jedno umiera, zwalnia miejsce dla drugiego. Ojciec uspokajał, że to bardzo humanitarny sposób.
Wystarczy tylko przypomnieć sobie subtelne ostrze gilotyny, co unicestwiało ból, zanim się obudził.
Mówił, że oczy208 wiście są zakłady, gdzie maszyny ustawiają gęsi w szereg, a mechaniczna szyna
chwyta je za głowy i zanurza w basenie z wodą pod napięciem. Ale nie był pewny, czy to lepsze niż
śmierć przez ścięcie.
Adam powoli się uspokajał. „Najtrudniej jednak być człowiekiem, najtrudniej być człowiekiem",
powtarzał uparcie. Za jego plecami gęgały następne gęsi. Czekały na kolejny ruch. Ale ojciec zlitował
się nad pobladłym synem i zabił je sam.
Pan Misztal miał pięść wielką jak głowę. Nie bił się, bo mówiono, że może zabić jednym uderzeniem.
Wierzono opowieściom. Nikt nie próbował sprawdzać. Poza jednym głupkiem. Uważał, że siła pana
Misztala to lipa. Że używana tylko wobec zwierząt, nie dorówna wymaganiom człowieka. Pan
Misztal nawet nie musiał zaciskać palców. Trzepnął lekko otwartą ręką w twarz i dwumetrowy
palant zasnął pod ścianą. Ludzie przeceniają siebie.
Ale teraz pan Misztal zacisnął pięść i wbił ją między skórę a mięśnie kozy, co wisiała tylnymi nogami
przywiązana do belki. Drążył tą pięścią tunele, a drugą ręką zdzierał skórę. Z góry w dół. W kierunku
dziury po głowie. Czoło pana Misztala błyszczało, oczy się śmiały.
— Najlepsza skóra na bębny — mruczał zadowolony. — A mięso nawet lepsze od wołowego, lepiej
wiąże z wieprzowym. Kiełbasy będą cycuś... — I splunął w taczkę ze skrwawioną słomą.
— A ta druga beczy, jakby chciała nam coś powiedzieć — burknął Adam.
— Ja tam nic nie słyszę. Jakbym miał słuchać, nie mógłbym zabić — skończył temat pan Misztal.
Kozie skóry zwisały przywiązane powrozami do belki, która tuż nad głowami biegła w poprzek
obory. Skóry suszyły się. Adama nie interesowało po co. Za ścianą Jadzia Lebiodowa wybierała
mięso na świeżynkę. Pokroi je w kostki i usmaży na cebuli.
Pod dachem wiaty usiedli do flaszki Lebioda i Misztal. Coś wołali do Adama. Pewnie chcieli, żeby
przyszedł, ale Adam jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zgęstniałą kroplę krwi. Kropla stężała w
sopel na brzegu futra, gdzie jeszcze przed chwilą była kozia szyja. Adam wiedział, że dziś upije się z
Lebiodą i panem Misztalem, który późnym wieczorem wróci swoim fordem do domu w Brusach.
Przed sierżantem Paluchem ukryją go wydłużone cienie lasów i pewnie to, że sierżant Paluch za
kilka godzin, dokładnie w tym momencie, gdy pan Misztal ruszy bardzo powoli spod bramy Lebiody,
będzie leżał z cycatą Malwiną gdzieś w krzakach rozgrzanych zachodzącym słońcem.
Dojrzewanie letniego zmierzchu rozciągnie się w długie godziny. Rozkochany w jasności dzień nie
będzie chciał ściemnieć. Daleki rechot żab będzie próbował zagłuszyć wysokie trzaski świerszczy.
I po jakimś czasie energia zwierząt się wyczerpie, a dźwięki i kształty pochłonie krótka jak
kichnięcie i blada jak omdlenie noc. Ale choć ziemia zasypie słońce, prawie do świtu horyzont będzie
podświetlany blaskiem tych snów, które nigdy się nie narodzą, i tych, które nigdy nie zostaną
zapamiętane...
Gdy tak patrzył na krew, boleśnie ubodła go świadomość, że jest sam. Ostatni raz widział Ewę i
chłopaków na tym nieszczęsnym przyjęciu u teścia Adriana. Od tamtej pory nawet do niego nie
zadzwonili. On zbierał się kilka razy, by porozmawiać z Ewą, ale gdy już miał wybrać jej numer,
odechciewało mu się. Po co wracać do przeszłości? Zwłaszcza że za żoną wcale aż tak bardzo nie
tęsknił. Bardziej brakowało mu synów. Ich strata była jak dziura w swetrze, która będzie się
powiększać, jeśli się jej nie zaceruje. Adam nie widział szans naprawy tego, co zepsuł. Byle tylko nie
stać się taką dziurą, pustką, w której nic się nie zakorzeni, przez którą wszystko przeleci.
Świat chwiał się w miarowym rytmie. Po podwórku rozchodził się zapach smażonej cebuli,
dodatkowo zagęszczając falujące od upału powietrze.
Lebioda i pan Misztal pili pod wiatą i o czymś leniwie rozmawiali. Ich postacie rozmywały się w
ukropie. Nie zwracali już uwagi na Adama, który wciąż stał w dziurze po drzwiach do obory i
wpatrywał się w podwórko lśniące białym słońcem. Blask ognia odbity od ziemi sprawiał, że trzeba
było mrużyć oczy. Wyciskał łzy. Było tak gorąco, że nawet koty uciekły w cień. Pies ukrył się w
budzie.
Za plecami Adama wisiały kozie skóry i źle się z tym czuł. Jakby z tych skór miało narodzić się coś
złego, coś w rodzaju krwawej zemsty. Śmierć tylu zwierząt. Śmierć, która nawiedziła Adama tyle
razy w ciągu ostatnich godzin (obrazy mamy, ojca, Sylwka...) Adam próbował wskrzesić w sobie
wiarę w to, że życie ma jednak sens, nawet jeśli nikt nie pamięta kształtu i zapachu ciała, dzieł i
budowli, jakie zostawił po sobie człowiek. Ani twarzy, która zniknęła odbita w setkach twarzy
potomków, a pomieszanie krwi sprawiło, że stała się niepodobna do samej siebie.
Pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem sołtysowego bimbru spośród liści starego buku
majestatycznie wypłynął paź żeglarek. Żółto-czarny witraż szybował w dół, nie poruszając
skrzydłami. Kwiaty, w których się kąpał, osypywały się z niego złotym pyłem. Motyl wielki jak
męska dłoń rzucał na ziemię cień liścia klonu, zniekształconego przez dwie wypustki, które
wyglądały jak smocze ogony przedłużające tylne skrzydła.
5.
S
POTKANIA RODZINNE
Przebudowa domku ruszyła z miejsca. Adam utonął w obfitym pocie, napiętych mięśniach i bólu
ścięgien. Sekundowali mu Mundek, Oskar i młody Helmut, który nie zawsze się zjawiał, bo jak
lawina kamieni rozpędzała się jego namiętność do Malwiny.
Doskonale zaokrąglona Malwina zauważyła jego rozognione oczy, a że upał ma to do siebie, że
podsyca namiętność, zauważyła też młodość Niemca, którą porównała z coraz bardziej widocznym
przekwitaniem sierżanta Palucha. Policjant prawie cały swój czas spędzał ostatnio na pogoniach za
warszawiakami. Warszawiacy startowali spod wieży Wieliczki czterokołowymi quadami, orząc
terenowymi oponami pola i leśne drogi, a Paluch uganiał się za nimi emzetką, która krztusiła się,
zakopywała i powoli umierała z wycieńczenia. Zabijała ją ambicja sierżanta, który wciąż od nowa i
od nowa ślepo wierzył, że schwytanie warszawiaków zapewni mu awans na starszego sierżanta i
może hondę... Uganiał się za uciekinierami, którzy poniżali go głośnym śmiechem, a majtki
wchodziły mu w spocony tyłek i nawet odparzeń dostał tam, gdzie najbardziej przeszkadzają.
Wstydził się tych odparzeń nie tyle przed żoną, ile przed Malwiną, której z racji zawodowego
poświęcenia od jakiegoś czasu unikał, a dla higieny ciała i umysłu co drugą noc kładł się na Annie,
która była szczęśliwa, że chyba znowu mąż ją pokochał.
Co tam żona, przed nią nie trzeba wstydu ukrywać, przywiązana jest jak pies, tak sobie myślał
pomiędzy wirażem a wystrzałem sierżant Paluch.
