JOHN leCARRE
Za późno na wojnę
Przekład
Radosław Januszewski
Jamesowi Kennawayowi
Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostać pionkiem, gdybym tylko
mogła przyłączyć się do gry.
Alicja w krainie czarów
Wstęp
Postacie, kluby, instytucje i organizacje wywiadowcze, które tu opisałem,
nie istnieją i, według mojej wiedzy, nigdy nie istniały. Chcę, żeby
to było jasne.
Jestem winien podziękowania Stowarzyszeniu Radiowemu Wielkiej
Brytanii, panu R.E. Mollandowi, redaktorom i personelowi „Aviation
Week and Space Technology" oraz panu Ronaldowi Colesowi, którzy
dostarczyli mi cennych wskazówek natury technicznej, a także pannie
Elizabeth Tollinton za jej pomoc w pracy biurowej.
Przede wszystkim jednak powinienem podziękować mojej żonie za jej
niezmożoną współpracę.
John le Carre
Agios Nikolaos, Kreta
maj 1964
Dźwiganie bardzo dużych ciężarów, takich jak wielkie walizy albo kufry,
bezpośrednio przed rozpoczęciem ćwiczeń w nadawaniu, sprawia, że
mięśnie przedramienia, nadgarstka i palców stają się zbyt nieczułe, żeby
móc sprawnie posługiwać się alfabetem Morse 'a.
F. Tait Complete Morse Instructor
Część I
Zadanie Taylora
Tu leży głupiec, który próbował okantować Wschód. R. Kipling
Śnieg pokrywał lotnisko. Nadleciał z północy, wraz z mgiełką, gnany
nocnym wiatrem, pachnący morzem. Zostanie tu przez całą zimę, zalegnie
poprzecieraną powłoką szarą ziemię; lodowaty, ostry pył. Nie będzie tajać
i zamarzać, przez cały czas pozostanie taki sam, jak rok bez zmiany pór.
Ulotna mgiełka, jak dymy wojny, zawiśnie nad nim, połykając to hangar,
to budkę radaru, to znów maszyny. Będzie je oddawać po kawałku,
wyprane z koloru, jak czarną padlinę na białej pustyni.
W tej scenerii nie było głębi, perspektywy ani cieni. Ziemia i niebo
stanowiły jedność; postacie i budynki zamarły na zimnie jak ciała na krze
lodowej.
Poza lotniskiem nie było tu niczego, ani domu, ani wzgórza, ani drogi;
nawet płotu czy drzewa, tylko niebo napierające na wydmy, tylko mgła
unosząca się nad błotnistym wybrzeżem Bałtyku. Gdzieś tam, w głębi
lądu, stały góry.
Grupka dzieci w szkolnych czapkach zebrała się przy długim oknie
widokowym. Rozmawiały po niemiecku. Niektóre ubrane były w stroje
narciarskie. Taylor leniwie gapił się nad ich głowami. W obciągniętej
rękawiczką dłoni trzymał szklankę. Jakiś chłopiec odwrócił się i spojrzał
na niego, zaczerwienił się i zaczął szeptać do innych dzieci. Umilkły.
Taylor popatrzył na zegarek, robiąc ręką szeroki łuk, trochę dlatego, żeby
podciągnąć rękaw płaszcza, a trochę dlatego, że było to w jego stylu.
Chciał powiedzieć ludziom: jestem wojskowym z przyzwoitego pułku,
przyzwoitego klubu, obeznanym w sprawach wojny.
Za dziesięć czwarta. Samolot spóźniał się o godzinę. Wkrótce będą musieli
podać przez głośniki przyczynę spóźnienia. Taylor zgadywał, co też
powiedzą: opóźniony z powodu mgły, może opóźniony start.
Prawdopodobnie
11
nawet nie wiedzieli - a gdyby wiedzieli, z pewnością nie przyznaliby się
do tego -że samolot zszedł z kursu o trzysta dwadzieścia kilometrów i jest
teraz na południe od Rostoku. Dopił drinka i odwrócił się, żeby pozbyć się
pustej szklanki. Musiał przyznać, że niektóre z tych zagranicznych
sznapsów, pite w krajach ich pochodzenia, są wcale niezłe. Jeśli ma się
kilka godzin czasu do zabicia i dziesięć stopni mrozu za oknem, można
trafić na coś o wiele gorszego niż steinhager. Każe to sprowadzać do Alias
Club, jak tylko wróci. Nieźle miesza w głowie.
Głośnik zabrzęczał, niespodziewanie ryknął, ścichł i znów zaczął, tym
razem prawidłowo dostrojony. Dzieci patrzyły w jego stronę z nadzieją.
Najpierw komunikat po fińsku, potem po szwedzku, wreszcie po
angielsku. Linie Northern Air Services ubolewają z powodu opóźnienia
lotu czarterowego 290 z Dusseldorfu. Ani słowa, ile to jeszcze potrwa, ani
słowa dlaczego. Prawdopodobnie sami nie wiedzieli.
Ale Taylor wiedział. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby
przespacerował się do tej małej uśmiechniętej hostessy w szklanym boksie
i powiedział: 290 sporo się spóźni, kochanie, silne północne wichry nad
Bałtykiem zepchnęły go z kursu i leci teraz prosto do Hadesu. Dziewczyna
by mu nie uwierzyła, rzecz jasna. Pomyślałaby, że jest stuknięty. Później
dowiedziałaby się więcej. Zrozumiałaby, że był kimś niezwykłym, kimś
wyjątkowym.
Na dworze zapadał już zmrok. Teraz ziemia była jaśniejsza niż niebo,
zamiecione pasy startowe wyglądały na tle śniegu jak groble poplamione
bursztynowym blaskiem świateł lotniskowych. W najbliższych hangarach
neonowe tuby zalewały niezdrowym, bladym światłem ludzi i samoloty;
pierwszy plan, za oknem, ożył na chwilę, gdy omiotła go smuga reflektora
z wieży kontrolnej. Wóz strażacki wyjechał z remizy po lewej stronie i
dołączył do trzech ambulansów stojących już niedaleko pasa środkowego.
Wszystkie naraz włączyły niebieskie, obracające się światła i, stojąc
cierpliwie w rządku, nadawały sygnały ostrzegawcze. Dzieci zaczęły
wskazywać na nie, trąjkocąc w podnieceniu.
Głos dziewczyny znów rozległ się w głośniku. Od ostatniego komunikatu
upłynęło zaledwie kilka minut. Dzieci zamilkły i nasłuchiwały. Lot 290
opóźniony będzie co najmniej o jeszcze jedną godzinę. Następne
informacje zostaną podane, jak tylko napłyną. Coś było w głosie
dziewczyny, coś między zaskoczeniem a niepokojem, coś, co zdawało się
udzielać kilkorgu pasażerom siedzącym po drugiej stronie poczekalni.
Stara kobieta powiedziała coś do męża wstała, wzięła torebkę i dołączyła
do grupki dzieci. Przez dłuższy czas gapiła się bezmyślnie w półmrok. Nie
znajdując tam pocieszenia, odwróciła się do Taylora i powiedziała po
angielsku:
12
- Co się stało z samolotem z Diisseldorfu? - Chrypiała ze zdenerwowania.
Taylor pokręcił głową.
- To chyba przez ten śnieg - odparł.
Był energicznym mężczyzną; pasowało to do jego wojskowych manier.
Jednym pchnięciem otworzył wahadłowe drzwi i zszedł na dół, do hali
kasowej. Przy głównym wejściu zauważył żółty proporczyk Northern Air
Services. Dziewczyna za kontuarem była bardzo ładna.
- Co się dzieje z lotem z Diisseldorfu? - Budził zaufanie swoim sposobem
bycia; mówili, że umie się obchodzić z dziewczętami.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
- To chyba z powodu śniegu. Jesienią często miewamy opóźnienia.
- Dlaczego nie zapytać o to szefa? - zasugerował, wskazując ruchem
głowy telefon przed nią.
- Powiedzą przez głośnik - odparła -jak tylko będą wiedzieli.
- Kto stoi za sterem, złotko?
- Słucham?
- Kto jest kapitanem?
- Pan kapitan Lansen.
- Dobry jest? Dziewczyna była wstrząśnięta.
- Kapitan Lansen jest bardzo doświadczonym pilotem. Taylor przyjrzał się
jej, uśmiechnął się i powiedział:
- Tak czy inaczej, jest pilotem, któremu sprzyja szczęście, złotko. Mówiło
się, że stary Taylor zna się na tych sprawach. Tak mówili
w Alias w piątkowe wieczory.
Lansen. Dziwnie zabrzmiało to nazwisko wymawiane w ten sposób. W
jednostce nigdy tego nie robili wprost. Woleli omówienia, pseudonimy,
każdą formę, byle nie prawdziwe nazwisko: Archie, nasz latający
przyjaciel, nasz przyjaciel z dalekiej Północy, gość, który robi zdjęcia, byli
skłonni nawet posiłkować się zawiłym zbiorem cyfr i liter, którymi
określano go na papierze, ale w żadnych okolicznościach nie wymieniali
nazwiska.
Lansen. Leclerc pokazał Taylorowi, jeszcze w Londynie, fotografię
chłopięcego trzydziestopięciolatka, przystojnego, o jasnej cerze i włosach.
Taylor mógłby się założyć, że hostessy szalały za nim; przecież, ogólnie
rzecz biorąc, właśnie do tego sprowadzało się ich zadanie - były mięsem
armatnim dla pilotów.
Nikt tu nie zaglądał. Taylor szybko przejechał prawą dłonią po kieszeni
płaszcza, żeby sprawdzić, czy koperta nadal tam jest. Nigdy wcześniej nie
13
miał przy sobie tyle pieniędzy. Pięć tysięcy dolarów na jeden lot. Tysiąc
siedemset funtów, nieopodatkowanych, żeby zejść z kursu nad Bałtykiem.
Pamiętaj, Lansen nie robi tego co dzień. To szczególna okazja, tak
powiedział Leclerc. Zastanawiał się, co by zrobiła dziewczyna, gdyby
nachylił się nad kontuarem i powiedział jej, kim jest; gdyby pokazał jej
pieniądze z tej koperty. Nigdy nie miał takiej dziewczyny, prawdziwej
dziewczyny, wysokiej i młodej.
Wrócił na górę, do baru. Barman zaczynał go już poznawać. Taylor
wskazał butelkę steinhagera na środkowej półce i powiedział:
- Niech mi pan naleje jeszcze raz tego, proszę. O tego, stoi tuż za panem.
To jakaś wasza lokalna trucizna?
- Niemiecka - odparł barman.
Taylor otworzył portfel i wyjął banknot. Za celofanową przegródką
znajdowała się fotografia dziewczynki, może dziewięcioletniej, w
okularach; w ręku trzymała lalkę.
- Moja córka - wyjaśnił barmanowi, a barman blado się uśmiechnął.
Głos Taylora trochę się zmienił, brzmiał jak głos przedsiębiorcy w podróży
służbowej. Jego sztuczny, przeciągły sposób mówienia był jeszcze bardziej
przesadny, gdy zwracał się do ludzi mu równych, kiedy chodziło o
podkreślenie nieistniejącej różnicy; albo, tak jak teraz, gdy był
zdenerwowany.
Musiał przyznać: był zdezorientowany. Jak na człowieka z jego
doświadczeniem, w jego wieku, który przeszedł z rutynowej pracy
kurierskiej do zespołu operacyjnego, sytuacja była niesamowita. To
zadanie dla tych świń z Cyrku, a nie dla jego jednostki. Zupełnie inna para
kaloszy, coś całkowicie odmiennego od rutyny, do której przywykł; utkwić
gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Przechodziło wszelkie pojęcie, że
ktoś mógł zbudować lotnisko w takim miejscu. Zazwyczaj bardzo lubił te
wyprawy za granicę: wizytę u starego Jimmy'ego Gortona w Hamburgu,
na przykład, albo noc na dachach Madrytu. Oderwanie się od Joanie
poprawiało mu nastrój. Kilka razy wypełniał zadanie w Turcji, choć nic go
tamtejsze bambusy nie obchodziły. Ale nawet Turcja była bułką z masłem
w porównaniu z tym, co robił teraz: miejsce w pierwszej klasie, torby na
siedzeniu obok niego, paszport NATO w kieszeni; jest się kimś, gdy
wykonuje się takie zadanie; był jak chłopaki od dyplomacji albo prawie
równie dobry. Jednak to było coś innego i wcale mu się nie podobało.
Leclerc powiedział, że to ważna sprawa, i Taylor mu uwierzył. Dali mu
paszport na inne nazwisko. Malherbe. Wymawia się „Maiłaby",
powiedzieli. Bóg jeden wie, kto je wybrał. Taylor nie umiał nawet popraw-
14
nie tego przeliterować. Pomylił się, gdy wpisywał się dzisiejszego ranka
do księgi gości hotelowych. Diety były fantastyczne, rzecz jasna:
piętnaście funciaków dziennie na wydatki operacyjne i nikt nie zapyta o
rachunki. Słyszał, że Cyrk daje siedemnaście. Mógłby z tego sporo
zaoszczędzić, kupić coś dla Joanie. Ale ona pewnie wolałaby dostać
pieniądze do ręki.
Oczywiście, że jej powiedział. Nie powinien tego robić, ale Leclerc nie
znał Joanie. Zapalił, zaciągnął się i trzymał papierosa w dłoni jak
wartownik palący na służbie. Jak oni sobie to, do diabła, wyobrażali, że
pojedzie do Skandynawii i nawet nie powie o tym żonie?
Zastanawiał się, co robią te dzieciaki z nosami przyklejonymi do szyby.
Znów spojrzał na zegarek, ale jakby nie widział, która jest godzina.
Dotknął koperty w kieszeni. Lepiej już nie pić; musi zachować jasną
głowę. Próbował odgadnąć, co Joanie teraz robi. Pewnie siedzi i popija
dżin z czymś tam. Szkoda, że przez cały dzień musi pracować.
Nagle zdał sobie sprawę, że wokół wszystko ucichło. Barman stał bez
ruchu, nasłuchiwał. Starzy ludzie przy stole też słuchali, ich głupawe
twarze zwrócone były w stronę okna widokowego. Wtedy usłyszał bardzo
wyraźny dźwięk wydawany przez samolot. Maszyna ciągle była daleko,
ale zbliżała się do lotniska. Szybko poszedł w stronę okna. Był w połowie
drogi, gdy odezwał się głośnik; po pierwszych kilku słowach
wypowiedzianych po niemiecku dzieci, jak stadko gołębi, odfrunęły do
sali kasowej. Towarzystwo przy stolikach wstało, kobiety sięgały po
rękawiczki, mężczyźni po płaszcze i teczki. Wreszcie z głośnika popłynęło
coś po angielsku: Lansen podchodzi do lądowania.
Taylor gapił się w noc. Ani śladu samolotu. Czekał, coraz bardziej
zaniepokojony. To jest jak koniec świata, jak koniec tego cholernego
świata za oknem. Niechby Lansen się rozbił, niechby znaleźli kamery.
Wolałby, żeby zajął się tym ktoś inny. Woodford, dlaczego nie przejął tego
Wood-ford albo dlaczego nie wysłał tego cwanego kolesia Avery'ego?
Wiatr przybrał na sile; Taylor przysiągłby, że znacznie przybrał na sile;
rozpoznawał to po unoszącym się w powietrzu śniegu, po tym, jak
podmuchy gnały go wzdłuż pasa startowego, jak szarpały flarami,
wzbijały kolumny na horyzoncie i pędziły je gwałtownie, jakby to były
jakieś znienawidzone potwory. Powiew wiatru uderzył znienacka w szybę
przed nim, aż Taylor się odsunął. Grzechot lodowych ziaren... drewniana
rama krótko zajęczała. Znów spojrzał na zegarek; nowe przyzwyczajenie.
Świadomość, która jest godzina, podtrzymywała go na duchu
Lansenowi nie uda się w takich warunkach. Nie uda mu się.
Serce w nim zamarło. Dźwięki, z początku łagodne, szybko przerodziły się
w wycie. Usłyszał syreny. Włączyły się wszystkie cztery naraz.
15
Pojękiwały nad tym zapomnianym przez Boga lotniskiem jak głodujące
zwierzęta. Pożar... samolot musiał stanąć w ogniu. Pali się i próbuje
wylądować... Rozejrzał się gorączkowo, szukał kogoś, kto mógłby mu
powiedzieć, co się dzieje.
Obok niego stał barman, polerował szklankę, wyglądając przez okno.
- Co jest?! - krzyknął Taylor. - Dlaczego włączono syreny?
- Zawsze je włączają przy złej pogodzie - odparł barman. ~ Taki przepis.
- Dlaczego pozwalają mu na lądowanie? - dopytywał się Taylor.
-Dlaczego nie skierują go gdzieś dalej, na południe? Tu jest za mało
miejsca, dlaczego nie wyślą go na większe lotnisko?
Barman potrząsnął obojętnie głową.
- Nie jest takie złe - powiedział. - Poza tym bardzo się spóźnił. Może nie
mieć benzyny.
Zobaczyli samolot nad lotniskiem, jego światła migotały nad flarami, a
reflektory szukały pasa. Spływał w dół, coraz niżej, i wtedy usłyszeli ryk
przepustnic. Samolot zaczął kołować do miejsca postoju.
Bar opustoszał. Taylor był sam. Zamówił sobie drinka. Wiedział, co ma
robić: siedź w barze kołkiem, powiedział Leclerc, Lansen tam się z tobą
spotka. Przyjdzie nie od razu, będzie musiał uporać się z dokumentacją
lotu, opróżnić kamery. Taylor usłyszał, jak na dole śpiewają dzieci, a jakaś
kobieta podaje ton. Dlaczego, do diabła, muszą otaczać go dzieciaki i
kobiety? Wykonuje przecież męską robotę, z pięcioma tysiącami dolarów
w kieszeni i fałszywym paszportem, prawda?
- Dziś już nie będzie lotów - oświadczył barman. - Zakaz latania. Taylor
skinął głową.
- Wiem. Na dworze jest cholerna zawierucha. Zawierucha. Barman
odstawiał butelki.
- Nie było niebezpieczeństwa - powiedział uspokajająco. - Kapitan
Lansen to bardzo dobry pilot. - Zawahał się, niepewny, czy ma odstawić
steinhagera.
- Oczywiście, że nie było niebezpieczeństwa - parsknął Taylor. - Czy ktoś
tu mówił o niebezpieczeństwie?
- Jeszcze jednego drinka? - zapytał barman.
- Nie. Ale niech pan się napije. No, dalej, nalej pan sobie jednego. Barman
niechętnie nalał sobie i odstawił butelkę.
- Ale jak oni to robią? - zapytał Taylor pojednawczym tonem, starając się
ułagodzić barmana. -Nie widząnic przy takiej pogodzie. Ni cholery. -
Uśmiechnął się jak ktoś, kto zna się na rzeczy. - Siedzisz pan w kok-
16
picie i możesz pan zamknąć oczy. Widziałem to. - Złączył ręce przed sobą,
jakby siedział przy sterach. - Wiem, o czym mówię... najpierw muszą to
złapać, gdyby coś miało pójść źle. - Potrząsnął głową. - Mają to we krwi -
oświadczył. - Zasługują na swoje pensje. Szczególnie w tak wielkiej
maszynie. Lecąjak po sznurku. No właśnie. Jak po sznurku.
Barman pokiwał z roztargnieniem głową, dokończył drinka, umył
szklankę, wytarł ją i postawił na półce pod barem. Rozpiął białą
marynarkę.
Taylor nie ruszał się.
- Cóż- powiedział barman z ponurym uśmiechem. - Musimy już iść do
domu.
- Co pan miał na myśli, mówiąc „my"? - zapytał Taylor, szeroko
otwierając oczy i odchylając do tyłu głowę. - O co panu chodzi?
- Muszę zamknąć bar.
- No to niech pan idzie do domu. Nalej pan jeszcze jednego drinka.
Możesz pan iść do domu, jeśli pan chcesz. Tak się składa, że ja mieszkam
w Londynie. - Mówił wyzywającym tonem. Trochę figlarnym, trochę
urażonym, coraz głośniej. - A skoro wasze linie lotnicze nie są w stanie
dowieźć mnie do Londynu ani w żadne inne miejsce wcześniej niż jutro
rano, to trochę głupio z pańskiej strony mówić mi, że mam się tam wybrać,
prawda, stary? - Nadal się uśmiechał, ale był to wymuszony, zły uśmiech
ner-wusa tracącego panowanie nad sobą. - A następnym razem, jak
przyjmiesz pan ode mnie drinka, facet, to będę musiał sprawić panu
kłopot...
Drzwi się otworzyły i wszedł Lansen.
To nie miało tak wyglądać, opisywali to inaczej. Zostań w barze,
powiedział Leclerc, usiądź przy stoliku w rogu, zamów sobie drinka, połóż
kapelusz i płaszcz na krześle obok, jakbyś na kogoś czekał. Lansen zawsze
wpada na piwo, jak podbije kartę zegarową. Lubi poczekalnię. To w jego
stylu. Leclerc powiedział, że będzie mnóstwo ludzi. To małe lotnisko, ale
w tych terminalach zawsze coś się dzieje. Rozejrzy się, gdzie można by
usiąść - zupełnie otwarcie - potem podejdzie do ciebie i zapyta, czy ktoś
korzysta z krzesła. Ty powiesz, że zająłeś je dla przyjaciela, ale przyjaciel
się nie pojawił; Lansen zapyta, czy może usiąść. Zamówi piwo, a potem
zagadnie: „Ten przyjaciel to chłopak czy dziewczyna?" Odpowiesz, żeby
nie był niedelikatny, obaj się roześmiejecie i zaczniecie rozmowę. Zadasz
dwa pytania: o wysokość i szybkość przelotu. Sekcja badań musi znać
wysokość i szybkość przelotu. Zostaw pieniądze w kieszeni swojego
płaszcza, przewieś obok jego płaszcz i pomóż mu po cichu, bez zbędnego
zamieszania, wziąć kopertę i wrzucić film do twojej
2 - Za późno na wojnę
17
kieszeni. Skończycie pić i podacie sobie rękę. Rano odlatujesz do domu.
W ustach Leclerca brzmiało to tak prosto.
Lansen przeszedł przez pustą salę w ich stronę. Był wysokim, silnie
zbudowanym mężczyzną. Miał na sobie niebieski płaszcz
przeciwdeszczowy i czapkę. Zerknął na Taylora i zwrócił się do barmana:
- Jens, daj mi piwo. - Zwracając się do Taylora, zapytał: - A pan co pije?
Taylor uśmiechnął się lekko.
- Jakiś wasz lokalny trunek.
- Daj mu, co chce. Podwójnie.
Barman energicznie zapiął marynarkę, otworzył szafkę i nalał sporą porcję
steinhagera. Lansenowi podał piwo z chłodziarki.
- Jesteś od Leclerca? - zapytał Lansen. Każdy mógł to usłyszeć.
- Tak - powiedział i dodał, trochę za późno: - Leclerc i Spółka, Londyn.
Lansen wziął piwo i zaniósł je do najbliższego stolika. Ręka mu drżała.
Usiedli.
- Więc powiedz mi - zapytał rozeźlony - co za cholerny dureń dał mi te
instrukcje?
- Nie wiem. - Taylor był zaskoczony. - Nie wiem nawet, jakie miałeś
instrukcje. To nie moja wina. Wysłano mnie, żebym odebrał film, to
wszystko. Te sprawy to nawet nie moja branża. Działam jawnie, jako
kurier.
Lansen pochylił się do przodu, kładąc rękę na ramieniu Taylora. Taylor
czuł, jak drży.
- Ja też działałem jawnie. Aż do dziś. W tym samolocie były dzieci.
Dwadzieścioro pięcioro niemieckich uczniów na zimowych wakacjach.
Cała fura dzieciaków.
- Tak. - Taylor zmusił się do uśmiechu. - Tak, w poczekalni był komitet
powitalny.
Lansen wybuchnął.
- Czego my tam szukamy, tego nie mogę zrozumieć. Co takiego
podniecającego jest w Rostoku?
- Mówię ci, że nie mam z tym nic wspólnego - powiedział Taylor i dodał
niekonsekwentnie: - Leclerc mówił, że to nie chodzi o Rostok, tylko o
tereny bardziej na południe.
- Trójkąt na południu: Kalkstadt, Langdorn, Wolken. Nie musisz mi
mówić, gdzie to jest.
Taylor spojrzał z niepokojem w stronę barmana.
18
- Chyba nie powinniśmy rozmawiać tak głośno. - Ten facet jest na nas
trochę wkurzony. - Wypił łyk steinhagera.
Lansen poruszył ręką, jakby odganiał coś sprzed twarzy.
- Skończone - rzekł. - Nie chcę już więcej. Skończone. Wszystko było
okej, kiedy zostawaliśmy na kursie i fotografowaliśmy, co tam było trzeba,
ale tego już za wiele, rozumiesz? Cholernie za dużo.
Miał ciężki, niedbały akcent, jakby cierpiał na wadę wymowy.
- Zrobiłeś jakieś zdjęcia? - zapytał Taylor. Musi zdobyć film i odejść.
Lansen wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni płaszcza i, ku przerażeniu
Taylora, wyjął cynkowy pojemnik na trzydziestopięciomilime-trowy film.
Podał go przez stół.
- Co to było? - zapytał znów. - Czego szukają w takim miejscu? Zszedłem
pod chmury, krążyłem nad całym obszarem. Nie widziałem żadnych bomb
atomowych.
- To coś ważnego. Tylko tyle mi powiedzieli. Coś dużego. Tak było
trzeba, rozumiesz? Nie można robić nielegalnych lotów nad takim
obszarem. - Taylor powtarzał czyjeś słowa. - To musiał być albo liniowiec
pasażerski, zarejestrowane linie lotnicze, albo w ogóle nic. Nie ma innego
sposobu.
- Słuchaj. Przechwycili nas, ledwie znaleźliśmy się na miejscu. Dwa migi.
Chciałbym wiedzieć, skąd się tam znalazły. Jak tylko je zobaczyłem,
wleciałem w chmury. Pognały za mną. Włączyłem sygnał, prosząc o
namiary. Kiedy wyleciałem z chmur, one znowu tam były. Myślałem, że
zmuszą mnie do zejścia w dół, do lądowania. Próbowałem wyrzucić
aparaty, ale się zablokowały. Dzieciaki tłoczyły się przy oknach, machały
do migów. Tamci lecieli z nami przez jakiś czas, potem się odczepili. To
było cholernie niebezpieczne dla dzieciaków. - Nie tknął piwa. - Czego
oni, u diabła, chcieli? - zapytał. - Dlaczego nie kazali mi lądować?
- Mówiłem ci: to nie moja wina. To nie moja działka. Ale jeśli Londyn
czegoś szuka, to już wie, o co mu chodzi. - Wyglądało to tak, jakby sam
siebie chciał przekonać; musiał wierzyć w Londyn. - Oni nie marnują
czasu. Twojego też nie, stary. Wiedzą, czego chcą. - Zmarszczył czoło,
żeby podkreślić znaczenie słów, ale Lansen zdawał się nie słuchać. - Nie
podejmują też niepotrzebnego ryzyka. Wykonałeś dobrą robotę, Lansen.
Każdy z nas musi zrobić swoje... podjąć ryzyko. Wszyscy je podejmujemy.
Ja robiłem to podczas wojny. Ty jesteś za młody, żeby pamiętać wojnę. Ta
robota jest taka sama, walczymy o tę samą sprawę. -Nagle przypomniał
sobie o dwóch pytaniach. -Najakiej wysokości byłeś, gdy robiłeś zdjęcia?
19
- Wysokość się zmieniała. Nad Kalkstadt byliśmy na tysiącu ośmiuset
metrach.
- Najbardziej zależało im na Kalkstadt - powiedział z uznaniem Taylor. -
Pierwszorzędna robota, Lansen, pierwszorzędna. Jaką miałeś szybkość
przelotu?
- Dwieście... dwieście czterdzieści. Coś koło tego. Tam niczego nie było.
Mówię ci, niczego. - Lansen zapalił papierosa. - Na tym koniec
-powtórzył. - Bez względu na wielkość celu. - Wstał.
Taylor też się podniósł, włożył prawą rękę do kieszeni płaszcza. Nagle
zaschło mu w gardle: pieniądze, gdzie są pieniądze?
- Sprawdź w drugiej kieszeni - poradził Lansen. Taylor wręczył mu
kopertę.
- Będą z tym jakieś kłopoty? Chodzi mi o te migi? Lansen wzruszył
ramionami.
- Wątpię, zdarzało mi się to wcześniej. Kiedyś mi uwierzyli; uwierzyli, że
to z powodu niepogody. Zboczyłem z kursu o jakieś osiemset metrów.
Mogły też być błędy po stronie kontroli naziemnej. W przekazywaniu
namiarów.
- A co z nawigatorem? I z resztą załogi? Co oni myślą?
- To już moja sprawa - odparł cierpko Lansen. - Możesz powiedzieć
Londynowi, że na tym koniec.
Taylor patrzył na niego z niepokojem.
- Jesteś po prostu bardzo zdenerwowany - powiedział. - Po takim
napięciu.
- Idź do diabła - mruknął łagodnie Lansen. - Idź do cholery. - Odwrócił
się, położył monetę na kontuarze i wyszedł z baru, niedbale wtykając do
kieszeni płaszcza długą, wypchaną kopertę z pieniędzmi.
Taylor po chwili poszedł za nim. Barman patrzył, jak przechodzi przez
drzwi i znika na schodach. Co za wstrętny typ, pomyślał, ale przecież
nigdy nie lubił Anglików.
Taylor z początku pomyślał, że nie będzie brał taksówki do hotelu. Te
dziesięć minut drogi może przejść na piechotę i zaoszczędzić na dietach.
Hostessa skinęła mu głową, gdy szedł do głównego wyjścia. Hala
przylotów wyłożona była drewnem tekowym; z podłogi dmuchało gorące
powietrze. Taylor wyszedł na zewnątrz. Zimno, jak pchnięcie mieczem,
przeszyło jego ubranie; jak drętwota z rozprzestrzeniającej się trucizny
rozeszło się szybko po jego obnażonej twarzy, dotarło do szyi i ramion.
Zmienił zdanie i zaczął się rozglądać za taksówką. Był pijany. Nagle
zrozumiał: oszołomiło go zimne powietrze. Postój był pusty. Pięćdziesiąt
metrów
20
dalej przy drodze stał stary citroen z włączonym silnikiem. Szczęściarz,
pomyślał Taylor, włączył sobie ogrzewanie. Pospiesznie wrócił przez
wahadłowe drzwi.
- Szukam taksówki - powiedział do dziewczyny. - Gdzie mogę jakąś
złapać, nie wie pani? - Miał nadzieję, że wygląda normalnie. Był na siebie
wściekły, że tyle wypił. Nie powinien był przyjąć tego drinka od Lansena.
Pokręciła głową.
- Zabrały dzieci. - Po sześcioro na taksówkę. To był ostatni lot dzisiaj.
Zimą nie mamy tu zbyt wielu taksówek. - Uśmiechnęła się. - To bardzo
małe lotnisko.
- A tam, przy drodze, ten stary samochód? To nie taksówka? - mówił
niewyraźnie.
Podeszła do drzwi i wyjrzała. Miała ostrożny, zrównoważony krok,
naturalny, a zarazem prowokacyjny.
- Nie widzę żadnego samochodu - powiedziała. Taylor spojrzał jej przez
ramię.
- Tam był stary citroen. Z włączonymi światłami. Musiał odjechać. Tylko
zastanawiałem się. - Chryste, przejechał obok, a on tego nie usłyszał.
- Wszystkie taksówki to volvo - wyjaśniła dziewczyna. - Może któraś
wróci, gdy odwiezie dzieci. Dlaczego nie pójdzie pan na drinka?
- Bar jest zamknięty - parsknął Taylor. - Barman poszedł do domu.
- Zatrzymał się pan w hotelu lotniskowym?
- Tak, w Reginie. Prawdę powiedziawszy, spieszy mi się. - Teraz szło mu
łatwiej. - Czekam na telefon z Londynu.
Popatrzyła z powątpiewaniem na jego płaszcz. Był z wodoodpornego
materiału w prążki.
- Mógłby pan podejść - zaproponowała. - To dziesięć minut, prosto drogą.
Bagaże mogą panu podesłać później.
Taylor popatrzył na zegarek, znów robiąc ręką szeroki łuk.
- Bagaż jest już w hotelu. Przyleciałem dziś rano.
Miał pomiętą, zatroskaną twarz podobną do twarzy amanta z wodewilu, a
jednak nieskończenie smutną; twarz, w której oczy są bledsze od cery, a
kontury zbiegają się w okolicach nozdrzy. Pewnie z tego powodu zapuścił
sobie banalny wąsik, jak gryzmoł na fotografii. Nadawało to jego twarzy
niedbały wygląd, nie tuszując jej braków. Efekt wzbudzał niedowierzanie
nie dlatego, żeby Taylor był łajdakiem, ale ponieważ brakowało mu talentu
do oszukiwania. Podobnie było z jego sylwetką. Nabył irytującego
nawyku niespodziewanego wyginania pleców w łuk,
21
jak żołnierz przyłapany w niewłaściwej postawie. Poruszał też kolanami i
łokciami, w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak
uszlachetniona była bólem. Wyglądało to tak, jakby jego małe ciało
prężyło się, stawiając opór okrutnemu wiatrowi.
- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu
niecałe dziesięć minut.
Taylor nienawidził czekania. Uważał, że czekają ludzie niemający
wpływów; czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z
nerwowym „dobranoc pani" wyszedł energicznie na mróz.
Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych
śniegiem pól, przełamane tu i ówdzie pasmami mgły oblepiającej jakby
szronem skupiska gwiazd i żółty półksiężyc. Poczuł strach, jak szczur
lądowy na widok morza. Przyspieszył niepewnego chwiejnego kroku.
Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył
jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko
światło przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale
znaczyło drogę przed nim. Przez jakiś czas myślał, że to reflektor z
lotniska. Potem zobaczył, że jego własny cień kurczy się na jezdni, światło
stało się nagle jaskrawsze i wtedy już wiedział, że to musi być samochód.
Szedł prawą stroną, stawiał szybkie kroki po zlodowaciałych bryłach
leżących wzdłuż jezdni. Zauważył, że światło jest niesamowicie żółte, i
domyślił się, że reflektory są przykryte osłonami, tak nakazują francuskie
przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji; stary umysł
nadal jest całkiem sprawny.
