Sklepy Cynamonowe
The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz Copyright laws are changing all over
the world. Be sure to check the copyright laws for your country before downloading or redistributing this or
any other Project Gutenberg eBook.
This header should be the first thing seen when viewing this Project Gutenberg file. Please do not remove it.
Do not change or edit the header without written permission.
Please read the "legal small print," and other information about the eBook and Project Gutenberg at the
bottom of this file. Included is important information about your specific rights and restrictions in how the file
may be used. You can also find out about how to make a donation to Project Gutenberg, and how to get
involved.
**Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts**
**eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971**
*****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!*****
Title: Sklepy cynamonowe
Author: Bruno Schulz
Release Date: May, 2005 [EBook #8119] [Yes, we are more than one year ahead of schedule] [This file was
first posted on June 16, 2003]
Edition: 10
Language: Polish
Character set encoding: Codepage 1250
*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by Polska Biblioteka Internetowa
BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
Spis tresci:
SIERPIEÑ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIÊGA
RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ci¹g dalszy TRAKTAT O MANEKINACH Dokoñczenie
NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI KARAKONY
WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
SIERPIEÑ
1 W lipcu ojciec mój wyje¿d¿a³ do wód i zostawia³ mnie z matk¹ i starszym bratem na pastwê bia³ych od ¿aru
i oszo³amiaj¹cych dni letnich. Wertowaliœmy, odurzeni œwiat³em, w tej wielkiej ksiêdze wakacji, której
wszystkie karty pa³a³y od blasku i mia³y na dnie s³odki do omdlenia mi¹¿sz z³otych gruszek. Adela wraca³a w
Sklepy Cynamonowe
1
œwietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia roz¿agwionego, wysypuj¹c z koszyka barwn¹ urodê s³oñca--
lœni¹ce, pe³ne wody pod przejrzyst¹ skórk¹ czereœnie, tajemnicze, czarne wiœnie, których woñ przekracza³a
to, co ziszcza³o siê w smaku; morele, w których mi¹¿szu z³otym by³ rdzeñ d³ugich popo³udni; a obok tej
czystej poezji owoców wy³adowywa³a nabrzmia³e si³¹ i po¿ywnoœci¹ p³aty miêsa z klawiatur¹ ¿eber
cielêcych, wodorosty jarzyn, niby zabite g³owonogi i meduzy--surowy materia³ obiadu o smaku jeszcze nie
uformowanym i ja³owym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez
ciemne mieszkanie na pierwszym piêtrze kamienicy w rynku przechodzi³o co dzieñ na wskroœ ca³e wielkie
lato: cisza drgaj¹cych s³ojów powietrznych, kwadraty blasku œni¹ce ¿arliwy swój sen na pod³odze; melodia
katarynki, dobyta z najg³êbszej z³otej ¿y³y dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wci¹¿
na nowo, mdlej¹ce w s³oñcu na bia³ych trotuarach, zagubione w ogniu dnia g³êbokiego. Po sprz¹taniu Adela
zapuszcza³a cieñ na pokoje, zasuwaj¹c p³ócienne story. Wtedy barwy schodzi³y o oktawê g³êbiej, pokój
nape³nia³ siê cieniem, jakby pogr¹¿ony w œwiat³o g³êbi morskiej, jeszcze mêtniej odbity w zielonych
zwierciad³ach, a ca³y upa³ dnia oddycha³ na storach, lekko faluj¹cych od marzeñ po³udniowej godziny. W
sobotnie popo³udnia wychodzi³em z matk¹ na spacer. Z pó³mroku sieni wstêpowa³o siê od razu w s³oneczn¹
k¹piel dnia. Przechodnie, brodz¹c w z³ocie, mieli oczy zmru¿one od ¿aru, jakby zalepione miodem, a
podci¹gniêta górna warga ods³ania³a im dzi¹s³a i zêby. I wszyscy brodz¹cy w tym dniu z³ocistym mieli ów
grymas skwaru, jak gdyby s³oñce na³o¿y³o swym wyznawcom jedn¹ i tê sam¹ maskê--z³ot¹ maskê bractwa
s³onecznego; i wszyscy, którzy szli dziœ ulicami, spotykali siê, mijali, starcy i m³odzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali siê w przejœciu t¹ mask¹, namalowan¹ grub¹, z³ot¹ farb¹ na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas
bakchiczny--barbarzyñsk¹ maskê kultu pogañskiego. Rynek by³ pusty i ¿ó³ty od ¿aru, wymieciony z kurzu
gor¹cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyros³e z pustki ¿ó³tego placu, kipia³y nad nim
jasnym listowiem, bukietami szlachetnie ucz³onkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawa³o siê, ¿e te drzewa afektuj¹ wicher, wzburzaj¹c teatralnie swe korony, a¿eby w
patetycznych przegiêciach ukazaæ wytwomoœæ wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawia³y siê refleksami wielkiej atmosfery,
echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w g³êbi kolorowej pogody. Zdawa³o siê, ¿e ca³e generacje dni
letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj¹cy stare fasady z pleœni tynku) obt³ukiwa³y k³amliw¹ glazurê,
wydobywaj¹c z dnia na dzieñ wyraŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomiê losu i ¿ycia, które formowa³o
je od wewn¹trz. Teraz okna, oœlepione blaskiem pustego placu, spa³y; balkony wyznawa³y niebu sw¹ pustkê;
otwarte sienie pachnia³y ch³odem i winem. Kupka obdartusów, ocala³a w k¹cie rynku przed p³omienn¹ miot³¹
upa³u, oblega³a kawa³ek muru, doœwiadczaj¹c go wci¹¿ na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z
horoskopu tych metalowych kr¹¿ków odczytaæ mo¿na by³o prawdziw¹ tajemnicê muru, porysowanego
hieroglifami rys i pêkniêæ. Zreszt¹ rynek by³ pusty. Oczekiwa³o siê, ¿e przed tê sieñ sklepion¹ z beczkami
winiarza podjedzie w cieniu chwiej¹cych siê akacyj osio³ek Samarytanina, prowadzony za uzdê, a dwóch
pacho³ków zwlecze troskliwie chorego mê¿a z rozpalonego siod³a, a¿eby go po ch³odnych schodach wnieœæ
ostro¿nie na pachn¹ce szabasem piêtro. Tak wêdrowaliœmy z matk¹ przez dwie s³oneczne strony rynku,
wodz¹c nasze za³amane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija³y powoli pod
naszymi miêkkimi i p³askimi krokami--jedne bladoró¿owe jak skóra ludzka, inne z³ote i sine, wszystkie
p³askie, ciep³e, aksamitne na s³oñcu, jak jakieœ twarze s³oneczne, zadeptane stopami a¿ do niepoznaki, do
b³ogiej nicoœci. A¿ wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœmy w cieñ apteki. Wielka bania z sokiem
malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowa³a ch³ód balsamów, którym ka¿de cierpienie mog³o siê
tam ukoiæ. I po paru jeszcze domach ulica nie mog³a ju¿ utrzymaæ nadal decorum miasta, jak ch³op, który
wracaj¹c do wsi rodzimej, rozdziewa siê po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj¹c siê powoli, w miarê
zbli¿ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonê³y wraz z oknami, zapadniête w bujnym i
zagmatwanym kwitnieniu ma³ych ogródków. Zapomniane przez wielki dzieñ, pleni³y siê bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr¹ przeœniæ mog³y za marginesem czasu, na rubie¿ach
nieskoñczonego dnia. Ogromny s³onecznik, wydŸwigniêty na potê¿nej ³odydze i chory na elephantiasis,
czeka³ w ¿ó³tej ¿a³obie ostatnich, smutnych dni ¿ywota, uginaj¹c siê pod przerostem potwornej korpulencji.
Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta³y bezradne w swych
nakrochmalonych, ró¿owych i bia³ych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii s³onecznika.
2 Spl¹tany g¹szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popo³udnia. Huczy rojowiskiem much
Sklepy Cynamonowe
2
popo³udniowa drzemka ogrodu. Z³ote œciernisko krzyczy w s³oñcu, jak ruda szarañcza; w rzêsistym deszczu
ognia wrzeszcz¹ œwierszcze; str¹ki nasion eksploduj¹ cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi ko¿uch traw
podnosi siê wypuk³ym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obróci³ siê we œnie na drug¹ stronê i grube jego,
ch³opskie bary oddychaj¹ cisz¹ ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujnoœæ sierpnia
wyolbrzymia³a w g³uche zapadliska ogromnych ³opuchów, rozpanoszy³a siê p³atami w³ochatych blach
listnych, wybuja³ymi ozorami miêsistej zieleni. Tam te wy³upiaste pa³uby ³opuchów wyba³uszy³y siê jak
babska szeroko rozsiad³e, na wpó³ po¿arte przez w³asne oszala³e spódnice. Tam sprzedawa³ ogród za darmo
najtañsze krupy dzikiego bzu, œmierdz¹c¹ myd³em, grub¹ kaszê babek, dzik¹ okowitê miêty i wszelk¹
najgorsz¹ tandetê sierpniow¹. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozros³a siê
g³upota zidiocia³ych chwastów, by³o œmietnisko zaros³o dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia³, ¿e tam w³aœnie
odprawia³ sierpieñ tego lata swoj¹ wielk¹ pogañsk¹ orgiê. Na tym œmietnisku, oparte o parkan i zaroœniête
dzikim bzem, sta³o ³ó¿ko skretynia³ej dziewczyny T³ui. Tak nazywaliœmy j¹ wszyscy. Na kupie œmieci i
odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu sta³o zielono pomalowane ³ó¿ko, podparte zamiast
brakuj¹cej nogi dwiema starymi ceg³ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza³e od ¿aru, ciête
b³yskawicami lœni¹cych much koñskich, rozwœcieczonych s³oñcem, trzeszcza³o jak od nie widzianych
grzechotek, podniecaj¹c do sza³u. T³uja siedzi przykucniêta wœród ¿ó³tej poœcieli i szmat. Wielka jej g³owa
je¿y siê wiechciem czarnych w³osów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas p³aczu
sk³ada tê harmoniê w tysi¹c poprzecznych fa³d, a zdziwienie rozci¹ga j¹ z powrotem, wyg³adza fa³dy, ods³ania
szparki drobnych oczu i wilgotne dzi¹s³a z ¿ó³tymi zêbami pod ryjowat¹, miêsist¹ warg¹. Mijaj¹ godziny pe³ne
¿aru i nudy, podczas których T³uja gaworzy pó³g³osem, drzemie, zrzêdzi z cicha i chrz¹ka. Muchy obsiadaj¹
nieruchom¹ gêstym rojem. Ale z nag³a ta ca³a kupa brudnych ga³ganów, szmat i strzêpów zaczyna poruszaæ
siê, jakby o¿ywiona chrobotem lêgn¹cych siê w niej szczurów. Muchy budz¹ siê sp³oszone i podnosz¹
wielkim, hucz¹cym rojem, pe³nym wœciek³ego bzykania, b³ysków i migotañ. I podczas gdy ga³gany zsypuj¹
siê na ziemiê i rozbiegaj¹ po œmietnisku jak sp³oszone szczury, wygrzebuje siê z nich, odwija zwolna j¹dro,
wy³uszcza siê rdzeñ œmietniska: na wpó³ naga i ciemna kretynka dŸwiga siê powoli i staje, podobna do
bo¿ka pogañskiego, na krótkich dziecinnych nó¿kach, a z napêcznia³ej nap³ywem z³oœci szyi, z
poczerwienia³ej, ciemniej¹cej od gniewu twarzy, na której jak malowid³a barbarzyñskie wykwitaj¹ arabeski
nabrzmia³ych ¿y³, wyrywa siê wrzask zwierzêcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i
piszcza³ek tej pó³zwierzêcej-pó³boskiej piersi. Bodiaki, spalone s³oñcem, krzycz¹, ³opuchy puchn¹ i pyszni¹
siê bezwstydnym miêsem, chwasty œlini¹ siê b³yszcz¹cym jadem, a kretynka, ochryp³a od krzyku, w
konwulsji dzikiej uderza miêsistym ³onem z wœciek³¹ zapalczywoœci¹ w pieñ bzu dzikiego, który skrzypi
cicho pod natarczywoœci¹ tej rozpustnej chuci, zaklinany ca³ym tym nêdzarskim chórem do wynaturzonej,
pogañskiej p³odnoœci. Matka T³ui wynajmuje siê gospodyniom do szorowania pod³óg. Jest to ma³a, ¿ó³ta jak
szafran kobieta i szafranem zaprawia te¿ pod³ogi, jod³owe sto³y, ³awy i szlabany, które w izbach ubogich
ludzi zmywa. Raz zaprowadzi³a mnie Adela do domu tej starej Maryœki. By³a wczesna poranna godzina,
weszliœmy do ma³ej izby niebiesko bielonej, z ubit¹ polep¹ glinian¹ na pod³odze, na której le¿a³o wczesne
s³oñce, jaskrawo¿ó³te w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraŸliwym szczêkiem ch³opskiego zegara na
œcianie. W skrzyni na s³omie le¿a³a g³upia Maryœka, blada jak op³atek i cicha jak rêkawiczka, z której
wysunê³a siê d³oñ. I jakby korzystaj¹c z jej snu, gada³a cisza, ¿ó³ta, jaskrawa, z³a cisza, monologowa³a,
k³óci³a siê, wygadywa³a g³oœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki - czas wiêziony w jej
duszy, wyst¹pi³ z niej straszliwie rzeczywisty i szed³ samopas przez izbê, ha³aœliwy, hucz¹cy, piekielny,
rosn¹cy w jaskrawym milczeniu poranka z g³oœnego m³yna-zegara, jak z³a m¹ka, sypka m¹ka, g³upia m¹ka
wariatów.
3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami br¹zowej barwy, ton¹cym w bujnej zieleni ogródka,
mieszka³a ciotka Agata. Wchodz¹c do niej, mijaliœmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwi¹ce na
tyczkach, ró¿owe, zielone i fioletowe, w których zaklête by³y ca³e œwietlane i jasne œwiaty, jak te idealne i
szczêœliwe obrazy zamkniête w niedoœcig³ej doskona³oœci baniek mydlanych. W pó³ciemnej sieni ze
starymi oleodrukami, po¿artymi przez pleœñ i oœlep³ymi od staroœci, odnajdowaliœmy znany nam zapach.
W tej zaufanej starej woni mieœci³o siê w dziwnie prostej syntezie ¿ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek
krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich w³asnego, odrêbnego czasu. Stare,
m¹dre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszcza³y i wypuszcza³y tych ludzi, milcz¹cy œwiadkowie
Sklepy Cynamonowe
3
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzy³y siê bezg³oœnie jak odrzwia szafy i weszliœmy w
ich ¿ycie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili siê--w pierwszych niezrêcznych gestach
wydalinam swoj¹ tajemnicê. Czy¿ nie byliœmy krwi¹ i losem spokrewnieni z nimi? Pokój by³ ciemny i
aksamitny od granatowych obiæ ze z³otym deseniem, lecz echo dnia p³omiennego drga³o i tutaj jeszcze
mosi¹dzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach z³otych, choæ przepuszczone przez gêst¹ zieleñ
ogrodu. Spod œciany podnios³a siê ciotka Agata, wielka i bujna, o miêsie okr¹g³ym i bia³ym, centkowanym
rud¹ rdz¹ piegów. Przysiedliœmy siê do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochê t¹ bezbronnoœci¹, z
jak¹ wydali siê nam bez zastrze¿eñ, i piliœmy wodê z sokiem ró¿anym, napój przedziwny, w którym
znalaz³em jakby najg³êbsz¹ esencjê tej upalnej soboty. Ciotka narzeka³a. By³ to zasadniczy ton jej rozmów,
g³os tego miêsa bia³ego i p³odnego, bujaj¹cego ju¿ jakby poza granicami osoby, zaledwie luŸnie
utrzymywanej w skupieniu, w wiêzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju¿ zwielokrotnionej,
gotowej rozpaœæ siê, rozga³êziæ, rozsypaæ w rodzinê. By³a to p³odnoœæ niemal samoródcza, kobiecoœæ
pozbawiona hamulców i chorobliwie wybuja³a. Zdawa³o siê, ¿e sam aromat mêskoœci, zapach dymu
tytoniowego, dowcip kawalerski móg³ daæ impuls tej zaognionej kobiecoœci do rozpustnego dzieworództwa.
I w³aœciwie wszystkie jej skargi na mê¿a, na s³u¿bê, jej troski o dzieci by³y tylko kapryszeniem i d¹saniem siê
nie zaspokojonej p³odnoœci, dalszym ci¹giem tej opryskliwej, gniewnej i p³aczliwej kokieterii, któr¹
nadaremnie doœwiadcza³a mê¿a. Wuj Marek, ma³y, zgarbiony, o twarzy wyja³owionej z p³ci, siedzia³ w
swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawa³ siê
wypoczywaæ. W jego szarych oczach tli³ siê daleki ¿ar ogrodu, rozpiêty w oknie. Czasem próbowa³ s³abym
ruchem robiæ jakieœ zastrze¿enia, stawiaæ opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœci odrzuca³a na bok ten
gest bez znaczenia, przechodzi³a triumfalnie mimo niego, zalewa³a szerokim swym strumieniem s³abe
podrygi mêskoœci. By³o coœ tragicznego w tej p³odnoœci niechlujnej i nieumiarkowanej, by³a nêdza kreatury
walcz¹cej na granicy nicoœci i œmierci, by³ jakiœ heroizm kobiecoœci triumfuj¹cej urodzajnoœci¹ nawet nad
kalectwem natury, nad insuficjencj¹ mê¿czyzny. Ale potomstwo ukazywa³o racjê tej paniki macierzyñskiej,
tego sza³u rodzenia, który wyczerpywa³ siê w p³odach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez
krwi i twarzy. Wesz³a £ucja, œrednia, z g³ow¹ nazbyt rozkwit³¹ i dojrza³¹ na dzieciêcym i pulchnym ciele o
miêsie bia³ym i delikatnym. Poda³a mi r¹czkê lalkowat¹, jakby dopiero p¹czkuj¹c¹, i zakwit³a od razu ca³¹
twarz¹, jak piwonia przelewaj¹ca siê pe³ni¹ ró¿ow¹. Nieszczêœliwa z powodu swych rumieñców, które
bezwstydnie mówi³y o sekretach menstruacji, przymyka³a oczy i p³oni³a siê jeszcze bardziej pod dotkniêciem
najobojêtniejszego pytania, gdy¿ ka¿de zawiera³o tajn¹ aluzjê do jej nadwra¿liwego panieñstwa. Emil,
najstarszy z kuzynów, z jasnoblond w¹sem, z twarz¹, z której ¿ycie zmy³o jakby wszelki wyraz, spacerowa³
tam i z powrotem po pokoju, z rêkami w kieszeniach fa³dzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny
nosi³ piêtno egzotycznych krajów, z których powróci³. Jego twarz, zwiêd³a i zmêtnia³a, zdawa³a siê z dnia na
dzieñ zapominaæ o sobie, stawaæ siê bia³¹ pust¹ œcian¹ z blad¹ sieci¹ ¿y³ek, w których jak linie na zatartej
mapie pl¹ta³y siê gasn¹ce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego ¿ycia. By³ mistrzem sztuk
karcianych, pali³ d³ugie, szlachetne fajki i pachnia³ dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem
wêdruj¹cym po dawnych wspomnieniach opowiada³ dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywa³y siê
nagle, rozprzêga³y i rozwiewa³y w nicoœæ. Wodzi³em za nim têsknym wzrokiem, pragn¹c, by zwróci³ na
mnie uwagê i wybawi³ mnie z udrêki nudów. I w samej rzeczy zdawa³o mi siê, ¿e mrugn¹³ na mnie oczyma,
wychodz¹c do drugiego pokoju. Pod¹¿y³em za nim. Siedzia³ nisko na ma³ej kozetce, z kolanami krzy¿uj¹cymi
siê niemal na wysokoœci g³owy, ³ysej jak kula bilardowa. Zdawa³o siê, ¿e to ubranie samo le¿y, fa³dziste,
zmiête, przerzucone przez fotel. Twarz jego by³a jak tchnienie twarzy--smuga, któr¹ nieznany przechodzieñ
zostawi³ w powietrzu. Trzyma³ w bladych, emaliowanych b³êkitnie d³oniach portfel, w którym coœ ogl¹da³. Z
mg³y twarzy wy³oni³o siê z trudem wypuk³e bielmo bladego oka, wabi¹c mnie figlarnym mruganiem. Czu³em
doñ nieprzepart¹ sympatiê. Wzi¹³ mnie miêdzy kolana i tasuj¹c przed mymi oczyma wprawnymi d³oñmi
fotografie, pokazywa³ wizerunki nagich kobiet i ch³opców w dziwnych pozycjach. Sta³em oparty o niego
bokiem i patrzy³em na te delikatne cia³a ludzkie dalekimi, niewidz¹cymi oczyma, gdy fluid niejasnego
wzburzenia, którym nagle zmêtnia³o powietrze, doszed³ do mnie i zbieg³ miê dreszczem niepokoju, fal¹
nag³ego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgie³ka uœmiechu, która siê zarysowa³a pod miêkkim i piêknym
jego w¹sem, zawi¹zek po¿¹dania, który napi¹³ siê na jego skroniach pulsuj¹c¹ ¿y³¹, natê¿enie trzymaj¹ce przez
chwilê jego rysy w skupieniu--upad³y z powrotem w nicoœæ i twarz odesz³a w nieobecnoœæ, zapomnia³a o
sobie, rozwia³a siê,
Sklepy Cynamonowe
4
NAWIEDZENIE 1 Ju¿ wówczas miasto nasze popada³o coraz bardziej w chroniczn¹ szaroœæ zmierzchu,
porasta³o na krawêdziach liszajem cienia, puszyst¹ pleœni¹ i mchem koloru ¿elaza. Ledwo rozpowity z
brunatnych dymów i mgie³ poranka--przechyla³ siê dzieñ od razu w niskie bursztynowe popo³udnie, stawa³
siê przez chwilê przezroczysty i z³oty jak ciemne piwo, a¿eby potem zejœæ pod wielokrotnie
rozcz³onkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozleg³ych nocy. Mieszkaliœmy w rynku, w jednym z
tych ciemnych domów o pustych i œlepych fasadach, które tak trudno od siebie odró¿niæ. Daje to powód do
ci¹g³ych omy³ek. Gdy¿ wszed³szy raz w niew³aœciw¹ sieñ na niew³aœciwe schody, dostawa³o siê zazwyczaj
w prawdziwy labirynt obcych mieszkañ, ganków, niespodzianych wyjœæ na obce podwórza i zapomina³o siê
o pocz¹tkowym celu wyprawy, a¿eby po wielu dniach, wracaj¹c z manowców dziwnych i spl¹tanych przygód,
o jakimœ szarym œwicie przypomnieæ sobie wœród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pe³ne wielkich szaf,
g³êbokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popada³o w
stan zaniedbania wskutek opiesza³oœci matki, przesiaduj¹cej w sklepie, i niedbalstwa smuk³onogiej Adeli,
która nie nadzorowana przez nikogo, spêdza³a dnie przed lustrami na rozwlek³ej toalecie, zostawiaj¹c
wszêdzie œlady w postaci wyczesanych w³osów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie
to nie posiada³o okreœlonej liczby pokojów, gdy¿ nie pamiêtano, ile z nich wynajête by³o obcym lokatorom.
Nieraz otwierano przypadkiem któr¹œ z tych izb zapomnianych i znajdowano j¹ pust¹; lokator dawno siê
wyprowadzi³, a w nietkniêtych od miesiêcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryæ. W dolnych
pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budzi³y nas ich jêki, wydawane pod wp³ywem zmory sennej. W
zimie by³a jeszcze na dworze g³ucha noc, gdy ojciec schodzi³ do tych zimnych i ciemnych pokojów, p³osz¹c
przed sob¹ œwiec¹ stada cieni, ulatuj¹cych bokami po pod³odze i œcianach; szed³ budziæ ciê¿ko chrapi¹cych z
twardego jak kamieñ snu. W œwietle pozostawionej przezeñ œwiecy wywijali siê leniwie z brudnej poœcieli,
wystawiali, siadaj¹c na ³ó¿kach, bose i brzydkie nogi i z skarpetk¹ w rêce oddawali siê jeszcze przez chwilê
rozkoszy ziewania--ziewania przeci¹gniêtego a¿ do lubie¿noœci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy
têgich wymiotach. W k¹tach siedzia³y nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione w³asnym cieniem,
którym obarcza³a ka¿dego p³on¹ca œwieca i który nie od³¹cza³ siê od nich i wówczas, gdy któryœ z tych
p³askich, bezg³owych kad³ubów z nag³a zaczyna³ biec niesamowitym, pajêczym biegiem. W tym czasie ojciec
mój zacz¹³ zapadaæ na zdrowiu. Bywa³o ju¿ w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, ¿e spêdza³ dnie ca³e
w ³ó¿ku, otoczony flaszkami, pigu³kami i ksiêgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
zapach choroby osiada³ na dnie pokoju, którego tapety gêstwia³y ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodzi³a ze sklepu, bywa³ podniecony i sk³onny do sprzeczek, zarzuca³ jej
niedok³adnoœci w prowadzeniu rachunków, dostawa³ wypieków i zapala³ siê do niepoczytalnoœci.
Pamiêtam, i¿ raz, obudziwszy siê ze snu póŸno w nocy, ujrza³em go, jak w koszuli i boso biega³ tam i z
powrotem po skórzanej kanapie, dokumentuj¹c w ten sposób sw¹ irytacjê przed bezradn¹ matk¹. W inne dni
bywa³ spokojny i skupiony i pogr¹¿a³ siê zupe³nie w swych ksiêgach, zab³¹kany g³êboko w labiryntach
zawi³ych obliczeñ. Widzê go w œwietle kopc¹cej lampy, przykucniêtego wœród poduszek, pod wielkim
rzeŸbionym nadg³owiem ³ó¿ka, z ogromnym cieniem od g³owy na œcianie, kiwaj¹cego siê w bezg³oœnej
medytacji. Chwilami wynurza³ g³owê z tych rachunków, jakby dla zaczerpniêcia tchu, otwiera³ usta, mlaska³
z niesmakiem jêzykiem, który by³ suchy i gorzki, i rozgl¹da³ siê bezradnie, jakby czegoœ szukaj¹c. Wówczas
bywa³o, ¿e zbiega³ po cichu z ³ó¿ka w k¹t pokoju, pod œcianê, na której wisia³ zaufany instrument. By³ to
rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i nape³nionej ciemnym fluidem.
Mój ojciec ³¹czy³ siê z tym instrumentem d³ug¹ kiszk¹ gumow¹, jakby krêt¹, bolesn¹ pêpowin¹, i tak po³¹czony
z ¿a³osnym przyrz¹dem--nieruchomia³ w skupieniu, a oczy jego ciemnia³y, zaœ na twarz przyblad³¹
wystêpowa³ wyraz cierpienia czy jakiejœ wystêpnej rozkoszy. Potem znów przychodzi³y dni cichej skupionej
pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia³ w œwietle lampy sto³owej, wœród poduszek
wielkiego ³o¿a, a pokój ogromnia³ gór¹ w cieniu umbry, który go ³¹czy³ z wielkim ¿ywio³em nocy miejskiej za
oknem - czu³, nie patrz¹c, ¿e przestrzeñ obrasta go pulsuj¹c¹ gêstwin¹ tapet, pe³n¹ szeptów, syków i seplenieñ.