Porównanie sierżanta Palucha z młodym Niemcem wypadło na korzyść młodości. Malwinę
podnieciła dodatkowo wizja dalekich podróży na Zachód, za Odrę, do Europy, a może jeszcze dalej,
dalej, tak daleko, że nie starczało wyobraźni. I być może dlatego pewnego dnia, tak samo
słonecznego jak wszystkie dni tego lata, pozwoliła młodemu Helmutowi iść za sobą. A kiedy wyszli
za wioskę, weszła na piaszczystą drogę, która prowadziła w zagajnik młodych brzóz i starych
buków. Zagajnik był powybrzuszany jak łono wielodzietnej matki, porośnięty krzakami na tyle
gęsto, że łatwo było się ukryć przed podglądaczami. Był tam też mech przetykany trawą, a że okryty
cieniem, bo gałęzie buków i gęste liście brzóz osłaniały go od nadmiernego słońca, mech ten był
miękki i sprężynujący. W dodatku mało mrówek, najwyżej pojedyncza, zagubiona, czułkami u głowy
badająca szlak, który miał ją doprowadzić do mrowiska. I gdy Malwina stanęła w zagajniku, a słońce
posiekane gałęziami oprószyło ją w oczach młodego Niemca zjawiskowym światłem, kiwnęła na
niego palcem. Niemiec skoczył i utonął w gładkim ciele dziewczyny, miękkim i pachnącym wonią,
która z mężczyzny potrafi zrobić osła, poddanego albo zdobywcę.
Adam pocił się i przecinał, wbijał gwoździe i wyginał. Robota jakoś szła. Oczyścili z Mundkiem skład
na narzędzia i wycięli w ścianach miejsca na drzwi — ze składu do domku i ze składu do łazienki. W
ten sposób połączyli łazienkę z domem.
W składzie wstawili okno i z ciemnej dziupli zrobili wcale przytulne pomieszczenie. Wkopali też
głębiej rury wodociągowe. Jeszcze trzeba będzie zabudować miejsce po pergoli, no i wstawić wkład
do kominka. Wśród belek, które wykorzystywali na ściany, Adam odkrył gniazdo polnych myszy.
Małe były jeszcze ślepe i ledwo się ruszały. Mundek chciał je rozgnieść butem, ot tak, z wioskowego
przyzwyczajenia, ale Adam wyłapał je i przeniósł pod krzak na skraju lasu. Nie słuchał Mundka,
który narzekał, że ratując myszy, Adam pielęgnuje zarazę.
— Jesienią te same myszy wyżrą ci izolację w ścianach — mruczał.
Tymczasem sprawy wioski rozwiązywały się same. Tak było od zawsze, mimo że upływ czasu
zmieniał ludzi, których problemy dotyczyły, i zmieniał sytuacje, które problemy wywoływały.
Kończył się lipiec i chmury motyli oblegały łąki.
Kolorowe skrzydła pochłaniały słońce i wzmacniały jego płomień, rzucając dokoła migotliwe
odblaski.
Pulsujące fale spływały po ścianach domku i sąsiadującego z domkiem sosnowego lasku
przetykanego dziką jarzębiną. Powietrze pływało i wystarczyło zatrzymać się, spokojniej
pooddychać i lekko zmrużyć oczy, by poczuć się trochę jak na początku drogi, w ciepłym łonie
uspokajającego rytmu serca, które podpowiadało, że warto smakować chwile wypadłe spod władzy
czasu. Ale Adam tego nie dostrzegał.
W jego głowie pękł jakiś wrzód, z którego wypłynęła następna porcja wspomnień. Samotność, której
zawsze pragnął, stała się przekleństwem. Pisała w głowie kolejne scenariusze, jak mógłby zapobiec
śmierci Sylwka i rodziców.
Pamiętał każdy szczegół: kamienny głos ojca w słuchawce, że znaleźli Sylwka. Zimowy ranek nabrał
już ołowianej dojrzałości. Adam wybiegł z domu jak stał. Nie wsiadł do samochodu, bo zapomniał
kluczyków, a właściwie w ogóle nie myślał o jeździe, bo ubzdurało mu się, że szybciej dobiegnie do
morza, niż dojedzie. Po drodze dostał zadyszki i kolki.
Mdliło go. Na szczęście przejeżdżała taksówka. Do plaży było zaledwie pięćset metrów, ale
dokuczliwe kłucie w piersi nie przechodziło, i Adam zdecydowanym ruchem ręki zatrzymał
kremowego mercedesa. W taksówce był ukrop, gruby taksówkarz pocił się i śmierdział tanią wodą
kolońską. Pod nosem zbierała mu się perlista kałuża. Miał poszarpane prawe ucho, jakby
wygryzione przez drapieżne zwierzę. Chciał gadać o zapowiadanym sztormie i był wyraźnie
zawiedziony, że ma tak krótką trasę.
Wiał chłodny i jeszcze lekki wiatr północny. Morze marszczyło się pierwszymi falami. Rodzice już
byli na plaży. Stali z boku. Ojciec podtrzymywał na wpół zemdlałą mamę. Wyglądali jak wykute z
jednej bryły czarne posągi wkomponowane w trójwarstwowe tło, gdzie wyblakły brąz zmrożonego
piasku sięgał im do kolan, płynna stal morza do łokci, a powyżej rozciągało się pochmurne niebo.
Nad ich głowami krążyły jazgotliwe mewy. Kilka osób nachylało się nad leżącym i pakowało go w
błękitny worek. Kolor worka drażnił. Uwypuklał absurdalność i niewiarygodność całej sytuacji.
Adamowi ciężko było uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę. Kucał co chwila, pochylał się i
prostował, by nie zwymiotować z nerwów. Próbował głęboko oddychać, ale powietrze morza tym
razem było przesycone odorem zgniłych ryb. Twarz Sylwka zastygła w łagodną maskę. Była
oszroniona morską solą, ale wreszcie spokojna. Tak jakby policzki i czoło, spięte przez kilka
ostatnich lat smutku, odtajały pod wpływem wyraźnej ulgi. Adam mógł przysiąc, że w kącikach ust
Sylwka majaczył nikły uśmieszek...
Tyle razy próbował pozbyć się męczących wrażeń, które od tamtego dnia ciągle go prześladowały.
Jak choćby ten mdlący zapach chłodnego morza, tłumiony przez smród benzyny zmieszanej z
żywicą. Adam pamiętał dotkliwy chłód tamtych dni. Nie mógł opanować dreszczy. Mdliło go od
gwałtownego strachu. Nie potrafił opanować bolesnej sraczki, miał kłopoty ze snem, mało mówił,
smak jedzenia poczuł na nowo dopiero po kilku tygodniach.
Nie udawało się wymazać tamtych dni. Coraz bardziej tęsknił za Adrianem i Kamilem. Najwygodniej
było mu ich widzieć jako ośmiolatków. Wygadanych, rozkrzyczanych — był wtedy jeszcze dla nich
jakimś autorytetem. Coraz trudniej przychodziło mu zrozumienie, że ich dzieciństwo minęło, a jego
młodość zwiędła. Jak ze snu wyłaniała się Ewa.
A przecież wiedział, że poza swoją głową już jej nie zobaczy, najwyżej przypadkiem.
Od kilku dni Adam pracował już tylko z Mundkiem. Oskar poszedł do Zawtry, który za pomoc przy
koniach nie tylko płacił jedzeniem, ale i porządnymi pieniędzmi. Młody Helmut przestał w ogóle się
pojawiać. Zakochany z wzajemnością w Malwinie, zatracił się w jej ciele. Wioska huczała jak
wieczorne świerszcze i historia ich miłości szybko dotarła do sierżanta Palucha. Konfrontacja była
krótka i bolesna. Policjant sprał chłopaka do krwi, a Malwina dostała ataku histerii. Paluch
próbował zastraszyć Malwinę, że jeśli będzie się spotykać z młodym Helmutem, to go zamknie w
areszcie, ale ta splunęła sierżantowi w twarz i gdy oddał jej za zniewagę z otwartej dłoni w pulchny,
różowy policzek, sprawa rozwiązała się sama. Malwina nie chciała widzieć sierżanta na oczy i
skruszona władza wróciła na wierne łono żony. Odtąd sierżant Paluch jeszcze zacieklej ścigał
warszawiaków po leśnych drogach, aż pewnego dnia zaślepiony miłosną porażką i wzrastającą
nienawiścią do nieuchwytnych uciekinierów nie zauważył wystającego korzenia, któ218 ry
wcześniej tyle razy omijał. Tym razem zahaczył o niego przednim kołem i przy stu trzydziestu na
godzinę wystrzeliło go przez kierownicę.
