Ruth Langan
Dziewczyna z prerii
PROLOG
Dakota Południowa, 1867 rok
Niewielka grupa żałobników stała na spieczonej
skwarem ziemi, prażąc się pod promieniami słońca,
które można było porównać jedynie do ogni piekiel
nych. Od tygodni nie padało i spalona ziemia zaczęła
już kurczyć się i pękać. Ciszę przerwał odgłos odleg
łego gromu, ale nikt nawet nie uniósł głowy. Farme
rzy z Dakoty już dawno przestali wyglądać deszczu.
Po chwili zresztą dudnienie nasiliło się, bo oto stado
bizonów przemierzało prerię w dzikim pędzie.
Przerażona pięcioletnia Kitty Conover spojrzała jesz
cze raz w stronę grobu i wcisnęła się głębiej między bra
ci: dziesięcioletniego Gabe'a i dziewięcioletniego Ya
le'a. Cała trójka patrzyła, jak sąsiedzi rzucają ziemię na
drewniane pudło. Kitty po raz pierwszy widziała braci
w garniturach. Mama szyła je dla nich przez całą noc,
twierdząc, że robi to z szacunku dla zmarłego. W końcu
Deacon Conover, ojciec ich ojca, przyjął ich do siebie,
kiedy nie mieli gdzie się podziać.
Kiedy dzieci pytały o swego tatę, Claya Conovera,
Dorry Conover odpowiadała dumnie, że po zakoń
czeniu służby pełnionej w czasie wojny secesyjnej
został wysłany z tajną misją przez samego Lincolna,
zanim prezydent zginął w zamachu.
Kitty nie bardzo rozumiała, co to może znaczyć.
Nie miała też pojęcia, co tutaj robią. Chciała jak naj
szybciej wrócić do domu. Wolałaby, żeby mama prze
stała wyglądać na tak przybitą, a Gabe nie robił już
poważnej miny. Nie miałaby nawet nic przeciwko te
mu, by Yale zaczął się z nią drażnić, tak jak zawsze.
Kiedy Yale zobaczył, że ociera łzy, pochylił się
w jej stronę i szepnął, że zaraz wrzuci ją do grobu
dziadka. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale za
nim wydobyła z siebie choćby jeden dźwięk, Gabe,
który zauważył pełne zniecierpliwienia spojrzenie ich
stryja, Deacona, wziął ją na ręce.
Kitty zamknęła usta i po chwili nawet rozejrzała
się dookoła. Sąsiedzi skierowali się do wozów. Właś
nie wtedy Dorry powiedziała:
- Zapraszam was wszystkich na poczęstunek. Zabi
łam parę kurczaków, więc nie zabraknie nam jedzenia.
Kilka osób przystanęło, ale widząc niechętną minę
Deacona, jeszcze raz uchylili kapeluszy i ruszyli
w drogę.
Kiedy Dorry wsiadła na wóz, stryj chwycił ją bru
talnie za ramię.
- Nie masz prawa rozdawać wszystkim dokoła
mojego jedzenia! - krzyknął.
Dorry wyglądała na zdziwioną tym nagłym wybu
chem. Próbowała jednak mówić cicho, żeby nie sły
szeli jej odchodzący farmerzy.
- Ależ, Deacon, przecież to sąsiedzi! Przyjechali
tu, żeby okazać szacunek twojemu zmarłemu ojcu.
Niektórzy mają ładne parę godzin drogi do domu. Po
winieneś być bardziej gościnny.
- O, tak, przecież ty wiesz wszystko o gościnie -
odparł Deacon zjadliwie.
Kitty odwróciła się, żeby spojrzeć na stryja, cho
ciaż Gabe wsadził ją na wóz.
Dorry odpowiedziała pełnym szacunku, spokoj
nym tonem, którego nauczyła się używać w obecno
ści szwagra, zwłaszcza kiedy się na nią złościł.
- O czym ty mówisz?
- A o tym, że jestem już prawdziwym gospoda
rzem! - zawołał Deacon. - I nie żadnym młodszym
Deaconem, tylko po prostu Deaconem. Jasne?!
- Jak sobie życzysz. - Dorry skinęła głową na
znak, że przyjęła to do wiadomości.
- Właśnie - mruknął, patrząc w stronę świeżego gro
bu, i dodał: - Zawsze powtarzałem staremu, że to głu
pota brać cztery dodatkowe gęby do wyżywienia. Ale ty
nakłamałaś mu o Clayu, a on we wszystko uwierzył.
- Nakłamałam? Co chcesz przez to...?
Dorry obejrzała się za siebie i zauważyła swoją
trójkę, która pilnie przysłuchiwała się toczonej roz
mowie.
- Przecież wiesz, że ta historyjka o misji Claya to
bujda! Stary też musiał to wiedzieć! Mój brat nigdy
do ciebie nie wróci! - Deacon jeszcze bardziej pod
niósł głos. - Mogłaś sobie znaleźć porządnego męża,
Dorry. Wiesz, że cię chciałem. Byłaś najładniejszą
dziewczyną w całej okolicy, z tymi niebieskimi ocza
mi i blond włosami...
Kitty niemal skinęła głową. Wiedziała, że jej ma
musia jest najładniejsza na świecie, chociaż jej ręce
były coraz bardziej szorstkie i spękane od ciężkiej
pracy. Pewnie dlatego, że tyle krzątała się po obej
ściu, chociaż Kitty starała się jej trochę pomagać.
Nigdy jednak nie przepadała za kuchennymi zajęcia
mi i wolała biegać z chłopakami.
- Ale ty musiałaś wybrać takie ladaco jak Clay -
ciągnął stryj. - A teraz popatrz, czego się doczekałaś!
Zostałaś sama z trójką bachorów, a twój chłop należy
do najniebezpieczniejszej bandy w całym kraju!
Kitty krzyknęła, a potem zastygła na swoim miej
scu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia. Gabe po
spieszył w jej stronę i zaraz zatkał jej uszy, ale było
już za późno. Słyszała. Wszyscy słyszeli te okrutne,
pełne jadu słowa.
Bandyta? Jej tata jest bandytą? Kitty popatrzyła na
braci, którym też zrzedły miny. Żaden nie zaprotesto
wał. Jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej
wydawało jej się to prawdopodobne. Tata był prze
cież dla niej jak obcy. Pamiętała go jak przez mgłę.
Miał na sobie jakiś dziwny mundur, w którym poje
chał po to, żeby walczyć... Tak przynajmniej mówiła
mamusia.
Czy to możliwe, że przyłączył się do bandytów?
Że zupełnie o nich zapomniał?
Dorry zamarła na moment i stała tak, nawet nie
próbując protestować. W końcu wciągnęła powietrze
do płuc i lekko pokręciła głową.
- Nie będziemy cię już dłużej niepokoić, Deacon.
Zabierzemy tylko nasze rzeczy i pojedziemy sobie.
I... dziękujemy za gościnę.
Wdrapała się na wóz i chwyciła lejce. W drodze po
wrotnej wszyscy milczeli - zarówno Dorry, jak i dzieci
oraz jadący wierzchem z ponurą miną Deacon.
Kiedy znaleźli się w domu, Dorry przeszła przez
kolejne pokoje, zbierając ich nędzny dobytek i instru
ując chłopców, jak mają układać rzeczy na wozie.
Następnie zabrała część tych plonów, które udało się
ocalić przed suszą, i przekazała je Gabe'owi. Po
czym wzięła Kitty ze sobą i wyszły we dwie do ogro
du, gdzie Dorry wybrała tylko parę kur ze wspólnego
dobytku. Na koniec przywiązała do wozu ich starą,
wychudzoną krowę.
Dopiero wtedy poleciła dzieciom, żeby wsiadły.
Stryj obserwował to wszystko z uśmieszkiem.
- Chcesz, żebym cię prosił, byś została, co, Dorry?
Przyznaj, że właśnie o to ci chodzi!
Dorry bez słowa sięgnęła po lejce.
Kiedy ruszyli, uśmieszek zniknął z twarzy stryja.
Ruszył biegiem za ich wozem.
- Dobrze, już dobrze, przepraszam! - zawołał. -
Dzieci musiały w końcu poznać prawdę. Poza tym
sama wiesz, że nie masz dokąd jechać...
Dorry patrzyła na niego przez chwilę.
- Jadę do Badlandów. Clay powiedział, że właśnie
tam będzie na mnie czekał. A ciebie nie chcę już wię
cej widzieć. - Popędziła konia. - Zawsze będziesz
dla mnie tylko młodszym Deaconem. Nie masz w so
bie siły i odwagi swojego ojca i, moim zdaniem, nie
powinieneś nosić jego imienia.
Stryj zatrzymał się w kłębach kurzu, który pod
niósł się na drodze. Kitty patrzyła za nim jeszcze
przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na mamę.
Wargi jej drżały, ale głowę trzymała wysoko, tak jak
bracia. Ona też chciała być dumna. Wolałaby nie po
kazywać, jak bardzo jej smutno. W końcu jednak od
wróciła się i ze łzami w oczach patrzyła na malejącą
powoli farmę dziadka.
To był jej dom. Cały świat, jaki znała. A teraz mia
ła się przenieść w jakieś obce, nieznane miejsce, które
budziło w niej strach.
W ciągu następnych dni ich sytuacja bardzo się po
gorszyła. Cała rodzina musiała iść pieszo, żeby osz
czędzić konia. Było to tak wyczerpujące, że wytrzy
mywali zaledwie parę godzin, a potem musieli rozbi-
jać obóz, by przeczekać najbardziej upalną część
dnia. O zmierzchu podejmowali żmudny marsz, ale
tym razem Kitty zasypiała na wozie. Zwykle budziła
się nad ranem i potem już szła z resztą rodziny.
Dorry opowiadała o dzieciństwie spędzonym
w Missouri albo przepytywała Yale'a i Gabe'a z gra
matyki i rachunków, żeby ich czymś zająć, a zarazem
podtrzymać na duchu
- Pamiętajcie, że powinniście się uczyć, aby coś
w życiu osiągnąć - pouczała ich Dorry. - Jesteście to
winni mnie i tacie.
- Tak, mamo. - Gabe zwykle odpowiadał za całą
trójkę.
Starszy z braci stawał się coraz bardziej ponury.
Kitty widziała, że patrzy na mamę podejrzliwie, jakby
się bał, że coś się z nią może stać. Po pewnym czasie
Kitty zauważyła, że mama coraz częściej zatrzymuje
się i wieczorami jest w znacznie gorszej formie niż
Gabe czy Yale.
W tym czasie odjechali już od rzeki Missouri, kie
rując się na zachód, i zbliżyli się do terenów zwanych
przez Siuksów mako sica, czyli złe ziemie, co po an
gielsku brzmiało bad lands. Kury przestały się nieść,
więc musieli je zabić, żeby mieć co jeść. Po paru ko
lejnych dniach wychudzona krowa przestała dawać
mleko, i, niestety, też poszła pod nóż. Mama bardzo
ostrożnie podzieliła mięso i schowała jego część na
samym dnie wozu.
Codziennie stykali się z nowymi i przerażającymi
zjawiskami. Przemierzali olbrzymie przestrzenie, na
których prawie nie było ludzi. Przechodzili przez po
zbawione trawy równiny i zalesione, skaliste góry,
czasami godzinami szukając wody.
Kitty była przytłoczona nawałem wrażeń, ale powoli
zaczynała oswajać się z sytuacją. Już wydawało jej się,
że może nawet polubi tę jazdę, kiedy któregoś dnia ma
ma obudziła się z wysoką gorączką, która po pewnym
czasie podniosła się jeszcze bardziej. Dorry starała się
dotrzymać kroku dzieciom, ale była coraz słabsza.
- Pojedziesz na wozie z Kitty - zdecydował Gabe.
Obaj chłopcy pomogli mamie ułożyć się na wozie,
a następnie starannie okryli ją kocem. Kitty wzięła
mamę za rękę, a jednocześnie starała się podsłuchać
rozmowę braci.
- A co będzie, jak umrze? - spytał Yale, zwracając
się do starszego brata.
Gabe złapał go za ramię i spojrzał mu w oczy.
- Wypluj te słowa. Na pewno nie umrze.
Yale odepchnął jego rękę i zacisnął pięści, zawsze
gotowy do zwady.
- A skąd wiesz, Gabe? Ludzie często umierają...
Dziadek też umarł.
Gabe zastygł na chwilę niczym posąg.
- To co innego. Dziadek był stary.
- Ale młodzi też umierają - upierał się Yale. - Pa
miętasz kolegów taty? Oni też umarli na wojnie.
- Nie umarli, tylko zginęli - poprawił go z wyż
szością Gabe. - To co innego. Wtedy była wojna,
a teraz mamy... - Urwał, nie bardzo wiedząc, jak
określić ich obecną sytuację.
- To też jest wojna, Gabe. - Yale aż się wyprosto
wał, chcąc pokazać, jaki jest dorosły. - Tylko inna,
z Badlandami. Kto wie, co się jeszcze może zdarzyć.
- Kitty wyczuła w jego głosie nutkę obawy.
Obaj bracia zamilkli i pogrążyli się w niewesołych
myślach. Kitty nie miała nawet siły, żeby płakać.
Ścisnęła tylko mocniej rękę mamy i przytuliła się do
niej, nawet przez koc czując żar bijący od jej ciała.
Kiedy zatrzymali się na wieczorny popas, Dorry
była już zbyt słaba, żeby podnieść się z posłania. Po
konała jednak niemoc i zaczęła do nich mówić, sku
piając się na tym, by wyraźnie wypowiadać poszcze
gólne słowa:
- Wasz ojciec... jest... uczciwym człowiekiem.
Nie... nie wierzcie stryjowi...
- Tak, mamo. - Gabe skinął z powagą głową,
a potem szturchnął brata i siostrę, żeby powiedzieli
to samo.
Dorry pokręciła głową.
- Wkrótce... wkrótce odejdę... Czuję, że... że bra
kuje mi sił. - Jakby wbrew temu, co powiedziała, nagle
oczy jej zalśniły żywiej i zaczęła mówić pełnymi zda
niami. - Wiedzcie, że duchem zawsze będę z wami. Pa
miętajcie, że płynie w was krew ojca. Dzięki niej prze-
trwacie najgorsze. - Ścisnęła dłoń najstarszego syna
i spojrzała na młodsze dzieci, jakby starała się zapa
miętać ich twarze. - Uważajcie na siebie.
- Tak, mamo - powiedział Gabe, a potem znowu
ich szturchnął.
Kitty, która z przestrachu nie potrafiła wydusić
choćby słowa, tylko skinęła głową.
Oczy Dorry powoli blakły, tak jakby przestawała
widzieć. Kitty zauważyła, że jej palce zacisnęły się
kurczowo na dłoni najstarszego syna. A potem zrozu
miała, co to wszystko znaczy, i zamarła przerażona.
O świcie pochowali mamę, a miejsce spoczynku
oznaczyli kamieniem zamiast krzyża i ruszyli dalej.
Kitty ociągała się i odwracała, by popatrzeć na ten
skrawek ziemi, na którym zostawili mamę. Szła, pła
cząc z gniewu i żalu. Nie miała pojęcia, co się z nimi
teraz stanie i czy w dalszym ciągu będą rodziną.
Yale, który pierwszy zauważył, że Kitty rozpacza,
wsadził ją sobie na barana i zarżał jak najprawdziw
szy koń. Następnie potruchtał z nią na najbliższe
wzgórze, by zorientować się w terenie. Było to tak
zabawne, że Kitty zaczęła się śmiać.
Tego wieczora rozbili obóz przy błotnistym strumie
niu, który, jak wyjaśnił Gabe, był kiedyś rwącą rzeką.
Mimo że woda była brudna, Gabe zagotował ją, a potem
dał wszystkim do picia przy ognisku. Smakowała pa
skudnie, ale Kitty bardzo chciało się pić.
Kiedy obudziła się rano, zauważyła, że Yale'a nie
ma w obozie. Zanim jednak zdążyła się na dobre za
niepokoić, brat wyłonił się zza okolicznych skał roz
promieniony.
- Gdzie byłeś? - burknął Gabe, który obudził się
jeszcze wcześniej.
-. Och, uzupełniałem tylko nasze zapasy - odparł
nonszalancko Yale i nalał mleka do kubka, który na
stępnie podał Kitty.
Wypiła je zachłannie. To było prawdziwe niebo
w gębie, zwłaszcza po tym, co ostatnio jedli i pili.
Gabe aż otworzył usta ze zdziwienia.
- Skąd wziąłeś mleko?
Yale uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.
- Jakąś milę stąd jest małe ranczo.
- I właściciel dał ci mleko i jedzenie? - zapytał
poważnie brat.
- W pewnym sensie - odparł Yale i uśmiechnął
się jeszcze szerzej. Kitty dawno nie widziała, by był
tak uradowany. - Tyle że jeszcze o tym nie wie. Ra
dzę nie czekać, aż zechce nam podziękować. - Rzucił
na wóz kawał mięsa, na widok którego oczy Kitty
zrobiły się wielkie ze zdziwienia.
Nie miała tylko pojęcia, dlaczego brat nie chce
czekać na podziękowania.
- Zabiłeś cielę i ukradłeś mleko? - Gabe był nie
mal tak przerażony jak ona, kiedy wreszcie pojęła, co
się stało.
- Właśnie. - Yale odsunął go zniecierpliwionym
gestem i posadził Kitty na wozie. - No, jedźmy już!
Zaraz zrobi się zupełnie widno.
Przejechali błotnisty strumień i skierowali się
w stronę lasu, który przemierzali aż do wieczora. Yale
dbał o to, żeby zacierać za sobą ślady, chociaż pra
wdopodobnie nikt ich nie ścigał. Tej nocy po raz
pierwszy od dawna poszli spać z pełnymi brzuchami.
Kiedy się położyli, Kitty poczuła się bezpieczna, spo
czywając między braćmi i wsłuchując się w ich równe
oddechy. Czuła ciepło ich ciał i wiedziała, że zawsze sta
ną w jej obronie. Bardzo chciała być taka jak oni. Do
równać im we wszystkim. Najważniejsze było to, że ma
ją trzymać się razem. Tylko co ona pocznie, jeśli cokol
wiek stanie się Gabe'owi lub Yale'owi? Kitty nie chciała
nawet o tym myśleć. Zdołała jednak dostrzec, że bracia
ze sobą rywalizują, i nawet ona wiedziała, że nie prowa
dzi to do niczego dobrego.
Po dwóch tygodniach, kiedy już skończyło im się
mięso, natrafili na wzniesienie, na którym znajdowa
ło się gospodarstwo. Kiedy podjechali bliżej, dostrze
gli starszego mężczyznę. Pilnował krów, ale na ich
widok podniósł się ze swego miejsca.
- Cześć, chłopcy - powiedział, nawet nie patrząc
na Kitty. - Witamy w Misery.
Yale spojrzał na brata.
- Misery? - powtórzył zdziwiony Gabe.
Mężczyzna zauważył ich konsternację i bardzo go
to ubawiło. Kiedy zaczął się śmiać, Kitty zwróciła
uwagę na to, że prawie nie ma zębów.
- Tak nazwaliśmy naszą miejscowość - wyjaśnił.
- Może dlatego, że wszyscy tu cierpimy niedolę. Je
stem Aaron Smiler - dodał, wyciągając dłoń w ich
stronę.
Gabe uścisnął ją pierwszy, a Yale przez chwilę przy
glądał się starszemu mężczyźnie, zanim ją przyjął.
- Bardzo mi miło, panie Smiler - powiedział Gabe,
jak zawsze w imieniu całej trójki. - Jestem Gabriel Co-
nover, to jest mój brat, Yale, a tam dalej siedzi nasza sio
stra, Kitty. - Machnął ręką w stronę wozu.
Starszy pan dopiero teraz ją zauważył i grzecznie
uchylił kapelusza. Dziewczynka uśmiechnęła się do nie
go, a on, oczywiście, zwrócił się do Gabe'a.
- Gdzie są wasi rodzice, chłopcze?
- Mamę pochowaliśmy na szlaku. Jedziemy do
Badlandów, żeby odszukać tatę. Może pan o nim sły
szał? Clay Conover...
Farmer pokręcił głową.
- Przykro mi, synu. - Popatrzył na nich ze współ
czuciem, a potem wskazał jeden z drewnianych bu
dynków. - To mój dom. Może się w nim zatrzyma
cie? Zrobię coś do jedzenia.
Serce Kitty zabiło mocniej na te słowa. Tak bardzo
pragnęła usiąść za stołem w prawdziwym domu!
Czuła, że dodałoby jej to sił do dalszej podróży.
- Nie mamy pieniędzy, panie Smiler - poinformo
wał Gabe, a Kitty wydawało się, że słyszała, jak Yale
zaklął.
Stary farmer zauważył jej rozczarowanie. Możli
we, że zrobiło mu się żal małej dziewczynki. Poza
tym chyba spodobała mu się szczerość i prostolinij
ność Gabe'a.
- Cóż, może po prostu to odpracujecie - zapropo
nował.
Yale potrząsnął głową, a Kitty pomyślała: byle nie
w kuchni.
- Robię się coraz starszy i trudno mi harować tak
jak dawniej - dodał po chwili pan Smiler.
Kitty popatrzyła w stronę drewnianych budynków.
Marzyła o tym, żeby tu zostać, a jeśli dobrze zrozu
miała, to właśnie proponował im farmer.
- Bardzo chętnie - powiedział Gabe.
- Świetnie. - Aaron Smiler wskazał na gospodar
stwo. - Możecie zatrzymać się na tak długo, jak chce
cie. Aż zdecydujecie, że pora ruszać na dalsze poszu
kiwania.
Kitty odetchnęła z ulgą. Nagle okazało się, że zna
leźli dom. Szybko zerwała się z wozu i zeskoczyła na
spękaną ziemię. Po chwili oboje z Gabe'em pobiegli
w stronę skromnego drewnianego domku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dakota Południowa, 1887 rok
- A, tu jesteście! - Kitty spojrzała w dół porośnię
tego kępami trawy wzgórza i uśmiechnęła się na wi
dok spokojnie pasącego się stada mustangów.
Miała na sobie swój zwykły strój z wyprawionych
skór, a złote włosy wetknęła pod kapelusz z szerokim
rondem. Wszyscy w okolicach Misery znali Kitty
Conover. Wiedzieli też, że w razie potrzeby może
tygodniami śledzić stado mustangów, żeby w końcu
wyłapać z niego najlepsze sztuki.
Kitty zajmowała się ujeżdżaniem mustangów, aby
następnie sprzedać je okolicznym farmerom lub
czasami wojsku. W ten sposób zarabiała na siebie
i Aarona Smilera, który przygarnął ją i jej dwóch bra
ci, gdy zostali sami na świecie. Dał im dach nad
głową i okazał serce. Było to dwadzieścia lat temu,
wtedy, gdy podczas wędrówki umarła ich matka,
Dorry Conover, a teraz Kitty usiłowała spłacić dług
wdzięczności.
Już sześć dni ścigała to stado. Wiedziała jednak, że
warto, ponieważ znajdowały się w nim trzy tuziny
klaczy, z których ze dwanaście miało się niedługo
oźrebić, a poza tym prowadził je piękny, srokaty
ogier. Gdyby Kitty się powiodło, byłoby to jej naj
większe osiągnięcie.
- Myślisz, że jesteś sprytniejszy ode mnie, co sro
kaczu? - mruknęła pod nosem. Już wcześniej zauwa
żyła, że jeden z wylotów kanionu jest zawalony wiel
ką skałą. A przy drugim zamierzała stanąć z lassem.
Chciała właśnie zjechać w dół, kiedy głośny strzał
rozdarł powietrze. Ogier stanął dęba i zarżał ostrze
gawczo. Konie rzuciły się do ucieczki z rozwianymi
grzywami i rozszerzonymi chrapami.
Kitty wyprostowała się, starając się coś dostrzec
przez kurz i końskie ciała. Czyżby klęczał tam jakiś
człowiek? Skąd się wziął w kanionie?
- O, nie, ty cholerny skunksie! Ty wredny sukin
synu. .. - zaczęła przeklinać nie gorzej niż niejeden
kowboj. - Nie pozwolę ci ukraść moich mustangów.
Za długo je ścigałam, żeby teraz, ot tak, je tobie da
rować! Ty...
Nie dokończyła. Wskoczyła na konia. Już w galo
pie odwiązała od siodła lasso. Jeszcze nie wszystko
stracone! Jeśli tylko uda jej się schwytać ogiera, kla
cze pójdą za nim.
Zjechała w dół po stromym zboczu i skręciła za
skały. Dostrzegła tu paru jeźdźców, ale żaden nie wy
glądał na zainteresowanego stadem, które za chwilę
miało tędy przebiec. Starali się raczej usunąć koniom
z drogi. Kiedy mustangi się do nich zbliżyły, kurz za
słonił mężczyzn, a Kitty nie miała czasu na dalsze
obserwacje. Właśnie na ten moment czekała. Jeśli nie
złapie teraz ogiera, to może pożegnać się z całym
stadem.
Jechała obok koni, które wybiegły już na otwartą
przestrzeń. Kurz został za nimi i dopiero teraz zrozu
miała, że może się jej nie udać. Ogier wyglądał na tak
przerażonego, że gotów był ją ciągnąć za sobą choćby
i całe mile, nie zwalniając.
Kitty ściągnęła cugle swojego wierzchowca i
z ciężkim westchnieniem odwiesiła lasso na miejsce.
Jadąc stępa, sięgnęła po strzelbę. Zauważyła
jeźdźców, którzy oddalali się od kanionu bardzo szyb
ko, prawie tak szybko jak mustangi. Przypomniała
sobie, że w kanionie zauważyła mężczyznę, który za
pewne spadł z konia. Przynajmniej ten jeden będzie
musiał wysłuchać tego, co ma mu do powiedzenia.
Po chwili ponownie przejechała przez wąski wlot
do kanionu, myśląc z żalem, że nie udało się wyko
rzystać sytuacji.
- Do licha! - Zacisnęła dłonie na lejcach i popę
dziła konia.
Mężczyznę wypatrzyła tuż za skałą. Był sam, jego
wierzchowiec musiał się spłoszyć i uciec. Kitty wy
celowała w nieznajomego.
- Przestań się chować, ty nędzna kreaturo! - za-
wołała. - Przynajmniej miej odwagę spojrzeć mi
w oczy. Przez ciebie straciłam stado!
Nic. Żadnej reakcji.
Podeszła bliżej i kopnęła jego wystającą nogę.
- Myślisz, że cię nie widzę?!
Tym razem odpowiedział jej jęk. Niski, zduszony,
przepełniony bólem. Kitty zerknęła z niepokojem.
Wciąż trzymając broń w pogotowiu, na wypadek
gdyby to była sztuczka, okrążyła skałę i spojrzała na
mężczyznę.
Nie, nie oszukiwał. Leżał zwinięty w kałuży krwi,
przyciskając obie dłonie do piersi. Musiał być bardzo
silny, skoro jeszcze zachował resztki przytomności.
Kitty odłożyła strzelbę i sięgnęła po nóż. Nie miała
chwili do stracenia. Musiała jak najszybciej spraw
dzić ranę. Od tego, jak szybko będzie działać, zale
żało życie nieznajomego.
Kitty skrzesała ogień i spojrzała na wątły płomień,
który powoli obejmował coraz więcej gałęzi. Wkrót
ce płomienie wystrzeliły w górę i rozświetliły mrok,
a w powietrzu rozszedł się zapach kawy. Kitty oparła
się o siodło i spojrzała na gwiazdy. Miała nadzieję, że
do tego czasu wróci do domu i będzie mogła przespać
się w swoim pokoju, który urządziła sobie na strychu
w domu należącym do Aarona Smilera, a właściwie
i do Conoverów. Nie lubiła na długo opuszczać go
spodarstwa, bo Aaron miał coraz większe problemy
z chodzeniem. Wciąż bolała go noga, a poza tym był
już przecież bardzo stary. Mimo wszystko starał się
robić to, co do niego należało, i się nie poddawać.
Jednak najbardziej lubił siadywać na werandzie,
z nogą ułożoną wygodnie na stołku, i patrzeć, jak
Kitty ujeżdża mustangi.
Spojrzała na mężczyznę przykrytego jej kocem,
zastanawiając się, czy ma rodzinę. Jeśli tak, na pewno
bliscy martwią się o niego i zadają sobie pytanie, kie
dy wróci. Wyglądało na to, że ktoś do niego strzelił
z rewolweru, a nie strzelby. Rana była w miarę po
wierzchowna i na szczęście udało jej się wyjąć kulę,
a następnie zdezynfekować ranę whiskey. Mężczyzna
zapadł w sen. Nie rzucał się i nie jęczał, a to był do
bry znak. Jego oddech, choć płytki, wydawał się rów
ny i spokojny. Gdyby jeszcze udało się go napoić
i nakarmić...
Myśl o jedzeniu sprawiła, że Kitty poczuła głód.
Wzięła kawałek suszonego mięsa z torby, a kubek
napełniła parującą kawą. Usiadła wygodnie, nie
zwracając uwagi na wielką rdzawą plamę, która po
jawiła się na jej skórzanej bluzie. Nic nie wyszło tak,
jak zaplanowała, ale jakoś nie było jej przykro z tego
powodu. Nie przerażała jej kolejna noc spędzona pod
gwiazdami. W kanionie czuła się jak u siebie w do
mu. Z tymi górami i skałami łączyła ją silna więź.
Tutaj się wychowała i znała każdą piędź ziemi w pro
mieniu kilkuset mil.
Wypiła trochę kawy, która pachniała znacznie le
piej, niż smakowała. Skrzywiła się, ale uważała, że
powinna ją skończyć, bo i tak nie może liczyć na nic
lepszego. Następnie owinęła się płaszczem i już po
chwili spała jak suseł.
Obudziła się, mając wrażenie, że ktoś ją obserwu
je. Bezszelestnie sięgnęła po ukrytą broń. Odwróciła
głowę i wtedy zobaczyła mężczyznę, któremu opa
trzyła ranę.
- A, to ty - powiedziała z ulgą. Odłożyła rewol
wer i usiadła, a następnie przeciągnęła się. - Nie
śpisz?
- Nie - mruknął ranny.
Kitty wstała i przyłożyła dłoń do jego czoła.
- Gorączka ci spadła - rzekła z zadowoleniem. -
Ale jeszcze boli, co?
- Uhm - przytaknął. Wciąż wpatrywał się w nią
uważnie, jakby chciał ocenić, czy nic mu nie grozi.
- To powinno ci pomóc. - Sięgnęła po whiskey,
która znajdowała się w torbie przytroczonej do jego
siodła. Otworzyła butelkę i przytknęła mu do ust.
Wiedziała, że przy każdym ruchu musi odczuwać ból.
Nieznajomy wypił kilka łyków. Chciał wytrzeć
usta dłonią, ale tylko syknął z bólu.
- Lepiej się nie ruszaj - poradziła mu.
- Dzięki. Kim jesteś?
- Nazywam się Kitty Conover. A ty?
- Bo Chandler.
- Kto chciał cię zabić?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. Wiem tylko, że
było ich trzech, bo zdążyłem się obejrzeć. Pewnie
chcieli ukraść mi konia. - Spojrzał na zakrwawioną
kurtkę i koszulę, które leżały nieopodal. - Zabrali mi
wszystko?
- Nie wiem.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie sprawdziłaś?
Kitty potrząsnęła głową.
- Wyciągnęłam z torby tylko whiskey. Stwierdzi
łam, że będę miała czas na poszukiwania, jeśli um
rzesz. Skoro żyjesz, będziesz mógł sam to zrobić.
Prawdę mówiąc, nie spodziewałabym się cudów...
Nieznajomy wolno skinął głową.
- Możesz to zrobić za mnie?
Kitty sprawdziła kieszenie kurtki, które okazały się
puste.
- Tak jak myślałeś - powiedziała. - Zabrali ci
wszystko.
- Jasne.
Kitty przysunęła się do wygasającego ognia i pod
rzuciła jeszcze trochę drewna. Płomienie strzeliły
w górę. Przygotowała kolejną porcję kawy, a kiedy
się zaparzyła, podała ją mężczyźnie.
- Wypij trochę. Obawiam się tylko, że nie jest
zbyt smaczna, ale za to ciepła i powinna cię rozgrzać.
- Dziękuję. Sam sobie poradzę.
Dźwignął się, żeby usiąść. Koc zsunął mu się
z piersi. Kitty wzięła jego siodło i podsunęła mu, że
by mógł się o nie oprzeć. Kiedy znalazła się blisko,
niemal poczuła ciepło jego nagiej skóry.
Gdy opatrywała ranę, myślała tylko o tym, żeby
ocalić mu życie. Nie zwracała więc uwagi na ciało
mężczyzny. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że ma
wspaniałe muskuły i szerokie bary. Emanował siłą
mimo osłabienia wywołanego gorączką i upływem
krwi. Miał w sobie wolę walki.
Będzie żył, pomyślała.
Wypił trochę kawy i po chwili opadł bezwładnie
na siodło. Kubek wysunął mu się z dłoni. Kitty
sprawdziła jego puls i pokiwała głową. Następnie
okryła go kocem i podrzuciła jeszcze trochę drewna
do ognia.
Wiedziała, że już nie zdoła zasnąć. Wstała, żeby
na coś zapolować. Najprawdopodobniej będą musieli
tu zostać parę dni. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś
słabszy niż Bo Chandler dawno by już umarł. On jed
nak się nie poddawał i walczył.
Kitty lubiła takich mężczyzn.
- Jak długo spałem? - spytał ranny, zaciskając zę
by, żeby nie jęknąć z bólu.
- Całą wczorajszą noc i cały dzień - odparła Kit
ty, a następnie ziewnęła i spojrzała w gwiazdy. Miała
taki miły sen. Śniło jej się, że siedzieli całą rodziną
przy stole, a mama kroiła kurczaka. Nie żeby ją wi
działa - Kitty już dawno zapomniała, jak wyglądała
jej matka. Czuła jednak, że to ona, a poza tym było
jej bardzo przyjemnie. Pod kuchenną płytą palił się
ogień, a na parapecie stał wazon z kwiatami. Przez
okno widać było krowy pasące się w pobliżu. Nawet
teraz, chociaż sen już uleciał, czuła spokój i miłość,
które ją otaczały w tym domu.
Mężczyzna jęknął.
- Boli cię?
- Trochę.
- Zaraz dam ci whiskey. - Kitty uklękła obok
i przytknęła butelkę do jego ust. - Dobrze, że zdąży
łeś zdjąć siodło, mamy przynajmniej parę twoich rze
czy - dodała.
- Chciałem trochę odpocząć i popatrzeć na mu
stangi. Byłem odwrócony tyłem, kiedy ktoś do mnie
strzelił. Gdyby nie stado, pewnie usłyszałbym tętent
kopyt, a tak byłem zupełnie bezbronny - wyjaśnił
Bo. Mówił cicho, ale Kitty słyszała wyraźnie jego
słowa.
Wypił jeszcze parę łyków alkoholu, a potem po
ciągnął nosem.
- Czuję świeże mięso - zauważył.
- Upolowałam jelenia. - Kitty zakorkowała butel
kę i odłożyła ją do torby. - Ugotowałam zupę, żebyś
się wzmocnił.
Zaczekała chwilę, aż Bo usiądzie, i podsunęła mu
niepewnie metalowe naczynie. Mężczyzna wypił pa
rę łyków, a następnie spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- To jakaś trucizna?
- Myślałam, że doda ci sił - odparła bezradnie.
- Pod warunkiem, że najpierw mnie nie zabije.
Kitty nie obraziła się, tylko potrząsnęła lekko głową.
- Jak mówi Aaron, kiepska ze mnie kucharka, ale
da się przeżyć. Nie należy tylko zwracać uwagi na
smak.
- Kto to jest Aaron? Twój mąż?
Kitty zaśmiała się cicho na te słowa.
- Nie, raczej ktoś w rodzaju dziadka.
- To znaczy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Mieszkam w jego domu - wyjaśniła.
- A, rozumiem. Sprzątasz u niego i gotujesz.
Tym razem Kitty roześmiała się na cały głos. My
śliwskim nożem odcięła spory kawałek jeleniego
mięsa i umieściła go nad ogniem. Zupełnie zapo
mniała o soli, ale miała nadzieję, że Bo nie weźmie
jej tego za złe.
- Gotuję tak, jak widzisz, a jeśli idzie o sprząta
nie, to też nie jestem w tym najlepsza. Oboje robimy
to, co lubimy, chociaż Aaron jest teraz kulawy, więc
nie może za dużo pracować. Zarabiam jednak tyle, że
mogę utrzymać nas dwoje...
- Co robisz?
- Łapię i ujeżdżam mustangi - odparła.
Bo skinął lekko głową. To wyjaśniało, dlaczego ma
skórzany strój. Wypił jeszcze trochę tej okropnej zu
py, a następnie spojrzał w stronę Kitty.
- Chciałbym jeszcze whiskey.
Miał nadzieję, że alkohol pozwoli mu zapomnieć
smak tego, co miał przed chwilą w ustach. Obecność
Kitty sprawiała mu wyraźną przyjemność. Mimo że
była ubrana po męsku, a w jej zachowaniu brakowało
kokieterii, wydała mu się szalenie kobieca. Była
uczynna, miła i bezpośrednia, a ponadto świetnie po
radziła sobie z jego raną. Musiała ją dobrze oczyścić.
W dodatku upolowała jelenia i nie miała nic przeciw
ko nocy spędzonej przy ognisku. Wyglądało na to, że
przywykła do traperskiego życia. Ubiera się i zacho
wuje jak Indianka, a jednocześnie widać, że ktoś zaj
mował się jej edukacją.
Kitty Conover coraz bardziej go intrygowała. Im
więcej o niej myślał, tym bardziej zagadkowa mu się
wydawała. W końcu jednak zasnął, a na jego ustach
pojawił się lekki uśmiech, mimo że ból jeszcze nie
ustąpił.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Bardzo mi przykro. - Bo otworzył oczy i zoba
czył Kitty, która ciągnęła wielką gałąź, żeby położyć
ją na paru skałach, tworząc w ten sposób coś w ro
dzaju dachu. - Zdaje się, że jestem w stanie tylko le
żeć i przepraszać za to, że nie mogę się do niczego
przydać. Jak długo spałem tym razem?
- Prawie całe popołudnie. Nie przejmuj się. Aaron
twierdzi, że sen jest najlepszym lekarstwem.
Bo usiłował się podnieść. Starał się nie pokazywać
po sobie, że go boli, ale mimo to parę razy jęknął.
- Chyba w moim przypadku to nie działa - po
skarżył się.
- Działa, działa - rzekła z pobłażaniem Kitty. -
Wyglądasz dziś znacznie lepiej niż wczoraj. Jeszcze
dzień lub dwa i będziesz mógł nawet wsiąść na konia.
- Obyś miała rację. - Wskazał dłonią szałas, który
wznosiła. - A to po co?
- Zbiera się na burzę. Będzie nam tu znacznie wy
godniej - odparła.
- Myślisz, że gałęzie osłonią nas przed deszczem?
Kitty wzruszyła ramionami.
- Rozłożę na nich świeżą skórę z jelenia - powie
działa takim tonem, jakby miała do czynienia z nie
zbyt rozgarniętym dzieckiem.
Poruszała się niespiesznie, ale Bo zauważył, że robi
to w sposób zaplanowany i doskonale wie w jakim celu.
Pocięła mięso, które im jeszcze zostało, i umieściła je
w rogu szałasu, a następnie położyła tam również sakwy
i strzelbę. Chmury, które jeszcze niedawno wyglądały
jak mała plamka, urosły teraz do rozmiarów sporego
melona. Kitty podeszła do Bo i spytała:
- Jak sądzisz, uda ci się tam przejść?
- Spróbuję.
- Pomogę ci.
Przyjął wyciągnięte ręce, starając się nie poddawać
bólowi. Przez moment wydawało mu się, że zemdle
je, ale zdołał się pozbierać i wsparty o mocne ramię
Kitty, pokuśtykał w stronę szałasu. Do tej pory obser
wował ją z pozycji leżącej i wydawała się wysoka.
Dopiero teraz zauważył, że sięga mu zaledwie do bro
dy. Mimo to czuł siłę jej mięśni. Wiedział, że na pew
no by go nie puściła, gdyby zemdlał.
Kitty położyła ramię Bo na swoim barku, a sama
objęła go w pasie. Dotknęła ciepłej skóry i chciała
natychmiast cofnąć dłoń, ale nie mogła tego zrobić,
jeśli zamierzała mu pomóc. Chcąc ukryć zmieszanie,
ruszyła w stronę szałasu, żeby dotrzeć tam jak naj
szybciej. Bob wsparł się na niej mocniej, a ona po
czuła ciężar jego ciała.
- Teraz wiem, co czuje dziecko, kiedy uczy się
chodzić - odezwał się.
Kitty zaśmiała się, ale wypadło to dosyć sztucznie.
Wciąż była zakłopotana.
- Staraj się utrzymać równowagę, bo inaczej obo
je upadniemy - bąknęła, a potem spłonęła rumień
cem, gdy sobie to wyobraziła.
Wydawało się, że Bo nie zwrócił na to uwagi.
- Właśnie próbuję - westchnął i zachwiał się lekko.
Nagle Kitty poczuła, że pochylił się jeszcze bardziej
w jej stronę. Jego usta znalazły się w jej włosach. Zro
biło jej się gorąco z wrażenia, a jednocześnie musiała
natężyć siły, żeby oboje się nie przewrócili.
- Nic... nic ci nie jest?
Bob wyprostował się wolno.
- Nie, chyba nie. Zdaje się, że o coś zaczepiłem.
- Możesz iść dalej? - zaniepokoiła się.
Przez moment zrobiło mu się ciemno przed oczami
i pomyślał, że nie da rady. Uznał jednak, że musi się
wziąć w garść, aby nie zawieźć siebie, a Kitty nie
przysporzyć kłopotów.
- Jasne. Przecież to tylko parę kroków - odparł.
W końcu znaleźli się przy zaimprowizowanym
wejściu do szałasu. Bo próbował się schylić i gdyby
nie mocny uchwyt Kitty, na pewno by upadł. Nie
miałby nawet szansy, żeby się osłonić. Na szczęście
zdołał z jej pomocą opaść na kolana, a następnie
przeczołgać się na przygotowane posłanie.
Leżał tam przez chwilę z zamkniętymi oczami, od
dychając ciężko.
Kitty nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przecież
zwykle doskonale nad sobą panowała, a teraz spra
wiało jej to wyraźną trudność. Dotyk tego mężczyzny
działał tak, że traciła głowę. A przecież widywała
półnagich mężczyzn przy różnych okazjach. Kiedy
wyruszała z kimś na szlak, nikt się specjalnie nie krę
pował, myjąc się przy strumieniu czy piorąc brudne
ubrania. Poza tym miała dwóch braci, więc stykała
się z mężczyznami czasami częściej, niżby chciała.
Z Bo było inaczej. Kitty czuła, że nie potrafi przy nim
zapanować nad reakcjami i wcale jej się to nie po
dobało. Przy tej okazji przypominały jej się te wszyst
kie głupie panienki z Misery, które chichotały i ru
mieniły się, gdy tylko Gabe albo Yale pojawiali się
w pobliżu. Nigdy nie rozumiała tego rodzaju zacho
wań. A teraz to samo jej się przytrafiło, chociaż nie
wiedziała, jak to w ogóle możliwe.
Nie, najgorsze, co mogła zrobić, to się nad tym za
stanawiać. Dlatego od razu zabrała się do roboty: po
prawiła posłanie Bo i zaczęła przygotowywać miej
sce dla siebie.
- Powinieneś trzymać głowę wyżej - zauważyła
w pewnym momencie. - Dasz radę się przesunąć?
Ranny uśmiechnął się blado. Nie chciał pokazać,
jak bardzo jest wyczerpany.
- Spróbuję.
Podciągnął się z wysiłkiem w górę, a Kitty stłumi
ła w sobie chęć, by mu pomóc. Wolała nie dotykać
Bo, wiedząc już, jak na to reaguje. Było jej bardzo
przykro widzieć, jak się męczy.
W końcu udało mu się ułożyć wygodnie, a ona po
układała ich bagaże. Burzowe chmury były już cał
kiem blisko. Odgłosy grzmotów rozchodziły się po
prerii. Kitty przywiązała konia do drzewa w obawie,
że może się spłoszyć, i po krótkim namyśle zabrała
jeszcze kawę z ognia.
W tym momencie poczuła gwałtowny podmuch
wiatru, a potem pierwsze krople deszczu. Szybko
wróciła do szałasu, wiedząc, że nie ma na co czekać.
Po chwili zaczęła się ulewa. Kitty z niepokojem pa
trzyła na prowizoryczny dach, z nadzieją, że wytrzy
ma napór wody. Napełniła cynowy kubek kawą i po
dała go Bo.
- Skąd jesteś? - spytała.
- A, z różnych miejsc - odparł wymijająco. Wypił
trochę kawy, a następnie oddał jej kubek.
- Nie wyglądasz na wędrowca - zauważyła, pa
trząc na to, co zostało z jego ubrań. Poza tym w jego
bagażach znalazła zmianę ubrania ze śnieżnobiałą,
wykrochmaloną koszulą. - Tacy ludzie nie noszą bia
łych koszul i eleganckich kurtek.
- Wcale nie mówiłem, że jestem wędrowcem.
Mieszkałem w wielu miejscach.
- Na przykład?
Przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Na Wschodnim Wybrzeżu, w Bostonie i No
wym Jorku - zaczął wyliczać. - Znam też południe
z Atlantą i Charlestonem, a także większą część Ka
lifornii.
Kitty nie mieściło się w głowie, że ktoś mógłby wi
dzieć te wszystkie miejsca. Trzeba by pokonać
ogromne odległości, żeby to zrobić.
- Nigdy w życiu nie byłam nigdzie poza Misery
- wyznała.
- Misery? - powtórzył. - Co to takiego?
- Miasteczko w okolicach Badlandów.
- Tam się urodziłaś?
Kitty potrząsnęła głową.
- Podobno na wozie, którym mama jechała z Mis
souri na farmę dziadka w Dakocie Południowej. A ty
gdzie się urodziłeś?
- W Wirginii - odparł miękko, jakby wymawiał
imię kochanki.
- Jak tam jest? - spytała.
Bo założył ręce za głowę.
- Przede wszystkim bardzo zielono. Wzgórza są
łagodne, nie tak poszarpane - powiedział z rozma
rzeniem. - W lecie na łąkach jest pełno kwiatów.
A poza tym mamy jedne z najlepszych koni w kraju.
- Lepsze od naszych mustangów? - zdziwiła się.
- Mustangi są inne. Ponieważ żyją na prerii, po
trafią przetrwać w ciężkich warunkach. Konie z Wir-
ginii są starannie hodowane, więc pięknie wyglądają
i są bardzo szybkie.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Założę się, że nie szybsze od naszych!
- Na krótkich dystansach rasowe konie są na pew
no szybsze - zaśmiał się Bo. - Ale przyznaję, że mu
stangi są bardziej wytrzymałe. Z pewnością wygrały
by długi bieg...
- Naprawdę są tak szybkie? - spytała poruszona
Kitty. - Czy twoja rodzina zajmuje się hodowlą koni?
- Zajmowała się tym kiedyś - odrzekł, patrząc
w przestrzeń. - Przed wojną mój dziadek miał jedno
z najlepszych rancz w naszym stanie. Potem ojciec
zostawił sobie parę koni, ale ranczo nie wróciło już
do dawnej świetności. Szkoda...
Kitty pomyślała o wojnie, która zabrała jej ojca, i
o tajemnicy, która się z tym wiązała. Miała wrażenie, że
to zdarzyło się bardzo dawno, sto czy dwieście lat temu.
Może dlatego, że nigdy nie doświadczyła jej skutków.
Głos Bo przywrócił ją do rzeczywistości:
- Nie powiedziałaś mi, jak udało ci się mnie
znaleźć.
- Tropiłam stado mustangów. Już je miałam, kie
dy ktoś nagle strzelił i spłoszył wszystkie konie.
- A tak, widziałem to stado, zanim dostałem kulę
- przypomniał sobie. - Być może dlatego nie zwró
ciłem uwagi na ludzi. Konie wyglądały naprawdę
pięknie i chyba było ich bardzo dużo...
- Trzy tuziny klaczy - westchnęła Kitty.
- Przykro mi.
- Jeszcze je dopadnę - rzekła z przekonaniem. -
Mają dobrego przewodnika, sprytnego srokacza. Ale
ja znajdę na niego sposób!
Mimo bólu Bob nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
- Jestem tego pewny.
- Dzięki. - Wzięła kawałek pieczonej dziczyzny.
- Zjesz kolację?
- Nie, dziękuję. Nie jestem głodny.
Już wcześniej odkrył, że powinien być potwornie
głodny, aby przy jedzeniu nie zwracać uwagi na smak
tego, co przygotowała Kitty. Nie winił jej jednak.
Przecież miała do dyspozycji jedynie nóż myśliwski
i ogień. Uważał, że w ogóle to szczęście, że się nim
zajęła. Gdyby został sam, z pewnością wykrwawiłby
się na śmierć.
Obserwował jej profil, zastanawiając się, jak ktoś
tak kruchy i delikatny może jednocześnie być tak sil
ny. Kitty wydawała mu się bardzo piękna, mimo że
włosy pozlepiały jej się w strąki, a ubranie było przy
brudzone.
- Aż strach pomyśleć, co by się ze mną stało, gdy
byś mnie nie znalazła - odezwał się po jakimś czasie,
chcąc przerwać niezręczne milczenie.
- Żałuję, że nie wiedziałam, że do ciebie strzelali
- powiedziała, wyglądając na zewnątrz. - Może uda
łoby mi się trafić jednego lub dwóch. A tak założy-
lam, że to twoi kompani, którzy jedynie spłoszyli mu
stangi.
- Dlaczego za nimi nie pojechałaś?
- Chodzi ci o konie?
Bo skinął głową.
- Z paru powodów - odparła. - Po pierwsze, dla
tego, że wiem, jak daleko mogą biec spłoszone mu
stangi. Byłam więc pewna, że nikt ich na razie nie
złapie, nawet ci, którzy je wystraszyli. Po drugie, nie
jestem głupia i nie ryzykuję starcia z napastnikami,
jeśli to nie jest konieczne.
Bob uśmiechnął się lekko.
- Nie odniosłem wrażenia, żebyś się ich przestra
szyła.
Kitty oparła się mocniej o siodło i okryła płasz
czem, gdyż wraz z deszczem nadszedł chłód.
- Parę razy byłam już w takich sytuacjach, pod
czas których musiałam zmierzyć się z silniejszym
przeciwnikiem.
- I?
- Jak widać, jeszcze żyję - odrzekła. - Co nie
znaczy, że szukam zwady. Wolę raczej unikać niebez
pieczeństw.
- Tak jak wszyscy - stwierdził.
Kitty wskazała jego kolta, leżącego na zakrwawio
nej koszuli.
- Umiesz się tym posługiwać?
- Dlaczego pytasz?
Chrząknęła lekko, a potem się zaczerwieniła. Zauwa
żyła, że Bo ma bardzo delikatne i wypielęgnowane dło
nie. Domyśliła się więc, że nie jest kowbojem. Mimo to
nie wyglądał też na zawodowego gracza. W niczym nie
przypominał jej brata, Yale'a, który większą część życia
spędził w saloonach i domach gry.
- Ci ludzie mogą tu wrócić - zauważyła. - Chcę
wiedzieć, czy będę musiała sama stawić im czoło.
- Nie przejmuj się. Jeśli wrócą, nie będziesz miała
za dużo roboty. Chętnie sam się nimi zajmę.
Mówił spokojnie, ale w jego głosie było coś, co
wskazywało, że nie żartuje. I jeszcze ten błysk
w oku... Nie, pomimo delikatnych dłoni i eleganc
kiego stroju nie był mięczakiem. Było w nim coś nie
bezpiecznego i tajemniczego zarazem, a Kitty nie
bardzo wiedziała, skąd się to bierze.
Oboje zamilkli i pogrążyli się w swoich myślach.
Powoli zaczęło się ściemniać, a oni leżeli, wsłuchując
się w odgłosy ulewy. Dach szałasu zaczął powoli
przeciekać i co jakiś czas spadało na nich parę kropel,
ale na szczęście deszcz już osłabł. Kitty liczyła na to,
że w nocy przestanie padać.
Po kwadransie lub dwóch oboje zasnęli.
Kiedy Kitty obudziła się parę godzin później,
stwierdziła, że jest okryta kocem i zamruczała
z ukontentowania. Zaraz też przewróciła się na drugi
bok i... trafiła nosem wprost w ciepłe, męskie ciało.
Aż zamarła z przerażenia. Jak to się mogło stać?
Przecież zasnęli na oddzielnych miejscach. Doskona
le pamiętała, że Bob spoczywał wtedy na legowisku,
które mu przygotowała.
Krople monotonnie bębniły o dach z jeleniej skó
ry. A więc nie przestało padać.
Zerknęła na Bo. Na szczęście się nie zbudził. Za
pewne kiedy zasnęła, mimowolnie przesunęła się
w stronę wygodnego legowiska. A teraz miała po
ważny kłopot. Czuła wyraźnie rękę Bo na swoim bo
ku. Musiała więc odsunąć się od niego na tyle deli
katnie, żeby go nie zbudzić.
Kitty uniosła jego ramię i położyła je obok. Udało
się. Już chciała się odsunąć, kiedy Bob westchnął
przez sen i zarzucił na nią nogę. To było zupełnie nie
oczekiwane i musiała bardzo nad sobą panować, żeby
nie krzyknąć. Serce waliło jej jak oszalałe. Mimo to
leżała bez ruchu, bojąc się, że go zbudzi.
Jeszcze chwila, a spróbuje ponownie się wyswo
bodzić...
- Wygodnie ci? - usłyszała nagle jego głos tuż
przy swojej skroni.
Drgnęła.
- Nie śpisz już? - Próbowała się uwolnić i poczu
ła, że trzyma ją mocno. - Od kiedy?
- Na tyle długo, by stwierdzić, że mi się to po
doba. Zwłaszcza wtedy, gdy próbujesz się ode mnie
odsunąć. Nie masz pojęcia, co się ze mną wtedy
dzieje...
Nie wiedziała i nie miała ochoty wiedzieć. Krew
napłynęła jej do policzków i czuła, że za chwilę spali
się ze wstydu.
- Puszczaj mnie, ty lubieżniku! Już ja ci pokażę.
Te słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
- A nie mogłabyś mi pokazać bez puszczania?
- No, zabieraj te nogi i łapy! - nie dawała za wy
graną.
- Co? I mam stracić całą zabawę? - zaśmiał się Bo.
- Jak mnie nie puścisz, to stracisz coś gorszego -
odgrażała się cała czerwona i nie wiadomo dlaczego
zdyszana Kitty.
W końcu wyrwała mu się i zaszyła w kącie szała
su. Gdyby nie deszcz, na pewno wyszłaby na ze
wnątrz.
- Będzie ci tam brakować mojego ciepłego ciała
- zauważył.
- Jeśli nie będziesz uważał, to ciepłe ciało niedłu
go stanie się zimne - ostrzegła, sięgając po broń. -
Łapy przy sobie!
Bo odsunął się posłusznie nieco dalej, chociaż mia
ła wrażenie, że na jego ustach pojawił się uśmiech.
- Dobrze, dobrze. Ale gdyby w nocy zrobiło ci się
zimno, chętnie podzielę się kocem. W końcu zająłem
twoje posłanie...
W jego głosie było coś takiego, że zaczerwieniła
się jeszcze bardziej. Na szczęście nie mógł widzieć
tego w półmroku, ale i tak była zażenowana. Narzu-
ciła płaszcz i odwróciła się, żeby nie musieć patrzeć
na Bo.
