Czerwona Krolowa 1

background image
background image

Tytuł oryginału

The Red Queen. Sex and the Euolution of Humań Naturę

Copyright © Matt Ridley, 1993

All rights reserued

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 1999

Redaktor

Krzysztof Tropiło

Konsultacja naukowa

prof. dr hab. J a n Strzałko

iracowanie graficzne serii i projekt okładki

Zbigniew Mielnik

Opracowanie typograficzne

Z.P. Akapit

Wydanie II poprawione

ISBN 83-7301-101-3

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-888

Słowo wstępne

Kiedy pracowałem jako zoolog, przyjaciele pytali mnie cza­

sami, jak to możliwe, że spędziłem aż trzy lata na studiowa­

niu tylko jednego gatunku ptaków. Czy rzeczywiście aż tak

dużo można się nauczyć, badając zwyczajne bażanty? Ku ich

utrapieniu odpowiadałem zwykle, że człowiek należy do gro­

mady ssaków i mimo że już dwa tysiące lat badamy naturę

człowieka, bynajmniej nie wyczerpaliśmy tego tematu. Stano­

wimy pewien określony gatunek - co prawda dość dziwny. Bez

zrozumienia, w jaki sposób powstała nasza natura, nigdy sie­

bie w pełni nie poznamy.

Dlatego też jedna trzecia tej książki jest poświęcona róż­

nym aspektom ewolucji, a dopiero potem przechodzimy do

omawiania natury człowieka. Podstawy ewolucyjne są tutaj

bardzo ważne, aczkolwiek dla ludzi, którzy nie interesują się

mechanizmami działania genów, może to być uciążliwe. Nie

zrażajmy się jednak. Wpojono mi w dzieciństwie zasadę, że

nie je się ciasta czekoladowego, póki się nie zje chleba z ma­

słem. I do dziś mam pewne wyrzuty sumienia, zawsze gdy jem

ciasto czekoladowe. Mimo to należy rozgrzeszyć tych czytelni­

ków, dla których części środkowe i końcowe tej książki okażą

się bardziej strawne i którzy, opuszczając niektóre wstępne

partie, przejdą od razu do jedzenia ciasta.

Książka ta powstała dzięki pomysłom i badaniom wielu

uczonych - tylko nieliczne są moje. Popularyzatorzy nauki są

przyzwyczajeni do tego, iż uważa się ich przede wszystkim za

5

background image

plagiatorów intelektualnych, którzy żerują na pomysłach

prawdziwych naukowców, zbyt zajętych, by tracić czas na pro­

pagowanie swoich odkryć. Na pewno wielu ludzi mogłoby na­

pisać poszczególne rozdziały tej książki znacznie lepiej niż ja.

Pociesza mnie jednak to, że takich, którzy napisaliby wszyst­

ko, jest niewielu; moją rolą było powiązanie wielu poszczegól­

nych odkryć w jedną całość.

Wyrażam głęboką wdzięczność tym wszystkim badaczom,

z których wiedzy skorzystałem. Przygotowując się do pisania

tej książki, przeprowadziłem rozmowy z ponad sześćdziesię­

cioma osobami. Zawsze spotykałem się z uprzejmością, cier­

pliwością i zaraźliwą ciekawością świata. Wiele spośród tych

osób stało się moimi przyjaciółmi. Na szczególną wdzięczność

zasługują ci badacze, których nakłaniałem do wielokrotnych

i długich rozmów, żarliwie chłonąc całą ich wiedzę: Laura

Betzig, Napoleon Chagnon, Leda Cosmides, Helena Cronin,

Bill Hamilton, Laurence Hurst, Bobbi Low, Andrew Pomian-

kowski, Don Symons i John Tooby.

Podziękowania należą się również tym, którzy zgodzili się

ze mną rozmawiać, czy to osobiście, czy przez telefon; byli to:

Richard Alexander, Michael Bailey, Alexandra Basolo, Gra­

ham Bell, Paul Bloom, Monique Borgehoff Mulder, Don

Brown, Jim Bull, Austin Burt, David Buss, Tim Clutton-

Brock, Bruce Ellis, John Endler, Bart Gledhill, David Gold­

stein, Alan Grafen, Tim Guilford, David Haig, Dean Hamer,

Kristen Hawkes, Elizabeth Hill, Kim Hill, Sarah Hrdy, Wil-

lian Irons, William James, Charles Keckler, Mark Kirkpatrick,

Jochen Kumm, Curtis Lively, John Maynard Smith, Matthew

Meselson, Geoffrey Miller, Anders Molier, Atholl McLachlan,

Jeremy Nathans, Magnus Nordborg, Elinor Ostrom, Sarah

Otto, Kenneth Oye, Margie Profet, Tom Ray, Paul Romer, Mi­

chael Ryan, Dev Singh, Robert Smuts, Randy Thornhill, Ro­

bert Trivers, Leigh Van Valen, Fred Whitam, George Williams,

Margo Wilson, Richard Wrangham i Marlene Zuk.

Gorące podziękowania należą się następującym osobom za ich

listy albo nadesłane artykuły i książki: Christopherowi Badco-

ckowi, Robertowi Foleyowi, Stephenowi Frankowi, Valerie Grant,

Toshikazu Hasegawie, Dougowi Jonesowi, Egbertowi Leigh, Da­

nielowi Perusse'owi, Felicii Pratto i Edwardowi Tennerowi.

Stosowałem też bardziej wyrafinowane metody czytania

6

w umysłach, co nierzadko odbywało się ukradkiem. Następu­

jące osoby, dzięki częstym rozmowom, udzieliły mi rad lub po­

mogły uporządkować myśli: Ałun Anderson, Robin Baker, Ho-

race Barlow, Jack Beckstrom, Rosa Beddington, Mark Bellis,

Roger Bingham, Mark Boyce, John Browning, Stephen Bu-

diansky, Edward Carr, Geoffrey Carr, Jeremy Cherfas, Alice

Clarke, Nico Colchester, Charles Crawford, Francis Crick,

Martin Daly, Kurt Darwin, Marian Dawkins, Richard Daw­

kins, Andrew Dobson, Emma Duncan, Mark Flinn, Archie

Fraser, Peter Garson, Steven Gaulin, Charles Godfray, Antho-

ny Gottlieb, John Hartung, Joel Heinen, Nigella Hillgarth,

Peter Hudson, Anya Hurlbert, Michael Kinsley, Richard La-

dle, Richard Machalek, Seth Masters, Patrick McKim, Gra-

eme Mitchison, 01iver Morton, Randolph Nesse, Paul Neu-

burg, Paul Newton, Linda Partridge, Marion Petrie, Steve

Pinker, Mike Polioudakis, Jeanne Regalska, Peter Richerson,

Mark Ridley (często mylono mnie z nim, z czego skwapliwie

korzystałem), Alan Rogers, Vincent Sarich, Terry Sejnowski,

Miranda Seymour, Rachel Smolker, Beverly Strassmann, Je­

remy Taylor, Nancy Thornhill, David Wilson, Edward Wilson,

Adran Wooldridge i Bob Wright.

Kilka osób czytało kolejne wersje poszczególnych rozdzia­

łów i poddawało je krytyce, a ich nieocenione uwagi bardzo mi

się przydały. Ponieważ zabierało im to dużo czasu, tym bar­

dziej zasługują na podziękowanie: Laura Betzig, Mark Boyce,

Helena Cronin, Richard Dawkins, Laurence Hurst, Geoffrey

Miller i Andrew Pomiankowski. Szczególny dług wdzięczności

zaciągnąłem wobec Billa Hamiltona, do którego zwracałem się

wielokrotnie w początkowej fazie pisania tej książki.

Moi agenci, Felicity Bryan oraz Peter Ginsberg, zawsze za­

chęcali mnie do pracy i udzielali konstruktywnych rad. Ravi

Mirchandani, Judith Flanders, Bill Rosen, a szczególnie Car-

rie Chase, redaktorzy wydawnictw Penguin i Macmillan, byli

bardzo kompetentni, uprzejmi oraz inspirujący.

Anya Hurlbert, moja żona, przeczytała całą tę książkę, a jej

uwagi oraz duchowe wsparcie były nieocenione.

W końcu dziękuję małej rudej wiewiórce, która od czasu do

czasu skrobała pazurkami w moje okno, kiedy pisałem tę

książkę. Proszę sobie wyobrazić, że do dzisiaj nie wiem, jakiej

była płci!

background image
background image

Chirurg, który rozpoczyna operację, wie, co znajdzie w ludz­

kim ciele. Jeżeli na przykład poszukuje żołądka, to nie spo­

dziewa się odnaleźć go w innym miejscu u każdego pacjenta.

Wszyscy ludzie mają bowiem żołądki o podobnym kształcie,

położone w podobnym miejscu. Niewątpliwie zdarzają się róż­

nice. Jedni mają żołądki chore, inni - małe, a jeszcze inni -

nieco zdeformowane. Podobieństwa jednak zdecydowanie

przeważają. Weterynarz czy rzeźnik mógłby opowiedzieć chi­

rurgowi o znacznie większej różnorodności żołądków: o ogrom­

nych, wielokomorowych żołądkach u krów, małych u myszy,

trochę podobnych do ludzkich żołądkach świń. Można więc

śmiało powiedzieć, że istnieje coś takiego jak typowy żołądek

ludzki, który różni się od żołądków innych zwierząt.

Podobnie przyjmuję w tej książce, że istnieje typowo ludzka

natura, którą chcę wykryć i opisać. Tak jak chirurg, psychia­

tra robi z góry pewne założenia co do pacjenta leżącego na

kanapie. Zakłada, że pacjent wie, co to znaczy kochać, zazdro­

ścić, ufać, myśleć, mówić, bać się, uśmiechać, targować, pożą­

dać, śnić, pamiętać, śpiewać, kłócić się czy kłamać. Nawet gdy­

by ta osoba pochodziła z nowo odkrytego lądu, wiele założeń

dotyczących jej umysłu i natury zachowałoby ważność. Gdy

w latach trzydziestych naszego stulecia nawiązano kontakty

z tubylcami Nowej Gwinei, odciętymi do tego czasu od reszty

świata i nie mającymi pojęcia o jego istnieniu, uśmiechali się

oni i marszczyli brwi w podobny sposób jak ludzie cywilizacji

zachodniej. O ile u pawiana „uśmiech" oznacza groźbę, o tyle

11

background image

uśmiech człowieka jest zawsze oznaką zadowolenia: natura

ludzka jest taka sama na całym świecie.

Oczywiście nie można zapominać o różnicach kulturowych.

Zupa z oczu barana, kręcenie głową na potwierdzenie, zachod­

nie poczucie prywatności, rytuały obrzezania, popołudniowe

sjesty, religie, języki, różnica w częstotliwości uśmiechania się

kelnerów w Rosji i Ameryce - istnieją miriady ludzkich odręb­

ności, ale też nie mniej liczne cechy powszechne. Dyscyplina

naukowa zwana antropologią kulturową zajmuje się bada­

niem różnic pomiędzy kulturami poszczególnych grup ludz­

kich. Łatwo jednak można sobie wyobrazić zespół atrybutów

całego rodzaju ludzkiego: wspólne dla wszystkich cechy szcze­

gólne człowieczeństwa.

Ta książka jest poszukiwaniem istoty ludzkiej natury. Myśl

przewodnia jest następująca: nie można zrozumieć natury

ludzkiej bez zrozumienia jej ewolucji ani też nie można zrozu­

mieć, jak ewoluowała natura ludzka bez zrozumienia ewolucji

ludzkiej seksualności. Albowiem motywem przewodnim na­

szej ewolucji zawsze Była płeć.

Dlaczego płeć? Czy nie ma innych cech natury ludzkiej niż

to przereklamowane i kłopotliwe prokreacyjne hobby naszego

gatunku? Oczywiście są, musimy jednak zdać sobie sprawę

z tego, że cała działalność człowieka jest w ostatecznym rozra­

chunku nakierowana na reprodukcję. Z pewnością potrzeby

przeżycia, jedzenia, myślenia, mówienia itd. są u ludzi dzie­

dziczne. Ale przede wszystkim dziedziczą oni skłonność do roz­

mnażania się. Jest to poniekąd oczywiste, gdyż ich przodko­

wie przekazali tę cechę swoim potomkom, czym górowali nad

zmarłymi bezdzietnie. Tak więc wszystko to, co zwiększało

szanse na reprodukcję, przejęli potomkowie tych, którzy od­

nieśli sukces. Można z dużym prawdopodobieństwem zakła­

dać, że wszystkie cechy naszej natury zostały pieczołowicie

„wybrane" ze względu na ich udział w zwiększaniu sukcesu

reprodukcyjnego.

1

Twierdzenie to jest dość prowokacyjne. Kwestionuje bowiem

istnienie wolnej woli, nie bierze pod uwagę tych, którzy decy­

dują się na bezżenność, i sprowadza człowieka do zaprogra­

mowanego na prokreację robota. Daje do zrozumienia, że Mo­

zart i Szekspir byli motywowani wyłącznie popędem seksual-

12

nym. Niemniej wiadomo, że natura ludzka mogła się ukształ­

tować tylko dzięki ewolucji, mamy też bardzo wiele dowodów

na to, że ewolucja dokonuje się wyłącznie poprzez zróżnico­

waną międzyosobniczo reprodukcję. Te „linie", które się roz­

mnażają, egzystują dalej, a te, które się nie rozmnażają, prze­

stają istnieć. Zdolność do reprodukcji jest tym, co odróżnia

żywe organizmy od kamieni. Podobne widzenie życia ani tro­

chę nie koliduje z kwestią wolnej woli czy nawet celibatu.

Uważam, że sukcesy człowieka zależą od jego umiejętności

podejmowania inicjatywy i wykorzystania wrodzonego talen­

tu. |Ale wolna wola nie została nam dana dla przyjemności.

Ewolucja wyposażyła naszych przodków w zdolność podejmo­

wania inicjatywy, ponieważ wolna wola i inicjatywa umożli­

wiają zaspokojenie ambicji, konkurowanie z innymi ludźmi,

pokonywanie niebezpieczeństw życiowych, co ostatecznie

zwiększa szansę na rozmnażanie się i wychowanie potomstwa.

Wolna wola jest więc korzystna tylko wtedy, kiedy przyczynia

się do reprodukcji.

Spójrzmy na to z innej strony. Jeśli mamy do czynienia

z bardzo zdolną studentką, która jednak fatalnie spisuje się

podczas egzaminów, np. wpada w panikę na samą myśl o nich,

to jej zdolności nie przydadzą się na nic, skoro ocena pracy

w całym semestrze zależy od końcowej sesji egzaminacyjnej.

Podobnie, jeśli jakieś zwierzę znakomicie radzi sobie w nie­

sprzyjającym środowisku, ma wydajny metabolizm, jest od­

porne na wszelkie choroby, uczy się szybciej niż jego konku­

renci i dożywa sędziwego wieku, ale jest bezpłodne, to jego

wspaniałe geny po prostu nie mogą zostać nikomu przekaza­

ne. Można odziedziczyć wszystko prócz bezpłodności. Zatem

jeżeli mamy zrozumieć, jak ewoluowała natura ludzka, musi­

my przede wszystkim zająć się kwestią rozmnażania, gdyż suk­

ces reprodukcyjny jest egzaminem, który muszą zdać wszyst­

kie nasze geny, jeśli nie mają zostać wykluczone przez dobór

naturalny. Dlatego twierdzę, że niewiele cech ludzkiej psychiki

i natury da się zrozumieć bez odniesienia do reprodukcji. Za-

czynam od samej seksualności. Rozmnażanie nie jest synoni-

mem płci; istnieje wiele bezpłciowych sposobów reprodukcji.