S³ysza³, nie patrz¹c, tê zmowê pe³n¹ porozumiewawczych mrugniêæ perskich oczu, rozwijaj¹cych siê wœród
kwiatów ma³¿owin usznych, które s³ucha³y, i ciemnych ust, które siê uœmiecha³y. Wówczas pogr¹¿a³ siê
pozornie jeszcze bardziej w pracê, liczy³ i sumowa³, boj¹c siê zdradziæ ten gniew, który w nim wzbiera³, i
walcz¹c z pokus¹, ¿eby z nag³ym krzykiem nie rzuciæ siê na oœlep za siebie i nie pochwyciæ pe³nych garœci
tych kêdzierzawych arabesek, tych pêków oczu i uszu, które noc wyroi³a ze siebie i które ros³y i
zwielokrotnia³y siê, wymajaczaj¹c coraz nowe pêdy i odnogi z macierzystego pêpka ciemnoœci. I uspokaja³
Sklepy Cynamonowe
5
siê dopiero, gdy z odp³ywem nocy tapety wiêd³y, zwija³y siê, gubi³y liœcie i kwiaty i przerzedza³y siê
jesiennie, przepuszczaj¹c dalekie œwitanie. Wtedy wœród œwiergotu tapetowych ptaków, w ¿ó³tym
zimowym œwicie zasypia³ na parê godzin gêstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawa³ siê byæ
pogr¹¿onym w zawi³ych konto-korrentach--myœl jego zapuszcza³a siê tajnie w labirynty w³asnych
wnêtrznoœci. Wstrzymywa³ oddech i nas³uchiwa³. I gdy wzrok jego wraca³ zbiela³y i mêtny z tamtych g³êbin,
uspokaja³ go uœmiechem. Nie wierzy³ jeszcze i odrzuca³ jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nañ
napiera³y. Za dnia by³y to jakby rozumowania i perswazje, d³ugie, monotonne rozwa¿ania prowadzone
pó³g³osem i pe³ne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzañ. Ale noc¹ podnosi³y siê te g³osy
namiêtniej. ¯¹danie wraca³o coraz wyraŸniej i donios³ej i s³yszeliœmy, jak rozmawia³ z Bogiem, prosz¹c siê
jak gdyby i wzbraniaj¹c przed czymœ, co natarczywie ¿¹da³o i domaga³o siê. A¿ pewnej nocy podniós³ siê ten
g³os groŸnie i nieodparcie, ¿¹daj¹c, aby mu da³ œwiadectwo usty i wnêtrznoœciami swymi. I us³yszeliœmy,
jak duch weñ wst¹pi³, jak podnosi siê z ³ó¿ka, d³ugi i rosn¹cy gniewem proroczym, d³awi¹c siê ha³aœliwymi
s³owy, które wyrzuca³ jak mitralieza. S³yszeliœmy ³omot walki i jêk ojca, jêk tytana ze z³amanym biodrem,
który jeszcze ur¹ga. Nie widzia³em nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego mê¿a, którego
gniew bo¿y obali³, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion,
chmur¹ rozpaczliwych ³amañców, nad którymi wy¿ej jeszcze unosi³ siê g³os jego, obcy i
twardy--zrozumia³em gniew bo¿y œwiêtych mê¿ów. By³ to dialog groŸny jak mowa piorunów. £amañce rak
jego rozrywa³y niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywa³a siê twarz Jehowy, wzdêta gniewem i pluj¹ca
przekleñstwa. Nie patrz¹c widzia³em go, groŸnego Demiurga, jak le¿¹c na ciemnoœciach jak na Synaju,
wspar³szy potê¿ne d³onie na karniszu firanek, przyk³ada³ ogromn¹ twarz do górnych szyb okna, na których
p³aszczy³ siê potwornie miêsisty nos jego. S³ysza³em jego g³os w przerwach proroczej tyrady mego ojca,
s³ysza³em te potê¿ne warkniêcia wzdêtych warg, od których szyby brzêcza³y, mieszaj¹ce siê z wybuchami
zaklêæ, lamentów, gróŸb mego ojca. Czasami g³osy przycicha³y i z¿yma³y siê z cicha jak gaworzenie wiatru
w nocnym kominie, to znowu wybucha³y wielkim zgie³kliwym ha³asem, burz¹ zmieszanych szlochów i
przekleñstw. Z nag³a otworzy³o siê okno ciemnym ziewniêciem i p³achta ciemnoœci wionê³a przez pokój. W
œwietle b³yskawicy ujrza³em ojca mego w rozwianej bieliŸnie, jak ze straszliwym przekleñstwem wylewa³
potê¿nym chlustem w okno zawartoœæ nocnika w noc szumi¹c¹ jak muszla. 2 Mój ojciec powoli zanika³,
wi¹d³ w oczach. Przykucniêty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kêpami siwych w³osów,
rozmawia³ z sob¹ pó³g³osem, pogr¹¿ony ca³y w jakieœ zawi³e wewnêtrzne afery. Zdawaæ siê mog³o, ¿e
osobowoœæ jego rozpad³a siê na wiele pok³óconych i rozbie¿nych jaŸni, gdy¿ k³óci³ siê ze sob¹ g³oœno,
pertraktowa³ usilnie i namiêtnie, przekonywa³ i prosi³, to znowu zdawa³ siê przewodniczyæ zgromadzeniu
wielu interesantów, których usi³owa³ z ca³ym nak³adem ¿arliwoœci i swady pogodziæ. Ale za ka¿dym razem
te ha³aœliwe zebrania, pe³ne gor¹cych temperamentów, rozpryskiwa³y siê przy koñcu, wœród kl¹tw,
z³orzeczeñ i obelg. Potem przyszed³ okres jakiegoœ uciszenia, ukojenia wewnêtrznego, b³ogiej pogody ducha.
Znowu wielkie folianty roz³o¿one by³y na ³ó¿ku, na stole, na pod³odze i jakiœ benedyktyñski spokój pracy
zalega³ w œwietle lampy nad bia³¹ poœciel¹ ³ó¿ka, nad pochylon¹ siw¹ g³ow¹ mego ojca. Ale gdy matka
póŸnym wieczorem wraca³a ze sklepu, ojciec o¿ywia³ siê, przywo³ywa³ j¹ do siebie i z dum¹ pokazywa³ jej
œwietne, kolorowe odbijanki, którymi skrzêtnie wylepi³ stronice ksiêgi g³ównej. Zauwa¿yliœmy wówczas
wszyscy, ¿e ojciec zacz¹³ z dnia na dzieñ maleæ jak orzech, który zsycha siê wewn¹trz ³upiny. Zanikowi temu
nie towarzyszy³ bynajmniej upadek si³. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwoœæ zdawa³y siê
poprawiaæ. Czêsto œmia³ siê teraz g³oœno i szczebiotliwie, zanosi³ siê wprost od œmiechu, albo te¿ puka³ w
³ó¿ko i odpowiada³ sobie „proszê” w ró¿nych tonacjach, ca³ymi godzinami. Od czasu do czasu z³azi³ z ³ó¿ka,
wspina³ siê na szafê i przykucniêty pod sufitem porz¹dkowa³ coœ w starych gratach, pe³nych rdzy i kurzu.
Niekiedy ustawia³ sobie dwa krzes³a naprzeciw siebie i wspieraj¹c siê rêkami o porêcze, buja³ siê nogami
wstecz i naprzód, szukaj¹c rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachêty. Z
Bogiem, zdaje siê, pogodzi³ siê zupe³nie. Niekiedy w nocy ukazywa³a siê twarz brodatego Demiurga w oknie
sypialni, oblana ciemn¹ purpur¹ bengalskiego œwiat³a, i patrzy³a przez chwilê dobrotliwie na uœpionego
g³êboko, którego œpiewne chrapanie zdawa³o siê wêdrowaæ daleko po nieznanych obszarach œwiatów
sennych. Podczas d³ugich, pó³ciemnych popo³udni tej póŸnej zimy ojciec mój zapada³ od czasu do czasu na
ca³e godziny w gêsto zastawione gratami zakamarki, szukaj¹c czegoœ zawziêcie. I nieraz bywa³o podczas
obiadu, gdy zasiadaliœmy wszyscy do sto³u, brak³o ojca. Wówczas matka musia³a d³ugo wo³aæ „Jakubie!” i
stukaæ ³y¿k¹ w stó³, zanim wylaz³ z jakiejœ szafy, oblepiony szmatami pajêczyny i kurzu, z wzrokiem
Sklepy Cynamonowe
6
nieprzytomnym i pogr¹¿onym w zawi³ych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprz¹ta³y. Czasem
wdrapywa³ siê na karnisz i przybiera³ nieruchom¹ pozê symetrycznie do wielkiego wypchanego sêpa, który po
drugiej stronie okna zawieszony by³ na œcianie. W tej nieruchomej, przykucniêtej pozie, z wzrokiem
zamglonym i z min¹ chytrze uœmiechniêt¹ trwa³ godzinami, a¿eby z nag³a przy czyimœ wejœciu zatrzepotaæ
rêkoma jak skrzyd³ami i zapiaæ jak kogut. Przestaliœmy zwracaæ uwagê na te dziwactwa, w które siê z dnia
na dzieñ g³êbiej wpl¹tywa³. Wyzbyty jakby zupe³nie cielesnych potrzeb, nie przyjmuj¹c tygodniami pokarmu,
pogr¹¿a³ siê z dniem ka¿dym g³êbiej w zawi³e i dziwaczne afery, dla których nie mieliœmy zrozumienia.
Niedosiêg³y dla naszych perswazji i próœb, odpowiada³ urywkami swego wewnêtrznego monologu, którego
przebiegu nic z zewn¹trz zm¹ciæ nie mog³o. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie o¿ywiony, z wypiekami na
suchych policzkach nie zauwa¿a³ nas i przeocza³. Przywykliœmy do jego nieszkodliwej obecnoœci, do jego
cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego œwiegotu, którego trele przebiega³y niejako
na marginesie naszego czasu. Wtedy ju¿ znika³ niekiedy na wiele dni, podziewa³ siê gdzieœ w zapad³ych
zakamarkach mieszkania i nie mo¿na go by³o znaleŸæ. Stopniowo te znikniêcia przesta³y sprawiaæ na nas
wra¿enie, przywykliœmy do nich i kiedy po wielu dniach znów siê pojawia³, o parê cali mniejszy i chudszy,
nie zatrzymywa³o to na d³u¿ej naszej uwagi. Przestaliœmy po prostu braæ go w rachubê, tak bardzo oddali³
siê od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Wêze³ po wêŸle odluŸnia³ siê od nas, punkt po punkcie
gubi³ zwi¹zki ³¹cz¹ce go ze wspólnot¹ ludzk¹. To, co jeszcze z niego pozosta³o, to trochê cielesnej pow³oki i ta
garœæ bezsensownych dziwactw - mog³y znikn¹æ pewnego dnia, tak samo nie zauwa¿one jak szara kupka
œmieci, gromadz¹ca siê w k¹cie, któr¹ Adela co dzieñ wynosi³a na œmietnik.
PTAKI Nadesz³y ¿ó³te, pe³ne nudy dni zimowe. Zrudzia³¹ ziemiê pokrywa³ dziurawy, przetarty, za krótki
obrus œniegu. Na wiele dachów nie starczy³o go i sta³y czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryj¹ce w
sobie zakopcone przestrzenie strychów--czarne, zwêglone katedry, naje¿one ¿ebrami krokwi, p³atwi i
bantów--ciemne p³uca wichrów zimowych. Ka¿dy œwit odkrywa³ nowe kominy i dymniki, wyros³e w nocy,
wydête przez wicher nocny, czarne piszcza³ki organów diabelskich. Kominiarze nie mogli opêdziæ siê od
wron, które na kszta³t ¿ywych czarnych liœci obsiada³y wieczorem ga³êzie drzew pod koœcio³em, odrywa³y
siê znów, trzepoc¹c, by wreszcie przylgn¹æ, ka¿da do w³aœciwego miejsca na w³aœciwej ga³êzi, a o œwicie
ulatywa³y wielkimi stadami--tumany sadzy, p³atki kopciu, faluj¹ce i fantastyczne, plami¹c migotliwym
krakaniem mêtno¿ó³te smugi œwitu. Dni stwardnia³y od zimna i nudy, jak zesz³oroczne bochenki chleba.
Napoczynano je têpymi no¿ami, bez apetytu, z leniw¹ sennoœci¹. Ojciec nie wychodzi³ ju¿ z domu. Pali³ w
piecach, studiowa³ nigdy niezg³êbion¹ istotê ognia, wyczuwa³ s³ony, metaliczny posmak i wêdzony zapach
zimowych p³omieni, ch³odn¹ pieszczotê salamander, li¿¹cych b³yszcz¹c¹ sadzê w gardzieli komina. Z
zami³owaniem wykonywa³ w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach pokoju. O ka¿dej
porze dnia mo¿na go by³o widzieæ, jak--przykucniêty na szczycie drabiny--majstrowa³ coœ przy suficie, przy
kamiszach wysokich okien, przy kulach i ³añcuchach lamp wisz¹cych. Zwyczajem malarzy pos³ugiwa³ siê
drabin¹ jak ogromnymi szczud³ami i czu³ siê dobrze w tej ptasiej perspektywie, w pobli¿u malowanego nieba,
arabesek i ptaków sufitu. Od spraw praktycznego ¿ycia oddala³ siê coraz bardziej. Gdy matka, pe³na troski i
zmartwienia z powodu jego stanu, stara³a siê go wci¹gn¹æ w rozmowê o interesach, o p³atnoœciach
najbli¿szego „ultimo”, s³ucha³ jej z roztargnieniem, pe³en niepokoju, z drgawkami w nieobecnej twarzy. I
bywa³o, ¿e przerywa³ jej nagle zaklinaj¹cym gestem rêki, a¿eby pobiec w k¹t pokoju, przylgn¹æ uchem do
szpary w pod³odze i z podniesionymi palcami wskazuj¹cymi obu r¹k, wyra¿aj¹cymi najwy¿sz¹ wa¿noœæ
badania--nas³uchiwaæ. Nie rozumieliœmy wówczas jeszcze smutnego t³a tych ekstrawagancji, op³akanego
kompleksu, który dojrzewa³ w g³êbi. Matka nie mia³a nañ ¿adnego wp³ywu, natomiast wielk¹ czci¹ i uwag¹
darzy³ Adelê. Sprz¹tanie pokoju by³o dlañ wielk¹ i wa¿n¹ ceremoni¹, której nie zaniedbywa³ nigdy byæ
œwiadkiem, œledz¹c z mieszanin¹ strachu i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim
jej czynnoœciom przypisywa³ g³êbsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna m³odymi i œmia³ymi
ruchami posuwa³a szczotkê na d³ugim dr¹¿ku po pod³odze, by³o to niemal ponad jego si³y. Z oczu jego la³y
siê wówczas ³zy, twarz zanosi³a siê od cichego œmiechu, a cia³em wstrz¹sa³ rozkoszny spazm orgazmu. Jego
wra¿liwoœæ na ³askotki dochodzi³a do szaleñstwa. Wystarczy³o, by Adela skierowa³a doñ palec ruchem
oznaczaj¹cym ³askotanie, a ju¿ w dzikim pop³ochu ucieka³ przez wszystkie pokoje, zatrzaskuj¹c za sob¹ drzwi,
by wreszcie w ostatnim paœæ brzuchem na ³ó¿ko i wiæ siê w konwulsjach œmiechu pod wp³ywem samego
obrazu wewnêtrznego, któremu nie móg³ siê oprzeæ. Dziêki temu mia³a Adela nad ojcem w³adzê niemal
Sklepy Cynamonowe
7
nieograniczon¹. W tym to czasie zauwa¿yliœmy u ojca po raz pierwszy namiêtne zainteresowanie dla
zwierz¹t. By³a to pocz¹tkowo namiêtnoœæ myœliwego i artysty zarazem, by³a mo¿e tak¿e g³êbsza,
zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych form ¿ycia, eksperymentowanie w nie
wypróbowanych rejestrach bytu. Dopiero w póŸniejszej fazie wziê³a sprawa ten niesamowity, zapl¹tany,
g³êboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekaæ na œwiat³o dzienne. Zaczê³o siê to
od wylêgania jaj ptasich. Z wielkim nak³adem trudu i pieniêdzy sprowadza³ ojciec z Hamburga, z Holandii, z
afrykañskich stacji zoologicznych zap³odnione jaja ptasie, które dawa³ do wylêgania ogromnym kurom
belgijskim. By³ to proceder nader zajmuj¹cy i dla mnie--to wykluwanie siê piskl¹t, prawdziwych dziwotworów
w kszta³cie i ubarwieniu. Nie podobna by³o dopatrzyæ siê w tych monstrach o ogromnych, fantastycznych
dziobach, które natychmiast po urodzeniu rozdziera³y siê szeroko, sycz¹c ¿ar³ocznie czeluœciami gard³a, w
tych jaszczurach o w¹t³ym, nagim ciele garbusów--przysz³ych pawi, ba¿antów, g³uszców i kondorów.
Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot podnosi³ na cienkich szyjach œlepe, bielmem
zarosle g³owy, kwacz¹c bezg³oœnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodzi³ wzd³u¿ pó³ek w zielonym
fartuchu, jak ogrodnik wzd³u¿ inspektów z kaktusami, i wywabia³ z nicoœci te pêcherze œlepe, pulsuj¹ce
¿yciem, te niedo³ê¿ne brzuchy, przyjmuj¹ce œwiat zewnêtrzny tylko w formie jedzenia, te naroœle ¿ycia,
pn¹ce siê omackiem ku œwiat³u. W parê tygodni póŸniej, gdy te œlepe p¹czki ¿ycia pêk³y do œwiat³a,
nape³ni³y siê pokoje kolorowym pogwarem, migotliwym œwiergotem swych nowych mieszkañców.
Obsiada³y one karnisze firanek, gzymsy szaf, gnieŸdzi³y siê w gêstwinie cynowych ga³êzi i arabesek
wieloramiennych lamp wisz¹cych. Gdy ojciec studiowa³ wielkie ornitologiczne kompendia i wertowa³
kolorowe tablice, zdawa³y siê ulatywaæ z nich te pierzaste fantazmaty i nape³niaæ pokój kolorowym
trzepotem, p³atami purpury, strzêpami szafiru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tworzy³y one na
pod³odze barwn¹, faluj¹c¹ grz¹dkê, dywan ¿ywy, który za czyimœ niebacznym wejœciem rozpada³ siê,
rozlatywa³ w ruchome kwiaty, trzepoc¹ce w powietrzu, aby w koñcu rozmieœciæ siê w górnych regionach
pokoju. W pamiêci pozosta³ mi szczególnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej
i wybuja³ej naroœlami. By³ to chudy asceta, lama buddyjski, pe³en niewzruszonej godnoœci w ca³ym
zachowaniu, kieruj¹cy siê ¿elaznym ceremonia³em swego wielkiego rodu. Gdy siedzia³ naprzeciw ojca,
nieruchomy w swej monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym bia³awym
bielmem, które zasuwa³ z boku na Ÿrenice, a¿eby zamkn¹æ siê zupe³nie w kontemplacji swej dostojnej
samotnoœci--wydawa³ siê ze swym kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia cia³a,
œciêgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wysch³a i koœcista, te same zrogowacia³e, g³êbokie
oczodo³y. Nawet rêce, silne w wêz³ach, d³ugie, chude d³onie ojca, z wypuk³ymi paznokciami, mia³y swój
analogon w szponach kondora. Nie mog³em siê oprzeæ wra¿eniu, widz¹c go tak uœpionego, ¿e mam przed
sob¹ mumiê--wysch³¹ i dlatego pomniejszon¹ mumiê mego ojca. S¹dzê, ¿e i uwagi matki nie usz³o to
przedziwne podobieñstwo, chocia¿ nigdy nie poruszaliœmy tego tematu. Charakterystyczne jest, ¿e kondor
u¿ywa³ wspólnego z moim ojcem naczynia nocnego. Nie poprzestaj¹c na wylêganiu coraz nowych
egzemplarzy, ojciec mój urz¹dza³ na strychu wesela ptasie, wysy³a³ swatów, uwi¹zywa³ w lukach i dziurach
strychu ponêtne, stêsknione narzeczone i osi¹gn¹³ w samej rzeczy to, ¿e dach naszego domu, ogromny,
dwuspadowy dach gontowy, sta³ siê prawdziw¹ gospod¹ ptasi¹, ark¹ Noego, do której zlatywa³y siê wszelkiego
rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet d³ugo po zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywa³a siê
w œwiecie ptasim ta tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wêdrówek spada³y nieraz na nasz dach
ca³e chmary ¿urawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa. Impreza ta wziê³a jednak niebawem--po krótkiej
œwietnoœci--smutny obrót. Wkrótce okaza³a siê bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch pokojów na
poddaszu, które s³u¿y³y za rupieciarnie. Stamt¹d dochodzi³ ju¿ o wczesnym œwicie zmieszany klangor
g³osów ptasich. Drewniane pud³a pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,
dŸwiêcza³y ca³e od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak straciliœmy ojca z widoku na przeci¹g
kilku tygodni. Rzadko tylko schodzi³ do mieszkania i wtedy mogliœmy zauwa¿yæ, ¿e zmniejszy³ siê jakoby,
schud³ i skurczy³. Niekiedy przez zapomnienie zrywa³ siê z krzes³a przy stole i trzepi¹c rêkoma jak
skrzyd³ami, wydawa³ pianie przeci¹g³e, a oczy zachodzi³y mu mg³¹ bielma. Potem, zawstydzony, œmia³ siê
razem z nami i stara³ siê ten incydent obróciæ w ¿art. Pewnego razu w okresie generalnych porz¹dków zjawi³a
siê niespodzianie Adela w pañstwie ptasim ojca. Stan¹wszy we drzwiach, za³ama³a rêce nad fetorem, który siê
unosi³ w powietrzu, oraz nad kupami ka³u, zalegaj¹cego pod³ogi, sto³y i meble. Szybko zdecydowana
otworzy³a okno, po czym przy pomocy d³ugiej szczotki wprawi³a ca³¹ masê ptasi¹ w wirowanie. Wzbi³ siê
Sklepy Cynamonowe
8
piekielny tuman piór, skrzyde³ i krzyku, w którym Adela, podobna do szalej¹cej Menady, zakrytej m³yñcem
swego tyrsu, tañczy³a taniec zniszczenia. Razem z ptasi¹ gromad¹ ojciec mój, trzepi¹c rêkoma, w przera¿eniu
próbowa³ wznieœæ siê w powietrze. Zwolna przerzedza³ siê tuman skrzydlaty, a¿ w koñcu na pobojowisku
zosta³a sama Adela, wyczerpana, dysz¹ca, oraz mój ojciec z min¹ zafrasowan¹ i zawstydzon¹, gotów do
przyjêcia ka¿dej kapitulacji. W chwilê póŸniej schodzi³ mój ojciec ze schodów swojego dominium--cz³owiek
z³amany, król-banita, który straci³ tron i królowanie.
MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca by³a ostatnim wybuchem kolorowoœci, ostatnim i œwietnym
kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobraŸni poprowadzi³ na
szañce i okopy ja³owej i pustej zimy. Dziœ dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wyda³
on wojnê bezbrze¿nemu ¿ywio³owi nudy drêtwi¹cej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z
naszej strony broni³ ten m¹¿ przedziwny straconej sprawy poezji. By³ on cudownym m³ynem, w którego leje
sypa³y siê otrêby pustych godzin, a¿eby w jego trybach zakwitn¹æ wszystkimi kolorami i zapachami korzeni
Wschodu. Ale przywykli do œwietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, byliœmy sk³onni
zapoznawaæ wartoœæ jego suwerennej magii, która nas ratowa³a od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie
spotka³ ¿aden wyrzut za jej bezmyœlny i têpy wandalizm. Przeciwnie, czuliœmy jakieœ niskie zadowolenie,
haniebn¹ satysfakcjê z ukrócenia tych wybuja³oœci, których kosztowaliœmy ³akomie do syta, a¿eby potem
uchyliæ siê perfidnie od odpowiedzialnoœci za nie. A mo¿e by³ w tej zdradzie i tajny pok³on w stronê
zwyciêskiej Adeli, której przypisywaliœmy niejasno jak¹œ misje i pos³annictwo si³ wy¿szego rzêdu.
Zdradzony przez wszystkich, wycofa³ siê ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwa³y. Bez skrzy¿owania
szpad odda³ w rêce wroga domenê swej by³ej œwietnoœci. Dobrowolny banita usun¹³ siê do pustego pokoju
na koñcu sieni i oszañcowa³ siê tam samotnoœci¹. Zapomnieliœmy o nim. Obieg³a nas znowu ze wszech stron
¿a³obna szaroœæ miasta, zakwitaj¹c w oknach ciemnym liszajem œwitów, paso¿ytniczym grzybem
zmierzchów, rozrastaj¹cym siê w puszyste futro d³ugich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluŸnione b³ogo
za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknê³y siê znów w sobie,
zgêstnia³y pl¹cz¹c siê w monotonii gorzkich monologów. Lampy poczernia³y i zwiêd³y jak stare osty i
bodiaki. Wisia³y teraz osowia³e i zgryŸliwe, dzwoni¹c cicho kryszta³kami szkie³ek, gdy ktoœ przeprawia³ siê
omackiem przez zmierzch pokoju. Na pró¿no wetknê³a Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe
œwiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie œwietnych iluminacji, którymi kwit³y niedawno wisz¹ce ich
ogrody. Ach! gdzie by³o to œwiegotliwe p¹czkowanie, to owocowanie poœpieszne i fantastyczne w bukietach
tych lamp, z których jak z pêkaj¹cych czarodziejskich tortów ulatywa³y skrzydlate fantazmaty, rozbijaj¹ce
powietrze na talie kart magicznych, rozsypuj¹c je w kolorowe oklaski, sypi¹ce siê gêstymi ³uskami lazuru,
pawiej, papuziej zieleni, metalicznych po³ysków, rysuj¹c w powietrzu linie i arabeski, migotliwe œlady lotów
i ko³owañ, rozwijaj¹c kolorowe wachlarze trzepotów, utrzymuj¹ce siê d³ugo po przelocie w bogatej i
b³yskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kry³y siê w g³êbi zszarza³ej aury echa i mo¿liwoœci barwnych
rozb³ysków, lecz nikt nie nawierca³ fletem, nie doœwiadcza³ œwidrem zmêtnia³ych s³ojów powietrznych.
Tygodnie te sta³y pod znakiem dziwnej sennoœci. £ó¿ka ca³y dzieñ nie zaœcielone, zawalone poœciel¹ zmiêt¹
i wytarzan¹ od ciê¿kich snów, sta³y jak g³êbokie ³odzie gotowe do odp³ywu w mokre i zawi³e labirynty
jakiejœ czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O g³uchym œwicie Adela przynosi³a nam kawê. Ubieraliœmy siê
leniwie w zimnych pokojach, przy œwietle œwiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki
te by³y pe³ne bez³adnego krz¹tania siê, rozwlek³ego szukania w ró¿nych szufladach i szafach. Po ca³ym
mieszkaniu s³ychaæ by³o k³apanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z r¹k matki wielkie
klucze sklepowe i wychodzili w gêst¹, wiruj¹c¹ ciemnoœæ. Matka nie mog³a dojœæ do ³adu z toalet¹. Œwiece
dogasa³y w lichtarzu. Adela przepada³a gdzieœ w odleg³ych pokojach lub na strychu, gdzie rozwiesza³a
bieliznê. Nie mo¿na jej siê by³o dowo³aæ. M³ody jeszcze, mêtny i brudny ogieñ w piecu liza³ zimne,
b³yszcz¹ce naroœle sadzy w gardzieli komina. Œwieca gas³a, pokój pogr¹¿a³ siê w ciemnoœci. Z g³owami na
obrusie sto³u, wœród resztek œniadania zasypialiœmy na wpó³ ubrani. Le¿¹c twarzami na futrzanym brzuchu
ciemnoœci, odp³ywaliœmy na jego falistym oddechu w bezgwiezdn¹ nicoœæ. Budzi³o nas g³oœne sprz¹tanie
Adeli. Matka nie mog³a uporaæ siê z toalet¹. Nim skoñczy³a czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na
rynku przybiera³ kolor z³otawego dymu. Przez chwilê z tych dymnych miodów, z tych mêtnych bursztynów
mog³y siê rozpowiæ kolory najpiêkniejszego popo³udnia. Ale szczêœliwy moment mija³, amalgamat œwitu
przekwita³, wezbrany ferment dnia, ju¿ niemal doœcig³y, opada³ z powrotem w bezsiln¹ szaroœæ.
