Alison Roberts
Nierozerwalna więź
Tłumaczyła
Małgorzata Hynek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przeczucie czegos´ złego przes´ladowało doktor Han-
ne˛ Campbell juz˙ od rana. Jeszcze po kilku godzinach
wyczerpuja˛cej pracy nie potrafiła sie˛ z niego otrza˛sna˛c´.
Lecz teraz przynajmniej juz˙ wiedziała, ska˛d sie˛ wzie˛ło.
– Czuje˛, z˙e sie˛ nie uda.
– Oczywis´cie, z˙e sie˛ uda. – W głosie asystuja˛cego
jej Williama Price’a zabrzmiało zaskoczenie. – Z
˙
ałuje˛,
z˙e sam nie potrafie˛ tak jak ty zakładac´ dzieciom krop-
lo´wek.
Hanna zerkne˛ła na niego znad malen´kiej re˛ki, kto´ra˛
trzymała.
– Will, nie mo´wie˛ o kroplo´wce, lecz o pracy.
– Ach... Zamknie˛to juz˙ przyjmowanie zgłoszen´ na
stanowisko konsultanta, prawda?
– Tak. – Hanna przetarła alkoholem re˛ke˛ Jamiego,
by ja˛ oczys´cic´ i pobudzic´ kra˛z˙enie krwi w małej z˙yle.
– Wczoraj.
To by tłumaczyło, dlaczego to nieprzyjemne uczucie
dzis´ rano sie˛ pojawiło. Zacze˛ło sie˛ oczekiwanie na de-
cyduja˛ca˛ rozmowe˛.
– Wiesz, ile jest zgłoszen´?
– Nie. Za to wiem, z˙e jedno z nich jest od faceta
z Auckland, kto´ry juz˙ jest konsultantem i ma staz˙ o wie-
le dłuz˙szy niz˙ ja. Chce uciec od tamtejszego wys´cigu
szczuro´w i przenies´c´ sie˛ z rodzina˛ do Christchurch.
– Masz przewage˛, bo jestes´ u nas znana. Jak długo
tutaj pracujesz?
– Zacze˛łam szes´c´ lat temu, ale potem miałam roczna˛
przerwe˛.
– Z powodu Olivii?
– Tak. – Hanna wybrała najcien´sza˛z igieł. – Wybacz,
kochanie – szepne˛ła, przekłuwaja˛c sko´re˛ na re˛ce Jamiego.
Jedenastomiesie˛czny chłopiec napia˛ł sie˛, a William
mocniej s´cisna˛ł jego ramie˛, by uniemoz˙liwic´ mu wszel-
kie ruchy.
– Nie ma sie˛ czym martwic´. – Pełen otuchy ton
Williama przeznaczony był i dla dziecka, i dla Hanny.
– Peter uwaz˙a, z˙e jestes´ s´wietna, a jako ordynator be˛dzie
miał znaczny wpływ na decyzje˛ o tym, kto dostanie te˛
prace˛.
– Mam nadzieje˛.
Musi skupic´ sie˛ na kroplo´wce. Ten odwodniony ma-
luch potrzebuje jej natychmiast, a ona nie pozwoli, by
jakis´ uporczywy le˛k przeszkodził jej w działaniu. Po-
winna tez˙ pomo´c Williamowi w utrwaleniu jego umie-
je˛tnos´ci, zamiast omawiac´ swoja˛ lekarska˛ przyszłos´c´.
– Jak okres´liłbys´ stopien´ odwodnienia Jamiego?
– Jego sko´ra jest lekko pokryta plamami – natych-
miast odparł William – ciemia˛czko i oczy sa˛ wyraz´nie
zapadnie˛te, ale jest dos´c´ przytomny. Powiedziałbym
siedem procent.
Hanna przytakne˛ła.
– Jakie zlecisz badania, Will?
– Morfologie˛, poziom sodu i potasu, mocz, krea-
tynine˛.
– Jaki jest najbardziej prawdopodobny powo´d stanu
zapalnego?
4
ALISON ROBERTS
– Rotawirus.
– Jak be˛dziemy go leczyc´?
– Na pocza˛tek roztwo´r soli dwadzies´cia mililitro´w
na kilogram. Potem dziesie˛c´ na kilogram co godzine˛, az˙
do chwili, gdy dostaniemy wyniki badan´. Po´z´niej, w za-
lez˙nos´ci od poziomu sodu, zmienimy dawke˛.
– S
´
wietnie. – Hanna zabezpieczyła przewo´d krop-
lo´wki. Zadowolona, z˙e płyny spływaja˛ prawidłowo, od-
pre˛z˙yła sie˛ i wzie˛ła dziecko w ramiona. – Juz˙ po wszy-
stkim, kochanie – szepne˛ła. – Zrobione. Zaraz oddamy
cie˛ mamie.
– Uwaz˙aj, z˙ebys´ nie zabrała ze soba˛ rotawirusa do
Olivii – powiedział William.
– Przynosiłam zarazki do domu juz˙ wtedy, kiedy ona
była młodsza niz˙ Jamie. Mys´le˛, z˙e teraz obie mamy
fantastyczne systemy immunologiczne. Olivia nigdy
nie choruje.
Kiedy wychodzili z pokoju Jamiego, zadz´wie˛czał
pager.
– Zostawiam cie˛ z tymi pro´bkami, Will. Uwaz˙aj na
wszystko. Jes´li stan chłopca pogorszy sie˛, be˛dziemy
musieli przenies´c´ go na intensywna˛ terapie˛.
Tuz˙ obok w korytarzu był telefon. William pojawił
sie˛ tam, gdy Hanna odebrała swoje wiadomos´ci.
– Nie wygla˛dasz na szcze˛s´liwa˛ – stwierdził. – Co sie˛
dzieje?
– Musze˛ is´c´ na blok operacyjny. Maja˛ tam kobiete˛
w trzydziestym pia˛tym tygodniu cia˛z˙y z odklejonym
łoz˙yskiem. Przygotowuja˛ ja˛ do cesarskiego cie˛cia.
Hanna szybko ruszyła w strone˛ wind na kon´cu kory-
tarza. Moz˙e powodem jej niepokoju było przeczucie, z˙e
stanie przed wyja˛tkowo trudnym przypadkiem? A ona
5
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
jest zdecydowana byc´ najlepsza w okresie poprzedzaja˛-
cym wybranie konsultanta, no i teraz z tego powodu ma
w sobie duz˙o napie˛cia.
– Be˛dzie dobrze – usłyszała słowa Williama, gdy
wsiadała do windy. – Peter be˛dzie z ciebie dumny,
zobaczysz.
Niemal dwie godziny po´z´niej, w szpitalnym bufecie,
Hanna spotkała ordynatora Petera Smileya. Było juz˙ po
lunchu, wie˛c ogromne pomieszczenie było niemal puste.
– Słyszałem o pani dobre rzeczy, doktor Campbell
– powiedział Peter.
Hanna us´miechne˛ła sie˛.
– Musze˛ przyznac´, z˙e podczas tej operacji byłam
dos´c´ zdenerwowana. Nie miałam bladego poje˛cia, jak
długo dziecko było niedotlenione. Czułam, z˙e nawet
jes´li reanimacja sie˛ uda, rodzice niekoniecznie be˛da˛ mi
za to wdzie˛czni. – Hanna zagryzła wargi. – Jakie sa˛
włas´ciwie kryteria przy podejmowaniu decyzji, z˙eby
nie reanimowac´ za wszelka˛ cene˛? Czy zdarzyło ci sie˛,
z˙eby po twojej reanimacji rodzice musieli wychowywac´
cie˛z˙ko upos´ledzone dziecko?
– Co´z˙, tak bywa – odparł Peter – jednak nie ma
reguł. Nawet jes´li noworodek rodzi sie˛ na granicy zdol-
nos´ci do z˙ycia, na przykład mie˛dzy dwudziestym dru-
gim a czwartym tygodniem cia˛z˙y, sprawa nie jest pros-
ta. Musisz wzia˛c´ pod uwage˛ stopien´ zsinienia, obecnos´c´
albo brak te˛tna, wysiłek oddechowy...
Hanna przytakne˛ła.
– Ten akurat dostał zero punkto´w w skali Apgar.
Blady, wiotki, niewyczuwalne te˛tno, brak samodziel-
nego oddechu.
6
ALISON ROBERTS
– Stadium cia˛z˙y?
– Trzydzies´ci pie˛c´ tygodni.
– Co zrobiłas´?
– Z
˙
eby oczys´cic´ go´rne drogi oddechowe, zastoso-
wałam łagodne ssanie. W kon´cu ja˛ zaintubowałam, po-
niewaz˙ wentylacja płuc nic nie dała.
Peter unio´sł brwi. Intubacja noworodka wymaga
znacznych umieje˛tnos´ci. Niezdarne załoz˙enie rurki mo-
z˙e uszkodzic´ go´rne drogi oddechowe, a zbyt energiczne
nadmuchiwanie – płuca.
– Jakies´ problemy?
– Nie. Wentylowałam w tempie trzydzies´ci na mi-
nute˛, ale ona nie chciała sie˛ zaro´z˙owic´. Te˛tno było
poniz˙ej szes´c´dziesie˛ciu na minute˛, wie˛c zacze˛łam ma-
saz˙ serca.
– Potrzebowałas´ adrenaliny?
– Miałam to na uwadze, ale wszystko nagle sie˛ po-
prawiło. – Us´miech Hanny stał sie˛ jas´niejszy. – Po
siedmiu minutach dziecko miało siedem punkto´w. Poja-
wił sie˛ rwa˛cy oddech, bicie serca przekroczyło sto na
minute˛, wzrosło napie˛cie mie˛s´ni, i w kon´cu mała sie˛
zaro´z˙owiła!
Peter znowu sie˛ us´miechna˛ł.
– Miłe uczucie satysfakcji. A potem?
– Po dziesie˛ciu minutach liczba punkto´w wynosiła
dziewie˛c´. Dalej nie byłam na tyle zadowolona z napie˛-
cia mie˛s´ni, z˙eby dac´ dziesia˛tke˛, ale jestem prawie pew-
na, z˙e wszystko be˛dzie dobrze. Jednak tego nie moz˙na
wiedziec´, prawda? – Hanna zmarszczyła brwi. – Niedo-
tlenienie mogło trwac´ wystarczaja˛co długo, z˙eby pozo-
stawic´ trwałe naste˛pstwa.
– Niemowle˛ta moga˛ nadspodziewanie dobrze wyjs´c´
7
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
z takiego kryzysu na samym pocza˛tku z˙ycia. Przez kilka
dni be˛dziemy ja˛ obserwowac´, ale wa˛tpie˛, czy cos´ znaj-
dziemy. Odnosze˛ wraz˙enie, z˙e nadzwyczaj dobrze pora-
dziłas´ sobie z tym przypadkiem. Brawo. – Na twarzy
lekarza pojawiło sie˛ uznanie. – Jestem z ciebie dumny.
– Dzie˛ki. Jes´li jestem dobra w tym, co robie˛, to tobie
nalez˙a˛ sie˛ słowa uznania.
– Praca z toba˛ to przyjemnos´c´. I mam nadzieje˛, z˙e ta
przyjemnos´c´ potrwa jeszcze długi czas.
– Ja tez˙. – Hanna bawiła sie˛ niemal pusta˛ filiz˙anka˛.
– Czekaja˛c na wybo´r konsultanta, zaczne˛ obgryzac´ paz-
nokcie.
– Naprawde˛ chcesz tej pracy, prawda?
– Jasne, Peter.
– Ale to niepełny etat, a ty nie chcesz prywatnej
praktyki?
– Czy to cos´ zmienia? – zapytała niespokojnie. – Na-
prawde˛ brakuje ci wspo´lnika?
– Chyba zaczne˛ kogos´ szukac´. Nie zauwaz˙yłas´, z˙e
nie staje˛ sie˛ coraz młodszy?
Peter dobiegał szes´c´dziesia˛tki.
– Masz za mało zmarszczek, jak powiedziała Olivia
– rzekła Hanna z us´miechem.
– Mam mno´stwo zmarszczek. – Twarz Petera roz-
jas´niła sie˛. – Jak tam Livvy?
– Jest cudowna. Potrafi juz˙ napisac´ swoje imie˛.
Wczoraj narysowała przepie˛kny obrazek i podpisała go.
Mys´le˛, z˙e go oprawie˛.
– Co narysowała?
– Josepha.
– To wasz... osiołek, tak?
– Tak jest.
8
ALISON ROBERTS
– Niełatwo spamie˛tac´ imiona wszystkich waszych
ulubien´co´w. Kaz˙da kura ma jakies´ imie˛, prawda?
– Tak. Kozy i koty tez˙. W przyszłos´ci zamierzamy
wzia˛c´ ro´wniez˙ jakiegos´ szczeniaka.
– Wielkie nieba! I jak ty radzisz sobie z ta˛ cała˛
menaz˙eria˛?
– To nietrudne. A jes´li dostane˛ to stanowisko, be˛de˛
miała troche˛ wie˛cej czasu, wie˛c moz˙e wo´wczas pomys´-
limy o psie.
– To dlatego jestes´ taka uparta?
– Oczywis´cie, z˙e nie. Najwaz˙niejsze, z˙ebym miała
czas dla Livvy. Z pensja˛ konsultanta nawet za niepełny
etat be˛de˛ opłacana tak dobrze jak teraz, co zwykle o-
znacza wie˛cej niz˙ etat. No i mogłabym zostac´ w Christ-
church. Ani Livvy, ani ja nie chcemy opuszczac´ nasze-
go domu. Przez całe lata zamieniałam ten stary dom
w przytulne gniazdko, a poza tym nienawidze˛ prze-
prowadzek.
– A wie˛c oddział tak naprawde˛ sie˛ nie liczy?
– Daj spoko´j, Pete. – Us´miech złagodził karca˛cy
ton Hanny. – Dobrze wiesz, z˙e jestes´ dla mnie kims´
znacznie wie˛cej niz˙ szefem czy nawet kolega˛. Gdyby
nie twoja pomoc, pewno nigdy bym nie wro´ciła po uro-
dzeniu Livvy. Dzie˛ki tobie oddział pediatrii w Christ-
church jest najbardziej cenionym miejscem pracy
w tym kraju. – Westchne˛ła. – I to jest problem. Zanosi
sie˛ na ostra˛ rywalizacje˛ o to stanowisko, prawda?
– Nie martwiłbym sie˛ tym. Rozmawiałem o tobie
z Tomem Berry.
– O? – Tom Berry to jeden z chirurgo´w w szpitalu.
Jest takz˙e w komisji, kto´ra zdecyduje o przyznaniu
stanowiska.
9
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Hanna z niepokojem zerkne˛ła na Petera, ale on po
prostu sie˛ us´miechna˛ł.
– Mo´wił o tobie bardzo miłe rzeczy. – Spojrzał na
zegarek. – No, czas na mnie. – Podnio´sł sie˛ szybko. – Mu-
sze˛ znikac´. Przepraszam.
– W porza˛dku. – Ida˛c za jego przykładem, Hanna
tez˙ wstała. – Powinnam juz˙ wracac´ na oddział, z˙eby
kogos´ przyja˛c´.
Jej zrezygnowana mina wywołała us´miech na twarzy
Petera.
– Znam tego kogos´?
– Jadine Milton. Chyba jest nasza˛ stała˛ pacjentka˛.
– Znowu bo´l brzucha?
– Tak. Podczas trzech ostatnich pobyto´w wykluczy-
łam wszystkie medyczne przyczyny, jakie przyszły mi
do głowy.
– Choroba Crohna? Zaparcie? Zatrucie ołowiem?
– Peter szedł obok Hanny, kiedy opuszczali bufet.
– Wgłobienie i niedroz˙nos´c´ jelit, zapalenie wyrost-
ka, odmiedniczkowe zapalenie jelit, zapalenie trzustki.
– Cukrzyca?
– Poziom cukru jest w normie. Jestem pewna, z˙e nie
ma z˙adnej organicznej przyczyny. Ostatnim razem zro-
bilis´my nawet endoskopie˛, z˙eby wykluczyc´ wrzo´d tra-
wienny.
– Zespo´ł Münchausena?
– Na to wygla˛da. Albo zespo´ł Münchausena per pro-
cura. Jej matka miała jakies´ problemy.
Peter odwro´cił sie˛, kiedy dotarli do sklepiku w gło´w-
nym korytarzu.
– Tym razem popros´ o pomoc psychologa.
Hanna przytakne˛ła ze znuz˙eniem.
10
ALISON ROBERTS
– Najpierw jednak sama spro´buje˛ porozmawiac´
z matka˛.
Skierowała sie˛ w strone˛ schodo´w i nie zdziwiła sie˛,
z˙e niejasne przeczucie wro´ciło. Zno´w staje przed wyso-
ko ustawiona˛ poprzeczka˛. Ten przypadek zabierze duz˙o
czasu, a na oddziale jest jeszcze wiele spraw, z kto´rymi
musi sie˛ uporac´, zanim skon´czy dyz˙ur.
Niemal ucieszyła sie˛, kiedy pojawiło sie˛ dobrze zna-
ne napie˛cie wynikaja˛ce z konfliktu pomie˛dzy che˛cia˛
powrotu do domu i potrzeba˛ wykonania pracy jak naj-
lepiej. Przyzwyczaiła sie˛ radzic´ sobie z tym i wolała to
od tego nieokres´lonego le˛ku, kto´ry połoz˙ył sie˛ cieniem
na dzisiejszym dniu.
Jadine Milton połoz˙ono w czwo´rce, tuz˙ obok pokoju,
w kto´rym lez˙ał mały Jamie. Kiedy Hanna do niej wesz-
ła, Jadine energicznie potrza˛sała głowa˛.
– Nie chce˛ pic´, mamusiu. Nienawidze˛ wody!
– Woda jest dobra. Pijesz za duz˙o coli. To pewno ma
cos´ wspo´lnego z twoimi bo´lami brzuszka.
– Czes´c´, skarbie. – Hanna us´miechne˛ła sie˛ do swojej
pacjentki. – Miło zno´w cie˛ widziec´.
– Przykro mi. – Matka Jadine, Caroline Briggs, wes-
tchne˛ła. – Jestem taka zaz˙enowana, z˙e zno´w musiałys´-
my tu wro´cic´. Wiem, jak bardzo jestes´cie zaje˛ci i...
– To z˙aden problem – przerwała jej Hanna. – Naj-
waz˙niejsze, z˙eby Jadine wyzdrowiała.
– Jednak była tu juz˙ trzy razy i niczego nie udało sie˛
znalez´c´. Pewno mys´licie, z˙e robimy wiele hałasu o nic.
Na twarzy Jadine Hanna dostrzegła niepoko´j. Miała
nadzieje˛, z˙e jej us´miech doda dziewczynce otuchy. Bez
wzgle˛du na to, jaka jest przyczyna powracaja˛cego bo´lu,
11
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
szes´cioletniego dziecka nie moz˙na obarczac´ wina˛ za
strate˛ czasu i pienie˛dzy.
– Brzuszek zno´w cie˛ boli, Jadine?
Dziewczynka przytakne˛ła.
– To takie samo uczucie, jak ostatnim razem?
Zno´w przytakne˛ła.
– Kiedy to sie˛ zacze˛ło?
– Tak naprawde˛ to nigdy całkiem nie mija – wtra˛ciła
matka. – Wydaje sie˛, z˙e czuje sie˛ lepiej, a po kilku
dniach bo´l wraca. I tak od tygodni.
Hanna skine˛ła głowa˛. Pierwszy raz Jadine pojawiła
sie˛ u nich szes´c´ tygodni temu.
– Czy jest w tym jakis´ rytm?
– Co pani ma na mys´li?
– Czy to jest bardziej prawdopodobne na przykład
w poniedziałek? Albo w weekend?
– Nie wiem. Opus´ciła juz˙ bardzo duz˙a˛ cze˛s´c´ lekcji.
– Jadine, lubisz szkołe˛?
Jadine zno´w przytakne˛ła.
– W czasie przerwy na lunch razem z moja˛ przyja-
cio´łka˛ Georgie bawimy sie˛ Barbie.
To nie jest odpowiedz´, jakiej oczekiwałaby od dziec-
ka, kto´re moz˙e miec´ problemy w szkole. Hanna zer-
kne˛ła na Caroline.
– Czy zauwaz˙yła pani cos´, co odbiega od normy
w czasie jej dnia?
– Na przykład?
– Moz˙e zmiana diety?
– Jedyna prawdziwa zmiana naste˛puje, gdy ona zo-
staje u mojej mamy – westchne˛ła Caroline. – Z jakichs´
powodo´w u babci zawsze zjada warzywa. Nigdy nie
robi tego w domu.
12
ALISON ROBERTS
– Nie lubisz jarzyn, Jadine?
– Lubie˛ jarzyny babci.
– Gotuje˛ je zupełnie tak samo – zaprotestowała
matka.
– Ale one nie smakuja˛ tak samo. I nie robisz puddin-
gu. U babci musze˛ zjadac´ warzywa, bo inaczej nie do-
stane˛ puddingu.
– Nie mam czasu na pudding. Zreszta˛ i tak nie jest
dla ciebie dobry.
– Pudding babci jest dla mnie dobry. Dzie˛ki niemu
brzuszek mnie nie boli.
Hanna nie mys´lała o roli, jaka˛ moz˙e odegrac´ w tej
sprawie inny członek rodziny, teraz jednak uznała, z˙e to
moz˙e byc´ waz˙ne. Zanotowała te˛ uwage˛ w pamie˛ci.
– Przedwczoraj byłys´cie u internisty?
– Odwiedzamy go niemal kaz˙dego dnia. Maja˛ nas
juz˙ dosyc´.
Hanna us´miechne˛ła sie˛ ze wspo´łczuciem.
– Czy Jadine ma apetyt?
– Zje wszystko, co przypomina hamburgera i frytki.
Jednak jej apetyt znika na widok warzyw. – Caroline
znowu westchne˛ła. – Ja naprawde˛ sie˛ staram.
Hanna us´miechne˛ła sie˛, siadaja˛c blisko Jadine.
– Moja mała co´reczka tez˙ lubi frytki. I ma Barbie,
jednak zostawiła ja˛ kiedys´ w korycie i teraz Barbie
cia˛gle siusia.
Jadine zerkne˛ła na Hanne˛.
– Co to jest koryto?
– Wielkie naczynie do wody, takie dla kro´w albo koni.
– Masz krowy?
– Nie. I nie mam konia, za to mam osiołka.
– Jak ma na imie˛?
13
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Joseph.
Caroline takz˙e zerkne˛ła na Hanne˛.
– Dlaczego ma pani osła?
– Dla przyjemnos´ci. Zawsze chciałam miec´ osła.
– Dlaczego?
– To urocze zwierze˛ta. Bardzo miłe i przyjazne,
i roztaczaja˛ woko´ł siebie aure˛ spokoju.
– Naprawde˛? – Caroline patrzyła na Hanne˛ bez
przekonania. – Mys´lałam, z˙e one okropnie hałasuja˛.
– Joseph jest bardzo cichy. Z wyja˛tkiem chwil, kie-
dy nas widzi i chce sie˛ przywitac´.
Hanna sie˛gne˛ła po stetoskop. Pogawe˛dka z pacjentka˛
wprowadza miła˛ atmosfere˛, ale czas zabrac´ sie˛ do pracy.
– Moge˛ cie˛ zbadac´, Jadine? Musze˛ sprawdzic´ wszy-
stkie takie rzeczy jak cis´nienie, temperatura, te˛tno, a po-
tem be˛de˛ musiała osłuchac´ two´j brzuszek.
– Znowu be˛de˛ miec´ igły? – Oczy Jadine zaszły
łzami.
Caroline sie˛gne˛ła po chusteczke˛, by otrzec´ twarz
co´rki.
– Musisz byc´ dzielna, Jadie. Doktor Hanna jest tu po
to, z˙ebys´ poczuła sie˛ lepiej.
– Nie potrzebujesz badania krwi – uspokoiła ja˛ Han-
na. – A jes´li potem be˛dzie potrzebne, posmarujemy ci
sko´re˛ kremem, dzie˛ki kto´remu wszystko zdre˛twieje i nie
be˛dzie bolało.
S
´
wiadomie usiłuja˛c nie ulegac´ podejrzeniom o psy-
chosomatyczne przyczyny bo´lu, Hanna przeprowadziła
badanie jeszcze skrupulatniej niz˙ zwykle. Nadal nie
mogła wykluczyc´ zapalenia wyrostka, lecz tak jak po-
przednio nie stwierdziła towarzysza˛cej temu gora˛czki,
wymioto´w ani jadłowstre˛tu.
14
ALISON ROBERTS
– Sa˛ jakies´ problemy z wypro´z˙nianiem? – zapytała.
– Nie – odparła matka Jadine. – Kolor i wszystko
takie jak zwykle. Zawsze sprawdzam.
Hanna ukryła zaskoczenie. Dos´c´ niecodzienne jest,
z˙e szes´cioletnie dziecko nie z˙a˛da odrobiny prywatnos´ci
w toalecie. Jej własna co´rka ma teraz cztery i po´ł roku.
Moz˙e nie zamykac´ drzwi i czasem zapomniec´ o spusz-
czeniu wody, ale do toalety chodzi sama.
– Czy Jadine ostatnio chorowała? Kaszel albo prze-
zie˛bienie?
Infekcja go´rnych dro´g oddechowych moz˙e spowodo-
wac´ zapalenie we˛zło´w chłonnych prowadza˛ce do bo´lu
brzucha, lecz płuca Jadine brzmiały czysto niczym
dzwony, co potwierdzałoby zapewnienie Caroline
o braku jakichkolwiek infekcji.
– W rodzinie nie ma przypadko´w migreny, prawda?
– Juz˙ mnie pani o to pytała. Miewam bo´le głowy,
zwykle kiedy trzeba zapłacic´ rachunki. Jednak nie moz˙-
na nazwac´ tego migrena˛.
Hanna skine˛ła głowa˛.
– No to pobierzemy pro´bke˛ moczu. – Us´miechne˛ła
sie˛ do Jadine. – Pamie˛tasz to, kochanie? Piele˛gniarka
zabierze cie˛ do toalety i nasiusiasz do małego słoiczka.
Dasz rade˛?
Jadine skine˛ła głowa˛.
– Grzeczna dziewczynka. W ten sposo´b upewnimy
sie˛, z˙e nie masz wiruso´w, kto´re powoduja˛ bo´l brzuszka.
– Hannie zas´ da to moz˙liwos´c´ porozmawiania z matka˛
Jadine na osobnos´ci. – Powiedz mi, kiedy be˛dziesz
gotowa po´js´c´ do toalety.
– Chce˛ is´c´ teraz.
– Naprawde˛? Super! – Hanna podniosła sie˛. – Zawo-
15
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
łam Nine˛ i poprosze˛, z˙eby cie˛ przypilnowała. Jest dzis´
twoja˛ piele˛gniarka˛, prawda?
– Nina jest miła i lubi Barbie. – Jadine us´miechne˛ła
sie˛, co tylko upewniło Hanne˛, z˙e nie dzieje sie˛ z nia˛ nic
powaz˙nego.
– No wie˛c toba˛ zaopiekuje sie˛ Nina, a ja zabiore˛
twoja˛ mame˛ na herbate˛. Zgoda?
– Och, cudownie – rzekła Caroline. – Z przyjemnos´-
cia˛ napije˛ sie˛ herbaty.
Kiedy kilka minut po´z´niej usiadły w gabinecie, Caro-
line z niepokojem przygla˛dała sie˛ notatkom Hanny.
– Znalazła pani cos´ powaz˙nego, prawda? Cos´,
o czym nie chciała pani mo´wic´ przy Jadie.
– Nie – zaprzeczyła Hanna. – Mam teraz przerwe˛
i jestem pewna, z˙e pani przerwa tez˙ sie˛ przyda.
Caroline usiadła.
– Ile lat ma pani co´rka?
– Cztery i po´ł.
– Fajny wiek. – Caroline us´miechne˛ła sie˛ przejmu-
ja˛co i zerkne˛ła na Hanne˛. – Juz˙ niedługo po´jdzie do
szkoły – dodała. – I wtedy zacznie pani naprawde˛ tra-
cic´ dziecko.
– Szkoła to waz˙na rzecz – zgodziła sie˛ Hanna –
i obie z niecierpliwos´cia˛ na to czekamy.
– Naprawde˛? – Caroline wygla˛dała na zaskoczona˛.
– Ja przepłakałam kilka dni. Dopiero kiedy zacze˛łam
pomagac´ w szkole, sytuacja zacze˛ła wygla˛dac´ nieco
lepiej.
– Ach tak?
W głowie Hanny rozległ sie˛ ostrzegawczy sygnał.
Jak dalece Caroline Briggs uzalez˙nia swe z˙ycie od co´r-
ki? Czy Jadine nie mo´wiła, z˙e objawy znikaja˛, kie-
16
ALISON ROBERTS
dy zostaje z babcia˛? Jest mało prawdopodobne, z˙e
zdrowieje dzie˛ki jakims´ magicznym składnikom pud-
dingu.
Tak jak zasugerował Peter, musi poszukac´ pomocy
u innych specjalisto´w. Pewno przyda sie˛ tez˙ rozmowa
z babcia˛, jednak teraz ma doskonała˛ okazje˛, by zebrac´
wie˛cej informacji.
– Prosze˛ opowiedziec´ mi o niemowle˛ctwie Jadine.
Czy pani cia˛z˙a i jej narodziny przebiegły dobrze?
– To zalez˙y, co pani rozumie przez słowo ,,dobrze’’.
Cia˛z˙a była wpadka˛, miałam osiemnas´cie lat. Dave, mo´j
chłopak, chciał, z˙ebym ja˛ usune˛ła, jednak było juz˙ za
po´z´no. Zreszta˛ ja i tak tego nie chciałam.
Hanna skine˛ła głowa˛.
– Naprawde˛ pragne˛łam wyjs´c´ za Dave’a. Mys´lałam,
z˙e dziecko scali nas zwia˛zek.
Moz˙e wie˛c cia˛z˙a Caroline tak do kon´ca nie była
wpadka˛, jak to było w jej własnym przypadku? Hanna
nie mogła wyobrazic´ sobie s´lubu z ojcem jej dziecka.
Nigdy wie˛cej go nie zobaczy, ani nie be˛dzie musiała
z nim rozmawiac´.
– W szkole nie szło mi dobrze – cia˛gne˛ła Caroline.
– Rzuciłam ja˛, kiedy miałam pie˛tnas´cie lat. Wiedziałam
jednak, z˙e be˛de˛ dobra˛ matka˛. Tylko o tym marzyłam.
Przez jakis´ czas było dobrze – westchne˛ła – jednak
Dave odszedł, kiedy Jadine miała dwa latka.
– Musiało byc´ pani cie˛z˙ko.
– Tak – odparła gorzko. – Gdyby nie moja mama,
nie przez˙yłabym tego.
– Ma wie˛c pani szcze˛s´cie, z˙e ona jest.
Hanna nie miała rodziny, kto´ra by jej pomogła.
Musiała radzic´ sobie sama. Emocjonalnie, finansowo,
17
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
fizycznie. Nie było łatwo, ale to uczyniło ja˛ silniejsza˛
i z perspektywy czasu cieszyła sie˛, z˙e stało sie˛ tak, a nie
inaczej. Teraz radziła sobie ze wszystkim, co niosło
z˙ycie, i dlatego tak niepokoiło ja˛ to dziwne uczucie, z˙e
stanie sie˛ cos´ strasznego.
Czy s´cia˛gne˛ła jakies´ fatum, mo´wia˛c Williamowi
o fantastycznej odpornos´ci jej co´rki? Albo chwala˛c sie˛,
z˙e Livvy nigdy nie choruje? Przeciez˙ moz˙e zachorowac´,
i to powaz˙nie. To byłaby najgorsza rzecz, jaka mogłaby
sie˛ zdarzyc´. Poczuła pala˛ca˛ potrzebe˛, by zobaczyc´ co´rke˛
i upewnic´ sie˛, z˙e wszystko jest w porza˛dku.
Zerkne˛ła na zegarek. W takim tempie wro´ci do domu
dopiero za pare˛ godzin.
– Niemal wszystko zawdzie˛czam sobie. – Głos Ca-
roline brzmiał teraz defensywnie. – Nigdy nie oddałam
Jadine pod opieke˛ obcym. Robie˛ dla niej wszystko.
Hanna po prostu przytakne˛ła. Nie zamierzała pozwo-
lic´ sobie teraz na poczucie winy wywołane tym, z˙e
powierza dziecko czyjejs´ opiece. Nigdy nie miała wy-
boru. Skupiła uwage˛ na Caroline, podczas gdy ta kon´-
czyła pic´ herbate˛. Dowiedziała sie˛ wystarczaja˛co duz˙o,
by uznac´, z˙e warto sie˛gna˛c´ po psychiatryczna˛ ocene˛
sytuacji w rodzinie dziewczynki.
– Jadine powinna juz˙ byc´ w pokoju. – Hanna pod-
niosła sie˛ na znak, z˙e rozmowa jest skon´czona. – Zo-
stanie z nia˛ pani na noc?
– Nie moge˛.
Hanna nie potrafiła ukryc´ zaskoczenia. Podczas po-
przednich trzech pobyto´w przekonanie Caroline, by
zrobiła sobie choc´ kro´tka˛ przerwe˛ w czuwaniu nad
co´rka˛, przypominało cie˛z˙ka˛ batalie˛.
– Mam... randke˛ – wyznała, kiedy wyszły z gabine-
18
ALISON ROBERTS
tu. – On mieszka w Wellington i rzadko tu zagla˛da.
Wro´ce˛ rano.
– W porza˛dku – odparła Hanna. – Zaopiekujemy sie˛
Jadine.
Z tego wniosek, z˙e Caroline nie skupia uwagi wyła˛-
cznie na co´rce. Zespo´ł Münchausena wcia˛z˙ jest moz˙-
liwy, ale moz˙e nie per procura. Moz˙liwe, z˙e Jadine
pro´buje znalez´c´ sposo´b na radzenie sobie w rywalizacji
o uwage˛ matki.
Kiedy kobiety zbliz˙yły sie˛ do pokoju numer cztery,
Hanna zadała lekkim tonem pytanie, usiłuja˛c w ten
sposo´b nadac´ mu niezobowia˛zuja˛cy charakter:
– Czy Jadine widuje swojego ojca?
– Nie – odparła Caroline gwałtownie. – I chce˛, z˙eby
tak zostało.
Hanna ucieszyła sie˛, gdy zauwaz˙yła, z˙e w jej strone˛
zmierza William. Zaczekał, az˙ Caroline weszła do po-
koju co´rki.
– Mam wyniki Jamiego. So´d dobrze powyz˙ej stu
pie˛c´dziesie˛ciu milimoli na litr, wie˛c ma hipernatremie˛.
– Poprawiłes´ kroplo´wke˛?
William przytakna˛ł.
– Jak on wygla˛da?
– O wiele lepiej.
– To dobrze. – Hanna zerkne˛ła przez otwarte drzwi
na swoje biurko. Szybki telefon do os´rodka opieki nad
dziec´mi mo´głby bardzo poprawic´ jej samopoczucie.
– Cos´ jeszcze, o czym powinnam wiedziec´?
– Nie. Generalnie wszystko w porza˛dku. Pewnie nie-
długo po´jdziesz do domu?
– Mam nadzieje˛. – Była dopiero czwarta po połu-
dniu, ale Hanna zawsze zaczyna o sio´dmej trzydzies´ci,
19
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
moz˙e wie˛c wyjs´c´ przed pia˛ta˛, skoro nic sie˛ nie dzieje.
I moz˙e zabrac´ do domu papierkowa˛ robote˛. Zanim Liv-
vy po´jdzie spac´, spe˛dza˛ razem kilka godzin.
To znaczy takz˙e, z˙e nie musi dzwonic´ do os´rodka.
Wkro´tce sama sie˛ przekona. Pre˛dko zgarne˛ła papiery i,
energicznie zmierzaja˛c do wyjs´cia, upchne˛ła je w tecz-
ce. Wyszła szybko na korytarz i gdy chciała zatrzasna˛c´
za soba˛ drzwi, z rozpe˛du na kogos´ wpadła.
– Ups!
Głos Petera wyraz˙ał wspo´łczucie na widok papiero´w
Hanny, kto´re rozsypały sie˛ po podłodze. Hanna jednak
nawet tego nie zauwaz˙yła. Była zbyt oszołomiona, by
oderwac´ wzrok od me˛z˙czyzny stoja˛cego obok szefa.
– Włas´nie cie˛ szukałem – rados´nie oznajmił Peter.
– Robimy mały obcho´d. Hanno, to jest nasz nowy chi-
rurg konsultant na pediatrii. Jack Douglas.
Nagle Hanna poje˛ła, z˙e jej niepokoja˛ce przeczucie
nie miało nic wspo´lnego ze zgłoszeniem na stanowisko
konsultanta. Ani z z˙adnym trudnym przypadkiem. Ani
tez˙ ze stanem zdrowia jej co´rki.
Miała racje˛, ufaja˛c swojej intuicji. Przeczucie kata-
strofy sprawdziło sie˛. A katastrofa ta stoi dokładnie na
wprost niej. Ogromna katastrofa. A usta tego człowieka
sie˛ ruszaja˛. Głuche dudnienie sło´w wzmocniło uczucie
paraliz˙u, jaki ja˛ ogarna˛ł.
– Czes´c´ – powiedział Jack. – Co za niespodzianka!
20
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ DRUGI
To nie jest niespodzianka. W ksia˛z˙kach niespodzian-
ka zawsze wia˛z˙e sie˛ z czyms´ miłym, na przykład nie-
oczekiwana˛ premia˛ albo małym prezentem. Lub tez˙
odkryciem pierwszego z˙onkila, co jej i Livvy wczoraj
sie˛ przydarzyło. A nawet stwierdzeniem, z˙e mały pa-
cjent ma sie˛ znacznie lepiej, niz˙ moz˙na by sie˛ tego
spodziewac´.
Na pewno nie jest niespodzianka˛ spotkanie z me˛z˙-
czyzna˛, kto´rego nie spodziewała sie˛ zobaczyc´ nigdy
wie˛cej. Me˛z˙czyzna˛, kto´ry nie ma poje˛cia o tym, jak
mocno zwia˛zany jest z jej z˙yciem. Me˛z˙czyzna˛, kto´ry
moz˙e stac´ sie˛ przyczyna˛ ogromnych kłopoto´w, jes´li
dowie sie˛ o tych zwia˛zkach. To nie jest niespodzianka.
To szok.
W ułamku sekundy us´wiadomiła sobie, z˙e opanował
ja˛ strach i miała nadzieje˛, z˙e ukryje go za us´miechem.
– Z pewnos´cia˛ to niespodzianka – szepne˛ła. – Jak sie˛
masz, Jack?
– Jestem zaskoczony. – Bra˛zowe oczy przygla˛dały
sie˛ Hannie z lekka˛ nieufnos´cia˛. Czy on czeka na jakies´
oznaki rados´ci? A moz˙e ta niespodzianka jest dla niego
ro´wnie nieprzyjemna jak dla niej? – Mys´lałem, z˙e mie-
szkasz w Auckland – dodał.
W jego oczach czaiło sie˛ pytanie, lecz nie zamierzała
na nie reagowac´. Zreszta˛, co mogłaby powiedziec´? Z
˙
e
odrzuciła oferte˛, bo perspektywa pracy w pobliz˙u niego
była zbyt niepokoja˛ca?
Peter patrzył na nich z us´miechem, kto´ry wskazywał,
z˙e przynajmniej jedna osoba uwaz˙a to spotkanie za miła˛
niespodzianke˛.
– To wy sie˛ znacie – stwierdził niepotrzebnie. –
S
´
wietnie. Jack, Hanna jest jedna˛ z najmilszych oso´b na
oddziale.
– Jestem tego pewien. – W uprzejmym tonie Jacka
pobrzmiewała pows´cia˛gliwos´c´.