Widocznie jednak rozmnażanie płciowe może zwiększać sukces

reprodukcyjnych osobników, ponieważ w przeciwnym wypadku

13

background image

płeć nie przetrwałaby w ewolucji. Kończę na inteligencji, naj­

bardziej ludzkiej ze wszystkich naszych cech. Coraz trudniej

zrozumieć, w jaki sposób człowiek osiągnął tak wysoki poziom

inteligencji bez uwzględniania efektów doboru płciowego.

Jaki sekret wąż wyjawił Ewie? Że może zjeść pewien owoc?

Hm! To oczywiście eufemizm. Ten owoc to po prostu stosunek

seksualny i wszyscy o tym wiedzieli, od Tomasza z Akwinu

zaczynając, na Miltonie kończąc. A skąd wiedzieli? Nigdzie

w Księdze Rodzaju nie ma najmniejszej wzmianki o równa-

niu: zakazany owoc równa się grzech równa się seks. Wszyscy

jednak wiemy, że to prawda, ponieważ seks jest dla człowieka

tą główną, najważniejszą sprawą.

O NATURZE I KULTURZE

Karol Darwin pierwszy wykazał, że tworzy nas przeszłość.

Rezygnując z koncepcji boskiego pochodzenia gatunków, nie

odrzucił samego pojęcia tworzenia. Każdy żywy organizm jest

„zaprojektowany" mimowolnie przez swoich przodków w proce­

sie doboru naturalnego, który promuje osobniki najlepiej przy­

stosowane do konkretnych warunków życiowych. Natura ludzka

kształtowała się w efekcie doboru naturalnego na użytek dwu­

nożnej społecznej małpy afrykańskiej, tak samo jak żołądek ludz­

ki ukształtował się przez podobny dobór u wszystkożernej afry­

kańskiej małpy, ze skłonnością do pokarmu mięsnego.

Tak rozpoczynając, z miejsca narażam się dwóm grupom

ludzi. Tym, którzy wierzą, że świat został stworzony w ciągu

siedmiu dni przez pewnego pana z długą brodą i że w związku

z tym natura ludzka nie uformowała się w wyniku doboru,

lecz dzięki Inteligencji, życzę uprzejmie miłego dnia. Przy tak

niewielu wspólnych założeniach nie mamy o czym dyskuto­

wać. Drugą grupę stanowią ci, którzy uważają, że natura ludz­

ka nie powstała w drodze ewolucji, ale została wynaleziona

przez coś, co zwie się „kulturą". Z tymi można trochę podysku­

tować. Sądzę, że nasze poglądy mają punkty zbieżne. Natura

ludzka jest wytworem kultury, ale kultura jest także wytwo­

rem natury ludzkiej, a jedno i drugie to wytwory ewolucji. Je-

14

stem daleki od twierdzenia, że „wszystko zapisane jest w na­

szych genach" i zdecydowanie jestem przeciwny twierdzeniom,

że każde zjawisko psychiczne ma podstawę genetyczną Nie

mniej energicznie jednak sprzeciwiam się poglądowi, że uni­

wersalne cechy ludzkie są całkowicie niezależne od genów.

Nasza „kultura" wcale nie musi być taka, jaka jest. Mogłaby

być znacznie bardziej różnorodna i zadziwiająca. Szympansy,

nasi najbliżsi krewni, żyją w rozwiązłych społecznościach,

w których samice mają tylu partnerów seksualnych, ilu się

tylko da, a samce zabijają niemowlęta tych samic, z którymi

nie kopulowali. Dlaczego żadne społeczeństwo ludzkie nawet

w przybliżeniu nie zachowuje się w ten sposób? Ponieważ na­

tura człowieka różni się zasadniczo od natury szympansa.

Jeżeli tak się rzeczy mają, to badania natury ludzkiej po­

winny wywrzeć duży wpływ na takie dziedziny, jak historia,

socjologia, psychologia, antropologia czy polityka. Wszystkie

one bowiem w jakiś sposób próbują zrozumieć ludzkie zacho­

wanie i jeżeli podstawy tego zachowania są uwarunkowane

ewolucją, to właściwe rozpoznanie ewolucyjnych wpływów jest

sprawą absolutnie podstawową. Niestety, z biegiem czasu do­

szedłem do wniosku, że większość nauk społecznych rozwija

się tak, jak gdyby dzieło Karola Darwina O powstawaniu ga­
tunków

z 1859 roku nigdy nie zostało opublikowane. Dzieje

się tak oczywiście nieprzypadkowo, ponieważ nauki społeczne

zakładają a priori, że kultura człowieka jest produktem jego

wolnej woli i inwencji, a społeczeństwo nie jest wytworem ludz­

kiej psychiki, lecz odwrotnie.

Brzmi to wszystko nawet rozsądnie i byłoby znakomicie dla

ludzi, którzy wierzą w inżynierię społeczną, gdyby było praw­

dą. Niestety, tak nie jest. Oczywiście z moralnego punktu wi­

dzenia nic nie stoi na przeszkodzie, aby społeczeństwo ciągle

siebie przekształcało, ale nic podobnego nie robimy. Zawsze

trzymamy się jednego stereotypu i według niego organizuje­

my swoje sprawy. Gdybyśmy byli bardziej skłonni do ryzyka,

istniałyby społeczeństwa bez miłości, ambicji, seksualnej żą­

dzy, małżeństwa, sztuki, gramatyki, muzyki, uśmiechu - za to

z wieloma innymi niewyobrażalnymi nowościami. Na przykład

społeczeństwa, w których kobiety mordowałyby się częściej niż

mężczyźni, starcy uważani byliby za piękniejszych niż dwu-

15

background image

dziestolatki, bogactwo nie niosłoby ze sobą władzy nad inny­

mi, ludzie nie dyskryminowaliby obcych na rzecz swoich, ro­

dzice nie kochaliby swoich dzieci.

Wbrew tym, którzy głoszą, że nie można zmienić natury

człowieka, uważam jednak, że na przykład należy potępiać

przestępstwa na tle rasowym. Prawo zakazujące rasizmu jest

konieczne, ponieważ ludzie boją się konsekwencji swoich czy­

nów. Niemniej sądzę, że nawet po tysiącach lat surowego eg­

zekwowania praw antyrasowych, nie będziemy mogli które­

goś dnia oznajmić, że rozwiązaliśmy problem rasizmu i że

w związku z tym unieważniamy odpowiednie regulacje praw­

ne. Zakładamy - i słusznie - że każdy Rosjanin po dwóch po­

koleniach funkcjonowania systemu totalitarnego jest takim

samym człowiekiem jak jego dziadek przed rewolucją. Dlacze­

go więc nauki społeczne postępują tak, jak gdyby natura ludzi

była produktem społeczeństw, które ich ukształtowały?

W przeszłości błąd ten nierzadko popełniali także biolodzy.

Wierzyli, że ewolucja polega na akumulacji zmian zachodzą­

cych w ciągu życia osobniczego. Chyba najpełniej wyraził ten

pogląd Jean-Baptiste Lamarck, a Karol Darwin też czasami

się nim posługiwał. Dzisiaj wiemy, że klasyczny przykład syna

kowala, który dziedziczy umięśnienie ojca przy urodzeniu, nie

może być prawdziwy. Lamarkizmu nie da się utrzymać chociaż­

by dlatego, że ciało nasze powstaje według schematu przypomi­

nającego przepis na pieczenie ciasta, a nie projekt architekto­

niczny. Zmiany zachodzące w wypiekanym cieście są nieodwra­

calne i nie mogą zwrotnie działać na recepturę

1

. Pierwszym

poważnym wyzwaniem dla lamarkizmu stały się prace Augu­

sta Weismanna, niemieckiego zwolennika Darwina, który za­

czął publikować swoje idee w latach osiemdziesiątych XIX stu­

lecia

2

. Weismann zauważył dziwne zjawisko u niemal wszyst­

kich organizmów rozmnażających się płciowo: ich komórki

rozrodcze, jaja i plemniki, są w nich wyodrębnione z reszty

ciała od momentu ich narodzin. Napisał: „Uważam, że dzie­

dziczenie zależy od faktu, iż mała część efektywnej substancji

rozrodczej, czyli plazmy zarodkowej, pozostaje nie zmieniona

w procesie przekształcania jaja w organizm. Ta właśnie część

stanowi podstawę, z której wywodzą się komórki rozrodcze

nowego organizmu. Tak więc istnieje ciągłość plazmy zarod-

16

kowej z pokolenia na pokolenie"

3

. Innymi słowy, powstajemy

nie z ciała matki, lecz z jej jajnika. Cokolwiek przydarzy się jej

ciału lub psychice, nie wpływa na naszą naturę (chociaż może

wpłynąć na przebieg rozwoju, np. uzależnienie matki od alko­

holu lub narkotyków może spowodować uszkodzenia płodu).

Rodzimy się wolni od grzechu. Współcześni wyśmiewali się

z Weismanna i mało kto wierzył w jego teorie. Dopiero odkry­

cie genów, DNA, z którego geny są zbudowane, oraz kodu ge­

netycznego całkowicie potwierdziło jego przypuszczenia. Oka­

zało się też, że substancja dziedziczna rzeczywiście pozostaje

oddzielona od reszty ciała.

Ostateczne wnioski wyciągnięto z tego dopiero w latach sie­

demdziesiątych naszego stulecia. Richard Dawkins z uniwer­

sytetu oksfordzkiego stwierdził, że ponieważ ciało jedynie

wzrasta, a geny się replikują, ciało należy traktować jako ewo­

lucyjnie ukształtowany nośnik genów, a nie odwrotnie. Geny

sprawiają, że ciała robią to, co zapewnia genom przetrwanie

(jedzenie, ochrona przed utratą życia, aktywność seksualna,

wychowanie potomstwa), tylko po to, aby geny same nie zgi­

nęły. Istnieją tylko te organizmy, których geny zapewnią sobie

ciągłość. Inne muszą zginąć.

Idee Dawkinsa i jego następców zmieniły biologię nie do

poznania. Nauka, która - mimo dzieła Darwina - wciąż pozo­

stała zasadniczo opisowa, przedzierzgnęła się w naukę o funk­

cjach. Różnica ta ma znaczenie zasadnicze. Tak jak inżynier

nie może opisać silnika bez wyjaśnienia jego funkcji (obraca­

nie kół), tak nie można oczekiwać, by fizjolog dobrze opisał

żołądek, nie wspominając o funkcji trawienia. Do roku, po-

wiedzmy, 1970 większość badaczy zachowań zwierząt i nie­

omal wszyscy badacze zachowań człowieka zadowalali się opi­

sem obserwowanych faktów odwołujących się do funkcji. "Ge-

nocentryczne" widzenie świata zmieniło to na dobre. Po roku

1980 nie można już było wyjaśnić zalotów zwierząt inaczej,

jak tylko w kategoriach teorii selektywnego współzawodnic­

twa genów. A w latach dziewięćdziesiątych założenie, że gatu­

nek ludzki nie podlega podobnej logice, wydawało się już ab­

surdalne. Skoro ludzie wykształcili w sobie zdolność do omija­

nia praw ewolucji, musiało to być korzystne dla ich genów.

Zatem nawet uniezależnienie się od ewolucji, które tak chęt-

17

background image

nie sobie przypisujemy, musiało samo w sobie być wywołane

ewolucją, aby odpowiadać celowi replikacji genów.

Mózg człowieka kształtował się w okresie od trzech milio­

nów do stu tysięcy lat temu, aby umożliwić jego właścicielowi

funkcjonowanie w warunkach afrykańskiej sawanny. Gdy moi

przodkowie (jestem z pochodzenia białym Europejczykiem)

pojawili się w Europie około stu tysięcy lat temu, bardzo szyb­

ko wykształcił się u nich zespół cech fizjologicznych dostoso­

wanych do bezsłonecznego północnego klimatu: blada skóra

chroniąca przed krzywicą, broda u mężczyzn oraz efektywniej­

sze krążenie krwi podczas mrozów. Poza tym niewiele się

zmieniło: wielkość czaszki, proporcje ciała i uzębienie są nie­

mal takie same u nas, jak u naszych przodków sprzed stu ty­

sięcy lat albo u współczesnego nam ludu San z południowej

Afryki. Niewielkim zmianom uległa też prawdopodobnie sza­

ra substancja mózgu. Sto tysięcy lat to tylko trzy tysiące poko­

leń, mgnienie oka w procesie ewolucji lub mniej więcej dwa

miesiące w życiu populacji bakterii. Co więcej, do niedawna

żywot Europejczyka właściwie niczym się nie różnił od stylu ży­

cia Afrykanina. Obaj polowali, zbierali rośliny, obaj żyli w gru­

pach społecznych. Ich dzieci usamodzielniały się w wieku lat

kilkunastu. Obaj wyrabiali narzędzia z kamienia, kości, drew­

na i włókien. Obaj używali złożonego języka do przekazywa­

nia wiedzy Takie ewolucyjne nowinki jak rolnictwo, metalur­

gia czy pismo pojawiły się mniej niż trzysta pokoleń temu,

o wiele za późno, aby wywrzeć zauważalny wpływ na umysł

współczesnego człowieka.

Istnieje więc coś takiego jak uniwersalna natura ludzka.

Około miliona lat temu w Chinach żył Homo erectus. Gdyby

do dzisiaj żyli jego potomkowie i gdyby byli równie inteligent­

ni jak my, można by słusznie twierdzić, że mają inną, chociaż

wciąż jeszcze ludzką naturę

4

. Możliwe, że ludzie ci nie zawie­

raliby stałych związków, zwanych przez nas małżeństwem, nie

znaliby pojęcia miłości romantycznej ani współudziału ojca

w wychowywaniu dzieci. Z pewnością dyskusja z nimi na ten

temat byłaby interesująca. Takich ludzi jednak nie ma. Wszy­

scy jesteśmy jedną bliską rodziną, wywodzącą się z niewiel­

kiej rasy gatunku Homo sapiens, która żyła w Afryce sto ty­

sięcy lat temu. Wszyscy też dzielimy naturę tego stworzenia.

18

Łatwo wykazać jedność natury ludzkiej nie tylko w prze­

strzeni, ale także w czasie. Sztuki Szekspira opisują rozpo­

znawane przez nas bez trudu pobudki, problemy, uczucia czy

osobowości. Napuszoność Falstaffa, przebiegłość Jagona, za­

zdrość Leontesa, siła Rozalindy czy zażenowanie Malvolia nie

zmieniły się ani trochę przez czterysta lat. Szekspir opisywał

tę samą naturę ludzką, którą znamy dzisiaj. Tylko słownictwo

nieco się zestarzało (ale to nie kwestia natury, tylko kultury).

Gdy oglądam Antoniusza i Kleopatrę, widzę czterystuletnią

interpretację wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat. Ale nawet

do głowy mi nie przychodzi, że miłość była w owych czasach

inna niż dzisiaj. Nie potrzebuję wyjaśnienia, dlaczego Anto­

niusz zakochuje się w pięknej kobiecie. Fundamentalne cechy

naszej natury są uniwersalne i specyficznie ludzkie, zawsze

i wszędzie.

