James Herriot Weterynarze mogą latać

background image

Weterynarze moga

̨ latać

James Herriot

Published: 2010
Categorie(s):
Tag(s):
animals veterinary

1

background image

Chapter

1

Rozdział pierwszy

– Ruszać się! – ryknął kapral prowadzący musztrę. – No już, szybciej!

Bez trudu przebiegł na koniec kolumny zdyszanych, zasapanych

mężczyzn, skąd rzucał naglące komendy.

Znajdowałem się mniej więcej w jej środku; pracowicie kłusowałem

wraz z innymi rekrutami i rozmyślałem, jak długo jeszcze wytrzymam.
Z trudem łapiąc oddech i nie czując nóg, usiłowałem obliczyć, ile już
przebiegliśmy mil.

Niczego nie podejrzewałem, kiedy rano stanęliśmy w szeregu przed

naszymi kwaterami. Nie mieliśmy na sobie polowych mundurów,
byliśmy w wełnianych pulowerach i spodniach od dresów, więc
wydawało się, że nic nam nie grozi. Ponadto kapral, wesoły mały lon-
dyńczyk o miłej twarzy zdawał się traktować nas jak braci.

– Dobra, chłopcy – zawołał, uśmiechając się do pięćdziesięciu

przyszłych lotników. – Przebiegniemy się wokół parku, więc ruszajcie za
mną. W leewo zwrot! Bieegiem marsz! Lewa, prawa, lewa, prawa!

To było dawno, dawno temu, tymczasem nadal kłusowaliśmy ulicami

Londynu, a nigdzie nie było widać ani śladu parku. Powoli zaczynałem
dochodzić do wniosku, że łudziłem się, sądząc, iż jestem w dobrej
formie. Byłem wiejskim weterynarzem, co więcej, praktykowałem
w górach Dale, więc nie miałem kiedy obrosnąć tłuszczem; byłem
w ciągłym ruchu, co dzień mozoliłem się z dużymi zwierzętami,
pokonywałem wiele mil dzielących rozrzucone po okolicy obory; byłem
twardy i zahartowany. Przynajmniej tak myślałem.

Jednak teraz ogarnęły mnie wątpliwości. Kilka miesięcy małżeńskiego

życia rozleniwiło mnie. Helen była zbyt dobrą kucharką, a ja nazbyt
gorliwym wielbicielem jej kulinarnego talentu. Za najmilsze ze wszys-
tkich zajęć uważałem przesiadywanie przy kominku w naszej sypialni.
Usiłowałem ignorować postępujący zanik mięśni brzucha i zwiotczenie
innych, za to teraz uświadomiłem sobie bolesną prawdę.

2

background image

– Już niedaleko, chłopcy – wesoło zaświergotał kapral za naszymi ple-

cami, lecz nie wzbudził entuzjazmu w truchtającej grupie. Mówił to już
wcześniej kilka razy i przestaliśmy mu wierzyć.

Jednak tym razem mówił poważnie; kiedy skręciliśmy w następną

ulicę, na jej odległym końcu dostrzegłem żelazne ogrodzenie i drzewa.
Poczułem niewyobrażalną ulgę. Pozostało mi tylko tyle sił, żeby dotrzeć
do bramy, a potem usiąść na dłuższy odpoczynek, którego bardzo po-
trzebowałem, bo już nie czułem nóg.

Przebiegliśmy pod sklepieniem z gałęzi, na których wisiały jeszcze

resztki jesiennych liści, i zatrzymaliśmy się, ale kapral popędził nas
machnięciem ręki.

– Dalej, chłopcy, dookoła! – zawołał i wskazał szeroką wydeptaną ś-

cieżkę, okrążającą park.

Wytrzeszczyliśmy oczy. Chyba nie mówił poważnie! Podniósł się

chóralny krzyk protestu.

– No nie, kapralu… ! Miej pan serce… !
Z twarzy kaprala zniknął uśmiech.
– Ruszać się, powiedziałem! Szybciej, szybciej… raz dwa, raz dwa!
Chwiejnie kłusowałem po twardej ziemi, między kępami zakurzonych

rododendronów i pożółkłej trawy i po prostu nie mogłem w to wszystko
uwierzyć. To się stało zbyt szybko. Trzy dni temu byłem w Darrowby
i część mnie wciąż była właśnie tam, przy Helen; inna część nadal
spoglądała przez tylną szybę taksówki na zielone wzgórza rozpościera-
jące się w blasku porannego słońca za krytymi dachówką domami;
jeszcze inna wciąż jechała pociągiem przez równinę południowej Anglii,
czując smutek rozstania kładący się na sercu coraz cięższym
brzemieniem.

Moje pierwsze spotkanie z RAF-em* odbyło się na boisku do krykieta.

Mnóstwo formularzy do wypełnienia, badania lekarskie, a potem
ogromna sterta ekwipunku. Zakwaterowano mnie w St John’s Wood.
Budynek dawniej był luksusowy, teraz jednak usunięto z niego wyt-
worny wystrój. Pozostało tylko wyposażenie łazienek, więc jedną
z naszych nielicznych przyjemności była codzienna kąpiel w ciepłej
wodzie.

Po tym pierwszym, pełnym wrażeń dniu spocząłem w takim

wyłożonym zielonymi kafelkami sanktuarium i namydliłem się kostką
wspaniałego toaletowego mydła, które zapakowała mi Helen. Od tamt-
ego dnia nigdy już nie używałem tego mydła. Zapachy budzą silne
wspomnienia; ten natychmiast kieruje moje myśli ku pierwszej nocy

3

background image

spędzonej z daleka od żony i przywołuje tamto uczucie, tępą, bolesną
pustkę, o której nigdy nie zdołałem zapomnieć.

* RAF, Royal Air Force – Królewskie Siły Powietrzne. (Wszystkie

przypisy pochodzą od tłumacza).

Cały następny dzień był wypełniony: wykłady, posiłki, szczepienia. Ja

nie obawiałem się zastrzyków, ale u wielu moich nowych znajomych już
sam widok igły budził zbyt silne emocje. Kiedy lekarz pobierał próbki
krwi, wielu młodym ludziom wystarczało jedno spojrzenie na ciemny
płyn wyciekający z ich żył, by cichutko osuwali się na podłogę, często
trzej lub czterej z rzędu. Rozbawieni sanitariusze wynosili ich
z gabinetu.

Stołówka znajdowała się na terenie londyńskiego zoo, więc jazgotanie

małp i ryki lwów tworzyły interesujący akompaniament podczas
naszych posiłków.

Poza tym maszerowaliśmy i maszerowaliśmy bez końca, a nowe buty

katowały nam nogi.

Tego trzeciego dnia wciąż wszystko wydawało się snem. Tak jak

poprzedniego poranka, o szóstej obudziło nas potworne trzaskanie
pokrywami kubłów na śmieci. Bynajmniej nie oczekiwałem skowronka,
ale ten łoskot był nie do zniesienia.

A w tej chwili myślałem tylko o tym, że w końcu udało się nam obiec

ten park. Od bramy dzieliło mnie tylko kilka jardów; pokonałem je
z trudem i znalazłem się wśród jęczących kolegów.

– Jeszcze raz, chłopcy! – wrzasnął kapral, a gdy wytrzeszczyliśmy na

niego oczy, uśmiechnął się czule. – Myślicie, że jest wam ciężko?
Zaczekajcie, dopiero się do was zabiorą w ITW. Ja traktuję was łagodnie.
Później podziękujecie mi za to. No, biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa!

Gdy zataczając się, rozpocząłem następną rundę, opadły mnie ponure

myśli. Kolejne okrążenie wykończy mnie – nie miałem co do tego nawet
cienia wątpliwości. Człowiek zostawia kochającą żonę oraz przytulny
dom, aby służyć królowi i ojczyźnie, a oni tak go traktują. To nie
w porządku.

4

background image

Poprzedniej nocy śniło mi się Darrowby. Znów byłem w obórce

starego pana Dakina. Spokojne oczy przygarbionego farmera spoglądały
na mnie znad długich, obwisłych wąsów.

– Widzi mi się, co tera już kuniec ze starom Blossom – powiedział

i położył na grzbiecie starej krowiny szeroką, obrzmiałą od ciężkiej pracy
dłoń. Na kościstym farmerze nie znalazłoby się wiele ciała, lecz mocno
pogrubiałe palce świadczyły o trudach życia.

Oczyściłem igłę i wrzuciłem ją do metalowej kasetki, w której

przechowywałem przybory do szycia, skalpele i wymienne ostrza.

– Cóż, decyzja oczywiście należy do pana, ale to już trzeci raz
musiałem zszywać jej wymię i obawiam się, że koniec na tym.
– Noo, na to wyglunda. – Farmer pochylił się i obejrzał rząd szwów na

czterocalowej ranie. – O rany, trudno uwierzyć, że inna krowa może
stanunć i zrobić cuś takiego.

– Krowie kopyto jest ostre – wyjaśniłem. – To prawie tak, jakby wbić

w wymię nóż.

Właśnie to było najgorsze w przypadku bardzo starych krów. Ich

wymiona obwisały, powiększały się i wydłużały, więc gdy zwierzęta
leżały w swoich przegrodach, te wytwarzające mleko narządy często
dostawały się pod kopyta sąsiadek. Jeśli nie nadepnęła na nie Mabel
z prawej, zrobiła to Buttercup z lewej strony.

W małej brukowanej obórce z niskim dachem i drewnianymi

przegrodami było tylko sześć krów; każda miała imię. Teraz już nie
nadaje się krowom imion i nie spotyka się takich farmerów jak pan
Dakin, który jakoś potrafił wyżyć z tego stadka sześciu dojnych krów
oraz paru cielaków, świń i kur.

– No cóż – powiedział. – Ni mogę rzec złego słowa na tum starum.

Pamiętom, jak się rodziło, dwienaści roków temu. Było od starej Daisy
i wyniusłem jom z tyj obórki w worku, a śnieg sypoł gensto. Od tedy ni
zliczem wiela tysiency galunów mleka doła. I tera daji cztyry na dziyń.
Ni, ni mogę rzec na niom słowa.

Jakby wiedząc, że o niej mowa, Blossom odwróciła łeb i spojrzała na

farmera.

Była

typowym

okazem

bardzo

starej

krowy;

chuda,

o sterczących kościach miednicy, szerokich powykręcanych nogach
i wygiętych rogach z niezliczonymi pierścieniami. Jej wymię, niegdyś
sterczące i jędrne, teraz smutnie zwisało prawie do podłogi.

Zachowywała się równie spokojnie i cierpliwie jak jej właściciel. Przed

szyciem zastosowałem miejscowe znieczulenie, ale nie sądzę, aby się
opierała, gdybym tego nie zrobił. Zszywający wymię weterynarz trzyma
głowę tuż przed tylną nogą krowy, która bez trudu może go wtedy

5

background image

kopnąć, ale ze strony Blossom nic mi nie groziło. Nigdy w życiu nikogo
nie kopnęła.

Pan Dakin wydął policzki.
– No, ni ma o czym gadać. Trza jum przedać. Powiem Jackowi Dod-

sonowi, coby wziun jom we czwartek na targ. Trochę za twardo do
jedzenio, ale może bydom z niej ze dwa pasztety.

Próbował żartować, ale nie uśmiechał się, patrząc na starą krowę.

Przez otwarte drzwi za jego plecami widziałem zielone zbocze wzgórza
opadające ku rzece i szeroką płyciznę, którą wiosenne słońce obsypało
milionem tańczących błysków. Pobielałe kamienie lśniły jak polerowana
kość na tle długiego, trawiastego brzegu, za którym ciągnęły się łąki za-
jmujące dno doliny.

Często myślałem o tym, że to niewielkie gospodarstwo jest idealnym

miejscem zamieszkania; położone zaledwie milę od Darrowby, lecz za-
pewniające samotność i kojący widok na rzekę oraz wzgórza. Kiedyś
wspomniałem o tym panu Dakinowi.

– Ano, ale widokiem człowiek się nie naji – powiedział, spoglądając na

mnie z krzywym uśmiechem.

Przypadkiem w najbliższy czwartek znów zostałem wezwany na jego

farmę, by „wyczyścić” krowę. Właśnie byłem w oborze, gdy Dodson
przyjechał po Blossom. Z innych farm zebrał stadko tłustych byczków
i krów, które stały teraz na drodze, pilnowane przez jednego z jego
ludzi.

– No cóż, panie Dakin – zawołał, wkraczając do obory. – Łatwo zgad-

nąć, którą mam zabrać. To ta stara chabeta – wskazał na Blossom.
Prawdę mówiąc, to niezbyt uprzejme określenie idealnie pasowało do
kościstego zwierzęcia stojącego między młodszymi sąsiadkami.

Farmer przez chwilę nie odpowiadał, a potem wszedł między krowy

i delikatnie podrapał czoło Blossom.

– Taak, to ta, Jack. – Zawahał się, a potem zdjął jej łańcuch z karku. –

Trza ci iść, staruszko – mruknął, a stara krowa odwróciła się i spokojnie
wyszła z przegrody.

– No, chodź już! – krzyknął kupiec, szturchając ją kijem w zad.
– Nie bij jej! – warknął pan Dakin. Dodson spojrzał na niego ze

zdziwieniem.

– Nigdy ich nie biję, przecież wiesz. Tylko je poganiam.
– Wim, wim, Jack, ale na tom nie trza ci kijo. Pójdzie, kaj bydzies

chcioł. Zawżdy tako było.

Blossom, jakby na potwierdzenie jego słów, wyszła z obory i na skini-

enie farmera ruszyła drogą. Staliśmy razem ze starym, patrząc, jak

6

background image

krowa niespiesznie wspina się na pagórek, a za nią człapie Jack Dodson
w długim kitlu koloru khaki. Człowiek i zwierzę zniknęli na zakręcie za
kępą drzew, lecz pan Dakin wciąż spoglądał za nimi, nasłuchując
stukotu kopyt o ubitą ziemię.

Kiedy ten dźwięk ucichł, farmer odwrócił się do mnie.
– Cóż, panie Herriot, bieremy się do roboty. Przyniese panu ciepłom

wodę.

Milczał, gdy namydliłem ramię i wsunąłem je w krowę. Jeśli jest coś

bardziej denerwującego od usuwania pozostałości łożyska, to chyba
tylko przyglądanie się, jak ktoś to robi. Dlatego podczas tego zabiegu za-
wsze usiłuję prowadzić rozmowę. Tym razem jednak czekało mnie
trudne zadanie. Wszystkie moje uwagi o pogodzie, krykiecie i cenach
mleka pan Dakin kwitował niewyraźnymi pomrukami.

Trzymając krowę za ogon, oparł się o jej włochaty grzbiet i patrząc

pustym wzrokiem, pykał fajeczkę, którą – jak większość farmerów obec-
nych przy tym zabiegu – roztropnie zapalił na początku. A ponieważ
szło mi jak po grudzie, trwało to dłużej niż zwykle. Zdarza się, że
łożysko wychodzi od razu, ale tym razem musiałem je stopniowo
oddzielać od zrazów łożyskowych, co kilka minut wkładając obolałe
ramiona do gorącej wody i namydlając je antyseptycznym mydłem.

Wreszcie skończyłem. Wepchnąłem pessaria, rozwiązałem fartuch

i wciągnąłem przez głowę koszulę. Nie udało mi się nawiązać rozmowy,
więc w głuchym milczeniu otworzyliśmy drzwi obory. Nagle pan Dakin
zastygł z dłonią na ryglu.

– A cóż to? – mruknął.
Spoza wzgórza dobiegł nas miarowy stukot krowich kopyt. Na farmę

prowadziły dwie dróżki, a dźwięk dochodził z węższej z nich, która pół
mili dalej łączyła się z główną drogą. Jakaś krowa wyłoniła się zza
skalistego wierzchołka i ruszyła w naszą stronę.

To była Blossom, podążająca żwawym kłusem, z rozkołysanym wymi-

eniem i ślepiami wbitymi w ziejące za naszymi plecami otwarte drzwi
obory.

– Co u licha… ? – wybuchnął pan Dakin, ale stara krowa przepchnęła

się obok nas i bez cienia wahania pomaszerowała do przegrody, którą
zajmowała od lat. Badawczo obwąchała pusty żłób i obejrzała się na
właściciela.

Pan Dakin odpowiedział jej spojrzeniem. Jego oczy w pooranej

bruzdami twarzy nie zdradzały żadnych uczuć, lecz dym z fajeczki
wydobywał się kilkoma szybko następujących po sobie pyknięć.

7

background image

Nagle na zewnątrz usłyszeliśmy tupot ciężkich buciorów i do środka

wpadł zdyszany Jack Dodson.

– Aa, tu jesteś, stara łajdaczko! Myślałem, że cię zgubiłem – sapiąc,

zwrócił się do farmera. – O rany, przepraszam, panie Dakin. Za
wzgórzem musiała skręcić na drugą ścieżkę. Nawet nie zauważyłem,
kiedy zniknęła.

Farmer wzruszył ramionami.
– W porzundku, Jack. To nie twoja wina; powinienem ci powiedzieć.
– Zaraz to naprawię. – Handlarz uśmiechnął się i ruszył w kierunku

Blossom. – No chodź, kochana, teraz znów cię stąd wyprowadzimy.

Stanął, gdy pan Dakin zatrzymał go wyciągniętym ramieniem.
Przez długą chwilę Dodson i ja ze zdumieniem patrzyliśmy na farm-

era bacznie przyglądającego się krowie, która z godnością stała
w przegrodzie

ze

spróchniałych

desek,

spoglądając

spokojnie

i cierpliwie. Ta godność spychała w cień brzydotę wywiniętych kopyt,
sterczących żeber i obwisłego wymienia, które niemal wlekło się po
kamieniach.

Potem, nadal bez słowa, pan Dakin niespiesznie wszedł między krowy

i usłyszeliśmy cichy szczęk, kiedy zapiął łańcuch na szyi Blossom.
Następnie ruszył na drugi koniec obórki i wrócił z wiązką siana, które
wprawnym ruchem rzucił do żłobu.

Blossom tylko na to czekała. Wyciągnęła trochę paszy zza prętów

żłobu i zaczęła żuć z cichą satysfakcją.

– Co jest, panie Dakin? – zawołał zdumiony handlarz. – Czekają na

mnie na targu!

Farmer, stukając fajką o połówkę drzwi, usunął z niej popiół, po czym

zaczął nabijać ją czarną machorką z pogiętej puszki.

– Przykro mi, że straciłeś czas, Jack, ale nie dostaniesz jum.
– Nie dost… Przecież… ?
– Taa, pomyślisz, com zgłupioł, ale tak bydzie. Ta staro wróciło doma

i tu ostanie.

Obrzucił handlarza stanowczym spojrzeniem. Dodson pokiwał głową

i wyszedł z obory. Pan Dakin ruszył za nim i zawołał:

– Zapłacę za twój czas, Jack! Zapisz to na mój rachunek!
Wrócił, przyłożył zapałkę do fajki i zaciągnął się.
– Panie Herriot – powiedział, niknąc w kłębach dymu – czy czasem

czuje pan, że stało się tak, jak miało się stać i tak jest najlepiej?

– Tak, panie Dakin. Często mam takie wrażenie.

8

background image

– No cóż, takem poczuł, kiedy Blossom zeszła z pagórka. – Wyciągnął

rękę i podrapał krowę w nasadę ogona. – Zawżdy było mojo ulubiono
i rad jestem, że wróciło.

– A co z jej wymieniem? Chętnie będę je zszywał, ale obawiam się…
– Nii, chłopcze, mom lepszy pomysł. Wpadł mi do głowy, jak kończył

pan czyścić, ale myślołem, co już za późno.

– Pomysł?
– Taa. – Stary skinął głową i ugniótł tytoń kciukiem. – Zamiast doić,

dam jej dwa lub trzy cielaki. Staro stajnio je pusto. Może tam mieszkać
i nikt nie bydzie deptoł jej po wymieniu.

– Ma pan rację, panie Dakin – roześmiałem się. – W stajni będzie

bezpieczna i z łatwością wykarmi troje cieląt. Zarobi na siebie.

– Cóż, jak mówiłek, to nie je ważne. Po tylu latach, nie powiem na

niom złego słowa. – Na pobrużdżonej twarzy pojawił się łagodny
uśmiech. – Najważniejsze, co wróciło do domu.

Kłusowałem wokół parku z zamkniętymi oczami, a kiedy je otwarłem,

wszystko zasnuła czerwona mgła. To niewiarygodne, ile człowiek po-
trafi znieść; z niedowierzaniem ujrzałem przed sobą żelazną furtkę,
która ponownie pojawiła się pod łukowatym sklepieniem zakurzonych
gałęzi.

Przeżyłem to drugie okrążenie, ale teraz nie wystarczy mi krótki

odpoczynek. Teraz będę musiał się położyć. Mdliło mnie.

– Dobrze, chłopcy! – zawołał kapral, wesoło jak zawsze. – Nieźle wam

idzie. Teraz zrobimy trochę podskoków w miejscu.

Nasza zdemoralizowana banda odpowiedziała żałosnym jękiem

protestu, lecz kapral nie zwrócił na to uwagi.

– Złączyć stopy. Raz, raz, raz! Kiepsko, no już, włóżcie w to trochę en-

ergii! Raz! Raz!

To był już szczyt absurdu. W piersiach czułem przeszywający ból. Ci

ludzie mieli nas szkolić, a zamiast tego powodowali nieodwracalne
uszkodzenia moich płuc i serca.

– Później podziękujecie mi za to, chłopcy. Daję wam na to słowo. Moc-

niej odbijać się od ziemi!! raz!! raz!!

Mimo bólu widziałem uśmiechniętą twarz kaprala. Ten facet na-

jwidoczniej był sadystą. Nie było sensu błagać go o litość. A kiedy
resztkami sił odbiłem się od ziemi, nagle zrozumiałem, dlaczego ostat-
niej nocy śniła mi się Blossom.

Ja też chciałem do domu.

9

background image

Chapter

2

Rozdział drugi

Nad głowami maszerujących kłębiła się mgła; londyńska mgła, gęsta,
żółta, pozostawiająca metaliczny posmak na języku. Nie widziałem czoła
kolumny, tylko migotanie rozkołysanej latarni niesionej przez idącego na
przedzie.

Ten spacer na śniadanie o 6.30 był chyba najgorszą częścią dnia, porą,

gdy ogarniało mnie przygnębienie i bolesne myśli o domu.

W Darrowby też bywały mgły, ale były to wiejskie opary, inne niż ten.

Kiedy pewnego ranka wyjechałem na obchód, zapalone światła nie
zdołały przeniknąć szarej kurtyny. Jednak jechałem na wzgórza i kiedy
tak miarowo piąłem się po pochyłości, mgła nieoczekiwanie zmieniła się
w srebrzystą mgiełkę i zniknęła.

A tam, na grani, świeciło oślepiające słońce i przede mną rozpostarł się

długi szereg zielonych hal, triumfalnie wznoszących się ku letniemu
błękitowi nieba.

Oczarowany jechałem dalej, w tę jasną wspaniałość; patrzyłem przez

szybę, jakbym jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział; brąz wyschnię-
tych paproci rozlany na trawiastych zboczach wzgórz, ciemne smugi
drzew, szare farmy i nieskończone rzędy murków ciągnących się ku
wrzosowiskom na szczycie.

Spieszyłem się jak zwykle, ale musiałem przystanąć. Zatrzymałem

samochód przy wjeździe. Sam wyskoczył i razem ruszyliśmy przez pola,
a gdy pies biegał po błyszczącej murawie, ja stałem w ciepłym słońcu
wśród topniejącego szronu i spoglądałem na ciemny, wilgotny koc, który
spowijał krainę w dole, lecz nie sięgał tego cudownego świata na górze.

Łykając słodkie powietrze, z wdzięcznością patrzyłem na czystą,

zieloną krainę, w której przyszło mi żyć i pracować.

Przechadzałem się i patrzyłem, jak Sam bada teren i, machając

ogonem, obwąchuje ciemne zakamarki, do których jeszcze nie sięgnęło
słońce; ziemia była tam twarda jak żelazo, a szron na trawie gruby
i kruchy. Miałem ochotę jeszcze tam zostać; niestety, spieszyłem się na

10

background image

dość niezwykłe spotkanie: z prawdziwym parem. Niechętnie wróciłem
do samochodu.

O 9.30 rano miałem rozpocząć próby tuberkulinowe u lorda Hultona.

Wjeżdżając na tyły jego elżbietańskiej posiadłości i kierując się do pob-
liskich zabudowań gospodarczych, poczułem ukłucie niepokoju; nigdzie
nie dostrzegłem zwierząt. Przy wąskim, ogrodzonym przejściu dla bydła
jakiś mężczyzna w podartym kombinezonie zaciekle walił młotem w tę
prowizoryczną konstrukcję.

Odwrócił się i na mój widok pomachał młotkiem. Podszedłem, patrząc

ze zdumieniem na drobną postać z czupryną płowych włosów spadają-
cych na czoło, na dziurawy sweter i oblepione błotem gumiaki. Można
by oczekiwać, że zaraz powie: „Czołem, panie Herriot, jak leci?”

On jednak rzekł:
– Herriot, mój drogi, jest mi niezmiernie przykro, ale obawiam się, że

nie jesteśmy gotowi na pańskie przyjęcie. – I zaczął gmerać w swoim
kapciuchu na tytoń.

William George Henry Augustus, jedenasty markiz Hulton, zawsze

miał fajkę w zębach i wiecznie ją nabijał, czyścił metalowym przy-
bornikiem albo próbował zapalić, co nigdy mu się nie udawało.
W chwilach

zdenerwowania

usiłował

robić

wszystko

to

naraz.

Widocznie był zdenerwowany tym, że jest nie przygotowany, i kiedy
dostrzegł, że odruchowo zerkam na zegarek, zmieszał się jeszcze
bardziej; wyjął fajkę z ust i znów ją w nie włożył, wepchnął młot pod
pachę i wygrzebał z kieszeni wielkie pudełko zapałek.

Spojrzałem na zbocze za budynkami. Daleko na horyzoncie

dostrzegłem maleńkie sylwetki galopujących zwierząt i uwijających się
ludzi; usłyszałem ciche szczekanie psów, zirytowane porykiwania bydła
i przeraźliwe wrzaski: „poszedł!”, „siad!”

Westchnąłem. Zawsze to samo. Najwyraźniej nawet arystokraci

z Yorkshire wykazywali ten niefrasobliwy stosunek do cudzego czasu.

Jego lordowska mość widocznie zdał sobie sprawę z dręczących mnie

uczuć, ponieważ zmieszał się jeszcze bardziej.

– To nieładnie z mojej strony, stary – powiedział, rozrzucając wokół

zapałki i posypując kamienie dziedzińca tytoniem. Obiecałem, że będę
gotowy na dziewiątą trzydzieści, ale te przeklęte zwierzęta nie chcą
współpracować.

– Och, nic nie szkodzi, lordzie Hulton. Zdaje się, że zaraz sprowadzą je

ze wzgórza, a poza tym dzisiaj wcale mi się nie spieszy. – Zdobyłem się
na uśmiech.

11

background image

– To wspaniale, wspaniale! – wykrzyknął, usiłując zapalić sterczącą

z fajki kupkę czarnego tytoniu, która zachwiała się lekko i przesypała
przez krawędź. – Spójrz no tylko! Naprawiłem klatkę. Zagonimy je tu
i wtedy będziemy je mieli w garści. Pamiętasz, ostatnim razem mieliśmy
pewne kłopoty, no nie?

Kiwnąłem głową. Rzeczywiście – pamiętałem. Lord Hulton miał tylko

trzydzieści jałówek, ale zdołałem je przebadać dopiero po trzy-
godzinnym rodeo. Spojrzałem z powątpiewaniem na wątłe ogrodzenie
z desek i przerdzewiałego żelastwa. Ciekawe, czy wytrzyma napór gór-
skiego bydła.

Nie chciałem okazywać zniecierpliwienia, ale mimowolnie znów

zerknąłem na zegarek; niewysoki gospodarz skrzywił się, jakbym go
uderzył.

– Do licha! – wybuchnął. – Co oni tam robią? Zaczekaj, pójdę i pomogę

im!

Zaczął chaotycznie przekładać z ręki do ręki młotek, kapciuch, fajkę

i zapałki, upuszczając je i podnosząc, aż w końcu postanowił odłożyć
młotek, a resztę poupychać po kieszeniach. Ruszył miarowym kłusem,
a ja kolejny już raz pomyślałem sobie, że w Anglii nie znalazłoby się
wielu takich szlachciców jak on.

Gdybym ja był markizem, leżałbym jeszcze w łóżku; no, może właśnie

rozchylałbym zasłony, żeby sprawdzić, jaki mamy dzień. Tymczasem
lord Hulton wciąż pracował, równie ciężko jak jego ludzie. Przybywszy
pewnego ranka na jego farmę, zastałem przy całkowicie przyziemnej
czynności usuwania gnoju.

Stał na stercie parującego nawozu i rzucał go widłami na wóz. Pon-

adto zawsze ubierał się w łachmany. Podejrzewam, że w swojej garder-
obie miał jakieś bardziej ortodoksyjne stroje, ale nigdy ich nie widziałem.
Nawet jego tytoń był pospolitą, popularną wśród farmerów mieszanką
o nazwie Redbreast Flake.

Te rozmyślania przerwał mi łoskot kopyt i dzikie wrzaski; zbliżało się

stado Hultona. Po kilku minutach krowy znalazły się w zagrodzie; z ich
rozgrzanych ciał unosiły się kłęby pary.

Markiz w pełnym galopie wypadł zza rogu budynku.
– Dalej, Charlie! – krzyknął. – Wpuść pierwszą do klatki!
Sapiąc z podniecenia, stanął przy pozbijanym gwoździami przejściu,

gdy jego ludzie otworzyli bramę zagrody. Nie musiał czekać długo.
Włochaty,

czerwony

potwór

wystrzelił

jak

z katapulty,

mignął

w wąskim przejściu i z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę wypadł
z drugiej strony, unosząc na rogach i karku resztki konstrukcji będącej

12

background image

dziełem jego lordowskiej mości. Reszta stada pomknęła za pierwszą
krową.

– Zatrzymać je! Zatrzymać! – krzyczał mały pan, lecz nadaremnie.

Rzeka bydła przepłynęła przez wyłom i dzikim galopem popędziła
z powrotem na wyżynę. Ludzie ruszyli w pościg i po chwili staliśmy
z lordem Hultonem, tak jak poprzednio, patrząc na sylwetki na skraju
horyzontu i słuchając odległych „Hau, hau!”, „Z drogi!”

– A niech mnie – mruknął z przygnębieniem. – Nie poszło najlepiej, no

nie?

Jednak nie zrażał się byle czym. Chwyciwszy młotek, zaczął walić nim

z niesłabnącym entuzjazmem i zanim przygnano bydło z powrotem,
przejście było odbudowane i wzmocnione z przodu grubą żelazną szt-
abą, co miało zapobiec następnej ucieczce.

Było to najwyraźniej skuteczne, ponieważ pierwsza krowa, która na-

potkała sztabę, stanęła spokojnie, tak że przez szparę między deskami
zdołałem wystrzyc jej włosy na karku. Lord Hulton, w nadzwyczaj
dobrym humorze, usiadł na odwróconej do góry dnem beczce po ropie
i położył sobie na kolanach moją książkę szczepień.

– Ja będę notował – rzekł. – Strzelaj, stary! Uniosłem suwmiarkę.
– Osiem, osiem.
Zapisał to i wpuszczono następną krowę.
– Osiem, osiem – powiedziałem, a on znów kiwnął głową.
Przybyła trzecia krowa: „Osiem, osiem”. Przy czwartej również to

samo. Jego lordowska mość uniósł głowę znad książki i ze znużeniem
przesunął dłonią po czole.

– Herriot, chłopcze drogi, nie mógłbyś tego trochę urozmaicić? Zaczy-

nam tracić zainteresowanie.

Wszystko szło dobrze, dopóki nie zobaczyliśmy krowy, która

niedawno rozbiła przegrodę. Miała niewielkie skaleczenie na szyi.

– No, spójrz na to! – zawołał lord. – Czy nic jej nie będzie?
– Och nie, to drobiazg. Powierzchowne draśnięcie.
– To dobrze, ale czy nie uważasz, że powinniśmy jej coś podać? Na

przykład…

Czekałem na to. Lord Hulton był wielbicielem maści propamidynowej

firmy May and Baker i stosował ją na wszystkie drobne rany
i skaleczenia swojego bydła. Uwielbiał ten środek. Na nieszczęście nie
umiał poprawnie wymówić słowa „propamidynowa”. Prawdę mówiąc,
nie potrafił tego żaden z jego pracowników oprócz Charliego, nadzorcy,
a i temu tylko się wydawało, że umie. Mówił „propopamidowa”, ale
jego lordowska mość bezgranicznie ufał jego umiejętnościom.

13

background image

– Charlie! – warknął. – Jesteś tam, Charlie?
Nadzorca wynurzył się spomiędzy krów i przytknął dłoń do daszka

czapki.

– Tak, milordzie.
– Charlie, ten cudowny środek, który dostaliśmy od pana Herriota –

no wiesz, na rany wymion i w ogóle. Pro… pero… Powiedz jeszcze raz,
jak to, do diabła, się nazywa?

Charlie nie spieszył się. Nadeszła jedna z jego wielkich chwil.
– Propopamid, milordzie.
Markiz, niezmiernie zadowolony, trzepnął dłonią w okryte kom-

binezonem kolano.

– No właśnie, propopamid! Niech mnie licho, jeśli zdołam to zapam-

iętać. Dobra robota, Charlie!

Charlie skromnie skłonił głowę.
Próby

przebiegły

znacznie

sprawniej

niż

ostatnim

razem

i skończyliśmy je w pół godziny. Był tylko jeden problem. Mniej więcej
w połowie badań jedna z krów padła w wyniku niedoboru magnezu we
krwi, choroby często występującej u jałówek. To była nagła, nies-
podziewana śmierć i nie miałem cienia szansy, żeby coś zrobić.

Lord Hulton spojrzał na zwierzę, które dopiero co przestało oddychać.
– Myślisz, że zdołamy uratować mięso, jeśli ją wykrwawimy?
– Cóż, to typowy niedobór magnezu. W niczym nie przeszkadza…

można spróbować. Zależy od tego, co powie inspektor.

Krowa została wykrwawiona, załadowana na furgonetkę i lord po-

jechał do rzeźni. Wrócił, kiedy kończyliśmy badania.

– Jak poszło? – spytałem. – Przyjęli ją?
– Nie… nie, stary – odparł ze smutkiem po chwili wahania. –

Obawiam się, że nie.

– Dlaczego? Czyżby inspektor zdyskwalifikował mięso?
– No… Prawdę mówiąc, nawet nie dotarłem do inspektora…

rozmawiałem tylko z jednym z rzeźników.

– I co powiedział?
– Tylko jedno słowo, Herriot.
– Jedno słowo?
– Tak… „Spadaj!”
Skinąłem głową. Łatwo było wyobrazić sobie tę scenę. Szorstki rzeźnik

widzący małą, niepozorną postać i uważający, że szkoda tracić czas dla
jakiegoś obszarpańca z farmy.

– No cóż, nic nie szkodzi, sir – powiedziałem. – Warto było

spróbować.

14

background image

– Prawda… prawda, mój drogi. – Upuścił kilka zapałek, posępnie

gmerając przy swoim fajczanym ekwipunku.

Wsiadałem

już

do

samochodu,

gdy

przypomniałem

sobie

o propamidynie.

– Proszę nie zapomnieć o odbiorze maści, dobrze?
– Na Jowisza, tak! Przyjadę po obiedzie. Mam ogromne zaufanie do tej

prom… pram… Charlie! Piekło i szatani, jak to się nazywa?

– Propopamidyna, milordzie. – Charlie wyprężył się dumnie.
– No właśnie, propopamidyna! – Lord roześmiał się i natychmiast

odzyskał dobry humor. – Mój dobry Charlie, jesteś nieoceniony!

– Dziękuję, milordzie.
Prowadząc bydło z powrotem na pastwisko, Charlie miał minę zado-

wolonego z siebie eksperta.

Zaledwie tydzień później, gdy okolica wciąż tkwiła w okowach zimy,

wyrwał mnie z głębokiego snu dzwonek stojącego przy moim łóżku
telefonu.

Ze ściśniętym sercem (co, moim zdaniem, nie wpływa korzystnie na

zdrowie weterynarza) wysunąłem rękę spod kołdry.

– Tak? – mruknąłem.
– Herriot… Chcę powiedzieć, Herriot… Czy to ty, Herriot?
– Mówił mocno podenerwowany głos.
– Tak, to ja, lordzie Hulton.
– To dobrze… dobrze… do licha, naprawdę przepraszam. To okropnie

niewłaściwe tak pana budzić… Jednak mam tu coś cholernie dziwnego.

Usłyszałem cichy stuk, prawdopodobnie grzechot rozsypywanych

zapałek.

– Naprawdę? – Ziewnąłem i mimowolnie zamknąłem oczy.
– A co konkretnie?
– No cóż, siedziałem przy jednej z moich najlepszych macior. Prosiła

się i wydała dwanaście ładnych prosiąt, ale jest coś bardzo niezwykłego.

– To znaczy?
– Trudno to opisać, stary… ale wiesz… no, przy tylnej części ciała…

wisi przy niej jakaś cholernie długa, czerwona rzecz.

Szeroko otworzyłem oczy i rozdziawiłem usta w bezgłośnym wrza-

sku. Wypadnięcie macicy! Ciężka praca, jeśli dojdzie do tego u krowy,
przyjemne zajęcie w przypadku owcy, beznadziejna sprawa u świni.

– Długa czerw… ! Kiedy… ? Jak… ? – bełkotałem bez sensu. Nie musi-

ałem pytać.

15

background image

– Po prostu wyskoczyło, mój drogi. Czekałem na następne prosię, a tu

bach! Okropnie się zdenerwowałem.

Podkurczyłem palce nóg pod kocami. Nie chciałem mu mówić, że mo-

je skromne doświadczenia związane z wypadnięciem macicy u świń opi-
erały się na pięciu takich przypadkach i że wszystkie zakończyły się
niepowodzeniem. Doszedłem do wniosku, że nie uda mi się wepchnąć
jej z powrotem. Jednak musiałem spróbować.

– Zaraz będę – wymamrotałem.
Spojrzałem na budzik. Była piąta trzydzieści. Potworna pora, skraca-

jąca nocny sen i wykluczająca jakąkolwiek szansę miłego powrotu do
łóżka na godzinną drzemkę przed dniem pracy. Od czasu gdy się ożen-
iłem, jeszcze bardziej nie znosiłem nocnych wezwań. Lubiłem wracać do
Helen, lecz jednocześnie trudno było opuścić jej ciepłe, mięciutkie towar-
zystwo i ruszyć w niegościnny świat.

A wspomnienia tych pięciu poprzednich macior bynajmniej nie umil-

ały mi podróży do Hultona. Próbowałem z nimi wszystkiego: znieczu-
lałem, podnosiłem za tylne nogi na wielokrążku, kierowałem strumień
wody na wypadnięty organ, przez cały czas mozoląc się i pocąc nad tą
wielką masą ciała, której nie mogłem przepchnąć z powrotem przez ab-
surdalnie mały otwór. Każdy taki przypadek kończył się przerobieniem
mojej pacjentki na kotlety i drastycznym załamaniem mojej wiary
w siebie.

Noc była bezksiężycowa i słaby blask padający z drzwi chlewa był je-

dynym światłem w czarnych konturach zabudowań. Lord Hulton czekał
na mnie przy wejściu i pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli go ostrzegę.

– Muszę panu powiedzieć, sir, że to bardzo poważny przypadek. Pow-

inien pan wiedzieć, iż bardzo często kończy się to tym, że maciorę trzeba
zarżnąć.

Szeroko otworzył oczy, a kąciki jego ust opadły.
– Och, doprawdy! To okropne… jedna z moich najlepszych świń. Ja…

jestem dość przywiązany do tego zwierzęcia.

Lord miał na sobie bluzę polo, która była tak zużyta, że długie wełni-

ane strzępy sięgały niemal do kolan; kiedy usiłował drżącymi rękami za-
palić fajkę, wyglądał bardzo żałośnie.

– Jednak zrobię, co będę mógł – dodałem pospiesznie. – Zawsze jest

jakaś szansa.

– Och, to dobrze! – zawołał z ulgą, upuścił kapciuch, a kiedy się po

niego schylił, rozsypał wokół całe pudełko zapałek. Dopiero po chwili,
gdy zdołaliśmy je pozbierać, weszliśmy do chlewa.

16

background image

Rzeczywistość była równie paskudna jak moje przewidywania.

W słabym świetle jedynej żarówki ujrzałem niewiarygodnie długą masę
nabrzmiałej, czerwonej tkanki sterczącej z tylnej części ciała wielkiej bi-
ałej maciory, leżącej nieruchomo na boku. Dwanaście różowych prosiąt
przepychało się i cisnęło do rzędu sutek; najwidoczniej nie dostawały
z nich wiele.

Rozbierając się i zanurzając ręce w wiadrze z gorącą wodą, z całego

serca pragnąłem, by macica świni nie była tak przerażająco długa
i wielka. Ponadto niepokoiła mnie myśl, że tej nocy nie mogę liczyć na
żadne sztuczne ułatwienia. Ludzie znają przeróżne sposoby i korzystają
z rozmaitych przyrządów, ale w tym budynku była tylko maciora, lord
Hulton i ja. Wiedziałem, że jego lordowska mość jest silny i chętny do
pomocy, ale pomagał mi już wcześniej i pamiętałem, że jego użyteczność
jest znacznie ograniczona przez to, że zawsze ma w rękach przybory do
palenia i wciąż coś upuszcza.

Klęknąłem przy zwierzęciu, czując, że jestem zdany wyłącznie na

siebie. Gdy tylko chwyciłem w ręce śliską masę ciała, ogarnęło mnie
przeświadczenie, że tym razem skończy się tak samo jak w pięciu
poprzednich przypadkach. Sama myśl, że ta macica mogłaby wrócić na
swoje miejsce, wydawała się śmieszna. Utwierdziłem się w tym
przekonaniu, gdy zacząłem ją wpychać; robiłem to bezskutecznie.

Podałem świni silny środek uspokajający, więc nie napinała mięśni; po

prostu macica była zbyt wielka. Nadludzkim wysiłkiem zdołałem wcis-
nąć kilka jej centymetrów do pochwy, ale gdy tylko popuściłem,
wyskoczyła znowu. Miałem ogromną ochotę niezwłocznie zaprzestać
wysiłków; skutek byłby ten sam. Nie byłem w najlepszej formie, prawdę
mówiąc, wydawało mi się, że poruszam rękami, jakby były z ołowiu; jest
to uczucie znane każdemu, kto bywał zmuszony do ciężkiej pracy nad
ranem.

Spróbuję tylko jeszcze jeden raz. Leżąc na brzuchu, nagą piersią przy-

warłem do zimnego cementu i walczyłem z oporną materią, aż oczy
wyszły mi z orbit i zaparło mi dech, jednak bez jakiegokolwiek efektu.
Zdecydowałem więc, że muszę mu to powiedzieć.

Obróciwszy się na plecy, spojrzałem na niego, i dysząc, czekałem, aż

złapię oddech i będę mógł mówić. Powiem mu: „Lordzie Hulton, po
prostu tracimy czas. Wracam do domu, a pierwsze, co zrobię rano, to za-
dzwonię po rzeźnika”. Perspektywa takiej rejterady była niezwykle
kusząca; może nawet zdołałbym przespać się godzinkę obok Helen. Jed-
nak kiedy miałem już te słowa na końcu języka, on spojrzał na mnie
błagalnie, jakby wiedział, co zamierzam powiedzieć. Próbował się

17

background image

uśmiechnąć, lecz niespokojnie zerkał to na mnie, to na maciorę. Zwierzę
przypomniało mi łagodnym chrząknięciem o swojej obecności.

Nic nie powiedziałem. Znów obróciłem się na brzuch, zaparłem no-

gami o ściankę zagrody i zacząłem wpychać macicę. Nie wiem, jak długo
tam leżałem, wpychając, popuszczając i znów pchając, sapiąc, postękując
i oblewając się potem. Lord milczał, ale wiedziałem, że uważnie śledzi
postępy pracy, ponieważ od czasu do czasu musiałem strząsać zapałki
z powierzchni macicy.

Nagle, bez jakiegokolwiek szczególnego powodu, masa ciała w moich

ramionach jakby zmalała. Obrzuciłem ją desperackim spojrzeniem. Nie
było cienia wątpliwości, stała się o połowę mniejsza. Z trudem złapałem
oddech i wyrzęziłem:

– Boże! Chyba wraca na miejsce!
Najwidoczniej zaskoczyłem lorda Hultona podczas nabijania fajki,

ponieważ usłyszałem zduszone „Co… co… och, doprawdy, to naprawdę
wspaniale!” i z góry posypał się deszcz aromatycznego tytoniu.

A więc do dzieła. Zebrawszy resztki sił, zdmuchnąłem ze śluzówki

macicy uncję lub dwie tytoniu Redbreast Hake i pchnąłem. Jakimś cu-
dem

napotkałem

tylko

niewielki

opór

i w następnej

chwili

z niedowierzaniem zobaczyłem, jak ogromny narząd znika mi z oczu.
Moja ręka podążyła za nim, pospiesznie zagłębiając się aż po ramię.
Gorączkowo raz po raz obracałem dłonią, aż dokonałem repozycji
macicy. Kiedy byłem całkowicie pewny, że wszystko znalazło się na
swoim miejscu, poleżałem jeszcze przez chwilę z ręką w maciorze,
oparty czołem o podłogę. Poprzez spowijającą mnie mgłę ledwie słysza-
łem okrzyki lorda Hultona.

– Twardy z ciebie gość! A niech to, cudownie! A niech to! – Prawie

tańczył z radości.

Przeraziła mnie nowa myśl. Co będzie, jeśli znowu wypadnie? Pos-

piesznie chwyciłem igłę oraz nici i zacząłem zakładać kilka szwów
w pochwie.

– Masz, trzymaj! – warknąłem, podając mu nożyczki.
Szycie z pomocą lorda Hultona nie było łatwe. Wciąż wciskałem mu

w ręce nożyczki lub igłę, po czym natychmiast żądałem ich znowu,
wprawiając go w paniczne przerażenie. Dwukrotnie podał mi fajkę do
obcięcia końców szwu, a w pewnej chwili stwierdziłem, że w słabym
świetle usiłuję przewlec jedwabną nić przez jego ubijacz do fajki. Jego
lordowska mość również cierpiał, ponieważ od czasu do czasu słyszałem
zduszony jęk, gdy wbijał sobie igłę w palec.

18

background image

Jednak w końcu dokonaliśmy tego. Ze znużeniem podniosłem się

z posadzki i oparłem o ścianę; miałem szeroko rozdziawione usta i czoło
zlane potem. Niewysoki gospodarz obrzucił zatroskanym spojrzeniem
moje opuszczone ramiona oraz pierś pokrytą zaschniętym błotem
i krwią.

– Herriot, mój drogi, masz już dość! Złapiesz zapalenie płuc albo co in-

nego, jeśli będziesz tak stał półnagi. Musisz napić się czegoś ciepłego.
Słuchaj: umyj się i ubierz, a ja skoczę do domu i coś przyniosę.

Oddalił się żwawym krokiem.
Obolałe mięśnie nie chciały mnie słuchać, gdy mydliłem się, wycier-

ałem

i wkładałem

koszulę.

Zapinając

zegarek

na

przegubie,

spostrzegłem, że jest po siódmej. Usłyszałem też krzątających się na pod-
wórzu robotników, którzy zaczynali poranną pracę.

Zapinałem marynarkę, kiedy wrócił lord. Przyniósł tacę z półlitrowym

kubkiem parującej kawy oraz dwie grube kromki chleba z miodem.
Postawił wszystko na beli słomy, do której przysunął odwrócone do
góry dnem wiadro jako krzesło, a potem wskoczył na parownik i zasiadł
na nim jak wróżka na muchomorze, obejmując rękami kolana
i spoglądając na mnie z wyraźnym podziwem.

– Służba jest jeszcze w łóżkach, stary – rzekł. – Dlatego sam przygo-

towałem ci przekąskę.

Opadłem na wiadro i pociągnąłem spory łyk kawy. Była czarna

i gorąca, mocna jak byczek rasy galloway; rozlała się ogniem po moim
wymęczonym ciele. Potem wgryzłem się w pierwszą kromkę; to był do-
mowy chleb, grubo posmarowany wiejskim masłem i szczodrze oblany
wrzosowym miodem pochodzącym z długiego rzędu uli, które często
widziałem na skraju pastwiska. Żując, nabożnie przymknąłem oczy,
a potem ponownie sięgnąłem po kubek i spojrzałem na siedzącego opod-
al lorda.

– Muszę rzec, że to nie przekąska, a prawdziwa uczta. Wszystko jest

po prostu pyszne.

– A niech to… naprawdę tak uważasz? – Jego twarz opromienił ra-

dosny uśmiech. – Jestem rad. Doskonale się spisałeś, drogi chłopcze. Nie
potrafię wprost wyrazić, jak jestem ci wdzięczny.

Kiedy w ekstazie kontynuowałem posiłek, czując, jak wracają mi siły,

niespokojnie zerknął do zagrody.

– Herriot… te szwy. Nie wyglądają najlepiej…
– Proszę się nie martwić – odparłem. – To tylko tak, na wszelki

wypadek. Może pan je zdjąć za kilka dni.

19

background image

– Wspaniale! A nie zostanie po nich rana? Może warto by je czymś

posmarować.

Zastygłem w połowie kęsa. Znów to samo. Do pełni szczęścia po-

trzebna mu była tylko propamidyna.

– Tak, stary, musimy podać trochę prip… prom… och, piekło i szatani,

nie mogę! – Odchylił głowę do tyłu i ryknął: – Charlie!

Nadzorca pojawił się w drzwiach, dotykając dłonią daszka czapki.
– Dzień dobry, milordzie.
– Dzień dobry, Charlie. Dopilnuj, żeby posmarowano maciorę tą

cudowną maścią. Jeszcze raz, jaka to maść, do licha?

Charlie przełknął ślinę i wyprężył się dumnie.
– Propopamidynowa, milordzie.
Mały gospodarz zamachał rękami z uciechy.
– Oczywiście, oczywiście! Propopamidynowa! Czy ja kiedyś zdołam

zapamiętać to słowo? – Spojrzał z szacunkiem na nadzorcę. – Charlie,
jesteś niezawodny. Nie wiem, jak ty to robisz.

Charlie skwitował ten komplement poważnym skinieniem głowy.

Lord Hulton zwrócił się do mnie.

– Propopamidynowa, dobrze, Herriot?
– Oczywiście, milordzie – odparłem. – Chyba mam ją w samochodzie.
Kiedy tak siedziałem na wiadrze, wśród mieszających się zapachów

chlewa, chleba i kawy, niemal czułem, jak omywają mnie fale zado-
wolenia. Jego lordowska mość był najwyraźniej oczarowany rezultatem
zabiegu, Charlie miał na ustach pełen wyższości uśmiech, który zawsze
towarzyszył takim demonstracjom jego lingwistycznych umiejętności,
a ja powoli wpadałem w euforię.

Z przyjemnością patrzyłem na moją pacjentkę. Prosiaki, które na czas

zabiegu umieszczono w dużej skrzynce, wróciły do matki i teraz stały
jeden przy drugim, długim różowym rzędem, trzymając w ryjkach jej
sutki. Widocznie maciora dawała im possać, bo nie widziałem
gwałtownego przepychania, tylko głębokie skupienie.

Była zdrowym, silnym zwierzęciem i zamiast znaleźć się dziś na stole

rzeźnika, zaczęła wychowywać swoje młode. Jakby czytając w moich
myślach, wydała kilka zadowolonych pochrząkiwań, co wzbudziło we
mnie znajome uczucie spełnienia i zadowolenia, rezultat takich drob-
nych sukcesów, które sprawiają, że nasze życie ma sens.

A po chwili w mojej głowie zrodziła się nowa myśl, nadająca temu

wydarzeniu inny, cudowny wymiar. Czy ktoś jeszcze oprócz mnie, jak
Anglia długa i szeroka, cieszył się w tym momencie śniadaniem os-
obiście przygotowanym i podanym przez markiza?

20

background image

Chapter

3

Rozdział trzeci

Boję się dentysty.

A szczególnie boję się nieznajomego dentysty; dlatego zanim roz-

począłem służbę w RAF-ie, upewniłem się, że mam wyleczone zęby.
Wszyscy mówili mi, że uzębienie lotników sprawdza się bardzo dokład-
nie, a nie chciałem, żeby ktoś obcy grzebał mi w szczęce. Nie można
mieć żadnych dziur, mówiono mi, inaczej zęby zaczną cię boleć akurat
wtedy, gdy będziesz w przestworzach.

Tak więc, kiedy mnie powołano, poszedłem do starego doktora

Grovera w Darrowby, który starannie załatał mi wszystkie ubytki. Był
dobrym fachowcem, zawsze delikatnym i uważnym i nie budził we
mnie takiego przerażenia jak inni dentyści. Wchodząc do jego gabinetu,
miałem, co prawda, sucho w ustach i miękkie nogi, ale jeśli przez cały
czas siedziałem z zamkniętymi oczami, to bez trudu udawało mi się
wytrwać do końca wizyty.

Mój strach przed dentystami datuje się od czasu moich pierwszych

doświadczeń z lat dwudziestych. Kiedy byłem dzieckiem, prowadzono
mnie w Glasgow do straszliwego Hectora McDarrocha, który przez kilka
lat zajmował się moim uzębieniem. Przyjaciele z czasów młodości
mówią mi, że w nich również zaszczepił taką obawę, więc zapewne
odczuwało ją całe pokolenie ówczesnych mieszkańców Glasgow.

Oczywiście, nie można o to winić jedynie Hectora. W tamtych czasach

wyposażenie

gabinetów

było

dość

prymitywne

i wizyta

u jakiegokolwiek stomatologa była katorgą. Jednak gromki śmiech Hect-
ora i jego ogromna, przytłaczająca postać jeszcze pogarszały sprawę.
W gruncie

rzeczy

był

bardzo

miłym

człowiekiem,

wesołym

i dobrodusznym, ale charakter jego profesji nie pozwalał nam tego
dostrzec.

Wiertarka elektryczna jeszcze nie została wynaleziona, a jeśli nawet, to

wówczas nie znano jej w Szkocji, więc Hector borował dziury w zębach
przerażającą machiną pedałową. Była wyposażona w wielkie koło ze

21

background image

skórzanym pasem transmisyjnym, który obracał wiertło, a leżąc w fotelu,
widziało się tylko dwie rzeczy: śmigające tuż obok koło i potężne kolano
wściekle pedałującego Hectora.

Pochodził z północy, więc w ludowe święta nosił spódniczkę oraz ob-

szytą futrem torbę i ciskał grubymi pniami, jakby to były zapałki. Był tak
wielki i silny, że zawsze czułem się jak w pułapce, gdy siedząc w fotelu,
widziałem, jak pochyla się nade mną, a obok rozlegał się świst koła
i stukanie pedału. Wprawdzie nigdy nie postawił mi nogi na piersi, ale
i tak nie mogłem się ruszyć.

Nie przejmował się, kiedy trafił wiertłem w nerw; nie zważając na mo-

je zduszone krzyki, robił swoje. Miałem wrażenie, iż Hector uważa lęk
przed bólem za tchórzostwo albo podziela zdanie tych, według których
cierpienie uszlachetnia.

W każdym razie, od tego czasu byłem zdecydowanym zwolennikiem

niewysokich dentystów o łagodnym głosie, takich jak pan Grover. Lubię
mieć świadomość, że w ewentualnym starciu mam jakąś szansę
zwycięstwa lub ucieczki. Ponadto pan Grover rozumiał, że człowiek się
boi, a to bardzo pomagało. Pamiętam, jak chichotał, kiedy opowiadał
o postawnych farmerach, którzy uciekali z fotela, zanim wyjął z szafki
kleszcze.

Nadal nie lubię chodzić do dentysty, ale muszę przyznać, że

współcześni stomatolodzy są wspaniali. Mojego prawie nie widzę.
Postać w białym fartuchu pojawia się tylko na chwilę, a potem cały czas
stoi za moimi plecami. Ktoś wkłada mi do ust różne przedmioty
i wyjmuje je, jednak nawet kiedy odważę się otworzyć oczy, nikogo nie
widzę.

Natomiast Hector McDarroch zdawał się czerpać przyjemność

z demonstrowania tych okropnych przyrządów; pamiętam, jak napełniał
wielką strzykawkę tuż przed moim nosem i kilkakrotnie tryskał z niej
pod sufit nowokainą, zanim zrobił mi zastrzyk. Co gorsza, przed
rwaniem gmerał w blaszanym pudełku na narzędzia, wyjmował cały ar-
senał obrzydliwych kleszczy i oglądał je, cicho pogwizdując, aż znalazł
odpowiednie.

Miałem to wszystko w pamięci, kiedy siedziałem w długiej kolejce lot-

ników czekających na przegląd uzębienia i cieszyłem się, że poszedłem
do doktora Grovera. Na końcu długiego gabinetu dentysta stał obok
fotela i kolejno kontrolował zęby młodych ludzi w niebieskich mundur-
ach, po czym podawał dane siedzącemu za biurkiem sanitariuszowi.

Nieźle się bawiłem, obserwując miny tych chłopców, kiedy słuchali

jego orzeczeń. „Trzy wypełnienia, dwie ekstrakcje!” „Osiem wypełnień!”

22

background image

Na ogół byli oszołomieni, a nawet osłupiali lub niemal bliscy łez. Od
czasu do czasu ten czy ów próbował dyskutować z człowiekiem w bieli,
ale daremnie; nikt ich nie słuchał. Chwilami miałem ochotę wybuchnąć
śmiechem. Rozumiecie, czułem pewne wyrzuty sumienia z tego po-
wodu, ale w końcu powinni mieć pretensje wyłącznie do siebie. Gdyby
byli tak przewidujący jak ja, nie mieliby powodów do niepokoju.

Kiedy wywołano moje nazwisko, raźnie ruszyłem naprzód, nucąc

wesoło pod nosem, i nonszalancko opadłem na fotel. Dentysta nie
ociągał się. Szybko obejrzał moje zęby i wypalił: „Pięć wypełnień i jedna
ekstrakcja!”

Poderwałem się i spojrzałem na niego ze zdumieniem.
– Przecież… przecież… – zacząłem jąkać – byłem u kontroli

u mojego…

– Następny proszę – mruknął dentysta.
– Przecież doktor Grover powiedział…
– Następny! Ruszać się! – warknął sanitariusz, więc poczłapałem do

niego, patrząc z obrzydzeniem na postać w bieli. Jednak dentysta
właśnie recytował listę moich trzonowców i siekaczy, więc nie zwrócił
na to uwagi.

Jeszcze nie otrząsnąłem się z szoku, gdy zapadła decyzja co do

moich dalszych losów.

– Zgłosić się jutro rano w Regent Lodge na ekstrakcję – powiedziała

dziewczyna z WAAF-u*.

Jutro rano! Mój Boże, nie tracą czasu! I co to, u licha, ma znaczyć?

Przecież mam zupełnie zdrowe zęby. Tylko ten jeden z lekkim
odpryskiem szkliwa. Pan Grover oglądał go i powiedział, że nie sprawi
mi żadnych kłopotów. Jeden z tych zębów, w których trzymałem fajkę –
nie, to nie może być ten.

Jednak natychmiast przyszła mi do głowy niepokojąca myśl, że moje

zdanie nie ma żadnego znaczenia. Kiedy w gabinecie zignorowano moje
słabe protesty, uświadomiłem sobie nagle, że już nie jestem cywilem.

Następnego ranka, zanim przebrzmiał szczęk pojemników na śmieci,

uświadomiłem sobie ponurą rzeczywistość. Dzisiaj wyrwą mi ząb! I to
niebawem.

Następne godziny przeżyłem w rosnącym niepokoju; poranny apel,

marsz po ciemku na śniadanie. Smażone jajka na grzance smakowały mi
jeszcze mniej niż zwykle. Zaledwie nadszedł szary świt, stanąłem przed
złowrogą fasadą Regent Lodge.

23

background image

Kiedy wchodziłem po schodach, zaczęły mi się pocić dłonie. Nie lubię

borowania, ale rwanie to coś nieskończenie gorszego. Wzdragałem się na
myśl o tym, że ktoś siłą usunie kawałek mojego ciała, nawet jeśli to nie
będzie bolało. Bo oczywiście, mówiłem sobie, idąc przez dudniący
echem korytarz, w dzisiejszych czasach to nie boli. Tylko lekkie ukłucie,
a potem nic.

Pocieszałem się tą kojącą myślą, gdy dotarłem do poczekalni

i zatrzymałem się przed rzędem ponumerowanych drzwi. Wokół siedzi-
ało około trzydziestu lotników, których twarze zdradzały rozmaite uczu-
cia – od rozpaczy po determinację. W powietrzu unosił się mdlący za-
pach środków antyseptycznych. Wybrałem wolne krzesło i usiadłem.
Byłem w wojsku dostatecznie długo, aby wiedzieć, że na wszystko
trzeba długo czekać, i nie widziałem powodu, żeby u dentysty miało być
inaczej.

[* WAAF, Women’s Auxiliary Army Forces – Pomocnicza Wojskowa

Służba Kobiet.]

Mężczyzna siedzący po lewej lekko skinął mi głową. Był gruby,

a tłuste włosy opadały mu na pryszczate czoło. Zaprzątnięty dłubaniem
zapałką w zębach, obrzucił mnie przeciągłym, taksującym spojrzeniem,
zanim odezwał się z londyńskim akcentem:

– Do którego gabinetu, koleś?
– Pokój numer cztery – odparłem, zerknąwszy na kartę.
– O raju, koleś, aleś wdepnął! – Wyjął zapałkę z ust i uśmiechnął się

drapieżnie.

– Wdepnąłem… ? Dlaczego?
– Co, nie słyszałeś? Tam przyjmuje Rzeźnik.
– Rze… Rze… Rzeźnik? – wykrztusiłem.
– Owszem, tak mówią na tego wojskowego stomatologa. – Posłał mi

pełen wyższości uśmiech. – Mówię ci, ten facet to prawdziwy sadysta.

– Rzeźnik… ? Sadysta… ? – Przełknąłem ślinę. – Daj spokój. Na pewno

jest taki jak wszyscy.

– Nie wierz w to, koleś. Są dobrzy i źli, a ten to prawdziwy sadysta.

Nie powinien być dentystą.

– A skąd o tym wiesz?
Niedbale machnął ręką.
– Och, byłem tu już kilka razy i słyszałem przeraźliwe wrzaski

dochodzące z tego gabinetu. Rozmawiałem potem z kilkoma chło-
pakami. Wszyscy mówili na niego „Rzeźnik”.

24

background image

Otarłem dłonie o szorstki materiał niebieskich spodni.
– Wiadomo, jak to jest z takimi opowieściami. Na pewno są bardzo

przesadzone.

– No, sam się przekonasz, koleś – rzekł i wrócił do dłubania w zębach.

– Jednak pamiętaj, że cię ostrzegałem.

Zaczął opowiadać o różnych rzeczach, ale słuchałem go tylko jednym

uchem. Zdaje się, że nazywał się Simkin i nie był lotnikiem-kadetem tak
jak my, lecz zawodowym żołnierzem i członkiem personelu naziemnego;
pracował w kuchni. Pogardliwie wyrażał się o nas, surowych rekrutach,
i twierdził, że potrzebujemy szlifu, zanim będziemy godni przestawać
z prawdziwymi żołnierzami Royal Air Force. Jednak zauważyłem, że
pomimo kilkuletniej służby nadal miał stopień AC2, tak jak ja.

Tak minęła prawie godzina i serce biło mi mocniej za każdym razem,

gdy otwierały się drzwi pokoju numer cztery. Musiałem przyznać, że
wszyscy młodzi ludzie wychodzący z tego gabinetu byli lekko wstrząśn-
ięci, a jeden niemal się zataczał, przyciskając obie dłonie do ust.

– O żesz ty! Spójrz na tego biedaczynę! – zaciągnął Simkin ze źle skry-

waną satysfakcją. – No, niech mnie! Ale mu się dostało, biedakowi.
Cieszę się, że nie jestem na twoim miejscu.

– A do którego gabinetu ty idziesz? – zapytałem, czując narastające

napięcie.

– Pokój numer dwa, koleś. – Pogmerał w zębach zapałką. – Byłem już

tam. To wspaniały gość, jeden z najlepszych. Nie zrobi nikomu krzywdy.

– No cóż, miałeś szczęście.
– Żadne szczęście, koleś… – Urwał i wycelował we mnie zapałkę. –

Znam układy, to wszystko. Są różne sposoby. – Lekko zmrużył oko.

Nasza rozmowa została gwałtownie przerwana, gdy otwarły się

straszliwe drzwi i stanęła w nich dziewczyna z WAAF-u.

– AC2 Herriot! – zawołała.
Wstałem na drżących nogach i zrobiłem głęboki wdech. Odchodząc,

dostrzegłem na twarzy Simkina grymas głębokiego zadowolenia.
Naprawdę doskonale się bawił.

Wszedłem do gabinetu i pojąłem, że jestem zgubiony. Rzeźnik był

drugim Hectorem McDarrochem; miał metr osiemdziesiąt wzrostu i bary
zapaśnika rozpychające biały fartuch. Dostałem gęsiej skórki, gdy powit-
ał mnie gromkim śmiechem i wskazał fotel.

Usiadłem i postanowiłem podjąć ostatnią próbę.
– Czy to ten ząb? – spytałem, stukając w jedyny podejrzany kieł.
– Istotnie! – zagrzmiał Rzeźnik. – To ten.

25

background image

– No cóż – powiedziałem z uśmiechem. – Mogę to wyjaśnić. Zaszła

pomyłka…

– Tak… tak… – mamrotał, napełniając na moich oczach strzykawkę

i kilkakrotnie radośnie tryskając roztworem w powietrze.

– To tylko odprysk szkliwa i doktor Grover mówił…
Dziewczyna z WAAF-u niespodziewanie opuściła fotel; znalazłem się

w pozycji półleżącej, a nade mną pochylał się olbrzymi stomatolog.

– Widzi pan – wysapałem – potrzebny mi ten ząb. Trzymam nim…
Gruby paluch dotknął mojego dziąsła i poczułem wbijającą się igłę.

Poddałem się losowi.

Wstrzyknąwszy środek miejscowo znieczulający, olbrzym odłożył

strzykawkę.

– Zaczekamy minutę czy dwie – oznajmił i opuścił pokój.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, asystentka podeszła do mnie na

palcach.

– Ten facet to konował! – szepnęła.
– Konował… ? Dlaczego? – Wytrzeszczyłem oczy.
– Czubek! Zupełny wariat! Nie ma pojęcia o rwaniu!
– Przecież… przecież… on jest dentystą, prawda?
– Tak sądzi! – skrzywiła się. – Jednak nie ma o tym zielonego pojęcia!
Nie zdążyłem przetrawić tej radosnej wiadomości, ponieważ ot-

worzyły się drzwi i olbrzym powrócił.

Złapał parę wielkich kleszczy, a ja zamknąłem oczy, gdy zaczął napin-

ać mięśnie.

Muszę przyznać, że nic nie czułem. Wiedziałem, że szarpie i wykręca,

ale na szczęście anestetyk działał. Już byłem pewien, że zaraz będzie po
wszystkim, gdy usłyszałem głośny trzask.

Otworzyłem oczy. Rzeźnik z rozczarowaniem spoglądał na tkwiący

w kleszczach mój złamany ząb. Korzeń pozostał w dziąśle.

Stojąca za dentystą dziewczyna przyjęła to znaczącym kiwnięciem

głowy, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”. Była zgrabna
i niebrzydka, ale obawiam się, że ci młodzi ludzie, których tu spotykała,
mieli mocno stłumione libido.

– Och! – mruknął Rzeźnik i zaczął grzebać w metalowym pudełku.

Znów znalazłem się w czasach McDarrocha, który wyjmował jedne
kleszcze po drugich, kilkakrotnie zamykając je i otwierając, zanim
wybrał odpowiednie.

Jednak wysiłki Rzeźnika były daremne i stałem się mimowolnym

świadkiem,

jak

jego

dobry

humor

stopniowo

zmienia

się

26

background image

w przygnębienie, a w końcu prawie w panikę. Facet był w kropce. Nie
miał pojęcia, jak usunąć ten korzeń.

Dłubał przy nim chyba z pół godziny, zanim wpadł mu do głowy

nowy pomysł. Zgarnąwszy wszystkie kleszcze na bok, prawie wybiegł
z gabinetu i niebawem powrócił z tacą, na której spoczywało długie
dłuto i metalowy młotek.

Na dany znak dziewczyna z WAAF-u opuściła fotel, tak że znalazłem

się w pozycji horyzontalnej. Najwidoczniej przyzwyczajona do takich
sytuacji, wprawnie chwyciła mnie za głowę i czekała.