– Nie znamy sie˛ az˙ tak dobrze – rzekła Hanna, odry-
waja˛c w kon´cu wzrok od twarzy Jacka.
Nies´wiadomie zarejestrowała wszystkie zmiany, ja-
kie w nim zaszły przez te pie˛c´ lat. Nieliczne szare
pasemka pomie˛dzy ciemnobra˛zowymi włosami, kto´re
sa˛ kro´tsze niz˙ kiedys´. Siateczka zmarszczek w ka˛cikach
jego złudnie ciepłych oczu. Ogo´lna subtelna zmiana,
kto´ra daje wraz˙enie, z˙e Jack Douglas sporo przez˙ył
przez ostatnie lata i z˙e miał tylez˙ samo okazji do rado-
s´ci, co do smutku.
– Znalis´my sie˛ kro´tko. – Hanna skierowała swe sło-
wa ku Peterowi. – Pie˛c´ lat temu ubiegalis´my sie˛ o prace˛
w tym samym szpitalu.
Co miał na mys´li Jack, mo´wia˛c, z˙e sa˛dził, iz˙ ona
pracuje w Auckland? Szpital dziecie˛cy National jest
duz˙y, ale nie az˙ tak, by w cia˛gu pie˛ciu lat nie zauwaz˙yc´
kto´regos´ z pracowniko´w. Podniosła wzrok na Jacka,
ujawniaja˛c jedynie uprzejme zainteresowanie.
– Miałes´ wie˛c dosyc´ Miasta Z
˙
agli?
– Nie wzia˛łem tej pracy w Auckland – odparł Jack.
– Zobowia˛zania rodzinne odwołały mnie do Anglii.
Tak, rodzinne zobowia˛zania... Rodzina, kto´rej sie˛
22
ALISON ROBERTS
wyparł. Z
˙
adnej z˙ony, zapewnił ja˛, gdy go o to zapytała.
Z
˙
adnych dzieci. I uwierzyła mu. Wspomnienie jej łat-
wowiernos´ci s´cisne˛ło jej gardło.
– Tym razem przywiozłes´ ze soba˛ rodzine˛?
– Oczywis´cie.
– Jack ma syna – wyjas´nił Peter. – Ma siedem lat.
– Jak to miło. – Jej us´miech był sztuczny tak jak
głos. Jakby nie wiedziała... – Powinno mu sie˛ tu spo-
dobac´.
– Jest nieco starszy niz˙ Livvy – dorzucił Peter.
– Kim jest Livvy? – zapytał Jack.
– Olivia... jest moja˛ co´rka˛. – Hanna zmusiła sie˛ do
odpowiedzi.
– Ile ma lat?
W jej głowie zadz´wie˛czał alarm. Jes´li odpowie, Jack
pewnie natychmiast odkryje prawde˛. Za kilka miesie˛cy
Olivia skon´czy pie˛c´ lat...
Cisze˛ wypełnił głos Petera:
– To taki mały brzda˛c – oznajmił ciepło. – Wydaje
sie˛, z˙e urodziła sie˛ wczoraj. Kiedy to było? Trzy lata
temu?
Niech bo´g błogosławi mgliste poje˛cie Petera o osobi-
stych sprawach pracowniko´w. Tym razem us´miech Han-
ny był o wiele bardziej beztroski.
– Ma cztery lata – powiedziała. – Tylko cztery – do-
rzuciła dla s´cisłos´ci.
Widziała, jak Jack błyskawicznie cos´ oblicza i zoba-
czyła, z˙e na chwile˛ pojawiło sie˛ w jego rysach cos´, co
moz˙na by wzia˛c´ za bo´l. Ucieszyła sie˛ z uczucia panowa-
nia nad sytuacja˛, jakie jej to dało. Ostatni raz nawiedziło
ja˛, gdy odchodziła od Jacka. Poradziła sobie wtedy
i poradzi teraz.
23
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Twarz Jacka nabrała ostros´ci, a Hanna łatwo wyob-
raziła sobie, o czym mys´li. O tym, z˙e odeszła od niego
prosto w ramiona innego me˛z˙czyzny. To, co ich ła˛czyło,
nic dla niej nie znaczyło...
Uniosła głowe˛. Dlaczego miałoby ja˛ obchodzic´, co
Jack o niej mys´li? Lepiej z˙eby w to wierzył, niz˙ poznał
prawde˛.
– Przepraszam. – Nadejs´cie Caroline Briggs us´wia-
domiło Hannie, z˙e blokuja˛ korytarz, a poza tym przejs´-
cie tarasuja˛ jej rozsypane dokumenty. – Nie chce˛ pode-
ptac´ czegos´ waz˙nego.
Cze˛s´c´ papiero´w dotyczyła Jadine, a Hanna nie chcia-
ła, by Caroline pomys´lała, z˙e nie chroni prywatnos´ci jej
co´rki.
– Przepraszam, Caroline. Troche˛ zablokowalis´my
przejs´cie – rzekła Hanna, schylaja˛c sie˛ po dokumenty.
– Nie szkodzi. Moge˛ pomo´c?
– Dam sobie rade˛. – Hanna z us´miechem zerkne˛ła na
Caroline. – Wraca pani do domu?
– Wychodze˛ do fryzjera. – Głos Caroline zabrzmiał
nieco defensywnie. – Moz˙e nawet zrobie˛ manikiur. Ja-
dine zasne˛ła, wie˛c czekanie nie ma sensu.
– To dobry pomysł – rzekła Hanna. Sie˛gaja˛c po
kolejny plik dokumento´w, zerkne˛ła na własne paznok-
cie. Kro´tkie i praktyczne, pozbawione jakiegokolwiek
koloru, jak jej palce piers´cionka. Jeden paznokiec´ jest
złamany. Nie moz˙na nie zauwaz˙yc´, z˙e dłon´ Caroline
jest zadbana. – Prosze˛ cieszyc´ sie˛ wieczornym wyj-
s´ciem – dorzuciła. – I nie martwic´ o Jadine. Zadzwoni-
my do pani, jes´li cos´ sie˛ zmieni.
Peter patrzył na oddalaja˛ca˛ sie˛ Caroline.
– To matka naszej stałej pacjentki, prawda?
24
ALISON ROBERTS
Hanna przytakne˛ła. Chwyciła ostatnie kartki i scho-
wała je do teczki. Zerkne˛ła na czekaja˛ca˛ na winde˛ Caro-
line. Jej jasne włosy tez˙ sa˛ zadbane.
Ta mys´l była dla niej tak nietypowa, z˙e Hanna sie˛
zdziwiła. Czy pojawienie sie˛ Jacka wstrza˛sne˛ło nia˛ az˙
tak głe˛boko, by wywołac´ te˛ nieprofesjonalna˛ i krytycz-
na˛ postawe˛? Albo us´wiadomiło jej własny wygla˛d? Czy
Jack widzi zmarszczki, jakie ona dostrzegła ostatnio na
swej twarzy? Przynajmniej nie ma siwych włoso´w, ale
w poro´wnaniu z Caroline jej fryzura jest ro´wnie niecie-
kawa jak paznokcie.
– Sa˛dzisz z˙e ten pobyt w szpitalu jest uzasadniony?
– dobiegł do niej głos Petera.
– Tak, dos´c´ uzasadniony – odparła. – Nie jestem
jednak pewna, czy z´ro´dłem bo´lu jest jakies´ schorze-
nie. Posłucham twojej rady i poprosze˛ o pomoc psy-
chologa.
Jack patrzył na wsiadaja˛ca˛ do windy Caroline,
a w Hannie obudziła sie˛ ciekawos´c´ sprzed lat. Jaka jest
jego z˙ona? Zadbana, z˙adnych złamanych paznokci
i uczniowskiej fryzury z gumka˛ co´rki, z jasnoczerwo-
nym wzorkiem z misio´w. Peter wspomniał jedynie dzie-
cko, o kto´rym juz˙ wiedziała, moz˙e wie˛c Jack i jego z˙ona
nie mieli szcze˛s´cia, by pocza˛c´ co´rke˛. Trudno. Nie ma
mowy, by ros´cił sobie jakies´ prawa do Livvy.
– Pomoc psychologa przeznaczona jest dla dziecka
czy matki? – zainteresował sie˛ Jack, lecz Hanna nie
miała ochoty kontynuowac´ tego dialogu. Echa wczes´-
niejszej rozmowy z Caroline o trudach bycia samotnym
rodzicem nie dawały jej teraz spokoju. Lecz zamiast
dumy ze swych osia˛gnie˛c´, poczuła nieche˛c´.
To z powodu stoja˛cego naprzeciw niej me˛z˙czyzny
25
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
musi walczyc´ o swa˛ prace˛. Walczyc´ o dach nad głowa˛
i pienia˛dze na zapłacenie rachunko´w.
– Ocena nalez˙y do lekarza – odparła. – Przepraszam,
ale odbieram co´rke˛ z os´rodka opieki i nie chce˛ sie˛
spo´z´nic´.
– Korzystasz z os´rodka? – Tym razem pytanie Jacka
zabrzmiało wystarczaja˛co ostro i gwałtownie, by Hanna
zacisne˛ła ze˛by. Cze˛sto bywała naraz˙ona na tego rodzaju
pytania, ale słyszec´ to z ust osoby, kto´ra odpowiada za
wykreowanie tej potrzeby w jej z˙yciu, to zbyt wiele.
– Opro´cz dziecka mam tez˙ prace˛. Pomimo tego, z˙e
jestem kobieta˛, jedno nie wyklucza drugiego.
– Nie chodziło mi o to, z˙e...
– Jestem pewna, z˙e nie o to ci chodziło. I jestem
pewna, z˙e nie masz zamiaru dłuz˙ej mnie zatrzymywac´.
Miłego dnia. – Odwro´ciła sie˛, celowo odbieraja˛c mu
moz˙liwos´c´ dorzucenia czegos´ jeszcze. – Do jutra, Pete.
O
´
sma rano?
– Tak. Miłego wieczoru.
Odeszła. Kaz˙dy krok oddalał ja˛ od Jacka. Jej wieczo´r
juz˙ staje sie˛ lepszy.
Pe˛dziła korytarzem i czuła, jak jej nastro´j sie˛ po-
prawiał. W biegu usiłowała strza˛sna˛c´ z siebie resztki
reakcji po spotkaniu z Jackiem. Nies´miały us´miech, jaki
rozcia˛gna˛ł jej wargi, wypływał z zadowolenia. Jes´li
Jack spro´buje ja˛ s´ledzic´, zgubi sie˛ w mgnieniu oka.
Szkoda, z˙e kilka lat temu sama zgubiła sie˛, pro´buja˛c
znalez´c´ droge˛ w nieznanym ogromnym szpitalu dzie-
cie˛cym w Auckland. Ubrana w elegancki kostium, ner-
wowo s´ciskaja˛c te˛ sama˛ teczke˛ co teraz i tylko odrobine˛
panikuja˛c, szukała miejsca, w kto´rym miała sie˛ odbyc´
26
ALISON ROBERTS
rozmowa kwalifikacyjna, a tablice zawieszone na sufi-
cie wcia˛z˙ mo´wiły jej, z˙e to nie tu.
On stał dokładnie pod taka˛ tablica˛, ubrany w gar-
nitur, pogra˛z˙ony w lekturze jakiegos´ folderu. Było
w nim lekkie napie˛cie, jakby czytał cos´ waz˙nego albo
czekał na kogos´, kto sie˛ spo´z´nia. Emanowała tez˙ z niego
pewnos´c´ siebie. Wygla˛dał na lekarza. Powinien wie-
dziec´, gdzie jest medycyna ogo´lna.
Zbliz˙yła sie˛ wie˛c do niego i odchrza˛kne˛ła.
– Przepraszam, czy mo´głby mi pan pomo´c?
Podnio´sł wzrok. Hanna znalazła sie˛ pod badawczym
spojrzeniem najciemniejszych i najcieplejszych oczu,
jakie kiedykolwiek widziała.
– Z przyjemnos´cia˛. – Us´miechna˛ł sie˛, a ona wiedzia-
ła, z˙e przekonanie, w jakim trwała przez ostatnie lata, z˙e
nie ma me˛z˙czyzn atrakcyjnych, było mylne.
Ta mys´l była kompletnie nieoczekiwana i nadeszła
w nieodpowiednim momencie, co ja˛ rozproszyło. Han-
na oderwała wzrok od jego rozbrajaja˛cego us´miechu
tylko po to, by zno´w dac´ sie˛ złapac´ w sidła jego ciem-
nych oczu. Dostrzegła w nich lekkie rozbawienie.
– Jak moge˛ pani pomo´c?
– Ja... – Zagryzła wargi, s´wiadoma, z˙e wygla˛da na
bezradna˛. Nie dos´c´, z˙e nie potrafi znalez´c´ drogi, to
jeszcze mo´wi bez ładu i składu. Us´miechne˛ła sie˛ i wy-
znała: – Zgubiłam sie˛ nieco.
– Nie dziwi mnie to. To wielki szpital.
Odetchne˛ła z ulga˛. Juz˙ nie czuła sie˛ tak głupio. Jego
ton był pełen zrozumienia. Z
˙
yczliwy. I miał akcent.
Angielski, ale nie z publicznej szkoły. Ta s´piewna into-
nacja dodaje barwy atrakcyjnemu, głe˛bokiemu głosowi.
– Doka˛d pani idzie?
27
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Medycyna ogo´lna. Szukam ordynatora. – Auto-
matycznie zerkne˛ła na zegarek. – Za pie˛c´ minut mam
rozmowe˛ w sprawie pracy.
– Naprawde˛? – Jego brwi uniosły sie˛ tak, z˙e niemal
znikne˛ły pod niesfornymi kosmykami włoso´w. – Co to
za praca?
– Młodszy lekarz. Naprawde˛ nie chce˛ sie˛ spo´z´nic´
– odparła. Bez wzgle˛du na to, jak atrakcyjny jest nie-
znajomy, ona nie ma czasu na rozmowe˛. – Wie pan,
sytuacja jest dos´c´ rozpaczliwa. Moz˙e mi pan pomo´c?
– Chciałbym. – W jego głosie brzmiała szczeros´c´.
– Jednak... Obawiam sie˛, z˙e nie moge˛.
– Słucham?
– Trudno to przyznac´, ale... ja tez˙ sie˛ zgubiłem.
– Co? – Wiedziała, z˙e z otwartymi ustami wygla˛da
jak wyrzucona na brzeg ryba, ale nie dbała o to. Straciła
dwie cenne minuty i wcale nie jest bliz˙ej celu.
– Ja tez˙ mam rozmowe˛ w sprawie pracy – wyjas´nił
przepraszaja˛co. – Jako chirurg konsultant. Usiłuje˛ sie˛
zorientowac´, gdzie jestem, patrza˛c na ten plan, ale niech
mnie szlag trafi, jes´li cos´ z tego rozumiem.
Spojrzeli po sobie, a potem zacze˛li sie˛ s´miac´. Gdy
napie˛cie znikne˛ło, oboje pochylili sie˛ nad planem. Re˛ka
nieznajomego dotkne˛ła jej dłoni i Hanna stwierdziła, z˙e
nie ma znaczenia, jes´li spo´z´ni sie˛ minute˛ czy dwie. On
jest jeszcze bardziej spo´z´niony, poniewaz˙ zanim ruszył
na naste˛pne pie˛tro, upewnił sie˛, z˙e Hanna znalazła włas´-
ciwa˛ droge˛.
– Powodzenia – rzekł na koniec. – Przy okazji: jes-
tem Jack. Jack Douglas.
– Hanna Campbell – odparła. – Dzie˛ki. Ja tobie tez˙
z˙ycze˛ powodzenia.
28
ALISON ROBERTS
To spotkanie wywarło na niej spore wraz˙enie. Jack
Douglas był zaro´wno druzgoca˛co przystojny, jak i miły.
Zboczył ze swojego szlaku, by pomo´c Hannie, mimo z˙e
sam potrzebował pomocy. I rozbawił ja˛, kiedy była zde-
nerwowana. Roztaczał przy tym wszystkim czar, kto´ry
został z Hanna˛ na długo po tym, jak Jack znikna˛ł jej
z oczu.
Z niepotrzebna˛ energia˛ trzasne˛ła drzwiami samocho-
du. Rozgrzebywanie starych spraw nie ma sensu. Hanna
była zaskoczona, z˙e jej pamie˛c´ jest tak z˙ywa. Moz˙e
gdyby była przygotowana na ponowne spotkanie z Ja-
ckiem, mogłaby sie˛ jakos´ przed tym bronic´.
Najgorsze jest juz˙ za nia˛. Spotkała Jacka po la-
tach, przyznała, z˙e wygla˛da i mo´wi niemal tak sa-
mo. Ale nie pocia˛ga jej. Ani troche˛. Poczuła ulge˛,
gdy od niego odeszła. To uczucie nadal jej towarzy-
szyło, gdy dwadzies´cia minut po´z´niej zmierzała do
os´rodka opieki nad dziec´mi. W chwili, w kto´rej we-
szła do s´rodka i zobaczyła swoja˛ co´rke˛, postanowiła,
z˙e nie pozwoli, by cokolwiek zagroziło temu, co
zdobyły. Upora sie˛ z obecnos´cia˛ Jacka, po prostu nie
ma wyboru.
– Mamusiu! – Mała twarzyczka rozjas´niła sie˛ i Han-
na rozpostarła ramiona, by chwycic´ Olivie˛. – Zrobiłam
cos´ dla ciebie. Moz˙esz to zjes´c´.
– Cudownie. Umieram z głodu. – Oby to nie była
babka z piasku udekorowana płatkami nagietko´w, kto´ra˛
otrzymała od co´reczki w ubiegłym tygodniu.
– To niegroz´ne. – Shirley Smith, włas´cicielka os´rod-
ka, us´miechne˛ła sie˛ do Hanny. – Popołudnie spe˛dzilis´-
my w kuchni.
29
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Mamusiu, mamy ciastka motylki! Zrobiłam dwa.
Jedno dla ciebie i jedno dla mnie.
– Zostawimy je na po´z´niej? Na specjalna˛ uczte˛? –
Hanna us´miechne˛ła sie˛ automatycznie. Czy naprawde˛
dota˛d nie dostrzegła, jak bardzo oczy Olivii przypomi-
naja˛ oczy jej ojca? Moz˙e fakt, z˙e otaczaja˛ je jasne
włosy, sprawia, z˙e poro´wnanie jest mniej oczywiste. To
po prostu Livvy – jej cudowne, kochane i bezcenne
dziecko. Porywczo chwyciła mała˛ w ramiona i pocało-
wała mie˛kkie, puszyste loki. – Dzie˛kuje˛ za ciastko,
skarbie. Kocham cie˛.
– Ja tez˙ cie˛ kocham. – Olivia wyswobodziła sie˛.
– Chodz´my do domu, mamusiu. Chce˛ policzyc´ z˙one-
-kile.
Shirley wyszła z nimi na parking.
– Widziałas´ busik?
– Nie. Przyjechał? – Hanna pobiegła wzrokiem za
us´miechem Shirley. Musiała byc´ bardzo zaabsorbowa-
na, kiedy tu przybyła, skoro nie zauwaz˙yła zaparkowa-
nego w rogu mikrobusu. – Wygla˛da s´wietnie!
– Od przyszłego tygodnia zaczniemy odbierac´ dzie-
ci ze szkoły.
– Ciesze˛ sie˛. – Hanna usadziła Olivie˛ w foteliku
i zapie˛ła pasy. – Bałam sie˛, z˙e kiedy Livvy zacznie
szkołe˛, be˛de˛ musiała poszukac´ innego os´rodka. – Go-
dziny otwarcia były tu idealne, a po czterech latach dla
Olivii był to drugi dom.
– Musze˛ zdecydowac´, dla ilu szko´ł otworzymy te˛
usługe˛. Nie chce˛ przyjmowac´ zbyt wielu dzieci.
Hanna przytakne˛ła. Olivia była jedna˛ z pierwszych
klientek firmy Shirley. Ich liczba wzrosła w cia˛gu mi-
nionych lat, ale nigdy nie było wie˛cej niz˙ dwadzies´cioro
30
ALISON ROBERTS
dzieci jednoczes´nie. Jes´li be˛dzie ich zbyt wiele, atmo-
sfera os´rodka moz˙e sie˛ zmienic´.
– Tylko nie wyrzucaj z listy Maysfield Primary. Liv-
vy jest tam zapisana.
– To najbliz˙sza szkoła, wie˛c be˛dzie pierwsza. I mo-
z˙e na razie to wystarczy. – Shirley schyliła sie˛, by poca-
łowac´ Olivie˛. – Do jutra, kochanie.
Trzymaja˛c na kolanach pudełko z ciastkami, Olivia
gawe˛dziła przez cała˛ droge˛ do domu. Hanna zaparko-
wała samocho´d pod stara˛ stajnia˛, a potem uwolniła
co´rke˛, kto´ra pobiegła prosto do czerwonego buka, na
kto´rym pojawiły sie˛ nowe lis´cie. Kucne˛ła pod drzewem,
a jej triumfalny okrzyk sprawił, z˙e Hanna us´miechne˛ła
sie˛ szeroko. Olivia potrafiła doskonale liczyc´, ale była
zbyt przeje˛ta, z˙eby skupic´ sie˛ i wymienic´ wszystkie
cyfry.
– Raz, dwa, cztery, siedem... dziewie˛c´. Mamusiu,
mamy dziewie˛c´ z˙one-kili!
– Chcesz zerwac´ jednego i zawiez´c´ go jutro Shirley?
– Och, tak. Uwielbiam zrywac´ kwiatki.
– Wiem. – Hanna nie martwiła sie˛ tym, z˙e złote
kwiaty mogłyby znikna˛c´. Jest wiele pa˛ko´w gotowych
rozkwitna˛c´ i zaja˛c´ ich miejsce. I nie ma znaczenia, z˙e
kwiaty sa˛ s´cie˛te bez łodyz˙ek. Przyjemnos´c´ obserwowa-
nia twarzy Olivii, kiedy skupia sie˛ na zrobieniu prezen-
tu, jest zbyt cudowna, by dziewczynce przeszkadzac´.
Czy inne dzieci czerpia˛ tak głe˛boka˛ przyjemnos´c´ z da-
wania? Hanna w to wa˛tpiła. Olivia jest wyja˛tkowa.
– Wło´z˙my je do wody. – Weszły do słonecznej
kuchni.
Dwa koty, jeden całkiem czarny, a drugi biały, cierp-
liwie czekały niedaleko lodo´wki.
31
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Witaj, Smoluchu, witaj, S
´
niez˙ynko. – Olivia przy-
tuliła koty po kolei.
Hanna wzie˛ła porzucone z˙onkile i włoz˙yła je do
szklanki z woda˛. Podniosła wzrok i napotkała twarz
Olivii.
– Mamusiu, jestem głodna. Dasz mi herbatnika?
– Niedługo be˛dzie kolacja, skarbie.
– Ale prosze˛...
– Dobrze, ale tylko jednego. Przebiore˛ sie˛, a potem
zjemy.
– Moge˛ zrobic´ kanapke˛ dla Joego?
– Joe nie potrzebuje kanapki, myszko. Robi sie˛ gru-
by. Osiołki moga˛ jes´c´ kanapki tylko w wyja˛tkowych
okazjach.
– Przeciez˙ potem be˛dziemy miały wyja˛tkowy po-
cze˛stunek.
– Aha, niemal zapomniałam o twoich ciasteczkach.
Zatem w porza˛dku. Joe moz˙e dostac´ jedna˛ kanapke˛.
Hanna zdje˛ła buty, zsune˛ła spo´dnice˛ i sie˛gne˛ła po
lez˙a˛ce na ło´z˙ku w jej sypialni dz˙insy. Mie˛kki pulower
zasta˛pił bluzke˛, a potem usiadła na ło´z˙ku, by włoz˙yc´
ciepłe skarpety. To była jej ulubiona pora dnia. Mogła
przestac´ byc´ lekarzem i cieszyc´ sie˛ komfortem bycia
w ukochanym miejscu z osoba˛, z kto´ra˛ najbardziej prag-
nie byc´. Sama rozkosz.
Wełniana spo´dnica przed zawis´nie˛ciem w szafie po-
trzebowała przecia˛gnie˛cia szczotka˛, a Hanna dbała
o swoja˛ garderobe˛. Wiele z jej dobrych jakos´ciowo
ubran´ wystarczało na lata. Przegla˛danie wieszako´w to
tylko przypadkowy gest. Nigdy niczego nie szukała,
poniewaz˙ dobrze wiedziała, co jest w szafie. A dlaczego
na przykład wcia˛z˙ trzyma te˛ biała˛ cygan´ska˛ bluzke˛
32
ALISON ROBERTS
z te˛czowa˛ tasiemka˛ woko´ł szyi? Nigdy juz˙ jej nie włoz˙y
i jest mało prawdopodobne, by stała sie˛ zno´w modna.
Przebrała sie˛ z ulga˛. Uciec od ograniczen´ kostiumu,
wyjs´c´ na spacer, s´wie˛towac´ szcze˛s´liwy koniec stresuja˛-
cego dnia i odkryc´ to ekscytuja˛ce miasto. Jak zwykle
Hanna miała na sobie ulubiona˛ pare˛ dz˙inso´w i ładny
cygan´ski top, kto´ry doskonale pasował do wspaniałej
letniej pogody w Auckland.
Dla Hanny to było nowe miasto i wiedziała, z˙e poko-
cha je, jes´li tylko be˛dzie miała szcze˛s´cie i dostanie tu
prace˛. Fakt, z˙e rozmowa przebiegła tak dobrze, uczynił
moz˙liwos´c´ przeprowadzki naprawde˛ realna˛ i sprawił, z˙e
Hanna poczuła sie˛ o wiele szcze˛s´liwsza, niz˙ była przez
długi czas.
Kawa tez˙ była s´wietna. Gora˛ca mocna kawa z mle-
kiem w kafejce na s´wiez˙ym powietrzu z widokiem na
port. Hanna czuła sie˛ szcze˛s´liwa, siedza˛c samotnie i cie-
sza˛c sie˛ reszta˛ popołudnia. Lecz poczuła sie˛ jeszcze
szcze˛s´liwsza, gdy jej przerwano.
– Przepraszam, czy mogłaby mi pani pomo´c?
Rozes´miała sie˛, zanim odwro´ciła głowe˛ w strone˛
z´ro´dła natychmiast rozpoznanego głosu.
– Szukam filiz˙anki dobrej kawy. Polecasz to miej-
sce?
Kawa była tak dobra, z˙e Hanna zamo´wiła jeszcze
jedna˛. Naprawde˛ nie powinna uwaz˙ac´ za przeznaczenie
faktu, z˙e Jack zatrzymał sie˛ w tym samym motelu. Ba˛dz´
co ba˛dz´ znajdował sie˛ on najbliz˙ej szpitala i był na
szczycie listy polecanych. Zbiegiem okolicznos´ci nie
było takz˙e i to, z˙e tak jak Hannie dobrze mu poszło
spotkanie. Trudno nazwac´ niespodzianka˛ ro´wniez˙ fakt,
33
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
z˙e oboje po raz pierwszy odwiedzili Auckland. Wspo´lne
s´wie˛towanie udanego dnia to zwykła uprzejmos´c´, a spe˛-
dzenie wieczoru na odkrywaniu miasta jest całkiem
logiczne.
– Ba˛dz´ co ba˛dz´ – zauwaz˙ył Jack – nie chcemy sie˛
zgubic´.
Nie powinni tak długo spacerowac´ po mies´cie, skoro
naste˛pnego dnia obije mieli kolejne spotkania. I nie
powinni zwiedzac´ obserwatorium na wzgo´rzu Samo-
tnego Drzewa tuz˙ przed powrotem do motelu. Gdyby
nie odkrywali konstelacji przez wielki teleskop we-
wna˛trz, nie lez˙eliby potem na zielonym pustym wzgo´-
rzu, pro´buja˛c je odnalez´c´ na niebie.
I Jack by jej nie pocałował. A moz˙e to ona pocałowa-
ła jego? Niewaz˙ne. Cos´ ich do siebie tak mocno przycia˛-
gało, z˙e Hanna ledwie zauwaz˙yła, z˙e łamie wiele ze
swoich zasad. Miała włas´nie zacza˛c´ nowe z˙ycie. Wszy-
stko wydawało sie˛ ekscytuja˛ce i zabarwione magia˛,
jakiej nie odczuła nigdy wczes´niej. Czy istnieje lepszy
sposo´b, by zachowac´ to w pamie˛ci, niz˙ poprzez spe˛dze-
nie nocy z najcudowniejszym me˛z˙czyzna˛, jakiego dota˛d
spotkała? Lekkomys´lnos´c´? Tak. Niezapomniana?
O, zdecydowanie tak. Hanna popchne˛ła drzwi szafy
i sprawdziła, z˙e zatrzask sie˛ zamkna˛ł. Nic sie˛ nie da
zmienic´, ale moz˙e zatrzasna˛c´ te niepokoja˛ce wspomnie-
nia w szafie. Po prostu trzeba je przewietrzyc´. Szybkie
trzas´nie˛cie i moga˛ wracac´ tam, ska˛d przyszły. I juz˙
nigdy jej nie przeszkadzac´.
Ro´z˙owe kalosze Olivii błyszczały, łapia˛c ostatnie
promienie słon´ca. Joseph, szary osiołek, był wdzie˛czny
za kawałek chleba. Aksamitne wargi ostroz˙nie wysku-
34
ALISON ROBERTS
bywały to, co podawała im mała ra˛czka. W kon´cu Jo-
seph zamkna˛ł oczy i opus´cił głowe˛. Olivia złoz˙yła na
jego nosie głos´nego całusa.
– Musimy juz˙ is´c´ – rzekła do swojego ulubien´ca.
– Trzeba zobaczyc´, czy jajka pope˛kały.
Kogut Artur przechadzał sie˛ dumnie przed kurnikiem
z Bianca˛, Carla˛ i Elsa˛ u boku. Deirdre od tygodnia
tkwiła w s´rodku i wysiadywała szes´c´ jaj. Zbliz˙yła sie˛,
kiedy Hanna rozsypała gars´c´ ziarna, a jasne loki Olivii
niemal znikne˛ły w gniez´dzie, do kto´rego włoz˙yła gło´w-
ke˛, by lepiej widziec´.
– Nie ma z˙adnych pe˛knie˛c´, mamusiu.
– Mys´le˛, z˙e potrzebuja˛ troche˛ wie˛cej czasu, zanim
sie˛ wyle˛gna˛.
– Moz˙e jutro?
– Moz˙e. – Hanna s´cisne˛ła mała˛ ra˛czke˛, kto´ra w dro-
dze do domu ws´lizne˛ła sie˛ w jej dłon´. – Musimy pomys´-
lec´ o imionach dla kurcza˛t, kiedy sie˛ wyle˛gna˛. Jaka jest
litera po E?
Olivia zastanowiła sie˛. S
´
cia˛gaja˛c swe ro´z˙owe buty,
powtarzała alfabet.
– F – os´wiadczyła w kon´cu.
– S
´
wietnie! Jak wie˛c nazwiemy pierwszego kur-
czaczka? Fiona? Felicity? – Hanna znikne˛ła w spiz˙ar-
ni, by znalez´c´ sos pomidorowy i zrobic´ Olivii jej ulu-
bione danie.
– Fred.
– Hm. Artur nie ucieszy sie˛, jes´li jedno z kurcza˛t
be˛dzie chłopcem.
– Dlaczego?
– Bo koguty lubia˛, kiedy nalez˙a˛ do nich wszystkie
kury.
35
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Dlaczego?
– Takie po prostu sa˛. Nie lubia˛ sie˛ dzielic´. Poszukasz
talerzy, kochanie? Kolacja prawie gotowa. Potem be˛-
dziemy miały czas na ka˛piel i bajke˛.
Olivia ze smutkiem pokiwała głowa˛.
– Mamusiu, znowu zapomniałas´.
– O czym, skarbie?
– O ciasteczkach.
Hanna us´miechne˛ła sie˛.
– Nie ma mowy. Nigdy nie zapominam o waz˙nych
sprawach.
Szcze˛s´liwy us´miech Olivii pokazał, z˙e dziewczynka
nie ma poje˛cia, z˙e jej mama nie do kon´ca była szczera.
Zapomniała o ciasteczkach. To wstyd, z˙e nie moz˙e
zapomniec´ o innej rzeczy. Jednak jes´li potrafi udawac´
wystarczaja˛co dobrze, by przekonac´ i uszcze˛s´liwic´ co´r-
ke˛, moz˙e zastosuje te˛ taktyke˛ wobec siebie i uniknie
nieszcze˛s´cia. A co waz˙niejsze, moz˙e, udaja˛c, przekonac´
Jacka Douglasa, z˙e nie wydarzyło sie˛ mie˛dzy nimi nic
waz˙nego.
I nigdy nie wydarzy.
36
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ TRZECI
– Rozwaz˙ałas´ odprowadzenie hydrostatyczne?
– To jest włas´ciwe jedynie w cia˛gu pierwszych dwu-
dziestu czterech godzin, i nie moz˙e byc´ s´lado´w zapale-
nia otrzewnej. Temperatura Daniela jest podwyz˙szona,
a w ostatniej pieluszce były s´lady krwi. Nie wzywała-
bym cie˛, gdybym nie uwaz˙ała, z˙e interwencja jest ko-
nieczna.
– Zapewne masz racje˛ – łagodnie odparł Jack – jed-
nak to nie powinno przeszkodzic´ nam w przedyskuto-
waniu mniej inwazyjnych metod, prawda? Jaka˛ ma tem-
perature˛?
– Trzydzies´ci siedem i osiem.
– A wie˛c to niezbyt wysoka gora˛czka. S
´
lady krwi
były oczywiste czy potwierdzone przez badania?
– Badania. – Hanna zmusiła sie˛, by nie przybrac´
obronnego tonu.
– Ile czasu mine˛ło od zauwaz˙enia pierwszych ob-
jawo´w?
– Dwadzies´cia szes´c´ godzin.
– Moz˙na wie˛c rozwaz˙ac´ raczej leczenie zachowaw-
cze niz˙ interwencje˛ chirurgiczna˛, zgadzasz sie˛?
– Nie, nie zgadzam sie˛ – odrzekła chłodno. – Daniel
Chubb trafił tu z klasycznymi objawami wgłobienia.
Chwilami z´le sie˛ czuł, robił sie˛ blady, a potem miał
okres normalnos´ci, po czym wszystko zaczynało sie˛ od
nowa. Niestety, internista widział go podczas normal-
nego okresu. Karetka przywiozła go godzine˛ temu, kie-
dy zacza˛ł wymiotowac´. W prawej go´rnej cze˛s´ci brzucha
ma wyczuwalna˛ mase˛. Potwierdził ja˛ rentgen. USG
wykazało wgłobienie jelita biodrowego do okre˛z˙nicy.
Wolałabym unikna˛c´ dalszej zwłoki w leczeniu. Zapale-
nie otrzewnej u dwuletniego dziecka to powaz˙na kom-
plikacja.
Jack napotkał jej zacie˛te spojrzenie i przyja˛ł je z we-
wne˛trznym westchnieniem. Nie zamierzał protestowac´,
z˙e to dziecko szybko potrzebuje zabiegu. Badania były
włas´ciwe i diagnoza niewa˛tpliwie tez˙ jest włas´ciwa.
Jednak wezwano go na konsultacje˛ chirurgiczna˛ i było-
by miło, gdyby mu pozwolono wyrazic´ swo´j pogla˛d,
zamiast wskazywac´, co ma zrobic´. Tymczasem Hanna
juz˙ zdecydowała, a poniewaz˙ jej opinia w tej sprawie
jest uzasadniona, pro´ba udowodnienia swojej racji przy
jej nieugie˛tej postawie byłaby strata˛ czasu i szkoda˛ dla
ich małego pacjenta.
Jednak jest to irytuja˛ce. Jack rozluz´nił krawat, a dwa-
dzies´cia minut po´z´niej zdja˛ł go, zanim w przebieralni
przy bloku operacyjnym zacza˛ł rozpinac´ koszule˛. Od-
ka˛d dziesie˛c´ dni temu podja˛ł prace˛ w tym szpitalu,
Daniel Chubb był trzecim przypadkiem, jaki odesłała
do niego Hanna. Biora˛c pod uwage˛ ich dawna˛ znajo-
mos´c´, mo´gł sie˛ spodziewac´ jakichs´ problemo´w w na-
wia˛zaniu relacji zawodowych, lecz jego nadzieje, z˙e
sytuacja szybko sie˛ poprawi, najwyraz´niej były płonne.
Włas´ciwie jest jeszcze gorzej, niz˙ zakładał.
Pierwszy przypadek, przepukline˛ pe˛pkowa˛ u szes´-
ciomiesie˛cznego dziecka, dostał dwa dni po dos´c´ napie˛-
tej rozmowie przed gabinetem Hanny. Poranna przed-
38
ALISON ROBERTS
operacyjna wizyta na oddziale była raczej kurtuazja˛ niz˙
potrzeba˛, a kiedy skierowano go do oddziałowej sali
zabaw, nie oczekiwał, z˙e znajdzie swego pacjenta pod
opieka˛ lekarza, a nie rodzica. Sala zabaw była duz˙ym,
dobrze wyposaz˙onym miejscem w po´łnocnym skrzydle
szpitala. Przez ogromne okna z widokiem na park i rze-
ke˛ wpadały promienie słon´ca. Jack nies´wiadomie za-
trzymał sie˛, by chłona˛c´ scene˛, kto´ra˛ zobaczył.
Hanna stała blisko okna, na jednym biodrze trzy-
maja˛c zafascynowane jej głosem dziecko.
– Widzisz kaczuszki, Jason? Popatrz na te˛, kto´ra
nurkuje. Jak robia˛ kaczki, Jason? – Us´miechne˛ła sie˛ do
dziecka. – Kwa, kwa! – Mały Jason odpowiedział jej
szerokim us´miechem, machaja˛c ra˛czkami i gaworza˛c na
znak aprobaty.
Hanna nie zauwaz˙yła stoja˛cego w drzwiach Jacka,
a on sie˛ nie poruszył. Podczas ich pierwszego spotka-
nia stwierdził, z˙e minione lata nie miały negatywnego
wpływu na atrakcyjnos´c´ Hanny, ale nie przyszło mu do
głowy, z˙e w rzeczywistos´ci ten wpływ był wre˛cz pozy-
tywny. Jej wzrost podkres´lał niezmieniona˛ macierzyn´s-
twem smukła˛ figure˛, a blask słon´ca zapla˛tał sie˛ w jej
włosach niczym nitki złota. Uczesanie w kucyk nie jest
szczego´lnie pone˛tne, ale łatwo wyobrazic´ sobie, jakie
byłyby jej włosy, gdyby je rozpus´cic´.
Lekko poszerzana spo´dnica i buty na wysokim ob-
casie nie całkiem pasowały do jego wyobraz˙en´. W jego
wspomnieniach Hanna nosiła dz˙insy i biały top z ład-
nym sznureczkiem, kto´ry az˙ sie˛ prosił o rozwia˛zanie.
Był tak zapraszaja˛cy, z˙e jego dłon´ ws´lizne˛ła sie˛ przez
rozcie˛cie przy szyi, by znalez´c´ jej piersi, kto´re reagowa-
ły na jego dotyk jak jej usta.
39
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Jack poruszył sie˛, ale nie po to, by wejs´c´ do sali
zabaw. Odwro´cił sie˛ gwałtownie i ruszył do gabinetu.
Zwie˛kszenie przestrzeni pomie˛dzy nimi jest niezbe˛dne,
by ochronic´ go przed wspomnieniami. Był taki pewny,
z˙e niezwykły wpływ Hanny na niego to juz˙ przeszłos´c´.
Ostatecznie usuna˛ł ja˛ ze swego z˙ycia z takim samym
zdecydowaniem, z jakim podja˛ł sie˛ byc´ ojcem dla swo-
jego syna.
