Herriot James Szał pracy

background image

James Herriot

Szał Pracy

background image

Rozdział pierwszy

Był to zupełnie inny uniform. Gumiaki i bryczesy wiejskiego weterynarza

wydawały się odległą przeszłością, gdy wbijałem się w workowaty kombinezon
lotniczy i wkładałem podszyte kożuszkiem buty oraz rękawice. Najpierw włoży-
łem parę cienkich, jedwabnych rękawiczek, a dopiero na nie te grube i wielkie.
Wszystko było nowiuteńkie, ale i tak czułem się jak weteran.

Jeszcze skórzana pilotka i gogle, a do tego spadochron. Przełożyłem pasy

przez plecy i między nogami, zapiąłem klamrę na piersi, a potem wyszedłem z ba-
raku na oblaną słońcem murawę lotniska.

Czekał tam na mnie porucznik Woodham. Miał być moim instruktorem i spo-

glądał na mnie z niepokojem, jakby niezbyt cieszyła go ta perspektywa. Ze swoją
śniadą cerą i chłopięcym wyglądem przypominał mi pilotów z bitwy o Anglię, któ-
rych zdjęcia widywałem w gazetach. I rzeczywiście, jak wszyscy nasi instruktorzy,
brał udział w tych zażartych walkach. Przysyłano ich tutaj jakoby na wypoczynek
po wojennych trudach, ale powiadano, że uważają zmagania z wrogiem za piknik
w porównaniu z obowiązkami instruktorskimi. Bez mrugnięcia okiem stawili czoło
całej potędze Luftwaffe, ale my budziliśmy w nich przerażenie.

Kiedy szliśmy po trawie, widziałem jak jeden z moich kolegów podchodzi do

lądowania. Mały dwupłatowiec opętańczo chwiał się i kołysał w powietrzu. Led-
wie ominął kępę drzew, z wysokości dwudziestu metrów runął jak kamień na zie-
mię, odbił się od niej kołami, podskoczył jeszcze dwukrotnie, a potem wyhamował
zygzakowatym poślizgiem. Okryta hełmem głowa w tylnym kokpicie kiwała się
energicznie, jakby wtórując jakimś uwagom kierowanym do głowy z przodu.
Twarz porucznika Woodhama nie zdradzała żadnych uczuć, ale wiedziałem, że ten
widok dał mu do myślenia. Teraz jego kolej.

Tiger Moth wydawał się bardzo mały i samotny na szerokiej płycie lotniska.

Wdrapałem się do kokpitu i zapiąłem pasy, a mój instruktor usiadł za mną. Wyko-
nał szereg czynności, które niebawem miałem znać na pamięć, jak ulubiony
wiersz. Mechanik kilkakrotnie obrócił śmigłem dla rozruchu. Potem padła komen-
da „kontakt”, mechanik szarpnął jeszcze raz, silnik zawył, wyjęto klocki spod kół i
podskakując, ruszyliśmy po trawie, a potem nagle i niespodziewanie unieśliśmy się
i poszybowaliśmy nad barakami, w błękitne niebo, ponad szachownicą pól połu-
dniowej Anglii.

Poczułem podniecenie spotęgowane nie tyle przyjemnym wrażeniem, co dłu-

gim oczekiwaniem na ten moment. Miesiące musztry, maszerowania i nauki nawi-
gacji miały doprowadzić do chwili, kiedy uniosę się w powietrze – i ten czas wła-
śnie nadszedł.

2

background image

W interkomie usłyszałem głos porucznika Woodhama.
– Przejmij ją teraz. Chwyć drążek i trzymaj ją równo. Obserwuj sztuczny ho-

ryzont i utrzymuj poziom. Widzisz tę chmurę przed nami? Nakieruj się tam i celuj
w nią nosem.

Ścisnąłem drążek poprzez grubą rękawicę. To było cudowne. A ponadto ła-

twe. Mówili mi, że latanie to prosta sprawa i mieli rację. Dziecinna zabawa. Płynąc
po niebie, zerknąłem na trybunę toru wyścigowego Ascot, która została daleko w
dole.

Już miałem uśmiechnąć się radośnie, gdy usłyszałem krzyk porucznika.
– Spokojnie, na litość boską! W co ty pogrywasz, do diabła!?

Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Byłem zupełnie spokojny i myślałem, że

dobrze mi idzie, tymczasem w lusterku widziałem wytrzeszczone oczy instruktora,
miotające gniewne błyski zza gogli.

– Nie, nie, nie! To nie tak, cholera! Spokojnie, słyszysz, spokojnie!
– Tak, sir.
Zadrżałem i natychmiast stałem się spięty. Nie miałem pojęcia, co go niepo-

koi, lecz gdy z rosnącą desperacją zacząłem zerkać na sztuczny horyzont i na skie-
rowany w obłok nos samolotu, dobiegające z interkomu dźwięki stawały się coraz
rozpaczliwsze.

Nie miałem jakichkolwiek problemów, tymczasem słyszałem tylko przekleń-

stwa i jęki, a w pewnej chwili przeraźliwy wrzask:

– Przyłóż się trochę, do wszystkich diabłów!
Przestałem cieszyć się lotem i popadłem w przygnębienie.
I jak zawsze w takich chwilach, zacząłem myśleć o Helen i szczęśliwym ży-

ciu, jakie dawniej wiodłem. Wiatr huczał mi w uszach w otwartym kokpicie, oży-
wiając obrazy stające mi przed oczami.

Tam też świstał wiatr, ale uderzał w okno naszej sypialenki. Był początek li-

stopada i złota jesień z brutalną gwałtownością zmieniła się w arktyczny chłód.
Przez dwa tygodnie lodowaty deszcz siekał miasteczka i wioski wtulone między
pagórki wzgórz Dale, przemieniając pola w płytkie jeziora, a podwórza farm w
grzęzawiska. Wszyscy byli przeziębieni. Niektórzy twierdzili, że to grypa, ale co-
kolwiek to było, zdziesiątkowało ludność. Chyba połowa mieszkańców Darrowby
leżała w łóżkach, a druga połowa kichała jak szalona. Ja sam ledwie się trzymałem,
lgnąc do kominka, ssąc tabletki przeciwkaszlowe i krzywiąc się przy każdym łyku.
Bolało mnie gardło. Czułem nieprzyjemne wiercenie w nosie. Zadrżałem, gdy
deszcz zabębnił kaskadą wody w okno. Sam prowadziłem praktykę. Siegfried wy-
jechał na kilka dni, więc po prostu nie mogłem zachorować. Wszystko zależało od

3

background image

tego jednego wieczoru. Jeśli tylko zostanę pod dachem i dobrze się wyśpię, będę
zdrów. Zerkałem na stojący na nocnym stoliku telefon jak na czającą się do skoku
bestię.

Helen siedziała po drugiej stronie kominka, robiąc na drutach. Nie przeziębiła

się – nigdy nie chorowała. I nawet w tych pierwszych latach naszego małżeństwa
nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to trochę niesprawiedliwe. Minęło trzydzieści
pięć lat, ale nic się nie zmieniło i kiedy chodzę pociągając nosem, nadal drażni
mnie upór, z jakim ona nie chce się do mnie przyłączyć.

Przysunąłem krzesło bliżej ognia. W naszej pracy często zdarzają się nocne

wezwania, ale może dopisze mi szczęście. Już wybiła ósma, więc może Opatrzność
uznała, iż w tym stanie nie powinno się mnie wyciągać na zimno i deszcz.

Helen zakończyła rządek i odłożyła robótkę. To był sweter dla mnie, prawie

gotowy.

– I jak to wygląda, Jim? – zapytała.
Uśmiechnąłem się. Ten jej gest wydawał się kwintesencją naszego wspólnego

życia. Otworzyłem usta, aby powiedzieć, że po prostu wspaniale, lecz ugryzłem się
w język, bo właśnie przeraźliwie zadzwonił telefon.

Drżąc jak osika, podniosłem słuchawkę, a przed oczami stanęły mi przeraża-

jące wizje cielących się jałówek. Godzina bez koszuli na grzbiecie zupełnie wy-
starczy, żeby załatwić mnie na dobre.

– Mówi Sowden z Long Pasture – zachrypiał głos.
– Tak, panie Sowden?
Mocno ścisnąłem telefon. Za moment dowiem się, co mnie czeka.
– Mam tu sporego cielaka. Kiepsko wygląda i paskudnie sapie. Przyjedzie

pan?

Wydałem przeciągłe westchnienie ulgi. Cielę, prawdopodobnie z zaburzenia-

mi trawienia. Mogło być znacznie gorzej.

– Dobrze, będę za dwadzieścia minut – obiecałem.
Ponownie spojrzałem na przytulny i ciepły pokoik, boleśnie uświadamiając

sobie, jak niesprawiedliwe jest życie.

– Muszę jechać, Helen.
– Och, nie!
– Tak, a w dodatku łapie mnie przeziębienie – jęknąłem. – I posłuchaj, jak

leje.

– Owszem, musisz dobrze się ubrać, Jim.
Zmarszczyłem brwi.
Ta farma leży dziesięć mil stąd, na okropnym wygwizdowie. Nie ma tam żad-

nego zacisznego kąta. – Pomacałem obolałą szyję. – Tylko tego mi trzeba. Na pew-
no mam gorączkę.

4

background image

Nie wiem, czy każdy wiejski weterynarz obwinia swoją żonę, kiedy dostaje

nocne wezwanie, ale ja, Boże przebacz, robiłem to przez całe życie.

Zamiast kopnąć mnie w tylną część ciała, Helen uśmiechnęła się promiennie.
– Naprawdę mi przykro, Jim, ale może to nie potrwa długo. A kiedy wrócisz,

dostaniesz talerz gorącej zupy.

Ponuro kiwnąłem głową. No tak, rzeczywiście było na co czekać. Tego dnia

Helen ugotowała jarzynową na mięsie, gęstą i zawiesistą od selerów, porów oraz
marchewki, o zapachu mogącym ożywić umarłego. Pocałowałem ją i wyszedłem w
noc.

Farma Long Pasture znajdowała się w przysiółku Dowsett. Wielokrotnie po-

dróżowałem tam wąską drogą. Wiła się wysoko na wzgórza, które latem urzekały
surowym pięknem: nagie i dzikie, smagane wiatrem przelatującym nad bezkresem
traw. Jednak tego wieczora, gdy ponuro zerkałem przez zalewaną deszczem przed-
nią szybę, ich niewidoczny masyw zdawał się napierać na szosę. Wyobrażałem so-
bie, jak te ociekające wodą, kamienne ściany pną się wysoko ku wierzchołkom,
gdzie deszcz siecze wrzosowiska, mocząc paprocie i mchy, wtapiając ciemne lustra
wody w grząski muł.

Kiedy zobaczyłem pana Sowdena, zrozumiałem, że jestem w znakomitej for-

mie. On najwidoczniej już jakiś czas temu padł ofiarą choroby, ale – jak większość
farmerów – nie mógł poniechać swej ciężkiej, niekończącej się pracy. Spojrzał na
mnie załzawionymi oczami, zakaszlał przeraźliwie, jakby miał wypluć płuca, po
czym zaprowadził mnie do budynku. Kiedy weszliśmy do kamiennej obory, wyso-
ko uniósł lampę naftową i w słabym świetle dostrzegłem rdzewiejące narzędzia,
kopiec ziemniaków, obok stertę rzepy, a w rogu prowizoryczną zagrodę z moim
pacjentem.

Nie był to dwutygodniowy cielak, jakiego się spodziewałem, ale sześciomie-

sięczne zwierzę, prawie byczek, chociaż niezbyt wyrośnięty. Wyglądał mizernie:
chudy, z wzdętym brzuchem pokrytym gęstą jasnorudą sierścią, której postrzępio-
ne kłaki zwisały prawie do ziemi.

– Zawżdy był kiepski – wychrypiał pan Sowden między kaszlnięciami. – Nig-

dy nie mógł przybrać na wadze. Po południu deszcz przestał na chwilę padać, więc
na chwilę wypuściłem go na powietrze i patrz pan, co się stało.

Wgramoliłem się do zagrody, wsunąłem termometr w odbyt zwierzęcia i

przyjrzałem się byczkowi. Nie stawiał oporu, gdy delikatnie odepchnąłem go w
bok. Ze zwieszoną głową, zapadniętymi ślepiami apatycznie spoglądał na podłogę.
Najgorsze były dźwięki, jakie wydawał. Nie było to tylko posapywanie – raczej
przeciągłe, bolesne jęki powtarzające się co kilka sekund.

– Rzeczywiście, chyba ma coś z żołądkiem – powiedziałem. – Na którym pa-

stwisku był po południu?

5

background image

– Dałem mu tylko przez parę godzin pochodzić po sadzie.
– Rozumiem. – Spojrzałem na termometr. Temperatura poniżej normy. –

Pewnie leży tam trochę owoców.

Pan Sowden dostał kolejnego ataku kaszlu, a potem oparł się o deski zagrody,

łapiąc oddech.

– Tak, w trawie leży pełno jabłek i gruszek. Mieliśmy w tym roku klęskę uro-

dzaju.

Osłuchałem zwierzę przez stetoskop i zamiast normalnego bulgotu zdrowego

żołądka usłyszałem głuchą ciszę. Badanie palpacyjne wykazało typowy, ciastowaty
brzuch.

– No cóż, panie Sowden, chyba nażarł się owoców i one kompletnie wstrzy-

mały trawienie. Jest w kiepskim stanie.

Farmer wzruszył ramionami.
– No cóż, jeśli tylko się obżarł, to porządna porcja oleju lnianego postawi go

na nogi.

– Obawiam się, że to nie jest takie proste – powiedziałem. – To poważna spra-

wa.

A więc co z nim zrobimy?
Otarł nos i spojrzał na mnie posępnie.
Zawahałem się. W starym budynku panował przejmujący ziąb. Znów miałem

dreszcze i bolało mnie gardło. Myśl o Helen, saloniku i ogniu na kominku była
wprost nieznośnie kusząca.

Widywałem już takie zaparcia i próby leczenia ich środkami przeczyszczają-

cymi okazywały się bezskuteczne. Temperatura ciała opadała do agonalnej i zwie-
rzę miało zapadnięte ślepia. Jeżeli zaraz czegoś nie zrobię, do rana będzie martwe.

– Tylko jedno może go uratować – powiedziałem. – Otwarcie żwacza.
– Co?
– Operacja. Trzeba otworzyć mu pierwszy żołądek i usunąć to wszystko, cze-

go nie powinno tam być.

– Jest pan pewny? Nie uważa pan, że wystarczyłaby kwarta oleju? Byłoby

znacznie łatwiej.

Istotnie, byłoby. Przez moment wizja kominka i Helen skrzyła się przede mną

jak klejnot w jaskini, a potem zerknąłem na cielę. Chude i długowłose, wyglądało
bardzo niepozornie, niezwykle bezbronnie i bezradnie. Rzeczywiście łatwo byłoby
pozostawić je w takim stanie do rana.

– Jestem zupełnie pewny, panie Sowden. Cielak jest tak słaby, że chyba zro-

bię to pod miejscowym znieczuleniem, więc będę potrzebował pomocy.

Farmer powoli pokiwał głową.
– W porzundku, zejdę do wioski i ściągnę George’a Hindleya. – Znów prze-

6

background image

raźliwie zakaszlał. – O rany, tej nocy mógłbym się bez tego obejść. Jak nic mam
brunchit.

Bronchit w tamtych czasach był schorzeniem często spotykanym wśród far-

merów i biedak naprawdę cierpiał, ale szybko zapomniałem o współczuciu, bo od-
chodząc, zabrał ze sobą lampę i ogarnęła mnie nieprzenikniona ciemność.

Bywają rozmaite obory. Niektóre są małe, zaciszne i pachnące sianem, ale ta

była okropna. Odwiedzałem ją w słoneczne popołudnia i nawet wtedy wilgotny
półmrok kruszejących ścian i gnijących belek był jak wilgotny koc, a całe ciepło i
blask zdawały się znikać wśród zasnutych pajęczynami krokwi. Teraz miałem ją
całą dla siebie. Kiedy stałem tam, nasłuchując tłukącego do drzwi wiatru, owiewa-
ły mnie silne przeciągi, a nieustannie kapiąca z popękanych dachówek woda lodo-
watymi kropelkami ściekała mi po czole i karku. W miarę jak płynęły minuty, za-
cząłem podskakiwać w miejscu, daremnie usiłując się rozgrzać.

Farmerzy z gór Dale nigdy się nie spieszą, więc nie oczekiwałem szybkiego

powrotu gospodarza, lecz po piętnastu minutach w tych nieprzeniknionych ciem-
nościach opadły mnie czarne myśli. Gdzie, do diabła, podziewał się ten facet?
Może razem z George’em Hindleyem parzyli sobie herbatę, albo zasiedli do szyb-
kiej partyjki domina. Nogi trzęsły się pode mną, kiedy w drzwiach pojawiła się
lampa naftowa i pan Sowden wrócił z sąsiadem.

– Dobry wieczór, George – powiedziałem. – Jak się masz?
– Nie najlepiej, panie Herriot. – Pociągnął nosem nowo przybyły. – Właśnie

złapałem to – a...a... apsik! – cholerne przeziębienie.

Wydmuchał nos w czerwoną chusteczkę i popatrzył na mnie podkrążonymi

oczami. Rozejrzałem się wokół.

– No cóż, zaczynajmy. Potrzebny nam stół operacyjny. Może moglibyście

ułożyć go z bel słomy?

Obaj mężczyźni odeszli i po chwili wrócili, niosąc po kilka bel słomy. Ułożyli

z nich stół, który był dostatecznie wysoki, ale zbyt miękki.

– Przydałaby się jakaś deska na wierzch. – Pochuchałem na zmarznięte palce i

potupałem nogami. – Macie jakiś pomysł?

Pan Sowden potarł szczękę.
– Tak, mamy drzwi.
Powlókł się ze swoją lampą na dziedziniec i zobaczyłem, jak próbuje zdjąć z

zawiasów drzwi obory. George ruszył mu na pomoc i gdy obaj szarpali je i podwa-
żali, ze znużeniem pomyślałem, że zabiegi weterynaryjne nie przerażają mnie tak,
jak przygotowania do nich.

W końcu chwiejnie wrócili do obory, położyli drzwi na stercie słomy i sala

operacyjna była gotowa.

– Podnieście cielę – westchnąłem.

7

background image

Przenieśliśmy nie stawiające oporu zwierzę na zaimprowizowany stół i ułoży-

liśmy je na prawym boku. Pan Sowden przytrzymał łeb, podczas gdy George zajął
się ogonem i zadem.

Szybko rozłożyłem instrumenty, zdjąłem płaszcz oraz marynarkę i podwiną-

łem rękawy.

– Do licha! Nie mamy gorącej wody. Zechce pan przynieść trochę, panie

Sowden?

Trzymałem głowę cielęcia przez całe wieki, czekając, aż farmer wróci z

wrzątkiem. Tym razem było gorzej, gdyż zdjąłem ciepłe ubranie. Chłód wchodził
mi w kości, gdy wyobrażałem sobie kuchnię, strużkę powoli cieknącej do wiadra
wody z bojlera i niespieszny powrót gospodarza do obory.

Kiedy pan Sowden w końcu wrócił, dodałem do wody antyseptyku i gorącz-

kowo umyłem ręce. Potem przystrzygłem sierść na lewym boku cielaka i napełni-
łem strzykawkę środkiem miejscowo znieczulającym. Zrobiłem zastrzyk i wpa-
dłem w przygnębienie.

– Nic nie widzę – powiedziałem, bezradnie spoglądając na lampę naftową,

ustawioną opodal na śrutowniku. – Światło stoi w złym miejscu.

Pan Sowden bez słów opuścił posterunek i zaczął przywiązywać kawał ko-

nopnego sznura do belki sufitu. Koniec owinął wokół drugiej i mocno zawiązał, po
czym zawiesił lampę nad cielakiem. Doskonały pomysł, ale jego realizacja zajęła
sporo czasu i zanim skończył, straciłem wszelką nadzieję, że uniknę przeziębienia.
Byłem przemarznięty do szpiku kości i zaczęło kłuć mnie w piersiach. Wkrótce
będę w takim samym stanie, jak moi pomocnicy. „Brunchit” czaił się tuż za wę-
głem.

Wreszcie mogłem zacząć. W rekordowym tempie przeciąłem skórę, mięśnie,

otrzewną i ścianę żołądka. Głęboko wepchnąłem rękę w otwarty organ, w fermen-
tującą masę treści pokarmowej. W mgnieniu oka wyzbyłem się wszelkich obaw.
Na dnie żwacza znalazłem warstwy jabłek i gruszek, częściowo ponadgryzanych,
lecz przeważnie całych i niestrawionych. Bydło zazwyczaj połyka wielkie kęsy po-
karmu i przeżuwa je dopiero później, ale z taką ilością nie poradziłoby sobie żadne
zwierzę.

Z zadowoleniem spojrzałem na gospodarza.
– Jest tak, jak przypuszczałem. Nażarł się owoców.
– Khhe! – odparł pan Sowden. Jego kaszlnięcia przybierały rozmaitą formę,

ale to było głośne i potężne. Wstrząsnęło nim aż po podeszwy podkutych butów i
eksplodowało mi prosto w twarz. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ryzykow-
ną zająłem pozycję, gdy głowa pochylonego nad cielakiem farmera znalazła się
kilka centymetrów od mojej. – Khhe! – rozległo się ponownie i znów spadł na
mnie prysznic pełnych wirusów kropelek. Najwidoczniej pan Sowden nie słyszał o

8

background image

zarażeniu drogą kropelkową albo nie przejmował się tym. Mając ręce w żołądku
pacjenta, nic nie mogłem na to poradzić.’

Instynktownie odwróciłem twarz w drugą stronę.
– Aaa... psik! – prychnął George.
Było to raczej kichnięcie niż kaszlnięcie, ale kolejny deszcz zabójczych kro-

pelek opryskał mi drugi policzek. Zrozumiałem, że nie zdołam uciec. Znalazłem
się w pułapce bez wyjścia. Jednak, jak już mówiłem, moje morale znacznie się
podbudowało. Ochoczo wygarniałem garściami nadmiar owoców i po kilku minu-
tach podłoga obory była usiana zimowymi jabłkami i twardymi gruszkami.

– Wystarczyłoby, żeby otworzyć sklep – zaśmiałem się.
– Khhe! – odparł pan Sowden.
– Aaa... psik! – dodał George, nie chcąc być gorszy.
Kiedy ostatnie jabłka i gruszki potoczyły się w mrok, ponownie umyłem ręce

i zacząłem zaszywać ranę. Szycie to najdłuższa i najbardziej nużąca część operacji
otwarcia żwacza. Podniecenie wywołane trafną diagnozą i pomyślnym przebie-
giem zabiegu mija, więc jest to dobry moment na luźną pogawędkę, anegdotki, co-
kolwiek, aby zabić czas.

Jednak tutaj, w kręgu żółtego światła, zza którego podmuchy wiatru owiewały

mi nogi, a lodowate strużki deszczu co rusz spływały na plecy, jakoś odeszła mi
ochota na plotki. Moi chorzy towarzysze nie byli w nastroju do pogaduszek.

Zaszyłem nacięcie do połowy, kiedy tak mocno zakręciło mi w nosie, że mu-

siałem przerwać szycie i wyprostować się.

– A... a... apsik! Otarłem nos przedramieniem.
– On też to złapał – mruknął George z ponurą satysfakcją.
– A jakże, a jakże – przytaknął pan Sowden i wyraźnie poweselał.
Nie przejąłem się. Już dawno doszedłem do wniosku, że walczę o przegraną

sprawę. Długie czekanie w koszuli z podwiniętymi rękawami załatwiłoby mnie na-
wet bez nieustannego bombardowania zarazkami z obu stron. Pogodziłem się z lo-
sem, a ponadto, kiedy położyłem ostatni szew i pomogłem zwierzęciu zejść ze sto-
łu, poczułem głęboką satysfakcję. Okropne postękiwanie ucichło i cielaczek roz-
glądał się wokół, jakby nie było go tu przez jakiś czas. Jeszcze nie doszedł do sie-
bie, ale wiedziałem, że ból ustąpił i zwierzę przeżyje.

– Niech mu pan podścieli grubo słomy, panie Sowden. – Zacząłem myć in-

strumenty w wiadrze. – I okryje go jakimiś workami, żeby miał ciepło. Wpadnę za
dwa tygodnie, żeby zdjąć szwy.

Te dwa tygodnie strasznie mi się dłużyły. Przeziębienie, zgodnie z oczekiwa-

niami, rozwinęło się, przechodząc w nieunikniony bronchit z towarzyszącym mu
kaszlem, który mógł rywalizować z odgłosami wydawanymi przez pana Sowdena.

Pan Sowden nie należał do wylewnych, ale oczekiwałem, że będzie zadowo-

9

background image

lony, kiedy usunę szwy. Cielak był zdrowy i żywy, tak że musiałem ganiać za nim
po całej zagrodzie.

Pomimo kłucia w piersiach czułem upojny smak sukcesu.
– No cóż – oznajmiłem radośnie. – Jest całkiem zdrowy. Któregoś dnia wyro-

śnie z niego piękny byczek.

Farmer ponuro wzruszył ramionami.
– Taak, pewno wyrośnie. Tyle, że to wszystko było niepotrzebne.
– Niepotrzebne...?
– No. Rozmawiałem o tym z ludźmi i wszyscy mówili, że nie trzeba go było

otwierać. Powinienem dać mu kwartę oleju lnianego, tak jak chciałem.

– Panie Sowden, zapewniam pana...
– A teraz mam spory rachunek do zapłacenia. Wepchnął ręce w kieszenie.
– Proszę mi wierzyć, że było warto.
– Ni, ni, wcale. – Zaczął odchodzić, ale jeszcze obejrzał się przez ramię. –

Byłoby lepiej, gdyby pan nie przyjechał.

Trzykrotnie obleciałem trasę z porucznikiem Woodhamem i za trzecim razem

siedział prawie cicho. Widocznie szło mi dobrze i znów mogłem zacząć cieszyć się
lotem. Latanie jest cudowne.

Znowu usłyszałem głos w interkomie.
– Tym razem pozwolę ci wylądować. Mówiłem ci, jak masz to zrobić. No,

przejmij ją.

– Przejąłem – odparłem. Rzeczywiście mówił mi, jak to zrobić – nawet kilka

razy – więc na pewno nie będę miał żadnych kłopotów.

Kiedy traciliśmy wysokość, pojawiły się czubki drzew, a potem trawa lotniska

wyszła nam na spotkanie. Nadeszła chwila prawdy. Ostrożnie odepchnąłem drą-
żek, a kiedy uznałem, że to odpowiedni moment, przyciągnąłem go do siebie.
Może trochę za szybko, bo podskoczyliśmy kilkakrotnie, w wyniku czego zapo-
mniałem ustawić stery i rzucało nami na boki, zanim samolot zatrzymał się.

Kiedy umilkł warkot silnika, odetchnąłem z ulgą. To było moje pierwsze lą-

dowanie i poszło mi nie najgorzej. Prawdę mówiąc, szło mi coraz lepiej i powoli
nabierałem przekonania, że mój instruktor musi być pod wrażeniem moich doko-
nań. Wysiedliśmy i w milczeniu przeszedłszy kilka kroków, porucznik Woodham
przystanął i odwrócił się do mnie.

Jak się nazywacie? – zapytał.
No, oto dowód. Wiedział, że dobrze się spisałem. Zainteresowałem go.
– Herriot, sir – odparłem dumnie.
Przez dłuższą chwilę mierzył mnie ciężkim spojrzeniem.
– No cóż, Herriot – wymamrotał. – To było po prostu straszne.

10

background image

Odwrócił się i odszedł. Spojrzałem na moje nogi, tkwiące w buciorach na ko-

żuszku. Tak, strój był inny, ale poza tym niewiele się zmieniło.

11

background image

Rozdział drugi

– Różni się trafiają, no nie, kolego?
Lotnik uśmiechnął się do mnie zza stołu w baraku odpraw. Obaj słuchaliśmy

monologu trzeciego, który przed chwilą opuścił nas, opowiedziawszy, co zamierza
zrobić po uzyskaniu skrzydełek pilota. Sprawiał wrażenie, że chyba sam wygra
wojnę.

W RAF-ie rzeczywiście trafiali się różni ludzie, a kiedy zebrali się w jednym

miejscu, nieuchronnie zaczynały się takie rozmowy.

Zwierzęta też bywają różne. Wielu ludzi uważa, iż wszyscy moi pacjenci są

tacy sami, tymczasem krowy, świnie, owce czy konie są ponure, łagodne, złośliwe,
grzeczne, wściekłe lub kochające. Spotkałem kiedyś pewną niezwykłą świnię zwa-
ną Gertrudą, lecz zanim o niej opowiem, muszę zacząć od pana Barge’a.

W dzisiejszych czasach młodych ludzi z firm farmaceutycznych, którzy wy-

dzwaniają do weterynarzy, nazywa się „agentami”, lecz nikt nie odważyłby się na-
zwać w ten sposób pana Barge’a. On zdecydowanie był „przedstawicielem” firmy
Cargill i Synowie, produkującej chemikalia od roku 1850, a liczył sobie tyle lat, że
równie dobrze mógł pracować w tej firmie od początku.

Był mroźny poranek w środku zimy, kiedy otworzyłem drzwi Skeldale House

i zobaczyłem stojącego w progu pana Barge’a. Uniósł czarny kapelusz kilka centy-
metrów nad przerzedzone kosmyki siwych włosów, a jego różową twarz rozpro-
mienił delikatny uśmiech. Zawsze traktował mnie jak ukochanego syna, co uważa-
łem za komplement, gdyż był człowiekiem cieszącym się ogromnym prestiżem.

– Panie Herriot – wymamrotał i lekko skłonił się. Ukłon był bardzo godny i

pasował do ciemnego płaszcza, prążkowanych spodni oraz lśniącej, skórzanej wa-
lizki.

– Proszę wejść, panie Barge – powiedziałem i wprowadziłem go do środka.
Zawsze przychodził w południe i zostawał na lunch. Mój młody szef, Sieg-

fried Farnon, człowiek na którym niełatwo było zrobić wrażenie, traktował go z
najwyższym szacunkiem, więc odwiedziny pana Barge’a przypominały zagranicz-
ne wizyty jakiegoś męża stanu.

Nowoczesny agent wpada jak po ogień, ucina krótką pogawędkę o stężeniu

antybiotyków i steroidów, wspomina o ogromnych przecenach, zostawia na biurku
kilka ulotek i ucieka. Nawet trochę szkoda mi tych młodych ludzi, ponieważ – z
nielicznymi wyjątkami – wszyscy sprzedają dokładnie to samo.

Natomiast pan Barge, jak wszyscy inni z jego pokolenia, dźwigał gruby kata-

log niezwykłych środków leczniczych produkowanych wyłącznie przez jego firmę.

Siegfried podstawił mu krzesło, sadzając gościa na honorowym miejscu przy

stole.

12

background image

– Proszę wejść i spocząć, panie Barge.
– Jest pan bardzo uprzejmy.
Stary dżentelmen lekko skłonił głowę i zajął miejsce. Jak zawsze, podczas

obiadu nie rozmawiano o interesach i dopiero kiedy na stole pojawiła się kawa, pan
Barge niedbale rzucił na stół broszurę reklamową, jakby ta część wizyty była nie-
istotnym dodatkiem.

Siegfried i ja przewracaliśmy kartki, wdychając podniecającą woń czarów,

które wiatr nauki już wymiótł z naszej profesji. Mój szef co kilka chwil składał ja-
kieś zamówienie.

– Chyba weźmiemy parę tuzinów tych tabletek z syropem, panie Barge.
– Bardzo dziękuję.
Stary dżentelmen otworzył oprawiony w skórę notes i zapisał w nim coś

srebrnym długopisem.

– Zdaje się, że nie mamy już z czego robić płynów przeciwgorączkowych,

prawda, James? – Siegfried popatrzył na mnie. – Tak, potrzebujemy jak najwięcej
tych proszków, jeśli można.

– Jestem ogromnie zobowiązany – westchnął pan Barge, notując i to.
Kartkując katalog, mój pracodawca składał kolejne zamówienia. Po jednym

opakowaniu kwasu azotowego i formaliny, emaskulator do kastracji, trójbromian,
maść sztokholmska – same preparaty, których już dawno nie używamy. Pan Barge
kwitował każde zamówienie poważnym „dziękuję” lub „naprawdę bardzo dzięku-
ję” oraz machnięciem srebrnego długopisu.

W końcu Siegfried wyciągnął się na fotelu.
– No cóż, panie Barge, to już wszystko. Chyba, że ma pan coś nowego.
– Tak się składa, drogi panie Farnon, że mam. – Pan Barge zamrugał oczkami

w różowiutkiej twarzy. – Mogę zaproponować panom „Soothitt”, rewelacyjny śro-
dek uspokajający.

Obaj z Siegfriedem natychmiast nadstawiliśmy uszu. Każdy weterynarz żywo

interesuje się środkami uspokajającymi. Wszystko, co czyni naszych pacjentów
uleglejszymi, jest błogosławieństwem. Pan Barge wychwalał wyjątkowe zalety
„Soothittu”, a my usiłowaliśmy wyciągnąć z gościa dokładniejsze informacje.

– A co z agresywnymi lochami? – zapytałem. – No, wie pan, tymi, które kale-

czą swoje młode. Nie sądzę, żeby pomagał w takich przypadkach?

– Mój drogi panie. – Pan Barge obdarzył mnie współczującym uśmiechem,

jak biskup błądzącego wikarego. – „Soothitt” działa wprost idealnie w takich sta-
nach. Jeden zastrzyk podany prosiącej się maciorze i nie będzie pan miał żadnych
problemów.

– To wspaniale – powiedziałem. – A czy pomaga na chorobę lokomocyjną

psów?

13

background image

Na twarzy starego malował się cichy triumf.
– Oto kolejne klasyczne zastosowanie tego leku. Specjalnie w tym celu produ-

kujemy „Soothitt” w postaci tabletek.

– Cudownie. – Siegfried dopił herbatę i wstał. – Proszę więc przysłać nam

większą ilość. A teraz, pan wybaczy, ale musimy rozpocząć popołudniowy obchód,
panie Barge. Bardzo dziękujemy, że pan wpadł.

Uścisnęliśmy sobie ręce, na frontowych schodach pan Barge ponownie uniósł

swój kapelusz i kolejna uroczysta wizyta dobiegła końca.

Po tygodniu otrzymaliśmy przesyłkę z firmy Cargill i Synowie. W tamtych

czasach lekarstwa zawsze wysyłano w drewnianych skrzynkach, więc podważyw-
szy wieko, z zainteresowaniem popatrzyłem na piękne opakowania fiolek i tabletek
„Soothitt”. Wprost nie do wiary, że niemal natychmiast trafiła mi się okazja wy-
próbowania tego nowego specyfiku.

Tego samego dnia wpadł do mnie jeden z dyrektorów miejscowego banku,

pan Ronald Beresford.

– Panie Herriot – oznajmił. – Jak pan wie, pracowałem tu przez kilka lat, ale

zaproponowano mi kierowanie większym oddziałem na południu kraju, tak więc
jutro wyjeżdżam do Portsmouth.

Chudy i wysoki, obrzucił mnie typowym dla niego, beznamiętnym spojrze-

niem.

Portsmouth! O rany, to daleko.
Owszem, prawie trzysta mil. I mam pewien problem.
– Naprawdę?
– Obawiam się, że tak. Niedawno nabyłem sześciomiesięcznego cocker-spa-

niela, który jest wspaniałym zwierzęciem, tylko źle znosi jazdę samochodem.

– Jak się to objawia?
Zawahał się.
– No cóż, on jest teraz przed domem. Jeżeli ma pan chwilę czasu, mogę to za-

demonstrować.

– Oczywiście – odparłem. – Już idę.
Podszedł do samochodu. Jego żona siedziała z przodu. Była równie gruba jak

jej mąż chudy, ale miała taką samą grobową minę. Chłodno skinęła mi głową, za to
ładny spanielek na jej kolanach powitał mnie entuzjastycznie. Pogłaskałem długie,
jedwabiste uszy.

– Ładny piesek.
Pan Beresford spojrzał na mnie z ukosa.
– Tak, wabi się Coco i naprawdę jest uroczy. Kłopoty zaczynają się dopiero

po włączeniu silnika.

Usiadłem z tyłu, bankier nacisnął starter i ruszyliśmy. Natychmiast zrozumia-

14

background image

łem, co miał na myśli. Spaniel zesztywniał i uniósł łeb, celując nosem w dach.
Rozchylił wargi i wydał szereg przeraźliwych dźwięków.

– Auuuu, auuuu, auuuu, auuuu! – zawył.
Zdziwiłem się, gdyż jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś takiego. Nie wiem,

czy sprawiły to idealnie równe odstępy między kolejnymi dźwiękami, czy ich prze-
szywający i szarpiący nerwy ton, czy też fakt, że nie cichły ani na chwilę. W każ-
dym razie po dwuminutowej jeździe rozbolała mnie głowa i zaczęło mi dzwonić w
uszach. Poczułem niewysłowioną ulgę, kiedy znów stanęliśmy przed przychodnią.

Pan Beresford zgasił silnik i hałas natychmiast ucichł, jak ucięty nożem, gdyż

spaniel zamilkł i zaczął lizać moją rękę.

– No tak – powiedziałem. – Rzeczywiście ma pan problem.
Nerwowo poprawił krawat.
– I wyje coraz głośniej im dłużej trwa jazda. Możemy pojechać kawałek dalej

i...

– Nie, nie, nie – pospiesznie przerwałem mu. – To nie będzie konieczne. Do-

skonale rozumiem sytuację. Jednak mówił pan, że macie Coco od niedawna. To
jeszcze szczeniak. Na pewno z czasem przyzwyczai się do samochodu.

– Bardzo możliwe. – W głosie pana Beresforda wyczuwało się niepokój. –

Jednak ja myślę o jutrzejszym dniu. Mam jechać aż do Portsmouth z żoną i tym
psem, a tabletki przeciw chorobie lokomocyjnej wcale na niego nie działają.

Cały dzień jazdy w takim przeraźliwym hałasie byłby koszmarem, ale w tym

momencie oczami duszy ujrzałem postać pana Barge’a. Rozłożył skrzydła i unosił
się w powietrzu, niczym leciwy anioł stróż. Niewiarygodnie szczęśliwy zbieg oko-
liczności!

– Tak się składa – oznajmiłem z krzepiącym uśmiechem – że ostatnio pojawił

się nowy specyfik pomagający w takich przypadkach i właśnie dzisiaj otrzymali-
śmy go pocztą. Proszę wejść, a zaraz go zapakuję.

– No, dzięki Bogu. – Pan Beresford obejrzał pudełko z tabletkami. – Mam mu

podać jedną, pół godziny przed podróżą i wszystko będzie dobrze?

– Zgadza się – odparłem wesoło. – Dam panu kilka zapasowych, na przyszłe

podróże.

– Jestem ogromnie wdzięczny, zdjął mi pan ogromny ciężar z serca.
Wyszedł i wsiadł do samochodu, a ja patrzyłem, jak zapalił silnik. Jakby w

odpowiedzi na jakiś milczący sygnał, pies na tylnym siedzeniu uniósł w górę łeb i
otworzył pysk.

Auuu, auuu, auuu, auuu! – zawył Coco, a jego pan rzucił mi rozpaczliwe spoj-

rzenie i odjechał.

Jeszcze przez chwilę stałem na schodkach, słuchając cichnącego wycia. Wielu

ludzi w Darrowby nie lubiło pana Beresforda, zapewne z powodu jego wyniosłego

15

background image

zachowania, ale ja uważałem go za porządnego faceta, a ponadto było mi go żal.
Jeszcze długo po tym, jak jego samochód zniknął za rogiem Trengate, słyszałem
wycie Coco.

– Auuu, auuu, auuu, auuu!

Około siódmej wieczorem tego samego dnia otrzymałem telefoniczne wezwa-

nie od Willa Hollina.

– Gertruda się prosi! – rzucił do słuchawki. – I próbuje gryźć prosięta!
To była zła wiadomość. Maciory czasami atakują swoje nowo narodzone pro-

siaki i zabijają je, jeśli nie umieści się ich w bezpiecznym miejscu. Co oczywiście
oznacza, że małe nie mogą ssać.

Takie przypadki zawsze były trudne, ale ten szczególnie, ponieważ Gertruda

była rodowodową maciorą, kosztownym zwierzęciem, które Will Hollin kupił,
żeby uszlachetnić swoją trzodę chlewną.

– Ile miała młodych? – zapytałem.
– Cztery i każde próbowała ugryźć.
W jego głosie wyczułem napięcie. Wtedy znów przypomniałem sobie „So-

othitt” i ponownie podziękowałem Opatrzności za wizytę pana Barge’a. Uśmiech-
nąłem się do słuchawki.

– Jest pewien nowy specyfik, który mógłbym jej podać, panie Hollin. Dostali-

śmy go właśnie dzisiaj. Zaraz tam będę.

Potruchtałem do ambulatorium, otworzyłem pudełko z fiolkami i szybko prze-

czytałem załączoną ulotkę. No tak, zgadza się. Dziesięć centymetrów sześciennych
domięśniowo i po dwudziestu minutach maciora zaakceptuje prosięta.

Farma Hollina leżała niedaleko, ale jadąc tam, zastanawiałem się nad tym nie-

zwykłym zbiegiem okoliczności. Rano otrzymaliśmy paczkę z „Soothittem”, a już
zastosujemy go w dwóch przypadkach. Niewątpliwie sama Opatrzność zesłała nam
pana Barge’a, co mogło dowodzić, iż wszystko w naszym życiu jest z góry zapisa-
ne w księgach niebieskich. Na samą myśl o tym zimny dreszcz przebiegł mi po
plecach.

Nie mogłem się doczekać, kiedy zrobię maciorze zastrzyk. Pospiesznie wsze-

dłem do zagrody. Gertrudzie nie spodobało się, kiedy wbiłem jej igłę w nogę.
Chrząknęła donośnie i próbowała mnie ugryźć. Jednak zdołałem jej wstrzyknąć
dziesięć centymetrów sześciennych, zanim uciekłem.

– A więc mamy czekać dwadzieścia minut?
Will Hollin przechylił się przez przegrodę i niespokojnie spoglądał na świnię.

Był ciężko pracującym drobnym farmerem po pięćdziesiątce i wiedziałem, ile ta
świnia dla niego znaczy. Już miałem wygłosić jakąś pocieszającą uwagę, kiedy
Gertruda wydała na świat jeszcze jedno kwiczące prosiątko. Farmer nachylił się i

16

background image

delikatnie przysunął małe do wymienia. Maciora leżała na boku, lecz gdy tylko
prosię dotknęło pyszczkiem sutka, zerwała się w mgnieniu oka, wściekle chrząka-
jąc i szczerząc żółte zęby. Hollin szybko chwycił prosię i umieścił je w wysokim
tekturowym pudle, w którym siedziały już pozostałe.

– No cóż, sam pan widzi, panie Herriot.
– Istotnie. Ile ich już pan ma?
– Sześć. I wszystkie są piękne.
Zajrzałem do pudełka. Wszystkie zwierzątka miały klasyczne, wydłużone cia-

ła.

– Owszem. I wydaje się, że to jeszcze nie koniec.
Farmer pokiwał głową i czekaliśmy. Dwadzieścia minut bardzo nam się dłu-

żyło, ale w końcu chwyciłem parę prosiąt i wszedłem do zagrody. Już miałem po-
łożyć je przy matce, kiedy jedno z nich kwiknęło. Gertruda z dzikim rykiem rzuci-
ła się na mnie, szczerząc zęby, a ja uskoczyłem w bezpieczne miejsce ze zręczno-
ścią, która zadziwiła mnie samego.

Nie wygląda na śpiącą – zauważył pan Hollin.
Nie... nie... Nie wygląda, prawda? Może zaczekajmy jeszcze trochę.
Daliśmy jej jeszcze dziesięć minut, po czym spróbowaliśmy ponownie – z

tym samym rezultatem. Podałem kolejne dziesięć centymetrów sześciennych „So-
othittu”, a godzinę później zrobiłem trzeci zastrzyk. Do dziewiątej Gertruda wyda-
ła na świat piętnaście pięknych prosiąt i sześciokrotnie wygoniła z zagrody mnie i
jej młode. Wydawała się jeszcze energiczniejsza i bardziej zawzięta niż wtedy, kie-
dy zacząłem.

– No cóż, wydaliła łożysko – stwierdził ponuro pan Hollin. – Wygląda na to,

że skończyła. – Ze smutną miną zajrzał do boksu. – A teraz mam piętnaścioro pro-
siąt, które muszę wykarmić bez matczynego mleka. Mogę stracić wszystkie.

– Nie, nie – oznajmił ktoś w otwartych drzwiach. – Nie stracisz ich.
Obejrzałem się. To był dziadek Hollina z nieodłącznym uśmiechem na cho-

chlikowatej twarzy. Podszedł do zagrody i laską szturchnął Gertrudę w żebra.
Warknęła i obrzuciła go złowrogim spojrzeniem, na co staruszek uśmiechnął się
jeszcze szerzej.

– Zaraz zrobię porządek z tą starą łajdaczką – oświadczył.
– Zrobi pan porządek? – Niepewnie przestąpiłem z nogi na nogę. – W jaki

sposób?

– No, trza ją uspokoić, pan wi. Westchnąłem.
– Tak, panie Hollin, właśnie próbowałem to zrobić.
– Owszem, ale nie tak jak trza, młodzieńcze.
Spojrzałem na niego z ukosa. Mądrala udzielający rad w trudnej sytuacji jest

postacią dobrze znaną większości weterynarzy, którzy muszą tolerować jego obec-

17

background image

ność, ale pojawienie się dziadka Hollina nie irytowało mnie. Był miłym człowie-
kiem, głową licznej rodziny. Will był najstarszym z jego czterech synów, a kilku
jego wnuków również miało farmy w tym okręgu. Poza tym, nie zdołałem pomóc
Willowi. W tej sytuacji nie mogłem zadzierać nosa.

– Cóż, wstrzyknąłem jej najnowszy preparat – wymamrotałem.
Potrząsnął głową.
– Jej nie trza zastrzyku, tylko piwa.
– Co?
– Piwa, młodzieńcze. Kapinki, ale dobrego. – Zwrócił się do syna. – Will,

synu, masz czyste wiadro?

– Tak, w oborze jest świeżo wyparzone.
– Dobra, skoczę do pubu. Zaraz wracam.
Dziadek odwrócił się na pięcie i żwawo pomaszerował w noc. Miał z osiem-

dziesiąt lat, ale od tyłu wyglądał na dwudziestopięciolatka: wyprostowany, barczy-
sty, rześki.

Nie mieliśmy sobie z Willem wiele do powiedzenia. On był rozczarowany, a

ja zawstydzony. Z ulgą przyjąłem powrót dziadka, który przyniósł emaliowane
wiadro wypełnione po brzegi brązowym płynem.

– O rany – zachichotał. – Powinniście widzieć miny tych pod „Wozem i Koń-

mi”. Pewno nigdy jeszcze nie słyszeli, żeby kto zamawiał dwa galony.

Rozdziawiłem usta.
– Zamówił pan dwa galony piwa?
– Zgadza się, młodzieńcze, tyle powinno wystarczyć. – Znowu odwrócił się

do syna. – Nic nie piła przez jakiś czas, prawda, Will?

– Tak. Miałem zamiar napoić ją, kiedy skończy się prosić, ale jeszcze tego nie

zrobiłem.

Dziadek chwycił wiadro.
– No to na pewno chce się jej pić.
Przechylił się przez przegrodę i strumień ciemnego, pienistego piwa popłynął

do pustego koryta. Gertruda niespiesznie podeszła i powąchała dziwny płyn. Po
krótkim wahaniu zanurzyła w nim ryj i ostrożnie upiła łyk. Chwilę później w chle-
wie rozległo się łapczywe chłeptanie.

– Do licha, posmakowało jej! – wykrzyknął Will.
Powinno – mruknął z zadowoleniem dziadek. – To najlepszy gatunek „Johna

Smitha”.

Maciora w zdumiewająco krótkim czasie skonsumowała dwa galony piwa, a

kiedy skończyła, dokładnie wylizała koryto. Nie zdradzała chęci powrotu na swoje
legowisko. Zaczęła krążyć po zagrodzie. Od czasu do czasu przystawała przy kory-
cie, sprawdzając, czy nie ma więcej piwa i raz po raz spoglądała na trzy ludzkie

18

background image

twarze wystające zza drewnianego przepierzenia.

W pewnej chwili przechwyciłem to spojrzenie i ze zdziwieniem stwierdziłem,

że złośliwy błysk zniknął z jej ślepi, które teraz patrzyły łagodnie i spokojnie.
Prawdę mówiąc, przy odrobinie wyobraźni można by uznać, że uśmiechała się.

Po kilku minutach nogi zaczęły się jej plątać. Potykała się, chwiała, aż wresz-

cie, głośno czkając, padła na słomę i przetoczyła się na bok.

Dziadek przez dłuższą chwilę obserwował ją, cicho pogwizdując pod nosem.

Potem wyciągnął rękę i ponownie szturchnął ją laską, lecz tym razem nieruchome
zwierzę zareagowało tylko zadowolonym chrząknięciem.

Gertruda urżnęła się jak świnia.
Dziadek wskazał na kartonowe pudło.
– Podsuńcie jej teraz małe.
Will wniósł do zagrody kilka wiercących się prosiaczków, a potem pozostałe.

Jak wszystkie nowo narodzone stworzenia, doskonale wiedziały, co robić. Piętna-
ście wygłodniałych pyszczków przyssało się do sutków. Z mieszanymi uczuciami
spoglądałem na to, czego nie zdołałem dokonać za pomocą nowoczesnych środ-
ków weterynaryjnych: na długi rząd różowych prosiąt, napełniających brzuszki ży-
ciodajnym płynem.

No cóż, zawiodłem, a osiemdziesięcioletni farmer otworzył mi oczy dwoma

galonami mocnego piwa. Nie czułem się najlepiej.

Zamknąłem pudełko z fiolkami „Soothittu” i chyłkiem pomykałem do samo-

chodu, kiedy Will Hollin zawołał:

– Proszę przed odjazdem wypić z nami filiżankę kawy, panie Herriot.
Jego głos brzmiał przyjaźnie i nie było w nim śladu przekonania, że przez

cały wieczór byłem kompletnie bezużyteczny. Wszedłem do kuchni i podszedłem
do stołu. Will trącił mnie łokciem.

– Hej, niech pan spojrzy. – Pokazał mi wiadro, w którym pozostało jeszcze

sporo dobrego piwa. – Mam tu coś lepszego od kawy. Zostały ze dwa kufelki. Za-
raz przyniosę szklanki.

Grzebał w kredensie, kiedy wszedł dziadek. Powiesił kapelusz i laskę na wbi-

tym w ścianę haku, po czym zatarł ręce.

– Możesz dać jeszcze jedną szklankę, Will – powiedział. – Pamiętaj, że to ja

nalewałem i zostawiłem tyle, żeby wystarczyło dla trzech.

Następnego ranka snułbym ponure rozważania o tym przygnębiającym przy-

padku, ale jeszcze przed śniadaniem wezwano mnie do krowy z wypadnięciem ma-
cicy. Nic tak nie odpędza ponurych myśli, jak godzina gorączkowej roboty.

Była ósma rano, kiedy wróciłem do Darrowby i podjechałem na stację benzy-

nową w rynku, którą właśnie otwarto. Z kompletną pustką w głowie patrzyłem, jak

19

background image

Bob Cooper nalewa mi benzynę do zbiornika, kiedy w oddali usłyszałem znajomy
dźwięk.

– Auuu, auuu, auuu, auuu!
Zadrżałem i spojrzałem na plac. W zasięgu wzroku nie było innego pojazdu,

ale upiorne wycie nieubłaganie przybliżało się, aż zza rogu wyjechał samochód
pana Beresforda.

Skurczyłem się za dystrybutorem, ale na próżno. Zauważono mnie i samo-

chód podskoczył na wybojach, zahamował z piskiem i zatrzymał się przede mną.

– Auuu, auuu, auuu, auuu!
Z bliska ten dźwięk był nie do zniesienia. Zerknąłem zza dystrybutora – pro-

sto w wybałuszone oczy dyrektora banku, który opuścił szybę. Wyłączył silnik, a
Coco natychmiast przestał wyć i przyjaźnie pomachał mi ogonem. Jednak jego
właściciel wcale nie wyglądał przyjaźnie.

– Dzień dobry, panie Herriot – rzekł ponuro.
– Dzień dobry – wychrypiałem, a potem z wymuszonym uśmiechem nachyli-

łem się do okna. – Witam panią, pani Beresford.

Dama spopieliła mnie wzrokiem i już miała coś powiedzieć, gdy przemówił

jej mąż.

– Zgodnie z pańską radą, podałem mu dziś rano jedną z tych cudownych ta-

bletek. – Nerwowo zacisnął zęby.

– Ach tak?
– Tak, zrobiłem to, a gdy nie poskutkowała, podałem mu drugą. – Urwał i po

chwili mówił dalej: – Ponieważ nadal nie widziałem rezultatów, dałem jeszcze
trzecią i czwartą.

Przełknąłem ślinę. – Naprawdę?
– Owszem. – Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem. – Tak więc dochodzę do

wniosku, że te tabletki nie działają.

– No... cóż... wygląda na to, że...
Przerwał mi machnięciem ręki.
– Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień. Straciłem już dość czasu, a mam przed

sobą trzysta mil jazdy.

– Naprawdę mi przykro... – zacząłem, ale już zamknął okno. Włączył silnik i

Coco natychmiast przybrał pozę małego wilka, unosząc i rozdziawiając pysk. Pa-
trzyłem, jak samochód przejeżdża przez plac i znika mi z oczu, skręcając na połu-
dnie. Jeszcze przez dłuższą chwilę słyszałem Coco.

– Auuu, auuu, auuu, auuu!
Nagle zrobiło mi się słabo i oparłem się o dystrybutor. Z całego serca współ-

czułem panu Beresfordowi. Jak już mówiłem, uważałem go za porządnego faceta.

Prawdę mówiąc, nawet go lubiłem, ale mimo to czułem głęboką ulgę na myśl

20

background image

o tym, że zapewne już nigdy więcej go nie zobaczę.

Nasze spotkania z panem Barge’em zazwyczaj miały miejsce co trzy miesią-

ce, więc była już połowa czerwca, zanim znów ujrzałem go przy naszym stole. Sre-
bra lśniły w letnim słońcu, gdy sączył kawę i mamrotał uprzejmości. Skończywszy
posiłek, otarł usta serwetką i niespiesznie podsunął nam swój katalog.

Siegfried sięgnął po spis i zadał zwyczajowe pytanie:
– Jest coś nowego, panie Barge?
– Drogi panie. – Uśmiech starego dżentelmena zdawał się sugerować, że sza-

leństwa młodych, choć dla niego niepojęte, są jednak zabawne. – Firma Cargill i
Synowie zawsze ma panom do zaproponowania szereg nowych produktów, często
mających specyficzne działanie, a zawsze bardzo skutecznych. Mam tutaj wiele
wspaniałych specyfików.

Chyba wydałem jakiś zduszony dźwięk, ponieważ odwrócił się i obrzucił

mnie badawczym spojrzeniem.

– Ach, panie Herriot, chciał pan coś powiedzieć, młodzieńcze?
Kilkakrotnie przełknąłem ślinę i otworzyłem usta, tonąc w falach emanującej

z niego życzliwości. W konfrontacji z tą pełną godności postacią nie miałem żad-
nych szans.

– Nie... naprawdę nie, panie Barge – odparłem. Wiedziałem, że nigdy nie zdo-

łam powiedzieć mu prawdy.

21

background image

Rozdział trzeci

Teraz, kiedy stanęliśmy twarzą w twarz z prozą życia w szkole pilotażu, wię-

zy łączące mnie z kolegami pilotami uległy wzmocnieniu. Mieliśmy wspólny cel i
wspólne troski.

To poczucie koleżeństwa było bardzo podobne do tego, jakie łączyło mnie w

Darrowby z Siegfriedem i jego młodszym bratem, Tristanem. Jednak tam kłopoty
nie były związane z lataniem, lecz z codziennymi wyzwaniami praktyki weteryna-
ryjnej. Naszym życiem rządziły nagłe i niespodziewane wezwania.

Jednak Tristan nie poddawał się bez walki. Pewnego wieczoru siedzieliśmy

we dwóch w dużym pokoju Skeldale House, kiedy przeraźliwie rozdzwonił się te-
lefon. Nie wstając z fotela, Tristan podniósł słuchawkę.

– Taa, alo, chto tam?
Uważnie słuchał przez dłuższą chwilę, a potem potrząsnął głową.
– Ni, ni, badzo mi przykro, ale pana Farnona ni ma doma. Ta, ta, powim mu,

jak wróci. Pa, pa, na razi.

Badawczo spojrzałem na niego z drugiej strony kominka, gdy odkładał słu-

chawkę. Ten dziwny akcent był tylko jednym z wielu przejawów zdecydowania, z
jakim starał się wynajdywać zabawne strony każdej sytuacji. Mówił w ten sposób
tylko wtedy, kiedy miał ochotę, ale zdarzało się, że farmerzy twierdzili, iż telefon
odebrał, jakiś cudzoziemiec”.

Tristan rozsiadł się ze swoim „Daily Mirror” i sięgnął po papierosy, kiedy

znów zadzwonił telefon. Ponownie podniósł słuchawkę.

– Ta, ta, bry wieczór, siemanko. O co chodzi?
Usłyszałem basowy pomruk rozmówcy i Tristan nagle wyprostował się na fo-

telu. „Daily Mirror” i papierosy upadły na podłogę.

– Tak, panie Mount – powiedział raźnie. – Nie, panie Mount. Tak, oczywi-

ście, panie Mount, natychmiast przekażę wiadomość. Bardzo panu dziękuję, do wi-
dzenia.

Opadł na fotel i wydął policzki.
– To pan Mount.
– Domyśliłem się. Wygląda na to, że odeszła ci ochota do żartów, Triss.
– Tak... tak... To było trochę nieoczekiwane.
Podniósł woodbineye i w zadumie zapalił jednego.
– Jasne – przytaknąłem. – A skoro o tym mowa, w jakiej sprawie dzwonił?
– Och, jutro rano trzeba obejrzeć jego konia pociągowego. Zwierzę ma coś z

tylną nogą.

Zanotowałem to w książce i znów odwróciłem się do młodzieńca.
– Nie wiem, jak znajdujesz na to czas w twoim bogatym życiu uczuciowym,

22

background image

ale zdaje się, że chodzisz z córką tego faceta, prawda?

Tristan wyjął z ust papierosa i spoglądał na jego rozżarzony koniec.
– No tak, prawdę mówiąc, kilkakrotnie umówiłem się z Deborah Mount. Dla-

czego pytasz?

– Och, bez specjalnego powodu. Jej ojciec budzi respekt, to wszystko.
Przypomniałem sobie, jak wyglądał pan Mount, kiedy widziałem go ostatni

raz. Nosił odpowiednie nazwisko: potężny mężczyzna, mający prawie dwa metry
wzrostu. Na ramionach podobnych do wznoszącego się nad jego farmą urwiska
tkwiła głowa o rysach jakby wyciosanych w kamieniu. Miał największe dłonie, ja-
kie widziałem w życiu – mniej więcej trzykrotnie większe od moich.

– No, nie wiem – rzekł Tristan. – To nie jest zły facet.
– Zgadzam się. Nic do niego nie mam. – Pan Mount był głęboko wierzący i

miał opinię twardego, ale uczciwego. – Tylko nie chciałbym, żeby przyszedł do
mnie i zapytał, czy igram z uczuciami jego córki.

Tristan przełknął ślinę i przez moment dostrzegłem w jego oczach błysk nie-

pokoju.

– Och, to śmieszne. Deborah i ja przyjaźnimy się, to wszystko.
– No cóż, miło mi to słyszeć – powiedziałem. – Słyszałem, że ojciec bardzo

się o nią troszczy i wolałbym, żeby nie chwycił mnie za gardło tymi wielkimi łapa-
mi.

Tristan obrzucił mnie zimnym spojrzeniem.
– Czasem jesteś po prostu sadystycznym draniem, Jim. Tylko dlatego, że spo-

radycznie zdarza mi się cieszyć damskim towarzystwem...

– Och, zapomnij o tym, Triss. Żartowałem. Nie masz powodu do obaw. Obie-

cuję, że kiedy jutro spotkam starego Mounta, nie wspomnę mu, że Deborah należy
do twojego haremu.

Uchyliłem się przed rzuconą poduszką i poszedłem do ambulatorium, przygo-

tować wszystko do porannego obchodu.

Jednak nazajutrz przeszła mi ochota do żartów, gdy zobaczyłem pana Mounta

wychodzącego na podwórze. Przez moment stał w progu, a potem ruszył miaro-
wym krokiem po dziedzińcu, aż dotarł do mnie, przesłaniając słońce i rzucając
ogromny cień.

– Ten młody człowiek, Tristan – zaczął bez ogródek. – Tak dziwnie mówił

przez telefon wczoraj wieczorem. Co to za jeden?

Ujrzałem pochyloną nade mną wielką głowę i szare oczy mierzące mnie spoj-

rzeniem spod krzaczastych brwi.

– Tristan? – odparłem niepewnie. – Och, to wspaniały chłopak. Naprawdę

niezły.

– Mhm. – Olbrzym nie spuszczał mnie z oka i palcem wielkości banana z po-

23

background image

wątpiewaniem pocierał brodę. – Czy on pije?

Pan Mount był znany z wyjątkowej niechęci do alkoholu, więc uznałem, że

nie powinienem mu wyjawiać, iż Tristan jest postacią dobrze znaną i cenioną przez
większość okolicznych restauratorów.

– No, hmm... – zacząłem. – Prawie wcale... bardzo umiarkowanie...
W tym momencie Deborah wyszła z domu na dziedziniec.
Miała na sobie kwiecistą bawełnianą sukienkę. Dziewiętnastolatka z lśniący-

mi, złocistymi włosami opadającymi poniżej ramion, promieniowała zdrową,
krzepką urodą wiejskiej dziewczyny. Przechodząc, uśmiechnęła się do mnie i z
przyjemnością zauważyłem białe ząbki oraz ciepłe, piwne oczy. Było to w począt-
kach mojej praktyki, zanim poznałem Helen, więc ładne dziewczyny interesowały
mnie tak samo, jak każdego mężczyznę. Kiedy nas minęła, z uznaniem popatrzy-
łem na jej nogi.

W tym momencie poczułem na sobie przewiercające na wylot spojrzenie jej

ojca. Odwróciłem się i ujrzałem na jego twarzy zupełnie nowy wyraz – zdecydo-
wanej dezaprobaty. Natychmiast oprzytomniałem i nabrałem przekonania, że De-
borah jest naprawdę śliczna i w ogóle, ale... no... nie, nigdy. Tristan miał więcej
odwagi niż ja. Pan Mount odwrócił się na pięcie.

– Koń jest w stajni – mruknął.
Pod koniec lat trzydziestych traktory wykorzystywano już w większości prac

polowych, ale farmerzy zazwyczaj trzymali jeszcze zwierzęta pociągowe. Może
dlatego, że zawsze pracowali z końmi, które były częścią ich życia, a może dla
czystego piękna takich dumnych zwierząt jak to, które miałem teraz przed sobą.

Wspaniały wałach rasy Shire mierzył prawie metr osiemdziesiąt w kłębie. Był

uosobieniem siły, ale na głos pana posłusznie obrócił do nas wielki, bułany łeb.
Farmer klepnął go po zadzie.

– Bobby to niezły koń i lubię go. Najpierw poczułem dziwny zapach tylnej

nogi, a potem obejrzałem kopyto. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Pochyliłem się i chwyciłem garść długich włosów za pęciną. Bobby nie sta-

wiał oporu, gdy uniosłem jego ogromne kopyto i oparłem o moją nogę. Zdawało
się wielkie jak miednica ale to nie jego rozmiary mnie zadziwiły. Pan Mount nigdy
nie widział czegoś takiego i ja też. Podeszwa była poszarpaną, miękką masą z
cuchnącą wydzieliną wyciekającą spod rogu, ale najbardziej zdumiały mnie naro-
ślą wyrastające z każdego pęknięcia. Przypominały koszmarne grzyby – wydłużo-
ne brodawki o twardych czubkach, rosnące na zainfekowanej powierzchni. Czyta-
łem o nich w podręcznikach. Nazywano je buławinkami, ale nigdy nie wyobraża-
łem sobie, że ujrzę je w takiej obfitości. Gorączkowo zastanawiałem się, co robić.
Obszedłem konia i podniosłem mu drugą nogę. To samo. Równie paskudnie.

Praktykowałem dopiero od kilku miesięcy i nadal starałem się zdobyć zaufa-

24

background image

nie farmerów z Darrowby. Właśnie takiego przypadku jak ten wolałbym nie napo-
tkać.

– Co mu jest? – zapytał pan Mount i znów poczułem na sobie jego nierucho-

me spojrzenie.

Wyprostowałem się i otarłem ręce.
– To rak, bardzo zaawansowany.
Doskonale znałem zasady postępowania przy leczeniu takich schorzeń, praw-

dę mówiąc, pękałem od nadmiaru teoretycznych wiadomości, lecz ich praktyczne
zastosowanie, w przypadku tego właśnie konia, to zupełnie inna sprawa.

– Jak go pan wyleczy?
Pan Mount miał nieprzyjemny zwyczaj mówienia bez ogródek.
– No cóż, widzi pan, trzeba usunąć cały ten miękki róg oraz narośla, a potem

zastosować środek żrący – powiedziałem, co w moich ustach zabrzmiało niezwy-
kle prosto.

– Zatem samo mu to nie przejdzie?
– Nie. Gdyby tak to zostawić, podeszwa kopyta rozłoży się, a potem przebije

ją kość stopy. Ponadto ropna wydzielina będzie wnikała pod ścianę puszki i spo-
woduje odpadnięcie kopyta.

Farmer pokiwał głową.
– Nie mógłby chodzić i to byłby koniec Bobby’ego.
– Obawiam się, że tak.
– No dobrze. – Pan Mount zdecydowanie kiwnął głową. – Kiedy pan to zrobi?
Trudne pytanie, gdyż w tym momencie zastanawiałem się nie tyle kiedy, ile

jak mam to zrobić.

– No cóż, zobaczmy... – mruknąłem. – Może w...
Farmer przerwał mi.
– Przez cały ten tydzień jesteśmy zajęci przy sianokosach, a będzie pan po-

trzebował paru ludzi do pomocy. Może w przyszły poniedziałek?

Poczułem głęboką ulgę. Dzięki Bogu nie powiedział: „jutro”. Miałem trochę

czasu do namysłu.

– Bardzo dobrze, panie Mount. To mi odpowiada. Proszę nie karmić go w nie-

dzielę, ponieważ będę musiał podać mu narkozę.

Wracając do domu, czułem się jak skazaniec. A jeśli moja ignorancja zabije to

piękne zwierzę? Rak kopyta zawsze jest nieprzyjemny, a w czasach koni pociągo-
wych występował dość często, lecz ten przypadek znacznie odbiegał od przecięt-
nej. Niewątpliwie wielu moich kolegów widywało takie kopyta jak u Bobby’ego,
ale dla nowoczesnego weterynarza ta historia brzmi jak żywcem wzięta ze średnio-
wiecznego podręcznika konowalstwa.