Sierżant Paluch leciał i leciał. Może nawet pomyślał sobie, że gdzieś doleci, ale że nie miał skrzydeł i
był ciężki, spadł kilka metrów dalej jak bezwładnie rzucony worek kartofli. Zarył twarzą w piach i
chyba coś mu strzeliło w karku, bo nie mógł wstać. Pewnie leżałby tak do nocy, gdyby akurat nie
przechodzili Malwina i Helmut. Gruchali sobie w uszka i trzymali za ręce, ale na widok
pokiereszowanego sierżanta Palucha zareagowali bardzo etycznie. Najpierw jednak Malwina
nachyliła się nad byłym kochankiem i wyszeptała mu w ucho, że wezwie pomoc, jeśli obieca, że
przestanie ich prześladować. Sierżant Paluch szybko ocenił sytuację. Nie mógł skinąć głową na znak
zgody, ale wyjęczał z amerykańska, że okej, przy czym „o" było nienaturalnie zduszone, a „kej"
przypominało kaszlnięcie. Malwina przez policyjną komórkę wezwała pogotowie. Karetka
przyjechała po jakiejś godzinie. Przez ten czas kochankowie pieścili się w towarzystwie połamanego
sierżanta, a raz nawet zniknęli na kilka minut w krzakach. Pielęgniarze zapakowali zdruzgotanego
fizycznie i psychicznie policjanta do wozu. W drodze do szpitala sierżant Paluch szlochał. Ale nie z
bólu połamanych kości. Z trudnością przełykał gorycz porażki, która mieszała się z ziarnami piasku
zgrzytającymi mu między zębami.
Miłość Malwiny i Helmuta trwała niezmiennie na najwyższej nucie. Świadków miała w drzewach,
ptakach i leśnych żukach. Język ciała zastępował rozmowy. Dziewczęcy głos piskliwie unosił się
ponad basowym posapywaniem chłopaka. Niepohamowana wyobraźnia Malwiny rysowała
przyszłość w rozległych przestrzeniach. Nurzała się w zapachach egzotycznych krajów i potraw,
przedkładając obietnicę, którą sobie formułowała, nad to, co ją otaczało i co się z nią działo. Chwila,
która tworzyła w niej marzenia, była mniej ważna niż same marzenia. I choć młody Helmut gorliwie
obdarzał Malwinę takimi chwilami, roznamiętniona dziewczyna ledwo to dostrzegała, całkowicie
pochłonięta przez wyobrażenie, co się stanie, gdy razem wyjadą z tej wioski i z tego kraju, gdzieś
daleko, gdzie świat będzie piękniejszy i ciekawszy (tak, przede wszystkim ciekawszy!) niż ten tu
nudny i tak dobrze znany.
Chłopaki z wioski zastanawiali się, czy aby Niemcowi nie wpierdolić: „Co on sobie pozwala, ruchać
naszą dziewczynę?!", ale Tomasz Lebioda stanowczo zabronił. Miał z Helmuta zarobek, a za
pokiereszowanego pewnie by nic nie dostał. Poza tym polubił ostatnio chłopaka, który choć był
leniem, potrafił przecież rozkochać w sobie taką Malwinę, a to okraszało jego postać zwycięską
poświatą — każdy mężczyzna w wiosce marzył przecież o jej pulchnej dupce. Lebioda miał posłuch i
chłopaki odpuścili.
Helmut mógł swobodnie poruszać się po wiosce. Ale by za bardzo nie denerwować miejscowych,
nadal spotykał się z Malwiną w ukryciu.
Adam przestał żyć sprawami wioski. A przecież Mundek kilka razy coś mu tam bąknął, dlaczego
młody Niemiec nie przychodził do roboty. Adama to nie interesowało. Tkwił w sobie, jeszcze
bardziej zamknięty na świat. Owszem, robota przy przebudowie domku szła szybciej, niż Mundek
się spodziewał, ale intuicyjnie czuł, że coś tu nie gra. Adam pracował jak automat, mało mówił.
Mundkowi to nie przeszkadzało, sam nie lubił za dużo gadać, ale widział, że z jego przyjacielem
dzieje się coś dziwnego.
Jakby zawiązywał się sam w sobie. Zapadał w coraz potężniejsze myśli, które zarastały cały
dostępny mu świat. Mundek znał takie przypadki. Człowiek albo się ocknie, albo ucieknie we własne
wnętrze. Wtedy świat, który w nim istnieje, zwycięży ten zewnętrzny i taki człowiek zaśnie na wieki,
choć będzie jadł, pił i srał. I nawet jeśli coś od czasu do czasu powie, jego słowa nie będą dotyczyć
świata żywych.
Czas dla samotnego nie istnieje. Powstaje w spotkaniu z innym człowiekiem. Adam gubił poczucie
czasu. Gdyby nie Mundek, pracowałby nocami i w niedzielę. Jeśli rozmawiał, były to duchy. Poruszał
wtedy bezgłośnie wargami, a oczy błyszczały mu jak przy wysokiej gorączce. Rozterki wymagały
rozwiązania. Adam unosił się we wnętrzu przezroczystej kuli, na której obrzeżach widział swoje
dłonie ściskające młotek czy piłę. Narzędzia zakrzywione na owalnej ścianie zagęszczonego
powietrza rozpływały się i wtedy dłonie znikały. Być może w takich chwilach płakał, ale nie był tego
pewny.
W zniekształconej twarzy Mundka dostrzegał troskę i pragnął go uspokoić, ale nie potrafił
wykrzesać z siebie nic poza poleceniami dotyczącymi pracy.
Już wiedział, że nie było potrzeby powiększać domku. Taki w zupełności wystarczał. Samotny nie
ma kogo do siebie zapraszać. Raczej nie spodziewa się gości. A widziadłom, które wywołały
wspomnienia, jedna izba w zupełności wystarczała.
Któregoś z tych upalnych wieczorów, gdy sen mieszał się z jawą, Adam wyprawił przyjęcie. Nie
zaprosił nikogo z wioski. Na werandzie zasiadła najbliższa rodzina. Mama, ojciec, Sylwek, Ewa i
chłopaki podskakujące w głowie niezmiennie jako ruchliwe ośmio-, dziewięciolatki. Adam
przygotował grilla. Skrzydełka kurczaka w miodowej bejcy, karkówka marynowana w czosnku i
półwytrawnym winie, kaszanka, kiszka ziemniaczana, którą uwielbiał ojciec, i dla chłopaków śląskie
kiełbaski. Było wesoło. Mama z Ewą siedziały przy stole i piły wino.
Co chwila z czegoś się śmiały. Adrian i Kamil grali w piłkę przed werandą. Ojciec z Sylwkiem
towarzyszyli Adamowi przy grillu. Duże liście kokornaku rozłożone nad ich głowami odbijały
zachodzące słońce. Pili piwo, a ojciec opowiadał jedną z tych swoich życiowych anegdot, które
powierzał wyłącznie synom. Jak to poszedł raz do swojego kolegi, który był szefem kuchni w jednej
z kostyńskich restauracji, i akurat na sali z okazji kawalerskiego upijało się czterdziestu chłopa. Na
jednym ze stołów zgrabna dziewczyna zdejmowała z siebie przezroczystą bluzeczkę, każdy ruch
podkreślając wyrzutem bioder do przodu. Gdy pozbyła się obcisłych spodni, została tylko w
stringach i staniku, który po chwili poszybował w stronę podnieconej publiczności.
Kształtne piersi nadrabiały braki w twarzy. Ciało mamiło oczy i rozgrzewało wyobraźnię.
— Zdrowa dziewczyna — powiedział do kolegi ojciec. Przyglądali się striptizowi, stojąc w wejściu
do kuchni, a za nimi wspinała się na palce pani Basia, gruba kucharka.
— Oj, zdrowa, zdrowa — jak odbicie w lustrze powtórzył po ojcu kumpel.
— A jaka ma być? — wtrąciła pani Basia. — Przecież chorej by nie wzięli!
Jedzenie się udało. Adam potrafił grillować. Gdy wieczór podejdzie soczystą barwą zachodzącego
słońca, mama pozapala świeczki, których intensywny zapach odgoni komary. Za chwilę Sylwek
zacznie grać na gitarze. Rytmiczny blues pod jego palcami przekształci się w rzewną piosenkę o
miłości, o tęsknocie za miłością i wtedy Adam z przerażeniem zobaczy, że wszyscy zaczną płakać.