Wystarczyło parę godzin, żeby noc zrobiła się wy
jątkowo zimna i nieprzyjemna. Na dworze hulał
wiatr, którego podmuchy docierały do wnętrza szała
su. Kitty starała się jednak nie zwracać na to uwagi.
Zdarzało jej się spędzać noce w gorszych warunkach.
Tyle że nie miała wtedy obok przystojnego męż
czyzny, który zapraszał ją do swego zagrzanego posła
nia. .. Kitty postanowiła, że prędzej zmarznie na kość,
niż przesunie się choćby o cal w stronę Bo.
ROZDZIAŁ TRZECI
Bo obudził się i leżał przez chwilę w ciszy, wie
dząc, że nawet najmniejszy ruch może spowodować
ból. Rozejrzał się po szałasie i zorientował się, że Kit
ty zniknęła. Szkoda. Z przyjemnością jeszcze by na
nią popatrzył. Miał ku temu okazję, gdy spała. Twarz
w kształcie serca, oczy okolone długimi rzęsami, peł
ne usta. Bo nie miał wątpliwości, że Kitty jest pięk
nością. Tym bardziej nie chciało mu się pomieścić
w głowie, że taka dziewczyna sama zapuszcza się na
prerię...
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jak w no
cy próbowała uwolnić się z jego objęć. Kiedy zdała
sobie sprawę z tego, że nie tylko ona nie śpi, omal nie
spaliła się ze wstydu. Było to zadziwiające, zwłaszcza
że słyszał przekleństwa, które padły z jej ust. Kitty
Conover była silna i dzielna, ale jednocześnie nie
zwykle kobieca. Bo pomyślał, że do tej pory nie po
znał równie fascynującej kobiety, która jest zarazem
tak doświadczona, gdy chodzi o przetrwanie w naj
trudniejszych warunkach, i tak niewinna w sprawach
męsko-damskich.
Zwłaszcza to drugie budziło jego żywe zaintereso
wanie...
Bo zacisnął zęby, szykując się na najgorsze, a na
stępnie odrzucił koc i powoli usiadł. Udało się. Co
więcej, ból nie był tak silny, jak się spodziewał.
Wyraźna oznaka, że zaczyna dochodzić do siebie.
Może już czas, żeby zacząć się trochę ruszać?
Przesunął się w stronę wyjścia. I tym razem ból nie
dawał mu się tak bardzo we znaki. Bo wyczołgał się
z szałasu i znowu zaczął się rozglądać. Na zewnątrz
nie było już śladu po deszczu. Spragniona ziemia wy
piła wszystko, ale rośliny, które znajdowały się w po
bliżu, cieszyły oczy świeżą zielenią.
Wciągnął w nozdrza zapachy poranka i wyczuł
kawę, którą Kitty zostawiła w żarze ogniska. Wstał
z trudem i chwiejnym krokiem ruszył w tamtą stronę.
Właśnie dopijał kawę, kiedy usłyszał tętent, a za
raz potem ujrzał Kitty. Siedziała na koniu tak, jakby
się na nim urodziła. Musiał przyznać, że dawno nie
widział kogoś, kto by jeździł równie dobrze. Tym ra
zem nie włożyła kapelusza i złote włosy spłynęły na
plecy i tańczyły wokół głowy.
- Dobrze, że wstałeś - powiedziała na powitanie.
- Najwyraźniej jesteś silniejszy.
Zeskoczyła z siodła, starając się nie patrzeć w jego
stronę, mając w pamięci to, co zaszło w nocy.
- Rzeczywiście czuję się znacznie lepiej - po
twierdził Bo.
- Myślisz, że dałbyś radę utrzymać się na koniu?
- To zależy, jak długo - odparł, patrząc na bezkres
prerii. O ile się orientował, do najbliższych osiedli
było bardzo daleko.
- Musiałbyś jechać przez większą część dnia - zafra
sowała się Kitty. - Misery jest po tamtej stronie gór.
Bo nie dał po sobie znać, że obawia się, jak zniesie
trudy długiej podróży w siodle.
- Dobrze, kiedy jedziemy?
- Jak najszybciej - odparła, pochyliwszy się do
konia, żeby Bo nie mógł zobaczyć wyrazu ulgi na jej
twarzy. Aaron zdecydowanie za długo przebywał sam
na ranczu. W każdym razie był to ten powód, do któ
rego była gotowa się przyznać. W głębi duszy wie
działa jednak, że chodzi o Bo Chandlera, zbyt męs
kiego i przystojnego. Nie powinna spędzać kolejnej
nocy w jego towarzystwie. Bo za bardzo absorbował
jej myśli. Sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. I je
szcze to zakłopotanie, które ogarniało ją, kiedy znaj
dował się w pobliżu. Prawdę mówiąc, dziś rano spe
cjalnie pojechała na zwiady, byle tylko nie znajdować
się w jego pobliżu.
- Dobrze, więc ruszajmy. - Bo chciał to mieć jak
najszybciej za sobą.
- Zaczekaj, zjedz coś, a ja w tym czasie zwinę
obóz.
- Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. - Spojrzał na
swój nagi tors. - Lepiej się ubiorę.
- Jak uważasz. Powinieneś coś zjeść. Przed nami
długa droga. Musisz nabrać sił.
Bo skinął niechętnie głową. Wiedział, że jego wy
bawicielka ma rację. Ukroił więc sobie kilka kawał
ków mięsa i zaczął je żuć, wkładając jednocześnie
świeżą koszulę i kurtkę. Na koniec przypasał broń,
a Kitty zdążyła już do tego czasu pozbierać ich rze
czy i umieścić je w sakwach.
- Sam wsiądziesz na konia czy mam ci pomóc?
Bo potraktował to jak wyzwanie.
- Poradzę sobie - odparł.
Chciał jej udowodnić, że wcale nie jest taki słaby.
Włożył kapelusz z szerokim rondem, a następnie
z trudem wdrapał się na wierzchowca. Nawet jeśli
zrobiło to wrażenie na Kitty, nie mógł w tej chwili
tego stwierdzić. Objął ją od tyłu, opasując ramieniem
jej wąską talię.
Kitty zadrżała, a on uśmiechnął się do siebie. Przy
najmniej nie tylko on będzie cierpiał katusze w czasie
tej wyprawy.
- Och, jak wygodnie - westchnął, pochylając się
w stronę jej ucha. - Możesz jechać, jak tylko bę
dziesz gotowa.
Kitty ruszyła stępa. Zabolało. Bo przygryzł wargi, że
by nie jęknąć, i jednocześnie chwycił ją mocniej w pa
sie. Jechali szybko, ale zauważył, że starała się prowa
dzić konia tak, by nie wykonywał gwałtownych ruchów.
Po jakimś czasie Bo przyzwyczaił się do bólu.
To był jeden z tych nieczęstych rześkich poranków
w Dakocie Południowej. W powietrzu czuło się jesz
cze ożywczy zapach deszczu, a rośliny cieszyły oczy
świeżą zielenią. Delikatny wiatr od Gór Czarnych ła
godził słoneczną spiekotę. W oddali dostrzegli pasą
ce się stado bizonów. Na prerii pojawiły się świeże
kwiaty, głównie dzikie róże.
Bo skinął w stronę zwierząt.
- Polowałaś kiedyś na bizony?
- Parę razy - odparła Kitty, gotowa podjąć każdy te
mat, byle tylko zapomnieć o napierającym na nią mę
skim ciele. Czuła je aż nazbyt wyraźnie. Zarówno moc
ne ręce, spoczywające na jej biodrach, jak i nogi, ocie
rające się o zewnętrzną część jej ud. Nigdy nie przypu
szczała, że aż tak bardzo będzie odczuwać bliskość Bo,
przecież niechcianą, wymuszoną przez okoliczności.
- Sama? - padło kolejne pytanie, a ona poczuła
ciepły oddech na swojej szyi.
Musiała chwilę odczekać, żeby móc spokojnie od
powiedzieć.
- Nie, z Aaronem. Czasami ma ochotę na mięso
bizonów.
Przez ostatnią godzinę opowiadała Bo, jak znalazła
się wraz z braćmi u samotnego starszego mężczyzny,
który przyjął ich pod swój dach i otoczył opieką.
I o tym, jak wcześniej szukali swojego ojca w Bad
landach. I o śmierci mamy. Jeszcze nikomu nie po
wiedziała tak wiele o sobie.
- Jest smaczne? - zaciekawił się jej towarzysz.
- Ja za nim nie przepadam - odparła. - Aaron je
lubi, staram się więc, żeby miał je przynajmniej raz
w roku.
Szlak prowadził pod górę i siłą rzeczy jechali wol
niej. Kitty zorientowała się, że koń jest zmęczony, ale
wiedziała, że w razie potrzeby potrafi pokonać jesz
cze szmat drogi.
- Trzeba na nie chyba potężnej strzelby - zauwa
żył Bo, raz jeszcze spoglądając w stronę pasących się
w dole zwierząt.
Kitty skinęła głową.
- Aaron ma specjalną łamaną strzelbę. Kiedy po
raz pierwszy z niej strzeliłam, siła odrzutu była tak
duża, że zupełnie mnie zamroczyło. Jak doszłam do
siebie, byłam tak wściekła, że wystrzeliłam na oślep
i... zabiłam mojego pierwszego bizona.
Bo roześmiał się.
- Pewnie miałaś potem siniaki?
- Jasne. Podbite oko i spuchnięty policzek, a
w dodatku przez tydzień nie mogłam dotknąć barku.
Aaron nawet przypuszczał, że go sobie wywichnę
łam, bo zupełnie mi zsiniał. - Kitty uśmiechnęła się.
- Przynajmniej nauczyłam się ostrożnie obchodzić
z bronią.
- Ale drogo za to zapłaciłaś.
- Nie ma nic za darmo. Aaron na wiele nam po
zwalał pod warunkiem, że nie wchodziliśmy w kon-
flikt z prawem i nikogo nie krzywdziliśmy. Yale
mógł nawet grać w karty...
- A ty?
- Sama mogłam wybierać, co lubię robić, a czego
nie - odrzekła po chwili namysłu. - Kiedy zdarzyło
mi się na czymś sparzyć, Aaron zawsze miał dla mnie
czas i dobre słowo.
- Wydaje się, że jest przyzwoitym człowiekiem.
- Najlepszym, jakiego znam. - Uśmiechnęła się,
przypomniawszy sobie pierwsze spotkanie ze Smile
rem. - Chociaż nie powiedziałbyś tego, gdybyś go zo
baczył. Brakuje mu paru zębów, jest cały pomarsz
czony, a teraz w dodatku kuleje, bo ma chorą nogę.
Ale dla mnie jest prawdziwym aniołem.
- Mówiłaś mu to?
- Tylko bym go zawstydziła - odparła. - Jego
i siebie. Aaronowi nie mówi się takich rzeczy. Sam
zrozumiesz, jak go zobaczysz.
- Czekam na to z niecierpliwością - powiedział i na
tychmiast zdał sobie sprawę z tego, że w tym przypadku
nie jest to pusty frazes. Rzeczywiście chciał poznać Aa
rona Smilera. Poza tym liczył na to, że Aaron zapropo
nuje mu gościnę i pozwoli u siebie odpocząć.
Gdyby nie to, że miał przed sobą Kitty i mógł czuć
krągłość jej bioder i ciepło promieniujące z jej ciała,
już dawno poprosiłby o przerwę w podróży. Był cały
obolały. Marzył o wygodnym łóżku i o czymś sma
cznym do jedzenia.
Miał nadzieję, że Aaron Smiler jest niezłym kucha
rzem. A w każdym razie lepszym niż Kitty.
Zaczęło już zmierzchać, gdy zjechali z gór i dotar
li do kępy drzew i skał, które zasłaniały część szero
kiej doliny. Kiedy pokonali ten odcinek, Kitty wy
ciągnęła przed siebie rękę.
- O, tam jest nasz dom.
Bo spojrzał we wskazanym kierunku. Dojrzał chylą
cy się ku ziemi, stary drewniany domek, stodołę i zabu
dowania gospodarskie. Nieopodal pasło się stado bydła,
a w jednym z paru corrali znajdowało się kilka mustan
gów. Zanim zdążył się temu wszystkiemu dobrze przy
patrzeć, Kitty uniosła palce do ust i gwizdnęła tak
przeraźliwie, że aż zadźwięczało mu w uszach.
A potem miał tylko tyle czasu, żeby chwycić się jej
skórzanej kurtki, kiedy ich koń pokłusował w stronę do
mostwa. Gdy zbliżyli się do ganku, w drzwiach pojawił
się drobny, pomarszczony, siwowłosy staruszek wsparty
na sękatym kiju, którego używał jako laski.
- No, nareszcie wróciłaś - powiedział i uśmiech
nął się szeroko.
Kitty zatrzymała konia przy ganku i zeskoczyła na
ziemię. Bo pomyślał, że będzie potrzebował pomocy,
żeby zwlec się z końskiego grzbietu.
- Stęskniłeś się za mną? - spytała Kitty z uśmiechem.
- Zawsze za tobą tęsknię. - Staruszek spojrzał
bystro na nieznajomego. - Przywiozłaś gościa?
Bo pomyślał, że nie może się skompromitować,
i zaczął powoli zsuwać się z konia. Najpierw jedna
noga, potem draga, aż w końcu dotknął stopami zie
mi. Był jednak tak słaby i wycieńczony, że musiał
złapać się balustrady, żeby nie upaść.
- Aaronie, poznaj Bo Chandlera - powiedziała
Kitty. - Bo, to jest Aaron Smiler.
Bo uścisnął dłoń staruszka i próbował się uśmiech
nąć. Musiał przyznać, że mimo wieku i ewidentnego
kalectwa, Aaron zachował prostą sylwetkę i bystrość
spojrzenia właściwą ludziom znacznie młodszym.
Kitty poprowadziła konia do corralu. Na odchod
nym zwróciła się do Aarona:
- Bo musi dojść do siebie po postrzale. Powie
działam mu, że może się u nas zatrzymać.
- Postrzale? - zdziwił się gospodarz. - Kto do
ciebie strzelał, chłopcze?
Bo poczuł się trochę jak uczniak w szkółce nie
dzielnej.
- Jacyś trzej kowboje, panie Smiler.
Staruszek machnął ręką.
- My tutaj nie lubimy wielkich ceregieli. Najlepiej
mów mi po imieniu.
Bo skinął głową.
- Dobrze, Aaron.
- A dlaczego do ciebie strzelali?
- Wydaje mi się, że zależało im na moim koniu...
- Nie broniłeś się? - padło kolejne pytanie.
- Obserwowałem akurat stado mustangów. Wi
działem je po raz pierwszy i chciałem się dokład
nie przyjrzeć - wyjaśnił. - W ogóle nie zauważy
łem moich prześladowców, a potem... było już za
późno.
Aaron od razu zwrócił uwagę na bogate słownic
two nieznajomego i łatwość, z jaką się nim posługi
wał. Jakby był przyzwyczajony do mówienia lub na
wet przemawiania.
- Nie wyglądasz mi na kowboja - rzucił. - Co ro
bisz w naszych stronach?
- Nigdy nie byłem w Dakocie i pomyślałem, że
warto by ją sobie obejrzeć. Zwłaszcza że wszyscy
ostatnio o niej mówią.
Staruszek wzruszył ramionami.
- A kogo. by mogło interesować takie odludzie?
- Nie słyszałeś, że obie Dakoty mają zostać no
wymi stanami? - zdziwił się Bo.
Aaron myślał przez chwilę, a potem machnął ręką.
- Tak, słyszałem, ale nie sądzę, żeby to mogło
nam w czymś pomóc. Myślisz, że Waszyngton nas
nakarmi, kiedy uschną zbiory albo padną stada?
Bo pokręcił wolno głową.
- Nie, oczywiście, że nie - odparł. - Natomiast
wierzę w to, że razem jest lepiej, że w jedności
i wspólnocie jest siła. Jeśli Dakota Południowa dołą
czy do pozostałych stanów, będzie miała stanowe
wojska, egzekutorów sądowych i sędziów.
Staruszek spojrzał na niego z nowym zaintereso
waniem.
- A kim ty będziesz?
- Nikim - odparł szybko mężczyzna. - Jestem po
prostu zwykłym obywatelem, który chce poznać te
ziemie.
Spojrzał w stronę corralu, gdzie Kitty wrzucała
widłami siano, by konie miały co jeść. Następnie wla
ła jeszcze wody do koryta, zamknęła bramę i pospie
szyła w ich stronę.
Aaron przesunął się, żeby zrobić mu przejście,
i wsparł się na swojej sękatej lasce.
- Jak ci się tutaj podoba? - spytał.
- Bardzo - odrzekł Bo, nie spuszczając wzroku
z Kitty. - Nigdzie nie widziałem takich cudów.
Za późno zdał sobie sprawę z tego, że gospodarz
wciąż go obserwuje swoimi bystrymi oczami i dos
konale wie, co Bo ma na myśli.
Kitty wbiegła na ganek i skinęła na swego towa
rzysza.
- Co dzisiaj na kolację? - spytała.
- Co tylko uda ci się przygotować, moja droga -
odparł Aaron, oderwawszy wzrok od nieznajomego.
Bo omal nie jęknął z rozczarowania. Wyglądało na
to, że czeka go kolejny prawie niejadalny posiłek.
Miał nadzieję, że w nagrodę będzie mógł spędzić noc
w miękkim łóżku.
Nawet nie podejrzewał, że również to jego ży
czenie się nie ziści. Ku jego rozczarowaniu po ko
lacji, która nie różniła się specjalnie od innych
posiłków przygotowanych przez jego wybawiciel
kę, Kitty rozesłała mu koc przy kominku, sama
zaś poszła spać na strych. Aaron zniknął w pokoju
obok, skąd już po kwadransie dobiegło głośne chra
panie.
Bo leżał na twardym posłaniu i nie mógł zasnąć.
W ustach wciąż miał smak dziczyzny, którą Kitty do
prowadziła do stanu przypominającego starą skórę,
w dodatku kiepsko wyprawioną. Jej ciasteczka były
niczym kawałki zeschniętej gliny i mniej więcej tak
smakowały. Tylko mleko było dosyć dobre, chociaż
miało już kwaśny posmak.
Gospodarze sprawiali wrażenie, jakby w ogóle te
go nie zauważali. Jedli mechanicznie, a staruszek
opowiadał Kitty o wszystkim, co wydarzyło się
w okolicy w czasie jej nieobecności. Wyglądało na
to, że nie powodzi im się za dobrze. Aaron wspomniał
coś o długach, co Kitty zbyła machnięciem ręki.
- Aha, był też Simmons, żeby odebrać swojego
mustanga - powiedział w pewnym momencie.
Bo spojrzał pytająco na Kitty.
- To nasz sąsiad - wyjaśniła. - Mieszka na północ
od rancza i hoduje świnie. Robi pyszne szynki. - Aż
cmoknęła na myśl o tym, a w jej oczach pojawił się
wyraz rozmarzenia.
- Właśnie powiedział, że nie da nam szynki, jeśli
nie dostanie mustanga - dodał zrzędliwie Aaron.
Kitty wzruszyła ramionami.
- Wcale nie potrzebujemy szynki - rzuciła szyb
ko. - Mamy przecież dziczyznę i wołowinę. Muszę
mieć trochę czasu, żeby wytropić to stado albo nawet
jakieś mniejsze.
Dopiła kawę i odstawiła kubek.
- No dobrze, a co damy Swensenom? - dopyty
wał się Aaron.
Kitty znowu spojrzała na Bo.
- Swensenowie prowadzą sklep w miasteczku -
wyjaśniła. - Kupujemy u nich wszystko, czego nam
potrzeba. - Ponownie zwróciła się do Aarona: -
A czy kury się niosą?
Staruszek skinął głową.
- Uhm.
- To dobrze. Może Inga przyjmie jajka w zamian
za mąkę i cukier.
- I kawę - dorzucił Aaron. - Nie zapominaj o ka
wie.
Kitty uśmiechnęła się.
- Oczywiście - powiedziała, patrząc na niego z czu
łością. - Wystarczy, że nie dostaniesz kawy, a zaczynasz
zachowywać się jak rozwścieczony niedźwiedź. Pa
miętasz, co się działo w zeszłym miesiącu?
Aaron zaśmiał się, pokiwał głową i dolał sobie ka
wy. Spytał nawet uprzejmie Bo, czy ma ochotę na
więcej, ale ten mu podziękował. Wolał już pić kwaśne
mleko niż to, co tutaj nazywano kawą.
W końcu zwrócił się do gościa, który niewiele się
odzywał w ciągu całego posiłku.
- Pewnie jesteś zmęczony - zauważył. - Skoro
już sobie podjadłeś, możesz iść spać.
Bo przyjął z ulgą te słowa i nawet nie sprostował
ich w kwestii „podjedzenia sobie". Nareszcie mięk
kie łóżko, pomyślał.
- Bardzo chętnie, ale może pomogę pozmywać
naczynia - zaproponował.
- Nie ma takiej potrzeby. I tak ledwo trzymasz się
na nogach. - Aaron westchnął ciężko. - Kitty przy
gotowała kolację, będę więc musiał pozmywać. -
Wskazał pokój obok. - Chętnie podzieliłbym się z to
bą moim łóżkiem, bo jest duże, ale często boli mnie
noga i przewracam się w nim pół nocy.
Kitty wstała od stołu.
- Pościelę mu tutaj.
Bo poczuł się zawiedziony, mimo to zerknął jesz
cze w stronę stryszku. Gospodarz zauważył to i po
kręcił głową.
- Nie, to sypialnia Kitty - wyjaśnił. - Poza tym
i tak byś się tam nie wgramolił.
Kitty zaczęła rozścielać koc na podłodze, tuż obok
kominka.
- Przynajmniej będzie ci ciepło - powiedziała,
a potem nie wiadomo dlaczego spłonęła rumieńcem.
Bo spojrzał niechętnie na brudną podłogę.
- Jeśli nie chcecie, żebym pomógł...
- Nie, nie - zapewniła Kitty, wygładzając zwinię
te szmaty, które miały mu służyć za poduszkę.
Bo skinął głową i podszedł do posłania. Zdjął buty
i położywszy się, zamknął oczy.
- Dobranoc.
- Dobranoc - odrzekli oboje.
Aaron przez chwilę krzątał się jeszcze przy misce
z wodą i co jakiś czas pojękiwał lub syczał z bólu.
Nie umył chyba naczyń zbyt dokładnie i nie zatrosz
czył się o to, by wylać brudną wodę. Kiedy skończył,
przeszedł do siebie, położył się i szybko zaczął chra
pać. Bo zastanawiał się, którą połowę nocy będzie
miał wobec tego nieprzespaną.
Sam mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Przeszka
dzał mu nie tylko ból. Wciąż myślał o tej niezwykłej
parze i o tym, co zastał w ich skromnym domu. Nie
ulegało wątpliwości, że Aaron i Kitty ledwo wiążą
koniec z końcem. Wyglądali jednak na zadowolo
nych z życia. Jakby ta sytuacja nie była dla nich
czymś nowym. Mieszkali na odludziu i to im nie
przeszkadzało, nie tęsknili do cywilizacji...
Początkowo postanowił, że podziękuje im rano za
gościnę i pojedzie dalej. Teraz jednak myślał o tym,
czy nie zmienić decyzji. Całe ranczo, łącznie z zabu
dowaniami gospodarskimi, najwyraźniej chyliło się
ku upadkowi, a wszystko wskazywało na to, że wła-
ściciele nie mają pojęcia, jak zabrać się do najmniej
szych choćby napraw.
Może zostanie parę dni i postara się im pomóc. Od
wdzięczyłby się w ten sposób, przynajmniej w nie
wielkim stopniu, za to, że Kitty uratowała mu życie.
Tak, Kitty.
Bo uśmiechnął się. Powinien być bardziej szczery
wobec siebie samego. Nie chce tu zostać tylko po to,
żeby spłacić dług wdzięczności. Pragnie też poznać
lepiej Kitty. Przyjrzeć się jej i zrozumieć przywiąza
nie, którym darzyła starego Aarona.
Pomyślał, że do tej pory nie spotkał takich ludzi.
Dostrzegł w nich coś, co budziło czułość i kazało
wierzyć w potęgę uczucia. Było oczywiste, że Kitty
traktuje staruszka jak własnego dziadka, a on ją jak
ukochaną wnuczkę.
Tak, cóż mu szkodzi zatrzymać się tu na parę dni?
Bo poprawił się na posłaniu. Kiedy już podjął de
cyzję, zasnął w ciągu kilku minut.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Wygląda na to, że czujesz się dziś lepiej, chłop
cze. - Aaron wyszedł na ganek, gdzie zastał Bo sie
dzącego na schodkach z kubkiem kawy w dłoni. Sta
ruszek wciągnął powietrze. - Czy mi się wydaje, czy
pachną bułeczki? Nie powiesz mi chyba, że Kitty do
browolnie zabrała się do przygotowania śniadania?
- Kitty wciąż śpi na górze - poinformował Bo. -
Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe tego, że
sam przygotowałem kawę i upiekłem bułeczki?
- Za złe? - Aaron popatrzył na niego jak na wa
riata. - Chcesz powiedzieć, że umiesz gotować?
- Trochę.
W każdym razie lepiej niż Kitty, dodał w myśli Bo,
ale nie odważył się tego powiedzieć. Wstał i po chwi
li przyniósł staruszkowi kubek parującej kawy i talerz
z kilkoma bułeczkami.
Aaron usadowił się wygodnie na fotelu i ułożył no
gę na stołku, który stał na ganku chyba właśnie w tym
celu. Powąchał kawę, a potem zabrał się do jedzenia.
Wprost pochłonął bułeczki i zaraz też wypił paroma
łykami kawę. Dopiero na zakończenie mlasnął sma
kowicie i powiedział:
- Moja Agnes piekła takie same. Już myślałem, że
spróbuję ich dopiero w raju.
Bo uśmiechnął się szeroko.
- Cieszę się, że ci smakowały. Chcesz jeszcze?
- Tak, ale... - Staruszek pokazał pusty kubek ge
stem, który wskazywał, że chętnie też napiłby się kawy.
Bo spełnił jego życzenie i przyniósł Aaronowi
świeżą kawę i talerz z bułeczkami. Starszy pan już
miał się zabrać do jedzenia, gdy w drzwiach pojawiła
się Kitty. Miała na sobie skórzaną bluzę i spodnie,
które na każdej innej wyglądałyby pewnie idiotycz
nie, ale do niej jakoś pasowały, a długie, pszeniczne
włosy były splątane niczym kłębowisko węży. Kitty
w jednej dłoni trzymała buty z cholewami, a w dru
giej nadgryzioną bułeczkę.
- To twoja robota? - spytała.
Bo skinął głową.
- Od razu pomyślałam, że to nie Aaron. Czemu mi
nie powiedziałeś, że umiesz gotować?
- Nie pytałaś.
Kitty rzuciła buty na ganek i po chwili wróciła
z dwiema bułeczkami w jednej ręce i kubkiem kawy
w drugiej.
Dopiero kiedy skończyła ten zaimprowizowany
posiłek, usiadła na schodkach i zaczęła wciągać buty.
Spojrzała jeszcze w stronę Bo.
- Chcesz dzisiaj jechać?
- Wolałbym zostać jeszcze dzień lub dwa, jeżeli
pozwolicie - zwrócił się do niej i do Aarona.
Kitty znieruchomiała z butem w ręce. Szykowała
się na pożegnanie z Bo, a tu taka niespodzianka! Sa
ma nie wiedziała, dlaczego zrobiło jej się nagle lżej
na sercu. No, bo chyba nie z powodu decyzji Bo
Chandlera...
Jednak zamiast się uśmiechnąć, zmarszczyła brwi
i obrzuciła go uważnym spojrzeniem.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, wczorajsza podróż omal mnie nie
wykończyła. Potrzebuję trochę czasu, żeby dojść do
siebie.
- A po drugie?
Aaron rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, jakby
chciał powiedzieć, że to niegrzecznie wypytywać
w ten sposób gościa.
- A poza tym chodzi też o opatrunek - dodał za
raz Bo i dotknął ramienia i klatki piersiowej. - Nie
wiem, czy potrafiłbym sam zmienić bandaże. Oczy
wiście jeśli zechcesz mi pomóc...
Kitty zerknęła na Aarona, myśląc, że mógłby ją za
stąpić, ale dostrzegłszy jego rezerwę, skinęła głową.
- Niech będzie.
Naciągnęła but do końca i wstała energicznie.
- Zajmę się tym później - zdecydowała, spogląda
jąc w stronę corralu. - Teraz mam pracę.
Najpierw poszła do koni, a kiedy skończyła, osiod
łała swojego wierzchowca i skierowała się w stronę
stada bydła, widocznego na horyzoncie. Bo, który
przez cały czas wodził za nią oczami, spojrzał na
Aarona.
- Chyba pójdę do swojej roboty - rzekł bez entuz
jazmu staruszek.
Bo położył mu dłoń na ramieniu.
- Posiedź w słońcu, a ja zajmę się kuchnią - po
wiedział.
Aaron zastanawiał się chwilę, a potem skinął gło
wą i odstawił laskę.
- Z przyjemnością - rzekł z westchnieniem.
Bo przyniósł mu jeszcze kawy, a następnie zaszył
się w kuchni. Praca nie była ciężka, lecz rzeczywiście
odczuwał jeszcze skutki wielogodzinnej jazdy na ko
niu i musiał co jakiś czas odpoczywać.
Tymczasem Aaron wystawił twarz do słońca i po
grążył się w swoich myślach. Miał wrażenie, że coś
dziwnego dzieje się w jego domu. Kitty zachowywała
się jak spłoszony mustang. Podejrzewał, że pożegna
nie z Bo sprawiłoby jej przykrość, a jednocześnie by
ła wobec niego niezbyt grzeczna. Poza tym zrobiła
się nerwowa, co zupełnie do niej nie pasowało.
Bo Chandler też go zastanawiał. Aaron nie wątpił,
że ten człowiek był przyzwyczajony do wygodnego,
jeśli nie luksusowego, życia. Z sobie wiadomych po
wodów zdecydował się zostać w ich domku i spać na
podłodze. Co więcej, podjął się obowiązków domo
wych tak, jakby było to zupełnie naturalne. Cóż, za
stanawiające...
Staruszek uśmiechnął do siebie. Jeśli szło o niego,
wcale mu to nie przeszkadzało. Chętnie nawet prze
ciągnąłby ten stan, jeśli Kitty nie będzie miała nic
przeciwko temu. A sądził, że będzie w stanie wiele
wytrzymać, byle tylko nie zajmować się gotowaniem.
Zwłaszcza że bułeczki i kawa naprawdę się Bo udały.
Aaron umieścił nogę na stołku i rozsiadł się wy
godniej. Rozsądek podpowiadał mu, że najlepiej zro
bi, pozwalając, by sytuacja sama się wyjaśniła. Wi
dział już wiele w życiu i rozumiał, że stosunki mię
dzy mężczyznami i kobietami nigdy nie należały do
łatwych. Pomyślał, że musi tylko uważać na Kitty, że
by nie zrobiła czegoś, czego będzie później żałować.
Kitty wydoiła krowy, a potem wysprzątała stajnię,
co nie należało do najprzyjemniejszych ani też naj
czystszych zajęć. Zwłaszcza że w czasie jej nie
obecności praktycznie nic się tutaj nie działo. Aaron
był zbyt słaby, żeby tak ciężko pracować. Wszystko
wskazywało na to, że jest już za stary na prowadzenie
gospodarstwa, a jej pomoc nie wystarczała. Poza tym
Kitty musiała wyłapywać mustangi, żeby zarobić na
utrzymanie swoje i Aarona.
Cóż, gdyby udało jej się zebrać więcej pieniędzy,
mogłaby wynająć kogoś do pomocy. Jesse Cutler, bal-
wierz z Misery, miał kilku synów i wszyscy byli
chętni do pracy, ale Kitty nie była w stanie im za
płacić.
Westchnęła ciężko i zaczęła wrzucać gnój na wóz.
Wielka szkoda, że umknęło jej stado mustangów. Mo
głaby przez jakiś czas nie ruszać się z domu, a i tak
mieliby sporo pieniędzy. Gdy tylko upora się z pod
stawowymi obowiązkami tu, w domu, znowu wyru
szy na szlak, żeby wytropić konie. Cóż, będzie mu
siała zostawić Aarona samego, ale nic nie może na to
poradzić. Zauważyła, że wolniej się poruszał. I cho
ciaż się nie skarżył, to wydawało jej się, że jego twarz
coraz częściej wykrzywia się pod wpływem bólu.
W tym wieku w ogóle nie powinien pracować, tylko
odpoczywać.
Serce ścisnęło jej się z żalu. Pomyślała, że Aaron
będzie w końcu musiał umrzeć, a nie potrafiła sobie
wyobrazić życia bez niego. Od kiedy pamiętała, za
wsze był przy niej, pomagał, w razie potrzeby pocie
szał i się troszczył.
Kitty próbowała odsunąć od siebie przykre my
śli. Nie, Aaron na pewno nie opuści jej tak szybko.
Jest przecież twardy jak skała. Nie poddawał się przez
całe życie, więc nie podda się i teraz. Z pasją cisnę
ła kolejną kupkę gnoju na wóz i rozejrzała się dooko
ła. Zaczęła pracować szybciej, nie chcąc myśleć
o tym, co ją czeka. Najpierw zawiozła gnój na pole
i go rozrzuciła, a potem napełniła żłoby świeżym sia-
nem. Na koniec dokonała przeglądu całego obejścia
i dopiero wtedy, spocona i zakurzona, wróciła do
domu.
Zdziwiona zatrzymała się na ganku. Tuż przed so
bą miała wiadro pełne wody, a także szare mydło
i lniany ręcznik. Aaron nigdy nie przygotowywał jej
niczego do mycia. Zaraz też domyśliła się, że to nie
jego robota. Pomyślała z wdzięcznością o Bo i
z przyjemnością zanurzyła dłonie w ciepłej wodzie.
Kiedy umyła twarz, pomyślała, że chętnie cała zanur
kowałaby w wiadrze. I chociaż nie mogła tego zro
bić, wsadziła do środka głowę, a potem namydliła
włosy i porządnie je umyła.
Poczuła się teraz jak nowo narodzona.
Wcale nie przejmowała się tym, że przemoczyła
ubranie i porozlewała wodę. I tak wyschnie, pomy
ślała i sięgnęła po ręcznik. Wytarła starannie mokre
włosy, a następnie usiadła na stopniach i zdjęła cięż
kie buty.
Wciąż siedziała na schodach, odświeżona i zado
wolona, kiedy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich
Aaron. Gwizdnął donośnie, a potem dopiero zauwa
żył ją na stopniach.
- O, tu jesteś. - Uśmiechnął się przepraszająco. -
Myślałem, że gdzieś na polu...
Kitty podniosła się ze swego miejsca.
- Przepraszam, że narozlewałam.
- Nieważne.
Aaron zrobił tajemniczą minę i zaprosił ją gestem
do środka.
- Chodź - dodał
Kiedy stanęła w drzwiach, poczuła cudowny za
pach. Wydawał się znajomy, ale Kitty nie miała poję
cia, co to może być. Jeśli zetknęła się z nim wcześ
niej, to na krótko i na pewno nie w tym domu.
- Co to takiego? - spytała.
- Bo upiekł chleb - odparł z namaszczeniem Aaron.
Ślinka sama napłynęła jej do ust.
- Chleb? - powtórzyła bezwiednie.
Staruszek skinął głową.
- A poza tym od paru godzin dusi wołowinę na
wolnym ogniu - dodał. - Wiesz, tę, co była jak pode
szwa. .. Jeśli będzie smakować w połowie tak dobrze
jak pachnie, to czeka nas dzisiaj prawdziwa uczta.
Właśnie w tym momencie Kitty spostrzegła Bo.
Trzymał starą maselnicę, która leżała zapomniana
gdzieś w szopie, ponieważ rzadko do niej zaglądali
z Aaronem.
- Co robisz? - spytała zdziwiona.
- Na razie muszę to umyć - odparł. - Wydaje mi
się, że z mleka można by zrobić trochę masła, żeby
wam nie kwaśniało.
- A masło się nie zepsuje? - Aaron zadał pod
chwytliwe pytanie.
Bo pokręcił głową.
- Tylko trzeba je będzie trzymać w wodzie. - Po-
patrzył z podziwem na Kitty, zauważając, że mokre
ubranie uwydatniło jej figurę. - Widzę, że skorzysta
łaś z wody i mydła - dodał.
- Tak, dziękuję.
- Proszę bardzo. - Wskazał nakryty do posiłku
stół. - Może usiądziecie z Aaronem. Wszystko goto
we. Jestem pewny, że porządnie zgłodniałaś po całym
dniu pracy.
Dopiero teraz Kitty uświadomiła sobie, że jest po
twornie głodna.
- Mogłabym zjeść konia z kopytami - zaśmiała się.
- Proponuję krowę, i to bez kopyt.
Kitty i Aaron usiedli, Bo położył na stole cudow
nie zarumieniony bochenek chleba. Był jeszcze ciep
ły. Kitty wzięła nóż i zabrała się do krojenia. Chleb
był lekki i puszysty.
Bo nałożył na talerz wołowinę, która była tak
miękka, że sama odchodziła od kości. W dodatku
pływała w sosie, który pachniał bardzo apetycznie.
Wyglądało na to, że Bo użył nie tylko przypraw z ich
kuchni, ale znalazł jeszcze jakieś zioła, których dodał
do mięsa.
Aaron aż się oblizał, widząc to wszystko.
Kitty nałożyła sobie porcję, a potem przesunęła ta
lerz z mięsem i chleb w stronę staruszka. Bo obsłużył
się ostatni, po czym odmówili szybką modlitwę i za
brali się do jedzenia.
Przez parę minut przy stole panowało milczenie.
W końcu Kitty westchnęła błogo i odsunęła pusty ta
lerz.
- Wspaniałe jedzenie.
Aaron kończył właśnie wołowinę.
- Cudowne - przytaknął.
Bo uśmiechnął się lekko.
- Miło mi to słyszeć. A więc wam smakowało...
- Smakowało?! - wykrzyknęła Kitty. - Nigdy
w życiu nie jadłam czegoś równie dobrego.
- Ja też - dodał Aaron. - Chociaż moja świętej pa
mięci żona była niezłą kucharką.
Kitty spojrzała podejrzliwie na Bo.
- Gdzie nauczyłeś się tak wspaniale gotować?
- Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie potrafią
gotować. Mój ojciec mawiał, że to mu pozwala się
odprężyć, i chyba miał sporo racji...
Aaron wziął jeszcze kawałek chleba.
- Czy twoi rodzice żyją? - spytał, zanim włożył
go do ust.
- Nie, niestety. Mama zmarła pierwsza. Długo
chorowała, a ojciec się nią opiekował. Kiedy to się
skończyło, stracił chęć do życia. Nigdy już nie był
taki jak przedtem. Bardzo ją kochał.
Kitty poczuła mrowienie na plecach. Nie słyszała,
by ktoś tak otwarcie mówił o uczuciach.
- Rodzina Bo zajmuje się hodowlą koni - powie
działa, żeby skierować rozmowę na inne tory.
Aaron pokiwał głową.
- Tak, słyszałem o koniach z Wirginii - rzekł
z uznaniem. - Rasowe konie to coś zupełnie innego
niż mustangi.
Bo skinął głową.
- To prawda, ale w zasadzie tylko dziadek tak na
prawdę zajmował się hodowlą. Ojciec miał parę koni,
ale głównie interesowało go prawo.
- Naprawdę? Był prawnikiem czy sędzią? - za
ciekawił się Aaron.
- I jednym, i drugim - padła odpowiedź. - Przed
wojną prowadził prywatną praktykę w Wirginii,
a później dzielił swój czas między nasz stan a Wa
szyngton.
- O! - zdziwiła się Kitty.
Bo wstał i podszedł z talerzem do pieca.
- Może jeszcze wołowiny? - zaproponował.
Aaron postanowił oprzeć się łakomstwu i pokręcił
głową.
- Dziękuję, bardzo się objadłem.
- A ty? - Bo zwrócił się do Kitty.
- Och, nie. Boję się, że zaraz pęknę! - zaśmiała się.
- Wobec tego napijemy się kawy - zdecydował Bo.
- A co twój ojciec robił w Waszyngtonie? - Aaron
zadał kolejne pytanie, kiedy Bo znowu usiadł, gdy już
nalał wszystkim pachnącej kawy.
- Zajmował się naprawą kraju.
Staruszek aż gwizdnął, a potem przyglądał mu się
przez chwilę uważnie.
- To niełatwe zadanie, prawda?
- Dużo trudniejsze, niż się może wydawać - przy
znał Bo. - Ojciec zajmował się ujednoliceniem prawa
Północy i Południa i twierdził, że wszędzie pełno jest
niesprawiedliwości. Nie chodzi o przestępców.
Wśród zwykłych obywateli zawsze znajdą się tacy,
którzy zechcą wykorzystać luki prawne. Dążył do te
go, żeby to było niemożliwe i żeby wszyscy byli rów
ni przed sądem.
Aaron pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Musisz być z niego bardzo dumny.
- Tak, to prawda. Właśnie dlatego studiowałem
prawo.
- Jesteś prawnikiem?
- Właśnie.
Staruszek dopił kawę i odstawił kubek.
- To był naprawdę doskonały posiłek - powie
dział. - Dziękujemy.
- Nie ma za co - rzekł Bo. - Chciałem wam w ten
sposób podziękować za gościnność.
Aaron zwrócił uwagę na Kitty, która ze zdziwioną
miną usiadła wygodnie na krześle, a potem zaczęła
badać jego oparcie.
- Co się stało? - spytał.
Kitty wzruszyła ramionami.
- Sama nie wiem. Nigdy nie mogłam porządnie
usiąść na tym krześle, a teraz nagle wszystko jest
w porządku. Zająłeś się nim, kiedy byłam w polu?
Staruszek zrobił zaskoczoną minę.
- Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem, że się
rozwala.
Oboje popatrzyli na Bo, który zaczął zbierać puste
kubki.
- To ja je naprawiłem - przyznał. - Po tym, jak
omal nie znalazłem się na podłodze, kiedy chciałem
się oprzeć.
Kitty zerknęła na niego przepraszająco.
- Przykro mi, powinnam cię była ostrzec.
- Nic się nie stało. Przynajmniej zrobiłem coś
pożytecznego.
Aaron i Kitty wymienili pełne zdziwienia spojrze
nia.
- Wydaje się, że potrafisz niemal wszystko - za
uważył staruszek i uśmiechnął się.
Bo pokręcił głową.
- Wykonam drobne naprawy, ale jest coś, czego
nie potrafię zrobić - powiedział, dotykając rany. -
W żaden sposób nie mogłem zmienić bandaży.
- Drobne operacje to specjalność Kitty. - Aaron
wstał od stołu. - Potrafi zająć się nie tylko ludźmi, ale
i bydłem.
- Zdążyłem zauważyć. - Bo przypomniał sobie,
jak umiejętnie pielęgnowała go na prerii.
- Zachowałem parę cygar na szczególną okazję.
Może zapalimy na ganku?
- Z przyjemnością - zgodził się Bo.
- Czy mamy jeszcze whiskey? - Aaron zwrócił
się do Kitty.
- Nie za dużo, ale trochę jest - odparła, zaglądając
do kredensu. - Zaraz wam podam.
- Zachowaj też na ranę.
Kitty zmarszczyła brwi. Nie trzeba jej było o tym
przypominać.
Obaj mężczyźni usiedli wygodnie w starych, wy
służonych fotelach, patrząc na zachód słońca. Jeszcze
trochę, a zacznie się ściemniać. Po chwili dołączyła
do nich Kitty, która podała im whiskey w szklanecz
kach, a następnie sama usiadła na schodach, spoglą
dając na krwawą łunę, niemal jak od pożaru.
- Gdzie ci się najbardziej podobało z tych wszyst
kich miejsc, w których byłeś? - spytała Bo.
Zapalił cygaro i zamyślił się na chwilę.
- Trudno powiedzieć. W Bostonie i Nowym Jor
ku czuje się siłę historii. Ale San Francisco jest bar
dziej ekscytujące, chociaż pełno tam nowobogackich
i przygodnych zabijaków. Jednak wydaje mi się, że
przyszłość kraju to sam środek, prawdziwa wieś i lu
dzie, którzy ciężko pracują, żeby wydrzeć przyrodzie
nowe ziemie. Chodzi tylko o to, żeby im nie prze
szkadzać, ale jak najbardziej pomóc.
- I właśnie o to chcesz walczyć, chłopcze?
Bo wzruszył ramionami.
- Nie, w czasie tej podróży nie zajmuję się pracą.
Sam nie wiem, dlaczego wyjechałem z domu - od-
rzekł, patrząc na Aarona. - Miałem nadzieję, że
w pewnym momencie to stanie się jasne.
Kitty nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, ale
wyglądało na to, że Aaron zrozumiał.
- Sama nigdy nie wyjechałabym z domu - powie
działa.
Aaron popatrzył na nią z uśmiechem.
- Ani ja - rzekł i wyrzucił niedopałek. - No, robi
się późno. Pójdę się położyć.
Kitty nie chciała zostać tylko z Bo.
- Ja też już pójdę...
- A opatrunek? - przypomniał jej Aaron. - Weź
lepiej lampę i sprawdź, czy nie wdało się zakażenie.
Po chwili zniknął we wnętrzu domu. Kitty została
sama z Bo.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Zaraz wracam - powiedziała Kitty i weszła do
środka. Po chwili pojawiła się z lampą w jednej, a bu
telką whiskey i szarpiami w drugiej ręce. Postawiła
lampę na poręczy.
Bo zdjął koszulę. Kiedy się odwrócił, Kitty zauwa
żyła, że się uśmiecha.
- Tak się składa, że bez przerwy się przy tobie roz
bieram - zauważył.
Kitty otworzyła butelkę.
- Whiskey wystarczy akurat na ranę - odezwała się.
- Mam nadzieję, że wszystko tam jest w porządku.
Bo pomału zdjął bandaż.
- Przysuń się do światła i stań bokiem - zarządziła
Kitty, biorąc szarpie do ręki.
Przyjrzała się ranie. Dotknęła opuchniętego ciała
wokół rany, ale natychmiast poczuła znajome mro
wienie i cofnęła dłoń. Wyglądało na to, że rana goi
się dobrze, chociaż wyciekło z niej też trochę ropy.
Aby zapobiec zakażeniu, polała ją whiskey, a następ
nie wylała jej resztkę na szarpie, które starannie przy
łożyła do rany.
- Piecze - mruknął Bo.
- To bardzo dobrze.
- I boli.
- Gdzie? - zaniepokoiła się.
- Tu. - Wskazał swoje serce.
Kitty niczym oparzona cofnęła dłoń.
- Nie wygłupiaj się - rzuciła ostro, chcąc ukryć
zmieszanie. Sama nie wiedziała, dlaczego tak silnie
reagowała właśnie na tego mężczyznę. Inni nie robili
przecież na niej większego wrażenia. - Przytrzymaj
szarpie, a ja zabandażuję ranę. Wydaje się, że wszyst
ko jest w porządku - dodała, żeby go uspokoić, gdy
by miał co do tego wątpliwości.
- Wiem. Mam przecież najlepszą pielęgniarkę
w całej Dakocie Południowej.
- Ale może jeszcze trochę piec - ostrzegła, zakła
dając bandaż i starając się przy tym nie dotykać Bo,
co nie było łatwe.
- Mój ojciec mawiał, że czasami musi poboleć,
żeby mogło być dobrze...
- Właśnie - bąknęła, starając się nie zwracać uwa
gi na Bo. Chodziło jej tylko o to, żeby jak najszybciej
skończyć opatrunek. - Mógłbyś usiąść na stołku Aa
rona? Byłoby mi wygodniej.
Bo spełnił jej prośbę, a ona szybko zabrała się do
dalszego bandażowania. Przymknął oczy, zastana
wiając się, czy Kitty wie, co się z nim dzieje. Naj
chętniej wziąłby ją w ramiona i pocałował.
- Aaron ma rację. Znakomicie sobie radzisz. Rze
czywiście nauczyłaś się tego sama, na farmie?
- Tak. Z konieczności. Mustangi często są pora
nione. Poza tym mam dwóch braci zabijaków.
- Opowiedz mi o nich - poprosił z nadzieją, że
zatrzyma ją przy sobie trochę dłużej niż to konieczne
do dokończenia opatrunku.
- Starszy, Gabe, został szeryfem w Misery - za
częła Kitty - a Yale, który jest od niego o rok młod
szy, był kiedyś zawodowym graczem, ale ustatkował
się po tym, jak się ożenił. Ma niewielkie ranczo koło
miasteczka. To przy nich nauczyłam się nie bać wi
doku krwi.
- Było aż tak źle? - zaciekawił się.
- Z Gabe'em nie, ale Yale często wdawał się
w bójki. Jak widzisz, krew i rany nie robią na mnie
wrażenia. No, gotowe, jesteś wolny.
- A co robi?
- Słucham?
Bo dotknął jej włosów.
- Co robi na tobie wrażenie?
Kitty odsunęła się gwałtownie.
- Czy to tylko mnie się boisz, czy innych męż
czyzn też?
- Wcale się ciebie nie boję.
- Wyglądasz tak samo jak mustangi, kiedy usły
szały strzał - zauważył. - Zapamiętałem to sobie do
kładnie.
- Nie, nie. Jestem na ciebie tylko zła - zapewniła
go, cofając się jeszcze bardziej.
- I nie chcesz uciec?
- Ależ skąd. - Musiała włożyć olbrzymi wysiłek
w to, żeby zrobić mały krok w jego stronę.
A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że sa
ma nie wiedziała, co się stało. Bo chwycił ją za rękę.
Już po chwili trzymał ją w ramionach, a ona mu się
nie opierała. Dopiero kiedy zauważyła, że chce ją po
całować, zaprotestowała:
- Ani mi się waż!
Miała nadzieję, że Aaron już śpi i nie słyszy tej
rozmowy. Spojrzała nawet w stronę drzwi i w tym
momencie zrozumiała, że popełnia błąd. Nagle po
czuła usta Bo na swoich wargach i osłabła. Nie wie
działa, co się z nią dzieje. Nikt jej jeszcze nigdy tak
nie całował. Co prawda, byli tacy, którzy próbowali,
ale szybko cofali się, widząc, jak bardzo się złości.
Woleli nie narażać się na atak wściekłości.
Kitty próbowała złapać oddech.
- Ależ...
- Cii, już za późno - zdołał jeszcze szepnąć Bo
i ponownie przywarł do jej ust.
Kitty Conover przyciągała go jak magnes. Piękna,
dzielna, z charakterem. Miała tak cudownie miękkie
usta, że mógłby całować ją całą wieczność. Tak wspa
niale mieściła się w jego ramionach. Wydawało się,
że są wprost dla siebie stworzeni.
Bo przyciągnął Kitty mocniej do siebie, myśląc
o tym, że smakuje jak świeża źródlana woda. Nie by
ło w niej nic sztucznego. Żadnego udawania. Żad
nych westchnień na pokaz. Kitty wydawała się zasko
czona tym, co się z nią dzieje, co sprawiało, że zapra
gnął jej szaleńczo.
Nawet nie czuł, że się poruszają, aż do momentu, kie
dy Kitty oparła się plecami o balustradę ganku. A mimo
to nie przestał jej całować, przesuwając dłonie wzdłuż
jej pleców w łagodnej pieszczocie. Nie czuł bólu rany.
Z trudem panował nad pożądaniem. Najchętniej trwałby
tak, tuląc i całując Kitty, wiecznie.
Kitty zatraciła się w nowych, nieznanych sobie
doznaniach. Nie miała pojęcia, że pocałunek może
dostarczyć tyle przyjemności. Śmiała się z całują
cych się par. Wydawało jej się żałosne, że tak się ob-
ściskują. A teraz sama czuła się cudownie w obję
ciach Bo, który trzymał ją tak mocno i zarazem tak
delikatnie.
Wiedziała, że mogłaby mu się wyrwać. Bo na pew
no nie zrobiłby niczego wbrew jej woli. Mimo to nie
poruszyła się. Czuła się trochę jak mustang, którego
złapano na lasso.
Miała wrażenie, że Bo doskonale wie, co robi. Mu
siał znać się na całowaniu. Jego język wdzierał się do
jej ust, a ona odbierała to jak cudowną pieszczotę.
Przytuliła się mocniej, czując ciepło silnego męskie
go ciała. Jednocześnie przestraszyła się, że jeśli bę-
dzie to trwało dłużej, zupełnie opadnie z sił. Wystar
czy, że Bo ją puści, a ona niczym szmaciana lalka
opadnie na deski ganku.
Dlatego objęła go w pasie. Skórę miał tak gorącą,
że niemal ją parzyła. Dopiero po chwili pomyślała,
że przecież nie włożył koszuli i czuje nagie ciało.
Przesunęła dłoń wyżej i stwierdziła, że drży.
- Bo! - szepnęła, kiedy oderwał się od niej, żeby
odetchnąć głębiej. Potrząsnął głową, jakby nie miał
pojęcia, gdzie jest ani co się z nim dzieje. Popatrzył
na nią niewidzącymi, zasnutymi mgłą oczami. Jak to
możliwe, żeby w ciągu paru chwil do tego stopnia się
zapomnieli? Właściwie to on się zapomniał, Kitty
najwyraźniej nie ma wielkiego doświadczenia...
Odsunął się trochę.
- Lepiej... lepiej idź już do środka, Kitty - ode
zwał się lekko schrypniętym głosem.
Próbowała coś powiedzieć, ale tylko parę razy po
ruszyła ustami jak ryba wyjęta z wody. A potem ski
nęła głową i cofnęła się o krok z nadzieją, że znajdzie
w sobie tyle siły, by wspiąć się na stryszek. Nogi mia
ła jak z waty. Wciąż patrzyła na Bo. Nie potrafiła
oderwać od niego oczu. Zrobiła jeszcze jeden krok do
tyłu, a potem kolejny i tak dotarła do drzwi.
W oczach Bo było coś mrocznego, co napawało ją
lękiem, a jednocześnie fascynowało. Wyglądał trochę
jak młody ogier doprowadzony do klaczy.
Znalazłszy się przy drzwiach, nagle odzyskała siły.
Obróciła się na pięcie i zniknęła w domu, a potem
szybko wspięła się na stryszek.
Po chwili wyczekiwania rozebrała się i położyła
do łóżka. Nie mogła jednak zasnąć. Po dłuższym cza
sie usłyszała jakiś ruch na dole. Przeczołgała się do
klapy i zobaczyła Bo zajętego zdejmowaniem butów.
Ułożył się na swoim posłaniu i założył ręce pod gło
wę. Kitty cofnęła się, gdyż wydawało jej się, że ją
zauważył. Miała wielką ochotę zejść na dół, ale bała
się tego, co mogłoby potem nastąpić.
Wróciła do łóżka. Przez kwadrans lub dwa wierciła
się w pościeli, ale w końcu udało jej się zasnąć. Mimo
to nie zdołała się uwolnić od magii pocałunków Bo
Chandlera. Śniło jej się, że całuje ją jeszcze mocniej
niż na ganku i że przytula ją, a potem... Nie, nie wie
działa, co było potem, bo zwykle budziła się w tym
momencie.
I tak trzy, cztery razy w ciągu nocy.
- Jak tam twoja rana, chłopcze? - spytał Aaron,
kiedy wszedł rano do kuchni, prowadzony nieomyl
nie przez zapach świeżo zaparzonej kawy.
Z przyjemnością spojrzał na trzy pajdy chleba brą
zowiejące nad ogniem.