Nie obejrzał się za siebie, bo był na swój sposób wstydliwym człowiekiem
i nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił
sobie, trochę chyba za późno, że na kontynencie jeździ się prawą stroną, a
więc, ściśle rzecz ujmując, idzie po niewłaściwej stronie jezdni i powinien
przejść na lewo.
Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną
chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z
rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To
było tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście
bólu, bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek
dźwięk wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co
się stało, że uderzenie ciała o samochód było nie do odróżnienia od łomotu
śniegu o osie.
22
jak żołnierz przyłapany w niewłaściwej postawie. Poruszał też kolanami i
łokciami, w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak
uszlachetniona była bólem. Wyglądało to tak, jakby jego małe ciało
prężyło się, stawiając opór okrutnemu wiatrowi.
- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu
niecałe dziesięć minut.
Taylor nienawidził czekania. Uważał, że czekają ludzie niemający
wpływów; czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z
nerwowym „dobranoc pani" wyszedł energicznie na mróz.
Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych
śniegiem pól, przełamane tu i ówdzie pasmami mgły oblepiającej jakby
szronem skupiska gwiazd i żółty półksiężyc. Poczuł strach, jak szczur
lądowy na widok morza. Przyspieszył niepewnego chwiejnego kroku.
Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył
jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko
światło przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale
znaczyło drogę przed nim. Przez jakiś czas myślał, że to reflektor z
lotniska. Potem zobaczył, że jego własny cień kurczy się na jezdni, światło
stało się nagle jaskrawsze i wtedy już wiedział, że to musi być samochód.
Szedł prawą stroną, stawiał szybkie kroki po zlodowaciałych bryłach
leżących wzdłuż jezdni. Zauważył, że światło jest niesamowicie żółte, i
domyślił się, że reflektory są przykryte osłonami, tak nakazują francuskie
przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji; stary umysł
nadal jest całkiem sprawny.
Nie obejrzał się za siebie, bo był na swój sposób wstydliwym człowiekiem
i nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił
sobie, trochę chyba za późno, że na kontynencie jeździ się prawą stroną, a
więc, ściśle rzecz ujmując, idzie po niewłaściwej stronie jezdni i powinien
przejść na lewo.
Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną
chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z
rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To
było tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście
bólu, bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek
dźwięk wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co
się stało, że uderzenie ciała o samochód było nie do odróżnienia od łomotu
śniegu o osie.
22
Samochód powlókł go metr albo dwa i odrzucił na bok, martwego na
pustej drodze, sztywną, sponiewieraną postać na skraju dziczy. Filcowy
kapelusz Taylora leżał obok niego. Porwał go nagły podmuch i poniósł po
śniegu. Podarty płaszcz przeciwdeszczowy łopotał na wietrze, na próżno
sięgając połami po cynkowy pojemnik, który stoczył się łagodnie z
wypukłości, żeby zastygnąć na sekundę przy zamarzniętej skarpie i dalej
zsuwać się powoli po stoku.
Część II
Zadanie Avery'ego
Są sprawy, o które nikt nie ma prawa pytać białego człowieka. John
Buchan Mr Standfast
Preludium
Była trzecia nad ranem. Avery odłożył słuchawkę telefonu, obudził Sarah i
powiedział:
- Taylor nie żyje.
Oczywiście, nie powinien był jej tego mówić.
- Kto to jest Taylor?
Nudziarz, pomyślał; słabo go pamiętał. Drętwy angielski nudziarz, prosto
z molo w Brighton.
- Człowiek z sekcji kurierskiej - wyjaśnił. - Był na wojnie jako kurier.
Całkiem niezły.
- Zawsze tak mówisz. Oni wszyscy są nieźli. Więc jak umarł? Jak umarł?
- Usiadła w łóżku.
- Leclerc czeka, żeby to wyjaśnić. Wolałby, żeby nie widziała, jak się
ubiera.
- I chce, żebyś mu pomógł w czekaniu?
- Chce, żebym przyjechał do biura. Potrzebuje mnie. Chyba nie
oczekujesz, że odwrócę się na drugi bok i zasnę, co?
- Tylko pytałam - odparła Sarah. - Ty zawsze liczysz się z Leclerkiem.
- Taylor był starym wygą, Leclerc jest bardzo zaniepokojony. Nadal
słyszał triumf w głosie Leclerca: „Przyjeżdżaj natychmiast, weź
taksówkę; jeszcze raz przejrzymy akta".
- Czy to się często zdarza? Czy ludzie często umierają? - W jej głosie było
oburzenie, jakby nikt jej nigdy niczego nie mówił, jakby tylko ona
rozpamiętywała śmierć Taylora.
- Nie wolno ci o tym nikomu mówić - powiedział Avery. Był to sposób,
żeby trzymać ją z dala od niego. - Nie wolno ci nawet wspomnieć,
27
że wyszedłem w środku nocy. Taylor podróżował pod innym nazwiskiem -
dodał. - Ktoś będzie musiał powiadomić jego żonę. - Rozglądał się za
okularami.
Wstała z łóżka i włożyła szlafrok.
- Na litość boską, przestań gadać jak kowboj. Sekretarki już wiedzą,
dlaczego żony miałyby nie wiedzieć? A może mówi im się coś, dopiero
gdy ich mężowie umierają? - Podeszła do drzwi.
Była średniego wzrostu, miała długie włosy kłócące się ze
zdyscyplinowanym wyrazem twarzy. Było w niej jakieś napięcie,
niepokój, zalążek niezadowolenia, jakby jutro mogło być tylko gorsze.
Spotkali się w Oksfordzie; miała lepsze stopnie niż Avery. Ale małżeństwo
jakoś sprawiło, że zdziecinniała; zależność stała się jej stosunkiem do
świata, jakby oddała mu coś, czego już nie można odzyskać, i ciągle
domagała się zwrotu. Syn był w mniejszym stopniu jej odzwierciedleniem
niż wymówką; ścianą, która oddzielała ją od świata, a nie tunelem
łączącym z rzeczywistością.
- Dokąd idziesz? - zapytał Avery.
Czasem robiła mu na złość, na przykład darła bilety na koncert.
- Mamy dziecko, pamiętasz? - odparła. Usłyszał, że Anthony płacze.
Musieli go rozbudzić.
- Zadzwonię z biura.
Poszedł do drzwi frontowych. Gdy była na wysokości pokoju dziecinnego,
obejrzała się i Avery wiedział, co pomyślała: że się nie pocałowali.
- Powinieneś trzymać się działalności wydawniczej - powiedziała.
- Wcale ci się to bardziej nie podobało.
- Dlaczego nie przysłali samochodu? - zapytała. - Mówiłeś, że mają
samochodów na pęczki.
- Czeka na rogu.
- Dlaczego, na litość boską?
- Tak jest bezpieczniej.
- Przed czym te zabezpieczenia?
- Masz jakieś pieniądze? Chyba mi się skończyły.
- Na co ci one potrzebne?
- To tylko pieniądze! Nie mogę biegać bez pensa w kieszeni. Dała mu
dziesięć szylingów z torebki. Szybko zamknął drzwi za sobą
i zszedł schodami na Prince of Wales Drive.
Przeszedł obok okna na parterze, nie patrząc. Wiedział, że pani Yates
obserwuje go spoza zasłon, tak jak obserwowała każdego za dnia i w nocy,
trzymając kota na pociechę.
28
Było strasznie zimno. Wiatr zawiewał od rzeki, przez park. Avery rozejrzał
się po ulicy. Pusto. Powinien był zadzwonić na postój w Cla-pham, ale
spieszno mu było wyjść z domu. Poza tym powiedział Sarah, że przyjechał
po niego samochód. Przeszedł jakieś sto metrów w stronę elektrowni,
rozmyślił się i zawrócił. Chciało mu się spać. Dziwne złudzenie: nawet na
ulicy wydawało mu się, że słyszy dzwonek telefonu. Taksówki można było
czasem złapać w okolicy mostu Alberta o każdej porze; tak byłoby
najlepiej. Przeszedł więc przez bramę swojego domu, rzucił okiem na
okno pokoju dziecinnego i zobaczył Sarah wyglądającą na ulicę. Pewnie
zastanawiała się, gdzie jest ten samochód. W ramionach trzymała
Anthony'ego. Wiedział, że płacze, bo jej nie pocałował. Znalezienie
taksówki na Blackfrairs Road zajęło mu pół godziny.
Avery patrzył, jak mijają go lampy uliczne. Był jeszcze młody, należał do
tej pośredniej klasy współczesnych Anglików, która musi łączyć stopień
magisterski z niepewnym pochodzeniem społecznym. Był wysoki,
wyglądał na mola książkowego. Patrzył zza okularów spokojnymi oczami.
Lubił usuwać się w cień, co zaskarbiało mu sympatię starszych kolegów.
Ruch taksówki uspokajał go, tak jak kołysanie uspokaja niemowlę.
Dotarli do placu St. George'a, minęli szpital okulistyczny i wjechali na
Blackfriars Road. Nagle znalazł się przed właściwym budynkiem, ale
poprosił taksówkarza, żeby wyrzucił go na najbliższym rogu, bo Leclerc
powiedział, żeby być ostrożnym.
- O, tutaj - pokazał. - Tu będzie dobrze.
Departament mieścił się w niepasującej do otoczenia, odrapanej, pokrytej
sadzą willi z gaśnicą na balkonie. Wyglądała na dom wiecznie wystawiany
na sprzedaż. Nikt nie wiedział, dlaczego ministerstwo kazało otoczyć ją
murem, być może, żeby uchronić ją, jak cmentarz, przed spojrzeniami
ludzi albo ludzi przed spojrzeniami zmarłych. Z pewnością nie ze względu
na ogród, bo za murem rosła tylko niestrzyżona trawa w kępkach, jak futro
na starym kundlu. Drzwi frontowe pomalowane były na ciemnozielono;
nigdy ich nie otwierano. Za dnia anonimowe furgonetki tego samego
koloru przejeżdżały przez odrapaną bramę, ale sprawy załatwiano na
podwórku od tyłu. Sąsiedzi, gdy mówili o tym budynku, nazywali go
domem ministerstwa, co nie było nazwą precyzyjną, bo departament
tworzył samodzielnąjednostkę, którą zarządzało ministerstwo. Willę
otaczała atmosfera kontrolowanego zaniedbania, charakterystyczna dla
budynków wynajmowanych przez rządy na całym świecie. Dla tych,
którzy pracowali w środku, tajemnica domu była jak tajemnica
29
macierzyństwa, jego przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i
otaczał, tulił ich i, w słodko niedzisiejszy sposób dawał złudzenie, że ich
żywi.
Avery przypominał sobie o tym, gdy mgła przytulała się z zadowoleniem
do stiukowych ścian, a latem gdy światło słoneczne na krótko przenikało
siatkowe firanki w jego pokoju, nie zostawiając ciepła, nie ujawniając
żadnej z zawartych w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe
poranki, gdy fasada poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały
krople deszczu na brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to
miejsce, w którym pracował, ale miejsce, w którym mieszkał.
Poszedł dróżką prowadzącą na tył domu, nacisnął dzwonek i czekał, aż
Pine otworzy drzwi. W pokoju Leclerca paliło się światło.
Pokazał Pine'owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla
Avery'ego była to zapośredniczona przez cudze przeżycia przyjemność, ale
Pine mógł się oprzeć na własnym doświadczeniu.
- Wspaniały księżyc, sir - powiedział Pine.
- Tak. - Avery wszedł do środka.
Pine zamknął za sobą drzwi i poszedł za nim.
- Były czasy, gdy chłopaki przeklinali taki księżyc.
- O tak, doprawdy. - Avery roześmiał się.
- Słyszał pan o turnieju w Melbourne, sir? Bradley odpadł po trzecim.
- No, no - ucieszył się Avery. Nie znosił krykieta.
Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim
szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się
niewyraźnie. Gdzieś zadzwonił dzwonek. To dziwne, jak Sarah potrafi nie
słyszeć telefonów.
Leclerc czekał na niego.
- Potrzebujemy kogoś - powiedział. Mówił z niechęcią, jak człowiek
dopiero co rozbudzony. Światło odbijało się od leżącej przed nim teczki.
Był szczupły, niski i nijaki; wyglądał jak kot. Golił się codziennie, należał
do ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie
zaprasowane, lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy;
uśmiechał się, gdy mówił, ale nie było w tym sympatii. Jego marynarki
miały bliźniacze rozcięcia, chusteczkę do nosa nosił w rękawie. W piątki
wkładał zamszowe buty i mówiło się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt
nie wiedział, gdzie mieszka. W jego pokoju panował półmrok.
- Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie
o tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty,
John. Tu jest jeden o nazwisku Leiser, Polak. Nada się.
30
macierzyństwa, jego przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i
otaczał, tulił ich i, w słodko niedzisiejszy sposób dawał złudzenie, że ich
żywi.
Avery przypominał sobie o tym, gdy mgła przytulała się z zadowoleniem
do stiukowych ścian, a latem gdy światło słoneczne na krótko przenikało
siatkowe firanki w jego pokoju, nie zostawiając ciepła, nie ujawniając
żadnej z zawartych w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe
poranki, gdy fasada poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały
krople deszczu na brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to
miejsce, w którym pracował, ale miejsce, w którym mieszkał.
Poszedł dróżką prowadzącą na tył domu, nacisnął dzwonek i czekał, aż
Pine otworzy drzwi. W pokoju Leclerca paliło się światło.
Pokazał Pine'owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla
Avery'ego była to zapośredniczona przez cudze przeżycia przyjemność, ale
Pine mógł się oprzeć na własnym doświadczeniu.
- Wspaniały księżyc, sir - powiedział Pine.
- Tak. - Avery wszedł do środka.
Pine zamknął za sobą drzwi i poszedł za nim.
- Były czasy, gdy chłopaki przeklinali taki księżyc.
- O tak, doprawdy. - Avery roześmiał się.
- Słyszał pan o turnieju w Melbourne, sir? Bradley odpadł po trzecim.
- No, no - ucieszył się Avery. Nie znosił krykieta.
Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim
szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się
niewyraźnie. Gdzieś zadzwonił dzwonek. To dziwne, jak Sarah potrafi nie
słyszeć telefonów.
Leclerc czekał na niego.
- Potrzebujemy kogoś - powiedział. Mówił z niechęcią, jak człowiek
dopiero co rozbudzony. Światło odbijało się od leżącej przed nim teczki.
Był szczupły, niski i nijaki; wyglądał jak kot. Golił się codziennie, należał
do ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie
zaprasowane, lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy;
uśmiechał się, gdy mówił, ale nie było w tym sympatii. Jego marynarki
miały bliźniacze rozcięcia, chusteczkę do nosa nosił w rękawie. W piątki
wkładał zamszowe bury i mówiło się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt
nie wiedział, gdzie mieszka. W jego pokoju panował półmrok.
- Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie
o tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty,
John. Tu jest jeden o nazwisku Leiser, Polak. Nada się.
30
- Co się stało z Taylorem? Kto go zabił?
Avery podszedł do drzwi i włączył główne światło. Popatrzyli na siebie ze
skrępowaniem.
- Przepraszam. Nadal śpię w brzuchu - powiedział Avery. Zaczęli od nowa
nawiązywać kontakt.
Pierwszy odezwał się Leclerc.
- Sporo czasu ci to zajęło, John. Jakieś kłopoty w domu? - Nie był typem
przywódcy.
- Nie mogłem znaleźć taksówki. Zadzwoniłem na postój w Clapham, ale
nie odpowiadali. Ani przy moście Alberta; tam też nic nie było. -Nie znosił
rozczarowywać Leclerca.
- Możesz przedstawić rachunek - odparł chłodno Leclerc - również za
telefony. Żona w porządku?
- Już mówiłem: nie było odpowiedzi. W porządku.
- Nie miała pretensji?
- Oczywiście, że nie.
Nigdy nie mówili o Sarah. Jakby obaj mieli związek z żoną Avery'ego, jak
dzieci, które umieją dzielić się jedną zabawką, bo już ich nie bawi.
- Cóż - powiedział Leclerc - ma twojego syna, żeby jej dotrzymywał
towarzystwa.
- No tak.
Leclerc szczycił się tym, że wiedział, że to syn, a nie córka.
Wyjął papierosa ze srebrnego pudełka na biurku. Kiedyś powiedział
Avery'emu, że pudełko było prezentem, prezentem z czasów wojny.
Człowiek, który mu je dał, nie żyje, okazja, z racji której Leclerc je
otrzymał, dawno została zapomniana; na wieczku nie było napisu. Mawiał,
że nie pamięta, po której stronie był tamten człowiek, a Avery śmiał się,
żeby go uszczęśliwić.
Leclerc wziął teczkę z biurka i przesunął ją bezpośrednio pod światło,
jakby było tam coś, czemu musiał się dokładniej przyjrzeć.
- John.
Avery podszedł do niego, starając się nie dotknąć jego ramienia.
- Co wnioskujesz z tej twarzy?
- Nic. Trudno jest coś powiedzieć na podstawie samej fotografii. Była to
twarz chłopca, krągła i bez wyrazu, z długimi jasnymi włosami
zaczesanymi do tyłu.
- Leiser. Wygląda nieźle, prawda? To było, oczywiście, dwadzieścia lat
temu - wyjaśnił Leclerc. - Bardzo wysoko go ocenialiśmy. -Niechętnie
odłożył teczkę, zapalił zapalniczkę i przytknął ją do papierosa. - Cóż
-ciągnął z ożywieniem - zdaje się, że na coś natrafiliśmy. Nie mam pojęcia,
31
co się stało z Taylorem. Dysponujemy rutynowym raportem konsularnym.
To wszystko. Najwyraźniej był to wypadek na drodze. Kilka szczegółów,
niczego, co niosłoby głębszą informację. Coś, co może się zdarzyć
każdemu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przesłało nam telegram, jak
tylko przyszedł do nich drogą radiową. Wiedzieli, że to był jeden z
naszych paszportów. - Popchnął po blacie cienką kartkę. Uwielbiał, kiedy
ktoś czytał, a on czekał. Avery rzucił okiem na druk.
- Malherbe? To był kryptonim Taylora?
- Tak. Będę musiał postarać się o kilka samochodów z puli ministerstwa -
powiedział Leclerc. - To czysty absurd, że nie mamy własnych. Cyrk
dysponuje całą flotą. -A potem: - Może teraz ministerstwo mi uwierzy.
Może wreszcie przyjmą do wiadomości, że nadal jesteśmy departamentem
operacyjnym.
- Czy Taylor odebrał film? - zapytał Avery. - Wiemy coś o tym?
- Nie dysponuję inwentarzem rzeczy, które przy nim znaleziono -odparł
Leclerc tonem wyrażającym oburzenie. - Na ten moment wszystkie jego
rzeczy zostały skonfiskowane przez fińską policję. Być może, ten film jest
wśród nich. To mała miejscowość i sądzę, że będą się ściśle trzymali
przepisów. -1 niby przypadkiem, ale tak żeby Avery wiedział, że to ważna
sprawa: - Ministerstwo Spraw Zagranicznych obawia się, że może być z
tego zamieszanie.
- O kurczę - odparł machinalnie Avery. Taki mieli zwyczaj w
departamencie: dowcipkować i pomniejszać znaczenie spraw.
Leclerc spojrzał mu prosto w oczy z zainteresowaniem.
- Dyżurny urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiał pół
godziny temu z zastępcą. Odmówili mieszania się w sprawę. Powiedzieli,
że jesteśmy służbą tajną i musimy robić to na własny sposób. Ktoś musi
się tam udać w roli najbliższego członka rodziny; to najbardziej by się im
podobało. Zażądać wydania ciała i ruchomości, i przywieźć wszystko
tutaj. Chcę, żebyś to był ty.
Avery nagle dostrzegł fotografie wiszące na ścianach pokoju, fotografie
chłopców, którzy brali udział w wojnie. Wisiały w dwóch rzędach, po
sześć, po obu stronach wellingtona, zakurzonego, pomalowanego na
czarno, bez oznak. Większość zdjęć wykonana została w plenerze. Avery
widział hangary w tle, a między młodymi, uśmiechniętymi twarzami na
pół ukryte kadłuby samolotów.
Pod każdą z fotografii widniały podpisy, zbrązowiałe już i wyblakłe,
niektóre płynne i zamaszyste, inne - zapewne stawiane ręką niższych szarż
- świadome i wypracowane, jakby piszący doszli do sławy w jakiś
32
niekonwencjonalny sposób. Nie było nazwisk, tylko pseudonimy wzięte z
pisemek dla dzieci: Jacko, Shorty, Pip i Lucky Joe. Wszyscy nosili mae-
westki, długie włosy i po chłopięcemu się uśmiechali. Widać było, że
lubili, kiedy im się robi zdjęcia, jakby wspólne pozowanie dawało okazję
do śmiechu, która może się już nie powtórzyć. Ci z przodu swobodnie
przykucnęli, jak ludzie przyzwyczajeni do kucania w wieżyczkach
strzeleckich, a ci za nimi położyli niedbale ręce na ramionach stojących
obok. Nie było w tym afektacji, lecz spontaniczna dobra wola, która
zdawała się nie przetrwać ani wojny, ani nawet momentu robienia zdjęcia.
Jedna twarz powtarzała się na wszystkich fotografiach, ostatnia z prawej;
twarz szczupłego jasnookiego mężczyzny w budrysówce i sztruksowych
spodniach. Nie nosił kamizelki ratunkowej i stał trochę z boku, jakby był
kimś ekstra. Był niższy i starszy od pozostałych. Rysy twarzy miał już
ukształtowane; widać było po nim samoświadomość, której brakowało
innym. Mógłby być ich nauczycielem. Avery kiedyś szukał jego podpisu,
żeby stwierdzić, czy zmienił się po dziewiętnastu latach, ale Leclerc się
nie podpisał. Nadal bardzo przypominał siebie z fotografii: może trochę
więcej cienia zebrało się wokół jego ust, może trochę mniej miał włosów.
- Ale to będzie robota operacyjna - zauważył niepewnym głosem Avery.
- Oczywiście. Jesteśmy departamentem operacyjnym, wiesz przecież.
-Lekkie pochylenie głowy. -Przysługująci diety operacyjne. Masz tylko
odebrać rzeczy Taylora. Przywieźć wszystko poza filmem, który
dostarczysz pod pewien adres w Helsinkach. Instrukcje w tej kwestii
otrzymasz osobno. Wrócisz i pomożesz mi przy Leiserze...
- Nie mógłby tego przejąć Cyrk? Chodzi mi o to, że im byłoby łatwiej.
Ten uśmiech pojawił się z opóźnieniem.
- Obawiam się, że nie będzie na to odpowiedzi. To nasz show, John:
zadanie leży w zakresie naszych kompetencji. To cel wojskowy. Gdybym
oddał to Cyrkowi, znaczyłoby to, że wymiguję się od odpowiedzialności.
Ich działania mającharakter polityczny, wyłącznie polityczny. - Przygładził
małą dłonią włosy. Był to krótki, nerwowy, kontrolowany ruch. -A zatem,
to nasz kłopot. Jak do tej pory ministerstwo aprobuje moje podejście do
sprawy - to było jego ulubione wyrażenie. - Mogę wysłać kogoś innego,
jeśli chcesz. Woodforda albo któregoś ze starszych. Myślałem, że ci się
spodoba. To ważna robota, a dla ciebie nowe wyzwanie.
- Oczywiście. Chcę jechać... o ile pan mi ufa.
Leclerc bardzo to lubił. Wepchnął Avery'emu w rękę niebieski formularz.
Papier pokryty był odręcznym pismem Leclerca, chłopięcym
33
i zaokrąglonym. Na górze napisał: Projekt, i podkreślił to. Na marginesie,
z lewej strony, wszystkie cztery jego inicjały, a pod nimi słowo jawne.
Avery jeszcze raz zaczął czytać.
- Jeśli dokładnie to prześledzisz - powiedział Leclerc - zobaczysz, że nie
upieramy się przy tym, że jesteś najbliższym krewnym Taylora; po prostu
cytujemy z jego akt osobowych. Ludzie z Ministerstwa Spraw
Zagranicznych nie pójdą dalej. Zgodzili się przesłać to via Helsinki do
konsulatu znajdującego się najbliżej miejsca zdarzenia.
Avery czytał:
Z Departamentu Konsularnego. Re: wasza depesza w sprawie Malher-be'a.
John Somerton Avery, legitymujący się paszportem nr..., brat przyrodni
zmarłego, wymieniony został w paszporcie Malherbe'a jako najbliższy
krewny. Avery został poinformowany i proponuje, że dziś wyleci, żeby
odebrać ciało i ruchomości. Linie lotnicze NAS, lot nr 201 via Hamburg,
przewidywany czas przylotu 18.20 czasu miejscowego. Proszę zapewnić
mu zwyczajową pomoc.
- Nie znałem numeru twojego paszportu - powiedział Leclerc. - Samolot
odlatuje o trzeciej po południu. To mała mieścina; konsul powinien
przywitać cię na lotnisku. Z Hamburga co drugi dzień odlatuje samolot.
Jeśli nie będziesz musiał wybrać się do Helsinek, wracaj tym samym
samolotem.
- Nie mógłbym być jego bratem? - zapytał bez przekonania Ave-ry. - Brat
przyrodni wygląda podejrzanie.
- Nie ma czasu na fałszowanie paszportu. Ministerstwo Spraw
Zagranicznych jest na to bardzo uwrażliwione. Mieliśmy masę problemów
z paszportem Taylora. - Wrócił do akt. - Masę problemów. Musielibyśmy
nazwać cię także Malherbe'em, rozumiesz. Nie sądzę, żeby im się to
spodobało. - Mówił swobodnie, nie przywiązując wagi do słów.
W pokoju było bardzo zimno.
- A co z naszym skandynawskim przyjacielem?... - zapytał Avery. Leclerc
spojrzał na niego, jakby nie rozumiał.
- Z Lansenem. Czy ktoś nie powinien się z nim skontaktować?
- Zająłem się tym. - Leclerc nienawidził pytań. Odpowiadał ostrożnie,
może ktoś go zacytuje?
- A żona Taylora? - „Wdowa" zabrzmiałoby nazbyt pedantycznie. -Zajął
się pan nią?
- Wpadniemy do niej zaraz z rana. Nie odbiera telefonu. A telegramy są
takie bezduszne.
- My? - zapytał Avery. - Czy musimy iść obaj?
- Jesteś moim asystentem, prawda?
34
Było zbyt cicho. Avery zatęsknił za szumem ulicy i dzwonkami telefonów.
Za dnia wokół byli ludzie, słychać było kroki gońców, brzęczenie wózków
z archiwum. Sam na sam z Leclerkiem miał wrażenie, że brakuje kogoś
trzeciego. Nikt inny nie sprawiał, że aż tak zwracał uwagę na swoje
zachowanie, nikt inny nie miał tak dezintegrującego wpływu na rozmowę.
Żałował, że Leclerc nie dał mu jeszcze czegoś do czytania.
- Słyszałeś coś o żonie Taylora? - zapytał Leclerc. - Czy to osoba z
gatunku pewnych? - Widząc, że Avery nie rozumie, dodał: - Wiesz, ona
może zaleźć nam za skórę, jeśli zechce. Musimy postępować ostrożnie.
- Co pan chce jej powiedzieć?
- Wymyślimy coś na poczekaniu. Tak jak w latach wojny. Rozumiesz, ona
nie może się dowiedzieć. Ona nie wie nawet, że był za granicą.
- Możliwe, że jej powiedział.
- Nie Taylor. Taylor to fachura. Miał instrukcje i znał zasady. Musi dostać
rentę, to najważniejsze. W czynnej służbie. - Zrobił jeszcze jeden szybki,
pewny ruch ręką.
- A personel... co pan im powie?
- Dziś rano zwołam zebranie kierowników sekcji. Jeśli chodzi o
pozostałych, to powiemy, że to był wypadek.
- Możliwe, że był - mruknął Avery.
Leclerc znów się uśmiechnął, był to ciężki uśmiech, ciężki jak
nieszczęście.
- W takim przypadku powiedzielibyśmy prawdę i mielibyśmy większą
szansę na odnalezienie tego filmu.
Za oknem wciąż było cicho. Avery poczuł głód. Leclerc zerknął na
zegarek.
- Przeglądał pan raport Gortona - powiedział Avery.
Leclerc potrząsnął głową, tęsknie dotknął teczki i znów się w niej zatopił.
- Tam nic nie ma. Przeczytałem to parę razy z rzędu. Kazałem powiększyć
inne fotografie. Ludzie Haldane'a siedzieli nad nimi dzień i noc. Nic nie
znaleźliśmy.
Sarah miała rację: miał mu pomóc w czekaniu. Leclerc odezwał się - i
niespodziewanie zabrzmiało to jak sedno tej rozmowy:
- Umówiłem cię na krótkie spotkanie z George'em Smileyem z Cyrku. Po
porannej konferencji. Słyszałeś o nim?
- Nie - skłamał Avery. Stąpali po niepewnym gruncie.
- Był jednym z ich najlepszych ludzi. Typowy dla Cyrku pod wieloma
względami, z tych lepszych. Rozumiesz, złożył rezygnację i wrócił.
35
Sumienie. Nigdy nie wiadomo, ma sieje albo się go nie ma. Mówią, że
sporo teraz pije. Smiley zarządzał biurem północnoeuropejskim. Może ci
powiedzieć o przekazywaniu filmów. Nasza własna służba kurierska
została rozwiązana, więc nie było innej drogi. MSZ nie chce o nas słyszeć;
po śmierci Tayiora nie mogę pozwolić, żebyś włóczył się z fantami w
kieszeniach. Co wiesz o Cyrku? - Pytał, jakby chodziło mu o kobiety, jak
nieufny, starszy mężczyzna bez doświadczenia w tej dziedzinie.
- Niewiele - odparł Avery. - Zwyczajne plotki. Leclerc wstał i podszedł do
okna.
- To dziwne towarzystwo. Niektórzy są, oczywiście, dobrzy. Smiley był
dobry. Ale to oszuści - przerwał nagle. - Dziwne słowo, wiem, na
określenie siostrzanej służby, John. Kłamstwo to ich druga natura. Połowa
z nich już od dawna nie wie, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie.
-Nachylał głowę to w tę, to w drugą stronę, żeby wychwycić jakiś ślad
ruchu na ulicy. - Co za cholerna pogoda. Widzisz, podczas wojny mocno
rywalizowaliśmy.
- Słyszałem.
- To już się skończyło. Nie zazdroszczę im ich pracy. Mają więcej
pieniędzy i więcej personelu niż my. Wykonują większe zadania. Niemniej
wątpię, czy robią to lepiej. Nic na przykład nie może równać się z naszą
sekcją badań. Nic.
Avery nagle poczuł, że Leclerc wyjawił coś intymnego, jakby mówił o
nieudanym małżeństwie albo o jakimś podłym postępku.
- Kiedy spotkasz się ze Smileyem, może wypytywać cię o operację. Nie
chcę, żebyś mu coś powiedział, rozumiesz, poza tym, że wybierasz się do
Finlandii i że może będziesz miał film, który trzeba będzie pilnie przesłać
do Londynu. Jeśli będzie naciskał, daj do zrozumienia, że chodzi o
ćwiczenia. Tylko tyle masz prawo powiedzieć. Tło, raport Gortona,
przyszłe operacje; nic z tych rzeczy nie powinno ich obchodzić. Tylko
ćwiczenia.
- Rozumiem. Ale będzie wiedział o Taylorze, skoro MSZ wie?
- To już moja sprawa. I nie daj się oszukać, że Cyrk ma wyłączne prawo
na prowadzenie agentury. My mamy takie same prawa. Po prostu nie
korzystamy z nich bez potrzeby.
Avery patrzył na szczupłe plecy Leclerca rysujące się na tle jaśniejącego
za oknem nieba; człowiek osobny, człowiek bez karty osobowej, pomyślał.
- Możemy rozpalić w kominku? - zapytał i wyszedł na korytarz, gdzie
Pine trzymał w kredensie szmaty i szczotki. Było tam też drewno na
podpałkę i stare gazety. Wrócił i uklęknął przed kominkiem. Zostawił
trochę
36
¦i
zwęglonego drewna, popiół zmiótł pod palenisko, tak jak zrobiłby to we
własnym mieszkaniu na Boże Narodzenie. - Zastanawiam się, czy
rozsądne było kazać im spotkać się na lotnisku - powiedział.
- To było pilne. Po raporcie Jimmy'ego Gortona to było bardzo pilne. I
nadal jest. Nie mamy chwili do stracenia.
Avery przytknął zapałkę do gazety i patrzył, jak chwyta ogień. Gdy
zapaliła się, dym zaczął napływać powoli ku jego twarzy. Oczy zaczęły mu
łzawić za okularami.
- Skąd znali cel lotu Lansena?
- To był lot rejsowy. Musiał najpierw dostać pozwolenie
Avery dorzucił węgla, wstał i opłukał ręce w umywalce w rogu. Wytarł je
w chusteczkę.
- Ciągle proszę Pine'a, żeby mi przyniósł ręcznik - powiedział Lec-lerc. -
Mają za mało roboty, to połowa wszystkich zmartwień.
- Nic nie szkodzi. - Avery wetknął wilgotną chusteczkę do kieszeni.
Poczuł zimno na biodrze. - Może teraz będą mieli więcej - dodał bez
ironii.
- Chyba powinienem powiedzieć Pine'owi, żeby wstawił mi tu łóżko. Coś
na kształt pokoju operacyjnego. - Leclerc mówił ostrożnie, jakby z obawy,
że Avery mógłby odebrać mu przyjemność. - Możesz dzwonić tu w nocy z
Finlandii. Gdybyś znalazł film, powiesz po prostu, że interesy się
powiodły.
- A jeśli nie?
- Powiesz, że interesy się nie powiodły.
- Brzmi to bardzo podobnie - zaprotestował. - Jeśli będą problemy z
połączeniem, może wypaść „nie".
- No to powiedz, że nie są zainteresowani. Użyj jakiejś negacji. Wiem, co
mówię.
Avery podniósł pusty kubeł na węgiel.
- Zaniosę to Pine'owi.
Przeszedł koło dyżurki. Obok telefonu siedział, na wpół drzemiąc,
człowiek z lotnictwa wojskowego. Avery zszedł drewnianymi schodami do
drzwi frontowych.
- Szef chce trochę węgla, Pine.
Portier wstał, jak zawsze, gdy ktoś do niego mówił. Przybrał postawę na
baczność obok łóżka w koszarowym pokoiku.
- Przepraszam, sir. Nie mogę odejść od drzwi.