JEDNOSTKA W SPOŁECZEŃSTWIE

Stwierdziłem, że wszyscy ludzie są właściwie tacy sami i że

zajmuję się dzieloną przez nich wszystkich naturą ludzką.
Teraz powiem coś na pozór przeciwnego. Ale nie będzie w tym
najmniejszej sprzeczności.

Każdy człowiek jest indywidualnością i różni się nieco od

innych ludzi. Społeczności, które traktują swoich członków jed-

akowo, szybko mogą się spodziewać problemów. Ekonomiści

i socjolodzy, którzy wierzą, że jednostka działa zwykle w ko­

lektywach i nie dąży do zaspokojenia indywidualnych celów

(„każdy według swoich zdolności, każdemu według jego po­

trzeb"

5

kontra „przede wszystkim własny interes"), zawiodą

się. Społeczności są bowiem zbiorem współzawodniczących jed­

nostek, tak jak rynek tworzą konkurujący ze sobą przedsię­

biorcy. Teorie ekonomiczne i społeczne powinny zatem kon­

centrować się na jednostce. Jedynie geny się powielają, a to

właśnie jednostki, nie społeczności, są nośnikami tych genów.

Największe zagrożenie dla ewentualnej reprodukcji człowieka

stanowi inny człowiek.

Jedną z ważniejszych cech naszego gatunku jest ta, że nie

19

background image

ma dwóch identycznych ludzi. Żaden syn nie jest dokładnym

odbiciem ojca, żadna córka "nie jest taka sama jak matka.

Z wyjątkiem rzadkich wypadków bliźniąt jednojajowych, ża­

den mężczyzna nie jest sobowtórem swojego brata, a żadna

kobieta kopią swojej siostry. Byle głupiec może spłodzić geniu­

sza - i odwrotnie. Każda twarz i każdy odcisk palca są jedyne

w swoim rodzaju. Ta niepowtarzalność jest o wiele bardziej

znacząca u ludzi niż u innych zwierząt. Typowy jeleń czy wró­

bel potrafi robić to samo co każdy przedstawiciel jego gatun­

ku. Nie da się jednak tego powiedzieć o żadnym mężczyźnie

czy kobiecie, i tak było już od tysięcy lat. Każdy człowiek jest

pewnego rodzaju specjalistą, niezależnie od tego, czy jest hut­

nikiem, gospodynią domową, dramatopisarzem czy prostytut­

ką. I w zachowaniu, i z wyglądu każdy człowiek jest w jakiś

sposób wyjątkowy.

J a k to możliwe? J a k uniwersalna, specyficzna dla gatunku

natura ludzka może współistnieć z tak daleko posuniętą indy­

widualizacją? Rozwiązaniem tego paradoksu jest proces roz­

mnażania płciowego, podczas którego geny dwóch ludzi mie­

szają się, a następnie połowa tej mieszaniny ulega eliminacji.

Tak więc potomek nie jest identyczny z żadnym z rodziców.

Dzięki rozmnażaniu płciowemu każdy gen ma szansę uczest­

niczenia w ogólnej puli genowej całego gatunku. Płeć przyczy­

nia się do powstania różnic między jednostkami, ale też różni­

ce te nigdy nie odbiegają za daleko od złotego środka właści­

wego dla danego gatunku.

Można to wszystko zilustrować następującymi obliczenia­

mi: Każdy człowiek ma dwoje rodziców, czworo dziadków,

ośmioro pradziadków, szesnaścioro prapradziadków itd. Trzy­

dzieści pokoleń wstecz, czyli mniej więcej w roku 1066, każdy

z nas miał ponad miliard bezpośrednich przodków (2

30

). Po­

nieważ jednak w owym czasie na świecie żyło mniej niż mi­

liard ludzi, wielu z nich było naszymi podwójnymi lub nawet

potrójnymi przodkami. Jeśli, tak jak ja, jesteście z pochodze­

nia Brytyjczykami, jest całkiem możliwe, że niemal wszyscy

spośród kilku milionów mieszkańców Wyspy żyjących w 1066

roku, łącznie z królem Haroldem, Wilhelmem Zdobywcą, do­

wolną służebną dziewką czy najmniej znaczącym wasalem (ale

z wyłączeniem przyzwoicie zachowujących się mnichów i mni-

20

szek), byli naszymi przodkami w linii prostej. Każdy Brytyj­

czyk jest więc dalekim kuzynem (i to wielokrotnym) każdego

innego Brytyjczyka żyjącego współcześnie, z wyjątkiem dzieci

niedawnych imigrantów. Wszyscy Brytyjczycy pochodzą od

tych samych ludzi żyjących trzydzieści pokoleń wcześniej, Nic

dziwnego, że istnieje pewna jednolitość w obrębie gatunku

ludzkiego (i każdego innego rozmnażającego się drogą płcio­

wą), narzucana poprzez stałe wymuszanie wymiany genów.

Idąc dalej w przeszłość, znajdziemy wspólnych przodków

różnych ras ludzkich. Trzy tysiące pokoleń wstecz wszyscy

nasi pradziadowie żyli w Afryce — parę milionów łowców i zbie­

raczy całkowicie identycznych z nami z punktu widzenia fizjo­

logii i psychologii. Dlatego też przeciętne różnice genetyczne

pomiędzy osobnikami różnych ras ludzkich są bardzo małe

i dotyczą kilku genów wpływających na kolor skóry, fizjono­

mię i budowę ciała. Z drugiej strony jednak różnice pomiędzy

konkretnymi dwoma osobnikami, należącymi do tej samej

rasy lub do ras odmiennych; mogą często być bardzo znaczne.

Zgodnie z niektórymi ustaleniami jedynie 7% różnic genetycz­

nych między osobnikami może wynikać z odrębności rasowej,

a 85% można przypisać zmienności indywidualnej (pozostałe

są związane z przynależnością narodową lub plemienną). J a k

napisała pewna para uczonych: „Oznacza to, że przeciętna róż­

nica genetyczna pomiędzy farmerem peruwiańskim a jego są­

siadem albo pomiędzy wieśniakiem ze Szwajcarii a jego sąsia­

dem jest dwanaście razy większa niż różnica pomiędzy «śred-

nim genotypem» populacji Szwajcarów a «średnim genotypem»

populacji Peruwiańczyków

7

.

Można to wytłumaczyć przez analogię do gry w karty.

W każdej talii znajdują się zarówno asy i króle, jak i dwójki

i trójki. Szczęśliwy gracz otrzymuje korzystne karty, ale żad­

na z nich nie jest jedyna. Przy innych stolikach siedzą gracze

z tymi samymi kartami w dłoni. I choć jest tylko trzynaście

rodzajów kart, każde rozdanie jest inne, a niektóre z nich są

wyraźnie lepsze od innych. Rozmnażanie płciowe to gra,

w której każdy otrzymuje rozdanie z wciąż tej samej talii kart

genetycznych wspólnej dla całego gatunku.

Niepowtarzalność jednostki to tylko jeden z przykładów

głównych uwarunkowań natury ludzkiej. Innym jest to, że ist-

21

background image

nieją dwie natury: męska i żeńska. Podstawowa asymetria

związana z istnieniem płci wytwarza niewątpliwie różne na­

tury, dostosowane do pełnienia sobie właściwych ról. I tak na

przykład to zazwyczaj samce konkurują o dostęp do samic,

a nie odwrotnie. Istnieją ewolucyjne przyczyny takiego zacho­

wania oraz związane z nim konsekwencje. Choćby takie, że

mężczyźni są bardziej agresywni niż kobiety.

Wpływ płci na naturę ludzką przejawia się również w tym,

że każdy żyjący człowiek jest potencjalnym źródłem genów dla

swoich ewentualnych dzieci. Pochodzimy od ludzi, którzy po­

szukiwali genów najlepszych, i ten zwyczaj po nich odziedzi­

czyliśmy. Dlatego też, kiedy spotkamy kogoś z dobrymi gena-

mi, podświadomie staramy się od niego owe geny nabyć) Mó­

wiąc bardziej prozaicznie, ludziom podobają się partnerzy

o wysokim potencjale reprodukcyjnym i genetycznym - zdro­

wi, sprawni i silni. Konsekwencje tego faktu, który nazywamy

doborem płciowym, mogą być niekiedy dziwne, jak zobaczymy

w kolejnych rozdziałach tej książki.

CZY POWINNIŚMY

SZUKAĆ POWODÓW?

Pytanie o cel rozmnażania płciowego jest podobnym uprosz­

czeniem, jak pytanie o funkcję dowolnego ludzkiego zachowa­

nia. Nie mówię tu o celu w sensie teleologicznym ani w sensie

działalności jakiegoś „wielkiego konstruktora". Chodzi mi

o zadziwiającą siłę adaptacji, tak mocno podkreślaną przez

Karola Darwina i niemal zupełnie nie zrozumianą przez jego

współczesnych. Muszę wyznać, że jestem „adaptacjonistą",

co jest niewątpliwie dość prymitywnym określeniem czło­

wieka uważającego, że zwierzęta i rośliny, a także ich po­

szczególne części i zachowanie, są w głównej mierze sumą

konstrukcyjnych rozwiązań określonych problemów

8

. Zaraz

to wyjaśnię.

Trudno zaprzeczyć, że oko ludzkie powstało po to, aby for­

mować obraz świata zewnętrznego na siatkówce, a nasz żołą­

dek po to, aby trawić pożywienie. Jak doszło do „zaprojekto-

22

wania" tych urządzeń? Jedyna odpowiedź, która oparła się

próbie czasu, mówi, że nikt ich nie zaprojektował. Przodkowie

dzisiejszego człowieka mieli oczy i żołądek, które pełniły swoje

funkcje lepiej niż podobne organy u innych ludzi. Małe, przy­

padkowe udoskonalenia zdolności trawienia czy widzenia ku­

mulowały się w ciągu wielu pokoleń i były dziedziczone. Zabu­

rzenia tych funkcji nie były dziedziczone, ponieważ słabiej

widzący i gorzej trawiący pokarm żyli krócej albo słabiej się

rozmnażali.

Koncepcja planu inżynierskiego jest instynktownie zrozu­

miała dla ludzi i nie mamy trudności z wyobrażeniem sobie

analogii z projektowaniem oka. Trudniej nam jednak zrozu­

mieć pogląd, że zachowanie człowieka też zostało „zaprojekto­

wane", głównie dlatego, że zakładamy, iż celowość zachowania

stanowi dowód na istnienie świadomego wyboru. Istnieje pe­

wien gatunek osy, która składa jaja w ciele mączlika. Nowo

narodzone osy rosną, zjadając od środka swego nosiciela.

Straszne to, ale prawdziwe. Jeśli samica podczas składania

jaj odkryje, że mączlik jest już „zajęty" przez młodą osę, robi

coś, co wydaje się niezwykle inteligentne. Mianowicie po­

wstrzymuje się przed wprowadzeniem plemnika do jaja i skła­

da je nie zapłodnione do wnętrza larwy osy, która znajduje się

w ciele mączlika. Z takich nie zapłodnionych jaj rozwijają się

samce, natomiast z zapłodnionych - samice (jest to zjawisko

znane u os i mrówek). „Inteligencja" matki-osy przejawiła się

w tym, że wyczuła ona, iż w mączliku znajduje się mniej poży­

wienia dla jej przyszłego potomstwa. Wobec czego sprawiła, że

z jej jaj powstaną małe samce, a nie duże samice, typowe dla

jej gatunku. Z pewnością było to „mądre" dokonanie „wyboru",

ponieważ osa „wiedziała", że samce są znacznie mniejsze.

Niemniej taka interpretacja jest oczywiście nonsensem. Osa

wcale nie jest „mądra", nie dokonuje żadnego „wyboru" ani nie

„wie", co robi, choćby dlatego, że ma za mało komórek nerwo­

wych w mózgu, aby świadomie myśleć. Jest raczej automa­

tem, posługującym się zespołem prostych instrukcji typu: „Je­

­li mszyca jest zajęta, nie zapładniaj jaj". Jej program był pro­

jektowany przez proces doboru naturalnego przez miliony lat.

Osy, które odziedziczyły tendencję do powstrzymywania plem­

ników, gdy ich zdobycz okazała się zajęta, miały bardziej uda-

23

background image

ne potomstwo. Tak jak dobór naturalny „zaprojektował" oko

jako narząd wzroku, tak wytworzył też sposób zachowania,

który wydaje się dopasowany do potrzeb osy

9

.

Problem tej „potężnej iluzji celowego projektowania"

1 0

wy­

jaśnia bardzo dobrze Richard Dawkins we wspaniałej książce

Ślepy zegarmistrz

11

.

Im wyższy jest stopień złożoności danego

wzoru zachowania, mechanizmu genetycznego czy postawy

psychicznej, tym bardziej nasuwa się wniosek, iż zostały one

„zaprojektowane" dla określonej funkcji. Złożoność oka suge­

ruje, że zostało ono stworzone do patrzenia. Tak samo złożo­

ność popędu seksualnego daje nam do zrozumienia, że powstał

on dla celów wymiany genów.

Innymi słowy, sądzę, że zawsze warto zadać pytanie: dla­

czego? Praca naukowa to w dużej mierze nudna działalność

zmierzająca do wyjaśnienia, jak zbudowany jest wszechświat,

na jakiej zasadzie świeci słońce czy w jaki sposób rosną rośli­

ny. Większość naukowców spędza życie na udzielaniu odpo­

wiedzi na pytania typu "jak?", a nie typu „dlaczego?" Przyj­

rzyjmy się bliżej różnicy pomiędzy pytaniem: „Dlaczego męż­

czyźni się zakochują?" a pytaniem: „W jaki sposób mężczyźni

się zakochują?" Odpowiedź na drugie pytanie sprowadzi całą

rzecz na poziom zwykłej hydrauliki: mężczyźni zakochują się,

ponieważ hormony działają na ich komórki mózgowe, co z ko­

lei wywołuje określone efekty fizjologiczne. Niewątpliwie pew­

nego dnia poznamy dokładnie, cząsteczka po cząsteczce, wjaki

sposób w mózgu młodego mężczyzny rodzi się zauroczenie tą

jedną szczególną kobietą. Niemniej pytania typu „dlaczego?"

wydają mi się bardziej interesujące, ponieważ uzyskane odpo­

wiedzi mówią nam, w jaki sposób natura człowieka stała się

właśnie taka, jaka jest.