Powie Sylwkowi, żeby już przestał, ale brat gdzieś zniknie i zostanie po nim tylko muzyka unosząca
się w powietrzu, wwiercająca się w głowę. Zaplątany w dźwięki gitary zacznie szukać synów, którzy
gdzieś się zapodziali, a gdy wróci na werandę, zobaczy, że nie ma też Ewy. Usiądzie naprzeciwko
rodziców. Przytuleni do siebie będą wpatrywać się w granatowe jezioro, a łzy w ich oczach zalśnią
jak dawno zmarłe gwiazdy. Wtedy mama uśmiechnie się do niego i powie: „Nie martw się, synku, nie
martw, to tylko sen".
Tuż przed oczami zwisał lep na muchy. Poczerniały od trupów. Takie lepy rozwieszała mama. Kilka
mu zostało i gdy tylko przyjechał na wioskę, też je powiesił. Właściwie nie wiedział, po co to zrobił.
Muchy mu nie przeszkadzały, ale te lepy, obrzydliwe rekwizyty, budziły w nim świat, w którym
pragnął tkwić. Mama krzątająca się po izbie przy zlewie. Jej pochylona postać ciemniała na tle okna,
które — wypełnione krzakiem białych hortensji — nie pozwalało spojrzeć dalej, na ojca koszącego
trawę. Skądś dolatywały roześmiane głosy Adriana i Kamila. Ewa pewnie opalała się na zewnątrz.
Adam leżał. Lubił się zdrzemnąć po obiedzie. Lep na muchy lekko się kołysał. Do ruchu pobudzały
go walczące o życie owady. Pamiętał, jak przez długie minuty przyglądał się agonii tych much, które
nabrały się na złudne zapachy. Najwięcej ofiar było na lepie zwisającym z żyrandola, tuż nad
łóżkiem.
Był na tyle nisko, że przy wstawaniu zaplątywał się we włosy. Odnóża martwych i dogorywających
owadów lepiły klejącym śluzem włosy i aż człowiekiem wstrząsało z obrzydzenia. Było to jednak
najlepsze miejsce w izbie. Widocznie lep przecinał muszą autostradę. A gdy mucha zwabiona
podróbką zgniłego mięsa, nic nie podejrzewając, przysiadała, zaczynała się powolna agonia. Czasami
taka mucha walczyła kilka dni. Nie udawało się nigdy. Jeśli mucha wpadała na lep pyskiem, śmierć
nadchodziła szybko. Skrzydła uderzały przez chwilę, a potem babrały się w bagnie, które zastygało
w martwy wosk. A wszystko odbywało się w ciszy przerywanej od czasu do czasu ludzkimi
okrzykami. Zasłona świata, na której wyświetlały się obrazy, opadła, odsłaniając inną scenę. Scena
rozgrywała się w tym samym miejscu, ale innym czasie. I Adam nie wiedział, co dzieje się teraz, a co
już było. Czuł, jakby zalewały go kolejne fale, a on walczył o oddech pomiędzy nimi. Był pewny, że
ktoś go woła. Gdy wyszedł na werandę, dzień był w pełni. Upał wypalał zapachy. Mundek nie
przyszedł, a to znaczy, że niedziela. Adam stał w cieniu, ale było tak gorąco, że nawet cień parzył
skórę. Przemył twarz zimną wodą i pomyślał, że warto byłoby wypić piwo, tylko że nie chciało mu
się iść do sklepu pani Zosi. Zresztą, jeśli rzeczywiście była niedziela, to pani Zosia otworzy dopiero
po obiedzie. Krótkie cienie drzew wskazywały na dwunastą godzinę i ludzie pewnie jeszcze nie
wrócili z kościoła. Piwa nie było, ale w kredensie stało kilka butelek ojcowskiej nalewki, które Adam
znalazł w składzie na narzędzia. Powiedział sobie, że wypije je po zakończeniu budowy. Dziś jednak
był odpowiedni dzień, by co nieco naruszyć.
Pierwszy łyk kilkuletniej malinówkibył tak słodki, że aż rozbolały ślinianki. Drugi obudził
wspomnienie, jak to ojciec zaczynał swoją przygodę z nalewkami. Pierwszą próbował zrobić z
suszonych śliwek, migdałów obranych ze skórki i kawy z rozpuszczonym cukrem. Całość zalana
wódką. Nalewka miała być gotowa już po czterech tygodniach.
Była, ale nie taka, jaką ojciec sobie wyobraził. Wyobrażenie nie sprostało rzeczywistości, bo Adam z
Sylwkiem podczas cotygodniowych imprez, które wybuchały, gdy tylko rodzice wyjeżdżali na
wioskę, skwapliwie spijali niegotową jeszcze kawówkę, dolewając do niej wody. Po czterech
tygodniach rodzice uroczyście wychylili po kieliszku. Zamiast alkoholu wypili słodką wodę
zabarwioną kawą z posmakiem śliwkowym. Ojciec nabrał pewnych podejrzeń, ale nie zdradził się z
nimi. Przełknął litr brązowej wody do końca — zabrało mu to kilka wieczorów.
Odtąd wszystkie nalewki robił na wiosce, żadnej w domu. I tak najsłynniejsza była malinówka o
bordowej barwie krwi. Świeże maliny przesypane cukrem i zalane spirytusem. Czasami ojciec
dodawał trochę wódki i szklankę ginu na litr mocnego alkoholu. Owoce moczyły się w płynach przez
trzy miesiące. Wyglądały trochę jak rozpadające się planety.
Alkohol wysysał z malin soki i potężną siłą promili rozsadzał owalne skupiska owocowych kulek na
zagubione w przestrzeni meteoryty, które po jakimś czasie osiadały na dnie gąsiora, szczelnie
zatkanego korkiem. Dobrze było co jakiś czas potrząsnąć naczyniem, żeby rozpuścił się cukier. Po
trzech miesiącach ojciec zlewał zawartość przez tetrową pieluchę do butelek i odstawiał na
następne trzy miesiące.
Im dłużej stała, tym była lepsza. A później eksperymentował z gruszkami, jarzębiną, pigwami,
wiśniami i jeżynami. Mieszał świeże z suszonym, dodawał miodu, cukru i soków, zalewał czystym
alkoholem i kolorowym. Wyszukiwał stare sprawdzone przepisy i ryzykował własne wymysły. Miał
swoje ulubione mieszanki. Uwielbiał imbirówkę — obrany ze skórki korzeń imbiru ciął w plasterki,
dodawał do tego jabłek wydrążonych z nasion, trochę cytryny, a całość zalewał płynnym miodem i
wódką; proporcje owoców i miodu zależały od ilości alkoholu.
Ojca fascynował sam proces dojrzewania nalewki. To że miesiącami trzeba było czekać, by
posmakować efektu. Lubił obserwować przemianę owoców, które wydawały z siebie, co najlepsze.
Szarzały i wiotczały, własnymi sokami zabarwiając przezroczysty spirytus albo wódkę na coraz
intensywniejszy kolor.
Każda nalewka mieniła się innym światłem. Pachniała wyssanym i zakonserwowanym życiem.
Smakowała duchami ciał, z których je wywabiła.
Trzeci i czwarty kieliszek malinówki przeniósł Adama ponad lasami do Bolkowa. Jak każdej niedzieli
mężczyźni pili zimne piwo na podwórku za sklepem. Pewnie roztańczony starzec śpiewał pieśń
pochwalną o wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu, a w jego oczach mieniła się młodość. Mundek
wsłuchiwał się w rozmowy, a przy jego nodze z wywieszonym językiem leżał wierny Mikus. W
powietrzu zastygło rżenie koni Zawtry, które nawet nie podejrzewały, że zostaną rozparcelowane
na kiełbasy. Adam w końcu ocknął się i zorientował, że ciągle siedzi na werandzie, okryty
zbawiennym cieniem. Ale głowa płonęła.
Łąka i jezioro oślepiały odbitym światłem słońca.
Było cicho. Jedynie drzewa szeleściły suchymi jak papier liśćmi, a owady skrzydłami. Gdzieniegdzie
zaświszczał ptak, ale skwar południa wciąż trwał, dlatego słabe to było śpiewanie i jakieś
niewyraźne.
Za gorąco na kłótnie ptaków, które ośmieli dopiero wieczór. Będą wtedy wrzeszczeć, że z końcem
dnia kończy się świat.