Włoz˙ył białe operacyjne buty, a zmierzaja˛c do umy-
walni przy bloku operacyjnym, sie˛gna˛ł po czapeczke˛.
Czasem odległos´c´ pomaga. Jak weekendowa przerwa
przed drugim przypadkiem, nad kto´rym pracował
z Hanna˛. Dosyc´ demonstracyjnie przedstawiała histo-
rie˛ chorego raczej jego pomocnikowi niz˙ jemu, ale to
przydało sie˛ o tyle, z˙e wykluczyło wszelkie reakcje fi-
zyczne.
Jej głos takz˙e nie miał nic wspo´lnego z tym, kto´rym
przemawiała do dziecka. Był chłodny i profesjonalny.
– James trafił tu z epizodem bliskim zespołowi
s´mierci ło´z˙eczkowej, w wieku czterech tygodni. Był
starannie monitorowany, ale kilka tygodni po´z´niej oba-
wy internisty o jego rozwo´j sprawiły, z˙e został ponow-
nie przyje˛ty. Podany bar i endoskopia potwierdziły re-
fluks z˙oła˛dkowo-przełykowy, kto´ry nie reaguje na le-
czenie zachowawcze. Jak widzisz, przyrost wagi w cia˛-
gu dwo´ch ostatnich tygodni jest niewielki.
Jack czytał notatki, podczas gdy jego asystent, Barry
Portman, był zaje˛ty słuchaniem Hanny.
– Jakies´ dodatkowe problemy z oddechem?
– Nie, ale wczoraj miał okres bliski omdlenia z bra-
dykardia˛. – Spojrzała na Jacka wyzywaja˛co. – Przypu-
szczalnie to reakcja nerwu błe˛dnego w wyniku refluksu.
40
ALISON ROBERTS
Sprawdzanie kaz˙dego kroku Hanny nie było konie-
czne, ale Jack był zadowolony, z˙e moga˛ wspo´łdziałac´
przy tej okazji bez prowokowania niepoz˙a˛danej fizycz-
nej reakcji. Im dłuz˙ej dra˛z˙ył szczego´ły, tym wie˛cej
pe˛knie˛c´ widział w zawodowej masce doktor Campbell.
Po prostu nie mogła znies´c´ jego widoku.
Prawde˛ mo´wia˛c, to stało sie˛ zaraz´liwe. Wzajemna
nieche˛c´ pojawiła sie˛ ro´wnie szybko, jak ich pocza˛tkowe
obła˛kane przycia˛ganie. Choc´ duz˙o łatwiej było ulec
niemiłej atmosferze, Jack zdobył sie˛ na ostatni wysiłek,
kiedy tego ranka wezwano go do Daniela Chubba. Lecz
jego starania nie zostały docenione.
Przygotowuja˛c sie˛ do wejs´cia do sali operacyjnej,
Jack starannie szorował dłonie. Jest goto´w wspo´łpraco-
wac´ z Hanna˛ i nie dopus´cic´, by przeszkodziły im w tym
sprawy osobiste, ale Hanna to uniemoz˙liwia. Nie moz˙e
pozwolic´, by nadal tak go traktowała – i zawodowo,
i prywatnie. Nie podobał mu sie˛ jej protekcjonalizm
i nie zamierzał tolerowac´ jej wyniosłos´ci.
On juz˙ najlepiej wie, z˙e doktor Campbell potrafi z´le
ocenic´ sytuacje˛ i wbic´ sobie do głowy swoje wraz˙enie
tak mocno, z˙e uniemoz˙liwia to wszelka˛ dyskusje˛.
Opłukał dłonie i ramiona, a potem sie˛gna˛ł po steryl-
nie czysty re˛cznik. W pobliz˙u stała piele˛gniarka trzy-
maja˛ca gotowe do załoz˙enia re˛kawiczki. Wsuwaja˛c
w nie dłonie, Jack skina˛ł głowa˛, by podzie˛kowac´. Kiedy
piele˛gniarka zawia˛zywała jego fartuch, udało mu sie˛
uspokoic´. Hanna nie moz˙e zniszczyc´ jego skupienia
przed czekaja˛cym go zadaniem.
Dawno temu pogodził sie˛ z jej nieprzyjemnymi ce-
chami. Uwierzył nawet, całkiem szczerze, z˙e miał sporo
szcze˛s´cia, uciekaja˛c od niej. Problem polega na tym, z˙e
41
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
nigdy nie spodziewał sie˛, z˙e be˛dzie z nia˛ pracowac´, a ta
perspektywa jest niepokoja˛ca, poniewaz˙ jej skłonnos´c´
do autorytatywnos´ci moz˙e byc´ niebezpieczna. Na
szcze˛s´cie nie okazało sie˛ to groz´ne w przypadku Danie-
la Chubba.
Niedroz˙nos´c´ jelit była spowodowana uchyłkiem Me-
ckela, dos´c´ powszechna˛ anomalia˛ przewodu pokarmo-
wego. Ta była wystarczaja˛co duz˙a, by wymagac´ wycie˛-
cia, i wystarczaja˛co bliska perforacji, by uzasadnic´ kro-
plo´wke˛ z antybiotykiem, kto´ra˛ Hanna podła˛czyła, za-
nim Daniel opus´cił oddział.
Jack pracował ostroz˙nie ze swoim małym pacjentem,
uz˙ywaja˛c kleszczy, by wyizolowac´ uszkodzona˛ strefe˛.
Jego asystent był gotowy, by przeja˛c´ kleszcze.
– Poła˛cz obie kon´co´wki jelita – poinstruował Jack
– a teraz łagodnie przekre˛c´ kleszcze. Zamierzam poła˛-
czyc´ s´cianki jelita cienkiego szwem Lemberta.
Szył przez chwile˛, po czym spytał:
– Widzisz, co tu robie˛?
– Szew Connella?
– Znakomicie. Chcesz to skon´czyc´?
– Jasne. – Barry zaja˛ł jego miejsce. Jack z zado-
woleniem przygla˛dał sie˛ jego zre˛cznos´ci i dbałos´ci
o szczego´ły.
– S
´
wietnie – stwierdził w kon´cu.
Na bloku operacyjnym zapanowało odpre˛z˙enie. Jack
dopiero zacza˛ł poznawac´ personel, ale zdumiony był
ich bliskos´cia˛. Była to drastyczna ro´z˙nica w poro´wnaniu
z przyje˛ciem go przez jedna˛ z oso´b na pediatrii.
– Jak ci idzie polowanie na nianie˛, Jack? – zapytała
anestezjoloz˙ka imieniem Shona. – Przydała sie˛ na cos´
agencja, kto´ra˛ ci poleciłam?
42
ALISON ROBERTS
– Miałem ci za to podzie˛kowac´. – Przynajmniej ta
kobieta okazała sie˛ pomocna. Chciał spytac´ Hanne˛, kto
opiekuje sie˛ jej co´rka˛, ale ona włas´ciwie zmyła mu
głowe˛. – Zatrudniłem kogos´ od nich, ale nie wiem, czy
sie˛ sprawdzi. Ona jest bardzo młoda, a Ben mo´wi, z˙e
spe˛dza mno´stwo czasu przy telefonie.
– Ile lat ma Ben?
– Siedem. Ta opiekunka, Lisa, ma tylko dziewie˛t-
nas´cie lat i jakies´ dodatkowe zaje˛cia, kto´re nieco kolidu-
ja˛ z godzinami po szkole.
– Hm, to moz˙e byc´ problem.
– Chyba nie. Miałem szcze˛s´cie ze szkoła˛, kto´ra˛ wy-
bralis´my. Os´rodek opieki nad dziec´mi włas´nie zaczyna
usługe˛ zabierania ich po lekcjach, tak wie˛c Ben be˛dzie
chodził tam przez kilka dni w tygodniu, a potem Lisa
zabierze go do domu.
– Pewno trudno byc´ samotnym tata˛ – szepna˛ł Barry.
– To staje sie˛ łatwiejsze, kiedy Ben jest starszy – od-
parł Jack. – I na pewno nie wyobraz˙am sobie bez niego
z˙ycia.
– Nie. – Głos Shony był mie˛kki, kiedy palcami do-
tkne˛ła czoła dziecka, kto´re uwaz˙nie obserwowała. – Ma-
łe dzieci sa˛ bezcenne. – Podniosła wzrok. – Jestes´my
blisko kon´ca?
– Tak. – Jack widział, z˙e Barry zacza˛ł ostatni szew.
– Dobrze. W takim razie zaczne˛ go wybudzac´.
Kilka minut po´z´niej, kiedy s´cia˛gał swo´j fartuch i re˛-
kawiczki, spojrzał na wywoz˙one z bloku operacyjnego
dziecko. Shona ma racje˛, dzieci sa˛ bezcenne. Ben nie
był starszy od Daniela, kiedy pierwszy raz trafił do
szpitala, i gdyby nie to, pewnie nigdy nie dowiedziałby
sie˛, z˙e ma syna.
43
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Jakz˙e inne byłoby wtedy jego z˙ycie. Nie wahałby sie˛
przyja˛c´ stanowiska, jakie mu oferowano w Auckland.
Ta perspektywa była podniecaja˛ca i nie miało znacze-
nia, z˙e to podniecenie miało wie˛cej zwia˛zku z Hanna˛ niz˙
sama˛ praca˛.
Gdy tylko pogratulowali sobie sukceso´w, zawiro-
wały plany na przyszłos´c´. Potrzebowali kilku tygodni,
by wszystko uporza˛dkowac´, a potem mogliby juz˙ byc´
razem. Nie chcieli rozstawac´ sie˛ na tak długo. Hanna
zacze˛ła pro´bowac´ telefonicznie przesuna˛c´ swo´j lot, by
zyskac´ dodatkowa˛ wspo´lna˛ noc, a Jack wyszedł, by
przynies´c´ cos´ do jedzenia. Kupowanie szampana prze-
dłuz˙yło jego nieobecnos´c´, ale szampan był tego wie-
czoru waz˙ny. Jack zamierzał uczcic´ znalezienie miło-
s´ci swego z˙ycia.
Był oczarowany Hanna˛ od chwili, kiedy oderwał
wzrok od tego głupiego planu szpitala i znalazł sie˛ na
wprost błe˛kitnych oczu, kto´re zdradzały inteligencje˛ ich
włas´cicielki i jej zaz˙enowanie, z˙e musi poprosic´ o po-
moc. S
´
miała sie˛, gdy odkryła, z˙e on jest w takiej samej
sytuacji. Była cudowna. I cia˛gne˛ło ja˛ do niego tak samo,
jak jego do niej.
Los zetkna˛ł ich nie raz, ale dwa razy. Jack nie mo´gł
uwierzyc´ własnemu szcze˛s´ciu, kiedy dostrzegł ja˛ przy
stoliku w kafejce, do kto´rej wsta˛pił pod koniec dnia.
Przeznaczenie chciało, aby byli razem.
Otrza˛sna˛ł sie˛ ze wspomnien´ i poszedł do swego gabi-
netu, by podyktowac´ notatki z operacji Daniela Chubba,
doka˛d jeszcze ja˛ pamie˛ta. Jednak zaje˛ło mu chwile˛,
zanim mo´gł sie˛ skoncentrowac´ na dyktowaniu. Jeszcze
teraz czuł zdumienie, jakiego dos´wiadczył tamtego wie-
czoru, wracaja˛c do pokoju motelowego, niosa˛c tacki
44
ALISON ROBERTS
z chin´szczyzna˛ i butelke˛ drogiego, francuskiego szam-
pana.
Poko´j był pusty. Hanna napisała mu, z˙e jest draniem
i nigdy wie˛cej nie chce go widziec´. Tak to nim wstrza˛s-
ne˛ło, z˙e wcia˛z˙ był osłupiały, gdy odebrał drugi telefon
od swojej byłej tes´ciowej, Cheryl, informuja˛cej go o ist-
nieniu jego syna.
Nigdy nie dowiedział sie˛, co Cheryl powiedziała
Hannie, kiedy ta odebrała pierwszy telefon. Musiało to
byc´ cos´ takiego, z˙e Hanna załoz˙yła, z˙e jest z˙onaty.
Nigdy nie pozwoliła mu tego wyjas´nic´. Kiedy zapukał
do jej drzwi, zda˛z˙yła juz˙ wyjechac´ na lotnisko. Listy,
kto´re kilka tygodni po´z´niej wysłał na jej nowy oddział
w Auckland, wro´ciły nie otwarte.
To nie byłby dobry zwia˛zek. Hanna nie czuła tego
samego co on. Najlepszym dowodem jest fakt, z˙e tak
szybko po ich rozstaniu wyszła za ma˛z˙ i urodziła dziec-
ko. Poza tym ona jest zimna. Kaz˙dy, kto tak bezwzgle˛d-
nie kogos´ odrzuca, musi miec´ twarde serce. Nawet po
tylu latach nie potrafi wykrzesac´ z siebie odrobiny sym-
patii do niego ani tez˙ nie dopuszcza moz˙liwos´ci, z˙e
mogła sie˛ pomylic´ w ocenie sytuacji. Zanim Jack udał
sie˛ na oddział, by sprawdzic´ pooperacyjny stan Daniela
Chubba, wspomnienia rozbudziły jego dawna˛ złos´c´ na
Hanne˛.
Daniel czuł sie˛ dobrze, juz˙ odzyskiwał forme˛, jak to
cze˛sto bywa z dziec´mi. Rodzice z wdzie˛cznos´cia˛ przyje˛-
li zapewnienia, z˙e ten zabieg nie be˛dzie miał długotrwa-
łych skutko´w dla funkcjonowania jelit.
– Zostanie po nim tylko mała blizna. I moz˙e szpital-
na bransoletka Daniela, jes´li ma pani album z pamia˛t-
kami, by ja˛ wkleic´.
45
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Mys´lałam, z˙eby cos´ takiego załoz˙yc´. Zrobie˛ to za-
raz po powrocie do domu. Jak długo to potrwa?
– Dzien´ albo dwa. Zajrze˛ do Daniela rano.
Jack zno´w na chwile˛ zatrzymał sie˛ w gabinecie.
Pomys´lał, z˙e powinien cos´ zrobic´ z albumem dla Bena,
o kto´rym cze˛sto mys´lał. W pełnym pamia˛tek pudełku po
butach ma wie˛cej niz˙ tylko szpitalna˛ bransoletke˛. Prob-
lem polega na tym, z˙e sa˛ tam i rzeczy, kto´re łatwiej
schowac´, niz˙ stawic´ im czoło. Skoro sam nie potrafi sie˛
z nimi uporac´, jak be˛dzie mo´gł pomo´c Benowi, kiedy
podros´nie na tyle, by zacza˛c´ zadawac´ trudne pytania?
Opuszczaja˛c oddział, Jack dostrzegł wchodza˛ca˛ do
gabinetu Hanne˛ i wiedział, z˙e nie moz˙e dłuz˙ej z˙yc´, nie
wyjas´niwszy tej sytuacji. Sposo´b, w jaki Hanna potrak-
towała go pie˛c´ lat temu, jest niesprawiedliwy. Dalsze
traktowanie go w ten sposo´b jest złos´liwe.
Zastukał do uchylonych drzwi i wszedł, nie czekaja˛c
na odpowiedz´.
Hanna drgne˛ła. Kiedy trzasne˛ły drzwi, przestraszyła
sie˛, z˙e zamknie˛ta została w przestrzeni, kto´ra jest o wie-
le za mała, kiedy dzieli sie˛ ja˛ z Jackiem. Do diabła,
to jej gabinet. I nie zapraszała tu Jacka. Jej irytacja
musi byc´ oczywista, poniewaz˙ w po´łus´miechu Jacka
brakuje ciepła.
– Mam wraz˙enie, z˙e nie cieszysz sie˛ z mojego wi-
doku.
– Jestem dos´c´ zaje˛ta.
– Nie zabiore˛ ci duz˙o czasu. – Oparł sie˛ o stoja˛ce
naprzeciwko jej biurka krzesło. – Wydaje sie˛, z˙e pro-
wadzisz akcje˛, kto´ra ma pokazac´, z˙e nie cieszy cie˛
praca ze mna˛.
46
ALISON ROBERTS
Hanna jedynie uniosła brwi. Nie zamierza prowadzic´
i zdecydowanie nie prowadzi z˙adnej osobistej akcji.
Utrzymuje jednak dystans i pilnuje, z˙eby kaz˙de zawo-
dowe wspo´łdziałanie było z jej strony bezbłe˛dne.
– Zawodowo nie mam nic przeciwko tobie, Jack. Od
Petera i innych słyszałam wiele dobrego na two´j temat.
– Mo´głbym to samo powiedziec´ o tobie. – Jego
us´miech stał sie˛ bardziej szczery. – Rozumiem tez˙, z˙e
złoz˙yłas´ tu podanie na stanowisko konsultanta.
– Tak. – Hanna oparła sie˛ nagłej pokusie, by od-
wro´cic´ wzrok. Ciemne oczy Jacka sa˛ tak hipnotyzuja˛ce,
jak zapamie˛tała.
– Jest wie˛c wysoce prawdopodobne, z˙e dos´c´ regu-
larnie be˛dziemy sie˛ spotykac´. Jes´li dostaniesz te˛ prace˛.
– Przypuszczam, z˙e tak. – Hanna zmarszczyła brwi,
jakby usiłowała znalez´c´ w jego słowach jaka˛s´ ukryta˛
wiadomos´c´. Zerkne˛ła na niego, pro´buja˛c us´wiadomic´
sobie, czy jej chło´d nie przekroczył dopuszczalnych
granic.
– Nie mam zamiaru przenosic´ sie˛ gdzies´ indziej. –
Jack zawahał sie˛ i zanim zacza˛ł kontynuowac´, dotkna˛ł
je˛zykiem go´rnej wargi. – Cokolwiek wydarzyło sie˛ mie˛-
dzy nami w przeszłos´ci, nie powinno przeszkodzic´
w ułoz˙eniu naszych relacji zawodowych.
Hanna nies´wiadomie powto´rzyła jego gest i zwilz˙yła
usta. Potem chwyciła go´rna˛ warge˛ pomie˛dzy ze˛by wy-
starczaja˛co mocno, by zabolało. Dobry Boz˙e! Nie radzi
sobie ze wspomnieniem dotyku tego me˛z˙czyzny, a teraz
jeszcze dos´wiadcza przypływu czegos´, co moz˙e byc´
jedynie poz˙a˛daniem rozbudzonym przez jeden niewin-
ny gest.
Oderwała wzrok od twarzy Jacka tylko po to, by na
47
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
linii jej wzroku znalazły sie˛ zacis´nie˛te na oparciu krzes-
ła dłonie. Duz˙e re˛ce z długimi palcami chirurga. Dłonie
potrafia˛ce... Znowu drgne˛ła i utkwiła wzrok w biurku
na wprost siebie. Podniosła długopis i spokojnie nim
pstrykne˛ła.
– Jack, cokolwiek sie˛ mie˛dzy nami wydarzyło, to
juz˙ przeszłos´c´. Stara historia. – Jeszcze raz pstrykne˛ła
długopisem. – Dawno zapomniana – dodała pewnym
głosem.
– Mo´głbym powiedziec´ to samo – ponownie stwier-
dził Jack.
Hanna jeszcze raz nacisne˛ła długopis.
– Przepraszam, jes´li odniosłes´ wraz˙enie, z˙e nie cie-
sze˛ sie˛ na two´j widok, ale sa˛dze˛, z˙e wyjez˙dz˙aja˛c z Auck-
land, dos´c´ jasno wyraziłam swoje uczucia.
– Chodzi ci o ten drobiazg, z˙e nigdy nie chciałas´
mnie zobaczyc´ ani ze mna˛ porozmawiac´?
Na chwile˛ zapadła cisza, a potem Hanna parskne˛ła.
– A wie˛c historia nie całkiem zapomniana.
– Niekto´re rzeczy trudno zapomniec´. Albo wyba-
czyc´.
– Nie uje˛łabym tego lepiej. – Spojrzenie Hanny by-
ło jasne, ale Jack nie zamierzał przyznac´ sie˛ do jej
oskarz˙en´.
– Na przykład two´j brak zainteresowania wyjas´nie-
niem, kto´re mogłem ci przedstawic´.
Hanna z niedowierzaniem potrza˛sne˛ła głowa˛. Czy
Jack naprawde˛ mys´li, z˙e jakies´ wyjas´nienie mogło spra-
wic´, z˙e wybaczyłaby mu kłamstwo w sprawie z˙ony
i dziecka? Ona juz˙ wie, jakie by to było wyjas´nienie.
Jest w separacji lub rozwiedziony, tak jak przed nim
Paul. Z
˙
adnych hamulco´w. Niczego, co powstrzymało-
48
ALISON ROBERTS
by go przed ponownym zakochaniem sie˛ czy nawet
z˙yciem z nia˛, planowaniem przyszłos´ci. Albo pozwole-
niem jej, by zbudowała swo´j s´wiat woko´ł niego... az˙ do
chwili, w kto´rej zdecydowałby, z˙e moz˙e juz˙ czas wro´cic´
do poprzedniej partnerki.
– Jack, to by niczego nie zmieniło.
– Nie. Nie sa˛dze˛, z˙eby to cos´ zmieniło. – Jack wy-
trzymał spojrzenie Hanny, a potem odwro´cił wzrok
i cie˛z˙ko westchna˛ł. – Nikomu nie dajesz szans, prawda?
– Tobie dałam wielka˛ szanse˛. Ponownie nie popeł-
nie˛ tego błe˛du.
– Ucieszysz sie˛ wie˛c, bo nie be˛de˛ o to prosił. Nie
lubie˛ ludzi z zamknie˛tym umysłem.
– A ja nie lubie˛ ludzi, kto´rym nie moz˙na ufac´.
Tym razem cisza sie˛ przedłuz˙ała.
– To nie wygla˛da na dobra˛ podstawe˛ do zgodnej
wspo´łpracy, prawda?
– Jestem pewna, z˙e jestes´my wystarczaja˛co doros´li,
z˙eby sobie z tym poradzic´.
– Miejmy nadzieje˛.
Wychodza˛c z gabinetu Hanny, Jack dostał wezwanie
na nagłe wypadki. Powitał je z wdzie˛cznos´cia˛.
Dziecko wypadło przez szklane okno i niekto´re ze
skaleczen´ na brzuchu wymagały interwencji chirurga.
Przynajmniej z tym da sobie rade˛. Bo nie jest pewny,
czy cokolwiek osia˛gna˛ł podczas spotkania z Hanna˛.
Odnio´sł nawet dziwne wraz˙enie, z˙e oczekiwała prze-
prosin, choc´ to jej zachowanie jest nie do przyje˛cia.
W porza˛dku, podczas tych kilku godzin, kto´re razem
spe˛dzili, nie opowiedział jej historii swojego z˙ycia, lecz
takz˙e nie kłamał i był całkowicie szczery, jes´li chodzi
49
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
o to, z˙e jest nia˛ nadal zafascynowany. Nawet jest goto´w
jej wybaczyc´ i zapomniec´. Byle tylko jakos´ wspo´łpra-
cowac´.
Nie jest jedynie goto´w zaakceptowac´ niesprawied-
liwych ocen Hanny dotycza˛cych jego samego. I nie
zamierza przepraszac´.
Do diabła! Nie ma za co jej przepraszac´.
50
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Co za tupet!
Hanna dobre pie˛c´ minut wpatrywała sie˛ w drzwi, za
kto´rymi znikna˛ł Jack. Miała wraz˙enie, z˙e on naprawde˛
wierzy, z˙e nieche˛c´ pomie˛dzy nimi to przede wszystkim
jej wina.
W porza˛dku, moz˙e Jack nie zdaje sobie sprawy, jak
głe˛boko dotkne˛ło ja˛ jego oszustwo, ale ona przynaj-
mniej była całkowicie szczera w sprawie swoich uczuc´.
On nie wie tez˙, jak ich spotkanie wpłyne˛ło na jej z˙ycie.
Hanna zaakceptowała fakt, z˙e nie moz˙e winic´ Jacka za
powro´t nieotwartego listu, w kto´rym napisała mu o cia˛-
z˙y, ale ska˛d mogła wiedziec´, z˙e nie przyja˛ł pracy w Au-
ckland?
To nie tak, z˙e ma zamknie˛ty umysł. Wcale nie. Mi-
lion razy zbadała kaz˙da˛ moz˙liwos´c´, kto´ra mogłaby
usprawiedliwic´ Jacka, i takiej nie znalazła. Z
˙
ona, szcze-
go´lnie pozostaja˛ca w separacji, to jedna sprawa. Ale
dziecko to całkiem inna historia. Teraz juz˙ Hanna wie-
działa, jaki rodzaj wie˛zi tworzy dziecko i zaprzeczanie
temu tak gwałtownie znaczy, z˙e albo Jack jest wytraw-
nym kłamca˛, albo, co gorsza, nie czuje z˙adnej wie˛zi ze
swym dzieckiem. A to by znaczyło, z˙e okropnie sie˛ co
do niego pomyliła.
Z drugiej strony jak w ogo´le mo´gł mys´lec´, z˙e moz˙e
wkroczyc´ w jej z˙ycie i oczekiwac´ ciepłego przyje˛cia?
Najwyraz´niej nie miał bladego poje˛cia, z˙e przeprosiny
byłyby na miejscu, a poza tym miał czelnos´c´ sugero-
wac´, z˙e jej wspo´łdziałanie z nim na gruncie zawodo-
wym moz˙e miec´ wpływ na uzyskanie przez nia˛ stanowi-
ska konsultanta. On otrzymał stała˛ posade˛ w jej szpitalu,
a teraz niemal ja˛ ostrzega, by lepiej zaakceptowała go
jako kolege˛, jes´li chce zdobyc´ taka˛ sama˛ pozycje˛.
I moz˙e to zrobi. Była nieuprzejma wobec Jacka. Atak
to najlepsza forma obrony, a ona czuła przytłaczaja˛ca˛
potrzebe˛, by sie˛ bronic´. Odkrycie, jak płytko ukryte sa˛
jej wspomnienia o Jacku, wywołało w niej szok. A poza
tym zacze˛ła nieustannie widziec´ to, co jej co´rka odzie-
dziczyła po ojcu.
Bra˛zowe oczy. Loki. S
´
miech. Potrzeba dawania
i zdolnos´c´ czerpania z tego tak wielkiej przyjemnos´ci
jak obdarowany. Taki był Jack, i dlatego jego zdrada tak
niewiarygodnie ja˛ zraniła.
Mys´l o Olivii wystarczyła, by Hanna sie˛ ruszyła.
Była ledwie czwarta po południu, ale ona załatwiła juz˙
sprawy ze wszystkimi pacjentami. Moz˙e wyjs´c´ wczes´-
niej i spe˛dzic´ czas z co´rka˛. Wykorzysta te chwile, by
przypomniec´ sobie, co jest w jej z˙yciu waz˙ne. Dlaczego
stanowisko konsultanta jest tak istotne dla jej przyszło-
s´ci i dlaczego musi pozwolic´ odejs´c´ przeszłos´ci i praco-
wac´ z Jackiem w sposo´b cywilizowany.
W istocie wiele mu zawdzie˛cza. Gdyby nie on, nie
byłoby Olivii. Dziecko moz˙e utrudnic´ kariere˛, skom-
plikowac´ sprawy finansowe i radykalnie zmienic´ całe
z˙ycie, ale Hanna nie potrafiła wyobrazic´ sobie z˙ycia bez
co´rki. Ma do kochania kogos´, kto jej nie zdradzi, jak to
zrobili wszyscy znacza˛cy me˛z˙czyz´ni w jej z˙yciu.
O wpo´ł do pia˛tej dotarła do os´rodka, co podziałało na
52
ALISON ROBERTS
nia˛jak lekarstwo. Poradzi sobie z Jackiem. Przyzwyczai
sie˛ do niego i zno´w poczuje sie˛ bezpiecznie. Kto´regos´
dnia spojrzy na to jak na przejs´ciowy kłopot. Jeden
z tych, kto´re rozwia˛zały sie˛ same, jak wiele innych,
z kto´rymi musiała sobie radzic´.
Na przykład obawa o opieke˛ nad co´rka˛, kiedy ta
zacznie szkołe˛. Opiekunka Livvy to siedemnastoletnia
co´rka najbliz˙szego sa˛siada Hanny, od kto´rego dzierz˙awi
padok dla Josepha. Emma nie moz˙e zajmowac´ sie˛ Oli-
via˛ w czasie szkoły. Z nowa˛ usługa˛ oferowana˛ przez
os´rodek obawy wyparowały. Moz˙e powierzyc´ opieke˛
nad co´rka˛ Shirley i jej personelowi, wiedza˛c, z˙e Olivia˛
zajma˛ sie˛ ludzie, kto´rym całkowicie ufa.
Inni rodzice najwyraz´niej tez˙ tak mys´la˛. Nowa usłu-
ga działa zaledwie od tygodnia, jednak w os´rodku juz˙
jest dodatkowa szo´stka dzieciako´w. Czworo z nowo
przybyłych to rodzen´stwo dzieci juz˙ korzystaja˛cych
z os´rodka. Pozostała dwo´jka, szes´cioletnia dziewczynka
i siedmioletni chłopiec, wpasowali sie˛ tu tak doskonale,
z˙e trudno juz˙ wyobrazic´ sobie to miejsce bez nich.
Hanna us´miechała sie˛, ida˛c wzdłuz˙ kutego z z˙elaza
płotu oddzielaja˛cego parking od ogrodu. Biora˛c pod
uwage˛ ładna˛ pogode˛, powinna była zgadna˛c´, z˙e Olivia
be˛dzie siedziec´ w swoim ulubionym miejscu, wcis´nie˛ta
mie˛dzy krzewy, z tłustym, zadowolonym kro´likiem na
kolanach. Hanna nie była tez˙ zaskoczona, widza˛c ciem-
nowłosa˛ gło´wke˛ jej towarzysza niemal dotykaja˛ca˛ lo-
ko´w Olivii, kiedy jej nowy przyjaciel pochylił sie˛ i wsu-
na˛ł długie z´dz´bło trawy do pyszczka kro´lika.
Przyjaz´n´ pomie˛dzy dwo´jka˛ dzieci była natychmias-
towa. Olivia podeszła do chłopca, kiedy po raz pierwszy
przyjechał tu ze szkoły. Stał obok Shirley, s´ciskaja˛c
53
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
tornister, kiedy Olivia po prostu zbliz˙yła sie˛ i wzie˛ła
jego dłon´.
– Chodz´ – rozkazała. – Pokaz˙e˛ ci Bugsa. To nasz
kro´lik. Jest okropnie tłusty.
Teraz pewno jest jeszcze grubszy, bo dzieciaki z rado-
s´cia˛przygla˛daja˛sie˛, jak z˙ywnos´c´ znika w jego pyszczku.
– Zaczynam martwic´ sie˛ o Bugsa – powiedziała
Hanna do Shirley. – Niedługo pojawi sie˛ spory problem
z waga˛.
– W przyszłym tygodniu wys´le˛ go na diete˛. – Shirley
us´miechne˛ła sie˛. – Po prostu nie mam serca przeszkadzac´
w procesie tworzenia wie˛zi, w jakim on uczestniczy.
Hanna wyjrzała przez okno. Wie˛kszos´c´ dzieci słu-
chała czytaja˛cej bajke˛ Suzanny. Kilkoro bawiło sie˛ pod
uwaz˙nym okiem Lucy, ale Olivia i jej przyjaciel byli
całkowicie skupieni na kro´liku.
– Sa˛dze˛, z˙e ona nawet nie zauwaz˙yła, z˙e tu jestem.
A we wtorek nie chciała wro´cic´ do domu, wiesz? Chcia-
ła zostac´ i bawic´ sie˛ z Benem.
Shirley skine˛ła głowa˛.
– Jak tylko samocho´d wyjez˙dz˙a zabrac´ dzieci ze
szkoły, ona idzie i siada blisko bramy, czekaja˛c na jego
powro´t. Tych dwoje zapałało do siebie miłos´cia˛ od
pierwszego wejrzenia.
– Czy tak szybka i intensywna przyjaz´n´ jest normalna
u dzieci? Mam wraz˙enie, z˙e przez cały tydzien´ nie słysze˛
nic wie˛cej tylko to, co Ben powiedział albo co Ben zrobił.
– Olivia jest urocza˛ dziewczynka˛. Cos´ ja˛ przycia˛g-
ne˛ło do niego, kiedy tylko na niego spojrzała.
– Jednak on jest sporo starszy od niej. Nie pomys´-
lałabym, z˙e siedmioletni chłopiec moz˙e byc´ zaintereso-
wany zabawa˛ z taka˛ mała˛.
54
ALISON ROBERTS
– Ben jest s´wietnym dzieciakiem. Mys´le˛, z˙e jest
dos´c´ wraz˙liwy. I miły. Olivia sprawiła, z˙e odka˛d tu
trafił, poczuł sie˛ cze˛s´cia˛ tego miejsca i teraz czuje sie˛
waz˙ny, poniewaz˙ ona az˙ sie rwie, z˙eby go zobaczyc´.
– Czy oni bawia˛ sie˛ tez˙ z innymi dziec´mi? – Hanna
zmarszczyła czoło. Co be˛dzie, jes´li rodzice Bena znajda˛
inna˛ opieke˛ i chłopiec zniknie z otoczenia Olivii ro´wnie
nagle, jak sie˛ pojawił? – Ostatnio Livvy nie wspomniała
Jane, Lydii czy Adama. Wczoraj wieczorem nawet nie
chciała obejrzec´ bajki, bo była zbyt zaje˛ta robieniem
kartki dla Bena. Bała sie˛, z˙e moz˙e byc´ chory.
– Nie przychodzi w s´rody albo pia˛tki. Moz˙e nie
wyjas´nilis´my tego wystarczaja˛co dobrze. Pokazała nam
dzis´ rano kartke˛. Włoz˙yła w nia˛ mno´stwo wysiłku,
prawda?
– Chyba zuz˙yła cały zapas kleju – rzekła Hanna
z us´miechem.
Obie kobiety zamilkły, wygla˛daja˛c przez okno. Oli-
via w kon´cu dostrzegła mame˛. Jej twarz rozjas´niła sie˛,
pomachała jej rados´nie, lecz zamiast zerwac´ sie˛ na nogi,
odwro´ciła sie˛ do Bena.
– Włas´ciwie chciałam zamienic´ z toba˛ słowo
w zwia˛zku z Benem Sullivanem.
Cos´ w tonie Shirley sprawiło, z˙e Hanna gwałtownie
sie˛ odwro´ciła.
– Zauwaz˙yłam to dopiero dzis´. Pewno dlatego, z˙e
jest tak ciepło i ma szorty. – Shirley zmarszczyła brwi.
– To pewno nic, ale wydaje sie˛, z˙e on ma dos´c´ duz˙o
siniako´w. Chciałam zapytac´ cie˛ jako fachowca, czy
powinnam to sprawdzic´. Nigdy nie zastanawiałam sie˛
nad tym, co zrobic´ w przypadku zne˛cania sie˛ nad dziec-
kiem, jednak nie moge˛ na to pozwolic´.
55
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Nie wycia˛gałabym pochopnych wniosko´w – o-
strzegła Hanna. – Niekto´re dzieci nabijaja˛ sobie siniaki
łatwiej niz˙ inne. – Jednak Hanna sama odrobine˛ zmarsz-
czyła brwi. Czy Ben spe˛dza czas z jej co´rka˛, bo dzieci
w szkole z´le go traktuja˛? Albo jest z´le traktowany w do-
mu? – Czy siniaki sa˛ tylko na nogach?
– Wczes´niej zauwaz˙yłam jakies´ dziwne znaki na jego
ramieniu. Miał podwinie˛te re˛kawy, kiedy razem z Livvy
wodowali statki. Niczego wie˛cej nie dostrzegłam.
– Czy według ciebie jego zachowanie odbiega od
normy?
– Nie. – Tym razem Shirley pewnie pokiwała głowa˛.
– Jest miły. Cichy, ale wydaje sie˛ byc´ absolutnie szcze˛s´-
liwy.
– Znasz jego rodzico´w?
– Nie. Suzanna zrobiła zapisy w szkole. Mamy ko-
pie˛ jego aktu urodzenia, ale dota˛d szkoła nie przesłała
nic wie˛cej. Odbiera go opiekunka. Prawde˛ mo´wia˛c,
włas´nie idzie. To ta, kto´ra niedaleko bramy rozmawia
przez komo´rke˛.
Bajka skon´czyła sie˛ i dzieci ruszyły do innych zaje˛c´.
Ktos´ z rodzico´w chciał porozmawiac´ z Shirley, wie˛c
Hanna poszła do szatni po torbe˛ Olivii, jej niebieska˛
kurtke˛ i mie˛kkiego psiaka, kto´rego zostawiła na pod-
łodze pod wieszakiem. Kiedy wyszła na dwo´r, odkryła,
z˙e Bugs wro´cił do klatki.
– Mamusiu! Czy Ben moz˙e po´js´c´ do nas i sie˛ po-
bawic´?
– Dlaczego by nie, kochanie. Jes´li tylko chce.
– Chce, mamusiu. Moz˙e przyjs´c´ dzisiaj?
– Nie, dzisiaj nie, skarbie.
– Prosze˛...
56
ALISON ROBERTS
– Livvy, tego nie moz˙na zrobic´ tak po prostu. Musi-
my to jakos´ uzgodnic´.
– Ale on nie wierzy, z˙e my mamy osiołka.
– Nie wierzysz, Ben? – Hanna us´miechne˛ła sie˛ do
chłopca.
– Nigdy nie widziałem osiołka – powiedział. – Liv-
vy mo´wi, z˙e mo´głbym sie˛ na nim przejechac´.
– I on chce zobaczyc´ alfabetyczne kury.
– Jestem pewna, z˙e kto´regos´ dnia Ben do ciebie
przyjdzie. – Hanna wcia˛z˙ us´miechała sie˛ do Bena.
Jego akcent sugeruje, z˙e jest w tym kraju nowy. Jak
na swo´j wiek jest mały, ale w jego ciemnych oczach
i burzy loko´w jest cos´ pocia˛gaja˛cego. A potem Ben
us´miechna˛ł sie˛ do niej i zrozumiała, dlaczego Olivia jest
nim oczarowana.
– Dzisiaj? – Olivia cia˛gne˛ła re˛ke˛ Hanny. – Prosze˛,
mamusiu. Ja naprawde˛ bardzo chce˛ zabrac´ z nami
Bena.
Hanna z ulga˛ zauwaz˙yła, z˙e zbliz˙a sie˛ opiekunka
Bena. Nie chciałaby sama odmo´wic´ błaganiom co´rki.
– Chodz´, Ben, musimy sie˛ pospieszyc´. Musze˛ skon´-
czyc´ wypracowanie, a wieczorem wychodze˛.
Twarz Bena s´cia˛gne˛ła sie˛. Po takim dictum opie-
kunki mały chłopiec nie moz˙e poczuc´ sie˛ potrzebny.
Hanna odwro´ciła wzrok od smutnej małej twarzy i to
wtedy zauwaz˙yła s´lady na jego przedramieniu. Moz˙e
Shirley dobrze zrobiła, prosza˛c o opinie˛? Hanna widy-
wała takie s´lady. Wygla˛daja˛ jak siniaki, kto´re pozo-
stawiaja˛ palce dorosłego zbyt mocno s´ciskaja˛ce małe
ramie˛.
– Ben chce po´js´c´ do mnie i sie˛ pobawic´ – Olivia
poinformowała młoda˛ dziewczyne˛.
57
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Moge˛, Lisa?
– Nie wiem. – Lisa wygla˛dała na zaskoczona˛.
– Nie be˛dziesz musiała mnie pilnowac´ – zwro´cił
uwage˛ Ben. – I odrobisz swoje zadanie domowe.
Lisa spojrzała na Hanne˛.
– Pani jest jej mama˛?
Hanna przytakne˛ła.