Dlaczego określony mężczyzna zakochuje się w określonej

kobiecie? Ponieważ jest piękna. Dlaczego piękno jest takie

ważne? Ponieważ jesteśmy gatunkiem zasadniczo monoga-

micznym i mężczyźni przebierają w partnerkach (w przeciwień­

stwie do samców szympansa). Piękno jest oznaką zdrowia

i młodości, które z kolei są oznaką płodności. Dlaczego męż­

czyźni przywiązują tak dużą wagę do płodności partnerki? Bo

gdyby nie przywiązywali do tego wagi ich geny zostałyby wy­

eliminowane przez tych, którzy ją przywiązują. Dlaczego męż-

24

czyźnie w ogóle na tym zależy? Wcale mu nie zależy, ale jego
geny zachowują się tak, jak gdyby im zależało. Mężczyzna,
który wybiera bezpłodną żonę, nie zostawia po sobie potom­
stwa. Zatem każdy człowiek pochodzi od mężczyzny, któremu
zależało na znalezieniu płodnej kobiety, i każdy dziedziczy po

przodkach takie właśnie preferencje. Dlaczego mężczyzna jest
niewolnikiem swoich genów? Wcale nie jest, ma przecież wol­
ną wolę. Ale właśnie stwierdziliśmy, że mężczyzna się zako­
chał, bo jest to dobre dla jego genów. Oczywiście może ignoro­

wać to, co dyktują mu geny. Dlaczego geny mężczyzny chcą
koniecznie połączyć się z genami kobiety? Ponieważ inaczej
nie przejdą do następnego pokolenia; istoty ludzkie są dwóch
płci i aby się rozmnożyć, muszą zmieszać swe geny. Dlaczego
dwie płci? Ponieważ hermafrodytyzm u zwierząt ruchliwych
nie jest korzystny. Obojnaki są gorsze w wykonywaniu dwóch
rzeczy naraz niż mężczyzna i kobieta wykonujący osobno wła­
ściwe sobie czynności. Dlatego też nasi odlegli hermafrody-
tyczni przodkowie nie wytrzymali konkurencji z rozdzielno-
płciowymi przodkami. Dlaczego istnieją tylko dwie płcie? Po­
nieważ był to jedyny sposób na opanowanie niezgodności
pomiędzy zespołami genów. Wyjaśnię to później. Dlaczego ko­

bieta potrzebuje mężczyzny? Dlaczego jej geny nie mogą pro­
dukować potomstwa bez jego wkładu? Jest to najbardziej fun­
damentalne pytanie typu „dlaczego?" i od niego właśnie roz­
pocznie się następny rozdział.

W fizyce nie ma specjalnej różnicy pomiędzy pytaniami typu

„dlaczego?" i pytaniami typu Jak?" W jaki sposób Ziemia obra­
ca się dookoła Słońca? Dzięki grawitacji. Dlaczego Ziemia
obraca się dookoła Słońca? Z powodu grawitacji. Ewolucja nato­
­iast wnosi do biologii aspekt historyczny. Jak ujął to antropo­
log Lionel Tiger: „Jesteśmy z konieczności jak gdyby napędzani,
podjudzani, a przynajmniej naznaczani nagromadzoną mocą
selekcyjnych decyzji dokonywanych przez każde z tysięcy po­
koleń"

12

. Grawitacja pozostanie grawitacją niezależnie od tego,

jak potoczy się historia. Ale paw jest wspaniały, ponieważ

w pewnym punkcie ewolucji pawice przestały wybierać part­
nerów, kierując się przyziemnymi kryteriami praktyczności,
a zaczęły podążać za modą, polegającą na preferowaniu naj­
efektowniejszej prezentacji walorów samca. Każdy żywy orga-

25

background image

nizm jest wytworem poprzednich pokoleń. Gdy neodarwinista

pyta: „Dlaczego?", ma naprawdę na myśli: „Jak do tego doszło?"

Pod tym względem neodarwinista jest historykiem.

O KONFLIKCIE I WSPÓŁPRACY

Szczególną cechą historii jest to, że w miarę upływu czasu

zawsze maleje osiągnięta przewaga jednej ze stron. Każdy

wynalazek wcześniej czy później prowadzi do kontrwynalaz-

ku. Każdy sukces zawiera w sobie zalążki własnego upadku.

Każda hegemonia ma swój koniec. Ewolucja podlega tym sa­

mym prawom. Postęp i sukces są zawsze względne. Gdy pierw­

sze płazy wyszły na nie zamieszkany przez inne zwierzęta ląd,

mogła im ujść na sucho powolność, ociężałość oraz podobień­

stwo do ryb, ponieważ nie miały wtedy żadnych wrogów ani

konkurentów. Gdyby jednak jakaś ryba wypełzła na ląd dzi­

siaj, zostałaby natychmiast zjedzona przez pierwszego z brze­

gu lisa, podobnie jak hordę Mongołów wybiłaby seria z kara­

binu maszynowego. Postęp, tak historyczny, jak ewolucyjny,

jest zawsze daremnym, syzyfowym wysiłkiem, którego ce­

lem jest utrzymanie się w tym samym miejscu poprzez ciągłe

samoulepszanie. Samochody poruszają się zatłoczonymi uli­

cami Londynu równie wolno jak pojazdy konne sto lat temu.

Komputery nie mają większego wpływu na wydajność, ponie­

waż wykonują coraz bardziej skomplikowane zadania, których

liczba wciąż wzrasta

1 3

.

Koncepcja względności wszelkiego postępu znana jest w bio­

logii pod nazwą Czerwonej Królowej. Owa nazwa pochodzi od

figury szachowej, którą spotyka Alicja w książce Po drugiej

stronie lustra.

Czerwona Królowa bez przerwy biegnie, ale ni­

gdzie nie dociera, ponieważ krajobraz porusza się razem z niąi

Idea ta nabiera coraz większego znaczenia w teorii ewolucji

i będziemy się z nią często spotykać na łamach tej książki. Im

szybciej biegniemy, tym bardziej świat przyspiesza i tym

mniejszy robimy postęp. Życie to turniej szachowy, w którym

zwycięstwo w jednej partii powoduje, że następną musisz za­

czynać bez jednego piona.

26

Nie każdemu zdarzeniu ewolucyjnemu towarzyszy Czerwo­

na Królowa. Weźmy na przykład niedźwiedzia polarnego, któ­

ry ma grube białe futro. Jest ono gęste, ponieważ przodkom

niedźwiedzia łatwiej było żyć i rozmnażać się, jeżeli nie czuli

zimna. Tutaj rozwój odbywał się według względnie prostego

schematu: im grubsze futro, tym niedźwiedziom było cieplej.

Zimno nie dokuczało już misiom, ponieważ zyskały one lepszą

warstwę izolacyjną. Futro niedźwiedzia polarnego jest białe

także dlatego, że stanowi kamuflaż. Biały niedźwiedź znacz­

nie łatwiej podkradnie się do foki niż niedźwiedź brunatny.

Prawdopodobnie kiedyś w ogóle było łatwiej polować na foki,

które nie obawiały się żadnych wrogów wśród lodów Arktyki,

podobnie jak dziś foki na Antarktydzie nie boją się nikogo.

W tamtych czasach protoplaści niedźwiedzi polarnych nie mie­

li trudności z chwytaniem fok. Wkrótce jednak okazało się, że

foki nerwowe i bojaźliwe żyją dłużej niż osobniki ufne. Foki

zaczęły się stawać ostrożniejsze, a niedźwiedziom było coraz

trudniej. Należało zakraść się do zdobyczy, w czym brązowy

kolor futra z pewnością nie pomagał. I pewnego dnia (może

nie tak nagle, ale zasada pozostaje ta sama) pojawiła się przy­

padkowa mutacja u niedźwiedzia, która spowodowała, że jego

sierść stała się biała. Osobniki z tą mutacją rozmnażały się

łatwiej i miały więcej pożywienia, ponieważ foki nie dostrze­

gały, jak się do nich podkradają. Wysiłek ewolucyjny fok nie

zdał się na nic i znowu znalazły się one w punkcie wyjścia.

Zadziałała Czerwona Królowa.

W świecie Czerwonej Królowej każdy postęp ewolucyjny jest

względny, dopóki nasz wróg żyje i albo na nas żeruje, albo

cierpi, kiedy nam się dobrze wiedzie, tak jak w wypadku fok

i niedźwiedzi. Zatem Czerwona Królowa jest szczególnie ak­

tywna wśród drapieżników i ich ofiar, pasożytów i ich gospo­

darzy oraz wśród samców i samic tego samego gatunku. Każ­

de stworzenie na ziemi uczestniczy w turnieju szachowym

Czerwonej Królowej, tocząc pojedynki z pasożytami (lub go­

spodarzami), drapieżnikami (lub ofiarami), ale przede wszyst­

kim ze swoimi partnerami.

Pasożyty nie mogą żyć bez swoich gospodarzy, a mimo to

wyrządzają im szkody. Tak samo zwierzęta wykorzystują part­

nerów, choć ich potrzebują. Pojawianiu się Czerwonej Królo-

27

background image

wej zawsze więc towarzyszy pewien motyw konfliktu i współ­

działania. Związek pomiędzy matką i dzieckiem jest stosun­

kowo prosty. Oboje dążą do tego samego celu - dbają każde

o siebie i o siebie nawzajem. Stosunki pomiędzy mężczyzną

i kochankiem jego żony lub pomiędzy kobietą i jej rywalką

w pracy są też względnie proste: w obu wypadkach życzą oni

sobie wszystkiego najgorszego. Jedne związki opierają się

wyłącznie na współpracy, inne - wyłącznie na konflikcie.

A jaki jest związek między kobietą i jej mężem? Polega on na

współpracy, każda ze stron pragnie wszystkiego co najlepsze

dla strony drugiej. Dlaczego tak jest? Aby się nawzajem wyko­

rzystać. Żona urodzi mężczyźnie jego dzieci; mąż jest potrzeb­

ny kobiecie do powołania na świat i pomocy w wychowaniu jej

dzieci. Małżeństwo balansuje na cienkiej linie rozpiętej mię­

dzy współpracą a wzajemnym wyzyskiem - co potwierdzi każ­

dy adwokat zajmujący się sprawami rozwodowymi. Udane

małżeństwa tak podporządkowują koszty wspólnym zyskom,

że współpraca przeważa. Małżeństwa, które się rozpadły,

z pewnością tego nie uczyniły.

Dążenie do równowagi między konfliktem i współpracą to

stale powracający wątek dziejów ludzkości. Stanowi obsesję

rządów, rodzin, kochanków i rywali. Jest też kluczem do eko­

nomii. J a k to później zobaczymy, jest jednym z najstarszych

motywów historii życia, gdyż powtarza się na wszystkich po­

ziomach, także na poziomie genów. Pierwotną jego przyczyną

jest istnienie płci. Rozmnażanie płciowe, podobnie jak małżeń­

stwo, polega na kooperacji między dwoma rywalizującymi ze

sobą zespołami genów. Nasze ciało jest sceną wcale niełatwej

współegzystencji.

DOKONANIE WYBORU

Jednym z najmniej znanych pomysłów Darwina był pogląd,

że partnerzy u zwierząt mogą zachowywać się jak hodowcy

koni, którzy selekcjonując określone ich typy, stopniowo zmie­

niają rasę. Teoria ta, znana jako teoria doboru płciowego, była

ignorowana przez wiele lat po śmierci Darwina i dopiero ostat-

28

nio wróciła do łask. Podstawą teorii doboru płciowego jest spo­

strzeżenie, że celem zwierzęcia jest nie tyle przeżycie, ile re-

produkcja. Rzeczywiście, wszędzie tam, gdzie rozmnażanie się

i przetrwanie wchodzą ze sobą w konflikt, zawsze pierwszeń­

stwo ma rozmnażanie. Łosoś na przykład głodzi się na śmierć

podczas tarła. U gatunków zróżnicowanych płciowo proces roz­

mnażania polega na znalezieniu odpowiedniego partnera i prze­

konaniu go, by oddał swój pakiet genów. Ten cel jest sprawą

tak istotną w życiu, że ukształtował nie tylko ciało, ale i psy­

chikę zwierząt. Krótko mówiąc: wszystko to, co zwiększa moż­

liwość sukcesu w reprodukcji, będzie się rozpowszechniało

kosztem tego, co ową możliwość zmniejsza, nawet jeśli zagra­

ża to życiu jednostki.

Dobór płciowy na pozór celowo „projektuje" cechy osobnika,

podobnie jak dobór naturalny. Tak jak rogi służą jeleniowi do

walki z rywalami o łanię, ą paw został „zaprojektowany", aby

uwodzić wyglądem, tak psychika mężczyzny została ukształ­

towana tak, aby mógł on zwiększać szansę zdobycia lub za­

trzymania przy sobie jednej lub kilku wysokiej jakości partne­

rek, nawet ryzykując życie. Testosteron, sam eliksir męskości,

zwiększa podatność na choroby zakaźne. Nastawiona na współ­

zawodnictwo natura mężczyzny jest więc wynikiem doboru

płciowego. To ewolucja spowodowała, że mężczyzna skłania

się ku niebezpiecznemu życiu, ponieważ zwycięstwo w walce

czy rywalizacji prowadzi zwykle do częstszych i bardziej war­

tościowych podbojów seksualnych oraz zwiększa liczbę potom­

ków. Kobiety, które prowadzą niebezpieczne życie, po prostu

narażają na szwank swoje dzieci. Podobnie zależność między

pięknością a płodnością kobiet jest wynikiem doboru płciowe­

go, działającego i na męską psychikę, i na kobiece ciało (nie­

mal z definicji piękne kobiety są młode i zdrowe; są też płod-

niejsze od kobiet starszych i mają przed sobą dłuższy od nich

okres rozrodczy). Obie płcie kształtują się nawzajem. Ciało

kobiece ma preferowany przez mężczyzn kształt klepsydry.

Mężczyźni są agresywni z natury, ponieważ podoba się to ko­

­ietom (lub pozwala mężczyznom bardziej agresywnym zwy­

ciężać innych w rywalizacji o kobiety - co wychodzi na to

samo). J a k zobaczymy, tę książkę zakończy niesłychana teo­

ria, która głosi, że ludzki intelekt jest również wytworem do-

29

background image

boru płciowego, a nie naturalnego. Obecnie wielu antropolo­
gów sądzi, że większy mózg człowieka zwiększał jego sukces
reprodukcyjny, bądź to pomagając mężczyźnie wyprowadzić
w pole rywali (i kobietom wyprowadzić w pole rywalki), bądź
też - i byłaby to jej pierwotna rola - pomagając w zalotach
i uwodzeniu osobników płci przeciwnej.

Odkrywanie i opis natury ludzkiej oraz tego, w jaki sposób

różni się ona od natury innych zwierząt, jest jednym z najbar­

dziej interesujących zadań nauki, porównywalnym z odkry­
ciem atomu czy genu oraz poszukiwaniem rozwiązania kwe­
stii pochodzenia wszechświata. Jednak nauka dosyć niechęt­

nie podejmuje tę problematykę. Największymi ekspertami
w dziedzinie natury ludzkiej, jakich wydała ludzkość, byli ra­
czej Budda i Szekspir, niż naukowcy czy filozofowie. Biolodzy
zajmują się głównie zwierzętami; tych, którzy próbują prze­
kroczyć zaklętą linię (np. Edwarda Wilsona z Harvard Uni­
yersity, autora Socjobiologii z 1975 roku), oskarżano o pobud­
ki polityczne

14

. Z kolei naukowcy zajmujący się człowiekiem

uważają, że badania nad zwierzętami nie mogą mieć nic wspól­
nego z ich pracą oraz że w ogóle nie istnieje jedna uniwersal­
na natura ludzka. W konsekwencji nauka, która rozłożyła na
czynniki pierwsze problemy Wielkiego Wybuchu i DNA, oka­
zała się spektakularnie kiepska w stawieniu czoła temu, co
David Hume uznał za najważniejszą kwestię ze wszystkich:
dlaczego natura ludzka jest taka, jaka jest?

background image

Serie urodzin niezmiennym biegną szlakiem
i ojciec nowym sobą w swym synu się staje.
Co było takim, pozostaje takim,

podobne myśli, podobne zwyczaje.
Lecz z biegiem czasu rój pąków się psuje
i jak chmara owadów w przeszłość odchodzi.
I wtedy prężny rodzic w głębi łona czuje,
że jeśli tylko zechce, piękniejszą płeć zrodzi.