- Na litość boską, ja zajmę się drzwiami. Zamarzamy tam, na górze. Pine
wziął kubeł, zapiął mundur i zniknął w korytarzu. Już nie pogwizdywał.
37
- I trzeba ustawić łóżko w jego pokoju - dokończył, gdy Pine wrócił. -
Powiedz o tym dyżurnemu, gdy się obudzi. Aha, i ręcznik. Przy umywalce
musi być ręcznik.
- Tak jest. Cudownie, że stary departament znów rusza do boju.
- Gdzie tu, w okolicy, można dostać śniadanie? Znajdzie się coś tutaj?
- Jest Cadena - powiedział niepewnie Pine - ale nie wiem, czy będzie
odpowiadała szefowi. - Uśmieszek. - W dawnych dniach mieliśmy
kantynę. Coś na ząb.
Była za kwadrans siódma.
- Kiedy otwierają Cadenę?
- Nie wiem, sir.
- Czy znasz pana Taylora? - O mały włos nie powiedział: „znałeś".
- O tak, sir.
- Spotkałeś kiedy jego żonę?
- Nie, sir.
- Jaka ona jest? Wiesz coś o niej? Coś słyszałeś?
- Nie, sir, jestem pewien, że nie. Doprawdy, bardzo smutny obowiązek,
sir.
Avery popatrzył na niego zaskoczony. Pomyślał, że Leclerc musiał mu coś
powiedzieć, i poszedł na górę. Wcześniej czy później będzie musiał
zatelefonować do Sarah.
Poszli gdzieś na śniadanie. Leclerc nie chciał iść do Cadeny i szli przed
siebie, aż znaleźli inną kawiarnię, gorszą i droższą.
- Nie mogę go sobie przypomnieć - powiedział Leclerc. - Co za absurd.
Chyba jest radiooperatorem. Albo był, w tamtych czasach.
Avery pomyślał, że Leclerc mówi o Taylorze.
- Pan mówił, że ile on miał lat?
- Czterdzieści, czterdzieści coś. To dobry wiek. Polak z Gdańska. Wiesz,
oni mówią po niemiecku. Nie taki wariat jak Słowianin czystej krwi. Po
wojnie przez parę lat dryfował, ale zebrał się do kupy i kupił sobie garaż.
Musiał się nieźle urządzić.
- Nie sądzę zatem, żeby...
- Nonsens. Będzie nam wdzięczny, a przynajmniej powinien być. Leclerc
zapłacił i zachował rachunek. Gdy wyszli z kawiarni, powiedział coś o
dietach i przedkładaniu rachunków księgowości.
38
- Możesz żądać też zapłaty za nocną służbę albo za zastępstwo. -Szli
wzdłuż ulicy. - Masz zamówiony bilet lotniczy. Carol dzwoniła w tej
sprawie ze swojego mieszkania. Powinniśmy dać ci zaliczkę na wydatki.
Będzie trzeba zapłacić za wysyłkę ciała. Zdaję sobie sprawę, że to może
być bardzo kosztowne. Lepiej, żebyś przesłał go drogą lotniczą. Sekcję
zwłok przeprowadzimy na miejscu, prywatnie.
- Jeszcze nie widziałem martwego człowieka - wyznał Avery. Stali na
rogu ulicy w Kennington i rozglądali się za taksówką. W takim miejscu
można czekać i cały dzień.
- John, musisz zachować całkowitą dyskrecję w sprawie tego człowieka.
Nikt nie może o tym wiedzieć, nawet w departamencie, nikt. Moglibyśmy
nazwać go Chrabąszczem. Tego Leisera. Tak, nazwiemy go Chrabąszcz.
- W porządku.
- To bardzo delikatna sprawa; kwestia wyczucia czasu. Nie mam
wątpliwości, że będą sprzeciwy, zarówno w samym departamencie, jak i
poza nim.
- Co z moją przykrywką i tak dalej? - zapytał Avery. - Nie jestem
całkiem...
Przejechała wolna taksówka i nie zatrzymała się.
- Sukinsyn - parsknął Leclerc. - Dlaczego nas nie zabrał?
- Pewnie gdzieś tam mieszka. Jechał w stronę West Endu. Co z
przykrywką? - ponaglił.
- Podróżujesz pod własnym nazwiskiem. Nie widzę żadnego problemu.
Możesz używać własnego adresu. Mów, że jesteś wydawcą. W końcu nim
byłeś. Konsul powie ci co i jak. Czym się niepokoisz?
- No... tylko szczegółami.
Leclerc, rozbudzony z marzeń, uśmiechnął się
- Coś ci powiem o przykrywce; coś, czego nauczy cię doświadczenie.
Nigdy nie mów o sobie, jeśli nie musisz. Ludzie nie oczekują, że będziesz
się tłumaczył. Bo też w końcu z czego się tu tłumaczyć? Grunt jest
przygotowany; konsul będzie miał nasz telegram. Pokażesz mu paszport, a
resztę wymyśl na poczekaniu.
- Spróbuję.
- Uda ci się - powiedział z przekonaniem Leclerc i obaj nieśmiało się
uśmiechnęli.
- Jak daleko jest do miasta z lotniska? - zapytał Avery.
- Jakieś pięć kilometrów. Zlatują się tam ludzie do najważniejszych
miejscowości narciarskich. Bóg jeden wie, co konsul robi tam całymi
dniami.
39
- A do Helsinek?
- Mówiłem ci. Sto sześćdziesiąt kilometrów. Może więcej. Avery
zaproponował, żeby pojechali autobusem, ale Leclerc nie chciał
stać w kolejce na przystanku, więc zostali na rogu. Znów zaczął mówić o
samochodzie służbowym.
- To kompletny absurd. W dawnych czasach mieliśmy własne garaże, a
teraz mamy dwie półciężarówki i Ministerstwo Skarbu nie chce nam płacić
za nadgodziny dla szofera. Jak mam prowadzić departament w takich
warunkach?
W końcu poszli na piechotę. Leclerc pamiętał adres; uczynił z tego punkt
honoru, żeby nie zapominać o takich sprawach. Avery'emu dziwnie się z
nim szło tak długo, bo Leclerc dostosowywał swój krok do jego kroku -
Avery był wyższy. Próbował się kontrolować, ale czasem się zapominał i
Leclerc musiał wyciągać nogi, podskakując przy każdym stąpnięciu. Nic
przyjemnego. Mżył drobny deszczyk. Nadal było bardzo zimno.
Kiedyś Avery żywił do Leclerca uczucie głębokiej, opiekuńczej miłości.
Leclerc miał nieuchwytną zdolność wzbudzania poczucia winy, jakby jego
towarzysz był zaledwie żałosną namiastką zmarłego przyjaciela. Ktoś tam
był i odszedł; może cały świat, a może pokolenie; ktoś go stworzył i
wydziedziczył; Avery w jednej chwili nienawidził go za przejrzystą
manipulację, brzydził się jego błazeńskich gestów-jak dziecko nie cierpi
afektacji u rodzica - a za chwilę biegł, żeby go chronić, pełen
opiekuńczych uczuć. Mimo tych zmiennych kolei ich wzajemnych
stosunków był mu jednak na swój sposób wdzięczny za to, że Leclerc go
stworzył. W ten sposób zrodziła się między nimi silna miłość, z rodzaju
takich, które nawiązują się między ludźmi słabymi; każdy z nich staje się
miarą, do której drugi przymierza swoje czyny.
- Byłoby dobrze - powiedział nagle Leclerc - gdybyś wziął udział w
prowadzeniu Chrabąszcza.
- Chciałbym.
- Jak tylko wrócisz.
Znaleźli adres na mapie. Roxburgh Gardens 34, daleko za kenning-tońską
High Street.
Ulica obskurna, domy bardziej stłoczone. Latarnie gazowe płonęły żółto i
płasko jak papierowe księżyce.
- Podczas wojny udzielali schronienia naszemu personelowi.
- Może znów to zrobią - powiedział Avery.
- Minęło dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni robiłem coś takiego.
- Czy wtedy był pan sam? - zapytał Avery i natychmiast tego pożałował.
Tak łatwo było zranić Leclerca.
40
- W tamtych czasach to było prostsze. Mogliśmy powiedzieć, że zginęli za
kraj. Nie musieliśmy opowiadać szczegółów; nie oczekiwali tego.
Więc tacy byliśmy, pomyślał Avery. Jeszcze jeden z tych chłopców, z tych
roześmianych twarzy na ścianie.
- Piloci ginęli wtedy codziennie. Wiesz, robiliśmy rozpoznania,
uczestniczyliśmy w operacjach specjalnych... czasem się wstydzę, bo nie
pamiętam nawet ich imion. Niektórzy z nich byli tacy młodzi.
Przed oczami Avery'ego przeszła tragiczna procesja zdjętych zgrozą
twarzy, matek i ojców, narzeczonych i żon. Usiłował wyobrazić sobie
Lecłerca pośród nich, naiwnego, a jednak pewnego siebie, jak polityk na
miejscu katastrofy.
Stali u szczytu wzniesienia. Okolica była nędzna. Ulica prowadziła w dół,
wzdłuż linii obskurnych, bezokich domów, nad nimi wznosił się samotny
blok mieszkalny, Roxburgh Gardens. Strumyczek światła lśnił w
glazurowanych kafelkach, dzieląc całość na komórki. Budynek był wielki,
na swój sposób bardzo brzydki - początek nowego świata, a u jego stóp
leżały czarne gruzy starego: śliskie domostwa w rozpadzie, nawiedzane
przez smutne twarze sunące w deszczu jak dryfujące kawałki drewna w
zapomnianym porcie.
Leclerc zacisnął wątłe pięści, stał bardzo spokojnie.
- Tutaj? - zapytał. - To tutaj mieszkał Taylor?
- A co w tym złego? To część założenia, modernizacja...
I w tym momencie Avery zrozumiał. Leclerc był zawstydzony. Taylor
niewdzięcznie go oszukał. Nie to społeczeństwo chronili, nie te slumsy z
ich wieżą Babel, nie było dla nich miejsca w planie Lecłerca. Pomyśleć
tylko, że członek zespołu Lecłerca dzień w dzień wlókł się z tego
smrodliwego miejsca do sanktuarium departamentu. Nie miał pieniędzy,
nie dostawał pensji? Nie miał tego i owego na boku, jak my wszyscy, ot
setki albo dwóch, żeby wykupić się z tej nędzy?
- Nie jest tu gorzej niż na Blackfriars Road - powiedział bez przekonania
Avery. Chciał pocieszyć Lecłerca.
- Wszyscy wiedzą, że bywamy na Baker Street - odparł Leclerc.
Szybko podeszli do bloku, przeszli obok wystaw z używaną odzieżą i
zardzewiałymi piecykami elektrycznymi, całą tą smutną rupieciarnią
bezużytecznych przedmiotów, które kupuje tylko biedota. Był tam też
kandelabr z żółtymi zakurzonymi świecami, które wyglądały jak odłamki
grobowca.
- Jaki numer? - zapytał Leclerc.
- Mówił pan trzydzieści cztery.
Minęli ciężkie filary zdobione surową mozaiką, poszli za plastikowymi
strzałkami z wymalowanymi różową farbą numerami, prześlizgnęli
41
się między starymi, pustymi samochodami, aż wreszcie dotarli do
betonowego wejścia, gdzie na schodach stały kartony z mlekiem. Nie było
drzwi, tylko pokryte gumą schody, popiskujące, gdy się po nich stąpało. W
powietrzu unosił się zapach jedzenia i mydła w płynie, jakie znaleźć
można w toaletach dworcowych. Na pokrytej ciężkim stiukiem ścianie
odręczny napis zniechęcał do hałasowania. Gdzieś grało radio. Pokonali
dwa piętra i zatrzymali się przed zielonymi drzwiami, do połowy
oszklonymi. Przybity był do nich biały bakelitowy numer 34. Leclerc zdjął
kapelusz i otarł pot ze skroni. Jakby wchodził do kościoła. Deszcz był
mocniejszy, niż im się wydawało, płaszcze mieli całkiem przemoczone.
Nacisnął dzwonek. Avery nagle się przestraszył, zerknął na Leclerca i
pomyślał: to twój występ, ty jej mów.
Muzyka zdawała się głośniejsza. Wysilali słuch, żeby uchwycić jakiś inny
dźwięk, ale niczego nie usłyszeli.
- Dlaczego nazwał go pan Malherbe? - zapytał nagle Avery.
Leclerc znów nacisnął guzik i wtedy obaj jednocześnie usłyszeli kwilenie,
coś pomiędzy szlochem dziecka a miauczeniem kota, zduszone,
metaliczne wzdychanie. Leclerc odstąpił o krok, Avery zaś chwycił za
kołatkę z brązu umieszczoną na skrzynce na listy i zaczął gwałtownie
stukać. Echo zamarło, a oni usłyszeli w głębi mieszkania lekkie, niechętne
kroki; rygiel wysunął się, zamek sprężynowy odskoczył. Potem znów
usłyszeli to samo monotonne zawodzenie. Drzwi uchyliły się i Avery
zobaczył dziecko, kruchą, bladą, znękaną dziewczynkę. Nie miała więcej
niż dziesięć lat. Nosiła okulary w stalowych oprawkach - takie jak An-
thony. W ramionach tuliła lalkę, jej różowe kończyny dyndały
bezsensownie, wymalowane oczy gapiły się spoza potarganych
bawełnianych frędzli, namazane farbą usta były szeroko otwarte, a głowa
zwisała na bok jak u trupa. Była to tak zwana lalka mówiąca, ale żadne z
żywych stworzeń nie wydaje takich dźwięków.
- Gdzie jest twoja matka? - zapytał Leclerc. Głos miał agresywny,
wystraszony.
Dziecko pokręciło głową.
- Poszła do pracy.
- Więc kto się tobą opiekuje?
Mówiła powoli, jakby myślała o czymś innym.
- Mamusia wraca dopiero na herbatę. Nie wolno mi nikomu otwierać.
- Gdzie ona jest? Dokąd poszła?
- Do pracy.
- Kto ci daje lunch? - nalegał Leclerc.
- Co?
42
- Kto ci daje obiad? - szybko powiedział Avery.
- Pani Bradley. Po szkole. Wtedy Avery zapytał:
- Gdzie jest twój ojciec?
Ona uśmiechnęła się i przytknęła palec do warg.
- Poleciał samolotem - szepnęła. - Żeby wziąć pieniądze. Ale mi nie
wolno tego mówić. To tajemnica.
Żaden z nich się nie odezwał.
- Przywiezie mi prezenty - dodała.
- Skąd? - zapytał Avery.
- Z bieguna północnego, ale to tajemnica. - Nadal trzymała rękę na
klamce. - Stąd, skąd przychodzi Święty Mikołaj.
- Powiedz mamie, że byli tu dwaj panowie - poprosił Avery. - Z biura
tatusia. Przyjdziemy znów na herbatkę.
- To ważne - dodał Leclerc.
Wyglądało na to, że się odprężyła, gdy usłyszała, że znająjej ojca.
- Jest w samolocie - powtórzyła.
Avery pogmerał w kieszeni i dał jej dwie półkoronówki, resztę z dziesięciu
szylingów od Sarah. Dziewczynka zamknęła drzwi, zostawiając ich na tej
podłej klatce schodowej z radiem grającym pełną zadumy muzykę.
Stali na ulicy, nie patrząc na siebie. - Dlaczego zadawałeś jej te pytania o
ojca? Kiedy Avery nie odpowiadał, Leclerc dodał jakby bez związku:
- Czy się kogo lubi czy nie lubi, nie ma to nic do rzeczy. Czasem Leclerc
zdawał się niczego nie słyszeć i niczego nie czuć.
Odpływał, nasłuchiwał dźwięków, jak ktoś, kto nauczył się kroków
tanecznych, a odebrano mu muzykę. Ten nastrój był jak głęboki smutek,
jak zaskoczenie zdradzonego człowieka.
- Obawiam się, że nie będę mógł wrócić tu z panem dziś po południu -
powiedział łagodnie Avery. - Może Bruce Woodford byłby gotów...
- Bruce nie jest taki dobry. -1 dodał: - Przyjdziesz na zebranie o dziesiątej
czterdzieści pięć?
- Będę chyba musiał wyjść przed końcem, żeby dostać się do Cyrku i
zabrać swoje rzeczy. Sąrah nie czuła się dobrze. Zostanę w biurze, jak
43
długo tylko będę mógł. Przykro mi, że zadawałem te wszystkie pytania.
Naprawdę mi przykro.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Najpierw muszę
porozmawiać z jej matką. Może coś się wyjaśni. Taylor to doświadczony
pracownik. Znał zasady.
- Nie napomknę nawet o tym, obiecuję, że nie. Ani o Chrabąszczu.
- Muszę powiedzieć Haldane'owi o Chrabąszczu. Oczywiście postawi się.
Tak, tak to nazwiemy... całą operację. Nazwiemy ją „Chrabąszcz". - Ta
myśl go pocieszyła.
Spieszyli się do biura, nie do pracy, ale żeby znaleźć tam schronienie,
anonimowość, której tak bardzo potrzebowali.
Pokój Avery'ego był o jedne drzwi od pokoju Leclerca. Tabliczka na
drzwiach informowała: Asystent dyrektora. Dwa lata temu Leclerca
zaproszono do Ameryki, to wyrażenie pojawiło się od jego powrotu. W
departamencie do personelu zwracano się według pełnionej funkcji. Stąd
na Avery'ego mówiono po prostu „biuro osobiste"; bo choć Leclerc mógł
zmieniać tytulaturę co tydzień, to i tak nie był w stanie zmienić lokalnego
dialektu.
Za kwadrans jedenasta Woodford wszedł do pokoju. Avery przewidywał,
że to zrobi: mała pogawędka przed rozpoczęciem zebrania, kilka cichych
słów na tematy niekoniecznie poruszane w porządku dziennym.
- O co w tym wszystkim chodzi, John? - Zapalił fajkę, odchylił wielką
głowę i zgasił zapałkę długimi, zamaszystymi ruchami ręki. Kiedyś
nauczyciel. Atletycznie zbudowany człowiek.
- To ty mi powiedz.
- Biedny Taylor.
- O, właśnie.
- Nie chcę wybiegać przed orkiestrę. - Przysiadł na brzegu biurka,
zaabsorbowany swoją fajką. -Nie chcę wybiegać przed orkiestrę, John
-powtórzył. - Ale jest inna sprawa, której powinniśmy się przyjrzeć, bez
względu na to, jak wielką tragedią byłaby śmierć Taylora. - Schował
puszkę z tytoniem do kieszeni zielonej marynarki i powiedział: -
Archiwum.
- To parafia Haldane'a. Badania.
- Nie mam niczego przeciw staremu Adrianowi. To dobry druh.
Pracujemy razem od ponad dwudziestu lat.
A zatem i ty musisz być dobrym druhem, pomyślał Avery.
Woodford miał obyczaj podchodzenia coraz bliżej, gdy mówił; ocierał się
swoim potężnym barkiem o rozmówcę, jak koń ociera się o bramę.
Pochylił się do przodu i popatrzył uważnie na Avery'ego: prosty człowiek
wprawiony w zakłopotanie, mówiło to spojrzenie, uczciwy czło-
44
wiek dokonujący wyboru między przyjaźnią a obowiązkiem. Kosmaty
garnitur, ze zbyt grubego materiału, żeby mógł się pomiąć, zwijał się jak
koc. Guziki były brązowe, kościane, topornie przycięte.
- John, archiwum jest do niczego, obaj to wiemy. Papiery nie są
wpisywane, na teczkach nie ma właściwych dat. - Zrozpaczony potrząsnął
głową. - Zgubiliśmy teczkę o polityce wobec frachtu morskiego od połowy
października. Po prostu rozpłynęła się we mgle.
- Adrian Haldane wystosował notkę w tej sprawie - odparł Avery.
-Wszyscy byliśmy w to zamieszani, nie tylko on. Teczki czasem ginaj ta
jest pierwsza od kwietnia, Bruce. Nie sądzę, żeby było tak źle, jeśli wziąć
pod uwagę, ile papieru przerabiamy. Myślę, że archiwum to jeden z
naszych atutów. Teczki są bez zarzutu. Uważam, że nasze repertorium
archiwalne jest jedyne w swoim rodzaju. To wszystko zasługa Adriana,
prawda? Niemniej, jeśli jesteś zaniepokojony, to dlaczego nie
porozmawiasz z nim o tym?
- Nie, nie. To nie jest aż tak ważne.
Carol weszła z herbatą. Woodford pił z wielkiego fajansowego kuba-sa z
wytłoczonymi wielkimi literami - inicjałami swojego imienia i nazwiska.
Wyglądały jak ozdoba z lukru.
- Wilf Taylor nie żyje - powiedziała Carol, stawiając tacę.
- Jestem tu od pierwszej - skłamał Avery - zajmowałem się tym.
Pracowaliśmy przez całą noc.
- Dyrektor jest bardzo zmartwiony - dodała Carol.
- Carol, jaka jest jego żona?
Carol była dobrze ubraną dziewczyną, trochę wyższą od Sarah.
- Nikt się z nianie spotykał.
Wyszła z pokoju, a Woodford popatrzył za nią. Wyjął fajkę z ust i
uśmiechnął się. Avery wiedział, że zaraz coś powie o sypianiu z Carol, i
nagle zaczął mieć tego dość.
- To twoja żona zrobiła ten kubek, Bruce? - zapytał szybko. - Słyszałem,
że z niej niezły garncarz.
- Talerzyk też jest jej roboty. - Zaczął mówić o lekcjach, na które
uczęszczała, o zabawnym wydarzeniu na Wimbledonie, że mało nie pękła
ze śmiechu.
Była prawie jedenasta, słyszeli, jak inni zbierają się na korytarzu.
- Lepiej pójdę do sąsiada - powiedział Avery - i zobaczę, czy jest gotowy.
Przez ostatnie osiem godzin miał niezłą harówkę.
Woodford podniósł kubek i siorbnął herbaty.
- Jeśli trafi ci się okazja, wspomnij szefowi o tej sprawie z archiwum,
John. Nie chcę jej wywlekać wobec wszystkich. Adrian ma już nie te lata.
45
- Bruce, dyrektor jest teraz bardzo zajęty.
- No jasne.
- Nie chce wtrącać się Haldane'owi w jego sprawy, nie znosi tego, wiesz
przecież. - Gdy dotarli do pokoju szefa, odwrócił się do Woodfor-da i
zapytał: - Pamiętasz człowieka o nazwisku Malherbe? Pracował w
departamencie?
Woodford stanął jak wryty.
- O Boże, tak. Młody chłopak, tak jak ty. Podczas wojny. Dobry Boże. - A
potem poważnie, ale nie tak, jak zwykł się zwracać do ludzi: -Nie
wspominaj tego nazwiska przy szefie. Był bardzo przybity po śmierci
Malherbe'a. To był jeden z pilotów od zadań specjalnych. Bardzo się
przyjaźnili.
Pokój Leclerca w świetle dziennym nie był tak ponury jak po zmroku.
Można było pomyśleć, że jego użytkownik umeblował go pospiesznie, w
stanie wyższej konieczności, nie wiedząc, jak długo w nim zostanie. Stół
na kozłach pokryty był mapami. Leżały nawet nie po trzy czy cztery, ale
tuzinami. Na niektórych, wykonanych w dużej skali, zaznaczono ulice i
poszczególne domy. Taśmy z telegrafu, nalepione na różowy papier,
wisiały w plikach na tablicy ogłoszeń, przyczepione ogromnymi
spinaczami jak szpalty czekające na korektę. W rogu stało łóżko przykryte
kapą. Obok umywalki wisiał czysty ręcznik. Biurko było nowe, • z szarej
stali, typowy mebel rządowy. Ściany brudne. Tu i tam kremowa farba
zaczynała obłazić, obnażając ciemnozieloną warstwę pod spodem. Był to
mały, kwadratowy pokój z zasłonami Ministerstwa Przemysłu. O te
zasłony wybuchła cała kłótnia, bo przy okazji wynikła kwestia
dopasowania stopnia Leclerca do skali urzędów cywilnych. Z tego, co
wiedział Avery, był to jedyny przypadek, kiedy Leclerc podjął wysiłek,
żeby uporządkować trochę swój pokój. Ogień na kominku prawie wygasł.
Czasem, gdy pogoda była wyjątkowo wietrzna, w ogóle nie chciał się palić
i Avery z pokoju obok słyszał, jak sadza opada w kominie.
Avery patrzył, jak wchodzą: najpierw Woodford, potem Sandford,
Dennison i McCulloch. Wszyscy już słyszeli o Tay lorze. Łatwo było sobie
wyobrazić, jak wiadomości rozprzestrzeniają się po departamencie -nie jak
krzyczące nagłówki, ale jak małe, intrygujące sensacyjki, które
przekazywane z pokoju do pokoju dodają codziennej rutynie dynamiki, a
ludziom dostarczają chwilowego optymizmu, jak podwyżka
wynagrodzenia. Będą patrzyli na Leclerca, obserwowali go, tak jak
więźniowie obserwują strażnika. Znali jego zwykłe zachowania i czekali,
aż nastąpi w nich jakaś zmiana. Każdy w departamencie wiedział, że
pracuje się tu w nocy i że Leclerc śpi w biurze.
46
Usadowili się za stołem, postawili hałaśliwie kubki przed sobą jak dzieci
przed jedzeniem. Leclerc u szczytu, pozostali po bokach, puste krzesło
przy drugim końcu. Wszedł Haldane i ledwie Avery go zobaczył, wiedział,
że odbędzie się pojedynek: Leclerc-Haldane.
Patrząc na puste krzesło, Haldane powiedział:
- Widzę, że zostawiono mi miejsce w przeciągu. Avery wstał, ale Haldane
zdążył już usiąść.
- Nie fatyguj się, Avery. I tak już jestem chory. - Zakaszlał. Ten kaszel
męczył go przez cały rok. Nawet latem nie ustępował; Haldane kaszlał o
każdej porze roku.
Pozostali zaczęli się nieswojo wiercić; Woodford poczęstował się
biszkoptem. Haldane spojrzał na kominek.
- Czy Ministerstwa Przemysłu nie stać było na coś lepszego? - zapytał.
- To przez deszcz. Deszcz temu szkodzi. Pine próbował coś z tym zrobić,
ale bez skutku - wyjaśnił Avery.
- Aha.
Haldane był szczupłym mężczyzną o długich, niespokojnych palcach,
^zamkniętym w sobie, o powolnych ruchach i żywych rysach twarzy,
łysiejącym, skromnym i oschłym, człowiekiem, który na pozór gardzi
wszystkim i chadza własnymi drogami, uzależnionym od krzyżówek i
dziewiętnastowiecznych akwareli.
Weszła Carol z teczkami i mapami. Położyła je na biurku Leclerca, które
w odróżnieniu od mebli było bardzo schludne. Czekali zakłopotani, aż
wyjdzie. Leclerc zamknął drzwi, ostrożnie przejechał dłonią po swoich
ciemnych włosach, jakby nie był do nich przyzwyczajony. .
- Taylor został zabity. Wszyscy już o tym słyszeliście. Zabito go ostatniej
nocy w Finlandii, dokąd podróżował pod innym nazwiskiem. - Ave-ry
zauważył, że Leclerc nie wymienił Malherbe'a. - Szczegółów nie znamy.
Prawdopodobnie przejechał go samochód. Powiedziałem Carol, by
rozgłaszała, że to był wypadek. Czy to jasne?
Tak, odparli, to zupełnie jasne.
- Pojechał, żeby odebrać film od... naszego kontaktu, skandynawskiego
kontaktu. Wiecie, o kim mówię. Raczej nie korzystamy ze zwyczajnych
kurierów do pracy operacyjnej, ale w tym przypadku było inaczej; to było
coś nadzwyczajnego. Myślę, że Adrian wesprze mnie teraz. - Krótki gest:
podniósł do góry ręce, oswobodził nadgarstki z białych mankietów, złożył
dłonie i palce pionowo, modląc się o wsparcie ze strony Haldane'a.
- Nadzwyczajnego? - powtórzył bardzo powoli Haldane ostrym i cienkim
głosem, kulturalnym, bez akcentów i afektacji, głosem godnym
47
pozazdroszczenia. - Tak, to było coś innego. Nie tylko dlatego, że Taylor
nie żyje. Nie powinniśmy byli go posyłać. Pod żadnym pozorem -
stwierdził stanowczo. - Złamaliśmy podstawową zasadę wywiadu.
Wykorzystaliśmy człowieka działającego jawnie do pracy konspiracyjnej.
Choć nie mamy już przecież prac konspiracyjnych.
- Czy powinniśmy dopuścić, żeby nasi zwierzchnicy to rozsądzili?
-podsunął skromnie Leclerc. - Zgodzisz się przynajmniej co do jednego, że
ministerstwo naciska bez przerwy i żąda od nas rezultatów. - Zwrócił się
do współpracowników po obu stronach stołu. Raz na lewo, raz na prawo,
jak do udziałowców. - Nadszedł czas, żebyście poznali szczegóły. Mamy
do czynienia ze sprawą o wyjątkowo wysokim stopniu utajnienia.
Rozumiecie. Proponuję, żeby ograniczyć to do kierowników sekcji. Jak do
tej pory tylko Haldane i jedna albo dwie osoby z jego personelu zostały
wtajemniczone. I John Avery, jako mój asystent. Pragnę podkreślić, że
nasza siostrzana służba nic o tym nie wie. A teraz o naszych własnych
ustaleniach. Operacja ma kryptonim „Chrabąszcz". - Mówił urywanymi,
prostymi zdaniami. - Będzie tylko jedna teczka operacyjna, pod koniec
każdego dnia musi trafić do mnie osobiście albo do Carol, gdyby mnie nie
było. Jest też kopia biblioteczna. Takim systemem posługiwaliśmy się
podczas wojny i sądzę, że wszyscy go znacie. Od tej chwili będziemy z
niego korzystać. Muszę dodać nazwisko Carol do listy użytkowników.
Woodford wskazał fajką Avery'ego i pokręcił głową. Nie młody John, tu
obecny; on nie zna tego systemu. Sandford siedzący obok Avery'ego*
wyjaśnił mu, o co chodzi. Kopię biblioteczną trzymano w pokoju szyfrów.
Nie wolno jej wynosić -to sprzeczne z przepisami. Wszystkie nowe
dokumenty muszą być wprowadzane, jak tylko powstaną. Lista subskryp-
cyjna to wykaz osób uprawnionych do czytania. Nie wolno używać
spinaczy, dokumenty muszą być zszywane.
Pozostali byli zadowoleni.
Sandford był z administracyjnego. Mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w
okularach w złotej oprawce. Przyjeżdżał do biura na motocyklu. Leclerc
kiedyś zaprotestował, bez podania powodów, i Sandford zaczął parkować
dalej przy ulicy, naprzeciwko szpitala.
- A teraz wróćmy do operacji - powiedział Leclerc. Cienka linia
złączonych dłoni przecinała na pół jego bystrą twarz. Tylko Haldane nie
przyglądał mu się, patrzył w okno. Na tle budynków siąpił deszcz, jak
wiosenny deszczyk w ciemnej dolinie.
Nagle Leclerc wstał i podszedł do wiszącej na ścianie mapy Europy z
wpiętymi małymi proporczykami. Uniósł wyprostowane ramię, wspiął się
na palce i sięgnął do pomocnej półkuli.
48
- Mamy mały kłopot z Niemcami - powiedział. Rozległ się lekki
śmieszek. - W rejonie na południe od Rostoku jest miejscowość o nazwie
Kalkstadt, o tutaj. - Przesunął palec wzdłuż linii brzegowej Bałtyku na
wysokości Szlezwiku-Holsztynu, skierował się na wschód i zatrzymał o
trzy centymetry na południe od Rostoku. - Mówiąc w skrócie,
dysponujemy trzema sygnałami, które sugerują, nie twierdzę, że dowodzą,
że dzieje się tam coś ważnego w związku z obiektami wojskowymi. -
Odwrócił się na pięcie, twarzą do nich. Będzie teraz stał przy mapie i
mówił stamtąd, żeby pokazać, że zapamiętał wszystkie fakty i nie są mu
potrzebne papiery leżące na stole. - Pierwszy sygnał nadszedł dokładnie
miesiąc temu, kiedy otrzymaliśmy raport od naszego przedstawiciela w
Hamburgu, Jimmy'ego Gortona.
Woodford uśmiechnął się. Dobry Boże, to stary Jimmy nadal działa?
- Uchodźca z Niemiec Wschodnich przekroczył granicę niedaleko Lubeki,
przepłynął rzekę. Kolejarz z Kalkstadt. Poszedł do naszego konsulatu i
zaproponował, że sprzeda informację o nowych stanowiskach rakiet
niedaleko Rostoku. Nie muszę wam mówić, że z konsulatu go wyrzucono.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie dałoby nam nawet pomieszczenia
na miotły, więc jest mało prawdopodobne - krzywy uśmieszek - żeby
pomogło w kupowaniu informacji wojskowych. - Miły pomruk był
odpowiedzią na jego dowcip. - Niemniej, dzięki hitowi szczęścia, Gorton
dowiedział się o tym człowieku i pojechał do Flensburga, żeby się z nim
spotkać.
Woodford nie mógł tego przepuścić. Flensburg? Czy to nie tam
zlokalizowali niemieckie łodzie podwodne w czterdziestym pierwszym?
Flensburg, to było widowisko.
Leclerc kiwnął pobłażliwie głową pod adresem Woodforda, jakby i jego
bawiło to wspomnienie.
- Ten nędznik był we wszystkich biurach alianckich w pomocnych
Niemczech, ale nikt nie chciał na niego nawet spojrzeć. Jimmy Gorton
pogawędził z nim trochę.
Ze słów Leclerca wynikało, choć nie wprost, że Gorton był jedynym
inteligentnym człowiekiem pośród stada głupców. Leclerc podszedł do
biurka, wyjął papierosa ze srebrnego pudełka, zapalił, wziął teczkę z
wielkim czerwonym krzyżem na okładce i położył ją bezszelestnie na stole
przed nimi.
- To raport Jimmy'ego - powiedział. - Pierwszorzędna robota według
wszelkich standardów. - Papieros między jego palcami był jakoś bardzo
długi. - Nazwisko defektora - dodał na wyrost - brzmi Frit-sche.
4 - Za późno na wojnę
49
- Defektora? - wtrącił szybko Haldane. - Ten człowiek jest byle jakim
uciekinierem, kolejarzem. Zazwyczaj w takich przypadkach nie mówimy,
że to defektorzy.