Sklepy Cynamonowe
9
Zasiadaliœmy do sto³u, subiekci zacierali czerwone z zimna rêce i nagle proza ich rozmów sprowadza³a od
razu pe³ny dzieñ, szary i pusty wtorek, dzieñ bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia³ siê na stole pó³misek
z ryb¹ w szklistej galarecie, dwie du¿e ryby le¿¹ce bok przy boku, g³ow¹ do ogona jak figura zodiakalna,
odpoznawaliœmy w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliœmy
go pospiesznie miêdzy siebie, pe³ni ulgi, ¿e dzieñ odzyska³ w nim sw¹ fizjonomiê. Subiekci spo¿ywali go z
namaszczeniem, z powag¹ kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi³ siê po pokoju. A gdy wytarli
bu³k¹ ostatek galarety ze swych talerzy, rozwa¿aj¹c w myœli heraldykê nastêpnych dni tygodnia, i na
pó³misku zostawa³y tylko g³owy z wygotowanymi oczyma--czuliœmy wszyscy, ¿e dzieñ zosta³ wspólnymi
si³ami pokonany i ¿e reszta nie wchodzi³a ju¿ w rachubê. W samej rzeczy z reszt¹ t¹, wydan¹ na jej ³askê,
Adela nie robi³a sobie d³ugich ceregieli. Wœród brzêku garnków i chlustów zimnej wody likwidowa³a z
energi¹ tych parê godzin do zmierzchu, które matka przesypia³a na otomanie. Tymczasem w jadalni
przygotowywano ju¿ sceneriê wieczoru. Polda i Paulina, dziewczêta do szycia, rozgospodarowywa³y siê w
niej z rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodzi³a do pokoju milcz¹ca, nieruchoma
pani, dama z k³aków i p³ótna, z czarn¹ drewnian¹ ga³k¹ zamiast g³owy. Ale ustawiona w k¹cie, miêdzy
drzwiami a piecem, ta cicha dama stawa³a siê pani¹ sytuacji. Ze swego k¹ta, stoj¹c nieruchomo, nadzorowa³a
w milczeniu pracê dziewcz¹t. Pe³na krytycyzmu i nie³aski przyjmowa³a ich starania i umizgi, z jakimi
przyklêka³y przed ni¹, przymierzaj¹c fragmenty sukni, znaczone bia³¹ fastryg¹. Obs³ugiwa³y z uwag¹ i
cierpliwoœci¹ milcz¹cy idol, którego nic zadowoliæ nie mog³o. Ten moloch by³ nieub³agany, jak tylko
kobiece molochy byæ potrafi¹, i odsy³a³ je wci¹¿ na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smuk³e, podobne
do szpuli drewnianych, z których odwija³y siê nici, i tak ruchliwe jak one, manipulowa³y zgrabnymi ruchami
nad t¹ kup¹ jedwabiu i sukna, wcina³y siê szczêkaj¹cymi no¿ycami w jej kolorow¹ masê, furkota³y maszyn¹,
depc¹c peda³ lakierkow¹, tani¹ nó¿k¹, a dooko³a nich ros³a kupa odpadków, ró¿nokolorowych strzêpów i
szmatek, jak wyplute ³uski i plewy dooko³a dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczêki
no¿yc otwiera³y siê ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków. Dziewczêta depta³y nieuwa¿nie po
barwnych obrzynkach, brodz¹c nieœwiadomie niby w œmietniku mo¿liwego jakiegoœ karnawa³u, w
rupieciami jakiejœ wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywa³y siê ze szmatek z nerwowym
œmiechem, ³askota³y oczyma zwierciad³a. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich r¹k by³o nie w nudnych
sukniach, które zostawa³y na stole, ale w tych setkach odstrzygniêæ, w tych wiórach lekkomyœlnych i
p³ochych, którymi zasypaæ mog³y cale miasto, jak kolorow¹ fantastyczn¹ œnie¿yc¹. Nagle by³o im gor¹co i
otwiera³y okno, a¿eby w niecierpliwoœci swej samotni, w g³odzie obcych twarzy, przynajmniej bezimienn¹
twarz zobaczyæ, do okna przyciœniêt¹. Wachlowa³y rozpalone swe policzki przed wzbieraj¹c¹ firankami noc¹
zimow¹-- ods³ania³y p³on¹ce dekolty, pe³ne nienawiœci do siebie i rywalizacji, gotowe stan¹æ do walki o tego
pierrota, którego by ciemny powiew nocy przywia³ na okno. Ach! jak ma³o wymaga³y one od
rzeczywistoœci. Mia³y wszystko w sobie, mia³y nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! by³by im wystarczy³
pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa s³owa, na które od dawna czeka³y, by móc wpaœæ w sw¹ rolê dawno
przygotowan¹, z dawna t³ocz¹c¹ siê na usta, pe³n¹ s³odkiej i strasznej goryczy, ponosz¹c¹ dziko, jak stronice
romansu po³ykane noc¹ wraz ze ³zami ronionymi na wypieki lic. Podczas jednej ze swych wêdrówek
wieczornych po mieszkaniu, przedsiêbranych pod nieobecnoœæ Adeli, natkn¹³ siê mój ojciec na ten cichy
seans wieczorny. Przez chwilê sta³ w ciemnych drzwiach przyleg³ego pokoju, z lamp¹ w rêku, oczarowany
scen¹ pe³n¹ gor¹czki i wypieków, t¹ idyll¹ z pudru, kolorowej bibu³ki i atropiny, której jako t³o pe³ne znaczenia
pod³o¿ona by³a noc zimowa, oddychaj¹ca wœród wzdêtych firanek okna. Nak³adaj¹c okulary, zbli¿y³ siê w
paru krokach i obszed³ dooko³a dziewczêta, oœwiecaj¹c je podniesion¹ w rêku lamp¹. Przeci¹g z otwartych
drzwi podniós³ firanki u okna, panienki dawa³y siê ogl¹daæ, krêc¹c siê w biodrach, polœniewaj¹c emali¹ oczu,
lakiem skrzypi¹cych pantofelków, sprz¹czkami podwi¹zek pod wzdêt¹ od wiatru sukienk¹; szmatki jê³y
umykaæ po pod³odze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec mój przygl¹da³ siê
uwa¿nie prychaj¹cym osóbkom, szepc¹c pó³g³osem:-- Genus avium... jeœli siê nie mylê, scansores albo
pistacci... w najwy¿szym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie sta³o siê pocz¹tkiem ca³ej serii
seansów, podczas których ojciec mój zdo³a³ rych³o oczarowaæ obie panienki urokiem swej przedziwnej
osobistoœci. Odp³acaj¹c siê za pe³n¹ galanterii i dowcipu konwersacjê, któr¹ zape³nia³ im pustkê
wieczorów--dziewczêta pozwala³y zapalonemu badaczowi studiowaæ strukturê swych szczup³ych i
tandetnych cia³ek. Dzia³o siê to w toku konwersacji, z powag¹ i wytwornoœci¹, która najryzykowniejszym
punktom tych badañ odbiera³a dwuznaczny ich pozór. Odsuwaj¹c poñczoszkê z kolana Pauliny i studiuj¹c
Sklepy Cynamonowe
10
rozmi³owanymi oczyma zwiêz³¹ i szlachetn¹ konstrukcjê przegubu, ojciec mój mówi³:--Jak¿e pe³na uroku i
jak szczêœliwa jest forma bytu, któr¹ panie obra³y. Jak¿e piêkna i prosta jest teza, któr¹ dano wam swym
¿yciem ujawniæ. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jak¹ finezj¹ wywi¹zuj¹ siê panie z tego zadania. Gdybym
odrzucaj¹c respekt przed Stwórc¹, chcia³ siê zabawiæ w krytykê stworzenia, wo³a³bym:--mniej treœci, wiêcej
formy! Ach, jakby ul¿y³ œwiatu ten ubytek treœci. Wiêcej skromnoœci w zamierzeniach, wiêcej
wstrzemiêŸliwoœci w pretensjach--panowie demiurdzy--a œwiat by³by doskonalszy!--wo³a³ mój ojciec
akurat w momencie, gdy d³oñ jego wy³uskiwa³a bia³¹ ³ydkê Pauliny z uwiêzi poñczoszki. W tej chwili Adela
stanê³a w otwartych drzwiach jadalni, nios¹c tacê z podwieczorkiem. By³o to pierwsze spotkanie dwu tych
wrogich potêg od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, którzy asystowaliœmy przy tym spotkaniu,
prze¿yliœmy chwilê wielkiej trwogi. By³o nam nadwyraz przykro byæ œwiadkami nowego upokorzenia i tak
ju¿ ciê¿ko doœwiadczonego mê¿a. Mój ojciec powsta³ z klêczek bardzo zmieszany, fal¹ po fali zabarwia³a siê
jego twarz coraz ciemniej nap³ywem wstydu. Ale Adela znalaz³a siê niespodzianie na wysokoœci sytuacji.
Podesz³a z uœmiechem do ojca i da³a mu prztyczka w nos. Na to has³o Polda i Paulina klasnê³y rado-œnie w
d³onie, zatupota³y nó¿kami i uwiesiwszy siê z obu stron u ramion ojca, obtañczy³y z nim stó³ dooko³a. W ten
sposób, dziêki dobremu sercu dziewcz¹t, rozwia³ siê zarodek przykrego konfliktu w ogólnej weso³oœci. Oto
jest pocz¹tek wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony urokiem tego ma³ego i
niewinnego audytorium, odbywa³ w nastêpnych tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w
zetkniêciu z niezwyk³ym tym cz³owiekiem rzeczy wszystkie cofa³y siê niejako do korzenia swego bytu,
odbudowywa³y swe zjawisko a¿ do metafizycznego j¹dra, wraca³y niejako do pierwotnej idei, a¿eby w tym
punkcie sprzeniewierzyæ siê jej i przechyliæ w te w¹tpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, które
nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji. Nasz herezjarcha szed³ wœród rzeczy jak magnetyzer,
zara¿aj¹c je i uwodz¹c swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwaæ i Paulinê jego ofiar¹? Sta³a siê ona w
owych dniach jego uczennic¹, adeptk¹ jego teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram siê wy³o¿yæ
z nale¿yt¹ ostro¿noœci¹, i unikaj¹c zgorszenia, tê nader kacersk¹ doktrynê, która opêta³a wówczas na d³ugie
miesi¹ce mego ojca i opanowa³a wszystkie jego poczynania.
TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIÊGA RODZAJU Demiurgos--mówi³ mój ojciec--nie
posiad³ monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest
nieskoñczona p³odnoœæ, niewyczerpana moc ¿yciowa i zarazem uwodna si³a pokusy, która nas nêci do
formowania. W g³êbi materii kszta³tuj¹ siê niewyraŸne uœmiechy, zawi¹zuj¹ siê napiêcia, zgêszczaj¹ siê próby
kszta³tów. Ca³a materia faluje od nieskoñczonych mo¿liwoœci, które przez ni¹ przechodz¹ md³ymi
dreszczami. Czekaj¹c na o¿ywcze tchnienie ducha, przelewa siê ona w sobie bez koñca, kusi tysi¹cem
s³odkich okr¹glizn i miêkkoœci, które z siebie w œlepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona w³asnej
inicjatywy, lubie¿nie podatna, po kobiecemu plastyczna, uleg³a wobec wszystkich impulsów--stanowi ona
teren wyjêty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenê wszelkich
nadu¿yæ i w¹tpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejsz¹ i najbezbronniejsz¹ istot¹ w
kosmosie. Ka¿dy mo¿e j¹ ugniataæ, formowaæ, ka¿demu jest pos³uszna. Wszystkie organizacje materii s¹
nietrwa³e i luŸne, ³atwe do uwstecznienia i rozwi¹zania. Nie ma ¿adnego z³a w redukcji ¿ycia do form innych
i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwa³tem wobec opornych i skostnia³ych
form bytu, które przesta³y byæ zajmuj¹ce. W interesie ciekawego i wa¿nego eksperymentu mo¿e ono nawet
stanowiæ zas³ugê. Tu jest punkt wyjœcia dla nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec by³ niewyczerpany w
gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim by³a materia.--Nie ma materii martwej-- naucza³--martwota
jest jedynie pozorem, za którym ukrywaj¹ siê nieznane formy ¿ycia. Skala tych form jest nieskoñczona, a
odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos by³ w posiadaniu wa¿nych i ciekawych recept twórczych.
Dziêki nim stworzy³ on mnogoœæ rodzajów, odnawiaj¹cych siê w³asn¹ si³¹. Nie wiadomo, czy recepty te
kiedykolwiek zostan¹ zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdy¿ jeœliby nawet te klasyczne metody
kreacji okaza³y siê raz na zawsze niedostêpne, pozostaj¹ pewne metody illegalne, ca³y bezmiar metod
heretyckich i wystêpnych. W miarê jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbli¿a³ siê do terenu swych
ciaœniejszych zainteresowañ, g³os jego zni¿a³ siê do wnikliwego szeptu, wyk³ad stawa³ siê coraz trudniejszy i
zawilszy, a wyniki, do których dochodzi³, gubi³y siê w coraz bardziej w¹tpliwych i ryzykownych regionach.
Gestykulacja jego nabiera³a ezoterycznej solennoœci. Przymyka³ jedno oko, przyk³ada³ dwa palce do czo³a,
chytroœæ jego spojrzenia stawa³a siê wprost niesamowita. Wwierca³ siê t¹ chytroœci¹ w swe interlokutorki,
Sklepy Cynamonowe
11
gwa³ci³ cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosiêga³ wymykaj¹ce siê
w najg³êbszym zakamarku, przypiera³ do œciany i ³askota³, drapa³ ironicznym palcem, póki nie do³askota³ siê
b³ysku zrozumienia i œmiechu, œmiechu przyznania i porozumienia siê, którym w koñcu musia³o siê
kapitulowaæ. Dziewczêta siedzia³y nieruchomo, lampa kopci³a, sukno pod ig³¹ maszyny dawno siê zsunê³o, a
maszyna stukota³a pusto, stêbnuj¹c czarne, bezgwiezdne sukno, odwijaj¹ce siê z postawu nocy zimowej za
oknem.--Zbyt d³ugo ¿yliœmy pod terrorem niedoœcig³ej doskona³oœci Demiurga--mówi³ mój ojciec--zbyt
d³ugo doskona³oœæ jego tworu parali¿owa³a nasz¹ w³asn¹ twórczoœæ. Nie chcemy z nim konkurowaæ. Nie
mamy ambicji mu dorównaæ. Chcemy byæ twórcami we w³asnej, ni¿szej sferze, pragniemy dla siebie
twórczoœci, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy--jednym s³owem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim
imieniu proklamowa³ mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœæ, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawa³a
sw¹ solidarnoœci¹ patos jego s³owom. Co do nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów dem³urgicznych.
Lecz ojciec mój rozwin¹³ tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworzeñ, która
stan¹æ mia³a w otwartej opozycji do panuj¹cej epoki.--Nie zale¿y nam--mówi³ on--na tworach o d³ugim
oddechu, na istotach na dalek¹ metê. Nasze kreatury nie bêd¹ bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role
bêd¹ krótkie, lapidarne, ich charaktery--bez dalszych planów. Czêsto dla jednego gestu, dla jednego s³owa
podejmiemy siê trudu powo³ania ich do ¿ycia na tê jedn¹ chwilê. Przyznajemy otwarcie: nie bêdziemy k³adli
nacisku na trwa³oœæ ani solidnoœæ wykonania, twory nasze bêd¹ jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz
zrobione. Jeœli bêd¹ to ludzie, to damy im na przyk³ad tylko jedn¹ stronê twarzy, jedn¹ rêkê, jedn¹ nogê, tê
mianowicie, która im bêdzie w ich roli potrzebna. By³oby pedanteri¹ troszczyæ siê o ich drug¹, nie wchodz¹c¹
w grê nogê. Z ty³u mog¹ byæ po prostu zaszyte p³ótnem lub pobielone. Nasz¹ ambicjê pok³adaæ bêdziemy w
tej dumnej dewizie: dla ka¿dego gestu inny aktor. Do obs³ugi ka¿dego s³owa, ka¿dego czynu powo³amy do
¿ycia innego cz³owieka. Taki jest nasz smak, to bêdzie œwiat wed³ug naszego gustu. Demiurgos kocha³ siê w
wytrawnych, doskona³ych i skomplikowanych materia³ach, my dajemy pierwszeñstwo tandecie. Po prostu
porywa nas, zachwyca tanioœæ, lichota, tandetnoœæ materia³u. Czy rozumiecie--pyta³ mój ojciec--g³êboki
sens tej s³aboœci, tej pasji do pstrej bibu³ki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do k³aków i trociny? To
jest--mówi³ z bolesnym uœmiechem--nasza mi³oœæ do materii jako takiej, do jej puszystoœci i porowatoœci,
do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni j¹ niewidzialn¹, ka¿e jej
znikn¹æ pod gr¹ ¿ycia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej opornoœæ, jej pa³ubiast¹ niezgrabnoœæ.
Lubimy pod ka¿dym gestem, pod ka¿dym ruchem widzieæ jej ociê¿a³y wysi³ek, jej bezw³ad, jej s³odk¹
niedŸwiedziowatoœæ. Dziewczêta siedzia³y nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich by³y wyci¹gniête i
zg³upia³e zas³uchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno by³o w tej chwili oceniæ, czy nale¿¹ do
pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--S³owem--konkludowa³ mój ojciec--chcemy stworzyæ po raz
wtóry cz³owieka, na obraz i podobieñstwo manekinu. Tu musimy dla wiernoœci sprawozdawczej opisaæ
pewien drobny i b³ahy incydent, który zaszed³ w tym punkcie prelekcji i do którego nie przywi¹zujemy ¿adnej
wagi. Incydent ten, ca³kowicie niezrozumia³y i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeñ, da siê chyba
wyt³umaczyæ jako pewnego rodzaju automatyzm szcz¹tkowy, bez antecedensów i bez ci¹g³oœci, jako
pewnego rodzaju z³oœliwoœæ obiektu, przeniesiona w dziedzinê psychiczn¹. Radzimy czytelnikowi
zignorowaæ go z równ¹ lekkomyœlnoœci¹, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój ojciec
wymawia³ s³owo „manekin”, Adela spojrza³a na zegarek na bransoletce, po czym porozumia³a siê
spojrzeniem z Pold¹. Teraz wysunê³a siê wraz z krzes³em o piêdŸ naprzód, podnios³a brzeg sukni, wystawi³a
powoli stopê, opiêt¹ w czarny jedwab, i wyprê¿y³a j¹ jak pyszczek wê¿a. Tak siedzia³a przez ca³y czas tej
sceny, ca³kiem sztywno, z wielkimi, trzepocz¹cymi oczyma, pog³êbionymi lazurem atropiny, z Pold¹ i Paulina
po obu bokach. Wszystkie trzy patrzy³y rozszerzonymi oczami na ojca. Mój ojciec chrz¹kn¹³, zamilk³,
pochyli³ siê i sta³ siê nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak
rozwichrzona i pe³na wibracji, zamknê³a siê na spokornia³ych rysach. On - herezjarcha natchniony, ledwo
wypuszczony z wichru uniesienia--z³o¿y³ siê nagle w sobie, zapad³ i zwin¹³. A mo¿e wymieniono go na
innego. Ten inny siedzia³ sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podesz³a i
pochyli³a siê nad nim. Klepi¹c go lekko po plecach, mówi³a tonem ³agodnej zachêty:--Jakub bêdzie rozs¹dny,
Jakub pos³ucha, Jakub nie bêdzie uparty. No, proszê... Jakub, Jakub... Wypiêty pantofelek Adeli dr¿a³ lekko i
b³yszcza³ jak jêzyczek wê¿a. Mój ojciec podniós³ siê powoli ze spuszczonymi oczyma, post¹pi³ krok naprzód,
jak automat, i osun¹³ siê na kolana. Lampa sycza³a w ciszy, w gêstwinie tapet bieg³y tam i z powrotem
wymowne spojrzenia, lecia³y szepty jadowitych jêzyków, gzygzaki myœli...
Sklepy Cynamonowe
12
TRAKTAT O MANEKINACH Ci¹g dalszy Nastêpnego wieczora ojciec podj¹³ z odnowion¹ swad¹ ciemny i
zawi³y swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwija³a siê i zawija³a z wyrafinowan¹ chytroœci¹. W ka¿dej
spirali ukryty by³ pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerza³a krêgi jego zmarszczek, które ros³y jak¹œ
ogromn¹ wiruj¹c¹ groz¹, uchodz¹c w milcz¹cych wolutach w g³¹b nocy zimowej.--Figury panopticum, moje
panie - zacz¹³ on--kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci strze¿cie siê lekko je traktowaæ.
Materia nie zna ¿artów. Jest ona zawsze pe³na tragicznej powagi. Kto oœmiela siê myœleæ, ¿e mo¿na igraæ z
materi¹, ¿e kszta³towaæ j¹ mo¿na dla ¿artu, ¿e ¿art nie wrasta w ni¹, nie w¿era siê natychmiast jak los, jak
przeznaczenie? Czy przeczuwacie ból, cierpienie g³uche, nie wyzwolone, zakute w materiê cierpienie tej
pa³uby, która nie wie, czemu ni¹ jest, czemu musi trwaæ w tej gwa³tem narzuconej formie, bêd¹cej parodi¹?
Czy pojmujecie potêgê wyrazu, formy, pozoru, tyrañsk¹ samowolê, z jak¹ rzuca siê on na bezbronn¹ k³odê i
opanowuje, jak w³asna, tyrañska, panosz¹ca siê dusza? Nadajecie jakiejœ g³owie z k³aków i p³ótna wyraz
gniewu i pozostawiacie j¹ z tym gniewem, z t¹ konwulsj¹, z tym napiêciem raz na zawsze, zamkniêt¹ ze œlep¹
z³oœci¹, dla której nie ma odp³ywu. T³um œmieje siê z tej parodii. P³aczcie, moje panie, nad losem w³asnym,
widz¹c nêdzê materii wiêzionej, gnêbionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dok¹d prowadzi ten
gest, który jej raz na zawsze nadano. T³um œmieje siê. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajaj¹ce,
demiurgiczne okrucieñstwo tego œmiechu? Bo przecie¿ p³akaæ nam, moje panie, trzeba nad losem w³asnym
na widok tej nêdzy materii, gwa³conej materii, na której dopuszczono siê strasznego bezprawia. St¹d p³ynie,
moje panie, straszny smutek wszystkich b³azeñskich golemów, wszystkich pa³ub, zadumanych tragicznie nad
œmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca cesarzowej El¿biety, oto Draga,
demoniczna i nieszczêœliwa królowa Serbii, oto genialny m³odzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubi³
nieszczêsny na³óg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w tej pa³ubie naprawdê coœ z królowej
Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj cieñ jej istoty? To podobieñstwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie
pozwala nam pytaæ, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczêœliwy. A jednak to musi byæ ktoœ, moje
panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groŸny, ktoœ nieszczêœliwy, ktoœ, co nie s³ysza³ nigdy w swym g³uchym
¿yciu o królowej Dradze... Czy s³yszeliœcie po nocach straszne wycie tych pa³ub woskowych, zamkniêtych w
budach jarmarcznych, ¿a³osny chór tych kad³ubów z drzewa i porcelany, wal¹cych piêœciami w œciany
swych wiêzieñ? W twarzy mego ojca, rozwichrzonej groz¹ spraw, które wywo³a³ z ciemnoœci, utworzy³ siê
wir zmarszczek, lej rosn¹cy w g³¹b, na którego dnie gorza³o groŸne oko prorocze. Broda jego zje¿y³a siê
dziwnie, wiechcie i pêdzle w³osów, strzelaj¹ce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa, nastroszy³y siê na
swych korzonkach. Tak sta³ drêtwy, z gorej¹cymi oczyma, dr¿¹c od wewnêtrznego wzburzenia, jak automat,
który zaci¹³ siê i zatrzyma³ na martwym punkcie. Adela wsta³a z krzes³a i poprosi³a nas o przymkniêcie oczu
na to, co siê za chwilê stanie. Potem podesz³a do ojca i z rêkoma na biodrach, przybieraj¹c pozór
podkreœlonej stanowczoœci, za¿¹da³a bardzo dobitnie... Panienki siedzia³y sztywno, ze spuszczonymi
oczyma, w dziwnej drêtwoœci...
TRAKTAT O MANEKINACH Dokoñczenie Któregoœ z nastêpnych wieczorów ojciec mój w te s³owa
ci¹gn¹³ dalej sw¹ prelekcjê:--Nie o tych nieporozumieniach ucieleœnionych, nie o tych smutnych parodiach,
moje panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowœci¹gliwoœci--chcia³em mówiæ zapowiadaj¹c m¹ rzecz o
manekinach. Mia³em na myœli coœ innego. Tu ojciec mój zacz¹³ budowaæ przed naszymi oczyma obraz tej
wymarzonej przez niego „generaiio aequivoca”, jakiegoœ pokolenia istot na wpó³ tylko organicznych, jakiejœ
pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów fantastycznej fermentacji materii. By³y to twory podobne z pozoru
do istot ¿ywych, do krêgowców, skorupiaków, cz³onkonogów, lecz pozór ten myli³. By³y to w istocie istoty
amorfne, bez wewnêtrznej struktury, p³ody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamiêci¹, powtarza
z przyzwyczajenia raz przyjête kszta³ty. Skala morfologii, której podlega materia, jest w ogóle ograniczona i
pewien zasób form powtarza siê wci¹¿ na ró¿nych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wra¿liwe na
bodŸce, a jednak dalekie od prawdziwego ¿ycia--mo¿na by³o otrzymaæ zawieszaj¹c pewne skomplikowane
koloidy w roztworach soli kuchennej. Koloidy te po kilku dniach formowa³y siê, organizowa³y w pewne
zagêszczenia substancji przypominaj¹cej ni¿sze formy fauny. U istot tak powsta³ych mo¿na by³o stwierdziæ
proces oddychania, przemianê materii, ale analiza chemiczna nie wykazywa³a w nich nawet œladu po³¹czeñ
bia³kowych ani w ogóle zwi¹zków wêgla. Wszelako prymitywne te formy by³y niczym w porównaniu z
bogactwem kszta³tów i wspania³oœci pseudofauny i flory, która pojawia siê niekiedy w pewnych œciœle
okreœlonych œrodowiskach. Œrodowiskami tymi s¹ stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu
Sklepy Cynamonowe
13
¿ywotów i zdarzeñ--zu¿yte atmosfery, bogate w specyficzne ingrediencje marzeñ ludzkich--rumowiska,
obfituj¹ce w humus wspomnieñ, têsknot, ja³owej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja kie³kowa³a
szybko i powierzchownie, paso¿ytowa³a obficie i efemerycznie, pêdzi³a krótkotrwa³e generacje, które
rozkwita³y raptownie i œwietnie, a¿eby wnet zgasn¹æ i zwiêdn¹æ. Tapety musz¹ byæ w takich mieszkaniach
ju¿ bardzo zu¿yte i znudzone nieustann¹ wêdrówk¹ po wszystkich kadencjach rytmów; nic dziwnego, ¿e
schodz¹ na manowce dalekich, ryzykownych rojeñ. Rdzeñ mebli, ich substancja musi ju¿ byæ rozluŸniona,
zdegenerowana i podleg³a wystêpnym pokusom: wtedy na tej chorej, zmêczonej i zdzicza³ej glebie wykwita,
jak piêkna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujaj¹ca pleœñ.--Wiedz¹ panie--mówi³ ojciec mój--¿e w
starych mieszkaniach bywaj¹ pokoje, o których siê zapomina. Nie odwiedzane miesi¹cami, wiêdn¹ w
opuszczeniu miêdzy starymi murami i zdarza siê, ¿e zasklepiaj¹ siê w sobie, zarastaj¹ ceg³¹ i, raz na zawsze
stracone dla naszej pamiêci, powoli trac¹ te¿ sw¹ egzystencjê. Drzwi, prowadz¹ce do nich z jakiegoœ podestu
tylnych schodów, mog¹ byæ tak dhigo przeoczane przez domowników, a¿ wrastaj¹, wchodz¹ w œcianê, która
zaciera ich œlad w fantastycznym rysunku pêkniêæ i rys.--Wszed³em raz-- mówi³ ojciec mój--wczesnym
rankiem na schy³ku zimy, po wielu miesi¹cach nieobecnoœci, do takiego na wpó³ zapomnianego traktu i
zdumiony by³em wygl¹dem tych pokojów. Z wszystkich szpar w pod³odze, z wszystkich gzymsów i framug
wystrzela³y cienkie pêdy i nape³nia³y szare powietrze migotliw¹ koronk¹ filigranowego listowia, a¿urow¹
gêstwin¹ jakiejœ cieplarni, pe³nej szeptów, lœnieñ, ko³ysañ, jakiejœ fa³szywej i b³ogiej wiosny. Dooko³a
³ó¿ka, pod wieloramienn¹ lamp¹, wzd³u¿ szaf chwia³y siê kêpy delikatnych drzew, rozpryskiwa³y w górze w
œwietliste korony, w fontanny koronkowego listowia, bij¹ce a¿ pod malowane niebo sufitu rozpylonym
chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kie³kowa³y w tym listowiu ogromne, bia³e i ró¿owe
kwiaty, p¹czkowa³y w oczach, buja³y od œrodka ró¿owym mi¹¿szem i przelewa³y siê przez brzegi, gubi¹c
p³atki i rozpadaj¹c siê w prêdkim przekwitaniu.--By³em szczêœliwy-- mówi³ mój ojciec--z tego
niespodzianego rozkwitu, który nape³ni³ powietrze migotliwym szelestem, ³agodnym szumem, przesypuj¹cym
siê jak kolorowe confetti przez cienkie rózgi ga³¹zek. Widzia³em, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt
bogatej aury wydziela siê i materializuje to pospieszne kwitnienie, przelewanie siê i rozpadanie
fantastycznych oleandrów, które nape³ni³y pokój rzadk¹, leniw¹ œnie¿yc¹ wielkich, ró¿owych kiœci
kwietnych.--Nim zapad³ wieczór--koñczy³ ojciec--nie by³o ju¿ œladu tego œwietnego rozkwitu. Ca³a z³udna
ta fatamorgana by³a tylko mistyfikacj¹, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa siê pod pozór
¿ycia. Ojciec mój by³ dnia tego dziwnie o¿ywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryska³y
werw¹ i humorem. Potem, nagle powa¿niej¹c, znów rozpatrywa³ nieskoñczon¹ skalê form i odcieni, jakie
przybiera³a wielokszta³tna materia. Fascynowa³y go formy graniczne, w¹tpliwe i problematyczne, jak
ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach
rozrasta³a siê z ust uœpionego na ca³y stó³, nape³nia³a ca³y pokój, jako bujaj¹ca, rzadka tkanka, astralne ciasto,
na pograniczu cia³a i ducha.-- Kto wie--mówi³--ile jest cierpi¹cych, okaleczonych, fragmentarycznych postaci
¿ycia, jak sztucznie sklecone, gwoŸdziami na gwa³t zbite ¿ycie szaf i sto³ów, ukrzy¿owanego drzewa,
cichych mêczenników okrutnej pomys³owoœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidz¹cych
siê ras drzewa, skucie ich w jedn¹ nieszczêœliw¹ osobowoœæ. Ile starej, m¹drej mêki jest w bejcowanych
s³ojach, ¿y³ach i fladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,
wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca, gdy to mówi³, rozesz³a siê
zamyœlon¹ lineatur¹ zmarszczek, sta³a siê podobna do sêków i s³ojów starej deski, z której zheblowano
wszystkie wspomnienia. Przez chwilê myœleliœmy, ¿e ojciec popadnie w stan drêtwoty, który nawiedza³ go
czasem, ale ockn¹³ siê nagle, opamiêta³ i tak ci¹gn¹³ dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamowa³y swych
umar³ych. W œciany ich mieszkañ by³y wprawione, wmurowane cia³a, twarze: w salonie sta³
ojciec--wypchany, wygarbowana ¿ona-nieboszczka by³a dywanem pod sto³em. Zna³em pewnego kapitana,
który mia³ w swej kajucie lampê-meluzynê, zrobion¹ przez malajskich balsamistów z jego zamordowanej
kochanki. Na g³owie mia³a ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty g³owa ta, rozpiêta miêdzy ga³êziami rogów u
stropu, powoli otwiera³a rzêsy oczu; na rozchylonych ustach lœni³a b³onka œliny, pêkaj¹ca od cichego szeptu.