Erasmus Darwin,

The Tempie of Nature, or the Origin of Society

(przeł. A. Pospieszalski)

Marsjanka Zog wprowadziła statek na ostatnią orbitę i za­

częła się przygotowywać do wejścia w atmosferę ojczystej pla­

nety. Robiła to już wielokrotnie, zatem ani trochę się nie dener­

wowała. Tym razem spędziła na Ziemi wiele czasu, więcej niż

zwykle, i nie mogła się już doczekać kąpieli w ciekłym argonie

oraz szklaneczki chłodnego chloru. Miło będzie zobaczyć wszyst­

kich starych znajomych, dzieci, męża...! Wzdrygnęła się i roze­

śmiała. Męża! Stanowczo za długo przebywała na Ziemi. Zaczy­

na już nawet myśleć jak Ziemianie. Przecież Marsjanki nie mają

mężów. Na Marsie nie istnieje nic takiego jak płeć! Zog z dumą

pomyślała o raporcie schowanym w torbie: „Życie na Ziemi -

rozwiązanie zagadki reprodukcji". To jej życiowe osiągnięcie.

Nie ominie jej awans, bez względu na to, co powie Wielka Zag...

Tydzień później Wielka Zag uchyliła drzwi sali konferencyj­

nej, w której zebrała się Komisja do Spraw Badań Ziemi,

i poprosiła sekretarkę, aby wprowadziła Zog. Wezwana we­

szła do środka i usiadła. Zag, nie patrząc na nią, odchrząknęła

i powiedziała:

- Droga Zog, komisja uważnie przeczytała pani raport i wszyst­

kie jesteśmy pod wrażeniem jego dokładności. Niewątpliwie

sporządziła pani wyczerpujący przegląd sposobów reproduk­

cji życia na Ziemi. Wszyscy się zgadzamy, no, może tylko za

wyjątkiem panny Zeeg, że zgromadzone materiały przekonu­

jąco udowadniają pani hipotezę. Teraz nie ma już chyba wąt­

pliwości, że ziemskie istoty rozmnażają się dzięki istnieniu

tak zwanej płci. Niektórym członkom komisji nie spodobały

33

background image

się jednak pani wnioski, iż pewne zjawiska charakteryzujące

ziemski gatunek zwany człowiekiem są konsekwencją tej ca­

łej płci: zazdrość o ukochanego, poczucie piękna, męska agre-

sja, nawet ta pożałowania godna rzecz, którą te stworzenia

śmią nazywać inteligencją.

Komisja, usłyszawszy ten stary dowcip, pochlebczo zachi­

chotała.

- Ale - dodała Zag nieco mocniejszym głosem, unosząc gło­

wę i patrząc prosto na Zog - mamy pewne poważne zastrzeże­

nie do pani opracowania. Nie udało się pani odpowiedzieć na

najważniejsze, bardzo proste pytanie. - W głosie Zag zabrzmiał

sarkazm. - Dlaczego?

- Dlaczego co? - wykrztusiła Zog.

- Dlaczego Ziemianom potrzebna jest płeć? Dlaczego po pro-

stu nie klonują się tak jak my? Dlaczego potrzeba dwóch osob­

ników, aby urodziło się jedno dziecko? Dlaczego, u licha, na

Ziemi istnieją samce? Dlaczego? Dlaczego?

- Ach! - odpowiedziała szybko Zog. - Próbowałam wyjaśnić

tę kwestię, ale nic z tego nie wyszło. Pytałam paru ludzi, ta­

kich, którzy badali ten problem przez lata. I nie wiedzieli.

Usłyszałam wiele sprzecznych hipotez. Jedni uważali, że płeć

powstała kiedyś całkiem przypadkowo. Inni, że chroni przed

chorobami. Mówili mi też, iż płeć ma związek z przystosowa­

niem do zmian i przyśpieszeniem ewolucji. Albo że służy do

naprawy genów. Ale niczego konkretnego nie wiedzieli....

- Nie wiedzieli? - wykrzyknęła Wielka Zag. - Nie wie­

dzieli? Przecież to najbardziej dziwna sprawa w całej ich egzy­

stencji, największa zagadka naukowa związana z życiem na

Ziemi! Aoni nic n i e wiedzą! OZogini, uchowaj nas od złego!

OD DRABINY DO KOŁA

MŁYŃSKIEGO

Po co istnieje płeć? Odpowiedź wydaje się na pozór banalnie

prosta. Ale warto się nad tą sprawą zastanowić. Dlaczego do

spłodzenia dziecka potrzeba dwóch osób? Dlaczego nie trzech

albo jednej? Jaki powód się za tym kryje?

34

Mniej więcej dwadzieścia lat temu kilku wpływowych biolo­

gów zmieniło swoje poglądy na kwestię płci. Niemalże z dnia

na dzień odeszli oni od powszechnie przyjętej opinii, że istnie­

nie płci jest uzasadnione logicznie, nieuniknione i niezbędne,

gdyż służy reprodukcji. Stwierdzili, że właściwie nie sposób

wytłumaczyć, dlaczego płeć nie zanikła w toku ewolucji. Płeć

zdawała się nie mieć sensu. Od tamtej pory kwestia celowości

istnienia płci pozostała sprawą otwartą i doczekała się miana

„królowej" ewolucyjnych problemów

1

.

Wśród wątpliwości jednak zaczyna już nabierać kształtu

mglista odpowiedź. Aby ją zrozumieć, musimy przejść na dru-

gą stronę lustra, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Płeć

nie ma żadnego związku z istnieniem samców i samic, seks

nie ma nic wspólnego z reprodukcją, zaloty z nakłanianiem,

moda z pięknem, a miłość z uczuciem.

Rok 1858. Karol Darwin i Alfred Wallace po raz pierwszy

w historii przekonująco wyjaśniają mechanizm ewolucji. W owym

roku wiktoriańska odmiana optymizmu, znana pod nazwą „po­

stępu", osiągnęła apogeum. Nic dziwnego, że Darwina i Wall-

ce'a uznawano za wyznawców boga postępu. Natychmiastowa

popularność teorii ewolucji wzięła się z jej fałszywej interpre­

tacji. Uważano, że opisuje ona rozwój od ameby do człowieka,

stopniowe wznoszenie się po drabinie samodoskonalenia.

Teraz, na progu trzeciego tysiąclecia, człowiek jest w innym

nastroju. Uważa, że postęp zbliża ludzkość do przeludnienia,

efektu cieplarnianego, wyczerpania zasobów naturalnych.
Niezależnie od tego, jak szybko posuwamy się do przodu, zda­

je się, że nie osiągamy żadnego celu. Czy rzeczywiście rewolu­

cja przemysłowa uczyniła przeciętnego mieszkańca naszego

globu zdrowszym, bogatszym lub mądrzejszym? O dziwo (lub,

jakby powiedział filozof, jak można było przewidzieć), nauka

o ewolucji dostosowuje się do jego nastroju. Ewolucjoniści kwe­

stionują obecnie pojęcie postępu: przedstawiają ewolucję jako

koło młyńskie, a nie drabinę.

35

background image

DZIEWICE W CIĄŻY

Ludzie mogą mieć dzieci tylko w drodze rozmnażania płcio­

wego i taki jest, otwarcie mówiąc, cel istnienia płci. Od połowy

dziewiętnastego wieku zaczęto podważać to przekonanie. Oka­

zało się bowiem, że w przyrodzie istnieje wiele lepszych sposo-

bów reprodukcji. Mikroby rozmnażają się przez podział ko-

mórkowy. Werżba rośnie z sadzonki. Dmuchawiec wytwarza

nasiona będące w stosunku do siebie klonami. Nie zapłodnio­

na mszyca rodzi młode dziewice, które są już nabrzmiałe no­

wymi dziewicami. To wszystko zauważył już August Weis-

mann w 1889 r. Pisał: „Znaczenie amfimiksji [płci] nie polega

na umożliwieniu reprodukcji, ponieważ można się rozmnażać

bez amfimiksji, na najróżniejsze sposoby, na przykład przez

podział, pączkowanie czy nawet wytwarzanie jednokomórko­

wych zarodników"

2

.

Od czasów Weismanna ewolucjoniści co jakiś czas oświad­

czali, że płeć stanowi „problem", jest luksusem, którego nie

powinno być. Istnieje anegdota opowiadająca o jednym z pierw­

szych spotkań Towarzystwa Królewskiego w Londynie. Otóż

pewnego dnia, w obecności króla, zupełnie poważnie dyskuto­

wano o tym, dlaczego naczynie z wodą waży tyle samo ze złotą

rybką, ile bez rybki. Proponowano, a następnie odrzucano naj­

rozmaitsze wyjaśnienia. Dyskusja stawała się coraz gorętsza.

Nagle odezwał się król: „Wątpię w wasze przesłanki", i kazał

przynieść naczynie z wodą, rybkę i wagę. Postawiono na wa­

dze naczynie i wpuszczono do niego rybkę. Ciężar naczynia

zwiększył się dokładnie o ciężar ryby. Ajakżeby inaczej.

Przytoczona opowiastka z pewnością nie jest autentyczna.

Byłoby nieuczciwe sugerować, że naukowcy, których spotka­

my na kartach tej książki, to głupcy widzący problemy tam,

gdzie ich nie ma. Gdy pewna grupa naukowców nagle ogłosi­

ła, że nie można wyjaśnić, dlaczego płeć istnieje, i że istniejące

wyjaśnienia nie są satysfakcjonujące, natychmiast pojawili się

inni, którzy uznali tę intelektualną nadwrażliwość za absur­

dalną. Stwierdzili oni, że skoro płeć istnieje, to z pewnością

jest do czegoś potrzebna. Jak inżynierowie nie powinni dowo­

dzić trzmielowi, że nie potrafi on latać, tak biologom nie wypa-

36

da wmawiać zwierzętom i roślinom, że lepiej byłoby, gdyby nie
rozmnażały się płciowo. „Problem tej debaty polega na tym, że
wiele organizmów ignoruje płynące z niej wnioski"

3

, napisała

Lisa Brooks z Brown Uniyersity. W istniejących teoriach —
przyznają cynicy — są dziury, ale nie należy oczekiwać Nagro­
dy Nobla za ich zatykanie. Zresztą dlaczego istnienie płci musi
mieć jakiś powód? Może powstała ona przypadkowo w drodze

ewolucji, podobnie jak system jeżdżenia autem po jednej stro­
nie drogi?

Wiele stworzeń w ogóle nie ma zróżnicowanych płci albo ma

je tylko w niektórych pokoleniach. Praprawnuczki dzieworod-

nych mszyc pod koniec lata wydadzą na świat zróżnicowane

płciowo potomstwo. Samice połączą się z samcami i ich potom­

stwo będzie miało cechy obojga rodziców. Dlaczego zadadzą

sobie ten trud? Płeć sprawia wrażenie strasznie nieustępliwej

w swoim istnieniu. Dyskusje nie ustają. Każdy rok przynosi

nowe wyjaśnienia, eseje, eksperymenty i symulacje. Wygląda

na to, że wszyscy współcześni badacze tego zagadnienia zgo­

dzą się, że problem rozwiązano, nie ma tylko zgody, które roz­

wiązanie jest prawdziwe. Jeden optuje za hipotezą A, inny za

hipotezą B, trzeci za C, a czwarty za nimi wszystkimi. Czy

może jeszcze istnieć jakieś zupełnie nowe rozwiązanie? Zapy­

tałem Johna Maynarda Smitha, jednego z pierwszych, którzy

postawili pytanie: „Dlaczego płeć?", czy sądzi, że potrzebne są

nowe wyjaśnienia. Odpowiedział: „Nie, odpowiedzi istnieją.

Tyle że nie możemy ich uzgodnić, to wszystko"

4

.

O ROZMNAŻANIU PŁCIOWYM

I O WOLNYM HANDLU

Zanim pójdziemy dalej, musimy poznać niektóre terminy

z dziedziny genetyki. Geny to przepisy biochemiczne zapisane

czteroliterowym alfabetem zwanym DNA, przepisy, które mó­

wią, jak zbudować ciało i jak się nim posługiwać. Normalny

człowiek ma dwie kopie każdego z 75 tysięcy genów. Cały ze­

staw 150 tysięcy genów nazywamy genomem. Geny znajdu­

ją się w 23 parach podobnych do wstążek chromosomów. Gdy

37

background image

mężczyzna zapładnia kobietę, każdy jego plemnik zawiera jed­

ną kopię każdego genu, czyli 75 tysięcy genów w 23 chromoso­

mach. Dołączają one do 75 tysięcy pojedynczych genów uloko­

wanych w 23 chromosomach komórki jajowej kobiety. W wyni­

ku tego powstaje embrion mający 75 tysięcy par genów i 23

pary chromosomów.

Jeszcze jeden fachowy termin: mejoza. Jest to proces roz­

dzielania genów do poszczególnych plemników lub komórek

jajowych. Mężczyzna może wybrać 75 tysięcy genów odziedzi­

czonych po ojcu lub 75 tysięcy genów odziedziczonych po mat­

ce. Najprawdopodobniej jednak jego plemniki otrzymają mie­
szaninę genów z obu tych zestawów. Zjawisko to nosi nazwę
rekombinacji. Zanim jednak chromosomy z 23 par losowo ro­

zejdą się do różnych plemników (lub trafią do komórki jajo­
wej), zachodzi coś osobliwego... Chromosomy w każdej z 23
par ustawiają się równolegle do siebie. Następnie odcinki jed­

nego zestawu wymieniają się z odcinkami drugiego w procesie
zwanym crossing-over. Potomstwu przekazywany jest taki

poskładany z kawałków chromosom i łączy się w parę z chro­
mosomem od drugiego z rodziców.

Płeć jest więc połączeniem rekombinacji i zjawiska crossing-

-over.

Najważniejszą konsekwencją jej istnienia jest miesza­

nie genów. Crossing-over miesza geny obu par jego dziadków,
a rekombinacja - geny jego rodziców. Rekombinacja i crossing-

-over

to dwa filary rozmnażania płciowego. Inne czynniki - ze­

wnętrzne cechy płci, wybór partnera, unikanie kazirodztwa,
poligamia, miłość, zazdrość - zwiększają tylko efektywność
i precyzję tych dwóch podstawowych procesów.

Takie ujęcie sprawy pozwala oddzielić rozmnażanie płciowe

od reprodukcji. Organizmy mogą otrzymywać geny od innego
osobnika na dowolnym etapie życia. Na przykład bakterie łą­
czą się ze sobą niczym uzupełniające zapas paliwa bombowce,

przekazują trochę genów przez mikrorurkę, a potem rozdzie­
lają się i każda podąża w swoją stronę. Reprodukcja - przez
podział - odbywa się później

5

.