To nie może dziać się naprawdę, pomyślałem, kiedy facet włożył mi

dłuto do ust i zamierzył się młotkiem; jednak pozbyłem się wszelkich
wątpliwości, gdy metal uderzył w resztki zęba, co sprawiło, że moja
głowa odskoczyła na pierś małej asystentki. Bynajmniej nie był to koniec
zabiegu.

Straciłem

poczucie

czasu;

Rzeźnik

walił

młotkiem,

a dziewczyna mocno przytrzymywała moją podskakującą głowę.

Zawsze zastanawiałem się, co czują młode konie, kiedy wybijam im

„wilcze” zęby. Teraz wiedziałem i to była dominująca myśl, która
kołatała mi w czaszce.

Kiedy Rzeźnik wreszcie skończył, otworzyłem oczy; chociaż byłem

przygotowany na wszystko, z lekkim zdziwieniem zobaczyłem, że
nawleka igłę długą, jedwabną nitką. Z czołem zlanym potem i błyskiem
rozpaczy w oczach znów pochylił się nade mną.

– Tylko kilka szwów – wymamrotał ochrypłym głosem, a ja ponownie

zamknąłem oczy.

Kiedy opuściłem fotel, czułem się naprawdę bardzo dziwnie.

W głowie mi szumiało od otrzymanych uderzeń, a łaskoczące język
końce nici potęgowały listę niezwykłych doznań. Jestem pewien, że wy-
chodząc z gabinetu, słaniałem się na nogach i instynktownie zakry-
wałem usta dłonią.

Pierwszą osobą, którą zobaczyłem, był Simkin. Siedział tam, gdzie

przedtem, ale wyglądał jakoś inaczej i gorączkowo pomachał do mnie
ręką. Podszedłem, a on chwycił mnie za kurtkę munduru.

– Wiesz co, koleś? – jęknął, z trudem przełykając ślinę. – Zmienili mi

przydział i mam iść do pokoju numer cztery. – Cholera, wyglądasz
naprawdę okropnie. Jak było?

Spojrzałem na niego. Może ten ranek nie był jeszcze całkiem stracony.

Opadłem na krzesło obok niego i jęknąłem:

– O Boże, miałeś rację! Jeszcze nie widziałem takiego faceta; prawie

mnie zabił. Nie na darmo nazywają go Rzeźnikiem!

– Czemu… co… co ci zrobił?

27

background image

– Nic takiego. Tylko wybił mi ząb za pomocą dłuta i młotka, to

wszystko.

– Nie! Chyba żartujesz! – Simkin rozpaczliwie usiłował się

uśmiechnąć.

– Słowo honoru – powiedziałem. – A zresztą, właśnie wynoszą tacę.

Sam popatrz.

Spojrzał na asystentkę, która wynosiła te straszliwe przyrządy, i zbladł

jak ściana.

– O rany! I co… co jeszcze zrobił?
– No cóż, zrobił coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem – odparłem,

ostrożnie obmacując sobie szczękę. – Wywalił mi taką wielką dziurę
w dziąśle, że musiał mnie potem zszywać.

– Niee, to niemożliwe! Nie wierzę! – Simkin gwałtownie potrząsnął

głową.

– Dobra – powiedziałem. – A co powiesz na to?
Pochyliłem się, włożyłem palec pod wargę i podciągnąłem ją, żeby

dobrze sobie obejrzał długą ranę i zwisające z niej zakrwawione końce
nici.

– Boże! – jęknął. – O Boże! Odsunął się ode mnie, szeroko otwierając

oczy i drżące usta.

Na nieszczęście, w tym momencie dziewczyna z WAAF-u stanęła

w progu i głośno zawołała „AC2 Simkin!” Biedaczysko podskoczył jak
rażony prądem. Potem powoli, ze zwieszoną głową, przeszedł przez
poczekalnię. W drzwiach odwrócił się jeszcze, rzucając mi ostatnie
rozpaczliwe spojrzenie, a potem straciłem go z oczu.

To przykre doświadczenie pogłębiło moje obawy co do oczekujących

mnie pięciu wypełnień. Jednak nie miałem się czego obawiać; zabiegi
okazały się trywialne i zostały szybko i bezboleśnie wykonane przez
wojskowego dentystę, w niczym nie przypominającego Rzeźnika.

A jednak, wiele lat po zakończeniu wojny, człowiek z pokoju numer

cztery wyciągnął długą rękę z przeszłości i dotknął mego ramienia.
Pewnego dnia poczułem, że coś ostrego sterczy mi z dziąsła, więc
poszedłem do pana Grovera, który zrobił rentgenogram i pokazał mi
śliczne zdjęcie tego okropnego korzenia, wciąż tam tkwiącego, pomimo
młotka i dłuta. Korzeń został wyrwany i tak skończyła się ta saga.

Wspomnienie Rzeźnika długo żyło w mej pamięci, ponieważ nieustan-

nie przypominało mi o nim niebezpieczne chybotanie się fajki na skraju
tej niepotrzebnej dziury w uzębieniu. Jednak pociesza mnie myśl
o partyjskiej

strzale,

którą

zdołałem

wysłać

na

odchodnym.

28

background image

Przystanąłem wówczas w progu i wymamrotałem do pleców Rzeźnika,
szykującego się na przyjęcie następnego pacjenta:

– Nawiasem mówiąc, usunąłem sporo zębów w taki sam sposób jak

pan.

– Naprawdę? Jest pan dentystą? – Odwrócił się i wytrzeszczył oczy.
– Nie – rzuciłem przez ramię, wychodząc. – Weterynarzem.

29

background image

Chapter

4

Rozdział czwarty

Wolę kobiety od mężczyzn.

Rozumiecie, nie mam nic przeciwko mężczyznom – w końcu sam

jestem jednym z nich – ale w RAF-ie było ich zbyt wielu. Dosłownie
tysiące, rozpychających się, krzyczących, przeklinających; nie można
było od nich uciec. Niektórzy stali się moimi przyjaciółmi i pozostali
nimi do dziś, ale ta nieprzebrana rzesza uzmysłowiła mi, jak bardzo zmi-
eniły mnie miesiące małżeńskiego życia.

Kobiety są istotami delikatniejszymi, łagodniejszymi, czyściejszymi

i w ogóle milszymi, a ja, mimo że sam jestem mężczyzną, doszedłem do
zdumiewającego wniosku, że najlepiej czuję się w towarzystwie
dziewcząt.

Wrażenie, że los rzucił mnie w prymitywniejszy świat, pogłębiało się

z każdym dniem, a szczególnie nasiliło się tego ranka, kiedy miałem
dyżur i z sadystyczną przyjemnością łomotałem pokrywami od kubłów,
krzycząc: „Pobudka, pobudka!” Do tego wniosku nie skłaniały mnie
przekleństwa i obsceniczne uwagi, lecz zwierzęce odgłosy dobiegające
z ciemnych pomieszczeń. Przypomniały mi one jednego z moich
pacjentów,

Cedryka.

Natychmiast

znalazłem

się

z powrotem

w Darrowby; właśnie zadzwonił telefon.

Głos w słuchawce był dziwnie niepewny.
– Panie Herriot… byłabym wdzięczna, gdyby pan przyjechał i obejrzał

mojego psa. – Mówiła kobieta, najwidoczniej należąca do wyższych sfer.

– Oczywiście. W czym problem?
– No… on… eee… zdaje się cierpieć na… tak jakby burczenie.
– Słucham? Zapadła dłuższa cisza.
– Ma… hmm… zbyt głośno burczy.
– A dokładnie?
– Cóż… zapewne można by to określić jako… wiatry. – Głos rozmów-

czyni wyraźnie zaczął drżeć.

Pomyślałem, że chyba dostrzegam światełko w mroku.

30

background image

– Chce pani powiedzieć, że ma kłopoty z żołądkiem?
– Nie, nie z żołądkiem. Wydaje… eee… bardzo często ma… wiatry z…

z… – W jej głosie słyszałem już nuty desperacji.

– Ach tak! – Nagle wszystko stało się jasne. – Rozumiem. Jednak to nie

wygląda na poważny przypadek. Czy jest chory?

– Nie, poza tym jest najzupełniej zdrowy.
– No cóż, czy uważa pani, że powinienem go zbadać?
– Och tak, oczywiście, panie Herriot. Chciałabym, żeby przyjechał pan

jak najszybciej. To stało się naprawdę… naprawdę kłopotliwe.

– W porządku – odparłem. – Wpadnę dziś rano. Czy może mi pani

podać nazwisko i adres?

– Proszę pytać o panią Rumney. Mieszkam w The Laurels.

The Laurels, bardzo ładny dom na skraju miasta, stał z dala od ulicy,

w rozległym ogrodzie. Pani Rumney otworzyła mi osobiście i na jej
widok poczułem głębokie zdziwienie. Nie tylko dlatego, że była uderza-
jąco piękna; sprawiała niesamowite wrażenie. Miała mniej więcej czter-
dzieści lat i wygląd bohaterki wiktoriańskiej powieści – była wysoka,
smukła i eteryczna. Natychmiast pojąłem jej wahanie podczas porannej
rozmowy, świadczące o delikatności i wykwintnym smaku.

– Cedryk jest w kuchni – powiedziała. – Zaprowadzę pana.
Widok Cedryka był dla mnie kolejną niespodzianką. Ogromny bokser

rzucił się na mnie w szale radości, drapiąc po piersiach największymi
i najbardziej pazurzastymi łapami, jakie widziałem od dłuższego czasu.
Usiłowałem go odepchnąć, jednak nie pozwolił na to, w ekstazie ziejąc
mi w twarz i energicznie merdając ogonem.

– Cedryk, siad! – powiedziała ostro dama, a kiedy pies nie zareagował,

rzuciła mi nerwowe spojrzenie. – On jest taki przyjacielski.

– Tak – wysapałem. – Widzę.
W końcu zdołałem odepchnąć zwierzę i wycofać się w bezpieczny kąt.
– Jak często zdarzają mu się te… nadmierne wiatry?
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, pies otoczył się niemal namacal-

ną chmurą siarczanej woni, która spowiła i mnie. Widocznie podniecenie
wywołane widokiem mojej osoby ujawniło dolegliwość Cedryka. Nie
mogłem pójść za głosem instynktu podpowiadającego mi ucieczkę
w bezpieczne miejsce, więc przez chwilę zatykałem palcami nos, zanim
odzyskałem mowę.

– O to pani chodzi?
Pani Rumney powachlowała się koronkową chusteczką, a na jej blade

policzki wypłynął słaby rumieniec.

31

background image

– Tak – odparła niemal bezgłośnie. – Tak… o to.
– Ach tak – rzekłem raźnie. – Nie ma się czym przejmować. Przejdźmy

do innego pokoju i porozmawiajmy o jego diecie oraz o innych
sprawach.

Okazało się, że Cedryk dostaje mnóstwo mięsa, więc zaleciłem dietę

ograniczającą proteiny i wzbogaconą w węglowodany. Przepisałem ka-
olin w zawiesinie do podawania rano i wieczorem, po czym w poczuciu
dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do domu.

Był to jeden z wielu takich trywialnych przypadków, więc szybko

o nim zapomniałem; jednak pani Rumney zadzwoniła ponownie.

– Obawiam się, że stan Cedryka nie poprawia się, panie Herriot.
– Och, przykro mi to słyszeć. Wciąż… eee… wciąż… tak… tak… –

Rozmyślałem przez dłuższą chwilę. – Proszę pani, nie sądzę, aby w tej
chwili moja wizyta na coś się przydała, ale myślę, że na tydzień lub dwa
należy całkowicie odstawić mięso. Proszę dawać mu tylko biszkopty
i razowy chleb przypieczony w piekarniku. Zastosujemy taką jarską di-
etę, a ponadto dam pani proszek, który trzeba dosypywać do jedzenia.
Proszę odebrać go przy okazji.

Proszek był dość silnie działającym preparatem, więc miałem

pewność, że okaże się skuteczny, ale po tygodniu znów odebrałem tele-
fon od pani Rumney.

– Nie ma absolutnie żadnej poprawy, panie Herriot – powiedziała

drżącym głosem. – Chciałabym… żeby pan przyjechał i zbadał go jeszcze
raz.

Moim zdaniem, ponowne badanie tego idealnie zdrowego zwierzęcia

nie miało sensu, ale obiecałem, że wstąpię. Miałem ciężki dzień i było już
po szóstej, gdy dotarłem do The Laurels. Na podjeździe stało kilka sam-
ochodów i kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, że pani Rumney
zaprosiła gości na drinka; byli to ludzie tacy jak ona, wykwintni
i należący do wyższych sfer. Prawdę mówiąc, w swoim roboczym ub-
raniu czułem się w tym eleganckim towarzystwie jak łazęga.

Pani Rumney miała właśnie zaprowadzić mnie do kuchni, kiedy

drzwi otworzyły się na oścież i rozradowany Cedryk wpadł między
gości. Kilka sekund później dżentelmen o wyglądzie estety rozpaczliwie
odpierał atak psa, który wielkimi łapami szarpał mu kamizelkę. Facet
uwolnił się, tracąc kilku guzików, a bokser zainteresował się jedną
z dam. Odciągnąłem psa w ostatniej chwili, zanim zdążył zerwać z niej
sukienkę.

W salonie rozpętało się istne pandemonium. Żałosne błagania gospo-

dyni zagłuszały okrzyki przestrachu wydawane, gdy wielkie psisko

32

background image

witało kolejnych gości, lecz niebawem uświadomiłem sobie zupełnie
nowy aspekt sytuacji. Atmosfera w salonie gwałtownie zgęstniała
w wyniku nagłego nasycenia wonią wiadomej proweniencji; nie było
cienia wątpliwości, że niefortunna przypadłość Cedryka znów dała znać
o sobie.

Robiłem, co mogłem, żeby wyprowadzić zwierzę z pokoju, ale nie

nauczono go słuchać poleceń i uganiałem się za nim na próżno. Czas mi-
jał, a ja po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z powagi problemu, przed
którym stanęła pani Rumney. Większość psów puszcza wiatry
sporadycznie, ale z Cedrykiem było inaczej; robił to przez cały czas.
A chociaż bezgłośnie puszczane przezeń gazy były chyba bardziej
smrodliwe, niewątpliwie to te słyszalne budziły w owym towarzystwie
większą konsternację.

Cedryk dodatkowo pogarszał sytuację, ponieważ przy każdym takim

donośnym odgłosie odwracał łeb i badawczo spoglądał na swój zad, po
czym pędził przez pokój, jakby dobrze widział ten cuchnący obłok
i zamierzał zapędzić go w kąt.

Wydawało się, że minął rok, zanim go stamtąd wyprowadziłem. Pani

Rumney szeroko otworzyła drzwi, kiedy wreszcie zdołałem skierować
go w stronę wyjścia, ale wielki pies jeszcze nie zakończył występu. Po
drodze zdążył podnieść nogę i puścić silny strumień na nogawkę nien-
agannie uprasowanych spodni jednego z gości.

Po tym wieczorze z pełnym zaangażowaniem zająłem się problemem

pani Rumney. Czułem, że rozpaczliwie potrzebuje mojej pomocy, więc
często zachodziłem do niej z wizytą i próbowałem niezliczonych leków.
Skonsultowałem się w tej sprawie z moim kolegą Siegfriedem, który
zaproponował podawanie biszkoptów z węglem. Cedryk z widocznym
zadowoleniem pochłaniał ogromną ich liczbę, ale i to, tak jak wszystko
inne, w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jego stan.

A ponadto przez cały czas zastanawiałem się nad enigmatycznym

zjawiskiem, jakim była pani Rumney. Mieszkała w Darrowby od kilku
lat, ale mieszkańcy miasteczka niewiele o niej wiedzieli. Zastanawiano
się, czy jest wdową, czy też pozostaje w separacji z mężem. Jednak mnie
nie interesowały takie sprawy; największą zagadką było dla mnie to,
w jaki sposób w jej domu znalazł się taki pies jak Cedryk.

Trudno sobie wyobrazić zwierzę, które by mniej do niej pasowało.

Poza tą pożałowania godną przypadłością, pod każdym względem był
przeciwieństwem swej pani; wielkogłowy, hałaśliwy ekstrawertyk
stanowił jaskrawy kontrast z jej wykwintnym otoczeniem. Nigdy nie

33

background image

wyjaśniła mi, skąd go wzięła, ale podczas jednej z wizyt dowiedziałem
się, że Cedryk ma przynajmniej jednego wielbiciela.

Był nim Con Fenton, emerytowany robotnik rolny, który dorabiał

sobie jako ogrodnik i około trzech dni w tygodniu spędzał w The
Laurels. Kiedy wychodziłem, bokser biegał wokół mnie po podjeździe,
a stary spoglądał na niego z nieskrywanym podziwem.

– O rany – rzekł. – To niezły pies, no nie?
– Tak, Con, rzeczywiście, to miłe psisko.
Naprawdę tak uważałem. Nie można było nie polubić Cedryka, kiedy

się go bliżej poznało. Był niezwykle przyjazny, bardzo wesoły
i emanował nie tylko przykrymi zapachami, ale także zadowoleniem
z życia. Kiedy obrywał ludziom guziki czy obsikiwał spodnie, czynił to
z czystej przyjaźni.

– Patrz pan na te łapy! – wzdychał Con, podziwiając muskularne nogi

Cedryka. – Niech to licho, mógłby przeskoczyć przez tę bramę, jakby jej
wcale nie było. Oto pies, co się zowie!

Gdy tak mówił, przyszło mi do głowy, że Cedryk podoba się Conowi

dlatego, że on sam przypomina boksera: niewielki mózg, silna sylwetka,
o potężnych mięśniach i wiecznie uśmiechnięta twarz – byli do siebie
podobni.

– Taa, zawżdy lubił, jak pani puszcza go do ogrodu – ciągnął Con.

Mówił charakterystycznym, nosowym głosem. – To świetny kumpel.

Obrzuciłem go bacznym spojrzeniem. No tak, zawsze widywał

Cedryka na dworze, więc na pewno nie zauważył jego przypadłości.

Wracając do przychodni, ubolewałem nad tym, że moje leczenie nie

przynosi najmniejszego rezultatu. Chociaż wydawało się, że nie pow-
inienem martwić się tak drobną przypadłością, niewątpliwie zaczęła dzi-
ałać mi na nerwy. Prawdę mówiąc, zaraziłem tym niepokojem
Siegfrieda. Kiedy wysiadłem z samochodu, właśnie zszedł po schodach
Skeldale House.

– Byłeś w The Laurels, Jamesie? Powiedz mi – dociekał z powagą,

kładąc mi dłoń na ramieniu – jak się dziś ma twój popierdujący bokser?

– Obawiam się, że tak samo – odparłem, a mój kolega ze współczu-

ciem pokiwał głową.

Obaj zostaliśmy pokonani. Może pomogłyby tabletki chlorofilowe,

gdyby były wtedy dostępne; stosowanie znanych wówczas środków
okazało się daremne. Wydawało się, że nic nie zmieni stanu rzeczy.
Sytuacja nie byłaby taka zła, gdyby właścicielem psa był ktoś inny, nie
pani Rumney; przekonałem się, że trudno mi z nią nawet o tym
rozmawiać.

34

background image

Młodszy brat Siegfrieda, Tristan, również nic nie poradził. Podczas

wakacyjnej praktyki bardzo grymaśnie wybierał sobie przypadki,
którymi miał ochotę się zająć, ale objawy Cedryka ogromnie go zaint-
eresowały i nalegał, abym zabrał go kiedyś, jadąc z wizytą do The
Laurels. Zrobiłem to tylko raz; na jego widok wielkie psisko skoczyło na
spotkanie, wydając szczególnie głośny, jakby powitalny dźwięk.

Tristan natychmiast teatralnym gestem uniósł dłoń i zadeklamował:
– Przemówcie, słodkie usta, które nigdy nie kłamią! Była to jego je-

dyna wizyta. I bez niego miałem dość kłopotów.

Nieoczekiwanie spadł na mnie jeszcze cięższy cios. Kilka dni później

znowu odebrałem telefon od pani Rumney.

– Panie Herriot, moja znajoma ma śliczną suczkę boksera. Chce ją

przywieźć i sparzyć z Cedrykiem.

– Hę?
– Chce, żeby mój pies pokrył jej sukę.
– Cedryk? – Ścisnąłem palcami krawędź biurka. To nie może być

prawda! – I pani… pani się zgadza?

– Tak, oczywiście.
Przez długą chwilę usiłowałem otrząsnąć się z szoku. Trudno mi było

pojąć, że ktoś mógłby chcieć zreprodukować Cedryka, i zaniemówiłem,
kiedy oczami duszy ujrzałem przerażającą wizję ośmiu małych
Cedryczątek dających upust wrodzonym skłonnościom. Jednak, oczy-
wiście, taka przypadłość nie jest dziedziczna. Wziąłem się w garść
i odchrząknąłem.

– No dobrze, pani Rumney, a więc proszę to zrobić.
Zapadła chwila ciszy.
– Hmm, panie Herriot, ale chciałabym, żeby pan nadzorował to

spotkanie.

– Och, naprawdę sądzę, że to nie jest konieczne. – Zacisnąłem pięści,

wbijając paznokcie w dłonie. – Myślę, że poradzi sobie beze mnie.

– Ale byłabym o wiele spokojniejsza, gdyby pan przy tym był. Proszę

przyjechać – powiedziała błagalnie.

Zdusiłem przeciągły jęk i zaczerpnąłem tchu.
– Dobrze – powiedziałem. – Przyjadę wcześnie rano.
Przez cały wieczór miałem złe przeczucia. Tę elegancką kobietę

czekało kolejne niezwykle kłopotliwe widowisko. Dlaczego ja muszę
uczestniczyć w czymś takim? Ponadto obawiałem się najgorszego.
Nawet najgłupszy pies, spotykając sukę z cieczką, wie, co robić, ale za-
stanawiałem się, czy taki okaz jak Cedryk…

35

background image

Następnego ranka potwierdziły się wszystkie moje obawy. Suka

o imieniu Trudy była zgrabnym małym stworzeniem i wykazywała
zdecydowaną chęć współpracy. Natomiast Cedryk, chociaż wyraźnie
zadowolony ze spotkania, nie zdradzał najmniejszej ochoty, by robić
swoje. Obwąchawszy Trudy, przez chwilę tańczył wokół niej z wesołą
miną i wywieszonym językiem. Potem wytarzał się na trawniku i pognał
ku suce, zatrzymał się tuż przed nią, na rozstawionych łapach
i z opuszczonym łbem, gotowy do zabawy. Westchnąłem. Było tak, jak
przewidywałem. Ten tępak nie wiedział, co robić.

Pantomima trwała przez jakiś czas, aż emocjonalne napięcie wywołało

nieuniknione objawy jego przypadłości. Od czasu do czasu przystawał
i obwąchiwał swój ogon, jakby jeszcze nigdy nie słyszał takich
dźwięków.

Swoje pląsy urozmaicał sporadycznymi galopami wokół trawnika, aż

wreszcie, zrobiwszy z dziesięć takich okrążeń, doszedł chyba do
wniosku, że powinien zrobić coś z suką. Wstrzymałem oddech, gdy do
niej podszedł, ale na nieszczęście rozpoczął swe zabiegi z niewłaściwego
końca. Trudy znosiła to z niezmąconą cierpliwością, ale kiedy zawzięcie
zaczął dobierać się do jej lewego ucha, uznała, że to za wiele.
Z przeraźliwym skowytem ugryzła go w tylną łapę i Cedryk odskoczył
jak oparzony.

Ilekroć potem próbował podejść bliżej, witała go obnażonymi zębami.

Najwyraźniej była rozczarowana panem młodym i nie można było mieć
jej tego za złe.

– Sądzę, że już ma dość, pani Rumney – powiedziałem.
Ja na pewno miałem dość, tak samo jak nieszczęsna dama, sądząc po

lekko

przyspieszonym

oddechu,

zaczerwienionych

policzkach

i machaniu chusteczką.

– Tak… tak… chyba ma pan rację – odparła.
Tak więc Trudy zabrano do domu i taki był kres kariery Cedryka jako

reproduktora.

Ten ostatni epizod pomógł mi podjąć decyzję. Postanowiłem

porozmawiać z panią Rumney i kilka dni później spotkaliśmy się w The
Laurels.

– Może uzna pani, że to nie moja sprawa – powiedziałem. – Jednak,

prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby Cedryk był odpowiednim psem dla
pani. W rzeczy samej jest tak nieodpowiedni, że rujnuje pani życie.

Pani Rumney szeroko otworzyła oczy.
– No cóż… sprawia trochę kłopotów… ale co pan sugeruje?

36

background image

– Uważam, iż powinna pani sprawić sobie innego psa. Może pudla lub

teriera, w każdym razie mniejszego, nad którym zdoła pani zapanować.

– Panie Herriot, przecież nie mogłabym uśpić Cedryka. – W jej oczach

zabłysły łzy. – Naprawdę lubię go mimo to… mimo wszystko.

– Nie, oczywiście że nie! – powiedziałem. – Ja też go lubię. Jest taki

przyjacielski. Jednak chyba mam dobry pomysł. Czemu nie miałaby pani
oddać go Conowi Fentonowi?

– Conowi… ?
– Tak, on ogromnie podziwia Cedryka, a psu byłoby u niego dobrze.

Con ma trochę ziemi za swoim domkiem i trzyma kilka zwierząt.
Cedryk mógłby sobie tam biegać do woli, a Con przyprowadzałby go
tutaj trzy razy w tygodniu, kiedy pracuje w ogrodzie. Mogłaby pani
nadal go widywać.

Pani Rumney przez chwilę spoglądała na mnie w milczeniu, a ja ujrza-

łem, jak na jej twarzy pojawia się ulga pomieszana z nadzieją.

– Wie pan co, panie Herriot, myślę, że to dobry pomysł. Jednak czy jest

pan pewien, że Con zechciałby go wziąć?

– Mogę się założyć. Taki stary kawaler jak on z pewnością czuje się

osamotniony. Niepokoi mnie tylko jedno. Zwykle spotykali się na
dworze i zastanawiam się, co będzie, kiedy znajdą się w pomieszczeniu
i Cedryk zacznie… no, mieć swoje kłopoty…

– Och, myślę, że wszystko będzie dobrze – szybko przerwała mi pani

Rumney. – Kiedy wyjeżdżam na wakacje, Con zawsze zabiera go do
siebie na tydzień czy dwa; nigdy nie wspominał o… o żadnym
niezwykłym wydarzeniu… tego rodzaju.

– No cóż, to świetnie. Na pani miejscu zaraz porozmawiałbym ze

staruszkiem – powiedziałem, szykując się do wyjścia.

Pani Rumney zadzwoniła kilka dni później. Con ochoczo skorzystał

z okazji i Cedryk doskonale się u niego zadomowił. Pani Rumney poszła
za moją radą i sprawiła sobie pudla.

Zobaczyłem tego szczeniaka dopiero, kiedy miał sześć miesięcy i jego

właścicielka wezwała mnie, żebym wyleczył go z łagodnej egzemy.
Siedząc w wykwintnie urządzonym salonie i patrząc na panią Rumney,
chłodną, opanowaną i spokojną, trzymającą na kolanach małego pieska,
nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wszystko wreszcie znalazło się na
swoim miejscu. Graby dywan, aksamitne zasłony, kruche stoliki z ich
ładunkiem kosztownej porcelany i oprawionych w ramki miniatur. To
nie było odpowiednie miejsce dla Cedryka.

Domek Cona Fentona znajdował się pół mili dalej, więc w drodze

powrotnej pod wpływem nagłego impulsu zatrzymałem samochód

37

background image

przed jego drzwiami. Staruszek usłyszał pukanie i na mój widok na jego
szerokiej twarzy wykwitł uśmiech zadowolenia.

– Wejdź, młodzieńcze! – zawołał tym swoim dziwnym, zduszonym

głosem. – Miło mi cię widzieć!

Zaledwie wszedłem do niewielkiego pokoju stołowego, gdy ogromne

zwierzę rzuciło się na mnie. Cedryk wcale się nie zmienił. Musiałem wy-
walczyć sobie drogę do koślawego fotela przy kominku. Con usiadł
naprzeciw mnie, a kiedy bokser podskoczył, żeby polizać go po twarzy,
po przyjacielsku dał mu pięścią w łeb.

– Siad, ty wielki, głupi tępaku – mruknął czule do psa.
Uszczęśliwiony Cedryk wyciągnął się na wystrzępionym dywaniku

u jego stóp i z uwielbieniem spoglądał na nowego pana.

– No cóż, panie Herriot – zaczął Con, wyjmując jakiś podejrzanie wy-

glądający tytoń i nabijając nim fajkę. – Jestem panu wdzięczny za to, że
załatwił mi pan tego wspaniałego psa. O rany, on jest bombowy i nie
sprzedałbym go za żadne pieniądze. Nikt nie mógłby sobie życzyć
lepszego przyjaciela.

– To wspaniale, Con – odparłem. – I widzę, że temu olbrzymowi też

jest tu dobrze.

Stary zapalił fajkę i kłęby smrodliwego dymu uniosły się pod belki

niskiego, poczerniałego sufitu.

– No tak, rzadko bywa w domu. Taki silny pies jak on musi rozład-

ować gdzieś swoją energię.

Jednak Cedryk właśnie postanowił rozładować coś innego, ponieważ

otoczył się znajomym mi już oparem, którego woń całkowicie stłumiła
zapach fajczanego dymu. Con nie zwracał na to uwagi, ale ja ledwie
wytrzymywałem w tym niewielkim pomieszczeniu.

– No cóż – wysapałem. – Wpadłem tylko na chwilę, żeby sprawdzić,

jak wam się układa. Muszę już jechać.

Zerwałem się i chwiejnie pomknąłem do drzwi, ścigany falą smrodu.

Gdy mijałem stół, na którym stały resztki posiłku staruszka, dostrzegłem
coś, co wyglądało na jedyną ozdobę w tym domku – popękany wazon
z tkwiącym w nim wspaniałym bukietem goździków. Dostrzegłem
i wepchnąłem w nie nos.

Con spojrzał na mnie z aprobatą.
– Tak, to śliczne kwiatki, no nie? Pani z Laurels pozwala mi brać do

domu, co chcę, a goździki to moje ulubione kwiaty.

– Owszem, udały się panu – odparłem, nie wyjmując nosa z kwiecia.
– Szkoda tylko – rzekł z żalem staruszek – że nie mogę w pełni cieszyć

się nimi.

38

background image

– Dlaczego, Con?
– No cóż, słyszy pan, jak dziwnie gadam? – odparł, kilkakrotnie

pyknąwszy fajeczkę.

– Nie… niezupełnie.
– Och, na pewno pan słyszy. Zostało mi to od dzieciństwa. Wycięli mi

migdałki i chyba coś poszło nie tak.

– Oo, przykro mi to słyszeć.
– No, to nic poważnego, ale została mi po tym pewna wada…
– Chce pan powiedzieć, że… ?
Powoli zacząłem pojmować, jak to się stało, że ten mężczyzna i pies

pasują do siebie, dlaczego ich przyjaźń jest tak doskonała; nabierałem
przekonania, że z pewnością mają przed sobą wspaniałą przyszłość. Wy-
glądało to na zrządzenie Opatrzności.

– Właśnie – ciągnął ze smutkiem staruszek. – Zupełnie nie mam

węchu.

39

background image

Chapter

5

Rozdział piąty

Na widok londyńskiego policjanta grożącego pałką niesfornemu
łobuziakowi, pomyślałem o Wesleyu Binksie i o tym, jak przez szparę na
listy wrzucił petardę do przychodni.

Tego rodzaju zabawkę nazywano „kołatką”; eksplodowała mi pod no-

gami, gdy spieszyłem ciemnym korytarzem, usłyszawszy dzwonek do
drzwi. Podskoczyłem pod sufit z przestrachu.

Otworzyłem frontowe drzwi i wyjrzałem na ulicę. Była pusta, ale na

rogu, gdzie światło latarni odbijało się w witrynie sklepu Robsona,
dostrzegłem kontur umykającej postaci i usłyszałem słabe echo śmiechu.
Nic nie mogłem zrobić, lecz wiedziałem, że Wes gdzieś tam jest.

Ze znużeniem podreptałem z powrotem do domu. Dlaczego ten chło-

pak mnie prześladuje? Co taki pięcioletni chłopiec może mieć przeciwko
mnie? Nigdy nie zrobiłem mu nic złego, tymczasem najwyraźniej stałem
się celem prowadzonej przez niego kampanii.

A może nie było w tym osobistej niechęci. Może uważał, że w jakiś

sposób reprezentuję władzę czy rząd, albo po prostu tak było mu
wygodnie.

Z pewnością byłem wyśmienitym obiektem niewinnych żartów

polegających na dzwonieniu do drzwi i uciekaniu, ponieważ nigdy nie
lekceważyłem dzwonka. Za drzwiami mógł czekać klient, a przecież
pokój konsultacyjny i sala operacyjna znajdowały się na tyłach domu.
Czasem Wes wyciągał mnie z naszej sypialni na poddaszu. Każda taka
wyprawa do drzwi była istną ekspedycją i gniewałem się okropnie, gdy
dotarłszy do nich, widziałem tylko małą postać, podskakującą w oddali
i strojącą do mnie miny.

Urozmaicał sobie to zajęcie, wpychając śmieci w naszą szparę na listy,

zrywając kwiaty w niewielkim ogródku, który usiłowaliśmy uprawiać
między drzwiami a chodnikiem, oraz kreśląc kredą nieprzyzwoite
wyrazy na moim samochodzie.

40

background image

Wiedziałem, że nie jestem jego jedyną ofiarą, ponieważ słyszałem

skargi innych; właściciela warzywniaka, któremu znikały jabłka ze
skrzynki przed sklepem, czy też sklepikarza mimowolnie zaopatrujące-
go go w darmowe biszkopty.

Był najgorszym łobuzem w miasteczku i imię Wesley wcale do niego

nie pasowało. W jego zachowaniu nie można było się dopatrzyć ani
śladu surowego wychowania, typowego dla metodystów. Prawdę
mówiąc, nie znałem jego życia rodzinnego – wiedziałem tylko tyle, że
pochodził z najuboższej części miasteczka, z rzędu „posesji” mieszczą-
cych walące się budynki, niektóre opuszczone ze względu na ich stan
techniczny.

Często widywałem go wałęsającego się po polach i podwórkach albo

łowiącego ryby w cichych zakolach rzeki, zazwyczaj w porze, kiedy
powinien być w szkole. Na mój widok niezmiennie reagował jakąś
drwiącą uwagą, a jeśli przypadkiem był w towarzystwie kilku swoich
kompanów, wszyscy bawili się moim kosztem. Było to denerwujące, ale
przekonywałem sam siebie, że nie ma w tym osobistej wrogości. Byłem
dorosły, a to wystarczało, żebym stał się celem.

Niewątpliwie największy triumf odniósł Wes wtedy, kiedy usunął os-

łonę piwnicznego okienka przed Skeldale House. Znajdowało się po
lewej stronie schodów, a pod nią była stroma rynna, po której węglarze
spuszczali swoje worki. Nie wiem, czy zrobił to w przypływie natchni-
enia, ale usunął kratę akurat w dniu festynu Darrowby. Uroczystości za-
czynały się od przejścia ulicami miasteczka pochodu z Houlton Silver
Band na czele. Wyglądając przez okno naszej sypialni, widziałem zbiera-
jącą się na ulicy orkiestrę.

– Spójrz, Helen – powiedziałem. – Pochód chyba rozpocznie się od

Trengate. Wygląda na to, że są tam wszyscy moi znajomi.

Helen spojrzała mi przez ramię i popatrzyła na długie szeregi

skautów, skautek i weteranów oraz pozostałych mieszkańców mi-
asteczka, stłoczonych na ulicach i obserwujących widowisko.

– Tak, świetny widok, prawda? Zejdźmy i zobaczmy, jak rusza

pochód.

Zeszliśmy po stromych schodach i wyszedłem za Helen przez fron-

towe drzwi. Stając w progu, nagle uświadomiłem sobie, że znalazłem się
w centrum uwagi. Obywatele stojący na chodnikach i cierpliwie
oczekujący na rozpoczęcie parady, mieli kolejną atrakcję. Z ich szeregów
machały do mnie dzieci w maskach skrzatów i wilczków, a ze wszys-
tkich stron witały mnie ukłony i uśmiechy.

41

background image

Czytałem w ich myślach. „To nasz młody weterynorz wychodzi ze

swego domu. Niedawno się ożenił. A obok niego stoi jego żonka”.

Poczułem głębokie zadowolenie. Nie wiem, czy wszyscy młodzi

żonkosie odczuwają to samo, ale pierwsze dni małżeństwa dawały mi
spokojną satysfakcję i poczucie spełnienia. Byłem dumny z tego, że
jestem „weterynorzem” i należę do społeczności tego miasteczka. Na
murze obok wisiał szyld z moim nazwiskiem, symbol mego statusu.
Byłem poważnym człowiekiem i oto przybyłem.

Rozglądając się wokół, odpowiedziałem na pozdrowienia kilkoma

godnymi uśmiechami, od czasu do czasu z gracją unosząc rękę, jak
członek rodziny królewskiej na trybunie. Nagle zauważyłem, że Helen
ma za mało miejsca, więc odsunąłem się w lewo, gdzie powinna być
krata, i zjechałem do piwnicy.

Mógłbym dramatycznie stwierdzić, że zniknąłem z oczu zebranych;

prawdę mówiąc, chciałbym móc to powiedzieć, ponieważ zostałbym
w piwnicy, unikając kłopotliwej sytuacji. Jednak zjechałem tylko
kawałek i utkwiłem w otworze, tak że głowa i ramiona wystawały mi na
zewnątrz.

Ten popisowy numer wzbudził sensację wśród widzów. Żadna

z atrakcji festynu nie mogła się z nim równać. Na jednej czy dwóch twar-
zach dostrzegłem przestrach, ale dominującą reakcją był głośny śmiech.
Dorośli jeszcze jakoś się trzymali, ale moją najżywiej reagującą pub-
licznością były skrzaty i wilczęta, które złamały szyk i zataczały się ze
śmiechu, podczas gdy zastępowi daremnie próbowali przywrócić ład.

Wywołałem zamieszanie również wśród członków orkiestry, którzy

właśnie stroili instrumenty przed marszem. Jeśli mieli jakieś szanse, aby
zagrać coś zgodnie, to chwilowo je stracili, gdyż chyba żaden z nich nie
miał siły zadąć w instrument.

To właśnie dwaj muzycy uwolnili mnie z pułapki, chwytając pod ręce.

Od mojej żony nie doczekałem się pomocy; mogłem tylko patrzeć na nią
z urazą, gdy bezsilnie opierała się o framugę, ocierając oczy chusteczką.

Wszystko stało się dla mnie jasne, kiedy znów znalazłem się na ulicy.

Usiłując przybrać obojętną minę, strzepywałem węgiel ze spodni,
i wtedy dostrzegłem zgiętego wpół Wesleya Binksa, triumfalnie
wskazującego na mnie i na piwniczne okienko. Był dość blisko,
rozpychał się wśród gapiów, więc po raz pierwszy mogłem z bliska
obejrzeć dręczącego mnie małego urwisa. Chyba mimowolnie zrobiłem
krok w jego kierunku, ponieważ rzucił mi ostatni złośliwy uśmieszek
i zniknął w tłumie.

42

background image

Później zapytałem o niego Helen. Wiedziała tylko, że ojciec Wesleya

odszedł, kiedy chłopiec miał sześć lat, a matka ponownie wyszła za mąż,
więc chłopiec mieszka z nią i ojczymem.

Dziwnym zrządzeniem losu niebawem miałem okazję zobaczyć go

znowu. Minął zaledwie tydzień i byłem jeszcze zjeżony po tym incy-
dencie z kratą, kiedy ujrzałem go siedzącego samotnie w poczekalni. Był
sam, jeśli nie liczyć chudego czarnego pieska, którego trzymał na
kolanach.

Ledwie mogłem uwierzyć własnym oczom. Często wyobrażałem

sobie, co mu powiem, kiedy się spotkamy, ale powstrzymał mnie widok
zwierzęcia; jeśli przyszedł do mnie po fachową poradę, nie mogłem na
niego naskakiwać. Może później.

Włożyłem biały fartuch i podszedłem do niego.
– No, co mogę dla ciebie zrobić? – spytałem chłodno.
Widziałem, jak na jego twarzy wyzwanie miesza się z rozpaczą,

i zrozumiałem, ile go kosztowała decyzja przyjścia do tego domu.

– Coś się stało mojemu psu – wymamrotał, wstając z krzesła.
– Widzę. Wnieś go do środka.
Poprowadziłem go korytarzem do gabinetu.
– Połóż go na stole – powiedziałem, a kiedy podniósł pieska, zdecy-

dowałem, że nie mogę przegapić takiej okazji. Badając zwierzę,
mimochodem omówię z chłopcem ostatnie wydarzenia. Bez wymówek
i czczej gadaniny, po prostu spokojnie wyjaśnię sytuację. Już miałem
powiedzieć coś w rodzaju „Co to za pomysł, żeby robić mi takie
kawały?”, kiedy wreszcie spojrzałem na zwierzę i zapomniałem
o wszystkim.

Pies był zaledwie wyrośniętym szczeniakiem, zdecydowanie wielora-

sowym. Lśniąco czarną sierść mógł zawdzięczać labradorowi, kanciasty
pysk i sterczące uszy sugerowały teriera, ale długi zawinięty ogon
i pałąkowate przednie łapy wymykały się wszelkiej ocenie. Mimo to był
sympatycznym stworzeniem z miłym, wyrazistym pyskiem.

Jednak całą moją uwagę przyciągnęły żółte grudki ropy w kącikach

ślepi, śluzowata wydzielina z nozdrzy i światłowstręt sprawiający, że
pies ustawicznie mrugał oczami w świetle wpadającym przez okno
gabinetu.

Klasyczną psią nosówkę łatwo zdiagnozować, ale nigdy nie przynosi

to satysfakcji.

– Nie wiedziałem, że masz psa – powiedziałem. – Od jak dawna?
– Miesiąc. Jeden facet wziął go ze schroniska dla zwierząt przy Hart-

ington i sprzedał mi.

43

background image

– Rozumiem.
Zmierzyłem psu temperaturę i nie zdziwiłem się, stwierdzając, że ma

104° Fahrenheita.

– Ile ma miesięcy?
– Dziewięć.
Kiwnąłem

głową.

Najgorszy

wiek.

Kontynuowałem

badanie

i zadawałem wszystkie rutynowe pytania, ale już znałem odpowiedzi.

Tak, pies był trochę nieswój przez tydzień czy dwa. Nie, nie był

naprawdę chory, ale apatyczny i trochę kaszlał. Oczywiście, chłopiec
zaniepokoił się i przyprowadził go do mnie, dopiero gdy psu zaczęła
cieknąć wydzielina z oczu i nosa. Właśnie wtedy zauważa się oznaki
choroby, zazwyczaj za późno.

Wesley wyjawiał mi te informacje niechętnie, patrząc na mnie ze

zmarszczonymi brwiami, jakby oczekiwał, że lada chwila dam mu
w ucho. Jednak w miarę jak przyglądałem się chłopcu, szybko opuszcza-
ła mnie żądza zemsty. Piekielny bachor przy bliższych oględzinach
okazał się zaniedbanym dzieckiem. Łokcie wystawały mu z dziur
w brudnym dżerseju, spodenki też miał obszarpane, ale najbardziej
uderzył mnie kwaskowaty odór jego nie mytego ciała. Nie wiedziałem,
że w Darrowby są takie dzieci.

Kiedy już odpowiedział na wszystkie moje pytania, zdobył się na

odwagę i też zadał jedno.

– Co mu jest?
– Ma nosówkę, Wes – odpowiedziałem po chwili wahania.
– Co to takiego?
– Paskudna choroba zakaźna. Musiał zarazić się od innego chorego

psa.

– Wyzdrowieje?
– Mam nadzieję. Zrobię, co będę mógł.
Nie mogłem powiedzieć takiemu małemu chłopcu, że jego ulubieniec

prawdopodobnie umrze.

Napełniłem

strzykawkę

mieszaniną

makterynową,

którą

stosowaliśmy wówczas przeciwko zakażeniom towarzyszącym nosów-
ce. Niewiele pomagała, ale nawet teraz, znając tyle różnych anty-
biotyków, nie mamy wpływu na ostateczny wynik leczenia. Jeśli pode-
jmie się je we wczesnym stadium choroby, podanie surowicy odpornoś-
ciowej prowadzi do wyleczenia, ale ludzie rzadko przyprowadzają do
nas psy odpowiednio wcześnie.

Gdy robiłem zastrzyk, piesek zaskomlił, a chłopiec wyciągnął rękę

i poklepał go.

44

background image

– W porządku, Duke – powiedział.
– Duke? Tak na niego wołasz?
– Tak.
Podrapał go za uszami, a pies obrócił się, merdając dziwnie podkrę-

conym ogonem, i szybko polizał go po ręce. Wes uśmiechnął się, spojrzał
na mnie i na moment z jego umorusanej buzi i czarnych oczu spadła
maska. Wyzierało z nich głębokie zadowolenie. Zakląłem pod nosem. To
tylko pogarszało sprawę.

Wsypałem trochę kwasu bornego do pudełka i wręczyłem chłopcu.
– Rozpuszczaj to w wodzie i przemywaj mu ślepia i nos. Widzisz, że

nozdrza ma zlepione i zatkane; dzięki temu będzie mu o wiele łatwiej
oddychać.

Bez słowa wziął pudełko i niemal jednocześnie położył na stole

dziewięć pensów. To była suma prawie równa naszej normalnej stawce,
co jeszcze pogorszyło moje samopoczucie.

– Kiedy mam go znów przyprowadzić? – zapytał.
Przez chwilę patrzyłem na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. Mogłem

jedynie powtórzyć zastrzyk, tylko czy to cokolwiek da?

Chłopiec źle zrozumiał moje wahanie.
– Zapłacę! – wybuchnął. – Będę miał pieniądze!
– Och, nie o to chodzi, Wes. Zastanawiałem się tylko, kiedy będzie na-

jlepiej. Może przyprowadzisz go w czwartek?

Ochoczo kiwnął głową i wyszedł, zabierając psa.
Przemywając stół środkiem dezynfekcyjnym, poczułem dobrze mi zn-

aną bezsilność. Współczesny weterynarz nie spotyka się z tyloma
przypadkami nosówki po prostu dlatego, że większość ludzi jak najszyb-
ciej szczepi swoich ulubieńców. Jednak w latach trzydziestych pies miał
szczęście, jeśli był szczepiony. Tej chorobie łatwo zapobiegać, ale rzadko
daje się ją uleczyć.

Przez następne trzy tygodnie zachowanie Wesleya Binksa uległo

niewiarygodnej zmianie. Dotychczas miał opinię leniwego łobuza, tym-
czasem teraz stał się wzorem pracowitości, roznosząc rano gazety, kop-
iąc ludziom ogródki, pomagając zaganiać bydło do punktu skupu.
Chyba tylko ja wiedziałem, że robi to dla Duke’a.

Przyprowadzał do mnie psa co dwa lub trzy dni i płacił co do grosza.

Oczywiście, liczyłem mu jak najmniej, ale zarobione pieniądze wydawał
na inne rzeczy – świeże mięso od rzeźnika, mleko i biszkopty.

– Duke bardzo ładnie dziś wygląda – powiedziałem podczas jednej

z tych wizyt. – Widzę, że kupiłeś mu nową obrożę i smycz.

45

background image

Chłopiec nieśmiało skinął głową, a potem obrzucił mnie bacznym

spojrzeniem ciemnych oczu.

– Lepiej z nim?
– Hmm, jego stan pozostał taki sam. Ale taka jest nosówka, ciągnie się

bez żadnych zmian.

– A kiedy… kiedy będzie pan wiedział? Zastanowiłem się. Może

niepokoiłby się mniej, gdyby rozumiał sytuację.

– Sprawa wygląda tak: Duke wyzdrowieje, jeśli zdoła uniknąć komp-

likacji wywołanych nosówką.

– Jakich?
– Drgawek, paraliżu i czegoś, co nazywa się pląsawicą, wywołującą

skurcz mięśni.

– A jeśli będzie je miał?
– Wtedy rokowania są kiepskie. Jednak te zmiany nie zachodzą

u wszystkich psów. – Próbowałem uśmiechnąć się uspokajająco. – Jedno,
co przemawia na korzyść Duke’a, to to, że nie jest rasowy. Psy mieszańce
są bardziej odporne. Poza tym, on ma niezły apetyt i jest dość żwawy,
prawda?

– Tak, owszem.
– No dobrze, do roboty. Zrobię mu następny zastrzyk.
Chłopiec wrócił trzy dni później i po jego minie poznałem, że ma

niezwykłe wieści.

– Duke czuje się o wiele lepiej. Ma suche oczy i nos, a je jak wilk! –

oznajmił, sapiąc z podniecenia.

Położyłem pieska na stole. Nie ulegało wątpliwości, że jego stan uległ

znacznej poprawie, więc starałem się podzielać radość chłopca.

– To wspaniale, Wes – powiedziałem, ale w mojej głowie odezwał się

dzwonek alarmowy. Jeśli miało dojść do zaburzeń układu nerwowego,
to właśnie teraz, kiedy stan psa uległ wyraźnej poprawie.

Usiłowałem być optymistą.
– No cóż, nie musisz już tu z nim przychodzić, ale obserwuj go

uważnie i jeśli zauważysz coś niezwykłego, przyprowadź go.

Mały oberwaniec był zachwycony. Prawie tańczył, idąc korytarzem ze

swym ulubieńcem, a ja miałem głęboką nadzieję, że już do mnie nie
przyjdą.

Było to w piątek wieczorem i do poniedziałku cała sprawa wyleciała

mi z głowy, pozostając miłym wspomnieniem, gdy nagle do poczekalni
wszedł Wes, prowadząc na smyczy Duke’a.

Podniosłem głowę znad biurka, przy którym uzupełniałem książkę

wizyt.

46

background image

– Co się stało, Wes?
– On się trzęsie.
Nawet nie prowadziłem go do gabinetu, tylko pospiesznie wyszedłem

zza biurka i przykucnąłem, bacznie obserwując psa. Z początku niczego
nie zauważyłem, ale po chwili dostrzegłem lekkie kiwanie łbem.
Położyłem dłoń na głowie psa i czekałem. Rzeczywiście; nieznaczne, lecz
regularne skurcze mięśni skroniowych, czego tak się obawiałem.

– Obawiam się, że ma pląsawicę, Wes – orzekłem.
– Co to takiego?
– Jedna z tych rzeczy, o których ci mówiłem. Czasem nazywają ją

tańcem świętego Wita. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Chłopiec nagle zmalał i przygarbił się; stał w milczeniu, skręcając

w palcach nową smycz. Kiedy się odezwał, przyszło mu to z takim tru-
dem, że musiał przymknąć oczy.

– Czy on umrze?
– Niektóre psy wychodzą z tego, Wes.
Nie powiedziałem mu, że w mojej praktyce zdarzyło się to tylko raz.
– Mam tu tabletki, które mogą mu pomóc. Dam ci kilka.
Dałem mu kilka tabletek arsenu, które zastosowałem w tamtym

przypadku. Nawet nie wiedziałem, czy to one wtedy pomogły, ale nic
innego nie mogłem mu zaproponować.

Przez następne dwa tygodnie pląsawica Duke’a rozwijała się w sposób

wręcz podręcznikowy. Wszystkie objawy, których tak się obawiałem,
pojawiały się i nasilały. Drżenie objęło głowę i kończyny, aż pies zaczął
powłóczyć tylnymi łapami.

Jego młody właściciel regularnie przyprowadzał go do mnie, a ja

badałem zwierzę, jednocześnie usiłując wyjaśnić, że to beznadziejna
sprawa. Chłopiec nalegał, abym oglądał psa; nadal roznosił gazety i imał
się innych zajęć, upierając się, że będzie mi płacił, chociaż nie chciałem
jego pieniędzy. Pewnego popołudnia przyszedł sam.

– Nie przyprowadzę Duke’a – wymamrotał. – On nie może chodzić.

Przyjdzie pan go zbadać?

Pojechaliśmy moim samochodem. Była niedziela, mniej więcej trzecia

po południu i na ulicach było pusto. Przeprowadził mnie przez brukow-
ane podwórko i otworzył drzwi jednego z domów.

Kiedy weszliśmy, poczułem okropny smród. Wiejscy weterynarze

raczej nie dostają nudności bez powodu, ale poczułem, że żołądek pod-
chodzi mi do gardła. Pani Binks była bardzo gruba i brudna suknia wisi-
ała na niej jak worek, gdy z papierosem w zębach pochylała się nad
kuchennym stołem. Czytała ilustrowany tygodnik, który rozłożyła

47

background image

między

stertami

brudnych

naczyń,

i obrzuciła

nas

przelotnym

spojrzeniem, przy czym zatrzęsły się jej papiloty.

Na kanapie pod oknem leżał jej mąż; spał z otwartymi ustami, chrap-

iąc i wydychając opary piwska. Zlew, wypełniony kolejną porcją brud-
nych naczyń, był pokryty odrażającym zielonkawym nalotem. Na
podłodze walały się ubrania, gazety i przeróżne śmieci, a nad tym
wszystkim ryczało nastawione na cały regulator radio.

Jedyną nową i czystą rzeczą był stojący w kącie koszyk dla psa. Pod-

szedłem tam i nachyliłem się nad nim. Duke leżał bezwładnie,
wychudły, dygocząc spazmatycznie. Wpadnięte ślepia znów mu zaropi-
ały, były apatyczne i nieobecne.

– Wes – powiedziałem – musisz pozwolić mi go uśpić. Nie odpow-

iedział, a kiedy próbowałem mu to wyjaśnić, ryczące radio zagłuszyło
moje słowa. Spojrzałem na jego matkę.

– Czy można by ściszyć radio? – zapytałem.
Ruchem głowy kazała chłopcu to zrobić, więc podszedł i pokręcił

gałką. W nagłej ciszy powtórzyłem mu to.

– To jedyne wyjście, uwierz mi. Nie możesz mu pozwolić tak powoli

umierać.

Nie patrzył na mnie. Całą uwagę rozpaczliwie skupił na psie. Potem

podniósł rękę i usłyszałem cichy szept.

– Dobra.
Pospieszyłem do samochodu po nembutal.
– Obiecuję ci, że wcale nie będzie go bolało – powiedziałem,

napełniając strzykawkę. I rzeczywiście, mały piesek tylko westchnął
i znieruchomiał, a to okropne drżenie w końcu ustało.

– Chcesz, żebym go zabrał, Wes? – spytałem, chowając strzykawkę do

kieszeni.

Spojrzał na mnie niepewnie, a wtedy wtrąciła się jego matka.
– Pewnie, zabierz go pan. I tak nigdy nie chciałam tutaj tego

cholerstwa.

Wróciła do przerwanej lektury.
Szybko podniosłem małe ciałko i wyszedłem. Wes towarzyszył mi

i patrzył, jak otwieram bagażnik i delikatnie kładę Duke’ a na moim
czarnym ubraniu roboczym.

Kiedy zamknąłem bagażnik, przycisnął pięści do oczu i zadrżał. Ob-

jąłem go ramieniem, a gdy przez chwilę opierał się o mnie i szlochał, za-
stanawiałem się, czy kiedykolwiek mógł się wypłakać, tak jak mały
chłopiec, przy kimś, kto by go pocieszył.

48

background image

Jednak wkrótce odsunął się i rozsmarował łzy na brudnych

policzkach.

– Wracasz do domu, Wes? – spytałem.
Zamrugał oczami, spojrzał na mnie i znów zrobił hardą minę.
– Nie! – warknął, po czym odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, a ja

patrzyłem, jak przechodzi przez ulicę, wspina się na mur i maszeruje
przez pola w kierunku rzeki.

Do dziś mam wrażenie, że w tamtej chwili Wes wrócił do dawnego

trybu życia, ponieważ od tej pory zaprzestał dorywczych zajęć
i jakiejkolwiek pożytecznej działalności. Już nigdy nie robił mi kawałów,
ale popełniał znacznie poważniejsze wykroczenia. Podpalał stodoły,
stanął przed sądem za kradzież i zanim skończył trzynaście lat, zaczął
kraść samochody.

W końcu posłano go do poprawczaka i zniknął z naszego okręgu. Nikt

nie wiedział, gdzie się podział i większość ludzi zapomniała o nim.
Jednym z tych, którzy go zapamiętali, był sierżant policji.

– Ten młody Wesley Binks – rzekł kiedyś do mnie w zadumie – to był

jeden z najgorszych łobuzów, jakich kiedykolwiek widziałem. No wie
pan, myślę, że nigdy nie zależało mu na nikim i niczym.

– Rozumiem pana, sierżancie – odparłem – ale nie ma pan racji.

Zależało mu…

49

background image

Chapter

6

Rozdział szósty

Tristan nigdy nie zdobyłby nagrody na konkursie sztuki kulinarnej.

W RAF-ie jadaliśmy lepiej niż większość ludzi w toczącej wojnę

Anglii, ale nie mogło się to równać z posiłkami w Darrowby. Podejrze-
wam, że zostałem rozpuszczony; najpierw przez panią Hall, a potem
przez Helen. W Skeldale House rzadko nie jadaliśmy jak królowie; na
przykład wtedy, kiedy na krótko kucharzem został Tristan.

Kiedyś, w czasach gdy byłem jeszcze kawalerem, razem z Tristanem

zasiedliśmy pewnego ranka do śniadania przy mahoniowym stole
w jadalni. Po chwili wpadł Siegfried, zamruczał coś na powitanie i zaczął
nalewać sobie kawę. W głębokiej zadumie posmarował masłem grzankę
i ukroił kawałek szynki, żuł przez chwilę, a potem nagle walnął pięścią
w stół, aż podskoczyłem.

– Mam! – wykrzyknął.
– Co masz? – dociekałem.
Siegfried odłożył nóż i widelec, po czym wycelował we mnie palec.
– Siedziałem tu jak głupi, zastanawiając się, co robić, aż nagle mnie

olśniło.

– No, w czym problem?
– Chodzi o panią Hall – odparł. – Właśnie powiedziała mi, że za-

chorowała jej siostra, którą musi się zaopiekować. Sądzi, że nie będzie jej
przez tydzień, więc zastanawiałem się, kto zajmie się domem.

– Rozumiem.
– Nagle mnie olśniło. – Wziął kawałek smażonego jajka. – Tristan

może się tym zająć.

– Hę? – Jego brat ze zdumieniem oderwał się od lektury „Daily Mir-

ror”. – Ja?

– Tak, ty! Za dużo wysiadujesz na tyłku. Odrobina ruchu dobrze ci

zrobi.

Tristan spojrzał na niego czujnie.
– Co masz na myśli, mówiąc o odrobinie ruchu?

50

background image

– Przede wszystkim utrzymanie tu porządku – rzekł Siegfried. – Nie

oczekuję doskonałości, ale mógłbyś codziennie trochę posprzątać
i oczywiście przygotowywać posiłki.

– Posiłki?
– Zgadza się. – Siegfried zmierzył go groźnym spojrzeniem. – Przecież

umiesz gotować, prawda?

– Noo cóż, tak… Umiem usmażyć kiełbaski z ziemniakami.
Siegfried zbył go niedbałym machnięciem ręki.
– Sam widzisz, że to żaden problem. James, podaj mi te smażone

pomidory.

W milczeniu przysunąłem mu półmisek. Słuchałem tej rozmowy tylko

jednym uchem, ponieważ moje myśli były daleko. Tuż przed śniadaniem
odebrałem telefon od Kena Billingsa, jednego z naszych najlepszych
farmerów, i wciąż słyszałem echo jego słów.

– Panie Herriot, cielę, które oglądał pan wczoraj, padło. To już trzecie

w tym tygodniu; jestem zaniepokojony. Chcę, żeby przyjechał pan dziś
rano i jeszcze raz zbadał moje bydło.

Machinalnie sączyłem kawę. Nie tylko on był zaniepokojony. Trzy

ładne cielęta miały objawy silnych bólów gastrycznych, ja je leczyłem
i padły. Już sam ten fakt był wystarczająco nieprzyjemny, ale jeszcze gor-
sze było to, że nie miałem zielonego pojęcia, co im się stało.

Otarłem usta i szybko podniosłem się z krzesła.
– Siegfriedzie, chciałbym najpierw pojechać do Billingsa. Potem za-

łatwię pozostałe wizyty, które mi zleciłeś.

– Świetnie, Jamesie, doskonale.
Szef obdarzył mnie miłym i krzepiącym uśmiechem, umieścił

pieczarkę na kawałku grzanki i przeniósł tę porcję do ust. Nie był
żarłokiem, ale uwielbiał dobre śniadania.

W drodze do farmy daremnie usiłowałem znaleźć jakieś rozwiązanie.

Co jeszcze mógłbym zrobić, czego jeszcze nie zrobiłem? W takich za-
gadkowych przypadkach człowiek dochodził do wniosku, że zwierzę
zjadło coś, co mu zaszkodziło. Czasem całymi godzinami przemierzałem
pastwiska, szukając trujących roślin, jednak w przypadku cieląt Billingsa
nie miało to sensu, gdyż jeszcze nie opuściły obory; były maleńkie,
zaledwie miesięczne.

Przeprowadziłem sekcje zwłok padłych zwierząt, ale stwierdziłem je-

dynie niespecyficzne objawy żołądkowo-jelitowe. Posłałem nerki do
laboratorium, żeby określili zawartość ołowiu. Wyniki były negatywne.
Tak jak właściciel zwierząt, byłem speszony.

Pan Billings czekał na mnie na podwórku.

51

background image

– Dobrze, że po pana zadzwoniłem – wysapał. – Zaczęło się

u następnego.

Pospieszyłem za nim do obory, gdzie zastałem to, czego oczekiwałem

i czego się obawiałem; cielątko kopało swój brzuch, na przemian kładło
się i wstawało, chwilami tarzało się po słomianej ściółce. Typowe objawy
bólu brzucha. Tylko jaka jest jego przyczyna?

Postępowałem tak samo jak w poprzednich przypadkach. Temper-

atura w normie, płuca czyste, tylko brzuch twardy i niezwykle wrażliwy
przy badaniu palpacyjnym.

Kiedy chowałem termometr do futerału, cielę nagle upadło

w konwulsjach, tocząc pianę z pyska. Szybko podałem środki uspokaja-
jące, wapno i magnez, ale miałem przy tym poczucie klęski. Wszystko to
robiłem już poprzednio.

– Cóż to jest, do diabła? – spytał farmer, wtórując moim myślom.
– Ostry nieżyt przewodu pokarmowego, panie Billings – odparłem,

wzruszając

ramionami.

Chciałbym

tylko

znać

jego

przyczynę.

Przysiągłbym, że to cielę zjadło jakąś drażniącą albo żrącą substancję.

– Do licha, przecież dostały tylko mleko i trochę płatków. – Farmer

rozłożył ręce. – To nie mogło im zaszkodzić.

Ze znużeniem powtórzyłem rutynowe czynności, kręcąc się po oborze

w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Starej puszki po farbie, rozerwanej
torebki z farbą do znakowania owiec. Zadziwiające, co można znaleźć
w zabudowaniach gospodarczych.

Jednak nie u pana Billingsa. Był pedantycznie schludny, szczególnie

w postępowaniu z cielętami, więc na parapetach okiennych oraz na
półkach nie znalazłem żadnych niepotrzebnych rzeczy. Wiadra na
mleko, które szorowano do czysta po każdym karmieniu, również były
bez zarzutu.

Pan Billings był dumny ze swoich cieląt. Jego dwaj nastoletni synowie

byli zawołanymi farmerami, a on uczył ich wszelkich tajników gos-
podarowania; jednak cielęta karmił osobiście.

– Karmienie cieląt jest najważniejszą czynnością w hodowli bydła –

zwykł mówić. – Jeśli przetrwają pierwszy miesiąc, to już połowa
sukcesu.

Dobrze wiedział, co mówi. Jego podopieczne nigdy nie cierpiały na ty-

powe schorzenia młodych zwierząt, takie jak biegunka, zapalenie
stawów lub płuc. Często wyrażałem podziw z tego powodu; to czyniło
obecne nieszczęście jeszcze bardziej nieznośne.

– W porządku – powiedziałem z udawaną beztroską. – Może tym

razem nie będzie tak źle. Niech pan zadzwoni do mnie rano.

52

background image

W ponurym nastroju odbyłem resztę obchodu i przy obiedzie byłem

tak zamyślony, że zdziwiłem się, kiedy posiłek podał nam Tristan. Zu-
pełnie zapomniałem o nieobecności pani Hall.

Jednak parówki z puree ziemniaczanym nie były wcale złe, a Tristan

nie pożałował dodatków. Wszyscy trzej dokładnie opróżniliśmy talerze.
Rankiem weterynarz ma najwięcej zajęć i w południe zawsze byłem już
głodny jak wilk.

Podczas popołudniowych wizyt przez cały czas zastanawiałem się

nad problemem pana Billingsa i kiedy zasiedliśmy do kolacji, byłem
tylko

trochę

zdziwiony,

widząc

znów

parówki

z tłuczonymi

ziemniakami.

– Znów to samo, co? – mruknął Siegfried, ale opróżnił talerz i wyszedł

bez dalszych komentarzy.

Następny dzień zaczął się kiepsko. Wszedłszy do pokoju stołowego,

znalazłem pusty stół i biegającego wokół Siegfrieda.

– Gdzie, do diabła, jest nasze śniadanie?! – wybuchnął. – I gdzie, do di-

abła, jest Tristan?!

Pognał korytarzem i usłyszałem, jak krzyczy w kuchni:
– Tristan! Tristan!
Wiedziałem, że traci czas. Jego bratu często zdarzało się zaspać i dziś

tylko trochę bardziej dało się to odczuć.

Szef wściekłym galopem przeleciał korytarzem, a ja szykowałem się

już na nieprzyjemną scenę wyciągania młodego człowieka z łóżka. Jed-
nak Tristan, jak zawsze, opanował sytuację. Ledwie Siegfried zaczął
wbiegać po schodach, skacząc po trzy stopnie naraz, gdy jego brat po-
jawił się na podeście, spokojnie wiążąc sobie krawat. To było niesamow-
ite. Zawsze spał dłużej, niż powinien, ale rzadko dawał się przyłapać
w pościeli.

– Przepraszam, panowie – mruknął. – Chyba zaspałem.
– Owszem, ale nie o to chodzi! – wrzasnął Siegfried. – A co z naszym

śniadaniem? Przecież miałeś się tym zająć!

– Naprawdę przykro mi, ale siedziałem do późnej nocy, obierając

ziemniaki. – Tristan był skruszony.

– Nawet wiem, dlaczego! – warknął jego brat, czerwony ze złości. –

Ponieważ zabrałeś się do tego dopiero po zamknięciu „Drovers”!

– Zgadza się. – Tristan przełknął ślinę i jego twarz przybrała dobrze mi

znany wyraz urażonej godności. – Wieczorem poczułem, że zaschło mi
w gardle. Chyba dlatego, że tyle się namyłem i naodkurzałem.

Siegfried nic nie powiedział. Obrzucił go zniechęconym spojrzeniem,

a potem obrócił się do mnie.

53

background image

– Chyba dziś rano będziemy musieli zadowolić się chlebem

z marmoladą, Jamesie. Chodźmy do kuchni i…

Przerwał mu dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę i przez chwilę

trzymałem ją przy uchu; mój wyraz twarzy najwyraźniej sprawił, że
Siegfried przystanął w progu.

– Co się stało, Jamesie? – zapytał, gdy odłożyłem słuchawkę. – Wyglą-

dasz, jakbyś dostał kopniaka w żołądek.

Skinąłem głową.
– Bo tak się czuję. Cielę Billingsa jest półżywe i zachorowało następne.

Chciałbym, żebyś tam ze mną pojechał, Siegfriedzie.

Mój szef stał nieruchomo, patrząc zza przegrody na chore zwierzę. Nie

wiedziało, co z sobą począć: wstawało i kładło się, kopało z bólu, porusz-
ało na boki tylnymi nogami. Na naszych oczach upadło i zaczęło grzebać
wszystkimi czterema nogami.

– Jamesie – powiedział cicho Siegfried. – To cielę czymś się zatruło.
– Ja też tak sądzę, tylko czym?
– O tym nie ma mowy, panie Farnon – wtrącił się Billings. – Prz-

etrząsaliśmy oborę wiele razy i niczego nie znaleźliśmy.

– No cóż, zróbmy to jeszcze raz.
Siegfried pokręcił się po oborze, tak samo jak wcześniej robiłem to ja,

a kiedy skończył, jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu.

– Od kogo bierze pan płatki? – mruknął, krusząc jeden w palcach.
Pan Billings szeroko rozłożył ręce.
– Z miejscowej wytwórni pasz. Ryders robią najlepsze. To na pewno

nie ich wina.