Jak zawsze, kiedy napotykam jakiś trudny przypadek, zaraz zacząłem roztrzą-

25

background image

sać go w myślach. Jadąc, rozważałem różne metody przeprowadzenia zabiegu. Czy
tak wielki koń da się uśpić maską chloroformową? Czy też powinienem zebrać lu-
dzi pana Mounta, aby spętali i obalili wałacha? Równie dobrze mogliby próbować
wywrócić katedrę świętego Pawła. Ile czasu zajmie mi usunięcie zrakowaciałej
części kopyta i wszystkich tych okropnych narośli?

Po dziesięciu minutach spociły mi się dłonie i nabrałem ochoty, aby podrzucić

to kukułcze jajo Siegfriedowi. Jednak powstrzymywała mnie świadomość tego, że
muszę wykazać się nie tylko przed tutejszymi farmerami, ale także przed moim no-
wym szefem. Nie miałby dobrego zdania o asystencie, który nie potrafi sam sobie
radzić.

Zrobiłem to, co robiłem zawsze, kiedy byłem zaniepokojony; zjechałem na

pobocze, wysiadłem z samochodu i poszedłem ścieżką przez wrzosowisko. Szlak
wiódł pod szczytem skarpy zwieszającej się nad farmą Mounta. Kiedy odszedłem
dostatecznie daleko od drogi, usiadłem na trawie i spojrzałem na rozświetlone
słońcem dno doliny, trzysta metrów niżej.

W większości takich miejsc słyszy się coś – ptasie trele, warkot samochodu w

oddali – ale tu panowała głęboka cisza, oprócz westchnień wiatru przelatującego
nad urwiskiem i szeleszczącego paprociami wokół mnie.

Farma leżała na jednym z nielicznych płaskowyżów tej górzystej okolicy. Na

zielonych łąkach leniwie pasło się bydło, a schnące siano leżało w długich, rów-
nych pokosach.

Ten codzienny widok tutaj, na tej wysokości, nabierał prawdziwego uroku.

Tu, na górskich wrzosowiskach ciągnących się przez całe mile, zamieszkiwał spo-
kój, płynący z milczenia, kęp trawy i czarnej, kamienistej ziemi. W ciepłym letnim
powietrzu unosił się odurzający zapach siana. Zauroczony otoczeniem zapomnia-
łem o zmartwieniach. Nawet teraz, po upływie tylu lat, nadal uważam się za szczę-
śliwca z powodu tego, że mogę tak często znajdować w górach spokój ducha.

Kiedy wstałem, przepełniała mnie chłodna pewność siebie. Jakoś sobie pora-

dzę. Na pewno uda mi się to zrobić, bez niepokojenia Siegfrieda.

On i tak miał inne problemy, o czym się przekonałem podczas lunchu.
– Dziś rano zajrzałem w Hartington do przychodni Granville’a Bennetta –

oznajmił, nakładając sobie kilka młodych ziemniaków, wykopanych rano w ogród-
ku. – I muszę powiedzieć, że jego poczekalnia zrobiła na mnie wrażenie. Tyle ga-
zet. Wiem, że nie mamy tu tylu pacjentów, ale często przychodzą do nas farmerzy.

Nalał sobie sosu.
– Tristanie, tobie powierzam to zadanie. Wpadnij do Garlowa i zamów kilka

odpowiednich tytułów. Niech dostarczają je co tydzień, dobrze?

– W porządku – odparł jego młodszy brat. – Zrobię to po południu.
– Wspaniale – rzekł Siegfried, żując z zadowoleniem. – Musimy być postępo-

26

background image

wi pod każdym względem. Weź sobie jeszcze trochę ziemniaków, James, są na-
prawdę dobre.

Tristan natychmiast podjął odpowiednie działania i po dwóch dniach na stoli-

ku i półkach w naszej poczekalni pojawił się dobrany zbiór periodyków. „Illustra-
ted London News”, „Farmers Weekly”, „Farmer and Stockbreader”, „Punch”. Jed-
nak, jak zawsze, Tristan musiał wprowadzić własne innowacje.

– Spójrz na to, Jim – szepnął pewnego popołudnia, prowadząc mnie do pocze-

kalni. – Wymyśliłem sobie taką nieszkodliwą rozrywkę.

– Jaką? – zapytałem, niepewnie rozglądając się wokół.
Tristan nie odpowiedział, tylko wskazał na jedną z półek. Tam, wśród niewin-

nych czasopism, leżał niemiecki magazyn dla naturystów z okładką ukazującą zdu-
miewająco frontalny widok zupełnie nagiej piękności. Nawet w dzisiejszych cza-
sach takie zdjęcie wywołałoby lekkie uniesienie brwi, ale na angielskiej wsi w la-
tach trzydziestych robiło wstrząsające wrażenie.

– Skąd, do diabła, to wziąłeś? – wyjąkałem, pospiesznie kartkując magazyn.

W środku było to samo. – A poza tym, po co ci to?

Tristan stłumił chichot.
– Dał mi go kolega w college’u. Mówię ci, jaki to ubaw, kiedy zakradasz się

tutaj i zastajesz jakiegoś solidnego obywatela ukradkiem przeglądającego tę gaze-
tę. Przydybałem kilku bardzo szacownych oficjeli. Między innymi radnego, sędzie-
go i pastora.

Potrząsnąłem głową.
– Myślę, że nadstawiasz karku. A jeśli natrafi na nią Siegfried?
– Nie ma obawy – powiedział. – Rzadko tu zachodzi i zawsze za bardzo się

spieszy. Poza tym, gazeta leży wśród innych.

Wzruszyłem ramionami. Tristan był obdarzony błyskotliwą inteligencją, któ-

rej mu zazdrościłem, lecz przeważnie wykorzystywał ją w niewłaściwy sposób.
Jednak w tym momencie nie miałem głowy do jego żartów. Byłem zajęty czymś
innym.

W dzień i w nocy niezliczoną ilość razy usypiałem w myślach tego konia i ty-

siące razy operowałem jego nogi. Za dnia, kiedy jechałem samochodem, nie było
najgorzej, ale operacje, które przeprowadzałem w łóżku, były naprawdę koszmar-
ne. I przez cały czas miałem wrażenie, że coś jest nie tak, kiedy podczas tej opera-
cji odcinam te odrażające narośla. W końcu schowałem dumę do kieszeni.

– Siegfriedzie – powiedziałem pewnego popołudnia, kiedy nie mieliśmy wielu

pacjentów. – Mam dość upiorny przypadek u konia.

Mojemu szefowi rozbłysły oczy, a wargi rozciągnęły się w uśmiechu pod

blond wąsem. Słowo „koń” zazwyczaj wywierało taki efekt.

– Naprawdę, James? Opowiedz.

27

background image

Opowiedziałem mu.
– Tak... tak... – mruczał. – Może lepiej obejrzyjmy to razem.
Kiedy przyjechaliśmy na farmę Mounta, nie zastaliśmy nikogo. Wszyscy byli

przy sianokosach, gorączkowo wykorzystując słoneczną pogodę.

– Gdzie on jest? – zapytał Siegfried.
– Tutaj. Zaprowadziłem go do stajni.
Mój szef spojrzał na kopyto i cicho gwizdnął. Potem obszedł konia i obejrzał

drugie. Przez minutę spoglądał na paskudne grzyby sterczące z postrzępionego i
cuchnącego kopyta. Kiedy wyprostował się, popatrzył na mnie z nieprzeniknioną
miną. Dopiero po chwili powiedział:

– I zamierzałeś wpaść tutaj w poniedziałek, obalić tego wielkiego ogiera na

trawę i zrobić swoje?

– Tak – odparłem. – Tak chciałem zrobić.
Na twarzy mojego chlebodawcy pojawił się dziwny uśmiech. Wyrażał jedno-

cześnie zdumienie, współczucie, rozbawienie i odrobinę podziwu. W końcu roze-
śmiał się i potrząsnął głową.

– Ach, niewinna młodości – mruknął.
– O co ci chodzi? – W końcu byłem tylko sześć lat młodszy od Siegfrieda.
Podszedł i poklepał mnie po ramieniu.
– Nie drwię z ciebie, James. To najgorszy przypadek raka, jaki widziałem, a

wierz mi, widywałem ich sporo.

– Chcesz powiedzieć, że nie zdołam tego zrobić od razu?
– Właśnie to chcę powiedzieć. Czeka cię sześć tygodni pracy, James.
– Sześć...?
– Tak i potrzeba do tego trzech ludzi. Musimy umieścić tego konia w jednym

z pustych boksów w Skeldale House, po czym zoperować go we dwóch, korzysta-
jąc z pomocy kowala. Potem codziennie trzeba będzie mu zmieniać opatrunek.

– Rozumiem.
– No tak. – Siegfried wyraźnie zapalił się do tematu. – Użyjemy najsilniejsze-

go środka żrącego – kwasu azotowego – i założymy mu specjalne podkowy z me-
talowymi płytkami, naciskającymi na podeszwę.

Przerwał, pewnie na widok mojej niedowierzającej miny, a potem dokończył

znacznie spokojniejszym tonem:

– Wierz mi, James, to wszystko jest konieczne. Jedyną alternatywą jest za-

strzelenie tego konia, ponieważ nie wytrzymałby już długo.

Spojrzałem na Bobby’ego, na jego obrócony w naszą stronę bułany pysk.

Myśl o wpakowaniu kuli w łeb tak pięknego zwierzęcia była wprost nie do zniesie-
nia.

– No dobrze, jak uważasz, Siegfriedzie – wymamrotałem i w tej samej chwili

28

background image

drzwi stajni przysłoniła ogromna postać pana Mounta.

– Ach, dzień dobry, panie Mount – powiedział mój szef. – Mam nadzieję, że

zebrał pan sporo siana.

– Tak, dziękuję, panie Farnon. Całkiem nieźle nam idzie. Poszczęściło nam

się z pogodą.

Ogromny farmer z zaciekawieniem wodził po nas wzrokiem, a Siegfried po-

spiesznie mówił dalej:

– Pan Herriot poprosił mnie, żebym wpadł i obejrzał pańskiego konia. Prze-

myślał sprawę i doszedł do wniosku, że lepiej będzie przetrzymać go u nas przez
kilka tygodni. Muszę przyznać, że zgadzam się z nim. To bardzo poważny przypa-
dek i w ten sposób zwiększymy szansę trwałego wyleczenia.

Bóg ci zapłać, Siegfriedzie – pomyślałem. Spodziewałem się, że w wyniku

tego spotkania wyjdę na błazna pierwszej klasy, tymczasem wszystko dobrze się
skończyło. W duchu pogratulowałem sobie, nie pierwszy już raz, takiego szefa,
który nigdy mnie nie pogrąża. Pan Mount zdjął kapelusz i otarł spocone czoło rę-
kawem.

No cóż, jeśli obaj tak uważacie, to trzeba tak zrobić. Chcę, żeby Bobby miał

najlepszą opiekę. To mój ulubieniec.

Tak, to wspaniały koń, panie Mount.
Siegfried obszedł wielkiego wałacha, poklepując go i głaszcząc, a kiedy wra-

caliśmy do samochodu, beztrosko gawędził z farmerem. Ja zawsze z trudem na-
wiązywałem kontakt z tym groźnie wyglądającym człowiekiem, który w obecności
mojego kolegi stał się dość rozmowny. Prawdę mówiąc, raz czy dwa razy prawie
się uśmiechnął.

Następnego dnia Bobby znalazł się na dziedzińcu Skeldale House, a kiedy zo-

baczyłem, ile ciężkiej pracy wymaga samo przygotowanie operacji, zrozumiałem,
że jeden człowiek nie zdołałby tego zrobić.

Wezwano do pomocy kowala, Pata Jennera, z całym jego wyposażeniem i we

trzech, pracując na zmiany, usunęliśmy wszystkie narośla oraz chorą tkankę, pozo-
stawiając tylko zdrowe części kopyt. Siegfried skauteryzował je kwasem, a potem
owinął szarpiami, które następnie przycisnął metalowymi płytkami. Pat umocował
je podkowami. Nacisk wywierany przez te płytki miał podstawowe znaczenie dla
kuracji.

Po tygodniu sam codziennie zmieniałem opatrunki. Wtedy zacząłem doceniać

zalety stanowiska z masywnych pali, tkwiących w brukowanym dziedzińcu.
Wszystko stawało się łatwiejsze, kiedy mogłem podprowadzić do nich Bobby’ego,
unieść jego nogę i przywiązać ją w pożądanej pozycji.

Pewnego dnia Pat Jenner przyszedł sprawdzić podkowy i razem pracowali-

śmy na podwórzu, kiedy na podjeździe do domu usłyszałem znajomy grzechot mo-

29

background image

jego małego austina. Wielka podwójna brama była otwarta, więc kiedy odwróciłem
się, samochód już stał obok nas. Pat także spojrzał i wytrzeszczył oczy.

– Jasna cholera! – wykrzyknął i nie mogłem go winić, ponieważ nikt nie pro-

wadził samochodu. A przynajmniej tak się wydawało, gdyż nikt nie siedział za kie-
rownicą.

Samochód jadący bez kierowcy to naprawdę niezwykła rzecz, więc Pat przez

kilka sekund gapił się nań z rozdziawionymi ustami. Już miałem mu wyjaśnić, kie-
dy Tristan z donośnym okrzykiem podniósł się z podłogi.

– Cześć! – wrzasnął.
Pat upuścił młotek i cofnął się o krok.
– Boże dopomóż! – jęknął.
Na mnie ten pokaz nie zrobił wrażenia, ponieważ widziałem go już nieraz.

Ilekroć byłem na podwórzu, a otrzymałem wezwanie, Tristan podjeżdżał po mnie
samochodem. Robił to tak często, że był tym śmiertelnie znudzony, więc próbował
jakoś umilić sobie to zajęcie. Z czasem opanował technikę jazdy na pamięć. Siadał
na podłodze, trzymając nogę na pedale gazu, a rękę na kierownicy. Śmiertelnie
mnie przeraził, kiedy zrobił to pierwszy raz. Z czasem zdążyłem się już jednak
przyzwyczaić do tego kawału.

Kilka dni później miałem okazję podziwiać kolejny jego dowcip. Idąc koryta-

rzem w Skeldale House, znalazłem Tristana przyczajonego pod niedomkniętymi
drzwiami poczekalni.

– Chyba mam tam kolejną ofiarę – szepnął. – Zobaczymy, co się stanie.
Delikatnie pchnął drzwi i wszedł na palcach do środka. Zerkając przez szparę,

zobaczyłem, że istotnie miał rację. Tyłem do niego stał tam jakiś mężczyzna, z nie-
zwykłym zainteresowaniem studiując magazyn dla nudystów. Najwidoczniej był
zafascynowany lekturą, gdyż powoli przewracał kartki i często przysuwał gazetę
do okna, przekrzywiając głowę i oglądając zdjęcia ze wszystkich stron. Wyglądało
na to, że chętnie spędziłby tam cały dzień, ale kiedy usłyszał doskonale wyliczone
w czasie kaszlnięcie Tristana, jak oparzony upuścił pismo, chwycił „Farmers We-
ekly” i odwrócił się.

Wtedy Tristanowi opadła szczęka. Stał przed nim pan Mount.
Olbrzymi farmer spoglądał na niego przez kilka sekund, a potem wycedził ba-

sem przez zaciśnięte zęby:

– Aa, to ty?
Zerknął na śmiałe czasopismo, a potem znów na młodego człowieka i groźnie

zmrużył oczy.

– Tak... tak... tak, panie Mount – wyjąkał Tristan. – Jak się pan ma, panie Mo-

unt?

– W porządku.

30

background image

– To dobrze... dobrze... doskonale. – Tristan cofnął się o kilka kroków. – A

jak się ma Deborah?

Krzaczaste brwi zbliżyły się do siebie.
– Też dobrze.
Zapadła głęboka cisza, która wydłużała się w nieskończoność. Współczułem

mojemu młodemu przyjacielowi. Nie było to przyjemne spotkanie. W końcu zdołał
uśmiechnąć się z przymusem.

– No tak, hmm... Co możemy dla pana zrobić, panie Mount?
– Przyszedłem zobaczyć mojego konia.
– No tak, oczywiście, z pewnością. Sądzę, że pan Herriot czeka na zewnątrz.
Zaprowadziłem gościa do ogrodu i na podwórze. Po spotkaniu z Tristanem

pan Mount najwyraźniej nie zmienił swego zdania o tym młodym człowieku, gdyż
jego oczy rzucały groźne błyski, gdy otwierałem drzwi stajni. Jednak natychmiast
złagodniał na widok Bobby’ego, który spokojnie zajadał siano. Wszedł do zagrody
i poklepał konia po szyi.

– Jak się sprawuje?
– Och, bardzo dobrze. – Podniosłem tylną nogę konia i pokazałem farmerowi

metalową płytkę. – Mogę ją zdjąć i pokazać, jeśli pan chce.

– Nie, nie chcę robić zamieszania. Jeśli wszystko w porządku, to mi wystar-

czy.

Po kilku tygodniach zmieniania opatrunków Siegfried uznał, że niebezpie-

czeństwo nawrotu choroby minęło. Zadzwonił do pana Mounta i zawiadomił go, że
następnego ranka może zabrać konia.

Zawsze miło cieszyć się triumfem, więc zaglądałem Siegfriedowi przez ra-

mię, gdy podniósł nogę Bobby’ego i pokazał farmerowi efekty leczenia. Nekro-
tyczną tkankę na podeszwach zastąpiła czysta, gładka powierzchnia bez żadnych
śladów wydzieliny. Pan Mount z natury nie był skłonny do entuzjazmu, ale wyraź-
nie był pod wrażeniem. Pokiwał głową.

– No, no, jest w świetnej formie. Nie mogę wyjść z podziwu.
Siegfried opuścił nogę konia na ziemię i wyprostował się z zadowolonym

uśmiechem. Na dziedzińcu zapanowała miła atmosfera, ale nagle usłyszałem war-
kot mojego samochodu. Natychmiast poczułem lekki niepokój. Och nie, Tristanie,
proszę, nie tym razem. Nie masz pojęcia... Czekałem, ściskając kciuki, ale zrozu-
miałem, że wszystko przepadło, gdy tylko samochód przejechał przez bramę. Nie
było w nim kierowcy.

Z przeczuciem nieuchronnie nadciągającej katastrofy zobaczyłem, jak wóz

zatrzymuje się metr od Siegfneda, a pan Mount spogląda nań z niedowierzaniem.
Przez kilka sekund nic się nie działo, a potem Tristan pojawił się w oknie, jak dia-
beł wyskakujący z pudełka.

31

background image

– Haaaa! – wrzasnął i uśmiech zastygł mu na wargach, gdy ujrzał przed sobą

zaskoczone twarze brata i pana Mounta. Rozjątrzona mina Siegfrieda była mi do-
brze znajoma, ale farmer wyglądał o wiele groźniej. Zwęził oczy w szparki, wysu-
nął szczękę i wściekle zmarszczył krzaczaste brwi. Niewątpliwie w końcu wyrobił
sobie zdanie o Tristanie.

Uważałem, że mojemu młodszemu koledze dostało się za swoje, więc przez

tydzień czy dwa nie poruszałem tego tematu, ale kiedyś, gdy siedzieliśmy w salo-
nie Skeldale House, mimochodem napomknął, że już nie widuje się z Deborah.

– Zdaje się, że ojciec jej zabronił – rzekł.
Ze współczuciem pokiwałem głową i nic nie powiedziałem. W końcu ten ro-

mans i tak był z góry skazany na niepowodzenie.

32

background image

Rozdział czwarty

Nazywali to „kółka i podskoki”. Start, okrążenie lotniska i lądowanie, raz za

razem. Po godzinie tych manewrów i komentarzy porucznika Woodhama miałem
dość. Z ulgą wyszedłem z kabiny.

Gdy mój instruktor odchodził, dołączył do niego inny oficer. Idąc obok, zapy-

tał z uśmiechem:

– I jak mu idzie, Woody?
Porucznik Woodham nie zwolnił kroku, ani nie odwrócił głowy.
– O Boże! – powiedział z cichym jękiem i to było wszystko.
Wiedziałem, że ta wypowiedź nie była przeznaczona dla moich uszu, ale głę-

boko mnie poruszyła. Otrząsnąłem się z przygnębienia dopiero wtedy, kiedy wsze-
dłem do baraku, gdzie powitał mnie wesoły chór głosów moich kolegów lotników.

– Cześć, Jim! Jak ci poszło?
Te słowa były jak balsam na moje rany. Spojrzałem na tych młodych ludzi,

leżących na łóżkach, czytających lub palących papierosy i zrozumiałem, że potrze-
buję ich oraz ich przyjaźni.

Zwierzęta są takie same. Potrzebują przyjaciół. Obserwowaliście kiedyś zwie-

rzęta na pastwisku? Nawet jeśli należą do różnych gatunków, jak kucyki i owce,
trzymają się razem. Takie przejawy koleżeństwa zawsze mnie fascynowały i często
wspominam dwa psy Jacka Sandersa jako idealny przykład wzajemnego oddania.

Pierwszy z nich wabił się Jingo i gdy wprowadzałem igłę strzykawki z aneste-

tykiem, tuż obok szarpanej rany od drutu kolczastego, potężny bulterier zaskomlił.
Potem postanowił pogodzić się z losem i spokojnie spoglądał przed siebie, gdy na-
ciskałem tłoczek. Tymczasem jego nierozłączny druh, corgi o imieniu Skipper, de-
likatnie gryzł go w tylną łapę. Dziwnie było mieć na stole dwa psy naraz, ale zna-
łem je i nie protestowałem, gdy właściciel położył na nim oba.

Znieczuliłem obszar rany i zacząłem ją zszywać, a Jingo wyraźnie odprężył

się, kiedy zrozumiał, że nie poczuje bólu.

– Może to cię nauczy, żeby w przyszłości unikać ogrodzeń z drutów kolcza-

stych, Jingo – powiedziałem.

Jack Sanders roześmiał się.
– Bardzo wątpię, panie Herriot. Kiedy dziś rano wyprowadziłem go na spacer,

sądziłem, że nic mu nie grozi, ale zauważył jakiegoś psa po drugiej stronie płotu i
rzucił się na niego jak pocisk. Na szczęście był to chart, więc nie zdołał go dogo-
nić.

– Jesteś po prostu okropny, Jingo.
Poklepałem mojego pacjenta, a ten obrócił się do mnie rzymskim profilem,

szczerząc zęby w szerokim uśmiechu i przyjaźnie machając ogonem.

33

background image

– Tak, to zadziwiające, prawda? – powiedział jego pan. – On zawsze szuka

zwady, ale ludzie i dzieci mogą zrobić z nim wszystko. To najłagodniejszy pies na
świecie.

Skończyłem szyć i upuściłem igłę do stojącej na tacy nerki.
– No cóż, musi pan pamiętać, że bulterier to angielska rasa psów stworzonych

do walki i Jingo tylko kieruje się odwiecznym instynktem.

– Och, wiem o tym. Tyle, że muszę rozglądać się na wszystkie strony, ilekroć

chcę spuścić go ze smyczy. Żaden pies nie jest przy nim bezpieczny.

– Jedynie Jack – roześmiałem się i wskazałem na małego corgi, który zostawił

w spokoju nogę kompana i skubał teraz jego ucho.

– Tak, czy to nie cudowne? Wydaje się, że mógłby bezkarnie odgryźć Jingowi

ucho.

Rzeczywiście, to było niezwykłe. Corgi miał jedenaście lat, więc w tak pode-

szłym wieku poruszał się wolno i słabo widział, podczas gdy trzyletni bulterier był
w kwiecie wieku i sił. Krępy i muskularny, budził respekt. Jednak kiedy Skipper
zbyt energicznie tarmosił go za ucho, Jingo tylko obrócił się i delikatnie przytrzy-
mał jego łeb w potężnych szczękach, aż piesek przestał gryźć. Te szczęki mogły
zacisnąć się bezlitośnie jak stalowy potrzask, lecz małą główkę trzymały w czułym
uścisku.

Dziesięć dni później ich pan przyprowadził oba do ambulatorium. Miałem

zdjąć bulterierowi szwy. Jack Sanders wyglądał na zaniepokojonego, gdy sadowił
psy na stole.

– Jingo źle się czuje, panie Herriot – oznajmił. – Od kilku dni nie je i kiepsko

wygląda. Czy to może być skutek zakażenia?

– Tak, oczywiście. – Niespokojnie obejrzałem zszyty bok, obmacując palcami

długą bliznę. – Jednak nie widzę tu żadnego śladu infekcji. Nie ma opuchlizny ani
bólu. Rana doskonale się zagoiła.

Cofnąłem się i spojrzałem na bulteriera. Był dziwnie osowiały, miał opusz-

czony ogon i spoglądał przed siebie z kompletnym brakiem zainteresowania. Na-
wet energicznie skubiący jego łapę towarzysz nie wyrwał go z apatii.

Najwidoczniej Skipper nie lubił, gdy go tak ignorowano. Zajął się przednią

łapą przyjaciela, a potem jego uchem. Kiedy jego zabiegi pozostały bez odpowie-
dzi, zaczął gryźć i szarpać mocniej. Bulterier tylko lekko przechylił masywny łeb.
To była jedyna reakcja na zaczepki towarzysza.

– Hej, wystarczy, Skipper – powiedziałem. – Jingo nie jest dziś w nastroju do

brutalnych zabaw.

Delikatnie postawiłem pieska na podłodze, gdzie obrażony kręcił się wokół

nóg od stołu. Dokładnie zbadałem bulteriera, ale stwierdziłem tylko podwyższoną
temperaturę.

34

background image

– Ma czterdzieści stopni, Jack. Jest bardzo chory, nie mam co do tego wątpli-

wości.

– Ale co mu jest?
– Przy takiej temperaturze musi to być ostra infekcja. Jednak w tym momen-

cie trudno orzec, jaka.

Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem szeroki łeb, macając palcami wypukłe czoło

i gorączkowo szukając przyczyny. Pies przez moment lekko poruszał ogonem i
wodził przyjaznym wzrokiem, spoglądając to na mnie, to na swego pana. Ten ruch
ślepi zwrócił moją uwagę. Szybko uniosłem mu powiekę. Spojówka miała normal-
ny różowy kolor, ale dostrzegłem lekko żółte zabarwienie gładkiej i białej twar-
dówki.

– Ma żółtaczkę – orzekłem. – Zauważył pan może dziwną barwę jego moczu?
Jack Sanders kiwnął głową.
– Tak, teraz sobie przypominam. Widziałem, jak podniósł nogę w ogrodzie i

jego mocz wydał mi się trochę ciemny.

– To barwniki żółciowe. – Delikatnie nacisnąłem brzuch i pies zadrżał. – Tak,

zdecydowanie boli go tu.

– Żółtaczka? – Jego pan spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Gdzie mógł się

jej nabawić?

Potarłem brodę.
– No cóż, kiedy widzę psa w takim stanie, najpierw biorę pod uwagę dwie

możliwości – zatrucie fosforem i leptospirozę. Ze względu na podwyższoną ciepło-
tę ciała podejrzewam leptospirozę.

– Czy mógł się nią zarazić od innego psa?
– Możliwe, ale prędzej od szczurów. Czy miał jakiś kontakt ze szczurami?
– Tak, od czasu do czasu. Jest ich sporo w starym kurniku po drugiej stronie

podwórka i Jingo czasem je gania.

– A więc to tak. – Wzruszyłem ramionami. – Chyba nie musimy szukać innej

przyczyny.

Powoli pokiwał głową.
– No cóż, przynajmniej wiemy, co mu jest. Teraz może go pan wyleczyć.
Przez chwilę patrzyłem na niego w milczeniu. To nie było wcale takie proste.

Nie chciałem go denerwować, ale nie mogłem ukrywać zagrożenia. Jack był bar-
dzo inteligentnym i rozsądnym człowiekiem po czterdziestce, nauczycielem w
miejscowej szkole. Musiałem wyjawić mu całą prawdę.

– Jack – powiedziałem. – To bardzo poważna choroba. Jeśli nie lubię na coś

patrzeć, to na psa chorego na żółtaczkę.

– Mówi pan, że to poważna sprawa?
– Obawiam się, że tak. I często kończy się śmiercią.

35

background image

Poczułem przypływ współczucia, gdy ujrzałem niepokój i troskę na jego twa-

rzy, ale lepiej było ostrzec go zawczasu, żeby oszczędzić mu późniejszego szoku.
Wiedziałem, że za kilka dni Jingo może już nie żyć. Nawet teraz, po trzydziestu la-
tach, ściska mnie w sercu na widok takiego żółtego zabarwienia psich ślepi. Peni-
cylina i inne antybiotyki w znacznym stopniu zwalczają leptospirozę, ale choroba
nadal często kończy się śmiercią.

– Rozumiem... rozumiem... – Zbierał myśli. – Ale może pan coś zrobić?
– Tak, tak, oczywiście – dorzuciłem szybko. – Zaaplikuję mu dużą dawkę su-

rowicy i specyfik do podawania doustnego. Nie trzeba tracić nadziei.

Wstrzyknąłem psu surowicę, dobrze wiedząc, że w tym stanie niewiele mu

pomoże, ale nic więcej nie mogłem zrobić. Skipperowi również podałem serum z
przekonaniem, że uchroni go przez zarażeniem.

– Jeszcze jedno, Jack – dodałem. – Ta choroba atakuje także ludzi, więc pro-

szę zachowaj ostrożność we wszystkich kontaktach z Jingiem. Dobrze?

Skinął głową i zdjął psa ze stołu. Bulterier, jak większość moich pacjentów,

chciał jak najszybciej uciec od białego fartucha i antyseptycznej atmosfery ambula-
torium. Kiedy dreptał korytarzem, jego pan obejrzał się na mnie.

– Niech pan spojrzy! Nie wygląda tak źle, prawda?
Nie odpowiedziałem. Miałem nadzieję, że się nie myli, ale obawiałem się, że

to piękne zwierzę jest już zgubione. No nic, wkrótce się dowiem.

Dowiedziałem się już nazajutrz. Jack Sanders zadzwonił przed dziewiątą

rano.

– Z Jingiem nie jest najlepiej – powiedział z drżeniem w głosie, które prze-

czyło spokojnym słowom.

– Och. – Poczułem dobrze mi znane przygnębienie. – Co robi?
– Obawiam się, że nic. Nic nie je... tylko leży... zupełnie nieruchomo. I od

czasu do czasu wymiotuje.

Właśnie tego się spodziewałem, a mimo to miałem ochotę kopnąć moje biur-

ko.

– Dobrze, zaraz tam będę.
Dziś Jingo nie machał ogonem. Leżał przy kominku, niewidzącym spojrze-

niem patrząc w ogień. Żółty odcień ślepi pogłębił się do pomarańczowego, a tem-
peratura jeszcze wzrosła. Powtórzyłem zastrzyk serum, ale pies nawet nie zareago-
wał na ukłucie. Przed wyjściem pogłaskałem gładkie, białe ciało. Skipper jak za-
wsze tarmosił przyjaciela, lecz Jingo był myślami gdzie indziej, pogrążony w cier-
pieniu.

Odwiedzałem go codziennie i czwartego dnia zastałem go prawie nieprzytom-

nego, leżącego na boku. Jego spojówki, twardówka i błony śluzowe pyska miały
barwę brudnej czekolady.

36

background image

– Czy on cierpi? – zapytał Jack Sanders.
Zawahałem się.
– Szczerze mówiąc, nie sądzę. Osłabienie, nudności – to wszystko.
– No cóż, chciałbym, żeby pan nadal próbował – rzekł. – Nie chcę go uśpić,

nawet jeśli uważa pan, że to beznadziejna sprawa. Bo tak pan myśli... prawda?

Odpowiedziałem nic niemówiącym pomrukiem. Obserwowałem Skippera,

który wyglądał na zdziwionego. Przestał tarmosić przyjaciela i niepewnie go ob-
wąchiwał. Tylko raz i bardzo delikatnie pociągnął go za ucho.

Czując się zupełnie bezradny, powtórzyłem zabiegi i wyszedłem z nieprzy-

jemnym uczuciem, że już nie zobaczę Jinga żywego.

I chociaż spodziewałem się tego, telefon od Jacka Sandersa następnego ranka

bardzo mnie przygnębił.

– Jingo umarł dziś w nocy, panie Herriot. Pomyślałem, że dam panu znać. Po-

wiedział pan, że wpadnie pan dziś rano – mówił, powstrzymując drżenie głosu.

– Przykro mi, Jack – powiedziałem. – Jednak należało się tego spodziewać...
– Tak, wiem. I dziękuję za wszystko, co pan zrobił.
W takich chwilach jest jeszcze gorzej, kiedy ludzie są mili. Sandersowie nie

mieli dzieci i uwielbiali swoje zwierzęta. Wiedziałem, jak się czuł. Stałem, trzyma-
jąc w dłoni słuchawkę.

– No cóż, Jack, masz jeszcze Skippera.
Zabrzmiało to dość kulawo, ale obecność drugiego psa, chociaż starego, mo-

gła złagodzić cios.

– Racja – odparł. – Jesteśmy wdzięczni losowi za Skippera.
Wróciłem do pracy. Czasem pacjenci umierają i niekiedy ich śmierć przyjmu-

je się prawie z ulgą, szczególnie w takich przypadkach jak Jinga, kiedy jest niemal
nieuchronna. To jednak nie był jeszcze koniec. Niecały tydzień później znów ode-
brałem telefon od Jacka Sandersa.

– Chodzi o Skippera – powiedział. – Chyba ma to samo co Jingo.
Zimna dłoń chwyciła mój żołądek i ścisnęła go.
– Przecież... przecież... to niemożliwe! Podałem mu zapobiegawczo surowicę!
– No, nie wiem, ale jest apatyczny i nic nie je. Wygląda coraz gorzej.
Wybiegłem z domu i wskoczyłem do samochodu. Kiedy jechałem na kraniec

miasta, gdzie mieszkali Sandersowie, serce waliło mi jak młotem, a w głowie roiły
się paniczne myśli. Jak mógł się zarazić? Nie miałem wielkiego zaufania do serum
jako lekarstwa, ale byłem pewny jego profilaktycznego działania. Przecież poda-
łem je dwukrotnie, dla pewności. Myśl, że ci ludzie mogą stracić drugiego psa,
była wystarczająco przykra, ale nie mogłem pogodzić się z tym, że mógłbym być
winny jego śmierci.

Mały corgi smutnie przydreptał do mnie po chodniku, a ja szybko podniosłem

37

background image

go i postawiłem na kuchennym stole. Zaniepokojony, pospiesznie uniosłem mu po-
wieki, ale nie zauważyłem ani śladu zażółcenia twardówki, ani śluzówki w pysku.
Miał normalną temperaturę. Ulżyło mi.

– W każdym razie nie ma żółtaczki – stwierdziłem.
Pani Sanders klasnęła w dłonie.
– Och, dzięki Bogu! Byliśmy pewni, że ma to samo. Wygląda okropnie.
Dokładnie zbadałem zwierzę, a kiedy skończyłem, schowałem do kieszeni

stetoskop.

– No cóż, nie widzę tu niczego złego. Ma lekkie szmery w sercu, ale wiedzą

państwo o tym od dłuższego czasu. W końcu nie jest już młody.

– Sądzi pan, że tęskni za Jingiem? – zapytał Jack Sanders.
– Tak myślę. Byli bardzo zaprzyjaźnieni. Na pewno czuje się zagubiony.
– Ale oswoi się z tym, prawda?
– Och, oczywiście. Zostawię mu tabletki z łagodnym środkiem uspokajają-

cym, które z pewnością mu pomogą.

Kilka dni później spotkałem Jacka na rynku.
– Jak Skipper? – zapytałem.
Wydął policzki.
– Prawie bez zmian. Może trochę gorzej. Rzecz w tym, że prawie nic nie je i

bardzo schudł.

Nie miałem pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić, ale nazajutrz zajrzałem do

Sandersów podczas obchodu.

Zaszokował mnie wygląd małego corgi. Pomimo swych lat zawsze był żwa-

wy i wesoły, a kiedy żył Jingo, Skipper robił z nim, co chciał. Teraz całkiem
oklapł. Kiedy wszedłem, spojrzał na mnie smutnymi ślepkami i powlókł się do
swojego koszyka, w którym zwinął się w kłębek, jakby miał dość całego świata.

Ponownie zbadałem pieska. Szmery w sercu wydawały się głośniejsze, lecz

nie stwierdziłem nic poza tym, no ale wyglądał na starego, przygnębionego i wy-
cieńczonego.

– Wiedzą państwo co, zaczynam się zastanawiać, czy to tylko z tęsknoty.

Może tak daje o sobie znać podeszły wiek. Przecież na wiosnę skończy dwanaście
lat, prawda?

Pani Sanders skinęła głową.
– Zgadza się. A więc sądzi pan... że to może być koniec?
– Możliwe.
Wiedziałem, o czym myślała. Parę tygodni wcześniej dwa zdrowe psy biegały

i bawiły się w tym domu, a wkrótce może tu nie być żadnego.

– Czy jest coś, co mógłby pan zrobić?
– Cóż, mogę podać mu digitalis na serce. I moglibyście państwo przynieść mi

38

background image

próbkę jego moczu. Chcę sprawdzić, jak funkcjonują jego nerki.

Zbadałem mocz. Znalazłem trochę albumin, ale nie więcej niż można oczeki-

wać u psa w jego wieku. Wykluczyłem zapalenie nerek.

W miarę jak płynęły dni, podawałem zwierzęciu różne preparaty, witaminy,

żelazo, organiczne związki fosforu, ale psiak coraz bardziej podupadał na zdrowiu.
Mniej więcej miesiąc po śmierci Jinga znów wpadłem do domu Sandersów. Skip-
per leżał w koszyku i kiedy go zawołałem, powoli podniósł głowę. Pysk miał chu-
dy i wyciągnięty, a zamglone oczy spojrzały na mnie, nie rozpoznając.

– No chodź tu, mały – zachęciłem go. – Zobaczymy, co ci jest.
Jack Sanders potrząsnął głową.
– To na nic, panie Herriot. On już wcale nie wychodzi z koszyka, a kiedy go

wyciągamy, jest za słaby, żeby chodzić. I jeszcze jedno... w nocy brudzi w kuchni.
Nigdy przedtem tego nie robił.

Te słowa były jak żałobne bicie dzwonu. Wszystko wskazywało na to, że pies

umiera ze starości. Starałem się dobierać słowa.

– Przykro mi, Jack, ale wydaje się, że staruszek dotarł do kresu drogi. Nie są-

dzę, żeby to mogło być z tęsknoty.

Przez chwilę nie odpowiadał. Popatrzył na żonę, a potem na ledwie żywego

pieska.

– No cóż, tak też podejrzewaliśmy. Jednak mieliśmy nadzieję, że w końcu za-

cznie jeść. Co... co pan proponuje?

Z trudem wydusiłem z siebie te okropne słowa:
– Wydaje mi się, że nie możemy czekać i pozwalać mu cierpieć. Jest chudy

jak szkielet i nie wydaje mi się, żeby życie sprawiało mu choć odrobinę przyjem-
ności.

– Rozumiem – rzekł. – I zgadzam się. Leży tak przez cały dzień. Nic go nie

interesuje. – Przerwał i ponownie spojrzał na żonę. – Powiem panu coś, panie Her-
riot. Zastanowimy się do jutra. Myśli pan, że nie ma już żadnej nadziei?

– Tak, Jack, tak uważam. Stare psy często kończą w ten sposób. Skipper po

prostu załamał się... i obawiam się, że już po nim.

Sanders głośno westchnął.
– No nic, jeśli nie odezwę się do jutra, do ósmej rano, proszę przyjechać i

uśpić go.

Nie liczyłem na to, że zadzwoni i nie pomyliłem się. W początkach naszego

małżeństwa Helen pracowała jako sekretarka u jednego z miejscowych przedsię-
biorców. Często zaczynaliśmy dzień od wspólnej wędrówki w dół po schodach, a
potem odprowadzałem ją do drzwi, zanim przygotowałem się do porannego obcho-
du.

Tego ranka jak zwykle pocałowała mnie przed wyjściem na ulicę, ale popa-

39

background image

trzyła na mnie badawczo.

– Byłeś taki milczący przez cały ranek, Jim. Co się stało?
– Nic, kochanie. To tylko praca – odparłem. Jednak kiedy nie spuszczała ze

mnie oczu, szybko opowiedziałem jej o Sandersach.

Położyła mi dłoń na ramieniu.
– To okropne, Jim, ale nie powinieneś popadać w przygnębienie. Zadręczysz

się.

– Taak, wiem. Jestem zbyt miękki, w tym problem. Czasem myślę, że nie po-

winienem być weterynarzem.

– Mylisz się – powiedziała. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś być kimś in-

nym. Zrobisz to, co konieczne i tak, jak trzeba.

Znów mnie pocałowała, odwróciła się i zbiegła po schodkach.
Zbliżało się południe, gdy zajechałem pod dom Sandersów. Otworzyłem ba-

gażnik i wyjąłem strzykawkę oraz butelkę stężonego środka znieczulającego, który
miał zapewnić staremu psu spokojną i bezbolesną śmierć.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po wejściu do kuchni, był tłusty biały

szczeniaczek biegający po podłodze. Spojrzałem ze zdziwieniem.

– A cóż to takiego?
Pani Sanders uśmiechnęła się z przymusem.
– Naradziliśmy się wczoraj z Jackiem. Nie mogliśmy znieść myśli, że zosta-

niemy bez psa, więc poszliśmy do pani Palmer, od której dostaliśmy Jinga i okaza-
ło się, że ma na sprzedaż cały miot. Wydawało się, że to przeznaczenie. Tego też
nazwaliśmy Jingo.

– Wspaniały pomysł!
Podniosłem szczeniaka, który wiercił się, popiskiwał cicho i próbował lizać

mnie po twarzy. Pomyślałem, że jego obecność trochę ułatwi mi nieprzyjemne za-
danie.

– Uważam, że to bardzo rozsądne.
Niepostrzeżenie wyjąłem z kieszeni butelkę ze środkiem znieczulającym i

podszedłem do koszyka. Skipper nadal leżał zwinięty w kłębek i naszła mnie po-
cieszająca myśl, że mam tylko pomóc mu w podróży, którą już rozpoczął.

Przebiłem igłą gumowy korek na butelce i już miałem napełnić strzykawkę

barbituranem, kiedy Skipper podniósł łeb. Oparłszy brodę o brzeg koszyka, zdawał
się obserwować szczeniaka. Jego oczy ze znużeniem śledziły zwierzę, które po-
dreptało do spodka z mlekiem i zaczęło chłeptać. W ślepiach Skippera pojawił się
błysk zainteresowania, którego nie okazywał już od wielu dni.

Stałem nieruchomo, gdy corgi po kilku nieudanych próbach podniósł się z po-

słania. Prawie wypadł z koszyka i na drżących nogach poczłapał po podłodze. Do-
tarł do szczeniaka i stanął przy nim, chwiejąc się. Wyglądał jak wychudła karyka-

40

background image

tura psa, ale nagle opuścił łeb i chwycił w zęby małe białe ucho.

Stoicyzm nie jest typową cechą szczeniąt, więc Jingo Drugi zaskowyczał

przeraźliwie. Skipper, niezrażony, w skupieniu gryzł jego ucho.

Schowałem strzykawkę i butelkę do kieszeni.
– Dajcie mu coś do jedzenia – powiedziałem cicho.
Pani Sanders pospieszyła do spiżarni i wróciła z miseczką, na której leżało

kilka kawałków mięsa. Skipper jeszcze przez chwilę tarmosił ucho szczeniaka, a
potem niespiesznie obwąchał go od czubka nosa do ogona i podszedł do miski. Le-
dwie miał siłę żuć, ale chwycił kawałek mięsa i zaczął powoli poruszać szczękami.

– Wielkie nieba! – zawołał Jack Sanders. – Po raz pierwszy od wielu dni coś

je!

Żona Jacka złapała mnie za rękę.
– Co się stało, panie Herriot? Wzięliśmy tego szczeniaka, bo chcieliśmy mieć

w domu psa.

– No cóż, wygląda na to, że znów macie państwo dwa. – Podszedłem do

drzwi i uśmiechnąłem się do Sandersów, którzy patrzyli zafascynowani, jak corgi
przełyka i zdecydowanie chwyta drugi kawałek mięsa. – Pójdę już. Do widzenia.

Mniej więcej osiem miesięcy później Jack Sanders przyszedł do ambulato-

rium i postawił na stole Jinga Drugiego. Pies wyrastał na ładne zwierzę o szerokiej
klatce piersiowej i potężnych nogach. Wesoły pysk i machający ogon przypomina-
ły mi jego poprzednika.

– Ma jakieś wypryski u nasady łap – powiedział Jack i podniósł Skippera.
Na moment zapomniałem o moim pacjencie. Całą moją uwagę przykuł corgi,

pulchny i jasnooki, z dawną energią i wigorem gryzący tylne łapy bulteriera.

– Popatrzcie no tylko! – mruknąłem. – Jakby cofnął się czas. Jack Sanders za-

śmiał się.

– Prawda? Są bardzo zaprzyjaźnieni.
– Chodź tu, Skipper. – Złapałem małego corgi i obejrzałem go. Kiedy skoń-

czyłem, przytrzymałem go jeszcze, chociaż wyrywał się do swojego przyjaciela. –
Wie pan co? Sądzę, że on ma jeszcze przed sobą kilka długich lat życia.

– Naprawdę? – Jack Sanders spojrzał na mnie ze złośliwym błyskiem w

oczach. – Wydaje mi się, że niedawno mówił pan, że już po nim.

Rozłożyłem ręce.
– Wiem, wiem. Jednak czasem cudownie jest się mylić.

41

background image

Rozdział piąty

– Ten młody Herriot to tępak.
Takie stwierdzenia kiepsko wpływają na morale, więc przez chwilę piwo,

choć dobre, smakowało mi jak ocet. Wracając z nocnego wezwania do kolki, wpa-
dłem pod „Koronę i Kotwicę” wypić kufelek przy barze i usłyszałem te słowa, wy-
powiedziane głośno i wyraźnie w sali barowej.

Podejrzewam, że przypomniałem sobie o tym incydencie, ponieważ dosze-

dłem do wniosku, że mój instruktor pilotażu, porucznik Woodham, uważa mnie za
istotę o ograniczonej inteligencji.

Przesunąłem się odrobinę, żeby zajrzeć do słabo oświetlonego pomieszczenia.

Mówiącym był Seth Pilling, imający się rozmaitych dorywczych prac i dobrze zna-
ny w Darrowby. Podawał się za robotnika sezonowego, ale rzadko kiedy pracował,
a jego przysadzistą postać i rumiane oblicze najczęściej widywało się pod pośred-
niakiem, gdzie odbierał zasiłek dla bezrobotnych.

– Tak, on nic nie wie. Nie ma pojęcia o psach. Grubas jednym haustem wlał w

siebie pół kufla piwa.

– Nieźle radzi sobie z krowami – wtrącił inny głos.
– Taak, możliwe, ale nie mówię o jakichś cholernych krowach – odparł

gniewnie Seth. – Mówię o psach. Psy trzeba umieć leczyć.

– Przecież jest weterynarzem, no nie? – odezwał się trzeci głos.
– Taak, wiem, że jest, ale różni bywają weterynarze, a ten jest do niczego.

Mógłbym opowiedzieć wam niezłe historie o tym facecie.

Mówią, że podsłuchujący nigdy nie usłyszy o sobie niczego dobrego i wie-

działem, że najlepiej zrobiłbym natychmiast wychodząc, zamiast słuchać, jak ten
człowiek oczernia mnie w zatłoczonym barze. Jednak, oczywiście, nie zrobiłem
tego. Zostałem, z niezdrowym zaciekawieniem nadstawiając uszu.

– Jakie historie, Seth? – Towarzystwo było równie zainteresowane jak ja.
– No – odrzekł – wiele razy ludzie przyprowadzali do mnie psy, z którymi so-

bie nie poradził.

– Ty wiesz wszystko o psach, prawda, Seth?
Może był to z mojej strony objaw chciejstwa, lecz wydawało mi się, że w

ostatniej uwadze słyszałem sarkastyczną nutę. Jednak nawet jeśli tak było, to Pil-
ling nie zwrócił na to uwagi. Jego szeroka, głupkowata twarz wykrzywiła się w
uśmiechu samouwielbienia.

– Ach, powiadam wam, że wiem o nich prawie wszystko. Przez całe życie

mam z nimi do czynienia i dużo czytałem. – Siorbnął piwo. – Mam w domu mnó-
stwo książek i każdziutką przeczytałem.

Odezwał się inny bywalec baru:

42

background image

– A zdarzyło ci się kiedyś, że nie poradziłeś sobie z psem?
– No, nie powiem, że nigdy – odparł po krótkim namyśle Seth. – Rzadko się

to zdarza, ale jeśli już, to nie idę do Herriota.

Potrząsnął głową.
– Nie, nie, jadę do Brawton i radzę się u Dennaby’ego Broome’a. To mój do-

bry przyjaciel.

W zaciszu baru sączyłem piwo. Dennaby Broome był jednym z wielu szarla-

tanów, którzy znakomicie prosperowali w tamtych czasach. Zaczął w budownic-
twie – dokładnie mówiąc jako tynkarz – po czym tajemniczo i bez żadnego wy-
kształcenia zajął się weterynarią, z której teraz dostatnio żył.

Nie miałem mu tego za złe – każdy chce żyć. Ponadto rzadko sprawiał mi kło-

poty, gdyż Brawton leżało poza naszym rejonem. Jednak nasi koledzy z tamtych
okolic wyrażali się o nim dość nieparlamentarnie. Osobiście byłem przekonany, że
znaczną część sukcesów zawdzięczał swojemu dźwięcznemu nazwisku. „Dennaby
Broome” – to robiło wrażenie.

– Taak, właśnie tak robię – ciągnął Seth. – Dennaby to mój przyjaciel i często

się go radzę. Nawiasem mówiąc, kiedyś pojechałem do niego z moim psem. Nieźle
wygląda, no nie?

Stanąłem na palcach i zajrzałem do baru. Zobaczyłem keeshounda siedzącego

u stóp Setha. Ładne stworzenie o bujnej, lśniącej sierści. Grubas nachylił się i po-
klepał go po łbie.

– Cenne zwierzę. Nie powierzyłbym go takiemu facetowi jak ten Herriot.
– A co jest nie tak z Herriotem? – zapytał ktoś.
– No, powiem wam. – Seth popukał się w czoło. – Facet nie ma tu.
Nie miałem ochoty dłużej tego słuchać. Odstawiłem kufel i wyszedłem w noc.

Po tym wydarzeniu uważnie obserwowałem Setha. Często widziałem, jak kręcił się
po mieście, gdyż mimo jego ogromnej wiedzy często wyrzucano go z pracy. Był
ekspertem nie tylko od psów. Pod „Koroną i Kotwicą” często rozprawiał o polity-
ce, ogrodnictwie, hodowli ptaków, rolnictwie, ekonomii, krykiecie, wędkarstwie i
wielu innych sprawach. Niewiele było tematów, których nie ogarniałby swym wy-
bitnym umysłem, tak więc należało uznać za zdumiewający fakt, że kolejni praco-
dawcy bardzo szybko rezygnowali z jego usług.

Zazwyczaj zabierał ze sobą psa i to miłe zwierzę powoli stało się dla mnie

symbolem moich wad. Instynktownie unikałem spotkania, lecz pewnego ranka sta-
nąłem z nim oko w oko.

Zdarzyło się to przy niewielkiej wiacie na rynku, gdzie grupka ludzi czekała

na autobus do Brawton. Wśród nich stał Seth Pilling ze swoim keeshoundem, a
przechodząc kilka kroków od niego po drodze na pocztę, mimowolnie stanąłem i
wytrzeszczyłem oczy. Pies był prawie nie do rozpoznania.

43

background image

Gęste popielatoszare futro, które tak dobrze znałem, stało się matowe i rzad-

kie. Charakterystyczny dla tej rasy gruby kołnierz prawie całkiem zniknął.

– Patrzy pan na mojego psa? – Pan Pilling napiął smycz, przyciągając do sie-

bie zwierzę, jakby się obawiał, że mógłbym dotknąć je moją nieczystą dłonią.

– Tak... Przepraszam, ale rzuca się w oczy. Choruje...?
Grubas spojrzał na mnie z góry.
– Owszem, trochę. Jadę z nim do Brawton, do Dennaby’ego Broome’a.
– Rozumiem.
– Tak, pomyślałem, że lepiej zabrać go do kogoś, kto coś wie o psach. –

Uśmiechnął się szyderczo, wodząc wzrokiem po czekających pod wiatą ludziach,
którzy słuchali z zaciekawieniem. – To cenny pies.

– Z pewnością.
Jeszcze bardziej podniósł głos.
– Widzi pan, leczę go sam.
Nie musiał mi tego mówić. Wokół unosił się silny zapach smoły, a sierść psa

znaczyły smugi jakiejś oleistej cieczy.

– Jednak lepiej się upewnić. Na szczęście mamy kogoś takiego jak Dennaby

Broome, do którego możemy się zwrócić.

– Pewnie.
Dumnie spojrzał na słuchaczy.
– Szczególnie z takim cennym psem jak ten. Takiego nie powierza się byle

komu.

– No cóż – powiedziałem – mam nadzieję, że zdoła go pan wyleczyć.
– Och, z pewnością. – Grubas, zadowolony z licznego audytorium, roześmiał

się. – Pan niech się o to nie martwi.

To drobne zdarzenie nie poprawiło mi humoru, ale dało powód, by tym pilniej

obserwować pana Pillinga. Przez następne dwa tygodnie z głębokim zainteresowa-
niem przyglądałem się jego poczynaniom, gdyż pies w alarmującym tempie tracił
sierść. I nie tylko to. Zachowanie psa również uległo zmianie i zamiast truchtać
żwawo jak dawniej, wlókł się noga za nogą, jakby był bliski śmierci.

Pod koniec tego okresu z przerażeniem zobaczyłem, że grubas prowadzi na

smyczy coś, co przypominało świeżo ostrzyżoną owcę. Tylko tyle zostało z pięk-
nego keeshounda, ale kiedy ruszyłem w jego kierunku, grubas zauważył mnie i
umknął w przeciwną stronę, ciągnąc za sobą nieszczęsne zwierzę.

Mimo to kilka dni później miałem okazję obejrzeć psa z bliska. Ujrzałem go

w poczekalni Skeldale House i tym razem towarzyszyła mu jego pani, a nie pan.

Pani Pilling siedziała wyprostowana jak struna, a kiedy poprosiłem ją do gabi-

netu, zerwała się na równe nogi, przemaszerowała obok mnie i szybko poszła
przede mną korytarzem.

44

background image

Była niewysoka, ale krępa i szeroka w biodrach. Zawsze chodziła bardzo

szybko, z wysuniętą szczęką, agresywnie kiwając głową przy każdym kroku. Nig-
dy się nie uśmiechała. Słyszałem, jak mówiono, że Seth Pilling dużo gada, ale w
domu śmiertelnie boi się swojej małej żony. Kiedy zwróciła do mnie swoją twarz o
zaciśniętych ustach i groźnie błyszczących oczach, mogłem w to uwierzyć.

Pochyliła się, muskularnymi rękami chwyciła keeshounda i postawiła go na

stole.

– Niech pan tylko spojrzy na mojego psa, panie Herriot! – wypaliła.
Spojrzałem.
– Wielkie nieba! – jęknąłem.
Zwierzę było prawie całkiem łyse. Skórę miało suchą, łuszczącą się i po-

marszczoną, a łeb zwieszony, jakby było pod wpływem środków uspokajających.

– Tak, jest pan zaskoczony, prawda? – warknęła. – I nic dziwnego. Jest w

strasznym stanie, czyż nie?

– Obawiam się, że tak. Nie poznałbym go na ulicy.
– Pewnie, nikt by go nie poznał. Uwielbiam tego psa, a niech pan na niego

spojrzy! – Urwała i prychnęła kilkakrotnie. – I wiem, kto za to odpowiada, a pan?

– No...
– Och, wie pan. To ten mój mąż.
Znowu zamilkła, rzucając gniewne spojrzenia i głośno dysząc. – Co pan myśli

o moim mężu, panie Herriot?

– Naprawdę słabo go znam i...
– No, ja znam go bardzo dobrze. To głąb. Kompletny głąb. Niby wie wszyst-

ko, a o niczym nie ma pojęcia. Tak leczył mojego kochanego pieska, że prawie go
wykończył.

Nic nie mówiłem. Przyglądałem się psu. Po raz pierwszy mogłem obejrzeć go

z bliska i byłem pewny, że znam przyczynę kłopotów.

Pani Pilling jeszcze bardziej wysunęła szczękę i mówiła dalej:
– Najpierw twierdził, że to egzema. Czy to egzema?
– Nie.
– Potem powiedział, że to świerzb. Czy to świerzb?
– Nie.
– A wie pan, co to jest?
– Tak.
– Powie mi pan?
– To obrzęk śluzowaty.
– Obrzęk...?
– Jedną chwileczkę – powiedziałem. – Chcę mieć całkowitą pewność.
Sięgnąłem po stetoskop i przyłożyłem go do piersi psa. Zgodnie z oczekiwa-

45

background image

niami, miał bradykardię. Słyszałem bardzo powolne bicie serca, typowe przy nie-
doczynności tarczycy.

– Tak, zgadza się. Nie ma co do tego cienia wątpliwości.
– Jak pan to nazwał?
– Obrzęk śluzowaty. Wywołany niedoczynnością tarczycy. To taki gruczoł w

jego szyi, który nie pracuje jak należy.

– I dlatego wypadają mu włosy?
– Och tak. Ponadto powoduje łuszczenie i marszczenie się skóry.
– No tak, ale pies przez cały czas jest śpiący. Co z tym?
– Kolejny typowy objaw. Psy z taką dolegliwością są bardzo senne, tracą chęć

do życia.

Wyciągnęła rękę i dotknęła skóry zwierzęcia, nagiej i wyschniętej, którą nie-

gdyś pokrywało wspaniałe, gęste futro.

– Może go pan wyleczyć?
– Tak.
– Panie Herriot, niech mnie pan źle nie zrozumie, ale czy na pewno się pan

nie myli? Jest pan zupełnie pewien, że to ten obrzęk jakiś tam?

– Oczywiście. To banalny przypadek.
– Może dla pana. – Poczerwieniała i jakby zgrzytnęła zębami. – Ale nie dla

mojego mądrego męża. Przeklęty niezguła! Kiedy pomyślę, co wyprawiał z moim
kochanym pieskiem, mogłabym go zabić.

– Hm, z pewnością chciał jak najlepiej, pani Pilling.
– Nie obchodzi mnie to, czego chciał, ale to, że moja biedna psina cierpiała

przez tego durnia. Niech ja go tylko dopadnę.

Wręczyłem jej tabletki.
– To wyciąg z tarczycy. Proszę podawać je psu rano i wieczorem.
Zostawiłem także buteleczkę jodku potasu, który okazywał się pomocny w ta-

kich przypadkach.

Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.
– Na pewno trzeba mu coś wcierać w skórę.
– Nie – odparłem. – Żadna maść mu nie pomoże.
– Chce pan powiedzieć... – Zrobiła się purpurowa i znów zaczęła dyszeć. –

Chce pan powiedzieć, że te wszystkie paskudne maści, którymi mój mąż go nacie-
rał, to była tylko strata czasu?

– Obawiam się, że tak.
– Och, ja go zabiję! – zakrzyknęła. – Smarował go takim paskudnym oleistym

świństwem. A ten cwaniak z Brawton podesłał jakieś inne okropne mazidło. Było
żółte i zasmrodziło mi cały dom. Pobrudziło dywany i obicia foteli, i wszystko!

Siarka, tran i kreozot – pomyślałem. Cudowne tradycyjne środki, lecz w tym

46

background image

przypadku zupełnie bezużyteczne i zdecydowanie brudzące.

Pani Pilling postawiła keeshounda na podłodze i pomaszerowała korytarzem.

Miała groźnie opuszczoną głowę i przygarbione ramiona. Słyszałem, jak mamrota-
ła do siebie.

– O rany, niech ja tylko wrócę do domu. Już ja go ustawię!
To oczywiste, że interesował mnie stan zdrowia mojego pacjenta, lecz kiedy

nie zobaczyłem go przez dwa następne tygodnie, nabrałem przekonania, że Seth
Pilling mnie unika. Istotnie, raz wydawało mi się, że widzę, jak znika z psem w
bocznej uliczce, ale nie byłem tego pewien.

Spotkałem ich obu zupełnie przypadkowo. Wyjechałem zza rogu na rynek i

zobaczyłem, jak stoją obok jednego ze straganów. Zerknąłem przez okno i zaparło
mi dech. Chociaż nie minęło wiele czasu, skóra zwierzęcia pokryła się zdrowym
nowym futrem i keeshound odzyskał dawną witalność.

Pan Pilling obrócił się ku mnie, kiedy przyhamowałem. Rzucił mi jedno udrę-

czone spojrzenie, a potem pociągnął za smycz i czmychnął.

Mogłem sobie wyobrazić, jaki miał zamęt w myślach, jakże sprzeczne miota-

ły nim uczucia. Niewątpliwie pragnął, aby jego pies wyzdrowiał, ale nie w ten spo-
sób. A w dodatku los zadrwił z niego złośliwie, gdyż pies doszedł do siebie w nie-
wiarygodnie szybkim tempie. Widziałem kilka spektakularnych przypadków wyle-
czenia obrzęku śluzowatego, ale żaden nie miał tak dramatycznego przebiegu jak
ten.

Wieści o cierpieniach pana Pillinga dochodziły do mnie w rozmaity sposób.

Na przykład słyszałem, że zmienił pub i teraz wieczorami chodził pod „Czerwone-
go Niedźwiedzia”. W takim małym miasteczku jak Darrowby plotki szybko się
rozchodzą, więc mogłem sobie wyobrazić, jak nabijaliby się z „eksperta” farmerzy
pod „Koroną i Kotwicą”.

Jednak największe katusze znosił w domu. Jakieś sześć tygodni po pierwszej

wizycie pani Pilling przyprowadziła psa do przychodni. Tak jak przedtem, bez tru-
du postawiła go na stole i spojrzała na mnie. Jak zawsze twarz miała ponurą, bez
śladu uśmiechu.

– Panie Herriot – powiedziała. – Przyszłam panu podziękować, a poza tym

pomyślałam, że chciałby pan teraz zobaczyć mojego psa.

– Rzeczywiście, pani Pilling. Bardzo mi miło, że pani wpadła.
Z podziwem popatrzyłem na gęstą sierść, gładką, lśniącą i nową, na roziskrzo-

ne ślepia i energiczne ruchy zwierzęcia.

– Chyba można rzec, że doszedł do siebie.
Kiwnęła głową.
– Też tak myślę i jestem panu wdzięczna za to, co pan zrobił.
Odprowadziłem ją do frontowych drzwi, a kiedy wyszła z psem na ulicę, jesz-

47

background image

cze raz odwróciła w moją stronę małą, zaciętą twarz. Gdy spojrzała na mnie, w jej
oczach malowała się wyraźna groźba.

– Jeszcze jedno – powiedziała. – Nigdy nie wybaczę mojemu chłopu tego, co

zrobił z moim psem. Jak rany, już dałam mu popalić, staremu durniowi! I jeszcze
mnie popamięta!

Kiedy ruszyła ulicą, z raźnie truchtającym obok niej pieskiem, poczułem głę-

boką satysfakcję. Zawsze miło widzieć tak całkowicie wyleczonego pacjenta, a ten
przypadek przyniósł mi jeszcze jedną dodatkową korzyść.

Pani Pilling na długi czas zmieniła życie męża w piekło.

48

background image

Rozdział szósty

– Dzisiaj – oznajmił porucznik Woodham – spróbujemy kilku nowych sztu-

czek. – Skrętu, obrotu i jak wyjść z przeciągnięcia.

Mówił łagodnym głosem, a zanim nałożył hełm, obrócił do mnie śniadą twarz

i uśmiechnął się. Idąc po trawie, rozmyślałem, jaki z niego miły facet. Mógłbym
się z nim zaprzyjaźnić.

Na ziemi zawsze był taki. Natomiast w powietrzu całkowicie się zmieniał.

Nie mogłem tego zrozumieć. Latanie nie sprawiało mi żadnych kłopotów, a kiedy
wzlatywaliśmy, szybowaliśmy i krążyliśmy po letnim niebie, polecenia instruktora
wydawały się jasne i łatwe do wykonania. Jednak, jak zawsze, wkrótce zaczęło się.

– Czy nie mówiłem, żeby odepchnąć ster i nie wychodzić z obrotu? – warknął

przez interkom.

– Tak jest, sir – odparłem, zamiast odpowiedniejszego w tej sytuacji zwrotu:

„Przecież właśnie to robię, palancie!”, którego użyłbym w cywilu.

W lusterku widziałem jego wybałuszone oczy.
– No, co ty, do cholery, wyprawiasz? – wrzasnął przeraźliwie.
– Przepraszam, sir.
– Podlecimy w górę. Spróbujemy ponownie. I na Boga, weź się w garść!
Tak samo było ze skrętem i przeciągnięciem. Bez trudu wykonywałem te ma-

newry, ale chwilami miałem wrażenie, że instruktor traci zmysły. Dzwoniło mi w
uszach od jego opętańczych wrzasków.

– Ster od siebie i wyśrodkowany! Wyśrodkowany! Nie słyszysz? O Boże,

Boże!

Oczywiście jego panika była zaraźliwa i stopniowo zaczynałem się załamy-

wać. W jednej chwili widziałem przed sobą szaleńczo wirującą stację kolejową,
zaraz potem nic prócz pustych pól, a w następnej sekundzie mknęły mi na spotka-
nie łąki i pola. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie, oprócz wytrzeszczo-
nych oczu w lusterku i przeraźliwych wrzasków.

– Wyśrodkowuj, ty cholerny idioto! Uważaj na tę chmurę! Pilnuj sztucznego

horyzontu! Nie wiesz, do czego służy wysokościomierz? Mówiłem ci, żebyś trzy-
mał się na tysiącu stóp, ale to jak gadać do cholernej ściany!

Po pewnym czasie obojętniałem na jego słowa, które traciły dla mnie wszelki

sens, gdyż każde kolejne zdanie zdawało się sprzeczne z poprzednim. Rozpaczli-
wie usiłowałem wypełniać potok poleceń, ale wszystko zaczynało wymykać mi się
z rąk.

Już kiedyś tak się czułem. Ten zamęt w myślach był znajomym uczuciem.

Nagle przypomniałem sobie. Było to tak, jakbym wrócił do Birtwhistle’ów.

Problem z Birtwhistle’ami polegał na tym, że wszyscy mówili jednocześnie.

49

background image

Pan Birtwhistle – niezmiennie o inwentarzu, jego żona – o sprawach rodzinnych, a
ich potężnie zbudowany osiemnastoletni syn Len – wyłącznie o piłce nożnej.

Badałem Nellie, wielką białą krowę, która zawsze stała naprzeciw drzwi sza-

rej kamiennej obory. Tydzień wcześniej okulała i nie podobał mi się jej wygląd.

– Podnieś jej nogę, dobrze, Len? – poprosiłem. Cudownie było mieć takiego

muskularnego olbrzyma, który podniesie krowie tylną nogę bez potrzeby żmudne-
go podciągania jej na przerzuconym przez belkę sznurze. Kiedy chwycił kopyto w
swe wielkie dłonie, zrozumiałem, że ziściły się moje obawy. Szczelina międzyko-
pytna była czysta, ale zauważyłem wyraźne obrzmienie wokół stawu międzyczło-
nowego palca.