Zatem rozmnażanie płciowe jest równoważne z mieszaniem

się genów. Problem się zaczyna, gdy zapytamy, dlaczego mie­
szanie się genów jest niby takie korzystne. Przez ostatnie sto
lat nie było co do tego wątpliwości. Uważano, że mieszanie

38

genów sprzyja ewolucji, ponieważ wprowadza różnorodność
sprzyjającą procesowi doboru naturalnego. Twierdzono, że nie
zmienia ono samych genów - uważał tak nawet Weismann,
który nie miał pojęcia o genach i posługiwał się mglistym ter­
minem „id" — ale tworzy ich nowe kombinacje. Rozmnażanie
płciowe to rodzaj wolnorynkowego handlu coraz to nowszymi
kombinacjami genetycznymi, zwiększającego szanse na roz­
przestrzenienie owych kombinacji w obrębie gatunku i umożli­
wiającego w ten sposób ewolucję. Weismann nazwał rozmnaża­
nie płciowe "źródłem różnorodności osobniczej, która dostarcza
materiału dla działania doboru naturalnego"6. Rozmnażanie
płciowe przyśpiesza ewolucję.

Graham Bell, angielski biolog pracujący w Montrealu, okre­

ślił tę tradycyjną teorię mianem hipotezy „pastora z Bray",
nawiązując do fikcyjnej postaci szesnastowiecznego duchow­
nego, który szybko dostosowywał się do panującej religii i w za­
leżności od wyznania aktualnego monarchy stosował obrzędy
protestanckie lub katolickie. Zwierzęta rozmnażające się dro­
gą płciową są równie elastyczne jak ów pastor — łatwo się adap­
tują i szybko zmieniają. Hipoteza „pastora z Bray" przetrwała
niemal wiek i jeszcze teraz można znaleźć niektóre jej elemen­
ty w podręcznikach biologii. Trudno powiedzieć, kiedy zakwe­
stionowano ją po raz pierwszy. Wątpliwości pojawiały się co
najmniej od lat dwudziestych. Stopniowo zaczęło świtać no­
woczesnym biologom, że w logice Weismanna tkwi błąd. Zgod­
nie z tą logiką ewolucja jest swego rodzaju imperatywem, tak

jakby gatunki istniały tylko po to, żeby ewoluować, a ewolucja

była celem egzystencji

7

.

To oczywiście nonsens. Ewolucja po prostu zachodzi w orga­

nizmach. Ten proces nie jest ukierunkowany; czasem może
powodować, że potomstwo jest bardziej, a czasem mniej złożo­
ne. Czasami jednak w ogóle nie ma żadnych zmian. Jesteśmy
tak zapatrzeni w idee postępu i doskonalenia, że trudno nam
to zaakceptować. Ale nikt przecież nie może powiedzieć trzo-
nopłetwej rybie latimerii, żyjącej u wybrzeży Madagaskaru,
ze łamie ona wszelkie reguły, bo nie zmieniła się przez ostat­
nie trzysta milionów lat. Pogląd, że ewolucja nie przebiega
wystarczająco szybko i że latimeria stanowi ewolucyjny błąd,
można z łatwością obalić. Już Darwin spostrzegł, że człowiek

39

background image

może znacznie przyśpieszyć ewolucję, tworząc na przykład

setki ras psów, począwszy od piesków chihuahua, a skończyw­

szy na bernardynach. Już samo to dowodzi, że ewolucja nie

przebiega tak szybko, jak mogłaby przebiegać. A latimeria

wcale nie jest błędem ewolucji, raczej stanowi jej sukces. Po­

została taka sama - jest projektem, którego nie trzeba udo­

skonalać, podobnie jak volkswagena-garbusa. Ewolucja nie

jest więc celem, ale sposobem rozwiązywania problemów.

Następcy Weismanna, zwłaszcza sir Ronald Fisher i Her­

mann Muller, zdołali ominąć tę pułapkę teleologiczną, argu­

mentując, że ewolucja, nawet jeśli nie jest narzucona z góry,

wciąż pozostaje zjawiskiem istotnym. Gatunki pozbawione płci

stoją na straconej pozycji i przegrywają w starciu z gatunka-

\

mi płciowymi. Książka Fishera z 1930 roku

8

oraz książka

Mullera z 1932 roku

9

wprowadziły do teorii Weismanna poję­

cie genu, co pozwoliło na przekonujące wykazanie korzyści

płynących z posiadania płci. Muller posunął się nawet do

stwierdzenia, że cały problem definitywnie rozwiązała nowa

gałąź wiedzy zwana genetyką. Osobniki gatunku obdarzone­

go płcią dzielą się nowo powstałymi genami między sobą; or­

ganizmy bezpłciowe nie mogą tego robić. Gatunki płciowe

przypominają grupy wynalazców, którzy dzielą się nawzajem

swoimi pomysłami. Jeśli jeden z nich stworzy silnik parowy,

a drugi - tory kolejowe, mogą połączyć siły. Gatunki bezpłcio­

we zachowują się jak grupa zazdrosnych wynalazców, którzy

nigdy nie dzielą się swoją wiedzą. W ich świecie lokomotywy

jeżdżą po szosach, a konie ciągną wagony po szynach.

Argumenty Fishera i Mullera zrewidowali w 1965 roku Ja­

mes Crow i Motoo Kimura. Używając modeli matematycznych,

wykazali, w jaki sposób mogą się połączyć rzadkie mutacje

u gatunków płciowych. Gatunek rozmnażający się płciowo nie

musi czekać na pojawienie się dwóch mutacji w organizmie jed­

nego osobnika, mogą one pochodzić od różnych osobników i spo­

tkać się w jednym. Zdaniem wspmnianych autorów daje to prze­

wagę gatunkom płciowym nad bezpłciowymi, pod warunkiem

że ich liczebność wynosi nie mniej niż tysiąc osobników. Czyli

wszystko ładnie i pięknie: traktujemy rozmnażanie płciowe jako

czynnik pomocny w ewolucji i potwierdzamy to współczesną ma­

tematyką. Możemy więc uważać sprawę za zamkniętą

10

.

40

CZŁOWIEK NAJWIĘKSZYM

RYWALEM CZŁOWIEKA

I tak by już zostało, gdyby nie opasła i głośna publikacja

szkockiego biologa V. C. Wynne-Edwardsa z 1962 roku. Wyn-

ne-Edwards oddał wielką przysługę biologii, wykazując po raz

pierwszy wielki błąd, który systematycznie podkopywał teorię

ewolucji od czasów Darwina. Nie zrobił tego po to, aby tę teo­

rię obalić, ponieważ nie wątpił w jej prawdziwość i ważność

11

.

Błąd daje się zauważyć w sposobie, w jaki laicy wypowiada­

ją się o ewolucji. Utarło się przekonanie, że ewolucja związana
jest z „przetrwaniem gatunku". Wydaje nam się, że rywalizują

ze sobą gatunki, że walka o byt, o której mówił Darwin, toczy­
ła się między dinozaurami a ssakami, królikami a lisami, po­
pulacjami człowieka współczesnego a neandertalczykami. Po­
sługujemy się symboliką państw i drużyn piłkarskich: Niem­
cy walczą z Francją, drużyna gospodarzy walczy z drużyną

gości.

Sam Karol Darwin wpadał niekiedy w pułapkę tego sposo­

bu myślenia. Już podtytuł dzieła O powstawaniu gatunków

wspomina o „utrzymaniu się doskonalszych ras"

1 2

. Ale trzeba

pamiętać, że Darwin koncentrował się na jednostce, nie na

gatunku. Każde stworzenie różni się od pozostałych. Niektóre

z nich radzą sobie lepiej i zostawiają większą liczbę potom­

stwa. Jeśli różnice są dziedziczne, stopniowa zmiana całego

gatunku jest nieunikniona. Poglądy Darwina połączono wkrót­

ce z odkryciami Grzegorza Mendla, który udowodnił, że dzie­

dziczone cechy są przekazywane w postaci osobnych pakie­

tów, nazwanych później genami. Doprowadziło to do powsta­

nia teorii wyjaśniającej, w jaki sposób mutacje osobnicze są

rozpowszechniane w obrębie całego gatunku.

W teorii tej jest jednak pewna zasadnicza niejasność. Z kim

rywalizują w walce o byt osobniki najlepiej przystosowane?

Czy z innymi przedstawicielami tego samego gatunku, czy też

z przedstawicielami innych gatunków?

Podczas ataku geparda w afrykańskiej sawannie gazela nie

tylko stara się uciec przed drapieżnikiem, ale też stara się

prześcignąć inne gazele, aby nie pozostać w tyle. Dla gazeli

41

background image

jest ważniejsze, by biegać szybciej od współtowarzyszek, a nie

szybciej od geparda. (Przypomina się tutaj stara anegdota

o filozofie, który razem z towarzyszem ucieka przed atakują­

cym niedźwiedziem. „To nie ma sensu. Nigdy nie prześcigniesz

niedźwiedzia!" - mówi rozsądnie przyjaciel. „Nie muszę tego

robić - odpowiada filozof. - Wystarczy, że prześcignę ciebie".)

Psycholodzy często zastanawiają się, dlaczego ludzie są obda­

rzeni zdolnością nauczenia się na pamięć roli Hamleta albo

zrozumienia rachunku różniczkowego i całkowego. Przecież

żadna z tych umiejętności nie była potrzebna w prymitywnych

warunkach, w których kształtował się nasz intelekt. Einstein

tak j a k każdy inny człowiek, nie potrafiłby prawdopodobnie

schwytać nosorożca włochatego. Pierwszy rozstrzygnął tę za­

gadkę Nicholas Humphrey, psycholog z Cambridge. Rozum

jest potrzebny człowiekowi nie po to, aby rozwiązywacproble-

my praktyczne, lecz by przechytrzyć innych ludzi. Dzięki inte­

lektowi oszukujemy, wykrywamy podstępy, rozumiemy ludz­

kie motywy postępowania, manipulujemy innymi. Nie chodzi

więc o to, czy w ogóle jesteśmy sprytni i bardziej przebiegli,

ale o to, o ile sprytniejsi i przebieglejsi jesteśmy od naszych

rywali. Wartość intelektu jest właściwie nieskończona. Selek­

cja w obrębie gatunku jest zawsze ważniejsza niż selekcja mię­

dzy gatunkami

1 3

.

Na pierwszy rzut oka twierdzenie to wyda się błędne. Bo

przecież najlepsze, co jednostka może zrobić dla swojego ga­

tunku, to przeżyć i rozmnożyć się. Często jednak oba te impe­

ratywy stoją ze sobą w sprzeczności. Dla tygrysicy na przy­

kład wtargnięcie rywalki na jej terytorium oznacza walkę na

śmierć i życie. Nie będzie witania, kłaniania się i dyskusji

o sposobie współżycia. A przecież walka wcale nie leży w ży­

wotnym interesie gatunku jako całości. Innym przykładem

może być rzadki gatunek orła, którego potomstwo muszą chro­

nić pracownicy ochrony przyrody. Orlęta często zabijają w gnieź­

dzie młodszych braci i siostry. Oczywiście jest to dobre dla jed­

nostki, ale jakże fatalne dla gatunku.

W całym świecie zwierzęcym jednostki walczą z innymi jed­

nostkami tego samego lub innego gatunku. Jednak najczęst­

szymi rywalami są przedstawiciele tego samego gatunku. Se­

lekcja naturalna nie wybiera genów, które pomagają gazelom

42

nrzetrwać jako gatunkowi kosztem zmniejszenia szans jed­
nostki. Takie geny przestają istnieć na długo przed tym, nim
można odnosić z nich korzyści. Gatunki nie walczą z innymi
gatunkami w taki sposób, w jaki narody wojują z innymi na­

rodami.

Wynne-Edwards żarliwie wierzył, że zwierzęta często dzia­

łają w interesie swojego gatunku, a przynajmniej swojej gru­

py. Na przykład uważał, że ptaki morskie ograniczają repro­

dukcję, gdy ich liczba wzrasta, ponieważ chcą w ten sposób

zapewnić wszystkim odpowiednią ilość pożywienia. Po opubli­

kowaniu książki Wynne-Edwardsa uformowały się dwie frak­

cje tzw. selekcjonistów. Selekcjoniści grupowi twierdzili, że na

zachowanie zwierząt wpływa interes grupy, a nie jednostki.

Selekcjoniści jednostkowi byli natomiast zdania, że zawsze

przeważa interes jednostki. Pierwsza grupa używała argu­

mentu bardzo atrakcyjnego - wszyscy tkwimy przecież w ety­

ce wspólnego dobra grupy i działalności charytatywnej. Po­

nadto pozwala to wyjaśnić altruizm u zwierząt. Pszczoła umie­

ra po użyciu żądła w obronie ula jakoby dlatego, że chce, aby

w ulu zawsze były robotnice zdolne do walki w jego obronie.

Ptaki ostrzegają się nawzajem przed drapieżnikami albo po­

magają sobie w karmieniu młodych. Nawet ludzie są gotowi

poświęcić życie dla innego człowieka w akcie bezinteresowne­

go heroizmu. J a k zobaczymy później, sprawy wyglądają zupeł­

nie inaczej. Zwierzęcy altruizm jest mitem. Nawet w najbar­

dziej efektownych przypadkach bezinteresowności zwierzęta

działają samolubnie w interesie własnych genów - także wte­

dy, gdy poświęcają własne ciało.

PONOWNE ODKRYCIE

JEDNOSTKI

Przy odrobinie szczęścia można spotkać na konferencjach

amerykańskich biologów ewolucyjnych wysokiego, szpakowa­

tego mężczyznę o miłym uśmiechu, podobnego trochę do Abra­

hama Lincolna. Mężczyzna ten stoi zwykle na uboczu i często

jest otoczony przez grono wielbicieli, łowiących każde jego sło-

43

background image

Wo. Po sali niesie się szept: „George jest tutaj!" Widać z ludzkich
reakcji, że mamy do czynienia ze sławą pierwszej wielkości.

Tak, to George Williams, cichy i spokojny profesor biologii,

który większość swojej kariery spędził nad książkami w State
Uniyersity of New York w Stony Brook na Long Island. Nigdy
nie przeprowadził żadnych wielkich eksperymentów nauko­

wych ani nie dokonał żadnych wstrząsających odkryć. A mimo
to zapoczątkował rewolucję w biologii, porównywalną z dzie­
łem samego Darwina. W 1966 roku Williams, rozdrażniony

teoriami Wynne-Edwardsa i innych selekcjonistów grupo­
wych, spędził letnie wakacje na pisaniu książki Adaptation
and Natural Selection

("Adaptacja a dobór naturalny") trak­

tującej o mechanizmie ewolucji. Jego praca do dziś wznosi się
nad biologią niczym szczyt w Himalajach. Williams uczynił
dla biologii to, co Adam Smith uczynił dla ekonomii. Wyjaśnił,
w jaki sposób z działań egocentrycznych jednostek wypływają
skutki istotne dla zbiorowości

14

.

W niezwykle prosty sposób Williams wskazał błędy logiczne

teorii selekcji grupowej. Uhonorował nielicznych już wtedy

selekcjonistów indywidualnych, takich jak sir Ronald Fisher,

J. B. S. Haldane czy Sewall Wright

1 5

i przyćmił tych, którzy

mieszali pojęcia gatunku i jednostki, np. Juliana Huxleya

1 6

.

Kilka lat po ukazaniu się książki Williamsa Wynne-Edwards

był praktycznie pokonany. Większość biologów zgodziła się, iż

żadne stworzenie nie może wykształcić w sobie zdolności do

działań na rzecz gatunku kosztem własnego interesu. Będzie

działać bezinteresownie tylko wtedy, gdy jego cele okażą się

zbieżne z celami grupy.