- Ten człowiek jest nie tylko kolejarzem - bronił się Leclerc. - Jest też po
trosze mechanikiem i fotografem.
McCulloch otworzył teczkę i zaczął metodycznie kartkować dokumenty.
Sandford przyglądał mu się zza okularów w złotej oprawce.
- Pierwszego albo drugiego września, nie wiemy, bo nie pamiętał -ciągnął
Leclerc - zdarzyło mu się odrabiać podwójną zmianę w parowozowni w
Kalkstadt. Jeden z jego kolegów zachorował. Musiał pracować od szóstej
do dwunastej następnego dnia i od czwartej do dziesiątej wieczór. Kiedy
zgłosił się do raportu po pracy, było tam dwunastu funkcjonariuszy
wschodnioniemieckiej policji ludowej. Wstrzymano wszelki ruch
pasażerski. Sprawdzali dowody według listy i powiedzieli mu, żeby
trzymał się z dala od parowozowni po wschodniej stronie stacji.
Powiedzieli - dodał z namysłem - że jeśli zbliży się tam, może dostać
kulkę w łeb.
To zrobiło na nich wrażenie. Woodford powiedział, że to typowe dla
Niemców.
- Walczymy z Rosjanami - wtrącił Haldane.
- Dziwak z tego naszego człowieka. Chyba kłócił się z policjantami.
Powiedział, że jest równie godny zaufania jak oni, że jest dobrym
Niemcem i członkiem partii. Pokazał im legitymację związkową,
fotografię żony i Bóg jeden wie co jeszcze. Oczywiście to nie pomogło.
Powiedzieli mu, że ma wykonywać rozkazy i trzymać się z dala od
zajezdni po wschodniej stronie. Ale musiał ich intrygować, bo kiedy
podgrzewali sobie zupę o dziesiątej, zawołali go i dali mu kubek. Jedząc,
zapytał ich, o co chodzi. Odpowiadali wymijająco, ale widział, że są
podnieceni. Wtedy coś się stało. Coś bardzo ważnego. Jeden z młodszych
powiedział, że to, co trzymają w zajezdniach, może wymieść Amerykanów
z Niemiec Zachodnich w ciągu kilku godzin. W tym momencie nadszedł
oficer i kazał im wracać do pracy.
Haldane beznadziejnie zakaszlał, jak echo w starym grobowcu. Ktoś
zapytał, co to był za oficer, Niemiec czy Rosjanin.
- Niemiec. To jest najistotniejsze. W zeznaniu nie ma nic o Rosjanach.
Haldane ostro wszedł mu w słowo.
- Uchodźca nie widział żadnego Rosjanina. Tylko tyle wiemy. Mówmy
dokładnie i jasno. - Znów zakaszlał. Było to bardzo irytujące.
- Jak sobie życzysz. Wrócił do domu na obiad. Nie podobało mu się, że
banda młodzików bawiących się w wojsko przegania go po jego włas-
50
nej stacji. Wypił parę sznapsów, usiadł i zaczął rozmyślać o tej zajezdni.
Adrian, jeśli kaszel ci przeszkadza?... Haldane pokręcił głową.
- Pamiętał, że od północy styka się ona ze składem i że jest tam
wentylator z żaluzjami wmontowany w ścianę działową- mówił dalej Lec-
lerc. Postanowił zajrzeć przez ten wentylator, żeby zobaczyć, co jest w
zajezdni. Tak chciał się, na swój sposób, odegrać na policjantach.
Woodford się roześmiał.
- Potem postanowił posunąć się dalej i sfotografować to, co tam jest
-kontynuowała Leclerc.
- Chyba oszalał - skomentował Haldane. - Tego nie mogę zaakceptować.
- Oszalał czy nie, tak postanowił zrobić. Był poirytowany, bo mu nie
zaufali. Uważał, że ma prawo wiedzieć, co jest w zajezdni. - Leclerc
trochę się zagalopował, więc zmienił temat i zaczął mówić o sprawach
technicznych. - Miał aparat fotograficzny Exa 2, lustrzankę. Wyrób
wschod-nioniemiecki. Obudowa tania, soczewki wzięte z exakty;
oczywiście znacznie gorszy od exakty. - Spojrzał pytająco na techników
Dennisona i McCullocha. - Czy mam rację, panowie? Musicie mnie
poprawiać.
Uśmiechnęli się zakłopotani, bo nie było co poprawiać.
- Miał dobre, szerokokątne soczewki - ciągnął Leclerc. - Kłopot był ze
światłem. Następną zmianę miał od czwartej, a wtedy już zapadał zmrok i
w zajezdni byłoby jeszcze mniej światła. Miał jeden film Agfy, który
trzymał na specjalne okazje, dwadzieścia siedem DIN. Postanowił go
wykorzystać. - Przerwał, bardziej dla efektu, niż żeby odpowiadać na
pytania.
- Dlaczego nie zaczekał do rana? - zapytał Haldane.
- W raporcie - kontynuował bezbarwnym tonem Leclerc - znajdziecie
dokładny opis, sporządzony przez Gortona, jak ten człowiek dostał się do
składu, stanął na beczce na ropę i zrobił zdjęcia przez wentylator. Nie będę
tego teraz powtarzał. Użył maksymalnej przysłony, dwa przecinek osiem, i
czasu naświetlania od ćwierci sekundy do dwóch sekund. Szczęśliwy
przypadek niemieckiej sumienności. -Nikt się nie roześmiał. -Oczywiście,
czas naświetlania był kwestią przypadku. Zawarł się w przedziale około
sekundy. Tylko na ostatnich trzech klatkach coś widać. Oto one.
Leclerc otworzył stalową szufladę biurka i wyciągnął plik połyskliwych
fotografii o rozmiarach trzydzieści na dwadzieścia dwa centymetry. Z
lekka się uśmiechał, jak człowiek patrzący na własne odbicie. Zebrali się
wokół niego wszyscy poza Haldane'erti i Averym, który widział zdjęcia
już wcześniej.
51
Coś tam było.
Można było to zobaczyć, jeśli szybko rzuciło się okiem, coś kryjącego się
w zamazującym kontury cieniu; ale jeśli patrzyło się dłużej, ciemność
zamykała się nad wszystkim i kształty znikały. Ale coś tam było,
niewyraźny kształt lufy działa, tyle że spiczasty i za długi jak na lawetę.
Powstawało podejrzenie, że to transporter, a przy tym coś, co mogło być
platformą.
- Mogli, rzecz jasna, założyć na nie pokrowce ochronne - skomentował
zdjęcie Leclerc. Przyglądał się z nadzieją ich twarzom, czekał na
optymizm.
Avery spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po jedenastej.
- Panie dyrektorze, wkrótce będę musiał wyjść - powiedział. Ciągle
jeszcze nie dzwonił do Sarah. - Muszę sprawdzić, czy księgowy kupił mi
bilet lotniczy.
- Zostań jeszcze dziesięć minut - poprosił Leclerc, a Haldane zapytał:
- Dokąd on jedzie?
- Żeby zająć się Taylorem. Najpierw ma jednak randkę w Cyrku.
- Jak to, zająć się? Taylor nie żyje. Zapadła nieprzyjemna cisza.
- Wiesz doskonale, że Taylor podróżował pod przybranym nazwiskiem.
Ktoś musi zabrać jego rzeczy, odzyskać film. Avery wybiera się w podróż
jako najbliższy krewny. Ministerstwo już wyraziło zgodę. Nie wiedziałem,
że i ciebie muszę pytać o pozwolenie.
- Ma zabrać ciało?
- Ma odzyskać film - odparł kategorycznie Leclerc.
- To robota operacyjna. Avery nie ma wyszkolenia.
- Podczas wojny bywali gorsi. Da sobie radę.
- Taylor nie dał sobie rady. Co zrobi Avery, jak to znajdzie? Przywiezie w
kosmetyczce?
- Czy moglibyśmy omówić to później? - zaproponował Leclerc i znów
zwrócił się do pozostałych, uśmiechając się cierpliwie, jakby chciał
powiedzieć, że stary Adrian ma humory. - To było wszystko, czym
dysponowaliśmy jeszcze dziesięć dni temu. Potem dostaliśmy drugi
sygnał. Obszar wokół Kalkstadt został ogłoszony obszarem zamkniętym. -
Rozległy się podekscytowane szepty. - W promieniu, jak udało się nam to
ustalić, trzydziestu kilometrów. Odcięty, zamknięty dla ruchu. Wystawili
straż graniczną. - Rozejrzał się wokół stołu. - Wtedy poinformowałem
ministra. O wszystkich implikacjach nie mogę powiedzieć nawet wam,
52
HL ^^b ^^.___
4
ale pozwólcie, że wymienię jedną. - Ostatnie zdanie wypowiedział szybko,
szarpiąc siwiejące włosy nad uszami. Haldane został zapomniany.
- Na samym początku zdumiała nas - skinął głową pod adresem Haldane^;
był to pojednawczy gest w chwili zwycięstwa, ale Haldane go zignorował
- nieobecność sowieckich żołnierzy. Ich oddziały stacjonują w Rostocku,
Witmarze i Schwerinie. - Palcem celował między proporczyki. - Ale
żadnego, potwierdziły to inne agencje, żadnego nie ma wokół Kalkstadt.
Jeśli jest tam jakaś broń, broń o wielkiej sile niszczenia, to dlaczego nie
ma tam sowieckich żołnierzy?
- Może byli tam technicy, sowieccy technicy w cywilnych ubraniach? -
zasugerował McCulloch.
- Uważam to za mało prawdopodobne - skromny uśmieszek. - W
podobnych przypadkach, gdy transportowano broń taktyczną,
rozpoznawaliśmy obecność choćby jednego oddziału wojsk sowieckich. Z
drugiej jednak strony pięć tygodni temu kilku sowieckich żołnierzy
widziano pod Gustweiler, dalej na południe. - Wrócił do mapy. - Przez
jedną noc kwaterowali w piwiarni. Niektórzy nosili oznaki artylerzystów;
inni nie mieli w ogóle żadnych oznak. Można by wnioskować, że coś
przywieźli, zostawili i wyjechali.
Woodford zaczął się niepokoić. Chciał wiedzieć, do czego to wszystko
prowadzi, jakie wnioski wyciągnęli w ministerstwie? Nie miał
cierpliwości do zagadek.
Leclerc zaczął mówić swoim akademickim tonem. Przynosiło to kapitalny
efekt: fakty są faktami i nie ma o czym dyskutować
- Sekcja badań wykonała wspaniałą robotę. Całkowita długość obiektów
na tych fotografiach - mogli całkiem dokładnie to obliczyć - jest równa
długości sowieckich rakiet średniego zasięgu. Dysponując tymi
informacjami - lekko postukał w mapę kostkami palców, aż zaczęła się
kołysać na boki - ministerstwo uznało za niewykluczone, że mamy do
czynienia z sowieckimi pociskami pod wschodnioniemiecką kontrolą.
Sekcja badań - dodał szybko - nie jest skłonna posuwać się tak daleko.
Zatem, jeśli przeważy pogląd ministerstwa, jeśli oni mają rację, to w
naszych rękach znajduje się - tu nadszedł moment kulminacyjny - coś, co
przypomina sytuację kubańską, tyle że - starał się mówić łagodnie, żeby
ewentualnie móc się wycofać - coś znacznie groźniejszego.
Miał ich.
- Właśnie na tym etapie - wyjaśniał - ministerstwo poczuło się
uprawnione do zatwierdzenia przelotu. Jak wiecie, przez ostatnie cztery
lata departamentowi ograniczono prawo robienia zdjęć lotniczych do
regularnych
53
linii cywilnych lub wojskowych. A nawet to wymagało zgody
Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Odszedł od tematu. -1 tu dygresja:
To naprawdę była bardzo zła sytuacja. - Jego oczy zdawały się czegoś
szukać. Wszyscy patrzyli na niego nerwowo, czekając, aż znów będzie
referować sprawę. - Tym razem ministerstwo zgodziło się odstąpić od
zasady i miło mi poinformować, że to zadanie przypadło naszemu
departamentowi. Wybraliśmy najlepszego pilota, jakiego mogliśmy
znaleźć na naszych listach. Lansena. - Ktoś podniósł z niedowierzaniem
wzrok; nazwiskami agentów nigdy się nie posługiwano. - Lansen zgodził
się, za opłatą, zejść z kursu podczas lotu czarterowego z Diisseldorfu do
Finlandii. Taylora wysłano, żeby odebrał film; zginął na lotnisku. Wygląda
to na wypadek drogowy.
Za oknem słychać było samochody jadące w deszczu. Dźwięk
przypominał szelest papieru na wietrze. Ogień wygasł; został tylko dym,
wisiał jak całun nad stołem.
Sandford podniósł rękę.
- Jaki to typ rakiet?
- Sandał, średniego zasięgu. Powiedziano mi w sekcji badań, że po raz
pierwszy pokazano go na Placu Czerwonym w październiku
sześćdziesiątego drugiego. Od tamtego czasu zaczął się cieszyć nawet
pewną złą sławą. To właśnie sandale Rosjanie zainstalowali na Kubie.
Sandał jest też - rzut oka na Woodforda - bezpośrednim potomkiem
niemieckiego V2 z czasów wojny. - Wziął inne fotografie z biurka i
położył je na stole. - Oto fotografia z materiałów sekcj i badań,
przedstawia rakietę typu Sandał. Powiedziano mi, że wyróżnia się tak
zwanym fartuchem kloszowym -wskazał podstawę pocisku - i małymi
statecznikami. Od podstawy do dziobu ma dwanaście metrów długości.
Jeśli dokładnie się przyjrzycie, zobaczycie zakładki w pobliżu zacisków
mocujących, o tutaj, trzymająma-teriał maskujący na właściwym miejscu.
Jak na ironię, nie dysponujemy zdjęciem sandała w pokrywie maskującej.
Możliwe, że mają je Amerykanie, ale na tym etapie nie czuję się
uprawniony do rozmów z nimi.
Woodford szybko zareagował.
- Oczywiście, że nie.
- Ministrowi bardzo zależało, żebyśmy przedwcześnie ich nie alarmowali.
Wystarczy tylko słowo „rakieta", żeby wywołać gwałtowną reakcję
Amerykanów. Zanim się zorientujemy, na czym stoimy, wyślą swoje U2
nad Rostok. - Zachęcony ich śmiechem, Leclerc kontynuował: -Minister
zauważył coś jeszcze, jak sądzę, mogę wam to przekazać. Kraj, który jest
najbardziej narażony na atak tych rakiet - mają zasięg około tysiąca trzystu
kilometrów - to być może nasz kraj. Z pewnością nie są to
54
Stany Zjednoczone. Z politycznego punktu widzenia byłby to zły moment,
żeby się chować za plecami Amerykanów. W końcu, jak to powiedział
minister, zostały nam jeszcze ze dwa własne zęby.
- Cóż za porównanie - sarkastycznie odezwał się Haldane. Avery zwrócił
się do niego ze złością, którą ledwie stłumił.
- Mógłby pan sobie darować. -1 nieomal dodał: miej pan trochę litości.
Haldane przez chwilę mierzył Avery'ego chłodnym spojrzeniem, potem
odwrócił wzrok. Nie było w tym jednak wybaczenia, tylko odroczył
sprawę.
Ktoś zapytał, co mają teraz robić: załóżmy, że Avery nie znajdzie filmu
Taylora? Przypuśćmy, że go tam już nie ma? Czy można będzie
zorganizować kolejny przelot?
- Nie - odparł Leclerc. - Kolejny przelot nie wchodzi w rachubę. To zbyt
niebezpieczne. Będziemy musieli spróbować czegoś innego.
Wyglądało na to, że nie chce dalej się nad tym rozwodzić, ale odezwał się
Haldane:
- Na przykład co?
- Może przerzucimy tam człowieka. To chyba jedyny sposób.
- Nasz departament? - zapytał z niedowierzaniem Haldane. - Przerzuci
człowieka? Ministerstwo nigdy się na to nie zgodzi. Chciałeś, oczywiście,
powiedzieć, że zrobi to Cyrku?
- Powiedziałem ci już, jak się sprawy mają. Nie chcesz mi, Adrian, chyba
powiedzieć, że nie możemy tego zrobić? - popatrzył błagalnym wzrokiem
na zebranych. - Każdy z nas tutaj, poza młodym Averym, ma dwadzieścia
lat albo i więcej stażu w tym interesie. Zapomnieliście więcej o agenturze,
niż połowa ludzi z Cyrku kiedykolwiek wiedziała.
- Proszę! Proszę! - krzyknął Woodford.
- Przyjrzyj się własnej sekcji, Adrian; przyjrzyj się badaniom. W ciągu
ostatnich pięciu lat co najmniej ze sześć razy Cyrk przychodził do ciebie,
prosił o poradę, korzystał z twoich urządzeń i umiejętności. Może
nadejdzie czas, że tak samo będą prosić o agentów! Ministerstwo
pozwoliło nam na przelot. Dlaczegóż by nie miało pozwolić także na
agentów?
- Wspomniałeś o trzecim sygnale. Nie rozumiem, co to takiego?
- Śmierć Taylora - wyjaśnił Leclerc.
Avery wstał, kiwnął głową na do widzenia i na palcach poszedł do drzwi.
Haldane patrzył za nim.
55
Na biurku zastał notatkę od Carol: Dzwoniła twoja żona. Wszedł do jej
pokoju. Siedziała przy maszynie do pisania, ale nie pisała.
- Nie mówiłbyś o biednym Wilfie Taylorze w ten sposób - powiedziała -
gdybyś lepiej go znał.
- Niby jak? Wcale o nim nie mówiłem.
Pomyślał, że powinien jąpocieszyć; pomyślał, że ona teraz na to czeka.
Pochylił się do przodu, aż końcówki jej włosów musnęły jego policzek.
Przekrzywił głowę i dotknęli się skroniami. Poczuł, jak jej skóra porusza
się na płaskiej kości czaszki. Przez chwilę tak pozostali. Carol siedziała
wyprostowana, patrzyła prosto przed siebie, z rękami po obu stronach
maszyny do pisania, Avery niezręcznie nachylony. Położyć dłoń pod jej
ramieniem i dotknąć jej piersi? Nie, nie zrobi tego. Oboje łagodnie
odsunęli się od siebie. Avery wyprostował się.
- Telefonowała twoja żona. Powiedziałam, że jesteś na zebraniu. Chce z
tobą pilnie rozmawiać.
- Dziękuję. Właśnie wybieram się do domu.
- John, co się dzieje? Co to za zamieszanie z Cyrkiem? Co Leclerc
zamierza?
- Myślałem, że wiesz. Powiedział, że wciągnie cię na listę.
- Nie o to mi chodzi. Dlaczego znów ich okłamuje? Podyktował notatkę
służbową do Controla o jakichś ćwiczeniach i o tym, że wybierasz się za
granicę. Pine zaniósł to osobiście. Oszalał na punkcie jej renty; renty pani
Taylor. Szukał precedensów i Bóg wie czego jeszcze. Nawet podanie jest
ściśle tajne. John, on buduje jeden ze swoich domków z kart. Wiem, że tak
jest. Na przykład, kto to jest Leiser?
- Nie wolno ci o tym wiedzieć. To agent, Polak.
- Czy on pracuje dla Cyrku? - Zmieniła temat: - No i dlaczego to ty
jedziesz? To kolejna sprawa, której nie rozumiem. A jeśli już mowa o tym,
dlaczego musiał pojechać Taylor? Jeśli Cyrk ma kurierów w Finlandii,
dlaczego nie skorzystaliśmy z ich pomocy? Po co było wysyłać biednego
Taylora? Nawet teraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych samo mogłoby
rozwiązać ten problem. Jestem tego pewna. On po prostu nie da im szansy;
on chce wysłać ciebie.
- Nie rozumiesz - odparł krótko Avery.
- Jeszcze jedno! - zawołała, gdy już odchodził. - Dlaczego Adrian Haldane
tak cię nienawidzi?
56
Wstąpił do księgowości, po czym wziął taksówkę do Cyrku. Leclerc
powiedział, że może to umieścić w kosztach. Był zmartwiony, że Sarah
próbowała skontaktować się z nim w takiej chwili. Prosił, żeby nigdy nie
dzwoniła do departamentu. Leclerc twierdził, że to wbrew zasadom
bezpieczeństwa.
- Co studiowałeś w Oksfordzie? To był Oksford, prawda? - zapytał Smiley
i poczęstował go wymiętym papierosem z paczki z dziesięcioma sztukami.
- Języki. - Avery poklepał się po kieszeniach, szukając zapałek.
-Niemiecki i włoski. - Kiedy Smiley nic nie powiedział, dodał: - Głównie
niemiecki.
Smiley był niskim, roztargnionym mężczyzną o tłustych palcach i
smutnym spojrzeniu. Było w nim coś mrocznego i nieprzyjemnego, coś,
co wprawiało w zakłopotanie. Avery spodziewał się różnych
niespodzianek, ale nie tego.
- No, no. - Smiley pokiwał głową, rozmawiając ze sobąw myślach. Był to
bardzo osobisty komentarz. - Jak sądzę, chodzi o kuriera w Helsinkach.
Chcesz mu przekazać film. Według planu ćwiczeń.
- Tak.
- To niezwykła prośba. Jesteś pewien... wiesz, jakich rozmiarów jest ten
film?
- Nie. Długa pauza.
- Powinieneś spróbować dowiedzieć się takich rzeczy - powiedział Smiley
uprzejmym tonem. - Rozumiesz, kurier będzie może chciał to ukryć.
- Przykro mi.
- Och, to nie ma znaczenia.
Avery'emu przypomniał się Oksford i czytanie eseju przed opiekunem
akademickim.
- Może powinienem coś ci powiedzieć. - Smiley zamyślił się. - Jestem
pewien, że Leclerc wie już o tym od Controla. Chcemy ci udzielić
wszelkiej pomocy, na jaką nas stać, wszelkiej. Bywały czasy - znów się
zamyślił w ten dziwny, wymijający jakby sposób, charakterystyczny dla
jego zachowania - kiedy nasze departamenty rywalizowały ze sobą.
Zawsze uważałem, że to bardzo źle. I tak sobie myślę, czy mógłbyś
powiedzieć mi choć trochę, troszeczkę... Control tak bardzo chce wam
pomóc. Nie powinniśmy popełniać głupstw wynikających z ignorancji.
- To zadanie ćwiczebne. W warunkach bojowych. Sam niewiele o nim
wiem.
57
- Chcemy pomóc - powtórzył Smiley. - Jaki jest kraj docelowy, wasz
domniemany cel?
- Nie wiem. Odgrywam w tym tylko małą rólkę. To ćwiczenia.
- Ale skoro to trening, po co tyle tajemnic.
- No, dobrze. To Niemcy - powiedział Avery.
- Dziękuję.
Smiley wydawał się zakłopotany. Popatrzył na swoje ręce, które trzymał
na biurku przed sobą. Zapytał Avery'ego, czy wciąż pada. Avery odparł, że
niestety chyba tak.
- Przykro mi w związku z Taylorem - powiedział Smiley. Avery odparł, że
owszem, że tak, że to był dobry człowiek.
- Wiesz, kiedy dostaniesz swój film? Dziś wieczór? Jutro? Domyślam się,
że Leclerc da ci go raczej dzisiaj wieczorem.
- Nie wiem. Zależy, jak to pójdzie. W tej chwili po prostu nie mogę
powiedzieć.
- Tak - nastąpiła długa, dziwna cisza.
On jest jak starzec, pomyślał Avery, zapomina, że nie jest sam.
- Tak, jest tyle trudnych do przewidzenia szczegółów. Robiłeś coś takiego
już wcześniej?
- Raz czy dwa razy.
I znów Smiley uśmiechnął się i jakby nie zauważył przerwy w rozmowie.
- Jak tam towarzystwo na Blackfriars Road? Znasz Haldane'a? - zapytał,
ale widać było, że nie zależy mu na odpowiedzi.
- Jest teraz w sekcji badań.
- Oczywiście. Świetny umysł. Wiesz, wasi ludzie od badań cieszą się
doskonałą opinią. Konsultowaliśmy się z nimi niejednokrotnie. Hal-dane i
ja byliśmy na jednym roku w Oksfordzie. Potem, podczas wojny, jakiś
czas pracowaliśmy razem. Absolwent Wydziału Filologii Klasycznej
Oksfordu. Powinniśmy go tu wziąć po wojnie. Zdaje się, że lekarze
martwili się stanem jego płuc.
- Nie słyszałem.
- Doprawdy? - uniósł komicznie brwi. - W Helsinkach jest hotel, który
nazywa się Książę Danii. Naprzeciwko Dworca Głównego. Znasz go
przypadkiem?
- Nie. Nigdy nie byłem w Helsinkach.
- Nie byłeś? No proszę. - Smiley patrzył na niego z niepokojem. -To
bardzo dziwna historia. Taylor też brał udział w ćwiczeniach?
- Nie wiem. Ale hotel znajdę - odparł Avery z lekkim zniecierpliwieniem.
58
Ml
- Tuż za drzwiami sprzedają periodyki i pocztówki. Wejście jest tylko
jedno. - Mówił tak, jakby chodziło o sąsiedni dom. - I kwiaty. Najlepszym
rozwiązaniem byłoby chyba, gdybyś tam poszedł, jak tylko odzyskasz
film. Poproś ludzi w stoisku z kwiatami, żeby przesłali tuzin czerwonych
róż pani Avery w hotelu Imperiał w Torquay. Albo pół tuzina. Tyle
powinno wystarczyć. Nie chcemy przecież marnować pieniędzy, prawda?
Kwiaty są tam takie drogie. Podróżujesz pod własnym nazwiskiem?
- Tak.
- Jakaś konkretna przyczyna? Nie chcę być zbyt ciekawski - dodał
pospiesznie - ale życie jest takie krótkie...
- Z tego, co wiem, sporządzenie fałszywego paszportu zajęłoby dużo
czasu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych... -Nie powinien odpowiadać.
Powinien mu poradzić, żeby zajął się swoimi sprawami.
- Przepraszam - powiedział Smiley i zmarszczył się, jakby popełnił
nietakt. - Zawsze możesz przyjść do nas. Po paszporty, oczywiście. -W
zamierzeniu była to uprzejmość. - Po prostu wyślij kwiaty. Gdy będziesz
wychodził z hotelu, sprawdź zegarek ze wskazaniami zegara ściennego.
Pół godziny później wróć do głównego wejścia. Kierowca taksówki
rozpozna cię i otworzy drzwi samochodu. Wsiądź, pojedź i daj mu film.
Och, i zapłać mu, proszę. Zwyczajną opłatę za przejazd. Tak łatwo
zapomina się o tych szczegółach. Jak cię szkolono?
- A co jeśli nie będę miał filmu?
- W tym przypadku nic. Nie zbliżaj się do hotelu. Nie jedź do Helsinek.
Zapomnij o tym.
Avery'emu wydało się, że instrukcja jest nadzwyczaj klarowna.
- Kiedy uczyłeś się niemieckiego, poznałeś trochę literaturę XVII wieku?
- zapytał z nadzieją w głosie Smiley, gdy Avery wstawał. - Gry-phius,
Lohenstein; tacy poeci?
- To był przedmiot nadprogramowy. Obawiam się, że nie.
- Nadprogramowy - mruknął Smiley. - Co za głupie słowo. Pewnie
chodziło im o przedmiot nadobowiązkowy. To bardzo ważne.
Kiedy dotarli do drzwi, powiedział:
- Masz teczkę albo coś takiego?
- Tak.
- Kiedy będziesz miał ten film, włóż go do kieszeni. I nieś teczkę w ręku.
Gdyby cię śledzili, będą obserwować teczkę. Tak już jest. Jeślibyś gdzieś
ją wyrzucił, będą szukać jej, a nie ciebie. Nie sądzę, żeby Finowie byli
bardzo wyrafinowani. To tylko wskazówka szkoleniowa, rzecz jasna. Ale
nie martw się. Moim zdaniem zbytnie zaufanie do technik
59
operacyjnych to pomyłka. - Odprowadził Avery'ego do drzwi i wrócił
ciężkim krokiem do pokoju Controla.
Avery szedł po schodach do mieszkania, zastanawiając się, jak zareaguje
Sarah. Żałował, że nie zadzwonił, bo nie znosił, kiedy zastawał ją w
kuchni, a zabawki Anthony'ego rozrzucone po dywanie w salonie. Powroty
bez uprzedzenia były do niczego. Przerażały ją, jakby spodziewała się, że
zrobił coś strasznego.
Nie nosił kluczy; Sarah zawsze była w domu. Chyba nie miała przyjaciół;
nigdy nie chodziła na kawę ani nie wyprawiała się po zakupy. Wyglądało
to tak, jakby nie umiała sama sprawiać sobie przyjemności.
Nacisnął dzwonek, usłyszał, jak Anthony woła: „Mamusiu, mamusiu!", i
czekał, aż usłyszy jej kroki. Kuchnia była na końcu korytarza, ale tym
razem Sarah nadeszła z sypialni; szła lekko, jakby była bosa.
Otworzyła drzwi, nie patrząc na niego. Miała na sobie bawełniany szlafrok
i rozpinany sweter.
- Boże, jak długo cię nie było - powiedziała, odwróciła się i niepewnym
krokiem poszła w stronę sypialni. - Coś złego? - zapytała przez ramię. -
Zamordowali kogoś jeszcze?
- O co chodzi, Sarah? Źle się czujesz?
Anthony biegał dookoła i pokrzykiwał, bo ojciec wrócił do domu. Sarah
usiadła na łóżku.
- Dzwoniłam do lekarza. Nie wiem, co to jest- powiedziała, jakby choroba
nie była jej sprawą.
- Masz temperaturę?
Obok łóżka postawiła miskę z zimną wodą i flanelowy ręcznik. Wyżęła go
i przyłożyła do czoła.
- Będziesz musiał sam sobie dać radę - powiedziała. - Obawiam się, że to
nie jest równie ekscytujące jak szpiegostwo. Nie masz zamiaru mnie
zapytać, co się stało?
- Kiedy przyjdzie lekarz?
- Do dwunastej ma zabiegi. Pojawi się potem, jak sądzę. Poszedł do
kuchni, a Anthony za nim. Na stole nadal stały resztki
śniadania. Zadzwonił do jej matki w Reigate i poprosił, żeby zaraz
przyjechała.
Było tuż przed pierwszą, gdy przyszedł lekarz. Gorączka, powiedział; jakiś
bakcyl dał znać o sobie.
Myślał, że zacznie płakać, gdy jej powiedział, że wyjeżdża za granicę.
Przyjęła to do wiadomości, przemyślała, a potem zaproponowała mu, żeby
poszedł się spakować.
60
- Czy to ważne? - zapytała nagle.
- Oczywiście. Niezwykle.
- Dla kogo?
- Dla ciebie, dla mnie. Dla nas wszystkich, jak sądzę.
- A dla Leclerca?
- Mówiłem ci już. Dla nas wszystkich. Obiecał Anthony'emu, że mu coś
przywiezie.
- Dokąd jedziesz?
- Lecę samolotem.
- Dokąd?
Już mu miał powiedzieć, że to wielka tajemnica, ale przypomniał sobie
małą córeczkę Taylora.
Pocałował żonę na do widzenia, zabrał walizkę do holu i postawił na
wycieraczce. Ze względu na Sarah w drzwiach były dwa zamki i należało
otwierać je jednocześnie. Usłyszał, jak pyta:
- Czy to jest niebezpieczne?
- Nie wiem. Wiem tylko, że to coś dużego.
- Jesteś tego pewien? Zawołał, prawie zrozpaczony:
- Słuchaj, dlaczego mam to wszystko oceniać?! To nie jest kwestia
polityki, nie rozumiesz? To kwestia faktów. Nie możesz tego przyjąć? Nie
mogłabyś choć raz w życiu powiedzieć mi, że robię coś dobrego? -Wszedł
do sypialni. Trzymała książkę w tanim wydaniu i udawała, że czyta. -
Wszyscy musimy zakreślić linię wokół naszego życia, nie wiedziałaś? Nie
chcę, żebyś ciągle mnie pytała: „Czy jesteś pewien?" To jest tak, jakbyś
pytała, czy powinniśmy mieć dzieci, czy powinniśmy się pobierać. To bez
sensu.
- Biedny John - powiedziała, odkładając książkę i patrząc na niego
krytycznie. - Lojalność bez wiary. To musi być dla ciebie bardzo trudne. -
Mówiła bez krzty zaangażowania, jakby rozpoznawała społeczne zło.
Pocałunek był jak zdrada jej ideałów.
Haldane czekał, aż ostatni opuszczą pokój; przyszedł późno, odejdzie
późno, nigdy nie mieszał się z tłumem.
- Dlaczego mi to zrobiłeś? - zapytał Leclerc.
Mówił jak aktor zmęczony sztuką. Mapy i fotografie rozrzucone były po
stole między pustymi kubkami i popielniczkami. Haldane nie
odpowiedział.
- Czego ty usiłujesz dowieść, Adrian?
- Co to było z tym podstawianiem człowieka?
61
Leclerc podszedł do umywalki i nalał sobie szklankę wody z kranu.
- Nie obchodzi cię Avery, prawda? - zapytał.
- Jest młody. Ja już jestem zmęczony.
- W gardle mi zaschło od gadania. Ty też się napij. Dobrze ci zrobi na
kaszel.
- Ile lat ma Gorton? - Haldane wziął szklankę, wypił i oddał ją Lec-
lercowi.
- Pięćdziesiąt.
- Więcej. Jest w naszym wieku. Był w naszym wieku podczas wojny.
- Zapomina się takie rzeczy. Tak, musi mieć pięćdziesiąt pięć albo sześć.
- Na etacie? - dopytywał się Haldane. Leclerc pokręcił głową.
- Nie zakwalifikował się. Przerwana służba. Poszedł po wojnie do komisji
kontrolnej. Kiedy ta spakowała manatki, chciał zostać w Niemczech. Żona
Niemka, jak sądzę. Przyszedł do nas, a my daliśmy mu kontrakt. Nie
moglibyśmy w żadnym razie go tam zatrzymać, gdyby był na etacie. -
Wypił łyk wody, delikatnie, jak dziewczyna. - Dziesięć lat temu mieliśmy
trzydziestu ludzi w terenie. Teraz mamy dziewięciu. Nie mamy nawet
własnych kurierów ani tajnych agentów.
- Jak często składa raporty o uciekinierach? Leclerc wzruszył ramionami.
- Nie dochodzi do mnie cała jego papierkowa robota. Twoi ludzie powinni
wiedzieć. Rynek chyba się skurczył, gdy zamknęli granicę w Berlinie.