Malinówka zagęszczała krew i spowalniała reakcje. Adam się nie ruszał. Bezmyślnie wpatrzony w
jasną plamę łąki. Sięgnął po szklankę zimnej wody, którą przezornie nalał sobie, zanim zasiadł do
nalewki. Powoli przechylił szklankę i nigdy wcześniej w swoim życiu nie był tak skupiony na
przełykaniu. Medytował nad wędrówką zimnej wody w dół do rozgrzanego żołądka. W oczach
mieniły się kryształy lodu. Poczuł ulgę. Owionęły go sens i piękno życia. Czekał na swoich synów,
którzy mieli za chwilę z ojcem wrócić znad jeziora. Będą się głośno śmiać, szczęśliwi, że mogli się
wykąpać. Pod parasolem z boku werandy siedziała mama i rozwiązywała krzyżówkę. Kilka minut
temu Ewa zanurzyła się w przestrzeń antresoli i pewnie już drzemała nad głową Adama. Wyobrażał
sobie jej delikatny oddech. Przed oczami zawisł mu cienkonogi pająk.
Niesiony lekkim powiewem, zahaczył jednym końcem pajęczyny o róg stołu i szybował dalej,
śmiesz228 nie rozczapierzony jak ręka, która próbuje złapać równowagę.
Leniwe obrazy unicestwiały czas. Adam był tak samo młody jak stary. Po chwilowym osłabieniu
poczuł w sobie siłę, która nie pragnęła ujścia. Siedział na werandzie w miłym cieniu i patrzył w
żółtozielone przeźrocze łąki. Wiedział, że roiło się tam od życia, ale nie rozmyślał jakiego. W głowie
miał lekką pustkę. Mogłaby trwać tak bez końca...
Adrian i Kamil wracali z kąpieli. Ich śmiech rozsypał nieruchomy spokój. Opiłki świeżej energii
zrosiły skwar. Gdy o werandę uderzyły stopy kilkuletnich pędraków, Adam gwałtownym ruchem
przechylił piąty kieliszek malinówki. Jak dotyk ukochanej poczuł swoją krew ocierającą się o ściany
żył i tętnic. Ale serce uderzało zbyt wyraźnie. Jakby należało do innego człowieka. Jakby chciało
udowodnić, że życie płynie nieprzerwanie, czy bierzemy w nim udział, czy nie.
Adam nie pamiętał dokładnie, zbyt zanurzony w sobie, ale jakiś tydzień temu wioskę poruszyła
śmierć Piechnala. Nie to, żeby ludzie go kochali, ale był jednym z nich. Przyzwyczajeni do niego jak
do zęba w szczęce, gdy go zabrakło, przez jakiś czas musieli uczyć się inaczej przeżuwać życie.
Korowód szedł zakurzoną drogą na cmentarz w środku bukowego lasu. Chłopaki z ochotniczej
straży pożarnej nieśli trumnę na swoich barkach. Mundek grał na harmonijce. Ale jak on grał!
Tremolando roznosiło się płaczliwym i czystym dźwiękiem w powietrzu i ptaki podłączały się pod
ten śpiew, i płakać się chciało, że człowiek tak z przyrodą potrafi rozmawiać.
A śmierć ścięła Piechnala w lesie. Jak zwykle był upał i nikomu nie chciało się ruszać z miejsca, ale
Piechnal poszedł z Tomaszem Lebiodą i sołtysem w las. Pragnęli opić powrót Piechnala i jego żony.
Oczywiście z poszukiwań domu gdzieś po innych ziemiach nic nie wyszło i po kilku tygodniach
podróży Piechnalowie znów stanęli na ziemi, którą znali i kochali. Sołtys miał ten swój bimber, a
mężczyźni nie chcieli, by ich kobiety wiedziały, że mają na ten bimber ochotę. Dlatego powiedzieli,
że idą na grzyby. Gdy dotarli na skraj lasu i pierwsze cienie osłoniły ich od niemiłosiernego słońca,
usiedli na wysuszonym mchu, otworzyli butelki i najpierw bez słowa opróżnili pierwszą, a po niej
zaczęli drugą. I właśnie przy tej drugiej Piechnalowi strzeliła wątroba.
— Wątroba mi pierdolnęła — wykrztusił Piechnal, kuląc się z bólu.
— Dziwne, jesteś z nas najchudszy — powiedział sołtys, którego sto kilogramów topiło się w upale.
— I najmłodszy — dodał Lebioda.
— Uff — westchnął na to Piechnal i wystękał, że to koniec.
— Tak, znany to bimber z tego, że ścina po czasie — wygłosił mądrość Tomasz Lebioda.
— A każdy ma swój czas, czy tego chce, czy nie — filozoficznie rozmarzył się sołtys.
Piechnal nie słuchał ich, zbyt zajęty bólem. Rył nogami mech i zaczął skowyczeć, że życie jest takie
piękne i to piękno jest mu zabierane, a oni będą jeszcze latami siedzieć wśród drzew i popijać sobie,
a on, trup już, zgnije w ziemi i nigdy już nie spojrzy na te pola złote i pagórki zielone, i doliny
wypełnione wodą, i na drzewa szumiące... Sączył z siebie skargę, a życie z niego wyciekało. Ani
Tomasz Lebioda, ani sołtys nie mieli siły zareagować na jego agonię.
— Chodź, kolego, weźmiemy cię do domu — powiedział Tomasz Lebioda, chcąc złagodzić strach
Piechnala. Ale Piechnal zaczął krzyczeć: — Ja już nie mam domu! — i chwycił się drzewa, i przytulił
do szorstkiego pnia świerku, który zdzierał mu skórę z twarzy. — Ja chcę tylko oddychać.
— Jeśli umierasz, nie bądź taki zachłanny — rzekł sołtys. — Powietrze potrzebne jest dla żywych.
— Trzeba coś zrobić — stwierdził głupkowato Tomasz Lebioda.
— Ano trzeba... — ziewnął sołtys i pewnie by się zdrzemnął, gdyby nie charcząca spowiedź
Piechnala: — Tyle zobaczyłem, ale jeszcze więcej przespałem, niewiele zapamiętałem... — i na
koniec Piechnal splunął krwią.
Przestraszyło ich to splunięcie, bo nagle na wierzch wyszła cała słabość człowieka. Jasny dzień stał
się ciemny i zadrżeli z zimna. Zobaczyli, że Piechnala naprawdę dorwało i już go nie puści.
I szkoda było jego bogatej przeszłości, co nie zapisana utonie w milionach jej podobnych. Opowieści
o tym, jak to Piechnal wznosił toasty ze swoim przyjacielem, który siedział na dachu za każdym
razem, gdy Piechnal był bardzo pijany. I rozmawiali ze sobą przyjaźnie o urokach alkoholu, ale
któregoś dnia przyjaciel nie odwzajemnił Piechnalowi toastu i Piechnal wkurzył się na niego, i
zaczął go wyzywać od parcianych chujów, co tak dotknęło nie istniejącego przyjaciela, że przestał
się Piechnalowi ukazywać. Odtąd Piechnal rozmawiał sam ze sobą, no i ze swoją ukochaną żoną,
która wiernie towarzyszyła mu w jego rozchwianej drodze.
Sołtys i Lebioda zrozumieli, że Piechnal nie zdąży opowiedzieć im o swoich podróżach w
poszukiwaniu nowego domu. O nocach przespanych pod czystym niebem, o rozmowach z
gwiazdami i duchami, które ukazywały się w zastępstwie przyjaciela, ale nie były tak miłe, bo
twarze miały nieludzkie.
Jego świat zatrzasnął się dla nich na zawsze. Ciążył im w drodze powrotnej do wioski — bezwładny
worek kości i mięsa, jęczący coraz ciszej. Próbowali go jeszcze posilić bimbrem, ale pierwszy raz,
odkąd go znali, Piechnal odmówił trunku. Taszczyli go na własnych plecach i gdy przechodzili koło
krzyża z Chrystusem, Lebioda boleśnie stęknął: — Nie dam już rady — i przerzucił bezwładnego
Piechnala na sołtysa, który aż przysiadł od ciężaru.
Lebioda na sztywnych nogach podszedł do krzyża.
Drewniany Chrystus patrzył na niego z góry z pobłażliwym uśmieszkiem.
— Co robisz? — wystękał sołtys i położył Piechnala w pyle drogi, bo sam nie miał siły go utrzymać.
— Leję — wyrzucił z siebie Lebioda. Umysł się nieco rozjaśnił, ale nogi osłabły.
— Pod krzyżem?
— A w dupie tam!