To było niepokojące. Konkluzja wydawała się początkowo

bardzo okrutna i zimna. Tym bardziej że w tym samym dzie­

sięcioleciu ekonomiści zaczęli uważać, że wystarczy posłużyć

się ideałem dobra społecznego, aby namówić ludzi do płacenia

wyższych podatków, które wsparłyby fundusz opieki społecz­

nej. Twierdzili, że społeczeństwo nie musi być oparte na po­

skramianiu żądz jednostki, tylko na apelowaniu do lepszej

części jej natury. I oto pojawili się biolodzy, którzy doszli do

całkiem przeciwnych wniosków i malowali surowy obraz świa­

ta pełnego samolubnych zwierząt niezdolnych do poświęcenia

się grupie czy zespołowi. Krokodyle będą sobie nawzajem zja-

44

dały młode nawet wtedy, gdy gatunkowi grozić będzie wygi­
nięcie.

Williams dobrze wiedział, że niektóre zwierzęta często ze

sobą współpracują, a społeczności ludzkie nie są aż tak bezli­
tosne. Dostrzegł jednak, że przeważnie współpracują ze sobą
osobniki spokrewnione - jak matka i dzieci albo pszczoły-

-robotnice - a także, że do współpracy dochodzi tylko wtedy,
gdy bezpośrednio lub pośrednio przynosi ona korzyści jedno­

stce. Mało jest wyjątków od tej reguły. Tam, gdzie egoizm

jest korzystniejszy niż altruizm, samolubne jednostki pozo­

stawiają większą liczbę potomstwa, a altruiści wymierają.
Gdy jednak altruiści pomagają krewnym, to przecież poma­

gają tym, którzy dzielą z nimi ich geny, łącznie z tymi gena­
mi, które uczyniły z nich altruistów. I tak, bez specjalnych
wysiłków ze strony jednostek, geny takie rozprzestrzeniają

się w całej populacji

1 7

.

Jedynym wyjątkiem od wspomnianego schematu była płeć,

co nie dawało Williamsowi spokoju. Tradycyjne wyjaśnienia
płciowości, zgodnie z zasadą „pastora z Bray" były w gruncie
rzeczy bliskie selekcjonizmowi grupowemu. Zgodnie z nim bo­

wiem jednostka altruistycznie dzieli się swoimi genami z in­

nym osobnikiem, ponieważ jeżeli tego nie uczyni, gatunek nie
będzie się doskonalił i kilkaset tysięcy lat później przegra

w konkurencji z gatunkami altruistycznymi. Według teorii

„pastora z Bray" gatunki płciowe mają zawsze przewagę nad
gatunkami bezpłciowymi.

Czy jednak osobniki płciowe mają zawsze przewagę nad

bezpłciowymi? Jeśli nie, „egoistyczna" teoria Williamsa nie
będzie mogła znaleźć dla płci wytłumaczenia! Albo więc jest

coś nie tak z teorią „samolubstwa", a prawdziwy altruizm na­
prawdę istnieje, albo fałszywy jest tradycyjny sposób objaśnia­

nia płci. Im bardziej Williams i jego współpracownicy zagłę­
biali się w problem, tym mniej sensu zdawała się mieć płeć dla
jednostki, a tym więcej dla gatunku.

W tym samym czasie Michael Ghiselin z California Acade-

my of Sciences w San Francisco studiował prace Darwina.

Uderzyło go, że Darwin podkreślał przewagę walki między jed­

nostkami nad walką między grupami. Ghiselin doszedł jed­

nak do wniosku, że płeć jest wyjątkiem od tej zasady. Postawił

45

background image

następujące pytanie: w jaki sposób gen odpowiadający za roz­

mnażanie płciowe mógł rozprzestrzenić się w świecie zwierząt

kosztem genu bezpłciowości? Załóżmy, że wszyscy osobnicy

danego gatunku są bezpłciowi i pewnego dnia jakaś para od­

krywa swą płeć. Jaką mają z niej korzyść? Jeśli żadnej, to

dlaczego płeć mogłaby się rozpowszechnić? A jeżeli nie mógłby

się upowszechniać, to dlaczego istnieje tak wiele gatunków

płciowych? Ghiselin nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób osob­

niki, które stały się płciowe, mogłoby pozostawić więcej po­

tomstwa niż pozostałe - bezpłciowe. Tak naprawdę powinny

mieć mniej potomków, gdyż - w przeciwieństwie do rywali -

muszą tracić czas na znalezienie partnera, a ponadto część

osobników - męskie — w ogóle nie wytwarza potomków

18

.

Odpowiedź na to pytanie - choć nie rozwiązanie dylematu -

znalazł John Maynard Smith z Uniyersity of Sussex w Anglii,

inżynier przedzierzgnięty w genetyka, uczeń wielkiego neo-

darwinisty J. B. S. Haldane'a, obdarzony przenikliwym i nie­

co figlarnym umysłem. Smith stwierdził, że gen płci może się

rozprzestrzeniać tylko w wypadku, gdy podwaja liczbę potom­

stwa, którą może mieć osobnik - co mogło wydawać się absur­

dalne. Załóżmy - mówił Smith, odwracając myśl Ghiselina -

że pewnego dnia osobnik gatunku płciowego postanawia zre­

zygnować z seksu i wyposaża potomstwo tylko w swoje geny.

Przekazuje on wówczas następnemu pokoleniu dwa razy wię­

cej genów niż każdy z pary jego konkurentów. Oczywiście zy­

skuje dzięki temu wielką przewagę i wkrótce staje się jedy­

nym genetycznym protoplastą całego gatunku

1 9

.

Wyobraźmy sobie jaskinię z epoki kamiennej, zamieszkaną

przez dwóch mężczyzn i dwie kobiety, z których jedna jest dzie­

wicą. Pewnego dnia rodzi ona bezpłciowo (czyli bez zapłodnie­

nia - fachowo mówiąc - partenogenetycznie) dziewczynkę,

która jest w gruncie rzeczy jej bliźniaczką jednojajową. Mogło­

by się to na przykład zdarzyć przez tzw. automiksję, polegają­

cą, w uproszczeniu, na zapłodnieniu komórki jajowej przez

inną komórkę jajową. Dwa lata później ta sama kobieta wyda­

je na świat w ten sam sposób kolejną dziewczynkę. W tym

samym czasie jej siostra urodziła w tradycyjny sposób syna

i córkę. W jaskini żyje już ośmioro ludzi. Po pewnym czasie

trzy młode dziewczyny rodzą po dwójce dzieci, a pierwsza ge-

46

neracja umiera. Pozostaje dziesięć osób, w tym pięć kobiet

dzieworodnych. Zatem w ciągu dwóch pokoleń gen partenoge-

nezy rozprzestrzenił się z jednej czwartej na połowę populacji.

W krótkim czasie mężczyźni wyginą.

Williams nazwał to kosztem mejozy, a Maynard Smith kosz­

tem istnienia samców. Nad populacją naszych przykładowych

jaskiniowców wisi fatum - połowa z nich to nie rodzący dzieci

mężczyźni. To prawda, że ci mężczyźni czasami pomagają

w wychowaniu dzieci, przynoszą na obiad upolowane przez

siebie nosorożce włochate i tak dalej. Nie tłumaczy to jednak

tak naprawdę potrzeby istnienia mężczyzn. Dopuśćmy nawet,

że pierwsze partenogenetyczne porody mogły nastąpić tylko

po stosunku płciowym. Takie precedensy istnieją w przyro­

dzie. U niektórych traw nasiona powstają po zapłodnieniu

zalążka pyłkiem pochodzącym od pokrewnych gatunków, lecz

geny pochodzące z pyłku nie dziedziczą się. Jest to tzw. pseu-

dogamia

20

. W przypadku pseudogamii u ludzi mężczyzna ja­

skiniowy nie zdawałby sobie sprawy, że jego geny nie są prze­

kazywane potomstwu i traktowałby urodzone partenogene­

tycznie dzieci jako własne.

Ten eksperyment myślowy obrazuje wielką przewagę liczeb­

ną, jaką może dać właścicielom gen bezpłciowości. W związku

z tym tacy badacze, jak Maynard Smith, Ghiselin i Williams,

zaczęli się zastanawiać, jaką kontrkorzyść może dać dwupłcio-

wość występująca u wszystkich ssaków i ptaków, u większości

bezkręgowców, roślin, grzybów oraz u wielu pierwotniaków.

Tym, którzy uważają, że rozważanie „kosztów płciowości"

jest skutkiem naszej merkantylizacji, i którzy odrzucają ten

rodzaj argumentacji jako pozorny, sugerowałbym zastanowie­

nie się nad kolibrami. Nie nad tym, jakie są, ale dlaczego

w ogóle istnieją? Odżywiają się one nektarem, produkowanym

przez kwiaty w celu zwabienia przenoszących pyłek ptaków

i owadów. Nektar to prezent z konkretnych cukrów, jakie ro­

­lina ofiarowuje kolibrowi tylko po to, by przeniósł on jej pyłek

na inną roślinę. Roślina, która chce się rozmnożyć, musi prze­

kupić nektarem „roznosiciela" pyłku. Zatem nektar to nic in­

nego, tylko koszt, który ponosi roślina dążąca do rozmnożenia

się. Gdyby płeć nie wiązała się z kosztami, nie byłoby koli­

brów

21

.

47

background image

Williams uznał, że jego sposób rozumowania jest prawdopo­

dobnie poprawny, niemniej zwierzęta takie jak my nie mogą

pokonać problemów praktycznych. Innymi słowy, choć przej­

ście z rozmnażania płciowego na bezpłciowe faktycznie niosło­

by korzyści, byłoby zbyt trudne do wcielenia w życie. Mniej

więcej w tym samym czasie socjobiolodzy zaczęli wpadać

w pułapkę fascynacji tezami „adaptacjonistycznymi" - opowie­

ściach typu „bo tak już jest", jak je nazwał Stephen Jay Gould

z Harvard Uniyersity. Wskazał on, że czasami coś staje się

takie, jakie się staje, po prostu przez przypadek. Za przykład

może posłużyć trójkątna przestrzeń między sąsiadującymi łu­

kami sklepienia katedry, określana mianem pachy, która nie

pełni żadnej określonej funkcji, lecz jest produktem ubocznym

oparcia kopuły na czterech łukach. Pachy sklepieniowe mię­

dzy łukami bazyliki św. Marka w Wenecji nie powstały na czy­

jeś specjalne zamówienie. Istnieją, ponieważ każda konstruk­

cja z dwóch łuków postawionych prostopadle do siebie tworzy

między nimi przestrzeń. Podobnie ludzki podbródek - nie peł­

ni żadnej konkretnej funkcji, ale jest nieuniknionym efektem

posiadania żuchwy. Inny przykład to czerwony kolor krwi, któ­

ry jest tylko fotochemicznym zbiegiem okoliczności, a nie ce­

chą „zaprojektowaną". Może więc płeć to taka architektonicz­

na pacha, pozostałość ewolucyjna z czasów, gdy czemuś kon­

kretnemu służyła. Podobnie jak podbródek, małe palce u stóp

czy wyrostek robaczkowy, płeć nie pełni obecnie tamtej daw­

nej funkcji, ale trudno się go pozbyć

22

.

To rozumowanie jest jednak dość nieprzekonujące, ponie­

waż jedynie nieliczne zwierzęta i rośliny zrezygnowały z płci

lub kojarzą się płciowo sporadycznie. Weźmy choćby zwykły

trawnik. Przycinana trawa nie rozmnaża się płciowo, gdyż nie

mogą na niej wyrosnąć kwiatostany. Albo rozwielitki - przez

wiele kolejnych pokoleń pozostają bezpłciowe, wszystkie są

samicami, nie kojarzą się w pary i rodzą tylko samice. Gdy

jednak w stawie pojawi się za dużo rozwielitek, niektóre z nich

zaczynają wydawać na świat samce, które łączą się z samica­

mi, aby wyprodukować „zimowe" jaja, składane na dnie sta­

wu. Na wiosnę z jaj wykluwają się młode rozwielitki. Rozwie­

litki mogą na przemian rezygnować z rozrodu płciowego i do

niego powracać. Dowodzi to, że rozmnażanie płciowe przynosi

48

iakieś bezpośrednie korzyści, nie sprowadzające się tylko do

umożliwienia ewolucji. Co najmniej w pewnych porach roku

rozwielitkom dlaczegoś opłaca się rozmnażać płciowo.

Mamy zatem nie rozwiązaną zagadkę. Płeć jest użyteczna

dla gatunku, ale nie dla jednostki. Jednostki mogłyby zrezy­

gnować z rozmnażania płciowego i przewyższyć liczebnie swo­

ich płciowych rywali. Ale tak się nie dzieje. Płeć musi zatem

w jakiś tajemniczy sposób „opłacać się" jednostce tak samo jak

gatunkowi. W jaki sposób?

PROWOKACYJNA IGNORANCJA

Debata rozpoczęta przez Williamsa pozostawała pełna za­

gadek i niejasności aż do połowy lat siedemdziesiątych. Jego

zwolennicy z dużą pewnością siebie starali się na własną rękę

rozwikłać ten dylemat. Sytuacja uległa raptownej zmianie po

ukazaniu się dwóch ważnych książek rzucających wyzwanie,

które podjęło następnie wielu biologów.

Pierwszą książkę napisał sam Williams, drugą - Maynard

Smith

23

. „Kryzys w biologii ewolucyjnej jest widoczny jak na

dłoni" - oznajmił melodramatycznie Williams. Jego książka,

zatytułowana Sex and Evolution („Płeć i ewolucja"), stanowiła

przegląd istniejących teorii dotyczących rozmnażania płciowe­

go i była próbą rozładowania tego kryzysu. Z The Evolution of
Sex

(„Ewolucja płci") Maynarda Smitha przebijały natomiast

rozpacz i frustracja. Autor wiele razy powracał do sprawy

wysokiej ceny płci, jej podwójnej wady - dwie dziewice parte-

nogenetyczne mogą mieć dwukrotnie więcej dzieci niż jedna

kobieta z jednym mężczyzną. Wiele razy podkreślał, że żadna

dotychczasowa teoria nie rozwiązuje problemu. „Obawiam się,

że czytelnik uzna nasze modele za bezpodstawne i niezadowa­

lające" - pisał Smith. "Ale są to najlepsze modele, jakie w tej

chwili mamy". W innym artykule stwierdzał także: „Wygląda

na to, że pomijamy jakiś istotny aspekt całej sprawy"

24

. Pod­

kreślając, że problem nie został rozstrzygnięty, Maynard

Smith zelektryzował środowisko. Chwała mu za ten gest po­

kory i uczciwości.

49

background image

Od tego czasu próby wyjaśnienia zagadki mnożyły się jak

króliki. Każdy obserwator nauki przyzna, że był to spektakl

osobliwy. Zwykle naukowcy błądzą po omacku w mroku igno­

rancji i próbują znaleźć jakiś fakt czy teorię albo dostrzec za­

sadę, której nikt dotąd nie zauważył. W tym wypadku było

jednak inaczej. Fakt - czyli płeć - był dobrze znany. Wyjaśnić

jego istnienie - wyliczyć płynące z niego korzyści - to było za

mało. Zaprezentowane wyjaśnienie musiało być lepsze od in­

nych, musiało być niczym gazela, która w ucieczce przed ge­

pardem wyprzedza swoje towarzyszki. Większość teorii płci

była w sensie logicznym poprawna, ale która z nich była naj­

bardziej poprawna?