Nie prostując się, spojrzałem na farmera.
– Widzi pan, panie Birtwhistle? Zakażenie postępuje ku górze.
– No tak... no tak... – Farmer wbił paluch w obrzmiałe miejsce i Nellie szarp-

nęła się. – Rzeczywiście poszło jej w tę nogę. Myślałem, że to tylko wrzód, więc
smarowałem...

– O rany! – przerwał mu Len. – W sobotę chłopcy wzięli w cugle tych z Hel-

lerby. Johnnie Nudd znów wbił kilka bramek i...

– ... Smarowałem jej kopyto maścią ściągającą. – Pan Birtwhistle jakby nie

słyszał syna, ale tak było zawsze. – Robiłem to regularnie, rano i wieczorem. To
najlepsza metoda. Trzeba wziąć kurze pióro i...

– ... Nie zdziwiłbym się, gdyby w tę sobotę wbił jeszcze kilka – ciągnął spo-

kojnie Len. – Jest niesamowity, kiedy...

– ... Zanurzyć je w maści, a potem wepchnąć w szczelinę między kopytami.

Działa jak...

– ... Dostanie podanie na prawą. Kopnie jak...
Podniosłem rękę.
– Chwileczkę. Musi pan wiedzieć, że ta krowa nie ma wrzodu. Cierpi na rop-

ny artretyzm tego małego stawu tuż przy koronce kopyta. Nie chcę używać wielu
uczonych słów, ale ma ropę, i to gęstą, w samej torebce stawowej. To paskudna
sprawa. Pan Birtwhistle pokiwał głową.

– Coś w rodzaju ropnia, mówi pan? No, może najlepiej go przekłuć. Kiedy

ropa wycieknie, będzie pan mógł...

– ... Z armaty – dokończył Len. – I mówię panu, pewnego dnia Johnniego we-

zmą do Darlington, a wtedy...

Zawsze uważałem, że uprzejmość wymaga, aby patrzeć na tego, kto do ciebie

mówi. Jednak trudno to zrobić, kiedy wszyscy mówią naraz i stoją za tobą, a ty je-
steś zgięty wpół.

– Dziękuję, Len – powiedziałem. – Możesz już puścić jej nogę.
Wyprostowałem się i wbiłem spojrzenie w przestrzeń między gospodarzami.

50

background image

– Problem polega na tym, że przy tym schorzeniu nie można po prostu wyko-

nać nacięcia i spuścić ropę. Bardzo często zdarza się, że gładkie powierzchnie sta-
wu zostają uszkodzone, co jest okropnie bolesne.

Nellie przyznałaby mi rację. Proces zapalny rozwinął się w stawie zewnętrz-

nego palca i krowa stała na lekko przekrzywionej nodze, usiłując przenieść ciężar
na przyśrodkową część racicy. Farmer zadał nieuniknione pytanie.

– No i co z tym zrobimy?
Miałem nieprzyjemne wrażenie, że cokolwiek zrobimy, będzie miało niewiel-

kie znaczenie, ale musiałem spróbować.

– Będziemy jej podawać sulfonamidy, a ponadto chcę, żeby trzy razy dziennie

robił jej pan okłady na tę racicę.

– Okłady? – Farmer rozpromienił się. – Robiłem to. Robiłem...
– Gdyby Darlington zabrał Johnniego Nudda, zapewne...
– Zaczekaj, Len – powiedziałem. – Jakie stosował pan okłady, panie Birtwhi-

stle?

– Z krowiego łajna – odparł z zadowoleniem farmer. – Na takie zapalenia nie

ma jak okłady z dobrego krowiego łajna. Stosowałem je...

– ... Musiałbym od czasu do czasu jeździć do Darlington, zamiast kibicować

„Kestrelsom” – wtrącił Len. – Chciałbym zobaczyć, jak Johnnie radzi sobie z za-
wodowcami, bo...

Odpowiedziałem krzywym uśmiechem. Sam lubię piłkę nożną i rozczuliło

mnie, że Len ignoruje ogromną rzeszę drużyn ligowych, skupiając uwagę na wiej-
skim zespole, grającym w obecności najwyżej dwudziestu kibiców.

– Tak, tak, Len. Doskonale rozumiem, co czujesz. – Potem zwróciłem się do

jego ojca: – Miałem na myśli inny rodzaj okładów, panie Birtwhistle.

Gospodarzowi wydłużyła się mina i opadły kąciki ust.
– No, ja nigdy nie słyszałem o niczym lepszym od krowiego łajna, a przez

całe życie zajmuję się bydłem.

Zacisnąłem zęby. W latach trzydziestych ten tradycyjny środek leczniczy cie-

szył się ogromną popularnością wśród farmerów z gór Dale, a najgorsze było to, że
często okazywał się skuteczny. Niewątpliwie okład z krowiego nawozu miał bar-
dzo silne działanie rozgrzewające i ściągające. W tamtych czasach często stykałem
się z takimi ludowymi metodami leczenia i musiałem trzymać język za zębami, ale
nigdy nie zalecałem krowiego łajna i nie zamierzałem robić tego teraz.

– Bardzo możliwe – powiedziałem stanowczo – ale myślałem raczej o kaoli-

nie. Możecie dostać go w przychodni. Należy podgrzać puszkę w garnku z wrzącą
wodą, a potem nałożyć okład na racicę. Trzyma ciepło przez kilka godzin.

Pan Birtwhistle najwyraźniej nie pałał entuzjazmem, więc spróbowałem po-

nownie.

51

background image

– Albo może pan użyć otrębów. Widzę, że ma ich pan cały worek.
Odrobinę poweselał.
– No... tak.
– Dobrze, proszę trzy razy dziennie robić jej okład z gorących otrębów i poda-

wać te proszki. Przyjdę za kilka dni.

Wiedziałem, że farmer zrobi to, co zaleciłem, gdyż był sumiennym hodowcą,

ale widywałem już takie przypadki zapalenia i miałem złe przeczucia. Chyba nic
nie wykańcza dobrej krowy tak szybko, jak ból nogi. Wielkie i tłuste zwierzęta po
kilku tygodniach zmieniają się w szkielety w wyniku zakaźnego zapalenia stawu.
Mogłem tylko czekać i mieć nadzieję.

– Bardzo dobrze, panie Herriot – rzekł pan Birtwhistle. – A teraz proszę do

domu. Moja przyszykowała dla pana filiżankę herbaty.

Rzadko odrzucam takie zaproszenie, lecz kiedy tym razem wszedłem do

kuchni, wiedziałem, że czeka mnie ciężka przeprawa.

– No, panie Herriot – powiedziała rozpromieniona gospodyni, podając mi pa-

rujący dzbanek. – Wczoraj rozmawiałam na rynku z pańską małżonką i powiedzia-
ła mi...

– I myśli pan, że te proszki coś pomogą? – Farmer spojrzał na mnie z poważ-

ną miną. – Mam nadzieję, bo Nellie jest bardzo mleczna. W ubiegłym roku dawa-
ła...

– „Kestrelsi” znów wylosowali Dibham w pucharze Hulton – cieszył się Len.

– To dopiero będzie mecz. Poprzednim razem...

Pani Birtwhistle ciągnęła jednym tchem:
– ... Że urządziliście się wygodnie na poddaszu Skeldale House. Musi tam być

bardzo miło z tak cudownym widokiem na...

– ... Pięć galonów po szybkim ocieleniu i to przez...
– ... Dosłownie zmietli nas z boiska, ale mówię panu, teraz...
– ... Całe Darrowby. Jednak to nie dla kogoś o takiej tuszy jak moja. Mówi-

łam pańskiej żonie, że trzeba być młodą i szczupłą, żeby tam mieszkać. Tyle scho-
dów i...

Upiłem łyk herbaty. To dało mi szansę skupienia uwagi na jednej rzeczy w

szalejącej wokół mnie burzy słów. Słuchanie całej trójki Birtwhistle’ów jednocze-
śnie było zawsze bardzo męczące, nie mówiąc już o próbach patrzenia na każde z
nich i sensownego reagowania na ich uwagi.

Najbardziej zadziwiało mnie to, że żadne z nich nie złościło się na pozosta-

łych o to nieustanne przerywanie. Nikt nigdy nie powiedział: „Teraz ja mówię, do-
brze?”, „Nie przerywaj!” albo „Zamknij się, jak rany!” Żyli w idealnej zgodzie,
mówiąc wszyscy naraz i nie zwracając uwagi na to, co kto powiedział.

Kiedy po tygodniu zobaczyłem krowę, wiedziałem, że jej stan uległ pogorsze-

52

background image

niu. Pan Birtwhistle sumiennie wykonał moje polecenia, ale Nellie ledwie szła,
kiedy prowadził ją z pastwiska. Len był na miejscu. Podniósł nogę krowy, a ja po-
nuro obejrzałem powiększoną opuchliznę. Biegła z przodu, od koronki racicy do
międzyracicowej szczeliny, a najlżejsze dotknięcie palcem powodowało, że krowa
cofała nogę z bólu.

Niewiele mówiłem, gdyż wiedziałem, co ją czeka, a ponadto, że panu Bir-

twhistle nie spodoba się to, co mam mu do powiedzenia.

Kiedy odwiedziłem go ponownie pod koniec tygodnia, wystarczyło mi jedno

spojrzenie na twarz farmera, aby pojąć, że sytuacja rozwinęła się zgodnie z moimi
najgorszymi przewidywaniami. Przynajmniej raz pan Birtwhistle był sam i w mil-
czeniu zaprowadził mnie do obory.

Nellie stała teraz na trzech nogach, nie pozwalając, by obolała kończyna choć

na chwilę zetknęła się z brukowaną podłogą. Co gorsze, była okropnie wychudzo-
na. Z dobrze wyglądającego zwierzęcia, jakim była dwa tygodnie wcześniej, zosta-
ła skóra i kości.

– Zastanawiam się, czy już nie po niej – mruknął pan Birtwhistle.
Trudno podnieść tylną nogę krowy, ale tego dnia nie potrzebowałem niczyjej

pomocy, ponieważ Nellie i tak trzymała ją w powietrzu. Obejrzałem opuchliznę.
Była teraz ogromna – wielka i brzydka masa tkanki, ociekająca ropą.

– Widzę, że ropień pękł. – Farmer pokazał palcem poszarpany otwór. – Jed-

nak to nie przyniosło jej ulgi.

– Nie należało tego oczekiwać – wyjaśniłem. – Proszę pamiętać, że mówiłem,

iż przyczyna choroby leży wewnątrz stawu.

– No cóż, to się zdarza – odparł. – Równie dobrze mogę zadzwonić po Mal-

locka. Nie daje już ani kropli mleka, biedna staruszka, wyschła na wiór.

Zawsze musiałem zaczekać, aż pojawi się groźba uśpienia zwierzęcia, zanim

powiedziałem to, co musiałem rzec teraz. Ten przypadek od początku kwalifikował
się do zabiegu chirurgicznego, ale tłumaczenie tego wcześniej byłoby stratą czasu.
Amputacja krowiej kończyny niezmiennie budziła przerażenie farmerów i wiedzia-
łem, że nawet teraz będę miał kłopoty z przekonaniem pana Birtwhistle’a.

– Nie trzeba jej oddawać do rzeźni – powiedziałem. – Jest inny sposób lecze-

nia.

– Inny? Przecież tak długo próbowaliśmy...
Pochyliłem się i znów uniosłem chorą nogę.
– Niech pan spojrzy. – Chwyciłem przyśrodkową część racicy i pokręciłem

nią. – Ta część jest zupełnie zdrowa. Doskonale utrzyma ciężar Nellie.

– No tak... a co z tamtym okropieństwem?
– Mógłbym to usunąć.
– To oznacza... Odciąć?

53

background image

– Tak.
Energicznie potrząsnął głową.
– Nie, nie, nie ma mowy. Dość już wycierpiała. Lepiej zadzwonić po Jeffa

Mallocka i skończyć z tym.

Znowu to samo. Farmerów raczej trudno uznać za delikatnych jak kwiatuszki,

ale zabieg amputacji miał w sobie coś, co ich przerażało.

– Panie Birtwhistle – powiedziałem. – Nie rozumie pan – ból natychmiast

ustąpi. Cały ciężar spocznie na zdrowej części racicy.

– Powiedziałem nie, panie Herriot, i nie zmienię zdania. Starał się pan jak

mógł i dziękuję panu, ale nie dam jej obciąć nogi i basta.

Odwrócił się i zaczął odchodzić. Odprowadzałem go bezradnym spojrzeniem.

Nienawidzę namawiać farmera na przeprowadzenie takiej operacji na jednym z
jego zwierząt, gdyż w razie powikłań będzie obwiniał mnie. Ponieważ jednak by-
łem pewny, że w wyniku trwającego godzinę zabiegu dobra krowa wróci do zdro-
wia, nie mogłem pogodzić się z odmową. Wypadłem z obory. Gospodarz był już w
połowie drogi do telefonu. Dogoniłem go przy drzwiach domu.

– Panie Birtwhistle, proszę posłuchać. Wcale nie chcę ucinać jej nogi. Tylko

jedną część racicy.

– No, to przecież połowa stopy, prawda? – Spojrzał na swoje buty. – Dla mnie

to za dużo.

– Przecież ona nic nie poczuje – przekonywałem. – Dostanie ogólne znieczu-

lenie. Jestem pewny, że operacja się powiedzie.

– Panie Herriot, nie mogę na to pozwolić. Nie podoba mi się ten pomysł. Na-

wet gdyby się udało, miałbym tu kuśtykającą krowę.

– Wcale nie. Wyrośnie jej tam rogowy wyrostek i jestem gotów założyć się,

że nawet nie będzie utykać.

Obrzucił mnie przeciągłym, kusym spojrzeniem i widziałem, że zaczyna się

wahać.

– Panie Birtwhistle – powiedziałem, kontynuując atak. – Za miesiąc Nellie

znów będzie tłustą krową, dającą pięć galonów mleka dziennie.

To było głupie gadanie, jakiego nie zaleca się żadnemu weterynarzowi, ale

ogarnęło mnie swego rodzaju szaleństwo. Nie mogłem znieść myśli, że taka dobra
krowa może stać się karmą dla psów, podczas gdy ja na pewno mógłbym ją wyle-
czyć. I jeszcze jedno; z góry cieszyłem się – może trochę dziecinnie – na natych-
miastowe uśmierzenie bólu i spektakularne wyzdrowienie zwierzęcia. Niewiele za-
biegów chirurgicznych przeprowadzanych u bydła daje takie rezultaty, lecz jednym
z nich jest amputacja racicy.

Widocznie mój zapał udzielił się farmerowi, gdyż przez chwilę mierzył mnie

wzrokiem, a potem wzruszył ramionami.

54

background image

– Kiedy chce pan to zrobić? – zapytał.
– Jutro.
– Dobrze. Będą panu potrzebni ludzie do pomocy?
– Nie, tylko pan i Len. Zobaczymy się jutro o dziesiątej.

Nazajutrz słońce grzało mi w plecy, gdy rozkładałem narzędzia na małej łące

przy domu. Przez całe lata właśnie w takiej scenerii wykonywałem większość po-
ważnych operacji: zieleń pastwiska, szary kamień zabudowań oraz łańcuch kopula-
stych wzgórz, wznoszących się spokojnie ku białym i postrzępionym obłokom.

Wyprowadzenie Nellie zajęło im sporo czasu, chociaż nie musiała daleko iść.

Kiedy to chude jak szkielet stworzenie przykuśtykało do mnie, trzymając w powie-
trzu obolałą nogę, moje wczorajsze zapewnienia wydały się zbyt lekkomyślne.

– W porządku – powiedziałem. – Tutaj. To dobre miejsce.
Opodal, na trawie, leżała moja taca z piłką, chloroformem, bandażami, watą i

jodoformem. Miałem też długą linę do pętania, którą wiązaliśmy bydło, ale prze-
czuwałem, że w przypadku Nellie będzie niepotrzebna.

Miałem rację. Zapiąłem jej maskę, nasączyłem gąbkę chloroformem i wielka

biała krowa niemal z ulgą opadła w chłodną zieloną trawę.

– „Kestrelsi” zagrali niesamowity mecz w środę wieczorem – zachichotał ura-

dowany Len. – Johnnie Nudd nie strzelił żadnej bramki, ale Len Bottomley...

– Mam nadzieję, że dobrze robimy – mruknął pan Birtwhistle. – Idąc tu,

chwiała się tak, że to chyba strata czasu...

– ... Wbił parę pięknych goli. – Twarz Lena pokraśniała na samo wspomnie-

nie. – „Kestrelsi” mają szczęście, że dwóch takich graczy...

– Chwyć tę chorą nogę, Len! – warknąłem, przyłączając się do tej zabawy. – I

przytrzymaj ją na pieńku. Pan, panie Birtwhistle, niech trzyma Nellie za łeb. Nie
sądzę, żeby się poruszyła, ale w razie czego trzeba będzie dać jej więcej chlorofor-
mu.

Krowy dobrze reagują na narkozę chloroformową, ale unikam usypiania ich

na dłuższy czas, ze względu na zwracanie treści pokarmowej. Musiałem się spie-
szyć.

Szybko zawiązałem bandaż powyżej racicy, dostatecznie mocno, aby pełnił

rolę opaski uciskowej, a potem wziąłem z tacy piłę. W książkach roi się od skom-
plikowanych metod amputacji palców, ze szczegółowymi opisami półokrągłych
nacięć, odsuwania skóry dla odsłonięcia stawu i tak dalej. Tymczasem ja z powo-
dzeniem uciąłem setki racic kilkoma szybkimi ruchami piły, poniżej koronki.

Nabrałem tchu.
– Trzymaj mocno, Len.
I zabrałem się do pracy. Przez kilka minut panowała cisza, przerywana tylko

55

background image

zgrzytem metalu trącego o kość, a potem amputowana część kopyta upadła na tra-
wę, pozostawiając płaski kikut, z którego broczyło kilka naczyń krwionośnych.
Wygiętymi nożycami szybko oddzieliłem resztki kości drugiego palca i uniosłem
w górę.

– Spójrzcie na to! – zawołałem. – Prawie przeżarta.
Wskazałem na nekrotyczną tkankę w stawie i wokół niego.
– I widzicie to świństwo? Nic dziwnego, że ją boli.
Szybko wyłyżeczkowałem, posypałem powierzchnię jodoformem, zatkałem

ranę grubym zwitkiem gazy i przygotowałem się do bandażowania.

Zrywając papierowe opakowanie z białych rolek, poczułem wyrzuty sumie-

nia. Zaabsorbowany operacją, byłem dość nieuprzejmy. Nie odpowiadałem na
uwagi Lena, dotyczące jego ulubionej drużyny. Może następne minuty miną szyb-
ciej przy towarzyskiej pogawędce.

– Hej, Len – powiedziałem. – Kiedy mówisz o „Kestrelsach”, nigdy nie wspo-

minasz o tym, jak Willerton dokopał im pięć do kółka. Co ty na to?

W odpowiedzi młodzieniec nagle runął na mnie, tak że zderzyliśmy się gło-

wami. Zetknięcie z tą wielką, kędzierzawą głową przypominało uderzenie szarżu-
jącego byka. Impet rzucił mnie na trawę. W pierwszej chwili w oczach rozbłysły
mi wszystkie gwiazdy, ale zaraz znikły. Ostatnie, co zapamiętałem zanim straciłem
przytomność, to uczucie ogromnego zdziwienia.

Sam też lubię piłkę nożną, ale nigdy nie sądziłem, że uwielbienie, jakim Len

darzył „Kestrelsów”, może skłonić go do stosowania przemocy fizycznej. Zawsze
wydawał mi się miłym i grzecznym chłopcem.

Chyba byłem nieprzytomny zaledwie kilka sekund, chociaż miałem chęć po-

leżeć sobie dłużej w chłodnej trawie. Jednak coś przypominało mi, że jeszcze nie
skończyłem operacji. Zamrugałem oczami i usiadłem.

Nellie nadal spokojnie spała na tle zielonych wzgórz. Przytrzymujący jej gło-

wę pan Birtwhistle patrzył na mnie z niepokojem w oczach, a obok krowy leżał
nieprzytomny Len.

– Zrobił panu krzywdę, panie Herriot?
– Nie... nie... właściwie nie. Co się stało?
– Powinienem pana uprzedzić. On nie znosi widoku krwi. Cholerny dureń. –

Farmer obrzucił nieprzytomnego syna niechętnym spojrzeniem. – Jeszcze nigdy
nie widziałem, żeby upadł tak nagle. Po prostu runął na pana, ot co!

Przetoczyłem nieruchome ciało na bok i znów zabrałem się do roboty. Banda-

żowałem powoli i ostrożnie, żeby uniknąć krwotoku pooperacyjnego. Zakończy-
łem kilkoma warstwami plastra z tlenkiem cynku, po czym odwróciłem się do far-
mera.

– Już może pan zdjąć jej maskę, panie Birtwhistle. Zrobione.

56

background image

Zacząłem myć moje instrumenty w wiadrze, kiedy Len usiadł równie nieocze-

kiwanie, jak padł. Był trupio blady, ale spoglądał na mnie ze swym zwykłym,
przyjaznym uśmiechem.

– Co też mówił pan o „Kestrelsach”, panie Herriot?
– Nic, Len – odparłem pospiesznie. – Zupełnie nic.

Po trzech dniach wróciłem i zdjąłem pierwszy opatrunek, stwardniały od krwi

i ropy. Ponownie posypałem kikut proszkiem i założyłem czysty bandaż.

– Teraz poczuje się znacznie lepiej – powiedziałem. I rzeczywiście, Nellie już

wyglądała na zadowoloną. Zaczynała opierać się na chorej nodze, chociaż bardzo
ostrożnie, jakby nie mogła uwierzyć, że ten okropny ból minął.

Kiedy odchodziła, skrzyżowałem palce. Najgroźniejszym powikłaniem po-

operacyjnym po takim zabiegu jest infekcja drugiej części racicy. W rezultacie
trzeba natychmiast zabić zwierzę, a właściciel jest bardzo rozczarowany. Jednak
nie w przypadku Nellie. Kiedy zdejmowałem drugi opatrunek, prawie odzyskała
już formę i następnym razem zobaczyłem ją dopiero pięć tygodni po operacji.
Skończyłem szczepić jedną ze świń pana Birtwhistle’a i zapytałem z obojętną
miną:

– A jak tam Nellie?
– Niech pan pójdzie i sam zobaczy – odparł farmer. – Jest na tym pastwisku

obok drogi.

Poszliśmy razem po zielonej trawie do białej krowy, która pasła się z towa-

rzyszkami. Miała opuszczony łeb i miarowo żuła. Najwidoczniej apetyt dopisywał
jej od dłuższego czasu, bo znów była tłusta.

– No, rusz się, mała.
Gospodarz delikatnie szturchnął ją kciukiem w zad i Nellie odeszła kilka kro-

ków, po czym zabrała się za kolejną kępę trawy. Nie dostrzegłem ani śladu utyka-
nia.

– No, to doskonale – powiedziałem. – A jak z mlekiem?
– Znów daje pięć galonów. – Pan Birtwhistle wyjął z kieszeni okropnie pogię-

te pudełko na tytoń, odkręcił wieczko i wyjął stary zegarek. – Jest dziesiąta, młody
człowieku. Len zaraz zajdzie do domu na herbatę i śniadanie. Wpadnie pan na fili-
żankę herbaty?

Zebrałem siły, wszedłem z nim do domu i natychmiast wpadłem w krzyżowy

ogień.

– Coś naprawdę zabawnego stało się w niedzielę – ryknął śmiechem Len. –

Walter Gimmett sędziował i podyktował dwa karne przeciw „Kestrelsom”. Wtedy
chłopcy...

– Och, czy to nie smutne, z tym starym panem Brentem? – Pani Birtwhistle

57

background image

przechyliła głowę na bok i spoglądała na mnie żałośnie. – Pochowaliśmy go w so-
botę i...

– Wie pan, panie Herriot – wtrącił jej mąż – myślałem, że pan żartuje, kiedy

mówił pan, że Nellie znów będzie dawała pięć galonów. Nigdy...

– ... Wrzucili drania do poidła dla koni. Nie będzie więcej dyktował karnych

przeciw „Kestrelsom”. Szkoda, że nie widział pan...

– ... Dziś skończyłby dziewięćdziesiąt lat, biedny staruszek. Był bardzo lubia-

ny w wiosce i tyle ludzi przyszło na pogrzeb. Pastor powiedział...

– ... Nie spodziewałbym się czegoś takiego. Myślałem, że może nabierze tro-

chę wagi, żebym mógł ją sprzedać na mięso. Jestem naprawdę wdzięczny...

W tym momencie, mocno ściskając w palcach filiżankę, przypadkiem do-

strzegłem moje odbicie w popękanym lustrze nad kuchennym zlewem. Było to
okropne przeżycie, gdyż szklistym wzrokiem spoglądałem w przestrzeń, a twarz
miałem wykrzywioną nie do rozpoznania. Idiotycznym uśmiechem skwitowałem
anegdotę o wrzuconym do koryta Walterze, jednocześnie robiąc smutną minę na
wieść o odejściu pana Brenta i przysięgam, skromnie skłaniając głowę, gdy gospo-
darz wspomniał o wdzięczności za pomyślny wynik operacji Nellie. A ponieważ
na dodatek usiłowałem patrzeć w trzech kierunkach naraz, muszę postawić sobie
piątkę za starania.

Jednak, jak już mówiłem, było to nieco denerwujące, więc szybko się wymó-

wiłem i opuściłem gospodarzy. Mężczyźni zajęli się szarlotką i bułeczkami pani
Birtwhistle, nie przerywając ożywionej rozmowy. Zamknąłem za sobą drzwi i na-
gle zrobiło się cicho. Ten błogi spokój towarzyszył mi, kiedy wsiadłem do samo-
chodu, wyjechałem z podwórza i ruszyłem wąską wiejską drogą. Nadal trwał, gdy
po przejechaniu kilkudziesięciu metrów zatrzymałem się i opuściłem szybę, żeby
popatrzeć na moją pacjentkę.

Nellie leżała na trawie. Najedzona do syta i wygodnie oparta na piersi, prze-

żuwała pokarm. Dla weterynarza zajmującego się inwentarzem nie ma bardziej
krzepiącego widoku. Świadczy o zadowoleniu i zdrowiu. Spojrzała na mnie zza
kamiennego murku i jej łagodne ślepia oraz biały pysk pogłębiły wrażenie panują-
cego wokół spokoju, kontrastującego z gwarem dobiegającym z kuchni.

Nellie nie umiała mówić, ale te miarowo poruszające się szczęki powiedziały

mi wszystko.

58

background image

Rozdział siódmy

Niewiele rzeczy porusza mnie tak bardzo jak widok opuszczonego psa. Ten

był uwiązany do latarni przed sklepem w Windsorze. Nie odrywał oczu od drzwi,
czekając na powrót właściciela, a od czasu do czasu przysiadał w niemym błaga-
niu.

Tego popołudnia zawieszono loty. Wszyscy mieliśmy okazję odpocząć, a nasi

instruktorzy mogli podreperować nadszarpnięte nerwy. Patrząc na tego psa, zapo-
mniałem o trudach służby w RAF-ie i wróciłem do Darrowby.

Kończyliśmy z Siegfriedem zbierać opłaty, jak w każdy targowy dzień, gdy

wśród straganów zobaczyliśmy tego pieska.

Kiedy w przychodni nie mieliśmy pacjentów, często razem przechadzaliśmy

się po rynku i gawędziliśmy z farmerami siedzącymi przy wejściu do „Drovers
Arms”. Czasem odebraliśmy kilka zaległych należności albo przyjęliśmy zlecenia
na nadchodzący tydzień, a nawet jeśli nie, to przynajmniej cieszyliśmy się świe-
żym powietrzem.

Zwróciliśmy uwagę na tego psa, ponieważ siedział, patrząc błagalnie na stra-

gan z biszkoptami.

– Spójrz na tego małego – rzekł Siegfried. – Ciekawe, skąd się tu wziął.
W tej samej chwili straganiarz rzucił psu biszkopt. Zwierzę łapczywie zjadło

ciastko, lecz gdy mężczyzna wyszedł zza straganu i wyciągnął rękę, piesek uciekł.
Przystanął przed innym kramem, na którym sprzedawano produkty spożywcze: jaj-
ka, ser, masło, ciastka i bułeczki. Bez wahania znów usiadł w tej samej pozycji,
nieruchomy jak głaz, trzymając przednie łapy w powietrzu i wyczekująco wyciąga-
jąc szyję.

Trąciłem łokciem Siegfrieda.
– Znów to robi.
Mój kolega skinął głową.
– Tak, zabawny malec, nie uważasz? Jak sądzisz, jakiej jest rasy?
– Powiedziałbym, że to kundel. Trochę podobny do nizinnego owczarka, ale

skrzyżowanego z... chyba z terierem.

Po krótkiej chwili piesek zajadał już bułeczkę, a my podeszliśmy do niego.

Kiedy zbliżaliśmy się, łagodnie przemawiałem do malca.

– Hej, mały – powiedziałem, kucając metr od niego. – Chodź tu, niech cię

obejrzę.

Obrócił się i przez moment para przyjaznych brązowych ślepi spoglądała na

mnie z niezwykle sympatycznego pyska. Pomachał kosmatym ogonem w odpowie-
dzi na moje słowa, lecz gdy przysunąłem się bliżej, odwrócił się i niespiesznie po-
truchtał w tłum, aż zniknął mi z oczu. Nie chciałem omawiać tego spotkania z

59

background image

Siegfriedem, ponieważ nigdy nie mogłem zgłębić jego stosunku do małych zwie-
rząt. Całkowicie pochłaniała go praca z końmi i często wydawał się rozbawiony
moim podejściem do psów i kotów.

W tym czasie Siegfried był stanowczo przeciwny trzymaniu jakichkolwiek

ulubieńców. Bardzo głośno protestował przeciwko takim pomysłom, twierdząc, że
to czysta głupota, chociaż pięć różnej maści psów podróżowało z nim wszędzie
jego samochodem. Teraz, trzydzieści pięć lat później, równie energicznie opowia-
da się za posiadaniem ulubieńców, chociaż w samochodzie jeździ z nim tylko je-
den pies. Tak więc, jak już mówiłem, trudno było przewidzieć jego reakcję, dlate-
go powstrzymałem się od jakichkolwiek wzmianek o piesku.

Stałem tak, kiedy podszedł do mnie młody policjant.
– Przez cały ranek obserwowałem, jak ten piesek żebrze między straganami –

powiedział. – I tak jak panu, nie udało mi się do niego podejść.

– Tak, to dziwne. Jest przyjaźnie nastawiony, a jednak boi się. Zastanawiam

się, kto jest jego właścicielem.

– To chyba bezpański pies, panie Herriot. Sam interesuję się psami i mam

wrażenie, że znam wszystkie w tym mieście. Jednak ten jest obcy.

Kiwnąłem głową.
– Na pewno ma pan rację. Nie wiadomo, co mogło mu się przydarzyć. Mógł

uciec od kogoś, kto go źle potraktował, albo wyrzucono go z samochodu.

– Tak – mruknął policjant. – Ludzie bywają okrutni. Nie mam pojęcia, jak

ktoś może porzucić bezbronne zwierzę na łaskę losu. Próbowałem go złapać, ale na
próżno.

Obraz pieska towarzyszył mi przez resztę dnia i nawet kiedy poszedłem spać,

nie mogłem pozbyć się niepokojącego wspomnienia o błąkającym się gdzieś po
świecie stworzonku, siedzącym i błagającym o pomoc w jedyny znany mu sposób.

W tym czasie byłem jeszcze kawalerem i w piątek wieczorem ubieraliśmy się

z Siegfriedem w wieczorowe stroje, szykując się na bal w odległym o jakieś dzie-
sięć mil East Hirdsley. Było to bardzo męczące, gdyż działo się w czasach kroch-
malonych gorsów i sztywnych wysokich kołnierzyków, więc co pewien czas sły-
szałem poirytowane okrzyki Siegfrieda, który w swoim pokoju szarpał się ze spin-
kami.

Ja cierpiałem jeszcze większe męki, ponieważ wyrosłem z garnituru i kiedy

udało mi się wreszcie zapiąć ciasny kołnierzyk, musiałem jeszcze wbić się w ma-
rynarkę, która okrutnie piła mnie pod pachami. Ledwie zdołałem wciągnąć ją na
grzbiet i spróbowałem zrobić kilka ostrożnych wdechów, kiedy zadzwonił telefon.

Był to ten sam młody policjant, z którym rozmawiałem na rynku.
– Mamy tu tego psa, panie Herriot. No, wie pan... Tego, który żebrał na targo-

60

background image

wisku.

– Ach tak? A więc ktoś jednak zdołał go złapać?
Policjant milczał chwilę.
– Nie, niezupełnie. Jeden z naszych ludzi znalazł go leżącego przy drodze

milę za miastem i przywiózł tutaj. Ktoś go potrącił.

Powiedziałem Siegfriedowi. Spojrzał na zegarek.
– Zawsze to samo, prawda, James? Właśnie wtedy, kiedy jesteśmy gotowi do

wyjścia. Jest dziewiąta i powinniśmy już być w drodze. – Zastanawiał się chwilę. –
No nic, wpadnij tam i sprawdź, a ja zaczekam na ciebie. Byłoby lepiej, gdybyśmy
razem pojawili się na tym balu.

Jadąc na posterunek policji, miałem nadzieję, że to nic poważnego. Ten bal

miał duże znaczenie dla mojego szefa, ponieważ gromadził większość miłośników
koni z okręgu. Chociaż Siegfried prawie nie tańczył, to zanosiło się, że miło spędzi
czas, gawędząc i popijając z pokrewnymi mu duszami. Ponadto utrzymywał, że ta-
kie towarzyskie spotkania z klientami korzystnie wpływają na interesy.

Psiarnia była na końcu podwórka za posterunkiem. Policjant zaprowadził

mnie tam i otworzył jedne z drzwi. Piesek leżał zupełnie nieruchomo w świetle
elektrycznej żarówki, a kiedy pochyliłem się i pogłaskałem go po brązowym
grzbiecie, lekko poruszył ogonem.

– Przynajmniej może jeszcze merdać – powiedziałem. Policjant skinął głową.
– Tak, nie ma wątpliwości, że to dobroduszne zwierzę. Próbowałem zbadać

psa, nie dotykając go. Nie chciałem sprawić mu bólu, a nie miałem pojęcia, jak
rozległych doznał obrażeń. Jednak niektóre fakty można było stwierdzić na pierw-
szy rzut oka: miał liczne otarcia, jedną tylną łapę wykrzywioną w sposób świad-
czący o złamaniu i krew na pysku.

Źródłem krwawienia mógł być wyłamany ząb. Delikatnie uniosłem łeb psa,

żeby mu zajrzeć do pyska. Leżał na prawym boku i kiedy zobaczyłem drugą stronę
łba, poczułem jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Prawe oko zostało wysadzone z
oczodołu i sterczało jak jakaś odrażająca narośl nad kością policzkową – wielka
lśniąca kula z powiekami ściągniętymi za białą twardówką.

Miałem wrażenie, że kucam tam przez dłuższy czas, ogłuszony tym wido-

kiem. Mijały sekundy, a ja wciąż spoglądałem na pieska, który patrzył na mnie: uf-
nie jednym brązowym okiem, wściekle łyskając groteskową kulą po drugiej stronie
pyska. Głos policjanta wyrwał mnie z zadumy.

– Jest w kiepskim stanie, prawda?
– Tak... tak... na pewno potrącił go samochód. A sądząc po wyglądzie tych

ran, zapewne wlókł go kawałek po szosie.

– I co pan sądzi, panie Herriot?
Wiedziałem, o co pyta. Najlepiej byłoby uwolnić to niechciane stworzenie od

61

background image

dalszych cierpień. Był okropnie pokiereszowany i wydawał się bezpański. Szybki
zastrzyk stężonego środka znieczulającego i jego kłopoty skończą się, a ja będę
mógł pojechać na tańce. Jednak policjant niczego takiego nie powiedział. Być
może, tak jak ja, spoglądał w to jedno łagodne, ufne oko. Zerwałem się z ziemi.

– Mogę skorzystać z telefonu?
W słuchawce usłyszałem zniecierpliwiony głos Siegfrieda:
– Do licha, James, jest wpół do dziesiątej! Jeżeli zamierzamy tam pójść, to te-

raz, albo w ogóle możemy się nie fatygować. Bezpański pies, ciężko ranny. To nie
jest chyba poważny problem.

– Wiem, Siegfriedzie. Przykro mi, że cię zatrzymuję, ale nie potrafię podjąć

decyzji. Chciałbym, żebyś podjechał tu i powiedział, co o tym sądzisz.

Zapadła cisza, a potem usłyszałem przeciągłe westchnienie.
– W porządku, James. Będę za pięć minut.
Kiedy wkroczył na posterunek, wywołał małe poruszenie. Nawet w swoim ro-

boczym stroju Siegfried zawsze wyglądał dystyngowanie, ale gdy zjawił się świe-
żo wykąpany i ogolony, w płaszczu z wielbłądziej wełny narzuconym na wykroch-
maloną białą koszulę i pod krawatem, miał w sobie coś z księcia. Siedzący tam
mężczyźni popatrzyli na niego z szacunkiem, a młody policjant powiedział:

– Tędy, proszę pana.
Poszliśmy do psiarni. Siegfried w milczeniu pochylił się nad psem, badając go

w taki sam sposób jak przedtem ja. Potem ostrożnie podniósł mu łeb i zobaczył
monstrualne oko.

– Mój Boże! – powiedział cicho i na dźwięk jego głosu długi kosmaty ogon

przesunął się po ziemi.

Siegfried przez chwilę klęczał na słomie, bacznie spoglądając na psa, który

nieznacznie merdał ogonem. Potem wstał.

– Zabieramy go – mruknął.
W przychodni znieczuliliśmy psiaka, a kiedy leżał nieprzytomny na stole, mo-

gliśmy go wreszcie dokładnie zbadać.

– Wysadzona gałka oczna, złamanie kości udowej, niezliczone głębokie ska-

leczenia, połamane pazury. Mamy co robić do północy, James.

Nic nie powiedziałem. Mój szef rozwiązał węzeł czarnego krawata i odpiął

guzik kołnierzyka. Zdjął go i powiesił na ramieniu lampy chirurgicznej...

– Mój Boże, co za ulga – mruknął i zaczął rozkładać instrumenty.
Popatrzyłem na niego ponad stołem.
– A co z balem?
– Och, do diabła z balem – rzekł Siegfried. – Bierzmy się do roboty.
I mieliśmy co robić, przez dłuższy czas. Powiesiłem swój kołnierzyk obok

kołnierzyka kolegi i zaczęliśmy od oka. Wiem, że kierowała nami ta sama myśl:

62

background image

chcieliśmy załatwić najgorsze, zanim zabierzemy się za inne obrażenia.

Nawilżyłem gałkę oczną i odciągnąłem powieki, a Siegfried delikatnie wpro-

wadził oko z powrotem do oczodołu. Westchnąłem, gdy w nim znikło, pozostawia-
jąc widoczną jedynie rogówkę. Siegfried zachichotał z zadowoleniem.

– Znowu wygląda jak oko, prawda?
Chwycił oftalmoskop i zajrzał w nie.
– I nie widzę poważnych obrażeń. Może będzie jak przedtem. Lepiej jednak

zaszyjmy powieki, żeby chronić je przez kilka dni.

Złamana kość udowa była paskudnie przemieszczona i z trudem dopasowali-

śmy poszczególne fragmenty, zanim założyliśmy gips. Jednak udało nam się tego
dokonać i w końcu zabraliśmy się za zszywanie licznych skaleczeń i opatrywanie
otarć.

Pracowaliśmy jednocześnie i przez długi czas w pomieszczeniu panowała ci-

sza, przerywana jedynie szczękiem nożyc, którymi przycinaliśmy sierść wokół ran.
Obaj wiedzieliśmy, że niemal na pewno pracujemy za darmo, a pomimo wszyst-
kich naszych wysiłków być może i tak będziemy zmuszeni go uśpić. Nadal pozo-
stawał w gestii policji i jeśli nikt nie zgłosi się po niego w ciągu dziesięciu dni... A
jeśli jego właściciele interesowali się jego losem, to dlaczego jeszcze nie skontak-
towali się z policją?

Zanim skończyliśmy i umyliśmy instrumenty, minęła już północ. Siegfried

położył na tacy ostatnią igłę i spojrzał na uśpionego psa.

– Chyba zaczyna się budzić – powiedział. – Połóżmy go koło kominka i napij-

my się, zanim oprzytomnieje.

Na kocu przenieśliśmy zwierzę do salonu i położyliśmy na dywaniku przed

kominkiem. Siegfried sięgnął długim ramieniem do oszklonej szafki nad komin-
kiem i wyjął butelkę whisky oraz dwie szklanki. Z drinkami w dłoniach, bez koł-
nierzyków, w wykrochmalonych białych gorsach i odprasowanych spodniach, któ-
re przypominały nam o straconych tańcach, zapadliśmy w fotele po obu stronach
kominka. Między nami spokojnie leżał nasz pacjent.

Teraz wyglądał znacznie lepiej. Jedno oko miał zamknięte ochronnym

szwem, a tylną nogę sztywno wyprostowaną w białym gipsie, ale był czysty, opa-
trzony, zadbany. Wyglądał tak, jakby do kogoś należał – chociaż mieliśmy co do
tego poważne wątpliwości.

Dochodziła pierwsza w nocy i poziom płynu w butelce poważnie opadł, kiedy

kudłaty łeb wreszcie się poruszył. Siegfried pochylił się i podrapał psa za uchem, a
ten natychmiast zamiótł ogonem po dywanie i ospale polizał palce człowieka różo-
wym językiem.

– Co za wspaniały pies – mruknął Siegfried, dziwnie zamyślony.
Wiedziałem, że on też się niepokoi.

63

background image

Dwa dni później zdjąłem szwy z powieki i z przyjemnością zobaczyłem zu-

pełnie zdrowe oko. Młody policjant był równie zadowolony jak ja.

– Niech pan patrzy! – zawołał. – Nikt by nie powiedział, że coś mu się w nie

stało.

– Tak, dobrze się zagoiło. Znikła opuchlizna i zaczerwienienie. – Zawahałem

się. – Czy już ktoś o niego pytał?

Potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Jednak pozostało jeszcze osiem dni i dobrze się tu nim opieku-

jemy.

Kilkakrotnie odwiedziłem posterunek i piesek zawsze witał mnie z nieskry-

waną radością. Zupełnie przestał się bać – mimo gipsu stawał na tylnych łapach,
przednimi opierając się o moją nogę i merdając ogonem. Jednak przez cały czas
narastał we mnie niepokój, a dziesiątego dnia prawie z lękiem poszedłem na poste-
runek. Z psiarni nie dobiegał żaden dźwięk. Musiałem to zrobić. Uśpienie starego
lub śmiertelnie chorego zwierzęcia często bywa aktem miłosierdzia, lecz nie w
przypadku takiego młodego i zdrowego psa. Nienawidziłem tego, ale to należało
do obowiązków weterynarza.

W drzwiach stał młody policjant.
– Nadal żadnych wieści? – zapytałem, a on potrząsnął głową.
Przeszedłem obok niego do psiarni i kudłate stworzonko jak zwykle skoczyło

mi na spotkanie, wesoło poszczekując. Szybko odwróciłem głowę. Muszę zrobić to
teraz albo nigdy.

– Panie Herriot. – Policjant położył mi dłoń na ramieniu. – Myślę, że ja go

wezmę.

– Pan? – zdziwiłem się.
– Tak, owszem. Miewamy tu wiele bezpańskich psów i chociaż żal mi ich, nie

mogę zabrać wszystkich, prawda?

– Prawda – odparłem. – Ja mam ten sam problem.
Pokiwał głową.
– Jednak ten jest inny i mam wrażenie, że zjawił się w odpowiedniej chwili.

Mam dwie córeczki, które od jakiegoś czasu męczą mnie o pieska. Ten mały aku-
rat się nada.

Poczułem głęboką ulgę.
– Całkowicie się z panem zgadzam. Ma dobry charakter. Założę się, że bardzo

lubi dzieci.

– Doskonale. A więc załatwione. Pomyślałem, że najpierw zapytam pana o

radę.

Popatrzyłem na niego, jakbym nigdy przedtem go nie widział.

64

background image

– Jak się pan nazywa?
– Phelps – odparł. – Posterunkowy Phelps.
Był przystojnym młodzieńcem, rumianym i błękitnookim, wyglądającym na

solidnego człowieka. Z trudem opanowałem chęć uściśnięcia go i poklepania po
plecach. Jakoś zdołałem zachować profesjonalny spokój.

– No cóż, to wspaniale. – Nachyliłem się i pogłaskałem pieska. – Niech pan

nie zapomni przyprowadzić go za dziesięć dni do przychodni. Zdejmiemy mu
szwy, a po miesiącu gips.

To Siegfried zdjął mu szwy, więc zobaczyłem naszego pacjenta dopiero czte-

ry tygodnie później. Posterunkowy Phelps przyprowadził nie tylko psa, ale także
swoje córeczki – cztero– i sześcioletnią.

– Mówił pan, że trzeba mu zdjąć gips – rzekł, a ja kiwnąłem głową.
Spojrzał na dzieci.
– No, podejdźcie tu i postawcie go na stole.
Dziewczynki natychmiast wzięły nowego ulubieńca na ręce, a kiedy go pod-

nosiły, wesoło machał ogonem i rozdziawiał pysk.

– Wygląda na to, że jest mu dobrze – zauważyłem.
Phelps uśmiechnął się.
– To za mało powiedziane. Wspaniale bawi się z dziećmi. Nie da się opisać,

ile sprawia nam radości. Jest członkiem rodziny.

Wziąłem piłkę i zacząłem piłować gips.
– Powiedziałbym, że to dotyczy obu stron. Pies uwielbia bezpieczny dom.
– No cóż, nie mógłby być bezpieczniejszy. – Przesunął dłonią po brązowej

sierści i powiedział do pieska: – Widzisz, co czeka tych, którzy żebrzą między stra-
ganami w dzień targowy? Teraz wpadłeś w ręce prawa.

65

background image

Rozdział ósmy

Kiedy zaciągałem się do RAF-u, żywiłem pewną skrywaną obawę. Przez całe

życie cierpiałem na lęk wysokości i nawet teraz wystarczy mi spojrzeć z niewyso-
kiej skały, a już dostaję zawrotu głowy i wpadam w panikę. Cóż więc będę czuł,
kiedy zacznę latać?

Okazało się, że nic. Moje obawy były bezpodstawne, gdyż bez zmrużenia oka

mogłem spoglądać z otwartego kokpitu w wielosetmetrową pustkę.

Z praktyką weterynaryjną również wiązały się pewne obawy, a z początku

największe przerażenie budziło we mnie Ministerstwo Rolnictwa. Może to dziwne
stwierdzenie, ale prawdziwe. Przerażała mnie praca biurowa – wszystkie te formu-
larze. Co do praktycznej strony naszej pracy, to z całą skromnością uważałem, że
wykonuję ją nieźle. Często wracam myślami do wszystkich tych prób przeciwgruź-
liczych, jakie przeprowadziłem – przystrzygając sierść w odpowiednim miejscu na
krowiej szyi, wbijając igłę w grubą skórę i wstrzykując jedną dziesiątą centymetra
sześciennego tuberkuliny.

Byłem na farmie pana Hilla i z satysfakcją patrzyłem, jak pod moją igłą po-

wstaje podskórny „bąbelek”. Tak powinno być i kiedy pojawiał się taki pęcherzyk,
wiedziałeś, że dobrze wykonujesz swoją pracę i sprawdzasz, czy zwierzę nie ma
gruźlicy.

– Ta jest sześćdziesiąta piąta – powiedział farmer i spojrzał na mnie z urazą,

gdy zobaczył, że sprawdzam numer w zeszycie.

– Traci pan czas, panie Herriot. Mam tu kompletną listę, we właściwej kolej-

ności. Przygotowałem ją specjalnie dla pana, żeby mógł pan ją wziąć.

Miałem wątpliwości. Wszyscy farmerzy byli przekonani, że ich wykazy są

nienaganne, ale ja już nieraz się na tym sparzyłem. Najwidoczniej miałem talent do
popełniania wszelkich możliwych błędów w formularzach i nie potrzebowałem do
tego pomocy farmerów.

Mimo wszystko... perspektywa ułatwienia sobie pracy była bardzo kusząca.

Spojrzałem na długą listę tkwiącą w stwardniałych od pracy palcach. Gdybym ją
przyjął, zaoszczędziłbym mnóstwo czasu. Pozostało mi tu do przebadania ponad
pięćdziesiąt zwierząt, a przed obiadem musiałem sprawdzić jeszcze dwa takie sta-
da. Zerknąłem na zegarek. Do diaska! Miałem spore opóźnienie. Poczułem znajo-
me ukłucie niepokoju.

– Dobrze, panie Hill, wezmę ją i bardzo dziękuję. Wepchnąłem papier do kie-

szeni i zacząłem uwijać się w oborze, pospiesznie strzygąc i wstrzykując.

Tydzień później z kartki otwartej książki wizyt spojrzały na mnie dwa okrop-

ne słowa: „Dzwoń Min.” Ta tajemnicza notatka, skreślona schludnym pismem pani
Harbottle, mroziła mi krew w żyłach. Oznaczała, że mam zadzwonić do Minister-

66

background image

stwa Rolnictwa, a ilekroć nasza sekretarka wpisywała to do księgi, tylekroć mia-
łem poważne kłopoty. Drżącą ręką sięgnąłem po słuchawkę.

Jak zwykle telefon odebrała Kitty Pattison i w jej głosie słyszałem wyraźne

nutki współczucia. Ta atrakcyjna dziewczyna kierowała kancelarią i doskonale
wiedziała o wszystkich moich uchybieniach. Kiedy chodziło o jakieś drobne niedo-
patrzenia, sama zwracała mi na nie uwagę, ale jeśli popełniłem poważniejszy błąd,
zajmował się nim sam szef, Charles Harcourt, inspektor nadzoru.

– Ach, pan Herriot – powiedziała Kitty. Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że

mi współczuje, ale nic nie może zrobić. – Pan Harcourt chce zamienić z panem
dwa słowa.

No tak. To okropne zdanie zawsze wywoływało u mnie przyspieszone bicie

serca.

– Dziękuję – powiedziałem ochryple i całą wieczność czekałem, aż przełączy

rozmowę.

– Herriot!
Podskoczyłem, słysząc ten grzmiący głos. Przełknąłem ślinę.
– Dzień dobry, panie Harcourt. Jak się pan ma?
– Powiem panu: cholernie kiepsko!
Doskonale mogłem sobie wyobrazić, jak jego przystojna, rumiana twarz cho-

leryka czerwienieje jeszcze bardziej, a zielone oczy rzucają wściekłe błyski.

– Prawdę mówiąc, jestem cholernie wściekły.
– O?
– Żadne „o”. Tak mówił pan ostatnim razem, kiedy zbadał pan tę krowę Fran-

klanda, która padła już dwa lata temu! To był niesłychany wyczyn, nie wiem, jak
pan tego dokonał. Teraz przeglądam pański raport z prób przeprowadzonych u Hil-
la z High View i widzę dwie przebadane krowy – o numerach 74 i 103. Z naszych
danych wynika, że sprzedał je na aukcji w Brawton przed sześcioma miesiącami, a
więc dokonał pan kolejnego cudu.

– Przykro mi...
– Niech panu nie będzie przykro, to po prostu cholerny cud. Mam tu komplet-

ne dane, wyniki pomiarów, wszystko. Widzę, że zauważył pan nawet cienką skórę
tych zwierząt, chociaż znajdowały się w tym czasie piętnaście mil dalej. Co za spo-
strzegawczość!

– No cóż...
– W porządku, Herriot, dość tych bzdur. Powtórzę to panu, tym razem po raz

ostatni, i mam nadzieję, że mnie pan słucha.

Przerwał i niemal widziałem, jak garbi szerokie ramiona, warcząc do telefonu:
– W przyszłości niech im pan zagląda do uszu! Zabełkotałem pospiesznie:
– Tak zrobię, panie Harcourt, zapewniam, że od tej pory...

67

background image

– Dobrze, dobrze, ale to nie wszystko.
– Nie wszystko?
– Tak, jeszcze nie skończyłem. – W jego głosie pojawiło się znużenie. – Czy

mogę prosić, żeby wrócił pan pamięcią do tej chorej na gruźlicę krowy, którą za-
brał pan Wilsonowi z Low Parks?

Zacisnąłem pięści. Wypływaliśmy na niebezpieczne wody.
– Tak... pamiętam.
– No cóż, Herriot, chłopie, a czy pamiętasz naszą ostatnią rozmowę o formu-

larzach?

Charles był porządnym facetem, więc usiłował zachować spokój, ale sporo go

to kosztowało.

– Czy nic do ciebie nie trafia?
– Ależ nie...
– No to dlaczego nie przysłałeś mi rachunku za ubój?
– Rachunku za... nie przy...?
– Nie, nie przysłałeś – rzekł. – I naprawdę nie rozumiem dlaczego. Tłumaczy-

łem ci to punkt po punkcie, kiedy ostatnim razem zapomniałeś dostarczyć nam ko-
pię wyceny.

– O rany, naprawdę mi przykro.
W słuchawce usłyszałem przeciągłe westchnienie.
– No i co z tego. – Po chwili dodał: – Powiem panu coś. Powtórzmy wszystko

jeszcze raz, dobrze?

– Tak, jak najbardziej.
– Doskonale – rzekł. – Po pierwsze, kiedy znajdzie pan zarażone zwierzę, wy-

pełnia pan formularz 205 DT, część A, który jest wnioskiem o zatrzymanie i od-
izolowanie zwierzęcia. Następnie – tu słyszałem klaśnięcie palca o dłoń, podkre-
ślające kolejny punkt – formularz B 207 DT, część C, będący zawiadomieniem o
nakazie uboju. Potem B 208 DT, część D, czyli wyniki sekcji. Później B 196 DT,
raport dla nadzoru weterynaryjnego. Następnie B 209 DT, czyli wycena, a w razie
sprzeciwów właściciela, B 213 DT o powołanie rzeczoznawcy. Następnie mamy B
212 DT, zawiadomienie właściciela o terminie i miejscu uboju, po nim B 227 DT,
rachunek za zabite zwierzę i w końcu B 230 DT będący nakazem dezynfekcji. Do
licha, nawet dziecko by to zrozumiało. Przecież to całkiem proste, prawda?

– Tak, tak, oczywiście, najzupełniej.
Dla mnie to wcale nie było proste, ale wolałem mu tego nie mówić. Już trochę

ochłonął i nie chciałem, żeby znów się zdenerwował.

– No cóż, bardzo dziękuję, panie Harcourt – powiedziałem. – To się już nigdy

więcej nie powtórzy.

Odłożyłem słuchawkę z przekonaniem, że mogło być znacznie gorzej, ale i

68

background image

tak przez dłuższy czas miałem nerwy w strzępach. Rzecz w tym, że zlecenia z mi-
nisterstwa były niezwykle ważne dla weterynarzy. Prawdę mówiąc, w tamtym
okresie stanowiły nasze główne źródło utrzymania.

Na przykład nakaz uboju. Kiedy lekarz weterynarii stwierdził gruźlicę u kro-

wy, miał obowiązek dopilnować jej natychmiastowego uboju, ponieważ mleko od
niej było niebezpieczne dla konsumentów. Wydaje się to dość proste, ale prawo
nakazywało, aby każdy taki niefortunny przypadek upamiętniać stosami szczegóło-
wych formularzy.

Nie dość, że tych papierów było tak dużo, ale jeszcze trzeba je było wysyłać

do niewiarygodnie wielu osób. Czasem miałem wrażenie, że w całej Anglii trudno
byłoby znaleźć ludzi, którzy nie otrzymali choć jednego. Poza Charlesem Harcour-
tem lista adresatów obejmowała zainteresowanego farmera, policję, gabinet mini-
stra, rzeźnika i miejscowe władze. Niemal zawsze zapominałem o którymś z nich.
Miewałem koszmarne sny, w których stałem na rynku i obrzucałem formularzami
przechodniów, zaśmiewając się histerycznie.

Patrząc wstecz, wprost trudno mi uwierzyć, że zapłatą za całą tę szarpaninę i

nerwówkę była jedna gwinea i szesnaście pensów od sekcji.

Zaledwie dwa dni po tej rozmowie z inspektorem nadzoru musiałem wystawić

następny nakaz uboju krowy chorej na gruźlicę. Kiedy przyszło do wypełniania
formularzy, z niepokojem w sercu zasiadłem przy biurku, przeglądając je wielo-
krotnie, starannie układając i kolejno umieszczając w rozmaitych kopertach. Tym
razem nie mogłem popełnić błędu.

Osobiście zaniosłem je na pocztę i odmówiłem cichą modlitwę, gdy wrzuci-

łem je do skrzynki. Charles miał dostać je nazajutrz rano, więc wkrótce się do-
wiem, czy znów czegoś nie pogmatwałem. Kiedy przez dwa dni nie dawał znaku
życia, poczułem się bezpieczny. Jednak późnym rankiem trzeciego dnia, kiedy
wróciłem do przychodni, znalazłem w książce wypisane byczymi literami: „Dzwoń
Min.!”

Kitty Pattison była zdenerwowana. Nawet nie próbowała tego ukryć.
– Och tak, panie Herriot – rzuciła w słuchawkę. – Pan Harcourt kazał mi do

pana zadzwonić. Już pana łączę.

Serce prawie przestało mi bić, gdy czekałem na znajomy wrzask, ale kiedy

Charles przemówił zupełnie spokojnym głosem, przeraziłem się jeszcze bardziej.

– Dzień dobry, Herriot – rzekł krótko i bez wyrazu. – Chciałbym porozma-

wiać o tej ostatniej krowie, na którą wystawiłeś nakaz.

– Ach tak? – wyrzęziłem.
– Jednak nie przez telefon. Chcę żebyś wpadł tu do mnie, do biura.
– Do... biura?
– Tak. Natychmiast, jeśli możesz.

69

background image

Odłożyłem słuchawkę i na uginających się nogach poszedłem do samochodu.

Tym razem Charles Harcourt był naprawdę zły. W jego słowach czułem powstrzy-
mywaną wściekłość, a wezwanie do biura zdarzało się tylko w razie najpoważniej-
szych uchybień.

Dwadzieścia minut później moje kroki odbiły się echem w korytarzu minister-

stwa. Maszerując sztywno jak skazaniec minąłem okienka, za którymi widziałem
pracujące maszynistki, aż doszedłem do drzwi z wywieszką „Inspektor nadzoru”.
Nabrałem tchu w płuca i zapukałem.

– Wejść – powiedział spokojny i opanowany głos.
Charles spojrzał na mnie bez uśmiechu. Wskazał mi krzesło i obrzucił mnie

chłodnym spojrzeniem.

– Herriot – rzekł stanowczo. – Tym razem naprawdę jesteś na dywaniku.
Charles był kiedyś majorem regimentu Strzelców Pendżabu i w tym momen-

cie wyglądał jak oficer hinduskiej armii. Przystojny, rumiany i rudawy, z wystają-
cymi kośćmi policzkowymi nad masywną szczęką. Patrząc w te groźnie błyskające
oczy, doszedłem do wniosku, że tylko głupiec chciałby mu się narażać. A miałem
niepokojące wrażenie, że ja mu się naraziłem. Zaschło mi w ustach.

– Wiesz co, Herriot – ciągnął. – Po naszej ostatniej rozmowie o formularzach

pomyślałem, że dasz mi trochę odetchnąć.

– Odetchnąć?
– Tak, tak, może to głupie z mojej strony, ale kiedy zadałem sobie tyle trudu,

żeby dokładnie omówić z tobą całą procedurę, naprawdę sądziłem, że mnie słu-
chasz.

– Och słuchałem, słuchałem!
– Naprawdę? To dobrze. – Obdarzył mnie niewesołym uśmiechem. – A więc

chyba wykazałem jeszcze większą głupotę, oczekując, że postąpisz zgodnie z mo-
imi wskazówkami. W mojej nieskończonej naiwności myślałem, że obchodzi cię
to, co mówię.

– Panie Harcourt, proszę wierzyć, że obchodzi...
– A więc dlaczego – ryknął bez ostrzeżenia, waląc potężną pięścią w biurko,

aż podskoczyły pióra i kałamarze – dlaczego, do jasnej cholery, robisz sobie ze
mnie jaja!

Z trudem opanowałem przemożną chęć ucieczki.
– Robię sobie...? Nie rozumiem.
– Nie? – Znów rąbnął pięścią w biurko. – Powiem ci. Jeden z moich inspekto-

rów był na tej farmie i stwierdził, że nie dostarczyłeś tam nakazu dezynfekcji!

– Naprawdę?
– Tak, do cholery! Nie wysłałeś go do farmera, tylko do mnie. Może chcesz,

żebym tam pojechał i sam zdezynfekował oborę, co? Chciałbyś, żebym skoczył

70

background image

tam i chwycił ogrodowy wąż? Zaraz to zrobię, jeśli to cię uszczęśliwi!

– Och nie, nie... nie.
Najwyraźniej nie zadowalał go hałas, jaki czynił, bo zaczął z potworną siłą

oburącz tłuc w biurko, przeszywając mnie gniewnym wzrokiem

– Herriot! – wrzasnął. – Chcę wiedzieć tylko jedno: chcesz tę przeklętą robotę

czy nie? Powiedz tylko słowo, a zlecę to komuś innemu i wtedy może obaj będzie-
my mogli odetchnąć!

– Proszę, panie Harcourt, daję panu słowo, że ja... że my… bardzo potrzebuje-

my tej pracy.

Tak też było. Inspektor opadł na krzesło i przez długą chwilę spoglądał na

mnie w milczeniu. Potem zerknął na zegarek.

– Dziesięć po dwunastej – mruknął. – Zdążymy wypić przed lunchem piwo

pod „Czerwonym Lwem”.

W pubie pociągnął długi łyk, postawił kufel na stoliku i z lekkim znużeniem

powiedział:

– Wiesz co, Herriot, chciałbym, żebyś przestał już robić te numery. To mnie

wykańcza.

Wierzyłem mu. Bardzo pobladł, a kiedy znów podniósł kufel, dostrzegłem, że

lekko drży mu ręka.

– Naprawdę mi przykro, panie Harcourt, sam nie wiem, jak to się stało. Na-

prawdę bardzo się starałem i zrobię wszystko, żeby już więcej nie przysparzać
panu kłopotów.

Pokiwał głową, a potem klepnął mnie w ramię.
– Dobrze, dobrze. Napijmy się jeszcze po jednym.
Podszedł do baru, przyniósł kufle, a potem wyjął z kieszeni paczuszkę owi-

niętą w brązowy papier.

– Skromny prezent ślubny, Herriot. O ile wiem, niebawem się żenisz. To ode

mnie i od mojej żony z najlepszymi życzeniami.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Niezgrabnie odwinąłem papier i zobaczyłem

mały kwadratowy barometr. Płonąc ze wstydu, wymamrotałem kilka słów podzię-
kowania. Ten człowiek był przedstawicielem ministerstwa na cały okręg, podczas
gdy ja byłem najmłodszym i najmarniejszym z jego podwładnych. Poza tym spra-
wiłem mu więcej kłopotów niż wszyscy pozostali razem wzięci. Miał ze mną krzyż
pański. Nie widziałem żadnego powodu, dla którego mógł obdarowywać mnie
czymkolwiek.

To ostatnie przeżycie wzbudziło we mnie paniczny lęk przed wszelkimi for-

mularzami. Miałem nadzieję, że minie dłuższy czas, zanim napotkam następne
zwierzę chore na gruźlicę. Jednak los sprawił, że przeprowadzałem jedną inspekcję

71

background image

po drugiej i niebawem z przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia badałem krowę
pana Moverleya.

Ciche pokasływanie sprawiło, że przystanąłem i obejrzałem ją dokładniej.

Niestety, był to kolejny przypadek gruźlicy. Ciasno napięta na żebrach skóra, lekko
przyspieszony oddech i to głuche pokasływanie. Na szczęście dzisiaj nie widuje się
już takich krów, lecz w tamtych czasach taki widok był aż nazbyt częsty.

Przecisnąłem się obok niej i obejrzałem ścianę przed jej pyskiem. Na szorst-

kich kamieniach dostrzegłem wiele mówiące grudki plwociny. Szybko pobrałem
próbkę i rozsmarowałem ją na szkiełku podstawowym. Po powrocie do przychodni
zabarwiłem preparat metodą Ziehl-Neelsena i wsunąłem szkiełko pod obiektyw
mikroskopu. Wśród pojedynczych komórek zobaczyłem grupki czerwonych pałe-
czek – małe, opalizujące, śmiercionośne bakterie. Właściwie nie potrzebowałem
tego dowodu, ale miałem go.

Pan Moverley wcale nie był zadowolony, kiedy nazajutrz rano oznajmiłem

mu, że zwierzę ma iść na rzeź.

– Przecież to tylko lekkie przeziębienie – mruknął. Farmerzy nigdy nie byli

zadowoleni, kiedy taki nędzny biurokrata jak ja pozbawiał ich dojnej krowy. –
Chyba jednak nie ma sensu się spierać.

– Zapewniam pana, panie Moverley, że nie ma cienia wątpliwości. Wczoraj

wieczorem sprawdziłem próbkę i...

– Och, nieważne. – Farmer niecierpliwie machnął ręką. – Jeśli cholerny rząd

mówi, że mam się jej pozbyć, to trudno. Ale dostanę odszkodowanie, co?

– Tak, na pewno.
– Ile?
Zastanowiłem się. Zgodnie z przepisami należało wycenić zwierzę według

jego bieżącej ceny rynkowej. Minimalne odszkodowanie wynosiło pięć funtów i
nie ulegało wątpliwości, że ta krowa należała właśnie do tej kategorii.

– Ustawowa kwota to pięć funtów – powiedziałem.
– Niech to szlag! – odparł pan Moverley.
– Jeśli pan się nie zgadza, możemy przysłać rzeczoznawcę.
– Och, do diabła, skończmy już z tym.
Był wyraźnie zdegustowany, więc nie miałem serca mówić mu, że otrzyma

tylko część tych pięciu funtów, zależnie od wyników sekcji.

– Dobrze – powiedziałem. – Zawiadomię Jeffa Mallocka, żeby zabrał ją jak

najszybciej.

Niechętna mina pana Moverleya nie martwiła mnie tak bardzo jak perspekty-

wa wypełniania tych okropnych formularzy. Na samą myśl o wysyłaniu kolejnej
partii papierów, które nieuchronnie wylądują na biurku Charlesa Harcourta, oble-
wał mnie zimny pot. Nagle wpadłem na genialny pomysł. Nieczęsto mi się to zda-

72

background image

rza, ale tę myśl uznałem za niezwykle błyskotliwą. Nie wyślę formularzy, dopóki
nie sprawdzi ich Kitty Pattison.

Nie mogłem się doczekać, kiedy wprowadzę ten plan w życie. Niemal rado-

śnie ułożyłem papiery w długi rządek, podpisałem je i poukładałem obok kopert,
gotowe do wysyłki. Potem zadzwoniłem do ministerstwa.