– To wypracowanie... – mrukne˛ła Lisa. – Be˛de˛ miec´
kłopoty, jes´li nie zrobie˛ go na jutro. Godzina albo dwie
bardzo by mi sie˛ przydały.
– Z przyjemnos´cia˛ zabiore˛ do nas Bena – wolno
powiedziała Hanna – pod warunkiem, z˙e jego rodzice
nie maja˛ nic przeciwko temu. – Skoro Olivia jest tak
zaprzyjaz´niona z Benem, ma wymo´wke˛, by spro´bowac´
sie˛ dowiedziec´, czy jest cos´ nie do przyje˛cia w domo-
wym z˙yciu chłopca.
Hanna patrzyła teraz na siniaki na nogach Bena.
Jeden albo dwa wygla˛daja˛ dos´c´ paskudnie. Moz˙e po-
winna cos´ w tej sprawie zrobic´, skoro zwro´cono jej na to
uwage˛. Ben zas´ wydawał sie˛ zadowolony z odłoz˙enia
powrotu do domu.
– Dam ci mo´j adres i numer telefonu – rzekła Hanna
do Lisy, kiedy szły za Benem do szatni. – Jes´li be˛dzie
jakis´ problem z odebraniem Bena, moge˛ go potem od-
wiez´c´. Jestem lekarzem – dorzuciła. – I wszyscy tutaj
znaja˛ mnie od lat, jes´li chcesz sie˛ upewnic´.
– Nie, nie. Jestem pewna, z˙e wszystko jest w porza˛d-
ku. – Lisa pomogła Benowi włoz˙yc´ kurtke˛ i plecak.
– Zostawie˛ wiadomos´c´ jego ojcu, a on odbierze go
w drodze do domu. Chociaz˙ pewno nie be˛dzie to przed
szo´sta˛.
– Z
˙
aden problem, Ben zje z Livvy. – Hanna gryz-
58
ALISON ROBERTS
moliła szczego´ły na skrawku papieru. Shirley pochwy-
ciła jej spojrzenie, kiedy dawała kartke˛ Lisie. – Ben
pojedzie pobawic´ sie˛ do nas – wyjas´niła. – Chce poznac´
Josepha.
Reakcja Shirley była jasna. Nieformalna obserwacja
moz˙e wystarczyc´, by wykluczyc´ lub potwierdzic´ obawy
opiekunki, a kto lepiej dokona tych obserwacji niz˙ pe-
diatra?
Odkrycie, z˙e dzie˛ki towarzystwu Bena czas spe˛dzany
z Olivia˛ jest jeszcze rados´niejszy, stanowiło dla Hanny
swego rodzaju objawienie. Zachwycaja˛ce było słucha-
nie, jak jej co´rka bez przerwy gawe˛dzi, s´mieje sie˛ i dba
o to, by jej gos´c´ bawił sie˛ tak dobrze jak ona. Hanna była
dumna, z˙e Olivia tak szczodrze dzieli sie˛ tym, co kocha.
– To moje kalosze. Sa˛ ro´z˙owe, widzisz?
– Ja nie mam kaloszy – ze smutkiem stwierdził Ben.
– Moz˙esz wzia˛c´ jednego – natychmiast zaoferowała
Olivia. – I oboje moz˙emy podskakiwac´ na jednej nodze.
O tak. – Podskoczyła trzy razy, a potem ze s´miechem
upadła.
– Nie sa˛dze˛, z˙eby Ben chciał ro´z˙owe kalosze – za-
uwaz˙yła Hanna z us´miechem. – A poza tym jego stopy
sa˛ troche˛ wie˛ksze niz˙ twoje.
– Ale zabłoci swoje buty. A wtedy moz˙e miec´ kło-
poty!
– Nie. Jes´li chce˛, moge˛ zabłocic´ buty – wynios´le
poinformował ja˛ Ben. – Tata o to nie dba.
Hanna analizowała to os´wiadczenie w drodze do szo-
py, gdzie miała nadzieje˛ znalez´c´ stare gumowe buty.
Jak dota˛d nic nie wskazywało, z˙e jakas´ reakcja rodzi-
co´w Bena moz˙e budzic´ obawy. Shirley miała racje˛,
59
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
mo´wia˛c o miłym usposobieniu chłopca. Hanna przy-
gla˛dała mu sie˛, gdy witał sie˛ z kotami, kiedy przyjechali
do domu. Jego dotyk był wystarczaja˛co delikatny, by
oba kociaki domagały sie˛ wie˛cej pieszczot.
– Wole˛ Smolucha – zdecydował Ben.
– To S
´
niez˙ynka.
– Wcale nie. On jest czarny.
Hanna musiała wyjas´nic´.
– Livvy miała tylko dwa latka, kiedy wzie˛łys´my
kociaki, i pomieszała imiona. S
´
niez˙ynka to czarny kot,
a Smoluch to biały.
Ben mys´lał o tym przez chwile˛, wcia˛z˙ głaszcza˛c
czarnego kota.
– Wole˛ S
´
niez˙ynke˛ – poprawił sie˛.
Potem pochwycił spojrzenie Hanny i szeroko sie˛
us´miechna˛ł. Odpowiedziała mu tym samym, zdumiona,
z˙e dziecko potrafi docenic´ poczucie humoru. Bardzo
polubiła tego chłopca.
Tak jak koty. Smoluch i S
´
niez˙ynka poszły za nimi az˙
do kurnika, gdzie Olivia pokazała Benowi, ska˛d wzia˛c´
pszenice˛.
– Deirdre wysiaduje jajka, widzisz? – Kiedy Olivia
zobaczyła maszeruja˛ce na wprost nich małe kurcze˛ta, jej
twarz przyoblekł szeroki us´miech. – Ten z przodu to Fred.
– Jak nazywaja˛ sie˛ inne kurczaki?
– Gina, Harriet i Inky.
Ben był pod wraz˙eniem.
– Czy kto´regos´ dnia be˛dziecie miec´ cały alfabet?
– Nie jestem tego pewna. – Hannie udało sie˛ zig-
norowac´ entuzjastyczne potaknie˛cie Olivii. – Dwadzie-
s´cia szes´c´ kur to dos´c´ duz˙o.
– Pozwolimy Benowi przejechac´ sie˛ na Josephie?
60
ALISON ROBERTS
– Olivia wytarła zakurzona˛ dłon´ w nogawke˛ kombi-
nezonu.
– Oczywis´cie, jes´li tylko Ben ma na to ochote˛.
Jez˙eli Hanna miała jakies´ wa˛tpliwos´ci co do tego, jak
bardzo Ben jest miły, znikne˛ły one całkowicie w cia˛gu
naste˛pnej godziny, kiedy prowadziła swojego długo-
uchego ulubien´ca w sadzie. Nie miała z˙adnych obaw,
pozwalaja˛c Benowi na samodzielna˛ ostatnia˛ runde˛.
Chłopiec był z siebie dumny.
– Potrafie˛ jez´dzic´ – powiedział Olivii. – Widziałas´,
jak szybko jechałem?
– I nie spadłes´. – Błe˛kitne oczy Olivii rozbłysły
podziwem.
– Moge˛ raz jeszcze?
– Naste˛pnym razem – obiecała Hanna. – Rozsiodłaj-
my go i dajmy mu odpocza˛c´. Jest prawie szo´sta, pora
wracac´ do domu. Two´j tata moz˙e nas tu nie znalez´c´.
A nie jestes´cie jeszcze głodni?
Gdy zbliz˙ali sie˛ do domu, usłyszeli dzwonek telefo-
nu, ale nie zda˛z˙yli go odebrac´, a potem Hanna zapom-
niała sprawdzic´, czy na sekretarce sa˛ jakies´ wiadomo-
s´ci. Dzieci były głodne, totez˙ Hanna zdecydowała, z˙e
powinny szybko zjes´c´, wie˛c odwro´ciła sie˛ do tostera
i włoz˙yła do niego s´wiez˙y chleb.
– Co połoz˙ymy na grzanki? Ser?
– Robaki! – rados´nie krzykne˛ła Olivia.
Hanna spro´bowała przybrac´ surowa˛ mine˛.
– Spaghetti – poprawiła. – Co bys´ chciał, Ben?
– Poprosze˛ spaghetti. I ser.
– Lepiej umyjcie re˛ce – pouczyła dzieci. – Zjemy
grzanki, a potem be˛dziesz musiał wro´cic´ do domu, Ben.
– Z niepokojem zerkne˛ła na zegarek. Było dobrze po
61
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
szo´stej, ani s´ladu rodzico´w Bena. Dała Lisie adres i nu-
mer telefonu. Dlaczego nie przyszło jej do głowy zrobic´
to samo? A moz˙e Ben zna swo´j adres i numer telefonu?
Tak jednak nie było.
– Nie znam nazwy ulicy. Dopiero sie˛ tu przeprowa-
dzilis´my. Ale to numer czternas´cie, mieszkania trzy.
– Macie telefon?
– Oczywis´cie.
– Znasz numer?
– Sa˛ w nim dwie tro´jki.
– Cos´ wymys´limy. Skon´czcie grzanki, a ja za chwile˛
zrobie˛ czekolade˛. – Hanna ruszyła do korytarza, w kto´-
rym dzieci zostawiły plecaki. Kaz˙dy odpowiedzialny
rodzic dba o to, by na rzeczach dziecka widniało jego
nazwisko i adres.
Oczywis´cie, tu ich nie ma. Hanna wycia˛gne˛ła ksia˛z˙ki
Bena i pudełko na s´niadanie, by sprawdzic´, czy gdzies´
w s´rodku plecaka znajdzie jaka˛s´ informacje˛. Trzymała
wcia˛z˙ pudełko w dłoni, kiedy dz´wie˛k kroko´w na weran-
dzie oznajmił czyjes´ przybycie. Siła pukania do drzwi
była tak niepokoja˛ca, z˙e upus´ciła pudełko.
Me˛z˙czyzna stoja˛cy na werandzie wygla˛dał na ws´cie-
kłego. Hanna z wraz˙enia niemal otworzyła usta.
– Co tu do diabła robisz?
– Chciałbym wiedziec´ – lodowato odrzekł Jack – co
do diabła robi tu mo´j syn?
Ze strachu zaschło jej w gardle, serce zabiło nie-
przytomnie. Jack w jej domu to ogromne niebezpie-
czen´stwo. Co jes´li Jack zobaczy Olivie˛? A jes´li zgadnie,
z˙e jest starsza, niz˙ utrzymuje Hanna? Albo, co gorsza,
jes´li rozpozna jakies´ podobien´stwo genetyczne, kto´re
uniemoz˙liwia ukrycie prawdy?
62
ALISON ROBERTS
Gdyby tylko wiedziała, z˙e to jego syna zabiera po
południu do domu... Dlaczego Ben ma inne nazwisko?
To takie nowe oszustwo, kto´re pochwyciło ja˛ w swe
lepkie macki. Decyzja Hanny, by byc´ uprzejma˛ wobec
Jacka, natychmiast znikne˛ła. Z ledwo dostrzegalnym
wahaniem zebrała siły do walki. Dzieci sa˛ bezpiecznie
ukryte w kuchni na drugim kon´cu korytarza, jednak na
wszelki wypadek zniz˙yła głos.
– Powinienes´ był zabrac´ Bena o szo´stej. Masz poje˛-
cie, kto´ra jest teraz?
– Prawie sio´dma. – Twarz Jacka napie˛ła sie˛. – Skoro
wiedziałas´, z˙e mam odebrac´ Bena, dlaczego nie za-
dzwoniłas´, z˙eby powiedziec´ mi, gdzie on jest? I z kim?
– Nie wiedziałam, z˙e to ty go odbierzesz. Oczekiwa-
łam jego ojca. Pana Sullivana.
– Ja jestem ojcem Bena.
– Gdybym o tym wiedziała, na pewno nie zaprosiła-
bym go do domu.
– Powinnas´ sie˛ cieszyc´, z˙e nie masz na karku policji.
– Przepraszam, co takiego?
– Dotarłem do domu godzine˛ temu i spodziewałem
sie˛ zastac´ tam mojego syna z opiekunka˛. Jednak dom
był pusty i z˙adnych informacji o miejscu ich pobytu.
Hanna stłumiła wspo´łczucie, kto´re tak łatwo w niej
wezbrało. Co by było, gdyby przyjechała do domu i nie
zastała Emmy i Olivii? Natychmiast załoz˙yłaby, z˙e stało
sie˛ cos´ złego. Jednak to nie jej wina, z˙e Jack nie otrzymał
z˙adnej informacji, i nie ma prawa wylewac´ na nia˛złos´ci.
– Lisa obiecała zostawic´ ci wiadomos´c´. Napisałam
jej mo´j adres i numer telefonu.
– Nie zdawałem sobie sprawy z potencjalnego zna-
czenia tego skrawka papieru, zanim nie strawiłem po´ł
63
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
godziny, usiłuja˛c wytropic´ Lise˛. Pro´bowałem dzwonic´
na ten numer, ale bez skutku. W kon´cu skontaktowałem
sie˛ z ta˛ nieodpowiedzialna˛ kobieta˛, kto´ra zajmuje sie˛
os´rodkiem opieki dla dzieci, i dowiedziałem sie˛, gdzie
znajde˛ Bena.
– Shirley nie jest nieodpowiedzialna. – Hanna była
ws´ciekła. – Jest jedna˛ z najbardziej kompetentnych
oso´b, jakie znam.
– Chyba poszukam innej opieki dla Bena. Mys´le˛, z˙e
moje standardy sa˛ nieco wyz˙sze niz˙ pani, doktor Camp-
bell.
– Naprawde˛? – Ton Hanny był zjadliwy. – Nie po-
wiedziałabym.
– Co to znaczy?
– Nie da sie˛ nie zauwaz˙yc´ stanu fizycznego Bena –
rzekła cicho. – Moz˙e powinienes´ nieco poprawic´ swo-
je ,,standardy’’.
Jack otworzył usta i bez słowa je zamkna˛ł.
– Gdyby moja co´rka była tak posiniaczona jak Ben,
mocno bym sie˛ zaniepokoiła – nieuste˛pliwie cia˛gne˛ła
Hanna. – O ile oczywis´cie jest jakies´ rozsa˛dne wyjas´-
nienie.
Widziała wzbieraja˛ca˛ w nim złos´c´.
– Wa˛tpie˛, z˙ebys´ w najmniejszym stopniu była zain-
teresowana jakims´ wyjas´nieniem, totez˙ nie zamierzam
niczego ci wyjas´niac´. To nie twoja sprawa.
– Nie mam ochoty mieszac´ sie˛ w twoje prywatne
z˙ycie. – Hanna usłyszała narastaja˛cy w kuchni hałas.
Jes´li sie˛ postara, moz˙e przyprowadzi tu Bena bez Olivii.
– Ze wzgle˛du na Bena mam nadzieje˛, z˙e rozwia˛z˙esz to,
zanim ktos´ jeszcze uzna to za swoja˛ sprawe˛. Nie jestem
jedyna˛ osoba˛, kto´ra to dostrzegła.
64
ALISON ROBERTS
– Za to na pewno jestes´ jedyna˛, kto´ra wycia˛gne˛ła
wnioski. – Hanna nie sa˛dziła, z˙e tak ciepłe oczy moga˛
patrzec´ z takim chłodem. – Nie moge˛ uwierzyc´, z˙e po-
trafiłem sie˛ w tobie zakochac´.
Cisza, kto´ra zapadła po jego słowach, wystarczyłaby,
aby usłyszec´ przysłowiowe brze˛czenie muchy. Jednak
w ułamku sekundy przerwał ja˛ młody i bardzo przeje˛ty
głos.
– Tata! – Ben i Olivia pe˛dzili korytarzem.
Hanna cofne˛ła sie˛ i szerzej otworzyła drzwi. Jack
złapał syna i otoczył ramieniem jego szczupłe plecy.
– Przepraszam za spo´z´nienie, Ben. Nie miałem po-
je˛cia, gdzie jestes´.
– Tato, jez´dziłem na Josephie. To osioł! I karmilis´-
my alfabetyczne kury, i Livvy ma koty, i S
´
niez˙ynka jest
czarna, a na dworze jest s´wietny z˙ywopłot. Jak przyja-
de˛ naste˛pnym razem, zbudujemy chatke˛.
Jack spojrzał na Hanne˛ tak, by zrozumiała, z˙e nie
be˛dzie naste˛pnego razu.
– Chodz´my, stary. Po drodze zjemy hamburgery,
dobrze?
– Juz˙ jadłem. – Ben wytarł z twarzy resztke˛ sosu
pomidorowego.
Zza no´g Hanny wychyliła sie˛ Olivia.
– Mielis´my robaki – os´wiadczyła s´miertelnie powaz˙-
nie. – W grzankach.
– Gdzie jest twoja torba, Ben? – Jack ledwo zerkna˛ł
na Olivie˛. – Co twoje rzeczy robia˛ na podłodze?
– To nie ja – zaprotestował chłopiec.
– Przepraszam, Ben. Sprawdzałam, czy nie masz
w s´rodku adresu i numeru telefonu.
– W pudełku na s´niadanie? A moz˙e szukałas´ czegos´
65
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
jeszcze? Wybacz, z˙e cie˛ rozczaruje˛, ale Ben nie jest
zaniedbywany. I dobrze sie˛ odz˙ywia.
W oczach Olivii Hanna dostrzegła rosna˛ce zmiesza-
nie. Dziewczynka nie słyszała nieprzyjemnej wymiany
sło´w mie˛dzy dorosłymi, ale zrozumiała, z˙e ojciec Bena
nie jest zadowolony z tej wizyty. Wzie˛ła dłon´ Hanny
i mocno ja˛ trzymała.
– Ben, co powiesz Hannie?
– Dzie˛kuje˛ za wizyte˛ – grzecznie odrzekł chłopiec.
– To była przyjemnos´c´ – ciepło odparła Hanna. –
S
´
wietnie sie˛ bawilis´my, prawda?
– Ja tez˙ – pisne˛ła Olivia. – S
´
wietnie sie˛ bawiłam.
– Odwro´ciła twarz ku Jackowi. – Kocham Bena –
os´wiadczyła. – Jest moim przyjacielem.
Jack jeszcze raz spojrzał na Hanne˛.
– Miły dzieciak – mrukna˛ł. – Ma to po ojcu, prawda?
66
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ PIA˛TY
Ironia tej zniewagi nie dawała jej spokoju.
Od tamtej chwili mina˛ł ponad tydzien´. Wystarczyło
to, by Hanna us´wiadomiła sobie, jak niekontrolowane
były jej emocje. Strach, z˙e Jack rozpozna swoja˛ co´rke˛,
zbladł, kiedy tamtego wieczoru Ben znikna˛ł z jej domu.
Jack nie zwro´cił uwagi na jej co´rke˛ i jest mało praw-
dopodobne, z˙e ponownie sie˛ do niej zbliz˙y. Teraz zas´
starał sie˛ miec´ jak najmniej do czynienia z Hanna˛.
I to sie˛ jej nie podobało.
Kiedy razem z Barrym mijali ja˛ na korytarzu, jedynie
skina˛ł głowa˛ na znak, z˙e ja˛ zauwaz˙a. Potem oparł sie˛
o parapet okna w biurze recepcjonistki, a ciepły u-
s´miech złagodził surowy wyraz jego twarzy.
– Co słychac´, Annie? Jak ci mina˛ł weekend?
– Jack! – Annie ucieszyła sie˛ na jego widok. – Co za
miły pocza˛tek dnia! A weekend miałam s´wietny. A ty?
– Doskonały. Zabrałem Bena do Orana Park. Maja˛
tam małe lwia˛tka. Podobało mu sie˛.
Hanna wzie˛ła z blatu notatki, kto´rych szukała. Olivii
tez˙ by sie˛ podobała taka wycieczka, szczego´lnie w to-
warzystwie Bena. Jack nie spełnił swych gro´z´b i nie
zrezygnował z opieki Shirley, Olivia zas´ uparcie doma-
gała sie˛ naste˛pnych wizyt Bena. Hanna wiedziała, z˙e tak
sie˛ nie stanie. Ben chyba tez˙ czegos´ sie˛ domys´lał i zaak-
ceptował sytuacje˛ ze spokojem.
– Tata troche˛ sie˛ złos´cił – wyjas´nił Hannie. – Powie-
dział, z˙e nie powinienem był jez´dzic´ bez kasku ochron-
nego.
– Nie pozwoliłabym ci na nic niebezpiecznego, Ben.
– Wiem. – Us´miech Bena był zadziwiaja˛co dojrzały.
– Tata po prostu martwi sie˛ o mnie.
Jack skon´czył pogawe˛dke˛ z Annie, kiedy Hanna od-
nalazła ostatni plik notatek. Gdy miała zamiar odejs´c´,
zatrzymał ja˛.
– Hanna, przepraszam, masz tu karte˛ Stelli Petersen?
– Tak. Włas´nie wybieram sie˛ do niej. Zaczniemy
obcho´d, kiedy przyjdzie Peter.
– Mo´głbym na chwile˛ ja˛ poz˙yczyc´? Stella jest pier-
wsza takz˙e i na mojej lis´cie.
– Oczywis´cie. – Hanna podała mu notatki. – Czy to
znaczy, z˙e zmieniłes´ decyzje˛ dotycza˛ca˛ zabiegu? – spy-
tała przygne˛bionym tonem.
Stella Petersen to trzyletnia dziewczynka, kto´ra˛szes´c´
miesie˛cy temu przywieziono tu z bardzo złos´liwym
guzem układu moczowego. Chemioterapia, zabiegi chi-
rurgiczne i nas´wietlania spowalniaja˛ rozwo´j choroby,
ale jej nie powstrzymuja˛. Hanna nie była zaskoczona,
kiedy zespo´ł onkologiczny zdecydował odwołac´ sie˛ do
umieje˛tnos´ci Jacka.
– Zobacze˛ ja˛, a potem przedyskutuje˛ to z Peterem.
Spodziewam sie˛, z˙e po´z´nym rankiem zrobimy narade˛
rodzinna˛.
Wynika z tego, z˙e Hanna nie jest potrzebna w dys-
kusji. Biora˛c pod uwage˛ jej wkład w leczenie Stelli, to
wykluczenie byłoby niedorzeczne, ale Hanna nie sko-
mentowała sło´w Jacka. Na razie musi kontrolowac´ swe
emocje i czekac´ na moz˙liwos´c´ przeproszenia Jacka. To
68
ALISON ROBERTS
wszystko, co moz˙e zrobic´, by Jack zacza˛ł inaczej ja˛
traktowac´.
Jedyne realne zagroz˙enie, jakie teraz prezentuje
Jack, to moz˙liwos´ci roztrza˛sania jej zachowania z kims´,
kto jest członkiem komisji, kto´ra w przyszłym tygodniu
ma wybrac´ konsultanta. Przypadkowa uwaga moz˙e wy-
starczyc´, by przewaz˙yc´ szale˛. Dlaczego miałby tego nie
wykorzystac´? Ba˛dz´ co ba˛dz´, oskarz˙yła go o fizyczne
zne˛canie sie˛ nad synem, a kaz˙dy, kto widział, jak Jack
zajmuje sie˛ swoimi małymi pacjentami, wie, jak niedo-
rzeczne sa˛ te oskarz˙enia.
Tego ranka, widza˛c Jacka badaja˛cego Stelle˛ Peter-
sen, Hanna była bliska łez. Nawet morfina nie po-
wstrzymała bo´lu, a Jack jakos´ radził sobie z badaniem,
powoduja˛c przy tej okazji jedynie kwilenie dziewczyn-
ki. Kiedy skon´czył z nade˛tym brzuchem, pogłaskał poli-
czek małej i us´miechna˛ł sie˛ do niej. Jakims´ cudem
Stella odwzajemniła us´miech i wtedy Hanna poczuła
w gardle dławia˛cy ucisk.
Narada rodzinna odbyła sie˛ po to, by ustalic´ skład
ekipy wspieraja˛cej rodzico´w małej. Po tej naradzie
Hanna powinna była ruszyc´ na oddział noworodko´w,
ale nie mogła zmusic´ sie˛ do odejs´cia. Kon´cowy wypis
Stelli okazał sie˛ dos´wiadczeniem wykan´czaja˛cym emo-
cjonalnie wszystkich, kto´rzy byli z nia˛ zwia˛zani. Hanna
patrzyła, jak ojciec Stelli ostroz˙nie niesie co´rke˛, a us´cisk
i łzy, jakie dzieliła z matka˛ Stelli, nieco złagodziły jej
rozpacz. Gdy drzwi windy zamkne˛ły sie˛ za rodzina˛
Peterseno´w oraz ich grupa˛ wsparcia, Hanna odwro´ciła
sie˛ i podeszła do okna, by poszukac´ spokoju w zieleni
parku.
Słuchanie Jacka ze smutkiem mo´wia˛cego rodzicom
69
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Stelli, z˙e jego zespo´ł nic juz˙ nie moz˙e zrobic´, było
jednym z najcie˛z˙szych wydarzen´ tego dnia. Rozja˛trzyło
to rane˛, kto´ra˛ sama sobie zadała. Bo instynktownie
wiedziała, jak s´mieszne były jej oskarz˙enia w chwili,
kiedy wypowiadała te niszcza˛ce słowa, lecz było o wiele
za po´z´no, by spro´bowac´ je cofna˛c´. A solidny mur po-
mie˛dzy nia˛ i Jackiem uniemoz˙liwiał nawet przeprosiny.
Najgorsze w tym wszystkim były jego ciche słowa,
kto´re ja˛ przes´ladowały. Nie obraz´liwa uwaga, z˙e Olivia
odziedziczyła zalety po ojcu, lecz jego zdumienie, z˙e sie˛
w niej zakochał...
Nie był w tym odosobniony. Hanna tez˙ sie˛ zakocha-
ła. Była szcze˛s´liwa i gotowa wierzyc´ w s´wietlana˛ przy-
szłos´c´. Nie wyznali sobie miłos´ci – mieli na to za mało
czasu – ale głe˛bokie uczucie kryło sie˛ w kaz˙dym ich
spojrzeniu, w kaz˙dym dotyku.
Zwłaszcza w dotyku. Nawet po pie˛ciu latach Hanna
dokładnie pamie˛tała dotyk Jacka. Widok Jacka głasz-
cza˛cego policzek Stelli oz˙ywił jej wspomnienia. Z
˙
al po
utracie tego, co na tak kro´tko rozjas´niło ich z˙ycie, wro´-
cił ze zdwojona˛ siła˛.
W s´rode˛ rano nadeszła smutna wiadomos´c´, z˙e Stella
zmarła w ramionach matki. Hanna przez dwa dni c´wiczy-
ła trzymanie na wodzy swych emocji, totez˙ wiedziała, z˙e
nie pozwoli, by ta nowina w jakikolwiek sposo´b zdezor-
ganizowała ten zapowiadaja˛cy sie˛ na nerwowy dzien´.
W szpitalu było wielu pacjento´w, a poniewaz˙ Peter
spe˛dzał poranek w swoim prywatnym gabinecie, mieli
pełne re˛ce roboty. Obowia˛zkiem Hanny było czuwanie
nad całos´cia˛.
– Czy Angus Bradley dalej wymiotuje?
70
ALISON ROBERTS
– Tak.
– Wkro´tce zobaczy go ktos´ z neurologii. – Hanna
połoz˙yła karte˛ chłopca na stosie na wprost Williama.
– Co dziesie˛c´ do pie˛tnastu minut zro´b pełen sprawdzian
neurologiczny i uwaz˙aj na wszelkie oznaki wzrostu
cis´nienia s´ro´dczaszkowego.
Hanna wzie˛ła inny plik notatek. Clare Muir, dzie-
sie˛cioletnia dziewczynka z chronicznym zapaleniem
stawo´w.
– Leki przeciwzapalne bez sterydo´w nie daja˛ wy-
starczaja˛co dobrych rezultato´w. Zamierzam jeszcze raz
poprosic´ o konsultacje˛ reumatologa, z˙eby rozwaz˙yc´ ste-
rydy, zwłaszcza jes´li chodzi o kolana. Nie chcemy, z˙eby
jej sprawnos´c´ jeszcze bardziej sie˛ pogorszyła. – Połoz˙y-
ła notatki dotycza˛ce Clare na swoim własnym stosie.
– Mys´le˛, z˙e to na razie tyle. Trzeba zmienic´ kroplo´wke˛
Stephena. Zajmiesz sie˛ tym?
William przytakna˛ł.
– Musze˛ po´js´c´ na OIOM noworodko´w i obejrzec´
poparzone dziecko, a na połoz˙nictwie kilkoro malucho´w
czeka na badanie. Musimy uporac´ sie˛ z tym, zanim po
południu zaczniemy dyz˙ur w poradni przyszpitalnej.
Miejmy nadzieje˛, z˙e nie wydarzy sie˛ nic nagłego.
Jednak jej nadzieje sie˛ nie spełniły. Hanna spojrzała
na zegarek. Zerkne˛ła na pacjento´w w poczekalni
i z westchnieniem sie˛gne˛ła po telefon.
– Emma? Dzis´ sie˛ spo´z´nie˛. Jest jakas´ szansa, z˙ebys´
odebrała Livvy i została z nia˛?
– Jasne. Jest cos´ do zrobienia w domu?
– Moz˙esz zebrac´ pranie i nakarmic´ kury. Jes´li nie
be˛dzie mnie do wpo´ł do sio´dmej, wyka˛p Livvy i prze-
czytaj jej bajke˛.
71
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Hanna miała nadzieje˛, z˙e nie wro´ci az˙ tak po´z´no.
Powro´t do domu po zas´nie˛ciu Olivii zakło´ca jej ulubio-
na˛ cze˛s´c´ dnia. Zwłaszcza dzis´, po wiadomos´ci o s´mierci
Stelli, Hanna potrzebowała chwili z własna˛ co´rka˛, jed-
nak nie mogła z˙ałowac´, z˙e jest tak zaje˛ta. Lubiła swoja˛
prace˛ i nie potrafiła unikna˛c´ emocjonalnego zaangaz˙o-
wania z niekto´rymi z małych pacjento´w. Radziła sobie
nawet z zapomnieniem o problemach, jakie miała z no-
wym chirurgiem pediatra˛.
Pechowo przypomniano jej o tym, kiedy skon´czyła
dyz˙ur w poradni i była gotowa po´js´c´ do domu. Miała
zamiar tylko zajrzec´ do swego gabinetu i zabrac´ teczke˛,
kiedy jej uwage˛ przycia˛gne˛ły podniesione głosy docho-
dza˛ce z sa˛siedniego pokoju. Nie była jedynym człon-
kiem personelu wmieszanym w te˛ nieprzyjemna˛ histo-
rie˛. Jack poszedł za nia˛ do jedynki, gdzie zastali kom-
pletnie zagubionego Williama.
Na ło´z˙ku siedziała Jadine Milton i rozpaczliwie pła-
cza˛c, obiema re˛kami s´ciskała brzuch. Za Williamem
stał me˛z˙czyzna, kto´rego Hanna nie znała, a starsza ko-
bieta podniesionym głosem odpowiadała na gwałtowne
oskarz˙enia matki Jadine.
– Caroline, on jest jej ojcem. Ma prawo widywac´
własna˛ co´rke˛.
– I co jeszcze? Gdybym wiedziała, z˙e na to pozwo-
lisz, za z˙adne skarby nie zostawiłabym z toba˛ Jadie. Jak
mogłas´ mi to zrobic´?
– Zrobiłam jedynie to, co jest najlepsze dla Jadine.
– Ona jest takz˙e moim dzieckiem. – Me˛z˙czyzna tez˙
był zły. – Nie masz prawa zabraniac´ mi widywania jej.
Na miłos´c´ boska˛, wyjas´niono ci to w sa˛dzie.
72
ALISON ROBERTS
– Odchodza˛c od nas, straciłes´ swoje prawa – odparła
ostro Caroline. – Nie mys´l sobie, z˙e moz˙esz wro´cic´
i ukras´c´ mi co´rke˛ tylko dlatego, z˙e to ci odpowiada.
– Tobie za to odpowiada podrzucanie jej matce,
kiedy chcesz spe˛dzic´ czas z twoim...
– W porza˛dku, wystarczy. – W spokojnym głosie
zabrzmiał autorytet, kto´ry przerwał kło´tnie˛. – Nie moz˙e-
cie tutaj prowadzic´ tej rozmowy – kontynuował Jack.
– Zakło´cacie prace˛ całego oddziału. – Jego głos stward-
niał. – Jestem tez˙ pewien, z˙e widzicie, do czego doprowa-
dzilis´cie. – Podszedł do ło´z˙ka. – Jestes´ Jadine, prawda?
– Brzuszek mnie boli. – Szloch dziewczynki sie˛
nasilił. Twarz Jadine była blada, lecz jej policzki płone˛-
ły. Hanna nigdy wczes´niej nie widziała jej tak zdener-
wowanej.
– Wszyscy po´jdziecie ze mna˛ – rozkazała rodzinie
Jadine. – Moz˙emy porozmawiac´ o tym w moim ga-
binecie.
– Nigdzie z nim nie po´jde˛ – os´wiadczyła Caroline.
– Nie zostawie˛ mojej co´rki.
– Moz˙e pani zostac´ – oznajmił Jack. – Ja tez˙ zostane˛.
– Wszyscy inni moga˛ po´js´c´ z doktor Campbell. – Od-
wro´cił sie˛ do Jadine i jego głos złagodniał. – W porza˛d-
ku, kochanie. Nikt sie˛ na ciebie nie złos´ci.
Nikt z Jackiem sie˛ nie spierał, zwłaszcza Hanna.
Z ulga˛ zobaczyła, z˙e Caroline opada na krzesło, a pozo-
stała dwo´jka jest gotowa opus´cic´ poko´j. To sprawiło, z˙e
ucieszyła sie˛ z interwencji Jacka.
Godzine˛ po´z´niej Jack złapał ja˛, gdy opuszczała
szpital.
– Gdzie oni sa˛? Babcia i ojciec?
– Porozmawialis´my i poszli do domu.
73
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Powiedziałas´ im, z˙e Jadine prawdopodobnie ma
zapalenie wyrostka robaczkowego i potrzebuje zabiegu?
– Jack, ona nie potrzebuje zabiegu. Jest tu pia˛ty raz
na przestrzeni dwo´ch miesie˛cy z powracaja˛cym bo´lem
brzucha. Zbadalis´my ja˛ wszechstronnie i sa˛dze˛, z˙e dzi-
siejsze zdarzenie potwierdza nasza˛ opinie˛, z˙e najwie˛k-
szy wpływ na jej stan ma sytuacja rodzinna.
– Naprawde˛?
Hannie nie podobał sie˛ ten zaskoczony ton. Miała za
soba˛ długi i cie˛z˙ki dzien´ i najmniejszej szansy na to, by
wro´cic´ do domu, zanim Olivia zas´nie, a juz˙ zupełnie nie
znajdowała sił na relacjonowanie wyniko´w wyczerpuja˛-
cych badan´, jakie przeprowadziła zaledwie kilka tygo-
dni temu.
– Jes´li tak cie˛ to interesuje, przeczytaj notatki, Jack,
ale nie prosilis´my o konsultacje˛ chirurgiczna˛ i pewnie
tego nie zrobimy. Zatrzymamy Jadine na obserwacji.
– Juz˙ widziałem jej karte˛ – warkna˛ł Jack. – Ła˛cznie
z twoim ostatnim wpisem. Chyba sa˛dzisz, z˙e to cos´
w rodzaju zespołu Münchausena, prawda?
– Zaburzenia rodzinne – odparła Hanna. – Odka˛d
zostawił ja˛ ma˛z˙, matka pos´wie˛ciła z˙ycie dziecku. Az˙ do
czasu, gdy kilka miesie˛cy temu zacze˛ła inny zwia˛zek.
Objawy Jadine zacze˛ły sie˛ kro´tko po tym.
– I to wszystko? Tak zdecydowałas´? – Jack prychna˛ł
z niedowierzaniem. – Masz bzika na punkcie maltreto-
wania dzieci, prawda? Czy kiedykolwiek zdarzyło ci sie˛
pomylic´?
To doskonała okazja, by go przeprosic´, lecz Hanna
nie potrafiła z niej skorzystac´. Przeproszenie za jej pry-
watne oskarz˙enia byłoby daniem Jackowi licencji na
podawanie w wa˛tpliwos´c´ jej zawodowych opinii i ob-
74
ALISON ROBERTS
ro´ciłoby wniwecz jej wysiłek, by rozwia˛zac´ ten przypa-
dek. On nie chce dyskusji. Chce jeszcze jednej szansy, by
pokazac´, co o niej mys´li, a ona nie ma ochoty wysłuchi-
wac´ zarzuto´w, z˙e ma ,,zamknie˛ty umysł’’ w kwestii
Jadine. Nie, wyczerpuja˛co zbadała cała˛ sprawe˛.
– Omo´wiłam ten przypadek z Peterem i on sie˛ zga-
dza, z˙e Jadine potrzebna jest jeszcze jedna obserwacja.
– Hanna odwro´ciła sie˛. – Włas´ciwie skon´czyłam prace˛
dwie godziny temu, wie˛c jez˙eli nie masz bardziej prze-
konuja˛cych powodo´w, aby mnie zatrzymywac´, ide˛ do
domu.
Kiedy o o´smej dotarła do domu, Olivia juz˙ spała.
Z
˙
ałowała, z˙e nie moz˙e choc´ raz przytulic´ dziecka. Popa-
dła niemal w depresje˛, gdy opiekunka, Emma Finlay,
przekazała jej najnowsza˛ wiadomos´c´:
– Tata ostatecznie postanowił sprzedac´ farme˛ – o-
znajmiła. – Za miesia˛c albo dwa pojawi sie˛ na rynku.
– Och, nie! – Decyzja ta nie zaskoczyła Hanny, ale
pora nie była odpowiednia. Działka Hanny wynosiła
jedynie dwa tysia˛ce metro´w, a dla Josepha dzierz˙awiła
od Finlayo´w prawie po´ł hektara.
– Nie martw sie˛ – rzekła Emma. – Nie wyjade˛ dale-
ko. Przez kilka lat be˛de˛ studiowała na uniwersytecie
i dalej pracowała jako opiekunka.
– Ulz˙yło mi. – Hanna sie˛ us´miechne˛ła. – Pozostaje
miec´ nadzieje˛, z˙e nowy włas´ciciel ucieszy sie˛ z moz˙-
liwos´ci dalszego wynajmowania mi padoku.
– Tata cos´ o tym wspominał. Kiedy wro´ce˛ do domu,
poprosze˛, z˙eby sie˛ z toba˛ skontaktował.
Andrew Finlay zadzwonił dokładnie w połowie jej
kolacji.
75
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Jestem na lis´cie oczekuja˛cych na bypassy – przy-
pomniał jej, kiedy wyraziła smutek z powodu zmiany
sa˛siado´w.
– Mys´lisz, z˙e sprzedaz˙ farmy zajmie duz˙o czasu?
– Wystarczaja˛co duz˙o, z˙ebys´my znalez´li jakies´ roz-
wia˛zanie kwestii twojego padoku – uspokajaja˛co od-
rzekł Andrew. – Patrzyłem na teren graniczny. Jes´li
wez´miesz dodatkowe dwa hektary, to zyskasz strumien´
i wszystkie sosny.
– Nie potrzebuje˛ az˙ tyle ziemi – zaprotestowała. –
I wa˛tpie˛, czy mogłabym sobie na nia˛ pozwolic´. Ile bys´
za to chciał?
Andrew wymienił sume˛, kto´ra sprawiła, z˙e zamarło
jej serce.
– Przemys´le˛ to, Andy. Chciałabym powiedziec´ tak,
ale nie jestem pewna, czy dam sobie rade˛. Poczekasz na
odpowiedz´ dwa tygodnie?
– Z
˙
aden problem. Jestes´ zme˛czona. Odpocznij, do-
brze?
Hanna miała szczere che˛ci posłuchac´ miłej rady sa˛-
siada, ale nieoczekiwany telefon o wpo´ł do dwunastej
pozbawił ja˛ tej moz˙liwos´ci.