G³owonogi, ¿ó³wie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i paj¹ki, przebiera³y w tej
ciszy bez koñca nogami, sz³y i sz³y na miejscu... Twarz mojego ojca przybra³a naraz wyraz troski i smutku,
gdy myœli jego na drogach nie wiedzieæ jakich asocjacji przesz³y do nowych przyk³adów:--Czy mam
przemilczeæ--mówi³ przyciszonym g³osem--¿e brat mój na skutek d³ugiej i nieuleczalnej choroby zamieni³ siê
stopniowo w zwój kiszek gumowych, ¿e biedna moja kuzynka dniem i noc¹ nosi³a go w poduszkach, nuc¹c
Sklepy Cynamonowe
14
nieszczêœliwemu stworzeniu nieskoñczone ko³ysanki nocy zimowych? Czy mo¿e byæ coœ smutniejszego ni¿
cz³owiek zamieniony w kiszkê hegarow¹? Co za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich
uczuæ, co za rozwianie wszystkich nadziei, wi¹zanych z obiecuj¹cym m³odzieñcem! A jednak wierna mi³oœæ
biednej kuzynki towarzyszy³a mu i w tej przemianie. - Ach! nie mogê ju¿ d³u¿ej, nie mogê tego
s³uchaæ!--jêknê³a Polda przechylaj¹c siê na krzeœle.--Ucisz go, Adelo... Dziewczêta wsta³y, Adela podesz³a
do ojca i wyci¹gniêtym palcem uczyni³a ruch zaznaczaj¹cy ³askotanie. Ojciec stropi³ siê, zamilk³ i zacz¹³,
pe³en przera¿enia, cofaæ siê ty³em przed kiwaj¹cym siê palcem Adeli. Ta sz³a za nim ci¹gle, gro¿¹c mu
jadowicie palcem, i wypiera³a go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnê³a przeci¹gaj¹c siê. Obie z Pold¹,
wsparte o siebie ramionami, spojrza³y sobie w oczy z uœmiechem.
NEMROD Ca³y sierpieñ owego roku przebawi³em siê z ma³ym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia
znalaz³ siê na pod³odze naszej kuchni, niedo³ê¿ny i piszcz¹cy, pachn¹cy jeszcze mlekiem i niemowlêctwem, z
nie uformowanym, okr¹g³awym, dr¿¹cym ³ebkiem, z ³apkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z
najdelikatniejsz¹, miêciutk¹ sierœci¹. Od pierwszego wejrzenia zdoby³a sobie ta kruszynka ¿ycia ca³y zachwyt,
ca³y entuzjazm ch³opiêcej duszy. Z jakiego nieba spad³ tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu
od najpiêkniejszych zabawek? ¯e te¿ stare, zgo³a nieinteresuj¹ce pomywaczki wpadaj¹ niekiedy na tak
œwietne pomys³y i przynosz¹ z przedmieœcia--o ca³kiem wczesnej, transcendentalnej porannej
godzinie--takiego oto pieska do naszej kuchni! Ach! by³o siê jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z
ciemnego ³ona snu, a ju¿ to szczêœcie ziœci³o siê, ju¿ czeka³o na nas, niedo³ê¿nie le¿¹ce na ch³odnej pod³odze
kuchni, nie docenione przez Adelê i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wczeœniej! Talerzyk mleka
na pod³odze œwiadczy³ o macierzyñskich impulsach Adeli, œwiadczy³ niestety tak¿e i o chwilach
przesz³oœci, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyñstwa, w których nie bra³em
udzia³u. Ale przede mn¹ le¿a³a jeszcze ca³a przysz³oœæ. Jaki¿ bezmiar doœwiadczeñ, eksperymentów,
odkryæ otwiera³ siê teraz! Sekret ¿ycia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej,
porêczniejszej i zabawkowej formy ods³ania³a siê tu nienasyconej ciekawoœci. By³o to nadwyraz interesuj¹ce,
mieæ na w³asnoœæ tak¹ odrobinkê ¿ycia, tak¹ cz¹steczkê wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i
nowej, budz¹cej nieskoñczon¹ ciekawoœæ i respekt sekretny sw¹ obcoœci¹, niespodzian¹ transpozycj¹ tego
samego w¹tku ¿ycia, który i w nas by³, na formê od naszej odmienn¹, zwierzêc¹. Zwierzêta! cel nienasyconej
ciekawoœci, egzemplifikacje zagadki ¿ycia, jakby stworzone po to, by cz³owiekowi pokazaæ cz³owieka,
rozk³adaj¹c jego bogactwo i komplikacjê na tysi¹c kalejdoskopowych mo¿liwoœci, ka¿d¹ doprowadzon¹ do
jakiegoœ paradoksalnego krañca, do jakiejœ wybuja³oœci pe³nej charakteru. Nieobci¹¿one splotem
egzotycznych interesów, m¹c¹cych stosunki miêdzyludzkie, otwiera³o siê serce pe³ne sympatii dla obcych
emanacji wiecznego ¿ycia, pe³ne mi³osnej wspó³pracuj¹cej ciekawoœci, która by³a zamaskowanym g³osem
samopoznania. Piesek by³ aksamitny, ciep³y i pulsuj¹cy ma³ym, pospiesznym sercem. Mia³ dwa miêkkie
p³atki uszu, niebieskawe, mêtne oczka, ró¿owy pyszczek, do którego mo¿na by³o w³o¿yæ palec bez ¿adnego
niebezpieczeñstwa, ³apki delikatne i niewinne, z wzruszaj¹c¹, ró¿ow¹ brodaweczk¹ z ty³u, nad stopami
przednich nóg. W³azi³ nimi do miski z mlekiem, ¿ar³oczny i niecierpliwy, ch³epc¹cy napój ró¿owym
jêzyczkiem, a¿eby po nasyceniu siê podnieœæ ¿a³oœnie ma³¹ mordkê z kropl¹ mleka na brodzie i wycofaæ siê
niedo³ê¿nie z k¹pieli mlecznej. Chód jego by³ niezgrabnym toczeniem siê, bokiem na ukos w
niezdecydowanym kierunku, po linii trochê pijanej i chwiejnej. Dominant¹ jego nastroju by³a jakaœ
nieokreœlona i zasadnicza ¿a³oœæ, sieroctwo i bezradnoœæ--niezdolnoœæ do zape³nienia czymœ pustki
¿ycia pomiêdzy sensacjami posi³ków. Objawia³o siê to bezplanowoœci¹ i niekonsekwencj¹ ruchów,
irracjonalnymi napadami nostalgii z ¿a³osnym skomleniem i niemo¿noœci¹ znalezienia sobie miejsca. Nawet
jeszcze w g³êbi snu, w którym potrzebê oparcia siê i przytulenia zaspokajaæ musia³ u¿ywaj¹c do tego w³asnej
swej osoby, zwiniêtej w k³êbek dr¿¹cy--towarzyszy³o mu poczucie osamotnienia i bezdomnoœci. Ach,
¿ycie--m³ode i w¹t³e ¿ycie, wypuszczone z zaufanej ciemnoœci, z przytulnego ciep³a ³ona macierzystego w
wielki i obcy, œwietlany œwiat, jak¿e kurczy siê ono i cofa, jak wzdraga siê zaakceptowaæ tê imprezê, któr¹
mu proponuj¹-- pe³ne awersji i zniechêcenia! Lecz zwolna ma³y Nemrod (otrzyma³ by³ to dumne i
wojownicze imiê) zaczyna smakowaæ w ¿yciu. Wy³¹czne opanowanie obrazem macierzystej prajedni
ustêpuje urokowi wieloœci. Œwiat zaczyna nañ nastawiaæ pu³apki: nieznany a czaruj¹cy smak ró¿nych
pokarmów, czworobok porannego s³oñca na pod³odze, na którym tak dobrze jest po³o¿yæ siê, ruchy w³asnych
cz³onków, w³asne ³apki, ogonek, figlarnie wyzywaj¹cy do zabawy z samym sob¹, pieszczoty rêki ludzkiej, pod
Sklepy Cynamonowe
15
którymi zwolna dojrzewa pewna swawolnoœæ, weso³oœæ rozpieraj¹ca cia³o i rodz¹ca potrzebê zgo³a nowych,
gwa³townych i ryzykownych ruchów--wszystko to przekupuje, przekonywa i zachêca do przyjêcia, do
pogodzenia siê z eksperymentem ¿ycia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieæ, ¿e to, co mu siê tu
podsuwa, mimo pozorów nowoœci jest w gruncie rzeczy czymœ, co ju¿ by³o--by³o wiele razy--nieskoñczenie
wiele razy. Jego cia³o poznaje sytuacje, wra¿enia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go
zbytnio. W obliczu ka¿dej nowej sytuacji daje nura w swoj¹ pamiêæ, w g³êbok¹ pamiêæ cia³a, i szuka
omackiem, gor¹czkowo--i bywa, ¿e znajduje w sobie odpowiedni¹ reakcjê ju¿ gotow¹: m¹droœæ pokoleñ,
z³o¿on¹ w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieœ czyny, decyzje, o których sam nie wiedzia³, ¿e ju¿
w nim dojrza³y, ¿e czeka³y na to, by wyskoczyæ. Sceneria jego m³odego ¿ycia, kuchnia z wonnymi cebrami,
ze œcierkami o skomplikowanej i intryguj¹cej woni, z k³apaniem pantofli Adeli, z jej ha³aœliwym krz¹taniem
siê--nie straszy go wiêcej. Przywyk³ uwa¿aæ j¹ za swoj¹ domenê, zadomowi³ siê w niej i pocz¹³ rozwijaæ w
stosunku do niej niejasne poczucie przynale¿noœci, ojczyzny. Chyba ¿e niespodzianie spada³ nañ kataklizm w
postaci szorowania pod³ogi-- obalenie praw natury, chlusty ciep³ego ³ugu, podmywaj¹ce wszystkie meble, i
groŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeñstwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma le¿y cicho w
k¹cie, schn¹ca pod³oga pachnie mi³o mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych normalnych
praw i do swobody na terenie w³asnym, czuje ¿yw¹ ochotê chwytaæ zêbami stary koc na pod³odze i targaæ
nim z ca³ej si³y na prawo i lewo. Pacyfikacja ¿ywio³ów nape³nia go niewymown¹ radoœci¹. Wtem staje jak
wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa siê czarna maszkara, potwór sun¹cy szybko na prêcikach
wielu pogmatwanych nóg. Do g³êbi wstrz¹œniêty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœnym kursem
b³yszcz¹cego owada, œledz¹c w napiêciu ten p³aski, bezg³owy i œlepy kad³ub, niesiony niesamowit¹
ruchliwoœci¹ pajêczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera, coœ dojrzewa, pêcznieje, czego sam jeszcze
nie rozumie, niby jakiœ gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i po³¹czony z dreszczem si³y, samopoczucia,
agresywnoœci. I nagle opada na przednie ³apki i wyrzuca z siebie g³os, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy,
ca³kiem niepodobny do zwyk³ego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim
dyszkantem, który siê co chwila wykoleja. Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nag³ego
natchnienia zrodzonym jêzyku. W kategoriach umys³u karakoniego nie ma miejsca na tê tyradê i owad
odbywa dalej sw¹ skoœn¹ turê ku k¹towi pokoju, wœród ruchów uœwiêconych odwiecznym karakonim
rytua³em. Wszelako uczucia nienawiœci nie maj¹ jeszcze trwa³oœci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona
radoœæ ¿ycia przeistacza ka¿de uczucie w weso³oœæ. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania
zmieni³ siê niepostrze¿enie, sta³o siê ono swoj¹ w³asn¹ parodi¹--pragn¹c w gruncie rzeczy wys³owiæ
niewymown¹ udatnoœæ tej œwietnej imprezy ¿ycia, pe³nej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i point.
PAN W k¹cie miêdzy tylnymi œcianami szop i przybudówek by³ zau³ek podwórza, najdalsza, ostatnia
odnoga, zamkniêta miêdzy komorê, wychodek i tyln¹ œcianê kurnika--g³ucha zatoka, poza któr¹ nie by³o ju¿
wyjœcia. By³ to najdalszy przyl¹dek, Gibraltar tego podwórza, bij¹cy rozpaczliwie g³ow¹ w œlepy parkan z
poziomych desek, zamykaj¹c¹ i ostateczn¹ œcianê tego œwiata. Spod jego omszonych dyli wycieka³a stru¿ka
czarnej, œmierdz¹cej wody, ¿y³a gnij¹cego, t³ustego b³ota, nigdy nie wysychaj¹ca - jedyna droga, która
poprzez granice parkanu wyprowadza³a w œwiat. Ale rozpacz smrodliwego zau³ka tak d³ugo bi³a g³ow¹ w tê
zaporê, a¿ rozluŸni³a jedn¹ z poziomych, potê¿nych desek. My, ch³opcy, dokonaliœmy reszty i wywa¿yli,
wysunêli ciê¿k¹ omsza³¹ deskê z osady. Tak zrobiliœmy wy³om, otworzyliœmy okno na s³oñce. Stan¹wszy
nog¹ na desce, rzuconej jak most przez ka³u¿ê, móg³ wiêzieñ podwórza w poziomej pozycji przecisn¹æ siê
przez szparê, która wypuszcza³a go w nowy, przewiewny i rozleg³y œwiat. By³ tam wielki, zdzicza³y stary
ogród. Wysokie grusze, roz³o¿yste jab³onie ros³y tu z rzadka potê¿nymi grupami, obsypane srebrnym
szelestem, kipi¹c¹ siatk¹ bia³awych po³ysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywa³a puszystym
ko¿uchem falisty teren. By³y tam zwyk³e, trawiaste ŸdŸb³a ³¹kowe z pierzastymi kitami k³osów; by³y
delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i œlepych
pokrzyw, pachn¹ce miêt¹; ³ykowate, b³yszcz¹ce babki, nakrapiane rdz¹, wystrzelaj¹ce kiœæmi grubej,
czerwonej kaszy. Wszystko to, spl¹tane i puszyste, przepojone by³o ³agodnym powietrzem, podbite b³êkitnym
wiatrem i napuszczone niebem. Gdy siê le¿a³o w trawie, by³o siê przykrytym ca³¹ b³êkitn¹ geografi¹ ob³oków i
p³yn¹cych kontynentów, oddycha³o siê ca³¹ rozleg³¹ map¹ niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœcie i
pêdy pokry³y siê delikatnymi w³oskami, miêkkim nalotem puchu, szorstk¹ szczecin¹ haczków, jak gdyby dla
chwytania i zatrzymywania przep³ywów tlenu. Ten nalot delikatny i bia³awy spokrewnia³ liœcie z atmosfer¹,
Sklepy Cynamonowe
16
dawa³ im srebrzysty, szary po³ysk fal powietrznych, cienistych zadumañ miêdzy dwoma b³yskami s³oñca. A
jedna z tych roœlin, ¿ó³ta i pe³na mlecznego soku w bladych ³odygach, nadêta powietrzem, pêdzi³a ze swych
pustych pêdów ju¿ samo powietrze, sam puch w kszta³cie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez
powiew i wsi¹kaj¹cych bezg³oœnie w b³êkitn¹ ciszê. Ogród by³ rozleg³y i rozga³êziony kilku odnogami i mia³
ró¿ne strefy i klimaty. W jednej stronie by³ otwarty, pe³en mleka niebios i powietrza, i tam podœciela³ niebu
co najmiêksz¹, najdelikatniejsz¹, najpuszystsz¹ zieleñ. Ale w miarê jak opada³ w g³¹b d³ugiej odnogi i zanurza³
siê w cieñ miêdzy tyln¹ œcianê opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraŸnie pochmurnia³, stawa³ siê
opryskliwy i niedba³y, zapuszcza³ siê dziko i niechlujnie, sro¿y³ siê pokrzywami, zje¿a³ bodiakami,
parszywia³ chwastem wszelkim, a¿ w samym koñcu miêdzy œcianami, w szerokiej prostok¹tnej zatoce traci³
wszelk¹ miarê i wpada³ w sza³. Tam to nie by³ ju¿ sad, tylko paroksyzm szaleñstwa, wybuch wœciek³oœci,
cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, daj¹c upust swej pasji, panoszy³y siê puste, zdzicza³e
kapusty ³opuchów--ogromne wiedŸmy, rozdziewaj¹ce siê w bia³y dzieñ ze swych szerokich spódnic,
zrzucaj¹c je z siebie, spódnica za spódnic¹, a¿ ich wzdête, szelestne, dziurawe ³achmany oszala³ymi p³atami
grzeba³y pod sob¹ k³ótliwe to plemiê bêkarcie. A ¿ar³oczne spódnice puch³y i rozpycha³y siê, piêtrzy³y siê
jedne na drugich, rozpiera³y i nakrywa³y wzajem, rosn¹c razem wzdêt¹ mas¹ blach listnych, a¿ pod niski okap
stodo³y. Tam to by³o, gdziem go ujrza³ jedyny raz w ¿yciu, o nieprzytomnej od ¿aru godzinie po³udnia. By³a
to chwila, kiedy czas, oszala³y i dziki, wy³amuje siê z kieratu zdarzeñ i jak zbieg³y w³óczêga pêdzi z krzykiem
na prze³aj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, roœnie bez miary i rachuby na ca³ej przestrzeni,
roœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w
nieznan¹ dymensjê, w ob³êd. O tej godzinie opanowywa³ mnie sza³ ³owienia motyli, pasja œcigania tych
migoc¹cych plamek, tych b³êdnych, bia³ych p³atków, trzês¹cych siê w rozognionym powietrzu niedo³ê¿nym
gzygzakiem. I zdarzy³o siê wówczas, ¿e któraœ z tych jaskrawych plamek rozpad³a siê w locie na dwie,
potem na trzy--i ten drgaj¹cy, oœlepiaj¹co bia³y trójpunkt wiód³ mnie, jak b³êdny ognik, przez sza³ bodiaków,
pal¹cych siê w s³oñcu. Dopiero na granicy ³opuchów zatrzyma³em siê, nie œmiej¹c siê pogr¹¿yæ w to g³uche
zapadlisko. Wtedy nagle ujrza³em go. Zanurzony po pachy w ³opuchach, kuca³ przede mn¹. Widzia³em jego
grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzêp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedzia³ tak--z barami
jakby wielkim ciê¿arem zgarbionymi. Cia³o jego dysza³o z natê¿enia, a z miedzianej, b³yszcz¹cej w s³oñcu
twarzy la³ siê pot. Nieruchomy, zdawa³ siê ciê¿ko pracowaæ, mocowaæ siê bez ruchu z jakimœ ogromnym
brzemieniem. Sta³em, przygwo¿d¿ony jego wzrokiem, który mnie uj¹³ jakby w kleszcze. By³a to twarz
w³óczêgi lub pijaka. Wiecheæ brudnych k³aków wichrzy³ siê nad czo³em wysokim i wypuk³ym jak bu³a
kamienna, utoczona przez rzekê. Ale czo³o to by³o skrêcone w g³êbokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy
pal¹cy ¿ar s³oñca, czy nadludzkie natê¿enie wkrêci³o siê tak w tê twarz i napiê³o rysy do pêkniêcia. Czarne
oczy wbi³y siê we mnie z natê¿eniem najwy¿szej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzy³y na mnie i nie patrzy³y,
widzia³y mnie i nie widzia³y wcale. By³y to pêkaj¹ce ga³ki, wytê¿one najwy¿szym uniesieniem bólu albo
dzik¹ rozkosz¹ natchnienia. I nagle z tych rysów, naci¹gniêtych do pêkniêcia, wyboczy³ siê jakiœ straszny,
za³amany cierpieniem grymas i ten grymas rós³, bra³ w siebie tamten ob³êd i natchnienie, pêcznia³ nim,
wybacza³ siê coraz bardziej, a¿ wy³ama³ siê rycz¹cym, charcz¹cym kaszlem œmiechu. Do g³êbi wstrz¹œniêty,
widzia³em, jak hucz¹c œmiechem z potê¿nych piersi, dŸwign¹³ siê powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
rêkoma w opadaj¹cych ³achmanach spodni, ucieka³, cz³api¹c przez ³opoc¹ce blachy ³opuchów, wielkimi
skokami--Pan bez fletu, cofaj¹cy siê w pop³ochu do swych ojczystych kniei.
PAN KAROL Po po³udniu w sobotê mój wuj, Karol, wdowiec s³omiany, wybiera³ siê pieszo do letniska,
oddalonego o godzinê drogi od miasta, do ¿ony i dzieci, które tam na wywczasach bawi³y. Od czasu wyjazdu
¿ony mieszkanie by³o nie sprz¹tane, ³ó¿ko nie zaœcielane nigdy. Pan Karol przychodzi³ do mieszkania póŸn¹
noc¹, sponiewierany, spustoszony przez nocne pohulanki, przez które go wlok³y te dni upalne i puste. Zmiêta,
ch³odna, dziko rozrzucona poœciel by³a dlañ wówczas jak¹œ b³og¹ przystani¹, wysp¹ zbawcz¹, do której
przypada³ ostatkiem si³ jak rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
ciemnoœci zapada³ siê gdzieœ miêdzy bia³awe chmury, pasma i zwa³y ch³odnego pierza i spa³ tak w
niewiadomym kierunku, na wspak, g³ow¹ na dó³, wbity ciemieniem w puszysty mi¹¿sz poœcieli, jak gdyby
chcia³ we œnie przewierciæ, przewêdrowaæ na wskroœ te rosn¹ce noc¹, potê¿ne masywy pierzyn. Walczy³ we
œnie z t¹ poœciel¹, jak p³ywak z wod¹, ugniata³ j¹ i miesi³ cia³em, jak ogromn¹ dzie¿ê ciasta, w któr¹ siê
zapada³, i budzi³ siê o szarym œwicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu poœcieli,
Sklepy Cynamonowe
17
którego zmóc nie móg³ w ciê¿kich zapasach nocnych. Tak na wpó³ wyrzucony z toni snu, wisia³ przez chwilê
nieprzytomny na krawêdzi nocy, chwytaj¹c piersiami powietrze, a poœciel ros³a doko³a niego, puch³a i
nakisa³a--i zarasta³a go znowu zwa³em ciê¿kiego, bia³awego ciasta. Spa³ tak do póŸnego przedpo³udnia,
podczas gdy poduszki uk³ada³y siê w wielk¹, bia³¹, p³ask¹ równinê, po której wêdrowa³ uspokojony sen jego.
Tymi bia³ymi goœciñcami powraca³ powoli do siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwiera³ oczy, jak œpi¹cy
pasa¿er, gdy poci¹g zatrzymuje siê na stacji. W pokoju panowa³ odsta³y pó³mrok z osadem wielu dni
samotnoœci i ciszy. Tylko okno kipia³o od rannego rojowiska much i story p³onê³y jaskrawo. Pan Karol
wyziewa³ ze swego cia³a, z g³êbi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie chwyta³o go tak
konwulsyjnie, jak gdyby chcia³o go odwróciæ na nice. Tak wyrzuca³ z siebie ten piasek, te ciê¿ary--nie
strawione restancje dnia wczorajszego. Ul¿ywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wci¹ga³ do notesu
wydatki, kalkulowa³, oblicza³ i marzy³. Potem le¿a³ d³ugo nieruchomy, z szklanymi oczyma, które by³y
koloru wody, wypuk³e i wilgotne. W wodnistym pó³mroku pokoju, rozjaœnionym refleksem dnia upalnego za
storami, oczy jego jak maleñkie lusterka odbija³y wszystkie b³yszcz¹ce przedmioty: bia³e plamy s³oñca w
szparach okna, z³oty prostok¹t stor, i powtarza³y, jak kropla wody, ca³y pokój z cisz¹ dywanów i pustych
krzese³. Tymczasem dzieñ za storami hucza³ coraz p³omienniej bzykaniem much oszala³ych od s³oñca. Okno
nie mog³o pomieœciæ tego bia³ego po¿aru i story omdlewa³y od jasnych falowañ. Wtedy wywleka³ siê z
poœcieli i siedzia³ jeszcze jakiœ czas na ³ó¿ku, stêkaj¹c bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie cia³o
zaczyna³o sk³aniaæ siê do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewaj¹cym t³uszczem, znêkanym od
nadu¿yæ p³ciowych, ale wci¹¿ wzbieraj¹cym bujnymi sokami, zdawa³ siê teraz zwolna dojrzewaæ w tej ciszy
jego przysz³y los. Gdy tak siedzia³ w bezmyœlnym, wegetatywnym os³upieniu, ca³y zamieniony w kr¹¿enie,
w respiracjê, w g³êbokie pulsowanie soków, ros³a w g³êbi jego cia³a, spoconego i pokrytego w³osem w
rozlicznych miejscach, jakaœ niewiadoma, nie sformu³owana przysz³oœæ, niby potworna naroœl, wyrastaj¹ca
fantastycznie w nieznan¹ dymensjê. Nie przera¿a³ siê jej, gdy¿ czu³ ju¿ swoj¹ to¿samoœæ z tym niewiadomym
a ogromnym, które mia³o nadejœæ, i rós³ razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrêtwia³y spokojn¹
groz¹, odpoznaj¹c przysz³ego siebie w tych kolosalnych wykwitach, w tych fantastycznych spiêtrzeniach,
które przed jego wzrokiem wewnêtrznym dojrzewa³y. Jedno jego oko lekko wtedy zbacza³o na zewn¹trz, jak
gdyby odchodzi³o w inny wymiar. Potem z tych bezmyœlnych otumanieni z tych zatraconych dali powraca³
znów do siebie i do chwili; widzia³ swe stopy na dywanie, t³uste i delikatne jak u kobiety, i powoli wyjmowa³
z³ote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szed³ do kuchni i znajdowa³ tam w cienistym k¹cie
wiaderko z wod¹, kr¹¿ek cichego, czujnego zwierciad³a, które nañ tam czeka³o--jedyna ¿ywa i wiedz¹ca istota
w tym pustym mieszkaniu. Nalewa³ do miednicy wody i kosztowa³ skór¹ jej m³odej i odsta³ej, s³odkawej
mokroœci. D³ugo i starannie robi³ toaletê, nie spiesz¹c siê i w³¹czaj¹c pauzy miêdzy poszczególne
manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie uznawa³o go, te meble i œciany œledzi³y za nim z
milcz¹c¹ krytyk¹. Czu³ siê, wchodz¹c w ich ciszê, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym królestwie, w
którym p³yn¹³ inny, odrêbny czas. Otwieraj¹c w³asne szuflady, mia³ uczucie z³odzieja i chodzi³ mimo woli na
palcach, boj¹c siê obudziæ ha³aœliwe i nadmierne echo, czekaj¹ce dra¿liwie na najl¿ejsz¹ przyczynê, by
wybuchn¹æ. A gdy wreszcie, id¹c cicho od szafy do szafy, znajdowa³ kawa³ek po kawa³ku wszystko
potrzebne i koñczy³ toaletê wœród tych mebli, które tolerowa³y go w milczeniu, z nieobecn¹ min¹, i wreszcie
by³ gotów, to stoj¹c na odejœciu z kapeluszem w rêku, czu³ siê za¿enowany, ¿e i w ostatniej chwili nie móg³
znaleŸæ s³owa, które by rozwi¹za³o to wrogie milczenie, i odchodzi³ ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze
spuszczon¹ g³ow¹--gdy w przeciwn¹ stronê oddala³ siê tymczasem bez poœpiechu--w g³¹b zwierciad³a--ktoœ
odwrócony na zawsze plecami--przez pust¹ amfiladê pokojów, które nie istnia³y.
SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujêtych z obu stron, od poranku
i od wieczora, w futrzane krawêdzie zmierzchów, gdy miasto rozga³êzia³o siê coraz g³êbiej w labirynty
zimowych nocy, z trudem przywo³ywane przez krótki œwit do opamiêtania, do powrotu-- ojciec mój by³ ju¿
zatracony, zaprzedany, zaprzysiê¿ony tamtej sferze. Twarz jego i g³owa zarasta³y wówczas bujnie i dziko
siwym w³osem, stercz¹cym nieregularnie wiechciami, szczecinami, d³ugimi pêdzlami, strzelaj¹cymi z
brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawa³o jego fizjonomii wygl¹d starego, nastroszonego lisa. Wêch
jego i s³uch zaostrza³ siê niepomiernie i znaæ by³o po grze jego milcz¹cej i napiêtej twarzy, ¿e za
poœrednictwem tych zmys³ów pozostaje on w ci¹g³ym kontakcie z niewidzialnym œwiatem ciemnych
zakamarków, dziur mysich, zmursza³ych przestrzeni pustych pod pod³og¹ i kana³ów kominowych. Wszystkie
Sklepy Cynamonowe
18
chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypi¹ce ¿ycie pod³ogi mia³y w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza,
szpiega i wspó³spiskowca. Absorbowa³o go to w tym stopniu, ¿e pogr¹¿a³ siê zupe³nie w tej niedostêpnej dla
nas sferze, z której nie próbowa³ zdawaæ nam sprawy. Nieraz musia³ strzepywaæ palcami i œmiaæ siê cicho
do siebie samego, gdy te wybryki niewidzialnej sfery stawa³y siê zbyt absurdalne; porozumiewa³ siê wówczas
spojrzeniem z naszym kotem, który równie¿ wtajemniczony w ten œwiat, podnosi³ sw¹ cyniczn¹, zimn¹,
porysowan¹ prêgami twarz, mru¿¹c z nudów i obojêtnoœci skoœne szparki oczu. Zdarza³o siê podczas obiadu,
¿e wœród jedzenia odk³ada³ nagle nó¿ i widelec i z serwet¹ zawi¹zan¹ pod szyj¹ podnosi³ siê kocim ruchem,
skrada³ na brzuœcach palców do drzwi s¹siedniego, pustego pokoju i z najwiêksz¹ ostro¿noœci¹ zagl¹da³ przez
dziurkê od klucza. Potem wraca³ do sto³u, jakby zawstydzony, z zak³opotanym uœmiechem, wœród
mrukniêæ i niewyraŸnych mamrotañ, odnosz¹cych siê do wewnêtrznego monologu, w którym by³ pogr¹¿ony.
A¿eby mu sprawiæ pewn¹ dystrakcjê i oderwaæ go od chorobliwych dociekañ, wyci¹ga³a go matka na
wieczorne spacery, na które szed³, milcz¹c, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny
duchem. Raz nawet poszliœmy do teatru. ZnaleŸliœmy siê znowu w tej wielkiej, Ÿle oœwietlonej i brudnej
sali, pe³nej sennego gwaru ludzkiego i bez³adnego zamêtu. Ale gdy przebrnêliœmy przez ci¿bê ludzk¹,
wynurzy³a siê przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiegoœ innego firmamentu. Wielkie,
malowane maski ró¿owe, z wydêtymi policzkami, nurza³y siê w ogromnym p³óciennym przestworzu. To
sztuczne niebo szerzy³o siê i p³ynê³o wzd³u¿ i w poprzek, wzbieraj¹c ogromnym tchem patosu i wielkich
gestów, atmosfer¹ tego œwiata sztucznego i pe³nego blasku, który budowa³ siê tam, na dudni¹cych
rusztowaniach sceny. Dreszcz p³yn¹cy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego p³ótna, od którego
ros³y i o¿ywa³y maski, zdradza³ iluzorycznoœæ tego firmamentu, sprawia³ to drganie rzeczywistoœci, które w
chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski trzepota³y czerwonymi powiekami,
kolorowe wargi szepta³y coœ bezg³oœnie i wiedzia³em, ¿e przyjdzie chwila, kiedy napiêcie tajemnicy dojdzie
do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pêknie naprawdê, uniesie siê i uka¿e rzeczy nies³ychane i
olœniewaj¹ce. Lecz nie by³o mi dane doczekaæ tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zacz¹³ zdradzaæ
pewne oznaki zaniepokojenia, chwyta³ siê za kieszenie i wreszcie oœwiadczy³, ¿e zapomnia³ portfelu z
pieniêdzmi i wa¿nymi dokumentami. Po krótkiej naradzie z matk¹, w której uczciwoœæ Adeli zosta³a
poddana pospiesznej, rycza³towej ocenie, zaproponowano mi, ¿ebym wyruszy³ do domu na poszukiwanie
portfelu. Zdaniem matki do rozpoczêcia widowiska by³o jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoœci mog³em
na czas powróciæ. Wyszed³em w noc zimow¹, kolorow¹ od iluminacji nieba. By³a to jedna z tych jasnych
nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozleg³y i rozga³êziony, jakby rozpad³ siê, roz³ama³ i podzieli³
na labirynt odrêbnych niebios, wystarczaj¹cych do obdzielenia ca³ego miesi¹ca nocy zimowych i do nakrycia
swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawa³ów.
Jest lekkomyœlnoœci¹ nie do darowania wysy³aæ w tak¹ noc m³odego ch³opca z misj¹ wa¿n¹ i piln¹, albowiem
w jej pó³œwietle zwielokrotniaj¹ siê, pl¹cz¹ i wymieniaj¹ jedne z drugimi ulice. Otwieraj¹ siê w g³êbi miasta,
¿eby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice k³amliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraŸnia
wytwarza z³udne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice maj¹ swe miejsce i
nazwê, a noc w niewyczerpanej swej p³odnoœci nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczaæ wci¹¿ nowych
i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynaj¹ siê zazwyczaj niewinnie od chêtki skrócenia
sobie drogi, u¿ycia niezwyk³ego lub prêdszego przejœcia. Powstaj¹ ponêtne kombinacje przeciêcia zawi³ej
wêdrówki jak¹œ nie wypróbowan¹ przecznic¹. Ale tym razem zaczê³o siê inaczej. Uszed³szy parê kroków,
spostrzeg³em, ¿e jestem bez p³aszcza. Chcia³em zawróciæ, lecz po chwili wyda³o mi siê to niepotrzebn¹ strat¹
czasu, gdy¿ noc nie by³a wcale zimna, przeciwnie - po¿y³kowana strugami dziwnego ciep³a, tchnieniami
jakiejœ fa³szywej wiosny. Œnieg skurczy³ siê w baranki bia³e, w niewinne i s³odkie runo, które pachnia³o
fio³kami. W takie same baranki rozpuœci³o siê niebo, w którym ksiê¿yc dwoi³ siê i troi³, demonstruj¹c w tym
zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obna¿a³o tego dnia wewnêtrzn¹ sw¹ konstrukcjê w
wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazuj¹cych spirale i s³oje œwiat³a, przekroje seledynowych bry³
nocy, plazmê przestworzy, tkankê rojeñ nocnych. W tak¹ noc nie podobna iœæ Podwalem ani ¿adn¹ inn¹ z
ciemnych ulic, które s¹ odwrotn¹ stron¹, niejako podszewk¹ czterech linij rynku, i nie przypomnieæ sobie, ¿e o
tej póŸnej porze bywaj¹ czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nêc¹cych sklepów, o
których zapomina siê w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej
barwy, którymi s¹ wy³o¿one. Te prawdziwie szlachetne handle, w póŸn¹ noc otwarte, by³y zawsze
przedmiotem moich gor¹cych marzeñ. S³abo oœwietlone, ciemne i uroczyste ich wnêtrza pachnia³y g³êbokim
Sklepy Cynamonowe
19
zapachem farb, laku, kadzid³a, aromatem dalekich krajów i rzadkich materia³ów. Mog³eœ tam znaleŸæ ognie
bengalskie, szkatu³ki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chiñskie odbijanki, indygo,
kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, ¿ywe salamandry i bazyliszki, korzeñ
Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko
rzadkie i osobliwe ksi¹¿ki, stare folianty pe³ne przedziwnych rycin i oszo³amiaj¹cych historyj. Pamiêtam tych
starych i pe³nych godnoœci kupców, którzy obs³ugiwali klientów ze spuszczonymi oczyma, w dyskretnym
milczeniu, i pe³ni byli m¹droœci i wyrozumienia dla ich najtajniejszych ¿yczeñ. Ale nade wszystko by³a tam
jedna ksiêgarnia, w której raz ogl¹da³em rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmuj¹c
zas³onê z tajemnic drêcz¹cych i upojnych. Tak rzadko zdarza³a siê sposobnoœæ odwiedzania tych sklepów-- i
w dodatku z ma³¹, lecz wystarczaj¹c¹ sum¹ pieniêdzy w kieszeni. Nie mo¿na by³o pomin¹æ tej okazji mimo
wa¿noœci misji powierzonej naszej gorliwoœci. Trzeba siê by³o zapuœciæ wed³ug mego obliczenia w boczn¹
uliczkê, min¹æ dwie albo trzy przecznice, a¿eby osi¹gn¹æ ulicê nocnych sklepów. To oddala³o mnie od celu,
ale mo¿na by³o nadrobiæ spóŸnienie, wracaj¹c drog¹ na ¯upy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia
sklepów cynamonowych, skrêci³em w wiadom¹ mi ulicê i lecia³em wiêcej, ani¿eli szed³em, bacz¹c, by nie
zmyliæ drogi. Tak min¹³em ju¿ trzeci¹ czy czwart¹ przecznicê, a upragnionej ulicy wci¹¿ nie by³o. W dodatku
nawet konfiguracja ulic nie odpowiada³a oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani œladu. Szed³em ulic¹, której
domy nie mia³y nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamkniête, œlepe odblaskiem ksiê¿yca. Po
drugiej stronie tych domów musi prowadziæ w³aœciwa ulica, od której te domy s¹ dostêpne--myœla³em sobie.
Z niepokojem przyspiesza³em kroku, rezygnuj¹c w duchu z myœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostaæ
siê st¹d prêdko w znane okolice miasta. Zbli¿a³em siê do wylotu, pe³en niepokoju, gdzie te¿ ona mnie
wyprowadzi. Wyszed³em na szeroki, rzadko zabudowany goœciniec, bardzo d³ugi i prosty. Owia³ mnie od
razu oddech szerokiej przestrzeni. Sta³y tam przy ulicy albo w g³êbi ogrodów malownicze wille, ozdobne
budynki bogaczy. W przerwach miêdzy nimi widnia³y parki i mury sadów. Obraz przypomina³ z daleka ulicê
Leszniañsk¹ w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach. Œwiat³o ksiê¿yca, rozpuszczone w tysi¹cznych
barankach, w ³uskach srebrnych na niebie, by³o blade i tak jasne jak w dzieñ--tylko parki i ogrody czernia³y w
tym srebrnym krajobrazie. Przyjrzawszy siê bacznie jednemu z budynków, doszed³em do przekonania, ¿e
mam przed sob¹ tyln¹ i nigdy nie widzian¹ stronê gmachu gimnazjalnego. W³aœnie dochodzi³em do bramy,
która ku memu zdziwieniu by³a otwarta, sieñ oœwietlona. Wszed³em i znalaz³em siê na czerwonym chodniku
korytarza. Mia³em nadziejê, ¿e zdo³am nie spostrze¿ony przekraœæ siê przez budynek i wyjœæ przedni¹
bram¹, skracaj¹c sobie znakomicie drogê. Przypomnia³em sobie, ¿e o tej póŸnej godzinie musi siê w sali
profesora Arendta odbywaæ jedna z lekcyj nadobowi¹zkowych, prowadzona w póŸn¹ noc, na które
zbieraliœmy siê zimow¹ por¹, p³on¹c szlachetnym zapa³em do æwiczeñ rysunkowych, jakim natchn¹³ nas ten
znakomity nauczyciel. Ma³a gromadka pilnych gubi³a siê prawie w wielkiej ciemnej sali, na której œcianach
ogromnia³y i ³ama³y siê cienie naszych g³ów, rzucane od dwóch ma³ych œwieczek p³on¹cych w szyjkach
butelek. Prawdê mówi¹c, niewieleœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawia³ zbyt œcis³ych
wymagañ. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i uk³adali siê na ³awkach do powierzchownej drzemki.
I tylko najpilniejsi rysowali pod sam¹ œwiec¹, w z³otym krêgu jej blasku. Czekaliœmy zazwyczaj d³ugo na
przyjœcie profesora, nudz¹c siê wœród sennych rozmów. Wreszcie otwiera³y siê drzwi jego pokoju i
wchodzi³-- ma³y, z piêkn¹ brod¹, pe³en ezoterycznych uœmiechów, dyskretnych przemilczeñ i aromatu
tajemnicy. Szybko zaciska³ za sob¹ drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia t³oczy³a siê za jego
g³ow¹ ci¿ba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantalidów, ca³y smutny i
ja³owy Olimp, wiêdn¹cy od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego pokoju mêtnia³ i za dnia i przelewa³ siê
sennie od gipsowych marzeñ, pustych spojrzeñ, bledn¹cych owali i zamyœleñ odchodz¹cych w nicoœæ.
Lubiliœmy nieraz pods³uchiwaæ pod drzwiami-- ciszy, pe³nej westchnieñ i szeptów tego kruszej¹cego w
pajêczynach rumowiska, tego rozk³adaj¹cego siê w nudzie i monotonii zmierzchu bogów. Profesor
przechadza³ siê dostojnie, pe³en namaszczenia, wzd³u¿ pustych ³awek, wœród których rozrzuceni ma³ymi
grupkami, rysowaliœmy coœ w szarym odblasku nocy zimowej. By³o zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
koledzy moi uk³adali siê do snu. Œwieczki powoli dogasa³y w butelkach. Profesor pogr¹¿a³ siê w g³êbok¹
witrynê, pe³n¹ starych folia³ów, staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywa³ nam wœród
ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejza¿y, gêstwiny nocne, aleje zimowych parków,
czerniej¹ce na bia³ych drogach ksiê¿ycowych. Wœród sennych rozmów up³ywa³ niespostrze¿enie czas i bieg³
nierównomiernie, robi¹c niejako wêz³y w up³ywie godzin, po³ykaj¹c kêdyœ ca³e puste interwa³y trwania,
Sklepy Cynamonowe
20
Niespostrze¿enie, bez przejœcia, odnajdywaliœmy nasz¹ czeredê ju¿ w drodze powrotnej na bia³ej od œniegu
œcie¿ce szpaleru, flankowanej czarn¹, such¹ gêstwin¹ krzaków. Szliœmy wzd³u¿ tego w³ochatego brzegu
ciemnoœci, ocieraj¹c siê o niedŸwiedzie futro krzaków, trzaskaj¹cych pod naszymi nogami w jasn¹ noc
bezksiê¿ycow¹, w mleczny, fa³szywy dzieñ, daleko po pó³nocy. Rozprószona biel tego œwiat³a, m¿¹ca ze
œniegu, z bladego powietrza, z mlecznych przestworzy, by³a jak szary papier sztychu, na którym g³êbok¹
czerni¹ pl¹ta³y siê kreski i szrafirunki gêstych zaroœli. Noc powtarza³a teraz g³êboko po pó³nocy te serie
nokturnów, sztychów nocnych profesora Arendta, kontynuowa³a jego fantazje. W tej czarnej gêstwinie parku,
we w³ochatej sierœci zaroœli, w masie kruchego chrustu by³y miejscami nisze, gniazda najg³êbszej puszystej
czarnoœci, pe³ne pl¹taniny, sekretnych gestów, bez³adnej rozmowy na migi. By³o w tych gniazdach zacisznie
i ciep³o. Siadaliœmy tam na letnim miêkkim œniegu w naszych w³ochatych p³aszczach, zajadaj¹c orzechy,
których pe³na by³a leszczynowa ta gêstwina w ow¹ wiosenn¹ zimê. Przez zaroœla przewija³y siê bezg³oœnie
kuny, ³asice i ichneumony, futrzane, wêsz¹ce zwierz¹tka, œmierdz¹ce ko¿uchem, wyd³u¿one, na niskich
³apkach. Podejrzewaliœmy, ¿e by³y miêdzy nimi okazy gabinetu szkolnego, które choæ wypatroszone i
³ysiej¹ce, uczuwa³y w tê bia³¹ noc w swym pustym wnêtrzu g³os starego instynktu, g³os rui, i wraca³y do
matecznika na krótki, z³udny ¿ywot. Ale powoli fosforescencja wiosennego œniegu mêtnia³a i gas³a i
nadchodzi³a czarna i gêsta oæma przed œwitem. Niektórzy z nas zasypiali w ciep³ym œniegu, inni
domacywali siê w gêstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do ciemnych wnêtrzy, w sen rodziców
i braci, w dalszy ci¹g g³êbokiego chrapania, które doganiali na swych spóŸnionych drogach. Te nocne seanse
pe³ne by³y dla mnie tajemnego uroku, nie mog³em i teraz pomin¹æ sposobnoœci, by nie zagl¹dn¹æ na moment
do sali rysunkowej, postanawiaj¹c, ¿e nie pozwolê siê tam zatrzymaæ d³u¿ej nad krótk¹ chwilkê. Ale
wstêpuj¹c po tylnych, cedrowych schodach, pe³nych dŸwiêcznego rezonansu, pozna³em, ¿e znajdujê siê w
obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najl¿ejszy szmer nie przerywa³ tu solennej ciszy. Korytarze by³y
w tym skrzydle obszerniejsze, wys³ane pluszowym dywanem i pe³ne wytwornoœci. Ma³e, ciemno p³on¹ce
lampy œwieci³y na ich zagiêciach. Min¹wszy jedno takie kolano, znalaz³em siê na korytarzu jeszcze
wiêkszym, strojnym w przepych pa³acowy. Jedna jego œciana otwiera³a siê szerokimi, szklanymi arkadami
do wnêtrza mieszkania. Zaczyna³a siê tu przed oczyma d³uga amfilada pokojów, biegn¹cych w g³¹b i
urz¹dzonych z olœniewaj¹c¹ wspania³oœci¹. Szpalerem obiæ jedwabnych, luster z³oconych, kosztownych
mebli i kryszta³owych paj¹ków bieg³ wzrok w puszysty mi¹¿sz tych zbytkownych wnêtrzy, pe³nych
kolorowego wirowania i migotliwych arabesek, pl¹cz¹cych siê girland i p¹czkuj¹cych kwiatów. G³êboka cisza
tych pustych salonów pe³na by³a tylko tajnych spojrzeñ, które oddawa³y sobie zwierciad³a, i pop³ochu
arabesek, biegn¹cych wysoko fryzami wzd³u¿ œcian i gubi¹cych siê w sztukateriach bia³ych sufitów. Z
podziwem i czci¹ sta³em przed tym przepychem, domyœla³em siê, ¿e nocna moja eskapada zaprowadzi³a
mnie niespodzianie w skrzyd³o dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Sta³em przygwo¿d¿ony
ciekawoœci¹, z bij¹cym sercem, gotów do ucieczki za najl¿ejszym szmerem. Jak¿e móg³bym, przy³apany,
usprawiedliwiæ to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwa³e wœcibstwo? W którymœ z g³êbokich
pluszowych foteli mog³a, nie dostrze¿ona i cicha, siedzieæ córeczka dyrektora i podnieœæ nagle na mnie oczy
znad ksi¹¿ki--czarne, sybiliñskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymaæ nie umia³. Ale
cofn¹æ siê w po³owie drogi, nie dokonawszy powziêtego planu, poczyta³bym by³ sobie za tchórzostwo.
Zreszt¹ g³êboka cisza panowa³a dooko³a w pe³nych przepychu wnêtrzach, oœwietlonych przyæmionym
œwiat³em nie okreœlonej pory. Przez arkady korytarza widzia³em na drugim koñcu wielkiego salonu du¿e,
oszklone drzwi, prowadz¹ce na taras. By³o tak cicho woko³o, ¿e nabra³em odwagi. Nie wydawa³o mi siê to
po³¹czone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejœæ z paru stopni, prowadz¹cych do poziomu sali, w kilku susach
przebiegn¹æ wielki, kosztowny dywan i znaleŸæ siê na tarasie, z którego bez trudu dostaæ siê mog³em na
dobrze mi znan¹ ulicê. Uczyni³em tak. Zeszed³szy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelaj¹ce tam z
wazonów a¿ do arabesek sufitu, spostrzeg³em, ¿e znajdujê siê ju¿ w³aœciwie na gruncie neutralnym, gdy¿
salon nie mia³ wcale przedniej œciany. By³ on rodzajem wielkiej loggii, ³¹cz¹cej siê przy pomocy paru stopni
z placem miejskim. By³a to niejako odnoga tego placu i niektóre meble sta³y ju¿ na bruku. Zbieg³em z kilku
kamiennych schodów i znalaz³em siê znów na ulicy. Konstelacje sta³y ju¿ stromo na g³owie, wszystkie
gwiazdy przekrêci³y siê na drug¹ stronê, ale ksiê¿yc, zagrzebany w pierzyny ob³oczków, które rozœwietla³
sw¹ niewidzialn¹ obecnoœci¹, zdawa³ siê mieæ przed sob¹ jeszcze nieskoñczon¹ drogê i, zatopiony w swych
zawi³ych procederach niebieskich, nie myœla³ o œwicie. Na ulicy czernia³o kilka doro¿ek, rozjechanych i
rozklekotanych jak kalekie, drzemi¹ce kraby czy karakony. WoŸnica nachyli³ siê z wysokiego koz³a. Mia³
Sklepy Cynamonowe
21
twarz drobn¹, czerwon¹ i dobroduszn¹.--Pojedziemy, paniczu?--zapyta³. Powóz zadygota³ we wszystkich
stawach i przegubach swego wielocz³onkowego cia³a i ruszy³ na lekkich obrêczach. Ale kto w tak¹ noc
powierza siê kaprysom nieobliczalnego doro¿karza? Wœród klekotu szprych, wœród dudnienia pud³a i budy
nie mog³em porozumieæ siê z nim co do celu drogi. Kiwa³ na wszystko niedbale i pob³a¿liwie g³ow¹ i
podœpiewywa³ sobie, jad¹c drog¹ okrê¿n¹ przez miasto. Przed jakimœ szynkiem sta³a grupa doro¿karzy,
kiwaj¹c nañ przyjaŸnie rêkami. Odpowiedzia³ im coœ radoœnie, po czym nie zatrzymuj¹c pojazdu, rzuci³ mi
lejce na kolana, spuœci³ siê z koz³a i przy³¹czy³ do gromady kolegów. Koñ, stary m¹dry koñ doro¿karski,
ogl¹dn¹³ siê pobie¿nie i pojecha³ dalej jednostajnym, doro¿karskim k³usem. W³aœciwie koñ ten budzi³
zaufanie--wydawa³ siê m¹drzejszy od woŸnicy. Ale powoziæ nie umia³em--trzeba siê by³o zdaæ na jego
wolê. Wjechaliœmy na podmiejsk¹ ulicê ujêt¹ z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodzi³y zwolna, w miarê
posuwania siê, w parki wielkodrzewne, a te w lasy. Nie zapomnê nigdy tej jazdy œwietlistej w najjaœniejsz¹
noc zimow¹. Kolorowa mapa niebios wyogromnia³a w kopu³ê niezmiern¹, na której spiêtrzy³y siê fantastyczne
l¹dy, oceany i morza, porysowane liniami wirów i pr¹dów gwiezdnych, œwietlistymi liniami geografii
niebieskiej. Powietrze sta³o siê lekkie do oddychania i œwietlane jak gaza srebrna. Pachnia³o fio³kami. Spod
we³nianego jak bia³e karaku³y œniegu wychyla³y siê anemony dr¿¹ce, z iskr¹ œwiat³a ksiê¿ycowego w
delikatnym kielichu. Las ca³y zdawa³ siê iluminowaæ tysi¹cznymi œwiat³ami, gwiazdami, które rzêsiœcie
roni³ grudniowy firmament. Powietrze dysza³o jak¹œ tajn¹ wiosn¹, niewypowiedzian¹ czystoœci¹ œniegu i
fio³ków. Wjechaliœmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, w³ochatych nagimi rózgami drzew, podnosi³y
siê jak b³ogie westchnienia w niebo. Ujrza³em na tych szczêœliwych zboczach ca³e grupy wêdrowców,
zbieraj¹cych wœród mchu i krzaków opad³e i mokre od œniegu gwiazdy. Droga sta³a siê stroma, koñ
poœlizgiwa³ siê i z trudem ci¹gn¹³ pojazd, graj¹cy wszystkimi przegubami. By³em szczêœliwy. Pierœ moja
wch³ania³a tê b³og¹ wiosnê powietrza, œwie¿oœæ gwiazd i œniegu. Przed piersi¹ konia zbiera³ siê wa³ bia³ej
piany œnie¿nej, coraz wy¿szy i wy¿szy. Z trudem przekopywa³ siê koñ przez czyst¹ i œwie¿¹ jego masê.
Wreszcie usta³. Wyszed³em z doro¿ki. Dysza³ ciê¿ko ze zwieszon¹ g³ow¹. Przytuli³em jego ³eb do piersi, w
jego wielkich czarnych oczach lœni³y ³zy. Wtedy ujrza³em na jego brzuchu okr¹g³¹ czarn¹ ranê.---Dlaczego mi
nie powiedzia³eœ?--szepn¹³em ze ³zami.--Drogi mój--to dla ciebie--rzek³ i sta³ siê bardzo ma³y, jak konik z
drzewa. Opuœci³em go. Czu³em siê dziwnie lekki i szczêœliwy. Zastanawia³em siê, czy czekaæ na ma³¹
kolejkê lokaln¹, która tu zaje¿d¿a³a, czy te¿ pieszo wróciæ do miasta. Zacz¹³em schodziæ strom¹ serpentyn¹
wœród lasu, pocz¹tkowo id¹c krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabieraj¹c rozpêdu, przeszed³em w
posuwisty szczêœliwy bieg, który zmieni³ siê wnet w jazdê jak na nartach. Mog³em dowoli regulowaæ
szybkoœæ, kierowaæ jazd¹ przy pomocy lekkich zwrotów cia³a. W pobli¿u miasta zahamowa³em ten bieg
tryumfalny, zmieniaj¹c go na przyzwoity krok spacerowy. Ksiê¿yc sta³ jeszcze ci¹gle wysoko. Transformacje
nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepieñ w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie mia³y koñca.
Jak srebrne astrolabium otwiera³o niebo w tê noc czarodziejsk¹ mechanizm wnêtrza i ukazywa³o w
nieskoñczonych ewolucjach z³ocist¹ matematykê swych kó³ i trybów. Na rynku spotka³em ludzi za¿ywaj¹cych
przechadzki. Wszyscy, oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
Troska o portfel opuœci³a mnie zupe³nie. Ojciec, pogr¹¿ony w swych dziwactwach, zapewne zapomnia³ ju¿ o
zgubie, o matkê nie dba³em. W tak¹ noc, jedyn¹ w roku, przychodz¹ szczêœliwe myœli, natchnienia, wieszcze
tkniêcia palca bo¿ego. Pe³en pomys³ów i inspiracji, chcia³em skierowaæ siê do domu, gdy zaszli mi drogê
koledzy z ksi¹¿kami pod pach¹. Zbyt wczeœnie wyszli do szko³y, obudzeni jasnoœci¹ tej nocy, która nie
chcia³a siê skoñczyæ. Poszliœmy gromad¹ na spacer stromo spadaj¹c¹ ulic¹, z której wia³ powiew fio³ków,
niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzy³a siê na œniegu, czy te¿ œwit ju¿ wstawa³...