Kitty była cierpliwa i uprzejma. Z pewnością zdawała sobie sprawę z tego, że

się staram, ale jestem beznadziejny w roli urzędnika. Kiedy przeczytałem jej
wszystkie dokumenty, pogratulowała mi.

– Dobra robota, panie Herriot, tym razem wypełnił pan wszystko, jak należy!

Teraz potrzebny jest panu tylko podpis rzeźnika oraz protokół sekcji zwłok i ma
pan to z głowy.

– Bóg ci zapłać, Kitty – powiedziałem. – Zdjęłaś mi kamień z serca.
Tak też było. Poczułem głęboką ulgę. Świadomość, że tym razem nie czeka

mnie rozmowa z Charlesem, była jak słońce wychodzące zza chmur. Miałem ocho-
tę śpiewać, gdy zaszedłem do Mallocka i uzgodniłem z nim, że zabierze krowę.

– Przygotuj mi ją, żebym jutro mógł zrobić sekcję, Jeff – powiedziałem i z

lekkim sercem ruszyłem na obchód.

Zdziwiłem się, kiedy następnego dnia pan Moverley zatrzymał mnie, stojąc w

bramie i machając ręką. Podjechałem do niego i zobaczyłem, że jest dziwnie wzbu-
rzony.

– Hej! – zawołał. – Właśnie wróciłem z targu i moja mówi mi, że był tu Mal-

lock!

Uśmiechnąłem się.
– Zgadza się, panie Moverley. Pamięta pan, że obiecałem przysłać go po pań-

ską krowę.

– Taak, wiem! – rzekł, mierząc mnie gniewnym spojrzeniem. – Ale zabrał nie

tę!

– Nie tę?
– Nie tę krowę, ot co! Odjechał z najlepszą sztuką z mojego stada. Rasowa

ayrshire, kupiłem ją w zeszłym tygodniu i dopiero dziś rano mi ją przywieźli.

Ogarnęła mnie zimna fala obezwładniającego przerażenia. Kazałem Malloc-

kowi zabrać krowę stojącą w osobnej zagrodzie na podwórku. Nowe zwierzę też
umieszczono osobno. Z przeraźliwą jasnością wyobraziłem sobie, jak Jeff i jego
pomocnik wprowadzają je po rampie do samochodu.

– Pan jest za to odpowiedzialny! – Farmer groził mi palcem. – Jeżeli zarżnie

mi dobrą krowę, odpowie mi pan za to!

Nie musiał mi tego mówić. Musiałbym odpowiadać za to przed wieloma ludź-

mi, również przed Charlesem Harcourtem.

– Niech pan natychmiast dzwoni do Mallocka! – jęknąłem.

73

background image

Farmer rozłożył ręce.
– Próbowałem, ale nikt nie odpowiada. Mówię panu, że zastrzeli ją, zanim

zdążymy go powstrzymać. Czy pan wie, ile dałem za tę krowę?

– Nieważne! Którędy pojechał?
– Moja powiedziała, że na Grampton, jakieś dziesięć minut temu.
Uruchomiłem silnik.
– Może zabiera stamtąd inne zwierzęta. Dogonię go.
Z zaciśniętymi zębami i wytrzeszczonymi oczami, z rykiem silnika pomkną-

łem szosą do Grampton. Ta ostatnia katastrofa to coś więcej, niż byłem w stanie
znieść. Można pomylić się przy wypełnianiu formularzy, ale pomylić krowy to klę-
ska. Jednak tak właśnie się stało. Tym razem Charles mnie ukrzyżuje. To porządny
facet, ale nie będzie miał innego wyjścia, gdyż na górze ministerstwa nieuchronnie
dowiedzą się o takiej potwornej pomyłce i zażądają krwi.

Gorączkowo, lecz daremnie spoglądałem na podwórze każdej mijanej farmy

w Grampton, a kiedy wyjechałem na otwartą przestrzeń, napięcie stało się wprost
nie do zniesienia. Powtarzałem sobie, że to beznadziejna sprawa, gdy w oddali do-
strzegłem znajomy widok – dach furgonu Mallocka.

Dobrze znałem tę wysoką ciężarówkę o drewnianych burtach. Ze zduszonym

okrzykiem triumfu nadepnąłem na gaz i z fanatycznym zapałem myśliwego ruszy-
łem w pościg. Jednak od celu dzieliła mnie spora odległość i zanim przejechałem
milę, uświadomiłem sobie, że straciłem go z oczu.

W ciągu wielu lat pracy różne rzeczy pozostały mi w pamięci, lecz ten Wielki

Krowi Wyścig utkwił w niej mocniej niż inne. Do dziś pamiętam moje przerażenie.
Co chwilę dostrzegałem samochód w labiryncie dróg i bocznych dróżek, lecz za-
nim zdążyłem go dogonić, moja zwierzyna znikała za jakimś pagórkiem albo kryła
się w jednej z licznych dolinek. Raz po raz skręcałem w boczne drogi, ponieważ
oczekiwałem, że minąwszy wioskę, skieruje się do Darrowby, czego nie robił. Wi-
docznie miał tu coś do załatwienia.

Trwało to dość długo i wcale mnie nie bawiło. Przez cały czas dręczyły mnie

ponure myśli oraz gwałtowne przypływy zwątpienia i nadziei. Byłem zupełnie wy-
kończony, kiedy wreszcie ujrzałem przed sobą kolebiący się na prostej drodze fur-
gon.

Teraz go mam! Wyduszając wszystko z mojego autka, wyprzedziłem go, trą-

biąc raz po raz, aż się zatrzymał. Bez tchu zahamowałem i podbiegłem z wyjaśnie-
niami. Kiedy jednak zajrzałem do szoferki, miły uśmiech zastygł mi na wargach.
To wcale nie był Mallock. Goniłem nie ten wóz.

To był „facet od kociego mięsa”. Miał dokładnie taki sam furgon jak Mallock

i objeżdżał całe Yorkshire, skupując resztki martwych zwierząt, których nie chciał
nawet Jeff. Dziwna to była praca i on też był dziwnym człowiekiem. Świdrujące

74

background image

oczka błyszczały mu niesamowicie spod daszka wystrzępionej wojskowej czapki.

– Co jest, szefie?
Wyjął z ust papierosa i przyjaźnie splunął na szosę.
Miałem ściśnięte gardło.
– Ja... ja... przepraszam. Wziąłem pana za Jeffa Mallocka.
Jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko lekko uśmiechnął się kącikiem ust.
– Jeśli szuka pan Jeffa, to na pewno znajdzie go pan na jego podwórku.
Znów splunął i włożył papierosa do ust. Ponuro kiwnąłem głową. Jeff na pew-

no tam był i to od dawna. Przez ponad godzinę uganiałem się za niewłaściwym sa-
mochodem, a krowa pewnie już jest martwa i na hakach. Rzeźnik pracował zręcz-
nie i szybko, nie tracąc ani chwili.

– No nic, ja wracam do domu – powiedział facet od kociego mięsa. – Na ra-

zie, szefie.

Mrugnął do mnie, uruchomił silnik i wielka ciężarówka odjechała z warko-

tem.

Powlokłem się do samochodu. Nie miałem się już do czego spieszyć. Dziwne,

ale teraz, kiedy było po wszystkim, przestałem się denerwować. Kiedy odjeżdża-
łem, poczułem ogarniający mnie spokój i zacząłem na zimno zastanawiać się nad
swoją przyszłością. Ministerstwo z pewnością zrezygnuje z moich usług. Zastana-
wiałem się, czy towarzyszy temu jakiś specjalny ceremoniał – na przykład uroczy-
ste darcie legitymacji, albo coś w tym rodzaju.

Próbowałem odepchnąć od siebie myśl, że nie tylko ministerstwo będzie zain-

teresowane moim ostatnim wyczynem. A co z uczelnią? Czy za coś takiego odbie-
rają prawo wykonywania zawodu? No cóż, to możliwe. Kompletnie podupadłszy
na duchu, zacząłem szukać alternatywnych źródeł utrzymania. Często myślałem,
że miło jest prowadzić antykwariat i teraz, kiedy zastanawiałem się nad tym głę-
biej, uznałem, że mógłbym otworzyć go w Darrowby. Oczami duszy ujrzałem
krzepiący obraz, jak siedzę między rzędami zakurzonych ksiąg, zaglądając do któ-
rejś, kiedy przyjdzie mi ochota, albo tylko spoglądając przez okno na ulicę. W bez-
piecznym małym światku, w którym nie ma formularzy, telefonów, ani książek wi-
zyt z notatką „Dzwoń Min.”.

W Darrowby bez pośpiechu zajechałem na podwórze rzeźnika. Postawiłem

samochód przed ponurym budyneczkiem. Z komina unosił się czarny dym. Odsu-
nąłem przesuwane drzwi i zobaczyłem Jeffa siedzącego na stosie krowich skór i
trzymającego kawałek szarlotki w upapranych krwią palcach. No tak, tuż za nim
wisiały dwie wołowe półtusze, a na podłodze leżały płuca, wnętrzności oraz inne
organy – smutne resztki krowy pana Moverleya.

– Cześć, Jeff – powiedziałem.
– O, serwus, panie Herriot. – Posłał mi anielski uśmiech, który doskonale od-

75

background image

powiadał jego osobowości. – Siadłem coś przegryźć. Zawsze jadam o tej porze.

Wbił zęby w ciasto i zaczął żuć z apetytem.
– Widzę.
Żałośnie spojrzałem na wiszące tusze. Mięso dla psów, a i tego niewiele. Te

ayrshire nigdy nie były zbyt tłuste. Zastanawiałem się, jak przekazać mu wiado-
mość, kiedy znów się odezwał.

– Przepraszam, że nie jestem gotowy, panie Herriot – powiedział, sięgając po

zatłuszczony kubek z herbatą.

– O czym pan mówi?
– No, zawsze staram się rozebrać i przygotować panu zwierzę, ale dziś przy-

szedł pan trochę wcześnie.

Wytrzeszczyłem oczy.
– Przecież... przecież wszystko jest tutaj. Wskazałem ręką na szczątki krowy.
– Nie, to nie ona.
– Chce pan powiedzieć, że to nie jest krowa Moverleya?
– Zgadza się. – Pociągnął długi łyk z kubka i otarł wargi wierzchem dłoni. –

Musiałem najpierw załatwić tę. Krowa Moverleya jest jeszcze w samochodzie za
budynkiem.

– Żywa?
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
– Taak, oczywiście. Jeszcze nawet jej nie tknąłem. Ładna sztuka jak na gruź-

liczkę.

O mało nie zasłabłem z ulgi.
– Ona nie ma gruźlicy, Jeff. Masz tu niewłaściwą krowę.
– Niewłaściwą?
Niczemu się nie dziwił, ale wyraźnie domagał się dokładniejszych informacji.

Opowiedziałem mu całą historię. Kiedy skończyłem, zatrząsł się ze śmiechu i za-
mrugał błękitnymi oczami w różowiutkiej twarzy.

– No, ale numer – wymamrotał i dalej się śmiał. Był szczerze rozbawiony i

nic nie mąciło mu dobrego humoru. Wcale nie przejmował się tym, że musi jechać
jeszcze raz ani tym, że farmer będzie wściekły.

Patrząc na Jeffa Mallocka, po raz kolejny doszedłem do wniosku, że nic tak

nie skłania do spokoju ducha jak babranie się w nadpsutym mięsie i śmierciono-
śnych bakteriach.

– Podskoczysz tam i zamienisz krowy? – zapytałem.
– Tak, za minutę czy dwie. Nie ma pośpiechu. Nie lubię przerywać posiłku.
Czknął z zadowoleniem.
– A pan, panie Herriot? Przydałoby się panu coś na wzmocnienie.
Sięgnął po drugi kubek, odłamał potężny kawał ciasta, po czym podsunął mi

76

background image

je.

– Nie... nie... hm... Nie, dziękuję, Jeff. To bardzo miło z twojej strony, ale ja

nie... nie teraz.

Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i sięgnął po opartą o barani czerep fajkę.

Strząsnąwszy z cybucha resztki jakiejś tkanki, zapalił tytoń zapałką i wygodnie
wyciągnął się na skórach.

– A więc zobaczymy się później – rzekł. – Niech pan wpadnie wieczorem.

Wszystko będzie gotowe.

Zamknął oczy i znów zatrząsł się ze śmiechu.
– Tym razem chyba zabiorę właściwą.

Minęło chyba ze dwadzieścia lat, od kiedy podpisałem ostatni nakaz uboju

krowy chorej na gruźlicę, gdyż przypadki tej choroby prawie już nie występują.
Notatka „Dzwoń Min.” już nie mrozi mi krwi w żyłach, a te okropne formularze,
których bałem się jak ognia, leżą zapomniane i pożółkłe na dnie szuflady.

Wszystko to zniknęło z mojego życia. Charles Harcourt także, ale myślę o

nim za każdym razem, gdy spoglądam na ten mały barometr, który do dziś wisi u
mnie na ścianie.

77

background image

Rozdział dziewiąty

– Och, panie Herriot! – powiedziała z zadowoleniem pani Ridge. – Ktoś

ukradł nam w nocy samochód.

Spoglądała na mnie z promiennym uśmiechem.
Leżałem na swoim łóżku w baraku bazy Winkfield, słuchając, jak ktoś w ra-

diu radzi ludziom, żeby nie korzystali z samochodów w czasie wojny, kiedy przy-
pomniałem sobie tę dziwną wypowiedź z czasów mojej praktyki weterynaryjnej.

Przystanąłem w drzwiach domu pani Ridge.
– Bardzo mi przykro. Jak...?
– Tak, tak, wprost nie mogę się doczekać, żeby panu o tym opowiedzieć! –

Głos drżał jej z podniecenia i radości. – Chyba grasowali tu w nocy jacyś włamy-
wacze, a ja, głupia, zostawiłam otwarty samochód.

– Rozumiem... Co za pech.
– Ależ niech pan wejdzie! – zachichotała. – Proszę mi wybaczyć, że trzyma-

łam pana na schodach, ale jestem taka wzburzona!

Minąłem ją i wszedłem do holu.
– No cóż, to zupełnie zrozumiałe. To musiał być dla pani ogromny wstrząs.
– Wstrząs? Och, pan mnie nie rozumie. To cudowne!
– Hę?
– Tak, oczywiście! – Splotła dłonie i spojrzała w górę. – Wie pan, co się

stało?

– No tak – odparłem. – Przecież powiedziała mi pani.
– Nie, jeszcze nie usłyszał pan nawet połowy.
– Nie?
– Owszem. Niech pan siada. Wiem, że chętnie pan wszystkiego wysłucha.

Aby to wyjaśnić, muszę cofnąć się o kilka dni do tego popołudnia, kiedy pani

Ridge zjawiła się zapłakana w progu Skeldale House.

– Mój piesek miał wypadek – jęknęła. Zajrzałem jej przez ramię.
– Gdzie on jest?
– W samochodzie. Nie wiedziałam, czy można go ruszać. Wyszedłem na

chodnik i otworzyłem drzwiczki samochodu.

Jej terier, Joshua, leżał nieruchomo na kocu rozłożonym na tylnym siedzeniu.
– Co się stało? – spytałem.
Zakryła dłonią oczy.
– Och, to było straszne. Wie pan, on często bawi się na polu, naprzeciw na-

szego domu... No, w każdym razie pół godziny temu zaczął gonić królika i wpadł
pod traktor.

78

background image

Przeniosłem spojrzenie z jej twarzy na nieruchome zwierzę i z powrotem.
– Czy koło przejechało po nim?
Kiwnęła głową i łzy pociekły jej po policzkach. Wziąłem ją za rękę.
– Pani Ridge, to ważne. Czy jest pani pewna, że koło przejechało po jego cie-

le?

– Tak, jestem zupełnie pewna. Widziałam, jak to się stało. Nie mogłam uwie-

rzyć, że jeszcze żyje, kiedy do niego dobiegłam. – Wciągnęła powietrze. – Pewnie
tego nie przeżyje, prawda?

Nie chciałem jej załamywać, ale wydawało się niemożliwe, aby taki mały pie-

sek mógł wyjść z życiem spod kół ogromnego traktora. Oprócz licznych złamań
nieuniknione były poważne obrażenia wewnętrzne. Z przykrością patrzyłem na
bezwładne i nieprzytomne zwierzę, które tak często widywałem biegające i skaczą-
ce po polach.

– Niech go obejrzę – powiedziałem.
Wszedłem do samochodu i usiadłem na fotelu obok psa. Niezwykle ostrożnie

obmacałem kończyny zwierzęcia, spodziewając się, że zaraz usłyszę chrzęst wska-
zujący na złamanie kości. Powoli wsunąłem dłoń pod tułów, przez cały czas pod-
trzymując psa. Joshua zareagował tylko wtedy, gdy poruszyłem jego miednicą.

Najlepszą oznaką była różowa barwa błon śluzowych oczu i jamy ustnej. Po-

czułem przypływ nadziei i powiedziałem pani Ridge:

– Wydaje się, że jakimś cudem nie ma krwotoku wewnętrznego ani połama-

nych kończyn. Jestem pewny, że ma złamaną miednicę, ale to nie jest jeszcze takie
groźne.

Przycisnęła dłonie do zalanych łzami policzków i spojrzała na mnie szeroko

otwartymi oczami.

– Naprawdę sądzi pan, że ma szanse?
– No cóż, nie chciałbym budzić przedwczesnych nadziei, ale na razie nie

stwierdziłem żadnych objawów poważniejszych obrażeń.

– Przecież to wydaje się niemożliwe.
Wzruszyłem ramionami.
– Zgadzam się z panią, ale tak jest. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to

prawdopodobieństwo, że trafił na miękką ziemię, kiedy wpadł pod koło. Dowiem
się więcej, kiedy zrobię mu zdjęcie rentgenowskie.

W tym czasie, jak większość weterynarzy, nie mieliśmy aparatu rentgenow-

skiego, ale w razie potrzeby korzystaliśmy z uprzejmości miejscowego szpitala.
Zabrałem tam Joshuę i prześwietlenie potwierdziło moją diagnozę. Pies miał zła-
maną miednicę.

– Niewiele mogę z tym zrobić – powiedziałem jego pani. – Takie obrażenia

zazwyczaj goją się same. Zapewne przez jakiś czas będzie miał kłopoty ze staniem

79

background image

na tylnych łapach i przez kilka tygodni będzie powłóczył zadem, ale powinien
dojść do siebie.

– Och, cudownie! – Patrzyła jak ponownie ułożyłem zwierzę na siedzeniu

auta. – A więc wystarczy poczekać, tak?

– Taką mam nadzieję.
Moje obawy, że Joshua mógł jednak doznać jakichś wewnętrznych obrażeń,

całkowicie rozwiały się, kiedy zobaczyłem go dwa dni później. Błony śluzowe
były ciemnoróżowe, a jego organizm funkcjonował całkiem sprawnie. Jednak pani
Ridge nadal martwiła się.

– To takie małe biedactwo – powiedziała. – Niech pan tylko na niego spojrzy.

Jest bez życia.

– Przecież pani wie, że jest potłuczony i obolały po wypadku. I przeżył po-

ważny wstrząs. Musi pani cierpliwie czekać.

Kiedy to mówiłem, piesek wstał, zrobił kilka chwiejnych kroków po dywanie

i znów rozciągnął się na podłodze. Nie wykazywał żadnego zainteresowania ani
mną, ani otoczeniem. Zanim odszedłem, dałem jego pani tabletki salicylanu, żeby
mu podawała.

– Złagodzą ból – powiedziałem. – Proszę dać mi znać, gdyby jego stan nie

uległ poprawie.

Dała mi znać – po czterdziestu ośmiu godzinach.
– Chciałabym, żeby pan przyjechał i znów zbadał Joshuę – powiedziała przez

telefon. – Nie podoba mi się jego wygląd.

Piesek wyglądał tak samo jak przedtem. Leżał obojętnie na dywanie, opiera-

jąc głowę na łapach i spoglądając w ogień.

– No, Joshua, staruszku – mruknąłem. – Przecież na pewno czujesz się już le-

piej.

Pochyliłem się i przesunąłem palcami po szorstkim futrze, ale moje słowa i

gest nie wywołały żadnej reakcji. Równie dobrze mogło mnie tam nie być. Pani
Ridge spojrzała na mnie niespokojnie.

– Leży tak przez cały czas. A wie pan, jaki jest normalnie.
– Tak, zawsze był jak żywe srebro. – Przypomniałem sobie, jak obskakiwał

mnie, wesoło merdając ogonem. – To bardzo dziwne.

– I jeszcze jedno – dodała. – Milczy jak zaklęty. To niepokoi mnie najbar-

dziej, bo zawsze był takim dobrym stróżem. Szczekał na listonosza, na mleczarza,
śmieciarza, na każdego. Nie ujadał jak szalony, ale dawał nam znać, kiedy ktoś
nadchodził.

– No tak...
To również pamiętałem. Przeraźliwy hałas, ilekroć zadzwoniłem do drzwi.
– A teraz ta okropna cisza. Ludzie przychodzą i odchodzą, a on nawet nie

80

background image

spojrzy. – Powoli potrząsnęła głową. – Och, gdyby chociaż warknął! Tylko raz!
Uwierzyłabym, że dochodzi do siebie.

– Pewnie tak jest – uspokajałem.
– Jak pan uważa, czy coś mu dolega?
Zastanawiałem się przez chwilę.
– Nie, jestem przekonany, że nie. A przynajmniej nie pod względem fizycz-

nym. Przeżył ogromny wstrząs i zamknął się w sobie. Przejdzie mu to z czasem.

Wyszedłem, czując, że usiłuję przekonać nie tylko panią Ridge, ale i siebie. A

kiedy przez kilka następnych dni wciąż dzwoniła do mnie z kiepskimi wieściami o
piesku, zupełnie straciłem kontenans.

Tydzień po wypadku znów uprosiła mnie, żebym wpadł do niej do domu. Jo-

shua nic się nie zmienił. Był apatyczny, skulony, smutnooki i cichy.

Jego pani strasznie się tym niepokoiła.
– Panie Herriot – powiedziała. – I co z nim zrobimy? Nie mogę spać ze zmar-

twienia.

Wyjąłem stetoskop oraz termometr i jeszcze raz zbadałem zwierzę. Potem do-

kładnie obmacałem go od głowy po ogon. Kiedy skończyłem, usiadłem na dywa-
nie i spojrzałem na panią Ridge.

– Nie widzę żadnych zmian. Musi pani po prostu cierpliwie czekać.
– Już mi to pan mówił, a ja już chyba dłużej nie wytrzymam.
– Wciąż nie szczeka?
Potrząsnęła głową.
– Nie, a ja właśnie na to czekam. Niewiele je, trochę przechadza się po domu,

ale nawet nie szczeknie. Wiem, że przestałabym się martwić, gdyby warknął choć
raz, a tak mam wrażenie, że on umrze...

Miałem nadzieję, że moja następna wizyta będzie bardziej owocna, lecz wy-

śmienity humor pani Ridge nie tylko ucieszył mnie, ale i zaskoczył. Usiadłem w
jednym z wygodnych foteli w salonie.

– Hmm, na pewno szybko odzyskają państwo samochód. Niedbale machnęła

ręką.

– Och, z pewnością się znajdzie.
– Mimo to... chyba bardzo się pani zdenerwowała.
– Zdenerwowała? Wcale! Jestem taka szczęśliwa!
– Szczęśliwa? Z powodu kradzieży samochodu?
– Nie, nie dlatego. Z powodu Joshuy.
– Joshuy?
– Tak. – Usiadła naprzeciw mnie na fotelu i pochyliła się. – Czy pan wie, co

on zrobił, kiedy ci złodzieje odjeżdżali naszym samochodem?

81

background image

– Nie, proszę mi powiedzieć.
– Zawarczał, panie Herriot. Joshua zawarczał!

82

background image

Rozdział dziesiąty

W szkole lotniczej Winkfield jedzenie było tak dobre, że powiadano, iż piloci

mieszkający w pobliżu nie brali całodniowych przepustek, żeby nie tracić jakiegoś
kulinarnego specjału. Może trudno w to uwierzyć, ale często myślałem sobie, że
niewielu ludzi w toczącej wojnę Anglii jadało tak dobrze, jak garstka młodych lu-
dzi stacjonujących w drewnianych barakach na zielonej równinie pod Windsorem.

I wcale nie mieliśmy francuskiego kucharza. Gotowało nam dwóch siwych

staruszków – cywilów. Nosili białe czapki, palili fajki, byli małomówni i poważni.
Wieść niosła, iż obaj byli kucharzami wojskowymi podczas pierwszej wojny świa-
towej. Prawda czy nieprawda, gotowali wspaniale. W ich rękach zwykły gulasz na-
bierał nowej jakości i nawet zwykłe ziemniaki stawały się istną rapsodią kulinarną.
Dlatego zdziwiłem się, kiedy w czasie lunchu mój sąsiad z lewej upuścił łyżkę, od-
sunął talerz i jęknął. Siedzieliśmy rzędami przy długich, ustawionych na krzyża-
kach stołach i młodzieniec zajmował miejsce tuż obok mnie.

– Co się stało? – zapytałem. – Ten mus jabłkowy jest znakomity.
– Ach, nie chodzi o żarcie. – Na chwilę ukrył twarz w dłoniach, a potem ob-

rzucił mnie udręczonym spojrzeniem. – Dziś rano ćwiczyłem kręgi i podskoki z
Routledge’em, który zmieszał mnie z błotem. Robił to przez cały czas, nie przestał
nawet na chwilę.

Nagle posiłek przestał mi smakować. Wiedziałem, o czym mówi mój sąsiad.

Porucznik Woodham robił to samo. Kolega znów rzucił mi zrozpaczone spojrze-
nie, a potem wbił wzrok w przestrzeń.

– Wiem jedno, Jim. Nigdy nie będę pilotem.
Jego słowa przejęły mnie dreszczem. Głośno wyraził przekonanie, którego

stopniowo nabierałem i ja. Najwyraźniej nie wykazywałem żadnych postępów,
wszystko robiłem źle i traciłem ochotę do latania. Tak jak wszyscy moi koledzy,
miałem nadzieję zostać pilotem, lecz po każdej kolejnej sesji z porucznikiem Wo-
odhamem perspektywa samodzielnego latania wydawała się bardziej odległa. A o
drugiej po południu czekało mnie następne spotkanie z moim instruktorem.

Kiedy przyszedłem, był jak zawsze cichy i czarujący – dopóki nie wzbiliśmy

się w powietrze. Wtedy znów zaczął wrzeszczeć.

– Wyluzuj! Rany boskie, wyluzuj! Uważaj na wysokość! Dokąd lecisz, do

diabła? Nie mówiłem ci, żebyś wyśrodkował drążek? Jesteś głuchy czy co, do cho-
lery? – A w końcu, kiedy zatoczyliśmy pierwszy krąg i w podskokach zatrzymali-
śmy się na murawie, wrzasnął: – To było kompletnie schrzanione lądowanie! Star-
tuj jeszcze raz!

Podczas drugiego kółka dziwnie zamilkł. Chociaż powinienem poczuć ulgę,

ta niezwykła cisza wydała mi się dziwnie złowieszcza. Mogła oznaczać tylko jedno

83

background image

– w końcu mnie skreślił. Kiedy wylądowaliśmy, kazał mi zgasić silnik i wygramo-
lił się z tylnego kokpitu. Już miałem rozpiąć pasy i pójść w jego ślady, kiedy ge-
stem kazał mi zostać na fotelu.

– Nie wysiadaj – rzekł. – Polecisz sobie. Wytrzeszczyłem osłonięte goglami

oczy.

– Coo?
– Powiedziałem, że polecisz sobie.
– Chce pan powiedzieć, że ja sam...? Samodzielnie...?
– Tak, oczywiście. Kiedy wylądujesz i odkołujesz na miejsce, przyjdź do

mnie do baraku.

Odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się. Siedziałem roztrzęsiony na fotelu,

gdy kilka minut później podszedł do mnie mechanik. Splunął na trawę i spojrzał na
mnie z obrzydzeniem.

– Słuchaj, koleś – powiedział. – Masz tu niezłą maszynę. Przytaknąłem ski-

nieniem głowy.

– No, nie chcę, żebyś ją skasował, kapujesz?
– Jasne.
Rzucił mi jeszcze jedno pełne niesmaku spojrzenie i podszedł do śmigła. Cho-

ciaż byłem przerażony, nie zapomniałem procedury startowej, którą tylekroć wbi-
jano mi do głowy. Nigdy nie przypuszczałem, że naprawdę będę musiał wykonać
te czynności, ale teraz odruchowo sprawdziłem drążek, lotki i ster wysokościowy.
Dopływ paliwa, wyłączyć, zamknąć przepustnicę, włączyć zapłon, delikatnie
otwierać przepustnicę.

– Kontakt! – zawołałem.
Mechanik obrócił śmigło i silnik ożył z rykiem. Otworzyłem przepustnicę i

Tiger Moth, podskakując, potoczył się po trawiastej płycie lotniska. Nabierając
prędkości, pchnąłem drążek do przodu, żeby podnieść ogon, a potem, kiedy ścią-
gnąłem go z powrotem, samolot przestał podskakiwać i gładko wzbiliśmy się w
powietrze. Długi barak stołówki na końcu lotniska błyskawicznie pozostał w dole.

Ogarnęło mnie uniesienie i poczułem triumf. A jednak wydarzyło się niemoż-

liwe. Byłem tu sam, lecąc, w końcu naprawdę lecąc. Byłem tak pewny porażki, że
teraz poczułem niewypowiedzianą ulgę. Upoiła mnie tak, że przez dłuższą chwilę
tylko płynąłem w powietrzu, głupkowato uśmiechając się do siebie. Kiedy wresz-
cie oprzytomniałem, z radością wyjrzałem z kokpitu. Chyba czas już skręcać. Po-
patrzyłem w dół i natychmiast wróciłem do rzeczywistości. Niczego nie rozpozna-
wałem w tym ogromnym, zamglonym gobelinie, który rozpościerał się pode mną.
Wszystko wydawało się mniejsze niż zwykle. Zaschło mi w ustach. Rzuciłem
okiem na wysokościomierz. Znajdowałem się na wysokości ponad dwóch tysięcy
stóp.

84

background image

Nagle uświadomiłem sobie, że pokrzykiwania porucznika Woodhama były

uzasadnione. Mówił sensownie, dawał mi dobre rady, które kompletnie zignorowa-
łem, gdy tylko sam znalazłem się w powietrzu. Nie nakierowałem się na żadną
chmurę, nie obserwowałem sztucznego horyzontu. Nie pilnowałem wysokościo-
mierza. I zgubiłem się.

Okropne uczucie, takie wrażenie całkowitego osamotnienia, z jakim rozpacz-

liwie szukałem czegoś znajomego na rozpościerającej się pode mną szachownicy
pól. Co się robi w takich wypadkach? Mam krążyć nad południową Anglią, aż
znajdę jakąś dostatecznie dużą łąkę, żeby na niej wylądować, a potem jakoś wrócić
do Winkfield? W ten sposób wyszedłbym na kompletnego durnia, a ponadto ryzy-
kowałbym, że skasuję ukochaną maszynę mechanika, a może i siebie.

Doszedłem do wniosku, że tak czy inaczej, będę sławny. Innym facetom też

zdarzały się zabawne rzeczy. Wielu chorowało w powietrzu i wymiotowało w kok-
picie, jeden wjechał w żywopłot, inny podczas pierwszego samodzielnego lotu krą-
żył wokół lotniska (obleciał je siedem razy), zdobywając się na odwagę, żeby wy-
lądować, podczas gdy jego instruktor klął w żywy kamień i pocił się na ziemi. Jed-
nak nikt się nie zgubił tak jak ja. Jeszcze nikt nie wzbił się w niebo i nie wrócił pie-
chotą, bez samolotu.

Te wizje najbliższej przyszłości stawały się coraz bardziej upiorne i serce ło-

motało mi jak szalone, gdy daleko po lewej dostrzegłem znajomy kształt trybuny
toru wyścigowego Ascot. Niemal płacząc z radości, skręciłem w tym kierunku i po
chwili przeleciałem nad jej dachem, jak robiłem to już tyle razy.

A tam, nisko w dole, z niepokojącą szybkością zbliżał się pas drzew otaczają-

cych lotnisko, a dalej rękaw wiatrowskazu powiewający nad zieloną murawą. Na-
dal znajdowałem się za wysoko. Nie zdążę wytracić wysokości na tyle szybko, by
opaść na płytę lotniska. Będę musiał zatoczyć drugi krąg. Co za hańba. Wszyscy
będą obserwować mnie z ziemi i uśmieją się z Herriota, który przeleci o dobre kil-
kaset metrów za wysoko nad lotniskiem i zniknie w chmurach. Zaraz, o czym ja
myślę? Przecież jest sposób na to, aby szybko wytracić wysokość, a dzięki porucz-
nikowi Woodhamowi wiedziałem, jak tego dokonać.

Ściągnąć drążek, opuścić stery. Sto razy powtarzał mi, jak wytracić pułap i te-

raz skorzystałem z jego rad. Mały samolot sunął ukosem jak powietrzny krab, opa-
dając w kierunku drzew.

Do licha, udało się! Zielona kępa wybiegła mi na spotkanie i zanim się zorien-

towałem, o mało nie zawadziłem kołami o wierzchołki drzew. Wyprostowałem
maszynę i skierowałem na długi pas zielonej trawy. Na dwudziestu metrach wyłą-
czyłem ciąg, a potem stopniowo ściągałem drążek, aby tuż nad ziemią przyciągnąć
go z całej siły. Podwozie z ledwie wyczuwalnym drżeniem zetknęło się z ziemią.
Przytrzymałem ster, aby maszyna wylądowała prosto. Podkołowałem na miejsce,

85

background image

wygramoliłem się z kokpitu i poszedłem do baraku.

Porucznik Woodham siedział przy stoliku, trzymając w ręku filiżankę. Spoj-

rzał na mnie, kiedy wszedłem. Zdjął już kombinezon i miał na sobie kurtkę z na-
szytymi na niej skrzydełkami pilota, o których wszyscy marzyliśmy, oraz „DFC”.

– Ach, Herriot, właśnie piję kawę. Przyłączysz się do mnie?
– Chętnie, sir.
Usiadłem, a on przysunął mi drugą filiżankę.
– Widziałem, jak lądowałeś – rzekł. – Wspaniale, po prostu wspaniale.
– Dziękuję, sir.
– I to zejście z pułapu. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Naprawdę bardzo do-

bre, mistrzowskie.

Sięgnął po dzbanek z kawą i mówił dalej:
– Bardzo dobrze się spisałeś, Herriot. Samodzielnie po dziewięciu godzinach

instruktażu, co? Doskonale. Nigdy, ani przez chwilę w ciebie nie zwątpiłem. –
Podniósł dzbanek. – Jaką pijesz kawę, czarną czy z mlekiem?

86

background image

Rozdział jedenasty

Jako trzeci z kolei elew w naszym pięćdziesięcioosobowym dywizjonie odby-

łem samodzielny lot. Byłem z tego dumny tym bardziej, że większość moich kole-
gów miała po osiemnaście i dziewiętnaście lat. Nie mówili tego, ale często odnosi-
łem wrażenie, że ich zdaniem dżentelmen w tak podeszłym wieku jak mój, mający
żonę, dziecko i dwadzieścia kilka lat, nie powinien tu być i uczyć się pilotażu. Nic
mi nie ujmując, uważali, że jestem na to za stary.

Oczywiście, pod wieloma względami mieli rację. Zapewne bardziej niż oni tę-

skniłem za domem. Kiedy na porannym apelu sierżant wręczał nam listy, chowa-
łem je do kieszeni. Dopiero kiedy znalazłem się sam, czytałem, jak rośnie mały
Jimmy, ile waży, jakie objawy niezwykłej inteligencji, a nawet geniuszu zauważy-
ła u niego ostatnio Helen.

Traciłem jego niemowlęctwo i smuciło mnie to. Nadal tego żałuję, gdyż takie

chwile przychodzą tylko raz i tak szybko przemijają. Nadal przechowuję plik li-
stów, które pisała do mnie jego dumna matka, na bieżąco informując mnie o róż-
nych fascynujących szczegółach. Kiedy czytam je teraz, czuję się tak, jakbym tam
był i wszystko to widział. W owym czasie te listy boleśnie przypominały mi o wy-
godach domu, lecz bywały też chwile, kiedy życie w Darrowby nie było takie wy-
godne...

Chyba najgorsze były wczesne, poranne wezwania w zimie. Bardzo często

zdarzało się, że przecierając oczy, szedłem o szóstej rano do obory, gdzie cieliła się
krowa. Jednak wizyta na farmie pana Blackburna różniła się od innych. Pod kilko-
ma względami.

Po pierwsze, zaniepokojony farmer zazwyczaj witał mnie wieściami o prze-

biegu cielenia, tymczasem dziś poczułem się jak niemile widziany gość. Po drugie,
przywykłem do widoku kilku krów uwiązanych w kamiennej oborze z drewniany-
mi przepierzeniami i lampą naftową. Tutaj spoglądałem na długą cementową aleję
oblaną elektrycznym światłem i niekończący się rząd krowich grzbietów, sterczą-
cych nad przegrodami z metalowych rur. Po trzecie, zamiast rannej ciszy otaczał
mnie brzęk wiader, rytmiczne pulsowanie mechanicznej dojarki i płynąca z radia
muzyka. Wokół kręcili się ludzie w białych fartuchach i czapkach, ale żaden z nich
nie zwracał na mnie uwagi.

Była to jedna z tych nowoczesnych, wielkich farm mlecznych. Zamiast sa-

motnej postaci siedzącej na zydlu, opierającej głowę o krowi bok i cichego posyki-
wania mleka wpadającego do skopka, miałem tu bieganinę i hałas.

Stanąłem w drzwiach, podczas gdy na podwórzu z ciemnego nieba sypał

przejmująco zimny śnieg. Przychodząc tu, opuściłem wygodne łóżko i ciepłą żon-
kę, więc uważałem, że ktoś powinien przynajmniej powiedzieć mi „cześć”. Nagle

87

background image

zauważyłem właściciela, przemykającego w pobliżu z wiadrem w ręku. Spieszył
się tak samo jak jego robotnicy.

– Hej, panie Blackbum! – zawołałem. – Dzwonił pan do mnie w sprawie cie-

lącej się krowy.

Przystanął i przez moment spoglądał na mnie pustym wzrokiem.
– Ach tak... tak... jest tam, na prawo.
Wskazał na zwierzę o jasnobrązowej sierści, zajmujące zagrodę na środku

obory. Łatwo było ją poznać – tylko ona leżała na posłaniu.

– Od jak dawna się cieli? – zapytałem, ale kiedy odwróciłem się, stwierdzi-

łem, że pan Blackbum odszedł. Podreptałem za nim, dopadłem go w zlewni i po-
wtórzyłem pytanie.

– Och, powinna ocielić się zeszłej nocy. Coś jest nie tak. Zaczął przelewać

mleko z wiadra do kanki.

– Badał ją pan?
– Nie, nie miałem czasu. – Odwrócił się i rzucił mi udręczone spojrzenie. –

Dziś rano jesteśmy trochę spóźnieni z dojeniem. Musimy uporać się z tym, zanim
przyjedzie mleczarz.

Wiedziałem, co ma na myśli. Kierowcy, którzy odbierali mleko z dużych farm

mlecznych, nie grzeszyli cierpliwością. Zapewne po pracy byli dobrymi mężami i
ojcami, ale wpadali w dziką furię, jeśli choć przez chwilę kazano im czekać. Nie
mogłem mieć im tego za złe, gdyż mieli do objechania spory teren i wiele farm do
odwiedzenia. Widywałem jednak, jak zachowywali się, kiedy byli zdenerwowani i
ten widok mroził krew w żyłach.

– W porządku – powiedziałem. – Czy mógłbym dostać gorącą wodę, mydło i

ręcznik?

Pan Blackburn ruchem głowy wskazał kąt zlewni.
– Musi pan sam się obsłużyć. Wszystko tam jest. Ja muszę lecieć.
Oddalił się żwawym krokiem. Najwidoczniej bardziej obawiał się mleczarza

niż mnie.

Napełniłem wiadro, znalazłem kawałek mydła, a ręcznik przerzuciłem sobie

przez ramię. Kiedy dotarłem do pacjentki, daremnie szukałem jakiejś tabliczki z
imieniem. W tamtych czasach krowy często miewały imiona wypisane nad żło-
bem, ale tu nie było Pierwiosnków, Alicji ani Snieżyczek, tylko numery.

Zanim zdjąłem kurtkę, machinalnie zerknąłem jej do ucha, na dobrze widocz-

ny na tle kremowo-białej powierzchni tatuaż. Miała numer osiemdziesiąt siedem.

Kolejny kłopot czekał mnie, kiedy zdjąłem koszulę. W tej nowoczesnej obo-

rze nie było w ścianach gwoździ, które mogłyby służyć jako wieszaki. Musiałem
zwinąć ubranie w kulę i zanieść je do zlewni. Znalazłem tam worek, który prze-
wiązałem sobie w pasie kawałkiem sznurka. Nadal ignorowany przez wszystkich,

88

background image

wróciłem, namydliłem rękę i wsunąłem ją w krowę. Musiałem głęboko sięgnąć,
zanim wymacałem cielę, co było dziwne, zważywszy że poród powinien rozpocząć
się zeszłej nocy. Najpierw dotknąłem czaszki stworzonka; nos miało opuszczony w
dół, a nie wsunięty w pochwę i skierowany ku zewnętrznemu światu. Nóżki rów-
nież były podwinięte pod tułowiem.

Zauważyłem jeszcze coś. Krowa nie zareagowała skurczem na penetrację ani

nie usiłowała stanąć na nogi. Numer Osiemdziesiąt Siedem miała inne kłopoty.

Leżąc płasko na cemencie, nadal trzymając rękę aż po ramię w krowie, unio-

słem głowę i powiodłem wzrokiem wzdłuż kędzierzawego grzbietu, pokrytego ru-
dawo-białą sierścią. Kiedy doszedłem do karku, nie musiałem już dalej szukać. Za-
łamanie boczne było wyraźnie widoczne. Numer Osiemdziesiąt Siedem ze znuże-
niem i apatią spoglądała na ścianę, lecz to zabawne wygięcie karku powiedziało mi
wszystko.

Wstałem, umyłem rękę, wytarłem ją i poszukałem pana Blackburna. Znala-

złem go pochylonego nad tłustą brązową krową i zdejmującego ssawki z jej strzy-
ków. Klepnąłem go w ramię.

– Ona ma gorączkę mleczną – oznajmiłem.
– Ach tak – odparł, po czym złapał wiadro, przecisnął się obok mnie i ruszył

w głąb obory. Dotrzymałem mu kroku.

– Dlatego nie może przeć. Jej macica prawie zupełnie zwiotczała. Nigdy się

nie ocieli, jeżeli nie dostanie trochę wapnia.

– Racja – odrzekł, nadal nie patrząc na mnie. – Poda jej pan, prawda?
– Tak – powiedziałem do jego oddalających się pleców.
Śnieg nadal wirował za progiem, więc zastanawiałem się, czy nie powinienem

się ubrać. Zaraz jednak musiałbym się znowu rozebrać, postanowiłem zatem sko-
czyć tak, jak stoję. Otworzyłem bagażnik i wydawało mi się, że całe wieki wyjmu-
ję zeń butelkę i strzykawkę, podczas gdy płatki śniegu grubą warstwą osiadały na
moich nagich plecach.

Wróciwszy do obory, rozejrzałem się za kimś, kto mógłby mi pomóc, ale

wszyscy wciąż uwijali się jak w ukropie. Będę musiał bez niczyjej pomocy przeto-
czyć krowę na bok i zrobić jej dożylny zastrzyk. Wszystko zależało od tego, jak
głęboko zapadła w śpiączkę.

Chyba bardzo głęboko, bo kiedy zaparłem się nogami o stalowe rury i obu-

rącz popchnąłem jej bark, bez oporu przewróciła się na bok. Aby utrzymać ją w tej
pozycji, położyłem się na niej, wbiłem igłę w żyłę i zacząłem wprowadzać płyn.

Niestety, przyciskając pacjentkę do podłogi, znalazłem się tuż przy jej sąsiad-

ce z prawej. Temu płochliwemu zwierzęciu nie spodobało się, że para stóp w gu-
miakach trąca jej tylne nogi. Okazała swoją dezaprobatę, boleśnie depcząc po mo-
ich kostkach i wymierzając mi kilka kopniaków w uda, ale nie odważyłem się ru-

89

background image

szyć, gdyż udało mi się wkłuć w żyłę.

Kiedy butelka była pusta, z powrotem ułożyłem pacjentkę na brzuchu, po

czym zrobiłem jej podskórny zastrzyk magnezu i fosforanu wapniowego. Zanim
skończyłem i przetarłem miejsce wkłucia, Numer Osiemdziesiąt Siedem wyglądała
zdecydowanie lepiej.

Nie spieszyłem się, czyszcząc i odkładając instrumenty oraz ponownie myjąc

ręce, ponieważ wiedziałem, że moja pacjentka z każdą minutą odzyskuje siły.

Błyskawiczna reakcja na dożylnie podany wapń zawsze sprawiała mi radość i

kiedy znów wepchnąłem rękę w krowę, poczułem ogromną różnicę. Poprzednio
wiotka macica zacisnęła się teraz na mojej dłoni. Krowa zaczęła mocno przeć, ob-
róciła łeb, spojrzała na mnie i otworzyła pysk, po czym przeciągle zamuczała. Nie
był to ryk bólu, raczej zdawała się mówić: „Znów jestem w formie”.

– W porządku, dziewczyno – mruknąłem. – Zostanę z tobą, aż będzie po

wszystkim.

Innym razem obawiałbym się, że ktoś usłyszy, jak rozmawiam z krową, ale w

tym szczęku wiader i przy hałaśliwej muzyce płynącej z radia, było to mało praw-
dopodobne.

Wiedziałem, że muszę ułożyć cielę we właściwej pozycji, co zajmie mi trochę

czasu, ale odczuwałem dziwną więź z tym zwierzęciem, gdyż najwyraźniej oboje
byliśmy całkowicie obojętni ludziom krążącym wokół. Leżąc twarzą w dół na co-
raz twardszym cemencie, deptany przez stojącą obok krowę, czułem się bardzo sa-
motny. Byliśmy tu tylko we dwoje, Numer Osiemdziesiąt Siedem i ja.

Brakowało mi także audytorium. Trudy asystowania przy wielu ciężkich cie-

leniach rekompensowali mi widzowie: zaniepokojony farmer, oborowi uważnie
obserwujący zabieg grożący utratą nie tylko cielęcia, ale także jego matki. To był
dramatyczny obraz i niewątpliwie weterynarz odgrywał w nim główną rolę. Mógł
być czarnym charakterem, ale za to pierwszoplanowym. Tymczasem tutaj byłem
zerem, wymienianym na samym końcu obsady. Oto zapowiedź nadchodzących
czasów.

A jednak... jednak... miałem pacjentkę, która czekała na moją pomoc. Unio-

słem dolną szczękę cielaka i kiedy krowa znów zaczęła przeć, przeciągnąłem łeb
za krawędź miednicy. Potem wymacałem nóżki, a gdy je wyprostowałem, kolejny
potężny skurcz pchnął cielę ku mnie. Zdecydowanie wychodziło na świat.

Nie przyspieszałem porodu. Po prostu leżałem tam i pozwalałem krowie robić

swoje. Najgorsza chwila przyszła wtedy, kiedy jeden z oborowych podszedł z elek-
tryczną dojarką do niespokojnego zwierzęcia z prawej strony. Kiedy zbliżał się do
krowy, ta obróciła się, podniosła ogon i puściła strumień kału na moje plecy.

Mężczyzna odepchnął ją, założył ssawki na strzyki, a potem wziął gumowy

wąż do spłukiwania podłogi. Po chwili strumień lodowatej wody oblał mnie od ra-

90

background image

mion po biodra. Później mój dobroczyńca wytarł mnie kawałkiem szmaty.

– Wielkie dzięki – wysapałem. I naprawdę byłem wdzięczny. Po raz pierwszy

tego ranka ktoś poświęcił mi chwilę uwagi.

Po pół godzinie w szparze sromowej pojawiły się nóżki, a potem uspokajająco

marszczący się, mokry nosek. Raciczki były duże – najwidoczniej cielę było bycz-
kiem i potrzebowało silnego skurczu, żeby wyjść na świat.

Usiadłem i chwyciłem rękami śliskie, rozdwojone kopytka. Odchylając się w

tył, oparty stopami o kanał odpływowy, znów przemówiłem do Numeru Osiem-
dziesiąt Siedem.

– No, dziewczyno. Kilka mocnych skurczów i będzie po wszystkim.
Odpowiedziała, nadymając brzuch i wypychając cielaka kawałek dalej. Cią-

gnąc, widziałem szerokie czoło i parę lekko zdumionych oczu. Przez moment my-
ślałem, że już wyjdzie, lecz nagle krowa rozluźniła mięśnie i łeb zniknął.

– Jeszcze raz, dziewczyno! – poprosiłem i tym razem chyba postanowiła

skończyć tę zabawę. Jednym potężnym skurczem wypchnęła łeb i bark małego.
Ciągnąc go za nogi, jak zawsze poczułem tylko ten znajomy, chwilowy dreszcz
niepokoju, że może utknąć biodrami w miednicy. Jednak cielak nie utknął i wyśli-
zgnął się prosto w moje objęcia.

Lekko zasapany, wstałem i rozchyliłem mu tylne nogi. Rzeczywiście, ujrza-

łem tam jąderka. Piękny byczek. Wziąłem trochę siana ze żłobu, wytarłem cielaka
i po kilku minutach już podnosił się, prychając, posapując i z ciekawością rozglą-
dając się wokół.

Nie tylko on okazywał zainteresowanie. Jego matka, naciągnąwszy łańcuch,

odwróciła łeb i zafascynowana spojrzała na potomka, po czym wydała ogłuszający
ryk. Chwyciłem cielaka za przednie nogi i przeciągnąłem pod żłób, a matka, po
krótkich oględzinach, zaczęła go wylizywać. Patrzyłem jak zaczarowany, gdy na-
gle wstała, żeby dosięgnąć ozorem mniej dostępne części ciała byczka.

Uśmiechnąłem się. Zrobiłem swoje. Przezwyciężyła gorączkę mleczną, a te-

raz ma ślicznego cielaczka. Numer Osiemdziesiąt Siedem doszła do siebie.

Pan Blackburn przyszedł i stanął przy mnie. Uświadomiłem sobie, że hałas

ucichł. Skończył się udój. Farmer zdjął białą czapkę i otarł pot z czoła.

– O rany, to było tempo. Mieliśmy dziś za mało rąk do pracy i byłem pewny,

że nie zdążymy przed przybyciem mleczarza. On jest straszny. Nie zaczekałby ani
minuty, więc musiałbym załadować kanki na traktor i gonić za nim.

Kiedy skończył mówić, jakaś kura, gdacząc, wyskoczyła ze żłobu. Pan Black-

burn sięgnął ręką i wyjął z siana ciepłe, świeżo zniesione jajko. Oglądał je przez
chwilę, po czym rzekł:

– Jadł pan śniadanie?
– Nie, oczywiście, że nie.

91

background image

– No cóż, niech żona usmaży panu jajecznicę – powiedział, wręczając mi jaj-

ko.

– Och, bardzo dziękuję, panie Blackburn, chętnie skorzystam.
Kiwnął głową i nadał tam stał, spoglądając na krowę i cielaka. Prowadzenie

fermy mlecznej to jeden z najcięższych sposobów zarabiania na życie i taka poran-
na bieganina była dla niego codziennością. Jednak wiedziałem, że jest ze mnie za-
dowolony, ponieważ nagle obrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na pooranej
bruzdami twarzy. Bez ostrzeżenia przyjaźnie poklepał mnie po plecach.

– Dobry stary Jim! – rzekł.
Ubrałem się, poszedłem do samochodu i z najwyższą ostrożnością umieściłem

jajko nad deską rozdzielczą, po czym powoli opadłem na fotel, bo prawie pół litra
brudnej wody spłynęło mi do spodni, więc siadanie było bardzo nieprzyjemne.

Kiedy odjeżdżałem, ciemność przechodziła w szarówkę nowego dnia i wzgó-

rza zaczęły wynurzać się z półmroku – potężne, gładkie i niewyobrażalnie zimne.

Spojrzałem na lekko kołyszące się przy szybie jajko. Byłem zadowolony. Cią-

gle widziałem ten nagły uśmiech pana Blackburna i czułem się doskonale.

Czasy się zmieniają, ale krowy, cielęta i farmerzy z Yorkshire pozostają tacy

sami.

92

background image

Rozdział dwunasty

Żołd w wysokości siedemdziesięciu trzech pensów dziennie, po odliczeniu

kosztów utrzymania matki z dzieckiem, nie pozwalał mi żyć na wysokiej stopie,
nawet gdybym tego chciał. Jednak pewnego wieczoru postanowiłem, że pozwolę
sobie na luksus wypicia kufla piwa. Kiedy pchnąłem drzwi pubu, od razu ujrzałem
mężczyznę siedzącego w kącie i pieska pod jego krzesłem.

Takie drobne wydarzenia natychmiast przypominały mi moje dawne życie i

niemal usłyszałem głos George’a Wilksa, licytatora, mówiącego w „Drovers
Arms” w Darrowby:

– To chyba najładniejszy pub terier, jakiego widziałem.
Pochylił się i poklepał kudłaty łeb Thea, wystający spod krzesła, na którym

siedział właściciel psa. Uderzyła mnie myśl, że określenie „pub terier” doskonale
oddaje sytuację. Theo był mały i prawie całkiem biały, z niewielkimi czarnymi łat-
kami na bokach. Miał mordkę porośniętą gęstą sierścią, która nadawała mu tajem-
niczy, choć niezaprzeczalnie atrakcyjny wygląd.

Ostatnio bardzo spodobało mi się określenie pewnego mojego szkockiego ko-

legi, który nagabywany przez klientkę, by określił rasę i rodowód jej psa, odparł
wreszcie:

– Madame, chyba najlepiej byłoby nazwać go wielorasowcem brązowym.
Na tej samej zasadzie Thea można by spokojnie uznać za wielorasowca pod-

palanego, aczkolwiek w Yorkshire wyrażenie „pub terier” było bardziej zrozumia-
łe.

Jego pan, Paul Cotterell, spojrzał nań z wysokiego stołka.
– Co on o tobie opowiada, stary? – mruknął ospale, a na dźwięk jego głosu

piesek wyskoczył z ukrycia, merdając ogonem i nastawiając uszy. Theo spędzał
sporo czasu między czterema metalowymi nogami stołka, na którym przesiadywał
jego pan. Często wydawało mi się, że obaj marnują w ten sposób czas. Też zabie-
rałem mojego Sama do pubów, gdzie siadał pod krzesłem, ale zdarzało się to spo-
radycznie – raz lub dwa razy w tygodniu – podczas gdy dla Paula Cotterella był to
codzienny rytuał.
Co wieczór od godziny ósmej można go było znaleźć siedzącego na końcu baru w
„Drovers Arms” nad kuflem piwa, z wygiętą fajką w zębach.

Jak na wykształconego i inteligentnego młodego człowieka (był kawalerem

po trzydziestce), wydawał się wieść jałową egzystencję. Obrócił się do mnie, kiedy
podszedłem do baru.

– Cześć, Jim, pozwól postawić sobie drinka.
– To bardzo uprzejmie z twojej strony, Paul – odparłem.
– Wypiję kufelek.

93

background image

– Wspaniale. – Z niedbałą kurtuazją rzekł do barmanki:
– Mogę cię prosić, Moyra?
Popijaliśmy piwo i gawędziliśmy. Tym razem o festiwalu muzycznym w

Brawton, a potem zeszliśmy na muzykę w ogóle. Wydawało się, że sporo o niej
wie, jak o wszystkim, o czym z nim rozmawiałem.

– A więc nie przepadasz za Bachem? – dociekał leniwie.
– Nie, niezbyt. Lubię niektóre jego utwory, ale wolę bardziej emocjonalną

twórczość. Elgara, Beethovena, Mozarta. Nawet Czajkowskiego. Podejrzewam, że
wy, jajogłowi, kręcicie na niego nosem?

Wzruszył ramionami, pyknął z fajeczki i spojrzał na mnie z krzywym uśmie-

chem, unosząc brew. Często robił taką minę i w takich chwilach myślałem, że po-
winien nosić monokl. Jednak nie bronił Bacha, choć ten wydawał się jego ulubio-
nym kompozytorem. Paul nigdy o nic się nie spierał i z rozbawieniem słuchał, jak
entuzjazmuję się koncertem skrzypcowym Elgara.

Paul Cotterell pochodził z południowej Anglii, jednak miejscowi dawno o

tym zapomnieli, gdyż był sympatyczny, zabawny i zawsze gotowy postawić komuś
drinka. Dla mnie miał bardzo angielski urok: niewymuszoną, wrodzoną uprzej-
mość. Nigdy się nie zapalał, był zawsze grzeczny i opanowany.

– Skoro już tu jesteś, Jim – powiedział – może mógłbyś obejrzeć łapę Thea?
– Oczywiście.
Jednym z minusów zawodu weterynarza jest to, że przy okazji wszelkich spo-

tkań towarzyskich milcząco zakłada się, że przyszedł on udzielać porad zdrowot-
nych i wysłuchiwać opisów dolegliwości.

– Podnieśmy go.
– No, mały, chodź tu.
Paul poklepał swoją nogę, a piesek podskoczył i usiadł mu na kolanach, z za-

dowoloną miną. Jak zawsze pomyślałem, że powinien występować w filmach. Z tą
zabawną, uśmiechniętą mordką byłby idealnym psim gwiazdorem. Ludzie na ca-
łym świecie płacą spore pieniądze, żeby oglądać w kinach takie pieski jak on.

– No dobrze, Theo – powiedziałem, zdejmując go z kolan jego pana. – W

czym problem?

Paul ustnikiem fajki wskazał prawą przednią łapę.
– To ta. Od kilku dni lekko na nią kuleje.
– Rozumiem. Obróciłem stworzenie na grzbiet i roześmiałem się. – Och, ma

tylko złamany pazur. Odłamany kawałek pozostał i przeszkadza mu w chodzeniu.
Na pewno złamał go sobie na jakimś kamieniu. Zaczekaj chwilę.

Wyjąłem z kieszeni nożyczki, które zawsze miałem przy sobie. Szybkie cięcie

i po kłopocie.

– To wszystko? – zapytał Paul.

94

background image

– Tak.
Kpiąco uniósł brew i spojrzał na Thea.
– A więc o takie głupstwo robiłeś tyle zamieszania? Ty głuptasie. – Pstryknął

palcami. – Zmykaj na miejsce.

Piesek posłusznie zeskoczył na podłogę i zniknął w swojej kryjówce pod

krzesłem. W tym momencie przebłysk intuicji pozwolił mi lepiej zrozumieć Paula
– ten jego wdzięk, który tak często podziwiałem i którego mu zazdrościłem. On po
prostu nie przejmował się zanadto. Oczywiście, lubił swojego psa. Wszędzie zabie-
rał go ze sobą, regularnie przechadzał się z nim nad rzeką, lecz nie dostrzegałem w
nim niepokoju, tej niemal rozpaczliwej troski, jaką często widywałem w oczach in-
nych klientów, kiedy zajmowałem się trywialnymi przypadłościami ich ulubień-
ców. Oni przejmowali się za bardzo – tak jak ja moimi własnymi zwierzętami.

Oczywiście, miał rację. Tak było łatwiej i wygodniej. Nadmierne przywiąza-

nie naraża na ciosy, natomiast Paul był na nie odporny. Ta swoboda, nonszalanc-
kie, lecz dobre maniery, ten niewzruszony spokój – wszystko wynikało z tego, że
nic nie poruszało go zbyt głęboko.

Pomimo tej błyskawicznej diagnozy jego charakteru, nadal mu zazdrościłem.

Ja zawsze łatwo dawałem się ponieść emocjom; miło byłoby być takim jak Paul.
Im dłużej o tym myślałem, tym lepiej wszystkie kawałki łamigłówki wydawały się
pasować do siebie. Nigdy nie zależało mu na kimś tak, żeby się ożenić. Nawet
Bach i jego matematyczne frazy były częścią tej układanki.

– Myślę, że tak poważna operacja wymaga uczczenia kolejnym kufelkiem,

Jim – rzekł z tym swoim krzywym uśmiechem. – Chyba, że domagasz się wyższej
opłaty?

Roześmiałem się. Z nim to tak zawsze. Każdy z nas jest inny i idzie przez ży-

cie własną drogą. Przy drugim kuflu piwa znów zacząłem zastanawiać się nad wol-
ną od trosk egzystencją Paula. Miał dobrą posadę w jakimś urzędzie w Brawton,
żadnych obowiązków domowych i co wieczór przesiadywał na tym stołku, pijąc
piwo. Nie miał żadnych zmartwień. Był częścią Darrowby, częścią czegoś, co lubi-
łem. A ponieważ zawsze nienawidziłem wszelkich zmian, krzepiła mnie świado-
mość faktu, że każdego wieczoru w „Drovers Arms” zastanę w kącie Paula Cotte-
rella i kosmaty pysk jego pieska wystający spod krzesła.

Tak też było, kiedy pewnej nocy wpadłem do pubu tuż przed zamknięciem.
– Myślisz, że ma robaki? – spytał mnie zwykłym, niedbałym tonem.
– Nie wiem, Paul. Dlaczego pytasz?
Possał fajeczkę.
– Och, wydaje mi się, że ostatnio trochę schudł. Chodź tu, Theo!
Siedzący na kolanie pana piesek wyglądał wesoło jak zawsze, a kiedy podnio-

słem go, polizał mnie po ręce. Jednak trochę za bardzo sterczały mu żebra.

95

background image

– Noo, tak – orzekłem. – Chyba stracił trochę na wadze. Czy zauważyłeś,

żeby wydalał jakieś robaki?

– Nie.
– Albo ich kawałki? Nie widziałeś żadnych białawych segmentów w okolicy

odbytu?

– Nie, Jim. – Potrząsnął głową i uśmiechnął się. – Ale nie patrzyłem tak do-

kładnie.

– W porządku – rzekłem. – Na wszelki wypadek odrobaczymy go. Jutro wie-

czorem przyniosę tabletki. Będziesz tu?

Uniósł brew.
– Myślę, że to bardzo prawdopodobne.
Theo posłusznie zjadał tabletki, a ja przez kilka tygodni byłem zbyt zajęty,

żeby wpaść do „Drovers”. Kiedy w końcu zjawiłem się tam, był sobotni wieczór i
trwała w najlepsze potańcówka klubu lekkoatletycznego. Z sali tanecznej płynęła
rytmiczna muzyka, mały bar był zapchany, a gracze w domino zostali zepchnięci w
kąt przez tłum w smokingach i sukniach bez pleców.

W zgiełku i tłoku przecisnąłem się do baru, mając wrażenie, że znalazłem się

w jakimś obcym miejscu. Jedno pozostało po staremu – Paul Cotterell siedział na
swoim stołku na końcu baru. Przepchnąłem się do niego i zobaczyłem, że ma na
sobie codzienną tweedową marynarkę.

– Nie tańczysz, Paul?
Przymknął oczy, powoli potrząsnął głową i uśmiechnął się do mnie znad wy-

giętej fajki.

– To nie dla mnie, stary – wymamrotał. – Za bardzo przypomina pracę.
Rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że jeszcze coś jest tak, jak zawsze.

Theo też tam był, trzymając się z dala od gąszczu nóg. Zamówiłem dwa piwa i
próbowaliśmy rozmawiać, ale trudno było przekrzyczeć gwar. Wciąż ktoś wpychał
między nas głowę, zaczerwienione twarze wyrastały przed nami i wykrzykiwały
słowa powitania. Przez większość czasu tylko rozglądaliśmy się. Potem Paul na-
chylił się do mnie i zawołał mi do ucha:

– Podałem Theowi te tabletki, ale wciąż chudnie!
– Naprawdę? – odkrzyknąłem. – To dziwne.
– Tak... Może mógłbyś go zbadać?
Kiwnąłem głową, on pstryknął palcami i piesek w mgnieniu oka znalazł się na

jego kolanach. Wziąłem go na ręce, postawiłem na swoich i natychmiast zauważy-
łem, że jest znacznie lżejszy.

– Masz rację – powiedziałem. – Wciąż chudnie. Przytrzymując zwierzę, ścią-

gnąłem mu powiekę i zobaczyłem, że spojówka jest dziwnie blada.

– Ma anemię! – zawołałem. Przesunąłem dłoń pod wygięcie pyska i stwier-

96

background image

dziłem, że węzły chłonne zagardłowe są znacznie powiększone. To dziwne. Czyż-
by miał jakąś infekcję pyska lub gardła? Bezradnie rozejrzałem się wokół, żałując,
że Paul zawsze konsultuje się ze mną w pubie. Chciałem dokładnie zbadać zwie-
rzę, ale przecież nie mogłem położyć go na szynkwasie, między kuflami.

Próbowałem chwycić go lepiej, żeby mu zajrzeć do gardła, kiedy ręka zsunęła

mi się za przednią kończynę psa. Serce uderzyło mi mocniej, gdy namacałem wę-
zeł chłonny pachowy. On też był znacznie powiększony. Przesunąłem dłoń w oko-
lice krocza i węzeł pachwinowy okazał się nabrzmiały do rozmiarów jajka. Podob-
nie węzeł łokciowy. Gorączkowo obmacując zwierzę, przekonałem się, że wszyst-
kie węzły limfatyczne są kilkakrotnie większe niż normalnie. Choroba Hodgkina.
Przez dłuższą chwilę nie słyszałem krzyków i śmiechów ani stłumionych dźwię-
ków muzyki. Potem spojrzałem na Paula, który spokojnie obserwował mnie, pyka-
jąc fajkę. Jak miałem mu o tym powiedzieć w takim otoczeniu? Zapytałby mnie,
co to takiego ta choroba Hodgkina, a ja musiałbym wyjaśnić mu, że to rak układu
limfatycznego i jego pies nieuchronnie zdechnie.

Gdy te myśli przelatywały mi przez głowę, w zadumie gładziłem kudłaty łeb i

Theo obrócił do mnie ten komiczny, brodaty pysk. Obok przeciskali się ludzie, wy-
ciągając ręce z kieliszkami dżinu i whisky lub kuflami piwa. Jakiś grubas prawie
zawisł mi na szyi. Pochyliłem się.

– Paul – powiedziałem.
– Tak, Jim?
– Czy... czy możesz jutro rano przyprowadzić do mnie Thea? W niedzielę, o

dziesiątej?

Natychmiast podniósł brew, a potem skinął głową.
– Dobrze, stary.
Nie dopiłem piwa. Zacząłem przeciskać się do wyjścia i kiedy tłum otoczył

mnie zewsząd, obejrzałem się za siebie. Ogon pieska właśnie znikał pod krzesłem.

Nazajutrz obudziłem się wcześnie. Był to jeden z tych poranków, kiedy od

szóstej zaczynam przewracać się na łóżku, a potem leżę, patrząc w sufit. Nawet
kiedy już zszedłem na dół i zrobiłem Helen filiżankę kawy, oczekiwanie dłużyło
mi się w nieskończoność. Wreszcie nadeszła chwila, której się obawiałem. Spoj-
rzałem na Paula nad stołem, na którym stał między nami Theo.