– William! O tej porze powinienes´ byc´ w domu. Co
sie˛ stało?
– Pro´bowałem dodzwonic´ sie˛ do ciebie kilka godzin
temu, ale było zaje˛te. Jadine Milton włas´nie opus´ciła
blok operacyjny.
– Co?
– Perforacja wyrostka – ponuro stwierdził William.
– Wezwałem Petera i zacze˛lis´my kroplo´wke˛ z anty-
biotykami.
– Ale... wszystko było dokładnie tak samo jak
76
ALISON ROBERTS
przedtem, a wyrostek jest pierwsza˛ rzecza˛, kto´ra˛ zawsze
sprawdzamy. Nie miała podwyz˙szonej temperatury,
prawda?
– Około dziewia˛tej zacze˛ła miec´ bo´le. To wtedy do
ciebie dzwoniłem.
Wtedy, kiedy gawe˛dziła z Andrew Finlayem. Je˛k-
ne˛ła. Nie wszystko było dokładnie tak jak zawsze. Ja-
dine była o wiele bardziej zdenerwowana, ale kto´re dziec-
ko siedziałoby spokojnie, gdyby woko´ł niego toczyła
sie˛ wojna domowa?
– Z
˙
adna z wczes´niejszych wizyt nie pokazała po-
draz˙nionego wyrostka. – Hanna wprost nie mogła w to
uwierzyc´.
– Jack powiedział, z˙e to zapewne zbieg okolicznos´ci.
Hanna az˙ skuliła sie˛ na mys´l o jutrzejszym spotkaniu
z tym człowiekiem.
– To straszne, Will. Jak ona sie˛ teraz czuje?
– Zabieg przebiegł dobrze. Zaproszono mnie, z˙e-
bym patrzył, i dlatego dzwonie˛ dopiero teraz. Usunie˛to
wyrostek i dokładnie oczyszczono miejsce. Słyszałem,
jak Jack mo´wił jej matce, z˙e wszystko be˛dzie dobrze.
– Dzie˛ki Bogu – szepne˛ła Hanna.
William był dos´c´ przygaszony.
– Jack powiedział, z˙e dla mnie to dobra nauczka,
z˙ebym miał otwarty umysł. Nawet jes´li mys´lisz, z˙e to
fałszywy alarm, kaz˙de przyje˛cie do szpitala trzeba za-
cza˛c´ od pocza˛tku. Szczego´lnie w przypadku dzieci.
– Oczywis´cie. – I tak włas´nie Hanna robiła z Jadine.
Az˙ do dzis´.
Jack ma racje˛. Ona zamyka sie˛ na inne moz˙liwos´ci,
a on ma teraz doskonała˛ bron´ przeciwko niej.
I ona na to zasługuje.
77
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Dziwne, ale naste˛pnego dnia nikt sie˛ z nia˛ nie zga-
dzał.
– Hanna, to nie jest twoja wina. Decyzja o prze-
czekaniu była tak samo moja, jak i twoja – stwierdził
Peter. – Biora˛c pod uwage˛ jej historie˛, to było rozsa˛dne.
Takie rzeczy sie˛ zdarzaja˛.
Jeszcze bardziej zaskoczyło ja˛ to, z˙e Jack nie wyda-
wał sie˛ zainteresowany utarciem jej nosa.
– Caroline była zachwycona, z˙e tym razem napraw-
de˛ cos´ było nie tak. Zaczynała podejrzewac´, z˙e jej
matka oraz co´rka manipulowały nia˛, z˙eby zerwała ze
swoim znajomym. Włas´ciwie ten kryzys dobrze im
wszystkim zrobił. Sa˛dze˛, z˙e dzie˛ki temu znajda˛ wyjs´cie
z sytuacji.
– Wcia˛z˙ nie moge˛ uwierzyc´, z˙e do tego dopus´ciłam.
– Hanna nie potrafiła przyja˛c´ pocieszenia. – Jack, czuje˛
sie˛ okropnie.
– To nie pierwszy raz, prawda?
– Posłuchaj, chciałam cie˛ przeprosic´ za...
– Daj spoko´j – przerwał jej. – To niczego nie zmieni.
Zostawmy wszystko tak, jak jest.
Tak wie˛c nie ma z˙adnej szansy, by go przeprosic´ lub
cos´ wyjas´nic´. Czy to rewanz˙ za to, z˙e tez˙ go tak potrak-
towała? Hanna przełkne˛ła słowa protestu i rozpocze˛ła
kolejny pełen pracy dzien´.
Dzis´ przynajmniej wyszła w pore˛, by odebrac´ Olivie˛.
Kiedy przedzierała sie˛ przez zakorkowane ulice, za-
dzwonił jej telefon. Nie mogła go zignorowac´. Poprosi-
ła, by powiadomiono ja˛, jes´li stan Jadine da jakikolwiek
powo´d do obaw. Zmieniła dz´wignie˛ biego´w, zbliz˙aja˛c
sie˛ do ronda, zwolniła i prowadza˛c jedna˛ re˛ka˛, odebrała
telefon.
78
ALISON ROBERTS
– Hanna Campbell.
– Jestes´ jeszcze w szpitalu?
– Nie. Jestem w drodze po Livvy. – Hanna zmarsz-
czyła brwi. – To ty, Lucy?
– Tak. Livvy tu nie ma. To dlatego do ciebie dzwonie˛.
– Gdzie ona jest?
– Z Shirley. Pojechały do szpitala, na nagłe wy-
padki.
– Co? – Hanna ruszyła i musiała zmienic´ bieg dło-
nia˛, w kto´rej trzymała telefon. Mine˛ła sekunda albo
dwie, zanim zno´w go zbliz˙yła do ucha. – Powiedzia-
łas´: wypadek? – zapytała kro´tko. – Wszystko w po-
rza˛dku?
Głupie pytanie. Gdyby wszystko było w porza˛dku,
Shirley nie pojechałaby do szpitala. Hanna usiłowała
zmienic´ pas, by unikna˛c´ skre˛tu w złym kierunku. Musi
zawro´cic´. Tylko w połowie rejestrowała uspokajaja˛cy
głos Lucy, kiedy wła˛czyła kierunkowskaz i pro´bowała
rejestrowac´ wzrok me˛z˙czyzny, kto´ry musiał troche˛ cof-
na˛c´, by ja˛ przepus´cic´.
– To nie był powaz˙ny wypadek. Nie mys´lelis´my tak
az˙ do chwili, kiedy przyszła opiekunka Bena i zacze˛ła
panikowac´.
– Dlaczego? – Musi wykorzystac´ obie re˛ce, kiedy
przyspiesza, by zmienic´ pas. Me˛z˙czyzna, kto´rego mine˛-
ła, zatra˛bił gniewnie, ale zignorowała go. Wreszcie wra-
ca do szpitala. Podniosła telefon i usłyszała, jak Lucy
szybko mo´wi:
– I ramie˛ naprawde˛ spuchło, a siniaki wygla˛dały...
Zatra˛bił jeszcze jeden samocho´d, a Hanna us´wiado-
miła sobie, z˙e wcia˛z˙ ma wła˛czony kierunkowskaz.
– Lucy, musze˛ kon´czyc´. Wracam do szpitala. Za
79
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
dziesie˛c´ minut powinnam tam dotrzec´. – Wyła˛czyła
kierunkowskaz i zadzwoniła do swojego szefa. – Peter?
Jestes´ zaje˛ty?
– Dla ciebie nigdy. Co sie˛ dzieje?
– Livvy jest na nagłych wypadkach. Nie znam
szczego´ło´w, ale czy mo´głbys´ zejs´c´ tam i sprawdzic´, co
sie˛ stało? Be˛de˛ za kilka minut, ale jes´li trzeba ja˛ przyja˛c´,
zro´b to ty.
– Juz˙ ide˛ – odparł Peter spokojnie. – Nie martw sie˛.
Wszystko be˛dzie dobrze.
Hanna nie była tego taka pewna. Dlaczego Shirley
nie zadzwoniła i nie powiedziała jej o wypadku, kiedy
sie˛ wydarzył? Mogłaby poradzic´, czy trzeba wezwac´
karetke˛. Przede wszystkim byłaby na oddziale, by spot-
kac´ swoje przeraz˙one dziecko.
Olivia nigdy wczes´niej nie była pacjentka˛. Mys´l
o tym, z˙e jest ranna, cos´ ja˛ boli i otaczaja˛ ja˛ obcy, była
okropna. Hanna zostawiła samocho´d na szpitalnym
podjez´dzie. Trzasne˛ła drzwiami i pobiegła w strone˛
wejs´cia.
80
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ SZO
´
STY
W izbie przyje˛c´ panował zame˛t.
Wiele ło´z˙ek było zasłonie˛tych parawanem, a Hanna
nie wiedziała, kto´re z nich zajmuje jej co´rka. Gdy lekarz
wyszedł z jednego boksu, Hanna zobaczyła lez˙a˛ca˛ tam
kobiete˛. Piele˛gniarka odsune˛ła inna˛ zasłone˛, odsłaniaja˛c
siedza˛cego starszego me˛z˙czyzne˛. Strefa reanimacji
z cie˛z˙kimi przypadkami była zaje˛ta i zacia˛gnie˛to wszys-
tkie zasłony.
Hanna wsune˛ła głowe˛ do pierwszego boksu i zoba-
czyła intubacje˛ kogos´, kto miał atak serca. Oszalały
krewny wcia˛z˙ był obecny i niepoko´j Hanny wzro´sł.
Olivia jest jej jedyna˛ rodzina˛. Cze˛s´cia˛ niej samej, bez
kto´rej nie mogłaby z˙yc´.
Zawahała sie˛. Gdzie ma szukac´? Szybciej byłoby
zapytac´ piele˛gniarke˛, ale Hanna juz˙ tego pro´bowała.
– Olivia Campbell? Nie wydaje mi sie˛, z˙eby tu była.
– Czteroletnia dziewczynka, jasne włosy – tłuma-
czyła Hanna. – Przywieziono ja˛ po wypadku w os´rodku
opieki nad dziec´mi.
Piele˛gniarka ponownie potrza˛sne˛ła głowa˛, a jej uwage˛
zaja˛ł pacjent, kto´ry zacza˛ł wymiotowac´. Hanna rozejrzała
sie˛ z rozpacza˛ i zobaczyła wychodza˛cego z tro´jki Petera.
– Peter! Gdzie ona jest? Jak sie˛ czuje?
– Wszystko w porza˛dku, nic jej sie˛ nie stało. – Jego
us´cisk był ro´wnie uspokajaja˛cy jak ton głosu. – Kobieta,
kto´ra prowadzi os´rodek – Shirley, tak? – powiedziała,
z˙e musiała zabrac´ Livvy, bo była zbyt zdenerwowana,
gdy rozdzielono ja˛ z Benem.
– Ben? – Hanna była zdezorientowana. Co wspo´l-
nego ma z tym Ben?
– On jest synem Jacka Douglasa. Najwyraz´niej jest
w tym samym os´rodku co Olivia. Co za zbieg okolicz-
nos´ci! Nie wiesz, z˙e oni sie˛ przyjaz´nia˛?
– Wiem – przytakne˛ła Hanna niecierpliwie. – Ale co
tu robi Ben?
– Uderzył sie˛. Nic powaz˙nego, ale biora˛c pod uwage˛
jego stan, trzeba byc´ ostroz˙nym.
– Jaki stan?
– On ma chorobe˛ von Willebranda.
Umysł Hanny pracował na wysokich obrotach. Cho-
roba von Willebranda to zaburzenie krwawienia, z po-
wodu braku czynnika VIII podobne do hemofilii, ale
ro´z˙ne z powodu mechanizmu wytwarzaja˛cego i prze-
dłuz˙aja˛cego czas krwawienia. Tak jak w hemofilii, sto-
pien´ zaawansowania choroby jest ro´z˙ny, a Hanna na-
gle przypomniała sobie siniaki na sko´rze Bena. Usłysza-
ła jego pełen zrozumienia ton, kiedy rzeczowo powie-
dział: ,,Tata po prostu sie˛ o mnie martwi’’, i dopiero
teraz wyobraziła sobie zdenerwowanie Jacka, kiedy
Ben jez´dził na Josephie bez kasku.
– A wie˛c stan jest dos´c´ powaz˙ny, tak? – zapytała
cicho.
Peter przytakna˛ł.
– Ma tez˙ komplikacje zwia˛zane z typem IIB choro-
by von Willebranda. Nie moz˙na go leczyc´ dezmopresy-
na˛, kto´ra podnosi poziom czynnika VIII, tak wie˛c przy
kaz˙dym powaz˙niejszym krwawieniu potrzebuje kroplo´-
82
ALISON ROBERTS
wki z czynnikiem VIII. Zatrzymamy go na noc, jes´li
be˛dzie trzeba, powto´rzymy dawke˛, a jutro zrobimy ba-
dania ortopedyczne, z˙eby sprawdzic´, czy łokiec´ nie jest
uszkodzony.
Hanna skine˛ła głowa˛.
– Czy sa˛ z nim rodzice?
Peter zerkna˛ł na nia˛ z zaskoczeniem.
– Matka Bena zmarła kilka lat temu. Jack jest samo-
tny, tak jak ty. Jestem zdumiony, z˙e o tym nie wiesz.
Opowiada o Benie przez cały czas kaz˙demu, kto tylko
chce słuchac´.
– Sa˛dze˛, z˙e nie rozmawiam z nim tak duz˙o – odparła
wymijaja˛co. – W kaz˙dym razie nie o jego z˙yciu oso-
bistym.
W rzeczywistos´ci celowo unikała nawet zwykłych
rozmo´w z kaz˙dym, kto mo´głby powiedziec´ jej cos´ na
temat z˙ony Jacka. Nie chciała niczego wiedziec´. Po
prostu załoz˙yła, z˙e jest pie˛kna, zadbana i potrzebuje
pomocy opiekunki, poniewaz˙ jest zbyt zaje˛ta, spe˛dzaja˛c
czas na dbaniu o to, by byc´ włas´nie pie˛kna˛ i zadbana˛.
To załoz˙enie zawstydziło ja˛. Poczuła tez˙ wstyd z po-
wodu utrzymywania dystansu pomie˛dzy soba˛ a Ja-
ckiem. Łatwo mogła dowiedziec´ sie˛, z˙e jest samotnym
ojcem. Łatwo mogła tez˙ poznac´ przyczyny fizycznego
stanu Bena. Nie zadała sobie nawet trudu, by zapytac´.
Nie była gotowa, by słuchac´.
– Oczywis´cie jest z nim Jack – dodał Peter. – I Livvy
tez˙ tam jest, ale odesłalis´my Shirley. Zabrała do domu
opiekunke˛. Biedna dziewczyna była zdenerwowana.
Sa˛dziła, z˙e to jej wina, z˙e szkoła nie wysłała do os´rodka
wiadomos´ci o stanie zdrowia Bena. Mys´lała, z˙e Shirley
dostała dokumenty, i dlatego nic nie powiedziała. Teraz
83
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
problem jest rozwia˛zany, bo Jack wzia˛ł na siebie od-
powiedzialnos´c´ za brak przepływu informacji. To sie˛
juz˙ nie powto´rzy.
– Ben powinien nosic´ bransoletke˛ ostrzegawcza˛.
Zauwaz˙yłaby, gdyby ja˛ miał. Zrozumiałaby, dlacze-
go wygla˛da jak bite dziecko. I nigdy by nie zarzuciła
jego ojcu, z˙e ktos´ zne˛ca sie˛ nad Benem. Bez problemu
moz˙e sobie wyobrazic´, jak to wpływa na rodzica, kto´ry
boryka sie˛ z powaz˙nym stanem zdrowia dziecka. Nic
dziwnego, z˙e Jack czuje do niej zbyt duz˙a˛ nieche˛c´, by
zadawac´ sobie trud os´wiecenia jej.
Hanna nie była pewna, czy chciałaby teraz zbliz˙yc´
sie˛ do Jacka, ale Peter zapraszaja˛co skina˛ł głowa˛.
– Chodz´ i zobacz.
– Powinnam zabrac´ Livvy. Moz˙esz ja˛ tu przypro-
wadzic´?
Peter z us´miechem potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Nawet nie mam zamiaru pro´bowac´. Tak czy siak
musisz ich zobaczyc´. To urocze.
Hanna zrozumiała jego us´miech, gdy weszła do bok-
su. Ben siedział na ło´z˙ku z zimnym okładem i bandaz˙em
na prawym ramieniu. Jack ulokował sie˛ na krzes´le obok
i zajmował sie˛ jakimis´ papierami. Z prawej strony Bena
siedziała Olivia, trzymaja˛c Bena za lewa˛ re˛ke˛, i ona jako
pierwsza zauwaz˙yła nadejs´cie Hanny.
– Czes´c´, mamusiu! Ben jest ranny. – Jej intonacja
sugerowała ogromne cierpienie.
– Wiem, kochanie. Jak sie˛ czujesz, Ben?
– Dobrze – odparł Ben spokojnie. – Troche˛ boli
mnie re˛ka.
– On mnie hus´tał na hus´tawce – wyjas´niła Olivia.
– I Blake tez˙ chciał, i Ben mu powiedział, z˙e musi
84
ALISON ROBERTS
zaczekac´. – W jej głosie brzmiało oburzenie. – I Blake
podszedł, i popchna˛ł Bena, i mielis´my wypadek.
– Och, kochanie! – Hanna celowo unikała wzroku
Jacka.
– Ben, na go´rze przygotowalis´my ci ło´z˙ko – powie-
dział Peter. – Jest tam nawet ło´z˙ko dla taty, jes´li be˛dzie
chciał zostac´ z toba˛ na noc.
– Ja chce˛ zostac´ z Benem na noc – os´wiadczyła Olivia.
Peter zerkna˛ł na Hanne˛, jego usta drgne˛ły.
– Ben jest przyjacielem Olivii – rzekł powaz˙nie.
– Ona go bardzo kocha.
Hanna w kon´cu spojrzała na Jacka. Jego twarz wyra-
z˙ała rezygnacje˛. To, co jest mie˛dzy ich dziec´mi, moz˙e im
sie˛ nie podobac´, lecz wie˛z´ jest zbyt silna, by ja˛ zerwac´.
– Moz˙e Livvy zostanie jeszcze troche˛ – zasugerowa-
ła z wahaniem. – Jack, che˛tnie pojade˛ i przywioze˛
z domu wszystko, czego potrzeba Benowi, jes´li chcesz
z nim zostac´.
– Mam lepszy pomysł – odparł Jack. – Moz˙e ty
i Livvy zostaniecie z Benem? Ja wezme˛ z domu potrze-
bne rzeczy, a w drodze powrotnej kupie˛ hamburgery.
– Super! – ucieszył sie˛ Ben. – Dostane˛ tez˙ frytki
i koktajl?
– Jasne. – Jack rzucił Hannie pytaja˛ce spojrzenie.
– Livvy rzadko je frytki – wyjas´niła. – Do tego musi
byc´ specjalna okazja.
Us´miech Jacka rozszerzył sie˛, gdy napotkał wpat-
rzone w niego oczy Olivii.
– Livvy, ty tez˙ chcesz hamburgera?
Radosne spojrzenie, jakie Ben i Olivia wymienili
mie˛dzy soba˛, wywołało u dorosłych us´miech, a Peter
wre˛cz zachichotał.
85
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Zostawiam was. Zadzwon´ do mnie, gdybys´ sie˛
martwił, w przeciwnym razie zajrze˛ rano do Bena.
– Ja tez˙ wychodze˛. – Jack zmierzwił włosy Bena. –
Do zobaczenia wkro´tce, stary. – Zatrzymał sie˛ obok
Hanny. – Mam komo´rke˛ – oznajmił – jednak jestem pe-
wien, z˙e dobrze zaopiekujesz sie˛ naszymi dzieciakami.
– Oczywis´cie.
Hanna patrzyła, jak Ben znika za zasłona˛. Nasze
dzieciaki. Gdyby on tylko wiedział...
Mys´l, kto´ra sie˛ pojawiła, przestraszyła ja˛. On musi
sie˛ dowiedziec´. Od pocza˛tku powinien był wiedziec´.
Zaprzestała staran´, by go o tym poinformowac´, i to nie
jest jedyna niesprawiedliwos´c´, jaka˛ mu wyrza˛dziła, lecz
przynajmniej te˛ jedna˛ moz˙e naprawic´. Nie ma prawa
karac´ Jacka, wykluczaja˛c go z z˙ycia Olivii. Ma prawo
znac´ prawde˛, tak jak Olivia ma prawo wiedziec´, kto jest
jej ojcem. I z˙e jest przyrodnia˛ siostra˛ Bena. Nie było juz˙
problemu, czy powinna powiedziec´ Jackowi prawde˛.
Pytanie brzmi tylko: kiedy.
Wspo´lny posiłek w pokoju Bena na oddziale nie jest
dobrym momentem. Emocje Hanny nieco ostygły, gdy
patrzyła na Jacka i jego syna. Ła˛czy ich bliska wie˛z´, tak
bliska jak ta, kto´ra istnieje pomie˛dzy nia˛ i Olivia˛. Jak
długo jest samotnym ojcem? Co stało sie˛ z matka˛ Bena
i dlaczego Jack zaprzeczył, z˙e ma syna? Hanna moz˙e to
obliczyc´. Ben miał przynajmniej dwa lata, kiedy po-
znała Jacka.
Pytania mnoz˙yły sie˛ i ciekawos´c´ Hanny rosła. Tak
jak obawy. Jak wiadomos´c´ o ojcu Olivii wpłynie na
wie˛z´ pomie˛dzy Jackiem i Benem? Musi znalez´c´ przy-
najmniej cze˛s´c´ odpowiedzi, zanim zrzuci te˛ bombe˛ na
86
ALISON ROBERTS
Jacka. Jej spojrzenie stało sie˛ uwaz˙niejsze, gdy pro´bo-
wała ocenic´, jaka moz˙e byc´ jego reakcja. To jasne, z˙e
przyzwyczaił sie˛ radzic´ sobie jako samotny ojciec, i mi-
łos´c´, jaka˛ darzy syna, jest oczywista.
Czy trudniej jest byc´ samotnym ojcem niz˙ samotna˛
matka˛? Sa˛dzi sie˛, z˙e me˛z˙czyzna powinien zrobic´ karie-
re˛. Poza tym z powodu stanu zdrowia Bena Jack boryka
sie˛ z czyms´ wie˛cej niz˙ wie˛kszos´c´ samotnych rodzico´w.
Przyje˛cie do szpitala nie zaniepokoiło Bena ani jego
ojca. Ben wcia˛z˙ ma na ramieniu bandaz˙, jednak wcina
hamburgera, jakby wszystko było w porza˛dku. Ocenił
oddział, kiedy Hanna go oprowadziła, i najwyraz´niej
szpital zdał egzamin.
– W sali zabaw sa˛ s´wietne rzeczy – powiedział Ja-
ckowi. – I wideo. W tej chwili ogla˛daja˛ ,,Kro´la lwa’’.
– Kocham Simbe˛ – os´wiadczyła Olivia.
Jack us´miechna˛ł sie˛.
– Kochasz wiele rzeczy, prawda, Olivio?
Szcze˛s´liwy us´miech Olivii był ozdobiony sosem po-
midorowym.
– Kocham Bena – potwierdziła. – I kocham Joego,
i Smolucha, i S
´
niez˙ynke˛. – Wzie˛ła głe˛boki oddech. –
I kocham Shirley, i Lucy i Suzanne˛ i Horacego... na-
wet jes´li czasem sie˛ pobrudzi.
– Kim jest Horacy? – Słuchaja˛c listy miłosnej Liv-
vy, Jack miarowo unosił brwi.
– To kozioł – wyjas´niła Hanna.
– I kocham Artura, i Biance˛, i Carle˛, i Deirdre, i Else˛.
– Olivia z namysłem zamilkła na chwile˛. – I kocham
mamusie˛ – dorzuciła na koniec. Odwro´ciła swoje wiel-
kie, bra˛zowe oczy na siedza˛cego obok niej chłopca.
– Ben, a kogo ty kochasz?
87
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Tylko tate˛ – powiedział. – I chyba ciebie.
Olivia rozpromieniła sie˛, a potem spojrzała na reszte˛
swojego hamburgera.
– Mamusiu, juz˙ nie moge˛. Jestem przepełna.
– Wie˛c chodz´my do łazienki zmyc´ ci z buzi sos,
kochanie.
– Ja wiem, gdzie to jest. – Ben podnio´sł sie˛ z ło´z˙ka.
– Po´jde˛ z nia˛.
Hanna patrzyła na co´rke˛ poda˛z˙aja˛ca˛ za Benem, ale
dopiero po chwili us´wiadomiła sobie, z˙e została sam na
sam z jego ojcem. Mys´lała o siniakach. O chorobie von
Willebranda. Hemofilia jest przenoszona przez kobiety
i niemal zawsze pojawia sie˛ u me˛z˙czyzn. Choroba von
Willebranda moz˙e byc´ przenoszona przez me˛z˙czyzn
i dziedziczona przez obie płci. Czy Jack przekazał mu te˛
chorobe˛? Czy to, z˙e Olivia tak łatwo nabija sobie sinia-
ki, nie ma nic wspo´lnego z jej jasna˛ sko´ra˛?
Nie ma powodu, by wszczynac´ alarm. Nawet jes´li
Olivia odziedziczyła tendencje˛ do przedłuz˙aja˛cego sie˛
krwawienia, jest ona wystarczaja˛co umiarkowana, by
przestac´ sie˛ niepokoic´. To po prostu cos´, czego na
przyszłos´c´ trzeba byc´ s´wiadomym. Zdecydowanie nie
teraz. Nie teraz, kiedy jakakolwiek wskazo´wka moz˙e
powiedziec´ Jackowi o czyms´, o czym ona na razie nie
chce mo´wic´. Hanna odwro´ciła wzrok od znikaja˛cych
dzieci i napotkała spojrzenie Jacka.
– Oni naprawde˛ sie˛ przyjaz´nia˛, prawda?
Hanna przytakne˛ła.
– Obawiam sie˛, z˙e Livvy kocha dos´c´ gwałtownie.
– Zauwaz˙yłem. Nie przeszkadza ci, z˙e byłas´ ostatnia
na jej lis´cie?
– Ani troche˛. – Hanna us´miechne˛ła sie˛.
88
ALISON ROBERTS
– Lista Bena była dos´c´ kro´tka, prawda? – z troska˛
stwierdził Jack. – Musze˛ zrobic´ cos´ w sprawie zwierza-
ka dla niego. Od czasu wizyty u was bez przerwy mo´wi
o zwierze˛tach.
Nie mogła juz˙ dłuz˙ej milczec´.
– Jack, przykro mi z powodu tego, co powiedziałam
tamtego wieczoru. Nie miałam poje˛cia o stanie zdrowia
Bena.
– Oczywis´cie, z˙e nie miałas´.
– Obawa była uzasadniona, lecz nie wyszła ode
mnie. To Shirley zauwaz˙yła te siniaki.
– Powiedziała mi. Jak i to, z˙e poradziłas´ jej nie
wycia˛gac´ pochopnych wniosko´w. W rzeczywistos´ci
powinno sie˛ ja˛ pochwalic´ za spostrzegawczos´c´. To
moja wina, z˙e nie przekazano jej stosownych infor-
macji.
– Gdyby Ben nosił bransoletke˛...
Jack znowu przytakna˛ł.
– To jedna z wielu rzeczy na lis´cie spraw do załat-
wienia. W zwia˛zku ze zmiana˛ kraju jest ich sporo.
– W kaz˙dym razie naprawde˛ mi przykro.
Jack wzruszył ramionami.
– Nie jestes´ pierwsza˛ osoba˛, kto´ra miała takie pode-
jrzenia. Byłbym zaskoczony, gdybys´ ich nie miała.
Hanna przez chwile˛ milczała. Przynajmniej w kon´cu
uporała sie˛ z przeprosinami, nawet jes´li nie zostały za-
akceptowane z wielka˛ wdzie˛cznos´cia˛.
– Nie miałam poje˛cia, z˙e jestes´ samotnym ojcem.
Kiedy spotkalis´my sie˛ tu pierwszego dnia, zapytałam
cie˛, czy zabrałes´ ze soba˛ rodzine˛, a ty przytakna˛łes´.
– Ben jest moja˛ rodzina˛.
– Zwykle rodzina to wie˛cej niz˙ jeden rodzic.
89
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Tylko jez˙eli skłaniasz sie˛ do robienia takiego zało-
z˙enia.
Hanna nie mogła zostawic´ tego przytyku bez komen-
tarza.
– Generalnie wszystkie załoz˙enia, jakie robie˛, opa-
rte sa˛ na dos´wiadczeniu. Nie jestem s´lepo uprzedzona,
Jack.
– Jestes´, jes´li odmawiasz otwarcia oczu.
– Co to znaczy?
– Co´z˙, wez´my nasza˛ rozmowe˛ z dnia, kiedy przyje-
chałem. Wymieniłas´ os´rodek opieki, z kto´rego korzysta
Olivia, a kiedy zapytałem cie˛ o to, załoz˙yłas´, z˙e kryty-
kuje˛ twoje zajmowanie sie˛ kariera˛ i zlecanie obcym o-
pieki nad dzieckiem.
– W twoim głosie była krytyka. – Spojrzała na niego
podejrzliwie. Oczywis´cie załoz˙yła, z˙e i on ja˛ krytykuje.
Przez lata robiło to wiele oso´b.
– Nie. Jes´li juz˙, to pewno byłem zaskoczony. Włas´-
ciwie zachwycony. Nie rzucam sie˛, z˙eby krytykowac´
innych i wiem, z˙e dla wie˛kszos´ci rodzico´w oddanie
dziecka pod opieke˛ to koniecznos´c´, a nie wybo´r. – Wes-
tchna˛ł ze znuz˙eniem. – Gdybym staranniej to przemys´-
lał, pos´wie˛ciłbym wie˛cej czasu na zadomowienie sie˛,
zanim zacza˛łem pracowac´. Tego dnia, kiedy cie˛ spot-
kałem, wcia˛z˙ rozpaczliwie polowałem na opiekunke˛
i marzyłem o jakiejs´ osobistej rekomendacji. Gdybys´
niczego nie zakładała z go´ry, unikne˛łabys´ poczucia, z˙e
cie˛ krytykuje˛. Mogłabys´ tez˙ mi pomo´c, co mogłoby nam
sie˛ przydac´, z˙eby zacza˛c´ jeszcze raz w zmienionych
okolicznos´ciach.
Hanna przełkne˛ła s´line˛. Nie ma sposobu, z˙eby za-
cze˛li raz jeszcze. Nie chciałaby tego. Prawda?
90
ALISON ROBERTS
– Tak czy siak, skon´czyło sie˛ na tym, z˙e trafiłes´ w to
samo miejsce.
– Przypadek, no nie?
– Dlaczego wybralis´cie Maysfield?
– Obejrzelis´my kilka szko´ł. Maysfield jest na skraju
miasta i szkolne boiska granicza˛ z pastwiskami dla
kro´w. Ben dorastał w wielkim mies´cie. Decyzje˛ ułat-
wiła mi jego mina, kiedy zobaczył krowy przygla˛daja˛ce
sie˛ graja˛cym w piłke˛ dzieciakom. Wynaje˛lis´my miesz-
kanie, a szkoła poinformowała mnie o usłudze, jaka˛
rozpocze˛ła Shirley. – Jego spojrzenie sugerowało, z˙e jej
ciekawos´c´ moz˙e byc´ zaraz´liwa. – Dlaczego mieszkasz
tak daleko od miasta? Pos´lubiłas´ wiejskiego lekarza?
Rozes´miała sie˛.
– I kto teraz cos´ zakłada z go´ry?
– To był domysł, a nie załoz˙enie – odparował Jack.
– Nie, to załoz˙enie. Co wie˛cej, dokładnie takie sa-
mo, jakie ja zrobiłam w zwia˛zku z toba˛, choc´ ty masz
znacznie mniej przesłanek.
– Chcesz powiedziec´, z˙e jestes´... samotna˛ matka˛?
– Jestem zaskoczona, z˙e o tym nie wiedziałes´. Ni-
gdy nie pro´bowałam tego ukrywac´. Wszyscy o tym
wiedza˛.
– Unikałem rozmo´w o tobie – przyznał Jack. – Juz˙
raz dałas´ mi bolesna˛ nauczke˛ i nie chciałem, z˙eby ktos´
poznał jej powody. Pewnie wszyscy załoz˙yli, z˙e po
prostu mnie nie lubisz, a mnie bezpieczniej wydawało
sie˛ to tak zostawic´.
– Czasami załoz˙enia sa˛ bezpieczniejsze.
– I w jakims´ stopniu, s´wiadomie albo nie, wszyscy
cos´ zakładamy. – Jack uwaz˙nie spojrzał na nia˛. – A wie˛c
nie udało sie˛? Z ojcem Olivii?
91
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Moz˙na to tak uja˛c´.
– Szkoda.
Ich spojrzenia spotkały sie˛.
– Nie zawsze układa sie˛ tak, jak bys´my chcieli.
– Nie. – Oboje doskonale wiedzieli, o czym napraw-
de˛ rozmawiaja˛. – Czasem po prostu trzeba wszystko
pozbierac´ do kupy i spro´bowac´ poradzic´ sobie z tym jak
najlepiej.
Hanna powoli skine˛ła głowa˛.
– Peter mo´wił mi, z˙e twoja z˙ona zmarła kilka lat
temu. Moz˙esz byc´ dumny z Bena. To cudowne dziecko.
Jack us´miechna˛ł sie˛.
– Jest s´wietny, prawda? – Jego us´miech szybko przy-
gasł. – Jego matka nie była moja˛ z˙ona˛, kiedy zmarła.
W powietrzu zawisło wspomnienie jej pierwszego
domysłu na temat Jacka i rozmowa sie˛ urwała. Niewy-
godna˛ cisze˛ przerwał powro´t dzieci i nie było juz˙ sposo-
bu, by podja˛c´ dialog, kto´ry przynio´sł wie˛cej pytan´ niz˙
odpowiedzi. A Hanna bardzo pragne˛ła znac´ te odpowie-
dzi. Mine˛ła juz˙ pora, o kto´rej powinna zabrac´ Olivie˛ do
domu i połoz˙yc´ ja˛ spac´, ale nie chciała odejs´c´ bez
zaproszenia, by kontynuowac´ kontakt, kto´ry zdołali
wreszcie nawia˛zac´.
– Byłoby cudownie, gdyby Ben znowu do nas
wpadł. – Hanna spojrzała na Jacka. – Zapewniam cie˛, z˙e
nie pozwole˛ mu jez´dzic´ bez kasku.
Olivia uparła sie˛, by dac´ Benowi poz˙egnalnego cału-
sa, co wywołało pewne zakłopotanie. Ben wycierał po-
liczek, ale zauwaz˙ył mrugnie˛cie Jacka i us´miechna˛ł sie˛.
– Tato, naprawde˛ chciałbym zno´w pojez´dzic´ na
osiołku. A Livvy i ja chcemy zbudowac´ chatke˛ w z˙ywo-
płocie.
92
ALISON ROBERTS
– Cos´ trzeba be˛dzie z tym zrobic´ – rzucił Jack od
niechcenia. – A teraz, chłopie, spo´jrzmy na twoje ramie˛.
Milcza˛ce zawieszenie broni pomie˛dzy Hanna˛ i Ja-
ckiem szybko stało sie˛ zauwaz˙alne nawet dla postron-
nych oso´b.
– Skoro do kaz˙dego przypadku bo´lu brzucha wzy-
wasz na konsultacje˛ chirurga – zauwaz˙ył William – to
ludzie zaczynaja˛ o was mo´wic´.
– Po prostu nie chce˛, z˙eby powto´rzyła sie˛ historia
Jadine Milton – broniła sie˛ Hanna.
– I chyba Jack nie ma nic przeciwko temu. – Wil-
liam us´miechna˛ł sie˛ szeroko. – Tak wie˛c wezwiesz go
do Larissy?
Hanna zerkne˛ła na zegarek.
– Zobaczymy, jak przetrzyma naste˛pna˛ godzine˛. Te-
raz nie ma jasnos´ci co to tego bo´lu. Moz˙e byc´ wynikiem
infekcji go´rnych dro´g oddechowych, jednak nie moz˙na
wykluczyc´ wyrostka. – Odłoz˙yła karte˛ i skierowała sie˛
ku naste˛pnemu pacjentowi. – Tak czy siak, Jack tu
przyjdzie, kiedy skon´czy operowac´. Chce zobaczyc´ Ja-
dine, zanim wypiszemy ja˛ do domu, wie˛c pogadam
z nim o Larrisie.
Peter był bardziej otwarty.
– Ostatnio przestałas´ zmywac´ głowe˛ Jackowi – za-
uwaz˙ył. – Nawet go niedawno pochwaliłas´. Wiem, z˙e
dos´c´ wolno łapie˛ to, co dzieje sie˛ w z˙yciu ludzi woko´ł
mnie, ale czy jest cos´, o czym powinienem wiedziec´?
– Nic a nic. On jest doskonałym chirurgiem – u-
przejmie stwierdziła Hanna. – Trudno nie byc´ pod wra-
z˙eniem jego pracy. Wiesz, jak trudny był przypadek
93
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Thea. Bywał tu od lat. Zabieg Jacka moz˙e go wreszcie
wyleczyc´.
– Hm. – Peter nie był przekonany. – Nie ma wie˛c
z˙adnych osobistych powodo´w, dla kto´rych wygla˛dasz
dzis´ tak elegancko?
– Na miłos´c´ boska˛, Peter! Ten kostium ma pare˛ lat.
– Prawie szes´c´, jes´li chodzi o szczego´ły. Czy Jack go
rozpoznał? – Mam dzis´ po południu pierwsze spotkanie
z komisja˛, kto´ra wybierze konsultanta.
– Aha – przytakna˛ł Peter. – Oczywis´cie. Nie martw
sie˛. Jestem pewien, z˙e be˛da˛zachwyceni twoimi osia˛gnie˛-
ciami, tak jak ty jestes´ zachwycona osia˛gnie˛ciami Jacka.
Shirley obserwowała Jacka i Hanne˛, kiedy kto´regos´
ranka oddawali dzieci do os´rodka.
– Chyba jestes´cie w dobrych stosunkach – zauwaz˙y-
ła. – To nie byłby pierwszy przypadek, kiedy dzieci
poła˛czyłyby dwoje samotnych rodzico´w.
– Jack po prostu mi pogratulował – odrzekła Hanna.
– Dostałam stanowisko konsultanta.
– Och, to cudownie! Jestes´ pewnie bardzo zadowo-
lona.
– Owszem. To mnie finansowo zabezpiecza. Moge˛
sobie pozwolic´ na kupno padoku dla Josepha, no i be˛de˛
tez˙ miała wie˛cej czasu dla Livvy.
– Włas´nie. Sa˛dze˛, z˙e tata Bena troche˛ sie˛ martwi
odejs´ciem jego opiekunki. – Shirley westchne˛ła. – Czu-
je˛ sie˛ troche˛ temu winna. Po tym, jak w zeszłym tygo-
dniu Ben trafił do szpitala, uznała, z˙e nie moz˙e ponosic´
za niego odpowiedzialnos´ci. Jack pro´buje sobie radzic´.
W cia˛gu tygodnia pomagamy mu, ale niewiele moz˙emy
zrobic´ w weekendy.
94
ALISON ROBERTS
– Zaproponowałam mu pomoc. – Hanna starała sie˛,
by jej głos zabrzmiał niezobowia˛zuja˛co. – W kon´cu
pracujemy razem, a Ben i Livvy sie˛ przyjaz´nia˛. W moje
wolne dni Ben moz˙e przyjs´c´ do nas.
– Na przykład w te˛ sobote˛, prawda? – Shirley us´mie-
chne˛ła sie˛. – Byłabys´ zdziwiona, ile o tym słyszałys´my.