- Przedstawiają mi tylko wartościowsze raporty. Ten jest pierwszym, od
roku, który spłynął na moje biurko z Hamburga. Zawsze wydawało mi się,
że on ma jakąś inną funkcję.
Leclerc znów pokręcił głową.
- Kiedy jego kontrakt wygasa? - zapytał Haldane.
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Przypuszczam, że musi się bardzo niepokoić. Przysługuje mu odprawa
czy emerytura?
- To tylko kontrakt trzyletni. Nie ma odprawy. Żadnych dodatków. Ma,
oczywiście, szansę na przedłużenie po sześćdziesiątce, jeśli będziemy go
potrzebowali. To jest korzyść płynąca z pracy na zlecenie.
- Kiedy ostatni raz odnawiano jego kontrakt?
- Zapytaj Carol. Pewnie jakieś dwa lata temu. Może wcześniej.
- Mówiłeś o podstawieniu tam człowieka - przypomniał znów Haldane.
62
- Po południu jeszcze raz idę do ministra.
- Już wysłałeś Avery'ego. Nie powinieneś był tego robić, wiesz przecież.
- Ktoś musiał jechać. Chcesz, żebym prosił Cyrk?
- Avery zachował się bardzo impertynencko - zauważył Haldane. Deszcz
spływał rynnami, zostawiał szare ślady na brudnych szybach.
Leclerc chciał skłonić Haldane'a do mówienia, ale Haldane nie miał nic do
powiedzenia.
- Nie wiem jeszcze, co minister myśli o śmierci Taylora. Będzie mnie
pytać teraz, po południu, a ja powinienem przedstawić swojąwersję.
Poruszamy się w ciemno. - Jego głos odzyskał siłę. - Ale może mi polecić,
to tylko wróżenie z kart, Adrian, może mi polecić, żebym podstawił tam
człowieka.
- No i co?
- Powiedzmy, że poproszę cię, żebyś zorganizował sekcję operacyjną,
przeprowadził badania, spreparował papiery, przygotował wyposażenie;
powiedzmy, że poprosiłbym cię o wyszukanie, wyćwiczenie i osadzenie w
terenie agenta. Zrobiłbyś to?
- Bez informowania Cyrku?
- A dlaczego ich informować? Haldane pokręcił głową.
- Bo to nie nasza robota. My nie jesteśmy nawet odpowiednio
wyekwipowani. Oddaj to Cyrkowi i pomóż im w kwestiach czysto
wojskowych. Oddaj to w ręce starych wygów, takich jak Smiley albo
Leamas...
- Leamas nie żyje.
- W porządku, zatem zostaje Smiley.
- Smiley jest na wylocie. — Haldane poczerwieniał.
- Więc Guiliamowi albo któremuś z pozostałych. Jakiemuś
profesjonaliście. Mająteraz pokaźną stajnię. Idź, spotkaj się z Controlem,
niech przejmą sprawę.
- Nie - odparł stanowczo Leclerc, odstawiając szklankę na stół. — Nie,
Adrian. Jesteś w departamencie równie długo jak ja, znasz nasze
wytyczne. „Podejmować wszelkie konieczne kroki - tak to zapisano
-wszelkie konieczne kroki dla uzyskiwania, analizy i weryfikacji
informacji służących wywiadowi wojskowemu na tych obszarach, na
których nasze potrzeby nie mogą zostać zaspokojone konwencjonalnymi
środkami wojskowymi". - Podkreślał każde słowo uderzeniem małej
pięści. - A jak sądzisz, w jaki sposób uzyskałem zgodę na przelot?
- W porządku - ustąpił Haldane. - Mamy nasze wytyczne. Ale świat się
zmienił. Teraz rozgrywamy innągrę. Wtedy byliśmy na samym szczycie:
63
pontonowe łodzie w bezksiężycowe noce, schwytany samolot wroga,
radiostacje i tak dalej. Obaj wiemy, bo razem to robiliśmy. Ale to się
zmieniło. To inna wojna; inny sposób walki. W ministerstwie wiedzą o
tym doskonale. -I dodał: -Nie ufaj zanadto Cyrkowi; nie licz na dobrą wolę
tych ludzi.
Popatrzyli na siebie, zdziwieni. Była to chwila zrozumienia. Leclerc
odezwał się cicho:
- To zaczęło się od siatki agentów, prawda? Pamiętasz, jak Cyrk połykał
ich jednego po drugim? Ministerstwo powiedziało: „Grozi nam powielanie
wysiłków na kierunku polskim, Leclerc. Postanowiłem, że Polską zajmie
się Control". Kiedy to było? W lipcu czterdziestego ósmego. I to
postępuje, rok po roku. Nie tylko z twoimi pięknymi teczkami. Robią z
nami, co chcą, nie rozumiesz? Satelity! Metody nieoperacyjne! To sposób
na uśpienie nas! Wiesz, jak teraz nazywają nas w Withehall? Chłopaki z
łaski na uciechę.
Zapadła długa cisza.
- Jestem od badań, a nie od roboty operacyjnej - powiedział Haldane.
- Bywałeś od operacji.
- Jak my wszyscy.
- Wiesz, jaki jest cel. Znasz całe tło. Nie ma takiego drugiego. Weź, kogo
chcesz: Avery'ego, Woodforda, kogo tylko chcesz.
- Już nie umiemy postępować z ludźmi. Chciałem powiedzieć: prowadzić
agenturę. - Haldane zrobił się nadspodziewanie nieśmiały. - Jestem od
badań. Pracuję z teczkami.
- Nie mieliśmy dla ciebie innej roboty aż do tej chwili. Jak długo to trwa?
Dwadzieścia lat.
- Wiesz, co to znaczy, takie rozmieszczenie rakiet? - zapytał Haldane. -
Wiesz, jakie to wywołuje zamieszanie? Muszą mieć wyrzutnie, osłony
przed podmuchem, rowy na kable, budynki kontrolne, muszą mieć bunkry
na składowanie głowic bojowych, przyczepy z paliwem i utleniaczami. To
przede wszystkim. Rakiety nie pełzają nocą; przemieszczają się jak
wędrowne wesołe miasteczko. Do tej pory mielibyśmy inne sygnały albo
Cyrk by je miał. A co do śmierci Taylora...
- Na litość boską, myślisz, że wywiad opiera się na niepodważalnych
prawdach filozoficznych? Czy każdy ksiądz ma udowadniać, że Chrystus
urodził się w Boże Narodzenie? - Jego mała głowa wysunięta była do
przodu. Próbował wyciągnąć z Haldane'a to, co tamten, jego zdaniem,
ukrywał. - Nie wszystko udowodnisz matematycznie. Nie jesteśmy
uczonymi, jesteśmy funkcjonariuszami. Musimy zmagać się z
rzeczywistością taką, jaka ona jest. Musimy zmagać się z ludźmi i
faktami!
64
- Doskonale, zatem fakty: jeśli on przepłynął rzekę, to jak udało mu się
uchronić film? Jak naprawdę zrobił te zdjęcia? Dlaczego nie ma śladu, że
aparat fotograficzny się trząsł? Wcześniej pił, kołysał się na czubkach
palców, czas naświetlania był wystarczająco długi, wiesz przecież.
Powiedział, że nastawił długi czas naświetlania. - Haldane był
wystraszony. Nie bał się Leclerca, nie bał się operacji; bał się siebie. -
Dlaczego dał Gortonowi za darmo to, co innym chciał sprzedać za
pieniądze? Dlaczego w ogóle ryzykował życie, żeby zrobić te zdjęcia?
Wysłałem Gortonowi listę pytań dodatkowych. Mówi, że nadal stara się
odszukać tego człowieka. - Przeniósł wzrok na model samolotu i teczki na
biurku Leclerca. - Myślisz o Peenemiinde, prawda? - ciągnął. - Chcesz,
żeby to było jak Peenemiinde.
- Nie powiedziałeś mi, co ty byś zrobił, gdybym otrzymał te instrukcje.
- Nigdy ich nie dostaniesz. Nigdy, nigdy. - Mówił z wielką stanowczością,
prawie triumfalnie. - Jesteśmy martwi, nie rozumiesz? Przetłumacz to
sobie. Chcą, żebyśmy poszli spać, a nie na wojnę. - Wstał. -Także to nie
ma znaczenia. W końcu to tylko akademicka dyskusja. Czy naprawdę
sądzisz, że Control nam pomoże?
- Zgodzili się pomóc nam w kwestii kuriera.
- Tak. I to najbardziej mnie dziwi.
Haldane zatrzymał się przed fotografią przy drzwiach.
- To Malherbe, prawda? Ten chłopak, który zginął. Dlaczego wybrałeś to
nazwisko?
- Nie wiem. Po prostu przyszło mi do głowy. Pamięć płata dziwne figle.
- Nie powinieneś był wysyłać Avery'ego. Nie mamy w tym interesu, żeby
wykorzystywać go do takich zadań.
- W nocy przekopałem się przez karty personalne. Mamy odpowiedniego
człowieka. To znaczy takiego, którego moglibyśmy wysłać. - Dodał
śmiało: - Agenta, wyszkolonego operatora radiostacji, mówiącego po
niemiecku, kawalera.
Haldane stał bez ruchu.
- Wiek? - zapytał w końcu.
- Czterdzieści. Trochę ponad.
- Musiał być wtedy bardzo młody.
- Zrobił dobrą robotę. Złapali go w Holandii, a on im uciekł.
- Jak go złapali? Króciutka pauza.
5 - Za późno na wojnę
65
- Nie ma tego w zapisie.
- Inteligentny?
- Ma chyba całkiem niezłe kwalifikacje. Znów długa cisza.
- Ja też. Zobaczymy, co Avery przywiezie.
- Zobaczymy, co powie ministerstwo.
Leclerc zaczekał, aż kaszel na korytarzu ucichnie, i dopiero wtedy włożył
płaszcz. Chciał się przejść, zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i zjeść
lunch w swoim klubie; najlepszy jaki serwowali. Zastanawiał się, co to
będzie; klub zszedł na psy w ciągu ostatnich kilku lat. Po lunchu odwiedzi
wdowę po Taylorze. Potem do ministerstwa.
Woodford jadł lunch z żoną U Gorringe'a.
- Młody Avery wybrał się w swoją pierwszą podróż - powiedział. -Clarkie
go wysłał. Powinien dobrze się postarać.
- Może też da się zabić - odparła nieprzyjemnym tonem. Nie mogła pić,
bo zakazał jej tego lekarz. - Wtedy będziecie mieli dopiero bal. Chryste, to
będzie zabawa na cztery fajerki! Przybywajcie do Blackfriars na bal! -
Dolna warga jej drżała. - Dlaczego ci młodzi zawsze są tacy cudowni? I
my byliśmy młodzi, prawda?... Chryste, nadal jesteśmy! Czy coś z nami
nie tak? Możemy jeszcze poczekać ze starzeniem się, prawda? Nie
możemy...
- No już dobrze, kotku - powiedział. Przestraszył się, że będzie płakała.
6 Start
Avery siedział w samolocie, wspominając dzień, kiedy Haldane nie
pojawił się w departamencie. Przypadkiem był to pierwszy dzień miesiąca,
to musiał być lipiec, i Haldane nie przyszedł do biura. Avery nic o tym nie
wiedział, dopóki nie zadzwonił do niego Woodford, po wewnętrznej linii, i
nie powiedział mu o tym. Avery uspokajał go, że może Haldane jest chory
albo są jakieś przeszkody natury osobistej. Ale Woodford był nieugięty.
Powiedział, że był u Leclerca w pokoju i popatrzył na grafik urlopów.
Haldane zaczynał dopiero w sierpniu.
- Zadzwoń do niego do mieszkania, John. Zadzwoń do niego - naciskał. -
Porozmawiaj z jego żoną. Sprawdź, co się z nim dzieje.
66
Avery był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Ci dwaj
pracowali ze sobą od dwudziestu lat, a nawet on wiedział, że Haldane był
kawalerem.
- Sprawdź, gdzie jest - nalegał Woodford. —No, dalej, rozkazuję ci:
zadzwoń do niego do domu.
Wykonał rozkaz. Mógł powiedzieć Woodfordowi, żeby to zrobił sam, ale
brakło mu odwagi. Odezwała się siostra Haldane'a. Haldane leżał w łóżku;
nawaliły mu płuca; nie chciał podać jej numeru telefonu do departamentu.
Avery spojrzał przypadkiem na kalendarz i zrozumiał, dlaczego Woodford
jest taki podniecony - był początek kwartału. Haldane mógł dostać nową
robotę i opuścić departament, nie mówiąc o tym Woodfordowi. Dzień czy
dwa później, gdy Haldane wrócił, Woodford okazywał mu niezwykłą
serdeczną miłość, dzielnie znosił jego sarkazm; był szczęśliwy, że Haldane
wrócił. Jakiś czas później Avery się przeraził. Zachwiała się w nim wiara,
gdyż dokładnie zbadał przyczyny tego niepokoju.
Zauważył, że jedni drugim przypisują tu jakieś wspaniałe zalety -jakby to
był spisek, w którym tylko Haldane nie uczestniczył. Leclerc, na przykład,
z rzadka tylko przedstawiał Avery'ego urzędnikowi z ministerstwa, nie
dodając czegoś w rodzaju: „Avery to najjaśniejsza z naszych nowych
gwiazd", albo, gdy chodziło o starszych kolegów: „John to moja pamięć.
Musisz zapytać Johna". Z tego samego powodu łatwo wybaczali sobie
wzajemnie wpadki. Robili to dla własnego dobra, bo nie śmieli myśleć, że
w departamencie jest miejsce dla głupców. Zrozumiał, że to zapewnia
ochronę przed złożonością współczesnego życia, pozwala na stworzenie
miejsca, w którym nadal istnieją normy. Departament był dla jego sług
wartością religijną. Jak mnisi, obdarzali go mistyczną tożsamością,
podczas gdy oni byli tylko trwożliwą, grzeszną bandą, która go tworzyła.
Mogli być cyniczni wobec siebie nawzajem, pogardliwi wobec
wyznaczonych zadań, ale ich wiara w departament płonęła jak ogień w
osobnej kapliczce, a oni nazywali to patriotyzmem.
Z tego wszystkiego, gdy patrzył na ciemniejące morze pod samolotem, na
zimne światło słoneczne ślizgające się po falach, poczuł, że serce drży mu
z miłości. Woodford ze swoją fajką i prostactwem był częścią tajnej elity,
do której obecnie należał i on, Avery. Haldane. Haldane ponad wszystko,
ze swoimi krzyżówkami i ekscentryzmem, pasował do tej roli jako
bezkompromisowy intelektualista, irytujący i wyniosły. Było mu przykro,
że okazał się nieuprzejmy wobec Haldane'a. Uważał Dennisona i
McCullocha za niezrównanych techników, ludzi cichych, niewypowia-
dających się na odprawach, ale niezmożonych i -w końcu -zawsze
mających rację. Dziękował Leclercowi, dziękował gorąco za przywilej,
jakim
67
było poznanie tych ludzi, za ekscytację, którą niosła ta misja, za
możliwość wzniesienia się z niepewnego wczoraj do doświadczenia i
dojrzałości jutra, za to, że stał się mężczyzną działającym ramię w ramię z
innymi, zahartowanym w ogniu wojny, dziękował mu za precyzję rozkazu,
która uporządkowała anarchię panującą w jego duszy. Wyobrażał sobie, że
gdy Anthony dorośnie, też będzie go można wprowadzić w te zaniedbane
korytarze i przedstawić staremu Pine'owi, który ze łzami w oczach stanie
w swoim boksie i gorąco uściska ciepłą rękę młodzieńca.
W tej scenie Sarah nie odgrywała żadnej roli.
Avery lekko dotknął rogu długiej koperty w wewnętrznej kieszeni.
Zawierała pieniądze dla niego: dwieście funtów w niebieskiej kopercie
opatrzonej rządowym krzyżem. Słyszał o ludziach, którzy podczas wojny
zaszywali takie rzeczy w podszewki ubrań, i żałował, że tak nie jest w jego
przypadku. Wiedział, że to dziecinny pomysł; nawet uśmiechnął się, gdy
odkrył, że i on miewa takie zachcianki.
Przypomniał sobie Smileya i to wspomnienie troszkę go przestraszyło. I
przypomniał też sobie swoje dziecko u drzwi. Trzeba się uodpornić
przeciwko sentymentom.
- Pani mąż wykonał dobrą robotę - mówił Leclerc. - Nie mogę powiedzieć
pani o szczegółach. Jestem pewien, że zginął bohaterską śmiercią.
Usta miała poplamione i brzydkie. Leclerc jeszcze nie widział, żeby ktoś
tak płakał; było to jak rana, która nie chce się zabliźnić.
- Co to znaczy, bohaterską śmiercią? - zamrugała. - Nie prowadzimy
wojny. Z tym już koniec, z całym tym gadaniem. On nie żyje. -
Powiedziała głupawo, ukryła ramię w zagłębieniu łokcia i powlokła się
przez jadalnię jak porzucona marionetka.
Dziecko gapiło się z rogu pokoju.
- Mam nadzieję - powiedział Leclerc - że otrzymam pani zgodę na
ubieganie się o rentę. Musi pani to zostawić nam. Im wcześniej się tym
zajmiemy, tym lepiej. Renta- oświadczył, jakby to była jego rodzinna
maksyma - wiele zmienia.
Konsul czekał obok urzędnika imigracyjnego. Wyszedł naprzód bez
uśmiechu. Wykonywał swój obowiązek.
- Pan nazywa się Avery? - zapytał.
Avery stanął przed wysokim mężczyzną w filcowym kapeluszu i ciemnym
płaszczu, mężczyzną surowym, o poczerwieniałej twarzy. Podali sobie
ręce.
- Pan Sutherland, konsul brytyjski, tak?
68
było poznanie tych ludzi, za ekscytację, którą niosła ta misja, za
możliwość wzniesienia się z niepewnego wczoraj do doświadczenia i
dojrzałości jutra, za to, że stał się mężczyzną działającym ramię w ramię z
innymi, zahartowanym w ogniu wojny, dziękował mu za precyzję rozkazu,
która uporządkowała anarchię panującą w jego duszy. Wyobrażał sobie, że
gdy Anthony dorośnie, też będzie go można wprowadzić w te zaniedbane
korytarze i przedstawić staremu Pine'owi, który ze łzami w oczach stanie
w swoim boksie i gorąco uściska ciepłą rękę młodzieńca.
W tej scenie Sarah nie odgrywała żadnej roli.
Avery lekko dotknął rogu długiej koperty w wewnętrznej kieszeni.
Zawierała pieniądze dla niego: dwieście funtów w niebieskiej kopercie
opatrzonej rządowym krzyżem. Słyszał o ludziach, którzy podczas wojny
zaszywali takie rzeczy w podszewki ubrań, i żałował, że tak nie jest w jego
przypadku. Wiedział, że to dziecinny pomysł; nawet uśmiechnął się, gdy
odkrył, że i on miewa takie zachcianki.
Przypomniał sobie Smileya i to wspomnienie troszkę go przestraszyło. I
przypomniał też sobie swoje dziecko u drzwi. Trzeba się uodporrtić
przeciwko sentymentom.
- Pani mąż wykonał dobrą robotę - mówił Leclerc. - Nie mogę powiedzieć
pani o szczegółach. Jestem pewien, że zginął bohaterską śmiercią.
Usta miała poplamione i brzydkie. Leclerc jeszcze nie widział, żeby ktoś
tak płakał; było to jak rana, która nie chce się zabliźnić.
- Co to znaczy, bohaterską śmiercią? - zamrugała. - Nie prowadzimy
wojny. Z tym już koniec, z całym tym gadaniem. On nie żyje. -
Powiedziała głupawo, ukryła ramię w zagłębieniu łokcia i powlokła się
przez jadalnię jak porzucona marionetka.
Dziecko gapiło się z rogu pokoju.
- Mam nadzieję — powiedział Leclerc - że otrzymam pani zgodę na
ubieganie się o rentę. Musi pani to zostawić nam. Im wcześniej się tym
zajmiemy, tym lepiej. Renta- oświadczył, jakby to była jego rodzinna
maksyma - wiele zmienia.
Konsul czekał obok urzędnika imigracyjnego. Wyszedł naprzód bez
uśmiechu. Wykonywał swój obowiązek.
- Pan nazywa się Avery? - zapytał.
Avery stanął przed wysokim mężczyzną w filcowym kapeluszu i ciemnym
płaszczu, mężczyzną surowym, o poczerwieniałej twarzy. Podali sobie
ręce.
- Pan Sutherland, konsul brytyjski, tak?
68
- Właściwie to konsul Jej Królewskiej Mości - odparł tamten, nieco
cierpko. - Jest różnica. - Mówił ze szkockim akcentem. - Skąd pan zna
moje nazwisko?
Szli razem w stronę głównego wejścia. Wszystko odbyło się bardzo
prosto. Avery dostrzegł dziewczynę za kontuarem; była blondynką,
całkiem ładną.
- To uprzejme z pańskiej strony, że fatygował się pan taki kawał drogi -
powiedział Avery.
- To tylko pięć kilometrów od miasta. Wsiedli do samochodu.
- Zabito go tuż obok, przy drodze - powiedział Sutherland. - Czy chce pan
zobaczyć to miejsce?
- Tak, chciałbym. Żeby opowiedzieć matce. -Nosił czarny krawat.
- Nazywa się pan Avery, prawda?
- Oczywiście; widział pan przecież mój paszport na biurku. - Su-
therlandowi się to nie spodobało, a Avery pożałował, że to powiedział.
Sutherland włączył silnik. Już mieli wjechać na środek drogi, gdy jakiś
citroen śmignął obok i zajechał im drogę.
- Cholerny dureń - parsknął Sutherland. - Drogi sąjak szklanka. To chyba
jeden z tych pilotów. Żadnego pojęcia o szybkości.
Zobaczyli spiczastą czapkę za przednią szybą, gdy samochód pędził drogą
wzdłuż zasp, wyrzucając za sobą chmurki śniegu.
- Skąd pan przybywa? - zapytał konsul.
- Z Londynu.
Sutherland pokazał ręką przed siebie.
- Tu zginął pański brat. Tam, przy tym grzbiecie. Policja Uważa, że
kierowca musiał być wstawiony. Bardzo są ostrzy wobec pijanych za
kierownicą. - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
Avery patrzył na pokryte śniegiem równiny po obu stronach jezdni i
myślał o samotnym Angliku Taylorze, który mozolnie szedł poboczem, a
zimno wyciskało łzy z jego oczu.
- Na policję pojedziemy później - powiedział Sutherland. - Oczekują nas.
Zapoznają pana z wszelkimi szczegółami. Zarezerwował pan sobie pokój
tutaj?
- Nie.
Gdy dojechali do szczytu wzniesienia, Sutherland odezwał się z pełnym
urazy szacunkiem:
- To było dokładnie w tym miejscu, gdyby pan zechciał wysiąść.
- Dziękuję.
Sutherland trochę przyspieszył, jakby chciał stąd uciec.
69
- Pański brat szedł do hotelu. Do Reginy, właśnie do tego. Nie było
taksówki.
Zjechali z wzniesienia, a Avery zobaczył długie światła hotelu po drugiej
stronie doliny.
- To doprawdy bardzo blisko - zauważył Sutherland. - Dotarłby w
piętnaście minut. Nawet mniej. Gdzie mieszka pańska matka?
Pytanie zaskoczyło Avery'ego.
- W Woodbridge, w Suffolk. - Właśnie tam odbywały się teraz wybory
uzupełniające; było to pierwsze miasto, jakie przyszło mu do głowy,
chociaż polityka go nie interesowała.
- Dlaczego nie wpisał właśnie jej?
- Przepraszam, nie rozumiem.
- Jako najbliższego krewnego. Dlaczego Malherbe nie wpisał jej zamiast
pana?
Może nie miało to być poważne pytanie; może konsul chciał, żeby Avery
mówił, bo był przybity; tymczasem wypytywanie wytrącało go z
równowagi. Ciągle był spięty po podróży, chciał, żeby to, co go dotyczy,
przyjmowano jako pewnik i nie poddawano go takiemu przesłuchaniu.
Zdał sobie też sprawę, że nie dość szczegółowo opracował rzekome
pokrewieństwo między Taylorem a sobą. Co Leclerc napisał w depeszy:
brat przyrodni ze strony ojca czy ze strony matki? Pospiesznie próbował
wymyślić koleje losu w rodzinie, śmierć, ponowne małżeństwo lub
separację, które prowadziłyby do uzyskania odpowiedzi na pytanie
Sutherlanda.
- Oto hotel - powiedział nagle konsul, a potem: - oczywiście, to nie moja
sprawa. Mógł wpisać kogokolwiek. - Uraza stawała się sposobem
prowadzenia rozmowy, urastała do rozmiarów filozofii. Mówił tak, jakby
wszystko, co miał do powiedzenia, pozostawało w sprzeczności z
powszechnie wyznawanymi poglądami.
- Jest stara - odparł w końcu Avery. - Trzeba ją chronić przed wstrząsami.
Sądzę, że o tym myślał, kiedy wypełniał formularz paszportowy.
Chorowała; słabe serce. Przeszła kiedyś operację. - Brzmiało to bardzo
dziecinnie.
- Och.
Dotarli do przedmieść.
- Musi być sekcja zwłok - powiedział Sutherland. - Obawiam się, że
miejscowe prawo wymaga tego w przypadku nagłej śmierci.
Avery już miał się zirytować, ale Sutherland mówił dalej:
- Sprawia to, że formalności się komplikują. Policja kryminalna
zatrzymuje ciało do zakończenia sekcji. Prosiłem, żeby się pospieszyli, ale
nie wolno nalegać.
70
- Dziękuję. Myślałem, że od razu będę mógł odesłać ciało. - Gdy skręcili
z głównej ulicy na rynek, Avery zapytał niedbale, jakby nie miał w tym
osobistego interesu: - A co z jego rzeczami? Lepiej będzie, gdybym je
zabrał ze sobą, prawda?
- Wątpię, czy policja je wyda, dopóki nie otrzyma zgody od prokuratora.
Raport z sekcji zwłok trafia do niego, on daje zezwolenie. Czy pański brat
pozostawił testament?
- Nie mam pojęcia.
- Nie wie pan przypadkiem, czy to pan jest wykonawcą?
- Nie.
Sutherland roześmiał się ironicznie.
- Nie mogę się powstrzymać od myśli, że przyjechał pan trochę
przedwcześnie. Najbliższy członek rodziny to trochę co innego niż
wykonawca ostatniej woli. Obawiam się, że nie dysponuje pan
właściwymi uprawnieniami, z wyjątkiem odesłania ciała. - Przerwał i
spojrzał za siebie, skręcając tyłem na miejsce parkingowe. - Jeśli nawet
policja przekaże mi rzeczy pańskiego brata, nie mam prawa ich wydać,
dopóki nie dostanę instrukcji z biura, a oni - nie pozwolił sobie przerwać -
nie wydadzą mi takich instrukcji, dopóki nie zostanie sporządzone
poświadczenie autentyczności testamentu albo zarządzenie
administracyjne. Ale mogę dać panu świadectwo zgonu -dodał
pocieszająco, otwierając drzwi po swojej stronie -jeśli wymaga tego
ubezpieczenie. - Popatrzył z ukosa na Avery'ego, jakby zastanawiał się,
czy on będzie się ubiegał o uzyskanie praw do choćby części spadku. -
Będzie to pana kosztować pięć szylingów za rejestrację konsularną i pięć
szylingów od poświadczonego egzemplarza. Co pan na to?
- Nic. - Razem weszli po schodkach do komisariatu policji.
- Spotkamy się z inspektorem Peersenem - wyjaśnił Sutherland. -Jest
całkiem dobrze nastawiony. Pozwoli pan, że ja się nim zajmę.
- Oczywiście.
- Udzielał mi wielokrotnie pomocy w sprawach PBP.
- W jakich sprawach?
- Poddanych Brytyjskich w Potrzebie. Latem mamy jedną taką sprawę na
dzień. To koszmar. Przy okazji, czy pański brat popijał? Są pewne
sugestie, że był...
- To możliwe - odparł Avery. - Mało się z nim kontaktowałem w ciągu
ostatnich pięciu lat.
Weszli do budynku.
Leclerc szedł ostrożnie szerokimi schodami ministerstwa. Mieściło się
między Whitehall Gardens a rzeką. Drzwi były wielkie i nowe, otaczały je
71
rzeźby w pompatycznym stylu, który cieszył się wielkim uznaniem
lokalnych władz. Częściowo zmodernizowany gmach strzeżony był przez
sierżantów w czerwonych szarfach. Miał dwie windy; ta, która zjeżdżała,
była pełna, gdyż minęło wpół do piątej.
- Panie podsekretarzu - rozpoczął nieśmiało Leclerc. - Będę zmuszony
poprosić ministra o jeszcze jeden przelot.
- Marnuje pan czas - odparł podsekretarz z satysfakcją. - Już ten ostatni
napełniał go wielkimi obawami. Podjął decyzję polityczną: żadnych
przelotów więcej.
- Nawet jeśli chodzi o taki cel?
- Szczególnie jeśli chodzi o taki cel.
Podsekretarz lekko dotknął rogów tacki na korespondencję przychodzącą,
jak dyrektor banku dotykający sprawozdania z bilansu.
- Musi pan pomyśleć o czymś innym - powiedział. - O jakimś innym
sposobie. Czy nie ma bezbolesnych metod?
- Nie. Myślę, że moglibyśmy zainspirować ucieczkę z tego obszaru. To
czasochłonna sprawa. Ulotki, emisje propagandowe, bodźce finansowe.
Zdawało to egzamin podczas wojny. Musielibyśmy znaleźć dostęp do
mnóstwa ludzi.
- Brzmi to nieprawdopodobnie.
- Tak. Ale czasy się zmieniły.
- No to jakie są inne sposoby? Przecież jakieś są? - nalegał podsekretarz.
Leclerc znów się uśmiechnął, jakby chciał pomóc przyjacielowi, ale nie
potrafił przecież czynić cudów.
- Agent. Krótkoterminowa operacja. Wejście i wyjście: razem może
tydzień.
- Ale kogo pan znajdzie do takiej roboty? - zapytał podsekretarz. -W
dzisiejszych czasach?
- Doprawdy kogo? To trudna sprawa.
Gabinet podsekretarza był wielki, ale ciemny, z rzędami oprawnych
książek pod ścianami. Modernizacja wpełzła do jego osobistego
sekretariatu, który urządzono w stylu współczesnym, ale tutaj proces się
zatrzymał. Poczekają z robotą, aż przejdzie na emeryturę. Gazowy
płomień palił się na marmurowym kominku. Na ścianie wisiał olej
przedstawiający bitwę morską. Słyszeli barki we mgle. Panowała tu
dziwnie marynistyczna atmosfera.
- Kalkstadt jest całkiem blisko granicy - zauważył Leclerc. - Nie
musielibyśmy korzystać z regularnych linii lotniczych. Moglibyśmy
wykonać lot ćwiczebny, zgubić drogę. Robiono to już wcześniej.
72
- Właśnie - powiedział podsekretarz i dodał: - Ten wasz człowiek, ten,
który zginął.
- Taylor?
- Nie obchodzą mnie nazwiska. Został zamordowany, czy tak?
- Nie ma dowodu - odparł Leclerc.
- Ale pan tak zakłada? Leclerc uśmiechnął się cierpliwie.
- Wydaje mi się, że obaj wiemy, panie podsekretarzu, że bardzo
niebezpiecznie jest czynić daleko idące założenia, gdy zaangażowana jest
w to polityka. Nadal proszę o kolejny przelot.
Podsekretarz poczerwieniał.
- Mówiłem panu, że to jest poza dyskusją. Nie! Czy wyraziłem się jasno?
Mówiliśmy o rozwiązaniach alternatywnych.
- Jest jedna alternatywa. Sądzę jednak, że raczej nie dotyczyła ona mojego
departamentu. To sprawa dla was i dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
- O?
- Zasugerować coś londyńskim dziennikom. Dać bodźca opinii
publicznej. Wydrukować zdjęcia.
- I?
- Obserwować ich. Obserwować wschodnich Niemców i sowiecką
dyplomację, obserwować ich łączność. Rzucić kamień do stawu i patrzeć,
co z tego wyniknie.
- Mogę panu szczegółowo powiedzieć, co wyniknie. Protest ze strony
Amerykanów, który będzie się odbijał echem w tych korytarzach przez
następne dwadzieścia lat.
- Oczywiście. Zapomniałem o tym.
- Szczęściarz z pana. Sugerował pan podstawienie agenta.
- To była tylko wstępna sugestia. Nikogo konkretnego nie miałem na
myśli.
- Niech pan posłucha - powiedział podsekretarz rozstrzygającym tonem
człowieka zmęczonego. - Stanowisko ministra jest bardzo proste.
Sporządziliście raport. Jeśli jest prawdziwy, to zmienia całą naszą politykę
obronną. Prawdę powiedziawszy, zmienia wszystko. Nie znoszę sensacji,
podobnie jak minister. Skoro nawarzyliście piwa, musicie je wypić.
- Gdybym znalazł człowieka - powiedział Leclerc - pojawiłby się problem
środków. Pieniądze, trening i oprzyrządowanie. Być może dodatkowy
personel. Transport. Podczas gdy przelot...
- Dlaczego pan tak mnoży trudności? O ile się orientuję, po to was
powołano.
73
- Dysponujemy specjalistycznymi umiejętnościami, panie podsekretarzu.
Ale wprowadziłem cięcia, jak pan wie. Jest wiele ograniczeń. Niektóre z
naszych działań zakończyły się, bądźmy szczerzy. Nie próbowałem cofnąć
zegara. To w końcu - lekki uśmiech - cokolwiek anachroniczna sytuacja.
Podsekretarz zerknął za okno, na światła nad rzeką.
- A mnie się ona wydaje całkiem współczesna. Rakiety i tego typu sprawy.
Nie sądzę, żeby minister uznał ją za anachroniczną.
- Nie odnoszę się do celu, ale do metod ataku: musiałby to być wypad
graniczny. Rzadko to robiono od zakończenia wojny. Chociaż jest to
rodzaj tajnych działań wojskowych, z którymi mój departament
tradycyjnie jest zaznajomiony. Albo był.
- Do czego pan zmierza?
- Tylko myślę na głos, panie podsekretarzu. Zastanawiam się, czy Cyrk
nie jest lepiej wyposażona do takich zadań. Może powinien pan
porozmawiać z Controlem. Mogę im obiecać wsparcie moich ludzi od
uzbrojenia.