2 5

Na następnych stronach spotkamy się z trzema rodzajami

naukowców. Pierwsi to biolodzy molekularni, którzy cały czas

mówią tylko o enzymach i degradacji egzonukleolitycznej. Sta­

rają się oni ustalić, co się dzieje z DNA tworzącymi geny. Są

przekonani, że płeć służy wyłącznie naprawie DNA lub innej

podobnej inżynierii molekularnej. Nie posługują się równa­

niami matematycznymi, ale stosują skomplikowane terminy,

zwykle wymyślone przez nich samych. Drugą grupę stanowią

genetycy. Ich interesują tylko mutacje i mendelizm. Genetycy

obsesyjnie opisują, co się dzieje z genami podczas aktu płcio­

wego. Domagają się eksperymentów, np. pozbawienia organi­

zmów płci na wiele pokoleń. Jeżeli ich się nie powstrzymuje,

zaczynają układać równania i mówić o „nierównowadze po­

wiązań". Ostatnia grupa to ekolodzy, dla których liczą się tyl­

ko pasożyty i poliploidalność. Uwielbiają porównywać gatun­

ki płciowe i bezpłciowe oraz wyciągać z tego wnioski. Znają

nieskończoną liczbę szczegółowych faktów na temat Arktyki

i tropików. Ich myślenie jest mniej rygorystyczne niż poprzed­

nich grup, ale język jest na pewno barwniejszy. Ekolodzy mają

w zwyczaju rysowanie różnych wykresów i przeprowadzają

najrozmaitsze symulacje komputerowe.

Przedstawiciele każdej z grup są orędownikami własnych

teorii płci. Biolog molekularny mówi o tym, dlaczego płeć po­
wstała. Genetyka interesuje nieco odmienna kwestia: czemu

dziś służy płeć? Natomiast ekolog zada jeszcze inne pytanie:

w jakich okolicznościach istnienie płci jest lepsze od nieistnie­

nia płci? Analogię mogą tutaj stanowić powody wynalezienia

50

komputera. Historyk (czyli biolog molekularny) powie, że kom­

putery wynaleziono, aby złamać szyfry używane przez nie­

­ieckie łodzie podwodne. Oczywiście dzisiaj służą do innych

celów, mianowicie do szybkiego wykonywania powtarzających

się zadań (odpowiedź genetyka). A ekolog interesuje się przede

wszystkim tym, dlaczego komputery zastąpiły telefonistki,

a nie na przykład kucharki. I każdy z nich będzie miał rację,

ale tylko w ograniczonym zakresie.

TEORIA KOPII GŁÓWNEJ

Wśród biologów molekularnych rej wodzi Harris Bernstein

z Uniyersity of Arizona. Uważa on, że celem istnienia płci jest

naprawa genów. Wszystko zaczęło się od odkrycia, że mutanty

muszki owocowej, które nie mogą naprawiać genów, nie są też

zdolne do rekombinacji. Proces rekombinacji jest ważnym ele­

mentem rozrodu płciowego, ponieważ miesza geny dziadków

w komórkach jajowych i plemnikach. Bez reperacji genów nie

ma płci.

Bernstein zauważył, że komórka stosuje te same narzędzia

do rozmnażania płciowego i do naprawy genów. Nie potrafił

jednak przekonać genetyków czy ekologów, że owa naprawa

jest czymś więcej niż pierwotnym celem, któremu służył me­

chanizm płci. Genetycy twierdzą, że mechanizm ten wyewolu­

ował z procedury genetycznej reperacji. Nie znaczy to jednak,

że płeć istnieje dziś tylko po to, aby dochodziło do naprawy

genów. Przecież nogi u człowieka pochodzą od płetw ryby, ale

nie służą obecnie do pływania, tylko do chodzenia

26

.

Tu krótka dygresja z zakresu biologii molekularnej. DNA

jest długą i cienką cząsteczką, która niesie informację zakodo­

waną w prostym alfabecie złożonym z czterech elementów, ta­

kim alfabecie Morse'a o dwóch rodzajach kropek i dwóch ro­

dzajach kresek. Przypiszmy tym elementom litery: A, C, G i T.

Piękno DNA polega na tym, że każda litera tworzy parę z inną

literą, tzn. ustawia się naprzeciwko uzupełniającej ją towa­

rzyszki. Tak więc tworzy parę z T, a C z G. Stwarza to możli­

wości automatycznego kopiowania DNA — poprzez przesuwa-

51

background image

nie się wzdłuż nici tej cząsteczki i przyłączenie do istniejących
odpowiednich komplementarnych liter. Sekwencja AAGTTC
staje się w nici komplementarnej sekwencją TTCAAG. Kolej­
ne kopiowanie tej ostatniej daje sekwencję wyjściową. Każdy
gen składa się z nici DNA i jej komplementarnej kopii - obie
są splecione w słynny „podwójny heliks". Specjalne enzymy
wędrują po niciach i jeżeli znajdą przerwę lub inne uszkodze­
nie, naprawiają je, wykorzystując nić komplementarną jako
wzorzec. DNA jest nieustannie uszkadzane przez takie czyn­
niki, jak światło słoneczne czy chemikalia. Bez enzymów na­
prawczych informacja zakodowana w DNA szybko stałaby się
bezsensownym bełkotem.

Niekiedy obie nici pękają w tym samym miejscu, na przy­

kład wtedy, gdy zostały stopione ze sobą niczym ząbki zacią­
gniętego zamka błyskawicznego, na które kapnął klej. Enzy­
my nie mogą się dowiedzieć, w jaki sposób naprawić DNA.
Z pomocą przychodzi płeć, która wprowadza kopię tego same­
go genu z innego osobnika (rekombinacja) lub z siostrzanego
chromosomu tego samego osobnika (crossing-over). Enzymy
naprawcze mogą się wówczas odwołać do świeżej matrycy.

Oczywiście nowa matryca też może być uszkodzona w tym

samym miejscu, aczkolwiek prawdopodobieństwo tego jest nie­
wielkie. Sprzedawca w sklepie upewnia się, że dobrze podli­
czył ceny, powtarzając całą operację. Słusznie uważa, że popeł­
nienie dwa razy tego samego błędu jest prawie niemożliwe.

Istnieją poszlaki potwierdzające teorię naprawy. Na przy­

kład organizm wystawiony na działanie szkodliwego światła
ultrafioletowego radzi sobie lepiej, jeżeli jest zdolny do rekom­
binacji albo posiada dwa chromosomy w komórkach. Jeżeli

zmutowany szczep okaże się niezdolny do rekombinacji, orga­
nizmy stają się szczególnie podatne na uszkodzenia spowodo­
wane ultrafioletem. W przeciwieństwie do swoich rywali Bern­
stein potrafi wytłumaczyć np. zjawisko podwajania a następ­
nie odrzucenia trzech czwartych DNA podczas redukcyjnego
podziału komórki somatycznej, prowadzącego do wytworzenia
gamet. Według teorii Bernsteina pozwala to na znalezienie
i naprawę wszelkich możliwych błędów

27

.

Teoria naprawy nie tłumaczy jednak zjawiska rekombina­

cji. Jeśli bowiem płeć sprowadza się do dostarczania zapaso-

52

wych kopii genów, byłoby dużo łatwiej uzyskiwać je od najbliż­

szych krewnych niż od osobników obcych. Co prawda Bern­
stein twierdzi, że rekombinacja służy maskowaniu mutacji,
ale to jedynie potwierdza, że rozmnażanie wsobne jest nieko­
rzystne. W tym wypadku płeć jest przyczyną rozmnażania
wsobnego, a nie konsekwencją.

Poza tym, podkreślanie roli crossing-over to nic innego jak

położenie akcentu na utrzymywanie zapasowych kopii genów,

a przecież można osiągnąć ten cel w prostszy sposób niż za
pomocą losowej wymiany fragmentów chromosomów. Ów spo­

sób to diploidalność

28

.

Komórki jajowe i plemniki (a także bakterie i niektóre pry­

mitywne rośliny, np. mchy) są haploidalne, czyli mają po jed­
nej kopii każdego genu, ale większość roślin i niemal wszyst­
kie zwierzęta są diploidalne, co oznacza, że posiadają dwie
kopie danego genu, po jednej od każdego z rodziców. Niektóre

organizmy, np. rośliny pochodzące od naturalnych hybryd lub
wyhodowane przez człowieka odmiany, są poliploidami. Psze­
nica jest u większości odmian heksaploidalna, czyli posiada

sześć kopii każdego genu. U jamsu (słodkiego ziemniaka) ro­
ślina żeńska może być okto- lub heksaploidalna, a męska -
zawsze tetraploidalna. To sprawia, że jams jest bezpłodny.
Nawet niektóre odmiany pstrąga tęczowego lub kury domo­

wej są triploidami, tak jak pewna odmiana papugi, która po­

jawiła się kilka lat temu

2 9

. Ekolodzy zaczęli podejrzewać, że

poliploidalność u roślin może stanowić niejaką alternatywę dla
płci. Wiele roślin żyjących na dużych wysokościach oraz w stre­

fie podbiegunowej ma tendencję do eliminowania płci na rzecz
bezpłciowej poliploidalności

30

.

Nie uprzedzajmy jednak faktów i na razie nie wspominaj­

­y o ekologach. Mówimy o naprawianiu genów. Jeśli organi­

zmy diploidalne pozwalałyby sobie na odrobinę wymiany od­

cinków między chromosomami podczas każdego podziału ko­

­órkowego w rozwijającym się ciele, byłoby wiele okazji do

naprawy DNA. Tak jednak nie jest. Crossing-over zachodzi

tylko w trakcie podziału redukcyjnego komórki zwanego me-

jozą, który prowadzi do powstania komórek jajowych i plem­

ników. Bernstein twierdzi, że podczas normalnego podziału

komórki zachodzi inny, bardziej ekonomiczny sposób napra-

53

background image

wiania uszkodzeń: komórki mniej sprawne są po prostu elimi-

nowane. Reperacja genów nie jest na tym etapie konieczna,

ponieważ komórki zdrowe i tak przerosną komórki uszkodzo­

ne. Tylko wytwarzanie komórek rozrodczych, które będą mu-

siały same stawić czoło światu, wymaga dokładnego przeglą­

du i korekty błędów

31

.

Teorię Bernsteina uważam za nie dowiedzioną. Całkiem

możliwe, że mechanizmy molekularne płci wywodzą się z me­

chanizmów naprawczych DNA. Z pewnością też crossing-over

przyczynia się do reperacji genów. Czy jednak naprawa genów

jest powodem istnienia płci? Prawdopodobnie nie.

KSEROKOPIARKI

I MECHANIZMY ZAPADKOWE

Genetycy również mają obsesję na punkcie uszkodzonego

DNA. Ale w przeciwieństwie do biologów molekularnych, którzy

skupiają się na uszkodzeniach naprawialnych, zajmują się uszko­

dzeniami, których nie da się naprawić. Nazywają je mutacjami.

Do niedawna uważano, że mutacje zdarzają się rzadko.

Ostatnio jednak badacze doszli do wniosku, że są całkiem czę­

ste. U ssaków powstaje około stu mutacji na genom na pokole­

nie. Znaczy to, że geny naszych dzieci różnią się od naszych

setką elementów, co jest rezultatem przypadkowych błędów

w kopiowaniu DNA albo spowodowanych promieniowaniem

kosmicznym mutacji w jajnikach i jądrach. 99% tych mutacji

nie ma znaczenia - są to tzw. mutacje nieme lub neutralne,

które nie zmieniają zakodowanej informacji genetycznej. Nie

jest to dużo, zważywszy, że każdy człowiek ma 75 tysięcy par

genów, a większość tych zmian jest minimalna lub zachodzi

w DNA w miejscach pomiędzy genami. Wystarcza to jednak

do stałej akumulacji defektów i powstawania nowych kombi­

nacji cech

32

.

Panuje ogólne przekonanie, że mutacje są zazwyczaj nieko­

rzystne i wiele z nich prowadzi do śmierci (np. od mutacji roz­

poczyna się rak). Czasami jednak zdarzają się mutacje ko­

rzystne, które ulepszają stan rzeczy. Mutacja anemii sierpo-

54

watej może okazać się śmiertelna dla organizmu, który posia­

da ią w dwóch kopiach, ale rozpowszechniła się w niektórych

częściach Afryki, ponieważ uodpornia na malarię.

Przez wiele lat genetycy koncentrowali uwagę na pozytyw­

nych mutacjach, upatrując w rozmnażaniu płciowym sposobu

ich dystrybucji. Przypomina to cyrkulację dobrych pomysłów

między uniwersytetami a przemysłem. Podobnie jak technolo­

gia potrzebuje „zapłodnienia" nowymi ideami z zewnątrz, tak

każda roślina czy zwierzę, które są zależne tylko od własnych

innowacji, będą rozwijać się powoli. Wyjściem z tej sytuacji

jest wyżebranie, pożyczenie lub kradzież innowacji od innych

roślin czy zwierząt, co pozwoli na uzyskanie potrzebnych ge­

nów. W podobny sposób firmy przemysłowe kopiują cudze wy­

nalazki. Hodowcy roślin, dążący do połączenia dużej plenno­

ści, krótkiej łodygi i wysokiej odporności ryżu na choroby, dzia­

łają niczym fabrykanci, którzy mają dostęp do wielu różnych

wynalazków. Hodowcy roślin rozmnażających się bezpłciowo

muszą czekać na powolną akumulację pożądanych cech. Pie­

czarki nie zmieniły się specjalnie przez ostatnie trzysta lat mię­

dzy innymi dlatego, że nie rozmnażają się one płciowo i w związ­

ku z tym niemożliwa jest ich hodowla selekcyjna

33

.

Dzięki pożyczaniu genów można korzystać z inwencji nie

tylko innych, ale także własnej. Rozmnażanie płciowe miesza

mutacje, nieustannie układając geny w nowe kombinacje, póki

przypadkowo nie pojawią się pozytywne rezultaty. Np. jeden

z przodków żyrafy mógł mieć dłuższą szyję, a inny - dłuższe

nogi. Ich połączenie było lepsze niż każde z osobna.

Taka argumentacja myli jednak skutki z przyczynami. Ko­

rzyści są zbyt odległe, gdyż pojawiają się dopiero po kilku po­

koleniach. W tym czasie bezpłciowi rywale mogliby przewyż­

szyć liczebnie osobniki płciowe. Poza tym chociaż płeć jest do­

bra w tworzeniu korzystnych kombinacji genów, jest ona

jeszcze lepsza w ich niszczeniu. Organizmy obdarzone płcią

mogą być pewne jedynie tego, że ich potomstwo będzie od nich

różne, co w przeszłości odkryło ku swemu rozczarowaniu wie­

lu rzymskich cesarzy, Burbonów czy Plantagenetów. Rolnicy

wolą uprawiać odmiany pszenicy lub kukurydzy, wytwarzają­

ce nasiona bez zapłodnienia, albowiem zapewnia to trwałość

Pożądanych cech tych roślin.

55


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
HIPOTEZA „CZERWONEJ KRÓLOWEJ
Ridley M Czerwona Królowa omówienie na genetykę
Mat Ridley Czerwona królowa
Czerwona Krolowa 3 1
Aveyard Victoria Czerwona Królowa Tom 3 Królewska klatka
czerwony kapturek2 www prezentacje org 3
Mój Jezus Królem królów jest

więcej podobnych podstron