Siegfried nic nie powiedział. Wytwórnia Ryders słynęła z niezwykle

starannie sporządzanej paszy dla bydła. Zbadał cielę, używając
stetoskopu i termometru, wbijając palce w owłosiony brzuch i spokojnie
obserwując pysk cielaka w oczekiwaniu na reakcję. To samo powtórzył
z moim pacjentem z poprzedniego dnia, którego szkliste oczy i zimny
nos zapowiadały ponury finał. Potem zastosował prawie tę samą kurację
co ja i odjechaliśmy.

Milczał przez pierwsze pół mili, a potem nagle rąbnął pięścią

w kierownicę.

– To jakaś silna trucizna, Jamesie! To jasne jak słońce na niebie! Jednak

niech mnie licho, jeśli wiem, co to takiego.

Wizyta zabrała nam sporo czasu i wróciliśmy do Skeldale House akur-

at w porze obiadu. Tak jak i ja, Siegfried był całkowicie pochłonięty

54

background image

problemem cieląt pana Billingsa, więc tylko lekko się skrzywił, gdy
Tristan postawił przed nim parujący talerz z parówkami i tłuczonymi
ziemniakami. Potem, dziabnąwszy puree widelcem, jakby otrzeźwiał.

– Wielki Boże! – wykrzyknął. – Czy znów mamy to jeść?
– Tak, oczywiście. – Tristan uśmiechnął się przymilnie. – Pan Johnson

powiedział mi, że dziś przywieźli szczególnie smaczne parówki.
Podobno są pierwsza klasa.

– Naprawdę? – Siegfried z kwaśną miną zerknął na brata.
– Moim zdaniem wyglądają dokładnie tak samo. Tak samo jak wczoraj

wieczorem i tak samo jak w południe.

Lekko uniósł głos, lecz nagle się uspokoił.
– Aa, co tam – mruknął, po czym w zadumie zaczął gmerać w talerzu.

Te dwa cielaki wyraźnie odebrały mu chęć do życia, a ja doskonale
wiedziałem, jak się czuł.

Bez większego trudu uporałem się z zawartością mojego talerza – za-

wsze lubiłem parówki z tłuczonymi ziemniakami.

Jednak mój szef był twardym facetem i kiedy spotkaliśmy się

ponownie późnym popołudniem, odzyskał pogodę ducha.

– Mówię ci, Jamesie, ta wizyta u Billingsa wstrząsnęła mną – wyznał. –

Jednak po południu odwiedziłem kilka innych przypadków i we wszys-
tkich rokowania są doskonałe. To ogromnie poprawiło mi humor.
Czekaj, naleję ci drinka.

Sięgnął

do

szafki

nad

kominkiem,

wyjął

butelkę

dżinu

i odmierzywszy dwie porcje, spojrzał łaskawie na brata, który sprzątał
jadalnię.

Tristan biegał ze szczotką do czyszczenia dywanów, poprawiał

poduszki, strzepywał kurz ze wszystkiego wokół i robił z tego istne
przedstawienie. Wzdychał i posapywał z wysiłku, uwijając się jak
uosobienie zapracowanej gosposi. Brakowało mu tylko czepeczka
i obszytego koronką fartuszka.

Skończyliśmy drinki i Siegfried pogrążył się w lekturze „Veterinary

Records”, gdy z kuchni zaczęły napływać smakowite zapachy. Dochodz-
iła siódma, gdy Tristan pojawił się w drzwiach.

– Kolacja na stole – oznajmił.
Mój szef odłożył gazetę, wstał i przeciągnął się.
– To dobrze, bo już najwyższy czas.
Wszedłem za nim do jadalni i niemal wpadłem na niego, gdyż stanął

w drzwiach jak wryty. Z niedowierzaniem spoglądał na nakryty stół.

– Tylko nie te cholerne parówki z ziemniakami! – ryknął.

55

background image

– No, hmm, tak… one są naprawdę bardzo smaczne. – Tristan nerwo-

wo przebierał nogami.

– Bardzo smaczne! Zaczynają mi się śnić po nocach. Czy nie umiesz

ugotować nic innego?

– Przecież mówiłem. – Tristan wyglądał na urażonego. – Powiedzi-

ałem, że umiem ugotować parówki z ziemniakami.

– Tak, rzeczywiście! – wrzasnął jego brat. – Tylko nie powiedziałeś, że

nie

umiesz

ugotować

nic

oprócz

tych

cholernych

parówek

i ziemniaków!!!

Tristan bezradnie wzruszył ramionami, a Siegfried osunął się na

krzesło.

– No dobrze, zaczynajmy – westchnął. – Nakładaj i niech Bóg ma nas

w opiece.

Nabrał trochę na widelec, a potem złapał się za brzuch i wydał cichy

jęk.

– To świństwo mnie zabija. Chyba po tym tygodniu już nigdy nie

dojdę do siebie.

Następny dzień rozpoczął się dramatycznym akcentem. Właśnie

wstałem z łóżka i sięgałem po koszulę, gdy domem wstrząsnął donośny
wybuch. Potężne „babach!” przetoczyło się jak podmuch wichru przez
korytarze i pokoje, grzechocząc szybami i pozostawiając za sobą złowro-
gą ciszę.

Wypadłem na korytarz i wpadłem na Siegfrieda, który przez moment

patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym pognał schodami
na dół.

W kuchni Tristan leżał na plecach wśród potłuczonych talerzy

i garnków. Na podłodze walały się kawałki boczku i smażone jajka.

– Co tu się dzieje, do diabła? – wykrzyknął Siegfried. Brat spojrzał na

niego z umiarkowanym zainteresowaniem.

– Naprawdę nie wiem. Rozpalałem w piecu i huknęło.
– Rozpalałeś… ?
– Tak, ostatnio miałem z tym pewne kłopoty. To draństwo nie chciało

się zapalić. Chyba trzeba przeczyścić komin. Te stare domy…

– Tak, tak! – przerwał mu Siegfried. – Wiemy, ale co się stało?
Tristan usiadł. Nawet teraz, z twarzą umazaną sadzą, przybrał pełną

godności minę.

– No, pomyślałem sobie, że powinienem to trochę przyspieszyć.
Jego żywy umysł nieustannie poszukiwał nowych metod oszczędz-

ania energii.

– Namoczyłem kawałek waty w eterze i wrzuciłem do środka.

56

background image

– W eterze?
– Tak, przecież jest palny, prawda?
– Palny! – Jego brat wybałuszył oczy. – Jest cholernie wybuchowy! To

cud, że nie wysadziłeś wszystkiego w powietrze.

– No, nic się nie stało. – Tristan wstał i otrzepał się. – Zaraz przygotuję

śniadanie.

– Zapomnij o tym. – Siegfried westchnął przeciągle, a potem podszedł

do pojemnika na chleb, wyjął bochenek i zaczął kroić. – Śniadanie jest na
podłodze, a zanim uprzątniesz ten bałagan, nas już tu nie będzie. Wys-
tarczy ci chleb z marmoladą, Jamesie?

Znów wyjechaliśmy razem. Szef uzgodnił z Kenem Billingsem, że ten

zaczeka z karmieniem cieląt na nasz przyjazd, żebyśmy mogli to
zobaczyć.

Nie czekały nas miłe wieści. Oba cielaki padły i w oczach farmera

dostrzegłem błysk rozpaczy.

Siegfried zacisnął zęby, a potem skinął na gospodarza.
– Proszę robić swoje, panie Billings. Chcę zobaczyć, jak pan je karmi.
Cielęta przez cały czas miały paszę, ale bacznie obserwowaliśmy, jak

farmer nalewa im mleko do wiader i jak zaczynają pić. Biedaczysko na-
jwyraźniej stracił już nadzieję i po jego apatycznej minie widziałem, że
niezbyt wierzy w skuteczność dalszych wysiłków.

Podzielałem

jego

zdanie,

ale

Siegfried

przechadzał

się

tam

i z powrotem jak tygrys w klatce, jakby czekając, aż coś się zdarzy.
Cielęta badawczo unosiły umazane mlekiem pyski, gdy pochylał się nad
nimi, ale nie potrafiły wyjaśnić mu tej zagadki, tak samo jak ja.

Spojrzałem na dwa długie rzędy przegród. W oborze pozostało jeszcze

ponad trzydzieści cieląt; z przerażeniem pomyślałem, że choroba może
powalić je wszystkie. Walczyłem z tą myślą, gdy Siegfried wskazał
palcem na jedno z wiader.

– Co to jest? – warknął.
Podeszliśmy z farmerem i zobaczyliśmy czarny krążek o średnicy

około pół cala, pływający na powierzchni mleka.

– Wpadł tu jakiś paproch – wymamrotał pan Billings, zanurzając dłoń

w mleku. – Zaraz go wyjmę.

– Nie, sam to zrobię!
Siegfried

ostrożnie

wyjął

to

coś,

strzepnął

mleko

z palców

i z zainteresowaniem obejrzał znalezisko.

– To nie paproch – mruknął. – Patrzcie, jest wypukłe… jak mały

kubek.

Ścisnął to coś kciukiem i wskazującym palcem.

57

background image

– Powiem wam, co to jest; to strup. Skąd, do licha, się wziął?
Zaczął oglądać kark oraz łeb cielęcia i nagle znieruchomiał,

dotknąwszy zawiązków rogów.

– Tutaj jest ślad. Widzicie, stąd odpadł ten strup.
Przyłożył czarny krążek do zawiązka rogu. Pasował idealnie.
Farmer wzruszył ramionami.
– No dobrze, rozumiem. Dwa tygodnie temu usunąłem rogi wszys-

tkim cielętom.

– A czego pan użył, panie Billings? – zapytał łagodnie mój kolega.
– Och, kupiłem taki nowy preparat. Po prostu smaruje się tym rogi;

jest

znacznie

wygodniejszy

od

żrącego

środka,

który

zawsze

stosowałem.

– Ma pan jeszcze butelkę?
– Tak, jest w domu. Zaraz przyniosę.
Kiedy farmer wrócił, Siegfried przeczytał napis na etykiecie i podał mi

butelkę.

– Maść antymonowa, Jim. Teraz już wiemy.
– Ale… o co chodzi? – pytał zdumiony gospodarz. Siegfried spojrzał

na niego ze współczuciem.

– Antymon jest silną trucizną, panie Billings. Tak, oczywiście, wypali

zawiązki rogów, ale jeśli dostanie się do pokarmu, to koniec.

Farmer szeroko otworzył oczy.
– A niech to, kiedy pochylały łby, żeby się napić, te przeklęte strupy

spadały do mleka!

– Właśnie – przytaknął Siegfried. – Albo zrywały sobie strupy, ociera-

jąc się o krawędzie wiader. W każdym razie upewnijmy się, że po-
zostałym to nie grozi.

Obejrzeliśmy wszystkie cielęta, usuwając śmiercionośne strupy

i wycierając do czysta zawiązki rogów, a kiedy w końcu odjeżdżaliśmy,
byliśmy pewni, że ten krótki lecz bolesny epizod z cielętami Billingsa
mamy już za sobą.

W samochodzie mój kolega oparł łokcie o kierownicę i jechał, trzyma-

jąc brodę w dłoniach. Często tak robił, gdy wpadał w filozoficzny
nastrój, nieodmiennie budząc we mnie zgrozę.

– James – rzekł. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To naprawdę

nadaje się do książki.

Były to prorocze słowa, gdyż pisząc o tym teraz, uświadomiłem sobie,

iż przez trzydzieści pięć lat, które upłynęły od tamtego czasu, taki
przypadek nigdy się nie powtórzył.

58

background image

Przy Skeldale House rozstaliśmy się i ruszyliśmy w różne strony.

Tristan, niewątpliwie pragnąc zrehabilitować się po wybuchowym por-
anku, biegał ze szmatą i wiadrem, myjąc korytarz z entuzjazmem
marynarza ze statku Nelsona.

Jednak gdy tylko Siegfried zniknął za zakrętem, jego brat gwałtownie

zwolnił tempo. Gdy z kieszeniami pełnymi przyrządów wyruszałem na
obchód,

ujrzałem

młodego

człowieka

w saloniku

wyciągniętego

w ulubionym fotelu.

Wszedłem

i z lekkim

zdziwieniem

spojrzałem

na

patelnię

z parówkami, ustawioną na palenisku kominka.

– A to co? – zapytałem.
Tristan zapalił woodbine’a, rozłożył „Daily Mirror” i wyciągnął nogi.
– Szykuję obiad, stary.
– Tutaj?
– Tak, Jim, mam dość tego kuchennego pieca. Tam nie ma odrobiny

wygody. A ponadto do kuchni jest tak cholernie daleko.

Zerknąłem na odpoczywającego młodzieńca.
– Nie muszę pytać, co jest w menu?
– Nie musisz, staruszku. – Tristan z anielskim uśmiechem spojrzał na

mnie znad gazety.

Już miałem wyjść, gdy nagle coś przyszło mi do głowy.
– A gdzie ziemniaki?
– W ogniu.
– W ogniu!
– Tak, wrzuciłem je tam, żeby trochę się przypiekły. Będą doskonałe.
– Jesteś pewny?
– Absolutnie, Jim. Mówię ci, zakochasz się w mojej kuchni.
Wróciłem dopiero około pierwszej. Tristana nie było w saloniku;

w powietrzu unosił się dym, a w nozdrzach poczułem silną woń ogro-
dowego ogniska.

Znalazłem młodego człowieka w kuchni. Zapomniawszy o uprzednim

savoir vivre, rozpaczliwie grzebał w stercie czarnych węgli.

– Co to takiego? – Wytrzeszczyłem oczy.
– Te cholerne ziemniaki, Jim! Przysnąłem na chwilę i oto, co się stało!
Ostrożnie

przekroił

jeden

z nich.

W środku

zwęglonej

kuli

dostrzegłem coś białego, co zapewne było resztką ziemniaka.

– Jak rany, Tris! Co teraz zrobisz?
– Wytnę środki i utłukę je. Tylko to mogę zrobić – odparł, obrzucając

mnie udręczonym spojrzeniem.

59

background image

Nie mogłem na to patrzeć. Poszedłem na górę, umyłem się, a potem

zająłem miejsce przy stole. Siegfried zjawił się wcześniej; widziałem, że
ten poranny sukces poprawił mu humor. Uśmiechnął się do mnie
jowialnie.

– Jamesie, czy nie uważasz, że to niesamowita historia z tym Billing-

sem? Tak się cieszę, że wszystko się wyjaśniło.

Jednak uśmiech zastygł mu na twarzy, gdy Tristan wszedł do jadalni

i postawił na stole półmiski. Z jednego wyzierały nieuniknione parówki,
drugi zaś zawierał amorficzną ciemnoszarą masę, gęsto usianą jakimiś
czarnymi okruchami.

– Na Boga – zapytał ze złowrogim spokojem. – A cóż to takiego?
– Parówki z puree ziemniaczanym – odparł niedbale, przełknąwszy

ślinę.

Siegfried zmierzył go zimnym wzrokiem.
– Mówię o tym – rzekł, ostrożnie dźgając widelcem czarny kopczyk.
– No, ee, to są ziemniaki – odchrząknął Tristan. – Niestety, są trochę

przypalone.

Mój szef pozostawił to bez komentarza. Ze złowieszczym spokojem

nałożył sobie trochę tej masy na talerz, nabrał na widelec i zaczął powoli
żuć. Raz czy dwa skrzywił się, gdy szczególnie zwęglony kawałek trzas-
nął mu w zębach, a potem zamknął oczy i przełknął.

Na moment znieruchomiał, potem oburącz złapał się za brzuch, jęknął

i skoczył na równe nogi.

– Nie, dość tego! – wykrzyknął. – Nie mam nic przeciwko leczeniu

zatruć na farmach, ale nie dam się otruć we własnym domu!

Odszedł od stołu i przystanął przy drzwiach.
– Idę na obiad do „Drovers”.
Już wychodził, gdy chwycił go następny skurcz. Siegfried znów złapał

się za brzuch i popatrzył na nas.

– Teraz wiem, co czuły te biedne cielęta!

60

background image

Chapter

7

Rozdział siódmy

Zdaje się, że postąpiłem nierozważnie, pozwalając, by mój skalpel mig-
otał i błyskał tak blisko rozporka Rory’ego O’Hagana.

Przypomniałem sobie o tym wypadku, siedząc w moim pokoju w St

John’s Wood i czytając Veterinary Dictionary. To dość opasły tom i moi
koledzy z RAF-u żartowali sobie z tego „kieszonkowego wydania”, jed-
nak czytywałem go w każdej wolnej chwili, żeby nie zapomnieć o moim
prawdziwym życiu.

Doszedłem do litery „K” i kiedy otworzyłem książkę na haśle

„kastracja”, wróciłem myślami do Rory’ego.

Kastrowałem knurki. Było ich kilka miotów i w pośpiechu nie za-

uważyłem rosnącego niepokoju pomagającego mi przy tym Irlandczyka.
Jego młody szef łapał prosiaki i podawał je Rory’emu, który je odwracał,
ściskał udami i rozchylał im tylne nogi, tak że gdy szybko nacinałem
mosznę i usuwałem jądra, mój nóż prawie dotykał szorstkiego materiału
spodni.

– Rany boskie, niech pan uważa, panie Herriot! – jęknął w końcu.
– Co się stało, Rory? – Uniosłem głowę.
– Uważaj pan z tym cholernym nożem! Macha mi pan nim między no-

gami jak jakiś przeklęty Indianiec. Jeszcze zrobi mi pan krzywdę!

– Tak, niech pan uważa, panie Herriot! – zawołał młody farmer. –

Niech pan nie wykastruje Rory’ego zamiast świni. Jego żona nigdy by
panu nie wybaczyła.

Ryknął donośnym śmiechem, Irlandczyk także się uśmiechnął, a i ja

zachichotałem.

To mnie zgubiło, ponieważ w wyniku chwilowej nieuwagi przeciąłem

sobie palec wskazujący lewej ręki. Ostry jak brzytwa skalpel wbił się
głęboko i w mgnieniu oka zacząłem broczyć krwią. Myślałem, że nigdy
nie uda mi się powstrzymać krwawienia, chociaż przez dłuższą chwilę
tamowałem je bandażami. W końcu byłem zmuszony zatkać ranę
wielkim kawałem waty i owinąć ją długim, trzycalowym bandażem.

61

background image

Kiedy wreszcie odjeżdżałem, na palcu miałem największy i najbardziej
niechlujny opatrunek, jaki widziałem w życiu.

Kiedy opuściłem farmę tamtego grudniowego dnia, było już ciemno;

dochodziła piąta po południu. Słońce zaszło i na mroźnym niebie
rozbłysły pierwsze gwiazdy. Jechałem wolno, z ogromnym paluchem
sterczącym nad kierownicą i skierowanym dokładnie między strugi re-
flektorów, jak drogowskaz. Byłem już pół mili od Darrowby. Między
nagimi konarami przydrożnych drzew właśnie pojawiły się światła mi-
asteczka, gdy jakiś samochód minął mnie, pojechał dalej, po czym za-
hamował z piskiem hamulców i zawrócił.

Znów mnie wyprzedził, zjechał na bok i zobaczyłem gorączkowo

machającą rękę. Zatrzymałem się, a młody kierowca tamtego wozu
wyskoczył, podbiegł do mnie i włożył głowę w otwarte okienko.

– Czy pan jest weterynarzem? – spytał zasapanym, spanikowanym

głosem.

– Tak, jestem.
– Och, dzięki Bogu! Jedziemy do Manchesteru i byliśmy w pańskiej

przychodni… powiedziano nam, że będzie pan tędy wracał… opisano
pański samochód. Proszę nam pomóc!

– W czym problem?
– Chodzi o naszego psa… jest na tylnym siedzeniu. Piłka utkwiła mu

w gardle. Myślę… myślę, że chyba już nie żyje.

Zanim skończył mówić, już wyskoczyłem z wozu i biegłem drogą.

Wóz był duży i biały, a w mroku na tylnym siedzeniu ujrzałem za szybą
kilka dziecięcych główek i usłyszałem żałosny chór.

Szarpnięciem otworzyłem drzwi i w tym zawodzeniu usłyszałem

słowa:

– Och, Benny, Benny, Benny… !
Dostrzegłem dużego psa, leżącego na kolanach czwórki małych dzieci.
– Och, tatusiu, on nie żyje, nie żyje!
– Wyjmijmy go – wysapałem i gdy młody człowiek wyciągnął psa za

przednie łapy, ja przytrzymałem tułów, który zupełnie bezwładnie
wysunął mi się z rąk i upadł na asfalt.

Obmacałem włochate ciało.
– Nic nie widzę! Niech pan mi pomoże go przenieść.
Zataszczyliśmy bezwładne ciało w strumień reflektorów i wtedy

dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Było to wielki, piękny collie w kwiecie
wieku,

z rozdziawionym

pyskiem,

wywieszonym

jęzorem

i nieruchomymi ślepiami patrzącymi w pustkę. Nie oddychał.

62

background image

Młody ojciec tylko na niego zerknął, a potem obiema rękami złapał się

za głowę.

– O Boże, o Boże…
W samochodzie słyszałem ciche łkanie jego żony i rozdzierający płacz

dzieci.

– Benny, Benny…
– Co pan mówił o piłce? – krzyknąłem, łapiąc go za ramię.
– Ma ją w gardle… Długo grzebałem mu w pysku, ale nie mogłem jej

ruszyć – wymamrotał ze zwieszoną głową.

Wepchnąłem rękę do psiego pyska i natychmiast wymacałem piłkę.

Kawałek twardej gumy, niewiele większy od piłeczki golfowej, tkwił
w gardle jak korek i skutecznie blokował tchawicę. Gorączkowo ob-
macałem gładką powierzchnię, ale nie znalazłem punktu zaczepienia.
Minęły trzy sekundy, zanim zrozumiałem, że żadna ludzka siła nie
wyjmie piłki w ten sposób; instynktownie wyjąłem rękę, oparłem oba
kciuki tuż za zgięciem dolnej szczęki i nacisnąłem.

Piłka wystrzeliła z pyska, odbiła się od zimnego asfaltu i smętnie po-

toczyła się na skraj porośniętego trawą rowu. Dotknąłem rogówki oka.
Brak odruchu. Opadłem na kolana, czując próżny żal, że nie miałem
możliwości wcześniej zająć się pacjentem. Jedyną rzeczą, jaką mogłem
teraz zrobić, to zabrać ciało do Skeldale House. Nie mogłem pozwolić,
żeby rodzina wiozła martwego psa do Manchesteru. Ubolewałem, że nie
mogę zrobić nic więcej i przesuwałem dłoń po pięknie ubarwionym
futrze na boku zwierzęcia, przy czym obandażowany palec sterczał jak
symbol mojej bezsilności.

Właśnie tępo wpatrywałem się w ten palec, trzymając nasadę dłoni na

przestrzeni międzyżebrowej, gdy poczułem pod nią słaby ruch.

Zerwałem się z ochrypłym krzykiem.
– Serce jeszcze bije! Jeszcze oddycha!
I zrobiłem wszystko, co mogłem. A na tej ciemnej, wiejskiej drodze nie

było to wiele. Żadnych środków pobudzających, butli z tlenem czy rurek
dotchawiczych. Jednak co trzy sekundy w tradycyjny sposób uciskałem
dłońmi klatkę piersiową psa, pragnąc, by przestał wpatrywać się
w pustkę i zaczął oddychać. Od czasu do czasu wdmuchiwałem mu
powietrze

do

gardła

i macałem

żebra

w poszukiwaniu

niemal

niewyczuwalnego pulsu.

Nie wiem, co zauważyłem najpierw – lekkie poruszenie powieki czy

nieznaczne uniesienie żeber, tłoczących do jego płuc zimne powietrze
Yorkshire. Może jedno i drugie jednocześnie, ale od tej chwili wszystko
potoczyło się gładko jak we śnie. Nie wiem, jak długo siedziałem tam,

63

background image

patrząc, jak oddech zwierzęcia staje się głęboki i miarowy, a pies
odzyskuje świadomość; kiedy zaczął rozglądać się wokół i lekko porusz-
ać ogonem, nagle uświadomiłem sobie, że cały zesztywniałem
i przemarzłem.

Wstałem z trudem i nie wierząc własnym oczom, zobaczyłem, że collie

podniósł się z ziemi. Młody ojciec zaprowadził go z powrotem do sam-
ochodu, gdzie powitały go okrzyki radości.

Kierowca był oszołomiony. Przez cały czas mamrotał: „Po prostu

wypchnął pan tę piłkę… po prostu wypchnął. Dlaczego nie przyszło mi
to do głowy… ?”

Kiedy zwrócił się do mnie przed odjazdem, najwidoczniej nadal był

w szoku.

– Nie wiem… nie wiem, jak panu dziękować – rzekł ochrypłym

głosem. – To cud. – Ile mam panu zapłacić? Ile jestem winien? – spytał,
opierając się o mój samochód.

Potarłem podbródek. Nie użyłem żadnych leków. Zajęło mi to tylko

trochę czasu.

– Piątaka – powiedziałem. – I niech pan nigdy więcej nie pozwala mu

bawić się taką małą piłką.

Wręczył mi pieniądze, uścisnęliśmy sobie dłonie i odjechał. Jego żona,

która przez cały czas nie opuściła wozu, pomachała mi ręką, ale na-
jlepszą nagrodą był dla mnie widok małych rączek obejmujących psa
i tulących go z zachwytem oraz chór wdzięcznych i uradowanych
głosów, cichnących w mroku nocy.

– Benny… Benny… Benny…

Często po wyleczeniu pacjenta weterynarz zastanawia się, ile w tym

jego zasługi. Może bez jego zabiegów byłoby lepiej – czasem tak bywa;
trudno powiedzieć.

Jednak gdy bez cienia wątpliwości wiesz, że – nawet nie robiąc nic

szczególnego – wyrwałeś zwierzę z objęć śmierci z powrotem do świata
żywych istot, czujesz zadowolenie, kojące jak balsam niewygody
i frustracje zawodu weterynarza, uzasadniające wszystkie trudy.

W przypadku Benny’ego cała sprawa miała nierealny posmak. Nawet

nie widziałem twarzy tych uszczęśliwionych dzieci i ich skulonej na
przednim siedzeniu matki. Słabo zapamiętałem ich ojca, który przez
większość czasu trzymał się za głowę. Nie poznałbym go, gdybyśmy
spotkali się na ulicy. Nawet samego psa, oglądanego w sztucznym
świetle reflektorów, ledwie pamiętałem.

64

background image

Widocznie oni myśleli o tym samym, ponieważ tydzień później

dostałem miły liścik. Matka dzieci przepraszała, że odjechali tak szybko,
dziękowała mi za uratowanie życia ukochanego psa, który teraz znów
bawi się z dziećmi, jakby nic się nie stało, i wyraziła żal z powodu tego,
że nawet nie zapytała, jak się nazywam.

Tak, to był dziwny epizod; ci ludzie nie tylko odjechali, nie znając mo-

jego nazwiska, ale założę się, że nie rozpoznaliby mnie przy ponownym
spotkaniu.

Prawdę mówiąc, kiedy wspominam ten przypadek, jedynym

niebudzącym wątpliwości faktem pozostaje mój palec, sterczący przez
cały czas i jakby obdarzony własną osobowością i znaczeniem. Jestem
przekonany, że tamta rodzina najlepiej zapamiętała właśnie ten szczegół,
ponieważ list od nich zaczynał się następująco:

„Drogi weterynarzu z obandażowanym palcem… ”

65

background image

Chapter

8

Rozdział ósmy

Mój pobyt w Londynie dobiegał końca. Okres przygotowawczy
mieliśmy za sobą i teraz czekaliśmy na przydziały do jednostek
szkoleniowych.

Krążyły najrozmaitsze plotki. Mówiono, że pojedziemy do Aberys-

twyth w Walii; dla mnie za daleko, ja chciałem na północ. Nie,
umieszczą nas w Newquay w Kornwalii; jeszcze gorzej. Zdawałem sobie
sprawę z tego, że bliskie narodziny dziecka AC2 Herriota nie wpłyną za-
sadniczo na strategię wojenną, ale chciałem wówczas być jak najbliżej
Helen.

Cały ten londyński epizod pamiętam jak przez mgłę. Może dlatego, że

wszystko było tak nowe i odmienne, że aż trudne do przyswojenia,
a także z tego powodu, że przeważnie byłem zmęczony. Chyba wszyscy
byliśmy znużeni. Niewielu z nas miało zwyczaj zrywać się codziennie
o szóstej rano i intensywnie ćwiczyć przez cały dzień. Jeśli nie mieliśmy
ćwiczeń z musztry, maszerowaliśmy na posiłki, wykłady, pogadanki. Od
paru lat nie ruszałem się z domu bez samochodu i z trudem od nowa
uczyłem się chodzić.

Ponadto były chwile, kiedy zastanawiałem się, po co to wszystko. Tak

jak każdy młody człowiek wyobrażałem sobie, że po kilku wstępnych
formalnościach zasiądę w samolocie, by uczyć się latać, tymczasem
okazało się to przyszłością tak odległą, że niewartą wzmianki.
W jednostce szkoleniowej spędzimy kilka miesięcy, ucząc się nawigacji,
podstaw latania, alfabetu Morse’a i wielu innych rzeczy.

Dziękowałem losowi za jedno. Zdałem egzamin z matematyki.

Zawsze liczyłem na palcach i nadal to robię, co tak mnie denerwowało,
że – zanim mnie powołano – skończyłem w Darrowby wieczorowy kurs
uzupełniający, przypominając sobie horror szkolnych dni, związany
z zadaniami o mijających się pociągach jadących z różną szybkością oraz
wodą wpływającą do wanien lub wypływającą z nich. Jednak jakoś

66

background image

zdołałem przejść przez egzaminacyjne sito i teraz czułem się gotowy
stawić czoło wszystkiemu.

W

Londynie

przeżyłem

kilka

zaskakujących

zdarzeń.

Nie

spodziewałem się, że będę całymi dniami czyścił najbrudniejsze chlewy,
jakie widziałem w życiu. Widocznie ktoś wpadł na pomysł, by zmieniać
wszystkie resztki żywności w słoninę i schab, co wiązało się z ogromem
pracy. Miałem wrażenie, że to sen, gdy – wraz z innymi przyszłymi pi-
lotami – całymi godzinami przerzucałem gnój.

Podobnie wydawało mi się innym razem, gdy pewnej nocy postanow-

iliśmy z dwójką kolegów pójść do kina. Postaraliśmy się stanąć na
początku kolejki na kolację, żeby zdążyć na rozpoczęcie seansu. Gdy
o godzinie zero otwarły się drzwi ogromnej stołówki, byliśmy pierwsi,
ale sierżant kucharz powitał nas w progu słowami:

– Potrzebuję trzech ochotników do mycia naczyń; ty, ty i ty.
Po czym zabrał nas ze sobą. Zapewne miał dobre serce, bo gdy, przy-

bici, nakładaliśmy zatłuszczone kombinezony, klepał nas po plecach.

– Nie łamcie się, chłopcy – rzekł. – Dopilnuję, żebyście dostali potem

porządny posiłek.

Moich

przyjaciół

zabrano

gdzie

indziej

i zostałem

sam

w pomieszczeniu podobnym do lochu, na końcu metalowej rynny.
Niebawem zaczęły zsuwać się nią brudne talerze, a moim zadaniem było
zgarniać z nich resztki jedzenia i wkładać do zmywarki.

Tamtego wieczoru na kolację była pieczeń z frytkami, danie, które na

zawsze utkwiło mi w pamięci. Przez ponad dwie godziny stałem przy
rynnie, którą spływał nieprzerwany strumień brudnych naczyń; tysiące
talerzy, każdy ze smugą po pieczeni, grudką zastygłego tłuszczu
i kilkoma przywartymi frytkami.

Gdy słaniałem się w kłębach pary, uparcie powracała do mnie piosen-

ka, którą wciąż śpiewaliśmy z Siegfriedem, czekając na powołanie do
RAF-u; popularny przebój, który w naszej naiwności uznaliśmy za za-
powiedź czekającego nas życia:

Gdyby tylko skrzydła mi wyrosły,
Jakże świat byłby wtedy radosny,
Przez dzień cały latałbym z chmurami,
Rozmawiając z przelotnymi ptakami.

Tymczasem w tej cuchnącej norze, gdzie ręce, twarz, włosy i każdy

por skóry przesiąkły mi zapachem pieczeni i frytek, nie było żadnych
ptaków.

67

background image

Jednak strumień naczyń płynął coraz wolniej, aż w końcu wysechł. Po-

jawił się rozpromieniony sierżant i pogratulował mi dobrze wykonanej
roboty. Zaprowadził mnie z powrotem do jadalni, rozległej i pustej, jeśli
nie liczyć moich dwóch kolegów. Obaj mieli rozbawione, lekko ogłupiałe
miny i jestem pewny, że ja wyglądałem tak samo.

– Siadajcie, chłopcy – rzekł sierżant. Usiedliśmy obok siebie w rogu, za

nieskończenie długim, pustym stołem. – Mówiłem wam, że dostaniecie
dobrą kolację, no nie? Oto i ona.

Postawił przed każdym z nas kopiasty talerz.
– Macie – rzekł. – Pieczeń z frytkami, podwójna porcja!

Następnego dnia może byłbym bardziej rozczarowany niż przedtem,

ale wieści o naszym przeniesieniu przyćmiły wszystko inne. Miałem
przydział do Scarborough, co wydawało się zbyt piękne, żeby mogło być
prawdą. Bywałem tam i wiedziałem, że to piękny nadmorski kurort, ale
nie dlatego tak się cieszyłem. Po prostu Scarborough leży w Yorkshire.

68

background image

Chapter

9

Rozdział dziewiąty

Gdy maszerowaliśmy ze stacji ulicami Scarborough, ledwie mogłem
uwierzyć, że wróciłem do Yorkshire. Gdybym jednak żywił co do tego
jakieś wątpliwości, natychmiast pozbyłbym się ich, wdychając pierwszy
haust świeżego, rześkiego powietrza. Nawet w zimie nie miało tego
przykrego londyńskiego zapachu, więc przymknąłem oczy, czując, jak
powoli dociera do każdego zakamarka moich płuc.

Rozumiecie, było zimno. Yorkshire to chłodna kraina i do dziś pam-

iętam, jaki szok przeżyłem na początku mojej pierwszej zimy
w Darrowby.

Spadł pierwszy śnieg; jechałem za brzęczącymi pługami śnieżnymi

w góry Dale, podskakując na białych pagórkach, aż dotarłem do obejścia
starego pana Stokilla. Zanim wysiadłem z samochodu, położywszy rękę
na klamce, spojrzałem przez szybę na rozpościerający się za nią nowy
świat. Kołdra białego puchu zakryła zbocza i dachy domu oraz za-
budowań gospodarczych małej farmy. Dalej wygładzała się i skrywała
znajomą okolicę, kamienne murki otaczające pola, strumień na dnie
doliny, czyniąc to wszystko nieznanym i podniecającym.

Jednak radość wywołana tym dziwnym pięknem natychmiast

zniknęła, gdy wysiadłem i uderzył we mnie podmuch wiatru. Arktyczny
wicher nadciągał ze wschodu, oziębiając się jeszcze nad skutą mrozem
ziemią. Miałem na sobie gruby płaszcz i wełniane rękawiczki, ale ten
powiew przeniknął mnie na wylot. Sapnąłem i schowałem się za sam-
ochodem, zapinając płaszcz pod szyję; potem podszedłem do rozchy-
botanej i grzechoczącej bramy. Z trudem otwarłem ją i wszedłem, słysząc
chrzęst śniegu pod nogami.

Minąwszy róg obory, ujrzałem pana Stokilla, który przerzucał

widłami gnój, pozostawiający ciemnobrązowy ślad na białym śniegu.

– W samą porę – mruknął, trzymając w ustach wypalonego do połowy

papierosa. Miał ponad siedemdziesiąt lat, ale sam prowadził swoje gos-
podarstwo. Kiedyś powiedział mi, że przez trzydzieści lat pracował jako

69

background image

robotnik rolny za sześć szylingów dziennie, a jednak zdołał odłożyć
dość, by kupić sobie tę małą farmę. Może dlatego z nikim nie chciał się
nią dzielić.

– Jak się pan ma, panie Stokill? – powiedziałem, ale w tym momencie

wiatr dmuchnął przez podwórze, smagając moją twarz lodowatym tch-
nieniem i zapierając mi dech, tak że mimo woli obróciłem się
z donośnym „Aach!”

Stary farmer spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a potem rozejrzał się

wokół, jakby dopiero teraz dostrzegł, jaka jest pogoda.

– Taak, trochę dziś wieje, chłopie.
Iskry posypały się z końca papierosa, gdy stary na chwilę oparł się na

widłach.

Nie nosił grubej odzieży, chroniącej przed zimnem. Lekki bawełniany

fartuch trzepotał narzucony na postrzępioną, granatową marynarkę, na-
jwyraźniej będącą kiedyś częścią najlepszego garnituru, a koszula nie
miała kołnierzyka ani guzika pod szyją. Biała szczecina na zapadniętych
policzkach przypominała mi o moich dwudziestu czterech latach i nagle
poczułem się jak nieporadny, wychowany w mieście mięczak.

Stary wbił widły w stertę nawozu i ruszył w kierunku zabudowań.
– Mam dziś dla pana kilka fajnych przypadków. Pierwszy jest tu.
Otworzył drzwi i z zadowoleniem wszedł w miłe ciepło obory, gdzie

kilka włochatych byczków stało po kopyta w słomie.

– To ten młody – rzekł i wskazał na łaciatego, stojącego z podkuloną

tylną nogą. – Od paru dni stoi na trzech nogach. Podejrzewam, że gnije
mu kopyto.

Podszedłem do zwierzęcia, ale umknęło przede mną z szybkością nie

wskazującą na poważne schorzenie.

– Musimy zagnać go w to wąskie przejście, panie Stokill – orzekłem. –

Proszę otworzyć bramę, dobrze?

Kiedy odsunięto grube belki, podszedłem do byczka i popędziłem go

w przejście. Wydawało się, że wbiegnie w nie bez wahania, lecz nagle
przystanął, zajrzał w ciasny przesmyk i uciekł. Przez chwilę uganiałem
się za byczkiem po oborze, zanim zdołałem pogonić go w pożądanym
kierunku. Rezultat był taki sam jak poprzednio. Po kilku takich próbach
przestało mi być zimno. Nic tak nie rozgrzewa jak gonitwa za młodym
bydłem,

więc

zapomniałem

o panującym

na

zewnątrz

mrozie.

Przeczuwałem, że będzie mi jeszcze cieplej, ponieważ byczek bawił się
w najlepsze, wierzgając i podskakując po każdej takiej próbie.

Podparłem się pod boki, przez chwilę łapałem oddech, a potem zwró-

ciłem się do farmera.

70

background image

– To beznadziejne – powiedziałem. – On nigdy tam nie wejdzie. Może

lepiej spróbujmy go spętać.

– Nie, chłopie, nie ma potrzeby. Zaraz wejdzie tam, gdzie trzeba.
Stary przeszedł na drugi koniec obory i wrócił z naręczem czystej

słomy. Rozrzucił ją przy furtce i w przejściu, po czym zwrócił się do
mnie.

– Teraz go pogoń.
Szturchnąłem palcem zad byczka, a on potruchtał naprzód, po czym

bez wahania wszedł w furtkę i do zagrody. Pan Stokill musiał dostrzec
moje zdumienie.

– No, nie podobały mu się kamienie. Teraz, kiedy je zakryłem, wszys-

tko jest w porządku.

– Tak… tak… rozumiem.
Powoli poszedłem za byczkiem.
Rzeczywiście gniła mu racica; taką zwyczajową nazwę nadano temu

schorzeniu ze względu na smród obumarłej tkanki łącznej, a ja nie dys-
ponowałem żadnymi antybiotykami ani sulfonamidami, które mógłbym
mu podać. Dzisiaj po prostu robi się odpowiedni zastrzyk, wiedząc, że
za dzień czy dwa zwierzę wyzdrowieje. Tymczasem ja mogłem tylko sz-
arpać się z wierzgającym zwierzęciem, przykładając na zakażone kopyto
prymitywną kombinację siarczanu miedzi z maścią ichtiolową na tam-
ponie z waty, przytrzymywanym mocno owiniętym bandażem. Kiedy
skończyłem, zdjąłem płaszcz i powiesiłem go na gwoździu. Już nie był
mi potrzebny.

Pan Stokill spojrzał z aprobatą na moje dzieło.
– Kapitalnie, kapitalnie – mruczał. – Kilka moich świnek ma biegunkę.

Chciałbym, żeby dał im pan zastrzyk.

Dysponowaliśmy kilkoma szczepionkami przeciw E. coli, które cza-

sami dawały dobre wyniki w takich przypadkach, więc z nadzieją
w sercu wszedłem do zagrody. Jednak zaraz opuściłem ją w pośpiechu,
gdyż matce prosiaków nie spodobało się, że ktoś obcy przechadza się
wśród jej potomstwa; rzuciła się na mnie z głośnym kwikiem i otwartym
pyskiem. Była wielka jak czołg, więc gdy jej przepastna paszcza i długie
pożółkłe kły otarły się o moje udo, zrozumiałem, że czas się wycofać.
Jednym susem wyskoczyłem z zagrody i zatrzasnąłem za sobą furtkę.

– Zanim cokolwiek zrobię, panie Stokill, musimy ją stąd wyprowadzić

– powiedziałem, patrząc w zadumie na świnię.

– Taak, masz rację, młodzieńcze, zaraz ją zabiorę. Poczłapał

w kierunku zagrody. Powstrzymałem go machnięciem ręki.

– Nie, w porządku. Sam to zrobię.

71

background image

Nie mogłem pozwolić, żeby ten stary człowiek tam wszedł, dał się

przewrócić i poturbować; rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu czegoś,
czym mógłbym się bronić. Pod ścianą stała sfatygowana łopata, którą
chwyciłem.

– Proszę otworzyć drzwi – powiedziałem. – Zaraz ją wyprowadzę.
Znalazłszy się ponownie w zagrodzie, trzymając przed sobą łopatę,

usiłowałem popchnąć maciorę w kierunku furtki. Jednak moje próby
poszturchiwania jej szerokiego zadu były bezowocne; przez cały czas
kierowała ku mnie szeroko otwarty pysk, ukazując groźne kły. Kiedy
złapała zębami za łopatę i zaczęła ją szarpać, postanowiłem zrobić sobie
przerwę.

Gdy wyszedłem z zagrody, zobaczyłem pana Stokilla, który ciągnął za

sobą jakiś spory przedmiot.

– Co to? – spytałem.
– Kubeł na śmieci – mruknął w odpowiedzi stary.
– Kubeł! Co, na Boga… ?
Nie udzielając mi dalszych wyjaśnień, wszedł do zagrody. Gdy ma-

ciora skoczyła na niego, pozwolił by włożyła łeb do kubła, a potem, po-
chylony, zaczął popychać ją w kierunku furtki. Zwierzę było wyraźnie
zbite z tropu. Znalazłszy się nagle w tym obcym, ciemnym miejscu, ma-
ciora instynktownie starała się wycofać, a farmer po prostu kierował ją
w odpowiednią stronę.

Zanim zrozumiała, co się dzieje, była już na zewnątrz. Stary spokojnie

odstawił kubeł i skinął na mnie.

– Teraz, panie Herriot, może pan zaczynać.
Wszystko to zajęło mu około dwudziestu sekund.
Poczułem głęboką ulgę, a ponadto dobrze wiedziałem, co mam teraz

robić. Chwyciwszy przygotowany przez farmera kawałek zardzewiałej
blachy, wszedłem między prosięta. Miot był liczny i szesnaście prosiąt
śmigało wokół jak różowe konie wyścigowe. Przez dłuższy czas
rozpaczliwie uganiałem się za nimi, zastawiając im drogę blachą tylko
po to, żeby zobaczyć, jak wymykają mi się z drugiej strony. Mógłbym tak
trudzić się w nieskończoność, gdybym nie poczuł, że ktoś lekko dotyka
mojego ramienia.

– Czekaj, młody człowieku, czekaj. – Farmer spoglądał na mnie łagod-

nie. – Jeśli przestaniesz je gonić, uspokoją się. Zaczekaj chwilkę.

Zasapany, stałem przy nim i słuchałem, jak przemawia do zwierzątek.
– Psst, psst – mruczał pan Stokill, nie ruszając się z miejsca. – Psst, psst.

72

background image

Prosięta

zwolniły,

przechodząc

z energicznego

galopu

w kłus,

a potem, jakby odebrały jakiś telepatyczny impuls, wszystkie zatrzymały
się i stanęły różową grupką w kącie zagrody.

– Psst, psst – rzekł z aprobatą pan Stokill, niemal niepostrzeżenie

przysuwając się do nich z blachą w rękach. – Psst, psst.

Bez pośpiechu umieścił metalową blachę w narożniku i przycisnął ją

nogą.

– A teraz niech pan przyciśnie drugi koniec obcasem gumiaka, wtedy

będziemy je mieli – rzekł cicho.

Zrobiłem to i w ciągu kilku minut zrobiłem zastrzyki wszystkim pro-

siaczkom. Pan Stokill nie mówił: „Co, nauczyłem cię dziś tego i owego,
no nie?” W spokojnych, starych oczach nie było cienia triumfu czy sam-
ozadowolenia. Powiedział tylko:

– Masz tu dziś co robić, młodzieńcze. Teraz chciałbym, żebyś obejrzał

moją krowę. Ma groszek w wymieniu.

„Groszek” oraz inne przypadki zaczopowania strzyków często wystę-

powały w czasach ręcznego dojenia. Niektóre były spowodowane zło-
gami mlecznymi, inne małymi odstającymi naroślami lub skaleczeniami
wyściółki wymienia; przyczyny bywały rozmaite. Była to rozległa
dziedzina wiedzy, dlatego z zainteresowaniem ruszyłem w kierunku
krowy.

Jednak nie uszedłem daleko, gdyż pan Stokill położył mi dłoń na

ramieniu.

– Chwileczkę, panie Herriot, niech pan jej nie dotyka, bo pana kopnie.

To stara wiedźma.

– W porządku – mruknąłem. – Poradzę sobie.
– Chyba powinienem… – Zawahał się.
– Nie, nie, panie Stokill, to zupełnie zbędne. Wiem, jak powstrzymać

krowę od kopania – stwierdziłem dumnie. – Może zechce mi pan podać
ten sznur.

– Jednak… to diablica… kopie jak koń. Daje sporo mleka, ale…
– Bez obawy – powiedziałem z uśmiechem. – Znam takie sztuczki.
Zacząłem rozwijać sznur. Dobrze, że mogłem się wykazać umiejętnoś-

cią postępowania ze zwierzętami, chociaż dopiero kilka miesięcy temu
otrzymałem dyplom. Ponadto, powiedziano mi wcześniej, a nie dopiero
po fakcie, że krowa lubi kopać. Kiedyś krowa kopnęła mnie tak, że
przeleciałem prawie na drugi koniec obory, a kiedy wstałem, farmer
rzekł beznamiętnie: „No tak, ona zawsze tak robi”.

Taak, to miło, że mnie ostrzeżono; mocno owinąłem sznurem tułów

krowy tuż przed wymieniem i zawiązałem pętlę. Tego uczono nas na

73

background image

studiach. Krowa była chuda, krótkoroga, o gęstej sierści; obrzuciła mnie
taksującym spojrzeniem, kiedy się schylałem.

– W porządku, mała – powiedziałem uspokajająco, sięgając pod nią

i delikatnie chwytając wymię. Wycisnąłem kilka strumyków mleka,
a potem coś zablokowało strzyk. No tak, czułem to coś; było spore
i luźne. Nabrałem przekonania, że przepchnę czop przez otwór, nie
nacinając strzyku.

Chwyciłem mocniej, nacisnąłem i krowa natychmiast wierzgnęła,

trafiając mnie w kolano. To miejsce jest szczególnie wrażliwe na kopn-
ięcie, więc przez jakiś czas skakałem po oborze na jednej nodze, klnąc
przy tym pod nosem.

– Hmm, bardzo mi przykro, panie Herriot, to naprawdę stara

wiedźma. – Farmer przyglądał mi się z niepokojem. – Może wezmę…

– Nie, panie Stokill. – Machnąłem ręką. – Już ją spętałem. Po prostu nie

dość mocno zawiązałem sznur.

Pokuśtykałem

z powrotem

do

zwierzęcia,

poluzowałem

sznur

i ponownie go zawiązałem, ciągnąc tak, że oczy wychodziły mi
z oczodołów. Kiedy skończyłem, krowa miała brzuch wysoko uniesiony
i wyglądała jak wiktoriańska modnisia z talią osy.

– To cię uspokoi – mruknąłem i znów pochyliłem się ku pacjentce.

Kilka bryzgów mleka i znowu miałem to przy końcu strzyku – różowo-
biały obiekt wystający z otworu. Jeszcze jedno uciśnięcie i zdołam wyjąć
go igłą do zastrzyków, którą trzymałem w drugiej ręce. Wziąłem głęboki
wdech i ścisnąłem.

Tym razem racica trafiła mnie w goleń. Krowa nie mogła dobrze się

zamachnąć, ale i tak było to bolesne kopnięcie. Usiadłem na stołku do
dojenia, podciągnąłem nogawkę spodni i obejrzałem pasek skóry, zwisa-
jący jak sztandar na końcu długiej szramy.

– No dobrze, wystarczy tego, młodzieńcze. – Pan Stokill odwiązał za-

łożony przeze mnie sznur i popatrzył na mnie ze współczuciem. –
Zwyczajne metody nie działają na tę diablicę. Muszę doić ją dwa razy
dziennie, więc wiem.

Przyniósł brudny, noszący ślady częstego używania rzemień i owiązał

nim pęcinę krowy. Na drugim końcu był hak, który farmer zaczepił
o pierścień przymocowany do ściany obory. Rzemień miał dopasowaną
długość, tak że lekko odciągał nogę krowy do tyłu.

– Niech pan spróbuje teraz – powiedział stary i kiwnął głową.
Z fatalistycznym spokojem znów chwyciłem wymię. Jednak krowa

chyba zrozumiała, że została pokonana. Nawet nie drgnęła, gdy mocno
ścisnąłem strzyk i wyłuskałem czop. Nic nie mogła zrobić.

74

background image

– No cóż, dziękuję ci, chłopie – rzekł farmer. – To rekordzistka. Trochę

martwiłem się tym groszkiem. Ale mam dla pana jeszcze jedną robótkę.
Młoda jałówka, chyba ma jakieś kłopoty z żołądkiem. Widziałem ją
wczoraj i wyglądała nieszczególnie. Jest na zewnątrz.

Włożyłem płaszcz i wyszliśmy w objęcia wściekle wyjącego wichru.

Smagany jego lodowatymi podmuchami, od których zamarzały mi
nozdrza i łzawiły oczy, skuliłem się pod osłoną stajni.

– Gdzie ta jałówka? – wysapałem.
Pan Stokill nie odpowiedział od razu. Zapalał następnego papierosa,

nie zwracając uwagi na szalejący żywioł. Zamknął wieczko starej,
mosiężnej zapalniczki i poruszył kciukiem.

– Za drogą. Na górze.
Powiodłem spojrzeniem we wskazanym kierunku; nad zasypanymi

murami, nad wąską drogą między wydmami odgarniętego przez pługi
śniegu, ujrzałem pokrytą białym puchem stromiznę, wznoszącą się ku
ołowianemu niebu. Zupełnie gładką, nie licząc małej chatki – plamki sz-
arego kamienia, ledwie widocznej na samym skraju zbocza, w miejscu
gdzie pastwisko łączyło się z halą na szczycie.

– Przepraszam – powiedziałem, nadal tuląc się do ściany – ale niczego

nie widzę.

Stary, nie zwracając uwagi na lodowate podmuchy wiatru, spojrzał na

mnie ze zdziwieniem.

– Nie? Przecie widać stąd oborę, no nie?
– Oborę? – Wskazałem drżącym palcem na szałas. – Ma pan na myśli

tę szopę? Chyba nie tam trzyma pan tę jałówkę.

– Czemu nie? Trzymam tam wiele młodych zwierząt.
– Przecież… przecież… – zacząłem bełkotać. – Nigdy tam nie

dotrzemy! Tam leży metr śniegu!

– Nie ma obawy. Czekaj pan chwilę.
Z lubością wydmuchnął dym nosem i zniknął w głębi stajni. Po chwili

zajrzałem do środka; właśnie siodłał grubego, kasztanowego kuca.
Patrzyłem, nie wierząc własnym oczom, jak wyprowadza go ze stajni,
wdrapuje się na drewnianą skrzynkę i dosiada wierzchowca.

Spojrzał na mnie z wyżyn siodła i wesoło pomachał ręką.
– No, ruszajmy. Ma pan wszystko, co trzeba?
Machinalnie napełniłem kieszenie. Buteleczka mikstury na wzdęcia,

trokar i kaniula, opakowanie gencjany i nux vomica. Zabrałem wszystko,
zdając sobie sprawę z tego, że w żaden sposób nie wdrapię się na tę
górę.

75

background image

Po drugiej stronie drogi było wykopane w śniegu przejście i pan

Stokill skierował tam wierzchowca. Sunąłem jego śladem, ponuro
spoglądając na wznoszącą się nad nami rozległą i nagą stromiznę.

– Chwyć się pan za ogon! – Pan Stokill obrócił się ku mnie w siodle.
– Słucham?
– Chwyć go pan za ogon.
Jak we śnie złapałem się końskiego ogona.
– Nie tak, obiema rękami – rzekł cierpliwie farmer. – Teraz dobrze.

Ruszajmy.

Cmoknął, kuc żwawo ruszył naprzód, a za nim ja.
To było takie łatwe! Świat opadał za naszymi plecami, gdy mknęliśmy

w górę. Obróciwszy głowę, obserwowałem, jak wąska dolina ukazuje się
w całej swej zimowej krasie i wkrótce widziałem już główne pasmo gór
Dale, przypominające mnóstwo białych obłoków niknących w mroku za
horyzontem. Gdy dojechaliśmy do obory, farmer zsiadł z konia.

– Wszystko w porządku, młodzieńcze?
– W porządku, panie Stokill.
Wchodząc za nim do maleńkiej obórki, uśmiechałem się do siebie. Ten

starzec powiedział mi kiedyś, że przestał chodzić do szkoły, mając
dwanaście lat, podczas gdy ja uczyłem się przez większość mojego
dwudziestoczteroletniego życia. Jednak patrząc na wydarzenia ostatniej
godziny czy dwóch, mogłem dojść tylko do jednego wniosku.

On wiedział o wiele więcej niż ja.

76

background image

Chapter

10

Rozdział dziesiąty

Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłem w bardzo licznym to-
warzystwie. Zakwaterowano nas w „Grand Hotelu”, masywnej wiktori-
ańskiej budowli, której wyniosłe wieżyczki górowały nad Scarborough
z wysokości nadmorskiego wzniesienia: wielka jadalnia mieściła kilkuset
rozkrzyczanych lotników. Żelazne karby dyscypliny rozluźniono na
kilka godzin, pozwalając, by zapanował bożonarodzeniowy nastrój.

Te święta były tak odmienne od innych, że powinny mocno wryć mi

się w pamięć, jednak wiem, że dla mnie Boże Narodzenie zawsze będzie
się wiązało ze wspomnieniem o pewnym małym kotku.

Po raz pierwszy zobaczyłem go, kiedy wezwano mnie do jednego

z psów pani Ainsworth. Ze zdziwieniem spojrzałem wtedy na puchate
czarne stworzenie siedzące przy kominku.

– Nie wiedziałem, że macie państwo kota – powiedziałem.
– Nie mamy. To jest Debbie – uśmiechnęła się pani domu.
– Debbie?
– Tak, a przynajmniej tak ją nazywamy. To przybłęda. Przychodzi tu

dwa lub trzy razy w tygodniu, a my dajemy jej coś do jedzenia. Nie
wiem, gdzie mieszka, ale sądzę, że większość czasu spędza na jednej
z przydrożnych farm.

– Czy nie wydawało się pani, że chciałaby tu zostać?
– Nie. – Pani Ainsworth potrząsnęła głową. – To takie płochliwe

stworzenie. Przychodzi, zje coś i zmyka. Ma w sobie coś ujmującego, ale
najwidoczniej nie potrzebuje ani mnie, ani nikogo.

– Dzisiaj nie przyszła tylko po to, by coś zjeść – zauważyłem,

ponownie spoglądając na kotkę.

– Racja. To dziwne, ale czasami zachodzi do salonu i siada na chwilę

przy ogniu. Tak jakby robiła sobie wakacje.

– Tak… Rozumiem, co ma pani na myśli.
Nie ulegało wątpliwości, że w zachowaniu tego małego zwierzęcia

było coś dziwnego. Siedziało wyprostowane na grubym dywanie przed

77

background image

kominkiem, na którym płonęły i trzaskały drwa. Nie próbowała zwinąć
się w kłębek, wylizywać czy robić cokolwiek, tylko spokojnie rozglądała
się wokół. Widok jej matowo-czarnego futra i zabiedzony wygląd
naprowadził mnie na właściwy trop. Oto była szczególna chwila w jej
życiu, rzadka i cudowna; pławiła się w komforcie, o jakim nie mogła
marzyć na co dzień.

Zobaczyłem, jak wstaje, bezgłośnie wychodzi z pokoju i znika.
– Debbie zawsze tak robi – zaśmiała się pani Ainsworth. – Nigdy nie

zostaje dłużej jak dziesięć minut i odchodzi.

Ta pulchna, sympatyczna kobieta po czterdziestce była klientką,

o jakiej marzy każdy weterynarz: dobrze sytuowana i szczodra właś-
cicielka trzech rozpieszczanych bassetów. Wystarczyłoby zwyczajowo
smętny grymas pyska któregoś z psów pogłębił się choć trochę,
a natychmiast mnie wzywano. Dziś jeden z bassetów podniósł łapę
i kilkakrotnie podrapał się w ucho, co było dostatecznym powodem, by
jego zaniepokojona pani pospiesznie wykręciła numer przychodni.

Moje wizyty w domu Ainsworthów były więc częste, lecz niezbyt

męczące; dawało mi to znakomitą okazję, by przyjrzeć się tej małej kotce,
która tak mnie zaintrygowała. Pewnego razu zastałem ją zajadającą coś
ze spodeczka przy drzwiach do kuchni. Patrzyłem, jak odwraca się
i niemal przepływa na miękkich łapkach do hallu, a potem przez drzwi
do salonu.

Trzy bassety już tam leżały, pochrapując na dywanie przed ko-

minkiem, lecz wyraźnie były przyzwyczajone do widoku Debbie, bo
dwa z nich obwąchały ją obojętnie, a trzeci tylko sennie zamrugał
i przesunął się, robiąc jej miejsce.

Debbie usiadła między nimi w swej zwykłej pozie; wyprostowana,

czujna, wpatrująca się w płonący ogień. Tym razem spróbowałem się
z nią zaprzyjaźnić. Podszedłem powoli, ale mimo to cofnęła się, gdy
wyciągnąłem rękę. Jednak, przemawiając do niej cierpliwie i łagodnie,
zdołałem jej dotknąć i delikatnie pogłaskać palcem po głowie. W pewnej
chwili odpowiedziała na pieszczotę, przechylając łebek i ocierając nim
o moją dłoń, ale wkrótce zaczęła się szykować do odejścia. Wyszedłszy
z domu, szybko śmignęła przez ulicę, potem przez dziurę w żywopłocie
i jeszcze tylko przez chwilę widziałem jej czarną sylwetkę, pomykającą
przez smagane deszczem pole.

– Ciekawe, dokąd pobiegła – mruknąłem do siebie. Przy mnie pojaw-

iła się pani Ainsworth.

– Tego nie udało się nam dowiedzieć.

78

background image

Chyba przez trzy miesiące nie miałem żadnych wieści od pani

Ainsworth; już nawet zaczął mnie dziwić tak idealny stan zdrowia jej
bassetów, kiedy znów zadzwoniła.

Był ranek Bożego Narodzenia i serdecznie mnie przepraszała.
– Panie Herriot, bardzo mi przykro, że niepokoję właśnie dzisiaj.

Z pewnością chciałby pan odpocząć w święta, tak jak wszyscy.

Jednak wrodzona uprzejmość nie zdołała ukryć niepokoju w jej głosie.
– Proszę się tym nie przejmować – powiedziałem. – Który tym razem?
– Nie chodzi o psa. To… Debbie.
– Debbie? Jest u pani w domu?
– Tak… ale coś jest nie tak. Proszę szybko przyjechać.
Przejeżdżając przez rynek, znów pomyślałem, że Darrowby wygląda

w Boże Narodzenie tak, jakby wyjęto je z kartek powieści Dickensa;
pusty, brukowany prostokąt zasypany grubą warstwą śniegu; pofalow-
ane, spadziste dachy również pokryte białym puchem; pozamykane
sklepy; światełka choinek migające w oknach przytulonych do siebie
domów; ich gościnne ciepło na tle zimnej bieli rozpostartych za nimi
wzgórz.

Dom

pani

Ainsworth

był

pięknie

udekorowany

bombkami

i ostrokrzewem, na kredensie stały przygotowane drinki, a z kuchni
napływał cudowny aromat indyka przyprawionego szałwią i czosnkiem.
Jednak z oczu gospodyni wyzierał smutek, gdy prowadziła mnie do
salonu.

Debbie rzeczywiście tam była, ale tym razem wyglądała inaczej. Nie

siedziała w swojej zwykłej pozie; leżała nieruchomo na boku, a do niej
tuliło się maleńkie czarne kocię.

– Co się stało? – Spojrzałem na to z niedowierzaniem.
– To bardzo dziwne – odparła pani Ainsworth. – Nie widziałam jej od

kilku tygodni. Pojawiła się dwie godziny temu; weszła chwiejnie do
kuchni, niosąc w zębach kocię. Zaniosła je do salonu, położyła na dy-
wanie i z początku bardzo mnie to rozbawiło. Jednak zauważyłam, że
coś jest nie w porządku, ponieważ siedziała tak, jak zwykle, ale bardzo
długo – ponad pół godziny – a potem położyła się tak i znieruchomiała.

Klęknąłem na dywanie i dotknąłem ręką karku i żeber Debbie. Była

chudsza niż zwykle, a futerko miała brudne i zabłocone. Nie opierała się,
gdy delikatnie rozchyliłem jej pyszczek. Język i śluzówka były nienor-
malnie blade, a wargi lodowato zimne w dotyku. Kiedy odciągnąłem
powiekę i zobaczyłem matowobiałą spojówkę, przeczuwałem już, że to
koniec.

79

background image

Obmacałem brzuch, mając ponurą pewność, co znajdę, i nie omyliłem

się; serce ścisnęło mi się z żalu, gdy w jamie brzusznej wymacałem pal-
cami twardy, płatowaty twór. Ogromny mięsak limfatyczny. Śmiertelny
i beznadziejny przypadek. Przyłożyłem stetoskop do klatki piersiowej
i nasłuchiwałem słabnącego, szybkiego bicia serca, a potem usiadłem na
dywanie, patrząc niewidzącym spojrzeniem w ogień i czując na twarzy
ciepło płomieni.

Głos pani Ainsworth zdawał się dobiegać z daleka.
– Czy ona jest chora, panie Herriot?
– Tak… – zawahałem się. – Obawiam się, że tak. Ma złośliwy nowot-

wór – powiedziałem, wstając. – Zupełnie nic nie mogę zrobić. Przykro
mi.

– Och! – Przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na mnie szeroko otwarty-

mi oczami. Kiedy w końcu przemówiła, jej głos drżał ze wzruszenia. –
No cóż, musi pan natychmiast ją uśpić. Nic więcej nie można dla niej
zrobić. Nie możemy pozwolić jej cierpieć.

– Pani Ainsworth, nie trzeba – powiedziałem. – Ona już umiera; jest

w śpiączce i nic nie czuje.

Szybko odwróciła się ode mnie i stała nieruchomo, zmagając się

z uczuciami. Potem zaprzestała walki i opadła na kolana obok Debbie.

– Och, biedactwo! – załkała, raz po raz głaszcząc kotkę po łbie i roniąc

łzy na jej skołtunione futerko. – Ile musiała wycierpieć. Czuję, że powin-
nam była zrobić dla niej coś więcej.

Przez chwilę milczałem, czując jej smutek, tak kontrastujący

z wesołym, świątecznym wystrojem pokoju. Potem powiedziałem
łagodnie:

– Nikt nie zrobiłby więcej niż pani. Nikt nie byłby tak dobry.
– Powinnam była ją przygarnąć. Musiała okropnie cierpieć na mrozie,

tak ciężko chora… aż boję się o tym myśleć. A w dodatku miała młode…
Zastanawiam się, ile ich było?

– Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się dowiedzieli – odparłem,

wzruszając ramionami. – Może miała tylko to jedno. Czasem tak się
zdarza. I przyniosła je właśnie do pani, prawda?

– No tak… racja… tak zrobiła… tak zrobiła.
Pani Ainsworth podniosła maleńką czarną kruszynę. Powiodła palcem

po zabłoconym futerku i kociak otworzył pyszczek w bezgłośnym
miauknięciu.

– Czy to nie dziwne? Umierała i przyniosła tutaj swoje małe. Właśnie

w Boże Narodzenie.

80

background image

Pochyliłem się i położyłem dłoń na klatce piersiowej Debbie. Nie

wyczułem bicia. Podniosłem głowę.

– Obawiam się, że odeszła.
Podniosłem małe ciałko, lekkie jak piórko, owinąłem je kocykiem

rozłożonym na dywanie i zaniosłem do samochodu. Kiedy wróciłem,
pani Ainsworth wciąż głaskała kotka. Łzy obeschły jej na policzkach
i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami.

– Jeszcze nigdy nie miałam kota – powiedziała.
– No cóż – uśmiechnąłem się. – Wygląda na to, że właśnie go pani ma.

I rzeczywiście tak się stało. Kociak szybko wyrósł na zgrabnego, ład-

nego kota o niesfornym usposobieniu, któremu zawdzięczał przydomek
Łobuz. Pod każdym względem był przeciwieństwem swej spokojnej,
małej matki. Nie dla niego niewygody sekretnego życia na dworze;
paradował jak król po grubych dywanach domu Ainsworthów,
a ozdobna obróżka, którą zawsze miał na szyi, jeszcze dodawała mu
splendoru.

W trakcie kolejnych wizyt z zadowoleniem obserwowałem, jak rośnie,

ale najbardziej utkwiły mi w pamięci następne święta Bożego Nar-
odzenia, rok po jego niespodziewanym przybyciu.

Jak zwykle, miałem sporo wizyt. Nie pamiętam, żebym kiedyś nie mu-

siał pracować w Boże Narodzenie, gdyż zwierzęta nie rozumiały tego, że
są święta. Jednak z biegiem lat lekka uraza, jaką żywiłem do nich z tego
powodu, zmieniła się w filozoficzną akceptację. W końcu, wędrując
w mroźnym powietrzu od obory do obory, zaostrzałem sobie apetyt na
świątecznego indyka bardziej niż miliony ludzi wylegujących się
w łóżku czy wysiadujących przy kominku; a bardzo pomagały mi w tym
niezliczone aperitify, którymi częstowali mnie gościnni farmerzy.

W doskonałym humorze wracałem do domu. Miałem za sobą kilka

kolejek whisky, którą niewprawni mieszkańcy Yorkshire nalewali jak
imbirowe piwo; a na koniec stara pani Earnshaw poczęstowała mnie szk-
lanką rabarbarowego wina, które poszło mi w nogi. Kiedy mijałem dom
pani Ainsworth, usłyszałem wołanie.

– Wesołych Świąt, panie Herriot! – Odprowadzała gościa do frontow-

ych drzwi i radośnie pomachała do mnie. – Proszę wejść i napić się
czegoś na rozgrzewkę.

Nie potrzebowałem rozgrzewki, ale bez wahania zatrzymałem wóz.

Wewnątrz zastałem radosny nastrój, taki sam jak rok wcześniej, a także
ten sam wspaniały zapach indyka z szałwią i czosnkiem, od którego

81

background image

ślina napłynęła mi do ust. Jednak tym razem nie mącił go już smutek; był
tu Łobuz.

Ze sterczącymi uszami i diabelskim błyskiem w ślepkach podbiegał

kolejno do każdego psa, trącał go łapą i błyskawicznie odskakiwał.

– Widzi pan, jak je zaczepia – roześmiała się pani Ainsworth. – Nie da-

je im ani chwili spokoju.

Miała rację. Przybycie Łobuza było dla bassetów jak wtargnięcie

niepożądanego gościa do ekskluzywnego londyńskiego klubu. Przez
długi czas wiodły uregulowany żywot: regularne i kojące spacery
z panią, odpowiednie ilości wspaniałego żarcia oraz długie drzemki na
dywanach lub fotelach. Ich dni płynęły w niezmąconym spokoju.
A potem pojawił się Łobuz.

Znów doskoczył do najmłodszego psa, tym razem z boku, przechyla-

jąc łeb i prowokując. Kiedy zaczął boksować obiema łapami, nawet dla
basseta było tego za wiele. Pies zapomniał o swej godności i zwarł się
z nim w krótkim pojedynku zapaśniczym.