— Na krzyż?
— A gdzie mam lać? Przecież muszę się o coś oprzeć — Lebioda opierał się czołem, by nie stracić
równowagi.
— Ale tyle drzew dokoła — rozłożył ręce sołtys.
— Za daleko — stwierdził trzeźwo Lebioda. Kilka razy potrząsnął, podskoczył i zapiął rozporek. —
Uff, co za ulga... — przeżegnał się i podszedł do leżącego Piechnala. — No, wstawaj, leniu! — stęknął,
nachylając się nad nieruchomym kompanem. Wzięli go z sołtysem pod ramiona i ruszyli dalej.
Piechnal już nie żył, gdy dotarli do wioski.
I teraz od jakiegoś tygodnia (Adam wciąż nie mógł przypomnieć sobie, ile to było dni temu) leżał
Piechnal na cmentarzu w środku bukowego lasu.
Miał miłe towarzystwo tych, którzy go wyprzedzili i w życiu, i w umieraniu. Pogrzeb był krótki, bo
nie było o czym tu gadać. Ale przyszli wszyscy, którzy go znali. Nawet Kwiczoł. Nie miało znaczenia,
czy lubił zmarłego, czy nie. Jeśli nie chciał być ostatecznie wyklęty z wioski, musiał pożegnać w
śmierci nawet swojego wroga.
Ludzie rozeszli się do swoich spraw i tylko Piechnalowa została przy grobie męża. Nie płakała.
Przeciwnie, głupkowato się do siebie uśmiechała. Cicho i jakoś tak niewyraźnie. Jakby ten uśmiech
nie z niej samej wychodził, ale został przez kogoś narzucony.
Przy grobie stała trzy dni i trzy noce, bez jedzenia i picia. Chodziły po niej mrówki, ale jak drzewo
nie zwracała na nie uwagi. Siadały na niej kolorowe motyle, a niektóre wplątywały się jej we włosy,
ginąc w nich jak w pajęczynie. Kilka cienkich trawek nieśmiało wystających spomiędzy suchych
brązowych liści zaczęło owijać się wokół jej stóp, ale czwartego dnia Piechnalowa poruszyła się i
odtąd nikt jej już nigdy nie zobaczył. Podobno poszła w świat, ciągnąc za sobą barwny obłok motyli.
Inni twierdzili, że weszła w jezioro, ale nigdy nie znaleziono jej ciała. Dzieci upierały się, że
Piechnalowa po prostu znikła.
Letarg, w jaki zapadł, musiał już trochę trwać, bo gdy Adam znowu zobaczył łąkę i las, a nieco
bardziej w dole błękitną wodę jeziora, zobaczył też, że cienie drzew wydłużyły się, a oślepiające
światło słońca podeszło dojrzałą żółcią.
Bujał się z bratem na huśtawce. Raz Adam był w górze, raz Sylwek. Gdy Adam machał nogami w
powietrzu, zalewało go szczęście. Latał swobodnie ponad rzeczami, a jego oddech stawał się
równomierny i głęboki. Miłe głosy, które łagodnie szeptały mu pochwałę życia i radość z tego, że
jest z bratem, że bawi się z nim poza czasem i bólem, zaczynały złośliwie szczekać, gdy Adam
opadał. Widział wtedy czarną postać Sylwka na tle wypalającego oczy słońca. Nieznośne ciśnienie
rozsadzało Adamowi czaszkę. Uparcie jednak wpatrywał się z dołu w Sylwka, który machał w
powietrzu nogami. Tyle że poza czarną postacią brata nie widział nic, nie widział szczegółów
ubrania, nie widział jego twarzy!
To było straszne. Tak jakby zamiast z bratem bujał się na huśtawce z cieniem. I gdy już miał
zeskoczyć z huśtawki, tak żeby cień brata gwałtownie osunął się i zapadł pod ziemię, poczuł lekkie
głaskanie po głowie. To była mama. „No, już wszystko dobrze, spokojnie, spokojnie synku. To tylko
sen" — szeptała mu do ucha. „Tylko żeby nie było tak strasznie" — kwilił wtedy kilkuletni Adamek.
Weranda wciąż była na swoim miejscu i Adam na swoim. Świat przeżywał własne przemijanie i
oczekiwał wzrastania. Spiekota zapadała się w coraz głębsze cienie. A gdy Adam otarł łzy, zobaczył,
że dzień spłonął wieczorem. Za jakiś czas wieczór zwęgli się w noc.
Wreszcie Mundeknie wytrzymał. Zaniepokojony zachowaniem Adama poszedł po radę do
Budziszowej. Siedziała przy stole w kuchni nad rozłożonymi kartami tarota i mruczała pod nosem o
ludziach, którzy po stracie bliskich potrafili latami żyć wśród zmarłych, a świat widzieli zaciemniony
własną wy235 obraźnią i tęsknotą. Jedni całymi dniami stali przy grobach, inni modlili się w
kościołach, a jeszcze inni rozpijali się albo kończyli w wariatkowie. Był tylko jeden ratunek, zdaniem
Budziszowej, dla zanurzonych w żałobnych wspomnieniach — silna wola.
Dlatego poradziła, by Adam za bardzo się nie zastanawiał nad tym, co było — bo co było, po raz
drugi stać się nie może — ale by skupił się na robocie.
Niech zacznie analizować każdą czynność w oderwaniu od siebie samego. Nie myśleć: „Ja wbijam
gwóźdź", ale: „Gwóźdź jest wbijany". Nie mówić: „Widzę lecącego ptaka", ale po prostu: „Lecący
ptak".
Nie: „Spociłem się", ale: „Skóra jest spocona". Miał to być sposób na czyste przeżywanie chwili, bez
zamulania rzeczywistości rozmyślaniami i powoływania do życia zjaw. Takie to farmazony plotła
Budziszowa. Dla Mundka za skomplikowane. Dlatego gdy stanął przed Adamem z mocnym
postanowieniem powtórzenia zasłyszanych porad, nie wiedział, co powiedzieć. Adam patrzył na
niego nie widzącymi oczami, a Mundek nie miał pojęcia, co zrobić, by zaczął go dostrzegać. Mundek
przeżył już na tej ziemi trochę lat i spotkał paru ludzi, którym obłęd zmieniał oczy w błyszczące
kamienie. A oczy Adama upodabniały się do błyszczących kamieni. Od takich oczu odbijało się
światło otaczającego życia, a wybrzuszały je cienie życia wewnętrznego, które napierały, by
wystrzelić z czaszki i zapełnić sobą świat. Mundek bał się takich oczu i może dlatego szarpnął
Adamem, a gdy ten spojrzał na niego ze zdziwieniem, wykrzyczał mu w twarz: „Obudź się".
Adam nic nie powiedział. Odwrócił się tylko i poszedł dalej robić przy chałupie.
I nastąpiło to, co zapowiadało się przez całe lato.
Wybuchł pożar, który miał spopielić wioskę, lasy i wszystko, co było widać dokoła.
Zaczęło się późnym wieczorem. Pijani studenci rozpalili ognisko na niewielkiej polanie, niedaleko
królestwa Wieliczki. I jak to bywa z pożądliwymi żywiołami, ogień rzucił się na drzewa, zachłanny,
wiecznie nienażarty, drżący z rozkoszy. Tak, to było lato ognia.
Świat zamienił się w krzyk. Rozbudzone ptaki zawodziły nad wrzaskiem płonących lasów. Między
gałęziami piekły się ich dzieci, zostawione w gniazdach. Kopyta saren i dzików uderzały o ziemię jak
murzyńskie tam-tamy. Lisy czuły swąd własnych ogonów. Małe gryzonie gotowały się w norach.
Żaby i jaszczurki pękały od żaru. Łuna otwartych wnętrzności pulsowała na ciemniejszym niż
zazwyczaj niebie. I zdawało się, że nad smrodem masakry unosi się bezlitosny twór, który wszystko
obserwuje.
Do pożaru zjechali się wszyscy strażacy z okolicznych miejscowości. Wśród nich uwijali się Tomasz
Lebioda i jego pięciu kamratów. Nadciągały posiłki z Kostynia i dwa samoloty rozpylające wodę ze
specjalnymi środkami chemicznymi.
Ludzie na tle ognia wyglądali jak cienie, ruchliwe, ale pozbawione życia. To płomienie żyły, a
wszystko inne było zbędnym dodatkiem do szalonej zabawy.