Livvy jest bardzo przeje˛ta.
Hanna us´miechne˛ła sie˛ szeroko.
– Zamo´wiła słon´ce na ten dzien´, z˙eby mogli bawic´
sie˛ na podwo´rku. Zamierzaja˛ zbudowac´ chatke˛.
Kiedy w sobote˛ o czwartej po południu Jack przyje-
chał po Bena, chatka była praktycznie skon´czona.
– O nie! – Siedza˛ca na schodach werandy Hanna
patrzyła na zbliz˙aja˛cego sie˛ Jacka. – Za wczes´nie przy-
jechałes´.
Jack rozluz´nił krawat.
– Wszystkich gos´ci tak miło witasz?
Hanna rozes´miała sie˛.
– Przepraszam, ale dzieci tak s´wietnie sie˛ bawia˛, no
i obiecałam im piknik z herbata˛ w nowej chatce. Spie-
szysz sie˛?
– Włas´ciwie nie. – Jack usiadł na szczycie schodo´w,
zdja˛ł krawat i rozpia˛ł go´rny guzik koszuli. – Gora˛co,
prawda?
– Jestem ugotowana – przyznała. – I pokłuta – doda-
ła sme˛tnie. – Martwe krzewy sa˛ bardzo kłuja˛ce. – Zer-
kne˛ła na Jacka. – Benowi nic nie jest. Na wszystko
uwaz˙ałam.
– Nie zamierzałem nic mo´wic´ – uspokoił ja˛ Jack.
– Nie trzymam Bena w kokonie ochronnym. To cudow-
ne, z˙e bawi sie˛ jak inni chłopcy. Z tego włas´nie powodu
95
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
przyjechalis´my do Nowej Zelandii. Chciałem mu dac´
przestrzen´ i wolnos´c´, o jakich sam marzyłem, be˛da˛c
dzieckiem.
– Gdzie sie˛ wychowywałes´?
– W Birmingham. Tak jak Ben.
Hanna pro´bowała usuna˛c´ troche˛ brudu z nagich ko-
lan. Zamierzała ogarna˛c´ sie˛ troche˛, zmienic´ stare szorty
i koszulke˛ przed przyjazdem Jacka, ale on chyba nie
zauwaz˙ył jej wygla˛du. Był zbyt zaje˛ty ogla˛daniem
ogrodu, w kto´rym kro´lował wielki orzech włoski. Jo-
seph przewiesił łeb przez brame˛ i cierpliwie czekał, az˙
zauwaz˙a˛ go dzieci. Spokojna˛ cisze˛ zakło´cał niezbyt
odległy dz´wie˛k dziecie˛cych głoso´w i s´miech Olivii.
– Stworzyłas´ tu niezwykłe miejsce – stwierdził Jack
z us´miechem. – Mały kawałek nieba.
Hanna podniosła sie˛.
– Chodz´ zobaczyc´ chatke˛ – zaproponowała. – Moz˙e
sa˛ juz˙ gotowi na przyjmowanie gos´ci.
Dzieci che˛tnie pochwaliły sie˛ chatka˛, lecz wcale nie
były gotowe na rozstanie.
– Nie pilis´my herbaty – tłumaczył Ben.
– Mamusiu, obiecałas´. Mielis´my dostac´ kiełbaski
z grilla i sos pomidorowy, i wszystko.
– Obiecałam – przyznała Hanna i us´miechne˛ła sie˛
do Jacka. – Zjadłbys´ tu kolacje˛? W lodo´wce mam nawet
piwo.
Jack wahał sie˛ tylko przez chwile˛.
– Cos´ ci powiem – zdecydował. – Pojade˛ do domu
przebrac´ sie˛. Po drodze wsta˛pie˛ po butelke˛ wina i steki.
W ten sposo´b dzieciaki moga˛ sie˛ jeszcze pobawic´.
Entuzjazm dzieci zrekompensował jej lekka˛ nieche˛c´,
kto´ra sie˛ w niej odezwała. Kiedy brała prysznic i prze-
96
ALISON ROBERTS
bierała sie˛, przypomniała sobie, z˙e powinna cieszyc´ sie˛
z moz˙liwos´ci porozmawiania z Jackiem. Zawieszenie
broni, kto´re nastało od czasu pobytu Bena w szpitalu,
dało jej podstawe˛, jakiej potrzebowała, by znalez´c´ od-
powiedz´ na nurtuja˛ce ja˛ pytania. Zwłaszcza jedno. Dla-
czego Jack zaprzeczył, z˙e ma dziecko?
Jednak gdy czekała na powro´t Jacka, jej zdenerwo-
wanie rosło. Niewa˛tpliwie dzisiejszego wieczoru be˛dzie
miała okazje˛ zadac´ to pytanie, tylko czy chce poznac´
odpowiedz´?
Zawieszenie broni dało Hannie nie tylko dobre rela-
cje z Jackiem w pracy. Pozwoliło jej pokonac´ rozgory-
czenie i złos´c´, jakie wywołało jego nagłe pojawienie
sie˛. Pozwoliło takz˙e na powro´t mys´li, kto´rej nigdy cał-
kowicie nie mogła odrzucic´, a mianowicie z˙e Jack nie
powiedział jej o dziecku, poniewaz˙ z jakichs´ powodo´w
sam o nim nie wiedział. Jes´li jej podejrzenia sie˛ potwier-
dza˛, be˛dzie musiała stana˛c´ twarza˛ w twarz z niezbyt
miła˛ prawda˛ o sobie samej.
Wiedziała, z˙e musza˛ sobie wszystko wyjas´nic´. Nie
była jednak pewna, czy jest gotowa zmierzyc´ sie˛ z tym
juz˙ dzis´.
97
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
ROZDZIAŁ SIO
´
DMY
Miała sie˛ wkro´tce zmierzyc´ z niejedna˛ prawda˛.
Pierwsza była nieoczekiwana. Wprost obezwładnia-
ja˛ca. I zmieniła wszystko. Hanna włas´nie sie˛gała po
kieliszek, kto´ry napełnił Jack. Ben i Olivia skierowali
sie˛ ku chatce, by zjes´c´ chleb, masło, kiełbaski i sos.
– Zobacz! – Oboje słyszeli zachwycony pisk Olivii.
– Mamy zielone picie z ba˛belkami!
Potem dotarła do nich dojrzała odpowiedz´ Bena:
– Super. Nie wylej tego na chleb, Livvy. Rozmie˛-
knie.
Hanna sie˛gne˛ła po kieliszek, a jej spojrzenie pobieg-
ło ku Jackowi. Oboje us´miechali sie˛, słuchaja˛c zabaw-
nych rozmo´w dzieci.
I nagle czas stana˛ł w miejscu. Palce Hanny obej-
mowały kieliszek, kto´rego Jack nie wypus´cił jeszcze
z dłoni. I z˙adne z nich nie zdawało sobie sprawy z kon-
taktu wzrokowego.
Był wystarczaja˛co głe˛boki, by Hanna us´wiadomiła
sobie, z˙e jej miłos´c´ do Jacka nigdy nie umarła. Była
ukryta pod nieufnos´cia˛, złos´cia˛ i rozgoryczeniem, ale
wcia˛z˙ istniała, a ten moment ja˛ ujawnił. Jej blask był
os´lepiaja˛cy, a odkrycie to wstrza˛sne˛ło Hanna˛ znacznie
bardziej, niz˙ gotowa była przyznac´. Oderwała spojrze-
nie od twarzy Jacka i odsune˛ła dłon´ od jego palco´w.
Z kieliszka wylała sie˛ odrobina wina.
– O, jaka szkoda – rzuciła lekko. – Nie co dzien´ pije˛
tak dobre wino.
Jack nie spuszczał z niej wzroku. Ruszyła sie˛, by
usia˛s´c´ na niskim ceglanym murze okalaja˛cym dziedzi-
niec, a Jack odwro´cił sie˛ w strone˛ grilla.
– Jakie steki lubisz?
– Dobrze wysmaz˙one – oznajmiła. – Nie znosze˛,
kiedy wygla˛daja˛, jakby miały wyskoczyc´ z talerza, kie-
dy wbijam w nie widelec.
Jack rozes´miał sie˛ i napie˛cie mine˛ło. Hanna uznała,
z˙e niczego nie zauwaz˙ył. Nie da sie˛ cofna˛c´ czasu, a jes´li
ona czuje do Jacka to samo co pie˛c´ lat temu, to ma
problem i jakos´ musi sobie z nim poradzic´. Bo Jack
z pewnos´cia˛ nie jest juz˙ w niej zakochany.
Patrza˛c na przewracaja˛cego steki Jacka, upiła spory
łyk wina. Moz˙e juz˙ pora poznac´ prawde˛. Nic, co moz˙e
odkryc´ tego wieczoru, nie wstrza˛s´nie nia˛ bardziej niz˙ to,
co juz˙ odkryła.
– Ramie˛ Bena wygla˛da całkiem dobrze – odwaz˙yła
sie˛ powiedziec´. – Siniaki prawie całkiem zbladły.
Jack przytakna˛ł. Odłoz˙ył szczypce i sie˛gna˛ł po swo´j
kieliszek.
– Z wiekiem jego krzepliwos´c´ krwi sie˛ poprawia.
Moz˙e nawet dojs´c´ do normy. Tak jak u mnie.
– Ty masz chorobe˛ von Willebranda?
– Mam o wiele pospolitsza˛ odmiane˛ niz˙ Ben. Musze˛
uwaz˙ac´ u dentysty albo przy małych zabiegach, ale
moge˛ po prostu uz˙yc´ dezmopresyny w sprayu. Na
szcze˛s´cie nigdy nie miałem powaz˙nego wypadku.
– Ale Ben miał?
– To w ten sposo´b wykryto chorobe˛. Kiedy miał dwa
latka, spadł z betonowych schodo´w. Karetka zabrała go
99
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
do szpitala i na szcze˛s´cie był badany przez zespo´ł, kto´ry
us´wiadomił sobie, z˙e ma do czynienia z czyms´ nieco-
dziennym.
Hanna zebrała sie˛ na odwage˛.
– I to dlatego musieli skontaktowac´ sie˛ z toba˛...
kiedy byłes´ w Auckland?
– Nie. Tamta sprawa była znacznie powaz˙niejsza.
– Zmniejszył płomienie pod grillem. – Prawie gotowe.
Jestes´ głodna?
Hanna ledwo usłyszała to pytanie.
– A wie˛c co to było? Twoja tes´ciowa powiedziała,
z˙e two´j syn cie˛ potrzebuje.
– Jestes´ pewna, z˙e chcesz wiedziec´?
Z trudem przełkne˛ła s´line˛, a potem skine˛ła głowa˛.
Jack usiadł na murku obok niej, zostawiaja˛c wystar-
czaja˛ca˛ przestrzen´, by unikna˛c´ kontaktu fizycznego.
Przez chwile˛ wpatrywał sie˛ w swo´j kieliszek.
– Cheryl od lat nie była moja˛ tes´ciowa˛, kiedy za-
dzwoniła. Podejrzewam, z˙e uz˙yła tego słowa, aby upew-
nic´ sie˛, z˙e do mnie dotrze. – Jack upił troche˛ wina,
a Hanna musiała wytrzymac´ kilka niespokojnych ude-
rzen´ serca, zanim zno´w sie˛ odezwał. – Spotkałem Donne˛
na ostatnim roku medycyny. Miała ledwo dwadzies´cia
lat, kiedy wzie˛lis´my s´lub. Była o wiele za młoda, z˙eby
wiedziec´, czego naprawde˛ chce. Trzy lata po´z´niej rozsta-
lis´my sie˛. Od miesie˛cy miała romans z gliniarzem, kto´ry
nazywał sie˛ Mike Sullivan.
Sullivan. Hanna skine˛ła głowa˛, kiedy us´wiadomiła
sobie, co to znaczy. Nazwisko na akcie urodzenia
Bena.
– W dniu, w kto´rym dostałem papiery rozwodowe,
Donna przyjechała do mnie. Była zdenerwowana. Po-
100
ALISON ROBERTS
wiedziała, z˙e jednak nie chce rozwodu. Chciała mnie.
– Jack drwia˛co prychna˛ł. – Dopiero naste˛pnego ranka
os´wiadczyła, z˙e po prostu chciała sie˛ upewnic´, z˙e nie
be˛dzie za mna˛ te˛sknic´. Wro´ciła do Mike’a i kilka tygo-
dni po´z´niej pobrali sie˛. A potem mieli dziecko. Kto´re-
gos´ dnia spotkałem ja˛ z wo´zkiem. Powiedziała mi, z˙e
Ben ma trzy miesia˛ce. W rzeczywistos´ci miał pie˛c´.
– Jego ton nabrał ostros´ci. – Wiedziała, z˙e moz˙e byc´
moim synem. Skłamała w sprawie jego wieku i dała mi
do zrozumienia, z˙e jest synem Mike’a. Nigdy jej tego
nie wybacze˛.
Hanna jednym haustem wypiła reszte˛ wina. To, co
ona zrobiła, jest jeszcze gorsze, i Jack na pewno nie
pus´ci jej tego płazem. Ona wie, z˙e Olivia jest jego
co´rka˛, i tez˙ kłamała w sprawie jej wieku...
– Gdyby nie ten wypadek, moz˙e nigdy nie poznał-
bym prawdy. Pro´bki krwi wykazały chorobe˛ von Wil-
lebranda. Po´z´niej zbadano innych członko´w rodziny,
ła˛cznie z rodzicami Bena. Mike odkrył, z˙e nie jest je-
go ojcem. Nie ucieszył sie˛ – dodał drwia˛co Jack. – Ich
kło´tnia skon´czyła sie˛, kiedy zepchna˛ł Donne˛ z nieco
wyz˙szych schodo´w niz˙ te, na kto´rych upadł Ben.
Wypił z kieliszka reszte˛ wina.
– Przez jakis´ tydzien´ utrzymywali ja˛ przy z˙yciu. Dla
matki Donny było to wystarczaja˛co długo, aby zdecydo-
wała, z˙e nie zamierza rujnowac´ sobie z˙ycia, wychowu-
ja˛c wnuka, kto´rego nie chce. Wiedziała, z˙e Donna spe˛-
dziła ze mna˛ noc, i szybko dodała dwa do dwo´ch. Tam-
tego wieczoru zadzwoniła do mnie z wiadomos´cia˛, z˙e
aparatura podtrzymuja˛ca z˙ycie została odła˛czona i jes´li
nie chce˛, z˙eby mo´j syn trafił do rodziny zaste˛pczej,
powinienem wro´cic´ i podpisac´ kilka dokumento´w.
101
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Och... – je˛kne˛ła Hanna. Jej broda niemal dotykała
piersi, a pusty kieliszek kołysał sie˛ w bezwładnej dłoni.
– A ja jeszcze dołoz˙yłam ci wiadomos´c´, z˙e jestes´ dra-
niem. I z˙e nie chce˛ cie˛ wie˛cej widziec´. I z˙ebys´ wracał do
domu, do z˙ony i dziecka.
– To było zrozumiałe – odrzekł nieoczekiwanie.
– Byłem zdruzgotany, ale kiedy w kon´cu miałem czas,
aby to przemys´lec´, us´wiadomiłem sobie, z˙e to moja
wina. Zapytałas´ mnie, czy mam z˙one˛ albo dzieci, a ja
zaprzeczyłem.
Hanna w milczeniu przytakne˛ła. Lez˙eli pod gwiaz-
dami na wzgo´rzu Samotnego Drzewa. Jack ja˛ pocałował
i wiedziała, z˙e mogłaby sie˛ w nim zakochac´. Musiała
jedynie sprawdzic´, z˙e nie zagroz˙a˛ jej jakies´ demony,
kto´re mogłyby wszystko zepsuc´... tak jak kiedys´.
– Wiedziałem, z˙e jestem zakochany – mie˛kko po-
wiedział Jack. – Wykorzystanie tego momentu, z˙eby
mo´wic´ o byłej z˙onie, wydawało mi sie˛ niemal s´wie˛to-
kradztwem. Nie mogłem tego zrobic´ i nie sa˛dziłem, z˙e
to ma znaczenie. Mys´lałem, z˙e mamy całe z˙ycie, z˙eby
wycia˛gac´ wnioski z błe˛do´w z przeszłos´ci.
Hanna podniosła wzrok, wiedza˛c, z˙e jej twarz wyra-
z˙a bo´l. Błe˛dy Jacka sa˛ niczym w poro´wnaniu z jej
własnymi.
– Pro´bowałem ci to powiedziec´. Pisałem do ciebie
dwa razy. Mys´lałem, z˙e odesłałas´ listy bez otwierania.
– Ja tez˙ o to cie˛ podejrzewałam – zauwaz˙yła ze
smutkiem. – Pisałam do ciebie. Wysyłam listy na chirur-
gie˛ dziecie˛ca˛ w Auckland.
– O czym pisałas´? – spytał Jack.
Moz˙e spodziewa sie˛, z˙e listy były przedłuz˙eniem
okropnej wiadomos´ci, jaka˛ mu zostawiła w motelu...
102
ALISON ROBERTS
Hanna otworzyła usta, by mu odpowiedziec´, by wy-
znac´ prawde˛ mimo s´wiadomos´ci, z˙e zdradziła go tak jak
Donna. Jednak zanim wyrzekła słowo, dzieci wybiegły
z chatki.
– Jestes´my przepełni, mamusiu.
– Co tak okropnie s´mierdzi? – spytał Ben.
Jack je˛kna˛ł.
– Obawiam sie˛, z˙e nasze steki... sa˛ spalone.
– Niewaz˙ne. Włas´ciwie nie jestem juz˙ głodna.
Olivia odstawiła talerze, kto´re ostroz˙nie trzymała
w ra˛czkach. Podniosła do połowy zjedzona˛ kiełbaske˛
i podała ja˛ Jackowi.
– Jest na niej tylko troche˛ zielonego picia – zache˛cała
kusza˛co. – Moz˙esz ja˛ zjes´c´, bo ja jestem przepełna.
– Dzie˛ki, Livvy. – Głos Jacka zabrzmiał dziwnie
szorstko. Us´miech, jakim obdarzył Hanne˛, drz˙ał. –
Jest wyja˛tkowa, prawda?
Hanna zamrugała powiekami, by powstrzymac´ łzy.
A wie˛c mie˛dzy ojcem a co´rka˛ juz˙ nawia˛zała sie˛ wie˛z´.
Jak silna by sie˛ stała, gdyby znali prawde˛? Zagryzła
wargi, by nic nie mo´wic´. Jest tu tez˙ Ben. Przez pie˛c´ lat
był jedynym dzieckiem Jacka. Jak sie˛ poczuje, dziela˛c
ojca z Olivia˛?
Hanna patrzyła na Jacka, kto´ry przytulił Olivie˛, przy-
ja˛wszy jej kawałek kiełbaski. Ben us´miechał sie˛, a Han-
na odwro´ciła głowe˛.
Mogliby byc´ rodzina˛. I to jej wina, z˙e nia˛ nie sa˛.
Twarz Jacka łaskotały kosmyki jasnych loko´w, ale
widział mine˛ Hanny, kiedy sie˛ odwracała, i cos´ w nim
stopniało. W kon´cu poznała prawde˛, a on wzia˛ł od-
powiedzialnos´c´ za to, co sie˛ mie˛dzy nimi wydarzyło.
103
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Hanna juz˙ go nie nienawidzi. Włas´ciwie miał wraz˙enie,
z˙e ona wcia˛z˙ cos´ do niego czuje. Cos´ silnego. Moz˙e jest
szansa, by mogli zno´w byc´ razem?
Jednak zostało cos´ z tego, co odkryli lata temu. I jest
cos´ nowego – dzieci oraz przyjaz´n´ mie˛dzy nimi. Przy-
wio´zł Bena do Nowej Zelandii, by zacze˛li nowe z˙ycie.
Czy Hanna i Olivia moga˛ stac´ sie˛ jego cze˛s´cia˛? Czy on
tego pragnie?
Tak. Nie ma co do tego wa˛tpliwos´ci. Dostał jeszcze
jedna˛ szanse˛ i jes´li ufac´ jego przeczuciom, Hanna chce,
by ja˛ wykorzystał.
– Jutro mam wolny dzien´ – powiedział. – Jedziemy
z Benem do Akaroi ogla˛dac´ delfiny. Livvy, chcesz
pojechac´ z nami?
– Och, tak! – Małe ramiona silniej zacisne˛ły sie˛
woko´ł szyi Jacka.
– Mamusia tez˙ chce pojechac´? – Jack spojrzał na
Hanne˛, lecz Olivia była pierwsza:
– Tak.
Jack zrobił przepraszaja˛ca˛ mine˛ za to, z˙e najpierw
nie uzgodnił tego z Hanna˛, ale ona sie˛ rozes´miała.
– Che˛tnie pojade˛. Dzie˛ki. Powinno byc´ cudownie.
Wszystko było cudowne. Jazda do Akaroi z Benem
i Olivia˛ s´piewaja˛ca˛ na tylnym siedzeniu. Spacer i wy-
cieczka łodzia˛ do delfino´w. A przede wszystkim słon´ce
po´z´nowiosennego popołudnia, kiedy Jack i Hanna lez˙eli
na małej piaszczystej plaz˙y, podczas gdy Ben i Olivia
pluskali sie˛ w łagodnych falach.
Magiczny dzien´. Rodzinny. Chwila, w kto´rej Jack
wzia˛ł dłon´ Hanny i odwro´cił sie˛ ku niej, uczyniła ten
dzien´ doskonałym. Ciepło promieni słon´ca jest całkiem
104
ALISON ROBERTS
inne niz˙ s´wiatło gwiazd pie˛c´ lat temu, lecz pocałunek
był taki sam. Jednak nie mogli sobie pozwolic´ na nic
wie˛cej. Nie moga˛ zapomniec´, z˙e obok nich sa˛ dzieci.
Jednak w tym pocałunku kryła sie˛ obietnica. I poz˙a˛da-
nie. I s´wiadomos´c´, z˙e to tylko kwestia czasu, kiedy
znajda˛ sposo´b, by znalez´c´ sie˛ sam na sam. Tylko z˙e
bardzo trudno było znalez´c´ wolna˛ chwile˛. Przez ten czas
oboje upewnili sie˛ co do swoich uczuc´, a Hanna starała
sie˛ uporac´ z faktem, z˙e Jack wcia˛z˙ nie zna prawdy
o Olivii. W kon´cu pie˛c´ lat czekał, by ja˛ poznac´, wie˛c
jeszcze pare˛ dni nie zaszkodzi. A poza tym Jack musi
jeszcze cos´ o niej wiedziec´. Musi zrozumiec´, dlaczego
tak zrobiła. Musi dowiedziec´ sie˛ o Paulu.
– Poznałam go, kiedy miałam dwadzies´cia pie˛c´ lat
– powiedziała mu kto´regos´ dnia w czasie kolacji.
W cia˛gu dwo´ch tygodni stało sie˛ miłym zwycza-
jem, z˙e Ben wracał do domu z Hanna˛ i Olivia˛, kiedy
wieczorami Jack pracował. A potem Jack zostawał na
kolacji.
– Był tu kardiologiem – cia˛gne˛ła Hanna. – Zakocha-
łam sie˛ w nim i bylis´my razem. Nie moglis´my sie˛
pobrac´ przed jego rozwodem, ale to mi nie przeszkadza-
ło. Powiedział, z˙e to juz˙ skon´czone. Od lat.
– Ale tak nie było? – Jack przestał jes´c´.
Hanna rozejrzała sie˛, sprawdzaja˛c, czy sa˛ sami. Ben
i Olivia z latarka˛ pobiegli do swej chatki. Były tam teraz
po´łki, na kto´rych wyla˛dowała wie˛kszos´c´ starych ksia˛z˙e-
czek Olivii. To, czego Ben nie potrafił przeczytac´, Oli-
via rados´nie recytowała mu z pamie˛ci.
– Wiedziałam, z˙e od czasu do czasu widuje z˙one˛.
Mieli sprawy prawne, o kto´rych musieli zadecydowac´,
i sprzeczali sie˛ o dom, wie˛c pro´bowali to rozwia˛zac´.
105
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Nie wiedziałam, z˙e zacza˛ł z nia˛ sypiac´ duz˙o wczes´niej,
zanim mi powiedział, z˙e do niej wraca.
Jack powoli skina˛ł głowa˛.
– I uznałas´, z˙e nigdy wie˛cej nie chcesz miec´ do
czynienia z facetem, kto´ry ma z˙one˛ albo nawet była˛
z˙one˛.
– W rzeczywistos´ci nie chciałam z˙adnego faceta.
– Us´miech Hanny był ponury. – Kiedy byłam nastolat-
ka˛, nieraz widywałam ojca z innymi kobietami. Byłam
nieszcze˛s´liwa, kiedy odchodził, i nigdy nie mogłam
poja˛c´, dlaczego matka pozwala mu wracac´. Mo´wiła, z˙e
bez wzgle˛du na wszystko wcia˛z˙ go kocha. Byłam taka
nieszcze˛s´liwa, kiedy Paul odszedł, z˙e w kon´cu zrozu-
miałam matke˛. Nie zamierzałam popełniac´ jej błe˛do´w,
totez˙ całkowicie zerwałam z Paulem – oznajmiła. – Po-
nad rok spe˛dziłam, wierza˛c, z˙e nie ma mowy, z˙ebym
zno´w pozwoliła sobie na miłos´c´.
– A potem? – Us´miech Jacka był przejmuja˛cy.
– A potem spotkałam ciebie.
– A potem odkryłas´, z˙e nie jestem tak wolny, jak
mo´wiłem. – Milczał przez długa˛ chwile˛. – Musiałas´ byc´
ws´ciekła.
– Byłam zdruzgotana – przyznała. – Nie mogłam
uwierzyc´, z˙e tak sie˛ co do ciebie pomyliłam. To było
o wiele gorsze niz˙ zdrada Paula, poniewaz˙ to, co czułam
do niego, było słaba˛ namiastka˛ tego, co odkryłam z to-
ba˛. Potem powiedziałam sobie, z˙e jestem z˙ałosna. Ba˛dz´
co ba˛dz´ bylis´my razem tylko jedna˛ noc, tyle z˙e tak
trudno było sie˛ z tym pogodzic´.
– Czułem to samo. Nie potrafiłem zapomniec´. Mys´-
lałem, z˙e to przeszłos´c´, ale potem zno´w cie˛ zobaczyłem
i wszystko wro´ciło. A po´z´niej dowiedziałem sie˛, z˙e
106
ALISON ROBERTS
masz co´rke˛, wie˛c załoz˙yłem, z˙e znalazłas´ kogos´, wy-
szłas´ za ma˛z˙. Pomys´lałem, z˙e nie ma sensu na cokol-
wiek liczyc´.
– Załoz˙enia... – szepne˛ła Hanna. – Niebezpieczna
rzecz.
– Ale nie całkiem sie˛ myliłem, prawda? Przeciez˙ był
ktos´ inny.
– Był tylko ojciec Olivii – odrzekła po´łgłosem. –
Nie było go, kiedy dowiedziałam sie˛, z˙e jestem w cia˛-
z˙y, a moje zaufanie do me˛z˙czyzn było tak głe˛boko
nadwere˛z˙one, z˙e postanowiłam radzic´ sobie sama.
Jack przytrzymał jej wzrok, a Hanne˛ ogarne˛ło pro-
mieniuja˛ce z jego oczu zrozumienie i wspo´łczucie. Czy
wybaczy jej słowa, kto´re mu wtedy napisała, a takz˙e to,
z˙e nie wyznała mu prawdy o Olivii?
– Chcesz mi powiedziec´, kto jest ojcem Olivii? –
Jack wcia˛z˙ na nia˛ patrzył. – Nie – dodał mie˛kko. –
Nie sa˛dze˛, z˙ebys´ musiała mi to mo´wic´, prawda?
– Nie. – Hanna westchne˛ła z ulga˛.
On wie. Moz˙e nawet odgadł to juz˙ dawno. To nie
byłaby wielka niespodzianka. Jak mo´głby patrzec´ w bra˛-
zowe oczy, takie same jak jego, i niczego sie˛ nie do-
mys´lac´? Albo zauwaz˙yc´, jak cze˛sto jego s´miech i s´miech
jego co´rki zlewaja˛ sie˛ w jeden dz´wie˛k?
– Doskonale sobie poradziłas´ – pochwalił ja˛ cicho.
– Stworzyłas´ cudowny dom i wychowałas´ wspaniałe
dziecko. – Us´miechna˛ł sie˛. – Mys´lałem, z˙e to troche˛
dziwne, z˙e Ben zaprzyjaz´nił sie˛ z kims´ o wiele mło-
dszym, ale teraz rozumiem, dlaczego tak sie˛ stało.
Hanna przytakne˛ła. Ona takz˙e rozmys´lała o instynk-
townym rozpoznaniu wie˛zi genetycznych.
– Livvy kocha kaz˙dy – mie˛kko dodał Jack.
107
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Hanna ponownie przytakne˛ła, czekaja˛c, az˙ Jack głos´-
no uzna swoja˛ co´rke˛, ale on po prostu us´miechna˛ł sie˛,
wie˛c odpowiedziała mu tym samym. Moz˙e to wszystko,
czego im teraz trzeba.
Wcia˛z˙ us´miechali sie˛ do siebie, kiedy wro´ciły dzieci.
Hanna nie martwiła sie˛ tym, z˙e Jack jeszcze nie chce
rozmawiac´ o nowo odkrytym ojcostwie. Jest mno´stwo
czasu, by zdecydowac´, jak i kiedy powiedziec´ o tym
dzieciom. Moz˙e on najpierw chce sie˛ przekonac´, czy
naprawde˛ moga˛ stac´ sie˛ rodzina˛, a Hanna nie zamierzała
mu tego zamiaru wyperswadowac´.
Z kaz˙dym mijaja˛cym dniem urok tej perspektywy
wzrastał. Hanna rozkoszował sie˛ tym, z˙e była zno´w
zakochana. Czas spe˛dzany z dala od Jacka tylko wzma-
gał te˛sknote˛ za nim. Kaz˙da rozmowa i spojrzenie doda-
wały temu poz˙a˛daniu mocy, a w niecały tydzien´ po´z´niej
sie˛gne˛ło szczytu.
Tego dnia Jack pracował do po´z´na. Była niemal
jedenasta w nocy, kiedy w kon´cu zapukał do drzwi
Hanny.
– Przepraszam.
– Z
˙
aden problem. Livvy ma w sypialni dodatkowe
ło´z˙ko. Oboje juz˙ zasne˛li.
Jack spojrzał na rozsypane na poduszce włosy syna
i westchna˛ł.
– Nie lubie˛ go budzic´ i zabierac´ do domu – powie-
dział cicho.
– Wie˛c tego nie ro´b – szepne˛ła Hanna.
– Mys´lisz, z˙e moge˛ wro´cic´ po niego rano?
– Nie. – Hanna cofne˛ła sie˛ i wzie˛ła dłon´ Jacka.
– Mys´le˛... z˙e moz˙e bys´ został?
Łatwo było przycia˛gna˛c´ go bliz˙ej. Przyzwyczaili sie˛
108
ALISON ROBERTS
wymieniac´ pocałunki na powitanie i poz˙egnanie, albo
kiedy dzieci ich nie widziały. Ale ten pocałunek był inny.
Hanna pieszczota˛ odpowiedziała na dotyk jego je˛zyka.
Pozwoliła, by Jack wyprowadził ja˛ z pokoju co´rki.
– Jestes´ pewna, z˙e tego chcesz?
– Och tak. Jestem pewna.
Jack chwycił ja˛ w ramiona i zanio´sł do sypialni
w drugim kon´cu korytarza. Opus´cił ja˛ na podłoge˛ obok
ło´z˙ka i zno´w pocałował. Jej sko´ra płone˛ła. Hanna nie
była s´wiadoma niczego poza potrzeba˛ dotykania i bycia
dotykana˛ przez Jacka. Wydawało sie˛, z˙e wiecznos´c´ za-
je˛ło mu rozpie˛cie jej bluzki i zsunie˛cie dz˙inso´w, ale
Hanna nie była w stanie mu pomo´c. Wcia˛z˙ trzymała
głowe˛ Jacka, usiłuja˛c dalej go całowac´, podczas gdy on
starał sie˛ dojrzec´, co robia˛ jego dłonie.
S
´
miał sie˛, pro´buja˛c pozbyc´ sie˛ własnego ubrania.
– Kochanie, potrzebna mi pomoc. – Uja˛ł jej dłonie,
a Hanna odkryła, z˙e odpina jego pasek, zsuwa spodnie...
Instynktownie zniz˙yli głosy. Nie zapalili s´wiatła, za-
mkne˛li drzwi, lecz tej nocy z˙adne z nich nie zasne˛ło
choc´by na minute˛, nawet kiedy lez˙eli przytuleni i upoje-
ni zaspokojeniem. Nie ma czasu na spanie, juz˙ zbyt
wiele go stracili.
– Te˛skniłem za toba˛, Hanno. Nigdy nikogo nie prag-
na˛łem tak jak ciebie.
– Ja tez˙ nie.
– Nie chce˛, z˙eby to sie˛ skon´czyło. Nie tym razem.
– Nie musi sie˛ kon´czyc´.
– Co powiemy dzieciom?
– Nic nie musimy im mo´wic´. Jeszcze nie.
Tak jak jeszcze nie musza˛ im mo´wic´ o ich wie˛zi
genetycznej.
109
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Czy Livvy nie zdziwi sie˛, jes´li zostane˛ na s´nia-
daniu?
– Nie, jes´li be˛dziesz ubrany. Pomys´li, z˙e wro´ciłes´ po
Bena. Tak jak on.
Jack us´miechna˛ł sie˛ szelmowsko.
– Ale jeszcze nie chce˛ sie˛ ubierac´.
– Livvy nie obudzi sie˛ przed szo´sta˛.
– Kto´ra jest teraz?
Hanna musiała wydostac´ sie˛ z ramion Jacka, by spo-
jrzec´ na zegarek.
– Jest prawie pia˛ta – stwierdziła z niepokojem.
Jack przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie.
– To dobrze – szepna˛ł. – Mamy cała˛ godzine˛.
– O kto´rej powinienes´ byc´ w pracy?
– O sio´dmej trzydzies´ci. Tak samo jak ty.
– Be˛dziemy strasznie zme˛czeni.
– Nie szkodzi. – Usta Jacka zno´w szukały Hanny.
Czuła jego us´miech. – Naste˛pnym razem moz˙e pozwole˛
ci troche˛ pospac´ – szepna˛ł. Chwile˛ po´z´niej przerwał
pocałunek. – Albo... nie.
110
ALISON ROBERTS
ROZDZIAŁ O
´
SMY
Marzenia czasem sie˛ spełniaja˛.
Niczym kaz˙da dobra bas´n´, romans Hanny z Jackiem
kwitł barwnie jak grusze i jabłonie w jej sadzie.
Kto´regos´ popołudnia Hanna sadziła nagietki. Jak
zwykle o tej porze, dzieci piły herbate˛ w zacienionym
wne˛trzu chatki. Hanna dobrze je słyszała.
– Gdzie jest twoja mamusia? – z ciekawos´cia˛ zapy-
tała Olivia.
– Nie mam mamy.
– Dlaczego nie? – Hanna us´miechne˛ła sie˛, słysza˛c
słowa, kto´re z wysiłkiem wydostały sie˛ z ust pełnych
czekoladowych ciastek.
– Umarła. A dlaczego ty nie masz taty?
– Nie potrzebuje˛. – Olivia była zaskoczona. –
Mam mamusie˛.
– Ja lubie˛ miec´ tate˛.
Po tym stwierdzeniu zapadła chwila ciszy. Hanna
wstrzymywała oddech do momentu, gdy Olivia zno´w
sie˛ odezwała.
– Tez˙ bym chciała miec´ tate˛.
Tym razem cisza była nieco dłuz˙sza. A potem Ben
wspaniałomys´lnie stwierdził:
– Mys´le˛, z˙e moge˛ podzielic´ sie˛ moim.
– W porza˛dku. – Olivia sie˛gne˛ła po kolejne ciastko.
– Chcesz dzielic´ mamusie˛?
– Tak... Chyba tak.
– Ona jest najlepsza˛ mamusia˛ na s´wiecie. – Olivie˛
oburzyła niepewnos´c´ Bena.
– No a ja mam najlepszego tate˛.
Tym razem cisza sie˛ przedłuz˙yła. Hanna posadziła
ostatnia˛ ros´line˛ i otrzepała dłonie. Była ciekawa, czy
dzieci zaczna˛ spierac´ sie˛ o zalety rodzico´w, czy raczej
skupia˛ sie˛ na tym, z˙eby ich dzielic´. Jednak najwido-
czniej problem został rozwia˛zany ku obopo´lnej satys-
fakcji.
– Ben, jak chcesz, moz˙esz wzia˛c´ ostatnie ciastko.
– Super.
Hanna zachowała te˛ rozmowe˛ dla siebie. Kusiło ja˛,
by wspomniec´ Jackowi, z˙e dzieci juz˙ połoz˙yły funda-
menty pod ich rodzine˛, ale nie chciała niczego przy-
spieszac´.
Ben został na noc raz, a potem drugi i trzeci w cia˛gu
tego samego tygodnia. Niczego to nie zaburzyło w z˙y-
ciu dzieci.
Jack wcia˛z˙ udawał, z˙e rano przyjez˙dz˙a po syna, cho-
ciaz˙ teraz Hanna i on na zmiane˛ odbierali dzieci z os´rod-
ka. Olivia miała w swoim otoczeniu wie˛cej ludzi do
kochania i z zapałem wła˛czała ich do rytuału porannych
powitan´ i wieczornych poz˙egnan´.
– Kocham cie˛, mamusiu. Kocham cie˛, Ben. Kocham
cie˛, Jack.
Serce Hanny zawsze lekko sie˛ s´ciskało, kiedy co´rka
wyznawała miłos´c´ Jackowi. Ile czasu minie, zanim na-
zwie go tata˛? Zaproszenie musi wyjs´c´ od Jacka, jes´li
jednak Hannie przeszkadzało to, z˙e Jack ten temat ig-
noruje, nie okazywała tego. W kon´cu nie ma presji
czasu, a moz˙e Jack wcia˛z˙ chce sie˛ przekonac´, jak roz-
112
ALISON ROBERTS
winie sie˛ ich zwia˛zek, zanim postanowi wła˛czyc´ w to
dzieci. Hanna była pewna, z˙e wreszcie wszystko dobrze
sie˛ ułoz˙y.
No bo na przykład udało jej sie˛ zmienic´ granice˛ swej
posiadłos´ci. Kto´regos´ sobotniego popołudnia Hanna za-
brała Jacka na spacer po swej nowej ziemi. Ben i Olivia
szli w podskokach obok nich.
– Tak wie˛c strumien´ jest teraz two´j? – Jack zapatrzył
sie˛ w przejrzysta˛ wode˛. – Na pewno sa˛ tu z˙aby.
Hanna przytakne˛ła.
– W zeszłym roku ja i Livvy hodowałys´my kijanki.
Dobrze jest miec´ dla nich jakies´ miejsce, kiedy zaczyna-
ja˛ skakac´.
– Kocham z˙aby. – Olivia podała Hannie bukiet
kwiato´w, kto´re nazbierała. – To dla ciebie, mamusiu.
– Dzie˛kuje˛, kochanie.
– Pomoge˛ Benowi – wyjas´niła Olivia. – Musze˛ miec´
puste re˛ce.
Ben zaja˛ł sie˛ wrzucaniem kamieni do potoku.
– Zbuduje˛ zapore˛ – os´wiadczył z duma˛. – Naprawde˛
wielka˛. Zatrzymam wode˛ i zrobie˛ basen.
– Moz˙e Hanna nie chce zapory w swoim strumieniu
– delikatnie zasugerował Jack.
– Ale to przeciez˙ be˛dzie moja zapora – odrzekł Ben
zaskoczony.