– Chcę coś panu pokazać.
Pani Ainsworth wzięła z komody twardą gumową piłkę i wyszła do

ogrodu. Rzuciła piłkę na trawnik, a kot skoczył za nią po zmarzniętej
trawie; pod lśniącym czarnym futerkiem prężyły się dobrze rozwinięte
mięśnie. Chwycił piłkę w zęby, zaniósł z powrotem do pani, upuścił u jej
stóp i spojrzał wyczekująco. Rzuciła ją ponownie i kot znów ją przyniósł.

Patrzyłem, nie wierząc własnym oczom. Aportujący kot!
Bassety spoglądały na to wzgardliwie. Żadna siła nie skłoniłaby ich do

biegania za piłką, tymczasem Łobuz robił to raz po raz, jakby nie wiedzi-
ał, co to zmęczenie.

– Czy widział pan kiedyś coś podobnego? – zwróciła się do mnie pani

Ainsworth.

– Nie, nigdy. To naprawdę niezwykły kot.
Złapała Łobuza i wróciliśmy do domu, gdzie przytuliła go do siebie,

śmiejąc się, gdy kocisko zamruczało i czule przycisnęło się do jej
policzka.

Patrząc na tego kota, okaz zdrowia i zadowolenia, wróciłem myślami

do jego matki. Czy wyciągałem zbyt daleko idący wniosek, sądząc, że to
umierające stworzenie resztkami sił zaniosło swego potomka do jedynej
znanej sobie oazy wygody i ciepła, w nadziei, iż mały znajdzie tam
schronienie? Być może.

Jednak najwyraźniej nie tylko ja miałem takie wrażenie. Pani

Ainsworth obróciła się do mnie i chociaż była uśmiechnięta, w oczach
miała zadumę.

82

background image

– Debbie byłaby zadowolona – powiedziała.
– Tak, na pewno… – Skinąłem głową. – Dziś mija rok, jak go

przyniosła, prawda?

– Zgadza się. – Znów przytuliła Łobuza. – To był najlepszy

gwiazdkowy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.

83

background image

Chapter

11

Rozdział jedenasty

Patrzyłem z niedowierzaniem na tarczę wagi. Sześćdziesiąt kilogramów!
Od czasu powołania do RAF-u schudłem dziesięć kilo. Jak zwykle, znaj-
dowałem się w kącie drogerii Bootsa w Scarborough, gdzie ważyłem się
co tydzień, ze smutkiem obserwując moje postępujące wycieńczenie. To
było niewiarygodne i spowodowane nie tylko intensywnym treningiem.

Po przybyciu do Scarborough wysłuchaliśmy przemowy naszego

dowódcy, porucznika Barnesa. Zmierzył nas zamyślonym spojrzeniem
i rzekł: „Sami siebie nie poznacie, kiedy stąd wyjedziecie”. Ten facet nie
żartował.

Nie mieliśmy ani chwili wytchnienia. Gimnastyka i musztra, gim-

nastyka i musztra, bez końca. Godziny skłonów, skrętów i przysiadów
w szortach i podkoszulkach, na wietrze wiejącym znad zimnego morza.
Godziny maszerowania w rytm komend wykrzykiwanych przez sier-
żanta: naprzód marsz, w tył zwrot, w prawo zwrot. Maszerowaliśmy
nawet na zajęcia z nawigacji, waląc nogami w defiladowym kroku
i wymachując rękami na wysokość ramion.

Regularnie prowadzono nas na szczyt Castle Hill, gdzie strzelaliśmy

z wszelkich rodzajów broni: strzelb, karabinów, rewolwerów, braun-
ingów. Dźgaliśmy nawet kukły bagnetami. W przerwach kazano nam
pływać, grać w piłkę lub w rugby albo też biegać pięć mil wzdłuż plaży
i po szczycie nadmorskiego klifu w kierunku Filey.

Z początku byłem zbyt zajęty, by zauważyć jakąkolwiek zmianę, aż do

pewnego ranka, po kilku tygodniach szkolenia, gdy zakończyliśmy tren-
ing pięciomilowym wyścigiem. Zbiegliśmy ze Spa na długi pas pustej
plaży i sierżant zawołał:

– A teraz biegiem do tamtych skał! Zobaczymy, kto będzie pierwszy!
Wszyscy przyspieszyliśmy na ostatnich pięćdziesięciu metrach

i z lekkim zdumieniem stwierdziłem, że pierwszy minąłem metę –
i nawet zbytnio się przy tym nie zdyszałem. Właśnie wtedy uświadom-
iłem sobie, że pan Barnes miał rację. Sam siebie nie poznawałem.

84

background image

Gdy wyjeżdżałem z Darrowby, byłem rozpieszczonym młodym

żonkosiem z początkami podwójnego podbródka i brzuszka, a teraz
zmieniłem się w zwinnego, niestrudzonego charta. Z pewnością byłem
w dobrej formie, ale coś mnie niepokoiło. Nie powinienem schudnąć aż
tak. Wpływał na to pewien istotny fakt.

W Yorkshire, kiedy mężczyzna marnieje podczas ciąży żony,

ukradkiem śmieją się z niego i mówią, że „ciężko przechodzi ciążę”.
Nigdy nie śmieję się z tego żartu, ponieważ jestem przekonany, że tak
było w moim przypadku.

Opieram to przekonanie na rozmaitych objawach. Byłoby przesadą

twierdzić, iż cierpiałem na poranne mdłości, lecz nabrałem pewnych
podejrzeń, gdy co dzień rano zacząłem się trochę dziwnie czuć. W miarę
jak zbliżał się czas Helen, ten niepokój rósł, połączony – choć byłem
w znakomitej formie – z wyczerpaniem i przygnębieniem. Skurcze poro-
dowe, które później zacząłem odczuwać w podbrzuszu, rozwiały
wszelkie wątpliwości i uświadomiły mi, że muszę coś z tym zrobić.

Musiałem zobaczyć Helen. To tak blisko tuż za wzgórzem, które

widziałem z najwyższych okien hotelu. Przecież byłem w Yorkshire
i autobus mógł dowieźć mnie do niej w ciągu trzech godzin. Problem
w tym, że w trakcie szkolenia nie otrzymywaliśmy przepustek. Nie po-
zostawiono co do tego żadnych wątpliwości, uprzedzając, że podlegamy
dyscyplinie równie surowej jak Gwardia Honorowa i takim samym re-
strykcjom. Należał mi się urlop okolicznościowy po narodzinach
dziecka, ale nie mogłem czekać tak długo. Świadomość ponurego faktu,
że każda próba nieoficjalnego opuszczenia zgrupowania będzie potrak-
towana jako dezercja i spowoduje poważne konsekwencje, z więzieniem
włącznie, nie powstrzymywała mnie.

Jeden z moich towarzyszy ujął rzecz następująco:
– Pewien gość próbował i skończył w Glasshouse. Nie warto, koleś.
Na próżno mnie ostrzegał: Zazwyczaj jestem miłującym prawo oby-

watelem, ale tym razem nie miałem żadnych skrupułów. Musiałem
zobaczyć

Helen.

Wnikliwie

przestudiowawszy

rozkłady

jazdy,

odkryłem, że o drugiej po południu odjeżdża autobus, który jest
w Darrowby o piątej, a jeśli wyjadę stamtąd o szóstej, o dziewiątej będę
w Scarborough. Sześć godzin jazdy, żeby spędzić godzinę z Helen.
Warto.

Początkowo nie wiedziałem, jak dostać się na dworzec autobusowy

o drugiej po południu, ponieważ w tym czasie zawsze mieliśmy zajęcia,
ale nieoczekiwanie pojawiła się taka szansa. Przy którymś z piątkowych
obiadów dowiedzieliśmy się, że w tym dniu nie będzie dalszych zajęć

85

background image

i do wieczoru mamy pozostać w hotelu. Większość moich kolegów
z ulgą padła na łóżka, lecz ja zszedłem po kamiennych schodach
i zająłem pozycję w hallu, skąd mogłem obserwować drzwi frontowe.

Przy wyjściu stała oszklona budka, w której siedzieli wartownicy,

sprawdzający wszystkich wychodzących. Dziś służbę pełnił tylko jeden.
Zaczekałem chwilę, a gdy odwrócił się i wszedł na zaplecze, spokojnie
przeszedłem obok i znalazłem się na placu.

To było niemal zbyt łatwe, ale przechodząc przez pusty plac między

„Grandem” a hotelami po drugiej stronie, czułem się nagi i bezbronny.
Odetchnąłem, gdy skręciłem za róg, po czym raźnym krokiem ruszyłem
na zachód. Potrzebowałem tylko odrobiny szczęścia i gdy tak kroczyłem
pustą ulicą, los najwyraźniej mi sprzyjał. Widok dwóch maszerujących
w moim kierunku żandarmów wstrząsnął mną jak obuchem, ale natych-
miast poczułem dziwny spokój.

Spytają mnie o przepustkę, której nie miałem, a potem zechcą

wiedzieć, co tu robię. Nie ma sensu mówić im, że wyszedłem na chwilę,
odetchnąć świeżym powietrzem; ta ulica prowadziła prosto na dworzec
autobusowy i kolejowy, więc nie trzeba było geniusza, żeby rozszy-
frować moje zamiary. Ponadto, nie było gdzie uciec ani skryć się, więc
mimo woli zacząłem się zastanawiać, czy jakiś weterynarz wylądował
już w Glasshouse. Może wpiszą mnie do księgi Guinnessa.

Nagle za plecami usłyszałem miarowy tupot nóg i donośne „lewa…

lewa…

”,

które

zazwyczaj

mu

towarzyszyło.

Obejrzałem

się

i zobaczyłem nadchodzącą długą kolumnę lotników oraz idącego na ich
czele kaprala. Gdy mnie mijali, znów spojrzałem na żandarmów i serce
uderzyło mi mocniej. Zwróceni twarzami do siebie, śmiali się z jakiegoś
żartu; nie widzieli mnie. Bez namysłu dołączyłem do maszerujących i po
kilku sekundach, niezauważony, minąłem żandarmów.

Gorączkowo rozważając sytuację, uznałem, że najbezpieczniej będzie,

jeśli odłączę się w okolicach dworca autobusowego. Przez chwilę
cieszyłem się miłym poczuciem anonimowości, lecz nagle kapral, wciąż
podając komendy, obejrzał się. Po chwili odwrócił się ponownie,
a potem spojrzał znowu, tym razem wolniej. Widocznie dostrzegł coś
ciekawego, ponieważ zwolnił kroku, aż zrównał się ze mną.

Przyjrzałem mu się kątem oka, gdy mierzył mnie spojrzeniem. Był po-

marszczonym, niedużym facetem o złośliwych oczkach, błyszczących
w bladej, wyrazistej twarzy. Minęła chwila, zanim odezwał się do mnie.

– Kim, do diabła, jesteś? – spytał tonem towarzyskiej pogawędki.

Zadał niezwykle trudne pytanie, ale dostrzegłem promyczek nadziei;

86

background image

mówił z gardłowym akcentem, charakterystycznym dla mojego rodzin-
nego miasta.

– Herriot, kapralu. Druga eskadra, czwarty szwadron – odparłem,

wymawiając słowa w sposób typowy dla mieszkańca Glasgow.

– Druga eskadra, czwarty… ! To jest pierwsza eskadra, trzeci szwad-

ron. Co, do diabła, tu robisz?!

Wysoko unosząc ramiona, patrząc przed siebie, zrobiłem głęboki

wdech. Nie było sensu kręcić.

– Próbuję zobaczyć się z żoną, kapralu. Niedługo rodzi.
Zerknąłem na niego. Nie należał do tych, którzy okazują słabość,

zdradzając zdziwienie, lecz trochę szerzej otworzył oczy.

– Chcesz zobaczyć żonę? Jesteś stuknięty, czy co?
– Nic podobnego, kapralu. Ona mieszka w Darrowby. Trzy godziny

autobusem. Wrócę dziś wieczorem.

– Wrócisz wieczorem! Powinieneś się zbadać!
– Muszę tam pojechać!
– Na wprost patrz! – wrzasnął nagle na idących przed nami. – Lewa!

Lewa!

Potem odwrócił się i spojrzał na mnie jak na jakiś niezwykły okaz. On

też mnie interesował; był typowym chłopakiem z Glasgow z ciężkich
międzywojennych

czasów.

Mały,

niedożywiony,

ale

twardy

i wojowniczy jak łasica.

– Nie wiesz – rzekł w końcu – że dostaniesz urlop, kiedy twoja żona

urodzi?

– Tak, ale nie mogę tak długo czekać. Niech pan mnie puści, kapralu.
– Puścić cię! Chcesz, żeby mnie rozstrzelali?
– Nie, kapralu, chcę tylko dostać się na dworzec autobusowy.
– Jezu! Tylko tyle?
Obrzucił mnie niedowierzającym spojrzeniem i pospieszył na czoło

kolumny. Po chwili wrócił i przyjrzał mi się ponownie.

– Gdzie mieszkałeś w Glasgow?
– Scotstounhill – odparłem. – A pan?
– Govan.
– Kibic Rangersów, co? – Nieznacznie obróciłem głowę.
Nie zmienił wyrazu twarzy, ale uniósł brwi i wiedziałem już, że jest

mój.

– Co za drużyna! – mruknąłem z podziwem. – Wiele razy stałem na

trybunach Ibroxu.

Nic nie powiedział, więc zacząłem recytować nazwiska wielkich

graczy z lat trzydziestych.

87

background image

– Dawson, Gray, McDonald, Meiklejohn, Simpson, Brown.
Jego oczy przybrały rozmarzony wyraz i kiedy wymieniałem

Archibalda, Marshalla, Englisha, McPhaila i Mortona, zareagował, krzy-
wiąc usta w czymś na kształt uśmiechu. Potem jakby wrócił do
rzeczywistości.

– Lewa, lewa, lewa! – ryknął. – Dalej, ruszać się!
A potem dodał kątem ust:
– Tam – jest – dworzec. Kiedy będziemy go mijać, biegnij jak… !
Pokrzykując, znów przeszedł na czoło kolumny, a ja dostrzegłem

autobusy i okna poczekalni, więc przebiegłem przez jezdnię i znalazłem
się za wahadłowymi drzwiami. Zerwałem z głowy czapkę i usiadłem,
drżąc, wśród podeszłych wiekiem farmerów oraz ich żon. Przez okienną
szybę widziałem długą kolumnę żołnierzy odchodzących ulicą i wciąż
słyszałem wrzaski kaprala.

Jednak nie odwracał się i widziałem tylko jego plecy, wyprostowane

szczupłe ramiona oraz krzywe nogi unoszące go w dal z resztą oddziału.
Nigdy więcej go nie widziałem, ale do dziś żałuję, że nie mogę zabrać go
na Ibrox, żeby obejrzeć z nim mecz Rangersów i, być może, postawić
parę kufli piwa w jednym z pubów w Govan. Nie miałoby żadnego zn-
aczenia, gdyby w tym decydującym momencie okazał się kibicem
drużyny Celtic, ponieważ jej skład też znałem na pamięć, gotów byłem
wymienić wszystkich, zaczynając od Kennawaya, Cooka i McGonigle’a.
Nie tylko wtedy przydała mi się gruntowna znajomość tej dziedziny
sportu.

Siedząc w autobusie i nadal trzymając czapkę na kolanach, żeby nie

zwracać na siebie uwagi, uświadomiłem sobie, jak bardzo zmienił się
świat, gdy ujechaliśmy milę czy dwie od miasteczka. Tam wojna była
wszędzie, wypełniała ludzkie umysły, oczy i serca; tysiące mężczyzn
w mundurach, pojazdy RAF-u i wojska, niemal wyczuwalna atmosfera
niepewności i wyczekiwania. Wszystko to nagle zniknęło, gdy bezmiar
szaroniebieskiego morza skryła wyżyna za miasteczkiem; autobus mknął
na zachód, a ja spoglądałem na sielsko spokojny krajobraz. Długie, wil-
gotne bruzdy świeżo zaoranych pól lśniły w bladym lutowym słońcu,
kontrastując ze złotym zarostem ściernisk i zielenią pastwisk, na których
owce cisnęły się do koryt. Nie było wiatru, więc dym unosił się prosto
z kominów chat, a nagie gałęzie przydrożnych drzew nieruchomo
wyciągały się ku zimnemu niebu.

Tyle rzeczy mnie wzruszało. Mężczyzna w bryczesach niosący na

ramieniu belę siana dla bydła; grupka robotników rolnych palących ś-
cięte gałęzie żywopłotu; woń palonego drewna, przenikająca do wnętrza

88

background image

autobusu. To wzruszenie było coraz silniejsze w miarę upływu godzin,
gdy za oknami zaczęły pojawiać się znajome widoki. Wysiadłem spory
kawałek przed miasteczkiem; dom Helen stał tuż przy drodze.

Była sama w domu, gdy wszedłem do kuchni. Radość na jej twarzy

mieszała się ze zdumieniem; prawdę mówiąc, oboje byliśmy zdumieni;
ona tym, że jestem taki chudy, a ja jej tuszą. Helen w przedostatnim ty-
godniu ciąży była naprawdę gruba, ale nie tak, bym nie mógł jej wziąć
w ramiona, więc przez długi czas staliśmy objęci na kamiennej podłodze,
nie mówiąc słowa.

Zrobiła mi jajecznicę z frytkami i siedziała przy mnie, kiedy jadłem.

Prowadziliśmy bardzo chaotyczną rozmowę i nagle uświadomiłem
sobie, że od czasu wyjazdu moje myśli płynęły zupełnie innym torem.
W ciągu tych kilku miesięcy mój umysł wypełnił się szczegółami
nowego życia; nawet usta miałem pełne wojskowego slangu. W naszym
saloniku zawsze rozmawialiśmy o moich pacjentach, o zabawnych his-
toriach, które przydarzyły mi się podczas obchodu. A teraz? Nie było
przecież sensu opowiadać jej o tym, że AC2 Philips znów podpadł, że
sieć triangulacyjna to świństwo, a Don McGregor uważa, iż odkrył ta-
jemnicę fenomenalnie lśniących butów sierżanta Hynda.

Jednak nie miało to żadnego znaczenia. Moje obawy rozwiały się, gdy

na nią patrzyłem. Martwiłem się, czy jest zdrowa, ale oto widziałem ją
tryskającą energią i piękną, o błyszczących oczach i zaróżowionych
policzkach. Tylko jeden nieistotny szczegół psuł ten obraz. Helen nosiła
sukienkę

ciążową,

poszerzaną

w miarę

upływu

czasu

przez

popuszczanie zakładek na bokach. Nie podobał mi się ten strój. Była to
niebieska suknia z wysokim czerwonym kołnierzykiem, tandetna
i brzydka. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Anglia przeżywa trudny
okres i trzeba zrezygnować z wielu rzeczy, ale rozpaczliwie pragnąłem,
żeby moja żona nosiła coś ładniejszego. W ciągu całego mojego życia
bardzo rzadko zdarzało się, abym odczuwał brak pieniędzy i to właśnie
była jedna z tych chwil; dostając trzy szylingi dziennie żołdu jako AC2,
nie mogłem ubierać Helen w kosztowne stroje.

Godzina minęła błyskawicznie i nim się spostrzegłem, znów stałem

przy drodze, czekając w zapadających ciemnościach na autobus ze Scar-
borough. Powrotna podróż była trochę niesamowita; jadący ze
zgaszonymi światłami autobus, trzęsąc i grzechocząc, mknął przez za-
ciemnione wioski oraz długie odcinki nieznanej mi okolicy. Ponadto
było w nim zimno, lecz siedziałem szczęśliwy, spowity wspomnieniem
Helen jak puchową kołdrą.

89

background image

Cały ten dzień był udany. Urwałem się dzięki uśmiechowi losu i bez

problemu wrócę do hotelu, ponieważ wartę pełnił jeden z moich
kolegów, który przeprowadzi mnie przez wartownię. Gdy zamykałem
oczy, wciąż miałem w ramionach Helen i uśmiechałem się, wspominając,
w jak doskonałym znalazłem ją zdrowiu. Wyglądała cudownie, jajeczn-
ica z frytkami była wspaniała, wszystko było dobrze.

Oprócz tego jednego, przykrego dysonansu. Och, jak nienawidziłem

tej sukni!

90

background image

Chapter

12

Rozdział dwunasty

– Hej, ty! A dokąd to się wybierasz?

Taki

zwrot

należał

do

normalnych

w ustach

wartownika,

a mężczyzna, który na mnie warknął, miał wygląd typowego służbisty.

– Dodatkowe zajęcia z nawigacji, kapralu – odparłem.
– Pokaż mi przepustkę!
Wyrwał mi ją z ręki, przeczytał i zwrócił, nie patrząc na mnie.

Wyszedłem na ulicę, czując się jak wypuszczony warunkowo więzień.

Nie wszyscy żandarmi byli tacy, ale większość z nich nie grzeszyła up-

rzejmością. Od początków służby w lotnictwie myślałem o tym, że od
dłuższego czasu byłem rozpieszczany. Zawsze traktowano mnie
z szacunkiem, ponieważ byłem weterynarzem, przedstawicielem sza-
cownego zawodu. A ja przyjmowałem to jako coś zupełnie oczywistego.

Teraz byłem AC2, najmarniejszą formą życia w RAF-ie, a zwrot „Hej,

ty!” w pełni odzwierciedlał mój status. Farmerzy z Yorkshire nie rzucają
mi się na szyję, ale od tamtego czasu jeszcze bardziej cenię sobie ich os-
trożną

uprzejmość

i przyjazne

zachowanie.

Dopiero

w wojsku

przestałem uważać to za oczywiste.

Rzecz jasna, każde zajęcie wiąże się z pewnymi przykrościami, praca

weterynarza nie jest pod tym względem wyjątkiem. Do dziś pamiętam
czerwoną twarz Ralpha Beamisha, trenera koni wyścigowych, gdy
patrzył, jak wysiadam z samochodu.

– Gdzie pan Farnon? – mruknął.
Zjeżyłem się. Słyszałem to aż za często, szczególnie z ust koniarzy

z okolic Darrowby.

– Przykro mi, panie Beamish, ale nie będzie go cały dzień, więc

pomyślałem, że lepiej przyjechać, niż zostawić to do jutra.

Nawet nie próbował ukrywać niesmaku. Wydął tłuste, purpurowe

policzki, wbił ręce w kieszenie bryczesów i z miną męczennika podniósł
oczy ku niebu.

– No cóż, więc chodźmy.

91

background image

Odwrócił się i potruchtał na krótkich, grubych nóżkach w kierunku

jednego z otaczających dziedziniec boksów. Westchnąłem w duchu
i poszedłem za nim. Los weterynarza nie będącego zagorzałym koniar-
zem stawał się czasem w Yorkshire nie do pozazdroszczenia, szczególnie
w takich stajniach jak ta, traktowanych niemal jak świątynie. Siegfried,
oprócz

intuicyjnych

uzdolnień,

umiał

rozmawiać

z koniarzami.

Z łatwością i bez końca mógł dyskutować o rodowodach i zaletach
pacjentów; sam jeździł, polował, a nawet miał odpowiedni wygląd – po-
ciągłą, arystokratyczną twarz, przystrzyżony wąsik i długie nogi.

Trenerzy uwielbiali go, a niektórzy, tak jak Beamish, uznawali za

śmiertelną obrazę, gdy nie zjawiał się osobiście, aby pielęgnować ich
cennych podopiecznych.

Zawołał na jednego ze stajennych, który otworzył drzwi boksu.
– Jest tutaj – wymamrotał. – Wrócił kulawy z porannego treningu.
Stajenny wyprowadził gniadego wałacha i nawet nie musiał go ruszyć

kłusem, abym mógł postawić diagnozę; koń wyraźnie kulał na prawą
przednią nogę.

– Chyba ma wywichnięty staw barkowy – rzekł Beamish.
Stanąłem po drugiej stronie konia i uniosłem mu kończynę.
Oczyściłem strzałkę i oskrobałem podeszwę kopyta; nie dostrzegłem

śladu otarcia ani nadwrażliwości przy ostukiwaniu rękojeścią noża.

Przesunąłem dłoń nad staw pęcinowy i palpacyjnie zlokalizowałem

obolałe miejsce w dolnej części śródręcza. Nie prostując pleców, pod-
niosłem głowę.

– Chyba na tym polega problem, panie Beamish. Prawdopodobnie

kopnął się tylną nogą w to miejsce.

– Gdzie? – Trener pochylił się nade mną i spojrzał na nogę. – Nic nie

widzę.

– No tak, skóra nie została przecięta, ale koń wzdrygnie się, jeśli

dotknie pan tego miejsca.

Beamish dźgnął konia grubym paluchem.
– Niby racja – mruknął. – Jednak wzdrygnąłby się tak, gdyby ścisnął

go pan w jakimkolwiek innym miejscu.

Zaczął mnie denerwować ton jego głosu, ale zachowałem spokój.
– Jestem pewny, że to jest przyczyna. Radzę przykładać gorący kata-

plazm przeciwzapalny tuż nad pęciną, na przemian z polewaniem zim-
ną wodą, dwa razy dziennie.

– Hmm, jestem pewny, że jest pan w błędzie. To wcale nie tutaj. Koń

chodzi w taki sposób, kiedy ma kontuzjowany bark.

Skinął na stajennego.

92

background image

– Harry, dopilnuj, żeby zaraz dostał gorący okład na ten bark.
Gdyby mnie uderzył, nie czułbym się gorzej. Otworzyłem usta, żeby

się spierać, ale już odchodził.

– Jest tu inny koń, na którego powinien pan rzucić okiem – rzekł.

Zaprowadził mnie do pobliskiego boksu i pokazał wielkiego kasztana
z widocznymi śladami po plastrze na przedniej nodze.

– Pan Farnon sześć miesięcy temu przyłożył mu na tę nogę czerwony

plaster. Od tego czasu koń odpoczywał. Teraz jego stan się poprawił.
Uważa pan, że można go już brać do treningu?

Przesunąłem palce wzdłuż zginających ścięgien, szukając zgrubienia.

Nie było żadnego. Jednak przy dalszym badaniu na uniesionej
kończynie okazało się, że jest jeszcze bolesne miejsce na powierzchow-
nym zginaczu.

– Myślę, że lepiej będzie zostawić go jeszcze jakiś czas w stajni.
– Nie zgadzam się z panem – warknął Beamish. Odwrócił się do

chłopca stajennego. – Wyprowadź go, Harry.

Wytrzeszczyłem oczy. Czy w ten sposób zamierzał mnie upokorzyć?

Dać do zrozumienia, że nie ma o mnie najlepszego zdania? Tak czy siak,
zaczynał działać mi na nerwy i miałem nadzieję, że rumieńce na moich
policzkach nie rzucają się zbytnio w oczy.

– Jeszcze jedno – rzekł Beamish. – Mamy tu konia, który kaszle. Niech

pan na niego zerknie, zanim pan odjedzie.

Przeszliśmy wąskim przejściem na mniejszy dziedziniec, gdzie Harry

wszedł do boksu i chwycił konia za kantar. Podążyłem w ślad za sta-
jennym, sięgając po termometr.

Gdy dotknąłem zadu, koń położył uszy po sobie, zarżał i zaczął

tańczyć w miejscu. Zawahałem się, po czym skinąłem na stajennego.

– Podnieś mu przednią nogę, a ja zmierzę temperaturę, dobrze? –

powiedziałem.

Chłopak pochylił się i złapał konia za nogę, ale wtrącił się Beamish.
– Nie fatyguj się, Harry, nie ma potrzeby. On jest łagodny jak

owieczka.

Znieruchomiałem na chwilę. Czułem, że mam rację, ale moje notow-

ania tutaj i tak nie były najlepsze. Wzruszyłem ramionami, podniosłem
koniowi ogon i wepchnąłem termometr w odbyt.

Obie tylne nogi uderzyły mnie niemal równocześnie, ale pamiętam, że

wylatując przez otwarte drzwi boksu, zupełnie trzeźwo pomyślałem, iż
ta, która trafiła mnie w pierś, o ułamek sekundy wyprzedziła drugą. Jed-
nak w następnej chwili moja świadomość uległa gwałtownemu ogran-
iczeniu w wyniku tego, że ta druga trafiła prosto w splot słoneczny.

93

background image

Leżałem na cemencie podwórka, jęcząc, sapiąc i rozpaczliwie usiłując

złapać oddech. Przez chwilę byłem przekonany, że umieram, ale
w końcu zdołałem nabrać powietrza w płuca i z trudem podniosłem się
z ziemi. Przez otwarte drzwi boksu ujrzałem Harry’ego, trzymającego
konia i patrzącego na mnie przerażonym wzrokiem. Tymczasem pan
Beamish

nie

zdradzał

żadnego

zainteresowania

moim

losem;

z niepokojem oglądał tylne nogi konia. Najwidoczniej obawiał się, że
mogły ulec jakimś uszkodzeniom w wyniku kontaktu z moimi okropnie
twardymi żebrami.

Powoli wstałem i zrobiłem kilka ostrożnych wdechów. Byłem

wstrząśnięty, ale cały. Zapewne instynktownie chroniłem przy upadku
termometr; wciąż trzymałem go w dłoni.

Kiedy wróciłem do boksu, czułem tylko szalejącą we mnie furię.
– Podnieś mu tę cholerną nogę, tak jak ci mówiłem! – wrzasnąłem na

nieszczęsnego Harry’ego.

– Tak, proszę pana! Przepraszam! – Schylił się, podniósł nogę konia

i mocno przytrzymał ją obiema rękami.

Obróciłem się do Beamisha, by sprawdzić, czy ma coś do pow-

iedzenia, ale trener milczał, gapiąc się na wielkie zwierzę.

Tym razem zmierzyłem temperaturę bez żadnych przygód. Koń miał

101° Fahrenheita. Podszedłem od przodu i rozchyliwszy mu nozdrze
kciukiem oraz palcem wskazującym, znalazłem śluzowato-ropną
wydzielinę. Węzły chłonne podszczękowe i zagardłowe nie wykazywały
zmian.

– Jest lekko przeziębiony – orzekłem. – Zrobię mu zastrzyk i zostawię

panu sulfonamid; pan Farnon stosuje go w takich przypadkach.

Jeśli to ostatnie stwierdzenie trafiło do pana Beamisha, to nie okazał

tego, z kamiennym wyrazem twarzy obserwując, jak wstrzykuję 10 mili-
litrów prontosilu.

Przed odjazdem wyjąłem z bagażnika samochodu ćwierćkilogramowe

opakowanie sulfonamidu.

– Trzeba zaraz podać mu trzy uncje lekarstwa w pół litrze wody,

a potem po półtorej uncji rano i wieczorem. Proszę powiadomić nas, czy
koń poczuł się lepiej.

Pan Beamish z ponurą miną wziął ode mnie lekarstwo, a ja, otworzy-

wszy drzwi samochodu, poczułem głęboką ulgę wywołaną przeświad-
czeniem, że to już koniec tej nieprzyjemnej wizyty. Zdawała się trwać
wieki i nie dała mi powodów do zadowolenia. Właśnie zapuszczałem
silnik, gdy do trenera podbiegł jeden z chłopców stajennych.

– Proszę pana, chodzi o Almirę. Chyba się dusi!

94

background image

– Dusi! – Beamish wytrzeszczył oczy, a potem zwrócił się do mnie: –

Almira to moja najlepsza klacz. Lepiej niech pan ją obejrzy!

A zatem to jeszcze nie koniec. Przeczuwając najgorsze, pospieszyłem

za przysadzistym gospodarzem na dziedziniec, gdzie inny stajenny stał
obok pięknej kasztanki. Kiedy ją zobaczyłem, poczułem się tak, jakby zi-
mna dłoń zacisnęła się na moim sercu. Do tej pory miałem do czynienia
z banalnymi przypadkami, ale to było coś innego.

Stała

nieruchomo,

dziwnie

intensywnie

wpatrując

się

w dal.

Unoszeniu i opadaniu żeber towarzyszyło urywane, chrapliwe rzężenie,
a jej nozdrza rozdymały się przy każdym oddechu. Nigdy nie widziałem
tak oddychającego konia. Ponadto były jeszcze inne objawy: klacz
toczyła pianę z pyska i co kilka sekund wstrząsał nią spazmatyczny
kaszel.

– Kiedy to się zaczęło? – zwróciłem się do stajennego.
– Niedawno, proszę pana. Widziałem ją godzinę temu i była zdrowa

jak ryba.

– Jesteś pewny?
– Tak, dałem jej trochę siana. Wtedy nic jej nie było.
– Co się z nią dzieje, do diabła? – wykrzyknął Beamish.
Hmm, to było dobre pytanie, a ja nie miałem na nie żadnej odpow-

iedzi. Gdy, zdumiony, chodziłem wokół zwierzęcia, patrząc na drżące
kończyny i przerażone oczy, tysiące myśli przychodziło mi do głowy.
Widywałem „duszące się” konie – suchy kaszel przy gardzieli zatkanej
pokarmem – ale wyglądały inaczej niż ten. Obmacałem z zewnątrz
przełyk i wyczułem, że jest zupełnie pusty. Ponadto dławiący się koń in-
aczej oddycha. Ta klaczka wyglądała tak, jakby coś zatkało jej płuca.
Tylko co? I jak… ? Czy mogło to być jakieś obce ciało? To możliwe, jed-
nak jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego.

– No, do licha, pytam pana! Co to jest? Co pan na to? – Pan Beamish

niecierpliwił się i nie mogłem mieć mu tego za złe.

Uświadomiłem sobie, że jestem lekko zdyszany.
– Jeszcze chwilkę, muszę osłuchać jej płuca.
– Jeszcze chwilkę! – wybuchnął trener. – Dobry Boże, człowieku, nie

mamy wiele czasu! Ten koń może paść!

Nie musiał mi tego mówić. Zauważyłem już to złowrogie drżenie

kończyn, a teraz klaczka zaczęła się chwiać. Czas uciekał.

Czując suchość w ustach, osłuchałem płuca. Wiedziałem, że niczego

nie odkryję – przyczyna prawdopodobnie tkwiła gdzieś w gardle – ale
zyskałem odrobinę czasu do namysłu. Nawet mając stetoskop w uszach,
wciąż słyszałem głos Beamisha.

95

background image

– Że też musiało to spotkać właśnie ją! Sir Erie Horrocks dał za nią

w zeszłym roku pięć tysięcy funtów. To najcenniejsze zwierzę w mojej
stajni. Dlaczego to musiało mnie spotkać?!

Obmacując z bijącym sercem żebra klaczy, w pełni podzielałem jego

zdanie. Dlaczego to mnie musiał się przytrafić taki koszmarny
przypadek? I to właśnie u takiego Beamisha, który nie miał do mnie ani
krzty zaufania.

– Czy na pewno nie da się ściągnąć pana Farnona? – spytał, pod-

chodząc i łapiąc mnie za ramię.

– Przykro mi – odparłem szorstko. – Jest ponad trzydzieści mil stąd.
– To klęska. – Trener jakby oklapł. – Jesteśmy skończeni. Ona zdycha.
Miał rację. Klacz zaczęła się słaniać na nogach, oddychając coraz

głośniej i z jeszcze większym wysiłkiem, tak że z trudem utrzymywałem
stetoskop przy jej klatce piersiowej. I właśnie gdy położyłem dłoń na jej
boku, chcąc ją uspokoić, wyczułem niewielki obrzęk pod skórą. Owalna
opuchlizna, podobna do wepchniętej pod skórę monety. Przyjrzałem się
temu z bliska. Tak, teraz widziałem to wyraźnie. I kolejne na grzbiecie…
i jeszcze jedno, i jeszcze. Serce uderzyło mi mocniej… już wiedziałem.

– I co ja powiem Sir Ericowi? – jęczał trener. – Że klacz padła,

a weterynarz nie wie, dlaczego?

Rozpaczliwie rozglądał się wokół, jakby miał nadzieję, że Siegfried, jak

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrośnie nagle spod ziemi.

– Wcale nie powiedziałem, że nie wiem – rzuciłem przez ramię,

biegnąc do samochodu. – To urticaria.

Truchtał tuż za mną.
– Urti… co to takiego, do diaska?
– Pokrzywka – odparłem, szukając w torbie adrenaliny.
– Pokrzywka! – Szeroko otworzył oczy. – Przecież nie mogła wywołać

czegoś takiego!

Nabrałem pięć mililitrów adrenaliny do strzykawki i ruszyłem

z powrotem.

– To nie ma nic wspólnego z pokrzywami. To reakcja alergiczna, za-

zwyczaj zupełnie nieszkodliwa, ale w niektórych przypadkach po-
wodująca obrzęk krtani; to właśnie taki przypadek.

Trudno było uwydatnić żyłę, bo klacz słaniała się na nogach, ale

w końcu znieruchomiała na kilka sekund i zdołałem nacisnąć kciukiem
tętnicę szyjną. Gdy ukazała się, wypukła i nabrzmiała, wbiłem igłę
i wstrzyknąłem adrenalinę. Potem cofnąłem się i stanąłem obok trenera.

Żaden z nas nie odezwał się słowem. Całkowicie zaabsorbował nas

widok konającego zwierzęcia i jego rzężący oddech.

96

background image

Przytłaczała mnie świadomość ponurego faktu, że klacz jest bliska

uduszenia się, a kiedy zatoczyła się i prawie upadła, mocno zacisnąłem
dłoń na rękojeści schowanego w kieszeni skalpela. Aż za dobrze wiedzi-
ałem, że powinienem zrobić tracheotomię, ale nie miałem rurki
tracheotomijnej. Jeśli klacz upadnie, powinienem przeciąć jej tchawicę,
ale starałem się o tym nie myśleć. Teraz musiałem polegać na
adrenalinie.

– To beznadziejne, prawda? – Beamish bezradnym gestem wyciągnął

rękę.

– Jest jeszcze szansa. – Wzruszyłem ramionami. – Jeżeli zastrzyk na

jakiś czas zmniejszy przesiąkanie płynu do błony śluzowej krtani… mu-
simy zaczekać.

Kiwnął głową, a z jego twarzy wyczytałem rozmaite uczucia; nie tylko

obawę przed koniecznością przekazania złych wieści słynnemu właś-
cicielowi, ale także przygnębienie rasowego koniarza obserwującego ci-
erpienia pięknego zwierzęcia.

Z początku sądziłem, że wyobraźnia płata mi figle, ale koń zaczął

jakby nieco lżej oddychać. Dręczony niepewnością, zauważyłem, że
klacz przestała się ślinić; mogła już przełykać.

Od tej chwili wydarzenia potoczyły się niewiarygodnie szybko. Ob-

jawy uczulenia występują z dramatyczną nagłością, ale na szczęście
równie szybko ustępują. Po piętnastu minutach klacz wyglądała niemal
normalnie. Nadal miała trochę świszczący oddech, ale już rozglądała się
wokół, zapomniawszy o wszystkim.

Beamish, który obserwował ją jak człowiek w transie, wziął garść siana

z beli i podał klaczce. Łapczywie wyrwała mu je z ręki i z apetytem za-
częła jeść.

– Nie do wiary – mruczał pod nosem trener. – Nigdy nie widziałem,

żeby coś podziałało tak szybko jak ten zastrzyk.

Czułem się tak, jakbym płynął na różowej chmurce i w mgnieniu oka

opadło ze mnie całe napięcie i przygnębienie. Dzięki Bogu, że
w stresującej pracy weterynarza zdarzają się takie momenty jak ten;
nagłe przejście od rozpaczy do triumfu, od wstydu do dumy.

Niemal popłynąłem do samochodu, a kiedy usiadłem za kierownicą,

w otwartym okienku zobaczyłem twarz Beamisha.

– Panie Herriot…
Nie był człowiekiem, któremu gładkie gadanie przychodzi bez trudu;

mięśnie jego czerwonych i pobrużdżonych policzków drżały, kiedy
szukał odpowiednich słów.

97

background image

– Panie Herriot, tak sobie myślę… że chyba nie trzeba być koniarzem,

żeby leczyć konie?

Gdy tak patrzyliśmy na siebie, w jego oczach dojrzałem coś jakby

błaganie. Nagle roześmiałem się, co przyjął z wyraźną ulgą.

– To prawda – powiedziałem i odjechałem.

98

background image

Chapter

13

Rozdział trzynasty

Czy psy mają poczucie humoru?

Stojąc na warcie przed „Grand Hotelem”, czułem, że potrzebne mi

całe zasoby mojego własnego poczucia humoru. Minęła północ, przenik-
liwy wiatr świszczał nad pustym placykiem i było tak zimno i nudno, że
z ulgą sprezentowałem broń przechodzącemu samotnemu oficerowi.

Ze złością zastanawiałem się, jakim cudem romantyczny pomysł za-

liczenia kursu dla pilotów uczynił mnie obrońcą „Grand Hotelu”
w Scarborough.

W tej

sytuacji

było

niewątpliwie

coś

dziwnego

i zapewne dlatego wróciłem myślami do Shepa, psa pana Bailesa.

Niewielka farma Bailesa znajdowała się niedaleko drogi biegnącej

przez wioskę Highburn, więc aby wejść na dziedziniec, trzeba było prze-
jść jakieś osiem metrów między wysokimi na pięć stóp murkami. Po
lewej był sąsiedni dom, a po prawej frontowy ogród farmy. W tym
ogródku przez większość dnia czaił się Shep.

Był sporym psem, o wiele większym od przeciętnego collie. Prawdę

mówiąc, jestem przekonany, że był po części owczarkiem alzackim, gdyż
oprócz typowego czarnobiałego futra miał niezwykle masywne
kończyny i szlachetnie uformowany łeb ze sterczącymi uszami. Wcale
nie przypominał chudych zwierząt, jakie widywałem podczas codzien-
nych obchodów.

Idąc między murami, myślami byłem już w oborze, widocznej na dru-

gim końcu podwórza. Jedna z krów Bailesa, o imieniu Rose, cierpiała na
dziwne schorzenie przewodu pokarmowego. Choroba była z rodzaju
tych, które tak trudno zdiagnozować, że nie dają weterynarzowi spać.
Dwa dni temu krowa zaczęła posapywać i tracić mleko, a kiedy wczoraj
ją ujrzałem, zacząłem snuć najrozmaitsze przypuszczenia. Może
połknęła drut. Jednak czwarty żołądek kurczył się prawidłowo
i wyraźnie słyszałem odgłosy trawienne. Ponadto krowa bez entuzjazmu
pogryzała siano.

99

background image

Czyżby zadławienie… ? Albo częściowy skręt kiszek… ? Niewątpliwie

stwierdziłem ból brzucha, a temperatura 102,5° Fahrenheita wskazy-
wała, że przyczyną choroby może być połknięty drut. Oczywiście, mo-
głem wyjaśnić wszystko, rozcinając krowę, ale pan Bailes był tradycjon-
alistą i nie podobał mu się pomysł, bym gmerał w brzuchach jego zwi-
erząt, jeżeli nie jestem pewny diagnozy. A nie byłem; to nie ulegało
wątpliwości.

W każdym razie ustawiłem ją tak, żeby stojąc przednimi nogami na

połowie wyjętych drzwi, miała wyżej przód, a także dałem jej silny
środek przeczyszczający.

– Dbaj o żołądek i ufaj Bogu – powiedział mi kiedyś starszy wiekiem

kolega. To bardzo sensowna rada.

Szedłem przejściem między murkami, ciesząc się nadzieją na poprawę

zdrowia pacjentki, gdy nagle tuż obok usłyszałem ogłuszający jazgot. To
znowu Shep.

Mur miał akurat taką wysokość, że pies mógł nań wskoczyć i szczekać

tuż nad głowami przechodniów. To była jego ulubiona zabawa i już ni-
eraz mnie zaskakiwał; jednak jeszcze nigdy tak skutecznie. Myślami
błądziłem daleko, a pies tak dokładnie wyliczył swój skok, że warknął
mi wprost do ucha, a jego zęby znalazły się o kilka cali od mojej twarzy.
Ponadto głos miał odpowiedni do rozmiarów – przeciągły i basowy,
dobywający się z głębi potężnej piersi.

Podskoczyłem na pół metra w powietrze, a kiedy znów stanąłem na

ziemi – z mocno walącym sercem i szumem w głowie – rzuciłem mu
gniewne spojrzenie. Jednak, jak zwykle, zobaczyłem tylko kudłaty
kształt, znikający w podskokach za narożnikiem domu.

Zachowanie tego zwierzęcia zadziwiało mnie. Czy był złym psem

i w ten sposób okazywał mi swoją niechęć, czy też po prostu sobie żar-
tował? Nigdy nie podszedłem do niego dostatecznie blisko, żeby się
o tym przekonać.

Nie byłem w dość dobrej formie, aby odbierać złe wiadomości, ale

właśnie taka oczekiwała na mnie w oborze. Wystarczyło mi jedno
spojrzenie na twarz farmera, aby zrozumieć, że krowa ma się gorzej.

– Myślę, co ma zatwardzenie – mruknął ponuro pan Bailes. Zgrzyt-

nąłem zębami. Mianem zatwardzenia starsze pokolenie farmerów
określało wiele schorzeń układu pokarmowego.

– A więc olej nie pomógł?
– Nii, popuszcza tylko małe i twarde bobki. Jak nic zatwardzenie,

mówię panu.

100

background image

– Racja, panie Bailes – powiedziałem z krzywym uśmiechem. –

Będziemy musieli spróbować czegoś silniejszego.

Przyniosłem z samochodu zestaw do płukania żołądka, który tak

bardzo lubiłem, a który, niestety, wyszedł z użycia. Składał się z długiej
gumowej rurki i drewnianego knebla z rzemiennymi jarzmami do wiąz-
ania za rogami. Wpompowując dwa galony ciepłej wody z formaliną
i chlorkiem sodu, czułem się jak Napoleon, posyłający gwardzistów
w bój pod Waterloo. Jeśli to nie przyniesie pożądanego rezultatu, to już
nic nie pomoże.

Mimo wszystko, nie czułem się zbyt pewnie. Ten przypadek wydawał

mi się jakiś dziwny. Jednak musiałem spróbować. Musiałem zrobić coś,
co pobudzi funkcjonowanie układu pokarmowego tej krowy, ponieważ
nie podobał mi się jej wygląd. Posapywała cicho, a jej ślepia zaczęły za-
padać w głąb czaszki, co jest najgorszym objawem u bydła. A ponadto
zupełnie przestała jeść.

Następnego ranka, jadąc jedyną ulicą wioski, zobaczyłem wychodzącą

ze sklepu panią Bailes. Zatrzymałem wóz i wystawiłem głowę przez
okienko.

– Jak ma się dziś Rose, pani Bailes?
Postawiła koszyk na ziemi i obrzuciła mnie posępnym spojrzeniem.
– Och, kiepsko, panie Herriot. Mąż uważa, że krowa się wykończy.

Jeśli chce go pan znaleźć, musi pan przejść przez pole. Naprawia drzwi
w tamtej obórce.

Podjeżdżając do bramy wiodącej na pole, byłem mocno przygnębiony.
– Do licha! Do licha! Do licha! – mamrotałem, wlokąc się przez pas-

twisko. Miałem ponure przeświadczenie, że zapowiada się kolejny
dramat. Jeśli to zwierzę padnie, będzie to ciężki cios dla ubogiego farm-
era, mającego dziesięć krów i kilka świń. Powinienem temu zaradzić,
tymczasem z przygnębieniem stwierdzałem, że nic nie mogę zrobić.

A jednak, mimo wszystko, poczułem ogarniający mnie spokój. Pole

było duże i brnąc przez sięgającą kolan trawę, widziałem stojącą na jego
krańcu oborę. Łąka czekała na skoszenie i nagle uświadomiłem sobie, że
jest środek lata, słońce jasno świeci, a wokół mnie w krystalicznym
powietrzu unosi się woń koniczyny i traw. Gdzieś opodal kwitł na polu
bób,

roztaczając

ciężki

aromat

kwiecia,

który

wdychałem

z przymkniętymi oczami, jakby usiłując rozpoznać składniki tej mieszan-
iny zapachów.

A ponadto ta cisza; właśnie ona działała uspokajająco. Ona i otaczająca

mnie otwarta przestrzeń. Z rozmarzeniem spojrzałem na mile zielonych

101

background image

pól drzemiące w promieniach słońca. Żadnego dźwięku, ani śladu
ruchu.

Nagle ziemia pod moimi nogami poruszyła się z potwornym rykiem.

Przez jedną okropną chwilę błękit nieba przysłonił jakiś kudłaty kształt,
a z czerwonej gardzieli wydobyło się ogłuszające „hau, hau!” Bliski ut-
raty przytomności odskoczyłem jak oparzony, wiodąc oszołomionym
spojrzeniem za Shepem, który ile sił w nogach pędził w kierunku bramy.
Ukryty w gęstej trawie na środku łąki, zaczekał, aż podejdę całkiem
blisko, by wykonać swój popisowy numer.

Nigdy się nie dowiem, czy znalazł się tam przypadkiem, czy też

podkradł się, zauważywszy moje przybycie; jednak z jego punktu
widzenia rezultat był nadzwyczaj zadowalający, ponieważ nigdy
w życiu nie przestraszyłem się bardziej. Wiodę życie obfitujące w nagłe
przypadki i chwile strachu, lecz ten wielki pies, wyrastający jak spod
ziemi na środku pustego pola, całkiem wytrącił mnie z równowagi.
Słyszałem o przypadkach nie kontrolowanej reakcji zwieraczy na nagły
przestrach lub szok i jestem przekonany, że w tym momencie niewiele
brakowało, a spotkałby mnie ten nieszczęsny los.

Wciąż się trząsłem, dochodząc do obory i prawie się nie odzywałem,

gdy pan Bailes poprowadził mnie z powrotem do farmy za drogą.

Kiedy zobaczyłem moją pacjentkę, poczułem się jeszcze gorzej.

Gwałtownie straciła na wadze i apatycznie wbijała w ścianę spojrzenie
głęboko zapadniętych ślepi. Złowrogie pochrząkiwanie przybrało na
sile.

– Musiała połknąć drut! – wymamrotałem. – Niech pan ją spuści na

chwilę, dobrze?

Pan Bailes odpiął łańcuch; Rose przeszła przez obórkę, po czym

odwróciła się i niemal biegiem wróciła na swoje miejsce, zręcznie
przeskakując przez kanał ściekowy. W tamtych czasach moją biblią była
Praktyczna medycyna weterynaryjna Udalla, w której ten wielki człowiek
głosił, że zwinnie poruszająca się krowa na pewno nie ma obcego ciała
w przewodzie

pokarmowym.

Uszczypnąłem

w kłąb

i nie

protestowała… to musiało być coś innego.

– To najgorsze zatwardzenie, jakie widziałem – rzekł pan Bailes. –

Dałem jej dziś rano trochę czegoś naprawdę mocnego, ale nic nie
pomogło.

– A co takiego, panie Bailes? – spytałem i ze znużeniem potarłem dłon-

ią czoło.

To zawsze zły znak, kiedy klient zaczyna stosować własne leki. Farm-

er sięgnął na zagracony parapet i podał mi butelkę. Napis na etykiecie

102

background image

głosił: „Eliksir żołądkowy doktora Hornibrooka. Niezrównany środek na
wszelkie choroby bydła”. Doktor Hornibrook, we fraku i w cylindrze,
z wyższością spoglądał na mnie z etykietki, gdy wyjąłem korek
i powąchałem ciecz. Zamrugałem i zachwiałem się, a z oczu pociekły mi
łzy. Płyn miał zapach czystego amoniaku, ale w tej sytuacji nie mogłem
się wymądrzać.

– To przeklęte chrząkanie! – rzekł zgnębiony farmer. – Co je

powoduje?

Nie było sensu mówić mu, że wygląda to na ograniczone zapalenie

otrzewnej, ponieważ nie byłem pewien, czy to jest przyczyna tego stanu.

Postanowiłem jeszcze raz spróbować płukania żołądka. Nadal pozost-

awało najsilniejszą bronią w moim arsenale, ale tym razem dodałem do
roztworu dwa funty czarnej melasy. W tamtych czasach prawie każdy
farmer miał w oborze beczkę tego produktu, więc musiałem tylko pode-
jść do kąta i odkręcić kurek.

Często żałuję, że beczka z melasą zniknęła z farm, gdyż ten syrop był

dobrym lekarstwem dla bydła, ale wówczas nie wiązałem z nią wielkich
nadziei. Instynkt świeżo upieczonego klinicysty mówił mi, że
w trzewiach tej krowy coś jest nie tak.

Dopiero

następnego

dnia

po

południu

znów

znalazłem

się

w Highburn. Postawiłem samochód przed farmą i już miałem przejść
między murkami, gdy, przystanąwszy, spojrzałem na krowę pasącą się
po drugiej stronie drogi. Pastwisko sąsiadowało z łąką, po której chodz-
iłem poprzedniego dnia, a tą krową była Rose. Nie mogłem się mylić;
miała ładne, ciemnoczerwone umaszczenie z charakterystyczną białą
łatą wielkości piłki.

Otworzyłem bramę i w mgnieniu oka zapomniałem o wszystkich

obawach. Była idealnie, cudownie zdrowa – w rzeczy samej, wyglądała
jak najzupełniej zdrowe zwierzę. Podszedłem do niej i podrapałem ją
w nasadę ogona. Była łagodnym stworzeniem, więc tylko obejrzała się
na mnie, skubiąc trawę; jej ślepia nie były już zapadnięte, lecz jasne
i błyszczące.

Najwyraźniej spodobał jej się zielony spłachetek nieco dalej, bo powoli

zaczęła się przesuwać w tamtym kierunku. Z zachwytem patrzyłem, jak
niecierpliwie strząsając ze łba muchy, kroczyła przez pastwisko
w poszukiwaniu świeższej zieleniny. Przestała posapywać, a wymię
między jej nogami było pełne i twarde. Zmiana wydawała się wprost
niewiarygodna.

103

background image

Gdy tak z uczuciem ulgi obserwowałem Rose, nagle zauważyłem

pana Bailesa, przechodzącego przez murek z sąsiedniej łąki. Pewnie
znów naprawiał te drzwi obórki.

Trochę mu współczułem. Muszę się wystrzegać jakichkolwiek oznak

triumfu. Pewnie jest mu trochę głupio po wczorajszym dniu, kiedy to
okazał taki brak wiary we mnie, stosując domowe środki i wątpiąc
w efekt leczenia. Jednak nie mogłem go o to winić – biedaczysko tak się
martwił. Nie, nie przystoi chełpić się sukcesem.

– Dzień dobry, panie Bailes – powiedziałem życzliwie. – Rose wygląda

dziś doskonale, prawda?

Farmer zdjął czapkę i otarł czoło.
– Taa, jest całkiem inna, jak nic.
– Nie sądzę, aby potrzebowała dalszego leczenia – powiedziałem

z pewnym wahaniem. Może jedna szpileczka nie zaszkodzi. – Chyba
dobrze, że zrobiłem jej wczoraj jeszcze jedno płukanie żołądka.

– Płukanie? – Pan Bailes podniósł brwi. – To nie miało z tym nic

wspólnego.

– Co… co pan mówi? Przecież jej pomogło.
– Nie, chłopcze, to Jim Oakley jej pomógł.
– Jim..? Co też…
– Taa. Jim wpadł tu wczoraj wieczorem. Często tu zachodzi

wieczorami. Tylko zerknął na krowę i powiedział mi, co robić. Mówię
panu, że prawie już padła – to płukanie nic jej nie pomogło. Kazał mi
przegonić ją wokół pastwiska.

– Co takiego?
– No tak, właśnie tak powiedział. Widział już krowy w takim stanie,

które wyzdrowiały, jak się je przegoniło. Wyprowadziliśmy Rose,
zrobiliśmy, jak mówił, i faktycznie, udało się. Od razu wyglądała lepiej.

Wziąłem się w garść.
– A kim – zapytałem z urazą – jest ten Jim Oakley?
– To nasz listonosz, oczywiście.
– Listonosz!
– Taa, ale przed laty trzymał trochę zwierząt. On bardzo dobrze zna

się na zwierzętach, ten Jim.

– Z pewnością, ale zapewniam pana, panie Bailes…
Farmer powstrzymał mnie gestem ręki.
– Nic nie mów, chłopcze. Jim ją wyleczył i nie ma co zaprzeczać.

Szkoda, że nie widziałeś, jak za nią ganiał. Jest tak samo stary jak ja, ale –
jak rany! – umie biegać. Śmiga jak wszyscy diabli, ten Jim. – Zachichotał
na samo wspomnienie.

104

background image

Miałem już dość. Podczas gdy farmer wygłaszał te peany,

w roztargnieniu drapałem krowę w nasadę ogona i ubrudziłem sobie
rękę. Zebrawszy resztę godności, skinąłem głową panu Bailesowi.

– No cóż, muszę już iść. Mógłbym zajść do domu i umyć ręce?
– Idź śmiało – odparł. – Żona zagrzeje dla ciebie trochę wody.
Idąc z powrotem przez pole, czułem narastające rozgoryczenie. Jak we

śnie przeszedłem przez bramę i znalazłem się na drodze. Zanim
wszedłem w uliczkę między murkami, zajrzałem do ogrodu. Był pusty.
Wlokąc się między kamiennymi ścianami, jeszcze bardziej pogrążałem
się w żalu. Nie ulegało wątpliwości, że wyszedłem na kompletnego
głupka. Jakkolwiek na to patrzeć, nie sposób dostrzec żadnej jaśniejszej
strony tego zdarzenia.

Miałem wrażenie, że upłynęła dłuższa chwila, zanim dotarłem do

końca muru; już miałem skręcić w prawo, do kuchennych drzwi, gdy po
lewej usłyszałem nagły szczęk łańcucha, po czym kudłate stworzenie
skoczyło na mnie, donośnie zaszczekało mi w twarz i uciekło do budy.

Tym razem myślałem, że dostanę zawału. Krańcowo zgnębiony, nie

byłem przygotowany na kawały Shepa. Zupełnie zapomniałem, że pani
Bailes czasem trzymała go w budzie przy furtce, aby zniechęcić
nieproszonych gości. Bezwładnie opierałem się o ścianę, czując, jak krew
łomocze mi w skroniach, i tępo spoglądałem na długi łańcuch leżący na
kamieniach.

Nie znoszę ludzi, którzy wyżywają się na zwierzętach, ale wtedy coś

we mnie pękło. Wyładowałem ogrom nagromadzonej frustracji w serii
nieartykułowanych okrzyków, po czym chwyciłem łańcuch i zacząłem
ciągnąć zań ile sił. Pies, który tak mnie dręczył, siedział w budzie.
Nareszcie wiedziałem, gdzie jest, i tym razem zamierzałem wyrównać
z nim rachunki. Buda stała trzy metry dalej i z początku nie widziałem
zwierzęcia. Było tylko nieruchomym ciężarem na drugim końcu
łańcucha. Potem, w miarę jak ciągnąłem, najpierw wyłonił się nos, potem
łeb, a w końcu cały pies, wleczony za obrożę. Chciał wstać i powitać
mnie, ale byłem bezlitosny i ciągnąłem go po bruku, aż znalazł się
u moich stóp.

Wyszedłszy z siebie, przykucnąłem, potrząsnąłem mu pięścią przed

nosem i ryknąłem z odległości kilku cali:

– Ty draniu! Jeśli zrobisz to jeszcze raz, rozwalę ci ten cholerny łeb!

Słyszysz, co mówię? Rozwalę ci ten cholerny łeb!

Shep patrzył na mnie przerażonymi oczami, przepraszająco merdając

podkulonym ogonem. Kiedy nie przestawałem krzyczeć, obnażył górne

105

background image

zęby w przepraszającym uśmiechu, a potem położył się na grzbiecie
i legł nieruchomo z przymkniętymi oczami.

Wreszcie zrozumiałem. Był mięczakiem. Wszystkie te jego gwałtowne

ataki były tylko grą. Powoli uspokajałem się, ale chciałem, żeby dobrze
mnie zrozumiał.

– No dobra, kolego – powiedziałem groźnym szeptem. – Pamiętaj, co

ci powiedziałem!

Puściłem łańcuch i krzyknąłem ostatni raz:
– Teraz do budy!
Shep

na

ugiętych

nogach

i z podkulonym

ogonem

skoczył

z powrotem do budy, a ja ruszyłem w kierunku domu, żeby umyć ręce.

Wspomnienie tych niemiłych przeżyć na długo utkwiło w mojej

podświadomości; było jak cierń. Wtedy nie miałem żadnych wątpli-
wości, że zostałem niesprawiedliwie oceniony, ale teraz jestem starszy
i mądrzejszy, a po latach zrozumiałem, że się myliłem.

Objawy, jakie wystąpiły u krowy pana Bailesa, były typowe dla

przemieszczenia trawieńca (czwarty żołądek przesuwa się wtedy
z prawej strony na lewą), którego w tamtych czasach po prostu nie
rozpoznawano.

Obecnie leczymy ten stan chirurgicznie, przepychając przemieszczony

organ z powrotem do prawego boku i przyszywając go tam. Jednak cza-
sem

podobny

rezultat

można

uzyskać,

unieruchamiając

krowę

i przetaczając ją, więc dlaczego by nie spróbować jej przegonić… ?
Szczerze przyznaję, że wielokrotnie stosowałem metodę „przeganiania”
Jima Oakleya, nieraz ze spektakularnymi wynikami. Do dziś często uczę
się różnych rzeczy od farmerów, ale tylko wtedy nauczyłem się czegoś
od listonosza.

Zdziwiłem się, kiedy miesiąc później znów wezwano mnie do jednej

z krów pana Bailesa. Miałem wrażenie, że po moich dokonaniach z Rose,
w razie jakichkolwiek kłopotów zwróci się raczej do Jima Oakleya. Jed-
nak jego głos w słuchawce brzmiał uprzejmie i przyjaźnie jak zawsze, co
bynajmniej nie świadczyło o tym, że stracił we mnie wiarę. To dziwne…

Postawiwszy samochód przy drodze, czujnie zajrzałem do ogrodu

przed domem, zanim wszedłem między murki. Cichy brzęk metalu
oznajmił mi, że Shep czai się w budzie, więc zwolniłem kroku; nie dam
się znów zaskoczyć. Na końcu zaułka przystanąłem, lecz dostrzegłem
tylko czubek nosa, który zaraz schował się w budzie. A więc mój
wybuch zrobił wrażenie na wielkim psie – zrozumiał, że nie zamierzam
tolerować takich głupich dowcipów.

106

background image

Jednak, odjeżdżając po zakończeniu wizyty, wcale nie czułem się

dobrze. Zwycięstwo odniesione nad zwierzęciem jest zbyt łatwe
i miałem niemiłe wrażenie, że pozbawiłem Shepa jedynej przyjemności.
W końcu każde stworzenie ma prawo do jakichś rozrywek i chociaż
hobby Shepa mogło doprowadzić kogoś do zawału, było częścią jego
osobowości. Niepokoiła mnie myśl, że mogłem go jej pozbawić. Bynajm-
niej nie byłem z tego dumny.

Tak więc, kiedy – pod koniec tamtego lata – znów przejeżdżałem

przez Highburn, zatrzymałem się przed farmą Bailesa. Wiejska uliczka,
biała i zapylona, drzemała w popołudniowym słońcu. W spowijającej
wszystko ciszy nic się nie poruszało – oprócz niewysokiego, grubego
człowieczka podążającego w kierunku zaułka między murkami. Był to
jeden z druciarzy z obozu opodal wioski; niósł naręcze patelni oraz
garnków.

Z miejsca, gdzie stałem, mogłem zajrzeć przez płot do ogrodu,

w którym Shep bezszelestnie skradał się na pozycję za kamiennym
ogrodzeniem. Zafascynowany patrzyłem, jak mężczyzna niespiesznie
wchodzi w zaułek, a pies podąża w ślad za jego głową przesuwającą się
nad murem.

Tak jak oczekiwałem, wszystko wydarzyło się w połowie ścieżki.

Idealnie wyliczony w czasie sus, króciutka przerwa na szczycie muru,
a potem ogłuszające „hau!” wprost do ucha zaskoczonego nieszczęśnika.

Efekt był zgodny z oczekiwaniami. Przez moment widziałem rozpacz-

liwie machające ramiona i fruwające garnki, potem usłyszałem prze-
ciągły grzechot metalu i ujrzałem, jak człowieczek wypada z zaułka jak
wystrzelony z katapulty, skręca w prawo i przemyka obok mnie ulicą.
Zważywszy na jego obfite kształty, rozwijał zadziwiającą szybkość,
rozpaczliwie przebierając krótkimi nóżkami. Nie przystanął, aż zniknął
w głębi sklepu na końcu wioski.

Nie wiem, po co tam wszedł, ponieważ nie można tam kupić nic

wzmacniającego poza słodowym piwem.

Shep,

najwidoczniej

głęboko

usatysfakcjonowany,

powędrował

z powrotem do ogrodu i rozłożył się na trawie w miejscu, gdzie jabłoń
rzucała długi cień. Oparłszy łeb na przednich łapach, spokojnie czekał na
następną ofiarę.

Uśmiechając się do siebie, wrzuciłem bieg i odjechałem. Przystanę

przed sklepikiem i powiem temu człowieczkowi, że może pozbierać
swoje garnki bez najmniejszej obawy, że nie zostanie rozszarpany na
strzępy. Poczułem ulgę, ponieważ właśnie się przekonałem, że nie odeb-
rałem wielkiemu psu jedynej radości w jego życiu.

107

background image

Shep nadal świetnie się bawił.

108

background image

Chapter

14

Rozdział czternasty

Podejrzewam, że kiedy człowiek wkroczy już na drogę przestępczą, jest
mu z każdą chwilą łatwiej. Najtrudniejsze są początki.

W każdym razie tak mi się wydawało, gdy siedziałem w autobusie,

znów urwawszy się na lewiznę. Bez jakichkolwiek problemów
wymknąłem się z hotelu, a na ulicach Scarborough nie było żandarmów
i nikt

nie

obrzucił

mnie

bacznym

spojrzeniem,

gdy

spokojnie

maszerowałem na dworzec autobusowy.

Była sobota, 13 lutego. W czasie tego weekendu Helen miała urodzić.

Mogło się to zdarzyć w każdej chwili, więc po prostu nie wyobrażałem
sobie, że mógłbym siedzieć tam, kilka mil od niej i nic nie zrobić. Nie mi-
ałem wykładów ani tamtego dnia, ani nazajutrz, więc nikt nie zauważy
mojej nieobecności. To tylko drobne wykroczenie, mówiłem sobie,
a poza tym i tak nie miałem wyboru. Tak jak poprzednio, musiałem
zobaczyć Helen.

Nie zabawię tu długo, myślałem, spiesząc do znajomych drzwi jej

domu. Wszedłem do środka i z rozczarowaniem spojrzałem na pustą
kuchnię. Nie wiadomo dlaczego, byłem pewny, że będzie czekała tam na
mnie z otwartymi ramionami. Zawołałem ją, lecz w domu nadal
panowała cisza. Stałem tam, nasłuchując, gdy z sąsiedniego pokoju
wyszedł jej ojciec.

– Masz syna – powiedział.
– Co… ? – Chwyciłem poręcz krzesła.
– Masz syna. Był taki spokojny.
– Kiedy… ?
– Kilka minut temu. Właśnie dzwoniła siostra Brown. Zabawne, że

wszedłeś akurat w tej chwili.

Gdy oparłem się o krzesło, obrzucił mnie bacznym spojrzeniem.
– Chciałbyś kapinkę whisky?
– Whisky? Nie… dlaczego?

109

background image

– No, trochę zbladłeś, synu, to wszystko. Poza tym, powinieneś coś

zjeść.

– Nie, nie, muszę już iść.
– Nie ma pośpiechu, chłopcze – uśmiechnął się. – I tak na razie cię tam

nie wpuszczą. Lepiej zjedz coś.

– Przepraszam, nie mogę. Czy mógłbym… czy mógłbym pożyczyć

pański samochód?

Wciąż byłem trochę rozdygotany, kiedy odjeżdżałem. Gdyby tylko

pan Alderson stopniowo wyjawił mi prawdę… Mógł na przykład pow-
iedzieć: „Mam dla ciebie wiadomość” lub coś takiego; tymczasem on bez
ogródek oznajmił mi tę wstrząsającą nowinę. Kiedy zatrzymałem wóz
przed domem siostry Brown, jeszcze do mnie nie docierało, że zostałem
ojcem. Lecznica nosiła imponującą nazwę: „Greenside”, lecz mieściła się
w małym domku siostry Brown, która miała zezwolenie Ministerstwa
Zdrowia i zazwyczaj gościła dwie lub trzy miejscowe kobiety oczekujące
porodu.

Siostra, sympatyczna, ruchliwa kobieta o figlarnym spojrzeniu, os-

obiście otworzyła drzwi.

– Pan Herriot! – zdziwiła się. – Ależ pan jest szybki! Skąd się pan

wziął?

– No, przypadkiem wpadłem i natknąłem się na pana Aldersona,

który przekazał mi wiadomość – uśmiechnąłem się głupawo.

– Mógł pan dać nam chwilę czasu na umycie małego – powiedziała –

ale nic nie szkodzi, proszę wejść i obejrzeć go sobie. To ładne dziecko;
waży dziewięć funtów.

Wciąż jak we śnie wszedłem za nią po schodach do małej sypialni.

Helen leżała w łóżku, wyglądała na wykończoną.