Nikomu jednak nie było do śmiechu, bo z każdą minutą ogień zbliżał się do zabudowań i żadne
wysiłki nie pomniejszały jego władzy. I gdy nad ranem morderca wkroczył do sosnowego lasu,
sąsiadującego z domkiem Adama, wydawało się, że nic już nie uratuje drzew i chaty przed zagładą,
ale wiatr zaczął wiać w drugą stronę i sprowadził chmury, które od jakiegoś czasu czaiły się na
skraju świata.
Nabrzmiałe wodą brzuchy pękły nad pożogą, zalewając szaleństwo, które zapędzone na spaloną
ziemię, nie miało już czym się żywić. Parujący dym gryzł jeszcze przez jakiś czas poparzony
naskórek twarzy. Ostatnie płomienie próbowały wspólnie przemóc potop, ale zakrztusiły się tylko
nienawiścią i zdechły jak nikomu niepotrzebna choroba.
Lato zbliżało się do końca. Domek—świeżo przebudowany i zaimpregnowany — błyszczał
kilkudniowym deszczem, który ugasił apokalipsę i sprawił, że ziemia znowu zaczęła pachnieć. Na
działce zjawił się Adrian z żoną. Adam jak co tydzień postanowił wyprawić rodzinne przyjęcie.
Rozpalić grilla, otworzyć kolejną nalewkę — tym razem imbirów238 kę — i spędzić miły, beztroski
dzień. Przygotowania zaczął z samego rana. Oczywiście od nalewki. Ojcu smakowała bardzo, mamie
trochę, a Ewie w ogóle. Sylwka brakowało. Pragnął usłyszeć brata grającego na gitarze i wiedział, że
wystarczy odrobina koncentracji, by w powietrzu zawiązały się pierwsze dźwięki strun szarpanych
palcami. Jednak zamiast nich uszy wypełniła mu rytmiczna praca silnika samochodu, który powoli
wspinał się pod górkę w stronę domku. Adam rozpoznał granatowego opla Adriana i towarzystwo
na werandzie rozprysło się w niebyt jak bańka mydlana. Gdy Adrian wysiadł z samochodu ze swoją
żoną, Adam już szedł w ich stronę, zdezorientowany.
— Przyjechaliśmy złożyć ci urodzinowe życzenia — przywitał Adrian ojca. Adam stał
niezdecydowany, nie wiedząc, co zrobić. Adrian, speszony, spojrzał na żonę, która uśmiechnęła się,
chcąc dodać mu otuchy. — Mamy dla ciebie prezent — zagadnął nieśmiało ojca, podając mu
niewielkie eleganckie pudełko.
Adam machinalnie otworzył je i wyjął zegarek ze srebrną bransoletką. Wskazówkowy, pewnie drogi
— przemknęło mu przez z głowę.
Rozmowa się nie kleiła. Właściwie nawet się nie zaczęła! Adrian spojrzał na ojca, który w milczeniu
przyglądał się im uważnie, może nawet natarczywie.
— Marta napiłaby się czegoś zimnego — rzucił, by mogli się czegoś chwycić.
— Ach, tak, tak! Co ze mnie za gbur! — wykrzyknął Adam, zadowolony, że może ruszyć się z miejsca.
— Mam gości i nic nie proponuję. Ale, ale...
Wodę mam tylko.
— Może być woda! — zawołał Adrian w imieniu żony, a potem powiedział to, co chciał powiedzieć
od początku: — Tato, Marta jest w ciąży.
Żona Adriana uśmiechnęła się nieśmiało. Była wyraźnie skrępowana dziwacznym zachowaniem
teścia.
— Próbowaliśmy się do ciebie dodzwonić, ale chyba komórka ci się rozładowała — słowa Adriana
zabrzmiały tak, jakby tłumaczył się z odwiedzin.
— Tak, tak, pewnie tak... — Adam w ogóle zapomniał, że miał telefon. — Nawet nie wiesz, jak się
cieszę, że przyjechaliście — wybełkotał wreszcie. — No i dzieciątko w Marcie... To wielkie szczęście!
Wyznanie Adama rozładowało napięcie. Twarz Marty odtajała. Adrian spojrzał na ojca z
wdzięcznością.
Adrian mówił jeszcze o Ewie, że u mamy wszystko w porządku i że Baran dobrze się nią opiekuje.
— No i jeszcze jedno, tato, nie wiem, czy pamiętasz, ale chciałeś, żeby mama sprzedała mieszkanie
po twoich rodzicach (Adam zapomniał na śmierć).
I wreszcie udało się. Sprzedała mieszkanie dziadków po bardzo dobrej cenie (wciąż obrotna —
pomyślał Adam), tak że teraz, tato, będziesz miał z czego żyć przez dobre kilka lat, pisać spokojnie
książki, tworzyć... — ostrożnie wyrażał się Adrian.
— Niech i tak będzie — podsumował Adam całkowicie przekonany, że to takie obrzydliwe i jałowe
udawać pisanie.
Później mówili o Kamilu, który zachłysnął się wspinaczką i pewnie życie spędzi w górach, a rana na
czole się zagoiła... I mówili, że Marta urodzi wczesną wiosną... I o świeżo zakończonej podróży
poślubnej, o planach na przyszłość... A gdy Adrian z żoną wyjechali, Adam nigdzie nie mógł znaleźć
zegarka.
Nadszedł czas, gdy zaczęły opadać liście, a z nimi skrzydła motyli. Deszcz zmarłych zasypywał
ziemię. Pająki plotły sieci na kolejne ofiary, które — zachłyśnięte życiem — zapominały o
ostrożności. I to było dobre. Bo było, jak powinno być.
Adam ostygł. W głowie trochę mniej się mąciło.
Wraz z upałami minęła wielotygodniowa gorączka.
Dni stały się chłodniejsze i Adam zaczął nasłuchiwać wieści z wioski. Tak jakby jesień pochłaniająca
lato pochłonęła też narastające w nim szaleństwo.
Znajomi z wioski pomagali Adamowi odzyskiwać poczucie rzeczywistości. Na werandę przychodził
Lebioda. Opowiadał o niedawnym pożarze, po którym zostały mu na lewym policzku blizny od
poparzeń, ale przede wszystkim wciąż na nowo przeżywał ostatnie zdarzenie z Helmutem. To było
wtedy, gdy wrócił z pożaru, brudny i poparzony. Już miał wejść do łazienki, gdy usłyszał huk na
poddaszu, gdzie był skład na rupiecie i wmurowany w ścianę sejf. Poza nim i żoną nikt o tym sejfie
nie wiedział, bo rzadko do niego zaglądali, skoro przechowywali w nim tylko papiery własności
ziemi, no i... umowę na opiekę nad Helmutem. Głuche uderzenie powtórzyło się. To nie mogła być
Jadźka, poszła przecież do sklepu. Tomasz ostrożnie wspiął się po schodach.
Na poddaszu kręcił się przy sejfie młody Helmut.
Wcisnął ostrze siekiery w szparę między drzwiczkami a ścianą i próbował podważyć. Gdy mu się to
nie udało, rąbnął w pokrętło z kodem. Głupi gnojek, pewnie szuka pieniędzy, pomyślał Lebioda i
chrząknął. Helmut odwrócił się gwałtownie. Gdy zobaczył swojego gospodarza, uśmiechnął się z
zakłopotaniem.
— Pieniądze? Geld? — spytał Lebioda młodego Niemca. Helmut przytaknął. Na jego ustach błąkał
się niepewny uśmieszek. — Hier ist kein Geld — rozłożył ręce Tomasz i zmęczony usiadł na
skrzynce, która stała tuż przy wejściu na poddasze. Z kieszeni koszuli wyciągnął paczkę mocnych i
podsunął ją Helmutowi. Młody Niemiec ostrożnie sięgnął po papierosa, ale Lebioda nie miał zamiaru
walczyć. Zmęczenie i siekiera w ręce Helmuta nie zachęcały do gwałtownych ruchów. Lebioda
zapalił, głęboko się zaciągnął i rzucił zapalniczkę Niemcowi. I tak sobie wypalili po papierosie. Gdy
Helmut odstawił siekierę na bok, Lebioda znów przemówił do niego: — Ja cię nawet rozumiem. To
pewnie z miłości. Wystar242 czy twój jeden ruch i mnie nie ma... Ale lepiej będzie, jak stąd
znikniesz, bo to już koniec. Przecież jak nie ty mnie dzisiaj, to ja cię jutro. Lepiej stąd spierdalaj. Bo
co moje, to nie twoje...