Powiedziałem wszystko prosto z mostu. Nie przyszedł mi do głowy żaden

sposób złagodzenia złej wieści. Twarz Paula nie zmieniła wyrazu, ale wyjął fajkę z
ust i obrzucił przeciągłym spojrzeniem najpierw mnie, potem psa i znowu popa-
trzył na mnie.

– Och – rzekł w końcu. – Rozumiem.
Nic nie powiedziałem, a on powoli przesunął dłonią po grzbiecie pieska.
– Jesteś zupełnie pewien, Jim?

97

background image

– Całkowicie. Bardzo mi przykro.
– Nie ma na to lekarstwa?
– Są różne środki łagodzące, Paul, ale nigdy nie stwierdziłem, aby któryś z

nich dał jakieś wyniki. Koniec jest zawsze taki sam.

– No tak... – Pokiwał głową. – Ale on nie wygląda tak źle. Co się stanie, jeżeli

nic nie zrobimy?

Milczałem chwilę.
– No cóż, przy powiększonych gruczołach wewnętrznych wydarzą się różne

rzeczy. Pojawi się wodobrzusze. Prawdę mówiąc, już ma trochę wzdęty brzuch.

– No tak... Kiedy o tym powiedziałeś, ja też to widzę. Co jeszcze?
– Gdy powiększą się gruczoły piersiowe, zacznie dyszeć.
– Już to zauważyłem. Dostaje zadyszki po krótkim spacerze.
– Przez cały czas będzie stawał się chudszy i słabszy.
Paul przez dłuższą chwilę wpatrywał się w czubki swoich butów, a potem

spojrzał na mnie.

– A więc wychodzi na to, że przez resztę życia będzie bardzo cierpiał. – Prze-

łknął ślinę. – I jak długo to potrwa?

– Kilka tygodni. Zależy. Może nawet trzy miesiące.
– No cóż, Jim. – Przygładził czarne włosy. – Nie mogę na to pozwolić. Muszę

podjąć decyzję. Powinieneś uśpić go teraz, zanim naprawdę zacznie cierpieć. Czy
tak?

– Tak, Paul, tak będzie dla niego najlepiej.
– Zrobisz to natychmiast, jak tylko wyjdę za drzwi?
– Tak – potwierdziłem. – I obiecuję ci, że nic nie poczuje. Jego twarz wyraża-

ła dziwnie mieszane uczucia. Włożył fajkę w zęby, ale zgasła, więc wepchnął ją do
kieszeni. Potem nachylił się i poklepał psa po łbie. Kudłata mordka z zabawnymi
bokobrodami obróciła się do niego i przez chwilę obaj spoglądali na siebie.

– Żegnaj, stary – mruknął Paul i szybko wyszedł z pokoju.
Dotrzymałem obietnicy.
– Poczciwy, dobry stary Theo – mruczałem, głaskając zwierzę, które powoli

zapadało w sen. Jak wszyscy weterynarze, nienawidziłem tego zabiegu, chociaż
pocieszała mnie świadomość, że te bezradne zwierzęta w ostatnich chwilach życia
słyszą przyjazny głos i czują dotyk przyjacielskiej dłoni.

Może byłem sentymentalny. Nie tak jak Paul. On postępował praktycznie i

zupełnie racjonalnie. Potrafił podjąć właściwą decyzję, gdyż nie kierował się emo-
cjami. Później, przy niedzielnym lunchu, który nie smakował mi tak jak zwykle,
opowiedziałem Helen o Theo.

Musiałem się jakoś wytłumaczyć i coś powiedzieć, gdyż przygotowała wy-

śmienitą pieczeń na laboratoryjnym palniku gazowym, który był naszą jedyną ku-

98

background image

chenką i nie pozwalał w pełni rozkwitnąć jej talentom.

Siedząc przy stole, spojrzałem na nią z góry. Tym razem ja zajmowałem wy-

soki taboret.

– Wiesz co, Helen – powiedziałem – to była dla mnie lekcja. Mówię o tym,

jak zareagował Paul. Na jego miejscu robiłbym uniki, próbował odwlec to, co nie-
uniknione.

Zastanawiała się chwilę.
– No cóż, tak postąpiłoby wielu ludzi.
– Ale nie on. – Odłożyłem nóż i widelec, po czym wbiłem wzrok w ścianę. –

Postąpił dojrzale. Podejrzewam, że Paul ma osobowość, o jakich czyta się w książ-
kach. Jest niezwykle zrównoważony.

– Daj spokój, Jim. Jedz lunch. Wiem, że to smutne, ale należało to zrobić i nie

możesz się o to winić. Paul to Paul, a ty jesteś sobą.

Znów zabrałem się do jedzenia, ale nie mogłem opanować narastającego we

mnie kompleksu niższości. Potem zerknąłem w bok i stwierdziłem, że żona spoglą-
da na mnie z uśmiechem. Nagle poczułem się znacznie lepiej. Przynajmniej jej nie
przeszkadzało, że ja to ja.

Było to w niedzielę, a we wtorek rano wręczałem maść na brodawki panu

Sangsterowi, który trzymał przy stacji kilka mlecznych krów.

– Proszę nacierać tym wymiona rano i wieczorem po dojeniu – powiedziałem.

– Sądzę, że brodawki zaczną odpadać po tygodniu lub dwóch.

– Dziękuję.
Podał mi pół korony i chowałem pieniądze do szuflady biurka, kiedy znów się

odezwał.

– Paskudna sprawa z tym Paulem Cotterellem, prawda?
– Co się stało?
– Myślałem, że pan wie – odparł. – Nie żyje.
– Nie żyje! – wytrzeszczyłem oczy. – Jak...? Co...?
– Znaleźli go dziś rano. Zabił się. Oparłem się obiema rękami o biurko.
– Chce pan powiedzieć, że... samobójstwo?
– Owszem, tak mówią. Zażył mnóstwo tabletek. Całe miasto o tym mówi.
Pochyliłem się nad książką wizyt, niewidzącym spojrzeniem patrząc na listę

wezwań. Głos farmera zdawał się dochodzić ze znacznej odległości.

– Kiepska sprawa, naprawdę. Był takim miłym facetem. Chyba wszyscy go

lubili.

Kiedy kilka godzin później mijałem dom Paula, zobaczyłem stojącą w

drzwiach panią Clayton, jego gospodynię. Zatrzymałem samochód i wysiadłem.

– Pani Clayton – powiedziałem – wciąż nie mogę w to uwierzyć.

99

background image

– Ani ja, panie Herriot. To straszne. – Była blada i miała zaczerwienione

oczy. – Mieszkał u mnie sześć lat, był dla mnie jak syn.

– Dlaczego, na miłość boską...?
– Och, to przez to, że stracił tego pieska. Nie mógł tego znieść.
Wezbrała we mnie fala przygnębienia. Gospodyni położyła mi dłoń na ramie-

niu.

– Niech pan nie robi takiej miny, panie Herriot. To nie była pańska wina. Paul

opowiedział mi wszystko. Nikt nie zdołałby uratować Thea. Nawet ludzie umierają
na tę chorobę, co dopiero psy.

Ponuro pokiwałem głową, a ona mówiła dalej:
– Jednak powiem panu coś w zaufaniu, panie Herriot. Paul nie potrafił znosić

niepowodzeń tak jak pan czy ja. Taki już był. Miał skłonności do depresji.

– Depresji! Paul...?
– Och tak, od dawna chodził do lekarza i regularnie zażywał proszki. Zawsze

robił dobrą minę, ale od lat miał problemy z nerwami.

– Z nerwami... nigdy nie przypuszczałem...
– Nikt nie przypuszczał, ale tak to już jest. Z tego, co wiem, miał nieszczęśli-

we dzieciństwo. Może dlatego tak bardzo lubił tego pieska. Był do niego naprawdę
przywiązany.

– Tak... tak...
Wyjęła pomiętą chusteczkę i wytarła nos.
– No cóż, jak powiedziałam, ten biedak miał ciężkie życie, ale dzielnie się

trzymał.

Nic więcej nie zostało do powiedzenia. Wyjechałem za miasto, gdzie spokoj-

ne zielone wzgórza stały w ciszy, kontrastując z zamętem, jaki czasem ogarnia
ludzki umysł. Tyle o Herriocie, znawcy charakterów. Nie mogłem bardziej się my-
lić. Paul toczył swoją cichą bitwę z odwagą, która zwiodła wszystkich.

Rozmyślałem o lekcji, jakiej mi udzielił swoją postawą, a która, jak się okaza-

ło, miała całkiem inny sens. Nigdy tego nie zapomnę: jest wielu takich ludzi jak
Paul, którzy są zupełnie inni, niż się wydaje.

100

background image

Rozdział trzynasty

Przez długi czas byłem wstrząśnięty śmiercią Paula Cotterella i właściwie nig-

dy nie otrząsnąłem się z szoku. Jeszcze dziś, choć towarzystwo przesiadujące w
„Drovers Arms” zmieniło się i jestem tam jednym z nielicznych bywalców z trzy-
dziestopięcioletnim stażem, widzę jego postać na wysokim stołku, spod którego
wystaje kosmata mordka.

Nie miałem ochoty jeszcze raz przeżyć czegoś takiego, a jednak niesamowite

zrządzenie losu sprawiło, że wkrótce potem zetknąłem się z podobną sytuacją. Nie
upłynął jeszcze tydzień od pogrzebu Paula, kiedy Andrew Vine przyprowadził do
mnie swojego foksteriera.

Postawiłem psa na stole i zajrzałem mu w oba ślepia.
– Obawiam się, że jego stan pogarsza się – powiedziałem. Właściciel osunął

się na stół i ukrył twarz w dłoniach. Położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Co się stało, Andrew? O co chodzi, do licha?
Z początku nie odpowiadał, tylko trwał w tej pozycji, groteskowo skulony

obok psa. Jego ciałem wstrząsał cichy szloch. Kiedy w końcu przemówił, jego głos
był ochrypły i pełen rozpaczy.

– Nie zniosę tego! Jeśli Digger oślepnie, zabiję się!
Z przerażeniem i niedowierzaniem spojrzałem na jego ukrytą w ramionach

głowę. Tylko nie to. Nie tak szybko po śmierci Paula. Jednak dostrzegałem pewne
podobieństwo. Ten klient też był kawalerem, a terier wszędzie mu towarzyszył.
Andrew mieszkał w pensjonacie i wydawało się, że nie ma żadnych zmartwień.
Był cichym i nieśmiałym człowiekiem, wysokim, przygarbionym i bladym.

Pierwszy raz przyszedł do mnie z Diggerem*[*Digger (ang.) – kopacz] przed

kilkoma miesiącami.

– Nazwałem go tak, bo od szczeniaka wykopuje w ogrodzie głębokie dziury

wyjaśnił z półuśmiechem, niespokojnie zerkając na mnie czarnymi oczami.

Zaśmiałem się.
– Mam nadzieję, że nie chce pan, żebym go z tego wyleczył, ponieważ w żad-

nej książce nie ma na to sposobu.

– Nie, nie, chodzi o coś innego. O jego oczy. Z nimi też ma kłopoty od szcze-

niaka.

– Naprawdę? Proszę mi o tym opowiedzieć.
– No cóż, kiedy go kupiłem, miał trochę zaropiałe ślepia, ale hodowca powie-

dział, że pewnie coś je podrażniło i wkrótce mu przejdzie. I tak się stało. Jednak ni-
gdy nie miał zupełnie zdrowych oczu. Zawsze mu dokuczały.

– Skąd pan wie?
– Ociera się bokiem pyska o dywan i mruga w jasnym świetle.

101

background image

– Rozumiem.
Obróciłem łeb zwierzęcia i uważnie spojrzałem na jego powieki. Kiedy wła-

ściciel opisywał mi objawy, pospiesznie szukałem w myślach rozwiązania zagadki.
Byłem prawie pewny, że stwierdzę podwinięcie powieki albo podwójny rząd rzęs
ocierających gałkę oczną, tymczasem nie stwierdziłem żadnej z tych anomalii. Po-
wierzchnia rogówki również wyglądała normalnie, może tylko głębsze warstwy so-
czewki i tęczówki były trudne do zdefiniowania. Podszedłem do szafki po oftalmo-
skop.

– Ile ma lat?
– Prawie rok.
– A więc ma to mniej więcej od dziesięciu miesięcy?
– Tak, około. Jednak objawy są różne. Najczęściej zachowuje się normalnie,

ale bywają dni, kiedy tylko leży w koszyku z przymkniętymi oczami i widać, że
coś mu dolega. Nie jest to ból. Raczej jakieś podrażnienie, jak już mówiłem.

Pokiwałem głową i zrobiłem mądrą minę, ale te objawy nic mi nie mówiły.

Włączyłem lampkę oftalmoskopu i zajrzałem do najcudowniejszego i najdelikat-
niejszego ze wszystkich organów. Przez szkiełko obiektywu zobaczyłem kolorowy
gobelin siatkówki z tarczami nerwów i rozgałęzieniami naczyń krwionośnych. Nie
dostrzegłem niczego złego.

– Czy nadal kopie dziury? – zapytałem. Tonący chwyta się słomki, więc po-

dejrzewałem, że pies może cierpieć na zapalenie spojówek.

Andrew potrząsnął głową.
– Nie, teraz robi to bardzo rzadko, a poza tym te złe dni nie mają z tym nic

wspólnego.

– Ach tak? – Potarłem szczękę. Ten człowiek już wziął to pod uwagę. Byłem

nieprzyjemnie zaskoczony. Ludzie wciąż przyprowadzali do mnie psy „mające coś
z oczami” i zawsze coś zdołałem odkryć, określić przyczynę choroby. – Uważa
pan, że dziś ma jeden z tych złych dni?

– No cóż, tak wydawało mi się rano, ale teraz wygląda trochę lepiej. Mimo to

nadal trochę mruga ślepiami, nie uważa pan?

– Tak... możliwe.
Digger nie chciał szeroko otworzyć oczu w strudze światła wpadającego przez

okno przychodni. Od czasu do czasu przymykał je, jakby patrzenie sprawiało mu
ból. Do licha, te objawy nic mi nie mówiły.

Nie powiedziałem właścicielowi, że nie mam zielonego pojęcia, co dolega

jego psu. Takie wyznania nie budzą zaufania klientów. Ukryłem moją niewiedzę i
powiedziałem rzeczowo:

– Dam panu krople. Należy zakrapiać mu oczy trzy razy dziennie. I proszę in-

formować mnie o stanie jego zdrowia. Może cierpi na przewlekłe zapalenie spojó-

102

background image

wek.

Wręczyłem właścicielowi butelkę z dwuprocentowym roztworem kwasu bor-

nego i poklepałem Diggera po łbie. – Mam nadzieję, że to ci pomoże, chłopie – po-
wiedziałem, a on w odpowiedzi zamerdał kikutem ogona. Był ładnym zwierzę-
ciem, miłym i dobrodusznym. Typowy szorstkowłosy foksterier o wydłużonej gło-
wie i karku, sterczącym nosie i pięknej sylwetce.

Zeskoczył ze stołu i szalał wokół nóg swego pana. Roześmiałem się.
– Chce jak najszybciej stąd wyjść, jak większość moich pacjentów. – Schyli-

łem się i żartobliwie poklepałem go po zadzie. – Daję słowo, czyż nie wygląda jak
okaz zdrowia?

– Bo tak jest. – Andrew uśmiechnął się dumnie. – Prawdę mówiąc, często my-

ślę, że nie licząc tych oczu, jest w idealnej formie. Powinien pan zobaczyć go na
polach – śmiga jak błyskawica.

– Jestem tego pewny. Będziemy w kontakcie, dobrze?
Odprowadziłem ich do drzwi i wróciłem do pracy, kompletnie nie zdając so-

bie sprawy z tego, że właśnie napotkałem jeden z najbardziej frustrujących i zagad-
kowych przypadków w mojej karierze zawodowej.

Po tej pierwszej wizycie zwracałem baczniejszą uwagę na Diggera i jego

pana. Andrew, rozsądny i miły człowiek, był przedstawicielem firmy produkującej
chemiczne środki rolnicze i, tak jak ja, przez większość czasu podróżował wokół
Darrowby. Pies stale mu towarzyszył i szczerze bawił mnie fakt, że to małe zwie-
rzę zawsze uważnie spoglądało przez szybę, trzymając przednie łapy na desce roz-
dzielczej lub na operującej dźwignią zmiany biegów ręce pana.

Teraz, kiedy przyglądałem mu się ze szczególnym zainteresowaniem, zauwa-

żyłem wyraźne oznaki zadowolenia, jakie piesek czerpał z każdego szczegółu oto-
czenia. Pilnie obserwował wszystko w czasie swych codziennych podróży. Wstęgę
szosy, domy i ludzi, migające za oknami drzewa i pola – to był jego świat.

Spotkałem go pewnego dnia, kiedy spacerowałem z Samem po wrzosowi-

skach wieńczących wietrzne szczyty wzgórz. Był maj, powietrze było rozgrzane, a
tydzień słońca wysuszył zielone ścieżki wijące się wśród paproci. Zobaczyłem
Diggera śmigającego jak biała smuga nad aksamitną darnią. Kiedy spostrzegł
Sama, podbiegł do niego, przez chwilę bawił się z nim, a potem wrócił do pana,
który stał na polance pośród brązowych wrzosów. Tam kępy kolcolistu płonęły w
całej swej żółtej wspaniałości i piesek biegał wśród nich jak po arenie, ciesząc się
swoim zdrowiem i szybkością.

– Oto, co można nazwać prawdziwą radością życia – powiedziałem.
Andrew uśmiechnął się nieśmiało
– Tak, czyż nie jest śliczny? – mruknął.
– Jak z oczami? – spytałem. Wzruszył ramionami.

103

background image

– Czasem dobrze, czasami nie. Przeważnie tak jak przedtem. Chociaż muszę

przyznać, że czuje się wyraźnie lepiej, kiedy zakraplam mu oczy.

– Jednak nadal są dni, kiedy wygląda nieszczególnie?
– Tak... muszę powiedzieć, że tak. Bywają dni, kiedy oczy mu dokuczają.
Znów poczułem niepokój.
– Chodźmy razem do samochodu – powiedziałem. – Chciałbym go obejrzeć.
Postawiłem Diggera na masce auta i jeszcze raz go zbadałem. Zastanawiałem

się, czy ostatnim razem nie przeoczyłem czegoś, ale i teraz nie dostrzegłem żad-
nych anomalii. Chociaż... w jasnym słonecznym świetle zauważyłem leciutkie za-
mglenie rogówki. To niewielkie zapalenie rogówki uprzednio nie było widoczne.
Dlaczego?

– Może powinien dostać mocniejsze krople. – Poszperałem w bagażniku. –

Mam je tutaj. Tym razem spróbujemy azotanu srebra.

Andrew przyprowadził go mniej więcej tydzień później. Odbarwienie rogów-

ki zniknęło, zapewne w wyniku działania azotanu srebra, który jednak nie usunął
przyczyny kłopotów. Wciąż coś było nie tak. I nie mogłem tego zdiagnozować.

Zacząłem się poważnie niepokoić. W ciągu kilku tygodni wypróbowałem na

tych oczach wszystko, co zalecały podręczniki: tlenek rtęci, chinozol, siarczan cyn-
ku, ichtiol oraz mnóstwo innych preparatów, które dawno przeszły do historii.

Nie dysponowałem nowoczesnymi, selektywnie działającymi antybiotykami i

sterydami, ale nawet gdybym je miał, nic więcej nie zdziałałbym. Dzisiaj to wiem.

Prawdziwy koszmar zaczął się, kiedy zauważyłem pierwsze komórki pigmen-

tu gromadzące się w rogówce. Złowrogie brązowe plamki zebrały się w rąbku i za-
puszczały ciemne macki w gładką błonę, będącą dla Diggera oknem na świat. Wi-
dywałem już takie komórki. Kiedy się pojawiały, zazwyczaj nie dawały się usunąć.
I były nieprzezroczyste.

Przez następny miesiąc zwalczałem je moimi skromnymi środkami, ale pełzły

w głąb, wolno, lecz niepowstrzymanie, zawężając i przesłaniając pole widzenia
Diggera. Andrew też je spostrzegł i kiedy znowu przyprowadził psa do przychodni,
nerwowo splatał i rozplatał dłonie.

– Wie pan co, on coraz gorzej widzi, panie Herriot. Nie ma wątpliwości. Na-

dal spogląda przez okno, ale przedtem oszczekiwał wszystko, co mu się nie podo-
bało – na przykład inne psy – a teraz po prostu ich nie zauważa. On... on traci
wzrok.

Miałem ochotę wrzasnąć albo kopnąć stół, ale ponieważ w niczym by to nie

pomogło, tylko popatrzyłem na Andrew.

– To przez tę brązową barwę? – zapytał. – Prawda?
– Nazywamy to barwnikowym zapaleniem rogówki. Występuje przy długo-

trwałych stanach zapalnych rogówki, czyli przedniej części oka, i jest niezwykle

104

background image

trudne do wyleczenia. Zrobię, co będę mógł.

To jednak nie wystarczało. Fala pigmentu wzbierała powoli lecz nieubłaganie,

tworząc coraz grubszą warstwę, prawie czarną kurtyną odgradzającą Diggera od
wszystkiego, na co tak lubił patrzeć.

Właśnie badając te oczy pięć miesięcy później, stwierdziłem, że Andrew zała-

mał się. Z pierwotnej warstwy rogówki niewiele już pozostało; zmieniła się w brą-
zowo-czarną półkulę, przepuszczającą tylko odrobinę światła. Już niewiele dzieliło
psa od całkowitej ślepoty. Poklepałem Andrew po ramieniu.

– No, Andrew. Chodź ze mną i usiądź.
Przysunąłem mu jedyne drewniane krzesło, jakie było w gabinecie. Chwiejnie

przeszedł przez pokój i opadł na nie. Przez jakiś czas siedział tam, z twarzą w dło-
niach, a potem zwrócił się do mnie zalany łzami. W jego oczach zobaczyłem głę-
boką rozpacz.

– Nie mogę tego znieść – szepnął. – Takie przyjacielskie stworzenie jak Dig-

ger, który wszystkich kocha. Cóż takiego zrobił, żeby na to zasłużyć?

– Nic, Andrew. To po prostu jeden z tych smutnych przypadków, które się

zdarzają. Ogromnie mi przykro.

Pokręcił głową.
– Och, Boże, dla niego to klęska. Widział go pan w samochodzie – wszystko

go interesowało. Życie nie będzie miało dla niego żadnej wartości, jeśli straci
wzrok. I ja też nie będę chciał żyć!

– Nie wolno ci tak mówić, Andrew – powiedziałem. – Za bardzo się przejmu-

jesz.

Zawahałem się i dodałem:
– Proszę, nie obraź się, ale powinieneś pójść do lekarza.
– Och, wciąż do niego chodzę – odparł ponuro. – Jestem nafaszerowany

proszkami. Mówi mi, że mam depresję.

Te słowa zabrzmiały jak żałobny dzwon. Ponieważ działo się to niedługo po

śmierci Paula, przeraziłem się.

– Od jak dawna?
– Och, od tygodni. I czuję się coraz gorzej.
– Czy zdarzało ci się to już przedtem?
– Nie, nigdy. – Załamał ręce i wbił wzrok w podłogę. – Lekarz mówi, że jeśli

będę zażywał lekarstwa, to mi przejdzie, ale ja mam już wszystkiego dość.

– Lekarz ma rację, Andrew. Musisz wypełniać jego polecenia, a wkrótce bę-

dziesz jak nowo narodzony.

– Nie wierzę – wymamrotał. – Każdy dzień trwa całe lata. Nic mnie nie cie-

szy. Każdego ranka wstaję z łóżka i boję się znów stawić czoło światu.

Nie wiedziałem, co mu powiedzieć ani jak pomóc.

105

background image

– Mogę ci podać szklankę wody?
– Nie... nie, dziękuję.
Znów zwrócił do mnie śmiertelnie bladą twarz, a w jego ciemnych oczach uj-

rzałem przeraźliwą pustkę.

– Jaki sens ciągnąć to dalej? Wiem, że będę nieszczęśliwy do końca życia.
Nie jestem psychiatrą, ale wiedziałem, że komuś w takim stanie jak Andrew

nie należy mówić, żeby się wziął w garść. Nagle wpadłem na doskonały pomysł.

– W porządku – powiedziałem. – Bądź nieszczęśliwy przez resztę życia, ale

przynajmniej opiekuj się tym psem.

– Opiekować się nim? A co ja mogę? On oślepnie. Nikt nic na to nie poradzi.
– Mylisz się, Andrew. Ty możesz coś dla niego zrobić. Bez twojej pomocy

będzie zgubiony.

– Co ma pan na myśli?
– No cóż, chodziłeś z nim na spacery. Musisz przyzwyczaić go do tych sa-

mych ścieżek i dróżek, żeby przez cały czas bez obawy chodził po znajomym tere-
nie. Omijajcie rowy i wądoły.

Skrzywił się.
– No tak, ale jego już nie będą cieszyć te wycieczki.
– Będą – zapewniłem. – Przekonasz się.
– Och, ale...
– Albo ten piękny rozległy trawnik na tyłach waszego domu. Będziesz musiał

nieustannie uważać, żeby nie było tam czegoś, na co mógłby wpaść. Ponadto kro-
ple do oczu. Mówiłeś, że jest mu po nich lepiej. Kto będzie zakraplał mu oczy, je-
śli ty tego nie zrobisz?

– Panie Herriot... widział pan, jak on wygląda przez okno, kiedy jedzie ze

mną samochodem...

– Nadal będzie spoglądał.
– Chociaż nie widzi?
– Tak. – Położyłem mu dłoń na ramieniu. – Musisz zrozumieć, Andrew, że

kiedy zwierzę traci wzrok, nie wie, co mu się przydarzyło. Ja wiem, że to okropne,
ale przynajmniej nie będzie cierpiał psychicznych męczarni, które są udziałem
człowieka.

Wstał i przeciągle westchnął.
– Ja przeżywam takie męczarnie. Od tak dawna o tym myślę. Nie mogę spać z

tej udręki. Wydaje się to szczególnie okrutne i niesprawiedliwe, ponieważ dotyka
bezbronne zwierzę – stworzenie, które nigdy nikomu nie wyrządziło krzywdy.

Znów zaczął załamywać ręce i krążyć po pokoju.
– Przestań się zadręczać! – rzuciłem ostro. – Oto przyczyna twoich proble-

mów. Wykorzystujesz Diggera, żeby się umartwiać, zamiast zrobić coś pożytecz-

106

background image

nego.

– Och, ale czy ja naprawdę mogę mu pomóc? Wszystko to, o czym pan mó-

wił... przecież to go nie uszczęśliwi.

– Ależ tak! Digger może żyć szczęśliwie jeszcze długie lata, jeśli się posta-

rasz. Wszystko zależy od ciebie.

Jak we śnie, nachylił się, wziął psa na ręce i poszedł korytarzem do fronto-

wych drzwi. Kiedy schodził po schodkach na ulicę, zawołałem:

– Odwiedzaj lekarza, Andrew! Regularnie zażywaj lekarstwa i pamiętaj... –

podniosłem głos do krzyku: – Pamiętaj, że masz co robić przy tym psie!

Po tej historii z Paulem bardzo niepokoiłem się o los Andrew Vine’a, ale tym

razem nie doszły mnie żadne tragiczne wieści. Natomiast często go widywałem.
Czasem w mieście, prowadzącego na smyczy Diggera, czasami w samochodzie z
białym łbem teriera widocznym za przednią szybą, a najczęściej na nadrzecznych
łąkach, gdzie najwyraźniej skorzystawszy z mojej rady, raz po raz przechadzał się
z psem. Właśnie nad rzeką zagadnąłem go pewnego dnia.

– Jak się ma pies, Andrew?
Spojrzał na mnie bez uśmiechu.
– Och, całkiem nieźle sobie radzi. Pilnuję go. Zawsze omijam tamto pole; jest

w nim mnóstwo dziur.

– Dobrze, o to chodzi. A jak ty się czujesz?
– Naprawdę chce pan wiedzieć?
– Tak, oczywiście.
Próbował się uśmiechnąć.
– Cóż, to jeden z moich dobrych dni. Jestem tylko spięty i okropnie nieszczę-

śliwy. W złe dni jestem przerażony, zrozpaczony, zupełnie zagubiony.

– Przykro mi, Andrew.
Wzruszył ramionami.
– Niech pan nie sądzi, że użalam się nad sobą. Pytał pan, więc mówię. W każ-

dym razie, mam pewien system. Co rano spoglądam na moje odbicie w lustrze i
mówię sobie: „W porządku, Vine, oto zaczyna się kolejny cholerny dzień, ale mu-
sisz robić swoje i opiekować się twoim psem”.

– Bardzo dobrze, Andrew. To wszystko minie. Pewnego dnia przejdzie ci i

będziesz jak nowo narodzony.

– Tak mówi mój lekarz. – Obrzucił mnie kusym spojrzeniem. – Ale na razie...
Zerknął na psa.
– Chodź, Digger.
Odwrócił się i szybko odszedł, a piesek podreptał za nim. Było coś w sposo-

bie, w jaki trzymał głowę i ramiona, co pozwalało mi żywić nadzieję. Oto czło-

107

background image

wiek, który podjął decyzję.

Moje nadzieje spełniły się. Zarówno Andrew, jak i Digger uporali się ze swo-

imi ułomnościami. Po kilku miesiącach byłem tego pewny, ale w pamięci najmoc-
niej utkwiło mi spotkanie z nimi dwa lata później. Nastąpiło to na płaskowyżu nad
Darrowby, gdzie kiedyś widziałem Diggera radośnie buszującego wśród krzewów
kolcolistu.

Teraz też radził sobie całkiem nieźle, swobodnie biegając po gładkiej zielonej

łące, wąchając zioła, od czasu do czasu z zadowoleniem podnosząc nogę pod ka-
miennym murkiem, który biegł wzdłuż zbocza.

Andrew roześmiał się na mój widok. Przytył i wyglądał jak zupełnie inny

człowiek.

– Digger zna każdy centymetr tej ścieżki – rzekł. – Myślę, że to jego ulubione

miejsce. Widzi pan, jak dobrze się bawi.

Skinąłem głową.
– Rzeczywiście, wygląda na szczęśliwego pieska.
– Tak, naprawdę jest szczęśliwy. Wiedzie przyjemne życie i czasem nawet za-

pominam, że nie widzi. – Przerwał na chwilę. – Miał pan rację, wtedy w przychod-
ni. Mówił pan, że tak będzie.

– No, to wspaniale, Andrew – odparłem. – I ty też jesteś szczęśliwy, prawda?
– Jestem, panie Herriot. Dzięki Bogu, jestem.
Na moment spochmurniał.
– Kiedy myślę o tym, co było, nie wierzę mojemu szczęściu. To było tak, jak-

bym krocząc ciemną doliną, powoli wyszedł na słońce.

– Widzę. Teraz jesteś jak nowo narodzony.
Uśmiechnął się.
– Jeszcze więcej – jestem lepszy niż przedtem. Te okropne przeżycia dobrze

mi zrobiły. Pamięta pan, jak powiedział mi pan, że sam się zadręczam? Uświado-
miłem sobie, że naprawdę robiłem to całymi dniami. Myślałem o jakimś drobnym
niepowodzeniu i zadręczałem się nim.

– Nie musisz mi tego mówić, Andrew – mruknąłem żałośnie. – Sam też je-

stem w tym całkiem niezły.

– No cóż, podejrzewam, że wielu z nas tak robi. Jednak ja stałem się w tym

prawdziwym ekspertem i o mało mnie to nie zgubiło. Pomogło mi to, że musiałem
opiekować się Diggerem. – Rozpromienił się i wyciągnął rękę. – Niech pan tylko
spojrzy!

Piesek obwąchiwał jakiś płot, kilka zbutwiałych desek będących zapewne

resztkami starego szałasu. Potem na naszych oczach zręcznie przeskoczył między
sztachetami na drugą stronę.

– Cudownie! – zawołałem z satysfakcją. – Nikt nie powiedziałby, że on nie

108

background image

widzi.

Andrew obrócił się do mnie.
– Panie Herriot, kiedy widzę coś takiego, zaczynam się dziwić. Jak ślepy pies

może tak skakać? Czy myśli pan... czy to możliwe... że on jednak choć trochę wi-
dzi?

Zawahałem się.
– Może widzi coś przez ten pigment, ale niewiele – najwyżej smugi światła i

cienia. Naprawdę nie wiem. W każdym razie, tak dobrze poznał swoje otoczenie,
że to nie robi mu żadnej różnicy.

– No tak... tak. – Andrew uśmiechnął się filozoficznie. – Cóż, musimy już

wracać. Chodź tu, Digger!

Pstryknął palcami i ruszył wijącą się wśród zielonych paproci ścieżką, prowa-

dzącą wprost na grań. Pies biegł przed nim, nie truchcikiem, ale pełnym galopem.

Nie ukrywam, że nigdy nie poznałem przyczyny ślepoty Diggera, ale w świe-

tle osiągnięć współczesnej chirurgii oka jestem przekonany, iż było to schorzenie
zwane wysychającym zapaleniem rogówki. W tamtych czasach nie było rozpozna-
wane, a nawet gdyby było, niewiele mógłbym zrobić. Wysychanie rogówki nastę-
puje wtedy, kiedy gruczoły łzowe psa nie produkują wystarczającej ilości płynu.
Obecnie leczy się to schorzenie wytwarzając sztuczne łzy w trakcie skomplikowa-
nej operacji połączenia kanałów ślinowych z łzowymi. Jednak nawet teraz, mimo
postępów weterynarii, zdarzało mi się widzieć, jak ta okropna pigmentacja w koń-
cu zwycięża.

Wspominając ten epizod, zawsze jestem głęboko wdzięczny losowi. Ludzie w

rozmaity sposób przezwyciężają depresję. Najczęściej pomaga im rodzina – świa-
domość, że mają na utrzymaniu żonę i dzieci – czasem jakaś warta zachodu spra-
wa, ale w przypadku Andrew Vine’a sprawił to pies.

Często rozmyślam o tej ciemnej dolinie, którą wówczas kroczył, i jestem

przekonany, że wyszedł z niej na końcu smyczy Diggera.

Rozdział czternasty

Teraz, kiedy odbyłem swój pierwszy samodzielny lot, zacząłem doceniać za-

lety mojego instruktora. Porucznik Woodham niewątpliwie był bardzo dobrym na-
uczycielem. Podczas wojny nie ma czasu na uprzejmości. Jego zadaniem było jak
najszybciej przygotować nowicjuszy do samodzielnego latania i w moim przypad-
ku mu się to udało.

W Darrowby ja również bywałem nauczycielem chłopców, którzy chcieli zo-

baczyć, na czym polega praca weterynarza. Widzę się, jak ze zbolałym uśmiechem
mówię do jednego z moich uczniów:

109

background image

– Takich rzeczy nie widuje się, praktykując na wsi, Davidzie.
Był jednym z młodych ludzi, którzy czasem towarzyszyli mi podczas obcho-

du. Miał piętnaście lat i, jak oni wszyscy, chciał zostać weterynarzem. Jednak w
tym momencie wyglądał na lekko wstrząśniętego.

Naprawdę nie mogłem mieć mu tego za złe. Był u nas pierwszy raz i spodzie-

wał się, że przez cały dzień będzie mi towarzyszył przy rozmaitych zabiegach wy-
konywanych na dużych zwierzętach w górach Dale. Tymczasem przyszła do nas
dama z pudlem i Emmeliną. Przejściu damy przez korytarz towarzyszyły popiski-
wania, wydawane przez gumową lalkę. Przy każdym piśnięciu Lucy robiła kilka
niechętnych kroków, aż wreszcie dotarła do stołu. Tam stanęła, drżąc i bojaźliwie
rozglądając się wokół.

– Nigdzie nie pójdzie bez Emmeliny – wyjaśniła dama.
– Emmeliny?
– Lalki. – Uniosła gumową zabawkę. – Od kiedy zaczęła mieć te kłopoty,

Lucy bardzo się do niej przywiązała.

– Rozumiem. A jakie to kłopoty?
– No, to trwa już od dwóch tygodni. Jest nieposłuszna i dziwna, a poza tym

prawie nic nie je.

Ze stojącej za mną tacy wziąłem termometr.
– No dobrze, zbadamy ją. Nie jest dobrze, kiedy pies nie chce jeść.
Suka miała normalną temperaturę. Dokładnie osłuchałem jej pierś przez steto-

skop i nie wykryłem żadnych podejrzanych szmerów. Serce dudniło miarowo. Sta-
ranne badanie palpacyjne brzucha również niczego nie ujawniło. Dama pogłaskała
kędzierzawy łepek Lucy, a stworzenie podniosło na nią zamglone, smutne oczy.

– Naprawdę się o nią martwię. Nie chce wychodzić na spacer. Bez Emmeliny

nie możemy jej do tego nakłonić.

– Proszę?
– Mówię, że nie chce zrobić kroku na dwór jeśli nie usłyszy pisku Emmeliny

– wtedy obie wychodzą na spacer. A i tak wlecze się jak stary pies, chociaż ma do-
piero trzy lata. Wie pan, jaka żywa była normalnie.

Skinąłem głową. Wiedziałem. Ta mała pudliczka była ruchliwa jak rtęć. Wi-

dywałem ją biegającą po nadrzecznych łąkach, wysoko podskakującą przy zabawie
z piłką. Musiała cierpieć na jakąś poważną chorobę, ale na razie nie miałem poję-
cia jaką. I wolałbym, żeby dama przestała mówić o Emmelinie i naciskać piszczącą
zabawkę. Zerknąłem z ukosa na Davida. Przed chwilą wygłosiłem mu wykład o
naukowych podstawach naszego zawodu, zaznaczając, że musi być dobry z fizyki,
chemii i biologii, żeby dostać się na wydział weterynarii. Ten przypadek nie po-
twierdzał jednak moich słów.

Może powinienem przeprowadzić wywiad jak prawdziwy klinicysta.

110

background image

– Czy występują jeszcze jakieś objawy? – zapytałem. – Kaszel, zaparcia, bie-

gunki? Czy skomli z bólu?

Dama potrząsnęła głową.
– Nie, nic takiego. Po prostu snuje się wokół z taką żałosną miną i szuka Em-

meliny.

O rany, znowu to samo. Odchrząknąłem.
– Nigdy nie wymiotuje? Szczególnie po posiłku?
– Nigdy. Zje trochę, a potem idzie prosto do Emmeliny i zabiera ją do koszy-

ka.

– Naprawdę? No cóż, nie widzę żadnego związku. Jest pani pewna, że piesek

czasem nie utyka?

Dama nie słuchała mnie.
– A kiedy włoży Emmelinę do koszyka, zaczyna kręcić się i drapać łapami

koc, jakby robiła legowisko dla lalki.

Zgrzytnąłem zębami. Czy ona nigdy nie przestanie? Nagle dostrzegłem świa-

tełko w ciemnościach.

– Chwileczkę. Powiedziała pani, że robi legowisko?
– No tak, długo szarpie koc łapami, a potem kładzie na nim Emmelinę.
– Ach tak. – Następne pytanie wyjaśni sprawę. – Kiedy ostatni raz miała

cieczkę?

Dama przyłożyła palec do policzka.
– Niech pomyślę. To było w połowie maja... mniej więcej dziewięć tygodni

temu.

I po zagadce.
– Proszę przewrócić ją na grzbiet – poleciłem.
Kiedy Lucy legła na stole, smutnie spoglądając w sufit, przesunąłem palcami

po jej gruczołach mlecznych. Były twarde i obrzmiałe. Delikatnie ścisnąłem jeden
sutek i pojawiła się kropla mleka.

– Ma ciążę urojoną – powiedziałem.
– A cóż to takiego? – Dama szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
– Och, to często się zdarza u suk. Wydaje im się, że są w ciąży i gdy zbliża się

jej koniec, zaczynają się tak zachowywać. Szykowanie legowiska dla szczeniąt to
typowy objaw, a niektórym nawet powiększa się brzuch. Spotyka się przeróżne
dziwne symptomy tego stanu.

– Mój Boże, to nadzwyczajne! – roześmiała się dama. – Lucy, ty głuptasie,

niepotrzebnie nas niepokoiłaś. – Popatrzyła na mnie. – Jak długo to potrwa?

Odkręciłem kran i zacząłem myć ręce.
– Niedługo. Dam pani tabletki. Jeśli psu nie przejdzie w ciągu tygodnia, pro-

szę przyjść po następne. Jednak nie ma powodu do obaw. Nawet jeśli potrwa to

111

background image

trochę dłużej, w końcu dojdzie do siebie.

Poszedłem do laboratorium, wsypałem tabletki do pudełka i dałem je klientce.

Dama podziękowała mi, a potem zwróciła się do pupilki, która siedziała na kafel-
kach posadzki, sennie spoglądając w przestrzeń.

– No chodź, Lucy – powiedziała, ale pudliczka nie zareagowała. – Lucy! Sły-

szysz mnie? Idziemy!

Dama żwawo ruszyła korytarzem, ale zwierzę tylko przechyliło łeb na bok,

jakby słuchając jakiejś wewnętrznej muzyki. Po chwili jej pani wróciła i spojrzała
na nią z przyganą.

– Och, naprawdę, jesteś paskudna. Chyba nie ma innego sposobu.
Otworzyła torebkę i wyjęła gumową zabawkę.
– Pii-pii! – zapiszczała Emmelina i pudliczka podniosła zamglone wzrusze-

niem ślepka. – Pii-pii, pii-pii!

Dźwięki cichły w głębi korytarza, a Lucy ruszyła ich śladem i znikła za ro-

giem. Z przepraszającym uśmiechem zwróciłem się do Davida.

– No, dobrze – powiedziałem. – Ruszajmy w drogę. Wiem, że chcesz zoba-

czyć pracę na farmie i zapewniam cię, że ona krańcowo różni się od tego, co tutaj
widziałeś.

Siedząc w samochodzie, mówiłem dalej:
– Widzisz, nie zrozum mnie źle. Nie umniejszam znaczenia pracy z małymi

zwierzętami. Chętnie przyznaję, że ten odcinek naszej pracy wymaga najwyższych
umiejętności – szczególnie chirurgia. Nie sądź wszystkiego na podstawie przypad-
ku z Emmeliną. No nic, zanim pojedziemy na wieś, czeka nas jeszcze jedna psia
wizyta.

– U kogo? – zapytał chłopak.
– Właśnie zadzwonił do mnie pan Rington i powiedział, że jego dalmatyńczyk

zrobił się jakiś nieswój. To suka i zachowuje się tak przedziwnie, że nie chciał
przyprowadzić jej do przychodni.

– I jak pan sądzi, co jej może dolegać?
Zastanawiałem się przez chwilę.
– Może przesadzam, ale pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to wścieklizna.

To najstraszliwsza z psich chorób, lecz – na szczęście – dzięki ścisłemu przestrze-
ganiu kwarantanny na razie zdołaliśmy utrzymać ją poza granicami kraju. Jednak
w college’u tak mocno wbijali nam to do głów, że zawsze biorę pod uwagę taką
możliwość, chociaż właściwie wcale się jej nie spodziewam. Ta dalmatynka może
chorować na cokolwiek. Mam tylko nadzieję, że nie jest niebezpieczna dla otocze-
nia, gdyż musiałbym ją uśpić, a nienawidzę tego.

Słowa, które pan Rington wypowiedział na powitanie, nie napawały optymi-

zmem.

112

background image

– Tessa ostatnio stała się groźna, panie Herriot. Kilka dni temu zaczęła biegać

i warczeć. Muszę na nią uważać. Dziś rano ugryzła w nogę listonosza. Okropne.

Podupadłem na duchu.
– Naprawdę go ugryzła? Niewiarygodne! Zawsze była takim łagodnym stwo-

rzeniem. Mogłem z nią zrobić, co chciałem.

– Wiem, wiem – wymamrotał. – I tak lubiła dzieci. Nie mogę tego pojąć. Pro-

szę wejść i obejrzeć ją.

Dalmatynka siedziała w kącie salonu i obrzuciła nas ponurym spojrzeniem,

kiedy weszliśmy. Była jedną z moich ulubionych pacjentek, więc bez obawy pod-
szedłem do niej.

– Cześć, Tessa – powiedziałem i wyciągnąłem rękę. Zazwyczaj witała mnie

machaniem ogona i wywieszonym jęzorem, ale dziś znieruchomiała i ściągnęła
wargi, ukazując lśniące zęby. Nie było to zwykłe warknięcie. Wydawało się, że jej
górna warga porusza się jak pociągana przez niewidzialne sznurki, co było dość
niepokojące. – O co chodzi, dziewczyno? – zapytałem, a suka znów bezgłośnie od-
słoniła białe kły. Patrząc na nią, ze zdziwieniem zauważyłem gniewny błysk w jej
ślepiach. Tessa była zmieniona nie do poznania.

– Panie Herriot... – Jej właściciel patrzył na mnie z niepokojem. – Na pana

miejscu nie podchodziłbym bliżej.

Cofnąłem się o krok.
– Tak, muszę się z panem zgodzić. Nie sądzę, żeby pozwoliła mi się zbadać.

No, nic nie szkodzi, proszę opowiedzieć mi, co jej jest.

– No cóż, niewiele jest do opowiadania – odparł bezradnie pan Rington. – Jest

po prostu odmieniona – całkowicie.

– Ma apetyt?
– Tak, bez zmian. Zjada wszystko, co się przed nią postawi.
– Żadnych niezwykłych symptomów?
– Żadnych oprócz tej zmiany w zachowaniu. Rodzinę jakoś toleruje, ale są-

dzę, że ugryzie każdego obcego, kto podejdzie za blisko.

Podrapałem się po głowie.
– Czy w państwa domu zaszły jakieś zmiany? Dziecko? Nowa pomoc domo-

wa? Obcy ludzie przychodzący w odwiedziny?

– Nie, nic podobnego. Żadnych zmian.
– Pytam, ponieważ zwierzęta czasem zachowują się w ten sposób, kiedy są

zazdrosne i chcą okazać swoją dezaprobatę.

– Niestety – pan Rington wzruszył ramionami. – Wszystko jest tak, jak za-

wsze. Chociaż rano żona zastanawiała się, czy Tessa nie ma nam za złe tego, że
przez trzy tygodnie nie wypuszczaliśmy jej z domu, kiedy miała cieczkę. Jednak to
było dawno – prawie dwa miesiące temu.

113

background image

Odwróciłem się do niego.
– Dwa miesiące?
– Tak, mniej więcej.
Znowu to samo? Skinąłem na właściciela.
– Czy zechciałby pan podnieść ją tak, żeby stanęła na tylnych łapach?
– Tak?
Wsunął dłonie pod pierś dalmatynki, po czym uniósł sukę tak, że stała wypro-

stowana, brzuchem do mnie. Było jak podejrzewałem. Nie okazałem żadnego zdzi-
wienia na widok podwójnego rzędu powiększonych sutków. Zupełnie niepotrzeb-
nie nachyliłem się i ścisnąłem jeden z nich, aż trysnęła biała strużka.

– Ma mnóstwo mleka – stwierdziłem.
– Mleka?
– Tak, cierpi na ciążę urojoną. To jeden z dziwniejszych skutków ubocznych,

ale zostawię panu tabletki i niebawem Tessa będzie łagodna jak zawsze.

Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, dobrze wiedziałem, co sobie myśli chło-

piec. Zastanawiał się, po co komu do tego chemia, fizyka i biologia.

– Przykro mi, Davidzie – stwierdziłem. – Mówiłem ci o urozmaiconym życiu

weterynarza, a tymczasem pierwsze dwa przypadki, z jakimi się zetknąłeś, doty-
czyły tej samej choroby. Teraz jednak jedziemy na farmy, gdzie – jak już mówiłem
– będzie zupełnie inaczej. Chcę powiedzieć, że te dwa przypadki dotyczyły właści-
wie psychologii zwierząt. W trakcie wiejskiej praktyki prawie się ich nie spotyka.
Praca jest ciężka, ale konkretna i wdzięczna.

Kiedy wjechaliśmy na podwórze, zobaczyłem farmera niosącego worek z ob-

rokiem. Wysiedliśmy z Davidem z wozu.

– Ma pan chorą świnię, panie Fisher?
– Tak, wielką maciorę. Jest tam.
Zaprowadził nas do chlewa i wskazał ogromną biała świnię, która leżała na

boku.

– Leży tak od kilku dni – oznajmił. – Prawie wcale nie je. Tylko tak leży. Są-

dzę, że nie ma siły podnieść się z ziemi.

Kiedy mówił, wsunąłem świni termometr w odbyt, po czym wyjąłem go i

sprawdziłem temperaturę. Była normalna. Z rosnącym zdziwieniem osłuchałem
pierś i obmacałem brzuch. Wszystko w porządku. Zerknąłem na stojące w pobliżu
koryto. Było pełne wody i świeżego pokarmu – nietkniętego. A przecież świnie
uwielbiają jeść. Trąciłem ją pięścią w udo.

– No mała, wstawaj.
Po tych słowach mocno klepnąłem ją w zad. Zdrowa świnia zerwałaby się na

równe nogi, ale ta nie ruszyła się. Opanowałem chęć podrapania się po głowie. Za-
bawne objawy...

114

background image

– Czy ona wcześniej chorowała, panie Fisher?
– Nie, nigdy nic jej nie było. I zawsze była bardzo żywotna. Nie mogę tego

zrozumieć.

Ja też nie.
– To mnie dziwi – powiedziałem – że nie wygląda na chore zwierzę. Nie trzę-

sie się, ani nie jest niespokojna. Po prostu leży sobie, jakby nic ją nie interesowało.

– No tak, panie Herriot, ma pan rację. Leży tu sobie spokojnie, tyle że nie

chce ruszać się ani jeść. Dziwne, prawda?

Rzeczywiście, to było dziwne. Przykucnąłem, obserwując maciorę. Wycią-

gnęła ryj i lekko wepchnęła go w słomę. Chore świnie nigdy tego nie robią. Ten
odruch świadczył o dobrym zdrowiu. I te ciche pochrząkiwania, dobiegające z głę-
bi piersi. Słyszałem w nich nutę głębokiego zadowolenia, dziwnie znajomą... coś
mi to przypominało, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co. Podobnie znajomy
wydawał mi się sposób, w jaki świnia wyciągnęła się na boku, odsłaniając szeroki
brzuch.

Przecież już wiele razy słyszałem to i widziałem – zadowolone pochrząkiwa-

nie, ostrożne ruchy. Przypomniałem sobie. Oczywiście! Zachowywała się jak ma-
ciora z młodymi, których nie miała. Nie wierzyłem własnym oczom. Och nie, pro-
szę, tylko nie trzeci raz z rzędu! W chlewie było ciemno, więc nie widziałem do-
brze gruczołów mlecznych. Odwróciłem się do farmera:

– Proszę odrobinę uchylić drzwi.
Kiedy do chlewa wpadł słoneczny blask, nie miałem już wątpliwości. Rutyno-

wo dotknąłem długiego wymienia i na ścianę trysnęła strużka mleka. Wyprostowa-
łem się ze znużeniem i już miałem coś powiedzieć, kiedy wyręczył mnie David.

– Ciąża urojona? – zapytał. Skinąłem głową.
– Cóż to takiego? – dociekał pan Fisher.
– No cóż, pańska świnia wbiła sobie do głowy, że jest w ciąży – wyjaśniłem.

– A w dodatku wydaje się jej, że ma prosiaki, które teraz karmi. Widzi pan, praw-
da?

Farmer gwizdnął pod nosem.
– No tak... tak... ma pan rację. Właśnie to robi... i w dodatku jest zadowolona.

– Zdjął czapkę, podrapał się w czubek głowy i ponownie nakrył ją czapką. – No
cóż, człowiek wciąż dowiaduje się czegoś nowego, prawda?

Oczywiście, dla Davida nie było to niczym nowym. Znał już takie przypadki,

więc nie chciałem zanudzać go długimi wyjaśnieniami.

– Nie ma powodu do obaw, panie Fisher – powiedziałem pospiesznie. – Pro-

szę wpaść do przychodni, to dam panu coś, co będzie pan jej dosypywał do karmy.
Szybko dojdzie do siebie.

Kiedy opuszczałem chlew, maciora westchnęła z głęboką satysfakcją i nie-

115

background image

zwykle ostrożnie zmieniła pozycję, żeby nie zmiażdżyć urojonego potomstwa.
Spojrzałem na nią i prawie zauważyłem długi rządek różowych, pracowicie ssą-
cych prosiąt. Potrząsnąłem głową, odpychając od siebie tę wizję i poszedłem do sa-
mochodu. Już otwierałem go, kiedy podeszła do mnie żona farmera.

– Właśnie odebrałam telefon z pańskiej przychodni, panie Herriot. Ma pan

pojechać do pana Rogersa z East Farm. Krowa się cieli.

Zazwyczaj takie wezwanie w połowie obchodu bywało irytujące, ale dziś

przyjąłem je z ulgą. Obiecałem temu chłopcu, że zobaczy, na czym polega praca
wiejskiego weterynarza i jeszcze nie spełniłem obietnicy.

– No cóż, Davidzie – rzekłem ze śmiechem, gdy odjeżdżaliśmy. – Pewnie

myślisz, że wszyscy moi pacjenci to neurotycy. Teraz jednak zobaczysz prawdziwą
akcję. Cielenie się krowy to poważna sprawa. Weterynarz ma przy tym sporo na-
prawdę ciężkiej pracy. Bardzo często musi zmagać się z mocno prącą krową, cho-
ciaż trzeba pamiętać, że wzywany jest tylko do najcięższych przypadków, kiedy
cielę jest nieprawidłowo ułożone.

Usytuowanie East Farm zdawało się potwierdzać wagę moich słów. Podskaki-

waliśmy na biegnącej zboczem, wąskiej drodze, która nie była przeznaczona dla
samochodów. Skrzywiłem się, gdy rura wydechowa otarła się o wystające kamie-
nie. Farma przycupnęła u podstawy wzgórza i za nią, aż po grań ciągnęły się wy-
kradzione wrzosowisku poletka. Kruszejące ściany i popękane dachówki świad-
czyły o podeszłym wieku niskiego, szarego domu.

Wskazałem na niewielkie cyfry, ledwie widoczne na masywnym kamiennym

gzymsie nad frontowymi drzwiami.

– Co ci mówi ta data, Davidzie?
– Tysiąc sześćset sześćdziesiąty szósty, wielki pożar Londynu – odparł bez

wahania.

– Doskonale. To dziwne, że wybudowali tutaj ten dom w tym samym czasie,

w którym spłonął stary Londyn.

Nadszedł pan Rogers z ręcznikiem i parującym wiadrem.
– Krowa jest na polu, panie Herriot, ale to spokojne zwierzę i łatwo będzie je

złapać.

– W porządku.
Poszedłem za nim. Trochę to denerwujące, gdy farmer nie czeka z krową za-

gonioną do obory. Jednak znów pomyślałem, że jeśli David chce zostać weteryna-
rzem, to powinien wiedzieć, że większość naszej pracy jest wykonywana pod go-
łym niebem, często na zimnie i deszczu.

Nawet teraz, w lipcowy ranek, chłodny wietrzyk owiewał mi pierś i plecy,

kiedy zdjąłem koszulę. Na wyżynach Dale nigdy nie było zbyt ciepło, ale czułem
się tutaj jak w domu. Krowa stała spokojnie, bo farmer trzymał ją na postronku,

116

background image

wiadro tkwiło między kępkami twardej trawy, a ja czułem się jak w domu na rozle-
głej połaci pastwiska, porośniętej rzadkimi karłowatymi drzewami. W końcu chło-
pak zobaczy mnie przy prawdziwej robocie. Namydliłem ręce do ramion.

– Przytrzymaj ogon, dobrze, Dawidzie? Teraz przekonasz się, na czym polega

ta praca.

Kiedy wsunąłem rękę w krowę, pomyślałem sobie, że byłoby nieźle, gdyby

cielak był nieprawidłowo ułożony. Jeśli chłopak zobaczy, jak się pocę, prędzej zro-
zumie, co go czeka w przyszłości.

– Czasem taki poród trwa godzinę lub więcej – powiedziałem. – Jednak na-

grodą jest przyjście na świat nowego stworzenia. Widok podnoszącego się z ziemi
cielaczka jest jednym z najprzyjemniejszych w naszej praktyce.

Sięgnąłem głębiej, rozważając różne ewentualności. Pośladkowy? Poprzecz-

ny? Jednak wymacawszy szyjkę i macicę, poczułem ogromne zdziwienie. Nie zna-
lazłem niczego.

Wyjąłem rękę i przez moment opierałem się o kosmaty krowi zad. Wszystkie

wydarzenia tego dnia nagle wydały mi się snem. Spojrzałem na farmera.

– Ta krowa nie ma cielęcia, panie Rogers.
– Hę?
– Jest pusta. Już się ocieliła.
Farmer rozejrzał się wokół, po pustym pastwisku.
– No to gdzie jest cielę, do licha? Faktycznie, krowa była wieczorem niespo-

kojna i podejrzewałem, że zacznie się cielić, ale rano nie znalazłem cielaka.

Czyjś krzyk przerwał mu te rozważania.
– Hej, Willie! Pozwól tu na minutkę, Willie!
To był Bob Sellars z sąsiedniej farmy. Opierał się o kamienny murek dziesięć

metrów dalej.

– O co chodzi, Bob?
– Pomyślałem, że powinienem ci to powiedzieć. Rano widziałem, jak ta kro-

wa ukryła małego.

– Ukryła...? O czym ty mówisz?
– Wcale nie żartuję, Willie. Schowała go tam, w rowie, a ilekroć próbował

wyjść, wpychała go z powrotem.

– Przecież... nie, nie, nie wierzę. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. A pan,

panie Herriot?

Potrząsnąłem głową. Ta historia wydawała się doskonale pasować do serii

niesamowitych przypadków, z jakimi spotykałem się tego dnia. Bob Sellars zaczął
gramolić się na murek.

– No dobra, jak mi nie wierzycie, to wam pokażę.
Zaprowadził nas na koniec pastwiska, gdzie przy podstawie muru biegł suchy

117

background image

rów.

– Jest tu! – zawołał triumfalnie Bob.
I rzeczywiście. Maleńki, czerwono-biały cielaczek był na pół skryty w wyso-

kiej trawie. Wygodnie zwinięty na tym miękkim posłaniu, opierał nosek na przed-
nich nogach. Na widok matki stanął na nogi i zaczął chwiejnie piąć się w górę. Za-
ledwie dotarł do krawędzi rowu, gdy wielka krowa opuściła łeb i delikatnie ze-
pchnęła go z powrotem. Bob machnął ręką.

– Sami widzicie, że ukrywa go, no nie?
Pan Rogers nic nie powiedział, a ja tylko wzruszyłem ramionami. Cielę jesz-

cze dwukrotnie próbowało wyjść z rowu i za każdym razem matka stanowczo spy-
chała je z powrotem.

– Wprost nie do wiary – mruknął pod nosem farmer. – Cieliła się już pięć razy

i zawsze od razu odbieraliśmy jej cielę. Może to chce zatrzymać przy sobie? Nie
wiem... sam nie wiem...

Zamilkł. Potem, kiedy znów trzęśliśmy się na polnej drodze, David rzekł do

mnie:

– Myśli pan, że ta krowa naprawdę schowała cielaka... żeby zatrzymać go

przy sobie?

Bezradnie spoglądałem przed siebie.
– No cóż, wszyscy powiedzieliby, że to niemożliwe, ale przecież widziałeś.

Sam nie wiem, co o tym myśleć, tak samo jak pan Rogers.

Urwałem, bo auto wpadło w głęboką wyrwę i podrzuciło nas pod sufit.
– Jednak w naszej pracy widuje się rozmaite niezwykłe rzeczy.
Chłopak w zadumie pokiwał głową.
– Tak, wydaje mi się, że ma pan naprawdę niezwykłe życie.

118

background image

Rozdział piętnasty

– Chcesz zagrać w kości ze śmiercią?
Porucznik Cramond spojrzał na mnie ze złośliwym uśmiechem. Ubrany w lot-

niczy kombinezon, siedziałem przy stole, czekając, aż wezwą mnie na końcowy
egzamin. Wstałem bez pospiechu.

– Ma pan na myśli... Mam polecieć z panem, sir?
– Tak, zgadza się.
– Hmm, właśnie czekam na...
– Och, dobrze o tym wiem. – Niedbale machnął ręką. – Nie ma pospiechu.

Masz jeszcze czas, żeby się trochę zabawić.

– Skoro tak pan uważa, sir – odparłem i w ślad za nim wyszedłem z baraku.

Nikt dobrze nie wiedział, jaką funkcję pełnił porucznik Cramond w szkole pilota-
żu. Nie był jednym z naszych instruktorów – był na to o wiele za stary – ale wszy-
scy oficerowie traktowali go z szacunkiem i wydawał się kimś w rodzaju wolnego
strzelca. Co pewien czas zaskakiwał któregoś z elewów dobrze znanym pytaniem:
„Chcesz zagrać w kości ze śmiercią?”, po którym niezmiennie następował szalony
lot, oszałamiający popis akrobacji, które wspaniale wyglądały z ziemi, ale w po-
wietrzu miewały wstrząsające skutki.

Widziałem, jak po takich eskapadach uczniowie ledwie żywi wysiadali z Ti-

ger Motha. Nikt jednak nie miał pojęcia, dlaczego on to robi, choć bez wątpienia
był to wspaniały pilot. Powiadano, że należał do słynnego cyrku powietrznego
Alana Cobhama, lecz w RAF-ie krążyło wiele rozmaitych plotek (na przykład ta o
bromku w herbacie), więc nie wiem, czy tak było naprawdę.

Mimo to z przyjemnością wsiadłem do samolotu. Cokolwiek się zdarzy, nie

pochoruję się, gdyż natura obdarzyła mnie żołądkiem niewrażliwym na chorobę lo-
komocyjną. Bywa, że obżarstwo w katastrofalny sposób oddziaływuje na mój
układ pokarmowy, ale poza tym jestem odporny. Pływałem na małych stateczkach
przy naprawdę silnej fali, kiedy cała załoga jęczała na kojach, a szczur lądowy
Herriot spożywał czterodaniowe obiadki. W powietrzu było tak samo.

Niebawem miałem powód, aby cieszyć się z tego, gdyż porucznik Cramond

zaczął wykonywać samolocikiem karkołomne akrobacje: wspinał się wysoko, a
potem spływał ku ziemi, wirując jak liść, raz po raz wykonując pętle i beczki. Ba-
wiłem się doskonale, gdyż był miłym facetem i w lusterku widziałem jego wesołe i
przyjazne oczy. Wykonując akrobacje, nieustannie je komentował.

– Oto słynne Cramondowe lekarstwo na kaca – oznajmił, przystępując do kar-

kołomnego manewru, w trakcie którego przez dłuższy czas wisieliśmy głowami w
dół. Dla takiego nowicjusza jak ja było to dziwne uczucie: zwisać w pasach, wi-
dząc nad głową budynki farm, a pod nogami obłoki. Przez moment poczułem się

119

background image

nieswojo, gdyż te brezentowe pasy były przymocowane do burt kokpitu wystrzę-
pionymi drutami, które niepokojąco pojękiwały pod moim ciężarem. Od ziemi
dzielił mnie spory kawałek drogi, więc na wszelki wypadek trzymałem w dłoni
rączkę spadochronu.

Właśnie zacząłem się zastanawiać, jak długo pozostaniemy w tej pozycji, gdy

obrócił maszynę i wprowadził ją w lot nurkowy. Z rykiem silnika gnaliśmy coraz
niżej, zmierzając ku spokojnym polom uprawnym i kiedy doszedłem do wniosku,
że nieuchronnie wbijemy się w ziemię, Cramond wyrównał. Przelecieliśmy nad
polem kukurydzy, muskając kołami złote kolby.

– Ładnie, prawda? – mruknął porucznik Cramond.
I rzeczywiście było ładnie. W tamtych czasach nie wykonywano oprysków i

do kokpitu wpadał zapach kwitnących w kukurydzy ziół. Ich upajająca woń przy-
pomniała mi piknik, na który pojechaliśmy kiedyś z Helen.

Doszło do tego na skutek szeregu różnych zdarzeń. Wszystko zaczęło się, kie-

dy przydybałem Helen w spiżarce, wyjadającą płatki owsiane. Stała z paczką w
dłoni, wkładając sobie do ust kopiastą łyżkę płatków. Spojrzała na mnie wzrokiem
winowajczyni.

– Znowu to robisz! – wykrzyknąłem. Wyrwałem jej paczkę z ręki. – Jest pra-

wie pusta! Ile ich zjadłaś w tym tygodniu?

Zrobiła potulną minę i potrząsnęła głową.
– Nie wiem.
– Helen – przecież to surowe płatki! Nie należy ich jeść w takiej postaci. A

przynajmniej nie paczkę na raz. Dostaniesz niestrawności.

– Na razie mi nie zaszkodziły.
Łyżka zatrzęsła się w jej palcach i widziałem, że Helen ma ochotę na więcej.
– Dlaczego ich nie ugotujesz i nie zjesz w zwykłej owsiance? Takie są naj-

zdrowsze.

Wydęła usta.
– Nie chcę zwykłej owsianki.
Obrzuciłem ją rozjątrzonym spojrzeniem i zostawiłem w spokoju. Nie miałem

żadnego doświadczenia z kobietami w ciąży, ale słyszałem o takich zachciankach i
niewątpliwie należało je respektować. U Helen zaczęło się to od pomarańczy, które
zjadała rano i wieczorem, z czego nawet byłem zadowolony, ponieważ sądziłem,
że wszystkie te witaminy dobrze jej zrobią. Niebawem jednak odechciało się jej
pomarańczy. Przeszła na płatki owsiane, a ja zacząłem się niepokoić.

Zupełnie niepotrzebnie. Po tygodniu czy dwóch płatki straciły dla niej cały

urok i Helen zaczęła zajadać się kremem z jajek i mleka. Ten pożywny specjał za-
wierał sporo odżywczego białka i chociaż Helen pochłaniała go całymi galonami,

120

background image

byłem przekonany, że jej nie zaszkodzi.

Faza kremowa trwała przez jakiś czas. Kiedy ja robiłem coś w naszej salono-

-sypialni, Helen siedziała nad swoją miseczką kremu i z zapałem pochłaniała łyżkę
za łyżką, obserwując mnie skupionym wzrokiem. Kiedy pracowałem w ogrodzie,
wystarczyło mi zerknąć w okienko pod dachem, aby dostrzec tę zwróconą ku mnie
twarz i łyżeczkę, miarowo zanurzaną w miseczce z kremem.

Uznałem, że tak pożywny pokarm może tylko pomóc mojej żonie i naszemu

pierworodnemu, lecz nieoczekiwanie zaczęły się problemy z zapachami.

Było to zupełnie niespodziewane. Oboje przyzwyczailiśmy się do tego, że

wyposażenie naszej kuchni jest nieco prymitywne. Deski podłogi, drewniana ława
pod ścianą i palnik gazowy to wszystko, czym dysponowaliśmy. Jednak niczego
więcej nie potrzebowaliśmy, więc doznałem lekkiego szoku, kiedy Helen zaczęła
narzekać. Pewnego razu w porze lunchu zaczęła rozglądać się wokół, podejrzliwie
pociągając nosem.

– Coś tu dziwnie pachnie – oznajmiła.
– Dziwnie pachnie? Czym?
Byłem ogromnie zaskoczony, ponieważ jedyne, co irytowało mnie u mojej

młodej żony to fakt, że spędzała zbyt wiele czasu szorując i sprzątając nasze
mieszkanko. Nie było tu miejsca na żadne przykre zapachy.