– Cześć – powiedziała. Podszedłem i pocałowałem ją.
– Jak było? – zapytałem nerwowo.
– Okropnie – odparła bez entuzjazmu. Potem ruchem głowy wskazała

łóżeczko obok.

Po raz pierwszy zobaczyłem mojego syna. Jimmy był czerwony jak

burak i miał nadętą, zniechęconą minę. Kiedy pochyliłem się nad nim,
wcisnął obie piąstki pod brodę i zdawał się toczyć jakieś wewnętrzne
zmagania. Wykrzywił się i jeszcze bardziej poczerwieniał, obrzucił mnie
złośliwym spojrzeniem i wystawił język.

– Mój Boże! – wykrzyknąłem.
– Co się stało? – Położna popatrzyła na mnie z niepokojem.
– Hmm, ten maluch dziwnie wygląda, prawda?

110

background image

– Co takiego?! – Zmierzyła mnie gniewnym wzrokiem. – Panie Herri-

ot, jak pan może tak mówić? To śliczne dziecko!

Znów zajrzałem do łóżeczka. Jimmy powitał mnie szyderczym

grymasem, spurpurowiał i puścił kilka banieczek śliny.

– Jest pani pewna, że wszystko z nim w porządku?
Od strony łóżka usłyszałem zmęczony chichot, ale siostra Brown nie

była ubawiona.

– W porządku? Co właściwie ma pan na myśli? – Wyprostowała się

groźnie.

– Eee… czy nic mu nie jest? – Przestąpiłem z nogi na nogę.
Myślałem, że zaraz mnie uderzy.
– Czy nic… ? Jak pan może? O czym pan mówi? Nigdy nie słyszałam

takich bzdur! – Szukała wsparcia, odwracając się do łóżka, ale Helen, ze
znużonym uśmiechem na ustach zamknęła oczy.

Odciągnąłem rozzłoszczoną kobietę na bok.
– Proszę posłuchać, siostro, czy ma pani tu jakieś inne dziecko?
– Jakie inne? – spytała lodowatym tonem.
– Niemowlę, noworodka. Chcę porównać Jimmy’ego z innym

dzieckiem.

– Porównać! – Szeroko otworzyła oczy. – Panie Herriot, nie zamierzam

pana dłużej słuchać. Straciłam do pana cierpliwość!

– Proszę, siostro – powtórzyłem. – Ma pani tu jakieś inne dziecko?
Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie jak na jakiś zupełnie nieznany

i fascynujący okaz.

– Hmm, w pokoju obok leży pani Dewburn. Mały Sidney urodził się

prawie w tym samym czasie co Jimmy.

– Mogę na niego spojrzeć? – spytałem błagalnie położną. Zastanowiła

się, a potem na jej ustach pojawił się współczujący uśmiech.

– Och, jest pan… naprawdę… tylko na moment.
Weszła do drugiego pokoju i usłyszałem niewyraźne głosy.
Po chwili pojawiła się w progu i skinęła na mnie.
Pani Dewburn była żoną rzeźnika, znałem ją bardzo dobrze. Jej twarz

była zaczerwieniona i znużona, tak samo jak twarz Helen.

– Aa, pan Herriot, nie spodziewałam się, że pana tu zobaczę.

Myślałam, że jest pan w wojsku.

– Dokładnie w RAF-ie, pani Dewburn. Ja… hmm… jestem na

przepustce.

Zajrzałem do łóżeczka. Sidney także był ciemnoczerwony i nadęty,

i on również zdawał się z czymś walczyć. Te wewnętrzne zmagania

111

background image

objawiały się kilkoma groteskowymi grymasami, których kulmin-
acyjnym momentem było wyszczerzenie nieistniejących zębów.

– Jakie urocze dziecko – wymamrotałem, odruchowo cofnąwszy się

o krok.

– Tak, jest śliczny – powiedziała czule jego matka.
– Naprawdę wspaniały. – Ponownie z niedowierzaniem zajrzałem do

łóżeczka. – No cóż, bardzo dziękuję, pani Dewburn. To bardzo uprze-
jmie z pani strony, że pozwoliła mi go pani zobaczyć.

– Bynajmniej, panie Herriot, to miło, że się pan zainteresował.
Wyszedłszy za drzwi, głęboko odetchnąłem i otarłem pot z czoła. Co

za ulga. Sidney był jeszcze zabawniejszy niż Jimmy.

Kiedy wróciłem do pokoju Helen, siostra Brown siedziała na jej łóżku

i obie najwyraźniej śmiały się ze mnie. Oczywiście, muszę przyznać, że
miały powód. Sidney Dewbum i mój syn są teraz rosłymi, silnymi oraz
dość

przystojnymi

młodzieńcami;

moje

obawy

były

zupełnie

nieuzasadnione.

Mała położna popatrzyła na mnie badawczo. Myślę, że mi wybaczyła.
– Podejrzewam, że dla pana wszystkie cielęta i jagnięta są piękne już

w chwili, gdy przychodzą na świat?

– Hmm, tak – odparłem. – Muszę przyznać, że tak.

Jak już mówiłem, dobre pomysły nieczęsto wpadają mi do głowy, ale

w drodze powrotnej do Scarborough w mojej głowie zaczął się rodzić
szatański plan.

Przysługiwał mi urlop okolicznościowy, ale dlaczego miałbym brać go

teraz? Helen przez dwa tygodnie pozostanie w lecznicy, a nie ma sensu,
żebym przez ten czas kręcił się po Darrowby. Najlepiej będzie, jeśli za
dwa

tygodnie

sam

wyślę

do

siebie

telegram

zawiadamiający

o narodzinach, co pozwoli nam spędzić ten urlop razem.

To interesujące, że moje obiekcje moralne zniknęły w obliczu pokusy,

ale – powiedziałem sobie – komu to szkodzi? Nie chciałem niczego
wyłudzać, tylko przesunąć rzecz w czasie. RAF ani przygotowania wo-
jenne w niczym przez to nie ucierpią. Podjąłem decyzję, zanim autobus
ze zgaszonymi światłami dojechał do miasta, i następnego dnia nap-
isałem do przyjaciela w Darrowby, aranżując wysłanie telegramu.

Jednak nie byłem takim zatwardziałym przestępcą, jak sądziłem,

ponieważ w miarę upływu dni zaczęły mnie dręczyć wątpliwości.
W RAF-ie

ściśle

przestrzegano

przepisów

regulaminu.

Miałbym

poważne kłopoty, gdyby wykryto mistyfikację. Jednak perspektywa ur-
lopu z Helen przyćmiła wszelkie obiekcje.

112

background image

Wreszcie nadszedł ten decydujący moment; moi koledzy i ja odby-

waliśmy poobiednią sjestę w naszym pokoju, gdy na korytarzu zagrzmi-
ał donośny głos:

– AC2 Herriot! No już, pokaż się, Herriot!
Żołądek podszedł mi do gardła. Nie wiadomo dlaczego, nie

przewidziałem, że zajmie się tym sierżant Blackett. Myślałem, że za-
wiadomi mnie dyżurny albo kapral, może nawet któryś z sierżantów, ale
nie sam szef.

Sierżant Blackett był nieskorym do uśmiechu służbistą słusznej pos-

tury: metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, szerokie bary i kamienna twarz
podkreślały

powagę

sprawowanej

funkcji.

Zazwyczaj

młodsi

podoficerowie zajmowali się naruszeniami dyscypliny, ale biada
nieszczęśnikowi, jeśli zajął się nim sierżant Blackett.

Znów to usłyszałem. Ten sam basowy ryk, który przetaczał się nad

naszymi głowami każdego ranka na placu musztry.

– Herriot! Natychmiast do mnie!
Rączym kłusem wypadłem z pokoju i pognałem wypastowanym

korytarzem. Stanąłem na baczność przed rosłym podoficerem.

– Na rozkaz, panie sierżancie.
– Ty jesteś Herriot?
– Tak jest, panie sierżancie.
Telegram w jego palcach lekko trącał niebieski serż spodni, gdy

podoficer nieznacznie poruszał dłonią. Z mocno bijącym sercem
czekałem, co nastąpi.

– No cóż, chłopcze, mam przyjemność poinformować cię, że twoja

żona urodziła bez komplikacji.

Spojrzał na telegram.
– „Chłopiec, oboje czują się dobrze. Siostra Brown”. Niech ci pogratu-

luję pierwszy.

Wyciągnął rękę i kiedy ją uścisnąłem, uśmiechnął się. Nagle stwierdz-

iłem, że wygląda jak Gary Cooper.

– Pewnie zechcesz zaraz jechać i zobaczyć ich oboje, co?
Tępo skinąłem głową. Na pewno pomyślał, że jestem flegmatykiem.

Położył mi dłoń na ramieniu i zaprowadził do dyżurki.

– Dalej, wiara, ruszać się! – huknął nad głowami lotników siedzących

przy biurkach. – To ważne. Mamy tu świeżego tatusia. Przepustka urlo-
powa, bilet kolejowy, galopem!

– Tak jest, sierżancie. Natychmiast, sierżancie.
Zaczęły stukać maszyny do pisania.
Olbrzymi sierżant podszedł do wiszącego na ścianie rozkładu jazdy.

113

background image

– Nie masz daleko. Popatrzmy… – Darrowby, Darrowby… tak, jest

stąd pociąg do Yorku o trzeciej dwadzieścia. – Zerknął na zegarek. –
Powinieneś zdążyć, jeśli się pospieszysz.

Dojmujący wstyd, jaki czułem, jeszcze się pogłębił, gdy sierżant

przemówił znowu:

– Biegiem do pokoju i pakuj się. My przygotujemy ci dokumenty.
Przebrałem się w najlepszy mundur, spakowałem worek i zarzuciłem

go na ramię, po czym pospieszyłem z powrotem do dyżurki.

Sierżant czekał na mnie. Wręczył mi podłużną kopertę.
– Tu jest wszystko, synu, masz jeszcze mnóstwo czasu.
Zmierzył mnie spojrzeniem, obszedł wkoło i poprawił białą patkę na

czapce.

– Tak, bardzo ładnie. Musisz wyglądać jak należy dla twojej pani,

prawda?

Znów rzucił mi ten uśmiech Gary’ego Coopera. Był przystojnym

człowiekiem o miłym spojrzeniu, czego nigdy przedtem nie za-
uważyłem. Pomaszerował ze mną długim korytarzem.

– To twój pierwszy dzieciak, prawda?
– Tak jest, sierżancie.
– No cóż, to dla ciebie wielki dzień. – Kiwnął głową. – Ja mam trójkę.

Są już duże, ale diabelnie za nimi tęsknię. Wszystko przez tę przeklętą
wojnę. Naprawdę zazdroszczę ci tego, że wejdziesz dziś do domu i po
raz pierwszy zobaczysz syna.

Poczucie winy ogarnęło mnie gorącą falą; kiedy przystanęliśmy na

szczycie schodów, byłem pewny, że zdradzi mnie niepewna mina
i niespokojne spojrzenie. Jednak on wcale na mnie nie patrzył.

– Wiesz co, chłopie – rzekł łagodnie, spoglądając gdzieś nad moją

głową. – To będzie najlepsza chwila w twoim życiu.

Nie pozwalano nam używać głównych schodów, więc zbiegłem

z hałasem wąskim bocznym wyjściem; byłem już na dole, kiedy znowu
usłyszałem gromki głos.

– Pozdrów ode mnie oboje.

Spędziłem cudowne chwile z Helen, odbywając wielomilowe spacery,

odkrywając radość popychania wózka z Jimmym, który cudownie wyp-
iękniał. Urlop udał mi się znacznie lepiej, niż gdybym wziął go
w wyznaczonym czasie, więc nie było cienia wątpliwości, że mój plan się
powiódł.

114

background image

Jednak nie potrafiłem się tym cieszyć. Wyrzuty sumienia przyćmiły

triumf i mam je aż do dziś. Sierżant Blackett popsuł mi zabawę.

115

background image

Chapter

15

Rozdział piętnasty

– Trzeba być idiotą, żeby być wiejskim weterynarzem.

Młody lotnik mówił to ze śmiechem, ale czułem, że w jego słowach jest

trochę prawdy. Opowiadał mi o swojej pracy, którą wykonywał
w cywilu

i kiedy

opisałem

mu

moją,

spojrzał

na

mnie

z niedowierzaniem.

Zdarzyła się taka chwila, kiedy przyznałbym mu rację. Dochodziła

dziewiąta, był dżdżysty wieczór, a ja nadal pracowałem. Mocniej ścis-
nąłem

kierownicę

i poprawiłem

się

w fotelu,

pojękując,

gdy

zaprotestowały moje obolałe mięśnie.

Dlaczego wybrałem taki zawód? Mogłem zająć się czymś łatwiejszym

i przyjemniejszym – mogłem na przykład pracować w kopalni albo
zostać drwalem. Zacząłem użalać się nad sobą trzy godziny wcześniej,
kiedy jechałem przez rynek w Darrowby do cielącej się krowy. Sklepy
były pozamykane i mimo lodowatej mżawki wokół panowała atmosfera
odpoczynku, zakończonej pracy, ciepłych kominków i otwartych książek
oraz smug tytoniowego dymu. Miałem to wszystko, a ponadto Helen,
w naszym saloniku.

Myślę, że uświadomiłem to sobie wtedy, gdy ujrzałem grupkę

młodych ludzi, wysiadających z samochodu przed „Drovers”; trzy
dziewczyny i trzej młodzieńcy, wystrojeni i roześmiani, najwidoczniej
udawali się na zabawę. Czekały ich wygody i miłe chwile; czekały one
wszystkich oprócz Herriota, pędzącego w kierunku mokrych wzgórz,
mającego przed sobą ciężką harówkę.

Pacjentka bynajmniej nie poprawiła mi samopoczucia. Chuda, mała

jałówka leżała na boku w walącej się budzie bez drzwi. Podłoga była za-
rzucona starymi puszkami, półcegłówkami oraz innym śmieciem;
trudno powiedzieć, o co się potykałem, ponieważ jedynym źródłem świ-
atła była zardzewiała lampa naftowa, której płomyk migotał i przygasał
na wietrze.

116

background image

Spędziłem dwie godziny w tej budzie, cal po calu wyciągając cielę. Nie

był to przypadek wadliwego ułożenia, lecz zbyt wąskiej miednicy;
jałówka nie podniosła się z ziemi, więc cały ten czas leżałem na
podłodze, przetaczając się wśród cegieł i blaszanek, wstając tylko po to,
by, dygocząc, dojść do wiadra z wodą. Wiatr lodowatymi podmuchami
cały czas owiewał moją pierś i plecy.

Wracałem do domu ze zdrętwiałą z zimna twarzą i czułem się tak,

jakby grupka krzepkich mężczyzn z entuzjazmem kopała mnie przez
cały wieczór. Rozczulając się tak nad sobą, wjechałem do maleńkiej
wioski Copton. W ciepłych dniach lata wyglądała sielsko; zawsze przy-
pominała mi pewien zakątek Pertshire, urzekając swą jedyną uliczką
przyciśniętą do podnóża zielonego pagórka i ciemną falą drzew sięga-
jącą aż po porośnięte paprociami hale na górze.

Jednak tamtego wieczoru wieś była pusta i ciemna, a w smugach świ-

atła z reflektorów widziałem, jak deszcz smaga pozamykane na cztery
spusty domy; słabą poświatę zauważyłem tylko tam, gdzie światła
wiejskiego pubu łagodnie odbijały się w zalewanej deszczem jezdni.
Zatrzymałem samochód pod rozkołysanym szyldem „Lisa i Ogarów”,
po czym – pod wpływem nagłego impulsu – otworzyłem drzwi. Piwo
dobrze mi zrobi.

Kiedy wszedłem do pubu, poczułem miłe ciepło. Nie było tam szynk-

wasu, tylko ławy z wysokimi oparciami i dębowe stoły rozstawione pod
bielonymi ścianami dawnej wiejskiej kuchni. Na jednym jej końcu ogień
trzaskał w starym kuchennym piecu, a tykanie wiszącego nad nim
zegara zagłuszało szmer rozmów. Nie było tu tak gwarno jak
w nowoczesnych pubach, ale spokojnie.

– Widzę, panie Herriot, że wraca pan z pracy – powiedział do mnie

sąsiad, gdy usiadłem przy stole.

– Tak, Ted, skąd wiesz?
Mężczyzna zerknął na mój przybrudzony płaszcz przeciwdeszczowy

i gumiaki, których nie zdjąłem na farmie.

– No cóż, to nie jest pańskie niedzielne ubranie, a ponadto ma pan

krew na nosie i krowie gówno na uchu.

Ted Dobson był krępym trzydziestolatkiem i hodowcą krów; teraz

wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu. Ja również uśmiechnąłem
się i wyjąłem chusteczkę.

– To zabawne, że zawsze wtedy człowiek musi podrapać się w nos.
Rozejrzałem się wokół. W pubie było około dwunastu mężczyzn; pop-

ijali piwo ze szklanych kufli, niektórzy grali w domino. Wszyscy byli ro-
botnikami rolnymi, widywałem ich, kiedy przed świtem wyrywano

117

background image

mnie z łóżka; skuleni, w długich starych płaszczach, co dzień jechali na
rowerach do pracy, deszcz czy wiatr pogodzeni z realiami swej trudnej
egzystencji. Często myślałem sobie, że mnie zdarza się to tylko
sporadycznie, natomiast oni robią to każdego ranka, w dodatku za trzy-
dzieści szylingów tygodniowo. Patrząc na nich, poczułem lekki wstyd.

Właściciel pubu, pan Waters, którego nazwisko często prowokowało

do dowcipów, napełnił mój kufel, wysoko unosząc dzban, by wytworzyć
profesjonalną piankę.

– Prosze… panie Herriot, to bydzie sześć pensów. Za pół darmo.
Każdą kroplę piwa przynoszono w tym dzbanie z drewnianych

beczek stojących w piwnicy. W tłumnie odwiedzanym lokalu byłoby to
wysoce niepraktyczne, ale ta knajpka rzadko pękała w szwach i pan
Waters nigdy nie wzbogaci się jako szynkarz. Jednak w przylegającej do
pubu obórce trzymał cztery krowy, po jego rozległym ogrodzie biegało
pięćdziesiąt kur i co roku hodował kilka świń z miotów dawanych przez
dwie maciory.

– Dziękuję, panie Waters.
Pociągnąłem długi łyk z kufla. Mimo zimna straciłem trochę potu

i moje spragnione gardło chętnie powitało strumień mocnego Ale.
Zaglądałem tu już wcześniej i znałem wszystkich obecnych. Szczególnie
starego Alberta Close’a, emerytowanego owczarza, który co wieczór zaj-
mował to samo miejsce na końcu ławy, tuż przy ogniu.

Siedział tam, jak zwykle, patrząc gdzieś w dal, opierając brodę i dłonie

na kosturze, który nosił przy pracy. Wyciągnięty pod jego nogami, jedną
połową ciała pod ławą, a drugą pod stołem, leżał jego pies Mick, stary
emeryt, tak jak jego pan. Zwierzę właśnie miało jakiś sen; gorączkowo
przebierało nogami i poruszało wargami i uszami, od czasu do czasu
cicho powarkując.

– Założę się, że stary Mick cięgiem zagania owce. – Trącając mnie łok-

ciem, Ted Dobson zaśmiał się.

Kiwnąłem głową. Niewątpliwie piesek wspominał dni chwały, kiedy

warował lub zaganiał, szerokim łukiem obiegając stado na gwizdek
pana. A sam Albert? Co kryło się za tym pustym spojrzeniem? Mogłem
wyobrazić go sobie za młodu, przemierzającego wietrzne wyżyny,
pokonującego niekończące się mile wrzosowisk, skały i potoki, przy
każdym

kroku

wbijającego

ten

kostur

w murawę.

Nie

było

wytrzymalszych ludzi od pasterzy z gór Dale, od owczarzy przez
okrągły rok żyjących na otwartej przestrzeni, nie lękających się deszczu
ani śniegu.

118

background image

A teraz Albert stał się zgarbionym, artretycznym starcem, apatycznie

spoglądającym spod wystrzępionego daszka starej tweedowej czapki.
Zauważyłem, że właśnie dopił piwo, więc podszedłem do niego.

– Dobry wieczór, panie Close – powiedziałem. Przyłożył dłoń do ucha

i zamrugał.

– Hę?
– Jak się pan ma, panie Close? – podniosłem głos.
– Nie narzekam, młodzieńcze – wymamrotał. – Nie narzekam.
– Napije się pan?
– Taa, dziękuję – rzekł, wskazując drżącym palcem na swój kufel. –

Możesz wlać tu kapinkę, młodzieńcze.

Wiedziałem, że kapinka oznacza pół litra, więc skinąłem na szynkarza,

który wprawnie uwinął się z dzbankiem. Stary pasterz podniósł
napełniony kufel i popatrzył na mnie.

– Na zdrowie – mruknął.
– Najlepszego – powiedziałem i już miałem wrócić na miejsce, gdy

stary pies usiadł. Moje krzyki musiały zbudzić go ze snu, ponieważ
przeciągnął się sennie, kilka razy potrząsnął łbem i rozejrzał się wkoło.
Gdy obrócił się i spojrzał na mnie, przeżyłem szok.

Jego ślepia wyglądały okropnie. Właściwie ledwie mogłem je dostrzec,

gdy z trudem mrugały na mnie za gęstą zasłoną zlepionych ropą rzęs. Po
obu stronach pyska białą sierść znaczyły ciemne, brzydkie smugi ropnej
wydzieliny.

Wyciągnąłem do niego rękę i pies lekko pomerdał ogonem, po czym

zamknął oczy. Wyglądało na to, że tak jest mu lepiej.

– Panie Close, od jak dawna to ma? – spytałem, kładąc dłoń na rami-

eniu Alberta.

– Hę?
– Mówię o oczach Micka. Są w kiepskim stanie.
– Aha. – Staruszek ze zrozumieniem pokiwał głową. – Pewnie się

przeziębił. Od szczeniaka miał do tego skłonności.

– Nie, to coś gorszego niż przeziębienie, chodzi o powieki.
– Hę?
– Ma podwinięte powieki. To dość poważna sprawa – wrzasnąłem ile

sił w płucach.

– Tak, często leży z łbem przy drzwiach. – Stary znów pokiwał głową.

– Tam jest przeciąg.

– Nie, panie Close! – ryknąłem. – To nie ma z tym nic wspólnego.

Nazywa się to entropion i wymaga operacji.

119

background image

– Racja, młodzieńcze – rzekł, upijając łyczek piwa. – Lekkie przeziębi-

enie. Od szczeniaka miał do tego…

Ze znużeniem odwróciłem się i wróciłem na miejsce. Ted Dobson

spojrzał na mnie badawczo.

– O co chodziło?
– Hmm, paskudna historia, Ted. Entropion powoduje, że rzęsy ociera-

ją o gałkę oczną. To bardzo bolesny stan, czasem prowadzi do
owrzodzeń, a nawet do ślepoty. Nawet łagodny przypadek jest bardzo
bolesny dla psa.

– Rozumiem – zamyślił się Ted. – Już dawno zauważyłem, że stary

Mick ma zaropiałe ślepia, ale ostatnio jeszcze mu się pogorszyło.

– Tak, czasem tak się dzieje, ale najczęściej jest to dziedziczne.

Podejrzewam, że Mick zawsze miał do tego skłonności, a ostatnio
z jakiegoś powodu nagle wystąpił ostry stan zapalny.

Znów spojrzałem na starego psa, cierpliwie siedzącego pod stołem

i mocno zaciskającego powieki.

– A więc cierpi?
Wzruszyłem ramionami.
– No cóż, wiesz, jak to jest, kiedy odrobina kurzu wpadnie ci do oka

albo choćby podwinie ci się rzęsa. Powiedziałbym, że pies czuje się
okropnie.

– Biedny stary drań. Nie wiedziałem, że to coś takiego. – Ted zaciągnął

się papierosem. – Czy można to usunąć operacyjnie?

– Tak, Ted, to jeden z najbardziej satysfakcjonujących zabiegów, jakie

może przeprowadzić weterynarz. Zawsze, kiedy to robię, mam pewność,
że pies poczuje się lepiej.

– Jasne, na pewno. Musi to być miłe uczucie. Jednak to na pewno

kosztowny zabieg?

– Zależy, jak na to patrzeć – uśmiechnąłem się krzywo. – To delikatna

sprawa i wymaga czasu. Zazwyczaj liczymy funta.

Lekarz chirurg uśmiałby się z takiej sumy, ale dla starego Alberta była

zbyt duża. Przez chwilę obaj milczeliśmy, spoglądając na starca
siedzącego

w drugim

końcu

pokoju,

na

jego

wytarty

płaszcz

i wystrzępione nogawki spodni opadające na popękane buty. Funt to
dwutygodniowa emerytura tego starca. Fortuna.

– W każdym razie ktoś musi mu powiedzieć. Wyjaśnię mu to. – Ted

nagle podniósł się i przeszedł przez pub. – Masz ochotę na jeszcze jeden,
Albercie?

Stary pasterz obrzucił go roztargnionym spojrzeniem, a potem

wskazał na swój kufel, znów pusty.

120

background image

– Taa, możesz wlać tu kapinkę, Ted.
Hodowca machnięciem ręki przywołał pana Watersa, a potem po-

chylił się do ucha Alberta.

– Zrozumiałeś, co powiedział ci pan Herriot? – krzyknął.
– Taa… taa… Mick trochę się przeziębił…
– Nie, wcale nie! To coś innego! To en… ęt… coś całkiem innego!
– Cięgiem się przeziębią – wymamrotał Albert, trzymając nos w kuflu.
– Ty głuchy draniu! – wrzasnął Ted. – Słuchaj, co mówię, musisz się

nim zająć i…

Jednak stary był daleko stąd.
– Od szczeniaka… zawżdy miał…

Mick sprawił, że zapomniałem o swoich kłopotach; wspomnienie jego

oczu prześladowało mnie przez kilka dni. Miałem wielką ochotę zająć się
nimi. Wiedziałem, że po godzinie pracy stary pies przeniesie się w świat,
jakiego nie widział od wielu lat, i instynkt nakazywał mi pospiesznie
wrócić do Copton, wrzucić go do samochodu i przywieźć do Darrowby
na operację. Nie powstrzymywała mnie kwestia pieniędzy, jednak w ten
sposób po prostu nie można prowadzić praktyki.

Prawie każdego dnia widywałem kulawe psy na farmach i wychudłe

koty na ulicach; byłoby cudownie, gdybym mógł się zająć każdym z nich
zgodnie z posiadaną wiedzą. Prawdę mówiąc, próbowałem tego, lecz
bez powodzenia.

To Ted Dobson uwolnił mnie od tych rozterek. Przyjechał wieczorem

do miasteczka, aby zobaczyć się z siostrą, i właśnie stanął w drzwiach
przychodni, opierając się o rower. Jego sympatyczna, gładko ogolona
twarz promieniała tak, że mogłaby oświetlić ulicę.

Od razu przeszedł do rzeczy.
– Zrobi pan tę operację staremu Mickowi, panie Herriot?
– Tak, oczywiście, ale co z… co z… ?
– Och, wszystko w porządku. Zajmą się tym chłopcy z, „Lisa

i Ogarów”. Zapłacimy z klubowych pieniędzy.

– Klubowych pieniędzy?
– Tak, latem co tydzień odkładamy troszeczkę. Na wycieczkę nad

morze, albo coś takiego.

– No cóż, to bardzo uprzejmie z waszej strony, Ted, ale czy jesteś pew-

ien? Nie będą mieli nic przeciwko temu?

– Nie, na pewno, nie będzie nam ich brakować – roześmiał się Ted. –

I tak większość przepijamy. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: –

121

background image

Wszyscy chłopcy chcą, żeby pan to zrobił. Od kiedy pan o tym pow-
iedział, widok tego starego psa działa nam na nerwy.

– No cóż, to wspaniale – powiedziałem. – Jak go tu przywieziecie?
– Mój szef pożyczy mi furgonetkę. Czy może to być w środę

wieczorem?

– Doskonale.
Patrzyłem, jak odjeżdża, po czym wróciłem do gabinetu. Dziś może się

wydawać, że robiliśmy wiele szumu o jednego funta, ale w tamtych cza-
sach była to spora kwota, o czym najlepiej może świadczyć fakt, że zara-
białem wtedy cztery funty tygodniowo.

Kiedy nadszedł środowy wieczór, stało się jasne, że operacja Micka

zmieniła się w swego rodzaju święto. Mała furgonetka była zapchana by-
walcami „Lisa i Ogarów”, a kilku pedałowało w ślad za nią na rowerach.

Stare psisko lękliwie przeszło korytarzem, kręcąc nosem na nieznane

zapachy eteru i środków odkażających. Za nim podążał oddział robot-
ników, dudniąc buciorami po kafelkowanej podłodze.

Tristan, który miał uśpić psa, położył go na stole, a ja spojrzałem na

rząd wyczekująco patrzących na mnie mężczyzn. Otaczało mnie
niezwykłe audytorium. Co prawda, rzadko zdarza się, by taki tłum ob-
serwował operację, ale ci ludzie sponsorowali całą imprezę, więc mieli
prawo popatrzeć.

Zapaliłem lampę i po raz pierwszy dokładnie przyjrzałem się Mick-

owi. Był ładnym, dobrze utrzymanym psem; tylko te okropne oczy…
Odrobinkę uniósł powieki i zerknął na mnie, po czym znów zamknął
oczy, oślepiony ostrym światłem. Chyba tak właśnie robił przez całe
życie, szybko i ostrożnie zerkając na otoczenie. Podałem mu dożylnie
barbituran i pomyślałem, że przynoszę mu ulgę, uwalniając na chwilę od
cierpień.

Kiedy był już nieprzytomny i wyciągnął się na boku, mogłem wreszcie

zbadać go dokładniej. Rozchyliłem powieki, krzywiąc się na widok zle-
pionych rzęs, mokrych od łez i ropy; stwierdziłem przewlekłe zapalenie
rogówki i spojówek, ale z ulgą odkryłem, że rogówka nie została
uszkodzona.

– Wiecie co – orzekłem – to paskudnie wygląda, ale chyba nie doszło

do trwałych uszkodzeń.

Robotnicy nie krzyknęli głośno z zachwytu, ale byli bardzo zado-

woleni. Karnawałowy nastrój wzmógł się, gdy ze śmiechem wymieniali
uwagi. Biorąc do ręki skalpel, uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie
operowałem w takim hałasie.

122

background image

Jednak niemal z uciechą wykonałem pierwsze nacięcie; tak bardzo

czekałem na tę chwilę. Zacząłem od lewego oka; ciąłem na całej długości,
równolegle do brzegu powieki, a potem zrobiłem półksiężycowate
cięcie, aby objąć pół cala tkanki nad okiem. Uchwyciwszy skórę
kleszczykami, ściągnąłem ją i zszywając brzegi krwawiącej rany,
z zadowoleniem zauważyłem, iż rzęsy zostały odciągnięte wysoko
i odsunięte od powierzchni rogówki, którą drażniły, być może, od lat.

Z dolnej powieki nigdy nie trzeba ujmować dużo, więc odciąłem z niej

znacznie mniej skóry, a potem zabrałem się do prawego oka. Z radością
machałem skalpelem, gdy nagle uświadomiłem sobie, że zgiełk przy-
cichł; słyszałem jakieś pomruki. Podniosłem wzrok i ujrzałem ogromne-
go Kena Appletona, koniarza z Laurel Grove: trudno było go nie za-
uważyć, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był zbudowany jak jeden
z koni pociągowych, którymi się zajmował.

– O rany, ale tu gorąco – szepnął, a ja zauważyłem, że pot ścieka mu

z czoła.

Całkiem pogrążyłem się w pracy, więc nie zauważyłem, że był nie

tylko spocony, ale także śmiertelnie blady. Właśnie odciągałem powiekę
od gałki ocznej, gdy usłyszałem krzyk Tristana.

– Łapcie go!
Przyjaciele otaczający wielkoluda pochwycili go, gdy osuwał się na

podłogę; leżał tam nieprzytomny, aż założyłem ostatni szew. Potem,
kiedy razem z Tristanem oczyściliśmy i schowaliśmy instrumenty, zaczął
rozglądać się wokół, a kompani pomogli mu wstać. Teraz, kiedy było już
po zabiegu, towarzystwo odżyło i zaczęło żartować z Kena; jednak nie
był on jedyny, który tak pobladł.

– Myślę, że przyda ci się odrobinka whisky, Ken – powiedział Tristan.

Opuścił pokój i wrócił z butelką whisky, której zawartość – z typową dla
siebie gościnnością – rozdzielił między wszystkich, napełniając zlewki,
menzurki oraz probówki. Niebawem uśpionego psa otaczał rozweselony
tłumek. Kiedy furgonetka w końcu z rykiem silnika odjechała w noc, z jej
ciasno upakowanego wnętrza słyszałem chóralny śpiew.

Po dziesięciu dniach przywieźli Micka, abym zdjął mu szwy. Rany

wygoiły się, ale zapalenie rogówki jeszcze nie ustąpiło i stary pies wciąż
mrugał oczami. Dopiero miesiąc później ujrzałem rezultaty swojej pracy.

Znów wracałem do domu z wieczornej wizyty i gdy przejeżdżałem

przez Copton, oświetlone wejście do „Lisa i Ogarów” przypomniało mi
o tamtym zabiegu. Wszedłem do środka i usiadłem wśród znajomych
twarzy.

123

background image

Wszystko wyglądało zupełnie tak samo jak poprzednim razem. Stary

Albert Close na swym zwykłym miejscu, Mick wyciągnięty pod stołem
i przebierający łapami, co świadczyło o kolejnym barwnym śnie. Obser-
wowałem go uważnie, ale nie mogłem powstrzymać ciekawości.
Przeszedłem przez pub, jakby przyciągał mnie niewidzialny magnes,
i pochyliłem się nad psem.

– Mick! – powiedziałem. – Obudź się, stary!
Drżące łapy znieruchomiały, a ja na dłuższą chwilę wstrzymałem

oddech, gdy kudłaty łeb odwracał się ku mnie. Potem z radosnym
niedowierzaniem spojrzałem w szeroko otwarte, bystre, jasne ślepia mło-
dego psa.

Poczułem, jak krew żywiej pulsuje mi w ciele, gdy na mnie patrzył,

rozchylając pysk w dyszącym uśmiechu i zamiatając ogonem kamienną
posadzkę. Nie stwierdziłem żadnego zapalenia czy wydzieliny, a suche
i czyste rzęsy rosły miękkim łukiem z dala od powierzchni rogówki,
którą tak długo drażniły i ocierały. Pogłaskałem psa po łbie i gdy zaczął
rozglądać się wokół, poczułem ogromną satysfakcję; stary pies cieszył się
wolnością, chłonął widok nowego świata, który się przed nim otworzył.
Kiedy wstałem, zauważyłem, że Ted Dobson i inni uśmiechają się
konspiracyjnie.

– Panie Close – wrzasnąłem. – Napije się pan?
– Taa, możesz wlać mi tu kapinkę, młody człowieku.
– Oczy Micka wyglądają o wiele lepiej.
– Na zdrowie. – Stary podniósł kufel. – Taa, to było tylko małe

przeziębienie.

– Ależ, panie Close… !
– Paskudna sprawa, jak się rzuci na oczy. Ten stary drań wyleguje się

przy drzwiach i założę się, że znów to złapie. Od szczeniaka miał do
tego…

124

background image

Chapter

16

Rozdział szesnasty

Gdy pochyliłem się nad umywalką, żeby dokonać ablucji i dostałem
kolejnego ataku gwałtownego kaszlu, zacząłem nabierać przekonania, że
jestem tylko pionkiem.

Różnica między moją obecną egzystencją a dawnym życiem polegała

przede wszystkim na tym, że dotychczas przywykłem sam decydować
o wszystkim, tymczasem w RAF-ie każdą dotyczącą mnie decyzję podej-
mowali inni ludzie. Niezbyt odpowiadała mi rola pionka, gdyż na
wspaniały żywot lotników wpływały przeróżne pomysły i idee zrod-
zone w umysłach ludzi postawionych tak wysoko, że nigdy ich nie
widzieliśmy.

A tak wiele tych pomysłów wydawało się czystym idiotyzmem.
Kto, na przykład, zdecydował o tym, że wszystkie okna naszych sypi-

alni mają być otwarte na oścież podczas mroźnej zimy, tak by zdrowa
mgła mogła napływać znad czarnego oceanu i lodowatym tchnieniem
owiewać w nocy nasze łóżka? W rezultacie niemal sto procent naszego
szwadronu cierpiało na przewlekłe zapalenie gardła i rankiem „Grand
Hotel” zamieniał się w sanatorium dla gruźlików, rozbrzmiewając przer-
aźliwym chórem prychań i pokasływań.

Znów złapał mnie kaszel, wstrząsający całym ciałem i grożący

wysadzeniem oczu z oczodołów. Miałem ochotę zgłosić się jako chory,
ale na razie z tym zwlekałem. Wszyscy tu na ogół odkładali wizytę
w izbie chorych, dopóki nie dostali gorączki. Do tej pory prawie każdy
z nas przeleżał kilka dni, a ja byłem jednym z nielicznych, którzy tego
uniknęli. Może z mojej strony było w tym nieco brawury; miałem wokół
siebie osiemnasto – lub dziewiętnastolatków, więc jako dwudzies-
tokilkulatek byłem niemal weteranem; jednak miałem też dwa inne po-
wody. Po pierwsze, bardzo często czułem się chory dopiero wtedy,
kiedy, już ubrany, nie mogłem zjeść śniadania. Jednak wtedy było już za
późno. Chorobę trzeba zgłosić przed siódmą rano albo cierpieć do
następnego dnia.

125

background image

Drugim powodem było to, że nie podobała mi się parada chorych.

Gdy z ręcznikiem na ramieniu szedłem korytarzem, sierżant czytał listę,
nadwerężając płuca.

– Chorzy, do przeglądu! – ryczał. – Dalej, dalej, ruszać się!
W drzwiach sal pojawiali się nieszczęśnicy; człapali po linoleum,

taszcząc „mały zestaw”, czyli plecak zawierający piżamę, tenisówki,
łyżkę, nóż, widelec itd.

– W szeregu zbiórka! – Rozlegał się kolejny ryk. – No już, banda, rusz-

ać się, żwawo!

Patrzyłem na kulących się młodych ludzi, bladych i drżących. Więk-

szość z nich kaszlała i kichała, a jeden trzymał się za brzuch, jakby pękł
mu wyrostek.

– Przegląd! – krzyczał sierżant. – Do przeglądu, baaczność! Spocznij!

Baaczność! W lewo zwrot! Naprzód marsz! Lewa, prawa, lewa, prawa,
lewa, prawa!

Nieszczęsna banda ruszała przed siebie. Musieli maszerować prawie

milę w deszczu do innego hotelu w Spa, a ja wracałem do mojego poko-
ju, na nowo utwierdziwszy się w postanowieniu, by trzymać się jak
najdłużej.

Inną poronioną ideą, która nas przeraziła, był wykoncypowany przez

kogoś na górze pomysł, byśmy podczas porannych treningów nie tylko
biegali wokół Scarborough, ale co jakiś czas przystawali i walczyli
z cieniem jak bokserzy. To wydawało się zbyt idiotyczne, aby mogło być
prawdą, ale usłyszeliśmy o tym od sierżanta, który prowadził treningi.
Myśl poddał jakiś VIP, twierdząc, iż to zaszczepi w nas wolę walki.
Przez jakiś czas obawialiśmy się tego wszyscy, również sierżant, który
nie miał ochoty pokazywać się na czele zgrai wariatów, tańczących
i młócących powietrze. Na szczęście ktoś miał dość siły woli, aby dać
odpór i sprawa przycichła.

Spośród wszystkich tych błyskotliwych pomysłów najlepiej pamiętam

ten, abyśmy poranną rozgrzewkę kończyli donośnym okrzykiem.

Codziennie odbywaliśmy wielomilowe biegi wokół miasta, a podczas

długich godzin musztry na smaganej deszczem promenadzie wiatr od
morza smagał nasze pokryte gęsią skórką ciała. Tak dobrze wykony-
waliśmy te ćwiczenia, że postanowiono urządzić pokaz dla wizytującego
jednostkę marszałka lotnictwa. Nie tylko nasza eskadra, ale również
kilka innych miało ćwiczyć jednocześnie przed „Grand Hotelem”.

Miesiącami przygotowywaliśmy się na ten wielki dzień, do znudzenia

powtarzając

te

same

ćwiczenia.

Z początku

brzuchaty

sierżant

prowadzący musztrę wykrzykiwał komendy przez cały czas, ale

126

background image

w miarę jak stawaliśmy się coraz lepsi, wydawał tylko krótkie rozkazy
typu: „Ćwiczenie trzecie, wykonać”. W końcu nabraliśmy takiej
wprawy, że wystarczyłoby lekko dmuchnął w gwizdek, a już zaczyn-
aliśmy kolejne ćwiczenie.

Gdy przyszła wiosna, naprawdę robiliśmy wrażenie: setki mężczyzn

w szortach i podkoszulkach, maszerujących jak jeden mąż przed sier-
żantem patrzącym na to z balkonu nad głównym wejściem, gdzie będzie
stał razem z marszałkiem. Ten widok miał swoją dramaturgię: komplet-
na cisza oraz las machających rąk lub zginających się w rytm cichych
piśnięć gwizdka ciał.

Wszystko szło doskonale, dopóki ktoś nie wymyślił tego okrzyku. Do-

tychczas wszyscy w milczeniu schodziliśmy z placu, ale najwidoczniej
komuś to nie wystarczało. Teraz mieliśmy po zakończeniu ostatniego
ćwiczenia odliczyć do pięciu, a potem podskoczyć, wrzasnąć ile sił
w płucach i jak najszybciej pobiec do hotelu.

Muszę przyznać, że ten pomysł robił wrażenie. Po kilku próbach za-

częliśmy podchodzić do tego z entuzjazmem: podskakiwaliśmy wysoko,
wyjąc jak derwisze, a potem umykaliśmy do stojących wokół placu
hoteli.

Z balkonu z pewnością wyglądało to wspaniale. Ogromny tłum odzia-

nych na biało postaci ćwiczących w nabożnej ciszy, potem kilka sekund
całkowitego

bezruchu,

przerażający

wrzask

i ucieczka

z rozbrzmiewającego echem placu. Ten ostatni manewr miał jeszcze
jeden pożądany aspekt; podobno dowodził naszej woli walki. Wróg na-
tychmiast poda tyły, słysząc ten przerażający dźwięk.

Sierżant miał kłopoty z chłopakiem z mojej eskadry, wysokim,

chudym rudzielcem nazwiskiem Cromarty, który szedł w szeregu
przede mną. Cromarty najwidoczniej nie potrafił wczuć się w sytuację.

– No już, chłopcze – powiedział kiedyś sierżant. – Przyłóż się trochę!

Masz wrzeszczeć jak morderca, a zawodzisz jak niedołężna staruszka!

Cromarty próbował, ale był wyraźnie stremowany. Podskoczył, prze-

praszająco zamachał rękami i wydał słaby okrzyk. Sierżant przeganiał
palcami włosy.

– Nie, nie! Musisz włożyć w to więcej serca! – Rozejrzał się wokół. – O,

Devlin, wystąp i pokaż mu, jak to się robi.

Devlin, uśmiechnięty Irlandczyk, wyszedł z szeregu. Tylko na to

czekał. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem nagle wyskoczył wysoko
w powietrze, rozkładając ręce i nogi, odchylając głowę i wydając straszli-
wy, zwierzęcy ryk.

Sierżant odruchowo cofnął się o krok.

127

background image

– Dziękuję, Devlin, doskonale – rzekł lekko drżącym głosem, a potem

zwrócił się do Cromarty’ego. – Teraz widzisz, czego oczekuję, chłopcze;
właśnie tak ma być. Popracuj nad tym.

Cromarty kiwnął głową. Jego pociągła, poważna twarz mówiła, że

będzie się starał. Obserwowałem go codziennie i nie miałem wątpli-
wości, że robi postępy. Stopniowo pozbywał się zahamowań.

Wydawało się, że natura popiera nasze wysiłki, gdyż ranek wielkiego

dnia powitał nas błękitnym niebem i ciepłym słonkiem. Każdy z setek
mężczyzn stojących na placu przygotował się na tę chwilę. Świeżo
wykąpani, ostrzyżeni, ubrani w nieskazitelnie białe szorty i podkoszulki,
czekaliśmy w nieruchomych szeregach przed świeżo pomalowanymi
drzwiami „Grand Hotelu”, podczas gdy na balkonie błyszczały złote
zdobienia czapki marszałka lotnictwa. Stał wśród gromadki wyższych
oficerów RAF-u ze Scarborough; dostrzegłem też naszego sierżanta,
wyprężonego, w białym mundurze, z wydatnym brzuchem wypiętym
bardziej niż zwykle. Za nami lśniło morze, a złota plaża ciągnęła się
łukiem aż po urwiska Filey.

Sierżant podniósł rękę. Świsnął gwizdek i zaczęliśmy.
Jest coś wzniosłego w tym, że jest się częścią takiej gładko działającej

machiny. Miałem cudowne poczucie jedności z poruszającymi się wokół
mnie rękami i nogami. Robiłem wszystko bez wysiłku. Mieliśmy wykon-
ać dziesięć ćwiczeń i po zakończeniu pierwszego staliśmy nieruchomo
przez dziesięć sekund, po czym świsnął gwizdek i zaczęliśmy następne.

Czas mijał zbyt szybko; napawałem się naszym perfekcyjnym

zgraniem. Po zakończeniu dziewiątego ćwiczenia stanąłem na baczność,
czekając na gwizdek i odliczając w myślach. Nikt się nie poruszył,
panowała głęboka cisza. Nagle z nieruchomych szeregów, nies-
podziewanie jak eksplodująca bomba, wyskoczył w powietrze stojący
przede mną Cromarty. Machał kończynami i wydawał przeciągły, bul-
gocący ryk, wkładając w ten skok tyle siły, że wydawał się długo opadać
na ziemię, a nawet kiedy się na niej znalazł, po placu niosło się echo jego
okrzyku.

Cromarty w końcu zrobił to jak należy. Dziki okrzyk bojowy

i podskok tak wysoki, jak sobie życzył sierżant. Sęk w tym, że trochę za
wcześnie.

Kiedy świst gwizdka dał sygnał do następnego ćwiczenia, wielu z nas

nie usłyszało go przez ten krzyk, a inni byli tak zaszokowani, że się
spóźnili. W każdym razie zrobił się bałagan, a końcowy okrzyk i bieg
jeszcze zwiększyły zamieszanie. Ja sam, chociaż zdołałem podskoczyć na
kilka centymetrów, nie byłem zdolny wydobyć z siebie głosu.

128

background image

Gdyby Cromarty służył w siłach zbrojnych kraju o mniej utrwalonej

demokracji, zapewne po cichu postawiono by go pod murem
i rozstrzelano. Tymczasem nikt nie mógł mu nic zrobić. Podoficerom nie
wolno było nawet przeklinać.

Współczułem sierżantowi od musztry. Musiał mieć wiele do pow-

iedzenia, ale powstrzymywały go przepisy. Widziałem, jak później
dopadł Cromarty’ego. Stanął oko w oko z młodym rekrutem.

– Ty… ty… – Krzywił się potwornie, szukając odpowiednich słów. –

Ty PRZEDMIOCIE, ty!

Odwrócił się i odszedł zgarbiony. Jestem pewien, że w tamtej chwili

i on czuł się jak pionek.

129

background image

Chapter

17

Rozdział siedemnasty

Niewątpliwie, kiedy wspominałem swoje życie w Darrowby, zbyt często
widziałem wszystko w różowych barwach, ale od czasu do czasu przy-
pominały mi się jakieś niemiłe chwile.

Pamiętam na przykład tego zdenerwowanego i zdyszanego człowieka

stojącego na schodach przychodni.

– To na nic – sapał. – Nie mogę go ruszyć. Jest sztywny jak deska!
Żołądek podszedł mi do gardła. Jeszcze jeden.
– Mówi pan o Jasperze?
– Tak, jest w wozie, na tylnym siedzeniu.
Wybiegłem na chodnik i otworzyłem drzwi samochodu. Tego właśnie

się obawiałem; ładny dalmatyńczyk wyprężony w tężcowym skurczu,
z wygiętym grzbietem i rozpaczliwie odrzuconym w tył łbem, z łapami
sterczącymi jak cztery drewniane kołki.

Nie tracąc czasu na rozmowy, pobiegłem z powrotem do domu po

strzykawkę i lek.

Wskoczyłem do samochodu, podłożyłem psu pod głowę gazetę,

wstrzyknąłem apomorfinę i czekałem.

– Co to takiego? – Mężczyzna patrzył na mnie niespokojnym

wzrokiem.

– Zatrucie strychniną, panie Bartle. Podałem mu emetyk, żeby

pobudzić wymioty.

Gdy to mówiłem, zwierzę zwróciło zawartość żołądka na gazetę.
– Czy postawi go pan na nogi?
– To zależy, ile trucizny wchłonął organizm.
Nie chciałem mu mówić, że takie zatrucie na ogół jest śmiertelne, że

przez ostatni tydzień przywieziono mi sześć psów w takim stanie
i żaden nie przeżył.

– Musimy mieć nadzieję.
– Co pan teraz robi? – spytał, patrząc, jak napełniam strzykawkę

barbituranem.

130

background image

– Znieczulam go.
Wbiłem igłę w żyłę promieniową, a gdy powoli wprowadziłem płyn

do krwiobiegu, napięte mięśnie rozluźniły się i pies zapadł w głęboki
sen.

– Już wygląda lepiej – rzekł pan Bartle.
– Owszem, ale problem polega na tym, że kiedy ustanie działanie za-

strzyku, znów może dostać skurczów. Tak jak powiedziałem, wszystko
zależy od tego, ile strychniny dostało się do jego organizmu. Należy
trzymać go w spokojnym miejscu, gdzie jest jak najciszej. Każdy dźwięk
może wywołać skurcz. Kiedy zacznie odzyskiwać przytomność, proszę
do mnie zadzwonić.

Wróciłem do domu. Siedem przypadków w ciągu tygodnia! To było

tragiczne i niewiarygodne, ale nie miałem już żadnych wątpliwości. Ktoś
robił to specjalnie. Jakiś psychopata celowo podkładał truciznę, aby zabi-
jać psy. Zatrucia strychniną zdarzały się co jakiś czas. Gajowi i inni
leśnicy używali jej do trucia szkodników, ale zazwyczaj stosowano ją
bardzo ostrożnie i wykładano w miejscach niedostępnych dla zwierząt
domowych. Czasem wałęsający się pies przypadkiem trafiał na truciznę
i wtedy dochodziło do tragedii. Jednak w tym przypadku było inaczej.

Musiałem jakoś ostrzec właścicieli psów. Podniosłem słuchawkę

i porozmawiałem z jednym z reporterów „Darrowby and Houlton
Timesa”. Obiecał zamieścić wiadomość w następnym wydaniu, wraz
z radą, by trzymać psy na smyczy i w ogóle zwracać na nie większą
uwagę.

Potem zadzwoniłem na policję. Sierżant wysłuchał mojej relacji.
– Racja, panie Herriot, zgadzam się z panem, że mamy do czynienia

z jakimś wariatem i z pewnością zajmę się tym. Gdyby tylko zechciał
pan podać mi nazwiska właścicieli psów… dziękuję… dziękuję. Od-
wiedzimy tych ludzi, a także sprawdzimy w miejscowej aptece, czy ktoś
ostatnio kupował strychninę. Ponadto, oczywiście, będziemy mieli oczy
otwarte na wszelkie przejawy podejrzanego zachowania.

Odszedłem od telefonu z przekonaniem, że powinienem zrobić coś,

aby powstrzymać tę falę śmiertelnych zatruć; nie opuszczało mnie
przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Jednak poprawił mi się humor, gdy
w poczekalni zobaczyłem Johnny’ego Clifforda.

Johnny zawsze poprawiał mi nastrój, ponieważ wiecznie tryskał opty-

mizmem. Chociaż był niewidomy, z jego twarzy nigdy nie znikał szeroki
uśmiech. Miał prawie tyle samo lat co ja i siedział tu w swojej zwykłej
pozie, trzymając dłoń na łbie psa przewodnika, Fergusa.

– Czyżby już przyszedł czas na kontrolę, Johnny? – spytałem.

131

background image

– Tak, panie Herriot, już czas, pół roku minęło błyskawicznie.
Przykucnąłem i spojrzałem w oczy wielkiego wilczura, siedzącego

godnie i spokojnie u boku pana.

– No i jak się ma ostatnio Fergus?
– Och, jest w świetnej formie. Ma apetyt i chęć do życia.
Przesunął dłoń za uszy zwierzęcia i natychmiast koniec ogona zamer-

dał lekko, zamiatając kafelki posadzki.

Patrząc na tego młodego człowieka o twarzy rozjaśnionej dumą

i czułością, kolejny już raz uświadomiłem sobie, ile znaczy dla niego ten
pies. Powiedział mi, że kiedy jego wada wzroku przeszła w zupełną śle-
potę, był załamany do czasu, gdy zaczął ćwiczyć poruszanie się z psem
przewodnikiem. Wtedy spotkał Fergusa i znalazł w nim coś więcej niż
tylko żywe stworzenie, które miało zastąpić mu oczy; znalazł przyjaciela
i towarzysza, który dzielił z nim każdą chwilę życia.

– No cóż, zatem zaczynajmy – powiedziałem. – Wstań na chwilę,

stary, zmierzę ci temperaturę.

Później wyjąłem stetoskop i zbadałem klatkę piersiową wilczura,

słuchając miarowego bicia jego serca. Gdy rozchyliłem mu futro na
karku i grzbiecie, żeby zbadać stan skóry, roześmiałem się.

– Tracę czas, Johnny. Utrzymujesz jego sierść w doskonałym stanie.
– Tak, nie ma dnia, żebym go porządnie nie wyszczotkował.
Wyobrażałem sobie, jak niestrudzenie szczotkuje i czesze psa, żeby

nadać jego sierści piękny połysk. Największą przyjemność sprawiało się
Johnny’emu, mówiąc: „Jakiego pięknego masz psa”. Był z niego niezmi-
ernie dumny, chociaż nigdy nie widział jego urody.

Leczenie psów przewodników zawsze wydawało mi się jednym

z najwdzięczniejszych zadań weterynarza. Możliwość badania i leczenia
tych wspaniałych zwierząt to przywilej, nie tylko dlatego, że są świetnie
wyszkolone i cenne; są one żywym przykładem tego, co zawsze było
bliskie memu sercu: obopólnej zależności, zaufania i zażyłości między
człowiekiem a zwierzęciem.

Kontakty z ludźmi niewidomymi były pouczającym doświadczeniem,

które sprawiało, że pracowałem ze zdwojoną energią, doceniając zalety
swojego zawodu.

Rozchyliłem

psu

pysk

i zerknąłem

na

wielkie,

lśniące

kły.

W przypadku niektórych wilczurów mogło to być dość ryzykowne, ale
wiedziałem, że Fergus w odpowiedzi na taki manewr najwyżej poliże
mnie w ucho. I właśnie to zrobił. Mój policzek znalazł się tak blisko, że
liznął mnie szybkim machnięciem jęzora.

132

background image

– Hej, uważaj, Fergus! – Cofnąłem się i wyjąłem chusteczkę. – Dziś

rano brałem kąpiel. A ponadto, liżą tylko małe pieski, a nie wielkie
wilczury.

Johnny odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.
– Nie ma w nim odrobiny złości. To najłagodniejszy pies pod słońcem.
– No cóż, właśnie takie lubię – rzekłem. Sięgnąłem po skrobaczkę. –

Ma trochę kamienia na jednym z trzonowych zębów. Zaraz go zeskrobię.

Kiedy skończyłem, zajrzałem mu w uszy przez otoskop. Nie zn-

alazłem zgorzeli, ale usunąłem trochę woskowiny. Potem zająłem się
łapami, badając poduszki i pazury. Te stopy zawsze mnie fascynowały;
niezwykle szerokie, z rozstawionymi palcami. Musiały być takie, żeby
utrzymać to wielkie cielsko i masywne kości.

– Wszystko w porządku oprócz jednego krzywego pazura, Johnny.
– Taak, zawsze musi go pan przycinać, prawda? Czułem, że znowu

mu urósł.

– Tak, ten paluch jest chyba lekko wykrzywiony, inaczej pies starłby

ten pazur przy chodzeniu tak samo jak inne. Masz frajdę, spacerując
przez cały dzień, prawda, Fergus?

Uniknąłem następnego liźnięcia i chwyciłem pazur kleszczami. Musi-

ałem cisnąć, aż oczy wychodziły mi z orbit, zanim przerośnięty pazur
pękł z głośnym trzaskiem.

– O rany, wykosztowalibyśmy się na szczypce, gdyby wszystkie psy

miały takie pazury – jęknąłem. – Ilekroć mu to robię, niewiele brakuje,
żeby pękły.

Johnny znów się roześmiał i wiele mówiącym gestem położył rękę na

psim łbie.

Wziąłem kartę zdrowia, by wpisać dane o stanie psa oraz odnotować

dokonane czynności, po czym oddałem kartę Johnny’emu.

– To na razie tyle, Johnny. Jest w świetnej formie i niczego więcej nie

muszę robić.

– Dziękuję, panie Herriot. A zatem do widzenia.
Młody człowiek chwycił psa za obrożę, a ja poszedłem za nimi

korytarzem do frontowych drzwi. Patrzyłem, jak Fergus przystanął na
chodniku, czekając aż przejedzie samochód, zanim przeszedł przez ulicę.

Nie uszli daleko, kiedy zatrzymała ich jakaś kobieta z siatkami.

Zaczęła mówić coś z ożywieniem, raz po raz zerkając na wielkiego psa.
Mówiła o Fergusie, a Johnny położył dłoń na jego pięknie uformowanym
łbie, skinął głową i uśmiechnął się. Fergus był jego ulubionym tematem
rozmowy.

133

background image

Zaraz po południu zadzwonił pan Bartle z wiadomością, że Jasper

znów zaczyna mieć skurcze, więc jeszcze przed lunchem pospieszyłem
do jego domu i powtórzyłem zastrzyk barbituranu. Pan Bartle, właściciel
jednej z miejscowych fabryczek produkujących paszę dla bydła, był
bardzo bystrym człowiekiem.

– Panie Herriot – rzekł. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mam do pana

całkowite zaufanie, ale czy nie mógłby pan zrobić czegoś więcej? Jestem
bardzo przywiązany do tego psa.

– Przykro mi, ale nic więcej nie mogę zrobić – odpowiedziałem,

bezradnie wzruszając ramionami.

– Nie ma antidotum na tę truciznę?
– Nie, niestety, nie ma.
– No cóż… – Ze ściągniętą twarzą spojrzał na nieprzytomne zwierzę. –

Co się właściwie dzieje? Co się dzieje z Jasperem, kiedy tak sztywnieje?
Jestem laikiem, ale chciałbym to zrozumieć.

– Spróbuję wyjaśnić – zacząłem. – Strychnina dostała się do układu

nerwowego i zwiększyła przewodzenie impulsów w rdzeniu kręgowym.

– Co to oznacza?
– To, że mięśnie stają się bardziej podatne na bodźce zewnętrzne, tak

bardzo, że najmniejszy dźwięk czy dotknięcie powodują ich gwałtowny
skurcz.

– A dlaczego pies tak się wypręża?
– Ponieważ mięśnie kurczące są silniejsze od rozkurczających, co po-

woduje wygięcie grzbietu i wyciągnięcie nóg.

– Rozumiem. – Pokiwał głową. – Ale… o ile wiem, zatrucie jest na ogół

śmiertelne. Co… co je zabija?

– Zwierzę umiera w wyniku uduszenia wywołanego paraliżem

układu oddechowego lub skurczem przepony.

Może chciał pytać dalej, lecz było to dlań zbyt bolesne, więc zamilkł.
– Chcę, żeby wiedział pan o czymś jeszcze, panie Bartle – powiedzi-

ałem. – To prawie na pewno nie jest bolesne.

– Dziękuję. – Pochylił się i pogłaskał śpiącego psa. – A więc nic więcej

nie można zrobić?

Potrząsnąłem głową.
– Barbituran zapobiega skurczom i pozostaje nam mieć nadzieję, że

pies nie wchłonął za dużo strychniny. Zadzwonię wieczorem, ale proszę
mnie zawiadomić, gdyby mu się pogorszyło. Przyjadę natychmiast.

Odjeżdżając, zastanawiałem się nad ironią losu, który uczynił Dar-

rowby rajem zarówno dla morderców, jak i dla miłośników psów.
Wszędzie widziałem trawiaste ścieżki; biegły wzdłuż brzegu rzeki, pięły

134

background image

się na zbocza, wiły się – zielone i kuszące – wśród paproci porastających
szczyty wzgórz. Często współczułem właścicielom psów z miast, którzy
usiłują

znaleźć

jakieś

miejsce,

gdzie

mogliby

pospacerować

z ulubieńcem. Tutaj, w Darrowby, mogliśmy wybierać do woli. Jednak
truciciel też. Mógł niepostrzeżenie podrzucać śmiercionośną przynętę
w stu rozmaitych miejscach.

Kończyłem popołudniowy dyżur w przychodni, kiedy znów zadz-

wonił telefon. To był pan Bartle.

– Czy pies znów ma skurcze? – spytałem.
– Nie, obawiam się, że Jasper nie żyje. Nie odzyskał przytomności –

odparł po chwili milczenia.

– Och, bardzo mi przykro. – Byłem zrozpaczony. To już siódmy zgon

w ciągu tygodnia.

– No cóż, dziękuję za leczenie, panie Herriot. Jestem pewny, że nic nie

mogło go uratować.

Ze znużeniem odłożyłem słuchawkę. Miał rację. W tym przypadku

nikt nie mógł niczego zrobić, lecz ten fakt wcale nie poprawiał mojego
samopoczucia. Kiedy zwierzę umiera, zawsze ma się poczucie klęski.

Następnego dnia, podczas wizyty na jednej z farm zawołała mnie żona

farmera.

– Mam dla pana wiadomość. Jack Brimham właśnie jest w przychodni

ze swoim psem. Sądzę, że to kolejne zatrucie strychniną.

Przeprosiłem i jak najszybciej pojechałem z powrotem do Darrowby.

Jack Brimham prowadził jednoosobową firmę budowlaną. Gdy
naprawiał dachy, mury lub kominy, cokolwiek robił, zawsze towar-
zyszył mu jego biały, szorstkowłosy terier. Wiecznie widziało się tego
pieska węszącego wśród stert cegieł lub przemierzającego okoliczne
pola.

Jack był moim przyjacielem, często piłem z nim piwo w Drovers’

Arms”. Rozpoznałem jego furgonetkę stojącą przed przychodnią. Prze-
biegłem przez korytarz i zastałem go opartego o stół w gabinecie. Piesek
leżał wyprężony w sposób, jakiego się obawiałem.

– Już po nim, Jim – mruknął.
Spojrzałem na kudłate ciałko. Terier leżał z wyciągniętymi łapami na

gładkiej powierzchni stołu, oczy miał nieruchome. Wszystko było jasne,
ale przesunąłem dłonią po udzie i odszukałem tętnicę udową. Nie
wyczułem tętna.

– Przykro mi, Jack – powiedziałem.
Przez moment nie odpowiadał.

135

background image

– Czytałem o tym w gazecie, Jim, ale nie przypuszczałem, że to się

przydarzy mojemu psu. To okropne, prawda?

Kiwnąłem głową. Miał wyrazistą twarz twardego mieszkańca York-

shire, zdradzającą wewnętrzny spokój i poczucie humoru, które tak lub-
iłem, oraz wielkie serce, w którym sporą część zajmował ten piesek. Nie
wiedziałem, co mu powiedzieć.

– Kto to robi? – odezwał się, na pół do siebie.
– Nie wiem, Jack. Nikt nie wie.
– No cóż, chciałbym dostać go w swoje ręce, to wszystko.
Wziął w ramiona zesztywniałe ciałko i wyszedł.
Moje kłopoty tego dnia jeszcze się nie skończyły. Dochodziła jedenasta

i właśnie położyłem się do łóżka, gdy Helen szturchnęła mnie łokciem.

– Chyba ktoś stuka do frontowych drzwi, Jim.
Otworzyłem okno i wyjrzałem. Na schodach stał stary Boardman, ku-

lawy weteran pierwszej wojny światowej, który wykonywał dla nas
różne drobne prace.

– Panie Herriot – zawołał. – Przepraszam, że niepokoję o tak późnej

porze, ale Patch jest chory.

– Co robi? – Wychyliłem się bardziej.
– Jest jak kawał drewna; sztywny jak kij i leży na boku. Nie traciłem

czasu na ubieranie się, naciągnąłem robocze sztruksowe ubranie na
piżamę i zbiegłem na dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Staruszek
chwycił mnie za ramię.

– Proszę, szybko, panie Herriot!
Pokuśtykał przede mną do swego domku, znajdującego się jakieś

dziesięć metrów za rogiem.

Patch był w takim samym stanie jak poprzednie psy. Często widy-

wałem tego spasionego spaniela, kręcącego się po podwórku obok
swego pana. Teraz leżał w tej okropnej pozycji na kuchennej podłodze,
ale wymiotował, co budziło nadzieję. Zrobiłem mu dożylny zastrzyk,
lecz gdy tylko wyjąłem igłę, oddech ustał.

Pani Boardman, w nocnej koszuli i kapciach, opadła na kolana

i wyciągnęła drżącą dłoń do nieruchomego psa.

– Patch… – Odwróciła się i spojrzała na mnie szeroko otwartymi

oczami. – On nie żyje!

Położyłem

dłoń

na

ramieniu

staruszki

i powiedziałem

kilka

współczujących słów. Nawiedziła mnie ponura myśl, że nabieram w tym
wprawy. Wychodząc, odwróciłem się i spojrzałem na parę starych ludzi.
Boardman klęczał obok żony i nawet kiedy już zamknąłem drzwi, wciąż
słyszałem ich głosy:

136

background image

– Patch… och, Patch…
Niemal się zataczałem, wracając do Skeldale House, i zanim wszedłem

do środka, przez chwilę stałem na pustej ulicy, wdychając chłodne
powietrze i usiłując uspokoić rozbiegane myśli. Miałem wrażenie, że to
zbliża się do naszego domu. Widywałem Patcha codziennie. Prawdę
mówiąc, wszystkie otrute psy były moimi starymi znajomymi; w takim
małym miasteczku jak Darrowby zna się wszystkich pacjentów. Kiedy to
się skończy?

Tej nocy niewiele spałem, a przez parę następnych dni nie opuszczał

mnie

niepokój.

Przy

każdym

telefonie

oczekiwałem

kolejnego

przypadku zatrucia i w pobliżu miasteczka w ogóle nie wypuszczałem
mojego psa, Sama, z samochodu. Dzięki mojej pracy mogłem odbywać
z nim wielomilowe spacery po szczytach wzgórz, lecz nawet tam nie
spuszczałem go z oka.

Czwartego dnia zacząłem się uspokajać. Może ten koszmar się

skończył. Późnym popołudniem, wracając do domu, mijałem rząd sz-
arych domków na końcu Houlton Road, kiedy na drogę wypadła jakaś
kobieta, machając rękami.

– Och, panie Herriot – zawołała, gdy zatrzymałem samochód. –

Właśnie biegłam do telefonu, żeby do pana zadzwonić.

– Pani Clifford, prawda?
– Tak, Johnny dopiero co wrócił i Fergus jest jakiś dziwny. Upadł

i wciąż leży na podłodze.

– Och nie!
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i przez moment patrzyłem na

nią, nie mogąc się ruszyć. Potem otworzyłem drzwi samochodu
i pobiegłem za matką Johnny’ego do ostatniego domku. Wpadłszy do
małej izby, stanąłem jak wryty i z przerażeniem spojrzałem na psa. Już
sam widok tego wspaniałego zwierzęcia bezradnie wijącego się na
podłodze zdawał się świętokradztwem, ale strychnina nie ma szacunku
dla takich rzeczy.

– O Boże! – westchnąłem. – Czy on wymiotował, Johnny?
– Tak, mama mówiła, że chorował w ogrodzie zaraz po tym, jak

wróciliśmy.

Młody człowiek siedział sztywno wyprostowany na krześle, obok

swego ulubieńca. Nawet teraz miał ślad uśmiechu na ustach, ale wy-
glądał na przybitego, gdy odruchowo wyciągnął rękę i nie znalazł psiego
łba tam, gdzie zawsze.

Buteleczka z barbituranem trzęsła mi się w drżącej dłoni, gdy napełni-

ałem strzykawkę. Usiłowałem odepchnąć od siebie myśl, że robię to

137

background image

samo, co robiłem w przypadku wszystkich innych zwierząt i że żadne
z nich nie przeżyło. Fergus ciężko dyszał u moich stóp, a kiedy po-
chyliłem się nad nim, nagle znieruchomiał i wyprężył się w okropnym
skurczu, gwałtownie wyciągając w powietrze tak dobrze mi znane łapy
i groteskowo odchylając łeb do tyłu.