ULICA KROKODYLI Mój ojciec przechowywa³ w dolnej szufladzie swego g³êbokiego biurka star¹ i piêkn¹
mapê naszego miasta. By³ to ca³y wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
p³ótna, tworzy³y ogromn¹ mapê œcienn¹ w kszta³cie panoramy z ptasiej perspektywy. Zawieszona na œcianie,
zajmowa³a niemal przestrzeñ ca³ego pokoju i otwiera³a daleki widok na ca³¹ dolinê Tyœmienicy, wij¹cej siê
falisto bladoz³ot¹ wstêg¹, na ca³e pojezierze szeroko rozlanych moczarów i stawów, na pofa³dowane
przedgórza, ci¹gn¹ce siê ku po³udniowi, naprzód z rzadka, potem coraz t³umniejszymi pasmami, szachownic¹
okr¹g³awych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarê jak odchodzi³y ku z³otawej i dymnej
mgle horyzontu. Z tej zwiêd³ej dali peryferii wynurza³o siê miasto i ros³o ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
zró¿nicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów, poprzecinanych g³êbokimi parowami
Sklepy Cynamonowe
22
ulic, by bli¿ej jeszcze wyodrêbniæ siê w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostr¹ wyrazistoœci¹ widoków
ogl¹danych przez lunetê. Na tych bli¿szych planach wydoby³ sztycharz ca³y zawik³any i wieloraki zgie³k ulic i
zau³ków, ostr¹ wyrazistoœæ gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, œwiec¹cych w póŸnym i ciemnym
z³ocie pochmurnego popo³udnia, które pogr¹¿a wszystkie za³omy i framugi w g³êbokiej sepii cienia. Bry³y i
pryzmy tego cienia wcina³y siê, jak plastry ciemnego miodu, w w¹wozy ulic, zatapia³y w swej ciep³ej,
soczystej masie tu ca³¹ po³owê ulicy, tam wy³om miêdzy domami, dramatyzowa³y i orkiestrowa³y ponur¹
romantyk¹ cieni tê wielorak¹ polifoniê architektoniczn¹. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œwieci³a pust¹ biel¹, jak¹ na kartach geograficznych zwyk³o siê
oznaczaæ okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic
wrysowane tam by³y czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piœmie, w
odró¿nieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbrania³ siê uznaæ
przynale¿noœæ tej dzielnicy do zespo³u miasta i zastrze¿enie swe wyrazi³ w tym odrêbnym i postponuj¹cym
wykonaniu. Aby zrozumieæ tê rezerwê, musimy ju¿ teraz zwróciæ uwagê na dwuznaczny i w¹tpliwy
charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegaj¹cy od zasadniczego tonu ca³ego miasta. By³ to dystrykt
przemys³owo-handlowy z podkreœlonym jaskrawo charakterem trzeŸwej u¿ytkowoœci. Duch czasu,
mechanizm ekonomiki, nie oszczêdzi³ i naszego miasta i zapuœci³ korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie
rozwin¹³ siê w paso¿ytnicz¹ dzielnicê. Kiedy w starym mieœcie panowa³ wci¹¿ jeszcze nocny, pok¹tny handel,
pe³en solennej ceremonialnoœci, w tej nowej dzielnicy rozwinê³y siê od razu nowoczesne, trzeŸwe formy
komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmursza³ym gruncie miasta, wystrzeli³ tu
bujn¹, lecz pust¹ i bezbarwn¹ wegetacj¹ tandetnej, lichej pretensjonalnoœci. Widzia³o siê tam tanie, marnie
budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popêkanego
gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzyma³y szybko sklecone portale, które dopiero bli¿sze przyjrzenie
demaskowa³o jako nêdzne imitacje wielkomiejskich urz¹dzeñ. Wadliwe, mêtne i brudne szyby, ³ami¹ce w
falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera ja³owych tych
wnêtrzy, osiadaj¹cych pajêczyn¹ i k³akami kurzu na wysokich pó³kach i wzd³u¿ odartych i krusz¹cych siê
œcian, wyciska³y tu, na sklepach, piêtno dzikiego Klondike'u. Tak ci¹gnê³y siê jeden za drugim, magazyny
krawców, konfekcje, sk³ady porcelany, drogerie, zak³ady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe
nosi³y ukoœnie lub w pó³kolu biegn¹ce napisy ze z³oconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANUCURE,
KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkañcy miasta trzymali siê z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez
szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gêstoœci, przez istn¹ lichotê moraln¹, tê tandetn¹
odmianê cz³owieka, która rodzi siê w takich efemerycznych œrodowiskach. Ale w dniach upadku, w
godzinach niskiej pokusy zdarza³o siê, ¿e ten lub ów z mieszkañców miasta zab³¹kiwa³ siê na wpó³
przypadkiem w tê w¹tpliw¹ dzielnicê. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji,
zniwelowania granic i hierarchii, p³awienia siê w tym p³ytkim b³ocie wspólnoty, ³atwej intymnoœci, brudnego
zmieszania. Dzielnica ta by³a eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru
godnoœci w³asnej. Wszystko zdawa³o siê tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zaprasza³o sekretnym
mrugniêciem, cynicznie artyku³owanym gestem, wyraŸnie przymru¿onym perskim okiem--do nieczystych
nadziei, wszystko wyzwala³o z pêt nisk¹ naturê. Ma³o kto, nie uprzedzony, spostrzega³ dziwn¹ osobliwoœæ tej
dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w poœpiechu wyros³ym mieœcie nie mo¿na by³o sobie
pozwoliæ na luksus kolorów. Wszystko tam by³o szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak w
ilustrowanych prospektach. Podobieñstwo to wychodzi³o poza zwyk³¹ metaforê, gdy¿ chwilami, wêdruj¹c po
tej czêœci miasta, mia³o siê w istocie wra¿enie, ¿e wertuje siê w jakimœ prospekcie, w nudnych rubrykach
komercjalnych og³oszeñ, wœród których zagnieŸdzi³y siê paso¿ytniczo podejrzane anonse, dra¿liwe notatki,
w¹tpliwe ilustracje; i wêdrówki te by³y równie ja³owe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji, pêdzonej przez
szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodzi³o siê do jakiegoœ krawca, ¿eby zamówiæ
ubranie--ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal by³ wielki i pusty, bardzo
wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiêtrowe pó³ki wznosz¹ siê jedne nad drugimi w nie okreœlon¹
wysokoœæ tej hali. Kondygnacje pustych pó³ek wyprowadzaj¹ wzrok w górê a¿ pod sufit, który mo¿e byæ
niebem--lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, które widaæ
przez otwarte drzwi, pe³ne s¹ a¿ pod sufit pude³ i kartonów, piêtrz¹cych siê ogromn¹ kartotek¹, która rozpada
siê w górze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubaturê pustki, w ja³owy budulec nicoœci. Przez wielkie
szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi œwiat³o, gdy¿
Sklepy Cynamonowe
23
przestrzeñ sklepu ju¿ nape³niona jest, jak wod¹, indyferentn¹ szar¹ poœwiat¹, która nie rzuca cienia i nie
akcentuje niczego. Wnet nawija siê jakiœ smuk³y m³odzieniec, zadziwiaj¹co us³u¿ny, giêtki i nieodporny,
a¿eby dogodziæ naszym ¿yczeniom i zalaæ nas tani¹ i ³atw¹ wymow¹ subiekta. Ale gdy, gadaj¹c, rozwija
ogromne postawy sukna, przymierza, fa³duje i drapuje niekoñcz¹c¹ siê strugê materia³u, przep³ywaj¹c¹ przez
jego rêce, formuj¹c z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, ca³a ta manipulacja wydaje siê czymœ
nieistotnym, pozorem, komedi¹, ironicznie zarzucon¹ zas³on¹ na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe,
smuk³e i czarne, ka¿da z jak¹œ skaz¹ piêknoœci (charakterystyczn¹ dla tej dzielnicy wybrakowanych
artyku³ów), wchodz¹ i wychodz¹, staj¹ w drzwiach magazynów, sonduj¹c oczyma, czy rzecz wiadoma
(powierzona doœwiadczonym rêkom subiekta) dojrzewa do punktu w³aœciwego. Subiekt przymila siê i
kryguje i chwilami robi wra¿enie transwestyty. Chcia³oby siê go uj¹æ pod miêkko zarysowan¹ brodê lub
uszczyp-n¹æ w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym pó³spojrzeniem dyskretnie zwraca
uwagê na markê ochronn¹ towaru, markê o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na
plan dalszy. Ten miêkki do efeminacji i zepsuty m³odzieniec, pe³en zrozumienia dla najintymniejszych
poruszeñ klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca³¹ bibliotekê znaków
ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza. Pokazywa³o siê wówczas, ¿e magazyn
konfekcji by³ tylko fasad¹, za któr¹ kry³a siê antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych wydawnictw i druków
prywatnych. Us³u¿ny subiekt otwiera dalsze sk³ady, wype³nione a¿ pod sufit ksi¹¿kami, rycinami,
fotografiami. Te winiety, te ryciny przechodz¹ stokrotnie najœmielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj
zepsucia, takich wymyœlnoœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy nigdy. Panienki sklepowe przesuwaj¹ siê
coraz czêœciej pomiêdzy szeregami ksi¹¿ek, szare i papierowe, ale pe³ne pigmentu w zepsutych twarzach,
ciemnego pigmentu brunetek o lœni¹cej i t³ustej czarnoœci, która zaczajona w oczach, z nag³a wybiega³a z
nich zygzakiem lœni¹cego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieñcach, w pikantnych stygmatach
pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradza³a siê rasa zapiek³ej, czarnej krwi. Ten
barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gêsta i aromatyczna zdawa³a siê plamiæ ksi¹¿ki, które bra³y one
do oliwkowej d³oni, ich dotkniêcia zdawa³y siê je farbowaæ i zostawiaæ w powietrzu ciemny deszcz piegów,
smugê tabaki, jak purchawka o podniecaj¹cej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwi¹z³oœæ zrzuca³a
coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy sw¹ natarczyw¹ aktywnoœæ, przechodzi³ powoli do
kobiecej biernoœci. Le¿y teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów ksi¹¿ek, w
jedwabnej pid¿amie, ods³aniaj¹cej kobiecy dekolt. Panienki demonstruj¹, jedna przed drug¹, figury i pozycje
rycin ok³adkowych, inne zasypiaj¹ ju¿ na prowizorycznych pos³aniach. Nacisk na klienta rozluŸnia³ siê.
Wypuszczano go z krêgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu. Subiektki, zajête
rozmow¹, nie zwraca³y nañ wiêcej uwagi. Odwrócone do niego ty³em lub bokiem, przystawa³y w aroganckim
kontra poœcie, przestêpowa³y z nogi na nogê, graj¹c kokieteryjnym obuwiem, przepuszcza³y z góry na dó³ po
smuk³ym ciele wê¿ow¹ grê cz³onków, atakuj¹c ni¹ spoza swej niedba³ej nieodpowiedzialnoœci podnieconego
widza, którego ignorowa³y. Tak cofano siê, wsuwano w g³¹b z wyrachowaniem, otwieraj¹c woln¹ przestrzeñ
dla aktywnoœci goœcia. Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, a¿eby wymkn¹æ siê nieprzewidzianym
konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostaæ siê na ulicê. Nikt nas nie zatrzymuje. Przez korytarze
ksi¹¿ek, pomiêdzy d³ugimi rega³ami czasopism i druków wydostajemy siê ze sklepu i oto jesteœmy w tym
miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widaæ niemal ca³¹ d³ugoœæ tego szerokiego
traktu a¿ do dalekich, nie wykoñczonych zabudowañ dworca kolejowego. Jest to szary dzieñ, jak zawsze w tej
okolicy, i ca³a sceneria wydaje siê chwilami fotografi¹ z ilustrowanej gazety, tak szare, tak p³askie s¹ domy,
ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistoœæ jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw¹ imitatywnoœæ.
Chwilami ma siê wra¿enie, ¿e tylko na ma³ym skrawku przed nami uk³ada siê wszystko przyk³adnie w ten
pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju¿ na bokach rozwi¹zuje siê i rozprzêga ta
zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwaæ w swej roli, rozpada siê za nami w gips i paku³y, w
rupieciarniê jakiegoœ ogromnego pustego teatru. Napiêcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dr¿y
na tym naskórku. Ale dalecy jesteœmy od chêci demaskowania widowiska. Wbrew lepszej wiedzy czujemy
siê wci¹gniêci w tandetny czar dzielnicy. Zreszt¹ nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzêdy
ma³ych, parterowych domków podmiejskich zmieniaj¹ siê z wielopiêtrowymi kamienicami, które zbudowane
jak z kartonu, s¹ konglomeratem szyldów, œlepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i
numerów. Pod domami p³ynie rzeka t³umu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place
wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pe³na wybojów, ka³u¿y i trawy. Ruch uliczny dzielnicy s³u¿y do
Sklepy Cynamonowe
24
porównañ w tym mieœcie, mieszkañcy mówi¹ o nim z dum¹ i porozumiewawczym b³yskiem w oku. Szary,
bezosobisty ten t³um jest nader przejêty sw¹ rol¹ i pe³en gorliwoœci w demonstrowaniu wielkomiejskiego
pozoru. Wszelako, mimo zaaferowania i interesownoœci, ma siê wra¿enie b³êdnej, monotonnej, bezcelowej
wêdrówki, jakiegoœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera dziwnej b³ahoœci przenika tê ca³¹ sceneriê.
T³um p³ynie monotonnie i, rzecz dziwna, widzi siê go zawsze jakby niewyraŸnie, figury przep³ywaj¹ w
spl¹tanym, ³agodnym zgie³ku, nie dochodz¹c do zupe³nej wyrazistoœci. Czasem tylko wy³awiamy z tego
gwaru wielu g³ów jakieœ ciemne, ¿ywe spojrzenie, jakiœ czarny melonik nasuniêty g³êboko na g³owê, jakieœ
pó³ twarzy rozdarte uœmiechem, z ustami, które w³aœnie coœ powiedzia³y, jak¹œ nogê wysuniêt¹ w kroku i
tak ju¿ zastyg³¹ na zawsze. Osobliwoœci¹ dzielnicy s¹ doro¿ki bez woŸniców, biegn¹ce samopas po ulicach.
Nie jakoby nie by³o tu doro¿karzy, ale wmieszani w t³um i zajêci tysi¹cem spraw, nie troszcz¹ siê o swe
doro¿ki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przywi¹zuje siê zbytniej wagi do œcis³ego celu jazdy i
pasa¿erowie powierzaj¹ siê tym b³êdnym pojazdom z lekkomyœlnoœci¹, która cechuje tu wszystko. Nieraz
mo¿na ich widzieæ na niebezpiecznych zakrêtach, wychylonych daleko z po³amanej budy, jak z lejcami w
d³oniach przeprowadzaj¹ z natê¿eniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej dzielnicy tak¿e tramwaje.
Ambicja rajców miejskich œwiêci tu najwy¿szy swój triumf. Ale po¿a³owania godny jest widok tych wozów,
zrobionych z papier mâché, o œcianach powyginanych i zmiêtych od wieloletniego u¿ytku. Czêsto brak im
zupe³nie przedniej œciany tak, ¿e widzieæ mo¿na w przejeŸdzie pasa¿erów, siedz¹cych sztywnie i
zachowuj¹cych siê z wielk¹ godnoœci¹. Tramwaje te popychane s¹ przez tragarzy miejskich. Najdziwniejsz¹
atoli rzecz¹ jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieœ
ku koñcowi tygodnia mo¿na zauwa¿yæ t³um ludzi czekaj¹cych na zakrêcie ulicy na poci¹g. Nie jest siê nigdy
pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza siê czêsto, ¿e ludzie ustawiaj¹ siê w dwóch ró¿nych punktach,
nie mog¹c uzgodniæ swych pogl¹dów na miejsce przystanku. Czekaj¹ d³ugo i stoj¹ czarnym milcz¹cym
t³umem wzd³u¿ ledwo zarysowanych œladów toru, z twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru,
wyciêtych w fantastyczn¹ liniê zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zaje¿d¿a, ju¿ wjecha³ z bocznej uliczki,
sk¹d go oczekiwano, niski jak w¹¿, miniaturowy, z ma³¹, sapi¹c¹, krêp¹ lokomotyw¹. Wjecha³ w ten czarny
szpaler i ulica staje siê ciemna od tego ci¹gu wozów, siej¹cych py³ wêglowy. Ciemne sapanie parowozu i
powiew dziwnej powagi, pe³nej smutku, t³umiony poœpiech i zdenerwowanie zamieniaj¹ ulicê na chwilê w
halê dworca kolejowego w szybko zapadaj¹cym zmierzchu zimowym. Plag¹ naszego miasta jest a¿iota¿
biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej chwili, gdy poci¹g ju¿ stoi na stacji, tocz¹ siê w nerwowym
poœpiechu pertraktacje z przekupnymi urzêdnikami linii ¿elaznej. Zanim te negocjacje siê koñcz¹, poci¹g
rusza, odprowadzany przez wolno sun¹cy, rozczarowany t³um, który odprowadza go daleko, a¿eby siê
wreszcie rozproszyæ. Ulica, zacieœniona na chwilê do tego zaimprowizowanego dworca, pe³nego zmierzchu i
tchnienia dalekich dróg--rozwidnia siê znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski
monotonny t³um spacerowiczów, który wêdruje wœród gwaru rozmów wzd³u¿ wystaw sklepowych, tych
brudnych, szarych czworoboków, pe³nych tandetnych towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek
fryzjerskich. Wyzywaj¹co ubrane, w d³ugich koronkowych sukniach przechodz¹ prostytutki. Mog¹ to byæ
zreszt¹ ¿ony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Id¹ drapie¿nym, posuwistym krokiem i maj¹ w
niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczn¹ skazê, która je przekreœla: zezuj¹ czarnym, krzywym zezem lub
maj¹ usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkañcy miasta dumni s¹ z tego odoru zepsucia, którym
tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiaæ--myœl¹ z dum¹--staæ nas i na
prawdziw¹ wielkomiejsk¹ rozpustê. Twierdz¹ oni, ¿e ka¿da kobieta w tej dzielnicy jest kokot¹. W istocie
wystarczy zwróciæ uwagê na któr¹œ--a natychmiast spotyka siê to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas
zmra¿a rozkoszn¹ pewnoœci¹. Nawet dziewczêta szkolne nosz¹ tu w pewien charakterystyczny sposób
kokardy, stawiaj¹ swoist¹ manier¹ smuk³e nogi i maj¹ tê nieczyst¹ skazê w spojrzeniu, w której le¿y
preformowane przysz³e zepsucie. A jednak--a jednak czy mamy zdradziæ ostatni¹ tajemnicê tej dzielnicy,
troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialiœmy
pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrze¿eniom. Uwa¿ny czytelnik
nie bêdzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o imitatywnym, iluzorycznym
charakterze tej dzielnicy, ale s³owa te maj¹ zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreœliæ po³owiczny i
niezdecydowany charakter jej rzeczywistoœci. Jêzyk nasz nie posiada okreœleñ, które by dozowa³y niejako
stopieñ realnoœci, definiowa³y jej giêtkoœæ. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœci¹ tej dzielnicy jest, ¿e nic w
niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczête zawisaj¹ w
Sklepy Cynamonowe
25
powietrzu, wszystkie gesty wyczerpuj¹ siê przedwczeœnie i nie mog¹ przekroczyæ pewnego martwego
punktu. Mogliœmy ju¿ zauwa¿yæ wielk¹ bujnoœæ i rozrzutnoœæ--w intencjach, w projektach i
antycypacjach, która cechuje tê dzielnicê. Ca³a ona nie jest niczym innym jak fermentacj¹ pragnieñ,
przedwczeœnie wybuja³¹ i dlatego bezsiln¹ i pust¹. W atmosferze nadmiernej ³atwoœci kie³kuje tutaj ka¿da
najl¿ejsza zachcianka, przelotne napiêcie puchnie i roœnie w pust¹, wydêt¹ naroœl, wystrzela szara i lekka
wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych w³ochatych maków, zrobiona z niewa¿kiej tkanki majaku i
haszyszu. Nad ca³¹ dzielnic¹ unosi siê leniwy i rozwi¹z³y fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydaj¹ siê
niekiedy dreszczem na jej gor¹czkuj¹cym ciele, gêsi¹ skórk¹ na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu,
nie czujemy siê tak zagro¿eni mo¿liwoœciami, wstrz¹œniêci bliskoœci¹ spe³nienia, pobladli i bezw³adni
rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym siê te¿ koñczy. Przekroczywszy pewien punkt napiêcia,
przyp³yw zatrzymuje siê i cofa, atmosfera gaœnie i przekwita, mo¿liwoœci wiêdn¹ i rozpadaj¹ siê w nicoœæ,
oszala³e szare maki ekscytacji rozsypuj¹ siê w popió³. Bêdziemy wiecznie ¿a³owali, ¿eœmy wtedy wyszli na
chwilê z magazynu konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy ju¿ doñ z powrotem. Bêdziemy b³¹dzili
od szyldu do szyldu i mylili siê setki razy. Zwiedzimy dziesi¹tki magazynów, trafimy do ca³kiem podobnych,
bêdziemy wêdrowali przez szpalery ksi¹¿ek, wertowali czasopisma i druki, konferowali d³ugo i zawile z
panienkami o nadmiernym pigmencie i ska¿onej piêknoœci, które nie potrafi¹ zrozumieæ naszych ¿yczeñ.
Bêdziemy siê wik³ali w nieporozumieniach, a¿ ca³a nasza gor¹czka i podniecenie ulotni siê w niepotrzebnym
wysi³ku, w straconej na pró¿no gonitwie. Nasze nadzieje by³y nieporozumieniem, dwuznaczny wygl¹d lokalu
i s³u¿by- pozorem, konfekcja by³a prawdziw¹ konfekcj¹, a subiekt nie mia³ ¿adnych ukrytych intencyj. Œwiat
kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza siê ca³kiem miernym zepsuciem, zag³uszonym grubymi warstwami
przes¹dów moralnych i banalnej pospolitoœci. W tym mieœcie taniego materia³u ludzkiego brak tak¿e
wybuja³oœci instynktu, brak niezwyk³ych i ciemnych namiêtnoœci. Ulica Krokodyli by³a koncesj¹ naszego
miasta na rzecz nowoczesnoœci i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie staæ nas by³o na nic innego jak
na papierow¹ imitacjê, jak na fotomonta¿ z³o¿ony z wycinków zle¿a³ych, zesz³orocznych gazet.
KARAKONY By³o to w okresie szarych dni, które nast¹pi³y po œwietnej kolorowoœci genialnej epoki mego
ojca. By³y to d³ugie tygodnie depresji, ciê¿kie tygodnie bez niedziel i œwi¹t, przy zamkniêtym niebie i w
zubo¿a³ym krajobrazie. Ojca ju¿ wówczas nie by³o. Górne pokoje wysprz¹tano i wynajêto pewnej
telefonistce. Z ca³ego ptasiego gospodarstwa pozosta³ nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stoj¹cy na
pó³ce w salonie. W ch³odnym pó³mroku zamkniêtych firanek sta³ on tam, jak za ¿ycia, na jednej nodze, w
pozie buddyjskiego mêdrca, a gorzka jego, wysch³a twarz ascety skamienia³a w wyraz ostatecznej
obojêtnoœci i abnegacji. Oczy wypad³y, a przez wyp³akane, ³zawe orbity sypa³y siê trociny. Tylko rogowate
egipskie naroœle na nagim potê¿nym dziobie i na ³ysej szyi, naroœle i gruz³y sp³owia³ob³êkitnej barwy
nadawa³y tej starczej g³owie coœ dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego by³ ju¿ w wielu miejscach
prze¿arty przez mole i gubi³ miêkkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiata³a wraz z
bezimiennym kurzem pokoju. W wy³ysia³ych miejscach widaæ by³o workowe, grube p³ótno, z którego
wy³azi³y k³aki konopne. Mia³em ukryty ¿al do matki za ³atwoœæ, z jak¹ przesz³a do porz¹dku dziennego nad
strat¹ ojca. Nigdy go nie kocha³a--myœla³em--a poniewa¿ ojciec nie by³ zakorzeniony w sercu ¿adnej kobiety,
przeto nie móg³ te¿ wróœæ w ¿adn¹ realnoœæ i unosi³ siê wiecznie na peryferii ¿ycia, w pó³realnych
regionach, na krawêdziach rzeczywistosci. Nawet na uczciw¹ obywatelsk¹ œmieræ nie zas³u¿y³ sobie--
myœla³em--wszystko u niego musia³o, byæ dziwaczne i w¹tpliwe. Postanowi³em w stosownej chwili
zaskoczyæ matkê otwart¹ rozmow¹. Owego dnia (by³ ciê¿ki dzieñ zimowy i od rana ju¿ sypa³ siê miêkki puch
zmierzchu) matka mia³a migrenê i le¿a³a na sofie samotnie w salonie. W tym rzadko odwiedzanym, paradnym
pokoju panowa³ od czasu znikniêcia ojca wzorowy porz¹dek, pielêgnowany woskiem i szczotkami przez
Adelê. Meble przykryte by³y pokrowcami; wszystkie sprzêty podda³y siê ¿elaznej dyscyplinie, jak¹ Adela
roztoczy³a nad tym pokojem. Tylko pêk piór pawich, stoj¹cych w wazie na komodzie, nie da³ siê utrzymaæ w
ryzach. By³ to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoœci, jak rozhukana klasa
gimnazjastek, pe³na dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Œwidrowa³y te oczy dzieñ ca³y i
wierci³y dziury w œcianach, mruga³y, t³oczy³y siê, trzepoc¹c rzêsami, z palcem przy ustach, jedne przez
drugie, pe³ne chichotu i psoty. Nape³nia³y pokój œwiergotem i szeptem, rozsypywa³y siê, jak motyle, dooko³a
wieloramiennej lampy, uderza³y t³umem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecnoœci
matki, le¿¹cej z zawi¹zan¹ g³ow¹ na sofie, nie mog³y siê powstrzymaæ, robi³y perskie oczko, dawa³y sobie
Sklepy Cynamonowe
26
znaki, mówi³y niemym, kolorowym alfabetem, pe³nym sekretnych znaczeñ. Irytowa³o mnie to szydercze
porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami przyciœniêtymi do sofy matki, badaj¹c
dwoma palcami, jakby w zamyœleniu, delikatn¹ materiê jej szlafroka, rzek³em niby mimochodem:-- Chcia³em
ciê ju¿ od dawna zapytaæ: prawda, ¿e to jest on?--I chocia¿ nie wskaza³em nawet spojrzeniem na kondora,
matka odgad³a od razu, zmiesza³a siê bardzo i spuœci³a oczy. Da³em umyœlnie up³yn¹æ chwili, ¿eby
wykosztowaæ jej zmieszanie, po czym z ca³ym spokojem, opanowuj¹c wzbieraj¹cy gniew, spyta³em:--Jaki
sens maj¹ w takim razie te wszystkie plotki i k³amstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w
pierwszej chwili rozpad³y siê by³y w panice, zaczê³y siê znowu porz¹dkowaæ.--Jakie k³amstwa?--spyta³a
mrugaj¹c oczyma, które by³y puste, nalane ciemnym b³êkitem, bez bia³ka.--Znam je od Adeli--rzek³em - ale
wiem, ¿e pochodz¹ od ciebie; chcê wiedzieæ prawdê. Usta jej dr¿a³y lekko, Ÿrenice, unikaj¹c mego wzroku,
powêdrowa³y w k¹t oka.--Nie k³ama³am--rzek³a, a usta- jej napêcznia³y i sta³y siê ma³e zarazem. Uczu³em, ¿e
mnie kokietuje jak kobieta mê¿czyznê.--Z tymi karakonami to prawda--sam przecie¿
pamiêtasz...--Zmiesza³em siê. Pamiêta³em w istocie tê inwazjê karakonów, ten zalew czarnego rojowiska,
które nape³nia³o ciemnoœæ nocn¹, pajêcz¹ bieganin¹. Wszystkie szpary pe³ne by³y drgaj¹cych w¹sów, ka¿da
szczelina mog³a wystrzeliæ z nag³a karakonem, z ka¿dego pêkniêcia pod³ogi mog³a zlêgn¹æ siê ta czarna
b³yskawica, lec¹ca oszala³ym zygzakiem po pod³odze. Ach, ten dziki ob³êd pop³ochu, pisany b³yszcz¹c¹,
czarn¹ lini¹ na tablicy pod³ogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skacz¹cego z krzes³a na krzes³o z dzirytem w rêku.