Lecz zaczęło się to zdarzać codziennie. Podczas każdego lunchu, kiedy wspię-

liśmy się po schodach do naszej kuchni, Helen zaczynała kręcić nosem, zanim
jeszcze zamknęły się za nią drzwi. Pod koniec tygodnia sprawy przybrały zły ob-
rót.

– Jim – powiedziała żałośnie – nie mogę już tu dłużej jeść. Okropnie cuchnie.
Mieliśmy poważny problem. Lunch był naszym głównym posiłkiem, a Helen

prawie przestała jadać śniadania. Ponadto znacznie ograniczyła konsumpcję kre-
mu. Gdyby miało tak być nadal, mogłaby dostać anemii. Nagle wpadł mi do głowy
pewien pomysł, co nie zdarza się często.

– Chodźmy gdzieś na lunch – powiedziałem.
– Dokąd?
– Do „Cafe Lilac”. Mówią, że jest bardzo dobra. Niepewnie skinęła głową.
– No dobrze, możemy spróbować. I tak nie mogę tu jeść. Przez kilka tygodni

wydawało mi się, że rozwiązałem problem. Jedzenie w „Cafe Lilac” było znakomi-
te i nie naruszało zbytnio naszych skromnych finansów. Za zupę, mięso, ziemniaki
i dwie surówki, mus jabłkowy ze śmietaną, kawę i herbatniki płaciliśmy tylko fun-
ta i sześć pensów. Helen jadła z apetytem, a ja triumfowałem.

W dni targowe „Cafe Lilac” miała komplet gości, głównie farmerów z żona-

mi, i właśnie w taki dzień spadł na mnie ciężki cios. Popijałem kawę i bawiłem
rozmową dwie zażywne damy przy sąsiednim stoliku, gdy żona trąciła mnie łok-

121

background image

ciem.

– Jim – szepnęła, a ja z przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia patrzyłem

na znajomy wyraz jej twarzy. – Czuję tu jakiś dziwny zapach.

Wytrzeszczyłem oczy.
– Jaki zapach? Taki sam jak w domu?
– Nie. – Zrobiła zbolałą minę i potrząsnęła głową. – Ale jest dziwny.
– Helen, wydaje ci się. – Podniosłem głowę i zacząłem ostentacyjnie węszyć.

– Nie ma tu żadnego przykrego zapachu.

Jednak ona już szła do drzwi i z żalem uświadomiłem sobie, że to koniec

„Cafe” Lilac”.

Przez kilka następnych dni wypróbowaliśmy restaurację przy Dickon Street.

Była o wiele mniejsza, a jedzenie zdecydowanie bez polotu, ale Helen wyglądała
na zadowoloną, więc dziękowałem losowi. W końcu, powtarzałem sobie żując
twardawy stek, to ona ma mieć dziecko, więc powinienem dbać o jej dobre samo-
poczucie. I już zaczynałem myśleć, że sprawy mogłyby wyglądać znacznie gorzej,
kiedy nachyliła się do mnie nad stołem.

– Czujesz ten zapach? – zapytała, szeroko otwierając oczy. Ogarnęła mnie

rozpacz.

– Jaki zapach?
– Ten dziwny zapach. Przecież musisz go... – Spojrzała na mnie błagalnie.
– Nie, nic nie czuję. No, nic nie szkodzi, jutro pójdziemy gdzie indziej.
W Darrowby nie było wielu restauracji, więc została nam tylko jedna. Była

znana jako lokal pani Ackerley i składała się z jednego maleńkiego pomieszczenia
w jej domu przy bocznej uliczce. Jedzenie tam było zdecydowanie poniżej prze-
ciętnej i sama pani Ackerley zdawała się podzielać to przekonanie, gdyż nie-
odmiennie kończyła każdą propozycję zwrotem „abo nie”.

– A może wątróbkę – abo nie? Lub wołowinę w sosie – abo nie?
Z deserem było to samo.
– Śliwki z ryżem – abo nie?
Wszystko było kiepsko przyrządzone, jednak fascynował mnie fakt, że miała

wierną klientelę: staruszka pracującego w sklepie obuwniczym, nauczycielkę w
średnim wieku i bladego dyspeptycznego młodzieńca, w którym rozpoznałem
urzędnika z banku. Przychodzili tam codziennie i stwierdziłem, że poznaję niezna-
ne dotychczas kręgi społeczności Darrowby. Helen zdawała się dostrzegać zabaw-
ne strony tej sytuacji.

– Chodźmy do „Abo Nie” – mówiła codziennie i miałem nadzieję, że to dobry

znak. Jednak nie mogłem wyzbyć się paskudnych podejrzeń, że pani Ackerley też
nie przetrwa.

Właśnie rozgrzebywałem po talerzu jakiś szczególnie smętnie wyglądający

122

background image

kawałek kapusty, kiedy usłyszałem ciche westchnienie. Moja żona siedziała wy-
prostowana jak struna, węsząc jak ogar, który chwycił trop.

– Jim – mruknęła ponaglająco. – Czujesz... Podniosłem rękę.
– Dobrze, dobrze, nie musisz mi mówić. Chodźmy. Znaleźliśmy się w kry-

tycznej sytuacji. Skończyły nam się restauracje, a musieliśmy coś jeść. Helen zna-
lazła wyjście.

– Jaka cudowna pogoda – powiedziała, biorąc mnie pod rękę. – Zróbmy sobie

jutro piknik.

Jedną z zalet zamieszkiwania w Darrowby jest to, że nie trzeba daleko jechać,

żeby znaleźć się poza miastem. Następnego dnia siedzieliśmy na trawiastym zbo-
czu, a kiedy otworzyliśmy pudełko z kanapkami, oblało nas wrześniowe słońce,
ogrzewając szare kamienie murku za naszymi plecami, oślepiająco odbijając się w
falach płynącej w dolinie rzeki.

Za murkiem rozciągały się złote łany kukurydzy i łagodny wietrzyk z przecią-

głym szeptem poruszał dojrzałymi kolbami, niosąc słodką woń tysiąca ziół.

Helen pokroiła pomidora, posypała go solą i z zadowoleniem wciągnęła po-

wietrze.

– Ładnie tu pachnie – powiedziała.

123

background image

Rozdział szesnasty

Lekarz odłożył teczkę zawierającą historię mojej choroby i posłał mi przyja-

zny uśmiech zza biurka.

– Przykro mi, Herriot, ale musisz poddać się operacji.
Jego słowa, choć łagodne, były jak cios w twarz. Po skończeniu szkoły lotni-

czej stacjonowaliśmy w Heaton Park w Manchesterze i zaledwie dwa dni wcze-
śniej dowiedziałem się, że jestem pilotem. W końcu wszystko zaczynało się ukła-
dać.

– Operacja? Jest pan pewny?
– Obawiam się, że całkowicie – odparł. Wyglądał na człowieka, który zna

swój fach. Był podpułkownikiem, w cywilu niemal na pewno wysokiej klasy spe-
cjalistą i posłał mnie do niego jeden z internistów.

– Ma pan starą bliznę po operacji, o której wspomina pańska karta zdrowia –

ciągnął. – Bo przeszedł pan już operację, prawda?

– Tak, kilka lat temu.
– No cóż, obawiam się, że blizna się otwarła i wymaga zabiegu.
Jakbym zapomniał nagle wszystkich słów, oprócz jednego:
– Kiedy?
– Natychmiast. A w każdym razie, w ciągu kilku dni.
Wytrzeszczyłem oczy.
– Przecież mój dywizjon pod koniec tygodnia wyrusza za morze.
– No cóż, to niedobrze. – Rozłożył ręce i znów uśmiechnął się. – Wyruszą

sami. Bo pan będzie leżał w szpitalu.

Nagle poczułem, że coś tracę, że coś się skończyło i to wrażenie nie opuściło

mnie po wyjściu z gabinetu podpułkownika. Z żalem uświadomiłem sobie, że tych
pięćdziesięciu mężczyzn, z którymi tyle przeszedłem, stało się moimi przyjaciółmi.
Okres rekrucki w St. Johns Wood w Londynie, ciężkie szkolenie w ITW w Scarbo-
rough, „hartowanie” w Shropshire i w końcu szkoła lotnicza w Winkfield związały
nas ze sobą. Zacząłem myśleć o sobie niejako o osobniku, lecz o członku grupy.
Teraz mój umysł z trudem akceptował fakt, że zostanę sam.

Im też było przykro, a ci, z którymi byłem najbardziej zaprzyjaźniony, ser-

decznie mi współczuli, ale byli zbyt zajęci, by poświęcać mi wiele uwagi. Ganiano
ich na odprawy oraz instruktaże przed odlotem, więc były to gorące chwile dla
wszystkich – oprócz mnie. Ja siedziałem na moim łóżku w baraku, podczas gdy
wokół trwała nerwowa krzątanina.

Już sądziłem, że mój odjazd przejdzie niezauważony, lecz gdy pozbierałem

manatki i szykowałem się do drogi, znalazłem wetkniętą pod klapę plecaka koper-
tę. Była pełna cennych kartek, na które w owym czasie wydawano nam nasz przy-

124

background image

dział papierosów. Wyglądało na to, że złożyli się prawie wszyscy. Ten pożegnalny
gest wzruszył mnie tak, że ze ściśniętym gardłem opuściłem obóz.

Szpital znajdował się w Creden Hill opodal Hereford. Podejrzewam, że jedną

z przyjemnych stron służby wojskowej jest to, że człowiek rzadko czuje się osa-
motniony. Na łóżkach w długiej sali leżeli tacy pechowcy jak ja, którzy zostali
oderwani od kolegów, i byli bardzo przyjaźnie nastawieni.

W trakcie kilku dni poprzedzających moją operację dość dobrze się poznali-

śmy. Młodzieniec na łóżku po lewej przez cały czas pisał kiepskie wiersze dla
swojej dziewczyny i upierał się, żeby czytać mi je, wers po wersie. Gość po prawej
wyglądał na milczka, odpowiadał tylko niewyraźnymi pomrukami. Wszyscy mó-
wili na niego Sammy.

Kiedy dowiedział się, że jestem weterynarzem, uniósł się na łokciu i skinął na

mnie.

– Mam dość tego, że ci faceci mówią na mnie „Sammy” – mruknął z wyraź-

nym birminghamskim akcentem. – Nie mam na imię Sammy, tylko Desmond.

– Naprawdę? Czemu więc tak mówią?
Podniósł się jeszcze trochę.
– Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Byłeś weterynarzem – znasz się na

takich sprawach. Chodzi o to, co mi jest... dlaczego tu jestem.

– No więc, dlaczego tu jesteś? W czym problem? Rozejrzał się wokół, a po-

tem rzekł konfidencjonalnym szeptem:

– Mam wielkie jajo.
– Co?
– Wielkie jajo. Jedno z moich jąder jest po prostu ogromne.
– Ach tak, ale wciąż nie rozumiem...
– No, to jest tak – wyjaśnił. – Wszyscy na tej sali powtarzają, że doktor mi je

utnie, a wtedy będę jak Sammy Ohio.

Pokiwałem głową. Przypomniały mi się czasy, gdy chodziłem do college’u.

Tak zaczynała się jedna z nieprzyzwoitych piosenek: „Jestem Sammy z Ohio, mam
tylko jedno jajo...”

– Och, co za bzdury, robią cię w konia – powiedziałem. – Powiększenie jądra

może być spowodowane najróżniejszymi przyczynami. Może pamiętasz, jak na-
zwał to lekarz?

Zmarszczył brwi.
– Jakoś tak dziwnie. Żylak sznurka czy linki...
– Może żylak powrózka?
– Zgadza się! – podskoczył. – Właśnie tak!
– No to możesz przestać się martwić – powiedziałem. – To całkiem prosty,

drobny zabieg. Wręcz banalny.

125

background image

– Chcesz powiedzieć, że mi go nie utną?
– Zdecydowanie nie. Po prostu usuną kilka zbędnych naczyń krwionośnych,

to wszystko. Żadnych problemów.

Opadł na poduszkę i z zachwytem spojrzał w sufit.
– Dzięki, kolego – odetchnął. – Ogromnie mi ulżyło. Jutro mnie tną i strasznie

się bałem.

Przez cały dzień był zupełnie innym człowiekiem. Śmiał się i żartował ze

wszystkimi, a nazajutrz rano, kiedy pielęgniarka przyszła zrobić mu zastrzyk przed
operacją, jeszcze raz obrzucił mnie błagalnym spojrzeniem.

– Nie żartowałeś, kolego, prawda? Oni nie...
– Zapewniam cię, Sammy... eee... Desmondzie, że nie masz powodu do obaw.

Daję ci słowo.

Jego twarz znów opromienił niebiański uśmiech, który pozostał na niej nawet

wtedy, kiedy przyjechał po niego „krwawy powóz”, czyli wózek operacyjny popy-
chany przez sanitariusza.

Ten wózek krążył niestrudzenie każdego ranka, zwyczajowo żegnany chóral-

nym okrzykiem przy odjeździe pacjenta. Większość wywożonych odpowiadała
sennym machaniem ręką, ale kiedy zobaczyłem wesoły uśmiech i uniesiony kciuk
Desmonda, poczułem, że naprawdę zrobiłem coś dobrego.

Następnego ranka przyszła moja kolej. Około ósmej dostałem zastrzyk i za-

nim przyjechał wózek, byłem już przyjemnie oszołomiony. Zdjęto mi piżamę i
ubrano w rodzaj nocnej koszuli z tasiemkami zawiązywanymi na karku. Na nogi
naciągnięto mi grube wełniane skarpety. Kiedy sanitariusz wytaczał wózek, kole-
dzy z sali chóralnym okrzykiem dodali mi odwagi, a ja zdołałem pozdrowić ich ry-
tualnym machaniem.

Rozpocząłem smutną podróż po wyłożonych białymi kafelkami korytarzach i

po chwili dotarliśmy do sali przedoperacyjnej. Kiedy tam wjechałem, drzwi na-
przeciwko otworzyły się i wszedł przez nie brodaty lekarz, który ruszył ku mnie ze
strzykawką w ręku. Przez moment dostrzegłem niepokojący widok sali operacyj-
nej, z lampami palącymi się nad długim stołem i chirurgami czekającymi w ma-
skach.

Lekarz podciągnął rękaw mojej koszuli i przetarł mi ramię spirytusem. Uzna-

łem, że widziałem już dość, więc zamknąłem oczy, ale otworzyłem je, usłyszawszy
głośny okrzyk zdumienia.

– Wielki Boże, to Jim Herriot!
Spojrzałem na faceta ze strzykawką. To był Teddy McQueen. Chodziliśmy do

jednej klasy i nie widziałem go, od kiedy skończyliśmy szkołę. W gardle zaschło
mi od zastrzyku, ale uznałem, że powinienem coś powiedzieć.

– Cześć, Teddy – wyrzęziłem. Szeroko otworzył oczy.

126

background image

– Co ty tu robisz, do licha?
– A jak myślisz, do licha? – wychrypiałem ze złością – Mam mieć zabieg.
– Och wiem, przecież jestem tu anestezjologiem, ale w szkole mówiłeś mi, że

będziesz weterynarzem.

– Zgadza się. Jestem weterynarzem.
– Jesteś? – Jego twarz wyrażała niebotyczne zdumienie. – No to co, do diabła,

weterynarz robi w RAF-ie?

Dobre pytanie.
– Niewiele, Teddy – odparłem.
Zaczął się śmiać. Widocznie uznał tę sytuację za zabawną.
– No nie, Jim, nie mieści mi się to w głowie! – Pochylił się nade mną i chi-

chotał jak szalony. – I pomyśleć, że spotykamy się tutaj po tylu latach! Uważam,
że to niesamowite!

Zaczął trząść się ze śmiechu, aż musiał otrzeć łzy z oczu.
Leżąc w koszuli i wełnianych skarpetach na wózku, wcale nie uważałem, że

to zabawne i usiłowałem znaleźć jakąś ciętą ripostę, gdy ktoś warknął z sali opera-
cyjnej:

– Co tak długo, McQueen? Nie możemy czekać cały ranek!
Teddy przestał się śmiać.
– Przepraszam, Jim, stary kumplu – rzekł. – Jednak czekają na ciebie.
Wbił mi igłę w żyłę i odpłynąłem w niebyt, unosząc ze sobą wspomnienie

jego roześmianej twarzy.

W Creden Hill spędziłem trzy tygodnie i pod koniec ci z nas, którzy prawie

doszli do siebie, mogli wychodzić na przepustki do pobliskiego Hereford. Było to
irytujące doświadczenie, gdyż wszyscy nosiliśmy regulaminowe szpitalne garnitu-
ry, białe koszule i czerwone krawaty, a pełne szacunku spojrzenia przechodniów
świadczyły, że biorą nas za żołnierzy rannych w walce. Kiedy jakiś weteran pierw-
szej wojny światowej podszedł do mnie i zapytał „Gdzie oberwałeś, kolego?”,
przestałem tam chodzić.

Opuściłem szpital RAF-u, czując wdzięczność szczególnie dla zapracowa-

nych, miłych pielęgniarek. Często rugały nas za rozmowy po zgaszeniu świateł,
palenie pod kocami albo rozmamłane łóżka, ale przez cały czas podziwiałem odda-
nie, z jakim wykonywały swoją pracę.

Leżąc tam, zastanawiałem się, co skłania dziewczyny do wyboru takiego cięż-

kiego zawodu. Troska o innych ludzi? Instynkt opiekuńczy? Cokolwiek to było,
nie wątpiłem, że muszą to być wrodzone predyspozycje.

Takie cechy znajduje się czasem u niektórych zwierząt, a szczególnie uwi-

doczniły się u owczarka Erica Abbota, suki imieniem Judy.

127

background image

Po raz pierwszy spotkałem Judy, kiedy leczyłem Ericowi byczka z drewnia-

nym językiem. Byczek był młody, wyglądał jak żywy szkielet i farmer żałośnie
przyznał, że go zaniedbał.

– Do licha! – mruknął. – Biegał z całym stadem po wzgórzach i musiałem to

przeoczyć. Nie mam pojęcia, jak mogłem doprowadzić go do takiego stanu.

Przypadki zakażenia Actinobacillus lignieresi powinno się leczyć niezwłocz-

nie, po zauważeniu pierwszych objawów promienicy, czyli ślinotoku i opuchlizny
podszczękowej. W przeciwnym razie język stopniowo twardnieje, aż wystaje z py-
ska zwierzęcia twardy jak drewno, od którego pochodzi tradycyjna nazwa tej cho-
roby.

To chude stworzenie nie było leczone i teraz wyglądało nie tylko żałośnie, ale

i lekko zabawnie, jakby krzywiło się do mnie szyderczo. Mając taki język, nie mo-
gło jeść i dosłownie umierało z głodu. Leżało spokojnie, jakby pogodzone z losem.

– Jedno mogę powiedzieć – pocieszyłem Erica. – Zrobienie mu zastrzyku do-

żylnego nie będzie problemem. Nie ma siły, żeby się opierać.

W owym czasie takie przypadki traktowano dożylnym zastrzykiem jodku

sodu – nowocześnie i spektakularnie. Wcześniej farmerzy smarowali choremu
zwierzęciu język jodyną – żmudny zabieg, który czasem skutkował, a czasem nie.
Zastosowanie jodku sodu było ogromnym krokiem naprzód, gdyż dawało wyniki
już po kilku dniach.

Wprowadziłem igłę w tętnicę szyjną i otworzyłem butelkę z płynem infuzyj-

nym. Wprowadzałem osiem gramów jodku w pół litrze wody destylowanej, więc
podawanie nie trwało długo. Butelka była prawie pusta, kiedy zauważyłem Judy.

Wiedziałem, że ten wielki pies przez cały czas siedzi obok mnie, ale pod ko-

niec zabiegu czarny nos przysunął się tak blisko, że prawie trącał igłę. Potem prze-
sunął się wzdłuż gumowej rurki do butelki i z powrotem, dokładnie wszystko ob-
wąchując. Kiedy wyjąłem igłę, nos przystąpił do dokładnej inspekcji miejsca wkłu-
cia. Potem pojawił się różowy jęzor i zaczął metodycznie lizać kark byczka.

Przysiadłem na piętach i obserwowałem. Nie była to jedynie zwykła cieka-

wość; zachowanie psa świadczyło o głębokim zainteresowaniu i trosce.

– Wiesz co, Erie – powiedziałem – mam wrażenie, że ten pies nie tylko oglą-

da, ale i nadzoruje moją robotę.

Farmer roześmiał się.
– Masz rację. Stara Judy to dziwne stworzenie – ma duszę pielęgniarki. Jeśli

tylko coś jest nie tak, zaraz się zjawia. Nie można jej powstrzymać.

Judy spojrzała na nas, słysząc swoje imię. Była ładnym zwierzęciem. Jej

sierść miała niezwykły kolor: rudobrązowe oraz szare pręgi krzyżowały się z czar-
no-białymi, typowymi dla wiejskiego collie. Może miała jakąś domieszkę innej
rasy, ale rezultat był bardzo przyjemny i dodatkowo podkreślony przez jej wyrazi-

128

background image

ste ślepia i przyjazne usposobienie. Wyciągnąłem rękę, podrapałem ją za uszami, a
ona pomachała ogonem – tak energicznie, że aż zakręciła zadem.

– Zdaje się, że jest łagodna.
– Och tak – rzekł farmer – ale nie tylko to. Może to głupie, ale mam wrażenie,

że Judy czuje się odpowiedzialna za cały żywy inwentarz na farmie.

Kiwnąłem głową.
– Wierzę ci. No nic, połóżmy zwierzę na brzuchu.
Klęknęliśmy na słomie i wsunąwszy dłonie pod byczka, obróciliśmy go tak,

by spoczywał oparty na mostku. Unieruchomiliśmy go dwiema belami słomy, a
potem nakryliśmy końską derką. W tej pozycji nie wyglądał tak żałośnie jak przed-
tem, ale chudy łeb ze sterczącym jęzorem wciąż przechylał mu się na bok, a ślina
ściekała z pyska na ściółkę. Zastanawiałem się, czy przeżyje.

Jednak Judy zdawała się nie podzielać mojego pesymizmu. Dokładnie obwą-

chawszy derkę i bele, podeszła do byczka, zachęcająco polizała jego kudłate czoło,
a potem usadowiła się przed nim, jak nocna pielęgniarka czuwająca nad pacjentem.

– Zostanie tu? – Zamknąłem połówkowe drzwi i jeszcze raz zerknąłem do

środka.

– Tak, nie ruszy się, aż byczek padnie albo wydobrzeje – odparł Erie. – Jest

teraz w swoim żywiole.

– No cóż, nigdy nie wiadomo, może siedząc tak, obudzi w nim chęć do życia.

Bo on naprawdę potrzebuje pomocy. Musisz utrzymać go przy życiu mlekiem lub
kleikiem, aż zastrzyk zacznie działać. Byłoby dobrze, gdyby mógł pić, ale jeśli nie,
to będziesz musiał poić go z butelki. Tylko uważaj, żeby się nie zadławił.

Ten przypadek był ciekawszy niż wcześniejsze, gdyż zastosowałem nowy śro-

dek terapeutyczny, który naprawdę działał – co w owych czasach nie zdarzało się
często. Dlatego nie mogłem się doczekać następnej wizyty, żeby sprawdzić, czy
wyrwałem byczka z objęć śmierci. Wiedziałem jednak, że muszę dać lekarstwu
szansę i odczekać przynajmniej pięć dni.

Idąc przez podwórze do zagrody, wiedziałem, że zaraz rozwieją się wszystkie

moje wątpliwości. Byczek padł albo wraca do zdrowia.

Ktoś usłyszał odgłos moich kroków na kamieniach. W górnej połowie otwar-

tych drzwi pojawił się łeb czujnie nasłuchującej Judy. Zaświtała mi iskierka na-
dziei. Jeśli pielęgniarka była na miejscu, to pacjent musi żyć. Umocniłem się w
tym przekonaniu, gdy wielki pies zniknął na sekundę, a potem zwinnie przeskoczył
drzwiczki i podbiegł do mnie, łasząc się i kręcąc zadem. Wyglądało to tak, jakby
chciała mi powiedzieć, że wszystko w porządku.

Byczek nadal leżał na słomie, ale obrócił do mnie łeb i zauważyłem źdźbło

siana zwisające mu z pyska. Jęzor zniknął w jamie gębowej.

129

background image

– No cóż, udało się, prawda? – Erie Abbot przyszedł za mną z podwórza.
– Nie ma co do tego wątpliwości. Język znacznie zmiękł i byczek próbuje jeść

siano.

– Tak, jeszcze niezbyt mu to wychodzi, ale grzecznie zjada mleko i kaszkę.

Raz czy dwa stanął na nogach, ale jeszcze bardzo niepewnie.

Wyjąłem kolejną butelkę z jodkiem sodu i powtórzyłem zastrzyk, podczas

gdy Judy pilnie obwąchiwała butelkę. W głębokim skupieniu obserwowała miejsce
zastrzyku i tak pilnie węszyła, że od czasu do czasu musiała kichnąć, po czym
wznawiała inspekcję.

Kiedy skończyłem, rozsiadła się przed byczkiem i zauważyłem, jak energicz-

nie porusza tylną częścią ciała, skrytą w słomie. Lekko zdziwiłem się, ale zaraz
zrozumiałem, że na siedząco merda ogonem.

– No cóż, Judy jest zadowolona z przebiegu kuracji – mruknąłem.
Farmer skinął głową.
– Tak, na pewno. Ona lubi rządzić. Musiałbyś widzieć, jak liże każde nowo

narodzone cielę. To samo robi z kociętami naszej kotki.

– Coś jak położna, no nie?
– Można by ją tak nazwać. I jeszcze jedna zabawna rzecz – ona mieszka z in-

wentarzem, w budynkach. Ma ładną ciepłą budę, ale nigdy z niej nie korzysta. Co
noc śpi ze zwierzętami, na słomie.

Ponownie odwiedziłem byczka tydzień później i tym razem galopował już po

zagrodzie jak koń wyścigowy. Kiedy w końcu zagnałem go w kąt i chwyciłem za
przegrodę nosową, byłem zdyszany, ale szczęśliwy. Wepchnąłem mu palce do py-
ska: język był elastyczny i prawie normalny.

– Dam mu jeszcze jeden zastrzyk, Ericu – oznajmiłem. – Drewniany język

cholernie często lubi powracać, jeśli nie jest wyleczony do końca.

Zacząłem rozwijać gumową rurkę.
– Przy okazji, nie widzę tu Judy.
– Och, pewnie uważa, że byk jest już zdrowy, a poza tym ma dzisiaj inne za-

jęcie. Widzisz ją tam?

Spojrzałem przez otwarte drzwi. Judy z ważną miną przechadzała się po dzie-

dzińcu. Miała coś w pysku – jakiś żółty puszysty kłębuszek. Wyciągnąłem szyję.

– Co ona ma w pysku?
– Kurczę.
– Kurczę?
– Tak, sporo ich tu dziś biega. Mają dopiero miesiąc i suka najwidoczniej

uważa, że lepiej będzie im w stajni. Umościła im tu legowisko i próbuje się nimi
opiekować. Jednak kurczęta wciąż jej uciekają.

Patrzyłem, jak Judy znika w stajni. Bardzo szybko pojawiła się znowu, po-

130

background image

truchtała do gromadki kurcząt, które z zadowoleniem dziobały sobie na podwórku,
po czym delikatnie wzięła jedno z nich w zęby. Dumnie pomaszerowała z nim do
stajni, ale kiedy tam wchodziła, poprzednio zaniesiony kurczak wybiegł stamtąd i
dołączył do stadka przyjaciół.

Czekała ją trudna przeprawa, ale wiedziałem, że nie zrezygnuje.
Judy, psia pielęgniarka, nadal trwała na posterunku.

131

background image

Rozdział siedemnasty

Pobyt w szpitalu RAF-u dał mi sporo do myślenia. Jako weterynarz przywy-

kłem znajdować się na drugim końcu skalpela i wolałem, żeby tak pozostało.

Przypomniałem sobie, jaki zadowolony byłem przed kilku laty, gdy przyłoży-

łem ostrze noża do spuchniętego psiego ucha. Tristan, leniwie oparty łokciem o
stół, trzymał maskę na nosie uśpionego psa, kiedy do gabinetu wszedł Siegfried.
Zerknął na naszego pacjenta.

– Ach tak, to ten krwiak, o którym mi mówiłeś, James. – Potem spojrzał na

stojącego za stołem brata. – Wielki Boże, ależ ty dziś wyglądasz! O której w nocy
wróciłeś do domu?

Tristan zwrócił ku niemu pobladłe oblicze. Oczy miał przekrwione, a powieki

napuchnięte.

– Och, nie mam pojęcia. Podejrzewam, że dość późno.
– Dość późno! O czwartej nad ranem wróciłem od prosiącej się świni i jesz-

cze cię nie było. Gdzie się włóczyłeś, do licha?

– Byłem na balu gastronomów. Nawiasem mówiąc, wspaniała zabawa.
– Z pewnością! – prychnął Siegfried. – Niczego nie ominiesz, prawda? Przy-

jęcie u graczy w strzałki, zlot dzwonników, potańcówka u hodowców gołębi, a te-
raz bal gastronomów. Wszędzie wywęszysz darmową gorzałę.

Atakowany, Tristan zawsze reagował z godnością i teraz też skrył się pod jej

osłoną jak pod grubą opończą.

– Nawiasem mówiąc – rzekł – mam wielu przyjaciół wśród gastronomów.
Jego brat poczerwieniał.
– Wierzę ci. Podejrzewam, że jesteś najlepszym klientem, jaki kiedykolwiek

im się trafił!

Tristan nie odpowiedział, tylko zaczął starannie sprawdzać dopływ tlenu i bu-

tlę z eterem.

– I jeszcze jedno – ciągnął Siegfried. – Wciąż widzę, jak się kręcisz z tuzinem

różnych kobiet. Tymczasem powinieneś przygotowywać się do egzaminu.

– Trochę przesadzasz. – Młody człowiek zrobił zbolałą minę. – Przyznaję, że

od czasu do czasu cieszę się damskim towarzystwem... tak samo jak ty.

Tristan wierzył, że najlepszą obroną jest atak i zadał celny cios, gdyż Skeldale

House nieustannie oblegał tłum atrakcyjnych dziewczyn, odwiedzających Siegfrie-
da. Jednak starszy brat tylko na chwilę dał się zbić z tropu.

– Nie mówimy o mnie! – wrzasnął. – Ja zdałem wszystkie egzaminy. Mówię

o tobie! Czyż nie widziałem cię niedawno z tą nową barmanką z „Drovers”? Szyb-
ko skręciliście do jakiegoś sklepu, ale jestem pewny, że to byłeś ty.

Tristan odchrząknął.

132

background image

– Całkiem możliwe. Ostatnio zaprzyjaźniłem się z Lydią – to bardzo miła

dziewczyna.

– Nie twierdzę, że nie. Natomiast mówię, że chcę cię widzieć wieczorami w

domu, nad książkami, a nie chlejącego i uganiającego się za babami. Czy to jasne?

– Najzupełniej.
Młodzieniec wdzięcznie skłonił głowę i przekręcił kurek aparatu do narkozy.

Brat jeszcze przez chwilę mierzył go złowrogim spojrzeniem, głośno dysząc. Te
wybuchy zawsze się tak kończyły. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł. Gdy
tylko zamknął za sobą drzwi, Tristan zapomniał o udawanym spokoju.

– Popilnuj przez chwilę aparatu, Jim – wyrzęził. Podbiegł do zlewu w kącie,

napełnił cylinder miarowy zimną wodą i wypił ją jednym haustem. Potem zmoczył
pod kranem kawałek gazy i przyłożył sobie do czoła. – Wolałbym, żeby nie przy-
chodził akurat teraz. Nie jestem w nastroju do wysłuchiwania krzyków i wymó-
wek.

Sięgnął po duży słoik z aspiryną, połknął kilka tabletek i popił je następnym

gargantuicznym łykiem wody.

– W porządku, Jim – wymamrotał, wracając do stołu i znów chwytając ma-

skę. – Do roboty.

Ponownie pochyliłem się nad uśpionym psem. Szkocki terier imieniem Ha-

mish przebywał u nas od dwóch dni, przyprowadzony przez właścicielkę, pannę
Westerman. Była emerytowaną nauczycielką i zawsze podejrzewałem, że nie miała
kłopotów z utrzymaniem klasy w ryzach. Patrzące wprost na mnie, chłodne, wy-
blakłe oczy przypominały mi, że jest mojego wzrostu, a kwadratowa szczęka i mu-
skularne ramiona dopełniały obrazu.

– Panie Herriot – warknęła. – Chcę, żeby pan zbadał Hamisha. Mam nadzieję,

że to nic poważnego, ale ucho ma bardzo spuchnięte i obolałe. Chyba to nie...
hmm, rak, prawda?

Jej stalowe spojrzenie na moment zmiękło.
– Och, to bardzo mało prawdopodobne.
Chwyciłem łeb pieska i obejrzałem zwisające lewe ucho. Zauważyłem, że lek-

ko przekrzywia głowę, jakby z bólu. Ostrożnie podniosłem ucho i nacisnąłem opu-
chliznę wskazującym palcem. Hamish obejrzał się na mnie i zaskomlił.

– Tak, wiem, staruszku. Boli, prawda?
Kiedy odwróciłem się do panny Westerman, o mało nie zderzyłem się z jej

krótko ostrzyżoną, siwą głową, gdyż pochylona była tuż nad pieskiem.

– Ma krwiak małżowiny usznej – oznajmiłem.
– A cóż to takiego?
– Powstaje wtedy, kiedy cienkie naczynia krwionośne między skórą a chrząst-

ką ucha ulegają przerwaniu. Krew wypływa, powodując znaczne obrzmienie.

133

background image

Poklepała psa po czarnej jak węgiel sierści.
– Czym to jest spowodowane?
– Zazwyczaj zgorzelinowym zapaleniem ucha. Czy pies ostatnio potrząsał

łbem?

– Tak, teraz sobie przypominam. Jakby miał coś w uchu i próbował to wytrzą-

snąć.

– Właśnie tak doszło do rozerwania naczyń krwionośnych. Widzę tu objawy

zapalenia, chociaż rzadko występuje u zwierząt tej rasy.

Pokiwała głową.
– Rozumiem. I jak pan może go wyleczyć?
– Obawiam się, że tylko operacyjnie.
– Ojej! – Przycisnęła dłoń do ust. – Niezbyt mi się to podoba.
– Nie ma powodu do obaw – powiedziałem uspokajająco. – Muszę tylko wy-

puścić krew i zszyć warstwy ucha. Jeśli szybko tego nie zrobimy, będzie bardzo
cierpiał i skończy z uchem jak kalafior. Nie chcielibyśmy tego u takiego miłego
pieska.

Naprawdę tak myślałem. Hamish był dumnym, dobrze ułożonym psem.

Szkocki terier to miłe stworzenie i często żałuję, że w dzisiejszych czasach tak
rzadko się je spotyka.

Po krótkim namyśle panna Westerman wyraziła zgodę i ustaliliśmy termin za-

biegu. Przyniosła Hamisha i podała mi go, kilkakrotnie pogłaskała psa po łbie, a
potem spojrzała na mnie i na Tristana.

– Zaopiekujecie się nim, prawda? – powiedziała, groźnie wysuwając szczękę i

błyskając bladoniebieskimi oczami. Przez moment czułem się jak chłopczyk przy-
łapany na figlach i chyba mój kolega czuł się podobnie, bo kiedy dama wyszła,
odetchnął z ulgą.

– O rany, Jim, ale twarda facetka – mruknął. – Nie chciałbym wejść jej w dro-

gę.

Kiwnąłem głową.
– Owszem, a poza tym nie widzi świata poza swoim psem, więc lepiej przy-

łóżmy się do roboty.

Po wyjściu Siegfrieda chwyciłem psie ucho, które zdążyło się już zmienić w

twardą muszlę, i naciąłem skórę. Podstawiłem emaliowaną miskę, gdy trysnął stru-
mień krwi, a potem wycisnąłem z rany kilka dużych skrzepów.

– Nic dziwnego, że go bolało – powiedziałem cicho. – Poczuje się znacznie

lepiej, kiedy się obudzi.

Wypełniłem sulfonamidem przestrzeń między skórą, a chrząstką, a potem za-

cząłem zszywać obie warstwy rzędem klamer. Trzeba to zrobić, inaczej po kilku

134

background image

dniach historia się powtórzy.

Z początku przy operacjach krwiaka małżowiny usznej pakowałem do środka

gazę, a potem bandażowałem ucho. Właścicielki często zakładały psu coś w rodza-
ju babcinych czepeczków, żeby utrzymać bandaż, ale niecierpliwe psy zwykle
szybko wszystko zrywały.

Klamry były o wiele lepsze i przytrzymywały warstwy blisko siebie, zmniej-

szając ryzyko zniekształceń.

Do lunchu Hamish odzyskał przytomność i chociaż był jeszcze lekko oszoło-

miony, już wyglądał na zadowolonego ze zniknięcia opuchlizny. Pani Westerman
wyjechała gdzieś i miała go odebrać wieczorem. Piesek, zwinięty w koszyku, cze-
kał na to z filozoficznym spokojem.

W porze podwieczorku Siegfried spojrzał nad stołem na brata.
– Tristanie – rzekł – jadę na kilka godzin do Brawton. Chcę, żebyś został w

domu i oddał pannie Westerman psa, kiedy po niego przyjdzie. Nie wiem, kiedy to
nastąpi.

Nabrał łyżkę dżemu.
– Masz mieć oko na pacjenta i uczyć się. Najwyższy czas, żebyś wreszcie

spędził noc w domu.

Tristan pokiwał głową.
– Racja, zrobię to.
Widziałem jednak, że nie pała entuzjazmem. Kiedy Siegfried odjechał, Tri-

stan podrapał się po szczęce i w zadumie spojrzał w ciemność za drzwiami na ta-
ras.

– To niezwykle dziwne, James.
– Co?
– No cóż, Lydia ma dzisiaj wolne i obiecałem się z nią spotkać. – Zagwizdał

coś pod nosem. – Wydaje mi się, że szkoda byłoby tracić taką okazję właśnie wte-
dy, kiedy wszystko tak ładnie się układa. Mam poważne powody sądzić, że ta
dziewczyna mnie lubi. Prawdę mówiąc, niemal je mi z ręki.

Spojrzałem na niego z podziwem.
– Mój Boże, myślałem, że po ostatniej nocy zechcesz trochę odpocząć i wcze-

śniej pójść spać!

– To nie dla mnie – odparł. – Chcę się stąd jak najszybciej wyrwać.
Rzeczywiście, wyglądał świeżo i zdrowo, z błyskiem w oku i rumieńcami na

policzkach.

– Słuchaj, Jim – ciągnął. – Pewnie nie możesz posiedzieć tu z psem?
Wzruszyłem ramionami.
– Przykro mi, Triss. Wracam obejrzeć tę krowę Teda Binnisa, na samej górze

Dale. Nie będzie mnie przez prawie dwie godziny.

135

background image

Przez dłuższą chwilę milczał, a potem oznajmił:
– Chyba znalazłem wyjście. Zupełnie proste, a nawet doskonałe. Przyprowa-

dzę Lydię tutaj.

– Co? Do domu?
– Tak, do tego pokoju. Położę Hamisha w koszyku przy kominku, a Lydia

zajmie sofę. Cudownie! Cóż może być przyjemniejszego w taką zimną, zimową
noc? I tańszego...

– Triss! Nie pamiętasz dzisiejszego kazania Siegfrieda? Co będzie, jeśli wróci

wcześniej i przyłapie was?

Tristan zapalił woodbine’a i wydmuchnął gęstą chmurę dymu.
– Niemożliwe. Przejmujesz się drobiazgami, Jim. On zawsze późno wraca z

Brawton. Nie ma problemu.

– Cóż, rób jak chcesz – powiedziałem. – Jednak uważam, że sam szukasz kło-

potów. Poza tym, czy nie powinieneś zabrać się za bakteriologię? Egzaminy są co-
raz bliżej.

Obdarzył mnie anielskim uśmiechem zza kłębów dymu.
– Och, w wolnej chwili przeczytam sobie to wszystko.
Nie mogłem się z nim spierać. Ja zawsze musiałem przeczytać wszystko sześć

razy, zanim zapadło mi w pamięć, lecz przy jego zdolnościach wystarczy mu jedno
czytanie. Pojechałem do pacjentki.

Wróciłem około ósmej wieczorem i otwierając frontowe drzwi, zupełnie nie

myślałem o Tristanie. Krowa Teda Binnisa nie reagowała na leczenie i zacząłem
się zastanawiać, czy jestem na dobrym tropie. W takich przypadkach lubię wszyst-
ko dokładnie rozważyć, a literatura fachowa stała na półkach w salonie. Pospieszy-
łem korytarzem i otworzyłem drzwi.

Przez moment stałem zdezorientowany, usiłując zebrać myśli. Sofa była przy-

sunięta do kominka, powietrze gęste od papierosowego dymu i zapachu perfum,
ale w pobliżu nie dostrzegłem nikogo.

Najbardziej rzucającym się w oczy elementem wyposażenia pokoju była dłu-

ga zasłona nad drzwiami na taras. Lekko powiewała, jakby ktoś przed chwilą prze-
biegł tamtędy, ile sił w nogach.

Przeszedłem po dywanie i zerknąłem na ciemny ogród. W mroku usłyszałem

jakieś szmery, głuchy łomot i stłumiony krzyk, a potem tupot kroków i przeraźliwe
piski. Stałem tam przez pewien czas, nasłuchując. Kiedy moje oczy przywykły do
ciemności, poszedłem ścieżką wzdłuż ceglanego muru, na dziedziniec. Furtka była
otwarta, tak samo jak wielka podwójna brama, na ulicę, ale nigdzie nie dostrze-
głem śladu życia.

Powoli pomaszerowałem z powrotem w ciepły krąg światła wokół starego

domu. Już miałem zamknąć drzwi na taras, kiedy usłyszałem ciche kroki i szept:

136

background image

– Czy to ty, Jim?
– Triss! Skąd się tu wziąłeś, do licha?
Młodzieniec przeszedł na palcach obok mnie i niespokojnie rozejrzał się po

pokoju.

– A więc to byłeś ty, a nie Siegfried?
– Tak, właśnie wszedłem.
Opadł na sofę i ukrył twarz w dłoniach.
– Niech to diabli! Zaledwie kilka minut temu leżałem tu z Lydią w ramionach.

Było tak cicho. Tak cudownie. A potem usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi.

– Przecież wiedziałeś, że wrócę.
– No tak i krzyknąłbym, żebyś nam nie przeszkadzał, ale z jakiegoś powodu

pomyślałem: „O Boże, to Siegfried!” Wydawało mi się, że to jego kroki słyszę w
korytarzu.

– I co się stało?
Przegarnął włosy palcami.
– Och, wpadłem w panikę. Szeptałem Lydi czułe słówka do ucha, a potem na-

gle złapałem ją, ściągnąłem z sofy i wywlokłem na taras...

– Słyszałem jakiś łoskot...
– Tak, to Lydia wpadła na skalniak.
– A potem jakieś przeraźliwe piski...
Westchnął i zamknął oczy.
– To była Lydia w krzakach róż. Biedna dziewczyna, nie zauważyła ich po

ciemku.

– O rany, Triss – powiedziałem. – Naprawdę mi przykro. Nie powinienem tak

tu wpadać. Myślałem o czymś innym.

Podniósł się i położył mi dłoń na ramieniu.
– To nie twoja wina, Jim, bynajmniej. Ostrzegałeś mnie. – Sięgnął po papiero-

sy. – Nie wiem, jak ja spojrzę tej dziewczynie w oczy. Wyrzuciłem ją na ulicę i ka-
załem zmykać do domu. Pewnie myśli, że jestem kompletnie stuknięty.

Jęknął. Próbowałem go pocieszyć.
– Och, jakoś ją przebłagasz. Jeszcze uśmiejecie się z tego.
Jednak nie słuchał mnie. Szeroko otwartymi z przerażenia oczami spoglądał

gdzieś za mnie. Powoli podniósł rękę i wskazał palcem w kierunku kominka. Kil-
kakrotnie poruszył wargami, zanim udało mu się wydobyć parę słów.

– Chryste, Jim, on zniknął!
Przez chwilę miałem wrażenie, że niedawne przeżycia pozbawiły go zmy-

słów.

– Zniknął? Kto?
– Ten cholerny pies! Siedział tam, kiedy wyskoczyłem na zewnątrz. Właśnie

137

background image

tam!

Spojrzałem na pusty koszyk i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
– Och nie! Na pewno wydostał się przez otwarte drzwi.
Mamy kłopoty.
Wybiegliśmy do ogrodu i na próżno wołaliśmy pieska. Wróciliśmy po latarki

i znów szukaliśmy, przetrząsając podjazd i podwórko z tyłu domu. Ze słabnącą na-
dzieją nawołując Hamisha. Dziesięć minut później przywlekliśmy się do jasno
oświetlonego pokoju i spojrzeliśmy po sobie. Tristan pierwszy wyraził nasze oba-
wy.

– I co powiemy pannie Westerman?
Potrząsnąłem głową. Mój umysł wzdragał się na samą myśl o tym, co będzie,

kiedy poinformujemy starszą panią, że zgubiliśmy jej psa. W tej samej chwili ktoś
zadzwonił do frontowych drzwi i Tristan podskoczył prawie pod sufit.

– O mój Boże! – wykrztusił. – To ona. Idź do niej, Jim. Powiedz, że to była

moja wina, powiedz cokolwiek, tylko nie każ mi z nią rozmawiać.

Zaczerpnąłem tchu, pomaszerowałem długim korytarzem i otworzyłem drzwi.

To nie była panna Westerman, ale dobrze zbudowana platynowa blondynka, która
zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem.

– Gdzie Tristan? – wysapała tonem, który natychmiast dał mi do zrozumienia,

że tej nocy musimy stawić czoło nie jednej rozzłoszczonej kobiecie.

– No, on jest... hmm...
– Och, wiem, że tu jest!
Kiedy przecisnęła się obok mnie, zauważyłem, że jest okropnie rozczochrana

i ma smugę ziemi na policzku. Poszedłem za nią do salonu, gdzie dopadła mojego
przyjaciela.

– Spójrz na moje pończochy! – wykrzyknęła z wściekłością. – Zupełnie znisz-

czone!

Tristan nerwowo zerknął na jej zgrabne nogi.
– Przepraszam, Lydio. Kupię ci inną parę. Naprawdę, kochanie, zrobię to.
– Lepiej żeby tak było, łobuzie! – odparła. – I nie mów do mnie „kochanie”!

Nigdy w życiu nikt mnie tak nie obraził. Co ty sobie wyobrażasz?

– To nieporozumienie. Pozwól, że wyjaśnię...
Tristan podszedł do niej, dzielnie próbując przywołać na usta czarujący

uśmiech, ale dziewczyna cofnęła się.

– Trzymaj się ode mnie z daleka – powiedziała zimno. – Mam cię już dość,

wystarczy jak na jedną noc.

Wymaszerowała, a Tristan oparł głowę o gzyms kominka.
– Oto koniec cudownej znajomości, Jim. – Potrząsnął głową. – Musimy zna-

leźć tego psa. Chodź.

138

background image

Ja poszedłem w jedną stronę, a on w drugą. Była ciemna, bezksiężycowa noc,

a my szukaliśmy czarnego psa. Chyba obaj wiedzieliśmy, że to beznadziejna spra-
wa, ale musieliśmy spróbować.

W takim małym miasteczku jak Darrowby bez świateł szybko wychodzi się

na polne dróżki. Potykałem się w ciemnościach, daremnie szukając zbiega na po-
grążonych w mroku łąkach, aż z wolna zacząłem pojmować bezcelowość tych wy-
siłków.

Chwilami wchodziłem na teren poszukiwań Tristana i słyszałem jego roz-

paczliwe okrzyki, odbijające się echem w nocnej ciszy.

– Haamiish! Haamiish! Haamiish!
Pół godziny później spotkaliśmy się w Skeldale House. Tristan spojrzał na

mnie, a kiedy potrząsnąłem głową, jakby zapadł się w sobie. Z trudem łapał od-
dech. Najwidoczniej biegał, podczas gdy ja chodziłem, co nie powinno nikogo dzi-
wić. Obaj znaleźliśmy się w niezręcznej sytuacji, lecz ostateczny druzgoczący cios
niewątpliwie miał spaść na niego.

– No cóż, może jeszcze raz przejdźmy ulicą – wysapał i w tym momencie

ktoś zadzwonił do drzwi.

Tristan zbladł jak ściana i kurczowo chwycił mnie za ramię.
– Tym razem to na pewno panna Westerman. Boże Wszechmogący, nadcho-

dzi!

Usłyszeliśmy szybkie kroki w korytarzu, a potem otworzyły się drzwi. Jednak

to nie była panna Westerman, ale Lydia. Podeszła do sofy, sięgnęła pod nią i wyję-
ła torebkę. Nie odezwała się słowem, tylko spopieliła Tristana spojrzeniem, po
czym wyszła.

– Co za noc! – jęknął, przyciskając dłoń do czoła. – Dłużej już tego nie znio-

sę!

Przez następną godzinę prowadziliśmy intensywne poszukiwania, ale nie zna-

leźliśmy Hamisha i nikt inny też go nie widział. Kiedy wróciłem do domu, zasta-
łem Tristana bezwładnie leżącego na fotelu. Miał szeroko otwarte usta i zdradzał
wszelkie oznaki krańcowego wyczerpania. Potrząsnąłem głową, on też i wtedy za-
dzwonił telefon.

Podniosłem słuchawkę, zamieniłem kilka zdań i zwróciłem się do młodzień-

ca.

– Muszę wyjść, Triss. Stary kucyk pana Drew znów ma kolkę.
Omdlewającym gestem uniósł dłoń.
– Chyba mnie nie opuścisz, Jim?
– Przykro mi, ale muszę. Jednak niebawem wrócę. To zaledwie milę stąd.
– A jeśli przyjdzie panna Westerman?
Wzruszyłem ramionami.

139

background image

– Będziesz musiał ją przeprosić. Hamish na pewno się znajdzie – może rano.
– Myślisz, że to takie proste... – Rozluźnił kołnierzyk. – I jeszcze jedno: co z

Siegfriedem? Co robić, jeśli przyjdzie i zapyta o psa? Co mam mu powiedzieć?

– Och, tym się nie martw – odparłem niedbale. – Powiedz po prostu, że byłeś

zbyt zajęty na sofie z barmanką z „Drovers”, żeby przejmować się takimi drobia-
zgami. On cię zrozumie.

Jednak najwyraźniej nie podzielał mojego żartobliwego nastroju. Zmierzył

mnie przeciągłym spojrzeniem i drżącą ręką zapalił woodbine’a.

– Chyba już ci mówiłem, Jim, że czasem bywasz okrutny.
Zanim dotarłem do pana Drew, kucykowi prawie przeszła kolka, ale wstrzyk-

nąłem zwierzęciu łagodny środek uspokajający i ruszyłem do domu. Po drodze
przyszła mi do głowy pewna myśl. Pojechałem okrężną drogą, skrajem miasta, do
rzędu nowoczesnych bungalowów, gdzie mieszkała panna Westerman. Zaparko-
wałem samochód i poszedłem podjazdem do domku numer dziesięć.

Hamish leżał na ganku, wygodnie zwinięty na wycieraczce. Spojrzał na mnie

z lekkim zdumieniem, kiedy nachyliłem się nad nim.

– Chodź, mały – powiedziałem. – Masz więcej oleju w głowie niż my. Dla-

czego nie przyszedłem tu wcześniej?

Posadziłem go na fotelu pasażera i kiedy ruszyłem, on oparł przednie łapy o

deskę rozdzielczą i z zainteresowaniem spoglądał na widoczną w świetle reflekto-
rów drogę. Naprawdę flegmatyczny piesek.

Dojechawszy do Skeldale House, wziąłem go pod pachę i już miałem naci-

snąć klamkę, ale rozmyśliłem się. Tristan miał na swoim koncie szereg udanych
kawałów, które mi spłatał: fałszywe wezwania telefoniczne, ducha w mojej sypial-
ni i wiele innych. Chociaż byliśmy dobrymi przyjaciółmi, nigdy nie przepuściłby
okazji, mogąc spłatać mi figla. Gdybym to ja znalazł się na jego miejscu, bezlito-
śnie wykorzystałby sytuację. Nacisnąłem dzwonek i przez kilka długich sekund nie
odrywałem palca.

Przez jakiś czas z głębi domu nie dobiegał żaden dźwięk i wyobraziłem sobie,

jak Tristan zbiera odwagę, by wyjść na spotkanie z przeznaczeniem. Potem w ko-
rytarzu zapaliło się światło i gdy wyczekująco spojrzałem przez szybkę, zobaczy-
łem ostrożnie wyglądający zza rogu nos, a potem czujne oko. Centymetr po centy-
metrze wyłoniła się cała głowa, a kiedy Tristan rozpoznał moją uśmiechniętą
twarz, wydał przeraźliwy krzyk i rzucił się w moim kierunku.

W stanie kompletnego rozkojarzenia naprawdę mógłby mnie zaatakować, ale

na widok Hamisha zapomniał o całym świecie. Złapał kudłatego teriera i przyci-
snął go do piersi.

– Dobry pieseczek, wspaniały pieseczek – gruchał, zmierzając do salonu. –

Jesteś prześliczny.

140

background image

Troskliwie ułożył go w koszyku, a Hamish, rzuciwszy nam spojrzenie mówią-

ce „hej, znów tu jestem”, zwinął się w kłębek i natychmiast zasnął.

Tristan opadł na fotel i spojrzał na mnie szklistym wzrokiem.
– No, jesteśmy uratowani, Jim – szepnął. – Jednak po dzisiejszym wieczorze

już nigdy nie dojdę do siebie. Przebiegłem kilka cholernych mil i prawie straciłem
głos od nawoływań. Mówię ci, że jestem wykończony.

Mnie również ogromnie ulżyło i zrozumieliśmy, jak niewiele dzieliło nas od

katastrofy, gdy dziesięć minut później przybyła panna Westerman.

– Och, moje kochanie! – zawołała, gdy Hamish skoczył do niej, rozdziawiając

pysk i zawzięcie merdając ogonkiem. – Przez cały dzień martwiłam się o ciebie.

Ostrożnie obejrzała ucho z rzędami klamer.
– Och, teraz wygląda znacznie lepiej, kiedy zeszła mu opuchlizna. Zrobiliście

panowie naprawdę dobrą robotę. Dziękuję panu, panie Herriot, i panu też, mło-
dzieńcze.

Tristan, który dźwignął się z fotela, skłonił się, a ja odprowadziłem damę do

drzwi.

– Proszę przyprowadzić go za sześć tygodni do zdjęcia szwów! – zawołałem

za nią i pognałem z powrotem do pokoju.

– Siegfried właśnie zajechał pod dom! Lepiej udawaj, że coś robisz.
Skoczył do półek, wyciągnął Bakteriologię Gaigera i Davisa oraz zeszyt, po

czym wbił się w fotel. Kiedy jego brat wszedł do pokoju, Tristan zdążył się już po-
grążyć w lekturze.

Siegfried podszedł do kominka i zaczął grzać dłonie. Był zaróżowiony i zado-

wolony.

– Właśnie rozmawiałem z panną Westerman – rzekł. – Jest bardzo zadowolo-

na. Dobrze się spisaliście, obaj.

– Dziękuję – powiedziałem, ale Tristan był zbyt zajęty, niecierpliwie przewra-

cając kartki i raz po raz notując coś w zeszycie.

Siegfried stanął za nim i zerknął mu przez ramię w otwartą książkę.
– No tak, zakażenie Clostridium – mruknął pobłażliwie. – To warto wiedzieć.

Często pytają o to na egzaminach.

Położył rękę na ramieniu brata.
– Jestem rad, że wziąłeś się do roboty. Ostatnio za bardzo się obijałeś i kiep-

sko wyglądałeś. Wieczór spędzony nad książkami dobrze ci zrobi.

Ziewnął, przeciągnął się i ruszył do drzwi.
– Położę się, jestem trochę senny. – Przystanął, z ręką na klamce. – Wiesz co,

Tristanie, aż ci zazdroszczę. Nie ma to jak miły, spokojny wieczór w domowym
zaciszu.

141

background image

Rozdział osiemnasty

Kiedy wypisano mnie ze szpitala, spodziewałem się, że zaraz odeślą mnie za

morze i byłem ciekaw, czy zdołam odnaleźć mój oddział i kolegów. Tymczasem ze
zdziwieniem dowiedziałem się, że najpierw czekają mnie dwa tygodnie rekonwale-
scencji. Pojechałem do sanatorium w Puddlestone koło Leominster – do wspaniałej
posiadłości stojącej w wieloakrowym, pięknym ogrodzie. Kierowała nim cudowna
starsza pani, z którą my, szczęśliwi lotnicy, grywaliśmy w krykieta lub spacerowa-
liśmy po cienistych lasach. Łatwo było sobie wyobrazić, że nie ma w ogóle czegoś
takiego jak wojna. Po dwóch tygodniach takiej kuracji w pełni wróciłem do sił.
Czułem, że niedługo wyślą mnie za morze.

Z Puddlestone znów wróciłem do Manchesteru i Heaton Park. Trochę dziwnie

się czułem, wiedząc, że w tym ogromnym obozie, wśród tysięcy mężczyzn w nie-
bieskich mundurach nie ma nikogo, kto by mnie znał.

Oczywiście, oprócz podpułkownika, który posłał mnie do szpitala. Stawiłem

się u do niego zaraz po powrocie z sanatorium. Od razu przeszedł do rzeczy.

– Herriot – rzekł – obawiam się, że nie będziesz już mógł latać.
– Przecież... przeszedłem operację... czuję się znacznie lepiej.
– Wiem, ale nie można cię już uznać za stuprocentowo sprawnego. Oficjalnie

obniżono ci kategorię zdrowia, a na pewno wiesz, że piloci muszą mieć kategorię
„A”.

– No tak... oczywiście.
Zerknął w akta.
– Widzę, że jesteś weterynarzem. Hmm... w tym cały problem. Zazwyczaj,

kiedy lotnik nie może latać, dostaje przydział do personelu naziemnego, z wyjąt-
kiem przedstawicieli kilku zawodów, a wśród nich jest twój. Nie możesz służyć w
innym charakterze niż pilot. No tak... tak... zobaczymy.

Wszystko to bardzo bezosobowo i rzeczowo. Te słowa, padające z ust takiego

człowieka jak on, były nieodwołalne i błyskawicznie przekreślały wszelkie moje
perspektywy ewentualnego pozostania w RAF-ie.

Byłem pewien, że jako niezdolny do latania zostanę zwolniony z wojska. Wy-

szedłszy z gabinetu pułkownika, powoli wracałem do baraku na końcu parku, roz-
myślając o moim udziale w toczącej się wojnie.

Udało mi się powściągnąć gniew. Obrałem góry ziemniaków, umyłem niezli-

czone sterty talerzy, przeniosłem mnóstwo skrzynek z colą, oporządzałem świnie,
przemaszerowałem setki mil, w nieskończoność uczyłem się musztry, w końcu ja-
kimś cudem nauczyłem się latać – i wszystko na próżno. Minąłem wielką stołówkę
i z głośników huknął marsz RAF-u.

Ten znajomy dźwięk przypomniał mi tak wiele przeżyć, tylu przyjaciół, że

142

background image

nagle poczułem się ogromnie samotny. Chciałem z kimś porozmawiać. To było dla
mnie zupełnie nowe doświadczenie i nagle, w tym niezwykłym miejscu, zrozumia-
łem, ile radości czerpałem z rozmów z farmerami podczas wizyt.

To jedna z najprzyjemniejszych cech wiejskiej praktyki, jednak należy przy

tym myśleć o tym, co się robi, inaczej można wpaść w tarapaty. U pana Duggleby-
’ego o mało nie napytałem sobie biedy. Był drobnym farmerem, który trzymał kil-
ka macior i tuczników w walącym się chlewie za torami kolejowymi. Był także fa-
natykiem krykieta, doskonale znającym zasady i historię tej gry, o której mógł roz-
prawiać godzinami. I nigdy się tym nie nużył.

Chętnie go słuchałem, ponieważ krykiet zawsze mnie fascynował, chociaż

wychowałem się w Szkocji, gdzie rzadko grywa się w tę grę. Przeciskając się mię-
dzy prosiakami, tylko częściowo o nich myślałem – duchem byłem na wielkim zie-
lonym placu Headingley z bohaterami Yorkshire.

– O rany, powinien pan widzieć w niedzielę Lena Huttona – westchnął z sza-

cunkiem farmer. – Sto osiemdziesiąt i nie dał im szansy. Miło było popatrzeć.

Całkiem udatnie zademonstrował mi wspaniałe uderzenie swojego idola.
– Tak, mogę to sobie wyobrazić – z uśmiechem pokiwałem głową. – Mówi

pan, że te świnie kuleją, panie Duggleby?

– Tak, dziś rano zauważyłem, że kilka z nich dziwnie podskakuje. I wie pan,

Maurice Leyland był prawie równie dobry. No wie pan, nie tak jak Len, ale i on
potrafi uderzyć.

– Tak, nasz Maurice to gracz o lwim sercu – powiedziałem. Sięgnąłem, złapa-

łem świnkę za ogon i wepchnąłem jej termometr w odbyt. – Pamięta pan jego i Ed-
diego Payntera podczas meczu towarzyskiego z Australią?

Uśmiechnął się z rozmarzeniem.
– Czy pamiętam? O rany, to coś, czego nigdy nie zapomnę. Cóż to był za

dzień!

Wyjąłem termometr.
– Ta mała ma czterdzieści stopni gorączki. Musi mieć jakąś infekcję – może

zapalenie stawów.

Powoli przesunąłem dłonią po małych kończynach.
– To dziwne, stawy nie są opuchnięte.
– Sądzę, że Bill Bowes załatwi Somerset w dzisiejszej rozgrywce. Ich pole

bardzo mu leży.

– Tak, to świetny gracz, prawda? – przytaknąłem. – Uwielbiam oglądać takie-

go szybkiego zawodnika. Pewnie widział pan wszystkich: Larwooda, Voce’a, G.O.
Allena i innych?

– Tak, pewnie. Mógłbym o nich opowiadać przez cały dzień...
Złapałem następną kulejącą świnkę i zbadałem ją.

143

background image

– To dziwne, panie Duggleby. Prawie połowa prosiąt w tej zagrodzie kuleje,

ale nie widzę żadnej przyczyny...

– No cóż, pewnie jest tak, jak pan mówi – to zapalenie stawów. Będzie je pan

kłuł, prawda? A w tym czasie ja opowiem panu, jak Wilfred Rhodes zdobył osiem
bramek jednego popołudnia.

Napełniłem strzykawkę.
– Racja, lepiej dam każdemu zastrzyk. Ma pan może jakiś długopis?
Farmer kiwnął głową i podniósł jedno z prosiąt, które natychmiast zaprotesto-

wało głośnym kwiknięciem.

– Nie było drugiego takiego jak stary Wilfred! – Pan Duggleby przekrzyczał

kwik. – Było prawie wpół do trzeciej i lał deszcz, kiedy kapitan rzucił mu piłkę.

Uśmiechnąłem się i podniosłem strzykawkę. Miło się pracowało, słuchając

tych wspomnień. Zadowolony, już miałem wbić igłę w różowe udo, gdy jedno z
prosiąt zaczęło skubać obcas mojego gumiaka. Spojrzałem na krąg patrzących na
mnie zwierząt, zaalarmowanych wrzaskami ich przyjaciela.

Myślami nadal byłem przy Wilfredzie Rhodesie, kiedy na jednym z uniesio-

nych ryjków dostrzegłem coś, co wyglądało na małą białą brodawkę. Taką samą
zobaczyłem na następnym, i następnym... Do tej pory nie zauważyłem ich, gdyż
prosięta usiłowały mi uciec. Teraz jakbym usłyszał ostrzegawcze bicie dzwonu.

Schyliłem się i podniosłem prosię, a kiedy ścisnąłem tę brodawkę na ryjku,

przeszedł mnie zimny dreszcz, natychmiast przeganiając wszelkie wizje krykieta,
słońca i zielonej murawy. To nie był guzek, ale delikatny pęcherzyk, który pękł
pod naciskiem.

Trzęsły mi się ręce, kiedy odwróciłem prosię i zacząłem oglądać jego ratki.

Znalazłem więcej pęcherzy, bardziej płaskich i rozmytych, ale zapowiadających tę
samą groźną ewentualność. Zaschło mi w ustach. Podniosłem dwie następne świn-
ki. To samo. Odwróciłem się do farmera, dotkliwie odczuwając brzemię żalu, nie-
mal z poczuciem winy. Wciąż uśmiechał się, gotowy dalej snuć opowieść, tymcza-
sem ja miałem przekazać mu najgorszą wiadomość, jaką weterynarz może przeka-
zać hodowcy.

– Panie Duggleby – powiedziałem. – Obawiam się, że muszę zadzwonić do

Ministerstwa Rolnictwa.

– Do ministerstwa...? Po co?
– Zawiadomić ich, że podejrzewam przypadek pryszczycy.
– Pryszczyca? Nigdy!
– Tak, bardzo mi przykro.
– Jest pan pewny?
– Nie do mnie należy ostateczna diagnoza, panie Duggleby. Będzie musiał to

sprawdzić inspektor nadzoru. Muszę natychmiast zawiadomić ministerstwo.

144

background image

Nie spodziewałem się, że znajdę tu telefon, ale pan Duggleby dodatkowo zaj-

mował się rozwożeniem węgla. Szybko połączyłem się z ministerstwem i Nevillem
Craggsem, jednym z inspektorów.

Jęknął.
– Wygląda na to, że masz rację, Jim. W każdym razie zostań tam do mojego

przyjazdu.

W kuchni pan Duggleby spojrzał na mnie badawczo.
– I co teraz?
– Musi pan jeszcze przez jakiś czas znosić moje towarzystwo – odparłem. –

Nie mogę stąd odjechać, dopóki nie przyjedzie inspektor.

Milczał chwilę.
– Co się stanie, jeżeli to jest to, co pan myśli?
– Obawiam się, że pańskie świnie trzeba będzie oddać na ubój.
– Wszystkie?
– Takie są przepisy. Przykro mi. Jednak dostanie pan odszkodowanie.
Podrapał się po głowie.
– Przecież mogą wyzdrowieć. Dlaczego trzeba je zarżnąć?
– Ma pan rację – przytaknąłem. – Wiele zwierząt wraca do zdrowia, ale

pryszczyca jest niezwykle zaraźliwa. Zanim wyzdrowiałyby, choroba rozniosłaby
się po okolicznych farmach, a potem po całym kraju.

– No tak, ale jaki to koszt! Przecież zarżnięcie ich będzie kosztowało tysiące

funtów.

– Zgadza się, ale gdybyśmy tego nie zrobili, straty byłyby znacznie większe.

Oprócz zwierząt, które padną, trzeba wziąć pod uwagę straty mleka, zmniejszenie
wagi krów, świń i owiec. Co roku tracilibyśmy miliony funtów. Na szczęście Wiel-
ka Brytania jest wyspą.

– Pewnie ma pan rację. – Wyjął fajkę. – Jest pan zupełnie pewien, że to prysz-

czyca?