- Znacznie lepiej - odparł Bo. - Nareszcie mogę
się w miarę swobodnie ruszać.
- To dobrze. Widzisz, mówiłem ci, że Kitty zna
się na rzeczy.
Bo przypomniał sobie wczorajszy wieczór.
- O, tak. Na pewno - odparł.
Nalał gorącej kawy do kubka, a następnie wziął
grzankę, odczekał, aż trochę ostygnie, i posmarował
ją masłem.
Aaron powąchał pieczywo. Następnie ugryzł kawałek.
- Niebo w gębie - orzekł. - Wiesz, że mnie psu
jesz, prawda?
- Właśnie o to mi chodzi.
Staruszek pokiwał smętnie głową.
- I wiesz, że jak wyjedziesz, będę skazany na go
towanie Kitty.
Bo doszedł do wniosku, że słowo „skazany" jest
niezwykle trafne.
- Możesz próbować sam coś przyrządzić - za
uważył.
Aaron machnął ręką.
- Jedzenie w moim wykonaniu jest chyba jeszcze
gorsze niż Kitty, o ile to w ogóle możliwe. Już wolę
jeść to, co ona przygotuje.
Bo spojrzał na niego ze współczuciem.
- Bardzo mi przykro. Jadłem to, co upichciła na
szlaku.
Staruszek zachichotał.
- Wobec tego dziwię się, że w ogóle przetrwałeś -
powiedział i spojrzał w stronę stryszku. - Prawdę mó
wiąc, powinienem sam siebie winić za taki stan rzeczy.
Kitty potrafi tylko to, czego ją sam nauczyłem.
- Więc powinieneś być z niej dumny. Może nie
jest najlepszą kucharką, ale zdaje się, że świetnie ra
dzi sobie w gospodarstwie. No, i jest wspaniałą ko
bietą. ..
Sposób, w jaki Bo wypowiedział te słowa, zwrócił
uwagę Aarona. Staruszek zaczął mu się uważnie przy
patrywać. Właśnie chciał go o coś ważnego zapytać,
gdy spostrzegł Kitty. Schodziła po drabinie. Cisnęła
buty w kąt pod drzwiami i podeszła do stołu.
- Dzień dobry - rzuciła na powitanie, a potem
spojrzała gdzieś w bok.
- Dzień dobry - odpowiedział Bo. - Napijesz się
kawy?
Wyciągnął w jej stronę parujący kubek, a ona mu
siała przyjąć go z jego rąk. Nie usiadła jednak przy
stole, tylko wzięła buty i zaczęła je naciągać, popija
jąc co jakiś czas kawę z kubka, który odstawiała na
kuchnię.
- Pomyślałam, że mogłabym poszukać dziś tego
stada, które mi uciekło - powiedziała, nie patrząc
w ich stronę.
Aaron zrobił zdziwioną minę.
- Przecież dopiero wróciłaś - zauważył, - Czy to
nie może trochę poczekać?
- Przecież sam mówiłeś, że potrzebujemy pienię
dzy. Bo mógłby ci dotrzymać towarzystwa. Oczywi
ście, jeśli zgodzi się tu zostać jeszcze parę dni...
- Chętnie zostanę - zadeklarował Bo.
- Na jak długo chcesz jechać? - spytał Aaron, któ
ry zdążył już zapomnieć o kawie.
- Tak długo, jak będzie trzeba - odparła Kitty
i sięgnęła po pas z bronią. Następnie zaczęła pako
wać inne rzeczy niezbędne podczas konnej wyprawy.
- Ale... - Aaron próbował protestować.
Kiedy dostrzegła wyraz jego twarzy, podeszła do
stołu i powiedziała nieco łagodniejszym tonem:
- Muszę złapać te konie. - Położyła dłoń na jego
ramieniu. - Dzięki nim pospłacamy wszystkie długi.
Nie przejmuj się, to nie powinno trwać zbyt długo.
A tym razem będziesz miał towarzystwo.
Spojrzała na Bo. Chyba po raz pierwszy tego ranka.
- No, dobrze - westchnął Aaron. - Gdzie chcesz
jechać?
- Na zachód. Znam już ulubione miejsca popasu
przewodnika.
- Uważaj na siebie.
Kitty uśmiechnęła się do Aarona i podeszła do
drzwi.
- Jasne. Ty też. - Znowu popatrzyła na Bo. - Żeg
naj.
- Do widzenia - odparł.
Zatrzymała się jeszcze w otwartych drzwiach.
- I... opiekuj się Aaronem.
- Oczywiście.
Kiedy wyszła, Bo wyjrzał przez okno, a następnie
zaczął się kręcić przy kuchni. Owinął kawał chleba
lnianą szmatką, dołożył do niego parę wczorajszych
bułeczek i wlał świeżo zaparzonej kawy do bukłaka.
- Zaniosę jej to - powiedział, ponownie wygląda
jąc przez okno.
Aaron skinął głową.
- Tylko się pospiesz, bo jak jej coś strzeli do gło
wy, to zniknie w parę minut.
Bo ruszył pośpiesznie w stronę corralu. Kitty przy
wiązała wyprowadzonego ze stajni konia do ogrodzenia.
- Hej, zaczekaj! - zawołał.
Odniósł wrażenie, że Kitty najchętniej uciekłaby
przed nim, gdzie pieprz rośnie. Mimo to podszedł do
niej zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuż przy
ogrodzeniu.
- Zdecydowałaś się jechać z powodu tego, co za
szło wczoraj - raczej stwierdził, niż zapytał.
Kitty uniosła dumnie brodę.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Uciekasz - odrzekł. - Wolisz wrócić na szlak,
niż stawić czoło temu, co się pomiędzy nami wyda
rzyło. Nie chcesz się nad tym zastanowić.
- Nie ma nad czym. To... to nie było nic ważnego.
Nic, o czym warto rozmyślać.
Twarz ją paliła. Oczywiście kłamała, ale nie mogła
tego przecież uniknąć. Zamierzała bronić się przed
Bo i przed emocjami, jakie w niej obudził, najlepiej
jak tylko potrafiła.
- Po prostu tchórzysz - powiedział oskarżycielsko.
- Jeszcze przed niczym nie stchórzyłam - odparo
wała. - Ani przed koniokradami, ani przed dzikimi
zwierzętami! I ciebie też się nie boję - dodała.
- Czy na pewno?
- Uhm.
- Kłamiesz!
Bo ze zdziwieniem stwierdził, że jest zły. Nawet
nie przypuszczał, że ktoś może w nim wzbudzić takie
emocje. A już zwłaszcza kobieta... Kitty Conover nie
była zwykłą kobietą. Miała rzadki dar wydobywania
z niego tego, co najgorsze. I teraz też, zamiast prze
kazać jej węzełek z jedzeniem i życzyć szczęśliwej
drogi, złapał ją brutalnie i przyciągnął do siebie. Za
nim zdążyła się zorientować, co się dzieje, przywarł
ustami do jej warg.
Całowali się tak namiętnie, że zapomnieli o bożym
świecie. Kitty zatraciła się w pocałunku, a jednak pod
świadomie wiedziała, że nie powinna się tak łatwo pod
dawać. Miała wrażenie, że ten pocałunek jest swoistą
próbą sil. Ale czyż mogła oprzeć się namiętności, którą
Bo w niej wyzwolił? Okazało się, że nie zna samej sie
bie. Nie wiedziała, że emocje mogą nią zawładnąć tak
dalece, że nie będzie w stanie się kontrolować.
W końcu Bo oderwał się od niej i spojrzał z niepo
kojem w stronę domku. No, tak, Aaron. Zupełnie
o nim zapomniała. Teraz jednak było za późno na to,
by zastanawiać się, czy widział, jak się całują. Stali
naprzeciwko siebie, oddychając ciężko.
- Zdaje się, że jednak wyszło na moje - powie
dział cicho Bo. W jego głosie nie było triumfu.
- Nic podobnego - odparta, dziwiąc się, że mó
wienie przychodzi jej z takim trudem.
Serce nadal waliło jej jak szalone.
- A jednak uciekasz przede mną - zauważył, wi
dząc, jak cofa się wzdłuż ogrodzenia.
- Jesteś wrednym, samolubnym skunksem, który
włazi, gdzie mu się podoba.
Przy innej okazji zapewne roześmiałby się, słysząc
takie porównanie, ale teraz wciąż był rozpalony
i z trudem panował nad sobą. Poza tym bolało go, że
słyszy żal w jej głosie.
- Widzę, że nie tylko uciekasz, ale jeszcze usiłu
jesz oszukiwać samą siebie.
Kitty bez słowa podeszła do konia. Po chwili sie
działa w siodle. Nie odjechała jednak, tylko popatrzy
ła gniewnie na Bo.
- Powinieneś zginąć za te słowa.
Bo uniósł do góry ręce.
- Zabij mnie, jeśli uważasz, że kłamię.
Kitty pokręciła głową, a potem dźgnęła konia bu
tami. Od razu poderwał się do biegu.
Bo stał przy corralu i patrzył za nią, a potem za
uważył leżące przy ogrodzeniu zawiniątko z jedze
niem. Wątpił, żeby Kitty zgodziła się je przyjąć. Pod
niósł więc z westchnieniem chleb i bułeczki i ruszył
w stronę domku. Po drodze zastanawiał się, czy bę-
dzie tu jeszcze, kiedy Kitty wróci. A jeśli tak, to co
będzie jej miał do powiedzenia.
- Cholera! - mruknął.
Miał swoje plany. Nie w głowie mu były romanse.
Nigdy by nie przypuszczał, że akurat na tym odlu
dziu spotka tak pociągającą i interesującą kobietę,
jak Kitty Conover, a tym bardziej że straci dla niej
głowę. Teraz jego życiowa sytuacja się skomplikowa
ła. Nie bardzo wiedział, jak powinien postąpić.
Ale cóż, stało się. Musi sobie jakoś radzić.
Wszedł po schodkach na ganek i położył zawiniąt
ko na balustradzie. Nie chciał jeszcze wchodzić do
domu. Bał się, że Aaron widział całą scenę i że będzie
musiał się przed nim tłumaczyć.
Byłoby dla niego najlepiej, gdyby jak najszybciej
zapomniał o tej piekielnej Kitty Conover. Czy to jed
nak możliwe?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kitty przyklękła w wysokiej trawie i obserwowała
stado mustangów, które pasło się nieopodal. Ogier stał
na straży, a ponad tuzin klaczy skubało trawę. To nie by
ło stado, którego szukała, ale nie chciała stracić okazji.
Gdyby udało jej się złapać ogiera na lasso, przed kolacją
byłaby w domu, a nazajutrz mogłaby zająć się ujeż
dżaniem. Przy odrobinie szczęścia w ciągu tygodnia
zdobyłaby pieniądze na wiosenne zapasy. Z prawdziwą
przyjemnością myślała o tym, że kupiliby z Aaronem
nasiona i ziarno. Być może wystarczyłoby nawet na sło
ik miodu, który tak bardzo lubiła.
Jej brat, Yale, podśmiewał się z jej łakomstwa. Kit
ty uwielbiała wszelkiego rodzaju słodycze i dlatego
Yale w prezencie kupował jej miód, konfiturę lub
twarde miętowe cukierki. Dużo podróżował, a kiedy
przyjeżdżał na farmę, jeszcze się nie zdarzyło, żeby
zapomniał o słodkim upominku. Cóż, to się jednak
zmieniło, od kiedy się ustatkował i ożenił z Carą.
Oczywiście wciąż pamiętał o siostrze, ale miał prze
cież własną rodzinę, o którą musiał się troszczyć.
Podobnie zresztą jak Gabe, który dzielił czas mię
dzy sprawy zawodowe a żonę i nowy dom. Kitty ze
zdziwieniem myślała o tym, że obaj jej bracia są już
żonaci i uważani za szacownych obywateli Misery.
Jeszcze tak niedawno kłócili się z byle powodu.
W końcu doszli ze sobą do ładu. Potrafili się nawet
zaprzyjaźnić, co stanowiło zupełnie nowy rozdział
w dziejach ich rodziny...
Dziwiło ją również to, że bracia tak chętnie wyrzekli
się swojej wolności. Założyli rodziny, przyjęli obowiąz
ki, a mimo to wyglądali na zadowolonych. Ba, nawet
szczęśliwych... Jej jakoś nie mogło pomieścić się w gło
wie, że można aż tyle poświęcić dla drugiej osoby. Skąd
pewność, że to nie jest pomyłka? Albo że za jakiś czas
nie pożałują tego, co zrobili? Nie, ona sama nigdy nie
zdecydowałaby się na podobne ryzyko.
Ogier uniósł głowę i parokrotnie stuknął kopytem
o ziemię. Kitty zastygła w trawie. Wyglądało na to,
że koń stał się czujny. Musiała działać szybko, jeśli
chciała schwytać stado.
Błyskawicznie przekradła się do swojego wierzchow
ca i wskoczyła na siodło. Już w trakcie jazdy odwiązała
lasso i przygotowała je do rzutu. Spłoszone mustangi
chciały uciekać, ale jednak udało się złapać ogiera. Kie
dy zwierzę poczuło pętlę na szyi, stanęło dęba i usiłowa
ło się wyzwolić. Gdyby nie jej doświadczenie, już leża
łaby na ziemi. Ogier okazał się wyjątkowo silny. Kiedy
jednak lasso zacisnęło się mocniej na jego szyi, prze-
stał się tak rozpaczliwie opierać. Kitty z doświadcze
nia wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Uwiązała ko
niec sznura do siodła i zeskoczywszy na ziemię,
szybko zarzuciła drugie lasso na szyję zwierzęcia,
a jego koniec przywiązała do pobliskiego drzewa.
Ogier znowu podjął walkę. Szarpał się i stawał dę
ba, starając się zerwać więzy. Nadaremnie. W tym
czasie reszta stada, spłoszona, zbita w gromadę, po
patrywała na schwytanego przewodnika.
Kiedy wreszcie koń się zmęczył, Kitty popuściła
lasso i podjechała bliżej. Złapany w pułapkę ogier
obserwował ją nieufnie.
- Wiem, że mnie nie lubisz - powiedziała mięk
kim, przyciszonym głosem i powoli zsunęła się
z siodła. Po chwili zabrała się do odwiązywała sznu
ra. - Zobaczysz, niczego nie będzie ci brakować.
Nagle poczuła przejmujący ból. Upadła. Kiedy
zdołała przekręcić się na plecy, zobaczyła nacierają
cego ogiera. Szybko przesunęła się w bok, ale i tak
nie uniknęła uderzenia. Półprzytomna z bólu i ze
strachu przeczołgała się w trawy, gdzie przywódca sta
da nie mógł jej dosięgnąć.
Wciąż rzucał się i bił kopytami o ziemię.
- Ale bestia! - westchnęła z podziwem i dotknęła
obolałego ramienia. Kto mógł przypuszczać, że jesz
cze znajdzie siły na walkę. Na szczęście nie zdołał
wyzwolić się z drugiego lassa.
Przez kolejne minuty koncentrowała się głównie
na tym, żeby nie stracić przytomności. Nie mogła
poddać się i zostać w miejscu, gdzie nikt nie zdołałby
jej odnaleźć. Ból był tak przejmujący, że domyśliła
się, iż ma połamane żebra. Coś też było nie w porząd
ku z jej ramieniem. Powinna jak najszybciej pojechać
do domu i poszukać pomocy. Nie wiedziała jednak,
jak tego dokonać. Bezskutecznie próbowała wstać,
a po chwili poczuła, że spada prosto w ciemność.
- Wydawało mi się, że słyszę dźwięki młotka. -
Aaron pokuśtykał do drzwi i oparł się na lasce.
Bo właśnie wypróbowywał nowe zawiasy.
- Wydawało mi się, że te drzwi zaraz odpadną -
mruknął.
Staruszek machnął ręką, chociaż wyglądał na tro
chę zażenowanego.
- Ee, tak już było od roku - wyjaśnił. - Nawet
chciałem się za nie zabrać, ale nie starczało mi cza
su... i chęci - przyznał. - Już nie radzę sobie z utrzy
maniem domu w należytym stanie.
- To wymaga dużo pracy - stwierdził Bo i do
tknął swojej rany.
- Boli cię, chłopcze? - Aaron przeszedł na ganek,
wypróbowawszy najpierw nowe zawiasy. - Powinie
neś jeszcze odpoczywać, a nie wciąż się kręcić. Ani
chwili spokojnie nie usiedzisz.
- Nie lubię bezczynności.
- Ja też. - Aaron usadowił się w fotelu i ułożył
nogę na stołku. - Chociaż nigdy byś się tego nie do
myślił, widząc mnie w tym stanie. Poruszam się teraz
jak ślimak i tylko czekam, aż minie dzień. To wszyst
ko przez ten piekielny ból.
- Nie musisz się tłumaczyć. - Bo schował narzę
dzia. - I tak jestem pod wrażeniem tego, co udało
wam się tu z Kitty zrobić. Opowiedziała mi o tym,
jak przyjąłeś ją do siebie z jej braćmi, kiedy przybłą-
kali się tu tyle lat temu.
Staruszek uśmiechnął się, przypominając sobie
dawne dzieje.
- Robili wrażenie porządnie zmęczonych. Najstar
szy Gabe próbował zaopiekować się rodzeństwem,
a Yale z nim rywalizował i usiłował załatwiać sprawy
po swojemu. Kitty była przerażona. Wyglądała jak anio
łek z tymi złotymi loczkami. Na początku bałem się, że
będzie się mazgaić, jak to zwykle małe dziecko, ale oka
zała się bardzo dzielna. Trzeba pamiętać, że jak do mnie
trafili, miała tylko pięć lat i właśnie straciła matkę
Aaron zamyślił się.
- Nigdy nie spotkałem takiej kobiety - powiedział
Bo. - Dobrze ją wychowałeś.
Staruszek pokiwał głową.
- Tak, od razu widać, że ma charakter, prawda?
I jest zawzięta. Kiedy miała dziewięć lat, potrafiła ro
bić na farmie wszystko to, co jej bracia. Nikt nie zna
się lepiej od niej na koniach. Oczywiście byłoby też
dobrze, gdyby nauczyła się trochę gotować i sprzątać,
ale... nie narzekam. Jak sięgam pamięcią, zawsze
usiłowała się wymigać od obowiązków domowych.
Taką już ma naturę. Zawsze chciała być taka jak jej
bracia. Cóż, było nas tu trzech mężczyzn i żadnej ko
biety. Od kogo miała się nauczyć?
Staruszek spojrzał na chylące się ku zachodowi
słońce i zarysy Badlandów na horyzoncie.
- Pewnie już rozbiła obóz.
Bo wyczuł nutkę żalu w jego głosie.
- Brakuje ci jej, prawda?
Aaron, zawstydzony trochę, skinął głową.
- Tak. Nigdy bym nie pomyślał, widząc tych troje
zalęknionych dzieciaków, że tak wypełnią moje ży
cie. Zaczynałem się już starzeć i właśnie pochowałem
żonę i syna. Nie spodziewałem się zbyt wiele od losu.
Pewnie już bym dawno umarł, gdyby rue ta trójka. To
dla nich żyłem przez wszystkie te lata.
- Dobrze się stało, że właśnie na ciebie trafili...
Wszyscy mieliście szczęście!
Aaron pokiwał głową jak ktoś obeznany z mean
drami ludzkiej egzystencji.
- Nie wierzę w szczęście czy przypadek, chłopcze
- rzekł i zadarł głowę. - Opatrzność decyduje o tym,
co się nam przydarza. Co ma być, to będzie. To nie
przypadek, że Kitty znalazła cię i zdołała uratować.
Bo nic nie powiedział i zabrał się do przygotowa
nia kolacji.
Kitty otworzyła oczy i jęknęła z bólu. Popatrzyła
w niebo i zorientowała się, że leżała nieprzytomna
ładne parę godzin. Ogier parsknął niecierpliwie i jej
koń odpowiedział podobnym parsknięciem. Musi się
do niego dostać, a jednocześnie trzymać się z daleka
od ogiera. Nie wiedziała, ile mu jeszcze zostało sił
i co robił, kiedy ona leżała nieprzytomna. Miał
wprawdzie pianę na bokach, ale to jeszcze o niczym
nie świadczyło. Już raz popełniła błąd i nie zamierza
ła go powtarzać.
Poruszała się bardzo wolno i ostrożnie. Każdy ruch
sprawiał jej ból. W końcu jednak dotarła do swojego
konia. Teraz musiała przygotować się na najgorsze.
Lewe ramię wciąż ją potwornie bolało, więc użyła
prawego, żeby wydźwignąć się na koński grzbiet.
Udało się. Usadowiła się w siodle.
Ogier znowu parsknął i rzucił głową w jej stronę.
Kitty skrzywiła się na ten widok.
- Nie myśl sobie, że cię wypuszczę - syknęła
przez zęby. - Nie po tym, co przez ciebie przeszłam.
Podjechała do drzewa i wzięła koniec drugiego lassa.
Następnie znowu popatrzyła na przewodnika stada.
- Zdołałeś je przerwać - powiedziała, wiążąc dru
gi sznur przy siodle. - Gwarantuję ci, że nie powtó
rzysz tej sztuczki. Zresztą mam teraz dwa lassa...
Zwróciła swego konia w stronę domu. Ogier ruszył
za nią bez większych sprzeciwów. Być może wyszalał
się, kiedy ona leżała nieprzytomna. A może zrozumiał,
że nie ma szans. Kitty zauważyła, że stado podąża za
przewodnikiem, i skinęła z satysfakcją głową.
- Tak myślałam - szepnęła do siebie.
Ponieważ każdy ruch nadal sprawiał jej ból, starała
się skupić na tym, żeby znowu nie zemdleć. Upadek
z konia mógłby mieć daleko idące konsekwencje.
Czuła, jak zimny pot spływa jej po plecach.
Kiedy wreszcie w oddali ukazały się zarysy farmy
Aarona, zrozumiała, że nie zdoła jechać dalej. Wyciąg
nęła więc strzelbę i oddała dwa strzały w powietrze.
Używali z Aaronem tego sygnału, kiedy działo się coś
złego. A potem ostrożnie ześliznęła się z grzbietu swo
jego wierzchowca i dysząc ciężko, upadła na ziemię.
Zaczęła się modlić, by pomoc nadeszła jak najszybciej.
- Co się dzieje? - spytał Bo, podnosząc głowę
znad talerza.
Wydawało mu się, że usłyszał dwa strzały i dlate
go spojrzał pytająco na Aarona, który jednak nie od
powiedział. Wstał szybko i utykając, rzucił się do
szafy. Wyjął z niej strzelbę i skierował się do drzwi.
Bo nigdy wcześniej nie widział, by staruszek poruszał
się tak szybko.
- Czy stało się coś złego? - zaniepokoił się.
Aaron spojrzał w jego stronę, jakby dopiero teraz
przypomniał sobie o jego istnieniu.
- Kitty - rzucił tylko, jakby nie chciał tracić ener
gii na zbędne wyjaśnienia.
Bo wstał z miejsca.
- To ona strzelała?
- To nasz sygnał, kiedy dzieje się coś złego - od
parł Aaron i wyszedł.
Bo sięgnął po swój pas z bronią i wybiegł na ganek.
- Tam! - krzyknął Aaron i wskazał jakiś punkt
nieopodal domu.
Zaczynało się ściemniać, ale Bo zauważył dwa konie
stojące na prerii i gromadę innych, trzymających się
w pobliżu. Kitty nie było w siodle. Zaniepokojony pu
ścił się pędem w tamtym kierunku.
- Kitty?! - zawołał, biegnąc. Po chwili był już
przy niej.
- Bo - westchnęła, czując, że opuszczają ją siły.
- Nie chciałam martwić Aarona, ale...
Nie dokończyła. Ból stał się tak dojmujący, że mu
siała zacisnąć zęby. Bo przytulił ją delikatnie i pogła
dził po włosach.
- Cii, nic nie mów. Oszczędzaj siły.
- Ale mustangi...
Bo obejrzał się za siebie. Dostrzegł ogiera schwy
tanego na lasso i krążące w pobliżu klacze.
- Są tu, obok. Później się nimi zajmę. Teraz muszę
zabrać cię do domu. - Przyjrzał się Kitty z rosnącym
niepokojem. Wyglądało na to, że jest poważnie ranna.
- Nie, najpierw konie - powiedziała z widocznym
trudem, a potem musiała zrobić przerwę, żeby nabrać
trochę sił. - Bo... bo uciekną.
- Nigdy się nie poddajesz, co? - Westchnął znie
cierpliwiony, ale jednak zawiązał sobie lejce na ra
mieniu i ruszył, niosąc Kitty na rękach, w stronę do
mu. Mimo że musiało jej to sprawiać ból, nie poskar
żyła się choćby słówkiem.
Aaron czekał na nich przy corralu.
- Czy ona...?
- Żyje, ale jest ranna. Nalegała, żebym sprowadził
tu te wszystkie konie.
- Cała Kitty!
Aaron otworzył bramę do zagrody, a Bo wprowa
dził ogiera. Po chwili wyszedł stamtąd wraz z Kitty
i jej wierzchowcem, a staruszek ponownie zajął się
bramą. Samotny ogier zarżał dziko w stronę stada.
- A co z tamtymi? - Bo wskazał klacze.
Aaron machnął ręką.
- Nie odejdą daleko bez przewodnika - odparł. - Zaj
miemy się nimi jutro. Musimy najpierw obejrzeć Kitty.
Obaj pospieszyli w stronę domu. Bo nagle uświado
mił sobie, że od jakiegoś czasu nie słyszał pojękiwań
Kitty. Spojrzał na nią i stwierdził, że straciła przy
tomność. Pomyślał, że nigdy nie zapomni tego, jak wy
glądała, gdy ją odnalazł na prerii: znużona, pozbawiona
sił, półżywa... To był obraz jakby z sennego koszmaru.
I nawet teraz, chociaż nie wątpił w to, że będzie
żyła, wciąż się o nią niepokoił.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Bo ułożył nieprzytomną Kitty. Kiedy jednak do
tknął jej ramienia, syknęła z bólu i otworzyła oczy.
- Przepraszam - powiedział. - Muszę cię zbadać.
Wydaje się, że masz złamaną rękę i być może bark - do
dał, przesuwając dłoń wyżej. - Czy coś jeszcze cię boli?
- Żebra.
Bo starał się być na tyle delikatny, na ile to możli
we, ale mimo to sprawił Kitty ból, gdy badał, co sobie
uszkodziła. Pomyślała, że chętnie znowu zapadłaby
się w ciemność, ale zacisnąwszy zęby starała się za
chować przytomność.
Kiedy Bo skończył, tuż przy nim pojawił się Aaron
z kostką ługowego mydła i jakąś flaszeczką, a także
paroma lnianymi ręcznikami, które zaczął drzeć na
bandaże i szarpie.
Bo wziął od niego flaszeczkę, odkorkował i aż się
skrzywił, kiedy poczuł zapach znajdującego się
w niej płynu.
- Co to takiego? - spytał.
- Eliksir życia - odparł staruszek. - Tak przynaj
mniej mówił wędrowny sprzedawca. Podejrzewam
jednak, że jest to jakiś samogon. Śmierdzi okropnie,
ale powinien pomóc Kitty.
- Jeśli jej wcześniej nie zabije - mruknął Bo.
Jednak Aaron nie zamierzał go słuchać. Uniósł de
likatnie głowę Kitty i przytknął jej flaszeczkę do ust.
- Wypij trochę, kochanie - zachęcił.
Kitty miała bardzo nieszczęśliwą minę, ale Aaron
nie zwracał na to uwagi. Za to bacznie obserwował
jej źrenice.
- Czy coś się dzieje? - zaniepokoił się Bo.
Staruszek wykonał uspokajający gest ręką.
- Jeszcze parę minut, a nie będzie nic czuła -
stwierdził.
Teraz i Bo zauważył nienaturalnie wąskie źrenice
Kitty.
- Jesteś pewny?
Aaron wzruszył ramionami.
- Sam zobaczysz - mruknął. - Wypróbowałem to
kiedyś na sobie.
- Będziemy musieli zająć się jej ramieniem. - Bo
sięgnął po nóż, który Kitty miała przytroczony do pa
sa, i podał go Aaronowi. - Możesz jej rozciąć ubra
nie?
- Ja ją znieczuliłem. Reszta należy do ciebie. - Po
patrzył na swoje ręce. - Jestem ostatnio bardzo słaby...
Bo westchnął i pochylił się nad Kitty. Zauważył,
że jest przytomna i stara się na nim skoncentrować.
Nie zważając na to, zaczął rozcinać rękaw jej skórza-
nej bluzy. Kiedy zrozumiała, co się dzieje, uderzyła
go lekko prawą ręką.
- Nie... nie próbuj wykorzystać sytu... acji - wy
krztusiła z trudem. - Nie... nie poddam się nawet
ta... akiemu przystojniakowi.
- Naprawdę myślisz, że jestem przystojny? - Bo
nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Jeszcze jak. Bar... rdziej niż Jack Slade.
- Kto to taki? - Zerknął w bok na Aarona.
- Właściciel saloonu z Misery i bawidamek - od
parł staruszek. - Organizuje miejscowy hazard i
w ogóle...
- Jesteś przystojniejszy. Nie uważa... asz, że jest
dużo ładniejszy? - zwróciła się do Aarona.
- Będę musiał nastawić ci bark - powiedział Bo.
Kitty dotknęła miejsca, które przedtem tak bardzo
ją bolało.
- Jak chcesz - powiedziała obojętnym tonem.
Aaron zaśmiał się z ulgą. Nie był do końca pewny
efektu, jaki wywołał płyn.
- Widzisz! A nie mówiłem? Możesz z nią teraz
zrobić, co chcesz...
Bo zmieszał się, słysząc te słowa, jakby miał nie
czyste sumienie, ale rozciął do końca rękaw. Ich
oczom ukazało się posiniaczone ramię i mocno
spuchnięty bark. Aaron westchnął, widząc rozmiar
obrażeń. Nie roztkliwiał się jednak, tylko zaraz podał
Bo wodę i mydło ługowe.
- To nie był upadek z konia - zauważył cicho Bo.
Staruszek skinął głową.
- Najwyraźniej nie doceniła ogiera - stwierdził. -
Chyba musiał się wściec.
Bo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Chcesz powiedzieć, że ją zaatakował?
- To nie pierwszy raz. Co nie znaczy, że Kitty jest
nieostrożna, ale z mustangami nigdy nic nie wiado
mo. Potrafią być nieobliczalne. Może miała dziś gor
szy dzień...
Bo westchnął ciężko. Nawet domyślał się, dlacze
go mogło jej się to przytrafić...
- Obawiam się, że to poważna sprawa - rzekł.
- Złamanie?
Bo kiwnął głową.
- Wszystko na to wskazuje - stwierdził. - Poza
tym ma zupełnie wywichnięte ramię. Trzeba je nasta
wić.
Staruszek spojrzał z czułością na Kitty, która wy
glądała tak, jakby nie miała pojęcia, co się wokół niej
dzieje, a potem przeniósł spojrzenie na Bo.
- Wiesz, jak to zrobić?
- Myślę, że tak, chociaż dawno tego nie próbowa
łem.
Aaron milczał, jakby zastanawiał się nad tym, co
zrobić. W końcu wziął kawałek wyprawionej skóry,
zwinął go i włożył w usta Kitty. Następnie pogładził
ją po głowie i westchnął.
- Dobrze - powiedział, przytrzymując jej zdrowe
ramię. - Nie mamy innego wyjścia. Trzeba to zrobić
szybko.
- Tylko jej nie puszczaj - ostrzegł Bo. - Potem
zajmiemy się resztą. Póki działa znieczulenie.
Chwycił ramię Kitty i upewniwszy się, że wszyst
ko jest tak, jak go uczono, pociągnął mocno. Najpierw
usłyszeli dźwięk, który wskazywał, że ramię trafiło
na swoje miejsce, a potem przeraźliwy krzyk Kitty.
Umilkła równie nagle, jak zaczęła krzyczeć. Bo
i Aaron popatrzyli na nią i zrozumieli, że zemdlała.
- Sprawdzę jeszcze żebra. - Bo otarł czoło z potu.
Staruszek wskazał flaszeczkę, z której wcześniej
piła Kitty.
- Jesteś pewny, że tego nie potrzebujesz? - zażar
tował, a potem klepnął go po plecach. - Dobra robo
ta, chłopcze. Nie sądzę, żeby doktor Honeywell lepiej
to zrobił.
Aaron ruszył w stronę swojej sypialni, ale wpadł
na ścianę. Mruknął pod nosem jakieś przekleństwo,
poszukał klamki i w końcu znalazł się tuż przy łóżku.
Po tym, jak Bo nastawił bark Kitty i opatrzył jej że
bra, Aaron poczuł się tak wyczerpany, że sam pociąg
nął łyk z flaszeczki z eliksirem życia. Chciał zapo
mnieć o tym, co działo się przed chwilą, i o cierpiącej
Kitty. Teraz wiedział, że musi się położyć. Jednak coś
mu wpadło do głowy i zajrzał jeszcze do Bo.
- Możesz się przespać w łóżku Kitty - powie
dział, wskazując laską stryszek. - Nie będzie go dziś
potrzebowała.
- Nie, zostanę tutaj. Kitty może się zbudzić w no
cy, a wtedy będzie ją bardzo bolało. Nie martw się.
Na pewno wszystkiego dopatrzę.
- No to dobranoc - pożegnał się Aaron i omal się
nie przewrócił, kiedy zamykał drzwi.
Bo wziął krzesło i ustawił je przy kominku. Nieco
wcześniej przyniósł z góry kilka koców. Opatulił po
rządnie Kitty, a sam usiadł i zapatrzył się w ogień.
Kitty pojękiwała co jakiś czas, to ból zaczynał dawać
o sobie znać. Skan Anula, przerobiła pona.
To, czego dokonała, wzbudziło jego zdumienie i po
dziw. Nie mógł sobie wyobrazić, jak osoba z tak roz
ległymi i bolesnymi obrażeniami zdołała przejechać
konno tyle mil. W dodatku Kitty przyprowadziła ogiera,
za którym podążyły klacze. No tak, dzięki ujeżdżaniu
mustangów mogła przecież utrzymać ten dom.
Dom...
Bo uśmiechnął się lekko i rozejrzał po wnętrzu drew
nianego domostwa. Na farmie jego ojca w Wirginii na
wet szopy były solidniejsze i porządniej wykonane. Dla
małej Kitty i jej braci, pozostawionych sobie, musiał to
być prawdziwy raj. Zwłaszcza po tym, co przeszli. Zre
sztą Bo już dawno zrozumiał, że nie sam budynek jest
ważny, ale ludzie, którzy w nim mieszkają. Zapewne tą
trójką dzieciaków nikt nie zająłby się lepiej od Aarona
Smilera, który nie rozpieszczał ich, ale też nie był dla
nich nadmiernie surowy. I dał im tyle miłości, ile po
trzebowały.
Tak, Aaron Smiler był niewątpliwie człowiekiem
godnym podziwu. Nie dosyć, że wziął trzy dodatko
we osoby na utrzymanie, to jeszcze, co było ewi
dentne, nie oczekiwał od nich wdzięczności. Nawet
ludzie wychowujący własne dzieci często nie potrafili
się zdobyć na podobną wielkoduszność.
Znowu spojrzał na Kitty i poczuł ukłucie w sercu.
W tej dziewczynie było coś, co poruszało go do głębi.
Nie potrafił tego nazwać, ale gdy tylko ją zobaczył, zro
zumiał, że nie przypomina żadnej znanej mu kobiety.
Podziwiał jej samodzielność, chociaż niechętnie
się do tego przyznawał. Wyruszył w podróż właśnie
po to, żeby sprawdzić się w rozmaitych sytuacjach
i okolicznościach. Chciał przemierzyć cały kraj od
Atlantyku po Ocean Spokojny, a przy tym nauczyć
się radzić sobie w różnych warunkach. A także po
znać ludzi, którzy wciąż jeszcze pamiętali bratobój
czą wojnę Północy z Południem. Bo zostawił wygod
ny dom i przyjaciół. Wiedział, że jeśli pragnie coś zy
skać, musi też coś poświęcić. Po cichu zaś liczył na
to, że znajdzie swoje miejsce na ziemi.
Nagle opadło go potworne znużenie, wyciągnął
nogi w stronę ognia i obserwował Kitty, gotów
w każdej chwili jej pomóc.
Kitty obudziła się w środku nocy. Jeszcze przez chwi
lę oddychała ciężko, próbując dojść do siebie. Śniło się
jej, że zgubiła drogę w ciemności. Początkowo przysta
nęła, żeby zorientować się, gdzie się znajduje, ale wów
czas poczuła, że ściga ją coś wielkiego i groźnego. Za
częła biec na oślep, by uciec przed bestią, lecz nagle po
tknęła się i upadła, nie bardzo wiedząc, jak to możliwe,
na plecy. Bestia zaczęła ją bić. Czuła kolejne, mocne
uderzenia. Chciała się bronić, ale okazało się, że nie jest
w stanie podnieść rąk i nóg. Była jakby przykuta do zie
mi i... całkowicie bezbronna. Im gwałtowniej się rzuca
ła, tym ból stawał się silniejszy. Czuła, że boli ją już całe
ciało. I właśnie wtedy się obudziła.
Teraz, nieco uspokojona, spróbowała otrzeć pot z czoła
i... znowu poczuła ten nieznośny ból. Jęknęła cicho.
- Spokojnie, Kitty. Miałaś nastawioną rękę. Może
jeszcze boleć...
Łagodny głos dobiegał z boku. Znała go i nie zna
ła. Z całą pewnością nie należał do Aarona.
- Bo! - przypomniała sobie.
- Tak, słucham?
- Co...? - Nagle przypomniała sobie, co się wy
darzyło. - Co z ogierem?
Bo przyklęknął i otarł jej delikatnie pot z czoła.
- Wszystko w porządku - rzekł uspokajająco. -
Zaprowadziłem go do corralu.
- Więc... więc udało mi się?
- Tak, przyprowadziłaś konie do domu. Chociaż,
prawdę mówiąc, nie wiem, jak zdołałaś tego dokonać.
Musiało cię bardzo boleć.
- Bolało - przyznała.
Nagle poczuła, że ma sucho w gardle. Język jej
zdrętwiał. Poruszyła parę razy ustami.
- Chcesz pić?
Skinęła głową. Bo przyniósł z kuchni cynowy ku
bek. Najpierw zwilżył Kitty wargi, a potem przysta
wił go jej do ust.
- Dziękuję - szepnęła, kiedy się wreszcie napiła.
- Tak jest dużo lepiej.
Poczuła się silniejsza. Zauważyła, że przedramię,
chociaż bolące, jest wolne od opatrunku, który za to
opasuje cały bark i dużą część klatki piersiowej. Blu
za była rozcięta i odsłaniała niemal cały bok.
- Kto mnie opatrzył? - spytała, kiedy ponownie
się napiła.
- Ja.
- Jak duże są obrażenia?
- Potłuczona górna część ramienia i złamane parę
żeber - odparł. - Poza tym musieliśmy ci nastawić
z Aaronem bark. Dlatego jest taki opuchnięty.
Dotknęła barku, ale nic nie poczuła przez warstwę
opatrunku.
- Głowa mnie boli - poskarżyła się.
- Być może po uderzeniu, chociaż wydaje mi się,
że to pewnie z powodu tego eliksiru Aarona.
- Dał mi to do picia? - spytała z obrzydzeniem.
- Nie było innego wyjścia. - Bo rozłożył ręce. -
Muszę przyznać, że ta mikstura bardzo nam pomogła,
chociaż diabli wiedzą, z czego ją zrobiono. To nie
może być tylko alkohol, bo strasznie się rozgadałaś,
jak tylko wypiłaś parę łyków.
- Rozgadałam się. - Posłała mu pełne niechęci
spojrzenie. - A co takiego mówiłam?
Bo uśmiechnął się lekko.
- No, coś na temat tego, że jestem przystojny.
Kitty dostrzegła jego uśmieszek i natychmiast za
częła protestować.
- Nie możesz brać tego poważnie! Przecież plot
łam, co mi ślina na język przyniesie.
- Chcesz powiedzieć, że nie jestem przystojny? -
zapytał z niewinną miną.
- Przede wszystkim jesteś arogancki i zbyt pewny
siebie - odparła, odwracając wzrok.
- Bardzo możliwe, ale nie odpowiedziałaś na mo
je pytanie. Więc uważasz, że jestem pociągający?
- Jeśli już to nosem - zakpiła, a potem skrzywiła
się, gdyż mocno zabolał ją wywichnięty bark.
- Boli cię?
- A jak myślisz?
- Aaron powiedział, żebym znowu dał ci eliksiru,
jak zacznie cię boleć - rzekł niewinnie Bo.
Kitty próbowała się od niego odsunąć. Nie było to
łatwe i poczuła jeszcze większy ból.
- Niedoczekanie!
- To powinno ci pomóc - przekonywał.
- To świństwo? Wolę już zwijać się z bólu.
- Czyżbyś się bała, że powiesz mi jeszcze coś,
czego nie powinienem usłyszeć? - spytał przyciszo
nym głosem.
Kitty poczuła, że się rumieni.
- Nie, po prostu nie lubię takich rzeczy - powie
działa. - Człowiek nie jest po nich sobą...
Bo pochylił się, żeby poprawić jej posłanie. Jedno
cześnie dotknął lekko wargami jej policzka.
- Będę o tym pamiętał na przyszłość - szepnął.
Kitty poczuła, jak fala gorąca rozeszła się po całym
jej ciele. Na moment zupełnie zapomniała o bólu.
- Byłabym wdzięczna - mruknęła, czerwieniąc
się jeszcze bardziej. - Wolałabym, żebyś na przy
szłość nie zdzierał ze mnie bluzy - dodała, przypo
mniawszy sobie, co zrobił przy opatrunku.
Bo uśmiechnął się lekko.
- Zapewniam cię, że to... co najważniejsze, pozo
stało zakryte.
Kitty chciała się podnieść, ale ból był tak dojmu
jący, że opadła z jękiem na posłanie. Była wyczerpa
na i po chwili zasnęła.
Bo postanowił zostać przy Kitty. Zrobiłby wszyst
ko, żeby jej pomóc. Zaczynał sobie uświadamiać, jak
bardzo mu na niej zależy. Kiedy tak na nią patrzył,
pobladłą nawet przy mdłym świetle ognia, pomyślał,
że nigdy nie widział równie pięknej kobiety.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kitty obudziła się z ciężką głową. Przekonała się,
że nadal bardzo boli ją ramię i bark, a żebra odzywają
się przy każdym, nawet najmniejszym, ruchu. Ale nie
obudził jej ani ból, ani też niewygoda. Ocknęła się
z dziwnym wrażeniem, że ktoś ją obserwuje. Znała
dobrze to odczucie; podczas samotnych wypraw na
prerii parę razy uratowało jej życie. Zwykle w takich
przypadkach najpierw sięgała po kolta, a dopiero po
tem otwierała oczy. Teraz jednak była przecież we
własnym domu.
Uniosła powieki i od razu zauważyła Bo, który sie
dział nieopodal i intensywnie się w nią wpatrywał.
Uniosła prawą rękę, żeby odgarnąć włosy z czoła.
- Dobrze spałaś? - spytał.
- Jako tako. A ty? Czy przespałeś się choć trochę?
- Myślę, że tak - odparł niezbyt pewnie. - Jak się
czujesz?
- Cała jestem obolała.
- Zrobić ci kawy?
Wolno pokręciła głową.
- Nie, raczej nie.
- Może zjesz jajko albo parę bułeczek?
- Później.
Nawet nie próbowała siadać, wiedząc, że każde
poruszenie spotęguje ból. Leżała więc, licząc na to,
że Bo przestanie na nią patrzeć. W jego wzroku było
coś takiego, że dostawała gęsiej skórki. Do tej pory
nic podobnego jej się nie przytrafiło.
- Byłeś przy mnie przez całą noc? - spytała, żeby
przerwać przedłużające się milczenie.
Skinął głową.
- Pomyślałem, że możesz się obudzić i czegoś po
trzebować.
- Mogłeś położyć się na stryszku - odezwała się
po
chwili namysłu. - Zawołałabym cię...
Bo nie wyglądał na przekonanego.
- Byłaś bardzo słaba - stwierdził.
- Ee, jakoś bym sobie poradziła i... - zaczęła nie
zbyt pewnie.
Chciała coś dodać, ale w tym momencie
w drzwiach pojawił się Aaron, który pokuśtykał
wprost do jej posłania. Staruszek przez chwilę przy
patrywał jej się z troską.
Bo wstał i podszedł do stołu.
- Zaraz przygotuję kawę - powiedział.
- Nie ma pośpiechu. - Aaron przysunął sobie
krzesło do posłania Kitty. - Jak się czujesz? - zwrócił
się do dziewczyny.
- Jak widzisz, żyję. - Uśmiechnęła się.
Staruszek pokiwał głową.
- I tyle w tym dobrego - mruknął. - Bardzo nas
wczoraj przestraszyłaś.
- Przepraszam.
Aaron wziął ją za zdrową rękę.
- Nie masz za co. Zrobiłaś to, co powinnaś. A na
wet jeszcze więcej. Sam nie wiem, jak ci się udało
przyprowadzić stado.
Kitty posłała mu kolejny uśmiech.
- Nie wiedziałam, czy mi się uda, ale chciałam
spróbować. Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam na
widok naszego domu.
- Myślę, że wiem. Parę razy byłem w podobnej
sytuacji. Jak dzieje się coś złego, człowiek chciałby
się schronić w domu, tam, gdzie bezpiecznie.
- Tak, masz rację. - Kitty zamyśliła się. - Oba
wiam się - dodała - że przez jakiś czas nie będę mog
ła ujeżdżać mustangów. Wpadniemy w długi z powo
du mojej głupoty.
Bo popatrzył na nią znad garnka z parującą kawą.
- Może ja mógłbym spróbować - zaproponował.
- Ty? - spytała Kitty z powątpiewaniem. - A co
ty wiesz o ujeżdżaniu mustangów? Poza tym jeszcze
nie doszedłeś do siebie po postrzale.
- Czuję się znacznie lepiej - zaoponował.
. -
A umiesz ujeżdżać konie?
- Nie mam pojęcia - odparł - ale chyba mogę
spróbować. W końcu wychowałem się na farmie
i wiem coś o koniach. Nie sądzę, żeby narowisty ru
mak różnił się tak bardzo od mustanga.
Kitty i Aaron spojrzeli na siebie znacząco.
- Może jeszcze się zastanów, chłopcze. - Staru
szek odezwał się pierwszy. - To dzikie stworzenia.
Widziałeś, jak ten ogier poradził sobie z Kitty, a mo
gę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że nikt tak
jak ona nie zna się na mustangach.
- Nie jestem głupi. Jeśli mi nie wyjdzie, zrezyg
nuję, żeby niepotrzebnie nie ryzykować. Chciałbym
jednak spróbować.
Aaron wzruszył ramionami.
- Jak uważasz. I tak mam szpital w domu. -
Uśmiechnął się lekko. - Pamiętaj, że tak czy inaczej
dostaniesz nieźle w tyłek. I to dosłownie.
- Więc mogę spróbować?
Staruszek skinął głową.
- Oczywiście.
Bo spojrzał na dziewczynę.
- To twoje stado. Co ty na to?
Kitty ziewnęła i podciągnęła koc, którym była
przykryta.
- Rób, co chcesz, ale musisz zacząć od ogiera.
Mogę się założyć, że tego pożałujesz... - Zamknęła
oczy, ale zaraz je otworzyła. - Aha, i musisz wcześ
niej zagonić klacze do oddzielnej zagrody. Inaczej
uciekną.
- Zrobię to zaraz po śniadaniu.
Bo uśmiechnął się i zabrał do przygotowywania
ciasta na bułeczki.
Aaron, który obserwował go ze swego miejsca, na
gle pożałował swojej decyzji. Jeśli Bo coś się stanie,
będzie musiał nie tylko się nim zaopiekować, ale i go
tować.
Była to ostatnia rzecz na świecie, na którą miał
ochotę.
Zaganianie klaczy do zagrody okazało się dość
trudne. Bo poświęcił na to praktycznie cały ranek,
uganiając się za nimi na koniu Kitty z lassem w ręce.
Dziwiło go, że zwierzęta aż tak bardzo chcą uniknąć
niewoli. Konie, które znał, były przyzwyczajone do
tego, że służą człowiekowi. Bo był jednak do tego
stopnia zdeterminowany, że w końcu udało mu się je
wyłapać i umieścić w zagrodzie nieopodal corralu.
Sądził, że Kitty będzie teraz miała poczucie, iż jej
poświęcenie nie poszło na marne.
Kiedy już ostatnia klacz znalazła się w zagrodzie,
otarł pot z czoła i zaczął przypatrywać się schwyta
nym zwierzętom. Klacze były wyraźnie niezadowo
lone z tego, że nie są razem z ogierem. Biegały
wzdłuż ogrodzenia, szukając drogi wyjścia. Niektóre
były nawet na tyle mądre, że zaczęły w nie kopać, ale
najwyraźniej Kitty i Aaron przewidzieli taką ewentu
alność.
Aaron przez cały czas siedział na ganku, obserwu-
jąc poczynania Bo. Był na tyle blisko Kitty, że usły
szałby ją, gdyby go wołała, a jednocześnie mógł
przypatrywać się temu, co się działo w obejściu. Od
razu też zrozumiał, że Bo nie zna się na dzikich ko-
niachi ale że szybko się uczy. Na początku klacze bez
problemu unikały jego lassa i dopiero kiedy poznał
ich sztuczki, jakoś sobie z nimi poradził.
Teraz miał przed sobą znacznie trudniejsze zadanie.
Staruszek już się szykował na ciekawe widowisko,
gdy nagle usłyszał skrzypnięcie drzwi. Kiedy obej
rzał się, zobaczył owiniętą kocem, bladą i drżącą Kit
ty. Musiała oprzeć się o framugę, żeby utrzymać się
na nogach.
- Nie powinnaś wstawać - upomniał ją.
Chciał jej pomóc, ale boląca noga skutecznie mu
to uniemożliwiła. Zresztą Kitty machnęła ręką na
znak, że niczego nie potrzebuje, i przeszła chwiejnie
parę kroków, a następnie opadła z jękiem na krzesło.
- Widzisz, powinnaś leżeć - dodał.
Kitty pokręciła głową.
- Dosyć już się należałam.
- Będzie cię jeszcze bardziej boleć...
Skrzywiła się, słysząc te słowa.
- Nie szkodzi.
Prawdę mówiąc, gdyby nie ciekawość, nie zde
cydowałaby się podnieść z posłania. Chciała jednak
koniecznie zobaczyć, jak Bo sobie radzi. Zwłaszcza
że podejrzewała, iż poniesie klęskę.
Teraz rozejrzała się dookoła.
- Czy Bo jeszcze zagania klacze do zagrody? -
spytała.
Aaron uśmiechnął się i wskazał zagrodę.
- Nie uwierzysz, ale udało mu się połapać je
wszystkie - poinformował. - Co prawda, zajęło to
sporo czasu.
Zdziwiona Kitty spojrzała we wskazanym kierun
ku. Rzeczywiście, zobaczyła Bo uwijającego się przy
koniach, które za wszelką cenę chciały wydostać
się z zagrody. Pewnie obawiał się, że mogą uszko
dzić drewniane zapory, ale Kitty była pewna swojej
roboty.
Kiedy w końcu klacze uspokoiły się, a Bo zorien
tował się, że wszystko w porządku, zdecydował się
zabrać za ogiera. Kitty zacisnęła bezwiednie dłonie.
Bo wszedł do corralu, zamknął za sobą bramę i do
piero wtedy ruszył do zwierzęcia. Wyglądało na to,
że mówi coś do konia, a przy okazji podsuwa mu uz
dę do powąchania.
Mustang stał spokojnie z położonymi po sobie
uszami i rozszerzonymi chrapami.
Kitty pochyliła się do przodu, obserwując uważnie
tę scenę.
- On chyba nie wie, że koń nie boi się zapachu
uzdy, tylko człowieka - powiedziała przyciszonym
głosem.
- Jeśli nawet nie, to zaraz się dowie - mruknął
Aaron, skupiony, podobnie jak ona, na tym, co się
działo w corralu.
Koń zaczął się cofać, nie chcąc, by Bo za bardzo
się do niego zbliżył. W końcu jednak poczuł za sobą
żerdzie ogrodzenia i właśnie wtedy stanął dęba, a je
go kopyta przecięły powietrze.
Kitty omal nie zerwała się ze swego miejsca.
- Głupiec - syknęła, zaciskając jeszcze mocniej
dłonie.
Ogier rzucił się w bok i zaczął biegać w kółko,
unikając Bo, który wciąż stał w tym samym miejscu,
jakby zastanawiał się, co ma dalej robić. I tak trwało
to przez ponad godzinę. Bo co jakiś czas próbował
zbliżyć się do zwierzęcia, ale koń nieodmiennie ucie
kał. Zdarzało się też, że stawał dęba, a wtedy Bo mu
siał bardzo uważać.
W końcu mustang zmienił taktykę. Kiedy stwier
dził, że nie uda mu się uciec, zaczął szarżować na
człowieka, w ostatniej chwili skręcając w bok. Kitty
wiedziała, że chce go w ten sposób przestraszyć.
Bo znał tę grę. Próbował teraz nawiązać kontakt
wzrokowy ze zwierzęciem i dać mu znak, że się go
nie boi. Doskonale pamiętał rasowe jednoroczniaki
na farmie swojego dziadka. Je też trzeba było
ujeździć, gdyż nie były przyzwyczajone do uzdy, za
pachu skóry i dodatkowego ciężaru na grzbiecie.
Jednak Bo instynktownie wyczuwał dodatkowe
niebezpieczeństwo. Konie z Wirginii były przynaj-
mniej przyzwyczajone do ludzi, natomiast ten mus
tang był dziki. Najpierw trzeba było go przynajmniej
trochę oswoić, zanim zacznie się go ujeżdżać. I to by
ła najtrudniejsza sprawa. Bo wiedział, że musi zdo
być zaufanie zwierzęcia, ale nie miał pojęcia, jak to
zrobić.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić za wzgórza, ogier
zmęczył się. Stanął w najodleglejszym kącie corralu
i zaczął wpatrywać się w człowieka, jakby czekał na
kolejny ruch.
Bo coś nagle przyszło do głowy.
- Czas na kolację - stwierdził. - Najpierw ty, po
tem ja.
Nie spuszczając wzroku z konia, ruszył tyłem do
wyjścia. Następnie wyszedł za ogrodzenie i wrzucił
widłami trochę siana do środka. Na koniec wlał jesz
cze wodę do koryta.
Z satysfakcją stwierdził, że ogier zrobił krok w je
go stronę. Jeden krok, ale to wystarczyło.
Bo ruszył w kierunku domu, uśmiechając się pod
nosem. Wciąż się uśmiechał, kiedy zobaczył Kitty
i Aarona, siedzących na ganku.
- Wstałaś? To dobry znak - ucieszył się. - Jak
tam twoje ramię?
- Boli.
- Trudno się dziwić.
Kitty wskazała ogiera, który zbliżył się nieufnie do
siana.
- Myślałam, że go będziesz ujeżdżał - rzuciła wy
zywająco.
- Na wszystko przyjdzie czas - odparł Bo. - Ten
koń zna już mój głos i zapach. Przyjął też ode mnie
jedzenie. Myślę, że jutro pozwoli mi się dotknąć...
- Tak? - Kitty omal się nie roześmiała, ale spoj
rzała na Aarona i stwierdziła, że wygląda na zaintry
gowanego tymi słowami.
- Właśnie tak. - Bo umył twarz i ręce w wiadrze
z wodą, które zostawił na ganku. - Chyba powinie
nem zająć się kolacją, prawda?