Nie przyjmuj¹c jad³a ani napoju, z wypiekami gor¹czki na twarzy, z konwulsj¹ wstrêtu wryt¹ dooko³a ust,
ojciec mój zdzicza³ zupe³nie. Jasne by³o, ¿e tego napiêcia nienawiœci ¿aden organizm d³ugo wytrzymaæ nie
mo¿e. Straszliwa odraza zamienia³a jego twarz w stê¿a³¹ maskê tragiczn¹, w której tylko Ÿrenice, ukryte za
doln¹ powiek¹, le¿a³y na czatach, napiête jak ciêciwy, w wiecznej podejrzliwoœci. Z dzikim wrzaskiem
zrywa³ siê nagle z siedzenia, lecia³ na oœlep w k¹t pokoju i ju¿ podnosi³ dziryt, na którym utkwiony ogromny
karakon przebiera³ rozpaczliwie gmatwanin¹ swych nóg. Adela przychodzi³a wówczas blademu ze zgrozy z
pomoc¹ i odbiera³a lancê wraz z utkwionym trofeum, a¿eby j¹ utopiæ w cebrzyku. Ju¿ wówczas jednak nie
umia³bym by³ powiedzieæ, czy obrazy te zaszczepi³y mi opowiadania Adeli, czy te¿ sam by³em ich
œwiadkiem. Ojciec mój nie posiada³ ju¿ wtedy tej si³y odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji
wstrêtu. Zamiast odgraniczyæ siê do straszliwej si³y atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na ³up
sza³u, wpl¹tywa³ siê w ni¹ coraz bardziej. Smutne skutki nie da³y d³ugo na siebie czekaæ. Wnet pojawi³y siê
pierwsze podejrzane znaki, które nape³ni³y nas przera¿eniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieni³o siê. Sza³
jego, euforia jego podniecenia przygas³a. W ruchach i mimice jê³y siê zdradzaæ znaki z³ego sumienia. Zacz¹³
nas unikaæ. Kry³ siê dzieñ ca³y po k¹tach, w szafach, pod pierzyn¹. .Widzia³em go nieraz, jak w zamyœleniu
ogl¹da³ w³asne rêce, bada³ konsystencjê skóry, paznokci, na których wystêpowaæ zaczê³y czarne plamy, jak
³uski karakona. W dzieñ opiera³ siê jeszcze ostatkami si³, walczy³, ale w nocy fascynacja uderza³a nañ
potê¿nymi arakami. Widzia³em go póŸn¹ noc¹, w œwietle œwiecy stoj¹cej na pod³odze. Mój ojciec le¿a³ na
ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreœlony liniami ¿eber, fantastycznym rysunkiem
przeœwiecaj¹cej na zewn¹trz anatomii, le¿a³ na czworakach, opêtany fascynacj¹ awersji, która go wci¹ga³a w
g³¹b swych zawi³ych dróg. Mój ojciec porusza³ siê wielocz³onkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego
rytua³u, w którym ze zgroz¹ pozna³em imitacjê ceremonia³u karakoniego. Od tego czasu wyrzekliœmy siê
ojca. Podobieñstwo do karakona wystêpowa³o z dniem ka¿dym wyraŸniej--mój ojciec zamienia³ siê w
karakona. Zaczêliœmy siê przyzwyczajaæ do tego. Widywaliœmy go coraz rzadziej, ca³ymi tygodniami
znika³ gdzieœ na swych karakonich drogach-- przestaliœmy go odró¿niaæ, zla³ siê w zupe³noœci z tym
czarnym niesamowitym plemieniem. Kto móg³ powiedzieæ, czy ¿y³ gdzieœ jeszcze w jakiejœ szparze
pod³ogi, czy przebiega³ nocami pokoje, zapl¹tany w afery karakonie, czy te¿ by³ mo¿e miêdzy tymi martwymi
owadami, które Adela co rana znaj-dowa³a brzuchem do góry le¿¹ce i naje¿one nogami i które ze wstrêtem
bra³a na œmietniczkê i wyrzuca³a?--A jednak--powiedzia³em zdetonowany--jestem pewny, ¿e ten kondor to
on.--Matka spojrza³a na mnie spod rzês:--Nie drêcz mnie, drogi--mówi³am ci ju¿ przecie¿, ¿e ojciec podró¿uje
jako komiwoja¿er po kraju--przecie¿ wiesz, ¿e czasem w nocy przyje¿d¿a do domu, a¿eby przed œwitem
jeszcze dalej odjechaæ.
WICHURA Tej d³ugiej i pustej zimy obrodzi³a ciemnoœæ w naszym mieœcie ogromnym, stokrotnym
urodzajem. Zbyt d³ugo snadŸ nie sprz¹tano na strychach i w rupieciarniach, st³aczano garnki na garnkach i
flaszki na flaszkach, pozwalano narastaæ bez koñca pustym bateriom butelek. Tam, w tych spalonych,
Sklepy Cynamonowe
27
wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnoœæ zaczê³a siê wyradzaæ i dziko fermentowaæ. Tam
zaczê³y siê te czarne sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te be³kotliwe flaszkowania, bulgoty
butli i baniek. A¿ pewnej nocy wezbra³y pod gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i pop³ynê³y
wielkim st³oczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychniête ze strychów, rozprzestrzenia³y siê jedne z
drugich i wystrzela³y czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiega³y kawalkady tramów i
belek, lansady drewnianych koz³ów, klêkaj¹cych na jod³owe kolana, a¿eby wypad³szy na wolnoœæ, nape³niæ
przestwory nocy galopem krokwi i zgie³kiem p³atwi i bantów. Wtedy to wyla³y siê te czarne rzeki, wêdrówki
beczek i konwi, i p³ynê³y przez noce. Czarne ich, po³yskliwe, gwarne zbiegowiska oblega³y miasto. Nocami
mrowi³ siê ten ciemny zgie³k naczyñ i napiera³ jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd
pyskuj¹cych skopców i bredz¹cych cebrów. Dudni¹c dnami, piêtrzy³y siê wiadra, beczki i konwie, dynda³y siê
gliniane st¹gwie zdunów, stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoli³y siê jedna na drugie, rosn¹c w niebo
kolumnami, które siê rozpada³y. I wszystkie ko³ata³y niezgrabnie ko³kami drewnianych jêzyków, me³³y
nieudolnie w drewnianych gêbach be³kot kl¹tw i obelg, bluŸni¹c b³otem na ca³ej przestrzeni nocy. A¿
dobluŸni³y siê, doklê³y swego. Przywo³ane rechotem naczyñ, rozplotkowanym od brzegu do brzegu,
nadesz³y wreszcie karawany, nadci¹gnê³y potê¿ne tabory wichru i stanê³y nad noc¹. Ogromne obozowisko,
czarny ruchomy amfiteatr zstêpowaæ zacz¹³ w potê¿nych krêgach ku miastu. I wybuch³a ciemnoœæ ogromn¹
wzburzon¹ wichur¹ i szala³a przez trzy dni i trzy noce...--Nie pójdziesz dziœ do szko³y--rzek³a rano
matka--jest straszna wichura na dworze.--W pokoju unosi³ siê delikatny welon dymu, pachn¹cy ¿ywic¹. Piec
wy³ i gwizda³, jak gdyby uwi¹zana w nim by³a ca³a sfora psów czy demonów. Wielki bohomaz, wymalowany
na jego pêkatym brzuchu, wykrzywia³ siê kolorowym grymasem i fantastycznia³ wzdêtymi policzkami.
Pobieg³em boso do okna. Niebo wydmuchane by³o wzd³u¿ i wszerz wiatrami. Srebrzystobia³e i przestronne,
porysowane by³o w linie si³, natê¿one do pêkniêcia, w srogie bruzdy, jakby zastyg³e ¿y³y cyny i o³owiu.
Podzielone na pola energetyczne i dr¿¹ce od napiêæ, pe³ne by³o utajonej dynamiki. Rysowa³y siê w nim
diagramy wichury, która sama niewidoczna i nieuchwytna, ³adowa³a krajobraz potêg¹. Nie widzia³o siê jej.
Poznawa³o siê j¹ po domach, po dachach, w które wje¿d¿a³a jej furia. Jeden po drugim strychy zdawa³y siê
rosn¹æ i wybuchaæ szaleñstwem, gdy wstêpowa³a w nie jej si³a. Oga³aca³a place, zostawia³a za sob¹ na
ulicach bia³¹ pustkê, zamiata³a ca³e po³acie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gi¹³ siê pod ni¹ i trzepota³,
uczepiony wêg³a domu, samotny cz³owiek. Ca³y plac rynkowy zdawa³ siê wybrzuszaæ i lœniæ pust¹ ³ysin¹
pod jej potê¿nymi przelotami. Na niebie wydmucha³ wiatr zimne i martwe kolory, grynszpanowe, ¿ó³te i
liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego labiryntu. Dachy sta³y pod tymi niebami czarne i krzywe,
pe³ne niecierpliwoœci i oczekiwania. Te, w które wst¹pi³ wicher, wstawa³y w natchnieniu, przerasta³y
s¹siednie domy i prorokowa³y pod rozwichrzonym niebem. Potem opada³y i gas³y nie mog¹c d³u¿ej
zatrzymaæ potê¿nego tchu, który lecia³ dalej i nape³nia³ ca³y przestwór zgie³kiem i przera¿eniem. I znów inne
domy wstawa³y z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i zwiastowa³y. Ogromne buki ko³o koœcio³a sta³y
z wniesionymi rêkami, jak œwiadkowie wstrz¹saj¹cych objawieñ, i krzycza³y, krzycza³y. Dalej, za dachami
rynku, widzia³em dalekie mury ogniowe, nagie œciany szczytowe przedmieœcia. Wspina³y siê jeden nad
drugi i ros³y, zesztywnia³e z przera¿enia i os³upia³e. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwia³ je póŸnymi
kolorami. Nie jedliœmy tego dnia obiadu, bo ogieñ w kuchni wraca³ k³êbami dymu do izby. W pokojach by³o
zimno i pachnia³o wiatrem. Oko³o drugiej po po³udniu wybuch³ na przedmieœciu po¿ar i rozszerza³ siê
gwa³townie. Matka z Adel¹ zaczê³y pakowaæ poœciel, futra i kosztownoœci. Nadesz³a noc. Wicher wzmóg³
siê na sile i gwa³townoœci, rozrós³ siê niepomiernie i obj¹³ ca³y przestwór. Ju¿ teraz nie nawiedza³ domów i
dachów, ale wybudowa³ nad miastem wielopiêtrowy, wielokrotny przestwór, czarny labirynt, rosn¹cy w
nieskoñczonych kondygnacjach. Z tego labiryntu wystrzela³ ca³ymi galeriami pokojów, wyprowadza³
piorunem skrzyd³a i trakty, toczy³ z hukiem d³ugie amfilady, a potem dawa³ siê zapadaæ tym
wyimaginowanym piêtrom, sklepieniom i kazamatom i wzbija³ siê jeszcze wy¿ej, kszta³tuj¹c sam bezforemny
bezmiar swym natchnieniem. Pokój dr¿a³ z lekka, obrazy na œcianach brzêcza³y. Szyby lœni³y siê t³ustym
odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisia³y wzdête i pe³ne tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœmy
sobie, ¿e ojca od rana nie widziano. Wczesnym rankiem, domyœlaliœmy siê, musia³ udaæ siê do sklepu,
gdzie go zaskóczy³a wichura, odcinaj¹c mu powrót.--Ca³y dzieñ nic nie jad³--biada³a matka. Starszy subiekt
Teodor podj¹³ siê wyprawiæ w noc i wichurê, ¿eby zanieœæ mu posi³ek. Brat mój przy³¹czy³ siê do wyprawy.
Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obci¹¿yli kieszenie ¿elazkami i moŸdzierzami, balastem, który mia³
zapobiec porwaniu ich przez wichurê. Ostro¿nie otworzono drzwi prowadz¹ce w noc. Zaledwie subiekt i brat
Sklepy Cynamonowe
28
mój z wzdêtymi p³aszczami wkroczyli jedn¹ nog¹ w ciemnoœæ, noc ich po³knê³a zaraz na progu domu.
Wicher zmy³ momentalnie œlad ich wyjœcia. Nie widaæ by³o przez okno nawet latarki, któr¹ ze sob¹ zabrali.
Poch³on¹wszy ich, wicher na chwilê przycich³. Adela z matk¹ próbowa³y na nowo rozpaliæ ogieñ pod kuchni¹.
Zapa³ki gas³y, przez drzwiczki dmucha³o popio³em i sadz¹. Staliœmy pod drzwiami i nas³uchiwali. W
lamentach wichru dawa³y siê s³yszeæ wszelkie g³osy, perswazje, nawo³ywania i gawêdy. Zdawa³o siê nam, ¿e
s³yszymy wo³anie o pomoc ojca zab³¹kanego w wichurze, to znowu, ¿e brat z Teodorem gwarz¹ beztrosko pod
drzwiami. Wra¿enie by³o tak ³udz¹ce, ¿e Adela otworzy³a drzwi i w samej rzeczy ujrza³a Teodora i brata
mego, wynurzaj¹cych siê z trudem z wichury, w której tkwili po pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskaj¹c z
wysi³kiem drzwi za sob¹. Przez chwilê musieli wesprzeæ siê o odrzwia, tak silnie szturmowa³ wicher do
bramy. Wreszcie zasunêli rygiel i wiatr pogna³ dalej. Opowiadali bez³adnie o nocy, o wichurze. Ich futra,
nasi¹k³e wiatrem, pachnia³y teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œwietle; ich oczy, pe³ne jeszcze nocy,
broczy³y ciemnoœci¹ za ka¿dym uderzeniem powiek. Nie mogli dojœæ do sklepu, zgubili drogê i ledwo trafili
z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice by³y jak przestawione. Matka podejrzewa³a, ¿e k³amali.
W istocie ca³a ta scena sprawia³a wra¿enie, jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoœci pod oknem, nie
oddalaj¹c siê wcale. A mo¿e naprawdê nie by³o ju¿ miasta i rynku, a wicher i noc otacza³y nasz dom tylko
ciemnymi kulisami, pe³nymi wycia, œwistu i jêków. Mo¿e nie by³o wcale tych ogromnych i ¿a³osnych
przestrzeni, które nam wicher sugerowa³, mo¿e nie by³o wcale tych op³akanych labiryntów, tych
wielookiennych traktów i korytarzy, na których gra³ wicher, jak na d³ugich czarnych fletach. Coraz bardziej
umacnia³o siê w nas przekonanie, ¿e ca³a ta burza by³a tylko donkiszoteri¹ nocn¹, imituj¹c¹ na w¹skiej
przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczn¹ bezdomnoœæ i sieroctwo wichury. Coraz czêœciej otwiera³y
siê teraz drzwi sieni i wpuszcza³y okutanego w opoñcze i szale goœcia. Zziajany s¹siad lub znajomy wywija³
siê powoli z chustek, p³aszczy i wyrzuca³ z siebie zdyszanym g³osem opowiadania, urywane bez³adne s³owa,
które fantastycznie powiêksza³y, k³amliwie przesadza³y bezmiar nocy. Siedzieliœmy wszyscy w jasno
oœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym i czarnym, szerokim okapem komina prowadzi³o parê stopni
do drzwi strychu. Na tych schodkach siedzia³ starszy subiekt Teodor i nas³uchiwa³, jak strych gra³ od wichru.
S³ysza³, jak w pauzach wichury miechy ¿eber strychowych sk³ada³y siê w fa³dy i dach wiotcza³ i zwisa³ jak
ogromne p³uca, z których uciek³ oddech, to znowu nabiera³ tchu, nastawia³ siê palisadami krokwi, rós³ jak
sklepienia gotyckie, rozprzestrzenia³ siê lasem belek, pe³nym stokrotnego echa, i hucza³ jak pud³o ogromnych
basów. Ale potem zapominaliœmy o wichurze, Adela t³uk³a cynamon w dŸwiêcznym moŸdzierzu. Ciotka
Perazja przysz³a w odwiedziny. Drobna, ruchliwa i pe³na zabiegliwoœci, z koronk¹ czarnego szala na g³owie,
zaczê³a krz¹taæ siê po kuchni, pomagaj¹c Adeli. Adela oskuba³a koguta. Ciotka Perazja zapali³a pod okapem
komina garœæ papierów i szerokie p³aty p³omienia wzlatywa³y z nich w czarn¹ czeluœæ. Adela, trzymaj¹c
koguta za szyjê, unios³a go nad p³omieñ, a¿eby opaliæ na nim resztê pierza. Kogut zatrzepota³ nagle w ogniu
skrzyd³ami, zapia³ i sp³on¹³. Wtedy ciotka Perazja zaczê³a siê k³óciæ, kl¹æ i z³orzeczyæ. Trzês¹c siê ze z³oœci,
wygra¿a³a rêkami Adeli i matce. Nie rozumia³em, o co jej chodzi, a ona zacietrzewia³a siê coraz bardziej w
gniewie i sta³a siê jednym pêkiem gestykulacji i z³orzeczeñ. Zdawa³o siê, ¿e w paroksyzmie z³oœci
rozgestykuluje siê na czêœci, ¿e rozpadnie siê, podzieli, rozbiegnie w sto paj¹ków, rozga³êzi siê po pod³odze
czarnym, migotliwym pêkiem oszala³ych karakonach biegów. Zamiast tego zaczê³a raptownie maleæ,
kurczyæ siê, wci¹¿ roztrzêsiona i rozsypuj¹ca siê przekleñstwami. Z nag³a podrepta³a, zgarbiona i ma³a, w k¹t
kuchni, gdzie le¿a³y drwa na opa³ i, kln¹c i kaszl¹c, zaczê³a gor¹czkowo przebieraæ wœród dŸwiêcznych
drewien, a¿ znalaz³a dwie cienkie, ¿ó³te drzazgi. Pochwyci³a je lataj¹cymi ze wzburzenia rêkami,
przymierzy³a do nóg, po czym wspiê³a siê na nie, jak na szczud³a, i zaczê³a na tych ¿ó³tych kulach chodziæ,
stukoc¹c po deskach, biegaæ tam i z powrotem wzd³u¿ skoœnej linii pod³ogi, coraz szybciej i szybciej, potem
wbieg³a na ³awkê jod³ow¹, kuœtykaj¹c na dudni¹cych deskach, a stamt¹d na pó³kê z talerzami, dŸwiêczn¹,
drewnian¹ pó³kê obiegaj¹c¹ œciany kuchni, i bieg³a po niej, kolankuj¹c na szczud³owych kulach, by wreszcie
gdzieœ w k¹cie, malej¹c coraz bardziej, sczernieæ, zwin¹æ siê jak zwiêd³y, spalony papier, zetliæ siê w p³atek
popio³u, skruszyæ w proch i w nicoœæ. Staliœmy wszyscy bezradni wobec tej szalej¹cej furii z³oœci, która
sama siebie trawi³a i po¿era³a. Z ubolewaniem patrzyliœmy na smutny przebieg tego paroksyzmu i z pewn¹
ulg¹ wróciliœmy do naszych zajêæ, gdy ¿a³osny ten proces dobieg³ swego naturalnego koñca. Adela
zadzwoni³a znowu moŸdzierzem, t³uk¹c cynamon, matka ci¹gnê³a dalej przerwan¹ rozmowê, a subiekt
Teodor, nas³uchuj¹c proroctw strychowych, stroi³ œmieszne grymasy, podnosi³ wysoko brwi i œmia³ siê do
siebie.
Sklepy Cynamonowe
29
NOC WIELKIEGO SEZONU Ka¿dy wie, ¿e w szeregu zwyk³ych, normalnych lat rodzi niekiedy
zdziwacza³y czas ze swego ³ona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym--jak szósty, ma³y palec u
rêki--wyrasta kêdyœ trzynasty, fa³szywy miesi¹c. Mówimy fa³szywy, gdy¿ rzadko dochodzi on do pe³nego
rozwoju. Jak dzieci póŸno sp³odzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesi¹c garbusek, odroœl w po³owie
uwiêd³a i raczej domyœlna ni¿ rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowœci¹gliwoœæ lata, jego rozpustna
i póŸna ¿ywotnoœæ. Bywa czasem, ¿e sierpieñ minie, a stary gruby pieñ lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze
dalej, pêdzi ze swego próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, ja³owe i idiotyczne, dorzuca na dok³adkê, za
darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni bia³e, zdziwione i niepotrzebne. Wyrastaj¹ one, nieregularne i
nierówne, nie wykszta³cone i zroœniête z sob¹, jak palce potworkowatej rêki, p¹czkuj¹ce i zwiniête w figê.
Inni porównywaj¹ te dni do apokryfów, wsuniêtych potajemnie miêdzy rozdzia³y wielkiej ksiêgi roku, do
palimpsestów, skrycie w³¹czonych pomiêdzy jej stronice, albo do tych bia³ych nie zadrukowanych kartek, na
których oczy, naczytane do syta i pe³ne treœci, broczyæ mog¹ obrazami i gubiæ kolory na tych pustych
stronicach, coraz bladziej i bladziej, a¿eby wypocz¹æ na ich nicoœci, zanim wci¹gniête zostan¹ w labirynty
nowych przygód i rozdzia³ów. Ach, ten stary, po¿ó³k³y romans roku, ta wielka, rozpadaj¹ca siê ksiêga
kalendarza! Le¿y ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treœæ jej roœnie dalej miêdzy
ok³adkami, pêcznieje bez ustanku od gadulstwa miesiêcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i
marzeñ, które siê w niej mno¿¹. Ach, i spisuj¹c te nasze opowiadania, szereguj¹c te historie o moim ojcu na
zu¿ytym marginesie jej tekstu, czy nie oddajê siê tajnej nadziei, ¿e wrosn¹ one kiedyœ niepostrze¿enie miêdzy
z¿ó³k³e kartki tej najwspanialszej, rozsypuj¹cej siê ksiêgi, ¿e wejd¹ w wielki szelest jej stronic, który je
poch³onie? To, o czym tu mówiæ bêdziemy, dzia³o siê tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako
fa³szywym miesi¹cu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza. Ranki by³y
podówczas dziwnie cierpkie i orzeŸwiaj¹ce. Po uspokojonym i ch³odniejszym tempie czasu, po nowym
ca³kiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji œwiat³a poznaæ by³o, ¿e wesz³o siê w inn¹ seriê dni,
w now¹ okolicê Bo¿ego Roku. G³os dr¿a³ pod tymi nowymi niebami dŸwiêcznie i œwie¿o jak w nowym
jeszcze i pustym mieszkaniu, pe³nym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczêtych i nie wypróbowanych. Z
dziwnym wzruszeniem próbowa³o siê nowego echa, napoczyna³o siê je z ciekawoœci¹, jak w ch³odny i
trzeŸwy poranek babkê do kawy w przeddzieñ podró¿y. Ojciec mój siedzia³ znowu w tylnym kontuarze
sklepu, w ma³ej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i ³uszcz¹cej siê bez
koñca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu arkuszy, z nieskoñczonego kartkowania papierów
wyrasta³a kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przek³adania plików odnawia³a siê w
powietrzu z niezliczonych nag³ówków firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu
ptaka, naje¿onego dymi¹cymi kominami, otoczonego rzêdami medali i ujêtego w wywijasy i zakrêty
pompatycznych et i Comp. Tam siedzia³ ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim sto³ku, a go³êbniki registratur
szeleœci³y plikami papierów i wszystkie gniazda i dziuple pe³ne by³y œwiergotu cyfr. G³¹b wielkiego sklepu
ciemnia³a i wzbogaca³a siê z dnia na dzieñ zapasami sukna, szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych
pó³kach, tych spichrzach i lamusach ch³odnej, pilœniowej barwnoœci, procentowa³a stokrotnie ciemna,
odsta³a korowoœæ rzeczy, mno¿y³ siê i syci³ potê¿ny kapita³ jesieni. Tam rós³ i ciemnia³ ten kapita³ i
rozsiada³ siê coraz szerzej na pó³kach, jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupe³niaj¹c siê jeszcze i
pomna¿aj¹c ka¿dego rana nowymi ³adunkami towaru, który w skrzyniach i pakach wraz z rannym ch³odem
wnosili na niedŸwiedzich barach stêkaj¹cy, brodaci tragarze w oparach œwie¿oœci jesiennej i wódki.
Subiekci wy³adowywali te nowe zapasy syc¹cych b³awatnych kolorów i wype³niali nimi, kitowali starannie
wszystkie szpary i luki wysokich szaf. By³ to rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, u³o¿ony
warstwami, usortowany odcieniami, id¹cy w dó³ i w górê, jak po dŸwiêcznych schodach, po gamach
wszystkich oktaw barwnych. Zaczyna³ siê u do³u i próbowa³ jêkliwie i nieœmia³o altowych spe³z³oœci i
pó³tonów, przechodzi³ potem do sp³owia³ych popio³ów dali, do gobelinowych b³êkitów i rosn¹c ku górze
coraz szerszymi akordami, dochodzi³ do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków
szumi¹cych, a¿eby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoœci i sepie wejœæ w szelestny cieñ
wiêdn¹cych ogrodów i dojœæ do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w g³êbiach nocy jesiennej
i do g³uchego akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szed³ wzd³u¿ tych arsena³ów sukiennej
jesieni i uspokaja³ i ucisza³ te masy, ich wzbieraj¹c¹ moc, spokojn¹ potêgê Pory. Chcia³ jak najd³u¿ej
utrzymaæ w ca³oœci te rezerwy zamagazynowanej barwnoœci. Ba³ siê ³amaæ, wymieniaæ na gotówkê ten
fundusz ¿elazny jesieni. Ale wiedzia³, czu³, ¿e przyjdzie czas i wicher jesienny, pustosz¹cy i ciep³y wicher,
Sklepy Cynamonowe
30
powieje nad tymi szafami i wtedy puszcz¹ one i nic nie zdo³a powstrzymaæ ich wylewu, tych strumieni
kolorowoœci, którymi wybuchn¹ na miasto ca³e. Przychodzi³a pora Wielkiego Sezonu. O¿ywia³y siê ulice. O
szóstej godzinie po po³udniu miasto zakwita³o gor¹czk¹, domy dostawa³y wypieków, a ludzie wêdrowali
o¿ywieni jakimœ wewnêtrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma b³yszcz¹cymi jak¹œ
odœwiêtn¹, piêkn¹ i z³¹ febr¹. Na bocznych uliczkach, w cichych zau³kach, uchodz¹cych ju¿ w wieczorn¹
dzielnicê, miasto by³o puste. Tylko dzieci bawi³y siê na placykach pod balkonami, bawi³y siê bez tchu,
ha³aœliwie i niedorzecznie. Przyk³ada³y ma³e pêcherzyki do ust, a¿eby wydmuchaæ je i naindyczyæ siê nagle
jaskrawo w wielkie, gulgoc¹ce, rozpluskane naroœle albo wykoguciæ siê w g³upi¹ koguci¹ maskê, czerwon¹ i
piej¹c¹, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdawa³o siê, ¿e tak nadête i piej¹ce wznios¹
siê w powietrze d³ugimi kolorowymi ³añcuchami i jak jesienne klucze ptaków przeci¹gaæ bêd¹ nad
miastem--fantastyczne flotylle z bibu³ki i pogody jesiennej. Albo wozi³y siê wœród krzyków na ma³ych
zgie³kliwych wózkach, graj¹cych kolorowym turkotem kó³ek, szprych i dyszli. Wózki zje¿d¿a³y na³adowane
ich krzykiem i stacza³y siê w dó³ ulicy a¿ do nisko rozlanej, ¿ó³tej rzeczki wieczornej, gdzie rozpada³y siê na
gruz kr¹¿ków, ko³ków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawa³y siê coraz bardziej ha³aœliwe i
spl¹tane, wypieki miasta ciemnia³y i zakwita³y purpur¹, nagle œwiat ca³y zaczyna³ wiêdn¹æ i czernieæ i
szybko wydziela³ siê zeñ majaczliwy zmierzch, którym zara¿a³y siê wszystkie rzeczy. Zdradliwie i jadowicie
szerzy³a siê ta zaraza zmierzchu woko³o, sz³a od rzeczy do rzeczy, a czego dotknê³a, to wnet butwia³o,
czernia³o, rozpada³o siê w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym pop³ochu i naraz dosiêga³
ich ten tr¹d, i wysypywa³ siê ciemn¹ wysypk¹ na czole, i tracili twarze, które odpada³y wielkimi,
bezkszta³tnymi plamami, i szli dalej, ju¿ bez rysów, bez oczu, gubi¹c po drodze maskê po masce, tak ¿e
zmierzch roi³ siê od tych larw porzuconych, sypi¹cych siê za ich ucieczk¹. Potem zaczyna³o wszystko zarastaæ
czarn¹, próchniej¹c¹ kor¹, ³uszcz¹c¹ siê wielkimi p³atami, chorymi strupami ciemnoœci. A gdy w dole
wszystko rozprzêg³o siê i sz³o wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice prêdkiego rozk³adu, w górze
utrzymywa³ siê i rós³ coraz wy¿ej milcz¹cy alarm zorzy, drgaj¹cy œwiergotem miliona cichych dzwonków,
wzbieraj¹cych wzlotem miliona cichych skowronków lec¹cych razem w jedn¹ wielk¹, srebrn¹
nieskoñczonoœæ. Potem by³a ju¿ nagle noc--wielka noc, rosn¹ca jeszcze podmuchami wiatru, które j¹
rozszerza³y. W jej wielokrotnym labiryncie wy³upane by³y gniazda jasne: sklepy--wielkie, kolorowe latarnie,
pe³ne spiêtrzonego towaru i zgie³ku kupuj¹cych. Przez jasne szyby tych latani mo¿na by³o œledziæ zgie³kliwy
i pe³en dziwacznego ceremonia³u obrzêd zakupów jesiennych. Ta wielka, fa³dzista noc jesienna, rosn¹ca
cieniami, roszerzona wiatrami, kry³a w swych ciemnych fa³dach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym
drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z
pude³ek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pe³ne myde³ek, weso³ej tandety, z³oconych
b³ahostek, cynfolii, tr¹bek, andrutów i kolorowych miêtówek, by³y stacjami lekkomyœlnoœci, grzechotkami
beztroski, rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, roz³opotanej wiatrami nocy. Wielkie i ciemne
t³umy p³ynê³y w ciemnoœci, w ha³aœliwym zmieszaniu, w szurgocie tysiêcy nóg, w gwarze tysiêcy
ust--rojna, spl¹tana wêdrówka, ci¹gn¹ca arteriami jesiennego miasta. Tak p³ynê³a ta rzeka, pe³na gwaru,
ciemnych spojrzeñ, chytrych ³ypniêæ, pokawa³kowana rozmow¹, posiekana gawêd¹, wielka miazga plotek,
œmiechów i zgie³ku. Zdawa³o siê, ¿e to ruszy³y t³umami jesienne, suche makówki sypi¹ce
makiem--g³owygrzechotki, ludzie-ko³atki. Mój ojciec chodzi³ zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z
b³yszcz¹cymi oczyma, w jasno oœwietlonym sklepie, i nas³uchiwa³. Przez szyby wystawy i portalu dochodzi³
tu z daleka szum miasta, st³umiony gwar p³yn¹cej ci¿by. Nad cisz¹ sklepu p³onê³a jasno lampa naftowa,
zwisaj¹ca z wielkiego sklepienia, i wypiera³a najmniejszy œlad cienia z wszystkich szpar i zakamarków.