– Tak.
– No cóż – mruknął. – To się zdarza.
Znajome słowa. Jakże często słyszałem je w okolicznościach, w jakich więk-

szość mieszkańców miast, ze mną włącznie, waliłaby głową o ścianę. Niewielkie
gospodarstwo pana Duggleby’ego wkrótce stanie się ciche i puste, tymczasem on
włożywszy fajkę w zęby, rzekł: „To się zdarza”.

Ministerstwo dość szybko podjęło decyzję. Źródłem infekcji niemal na pewno

było importowane mięso, którego pan Duggleby nie wygotował należycie w parni-
ku. Moja diagnoza została potwierdzona i cały obszar w promieniu piętnastu mil
objęto kwarantanną. Zdezynfekowałem siebie i samochód, po czym pojechałem do
domu. Zdjąłem ubranie, które zabrano do odkażenia, a ja wziąłem gorącą, antysep-

145

background image

tyczną kąpiel.

Leżąc w kłębach pary, rozmyślałem o tym, co mogłoby się stać. Gdybym nie

zauważył tych pęcherzy, radośnie ruszyłbym dalej, roznosząc śmierć i ruinę. Za-
wsze obmywałem buty przed opuszczeniem farmy, ale te świnki skubały brzeg
mojego płaszcza... A co ze strzykawką i termometrem? Następną wizytę miałem
złożyć Terence’owi Baileyowi i jego doborowemu stadu mlecznych shorthornów.
Dwieście wspaniałych krów rasy wyselekcjonowanej przez pokolenia. Chętni z ca-
łego świata przyjeżdżali je kupować, a ja mogłem doprowadzić do zagłady całego
stada.

A był jeszcze sam pan Duggleby. Mogłem go sobie wyobrazić, jak objeżdża

farmy swoim furgonem z węglem. On też rozniósłby zarazę. I prawie na pewno za-
wiózłby w tym tygodniu kilka świń na licytację, w wyniku czego straszliwa choro-
ba rozeszłaby się po całym Yorkshire i jeszcze dalej. Łatwo dostrzec, że mogło to
prowadzić do wybuchu epidemii – katastrofy, która w skali kraju spowodowałaby
milionowe straty.

Gdyby nie to, że już się to stało, spociłbym się na pewno teraz na samą myśl o

takim obrocie spraw. Dołączyłbym do nieszczęsnej grupy weterynarzy, którzy nie
rozpoznali pryszczycy. Znałem kilku z nich i szczerze im współczułem. Tak łatwo
mogło do tego dojść. Zaganiani ludzie usiłujący zbadać wierzgające, opierające się
zwierzęta w źle oświetlonych zabudowaniach, zapewne częściowo będący już my-
ślami przy długiej liście czekających ich wizyt. A także inne niebezpieczeństwa:
nieoczekiwane występowanie choroby, nietypowe objawy, różne czynniki rozpra-
szające uwagę weterynarza. W moim przypadku byt to krykiet, który omal mnie
nie zgubił. Jednak udało mi się uniknąć pułapki i teraz, pławiąc się w gorącej wo-
dzie, odmawiałem w duchu dziękczynną modlitwę.

Później, w innym ubraniu i z nowym zestawem narzędzi, dokończyłem ob-

chód. Stojąc w długiej stajni Terence’a Baileya, znów uświadomiłem sobie, jakie
miałem szczęście. Te rzędy pięknych zwierząt, zadbanych, z twardymi wymiona-
mi, delikatnymi głowami i zgrabnymi nogami tkwiącymi w grubej ściółce były po
prostu niezastąpione.

Po wykryciu choroby pyska i racic w okręgu zaczyna się okres napiętego

oczekiwania. Farmerzy, weterynarze, a przede wszystkim inspektorzy nadzoru
przeżywają katusze, zastanawiając się, czy zaraza rozeszła się przed jej wykry-
ciem. Oswajają się z myślą, że w każdej chwili mogą otrzymać telefon z wiadomo-
ścią, która potwierdzi najczarniejsze przewidywania i całkowicie zmieni ich życie.

Dla mieszkańców miast wybuch epidemii pryszczycy jest czymś odległym, o

czym czyta się w gazetach. Dla ludzi ze wsi oznacza to zamęt na ich cichych far-
mach i płonące stosy pogrzebowe na polach. Oznacza ruinę i kres nadziei.

146

background image

Darrowby czekało. W miarę jak mijały dni i nie napływały żadne wiadomości

o kulejących czy śliniących się zwierzętach, wydawało się, że choroba u pana Dug-
gleby’ego istotnie była odosobnionym przypadkiem, wywołanym kilkoma kawał-
kami importowanego mięsa.

Na każdej farmie prawie kąpałem się w środkach dezynfekcyjnych, obmywa-

jąc silnym roztworem Iizolu buty i odzież ochronną, tak że mój samochód prze-
siąkł tym zapachem, a ludzie kręcili nosami, gdy wchodziłem do sklepu, na pocztę
lub do banku.

Po prawie dwóch tygodniach uznałem, że niebezpieczeństwo minęło, lecz kie-

dy odebrałem telefon ze słynnej farmy Baileya, poczułem dreszcz niepokoju.
Dzwonił Terence Bailey we własnej osobie.

– Proszę przyjechać i obejrzeć jedną z moich krów, panie Herriot. Ma pęche-

rze na strzyku.

– Pęcherze! – Serce uderzyło mi mocniej. – Czy ślini się albo kuleje?
– Nie, nie, ma tylko te paskudne pęcherze. Wydaje się, że podeszły płynem.
Zaparło mi dech. Odłożyłem słuchawkę. Wystarczy jeden taki pęcherz. Cza-

sem u krów właśnie tak zaczyna się choroba. Prawie biegiem dopadłem samocho-
du, a kiedy jechałem, myśli jak stada ptaków przelatywały mi przez głowę.

Odwiedziłem farmę Baileya zaraz po wizycie u Duggleby’ego. Czy mogłem

tam zawlec zarazę? Przecież zmieniłem ubranie, wziąłem odkażającą kąpiel, nowy
termometr oraz instrumenty. Co więcej mogłem zrobić? A co z kołami mojego sa-
mochodu? Opony także zdezynfekowałem, więc to nie moja wina, ale... ale...

Żona pana Baileya wyszła mi na spotkanie.
– Zauważyłam to, kiedy dziś rano doiłam tę krowę, panie Herriot.
Stado nadal dojono ręcznie, a w tej ciężko pracującej rodzinie pani Bailey też

brała udział w rannym i wieczornym udoju, razem z mężem i robotnikami.

– Jak tylko chwyciłam strzyk, zobaczyłam, że krowa jest niespokojna. Potem

zauważyłam mnóstwo drobnych pęcherzyków i jeden spory. Zdołałam ją wydoić i
większość tych małych pękła, ale duży nadal tam jest.

Pochyliłem się i spojrzałem na wymię. Było tak, jak mówiła – mnóstwo ma-

łych popękanych pęcherzyków i jeden większy, nietknięty i napęczniały. Ten
okropny widok sam mówił za siebie. W milczeniu przeszedłem dalej, chwyciłem
krowę za nos i obróciłem jej łeb. Rozwarłem pysk i z rozpaczą obejrzałem wargi,
dziąsła i policzki. Chyba zemdlałbym, gdybym tam coś znalazł, ale wszystko wy-
glądało zupełnie normalnie.

Po kolei podnosiłem obie przednie nogi i umyłem kopyta wodą z mydłem.

Nic. Owiązałem tylną nogę liną, którą przerzuciłem przez belkę sufitu i naciągną-
łem razem z jednym z robotników. Znów szorowanie i wyskrobywanie nie przy-
niosło żadnego skutku i to samo było z drugą tylną nogą. Byłem już cały spocony,

147

background image

ale nie posunąłem się ani o krok.

Zmierzyłem zwierzęciu temperaturę i stwierdziłem, że jest lekko podwyższo-

na. Zacząłem chodzić tam i z powrotem po oborze.

– Czy są jakieś objawy u innych krów? – zapytałem. Pani Bailey potrząsnęła

głową.

– Nie, tylko u tej.
Była przystojną kobietą po trzydziestce, o rumianej twarzy, jaką mają ludzie

pracujący na powietrzu.

– I co pan o tym myśli?
Nie odważyłem się jej powiedzieć. Miałem krowę z pęcherzami na wymieniu

w samym środku rejonu objętego kwarantanną z powodu przypadku pryszczycy.
Nie mogłem ryzykować. Musiałem zawiadomić ministerstwo. Nie byłem w stanie
wypowiedzieć tych okropnych słów. Zdołałem tylko wykrztusić:

– Czy mogę skorzystać z telefonu? Wyglądała na zdziwioną, ale uśmiechnęła

się.

– Tak, oczywiście. Proszę wejść do domu.
Idąc przez oborę, znów patrzyłem na te piękne zwierzęta i dalej, na zagrody w

podwórzu, gdzie widziałem młode jałówki i cielęta. Wszystkie należały do tej sa-
mej rasy, powstałej i udoskonalonej przez całe pokolenia starannego selekcjonowa-
nia i hodowli. Jednak aparat do humanitarnego uboju nie respektuje takich rzeczy i
jeśli moje obawy się potwierdzą, szybka seria strzałów w godzinę czy dwie zlikwi-
duje całe stado.

Weszliśmy do kuchni i pani Bailey wskazała drzwi na drugim końcu pomiesz-

czenia.

– Telefon jest w pokoju od frontu – powiedziała.
Zdjąłem gumiaki i dreptałem po podłodze w skarpetach, kiedy o mało nie

wpadłem na Gilesa, ruchliwego jednolatka, który biegał po kuchni. Pochyliłem się,
żeby usunąć go z drogi, a on spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem. Matka dziec-
ka roześmiała się.

– Niech pan na niego spojrzy. Cały czas szaleje, chociaż boli go rączka po

szczepieniu przeciw ospie.

– Biedaczek – powiedziałem machinalnie, gładząc go po główce. Myślami

byłem już przy nieprzyjemnej rozmowie, jaką miałem przeprowadzić. Przeszedłem
kilka kroków po dywanie, a potem stanąłem jak wryty. Odwróciłem się i spojrza-
łem na gospodynię.

– Mówi pani, że był szczepiony przeciwko wietrznej ospie?
– Tak, jak wszystkie nasze dzieci, gdy były w tym wieku, ale żadne z nich nie

zareagowało tak silnie. Codziennie muszę zmieniać mu opatrunek.

– Zmieniała mu pani opatrunek... i doiła tę krowę?

148

background image

– Tak, zgadza się.
Nagle rozjaśniło mi się w głowie i cały świat też pojaśniał. Wróciłem do

kuchni, zamykając za sobą drzwi do pokoju. Pani Bailey przez moment spoglądała
na mnie w milczeniu, a potem powiedziała niepewnie:

– Nie chce pan skorzystać z telefonu?
– Nie, nie – odparłem. – Zmieniłem zdanie.
– Rozumiem. – Uniosła brwi i wydawało się, że odebrało jej mowę. Potem

uśmiechnęła się i chwyciła dzbanek. – No to może napije się pan herbaty?

– Dziękuję, bardzo chętnie.
Uszczęśliwiony, opadłem na twarde drewniane krzesło. Pani Bailey odstawiła

dzbanek i odwróciła się do mnie.

– Nie powiedział pan, co dolega tej krowie.
– No tak, oczywiście, przepraszam – odparłem niedbale, jakbym zapomniał o

tym wspomnieć. – Ma krowią ospę. Prawdę mówiąc, pani ją zaraziła.

– Ja...? Jak to?
– No cóż, szczepionka podawana dzieciom jest produkowana z wirusów kro-

wiej ospy. Przeniosła je pani z dziecka na krowę.

Uśmiechnąłem się, ucieszony zwycięstwem. Otworzyła usta, a potem zaczęła

się śmiać.

– O rany, nie wiem, co na to powie mój mąż. Nigdy nie słyszałam o podob-

nym przypadku.

Załamała ręce.
– Zawsze tak wszystkiego pilnuję! Jednak tym razem byłam trochę wytrącona

z równowagi rączką małego.

– Och, to nic poważnego – uspokoiłem ją. – W samochodzie mam maść, która

szybko wyleczy te wypryski.

Piłem herbatę i obserwowałem Gilesa. W krótkim czasie zrobił okropny bała-

gan w kuchni, a w tym momencie był zajęty opróżnianiem kredensu. Zgięty wpół,
z wypiętym tyłeczkiem, w skupieniu wyrzucał na podłogę garnki, pokrywki i
szczotki, aż kredens był zupełnie pusty. Wtedy rozejrzał się za kolejną rozrywką,
dostrzegł mnie i na szeroko rozstawionych nóżkach ruszył w moim kierunku. Wy-
raźnie zafascynował go paluchy moich okrytych skarpetami nóg i kiedy poruszy-
łem nimi, próbował je złapać tłuściutkimi rączkami. Kiedy w końcu chwycił jeden
z nich, podniósł głowę i obdarzył mnie znów szerokim uśmiechem, pokazując
wszystkie cztery zęby.

Odpowiedziałem mu równie serdecznym uśmiechem, czując głęboką ulgę.

Nie tylko dlatego, że byłem mu wdzięczny – naprawdę go lubiłem. Do dziś lubię
Gilesa. Jest jednym z moich klientów. Krępy farmer z własną rodziną, szczerym
umiłowaniem i znajomością rasowego bydła oraz tym samym szerokim uśmie-

149

background image

chem. Tyle, że teraz ma trochę więcej zębów.

Nigdy nie dowie się, jak niewiele brakowało, żebym przez jego szczepienie

przeciwko ospie wietrznej dostał ataku serca.

150

background image

Rozdział dziewiętnasty

Spojrzałem na stertę butów, stosy koszul, rzędy pustych półek i szafek. Praco-

wałem w magazynach Heaton Park jako żywy dowód na to, że dla RAF-u moja
osoba stwarzała pewien problem.

Machina wojenna pracowała już wtedy pełną parą, nieustannie wypluwając

pilotów, nawigatorów i strzelców, którym wynajdowano inne zajęcia, jeśli nie
nadawali się do latania. Wszystko szło gładko jak w dobrze naoliwionym mechani-
zmie, dopóki coś nie zakłócało rytmu pracy.

Ja byłem ziarnkiem piasku w jej trybach i w trakcie licznych rozmów stwier-

dziłem, że wywoływałem niejaką konsternację wśród przedstawicieli administracji.
Nie sądzę, aby pan Churchill nie mógł przeze mnie spać, ale moje istnienie było
czymś kłopotliwym. Nie mogłem latać i nie można mnie było przydzielić do perso-
nelu naziemnego. Najwyraźniej jeszcze nigdy nie zetknęli się z weterynarzem, któ-
remu zabroniono latać.

Oczywiście, było nieuniknione, że zostanę zwolniony do cywila, ale RAF mu-

siał dopiero przetrawić tę decyzję. Najwyraźniej musiałem przejść przez cały zwią-
zany z tym rytuał, chociaż niektóre jego etapy były kompletnie bezsensowne.

Jedną z rozmów przeprowadzali ze mną trzej oficerowie. Byli bardzo mili i

siedzieli za stołem: promienni, przyjacielscy, krzepiący. Ich zadaniem było znale-
zienie mi odpowiedniej pracy na ziemi. Podejrzewam, że byli psychologami, po-
nieważ zadawali mi rozmaite pytania, przez cały czas kiwając głowami i uśmiecha-
jąc się.

– No cóż, Herriot – powiedział oficer siedzący w środku. – Zamierzamy pod-

dać cię serii testów na przydatność do zawodu. Potrwa to dwa dni, począwszy od
jutra i potem będziemy już wiedzieli o tobie wszystko. – Zaśmiał się. – Nie ma po-
wodu do obaw. Może nawet będziesz się świetnie bawił.

Rzeczywiście, dobrze się bawiłem. Wypełniałem długie ankiety, rysowałem,

dopasowywałem dziwaczne kawałki drewna do otworów. Kupa śmiechu.

Musiałem zaczekać dwa dni, zanim ponownie wezwano mnie przed trybunał.

Trzej panowie byli jeszcze milsi niż poprzednio i zdawało mi się, że wyczuwam u
nich jakieś tłumione podniecenie. Wszyscy uśmiechali się, kiedy środkowy prze-
mówił.

– Herriot, dowiedzieliśmy się czegoś o tobie – oznajmił.
– Naprawdę?
– Tak, istotnie. Stwierdziliśmy, że jesteś niezwykle uzdolnionym mechani-

kiem – rzekł.

Wytrzeszczyłem oczy. Świetny kawał. Jeśli kiedykolwiek istniało kompletne

beztalencie w dziedzinie mechaniki, to niewątpliwie był nim James Herriot. Żywię

151

background image

głębokie obrzydzenie do wszelkich silników, kół, tłoków, cylindrów czy zaworów.
Niczego nie potrafię naprawić, a jeśli mój mechanik samochodowy próbuje mi coś
wyjaśnić, po prostu go nie słucham.

Powiedziałem to tym trzem oficerom i ich uśmiechy nieco przygasły.
– Przecież w ramach pracy jeździ pan samochodem? – zapytał ten po lewej.
– Tak, sir. Jeżdżę nim od lat, ale nadal nie wiem, jak działa i jeśli się zepsuje,

wzywam pomoc drogową.

– No tak, no tak.
Uśmiechy zupełnie przygasły i trzy głowy przysunęły się do siebie, szeptem

wymieniając jakieś uwagi. W końcu środkowy pochylił się nad stołem.

– Powiem panu coś, Herriot. Chciałby pan zostać meteorologiem?
– Jasne – odparłem.
Współczułem im, bo niewątpliwie byli sympatycznymi ludźmi, ale już nigdy

nie miałem zaufania do testów psychologicznych.

Oczywiście nigdy nie miałem cienia szansy zostać meteorologiem, więc pew-

nie dlatego wylądowałem w magazynach. Był to przedziwny okres w moim życiu,
na szczęście dość krótki, choć obfitujący w wydarzenia. Kazali mi zgłosić się do
kaprala Weekesa w magazynie, więc jakoś odnalazłem drogę w labiryncie Heaton
Park i w tłumie obcych ludzi. Kapral Weekes był gruby i łypnął na mnie chytrymi
oczkami.

– Herriot, tak? No cóż, przydasz się. Choć po prawdzie nie ma tu wiele robo-

ty. To nie jest główny magazyn. Zajmujemy się praniem i naprawami butów.

Kiedy to mówił, wszedł jakiś jasnowłosy młodzieniec.
– Szeregowy Morgan, kapralu – rzekł. – Przyszedłem po moje buty. Miały

być podzelowane.

Weekes ruchem głowy wskazał mu kierunek i dopiero wtedy spostrzegłem

hałdę butów.

– Są tam. Jest na nich metka.
Młodzieniec był lekko zdziwiony, ale przeszedł za kontuar i zaczął grzebać w

setkach identycznych czarnych buciorów. Odnalezienie właściwej pary zajęło mu
prawie godzinę, w trakcie której kapral z kompletnym brakiem zainteresowania pa-
lił papierosy. Kiedy szeregowiec w końcu odzyskał swoje obuwie, kapral bez sło-
wa wykreślił jego nazwisko z długiej listy.

– Właśnie to będziesz robił – rzekł do mnie. – Nie przemęczysz się.
Nie przesadzał. W tym magazynie nikt się nie przemęczał. Już po dwóch

dniach zrozumiałem, jak ciepłe Weekes uwił tu sobie gniazdko. Magazynier to sza-
cowny zawód, ale nie w jego wykonaniu. Niezliczone przegrody, regały i szafki w
wielkim baraku były oznaczone literami lub cyframi, więc niewątpliwie nadsyłane

152

background image

buty i koszule mogły być odpowiednio składowane, co pozwalałoby na ich szybkie
odnajdowanie. Jednak wymagałoby to odrobiny wysiłku, a kapral najwidoczniej
żywił do tego głęboką awersję.

Nadsyłane buty były rzucane na środek baraku, a powiązane paczki z praniem

kładzione jedna na drugą, tworząc stos sięgający prawie pod sufit.

Po trzech dniach nie mogłem już tego znieść.
– Proszę posłuchać – powiedziałem. – Czas szybciej by mi płynął, gdybym

miał coś do roboty. Może mógłbym poukładać wszystko na półkach? Byłoby
znacznie łatwiej wydawać.

Weekes nie odrywał oczu od gazety (był zagorzałym czytelnikiem) i z począt-

ku myślałem, że mnie nie słyszał. Potem językiem przesunął papieros w kąt ust i
spojrzał na mnie przez chmurę dymu.

– Wbij sobie do głowy, koleś – zabulgotał – że jeśli zechcę, żebyś coś zrobił,

to ci powiem. Ja tu jestem szefem i ja wydaję rozkazy, zrozumiano?

I wrócił do lektury. Opadłem na krzesło. Najwyraźniej uraziłem przełożonego

i musiałem poniechać wszelkich podobnych pomysłów. Tymczasem nazajutrz ka-
pral, stanowczo przypomniawszy mi, że mam wszystko pozostawić po staremu,
zniknął i od tej pory pojawiał się tylko rankiem, na kilka minut. Nie miałem nic in-
nego do roboty, jak siedzieć tam za drewnianym kontuarem, odkreślając nadcho-
dzące i wydawane buty lub koszule. Miałem wrażenie, że jestem tylko jednym z
wielu równie nieszczęśliwych osobników, którzy znaleźli się we władzy kaprala
Weekesa.

Z prawdziwą przykrością obserwowałem facetów szukających swojej własno-

ści i wyniosłem stamtąd głębokie przeświadczenie o niewyczerpanej cierpliwości
Brytyjczyków. Ponieważ tam siedziałem, uważali mnie za odpowiedzialnego za
cały ten bałagan, lecz mimo mojego niskiego stopnia nikt nie użył wobec mnie
przemocy fizycznej. Przeważnie mamrotali tylko i pomrukiwali, szukając swoich
rzeczy. Tylko raz jakiś dryblas podszedł do kontuaru i rzekł: „Powinieneś układać
te buty we właściwej kolejności zamiast siedzieć tu na dupie, ty leniwy pierdoło!”
Jednak nie walnął mnie w nos, czemu do dziś się dziwię.

Pomimo to świadomość, że wielu porządnych młodych ludzi podziela jego

punkt widzenia, była niepokojąca. Stwierdziłem, iż z mojej twarzy nie schodzi
przepraszający uśmiech.

Pewnego razu o mało mnie nie zlinczowano. Tego popołudnia do magazynu

zwalił się cały tłum. Niespodziewanie wydano kilkudniowe przepustki, więc setki
żołnierzy kłębiły się na żwirowym placyku i trawniku przed barakiem. Chcieli ode-
brać pranie – i to szybko, żeby zdążyć na stację.

Przez moment spanikowałem. Przecież nie mogłem wpuścić tu wszystkich,

żeby wydzierali sobie koszule. Wpadłem więc na pewien pomysł. Chwyciłem na-

153

background image

ręcze płaskich paczek i przeczytałem nazwisko na pierwszej metce.

– Walters!
Gdzieś w tłumie odpowiedział mi ochoczy głos:
– Tutaj!
Zlokalizowałem źródło, chwyciłem paczkę i niedbałym ruchem rzuciłem ją w

tłum.

– Reilly!
– Tutaj!
‘– McDonald!
– Tutaj!
– Gibson!
– Tutaj!
Szybko nabierałem wprawy w ciskaniu niebieskich paczek ich właścicielom,

lecz była to dość powolna metoda dystrybucji. Ponadto zdarzały się katastrofy, kie-
dy sznurek pękał w powietrzu, obsypując tłum deszczem kołnierzyków. Czasem
nawet koszule wypadały z papieru i lądowały na ziemi. Niebawem głosy z ocho-
czych stały się gniewne. Rzucanym pociskom odpowiadały padające z tłumu salwy
gniewnych okrzyków:

– Przez ciebie spóźnię się na pociąg, bezmózgi frajerze!
– Cholerny ofermo, trzeba cię zamknąć!
Większość tych uwag formułowano jeszcze dosadniej, czego wolę tu nie

przytaczać. Szczególnie żywo pamiętam pewnego młodzieńca, który pozbierał
swoje rzeczy z zakurzonej podłogi i podszedł do mnie szybkim krokiem. Stanął
tuż, tuż przede mną. Chociaż twarz wykrzywiał mu grymas wściekłości, widzia-
łem, że to miły, dobroduszny facet. Wyglądał na dobrze wychowanego chłopaka,
który nigdy nie przeklina, ale kiedy zajrzał mi w oczy, zacisnął szczęki i zgrzytnął
zębami.

– To jest... to jest... – wykrztusił. – To jest draństwo!!
Wypluł te słowa i odszedł.
Rzecz jasna, całkowicie się z nim zgadzałem, lecz nadal rzucałem paczki w

tłum, w duchu zadając sobie pytanie, w jaki sposób James Herriot, absolwent Roy-
al College, lekarz weterynarii i wyszkolony pilot wpakował się w coś takiego.

Po półgodzinie tłum czekających nie zrzedniał ani odrobinę i zacząłem zda-

wać sobie sprawę ze zniecierpliwienia malującego się na ich twarzach. Nagle ru-
szyła na mnie potężna fala ludzi. Cofnąłem się, chwytając naręcze koszul, przeko-
nany, że teraz zaatakują mnie i pobiją. Jednak moje obawy okazały się nieuzasad-
nione. Chcieli tylko przyspieszyć odbiór rzeczy. Tuzin żołnierzy wpadł za kontuar.
Za moim przykładem zaczęli rzucać ciuchy w tłum.

Dotychczas tylko po jednym obiekcie szybowało nad głowami czekających,

154

background image

lecz teraz powietrze pociemniało od rzucanych paczek. Co chwilę dochodziło do
zderzeń. Leciały kołnierzyki, trzepotały chusteczki, majtki rozpościerały się jak
spadochrony, lecz po nieznośnie długim okresie potwornego zamieszania ostatni
lotnik pozbierał swoje rzeczy z podłogi, spojrzał na mnie z obrzydzeniem i od-
szedł.

Pozostałem sam z nieprzyjemną świadomością faktu, że mój prestiż okropnie

ucierpiał i równie smutnym przeświadczeniem, że RAF wciąż nie wie, co ze mną
zrobić.

155

background image

Rozdział dwudziesty

Od czasu do czasu wyrywałem się z tej otchłani zapomnienia i rozpaczy na

przepustkę do Manchesteru. Zapewne dlatego, że sam byłem od niedawna ojcem,
przyglądałem się spotykanym na ulicach wózkom z dziećmi. Najczęściej popycha-
ły je kobiety, chociaż od czasu do czasu widywałem też mężczyzn.

Zapewne nie ma niczego niezwykłego w widoku mężczyzny pchającego wó-

zek w mieście, lecz na pustej wiejskiej drodze taki obrazek zwraca uwagę. Szcze-
gólnie, kiedy w wózku jedzie duży pies.

Właśnie taki widok ujrzałem pewnego ranka na wzgórzach opodal Darrowby i

zwolniłem, przejeżdżając obok. Tę dziwną parę zauważyłem już wcześniej, paro-
krotnie w ciągu kilku ostatnich tygodni, więc doszedłem do wniosku, że ten męż-
czyzna i pies niedawno przenieśli się do naszego okręgu.

Kiedy samochód zrównał się z nim, mężczyzna obrócił się i z uśmiechem

podniósł rękę. Ten uśmiech rozpromienił jego ogorzałą twarz. Zobaczyłem oblicze
czterdziestolatka, brązową szyję bez kołnierzyka czy krawata oraz wyblakłą koszu-
lę w paski, rozpiętą na piersiach pomimo chłodnego dnia.

Mimo woli zastanawiałem się, kto to jest. Jego strój, składający się z pomiętej

zamszowej kurtki do golfa, sztruksowych spodni i ciężkich butów, niewiele zdra-
dzał. Niektórzy uznaliby go za zwykłego włóczęgę, ale przeczyły temu energiczne
ruchy i zaaferowana mina.

Opuściłem szybę i zimny marcowy wiatr smagnął mnie po policzkach.
– Chłodny ranek – zauważyłem. Mężczyzna wyglądał na zdziwionego.
– Tak – odparł po chwili. – Chyba tak. Popatrzyłem na wózek, stary i zardze-

wiały, oraz siedzące w nim zwierzę. Pies był mieszańcem charta i odpowiedział mi
pełnym godności spojrzeniem.

– Ładny pies.
– Tak, to Jake. – Mężczyzna uśmiechnął się, pokazując zdrowe i równe zęby.

– Jest wspaniały.

Pomachałem mu ręką i pojechałem dalej. W lusterku widziałem raźnie kro-

czącą postać, z podniesioną głową i wyprężonymi ramionami oraz kudłatą sylwet-
kę Jake’a siedzącego nieruchomo jak posąg w wózku.

Nie musiałem długo czekać na następne spotkanie z tą niezwykłą parą. Zaglą-

dałem w zęby koniowi pociągowemu, kiedy na zboczu wzgórza za stajnią zauwa-
żyłem jakąś postać klęczącą pod kamiennym murkiem. Obok stał wózek, a na tra-
wie spokojnie siedział wielki pies.

– Hej, chwileczkę – powiedziałem, wskazując w ich kierunku. – Kto to?
Farmer roześmiał się.

156

background image

– To Roddy Travers. Zna go pan?
– Nie, nie. Kiedyś zamieniłem z nim dwa słowa na drodze, to wszystko.
– No tak, na drodze. – Twierdząco pokiwał głową. – Tam najczęściej można

spotkać Roddy’ego.

– Kim on jest? Skąd się tu wziął?
– Chyba mieszka gdzieś w Yorkshire, ale nie wiem gdzie i chyba nikt tego nie

wie. Jednak mogę panu powiedzieć, że on zna się na wszystkim.

– Owszem – przytaknąłem, patrząc jak mężczyzna wprawnie układa warstwy

kamieni, wypełniając wyrwę w murze. – Niewielu umie zrobić to, co on robi teraz.

– Zgadza się. Układanie murów to zanikająca umiejętność i wymaga zręczno-

ści, ale Roddy jest w tym bardzo dobry. Jednak potrafi wszystko, strzyc żywopło-
ty, kopać rowy, pilnować bydła.

Wziąłem pilnik i zacząłem ścierać ostre krawędzie końskich trzonowych zę-

bów.

– Jak długo tu zostanie?
– Och, skończy ten mur i pójdzie sobie. Przydałby mi się tutaj, ale on nigdy

nie zostaje dłużej w jednym miejscu.

– Czy on nie ma domu?
– Nie, skądże – zaśmiał się farmer. – Roddy nie ma domu. Wszystko, co ma,

wozi w tym wózku.

Przez następne tygodnie chłodna wiosna ociepliła się i słońce obudziło pier-

wiosnki na trawiastych zboczach. Często widywałem Roddy’ego, czasem na dro-
dze, czasem pracowicie machającego łopatą w jakimś rowie melioracyjnym. Jake
zawsze był w pobliżu, idąc obok lub przyglądając się jego pracy. Jednak spotkali-
śmy się dopiero wtedy, kiedy szczepiłem owce pana Pawsona przeciw martwicy
nerek.

Było ich trzysta i zaganiali je stopniowo do małej zagrody, w której Roddy ła-

pał je i przytrzymywał. Stwierdziłem, że i to umie robić. Półdzikie górskie owce
przebiegały obok niego jak wystrzelone z procy, ale on z łatwością chwytał je za
runo, czasem w powietrzu, i podnosił przednią nogę, odsłaniając nagą i nieporo-
śniętą futrem skórę za łokciem, jakby stworzoną przez naturę dla igły weterynarza.

Opodal, na wietrznym stoku, wielki chart siedział wyprostowany w swojej

zwykłej pozie, z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądając na uwijające się
wokół zagrody psy i nie wtrącając się do niczego.

– Dobrze go pan wytresował – zauważyłem.
Roddy uśmiechnął się.
– Tak, Jake nigdy nie biega i nie denerwuje ludzi. Wie, że ma siedzieć i cze-

kać, aż skończę pracę.

– I wydaje się, że to mu wcale nie przeszkadza. – Ponownie zerknąłem na psa,

157

background image

uosobienie zadowolenia. – Musi wieść cudowne życie, podróżując sobie po świe-
cie.

– Ma pan rację – wtrącił pan Pawson, wpędzając do zagrody kolejne stadko

owiec. – Nie ma żadnych zmartwień, tak samo jak jego pan.

Roddy nic nie odpowiedział, ale gdy owce wbiegły do zagrody, wyprostował

się i odetchnął. Ciężko pracował i strużka potu ściekała mu z czoła, ale gdy spoj-
rzał na połoniny i wrzosowiska, jego twarz nagle wypiękniała. Po chwili rzekł:

– Chyba to prawda. Nie mamy powodów do zmartwienia, Jake i ja.
Pan Pawson uśmiechnął się złośliwie.
– O rany, Roddy, nigdy nie powiedziałeś prawdziwszych słów. Bez żony, bez

dzieciaków, bez polisy i debetu w banku musisz wieść rzeczywiście spokojny ży-
wot.

– Tak mi się zdaje – przyznał Roddy. – Ale pieniędzy też nie mam.
Farmer obrzucił go kpiącym spojrzeniem.
– No właśnie, a co z tym? Nie czułbyś się bezpieczniej, gdybyś miał odłożoną

jakąś sumkę?

– Nie, nie. I tak nie zabrałbym jej w drogę, a dopóki człowiek może za siebie

zapłacić, nie potrzeba mu więcej.

W tych słowach nie było niczego oryginalnego, ale utkwiły mi w pamięci na

całe życie, ponieważ padły z jego ust i zostały wypowiedziane z takim głębokim
przekonaniem.

Kiedy skończyłem szczepić i wypuszczone owce z zadowoleniem podreptały

na pastwisko, powiedziałem do Roddy’ego:

– Cóż, bardzo dziękuję. Praca idzie mi znacznie szybciej, jeśli mam takiego

zręcznego pomocnika. – Wyjąłem paczkę papierosów. – Zapali pan?

– Nie, dziękuję, panie Herriot. Nie palę.
– Nie?
– Nie. I nie piję.
Obdarzył mnie łagodnym uśmiechem i ponownie doznałem wrażenia, że ze-

tknąłem się z kimś czystym pod względem fizycznym i psychicznym. Nie pił, nie
palił, był w ciągłym ruchu pod gołym niebem, nie miał dobytku ani wygórowanych
ambicji... Wszystko to uwidaczniało się w jasnych oczach, zdrowej cerze i musku-
larnym ciele. Nie był wysoki, ale wydawał się niezniszczalny.

– Chodź, Jake, pora na obiad – rzucił i wielki chart zaczął go radośnie obska-

kiwać.

Podszedłem i przemówiłem do psa, który w odpowiedzi przyjaźnie pomachał

ogonem. Pogłaskałem wąski łeb i podrapałem go za uszami.

– Jest piękny, Roddy. Tak jak mówiłeś, jest wspaniały.
Udałem się do domu, aby umyć ręce, lecz zanim wszedłem do środka, obej-

158

background image

rzałem się na tę dwójkę. Roddy wyjmował termos i zawiniątko zjedzeniem, a Jake
patrzył na to pożądliwie. Słońce mocno prażyło i wiatr ze świstem przelatywał nad
krawędzią muru. Pies i człowiek wyglądali na zadowolonych z życia.

– Widzi pan, on jest bardzo niezależny – powiedziała żona farmera, gdy sta-

łem przy kuchennym zlewie. – Zapraszaliśmy go, żeby przyszedł na obiad, ale
woli zostać na zewnątrz z psem.

Pokiwałem głową.
– A gdzie nocuje?
– Och, gdziekolwiek – odparła. – W stogach siana, spichlerzach, a czasem

pod gołym niebem, ale u nas śpi w jednym z wolnych pokoików na poddaszu. I
wiem, że wielu farmerów chciałoby zatrudnić go na stałe, ponieważ zawsze jest
nienagannie czysty.

– Rozumiem. – Zdjąłem ręcznik z wieszaka na drzwiach. – Ciekawa postać,

prawda?

Uśmiechnęła się w zadumie.
– Ach, z pewnością. On i jego pies! – Wyjęła z piekarnika półmisek apetycz-

nie pachnącej, pieczonej szynki i postawiła na stole. – Powiem coś panu. Ten facet
jest w porządku. Wszyscy lubią Roddy’ego Traversa, to dobry człowiek.

Roddy przez całe lato pozostał w okręgu Darrowby i przyzwyczaiłem się do

jego widoku na farmach albo pchającego wózek po drodze. Kiedy padało, nosił
przydługi gabardynowy płaszcz, ale przeważnie zamszową kurtkę do golfa i
sztruksy. Nie wiem, gdzie zdobył swoją garderobę. Założyłbym się, że nigdy w ży-
ciu nie grał w golfa, więc była to kolejna ze związanych z nim zagadek.

Spotkałem go wczesnym rankiem, na początku października. Noc była bardzo

mroźna i kępy traw na łąkach za murkami tkwiły w bezlitosnych uściskach bieli,
każde źdźbło skute okowami szronu.

Byłem zakutany po same uszy i od czasu do czasu uderzałem palcami w ręka-

wicach o kolana, żeby przywrócić krążenie, tymczasem kiedy zatrzymałem samo-
chód i opuściłem szybę, zobaczyłem szeroką pierś wyglądającą spod rozpiętej ko-
szuli.

– Dzień dobry, panie Herriot – powiedział. – Cieszę się, że pana widzę. –

Urwał i posłał mi ten swój spokojny uśmiech. – Niedaleko jest praca na kilka tygo-
dni, więc się przenoszę.

– Rozumiem. – Wiedziałem o nim już dostatecznie dużo, żeby nie pytać, do-

kąd. Spojrzałem na Jake’a, który obwąchiwał zielska. – Widzę, że dzisiaj idzie pie-
szo.

Roddy roześmiał się.
– Tak, czasem lubi spacerować, czasem woli jechać. Jak mu wygodnie.

159

background image

– Na razie, Roddy – powiedziałem. – Na pewno wkrótce znów się spotkamy.

Wszystkiego najlepszego.

Pomachał mi ręką i sprężystym krokiem ruszył po skutej lodem szosie, a ja

miałem wrażenie, że coś bezpowrotnie zniknęło z mojego życia. Jednak myliłem
się. Tego samego dnia, o ósmej wieczorem ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłem i
na frontowych schodach zobaczyłem Roddy’ego. Za nim, ledwie widoczny w
mroźnych ciemnościach, stał nieodłączny wózek.

– Chciałbym, żeby obejrzał pan mojego psa, panie Herriot.
– O, a w czym problem?
– Nie mam pojęcia. On jakby... jakby mdlał.
– Mdleje? To niepodobne do Jake’a. Gdzie jest? Roddy wskazał za siebie.
– Na wózku, przykryty.
– W porządku. – Szeroko otworzyłem drzwi. – Proszę go wprowadzić.
Roddy zręcznie wciągnął zardzewiały, piszczący i skrzypiący wehikuł na

schody, a potem korytarzem do gabinetu. Tam, w jaskrawym świetle, odpiął paski i
zdjął plandekę, odsłaniając leżącego pod nią Jake’a.

Pies miał pod głową znajomy gabardynowy płaszcz, a wokół cały dobytek

właściciela: węzełek związanych sznurkiem koszul i skarpet, paczkę herbaty, ter-
mos, nóż, łyżkę i wojskowy plecak. Spojrzał na mnie przerażonymi ślepiami, a kie-
dy go pogłaskałem, poczułem, że cały drży.

– Niech poleży sobie tak przez chwilkę, Roddy – powiedziałem. – A ty opo-

wiedz mi dokładnie, co się stało.

Zatarł dłonie i splótł drżące palce.
– No, to zaczęło się dziś po południu. Był wesół jak szczygiełek, biegał po

trawie, a potem jakby dostał ataku.

– Jakiego?
– Stanął jak wryty i upadł na bok. Leżał tak, dysząc i śliniąc się. Mówię panu,

myślałem, że już po nim.

Roddy na samo wspomnienie szeroko otworzył oczy i skrzywił się.
– Jak długo to trwało?
– Ledwie kilka sekund. Potem wstał i nikt by nie powiedział, że coś z nim jest

nie tak.

– A potem znów miał atak?
– Tak, raz za razem. Prawie oszalałem. Ale między tymi napadami wyglądał

całkiem normalnie. Czy to możliwe, panie Herriot?

Opis pasował do ataku epilepsji.
– Ile ma lat? – zapytałem.
– W lutym skończył pięć.
No cóż, trochę za stary na padaczkę. Sięgnąłem po stetoskop i osłuchałem ser-

160

background image

ce. Wytężałem słuch, ale słyszałem tylko przyspieszone bicie serca przestraszone-
go zwierzęcia. Żadnych anomalii. Termometr nie wykazał podwyższonej tempera-
tury.

– Podnieśmy go, Roddy. Możesz chwycić zad.
Kiedy kładliśmy go na gładkim stole, wielkie zwierzę było zupełnie bezwład-

ne w naszych ramionach, lecz poleżawszy chwilę, ostrożnie rozejrzało się wokół i
powoli usiadło. Potem wyciągnęło szyję i polizało pana po twarzy, machając ogo-
nem.

– Niech pan patrzy! – zawołał Roddy. – Znów jest taki jak zawsze. Można by

pomyśleć, że nic mu nie dolega.

Rzeczywiście, Jake szybko dochodził do siebie. Kilkakrotnie tęsknie spojrzał

na podłogę, a potem zeskoczył na nią, podbiegł do pana i oparł mu przednie łapy
na piersi. Patrzyłem na stojącego psa energicznie merdającego ogonem.

– No cóż, to doskonale. Z początku nie podobał mi się jego wygląd, ale chyba

już mu przeszło. Może...

Urwałem w połowie zdania. Wytrzeszczyłem oczy. Chart znowu opuścił

przednie łapy na podłogę i rozdziawionym pyskiem spazmatycznie łapał powie-
trze. Krztusił się i dławił, zrobił kilka chwiejnych kroków, wpadł na wózek i runął
na bok.

– Co, do licha...! Szybko, podnieśmy go!
Chwyciliśmy zwierzę i znów wtargaliśmy na stół. Z niedowierzaniem spoglą-

dałem na wielkiego psa. Przestał dyszeć – teraz wcale nie oddychał i leżał nieprzy-
tomny. Nacisnąłem palcami udo i wyczułem puls. Był – szybki i słaby – ale chart
nie oddychał. Mógł w każdej chwili umrzeć, a ja stałem bezradnie, zapomniawszy
o wszystkim, czego mnie uczono. W końcu, w przypływie frustracji, uderzyłem go
dłonią w pierś.

– Jake! – wrzasnąłem. – Jake, co ci jest?
Jakby w odpowiedzi chart natychmiast zaczął ze świstem wciągać powietrze,

zatrzepotał powiekami, oprzytomniał i począł się rozglądać wkoło. Nadal jednak
był śmiertelnie wystraszony i leżał na stole. Pogłaskałem go po łbie.

Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy go w milczeniu. Pies stopniowo uspo-

kajał się, potem usiadł na stole i patrzył na nas lękliwie.

– Widzi pan – rzekł Roddy. – Znów to samo. Nie mam pojęcia, co to takiego,

a wydawało mi się, że wiem co nieco o psach.

Nic nie powiedziałem. Ja też nie miałem pojęcia, a wydawało mi się, że je-

stem weterynarzem. W końcu stwierdziłem:

– Roddy, to nie był atak. On się dusił. Coś przeszkadza mu w oddychaniu. – Z

kieszeni na piersi wyjąłem latarkę. – Muszę zajrzeć mu do gardła.

Rozwarłem Jake’owi szczęki, przycisnąłem jęzor wskazującym palcem i za-

161

background image

świeciłem w gardziel. Był spokojnym, dobrodusznym psem i nie stawiał oporu, ale
w oświetlonym przełyku nie dostrzegłem żadnego obcego ciała. Miałem nadzieję,
że znajdę jakiś kawałek kości, tymczasem gorączkowe obmacywanie różowego
ozora, zdrowych migdałków i lśniących zębów trzonowych nie przyniosło sukcesu.
Wszystko wyglądało normalnie. Jeszcze trochę odchyliłem mu łeb, kiedy poczu-
łem, że sztywnieje i usłyszałem krzyk Roddy’ego:

– Znów się zaczyna!
I tak też było. Patrzyłem z przerażeniem, jak pies bezwładnie osuwa się na

stół. Znów szeroko rozwarł pysk, z którego pociekła ślina. Tak samo jak przedtem
przestał oddychać i klatka piersiowa znieruchomiała. Płynęły sekundy, a ja uderza-
łem go dłonią w pierś – tym razem bezskutecznie. Ściągnąłem powiekę i spojrza-
łem na gałkę oczną. Spojówka przybrała siną barwę. Jake nie pożyje już długo. Na-
gle z całą wyrazistością uświadomiłem sobie dramatyzm tego faktu. To nie był tyl-
ko pies, lecz jedyny przyjaciel tego człowieka, a ja patrzyłem, jak umiera.

W tym momencie usłyszałem cichy dźwięk. Stłumione kaszlnięcie, przy któ-

rym pies ledwie poruszył wargami.

– Do diabła! – wrzasnąłem. – On naprawdę się dusi. Tam musi coś być!
Znów złapałem psa za łeb i wepchnąłem mu latarkę do pyska. Zawsze będę

dziękował opatrzności, że w tej chwili pies zakasłał, rozwierając chrząstki krtani i
pozwalając mi dostrzec przyczynę kłopotów. Tuż za śliską nagłośnią przez chwilę
dojrzałem gładki owalny obiekt, nie większy od ziarna grochu.

– Myślę, że to kamyk – wysapałem. – Tkwi w samej krtani.
– Mówi pan, że to w jabłku Adama?
– Tak. Działa jak zawór kulowy, od czasu do czasu blokując mu tchawicę. –

Potrząsnąłem psim łbem. – Niech pan spojrzy, na chwilę wytrząsnąłem kamyk.
Pies znów odzyskuje przytomność.

Jake ponownie ożył i równo oddychał. Roddy przesunął dłonią po psim łbie,

po grzbiecie i wydatnych mięśniach tylnych nóg.

– Ale... ale... to znów się zdarzy, prawda? Kiwnąłem głową.
– Obawiam się, że tak.
– A za którymś razem kamyk nie przesunie się i to będzie koniec? – zapytał z

pobladłą twarzą.

– Zgadza się, Roddy. Będę musiał wyjąć ten kamień.
– Jak...?
– Przecinając tchawicę. Natychmiast. To jedyne wyjście.
– W porządku. – Roddy przełknął ślinę. – Zróbmy to. Chyba nie wytrzymam,

jeśli znów dostanie ataku.

Wiedziałem, co czuł. Pode mną także uginały się kolana i byłem przekonany,

że jeśli Jake jeszcze raz straci przytomność, to ja też. Złapałem nożyczki i przy-

162

background image

strzygłem sierść na brzusznej powierzchni tchawicy. Nie odważyłem się podać
narkozy, tylko nasączyłem pole operacji środkiem miejscowo znieczulającym i
przemyłem antyseptykiem. Na szczęście w sterylizatorze miałem świeżo wygoto-
wany zestaw instrumentów. Wyjąłem tacę i postawiłem na wózku obok stołu.

– Proszę trzymać go za głowę – poleciłem ochryple i chwyciłem skalpel.
Przeciąłem skórę, powięź i cienkie warstewki mięśnia mostkowo-gnykowego

oraz barkowo-gnykowego, aż odsłoniłem brzuszną powierzchnię tchawicy. Jeszcze
nigdy nie przeprowadzałem takiej operacji na przytomnym psie, ale rozpaczliwa
sytuacja nie pozostawiała czasu na wahania. Po kilku następnych sekundach nacią-
łem ścianę tchawicy i zajrzałem do środka.

Był tam. Rzeczywiście, kamyk-szary, błyszczący i niewielki, ale dostatecznie

duży, aby zabić.

Musiałem wyjąć go szybko i zręcznie, aby nie wepchnąć w głąb tchawicy.

Odchyliłem się i szperałem po tacy, aż znalazłem jakieś płaskie kleszcze i włoży-
łem je do rany. Dobremu chirurgowi na pewno nie drżą tak ręce ani serce nie wali
jak młotem. Zacisnąłem zęby, wsunąłem kleszcze głębiej i jakimś cudem dłoń
przestała mi się trząść, gdy uchwyciłem nimi kamyk.

Przestałem dyszeć. Prawdę mówiąc, w ogóle przestałem oddychać, powoli

wyciągając błyszczący kamyczek z tchawicy. Wreszcie z cichym stuknięciem
upadł na stół.

– To już? – zapytał Roddy, prawie szeptem.
– Już. – Sięgnąłem po igłę i jedwabne nici. – Wszystko w porządku.
Szycie zajęło mi tylko kilka minut i pod koniec Jake był już całkiem rześki.

Niecierpliwie przebierał łapami, gotowy ruszyć w drogę, jakby wiedział, że już po
kłopocie.

Roddy przyprowadził go dziesięć dni później, na zdjęcie szwów. Właśnie tego

ranka opuszczał okręg Darrowby. Usunąłem kilka kawałków jedwabiu z pięknie
zagojonej rany i odprowadziłem go do drzwi, a Jake tańczył wokół naszych nóg.
Na chodniku przed Skeldale House stał stary wózek w całej swej zardzewiałej god-
ności. Roddy podniósł plandekę.

– Wskakuj, chłopie – mruknął i psisko zwinnie skoczyło na swoje miejsce.
Roddy oburącz złapał uchwyt wózka i gdy jesienne słońce wyjrzało nagle zza

chmur, oświetliło obraz, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić. Kurtka golfo-
wa, rozpięta pod szyją koszula i jasnobrązowe zwierzę siedzące w wózku, z wro-
dzonym wdziękiem rozglądające się wokół.

– No, na razie, Roddy – powiedziałem. – Pewnie jeszcze tu wrócisz.
Odwrócił się i znów zobaczyłem ten uśmiech.
– Taak, pewnie wrócę.
Pchnął swój dziwny, piszczący wehikuł i ruszyli. Jake lekko kołysał się, gdy

163

background image

przemierzali ulicę. W oczach stanął mi obraz tego, co zobaczyłem pod plandeką
tamtej nocy w przychodni. Plecak zawierający brzytwę, ręcznik, mydło i kilka dro-
biazgów. Paczka herbaty i termos. Oraz coś jeszcze – maleńką obróżkę. Czyżby
należała do Jake’a, kiedy był szczeniakiem, a może do innego kochanego zwierzę-
cia? Kolejna tajemnica związana z tym człowiekiem... lecz wyjaśniająca inne rze-
czy. Farmer miał rację – wszystko, co posiadał Roddy, było w tym wózku.

I wyglądało na to, że niczego więcej nie potrzebował, bo kiedy skręcił za róg i

zniknął mi z oczu, jeszcze przez chwilę słyszałem jego wesołe pogwizdywanie.

164

background image

Rozdział dwudziesty pierwszy

Wysłali mnie do Eastchurch na wyspie Sheppey i wiedziałem, że to ostatni

etap.

Patrząc na nierówny szereg żołnierzy, zdałem sobie sprawę, że nie będę już

uczestniczył w żadnych paradach. Z lekkim żalem uzmysłowiłem sobie, że w obo-
zie szkoleniowym w Scarborough wcale nie uznano by tego za paradę. Pamiętałem
stojące przed hotelem „Grand” długie szeregi żołnierzy odzianych w niebieskie
mundury, którzy stali nieruchomo jak gwardia pałacowa, patrząc prosto przed sie-
bie. Nasze buty błyszczały jak lustra, guziki lśniły jak szczere złoto i nikt nawet nie
drgnął, gdy starszy sierżant i dyżurny oficer przeprowadzali poranną inspekcję.

Tak jak wszyscy, narzekałem na surową dyscyplinę, pokrzykiwanie, szorowa-

nie i pucowanie, maszerowanie i musztrę, ale teraz wydawało mi się to dobre i sen-
sowne. Wręcz brakowało mi tego.

Tutaj lotnicy wlekli się ospale, rozmawiali w szeregu, a czasem ukradkiem

popalali za plecami innych, gdy sierżant wyczytywał kolejne nazwiska z listy i
przydzielał zadania na cały dzień.

Tego ranka robił to wyjątkowo długo, przerzucając plik papierków i pracowi-

cie notując w nich coś ołówkiem. Stojący na prawo ode mnie rosły Irlandczyk za-
czął się niecierpliwić i w końcu zawołał z urazą:

– Rany, sierżancie, puść nas z tego placu! Nogi mi odpadną!
Sierżant nawet na niego nie spojrzał.
– Zamknij dziób, Brady – odparł. – Zejdziesz z tego placu, kiedy powiem i

nie wcześniej.

Tak było w Eastchurch, tym wielkim zbiorniku filtracyjnym RAF-u, w któ-

rym odsiewano (jak ktoś kiedyś powiedział) „przypadki i odpadki”. Na terenie
wielkiego obozu zgromadzono istną mieszaninę ludzi, których łączyło jedno:
wszyscy na coś czekali. Jedni na ponowne zamustrowanie, ale większość na demo-
bilizację.

Nad całym tym miejscem unosiła się atmosfera rezygnacji, świadomość faktu,

że tracimy tu czas. Wprawdzie utrzymywano dyscyplinę, ale niezbyt surową. I jak
już powiedziałem, każdy z nas czekał... czekał...

Mały Ned Finch w swoim odległym zakątku Yorkshire również zawsze wyda-

wał się czekać. Pamiętam, jak farmer pokrzykiwał na niego.

– Rany boskie, weź się do roboty! W ogóle nie nadajesz się na farmera!
Pan Daggett przytrzymał skaczące cielę i ze zniecierpliwieniem spojrzał na

pomocnika. Ned odpowiedział mu beznamiętnym spojrzeniem. Jego twarz nie
zdradzała żadnych uczuć, lecz bladoniebieskie oczy miały wyraz, który zawsze w

165

background image

nich widziałem – jakby oczekiwania, że coś się wydarzy, chociaż bez większej na-
dziei. Ostrożnie próbował schwytać cielaka, ale ten odepchnął go, a wtedy Ned
złapał za kark następnego, krzepkie trzymiesięczne zwierzę, które wlokło go kilka
metrów, a potem wyrwało się, rzucając go na ściółkę.

– Do licha, niech pan załatwi tego, panie Herriot! – warknął pan Daggett, pod-

stawiając mi kark cielęcia. – Wygląda na to, że sam będę musiał je łapać.

Zrobiłem zwierzęciu zastrzyk. Wykonywałem profilaktyczne szczepienie

przeciwko zapaleniu płuc u dwudziestu cieląt i Ned cierpiał męki. Zawsze miałem
wrażenie, że ten drobny mężczyzna, chudy i skromnej postury, nie nadaje się do tej
pracy. Jednak przez całe życie pracował na farmie i teraz był już po sześćdziesiąt-
ce: posiwiały, łysawy i lekko przygarbiony, ale wciąż na chodzie.

Pan Daggett wyciągnął ręce i gdy kolejne kudłate zwierzę przebiegało obok,

jedną szeroką dłonią złapał je za łeb, a drugą za ucho. Cielaczek od razu zrozumiał,
że nie ma sensu walczyć i nie stawiał oporu, gdy wbijałem mu igłę. Ned przyciskał
kolanem jego zad, niepotrzebnie przypierając zwierzę do ściany. Niewielki był z
tego pożytek i szef spiorunował go wzrokiem.

Zaszczepiliśmy stadko przy niewielkiej pomocy Neda, a kiedy opuściliśmy

zagrodę i wyszliśmy na podwórze, pan Daggett otarł pot z czoła. Był chłodny listo-
padowy dzień, ale farmer spocił się jak mysz i przez chwilę opierał szerokie bary o
ścianę obory, pozwalając, by owiewał go nadlatujący znad wrzosowisk wiatr.

– Jak rany, ależ z niego bezużyteczny pokurcz! – mruknął. – Sam nie wiem,

jak ja z nim wytrzymuję.

Jeszcze przez chwilę mamrotał tak pod nosem, a potem znów krzyknął:
– Hej, Ned!
Staruszek, który kręcił się bez celu po dziedzińcu, spojrzał na gospodarza po-

kornym, lecz dziwnie wyczekującym wzrokiem.

– Zanieś te worki ze zbożem do spichlerza! – polecił mu farmer.
Ned bez słowa podszedł do wozu i z trudem zarzucił worek na ramię. Gdy z

wysiłkiem wchodził po schodkach do spichlerza, trzęsły się pod nim chude nogi i
giął się wpół pod ciężarem. Pan Daggett potrząsnął głową i odwrócił się do mnie.
Jego końska, trupio blada twarz miała zawsze melancholijny wyraz.

– Wie pan, co z nim jest nie tak? – mruknął konfidencjonalnie.
– Co ma pan na myśli?
– No, wie pan, dlaczego nie może łapać cieląt?
Osobiście uważałem, że Ned nie jest dostatecznie duży lub silny, a poza tym

nie ma do tego drygu, ale tylko potrząsnąłem głową.

– Nie – powiedziałem. – Nie wiem.
– No cóż, powiem panu. – Pan Daggett pospiesznie rozejrzał się na boki, a

potem szepnął: – Za bardzo lubi jasne światła.

166

background image

– Hę?
– Mówię panu, ma hysia na punkcie jasnych świateł.
– Jasnych...? Co też...? Gdzie...? Pan Daggett nachylił się do mnie.
– Co wieczór chodzi do Briston.
– Briston...? – Spojrzałem w kierunku wioski znajdującej się po drugiej stro-

nie gór Dale, oddalonej o dobre trzy mile od stojącej na uboczu farmy Daggetta.
Była to jedyna osada w tej bezludnej okolicy – kilka starych domów, ciemnych i
cichych na tle zielonych zboczy. Przypomniałem sobie żółte światła lamp nafto-
wych migoczące wieczorami w oknach. Wcale nie były jasne. – Nie rozumiem.

– No... chodzi do pubu.
– Ach, do pubu.
Pan Daggett powoli i złowieszczo pokiwał głową, ale ja nadal niczego nie ro-

zumiałem. Pub „Hulton Arms” składał się z jednego kuchennego pomieszczenia, w
którym można było wypić kufel piwa, a wieczorem zagrać w domino. Nie przypo-
minał mi jaskini rozpusty.

– Upija się? – zapytałem.
– Nie, nie. – Farmer potrząsnął głową. – Nie w tym rzecz. Chodzi o godziny,

w jakich to robi.

– Późno wraca, co?
– No właśnie! – Szeroko otworzył oczy tkwiące głęboko w oczodołach. –

Czasem wraca dopiero po dziewiątej lub o dziesiątej!

– Ojej, naprawdę?
– Tak, pewne jak to, że tu stoję. I jeszcze jedno. Następnego ranka nie może

zwlec się z łóżka. Zanim wstanie, ja zdążę już zrobić połowę roboty. – Zamilkł i
znów zerknął na dziedziniec. – Może mi pan wierzyć albo nie, ale czasem nie weź-
mie się do roboty przed siódmą rano!

– Wielkie nieba!
Ze znużeniem wzruszył ramionami.
– No, sam pan widzi, jak jest. Chodźmy do domu, musi pan umyć ręce.
W ogromnej kuchni o kamiennej posadzce pochyliłem się nad brązowym, ka-

mionkowym zlewem. Scar Farm miała czterysta lat i kolejni mieszkańcy niewiele
tutaj zmienili od czasów Henryka VIII. Sękate belki, pobielone ściany i twarde
drewniane krzesła. Jednak wygoda nigdy nie była ważna dla pana Daggetta i jego
żony, która podgrzewała wodę w prymitywnym bojlerze obok piecyka i nosiła ją w
wiadrze.

Teraz stukała chodakami po kamieniach; miała włosy ściągnięte w ciasny

kok, a na sobie perkalowy fartuch. Daggettowie nie mieli dzieci, ale i tak uwijała
się bez przerwy w domu i w obejściu.

Na końcu pomieszczenia drewniane schody wiodły przez otwór w suficie na

167

background image

poddasze, gdzie sypiał Ned. Mieszkał tam od prawie pięćdziesięciu lat, od kiedy
jako chłopiec rozpoczął pracę u ojca pana Daggetta. Przez cały ten czas nigdy nie
był dalej jak w Darrowby, nigdy nie robił niczego innego poza swoją codzienną
pracą. Bez żony, bez przyjaciół, przez całe życie bez końca doił, karmił i wyrzucał
gnój. Podejrzewałem, że cały czas czekał, z gasnącą nadzieją, że coś się zdarzy.

Z dłonią na klamce drzwi samochodu obejrzałem się na Scar Farm, na zapad-

nięty dach, na wielkie kamienne nadproże. Widok tego domu obrazował surowe
życie jego mieszkańców. Mały Ned był nienadzwyczajnym pomocnikiem i znie-
cierpliwienie jego szefa było zupełnie zrozumiałe. Pan Daggett i jego żona nie byli
okrutni ani niesprawiedliwi. Po prostu trudy życia w tym odludnym zakątku gór
uczyniły ich szorstkimi i surowymi osobami.

W tym miejscu nie było niczego łagodnego ani zbędnego. Kamienne ściany,

mizerna trawa i karłowate drzewa; wąska droga upstrzona krowimi plackami. Ży-
cie tu było prymitywne i graniczyło z cudem, że mieszkańcy gór Dale przeważnie
nie byli podobni do Daggettów, tylko mili i weseli.

Jednak kiedy odjeżdżałem, dostrzegłem surowe piękno tej okolicy. Pobliskie

pagórki w magiczny sposób ożyły, gdy promień słońca przeszył chmury, oblewa-
jąc nagie zbocza złocistą poświatą. Nagle zauważyłem delikatny odcień zieleni,
połyskujący brąz uschniętych paproci na szczytach, cały spokojny majestat tego
świata, w którym przyszło mi pracować.

Do następnego klienta nie musiałem daleko jechać – zaledwie milę – i zasta-

łem tam zupełnie inną atmosferę. Panna Tremayne, bogata dama z południa, kupiła
zrujnowaną posiadłość i kosztem wielu tysięcy funtów zmieniła ją w luksusowy
dom. Idąc po chrzęszczącym żwirze podjazdu, spoglądałem na wielkie okna z
szybkami w ołowianych ramkach, na gładkie, świeżo wyczyszczone kamienne
mury.

Elsie otworzyła mi drzwi. Była kucharką oraz gospodynią panny Tremayne i

jedną z osób, które najbardziej lubiłem. Miała około pięćdziesiątki, nie więcej niż
metr pięćdziesiąt, krzywe nóżki wystające spod opiętej czarnej sukienki, a poza
tym była okrąglutka jak piłka.

– Dzień dobry, Elsie – powiedziałem, a ona wybuchnęła śmiechem. Właśnie

za to, nawet bardziej niż za jej zabawny wygląd, tak ją lubiłem. Śmiała się głośno z
byle powodu; prawdę mówiąc, śmiała się nawet z tego, co sama mówiła.

– Proszę wejść, panie Herriot, cha, cha, cha! – powiedziała. – Rano było tro-

chę chłodno, chi, chi, ale myślę, że do wieczora zrobi się cieplej, he, he.

Ten śmiech mógł wydawać się zbyteczny i rzeczywiście chwilami trudno było

ją zrozumieć, ale końcowy efekt był rozbrajający. Zaprowadziła mnie do salonu,
gdzie jej pani z pewnym trudem podniosła się z fotela.

Panna Tremayne była już w podeszłym wieku i bardzo dokuczał jej artretyzm,

168

background image

ale znosiła to bez utyskiwań.

– Ach, pan Herriot! – powiedziała. – Jak to miło, że pan przyszedł.
Lekko przechyliła głowę na bok i posłała mi promienny uśmiech, jakbym był

najmilszym gościem, jakiego miała od dłuższego czasu.

Ona również była wylewną, miłą osobą, a ponieważ posiadała trzy psy, dwa

koty i podstarzałego osła, w ciągu tych sześciu miesięcy od kiedy zamieszkała w
okolicy Darrowby, zdążyłem ją bardzo dobrze poznać. Teraz przyjechałem, żeby
przyciąć przerośnięte kopyta osiołkowi, więc w prawej ręce trzymałem szczypce i
kowalski nóż.

– Och, niech pan położy tutaj te okropne narzędzia – powiedziała staruszka. –

Elsie przyniesie herbatę. Na pewno ma pan chwilę czasu, żeby wypić filiżankę.

Chętnie zapadłem w jeden z obitych jaskrawą tkaniną foteli i rozglądałem się

po ładnie urządzonym pokoju, gdy Elsie wróciła, bezszelestnie sunąc po dywanie.
Postawiła tacę na stojącym obok mnie stoliku.

– Oto pańska herbata – powiedziała i parsknęła tak szczerym śmiechem, że

musiała oprzeć się o mój fotel. Jej okrągła postać trzęsła się, gdy Elsie wprost sła-
niała się ze śmiechu. Kiedy opanowała paroksyzm, odpłynęła z powrotem do kuch-
ni i usłyszałem, jak trzaska garnkami. Pomimo swoich dziwactw była wspaniałą
kucharką i sprawną gospodynią.

Miło spędziłem dziesięć minut z panną Tremayne przy herbacie, a potem wy-

szedłem na zewnątrz i zająłem się osłem. Kiedy skończyłem, przeszedłem na tyły
domu, a kiedy mijałem kuchnię, w otwartym oknie zobaczyłem Elsie.

– Serdeczne dzięki za herbatę, Elsie – powiedziałem.
Mała gospodyni chwyciła brzegi zlewu, żeby nie upaść.
– Cha, cha, nie ma za co. Naprawę, chi, chi, nie ma za co, he, he.
Zadziwiony, poszedłem do samochodu, a kiedy odjeżdżałem, przyszła mi do

głowy niepokojąca myśl, że pewnego dnia nieopatrznie powiem Elsie coś napraw-
dę śmiesznego i biedaczka zrobi sobie krzywdę.

Wkrótce znów wezwano mnie na farmę pana Daggetta do krowy, która nie

mogła wstać. Farmer podejrzewał, że jest sparaliżowana.

Zajechałem na Scar Farm w rzadkiej mżawce. Ściemniało się już, chociaż

była dopiero czwarta po południu. Kiedy zbadałem krowę, nabrałem przekonania,
że po prostu zaklinowała się pod połamanymi deskami przegrody.

– Myślę, że ona udaje, panie Daggett – orzekłem. – Kilkakrotnie próbowała

wstać, a teraz już jej się nie chce. Niektóre krowy tak robią.

– Może ma pan rację – odparł farmer. – Zawsze była głupia.
– A na dodatek jest dość spora. Ciężko będzie ją podnieść. – Wziąłem wiszą-

cy na ścianie obory sznur i owiązałem nim kończyny w okolicy stępu. – Ja pchnę z

169

background image

drugiej strony, a pan z Nedem pociągniecie za linę.

– Pociągniemy? – Pan Daggett kwaśnym spojrzeniem obrzucił pomocnika. –

Jemu trudno podnieść skórkę z puddingu.

Ned nic nie powiedział, tylko tępo patrzył przed siebie, stojąc z opuszczonymi

rękami. Wyglądał, jakby nic go to nie obchodziło albo jakby był zupełnie gdzie in-
dziej. Z pewnością błądził gdzieś myślami, jeśli uznać, że odbijały się one w jego
nieobecnym, obojętnym, lecz – jak zawsze – wyczekującym spojrzeniu.