No i na drugi dzień Helmut uciekł z Malwiną do Niemiec. Bez pieniędzy, ale z miłością. Lebioda
martwił się tylko, by go za szybko nie dorwała policja albo straż graniczna, bo wtedy straci
pieniądze, które za niego dostawał. A jak go nikt nie dorwie, to może się ucieczka Helmuta nie wyda
i Niemcy wciąż mu będą za niego płacili? No ale z taką Malwiną chłopak może stracić czujność i dać
się złapać.
Przecież muszą z czegoś żyć i trzeba jakoś kombinować, a poza kradzieżą Helmut niewiele potrafił.
Gdyby wpadł na kradzieży, nie byłoby to dobre.
Chłopaka by znowu zamknęli, a Lebioda straciłby pieniądze. Chociaż i tak straci (ze
zrezygnowaniem machał ręką), przecież co jakiś czas przyjeżdża kurator, by sprawdzić, jak tu się
Helmut aklimatyzuje.
Zaaklimatyzował się, nie ma co!... A tak w ogóle to Lebioda nie miał prawa narzekać. Przede
wszystkim jego syn przyjedzie do domu na tydzień, bo dostał urlop. Przyjedzie z jakąś dziewczyną, o
której podobno poważnie myśli. To dobrze, że poważnie myśli. Jest przecież z czego wyprawić
wesele. Po żniwach, wykopkach i za pieniądze zarobione na Helmucie naprawdę jest z czego
wyprawić wesele...
Przychodził też Mundek ze swoim nieodłącznym Mikusem przy nodze. Zazwyczaj w milczeniu
wypijali po piwie, chyba że jak wszyscy pogadali tro243 chę o pożarze, i Mundek szedł dalej.
Ostatnio jednak przyszedł bez Mikusa i Adam zobaczył, że Mundek płacze. Nie płakał łzami, ale
sercem. Szlochał, że psy Lebiody zagryzły mu Mikusa. Lebioda zaklinał się, że to nieprawda, ale
Mundek upierał się przy swoim i obiecywał zemstę. Zamiast zemsty jednak, bo naturę miał łagodną,
zaszyje się na miesiąc w domu i będzie pił, a później przygarnie psa bardzo podobnego do Mikusa i
nazwie go Fikus...
Przychodził nawet Wieliczka tak sobie posiedzieć i porozmawiać o końcu turystycznego sezonu, o
tym, że zbliża się leniwa zima i człowiek będzie mógł się wyspać i śnić barwne kraje i przygody. Bo
Wieliczka lubił śnić, a że marzenia jego były nieskończone, to i sny układały mu się w tasiemcowe
seriale z tysiącami bohaterów. I tak to Wieliczka opowiadał o świecie, w którym wystarczyło o kimś
pomyśleć, by natychmiast pojawił się przed nami. Albo o wędrówkach przez krainy odurzające
zapachami egzotycznych roślin, rozświetlające umysł śpiewem kolorowych ptaków, gdzie rozległe
przestrzenie błękitnozielonych krajobrazów natychmiast kurczyły się w śmierdzące moczary, w
których roiło się od węży i krokodyli, gdy w łagodne myśli wtargnęły myśli złe i podstępne. Często
wędrował miastami o monumentalnej architekturze, rozrastającej się z każdym kolejnym oddechem
śniącego, aż budowle sięgały nieba i nie było widać sklepień olbrzymich świątyń. Adam mógł
słuchać Wieliczki godzinami.
Dlatego odwiedzał go coraz częściej. Wchodzili na wieżę i widzieli świat kolorowych lasów, jezior i
bagien, wśród których straszyły spalone połacie ziemi, powoli zarastające pierwszymi kępami traw.
Przyglądali się przemianom liści w proch i szybko schodzili z wieży, bo zimno było, a Wieliczka
zapraszał do siebie na kieliszek wódki.
Był przekonany, że co dwa tygodnie odwiedzał go Adrian z żoną. Czasem przywozili mu książki,
wśród których obok powieści, tomików poezji i traktatów filozoficznych były atlasy krajowych
roślin i zwierząt. Tyle że gdy tylko wyjeżdżali, jakoś nie mógł tych książek znaleźć.
Zdarzało się, że Adrian i Marta nocowali. Spędzali wtedy wspólnie długie, miłe wieczory. Próbował
nie zauważać zatroskania na twarzy syna. Nie brał pod uwagę możliwości, że być może odwiedziny
są kontrolą, czy aby z nim wszystko w porządku... Raz zadzwonił Kamil. Pewnie namówiony przez
Adriana. Zapowiedział się, że też przyjedzie. Adam nie spieszył się z radością.
Nie lękał się już własnego odbicia w lustrze. Opadła pajęczyna, która oplotła go, gdy po raz pierwszy
wszedł do domku. Zresztą i lustro dawno umył z muszych gówien, a twarz rzeczywiście odzyskała
pewność siebie. Przede wszystkim uśmiechała się, podnosiła brwi, marszczyła czoło...
Znowu dużo chodził po leśnych drogach. Jedynym celem tych wędrówek było pokonywanie
kolejnych kilometrów. Rytmiczny chód uspokajał go.
Myśli stawały się lekkie, a wspomnienia już nie wal245 czyły tak zaciekle o wyłączność. Nigdzie się
nie spieszył. Równy oddech odmierzał kilkunastosekundowe odcinki zbliżające ku ostatecznemu
rozwiązaniu. I to było dobre. Bo było, jak powinno być. Po drodze mijał niewiele osób. Ale pewnego
razu zobaczył nadjeżdżającego z naprzeciwka sierżanta Palucha. Siedział na motocyklu sztywno
wyprostowany, bez tego swojego amerykańskiego luzu. Nawet nie pomachał w stronę Adama, gdy
się mijali, bo bał się, że jak puści kierownicę jedną ręką, to straci równowagę. Sierżant Paluch nie
złapał nikogo z tych, których ścigał. Wygrzebał się jakoś z wypadku, ale nie dostał hondy ani
awansu. Poświęcenie przy awansie się nie liczyło — tylko osiągnięcia. Znał tę regułę i przyjął ją z
pokorą. Ale oklapł jakoś i postanowił, że odbuduje siły w domowym cieple.
Minie jesień, minie zima, a na wiosnę znowu zaczną się zjeżdżać turyści i znowu zacznie się ściganie.
Trzeba podrasować emzetkę, odzyskać pewność siebie przy rutynowych czynnościach policyjnych
(jak zwykł mawiać), pooglądać trochę sensacyjnych filmów z policjantami w roli głównej i seriali
kryminalnych, by podbudować morale i wrócić w wielkim stylu. Może się przy okazji znajdzie jakaś
kolejna Malwina? Córka sąsiadki już błyszczała oczami i cyckami. Warto jej się bliżej przyjrzeć.
Najpierw jednak wyleczy odciski i odparzenia, i niech zrobi się cieplej, bo w zimnie człowiekowi
jakoś się nie chce. No i wiek już nie ten, by żar w kroczu był dostateczną pokusą na bieganie po
śniegu bez majtek. Na zim246 no najlepsza żona. Przewidywalna i spokojna. Tak, przy niej sierżant
Paluch odbuduje siły na wielki wiosenno-letni powrót!
Tyle o sierżancie Paluchu. Adama bardziej interesował krzyż, pod którym swego czasu odlał się
Lebioda. Za każdym razem, gdy go mijał, trochę go gryzło, że taki zaniedbany. Wreszcie postanowił
coś z tym zrobić. Nazbierał kamieni z pól i u podnóża krzyża usypał z nich kopiec. Każdy kamień
symbolizował odkupiony dzień. Później naprawił mały płotek, który otaczał krzyż, i zawiesił na nim
dwie wiązki sztucznych kwiatów. Nie zrobił tego z potrzeby wiary, ale raczej z potrzeby chwili. Za
jakieś dwa lata napisze kilka projektów do Unii, zdobędzie pieniądze i zajmie się restaurowaniem
zniszczonych krzyży, kapliczek i starych, zagubionych w lasach cmentarzy. Będzie to robił, by
wypełnić czas. Przyglądał się światu bez męczących emocji. Znał nazwy każdego krzaka.
Rozpoznawał drzewa. Czuł się trochę jak opiekun, który przygląda się swojemu ogrodowi.
I nie było już żadnej rzeczy, której Adam by żałował. Jak swobodnie szedł, tak swobodnie siedział,
oddychał lekko i na nic nie czekał. Po prostu był.
Czasami jednak wykrzywiał go szelmowski uśmieszek, którego nie potrafił opanować.