Aaron aż ugiął się pod poczuciem winy.
- Przykro mi, chłopcze, ale tak zapatrzyliśmy się
z Kitty, że zupełnie zapomnieliśmy o jedzeniu.
- Nie szkodzi. Mamy bułeczki i trzeba będzie tyl
ko podgrzać wołowinę - stwierdził Bo. - To nie zaj
mie dużo czasu.
Odszedł, pogwizdując, a Aaron i Kitty spojrzeli za
nim ze zdziwieniem.
- Nie przejął się - szepnęła Kitty.
Wyglądało na to, że Bo Chandler nie bał się żadnej
pracy. I że każdą traktował równie lekko, niezależnie
od tego, czy było to przygotowanie posiłku, czy ujeż
dżanie dzikiego mustanga.
To był naprawdę zagadkowy człowiek.
Aaron rozsiadł się na swoim krześle z drugim kub
kiem kawy i z przyjemnością ugryzł kolejną bułeczkę.
- Wydawało się, jakbyś się nieźle bawił, chłopcze,
przy tych klaczach dziś rano - zauważył.
Bo skinął głową.
- Na początku nie szło mi najlepiej - stwierdził -
ale potem się rozkręciłem. Cieszyło mnie to, że zno
wu mogę siedzieć w siodle.
- To dobrze.
Bo zerknął na Kitty.
- Ciągle jesteś owinięta kocem - zauważył. -
Zimno ci?
Kitty spojrzała w bok, unikając jego wzroku. Na
bladych policzkach pojawiły się lekkie rumieńce.
- Nie, raczej nie. Hm... nie mogę się ubrać.
- Oczywiście! - Bo zerwał się z miejsca. - Czy
ubrania trzymasz na stryszku?
- Jakie ubrania?
Spojrzał na nią uważniej.
- No, pozostałe... Masz chyba jeszcze coś poza
tym ubraniem ze skóry? - Gdy tylko zadał to pytanie,
natychmiast tego pożałował. Zrozumiał, że to delikat
ny temat.
- Mój brat kupił mi kiedyś suknię, ale...
Bo machnął ręką.
- Nieważne. I tak nie mogłabyś włożyć czegoś na
swoją miarę - orzekł, sięgając po swój sakwojaż. -
Zaraz coś znajdziemy.
Wyjął jedną ze swoich koszul, którą podał Kitty.
- Ale... - próbowała protestować.
- Żadne ale - powiedział. - Potrzymam koc, a ty się
za nim przebierzesz. Mam nadzieję, że sobie poradzisz.
Kitty skinęła głową. Czuła w palcach, z jak deli
katnego materiału uszyto koszulę.
Udało jej się włożyć koszulę, ale ponieważ miała jed
ną
rękę unieruchomioną, nie zdołała zapiąć guzików. Za
ciągnęła tylko poły, myśląc o tym, że nigdy nie miała na
sobie czegoś równie przyjemnego i gładkiego. Prawdę
mówiąc, czuła się prawie naga w tej koszuli i dlatego nie
miała zbyt pewnej miny, kiedy Bo zabrał się do zapina
nia guzików.
- Proszę - rzucił, kończąc - rozwiązaliśmy kolej
ny problem. Tak jest chyba wygodniej, prawda?
- Uhm. - Skinęła głową i cofnęła się, by nie mieć
go tak blisko. - Dziękuję.
Wciąż czuła ciepło, które rozchodziło się po całym
ciele, a także mrowienie na plecach. Co więcej, zda
wała sobie sprawę z tego, że Aaron przygląda się im
uważniej niż zwykle.
- Proszę bardzo. Usiądźcie z Aaronem przy ko
minku, a ja posprzątam.
Kitty nie zaprotestowała. Czuła się jeszcze zbyt
słaba i... roztrzęsiona, co zapewne było wynikiem te
go, co przeszła w ostatnich dniach. Nie chciała nawet
myśleć o Bo. Za dużo ją to kosztowało. Kiedy jednak
usiadła przy ogniu, zauważyła, że Aaron znowu pa
trzy na nią w ten szczególny sposób.
Nagle poczuła, że jest jej duszno. Kiedy zdarzało
się to wcześniej, uciekała na stryszek. Teraz jednak
była zbyt słaba, żeby próbować wspiąć się po drabi
nie. Dlatego skierowała się do drzwi wyjściowych.
- Gdzie idziesz?
Kitty pchnęła drzwi.
- Chcę odetchnąć świeżym powietrzem - odparła.
- Może pójdę do zagrody, żeby obejrzeć nowe stado.
- Pójść z tobą?
- Nie, dziękuję, Aaron. Nic mi nie będzie - odpar
ła, nie oglądając się za siebie. - Zaraz wracam.
Kiedy znalazła się na dworze, wciągnęła powietrze
głęboko do płuc, nie zwracając uwagi na ból złama
nych żeber. Następnie ruszyła wolno w stronę corralu
i oparła się o jego ogrodzenie.
Ogier stał w jego drugim końcu i w tej chwili wyglą
dał jak cień. W pewnym momencie zarżał w stronę dru
giej zagrody, a klacze poruszyły się niespokojnie.
Kitty podniosła głowę i dostrzegła spadającą
gwiazdę.
- Powinnaś pomyśleć jakieś życzenie - usłyszała
głos Bo tuż koło swego ucha.
Aż drgnęła, a potem odsunęła się od niego o krok.
Była tak zajęta pokonaniem drogi do corralu, co przy
szło jej z dużym trudem, że nawet nie zauważyła, iż
za nią szedł.
- Co tu robisz?!
- Po prostu cię pilnuję.
- Nie potrzebuję niańki!
Bo uniósł dłoń w uspokajającym geście.
- To nie był mój pomysł - zastrzegł się. - Aaron
prosił, żebym za tobą poszedł. Uważa, że jesteś jesz
cze bardzo słaba.
- Jak widzisz, nic mi nie jest.
- Tak, widzę. - Delikatnie dotknął palcem jej po
liczka. - Widzę najwspanialszą kobietę, jaką kiedy
kolwiek spotkałem.
- Tylko nie próbuj...
- Całować? - podchwycił. - Nie, nie zamierzam
wykorzystywać twojej słabości. Ale chcę znowu po
czuć twoje wargi. Tylko raz...
Wciąż wpatrując się w nią, pochylił się i dotknął lek
ko ustami jej warg. To był przelotny pocałunek, ale mi
mo to wywołał w nich istną burzę zmysłów.
Kitty cofnęła się, ale Bo chyba spodziewał się ta
kiej reakcji, ponieważ poczuła jego dłoń na plecach.
- Nie, to był błąd - powiedział nieswoim głosem.
- Raz to za mało.
Chciała protestować, ale nie zdążyła. Tym razem był
to namiętny pocałunek i Kitty poczuła, że zawirowało
jej w głowie. Serce waliło jej w piersi. Chciała się ode
rwać od Bo, ale... nie mogła. Jakaś magiczna siła trzy
mała ją przy tym mężczyźnie. Nie czuła bólu, a jedynie
pożądanie. To było niezwykłe doświadczenie.
Bo całował ją, dziwiąc się, że daje mu to aż tyle
przyjemności. Starał się być ostrożny i pamiętać o że
brach i ramieniu Kitty. Mimo to coraz bardziej zatra-
cał się w pocałunku. Czuł sprężyste piersi Kitty przez
materiał cienkiej koszuli i to jeszcze bardziej go pod
niecało. Żadna kobieta nie działała na niego aż tak
mocno. To było coś zupełnie nowego i niesamowite
go. Coś cudownego i niepowtarzalnego.
- Kitty! Bo! - usłyszeli głos Aarona od strony
ganku. - Gdzie jesteście? Nic wam nie jest?
Oderwali się od siebie. Kitty chciała odpowiedzieć,
ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Jesteśmy tu, przy corralu! - odkrzyknął Bo i nie
mogąc się powstrzymać, pogłaskał Kitty.
Nie protestowała. Stała drżąca, oszołomiona, nie
bardzo wiedząc, co się z nią działo w ciągu ostatnich
paru minut.
- Wracajcie już, bo Kitty się przeziębi!
- Nic... nic mi nie będzie! - zdołała odkrzyknąć
słabym głosem.
Bo poprowadził ją do domu, podtrzymując za zdrowe
ramię. Była mu za to wdzięczna, bo nogi odmawiały jej
posłuszeństwa. Aaron czekał na nich przed drzwiami
z lampą, którą podniósł wysoko do góry.
- Nic ci nie jest?
Kitty pokręciła głową.
- Nie, wszystko w porządku.
- Coś kiepsko wyglądasz. - Aaron westchnął i po
stawił lampę na balustradzie. - Chyba wypalę cygaro.
Przyłączysz się, Bo?
- Z przyjemnością.
Bo przyjął cygaro z rąk staruszka. Ich spojrzenia
się spotkały. Usiedli i palili w milczeniu. Bo myślał
o kobiecie, która właśnie weszła do domu. Zastana
wiał się, co teraz robi. Chciał spędzić kolejną noc
przy niej, ale bał się, że nie zdoła zapanować nad po
żądaniem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Jak się czujesz? - spytał Aaron, gdy Kitty poja
wiła się na ganku.
- Kiepsko - mruknęła dziewczyna.
W ciągu ostatnich paru dni tak właśnie odpowia
dała na podobne pytania. Rzeczywiście nie czuła się
najlepiej. Co prawda, rany i obrażenia zaczęły się już
goić, ale ona tęskniła za swoim łóżkiem na stryszku
i za codziennymi obowiązkami. Tak więc, chociaż
z natury pogodna, chodziła naburmuszona przez
większą część dnia. Zwłaszcza że wciąż musiała pro
sić o pomoc przy czynnościach, które nie sprawiały
jej zwykle większego kłopotu. Starała się to robić jak
najrzadziej, co powodowało, że niezwiązane włosy
opadały jej na oczy, wkładała wciąż tę samą koszulę
Bo i przestała kąpać się w potoku. Wołała nawet cho
dzić boso, niż siłować się ze swoimi długimi butami.
Teraz zmrużyła oczy i rozejrzała się dookoła.
- Coś tu się zmieniło - zauważyła.
Aaron wzruszył ramionami.
- I to jeszcze ile. - Westchnął. - Do wyboru, do ko
loru. ..
- Na przykład?
- Cóż, po pierwsze, mamy nowe schody na ganek
- zaczął wyliczać. - Bo stwierdził, że tamte mogą się
lada chwila rozpaść. Po drugie jest też ławka, na któ
rej można usiąść.
Kitty dopiero teraz zwróciła uwagę na zgrabną ła
weczkę usytuowaną tak, by siedząc na niej, można się
było oprzeć o balustradę.
- A to po co?
- Tak będzie wygodniej. Przecież jesteśmy tu we
trójkę. No, usiądź. Zobacz, jak przyjemnie.
Kitty pokręciła przecząco głową. Jej wzrok powędro
wał w stronę corralu i aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- On... on jeździ... - wykrztusiła.
Aaron pokiwał głową.
- Uhm. Bo powiedział, że udało mu się tak łatwo,
że teraz z przyjemnością zajmie się klaczami.
Kitty zmarszczyła czoło. Wcale jej się to nie po
dobało.
- Jeśli pójdzie mu z nimi tak szybko, to skończy, za
nim się z tego wyliżę. Nie zostanie mi nic do zrobienia!
- To nie byłoby jeszcze takie najgorsze - orzekł
Aaron. - Nie zapominaj, że potrzebujemy pieniędzy.
Kitty spochmurniała jeszcze bardziej.
- No, tak - mruknęła, zastanawiając się, dlaczego
jest w tak podłym nastroju. Przecież Aaron w zasa
dzie miał rację. Rzeczywiście potrzebowali pienię
dzy. I to bardzo.
- Masz ochotę na śniadanie? Bo zostawił ci bułe
czki i wołowinę.
- Boże, Aaron, przestań mi ciągle mówić o Bo.
Bo to, Bo tamto. Mam już tego dosyć!
Staruszek spojrzał na nią z niepokojem.
- Może się jeszcze położysz...
Zrobiła parę szybkich kroków w jego stronę i po
czuła ból. Natychmiast przystanęła, ale nie dała po
sobie poznać, co się stało.
- Przestań traktować mnie jak rozkapryszone
dziecko. Mam już tego powyżej uszu!
Aaron podniósł się ze swego miejsca i oparł się
ciężko na lasce, wyraźnie zaniepokojony.
- Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Co cię gryzie?
Kitty dotknęła opatrunku.
- Chodzi o to - odparła, nieco zmieszana. - Nie
jestem na tyle chora, żeby tkwić w łóżku, a nie mogę
jeszcze pracować. Nie jestem przyzwyczajona do ta
kiej sytuacji. Nie mogę znaleźć sobie miejsca.
Aaron pokiwał głową. Doskonale znał to uczucie,
chociaż on wycofywał się z pracy powoli, w miarę
jak pogarszał się stan chorej nogi.
- Przecież wiesz, że jesteś potrzebna.
- Ale nic nie robię! - odparowała.
- O, dużo.
- To powiedz, co takiego zrobiłam w tym tygo
dniu? - zaperzyła się. - Nic, po prostu nic.
Staruszek poklepał ją lekko po zdrowym ramieniu.
- Nie przejmuj się. Musisz w pełni wyzdrowieć.
Wykorzystaj ten czas na odpoczynek. Pozwól, by Bo
wszystkim się zajął. Spróbuj dzisiejszych bułeczek.
Są... - Popatrzył na Kitty i urwał. - Albo lepiej
usiądź na chwilę. Zdaje się, że Bo chce jeździć na tej
jabłkowitej klaczy. Pośmiejemy się trochę, jak będzie
z niej spadał.
To poprawiło Kitty humor. Weszła na chwilę do
domu i wróciła z kilkoma bułeczkami. Część zaofe
rowała Aaronowi, a następnie usiadła na ławeczce
i spojrzała w stronę corralu. Jednak za każdym ra
zem, kiedy Bo wylatywał z siodła, przestawała prze
żuwać i odwracała oczy od tej sceny.
Sama się temu dziwiła. Przecież zależało jej na
tym, żeby Bo dostał w końcu nauczkę. Wcale nie
podobało jej się to, że tak łatwo wkradł się w łaski
Aarona, a jeszcze mniej to... jak sama na niego re
agowała.
- Pozwól, Kitty. - Świeżo wymyty Bo, w którego
włosach lśniły krople, podniósł się ze swego miejsca
i podszedł do jej krzesła. - Zaraz pokroję ci mięso.
- Sama sobie poradzę - odparła ostro i odsunęła
talerz, kiedy chciał po niego sięgnąć.
- Dobrze, jak uważasz - rzekł pogodnie i zaczął
pogwizdywać, jakby nagle zrobiło mu się bardzo
wesoło.
Kątem oka zauważyła, że podchodzi do pieca, na
którym stała kawa, i zabiera się do rozlewania jej do
trzech kubków. Chciała powiedzieć, że dziękuje za
kawę, ale w końcu uznała, że byłoby to niemądre.
Mimo to siedziała nadąsana, kiedy Aaron i Bo pa
łaszowali kolację. Wcale nie podobało jej się to, że
w domku tak ładnie pachnie. Bo tak długo czyścił
i pucował podłogę oraz meble, że wszystko aż lśniło.
Okna były tak czyste, że do środka dostawało się te
raz dwa razy więcej światła niż zwykle. Poznosił na
wet rzeczy z jej stryszku i wytrzepał oraz wywietrzył
pościel i koce, wcale nie pytając jej o zgodę! Oczy
wiście strych też posprzątał i umył podłogę i starą
skrzynię. Co gorsza, robił to wszystko tak pogodnie,
podśpiewując sobie lub pogwizdując jakieś melodyj
ki, że Kitty czuła się przez to jeszcze gorzej.
Niepokoiło ją też, że ogarnął ją żal, jakby była skrzyw
dzonym dzieckiem, któremu zabrano ukochaną zabawkę,
a przecież Bo bardzo im pomógł. Ponadto miała wyrzuty
sumienia, że to Bo posprzątał domek, co już dawno nale
żało zrobić. Tyle że Kitty od dzieciństwa szczerze niena
widziła zarówno sprzątania, jak i gotowania.
- Nie smakuje ci mięso? - zdziwił się Aaron, pa
trząc na jej talerz.
- Smakuje - zapewniła go. - Po prostu nie jestem
głodna.
- Powinnaś jeść. - Aaron sięgnął po kolejną bułe
czkę. - To ma ci pomóc wyzdrowieć. Mięso jest do
bre na kości.
Kitty przeszyła go gniewnym spojrzeniem.
- Jesteś tego pewny? Czy tylko mówisz tak, żeby
mnie zmusić do jedzenia?
Aaron pokręcił głową.
- Dawno nie widziałem, żebyś była aż tak roz
drażniona. Ostatnio chyba wtedy, kiedy Yale wyje
chał bez słowa.
- Przecież to było dziesięć lat temu.
Staruszek potwierdził skinieniem głowy.
- Właśnie. Co prawda, byłaś wtedy znacznie
młodsza, ale zachowywałaś się niemal tak samo.
Kitty uznała to za obrazę i natychmiast zerwała się
ze swego miejsca.
- Dosyć już tego! Idę do potoku.
- Już za zimno na kąpiel - zauważył Aaron spo
kojnie. - Poza tym nie poradzisz sobie z tą ręką. Je
szcze upadniesz i się urazisz...
. Kitty skrzywiła się, słysząc te słowa.
- Chcę tylko przez niego przejść - mruknęła.
Aaron nie wyglądał na przekonanego.
- Nie zdołasz utrzymać równowagi - orzekł. - Nurt
cię przewróci i możesz utonąć. Zaczekaj lepiej, aż zu
pełnie wyzdrowiejesz. Jeszcze zdążysz się wykąpać.
- Nie zamierzam czekać - powiedziała Kitty
z uporem, zadzierając hardo brodę.
Po chwili zniknęła za drzwiami. Kiedy znalazła się
na dworze, zaklęła parę razy i dopiero kiedy jej ulży
ło, ruszyła w stronę wody.
Bo, który w milczeniu wysłuchał sporu, popatrzył
z niepokojem na staruszka i spytał:
- Pozwolisz jej na to?
- Czy pozwolę? - zaśmiał się Aaron. - Chyba nie
zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz, chłopcze.
Kitty zawsze robiła, co jej się podobało, i biada temu,
kto próbowałby się jej przeciwstawić.
- Ale dlaczego ona tak dziwnie się zachowuje?
Staruszek wzruszył ramionami.
- Widzi, że robisz wszystko za nią, a w dodatku
robisz to lepiej. Dlatego czuje się niepotrzebna. Po
wiedziała mi nawet, że jest całkowicie bezużyteczna
albo coś w tym rodzaju...
- I to wszystko? - zdziwił się Bo.
Aaron spojrzał na niego kpiąco.
- A jak myślisz? Kitty znalazła się w niewygodnej
sytuacji, potrzebuje odrobiny zainteresowania.
- Rozumiem. - Bo zamyślił się, po czym dodał:
- Chyba wiem, co mogłoby jej pomóc.
Zabrał się do pracy. Napełnił parę wiader wodą,
a potem umieścił je na płycie pieca. Potem naszyko
wał lniane ręczniki.
Zaczęło się już ściemniać, kiedy usłyszeli kroki
Kitty na schodach. Weszła do środka i rozejrzała się
ze zdziwieniem.
- Co to takiego? - spytała.
- Zdaje się, że chciałaś się wykąpać - odparł
uprzejmie Bo. - Posiedzimy z Aaronem na ganku,
żebyś mogła czuć się swobodnie. Tylko najpierw
chciałem umyć ci głowę.
- Ty... mnie? - Kitty popatrzyła na Aarona i za
uważyła, że jest równie zdziwiony, jak ona.
Bo przytaknął.
- Nie zrobisz tego jedną ręką. - Uśmiechnął się.
- To nie będzie bolało.
- Ale... - usiłowała protestować.
Bo wskazał stojące na kuchni wiadra, a następnie
na balię, którą udało mu się znaleźć w szopie i którą
musiał jeszcze dokładnie wyszorować.
- Woda już czeka. Po prostu uklęknij koło balii...
Kitty potrząsnęła głową.
- Nie potrzebuję pomocy.
- Wiem, Kitty - rzekł łagodnie - ale ja chciałbym
ci usłużyć.
Wziął ją delikatnie za ramię i zaprowadził do balii. Za
nim zdążyła się zorientować, co się dzieje, już klęczała
z pochyloną głową, tak by woda nie spływała na podłogę.
- Jeśli myślisz, że... - zaczęła.
Bo zaczął lać ciepłą wodę na jej głowę i Kitty ur
wała. Dawno nie było jej tak przyjemnie. Zwykle ką
pała się w strumieniu i nie przyszło jej do głowy, że
wodę można podgrzać w domu.
- Nie chciałabym... - Tym razem jej protest był
słabszy.
Bo zaczął masować jej głowę i namydlił włosy. To
było jeszcze milsze. Coś jakby pieszczota, której podda-
wała się niczym leniwa kotka. Nagle uświadomiła so
bie, że nikt nigdy nie zajmował się nią w ten sposób.
- Uważaj, żeby nie zamoczyć ramienia - przypo
mniał jej Bo.
Wziął kolejne wiadro, zmieszał gorącą wodę z zi
mną i zaczął spłukiwać mydło z jej włosów. Przez ca
ły czas czuła delikatny dotyk jego palców. Wiedziała,
że starał się jej nie urazić. Bo był silny, chociaż za
pewne nienawykły do ciężkiej fizycznej pracy. Może
dlatego tak chętnie wszystko robił, ponieważ było to
dla niego coś zupełnie nowego.
To była słodka tortura: móc dotykać Kitty, ale tylko
w całkowicie niewinny sposób. Czuł na sobie wzrok
Aarona, który przypatrywał mu się tak, jakby domy
ślał się, co dzieje się w głowie Bo. Zdwoił więc wy
siłki, żeby nie dać nic po sobie poznać.
- I jak? - spytał, dotknąwszy włosów Kitty. - Nie
ma już na nich mydła?
Jej loki były miękkie i delikatne. Mógł tylko sobie
wyobrażać, jak będą lśniły, kiedy wyschną.
- Chy... chyba nie - odparła, odchrząknąwszy.
Poczuła się cudownie, ale jednocześnie była spięta,
i to znowu z powodu Bo.
- To świetnie. - Bo sięgnął po ręcznik i zaczął
wycierać włosy Kitty. Ta czynność też była przyjem
na, ale nie tak jak mycie. Lniane płótno wyraźnie mu
przeszkadzało. Na koniec owinął jej ręcznik wokół
głowy i spytał: - Rozpiąć ci guziki koszuli?
Kitty zaczerwieniła się, ale wiedziała, że dziurki są
bardzo małe i że sama sobie z nimi nie poradzi.
- Tak, proszę... - Nagle zrobiło jej się głupio i gwał
townie zmieniła decyzję. - Nie, nie! Daj spokój!
Bo wzruszył ramionami.
- Jak uważasz. - Wskazał miękką tkaninę, prze
rzuconą przez poręcz krzesła. - Kiedy skończysz, ko
niecznie z niej skorzystaj. Łatwiej będzie ci się
później ubrać.
- Co to takiego? - spytała nieufnie.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej.
- Przecież to twoje, powinnaś wiedzieć.
Zrobiła zdziwioną minę.
- Ja nigdy...
- Znalazłem to w twoim kuferku, kiedy robiłem po
rządki - wyjaśnił. - To się nazywa suknia. Musiałem ją
tylko wywietrzyć, bo czuć ją było rośliną na mole.
Kitty skinęła głową.
- Należała do mamy - powiedziała. - Zupełnie
o niej zapomniałam. Rzadko wyjmuję jej rzeczy.
Mam wrażenie, że kiedyś ją nawet w niej widziałam,
ale nie pamiętam kiedy. Musiałam być wtedy bardzo
mała. Czy ta sukienka zaraz się nie rozpadnie?
Bo pokręcił głową.
- Nie, choć wygląda na mało znoszoną - stwier
dził. Podszedł do drzwi i skinął głową na Aarona.
- Będziemy na zewnątrz, gdybyś czegoś potrzebo
wała - dodał - ale nie musisz się spieszyć.
Staruszek wyjął najpierw dwa cygara ze swoich
zapasów, a następnie ruszył w stronę wyjścia. Po
chwili obaj znaleźli się na ganku.
- Chętnie teraz zapalę - stwierdził Aaron, patrząc
na gwiazdy.
Bo zajrzał jeszcze przez otwarte drzwi do wnętrza
domku.
- Nie krępuj się. Nie będziemy ci przeszkadzać -
powiedział do zmieszanej Kitty.
W odpowiedzi obrzuciła go gniewnym spojrze
niem. Zburzył jej spokój i jeszcze śmiał twierdzić, że
nie będzie przeszkadzać! Tego już za wiele. Przez
chwilę zastanawiała się, co dalej, a potem zaczęła
walczyć z guzikami koszuli. Zanim ją zdjęła, spojrza
ła nieufnie w stronę drzwi. Ściągnęła skórzane spod
nie i w końcu mogła wejść do wody, którą Bo przy
gotował jej przed wyjściem.
Aż westchnęła. Rozsiadła się wygodnie w balii
i umieściła chorą rękę wysoko. Prawą zaczęła namydlać
całe ciało, po czym wyciągnęła się, zamknęła oczy i roz
koszowała się kąpielą. Ta w potoku się z nią nie równała.
Kitty, cudownie rozleniwiona, poruszyła dłonią
w wodzie, żeby usłyszeć jej plusk. Zza okna dobiegał
szmer męskiej rozmowy. Poczuła, że powoli mija jej
podły nastrój. Nie mogła przecież trwać w przygnę
bieniu, kiedy fizycznie czuła się tak wspaniale.
Otworzyła oczy i zerknęła w stronę matczynej
sukni. Myślała przez chwilę, co z nią zrobić, ale
w końcu podjęła decyzję. Gdy tylko wyjdzie z wody
i się ogarnie, wypierze swoje spodnie i koszulę Bo.
Nic nie zaszkodzi, jeśli przez jakiś czas pochodzi
w czymś tak dziwacznym, jak suknia. A jutro, nieza
leżnie od tego, jak ciężko jej się samej ubierać, wróci
do ukochanych skór.
Oczywiście powoli zacznie podejmować dawne
obowiązki. Jest jej wszystko jedno, czy będzie ją bo
lało, czy nie. Musi w końcu udowodnić, że do czegoś
może się przydać.
Na jej zaciśniętych do niedawna ustach pojawił się
uśmiech. Zadziwiające, ile dobrego może przynieść
taka kąpiel. Człowiek jakby budził się do nowego ży
cia. Kitty czuła, że w tej chwili poradziłaby sobie
z całym stadem mustangów. Spojrzała na obandażo
wane ramię, które oparła o brzeg balii, i zachichotała.
Co prawda, nie odzyskała dawnej sprawności, ale
przynajmniej powrócił optymizm.
- Na wszystko przyjdzie czas - szepnęła do siebie.
A na razie musi nauczyć się radzić sobie z jedną
ręką.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Zdaje się, chłopcze, że ta jabłkowita klacz dała
ci do wiwatu, co? - spytał Aaron, patrząc na Bo, któ
ry wyrzucił już niedopałek i patrzył w gwiazdy.
- Muszę przyznać, że parę razy udało jej się mnie
zrzucić.
- Może spróbujesz z inną?
- Nie, co prawda, boli mnie to i owo, ale mam
wrażenie, że już jest moja - odparł z pewnym siebie
uśmiechem. - Jutro po południu będę mógł się zająć
następną.
Staruszek pokiwał głową.
- Cały czas cię obserwuję. Świetnie ci idzie.
Bo uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Dzięki. Prawdę mówiąc, sam nie wiedziałem,
jak to będzie, kiedy zaproponowałem, że będę ujeż
dżał mustangi. Te konie są jednak inne niż nasze. Nie
ufne i sprytniejsze. Pewnie dlatego, że muszą przeżyć
na wolności.
- Tak, a poza tym potrafią sobie radzić w rozmai
tych warunkach w terenie i przy różnej pogodzie -
dodał Aaron. - Nic ich nie zaskoczy. Ani susza, ani
wylewające rzeki. Ani nawet śnieg, który potrafi za
mknąć im drogę ucieczki z kanionu, gdzie muszą
przetrwać przez parę tygodni.
Bo pokręcił głową.
- Niesamowite.
- Tak, to bardzo dobre konie...
- Ciekaw jestem, co czują, kiedy nagle znajdą się
w ciepłej stajni, i okazuje się, że mają tyle jedzenia,
ile im potrzeba.
Nieoczekiwanie przyszło mu do głowy, że równie
dobrze mogliby rozmawiać o Kitty, która też potrafiła
przetrwać w najrozmaitszych warunkach, i w dodat
ku była równie narowista.
- Sam nie wiem - westchnął staruszek. - Są po
tem bardzo...
Nie skończył, ponieważ w drzwiach pojawiła się
Kitty. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z otwartymi
ustami. Wyglądała przepięknie w białej sukni. Roz
puszczone złote włosy opadały jej na plecy. Światło
padające z wnętrza domku tworzyło wokół jej postaci
aureolę.
- Co się tak gapicie?
Aaron pierwszy odzyskał kontenans.
- Po prostu wyglądasz... inaczej - odparł.
Kitty poprawiła niepewnym gestem suknię.
- Tak, wiem, że głupio - westchnęła.
- Nie, wcale nie - wtrącił Bo.
Spojrzała na niego tak, jakby zamierzała mu coś
powiedzieć, ale w końcu tylko machnęła lekceważą
co zdrową ręką.
- No dobrze, już skończyłam. Możecie wejść do
środka.
- Już idziemy. - Aaron dopalił cygaro, parząc so
bie przy tym palce, a następnie spojrzał na wciąż
oniemiałego Bo. - Ruszamy, chłopcze?
Bo wyglądał tak, jakby nie bardzo wiedział, gdzie
się w tej chwili znajduje.
- Co? A, tak...
Aaron pchnął go lekko w stronę drzwi. Bo potknął
się, ale zaraz odzyskał równowagę. Kitty parsknęła
śmiechem i cofnęła się w głąb domu.
W środku było ciepło i parno. Spodnie Kitty i ko
szula Bo wisiały na krzesłach przysuniętych do ko
minka. Kitty nie zdawała sobie sprawy z tego, że suk
nia uwydatnia kształty jej jędrnego i zgrabnego ciała.
Bo wprost nie mógł oderwać oczu od Kitty, a ona od
wróciła się do nich i powiedziała:
- Czuję się teraz znacznie lepiej. Jestem pewna, że
już jutro będę mogła zacząć coś robić. Dziękuję, Bo.
- Proszę - mruknął, nadal oszołomiony widokiem
Kitty w sukni.
Wskazała pełną wody balię.
- Moglibyście to wylać?
Aaron złapał jedną rączkę, a następnie spojrzał na
Bo, który wodził oczami za Kitty.
- Hej, musisz mi pomóc!
Bo powrócił do rzeczywistości.
- Ja się tym zajmę - powiedział. - Idź się ogrzać,
Aaron.
Raz jeszcze spojrzał w stronę kominka, przy któ
rym przykucnęła Kitty. Staruszek posłał mu wymow
ne spojrzenie, a następnie skinął głową i pokuśtykał
do kuchni. Bo nalał wody do wiadra, które wyniósł
na ganek i wylał na podwórko. To samo zrobił z na
stępnym, a potem następnym, starając się nie rozle
wać wody na podłogę. Wziął balię dopiero wtedy,
kiedy była pusta, i po chwili zastanowienia ustawił ją
w rogu pokoju. Dopiero wówczas podszedł do ko
minka, gdzie Kitty suszyła i rozczesywała włosy.
- Pomóc ci? - spytał cicho.
Kiedy usłyszała jego głos, uniosła nieco głowę
i uśmiechnęła się lekko.
- Nie, dziękuję. Nie idzie mi najgorzej. I tak bar
dzo dużo dzisiaj dla mnie zrobiłeś - dodała.
Bo chętnie zrobiłby więcej.
- To dla mnie przyjemność - powiedział, sięgając
po szczotkę.
Poczuł świeży zapach bijący od Kitty i zakręciło
mu się w głowie. Starał się zachować obojętną minę,
co było bardzo trudne, zważywszy, że miał przed so
bą najpiękniejszą i najbardziej pociągającą kobietę,
jaką w życiu spotkał.
Kitty siedziała prosto, mimo że serce biło jej
w przyspieszonym rytmie, a każde dotkniecie dłoni
Bo wywołało kolejne fale gorąca. Nie miała pojęcia,
co to jest, ale było jej z tym dobrze. Bo szczotkował
jej włosy powolnymi ruchami, a ona nie chciała, by
przestał. Fale gorąca ustąpiły cudownemu rozleni
wieniu.
W końcu Kitty uznała, że nie ma sensu tego prze
dłużać. Spojrzała więc w stronę swego posłania.
- Chyba pójdę spać - westchnęła. - Po kąpieli
zrobiłam się senna.
Bo odłożył szczotkę.
- Ja też jestem trochę zmęczony.
Wziął koc i przesunął się w stronę posłania Kitty,
by go tam rozłożyć. Właśnie w tym momencie usły
szeli chrząknięcie Aarona, który od dłuższego czasu
się nie odzywał, co było zupełnie do niego niepo
dobne.
- Tak sobie myślę - zaczął, a potem urwał i po
nownie chrząknął. - Tak sobie myślę, że już jesteś zu
pełnie zdrowy i, ee, dobrze się czujesz - zwrócił się
do Bo. - A noce są coraz cieplejsze... Może poszedł
byś spać do stodoły. Będzie ci tam wygodnie na sia
nie. A tutaj będzie trochę, ee, tłoczno. Zwłaszcza że
Kitty nie może się na razie przenieść na stryszek.
- Świetny pomysł! - przyklasnęła Kitty.
Nie miała najmniejszej wątpliwości, że to rozsądne
rozwiązanie. Od jakiegoś czasu zachowywała się przy
Bo jak przysłowiowa kobietka i doszła do wniosku,
że najwyższa pora z tym skończyć. Może kiedy nie
będzie go miała stale przy sobie, łatwiej jej będzie
wziąć się w garść.
Spojrzała na Bo.
- Co o tym myślisz?
- Nie mam pojęcia, dlaczego sam tego wcześniej
nie zaproponowałem - odparł i zarzucił sobie koc na
ramię. A potem jeszcze popatrzył na Kitty. - Śpij do
brze. Dobranoc.
Zebrał pozostałe części swojego posłania i ruszył
do wyjścia. Widząc, że ma zajęte ręce, Kitty podeszła
do drzwi i otworzyła je szeroko. Kiedy wychodził,
niemal się o nią otarł.
- Dobranoc, Bo.
Skinął jej głową. Po chwili zamknęła drzwi, a on
poczuł się tak, jakby go wypędzono z raju.
- Dobranoc - szepnął do zamkniętych drzwi
i westchnąwszy raz i drugi, powlókł się w stronę sto
doły.
Aaron zauważył, że Kitty stała przy drzwiach bez
wyraźnego powodu. A kiedy w końcu od nich odesz
ła, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
Sprawiała takie wrażenie, jakby żałowała tego, co się
stało.
Tym lepiej, pomyślał Aaron.
Już jakiś czasu temu zorientował się, że tych dwoje
coś ciągnie do siebie, chociaż tak bardzo się różnią.
On - obyty światowiec i ona - wiejska amazonka,
która nosa nie wychyliła poza okolicę. Prawdopodob-
nie nie wiedzieli, że znajdują się o krok od zakocha
nia. Aaron uświadomił sobie w pełni, na co się zanosi,
dopiero dzisiaj, kiedy zobaczył, jak Bo czesze Kitty.
Obawiał się o nią. Była niewinna i naiwna. Nie
miała doświadczenia w postępowaniu z mężczyzna
mi i łatwo można ją było zranić.
Tak, najwyższy czas porozmawiać z Bo Chandlerem.
Aaron czuł się odpowiedzialny za Kitty. Wraz
z Gabe'em i Yale'em stanowiła jego jedyną rodzinę.
Przez moment myślał, że pogada z Bo jutro rano, ale
po zastanowieniu uznał, że najlepiej kuć żelazo, póki
gorące.
- Idę do stodoły - rzucił w stronę Kitty. - Zapo
mniałem powiedzieć Bo, gdzie najlepiej się rozłożyć.
Kitty skinęła głową.
- Dobrze, jestem taka senna...
Uśmiechnął się i pokuśtykał do drzwi.
- Nie musisz na mnie czekać.
Bo rzucił koc na siano, a następnie oparł się
o przegrodę i rozejrzał dookoła. Poczuł nawet coś
w rodzaju ulgi, że nie będzie blisko Kitty, zwłaszcza
że włożyła sukienkę, w której tak ponętnie wygląda
ła. Jednak już za chwilę zaczął za nią tęsknić.
- Ech, do licha - mruknął, czując, że nie będzie
mógł zasnąć.
Nie, jednak dobrze, że tak się stało. Sam nie wie
dział, co mogłoby się zdarzyć, gdyby zostali sami.
Nie miał wątpliwości, że gdy tylko Aaron przeszedł
by do swojej sypialni, spróbowałby uwieść Kitty. Tak
bardzo jej pragnął! Wiedział, że nie jest jej obojętny.
W jego ramionach traciła poczucie rzeczywistości,
namiętnie oddawała pocałunki. Prawdopodobnie nie
zdawała sobie sprawy, jak łatwo mogliby się zapa
miętać i przekroczyć granicę. I co wtedy? Wiedział
jedno - pożądał Kitty i chciał mieć ją wciąż przy so
bie. Czy był gotowy na poniesienie konsekwencji?
I czy Kitty była na to przygotowana?
Z zamyślenia wyrwało go skrzypnięcie drzwi do
stodoły. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył ciemną
sylwetkę Aarona. Poznał go też po charakterystycz
nym chodzie.
- Co się stało? - spytał. - Czyżbym czegoś zapo
mniał?
- Nie, chłopcze. To ja o czymś zapomniałem.
Bo spojrzał ze zdziwieniem na Aarona, który za
trzymał się przy przegrodzie.
- Tak?
- Pomyślałem sobie, że opowiem ci trochę o Kitty.
- Mówiła mi o tym, jak się tutaj dostała - odparł
Bo. - I o tym, jak przygarnąłeś ich trójkę i się nimi
zaopiekowałeś. Wyrosła na wspaniałą kobietę.
- To prawda. - Aaron usiadł na beli siana i posta
wił obok laskę. - Myślę, że ciężko jej było dorastać
wśród samych mężczyzn. Nie miałem pojęcia o tym,
jak się wychowuje dziewczynki.
- A teraz już wiesz?
- Trochę - odparł Aaron. - Ale nie to chciałem
powiedzieć. Kiedy Kitty tu dotarła, była zupełnie
bezbronna.
- Bezbronna?
- Właśnie. Zresztą pod pewnymi względami tak
jest do dziś - podjął staruszek. - Nauczyłem ją, jak
należy prowadzić ranczo i ujeżdżać mustangi, ale to
przecież nie wszystko. Nie potrafiłem jej wytłuma
czyć, co to znaczy być kobietą. Kiedy - Aaron zmie
szał się - kiedy miała pierwsze krwawienie, przy
biegła do domu, bo uznała, że musiała się skaleczyć.
Nawet nie płakała. Zawiozłem ją do doktora Honey
wella, żeby ją zbadał, i ten biedak wszystko jej wy
tłumaczył. A potem jeszcze powiedział mi, żebym
zaprowadził ją do Ingi Swensen po dalsze nauki.
Staruszek spojrzał na siedzącego nieopodal Bo.
W panującym mroku nie widział jego twarzy, a jedy
nie sylwetkę. Nie wiedział więc, jak przyjął jego sło
wa, i czy zrozumiał, o co mu chodzi.
- Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii -
podjął po chwili. - Jesteś pierwszym, chłopcze, który
to usłyszał. A zrobiłem to, bo - Aaron starał się
ostrożnie dobierać słowa - widzę, jak na nią patrzysz.
I jak ona patrzy na ciebie. Chociaż Kitty doskonale
wie, co robią zwierzęta, to nie ma pojęcia o tym, jak
to wygląda u ludzi. Brakuje jej kontaktów z innymi
kobietami. Jest może nawet trochę dzika...
Jak mustang, pomyślał Bo.
- Kitty nie była nawet na tańcach w miasteczku
- ciągnął Aaron. - I o ile wiem, nie całowała się
z żadnym chłopakiem. Więc - znowu szukał odpo
wiednich słów - więc trzeba na nią uważać. Nie znió
słbym, gdyby ktoś ją zranił.
- Rozumiem, dlaczego mi o tym powiedziałeś.
Doceniam twoje oddanie Kitty. - Bo zamyślił się, po
czym dodał: - Mam wrażenie, że opiekujesz się nią
lepiej niż rodzony dziadek.
- Po prostu bardzo mi na niej zależy.
- Mnie też. Dlatego nie mogę obiecać, że nie sta
nie się nic. Mogę tylko dać słowo honoru, że zrobię
wszystko, by jej nie skrzywdzić.
Staruszek pokiwał głową.
- O to mi właśnie chodziło.
Mężczyźni w milczeniu uścisnęli sobie dłonie,
a następnie Aaron sięgnął po laskę i wyszedł tak na
gle, jak się pojawił.
Bo stał jeszcze przez jakiś czas, potem wymościł
sobie posłanie i położył się, nie przestając myśleć
o tym, co przed chwilą usłyszał.
Nagle na jego ustach pojawił się uśmiech. Przyszło
mu do głowy, że staruszek jest chytry jak lis.
Po pierwsze, przedstawił Kitty jako ideał: słodką
i niewinną. Po drugie, zmusił go, by przyrzekł, że jej
nie uwiedzie.
- Co ty robisz? - Aaron zauważył, że Kitty wło
żyła patyk pod bandaż, którym miała owinięte ramię,
i zaczęła się drapać.
- Strasznie mnie swędzi.
Stali oboje przy corralu, patrząc, jak Bo siodła na
rowistą jabłkowitą klacz.
- Jeśli się skaleczysz, trzeba będzie znowu odka
żać ranę - ostrzegł ją Aaron. - Nie potrzebujemy dal
szych komplikacji.
Kitty westchnęła.
- Nic na to nie poradzę. Wprost nie mogę znieść
tego swędzenia.
Aaron przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu,
a potem skinął na Bo.
- Wiesz co, chłopcze. Powinieneś chyba zawieźć
Kitty do miasta, do doktora Honeywella.
Kitty aż syknęła z gniewu.
- Nie potrzebuję lekarza!
Aaron spojrzał na nią koso i pogroził jej palcem.
- Pamiętasz, to samo powtarzałaś, kiedy ostatnio
pokaleczyłaś się drutem kolczastym. Doktor powie
dział mi później, że gdybym cię nie przywiózł, wda
łaby się gangrena i trzeba by ci amputować rękę.
Kitty pokręciła głową.
- Ale teraz po prostu mnie swędzi - przekonywała.
- I właśnie dlatego powinien to zobaczyć doktor
Honeywell - stwierdził staruszek. - Może to znak, że
ci się wszystko goi, a może nie. On sam zadecyduje.
!
- Co się stało? - spytał Bo.
Aaron uśmiechnął się do niego.
- Powinieneś zrobić sobie małą przerwę - powie
dział, patrząc na klacz. - Chciałbym, żebyś zawiózł
Kitty do lekarza. Może przy okazji uda ci się sprzedać
te ujeżdżone mustangi i kupić trochę prowiantu.
Bo otarł pot z czoła.
- Świetnie. Za parę minut będę gotowy do drogi.
Kitty skrzywiła się niechętnie.
- Nie zamierzam jechać.
Bo rozłożył ręce.
- Dobrze, wobec tego postaram się sam sprzedać
mustangi. Ile mniej więcej mogą być warte? - zwró
cił się do Aarona.
Staruszek podrapał się w głowę.
- Czy ja wiem?
Oczy Kitty zalśniły gniewem.
- Dlaczego on ma je sprzedać?! Przecież są moje!
I to ja powinnam się targować, bo on odda je za pół
ceny.
Bo wzruszył ramionami.
- Jak uważasz...
- Właśnie tak uważam. Sama zajmę się sprzedażą.
Wezmę tylko kapelusz i możemy jechać - oznajmiła
Kitty i poszła do domu.
- To było sprytne posunięcie, chłopcze. - Aaron
spojrzał z uznaniem na Bo. - Myślałem, że trzeba bę
dzie stoczyć prawdziwą bitwę, żeby ją przekonać.
Bo zaśmiał się cicho.
- Mój ojciec często mi powtarzał, że najlepszy
sposób przekonania świadków czy sędziego, to spra
wić, żeby myśleli to samo co my.
- Miałeś mądrego ojca - stwierdził Aaron. - Wie
rzę, że nauka nie poszła w las. Mógłbyś sobie zapisać,
co trzeba kupić. Mam w domu atrament i pióro.
- Nie pojedziesz z nami?
Staruszek potrząsnął głową.
- Kiedyś to było tyle, co gwizdnąć, ale teraz nie
mogę siedzieć na koniu - westchnął. - To dla mnie
za długa podróż. Nawet na wozie nie jest mi zbyt wy
godnie.
Kiedy odszedł, Bo ruszył w stronę potoku. Chciał
się porządnie umyć. To miała być jego pierwsza wi
zyta w Misery i pierwsze od wielu dni zetknięcie
z „cywilizacją".
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Aaron i Kitty czekali na niego na ganku. Bo za
przągł konia do wozu, który znalazł w stajni, a na
stępnie przejechał nim do corralu. Tutaj przywiązał
do niego ogiera i dwie klacze i dopiero wówczas
podjechał pod domek.
Kiedy zeskoczył na ziemię, Kitty obrzuciła go
przeciągłym spojrzeniem. Bo umył się w potoku
i zmienił koszulę, a na jego przydługich, ciemnych
włosach wciąż lśniły kropelki wody. Włożył czarną
kurtkę, w której wyglądał bardzo elegancko. Znowu
przypominał nieznajomego, którego spotkała na pre
rii. Było w nim coś niepokojącego i tajemniczego.
- Już nie musisz niczego zapisywać - poinfor-
mował go Aaron, kiedy zbliżył się do ganku. - Po
wiedziałem Kitty, czego potrzebujemy, i powinna
wszystko pamiętać.
Kitty podeszła do wozu. Chciała wskoczyć jak
zwykle na kozioł, ale Bo chwycił ją i podsadził. Sama
nie wiedziała, czy mu podziękować, czy też go skrzy-
czeć. A ponieważ poczuła, jak zaparło jej dech
w piersiach, milczała.
Bo usiadł obok Kitty i chwycił lejce.
- Powinniśmy wrócić przed zmrokiem - oznajmił.
Wóz ruszył. Kitty pomachała Aaronowi, a następ
nie spojrzała przed siebie, tam, gdzie znajdowało się
miasteczko. Bardzo dawno nie była w Misery. Miała
nadzieję, że uda jej się sprzedać konie i że po zaku
pach starczy pieniędzy na słodycze.
Obejrzała się jeszcze za siebie i posmutniała.
- Szkoda, że Aaron nie może z nami pojechać -
westchnęła. - Bardzo lubił wizyty w Misery.
- Gdyby kupić taki wielki, resorowany powóz, na
pewno przetrzymałby podróż - zauważył.
- Musielibyśmy natrafić na żyłę złota.
Bo pokręcił głową.
- Różne rzeczy się zdarzają - zauważył. - Pod
czas podróży spotkałem ludzi, którzy się szybko
wzbogacili.
- Nam to nie grozi - uznała Kitty.
- Nie przesadzaj. Przecież sama mówiłaś, że już
straciłaś nadzieję, że kiedykolwiek wyjedziecie
z Badlandów, i właśnie wtedy spotkaliście Aarona.
- Tak, to prawda. To był jedyny cud w moim ży
ciu. Przynajmniej jak na razie.
- Och, sam nie wiem. - Zaczął się jej uważnie
przyglądać, jakby chciał zajrzeć do jej duszy. - Gdzie
jedziemy najpierw?
Kitty wskazała ręką kierunek.
- Na ranczo Jeda Simmonsa - odparła. - Trochę
nam nie po drodze, ale jestem mu winna konia, a Jed
znany jest z tego, że nigdy nikomu nie darował długu.
- Tak jak większość ludzi.
- Tak, ale Jed jest gorszy niż inni - odrzekła,
krzywiąc się z niechęcią. - Kiedyś mówił, że chciał
by wykupić połowę Dakoty, zanim dojdzie do trzy
dziestki.
- Wobec tego powinienem mu życzyć szczęścia.
Będzie mu chyba potrzebne...
Bo starał się teraz skoncentrować na drodze. Jecha
li przez skalistą okolicę i musiał zwolnić, a także
uważać na kamienie. Stary wóz niemiłosiernie trząsł
się na wybojach. Aaron miał rację. Na pewno nie
przetrzymałby takiej podróży.
Nawet Kitty musiała uważać, chociaż czuła się co
raz lepiej. Kiedy w końcu dotarli do Simmonsów,
miała taką minę, jakby zamierzała się z kimś poje
dynkować. Bo obserwował ją ze zdziwieniem, nigdy
wcześniej nie zachowywała się w ten sposób.
Zaraz też dostrzegł muskularnego farmera, który
zmierzał w ich stronę od jednej z wielu zagród ze
świniami.
- Najwyższy czas - mruknął i spojrzał niechętnie
na mężczyznę na koźle. - Co to za jeden?
- Bo Chandler - odparła. - Bo, poznaj Jeda Sim
monsa.
Pochylił się, żeby podać mu rękę, ale farmer już
ruszył w stronę koni.
- Są ujeżdżone? - spytał, przyglądając się uważ
nie trójce koni.
- Uhm. - Kitty skinęła głową.
- Mogę wybrać?
- Jasne. - Kitty dostrzegła chciwość w jego
oczach i zaraz dodała: - Jedną z dwóch klaczy.
- A co z ogierem?
- Jest wart więcej niż twoja marna szynka - rzuciła.
Farmer spojrzał na nią niechętnie.
- Nie mówiłaś tak, kiedy potrzebowaliście
z Aaronem jedzenia - zauważył.
Kitty uśmiechnęła się lekko.
- Może i nie, ale przecież oboje wiemy, że byłabym
głupia, gdybym ci oddała ogiera. No, wybierz którąś
z klaczy i pozwól mi jechać do Misery. Mam tam spra
wy do załatwienia - powiedziała zdecydowanie.
Jed Simmons się nie spieszył. Obejrzał dokładnie
klacze, zajrzał im w zęby i sprawdził kopyta. W koń
cu odwiązał jedną z nich od wozu.
- Ta będzie dobra.
Kitty skinęła głową.
- Co jeszcze za nią dostanę?
Bo myślał, że farmer się obruszy, słysząc to pyta
nie, ale przyjął je zupełnie spokojnie. Najwidoczniej
się go spodziewał.
- Jeszcze jedną szynkę? - zaproponował.
Kitty udała, że bardzo ją to rozbawiło.
- Chyba żartujesz?! Za taką klacz powinnam do-
stać całą świnię. O choćby tę. - Wskazała biegającą
w pobliskiej zagrodzie wielką maciorę.
- To moje najlepsze zwierzę. W zeszłym roku
miałem od niej dwanaście prosiąt.
- Więc się starzeje - rzekła Kitty. - Będziesz miał
inne, młodsze maciory. To moje ostatnie słowo.
Mężczyzna zastanawiał się. W końcu spojrzał je
szcze raz tęsknie na klacz i niechętnie skinął głową.
- No, niech ci będzie.
Kitty uśmiechnęła się promiennie.
- Zrobiłeś naprawdę dobry interes - powiedziała.
- Przyjedziemy po maciorę jutro. Mam nadzieję, że
dorzucisz nam szynkę.
Simmons uśmiechnął się kwaśno. Jednocześnie
przypomniał sobie o istnieniu Bo i o swoim niezbyt
uprzejmym zachowaniu.
- Miło mi było pana poznać, panie Chandler. -
Pstryknął palcami w kapelusz. - Niech pan uważa,
bo Kitty oskubie pana do gołego.
Bo skinął mu głową. Myśl o tym, że mógłby się
znaleźć goły w towarzystwie Kitty, nie wydała mu się
wcale odstręczająca.
- Będę pamiętał.
Farmer pociągnął sznurek, do którego przywiązana
była jego klacz, i humor mu się trochę poprawił. Od
razu widać było, że to świetny koń.
- Żegnajcie - rzucił i skierował się do obory.
Bo strzelił lejcami. Wóz ruszył w stronę miastecz-
ka. Droga była teraz lepsza, bo, jak poinformowała
go Kitty, Jed Simmons kazał swoim parobkom usu
nąć z niej kamienie.
Kiedy odjechali wystarczająco daleko od zabudo
wań, Bo spojrzał na nią z podziwem.
- Świetnie ci poszło - pochwalił. - Nie sądziłem,
że uda ci się tyle wycisnąć z tego sknery.
Kitty uśmiechnęła się szeroko.
- Dzięki. To szkoła Aarona.
- Wobec tego jemu również należą się słowa uz
nania.
Wjechali na szczyt wzgórza. Przed nimi rozciągała
się wielka, dosyć płaska dolina z zabudowaniami.
- Misery? - spytał mężczyzna.
W odpowiedzi Kitty skinęła głową.
- Ostatnio bardzo się rozbudowało, ale pewnie
i tak jest brzydsze niż te wszystkie miasta, które wi
działeś - zauważyła.
- Większość miasteczek wygląda tak samo - po
wiedział. - To ludzie sprawiają, że stają się one wy
jątkowe. Kto tutaj mieszka?
- No, na przykład Olaf i Inga Swensenowie. Mają
sklep z artykułami kolonialnymi, a ich syn, Lars, jest
zastępcą mojego brata, Gabe'a. To dobrzy, porządni
ludzie. Bardzo wysocy, z jasnymi włosami...
- Pochodzą ze Szwecji?
- Ee, nie wiem - odparła. - Nie słyszałam o takim
stanie.
Bo miał taką minę, jakby chciał coś wyjaśnić, ale
dał spokój.
- Nieważne. I kto jeszcze tu mieszka? W gorącz
ce wymieniłaś Jacka Slade'a.
Kitty zaczerwieniła się trochę, ponieważ nie pa
miętała tego, co mówiła.
- A, tak. Jack ma saloon, który nazywa się Red
Dog. Moja szwagierka Billie prowadzi mu kuchnię.
- Zaśmiała się i zanim zdążył coś wtrącić, natych
miast dodała: - Jest jeszcze misja zbawienia Emmy
Hardwick, która chce nawrócić kobiety pracujące
w saloonie.
Bo pokręcił głową.
- Trudne zadanie.
- Sama nie wiem. Nigdy tam nie byłam, ale nie
widzę nic złego w tym, że te kobiety podają kowbo
jom drinki. Ktoś przecież musi to robić.
- I myślisz, że do tego ogranicza się ich rola?
- A co jeszcze mogłyby robić? - Popatrzyła na
niego pytająco.
Bo spojrzał na Kitty z niedowierzaniem, a potem
się trochę zmieszał. Nie mogąc się powstrzymać, do
tknął lekko jej włosów.
- Pogadamy o tym przy innej okazji - odparł wymi
jająco. - Teraz opowiedz mi o mieszkańcach Misery.
Kitty aż zadrżała, czując jego dotknięcie. Z trudem
utrzymała się na wozie, który zachybotał się na kolej
nych wybojach.
- Jest jeszcze doktor Honeywell - podjęła po
chwili. - I balwierz, Jesse Cutler, który jest chudy
i łysy, z niewielkim wianuszkiem włosów wokół gło
wy. To trochę śmiesznie, jak na balwierza, prawda?
- Czy ja wiem...