Ofiary umierały właśnie w wyniku tego silnego skurczu. Gdy bar-

bituran płynął żyłami psa, czekałem na zwiotczenie mięśni, lecz na
próżno. Fergus był niemal dwukrotnie cięższy od dotychczasowych ofiar
i zastrzyk nie przyniósł pożądanego rezultatu.

Szybko przygotowałem następną dawkę i zacząłem ją wstrzykiwać

z rosnącym napięciem; wtedy uświadomiłem sobie, ile leku podaję. Zale-
cana dawka wynosiła 1 ml na 2,5 kilograma wagi ciała; większa mogła
zabić zwierzę. Patrzyłem na podziałkę strzykawki i zaschło mi w ustach,
gdyż dawka znacznie przekroczyła bezpieczną normę. Wiedziałem jed-
nak, że muszę opanować skurcz, więc nadal naciskałem tłoczek
strzykawki.

Robiłem to z nieprzyjemną świadomością faktu, że jeśli pies teraz um-

rze, to nigdy się nie dowiem, czy będzie to efekt działania strychniny czy
moich zabiegów.

Wielki wilczur otrzymał większą od śmiertelnej dawkę barbituranu.

Wreszcie jego wyprężone ciało zaczęło wiotczeć, a ja wciąż kucałem przy
nim, niemal bojąc się patrzeć, nie chcąc widzieć, jak umiera. Przez
niezmiernie długą chwilę leżał nieruchomo i pozornie bez życia, a potem
jego klatka piersiowa zaczęła się nieznacznie unosić w oddechu.

Jednak jego los nadal pozostawał niepewny. Znieczulenie było tak sil-

ne, że pies ledwie żył, ale wiedziałem, że jedyna nadzieja w tym, by
utrzymać go w takim stanie. Poprosiłem panią Clifford, żeby zadzwoniła
do Siegfrieda z wiadomością, że przez jakiś czas będę musiał tu zostać,
a potem przysunąłem sobie krzesło i usiadłem.

Mijały godziny; Johnny i ja wciąż siedzieliśmy obok wyciągniętego na

podłodze psa. Młody człowiek mówił o tym spokojnie, nie użalając się
nad sobą. W żaden sposób nie okazał, że leżący u jego stóp pies jest
czymś więcej niż tylko ulubieńcem; jednak gest, jakim bezskutecznie
wyciągał rękę do psiego łba, mówił sam za siebie.

Fergus kilkakrotnie wykazywał objawy zapowiadające kolejne skurcze

i za każdym razem znieczulałem go znowu, coraz bardziej przekraczając
dawkę barbituranu. Miałem nieprzyjemną świadomość, że to jedyne
wyjście.

Było już dobrze po północy, gdy zaspany wyszedłem na ulicę. Byłem

wykończony. Widok tego przyjaznego, mądrego zwierzęcia walczącego

138

background image

ze śmiercią, leżącego nieruchomo i bezwładnie na podłodze był ok-
ropnie przygnębiający. Jednak pozostawiłem go śpiącego; był pod dzi-
ałaniem środka znieczulającego, ale oddychał głęboko i regularnie. Czy
gdy się obudzi, znów dostanie tych okropnych skurczów? Nie wiedzi-
ałem, lecz nie mogłem dłużej tam zostać. Miałem pod opieką również
inne zwierzęta.

Jednak niepokój obudził mnie nazajutrz wcześnie rano. Kręciłem się

po domu do siódmej trzydzieści, mówiąc sobie, że weterynarz nie może
w ten sposób postępować, bo tak się nie da żyć. Jednak niepokój był sil-
niejszy niż głos rozsądku, więc jeszcze przed śniadaniem ruszyłem do
małego domu przy Houlton Road.

Z nerwami napiętymi jak postronki zapukałem do drzwi. Otworzyła

mi pani Clifford i już miałem zarzucić ją pytaniami, gdy z pokoju
przytruchtał Fergus.

Wciąż nieco oszołomiony po ogromnej dawce barbituranu, ale żywy

i szczęśliwy, bez objawów skurczu, znów był sobą. W przypływie
radości klęknąłem i wziąłem w dłonie ogromny łeb wilczura. Radośnie
obślinił mnie szerokim jęzorem, aż musiałem go odpychać.

Poszedł za mną do saloniku, gdzie Johnny siedział przy stole, pijąc

herbatę. Pies zajął swoją zwykłą pozycję, usiadł prosto i dumnie u boku
pana.

– Ma pan ochotę na filiżankę herbaty, panie Herriot? – spytała pani

Clifford, podnosząc dzbanek.

– Dziękuję, z przyjemnością, pani Clifford – odparłem.
Nigdy herbata nie smakowała mi bardziej, a popijając ją, patrzyłem na

uśmiechniętą twarz młodzieńca.

– Co za ulga, panie Herriot! Siedziałem przy nim całą noc, słuchając bi-

cia kościelnego zegara. Tuż po czwartej zrozumiałem, że wygraliśmy, bo
usłyszałem, jak wstaje i zatacza się. Wtedy przestałem się martwić, tylko
słuchałem tupotu jego łap. To było cudowne!

Obrócił się ku mnie i zobaczyłem lekko zezujące oczy w sympatycznej

mordzie.

– Nie poradziłbym sobie bez Fergusa – rzekł cicho. – Nie wiem, jak

panu dziękować.

Lecz gdy bezwiednie położył dłoń na łbie wielkiego psa, który był jego

dumą i oparciem, poczułem, że nie potrzeba mi innych podziękowań.

Na tym zakończyły się zatrucia strychniną w Darrowby. Starzy ludzie

do dziś o tym mówią, ale tożsamość truciciela po dziś dzień pozostaje
zagadką.

139

background image

Uważam, że działania policji i nagłośnienie sprawy przez prasę wys-

traszyły tego wariata; nie było kolejnych przypadków, a jedyne zatrucia
od tego czasu były czysto przypadkowe.

Dla mnie pozostaje to smutnym wspomnieniem klęski i frustracji. Je-

dynie Fergus ocalał i nawet nie jestem pewien, dlaczego wyzdrowiał.
Może w wyniku tego, że rozpaczliwie pragnąc coś zrobić, przekroczyłem
dopuszczalną dawkę, a może wchłonął mniej trucizny niż inne psy. Nig-
dy się tego nie dowiem.

Jednak zawsze potem, gdy widziałem wielkiego psa, majestatycznie

kroczącego w uprzęży i bezbłędnie prowadzącego pana po ulicach Dar-
rowby, zawsze myślałem o tym samym.

Jeśli mogłem uratować tylko jednego, cieszę się, że to był on.

140

background image

Chapter

18

Rozdział osiemnasty

Widok starszej pani podającej mi filiżankę herbaty poruszył czułą strunę.
Ta dama była podobna do pani Beck.

Jeden z miejscowych kościołów urządził wieczorek towarzyski, aby

rozerwać nas, samotnych lotników. Wziąłem filiżankę i usiadłem, nie
mogąc oderwać oczu od twarzy staruszki.

Pani Beck! Nawet teraz widzę ją, jak stoi pod oknem gabinetu.
– Ooch, nie sądziłam, że jest pan człowiekiem bez serca, panie Herriot.
Broda staruszki drżała, a w jej oczach widziałem przyganę.
– Ależ, pani Beck – odparłem. – Zapewniam panią, że wcale nie jestem

bez serca. Po prostu nie mogę wykonać tak poważnej operacji za dziesięć
szylingów.

– No cóż, a ja myślałam, że zrobi pan to dla takiej biednej starej

wdowy jak ja.

Spojrzałem na nią w zadumie, szacując drobną postać, rumiane

policzki, gładki hełm siwych włosów zebranych w schludny kok. Czy
rzeczywiście była biedną wdową? Miałem powody, by w to wątpić. Jej
sąsiad z wioski Rayton mocno w to powątpiewał.

– Tylko tak gada, panie Herriot – mówił. – Wciska taką gadkę każ-

demu, ale powiem panu, że ona ma pełną pończochę. Wszędzie ma
jakieś nieruchomości.

– Pani Beck – powiedziałem, zrobiwszy głęboki wdech. – Często prac-

ujemy po obniżonych stawkach dla ludzi, którzy nie mogą zapłacić, ale
ten zabieg zaliczamy do luksusowych.

– Luksusowych! – Starsza dama była wstrząśnięta. – Przecież

mówiłam panu, że Georgina wciąż ma te kociaki. Ma je wciąż i nie mogę
sobie dać rady. – Otarła oczy. – Nie śpię po nocach, zamartwiając się,
kiedy będą następne.

– Rozumiem to i przykro mi. Mogę tylko powtórzyć, że jedyna rada to

wysterylizować pani kotkę, a to kosztuje funta.

– No nie, nie stać mnie na to!

141

background image

– Prosi mnie pani, żebym zrobił to za pół ceny – odparłem, rozkładając

ręce. – To śmieszne. Podczas tej operacji trzeba usunąć macicę i jajniki
pod ogólnym znieczuleniem. Czegoś takiego nie robi się za dziesięć
szylingów.

– Och, jest pan okrutny! – Odwróciła się, spojrzała przez okno i jej

ramiona zaczęły drżeć. – Nie ma pan cienia litości dla biednej wdowy.

Rozmawialiśmy w ten sposób już dziesięć minut i powoli zaczynałem

rozumieć, że napotkałem osobę o charakterze silniejszym od mojego. St-
awało się oczywiste, że nie wygram w tym sporze. Zerknąłem na
zegarek; powinienem już zacząć obchód.

Westchnąłem. Może naprawdę była biedną wdową.
– W porządku, pani Beck, zrobię to za dziesięć szylingów, tylko ten

jeden raz. Czy wtorek po południu będzie odpowiednią porą?

Odwróciła się od okna, a jej twarz, jak za dotknięciem magicznej

różdżki, zmarszczyła się w uśmiechu.

– Bardzo odpowiednią! Eee, to bardzo uprzejmie z pana strony.
Przemknęła obok mnie, a ja poszedłem za nią korytarzem.
– Jeszcze jedno – powiedziałem, otwierając jej drzwi. – Proszę nie

dawać Georginie jeść od poniedziałku w południe. Musi mieć pusty
żołądek, kiedy ją pani przyniesie.

– Przynieść ją? – Wyglądała jak uosobienie zdumienia. – Przecież ja nie

mam samochodu. Myślałam, że pan ją zabierze.

– Mam ją zabrać? Przecież Rayton leży pięć mil stąd!
– Tak, a potem przywieźć. Ja nie mam środka transportu.
– Zabrać… zoperować… przywieźć! I wszystko za dziesięć szylingów!
Wciąż się uśmiechała, lecz w jej oczach pojawił się stalowy błysk.
– Przecież na tyle się pan zgodził, dziesięć szylingów.
– Ależ… ależ…
– Och, znów pan zaczyna. – Uśmiech zniknął i nieznacznie pochyliła

głowę. – Jestem tylko biedną wdową…

– Dobrze, dobrze – powiedziałem pospiesznie. – Zadzwonię we

wtorek.

Kiedy nadszedł wtorek, przeklinałem swoje miękkie serce. Gdyby

przyniesiono mi tę kotkę, mógłbym zoperować ją o drugiej i już o drugiej
trzydzieści byłbym w drodze, wizytując farmy. Nie miałem nic prze-
ciwko temu, żeby popracować za darmo przez pół godziny, ale ile czasu
mi to zajmie?

Wychodząc, zerknąłem przez otwarte drzwi do saloniku. Tristan miał

się uczyć, tymczasem smacznie spał w swoim ulubionym fotelu. Pod-
szedłem i spojrzałem na niego, podziwiając swobodną pozę, właściwą

142

background image

jedynie zadeklarowanym śpiochom. Twarz miał gładką i spokojną jak
niemowlę, na jego piersi leżała „Daily Mirror” otwarta na stronie
z komiksami, a w opuszczonej dłoni trzymał niedopalonego woodbine’a.

– Chcesz ze mną pojechać, Tris? – Potrząsnąłem nim. – Jadę po kotkę.
Powoli

wstał,

przeciągając

się

i krzywiąc,

ale

w końcu

jego

dobroduszna natura wzięła górę.

– Jasne, Jim – rzekł po ostatnim ziewnięciu. – Z przyjemnością.
Pani Beck mieszkała po lewej stronie drogi, w środku wioski. Na

pomalowanej jaskrawą farbą furtce widniał napis „Jaśminowy domek”
i kiedy szliśmy przez ogród, mała staruszka otworzyła drzwi i wesoło
pomachała nam ręką.

– Dzień dobry panom. Miło mi panów widzieć.
Wprowadziła nas do saloniku pełnego dobrych, solidnie wyglądają-

cych mebli, bynajmniej nie świadczących o ubóstwie. W otwartym ma-
honiowym kredensie dostrzegłem kilka butelek i kieliszków. Zdołałem
zidentyfikować szkocką, wiśniówkę i sherry, zanim zamknęła drzwiczki,
trąciwszy je kolanem.

Wskazałem na kartonowe pudło, luźno owiązane wstążką.
– Świetnie, jest tutaj, prawda?
– Nie, skądże, jest w ogrodzie. Zawsze bawi się tam trochę po

południu.

– W ogrodzie, tak? – powiedziałem nerwowo. – Hmm, to proszę ją

przynieść, bo trochę się spieszymy.

Przeszliśmy przez wykafelkowaną kuchnię do tylnych drzwi. Do

większości z tych domków przylegał z tyłu zdumiewająco duży kawałek
ziemi, a ogród pani Beck był bardzo dobrze utrzymany. Rabaty otaczały
równo przystrzyżony trawnik, a wiszące na gałęziach drzew jabłka
i gruszki połyskiwały w słońcu.

– Georgino – wabiła pani Beck. – Gdzie jesteś, moja miła?
Nie pojawił się żaden kot i staruszka zwróciła się do mnie z figlarnym

uśmiechem.

– Pewnie mała psotnica chce się z nami bawić. Często tak robi, wie

pan?

– Naprawdę? – powiedziałem bez entuzjazmu. – Hmm, wolałbym,

żeby się pokazała. Nie mam zbyt wiele…

W tym momencie bardzo gruba kocica, ścigana przez Tristana,

wypadła z grządki chryzantem i śmignęła przez trawnik w kępę rodo-
dendronów. Młodzieniec zanurkował w krzaki, a kot wyłonił się po dru-
giej stronie, wykonał kilka błyskawicznych susów i wskoczył na drzewo.

Tristan z błyskiem w oku podniósł z ziemi kilka spadłych jabłek.

143

background image

– Zaraz strącę stamtąd drania, Jim – szepnął i zamachnął się.
– Rany boskie, Tris! – syknąłem, łapiąc go za rękę. – Nie możesz tego

zrobić. Rzuć te jabłka.

– Och… no dobrze. – Upuścił owoce i ruszył ku drzewu. – I tak ci ją

złapię.

– Czekaj chwilę. – Pociągnąłem go za płaszcz, zanim odszedł. – Ja to

zrobię. Ty zostań tutaj i spróbuj ją złapać, kiedy zeskoczy.

Tristan był nieco rozczarowany, ale rzuciłem mu ostrzegawcze

spojrzenie. Kotka poruszała się tak szybko, że uznałem, iż w wyniku
niefrasobliwości mojego kolegi może zaraz rączym kłusem zniknąć za
granicą okręgu. Zacząłem się wspinać na drzewo.

Lubię koty, zawsze je lubiłem; a ponieważ, jak sądzę, zwierzęta to

wyczuwają, więc zazwyczaj bez trudu je łapałem i radziłem sobie nawet
z najtrudniejszymi kocimi pacjentami. Można rzec, iż byłem dumny
z mojego podejścia do kotów; nie przewidywałem tu żadnych
problemów.

Lekko zasapany dotarłem na najwyższą gałąź i wyciągnąłem rękę do

przyczajonego tam kota.

– Kici, kici – wabiłem moim najłagodniejszym głosem, któremu nie

oprze się żaden kot.

Georgina zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem i nie zareagowała,

tylko jeszcze bardziej wygięła grzbiet. Wychyliłem się jeszcze trochę.

– Kici, kici! kici, kici!…
Mój głos był słodki jak miód, a palce blisko jej pyszczka. Zaraz delikat-

nie pogłaszczę ją po łbie i będzie moja. To niezawodny sposób.

– Pff! – odparła ostrzegawczo Georgina, ale nie zwróciłem na to uwagi

i dotknąłem futerka pod jej brodą.

– Pff, pff! – prychnęła Georgina, popierając to błyskawicznym lewym

hakiem, który pozostawił krwawe rysy na grzbiecie mojej ręki.

Mamrocząc pod nosem, wycofałem się i obejrzałem rany. Z dołu

dobiegał mnie dźwięczny śmiech pani Beck.

– Och, czyż to nie mała diablica? Ona tak lubi się bawić.
Zakląłem pod nosem i znów zacząłem przesuwać się po gałęzi. Tym

razem, pomyślałem ponuro, dam spokój finezyjnym sztuczkom. Tutaj
jest wskazany szybki chwyt.

Jakby czytając w moich myślach, kotka wycofała się na koniec gałęzi

i gdy ta ugięła się pod jej ciężarem, zwinnie zeskoczyła na trawę.

Tristan natychmiast rzucił się na nią, padając na ziemię i łapiąc ją za

tylne łapy. Georgina odwróciła się i bez chwili wahania wbiła zęby
w kciuk Tristana, który w tym momencie wykazał swój nieugięty

144

background image

charakter. Wydawszy przeciągły ryk bólu, błyskawicznie zmienił chwyt
i złapał ją za kark.

Po chwili już stał, trzymając w powietrzu miotający się wściekle

kłębek futra.

– Dobra, Jim! – zawołał wesoło. – Mam ją!
– Doskonale! Trzymaj! – zawołałem bez tchu i ześlizgnąłem się

z drzewa najszybciej, jak mogłem. Nawet trochę za szybko, gdyż złow-
ieszczy trzask oznajmił mi o trójkątnym ubytku materiału na łokciu
marynarki.

Jednak nie było czasu, by przejmować się drobiazgami. Galopem

wpadliśmy z Tristanem do domu, gdzie otworzyłem kartonowe pudło.
W tamtych czasach nie było specjalnych pojemników na koty, więc
z trudem zdołaliśmy zamknąć Georginę, która miotała się na wszystkie
strony i protestowała przeraźliwym miauczeniem.

Dopiero po dziesięciominutowych wysiłkach zdołaliśmy uwięzić

kotkę, lecz choć owiązaliśmy karton kilkoma jardami mocnego sznurka,
nadal nie czułem się zbyt pewnie, gdy nieśliśmy ją do samochodu.

Już mieliśmy odjeżdżać, gdy pani Beck podniosła palec. Czekając, co

powie, uważnie oglądałem podrapaną dłoń, a Tristan ssał swój kciuk.

– Panie Herriot, mam nadzieję, że będzie pan się z nią obchodził ła-

godnie – powiedziała z niepokojem. – Wie pan, ona jest taka nieśmiała.

Ledwie ujechaliśmy pół mili, gdy na tylnym siedzeniu wybuchło

jakieś zamieszanie.

– Z powrotem! Właź tam. Wracaj, ty cholero!
Obejrzałem się. Tristan miał kłopoty. Georginie wyraźnie nie podobało

się kołysanie samochodu i z rozdarć w kartonie raz po raz wysuwały się
jej pazurzaste łapy; w pewnej chwili zdołała wystawić cały wściekle
prychający łeb. Tristan dzielnie wpychał wszystkie wystawiane przez
nią części ciała z powrotem, lecz – sądząc po coraz bardziej rozpaczli-
wych okrzykach – toczył z góry przegraną walkę.

Po chwili usłyszałem nieunikniony okrzyk:
– Wyrwała się, Jim! Uciekła z pudła!
No, wspaniale. Każdy, kto prowadził samochód z miotającym się

w środku rozhisteryzowanym kotem, zrozumie moją sytuację. Kuliłem
się za kierownicą, gdy włochate stworzenie śmigało wokół foteli lub
skakało po suficie i desce rozdzielczej, a Tristan na próżno próbował je
schwytać.

Los był dla nas okrutny. Kotka używała każdej możliwej broni. Mój

kolega na tylnym siedzeniu na moment przestał posapywać i wzdychać,
po czym wrzasnął rozpaczliwie:

145

background image

– Ona tu sra, Jim! Obsrywa wszystko!
Wcale nie musiał tego mówić. Mój nos poinformował mnie o tym zn-

acznie

wcześniej,

więc

gorączkowo

otworzyłem

okno.

Jednak

zamknąłem je równie szybko, gdy oczami duszy ujrzałem obraz Geor-
giny wyskakującej przez nie i znikającej na zawsze.

Nie lubię wspominać reszty tej podróży. Usiłowałem oddychać przez

nos, a Tristan puszczał gęste chmury dymu woodbine’ów, ale i tak było
po prostu strasznie.

Tuż przed Darrowby zatrzymałem samochód i wspólnymi siłami

natarliśmy na kocicę; kosztem kilku kolejnych ran, w tym szczególnie
bolesnego zadrapania na moim nosie, zagnaliśmy ją w kąt i ponownie
zamknęliśmy w pudle.

Nawet na stole operacyjnym Georgina miała dla nas kilka sztuczek.

Używaliśmy mieszaniny eteru z tlenem jako środka usypiającego, a ona
doskonale umiała wstrzymywać oddech, kiedy miała maskę na pysku,
po czym niespodziewanie ożywała, gdy już myśleliśmy, że śpi. Zanim
zasnęła, obaj byliśmy spoceni.

Zapewne

można

było

przewidzieć,

że

okaże

się

trudnym

przypadkiem. Histerektomia u kota jest dość prostym zabiegiem i dziś
wykonujemy bez żadnych kłopotów niezliczoną liczbę takich operacji,
ale w latach trzydziestych, szczególnie na wsi, była robiona nieczęsto,
wymagała więc odpowiednich przygotowań.

Osobiście miałem własne preferencje i awersje w związku z tym

zabiegiem. Na przykład, bez trudu wykonywałem go na chudych
kotkach, a z operowaniem grubych miałem kłopoty. Georgina była
nadzwyczaj tłustym kotem.

Kiedy otworzyłem jej brzuch, ujrzałem ocean zasłaniającego wszystko

sadła i przez długą, stresującą chwilę chwytałem kleszczykami to
żołądek, to sieć, oglądałem je ponuro i wpychałem z powrotem. Zanim
zdołałem uchwycić różowy jajnik i wyciągnąć wąski pasek macicy,
czułem ogarniające mnie zmęczenie. Potem wszystko już poszło rutyno-
wo, ale zakładając ostatni szew, byłem zupełnie wyczerpany.

Włożyłem śpiącą kotkę do pudła i skinąłem na Tristana.
– Chodź, odwieźmy ją, zanim się obudzi.
Ruszyłem w kierunku korytarza, ale powstrzymał mnie, kładąc mi

dłoń na ramieniu.

– Jim – rzekł poważnie. – Wiesz, że jesteś moim przyjacielem.
– Tak, Triss, oczywiście.
– Zrobiłbym dla ciebie wszystko, Jim.
– Jestem tego pewien.

146

background image

– Oprócz jednego. – Wziął głęboki wdech. – Nie wsiądę do tego chol-

ernego samochodu.

Tępo skinąłem głową. Nie mogłem mieć mu tego za złe.
– W porządku – powiedziałem. – No to jadę.
Przed odjazdem spryskałem wnętrze środkiem dezynfekcyjnym

o sosnowym zapachu, ale nic to nie dało. Myślałem tylko o tym, by Ge-
orgina nie obudziła się, zanim dotrę do Rayton, a i te nadzieje legły
w gruzach, zanim przejechałem przez rynek Darrowby. Włos zjeżył mi
się na głowie, gdy z pudła na tylnym siedzeniu wydobył się złowieszczy
pomruk, przypominający odgłos roju nadlatujących os; wiedziałem, co
to oznacza; środek usypiający przestawał działać.

Wyjechawszy z miasta, wcisnąłem gaz do dechy. Rzadko to robiłem,

ponieważ ilekroć zmuszałem mój wehikuł do jazdy z prędkością czter-
dziestu mil na godzinę, tylekroć protestował takim grzechotaniem sil-
nika i karoserii, że tylko czekałem, kiedy się rozpadnie. Jednak w tamtej
chwili wcale się tym nie przejmowałem. Z zaciśniętymi zębami
i wytrzeszczonymi oczami gnałem naprzód, nie widząc dobrze szosy ani
migających za oknami murków. Całą uwagę skupiłem na tylnym
siedzeniu; rój był coraz bliższy i bardziej rozjątrzony.

Kiedy pomruk przeszedł we wściekłe miauczenie, któremu towar-

zyszył odgłos rozszarpywanego kartonu, zacząłem dygotać. Wpadłszy
do Rayton, obejrzałem się. Georgina już prawie wydostała się z pudła.
Sięgnąłem, złapałem ją za kark i stanąwszy przed „Jaśminowym
domkiem”, jedną ręką trzymałem ją na kolanach, a drugą zaciągnąłem
ręczny hamulec.

Osunąłem się w fotelu i odetchnąłem z ulgą; niemal zdołałem się

uśmiechnąć na widok pracującej w ogródku pani Beck.

Z okrzykiem radości wzięła ode mnie kotkę, ale jęknęła ze zgrozy na

widok wygolonego boku i dwóch szwów.

– Och, moje kochanie! Co ci paskudni panowie z tobą zrobili? –

Przytuliła kotkę i zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem.

– Nic jej nie będzie, pani Beck, wszystko w porządku – powiedziałem.

– Dziś wieczorem może pani dać jej trochę mleka, a jutro stały pokarm.
Nie ma powodów do obaw.

– Och, bardzo dobrze. A teraz… – Zerknęła na mnie z ukosa,

wydymając wargi. – Pewnie chce pan swoje pieniądze?

– Hmm, ja…
– To proszę zaczekać. Zaraz przyniosę. – Odwróciła się i weszła do

domu.

147

background image

Stałem tam, trzymałem śmierdzącego kota, czułem pieczenie zadrapań

na rękach i nosie, miałem rozdarty rękaw marynarki, a do tego byłem
fizycznie i emocjonalnie wykończony. Jedyne, czego dokonałem tego
popołudnia, to sterylizacja kotki, ale nie byłem zdolny zrobić nic więcej.

Apatycznie patrzyłem, jak starsza pani wraca z torebką w dłoni. Przy

furtce przystanęła i popatrzyła na mnie.

– Miało być dziesięć szylingów?
– Zgadza się.
Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła dziesięcioszylingowy

banknot i spojrzała na niego ze smutkiem.

– Och, Georgino, Georgino, ile ty mnie kosztujesz – powiedziała do

siebie.

Wyciągnąłem rękę, ale staruszka zatrzymała banknot.
– Chwileczkę, byłabym zapomniała. Musi pan jeszcze wyjąć szwy,

prawda?

– Tak, za dziesięć dni.
– No to mam jeszcze sporo czasu, żeby zapłacić. – Mocno zacisnęła

wargi. – Przyjedzie pan tu jeszcze raz.

– Jeszcze raz… ? Chyba nie oczekuje pani…
– Zawsze mówię, że płacenie z góry przynosi pecha – powiedziała. –

Georginie może się przydarzyć coś strasznego.

– Ale… ale…
– Nie, już postanowiłam – oświadczyła. Schowała pieniądze

i stanowczym ruchem zatrzasnęła torebkę, po czym odwróciła się
i ruszyła w kierunku domku. W połowie drogi rzuciła mi przez ramię
spojrzenie i uśmiech.

– Taak, tak właśnie zrobię. Zapłacę panu, kiedy pan znów tu

przyjedzie.

148

background image

Chapter

19

Rozdział dziewiętnasty

Byliśmy gotowi do wymarszu ze Scarborough. Ironia losu sprawiła, że
opuszczaliśmy to miejsce wtedy, kiedy zaczęliśmy się tu dobrze czuć.

O siódmej rano, w promieniach majowego słońca stanęliśmy do apelu

przed „Grand Hotelem”. Robiliśmy to codziennie przez całą zimę, prze-
ważnie w ciemnościach, często w lodowatym deszczu zacinającym
w twarz. Jednak teraz poczułem ukłucie żalu, gdy patrzyłem nad
głowami innych na szeroką, piękną plażę, ciągnącą się pod urwistymi
brzegami aż do odległego cypla, na czysty i zapraszający piasek, na
błyszczącą i migoczącą toń błękitnego morza. Czułem wszechobecny,
delikatny zapach morskiej soli i wodorostów, niosący wspomnienia
wakacji oraz szczęśliwych chwil zatarte przez wojnę.

– Baaczność! – Usłyszeliśmy krzyk sierżanta Blacketta i wyprężyliśmy

się; staliśmy w pełnym rynsztunku, z plecakami usztywnionymi karto-
nami lub kocami nadającymi im idealnie prostokątny kształt. Byliśmy
krótko ostrzyżeni, buty błyszczały, a guziki lśniły, jakby były ze złota.
Nie wiadomo, kiedy obóz szkoleniowy numer dziesięć zmienił nas
w zgrany, zdyscyplinowany oddział, zupełnie nie przypominający zgrai
niedowarzonych rekrutów sprzed pół roku. Wszyscy zdaliśmy egzam-
iny i nie byliśmy już AC2, lecz starszymi szeregowcami. Żołd starszego
szeregowego Herriota wzrósł od trzech szylingów do oszałamiającej
kwoty siedmiu szylingów i trzech pensów dziennie.

– W prawo zwrot! Naprzód marsz!
Wysoko unosząc ramiona, miarowym krokiem, po raz ostatni przesz-

liśmy przed frontem „Grand Hotelu”. Obrzuciłem pożegnalnym
spojrzeniem ten ogromny budynek, przypominający dystyngowaną
wiktoriańską damę odartą z ozdób. Obiecałem sobie, że wrócę tu kiedyś,
kiedy skończy się wojna, i zobaczę „Grand Hotel” taki, jaki powinien
być.

I tak też zrobiłem. Po latach usiedliśmy z Helen w miękkich fotelach

hallu, tam gdzie stała budka wartownicza. Po grubych dywanach biegali

149

background image

kelnerzy, roznosząc herbatę i bułeczki, a orkiestra smyczkowa grała ut-
wory z Rose Marie.

A wieczorem jedliśmy kolację w eleganckim pokoju z wielkim oknem

z widokiem na morze. Kiedy uczyłem się odczytywać sygnał migającej
z latarni morskiej lampy Aldissa, ten pokój był zimnym tarasem; teraz
siedzieliśmy w miłym cieple, jedząc pieczoną solę i patrząc, jak
w zapadającym zmroku migoczą światła portu i miasta.

Jednak ta chwila była jeszcze odległą przyszłością, gdy Huntriss Row

rozbrzmiewała echem kroków żołnierzy zmierzających na dworzec,
a niekończące się szeregi niebieskich mundurów opuszczały plac. Nie
wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, niczego nie byliśmy pewni.

Słownik weterynaryjny Blacka wbijał mi się w plecy mimo warstwy kar-

tonu. Był nieporęczny i ciężki, ale przypominał mi dobre czasy i dawał
nadzieję, że jeszcze takie wrócą.

150

background image

Chapter

20

Rozdział dwudziesty

Wszędzie jest tak samo, wszystko skrupia się na biednych. Tylko bogaci dobrze
się mają…

Byliśmy na „obozie kondycyjnym”; mieszkaliśmy w namiotach

w głębi Shropshire i właśnie zebraliśmy się wszyscy – setki opalonych
mężczyzn – w jednym miejscu, pod ogromną plandeką, czekając, aż
przemówi do nas wizytujący jednostkę pułkownik lotnictwa.

Przed przybyciem tej szychy podium zajmował sierżant żartowniś,

który zabijał czas, sypiąc sprośnymi dowcipami, popartymi energiczną
gestykulacją. Tylko bogaci dobrze się mają… – podśpiewywał, ale zamiast
słów „się mają”, zrobił kilka wymownych gestów zgiętą ręką.

Zaintrygowała

mnie

reakcja

kolegi

z lewej.

Był

szczupłym,

różowiutkim facetem w wieku około dziewiętnastu lat, o blond włosach,
które opadały mu na oczy, gdy podskakiwał z uciechy. Naprawdę
wczuwał się w te opowieści, rykami śmiechu kwitując niecenzuralne
słowa i z maniakalną radością powtarzając gesty sierżanta. Nieco
wcześniej dowiedziałem się, że jest synem biskupa.

Podczas tego kursu dołączyła do nas Eskadra Powietrzna Uniwer-

sytetu w Oksfordzie. Była to grupka dobrze urodzonych i wychowanych
młodych ludzi; przez całe trzy dni razem obieraliśmy ziemniaki, więc
dość dobrze poznałem większość z nich. Dyżur w kuchni jest niezrówn-
aną okazją do zawarcia znajomości, więc gdy przez długie godziny
napełnialiśmy niezliczone wiadra wytworami naszej pracy, lody powoli
pękały i po trzech dniach nie mieliśmy już przed sobą żadnych tajemnic.

Syn biskupa znalazł coś zabawnego w tym, że doświadczony weteryn-

arz zostawia swoją praktykę po to, by wspomóc swój kraj, pozbawiając
skórki tysiące ziemniaczanych bulw. Ja z kolei świetnie się bawiłem, ob-
serwując jego zachowanie. Był czarującym i sympatycznym chłopakiem,
ale też niezwykle spragnionym wszystkiego, co miało choć niewielki
posmak nieprzyzwoitości. Mówią, że synowie pastorów szaleją, kiedy

151

background image

spuścić ich z oka, a podejrzewam, że uciekinier z biskupiego pałacu jest
jeszcze bardziej podatny na pokusy wielkiego świata.

Spojrzałem na niego ponownie. Wszyscy wokół zarykiwali się ze

śmiechu, lecz jego głos, z lubością wykrzykujący czteroliterowe słowa,
zagłuszał inne głosy, a jego właściciel jak oddany akolita powtarzał
wymowne gesty sierżanta.

Tu było tak inaczej niż w Darrowby. Już pierwsze dni w RAF-ie, pełne

przekleństw i swobodnych rozmów, sprawiły, że zrozumiałem – może
dopiero wtedy – wśród jakich ludzi dotąd żyłem. Często myślę sobie, że
rolnicza

społeczność

Yorkshire

z lat

trzydziestych

była

jedną

z najbardziej purytańskich w historii ludzkości. W środowisku farmerów
nigdy nie wspominano o czymkolwiek, co miało coś wspólnego
z seksem lub fizjologicznymi potrzebami ludzkiego organizmu.

To znacznie utrudniało mi pracę, ponieważ jeśli schorzenie jakiegoś

zwierzęcia miało choćby najsłabszy kontekst seksualny, jego właściciel
nie podawał żadnych szczegółów, gdy telefon odebrała Helen lub nasza
sekretarka, pani Harbottle. „Chcę, żeby weterynarz przyjechał i obejrzał
moją krowę” – tylko tyle mówili.

Ten przypadek należał do typowych; pamiętam, że z lekką irytacją

spojrzałem wówczas na pana Hoppsa.

– Dlaczego nie powiedział pan, że pańska krowa jeszcze nie weszła

w ruję? Jest na to nowy zastrzyk, ale nie mam go przy sobie. Wie pan, że
nie mogę wozić w samochodzie wszystkiego.

Farmer pilnie oglądał swoje stopy.
– Hmm, telefon odebrała jedna z pań i nie chciałem jej mówić, że

Snowdrop nie miała rui. Może pan coś na to poradzić? – Spojrzał na
mnie błagalnie.

– Być może – westchnąłem. – Proszę przynieść wiadro ciepłej wody

i kawałek mydła.

Byłem trochę rozczarowany. Chętnie wypróbowałbym ten nowy pro-

lan w zastrzykach. Ale cóż, badanie przez prostnicę też może być
interesujące.

– Proszę potrzymać jej ogon – powiedziałem i zacząłem powoli

wpychać dłoń w odbyt.

Ostatnio często to robiliśmy. Przedstawiciele naszej profesji nagle

odkryli, że niepłodność bydła przestała już być niezgłębioną tajemnicą.
Przeprowadzaliśmy coraz więcej i więcej takich badań i, jak już pow-
iedziałem, dawały one niezwykle ciekawe wyniki.

Pewnego ranka Siegfried ujął to w typowy dla niego, lapidarny

sposób.

152

background image

– Jamesie – powiedział. – Z krowiego tyłka można się dowiedzieć

więcej niż z niejednej encyklopedii.

Teraz, wpychając dłoń w zwierzę, zrozumiałem, co miał na myśli.

Przez ścianę odbytu uchwyciłem szyjkę macicy, a potem obmacałem jej
prawy róg. Wydawał się zupełnie normalny, tak samo jak jajowód,
którego też dotknąłem. Ująłem w dłoń jajnik przypominający włoski
orzech; jednak był to orzech z wydatnym wybrzuszeniem, więc uśmiech-
nąłem się w duchu. Ta wypukłość to corpus luteum, ciałko żółte wywiera-
jące wpływ na jajnik i uniemożliwiające rozpoczęcie normalnego cyklu
rujowego.

Lekko ucisnąłem podstawę wypukłości i poczułem, jak oddziela się

i odsuwa od jajnika. Doskonale – właśnie tak jak trzeba – z satysfakcją
spojrzałem na farmera pod krowim zadem.

– Sądzę, że teraz będzie dobrze, panie Hopps. Za dzień lub dwa pow-

inna mieć ruję i wtedy może pan dopuścić do niej byka.

Wyjąłem rękę umazaną łajnem niemal po pachę, po czym zacząłem ją

obmywać w ciepłej wodzie. Właśnie w takim momencie młodzi ludzie
marzący o tym, by w przyszłości zostać weterynarzami, zazwyczaj wybi-
erali jednak zawód prawnika lub pielęgniarki. Wielu nastolatków towar-
zyszyło mi podczas wizyt i zawsze uważałem, że im prędzej zapoznają
się z realiami naszej pracy, tym dla nich lepiej. Poranne badanie dood-
bytnicze krowy lub coś podobnego w cudowny sposób pozwalało
oddzielić owieczki od tryków.

Opuszczając farmę, miałem miłe wrażenie, że naprawdę czegoś tu

dokonałem, a także czułem ulgę, gdyż mimo delikatności pana Hoppsa
nie przyjechałem tu na darmo.

To dziwne, ale wróciwszy do przychodni, natychmiast zetknąłem się

z następnym takim przypadkiem.

Pan Pinkerton, właściciel niewielkiej farmy, siedział w biurze opodal

biurka panny Harbottle. Obok niego warował jego owczarek collie.

– Co mogę dla pana zrobić, panie Pinkerton? – zapytałem,

zamknąwszy za sobą drzwi.

– Chodzi o mojego psa. – Farmer zawahał się. – Coś z nim jest nie tak.
– A co mu dolega? Jest chory?
Pochyliłem się i podrapałem kudłaty łeb, a pies podniósł się

i z zadowolenia zaczął rytmicznie uderzać ogonem o bok biurka.

– Nie, nie, właściwie jest całkiem zdrów… Mężczyzna był wyraźnie

nieswój.

– No to w czym problem? Wygląda mi na okaz zdrowia.

153

background image

– Tak, ale trochę się martwię. Widzi pan, to jego… jego… – Niespoko-

jnie zerknął na pannę Harbottle. – Jego ołówek.

– Co takiego?
Na chudych policzkach pana Pinkertona wykwitł słaby rumieniec.

Ponownie obrzucił udręczonym spojrzeniem pannę Harbottle.

– Jego… ołówek. To coś z jego ołówkiem.
Nieznacznym ruchem skierował wskazujący palec w stronę psiego

brzucha. Spojrzałem.

– Przykro mi, ale nie widzę niczego niezwykłego.
– A jednak. – Twarz farmera skrzywiła się boleśnie i przysunął się do

mnie. – Tam coś jest – powiedział ochrypłym szeptem. – Coś wychodzi
z jego… ołówka.

Opadłem na kolana i dokładniej przyjrzałem się psu; nagle wszystko

stało się jasne.

– O tym pan mówi? – Wskazałem na kropelkę nasienia na końcu

napletka.

Nieznacznie kiwnął głową z miną cierpiętnika. Roześmiałem się.
– Cóż, może pan przestać się martwić. To zupełnie normalne. Można

nazwać to ulewaniem. To jeszcze młody pies, prawda?

– Taak, ma ledwie osiemnaście miesięcy.
– No właśnie. Po prostu go rozpiera. Mnóstwo dobrego jedzenia

i niewiele roboty, co?

– Aha, dostaje dobre żarcie. Wszystko co najlepsze. I ma pan rację, nie

mam dla niego wiele roboty.

– Widzi pan. – Wyciągnąłem rękę na pożegnanie. – Proszę ograniczyć

mu posiłki, zadbać, żeby miał więcej ruchu, a samo mu przejdzie.

– I nie zamierza pan nic robić z jego… jego… – Pan Pinkerton

wytrzeszczył oczy i znów rzucił niespokojne spojrzenie w kierunku
naszej sekretarki.

– Nie, nie – odparłem. – Zapewniam pana, że jego… ee… ołówek jest

w całkowitym porządku. Żadnych miejscowych zmian.

Widziałem, że nie jest przekonany, więc sięgnąłem po inny argument.
– Dam panu kilka tabletek z łagodnie działającym środkiem uspokaja-

jącym. Trochę mu pomogą.

Poszedłem do laboratorium i odliczyłem kilka tabletek. Wróciwszy do

biura, z uśmiechem wręczyłem je farmerowi, ale na jego twarzy ujrzałem
jeszcze większą udrękę. Widocznie nie wyjaśniłem mu tego dostatecznie
jasno, więc kiedy szliśmy korytarzem do frontowych drzwi, mówiłem
bez przerwy, ujmując rzecz w proste słowa, które powinien zrozumieć.

154

background image

Kiedy dotarł do drzwi, obdarzyłem go ostatnim pokrzepiającym

klepnięciem w ramię i chociaż brakowało mi tchu po całej tej paplaninie,
uznałem, że powinienem jakoś ją podsumować, zanim farmer odejdzie.

– I to wszystko – powiedziałem z uśmiechem. – Proszę dawać mu

mniej jeść, zadbać o to, aby miał więcej pracy i ruchu, a rano i wieczorem
dawać po jednej tabletce.

Farmer wykrzywił usta w podkówkę, jakby zaraz miał się zalać łzami,

a potem odwrócił się i zszedł po schodkach. Zrobił dwa niezdecydowane
kroki po ulicy, a potem obejrzał się i jęknął błagalnie:

– Panie Herriot… a co z jego ołówkiem?

Kiedy mały pan Gilby wił się, jęcząc na kamiennej podłodze obory,

pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, była ta, jak niesprawiedliwe
jest, że przytrafiło się to właśnie jemu.

Był uosobieniem delikatności i powściągliwości typowej dla tamtych

czasów. Nawet jego wygląd był nieco eteryczny; sześćdziesiąt kilo-
gramów drobnych kości opiętych skórą bez grama tłuszczu oraz ła-
godna,

niewinna

twarz,

niemal

chłopięca

mimo

przekroczonej

pięćdziesiątki. Nikt nigdy nie słyszałby pan Gilby przeklinał lub używał
wulgarnych słów; prawdę mówiąc, był jedynym znanym mi farmerem,
który mówił o krowim „nawozie”.

Ponadto, jako głęboko wierzący metodysta nie pił, nie korzystał

z grzesznych uciech i nigdy nie kłamał. Właściwie był tak porządny, że
gdyby chodziło o kogoś innego, budziłoby to moje głębokie wątpliwości.
Jednak dobrze poznałem pana Gilby’ego. Był miłym facetem, czystym
jak kryształ. Bez wahania powierzyłbym mu własne życie.

Właśnie dlatego z przykrością patrzyłem na jego upadek. Wszystko

wydarzyło się tak szybko. Weszliśmy do obory, gdzie pokazał mi czarną
krowę, stojącą niemal naprzeciw drzwi.

– To ta. Chyba jest trochę przeziębiona.
Wiedział, że będę chciał zmierzyć jej temperaturę, więc chwycił ją za

ogon, uprzednio postawiwszy jedną nogę za kanałem ściekowym, żeby
wepchnąć się między krowę a jej sąsiadkę. W tym momencie to się stało;
w najgorszej możliwej chwili, kiedy miał szeroko rozstawione nogi.

Właściwie nie byłem specjalnie zaskoczony; ten ogon gniewnie smagał

krowie boki, kiedy wchodziliśmy, a poza tym zawsze wystrzegam się
czarnych krów. Tej nie spodobało się nagłe najście i błyskawicznie wi-
erzgnęła tylną nogą, trafiając twardym jak kamień kopytem w krocze
gospodarza. Miał na sobie wystrzępione i sprane robocze spodnie, które
nie dawały żadnej ochrony.

155

background image

Skrzywiłem się, gdy kopyto z nieprzyjemnym odgłosem trafiło w cel,

ale pan Gilby nie okazał jakiejkolwiek emocji. Runął jak kłoda i leżał
nieruchomo na twardych kamieniach, przyciskając dłonie do pod-
brzusza. Dopiero po kilku sekundach zaczął cicho jęczeć.

Spiesząc mu na pomoc, czułem zażenowanie na myśl o tym, że stałem

się świadkiem jego upadku. Byłem pewien, że ten mały farmer wolałby
umrzeć, niż być widziany w tak nieeleganckiej sytuacji, kiedy tarza się
po podłodze, rozpaczliwie przyciskając dłonie do intymnych części ciała.
Klęknąłem na kamieniach i poklepywałem go po ramieniu, gdy
z trudem łapał oddech.

Po chwili poczuł się na tyle dobrze, że usiadł, więc objąłem go rami-

eniem i podtrzymałem, podczas gdy jego zielonkawo-blada twarz oblała
się potem. Dopiero wtedy zmieszał się i zabrał ręce z kompromitującego
miejsca, najwyraźniej zawstydzony, że przyłapano go na czymś takim.

Czułem się dziwnie bezradny. Ten biedak nie mógł ulżyć sobie

w normalny sposób, przeklinając zwierzę i swój pech, a ja nie mogłem
mu pomóc, zbywając całą sprawę paroma rubasznymi uwagami. Takie
wypadki do dziś zdarzają się od czasu do czasu i zazwyczaj są powo-
dem do wesołych komentarzy, często dotyczących ewentualnego wpły-
wu kopnięcia na życie seksualne ofiary. To pomaga.

Jednak w oborze pana Gilby’ego panowała dręcząca cisza. Po jakimś

czasie jego twarz zaczęła odzyskiwać naturalny kolor i mały farmer po-
woli dźwignął się na nogi. Zrobił kilka głębokich wdechów, po czym
spojrzał na mnie udręczonym wzrokiem. Widocznie uważał, że jest mi
winien jakieś wyjaśnienie, a nawet przeprosiny za takie niewłaściwe
zachowanie.

W miarę jak płynęły minuty, rosło napięcie. Wargi pana Gilby’ego

wykrzywiły się raz czy dwa, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie znaj-
dował słów. W końcu podjął decyzję. Odchrząknął, ostrożnie rozejrzał
się wokół i przysunął się do mnie. Wyjaśnił całą tę sytuację jednym
krótkim zdaniem, wypowiedzianym ochrypłym i poufnym szeptem:

– Prosto w słabiznę, panie Herriot.

Wspomniałem wcześniej o tym, jak wstydliwym tematem były natur-

alne potrzeby fizjologiczne, co stanowiło częste źródło rozmaitych
kłopotów.

Jeden z wielu problemów, z którymi boryka się każdy wiejski

weterynarz, polega na tym, że podczas długotrwałego obchodu przy-
chodzi chwila, kiedy trzeba oddać mocz. Kiedy przybyłem do Yorkshire,
wydawało mi się najnaturalniejszą rzeczą w świecie, aby ulżyć sobie

156

background image

w kącie obory, i nie przyszło mi do głowy, że jakiegokolwiek przedstaw-
iciela tej samej płci może to wprawiać w zakłopotanie. Jednak szybko się
przekonałem, że farmerzy szurają wtedy nogami, znacząco spoglądają
w drugą stronę lub okazują inne oznaki zmieszania.

Podejmowane przeze mnie próby obrócenia wydarzenia w żart były

bezowocne. Rzucane przez ramię żartobliwe uwagi w stylu „Muszę
odcedzić kartofelki” albo „Teraz połączę się z morzem” kwitowano
poważnym skinieniem głowy i wymamrotanym „Aha… hmm… no
tak… racja”. Często zaraz po przyjeździe zakradałem się do jakiejś
zrujnowanej przybudówki, ale bywało, że farmer zaskakiwał mnie
i umykał zawstydzony.

Gościnni farmerzy jeszcze pogarszali sytuację, przy każdej okazji

wciskając mi w dłoń wielkie kubki z herbatą. Aby uniknąć zamieszania
w zabudowaniach,

czasami,

kiedy

mnie

przycisnęło,

stawałem

w szczerym polu. Jednak nawet tam nie byłem bezpieczny, bo chociaż
zawsze wybierałem pustą drogę z wrzosowiskami rozpościerającymi się
aż po horyzont, po kilku sekundach na drodze nieuchronnie pojawiał się
sznur

samochodów,

zawsze

prowadzonych

przez

kobiety

i nadjeżdżających z ogromną szybkością.

Ze zgrozą wspominam, jak kiedyś zatrzymał się przy mnie samochód

pełen starych panien, które długo dopytywały się, jak najszybciej
dojechać do Darrowby, podczas gdy u moich stóp ciemniała zdradziecka
ciemna kałuża.

Jednak od każdej reguły są wyjątki i pewnego razu spotkałem się

z krańcowo odmienną reakcją. Po znojnym kastrowaniu buhajków
w szopie z blaszanym dachem wypiłem spory kubek herbaty, a potem
uprzejmy gospodarz otworzył parę butelek ciemnego piwa. Zanim
przyjechałem do pana Ainsleya, zaczęło mnie już mocno cisnąć.

Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Na palcach wszedłem do

obory, zakradłem się do kąta i z ulgą podniosłem śluzę. Jeszcze nie
skończyłem, gdy na kamieniach za plecami usłyszałem stukot ciężkich
butów. Stary farmer, zgarbiony, z rękami w kieszeniach, stał tam,
patrząc na mnie.

O rany, znowu to samo; ale nie mogłem już przestać. Rzuciłem mu

przez ramię zbolały uśmiech.

– Przepraszam, że pozwalam sobie na to w pańskiej oborze, panie

Ainsley – powiedziałem z nadzieją, że mój głos brzmi swobodnie
i beztrosko. – Jednak nie miałem innego wyjścia. Kiedy już muszę, to
muszę. Może mam słaby pęcherz, albo co.

157

background image

Stary przez dłuższą chwilę spoglądał na mnie beznamiętnie, a potem

kilkakrotnie kiwnął głową.

– Ta, ta, jo wim – rzekł ponuro. – Jezd pon taki jak jo, panie Herriot.

Zawżdy chce mi się loć.

158

background image

Chapter

21

Rozdział dwudziesty pierwszy

W moich myślach pojawiały się kolejne obrazy. Wspomnienia pier-
wszych dni spędzonych w Skeldale House. Jeszcze przed RAF-em, przed
Helen…

Jedliśmy z Siegfriedem śniadanie w dużej jadalni. Mój kolega oderwał

wzrok od listu, który czytał.

– Jamesie, czy pamiętasz Stewiego Brannana?
– Jak mógłbym zapomnieć – uśmiechnąłem się. – Cóż to był za dzień

na wyścigach w Brawton.

Na zawsze zachowam w pamięci obraz przyjacielskiego kolegi

Siegfrieda.

– Tak… tak, oczywiście. – Siegfried kiwnął głową. – Dostałem od

niego list. Ma już sześcioro dzieci i chociaż nie narzeka, nie sądzę, aby
praca w takiej dziurze jak Hensfield była lekka. Szczególnie, że ledwie
pozwala mu związać koniec z końcem.

– Wiesz co, Jamesie… – Siegfried w zadumie skubał koniuszek ucha. –

Byłoby naprawdę miło, gdyby Stewie zrobił sobie mały urlop. Czy zech-
ciałbyś pojechać tam i na kilka tygodni przejąć jego praktykę, żeby mógł
zabrać rodzinę na wakacje?

– Oczywiście. Chętnie. Jednak będziesz się zamęczał, kiedy zostaniesz

tu sam, prawda?

– To mi dobrze zrobi. – Siegfried machnął ręką. – Poza tym i tak mamy

teraz mniej pracy. Jeszcze dziś odpiszę na list.

Stewie natychmiast przyjął propozycję i parę dni później byłem już

w drodze do Hensfield. Yorkshire jest największym hrabstwem w Anglii
i chyba najbardziej urozmaiconym. Zostawiłem za sobą zielone wzgórza
i krystaliczne powietrze Darrowby i ledwie mogłem uwierzyć własnym
oczom, gdy niecałe dwie godziny później ujrzałem las kominów fabrycz-
nych wyrastający z brązowej chmury smogu.

Było to przemysłowe West Riding; mijałem czarne, diabolicznie wy-

glądające fabryki jak z najkoszmarniejszego snu oraz rzędy okropnych,

159

background image

niekształtnych domów, w których mieszkali robotnicy. Wszystko było
czarne: domy, fabryki, mury, drzewa, a nawet okoliczne wzgórza,
przyprószone pyłem i zakopcone od dymu, który z setki fabrycznych ko-
minów bił w niebo nad miastem.

Przychodnia Stewiego – ponura budowla na tarasie z brudnego kami-

enia znajdowała się w samym centrum. Dzwoniąc do drzwi, odczytałem
napis namalowany na tabliczce: „Stewart Brannan MRCVS, weterynarz,
specjalista kynolog”. Zastanawiałem się, jaka byłaby reakcja Royal Col-
lege’u na ostatnią część tego napisu, gdy drzwi otworzyły się i stanął
w nich nasz kolega.

Zdawał się wypełniać całe drzwi. Był chyba jeszcze grubszy niż

przedtem, ale to pewnie jedyna różnica. Był sierpień, więc Stewie nie mi-
ał na sobie marynarskiego płaszcza, jednak wciąż wyglądał tak, jak go
zapamiętałem z Darrowby; szeroka, owalna, dobroduszna twarz i tłuste
czarne włosy opadające na wiecznie spocone czoło.

Wyciągnął rękę, uścisnął mi dłoń i z radością wciągnął mnie do

środka.

– Jim! Miło mi cię widzieć! – Kiedy szliśmy ciemnym korytarzem,

położył mi dłoń na ramieniu. – To wspaniale, że pomożesz mi wyrwać
się stąd. Zarezerwowaliśmy już pokoje w Blackpoolu. – Uśmiechał się
jeszcze serdeczniej niż zawsze.

Weszliśmy do pokoju na tyłach, gdzie na brązowym linoleum stał

rozchwierutany kuchenny stół. Zobaczyłem zlew w rogu, kilka półek
z butelkami i pomalowaną na biało szafkę. Wokół unosił się słaby za-
pach karbolu i kocich sików.

– Tutaj badam zwierzęta – rzekł z zadowoleniem Stewie. Spojrzał na

zegarek. – Dwadzieścia po piątej; przyjmuję od piątej trzydzieści. Zdążę
pokazać ci wszystko.

Nie zajęło mu to wiele czasu, ponieważ nie było co oglądać. Wiedzi-

ałem, że w Hensfield jest znacznie modniejsza przychodnia weteryn-
aryjna, a Stewie zarabia na życie, praktykując wśród biednych
mieszkańców miasta. Wyposażenie gabinetu było nadzwyczaj skromne.
Chyba wszystkiego miał po jednej sztuce: jedną prostą igłę, jedną za-
krzywioną, parę nożyczek, jedną strzykawkę. Skromny zestaw leków
oraz pustych opakowań: cały zestaw rozmaitych buteleczek i słoiczków.
Te opakowania miały rozmaite kształty, co mnie zdziwiło, ponieważ nie
widziałem czegoś takiego w żadnym laboratorium.

– To nic takiego, Jim. – Stewie zdawał się czytać w moich myślach. –

Mam niewielką i niezbyt dochodową praktykę, ale jakoś wiążę koniec
z końcem, a to najważniejsze.

160

background image

Słyszałem już to stwierdzenie. „Wiążę koniec z końcem”… to samo

powiedział, kiedy po raz pierwszy spotkałem go w Brawton. Wydawało
się, że jest to motyw przewodni jego życia.

Pokój przegradzała kotara, którą mój kolega odsunął na bok.
– Można to nazwać poczekalnią. – Uśmiechnął się, gdy z lekkim zdu-

mieniem popatrzyłem na pół tuzina krzeseł ustawionych pod ścianami. –
Żadnych bajerów, Jim, żadnych kolejek aż na ulicę, ale jakoś sobie radzę.

Paru klientów już czekało na Stewiego: dwie dziewczynki z czarnym

psem, staruszek w cyklistówce z terierem na smyczy, nastolatek
z królikiem w koszyku.

– Dobrze – powiedział gospodarz. – Zaczynamy. Włożył biały fartuch,

odsunął kotarę i rzekł:

– Pierwszy pacjent, proszę.
Dziewczynki postawiły psa na stole. Wielorasowy kundel z długim

ogonem stał, drżąc ze strachu, i z niepokojem spoglądając na biały
fartuch.

– W porządku, bracie – mruknął Stewie. – Nie zrobię ci krzywdy.
Pogłaskał i poklepał psa po łbie, a potem zapytał:
– Co mu jest?
– Chodzi o jego nogę… on kuleje – odparła jedna z nich. Jakby na

potwierdzenie tych słów, piesek uniósł tylną łapę i z żałosną miną
trzymał ją w powietrzu. Stewie złapał kończynę swą wielką dłonią
i bardzo delikatnie obmacał. Natychmiast zwróciłem na to uwagę, na tę
delikatność, niezwykłą u tak ogromnego mężczyzny.

– Nie jest złamana – orzekł. – Po prostu nadwyrężył sobie bark. Dajcie

mu odpocząć kilka dni i nacierajcie go tym rano oraz wieczorem.

Nalał trochę białego mazidła z butli do jednej z pustych buteleczek

o dziwnym kształcie i wręczył dziewczynkom. Jedna z nich wyciągnęła
rękę i rozchyliła palce, ukazując leżącego na dłoni szylinga.

– Dzięki – rzekł Stewie, nie okazując zdziwienia. – Do widzenia.
Przyjął kilku następnych pacjentów i kiedy znowu ruszył w kierunku

zasłony, w drzwiach pojawiła się dwójka umorusanych urwisów. Nieśli
siatkę zawierającą rozmaite szklane opakowania.

Stewie pochylił się nad nią, wyjmując słoiki po keczupie, sosach oraz

marynatach i oglądając je z miną konesera. W końcu podjął decyzję.

– Trzy pensy – rzekł.
– Sześć pensów – brzmiała zgodna odpowiedź.
– Cztery pensy – mruknął Stewie.
– Sześć pensów – odparł dwugłosy chór.
– Pięć pensów – wymamrotał ustępliwie mój kolega.

161

background image

– Sześć pensów! – zawołali triumfalnie. Stewie westchnął.
– No dobrze.
Wręczył im pieniądze i zaczął ustawiać szkło pod zlewem.
– Zeskrobię etykiety i dobrze je wygotuję, Jim.
– Rozumiem.
– To ogromna oszczędność.
– Tak, oczywiście.
Zagadka przedziwnych kształtów opakowań została wyjaśniona.
Była szósta trzydzieści, gdy zza zasłony wyszedł ostatni klient.

Patrzyłem, jak Stewie dokładnie, bez pośpiechu badał każde zwierzę.
Sprawnie leczył pacjentów, korzystając ze skromnego wyposażenia
swego gabinetu. Wszystkie jego honoraria wynosiły od jednego do
dwóch szylingów, więc łatwo było zrozumieć, dlaczego ledwie wiąże
koniec z końcem.

Zauważyłem ponadto, że wszyscy ci ludzie bardzo go lubią. Nie miał

luksusowego gabinetu, ale był miły i troskliwy; było to dla mnie ogrom-
nie pouczające.

Ostatnią klientką była postawna dama o wyniosłym sposobie bycia

i niezwykle poprawnej wymowie.

– Mój pies został pogryziony w zeszłym tygodniu – oznajmiła. – Ni-

estety, chyba wywiązało się zakażenie.

– Ach tak. – Stewie pokiwał głową. Grube paluchy leciutko, jakby były

z muślinu, musnęły opuchliznę na karku zwierzęcia. – Rzeczywiście,
wygląda paskudnie. Gdybyśmy to zaniedbali, mógłby wytworzyć się
ropień.

Starannie wystrzygł sierść, po czym przemył głębokie skaleczenie

wodą utlenioną. Następnie posypał ranę talkiem, położył na nią tampon
z gazy i przymocował go bandażem. Później zrobił zastrzyk przeciwg-
ronkowcowy i w końcu wręczył właścicielce psa butelkę po sosie,
wypełnioną po szyjkę roztworem akryflawiny.

– Proszę to stosować zgodnie z zaleceniami na etykiecie – powiedział,

po czym cofnął się o krok, gdy dama wyczekująco otworzyła torebkę.

Toczył długie wewnętrzne zmagania, o czym świadczyło lekkie

drganie policzków i mruganie powiek, ale wreszcie podjął decyzję.

– To będzie – rzekł dzielnie, prostując ramiona – trzy szylingi i sześć

pensów.

Było to ogromne honorarium jak na Stewiego, ale zapewne minimalna

stawka u innych weterynarzy; nie pojmowałem, jak mu się udaje
cokolwiek zarobić przy takich stawkach.

162

background image

Kiedy dama wyszła, w głębi domu rozległ się przeraźliwy hałas. Stew-

ie obdarzył mnie anielskim uśmiechem.

– To Meg i dzieciaki. Chodź i poznaj je.
Wyszliśmy do hallu i znaleźliśmy się w samym środku niesamowitego

zamieszania. Pociechy krzyczały, wrzeszczały i śmiały się; szczękały
wiaderka i łopatki; duża piłka odbijała się od ścian, a wszystkie te
odgłosy zagłuszał płacz dziecka.

Stewie wszedł w tłum i wyciągnął z niego drobną kobietkę.
– Oto moja żona – wymruczał z cichą dumą i spojrzał na nią jak mały

chłopiec adorujący gwiazdę filmową.

– Miło mi – powiedziałem.
Meg Brannan uścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się. Nikt poza mężem

nie dostrzegłby w niej pięknej kobiety. Na jej twarzy wciąż widać było
ślady dawnej urody, zatartej przez wiele lat ciężkiej pracy. Mogłem sobie
wyobrazić jej życie jako matki, gospodyni, kucharki, sekretarki, recep-
cjonistki i pielęgniarki.

– Och, panie Herriot, jak miło ze strony pana i pana Farnona, że zech-

cieliście pomóc nam w ten sposób. Nie możemy się już doczekać tego
wyjazdu.

Jej oczy miały nieco zdesperowany wyraz, ale spoglądały z sympatią.
– Och, to drobiazg, pani Brannan. – Wzruszyłem ramionami. – Jestem

przekonany, że to będzie czysta przyjemność, i mam nadzieję, iż spędz-
icie wspaniałe wakacje.

Naprawdę tak myślałem; wyglądało na to, że bardzo ich potrze-

bowała. Przedstawiono mi dzieci, ale nie zdołałem zapamiętać ich imion.
Oprócz niemowlaka, który darł się jak opętany przez cały czas, chyba
byli tam trzej chłopcy i trzy dziewczynki, ale nie jestem tego pewny –
dzieci poruszały się zbyt szybko.

Zamilkły tylko na krótką chwilę przy kolacji, gdy Meg nalała na

talerze

zupę,

w której

pływały

kawałki

baraniny,

ziemniaki

i marchewka. Zupa była bardzo dobra, a po niej podano galaretkę
z dżemem.

Kiedy młódź pochłonęła posiłek i wróciła do zabawy, znów zaczął się

tumult. Najbardziej niepokoiło mnie to, że kiedy jedliśmy, dwaj najstarsi
chłopcy rzucali sobie nad stołem dużą, nową, lakierowaną piłkę. Rodzice
nie zwracali na to uwagi; Meg pewnie przestała już na to zważać,
a Stewie nigdy się tym nie przejmował.

Dopiero kiedy piłka śmignęła mi przed nosem, o mało nie strącając

z łyżki kopiastej porcji galaretki, ojciec zareagował.

163

background image

– No, no, spokojnie – mruknął z roztargnieniem i chłopcy przesunęli

się nieco dalej.

Następnego ranka zobaczyłem, jak rodzina Stewiego zamiast do

starego austina siedem, wsiada do wielkiego pordzewiałego forda osiem.
Siedząc za kierownicą, pan domu pomachał do mnie wesoło
i uśmiechnął się zza popękanej bocznej szyby. Siedząca przy nim Meg
zdobyła się na umęczony uśmiech, a do pozostałych okien cisnął się tłum
dzieci i psów. Samochód ruszył, wózek i walizki na jego dachu zachy-
botały się niebezpiecznie, dzieci wrzasnęły, psy zaszczekały, niemowlę
zawyło – i po chwili zniknęli mi z oczu.

Wróciłem do domu, gdzie otoczyła mnie niezwykła cisza, w której

poczułem się odrobinę nieswojo. Miałem prowadzić tę praktykę przez
dwa tygodnie, a wspomnienie skąpo wyposażonego gabinetu nie było
zbyt krzepiące. Nie miałem odpowiednich instrumentów, by uporać się
z poważniejszymi przypadkami.

Jednak po chwili uspokoiłem się. Jak zdążyłem zauważyć, do tego

gabinetu rzadko trafiały jakieś ciężkie przypadki. Stewie powiedział
kiedyś, że zarabia na życie głównie kastrowaniem kocurów, więc za-
pewne nie powinienem spodziewać się niczego więcej niż narośli na usz-
ach i innych łagodnych schorzeń.

Ranny dyżur zdawał się potwierdzać to wrażenie; ubodzy ludzie

z niepozornymi ulubieńcami; niegroźne przypadki. Potraktowałem ich
lekami ze skromnych zasobów Stewiego, w butelkach po keczupie lub
słoiczkach po pasztecie. Miałem tylko jeden kłopot: stół przewracał się,
gdy stawiałem na nim zwierzęta. Z jakiegoś niejasnego powodu metal-
owe

wsporniki

przytrzymujące

składane

nogi

puszczały

w kulminacyjnych momentach, w wyniku czego pacjent gwałtownie
zsuwał się na podłogę. Po pewnym czasie doszedłem do wprawy
i podczas badania podtrzymywałem wsporniki kolanem.

Dochodziła

dziesiąta

trzydzieści,

kiedy

rozsunąwszy

kotarę,

zobaczyłem pustą poczekalnię, w której unosił się tylko wyraźny zapach
psów i kotów. Gdy zamykałem drzwi, uświadomiłem sobie nagle, że do
rozpoczęcia

popołudniowych

przyjęć

nie

mam

nic

do

roboty.

W Darrowby właśnie wyruszałbym na długi obchód okolicznych farm,
lecz tu prawie wszystkie przypadki leczyło się w gabinecie.

Zastanawiałem się, co będę robił po załatwieniu jedynej wizyty do-

mowej zapisanej w książce, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Po chwili
znów usłyszałem dzwonek, a po nim gwałtowne stukanie. Pospieszyłem
do drzwi. W progu zobaczyłem parę dobrze ubranych młodych ludzi.

164

background image

Mężczyzna trzymał w ramionach złotego labradora, a za ich plecami
ujrzałem przyczepę kempingową i duży błyszczący samochód.

– Czy pan jest weterynarzem? – jęknęła dziewczyna. Mogła mieć

dwadzieścia cztery lata, była rudowłosa i bardzo atrakcyjna; w jej oczach
ujrzałem strach. Skinąłem głową.

– Tak, proszę pani. W czym problem?
– To nasz pies. – Mężczyzna miał ochrypły głos i śmiertelnie bladą

twarz. – Wpadł pod samochód.

– Czy jest ciężko ranny? – Spojrzałem na nieruchomy żółty kształt.
Zapadła długa chwila ciszy, a potem dziewczyna powiedziała

szeptem:

– Niech pan spojrzy na jego tylną łapę.
Zrobiłem krok do przodu i gdy zerknąłem w zagięcie ręki mężczyzny,

poczułem, jak oblewa mnie zimny pot. Kończyna zwisała bezwładnie.
Nie była złamana, lecz przecięta w stawie i zdawała się trzymać tylko na
cienkim pasku skóry. Białe końce kości upiornie lśniły w jasnym
porannym słońcu.. Wydawało mi się, że minął długi czas, zanim
ochłonąłem z pierwszego szoku i stwierdziłem, że głupio gapię się na
ranne zwierzę. Kiedy się wreszcie odezwałem, nie poznawałem swojego
głosu.

– Wnieście go do środka – wymamrotałem i kiedy prowadziłem ich

przez cuchnącą poczekalnię, nagle zrozumiałem, jak bardzo się myliłem,
sądząc, że tutaj nigdy nic się nie dzieje.

165

background image

Chapter

22

Rozdział dwudziesty drugi

Przytrzymałem odsuniętą zasłonę, a młody człowiek wszedł za nią
i położył psa na stole.