- Chce pan powiedzieć, że nie dacie sobie z tym rady?
- Nie z tym, co posiadam. Control może. To znaczy, dopóki minister nie
utworzy nowego departamentu. Doprawdy, dwóch departamentów. Nie
zdawałem sobie sprawy, że panowie tak bardzo obawiacie się rozgłosu.
- Dwóch?
- Control będzie się czuł zobowiązany powiadomić Ministerstwo Spraw
Zagranicznych. To jego obowiązek. Tak jak ja informuję was. I od tego
momentu zacznie się ból głowy.
- Gdyby oni tylko czegoś się dowiedzieli - rzucił z pogardą podsekretarz -
od jutra trąbiono by o tym po wszystkich klubach.
- Istnieje takie niebezpieczeństwo - przyznał Leclerc. - A jeśli chodzi o
szczegóły, to zastanawiam się, jak jest w Cyrku z umiejętnościami
wojskowymi. Stanowisko rakiet to skomplikowana sprawa: wyrzutnie,
osłony przed podmuchem, rowy na kable; wszystko to wymaga
odpowiednich procedur i analiz. Control i ja moglibyśmy połączyć siły, jak
sądzę...
- To nie wchodzi w rachubę. Żadna z was para. Nawet gdyby współpraca
wam się powiodła, znów odezwałaby się polityka: koniec z monolitami.
- A, tak. Oczywiście.
- Załóżmy, że robicie to samodzielnie; załóżmy, że znajduje pan
człowieka, co by się z tym wiązało?
- Dodatkowy kosztorys. Pilne dofinansowanie. Dodatkowy personel.
Instalacje ćwiczebne. Ochrona ministerialna, specjalne legitymacje
74
i uprawnienia. -1 znów szpila: -1 jakaś pomoc ze strony Controla...
moglibyśmy ją uzyskać pod dowolnym pretekstem. Syrena mgielna
zaryczała żałobnie nad rzeką.
- Jeśli to jedyny sposób...
- Może przedstawi to pan ministrowi - zaproponował Leclerc. Milczenie.
Leclerc mówił dalej:
- Przekładając to na język praktyki, potrzebowalibyśmy prawie
trzydziestu tysięcy funtów.
- Księgowanych?
- Po części. Rozumiem, że wolałby pan uniknąć rozmowy o szczegółach.
- Poza szczegółami dotyczącymi skarbu państwa. Proponuję, żeby pan
sporządził prowizoryczny kosztorys.
- Doskonale. Taki szkic. Znów milczenie.
- To nie jest wielka suma, jeśli przyrównać ją do ryzyka - powiedział
podsekretarz, sam siebie pocieszając.
- Potencjalnego ryzyka. Chcemy wyrażać się jasno. Nie udaję, że nie mam
wątpliwości. Są podejrzenia, poważne podejrzenia. -Nie mógł się
powstrzymać, żeby nie dodać: - Cyrk zażądałby dwa razy tyle. Oni lekką
ręką wydają pieniądze.
- A zatem trzydzieści tysięcy funtów i nasza ochrona?
- I człowiek. Ale to już ja go muszę znaleźć. - Śmieszek. Podsekretarz
powiedział nagle:
- Sąpewne szczegóły, o których minister nie chciałby wiedzieć. Zdaje pan
sobie z tego sprawę?
- Oczywiście. Sądzę, że to pan weźmie na siebie ciężar rozmowy.
- Sądzę, że zrobi to minister. Udało się panu mocno go zaniepokoić.
- Nigdy nie powinniśmy czynić tego naszemu mistrzowi, naszemu
wspólnemu mistrzowi - wyrecytował Leclerc z diaboliczną pobożnością.
Podsekretarz chyba nie uważał, żeby mieli jednego mistrza. Wstali.
- A tak przy okazji - powiedział Leclerc. - Renta dla pani Taylor.
Przygotowuję podanie do Skarbu. Uważają, że powinien podpisać je
minister.
- Dlaczego, na litość boską?
- Jest pytanie, czy zginął w akcji. Podsekretarz zamarł.
- To skrajna arogancja. Chce pan od ministra potwierdzenia, że Taylor
został zamordowany.
- Proszę o wdowią rentę - zaprotestował poważnym tonem Leclerc. -Był
jednym z najlepszych moich ludzi.
75
- Oczywiście. Oni zawsze tacy są. Minister nie podniósł wzroku, gdy
weszli.
Inspektor wstał z krzesła. Był niskim, tłustym mężczyzną o wygolonym
karku. Nosił cywilne ubranie. Avery pomyślał, że to detektyw. Podał im
rękę z wyrazem zawodowej żałoby, wskazał nowoczesne krzesła z
tekowymi poręczami i zaproponował cygara z puszki. Odmówili, więc
zapalił sam i zaczął wykorzystywać cygaro na dwa sposoby: jako
przedłużenie swoich krótkich palców, gdy gestykulował, żeby coś
podkreślić, i jako przyrząd do rysowania w pełnym tytoniowego dymu
powietrzu przedmiotów, o których mówił. Często pokazywał, że podziela
smutek Avery'ego: wpychał podbródek w kołnierzyk i rzucał spod
opuszczonych brwi spojrzenia pełne współczucia. Najpierw zrelacjonował
okoliczności wypadku, pochwalił, nie szczędząc nużących szczegółów,
wysiłki policji zmierzające do odnalezienia samochodu, co rusz
podkreślając osobiste zainteresowanie szefa policji, który był uosobieniem
anglofila. Wyraził też swoje osobiste przekonanie, że winny zostanie
odnaleziony i ukarany z całą surowością fińskiego prawa. Przez jakiś czas
rozwodził się nad tym, jak podziwia wszystko, co brytyjskie, nad
uczuciem do królowej i sir Winstona Churchilla, nad urokami fińskiej
neutralności i w końcu. .. przeszedł do ciała.
Może powiedzieć z dumą, że sekcja została już ukończona, a pan
prokurator (jeg° własne słowa) oświadczył, że okoliczności śmierci pana
Malherbe nie dają podstaw do podejrzeń mimo znaczącej ilości alkoholu w
jego krwi. Barman z lotniska zeznał o pięciu szklankach steinhagera.
Po czym zwrócił się do Sutherlanda:
- Czy chciałby zobaczyć brata? - zapytał, sądząc pewnie, że zwracanie się
w osobie trzeciej jest wyrazem delikatności.
Sutherland był zakłopotany.
- To zależy od pana Avery'ego - powiedział, jakby ta sprawa przekraczała
jego kompetencje.
Obaj spojrzeli na Avery'ego.
- Raczej nie - odparł Avery.
- Jest tylko jedna trudność. Chodzi o identyfikację - wyjaśnił Peersen.
- Identyfikację? - powtórzył Avery. - Mojego brata?
- Widział pan jego paszport - wtrącił Sutherland - zanim mi go pan
przysłał. W czym problem?
Policjant pokiwał głową.
- Tak, tak. - Otworzył szufladę i wyjął plik listów, portfel i kilka fotografii.
76
- Nazywał się Malherbe. - Mówił płynną angielszczyzną z ciężkim
amerykańskim akcentem, który całkiem nieźle pasował do cygara. -W
paszporcie jest Malherbe. To był dobry paszport, prawda? - Peersen
popatrzył na Sutherlanda.
Avery'emu wydało się, że w nachmurzonej twarzy konsula zobaczył
pewne wahanie.
- Oczywiście.
Peersen zaczął przeglądać listy. Niektóre odkładał do teczki leżącej przed
nim, inne wrzucał z powrotem do szuflady. Za każdym razem, gdy
dodawał list do stosiku na biurku, pomrukiwał:
- No, no. - Albo: - Tak, tak.
Avery poczuł, że spływa potem. Złożone ręce miał mokre.
- A więc pański brat nazywał się Malherbe? - znów zapytał, gdy skończył
sortowanie.
- Oczywiście - przytaknął Avery. Peersen uśmiechnął się.
- Wcale nie oczywiście - powiedział, celując w niego cygarem i kiwając
przyjacielsko głową, jakby znalazł punkt sporny w debacie. -Wszystko, co
miał, listy, ubrania, prawo jazdy, wszystko należy do pana Taylora. Zna go
pan może?
W umyśle Avery'ego powstała koszmarna blokada. Koperta, co ma zrobić
z kopertą? Pójść do ubikacji i zniszczyć ją, póki nie jest za późno? Wątpił,
czy to zadziała: koperta jest sztywna i lśniąca. Nawet jeśli ją podrze,
strzępki będą pływały w sedesie. Widział, że Peersen i Sutherland patrzą
na niego, czekają, że coś powie, ale jedyną rzeczą, o której był w stanie
pomyśleć, była ta koperta - ciężar w wewnętrznej kieszeni.
Udało mu się wykrztusić:
- Nie znam. Mój brat i ja... - Brat przyrodni ze strony ojca czy ze strony
matki? - Mój brat i ja rzadko się widywaliśmy. Był starszy. Nie
dorastaliśmy razem. Miał wiele różnych zajęć, nie umiał się na niczym
skupić. Może ten Taylor był jego przyjacielem... który... - Avery wzruszył
ramionami, próbując dać do zrozumienia, że Malherbe i dla niego stanowił
zagadkę.
- Ile pan ma lat? - zapytał Peersen. Jego szacunek dla żałobnika zdawał
się maleć.
- Trzydzieści dwa.
- A ile miał lat Malherbe? - rzucił niby przypadkiem. - O ile lat był od
pana starszy?
Sutherland i Peersen widzieli paszport i wiedzieli, ile lat miał Taylor.
Pamięta się wiek zmarłych. Tylko Avery, jego brat, nie miał pojęcia, ile lat
miał nieboszczyk.
77
- O dwanaście - zaryzykował. - Mój brat miał czterdzieści cztery.
-Dlaczego musi tyle mówić?
Peersen uniósł brwi.
- Tylko czterdzieści cztery? Więc i paszport nie jest w porządku. Peersen
zwrócił się do Sutherlanda, wskazał cygarem drzwi w końcu
pokoju i powiedział radośnie, jakby zakończył spór między przyjaciółmi:
- Teraz pan widzi, dlaczego mam problemy z identyfikacją. Sutherland
wyglądał na bardzo rozzłoszczonego.
- Pan Avery powinien obejrzeć ciało - zasugerował Peersen - wtedy
będziemy mieli pewność.
- Panie inspektorze - powiedział Sutherland. - Tożsamość pana Mal-herbe
została ustalona na podstawie jego paszportu. Nasze Ministerstwo Spraw
Zagranicznych zapewniło, że pan Avery został wymieniony przez pana
Malherbe jako jego najbliższy krewny. Powiedział mi pan, że nie widzi
niczego podejrzanego w okolicznościach jego śmierci. Według
zwyczajowej procedury może pan teraz wydać mi jego rzeczy osobiste, dla
dokończenia formalności w Zjednoczonym Królestwie. Pan Avery mógłby
zapewne zająć się ciałem brata.
Peersen zdawał się rozważać propozycję. Wyjął pozostałe papiery Taylora
ze stalowej szuflady biurka i dodał je do stosiku na blacie. Zadzwonił do
kogoś i zaczął mówić po fińsku. Po kilku minutach ordynans wniósł starą
skórzaną teczkę i inwentarz, który podpisał Sutherland. W tym czasie ani
Avery, ani Sutherland nie odzywali się do inspektora.
Peersen odprowadził ich do drzwi frontowych. Sutherland nalegał, że sam
będzie niósł teczkę i papiery. Poszli do samochodu. Avery czekał, aż
Sutherland się odezwie, ale ten nic nie mówił. Jechali około dziesięciu
minut. Miasto było słabo oświetlone. Avery zauważył, że na dwa pasy
jezdni wysypano chemikalia. Środek i rynsztoki nadal pokryte były
śniegiem. Ulicę oświetlały lampy neonowe, ich mdłe światło zdawało się
ustępować przed gęstniejącym mrokiem. Co jakiś czas Avery dostrzegał
strome drewniane dachy, wysoką białą czapkę policjanta, dochodził go też
odgłos tramwaju.
Od czasu do czasu zerkał za siebie, przez tylną szybę.
Woodford stał w korytarzu, palił fajkę i uśmiechał się do wychodzących
współpracowników. To była jego magiczna godzina. Poranki były inne.
Tradycja wymagała, żeby niższy stopniem personel stawiał się
78
o wpół do dziesiątej, a oficerowie o dziesiątej albo kwadrans po dziesiątej.
Teoretycznie wyżsi rangą pracownicy departamentu zostawali do późna,
żeby uporządkować papiery. Dżentelmen, mawiał Leclerc, nigdy nie
patrzy na zegarek. Obyczaj powstał w czasie wojny, gdy oficerowie
rankiem wysłuchiwali raportu pilotów samolotów rozpoznawczych po
powrocie z lotu, a w późnych godzinach albo w nocy odprawiali agentów.
W owych dniach młodszy personel pracował na zmiany, ale nie dotyczyło
to oficerów, którzy rozpoczynali i kończyli służbę, gdy pozwalały im na to
pełnione obowiązki. Teraz tradycja podporządkowana została innemu
celowi. Były zatem dni, gdy Woodford i jego koledzy nie bardzo wiedzieli,
czym wypełnić czas do piątej trzydzieści. Nie dotyczyło to Haldane'a, na
którego przygarbionych barkach opierała się naukowa reputacja
departamentu. Pozostali szkicowali projekty, które nigdy nie miały być
przedłożone, sprzeczali się łagodnie między sobą
0 urlopy, harmonogramy dyżurów i biurowe meble albo z ogromnym
zainteresowaniem rozwiązywali problemy personelu pracującego w ich
sekcjach.
Berry, szyfrant, wyszedł na korytarz i założył na spodnie spinacze
rowerowe.
- Jak tam twoja pani, Berry? - zapytał Woodford. Trzeba trzymać rękę na
pulsie.
- Ma się doskonale, dziękuję, sir. - Wyprostował się, przejechał
grzebieniem po włosach. - To wstrząsające, ta sprawa z Wilfem Taylorem,
sir.
- Wstrząsające. Był dobrym druhem.
- Pan Haldane zamknie archiwum. Pracuje do późna.
- Naprawdę? Cóż, teraz wszyscy mamy pełne ręce roboty. Berry ściszył
głos.
- A szef sypia w biurze, sir. Prawdziwa sytuacja kryzysowa. Słyszałem, że
poszedł na spotkanie z ministrem. Przysłali po niego samochód.
- Dobranoc, Berry. - Dużo wiedzą, pomyślał z zadowoleniem Woodford i
zaczął się włóczyć po korytarzu.
W pokoju Haldane'a paliła się regulowana lampa do czytania. Rzucała
krótki, silny strumień światła na leżącą przed nim teczkę, oświetlała
kontury jego twarzy i ręce.
- Pracujemy do późna? - zagadnął Woodford.
Haldane rzucił jedną teczkę na tackę z korespondencją wychodzącą
1 wziął następną.
- Ciekawe, jak sobie radzi młody Avery; dobrze chłopakowi idzie.
Słyszałem, że szef jeszcze nie wrócił. To musi być długie posiedzenie. -
79
Woodford usadowił się w skórzanym fotelu. Była to własność Haldane'a.
Przywiózł go z własnego mieszkania i siadywał w nim, żeby rozwiązywać
swoje łamigłówki po drugim śniadaniu.
- A niby dlaczego ma mu dobrze iść? To żaden geniusz - powiedział
Haldane, nie podnosząc wzroku.
- Jak Clarkie poradził sobie u żony Taylora? - zapytał Woodford. -Jak to
przyjęła?
Haldane westchnął i odłożył teczkę.
- Przekazał jej złą wiadomość. To wszystko, co wiem.
- Nie słyszałeś, jak ją przyjęła? Nie powiedział ci?
Woodford, jak zwykle, mówił głośniej niż trzeba, gdyż był
przyzwyczajony do przekrzykiwania się z żoną.
- Naprawdę nie mam pojęcia. Poszedł sam. Rozumiem, że wolał to
zatrzymać dla siebie.
- Myślałem, że poszedł może z tobą... Haldane pokręcił głową.
- Najpierw był z Averym.
- To duża rzecz, prawda?... Możliwe, że duża?
- Możliwe. Zobaczymy - odparł łagodnie Haldane. Nie zawsze bywał
szorstki wobec Woodforda.
- Coś nowego na froncie Taylora?
- Attache lotniczy w Helsinkach zlokalizował Lansena. Ten potwierdził,
że przekazał film Taylorowi. Rosjanie przechwycili Lansena nad
Kalkstadt; dwa migi. Przelecieli nad nim i pozwolili mu lecieć dalej.
- Boże - powiedział oszołomiony Woodford. - To się zazębia.
- Nic z tych rzeczy; to się zgadza z tym, co wiemy. Jeśli zamknęli ten
obszar, to dlaczego nie mieliby go patrolować? Prawdopodobnie zamknęli
go na czas manewrów, ćwiczeń ziemno-powietrznych. Przecież mogli
zmusić Lansena do lądowania. Z całej tej sprawy nic nie wynika.
Leclerc stanął w drzwiach. Miał czysty kołnierzyk ze względu na ministra
i czarny krawat ze względu na Taylora.
- Przyjechałem samochodem - powiedział. - Wypożyczyli go nam
bezterminowo z puli ministerstwa. Ministrowi sprawiło przykrość, gdy się
dowiedział, że nie mamy ani jednego. To humber z kierowcą, jak u Con-
trola. Powiedziano mi, że szofer jest sprawdzony. - Popatrzył na Haldane^.
-Postanowiłem powołać sekcję specjalną. Chcę, żebyś stanął na jej czele.
Badania przekazuję tymczasowo Standfordowi. Zmiana dobrze mu zrobi. -
Uśmiechnął się nagle, jakby nie mógł się już dłużej powstrzymać. Był
bardzo podekscytowany. - Podstawiamy człowieka. Minister wyraził
zgodę. Bierzemy się do pracy od zaraz. Jutro z samego rana chcę
80
się spotkać z szefami sekcji. Adrian, oddaję ci do dyspozycji Woodforda i
Avery'ego. Bruce, utrzymuj kontakt z chłopakami; sprowadź starych
szkoleniowców. Minister zatwierdzi trzymiesięczne kontrakty dla
tymczasowego personelu. Oczywiście, żadnych dodatkowych zaobowią-
zań. Zwykły program: radiostacja, szkolenie z bronią, szyfry, obserwacja,
walka wręcz i maskowanie. Będzie nam potrzebne locum. Może Avery
powinien się tym zająć, jak tylko wróci. Zwrócę się do Controla w sprawie
dokumentów; wszyscy fałszerze przeszli do niego. Będą nam potrzebne
raporty graniczne z okolic Lubeki, zeznania uciekinierów, szczegóły
dotyczące pól minowych i zapór. - Popatrzył na zegarek. - Adrian, mogę
cię prosić na słówko?
- Powiedz mi - odezwał się Haldane - ile na ten temat wie Cyrk?
- Tylko to, co my im powiemy. A co?
- Wiedzą, że Taylor nie żyje. Wie o tym całe Whitehall.
- Prawdopodobnie.
- Wiedzą, że Avery odbiera film w Finlandii. Pewnie nie przegapili
raportu centrali bezpieczeństwa lotów na temat samolotu Lansena. Mają
swoje sposoby, żeby dostrzec to i owo...
- No i co?
- Więc to nie jest tylko kwestia tego, co im powiemy, prawda?
- Przyjdziesz na jutrzejsze zebranie? - zapytał trochę przygnębiony
Leclerc.
- Chyba będę się wgryzał w moje instrukcje. Jeśli nie masz nic przeciwko
temu, wolałbym dowiedzieć się paru rzeczy. Dziś wieczór i może jutro.
- Doskonale. Jakoś ci pomóc? - zapytał skonsternowany Leclerc.
- Może dałbyś mi na jakąś godzinkę twój samochód?
- Oczywiście. Chcę, żebyśmy wszyscy z niego korzystali, to nasze
wspólne dobro. A to dla ciebie. - Wręczył Haldane'owi zieloną kartę w
celofanie. - Minister podpisał to osobiście - dawał do zrozumienia, że jak
błogosławieństwo papieża podpis ministra ma różne stopnie
autentyczności. - Więc zrobisz to? Podejmiesz się zadania?
Haldane jakby nie słyszał. Znów otworzył teczkę i popatrzył z
zaciekawieniem na zdjęcie Polaka, chłopca, który walczył z Niemcami
dwadzieścia lat temu. Młoda, surowa twarz - była na niej wypisana nie tyle
obawa o życie, ile walka o przetrwanie.
- No cóż, Adrian - nagle wykrzyknął z ulgą Leclerc - to drugie
przyrzeczenie!
Haldane uśmiechnął się z przymusem, tak jakby te słowa miały oznaczać
coś, o czym zapomniał.
6 - Za późno na wojnę
81
- Wygląda na to, że doskonale wiedział, jak przetrwać - zauważył.
Wreszcie, wskazując teczkę, powiedział: - Niełatwo takiego zabić.
- Jako najbliższy krewny - zaczął Sutherland - ma pan prawo wyrazić
życzenie co do losu ciała pańskiego brata.
- Owszem.
Sutherland mieszkał w małym domku z oknem pełnym kwiatów w
doniczkach. Tylko to odróżniało je, zewnętrznie czy też wewnętrznie, od
pierwowzorów z mieszkalnych okolic Aberdeen. Gdy szli podjazdem,
Avery spostrzegł w oknie kobietę w średnim wieku. Miała na sobie fartuch
i coś odkurzała. Przypominała mu panią Yates i jej kota.
- Na zapleczu mam biuro - powiedział Sutherland, jakby chciał
podkreślić, że nie pławi się w luksusie. - Proponuję, żebyśmy już teraz
sfinalizowali sprawę. Nie powinienem pana dłużej zatrzymywać. - Mówił
tym samym Avery'emu, że nie zaprasza go na kolację. - Co sugerowałby
pan w kwestii przetransportowania go do Anglii?
Siedli po dwóch stronach biurka. Za głową Sutherlanda wisiała akwarela -
jasnofioletowe wzgórza odbijające się w błękitnym szkockim jeziorze.
- Chciałbym skorzystać z transportu lotniczego.
- Wie pan, że to kosztowne?
- Mimo wszystko chciałbym, żeby przewieziono go samolotem.
- Na pogrzeb?
- Oczywiście.
- Tu nie ma żadnego „oczywiście" - odparł z niesmakiem Sutherland. -
Jeśli pański brat - wyraźnie było słychać cudzysłów w jego słowach, ale
postanowił grać do końca - miałby zostać skremowany, to przepisy
lotnicze są zupełnie inne.
- Rozumiem. Frzepraszam.
- W mieście jest zakład pogrzebowy, Barford i Spółka. Jeden z partnerów
jest Anglikiem ożenionym ze Szwedką. Mamy tu wpływową mniejszość
szwedzką. Robimy, co w naszej mocy, żeby wspierać społeczność
brytyjską. W tych okolicznościach chciałbym, żeby pan jak najszybciej
wrócił do Londynu. Proponuję, żeby pan upoważnił mnie do skorzystania
z usług Barforda.
- W porządku.
- Jak tylko wydadzą mu ciało, wręczę mu paszport pańskiego brata.
Będzie musiał odebrać świadectwo lekarskie, które podaje przyczynę
zgonu. Skontaktuję go z Peersenem.
- Dobrze.
82
I
- Będzie mu także potrzebne świadectwo zgonu wydane przez
miejscowego urzędnika stanu cywilnego. Wychodzi taniej, jeśli samemu
się tym zająć. Na wypadek gdyby pieniądze miały znaczenie dla pańskich
ludzi.
Avery nic nie powiedział.
- Kiedy znajdzie już odpowiedni lot, postaramy się o list przewozowy i
bilet na bagaż. Jak sądzę, tego rodzaju bagaże przewozi się zwykle nocą.
Fracht jest tańszy i... /
- Tak będzie dobrze.
- Okej. Barford zapewni trumnę ciśnieniową. Może być z metalu albo z
drewna. Dołączy również zaświadczenie od siebie, że trumna zawiera
wyłącznie zwłoki, i to te same, o których jest mowa w paszporcie i
świadectwie zgonu. Wspominam o tym, żeby pan wiedział, co odbierze w
Londynie. Barford załatwi to wszystko bardzo szybko. Dopilnuję tego. Ma
chody w miejscowych spółkach czarterowych. Im szybciej...
- Rozumiem.
- Jestem pewien, że pan rozumie. - Sutherland uniósł brwi, jakby Avery
dopuścił się impertynencji. - Peersen okazał się bardzo rozsądny. Nie chcę
nadużywać jego cierpliwości. Barford ma współpracującą z nim firmę w
Londynie... to Londyn, prawda?
- Tak, Londyn.
- Wydaje mi się, że będzie chciał jakiejś zaliczki. Proponuję, żeby
zostawił mi pan pieniądze za pokwitowaniem. Co do rzeczy pańskiego
brata, to rozumiem, że ci, którzy pana wysłali, chcieliby odzyskać listy
-pchnął je przez biurko.
- Był tam też film. Niewywołany film - mruknął Avery i włożył listy do
kieszeni.
Sutherland ostentacyjnie wyjął egzemplarz inwentarza, który podpisał na
komendzie, rozpostarł go przed sobą i przebiegł palcem po kolumnie z
lewej strony.
- Nie wymieniono tu filmu. Czy był też aparat fotograficzny?
- Nie.
- Aha.
Odprowadził Avery'ego do drzwi.
- Niech pan lepiej powie temu, kto pana wysłał, że paszport Malher-be'a
był nieważny. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało nam okólnik z
numerami; było ich dwadzieścia kilka. Paszport pańskiego brata miał
jeden z tych numerów. Musiała tu być jakaś wpadka. Chciałem już o tym
raportować, gdy nadeszła depesza z Ministerstwa Spraw Zagranicznych
upoważniająca pana do zabrania rzeczy Malherbe'a. - Roześmiał
83
się krótko. Był wyraźnie zły. - Cóż za nonsens. Ministerstwo nigdy nie
wysłałoby czegoś takiego samo z siebie. Nie mająprawa, chyba że
przedstawiłby im pan odpowiednie dokumenty, a tych nie mógłby pan
zdobyć w środku nocy. Ma się pan gdzie zatrzymać? Regina to niezły
hotel, blisko lotniska. I za miastem. Na pewno znajdzie pan drogę. Wy,
panowie, dostajecie wspaniałe diety.
Avery szybko odszedł podjazdem, zachowując w myślach niezatarty obraz
szczupłej, zgorzkniałej, wykrzywionej ze złości twarzy Sutherlan-da na tle
szkockich wzgórz.
Drewniane domki przy drodze bielały w ciemnościach jak duchy wokół
stołu operacyjnego.
Gdzieś w pobliżu Charing Cross, w piwnicy jednego z tych niesamowitych
osiemnastowiecznych domów, pomiędzy Villiers Street a rzeką, znajduje
się klub bez nazwy na drzwiach. Schodzi się tam rzeźbioną, kamienną
klatką schodową. Poręcz, podobnie jak stolarska wykładzina na
Blackfriars Road, pomalowana jest na ciemnozielono i wymaga wymiany.
Członkowie klubu to dziwna gromadka. Niektórzy noszą się w stylu
wojskowym, kilku w nauczycielskim, paru w urzędniczym; inni znów są z
ziemi niczyjej londyńskiego towarzystwa od bukmacherów po
dżentelmenów. Dla ludzi z zewnątrz, a może i dla siebie samych,
prezentują obraz bezmyślnej odwagi; rozmawiają szyfrem, któremu
człowiek z wyczuciem językowym może się tylko z daleka przysłuchiwać.
Pełno tu starych twarzy i młodych ciał; młodych twarzy i starych ciał; w
tym miejscu napięcie wojny przeszło w napięcie czasu pokoju, podczas
rozmowy podnosi się głos, żeby zagłuszyć ciszę, a szklanki, żeby
zagłuszyć samotność; jestto miejsce, w którym spotykają się poszukiwacze
i nie znajdują nikogo, tylko siebie nawzajem, i ulgę w dzielonym z innymi
bólu; gdzie dla zmęczonych, czujnych oczu nie otwierają się horyzonty
obserwacji. Niemniej to jest ich pole walki; jeśli jest tu miłość, to
znajdująjąw sobie nawzajem, nieśmiało jak nastolatki, myśląc przez cały
czas o innych.
Po wojnie zabrakło tu tylko nauczycieli akademickich.
Ten mały klub prowadzony jest przez chudego, suchego człowieka, majora
Delia; ma on wąsy i nosi krawat z błękitnymi aniołami na czarnym tle.
Stawia pierwszego drinka, a oni kupują następne. Miejsce to nosi nazwę
Alias Club, a Woodford jest jego członkiem.
Otwierają wieczorami. Bywalcy przychodzą około szóstej, wyrywając się
z przyjemnością z ulicznego tłumu, ukradkiem, ale stanowczo, jak goście z
prowincji, którzy przyszli do teatrzyku o podejrzanej reputacji. Najpierw
zauważa się to, czego brakuje: nie ma srebrnych pucharów nad ba-
84
rem, nie ma księgi gości ani listy członków; brakuje insygniów,
pióropusza, nazwy. Tylko na białych ceglanych ścianach wisi kilka zdjęć
oprawionych w passe-partout jak zdjęcia z pokoju Leclerca. Twarze są
zamazane, niektóre powiększone, najwyraźniej ze zdjęć paszportowych,
robione en face, z widocznymi oboma uszami, według przepisów; na
niektórych są kobiety, kilka atrakcyjnych, z mocnymi ramionami i długimi
włosami według mody czasów wojny. Mężczyźni noszą różne mundury;
Wolni Francuzi i Polacy mieszają się z brytyjskimi towarzyszami broni.
Niektórzy z nich to lotnicy. Dwóch Anglików, postarzałych, nadal
odwiedza klub.
Gdy wszedł Woodford, wszyscy się obejrzeli, a major Dell, bardzo
zadowolony, zamówił mu duże piwo. Rumiany mężczyzna w średnim
wieku mówił o wypadzie, którego dokonał niegdyś nad Belgię, ale
przerwał, gdy stracił zainteresowanie słuchaczy.
- Cześć, Woodie - powiedział ktoś, zaskoczony. - Jak się miewa twoja
pani?
- Świetnie. - Woodford uśmiechnął się przyjaźnie. - Świetnie. - Upił
trochę piwa.
Częstowali się papierosami. Major Dell stwierdził:
- Woodie dziś wieczór dobrze się bawi.
- Szukam kogoś. To ściśle tajne.
- Znamy formy - odparł rumiany mężczyzna.
Woodford rozejrzał się po barze i zapytał po cichu, trochę tajemniczym
głosem:
- Co robił tatuś podczas wojny?
Pełna zdumienia cisza. Pili już od jakiegoś czasu.
- Chował mamusię, oczywiście - odparł niepewnie major Dell i wszyscy
się roześmieli.
Woodford zawtórował im, rozkoszując się atmosferą spisku; przywracali
na pół zapomniany rytuał nocy, świętowany w kantynach gdzieś w głębi
Anglii.
- A gdzie ją chował? - zapytał tym samym poufnym tonem. Tym razem
kilka głosów zawołało unisono:
- Pod swoim starym kapeluszem! Zaczęli mówić głośniej, szczęśliwi.
- Był taki człowiek, Johnson. Jack Johnson - szybko dodał Woodford. -
Usiłuję dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Był szkoleniowcem od
transmisji radiowych; jednym z najlepszych. Najpierw był w Boving-don z
Haldane'em, a potem przeniesiono go do Oksfordu.
- Jack Johnson! - wykrzyknął z podnieceniem rumiany mężczyzna. -Dwa
tygodnie temu kupiłem u niego radio samochodowe! Uczciwe Interesy
85
u Jacksona, na Clapham Broadway. To ten gość. Wpada tu czasem.
Entuzjasta radioamator. Nieduży facet, mówi kątem ust?
- To on - powiedział ktoś inny. - Starym kumplom daje dwudziesto-
procentowy rabat.
- Mnie nie dał - zaprotestował rumiany.
- To Jack; mieszka w Clapham.
Inni podjęli temat; to ten gość, prowadzi sklep w Clapham; król
radioamatorów, był radioamatorem jeszcze przed wojną, jako dziecko; tak,
na Broadwayu, od lat tam spędza czas; musi być nadziany. Lubi
przychodzić do klubu w okolicach Bożego Narodzenia.
Woodford, zadowolony, z wypiekami na twarzy, zamówił drinki.
Zrobiło się głośno; major Dell delikatnie wziął Woodforda pod ramię i
zaprowadził go w inny koniec baru.
- Woodie, czy to prawda z Wilfem Taylorem? Czy naprawdę kopnął w
kalendarz?
Woodford przytaknął z poważną twarzą.
- Wypełniał zadanie. Chyba ktoś zrobił się bardzo paskudny. Major Dell
się zatroskał.
- Nie mówiłem chłopakom. To by ich tylko przygnębiło. Kto się zajmuje
jego panią?
- Szef się podjął. Wygląda na to, że wie co i jak.
- To dobrze. Dobrze. - Kiwnął głową i poklepał Woodforda po ramieniu w
geście pociechy. - Nie powiemy o tym chłopakom, co?
- Oczywiście.
- Miał jakieś dwa rachunki do zapłacenia. Nic wielkiego. Lubił wpadać w
piątki wieczorem. - Akcent majora od czasu do czasu nie trzymał stylu, jak
krawat na gumce.
- Przyślij je do nas. Zajmiemy się tym.
- Miał dzieciaka, prawda? Dziewczynkę? - Wracali do baru. - Ile ona ma
lat?
- Z osiem. Może więcej.
- Dużo o niej mówił - powiedział major. Ktoś zawołał:
- Hej, Bruce, kiedy macie zamiar zrobić kolejny wypad na Szwabów?! Są
teraz w każdej dziurze. Weź żonę na lato do Włoch: pełno aroganckich
Niemców.
Woodford uśmiechnął się.
- Wcześniej, niż ci się wydaje. A teraz spróbujmy tego. - Rozmowy
ucichły. Woodford był prawdziwym bohaterem. Nadal pełnił służbę. - Był
taki człowiek od walki wręcz, sierżant sztabowy, Walijczyk. Też niski.
86
- To chyba Sandy Lowe - podsunął rumiany.
- Sandy, to on! - Wszyscy z podziwem popatrzyli na rumianego.
-Mówiliśmy na niego Napalony Sandy.
- No właśnie - powiedział zadowolony Woodford. - Czy on teraz nie jest
aby instruktorem boksu w którejś ze szkół prywatnych? - Patrzył na nich
przymrużonymi oczami, odchylony do tyłu, żeby wiedzieli, że to taka
wielka tajemnica.