- Jesse prowadzi zakład i łaźnię razem z żoną i sze
ścioma synami. Natomiast Eh Moffat ma stajnie. Trudno
go nie zauważyć. Ma tak wielki brzuch, że nie może się
schylić, i nosi długie, umazane gnojem buty. Jest bardzo
duży i silny. Podobno potrafi podnieść wóz, żeby inni
mogli z niego zdjąć koło ze złamaną osią.
- Na pewno go poznam - zaśmiał się Bo, rozba
wiony tak dokładnym opisem.
Kitty skinęła głową i zmarszczyła czoło.
- Boję się, że zapomniałam o wielu ludziach, ale
przecież i tak ich zobaczysz. Prawie wszyscy przy
chodzą do Swensenów, więc łatwo ich spotkać. Więk
szość to mili ludzie, z wyjątkiem Bucka Reedy'ego,
który lubi sobie wypić, a wtedy szuka zwady.
Bo pokiwał głową.
- W każdym mieście jest ktoś taki.
- Naprawdę? - zdziwiła się.
- Tak. Najważniejsze jest to, żeby porządnych lu
dzi było więcej. I żeby nie dali się zastraszyć.
- Tak, pewnie masz rację - stwierdziła. - Nigdy
o tym nie myślałam.
Kiedy zbliżyli się do miasteczka, Kitty wyraźnie
się ożywiła.
- Lubisz tu przyjeżdżać, prawda? - zauważył.
- Czasami - odparła. - Panuje tu taki ruch i zamęt,
że potem chętnie wracam do siebie na ranczo. Bardzo
lubię odwiedzać braci i ich żony. - Wyciągnęła rękę. -
Tam znajduje się areszt i zaraz obok dom Gabe'a, ale
najpierw zajedziemy do Swensenów, żebym mogła po
wiedzieć Indze, czego potrzebuję. A potem może do
doktora Honeywella, skoro już tu jestem. Dopiero wtedy
pojedziemy do mojego brata i Billie, dobrze?
- Oczywiście. Ty tu rządzisz.
Główna ulica Misery nie była brukowana, dlatego
każdy wóz wzniecał tumany kurzu. Żeby temu zapo
biec, polewano ją co jakiś czas wodą, ale nie na wiele
to się zdało. Na początku miasteczka znajdowały się
stajnie Eli Moffata, jak informował napis na budynku.
Sam właściciel przerzucał gnój widłami na podwórku
i co jakiś czas ocierał pot z czoła. Bo natychmiast go
poznał, choćby po wielkim brzuchu osłoniętym skó
rzanym fartuchem.
Kiedy Eli zobaczył Kitty, wyciągnął rękę w geście
powitania. Na widok uwiązanych do wozu koni od
stawił widły i pospieszył w ich stronę.
Kitty położyła dłoń na ramieniu Bo, który zatrzy
mał wóz.
- Wygląda na to, że możemy ubić interes - szepnęła.
Mimo potężnej postury Eli poruszał się żwawo.
Już był koło ich wozu. Chociaż głównie interesowały
go konie, podszedł do kozła, żeby się przywitać.
- Dzień dobry - zaczął basem.
- Witaj, Eli. To jest Bo Chandler. - Kitty dokonała
prezentacji.
Właściciel stajni skinął głową, a potem uścisnął dłoń
Bo. Kitty nie przesadzała, mówiąc o jego sile. Bo czuł,
że Moffat trzyma jego dłoń jak w kleszczach.
Mimo to uśmiechnął się do niego.
- Bardzo mi miło - powiedział.
- Mnie też. Mnie też. Czy te zwierzęta są ujeżdżo
ne? - zwrócił się do Kitty, wskazując konie.
- Tak - odrzekła. - Nie znasz kogoś, kto chciałby
je kupić?
- Sam myślałem o tym, żeby kupić kilka koni pod
wierzch - odparł Eli, drapiąc się w głowę. - Sprzeda
łem niedawno moją najlepszą kobyłę. Ile byś chciała
za tę parę?
- Klacz możesz wziąć za pięćdziesiąt, ale za ogiera
chcę całą stówkę - odparta Kitty. - Sam zobacz, jest
młody i zdrowy. Nie znajdziesz lepszego wierzchowca.
Eli nie protestował, tylko zaczął uważnie badać
oba zwierzęta. Zajęło mu to kilkanaście minut.
- Dobrze, dam ci pięćdziesiąt za kobyłę, ale tylko
siedemdziesiąt za ogiera. Wygląda mi na narowistego.
Kitty spojrzała na swoje ramię i domyśliła się,
skąd Eli to wie.
- Nie, chcę dziewięćdziesiąt - stwierdziła. - W tej
chwili jest łagodny jak baranek.
- Osiemdziesiąt i ani centa więcej!
Bo zauważył, że Kitty zmarszczyła brwi. Albo li
czyła coś w myśli, albo zastanawiała się, czy dalej ne
gocjować. W końcu skinęła głową.
- Dobrze - przyjęła ofertę. - Możesz przynieść
pieniądze później do Swensenów. Jedziemy tam teraz
z Bo, żeby złożyć zamówienie.
Pożegnali się i ruszyli dalej. Przejechali obok za
kładu Jesse Cutlera i szpitalika doktora Honeywella,
aż w końcu zatrzymali się przez budynkiem z szyl
dem, który głosił: Sklep z artykułami kolonialnymi.
W mieście było pełno ludzi. Kitty dawno nie widziała
tylu przechodniów na ulicy. Kobiety dźwigały kosze
z prowiantami, dzieci się goniły, ale nie mogły już tak
jak kiedyś bawić się na ulicy, bo ruch był za duży.
Pojawiły się nawet eleganckie, resorowane powo
zy, o jakich wspominał Bo. Kitty obserwowała to
wszystko ze zdziwieniem, ale i radością. To była miła
odmiana po tygodniach spędzonych na farmie lub na
szlaku, chociaż sama nie wiedziała, jak długo mogła
by znosić taki zgiełk i zamęt.
Naprzeciw sklepu Swensenów znajdował się sa
loon Red Dog. Dlatego też w tej części miasteczka
było najbardziej tłoczno i gwarno. Większość farme
rów, którzy przybyli do miasteczka po zapasy, wstę
powała do saloonu na kieliszek i partyjkę pokera. By
ło ich teraz jeszcze więcej znęconych wyśmienitymi
daniami Billie Conover. Niektórzy przyjeżdżali spe
cjalnie po to, żeby ich spróbować.
Bo zatrzymał konia przed sklepem, ale nawet nie
spojrzał w jego stronę, tylko wciągnął w płuca aro
mat świeżo pieczonego chleba i mięsa.
- Co to takiego? - spytał.
- Myślę, że Billie robi już coś na wieczór. Jest do
skonałą kucharką. Nawet lepszą od ciebie.
- Świetnie. - Bo zeskoczył z kozła i przywiązał
konia. - Przyjemnie będzie spróbować dla odmiany
innej kuchni.
Kitty chciała sama zejść z wozu, ale Bo jej po
mógł. Następnie podał jej ramię i weszli do sklepu
Swensena, w którym było co najmniej tuzin osób,
głównie kobiet. Wszyscy obecni spojrzeli w ich stro
nę i Kitty poczuła się nieswojo. Tak jakby, towarzy
sząc Bo, występowała w roli, która zupełnie do niej
nie pasowała.
Kitty zaczerwieniła się trochę i posłała gniewne
spojrzenie młodemu mężczyźnie z bokobrodami.
- Na co się tak gapisz, Roscoe?! - syknęła.
Roscoe Timmons, barman z Red Dog, kupował
właśnie woreczek tytoniu. Widząc jej gniewną minę,
uśmiechnął się złośliwie.
- Chciałem sprawdzić, czy to na pewno ty, Kitty
- rzucił. - Nigdy wcześniej nie widziałem, żebyś za
chowywała się, hm, jak dama.
- I nie zobaczysz, bo ci wydrapię gały, jeśli nie
przestaniesz tak na mnie patrzeć - powiedziała przez
zaciśnięte zęby.
- Tak, tak, oczywiście... - Roscoe zaczął cofać
się w stronę wyjścia.
- Ach, Kitty. - Inga Swensen pospieszyła do niej
zza kontuaru. - Co cię tu sprowadza? Dawno cię
u nas nie było. Już nawet mówiłam Olafowi, żeby ko
goś wysłał do was na farmę. - Przyjrzała się uważnie
Kitty. - Ojej, złamałaś rękę?
Kitty skinęła głową.
- To nic wielkiego. Aaron chciał jednak, żebym
pokazała to doktorowi Honeywellowi.
- Słusznie. - Inga pokiwała głową, a potem prze
niosła wzrok na elegancko ubranego mężczyznę. -
A to kto?
- Pozwól, Ingo, że ci przedstawię, to jest Bo
Chandler.
- Bardzo mi miło.
Bo uścisnął jej dłoń, a właścicielka sklepu nieco
się speszyła i poprawiła włosy.
- Czy przyjechał pan do nas na dłużej, panie
Chandler? - spytała.
- To zależy - odparł i posłał jej jeden ze swoich
najbardziej czarujących uśmiechów. Zaraz też sięgnął
do kieszeni kurtki i wyjął z niej kilka zaadresowa
nych listów. - Czy mogłaby je pani wysłać, kiedy dy
liżans przyjedzie do miasteczka?
- Z przyjemnością - odparła Inga i wzięła od nie
go przesyłki.
Obecne w sklepie kobiety przypatrywały im się
L
uważnie, ale Kitty nie miała o to do nich pretensji.
W Misery rzadko pojawiał się ktoś nowy i zwykle
budził powszechne zainteresowanie. Zwłaszcza jeśli
był tak przystojny jak Bo Chandler.
- Jak to się stało, że poznał pan Kitty?
- Och, uratowała mi życie.
W sklepie rozległy się szepty, a kilka kobiet przy
sunęło się jeszcze bliżej. Inga dostrzegła męża, który
właśnie wyszedł z zaplecza, i natychmiast skinęła na
niego ręką.
- Olaf, chodź. Zaraz dowiesz się, jak Kitty urato
wała życie panu Chandlerowi.
Bo zauważył, że Kitty zrobiła się czerwona, i do
myślił się, że najchętniej uciekłaby za sklepu. Naj
wyraźniej nie przywykła do tego, by znajdować się
w centrum zainteresowania.
- No, jak to było, Kitty? - ponagliła Inga.
Dziewczyna milczała z pochyloną głową.
- Postrzelili mnie trzej bandyci - wyjaśnił Bo. -
Kitty ich spłoszyła, a potem mnie opatrzyła. Gdyby
nie ona, wykrwawiłbym się na śmierć.
- Dzielna dziewczyna. Odważna - wtrącił Olaf
Swensen. Wciąż mówił z silnym obcym akcentem. -
Czym się pan zajmuje, panie Chandler?
- W czasie moich podróży zajmowałem się różny
mi rzeczami, ale z wykształcenia jestem prawnikiem
- odparł Bo.
- Prawnikiem. - Olaf spojrzał na żonę, a potem
chwycił go za ramię. - A mógłby pan rzucić okiem
na dokumenty, skoro pan już tu jest? - Zniżył głos.
- Próbujemy kupić trochę ziemi dla syna i jego na
rzeczonej i potrzebujemy porady fachowca. Nie
chcielibyśmy, żeby nas oszukano.
Bo skinął głową.
- Z przyjemnością panu pomogę. - Zwrócił się do
Kitty. - To zajmie chwilę, możesz w tym czasie zło
żyć zamówienie.
Bo wyszedł za Olafem Swensenem na zaplecze.
Odprowadziły go zachwycone spojrzenia. Kilka ko
biet westchnęło głośno.
Kitty ogarnął gniew. Dlaczego kobiety oglądają się
za jej towarzyszem? Nie, wcale nie była zazdrosna
o Bo, ale uważała, że każdy powinien pilnować włas
nego podwórka. To ona go tutaj przywiozła i nie po
winien wzbudzać powszechnego zainteresowania.
Wcale nie podobały jej się te paniusie w strojnych
sukniach, gotowe oglądać się za każdym kowbojem.
- Po co przyjechałaś?
Te słowa sprawiły, że szybko wróciła do rzeczywi
stości. Pamiętała, co zamówił Aaron. Było to o tyle
proste, że na ogół kupowali to samo.
- Chciałam wziąć worek mąki, worek cukru i cy
gara - odparła. - No i może jeszcze kilka tych twar
dych cukierków - dodała, wskazując słój.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Dziękuję ci, Bo - powiedział Olaf Swensen,
który zaczął już mówić mu po imieniu. - Gdyby nie
ty, zrobiłbym głupstwo. Teraz już wiem, jak z nimi
rozmawiać. Chciałbym ci zapłacić za poradę.
- Dziękuję, ale zapłaty nie przyjmę, natomiast
chętnie wziąłbym niewielki kredyt. Bandyci zabrali
mi pieniądze i papiery. Muszę teraz czekać na
odpowiedź z banku z Wirginii...
Właściciel sklepu rozłożył ręce.
- Bierz, czego dusza zapragnie - odparł. - Potem
się rozliczymy.
Przeszli do części sklepowej. Bo zauważył przy
stojnego mężczyznę, który właśnie wszedł do środka
i zmierzał w stronę Kitty.
- Hej, kogo ja widzę? - zawołał nieznajomy.
Kitty pisnęła i rzuciła mu się w ramiona. Mężczyzna
chwycił ją i uściskał, a potem parę razy obrócił dokoła,
nie troszcząc się o to, że może zrzucić jakieś towary.
Bo wcale się to nie podobało. Nawet nie przypusz
czał, że może być zazdrosny. Zacisnął dłonie w pięści
i podszedł do nich.
Kitty nawet go nie zauważyła. Powiedziała nato
miast do mężczyzny:
- Uważaj, Yale. Miałam złamane żebra.
Tamten natychmiast ją puścił i spojrzał na nią
z niepokojem.
- Co się stało? - spytał.
Kitty machnęła ręką.
- Nic wielkiego. Zwykły wypadek przy pracy -
odrzekła i dopiero teraz zwróciła uwagę na Bo. -
O widzisz, to on nastawił mi rękę i zrobił opatrunek.
Bo odprężył się. Wszystko wskazywało na to, że
ma do czynienia z jednym z braci Kitty.
Mężczyzna wyciągnął rękę w jego stronę.
- Bardzo dziękuję, panie...
Bo uścisnął jego prawicę.
- Nazywam się Bo Chandler, ale lepiej mówić mi Bo.
Tamten uśmiechnął się przyjaźnie.
- A ja jestem Yale. Yale Conover.
- Bardzo mi miło.
- Słyszałem, że jesteś prawnikiem - podjął Yale.
- To prawda?
- Muszę przyznać, że wieści rozchodzą się tu bar
dzo szybko - zauważył z uśmiechem Bo. - Tak, rze
czywiście jestem prawnikiem.
- Więc lepiej uważaj. - Znam co najmniej kilka
osób w Misery, które potrzebują twoich usług. Zdaje
się, że przed sklepem już zaczęła się tworzyć kolejka
zainteresowanych.
Bo spojrzał przez szybę wystawową i stwierdził,
że Yale nie żartuje. Przed sklepem rzeczywiście stało
paru mężczyzn ściskających w dłoniach jakieś papie
ry. Nie wyglądali oni na klientów Swensenów.
Po chwili weszli do środka. Wszyscy mieli do nie
go ważne i pilne sprawy i podsuwali mu pod nos do
kumenty.
Bo uniósł dłoń.
- Nie możemy załatwiać tych spraw w sklepie -
powiedział. - Robimy tu tylko zamieszanie.
- To może przejdziemy do Red Dog - zaproponował
ktoś z tłumu. - Jack ucieszy się z dodatkowych gości.
- Tak, tak - poparło go parę osób.
- Dobrze, chodźmy - zgodził się Bo. - Zobaczę,
w czym będę mógł pomóc. Dołączę tam za chwilę -
dodał, patrząc w stronę Kitty i jej brata. - Ale naj
pierw musimy pójść do doktora Honeywella, żeby zo
baczył twoje ramię.
Kitty niechętnie skinęła głową.
- Niech będzie. Potem pójdę do Gabe'a. - Wzięła
brata pod ramię. - Wybierzesz się z nami?
- Jasne - odparł. - A skoro Cara gotuje z Billie
w Red Dog, będziemy mogli wszyscy zjeść tam
obiad. - Spojrzał na Bo. - Przekonasz się, jedzenie
Billie jest wyśmienite.
- Właśnie dlatego zgodziłem się pójść do saloonu
- powiedział. - Kitty chwaliła kuchnię swojej brato
wej. Nie mogę stracić takiej okazji.
Yale spojrzał podejrzliwie na siostrę.
- Gotowałaś mu coś?
- Tylko na początku - zastrzegła się Kitty.
Jej brat spojrzał współczująco na Bo.
- No nic, najważniejsze, że żyje - mruknął, czym
zasłużył sobie na sójkę w bok od siostry.
Kitty szła między nimi, szczęśliwa jak nigdy. Do
piero kiedy dotarli do doktora Honeywella, nastrój jej
się trochę pogorszył.
Weszli na górę, zapukali do gabinetu i usłyszeli:
- Wejść!
Kiedy znaleźli się w środku, dostrzegli starszego
mężczyznę.
- Kitty? Co cię znowu do mnie sprowadza? - Utkwił
wzrok w jej obandażowane ramię.
- Narowisty mustang - odparła. - Właśnie sprze
dałam go Eli Moffatowi.
Lekarz zaczął podwijać rękawy koszuli.
- No, to go nauczy rozumu. - Zaśmiał się i spoj
rzał na towarzyszących jej mężczyzn. - Widzę, że
masz niezłą obstawę.
- To jest Bo Chandler - powiedziała.
Mężczyźni wymienili uściski dłoni, a następnie
doktor umył ręce i zabrał się do rozwijania opatrun
ku. W końcu odłożył łupki na biurko i obejrzał bark.
- Zwichnięcie?
- Tak - odparł Bo.
- Kto to nastawił i zrobił opatrunek?
- Ja.
Doktor Honeywell przyjrzał mu się uważnie.
- Myślałem, że jesteś prawnikiem - powiedział. -
Sam nie zrobiłbym tego lepiej.
- Na studiach mieszkałem ze studentem medycy
ny - wyjaśnił Bo.
- Gdzie to było?
- Na wschodzie. Studiowałem w Bostonie.
Doktor spojrzał na niego z jeszcze większym zain
teresowaniem.
- W Bostonie? Na Uniwersytecie Harvarda?
- Tak.
- No, no. Wszystko w porządku, Kitty. Kości
świetnie się zrosły, chociaż trzeba na nie uważać,
a bark możesz już powoli ćwiczyć. Nie musi być
unieruchomiony.
- Mogę się podrapać?
- Oczywiście - zaśmiał się doktor. - I chroń ramię
tylko wtedy, kiedy coś robisz. Wszystko się goi i dla
tego cię swędzi.
Kitty właśnie skończyła się drapać i uśmiechnęła
się błogo.
- I mogę już ujeżdżać konie?
- Wcale mnie nie słuchasz - zirytował się doktor.
- Możesz powoli ćwiczyć bark i nie wolno ci za bar
dzo obciążać ramienia. Jak spadniesz, kość znowu się
złamie. - Pogroził jej palcem. - Trzeba czasu, żebyś
w pełni doszła do siebie.
- Ha, czasu! - prychnęła.
Doktor Honeywell pogładził ją po głowie, a potem
zwrócił się do Bo:
- Co prawnik z Harvardu robi w tak nędznej mieści
nie jak Misery?
- Wygląda na to, że mam tutaj mnóstwo pracy -
zaśmiał się Bo.
Lekarz zrobił zdziwioną minę, a Yale, widząc to,
wyjaśnił:
- Właśnie rozeszło się po miasteczku, że przyje
chał prawnik, i niemal wszyscy mają do Bo jakieś
sprawy. W Red Dog czeka już na niego tłum peten
tów. Tak na oko, będzie miał pracy na dwie, trzy go
dziny.
- Wcale się nie dziwię. Miasteczko się rozwija,
a brakuje tu kogoś, kto by tym pokierował. Gdybyś
chciał, mógłbyś otworzyć praktykę. - Doktor zwrócił
się do Bo.
Nagle w drzwiach gabinetu stanął wysoki, musku
larny mężczyzna z gwiazdą szeryfa przypiętą do
kurtki.
- Gabe! - pisnęła Kitty i rzuciła się w stronę brata.
Ten uściskał ją z większą rezerwą niż Yale. Bo za
uważył, że w ogóle zachowuje się bardziej powścią
gliwie niż młodszy brat
- Co się stało? - spytał, przyglądając się Kitty.
- Doktor mówi, że mogę już posługiwać się tą rę
ką - poinformowała, chociaż pytał o coś innego.
Lekarz skrzywił się lekko, ale nie protestował.
- Chciałbym najpierw dowiedzieć się, co się stało.
- Nic takiego. Miałam problemy z dzikim mus
tangiem - odrzekła zdawkowo. - Bo nastawił mi
zwichnięty bark i złożył ramię.
- Kto taki?
Bo wysunął się do przodu.
- Jestem Bo Chandler - przedstawił się.
Szeryf skinął głową.
- Gabe Conover. Jestem ci bardzo zobowiązany.
Jak rozumiem, to nie był drobiazg, wbrew temu, co
powiedziała Kitty.
- Prawdę mówiąc, nie wiem, jak udało jej się
dojechać do farmy. Przy takich obrażeniach musiało
ją potwornie boleć. W dodatku miała połamane
żebra...
Wszyscy czterej spojrzeli na dziewczynę, która
zrobiła się czerwona jak burak.
- Znowu zaczynasz - powiedziała. - Najważniej
sze, że nie stało się nic złego i jestem cała i zdrowa.
- Prawie zdrowa - poprawił ją doktor Honeywell.
- W dalszym ciągu zalecam odpoczynek.
Gabe Conover spojrzał uważniej na siostrę.
- Nie podoba mi się to, że mieszkacie z Aaronem
na tej odległej farmie. Wystarczy, że stanie się coś złe
go, a wy nie możecie liczyć na niczyją pomoc.
- Nie potrzebujemy pomocy - odparła Kitty. -
Poza tym teraz jest z nami Bo.
Gabe skierował badawcze spojrzenie na Chandle
ra, którego poznał przed chwilą.
- Mieszkasz na farmie? - spytał.
- Tak.
- Trochę tam ciasno, prawda? Gdzie masz posła
nie?
- W stodole.
W tym momencie Bo podziękował w duchu Aaro
nowi, że wpadł na ten pomysł. Inaczej miałby ciężką
przeprawę z tymi dwoma mężczyznami. Co prawda,
Yale miał nieco więcej ogłady, ale Bo przypuszczał,
że w walce może być jeszcze bardziej niebezpieczny
niż jego brat. Wolał, żeby żaden z nich się do niego
nie uprzedził.
Bo wskazał drzwi.
- Chyba powinienem już iść do Red Dog - rzekł.
- Czekają tam na mnie.
Szeryf spojrzał na niego niechętnie.
- Grywasz w karty?
- W grze w karty nie ma niczego złego - wtrącił
się natychmiast jego brat. - Ale nie. Nie słyszałeś, że
Bo jest prawnikiem?
Gabe wzruszył ramionami.
- Nic nie wiem - mruknął. - Spałem po nocnym
pościgu za złodziejami bydła, kiedy zbudził mnie
Lars, powiadamiając, że Kitty jest w mieście. O co
w tym wszystkim chodzi?
Yale wziął go za ramię.
- Chodź, to zobaczysz. Przy okazji coś przegry
ziesz. - Spojrzał na Honeywella. - Idzie pan z nami,
doktorze?
- Na obiad u Billie? - Uśmiechnął się błogo star
szy pan. - Zawsze!
W saloonie panował wielki ścisk. Jack Slade z sa
tysfakcją rozglądał się po sali. Bo zajął stolik przy
wejściu, a Kitty wraz z braćmi usiadła nieopodal. Ca
ła trójka była pogrążona w rozmowie. Bo co jakiś
czas spoglądał w ich stronę, lecz przede wszystkim
musiał się skupić na dokumentach, które mu co chwi
la podsuwano. Większość z nich dotyczyła kupna zie
mi, ale zdarzały się też sprawy wyjątkowe, związane
z dziedziczeniem po kimś, kto zaginął bez wieści, czy
unieważnienia małżeństwa z kimś, kto od sześciu lat
nie pokazał się w domu.
Trwało to już pewnie dobrą godzinę, a mimo to ko
lejka czekających nie zmniejszyła się aż tak bardzo.
W pewnym momencie z kuchni wyszły Billie i Cara
i dołączyły do mężów. Kitty podeszła do Bo i poło
żyła mu dłoń na ramieniu.
- Jeśli chcesz zjeść przygotowany przez Billie
obiad, to najlepiej teraz - szepnęła.
Bo wstał.
- Przepraszam, panowie, niedługo wrócę - zwró
cił się do oczekujących.
Kiedy odszedł, ludzie zaczęli szeptać między sobą.
Zarówno jego maniery, jak i olbrzymia wiedza zrobi
ły na nich wrażenie i teraz zastanawiali się, jak by tu
jeszcze załatwić parę dodatkowych spraw.
Bo podszedł do sąsiedniego stolika i uśmiechnął
się do dwóch pań, zajętych krojeniem i podawaniem
kurczaka oraz pajd pachnącego świeżego chleba.
- Bo, poznaj Billie i Carę.
Bo ukłonił się kobietom, dziwiąc się, że bracia ma
ją tak odmienny gust. Billie była drobna i żywa,
a niesforne rude włosy związała na karku. Cara wy
glądała dojrzalej i zachowywała się spokojniej. Miała
też pełniejsze kształty i ciemne, uczesane gładko
włosy. Obie przywitały się z nim uprzejmie, a potem
zajęły miejsca przy mężach.
Bo odsunął krzesło dla Kitty, a następnie usiadł
obok niej.
- Chyba masz sporo roboty - odezwał się Yale.
- To dziwne, że aż tyle osób potrzebuje porady.
Gabe odstawił kubek z kawą.
- Nic w tym dziwnego - powiedział. - Mogą liczyć
jedynie na pomoc przyjezdnego sędziego, a ten zwykle
jest zajęty procesami. I tak ostatnio zjawia się tu częściej,
od kiedy może liczyć na przyzwoity posiłek.
Bo zjadł pierwszy kawałek kurczaka i przegryzł go
świeżym chlebem.
- Rzeczywiście. Kitty mówiła mi, że można tu
smacznie zjeść, ale nie przypuszczałem, że aż tak.
Billie i Cara aż pokraśniały z zadowolenia.
Gabe przysunął sobie talerz, a potem spojrzał bacznie
na Bo.
- Chcesz zostać u Aarona? - spytał.
Wszyscy przy stole zamilkli. Bo przez chwilę zasta
nawiał się nad odpowiedzią, a w końcu powiedział:
- Sam nie wiem. Na razie staram się niczego nie
planować.
Szeryf wskazał pokoje, które znajdowały się na
górnej galerii.
- Zawsze możesz zatrzymać się w Red Dog.
- Nie - wyrwało się Kitty, zanim zdołała się po
wstrzymać. Kiedy zauważyła zdziwione spojrzenia
zgromadzonych przy stole, dodała: - To znaczy
Aaron bardzo polubił Bo. I... i byłoby mu przykro,
gdyby wyprowadził się do miasteczka. Poza tym Bo
bardzo nam się przydał. Naprawił drzwi i... i schody
na ganek. Zrobił ławeczkę. A poza tym umie goto
wać! - użyła koronnego argumentu.
- Gotować? - wykrzyknęły chórem Billie i Ca
ra.
- Właśnie, gotować. Wiecie, jak my z Aaronem
nie znosimy domowych zajęć - mówiła Kitty zbyt
szybko, ale nie mogła się powstrzymać. - A poza tym
Bo zajął się teraz ujeżdżaniem mustangów, więc mo
gliśmy sprzedać trzy z nich i mamy teraz pieniądze
na kupno zapasów.
Bo milczał, słuchając tyrady Kitty, za to bacznie
przyglądał się jej braciom.
- Nie masz własnych pieniędzy? - Yale pokręcił
głową.
- Nie. Bandyci, którzy na mnie napadli, zabrali mi
wszystkie pieniądze i papiery...
Yale spojrzał na brata.
- Tak przynajmniej twierdzisz. A tymczasem je
steś na utrzymaniu naszej siostry i Aarona.
- Yale!
Kitty chciała zaprotestować, ale Bo położył dłoń
na jej ramieniu. Następnie zwrócił się do obu męż
czyzn:
- To prawda.
- Chcę, żebyś wiedział jedno. - Głos Yale'a za
brzmiał stanowczo. - Pamiętaj, że to my z Gabe'em
opiekujemy się naszą młodszą siostrą.
Oczy Bo zwęziły się w dwie szparki.
- Właśnie zdążyłem się o tym przekonać - od
rzekł. - Jestem na ranczu od kilkunastu dni i żaden
z was się tam nawet nie pokazał.
- Co chcesz... - Gabe zaczął się podnosić ze swe
go miejsca, ale Billie położyła mu dłoń na ramieniu.
- Przed wyjazdem zajrzyjcie do mnie do kuchni
- zwróciła się do Bo i Kitty. - Przygotowałam wam
paczkę z jedzeniem.
Bo uśmiechnął się do niej.
- Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony.
Cara spojrzała karcąco na męża.
- To prawda, że rzadko bywamy na ranczu - po-
wiedziała. - Może wybierzemy się tam w najbliższą
niedzielę po nabożeństwie.
Kitty skinęła z zadowoleniem głową.
- Będziemy czekać - obiecała. - Aaronowi na
prawdę brakuje teraz towarzystwa, a nie może sam
przyjechać do miasta. - Wstała i spojrzała w stronę
wyjścia. - Przepraszam, ale muszę sprawdzić, czy
Olaf załadował już nasze rzeczy.
Bo westchnął.
- Wybacz, chętnie bym ci pomógł, ale mam jesz
cze trochę roboty. - Wskazał głową czekających
kowbojów.
- Wystarczy ci godzina?
- Powinna. - Uśmiechnął się do siedzących w po
nurym milczeniu Gabe'a i Yale'a. - Miło było was
poznać.
Ruszył w stronę sąsiedniego stolika i pilnie ocze
kujących go mężczyzn. Bracia Kitty zaczęli się przy
słuchiwać, co mówi, a ich żony wróciły do kuchni.
- I co myślisz? - Gabe skinął głową w kierunku
Bo.
Yale wzruszył ramionami.
- Jeśli wierzyć Kitty, to facet ma złote serce
i umie wszystko. Ale równie dobrze może to być na
ciągacz, który szuka kolejnych ofiar. Bezbronna ko
bieta i bezsilny staruszek to strzał w dziesiątkę.
- Ale byś oberwał, gdyby Kitty i Aaron to usły
szeli!
- Tak, wiem, bezbronna kobieta dałaby mi w łeb,
a bezsilny staruszek zaraz by do niej dołączył. - Yale
uśmiechnął się, ale spoważniał, kiedy spojrzał na Bo.
- Co on widzi w starym domku i zaniedbanym go
spodarstwie?
- Myślałem o tym samym i nic mi nie przychodzi
do głowy - powiedział Gabe. - Tak czy owak, trzeba
na niego uważać. Pójdę teraz do więzienia i sprawdzę
rysopisy poszukiwanych osób. Może któryś będzie do
niego pasował...
Obaj bracia przyglądali się jeszcze przez chwilę Bo
Chandlerowi. W końcu jednak wstali i ruszyli do
swoich zajęć.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Kiedy Kitty zjawiła się w sklepie Swensenów, ko
biety z miasteczka już tam na nią czekały. Gdy tylko
przestąpiła próg, wszystkie ruszyły w jej stronę, tak
że omal nie cofnęła się na ulicę.
- Gdzie jest twój Bo Chandler? - spytała Inga
i wyjrzała na zewnątrz.
- On wcale nie jest mój - odparła gniewnie Kitty.
- Został w Red Dog, żeby pomóc waszym mężom -
dodała z naciskiem na przedostatnie słowo. - Czy
Olaf załadował już zamówione rzeczy?
- Właśnie dogląda załadunku - poinformowała
Inga. - Jak długo go znasz?
- Olafa? - zdziwiła się Kitty.
- Nie, pana Chandlera.
Kobiety zachichotały.
- No, już ponad dwa tygodnie - odrzekła Kitty,
sama tym zdziwiona.
- Pan Chandler powiedział, że uratowałaś mu ży
cie. - Emma Hardwick wysunęła się do przodu. - To
bardzo romantyczne.
- Wiesz, Emmo, nie widzę nic romantycznego
w postrzelonym, krwawiącym rannym. A poza tym,
skąd o tym wiesz? Przecież nie było cię wcześniej
w sklepie.
Przedstawicielka misji zbawienia machnęła ręką.
- Och, słyszałam to od żony Jessego, który słyszał
to podobno na własne uszy od pana Chandlera - wy
jaśniła.
Kitty powiodła wzrokiem po zgromadzonych
w sklepie kobietach.
- Aha, a ty zadbałaś o to, żeby dowiedziało się
o tym całe to piekielne miasteczko - domyśliła się
Emma wcale nie wyglądała na obrażoną.
- To prawda. A ci, którzy nie wiedzą, wkrótce
o tym usłyszą. - Spojrzała jej prosto w oczy. - Czy
pan Chandler mieszka z tobą i Aaronem na farmie?
Kitty z coraz większym trudem panowała nad sobą.
- A uważasz, że powinnam go zostawić na prerii?
Kojoty na pewno by się nim zaopiekowały. - Zaśmia
ła się ponuro, widząc jej minę. - A teraz Bo mógłby
ewentualnie zamieszkać w Red Dog - dodała, wie
dząc, że Emma nie cierpi Jacka Slade'a.
- W tej jaskini rozpusty?! - oburzyła się kobieta.
- Gdybyś tylko wiedziała, co mówiły kobiety, które
wyrwałam z tego siedliska grzechu!
Kitty odwróciła się do drzwi, myśląc o tym, jak by
umknąć.
- Niestety, nie mam w tej chwili czasu - rzuciła.
Z ulgą dostrzegła zwalistą sylwetkę Eli Moffata za
drzwiami. Mężczyzna zapłacił jej za konie, a potem wy
mienili uściski dłoni. W tym czasie kobiety zajęły się
swoimi sprawami. Kilka z nich wyszło, uznawszy za
pewne, że Kitty nie powie już niczego ciekawego.
Istotnie, po wyjściu Moffata zabrały się z Ingą do
obliczania należności, po czym Kitty pospieszyła do
załadowanego wozu. Zajrzała jeszcze do Red Dog,
ale nie zastała Bo. Ktoś jej powiedział, że załatwił już
wszystkie sprawy. Kitty wyszła więc na główną ulicę
Misery i zaczęła się rozglądać.
Dopiero po chwili zauważyła Bo wychodzącego
z zakładu Jesse Cutlera. Serce zabiło jej niespokojnie.
Obudziło się w niej tyle uczuć, że nie bardzo wiedzia
ła, jak sobie z nimi poradzić. Czuła ulgę i strach,
a także dumę, że patrzy właśnie w jej stronę i do niej
się uśmiecha.
Kiedy zatrzymał się przy wozie, zauważyła, że jest
świeżo ogolony i ostrzyżony.
- Jeszcze chwilka, dobrze, Kitty? - poprosił. -
Mam coś do załatwienia u Swensenów.
Ponieważ nie wiedziała, czy zdoła wydobyć z sie
bie głos, po prostu skinęła głową. Kiedy wszedł do
środka, popatrzyła na pobliskie budynki i piaszczystą
drogę, starając się dociec, co też Bo o tym wszystkim
myśli. Niestety, nie miała tego z czym porównać. Na
wet wspomnienia z dzieciństwa zatarły się w jej pa
mięci. Nie miała pojęcia, jak może wyglądać Boston
czy San Francisco. Próbowała sobie wyobrazić te
miasta, ale na próżno. Wiedziała tylko, że Misery mu
si mu się wydawać bardzo małe i prowincjonalne
w porównaniu z wielkimi miastami. Oczywiście było
tam znacznie więcej budynków i to pewnie więk
szych nawet od saloonu Jacka Slade'a. No, i co naj
mniej kilka sklepów, a nie jeden jak tutaj, chociaż do
prawdy nie wiedziała po co, skoro u Ingi można było
kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Po chwili w drzwiach sklepu pojawił się Olaf Swen
sen i zaczął ładować jeszcze jakieś paczki na wóz. Kiedy
skończył, uścisnął dłoń Bo i wrócił do sklepu.
- Jedziemy - powiedział Bo, wsiadając na kozioł.
Zanim jednak ruszyli, na ulicę wybiegła zgrzana
Billie.
- Hej, nie chcecie chyba odjechać bez kolacji! -
zawołała.
Kitty dopiero teraz przypomniała sobie, że miała
do niej zajrzeć. Bo natychmiast zeskoczył na ziemię,
wziął ciężki koszyk z jej rąk i uśmiechnął się.
- Och, bardzo dziękujemy.
Billie skinęła głową, a następnie spojrzała na sie
dzącą na wozie Kitty.
- Pamiętaj, że będziemy w niedzielę - rzuciła, ro
biąc daszek z ręki, by osłonić oczy od słońca. - Już
ja tego dopilnuję.
- Dzięki.
Pożegnały się, Bo strzelił lejcami i wóz wolno po-
toczył się po piaszczystej ulicy. Billie pomachała im
jeszcze na pożegnanie.
Kiedy znaleźli się u wylotu ulicy, Kitty obejrzała się
za siebie i spojrzała na skąpane w słońcu miasteczko.
- I jak ci się tutaj podoba? - spytała.
- Bardzo. Ludzie są lepsi niż gdzie indziej. Jeszcze
nie zepsuci - dodał, ale nie wyjaśnił, o co mu chodzi.
- A czy Misery nie wydaje ci się trochę małe? -
dopytywała się.
- Jasne, że jest małe, ale widzę, że się rozbudowu
je. Słyszałem, że ma tu wkrótce powstać tartak, a od
tego tylko krok do dalszego rozwoju.
- Myślisz, że będzie tak duże jak Boston albo San
Francisco?
Zaśmiał się, słysząc te słowa.
- Mam nadzieję, że nie.
Kitty popatrzyła na niego uważnie. Nie bardzo ro
zumiała, o co mu chodzi.
- Dlaczego tak mówisz?
- Dlatego, że miałem już dość wielkich miast. -
Zamyślił się. - Między innymi dlatego wyruszyłem
w drogę - dodał.
- Nie przeszkadza ci to, że Misery jest małe? -
spytała z wyraźną ulgą.
- Nie, lubię małe miasteczka. - Dotknął delikatnie
jej włosów. - Najważniejsze, że tobie się tu podoba.
Skinęła głową, starając się nie zwracać uwagi na
burzę uczuć, którą wywołał ten zwykły gest.
- Tak, nawet bardzo.
- Więc mnie też.
Nawet nie próbowała zrozumieć, co znaczą te sło
wa. Najważniejsze było to, że Bo tak szybko nie wy
jedzie z Misery. I że jeszcze przez jakiś czas będzie
się mogła cieszyć jego obecnością.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Czerwona tar
cza zawisła jeszcze na chwilę nad czubkami Gór
Czarnych. Ich wóz właśnie wjechał na stromiznę
i teraz zaczął się staczać w dół. Po usianej kwiatami
łące.
Bo wskazał płynący między skałami strumień.
- Chyba możemy nad nim zjeść kolację.
Kitty spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Chcesz jeść na szlaku?
- Specjały Billie pachną tak kusząco, że chętnie
bym coś przekąsił. Może zrobimy sobie piknik?
- Piknik? - powtórzyła. - A co to takiego?
- Chcesz powiedzieć, że nigdy nie byłaś na pikni
ku? - zdziwił się Bo.
- Nawet nie wiem, co to jest - wyznała.
- To taki posiłek na świeżym powietrzu.
Kitty skinęła rezolutnie głową.
- Często zdarzało mi się jeść na prerii, kiedy ści
gałam stado mustangów.
Bo odchrząknął. Wyglądało na to, że nie udało mu
się dobrze wytłumaczyć znaczenia słowa „piknik".
- Piknik urządza się po to, żeby miło spędzić czas.
Można przy tym zagrać...
Kitty pokręciła głową.
- Nie lubię kart - stwierdziła.
I znowu kolejne nieporozumienie.
- Nie, nie, nie w karty. W serso albo wolanta...
Co słowo to gafa. Tym razem Kitty zrobiła jeszcze
większe oczy.
- W co?
- Wolant to taka kolorowa piłka, którą odbija się
nad siatką. A serso to kółka z wikliny, które się rzuca,
a druga osoba musi je złapać na patyk...
- A, coś jakby rzucanie lassem - zauważyła.
- O właśnie - powiedział Bo, zatrzymując wóz
nad wodą.
- Piknik to jakiś wynalazek ze wschodu - orzekła
Kitty. - U nas posiłek to posiłek, a rzucanie lassem
to rzucanie lassem. I po co rzucać, kiedy w pobliżu
nie ma mustanga albo byczka?
- Nieważne. My zjemy, a koń ma tutaj mnóstwo
trawy i też powinien odpocząć.
- Niech ci będzie.
Kitty chciała zeskoczyć z wozu, ale Bo chwycił ją,
uważając, żeby nie urazić złamanych żeber i ramienia.
- Widzę, że czeka mnie poważne zadanie - szep
nął jej do ucha.
- Jakie? - spytała, chociaż poczuła się nagle bar
dzo słaba.
- Muszę zmienić twoje poglądy dotyczące jedze
nia - odrzekł, sadzając ją w miejscu, gdzie było jesz
cze sporo słońca. - Zaczekaj tu, zaraz przyniosę ko
szyk Billie.
Kitty siedziała spokojnie nie dlatego, że Bo jej kazał.
Było jej po prostu miło w tym wygrzanym zakątku,
a szemranie wody wpływało na nią kojąco. Miała wra
żenie, że wciąż czuje dotyk Bo i słyszy jego szept.
Dziwiło ją to trochę, bo nie przepadała za tym, by ktoś
jej nieustannie pomagał. Zawsze była bardzo niezależna
i nauczyła się być z tego dumna. Dlaczego więc teraz
czuła się inaczej? Co się z nią takiego działo?
Cóż, Bo ją po prostu rozpieszczał.
To też było dla niej coś nowego. Nikt do tej pory
tak jej nie traktował. Nikt nie przygotowywał kąpieli,
nie mył włosów, nie przysuwał krzesła, kiedy chciała
usiąść. Musiała przyznać, że jest to bardzo miłe, cho
ciaż trochę denerwujące.
Bo przyniósł przykryty lnianą ściereczką koszyk.
Najpierw rozłożył ściereczkę, a potem wyjął jedze
nie: kurczaka i wciąż świeżo pachnący chleb.
Najpierw posmarował chleb masłem, a potem po
dał jej kromkę i udko kurczaka.
- To właśnie jest piknik - powiedział.
Przez chwilę siedzieli cicho, wsłuchując się w śpiew
ptaków i szum strumienia. Następnie zabrali się do je
dzenia. Kitty zjadła swoją porcję i powiedziała:
- Kiedy Billie pierwszy raz dla nas ugotowała,
miałam nadzieję, że zamieszka na naszym ranczu.
Zaproponowaliśmy to jej z Aaronem.
- Ale wolała twojego brata.
- Nie, nikt wtedy nie myślał, że wyjdzie za Ga
be'a. Zupełnie do siebie nie pasowali...
- Dlaczego? - zaciekawił się Bo.
- Cóż, Billie wciąż się śpieszy i jest bez przerwy
zajęta, a Gabe jest powolny. Poza tym traktuje po
ważnie swój zawód, a kiedy ją poznał, Billie była po
szukiwana.
- Poszukiwana? Za co? - Jakoś nie chciało mu się
pomieścić w głowie, że to rudowłose chuchro mogło
zrobić coś złego.
- Za morderstwo - wyjaśniła Kitty. - Okazało się,
że człowiek, którego jakoby zabiła, wciąż żyje.
Chciał się po prostu zemścić, bo nie zgodziła się
wyjść za niego za mąż.
Bo pokręcił głową.
- Proszę, co za historia. - Oparł się o pień drzewa
i wyciągnął przed siebie nogi. - A co z Yale'em i Ca
rą? Oni też przeżyli coś równie dramatycznego?
- Bardziej! - zaśmiała się. - Podobno Yale kochał
się w Carze jako chłopak, ale jej ojciec zakazał jej się
z nim spotykać, bo mój brat miał złą reputację z powodu
kart. Yale wyjechał z Misery i zajął się zawodowo ha
zardem, a Cara w tym czasie wyszła za mąż i urodziła
dwoje dzieci. Ale jej mąż zginął, a kiedy bandyci napadli
na jej farmę, Yale przyszedł jej z pomocą.
- I w końcu się z nią ożenił i stał się szanowanym
obywatelem Misery? - zaciekawił się Bo.
- Zabawne, prawda? Aaron powtarza, że nie wia
domo, co jest za wzgórzem, póki się nie wejdzie. Sam
to wiesz najlepiej, przemierzyłeś przecież tyle wzgórz
od Bostonu do San Francisco.
Bo milczał i wpatrywał się w Kitty.
Poruszyła się niespokojnie.
- Czy coś się stało? - spytała.
- Nie, nic.
- To dlaczego tak na mnie patrzysz?
Bo poczuł, że wzruszenie ściska go za gardło. Mu
siał jednak odpowiedzieć na to pytanie.
- Nic takiego. - Zaczął zbierać rzeczy do koszy
ka, a następnie wstał. - Chodźmy już.
Kitty chwyciła go za ramię.
- Nie, najpierw wyjaśnij mi, o co chodzi - zażą
dała. - Czy powiedziałam coś nie tak?
Bo pokręcił głową.
- Nie, chodzi o mnie. O nas... - Urwał.
Kitty cofnęła rękę i odsunęła się. W jej oczach po
jawił się niepokój. Wiedział, że ją wystraszył, ale nie
bardzo mógł jej w tej chwili pomóc. Wystarczyło, że
go dotknęła, a już jej pragnął.
Chciał ją przeprosić za swoje zachowanie, ale kiedy
ujął ją za ramię, zapomniał o wszystkim poza tym, że
jej pożąda. Przyciągnął ją do siebie i pocałował głęboko.
W końcu jęknął głucho i oderwał się od ust Kitty.
- Bez przerwy o tobie myślę - zaczął gardłowym
głosem. - Nie mogę przez ciebie spać, a kiedy już za
snę, śnisz mi się przez całą noc.
- Ja... ja przepraszam.
- Próbuję się czymś zająć, ale to niewiele pomaga.
Moje myśli cały czas krążą wokół ciebie.
- Ja... ja też myślę o tobie więcej niż powinnam
- wyznała.
- Naprawdę?
Bo ujął dłoń Kitty i złożył na niej pocałunek. Za
śmiała się nerwowo i cofnęła rękę.
- Tak. Chociaż nigdy wcześniej nie myślałam
o mężczyznach. - Popatrzyła na niego z obawą. - Ty je
steś inny. Sama nie wiem, co mnie opętało - dodała,
czerwieniąc się. - I nie mam pojęcia, co mam o tobie
myśleć. Od razu widać, że jesteś inny i inaczej mówisz.
A poza tym umiesz tyle rzeczy. Gotować, sprzątać, ujeż
dżać mustangi... A w dodatku, jak mnie dotykasz, to
dzieje się ze mną coś dziwnego...
- Ja czuję to samo. Bóg mi świadkiem, że próbo
wałem się temu nie poddawać, ale nie potrafię. - Po
kręcił z rozpaczą głową. - To mnie przerasta. Nie
mogę przestać cię pragnąć.
Znowu przywarł do niej i zaczął ją całować. Czuł,
że serce bije mu szybko i że ściska Kitty być może
mocniej niż powinien, ale bardzo jej pożądał.
W końcu oderwał się od jej ust i zaczął muskać
wargami jej twarz.
- Dlaczego? - szepnęła, obejmując go za szyję.
- Co dlaczego?
- Dlaczego chcesz przestać mnie pragnąć? - spy
tała. - Lubię, kiedy mnie całujesz.
Uśmiechnął się lekko, słysząc te niewinne słowa.
- Ja też to lubię, Kitty, w którymś momencie mogę
jednak posunąć się za daleko.
- Ale nic mnie już prawie nie boli - powiedziała,
przekonana, że chodzi mu o obrażenia.
Bo pokręcił głową.
- Nie to miałem na myśli.
- A co?
Spojrzał na nią poważnie, chcąc, żeby doceniła
wagę tego, co miał jej do powiedzenia.
- Całowanie prowadzi do dotykania, a później
moglibyśmy się razem położyć...
- Och, chodzi ci o to, że mógłbyś mnie pokryć? Nie
myślałam o tym, ale to nie byłoby wcale takie złe.
- Ja...
Bo nagle stwierdził, że patrzy na nią z otwartymi
ustami. Przez moment nie mógł wydusić z siebie sło
wa, a potem przypomniał sobie to, co Aaron mówił
o Kitty i jej wiedzy dotyczącej zwierząt.
- Przede wszystkim chodzi mi o to, żeby cię dowieźć
na ranczo - powiedział. - Zaraz zrobi się ciemno.
- Myślałam, że ci się tu podoba. - Posłała mu nie
winne spojrzenie. - Że na tym właśnie polega piknik.
Żeby miło spędzić czas...
- Ale nie tak.
- Nie podoba ci się? - zasmuciła się.
- Aż za bardzo - odrzekł. - I właśnie dlatego mu
simy już wracać.
- Nie rozumiem...
Zanim zdążyła znowu zaprotestować, Bo sięgnął
po koszyk i zaniósł go pospiesznie na wóz. Kitty stała
spokojnie obok i obserwowała go z bezbrzeżnym
zdumieniem.
- No, chodź już.
Pomógł jej wsiąść na wóz i sięgnął po lejce. Kiedy
ruszyli w stronę farmy, zauważył jej naburmuszoną
minę. To sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej win
ny. Niepotrzebnie zaproponował ten przeklęty piknik.
Nie miał pojęcia co dalej. Bardzo pragnął Kitty, a jed
nocześnie dał Aaronowi słowo honoru, że jej nie
skrzywdzi. Zwłaszcza że dziewczyna naprawdę była
niewinna niczym dziecko. To się mogło zdarzyć jedynie
na tym pustkowiu. Bo nawet nie przypuszczał, że w cza
sie podróży spotka kogoś tak niezwykłego.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- No, najwyższy czas!
Kiedy wóz podjechał pod ganek, Aaron wstał,
opierając się ciężko na lasce. Kitty zeskoczyła z wozu
i wbiegła po schodkach, żeby się z nim przywitać.
Staruszek uściskał ją serdecznie.
- Witaj, nie jesteśmy chyba za późno.
Aaron westchnął ciężko.
- Wygląda na to, że coraz bardziej za mną tęsk
nisz, co? - Odsunął się trochę, żeby przyjrzeć się jej
twarzy w świetle latarni.
- O, tak.
- I przy okazji coś zgubiłaś. - Wskazał pozbawio
ne bandaża i łupków ramię.
Kitty uśmiechnęła się promiennie.
- Doktor uważa, że ramię świetnie się goi - wy
jaśniła. - Już za parę dni będę mogła wrócić do swo
ich obowiązków.
- To dobra wiadomość.
- I nie jedyna. Na pewno się ucieszysz... - Zawiesiła
głos i spojrzała w stronę Bo, który zarzucił sobie na ra
mię worek mąki i niósł go do domku. Nawet nie przy-
puszczała, że wodzi za nim spojrzeniem, ale Aaron to
dostrzegł i nie był z tego zadowolony
- Tak? Z czego?
- Co? A... - Kitty udało się w końcu oderwać
wzrok od Bo. - W niedzielę mają przyjechać do nas
Gabe z Billie i Yale z Carą.
- Och, to najlepsza wiadomość od wielu tygodni.
Rzeczywiście się cieszę - potwierdził Aaron, przy
glądając się Bo, który wrócił do wozu po kolejne za
kupy. - Czy coś jeszcze wydarzyło się w miasteczku?
Kitty skinęła głową. Nie chciała jednak robić z te
go wielkiej sprawy.
- Hm, cóż... Kiedy ludzie w Misery dowiedzieli
się, że Bo jest prawnikiem, obiegli go tłumnie, pro
sząc o porady. Musiał pójść do Red Dog i tam przyj
mować klientów, którzy przynosili mu najrozmaitsze
dokumenty. - Zniżyła głos: - Nie uwierzysz, ale on
potrafi wszystko przeczytać, a potem wytłumaczyć,
co to znaczy. A jak czytał coś na głos, to ani razu się
nie zaciął.
- Naprawdę?
Skinęła głową.
- I żebyś widział, z jakim szacunkiem odnosili się
do niego ludzie z miasteczka. Jakby był kaznodzieją
lub pastorem.
Aaron znowu spojrzał niechętnie na Bo,
dźwigającego worek cukru.
- No, pastorem to on nie jest - rzekł.
Najwyraźniej Kitty nie dosłyszała tej uwagi.
- Tylko kobiety zachowywały się okropnie. Cho
dziły za nim niczym kury za nowym kogutem.
- Cóż, piórka to ma ładne - mruknął Aaron, a kie
dy napotkał zdziwiony wzrok Kitty, szybko powie
dział: - Aha, pora na kolację. Pójdę coś przygotować.
- Nie ma takiej potrzeby. Billie dała nam pełny
koszyk jedzenia.
- To świetnie! Uwielbiam jej kuchnię - ucieszył
się Aaron. - Wobec tego nakryję do stołu.
- Też nie musisz. Najwyżej dla siebie. My zjedli
śmy na szlaku. Bo mówił, że to jest piknik.
Aaron zmruż oczy.
- Piknik. No, proszę...
- Więc wiesz, co to takiego? - zdziwiła się.
Staruszek zaśmiał się pobłażliwie.
- Kiedy byłem młodszy, Agnes, która została
później moją żoną, uwielbiała pikniki. Urządzaliśmy
je zwykle w niedzielę po południu. To był świetny
sposób na to, żeby wymknąć się spod opieki rodzi
ców. - Zauważył, że Kitty się zaczerwieniła, i zmie
nił temat. - Pomóż Bo, a ja zajmę się swoją kolacją.
Może wypijecie ze mną trochę kawy?
Bo usłyszał te słowa i przystanął, trzymając kolej
ny worek.
- Poradzę sobie. Już mi niewiele zostało. Idźcie do
środka, bo zaczyna się robić chłodno. Zaraz do was
dołączę.
Kitty zrobiła taką minę, jakby chciała zaprotesto
wać, jednak tylko skinęła głową i powiedziała:
- Dobrze, ale pospiesz się.
Wzięła koszyk do ręki, a potem weszła do domku
w ślad za Aaronem, zostawiając lampę na ganku. Bo
mógł jej potrzebować. Powoli zaczęły jej się przypo
minać kolejne szczegóły związane z tym obfitym
w wydarzenia dniem.
- Sprzedałam klacz Jedowi Simmonsowi za szyn
kę i świnię - poinformowała Aarona, stawiając ko
szyk z jedzeniem na stole. - Obiecałam, że jutro do
niego zajrzę.
Aaron wciągnął w nozdrza smakowite zapachy.
- Kurczak?
- Uhm.
- I co jeszcze? - spytał, sięgając po talerz.
- Pieczony przez Billie chleb.
- Pytam o to, co jeszcze się zdarzyło.
- Nie wiem, czy usłyszałeś, że kupiłam świnię.
Staruszek dopiero teraz oderwał oczy od jedzenia
i spojrzał na Kitty ze zdziwieniem.
- Od Jeda? Czyżbyś chciała zacząć własną ho
dowlę? - Po chwili wyłożył pierś kurczaka na talerz
i ukroił sobie grubą pajdę chleba.