Teraz mogłem obejrzeć wszystko dokładniej; typowe ślady wypadku

na drodze; żwir tkwiący w lśniącym futrze, liczne otarcia. Jednak ta
okaleczona łapa nie była czymś typowym. Jeszcze nigdy nie spotkałem
się z takim przypadkiem. Spojrzałem na dziewczynę.

– Jak to się stało?
– Och, to był moment. – W jej oczach stanęły łzy. – Jesteśmy na wakac-

jach. Nie zamierzaliśmy zatrzymywać się w Hensfield – (mogłem to zro-
zumieć) – ale kiedy stanęliśmy, żeby kupić gazetę, Kim wyskoczył
z samochodu i wtedy to się stało.

Spojrzałem na psa, leżącego nieruchomo na stole. Wyciągnąłem rękę

i lekko przesunąłem palcami po kształtnym łbie.

– Biedaczysko – mruknąłem i natychmiast piękne orzechowe oczy

spojrzały na mnie, a ogon uderzył o drewniany blat.

– Skąd państwo jesteście?
– Z Surrey – odparł młody człowiek. Wyglądał na dobrze sytuowane-

go maklera giełdowego. Potarłem brodę.

– Rozumiem… – Przez chwilę dostrzegłem światełko w tunelu. –

W takim razie założę mu opatrunek, a wy odwieziecie go do waszego
weterynarza.

Przez chwilę patrzył na żonę, a potem spojrzał na mnie.
– I co oni zrobią? Amputują mu nogę?
Milczałem. Gdyby zwierzę w tym stanie przywieziono do jednej

z tych modnych przychodni na południu, dysponującej doświadczonym
personelem i wszelkimi instrumentami chirurgicznymi, prawdopodob-
nie tak by się stało. To było jedyne rozsądne wyjście. Dziewczyna przer-
wała mi te rozważania.

– Jeśli w ogóle można uratować tę łapę, to trzeba coś zrobić natychmi-

ast. Czyż nie? – Spojrzała na mnie błagalnie.

166

background image

– Tak – powiedziałem ochryple. – Racja.
Zacząłem badać psa. Otarcia skóry były powierzchowne. Był w szoku,

lecz jego różowe błony śluzowe świadczyły, że nie ma wewnętrznego kr-
wotoku. Oprócz tej okropnie okaleczonej łapy, nie stwierdziłem poważ-
nych obrażeń.

Obejrzałem ją uważnie, przerażony gładkimi, błyszczącymi powi-

erzchniami stawu piszczelowo-stępowego. Było coś obscenicznego
w tym, że widziało się je u żywego zwierzęcia. Jakby jakieś brutalne ręce
przecięły ten staw.

Zacząłem gorączkowo przeszukiwać gabinet, wyciągając szuflady,

otwierając szafki, puszki i pudełka. Serce drżało mi przy każdym
znalezisku: słoik katgutu w spirytusie, pudełko szarpi, pojemnik
z jodoformem

i –

prawdziwy

skarb

butelka

znieczulającego

barbituranu.

Potrzebowałem przede wszystkim antybiotyków, lecz oczywiście

wtedy jeszcze ich nie stosowano. Jednak miałem szczerą nadzieję, że
znajdę choćby uncję sulfonamidu, i rozczarowałem się, gdyż nie było go
w zestawie lekarstw Stewiego. Kiedy natknąłem się na pudełko gipsu do
opatrunków, coś zaświtało mi w głowie.

W owym czasie, pod koniec lat trzydziestych, wojna w Hiszpanii była

wciąż żywa w ludzkiej pamięci. W chaosie jej ostatnich dni brakowało
odpowiednich medykamentów do opatrywania okropnych ran. Często
zakładano na nie gips i tak zostawiano, aby – jak głosiło popularne pow-
iedzenie – „wygotowały się we własnym sosie”. Czasami uzyskiwano
zdumiewająco dobre rezultaty.

Chwyciłem opatrunki. Wiedziałem już, co zrobię. Z ponurą determin-

acją wprowadziłem igłę do tętnicy promieniowej i powoli podałem an-
estetyk. Kim zamrugał ślepiami, ziewnął leniwie i zasnął. Szybko
rozłożyłem swoje skromne wyposażenie i spróbowałem ułożyć psa
w dogodniejszej pozycji. Jednak zapomniałem o chwiejnym stole i kiedy
uniosłem psi zad, nogi stołu złożyły się i pacjent zaczął zjeżdżać na
podłogę.

– Łapcie go!
Słysząc mój rozpaczliwy krzyk, mężczyzna chwycił bezwładnego psa,

a wtedy ponownie umocowałem nogi stołu i ustawiłem blat poziomo.

– Niech pan przyciśnie tu nogą – wysapałem, a potem zwróciłem się

do dziewczyny. – A pani zechce zrobić to samo z drugiej strony. Ten stół
nie może upaść, kiedy zacznę operować.

Usłuchali w milczeniu, a ja patrząc, jak mocno przytrzymują stół,

poczułem głęboki wstyd. Co sobie o mnie pomyśleli?

167

background image

Jednak po chwili zapomniałem o wszystkim. Najpierw poskładałem

staw, wsuwając wypukłości bloczka piszczelowo-stępowego we wgłębi-
enia dystalnego końca piszczeli, co tak często robiłem na zajęciach
z anatomii. Poczułem odrobinę nadziei, gdy zauważyłem, że niektóre
więzadła pozostały nietknięte i – co ważniejsze – kilka nienaruszonych
naczyń krwionośnych wciąż biegnie do dolnej części kończyny.

Bez słowa oczyściłem i zdezynfekowałem pole, obficie posypując je

jodoformem, po czym zacząłem szyć. Zszywałem bez końca, łącząc
pozrywane ścięgna, rozerwaną torebkę stawową i powięź. Ranek był
ciepły i przez okno zaglądało słońce, więc na czoło wystąpił mi pot. Zan-
im skończyłem zszywać skórę, strumyk potu spływał mi po nosie i kapał
z jego czubka. Teraz znów jodoform, potem bandaż i w końcu dwa
plastry gipsowe, tworzące mocny opatrunek obejmujący staw.

Wyprostowałem się i spojrzałem na młodych ludzi. Ani na chwilę nie

ruszyli się ze swych niewygodnych pozycji, ale popatrzyłem na nich tak,
jakbym widział ich po raz pierwszy. Otarłem czoło i zrobiłem głęboki
wdech.

– No cóż, to wszystko. Radzę zostawić to przez tydzień, a potem niech

obejrzy to miejscowy weterynarz, gdziekolwiek państwo będą.

– Wolałabym, żeby to pan go obejrzał – odezwała się dziewczyna po

chwili milczenia, a jej mąż przytaknął skinieniem głowy.

– Naprawdę? – zdziwiłem się. Sądziłem, że już nigdy nie zechcą mnie

widzieć, tak samo jak tej cuchnącej poczekalni i chwiejącego się stołu.

– Tak, oczywiście – rzekł mężczyzna. – Zadał pan sobie tyle trudu.

Cokolwiek się stanie, jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, panie
Brannan.

– Och nie, ja nie nazywam się Brannan; on jest na urlopie. Ja go tylko

zastępuję i nazywam się Herriot.

– No cóż, jeszcze raz dziękuję, panie Herriot. – Wyciągnął rękę. – Ja

jestem Peter Gillard, a to moja żona Marjorie.

Podaliśmy sobie ręce, po czym Gillard wziął psa i zaniósł go do

samochodu.

Przez kilka następnych dni nie mogłem zapomnieć o nodze Kima.

Czasami wydawało mi się, że byłem szalony, usiłując uratować psią
łapę, trzymającą się tylko na pasku skóry. Jeszcze nigdy nie spotkałem
się z podobnym przypadkiem i widok tego przeciętego stawu stawał mi
przed oczami w każdej wolnej chwili.

A było ich wiele, ponieważ nie skarżyłem się na nadmiar roboty. Po

trzech godzinach przyjęć nie miałem co robić, zwłaszcza że nie zdarzały
się tu żadne uciążliwe poranne wezwania, tak częste w Darrowby.

168

background image

Brannanowie pozostawili dom i mnie pod opieką pani Holroyd,

wdowy w podeszłym wieku, która kręciła się w kwiecistym fartuchu ob-
sypanym popiołem z wiecznie zwisającego z jej ust papierosa. Nie lubiła
wcześnie wstawać, a ja musiałem się do tego przyzwyczaić. Kiedy
kilkakrotnie nie zastałem jej rano w kuchni, zacząłem sam robić sobie
śniadania i tak już pozostało.

Jednak muszę przyznać, że opiekowała się mną całkiem dobrze. Przy-

gotowywała dobre, choć niewyszukane posiłki i regularnie stawiała
przede mną obfite i smakowite dania, mówiąc „Masz, kochasiu”
i patrząc beznamiętnie, jak zaczynam jeść. Jedyne, co mnie niepokoiło, to
długi wałeczek popiołu z jej nieodłącznego papierosa, który zawsze
zwisał pół metra nad moim talerzem.

Ponadto pani Holroyd odbierała telefony, kiedy nie było mnie

w pobliżu. Rzadko chodziłem na wizyty domowe, ale dwie utkwiły mi
w pamięci.

Do pierwszej doszło, gdy w notatniku przeczytałem zapis: „Iść do

pana Pimmarova, obejrzeć buldoga”, skreślony starannym, pochyłym
pismem przez panią Holroyd.

– Pimmarov? – zapytałem. – Czy to Rosjanin?
– Nie wiem, kochasiu, nie pytałam go.
– Hmm, czy miał obcy akcent? To znaczy, czy mówił łamaną

angielszczyzną?

– Nie, kochasiu, gadał tak, jak mówią w Yorkshire.
– Och, w porządku, nieważne, pani Holroyd. Gdzie mieszka?
– Skąd mam wiedzieć? – Obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem. –

Nie powiedział.

– Przecież… pani Holroyd… Jak mogę do niego pójść, jeśli nie wiem,

gdzie mieszka?

– No, ty wiesz najlepiej, kochasiu.
– Przecież musiał pani powiedzieć. – Byłem zbity z tropu.
– Proszę posłuchać, młodzieńcze. Powiedział tylko, że nazywa się

Pimmarov. Mówił, że będziesz wiedział.

Wysunęła podbródek, aż zadrżał jej papieros, i zmierzyła mnie wo-

jowniczym spojrzeniem. Może miała już podobne starcia ze Stewiem; tak
czy owak nie ulegało wątpliwości, że audiencja została zakończona.

Następnego dnia usiłowałem o tym nie myśleć, lecz niepokoiła mnie

myśl, że gdzieś w pobliżu jest chory buldog, któremu nie mogę pomóc.
Miałem tylko nadzieję, że to nic poważnego.

Telefon o siódmej wieczorem rozproszył moje obawy.
– Mówię z weterynarzem? – spytał rozsierdzony stetryczały głos.

169

background image

– Tak… przy telefonie.
– No, czekałem na pana cały dzień. Kiedy przyjedzie pan obejrzeć mo-

jego buldoga?

Dostrzegłem światełko w tunelu. Mimo to… ten akcent… nic nie sug-

erowało Kremla… czy choćby nadwołżańskich stepów.

– Och, strasznie mi przykro – paplałem. – Niestety, zaszło małe

nieporozumienie. Zastępuję pana Brannana i nie znam rejonu. Mam
nadzieję, że pański pies nie jest poważnie chory.

– Nie, nie, tylko trochę kaszle, ale chciałbym, żeby pan go zobaczył.
– Pewnie, pewnie, zaraz jadę, panie… hm…
– Nazywam się Pym i mieszkam tuż obok poczty w wiosce Roff.
– Roff?
– Tak, dwie mile od Hensfield.
– Bardzo dobrze, panie Pym – odetchnąłem z ulgą. – Już jadę.
– Dziękuję – rzekł ułagodzony głos. – No, teraz pan już wie. Jestem

Pym z Roff.

Światełko rozbłysło oślepiająco. Pym z Roff! Jakie to proste!
Niektóre wiadomości zapisane przez panią Holroyd były równie enig-

matyczne, ale zazwyczaj rozszyfrowywałem je po namyśle. Pod koniec
tygodnia pozostawiła mi następną niesamowitą notatkę, która głosiła po
prostu: „Johnson, Back Lane 12, Smiling Harry ma syfilis”.

Biedziłem się nad tym przez długi czas, zanim nieśmiało zwróciłem

się do pani Holroyd.

Zagniatała ciasto na drożdżówki i nawet nie podniosła głowy, gdy

wszedłem do kuchni.

– Ach, pani Holroyd. – Nerwowo zatarłem ręce. – Zanotowała pani, że

mam wpaść do pana Johnsona.

– Zgadza się, kochasiu.
– Hmm, tak… świetnie, ale niezbyt rozumiem resztę; to o syfilisie

Harry’ego.

– Przecież tak się to pisze, prawda? – Rzuciła mi kuse spojrzenie. –

Kiedyś sprawdziłam to w jednej książce pana doktora.

– Och tak, tak, napisała to pani poprawnie. Po prostu ten Smiling

Harry…

– No, tak powiedział tamten gość. Powtórzył trzy razy. Nie ma tu żad-

nej pomyłki. – Jej oczy groźnie błysnęły i dmuchnęła we mnie kłębem
dymu.

– Rozumiem. Czy mówił, jakie to zwierzę?
– Nie. Powiedział tylko to. Nic więcej.

170

background image

Szary stożek popiołu wpadł do dzieży i natychmiast stał się częścią

przyszłych bułeczek.

– Staram się, jak mogę, wie pan!
– Oczywiście, pani Holroyd – powiedziałem pospiesznie. – Zaraz

wpadnę na Back Lane.

Pan Johnson wyjaśnił mi wszystko w kilka sekund, prowadząc mnie

do stojącej w ogrodzie szopy.

– Proszę obejrzeć moją świnię. Cała jest pokryta wielkimi czerwonymi

plamami. Założę się, że to różyca*. [* Różyca świń – ang. swine erysipelas,
termin fonetycznie zbliżony do słów Smiling Harry’s syphilis.]

Nazwa choroby brzmiała w ustach pana Johnsona jak „arrysipelas”,

a trzeba przyznać, że mówił bardzo niewyraźnie. Tym razem nie mo-
głem winić pani Holroyd.

Takie drobne wydarzenia urozmaicały czas, ale wciąż rosło we mnie

napięcie wywołane oczekiwaniem na powrót Kima. Siódmego dnia
wciąż pozostawałem w niepewności, gdyż Gillardowie nie pojawili się
w porze rannych przyjęć. Kiedy nie zjawili się także po południu, za-
cząłem przypuszczać, iż rozsądnie wrócili na południe, szukając lepiej
wyposażonego gabinetu. Jednak przyszli o piątej trzydzieści.

Domyśliłem się tego, zanim odsunąłem zasłonę. Wszędzie unosiła się

woń klęski. Wypełniała całe pomieszczenie i uderzyła mnie jak
obuchem, gdy zajrzałem za kotarę; mdlący odór rozkładu.

Gangrena. Obawiałem się tego przez cały tydzień, a teraz miałem już

pewność.

W poczekalni było pół tuzina innych klientów; trzymali się jak najdalej

od pary młodych ludzi, którzy spojrzeli na mnie z wymuszonymi
uśmiechami. Kim na mój widok usiłował wstać, ale ja patrzyłem tylko na
jego podkuloną tylną łapę, na której miał namoknięte resztki niegdyś
twardego jak kamień gipsu.

Oczywiście, tak się złożyło, że Gillardowie byli ostatni w kolejce

i musiałem najpierw zająć się innymi zwierzętami. Badałem je
i przepisywałem leki, czując przygnębienie i wstyd. Co zrobiłem temu
pięknemu zwierzęciu? Chyba oszalałem, żeby próbować takiej metody
leczenia. Zgangrenowana noga oznaczała, że teraz, być może, nawet am-
putacja nie uratuje mu życia. Mógł umrzeć w wyniku zakażenia krwi,
a jak miałem mu pomóc w tak prymitywnych warunkach?

Kiedy w końcu nadeszła ich kolej, Gillardowie weszli z kusztykającym

Kimem. Kiedy znów spojrzałem na to piękne stworzenie, wpadłem
w jeszcze większe przygnębienie. Pochyliłem się nad wielkim złotym

171

background image

łbem, a pies przez moment spoglądał na mnie przyjaznymi ślepiami
i machał ogonem.

– Proszę chwycić z drugiej strony – powiedziałem do Petera Gillarda,

obejmując Kima. – Podniesiemy go.

Gdy położyliśmy psa na stole, chwiejny mebel natychmiast zaczął się

składać, lecz tym razem młodzi byli na to przygotowani i sprawnie przy-
cisnęli mebel nogami, tak że znów stanął równo.

Położyłem Kima na boku i obmacałem opatrunek. Zazwyczaj po-

trzebna jest cierpliwość i specjalna piła, aby usunąć gips, ale ten zmienił
się w cuchnącą papkę. Ręka drżała mi lekko, gdy przeciąłem go
nożyczkami i zdjąłem z psiej łapy.

Przygotowałem się na widok obumarłej kończyny z pozieleniałą

tkanką, ale odsłonięte ciało, choć zalane ropą, miało zadziwiająco
zdrowy, różowy kolor. Chwyciłem kończynę i serce zabiło mi mocniej.
Była ciepła, cała, aż do stopy. Nie było gangreny.

Czując nagłą słabość, oparłem się o stół.
– Przepraszam za ten okropny zapach. Ropa i osocze przez cały ty-

dzień rozkładały się pod gipsem, ale nie jest tak źle, jak przypuszczałem.

– Sądzi pan… sądzi pan, że uda się panu uratować tę nogę? – spytała

drżącym głosem pani Gillard.

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Jeszcze wszystko może się zdarzyć.

Jednak mogę powiedzieć, że, jak na razie, jest dobrze.

Dokładnie przemyłem kończynę spirytusem, posypałem jodoformem,

po czym założyłem świeże szarpie i nowy opatrunek gipsowy.

– Teraz poczujesz się znacznie lepiej, Kim – powiedziałem, a wielki

pies na dźwięk swego imienia uderzył ogonem o drewniany blat. Spojrz-
ałem na jego właścicieli. – Chcę, żeby jeszcze tydzień był w gipsie, więc
co państwo zrobią?

– Och, zostaniemy w pobliżu Hensfield – odparł Peter Gillard. –

Znaleźliśmy nad rzeką dobre miejsce na obóz; jest całkiem niezłe.

– Bardzo dobrze, a więc do następnej soboty.
Patrzyłem, jak Kim odchodzi, kulejąc, w nowym, białym gipsie i kiedy

wracałem do domu, poczułem miłą falę ulgi.

Jednak jakiś głos w głębi duszy ostrzegał mnie. To jeszcze nie koniec…

172

background image

Chapter

23

Rozdział dwudziesty trzeci

Następny tydzień minął bez żadnych incydentów. Dostałem umiarkow-
anie nieprzyzwoitą pocztówkę od Stewiego i kartkę z widokiem Black-
pool Tower od jego żony. Mieli wspaniałą pogodę i najlepsze wakacje
w ich życiu. Usiłowałem wyobrazić sobie, jak się bawią, ale musiałem za-
czekać parę tygodni, żeby zobaczyć to na własne oczy – na zdjęciu zrobi-
onym przez plażowego fotografa. Cała rodzina stała w morzu, radośnie
uśmiechając się do obiektywu. Fale omywały im kostki, dzieciaki
trzymały łopatki i wiaderka, a niemowlę machało krzywymi nóżkami.
Jednak najbardziej zadziwił mnie Stewie; z chusteczką zawiązaną na
głowie i promiennym uśmiechem na ustach, w szerokich spodniach na
szelkach i z nogawkami podwiniętymi do połowy łydek był typowym
przykładem angielskiego ojca rodziny na wakacjach.

Ostatnim wydarzeniem podczas mego pobytu w Hensfield była

wizyta na miejscowym psim torze wyścigowym. Stewie miał umowę,
zgodnie z którą co piątek badał tam psy.

Oglądany z zewnątrz stadion w Hensfield nie robił nadzwyczajnego

wrażenia. Mieścił się w naturalnym zagłębieniu wśród zakopconych
wzgórz i był otoczony walącym się parkanem. Tamtego chłodnego
wieczoru, przejeżdżając przez bramę, słyszałem metaliczny ryk mega-
fonów. George Formby śpiewał Kiedy myją okna, akompaniując sobie na
swoim słynnym ukulele.

Bywają rozmaite tory wyścigowe. Miałem pewne doświadczenia

z czasów studenckich, kiedy towarzyszyłem weterynarzowi prac-
ującemu pod auspicjami Narodowego Klubu Psów Wyścigowych, ale
ten stadion był nie licencjonowany, inaczej mówiąc „pozaklasowy”
i zupełnie inny. Wiem, że jest wiele cenionych nie licencjonowanych tor-
ów wyścigowych, lecz ten wyglądał na zaniedbany. Pomyślałem sobie,
że jest właśnie taki, jakim mógł opiekować się Stewie.

173

background image

Najpierw musiałem zajść do biura dyrektora. Pan Coker, mężczyzna

o twardym spojrzeniu, nosił jaskrawy garnitur w prążki; kiwnął mi
głową, po czym obrzucił taksującym wzrokiem.

– Pana obowiązki tutaj to czysta formalność – rzekł, krzywiąc twarz

w uśmiechu. – Nie będzie żadnych problemów.

Miałem wrażenie, że mnie ocenia, z cichą satysfakcją mierzy mnie od

stóp do głów, zauważając pomiętą marynarkę i spodnie, chłonąc moją
wyraźnie zauważalną młodość i niedoświadczenie. Nie przestając się
uśmiechać, zdusił niedopałek cygara.

– Cóż, mam nadzieję, że przyjemnie spędzi pan wieczór.
– Dziękuję – odparłem i wyszedłem.
Poznałem sędziego, kontrolera czasu oraz innych oficjeli, po czym

przeszedłem do długiego, przeszklonego baru nad torem. Nagle
poczułem, że znalazłem się w obcym środowisku. Trybuny zapełniały
się szybko, a otaczający mnie ludzie byli ulepieni z zupełnie innej gliny
niż

mieszkańcy

wsi

wokół

Darrowby.

Widziałem

mężczyzn

w płaszczach z wielbłądziej wełny, z wystrzałowymi blondynkami
u boku. Podejrzane typki studiowały program wyścigów, bacznie przy-
glądając się migoczącym liczbom na tablicy wyników.

Zerknąłem na zegarek. Czas obejrzeć psy biegnące w pierwszej gon-

itwie. Kiedy myję okna! – ryczał George Formby, gdy przeciskałem się
wzdłuż toru do padoku, brukowanego placyku ogrodzonego siatką.
Wprowadzono tam pięć psów, a ja stanąłem na środku i obserwowałem
je przez minutę czy dwie. Potem kazałem je przytrzymać i obejrzałem
wszystkie po kolei, zaglądając w ślepia i pyski, a w końcu obmacując im
brzuchy.

Wszystkie wyglądały zdrowo i normalnie oprócz psa z numerem

czwartym, który miał zbyt pełny brzuch. Ogar powinien dostać w dniu
wyścigu tylko jeden lekki posiłek rano, więc zwróciłem się do człowieka,
który trzymał to zwierzę.

– Czy pies był karmiony przed godziną czy dwiema?
– Nie – odparł. – Od śniadania nic nie jadł.
Gdy ponownie położyłem dłonie na brzuchu psa, miałem wrażenie, że

kilku widzów przygląda mi się z niezwykłą uwagą. Uznałem to jednak
za przywidzenie i zająłem się następnym zwierzęciem.

Numer czwarty był faworytem, ale już na starcie został w tyle.

Skończył bieg jako ostatni i na ciemnych trybunach podniósł się chóralny
ryk. Dotarło do mnie kilka głośniejszych uwag. „Otwórz te cholerne
oczy, weterynarzu!” – tak brzmiała jedna z nich. Gdy usiadłem

174

background image

w długim i jasno oświetlonym barze, widziałem, jak ludzie na mój
widok trącają się łokciami.

Wpadłem w gniew. Może niektórzy z tych panów liczyli, że skorzysta-

ją z nieobecności Stewiego. Zapewne uznali mnie za naiwniaka.

Moją następną wizytę na padoku powitały przyjazne uśmiechy

i ukłony ze wszystkich stron. Panowała niezwykle sympatyczna atmos-
fera. Badanie przebiegało pomyślnie, dopóki nie zająłem się numerem
piątym; tym razem nie mogłem się mylić. Pod palcami wyczułem nap-
ięty żołądek, a zwierzę cicho warknęło, gdy nacisnąłem mocniej.

– Musi pan wycofać psa z tej gonitwy – powiedziałem. – Ma pełny

żołądek.

– Nie ma mowy! – wybuchnął stojący obok właściciel.
– On nic nie jadł!
Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy, ale unikał mojego

wzroku. Znałem takie sztuczki; miska pokruszonego chleba i litr mleka –
okruchy szybko pęcznieją.

Chce

pan,

żebym

wywołał

wymioty?

Mam

trochę

sody

w samochodzie, zaraz się przekonamy.

– Nie, nie, nie chcę, żeby wyrabiał pan coś z moim psem.
Mężczyzna zamachał ręką.
Obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem i odszedł. Ledwie zdążyłem

wejść do baru, kiedy usłyszałem komunikat: „Weterynarz proszony
o zgłoszenie się w dyrekcji”.

Pan Coker podniósł się zza biurka i przeszył mnie gniewnym

spojrzeniem.

– Wycofał pan psa z wyścigów!
– Zgadza się, przykro mi, ale miał pełny żołądek.
– A niech to szlag… ! – Wycelował we mnie palec, opanował się

i zmusił do udręczonego uśmiechu. – No, panie Herriot, musimy
wykazywać w takich sprawach trochę rozsądku. Nie wątpię, że zna pan
swój fach, ale nie uważa pan, że to mogła być pomyłka? – Niedbale
pomachał cygarem. – W końcu każdy może się pomylić, więc może
zechce pan to ponownie rozważyć.

– Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech.
– Nie, przykro mi, panie Coker, ale to niemożliwe. Zapadło długie

milczenie.

– A więc to pańskie ostatnie słowo?
– Tak.
Uśmiech zniknął, zastąpiony groźnym grymasem.

175

background image

– Niech pan słucha. Popsuł pan wyścig, a to poważna sprawa. Nie

chcę, żeby to się powtórzyło, rozumie pan? – Gniewnie zdusił cygaro. –
Mam nadzieję, że nie będzie już takich kłopotów.

– Ja też, panie Coker – powiedziałem i wyszedłem.
Droga na padok wydała mi się dłuższa niż przedtem. Było całkiem

ciemno i jeszcze wyraźniej słyszałem pomruk tłumu, okrzyki bukmach-
erów oraz George’a i jego ukulele. Och, niech nie wieje tak zimny wiatr!
zawodził.

Tym razem był to pies z numerem drugim. Badając go, znów

wyczułem napięty i pełny brzuch.

– Ten nie biegnie – zawyrokowałem. Napotkałem kilka ponurych

spojrzeń, ale nie było żadnych sprzeciwów.

Powiadają, że złe wieści szybko się rozchodzą, więc ledwie ruszyłem

z powrotem,

wyłączono

George’a,

a megafony

poprosiły

mnie

o zgłoszenie się w biurze dyrektora.

Pan Coker już nie siedział za biurkiem. Przechadzał się tam

i z powrotem, a kiedy mnie zobaczył, jeszcze raz przemierzył pokój, zan-
im przystanął. Miał groźną minę i najwidoczniej postanowił mnie
przestraszyć.

– W co, do cholery, pan sobie pogrywa! – warknął. – Próbuje pan

przerwać te wyścigi?

– Nie – odparłem. – Po prostu wycofałem następnego psa, który nie

nadawał się do wyścigu. Na tym polega moja praca. Po to tu jestem.

– Nie sądzę, żeby pan wiedział, po co pan tu jest. – Poczerwieniał jak

burak. – Pan Brannan jedzie na wakacje i zostawia nas na łasce takich
młodych dyletantów jak pan, strugających ważniaków i psujących
ludziom przyjemność. Poczekaj pan, aż się z nim zobaczę!

– Pan Brannan zrobiłby dokładnie to samo. Tak jak każdy weterynarz.
– Głupstwa! Niech mnie pan nie poucza; jest pan jeszcze zielony. –

Zbliżył się do mnie. – Mówię panu, mam tego dość! Powtarzam po raz
ostatni. Dość tych głupstw. Daj pan spokój!

Z mocno bijącym sercem poszedłem obejrzeć psy startujące

w następnej gonitwie. Gdy badałem piątkę zwierząt, właściciele
z psiarczykami nie odrywali ode mnie hipnotycznych spojrzeń, jakbym
był jakimś dziwadłem. Powoli zacząłem się uspokajać, kiedy tym razem
nie znalazłem żadnego pełnego brzucha i jeszcze raz z ulgą spojrzałem
na zwierzęta. Już miałem odejść, kiedy zauważyłem, że pies z numerem
piątym wygląda trochę dziwnie. Zawróciłem i pochyliłem się nad nim.
Już po chwili wiedziałem, co zwróciło moją uwagę: pies był senny. Miał
lekko zwieszony łeb i wyglądał apatycznie.

176

background image

Uniosłem mu łeb i zajrzałem w oczy. Miał rozszerzone źrenice i lekki

oczopląs. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości – podano mu
jakiś środek uspokajający. Dostał zastrzyk.

Na padoku zapadła głucha cisza, gdy podniosłem się z klęczek. Przez

chwilę spoglądałem przez ogrodzenie z siatki na jasno oświetlony stadi-
on, czując, jak nocne powietrze chłodzi mi policzki. George wciąż ryczał
przez głośniki.

– Och, panie Wu – zawodził. – Co mam robić?
No cóż, ja wiedziałem, co robić. Poklepałem psa po grzbiecie.
– Ten nie biegnie – powiedziałem.
Nie czekałem na komunikat i byłem już w połowie schodów do gabin-

etu dyrektora, gdy usłyszałem, jak wzywają mnie przez głośniki.

Kiedy otwierałem drzwi, niemal oczekiwałem tego, że pan Coker mnie

zaatakuje. Byłem więc nieco zdziwiony, gdy zobaczyłem go siedzącego
za biurkiem z twarzą schowaną w dłoniach. Stałem przed nim przez
jakiś czas, nim zwrócił ku mnie udręczone oblicze.

– Czy to prawda? – szepnął z rozpaczą. – Znów pan to zrobił?
– Niestety, tak. – Kiwnąłem głową.
Zadrżały mu wargi, ale nic nie powiedział i, obrzuciwszy mnie

pełnym niedowierzania spojrzeniem, znów skrył twarz w dłoniach.

Zaczekałem minutę czy dwie, ale widząc, że trwa tak w bezruchu, po-

jąłem, iż audiencja dobiegła końca i wycofałem się.

Nie wykryłem żadnych nieprawidłowości u psów startujących

w następnej gonitwie i opuściłem padok, czując, że odzyskuję spokój
ducha. Nie wierzyłem własnym uszom, gdy znów usłyszałem
z głośników „Weterynarz proszony o zgłoszenie się… ” Jednak tym
razem wzywano mnie do padoku, więc zastanawiałem się, czy jakiś pies
jest ranny. No nic, z przyjemnością dla odmiany zajmę się zwierzęciem.

Po

przybyciu

na

miejsce

zastałem

tylko

dwóch

mężczyzn,

podtrzymujących grubego towarzysza.

– O co chodzi? – zapytałem.
– Ambrose spadł ze schodów na trybunie i rozbił sobie kolano.
– Jestem weterynarzem, nie lekarzem – odparłem, wytrzeszczając

oczy.

– Na trybunach nie ma żadnego lekarza – wymamrotał jeden

z mężczyzn. – Pomyśleliśmy, że mógłby go pan opatrzyć.

O rany, co za noc!
– Posadźcie go na ławce – poleciłem.

177

background image

Podciągnąłem nogawkę, odsłaniając obrzydliwie tłustą i piegowatą

nogę. Ambrose wydał głuchy jęk, gdy dotknąłem powierzchownego
skaleczenia na rzepce.

– To nic poważnego – powiedziałem. – Zdarł pan sobie tylko trochę

skóry.

– Tak, ale może się paprać, prawda? – Ambrose spojrzał na mnie

z przestrachem. – Nie chcę mieć zakażenia.

– W porządku, zaraz czymś posmaruję.
Zajrzałem do torby lekarskiej Stewiego. Wybór był dość ograniczony,

ale znalazłem jodynę, polałem nią kłębek waty i przemyłem rankę.

– Jasna cholera, to boli! Co pan robi? – wrzasnął przeraźliwie

Ambrose.

Machnął nogą, mocno trącając mnie w łokieć. Wyglądało na to, że

nawet moi pacjenci ludzie wierzgają. Uśmiechnąłem się krzepiąco.

– Nie ma obawy, zaraz przestanie szczypać. Teraz założę panu

bandaż.

Owinąłem kolano, opuściłem nogawkę i klepnąłem grubasa w ramię.
– Gotowe, jest pan jak nowy.
Wstał z ławki, kiwnął głową i boleśnie się krzywiąc, ruszył ku wyjściu.

Jednak po chwili przypomniał sobie o czymś i wyjął z kieszeni garść
drobnych. Pogmerał w nich wskazującym palcem, po czym wcisnął mi
w dłoń monetę.

– Masz pan – powiedział.
Spojrzałem na pieniążek. Sześć pensów, honorarium za jedyny zabieg,

jaki przeprowadziłem na przedstawicielu mojego rodzaju. Patrzyłem na
nie przez dłuższy czas i zanim zaczęła mi kiełkować myśl, by cisnąć
monetę w twarz Ambrose’a, facet, kusztykając, wmieszał się w tłum
i zniknął.

Wróciwszy do baru, apatycznie spoglądałem przez szybę na psy

paradujące przed trybuną, kiedy ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Od-
wróciłem się i rozpoznałem człowieka, którego zauważyłem już
wcześniej. Należał do grupki złożonej z trzech mężczyzn i trzech kobiet;
panowie nosili dopasowane garnitury i wyglądali na obcokrajowców,
kobiety były hałaśliwe i krzykliwie ubrane. Mieli w sobie coś groźnego
i pamiętam, że pomyślałem sobie, iż bez trudu zostaliby przyjęci do
mafii.

Mężczyzna przysunął się do mnie i dostrzegłem czarne, niespokojne

oczy oraz drapieżny uśmiech.

– Czy numer trzeci nadaje się? – szepnął.

178

background image

Nie zrozumiałem pytania. Zdawał się wiedzieć, że jestem weterynar-

zem, a przecież to oczywiste, że jeśli dopuściłem psa, to musiał się
nadawać do biegu.

– Tak – odparłem. – Nadaje się.
Mężczyzna energicznie kiwnął głową i porozumiewawczo zerknął na

mnie spod gęstych brwi. Wrócił na miejsce i przeprowadził krótką
poufną rozmowę z przyjaciółmi, a potem cała szóstka obejrzała się
i popatrzyła na mnie z aprobatą.

Zdziwiło mnie to, ale zaraz zrozumiałem, że zapewne uznali, iż

udzieliłem im poufnej informacji. Do dziś nie jestem tego pewny, ale
podejrzewam, że o to chodziło, bo kiedy numer trzeci nie zajął żadnego
z pierwszych miejsc, ich zachowanie uległo dramatycznej zmianie
i rzucili mi kilka kusych spojrzeń, które jeszcze bardziej upodobniły ich
do członków mafii.

Na szczęście przez resztę wieczoru nie miałem już żadnych kłopotów

na padoku. Nie musiałem wycofać ani jednego psa, co mnie cieszyło,
gdyż dość już narobiłem sobie wrogów jak na jeden wieczór.

Po ostatnim wyścigu rozejrzałem się po długim barze. Większość sto-

lików okupowali ludzie dopijający ostatnie drinki, ale znalazłem jedno
wolne krzesło i opadłem na nie z ulgą. Stewie prosił, żebym został
jeszcze pół godziny po zakończeniu gonitw i upewnił się, że żadnemu
psu nic się nie stało, więc zamierzałem dotrzymać umowy, chociaż na-
jbardziej w świecie pragnąłem uciec stamtąd i nigdy nie wracać.

George wciąż nadawał przez głośniki. Zawsze idą spać o wpół do

dziesiątej – nucił, a ja miałem nieodparte wrażenie, że dobrze robi.

Przy barze zebrali się prawie wszyscy ludzie, z którymi wcześniej mi-

ałem scysje: pan Coker, inni oficjele oraz właściciele psów. Poszeptywali
i trącali się łokciami, a ja doskonale wiedziałem, co jest tematem tych
rozmów. Mafia też rzucała mi kuse spojrzenia; czułem, że otacza mnie
niemal namacalna nieprzyjazna atmosfera.

Te ponure myśli przerwało mi przybycie bukmachera z księgowym.

Bukmacher opadł na krzesło naprzeciw mnie i wysypał na stolik zawar-
tość dużego, skórzanego worka. Nigdy w życiu nie widziałem tylu pien-
iędzy. Spoglądałem na mężczyznę ponad górą banknotów, z której spły-
wały strumyki i lawiny monet.

Obaj zaczęli starannie układać i przeliczać pieniądze, a ja patrzyłem na

to jak zahipnotyzowany. Zerodowali górę mniej więcej do połowy, kiedy
bukmacher pochwycił moje spojrzenie. Może uznał, że jestem zazdrosny
lub ubogi, ponieważ przyłożył wskazujący palec do zabłąkanej

179

background image

półkoronówki i wprawnym prztyknięciem posłał ją w moim kierunku
po gładkiej powierzchni stołu.

– Stawiam ci kolejkę, synu – powiedział.
Już drugi raz w ciągu godziny dostałem pieniądze i byłem równie za-

skoczony jak za pierwszym razem. Bukmacher przez chwilę spoglądał
na mnie z nieprzeniknioną miną, a potem uśmiechnął się. Miał ciekawą,
brzydką, lecz sympatyczną twarz. Poczułem do niego wdzięczność, nie
za pieniądze, lecz za ten przyjazny uśmiech, jedyny, jaki widziałem
przez cały wieczór. Odpowiedziałem uśmiechem.

– Dzięki – powiedziałem. Podniosłem półkoronówkę i podszedłem do

baru.

Następnego ranka obudziłem się, wiedząc, że to mój ostatni dzień

w Hensfield. Stewie miał wrócić przed lunchem.

Rozchylając dobrze mi już teraz znaną zasłonę, żeby rozpocząć por-

anne przyjęcia, czułem lekkie przygnębienie i niesmak po poprzednim
wieczorze na torze wyścigowym.

Kiedy jednak zajrzałem do poczekalni, natychmiast odzyskałem dobry

humor. Wśród rozmaitej wielkości krzeseł czekał tylko jeden pacjent; był
nim Kim, wielki, złocisty i piękny; siedział między właścicielami, a na
mój widok zerwał się, machając ogonem i wywieszając jęzor.

Nie było odoru, który tak przeraził mnie poprzednio, ale patrząc na

psa, czułem inną woń – słodki, och, jakże słodki zapach sukcesu,
ponieważ Kim uszkodzoną łapą dotykał ziemi; wprawdzie nie opierał
się na niej, ale zdecydowanie stawiał ją na podłodze.

W mgnieniu oka wróciłem do mego świata i pan Coker oraz wydar-

zenia minionego wieczoru zmieniły się w ulotną mgiełkę koszmarnego
snu. Nie mogłem się doczekać oględzin.

– Połóżcie go na stole – zawołałem i roześmiałem się, gdy Gillardowie

odruchowo przytrzymali nogami niepewny mebel. Zdążyli nabrać
wprawy.

Kiedy zdjąłem gips, z trudem powstrzymałem chęć, by zatańczyć

z radości. Było jeszcze trochę wydzieliny, ale gdy przemyłem ranę,
wszędzie znalazłem zdrową ziarninę gojącej się tkanki. Różowe, nowe
ciało opinało przecięty staw, wygładzając i ukrywając skaleczenia.

– Czy jego łapie już nic nie grozi? – zapytała cicho Marjorie Gillard.
– Nie, nic. Teraz nie ma co do tego wątpliwości. – Spojrzałem na nią

z uśmiechem.

Podrapałem psa za uchem i kosmaty ogon zaczął bębnić w ekstazie

o blat stołu.

180

background image

– Prawdopodobnie będzie miał sztywny staw, ale to chyba bez zn-

aczenia, prawda?

Po raz ostatni użyłem opatrunków Stewiego, a potem zdjęliśmy Kima

ze stołu.

– No, to byłoby wszystko – powiedziałem. – Za dwa tygodnie

zaprowadźcie go do waszego weterynarza. Wtedy gips chyba nie będzie
mu już potrzebny.

Gillardowie ruszyli z powrotem na południe, a kilka godzin później

wrócił Stewie z rodziną. Dzieci były ciemnobrązowe; nawet niemowlę,
wciąż krzyczące rezolutnie, miało ładną opaleniznę. Meg straciła trochę
skóry z nosa, ale była cudownie zrelaksowana. Stewie, w rozpiętej pod
szyją koszuli i twarzą jak gotowany homar, chyba jeszcze przybrał na
wadze.

– Te wakacje uratowały nam życie, Jim – powiedział. – Nie wiem, jak

ci dziękować. Proszę, przekaż Siegfriedowi, jak jesteśmy mu wdzięczni.

Czule spojrzał na swą niespokojną trzódkę biegającą po domu, po

czym, tknięty nagłą myślą, zwrócił się do mnie:

– Z praktyką wszystko w porządku?
– Tak, Stewie. Oczywiście, miałem wzloty i upadki.
– Któż ich nie ma – roześmiał się.
– To prawda, ale wszystko już jest dobrze.
Rzeczywiście, wszystko wydawało się w najlepszym porządku, gdy

wyjeżdżałem z zadymionego miasta. Patrzyłem, jak budynki przedmieść
znikają w tyle, aż otworzył się przede mną czysty, wolny świat
i ujrzałem zieloną linię wzgórz otaczających Darrowby.

Podejrzewam, że wszyscy wolimy pamiętać tylko o dobrych rzeczach

i – jak się okazało – nie miałem wyboru. W następne święta Bożego Nar-
odzenia otrzymałem od Gillardów list ze zdjęciami ukazującymi wielkie
psisko przeskakujące przez bramę, bawiące się piłką, dumnie truchtające
z patykiem w zębach. Pisali, że noga jest tylko nieznacznie sztywna; pies
zupełnie wyzdrowiał.

Tak więc teraz, kiedy wspominam Hensfield, najlepiej pamiętam

Kima.

181

background image

Chapter

24

Rozdział dwudziesty czwarty

W RAF-ie wciąż krzyczano. Podoficerowie nieustannie pokrzykiwali na
nas, a wielu z nich miało bardzo donośne głosy. Jednak nie sądzę, żeby
którykolwiek mógł się równać siłą głosu z Lenem Hampsonem.

Jechałem

na

farmę

Lena

i pod

wpływem

nagłego

impulsu

zatrzymałem na chwilę samochód i oparłem się o kierownicę. Był
skwarny dzień, jeden z ostatnich tego lata. Znajdowałem się w jednym
z cieplejszych zakamarków gór Dale, osłoniętym przez okoliczne
wzgórza przed ostrymi wiatrami, które mroziły wszystko prócz paproci
i twardych traw na halach.

Tutaj wielkie drzewa – dęby, wiązy i platany – stały w delikatnym

majestacie wśród zielonych pagórków i kotlinek, obsypane liśćmi,
z konarami nieruchomymi w bezwietrznej ciszy.

Pośród otaczających mnie mil łąk nie dostrzegałem żadnego ruchu

i nie słyszałem żadnych dźwięków oprócz brzęczenia pszczół i odległego
beczenia owiec.

Przez otwarte okno wpadały zapachy lata: rozgrzanej trawy, kon-

iczyny i słodka woń polnych kwiatów. Jednak w samochodzie ścierały
się z przenikającym wszystko odorem krów. Przez ostatnią godzinę za-
szczepiłem

pięćdziesiąt

niesfornych

cieląt,

a teraz

siedziałem

w brudnych spodniach i przepoconej koszuli, sennie patrząc na
sielankowy krajobraz.

Otworzyłem drzwi; Sam wyskoczył i potruchtał do pobliskiego lasku,

a ja poszedłem za nim w chłodny cień, w wilgotny i tajemny aromat
sosnowych igieł oraz opadłych liści, napływający z ciemnego serca
otaczających mnie pni. Gdzieś wysoko w konarach słyszałem najbardziej
kojący z dźwięków – gruchanie dzikiego gołębia.

Później, chociaż farma Lena Hampsona znajdowała się dwie miedze

dalej, usłyszałem jego głos. Nie pokrzykiwał na bydło ani nic takiego; po
prostu rozmawiał z rodziną, tak jak zawsze, wrzeszcząc ile tchu
w płucach.

182

background image

Kiedy przyjechałem na farmę, otworzył bramę i wpuścił mnie na

podwórze.

– Dzień dobry, panie Hampson – powiedziałem.
– AAA, PAN HERRIOT! – ryknął. – ŁADNY MAMY DZIEŃ!
Ten ogłuszający krzyk sprawił, że odruchowo cofnąłem się o krok, ale

trzej synowie farmera uśmiechnęli się z zadowoleniem. Niewątpliwie
przywykli do tego. Trzymałem się w bezpiecznej odległości.

– Chciał pan, żebym obejrzał świnię.
– TAAK, DOBRY TUCZNIK. COŚ MU JEST. OD TRZECH DNI NIC

NIE JADŁ.

Weszliśmy do chlewa i bez trudu rozpoznałem pacjenta. Większość

wielkich, białych świń przestraszyła się nieznajomego, lecz jedna spoko-
jnie stała sobie w kącie.

Nieczęsto się zdarza, by świnia nie stawiała oporu przy mierzeniu

temperatury; ta nawet nie drgnęła, gdy wepchnąłem jej termometr
w odbyt. Stwierdziłem tylko lekką gorączkę, ale to nieruchome zwierzę
wyglądało nie najlepiej; miało lekko wygięty grzbiet oraz zapadnięte
i niespokojne ślepia.

Spojrzałem na czerwoną twarz Lena Hampsona, zaglądającego zza ś-

cianki zagrody.

– Czy to zaczęło się nagle czy stopniowo? – zapytałem.
– BARDZO NAGLE! – W zamkniętej przestrzeni ten przeraźliwy

krzyk był wprost ogłuszający. – W PONIEDZIAŁEK WIECZOREM BYŁ
ZDRÓW JAK RYBA, A WE WTOREK RANO WYGLĄDAŁ JUŻ TAK.

Obmacałem brzuch świni. Mięśnie były napięte i deskowate, co utrud-

niało badanie palpacyjne; stwierdziłem też znaczną wrażliwość na
dotyk.

– Widziałem już takie przypadki – orzekłem. – Ta świnia ma przer-

wane jelito. Zdarza się to, kiedy walczą lub przepychają się między sobą,
szczególnie po obfitym posiłku.

– I CO Z NIĄ TERAZ BĘDZIE?
– No cóż, treść pokarmowa wyciekła do jamy brzusznej, powodując

zapalenie otrzewnej. Otwierałem już takie świnie i widziałem same
zrosty; wszystkie wnętrzności zrastają się ze sobą. Obawiam się, że sz-
anse wyleczenia są bardzo nikłe.

Zdjął czapkę, podrapał się po łysinie i znów umieścił sfatygowane na-

krycie głowy na swoim miejscu.

– CHOLERA, TAKA DOBRA ŚWINIA. NAPRAWDĘ NIC NIE

MOŻNA ZROBIĆ?

Mimo rozczarowania nadał darł się ile tchu w płucach.

183

background image

– Tak, obawiam się, że to beznadziejny przypadek. Zazwyczaj takie

zwierzę mało je i po prostu niknie w oczach. Naprawdę, najlepiej byłoby
ją zarżnąć.

– NIE, NIE MA MOWY! ZAWSZE TRZEBA PRÓBOWAĆ. CO

MOŻEMY ZROBIĆ? POWIADAJĄ, ŻE PÓKI ŻYCIA, POTY NADZIEI.

– Zawsze jest jakaś nadzieja, panie Hampson – uśmiechnąłem się.
– A ZATEM SPRÓBUJMY!
– Dobrze. – Wzruszyłem ramionami. – To nie jest bolesne, raczej

nieprzyjemne, więc chyba możemy spróbować. Zostawię panu różne
proszki.

Wychodząc z chlewika, nie mogłem nie zauważyć, w jakiej wspaniałej

formie są pozostałe zwierzęta.

– Daję słowo – powiedziałem – te świnie są bardzo dorodne. Nigdy nie

widziałem lepszego stada. Musi pan je dobrze karmić.

To był błąd. Entuzjazm wzmocnił jego głos o kilka decybeli.
– TAAK! – ryknął. – TRZEBA DOBRZE KARMIĆ, JEŚLI SIĘ CHCE,

ŻEBY BYŁY TŁUSTE!

Wciąż dzwoniło mi w uszach, kiedy dotarłem do samochodu

i otworzyłem bagażnik. Wręczyłem farmerowi garść moich wypróbowa-
nych sulfonamidów. Często dokonywały cudów, ale tym razem nie
oczekiwałem wiele.

Przedziwne, ale prosto od najbardziej hałaśliwego klienta pojechałem

do najcichszego. Elijah Wentworth porozumiewał się wyłącznie sotto
voce.

Zastałem go przy czyszczeniu obory; odwrócił się i spojrzał na mnie ze

swym zwykłym, poważnym wyrazem twarzy. Był wysokim i chudym
mężczyzną o wyważonych ruchach i oszczędnym w mowie. Wcale nie
wyglądał na ciężko pracującego farmera. Wrażenie to pogłębiało jego ub-
ranie, odpowiedniejsze do pracy biurowej niż do zajęć gospodarskich.

Podszedł do mnie w swym nowym kapelusiku, równo osadzonym na

głowie. Mogłem dokładnie obejrzeć ten nabytek, ponieważ farmer
przysunął się tak blisko, że prawie dotykaliśmy się nosami. Szybko
rozejrzał się wokół.

– Panie Herriot – szepnął. – Mam tu naprawdę paskudny przypadek.
Zawsze mówił tak, jakby każde zdanie było tajemnicą wagi

państwowej.

– Och, przykro mi to słyszeć. W czym problem?
– Piękny biały byczek, panie Herriot. Marnieje w oczach.

184

background image

– Przysunął się jeszcze bliżej, tak że mruczał mi prosto do ucha. –

Podejrzewam gruźlicę – rzekł i cofnął się, robiąc zbolałą minę.

– To nie brzmi najlepiej – mruknąłem. – Gdzie on jest?
Farmer wskazał palcem, a ja poszedłem za nim do zagrody. Byczek

hereford powinien ważyć pół tony, tymczasem był chudy i mizerny. Ro-
zumiałem obawy pana Wentwortha, ale zacząłem już nabierać wprawy
i nie wyglądało mi to na gruźlicę.

– Czy on kaszle?
– Nie, nigdy, ale jest trochę płochliwy.
Ostrożnie zbadałem zwierzę. Kilka objawów – obrzęk podszczękowy,

wzdęty brzuch, bladość śluzówek – pozwoliło na natychmiastowe
postawienie diagnozy.

– Myślę, że ma motylicę, panie Wentworth. Wezmę próbkę kału do

badań na jajeczka motylicy, ale chcę od razu rozpocząć leczenie.

– Motylicę? Skąd?
– Zwykle z podmokłego pastwiska. Gdzie się ostatnio pasł?
– Oo, tam. – Farmer wskazał na łąkę, widoczną przez otwarte drzwi. –

Pokażę panu.

Przeszedłem

z nim

kilkaset

jardów;

minęliśmy

parę

bram

i znaleźliśmy się na szerokim, równym pastwisku leżącym u podnóża
pagórka. Miękki grant i porozsiewane w trawie kłaczki sitowia pow-
iedziały mi wszystko.

– Właśnie w takich miejscach występuje motylica – powiedziałem. –

Jak pan wie, jest to pasożyt wątroby, lecz jednym z ogniw jej cyklu ży-
ciowego jest ślimak, a ten potrzebuje do życia wody.

Kilkakrotnie ze smutkiem i powagą pokiwał głową, a potem zaczął

rozglądać się wokół, więc zrozumiałem, że zamierza coś powiedzieć.
Znów zbliżył się do mnie i niespokojnie rozejrzał się dokoła. Jak okiem
sięgnąć, otaczały nas puste pola, tymczasem on jakby się obawiał, że ktoś
nas podsłucha. Staliśmy prawie przytuleni do siebie, gdy szepnął mi do
ucha:

– Wiem, czyja to wina.
– Naprawdę? Czyja?
Ponownie rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nikt nie wyrósł spod

ziemi, a potem znów poczułem jego gorący oddech.

– Właściciela od którego dzierżawię.
– Naprawdę? Jak to?
– Nigdy mnie nie słucha.
Przysunął twarz do mojej i spojrzał na mnie szeroko otwartymi

oczami, po czym wrócił na poprzednią pozycję przy moim uchu.

185

background image

– Od lat zamierza osuszyć to pole i nic nie robi.
– Cóż, nic na to nie poradzę, panie Wentworth. – Cofnąłem się. –

W każdym razie może pan zrobić coś innego. Może pan wytruć ślimaki
siarczanem miedzi; później powiem, jak to zrobić, ale na razie muszę
podać lek pańskiemu byczkowi.

Miałem w samochodzie trochę heksachloroetanu, więc zmieszałem go

z wodą i podałem zwierzęciu. Mimo swych rozmiarów byk nie stawiał
oporu, gdy przytrzymałem go za dolną szczękę i wlałem lekarstwo do
gardła.

– Jest bardzo słaby, prawda? – powiedziałem. Farmer rzucił mi zgnę-

bione spojrzenie.

– Tak, prawda. Nie wiem, czy nie jest już za późno.
– Och, proszę nie tracić nadziei, panie Wentworth. Wiem, że wygląda

okropnie, ale jeśli to motylica, lekarstwo mu pomoże. Proszę mnie infor-
mować, jak się miewa.

Chyba miesiąc później, w dzień targowy, chodziłem wśród poroz-

stawianych na bruku straganów. Przed wejściem do „Drovers Arms”
stał jak zwykle tłumek farmerów, gwarzących, załatwiających interesy
z handlarzami bydła i kupcami zbożowymi, a krzyki przekupniów za-
głuszały wszystko dookoła.

Szczególnie fascynował mnie mężczyzna w kramie ze słodyczami.

Trzymał papierową torbę i napychał ją garściami rozmaitych słodkości,
jednocześnie nieustannie wygłaszając zachęcające komentarze.

– Cudowne dropsy miętowe! Pyszna mieszanka czekoladowa! A może

ciasteczka kokosowe! Parę batonów czekoladowych! A do tego trochę
karmelków! I kawałek tureckiej chałwy! – Triumfalnie potrząsał torbą
i wołał: – Do mnie, do mnie! Kto da mi za to wszystko dziesiątaka?

Zdumiewające, pomyślałem, przechodząc dalej. Jak on to robi? Mi-

jałem wejście do „Drovers’ Arms”, gdy pozdrowił mnie znajomy głos.

– HEJ, PANIE HERRIOT! – Nie było wątpliwości, że to Len Hampson.

– PAMIĘTA PAN MOJĄ ŚWINIĘ, KTÓRĄ PAN LECZYŁ?

Widocznie wypił kilka piw z okazji targu, bo mówił jeszcze głośniej

niż zwykle.

Zbity tłum farmerów nadstawił uszu. Nie ma nic ciekawszego od

schorzeń cudzego inwentarza.

– Tak, oczywiście, panie Hampson.
– CÓŻ, NIC NIE POMOGŁO! – ryczał Len. Widziałem, jak rozpromi-

eniają się twarze farmerów. Jeszcze lepiej, jeśli coś się nie udaje.

– Naprawdę? Przykro mi.

186

background image

– NO, NIE OZDROWIAŁA. NIGDY NIE WIDZIAŁEM, ŻEBY

ŚWINIA PADŁA TAK SZYBKO!

– Rzeczywiście?
– TAAK, PO PROSTU NIKŁA W OCZACH!
– Och, jaka szkoda. Jednak może pan pamięta, że spodziewałem się…
– ZOSTAŁA Z NIEJ TYLKO SKÓRA I KOŚCI! – Donośny krzyk prz-

etoczył się po targowisku, zagłuszając nikłe okrzyki straganiarzy.
Sprzedawca słodyczy przestał wabić klientów i słuchał z takim samym
zainteresowaniem jak inni. Niespokojnie rozejrzałem się wokół.

– Hmm, panie Hampson, przecież ostrzegałem pana, że…
– JAK ŻYWY KOŚCIOTRUP! NIGDY NIE WIDZIAŁEM CZEGOŚ

TAKIEGO!

Zrozumiałem, że Len wcale nie narzeka. On tylko mnie o tym infor-

mował, ale z całego serca pragnąłem, żeby już przestał.

– Cóż, dziękuję, że mi pan o tym mówi – powiedziałem.
– A teraz naprawdę muszę już…
– NIE WIEM, CO TO ZA PROSZKI PAN PRZEPISAŁ…
– Ściśle mówiąc… – Odchrząknąłem.
– … ALE NI CHOLERY NIE POMOGŁY!
– Rozumiem. Jak już mówiłem, muszę iść…
– W ZESZŁYM TYGODNIU MUSIAŁEM WEZWAĆ MALLOCKA,

ŻEBY JĄ UBIŁ.

– O rany…
– POSZŁA NA KARMĘ DLA PSÓW BIEDACZKA!
– Tto… to..
– NO, DO WIDZENIA, PANIE HERRIOT!
Odwrócił się i odszedł, pozostawiając za sobą głuchą ciszę. Miałem

nieprzyjemne wrażenie, że stałem się ośrodkiem zainteresowania i już
miałem wziąć nogi zapas, kiedy ktoś położył mi dłoń na ramieniu.
Obejrzałem się i zobaczyłem Elijaha Wentwortha.

– Panie Herriot – szepnął. – Co do tego byczka… Wytrzeszczyłem

oczy, zdumiony takim zbiegiem okoliczności. Farmerzy też się gapili,
czekając na dalsze rewelacje.

– Tak, panie Wentworth?
– Jest zdrów, mówię panu. – Przysunął się do mnie i sapał mi do ucha.

– To był istny cud. Jak tylko podał mu pan lekarstwo, zaraz przybrał na
wadze.

– To wspaniale! – Cofnąłem się o krok. – Niech pan mówi głośniej, nie

słyszę pana.

187

background image

Z nadzieją rozejrzałem się wokół. Znów podszedł bliżej i prawie oparł

podbródek o moje ramię.

– Tak, nie wiem, co mu pan dał, ale to cudowny środek. Nie wi-

erzyłem własnym oczom. Z każdym dniem przybierał na wadze.

– Świetnie! Niech pan mówi trochę głośniej – zachęcałem.
– Teraz jest tłusty jak masło. – Ledwie słyszalny szept musnął mi

policzek. – Jestem pewien, że osiągnie dobrą cenę na licytacji.

Znowu się cofnąłem.
– Tak, tak… Co pan mówił?
– Byłem pewny, że padnie, panie Herriot, ale pańska zręczność go ur-

atowała – rzekł cichuteńko pod nosem.

Farmerzy nic nie usłyszeli i – straciwszy zainteresowanie – wrócili do

przerwanych rozmów. Kiedy sprzedawca słodyczy zaczął znów napełni-
ać torebki i pokrzykiwać, pan Wentworth przysunął się do mnie
i konfidencjonalnie wyznał mi do ucha:

– To była najlepsza i najcudowniejsza kuracja, jaką widziałem w życiu.

188

background image

Chapter

25

Rozdział dwudziesty piąty

To chyba dość niezwykłe, jeśli ktoś czuje się starcem, mając dwadzieścia
parę lat, ale właśnie tak było ze mną. Wśród kolegów z RAF-u miałem
kilku rówieśników, ale przeważnie otaczali mnie osiemnasto –
i dziewiętnastoletni młodzieńcy.

Najwidoczniej komisje rekrutacyjne uważały, że jest to najlepszy wiek

dla pilotów, nawigatorów oraz strzelców pokładowych, więc często za-
stanawiałem się, w jaki sposób wkręciliśmy się między nich my, starsi
panowie.

Ci chłopcy wciąż stroili sobie ze mnie żarty. Fakt, że byłem nie tylko

żonaty, ale w dodatku dzieciaty, kwalifikował mnie do ramoli,
a najsmutniejsze było to, że w ich towarzystwie naprawdę czułem się
staro. Oni wszyscy wspaniale się bawili; ganiali za miejscowymi dziew-
czynami, chodzili na potańcówki i przyjęcia, dawali się ponieść beztrosce
zrodzonej przez wojnę. Często myślałem sobie, że gdyby to wszystko
wydarzyło się kilka lat wcześniej, ja robiłbym to samo.

Jednak teraz nie miałem ochoty. Duchem wciąż byłem w Darrowby.

W dzień

absorbowały

mnie

liczne

obowiązki,

lecz

wieczorem,

w wolnym czasie, myślałem tylko o prostych radościach, które dzieliłem
z Helen: o długich partiach bezika przy kominku naszego saloniku,
o zaciętych pojedynkach w cymbergaja; czasem nawet rzucaliśmy
kółkami na wbite w ścianę haki. Były to dziecinne zabawy, jednak
przynosiły ulgę po całodziennej ciężkiej harówce. Nawet teraz, po latach,
kiedy je wspominam, myślę, że zawsze pozostaną dla mnie najlepszym
sposobem na życie.

Pewnej nocy, kiedy leżeliśmy w łóżku, Helen skierowała rozmowę na

Granville’a Benneta.

– Jim – zamruczała sennie. – Dzisiaj znowu telefonował pan Bennet.

A jego żona dzwoniła w zeszłym tygodniu. Wciąż zapraszają nas na
kolację.

– Tak… tak…

189

background image

Nie miałem ochoty na rozmowę. To były zawsze najlepsze chwile,

kiedy dogasające płomienie rzucały błyski i cienie, które tańczyły na su-
ficie. W radiu, które dał nam w prezencie ślubnym Ewan Ross orkiestra
Oscara Rabina grała Deep Purple, a przed chwilą odniosłem nies-
podziewane zwycięstwo w grze w cymbergaja. Helen była prawdziwą
mistrzynią w tej grze; wprawiała monety w ruch zręcznym ruchem
kciuka, wydymając usta w skupieniu. Oczywiście, ona grała w to przez
całe życie, podczas gdy ja dopiero się uczyłem, zatem bardzo rzadko
wygrywałem. Jednak tego wieczoru udało mi się ją pokonać, więc
czułem się doskonale.

Żona trąciła mnie kolanem.
– Jim, nie rozumiem cię. Zachowujesz się, jakby wcale cię to nie

obchodziło. A przecież mówisz, że go lubisz.

– Och tak, to wspaniały gość, jeden z najlepszych, jakich znam.
Wszyscy lubili Granville’a, a zarazem wielu twardych facetów

skręcało w boczną uliczkę na jego widok. Nie chciałem mówić Helen, że
ilekroć się z nim zetknąłem, opalałem sobie skrzydła. Doskonale
zdawałem sobie sprawę z tego, że miał dobre chęci, a wszystko, co mi się
przytrafiało, było naturalną konsekwencją jego szczodrości. Jednak to
nie zmieniało faktu, że obawiałem się kolejnego spotkania.

– I mówiłeś, że jego żona też jest bardzo miła.
– Zoe? O tak, jest cudowna.
Tak, ona też, ale dzięki staraniom jej męża widywała mnie zawsze jako

pijanego obdartusa. Chociaż byłem przykryty kocem, dostałem gęsiej
skórki. Zoe była piękna, miła, inteligentna. Czy przez taką właśnie kobi-
etę chciałbyś być widziany, kiedy zataczasz się i bekasz jak prosię?
W mroku poczułem, jak policzki oblewa mi rumieniec wstydu.

– A zatem – ciągnęła Helen z uporem typowym dla najsłodszych

nawet kobiet – dlaczego nie przyjmujemy zaproszenia? Chciałabym ich
poznać, a ponadto jestem trochę zażenowana tym, że już tyle razy
dzwonili.

– Dobrze, pewnego dnia pojedziemy do nich, obiecuję – odparłem

i obróciłem się na bok.

Jednak nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek tam wybrali, gdyby nie

mały brodawczak na wardze Sama. Zauważyłem tę narośl, mniejszą od
ziarnka groszku, kiedy dawałem naszemu psu, rasowemu beagle,
niedozwolonego biszkopta w czekoladzie. Był to typowy łagodny no-
wotwór i gdybym wykrył go u jakiegokolwiek innego psa, podałbym
środek miejscowo znieczulający i wyciął go w minutę. Jednak chodziło
o Sama, więc zbladłem i zadzwoniłem do Granville’a.

190

background image

Zawsze trząsłem się jak stara baba nad moimi ulubieńcami

i podejrzewam, że wielu moich kolegów także. Z niepokojem wsłuchi-
wałem się w sygnał, aż wreszcie usłyszałem basowy głos.

– Tu Bennett.
– Cześć, Granville, mówi…
– Jim! – Radosny okrzyk bardzo mi pochlebił. – Gdzie się chowałeś,

chłopcze?

Nie wiedział, jak bliski jest prawdy. Powiedziałem mu o Samie.
– To nie brzmi groźnie, stary, ale z przyjemnością go obejrzę. Powiem

ci coś. Próbowaliśmy ściągnąć was tu na kolację; może przyjechalibyście
z pieskiem?

– Noo…
Cały wieczór w rękach Granville’a – przerażająca perspektywa.
– Nie, nie wykręcaj się, Jim. Wiesz co, w Newcastle jest wspaniała

hinduska restauracja. Zoe i ja z radością was tam zabierzemy. Chyba na-
jwyższy czas, żebyśmy poznali twoją żonę, prawda?

– Tak… oczywiście… hinduska restauracja, tak?
– Właśnie. Wspaniałe curry, łagodne, umiarkowane i takie, od jakiego

łeb odpada. Cebulowe bhajis, jagnię bhuna, niezrównany chleb nan.

– To brzmi cudownie. – Pospiesznie zbierałem myśli.
Propozycja brzmiała dość niewinnie. Najniebezpieczniejszy był na

własnym terenie, a do Newcastle obaj mieliśmy czterdzieści pięć minut
jazdy. Potem może półtorej godziny w restauracji. Powinienem być dość
bezpieczny

przez

większość

wieczoru.

Jedynym

prawdziwym

zagrożeniem była przecież ta mała przekąska w jego domu.

To niesamowite, ale zdawał się czytać w moich myślach.
– Przed odjazdem, Jim, posiedzimy chwilę w ogrodzie.
– W waszym ogrodzie? – W listopadzie brzmiało to trochę dziwnie.
– Zgadza się, chłopie.
No dobrze, może jest dumny ze swoich późnych chryzantem; nie

widziałem w tym żadnego ryzyka.

– Doskonale, Granville. Może w środę wieczorem?
– Cudownie, cudownie, cudownie. Nie mogę się doczekać, kiedy poz-

nam Helen.

Środa była jednym z tych jasnych i mroźnych jesiennych dni, które po

południu robią się mgliste; o szóstej cała okolica tonęła w jednej
z najgęściejszych mgieł, jakie widziałem w Yorkshire.

Kuliłem się w naszym małym samochodziku, niemal dotykając nosem

przedniej szyby i mamrotałem raz po raz:

191

background image

– Wielki Boże, Helen, nie dojedziemy dziś do Newcastle! Wiem, że

Granville jest świetnym kierowcą, ale nie widać dalej jak na dwa metry.

W żółwim tempie dotarliśmy do rezydencji Bennettów i ze szczerą ul-

gą zobaczyłem wynurzającą się z mgieł jasno oświetloną bramę
wjazdową.

Granville, ogromny i imponujący jak zawsze, czekał na nas w hallu.

Nieśmiałość nigdy nie była jego problemem, więc zamknął moją żonę
w niedźwiedzim uścisku.

– Helen, moja miła – powiedział, po czym ucałował ją mocno i czule.

Przerwał, aby nabrać tchu, przez moment spoglądał na nią z aprobatą,
a potem ucałował jeszcze raz.

Ceremonialnie uścisnąłem dłoń Zoe i przedstawiliśmy nasze panie.

Wyglądały wspaniale. Atrakcyjna kobieta jest darem niebios, a widok
naszych żon stanowił prawdziwą ucztę dla oczu. Jedna była
niebieskooką czarnulką, a druga ciemną blondynką o szarozielonych
oczach, obie równie miłe i uśmiechnięte.

Zoe działała na mnie tak jak zawsze. Poczułem dobrze mi znaną chęć,

by wyglądać jak najlepiej, wręcz lepiej niż kiedykolwiek. Ukradkiem
zerknąłem w lustro. Nienagannie ubrany, w czystej koszuli, świeżo ogo-
lony, byłem pewny, że – zgodnie z zamierzeniami – wyglądam jak wys-
portowany weterynarz, młody żonkoś o niewzruszonych zasadach
i nienagannych manierach.

W duchu odmówiłem dziękczynną modlitwę za to, że Zoe nareszcie

widzi mnie trzeźwego i normalnie ubranego. Dziś postaram się zatrzeć
w jej pamięci wszystkie przykre wspomnienia.