- To on, to Sandy!
Woodford zapisał to sobie, bo z doświadczenia wiedział, że zapomina o
sprawach, które powierzył pamięci. Gdy miał już wyjść, major zapytał:
- Jak się miewa Clarkie?
- Bardzo zajęty - odparł. - Zaharowuje się na śmierć, jak zawsze.
- Chłopaki dużo o nim mówią, wiesz, jak to jest. Chciałbym, żeby wpadł
tu od czasu do czasu, cholernie dodałoby im to ducha. Odżyliby.
- Pamiętasz faceta o nazwisku Leiser? Fred Leiser, Polak? Bywał z nami
sporo. Brał udział w tej hecy w Holandii - powiedział Woodford. Stali już
przy drzwiach.
- Nadal żyje?
- Tak.
- Przykro mi - odparł major ogólnikowo - ale cudzoziemcy przestali
przychodzić; nie wiem dlaczego. Nie rozmawiałem o tym z chłopakami.
Woodford zamknął za sobą drzwi i wszedł w londyńską noc. Rozejrzał się.
Kochał to, co widział - rodzinne miasto z jego szorstką czułością. Szedł
powoli, stary atleta na starym szlaku.
8
Avery szedł szybko. Bał się. Nie ma strachu tak utrwalonego, tak trudnego
do opisania jak strach, który prześladuje szpiega w obcym kraju.
Spojrzenie kierowcy taksówki, tłum na ulicy, różne mundury - czy to
policjant, czy listonosz?- obce obyczaje i język, i dźwięki otoczenia, w
którym Avery się poruszał, wszystko to składało się na stan ciągłego
niepokoju, który jak nerwoból nabrał ostrości teraz, gdy Anglik był sam.
Jego nastrój wahał się między paniką a pełną służalczości miłością. Była w
tym zniewieściała zależność od tych, których oszukał. Avery rozpaczliwie
pragnął uzyskać od obojętnych ludzi, którzy go otaczali, rozgrzeszenie w
postaci ufnego uśmiechu. Powtarzał sobie: nie uczyniłeś im krzywdy,
jesteś ich obrońcą, ale to nie przynosiło ulgi. Szedł między nimi
87
jak człowiek poddany prześladowaniom w poszukiwaniu odpoczynku i
strawy.
Wziął taksówkę do hotelu i poprosił o pokój z łazienką. Dali mu księgę do
wpisu. Już przykładał pióro do kartki, gdy zobaczył, jakieś dziesięć linijek
wyżej, nazwisko Malherbe, złamane pośrodku, jakby piszący nie potrafił
go przeliterować. Przebiegł wzrokiem cały wpis: adres, Londyn; zawód,
major (emerytowany); cel podróży: Londyn. Ostatni przejaw jego
próżności, pomyślał Avery, fałszywy zawód, fałszywa ranga, ale małemu
Taylorowi udało się skraść chwilę fałszywej chwały. Dlaczego nie
pułkownik? Albo admirał? Dlaczego nie dodać sobie szlachectwa i adresu
w Park Lane? Nawet marząc, Taylor znał swoje miejsce.
- Boj zabierze pańskie bagaże - poinformował recepcjonista.
- Przepraszam - powiedział zdawkowo Avery i wpisał swoje nazwisko.
Recepcjonista przyglądał mu się zaciekawiony.
Dał bojowi pieniążek i przyszło mu do głowy, że jest w Anglii i płaci
angielską walutą. Zamknął drzwi do pokoju. Chwilę siedział na łóżku.
Pokój był starannie rozplanowany, ale posępny i pozbawiony duszy. Na
drzwiach wisiała informacja, w kilku językach, ostrzegająca przed
niebezpieczeństwem kradzieży, a przy łóżku druga, która przedstawiała
finansowe straty wynikające z niejedzenia śniadania w hotelu. Na biurku
leżał magazyn o podróżach i Biblia oprawiona na czarno. Była mała
łazienka, bardzo czysta, i wbudowana w ścianę szafa z jednym wieszakiem
na ubrania. Zapomniał zabrać ze sobą książki. Nie przewidział, że będzie
miał wolny czas.
Było mu zimno i chciało mu się jeść. Pomyślał, że może wziąć kąpiel.
Rozebrał się. Już miał wejść do wody, gdy przypomniał sobie o listach
Taylora w kieszeni. Włożył szlafrok, usiadł na łóżku i zaczął je przeglądać.
Jeden był z banku: o przekroczeniu kredytu, jeden od matki, jeden od
przyjaciela, zaczynający się od słów „Kochany Wilfie", pozostałe od
kobiety. Nagle przestraszył się tych listów: stanowiły dowód. Mogły go
skompromitować. Postanowił spalić wszystkie. W sypialni była druga
umywalka. Włożył do niej papiery i przytknął do nich zapałkę; gdzieś
czytał, że tak się to robi. Była też karta wstępu do Alias Club, wystawiona
na nazwisko Taylora, więc i ją spalił, potem zgniótł popiół palcami i puścił
wodę. Umywalka szybko wypełniła się wodą. Za korek służyło metalowe,
wbudowane w umywalkę urządzenie podnoszone za pomocą dźwigni
znajdującej się między kurkami. Nasączony wodą popiół utknął pod
korkiem. Umywalka się zapchała.
Zaczął szukać jakiegoś narzędzia, którym mógłby unieść korek.
Spróbował zrobić to wiecznym piórem, ale było za grube, więc wziął
pilnik do paznokci. Po kilku próbach udało mu się spuścić popiół do
kolanka. Woda
88
spłynęła, pozostawiając gruby, brązowy nalot na emalii. Zaczął go ścierać,
najpierw dłońmi, potem szczotką ryżową, ale nalot nie schodził. Emalia
nie brudzi się w ten sposób, to papier musiał być czymś nasączony, smołą
lub jakimś innym specyfikiem. Poszedł do łazienki i na próżno szukał
jakiegoś detergentu.
Gdy znów wszedł do pokoju, uświadomił sobie, że czuć w nim spalony
papier. Podszedł szybko do okna i otworzył je. Podmuch mroźnego wiatru
uderzył w jego gołe nogi. Otulił się szczelniej szlafrokiem i wtedy usłyszał
stukanie do drzwi. Sparaliżowany strachem gapił się na klamkę. Znów
usłyszał stukanie, odezwał się i patrzył, jak klamka się porusza. To był
recepcjonista. ¦
- Pan Avery?
- Tak?
- Przepraszam. Potrzebny jest nam pański paszport. Dla policji.
- Dla policji.
- To normalna procedura.
Avery oparł się tyłem o umywalkę. Zasłony trzepotały przy otwartym
oknie.
- Czy mogę zamknąć okno? - zapytał człowiek z recepcji.
- Źle się poczułem. Potrzebowałem świeżego powietrza. Znalazł paszport
i wręczył go recepcjoniście. I wtedy spostrzegł, że
wpatruje się on w umywalkę - patrzył na brązowe plamy i płatki popiołu,
które przywarły do boków.
Jak nigdy dotąd chciał znaleźć się z powrotem w Anglii.
Rząd willi wzdłuż Western Avenue jest jak rząd różowych grobów w polu
szarości; to architektoniczny obraz wieku średniego. Ich jednakowość jest
jak dyscyplina starzenia się, jak umieranie bez gwałtu i życie bez sukcesu.
Są to domy, które biorą górę nad ich mieszkańcami; zmieniają ich wedle
swojej woli, a same nie zmieniają się wcale. Ciężarówki z meblami suną z
szacunkiem pomiędzy nimi jak karawany, dyskretnie usuwają zmarłych i
wprowadzajążywych. Od czasu do czasu któryś z najemców zaczyna
ruszać ręką i zużywa puszki farby na pomalowanie stolarki albo mozoli się
w ogrodzie, ale te wysiłki niewiele bardziej wpływają na domy niż kwiaty
na oddział szpitalny, a trawa rośnie po swojemu, jak trawa na grobie.
Haldane zwolnił samochód i skręcił w ulicę prowadzącą do South Park
Gardens, półksiężyca odległego o pięć minut od głównej ulicy. Szkoła,
poczta, cztery sklepy i bank. Idąc, lekko się pochylał, czarna teczka
zwisała mu z chudej ręki. Szedł cicho chodnikiem; wieża nowoczesnego
kościoła
89
wyrastała nad domami; zegar wybił siódmą. Spożywczy na rogu, nowa
fasada, samoobsługa. Popatrzył na nazwisko: Smethwick. W środku młody
człowiek w brązowym kombinezonie kończył ustawiać piramidę pudełek z
płatkami zbożowymi. Haldane zabębnił w szybę. Mężczyzna pokręcił
głową i dodał pudełko do piramidy. Haldane zapukał jeszcze raz, mocniej.
Sprzedawca podszedł do drzwi.
- Nie wolno mi panu niczego sprzedać! - krzyknął. - Więc nie ma po co
stukać. - Zauważył teczkę i zapytał: - Pan z reklamacją?
Haldane wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni i przyłożył coś do szyby -
kartę w celofanowej koszulce, jak bilet miesięczny. Sprzedawca popatrzył
na nią. Powoli przekręcił klucz.
- Chcę zamienić z panem słówko na boku - oznajmił Haldane, wchodząc
do środka.
- Nigdy takiej nie widziałem - powiedział sprzedawca z niepokojem. -
Chyba jest prawdziwa.
- Jest najzupełniej prawdziwa. Dochodzenie w kwestii bezpieczeństwa.
Człowiek o nazwisku Leiser, Polak. O ile wiem, pracował tu dawno temu.
- Będę musiał zadzwonić do taty - odparł sprzedawca. - Byłem wtedy
dzieckiem.
- Rozumiem - mruknął Haldane, jakby nie lubił młodości. •
Była prawie północ, kiedy Avery zadzwonił do Leclerca. Szef odebrał
natychmiast. Avery wyobrażał go sobie siedzącego na stalowym łóżku, z
odrzuconym kocem RAF-u; mała, czujna twarz wyraża nerwowe
oczekiwanie na wiadomość.
- Tu John - powiedział ostrożnie.
- Tak, tak, wiem kto - był poirytowany, że Avery wymienił swoje imię.
- Obawiam się, że z interesu nic nie wyszło. Nie są zainteresowani...
odmowa. Dobrze byłoby, żeby pan powiedział człowiekowi, z którym się
spotkałem, temu małemu, tłustemu... niech mu pan powie, że nie będzie
nam potrzebna pomoc jego tutejszych przyjaciół.
- Rozumiem. W porządku. - Wyglądało na to, że w ogóle go to nie
interesuje.
Avery nie wiedział, co powiedzieć; po prostu nie wiedział. Bardzo
potrzebował rozmowy z Leclerkiem. Chciał mu powiedzieć o pogardzie
Sutherlanda i o paszporcie, który nie był w porządku.
- Ludzie tutejsi, ludzie, z którymi prowadzę negocjacje, są trochę
zaniepokojeni, jeśli chodzi o cały ten interes.
90
Czekał.
Chciał odezwać się do niego, używając nazwiska, ale nie ustalili jakiego.
W departamencie nie mówili „panie dyrektorze"; starsi zwracali się do
siebie nawzajem po nazwisku, a do młodszych po imieniu. Nie było
ustalonych zasad tytułowania zwierzchników, więc powiedział tylko:
- Jest pan tam? A Leclerc odparł:
- Oczywiście. Kto jest zaniepokojony? Co poszło źle?
Avery pomyślał, że mógłby nazywać go dyrektorem, ale to naruszałoby
zasady bezpieczeństwa.
- Tutejszy przedstawiciel, człowiek, który dba o nasze sprawy... odkrył tę
transakcję - powiedział. - Chyba się domyślił.
- Podkreśliłeś, że to ściśle poufne?
- Tak, oczywiście. - Jak ma teraz wyjaśniać, co to było z Sutherlan-dem?
- Dobrze. Niepotrzebne są nam teraz kłopoty z Ministerstwem Spraw
Zagranicznych. - Zmienionym tonem Leclerc mówił dalej: - John, tutaj
sprawy przybrały bardzo pomyślny obrót, bardzo pomyślny. Kiedy
wracasz?
- Muszę się uporać z... naszym przyjacielem, żeby go przywieźć do domu.
Jest mnóstwo formalności. To nie takie łatwe, jak pan myśli.
- Kiedy skończysz?
- Jutro.
- Wyślę po ciebie samochód na Heathrow. W ciągu ostatnich kilku godzin
mnóstwo się wydarzyło; mnóstwo pomyślnych rzeczy. Bardzo nam jesteś
potrzebny - dodał Leclerc i dorzucił miły frazes: - Dobrze się sprawiłeś,
John, doprawdy to była dobra robota.
- Okej.
Myślał, że tej nocy będzie spał głębokim snem, ale po jakiejś godzinie
obudził się, czujny i napięty. Popatrzył na zegarek; było dziesięć po
pierwszej. Wstał, podszedł do okna i popatrzył na pokryty śniegiem
krajobraz przecięty ciemniejszą linią drogi wiodącej na lotnisko;
wydawało mu się, że rozróżnia małe wzniesienie, gdzie zginał Taylor.
Czuł się samotny, bał się. Przez głowę przewijały mu się pogmatwane
wizje: straszna twarz Taylora widziana z bliska, bezkrwista, z szeroko
otwartymi oczami, jakby chciała zakomunikować jakieś istotne odkrycie;
Leclerc z nutą optymizmu w głosie, tłusty policjant patrzący na niego z
zawiścią, jakby był czymś, czego nie może sobie kupić. Zdał sobie sprawę,
że jest jednym z tych ludzi, którzy z trudem znoszą samotność. Samotność
go przygnębiała, czyniła sentymentalnym. Po raz pierwszy
91
odkąd wyleciał, zaczął myśleć o Sarah i Anthonym. Gdy przypomniał
sobie synka, łzy napłynęły mu nagle do zmęczonych oczu. Chciał usłyszeć
jego głos, chciał Sarah i jej domatorstwa. Może powinien zadzwonić do
domu, porozmawiać z jej matką, zapytać o nią. A jeśli była chora? Już
dość dzisiaj wycierpiał, dość energii stracił, dość się bał i myślał. Żył w
koszmarze; nie powinien teraz do niej dzwonić. Wrócił do łóżka.
Nie mógł zasnąć, choć się starał. Ciało było zmęczone, ale sen nie
przychodził. Wiatr się wzmógł, grzechotał w podwójnych oknach; było mu
to za gorąco, to za zimno. Zapadł w drzemkę, ale wybił go z niej odgłos
płaczu. Dochodził chyba z sąsiedniego pokoju. Mógł to być An-thony albo
- nie słyszał wyraźnie - metaliczne pochlipywanie lalki.
A raz, tuż przed świtem, usłyszał kroki na korytarzu przed swoimi
drzwiami; nie wyobraził ich sobie, były całkiem realne. Leżał oblany ze
strachu zimnym potem, czekał, aż poruszy się klamka u drzwi albo
rozlegnie się natarczywe stukanie ludzi inspektora Peersena. Natężał słuch,
wychwytywał najlżejszy szelest ubrania, stłumione oddechy - potem
zapadła cisza. Nasłuchiwał jeszcze długo, ale nie usłyszał już niczego
więcej.
Zapalił światło, podszedł do fotela, obmacał marynarkę, szukając
wiecznego pióra. Było przy umywalce. Wyjął z teczki skórzaną aktówkę,
którą dała mu Sarah.
Usiadł przy lichym stoliku pod oknem i zaczął pisać list miłosny do
dziewczyny. Mogła to być Carol. Kiedy wreszcie przyszedł poranek,
zniszczył go, porwał na strzępki, wrzucił do sedesu i spuścił wodę. I wtedy
spostrzegł coś białego na podłodze. Zdjęcie córeczki Taylora z lalką;
nosiła okulary podobne do tych, jakie nosił Anthony. Musiało być między
papierami Taylora. Pomyślał, że powinien je zniszczyć, ale jakoś nie mógł
się na to zdobyć. Włożył je do kieszeni.
9 Powrót
Leclerc czekał na Heathrow, tak jak Avery się spodziewał. Wypatrywał
nerwowo między głowami tłumu. Załatwił to jakoś z kontrolą celną,
musiało w tym maczać palce ministerstwo, bo kiedy zobaczył Avery'ego,
wyszedł mu naprzeciw i poprowadził go władczo, jakby był
przyzwyczajony, że jego formalności nie dotyczą. Oto nasze życie,
pomyślał Avery, takie same lotniska, tylko nazwy różne, takie same
pospieszne, podejrzane zebrania. Mieszkamy poza murami miasta, czarni
bracia z ponurego
92
domu w Lambeth. Był koszmarnie zmęczony. Brakowało mu Sarah.
Chciał powiedzieć „przepraszam", pogodzić się z nią, dostać nowe zajęcie,
znów spróbować; częściej bawić się z Anthonym. Czuł się zawstydzony.
- Tylko zadzwonię. Sarah nie czuła się dobrze, gdy wyjeżdżałem.
- Zadzwonisz z biura - powiedział Leclerc. - Chyba możesz? Za godzinę
mam spotkanie z Haldane'em.
Avery miał wrażenie, że w głosie Leclerca brzmi jakaś fałszywa nuta.
Spojrzał na niego podejrzliwie, ale szef patrzył na czarnego humbera
stojącego na parkingu dla samochodów VIP-ów.
Leclerc poczekał, aż kierowca otworzy mu drzwi. Po chwili głupiego
zamieszania Avery usiadł po jego lewej stronie, jak wymaga protokół.
Kierowca wydawał się znużony czekaniem. Między pasażerami a nim nie
było szklanej szyby.
- Coś nowego - powiedział Avery, wskazując samochód. Leclerc niedbale
pokiwał głową, jakby wcale nie był to taki nowy
nabytek.
- Jak sprawy? - zapytał, błądząc gdzieś myślami.
- W porządku. Nic takiego się nie stało, prawda? Chodzi mi o Sarah.
- A co niby miało się stać?
- Na Blackfriars Road? - zapytał kierowca, nie odwracając głowy, jak
nakazywał szacunek.
- Tak, do kwatery głównej.
- W Finlandii było straszne zamieszanie - wypalił Avery. - Papiery
naszego przyjaciela... Malherbe'a... nie były w porządku. Ministerstwo
Spraw Zagranicznych unieważniło jego paszport.
- Malherbe? A, tak. Masz na myśli Taylora. Wiemy o tym. Wszystko już
jest w porządku. Zwyczajna zawiść. Prawdę powiedziawszy, mocno to
rozstroiło Controla. Przepraszał. John, teraz mamy po naszej stronie
mnóstwo ludzi. Nawet nie wiesz ilu. Będziesz teraz bardzo potrzebny,
John. Jesteś jedynym, który widział to na miejscu. '
Co takiego widziałem? - zastanawiał się Avery. Znów byli razem. Takie
samo napięcie, takie samo fizyczne uczucie skrępowania, takie same
przerwy w rozmowie. Gdy Leclerc odwrócił się do niego, Avery'emu
przemknęła przez głowę budząca w nim odrazę myśl, że położy mu rękę
na kolanie.
- Jesteś zmęczony, John. Widzę. Wiem, jak to jest. Nic się nie martw,
znów jesteś z nami. Słuchaj, mam dla ciebie dobre nowiny. Ministerstwo
poczuło się w obowiązku pomóc. Mamy zorganizować specjalny oddział
operacyjny, żeby przeprowadzić następną fazę.
- Następną fazę?
93
- Właśnie. Ten człowiek, o którym ci wspominałem. Nie możemy
zostawić tego na tym etapie. My wyjaśniamy sprawy, a nie tylko
zestawiamy dane. Wskrzesiłem sekcję specjalną; wiesz, co to jest?
- Haldane prowadził ją w czasie wojny; szkolenie... Leclerc przerwał mu
w pół słowa, ze względu na szofera:
- ...szkolenie komiwojażerów. Ma znów ją poprowadzić. Postanowiłem,
że będziesz z nim pracował. Jesteście najlepszymi mózgami, jakimi
dysponuję.
Leclerc się zmienił. W jego postawie pojawiła się nowa jakość, coś więcej
niż optymizm lub nadzieja. Kiedy Avery widział go ostatnio, Leclerc
zdawał się żyć mimo przeciwności losu, teraz była w nim jakaś świeżość,
poczucie celu, który był albo nowy, albo bardzo stary.
- I Haldane się zgodził?
- Mówiłem ci. Pracuje dzień i noc. Zapomniałeś, że Adrian jest
zawodowcem. Prawdziwym technikiem. Stare głowy są najlepsze do
takich zadań. Jeśli znajdzie się wśród nich jedna czy dwie młode...
- Chcę z panem pomówić o całej operacji... - powiedział Avery. -O
Finlandii. Przyjdę do pańskiego biura, jak tylko zadzwonię do Sarah.
- Przyjdź od razu, będę mógł wprowadzić cię w temat.
- Najpierw zadzwonię do Sarah. -I znów Avery miał dziwne wrażenie, że
Leclerc chce go powstrzymać od skontaktowania się z żoną. - Z nią
wszystko w porządku, prawda?
- O ile wiem, tak. Dlaczego pytasz? - Leclerc znów zaczął go czarować. -
Cieszysz się, że wróciłeś, John?
- Tak, oczywiście.
Usiadł swobodniej. Leclerc, który wyczuł jego wrogie nastawienie,
zostawił go na chwilę w spokoju; Avery patrzył teraz na drogę i różowe,
duże wille przemykające w lekkim deszczu do tyłu.
Leclerc znów zaczął mówić tonem, jaki przybierał na zebraniach:
- Chcę, żebyś zaczął od razu. Jeśli możesz, już jutro. Przygotowaliśmy ci
pokój. Jest mnóstwo do zrobienia. Ten człowiek... Haldane włączył go do
gry. Czegoś się dowiemy, jak tylko przyjedziemy na miejsce. Od tej chwili
należysz do Adriana. Mam nadzieję, że ci to odpowiada. Nasi
zwierzchnicy zgodzili się, żeby dać ci specjalną legitymację ministerialną.
Taką samą, jaką mają w Cyrku.
Avery był przyzwyczajony do sposobu mówienia Leclerca; bywało, że
używał tylko niejasnych aluzji, surowca, który musiał obrobić klient, a nie
dostawca.
- Chcę z panem porozmawiać o całej tej sprawie. Jak tylko zadzwonię do
Sarah.
IL
94
- W porządku - odparł uprzejmie Leclerc. - Przyjdź i pogadamy. Ale
dlaczego nie od razu? - Popatrzył na Avery'cgo, odwracając się do niego
swoją płaską twarzą. - Dobrze sobie poradziłeś - pochwalił
wspaniałomyślnie. - Mam nadzieję, że będziesz tak trzymał.
Wjechali do Londynu.
- Dostajemy trochę pomocy od Cyrku - dodał. - Wygląda na to, że chętnie
współdziałają. Oczywiście nie znają całej sprawy, ministrowi bardzo na
tym zależało.
Przejeżdżali Lambeth Road, gdzie rządził Król Bitew; Imperialne Muzeum
Wojny na jednym końcu, szkoły na drugim, szpitale pośrodku; cmentarz
odgrodzony drutem jak kort tenisowy. Nie można było się domyślić, kto
znalazł tu schronienie. Domów jest za dużo jak na liczbę ludzi, szkoły za
wielkie - jak na uczniów. Szpitale może i są pełne, ale rolety zaciągnięto.
Kurz wisiał wszędzie w powietrzu, jak pył bitewny. Unosił się nad gołymi
fasadami, dławił trawę na cmentarzu; wypędził ludzi, poza tymi, którzy
wałęsali się po ponurych miejscach jak duchy żołnierzy albo czuwali
bezsennie za oświetlonymi na żółto oknami. Rzadko kto zagrzał miejsce
na tej ulicy. Ci nieliczni, którzy wracali, przynosili ze sobą ze świata
żywych różne rzeczy, zależnie od tego, dokąd podróżowali. Jeden kawałek
pola, inny rozbity taras w stylu regencji, skład albo wysypisko; albo pub o
nazwie Leśne Kwiaty.
To ulica praworządnych instytucji. Nad jedną panuje Pani Pocieszenia, nad
inną arcybiskup Amigo. To, co nie jest szpitalem, szkołą, pubem albo
seminarium, jest martwe, a trupem zawładnął kurz. Jest tu sklep z
zabawkami: drzwi zamknięte na kłódkę. Avery zaglądał tam codziennie po
drodze do biura; zabawki rdzewiały na półkach. Okno wystawowe było
wyjątkowo brudne, w jego dolnej części odcisnęły się rączki dzieci. Avery
patrzył teraz na mijane domy i zastanawiał się, czy zobaczy je jeszcze
kiedyś jako pracownik departamentu. Hurtownie z bramami oplecionymi
drutem kolczastym i fabryki, które niczego nie wytwarzają - w jednej z
nich zadzwonił dzwonek, ale nikt go nie usłyszał - i jeszcze potrzaskany
mur oblepiony plakatami. Okrążyli plac St. George'a i wjechali w
Blackfriars Road, zbliżając się do celu.
Gdy podjeżdżali do budynku, Avery wyczuł, że coś się zmieniło. Przez
chwilę wydawało mu się, że trawa na zaniedbanym kawałku trawnika
zgęstniała i odżyła podczas jego nieobecności; że betonowe schody
prowadzące do drzwi frontowych, które nawet w środku lata wyglądały na
mokre i brudne, teraz były czyste i zapraszały do środka. Zanim wszedł,
już wiedział, że w departamencie gości nowy duch.
95
Zaczął do najskromniejszych członków, personelu. Pine, pod wrażeniem
czarnego samochodu służbowego i nagłego przypływu zaaferowanych
pracą ludzi, zrobił się elegancki i czujny. Nawet nie wspomniał o
wynikach krykieta. Klatka schodowa wypolerowana była pastą do podłogi.
W korytarzu natknęli się na Woodforda. Spieszył się. Niósł dwie teczki z
czerwonymi kartkami na okładkach.
- Cześć, John! Więc udało ci się bezpiecznie wylądować? Sprawa do
przodu? - Chyba naprawdę się cieszył, że go widzi. - Z Sarah już dobrze?
- Świetnie się spisał- szybko odpowiedział Leclerc. - Miał trudne zadanie.
- No tak, biedny Taylor. Potrzebujemy cię w nowej sekcji. Żona będzie
musiała oddać nam cię na tydzień lub dwa.
- Co właściwie było z Sarah? - zapytał Avery.
Nagle się przestraszył. Poszedł pospiesznie korytarzem. Leclerc wołał za
nim, ale nie zwrócił na to uwagi. Wszedł do swojego pokoju i zamurowało
go. Na biurku stał drugi telefon, a przy bocznej ścianie, jak u Leclerca,
stalowe łóżko. Obok nowego telefonu tablica z przypiętymi numerami
alarmowymi. Numery, pod które można dzwonić nocą, wypisane były na
czerwono. Na drzwiach, od strony pokoju, wisiał czarno--biały plakat z
profilem głowy mężczyzny. Na czaszce napisane było: „Trzymaj to tutaj",
na ustach: „Nie wypuszczaj stąd". Chwilę mu zajęło, zanim zrozumiał, że
plakat nawoływał do zachowywania tajemnicy i nie był to jakiś koszmarny
dowcip na temat Taylora.
Podniósł słuchawkę i czekał. Weszła Carol, niosąc tacę z papierami do
podpisania.
- Jak poszło? - zapytała. - Wygląda na to, że szef jest zadowolony. - Stała
tuż obok niego.
- Jak poszło? Nie ma filmu. Nie było go wśród jego rzeczy. Mam zamiar
złożyć rezygnację. Już postanowiłem. Co, u diabła, dzieje się z tym
telefonem?
- Pewnie nie wiedzą, że już wróciłeś. Coś przyszło z księgowości w
związku z twoim rachunkiem za taksówkę. Kwestionują go.
- Za taksówkę?
- Z twojego mieszkania do biura. W noc, kiedy zginął Taylor. Mówią, że
to za dużo.
- Słuchaj, idź i potrząśnij centralą, dobrze? Chyba śpią. Sarah podniosła
słuchawkę.
- Och, dzięki Bogu, to ty.
Avery odparł, że tak, że przyleciał przed godziną.
96
- Słuchaj, Sarah, mam dość. Zamierzam powiedzieć Leclercowi... -Ale
zanim dokończył, wybuchła:
- John, na litość boską, co ty narobiłeś? Była u nas policja, detektywi;
chcieli porozmawiać z tobą o ciele, które przetransportowano na
londyńskie lotnisko; to ktoś o nazwisku Malherbe. Mówią, że przyleciał z
Finlandii na fałszywym paszporcie.
Zamknął oczy. Chciał odłożyć słuchawkę, trzymał ją z dala od ucha, ale
nadal słyszał jej głos, powtarzający: „John, John".
- Powiedzieli, że to twój brat; był twój adres, John; jakiś londyński
przedsiębiorca pogrzebowy miał wszystkim się zająć w twoim imieniu...
John, John, jesteś tam jeszcze?
- Słuchaj - powiedział - wszystko w porządku. Zostaw to mnie.
- Powiedziałam im o Taylorze. Musiałam.
- Sarah!
- Co miałam zrobić? Myśleli, że jestem kryminalistką, czy coś w tym
stylu; nie wierzyli mi, John! Pytali, jak cię mogą złapać. Musiałam
powiedzieć, że nie wiem; nie wiedziałam nawet, co to za kraj i jaki
samolot; byłam chora, John. Czułam się okropnie, mam straszną grypę i
zapomniałam wziąć tabletki. Przyszli w środku nocy, było ich dwóch.
John, dlaczego przyszli w nocy?
- Co im powiedziałaś? Na litość boską, Sarah, co jeszcze im
powiedziałaś?
- Nie przeklinaj mnie! To ja powinnam przekląć ciebie i twój paskudny
departament... John, ja nawet nie wiem, jak on się nazywa!... To do ciebie
w nocy zadzwonili i ty poszedłeś. Powiedziałam, że chodziło o kuriera o
nazwisku Taylor.
- Zwariowałaś! - krzyknął Avery. - Kompletnie zwariowałaś. Mówiłem ci,
żebyś nikomu tego nie powtarzała!
- Ale John, to byli policjanci! Nic złego nie może wyniknąć z tego, że im
powiedziałam. - Płakała, słyszał łzy w jej głosie. - John, proszę, wracaj.
Tak się boję. Musisz się z tego wyplątać, znów zacząć w wydawnictwie;
nie obchodzi mnie, co robisz, ale...
- Nie mogę. To cholernie duża sprawa. Ważniejsza, niż możesz to sobie
wyobrazić. Przepraszam, Sarah. Po prostu nie mogę wyjść z biura. -1
dodał brutalne, użyteczne kłamstwo: - Mogłaś wszystko zepsuć.
Zapadła długa cisza.
- Sarah, muszę uporządkować swoje sprawy. Zadzwonię później. Gdy w
końcu odpowiedziała, wyczuł w jej głosie taką samą rezygnację jak wtedy,
gdy wysłała go, żeby sam spakował swoje rzeczy.
- Wziąłeś książeczkę czekową. Nie mam pieniędzy.
7 - Za późno na wojnę
97
Powiedział, że ją do niej wyśle.
- Mamy samochód - wyjaśnił - specjalnie na takie okazje, z szoferem. -
Gdy odwieszał słuchawkę, usłyszał jeszcze, jak mówi:
- Myślałam, że macie mnóstwo samochodów.
Wpadł do pokoju Leclerca. Haldane stał za biurkiem, płaszcz miał jeszcze
wilgotny od deszczu. Nachylali się nad teczką. Strony były wyblakłe i
podarte.
- Ciało Taylora? - wykrztusił. - Jest na londyńskim lotnisku. Wszystko
pokręciliście. Przyszli do Sarah! W środku nocy!
- Zaczekaj! - usadził go Haldane. -Niepotrzebnie siejesz niepokój -rzucił
ze złością. - Masz czekać.
I wrócił do teczki, ignorując jego obecność.
- Wcale nie - zamruczał, zwracając się do Leclerca. - O ile wiem,
Woodford ma już jakieś sukcesy. Walka wręcz załatwiona; słyszał o
operatorze radiostacji, jednym z najlepszych. Pamiętam go. Garaż nazywa
się Król Kier. Najwyraźniej prosperuje. Pytaliśmy w banku; byli całkiem
pomocni, choć niezbyt dokładni. Nie ożenił się. Znany jest jako kobie-
ciarz; zwyczajny polski styl. Brak zainteresowań politycznych, nic nie
wiadomo, żeby miał jakieś hobby, żadnych długów, żadnych skarg. Prze-
ciętniak. Mówią, że z niego dobry mechanik. Co do charakteru... -
Wzruszył ramionami. - A cóż my wiemy o ludziach?
- Ale co powiedzieli? Na Boga, nie można żyć z ludźmi piętnaście lat i nie
zostawić po sobie żadnego wrażenia. Był taki sklepikarz ze spożywczego
Smethwick? Mieszkał u nich po wojnie.
Haldane pozwolił sobie na uśmiech.
- Powiedzieli, że był dobrym pracownikiem i bardzo uprzejmym
człowiekiem. Wszyscy mówią, że jest uprzejmy. Pamiętają tylko to, że
miał jedną pasję: rzucanie piłeczką tenisową na podwórku.
- Widziałeś jego warsztat samochodowy?
- Oczywiście, że nie. Nawet się do niego nie zbliżałem. Proponuję, żeby
zadzwonić tam jeszcze dziś wieczorem. Nie widzę innej możliwości. W
końcu ten człowiek był w naszej kartotece przez dwadzieścia lat.
- I to wszystko?
- Resztę będziemy musieli załatwić przez Cyrk. '
- Więc niech John Avery wyjaśni szczegóły. - Leclerc zdawał się nie
pamiętać, że Avery jest w pokoju.
Jego uwagę przykuła nowa mapa wisząca na ścianie, plan Kalkstadt z
kościołem i stacją kolejową. Obok wisiała starsza mapa, Europy
Wschodniej. Bazy rakietowe, których istnienie zostało potwierdzone
wcześniej, zaznaczone były w domniemanym miejscu na południe od
98
Rostoku. Drogi zaopatrzenia i miejsca dowodzenia oraz oddziały wsparcia
oznaczono wełnianymi nićmi rozpiętymi na pineskach. Kilka z nich
prowadziło do Kalkstadt.
- Super, prawda? Sandford złożył to ostatniej nocy - powiedział Leclerc. -
Takie rzeczy świetnie mu wychodzą.