Kitty wzruszyła ramionami.
- Czemu nie? Billie ma kilka świń i jest z nich za
dowolona. Nie musi jeździć do Jeda Simmonsa i go
dzić się na jego ceny.
Aaron wyglądał tak, jakby chciał zatopić zęby
w kurczaku, ale się powstrzymał.
- To prawda, ale przy świniach jest dużo roboty
- zauważył. - Trzeba im gotować, wybudować za
grodę, no i zarżnąć je, kiedy przyjdzie odpowiedni
moment.
- A nie mogłabym do nich strzelać? - spytała Kit
ty, nieco zbita z pantałyku.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Cóż, może nie przemyślałam tego dokładnie -
przyznała z westchnieniem. - Musiałam jednak cze
goś zażądać za naszą klacz. Nie mogłam dopuścić, by
Jed dostał ją za darmo.
- Też racja - powiedział już z pełnymi ustami
Aaron.
Jadł w milczeniu, rozkoszując się smakiem białego
mięsa i świeżo upieczonego chleba. Kitty nie odzy
wała się, nie chcąc mu przeszkadzać. Kiedy już sobie
podjadł, poklepał Kitty po ramieniu.
- Muszę powiedzieć, że świetnie się spisałaś -
stwierdził. - Nie tak łatwo wyciągnąć cokolwiek od
Simmonsów.
Twarz Kitty rozjaśniła się.
- Właśnie. A poza tym zrobiłam nie najgorszy in
teres w miasteczku - dodała jeszcze.
- To powiedz, ile dostałaś za pozostałe konie? -
spytał Aaron. - I komu je sprzedałaś?
- Ogiera i drugą klacz kupił Eli Moffat. Wy-
starczyło mi akurat na zakupy. - Wysupłała resztę
pieniędzy ze skórzanego woreczka i wysypała mone
ty na stół. - Obawiam się, że to wszystko, co mi zo
stało.
Aaron pokręcił głową.
- To niewiele, jak na to, co wycierpiałaś przez te
go ogiera.
Położyła dłoń na jego pomarszczonej ręce.
- Pamiętaj, że zostało nam jeszcze parę klaczy.
Powinniśmy dostać za nie dość pieniędzy, by prze
trwać następną zimę.
Do domku wszedł obładowany pakunkami Bo.
- Wyprzęgłem konia i zaprowadziłem do stajni -
poinformował.
Aaron spojrzał na jego rzeczy.
- Widzę, że zrobiłeś zakupy - zauważył. - Czyż
by ludzie z Misery ci zapłacili? Kitty mówiła, że
udzielałeś im porad.
Bo skinął głową.
- Od jednych dostawałem pieniądze, a inni chcieli
mi płacić w naturze. - Przejechał ręką po włosach. -
Dzięki temu mogłem się za darmo ostrzyc i wykąpać.
Olaf Swensen powiedział, że mogę na razie kupować
na kredyt. Wziąłem parę rzeczy, które wydawały mi
się potrzebne.
- Na przykład? - zainteresował się Aaron.
Bo otworzył jedną z paczek i wyjął z niej wielki
słój ze złocistą cieczą.
- Yale mówił, że uwielbiasz słodycze - zwrócił
się do Kitty.
- Och, miód! Dziękuję. - Kitty natychmiast otwo
rzyła stój i zanurzyła w miodzie łyżeczkę. Kiedy
spróbowała miodu, na jej ustach pojawił się błogi
uśmiech. - Pycha!
Bo napełnił trzy kubki kawą i przeniósł je na stół.
- Spróbuj, jak smakuje z ciasteczkami Billie - za
proponował.
Kitty posmarowała ciasteczko miodem, następnie
przełamała je na pół i podała jedną część Aaronowi.
Staruszek zjadł je aż do ostatniego okruszka, a na ko
niec się oblizał.
- Warto było czekać - stwierdził.
- Jeśli się już najadłeś, to może napijesz się tego.
- Bo wyjął butelkę whiskey. W trzeciej paczce znaj
dowało się duże pudełko cygar.
Aaron aż potrząsnął głową na widok tych wspania
łości.
- Psujesz mnie, chłopcze - powiedział takim to
nem, jakby mu to zupełnie nie przeszkadzało.
- Taki miałem zamiar - zaśmiał się Bo. - Nie
wiem, jak mógłbym się wam odpłacić za gościnność.
Wziął szklaneczkę, którą napełnił do połowy, a na
stępnie podał Aaronowi. Potem podsunął mu pudełko
z cygarami, a staruszek długo się namyślał, które
wziąć. W końcu wybrał jedno i przez chwilę obracał
w palcach.
- Odnoszę wrażenie, że to wyjątkowy wieczór.
Bo podsunął mu świecę.
- Mam nadzieję.
Aaron przypalił cygaro.
- Kitty mówiła mi, że ludziom w miasteczku po
mogłeś odczytać dokumenty - powiedział.
- To prawda.
- Może przeczytałbyś też coś dla mnie.
Aaron wstał i pokuśtykał w stronę sypialni. Za
trzymał się tylko po to, żeby zaciągnąć się ulubionym
cygarem, a potem zniknął w pokoju. Kiedy znowu się
pojawił, miał w ręce oprawną w skórę książkę, którą
podał Bo.
- To należało do mojej Agnes - wyjaśnił. - Kie
dyś mi to czytała, a potem ja starałem się to czytać,
żeby ją sobie przypomnieć. - Zamyślił się na chwilę.
- Teraz prawie nie widzę liter.
Bo przysunął sobie lampę i usiadł wygodnie na
krześle. Kiedy otworzył starą książkę, na jego twarzy
pojawił się wyraz zdziwienia.
- To wiersze?
Aaron skinął głową. Oczy miał zamknięte.
Bo zaczął głośno czytać:
Idzie w piękności jak noc, która kroczy
W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje;
Co cień i światło w sobie kras jednoczy.
To w jej obliczu i jej oczach taje
I razem spływa w taki stan uroczy,
Jakiego niebo dumie dnia nie daje*.
Bo urwał nagle i zobaczył wpatrzoną w siebie Kit
ty. Jej oczy błyszczały niczym gwiazdy.
- Te wiersze napisał Anglik, George Gordon.
- Agnes mówiła, że potem został lordem Byro
nem - dodał Aaron.
Kiedy spojrzał na dwoje młodych, zorientował się,
że równie dobrze mógłby mówić do ściany. Kitty i Bo
byli tak w siebie zapatrzeni, że zupełnie nie obcho
dziło ich, co dzieje się dokoła.
- Czytaj jeszcze - poprosiła, zaciskając dłonie na
stole. - Nigdy wcześniej nie słyszałam wierszy.
Bo przysunął się do latarni i przewrócił parę stron.
W głosie jej słodycz i zadowolenie,
W uśmiechu piękno i spokoju siła
W myśli jego zapada, jest mu wybawieniem,
Ledwo się spostrzeże, już mu lżej na duszy...
Dopiero po chwili zwrócił uwagę na Aarona. Sta
ruszek poruszał ustami, mówiąc razem z nim z pa
mięci, a oczy miał pełne łez.
- To jeden z moich ulubionych - rzekł. - Dzięku-
przeł. Stanisław Egbert Koźmian, (przyp. tłum.).
ję, chłopcze. - Następnie zwrócił się do Kitty. - Na
zywa się „Tanatopsja" i napisał go Amerykanin, Wil
liam Cullen Bryant. Agnes przeczytała mi go pierw
szy raz w czasach narzeczeńskich, a potem parę lat
później, kiedy przyjechaliśmy do Badlandów. - Zga
sił cygaro, powoli podniósł się od stołu i wsparł cięż
ko na lasce. - To był naprawdę wyjątkowy wieczór,
ale jestem już trochę zmęczony.
Pokuśtykał wolno w stronę sypialni. Zanim zamknął
za sobą drzwi, spojrzał jeszcze w stronę Kitty i Bo.
- Cieszę się, że jesteście już w domu.
Po chwili zostali sami. Siedzieli w ciszy, bojąc się
ją przerwać. Po chwili Kitty odezwała się przyciszo
nym głosem:
- Nigdy niczego takiego nie słyszałam.
- Mówisz o poezji?
Skinęła głową.
- Nie wiedziałam, że można tak układać słowa -
ciągnęła, chociaż już wcześniej nie uszło jej uwagi,
że Bo mówi inaczej niż ona. - To było bardzo piękne.
Czułam tu każde słowo. - Dotknęła piersi.
- O to właśnie chodziło temu, kto to napisał. Po
ezja to są czyste emocje. Rzecz w tym, żeby jak naj
lepiej przeżyć wiersz.
- To znaczy?
Bo wzruszył ramionami.
- Chyba nie ma jednego sposobu - rzekł w zamy
śleniu.
- Ja czułam, jakby wszystko się we mnie otwiera
ło. Jakbym nagle zobaczyła coś nowego i jakby to
wszystko odciskało się w moim sercu... Chciało mi
się śmiać i płakać.
- Z tego wynika, że nie mogłaś lepiej odebrać tego
wiersza - stwierdził.
- Przeczytasz mi coś jeszcze?
Bo zdawał sobie sprawę, w jakim stanie znajduje
się Kitty - rozmarzona, a jednocześnie podekscyto
wana. Uświadomił sobie, że gdyby chciał, mógłby ją
teraz uwieść, a ona by mu na to pozwoliła.
- Nie, oboje powinniśmy się wyspać - powiedział.
- Mamy za sobą owocny, ale ciężki dzień. Poczytam ci
przy innej okazji. - Położył książkę na stole obok pustej
szklaneczki Aarona i wstał. - Dobranoc, Kitty.
- Dobranoc? - powtórzyła, jakby nie mogła uwie
rzyć, że chce odejść.
- Tak, czas na mnie. - Podszedł z latarnią do
drzwi.
- Ale ja chciałam... - nie dokończyła, ponieważ
Bo zamknął za sobą drzwi.
Przez chwilę patrzyła na nie z niedowierzaniem,
a potem podeszła do okna. Bo zszedł już ze schodów
i skierował się w stronę stodoły. Zgasił latarnię, ale jego
sylwetka była widoczna w księżycowej poświacie.
Obserwowała, jak Bo zniknął w stodole, a potem
westchnęła ciężko i wspięła się po drabinie na stry
szek. Usiadła na łóżku i zdjęła buty. Dopiero wtedy
zgasiła świecę, ale się nie położyła. Jeszcze długo sie
działa z podkurczonymi nogami na posłaniu, patrząc
przed siebie.
Była zmęczona i poirytowana niekonsekwentnym
postępowaniem Bo Chandlera. Raz ją całował do utraty
tchu, to znowu nie chciał jej dotykać. Szukał jej towa
rzystwa i mówił, że miło spędzają razem czas, a potem
uciekał od niej, jakby się czegoś obawiał.
Nie potrafiła zorientować się, o co mu chodzi i do
czego zmierza. Bo wciąż stanowił dla niej zagadkę.
Wiedziała już, że jest wykształcony, i podejrzewała,
że nie mogą interesować go poważnie takie proste
dziewczyny jak ona. Dlaczego wyruszył na szlak ni
czym zwykły kowboj? Czego szukał? Do czego dążył?
I po co zatrzymał się właśnie w jej domu? Już jakiś czas
temu doszedł do siebie po postrzale i śmiało mógł ruszyć
dalej. Domyślała się, że w San Francisco czy Bostonie
miałby do dyspozycji znacznie więcej wygód.
Dowiedziała się już, że miewa zmienne nastroje.
Przecież traktował ją to ciepło, to znów chłodno
i z dystansem. Wobec tego podróż też mogła być
kaprysem, czymś, nad czym się dłużej nie zastana
wiał. Prawdopodobnie pod wpływem impulsu wyru
szył na prerię, nie myśląc o niebezpieczeństwach.
A potem trafił do ich skromnego domku.
Kitty dotknęła warg.
Miała wrażenie, że wciąż czuje na nich pocałunki
Bo. Kiedy ją całował, zachowywał się zupełnie ina-
czej niż teraz. Jak ktoś, kto nie liczy się z nikim i ni
czym. Jak mężczyzna, który stracił panowanie nad
sobą i oddał się we władanie namiętności.
Kitty zadrżała.
Ona reagowała tak samo. Gdy się całowali, traciła kon
trolę nad swoim zachowaniem. Pragnęła, by jej nie wy
puszczał z objęć, żeby ją przytulał. Sama się do niego gar
nęła. Było jej tak dobrze! Zrobiłaby wszystko, o co by ją
poprosił. Działo się z nią coś, czego nie doświadczyła do
tej pory, a mimo to nie miała nic przeciwko temu.
Tylko co to takiego było?
Kitty nie wiedziała, jak określić stan ciała i ducha,
w jaki wpadała, gdy Bo był blisko. Szukała odpo
wiednich słów, ale nie mogła ich znaleźć. Może gdy
by Bo zgodził się jej jeszcze poczytać, znalazłaby coś,
co pasowałoby do jej sytuacji. Nie wiedziała tego na
pewno, raczej wyczuwała intuicyjnie.
Czuła się zbyt ożywiona, żeby spać, i dlatego ze
szła po ciemku na dół i zaczęła się kręcić wokół
dogasającego ognia w kominku.
Nagle przyszło jej do głowy coś nowego.
Czy to możliwe, że mężczyźni boją się kobiet, które
nie wiedzą nic o pokrywaniu? Ale przecież ona wiedzia
ła. .. Niejednokrotnie zdarzało się, że widziała, jak robią
to zwierzęta, i traktowała to zupełnie naturalnie. Nie by
ło w tym jednak niczego przyjemnego ani urzekającego.
Decydował instynkt; chodziło o potomstwo, czy to bę
dą źrebięta, małe króliki czy kurczęta.
A u ludzi? Czy też decydowała jedynie chęć posia
dania dzieci?
Pocałunki wydawały się czymś bezużytecznym, bo
do niczego nie prowadziły. Kitty orientowała się, że nie
można po nich zajść w ciążę. A jednak bardzo jej się
spodobały. Sama nie wiedziała, dlaczego serce zaczyna
jej bić mocno i nogi ma jak z waty, ale bardzo lubiła to
uczucie. Zresztą słowo „lubiła" wydawało jej się nieod
powiednie. Czuła to głębiej, mocniej, tylko nie miała po
jęcia, jak inaczej można to określić.
To mógł być kolejny powód oziębłości Bo. Być
może czekał, że mu coś powie, a ona nie znała po
trzebnych słów...
Kitty usiadła przy stole. Dawno nie czuła się tak
zagubiona i smutna.
- O, mamo! - szepnęła.
Po policzkach potoczyły się łzy. Wytarła je wierz
chem dłoni i zacisnęła wargi. Nie chciała płakać, cho
ciaż zdawała sobie sprawę, że to mogłoby przynieść
jej ulgę. Spojrzała na drzwi prowadzące do sypialni
Aarona. Miała ochotę tam się wśliznąć i powiedzieć
mu o wszystkim, ale nie zdecydowała się obarczać go
swoimi problemami.
Wiedziała, że Aaron traktuje bardzo poważnie rolę
opiekuna, której się podjął, gdy wraz z braćmi przy
garnął ją pod swój dach. Kiedy była mała, pocieszał
ją w każdej wymagającej tego sytuacji i okazywał
mnóstwo cierpliwości. Później, jeśli nie mógł sam
poradzić sobie z jej kłopotami, wiózł ją do kogoś
w Misery, kto mógłby jej pomóc. Ufała mu bezgra
nicznie, ale teraz nie zdecydowała się do niego zwró
cić. Bała się, że okaże się bezradny...
Pozostawały jej jeszcze Billie i Cara. One na pew
no w lot zorientowałyby się, o co jej chodzi. To były
mądre i doświadczone kobiety. Cara miała dwóch
chłopców, synów jej i nieżyjącego męża. Musiała
więc wiedzieć wszystko o łączeniu się w pary. Zresz
tą może Billie też... Ale żeby zasięgnąć ich rady, mu
siałaby pojechać do Misery, a Kitty chciała dowie
dzieć się tego wszystkiego już teraz, w tej chwili.
Bała się, że inaczej oszaleje.
Przykucnęła przy żarzących się drwach i objęła
kolana. Na jej ustach pojawił się uśmiech.
- Tym razem nie pozwolę, żeby przerwał - powie
działa na głos. - Bo musi mi wszystko wyjaśnić. Ktoś
przede mną coś ukrywa, a ja chcę poznać prawdę!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- Boże, jaki jestem głupi! - zawołał Bo i zatrzas
nął za sobą drzwi stodoły.
Powiesił zgaszoną latarnię na gwoździu i przeszedł
w stronę posłania. Koń spojrzał w jego stronę, a na
stępnie zajął się swym obrokiem. Musiał być trochę
zmęczony podróżą do Misery, zwłaszcza że wracali
ze sporym ładunkiem.
Powinien był pozwolić mu odpocząć przy strumie
niu. Dlaczego uciekł jak spłoszony chłopak?
Przeszedł do posłania i wściekłym kopnięciem
zrzucił najpierw jeden but, a potem drugi. Następnie
zaklął siarczyście. Miał wrażenie, że poczynając od
niechlubnej zasadzki i tego, jak dał się zaskoczyć
bandytom, doznawał samych porażek. Jednak napadu
nie mógł się spodziewać, natomiast doskonale zdawał
sobie sprawę z tego, co dzieje się między nim a Kitty.
Wiedział, że nie jest ona taka jak inne, znane mu ko
biety, a mimo to pozwolił, by zawładnęła wszystkimi
jego zmysłami. Sam wpakował się w tę sytuację i nie
miał pojęcia, jak się z niej wydostać. Potrzebował
czegoś, co pozwoliłoby mu zachować dystans do Kit
ty Conover.
Bo zacisnął pięści i pokręcił głową. Zrozumiał, że
musi wyjechać, a nie potrafił się na to zdobyć. Wie
dział jednak, że jest to konieczne. Okazja pojawiła się
sama. Krótka wizyta w Misery uświadomiła mu, że
tamtejsi mieszkańcy bardzo potrzebują porad pra
wnych. Mógłby wynająć pokój w Red Dog i zarobić
na dalszą podróż. Skan Anula, przerobiła pona.
Jeśli oczywiście zechciałby jechać dalej...
W gruncie rzeczy nie miał już ochoty na dalszą węd
rówkę. Całym sercem pragnął zostać z Kitty i tylko bał
się, że jej samej nie przyniesie to niczego dobrego.
Uznał, że Kitty nie powinna opuszczać ani rancza,
ani Aarona. Oczywiście znosiła niewygody w skrom
nym domku, ale nie narzekała, bo nie znała lepszych
warunków, a ponadto była bardzo dzielna. Ciężko
pracowała, lecz robiła to, co lubiła, i do niczego się
nie zmuszała. Bo wiedział, że może być dużo gorzej.
W swojej wędrówce spotkał dobrze sytuowanych lu
dzi, którzy nie byli szczęśliwi; niektórzy cierpieli
z powodu samotności. Kitty i Aaron darzyli się miło
ścią i szacunkiem i mieli poczucie, że ich praca
w gospodarstwie ma sens. Potrzebowali tyle pienię
dzy, żeby przetrwać, a słoik miodu był dla nich naj
większym luksusem. Nawet nie przypuszczali, jak
trudno zadowolić kogoś, kto dysponuje dużą sumą
pieniędzy i niemal wszystko już miał. Nie przypusz-
czali też, że pieniądze mogą być źródłem udręki. I że
jeśli ma się ich dużo, to można chcieć jeszcze więcej
i więcej.
Ich wzajemne stosunki były proste i wyraziste,
a jednocześnie pozbawione sentymentalizmu i pozy.
Bo nie słyszał wielkich słów z ust Aarona lub Kitty,
ale nie miał wątpliwości, że jedno było gotowe oddać
życie za drugie, gdyby pojawiła się taka konieczność.
Nie powinien psuć tego wszystkiego. Poza tym
obiecał Aaronowi, że nie skrzywdzi jego ukochanej
Kitty, i zamierzał dotrzymać słowa.
Bo usiadł na sianie z mocnym postanowieniem, że
wyjedzie następnego ranka. Zanim namiętność do
Kitty sprawi, że przestanie myśleć! I zanim da się cał
kowicie oczarować!
Wiedział, że podjął słuszną decyzję, ale nie czuł się
najlepiej. Prawdę mówiąc, miał fatalne samopoczu
cie. Mógłby już nawet zacząć się pakować, ponieważ
wiedział, że nie uda mu się zasnąć.
W końcu wstał i ponownie zapalił latarnię, starając
się zachować wszystkie możliwe środki ostrożności.
Nie zamierzał na koniec spalić swoich gospodarzy!
Rozejrzał się po swoich rzeczach, ułożonych równo
koło posłania. Od czego by tu zacząć?
Po chwili zastanowienia sięgnął po torbę.
W tym momencie usłyszał skrzypnięcie drzwi do
stodoły i zdziwiony uniósł głowę. Zdziwił się jeszcze
bardziej, kiedy dostrzegł Kitty.
- Sądziłem, że śpisz - odezwał się.
- Jakoś nie mogę usnąć - wyznała.
Zamknęła drzwi i przez chwilę stała oparta o nie
plecami, zanim ruszyła w jego stronę. W nikłym
świetle dostrzegł wpatrzone w siebie, niemal granato
we oczy.
- Chcę, żebyś coś mi wyjaśnił - powiedziała. -
Myślałam... - Urwała nagle, widząc sakwojaż w je
go rękach. - Co robisz?
Bo puścił torbę i zaklął pod nosem.
- Myślałem o tym, żeby się spakować - wyjaśnił.
- Chciałem jutro pojechać do miasteczka.
- Po co?
Bo wzruszył ramionami. Nie tak to sobie zaplano
wał. Znacznie łatwiej byłoby mu przekazać tę wiado
mość jutro rano, po dobrym śniadaniu.
Kitty zmierzyła go gniewnym spojrzeniem.
- Chciałeś od nas uciec w nocy, tak?
- Jasne, że nie. Zamierzałem...
- Co jeszcze tam masz? - Kitty przykucnęła i zaj
rzała do torby. Kiedy okazało się, że jest pusta, ode
tchnęła z ulgą. - Przynajmniej nie planowałeś tego
wcześniej. Ale co się stało? Dlaczego chcesz uciec?
- Wcale nie chcę uciec - sprostował, wiedząc, że
mija się z prawdą. - Zamierzałem pożegnać się z wa
mi jutro rano i wyjechać.
- Ale dlaczego? Co się za tym kryje?
Dotknęła jego ramienia i natychmiast cofnęła dłoń,
jakby się oparzyła. Zauważyła, że Bo drży. W ułamku
sekundy zrozumiała, że Bo z trudem nad sobą panuje
i że nie chce, by ona się w tym zorientowała.
- Przecież ci mówiłem, że chcę jutro wyjechać do
Misery.
- Po co?
- Zbyt długo korzystałem z waszej gościnności.
Bo dostrzegł jej reakcję i przeklął się w duchu za
te niezręczne słowa. Skoro jednak zaczął, nie wypa
dało się wycofać. Doprowadziłoby to jedynie do dal
szych nieporozumień.
- A jeśli ja... - Kitty urwała i zaraz się poprawiła:
- Jeśli nie chcemy, żebyś wyjeżdżał?
Odwrócił się od niej, żeby nie widzieć pełnego wy
rzutów spojrzenia. Chociaż ręce mu drżały, zabrał się
powoli do pakowania swoich rzeczy, nie zastanawia
jąc się za bardzo nad kolejnością.
- Będzie wam lżej, jak wyjadę - rzucił przez ramię.
- Przyszłam tu, ponieważ chciałam cię o coś za
pytać.
Nie zwrócił się w jej stronę, ale zauważyła, że
przestał układać rzeczy i znieruchomiał.
- Tak?
Kitty nabrała powietrza do płuc.
- Czy lubisz mnie całować, Bo?
- Czy lu... - Chciał powtórzyć, ale słowa uwięzły
mu w krtani.
Odwrócił się. Zamierzał się roześmiać, ale mina
Kitty wskazywała na to, że traktuje to pytanie zupeł
nie poważnie.
Pomyślał, że przynajmniej raz, przed rozstaniem,
może z nią być całkowicie szczery.
- Bardzo lubię - powiedział, kładąc dłoń na sercu.
- Uwielbiam.
- Więc dlaczego...? - Przeciągnęła językiem po
wargach, które zrobiły się nagle zupełnie suche. -
Więc dlaczego mnie całujesz, a potem nagle się wy
cofujesz?
Bo starał się odpowiedzieć prosto i beznamiętnie.
- Ponieważ moim zdaniem nie jesteś gotowa na
kolejny krok.
- Chodzi ci o pokrywanie.
Omal się nie uśmiechnął, ale starał się nie urazić
uczuć Kitty.
- Coś w tym rodzaju - odrzekł. - U ludzi to się
nazywa stosunek seksualny. Moim zdaniem...
Kitty uderzyła go mocno otwartą dłonią w ramię, tak
że się zachwiał. Jej twarz wykrzywiła się z gniewu.
- Moim zdaniem, moim zdaniem - przedrzeźniała
go. - Kto dał ci prawo, żeby mówić, na co jestem go
towa, a na co nie?!
Bo zaczął rozcierać bolące miejsce.
- Ponieważ nic nie wiesz o tym, co się dzieje między
mężczyzną a kobietą. Jesteś niewinna jak pierwiosnek.
- Możliwe, ale przecież mogę się wszystkiego na
uczyć.
Bo wciągnął głęboko powietrze. Nie miał pojęcia,
jak powinien zachować się w tej sytuacji, i nie wie
dział, co oznaczają słowa Kitty. Jak, jej zdaniem, mia
ła wyglądać taka nauka.
- Moim zdaniem...
- Daj spokój - przerwała mu bezceremonialnie. -
Ja chcę się wszystkiego nauczyć.
- Ale...
- Aaron zawsze mówił, że jestem bardzo zdolna,
i żałował, że nie może mnie posłać do szkoły. Bardzo
szybko nauczyłam się czytać - argumentowała.
- To nie to samo co nauka czytania.
- Ale już nauczyłam się całować. I... i bardzo lu
bię, jak mnie dotykasz. Dlaczego nie miałabym się
nauczyć o tym stosunku?
Bo patrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem.
- To raczej sprawa wyboru niż nauki - podjął po
krótkim namyśle. - Nie jesteśmy przecież zwierzęta
mi. U ludzi jest inaczej. Chodzi też o uczucia
i wspólne życie, chociaż zdarza się, że ludzie to robią,
a potem już się nie spotykają. Jak zwierzęta.
- Czy właśnie tego się boisz? Czy myślisz, że jak
to zrobimy, będę cię później chciała tu zatrzymać?
- Nie, przede wszystkim boję się tego, że mógł
bym cię skrzywdzić. Obiecałem Aaronowi, że... -
gdy tylko wypowiedział te słowa, zrozumiał, że po
pełnił błąd. Było już jednak za późno. Kitty patrzyła
na niego okrągłymi ze zdziwienia oczami.
- Rozmawiałeś o tym z Aaronem?! Rozmawiali
ście o tym, że mógłbyś mnie pokryć?!
Bo zacisnął dłonie w bezsilnej złości.
- Nie mów tak! Oczywiście, że nie rozmawiali
śmy. Przynajmniej nie w ten sposób. A mnie nie cho
dzi tylko o seks. Ja cię kocham!
Kitty poruszyła parę razy ustami. Nagle zapomniała
o tym wszystkim, co chciała powiedzieć. Patrzyła na Bo
tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu.
- Ty... ty mnie kochasz?
Bo oparł się o barierkę. Co go podkusiło, żeby być
aż tak szczerym?
Kitty położyła delikatnie rękę na ramieniu, w które
wcześniej go uderzyła. Poczuła, jak zadrżał. Z powo
du jej dotknięcia...
Na jej wargach pojawił się uśmiech. Nareszcie zro
zumiała, że ucieka nie tyle przed nią, co przed włas
nymi uczuciami.
Nagle wszystko nabrało nowego znaczenia i chy
ba po raz pierwszy w życiu poczuła się kobietą,
chociaż tak naprawdę nie wiedziała do końca, co to
znaczy.
- Kochasz mnie - powtórzyła drżącym z przeję
cia głosem. - Naprawdę mnie kochasz.
Bo milczał.
- A to, co sama czuję... - Zamyśliła się. - To, ja
ka jestem szczęśliwa przy tobie... I potem, kiedy od
chodzisz, jak chce mi się płakać... - Wzięła głęboki
oddech. - To też jest miłość... A jeśli nie, to musi być
jakaś straszna choroba...
Usłyszała nieokreślony dźwięk i pomyślała, że się
Zakrztusił. Kiedy jednak na niego popatrzyła, zauwa
żyła, że tłumi śmiech.
- Śmiejesz się ze mnie?
- Och, Kitty, śmieję się z nas - rzekł, wycierając
łzy, które pojawiły się na jego policzkach. - Trzeba
przyznać, że dobrana z nas para.
- Chcesz powiedzieć, że czujesz się równie kiep
sko, jak ja?
- Pewnie nawet gorzej. Bardzo cię pragnę, a jed
nocześnie czuję się za ciebie odpowiedzialny.
- Och, Bo. - Zrobiła krok w jego stronę i zarzuci
ła mu ręce na szyję. - Czy można to jakoś zakończyć?
- Chcesz, żebym złamał obietnicę?
Pocałowała Bo w policzek i usłyszała jego głębo
kie westchnienie. Nagle poczuła się silniejsza niż kie
dykolwiek. Zrozumiała, że ma władzę nad tym moc
nym mężczyzną. Przysunęła usta do jego warg i po
czuła dreszcz, który przeszedł po całym jego ciele.
- Nie chcę nic o tym słyszeć - szepnęła. - Nie mie
liście prawa decydować z Aaronem w mojej sprawie.
Chcę ci tylko powiedzieć, że nie wyjdę stąd, zanim nie
nauczysz mnie wszystkiego o mężczyznach i kobietach.
Przez moment stał tak spokojnie, że musiała odsunąć
się od niego, by sprawdzić, co się stało. Kiedy zobaczy
ła, jak na nią patrzy, serce podskoczyło jej w piersi.
- Nie, nic z tego.
Przysunęła się bliżej.
- Jeśli odmówisz, to umrę - szepnęła. - Na
prawdę, Bo.
Chciał się cofnąć, ale ona trzymała go w objęciach.
Postępowała z nim tak jak z dzikim mustangiem, ma
jąc świadomość, że musi go okiełznać.
- Sama nie wiesz, co mówisz.
- Pocałuj mnie...
Doskonale wiedział, dlaczego nie powinien tego
robić, ale nie miał już siły się opierać. W końcu był
tylko zakochanym, spragnionym bliskości mężczyz
ną. W dodatku pragnął jej tak bardzo jak żadnej innej
kobiety.
- Och, Kitty, co mam z tobą zrobić? - westchnął,
przyciągając ją do siebie.
Połączyli się w namiętnym pocałunku. Kitty po
czuła, że kręci jej się w głowie. Wsparła się mocniej
na Bo.
- Uwielbiam twoje pocałunki - szepnęła, gdy
przerwali, by złapać oddech. - Zrób to jeszcze raz.
Bo spojrzał jej głęboko w oczy.
- Jeśli jeszcze raz cię pocałuje, już nie będę się
mógł powstrzymać.
- Wcale nie chcę, żebyś się powstrzymywał.
- Może teraz - mruknął. - Potem możesz tego ża
łować, a wtedy będzie za późno.
Kitty potrząsnęła głową.
- Nie sądzę - powiedziała. - A poza tym to moje
życie. Pragnę cię, Bo.
Pogłaskała go po odsłoniętej szyi. Dostrzegła, że
z rozkoszy aż zmrużył oczy, ale mimo to wciąż się jej
opierał.
- Pocałuj - poprosiła po raz kolejny.
Wspięła się na palce i musnęła wargami jego usta.
- Kitty!
Bo oddał pocałunek, pozwalając, by zawładnęła
nim namiętność, którą tak długo w sobie tłumił. Przy
ciągnął Kitty i pogłębił pocałunek. Oddała mu go
z pasją dorównującej jego własnej. Stopili się w jed
no, skupieni na sobie i swoich odczuciach, obojętni
na otaczający ich świat.
Bo pierwszy powrócił do rzeczywistości, chociaż
przyszło mu to ze znacznym trudem.
- Jeśli zostaniesz tu, nie będzie już odwrotu - po
wiedział schrypniętym głosem.
Kitty z uporem potrząsnęła głową.
- Nigdzie nie pójdę.
Wiedział, że już podjęła decyzję. Zresztą sam roz
paczliwie pragnął, żeby została. Oboje przekroczyli
granicę i nic nie mogło ich powstrzymać.
- Chyba zwariowałaś - mruknął i ujął jej twarz
w dłonie. - A ja razem z tobą.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Bo całował policzki, szyję i czoło Kitty. Przyciąg
nął ją też mocniej do siebie, tak że jej piersi wsparły
się o jego tors.
Kitty poddała się, ciesząc się bliskością Bo. Jesz
cze nikt jej tak nie całował i nie pieścił. Bo raz był
delikatny i czuły, innym razem namiętny i gwałtow
ny. Wszystko to było dla Kitty nowością. Całą sobą
chłonęła każdą pieszczotę, drżąc w oczekiwaniu na
dalszy ciąg.
Kiedy Bo oderwał się od jej ust, poczuła się opu
szczona. Popatrzyła na niego zawiedziona i znieru
chomiała pod jego spojrzeniem. Chociaż nie widziała
tego wcześniej, domyśliła się, że tak właśnie mężczy
zna patrzy na ukochaną kobietę. Było to dla niej coś
zupełnie nowego i podniecającego. Kitty nigdy nie
myślała o tym, jak wygląda, a teraz nerwowym ru
chem poprawiła włosy. Dostrzegła swoje odbicie
w oczach Bo i poczuła się nagle kochana i uwielbia
na. A przecież do niedawna spędzała czas głównie
z Aaronem i mustangami.
- To naprawdę miłe. Bardzo lubię twoje pocałunki
- szepnęła i uśmiechnęła się nieśmiało. - Chyba te
raz będziemy się kochać - użyła określenia, które
kiedyś usłyszała. Uważała, że oznacza uczucie mię
dzy różnymi osobami i dopiero w tej chwili dotarło
do niej prawdziwe znaczenie słowa „kochać".
- Zaraz, ale jeszcze nie teraz.
- Czy można robić coś jeszcze? - spytała Kitty.
- I to ile! - Westchnął, przytłoczony wizją, która
nagle pojawiła się przed jego oczami.
Przyciągnął Kitty do siebie i znowu zaczął ją cało
wać. Jego język znalazł drogę do wnętrza jej ust. Kie
dy je penetrował, Kitty jęknęła z rozkoszy i przytuliła
się mocniej. Bo poczuł, że brakuje mu tchu, więc ode
rwał się od niej na chwilę.
Popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Nie, to jeszcze nie koniec - zaśmiał się. - Mu
szę tylko dojść do siebie.
- Aha. Ale po co?
Bo nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Och, Kitty, jesteś tak miła, taka świeża...
Zaczął całować jej ucho, a potem przeciągnął po
nim lekko językiem.
- To łaskocze!
- Tak? A ze mną dzieje się coś zupełnie innego.
- Co takiego? - zaciekawiła się.
Bo uśmiechnął się do niej lekko.
- To sprawia, że chciałbym cię całą schrupać -
odparł.
Kitty rozbawiłaby ta odpowiedź, gdyby nie ton Bo.
Było w nim coś, co sprawiło, że dreszcz przebiegł jej
wzdłuż kręgosłupa.
Bo przyciągnął ją bliżej i znów zaczął całować.
Najpierw delikatnie, a potem coraz gwałtowniej. Po
woli też przesuwał się coraz niżej. Muskał ustami naj
pierw jej szyję, a potem przeciągnął językiem po de
likatnym zagłębieniu u jej podstawy.
Kitty zadrżała. Nogi miała jak z waty. Ledwie sta
ła, musiała się wspierać o Bo. A on rozpiął pierwszy
guzik jej skórzanej bluzy...
Serce zabiło jej mocniej. Jej ciało reagowało na
najdelikatniejsze dotknięcie. Nagle Bo przesunął się
jeszcze niżej i pocałował jej pierś. Sutki stwardniały,
a ciało objęła fala gorąca.
- Och, Bo - westchnęła - co robisz?
- Chcę ci sprawić przyjemność - odparł, unosząc
nieco głowę. - I sobie też.
- To... to naprawdę przyjemne - westchnęła.
- Tak, Kitty. Ja też to czuję. - Znowu pocałował
jej pierś. - Wszystko, co się z tobą wiąże, jest cudow
ne i nowe.
- To dobrze - odpowiedziała, zamknąwszy oczy.
Bo tym razem dotknął jej piersi i doznanie było
równie silne, jak poprzednio. Wydało jej się dziwne,
że samo dotykanie różnych części ciała może spra
wiać aż tyle przyjemności. A wyglądało na to, że to
jeszcze nie koniec...
- Cudownie - westchnął, przesuwając dłonie po
jej biodrach.
- Tak, nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego -
wyznała.
- A to dopiero początek...
Kitty chciała jak najszybciej przejść do dalszego
ciągu. Miała nadzieję, że będzie co najmniej tak miły
jak to, co się działo do tej pory.
- Co... co dalej? - zapytała.
Bo odsunął się trochę od niej i zaczął rozpinać jej
bluzę.
- Chcę cię zobaczyć - szepnął. - Całą.
Po chwili ściągnął jej bluzę przez głowę i przez
moment nie mógł oderwać oczu od krągłych piersi ze
sterczącymi sutkami. Po chwili zaczął zdejmować
skórzane spodnie.
Serce biło jej jak szalone.
- Och, jesteś taka piękna - zachwycił się, patrząc
na jej nagie ciało. - Powinnaś nosić delikatnie suknie,
a nie to skórzane ubranie.
Kitty zaśmiała się.
- Ciekawe, jak bym w nich ujeżdżała mustangi?
- Masz cudowne ciało.
- Nigdy o nim za dużo nie myślałam - wyznała
szczerze. Jednak było jej przyjemnie, gdy Bo patrzył
na nią tak, jakby rzeczywiście chciał ją schrupać.
Kiedy wcześniej wyobrażała sobie, że mogłaby
przed kimś stanąć nago, wpadała w popłoch. Ale przy
Bo wydawało się to zupełnie naturalne i... przyjem
ne. Był nią zachwycony, co pomogło jej pokonać
wstyd.
Kiedy ponownie wziął ją w ramiona i zaczął cało
wać, otarła się o niego nagim ciałem i oddała mu po
całunek z pasją, która zaskoczyła nawet ją samą. Była
coraz bardziej podniecona, chociaż nie wiedziała, co
się z nią dzieje. Sięgnęła do guzików jego koszuli
i zaczęła ją odruchowo rozpinać. Teraz mogła do
tknąć jego torsu. Jakiś dziwny impuls przebiegł po jej
ciele.
Zarzuciła mu ręce na szyję i poczuła twarde mu
skuły. Przesunęła prawą dłoń na jego plecy, a Bo
westchnął. Czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma
i weźmie ją tu i teraz. Chciał jednak przedłużyć ten
moment. Dlatego odsunął się od Kitty i powoli zdjął
spodnie.
Teraz, kiedy byli już nadzy, poprowadził Kitty do
swojego posłania. Ukląkł na nim, a ona poszła w jego
ślady.
- Teraz mnie pokryjesz? - spytała.
- Jeszcze nie.
- Więc będziesz mnie całował?
- Jeśli chcesz.
- Och, tak - szepnęła, czując, że dzieje się z nią
coś dziwnego. Zerknęła w dół i spłonęła rumieńcem.
Męskość Bo była wyprężona niczym członek ogiera.
Chciała go tam dotknąć, ale się zawstydziła.
Bo zaśmiał się cicho. Po chwili pocałował ją, a po
tem położył dłoń na jej brzuchu. Kitty poczuła, że ca
ły świat zawirował wokół niej, jakby znowu znalazła
się na karuzeli, którą kiedyś zrobili jej bracia.
- Ojej!
- Co takiego? - zaniepokoił się.
- Cały świat wiruje.
Bo przesunął dłoń nieco niżej.
- To dobrze - szepnął.
Sam też czuł się tak, jakby znalazł się w wirze, któ
ry wciągał go coraz bardziej. Z trudem panował nad
pożądaniem.
Jeden z koni zarżał w boksie obok, ale oni nie
zwrócili na to uwagi. Chociaż byli nadzy, nie czuli
zimna. Na zewnątrz wiał wiatr i pohukiwał puszczyk,
ale oni tego nie słyszeli. W migocącym świetle latarni
widzieli tylko siebie.
Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Nie my
śleli ani o tym, co już się zdarzyło, ani o tym, co przy
niesie przyszłość. Żyli tą jedną chwilą, która przecią
gała się w nieskończoność. Byli skupieni tylko na so
bie.
- Jesteś naprawdę wyjątkowa, Kitty. - Bo pocało
wał ją delikatnie. - Tak piękna i niezwykła...
Kitty nigdy nie myślała o swojej urodzie, ale teraz
zrobiło jej się aż gorąco z emocji. Bo wypowiedział
te słowa, jakby to była modlitwa, i wiedziała, że na
prawdę tak myśli. Leżała w jego ramionach, chcąc,
żeby tak było zawsze. Z każdym pocałunkiem i pie
szczotą narastało w niej coś niezwykłego. Pragnęła
czegoś więcej, a sama nie widziała czego. Poruszyła
bezwiednie biodrami, co sprawiło, że Bo zadrżał.
Kiedy pochylił się i pocałował jej nagą pierś, znowu
poczuła się tak, jakby była na karuzeli. Nie tylko ona
zaczęła wirować, ale wraz z nią wszystkie jej myśli.
- Za... zaczekaj - szepnęła.
Odsunął się od niej zaniepokojony.
- Chcesz, żebym przestał?
- Tak. Nie. - Z trudem wciągnęła powietrze. -
Zupełnie nie mogę myśleć.
- Nie musisz myśleć, Kitty. Po prostu poddaj się
uczuciom.
Znowu zaczął całować jej szyję, przesuwając się
w dół.
- Czuję się tak lekka, że mogłabym latać.
- Więc polecimy razem.
Całował Kitty dopóty, dopóki się nie rozluźniła.
Było jej coraz cieplej. Czuła się tak cudownie jak nig
dy w życiu. Wygięła ciało w łuk.
Już nie bała się tego, co się z nią działo. Poddawała
się uczuciom, tak jak jej radził Bo. Dała się nieść roz
koszy, która wypełniała jej ciało, i miała wrażenie, że
rzeczywiście lada chwila oderwie się do ziemi. Czuła,
że potrzebuje ciężaru jego ciała, by pozostać tu, na
tym posłaniu.
Podniosła ręce, by go przyciągnąć.
- Proszę...
Bo powstrzymał nagłą chęć, by wziąć ją natych
miast. Pragnął wydłużyć te chwile powolnych piesz
czot, chociaż nie przychodziło mu to łatwo. Zwłasz
cza gdy natrafiał w półmroku na jej piersi lub biodra.
Bał się dotykać jej niżej. Zaczął jednak całować jej
ciało, szepcząc coś gorączkowo. Sam nie wiedział, co
mówi, i nie było to najważniejsze. Czuł, że traci pa
nowanie nad własnym ciałem, i chciał się jeszcze
przez chwilę napawać pieszczotami. Pragnął dać Kit
ty to wszystko, co miał do zaofiarowania.
Kitty przysunęła się bliżej.
Jeszcze nie, jeszcze nie, powtarzał w myśli.
. - Co się stało? - spytała sennie, czując, że znowu
się wycofuje.
- Nic, nic - wymamrotał. - Jesteś dziewicą, nie
chcę, żeby cię bolało.
- Bolało? - zdziwiła się.
Wydawało jej się to niemożliwe. Przecież Bo nie
mógłby jej skrzywdzić!
Nie bardzo wiedząc, co robi, rozsunęła uda i przy
ciągnęła go do siebie.
To wystarczyło. Bo nie był w stanie dłużej opierać
się pożądaniu. Wszedł w nią jednym mocnym ru
chem. Krzyknęła, a potem jej ciało samo dostosowa
ło się do jego ciała. Zaczęli poruszać się w odwiecz
nym rytmie miłości. Oboje oddychali ciężko. Powoli
zagarniała ich fala rozkoszy.
Kitty czuła się tak, jakby uczestniczyła w czymś
niezwykłym, a jednocześnie całkowicie naturalnym.
Nigdy nie sądziła, że może istnieć coś równie inten
sywnego. W tej chwili rzeczywiście leciała gdzieś
w gwiazdy, nawet nie wiedząc, że zaczęła gardłowo
krzyczeć. Cała drżała, kiedy w końcu osiągnęli
szczyt.
A potem kolorowa gwiazda wybuchła W jej gło
wie, rozpryskując się tysiącami iskier.
To była najniezwyklejsza rzecz, jakiej doświadczy
ła w życiu.
Dopiero po jakimś czasie Kitty zorientowała się,
że leży na posłaniu, a nad sobą ma stryszek stodoły,
przez który widać było złożone tam siano. Przytuliła
się do leżącego obok Bo.
Pocałował ją delikatnie i pogłaskał po włosach.
- Wszystko w porządku?
Skinęła prawie niedostrzegalnie głową, wciąż my
śląc o tym, co się wydarzyło.
Zaniepokojony uniósł się na łokciu.
- Kitty, nie chciałem...
Na jej ustach pojawił się rozmarzony uśmiech.
- Och, Bo. - Nie była w stanie powiedzieć wię
cej. Przymknęła oczy, czując, jak rozkosz rozchodzi
się po całym jej ciele.
- Coś się stało? .
Powoli dochodziła do siebie.
- Nie, nic mi nie jest - szepnęła. - Nie wiedzia
łam, że to jest takie... cudowne. Czy zawsze tak jest?
Bo odetchnął z ulgą. Znowu ją pocałował.
- Jeśli tylko zależy ci na drugiej osobie.
- Bardzo mi na tobie zależy - zapewniła.
- Cieszę się. - Ścisnął jej dłoń. - Mnie też na to
bie zależy. Bardziej niż na kimkolwiek na świecie.
Kitty nagle się zawstydziła.
- Czy... czy tak było dobrze?
Od razu domyślił się, o co jej chodzi.
- Byłaś wspaniała.
- Naprawdę? - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Przysunęła się bliżej, a on pogładził ją po włosach
i zanurzył w nich dłonie.
- Kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy po tym,
jak mnie postrzelono, zobaczyłem twoje złote loki.
Patrzyłem pod słońce, więc byłaś otoczona aureolą
i pomyślałem, że znalazłem się w niebie. A gdy do
strzegłem twoją twarz, zaparło mi dech z wrażenia.
- To pewnie od postrzału. Wtedy jest trudniej od
dychać.
Bo pokręcił głową.
- Nie, nie od postrzału - stwierdził. - Po prostu
byłaś piękna jak anioł. Ten widok wynagrodził mi ca
ły ból. - Pocałował ją lekko. - Nigdy wcześniej, nie
widziałem anioła w skórach.
Kitty zachichotała.
- I ze strzelbą!
Bo pozostał poważny.
- Myślałem tylko o tym, jak zwabić cię na moje
posłanie - dodał.
- To dobrze, że wtedy tego nie wiedziałam - za
uważyła. - Inaczej pewnie bym cię tam zostawiła, że
byś się wykrwawił.
Bo uśmiechnął się i zrobił do niej oko.
- Pomyśl o tym, co być straciła...
Kitty potraktowała tę uwagę zupełnie poważnie.
- To prawda. Chcesz teraz, żebym sobie poszła, co?
- Dlaczego?
- Żeby się wyspać - rzuciła.
- Nie jestem zmęczony, a ty?
Złote włosy zatańczyły w powietrzu.
- To dobrze - ciągnął Bo. - Może chciałabyś się
nauczyć jeszcze paru przyjemnych rzeczy związa
nych z... kryciem?
Kitty wydęła wargi.
- Myślałam, że tak się nie mówi...
- Nie, rzeczywiście. Ludzie rozmaicie to nazywa
ją, ale ja wolę mówić o kochaniu się.
- A właśnie! - przypomniała sobie. - Kiedyś ktoś
przy mnie tak powiedział, a ja myślałam, że chodzi
o małżeństwo i to, że mężczyzna i kobieta są razem.
Bo skinął głową.
- O to też. To się z tym wiąże.
- A czy z tego będą dzieci? U zwierząt zwykle są
młode...
- Dzieci? Nie, nie zawsze. Na przyszłość będzie
my musieli uważać...
- To znaczy?
- Nic, nieważne - odparł, pochylając się w jej
stronę. - Nie mam ochoty na rozmowę. Chciałbym
cię pocałować.
- A czy ja mogę ciebie pocałować?
Bo ułożył się wygodnie.
- Tak, ale jeśli mnie za bardzo podniecisz, znowu
będziemy się kochać.
Spojrzała na niego zaskoczona, ale po chwili ski
nęła głową.
- Nie mam nic przeciwko temu.
- Myślałaś, że to się robi tylko raz? - zdziwił się,
widząc jej minę.
- A... a jak zrobimy to drugi, to nie umrzemy
z rozkoszy?
Bo roześmiał się, słysząc to naiwne pytanie.
- Bardzo możliwe - odrzekł, mrugając do niej
porozumiewawczo. - Ale chyba warto, co?
Pochyliła się nad nim i pocałowała jego szorstki po
liczek. Następnie przesunęła się w stronę jego ucha.
- O, tak - odparła, zanim wsunęła język.
Bo znowu ogarnęło dojmujące pożądanie. Począt
kowo starał się opierać, ale wkrótce zrezygnował
i dał się ponieść emocjom. Wcale tego nie żałował.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Kitty obudziła się, ale leżała cicho, rozkoszując się
nową dla siebie sytuacją. Nigdy wcześniej nie zasnęła
w ramionach mężczyzny i nie obudziła się przy jego
boku. A jednak w tej chwili wydawało jej się to cał
kowicie naturalne.
Zamknęła oczy i zaczęła się wsłuchiwać w odgło
sy poranka. W boksie obok koń przestępował z nogi
na nogę, a potem usłyszała uderzenie jego ogona. Na
dworze ptaki witały wschód słońca chóralną piosen
ką. Deszcz bębnił miarowo o dach stodoły.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła, że Bo
przygląda jej się z uwagą. Zdążyła już się przyzwy
czaić do tego spojrzenia.
- Dzień dobry - powiedział i pocałował ją lekko.
Poczuła, że serce zabiło jej żywiej.
- Nie mogę uwierzyć, że w końcu zasnęłam -
westchnęła.
- Widocznie tego potrzebowałaś. Z mojego po
wodu i tak nie przespałaś większej części nocy.
- Nie narzekam.
Dotknęła jego policzka i poczuła pod palcami
twardy zarost. Pomyślała, że jeszcze tego nie robiła,
i się uśmiechnęła.
Bo przyciągnął ją bliżej, by mogła się oprzeć o je
go pierś. Wciąż jednak czuła źdźbła siana pod posła
niem.
- Wygodnie ci się spało?
- O, tak - odparła natychmiast.
To była prawda. Mimo że posłanie było wąskie i że
czuła twardą podściółkę, nigdy wcześniej nie spała
tak smacznie. Jakby to było posłanie z puchu, a nie
rozłożone na sianie koce. Co prawda, kiedy wyrusza
ła na szlak, spała zwykle w jeszcze gorszych warun
kach. Dziwiło ją tylko to, że spędzili noc na tak ogra
niczonej przestrzeni, a nie było im ciasno. Co więcej,
żadne nie miało ochoty go opuścić...
Na początku bała się, że Bo odeśle ją do domu, jak
tylko ją pokryje, jak to zwykle działo się w przypadku
ogierów i klaczy. Ale on chciał, żeby została. Nigdy
wcześniej nie była z nikim tak szczera. Czuła, że mo
że mu wszystko wyznać i że on ją zrozumie. Cieszyła
się, mogąc się z nim dzielić różnymi opowieściami.
Był doskonałym słuchaczem i zawsze mówił tylko to,
co należało.
Uniosła się i pogłaskała włosy na jego piersi.
- To była wspaniała noc - powiedziała.
- Też tak uważam.
Spojrzała na niego trochę zawstydzona.
- Czy... czy mogłabym znowu tu przyjść?
- Jesteś nienasycona!
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Co to znaczy nienasycona? Czy to ma coś
wspólnego z jedzeniem?
- Również. To ktoś, kto nigdy nie ma dosyć.
- Jesteś taki mądry. Znasz tyle słów. Wiesz o tylu
rzeczach...
- Ale nie wiem tego, co wiesz ty - odpowiedział.
- Na przykład?
Okręcił sobie pasmo jej włosów wokół palca.
- Znasz tutejsze wzgórza i potoki tak, jak ja znam
słowa z różnych książek - zaczął. - I wiesz, jak
orientować się w terenie, w którym ja zginąłbym bez
kompasu. No, i ja nigdy nie złapałbym stada mustan
gów.
Zastanawiała się nad tym, aż w końcu jej oczy roz
jaśniła radość.
- Masz rację, ja też coś potrafię.
- Właśnie.
- A teraz też wiem, co znaczy nienasycony - do
dała. - To taki ciągły głód...
- Tak.
Pomyślała, że oboje są nienasyceni. Niemal przez
całą noc się kochali i za każdym razem było inaczej.
Czasami Bo zachowywał się tak, jakby była ze szkła.
Pieścił ją delikatnie, a kiedy w końcu w nią wcho
dził, robił to ostrożnie aż do momentu, kiedy nie mo
gli już powściągnąć pożądania. Zdarzało się też, że
namiętność płonęła w nich od samego początku,
a wtedy kochali się zachłannie i bez zahamowań. To
były jak okresy ładnej pogody przeplatane wiosenny
mi burzami. Kitty leżała potem zdyszana, zastanawia
jąc się, jak to wszystko jest w ogóle możliwe i czy to
ona sama zachowywała się aż tak gwałtownie?
- A skoro mówimy o głodzie - podjął Bo - my
ślę, że już najwyższy czas...
Pocałował ją głęboko i namiętnie.
- Na śniadanie? - spytała, kiedy się od niej ode
rwał.
- Myślałem o czymś innym.
Kitty podniosła ramiona i przyciągnęła go do sie
bie.
- Twoje myślenie bardzo mi odpowiada - szepnęła.
Bo aż zadrżał, słysząc te słowa. Poczuł, że znowu
traci panowanie nad sobą, i zaczął się zastanawiać, co
też ta dziewczyna ma w sobie takiego, że wciąż budzi
w nim pożądanie. Nigdy by nie przypuszczał, że będą
mogli kochać się kilka razy podczas pierwszej wspól
nej nocy. Jednak teraz nie miał ochoty tego rozważać.
W ogóle nie chciał o niczym myśleć. Pragnął tylko
czuć ją jak najlepiej, jak najbliżej...
Dotknął jej piersi, a Kitty wygięła się w łuk. Szep
cząc jej imię, wszedł w nią, wiedziony gwałtownym
impulsem. I po raz kolejny polecieli oboje aż do
gwiazd.
Kitty leżała na posłaniu i obserwowała Bo, który
umył się w korycie dla koni i zaczął się golić. Uwiel
biała na niego patrzeć: na te jego ciemne, przenikliwe
oczy, wysokie, gładkie czoło i pełną powagi twarz.
Gdyby nie przekorny uśmiech, można by pomyśleć,
że zawsze jest poważny. W niczym nie przypominał
kowbojów z Badlandów, z którymi się stykała. Mimo
że jego ręce stwardniały od pracy na farmie, wciąż
zachowywał się inaczej. Tak właśnie wyobrażała so
bie dżentelmena, kogoś, kto wie, jak sobie poradzić
w każdej sytuacji.