– Zoe, moja kochana – zanucił Granville. – Pokaż Helen ogród, a ja za-

jmę się psem Jima.

Zamrugałem oczami. Jak oglądać ogród w takiej mgle? Nie poj-

mowałem, o co chodzi, ale zbyt się martwiłem o Sama, żeby zastanawiać
się nad tym dłużej. Otworzyłem drzwi samochodu i owczarek wszedł do
domu. Mój kolega powitał go okrzykiem radości.

– Wchodź, mój mały! – A potem zawołał donośnie: – Phoeble! Victoria!

Hop, hop! Chodźcie tu i przywitajcie kuzyna Sama!

Spasiony bulterier wmaszerował do pokoju, a tuż za nim pokazał się

yorkshire terrier, pokazując wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.

Kiedy psy poznały się i wymieniły uprzejmości, Granville wziął Sama

na ręce.

– O to ci chodziło, Jim? Martwiłeś się takim głupstwem?
Ociężale skinąłem głową.

192

background image

– Wielki Boże, mógłbym wziąć głęboki wdech i zdmuchnąć mu to

świństwo z pyska! – Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i uśmiechnął
się. – Jim, stary druhu, czy nie za bardzo przejmujesz się swoim psem?

– A dlaczego ty nazywasz Phoebe „Phoebles”? – skontrowałem

natychmiast.

– No tak… – odchrząknął. – Przygotuję instrumenty. Zaczekaj chwilę.
Zniknął i wrócił ze strzykawką i nożyczkami. Bez trudu znieczulił

wargę,

a potem

wyciął

brodawczak,

zaaplikował

środek

powstrzymujący krwawienie i postawił pieska na podłodze. Cała oper-
acja zajęła mu najwyżej dwie minuty, ale nawet ten krótki zabieg
dowodził jego nadzwyczajnej biegłości.

– Dziesięć gwinei, panie Herriot – wymamrotał i ryknął śmiechem. –

Chodźmy do ogrodu. Sam będzie się świetnie bawił z moimi psami.

Wyprowadził mnie przez tylne drzwi i weszliśmy w spowijającą krza-

ki róż i skalniak mgłę. Właśnie zacząłem się zastanawiać, jak, u licha,
zamierza mi coś pokazać w taką pogodę, kiedy doszliśmy do kamiennej
przybudówki. Granville otworzył drzwi i wszedłem do jasno oświetlonej
groty Aladyna.

Był to po prostu świetnie wyposażony barek. Pod ścianą stał politur-

owany szynkwas z kurkami do piwa, a za nim długi rząd butelek
z wszelkimi możliwymi trunkami. Na kominku trzaskał ogień, a ze ścian
spoglądały na nas zdjęcia z polowań, obrazki wycięte z komiksów
i wielobarwne plakaty. Bar wyglądał zupełnie jak prawdziwy.

Granville zauważył moje zdumienie i roześmiał się.
– W porządku, no nie, Jim? Pomyślałem sobie, że miło byłoby mieć

własny pub w ogrodzie. Niezłe miejsce, prawda?

– Tak… rzeczywiście… czarujące.
– Doskonale, doskonale – mruczał mój kolega, wchodząc za kontuar. –

Czego się napijecie?

Helen i Zoe poprosiły o sherry, a ja szybko postanowiłem wybrać

stosunkowo najsłabszy drink.

– Poproszę dżin z tonikiem, Granville.
Dziewczyny dostały normalne porcje sherry, lecz kiedy olbrzymi gos-

podarz podstawił moją szklaneczkę pod zawieszoną na ścianie butelkę
z dżinem, najwidoczniej nie mógł opanować drżenia ręki. Butelka była
zaopatrzona w jeden z tych małych dozowników, które popycha się
brzegiem szklaneczki.

Jednak, jak już powiedziałem, kiedy Granville włożył szyjkę butelki

do szklanki, jego ramię zadrgało kilkakrotnie, jakby w konwulsjach.
Oczywistym rezultatem była sześciokrotna porcja dżinu i już miałem

193

background image

zaprotestować, kiedy cofnął rękę i szybko dopełnił szkło tonikiem, lo-
dem i plasterkami cytryny.

Patrzyłem na to z niepokojem.
– Dość duży drink, nieprawdaż?
– Wcale nie, staruszku, prawie sam tonik. No, zdrowie, miło was

widzieć.

Rzeczywiście tak uważał. Oboje byli szczodrymi, miłymi ludźmi,

związanymi z weterynarią, tak jak my. Byłem im wdzięczny za przyjaźń,
jaką zawsze mi okazywali, i sącząc koktajl, który był zatrważająco silny,
kolejny już raz pomyślałem o tym, jak wielką przyjemność sprawiają mi
te spotkania. Granville wyciągnął rękę.

– Na drugą nogę, stary.
– Hmm, może lepiej ruszajmy w drogę? Jest okropna pogoda; prawdę

mówiąc, nie wiem, czy w ogóle dojedziemy w tej mgle do Newcastle.

– Nonsens, staruszku. – Wziął moją szklankę, podstawił ją pod butelkę

z dżinem i znów zatrzęsła mu się ręka. – To żaden problem, Jim. Po-
jedziemy północną drogą. Znam ją na pamięć, zajmie nam to najwyżej
pół godziny.

Staliśmy we czwórkę przy kominku. Dziewczyny miały sobie wiele do

opowiedzenia, a Granville i ja, jak wszyscy weterynarze, rozmawialiśmy
o pracy. To nieprawdopodobne, jak łatwa wydaje się praca weterynarza
w ciepłym pokoju, w miłym towarzystwie i z odrobinką alkoholu
w żołądku.

– Strzemiennego, Jim – rzekł mój kolega.
– Nie, naprawdę mam już dość, Granville – odparłem stanowczo. –

Ruszajmy.

– Jim, Jim. – Jego twarz przybrała znajomy, urażony wyraz. – Nie ma

pośpiechu. No, wypijmy jeszcze jednego i opowiem ci o tej restauracji.

Znów podszedł do butelki i tym razem trzęsło nim tak długo, że za-

stanawiałem się, czy nie ma malarii. Ze szklanką w dłoni podjął
opowieść.

– Nie tylko curry jest świetne, w ogóle mają tam znakomitą kuchnię. –

Przycisnął palce do ust i posłał czuły całus w powietrze. – Niewiary-
godne zapachy. Wszystkie orientalne przyprawy, Jim.

Mówił dłuższą chwilę, aż zapragnąłem, by już skończył, bo robiłem się

głodny. Miałem za sobą ciężki obchód po farmach i niewiele zjadłem,
mając na względzie wieczorną ucztę, więc gdy mój kolega, raźnie
gestykulując, roztaczał kuszące obrazy mięsiwa oraz ryb duszonych
z rzadkimi ziołami i podawanymi na ryżu z szafranem, ślinka ciekła mi
z ust.

194

background image

Ulżyło mi, gdy dopiłem trzeciego potężnego drinka i Granville

wyszedł zza baru, jakby zamierzał ruszać. Właśnie mieliśmy wyjść, gdy
w progu pojawiła się jakaś postać.

– Raymond! – zawołał zachwycony Granville. – Wejdź, chcę ci przed-

stawić Jima Herriota. Jim, to jeden z moich sąsiadów; lubi pracę
w ogrodzie, prawda, Raymondzie?

– Racja, stary! To wspaniały ogród! – powiedział mężczyzna ze

śmiechem.

Granville najwyraźniej znał wielu rosłych, serdecznych ludzi

o rumianych twarzach i ten był jednym z nich. Mój przyjaciel znów
wszedł za barek.

– Musisz wypić z nami jednego, Raymondzie.
Poczułem się jak w pułapce, gdy znów przycisnął szklanką dozownik

i znów chwycił go skurcz, lecz panie nie miały nic przeciwko temu. Po-
grążone w ożywionej rozmowie, zdawały się nie odczuwać upływu
czasu ani głodu.

Raymond już wychodził, gdy wpadł Tubby Pinder. On też był

miłośnikiem ogrodnictwa i również był rosły, rumiany i serdeczny.

Musieliśmy napić się z Tubbym i z lekkim przestrachem zauważyłem,

że po ponownym napełnieniu mojej szklaneczki Granville zastąpił pustą
butelkę nową. Jeśli pierwsza była pełna, to wypiłem większą jej część.

Nie wierzyłem swemu szczęściu, gdy w końcu znaleźliśmy się w hallu

i włożyliśmy płaszcze. Granville prawie mruczał z zadowolenia.

– Spodoba wam się to miejsce. Z przyjemnością pokażę wam menu.
Mgła na zewnątrz była jeszcze gęściejsza niż przedtem. Mój kolega

wyprowadził z garażu wielkiego bentleya i ceremonialnie zaprosił nas
do środka. Helen i Zoe umieścił z tyłu, z wielkimi ceregielami, a potem
pomógł mi usiąść na siedzeniu z przodu, jakbym był zgrzybiałym
staruszkiem, podnosząc poły mojego płaszcza, troskliwie ustawiając na-
chylenie fotela, demonstrując działanie zapalniczki, pokazując oświetle-
nie schowka na rękawiczki, pytając, którego programu radiowego życzę
sobie słuchać.

W końcu sam usadowił się za kółkiem, wielki i skupiony. Mgła za szy-

bą rozwiała się na moment, ukazując stromą, niemal pionową skarpę za
domem, a potem opadła jak brudnożółta kurtyna, zasłaniając wszystko.

– Granville – powiedziałem. – Nie dojedziemy do Newcastle w tej

mgle. To ponad trzydzieści mil.

– To żaden problem, staruszku. – Posłał mi łagodny uśmiech.

195

background image

– Za pół godziny będziemy kosztowali to cudowne jedzonko. Kurcza-

ki tandoori ze wszystkimi orientalnymi przyprawami. O nic się nie
martw, naprawdę znam te drogi. Nie ma mowy, żebym się zgubił.

Włączył silnik i ruszył, lecz niestety, zamiast wybrać ortodoksyjny

wariant i pojechać drogą, wjechał prosto na trawiastą skarpę. Zdawał się
nie zauważać, że przód samochodu unosi się coraz wyżej, ale gdy
odchylił się o czterdzieści pięć stopni od poziomu, Zoe łagodnie zwróciła
mu na to uwagę.

– Granville, mój drogi, jedziesz po trawie.
Kolega obejrzał się z lekkim zdziwieniem.
– Wcale nie, kochanie. O ile pamiętasz, droga tu lekko się wznosi.
Nie zdejmował nogi z gazu. Nic nie mówiłem, gdy moje kolana

wędrowały w górę, a głowa w tył. W pewnej chwili bentley stanął praw-
ie pionowo i już myślałem, że będziemy dachować, gdy znów usłysza-
łem głos Zoe.

– Granville, kochanie – powiedziała z lekkim naciskiem.
– Wjeżdżasz na skarpę.
Tym razem jej małżonek był skłonny do niewielkich ustępstw.
– Tak, tak, moja miła – zamruczał, gdy wszyscy czworo patrzyliśmy

wprost w zamglone niebo. – Może odrobinkę mnie zniosło.

Zdjął nogę z hamulca i wóz z zatrważającą szybkością zaczął staczać

się w tył. Nagle zatrzymaliśmy się z głuchym chrzęstem. Zoe znów
upomniała małżonka:

– Uderzyłeś w mur pani Thompson, najdroższy.
– Naprawdę, kochanie? Ach, momencik. Zaraz wyjedziemy na drogę.
Z niezmąconym zapałem wrzucił bieg i pojechaliśmy. Jednak

niedaleko. Dwie sekundy później w mroku przed nami rozległ się
głuchy szczęk, a po nim brzęk szkła i metalu.

– Kochanie – pisnęła Zoe. – To był znak ograniczenia prędkości.
– Naprawdę, mój aniele? – Granville przetarł dłonią szybę. – Wiesz co,

Jim, widoczność istotnie nie jest dziś najlepsza. Może będzie lepiej, jeśli
przełożymy tę podróż na inny dzień – orzekł po chwili zastanowienia.

Wstawił wielki samochód do garażu i wysiedliśmy. Ujechaliśmy, jak

sądzę, mniej więcej pięć jardów w kierunku Newcastle.

Po powrocie do barku Granville wkrótce odzyskał animusz. Ja też

byłem zadowolony. Pozbywszy się uprzednich zahamowań, unosiłem
się

w różowej

mgiełce

i nie

oponowałem,

gdy

mój

kolega

spazmatycznymi ruchami znów napełnił mi szklaneczkę. Nagle uniósł
rękę.

– Na pewno wszyscy jesteśmy głodni. Zróbmy hot dogi!

196

background image

– Hot dogi? – zawołałem. – Wspaniały pomysł!
Wprawdzie to nie to samo co wszystkie przyprawy orientu, ale

w tamtej chwili zjadłbym wszystko.

– Zoe, kochanie – rzekł nasz gospodarz. – Podgrzej, proszę, tę pod-

suszaną kiełbasę z puszki.

Jego żona poszła do kuchni, a Helen trąciła mnie w ramię.
– Jim – powiedziała. – Podsuszana… ?
Wiedziałem, o czym myśli. Mam bardzo zdrowy żołądek, ale pew-

nych rzeczy po prostu nie jadam. Zazwyczaj jedna taka podsuszana kieł-
baska wystarczała, żeby wstrzymać mój metabolizm, ale wówczas
wydawało się to nieistotnym szczegółem.

– Och, nie martw się, Helen – szepnąłem, obejmując ją ramieniem. –

Nic mi nie będzie.

Zoe wróciła z talerzami i Granville znalazł się w swoim żywiole, roz-

cinając podsuszane kiełbaski, smarując je musztardą i wpychając do
bułek.

Kiedy ugryzłem pierwszego hot doga, pomyślałem, że nigdy w życiu

nie jadłem niczego smaczniejszego. Przeżuwając ze smakiem, nie mo-
głem zrozumieć swoich dotychczasowych obiekcji.

– Masz ochotę na następnego, stary? – Granville podsunął mi nowego

hot doga.

– Jasne! Są po prostu wspaniałe. Najlepsze hot dogi, jakie jadłem

w życiu!

Szybko przeżułem drugi i sięgnąłem po trzeci. Zdaje się, że kiedy

pochłonąłem ich pięć, przyjaciel szturchnął mnie w żebra.

– Jim, chłopie – rzekł pomiędzy kęsami. – Przydałoby się przepłukać

to odrobinką piwa, nie sądzisz?

– Oczywiście! – Niedbale machnąłem ręką. – Ten cholerny dżin nie

nadaje się do tego!

Granville nalał dwa kufle jasnego. Mocny, chłodny napój spłynął ko-

jącą falą po moich błonach śluzowych; poczułem, że czekałem na to
przez całe życie. Nurzając się w euforii, wypiliśmy po trzy kufle piwa
i zjedliśmy jeszcze co najmniej po jednym hot dogu.

Zaniepokojone spojrzenia, jakie rzucała mi czasem Helen, wcale mnie

nie martwiły. Dawała mi znaki, że czas wracać do domu, ale nie miałem
na to ochoty; bawiłem się jak nigdy, świat był cudowny, a ten mały pry-
watny barek to jego najwspanialszy zakątek.

Granville odłożył nadgryzionego hot doga.
– Zoe, moja śliczna, byłoby miło zjeść teraz coś słodkiego. Czemu nie

przyniesiesz tych słodkości, które zrobiłaś wczoraj?

197

background image

Przyniosła talerz smakowicie wyglądających ciasteczek. Nie lubię

słodyczy i zazwyczaj pomijam tę część przyjęcia, ale z przyjemnością
wbiłem zęby w dzieło Zoe. Ciastko było pyszne; czułem czekoladę, mar-
cepan, karmel i inne rzeczy.

Dojadałem trzecie, kiedy sprawy przybrały zły obrót. Nagle stwierdz-

iłem, że przestałem trajkotać i cały trud rozmowy pozostawiłem Gran-
ville’owi, a słuchając go w ponurym milczeniu, ze zdziwieniem
zobaczyłem, jak jego twarz dzieli się na dwie identyczne, raz po raz
rozdwajające się i znów łączące ze sobą. To zdumiewające zjawisko ob-
jęło wszystko, co znajdowało się w tym pokoju.

Ponadto nie czułem się najlepiej. Niespożyta energia gdzieś zniknęła,

pozostawiając ogromne znużenie i coraz silniejsze mdłości.

Wtedy straciłem poczucie czasu. Niewątpliwie nadal rozmawialiśmy

o czymś, ale nie wiem, o czym; przypominam sobie jedynie zakończenie
przyjęcia. Granville pomagał Helen włożyć płaszcz i panował nastrój
miłego pożegnania.

– Gotów, Jim? – spytał raźnie mój przyjaciel.
Kiwnąłem głową, powoli stanąłem na nogi, a kiedy lekko się zach-

wiałem, objął mnie ramieniem i zaprowadził do drzwi. Na zewnątrz
mgła znikła i nad domami rozpościerało się rozgwieżdżone niebo.
W zimnym nocnym powietrzu poczułem się jeszcze gorzej i szedłem
przez mrok jak lunatyk. Kiedy dotarłem do samochodu, gwałtowny
skurcz żołądka brutalnie przypomniał mi o kiełbaskach, dżinie i całej
reszcie. Jęknąłem i oparłem się o dach samochodu.

– Może lepiej ty poprowadź, Helen – rzekł mój kolega. Już miałem ot-

worzyć drzwiczki, gdy – z uczuciem kompletnej bezsilności – zacząłem
osuwać się na ziemię. Granville złapał mnie za ramiona.

– Chyba powinien usiąść z tyłu – mruknął i zaczął upychać mnie do

środka. – Zoe, najdroższa, Helen, kochana, złapcie go za nogi, dobrze?
Świetnie, a ja chwycę go z drugiej strony i wciągnę do środka.

Obiegł samochód, otworzył tylne drzwiczki i ujął mnie za ramiona.
– Opuść troszkę, Helen. Teraz do mnie. Zoe, najmilsza, podnieś

odrobinę. A teraz do siebie. Cudownie, cudownie.

Najwyraźniej robił to z przyjemnością. Komenderował jak ekspert od

transportu mebli i w spowijającej mnie mgle zastanawiałem się, ilu
takich

sztywniaków

upychał

do

samochodów

po

podobnych

przyjęciach.

W końcu jakoś umieścili mnie w środku i ułożyli na tylnym siedzeniu.

Twarz miałem przyciśniętą do bocznej szyby, co z zewnątrz musiało

198

background image

wyglądać groteskowo; z przekrzywionym nosem tępo gapiłem się
jednym okiem w mrok.

Z trudem zogniskowałem wzrok i zobaczyłem przyglądającą mi się

z niepokojem Zoe. Czule pomachała mi ręką na pożegnanie, lecz ja
zdołałem jej odpowiedzieć jedynie słabym mrugnięciem.

Granville serdecznie ucałował Helen i zatrzasnął drzwi samochodu.

Cofnął się, spojrzał na mnie i pomachał ręką.

– Mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy się znowu, Jim. Co za

cudowny wieczór!

Z jego szerokiej twarzy nie schodził radosny uśmiech. Kiedy

odjeżdżaliśmy,

zdążyłem

jeszcze

pomyśleć,

że

był

całkowicie

usatysfakcjonowany.

199

background image

Chapter

26

Rozdział dwudziesty szósty

Będąc daleko od Darrowby i wiodąc inne życie, mogłem spojrzeć na
różne sprawy z dystansu i ocenić je obiektywnie. Zadawałem sobie wiele
pytań. Na przykład, dlaczego nasza spółka z Siegfriedem była tak
udana?

Nawet dziś, gdy mija trzydzieści pięć lat naszej owocnej współpracy,

zastanawiam się nad tym. Z pewnością polubiłem go już wtedy kiedy,
po raz pierwszy ujrzałem go w ogrodzie Skeldale House tamtego
popołudnia, ale czuję, że jest jeszcze inny powód tego, że tak dobrze się
zgadzamy.

Może to dzięki temu, że jesteśmy tak odmienni. Niewyczerpana ener-

gia

Siegfrieda

nieustannie

skłania

go

do

podejmowania

prób

poprawiania wszystkiego, natomiast ja nie znoszę jakichkolwiek zmian.
Wielu ludzi nazywa go błyskotliwym, podczas gdy mnie nie określają
w ten sposób nawet najlepsi przyjaciele. W jego umyśle nieustannie
rodzą się nowe idee – wspaniałe, kontrowersyjne, a czasem dziwaczne.
W przeciwieństwie do niego, ja rzadko miewam jakiekolwiek pomysły.
On lubi polować, strzelać i łowić ryby; ja wolę piłkę nożną, krykiet
i tenis. Mógłbym tak wyliczać bez końca – nawet pod względem
budowy fizycznej stanowimy skrajne przeciwieństwo – a jednak, jak już
mówiłem, doskonale się zgadzamy.

Oczywiście, to wcale nie oznacza, że nigdy nie dzieli nas różnica zdań.

W ciągu tych długich lat zdarzało nam się toczyć spory o różne drobne
sprawy.

Pamiętam, że jeden z nich dotyczył plastikowych wtryskiwaczy do

podawania wapna. Były wtedy nowością, więc Siegfriedowi się
podobały,

a ja

z tego

samego

względu

traktowałem

je

bardzo

podejrzliwie.

Trudności związane z ich stosowaniem podsycały moje wątpliwości.

Te usterki zostały już usunięte, ale z początku były tak irytujące, że
przestałem posługiwać się wtryskiwaczami.

200

background image

Mój kolega żartował sobie ze mnie, kiedy zobaczył, jak przemywam

dozownik wodą destylowaną.

– Rany boskie, Jamesie, chyba nie używasz nadal tego starocia?
– Tak, używam go.
– Nie próbowałeś tych nowych, plastikowych?
– Próbowałem.
– I co… ?
– Nie podobają mi się, Siegfriedzie.
– Nie… Co przez to rozumiesz?
Skończyłem przepłukiwać rurkę, złożyłem dozownik i schowałem go

do pudełka.

– No cóż, kiedy stosowałem ostatnio jeden z nich, wapno pryskało na

wszystkie strony. To jest lepki, brudzący roztwór i miałem cały płaszcz
w białych plamach.

– Och, Jamesie! – roześmiał się z niedowierzaniem. – To szaleństwo.

Przecież są dziecinnie proste w użyciu. Nigdy nie miałem z nimi najm-
niejszych problemów.

– Wierzę ci. Jednak znasz mnie. Nie mam talentu do mechaniki.
– Rany boskie, tu nie potrzeba talentu. One są idiotoodporne.
– Nie dla mnie. Mam ich już dość.
Siegfried położył mi dłoń na ramieniu, a jego twarz przybrała wyraz

niezmąconej cierpliwości.

– Jamesie, Jamesie, więcej wytrwałości – rzekł, unosząc palec. – Pon-

adto jest jeszcze jeden ważny powód, aby je stosować.

– Jaki?
– Unikanie zakażeń. Skąd wiesz, że ta twoja gumowa rurka jest

czysta?

– Hmm, przecież myję ją po zabiegu, używam wygotowanej igły i…
– Czy nie rozumiesz, mój chłopcze, że to właśnie plastikowe opakow-

anie zapewnia sterylną czystość? Każde jest wyjałowione i jednorazowe.

– Och, dobrze o tym wiem, ale co z tego, jeśli nie można tym podać

krowie wapna? – powiedziałem kłótliwie.

– Och, marudzisz, Jamesie! – Siegfried przybrał poważny wyraz twar-

zy. – Wystarczy tylko odrobina dobrych chęci; muszę ci powiedzieć, że
upierasz się jak zatwardziały reakcjonista. Przypominam ci, że musimy
nadążać za postępem, a ilekroć wyjmujesz ten twój antykwaryczny
przyrząd, robisz krok wstecz.

Spierając się, staliśmy oko w oko, aż nagle się uśmiechnął.

201

background image

– Słuchaj, właśnie idziesz zobaczyć tę krowę Johna Tillota, którą

leczyłem na gorączkę mleczną, prawda? O ile wiem, jeszcze jej nie
przeszło.

– Zgadza się.
– Hmm, zrób mi przyjemność i spróbuj wykorzystać jeden z tych now-

ych zestawów!

– W porządku, Siegfriedzie, spróbuję jeszcze raz – zgodziłem się po

zastanowieniu.

Kiedy dotarłem na farmę, zastałem krowę spokojnie leżącą na łące

pośród żółtego oceanu jaskrów.

– Kilkakrotnie próbowała wstać – powiedział mi farmer – ale nie udało

się jej.

– Pewnie jest potrzebny jeszcze jeden zastrzyk.
Poszedłem do samochodu, podjechałem nim bliżej, kołysząc się

i podskakując na górkach i dołkach pastwiska, po czym wyjąłem
z bagażnika plastikowy wtryskiwacz. Pan Tillot podniósł brwi, gdy
zobaczył, z czym wracam.

– Czy to jedna z tych nowych rzeczy?

Tak,

panie

Tillot,

to

najnowszy

wynalazek.

Dokładnie

wysterylizowany.

– Nieważne, co to jest; nie podoba mi się!
– Nie?
– Nie!
– Hmm… a dlaczego?
– Powiem panu. Dziś rano pan Farnon też użył czegoś takiego. Część

płynu prysnęła mu w oko, część do ucha, a reszta na spodnie. Nie sądzę,
żeby ta cholerna krowa dostała choć odrobinę!

Pewnego razu klient w podeszłym wieku przyprowadził do przy-

chodni kundelka, którego trzymał na kawałku sznurka. Wskazałem na
stół.

– Zechce pan postawić go tutaj, dobrze?
Staruszek pochylił się powoli, sapiąc i postękując.
– Chwileczkę. – Postukałem go w ramię. – Może ja to zrobię.
Postawiłem zwierzę na gładkim blacie.
– Dziękuję panu. – Mężczyzna wyprostował się, masując nogę i plecy.

– Mam paskudny artretyzm i nie mogę dźwigać. Nazywam się Bailey,
mieszkam w czynszówce.

– Dobrze, panie Bailey, w czym problem?
– On kaszle. Bez przerwy. Aż w końcu zaczyna wymiotować.

202

background image

– Rozumiem. Ile ma lat?
– W zeszłym miesiącu skończył dziesięć.
– No tak…
Zmierzyłem psu temperaturę i ostrożnie osłuchałem klatkę piersiową.

Kiedy przykładałem do niej stetoskop, wszedł Siegfried i zaczął grzebać
w szafce.

– To chroniczne zapalenie oskrzeli, panie Bailey – orzekłem. – Wiele

starszych psów na to cierpi, tak samo jak starzy ludzie.

– Taak, jak też czasem pokasłuję – roześmiał się.
– Pewnie, ale nie czuje się pan źle, prawda?
– Nie, skądże.
– Tak samo jak pański pies. Zrobię mu zastrzyk i dam kilka proszków,

to mu trochę pomoże. Obawiam się, że nigdy nie pozbędzie się całkiem
tego kaszlu, ale proszę go przyprowadzić, gdyby mu się pogorszyło.

– Bardzo dobrze, proszę pana. – Energicznie skinął głową. – Ser-

decznie dziękuję.

Podczas gdy Siegfried buszował w szafce, zrobiłem psu zastrzyk

i odliczyłem dwadzieścia nowych tabletek M&B 693. Staruszek zerknął
na nie z zaciekawieniem, po czym schował do kieszeni.

– Ile jestem winien, panie Herriot?
Zerknąłem na podniszczony krawat, starannie zawiązany przy wys-

trzępionym kołnierzyku koszuli, na wytartą, starą marynarkę. Spodnie
były pocerowane na kolanach, lecz w pewnym miejscu dostrzegłem
przezierające przez materiał różowe ciało.

– Nie, wszystko w porządku, panie Bailey. Zobaczymy, czy to mu

pomoże.

– Hę?
– Nic pan nie płaci.
– Ale…
– Proszę się nie martwić, to drobiazg. Proszę tylko zadbać, żeby regu-

larnie dostawał te tabletki.

– Tak zrobię, proszę pana, to bardzo miło z pana strony. Nie

oczekiwałem…

– Wiem, że nie, panie Bailey. Na razie dowidzenia i niech go pan

przyprowadzi, jeśli nie polepszy mu się w ciągu paru dni.

Ledwie kroki staruszka ucichły na korytarzu, zza szafy wyłonił się

Siegfried. Podsunął mi pod nos kleszcze do usuwania koniom zębów.

– Boże, szukałem ich od wieków. Jestem przekonany, że celowo je

przede mną schowałeś, Jamesie.

203

background image

Pozostawiłem to bez odpowiedzi, a kiedy odkładałem strzykawkę na

tacę, mój kolega odezwał się znowu.

– Jamesie, niechętnie o tym wspominam, ale czy nie postępujesz zbyt

lekkomyślnie, pracując za darmo?

– To staruszek, emeryt. – Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. –

Sądzę, że jest bardzo biedny.

– Możliwe, ale wiesz, że nie możesz świadczyć usług za darmo.
– Och, robię to tylko sporadycznie, Siegfriedzie, w takich przypadkach

jak ten…

– Nie, Jamesie, nawet sporadycznie. Tak nie można prowadzić

praktyki.

– Przecież sam też tak robisz. Widziałem nie raz!
– Ja! – Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. – Nigdy! Zbyt dobrze

zdaję sobie sprawę z ponurej rzeczywistości. Wszystko jest tak okropnie
drogie. Na przykład te tabletki M&B 693, które tak ochoczo rozdajesz.
Boże, dopomóż, czy wiesz, że kosztowały po trzy pensy za sztukę? Tak
nie można. Nigdy nie powinieneś pracować bez zapłaty.

– Do licha, przecież sam wciąż to robisz! – wybuchnąłem. – Nie dalej

jak w zeszłym tygodniu…

– Proszę, Jamesie, proszę. – Siegfried powstrzymał mnie machnięciem

ręki. – Masz zbyt bujną wyobraźnię, ot co.

Chyba obrzuciłem go jednym z moich najbardziej rozjątrzonych

spojrzeń, ponieważ wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu.

– Wierz mi, chłopcze, ja to rozumiem. Kierowałeś się najszlachet-

niejszymi pobudkami i często ja też mam ochotę postępować tak samo.
Jednak mamy ciężkie czasy i trzeba być twardym i stanowczym, żeby
przetrwać. Dlatego w przyszłości pamiętaj, żadnych numerów w stylu
Robin Hooda; nie stać nas na to.

Kiwnąłem głową i odszedłem, trochę zdezorientowany, jednak szybko

zapomniałem o całym incydencie i nie wspominałbym o nim, gdyby pan
Bailey nie zjawił się tydzień później.

Jego pies znów wylądował na stole w gabinecie i Siegfried zrobił mu

zastrzyk. Nie chciałem przeszkadzać, więc poszedłem korytarzem do
biura i usiadłem, żeby uzupełnić dziennik. Przez szparę w zasłonie
widziałem frontowe schody.

Po chwili usłyszałem, że Siegfried i staruszek przechodzą obok,

zmierzając do frontowych drzwi. Przystanęli na schodach. Piesek, nadal
uwiązany na sznurku, wyglądał prawie tak samo jak przedtem.

204

background image

– W porządku, panie Bailey – rzekł mój kolega. – Mogę powiedzieć

panu to samo co doktor Herriot. Obawiam się, że będzie tak kaszlał do
końca życia, ale gdyby mu się pogorszyło, proszę do nas przyjść.

– Dobrze, proszę pana. – Stary włożył rękę do kieszeni. – Proszę pow-

iedzieć, ile mam zapłacić?

– Zapłacić, ach tak, zapłacić…
Siegfried kilkakrotnie odchrząknął, ale zdawał się mieć trudności

z mówieniem. Wodził spojrzeniem od kundelka do znoszonego ubrania
staruszka i z powrotem. Potem obejrzał się niespokojnie i powiedział
ochrypłym szeptem:

– Nic pan nie płaci, panie Bailey.
– Ależ panie Farnon, nie mogę pozwolić…
– Cii! Cii! – Siegfried gwałtownie pomachał ręką przed nosem

staruszka. – Ani słowa więcej! Nie chcę już o tym słyszeć!

Uciszywszy pana Baileya, podał mu dużą torebkę.
– Tu jest sto tabletek M&B – powiedział, niespokojnie zerkając przez

ramię. – Pies będzie ich potrzebował, więc daję ich panu więcej.

Widziałem, że mój kolega zauważył dziurę na kolanie spodni. Patrzył

na nią przez chwilę, po czym sięgnął do kieszeni marynarki.

– Chwileczkę…
Wyjął garść rozmaitych drobiazgów. Kilka monet upadło i potoczyło

się po schodach, gdy grzebał wśród nożyczek, termometrów, kawałków
sznurka i otwieraczy do butelek. W końcu poszukiwania zostały nagrod-
zone – znalazł jednofuntowy banknot.

– Proszę – szepnął i ponownie nie dopuścił gościa do głosu. Pan Bailey

zrozumiał, że wszelki opór jest z góry skazany na niepowodzenie,
i schował pieniądze do kieszeni.

– No cóż, dziękuję, panie Farnon. Zabiorę za to moją żonę do

Scarborough.

– Dobrze, dobrze – wymamrotał Siegfried, nadal płochliwie rozgląda-

jąc się wokół. – Niechże już pan idzie.

Staruszek z szacunkiem uchylił czapki i powlókł się ulicą.
– Zaraz, chwileczkę – zawołał za nim mój kolega. – Co się stało? Led-

wie pan chodzi.

– To przez ten przeklęty artretyzm. Rzeczywiście ledwie chodzę.
– Musi pan dojść aż do czynszówek? – Siegfried w zadumie podrapał

się po brodzie. – To spory kawałek.

Po raz ostatni czujnie zerknął w głąb korytarza i skinął na staruszka.
– Wie pan co – szepnął. – Tam stoi mój samochód. Wskakuj pan, to

odwiozę pana do domu.

205

background image

Niektóre nasze utarczki były ostre i krótkie.
Siedziałem przy stole, rozcierając i rozprostowując rękę w łokciu.

Siegfried, z entuzjazmem krojący pieczone udo baranie, oderwał się od
tego zajęcia.

– Co ci jest, Jamesie? Masz reumatyzm?
– Nie, dziś rano ubodła mnie krowa. Prosto w nerw.
– A to pech. Próbowałeś chwycić ją za nos?
– Nie, chciałem zrobić jej zastrzyk.
Siegfried, nakładający właśnie kawał baraniny na mój talerz,

znieruchomiał.

– Zastrzyk? W tym miejscu?
– Tak, w szyję.
– Tam kłujesz?
– Owszem, zawsze tak robię. Dlaczego pytasz?
– Ponieważ, jeśli mogę coś powiedzieć, to dość niefortunne miejsce. Ja

zawsze kłuję w zad.

– Naprawdę? – Nałożyłem sobie tłuczonych ziemniaków. – A co złego

jest w kłuciu w kark?

– No, przecież sam doświadczyłeś tego na sobie, prawda? Przede

wszystkim, to o wiele za blisko rogów.

– No dobrze, ale zad jest cholernie blisko tylnych nóg.
– Och, daj spokój, Jamesie, dobrze wiesz, że rzadko się zdarza, by

krowa kopnęła po zastrzyku w zad.

– Możliwe, ale wystarczy jeden raz.
– Tak samo jak jedno uderzenie rogiem, prawda?
Nie odpowiedziałem, Siegfried przechylił sosjerkę nad naszymi

talerzami i zaczęliśmy jeść. Jednak ledwie przełknął pierwszy kęs,
ponowił atak.

– Ponadto zad jest łatwiej dostępny. Ty musisz się przeciskać między

krowami.

– I co z tego?
– Tylko to, że ściskają ci żebra i depczą po palcach, to wszystko.
– W porządku. – Nałożyłem sobie zielonego groszku. – A tobie może

się zdarzyć, że będziesz miał twarz umazaną krowim gównem.

– Mówisz głupstwa, Jamesie, po prostu się wykręcasz! – rzekł, zaciekle

piłując mięso.

– Wcale nie – odparłem. – Ja w to wierzę. A ponadto, nie uzasadniłeś

swojej niechęci do mojej metody.

206

background image

– Nie uzasadniłem? Jeszcze nie zacząłem. Mógłbym bez końca wymi-

eniać powody. Na przykład, szyja jest bardziej wrażliwa.

– Natomiast zad jest bardziej podatny na zakażenia – zripostowałem.
– Kark bywa słabo umięśniony – odparł Siegfried. – Trudno znaleźć

dobre miejsce do wkłucia igły.

– Może, ale nie ma też ogona – warknąłem.
– Ogona? O czym ty, do diabła, mówisz?
– Mówię o cholernym ogonie! Dobrze, jeśli ktoś go trzyma,

w przeciwnym razie stanowi poważne zagrożenie.

Siegfried przeżuł kęs i szybko go przełknął.
– Zagrożenie? Jakie?
– Bardzo poważne – odparłem. – Może ty lubisz obrywać obesranym

ogonem po twarzy, ale ja nie.

Na moment zapadła głucha cisza, a potem mój kolega przemówił

złowieszczo spokojnym głosem:

– Jeszcze coś o ogonie?
– Tak, owszem. Niektóre krowy wytrącają ci strzykawkę z ręki

uderzeniem ogona. Pewnego dnia jedna trafiła prosto w moją
pięćdziesięciomililitrową i roztrzaskała ją o ścianę. Wszędzie było pełno
szkła.

Siegfried lekko poczerwieniał i odłożył nóż oraz widelec.
– Jamesie, nie lubię mówić do ciebie w ten sposób, ale muszę ci pow-

iedzieć, że pleciesz wierutne bzdury, dyrdymały i koszałki-opałki.

– Tak uważasz, co? – Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem.
– Właśnie, Jamesie.
– No i dobrze.
– Dobrze.
– W porządku.
– Doskonale.
W milczeniu dokończyliśmy posiłek.

Jednak przez kilka następnych dni wciąż wracałem myślą do tej roz-

mowy. Siegfried zawsze mówił bardzo przekonująco, więc męczyła mnie
myśl, że w jego słowach mogło być wiele racji.

Tydzień później zawahałem się ze strzykawką w reku, zanim wepch-

nąłem się między krowy. Zwierzęta, jak zawsze wyczuwające moje
zamiary, przycisnęły się do siebie zadami, blokując mi drogę. Tak, na
Boga, Siegfried miał słuszność. Po co miałbym się między nimi
przepychać, skoro drugi koniec mam tuż pod nosem? Podjąłem decyzję.

207

background image

– Proszę przytrzymać ogon – powiedziałem do farmera i wbiłem igłę

w krowi zad.

Krowa nawet nie drgnęła i kiedy skończyłem zabieg, poczułem lekkie

ukłucie wstydu. Ta wspaniała poducha mięśnia pośladkowego, ta
dostępność – mój kolega miał świętą rację, a ja byłem upartym głupcem.
Znowu czegoś się nauczyłem.

Farmer roześmiał się, przechodząc przez ściek.
– Zabawne, że każdy z was robi to inaczej.
– O czym pan mówi?
– No, wczoraj był tu pan Farnon; robił zastrzyk tamtej krowie.
– Naprawdę?
Przez moją głowę przemknęła nieprawdopodobna myśl. Czy to możli-

we, że z nas dwóch nie tylko Siegfried miał taki dar przekonywania?
Czyżby… ?

– Tyle że on robił to inaczej niż pan. Kłuł w szyję.

208

background image

Chapter

27

Rozdział dwudziesty siódmy

Oparłem się o stylisko łopaty, otarłem zalewający mi oczy pot
i popatrzyłem na setki ludzi rozsiane po zakurzonym polu.

Wciąż byliśmy na szkoleniu kondycyjnym. A przynajmniej tak nam

mówiono. Osobiście podejrzewałem, iż po prostu nie wiedzieli, co
począć z taką liczbą ludzi i ktoś wymyślił ten sposób, żeby nas czymś
zająć.

Budowaliśmy zbiornik wodny w pobliżu uroczego miasteczka Shrop-

shire, opodal którego wyrosła cała wioska namiotów, w których zam-
ieszkaliśmy. Nikt nie był całkiem pewien, że ma to być właśnie zbiornik,
ale mieliśmy coś wybudować. Zaopatrzyli nas w robocze kombinezony,
kilofy oraz łopaty i całymi godzinami prowadziliśmy chaotyczne prace
na skalistym zboczu pagórka.

Chociaż był okropny skwar, nieustannie przekonywałem sam siebie,

że

mogłem

trafić

o wiele

gorzej.

Mieliśmy

wspaniałą

pogodę

i przyjemność przebywania przez cały dzień na świeżym powietrzu.
Spojrzałem na stok i dalej, na łagodnie pofalowany krajobraz, aż po
wznoszące się w oddali wzgórza; ten widok był mniej urozmaicony od
hal i wrzosowisk, które pamiętałem z Yorkshire, ale niezmiernie
uspokajający.

Zza koron drzew wyzierały obiecująco dachy domów. Przez długie

godziny pracy na słońcu i łykania skalnego pyłu dokuczało nam gargan-
tuiczne pragnienie, które troskliwie podsycaliśmy, czekając na wieczór,
kiedy pozwalano nam opuścić obóz.

Tam, w chłodnych tawernach, w towarzystwie miejscowych, gasiliśmy

je litrami wspaniałego, młodego jabłecznika. Dzisiaj chyba już takiego
nie znajdziecie. Obecnie w południowej Anglii pija się głównie
jabłecznik produkowany w dużych winiarniach, podczas gdy kiedyś
wiele pubów miało własne tłocznie i na miejscu wyciskano sok z jabłek
zebranych w okolicznych sadach.

209

background image

Spanie pod namiotem zawsze budziło we mnie szczególne wspomni-

enia. Każdego ranka, kiedy wczesne słońce przezierało przez cienkie ś-
ciany namiotu, czułem się tak, jakbym znów znalazł się na wzgórzach
nad Firth of Clyde na długo przed wybuchem wojny. Zapach nagrzane-
go płótna, gumowej podłogi i zdeptanej trawy oraz chmara much
brzęczących wokół głównego wspornika, przywoływały wspomnienia.
W mgnieniu oka przenosiłem się do Rosneath i kiedy otwierałem oczy,
byłem prawie pewien, że ujrzę Alexa Taylora i Eddiego Hutchinsona,
moich przyjaciół z dzieciństwa, leżących obok w śpiworach.

Obozowaliśmy wówczas we trójkę co tydzień, od Wielkanocy do

października,

pozostawiając

za

sobą

smog

i brud

Glasgow.

W Shropshire, kiedy czułem ten silny zapach namiotu i zamykałem oczy,
widziałem tamten sosnowy zagajnik za namiotem, zielone zbocze
opadające do rzeczułki, a daleko w dole długie błękitne lustro jeziora
Gareloch, lśniące u stóp wyniosłych gór Argyll. Teraz Rosneath
i Gareloch straciły swój dawny charakter, lecz dla chłopca, którym
wtedy byłem, stały się baśniową krainą wiodącą ku wszystkim cudom
i urokom świata.

To dziwne, że w Shropshire wspominałem moje chłopięce lata; Alex

był na Środkowym Wschodzie, Eddie w Birmie, a ja w innym namiocie,
z gromadą innych młodych ludzi. Czułem się tak, jakby cały ten czas
zniknął, a Darrowby, Helen i wszystkie przypadki, z którymi się
zetknąłem w swojej praktyce, były tylko snem. A przecież te lata
w Darrowby to najważniejszy okres w moim życiu. Musiałem otrząsać
się z tych wspomnień, myśląc o tym, jak bardzo ta wojna pomieszała mi
w głowie.

Jednak, jak już mówiłem, bardzo podobało mi się Shropshire. Jedynym

przykrym akcentem był ten zbiornik, czy cokolwiek to miało być,
wykopywany w zboczu wzgórza. Nigdy nie potrafiłem wykrzesać
z siebie entuzjazmu do tej roboty. Dlatego nadstawiłem uszu, gdy
pewnego ranka nasz sierżant oznajmił dobrą nowinę.

– Niektórzy miejscowi farmerzy potrzebują pomocy przy żniwach –

zawołał na porannym apelu. – Czy są ochotnicy?

Pierwszy podniosłem rękę, po chwili namysłu w moje ślady poszło

paru innych, ale żaden z moich przyjaciół nie zgłosił się do tej pracy.
Kiedy wszystko załatwiono, okazało się, że zostałem przydzielony do
niejakiego Edwardsa, razem z trzema nieznajomymi lotnikami z innych
szwadronów.

Pan Edwards przyjechał następnego dnia i zapakował naszą czwórkę

do typowego, dużego, staromodnego samochodu. Siedziałem z przodu,

210

background image

podczas gdy trzej pozostali usiedli z tyłu. Farmer zapytał, jak się nazy-
wamy, ale o nic więcej, jakby uważał, że nasze życie w cywilu to nie jego
interes. Miał około trzydziestu pięciu lat, kruczoczarne włosy i ogorzałą
twarz, w której błyszczały białe zęby i jasnoniebieskie oczy.

Kiedy wjechaliśmy na jego farmę, spojrzał na nas z dobrodusznym

uśmiechem.

– No, jesteśmy, panowie – rzekł. – Tutaj będziemy was wyzyskiwać.
Jednak ja prawie go nie słyszałem. Rozglądałem się wokół, po scenie,

która zaledwie kilka miesięcy wcześniej była częścią mojego życia.
Brukowane podwórze, drzwi wiodące do obory, stodoły, chlewika
i zagród. Jakiś starszy mężczyzna wyrzucał gnój z obory i gdy doleciał
nas silny, bydlęcy zapach, jeden z moich kompanów skrzywił się. Jednak
ja wdychałem tę woń jak perfumy.

Farmer

zaprowadził

nas

na

pola,

gdzie

pracowała

kosiarka

i snopowiązałka, pozostawiając za sobą złociste pokosy.

– Pracowaliście kiedyś w polu? – zapytał.
W milczeniu potrząsnęliśmy głowami.
– Nic nie szkodzi, szybko się nauczycie. Ty chodź ze mną, Jim.
Rozstawiliśmy się na rozległym polu, przy czym każdemu z moich

kolegów towarzyszył ktoś starszy, a mnie wziął pod opiekę pan Ed-
wards. Niebawem zrozumiałem, że przypadło mi najtrudniejsze
zadanie.

Farmer chwytał w ręce dwa snopki, wtykał sobie pod pachy,

przechodził kilka kroków i stawiał je na ziemi, opierając jeden o drugi. Ja
robiłem to samo, aż uzbierało się osiem snopków, które tworzyły stóg.
Pokazał mi, jak wbić łodygi w ziemię, żeby snopki stały prosto, a czasem
trącał je kolanem, by ustawić we właściwy sposób.

Robiłem, co mogłem, ale moje snopki często się wywracały, więc mu-

siałem podbiegać i ustawiać je ponownie. Z lekkim niepokojem za-
uważyłem, że pan Edwards uwija się prawie dwa razy szybciej niż prac-
ujący nieopodal trzej starsi mężczyźni. Kończyliśmy już rząd, gdy oni
ledwie doszli do połowy, a ból ramion i pleców zapowiadał, że czekają
mnie ciężkie chwile.

Pracowaliśmy tak przez prawie dwie godziny; schylając się

i podnosząc, schylając się i podnosząc, bez chwili odpoczynku. Kiedy za-
cząłem pracować jako wiejski weterynarz, szybko doszedłem do
wniosku, że praca na roli jest najcięższym sposobem zarabiania na życie,
a teraz przekonałem się o tym osobiście. Wydawało mi się już, że lada
chwila padnę na ściernisko, gdy na pole przyszła pani Edwards

211

background image

z młodszym synem i córką. Nieśli koszyki, a w nich kawałki szarlotki
i dzbanki jabłecznika.

Farmer patrzył na mnie z politowaniem, gdy z ulgą opadłem na

ziemię i piłem jak zbłąkany podróżnik po kilku dniach na pustyni.
Jabłecznik pochodzący z jego własnej piwniczki był doskonały; piłem go
z zamkniętymi oczami. Pomyślałem, że dobrze byłoby przez resztę dnia
poleżeć sobie na słońcu z galonem tego wspaniałego trunku, ale pan Ed-
wards miał inne plany. Jeszcze przeżuwałem szarlotkę, a on już złapał
dwa kolejne snopki.

– Dobra, chłopie, trzeba ruszać – mruknął i znów zaczęliśmy harówkę.
Nie licząc przerwy na obiad, złożony z chleba z serem popijanego

jabłecznikiem, zwijaliśmy się jak w ukropie przez cały dzień. Zawsze
będę wdzięczny RAF-owi za to, co zrobiono wówczas z moją kondycją.
Kiedy mnie powołano, niewątpliwie zacząłem już tyć na wspaniałym
wikcie Helen. Zbyt wiele dobrego jedzenia i uroki fotela sprawiły, że
obrastałem tłuszczem. Jednak RAF zmienił to i już nigdy potem nie mi-
ałem kłopotów z nadwagą.

Po sześciu miesiącach w Scarborough z pewnością nie ważyłem ani

pół kilo za wiele. Marsze, musztra, gimnastyka, biegi; bez trudu mogłem
przebiec pięć mil po plaży i skalistych urwiskach. Kiedy przyjechałem
do Shropshire, byłem naprawdę w dobrej formie. Jednak nie mogłem się
równać z panem Edwardsem. On miał po prostu niespożyte siły. Niez-
byt wysoki, ale żylasty i wytrzymały jak większość farmerów, których
poznałem w Yorkshire. Wydawał się niestrudzony; prawie się nie pocił,
stawiając rząd za rzędem. Muskuły rozpychały mu rękawy wypłowiałej
koszuli, a lekko krzywe nogi poruszały się bez wysiłku.

Postąpiłbym rozsądnie, mówiąc mu od razu, że za nim nie nadążę,

lecz jakiś demon dumy nakazywał mi dotrzymać mu kroku. Jestem pew-
ien, że wcale nie zamierzał się popisywać. Tak jak każdy farmer, widział
tylko pracę, którą należy wykonać. Podczas przerwy obiadowej
popatrzył na mnie z lekkim współczuciem. Stałem z koszulą przylepioną
do pleców i ciężko dyszałem rozdziawionymi ustami.

– Nieźle się spisujesz, Jim – rzekł, jakby dopiero teraz zauważył mój

stan i przestąpił z nogi na nogę. – Wiem, że wy, miastowi, nie nawyk-
liście do takiej pracy i… no… to nie jest kwestia siły, po prostu trzeba
wiedzieć, jak to robię.

Kiedy wieczorem jechaliśmy do obozu, z tylnego siedzenia docierały

do mnie pojękiwania kolegów. Oni też ucierpieli, ale nie tak jak ja.

212

background image

Po kilku dniach nabrałem wprawy i chociaż nadal musiałem wkładać

w to zajęcie wszystkie siły, nie byłem już bliski omdlenia. Pan Edwards
zauważył to i żartobliwie poklepał mnie po plecach.

– A nie mówiłem? Trzeba tylko wiedzieć, jak to robić.
Jednak nowe męczarnie oczekiwały mnie, kiedy zaczęliśmy ładować

snopki na wóz. Widłami unosiliśmy je w górę, wiązaliśmy i układaliśmy,
coraz wyżej, w miarę jak rósł stóg. Z przygnębieniem stwierdziłem, że
stawianie stogów było łatwe.

W tym zajęciu pomagała nam pani Edwards. Stała z mężem na stogu,

zręcznie podając mu snopki, które układał w odpowiedni sposób. Mnie
przypadła w udziale praca niewykwalifikowanego robotnika; zwijałem
się jak opętany, z obolałym krzyżem i dłońmi w pęcherzach od styliska
wideł.

Nie mogłem nadążyć, więc pan Edwards zeskoczył, chwycił widły

i zaczął rzucać snopki lekkimi ruchami nadgarstków. Spojrzał na mnie
tak samo jak przedtem i wypowiedział słowa zachęty:

– Wspaniale się spisujesz, Jim. Trzeba tylko wiedzieć, jak to robić.
Jednak ta praca miała też wiele zalet. Największą było to, że znów zn-

alazłem się wśród rolników. Pani Edwards na swój sposób okazywała
gościnność czterem biednym chłopcom, którzy znaleźli się tak daleko od
domów, więc co wieczór przygotowywała nam wspaniały posiłek. Była
ciemnowłosa tak jak mąż, miała szczupłą a zarazem zgrabną sylwetkę,
a jej ogromne oczy zawsze były skore do uśmiechu. Nie miała okazji
utyć, bo cały czas pracowała. Była albo na polu, gdzie rzucała snopki
razem z mężczyznami, albo w domu, gdzie gotowała lub piekła, zaj-
mowała się dziećmi albo gospodarstwem.

Te wieczorne posiłki były czymś godnym opisania i zapamiętania.

Dymiąca pieczeń ze świeżym groszkiem i ziemniakami z ogrodu. Pierogi
z jagodami, kruche ciasto z jabłkami, a do tego wielki dzban gęstej śmi-
etany. Chleb domowego wypieku i wiejski ser.

Wszyscy czterej opychaliśmy się po uszy, zachwyceni odmianą po

wojskowej kuchni. Mówiono, że lotnicy są najlepiej karmioną formacją.
Wierzyłem w to, ale po pewnym czasie wszystko smakowało tak samo.
Może nie było najgorsze, ale traciło urok.

Kiedy tak siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na podającą nam

panią Edwards, na spokojnie jedzącego gospodarza oraz na ich dwoje
dzieci: dziesięcioletnią dziewczynkę o czarnych oczach, zapowiadają-
cych urodę matki i krzepkiego, opalonego, ośmioletniego chłopczyka, za
każdym razem myślałem, że są solą tej ziemi.

213

background image

Różni sprytni ekonomiści, którzy powtarzają nam, że brytyjskie rol-

nictwo jest niepotrzebne, a nasze farmy należy zmienić w parki naro-
dowe, zdają się ignorować dość oczywisty fakt, iż wówczas nieprzyjaciel
w tydzień zmusiłby nas głodem do kapitulacji. Jednak dla mnie jeszcze
większą tragedią byłoby zniknięcie takich ludzi jak Edwardsowie.

Było późne popołudnie i czułem się bardziej zmęczony niż zwykle;

pan Edwards ciskał snopkami, jakby nic nie ważyły, a ja robiłem to
z trudem i postękiwaniem. Farmera wezwano do cielącej się krowy;
zwinnie zeskoczywszy ze stogu, poklepał mnie po ramieniu.

– Nie przejmuj się, Jim – zaśmiał się. – Trzeba po prostu wiedzieć, jak

to robić.

Kiedy godzinę później zaszliśmy do kuchni na posiłek, pani Edwards

powiedziała:

– Mąż wciąż jest przy tej krowie. Pewnie ma jakieś kłopoty.
– Może pójdę i zobaczę, jak mu idzie? – Zatrzymałem się w progu.
– Dobrze, jeśli pan chce – uśmiechnęła się. – Podgrzeję panu kolację.
Przeszedłem przez dziedziniec do obory. Jeden ze starszych mężczyzn

trzymał ogon wielkiej czerwonej jałówki i spokojnie pykał fajkę. Pan Ed-
wards, rozebrany do pasa, trzymał rękę po pachę wewnątrz krowy. Jed-
nak był to zupełnie inny pan Edwards. Jego pierś i plecy lśniły od potu,
który spływał mu z czoła i kapał z czubka nosa. Miał otwarte usta
i dyszał, tocząc samotną bitwę z cielakiem.

Spojrzał na mnie szklistym wzrokiem. W pierwszej chwili chyba mnie

nie poznał, ale niebawem skojarzył, kim jestem.

– Cześć, Jim – wysapał. – Trafiła mi się niezła robótka.
– Przykro mi to słyszeć. W czym problem? Chciał odpowiedzieć, lecz

nagle się wykrzywił.

– Aach! Ta stara wiedźma! Znów ściska mi rękę! Chyba mi ją złamie,

zanim skończy!

Urwał i zwiesił głowę, łapiąc oddech, a potem spojrzał na mnie.
– Cielę jest nieprawidłowo ułożone, Jim. Wchodzi ogonem w ujście

i nie mogę go obrócić.

Przodowanie pośladkowe. Moje ulubione ułożenie płodu, z którym

farmerzy nigdy sobie nie radzą. Nie można ich o to winić, ponieważ nig-
dy nie mieli okazji, by przeczytać klasyczny podręcznik Franza Benescha
Położnictwo weterynaryjne, tak jasno objaśniający mechanizm porodu.
Jedno zdanie na zawsze utkwiło mi w pamięci: „Konieczność jednoczes-
nego zastosowania przeciwstawnych sił”.

214

background image

Benesch twierdzi, że w wielu przypadkach nieprawidłowego ułożenia

należy jednocześnie ciągnąć i odpychać, czego nie da się zrobić jedną
ręką.

Jakby na poparcie tych rozważań pan Edwards krzyknął ponownie:
– Do licha, znów się nie udało! Wciąż odpycham stęp i łapię za racicę,

ale stara wiedźma znów wypycha na mnie cielę. Robię to już od godziny
i jestem wykończony.

Nigdy nie myślałem, że usłyszę takie słowa od tego twardego człow-

ieka, ale nie wątpiłem, że dostał za swoje. Krowa była potężnym zwi-
erzęciem o grzbiecie szerokim jak stół i bez trudu odpychała farmera za
każdym razem, gdy zaczynała przeć. W Yorkshire rzadko widywało się
krowy Red Polis; te, z którymi miałem do czynienia, były uparte i silne
jak słonie. Na myśl o tym, że miałbym szarpać się z nią przez godzinę,
robiło mi się słabo.

Pan Edwards wyjął rękę z krowy i stał przez chwilę oparty o jej

włochaty zad.

Zwierzę

stało

nieporuszone

mimo

działań

tego

śmiesznego

człowieczka, ale farmer był kompletnie wyczerpany. Ostrożnie poruszył
palcami, a potem spojrzał na mnie.

– Na Boga! – mruknął. – Ale dała mi szkołę! Prawie nie czuję ręki.
Nie musiał mi tego mówić. Wiele razy miałem takie wrażenie. Nawet

Benesch pośród swych chłodnych naukowych „repozycji”, „retropulsji”,
„wadliwych ułożeń” i „przeciwstawnych parć” zniża się do stwier-
dzenia, że „stanowi to ogromne wyzwanie dla siły operującego”. Pan
Edwards na pewno zgodziłby się z nim.

Farmer zrobił głęboki wdech i podszedł do stojącego na podłodze

wiadra z gorącą wodą. Umył ręce, a potem znów odwrócił się do krowy.
W jego oczach dostrzegłem lekkie przerażenie.

– Niech pan posłucha – powiedziałem. – Pomogę.
– Dzięki, Jim, ale nic nie możesz zrobić. – Posłał mi blady uśmiech. –

Te nogi muszą się obrócić.

– O to mi chodzi. Mogę to zrobić.
– Jak… ?
– Z pańską niewielką pomocą. Jest tu gdzieś kawałek sznura?
– Tak, tak, mamy całe jardy, ale do takiej roboty jest potrzebne

doświadczenie. Nie masz pojęcia…

Umilkł, ponieważ już ściągałem koszulę przez głowę. Był zbyt

zmęczony, żeby się spierać.

Powiesiwszy koszulę na wbitym w ścianę gwoździu, nachyliłem się

nad wiadrem i namydliłem ręce; zapach antyseptyku natychmiast

215

background image

wywołał falę wspomnień. Wyciągnąłem rękę i pan Edwards bez słowa
podał mi kawałek sznura.

Zamoczyłem go w wodzie, a potem szybko zawiązałem pętlę na

jednym końcu i wepchnąłem rękę w krowę. Ach tak, jest ogon, tak
dobrze mi znany, zwisający między kośćmi miednicy cielęcia. Och,
naprawdę uwielbiam takie ułożenie; z głęboką satysfakcją przesunąłem
rękę wzdłuż włochatej kończyny, aż uchwyciłem małą raciczkę.
W mgnieniu oka założyłem pętlę na pęcinę cielaka i zacisnąłem ją, po
czym przeciągnąłem sznur między palcami racicy.

– Proszę – powiedziałem do farmera. – Niech pan równo ciągnie,

kiedy panu powiem.

Oparłem dłoń na stawie stepu i zacząłem spychać w głąb macicy.
– Już – poleciłem. – Tylko ostrożnie. Bez szarpania.
Zrobił to jak człowiek we śnie i po kilku sekundach pokazała się mała

raciczka.

– A niech to! – powiedział pan Edwards.
– A teraz druga – mruknąłem, zdejmując pętlę. Powtórzyłem czyn-

ności, a farmer – nieco wstrząśnięty – pociągnął za sznur. Draga
raciczka, żółta i wilgotna, niemal natychmiast dołączyła do pierwszej.

– A niech to wszyscy diabli! – powiedział pan Edwards.
– Dobrze – podsumowałem. – Proszę chwycić nóżkę; za kilka sekund

będziemy je mieli.

Chwyciliśmy za nóżki i zaczęliśmy ciągnąć, ale wielka krowa

wyręczyła nas, jednym silnym skurczem wypychając mokre i wijące się
cielątko w moje ramiona. Zachwiałem się i usiadłem z nim na słomie.

– Wspaniały byczek, panie Edwards – powiedziałem. – Niech go pan

wytrze.

Farmer rzucił mi osłupiałe spojrzenie, a potem skręcił wiecheć ze

słomy i zaczął wycierać stworzonko.

– Pokażę panu, co robić, gdyby kiedyś znów trafił pan na ułożenie

pośladkowe – powiedziałem. – Należy jednocześnie ciągnąć i odpychać,
dlatego trzeba się posłużyć sznurem. Kiedy spycha pan cielę w głąb
macicy, żeby wyprostować staw stępu, wtedy pomocnik ciągnie za sznur
założony na pęcinę. Nóżka się prostuje i wchodzi do kanału miednicy.
Zauważył pan, że przeciągnąłem sznur przez szparę międzyracicową –
to jest bardzo ważne. W ten sposób podnosi się ostre kopytko
i zapobiega uszkodzeniu ściany pochwy.

Farmer pokiwał głową i nie przestawał wycierać cielaka. Kiedy

skończył, spojrzał na mnie z niedowierzaniem i kilkakrotnie poruszył
wargami, zanim odzyskał głos.

216

background image

– Jak… jak… skąd, do licha, wiedziałeś, jak to zrobić?
Powiedziałem mu.
– Ty draniu! Ukrywałeś to, prawda? – wybuchnął po długim

milczeniu.

– No cóż… nigdy pan mnie nie pytał.
Podrapał się po głowie.
– Hmm, nie chciałem być wścibski i wypytywać chłopaków, którzy mi

pomagają. Niektórzy ludzie tego nie lubią…

W milczeniu wytarliśmy ręce i włożyliśmy koszule. Zanim wyszedł,

obejrzał się na cielę, które już uparcie próbowało wstać, wylizywane
przez matkę.

– Żywotny maluch – rzekł farmer. – A mogliśmy go stracić. Jestem ci

bardzo wdzięczny. – Uścisnął mnie. – No cóż, chodźmy, panie weteryn-
arzu, zjemy kolację.

Na środku podwórka przystanął i spojrzał na mnie ze skruchą.
– Wiesz co, pewnie uznałeś mnie za głupka, gdy tak przez godzinę sz-

arpałem się z krową i o mało nie padłem. Podszedłeś i załatwiłeś sprawę
w parę minut, a ja czuję się słaby jak dziecko.

– Wcale nie, panie Edwards – odparłem. – To nie jest… –

Zastanawiałem się przez chwilę. – To nie jest kwestia siły; trzeba po
prostu wiedzieć, jak to robić.

Kiwnął głową, zamilkł i gapił się na mnie przez bardzo długą chwilę.

Nagle błysnął białymi zębami; jego brązową twarz przeciął szeroki
uśmiech, który przeszedł w głośny śmiech.

Wciąż trząsł się ze śmiechu, gdy doszliśmy do domu, a kiedy ot-

worzyłem drzwi do kuchni, oparł się o ścianę i otarł łzy z oczu.

– Ty młody diable! – rzekł. – Musiałeś się odgryźć, no nie?

217

background image

Chapter

28

Rozdział dwudziesty ósmy

Nareszcie jechaliśmy do szkoły lotniczej. Znajdowała się w Windsorze.
Droga pozornie wydawała się prosta, lecz okazała się typową wojenną
podróżą,

złożoną

z niezliczonych

przystanków

i przesiadek

oraz

niekończącego się czekania. Trwała całą noc i wciąż wyrywano nas ze
snu. Uciąłem sobie godzinną drzemkę na stole w poczekalni jakiejś bezi-
miennej stacyjki i mimo twardego łoża oraz braku poduszki miałem miły
sen o Darrowby.

Trząsłem się na wyjeżdżonym trakcie do Nether Less Farm, ściskając

wyrywającą się z rąk kierownicę. W dole widziałem dom z wyblakłymi
czerwonymi dachówkami wyzierającymi zza osłony drzew, a dalej
porośnięte krzakami zbocze, które wznosiło się aż do wrzosowisk na
szczycie.

Drzewa były karłowate i rzadko rozsiane na stromych stokach. Jeszcze

wyżej były tylko piargi i urwiska, a na samym szczycie dostrzegłem
wrzosowiska, kuszące w promieniach słońca, gładkie, rozległe i puste.

Szrama na szerokim pasie zielonej łąki znaczyła miejsce, skąd dawno

temu zwieziono kamienie na budowę farm i murków, które przez setki
lat opierały się ostremu klimatowi. Wiedziałem, że kiedyś stąd odejdę
i zostanę zapomniany, a te domy i biegnące w nieskończoność murki
będą tu zawsze.

Helen siedziała obok mnie w samochodzie. Uwielbiałem, kiedy jechała

ze mną na obchód; po skończonych wizytach wspięliśmy się na zbocze,
wdychając woń ciepłych paproci i czując rosnące podniecenie, w miarę
jak zbliżaliśmy się do szczytu.

W końcu znaleźliśmy się na górze i stanęliśmy twarzą w twarz

z dzikimi wrzosowiskami, chłodnym wiatrem Yorkshire i z cieniami
obłoków, przemykającymi po zielono-brązowych wierzchołkach. Ciepła
dłoń Helen spoczywała w mojej dłoni, gdy wędrowaliśmy wśród
wrzosów, mijając wyskubane przez owce zielone wysepki aksamitnej
murawy. Helen uniosła głowę, gdy nad szczytami rozległ się krzyk

218

background image

samotnego kulika, a za ciemną chmurą rozwiewanych przez wiatr
włosów dostrzegłem jej zachwycone, błyszczące oczy.

Lekkie potrząsanie za ramię przywróciło mnie do rzeczywistości, do

syku pary i tupotu buciorów. Blat stołu uwierał mnie w biodro
i zesztywniał mi kark, który opierałem o plecak.

– Przyjechał pociąg, Jim – powiedział stojący nade mną lotnik. – Żal mi

było cię budzić. Uśmiechałeś się przez sen.

Dwie godziny później, spoceni, nieogoleni, zaspani, obładowani ek-

wipunkiem, dowlekliśmy się do lotniska w Windsorze. Siedzieliśmy
w drewnianym baraku i ledwie słuchaliśmy kaprala, który podawał nam
miejsca zakwaterowania. Nagle dotarł do nas sens jego słów.

– Jeszcze jedno – mówił. – Pamiętajcie, żeby zawsze nosić znaczki

identyfikacyjne. W zeszłym tygodniu mieliśmy dwie ofiary; piloci byli
zupełnie spaleni i żaden z nich nie miał znaczka. Nie wiedzieliśmy, kim
są. – Bezradnie rozłożył ręce. – Takie przypadki przysparzają nam wiele
pracy, więc pamiętajcie o tym, co wam powiedziałem.

Po tych słowach wszyscy się ocknęli i zaczęliśmy uważnie słuchać.

Zapewne do tej pory myśleliśmy, że tylko bawimy się w lotników.
Spojrzałem za okno, na rękaw wiatrowskazu powiewający nad długim,
płaskim polem, na porozstawiane tu i tam samoloty, na zbiornik prze-
ciwpożarowy i na rząd niskich drewnianych baraków. Koniec zabawy.
Zaczęła się wojna.

219

background image

www.feedbooks.com

Food for the mind

220


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
James Herriot Kocie opowiesci
Jesli Potrafilyby Mowic James Herriot
Herriot James Kocie opowieści
Herriot James Kocie opowieści
Herriot James Szał pracy
Weterynaria sądowa
inspekacja weterynaryjna
e przyjaciele zobacz co media spolecznosciowe moga zrobic dla twojej firmy eprzyj
Amerykanie mogą zostać w Iraku (13 12 2008)
Decyzja Rady 90 424 EWG z dnia 26 czerwca 1990 r w sprawie wydatków w dziedzinie weterynarii
Interna 26.03.2014, weterynaria, 4 rok, notatki 2014
korespondencja polecenia, Weterynaria Lublin, INFORMATYKA, cw3, cw2
ustawa zakazy, Weterynaria, Choroby zakaźne koni
Elektronogramy - podpisy, Weterynaria Lublin, Weterynaria 1, Histologia, Histologia, histologia Elek
poród, weterynaria, I semestr, Choroby zwierząt
Parchy pytania z odpowiedziami, Weterynaria, III rok, kolokwia
Czy współcześni Europejczycy mogą się czegoś nauczyć od wyznawców hinduizmu

więcej podobnych podstron