– I moja – stwierdziła solidarnie Olivia. – Be˛dziemy
ja˛ dzielic´.
Hanna rozes´miała sie˛, przypominaja˛c sobie dos´c´
wzruszaja˛ca˛ rozmowe˛ dzieci o dzieleniu rodzico´w.
– Zaczekajmy na gora˛cy dzien´ – powiedziała. – Be˛-
dziemy mogli zbudowac´ zapore˛, nie dbaja˛c o to, czy sie˛
pomoczymy.
113
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Przechwytuja˛c spojrzenie Jacka, Hanna zapytała sie-
bie w duchu, czy on zdaje sobie sprawe˛ z tego, jak
mocno Ben przywia˛zał sie˛ do tego miejsca. Czy Jack tez˙
zaczyna mys´lec´ o nim jak o domu?
– Chodz´my do naszego lasu! – zawołała z us´mie-
chem. – Nie mamy jeszcze szyszek, a trzeba napełnic´
wielka˛ torbe˛.
Dzieci pobiegły zbierac´ szyszki spod dojrzałych so-
sen, kto´re obecnie tez˙ nalez˙ały do Hanny.
– Be˛de˛ mogła s´cia˛c´ niekto´re z nich na opał – powie-
działa Hanna. – Jednak niezbyt wiele. Chciałabym za-
chowac´ las. – Schyliła sie˛ po kolejna˛ szyszke˛. – Jes´li
wytypuje˛ te do s´cie˛cia, be˛de˛ mogła zrobic´ s´ciez˙ke˛.
– To naprawde˛ wielka inwestycja.
Hanna spojrzała na drzewa.
– Moge˛ zrobic´ s´ciez˙ke˛ wioda˛ca˛ do sadu wzdłuz˙ stru-
mienia, przez ten lasek, potem padok, i do domu.
– To duz˙o pracy jak na ciebie – zauwaz˙ył Jack.
Hanna po prostu sie˛ us´miechne˛ła. Moz˙e nie be˛dzie
sie˛ z tym zmagac´ sama.
– Moge˛ pomo´c w s´cie˛ciu tych drzew.
– Miałam nadzieje˛, z˙e to powiesz.
Jack odstawił torbe˛ z szyszkami do schowka na drew-
no, a Hanna pomogła dzieciom zdja˛c´ buty, zanim wy-
słała je do łazienki. Jack wcia˛z˙ stał blisko schowka,
z namysłem ogla˛daja˛c tyły jej domu.
– To uroczy domek.
– Uwielbiam go – przytakne˛ła. – Nie moge˛ sobie
wyobrazic´, z˙e mogłabym mieszkac´ gdzie indziej.
– Nie jest troche˛ za mały?
Hanna zno´w sie˛ us´miechne˛ła. Be˛dzie, jes´li liczba
mieszkan´co´w sie˛ podwoi.
114
ALISON ROBERTS
– Moz˙esz go powie˛kszyc´ bez niszczenia jego chara-
kteru – zauwaz˙ył Jack.
Hanna spojrzała na bukiet kwiato´w, kto´ry wcia˛z˙ trzy-
mała.
– Lepiej włoz˙e˛ je do wody. Na dworze – stwierdziła
z us´miechem. – Przez kilka dni be˛de˛ po nich s´mierdziała
cebula˛.
Jack przytulił ja˛.
– Uwielbiam cebule˛ – szepna˛ł.
– Mhm... – Hanna poddała sie˛ pocałunkowi. Ko-
cham cie˛, chciała dodac´, lecz jego wargi zamkne˛ły
jej usta.
Potrzeba wypowiedzenia sło´w miłos´ci stała sie˛ teraz
tak głe˛boka, z˙e az˙ bolała, lecz Hanna wcia˛z˙ powstrzy-
mywała sie˛, poniewaz˙ Jack jeszcze ich nie wypowie-
dział. Wiedziała, z˙e to nie powinno miec´ az˙ takiego
znaczenia, ale tez˙ rozumiała, dlaczego jest to dla niej
takie waz˙ne. Pierwsza wyznała miłos´c´ Paulowi. S
´
wia-
domos´c´, z˙e on nigdy nie mo´wił o miłos´ci, zanim ona
tego nie zrobiła, docierała do niej powoli, tak jak s´wia-
domos´c´ jego zdrady.
Jack jej nie zdradzi. Nigdy tego nie zrobił. A Han-
na akceptowała fakt, z˙e potrzebował czasu, by sie˛
przekonac´, z˙e moz˙e jej zaufac´. Miłos´c´ fizyczna, ich
pocałunki – to wszystkie dowody, jakich potrzebowa-
ła ona.
Dzieci moga˛ nie byc´ s´wiadome tego, z˙e ich rodzice
spe˛dzaja˛ razem tak duz˙o czasu, ale wielu pracowniko´w
szpitala doskonale wie, co sie˛ s´wie˛ci.
Jej koledzy wyraz´nie to aprobowali. Nawet William,
kto´ry przywykł wykorzystywac´ przerwe˛ na lunch do
omawiania trudniejszych przypadko´w, zacza˛ł siadac´
115
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
przy innym stoliku. W s´rodku pełnego zaje˛c´ dnia ona
i Jack otrzymywali od kolego´w kilka wspo´lnych minut.
Oboje bardzo sie˛ cieszyli z szansy na rozmowe˛, i nie
przeszkadzało im, z˙e najcze˛s´ciej te rozmowy dotyczyły
dzieci.
– Mam wolny weekend – oznajmił Jack kto´rejs´
s´rody.
– Ja tez˙.
– Zorganizujmy dzieciakom cos´ wyja˛tkowego.
– Dobrze. Gdzie pojedziemy? Podobała im sie˛ Aka-
roa, prawda? Albo moz˙e pojedziemy do parku Orana?
– Brwi Hanny zmarszczyły sie˛ w namys´le. – Lubisz
piesze wycieczki?
– Uwielbiam – przytakna˛ł Jack. – I chciałbym, z˙e-
by Ben zobaczył, jak wspaniała i dzika jest cze˛s´c´ Nowej
Zelandii.
– Moz˙emy wie˛c pojechac´ w strone˛ go´r. Albo do
jednego z parko´w narodowych. Spe˛dzimy cały dzien´
poza domem.
– Cały weekend. – Jack us´miechał sie˛ rados´nie. –
Be˛dzie to prawdziwa przygoda. Cos´, co Ben na zawsze
zapamie˛ta.
Cos´, co wszyscy na zawsze zapamie˛taja˛. Hanna ra-
dos´nie przytakne˛ła.
– Gdzie jedziemy?
– Nie mam poje˛cia. – Hanna s´miała sie˛ z entuzjaz-
mu Jacka, kiedy zauwaz˙yła zmierzaja˛cego do sa˛sied-
niego stolika Williama. – Zapytajmy go. On zna dobre
trasy.
William dokładnie wiedział, gdzie powinni poje-
chac´.
– Jedz´cie na przełe˛cz Artura – poradził im. – Sa˛ tam
116
ALISON ROBERTS
trasy spacerowe, a na szczycie jest schronisko z ło´z˙kami
i ogniskiem, na kto´rym moz˙na gotowac´.
– To byłaby wspaniała przygoda dla dzielnego chło-
pca – odparł Jack powaz˙nie. – Da sie˛ to zrobic´ z małymi
dziec´mi?
– Jasne. Be˛da˛ zachwycone.
– Jak daleko jest do tej chaty?
– Moz˙e po´łtorej godziny. Troszke˛ dłuz˙ej, jes´li be˛-
dziecie sie˛ wlekli z powodu małych no´z˙ek.
Hanne˛ niepokoiła mys´l o no´z˙kach Olivii mierza˛cych
sie˛ z taka˛ przygoda˛, ale Jack powiedział jej, by sie˛ nie
martwiła, kiedy po´z´nym wieczorem omawiali to po-
nownie.
– Jes´li nie da rady, be˛de˛ ja˛ nio´sł.
– Ale be˛dziemy mieli tez˙ s´piwory, z˙ywnos´c´ i tak
dalej.
– Damy rade˛ – zapewnił Jack. – Nie moz˙e sie˛ stac´
nic strasznego. Zawsze moge˛ wro´cic´ po rzeczy, kto´re
be˛dziesz musiała zostawic´, jes´li sie˛ zme˛czysz.
– Musisz wiedziec´, z˙e jestem bardzo sprawna. Mo-
ge˛ nies´c´ tyle co ty.
– Zobaczymy.
– Fakt.
– A wie˛c jedziemy? Zgadzasz sie˛? – W oczach Jacka
błysna˛ł triumf.
– Tak jest.
– Ben be˛dzie zachwycony.
– Livvy tez˙. Chodz´my im powiedziec´.
Dzieci były wniebowzie˛te.
– Be˛dziemy spac´ w go´rach? – Oczy Olivii nigdy nie
były tak okra˛głe. – W s´niegu?
– O tej porze roku nie ma wiele s´niegu, skarbie
117
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– wyjas´nił Jack z us´miechem. – I jest tam mały domek
do spania. Z klepiskiem, jak w waszej chatce.
Twarz Bena rozjas´niła sie˛.
– I be˛dziemy gotowac´ na ognisku? Tak jak kow-
boje?
– Oczywis´cie. Co chciałbys´ ugotowac´?
– Kiełbaski.
– Uwielbiam kiełbaski! – zawołała Olivia zachwy-
cona.
– Be˛dziemy spac´ na ziemi?
– Tam sa˛ ło´z˙ka – powiedział Jack. – Jednak jes´li
naprawde˛ chcesz, moz˙esz spac´ na ziemi.
– Be˛de˛ spac´ na ziemi razem z Benem – os´wiadczyła
Olivia.
– A ty gdzie be˛dziesz spac´, tato?
– Chyba w ło´z˙ku.
– Ja tez˙. – Hanna z zadowoleniem słuchała tej dys-
kusji.
Olivia wdrapała sie˛ na kolana Jacka.
– Be˛dziesz spac´ z mamusia˛?
Jack przechwycił spojrzenie Hanny. Na jego twarzy
malowało sie˛ błaganie o pomoc, ale ona po prostu
us´miechne˛ła sie˛ szeroko. Niech sam sobie radzi.
– Be˛dziemy spac´ razem – odrzekł Jack z namysłem
– w tym samym małym domku. Tak jak rodzina.
Us´miech Hanny zmie˛kł, gdy ponownie spojrzała
na Jacka. To jest rodzinna sprawa. Moz˙e pierwsza
z wielu.
Peter najwyraz´niej dzielił z Hanna˛ jej wizje˛ przy-
szłej rodziny, kiedy naste˛pnego dnia zajrzał do jej ga-
binetu.
118
ALISON ROBERTS
– Tak sie˛ ciesze˛, Hanno. Wygla˛dasz na szcze˛s´liwa˛.
– Bo jestem szcze˛s´liwa, Pete.
– To takie cudowne. Poła˛czenie dwo´ch rozbitych
rodzin.
– Tak. – Hanna us´miechne˛ła sie˛.
– Be˛dziesz nadal pracowac´, prawda?
– Dlaczego miałabym przestac´?
– Po s´lubie moz˙e zechcecie kogos´ dodac´ do waszej
gromadki.
– Pete, my nie rozmawialis´my o małz˙en´stwie. –
Hanna potrza˛sne˛ła głowa˛. Jak jej szef zareagowałby
na wiadomos´c´, z˙e Jack jeszcze jej nie wyznał, z˙e ja˛ ko-
cha? – I na pewno z˙adne z nas nie mys´li o tym, z˙eby
miec´ wie˛cej dzieci. Juz˙ to przerabiałam, dzie˛ki. I Jack
tez˙. A poza tym byłaby mie˛dzy nimi zbyt duz˙a ro´z˙nica
wieku.
– Och, to na ogo´ł nikomu nie przeszkadza. Przeciez˙
jestes´ jeszcze młoda. Ile włas´ciwie ty masz lat? Trzy-
dzies´ci?
– Trzydzies´ci trzy. – Hanna z us´miechem potrza˛s-
ne˛ła głowa˛. – Jestes´ beznadziejny w pamie˛taniu, ile kto
ma lat.
– Niestety, o swoim wieku nie zapominam. – Peter
zamys´lił sie˛. – Wiesz, nadal chciałbym zaangaz˙owac´ cie˛
w prywatna˛ praktyke˛. Jes´li kiedykolwiek be˛dziesz
chciała oderwac´ sie˛ od szpitalnej pracy, drzwi sa˛ otwar-
te. – Z
˙
artobliwie zmarszczył brwi. – Dwa dni w prywat-
nym gabinecie umoz˙liwiłoby ci wychowanie dziecka,
albo nawet dwo´ch...
– Daj spoko´j, Pete. – Hanna rozes´miała sie˛. – Jestem
całkiem zadowolona z obecnego stanu rzeczy. Nie na-
mo´wisz mnie na wie˛cej dzieci.
119
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Warto by spro´bowac´. Moz˙e jeszcze o tym pomy-
s´lisz.
– Nie – odparła. – Musze˛ mys´lec´ o dzieciach in-
nych ludzi. Na go´rze czekaja˛ na badanie co najmniej
cztery noworodki i lepiej be˛dzie, jes´li po´jde˛ sie˛ nimi
zaja˛c´.
Hanna bardzo lubiła przeprowadzac´ ocene˛ stanu no-
worodko´w. Ostatnia˛ pacjentka˛ tego dnia była Emily
Milne. Hanna z przyjemnos´cia˛ patrzyła, jak jej matka,
Stephanie, rozbiera jednodniowego malucha. Jej ruchy
były delikatne, ale pewne.
– To pani pierwsze dziecko?
– W pewnym sensie. – Stephanie wyje˛ła małe stopki
z kombinezonu. – W kaz˙dym razie pierwsze moje i Ro-
gera. Mam jeszcze pie˛cioletniego syna, Sama, z pierw-
szego małz˙en´stwa.
– Jak Sam zareagował na pojawienie sie˛ siostry?
– Jest taki przeje˛ty. – Stephanie us´miechne˛ła sie˛ do
Hanny. – Chociaz˙ nawet nie w połowie tak bardzo jak
Roger. Nie byłam pewna, czy chce˛ jeszcze jedno dziec-
ko, ale tak sie˛ ciesze˛, z˙e mnie namo´wił. Roger kocha
Sama jak własnego syna, ale brakowało mu zame˛tu
z niemowlakiem. Tym razem wszystko zrobimy razem.
Czy mam tez˙ zdja˛c´ koszulke˛?
– Tak. I pieluszke˛.
Mys´li Hanny zacze˛ły galopowac´. Jack stracił cały
,,zame˛t z niemowlakiem’’, z Benem i Olivia˛. Jak by
zareagował na noworodka? Byłby pewnie zachwycony.
Bez trudu wyobraziła sobie, jak Jack zajmuje sie˛ niemo-
wle˛ciem. Dziecko. Ich dziecko. Otrza˛sne˛ła sie˛. To Pete
podsuna˛ł jej ten pomysł...
– Zajmijmy sie˛ toba˛, kochanie. – Hanna skupiła
120
ALISON ROBERTS
uwage˛ na wierca˛cym sie˛ maluchu. – Najpierw cie˛ zwa-
z˙ymy i zmierzymy.
Emily popiskiwała, gdy Hanna notowała kon´cowy
pomiar.
– Wszystko w normie – oznajmiła. – Waz˙y trzy i po´ł
kilo, mierzy pie˛c´dziesia˛t centymetro´w, a obwo´d gło´wki
wynosi trzydzies´ci pie˛c´ centymetro´w.
– Od chwili narodzin straciła sto gram.
– To normalne. Szybko to nadrobi.
Hanna obejrzała jeszcze gło´wke˛, uszy i oczy Emily.
Kiedy dotkne˛ła ust dziewczynki, gło´wka odwro´ciła sie˛
na bok i małe usta ułoz˙yły sie˛ jak do ssania. Hanna cicho
sie˛ zas´miała.
– Mys´le˛, z˙e jest głodna. Zaraz kon´cze˛.
Ostatnim badaniem było sprawdzenie stanu bioder.
Dziecko przestało płakac´, kiedy Hanna poruszała jego
no´z˙kami. Oczy dziewczynki były szeroko otwarte i wyda-
wało sie˛, z˙e patrzy na lekarke˛, czekaja˛c na werdykt. Hanna
us´miechne˛ła sie˛ do małej i połaskotała jej brzuszek.
– Jestes´ doskonała, kochanie – powiedziała.
– Moz˙emy dzis´ wyjs´c´ do domu?
– Oczywis´cie. – Hanna notowała wyniki badania,
podczas gdy Stephanie ubierała dziecko.
– Nie moge˛ sie˛ doczekac´ powrotu do domu – wy-
znała Stephanie. – Nie lubie˛ byc´ z dala od Rogera
i Sama. Teraz jestes´my prawdziwa˛ rodzina˛.
Hanna po prostu us´miechne˛ła sie˛. Ona i Jack nie
potrzebuja˛ jeszcze jednego dziecka, by stworzyc´ praw-
dziwa˛ rodzine˛. Po prostu musza˛ byc´ razem – wszyscy
czworo. Tak jak jutro, kiedy wyrusza˛ na ich wycieczke˛.
To moz˙e byc´ doskonały pocza˛tek, by zacza˛c´ spe˛dzac´
razem jeszcze wie˛cej czasu.
121
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
A nawet razem zamieszkac´.
W sobote˛ o o´smej rano byli juz˙ niemal całkowicie
spakowani. Kaz˙de z dorosłych miało duz˙y plecak ze s´pi-
worami, ubraniami i z˙ywnos´cia˛. Ben wzia˛ł swo´j szkol-
ny plecak, by zapakowac´ lunch, kto´ry przygotowała
Hanna.
Olivia weszła do kuchni z jasnoro´z˙owym plecacz-
kiem, kto´rego klape˛ stanowiła głowa hipopotama.
– Znalazłam mo´j plecak, mamusiu.
– Cudownie, kochanie.
– Zało´z˙ mi go – zaz˙a˛dała Olivia.
– Za chwile˛, skarbie. Musze˛ skon´czyc´ kanapki.
– Ja ci go załoz˙e˛, Livvy. – Jack siedział przy drugim
kon´cu stołu nad filiz˙anka˛ kawy.
– Przypomnij mi, z˙ebym wzie˛ła muffiny – powie-
działa Hanna. – Sa˛ w spiz˙arni.
– A ty przypomnij mi o tej butelce z ba˛belkami,
kto´ra jest w lodo´wce. – Jack zapia˛ł plecak Olivii. –
Przynajmniej nie musimy pamie˛tac´ o korkocia˛gu.
– Och, plastikowe kubki. Sa˛ w szafce nad szuflada˛
ze sztuc´cami.
Jack wstał, by znalez´c´ kubki.
– Mam plecak, mam plecak... – s´piewała Olivia.
– Jest mniejszy od mojego – poinformował ja˛ Ben.
– To dlatego, z˙e ja jestem od ciebie mniejsza.
– Be˛de˛ nio´sł lunch.
Olivia zatrzymała sie˛.
– A co ja moge˛ nies´c´, mamusiu?
– Moz˙e kubki? – Jack wkładał plastikowe naczynia
do plecaka z hipopotamem. – Tak, nie ma tu za duz˙o
miejsca.
122
ALISON ROBERTS
– Kto´regos´ dnia be˛de˛ miec´ duz˙y plecak – zapewniła
Olivia. – Tak jak Ben.
– Owszem – zgodziła sie˛ Hanna. – Kiedy po´jdziesz
do szkoły.
– Be˛de˛ chodzic´ do szkoły Bena, prawda?
– Oczywis´cie, z˙e tak. To juz˙ niedługo.
Hanna zapakowała kanapki. Wkro´tce be˛dzie robic´
kanapki do szkoły dla Olivii. I moz˙e dla Bena.
Jack zapia˛ł klape˛ ro´z˙owego plecaka.
– Gotowe, Liv. Nie zgub ich. Sa˛ bardzo waz˙ne. –
Us´miechna˛ł sie˛ do Hanny, a potem otworzył lodo´wke˛
i wyja˛ł szampana. – Kiedy ona zaczyna szkołe˛?
– W przyszłym miesia˛cu. Szesnastego ma urodziny.
Zauwaz˙yła, z˙e Jack patrzy na nia˛ z dziwnie kamienna˛
mina˛.
– Zapomniałam o czyms´?
– Moz˙na tak powiedziec´.
Hanna zmarszczyła brwi.
– Co takiego? Masz zestaw do pierwszej pomocy,
prawda? Widziałam, jak go pakowałes´. A ja mam mapy,
telefon i... – Mo´wia˛c, nie odrywała oczu od Jacka. On
zas´ włoz˙ył butelke˛ do plecaka i zarzucił go na ramie˛.
– Zaniose˛ to do samochodu.
Cos´ w jego tonie ostrzegło Hanne˛, z˙e to, o czym
zapomniała, jest bardzo waz˙ne. Podniosła drugi plecak
i ruszyła za nim.
– O co chodzi, Jack? O czym zapomniałam?
– Nigdy mi nie mo´wiłas´, kiedy Olivia ma urodzi-
ny. – Jack otworzył bagaz˙nik samochodu i włoz˙ył
plecak.
– Bo nie zapytałes´. – Hanna podała mu drugi plecak,
pro´buja˛c pozbierac´ mys´li.
123
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Nie. To ty mi nie powiedziałas´. Ale ja nie pytałem,
kto jest ojcem Olivii.
– Powiedziałes´, z˙e nie musze˛ ci tego mo´wic´, z˙e juz˙
wiesz.
– Nie. Powiedziałem, z˙e nie musze˛ wiedziec´. Bo
wydawało mi sie˛, z˙e on sie˛ dla ciebie nie liczył. – Oczy
Jacka zwe˛ziły sie˛. – Musiałas´ sypiac´ z nim w czasie,
kiedy przyjechałas´ na te˛ rozmowe˛ do Auckland. To ja
wyrzucałem sobie, z˙e nie byłem z toba˛ otwarty w spra-
wie mojej byłej z˙ony, do kto´rej nie zbliz˙yłem sie˛ od lat,
a ty zrobiłas´ sobie weekendowa˛ przerwe˛ w zwia˛zku,
o kto´rym nie raczyłas´ nawet wspomniec´!
– To nieprawda! Nie było nikogo po Paulu. Kiedy
cie˛ spotkałam, nie byłam z me˛z˙czyzna˛ od ponad roku.
Mo´wiłam ci o tym.
– W takim razie cholernie szybko musiałas´ kogos´
znalez´c´.
– Nie. Nikogo nie znalazłam. – Głos Hanny niebez-
piecznie zadrz˙ał. – Ani przed toba˛, ani po tobie.
– Ale przeciez˙ mi mo´wiłas´, z˙e Olivia dopiero skon´-
czyła cztery lata.
Hanna bezradnie potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie. Powiedziałam, z˙e ma tylko cztery lata. – To
brzmi z˙ałos´nie. Wie ro´wnie dobrze jak i Jack, z˙e go
wprowadziła w bła˛d.
– Hanno, kto jest ojcem Olivii?
– Przeciez˙ wiesz – szepne˛ła. – Odgadłes´ to tego
wieczoru, kiedy o tym rozmawialis´my.
– Jes´li odgadłem, to dlaczego do diabła teraz o to
pytam?!
Hanna milczała. Dzieci, kto´re wybiegły z domu, wy-
czuły napie˛cie mie˛dzy dorosłymi.
124
ALISON ROBERTS
– Jestes´my gotowi! – krzykna˛ł Ben. – Bylis´my w to-
alecie i tak dalej. – Zwolnił, spojrzał na ojca i stracił
pewnos´c´ siebie. – Jedziemy?
Jack kro´tko skina˛ł głowa˛.
– Tak. Wskakujcie do samochodu, zaraz ruszamy.
Spojrzenie Hanny było ro´wnie niespokojne jak Bena.
– Jestes´ pewien, z˙e tego chcesz?
– Proponujesz, z˙ebys´my powiedzieli dzieciom, z˙e
nie moz˙emy jechac´? – Jack odwro´cił głowe˛, a Hanna
automatycznie spojrzała na dwie przeje˛te twarzyczki
przygla˛daja˛ce im sie˛ zza szyby.
– Olivia i ja mogłybys´my zostac´ w domu. Moz˙e
pojedziesz tylko z Benem. Porozmawiamy o tym, kiedy
wro´cicie.
– Mys´le˛, z˙e weekend na szczycie go´ry to bardzo do-
bra okazja, z˙eby porozmawiac´.
Jack zamkna˛ł bagaz˙nik z kontrolowana˛ precyzja˛.
Gdy zbliz˙ył sie˛ do Hanny, zobaczyła, z˙e jego oczy ze
złos´ci stały sie˛ niemal czarne.
– A poza tym... – dodał szorstkim tonem – to be˛dzie
sprzyjaja˛ca okolicznos´c´, bym lepiej poznał swoja˛co´rke˛.
125
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
Jego co´rka. Olivia jest jego co´rka˛.
Palce Jacka zacisne˛ły sie˛ na kierownicy, a jego oczy
jeszcze raz pobiegły do lusterka. Fotelik Olivii był bez-
pos´rednio za nim, a lusterko ustawione tak, z˙e mo´gł bez
trudu ujrzec´ mała˛ twarzyczke˛ o bra˛zowych oczach, oto-
czona˛ złotymi lokami. Stracił rachube˛, ile razy zerkał
w to lusterko podczas godzinnej jazdy.
Bra˛zowe oczy. Takie jak Bena. Takie jak jego. Dla-
czego wczes´niej tego nie zauwaz˙ył? Pokochał to dziec-
ko duz˙o wczes´niej, nim odkrył, z˙e jest cze˛s´cia˛ niego
samego.
– Tato, go´ry sie˛ oddalaja˛. Widze˛, jak sie˛ ruszaja˛.
– To złudzenie optyczne – powiedział Jack. – Na-
prawde˛ sie˛ zbliz˙amy.
– Co to jest udzenie? – pisne˛ła z tyłu Olivia. – Ja
tego nie widze˛.
Ka˛ciki ust Jacka mimowolnie drgne˛ły.
– To taki trik, z˙e twoje oczy płataja˛ figla umysłowi.
To sprawia, z˙e widzisz cos´, co nie jest prawda˛.
– Widzisz to, mamusiu? To udzenie?
– Widze˛ go´ry.
Jack usłyszał nikły s´miech w jej głosie. Gdyby
troche˛ dalej wycia˛gna˛ł głowe˛, dostrzegłby jej twarz,
ale nie miał zamiaru tego robic´. Nie zaprotesto-
wał, kiedy Hanna zaproponowała Benowi podro´z˙ na
przednim siedzeniu. Che˛tnie powitał zwie˛kszenie od-
ległos´ci mie˛dzy nimi. Gdyby nie wia˛zało sie˛ to z roz-
czarowaniem dwojga podekscytowanych dzieci, przy-
stałby na propozycje˛ Hanny, z˙e ona i Olivia zostana˛
w domu.
– Zobacz, Livvy. – Hanna czyniła rozpaczliwe wysi-
łki, by mo´wic´ radosnym głosem. – Na szczytach go´r
wcia˛z˙ jeszcze lez˙y s´nieg. Wygla˛daja˛ jak wielkie lody,
prawda?
– Czy to prawdziwe lody?
– To s´nieg – wyjas´nił Ben. – Ale smakuje jak lody.
– Moge˛ dostac´ troche˛? – zapytała Olivia. – Prooo-
osze˛?
– Musimy zaczekac´ i zobaczyc´, czy be˛dzie s´nieg
tam, doka˛d jedziemy – powiedziała Hanna.
– Be˛dzie – odrzekł Ben pewnym głosem. – Po´jdzie-
my az˙ na szczyt.
– Niezupełnie – ostrzegł Jack. – Po´jdziemy tylko do
schroniska.
– To długa droga, prawda? – zapytała Olivia.
– Dos´c´ długa. – Ton Hanny sugerował, z˙e teraz
z˙adna odległos´c´ nie be˛dzie zbyt duz˙a, lecz Jack jej nie
wspo´łczuł. To on został zraniony.
Do diabła, ona cały czas wiedziała. Wiedziała
o zdradzie Donny i to, z˙e zachowanie swojej byłej z˙ony
uznał za niewybaczalne, a jednak zafundowała mu to
samo.
Historia powtarza sie˛, tylko tym razem jest o wiele
gorzej, bo on nigdy nie kochał Donny tak jak Hanne˛.
Okłamała go. Nie raz, i nie dwa. Kłamała kaz˙dej
minuty, kaz˙dego dnia, a ich wspo´lnie spe˛dzony czas to
nic innego jak pasmo oszustw. Jaka˛ jeszcze niemiła˛
127
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
niespodzianke˛ kryje w zanadrzu? Czy ona po prostu
zabawiła sie˛ z nim, by sprawdzic´, czy nie odrzuciła
czegos´ znacza˛cego? Pie˛c´ lat to duz˙o czasu, jasne, ale
czy miała zamiar mu us´wiadomic´, z˙e zdecydowanie nie
jest wart... Tak jak Donna po tej nocy, w czasie kto´rej
pocze˛li Bena?
Co´z˙, nie da jej tej szansy, poniewaz˙ tym razem to on
wszystko skon´czy. Nie ma mowy, by łudził sie˛, z˙e ła˛czy
ich cos´ wie˛cej niz˙ strata czasu.
Jeszcze raz spojrzał w lusterko. Jego co´rka. To ktos´,
z kogo trzeba byc´ dumnym, prawda? I tak be˛dzie, kiedy
on upora sie˛ ze swoim szokiem i zapanuje nad złos´cia˛,
jaka˛ z˙ywi wobec jej matki. Ta złos´c´ była bliska furii,
poniewaz˙ Jack nigdy nie chciał rozstawac´ sie˛ z Hanna˛.
Na miłos´c´ boska˛, on ja˛ kocha, ale nie ma wyboru.
Przeciez˙ ta kobieta zachowała sie˛ tak samo jak matka
Bena.
Moz˙e lepiej było zrezygnowac´ z tej podro´z˙y. Gdy
dojez˙dz˙ali na miejsce, w samochodzie panowała pełna
napie˛cia cisza. Pobladła twarz Hanny, gdy zapinała
kurtke˛ Olivii i wkładała niebieski kapelusik na blond
loki, była s´cia˛gnie˛ta i nieszcze˛s´liwa. Nie popatrzyła
na Jacka, gdy podawał jej plecak, udaja˛c, z˙e jest zaje˛ta
studiowaniem mapy. Boz˙e, to be˛dzie piekło. Dwa dni
oraz noc w towarzystwie kogos´ tak nieszcze˛s´liwego
jak on!
Pie˛tnas´cie minut po´z´niej uznał, z˙e moz˙e nie be˛dzie
tak z´le. Podczas marszu łatwo było trzymac´ sie˛ kilka
kroko´w za Hanna˛, co wykluczało jaka˛kolwiek koniecz-
nos´c´ rozmowy. Dzieci wybiegły do przodu. Zaje˛te ob-
serwowaniem nowego otoczenia, nie dostrzegały, z˙e ich
rodzice ze soba˛ nie rozmawiaja˛.
128
ALISON ROBERTS
– Tu jest jeszcze jeden długi most, mamusiu. Dalej
idziemy po bagnach.
– Popatrz na tego niebieskiego ptaka – rzekł ze s´mie-
chem Ben. – Ma takie fajne pomaran´czowe stopy.
– On sie˛ nazywa pukeko, Ben – powiedziała mu
Hanna.
– Tam sa˛ tez˙ piskle˛ta. – Stopy Bena znalazły sie˛ nie-
bezpiecznie blisko brzegu kładki. – Widze˛ trzy.
S
´
ciez˙ka zrobiła sie˛ stroma, totez˙ szli powoli, oszcze˛-
dzaja˛c płuca. Po chwili zatrzymali sie˛, by odpocza˛c´
i cos´ wypic´.
– Drzewa sa˛ kudłate – zauwaz˙yła Olivia, pija˛c sok
pomaran´czowy. – Ben, zobacz.
– To taki rodzaj mchu, kto´ry ros´nie na drzewach
i skałach – wyjas´niła Hanna.
Olivia podała Jackowi pusty kubek.
– Prosze˛, wło´z˙ go do mojego plecaka – poinstruowa-
ła go. – Musze˛ nies´c´ wszystkie kubki.
Ruszyli, tym razem nieco wolniej, poniewaz˙ Olivia
była zme˛czona. Hanna wzie˛ła ja˛ za re˛ke˛, by pomo´c
jej pokonac´ zwalone drzewo, i juz˙ nie wypus´ciła ra˛czki
co´rki z dłoni. Ben wyprzedzał ich o kilka kroko´w,
a Jack pozostał z tyłu. Szedł głe˛boko zamys´lony i nie
docierały do niego pojedyncze słowa wypowiadane
z przodu grupy.
Mys´lał o tym, z˙e Hanna mogła powiedziec´ mu o Oli-
vii na długo przedtem, zanim zacze˛li ponownie sie˛
spotykac´. Miała ku temu doskonała˛ okazje˛ tego wie-
czoru, kiedy wyjas´nił jej historie˛ tamtego telefonu,
kiedy otworzył przed nia˛ te˛ cze˛s´c´ siebie, kto´ra˛ Donna
tak boles´nie zraniła. Dlaczego wie˛c nic mu nie powie-
działa?
129
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Pro´bował przypomniec´ sobie zakon´czenie tamtej
rozmowy. Zapytał ja˛, co napisała w listach, kto´re do
niego wysłała. Zanim zda˛z˙yła mu odpowiedziec´, przy-
biegły do nich dzieci, a on w efekcie musiał zjes´c´ po´ł
kiełbaski zamarynowanej w zielonym napoju. Nie po-
wto´rzył swego pytania i załoz˙ył, z˙e Hanna nie podje˛ła
tego tematu z tych samych powodo´w. Bo list był dal-
szym cia˛giem kartki, kto´ra˛ mu zostawiła. Hanna wolała
mu o tym nie mo´wic´ w obawie, z˙e zniszczyłoby to ich
odnawiaja˛ce sie˛ uczucie i pogrzebało wiare˛ w to, z˙e
maja˛ druga˛ szanse˛.
A jes´li sie˛ myli? Moz˙e napisała ten list, by go prze-
prosic´ lub powiedziec´ mu o cia˛z˙y? Mogło ja˛ osaczyc´
uczucie odrzucenia, tak jak osaczyło jego, gdy jego listy
wro´ciły z piecza˛tka˛ ,,Adresat nieznany’’. Jack podnio´sł
głowe˛.
Nie, nie moz˙e Hanny o to zapytac´, bo włas´nie teraz
trzyma Olivie˛ za re˛ke˛. Zreszta˛ ska˛d be˛dzie wiedział, z˙e
Hanna mo´wi prawde˛? Skłamała juz˙ pierwszego dnia,
gdy spotkali sie˛ ponownie. Słowo ,,tylko’’ dodała po na-
mys´le. Zrobiła to celowo, by go zmylic´.
Była przeraz˙ona, widza˛c go przed swoim gabine-
tem. Ze zdumienia wypus´ciła spod pachy teczke˛, zasy-
puja˛c podłoge˛ korytarza dokumentami. Dała do zro-
zumienia Peterowi, z˙e ich pierwsze spotkanie w Auck-
land nie miało z˙adnego znaczenia, i jego, Jacka, zbyła
byle czym, gdy zapytał ja˛ o opieke˛ nad dziec´mi. Była
ws´ciekła. Ale czy na pewno? Czy to moz˙liwe, z˙e sie˛
bała?
Do owej chwili Jack nie wiedział o istnieniu Olivii,
a Hanna przez pie˛c´ lat budowała swoje z˙ycie woko´ł
co´rki. Co by było, gdyby on przez pare˛ lat wychowywał
130
ALISON ROBERTS
Bena, i nagle pojawiła sie˛ jego matka? Prawdopodobnie
uznałby swo´j zwia˛zek z dzieckiem za zagroz˙ony, totez˙
jego reakcja niemal na pewno byłaby obronna. Ogarna˛ł-
by go paniczny strach, tak jak w dniu, gdy zobaczył, z˙e
jego syna i opiekunki nie ma w domu.
Wiedza˛c to, co wie teraz, wreszcie poja˛ł, dlaczego
Hanna była taka przeraz˙ona, widza˛c go tamtego wie-
czoru w swoim domu. Musiała przeklinac´ sama˛ siebie
za to, z˙e zaprosiła jego syna.
Co za niesamowity przypadek, z˙e Olivia i Ben tak sie˛
zaprzyjaz´nili! A moz˙e nie? W kon´cu sa˛ przyrodnim
rodzen´stwem. Ła˛czy ich cos´, co nie zostanie zerwane,
nawet jes´li Jack juz˙ nigdy wie˛cej nie odezwie sie˛ do
Hanny. Jack jednak nie pragna˛ł zerwania znajomos´ci
z Hanna˛, bo to by znaczyło utrate˛ kontaktu z co´rka˛.
Las zacza˛ł sie˛ przerzedzac´ i wreszcie wyszli na ot-
warta˛ przestrzen´. Zno´w pojawiły sie˛ go´ry i płaskowyz˙
ozdobiony mała˛ samotna˛ konstrukcja˛, kto´ra ma byc´ ich
schronieniem na te˛ noc.
– Tato, schronisko! I zobacz! Co to?
– Wygla˛da jak dziki kozioł.
– Super! – krzykna˛ł Ben.
– Uwielbiam kozy – rados´nie zawołała Olivia.
Jack poczuł na sobie spojrzenie Hanny. Ona wie, z˙e
to jej wina. Czy naprawde˛ wierzyła, z˙e odgadł prawde˛
i nic nie powiedział? Jes´li nawet, to w tak waz˙nej
sprawie nie powinna snuc´ domysło´w, tylko wszystko
mo´wic´ na głos. Hanna ma wielki problem z porozumie-
waniem sie˛, a on nie zamierza tracic´ czasu, by z tym
walczyc´.
– Czy sa˛ tu niedz´wiedzie? – zapytał Ben.
– Nie. W Nowej Zelandii nie ma niedz´wiedzi – od-
131
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
parła Hanna. – Moz˙esz tu spotkac´ jelenie, a kiedy sie˛
s´ciemni, wyjda˛ kro´liki i oposy.
– Tam jest jeden! – Podniecona Olivia az˙ podsko-
czyła.
Hanna us´miechne˛ła sie˛.
– Kochanie, to jest kea. Papuga. Oposy nie sa˛ ptaka-
mi. To futrzaste zwierze˛ta, tak jak koty.
– I niedz´wiedzie? – z nadzieja˛ spytał Ben.
– One sa˛ o wiele mniejsze niz˙ niedz´wiedzie, ale wca-
le nie sa˛ bardziej przyjazne. Potrafia˛ tez˙ niszczyc´. Tak
jak papugi kea.
Jakby chca˛c tego dowies´c´, kea usiadła na lez˙a˛cym na
ziemi plecaku Jacka i zacze˛ła uderzac´ dziobem w za-
mek błyskawiczny.
– A to co! – Jack zamachna˛ł sie˛ na wielkiego ptaka.
– Uciekaj sta˛d!
– Te papugi okras´c´ zaparkowany samocho´d – wyja-
s´niła Hanna. – Na przykład urwac´ wycieraczki. I zabie-
raja˛ wszystko, co sie˛ s´wieci. Nie zostawiajcie na wierz-
chu zegarko´w.
Po raz pierwszy od ponad czterech godzin Jack pod-
nio´sł na nia˛ wzrok, ale sie˛ nie odezwał.
– Nie dam im naszego lunchu – os´wiadczył Ben,
mocno s´ciskaja˛c plecak. – Z
˙
eby nie wiem co.
Kiedy jednak Olivia odkryła, z˙e papugi sa˛ oswojone,
postanowiła oddac´ im połowe˛ swej kanapki.
– Rzuc´ ja˛ na ziemie˛ – poradził jej Jack. – Chyba nie
chcesz, z˙eby te wielkie dzioby poraniły ci paluszki.