Kiedy usunął resztki mydła z twarzy, wyprostował
się i spojrzał na nią tak, że aż ciarki przeszły jej po
piecach. Z niepokojem spojrzała na torbę, którą za
czął wczoraj pakować.
- Czy nie żałujesz tego, że cię zatrzymałam? -
spytała.
Zrobił parę kroków i przyklęknął przy niej.
- Zamierzałem wyjechać, ponieważ chciałem
umknąć tego, co właśnie się stało - powiedział. - Ale
jak tylko tu przyszłaś, uświadomiłem sobie, że jest już
za późno na ucieczkę.
Przestraszona usiadła, nawet nie myśląc o tym, że
jest naga.
- Więc żałujesz?
Kiedy się uśmiechnął, ogarnęło ją wzruszenie.
- Jak mógłbym po tym, co wspólnie przeżyliśmy.
- Zachmurzył się trochę. - Przykro mi tylko, że nie
dotrzymałem przyrzeczenia. - Popatrzył na nią i po
kręcił głową. - A skoro już mowa o Aaronie, to nie
sądzisz, że powinnaś się ubrać?
- Oczywiście!
Odszukała swoje rzeczy i szybko wciągnęła skó
rzane spodnie, a następnie narzuciła na siebie bluzę
i zapięła się aż po szyję. Na koniec spojrzała na swoje
bose stopy.
- Tak się wczoraj spieszyłam, że zapomniałam
o butach - westchnęła.
- Gdzie je zostawiłaś? W kuchni?
- Nie, na stryszku.
Znowu się uśmiechnął i przyciągnął ją do siebie.
Poczuła jego gorące usta na swoich wargach.
- Będę miał wymówkę, żeby cię zanieść do domu
- stwierdził. - Inaczej pobrudzisz sobie nogi.
Kitty objęła Bo za szyję, a on uniósł ją niczym
piórko. Kiedy wyszedł ze stajni i spojrzał w stronę
domu, spostrzegł Aarona, który pomimo deszczu wy
szedł na ganek. Mimo odległości zauważył, że staru
szek jest posępny i zły.
Bo zbliżył usta do jej skroni i szepnął:
- Uważaj, Kitty. Czeka nas burza z piorunami.
Najpierw popatrzyła na niebo, ale kiedy zobaczyła
Aarona, zrozumiała, o co mu chodzi.
- Jakoś sobie poradzimy - odpowiedziała.
Bo skinął głową i ruszył w stronę domu. Zatrzy
mał się na ganku, ale nie postawił Kitty na deskach.
Wciąż trzymał ją w objęciach, jakby pragnął ją
ochronić przed gniewem Aarona.
- Co się stało? - spytał Aaron. - Nie możesz cho
dzić?
- Zostawiła buty na stryszku - odpowiedział Bo,
ale staruszek go zignorował. Wciąż wpatrywał się
w Kitty.
- A swój głos też tam zostawiłaś? - spytał.
Kitty potrząsnęła głową.
- Mogę mówić - odparła, a następnie zwróciła się
do Bo: - Postaw mnie.
Posłuchał jej, acz niechętnie. Stanął obok, jakby
chciał ją zasłonić własnym ciałem. Aaron spostrzegł
to i zrozumiał, że między nim a tą dwójką wyrasta
ściana.
- Nigdy ci nie kłamałam i nie zamierzam zaczy
nać. - Kitty zwróciła się do Aarona. - Chcę, byś wie
dział, że spędziłam noc w stodole razem z Bo.
- Bo dał mi słowo...
Kitty uniosła rękę.
- Tak, wiem o tej bezsensownej obietnicy - prze
rwała mu. - Nie miałeś prawa tego żądać.
- Nie miałem prawa? - powtórzył ze zdziwieniem
Aaron. - Myślisz, że nie obchodzi mnie, co się z tobą
stanie?
- Wiem, że tak. I mnie też zależy na tobie. Ale -
potrząsnęła głową, żałując, że nie potrafi wyrazić te
go, co w tej chwili czuje - ale to było coś zupełnie
innego. Sama tego chciałam. - Spojrzała na stojącego
obok mężczyznę. - Oboje tego pragnęliśmy.
Bo skinął głową, ale Aaron nie wyglądał na prze
konanego.
- Chodziło mi tylko o to, żeby nie złamał ci serca.
- To moje serce. Nie możesz za mnie decydować.
- A czy będziesz szanować człowieka, który nie
dotrzymał słowa? - Spojrzał znacząco na Bo.
- Mówiłam już, że wiedziałam o tej bezsensownej
obietnicy - powiedziała, powoli tracąc cierpliwość. -
Ponieważ dotyczyła właśnie mnie, uznałam, że mogę
go z niej zwolnić.
Staruszek, nie kryjąc gniewu, zwrócił się do Bo:
- No, co? Jesteś z siebie zadowolony?
- Nie. Przykro mi, że nie dotrzymałem słowa,
chociaż wiem, że to nie jest żadne wytłumaczenie.
Stało się i koniec. Chciałem tylko...
- Za moich czasów mężczyzna prosił kobietę o rę
kę, zanim zdecydował się na coś takiego. - Aaron
spojrzał na Kitty. - Idź po swoje buty. Muszę poroz
mawiać z Bo.
- Nie pozwolę na to, żebyście spiskowali za moi
mi plecami. Chcę zostać.
Aaron powoli tracił cierpliwość. Kitty nigdy dotąd
nie była tak uparta.
- Idź już. To męska rozmowa!
Spojrzała na Bo, który skinął lekko głową. Bez
dalszych protestów weszła do środka.
Mężczyźni zostali sami.
- Chodźmy do corralu - mruknął Aaron, spoglą
dając w stronę drzwi.
Ruszyli w milczeniu. Kiedy dotarli do ogrodzenia,
staruszek oparł się o nie ciężko i spojrzał niechętnie
na Bo.
- Kto wpadł na pomysł, żeby Kitty przyszła do
stodoły, ty czy ona?
- To nie ma znaczenia.
Aaron popatrzył uważnie na Bo. Większość męż
czyzn zaczęłaby od razu obwiniać drugą stronę, a ten
nawet nie próbował się bronić.
Staruszek odchrząknął.
- Pewnie Kitty - stwierdził. - Zawsze miała sza
lone pomysły.
Bo milczał.
- Przypuszczam, że walczyłeś ze sobą, ale w koń-
cu musiałeś się poddać.
Bo zacisnął usta i spojrzał w stronę biegającego po
corralu mustanga. Myśl o tym, jak bardzo pragnie
Kitty, sprawiła, że był gotów znowu się z nią kochać.
Nie mógł tego jednak powiedzieć zaniepokojonemu
Aaronowi.
Powiał lekki wietrzyk, który poruszył siwymi wło
sami starszego pana. Bo ze zdziwieniem stwierdził,
że na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
- O ile dobrze pamiętam, Agnes też tak na mnie
działała - westchnął. - I zrobiła dokładnie to samo...
Bo spojrzał na niego ze zdziwieniem. Aaron tylko
pokiwał głową.
- Widziałem, jak Kitty wczoraj na ciebie patrzyła
przy czytaniu wierszy, i muszę przyznać, że się prze
straszyłem. Przypomniałem sobie, że Agnes miała ta
ką minę, zanim się na to zdecydowała. A ja, chociaż
nie chciałem zrobić nic złego, w końcu nie wytrzy
małem. ..
Zdziwienie Bo jeszcze się powiększyło.
- Więc... nie masz pretensji?
Aaron oparł się jeszcze mocniej o corral i popa
trzył w stronę konia.
- Jasne, że mam - westchnął. - Ale przecież wi
dzę, co się dzieje. Kitty jest po twojej stronie i dosko
nale wiem dlaczego. Niektóre rzeczy nigdy się nie
zmieniają. - Urwał i zerknął w bok na Bo. - Bardzo
ją kocham, chłopcze. Jeśli ją skrzywdzisz, zapłacisz
mi za to.
- Rozumiem. Zrobię wszystko, żeby jej nigdy nie
skrzywdzić.
Staruszek wsparł się na lasce i spojrzał w stronę
domu.
- Zdaje się, że to wszystko, o co mogę prosić -
odparł i westchnął.
Bo wyciągnął do niego dłoń, którą ten uścisnął po
chwili wahania. Następnie obaj ruszyli w stronę do
mu, nie do końca zadowoleni z wyników rozmowy.
Aaron uważał, że nie przycisnął Bo do muru i że nie
usłyszał tego, co chciał usłyszeć, a Bo doszedł do
wniosku, że nie powiedział wszystkiego. Jednak tak
to na razie musiało zostać.
Kiedy weszli do środka, Kitty natychmiast wdarła
się między nich i spojrzała najpierw na jednego, po
tem na drugiego, szukając śladów wzburzenia. Kiedy
zauważyła, że są zadziwiająco spokojni, zerknęła py
tająco na Bo. On jednak nic nie powiedział. Pogładził
ją tylko delikatnie po policzku, uśmiechnął się lekko
i zabrał się do przygotowywania śniadania: najpierw
wstawił garnek z wodą na ogień, a potem sięgnął po
patelnię i jajka.
Aaron też jej niczego nie wyjaśnił, więc Kitty po
stanowiła przerwać niezręczne milczenie.
- Zaraz po śniadaniu będę ujeżdżać pozostałe mu
stangi - oznajmiła.
- Myślisz, że już możesz? - Aaron spojrzał na nią
z niepokojem. - Nie jesteś za słaba?
- Nie będę jeszcze próbowała wsiadać na konia -
wyjaśniła. - Po prostu złapię klacz na lasso i zacznę
przyzwyczajać do mojego głosu i zapachu. To za
wsze zajmuje trochę czasu.
Aaron skinął głową.
- Wiem, że chcesz już wracać do pracy. Nie ma
nic gorszego niż przymusowa bezczynność.
Spojrzał na laskę i westchnął.
Bo rozlał kawę, którą zaparzył, do trzech kubków,
z których dwa postawił na stole.
- Kawa gotowa.
Aaron podziękował mu skinieniem głowy i usiadł
ciężko przy stole.
- A ty, Bo? Co zamierzasz dziś robić?
- Powinienem chyba pojechać do Misery. Oczy
wiście jeśli pożyczycie mi konia.
Kitty zamarła, a potem zwróciła się do Aarona.
- Kazałeś mu wyjechać?!
Aaron wyglądał na równie zdziwionego, jak ona.
- Nie, nic podobnego. - Popatrzył na Bo stojące
go przy kuchni. - Dlaczego chcesz jechać do Misery,
chłopcze?
Bo milczał przez chwilę, kończąc smażenie jajek.
Następnie przerzucił je na talerze i wskazał pokrojo
ne resztki bochenka, który dostali od Billie i Cary.
- Proszę, jedzcie - powiedział. - Wygląda na to,
że ludzie w miasteczku potrzebują prawnika.
- Ale...
Bo wyciągnął rękę, zanim Kitty zdążyła otworzyć
usta.
- Nie mogę stale korzystać z waszej gościnności -
stwierdził. - Powinienem zacząć zarabiać.
- Ale i tak bardzo nam pomogłeś. Przecież cały
czas gotujesz i zajmujesz się domem. Poza tym przy
gotowałeś pod siodło tamtego ogiera i dwie klacze.
Naprawiłeś tu więcej rzeczy niż my oboje przez wiele
lat...
- To nie wystarczy - stwierdził. - Jestem prawni-
kiem i powinienem zarabiać jako prawnik. A jest to
możliwe tylko w Misery.
Kitty popatrzyła na niego błagalnie.
- Ale to przecież ładne parę godzin drogi.
Bo przytaknął.
- Właśnie dlatego będę musiał rozważyć całą sy
tuację - powiedział. - Być może co jakiś czas będę
nocował w Red Dog. - Kiedy zobaczył, że Kitty
zmarszczyła brwi, dodał natychmiast: - Może też
wynajmę pomieszczenie na tyłach sklepu Swense
nów, zanim nie znajdę czegoś lepszego. Tam również
mógłbym spać.
To jednak nie złagodziło jej gniewu. Kitty patrzyła
na niego tak jak poprzednio Aaron.
- Dlaczego mi to robisz?
Ponieważ czuł na sobie baczne spojrzenie starusz
ka, położył tylko dłoń na jej ramieniu w uspokajają
cym geście.
- Najwyższy czas, żebym zaczął myśleć o przy
szłości - wyjaśnił. - Przecież powinienem zarabiać.
- O przyszłości? - powtórzyła nieufnie.
Bo przytaknął, a ona pochyliła głowę. Zapomniała
o tym, że Bo jest tutaj tylko gościem. Wydawało jej
się, że zostanie na zawsze na ranczu wraz z nią i Aa
ronem. Uprzytomniła sobie, że się pomyliła.
Poczuła nagłe ukłucie w sercu. Stało się dla niej
jasne, że Bo ma plany na przyszłość.
Ale czy wziął ją pod uwagę w swoich planach?
Serce biło jej mocniej, kiedy się nad tym zastana
wiała. Niestety, nie znała odpowiedzi na to pytanie.
Nie wątpiła jednak w to, że wkrótce ją pozna.
- Witaj. - Jack Slade wyszedł przed saloon, żeby
się przywitać.
- Dzień dobry. - Bo uchylił kapelusza.
Właściciel saloonu przyłożył zapałkę do cygara,
które trzymał w ustach.
- Właśnie dowiedziałem się, że przyjechałeś do
miasteczka. Napijesz się czegoś?
Zagadnięty zastanawiał się przez chwilę, ale
w końcu pokręcił głową.
- Nie, dzięki. Nie mam czasu, ale jestem wdzię
czny za zaproszenie.
- Gdzie się spieszysz?
- Olaf Swensen obiecał pokazać mi pokój, który
przygotował dla mnie - wyjaśnił. - To do czasu, aż
znajdę sobie coś na stałe.
Slade rozłożył ręce.
- Przecież możesz korzystać ze stolika w saloonie
- powiedział.
- Dziękuję, ale wizyta u prawnika to trochę tak
jak u lekarza. Czasami trzeba porozmawiać o rodzin
nych sekretach albo o planach. Poza tym kobiety ra
czej nie przyjdą do saloonu.
Wzrok Slade'a spoczął na Emmie Hardwick, która
zmierzała w ich stronę.
- Choćby takie jak ona - mruknął.
- Właśnie - potwierdził Bo. - Możliwe, że pani
Hardwick też zechce ze mną porozmawiać.
Emma miała na sobie długą, zieloną suknię zapiętą aż
pod brodę i pasujący do niej kolorem, staroświecki cze
pek, spod którego wystawało parę niesfornych loków.
- Obawiam się, że chodzi jej o mnie - mruknął
właściciel saloonu, cofając się w stronę wahadłowych
drzwiczek. Doskonale pamiętał poprzednie wystąpie
nia Emmy Hardwick.
Ona jednak spojrzała na niego, jakby był powiet
rzem, i zwróciła się wprost do Bo.
- Pan Chandler, jak mniemam.
Bo skinął poważnie głową, chociaż spotkali się już
wcześniej.
- Tak jest, proszę pani.
- Przyszłam specjalnie, żeby z panem porozma
wiać - wyjaśniła, odwracając się tyłem do Slade'a.
- Czy moglibyśmy się udać w stosowne miejsce?
- Oczywiście. - Bo uśmiechnął się. Nie przepadał
za tak pretensjonalnym językiem, ale nie był to po
wód, by zrażać do siebie klientkę. - Przejdźmy do
sklepu Swensenów - zaproponował.
Emma skinęła głową i ruszyła, nie oglądając się za
siebie. Jack Slade spojrzał za nią z ulgą i pomyślał,
że może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli Bo Chandler
poprowadzi swoją praktykę gdzie indziej, a nie
w Red Dog.
Cholerna baba, zawsze czuł się przy niej winny, że
prowadzi saloon. Wszedł do środka i spojrzał na swo
je dziewczyny. Były młode i urodziwe, a jednak żad
na nie podniecała go tak bardzo jak ta sztywna stara
panna.
Pomyślał nawet, że dla niej mógłby zmienić Red
Dog w porządny hotel, gdyby tylko Emma zgodziła
się zostać jego partnerką... Jack strzepnął popiół
z cygara, o którym zdążył już zapomnieć, a następnie
wciągnął dym głęboko do płuc. Ale nawet to nie po
zwoliło mu zapomnieć jaśminowego zapachu perfum
Emmy, który wydawał się go otaczać.
Slade machnął ręką i rozejrzał się dookoła. Chyba
zwariował, chcąc porzucić tak dobry interes.
Tymczasem Bo i Emma przeszli do Swensenów,
którzy wskazali im schludny, acz ubogo urządzony
pokoik. Bo przysunął kobiecie krzesło, a sam usiadł
za wysłużonym biurkiem i zaczął wysłuchiwać na
rzekań pani Hardwick na saloon, który nie tylko do
puszczał do moralnej zgnilizny, lecz również rozpijał
okolicznych farmerów. Niestety, nie mógł jej pomóc,
ale przynajmniej wyjaśnił dlaczego, a następnie zajął
się innymi klientami, którzy czekali cierpliwie na
swoją kolej.
Jesse Cutler chciał pozwać Bucka Reedy'ego za to,
że pojawił się pijany w jego zakładzie i na dodatek
zwymiotował na podłogę.
Doktor Honeywell zastanawiał się, czy może do-
stać pieniądze za operację na bandycie, który później
poszedł do więzienia.
Jed Simmons kupował ziemię i przyniósł umowy,
by je z nim razem przestudiować. Po jego wyjściu Bo
musiał w duchu przyznać rację Kitty, która mówiła
o chciwości bogatego farmera.
- Kitty - westchnął pod nosem i wyjrzał na dwór.
Cóż, powinien się pospieszyć, jeśli chce dotrzeć do
domu. To zadziwiające, ale już oswoił się z myślą, że
ranczo Aarona Smilera stało się jego domem. Chciał
jak najszybciej znaleźć się razem z Kitty, wziąć ją
w ramiona i przytulić. Z daleka pomachał jeszcze
stojącym przed sklepem Swensenom i dźgnął obca
sami swojego wierzchowca.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
- Hej, Kitty! - zawołał Aaron. - Popatrz, kto
przyjechał!
Kitty spojrzała w stronę wozu, na którym dostrzeg
ła braci wraz z żonami, i uradowana puściła konia,
którego prowadziła na lonży w corralu. Kiedy znalaz
ła się przy ganku, wóz zdążył już tam dojechać. Naj
pierw wysiedli Gabe i Yale, którzy pomogli zejść żo
nom. Potem z tyłu zeskoczyli dwaj synowie Cary:
Seth i Cody.
Gdy członkowie rodziny zaczęli się witać, ze stodoły
wychynął Bo, który naprawiał tam jeden z boksów.
- Mam nadzieję, że wszyscy już zgłodnieli - po
wiedziała Billie, sięgając po liczne garnuszki i owi
nięte lnianym płótnem paczki, znajdujące się na wo
zie. - Wstałyśmy dziś z Carą wcześniej, żeby upiec
kruche ciasto.
Aaron położył rękę na sercu.
- Moje ulubione!
- A ja przygotowałam ziemniaki puree z rzepą -
dodała z uśmiechem Cara.
Staruszek spojrzał na nią ciekawie.
- Czy to znaczy, że będę musiał je zjeść, zanim
dostanę ciasto? - spytał.
Cara wyglądała tak, jakby chciała mu coś powie
dzieć, ale w końcu machnęła ręką. Zaraz też zwróciła
się w stronę Bo.
- Wszyscy w Misery mówią ostatnio tylko o tobie
i o tym, że spędzasz tyle czasu w miasteczku...
Bo uśmiechnął się kwaśno. To była prawda. Jesz
cze w tej chwili czuł w kościach ciągłe podróże mię
dzy ranczem a Misery. I chociaż byłoby wygodniej
wynająć pokój w Red Dog czy choćby rzucić parę ko
ców na podłogę w pokoiku u Swensenów, to nie mógł
znieść myśli, że zostawiłby Kitty samą. Dzielił więc
czas między miasteczko a farmę Smilera.
Wspólne noce były największą nagrodą za wszel
kie poniesione trudy. Kitty była cudowną kochanką
- równie nieokiełznaną, jak jej mustangi.
Cara objęła dwóch chłopców, którzy się koło niej
kręcili.
- Nie znasz jeszcze moich synów - dodała. - Co
dy i Seth. Cody ma osiem lat, a Seth sześć.
Bo uścisnął ich dłonie. Obaj przyglądali mu się
z wyraźnym zainteresowaniem.
Pierwszy odezwał się starszy Cody.
- Słyszałem, jak Tim Cutler mówił Minnie Sim
mons, że jest pan prawnikiem.
- To by się zgadzało.
- Tim mówił, że pan potrafi wszystko przeczytać
i rozumie zupełnie nieznane słowa. Czy to prawda?
- Cóż, prawnicy używają rozmaitych terminów,
ale staram się tłumaczyć te dokumenty na tyle prosto,
żeby wszyscy je rozumieli.
- Ale gdzie się pan tego nauczył?
Bo przykucnął przy chłopcach, tak by móc im
spojrzeć w oczy.
- Miałem szczęście, bo mój ojciec też był prawni
kiem i to on uczył mnie pierwszy. A potem wyjecha
łem do szkoły...
- My nie będziemy musieli nigdzie wyjeżdżać -
dodał rezolutnie Seth. - Mamy już szkołę w Misery.
Panna Hardwick dwa razy w tygodniu uczy nas pisać
i czytać.
- To dobrze. Umiesz już czytać, Seth?
- Tak. - Chłopiec spłoszył się. - To znaczy tro
chę... Tylko krótkie słowa...
- Jasne, od czegoś trzeba zacząć. Ani się nie spo
strzeżesz, jak będziesz czytał całe zdania.
- Pan też tak zaczynał? - zaciekawił się Cody.
Bo skinął głową, a potem się wyprostował. Kiedy
zobaczył, że panie niosą jedzenie do domku, pospie
szył, by otworzyć im drzwi. Gdy tylko Billie przekro
czyła próg, zauważyła:
- Coś tu ładnie pachnie.
Bo wskazał kuchnię, na której dusił się kawałek
dziczyzny.
- Przygotowałem sarninę specjalnie na tę okazję
- wyjaśnił. - Kitty i Aaron prosili, żebym przyrzą
dził coś wyjątkowego. - Wyjrzał przez okno. - Obo
je cieszyli się na wasz przyjazd jak dzieciaki na
Gwiazdkę.
Billie wymieniła spojrzenia z Carą.
- Czujemy się trochę winne, że dawno nikogo
z rodziny tu nie było - powiedziała Billie. - W na
wale spraw łatwo zapomnieć o Kitty i Aaronie. Bar
dzo nam przykro.
- Oni to rozumieją. Poza tym sami są zajęci, więc
nie czują się osamotnieni. Ale wiem, że Kitty bardzo
tęskni za rodziną, a dla Aarona ta trójka to wszystko,
co mu zostało na świecie.
Obie kobiety skinęły w milczeniu głową, a potem
zabrały się do rozpakowywania przywiezionych po
traw. Było tego tyle, że powinno wystarczyć na kilka
rodzinnych obiadów.
Chłopcy zaczęli się gonić po podwórku,
a mężczyźni w towarzystwie Kitty poszli do corralu,
żeby obejrzeć konie.
- Ile chcesz jeszcze ujeździć? - spytał Gabe.
- Wszystkie osiem - odparła Kitty. - Bo wziął
kasztankę, żeby dojeżdżać do miasteczka, ale pozo
stałe będę musiała sprzedać, żeby kupić ziarno na za
siew. I tak już jesteśmy spóźnieni.
Yale wskazał kciukiem domek.
- A ten goguś nie mógłby zająć się oraniem? -
spytał. - A może jest zbyt zajęty swoimi książkami?
- To nie w porządku, Yale - odrzekła z gniewem
Kitty. - Bo dużo robi na farmie.
- To ty tak mówisz...
Popatrzyła na brata, nie bardzo wiedząc, skąd
wziął się sarkazm w jego głosie.
- Bo naprawił nam drzwi i sprzęty w kuchni. Zro
bił schody. Dzisiaj zreperował boks, żeby można
w nim było trzymać ujeżdżone zwierzęta. - Popa
trzyła na Aarona, szukając wsparcia. - Prawda?
- Oczywiście - odpowiedział staruszek. - Sam
nie wiem, co byśmy bez niego zrobili. - Wsparł się
na lasce i spojrzał na zachmurzonych braci. - Czyżby
coś was gryzło, chłopcy? Powiedzcie szczerze, co
wam leży na sercu.
Bracia zmieszali się, a potem wymienili spojrze
nia.
- Nic się przed tobą nie ukryje - rzekł Gabe. - Ni
czego jeszcze nie wiemy na pewno. To jest tylko
przeczucie...
Kitty zacisnęła pięści.
- Co za przeczucie?
- Że to sprytny naciągacz, który zdołał was ocza
rować - odparł Yale. - Przecież widać, że was wyko
rzystuje.
Kitty zaniemówiła ze złości. Popatrzyła na Aarona,
który wpatrywał się w jej starszego brata.
- To niemożliwe, żebyście takie oskarżenia opie
rali wyłącznie na przeczuciach - rzekł spokojnie sta
ruszek. - No, dalej, Gabe, kawę na ławę!
Yale poruszył się niespokojnie.
- Powiedz im - mruknął Gabe.
- Dobrze - westchnął Yale. - Jak wiecie, prowa
dzę bank w Misery. Kiedy w miasteczku pojawił się
nieznajomy i zapytał Swensenów, gdzie mógłby spie
niężyć dokument z międzybankowym poleceniem
wypłaty, Olaf skierował go do mnie. Powiedziałem
mu, że musi wysłać list do swego banku, żeby ten
potwierdził przelew, a wtedy wszystko będzie w po
rządku. Pomogłem mu nawet napisać taki list, bo nie
potrafił, i poradziłem, żeby wysłał go najbliższym
dyliżansem. - Urwał, a potem spojrzał na brata - Ten
mężczyzna powiedział, że nazywa się Beauregard
Chandler.
Kitty bezwiednie zakryła usta dłonią, natomiast
Aaron spojrzał uważnie na braci.
- Myślicie, że Bo przywłaszczył sobie czyjąś toż
samość? - spytał rzeczowo. - Trudno mi w to uwie
rzyć.
Conoverowie milczeli. Staruszek wycelował więc
palec w pierś Gabe'a.
- Sprawdziłeś pewnie plakaty poszukiwanych
osób - domyślił się. - Czy rysopis któregoś z nich
odpowiada wyglądowi Bo?
Szeryf pokręcił głową.
- Na razie nie, ale wciąż je sprawdzam - odrzekł. -
Obaj uważamy, że ktoś z takim wykształceniem na pewno
nie osiedliłby się w takiej dziurze jak Misery. I to w do
datku nie w samym miasteczku, a na odległej farmie. To
mało możliwe, chyba że... miałby coś do ukrycia.
Kitty poczuła, że chce jej się płakać.
- Pamiętaj, że to ten drugi może kłamać.
Yale wzruszył ramionami.
- Po co? To przypadkowy człowiek. Nie miał po
jęcia, że natrafi tu na drugiego Chandlera.
- A może obaj się tak nazywają. - Kitty chwyciła
się ostatniej deski ratunku.
- I obaj pochodzą z Wirginii? - zapytał kpiąco
Gabe. - Za dużo tu przypadków.
Kitty poczuła, że świat wokół niej zaczyna wiro
wać. Jednocześnie przypomniała sobie własne wąt
pliwości dotyczące Bo. Ona też na początku nie była
pewna, czy jest tym, za kogo się podaje.
Jednak później uwierzyła mu, ponieważ zobaczy
ła, jaki jest. Tak jak Aaron zrozumiała, że nie może
być złym człowiekiem.
Popatrzyła z niepokojem na Aarona, żeby sprawdzić,
co on o tym wszystkim myśli. Nie wyglądał na prze
konanego argumentami jej braci, ale nie był też zupełnie
wolny od niepokoju. Tak jakby zetknął się z czymś, co
było mało prawdopodobne, a jednak możliwe, i teraz
zastanawiał się nad konsekwencjami.
Kitty zrozumiała, że musi sama stawić czoło bra-
ciom. Musiała im wytłumaczyć, że Bo, człowiek
szczery, prawy i uczciwy, nie jest zdolny do oszu
stwa i do jakiejkolwiek podłości. To prawda, że jest
przystojny i sympatyczny i że potrafi zjednać sobie
ludzi, ale przecież nie czyni go to automatycznie
oszustem.
Przy ogrodzeniu pojawił się Cody, a zaraz za nim
Seth.
- Mama prosiła, by wam powiedzieć, że obiad już
gotowy.
Mężczyźni ruszyli w stronę domu, ale Kitty została
przy corralu. Aaron obejrzał się przez ramię.
- Idziesz z nami?
- Przyjdę za parę minut.
Kiedy została sama, westchnęła ciężko i spojrzała
na odległe góry. Starała się przemyśleć to wszystko,
co usłyszała od braci. Bo od dawna wydawał jej się
tajemniczy, ale nie mogła uwierzyć, by mógł okazać
się oszustem naciągającym życzliwych mu ludzi. Po
za tym po co miałby przywłaszczać sobie cudze na
zwisko... Po chwili doszła do wniosku, że nie znaj
dzie odpowiedzi na dręczące ją pytania, i skierowała
się do domu. Czuła jednak, że ten radosny dzień stra
cił dla niej cały urok.
Dlaczego nic nie mogło być proste? Dlaczego
wszystko się ciągle komplikowało?
Z ciężkim sercem weszła na ganek. Już tutaj po
witały ją wspaniałe zapachy, na które jednak nie
zwróciła szczególnej uwagi. Ich stary stół aż się ugi
nał od potraw. Chyba nigdy nie stało na nim tyle je
dzenia.
Gabe i Yale wnieśli do środka ławkę, tak żeby każ
dy mógł wygodnie usiąść. Billie i Cara kładły na ta
lerze ziemniaki puree oraz warzywa, a także podawa
ły pokrojony chleb.
Bo zakasał rękawy i kroił wyśmienitą dziczyznę,
tak kruchą, że sama odchodziła od kości. Billie przy
stanęła przy nim i z lubością powąchała sarninę.
- Co za wspaniały zapach.
Bo uśmiechnął się tak sympatycznie, że Billie się
zarumieniła. Widząc to, Kitty poczuła ukłucie w ser
cu. Jak to możliwe, że ktoś może być tak czarujący
i jednocześnie winny? Przypomniała sobie słowa bra
ci i zrobiło jej się jeszcze smutniej. Czyżby Bo rze
czywiście chciał ich oszukać? Czy była to tylko gra
obliczona na efekt? To prawda, że domek nie przed
stawiał sobą większej wartości. Mógł być jedynie
kryjówką, i to w dodatku na jakiś czas. Kiedy Bo stąd
wyjedzie, zostawi ją ze złamanym sercem...
Poczuła, że robi jej się słabo. Musiała oprzeć się
o framugę, żeby nie upaść. Pomyślała, że nie przeży
je, jeśli okaże się, że Bo ją wykorzystał, a potem po
rzucił.
Bo zauważył, że Kitty źle się czuje, i pospieszył jej
z pomocą.
- Co się dzieje? - spytał, podtrzymując ją.
Kitty zebrała siły.
- Nic takiego - odparła, odsuwając się od niego.
- Trochę tu duszno.
- To prawda, chyba nigdy nie było tu aż tylu osób
- powiedział. - Może zostawimy drzwi otwarte?
Przystawił drzwi, które same się zamykały, stoł
kiem, a Kitty zajęła wolne krzesło przy Aaronie.
Bo przez chwilę rozglądał się, szukając miejsca dla
siebie.
- Tutaj. - Billie poklepała ławkę. - Możesz usiąść
między mną a Carą.
- Będę tu jak cierń między różami - zaśmiał się,
siadając na wskazanym miejscu.
Obie kobiety zachichotały i się zarumieniły, co tyl
ko jeszcze bardziej zirytowało Kitty. Czy to możliwe,
że jestem zazdrosna? - zadała sobie w duchu pytanie.
I to o własne bratowe?
- Gdzie mieszkasz, Bo? - spytała Cara, krojąc
mięso synom.
- Tam, gdzie trafię - zażartował. - Urodziłem się
w Wirginii.
Sięgnął po ciasteczko i nadgryzł je, a następnie
spojrzał z podziwem na Billie.
- Znacznie lepsze niż moje - powiedział. - Doda
łaś do niego smalcu?
- Nie, masła. I na koniec też posmarowałam je
masłem, kiedy się rumieniły.
- Nigdy o tym nie pomyślałem. Następnym razem
zastosuję twój przepis, jak tylko zrobimy sobie trochę
masła.
- Nie wydaje ci się, że gotowanie to praca dla ko
biet? - wtrącił się Gabe.
Bo wzruszył ramionami.
- Nigdy tak o tym nie myślałem. Wszyscy
mężczyźni w mojej rodzinie lubili gotować.
Yale przyjął półmisek z rąk żony, nałożył sobie
porcję mięsa i podał dalej.
- Masz rodzeństwo? - zadał kolejne pytanie.
Bo pokręcił głową.
- Nie, jestem jedynakiem. Mój ojciec mówił, że
miałem szczęście, że w ogóle się urodziłem. Mama
była bardzo chora. No, ale zapewniła mi szczęśliwe
dzieciństwo, za co jestem jej wdzięczny. Zmarła do
piero wtedy, kiedy poszedłem na studia.
- Zajmowałeś się nią? - zaciekawiła się Cara.
Spojrzała na swoich synów, wiedząc, że przysłu
chują się pilnie rozmowie. Dwa lata temu pochowali
własnego ojca.
- Mój ojciec nie pozwalał, by ktoś inny ją pielęg
nował. Sam ją kąpał i nosił do łóżka. A kiedy zmarła,
rzucił się w wir pracy. Ale potem już nigdy nie był
taki sam jak przedtem. Wyglądał tak, jakby chciał so
bie czymś wypełnić czas przed śmiercią.
Billie pokręciła głową, aż jej rude loki zatańczyły
wokół kształtnej główki.
- To cudownie, że tak się kochali.
Bo raz jeszcze skinął głową.
- Tak, uważam, że miałem wspaniałą rodzinę.
- Dlaczego wyjechał pan z Wirginii? - zaciekawił
się Cody.
- Po śmierci ojca nie miałem już bliższej rodziny
- odrzekł. - Masz szczęście, że jesteś z bratem. To
naprawdę coś szczególnego. Jeśli nawet się pokłóci
cie, to później się pogodzicie i zawsze będziecie so
bie bliscy. To wspaniałe mieć rodzeństwo.
Kitty zauważyła, że Gabe i Yale jakby się zawsty
dzili. Pochylili głowy i skupili się na jedzeniu. Przez
wiele lat nie żyli w zgodzie. Dopiero niedawno sto
sunki pomiędzy nimi się poprawiły. Stało się to wte
dy, gdy Yale wrócił do Misery i postanowił żyć ucz
ciwie, na dobre porzucając hazard.
Seth popatrzył na Bo z zaciekawieniem.
- Chce pan powiedzieć, że gdyby pan miał brata,
to dalej mieszkałby pan w Wirginii?
Bo zaśmiał się, uderzony celnością tego pytania.
- Wiesz, że chyba tak - odparł. - Ponieważ nie
miałem bliskiej rodziny, postanowiłem wyruszyć
w podróż po całym kraju i zobaczyć, gdzie mógłbym
się ewentualnie osiedlić.
- I widział pan cały kraj? - spytał przejęty Seth.
Bo pokręcił głową.
- Nie, ale widziałem dużą część. Oba oceany -
zaczął wyliczać - Góry Skaliste i Apallachy. No
i różne miasta.
- A dlaczego przyjechał pan do Misery? - zapytał
z kolei Cody.
Bo zauważył, że wszyscy są w niego wpatrzeni.
Skinieniem głowy podziękował Billie, która nalała
mu kawy, i spojrzał gdzieś w przestrzeń.
- Kiedy byłem w Kansas City, dowiedziałem się
o Badlandach, ich niezwykłych skałach, no i o Gó
rach Czarnych. Przede wszystkim zaciekawiło mnie
to, że jest tam dużo dzikich koni, czyli mustangów.
A ponieważ sam zajmowałem się końmi, stwierdzi
łem, że muszę je zobaczyć, i dlatego zboczyłem na
północ z wcześniej obranej trasy. - Potarł lekko zra
nione ramię. - Oczywiście mogłem się spodziewać,
że tak dzikie tereny przyciągają różnej maści rzezi
mieszków. Ale nie sądziłem, że tak szybko wpadnę
w ich łapy. Gdyby Kitty mnie wówczas nie uratowa
ła, już byłoby po mnie...
Wszyscy skończyli danie główne i Cara zabrała się
do roznoszenia ciasta.
Seth szybko złapał swój kawałek, a potem spytał
jeszcze:
- A gdzie pan pojedzie z Badlandów?
Bo uśmiechnął się do Kitty znad swojej filiżanki,
którą panie specjalnie przywiozły na tę okazję.
- Jeszcze o tym nie myślałem, Seth. A powiedz,
co byś mi radził?
- Ja nie wyjadę z Misery - odparł bez wahania
chłopiec. - To najwspanialsze miejsce na ziemi.
Bo odstawił filiżankę.
- Szczęściarz z ciebie, Seth. Nie dosyć, że masz
brata, to jeszcze znalazłeś coś, czego niektórzy szu
kają przez całe życie.
- To znaczy co? - spytał zdziwiony chłopiec.
- Własne miejsce na ziemi. - Zerknął na Aarona.
- Jak ciasto?
Staruszek kończył właśnie drugi kawałek i przez
chwilę nie odpowiadał. W końcu jednak westchnął
z zadowolenia.
- Niebo w gębie. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie
jadłem lepszego obiadu. Gdybyśmy mieli taki w każdą
niedzielę, pewnie przestałbym się mieścić w drzwiach.
Billie dolała mu kawy i pogładziła po ramieniu.
- To wcale nie jest zły pomysł - powiedziała.
- Żebym zrobił się gruby jak beka?
- Nie, żeby przyjeżdżać tu w każdą niedzielę -
odparła.
Aaron się rozpromienił.
- To by było naprawdę świetnie. Zresztą Kitty też
tęskni za towarzystwem, prawda?
Kitty, która cały czas milczała, tylko skinęła gło
wą. Aaron patrzył na nią przez chwilę, a potem zwró
cił się do reszty towarzystwa, a głównie do jego mę
skiej części:
- Można by się teraz napić whiskey i zapalić cy
garo, co? Wyjdziemy na ganek, żeby panie mogły
swobodnie porozmawiać?
Seth i Cody pierwsi wypadli na zewnątrz. Musieli
się teraz wyszaleć. Za długo siedzieli za stołem
w ciasnym pomieszczeniu. Mężczyźni wynieśli ław
kę i usadowili się wygodnie na ganku. Aaron usiadł
w fotelu, a Bo podał mu stołek, żeby mógł ułożyć na
nim nogę.
Kitty wciąż tkwiła na swoim miejscu. Przyszło jej
do głowy, że, co prawda, Bo zachowywał się bardzo
swobodnie, jednak unikał odpowiedzi na pytania do
tyczące dalszej podróży i pobytu w Misery. Nie po
wiedział nawet, gdzie mieszka. I w ogóle wykręcał
się jak piskorz od wszelkich konkretów.
Tak, na pewno jest bardzo sprytny.
Czy mogła kochać go i nie wiedzieć, czy jest uczci
wy, czy nie? A może to jednak nie jest miłość, ale rodzaj
zadurzenia? Kitty zaczęła się gubić w domysłach.
Cóż, Aaron ją ostrzegał. Posunął się nawet do tego,
że zmusił Bo, by ten dał słowo, że jej nie skrzywdzi.
I na czym się skończyło?
Niestety, to co się stało, wydarzyło się głównie za
jej sprawą. Jeśli Bo złamie jej serce, będzie mogła
winić tylko siebie i własną głupotę.
Popatrzyła na bratowe i przez moment zapragnęła
podzielić się z nimi swoimi wątpliwościami. Mogła
by je wówczas poprosić o radę. Przyszło jej jednak
do głowy, że musiałaby odpowiadać na intymne py
tania i przyznać się do tego, że czuje się upokorzona.
Dlatego zdecydowała się tego nie robić.
Wstała od stołu i zbliżyła się do kominka, patrząc
w płomienie. Raz jeszcze zapragnęła pojechać w pre
rię. Tam, na szlaku, nie miała podobnych problemów.
Tam wszystko było proste. Doskonale wiedziała, co
ma robić i jak sobie radzić.
A tutaj była jak dziecko we mgle...
- Kitty, wolałabyś pozmywać czy powycierać? -
usłyszała głos Billie.
- Może powycieram - zdecydowała.
Wzięła do ręki podaną jej przez bratową ścierkę
i zdziwiła się, że jest taka czysta. To Bo musiał ją uprać.
Niewiele myśląc, podniosła ją do twarzy i wciąg
nęła powietrze. Chyba cały dom pachniał Bo. Ten
mężczyzna odcisnął piętno na ich życiu i teraz będzie
im bardzo ciężko się od tego uwolnić.
Billie rozejrzała się dookoła.
- Dawno nie było tu tak czysto - zauważyła.
- To Bo - odparła Kitty. Obejrzała się za siebie, jak
by poszukiwała pomocy, i w końcu się rozpłakała. Obie
bratowe popatrzyły na nią tak, jakby widziały ją po raz
pierwszy. Nic takiego nigdy jej się nie przytrafiło.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Cara pierwsza ocknęła się z odrętwienia i pospie
szyła, żeby wziąć Kitty w ramiona.
- Co, u licha? - spytała zdumiona Billie. - Co się
stało? Jeśli nie chcesz wycierać...
- Daj spokój - przerwała jej Cara i spojrzała na
płaczącą dziewczynę. - Co się stało, kochanie?
Kitty była przerażona tym, co się z nią działo, ale
nie mogła powstrzymać łez.
- Nie... nie mogę o tym po... powiedzieć - wyją
kała.
- Musisz. - Billie pogłaskała ją po głowie jak ma
łe dziecko. - Inaczej nie będziemy mogły ci pomóc.
- Ni... nikt nie może mi po... pomóc. By... byłam
taka głupia. A teraz... - Urwała i pociągnęła nosem.
Chciała już przestać płakać i zakończyć tę żałosną
scenę.
Cara poprowadziła ją do krzesła, na którym ją po
sadziła. Następnie usadowiła się naprzeciwko i wzię
ła jej dłonie w swoje.
Billie też przysunęła sobie krzesło.
!
- No, a teraz powiedz, co się stało - poprosiła ła
godnie. - Dlaczego byłaś głupia?
Kitty uciekła spojrzeniem w bok, czując, że cała drży.
- By... byłam z Bo w stodole.
Obie bratowe milczały przez dłuższy czas, patrząc
na siedzącą ze spuszczoną głową, czerwoną jak rak
Kitty.
- Z Bo Chandlerem? - spytała z uśmiechem Cara.
- To wszystko wyjaśnia.
- Co wyjaśnia? - Kitty popatrzyła na nią ze zdzi
wieniem.
- Dlaczego wciąż tu wraca.
Billie skinęła głową.
- Sama słyszałam, jak Jack Slade proponował mu
pokój w Red Dog. Nakrywałam właśnie do obiadu,
kiedy Bo powiedział, że musi być przed zmrokiem na
ranczu Aarona. - Spojrzała znacząco na Carę. - Te
raz już wiem dlaczego.
Cara cała się rozpromieniła.
- Och, Kitty! To cudownie! Kto by pomyślał, że
dziewczyna taka jak ty ulegnie urokowi Bo Chandle
ra. Trzeba jednak przyznać, że jest naprawdę przy
stojny...
W tym momencie Kitty znowu wybuchnęła płaczem.
Cara zakryła sobie usta dłonią.
- Czy powiedziałam coś złego?
Kitty popatrzyła na nią pełnymi łez oczami.
- To samo co Gabe i Yale. Po co ktoś tak przystojny,
czarujący i wykształcony miałby siedzieć w takiej dziurze
jak Misery?! I to jeszcze na zapomnianym przez Boga
i ludzi ranczu? To jasne, że tylko traci czas.
- Mój mąż tak powiedział? - obruszyła się Billie.
- I co, nie domyślił się dlaczego? Czy masz tu jakieś
lustro?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wypatrzyła stare
lusterko na półce i podsunęła je Kitty pod nos.
Dziewczyna zobaczyła swoje Zapuchnięte oczy
i czerwone policzki i odsunęła je ze wstrętem.
- Jesteś piękna - powiedziała bratowa.
- Nie, to bez sensu - zaprotestowała Kitty.
Próbowała się odsunąć, ale Billie znowu podetknę
ła jej lusterko.
- Wcale nie. Jesteś piękna i w dodatku zostałaś obda
rzona niezwykłą wewnętrzną siłą. Niektórzy mężczyźni
pewnie baliby się twojej siły, ale nie Bo Chandler. Czy nie
rozumiesz, że on się świetnie dla ciebie nadaje? Jest inte
ligentny i tak pewny siebie, że nie wstydzi się zajmować
gotowaniem i sprzątaniem. Mężczyźni zwykle obawiają
się, że ktoś im wypomni babskie zajęcia, a on nie. To do
skonały partner dla ciebie...
Kitty kręciła głową, nie chcąc tego słuchać.
- Gabe i Yale uważają, że Bo to oszust, który albo
się tu ukrywa, albo chce wykorzystać mnie i Aarona.
- Pociągnęła nosem. - Albo jedno i drugie.
- Naprawdę? - Billie zmrużyła oczy. - To chyba
typowe dla starszych braci, prawda, Caro?
Cara skinęła głową.
- Oczywiście. Po prostu są o niego zazdrośni...
- Zazdrośni?! O Bo?!
Bratowe wymieniły spojrzenia.
- Do tej pory byli jedynymi mężczyznami w two
im życiu. Starsi bracia wolą nie myśleć, że ich siostra
jest już kobietą. A jeszcze trudniej pogodzić im się
z tym, że związała się z mężczyzną. Dlatego, dopóki
nie zrozumieją, co się z nimi dzieje, będę go trakto
wać jak wroga.
- Czasami nawet dłużej - dodała Billie.
- To prawda. - Cara skinęła głową. - Zresztą
Aaron też może mieć podobne problemy. Jeśli wie...
- Urwała i spojrzała na Kitty, która zaczerwieniła się
aż po korzonki włosów. - Czy wie?
Kitty skinęła głową. Przypomniała sobie ten pora
nek, kiedy Bo zaniósł ją na rękach do domu.
- Już rozmawiali, ale wygląda na to, że doszli do
porozumienia - odparta. - Chyba do dzisiejszego dnia
Aaron nie miał żadnych wątpliwości na temat Bo. Ale
teraz myśli pewnie o tym, czego się dowiedział. On też
nie może się z tym pogodzić...
Billie zabrała się do zmywania. Zanurzyła garnek
w misce tak, jakby to była żywa istota, którą chciała
utopić.
- Porozmawiam z Gabe'em w drodze powrotnej
- rzuciła groźnie.
Cara zachowała więcej spokoju.
- Ja też to zrobię. Ale wieczorem, kiedy położymy
dzieci spać.
- Nie chciałabym, żebyście przeze mnie miały
kłopoty - bąknęła Kitty i zabrała się do wycierania
umytych naczyń.
Billie pokręciła głową i spojrzała mściwie w stro
nę ganku.
- Nie będziemy miały. Chyba że twoi bracia nie
zechcą przyznać się do błędów. Ale wtedy będzie to
ich problem.
Cara dotknęła delikatnie ramienia Kitty i powiedziała:
- Jeśli chodzi o miłość, nie powinnaś słuchać in
nych. Ani swoich braci, ani Aarona. A nawet nas.
- Więc kogo?
Cara pocałowała ją delikatnie w policzek i szepnęła:
- Słuchaj wyłącznie głosu serca, Kitty. Ono cię nie
zawiedzie.
Słuchać głosu serca.
Łatwo powiedzieć! Długo po wyjeździe braci i ich
żon Kitty kręciła się niespokojnie po domu, nie mo
gąc znaleźć sobie miejsca. Czasami zatrzymywała się
przy kominku i patrzyła w ogień, a potem znowu za
czynała krążyć.
Wiedziała, że Bo czeka na nią w stodole. Szepnął
to jej na ucho, zanim poszedł do siebie godzinę temu.
Ona ciągle zwlekała, wciąż myśląc o tym, co usłysza
ła od braci.
Billie i Cara mogły sobie uważać, że to tylko za
zdrość, ale ona ufała braciom. Znała ich od dzieciństwa
i wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdzili. Nawet kiedy
sami byli skłóceni, pamiętali o niej i starali się o nią
dbać. I nigdy nie zapominali o rodzinnych obowiąz
kach. Kitty kochała ich i szanowała jak nikogo na świe
cie. Miała przecież tylko ich i Aarona.
No i jeszcze Bo...
Aż bała się myśleć, co to może znaczyć. Bo oczy
wiście zauważył, że jest przez nich traktowany nie
zbyt przyjaźnie, ale najwyraźniej tym się nie przejął.
Może tego właśnie się spodziewał. Może domyślił
się, że go rozszyfrowali.
Kitty raz jeszcze zatrzymała się przy kominku
i spojrzała w płomienie. Było jej tak źle, że najchęt
niej rzuciłaby się w nie i przestała istnieć. Przypo
mniała sobie to, co Bo powiedział do dzieci. O tym,
że brat jest kimś szczególnym i że nawet jeśli bracia
się pokłócą, to potem dojdą do porozumienia.
Tak właśnie stało się z jej braćmi.
Bo mówił do Cody'ego i Setha, ale jego słowa mo
gły być równie dobrze skierowane do Gabe'a i Ya
le'a. I tak było ze wszystkim. Kiedy o czymś mówił,
wydawało się, że może to też dotyczyć zupełnie in
nych spraw. Tak, jakby posiadł mądrość, której jej
najwyraźniej brakowało.
Kitty gubiła się w domysłach. Powoli jednak za-
czynało do niej docierać, co mogło znaczyć dzisiejsze
zachowanie Bo. Oczywiście zauważył wrogość Ya
le'a oraz Gabe'a, ale zachowując się naturalnie,
chciał jej dać znak, że kogokolwiek wybierze, on nie
będzie miał do niej o to pretensji.
Czy tak zachowuje się oszust?
Kitty poczuła, że kocha go jeszcze mocniej, i serce
ścisnęło jej się z bólu.
Miłość.
Tak, musiała przyznać się sama przed sobą, że ko
cha Bo. Zrozumiała, że jest to inne uczucie niż to,
którym darzyła Aarona czy braci. W jego ramionach
znalazła coś, czego jej zawsze brakowało, choć nie
zdawała sobie z tego sprawy. Poczucie bezpieczeń
stwa, spokój, pewność jutra. Zaczęła też inaczej tra
ktować przyszłość. Myślała o niej jak o czymś, co
będzie mogła zmienić.
A przecież do niedawna wydawało jej się, że
wszystko będzie takie samo.
Musiała jednak przyznać, że Bo jest wyjątkowy.
Żaden znany jej mężczyzna nie przyznałby się do
tego, że gotuje i sprząta. Co więcej, kiedy dochodzi
ło do ujeżdżania koni, wszyscy traktowali ją jak ry
walkę. A Bo był dumny z tego, że robi to lepiej niż
on!
Raz jeszcze powróciło do niej to samo pytanie.
Czy ktoś taki może chcieć ją oszukać?
Nagle na jej ustach pojawił się uśmiech i podeszła
do drzwi. Postanowiła pójść za radą Cary i posłuchać
głosu serca.
Cóż innego jej pozostało?
Bo zakończył ostatnie prace przy odnowionym
boksie. Odłożył młotek i otarł pot z czoła, a potem
chyba po raz setny zerknął w stronę drzwi stodoły.
Nie przyszła.
Domyślił się, że bracia jej coś powiedzieli, ale nie
miał pojęcia, co mogła od nich usłyszeć. Jej mina
świadczyła o tym, że było to coś poważnego. Przy
najmniej dla niej. Może uświadomili jej, że Bo nie
pochodzi z Dakoty albo że nie interesuje go farmer-
stwo i nigdy tak naprawdę nie stanie się hodowcą ko
ni, co nie było do końca prawdą. A może tylko ostrze
gali ją przed mężczyznami, gdyż nie spodobało im się
to, że adoruje ich siostrę.
Adoruje!
Bo omal się nie roześmiał, powtarzając w myśli to
stowo. U niego, w Wirginii, adorowanie oznaczałoby
serię długich posiłków w towarzystwie panny, ale także
większej części jej rodziny w charakterze przyzwoitek.
A potem, po zaręczynach, mogliby nawet siedzieć koło
siebie i pozwolono by mu całować jej dłoń. Ale i tak nie
miałby co liczyć na przychylność panny, gdyby nie za
akceptowała go jej rodzina, co wiązało się z serią bar
dzo osobistych, czasami niezbyt przyjemnych rozmów.
Z Kitty było zupełnie inaczej. Sprawy potoczyły
się tak szybko, że na myśl o tym jeszcze teraz kręciło
mu się w głowie. Tak bardzo różniła się od dziewcząt
w jego stronach. Nigdy nie spotkał tak pewnej siebie
i niezależnej kobiety.
Wszystko w niej wydawało mu się pociągające:
uroda, bezpośredniość, swoboda... Podziwiał ją,
a nawet więcej. Już jakiś czas temu zorientował się,
że jest w niej zakochany.
W tej chwili sam nie wiedział, co robić. Czy cze
kać na Kitty, czy może pójść do domku i sprowadzić
ją tutaj. Wiedział, że bez niej nie wytrzyma...
Drzwi do stodoły skrzypnęły. Bo drgnął i spoj
rzał w stronę wejścia. Serce zatłukło mu się w pier
si. Kitty! Wiedział, że potrafi chodzić bardzo cicho, co
zapewne brało się stąd, że musiała umieć podejść pło
chliwe mustangi. Teraz spojrzał na jej złote włosy i po
ważną twarz i poczuł gwałtowny przypływ uczucia do
tej tak silnej, a jednocześnie tak kruchej istoty.
- Bałem się, że już śpisz na stryszku - szepnął.
Potrząsnęła głową.
- Wolę, kiedy ty mnie układasz do snu. - Podeszła
do niego i pocałowała go lekko. Bo zawładnął jej
ustami, wkładając w pocałunek całą swą miłość i na
miętność. - Właśnie na to czekałam - szepnęła, kiedy
oderwali się od siebie.
- Ja też - powiedział, czując, że puls mu przyspie
sza. - I nareszcie się doczekałem. Bardzo za tobą tę
skniłem.
Zdjął jej bluzę, a następnie zaczął rozpinać swoją
koszulę.
- Ja za tobą też - wyznała.
- Więc dlaczego zwlekałaś? - spytał i obsypał ją
pocałunkami.
Kitty westchnęła z rozkoszy.
- Może chciałam wypróbować twoją cierpliwość
- zaczęła się z nim droczyć.
Oderwał się od niej i spojrzał jej głęboko w oczy.
- Obawiam się, że nie masz czego - rzekł z po
wagą. - Nie została mi nawet odrobina cierpliwości.
Pragnę cię...
To proste wyznanie sprawiło, że Kitty zadrżała. Za
częli niecierpliwie ściągać z siebie resztki ubrań. Do
momentu, kiedy stanęli nadzy, minęła zaledwie mi
nuta, może półtorej, a im się wydawało, że cała wiecz
ność.
Padli na posłanie, zatracając się zupełnie w poca
łunkach i pieszczotach.
Kitty obudziła się i odruchowo przesunęła w bok.
Nie natrafiła jednak na Bo. Kiedy otworzyła oczy,
okazało się, że posłanie jest puste.