Pusta, wielka pod³oga trzaska³a w ciszy i liczy³a w tym œwietle wzd³u¿ i wszerz swe b³yszcz¹ce kwadraty,
szachownicê wielkich tafli, które rozmawia³y ze sob¹ w ciszy trzaskami, odpowiada³y sobie to tu, to tam
g³oœnym pêkniêciem. Za to sukna le¿a³y ciche, bez g³osu, w swej pilœniowej puszystoœci i podawa³y sobie
wzd³u¿ œcian spojrzenia za plecami ojca, wymienia³y od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.
Ojciec nas³uchiwa³. Jego ucho zdawa³o siê w tej ciszy nocnej wyd³u¿aæ i rozga³êziaæ poza okno:
fantastyczny koralowiec, czerwony polip faluj¹cy w mêtach nocy. Nas³uchiwa³ i s³ysza³. S³ysza³ z rosn¹cym
niepokojem daleki przyp³yw t³umów, które nadci¹ga³y. Rozgl¹da³ siê z przera¿eniem po pustym sklepie.
Szuka³ subiektów. Ale ci ciemni i rudzi anio³owie dok¹dœ odlecieli. Pozosta³ on sam tylko, w trwodze przed
t³uma-mi, które wnet mia³y zalaæ ciszê sklepu pl¹druj¹c¹ ha³aœliw¹ rzesz¹ i rozebraæ miêdzy siebie,
rozlicytowaæ ca³¹ tê bogat¹ jesieñ, od lat zbieran¹ w wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci?
Sklepy Cynamonowe
31
Gdzie by³y te urodziwe cheruby, maj¹ce broniæ ciemnych, sukiennych szañców? Ojciec podejrzewa³ bolesn¹
myœl¹, ¿e oto grzesz¹ gdzieœ w g³êbi domu z córami ludzi. Stoj¹c nieruchomy i pe³en troski, z b³yszcz¹cymi
oczyma w jasnej ciszy sklepu, czu³ wewnêtrznym s³uchem, co dzia³o siê w g³êbi domu, w tylnych komorach
wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwiera³ siê przed nim, izba za izb¹, komora za komor¹, jak dom z kart, i
widzia³ gonitwê subiektów za Adel¹ przez wszystkie puste i jasno oœwietlone pokoje, schodami na dó³,
schodami do góry, a¿ wymknê³a siê im i wpad³a do jasnej kuchni, gdzie zabarykadowa³a siê kuchennym
kredensem. Tam sta³a zdyszana, b³yszcz¹ca i rozbawiona, trzepoc¹ca z uœmiechem wielkimi rzêsami.
Subiekci chichotali, przykucniêci pode drzwiami. Okno kuchni otwarte by³o na wielk¹, czarn¹ noc, pe³n¹ rojeñ
i spl¹tania. Czarne, uchylone szyby p³onê³y refleksem dalekiej iluminacji. B³yszcz¹ce garnki i butle sta³y
nieruchomo doko³a i lœni³y w ciszy t³ust¹ polew¹. Adela wychyla³a ostro¿nie przez okno sw¹ kolorow¹,
uszminkowan¹ twarz z trzepocz¹cymi oczyma. Szuka³a subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich
zasadzki. I oto ujrza³a ich, jak wêdrowali ostro¿nie, gêsiego, po w¹skim gzymsie podokiennym wzd³u¿
œciany piêtra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali siê do okna. Ojciec krzykn¹³ z gniewu i
rozpaczy, ale w tej chwili gwar g³osów sta³ siê ca³kiem bliski i nagle jasne okna sklepu zaludni³y siê bliskimi
twarzami, wykrzywionymi œmiechem, rozgadanymi twarzami, które p³aszczy³y nosy na lœni¹cych szybach.
Ojciec sta³ siê purpurowy ze wzburzenia i wskoczy³ na ladê. I kiedy t³um szturmem zdobywa³ tê twierdzê i
wkracza³ ha³aœliw¹ ci¿b¹ do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspi¹³ siê na pó³ki z suknem i, uwis³y
wysoko nad t³umem, d¹³ z ca³ej si³y w wielki puzon z rogu i tr¹bi³ na alarm. Ale sklepienie nie nape³ni³o siê
szumem anio³ów, œpiesz¹cych na pomoc, a zamiast tego ka¿demu jêkowi tr¹by odpowiada³ wielki,
rozeœmiany chór t³umu.--Jakubie, handlowaæ! Jakubie, sprzedawaæ!--wo³ali wszyscy, a wo³anie to, wci¹¿
powtarzane, rytmizowa³o siê w chórze i przechodzi³o powoli w melodiê refrenu, œpiewan¹ przez wszystkie
gard³a. Wtedy mój ojciec da³ za wygran¹, zeskoczy³ z wysokiego gzymsu i ruszy³ z krzykiem ku barykadom
sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z g³ow¹ spêcznia³¹ w piêœæ purpurow¹, wbieg³, jak walcz¹cy prorok, na
szañce sukienne i j¹³ przeciwko nim szaleæ. Wpiera³ siê ca³ym cia³em w potê¿ne bale we³ny i wywa¿a³ je z
osady, podsuwa³ siê pod ogromne postawy sukna i unosi³ je na ladê z g³uchym ³omotem. Bale lecia³y
rozwijaj¹c siê z ³opotem w powietrzu w ogromne chor¹gwie, pó³ki wybucha³y zewsz¹d wybuchami draperii,
wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Moj¿eszowej laski. Tak wylewa³y siê zapasy szaf, wymiotowa³y
gwa³townie, p³ynê³y szerokimi rzekami. Wyp³ywa³a barwna treœæ pó³ek, ros³a, mno¿y³a siê i zalewa³a
wszystkie lady i sto³y. Œciany sklepu znik³y pod potê¿nymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi
pasmami górskimi, piêtrz¹cymi siê w potê¿nych masywach. Otwiera³y siê szerokie doliny wœród zboczy
górskich i wœród szerokiego patosu wy¿yn grzmia³y linie kontynentów. Przestrzeñ sklepu rozszerzy³a siê w
panoramê jesiennego krajobrazu, pe³n¹ jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec wêdrowa³ wœród fa³d i dolin
fantastycznego Kanaanu, wêdrowa³ wielkimi krokami, z rêkoma rozkrzy¿owanymi proroczo w chmurach, i
kszta³towa³ kraj uderzeniami natchnienia. A u do³u, u stóp tego Synaju, wyros³ego z gniewu ojca,
gestykulowa³ lud, z³orzeczy³ i czci³ Baala, i handlowa³. Nabierali pe³ne rêce miêkkich fa³d, drapowali siê w
kolorowe sukna, owijali siê w zaimprowizowane domina i p³aszcze i gadali bez³adnie a obficie. Mój ojciec
wyrasta³ nagle nad tymi grupami kupcz¹cych wyd³u¿onych gniewem, i gromi³ z wysoka ba³wochwalców
potê¿nym s³owem. Potem, ponoszony rozpacz¹, wspina³ siê na wysokie galerie szaf, bieg³ ob³êdnie po
bantach pó³ek, po dudni¹cych deskach ogo³oconych rusztowañ, œcigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty,
któr¹ przeczuwa³ za plecami w g³êbi domu. Subiekci dosiêgli w³aœnie ¿elaznego balkonu na wysokoœci okna
i wczepieni w balustradê, pochwycili wpó³ Adelê i wyci¹gnêli j¹ przez okno, trzepoc¹c¹. oczyma i wlok¹c¹ za
sob¹ smuk³e nogi w jedwabnych poñczochach. Gdy ojciec mój, przera¿ony ohyd¹ grzechu, wrasta³ gniewem
swych gestów w grozê krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawa³ siê wyuzdanej weso³oœci. Jakaœ
parodystyczna pasja, jakaœ zaraza œmiechu opanowa³a tê gawiedŸ. Jak¿e mo¿na by³o ¿¹daæ powagi od nich,
od tego ludu ko³atek i dziadków do orzechów! Jak mo¿na by³o ¿¹daæ zrozumienia dla wielkich trosk ojca od
tych m³ynków, miel¹cych bezustannie kolorow¹ miazgê s³ów! G³usi na gromy proroczego gniewu, przykucali
ci handlarze w jedwabnych bekieszach ma³ymi kupkami dooko³a sfa³dowanych gór materii, rozstrz¹saj¹c
gadatliwie wœród œmiechu zalety towaru. Ta czarna gie³da roznosi³a na swych prêdkich jêzykach szlachetn¹
substancjê krajobrazu, rozdrabnia³a j¹ siekanin¹ gadania i po³yka³a niemal. Gdzie indziej sta³y grupy ¯ydów w
kolorowych cha³atach, w wielkich futrzanych ko³pakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli
to mê¿owie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pe³ni namaszczenia panowie, g³adz¹cy d³ugie, pielêgnowane
brody i prowadz¹cy wstrzemiêŸliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w
Sklepy Cynamonowe
32
spojrzeniach, które wymieniali by³ b³ysk uœmiechniêtej ironii. Wœród tych grup przewija³ siê pospolity lud,
bezpostaciowy t³um, gawiedŸ bez twarzy i indywidualnoœci. Wype³nia³ on niejako luki w krajobrazie,
wyœciela³ t³o dzwonkami i grzechotkami bezmyœlnego gadania. By³ to element b³azeñski, roztañczony t³um
poliszynelów i arlekinów, który--sam bez powa¿nych intencyj handlowych - doprowadza³ do absurdu
gdzieniegdzie nawi¹zuj¹ce siê tansakcje swymi b³azeñskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony
b³aznowaniem, weso³y ten ludek rozprasza³ siê w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubi³ siê
wœród skalnych za³omów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapada³y siê te weso³ki gdzieœ w
szczeliny i fa³dy terenu, jak dzieci zmêczone zabaw¹ po k¹tach i zakamarkach mieszkania w noc balow¹.
Tymczasem ojcowie miasta, mê¿owie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali siê w grupach pe³nych powagi i
godnoœci i prowadzili ciche, g³êbokie dysputy. Rozszed³szy siê po ca³ym, owym wielkim górzystym kraju,
wêdrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krêtych drogach. Ma³e i ciemne ich sylwety zaludnia³y ca³¹ tê
pustynn¹ wy¿ynê, nad któr¹ zwis³o ciê¿kie i ciemne niebo, sfa³dowane i chmurne, poorane w d³ugie
równoleg³e bruzdy, w srebrne i bia³e skiby, ukazuj¹ce w g³êbi coraz dalsze pok³ady swego uwarstwienia.
Œwiat³o lampy stwarza³o sztuczny dzieñ w owej krainie--dzieñ dziwny, dzieñ bez œwitu i wieczoru. Ojciec
mój uspokaja³ siê powoli. Gniew jego uk³ada³ siê i zastyga³ w pok³adach i warstwach krajobrazu. Siedzia³
teraz na galeriach wysokich pó³ek i patrzy³ w jesienniej¹cy, rozleg³y kraj. Widzia³, jak na dalekich jeziorach
odbywa³ siê po³ów ryb. W maleñkich ³upinkach ³ódek siedzia³o po dwóch rybaków, zapuszczaj¹c sieci w
wodê. Na brzegach ch³opcy dŸwigali na g³owach kosze, pe³ne trzepoc¹cego siê, srebrnego po³owu. Wówczas
to dostrzeg³, jak grupy wêdrowców w oddali zadziera³y g³owy ku niebu, wskazuj¹c coœ wzniesionymi
rêkami. I wnet zaroi³o siê niebo jak¹œ kolorow¹ wysypk¹, osypa³o siê faluj¹cymi plamami, które ros³y,
dojrzewa³y i wnet nape³ni³y przestworze dziwnym ludem ptaków, kr¹¿¹cych i ko³uj¹cych w wielkich,
krzy¿uj¹cych siê spiralach. Ca³e niebo wype³ni³o siê ich wznios³ym lotem, ³opotem skrzyde³,
majestatycznymi liniami cichych bujañ. Niektóre z nich jak ogromne bociany p³ynê³y nieruchomo na
spokojnie rozpostartych skrzyd³ach, inne, podobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyñskich trofeów,
trzepota³y ciê¿ko i niezgrabnie, a¿eby utrzymaæ siê na falach ciep³ej aury; inne wreszcie, nieudolne
konglomeraty skrzyde³, potê¿nych nóg i oskubanych szyj, przypomina³y Ÿle wypchane sêpy i kondory, z
których wysypuj¹ siê trociny. By³y miêdzy nimi ptaki dwug³owe, ptaki wieloskrzyd³e, by³y te¿ i kaleki,
kulej¹ce w powietrzu jednoskrzyd³ym, niedo³ê¿nym lotem. Niebo sta³o siê podobne do starego fresku,
pe³nego dziwol¹gów i fantastycznych zwierz¹t, które kr¹¿y³y, wymija³y siê i znów wraca³y w kolorowych
elipsach. Mój ojciec podniós³ siê na bantach, oblany nag³ym blaskiem, wyci¹gn¹³ rêce, przyzywaj¹c ptaki
starym zaklêciem. Pozna³ je, pe³en wzruszenia. By³o to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,
któr¹ ongi Adela rozpêdzi³a na wszystkie strony nieba. Wraca³o teraz, zwyrodnia³e i wybuja³e, to sztuczne
potomstwo, to zdegenerowane plemiê ptasie, zmarnia³e wewnêtrznie. Wystrzelone g³upio wzrostem,
wyogromnione niedorzecznie, by³o wewn¹trz puste i bez ¿ycia. Ca³a ¿ywotnoœæ tych ptaków przesz³a w
upierzenie, wybuja³a w fantastycznoœæ. By³o to jakby muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju
ptasiego. Niektóre lata³y na wznak, mia³y ciê¿kie, niezgrabne dzioby, podobne do k³ódek i zamków,
obci¹¿one kolorowymi naroœlami, i by³y œlepe. Jak¿e wzruszy³ ojca ten powrót niespodziany, jak¿e
zdumiewa³ siê nad instynktem ptasim, nad tym przywi¹zaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastowa³
jak legendê w duszy, a¿eby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wygaœniêciem plemienia
poci¹gn¹æ z powrotem w pradawn¹ ojczyznê. Ale te papierowe, œlepe ptaki nie mog³y ju¿ poznaæ ojca. Na
darmo wo³a³ na nie dawnym zaklêciem, zapomnian¹ mow¹ ptasi¹, nie s³ysza³y go i nie widzia³y. Nagle
zagwizda³y kamienie w powietrzu. To weso³ki, g³upie i bezmyœlne plemiê, jê³y celowaæ pociskami w
fantastyczne niebo ptasie. Na darmo ojciec ostrzega³, na darmo grozi³ zaklinaj¹cymi gestami, nie dos³yszano
go, nie dostrze¿ono. I ptaki spada³y. Ugodzone pociskiem, obwisa³y ciê¿ko i wiêd³y ju¿ w powietrzu. Nim
dolecia³y do ziemi, by³y ju¿ bezforemn¹ kup¹ pierza. W mgnieniu oka pokry³a siê wy¿yna t¹ dziwn¹,
fantastyczn¹ padlin¹. Zanim ojciec dobieg³ do miejsca rzezi, ca³y ten œwietny ród ptasi ju¿ le¿a³ martwy,
rozci¹gniêty na ska³ach. Teraz dopiero, z bliska, móg³ ojciec obserwowaæ ca³¹ lichotê tej zubo¿a³ej generacji,
ca³¹ œmiesznoœæ jej tandetnej anatomii. By³y to ogromne wiechcie piór, wypchane byle jak starym
œcierwem. U wielu nie mo¿na by³o wyró¿niæ g³owy, gdy¿ pa³kowata ta czêœæ cia³a nie nosi³a ¿adnych
znamion duszy. Niektóre pokryte by³y kud³at¹, zlepion¹ sierœci¹, jak ¿ubry, i œmierdzia³y wstrêtnie. Inne
przypomina³y garbate, ³yse, zdech³e wielb³¹dy. Inne wreszcie by³y najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,
puste w œrodku, a œwietnie kolorowe na zewn¹trz. Niektóre okazywa³y siê z bliska niczym innym jak
Sklepy Cynamonowe
33
wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi wachlarzami, w które niepojêtym sposobem tchniêto jakiœ pozór
¿ycia. Widzia³em smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzieñ zabarwia³ siê ju¿ powoli kolorami zwyczajnego
poranka. W spustosza³ym sklepie najwy¿sze pó³ki syci³y siê barwami rannego nieba. Wœród fragmentów
zgas³ego pejza¿u, wœród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widzia³ wstaj¹cych ze snu subiektów.
Podnosili siê spomiêdzy bali sukna i ziewali do s³oñca. W kuchni, na piêtrze, Adela, ciep³a od snu i ze
zmierzwionymi w³osami, me³³a kawê na m³ynku, przyciskaj¹c go do bia³ej piersi, od której ziarna nabiera³y
blasku i gor¹ca. Kot my³ siê w
End of the Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
*** END OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
This file should be named sklep10.txt or sklep10.zip Corrected EDITIONS of our eBooks get a new
NUMBER, sklep11.txt VERSIONS based on separate sources get new LETTER, sklep10a.txt
Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by Polska Biblioteka Internetowa
Project Gutenberg eBooks are often created from several printed editions, all of which are confirmed as Public
Domain in the US unless a copyright notice is included. Thus, we usually do not keep eBooks in compliance
with any particular paper edition.
We are now trying to release all our eBooks one year in advance of the official release dates, leaving time for
better editing. Please be encouraged to tell us about any error or corrections, even years after the official
publication date.
Please note neither this listing nor its contents are final til midnight of the last day of the month of any such
announcement. The official release date of all Project Gutenberg eBooks is at Midnight, Central Time, of the
last day of the stated month. A preliminary version may often be posted for suggestion, comment and editing
by those who wish to do so.
Most people start at our Web sites at: http://gutenberg.net or http://promo.net/pg
These Web sites include award-winning information about Project Gutenberg, including how to donate, how
to help produce our new eBooks, and how to subscribe to our email newsletter (free!).
Those of you who want to download any eBook before announcement can get to them as follows, and just
download by date. This is also a good way to get them instantly upon announcement, as the indexes our
cataloguers produce obviously take a while after an announcement goes out in the Project Gutenberg
Newsletter.
http://www.ibiblio.org/gutenberg/etext03 or ftp://ftp.ibiblio.org/pub/docs/books/gutenberg/etext03
Or /etext02, 01, 00, 99, 98, 97, 96, 95, 94, 93, 92, 92, 91 or 90
Just search by the first five letters of the filename you want, as it appears in our Newsletters.
Sklepy Cynamonowe
34
Information about Project Gutenberg
(one page)
We produce about two million dollars for each hour we work. The time it takes us, a rather conservative
estimate, is fifty hours to get any eBook selected, entered, proofread, edited, copyright searched and analyzed,
the copyright letters written, etc. Our projected audience is one hundred million readers. If the value per text is
nominally estimated at one dollar then we produce $2 million dollars per hour in 2002 as we release over 100
new text files per month: 1240 more eBooks in 2001 for a total of 4000+ We are already on our way to trying
for 2000 more eBooks in 2002 If they reach just 1-2% of the world's population then the total will reach over
half a trillion eBooks given away by year's end.
The Goal of Project Gutenberg is to Give Away 1 Trillion eBooks! This is ten thousand titles each to one
hundred million readers, which is only about 4% of the present number of computer users.
Here is the briefest record of our progress (* means estimated):
eBooks Year Month
1 1971 July 10 1991 January 100 1994 January 1000 1997 August 1500 1998 October 2000 1999 December
2500 2000 December 3000 2001 November 4000 2001 October/November 6000 2002 December* 9000 2003
November* 10000 2004 January*
The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been created to secure a future for Project Gutenberg
into the next millennium.
We need your donations more than ever!
As of February, 2002, contributions are being solicited from people and organizations in: Alabama, Alaska,
Arkansas, Connecticut, Delaware, District of Columbia, Florida, Georgia, Hawaii, Illinois, Indiana, Iowa,
Kansas, Kentucky, Louisiana, Maine, Massachusetts, Michigan, Mississippi, Missouri, Montana, Nebraska,
Nevada, New Hampshire, New Jersey, New Mexico, New York, North Carolina, Ohio, Oklahoma, Oregon,
Pennsylvania, Rhode Island, South Carolina, South Dakota, Tennessee, Texas, Utah, Vermont, Virginia,
Washington, West Virginia, Wisconsin, and Wyoming.
We have filed in all 50 states now, but these are the only ones that have responded.
As the requirements for other states are met, additions to this list will be made and fund raising will begin in
the additional states. Please feel free to ask to check the status of your state.
In answer to various questions we have received on this:
We are constantly working on finishing the paperwork to legally request donations in all 50 states. If your
state is not listed and you would like to know if we have added it since the list you have, just ask.
While we cannot solicit donations from people in states where we are not yet registered, we know of no
prohibition against accepting donations from donors in these states who approach us with an offer to donate.
International donations are accepted, but we don't know ANYTHING about how to make them tax-deductible,
or even if they CAN be made deductible, and don't have the staff to handle it even if there are ways.
Donations by check or money order may be sent to:
Information about Project Gutenberg
35
Project Gutenberg Literary Archive Foundation PMB 113 1739 University Ave. Oxford, MS 38655-4109
Contact us if you want to arrange for a wire transfer or payment method other than by check or money order.
The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been approved by the US Internal Revenue Service as
a 501(c)(3) organization with EIN [Employee Identification Number] 64-622154. Donations are
tax-deductible to the maximum extent permitted by law. As fund-raising requirements for other states are met,
additions to this list will be made and fund-raising will begin in the additional states.
We need your donations more than ever!
You can get up to date donation information online at:
http://www.gutenberg.net/donation.html
***
If you can't reach Project Gutenberg, you can always email directly to:
Michael S. Hart <hart@pobox.com>
Prof. Hart will answer or forward your message.
We would prefer to send you information by email.
**
The Legal Small Print
**
(Three Pages)
***START**THE SMALL PRINT!**FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS**START*** Why is this "Small
Print!" statement here? You know: lawyers. They tell us you might sue us if there is something wrong with
your copy of this eBook, even if you got it for free from someone other than us, and even if what's wrong is
not our fault. So, among other things, this "Small Print!" statement disclaims most of our liability to you. It
also tells you how you may distribute copies of this eBook if you want to.
*BEFORE!* YOU USE OR READ THIS EBOOK By using or reading any part of this PROJECT
GUTENBERG-tm eBook, you indicate that you understand, agree to and accept this "Small Print!" statement.
If you do not, you can receive a refund of the money (if any) you paid for this eBook by sending a request
within 30 days of receiving it to the person you got it from. If you received this eBook on a physical medium
(such as a disk), you must return it with your request.
ABOUT PROJECT GUTENBERG-TM EBOOKS This PROJECT GUTENBERG-tm eBook, like most
PROJECT GUTENBERG-tm eBooks, is a "public domain" work distributed by Professor Michael S. Hart
The Legal Small Print
36
through the Project Gutenberg Association (the "Project"). Among other things, this means that no one owns a
United States copyright on or for this work, so the Project (and you!) can copy and distribute it in the United
States without permission and without paying copyright royalties. Special rules, set forth below, apply if you
wish to copy and distribute this eBook under the "PROJECT GUTENBERG" trademark.
Please do not use the "PROJECT GUTENBERG" trademark to market any commercial products without
permission.
To create these eBooks, the Project expends considerable efforts to identify, transcribe and proofread public
domain works. Despite these efforts, the Project's eBooks and any medium they may be on may contain
"Defects". Among other things, Defects may take the form of incomplete, inaccurate or corrupt data,
transcription errors, a copyright or other intellectual property infringement, a defective or damaged disk or
other eBook medium, a computer virus, or computer codes that damage or cannot be read by your equipment.
LIMITED WARRANTY; DISCLAIMER OF DAMAGES
But for the "Right of Replacement or Refund" described below, [1] Michael Hart and the Foundation (and any
other party you may receive this eBook from as a PROJECT GUTENBERG-tm eBook) disclaims all liability
to you for damages, costs and expenses, including legal fees, and [2] YOU HAVE NO REMEDIES FOR
NEGLIGENCE OR UNDER STRICT LIABILITY, OR FOR BREACH OF WARRANTY OR CONTRACT,
INCLUDING BUT NOT LIMITED TO INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR INCIDENTAL
DAMAGES, EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH DAMAGES.
If you discover a Defect in this eBook within 90 days of receiving it, you can receive a refund of the money
(if any) you paid for it by sending an explanatory note within that time to the person you received it from. If
you received it on a physical medium, you must return it with your note, and such person may choose to
alternatively give you a replacement copy. If you received it electronically, such person may choose to
alternatively give you a second opportunity to receive it electronically.
THIS EBOOK IS OTHERWISE PROVIDED TO YOU "AS-IS". NO OTHER WARRANTIES OF ANY
KIND, EXPRESS OR IMPLIED, ARE MADE TO YOU AS TO THE EBOOK OR ANY MEDIUM IT MAY
BE ON, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS
FOR A PARTICULAR PURPOSE.
Some states do not allow disclaimers of implied warranties or the exclusion or limitation of consequential
damages, so the above disclaimers and exclusions may not apply to you, and you may have other legal rights.
INDEMNITY
You will indemnify and hold Michael Hart, the Foundation, and its trustees and agents, and any volunteers
associated with the production and distribution of Project Gutenberg-tm texts harmless, from all liability, cost
and expense, including legal fees, that arise directly or indirectly from any of the following that you do or
cause: [1] distribution of this eBook, [2] alteration, modification, or addition to the eBook, or [3] any Defect.
DISTRIBUTION UNDER "PROJECT GUTENBERG-tm"
You may distribute copies of this eBook electronically, or by disk, book or any other medium if you either
delete this "Small Print!" and all other references to Project Gutenberg, or:
[1] Only give exact copies of it. Among other things, this requires that you do not remove, alter or modify the
eBook or this "small print!" statement. You may however, if you wish, distribute this eBook in machine
readable binary, compressed, mark-up, or proprietary form, including any form resulting from conversion by
The Legal Small Print
37
word processing or hypertext software, but only so long as *EITHER*:
[*] The eBook, when displayed, is clearly readable, and does *not* contain characters other than those
intended by the author of the work, although tilde (~), asterisk (*) and underline (_) characters may be used to
convey punctuation intended by the author, and additional characters may be used to indicate hypertext links;
OR
[*] The eBook may be readily converted by the reader at no expense into plain ASCII, EBCDIC or equivalent
form by the program that displays the eBook (as is the case, for instance, with most word processors); OR
[*] You provide, or agree to also provide on request at no additional cost, fee or expense, a copy of the eBook
in its original plain ASCII form (or in EBCDIC or other equivalent proprietary form).
[2] Honor the eBook refund and replacement provisions of this "Small Print!" statement.
[3] Pay a trademark license fee to the Foundation of 20% of the gross profits you derive calculated using the
method you already use to calculate your applicable taxes. If you don't derive profits, no royalty is due.
Royalties are payable to "Project Gutenberg Literary Archive Foundation" the 60 days following each date
you prepare (or were legally required to prepare) your annual (or equivalent periodic) tax return. Please
contact us beforehand to let us know your plans and to work out the details.
WHAT IF YOU *WANT* TO SEND MONEY EVEN IF YOU DON'T HAVE TO?
Project Gutenberg is dedicated to increasing the number of public domain and licensed works that can be
freely distributed in machine readable form.
The Project gratefully accepts contributions of money, time, public domain materials, or royalty free
copyright licenses. Money should be paid to the: "Project Gutenberg Literary Archive Foundation."
If you are interested in contributing scanning equipment or software or other items, please contact Michael
Hart at: hart@pobox.com
[Portions of this eBook's header and trailer may be reprinted only when distributed free of all fees. Copyright
(C) 2001, 2002 by Michael S. Hart. Project Gutenberg is a TradeMark and may not be used in any sales of
Project Gutenberg eBooks or other materials be they hardware or software or any other related product
without express permission.]
*END THE SMALL PRINT! FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS*Ver.02/11/02*END*
Sklepy Cynamonowe
from http://manybooks.net/
The Legal Small Print
38