Poszedłem za przegrodę i zacząłem popychać nogi krowy, podczas gdy oni

ciągnęli sznur. A przynajmniej pan Daggett ciągnął, z otwartymi ustami ciężko dy-
sząc z wysiłku, podczas gdy Ned tylko trzymał linę. Centymetr po centymetrze
wielkie zwierzę przesuwało się, aż wyciągnęliśmy je prawie na środek stanowiska i
już miałem powiedzieć, żeby przestali ciągnąć, gdy sznur pękł i pan Daggett runął
jak długi na twarde kamienie. Ned oczywiście nie upadł, ponieważ za słabo cią-
gnął, a jego pracodawca, leżąc na plecach, zmierzył go gniewnym wzrokiem.

– Ty mały draniu, kazałeś mi ciągnąć samemu! Nie mam pojęcia, po co cię tu

trzymam. Jesteś kompletnie bezużyteczny!

W tym momencie krowa, tak jak się spodziewałem, stanęła na nogi, a farmer

zawołał do parobka:

– No już, rusz się, cholera, weź trochę słomy i przetrzyj jej nogi! Na pewno

jej zdrętwiały.

Ned posłusznie chwycił wiecheć słomy i zaczął masować nogi zwierzęcia.

Pan Daggett z trudem podniósł się z ziemi, ostrożnie obmacał sobie krzyż, a potem
podszedł do krowy, by się upewnić, że łańcuch nie zacisnął się jej na szyi. Chciał
już odejść, gdy zwierzę nagle obróciło się i mocno nadepnęło mu na stopę.

Gdyby miał na nogach ciężkie buty, nie byłoby tak źle, ale nosił stare i popę-

kane gumiaki, które wcale nie chroniły stóp przed zgnieceniem.

– Au! Au! Au! – wrzasnął pan Daggett, tłukąc pięściami po włochatym kro-

wim grzbiecie. – Złaź, ty stara suko!

Odpychał ją, szturchał i próbował wyszarpnąć stopę, ale pięćset kilo wołowi-

ny niemiłosiernie wgniatało ją w podłogę. Krowa uwolniła go dopiero wtedy, kie-
dy racica ześlizgnęła się jej z kalosza, a z własnego doświadczenia wiem, że to naj-
gorszy moment. Pan Daggett zaczął podskakiwać na jednej nodze, ściskając ręka-
mi drugą kończynę.

– Jasna cholera – jęczał. – O jasna cholera!
W tym momencie przypadkiem spojrzałem na Neda i ze zdumieniem ujrza-

łem, że na jego apatycznej twarzy nagle pojawił się szeroki uśmiech. Nie przypo-
minam sobie, żebym kiedykolwiek przedtem widział go uśmiechniętego. Widocz-
nie farmer dostrzegł moje zdumienie, bo nagle obrócił się na pięcie i spojrzał na
parobka. Jakby pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki Ned znów skrył się za ma-

170

background image

ską apatii i dalej masował krowę.

Pan Daggett pokusztykał ze mną do samochodu i kiedy już miałem odjeżdżać,

trącił mnie w bok.

– Niech pan patrzy – szepnął.
Ned, ze skopkiem w ręce, z niezwykłą energią uwijał się po oborze. Jego pra-

codawca uśmiechnął się kwaśno.

– Tylko wtedy się spieszy. Nie może się doczekać, kiedy pójdzie do pubu.
– Och, przecież sam pan mówił, że się nie upija. Na pewno nie robi nic złego.
Przeszył mnie spojrzeniem głęboko wpadniętych oczu.
– Niech pan w to nie wierzy. Któregoś dnia źle skończy.
– Przecież kufelek piwa...
– Ach, żeby tylko o to chodziło! – Rozejrzał się na boki. – Ale te kobiety!
Zaśmiałem się z niedowierzaniem.
– Och, panie Daggett, jakie kobiety?
– Te z pubu – mruknął. – Dziewczyny Bradleyów.
– Córki właściciela? Och, naprawdę, nie wierzę...
– No dobrze, niech pan myśli, co pan chce. On ma na nie oko. Wiem. Kiedyś

zajrzałem tam i sam widziałem.

Nie wiedziałem, co rzec, ale i tak nie miałem okazji, ponieważ odwrócił się i

pomaszerował do domu. Zostałem sam w zimnym mroku. Popatrzyłem na widmo-
wy kontur starego domu. W gasnącym świetle listopadowego dnia strugi deszczu
spływały po szarych kamieniach, a wiatr chwytał cienką smużkę dymu z komina,
ciskając jej poszarpane kłęby w sino-blade niebo. Nad tym wszystkim wznosiło się
wzgórze, czarnym bezkształtnym masywem, przytłaczającym i groźnym.

W oknie kuchni widziałem lampę naftową rzucającą przyćmiony blask na pu-

sty stół oraz ciemny kominek, na którym migotały słabe płomyki ognia. Cień na
końcu pomieszczenia krył schody wiodące na poddasze Neda. Łatwo mogłem so-
bie wyobrazić, jak wspina się po nich, żeby przebrać się i pomknąć do Briston.

Po drugiej stronie doliny jedyna ulica wioski była poszarpaną nitką, wijącą się

w półmroku, lecz w oknach domostw migotały światła lamp. To były te jasne
światła Neda i zrozumiałem, co czuł. Po Scar Farm Briston mogło wydać się ku-
rortem na miarę Monte Carlo.

Ten obraz tak żywo utkwił mi w pamięci, że załatwiwszy tego wieczoru jesz-

cze dwie wizyty, postanowiłem w powrotnej drodze do domu odrobinę zboczyć.
Przejechałem przez góry i było już wpół do dziewiątej, kiedy dotarłem do Briston.
Z trudem odnalazłem „Hulton Arms”, ponieważ nikt nie próbował reklamować
pubu i wejście było nieoświetlone. Mimo to nie zrezygnowałem, gdyż chciałem
przekonać się, ile prawdy jest w sensacyjnych opowieściach pana Daggetta.

W końcu znalazłem gospodę. Wejście wyglądało jak drzwi do zwyczajnego

171

background image

domu, z wiszącym nad nim wyblakłym drewnianym szyldem. Wewnątrz, jak zwy-
kle, jedni farmerzy grali w domino, a inni gwarzyli ściszonymi głosami. Panny
Bradley, pospolite, lecz miłe kobiety po czterdziestce, siedziały przy kominku, a
Ned obok nich, z kufelkiem piwa. Dosiadłem się do niego.

– Cześć, Ned.
– O, pan Herriot – mruknął z roztargnieniem, obrzucając mnie tym dziwnie

wyczekującym spojrzeniem.

Jedna z kobiet odłożyła robótkę i podeszła do mnie.
– Kufel jasnego, proszę – powiedziałem. – Czego się napijesz, Ned?
– Nie, dziękuję, panie Herriot. Ten mi wystarczy. To mój drugi, a wie pan, nie

jestem tęgim pijakiem.

Panna Bradley roześmiała się.
– Owszem, on nigdy nie pije więcej jak dwa kufelki przez cały wieczór, ale ze

smakiem, prawda, Ned?

– Tak, zgadza się.
Spojrzał na nią, a ona ciepło uśmiechnęła się do niego i poszła po moje piwo.

Ned upił łyk.

– Właściwie przychodzę tu dla towarzystwa, panie Herriot.
– Tak, oczywiście.
Wiedziałem, co ma na myśli. Pewnie przez większość czasu siedział samot-

nie, ale było tu ciepło, wygodnie i przyjaźnie. Gruba kłoda sypała skrami w szeroki
komin, a elektryczne żarówki oświetlały lśniące lustra z reklamami whisky. Tutaj
było zupełnie inaczej niż na Scar Farm.

Ned niewiele mówił. Jeszcze przez godzinę sączył piwo, spoglądając na grają-

cych w domino farmerów, a ja w tym czasie powoli wypiłem drugi kufel. Panny
Bradley robiły na drutach i parzyły na kominku herbatę w wielkim dzbanku, a kie-
dy musiały wstać, żeby obsłużyć któregoś z gości, czasem żartobliwie poklepywa-
ły Neda po policzku. Zanim wysączył ostatnią kroplę i podniósł się od stolika, było
za piętnaście dziesiąta, a musiał jeszcze przejechać na rowerze na drugą stronę gór
Dale. Kolejny raz Ned późno pójdzie spać.

Była wczesna wiosna i jedliśmy wtorkowy lunch. Helen zawsze gotowała we

wtorki zapiekankę z nerek i zazwyczaj przez cały poranny obchód myślałem o tej
uczcie. Tego ranka te wizje były szczególnie żywe, gdyż zaczęła się pora kocenia
owiec, więc większość czasu spędzałem, stojąc na wietrze w podkoszulku, przy
czym robiłem się coraz bardziej głodny.

Helen wbiła nóż w swoje kulinarne dzieło i zaczęła nakładać mi na talerz

pachnącą potrawę.

– Dziś rano spotkałam na rynku pannę Tremayne, Jim.
– Och tak?

172

background image

O mało nie zacząłem się ślinić, gdy żona skończywszy nakładać mi zapiekan-

kę, rozkroiła kilka ziemniaków w mundurkach i położyła na ich dymiące po-
wierzchnie paski wiejskiego masła.

– Tak. Jeśli masz czas, to chciałaby, żebyś wpadł tam dziś po południu i za-

kroplił Wilberforce’owi uszy.

– Och, oczywiście, wpadnę.
Wilberforce był starym kastrowanym kocurem i właśnie o takiej pracy marzy-

łem po pracowitym porannym obchodzie. Właśnie podniosłem widelec do ust, kie-
dy Helen znów przemówiła:

– Och, powiedziała mi też bardzo ciekawą rzecz.
– Naprawdę?
Zacząłem żuć, więc myślami byłem gdzie indziej.
– Chodzi o tę małą gospodynię, która u niej pracuje. Elsie. Znasz ją?
Pokiwałem głową i ugryzłem kolejny kęs.
– Oczywiście, oczywiście.
– No cóż, to pewnie całkiem nieoczekiwane, ale Elsie wychodzi za mąż.
Zakrztusiłem się.
– Co takiego?
– To prawda. Może znasz też pana młodego.
– Powiedz, kto to.
– Pracuje na sąsiedniej farmie. Nazywa się Ned Finch. Tym razem zakrztusi-

łem się naprawdę i Helen musiała tłuc mnie po plecach, podczas gdy ja wciąż się
dławiłem. Dopiero kiedy wykaszlnąłem kawałek ziemniaczanej skórki, zdołałem
wybełkotać:

– Ned Finch?
– Tak powiedziała.
Jak w transie dokończyłem lunch, ale pod koniec zaakceptowałem już ten nie-

zwykły fakt. Helen i panna Tremayne były rozsądnymi osobami – na pewno się nie
mylą. A jednak... kiedy podjechałem pod stary dom panny Tremayne, wydawało
mi się to nierealne.

Jak zwykle drzwi otworzyła Elsie. Patrzyłem na nią przez moment.
– Cóż to ja słyszę, Elsie?
Zaczęła chichotać, aż zatrzęsło się całe jej pulchne ciało. Położyłem dłoń na

jej ramieniu.

– To prawda?
Chichot przeszedł w głośny śmiech i gdyby nie trzymała się klamki drzwi, je-

stem pewien, że upadłaby na próg.

– Taak, zgadza się – wykrztusiła. – W końcu znalazłam sobie chłopa i wycho-

dzę za niego!

173

background image

Bezsilnie oparła się o drzwi.
– No cóż, miło mi to słyszeć, Elsie. Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczę-

śliwi.

Nie miała siły mówić, więc tylko kiwnęła głową, oparta o drzwi. Potem za-

prowadziła mnie do saloniku.

– Niech pan wejdzie – zaśmiała się. – Przyniosę herbatę.
Panna Tremayne wstała na moje powitanie. Miała lekko rozchylone usta i

błyszczące oczy.

– Och, panie Herriot, czy pan słyszał?
– Tak, ale jak...
– Wszystko zaczęło się, kiedy poprosiłam pana Daggetta o kilka świeżych ja-

jek. Przysłał tu z nimi Neda na rowerze. To było jak przeznaczenie.

– No, to cudownie.
– Tak i nawet widziałam, jak to się stało. Ned wszedł z koszykiem przez te

drzwi, a Elsie sprzątała ze stołu i... – Panna Tremayne zaplotła dłonie, uśmiechnęła
się ekstatycznie i uniosła oczy ku niebu. – Och, panie Herriot, to była miłość od
pierwszego wejrzenia!

– No tak... istotnie. To cudowne!
– Od tego czasu Ned zaczął tu częściej bywać, a teraz przyjeżdża co wieczór i

siedzi z Elsie w kuchni. Czyż to nie romantyczne?

– Z pewnością. A kiedy postanowili się pobrać?
– Och, już po miesiącu poprosił ją o rękę i jestem taka szczęśliwa, bo Ned jest

taki sympatyczny, prawda?

– Tak, rzeczywiście – przytaknąłem. - To bardzo miły gość.
Elsie uśmiechała się i chichotała nad tacą z herbatą, a potem przycisnęła dłoń

do ust i uciekła zmieszana. Kiedy panna Tremayne zaczęła napełniać mi filiżankę,
opadłem na fotel i położyłem sobie Wilberforce’a na kolanach.

Wielki kocur mruczał, kiedy wpuściłem mu do ucha kilka kropli roztworu.

Miał chroniczne zgorzelinowe zapalenie ucha zewnętrznego – niezbyt groźne, ale
czasami bolesne i wymagające leczenia. Ponieważ panna Tremayne nie lubiła
sama zakrapiać mu ucha, zaangażowała do tego mnie.

Kiedy wywróciłem ucho i delikatnie wtarłem w nie oleisty płyn, Wilberforce

pojękiwał z zadowolenia i ocierał się pyszczkiem o moją rękę. Uwielbiał takie na-
cieranie obolałego miejsca, którego nie mógł sięgnąć i gdy skończyłem, zwinął się
w kłębek na moich kolanach.

Oparłem się wygodnie i sączyłem herbatę. Ten moment – mimo obolałych

pleców i ramion oraz dłoni zaczerwienionych i spękanych od ustawicznego mycia
na otwartej przestrzeni – wydał mi się jednym z najmilszych w praktyce weteryna-
rza. Panna Tremayne mówiła dalej:

174

background image

– Po ślubie urządzimy skromne przyjęcie, a potem szczęśliwa para zamieszka

tutaj.

– W tym domu?
– Tak, oczywiście. W tym wielkim starym budynku jest mnóstwo miejsca i

przygotowałam dla nich dwa pokoje we wschodnim skrzydle. Jestem pewna, że
będzie im tam wygodnie. Och, jestem tym wszystkim taka podekscytowana!

Ponownie napełniła moją filiżankę.
– Zanim pan odjedzie, Elsie musi pokazać panu, gdzie będą mieszkać.
Kiedy opuszczałem posiadłość, Elsie zaprowadziła mnie na drugi koniec

domu.

– Tutaj, chi, chi – powiedziała – będziemy przesiadywać wieczorami, a to,

cha, cha, o rany, jest nasza sypialnia.

Lekko zachwiała się, otarła oczy i spytała, jak mi się tu podoba.
– Jest naprawdę uroczo, Elsie – odparłem.
Były tam jaskrawe dywany, fotele z kolorowymi obiciami i ładne mahoniowe

łoże. Nie tak jak na stryszku Scar Farm.

I patrząc na Elsie, zrozumiałem, co Ned widział w swojej narzeczonej.

Śmiech, ciepło, żywy temperament, a także – w co nie wątpiłem – urodę i charak-
ter.

W porze kocenia się owiec odwiedzałem niemal każdą farmę, więc po pew-

nym czasie znów znalazłem się u pana Daggetta. Odebrałem parę ładnych jagniąt,
ale to jakoś wcale go nie ucieszyło. Podniósł leżący na trawie ręcznik i podał mi
go.

– No i co pan powie o Nedzie, co? Dał się złapać jakiejś babie, tak jak mówi-

łem. – Prychnął z dezaprobatą. – Wiedziałem, że przez to nocne łazikowanie napy-
ta sobie biedy.

Wróciłem przez rozświetlone słońcem pola na farmę i kiedy mijałem drzwi

obory, wyszedł z niej Ned, pchając taczkę.

– Dzień dobry, Ned – powiedziałem.
Spojrzał na mnie z nieprzeniknioną miną, jak zawsze.
– Jak się pan ma, panie Herriot.
Wydał mi się dziwnie zmieniony i dopiero po chwili pojąłem, dlaczego. Jego

oczy straciły ten wyczekujący wyraz, który pozostawał w nich tak długo. Jednak to
było zupełnie naturalne.

Ponieważ Ned wreszcie doczekał się.

175

background image

Rozdział dwudziesty drugi

Chociaż po Eastchurch przetaczały się tłumy ludzi, czułem się wyobcowany i

samotny. Pewnie dlatego przypomniał mi się stary pan Potts. On pewnie też się tak
czuł.

– Jak się pan ma, panie Herriot?
Słowa były zupełnie zwyczajne, lecz niemal rozpaczliwy ton głosu staruszka

czynił je naglącymi i znaczącymi.

Widywałem go niemal codziennie. Ze względu na niespodziewane wezwania

trudno mi było robić coś regularnie, ale zawsze przed lunchem starałem się prze-
chadzać nad rzeką z moim psem, Samem. Tam właśnie spotykaliśmy pana Pottsa z
Nipem, jego starym owczarkiem, który najwidoczniej miał ten sam zwyczaj. Dom
pana Pottsa stał niedaleko rzeki i staruszek spędzał wiele czasu, spacerując ze swo-
im psem.

Wielu emerytowanych farmerów miało po kawałku ziemi i mały inwentarz,

co dawało im jakieś zajęcie i łagodziło przejście od życia pełnego trudów do cało-
dziennego wypoczynku. Pan Potts kupił sobie mały domek ze skrawkiem ogródka,
więc niewątpliwie czas mu się dłużył.

Może musiał tak postąpić ze względu na stan zdrowia. Stojąc przede mną,

podpierał się laską, a jego sine policzki wydymały się i zapadały w rytm wdechów
i wydechów. Niewątpliwie chorował na serce.

– Całkiem nieźle, panie Potts – odparłem. – A pan?
– Średnio, młodzieńcze. Szybko dostaję zadyszki. – Zakaszlał kilkakrotnie, a

potem zadał nieuniknione pytanie: – A co pan porabiał rano?

Spoglądał na mnie uważnie szeroko otwartymi oczami. Naprawdę chciał wie-

dzieć. Zastanawiałem się chwilę.

– No cóż, niech pomyślę. – Zawsze starałem się podawać mu wszystkie

szczegóły, gdyż wiedziałem, że mają dla niego ogromne znaczenie i przypominają
o życiu, którego tak mu brakowało. – Przetkałem dwa strzyki, zbadałem kulawego
byka, leczyłem dwie krowy z zapaleniem wymienia i jeszcze jedną z gorączką
mleczną.

Energicznie kiwał głową przy każdym moim słowie.
– O rany! – zawołał. – Ta gorączka mleczna to świństwo. Kiedy byłem mło-

dy, krowy padały na to jak muchy. I to zawsze dobre sztuki, po trzecim lub czwar-
tym cieleniu. Nie mogły wstać i chociaż podawaliśmy im wszystko, co się dało,
zdychały jedna po drugiej.

– Owszem – przyznałem. – W tamtych czasach to musiało być okropne.
– Ale potem... – uśmiechnął się z zadowoleniem, stukając palcem w moją

pierś – ... zaczęliśmy nadymać im wymiona pompką rowerową. I wie pan co? zry-

176

background image

wały się na równe nogi i odchodziły. To był istny cud.

Oczy roziskrzyły mu się na to wspomnienie.
– Wiem, panie Potts, sam też kilka tak wyleczyłem. Tylko nie posługiwałem

się pompką od roweru, lecz miałem do tego specjalny przyrząd.

To czarne pudełko z lśniącymi cylindrami i filtrem znajduje się teraz w moim

prywatnym muzeum, gdzie jest jego miejsce. Pomogło mi wybrnąć z kilku trud-
nych sytuacji, ale zawsze towarzyszyła temu obawa, że mogę w ten sposób zarazić
zwierzę gruźlicą. Słyszałem o takich przypadkach i ucieszyłem się, kiedy zaczęto
stosować boroglukonian wapnia.

Kiedy rozmawialiśmy, Sam i Nip bawiły się na trawie opodal. Patrzyłem, jak

mój beagle obskakuje starego owczarka, który biega na sztywnych łapach, merda-
jąc ogonem z zadowolenia. Było widać, że cieszy się z tych spotkań tak samo jak
jego pan. Na chwilę zapominał o brzemieniu lat, gdy leżał na grzbiecie przyciska-
ny przez Sama, delikatnie gryząc go w pierś.

Szedłem ze starym farmerem aż do drewnianego mostka, a potem wracałem

do domu. Patrzyłem, jak ta dwójka powoli przechodzi po wąskiej kładce na drugi
brzeg rzeki. Ja musiałem wracać do pracy, podczas gdy pan Potts nie miał nic do
roboty.

Spotykałem pana Pottsa również w innych miejscach. W dni targowe kręcił

się bez celu między straganami lub stał wśród farmerów, którzy zbierali się przed
„Drovers Arms”, żeby spotkać handlarzy, sprzedawców paszy albo po prostu po-
rozmawiać o interesach. Widywałem go też na aukcjach, podpartego laską, słucha-
jącego potoku słów licytatora, patrzącego na kupowane i sprzedawane zwierzęta.
W jego oczach widziałem pustkę, ponieważ to nie jego bydło stało w zagrodach,
nie jego owce. Był zapomniany, stary i niepotrzebny.

Widziałem go dzień przed jego śmiercią. Byłem nad brzegiem rzeki, patrząc,

jak czapla unosi się z okolonej trzciną wysepki i leniwie polatuje nad polami. Sta-
ruszek stanął tuż przede mną, a nasze psy zaczęły swoje przyjacielskie zmagania.

– No, panie Herriot. – Zamilkł i schylił głowę nad laską, którą przez pół wie-

ku wbijał w trawę swojej farmy. – Cóż pan dziś porabiał?

Może jego policzki były trochę bardziej sine, a oddech ze świstem wydoby-

wał się przez rozchylone usta, ale nie przypominam sobie, żeby wyglądał gorzej
niż zwykle.

– Powiem panu, panie Potts – odparłem – że jestem trochę zmęczony. Dziś

rano trafiło mi się naprawdę ciężkie źrebienie. Zabrało mi dwie godziny i cały je-
stem obolały.

– Źrebienie, tak? Pewnie źrebak był nieprawidłowo ułożony?
– Tak, poprzecznie i z trudem go obróciłem.
– O rany, to faktycznie trudna sprawa. – Uśmiechnął się na samo wspomnie-

177

background image

nie. – Pamięta pan tę klacz, Clydesdale, która źrebiła się u mnie? Byłem chyba jed-
nym z pierwszych pańskich klientów, kiedy przyjechał pan do Darrowby.

– Oczywiście – odparłem. Pamiętałem, jaki był dla mnie miły. Widząc, że je-

stem młody, zielony i niepewny siebie, postarał się mnie uspokoić i dodać mi otu-
chy. – Tak – ciągnąłem – to był późny niedzielny wieczór i mieliśmy z tym mnó-
stwo kłopotu. Byliśmy tylko we dwóch, ale poradziliśmy sobie, prawda?

Wyprostował się i przez moment jego oczy spoglądały na coś, czego ja nie

mogłem dostrzec.

– No tak, zgadza się. Zrobiliśmy to, pan i ja. Wtedy miałem krzepę.
– O tak, miał pan. Nie ma co do tego wątpliwości.
Z trudem wciągnął powietrze i znów wypuścił je w charakterystyczny sposób,

wydymając wargi. Potem z przedziwną godnością zwrócił się do mnie:

– To były piękne dni, panie Herriot, prawda?
– Istotnie, panie Potts, istotnie.
– No tak. – Pokiwał głową. – Miałem ich wiele. Ciężkich, ale pięknych. –

Spojrzał na psa. – A stary Nip dzielił je ze mną, prawda?

Te słowa przypomniały mi moje pierwsze spotkanie z panem Pottsem. Sie-

dział na zydlu, dojąc jedną z kilku swoich krów, opierając nakrytą czapką głowę o
jej kudłaty bok. Kiedy ciągnął za strzyki, Nip upuścił kamyk na czubek jego gu-
miaka. Farmer sięgnął ręką, chwycił kamyk w palce i rzucił go przez otwarte drzwi
na podwórze. Uradowany Nip pobiegł tam i po paru sekundach wrócił, upuścił ka-
myk na but i czekał, ziejąc, z nadzieją w ślepiach.

I nie rozczarował się. Farmer machinalnie cisnął kamień, jakby robił to cały

czas. Patrząc, jak rzuca go raz po raz, zrozumiałem, że zarówno dla człowieka, jak
i zwierzęcia był to codzienny rytuał. Oto widziałem ujmujący przykład cierpliwo-
ści i oddania.

– No cóż, panie Herriot, pójdziemy już – powiedział pan Potts, wyrywając

mnie z zadumy. – Chodź, Nip.

Pomachał mi laską, a ja patrzyłem, jak człowiek i pies znikają mi z oczu za

zasłoną nisko zwisających gałęzi wierzb. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Na-
zajutrz facet na stacji benzynowej mruknął mimochodem:

– A więc stary Potts zawinął się, co?
I tak to było. Jego śmierć nie wzbudziła emocji, a na pogrzebie pojawiła się

tylko garstka jego starych przyjaciół.

Ja boleśnie odczułem odejście pana Pottsa. Kolejna znajoma twarz zniknęła

na zawsze i miało mi jej brakować. Wiedziałem, że nasze codzienne pogawędki
poprawiały mu humor, a teraz ze smutkiem stwierdziłem, że już nic nie mogę dla
niego zrobić.

Chyba dwa tygodnie później otworzyłem furtkę, żeby wypuścić Sama na nad-

178

background image

rzeczne łąki, po czym zerknąłem na zegarek. Dwunasta trzydzieści – mnóstwo cza-
su na przedobiedni spacer. Na łące nie było nikogo. Potem na lewo zauważyłem
psa. To był Nip. Na mój widok wstał, zrobił kilka niezdecydowanych kroków, a
potem zawrócił i znów usiadł przed furtką ogródka na tyłach domu.

Zamiast iść swoją zwykłą trasą, poszedłem wzdłuż domów, aż dotarłem do

starego psa. Bezradnie rozglądał się wokół, ale kiedy znaleźliśmy się przy nim, na-
gle ożywił się, obwąchując Sama i machając na mnie ogonem. Po drugiej stronie
furtki pani Potts plewiła chwasty. Lekko zgarbiona z wysiłkiem machała motyką.

– Jak się pani ma, pani Potts?
Wyprostowała się z trudem.
– Och, nie tak źle, dziękuję, panie Herriot. – Podeszła bliżej i oparła się na

bramce. – Widzę, że patrzy pan na to stare psisko. Daję słowo, że on tęskni za swo-
im panem.

Nic nie powiedziałem, a ona mówiła dalej:
– Je normalnie i karmię go dobrze, ale nie mogę z nim chodzić na spacery. –

Pomasowała sobie plecy. – Męczy mnie reumatyzm, panie Herriot, i ledwie wy-
chodzę z domu.

– Rozumiem – odparłem. – A on pewnie nie chce spacerować sam.
– Nie. Codziennie chodził tamtą ścieżką. – Wskazała na cienką nitkę udepta-

nej ziemi, wijącą się wśród traw. – A teraz nie odejdzie dalej jak kilka kroków.

– No cóż, psy lubią towarzystwo, tak samo jak my. – Nachyliłem się i pogła-

skałem stare psisko po łbie. – Może chciałbyś iść z nami, Nip?

Ruszyłem ścieżką, a on bez wahania podążył w nasze ślady, truchtając obok

Sama i machając ogonem.

– Patrzcie no! – zawołała starsza pani. – Czy to nie piękny widok!
Poszedłem jego dawną trasą aż nad rzekę, gdzie ciemne i ciche wody toczyły

się pod powykręcanymi wierzbami. Potem przeszliśmy przez mostek, a rzeka
przed nami rozlała się po kamienistych płyciznach, mrucząc i szemrząc wśród gła-
zów.

Było cicho. Słyszałem tylko ten nieustanny szum wód i ptasie nawoływania, a

zielona kurtyna listowia rozchylała się tu i ówdzie, ukazując zielone zbocza gór.

Patrzyłem, jak oba psy baraszkują przede mną i nagle podjąłem decyzję: będę

to robił regularnie. Od tego dnia zmieniłem trasę swoich spacerów i najpierw sze-
dłem wzdłuż szeregu domów. Nip znów był szczęśliwy, Samowi bardzo odpowia-
dał ten pomysł, a ja czerpałem dziwną przyjemność z faktu, że nadal mogę robić
coś dla pana Pottsa.

179

background image

Rozdział dwudziesty trzeci

W Eastchurch miałem mnóstwo czasu na rozmyślania i – jak większość żoł-

nierzy – myślałem o domu. Tyle, że już go nie miałem.

Kiedy wyjechałem z Darrowby, Helen znów zamieszkała z ojcem i te małe

pokoiki na poddaszu Skeldale House były teraz zakurzone i puste. Jednak pozosta-
ły w mojej pamięci, w najdrobniejszym szczególe.

Nadal widziałem obrośnięte bluszczem okienko spoglądające nad gąszczem

dachów na zielone wzgórza, nasze skromne umeblowanie, łóżko, nocny stolik oraz
starą szafę, która zamykała się za pomocą mojej skarpetki wetkniętej w drzwi.
Dziwne, ale wspomnienie tej zwisającej, wełnianej skarpetki wywoływało we mnie
najdotkliwszy żal.

I chociaż już tego nie było, wciąż słyszałem grające cicho radio, głos mojej

żony z drugiej strony kominka oraz Tristana, wołającego mnie z przedsionka pew-
nego zimowego wieczoru.

– Jim! Jim!
Wyszedłem na schody i przechyliłem się przez barierkę.
– O co chodzi, Triss?
– Przepraszam, że cię niepokoję, Jim, ale czy mógłbyś zejść na chwilkę?
Na zwróconej ku mnie twarzy dostrzegłem niepokój. Zbiegłem po schodach,

przeskakując po dwa stopnie naraz, a kiedy lekko zdyszany znalazłem się na dole,
Tristan zaprowadził mnie do gabinetu na tyłach domu. Przy stole stała kilkunasto-
letnia dziewczyna, przytrzymując ręką brudny, zwinięty koc.

– To kot – powiedział Tristan. Odwinął koc i zobaczyłem wielkiego, pręgo-

wanego kocura. A przynajmniej byłby wielki, gdyby miał na sobie choć trochę cia-
ła. Żebra i miednica sterczały mu pod napiętą skórą, a kiedy przesunąłem dłonią po
futerku, stwierdziłem, że jest okropnie chudy. Tristan odchrząknął.

– Jest jeszcze coś, Jim.
Spojrzałem na niego z zaciekawieniem. Chociaż raz nie miał ochoty do żar-

tów. Patrzyłem, jak delikatnie uniósł tylną łapę kota, ukazując mi jego brzuch. Zo-
baczyłem długie rozcięcie, przez które zwój jelit groteskowo wypadł na koc. Pa-
trzyłem na to, zaszokowany, kiedy dziewczyna powiedziała:

– Zobaczyłam tego kota siedzącego w kącie na podwórku Brownów. Pomy-

ślałam, że wygląda na zabiedzonego i pochyliłam się, żeby go pogłaskać. Wtedy
zauważyłam, że jest ciężko ranny, więc wróciłam do domu po koc i przyniosłam
go tutaj.

– To ładnie z twojej strony – powiedziałem. – Czy wiesz, do kogo należy?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
– Nie. Wygląda na bezpańskiego.

180

background image

– Rzeczywiście. – Oderwałem oczy od okropnej rany. – Ty jesteś Marjorie

Simpson, prawda?

– Tak.
– Dobrze znam twojego tatę. Jest naszym listonoszem.
– Zgadza się. – Prawie uśmiechnęła się, ale zaraz zadrżały jej wargi. – No

cóż, chyba lepiej zostawię go tutaj. Trzeba będzie skrócić jego cierpienia. Bo prze-
cież nic nie da się zrobić z... z czymś takim?

Wzruszyłem ramionami i potrząsnąłem głową. Dziewczynie łzy nabiegły do

oczu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała wychudzone zwierzę, a potem odwróciła się i
szybko podeszła do drzwi.

– Jeszcze raz dziękuję, Marjorie! – zawołałem za nią. – I nie martw się, zaj-

miemy się nim.

W milczeniu spojrzeliśmy z Tristanem na ciężko ranne zwierzę. W świetle

lampy chirurgicznej wszystko było aż nazbyt dobrze widoczne. Miał prawie roz-
pruty brzuch i zwój wnętrzności był oblepiony kurzem i błotem.

– Co o tym sądzisz? – zapytał w końcu Tristan. – Został przejechany?
– Możliwe – odparłem. – To mogło być cokolwiek. Może zaatakował go duży

pies albo ktoś kopnął go lub uderzył.

Kotom zdarzały się takie rzeczy, ponieważ niektórzy ludzie najwidoczniej

uważają je za wdzięczny obiekt wszelkich okrucieństw. Tristan kiwnął głową.

– W każdym razie, cokolwiek to było, jest prawie zagłodzony. Wygląda jak

szkielet. Założę się, że odszedł całe mile od domu.

– No cóż – westchnąłem. – Wnętrzności są przebite w kilku miejscach. Bez-

nadziejna sprawa.

Tristan nic nie odpowiedział, tylko cicho zagwizdał pod nosem i raz po raz

przesunął czubkiem palca po kocim pyszczku. Niewiarygodne, ale gdzieś w głębi
chudej piersi usłyszeliśmy ciche mruczenie. Młodzieniec spojrzał na mnie okrągły-
mi ze zdziwienia oczami.

– Mój Boże, słyszałeś?
– Tak... zdumiewające w jego stanie. Ma miłe usposobienie.
Tristan, pochylony nad kotem, nadal go głaskał. Wiedziałem, co czuje, bo

chociaż w stosunku do naszych pacjentów zachowywał uprzejmy dystans, nie zdo-
łał mnie zwieść: miał słabość do kotów. Nawet teraz, kiedy obaj dobiegamy sześć-
dziesiątki, często opowiada mi przy piwie o kocie, którego ma od wielu lat. To ty-
powy dla Tristana związek – nawzajem płatają sobie przeróżne figle – ale oparty
na szczerym uczuciu.

– Nic z tego, Triss – powiedziałem łagodnie. – Trzeba to zrobić.
Sięgnąłem po strzykawkę, ale coś we mnie się buntowało przeciw wbijaniu

181

background image

igły w to pokiereszowane ciało. Zamiast tego naciągnąłem mu skraj koca na pysz-
czek.

– Polej koc odrobiną eteru – powiedziałem. – Wtedy po prostu zaśnie.
Tristan bez słowa zdjął nakrętkę z butelki z eterem i uniósł ją nad kocem.

Wtedy spod fałd materiału znowu dobiegł nas ten dźwięk: mruczenie, które nara-
stało, aż brzmiało w naszych uszach jak warkot motocykla. Tristan skamieniał,
mocno ściskając butelkę z eterem i nie odrywając oczu od koca, spod którego do-
biegały te przyjazne dźwięki. W końcu popatrzył na mnie i przełknął ślinę.

– Niezbyt mi się to podoba, Jim. Czy możemy coś zrobić?
– Mówisz, o poskładaniu go?
– Tak.
– Przecież wnętrzności są uszkodzone, miejscami dziurawe jak sito.
– Moglibyśmy je pozszywać, prawda?
Podniosłem koc i spojrzałem jeszcze raz.
– Szczerze mówiąc, Triss, nie wiedziałbym od czego zacząć. Ponadto są za-

brudzone.

Nic nie powiedział, tylko patrzył na mnie. Nie musiał mnie namawiać. Tak

samo jak on nie miałem najmniejszej ochoty usypiać tego przyjacielskiego kocura.

– No dobrze – mruknąłem. – Spróbujemy.
Kiedy tlen popłynął z sykiem, a łeb kota znalazł się w masce do narkozy,

przemyliśmy wypadnięte wnętrzności ciepłym roztworem soli fizjologicznej. Robi-
liśmy to kilkakrotnie, ale nie zdołaliśmy całkowicie usunąć zabrudzeń. Potem roz-
poczęliśmy powolny proces zaszywania licznych dziur w maleńkich jelitach, przy
czym bardzo pomocne okazały się zwinne palce Tristana, który zręczniej ode mnie
posługiwał się igłą.

Upłynęły dwie godziny i zużyliśmy całe metry katgutu. Następnie posypali-

śmy otrzewną sulfonamidem i wepchnęliśmy wnętrzności z powrotem do jamy
brzusznej. Kiedy zaszyłem warstwy mięśni i skóry, wszystko wyglądało ładnie, ale
miałem niemiłe wrażenie, że tylko zmiotłem śmieci pod chodnik. Przy tak rozle-
głych obrażeniach i zanieczyszczeniu zapalenie otrzewnej było nieuniknione.

– W każdym razie żyje, Triss – powiedziałem, gdy zaczęliśmy myć narzędzia.

– Będziemy podawać mu sulfapirydynę i trzymać za niego kciuki.

W tym czasie nie było jeszcze antybiotyków, ale ten nowy lek był i tak

ogromnym osiągnięciem. Otworzyły się drzwi i weszła Helen.

– Długo cię nie było, Jim. – Podeszła do stołu i spojrzała na uśpionego kota. –

Ależ chudy, biedaczysko. Sama skóra i kości.

– Powinnaś go zobaczyć, kiedy go tu przyniesiono. – Tristan wyłączył steryli-

zator i zamknął zawór aparatu do narkozy. – Teraz wygląda znacznie lepiej.

Przez chwilę głaskała kota.

182

background image

– Jest ciężko ranny?
– Obawiam się, że tak, Helen – odparłem. – Robiliśmy wszystko, co mogli-

śmy, ale, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby miał szansę z tego wyjść.

– Jaka szkoda. Jest taki śliczny. Cztery białe łapki i takie niezwykłe umasz-

czenie.

Przesunęła palcami po ledwie widocznych, złotorudych pręgach, obok sza-

rych i czarnych. Tristan zaśmiał się.

– Tak, myślę, że ten mały miał wśród swoich przodków jakiegoś rudzielca.
Helen także się uśmiechnęła, ale miała ponurą minę. Poszła do magazynku i

wróciła z pustym kartonem.

– Tak... tak... – powiedziała w zadumie. – W tym pudełku zrobię mu posłanie

i będzie spał w naszym pokoju, Jim.

– Tak?
– Oczywiście, przecież musi mu być ciepło, prawda?
– Pewnie.
Później, w półmroku naszej sypialni, patrzyłem z łóżka na sielankową scenę:

Sam w swoim koszyku po jednej stronie kominka, a kot, ułożony i nakryty kocem,
po drugiej. Zapadłem w sen, ciesząc się, że mojemu pacjentowi jest wygodnie, ale
nie wiedziałem, czy rano zobaczę go żywego...

O wpół do ósmej przekonałem się, że żyje, ponieważ moja żona wstała i mó-

wiła coś do niego. W piżamie przeszedłem przez pokój do kota i spojrzeliśmy na
siebie. Podrapałem go pod brodą, a on otworzył pyszczek w ochrypłym miauknię-
ciu. Jednak nie próbował się poruszyć.

– Helen – powiedziałem. – Ten mały jest w środku cały powiązany katgutem.

Przez tydzień pozostanie wyłącznie na płynach i mimo to może nie przeżyć. Jeśli
zostanie tutaj, mnóstwo razy dziennie będziesz podawała mu mleko łyżką.

– Dobrze, dobrze.
Znów miała tę ponurą minę. Przez kilka następnych dni podawała mu łyżecz-

ką nie tylko mleko. Rosół wołowy, rozmaite zupki i różne odżywki dla dzieci w re-
gularnych odstępach czasu spływały kotu do gardła. Pewnego razu, w porze lun-
chu, zastałem Helen klęczącą przy pudełku.

– Nazwiemy go Oscar – powiedziała.
– Chcesz go zatrzymać?
– Tak.
Lubię koty, ale w naszym ciasnym mieszkanku mieliśmy już psa. Mimo to nie

dyskutowałem.

– Dlaczego akurat Oscar?
– Nie wiem.
Helen puściła kilka kropli zupy na czerwony języczek i bacznie obserwowała,

183

background image

jak kot je przełyka.

Jedną z cech, które podobają mi się u kobiet, jest ich zagadkowe postępowa-

nie, którego nie sposób pojąć, dlatego nie drążyłem tej kwestii. Jednak byłem za-
dowolony z rozwoju sytuacji. Co sześć godzin podawałem pacjentowi sulfapirydy-
nę i mierzyłem temperaturę, rano i wieczorem, przez cały czas oczekując wysokiej
gorączki, wymiotów i twardego brzucha świadczącego o zapaleniu otrzewnej. Jed-
nak nie spostrzegłem żadnych takich objawów.

Chyba zwierzęcy instynkt podpowiadał Oscarowi, że powinien jak najmniej

się poruszać, gdyż dzień za dniem leżał zupełnie nieruchomo, patrząc na nas i mru-
cząc.

Jego mruczenie stało się częścią naszego życia i kiedy wreszcie opuścił posła-

nie, powędrował do kuchni i skosztował mięsa i biszkoptów w miseczce Sama,
przeżyliśmy chwilę triumfu. Nie psułem jej, zastanawiając się, czy kot może już
przyjmować stały pokarm; wiedziałem, że może.

Od tej pory z prawdziwą radością patrzyliśmy, jak chudy kocur nabiera ciała i

sił. W miarę jak jadł i przybierał na wadze, uwidaczniało się prawdziwe piękno
jego lśniącej, złocisto-czarnej sierści. Mieliśmy naprawdę ładnego kota.

Od kiedy Oscar wyzdrowiał, Tristan stał się naszym częstym gościem.
Zapewne czuł, zresztą całkiem słusznie, że miał większy ode mnie udział w

uratowaniu Oscara i chętnie bawił się z nim. Jedna z ich ulubionych zabaw polega-
ła na tym, że Tristan wystawiał nogę spod stołu i chował błyskawicznie, kiedy kot
próbował ją złapać. Oscar, co najzupełniej zrozumiałe, był tym lekko zirytowany,
ale odegrał się pewnego wieczoru. Po prostu zaczaił się pod stołem i ugryzł Trista-
na w kostkę, zanim gość zaczął swoje sztuczki.

Z mojego punktu widzenia Oscar znacznie urozmaicił nam życie. Sam polubił

go i szybko się zaprzyjaźnili, Helen darzyła go uwielbieniem, a ja co wieczór na
nowo odkrywałem, jak bardzo przytulny wydaje się pokój z kotem myjącym się
przy kominku.

Oscar już od kilku tygodni był członkiem naszej rodziny, kiedy wróciłem z

późnej wizyty i zastałem zrozpaczoną Helen, czekającą na mnie.

– Co się stało?
– Oscar... On zniknął!
– Zniknął? Jak to?
– Och, Jim, myślę, że uciekł. Wytrzeszczyłem oczy.
– Nie zrobiłby tego. Często w nocy buszuje po ogrodzie. Jesteś pewna, że nie

ma go tam?

– Całkowicie. Szukałam go wszędzie. Nawet przeszłam się po mieście. Pa-

miętaj... – zatrzęsła się jej broda – ... że on już raz komuś uciekł.

Spojrzałem na zegarek.

184

background image

– Dziesiąta. Tak, to dziwne. Nie powinien teraz być na dworze.
Ledwie to powiedziałem, zadzwonił dzwonek. Zbiegłem po schodach, a kiedy

minąłem załom korytarza, przez okienko zobaczyłem panią Heslington, żonę wika-
rego. Trzymała w ramionach Oscara.

– Zdaje się, że to pański kot, panie Herriot – powiedziała.
– Istotnie, pani Heslington. Gdzie go pani znalazła?
Uśmiechnęła się.
– No, to dość dziwne. Mieliśmy w kościele zebranie Ligi Matek i zauważyli-

śmy tego kota, siedzącego w sali.

– Siedzącego...?
– Tak, jakby słuchał, co mówimy i świetnie się bawił. To niezwykłe. Po ze-

braniu pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jeśli go odniosę.

– Jestem bardzo wdzięczny, pani Heslington. – Złapałem Oscara i trzymałem

go pod pachą. – Moja żona jest zrozpaczona. Myślała, że go straciliśmy.

To było trochę zagadkowe. Dlaczego odszedł tak niespodziewanie? Ponieważ

jednak przez następny tydzień zachowywał się zupełnie normalnie, zapomnieliśmy
o tym.

Później, pewnego wieczoru klient przyprowadził nam psa na szczepienie

przeciwko nosówce i zostawił otwarte drzwi. Kiedy wróciłem na górę, stwierdzi-
łem, że Oscar znów zniknął. Na próżno przeszukiwaliśmy z Helen rynek i boczne
uliczki, a kiedy wpół do dziesiątej wróciliśmy do domu, oboje byliśmy przygnębie-
ni. Dochodziła jedenasta i zamierzaliśmy iść spać, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi.

To znowu był Oscar, tym razem spoczywający na wydatnym brzuchu Jacka

Newboulda. Jack opierał się o furtkę, a świeże wiejskie powietrze napływające z
ulicy było przesycone zapachem piwa.

Jack był ogrodnikiem w jednej z wielkich posiadłości. Lekko czknął i posłał

mi szeroki, dobroduszny uśmiech.

– Przyniosłem pańskiego kota, panie Herriot.
– O rany, dzięki, Jack! – powiedziałem, odbierając od niego Oscara. – Gdzie,

do licha, go znalazłeś?

– No cóż, właściwie to on mnie znalazł.
– Jak to?
Jack na chwilę zamknął oczy, a potem odparł ostrożnie:
– Dziś był wielki dzień, pan wie, panie Herriot. Mistrzostwa w rzucaniu

strzałkami. Pełno ludzi było pod „Psem i Strzelbą”... całe mrowie. Mnóstwo.

– I tam był nasz kot?
– Tak, właśnie tam. Siedział z chłopakami. Był tam przez cały wieczór.
– Po prostu sobie siedział?
– No – Jack zachichotał. – O rany, chyba dobrze się bawił. Dałem mu kropel-

185

background image

kę piwa z mojego kufla i raz czy dwa miałem wrażenie, że chętnie rzuciłby strzał-
ką. Niesamowity kot.

Znów zaśmiał się.
Niosąc Oscara po schodach, zastanawiałem się nad tym. Co on tam robił? Te

nagłe ucieczki niepokoiły Helen i czułem, że z czasem zaczną denerwować i mnie.

Nie musiałem długo czekać na następne takie zdarzenie. Trzy dni później

znów zniknął. Tym razem nie próbowaliśmy go szukać – po prostu czekaliśmy.

Wrócił wcześniej niż zwykle. Ktoś zadzwonił do drzwi o dziewiątej. Stara

panna Simpson zaglądała przez szybkę. Nie trzymała Oscara – stał na wycieraczce,
czekając, aż go wpuszczę.

Panna Simpson z zainteresowaniem spojrzała na kota, który wślizgnął się do

środka i ruszył po schodach.

– Och, wspaniale, jestem rada, że bezpiecznie dotarł do domu. Wiedziałam, że

to pański kot i przez cały wieczór intrygowało mnie jego zachowanie.

– Mogę zapytać, gdzie...?
– Och, w Klubie Kobiet. Przyszedł tam na początku zebrania i został do koń-

ca.

– Naprawdę? A co dokładnie było w programie, pani Simpson?
– No cóż, najpierw trochę o pracy komisji, później pan Walters z wodociągów

wygłosił krótką prelekcję połączoną z pokazem przezroczy i zakończyliśmy kon-
kursem pieczenia ciast.

– No tak... tak... a co robił Oscar?
Roześmiała się.
– Zaprzyjaźnił się ze wszystkimi, oglądał przezrocza i okazał wyraźne zainte-

resowanie wypiekami.

– Rozumiem. I nie przyniosła go pani na rękach?
– Nie. Sam przyszedł. Jak pan wie, przechodzę tędy w drodze do domu, więc

tylko zadzwoniłam do drzwi, żeby dać państwu znać, że wrócił.

– Jestem bardzo zobowiązany, panno Simpson. Trochę martwiliśmy się.
W rekordowym tempie pokonałem schody. Helen siedziała w fotelu, trzyma-

jąc kota na kolanach i spojrzała na mnie, kiedy wpadłem do pokoju.

– Już wiem wszystko o naszym Oscarze – powiedziałem.
– Co wiesz?
– Dlaczego wymyka się wieczorami. On wcale nie ucieka, tylko chodzi w go-

ści.

– W gości?
– No tak. Nie rozumiesz? Lubi bywać wśród ludzi, szczególnie w większych

grupach i ciekawi go, co też oni robią. Jest towarzyski.

Helen spojrzała na puszysty kłębek zwinięty na jej kolanach.

186

background image

– Oczywiście... to kot światowiec!
– Ściśle mówiąc, dachowiec!
– Włóczykij!
Uśmialiśmy się z tego, a Oscar usiadł i patrzył na nas z wyraźnym zadowole-

niem, towarzysząc nam radosnym mruczeniem. Jednak za naszym rozbawieniem
kryła się głęboka ulga, bo od kiedy nasz kot rozpoczął te eskapady, wciąż obawia-
liśmy się, że możemy go stracić. Teraz poczuliśmy się pewniej.

Od tamtego wieczoru jeszcze bardziej go polubiliśmy. Z nieustającą przyjem-

nością odkrywaliśmy kolejne cechy jego charakteru. Systematycznie udzielał się
towarzysko, uczestnicząc w większości imprez w miasteczku. Widywano go na au-
kcjach, wyprzedażach, szkolnych koncertach i kiermaszach. Przeważnie był mile
widziany, chociaż dwukrotnie wyproszono go z posiedzenia Rady Okręgu, która
najwidoczniej nie była zachwycona tym, że kot miałby przysłuchiwać się jej obra-
dom.

Z początku niepokoiłem się, jak sobie poradzi na ulicach, ale raz czy dwa razy

obserwowałem go i stwierdziłem, że uważnie rozgląda się, zanim przejdzie przez
jezdnię. Najwyraźniej doskonale umiał się poruszać w mieście i domyśliłem się, że
jego obrażenia nie były spowodowane wypadkiem drogowym.

Zważywszy to wszystko, uznaliśmy z Helen, że zesłała go nam sama opatrz-

ność. Był miłą i kochaną częścią naszego domu. Powiększał nasze szczęście.

Cios spadł zupełnie nieoczekiwanie.
Kończyłem wieczorne przyjęcia. Wyjrzałem do poczekalni i zobaczyłem tyl-

ko mężczyznę i dwóch chłopców.

– Następny proszę – powiedziałem.
Mężczyzna wstał. Nie miał żadnego zwierzęcia. Był człowiekiem w średnim

wieku, o rumianej twarzy farmera. Nerwowo miął w dłoniach czapkę.

– Pan Herriot? – zapytał.
– Tak. Co mogę dla pana zrobić? Przełknął ślinę i spojrzał mi prosto w oczy.
– Myślę, że pan ma mojego kota.
– Słucham?
– Jakiś czas temu zaginął nasz kot. – Znów odchrząknął. – Mieszkaliśmy w

Missdon, ale dostałem pracę u pana Horne’a z Wederly. Kiedy przeprowadziliśmy
się do Wederly, kot zaginął. Podejrzewam, że próbował wrócić do starego domu.

– Wederly? Przecież to po drugiej stronie Brawton, ponad trzydzieści mil

stąd.

– Tak, wiem, ale koty to zabawne stworzenia.
– A dlaczego pan myśli, że ja go mam?
Znów zaczął miąć czapkę.
– Mój kuzyn mieszka w Darrowby i usłyszałem, jak opowiadał o kocie, który

187

background image

chodzi na zebrania. Musiałem przyjechać. Szukaliśmy go wszędzie.

– Proszę mi powiedzieć – zacząłem. – Ten zaginiony kot. Jak wyglądał?
– Szaro-czarny i trochę rudawy. Bardzo ładny. I zawsze chodził na zebrania.
Ścisnęło mi się serce.
– Niech pan wejdzie na górę. I proszę zabrać ze sobą chłopców.
Helen podkładała węgiel do kominka w sypialni.
– Helen – powiedziałem – to jest pan... ee... nie znam pańskiego nazwiska.
– Gibbons, Sep Gibbons. Nazwali mnie Septimus, ponieważ urodziłem się

jako siódmy w rodzinie i wygląda na to, że idę w ślady ojca, bo też mam już sze-
ścioro. Ci dwaj są najmłodsi.

Obaj chłopcy, bliźniacy w wieku około ośmiu lat, patrzyli na mnie poważnie.

Serce biło mi jak młotem.

– Pan Gibbons twierdzi, że Oscar może jest jego. Jakiś czas temu zaginął mu

kot.

Moja żona odłożyła szufelkę.
– Och... och... rozumiem. – Przez moment stała nieruchomo, a potem

uśmiechnęła się z przymusem. – Usiądźcie, proszę. Oscar jest w kuchni. Zaraz go
przyniosę.

Poszła i wróciła z kotem w ramionach. Jeszcze nie przeszła przez drzwi, gdy

chłopcy nie wytrzymali.

– Tygrys! – zawołali. – Och, Tygrys, Tygrysek!
Mężczyzna rozpromienił się. Szybko przeszedł przez pokój i spracowaną dło-

nią pogłaskał kota.

– Cześć, stary – rzekł i zwrócił się do mnie z promiennym uśmiechem – To

on, panie Herriot. To na pewno on i czyż nie wygląda wspaniale?

– Nazwaliście go Tygrys, tak? – zapytałem.
– Owszem – odparł uradowany. – Przez te rude pręgi. To dzieciaki tak go na-

zwały. Były załamane, kiedy zaginął.

Gdy chłopcy uklękli obok niego na podłodze, Oscar zaczął bawić się z nimi,

radośnie mrucząc. Sep Gibbons podniósł się.

– Zawsze tak robił. Bawili się z nim godzinami. O rany, ale nam go brakowa-

ło. Był naszym ulubieńcem.

Spojrzałem na połamane paznokcie mnące czapkę i na otwartą, uczciwą twarz

mieszkańca Yorkshire, podobną do wielu innych, których nauczyłem się lubić i
szanować. Tacy wiejscy robotnicy jak on zarabiali trzydzieści szylingów tygodnio-
wo, co było widać po znoszonej marynarce, popękanych choć lśniących butach i
biednie przyodzianych chłopcach.

Jednak wszyscy trzej byli czyści i zadbani. Ojciec był starannie ogolony, a

chłopcy uczesani. Wydali mi się miłymi ludźmi. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

188

background image

Helen zrobiła to za mnie.
– No cóż, panie Gibbons – zaczęła nienaturalnie raźnym tonem. – Niech go

pan zabiera.

Mężczyzna zawahał się.
– No... jest pani pewna, pani Herriot?
– Tak... tak... jestem pewna. Przecież należał do pana.
– No tak, ale niektórzy mówią, że znalezione należy do znalazcy, czy jakoś

tak. Nie przyjechałem tu domagać się jego zwrotu ani nic takiego.

– Wiem, że nie, panie Gibbons, ale był wasz przez kilka lat i tak długo go pan

szukał. Nie możemy go wam zabrać.

Skinął głową.
– To ładnie z państwa strony. – Zamilkł na chwilę, z poważną miną, a potem

nachylił się i podniósł Oscara. – Musimy iść, jeśli chcemy zdążyć na autobus o
ósmej.

Helen wyciągnęła ręce, chwyciła łeb kocura w dłonie i przez moment patrzyła

na niego. Potem pogładziła chłopców po głowach.

– Będziecie się nim dobrze opiekować, prawda?
– Tak, proszę pani, na pewno.
Obie twarzyczki uniosły się ku niej, uśmiechnięte.
– Odprowadzę pana do drzwi, panie Gibbons – powiedziałem.
Schodząc, pogłaskałem puszysty łeb spoczywający na ramieniu mężczyzny i

po raz ostatni usłyszałem to głośne mruczenie. Przed domem uścisnęliśmy sobie
dłonie i goście odeszli ulicą. Zanim minęli róg Trengate, przystanęli i pomachali
do mnie, a ja do nich. Kot spoglądał na mnie znad ramienia mężczyzny.

W tym okresie życia miałem zwyczaj wbiegać na schody przeskakując po

dwa lub trzy stopnie jednocześnie, lecz tym razem szedłem na górę jak staruszek –
bez tchu, ze ściśniętym gardłem i piekącymi oczami.

W duchu wymyślałem sobie od sentymentalnych głupców, lecz gdy dotarłem

do drzwi, poczułem się znacznie lepiej. Helen przyjęła to zupełnie spokojnie. Pie-
lęgnowała tego kota i bardzo się do niego przywiązała, więc obawiałem się, że bę-
dzie bardzo przeżywać takie nagłe rozstanie. Tymczasem zareagowała spokojnie i
racjonalnie. Nigdy nie wiadomo, co kobieta naprawdę myśli, ale zachowała się
wspaniale.

Ja powinienem postępować tak samo. Przywołałem na twarz wymuszony

uśmiech i wmaszerowałem do pokoju.

Helen przystawiła sobie krzesło do stołu i osunęła się nań, opierając czoło o

blat. Jednym ramieniem osłaniała głowę, a drugie wyciągnęła przed siebie. Jej cia-
łem wstrząsał głęboki szloch. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie i byłem
wstrząśnięty. Próbowałem ją pocieszyć, ale nic nie powstrzymywało strumienia

189

background image

łez. Bezradny i przygnębiony, siedziałem przy niej i głaskałem ją po głowie. Może
powiedziałbym coś pocieszającego, gdybym sam nie czuł się równie okropnie.

Z czasem pogodziliśmy się z tym. W końcu, powiedzieliśmy sobie, Oscar nie

umarł ani nie zaginął ponownie, tylko wrócił do porządnej rodziny, która zajmie
się nim. Prawdę mówiąc, odzyskał swój dom.

Ponadto my mieliśmy naszego ukochanego Sama, chociaż z początku nie po-

magał nam pogodzić się ze stratą. Wciąż obwąchiwał miejsce, gdzie przedtem sta-
ło posłanie Oscara, a potem z tęsknym westchnieniem padał na chodnik.

Były także inne podobne zdarzenia. Z wolna przyszła mi do głowy nowa

myśl, pewien pomysł, który w odpowiedniej chwili postanowiłem przedstawić He-
len. Minął miesiąc od tamtego okropnego wieczoru, miałem wolne popołudnie i
właśnie wychodziliśmy z kina w Brawton. Spojrzałem na zegarek.

– Dopiero ósma – powiedziałem. – Może odwiedzimy Oscara?
Helen spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Chcesz pojechać do Wederly?
– Tak, to tylko pięć mil stąd.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– Cudownie. Myślisz, że nie będą mieli nic przeciwko temu?
– Gibbonsowie? Nie, na pewno nie. Jedźmy.
Wederly była dużą wioską i chata Gibbonsa stała na samym jej końcu, tuż

przed kościołem metodystów. Pchnąłem furtkę i ruszyliśmy ścieżką przez ogród.

Na moje pukanie odpowiedziała zaaferowana kobieta w średnim wieku. Wy-

cierała ręce w pasiasty ręcznik.

– Pani Gibbons?
– Tak, to ja.
– Nazywam się Herriot, a to moja żona.
Spojrzała na nas niepewnie. Najwyraźniej moje nazwisko nic jej nie mówiło.
– Przez jakiś czas mieszkał u nas wasz kot – dodałem.
Nagle uśmiechnęła się i machnęła ręcznikiem.
– Och, tak, teraz pamiętam. Sep opowiadał mi o tym. Proszę wejść, proszę!
Wielka kuchnia doskonale obrazowała życie z szóstką dzieci, za trzydzieści

szylingów tygodniowo. Podrapane meble, mocno pocerowana odzież susząca się
na sznurku, okopcony piec i ogólny chaos. Sep podniósł się ze swego miejsca przy
kominku, odłożył gazetę, zdjął okulary w stalowych oprawkach i uścisnął nam dło-
nie. Posadził Helen w zapadniętym fotelu.

– Och, miło mi państwa widzieć. Opowiadałem o was mojej żonie.
Pani Gibbons nadal ściskała ręcznik.
– Tak, mnie również miło państwa poznać. Za chwilkę zrobię herbatę.

190

background image

Uśmiechnęła się i odstawiła do kąta wiadro z brudną wodą.
– Piorę chłopcom stroje piłkarskie. Dali mi je wieczorem, jakby nie mogli

wcześniej.

Kiedy napełniała czajnik, ukradkiem rozglądałem się wokół i zauważyłem, że

Helen robi to samo. Jednak szukaliśmy na próżno. Nigdzie nie było śladu kota.
Chyba im nie uciekł? Z rosnącym niepokojem uświadomiłem sobie, że mój pomysł
mógł mieć zupełnie nieoczekiwane skutki. Dopiero kiedy zaparzono i podano her-
batę, odważyłem się poruszyć ten temat.

– Jak – zapytałem niedbale – ma się... ee... Tygrys?
– Och, wspaniale – odparła raźnie gospodyni. Spojrzała na zegar nad komin-

kiem. – Lada chwila powinien wrócić, wtedy sami państwo zobaczą.

Jeszcze nie skończyła mówić, gdy Sep podniósł palec.
– Chyba już go słyszę.
Wstał i otworzył drzwi, a Oscar majestatycznie wkroczył do środka. Zobaczył

Helen i jednym susem wskoczył jej na kolana. Z radosnym okrzykiem odstawiła fi-
liżankę i zaczęła głaskać gęste futro, a kot ocierał się o jej rękę i głośno mruczał.

– Poznaje mnie – powiedziała. – Poznaje.
Sep pokiwał głową.
– Tak, na pewno. Byliście dla niego dobrzy. Nigdy o tym nie zapomni i my

też, prawda, matko?

– Nie, nie zapomnimy, pani Herriot – odparła jego żona, smarując masłem

kromkę razowca. – Okazaliście nam państwo wiele serca i mam nadzieję, że bę-
dziecie nas odwiedzać, ilekroć znajdziecie się w pobliżu.

– Dziękujemy, bardzo chętnie – powiedziałem. – Często bywamy w Brawton.
Podszedłem i podrapałem Oscara pod brodą, a potem znów zwróciłem się do

pani Gibbons:

– Przy okazji, jest już po dziewiątej. Gdzie on był do tej pory?
Zastygła z nożem w ręku, zastanawiając się.
– Niech pomyślę – powiedziała. – Dziś jest czwartek, prawda? No tak, dziś w

klubie ćwiczyli jogę.

191

background image

Rozdział dwudziesty czwarty

Wiedziałem, że to koniec pewnego rozdziału, kiedy zatrzasnąłem za sobą

drzwi przedziału i wcisnąłem się między grubą WAAF-ku i jakiegoś śpiącego ka-
prala.

Przypuszczam, że wyglądałem jak typowy żołnierz zwolniony do cywila. Za-

brali mi niebieski mundur i dali „demobilizacyjny garnitur” – upiorny ciuch ze
sztywnego brązowego sukna w purpurowe paski, w którym wyglądałem jak stary
gangster – ale pozwolili mi zatrzymać koszulę, krawat i buty, które były dla mnie
jak para starych przyjaciół.

Mój skromny dobytek, włącznie ze Słownikiem weterynaryjnym Blacka, leżał

na półce, zamknięty w tekturowej walizeczce z rodzaju tych, jakie cieszyły się
dużą popularnością wśród niższych szarż. Nic więcej nie miałem, a przydałby się
płaszcz, gdyż w pociągu było zimno i podróż z Eastchurch do Darrowby ciągnęła
się w nieskończoność.

Strasznie długo telepałem się do Londynu, a potem czekałem na pociąg zmie-

rzający na północ. Ruszyliśmy prawie o dwudziestej czwartej i przez siedem go-
dzin siedziałem w zimnym i ciemnym przedziale, przemarznięty, szczękając zęba-
mi.

Ostatni etap podróży odbywałem autobusem i był to ten sam rozklekotany

wehikuł, którym przed laty przyjechałem tu rozpocząć pracę. Kierowca też był ten
sam, a kiedy w pierwszym świetle w oddali zaczęły wyłaniać się wzgórza i znajo-
me budynki gospodarstw, i murki biegnące po trawiastych stokach, i rząd drzew na
brzegu rzeki, miałem wrażenie, że od tego czasu upłynęła zaledwie chwila.

Późnym rankiem z warkotem wjechaliśmy na rynek i zobaczyłem znajomy

szyld nad sklepem: Spółdzielnia w Darrowby. Słońce było wysoko na niebie,
ogrzewając dachy nierówno rozmieszczonych domów, stojących na tle zielonych
wzgórz. Wysiadłem, a autobus odjechał, pozostawiając mnie obok mojej walizecz-
ki.

Wszystko wyglądało tak jak przedtem. Zapach, cisza i brukowany plac, na

którym tylko kilku staruszków siedziało pod zegarem. Jeden z nich spojrzał na
mnie.

– O, pan Herriot – rzekł spokojnie, jakby widział mnie dopiero wczoraj.
Przede mną biegła Trengate, skręcając za sklepikiem spożywczym na rogu.

Jeszcze nie widziałem całej tej cichej uliczki wiodącej do kościoła, lecz nawet z
zamkniętymi oczami mogłem dojrzeć Skeldale House i bluszcz pnący się po sta-
rych ceglanych murach do pokoików na poddaszu.

Tam znów będziemy musieli zacząć wszystko od nowa. Tam dowiem się, ile

zapomniałem i czy nadal mogę leczyć zwierzęta. Jednak jeszcze nie teraz, jeszcze

192

background image

nie...

Wiele wydarzyło się od chwili, gdy przybyłem do Darrowby w poszukiwaniu

pracy, lecz nagle uświadomiłem sobie, jak niewiele się zmieniło. Wówczas też
miałem cały swój dobytek w starej walizce i jeden garnitur. Z jedną cudowną róż-
nicą. Teraz miałem Helen i Johnny’ego.

To ogromna różnica. Nie miałem pieniędzy ani nawet domu, który mógłbym

nazwać swoim, lecz każdy dach, który dawał schronienie mojej żonie i synowi, był
mi bliski. Sam oczekiwał mojego powrotu wraz z nimi. Mieszkali za miastem, cze-
kał mnie więc długi spacer. Spojrzałem na kwadratowe noski moich butów, ster-
czące z nogawek prążkowanych spodni. W RAF-ie nauczono mnie nie tylko łatać,
ale także maszerować. Kilkumilowy marsz nie przerażał mnie.

Mocno chwyciłem rączkę walizki, przeszedłem przez rynek i ruszyłem – le-

wa-prawa, lewa-prawa – drogą do domu.

193


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herriot James Kocie opowieści
Herriot James Kocie opowieści
Szal pani Jesieni, Wychowanie przedszkolne-gotowe scenariusze wraz z kartami pracy
Bennett JAMES T Etyka rynku pracy
James Herriot Kocie opowiesci
Jesli Potrafilyby Mowic James Herriot
James Herriot Weterynarze mogą latać
Mobbing w pracy
9 Zastosowanie norm żywienia i wyżywienia w pracy dietetyka
organizacja i metodyka pracy sluzby bhp
download Zarządzanie Produkcja Archiwum w 09 pomiar pracy [ www potrzebujegotowki pl ]
Dylematy etyczne w pracy pielęgniarek
ustanie stosunku pracy
Demograficzne uwarunkowania rynku pracy i gospodarki publicznej
Zasady organizowania stanowisk pracy
ANALIZA KOSZTU BIOLOGICZNEGO WYKONYWANEJ PRACY

więcej podobnych podstron