Przestraszona usiadła i w przytłumionym świetle
poranka zobaczyła, że Bo stoi koło koryta z wodą
i się goli. Kiedy ją zauważył, uśmiechnął się szeroko
i pomachał jej ręką.
- Witaj, śpiochu.
- Dzień dobry. - Przetarła oczy. - Dlaczego wsta
łeś tak wcześnie?
- Jadę do miasteczka - odparł. - Obiecałem Eli
Moffatowi, że wpadnę do niego i przejrzę jakieś do
kumenty.
- Nie, nie jedź do Misery. Zostań ze mną - poprosiła.
Bo skończył golenie, zmył mydło z twarzy i wy
tarł ją lnianym ręcznikiem. Następnie podszedł do
Kitty i położył się obok.
- Trudno mi odmówić...
Kitty pochyliła się nad nim i zaczęła całować jego
szeroką, nagą pierś.
- Będzie ci jeszcze trudniej.
Bo uniósł się trochę i popatrzył na nią z mieszani
ną podziwu i niedowierzania.
- Jak na kogoś, kto nigdy tego nie robił, bardzo
szybko się uczysz.
- Och, przy tobie nauczyłam się najrozmaitszych
rzeczy - powiedziała zupełnie poważnie. - Nie tylko
jak się kochać. Chodź!
Bo nawet nie próbował się opierać. Zaczął ją cało
wać i dopiero po chwili odsunął się od niej, jakby coś
sobie przypomniał.
- Nie, przepraszam, Kitty, ale naprawdę muszę je
chać - powiedział z wyraźnym żalem. - Obiecałem,
że będę w Misery, a powinienem wyruszyć już teraz,
jeśli chcę wrócić przed zmrokiem.
- Nie jedź!
Powiedziała to tak gwałtownie, że zatrzymał się
w pół gestu i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Co się dzieje? - zapytał ją łagodnie. - Czy wiesz
coś, czego ja nie wiem?
Kitty nie umiała kłamać, ale teraz przynajmniej
musiała spróbować.
- Nie, po prostu chciałam z tobą trochę pobyć tu,
w stodole...
Uniósł lekko jej brodę i spojrzał jej w oczy.
- Aaron nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby tak się
stało - zażartował.
Kitty machnęła ręką, czując, że jest cała czerwona.
- Nie chodzi o Aarona...
- Wiem. Powiedz mi, o co chodzi.
- Już mówiłam, że chcę...
- Nie, Kitty. Mam prawo poznać prawdę. - Ton
jego głosu był teraz bardziej naglący i ostry.
Znowu spojrzała w bok. Westchnęła. A potem powie
działa mu wszystko, czego dowiedziała się od braci. Kie
dy skończyła, zobaczyła, że Bo wstał i podszedł do torby.
Przerażona zerwała się z posiania i chwyciła go za
ramię. Kiedy odwrócił się do niej, zobaczyła, że jest
wściekły.
- Jesteś na mnie zły?
- Na ciebie? - Bo potrząsnął głową. - Tu nie cho
dzi o ciebie, Kitty. Czy nie rozumiesz, że ten niezna
jomy, który podaje się za mnie, musi być jednym
z tych bandytów, którzy na mnie napadli?
- Ale...
- Pewnie uznał, że nie żyję, i chce się dobrać do
moich pieniędzy.
- Skąd wiesz?
- Domyślam się - odparł. - Co prawda, ludzie
w okolicy wiedzą, jak się nazywam, ale nikomu nie
podałem mojego pełnego imienia. Zrobiłem to spe
cjalnie, wiedząc, że takie informacje mogą mieć tylko
ci, którzy na mnie napadli.
Bo wyjął z torby kolta, a potem włożył koszulę.
Kitty znowu chwyciła go za ramię.
- Nie możesz jechać sam. Ich jest więcej.
- Nie, po pierwsze, przyjechał tylko jeden, a po
drugie, nie mam żadnej pewności, że go zastanę- tłu
maczył. - Chcę przede wszystkim pogadać z tym za
kutym łbem, szeryfem, który ma to szczęście, że je
steś jego siostrą.
- Jadę z tobą - zdecydowała, bojąc się, że Bo mo
że pobić się z Gabe'em. Nie miał żadnych szans. Jej
brat był od niego wyższy i silniejszy.
- Nie, to moja sprawa.
- Może się okazać, że musisz użyć broni, a ja
nieźle strzelam - pochwaliła się.
Bo spojrzał na nią przenikliwie.
- I pewnie wydaje ci się, że ja nie jestem w tym
za dobry, co?
Nie odpowiedziała. Ścisnęła tylko jego ramię
i spojrzała mu błagalnie w oczy.
- Tylko obiecaj mi jedną rzecz.
Bo westchnął.
- Tak?
- Obiecaj, że od razu pójdziesz do Gabe'a i po
prosisz go o pomoc. Przecież jest szeryfem.
Zastanawiał się przez chwilę, a potem skinął głową.
- Dobrze. I tak będę musiał z nim porozmawiać,
a jako szeryf powinien się zająć tą sprawą. - Wyswo
bodził się z jej uścisku. - Ale pojadę sam. Powinie
nem wrócić przed zmrokiem.
Przypasał broń, włożył kurtkę i wyprowadził konia
ze stodoły, która była jednocześnie stajnią.
Nie pożegnał się z Kitty. Wskoczył tylko na wierz
chowca i pogalopował w stronę Misery. Kitty jeszcze
długo stała przy drzwiach, wpatrując się w malejącą
sylwetkę, która w końcu zniknęła za jednym ze
wzgórz.
Jak mogła tu zostać, skoro istniała możliwość, że
Bo znajdzie się w niebezpieczeństwie?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Zanim Bo dotarł do Misery, jego gniew osiągnął
punkt krytyczny. Był tak wściekły, że zmiótłby
wszystko, co pojawiłoby się na jego drodze. Na wi
dok Gabe'a i Yale'a, którzy wchodzili jak gdyby nig
dy nic do biura szeryfa, znajdującego się na końcu
piaszczystej głównej ulicy, postanowił od ręki zała
twić sprawę.
Zmusił konia do szybszego biegu i już po chwili
znalazł się przy budynku. Zostało mu jeszcze na tyle
zdrowego rozsądku, żeby przywiązać konia, i dopie
ro wtedy wtargnął niczym burza do środka.
Obaj bracia od razu zauważyli, w jakim jest stanie.
Gabe stał koło swego biurka, gwiazda szeryfa poły
skiwała na jego piersi.
- Witaj, Bo - powiedział. - Co cię sprowadza?
- Przyszedłem, żeby spytać, dlaczego żaden z was
nie poinformował mnie, że ktoś się pode mnie pod
szywa! - odparł podniesionym głosem.
- Chwileczkę! - obruszył się Yale, jak zwykle
bardziej skory do gniewu. - Kto tu się pod kogo pod
szywa?
Podszedł do Bo i chwycił go za poły kurtki, cofnął
się jednak, widząc jego minę.
- Przecież mówię!
- Ten facet powiedział, że nazywa się Beauregard
Chandler, i miał dokumenty, żeby to udowodnić -
powiedział Yale podniesionym głosem.
- Po pierwsze, powinniście to sprawdzić - wy
tknął braciom Bo. - Widzieliście przecież, że poma
gam obywatelom Misery, udzielając im prawnych po
rad. Czy ten facet wyglądał na prawnika?
Yale zmieszał się trochę.
- To znaczy... musiałem mu pomóc napisać list
do jego banku...
- Co?! - Bo nie mógł uwierzyć własnym
uszom.
- To jeszcze nie jest żaden dowód - włączył się
Gabe.
- Dobrze. Po drugie, wiedzieliście, że zostałem
napadnięty i że ktoś ukradł mi dokumenty. Mogliście,
na miłość boską, przynajmniej połączyć fakty!
Szeryf uśmiechnął się zimno.
- Właśnie to zrobiliśmy i widzimy, że nasza naiw
na siostra dała się oczarować sprytnemu oszustowi,
który wkradł się w jej łaski.
- To prawda, że jest naiwna i niewinna. Na szczę
ście ma tyle rozumu w głowie, żeby nie dbać o to, co
inni o niej myślą...
Obaj bracia aż otworzyli usta, słysząc te słowa.
- Chcesz powiedzieć... - zaczął Gabe, ale Bo go
uciszył podniesieniem dłoni.
- Ale zależy jej na was i na tym, co wy myślicie
- ciągnął. - Dlatego nie chciałbym was podzielić.
Musicie jednak zrozumieć, że w tej chwili walczę
o swoje dobre imię i o ukochaną kobietę.
- Zaraz, zaraz... - odezwał się osłupiały Gabe. -
Chcesz powiedzieć, że kochasz Kitty?
- Właśnie.
Gabe posłał bratu szybkie spojrzenie, a potem
przypomniał sobie burę, którą dostał od Billie. Jego
żona stanęła po stronie Bo, a sądząc po minie Yale'a,
on też usłyszał to i owo od Cary.
Yale poruszył się niespokojnie.
- Może źle cię osądziliśmy...
Bo pokręcił głową.
- Nie to jest w tej chwili najważniejsze - powie
dział, zwracając się do Gabe'a. - Pewnie sprawdziłeś
już plakaty ze wszystkimi poszukiwanymi, szukając
kogoś, kto byłby podobny do mnie, prawda?
Szeryf skinął niechętnie głową.
- I z jakim rezultatem? - spytał ponuro Bo.
- Dyliżans przywozi co tydzień nowe - odparł
zmieszany Gabe.
- Możliwe, ale teraz chcę, żebyście obaj przejrze
li te stare. Przy odrobinie szczęścia Yale rozpozna
na nich człowieka, który zgłosił się do niego do
banku.
Obaj bracia znowu wymienili spojrzenia. Nie przy
szło im to jakoś wcześniej do głowy.
Gabe chrząknął.
- To... to dobry pomysł. Chodź, Yale...
Bo skinął z aprobatą głową, a następnie skierował
się do drzwi.
- Znajdziecie mnie u Swensenów - rzucił jeszcze
przez ramię i wyszedł.
Nie widział już tego, jak Gabe wyciągnął z biurka
całą szufladę pełną plakatów i jak gorączkowo zabrał
się z bratem do ich przeglądania.
Ruszył do sklepu Swensenów. Przed wystawą stało
kilku farmerów wraz z żonami i dziećmi, a także pa
ru nieznajomych. Bo przyjrzał im się uważnie i do
piero wtedy wszedł do środka.
Inga obsługiwała właśnie pierwszych klientów.
Gdy tylko go zobaczyła, skinęła na niego ręką.
- O, Bo. Dobrze że przyjechałeś. Wczoraj był tu
dyliżans i przywiózł pocztę. Na jednej kopercie jest
napis „ważne".
- Dziękuję - powiedział, podchodząc do lady.
Inga podała mu kilka listów. Kiedy tak stał, przy
glądając się adresom zwrotnym, kilka kobiet wes
tchnęło na jego widok. Nie uszło to uwagi Ingi. Za
uważyła też, że dwie czy trzy klientki podeszły blisko
do Bo.
- A gdzie jest Kitty? - spytała go.
- Została na ranczu z Aaronem.
- Przywieziesz ją w niedzielę na nabożeństwo?
- Jeśli zechce.
Spróbował wyobrazić sobie ubraną w skóry Kitty,
stojącą wraz z odświętnie wystrojonymi parafianami,
i na jego wargach pojawił się uśmiech. W tym mo
mencie zobaczył, że Gabe i Yale weszli szybkim kro
kiem do sklepu.
Kobiety odsunęły się od Bo.
- Miałeś rację - powiedział przyciszonym gło
sem Gabe i odciągnął go od lady. - Yale rozpoznał
tego mężczyznę. To Eustace Dudley poszukiwany za
napady na pociągi. Podobno ukrywa się w Badlan
dach.
Yale pokręcił głową.
- Czuję się jak ostatni idiota - wyznał. - Kiedyś
bez trudu potrafiłem odróżnić uczciwego człowieka
od bandyty. Zwłaszcza przy kartach...
Bo machnął ręką.
- Przynajmniej nie wydałeś mu tych pieniędzy
i kazałeś napisać do mojego banku w Wirginii.
Brat Kitty odetchnął z ulgą i podał mu rękę.
- Przepraszamy - powiedział. - Mam nadzieję, że
pozwolisz nam się zrehabilitować.
Bo uściskał jego dłoń, a potem potrząsnął ręką
Gabe'a.
- Jasne. Przecież chodziło wam tylko o to, żeby
chronić młodszą siostrę...
- Cóż, robiliśmy to przez całe życie - powiedział
Gabe tonem usprawiedliwienia. - Trudno się od tęgo
odzwyczaić.
Bo wyprostował się nieco.
- Teraz będzie miała jeszcze jednego obrońcę.
Gabe wykonał taki gest, jakby chciał zaprotesto
wać, ale w końcu skinął głową.
- Pojadę zaraz z moim zastępcą, Larsem Swense
nem, żeby przeczesać okoliczne tereny. Ci bandyci
muszą ukrywać się gdzieś tu, niedaleko. W dodatku
wszystko wskazuje na to, że czują się dość bezpiecz
nie. Być może uda nam się ich aresztować, zanim
przyjadą do miasteczka. Myślisz, że zechcą wrócić po
pieniądze? Skan Anula, przerobiła pona.
- Raczej spróbują w innym miejscu - odparł Bo.
- Ale tak naprawdę, to nic nie wiadomo. Pójdę na ra
zie do stajni Moffata, bo i tak nic nie mogę zrobić.
Eli miał mi pokazać jakieś dokumenty...
Skinął im głową, włożył listy do wewnętrznej kie
szeni kurtki i wyszedł.
- Myślisz, że powie Kitty? - spytał z niepokojem
Gabe.
Yale westchnął ciężko.
- Ma prawo, chociaż nie wygląda na takiego,
co się skarży. Może uda nam się wszystko naprawić.
Gabe spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Mówisz tak, jakbyś go polubił.
Brat zrobił zafrasowaną minę.
- To porządny facet. A co ty o nim sądzisz?
- Wciąż nie podoba mi się to, że zadaje się z Kitty
- odrzekł Gabe. - Może jednak będę sprawdzał te
plakaty.
- Uważaj, bo Kitty się dowie. Albo twoja żona -
zauważył Yale.
Bracia spojrzeli po sobie, a potem nagle wybuch
nęli głośnym śmiechem. Po chwili wyszli ze sklepu,
odprowadzani ciekawymi spojrzeniami zgromadzo
nych tam kobiet.
- Co w ciebie wstąpiło? - spytał Aaron, widząc,
jak Kitty wpadła do kuchni, a potem zaczęła się po
niej miotać.
- Bo pojechał do miasta.
Staruszek wypił trochę gorzkiej, niezbyt aromaty
cznej kawy i potwornie się skrzywił.
- Pokłóciliście się?
- Nie, nie, chodzi o coś innego. - Odnalazła
w końcu swój pas i załadowała kolta.
Aaron pokręcił głową.
- Co się dzieje? Chcesz go zastrzelić?
- Pamiętasz, co powiedzieli nam wczoraj Gabe
i Yale? - spytała, przypasując broń.
Skinął głową.
- Takich rzeczy się nie zapomina.
- Powtórzyłam to Bo.
- Powtórzyłaś Bo... - aż zaniemówił ze zdziwie
nia.
- A on stwierdził, że jedyne osoby, które mogą
wiedzieć, że jego imię brzmi Beauregard, to bandyci,
którzy na niego napadli. Ukradli mu wtedy wszystkie
dokumenty.
Aaron potarł czoło. Zapomniał o niesmacznej ka
wie.
- To ma sens - stwierdził.
- Ja też tak uważam. Obiecał mi, że zgłosi się do
Gabe'a i Yale'a, jak tylko przyjedzie do Misery.
Staruszek pokręcił głową.
- To po co ci broń? Chcesz strzelać do własnych
braci?
- Jasne, że nie - odparła ze śmiechem. - Ale ban
dyci wciąż są gdzieś w pobliżu. Boję się tego, że
zacznie ich szukać i... w końcu znajdzie.
Aaron zastanawiał się przez chwilę i wreszcie ski
nął głową.
- To chyba jasne. Powinnaś mu pozwolić wyrów
nać rachunki.
Kitty westchnęła i poprawiła pas.
- Właśnie tego się obawiam.
- Uważasz, że nie poradzi sobie w walce?
Kitty nie wiedziała, co myśleć. Być może Bo rze
czywiście potrafi celnie strzelać, ale bandytów może
być przecież kilku.
- Nigdy nie widziałam, jak korzysta z broni - od
parła wymijająco. - Wiem natomiast, że ja potrafię
strzelać.
Aaron wstał i podszedł do niej, wspierając się cięż
ko na lasce. Położył jej dłoń na ramieniu.
- Nie sądzę, żeby Bo chciał, byś to zrobiła - po
wiedział.
Kitty cofnęła się i potrząsnęła głową.
- Nie mogę siedzieć z założonymi rękami i cze
kać. Kocham go i nie chcę, żeby zginął.
Miłość. Aaron przewidywał, że młodzi się w sobie
zakochają. Nie spodziewał się jednak, że nastąpi to
tak szybko. Podobnie zresztą jak Kitty, która wyglą
dała na zdziwioną własnym wyznaniem.
Wybiegła na dwór i wskoczyła na osiodłanego
wierzchowca. Rozległ się tętent, a potem zapadła ci
sza.
Aaron westchnął ciężko, następnie powlókł się do
stodoły i zaczął zaprzęgać konia do wozu. Czekał go
długi i ciężki dzień. Musiał pojechać do Misery.
Miał nadzieję, że do tego czasu w miasteczku nie
zdarzy się nic nadzwyczajnego.
- Dziękuję za pomoc, Bo. - Gruby właściciel staj
ni uścisnął jego dłoń.
- Nie ma o czym mówić, Eli.
- Powiedz mi, ile jestem ci winny.
- Nic. Prawdę mówiąc, nie zrobiłem niczego
szczególnego. Przeczytałem tylko kilka dokumentów.
- I wyjaśniłeś mi, o co w nich chodzi. - Eli za
stanawiał się przez chwilę, po czym zadeklarował:
- Wiesz co, będziesz mógł korzystać za darmo
z moich stajni, gdy tylko przyjedziesz do Misery, do
brze?
- Nie wiem, czy robisz na tym najlepszy interes,
ale dzięki. No, na razie.
Bo dotknął listów, które wciąż spoczywały w we
wnętrznej kieszeni kurtki, i skierował się w stronę
sklepu Swensenów. Powoli wyparowała z niego cała
złość. Ten dzień zaczął się znacznie lepiej, niż się spo
dziewał. Jeśli szeryf zdoła odnaleźć przestępców, bę
dzie można nawet powiedzieć, że ma wyjątkowe
szczęście.
Nagle usłyszał za sobą czyjś głos.
- Beauregard Chandler?
Odwrócił się szybko i zobaczył trzech mężczyzn
stojących na środku piaszczystej drogi. Wszyscy mie
rzyli do niego z broni. Widział ich już wcześniej tego
dnia przy sklepie Swensenów i nawet zwrócił na nich
uwagę, ale nikogo mu nie przypominali. Jeden był
starszy i miał pooraną twarz. Dwaj młodsi też nie bu
dzili zaufania.
- Nie pamiętasz nas, ale myśmy cię już widzieli,
kiedy Eustace do ciebie strzelał - odezwał się najstar
szy z nich. Wskazał jednego z towarzyszy. - Szkoda,
że nie dokończył wtedy tego, co zaczął.
Bo spojrzał na młodszego mężczyznę.
- Eustace Dudley - powiedział zimnym głosem.
Mężczyzna wcale się nie przestraszył. Wyglądał
wręcz na zadowolonego.
- Ho, ho, stałem się sławny - zaśmiał się i po
trząsnął koltem. - Dostałeś dziś pocztę od tej sklepo
wej - dodał. - Jest tam coś, czego potrzebujemy.
- Chodzi wam o potwierdzenie mojej tożsamo
ści? - Bo potrząsnął głową. - Nikomu tego nie dam.
- Nie musisz dawać. - Mężczyzna zmrużył oczy
i podszedł bliżej. - Po prostu cię zastrzelę i wezmę
to, o co mi chodzi. Nikt nie będzie wiedział, kim
jesteś.
Bo starał się realnie ocenić swoje szanse. Było ich
trzech. Wszyscy byli uzbrojeni i z pewnością potrafili
strzelać. Popełnili tylko jeden błąd, podeszli tak, że
musieli na niego patrzeć pod słońce.
- Szeryf i jego brat wiedzą już o całej sprawie -
rzekł. - A poza tym zna mnie całe miasteczko.
- Nie szkodzi. W obu Dakotach jest mnóstwo
miast. Zanim szeryf zdoła poinformować innych
o tym, co się stało, my zdążymy już wyczyścić twoje
konto. I będziemy żyć jak ci milionerzy w San Fran
cisco. - Eustace Dudley wycelował broń wprost
w pierś Bo. - No, dawaj!
Bo włożył dłoń do wewnętrznej kieszeni kurtki
i wyczuł swój drugi pistolet. Dobrze zrobił, że mimo
gniewu, zdecydował się go tam schować. Nie po
dobało mu się tylko to, że jest sam przeciwko trzem
bandytom, ale postanowił wykorzystać słońce i za
skoczenie.
- Z przyjemnością - mruknął i uśmiechnął się
zimno.
Kitty nigdy w życiu jeszcze się tak nie bała. Oczy
wiście zdarzały jej się chwile strachu, jak choćby wte
dy, kiedy zaatakował ją mustang, ale to, co działo się
z nią teraz, było zupełnie wyjątkowe.
Wiedziała, że Aaron nie chciał, by mieszała się
w sprawy Bo. Rozumiała też, że mężczyźni nie są
szczęśliwi, kiedy kobieta walczy w ich imieniu.
Jednak ta sprawa była zupełnie wyjątkowa. Kitty
doskonale wiedziała, jak się obchodzić z bronią,
i od lat miała do czynienia z kowbojami z Badlan
dów.
Bo Chandler różnił się od tutejszych ludzi. Nie są
dziła, żeby kiedykolwiek musiał walczyć o życie.
Czuł się pewnie, ponieważ nauczył się strzelać
i dobrze sobie radził ze strzelaniem do tarczy lub
rzutków.
To jednak w niczym nie przypominało strzela
nia do ludzi. Być może Bo nawet nie wiedział, co to
znaczy zajrzeć śmierci w oczy... Przecież kiedy
go poprzednio zaatakowali, nawet nie zaczął się
bronić.
Kitty wiedziała, że naraża się na jego gniew. Nie
mogła jednak trzymać się z daleka od Misery, kiedy
Bo groziło niebezpieczeństwo. Musiała pospieszyć
mu z pomocą.
Zobaczyła go zaraz po tym, jak wjechała na głów
ną ulicę Misery. Bo stał naprzeciwko trzech męż
czyzn. Serce nagle zabiło jej mocniej, gdy zrozumia
ła, że ci ludzie nie pochodzą z miasteczka.
Kiedy zbliżyła się do nich jeszcze bardziej, zauwa
żyła kolty w ich dłoniach. Wszystkie były wymierzo
ne w Bo.
Niewiele myśląc, dźgnęła ostrogami konia i poga
lopowała w ich stronę.
Zanim Bo zdołał wyciągnąć broń, zobaczył, jak
Cody i Seth wybiegają ze swego domu. Chłopcy spo
strzegli go i ruszyli w jego stronę.
- Cześć! - krzyknął młodszy.
Bo odchrząknął. Starał się mówić tak, by jego głos
brzmiał normalnie, co nie było łatwym zadaniem.
- Witajcie, chłopcy. Prosiłem Ingę Swensen, żeby
odłożyła wam trochę cukierków. Biegnijcie tam, a ja
za chwilę przyjdę, bo teraz jestem zajęty.
Cody i Seth wyraźnie się ucieszyli i pobiegli do
sklepu. Bo popatrzył za nimi, a potem zwrócił się do
bandytów:
- Chodźmy za saloon. Tam nie będzie zbyt wielu
świadków.
Bał się, że ktoś może zostać przypadkowo postrze
lony czy wręcz zabity.
Eustace Dudley zmrużył oczy.
- Szykujesz jakąś sztuczkę?
To on, a nie jak się początkowo wydawało, starszy
z bandytów, był szefem gangu.
- Nie, żadnych sztuczek. - Bo pokręcił głową. -
Boję się o kobiety i dzieci.
Kilka kobiet pojawiło się nawet na ulicy, ale wi
dząc broń, wycofało się do wnętrza budynków.
Eustace Dudley też je zauważył, ale tylko wzruszył
ramionami.
- Wszystko mi jedno - stwierdził, potrząsając
bronią. - Tylko trzymaj ręce przy sobie. Jeśli sięg
niesz do pasa, położę cię trupem. A wy, chłopcy,
sprawdźcie, czy ten goguś nie znajdzie tutaj ja
kichś obrońców - zwrócił się do kompanów, roz
glądając się jednocześnie niespokojnie po sąsiednich
domach.
Chyba nareszcie dotarło do niego, że wszyscy ich
widzą.
Na te słowa dwaj pozostali przestępcy odwrócili
się, bacznie obserwując okoliczne okna.
Dudley podniósł głos:
- Pierwszy, który sięgnie po broń, padnie trupem,
zrozumiano?!
Większość gapiów cofnęła się w głąb pomiesz
czeń. Słychać było dźwięki zatrzaskiwanych
drzwi.
Bo stał spokojnie, starając się ocenić sytuację.
Mieszkańcy Misery mieli prawo się schować. To nie
była ich sprawa, a on nie chciał, by ktoś został przy
padkowo ranny czy zabity.
A ponieważ nie udało mu się przekonać bandy
tów, by przeszli w ustronne miejsce, mógł zrobić tyl
ko jedno. Musiał blefować aż do momentu, kiedy nie
będzie miał już innego wyjścia i będzie musiał strze
lać.
Wiedział, że wraz z upływem czasu powinni za
cząć się coraz bardziej denerwować, a to zwiększało
jego szanse, nikłe, jak sam musiał przyznać, na prze
życie.
- Chcielibyście przejąć list z mojego banku? -
Sięgnął do kieszeni i znowu wyczuł ukrytą broń. Tak
czuł się pewniej.
Dudley posłał mu zimny uśmiech.
- Właśnie. - Wyciągnął rękę. - Dawaj.
Nagle usłyszeli tętent kopyt. Jakiś koń pędził
w szaleńczym tempie główną ulicą. Bo ujrzał odzianą
w skóry postać. Jednak Kitty minęła go i z krzykiem
rzuciła się na Dudleya.
Bo sięgnął do kabury i błyskawicznie wyjął pisto
let.
Przestępcy byli tak zdziwieni, że przez moment nie
wiedzieli, co się dzieje. Bo mógł to wykorzystać, ale
bał się, że zrani Kitty. Eustace Dudley wkrótce wy
swobodził się z jej uścisku i przystawił jej pistolet do
skroni.
- No, Chandler - syknął. - Wygląda na to, że
szczęście się do mnie dziś uśmiechnęło. Zobacz, jaką
dziewkę sobie dziś przygadałem. Można powiedzieć,
że sama na mnie leci.
W ciszy, która nastąpiła, usłyszeli ciężki oddech
Kitty.
- A teraz rzuć broń, bo ją zastrzelę jak wściekłą
sukę!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
- Nie słuchaj go! - Kitty próbowała wyrwać się
przestępcy, ale była osłabiona po wypadku, a Eustace
trzymał ją niczym w kleszczach. - Niezależnie od te
go, co zrobisz, i tak mnie zastrzeli.
- Nie, Kitty. Jemu chodzi o mnie. - Bo wziął pi
stolet w dwa palce i rzucił go na ziemię. - Puść ją te
raz - zwrócił się do bandyty.
Dudley wybuchnął śmiechem.
- Nie sądzisz chyba, że pozwolę, by pobiegła po
pomoc?!
- Ona da słowo, że tego nie zrobi. - Przeniósł
spojrzenie na Kitty. - Obiecaj mu, że pójdziesz do
Swensenów i pozwolisz nam dokończyć to, co zaczę
liśmy.
- Nie, jeśli mają cię zastrzelić, to wolę zginąć z tobą.
•- Do licha, Kitty. - Bo zdusił przekleństwa, które
same cisnęły mu się na usta. Jak miał zmierzyć się
z przestępcami, skoro musiał zatroszczyć się jeszcze
o nią! Nie bał się o siebie, ale włosy jeżyły mu się na
myśl o tym, co może stać się z Kitty. - Chcę, żebyś
stąd poszła.
- Nie zostawię cię samego - upierała się.
- Jakie to wzruszające, co, chłopcy? - zaśmiał się
Eustace Dudley.
Pozostała dwójka zarechotała, chociaż Bo wi
dział, że nie zaniedbują przy tym swoich obowiąz
ków i bacznie przyglądają się okolicznym domom.
- Nie pozwolę ci odejść. - Dudley jeszcze moc
niej chwycił Kitty,
Zamachała rękami, a bandyta wyciągnął kolta
w stronę Bo.
- No, dawaj ten list, Chandler, bo ją uduszę.
Kiedy Bo się zawahał, ścisnął ją jeszcze mocniej.
- Zostaw ją!
- Zabiłem już tylu łudzi, że jedna osoba więcej nie
zrobi mi różnicy. - Znowu pokazał zęby w uśmiechu.
- List!
Bo bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni
kurtki i wyczuł kolbę pistoletu. Jeszcze niedawno to
wydawało się tak łatwe, ale teraz ryzykował życie
Kitty. Wiedział, że jest doskonałym i szybkim strzel
cem. W całej Wirginii nie było lepszego. Ojciec na
uczył go sztuczek, które poznał na wojnie. Bał się jed
nak, że w tej chwili ryzyko jest za duże.
To mogła być kwestia przypadku. Gdyby kula po
szła bardziej w dół, zabiłby Kitty, która znajdowała
się dokładnie na linii strzału. Musiałby też strzelać
w głowę Dudleya, a nie w serce, co również obniżało
jego szansę.
Bo wyjął list z kieszeni.
Eustace Dudley sięgnął po niego z wyraźną ulgą.
- Dziękuję, Chandler. Dzięki temu stanę się boga
ty. Teraz musimy tylko bezpiecznie wyjechać z tego
parszywego miasteczka.
- Zostawcie kobietę.
Dudley pokręcił głową.
- Nie masz tu nic do powiedzenia. To ja trzymam
kolta.
Teraz interesowała go wyłącznie koperta. I kiedy
tak ściskał ją kurczowo, Kitty poczuła, że nadszedł
odpowiedni moment, by się wyswobodzić.
W tym momencie rozległ się odgłos wystrzału.
Bandyta spojrzał ze zdziwieniem na stojącego
przed nim mężczyznę. Chciał strzelić, ale broń sama
wypadła mu z ręki.
- J a k ty...?
Nie dokończył. Zarył twarzą prosto w ziemię, po
ciągając przy tym Kitty, która próbowała wygramolić
się spod Dudleya.
- Bo, uważaj!
Dwaj pozostali przestępcy odwrócili się w jego
stronę. Na ich twarzach malowało się bezbrzeżne
zdziwienie. Obaj wycelowali w Bo, mrużąc oczy.
Bo rzucił się na kolana.
- Zostań, gdzie jesteś! - krzyknął do Kitty.
Bandyci powoli dochodzili do siebie.
- Rzuć broń, Chandler! - krzyknął starszy.
- Zabiję pierwszego, który spróbuje strzelać - od
powiedział zimno Bo. - Zabiję was obu.
Bandyci wahali się przez chwilę.
- Kitty, jak tylko zaczniemy strzelać, biegnij do
Swensenów. Słyszysz, biegnij do Swensenów!
- Tak, Bo, ale...
- Żadne ale - stwierdził stanowczo.
Domyślał się, że pierwszy strzeli starszy bandyta,
dlatego nagle zwrócił broń w jego stronę. Strzelił
i natychmiast zwrócił się do drugiego, myśląc, że już
za późno, że zabrakło mu ułamków sekundy.
Jednak młodszy bandyta też osunął się na zie
mię.
Zdziwiony spojrzał w stronę Kitty. Dziewczyna
trzymała w dłoni pistolet Eustace'a Dudleya i gramo
liła się spod martwego przestępcy. Nagle przyszło mu
do głowy, że mogła działać, ponieważ żaden z ban
dytów nie zwracał na nią uwagi.
Oboje milczeli. Cisza dzwoniła im w uszach. Jed
nak ludzie, którzy obserwowali wydarzenia zza za
mkniętych drzwi i okien, wreszcie pojęli, co się stało,
i zaczęli krzyczeć i wiwatować. Kowboje i gracze
z Red Dog pod wodzą Jacka Slade' a wylali się na uli
cę i otoczyli trzech, leżących w kałuży krwi bandy
tów. Niektórzy pobiegli po szeryfa, który wkrótce
nadjechał ze strzelbą.
Gabe przyjrzał się ze zdziwieniem trzem trupom,
a potem zwrócił się do siostry:
- To twoje dzieło, Kitty?
Potrząsnęła głową wciąż zbyt oszołomiona, żeby
mówić. Kiedy w końcu doszła do siebie, odparła:
- Zastrzeliłam tylko jednego, a Bo pozostałych
dwóch.
Gabe potrząsnął głową, zdumiony.
- Niezła robota.
Bo nie odpowiedział. Patrzył na Kitty tak, że zro
biło jej się gorąco z wrażenia. Dotknął delikatnie jej
szyi, chcąc sprawdzić, czy Dudley nie zrobił jej
krzywdy.
- Pewnie jesteś na mnie wściekły - bąknęła.
Poczuła ukłucie strachu. Bo nie odpowiedział, jak
by w ogóle nie słyszał jej słów.
- Aaron przestrzegał, że nie powinnam przyjeż
dżać - ciągnęła. - Uprzedzał mnie, że tak będzie.
Ale... ale bardzo się o ciebie bałam. Nie wiedzia
łam. .. - Poczuła łzy na policzkach i przestraszyła się
kompromitacji przed całym miasteczkiem. Ale liczył
się tylko Bo. Musiała zrobić wszystko, żeby ją zrozu
miał. - Nie wiedziałam, że... że tak strzelasz. I nie
chciałam, żebyś był sam...
Bo wciąż stał na swoim miejscu, nie zwracając
uwagi na spory tłumek, który pojawił się na miejscu
strzelaniny. Patrzył na Kitty. Wciąż miał przed ocza
mi przestępcę, który celował w jej skroń.
- Więc stwierdziłaś, że znowu mnie uratujesz...
- Nie... nie chciałam się mieszać - tłumaczyła się
mętnie. - W ogóle nie wiedziałam, że ci przestępcy
tu będą. Kiedy ich zobaczyłam, musiałam coś zrobić,
prawda? - Spojrzała mu w oczy.
Do tłumu dołączyli Yale i Cara, a także żona Ga
be'a. Stanęli nieopodal, przysłuchując się rozmowie
Kitty i Bo.
To nie byli jednak wszyscy. Pędem nadjechał też
Aaron, zatrzymał konia i z trudem zsiadł z wozu.
Podparł się laską i krzywiąc się przy każdym kroku,
podszedł do Kitty.
- Nic ci nie jest? - spytał.
Potrząsnęła głową, wciąż wpatrując się w Bo.
Wzrok staruszka padł na martwych mężczyzn.
- A co z tobą, chłopcze? - zwrócił się do Bo.
Bo milczał, spoglądając na Kitty.
Aaron odwrócił się do Gabe'a.
- Czy ktoś mi powie, co tu się stało?
Szeryf wzruszył ramionami.
- Z tego co wiem, Bo zastrzelił dwóch bandytów,
mimo że Kitty mu przeszkodziła...
- Ona nie przeszkodziła - przerwał mu Bo. - Nig
dy nie widziałem tak odważnej kobiety.
Kitty uniosła nieco brodę.
- Chcesz powiedzieć, że się na mnie nie gnie
wasz?
- Za to, że zdecydowałaś się zaryzykować życie
w obronie mojego? - odpowiedział pytaniem.
- Ale byłeś wściekły - przypomniała sobie.
- Bałem się o ciebie.
- Widziałam, że nawet nie drgnąłeś, kiedy stałeś
przed bandytami - szepnęła.
- Nie bałem się o siebie, tylko o ciebie, Kitty.
- O mnie?
Skinął głową i przysunął się jeszcze bliżej.
- Bałem się, że Dudley cię zabije, zanim zdążę go
zastrzelić. Bałem się też użyć broni, bo mogłaś się
znaleźć na linii strzału.
- Ja też nie obawiałam się o siebie - wyznała Kit
ty. - Chciałam zginąć z tobą, gdyby cię zabili.
Znowu popatrzyli sobie w oczy, zupełnie nie zda
jąc sobie sprawy z tego, że budzą coraz większe zain
teresowanie tłumu.
Był jednak ktoś, kto o tym myślał.
- Być może wy możecie tak sobie stać i stać, ale
mnie boli noga - odezwał się Aaron, chrząknąwszy
uprzednio parę razy, żeby zwrócić na siebie uwagę.
- Może odwieźlibyście mnie do domu?
Kitty i Bo natychmiast oprzytomnieli i pomogli
mu przejść do wozu, gdzie usadowili go na kocach
tak, by mu było wygodnie. Gabe i Yale zaoferowali
własne wierzchowce, które przywiązali z tyłu wozu.
Następnie Bo pomógł Kitty wsiąść na kozioł,
a sam zwrócił się do szeryfa:
- Jeśli chcesz, przyjadę jutro, żeby wypełnić
wszystkie papiery.
Gabe pokręcił głową.
- Nie ma takiej potrzeby. Po prostu zawieź ich do
domu. - Wskazał siostrę i Aarona.
Bo pomyślał, że zrobi to z prawdziwą przyjemno
ścią. „Dom" to było najpiękniejsze słowo, jakie znał.
- Dobrze. - Z kolei zwrócił się do Yale'a: - Zdaje
się, że nie potraktowałem cię zbyt uprzejmie dziś rano.
- Miałeś do tego prawo.
Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Bo wskoczył
na wóz i chwycił lejce.
Kiedy wóz ruszył, Bo i Kitty przysunęli się do sie
bie. Bo spojrzał na nią z troską.
- Nic ci nie będzie?
Wzruszyła ramionami.
- To zależy.
- Od czego?
Kitty poczuła, że serce bije jej mocno, coraz moc
niej.
- Czy zostaniesz z nami, czy będziesz chciał wy
jechać - odparła po namyśle.
Kiedy zobaczyła, że milczy, wstrzymała oddech.
Bała się, że za chwilę cały jej świat legnie w gruzach.
- Wolałbym zostać, ale nie chcę, żeby było tak jak
przedtem - powiedział zagadkowo.
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Naprawdę?
- Uhm. Zasługujesz na coś więcej...
- Zasługuję? - powtórzyła z niedowierzaniem,
gotowa przekonywać go, że się myli.
- Tak. Chcę, żebyś została moją żoną.
Kitty nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Żoną?
Po policzkach spłynęły jej łzy, które wytarła nie
zgrabnie rękawem skórzanej bluzy.
- Właśnie. Chciałabyś wyjść za mnie za mąż?
- Tak, oczywiście, że tak... Ale nie wiedziałam,
że zechcesz u nas zostać na stale. Na tym ranczu,
z daleka od wielkich miast...
- Pragnę tylko ciebie. - Objął ją ramieniem
i przyciągnął jeszcze bliżej. - A jeśli idzie o far
mę... - chrząknął znacząco - może coś by się dało
zmienić.
- No jasne! Będziemy pracować! - powiedziała
z entuzjazmem w głosie.
Bo popatrzył na nią pobłażliwie. Kitty nie przyszło
do głowy, że może mieć własne pieniądze.
- Właśnie, praca i kapitał początkowy.
- Co to takiego? - zdziwiła się.
- Pieniądze, które trzeba wyłożyć, żeby móc wię
cej zarobić - wyjaśnił.
- Aha - zafrasowała się. - Wobec tego spróbuję
odnaleźć tamto stado. Możemy też hodować te ob
rzydliwe świnie. Jeśli Simmonsom się udało, to cze
mu nie nam?
Bo uśmiechnął się szeroko.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Kitty, ale nie
musisz hodować świń. Ani nawet szukać nowych mu-
stangów. No, chyba że będziesz miała na to ochotę.
Nie jestem biedny.
Spojrzała na niego nieufnie.
- Nie jesteś biedny?
Bo parsknął śmiechem na widok jej miny i pokrę
cił głową.
- Nie. Prawdę mówiąc, jestem bardzo bogaty.
Kitty odsunęła się od niego, żeby mu się lepiej
przyjrzeć.
- Naprawdę?
Bo przyciągnął ją do siebie i pocałował w skroń.
- Uhm.
- Chcesz powiedzieć, że masz pieniądze? - upew
niła się.
- Pieniądze też - odparł. - Mam nadzieję, że mi
to wybaczysz...
- Wybaczę - zaśmiała się i pocałowała go mocno.
Aaron, który od jakiegoś czasu nadstawiał bacznie
ucha, zamknął teraz oczy. Na jego ustach pojawił się
uśmiech. Kto by pomyślał, że dożyje szczęśliwej
chwili, kiedy jego podopieczni znajdą odpowiednich
partnerów na całe życie.
Zakochani oderwali się od siebie.
- A gdzie nauczyłeś się tak strzelać? - spytała je
szcze zaciekawiona Kitty.
- Ojciec pokazał mi parę sztuczek - odparł. - Po
za tym trochę polowałem w Wirginii.
- Raczej dużo, sądząc z tego, co widziałam.
- Ufasz mi już? - spytał jeszcze przekornie.
- Tak. We wszystkim.
- Czy to znaczy, że za mnie wyjdziesz? Nie odpo
wiedziałaś jeszcze na moje pytanie.
- To chyba jest najlepsza odpowiedź.
- Do licha, Kitty, powiedz mu, że się zgadzasz!
- nie wytrzymał Aaron.
EPILOG
- Nie sądziłem, że doczekam tego dnia - powie
dział Gabe, stojąc na ganku domku Aarona i obser
wując wozy, które nadjeżdżały z miasteczka na ślub
Kitty Conover i Bo Chandlera.
- A ja nie przypuszczałem, że ta farma doczeka
się lepszych czasów - dodał Yale, patrząc na pobie
lone ściany domostwa i naprawione barierki.
Wziął pudełko drogich cygar ze stolika, który wy
stawiono tu specjalnie na tę okazję, i poczęstował
brata. Następnie nalał mu do szklaneczki najlepszej
whiskey, jaką udało im się dostać w Misery.
Gabe skinął głową. Dzięki pieniądzom Bo na pół
nocnym pastwisku wybudowano corrale, w których
hasały zarówno mustangi, jak i rasowe konie z Wir
ginii. Kitty uwielbiała konie i mogła się nimi zajmo
wać od rana do wieczora, ale Bo i tak zatrudnił trzech
chłopaków od Cutlerów, żeby jej pomagali. Dzięki te
mu Aaron pozbył się już wszystkich trosk i mógł od
poczywać na ganku, nie trapiąc się tym, że jest bez
użyteczny.
Właśnie wszedł na ganek, w towarzystwie Bo.
- Jak tam pan młody? - zaśmiał się Gabe.
Ubrany elegancko Bo potrząsnął głową.
- Sam nie wiem. Kitty schowała się w domu
z waszymi żonami, a tu bez przerwy ściągają nowi
goście. A ja przecież chciałem się tylko ożenić. Nie
chodziło mi o to, żeby było z tego wydarzenie na całe
Misery.
Obaj bracia wybuchnęli śmiechem.
- To nasze żony - powiedział szeryf. - Uwielbia
ją śluby i wesela. Biedna Kitty wpadła w ich ręce
i teraz pewnie nawet nie wie, czy to jej ślub.
- Śluby są dla kobiet - mruknął Aaron, sadowiąc
się w wygodnym, nowym fotelu, który Bo specjalnie
dla niego zamówił.
- Zapalisz?
Yale podsunął mu cygaro, które staruszek przyjął
z wdzięcznością. Już po chwili zaciągnął się aroma
tycznym dymem.
- To może jeszcze whiskey? - zaproponował Bo
i napełnił ponownie szklaneczki.
Gabe podniósł swoją do góry.
- Za to, żeby Dakota została kolejnym stanem
- powiedział. - Słyszałem, że to już wkrótce.
Proponowano mi, żebym został egzekutorem sądo
wym.
Yale spojrzał na Bo.
- Nie maczałeś w tym palców? Niektórzy mówią,
że masz zostać pierwszym gubernatorem.
Bo machnął ręką.
- Nie interesuję się polityką. Wystarczy mi to, że
zostanę właścicielem ziemskim z niewielką praktyką
prawniczą.
- Czy nie to właśnie powiedział prezydent Lin
coln? - rzekł Aaron, a następnie uniósł do góry swo
ją szklaneczkę. - Wypijmy zdrowie państwa mło
dych.
Wszyscy zgodnie podnieśli szklaneczki do ust
i spełnili toast. Bo chciał je ponownie napełnić, ale
usłyszał szelest papieru w wewnętrznej kieszeni sur
duta.
- Byłbym zapomniał o mojej niespodziance!
- Niespodziance? - Aaron spojrzał na niego cie
kawie.
- To mój prezent dla Kitty, chociaż dotyczy całej
rodziny - dodał zagadkowo Bo. - Chciałbym jej to
dać jeszcze przed ślubem. Chodźcie. - Skinął na ze
branych.
Bez słowa weszli do środka.
- Co to takiego? - spytała Kitty zarumieniona po
kąpieli, na którą namówiły ją bratowe.
Znajdowały się we trójkę w nowej sypialni, któ
rą Bo kazał dobudować do domku Aarona. Na
łóżku oraz krzesłach leżały różne damskie fata
łaszki, z których większość Kitty widziała po raz
pierwszy.
Billie wyciągnęła w jej stronę koronkową suknię.
Kitty potrząsnęła głową.
- Nie mogę jej włożyć. Będę się czuła jak idiotka.
Nie mówiąc o tym, jak będę wyglądała.
- Z twoimi włosami będziesz wyglądała jak anioł,
prawda, Caro?
- Jasne. Po prostu ją włóż.
Obie zbliżyły się do niej, uśmiechając się przebie
gle. Nie doceniły jednak determinacji Kitty. Ubranie
Kitty w gorset, pończochy i suknię wymagało nie tyl
ko sporo wysiłku, ale też dużej siły przekonywania:
Kiedy w końcu udało im się zapiąć guziczki z macicy
perłowej, odetchnęły.
- No, zrobione - westchnęła Cara.
Cofnęły się, by móc ją sobie dobrze obejrzeć.
- A nie mówiłam? - Billie nie kryła zadowolenia.
Cara skinęła głową.
- Wyglądasz naprawdę pięknie.
Poprowadziły ją do wielkiego lustra, które Bo za
mówił w St. Louis. Obie wydawały się zachwycone
tym, co z nią zrobiły, ale Kitty patrzyła z niesmakiem
na swoje odbicie.
- To tak głupie, że...
Ktoś zastukał, a ona pomyślała z ulgą, że ktoś im
przerwał. Bratowe rzuciły się do drzwi, ale było już
za późno.
Jej bracia weszli do środka z głupimi uśmieszkami
na twarzy. Jednak kiedy ją zobaczyli, aż otworzyli
usta ze zdziwienia.
- Kitty! Wyglądasz jak dama. Przypominasz ma
mę - orzekł Gabe.
- Naprawdę?
Yale skinął głową.
- Wiem, że byłaś za mała, żeby ją pamiętać -
ciągnął starszy z braci - ale tak właśnie wyglądała.
Yale nie mógł wydobyć głosu. Był zbyt wzruszony.
Miał tylko nadzieję, że nie zacznie płakać przy
wszystkich.
- Gabe ma rację - powiedział w końcu.
Kitty znowu zwróciła się do lustra.
- Tak żałuję, że jej nie pamiętam - westchnęła. -
Ani taty...
Dostrzegła w lustrze odbicie Aarona i pod wpły
wem impulsu skryła się w jego ramionach. Staruszek
trzymał ją, gładząc po włosach.
- Nie sądziłem, że możesz aż tak pięknie wyglą
dać - powiedział.
- A czy ten strój nie wydaje ci się idiotyczny?
- Idiotyczny? Co ty opowiadasz?
- Sama widzisz. - Billie podeszła do niej, trzyma
jąc w rękach delikatny welon i długie, jedwabne rę
kawiczki.
- No, ale tego już nie włożę - zaprotestowała Kit
ty. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam!
Bo stanął w drzwiach.
- A jeśli cię poproszę? - spytał.
- Czy... czy nie uważasz, że wyglądam głupio?
- Nie. Wyglądasz wprost cudownie.
Kitty pozwoliła przypiąć welon i włożyła rękawi
czki. Bo przypomniał sobie o niespodziance i sięgnął
do wewnętrznej kieszeni surduta.
- Przyniosłem ci prezent ślubny.
- Naprawdę?
Otworzył kopertę i wyjął z niej dokument. Wszys
cy spojrzeli na niego w milczeniu, a on wyjaśnił:
- Mój ojciec miał wielu przyjaciół w Waszyngto
nie, dlatego zdecydowałem się ich poprosić o pewną
przysługę. Po tym, jak dowiedziałem się o waszym
ojcu, postanowiłem sprawdzić, jak to było naprawdę.
Pewien emerytowany sędzia był w stanie potwier
dzić, że Clay Conover istotnie pracował dla rządu.
Sam prezydent Lincoln zlecił mu rozeznanie śro
dowisk przestępczych w Badlandach. Jak wiecie, za
raz po zamordowaniu prezydenta w Białym Domu
zapanował chaos i zagubiono lub zniszczono wiele
dokumentów, ale i tak udało się ustalić, że dzięki wa
szemu ojcu ujęto wielu groźnych przestępców. Za
kończył misję z powodzeniem, ale nie mógł liczyć
na wsparcie rządu. Cierpiał zresztą z powodu post
rzału po wymianie ognia z wojskami federalnymi,
kiedy to jeszcze musiał udawać bandytę. Wrócił
jednak na farmę ojca, ale okazało się, że was już tam
nie ma. Zmarł, nie mogąc kontynuować podróży, lecz
zostawił wam spadek.
Bo podniósł dokument.
- Za jego zasługi dla kraju rząd postanowił odzna
czyć go pośmiertnie i zapisać jego nazwisko wśród
innych zasłużonych.
Podał im dokument, widząc, jak dotykają go
z nabożnym szacunkiem. Tylko Yale trzymał się
z boku, jakby z poczuciem, że nie ma prawa do tego
pisma.
Gabe chrząknął.
- O Boże, a ja zostałem szeryfem, bo chciałem
naprawić jego błędy - westchnął.
Yale skinął głową.
- A ja szukałem go wśród bandytów w Badlan
dach. Strasznie mi teraz wstyd...
Kitty spojrzała na braci przez łzy.
- Nie pamiętam ojca. Nie myślałam o nim i czu
łam się tak, jakbym go nigdy nie miała. - Zwróciła
się do Bo. - To dzięki tobie go odzyskałam. To naj
wspanialszy prezent, jaki mogłeś dać mnie i moim
braciom.
Aaron podszedł do drzwi.
- Cóż, może zostawimy ich na chwilę samych -
zaproponował.
- Moment. - Cara pocałowała Kitty w policzek
i szepnęła jej do ucha: - Kaznodzieja już jest na miej
scu.
- Zaczekamy na ganku z kwiatami - powiedziała
Billie.
Wzięła Gabe'a za rękę i wyszli z pokoju.
Kiedy zostali sami, Kitty spojrzała nieśmiało na
Bo.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci moi bracia?
Bo pokręcił głową.
- To najwspanialszy prezent, jaki mogłem dostać.
Jeszcze niedawno byłem sam, a teraz mam wielką ro
dzinę.
- Tyle że trochę hałaśliwą i mało delikatną.
Bo wzruszył ramionami.
- Nie można mieć wszystkiego.
Oboje się zaśmiali.
- Poza tym będziemy mogli zająć się wychowa
niem następnych członków rodziny - dodał. - Może
będę lepsi.
- A tak, młode...
- Dzieci, Kitty - poprawił ją. - Ludzie mają dzie
ci, pamiętaj.
- Nic nie wiem o wychowaniu dzieci, ale mogę się
nauczyć.
- Świetnie radzisz sobie z mustangami - zauwa
żył.
- Daj spokój! Wiesz, że to nie to samo! Ale na
pewno się nauczę.
- Oczywiście. Wierzę w ciebie. Z pewnością tak
będzie - powiedział.
Próbowała do niego podejść, ale zaplątała się
w suknię i omal nie upadła. Bo złapał ją w ostatniej
chwili.
- Do licha! - Spojrzała tęsknie w stronę łóżka. -
Pomożesz mi?
- Z czym?
Już rozpinała guziczki z perłowej macicy. Po
chwili zdjęła suknię i wskazała tasiemki gorsetu.
- Z tym. Mamy mało czasu.
Kiedy w końcu zdjęła gorset, odetchnęła z ulgą
i sięgnęła po swoje skóry.
- Nie będziesz się na mnie gniewał, prawda?
Bo zdjął jej welon.
- Gniewał? Ależ skąd! Kocham cię taką, jaka je
steś, i chcę, żebyś zawsze była sobą - zadeklarował.
- Obiecaj, że nigdy się nie zmienisz.
- Obiecuję.
- I coś jeszcze...
- Co takiego?
- Że zaraz po ślubie zmylisz trop i przyjdziesz do
mnie do stodoły.
Cała zadrżała, kiedy dotarło do niej znaczenie jego
słów.
- Ależ, Bo, mamy tu chyba całe miasteczko...
- Nie obchodzi mnie miasteczko. - Pochylił się
i pocałował ją w policzek. - Chcę tylko ciebie.
Kiedy wyszli na ganek, bratowe Kitty załamały rę-
ce. Kitty jednak czuła się teraz pewniej i wiedziała,
czego chce. Nie była już tak zagubiona jak przedtem.
- Chodźmy - powiedziała do rodziny.
Popatrzyła przed siebie na morze głów. Nie prze
sadziła, zjechało tu chyba całe Misery. Zobaczyła In
gę i Olafa Swensenów, doktora Honeywella, Jesse
Cutlera wraz z całą rodziną, a także Moffatów. O dzi
wo, Emma Hardwick stała tuż koło Jacka Slade'a i,
gdyby Kitty jej nie znała, pomyślałaby nawet, że trzy
ma go za rękę. Nawet Simmonsowie zjechali ze swo
jej farmy, przywożąc szynki i inne wyroby masar
skie.
Kitty oderwała wzrok od zgromadzonych. Wzię
ła Bo za rękę i ruszyła w stronę kaznodziei, który
czekał na nich na zaimprowizowanym podwyższeniu.
Dopiero teraz dotarło do niej, że połączą się na za
wsze węzłem małżeńskim, i uśmiechnęła się ze
szczęścia.
Skądś napłynęły do niej słowa matki o tym, że jej
duch zawsze będzie przy dzieciach i że mają w sobie
krew ojca, która pozwoli im przetrwać wszystko, co
najgorsze. Matka nigdy nie zwątpiła w niego tak jak
oni. Ona wiedziała...
- Och, mamo - westchnęła, stając przed kazno
dzieją. - Jak szkoda, że tego nie doczekałaś.
Miała jednak wrażenie, że rodzice patrzą na nią
z góry i cieszą się jej szczęściem. Spojrzała na Bo,
który uśmiechnął się do niej. Kaznodzieja poprosił,
żeby powtarzali słowa przysięgi małżeńskiej, a po
tem ich pobłogosławił.
Nareszcie stali się mężem i żoną.
I to na zawsze. Nie tylko na ziemską wędrówkę.
Kitty wiedziała, że ich miłość będzie jaśniała pełnym
blaskiem niczym słońce przez całą wieczność. Podo
bnie jak miłość jej rodziców.