– One nie dostana˛ moich paluszko´w! – zapewniła go
Olivia, zacisna˛wszy dłonie w pia˛stki. – Widzisz? Pil-
nuje˛ ich.
– Livvy, zobacz! Czarny motyl! – krzykna˛ł Ben,
132
ALISON ROBERTS
kto´ry skon´czył jes´c´ i powe˛drował w strone˛ wielkich
głazo´w.
– Gdzie? – Olivia zerwała sie˛ na nogi.
– Tam. A tutaj... Hanna, co to jest?
– Chyba jaszczurka. Albo gekon. – Hanna zdołała
zobaczyc´ jedynie koniec ogona. – Moz˙esz go złapac´.
– I zabrac´ do domu? – Tym razem Ben skierował
pytanie do Jacka.
– Moz˙e. – Jack zno´w popatrzył na Hanne˛. – One nie
sa˛ groz´ne, prawda?
– Alez˙ ska˛d. Sa˛ bardzo pospolite. Kiedy byłam dzie-
ckiem, zawsze miałam jedna˛ albo dwie jaszczurki, kto´re
trzymałam w pudełkach po butach.
– Kocham szczurki – os´wiadczyła Olivia.
Hanna parskne˛ła s´miechem, podobnie zareagował
Jack. Napie˛cie mie˛dzy nimi nieco opadło.
– Po´z´niej ich poszukamy – obiecała. – Wyz˙ej w go´-
rach, na kamienistej ziemi, be˛dzie ich o wiele wie˛cej.
Wychodza˛ ze swoich kryjo´wek, kiedy jest słonecznie.
– Chodz´my tam – zaproponował Ben.
– Zaraz – obiecała Hanna. – Chciałabym na chwile˛
usia˛s´c´, skon´czyc´ lunch i wypic´ filiz˙anke˛ herbaty. A no´-
z˙ki Livvy musza˛ troche˛ odpocza˛c´.
Olivia potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie jestem zme˛czona.
– Co´z˙, ja jestem. – Rzeczywis´cie Hanna czuła sie˛
dos´c´ wyczerpana. Emocjonalny stres jest ro´wnie wy-
czerpuja˛cy, jak wysiłek fizyczny.
– Tato, ty moz˙esz z nami po´js´c´ – stwierdził Ben.
– Moge˛ – zgodził sie˛ Jack – ale nie od razu. Naj-
pierw zrobie˛ herbate˛. Chcesz mi pomo´c rozpalic´ ogien´,
synku?
133
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Tak.
– Poszukaj jakis´ małych patyko´w – powiedział Jack.
– Livvy moz˙e ci pomo´c.
Jack znikna˛ł wewna˛trz chatki, a Ben i Olivia biegali
woko´ł, zbieraja˛c chrust. Hanna usiadła oparta o nagrza-
na˛ słon´cem skałe˛ i na chwile˛ zamkne˛ła oczy. Dopadło ja˛
znuz˙enie. Ostatnie godziny spe˛dziła, rozmys´laja˛c zwła-
szcza o rozmowie z Jackiem, gdy powiedział jej, z˙e nie
musi mu mo´wic´, kto jest ojcem Olivii. Całkiem moz˙-
liwe, z˙e chciał jej dac´ do zrozumienia, iz˙ to nie ma
znaczenia.
Dlaczego załoz˙yła, z˙e odgadł prawde˛? Poniewaz˙ tak
było łatwiej? A moz˙e po prostu ona zwykle cos´ zakłada
i potem przekonuje sama˛ siebie, z˙e ma racje˛?
Otworzyła oczy, kiedy ciepło promieni słonecznych
rozluz´niło jej napie˛ta˛ twarz. Jest tak cicho...
Dzieci pewnie sa˛ w s´rodku, pomagaja˛c Jackowi
w przygotowaniu herbaty. Popatrzyła na wspaniały kra-
jobraz. Wielka, otwarta przestrzen´. Wolnos´c´. Dlaczego
wie˛c czuje taka˛ bezbronnos´c´?
I pragnienie.
Podniosła sie˛ i ruszyła do schroniska. Jack najwyraz´-
niej potrzebuje duz˙o czasu na zrobienie herbaty.
Znalazła go przykucnie˛tego przy ognisku, ostroz˙nie
nalewaja˛cego wrza˛ca˛ wode˛ do dwo´ch kubko´w.
– Nie mogłem rozpalic´ – rzekł przepraszaja˛cym to-
nem. – Mam nadzieje˛, z˙e nie umierasz z pragnienia.
– Nic mi nie jest – odparła Hanna. – Co z dziec´mi?
– Nie mam poje˛cia. Wyszły na dwo´r, z˙eby cie˛ po-
szukac´.
– Co? – Hanna spojrzała na Jacka. – Przeciez˙ poma-
gały tobie. Wysłałes´ je na poszukiwanie patyko´w.
134
ALISON ROBERTS
– To było prawie dwadzies´cia minut temu. – Jack
niecierpliwie potrza˛sna˛ł głowa˛. – Ben rwał sie˛ do polo-
wania na jaszczurki. Powiedziałem mu, z˙eby pogadał
z toba˛.
– Co´z˙, nie zrobił tego – powiedziała ostro. – Odka˛d
tu wszedłes´, nie widziałam z˙adnego z dzieci.
– Co? – zapytał głucho.
– Jack, jak mogłes´ to zrobic´? – Przeraz˙enie Hanny
szybko zmieniło sie˛ w złos´c´. – Jak mogłes´ pozwolic´ im
wło´czyc´ sie˛ po dworze? Masz poje˛cie, jak tu moz˙e byc´
niebezpiecznie?!
– Nie pozwoliłem im na robienie czegokolwiek –
odparł chłodno. – Wysłałem je, z˙eby cie˛ poszukały.
Załoz˙yłem, z˙e be˛dziesz na nie uwaz˙ac´.
I on ma czelnos´c´ oskarz˙ac´ ja˛ o to, z˙e cos´ zakłada i ma
zamknie˛ty umysł! Jack wygla˛dał na ws´ciekłego. Potem
jego twarz gwałtownie sie˛ zmieniła.
– Chcesz powiedziec´, z˙e dzieci zagine˛ły?
– Mo´wie˛, z˙e ich nie widziałam. Ani nie słyszałam.
Moga˛ byc´ wsze˛dzie, ale jes´li naprawde˛ zagine˛ły...
– Hanna urwała. Chciała powiedziec´, z˙e to jego wina,
tylko co to da?
Obwinianie Jacka czy nawet jej w niczym nie pomo-
z˙e. Nie ma znaczenia, kto i co załoz˙ył. Liczy sie˛ tylko
to, z˙e dzieci znikne˛ły i moga˛ byc´ w niebezpieczen´stwie.
– O mo´j Boz˙e, Jack... – szepne˛ła. – Jes´li one sie˛
zgubiły... To straszne. Co my zrobimy?
Jack zbliz˙ył sie˛ do niej. To jego wina. Załoz˙ył, z˙e
dzieci po´jda˛ i znajda˛ Hanne˛, jednak one tego nie zrobi-
ły. Hanna ma prawo go obwiniac´, a mimo strachu
o dzieci nie zrobiła tego.
Jego złos´c´ wyparowała. Wycia˛gna˛ł dłon´, a Hanna
135
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
zawahała sie˛ zaledwie ułamek sekundy, zanim podała
mu swoja˛.
– Znajdziemy je – rzekł spokojnie. – Znajdziemy
nasze dzieci i wszystko be˛dzie dobrze.
Trzymaja˛c sie˛ za re˛ce, wyszli ze schroniska i za-
trzymali sie˛, badaja˛c wzrokiem teren az˙ po horyzont.
Hanna czuła na twarzy chło´d s´wiez˙ego go´rskiego po-
wietrza i ciepło dłoni Jacka. Widziała kilka kei, kto´re
zostały z resztkami ich lunchu – energia ptako´w stano-
wiła ostry kontrast z bezruchem woko´ł nich.
Nie dostrzegła z˙adnego przebłysku błe˛kitu, kto´ry
mo´głby byc´ kapeluszem Olivii. Nie słyszała z˙adnego
dz´wie˛ku podnieconego krzyku albo s´miechu. Ani s´ladu
dwo´jki małych dzieci...
Jes´li cos´ stało sie˛ Olivii albo Benowi, nic juz˙ nie
be˛dzie dobrze.
– Ke˛py trawy sa˛ tak wysokie, z˙e moz˙emy ich nie
widziec´, jes´li lez˙a˛ – zauwaz˙ył Jack.
– Livvy nigdy sie˛ nie kładzie poza chwila˛, gdy za-
sypia.
Jack us´miechna˛ł sie˛.
– Wierze˛ ci. Ale Ben bardzo chciał polowac´ na jasz-
czurki. Powiedziałas´, z˙e be˛dzie ich o wiele wie˛cej
w wyz˙szych partiach go´r.
Oboje popatrzyli na skalne zbocze. Było tam mno´st-
wo wielkich skał, zaros´li i ke˛p trawy, ws´ro´d kto´rych
dzieci bez trudu mogłyby znikna˛c´. Za duz˙o tych zaros´li.
Hanna odwro´ciła sie˛ w strone˛ płaskowyz˙u.
– Mogli po´js´c´ z powrotem na szlak w lesie. Benowi
podobał sie˛ potok, kto´ry mijalis´my. Powiedział, z˙e gła-
zy tworza˛ tam niemal zapore˛. Chciał sie˛ zatrzymac´
i wrzucic´ troche˛ kamieni.
136
ALISON ROBERTS
– Naprawde˛? – Jack nie słyszał tej rozmowy, zbyt
zaje˛ty dre˛cza˛cym go cierpieniem.
– Nie wiemy, gdzie mogli po´js´c´. – W głosie Hanny
brzmiała rozpacz. – Dlaczego nie po´jdziesz jedna˛ droga˛,
a ja druga˛?
– Bo nie. – Jack był nieugie˛ty. – Zostaniemy razem.
Nie zamierzam stracic´ cie˛ tak jak dzieciako´w.
Hanna gwałtownie sie˛ odwro´ciła. Czy Jack słyszał,
co włas´nie powiedział? Czy to głe˛bsze znaczenie jest
zamierzone? Złos´c´, kto´ra przez cały dzien´ czaiła sie˛
w jego oczach, gdzies´ znikne˛ła. Teraz jest tam tylko
strach, dokładnie taki sam jak jej. Czy to wyła˛cznie
z powodu dzieci?
– Zostaniemy wie˛c razem – powiedziała mie˛kko. –
Chodz´my.
Ruszyli prosto ku ke˛pom trawy.
– Ben! – krzyczał Jack.
– Livvy! – Głos Hanny nakładał sie˛ na jego krzyk.
– Gdzie jestes´?
Wcia˛z˙ s´wieciło słon´ce, ale cienie wydłuz˙ały sie˛,
a Hanna dostrzegła chmury nad dolina˛. Pro´bowała nie
mys´lec´ o tym, jak szybko moz˙e sie˛ zmienic´ pogoda.
Albo ile s´niegu moz˙e spas´c´ na tej wysokos´ci nawet o tej
porze roku.
– S
´
nieg – powiedziała. – Livvy chciała go spro´-
bowac´.
Jack przytakna˛ł.
– Bo Ben powiedział, z˙e on smakuje jak lody.
Ich głosy zno´w nabrały siły.
– Ben!
– Livvy!
Słyszeli, jak echo powtarza ich wołanie, ale potem
137
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
zno´w zapadała cisza. Stopa Hanny pos´lizne˛ła sie˛ na
krawe˛dzi szlaku, kto´rym szli. Jack szybko ja˛ podtrzy-
mał.
– Nic ci nie jest?
– Wszystko w porza˛dku. – Ku swojej rozpaczy Han-
na nie mogła powstrzymac´ łez. – Nie, nie jest w porza˛d-
ku – wydusiła. – Tak sie˛ boje˛...
– Ja tez˙. – Jack na chwile˛ przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie.
– O dwo´jke˛ moich dzieci.
Hanna załkała.
– Ben jest bratem Livvy.
– Przyrodnim.
– Wiem. To szalen´stwo, ale czuje˛, jakby on tez˙ był
cze˛s´cia˛ mnie. Jack, ja... Ja tez˙ go kocham.
Jack przytulił Hanne˛, i przez chwile˛ przyciskał poli-
czek do jej włoso´w.
– A Ben kocha ciebie. Jestes´ niezwykła˛ kobieta˛,
Hanno. Wiesz o tym?
– Tak głupio sie˛ czuje˛. Mogłam to przewidziec´. Juz˙
nigdy wie˛cej niczego nie załoz˙e˛. Nigdy.
– Robimy załoz˙enia tylko dlatego, z˙e komus´ ufamy.
Sobie albo komus´.
– Moz˙e wie˛c nie jestem godna zaufania – zauwaz˙yła
gorzko.
– Moge˛ to samo powiedziec´ o sobie – odparował.
– Ale nie wierze˛ w to. Ani nie wierze˛ w to w zwia˛zku
z toba˛.
– Ja tez˙ nie.
– Dobrze, zacznijmy wie˛c w siebie wierzyc´. To nie
jest two´j bła˛d. Ani mo´j. To sie˛ stało i poradzimy sobie
z tym.
W milczeniu przeszli kilka kroko´w.
138
ALISON ROBERTS
– Nie chciałam powiedziec´, z˙e nie ufam sobie, Jack.
Chciałam powiedziec´, z˙e nie wierze˛, z˙e ty jestes´ niegod-
ny zaufania. Od pocza˛tku powinnam była ci ufac´.
– Miałas´ całkiem dobry powo´d, z˙eby tego nie robic´.
Wiedza o jej ojcu, jak ro´wniez˙ jej ostatnim zwia˛zku,
pomogła Jackowi zrozumiec´, dlaczego Hanna tak gwał-
townie zareagowała na telefon od jego byłej tes´ciowej.
Gdyby tylko mieli wie˛cej czasu i byli wobec siebie bar-
dziej otwarci... Gdyby tylko listy wysłane do szpitala
zostały przeadresowane, a nie odesłane z powrotem do
nadawcy...
Jack zerkna˛ł w bok.
– Ten list, kto´ry napisałas´, dotyczył cia˛z˙y?
– Tak.
– A kiedy przyjechałem do Christchurch, bałas´ sie˛,
z˙e moge˛ skomplikowac´ twoje z˙ycie? Spro´bowac´ ci ode-
brac´ Livvy?
– Tak.
– Czy dlatego nic mi nie mo´wiłas´, nawet kiedy ja
powiedziałem ci wszystko o Benie?
– Nie. – Hanna ze smutkiem potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie powiedziałam ci, bo wiedziałam, z˙e mnie zniena-
widzisz. Nie chciałam, z˙eby tak sie˛ stało, poniewaz˙
us´wiadomiłam sobie, z˙e...
Serce Jacka zabiło szybciej. Czy Hanna chciała wy-
znac´ to, o czym on teraz mys´li?
– Z
˙
e co? – zapytał mie˛kko.
– Z
˙
e wcia˛z˙ jestem w tobie zakochana – szepne˛ła.
Juz˙ nie ma znaczenia, z˙e to ona pierwsza wyznaje
me˛z˙czyz´nie miłos´c´.
– Mys´lałam, z˙e jes´li spe˛dzimy razem troche˛ czasu,
to zrozumiesz... i mi wybaczysz.
139
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Jack przygla˛dał sie˛ jej w milczeniu. Ona go kocha.
Naprawde˛ go kocha. Widzi to w jej oczach i słyszy
w głosie.
– A kiedy pro´bowałam ci to wyznac´, stwierdziłes´, z˙e
nie musze˛ mo´wic´ nic wie˛cej. Czasem tak dobrze od-
gadujesz rzeczy, kto´rych nie powiedziałam. Załoz˙yłam
wie˛c po prostu, z˙e odgadłes´ prawde˛ dotycza˛ca˛ Livvy.
I wiesz, z˙e jestes´ jej ojcem. Przepraszam. Tak z´le to
wszystko zrobiłam.
Jack na chwile˛ odwro´cił wzrok, by poszukac´ sło´w,
kto´re wyraziłyby jego uczucia. Wyraziłyby jego mi-
łos´c´.
– Powiedziałem, z˙e nie musisz mi mo´wic´, poniewaz˙
nie było dla mnie waz˙ne, kto jest ojcem Livvy. Wiedzia-
łem, z˙e moge˛ ja˛ kochac´ jak własne dziecko. Po prostu
wiedziałem, jak bardzo... – Spojrzał na Hanne˛. Chciał
w jej oczach zobaczyc´ odpowiedz´ na jego słowa, ale cos´
odwro´ciło jego uwage˛. Odwro´cił głowe˛ w bok. – Co to
było?
– Co?
– Widziałem cos´.
– Co? – Serce Hanny zadrz˙ało.
– Nie jestem pewien. Cos´ niebieskiego.
– Kapelusz Livvy?
– Zostan´ tutaj – rozkazał Jack. – Podejde˛ do tej skały
i zobacze˛, czy stamta˛d lepiej widac´.
Gdy dotarł do krawe˛dzi skały, obluzowane kamienie
poleciały w do´ł. Nagle obie stopy Jacka zes´lizne˛ły sie˛,
a re˛ce pus´ciły skałe˛. W ostatniej chwili pochwycił dłu-
gie z´dz´bła ke˛py trawy, ale był za cie˛z˙ki, by utrzymac´ je
w dłoni. Lawina kamieni, kto´ra zabrała go w do´ł, poto-
czyła sie˛ z przeraz˙aja˛ca˛ pre˛dkos´cia˛.
140
ALISON ROBERTS
– Jack! – Huk spadaja˛cych kamieni niemal zupełnie
zagłuszył okrzyk Hanny. – Jack! – krzykne˛ła ponownie.
– Nic ci nie jest?
Kamienie woko´ł Jacka spadały jeszcze przez kilka
sekund, a potem zapadła złowieszcza cisza.
141
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY
Jack jest ranny. Tylko jak powaz˙nie?
Hanna usiadła i zacze˛ła ostroz˙nie zes´lizgiwac´ sie˛
w do´ł.
– Hanno, zostan´ tam. – W głosie Jacka brzmiało
napie˛cie. – Nie pro´buj schodzic´ w do´ł. To jest niebez-
pieczne.
Lecz ona juz˙ była w drodze. Widziała, jak Jack zmusza
sie˛, by usia˛s´c´, a potem jak jego głowa gwałtownie opada.
– Jack, wszystko w porza˛dku?
Odpowiedziało jej milczenie.
– Jack?
– W po...rza˛dku. Tylko... stłukłem kostke˛.
Teraz Hanna dobrze widziała jego twarz. Był blady,
a grymas na twarzy sugerował cos´ powaz˙niejszego niz˙
stłuczenie. Hanna powstrzymała oddech i w tej samej
chwili usłyszała jeszcze cos´.
– Livvy? – Le˛k o dzieci na chwile˛ zepchna˛ł na dalszy
plan strach o Jacka. – Livvy! – krzykne˛ła. – Gdzie jestes´?
Jasnoniebieski kapelusik wyskoczył spomie˛dzy skał
niedaleko Jacka.
– Nie krzycz, mamusiu. – Olivia połoz˙yła palec na
ustach i zniz˙yła głos. – Ben zasna˛ł.
Hanna i Jack spojrzeli po sobie, a potem oboje sie˛
poruszyli. Hanna zes´lizne˛ła sie˛ do miejsca, gdzie sie-
działa dziewczynka, a Jack ruszył do niej na czwora-
kach. Jest mało prawdopodobne, by Ben naprawde˛ za-
sna˛ł. Musi byc´ nieprzytomny, a to znaczy, z˙e jest ranny.
I to cie˛z˙ko.
– Kochanie, nie słyszałas´, jak was wołalis´my? –
Hanna mocno przytuliła Olivie˛. – Dlaczego nie odpo-
wiadałas´?
– Nie mogłam krzyczec´. Nie chciałam obudzic´ Be-
na. Mo´wił, z˙e jest bardzo zme˛czony.
– Gdzie on jest? – Jack nadal poruszał sie˛ na czwora-
kach. Hanna zerkne˛ła na jego przekrzywiona˛ kostke˛
i wiedziała, z˙e owo ,,stłuczenie’’ to w istocie przemiesz-
czenie albo złamanie. Albo jedno i drugie.
Olivia wskazała ke˛pe˛ trawy pod skalnym wyste˛pem.
– Co sie˛ stało? – Gdy przedzierali sie˛ na druga˛ strone˛
wyste˛pu, Hanna mocno trzymała dłon´ Olivii.
– Zobaczylis´my jaszczurke˛ i zes´lizne˛lis´my sie˛ do
niej. Ben wyla˛dował na skale, a ja upadłam na niego.
Bolał go brzuszek, no to odpocze˛lis´my na trawie. Potem
on zwymiotował i powiedział, z˙e jest zme˛czony.
Jack spro´bował oprzec´ sie˛ na zdrowej kostce, ale
opadł z je˛kiem na kolana i tak zes´lizna˛ł sie˛ do syna.
– Ben? – Jack dotkna˛ł jego policzka. – Słyszysz
mnie?
Ben otworzył oczy.
– Czes´c´, tato.
– Co cie˛ boli?
– Tylko brzuch.
– Nie uderzyłes´ sie˛ w głowe˛?
– Nie.
Kiedy Jack odpinał kurtke˛ Bena, Hanna zobaczyła
wielki, rozcia˛gaja˛cy sie˛ od z˙eber do biodra siniak i opu-
chlizne˛ na lewej stronie brzucha chłopca.
143
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Au! Tato, to boli.
– Wiem. Przykro mi, stary. – Dotyk Jacka był deli-
katny, ale fachowy.
Hanna przełkne˛ła s´line˛. Taki upadek moz˙e wywołac´
powaz˙ne obraz˙enia wewne˛trzne. A dla kogos´ z zaburze-
niami krwawienia oznacza to zagroz˙enie z˙ycia. Ben juz˙
ma oznaki wstrza˛su. Zno´w zamkna˛ł oczy. Nagle Hanna
cos´ sobie us´wiadomiła.
– Zestaw do pierwszej pomocy – szepne˛ła. Rozpa-
czliwie potrzebuja˛ dla Bena zestawu z czynnikiem VIII.
Jack ponuro kiwna˛ł głowa˛.
– Zostawiłem go w plecaku. W schronisku.
– Przyniose˛. – Hanna zerwała sie˛ na nogi. – Livvy,
zostan´ tutaj. – Mo´wia˛c to, szukała w kieszeni telefonu.
– Po drodze wezwe˛ pomoc.
Wdrapała sie˛ na krawe˛dz´ zbocza i pe˛dem ruszyła do
chatki. O wiele łatwiej było schodzic´ w do´ł, ale musi
bardzo uwaz˙ac´. Jes´li i ona skre˛ci kostke˛, be˛da˛ w powaz˙-
nych tarapatach. Miała nadzieje˛, z˙e w apteczce Jacka
znajdzie bandaz˙e i szyne˛ usztywniaja˛ca˛. On tez˙ potrze-
buje pomocy.
Dwukrotnie pro´bowała dodzwonic´ sie˛ po pomoc,
zanim dotarła do chatki, a potem jeszcze raz.
Nic. Brak zasie˛gu.
Powro´t na wzgo´rze był trudny, ale nie zwalniała.
Wiedziała, z˙e w gre˛ wchodziło z˙ycie Bena i liczyła sie˛
kaz˙da minuta. Nie chciała stracic´ chłopca. Ani jego
ojca.
Zanim złapała oddech i zacze˛ła mo´wic´, niemal przez
minute˛ patrzyła, jak Jack przygotowuje kroplo´wke˛ dla
Bena.
– Komo´rka nie ma tu zasie˛gu.
144
ALISON ROBERTS
Jack kiwna˛ł głowa˛ na znak, z˙e słyszy. Załoz˙ył Beno-
wi opaske˛ i przetarł jego sko´re˛.
– Ostre ukłucie. Przepraszam, Ben.
Ben przytakna˛ł. Był senny, jego twarz nie wyraz˙ała
zainteresowania. Olivia siedziała cichutko obok, pat-
rza˛c na wszystkich z niepokojem.
– Moz˙esz przygotowac´ zastrzyk? – spytał Jack.
Hanna spełniła jego pros´be˛.
– Na parkingu komo´rka działała. Po´jde˛ w do´ł az˙ do
miejsca, gdzie złapie˛ zasie˛g – oznajmiła.
Jack przytakna˛ł.
– Potrzebujemy helikoptera. Mam tylko litr roztwo-
ru soli.
– A co z twoja˛ noga˛? Moge˛ ja˛ usztywnic´?
– Nic mi nie jest – kro´tko odparł Jack.
Ale tak nie było. Hanna dostrzegła kropelki potu
błyszcza˛ce na jego czole. Podczas jej nieobecnos´ci zdja˛ł
but i skarpetke˛, i teraz widziała niepokoja˛ce przebar-
wienie i opuchlizne˛ na jego kostce.
– Jack?
– Tak?
– Ile masz w apteczce czynnika VIII?
– Jeszcze jedna˛ dawke˛.
– Ty tez˙ mocno krwawisz. Ta kostka jest złamana.
– Nic mi nie be˛dzie. – Jack wymownie spojrzał na
Hanne˛, a ona zrozumiała, z˙e nie ma mowy, by wzia˛ł
lekarstwo.
– Mamusiu, co sie˛ stało Benowi? – Głos Olivii drz˙ał.
– Zranił sie˛ w s´rodku brzuszka, kochanie.
– Kiedy sie˛ obudzi, be˛dziemy mogli zno´w poszukac´
jaszczurek?
– Zrobimy to naste˛pnym razem. – Jack z us´mie-
145
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
chem odwro´cił sie˛ do małej. – Kiedy Ben poczuje sie˛
lepiej.
Hanna zerwała sie˛ na nogi.
– Jack, wezwe˛ pomoc moz˙liwie najpre˛dzej. – Spoj-
rzała na co´rke˛. – Wro´ce˛ o wiele szybciej, jes´li zostawie˛
tu Olivie˛.
Hanna nie chciała opuszczac´ ani co´rki, ani nikogo
z tej tro´jki, lecz nie miała wyboru. Odwro´ciła sie˛ i wdra-
pała na krawe˛dz´, a potem zno´w zacze˛ła biec. Była
s´wiadoma tego, z˙e z kaz˙dym krokiem oddala sie˛ od
miejsca, w kto´rym chciała byc´, zwie˛ksza dystans mie˛-
dzy soba˛ a ludz´mi, kto´rych kocha.
Biegła na wpo´ł os´lepiona łzami. Ilekroc´ podnosiła
telefon, musiała potrza˛sna˛c´ głowa˛ i zamrugac´ powieka-
mi. W pewnym momencie na ekranie pojawiła sie˛ mała
kreska zasie˛gu, lecz znikne˛ła, kiedy Hanna pro´bowała
poła˛czyc´ sie˛ z pogotowiem.
Po po´łgodzinie wyczerpuja˛cego biegu telefon wresz-
cie odpowiedział.
– Sa˛ na Bealey Spur, blisko chatki na płaskowyz˙u
– wyjas´niła.
– Czy jest miejsce, z˙eby wyla˛dował helikopter?
– Tak. Pospieszcie sie˛ – dodała. – Ojciec Bena tez˙
krwawi. Nie jest tak cie˛z˙ko ranny jak Ben, ale jego stan
szybko moz˙e sie˛ pogorszyc´.
Po skon´czonej rozmowie usiadła, pokonana przez
emocje. Łzy wro´ciły z obezwładniaja˛ca˛ siła˛. Nie płaka-
ła tak od... odka˛d wro´ciła z Auckland po zerwaniu z Ja-
ckiem. Mys´l o nim wystarczyła, by zerwała sie˛ na ro´wne
nogi i podje˛ła swa˛ z˙mudna˛ wspinaczke˛.
Gdy wybiegła z lasu, nad płaskowyz˙em dostrzegła
metaliczny błysk z˙o´łtego helikoptera. Po chwili znalaz-
146
ALISON ROBERTS
ła sie˛ na miejscu wypadku. Jack lez˙ał na noszach, trzy-
maja˛c w ramionach Bena. Noge˛ miał usztywniona˛. Po-
dano mu s´rodki przeciwbo´lowe i kroplo´wke˛ z płynami.
Po chwili Bena przełoz˙ono na drugie nosze i jemu tez˙
podła˛czono kroplo´wke˛.
– Ekipa ratunkowa jest w drodze – powiedział Han-
nie jeden z sanitariuszy. – Pomoga˛ wam zejs´c´ na do´ł
z bagaz˙ami.
– Jade˛ z Benem – os´wiadczyła Olivia.
– Przykro mi, skarbie, ale nie ma miejsca. Musisz
zostac´ z mamusia˛. – Ratownik pochylił sie˛ nad dziew-
czynka˛. – Nie martw sie˛. Zajmiemy sie˛ Benem i jego
tata˛.
– On jest tez˙ moim tata˛. Ben mo´wił, z˙e sie˛ nim ze
mna˛ podzieli.
Mimo narastaja˛cego hałasu wydawanego przez wir-
niki i silnik helikoptera Jack usłyszał słowa Olivii. Gdy
spojrzał na Hanne˛, ta zauwaz˙yła, z˙e jego ciemne oczy
zwilgotniały.
– Przyjedz´cie do nas jak najszybciej – odezwał sie˛.
– Dobrze. – Kiedy nosze Jacka przenoszono do heli-
koptera i układano obok noszy Bena, Hanna cofne˛ła sie˛,
s´ciskaja˛c dłon´ co´rki. Olivia płakała.
– Chce˛ pojechac´ z Benem – łkała.
– Pojedziemy samochodem – wyjas´niła jej Hanna.
– Zobacz, na szlaku sa˛ ludzie. Pomoga˛ nam nies´c´ baga-
z˙e. Moga˛ tez˙ nies´c´ ciebie.
Helikopter oderwał sie˛ od ziemi, po czym dokonał
zwrotu i ruszył skrajem doliny.
– Chce˛ byc´ z Benem – szlochała Olivia. – I z tata˛.
– Ja tez˙ – odparła Hanna przez s´cis´nie˛te gardło.
– I niedługo juz˙ be˛dziemy z nimi.
147
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
To sie˛ jednak nie udało. Kiedy Hanna dotarła do
szpitala w Christchurch, było juz˙ kompletnie ciemno.
Olivia zasne˛ła, jak tylko znalazły sie˛ w samochodzie.
Gdy Hanna ostroz˙nie podnosiła ja˛ z siedzenia samo-
chodu, na jej twarzy wcia˛z˙ widniały s´lady łez.
Nie zamierzała tracic´ czasu na szukanie Jacka i Bena.
Podeszła prosto do recepcji.
– Jack Douglas – powiedziała. – I Ben. Gdzie oni sa˛?
– Obaj sa˛ w jedynce. – Piele˛gniarka us´miechne˛ła
sie˛. – Hanna i Livvy, tak?
– Ska˛d pani wie?
– Pan Douglas mo´wił, z˙e przyjedziecie. Czeka na was.
– Jak oni sie˛ czuja˛?
– Obaj sa˛ stabilni. Ben obejdzie sie˛ bez zabiegu,
ale zostawimy go na obserwacji, a pan Douglas be˛dzie
operowany. Jednak na nic nie chce sie˛ zgodzic´, doka˛d
pani tu nie ma.
Ben lez˙ał w pokoju wsparty o go´re˛ poduszek. Nadal
był blady i opuchnie˛ty, lecz us´miechna˛ł sie˛, kiedy Han-
na rozsune˛ła zasłony, tula˛c w ramionach s´pia˛ca˛ Olivie˛.
– Juz˙ sa˛, tato!
– Mo´wiłem ci, z˙e to nie potrwa długo. – Jack sie-
dział w fotelu na ko´łkach. Nie us´miechał sie˛, gdy spoj-
rzał na Hanne˛, tylko wycia˛gna˛ł re˛ce. – Livvy jest cie˛z˙ka.
Daj mi ja˛.
– Jestes´ pewny? Co z twoja˛ noga˛?
– Jestem pewny.
Hanna łagodnie przekazała Jackowi swo´j cie˛z˙ar. Oli-
via otworzyła oczy, us´miechne˛ła sie˛ i obje˛ła ramionami
szyje˛ Jacka, wtulaja˛c sie˛ w niego i zno´w zasypiaja˛c.
– Jest wyczerpana. Była taka zdenerwowana, kiedy
ty i Ben odlecielis´cie bez niej. Przez cała˛ droge˛ na
148
ALISON ROBERTS
parking głos´no płakała. Mys´le˛, z˙e ten biedny chłopak,
kto´ry ja˛ nio´sł, miał za swoje – stwierdziła z lekkim
us´miechem. – Ja tez˙ sie˛ me˛czyłam. – Podeszła do Bena
i ucałowała go. – Te˛skniłys´my za toba˛, kochanie – szep-
ne˛ła mie˛kko. – To dobrze, z˙e lepiej wygla˛dasz.
– Nie pamie˛tam podro´z˙y helikopterem – oznajmił
Ben ze smutkiem.
– Szkoda. – Hanna zmierzwiła jego włosy i ucało-
wała go ponownie. – Moz˙e kto´regos´ dnia zabierzemy
cie˛ na wycieczke˛ do bazy helikoptero´w. – Spojrzała na
Jacka. – Za toba˛ tez˙ te˛skniłys´my – rzekła.
Jack po prostu skina˛ł głowa˛.
– Jestes´my rodzina˛, prawda? Cały czas bylis´my ro-
dzina˛, tylko nie potrafilis´my jakos´ sie˛ dogadac´.
– Czułam sie˛ tak okropnie jak Livvy, kiedy nas roz-
dzielono – powiedziała Hanna.
Jack chwycił jej dłon´, po czym oboje odezwali sie˛
niemal w tej samej chwili:
– Kocham cie˛ – rzekł Jack.
– Kocham cie˛ – powiedziała Hanna.
Olivia otworzyła oczy.
– Ja tez˙ cie˛ kocham, mamusiu. – Przeniosła zaspane
oczy na Jacka. – Czy teraz be˛dziesz moim tatusiem?
Moim i Bena?
Jack odwro´cił wzrok i spojrzał na swojego syna.
– Co o tym mys´lisz, stary?
– Super. – Ben ostroz˙nie spojrzał na Hanne˛. – Czy to
znaczy, z˙e ty be˛dziesz moja˛ mama˛?
– Z rados´cia˛ zostane˛ twoja˛ mama˛, Ben. – Słowa
z wielkim trudem przecisne˛ły sie˛ przez jej s´cis´nie˛te
gardło, wie˛c us´miechne˛ła sie˛, by chłopiec jej uwierzył.
– Co wiesz o swoim prawdziwym tatusiu, Livvy?
149
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
– Policzek Jacka pozostawał ukryty w jasnych lokach,
a jego spojrzenie skierowane było na Hanne˛.
– Mamusia mo´wiła, z˙e był wyja˛tkowy – wyznała
Olivia.
– Naprawde˛? – Jack nadal trzymał dłon´ Hanny, a ich
spojrzenie było jak dodatkowy kontakt fizyczny. Han-
na nie mogła odwro´cic´ wzroku. – Co jeszcze mo´wiła,
skarbie?
– Z
˙
e bardzo go kochała, ale on musiał wyjechac´ i był
bardzo smutny, z˙e mnie nie poznał, bo ja tez˙ jestem
wyja˛tkowa.
– Jestes´ wyja˛tkowa – szepna˛ł Jack. – Tak jak twoja
mamusia.
Hanna pro´bowała przełkna˛c´ s´line˛, kiedy poczuła do-
tyk małej dłoni Bena.
– Czy ja tez˙ jestem wyja˛tkowy?
– Jasne. – Hanna juz˙ nie pro´bowała powstrzymy-
wac´ łez.
– Mamusiu, dlaczego jestes´ smutna?
– Nie jestem smutna, kochanie. Jestem bardzo, ale to
bardzo szcze˛s´liwa.
– Dlaczego?
– Poniewaz˙ jestes´my razem – odpowiedział za nia˛
Jack, a Hanna nie była w stanie nic wie˛cej dodac´.
Nie z˙eby nie chciała. Po prostu Jack powiedział
wszystko, co było do powiedzenia. Czy na pewno?
Pytaja˛co zmarszczyła brwi. Nie chciała juz˙ niczego
zakładac´ zbyt pochopnie.
Jack czule pocałował włosy Olivii. Us´miechna˛ł sie˛
do syna, a potem jego czułe spojrzenie pies´ciło Hanne˛.
– Jestes´my rodzina˛ – rzekł mie˛kko. – Prawdziwa˛
rodzina˛.
150
ALISON ROBERTS
– Czy to znaczy, z˙e be˛dziemy mieszkac´ w domu
Hanny? W tym domu z chatka˛ i strumykiem, i kurami?
Tym razem to Jack zmarszczył brwi. On tez˙ nie
chciał juz˙ niczego zakładac´.
Hanna szeroko sie˛ us´miechne˛ła.
– Oczywis´cie – powiedziała. – To be˛dzie tez˙ two´j
dom, Ben. Two´j, mo´j, Livvy i taty.
– Bo jestes´my rodzina˛ – oznajmiła Olivia.
Zza zasłony wyłoniła sie˛ głowa piele˛gniarki.
– Panie Douglas? Czekaja˛ na pana na bloku opera-
cyjnym.
Rozejrzała sie˛ woko´ł. Me˛z˙czyzna w fotelu na ko´ł-
kach jedna˛ re˛ka˛ trzymał mała˛, bardzo zme˛czona˛ dziew-
czynke˛, a druga˛ s´ciskał dłon´ stoja˛cej obok niego kobie-
ty. Ona trzymała ra˛czke˛ lez˙a˛cego na ło´z˙ku chłopca.
– Prosze˛ sie˛ nie obawiac´ – rzekła piele˛gniarka uspo-
kajaja˛cym tonem. – Szybko oddamy pana rodzinie.
Hanna wyje˛ła Olivie˛ z ramion Jacka.
– Zostane˛ z Benem – powiedziała. – Na oddziale
znajdzie sie˛ jeszcze jedno ło´z˙ko dla Livvy.
– Powinnas´ po´js´c´ do domu i sie˛ przespac´.
– Bez ciebie nie wro´ce˛ do domu. Nie tym razem.
Hanna patrzyła, jak Jack znika w korytarzu. Usiadła
na krzes´le obok ło´z˙ka Bena i posadziła co´rke˛ na kola-
nach.
Olivia zamkne˛ła oczy. Oczy Bena takz˙e były za-
mknie˛te. Hanna sama miała zamiar na chwile˛ opus´cic´
powieki i odpocza˛c´, kiedy zza zasłony wyłoniła sie˛
zabandaz˙owana noga.
Dopiero potem wtoczył sie˛ wo´zek z Jackiem.
– Chciałem tylko sprawdzic´, czy usłyszałas´, co po-
wiedziałem – oznajmił Jack. – To, z˙e cie˛ kocham.
151
NIEROZERWALNA WIE˛Z
´
Hanna rados´nie przytakne˛ła.
– A ty słyszałes´, co ja powiedziałam? Z
˙
e cie˛ ko-
cham?
Jack us´miechna˛ł sie˛ szeroko.
– Ja powiedziałem to pierwszy.
Hanna tez˙ sie˛ us´miechne˛ła. W kon´cu jakie to ma
znaczenie? Fakt, z˙e wyznali sobie miłos´c´ jednoczes´nie,
jest niezwykły.
– Dobrze, niech ci be˛dzie – szepne˛ła. – Musze˛ tylko
postarac´ sie˛, z˙ebym naste˛pnym razem ja była pierwsza.
Z korytarza dobiegł ich przygne˛biony głos:
– Panie Douglas, wsze˛dzie pana szukam. Miał pan
po´js´c´ tylko do łazienki.
Hanna rozes´miała sie˛, widza˛c cofaja˛cy sie˛ fotel.
– Hej, Jack! – zawołała mie˛kko.
– Tak?
– Kocham cie˛...
152
ALISON ROBERTS