Na jego biurku leżał nowy wskaźnik. Miał też nowy telefon, zielony,
bardziej elegancki niż telefon Avery'ego, z tabliczką: Rozmowy z tego
telefonu nie są chronione.
Haldane i Leclerc przez jakiś czas studiowali mapę, zaglądając co chwila
do teczki z telegramami, którą Leclerc trzymał otwartą w obu rękach, jak
chłopiec z chóru - psałterz.
Wreszcie Leclerc zwrócił się do Avery'ego:
- Teraz ty, John. - Czekali, aż zacznie mówić.
Poczuł, że gniew w nim opada. Chciał go podtrzymać, ale nad nim nie
panował. Chciał krzyczeć z oburzenia: jak śmieliście mieszać w to moją
żonę? Chciał stracić nad sobą kontrolę, ale nie mógł. Wpatrywał się w
mapę.
- I co?
- Policja wpadła do Sarah. Obudzili ją w środku nocy. Dwóch ludzi. Jej
matka była przy tym. Przyszli w sprawie ciała na lotnisku: ciała Tay-lora.
Wiedzieli, że paszport był fałszywy, i myśleli, że jest w to zamieszana.
Obudzili ją- powtórzył miękko.
- Wiemy o tym. Sprawa została wyjaśniona. Chciałem ci powiedzieć, ale
mi nie pozwoliłeś. Ciało zostało wydane.
- Nie należało wciągać w to Sarah. Haldane szybko podniósł głowę.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie mamy kompetencji, żeby zajmować się tego rodzaju sprawami. -
Brzmiało to bardzo zuchwale. - Nie powinniśmy byli tego robić.
Powinniśmy byli przekazać to Cyrkowi. Smileyowi albo komuś innemu, to
są właściwi ludzie, nie my. - Brnął dalej: - Nie wierzę temu raportowi. Nie
wierzę, żeby był prawdziwy! Nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało,
że ten uchodźca nie istniał; gdyby się okazało, że Gorton sfingował całą
sprawę! Nie wierzę, żeby Taylor został zamordowany.
- To wszystko? - zapytał Haldane. Był wściekły.
- Nie chciałbym mieć z tym nic coś wspólnego. Myślę o tej operacji. Od
początku jest źle prowadzona. - Popatrzył na mapę i na Haldane^, potem
roześmiał się głupawo. — Przez cały czas, gdy ścigałem trupa, wy byliście
na tropie żywego człowieka! Łatwo to robić tutaj, w fabryce snów... ale na
zewnątrz są ludzie, prawdziwi ludzie!
99
Leclerc dotknął lekko ramienia Haldane'a, jakby chciał powiedzieć, że sam
to załatwi. Wydawał się obojętny. Był niemal zadowolony, rozpoznając
objawy, które wcześniej zdiagnozował.
- Idź do swojego pokoju, John. Jesteś przemęczony.
- Ale co mam powiedzieć Sarah? - spytał z rozpaczą.
- Powiedz, że nikt więcej nie będzie zakłócał jej spokoju. Powiedz, że to
pomyłka... powiedz jej, co chcesz. Zjedz coś gorącego i wróć za godzinę.
Posiłki w samolotach sądo niczego. Wtedy wysłuchamy do końca twoich
nowin. - Leclerc uśmiechał się takim samym miłym, mdłym uśmiechem,
jak na zdjęciu, gdy stał wśród martwych lotników.
Kiedy Avery dotarł do drzwi, usłyszał swoje nazwisko wypowiedziane
łagodnie, z uczuciem; zatrzymał się i obejrzał za siebie.
Leclerc uniósł rękę nad biurkiem i okrągłym ruchem pokazał na pokój, w
którym się znajdowali.
- Coś ci powiem, John. Podczas wojny byliśmy na Baker Street. Mieliśmy
tam piwnicę, a ministerstwo uznało ją za pokój operacyjny na
nadzwyczajne okoliczności. Adrian i ja spędziliśmy tam mnóstwo czasu.
Mnóstwo czasu. - Spojrzenie na Haldane'a. - Pamiętasz, jak lampa naftowa
kołysała się, gdy spadały bomby? Musieliśmy mierzyć się z
wydarzeniami, gdy tylko dotarła do nas pogłoska, John, i tylko tyle. Jeden
sygnał i podejmowaliśmy ryzyko. Wysyłaliśmy człowieka, dwóch, jeśli
była potrzeba, ze świadomością, że mogą nie wrócić. Że może niczego tam
nie znajdą. Plotki, domysły, wzmianka, za którą się szło. Łatwo
zapomnieć, na czym polega wywiad: szczęście i przypuszczenia. Tu i
ówdzie nic, tu i ówdzie sensacja. Czasem zagwozdka, taka sprawa, jak ta:
mogło to być coś wielkiego, a mogła to być tylko ułuda. Mogło to przyjść
od chłopa z Flensburga, a mogło od rektora uniwersytetu, ale dawało to
szansę, których nie wolno było zmarnować. Dostawało się polecenie:
znaleźć człowieka, przerzucić go. Tak też robiliśmy. I wielu nie wracało.
Wysyłano ich, żeby rozwiali wątpliwości, nie rozumiesz? Wysyłaliśmy
ich, bo nie wiedzieliśmy. Każdy z nas przeżywał takie chwile, John. Nie
myśl, że to dla nas takie łatwe. - Uśmiech przypomnienia. - Często
mieliśmy skrupuły takie jak ty. Zwykliśmy to nazywać drugim
przyrzeczeniem. - Oparł się swobodnie o biurko. - Drugim przyrzeczeniem
- powtórzył. - Słuchaj, John, jeśli chcesz czekać, aż zaczną spadać bomby,
aż ludzie zaczną ginąć na ulicach... - Nagle zrobił się bardzo poważny,
jakby ujawniał prawdy swojej wiary. - Wiem, teraz, w czasach pokoju, to
jest znacznie trudniejsze. Wymaga odwagi. Innego rodzaju odwagi.
Avery skinął głową. ,
100
- Przepraszam - powiedział. Haldane patrzył na niego z niesmakiem.
- Szefowi chodzi o to - powiedział zjadliwie - że jeśli masz pozostać w
departamencie i wykonywać zadania, to je wykonuj. Jeśli natomiast
będziesz poddawać się emocjom, to rób to gdzie indziej i po prostu odejdź.
Jesteśmy za starzy na twoje fanaberie.
Avery nadal słyszał głos Sarah, widział rzędy domków w deszczu; starał
się wyobrazić sobie swoje życie bez departamentu. Zdał sobie sprawę, że
jest już za późno i że zawsze było za późno, bo przyszedł do nich za to
niewiele, co mogli mu zaoferować, a oni zabrali mu to niewiele, co miał
do zaoferowania. Jak wątpiący duchowny, czuł do niedawna, że to, co
zamknął w bezpiecznym ustroniu swego małego serca, teraz już przestało
mieć znaczenie. Popatrzył na Leclerca, potem na Haldane'a. To byli jego
koledzy - więźniowie milczenia. We trzech będą pracować ramię w ramię,
orząc jałową ziemię przez cztery pory roku, obcy dla siebie, potrzebujący
się nawzajem w dziczy utraconej wiary.
- Słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Haldane. Avery mruknął:
- Przepraszam.
- Nie walczyłeś podczas wojny, John - powiedział łagodnie Leclerc. -Nie
rozumiesz, jak to wciąga ludzi. Nie rozumiesz, na czym polega prawdziwa
służba.
- Wiem - odparł Avery. - Przepraszam. Chciałbym pożyczyć na godzinę
samochód... wysłać coś do Sarah, jeśli można.
- Oczywiście.
Uświadomił sobie, że zapomniał o prezencie dla Anthony'ego.
- Przepraszam - powtórzył.
- Nawiasem mówiąc... - Leclerc otworzył szufladę biurka i wyjął kopertę.
Z pobłażaniem wręczył ją Avery'emu. — To twoja legitymacja, specjalna,
od ministra. Będziesz się nią posługiwał. Wystawiono ją na twoje
prawdziwe nazwisko. Możesz jej potrzebować w najbliższych tygodniach.
- Dziękuję.
- Otwórz.
Był to kawałek grubej zielonej tektury oprawionej w celofan. Kolor
położony był nierówno, ciemniejszy u dołu. Jego nazwisko wydrukowano
w poprzek, dużymi literami, na elektrycznej maszynie do pisania: pan John
Avery. Legitymacja upoważniała posiadacza do zadawania pytań w
imieniu ministra. Podpisano czerwonym atramentem.
- Dziękuję.
101
- Z tym będziesz bezpieczny - powiedział Leclerc. - Podpisał to minister.
Tylko on używa czerwonego atramentu. To tradycja.
Wrócił do swojego pokoju. Bywało, że stawał przed własnym
wizerunkiem, tak jak człowiek staje przed niezamieszkaną doliną, i ta
wizja pchała go do działania - jak rozpacz popycha nas ku
samozniszczeniu. Czasem był jak człowiek w locie, co spada na wroga,
rozpaczliwie pragnąc odczuć na swoim ciele ciosy, które uzasadnią jego
istnienie; rozpaczliwie pragnący naznaczyć swoje wygodne, smutne życie
realnym celem i wreszcie rozpaczliwie pragnąc, wyrzec się sumienia, żeby
odkryć Boga.
Część III
Zadanie Leisera
Jak pływak skoczyć w czystość, odejść od świata, co się postarzał, w
chłodzie i znużeniu.
Rupert Brooke, 1914
Część III
Zadanie Leisera
Jak pływak skoczyć w czystość, odejść od świata, co się postarzał,
w chłodzie i znużeniu.
Rupert Brooke, 1914
10
Preludium
Humber podwiózł Haldane'a do warsztatu samochodowego. - Nie musisz
czekać. Masz zawieźć pana Leclerca do ministerstwa. Niechętnie
przeszedł po asfalcie obok żółtych dystrybutorów benzyny i szyldów
brzęczących na wietrze. Nastał wieczór, zanosiło się na deszcz. Garaż był
mały, ale bardzo praktycznie urządzony. Wystawa w jednym końcu,
warsztaty w drugim, pośrodku wieża, w której ktoś mieszkał. Szwedzkie
drewno i wiele otwartej przestrzeni; na wieży światła w kształcie serca,
zmieniające non stop kolor. Skądś dochodziło wycie tokarki do metalu.
Haldane wszedł do biura. Pusto. Czuć było gumę. Nacisnął dzwonek i
zaczął okropnie kasłać. Czasem, gdy kasłał, trzymał się za klatkę
piersiową, a jego twarz wyrażała rezygnację człowieka obeznanego z
bólem. Kalendarze z dziewczynami wisiały na ścianie obok małej, ręcznie
zapisanej kartki przypominającej amatorską reklamę: Święty Krzysztofie i
wszyscy anieli, chrońcie nas przed wypadkami drogowymi. EL Na oknie,
w klatce niespokojnie trzepotała papużka falista. Pierwsze krople deszczu
zaczęły leniwie uderzać o szyby. Wszedł chłopak, osiem-nastolatek, w
kombinezonie z czerwonym sercem naszytym na kieszonkę na piersi. Nad
sercem była korona. Palce miał czarne od oleju silnikowego.
- Dobry wieczór - powiedział Haldane. - Proszę wybaczyć. Szukam
starego znajomego; przyjaciela. Znaliśmy się dawno temu. Pana Leisera,
Freda Leisera. Czy wiedziałby pan może...
- Zawołam go - powiedział chłopak i zniknął.
Haldane czekał cierpliwie, patrzył na kalendarze i zastanawiał się, czy
powiesił je chłopak, czy sam Leiser. Drzwi znów się otworzyły. To
105
był Leiser. Haldane poznał go z fotografii. Rzeczywiście, niewiele się
zmienił. Tych dwadzieścia lat nie odbiło się w twardych rysach jego
twarzy. Pojawiła się tylko pajęczynka wokół oczu i ślady przy ustach.
Światło padające z góry rozpraszało się i nie rzucało cienia. Była to twarz,
która na pierwszy rzut oka świadczyła o samotności. Cerę miał bladą.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał Leiser. Stał niemal w postawie na
baczność.
- Cześć. Ciekawe, czy mnie pan pamięta.
Leiser popatrzył na niego pytająco. Wyraz twarzy miał obojętny, ale
nieufny.
- Czy na pewno chodzi o mnie?
- Tak.
- To musiało być dawno - powiedział w końcu. - Rzadko zapominam
twarze.
- Dwadzieścia lat. - Haldane zakaszlał przepraszająco.
- A więc podczas wojny?
Był niski, trzymał się prosto; budową przypominał Leclerca. Mógłby być
kelnerem. Rękawy miał lekko podwinięte, przedramiona porośnięte gęsto
włosami. Nosił drogą białą koszulę z monogramem na kieszonce -
wyglądał na człowieka, który sporo wydaje na ubrania - złoty pierścień i
zegarek na złotej bransolecie. Bardzo dbał o powierzchowność. Miał gęste,
brązowe długie włosy. Lekko zawijały się po bokach. Zaczesywał je do
tyłu. Linia czoła prosta. Fryzura bez przedziałka. Nadawało mu to
zdecydowanie słowiański wygląd. Choć stał prosto, w jego biodrach i
ramionach był jakiś luz, związki z morzem? I na tym porównania z
Leclerkiem się kończyły. Leiser wyglądał na człowieka praktycznego,
sprawnego w zajęciach domowych czy w zapalaniu silnika samochodu w
chłodny dzień. I uczciwego, choć bywałego. Nosił krawat w szkocką kratę.
- Pewnie mnie pan pamięta? - zapytał Haldane.
Leiser patrzył na jego chude policzki z czerwonymi plamkami na
wystających kościach, na obwisłe, niespokojne ciało i łagodnie
poruszające się dłonie. Na twarzy Polaka pojawił się wyraz bolesnego
rozpoznania, jakby identyfikował szczątki przyjaciela.
- Czy pan kapitan Hawkins?
- Zgadza się.
- Dobry Boże! - westchnął Leiser, nie ruszając się. - To wy o mnie
wypytywaliście.
- Szukamy kogoś z pańskim doświadczeniem, kogoś takiego jak pan.
- Po co wam taki człowiek, sir?
106
Nadal się nie poruszał. Trudno było stwierdzić, co myśli. Wpatrywał się w
Haldane'a.
- Żeby wykonał zadanie. Jedno zadanie.
Leiser uśmiechnął się, jakby tamte czasy wróciły. Skinął głowąw stronę
okna.
- Tam? - Miał na myśli jakiś kraj za deszczem.
- Tak.
- A co z powrotem?
- Zwykłe zasady. Zależy to od człowieka w terenie. Zasady wojenne.
Wepchnął ręce do kieszeni, wyjął papierosy i zapałki. Papużka śpiewała.
- Zasady wojenne. Pali pan? - Wziął papierosa i zapalił, ochraniając
dłońmi płomień, jakby wiał mocny wiatr. Rzucił zapałkę na podłogę, ktoś
ją sprzątnie. - Dobry Boże! - powtórzył. - Dwadzieścia lat. W tamtych
czasach byłem dzieckiem, po prostu dzieckiem.
- Chyba pan nie żałuje. Może pójdziemy na drinka? - zaproponował
Haldane i wręczył Leiserowi wizytówkę. Była świeżo wydrukowana:
Kapitan A. Hawkins. Pod spodem zapisano numer telefonu.
Leiser przeczytał i wzruszył ramionami.
- Czemu nie - powiedział i wziął marynarkę. Jeszcze jeden uśmiech, tym
razem pełen niedowierzania. - Ale tylko traci pan czas, panie kapitanie.
- Może kogoś pan zna. Kogoś innego z czasów wojny, kto mógłby to
przejąć.
- Znam niewielu ludzi - odparł Leiser.
Zdjął z kołka nylonowy płaszcz przeciwdeszczowy. Poszedł do drzwi
przed Haldane'em i otworzył je z ukłonem, jakby cenił sobie formalne
uprzejmości. Włosy miał starannie ułożone, jak skrzydła ptaka.
Po drugiej stronie alei był pub. Dotarli do niego, przechodząc kładką dla
pieszych. Był wzmożony ruch godzin szczytu; jakby w zgodzie z nim
padało coraz mocniej. Kładka drżała od łoskotu pojazdów. Pub utrzymany
był w stylu tudoriańskim. Wewnątrz wisiał wypolerowany do połysku
dzwon okrętowy. Leiser poprosił o białą damę. Powiedział, że pija tylko
ten koktajl.
- Trzymać się jednego trunku, panie kapitanie, to moja rada. Wtedy nic
złego się nie stanie. Do dna.
- Musi to być ktoś, kto zna się na robocie - powiedział Haldane. Usiedli w
kącie niedaleko kominka. Dla postronnego obserwatora mogli rozmawiać
o sprawach handlowych. - To bardzo ważna robota. Płacą
107
znacznie więcej niż podczas wojny. - Uśmiechnął się lekko. -Dziś płacą
duże pieniądze.
- Ale przecież pieniądze to nie wszystko, prawda? - Leiser zacytował
oklepane powiedzonko.
- Pamiętają pana. Ludzie, których nazwiska pan zapomniał, jeśli w ogóle
pan je znał. - Nieprzekonujący uśmiech wywołany wspomnieniami
pojawił się przelotnie na jego cienkich ustach; dawno już nie kłamał. -
Zostawiłeś po sobie dobre wrażenie, Fred. Nie było wielu tak dobrych jak
ty. Nawet po dwudziestu latach.
- Więc stara banda mnie pamięta? - Chyba był zadowolony, ale i
zawstydzony, jakby nie na miejscu było, że ktoś o nim pamięta. - Byłem
wtedy dzieckiem - powtórzył. - Kto został, a kto odszedł?
- Ostrzegam cię, Fred, gramy według tych samych zasad - rzekł Haldane,
patrząc na niego. - Wie się tylko to, co konieczne. - Powiedział to bardzo
surowym tonem.
- Dobry Boże. To samo. Więc i drużyna ta sama?
- Lepsza. - Haldane postawił kolejną białą damę. - Interesujesz się
polityką?
Leiser uniósł dłoń i pozwolił jej opaść.
- Wie pan, jacy jesteśmy. My, Brytyjczycy, rozumie pan.
W głosie słychać było z lekka impertynenckie założenie, że jest równie
dobrym Brytyjczykiem jak Haldane.
- Chodzi mi o najogólniejsze sprawy - pospiesznie wtrącił Haldane.
Zakaszlał chorobliwie. - W końcu zajęli twój kraj, prawda?
Leiser nie odpowiedział.
- Co sądzisz, na przykład, o Kubie?
Haldane nie palił, ale w barze kupił papierosy, takie, jakie lubił Leiser.
Zdjął celofan szczupłymi, starczymi palcami i wyciągnął paczkę przez
stół. Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej:
- Istota sprawy, jeśli chodzi o Kubę, polega na tym, że Amerykanie
wiedzieli. To była kwestia informacji. Mogli działać. Oczywiście,
dokonywali przelotów. To zawsze można zrobić. - Cicho się roześmiał. -
Inaczej byłoby trudno.
- Tak, zgadza się. - Leiser skinął głowąjak manekin. Haldane nie zwrócił
na to uwagi.
- Mogli mieć problemy - powiedział i upił trochę whisky. - Przy okazji,
jesteś żonaty?
Leiser uśmiechnął się, wyciągnął płasko dłoń i szybko przekręcił ją na
lewo i prawo, jak człowiek mówiący o samolotach.
108
- Można tak powiedzieć - odparł. Krawat w kratę przypięty miał do
koszuli ciężką złotą spinką w kształcie szpicruty na tle końskiej głowy.
Zupełny brak gustu. - A pan, kapitanie?
Haldane pokręcił głową.
- Nie - powiedział Leiser zamyślony. - Nie.
- Nieraz - ciągnął Haldane - popełniano ciężkie błędy, bo nie było
właściwej informacji albo była niepełna. A przecież nie mamy ludzi na
stałe w każdym kraju.
- Oczywiście, że nie - przytaknął uprzejmie Leiser. Bar wypełniał się
ludźmi.
- Może znasz jakieś inne miejsce, gdzie dałoby się pogadać? - zapytał
Haldane. - Moglibyśmy coś zjeść, pogawędzić o ludziach ze starej bandy.
Chyba że masz inne spotkanie? - Te niższe klasy wcześnie jadają.
Leiser popatrzył na zegarek.
- Do ósmej jestem wolny - powiedział. - Mógłby pan coś zrobić z tym
kaszlem, sir. Może być niebezpieczny.
Zegarek był ze złota, miał czarny cyferblat i okienko wskazujące fazy
księżyca.
Podsekretarz, człowiek świadom upływu czasu, miał dość spotkania o tak
późnej porze.
- Jak sądzę, wspominałem już panu - mówił Leclerc - że Ministerstwo
Spraw Zagranicznych uważa wydawanie paszportów operacyjnych za
śliską sprawę. Zwykli w każdej kwestii konsultować się z Cyrkiem. My
nie mamy statusu, rozumie pan; trudno mi stawiać się im w tych sprawach;
oni bardzo niewiele wiedzą, na czym polega nasza praca. Zastanawiam się,
czy nie byłoby najlepiej, gdyby mój departament kierował wnioski
paszportowe przez pańską kancelarię. To zaoszczędziłoby nam chodzenia
za każdym razem do Cyrku.
- Co pan miał na myśli, mówiąc „śliska"?
- Pamięta pan, że wysłaliśmy tego nieszczęsnego Taylora pod innym
nazwiskiem. Ministerstwo Spraw Zagranicznych unieważniło jego
paszport na kilka godzin przedtem, nim wyjechał z Londynu. Obawiam
się, że Cyrk popełnił błąd natury administracyjnej. Gdy tylko ciało
przetransportowano na teren Zjednoczonego Królestwa, załączony
paszport zakwestionowano. Sprawiło nam to wiele kłopotów. Musiałem
wysłać jednego z moich najlepszych ludzi, żeby to wyjaśnił - skłamał. -
Jestem pewien, że gdyby minister naciskał, Control byłby skłonny przyjąć
nowy układ.
Podsekretarz wskazał ołówkiem drzwi do jego kancelarii.
109
- Pogadaj pan z nimi. Wypracujcie coś. To jakiś nonsens. Z kim miał pan
do czynienia w Ministerstwie Spraw Zagranicznych?
- Z De Lisie - odparł z satysfakcją Leclerc. - W departamencie ogólnym.
Jest asystentem. I ze Smileyem w Cyrku.
Podsekretarz zapisał to sobie.
- Nigdy nie wiadomo, z kim rozmawiać tam u nich, tylu tam
kierowników.
- Może więc pogadam z Cyrkiem w sprawach technicznych. Radiostacje i
tego rodzaju urządzenia. Proponuję, żeby użyć jakiejś przykrywki ze
względów bezpieczeństwa: plan ćwiczebny brzmiałby najlepiej.
- Przykrywki? A, tak: kłamstwa. Pan o tym wspominał.
- To tylko środki bezpieczeństwa, nic więcej.
- Niech pan robi tak, jak pan uważa za słuszne.
- Pomyślałem sobie, że wolałby pan, żeby Cyrk nie wiedział. Sam pan
powiedział, że nie ma mowy o monolicie. Postępowałem zgodnie z tym
założeniem.
Podsekretarz znów spojrzał na zegar nad drzwiami.
- Będzie w kiepskim nastroju. Jemen popsuł mu dzień. Po części też
wybory uzupełniające w Woodbridge. Bardzo go rozstrajają sprawy
drugorzędne. Zamartwia się nimi. Nie wie, w co ma wierzyć - przerwał.
-Niemcy mnie przerażają... Wspominał pan, że znaleźliście człowieka,
który nadaje się do tego
Wyszli na korytarz.
- Już go mamy. Musimy włączyć go do gry. Dziś wieczór będziemy
wiedzieli co i jak.
Podsekretarz lekko zmarszczył nos. Trzymał rękę na klamce drzwi
gabinetu ministra. Nie lubił nieprzewidzianych sytuacji.
- Co sprawia, że człowiek podejmuje się takich zadań? Mam na myśli
jego, nie pana.
Leclerc w milczeniu potrząsnął głową, jakby z sympatią.
- Bóg jeden wie. Sami tego nie rozumiemy.
- Co to za człowiek? Z jakiego środowiska? Tylko ogólnie, jeśli można.
- Inteligentny. Samouk. Polskiego pochodzenia.
- Ach tak. - Chyba mu ulżyło. - Ujmiemy to w lekkich słowach. Niech pan
nie używa zbyt wiele czarnej farby. On nienawidzi dramatyzowania.
Chodzi mi o to, że każdy głupiec wie, jakie to niesie niebezpieczeństwa.
Weszli.
Haldane i Leiser usiedli przy stole w rogu, jak kochankowie w kafejce.
Była to jedna z tych restauracji, w których puste butelki po chianti uznaje
110
się za czarujący element wystroju wnętrza. Leiser zamówił stek, chyba
jego stałe danie. Jedząc, siedział sztywno, łokcie trzymał przy sobie.
Z początku Haldane zdawał się ignorować cel tego spotkania. Mówił o
wojnie i o departamencie; o operacjach, o których prawie nie pamiętał do
popołudnia, kiedy to odświeżył sobie pamięć, sięgając do teczek. Mówił -
było to wskazane w tej sytuacji - głównie o tych, którzy przeżyli.
Nawiązał do szkoleń, na które uczęszczał Leiser. Czy nadal potrafi
obsługiwać radiostację? No, prawdę powiedziawszy, to nie bardzo. A co z
walką wręcz? Doprawdy, nie było okazji.
- Pamiętam, że miałeś trochę ciężkich przeżyć podczas wojny - mówił
Haldane. - Jakieś kłopoty w Holandii? - Wrócili do próżnej gadaniny o
starych dobrych czasach.
Sztywne skinienie głową.
- Owszem - przyznał Leiser. - Młody byłem wtedy.
- A co właściwie?
Leiser popatrzył na Haldane'a, mrugając, jakby ten go obudził. Zaczął
opowiadać. Była to jedna z tych historii wojennych, które opowiadano z
wariacjami, odkąd zaczęła się wojna, czasy tak odległe od tej chwili w
małej, cichej restauracyjce, w której siedzieli, jak głód czy ubóstwo,
historia tym mniej wiarygodna, im prościej ją opisywano. Mówił, jakby
relacjonował czyjeś przygody. Mogła to być walka, o której usłyszał w
radio. Złapano go, uciekł, całymi dniami nie jadł, zabijał, znalazł
schronienie, został przerzucony do Anglii. Opowiadał ciekawie; może
właśnie tak widział teraz wojnę, może była to prawda. Ale brzmiało to tak,
jakby wdowa opowiadała o śmierci męża: cierpienie uleciało z jej serca i
skupiło się w tej słownej relacji. Mówił jakby pod przymusem, jego
uczucia, inaczej niż u Leclerca, nie tyle miały zrobić wrażenie na innych,
ile ochronić samego opowiadającego. Był prywatną osobą, której
opowieść brzmiała jak informacja, człowiekiem od dawna żyjącym w
samotności, który nie liczy się ze społeczeństwem; pewnym siebie, ale
nieustabilizowanym. Miał dobry, lecz jednoznacznie cudzoziemski akcent,
bez tej niedbałości i elizji, które umykają nawet utalentowanym
naśladowcom. Mówił jak ktoś obeznany ze środowiskiem, kto jednak nie
czuje się w nim swobodnie.
Haldane uprzejmie słuchał. Kiedy opowieść się skończyła, zapytał:
- Nie wiesz przypadkiem, z jakiego powodu cię przymknęli? Między nimi
była kosmiczna odległość.
- Nie mówili mi o tym - odparł obojętnie Leiser, jakby pytanie było nie na
miejscu.
111
- No jasne, ty właśnie jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy. Masz
niemieckie zaplecze, rozumiesz, o co mi chodzi. Znasz ich, prawda? Masz
doświadczenie z Niemcami.
- Tylko z okresu wojny. Rozmawiali o szkoleniu.
- Co z tym grubym? George Jakiś tam. Mały, smutny facet.
- Och... dobrze mu się wiedzie. Ożenił się ze śliczną dziewczyną.
-Roześmiał się obscenicznie, unosząc prawe przedramię w arabskim
geście oznaczającym seksualną sprawność. - Dobry Boże! - znów się
roześmiał. - My, mali faceci! Rzucamy się na pierwszą lepszą!
To było wyjątkowe grubiaństwo. Haldane jakby na to czekał.
Patrzył przez dłuższą chwilę na Leisera. Cisza stała się gęsta. Powoli
wstał, nagle zrobił się jakby bardzo zły, zły na głupi śmiech Leisera i na
cały ten tani, nieudolny flirt, na te bezsensowne, monotonne bluźnier-stwa
i plugawe drwiny z wartościowego człowieka.
- Mógłbyś tak nie mówić? Tak się składa, że George Smiley jest moim
przyjacielem.
Zawołał kelnera i zapłacił rachunek, wyszedł szybko z restauracji,
zostawiając Leisera samego, zaskoczonego, z białą damą w dłoni, z
brązowymi oczami wpatrzonymi w drzwi, za którymi tak nagle zniknął.
Wreszcie Leiser wyszedł, wrócił kładką dla pieszych, szedł powoli w
ciemności i deszczu, patrząc w dół na podwójny rząd lamp ulicznych i
samochodów między nimi. Po drugiej stronie ulicy była jego firma, szereg
oświetlonych dystrybutorów i wieża udekorowana neonowym sercem z
sześćdziesięciowatowych żarówek na przemian zielonych i czerwonych.
Wszedł do jasno oświetlonego biura, powiedział coś do chłopca i poszedł
powoli na górę, gdzie ryczała muzyka.
Haldane czekał, aż Leiser zniknie mu z pola widzenia, i szybko wrócił do
restauracji, żeby zamówić taksówkę.
Włączyła gramofon. Słuchała muzyki tanecznej, siedząc w jego krześle i
pijąc drinka.
- Chryste, ale się spóźniłeś - powiedziała. - Jestem głodna jak wilk.
Pocałował ją.
- Jadłeś coś. Czuję jedzenie.
- Tylko przekąsiłem, Bett. Musiałem, zadzwonił pewien człowiek;
poszliśmy na drinka.
- Kłamca. Uśmiechnął się.
- Daj spokój, Betty. Jesteśmy umówieni na kolację, pamiętasz?
112
- Co to za człowiek?
Mieszkanie było bardzo czyste. Zasłony i dywany w kwiaty, polerowane
powierzchnie chronione lakierem. Wszystko było chronione: wazony,
lampy, popielniczka, wszystko starannie strzeżone, jakby Leiser
spodziewał się od losu tylko zderzenia czołowego. Lubił akcenty
zabytkowe. Odzwierciedlały to meble z drewnianymi wolutami i
wsporniki do lamp z kutego żelaza. Miał lustro w złotej ramie i malowaną
gipsowa rzeźbę, nowy zegar z balansami w szklanej szafce.
Gdy otworzył barek, mebel zagrał jak pozytywka.
Zrobił sobie białą damę, ostrożnie mieszając składniki jak człowiek
przygotowujący lekarstwo. Patrzyła na niego, poruszając biodrami w rytm
muzyki. Szklankę trzymała w pewnej odległości od siebie i z boku, jakby
to była ręka partnera, a tym partnerem nie był Leiser.
- Co to za człowiek? - powtórzyła.
Słał przy oknie, wyprostowany jak żołnierz. Migające serce na dachu
oświetlało domy, odbijało się na kładce i drżało na mokrej nawierzchni
alei. Za domami stał kościół, jak kino z iglicą ze żłobionych cegieł z
otworami, przez które słychać było bicie dzwonów. Nad kościołem
rozpościerało się niebo. Czasem myślał sobie, że tylko kościół został, a
niebo nad Londynem oświetlone jest żarem płonącego miasta.
- Chryste, dziś wieczór jesteś rzeczywiście bardzo wesoły. Dzwony
kościelne biły z taśmy magnetofonowej, wzmocnione, żeby
przedrzeć się przez hałas na ulicy. W niedziele sprzedawał mnóstwo
benzyny. Deszcz mocniej walił w jezdnię, Leiser widział, jak rozmazuje
światła samochodów, zielone i czerwone krople podskakiwały na asfalcie.
- No chodźże, Fred, zatańcz.
- Minutkę, Bett.
- O Chryste, co z tobą? Napij się jeszcze i zapomnij o tym. Słyszał jej
stopy przesuwające się po dywanie w rytm muzyki i niezmienny brzęk
breloczka na jej bransoletce.
- Tańcz, na litość boską!
Mówiła niewyraźnie, luźno, przesadnie rozciągała ostatnie sylaby w
słowach kończących zdania. Robiła to z takim samym skalkulowanym
rozczarowaniem, jak gdy mu się oddawała, ponuro, jakby mu płaciła,
jakby mężczyźni mieli z tego tylko przyjemność, a kobiety ból.
Zatrzymała płytę, nieostrożnie pociągnęła za ramię. Igła zazgrzytała w
głośniku.
- Słuchaj, co się stało, u diabła?
- Nic. Mówiłem ci już. Po prostu miałem ciężki dzień, to wszystko. Potem
zadzwonił ten człowiek, ktoś, kogo znałem.
8 - Za późno na wojnę
113
- Powtarzam pytanie: kto? Jakaś kobieta, prawda? Jakaś dziwka?
- Nie, Berty, to był mężczyzna. Podeszła do okna, szturchnęła go lekko.
- Co jest takiego wspaniałego w tym widoku? Rudera na ruderze. Zawsze
mówiłeś, że ich nienawidzisz. No, kto to był?
- Ktoś z jednej z tych wielkich spółek.
- I potrzebują cię?
- Tak... chcą mi przedstawić propozycję.
- Chryste, komu potrzebny jakiś Polaczek? Tylko lekko drgnął.
- Im.
- Wiesz, ktoś przyszedł do banku i pytał o ciebie. Siedzieli razem w biurze
pana Dawnaya. Masz kłopoty, prawda?
Pomógł jej włożyć płaszcz, bardzo poprawnie, z łokciami szeroko
rozstawionymi.
- Tylko nie do tej nowej restauracji z kelnerami, na Boga - powiedziała.
- Tam jest miło. Myślałem, że ci się tam podoba. Tańczyć też możesz, tak
jak lubisz... Więc dokąd chcesz iść?
- Z tobą? Na litość boską! Gdzieś, gdzie jest trochę życia, to mi wy-staczy.
Patrzył na nią. Przytrzymywał otwarte drzwi. Nagle się uśmiechnął.
- Okej. Bett. To twoja noc. Zejdź na dół i zapal samochód, ja zarezerwuję
stolik. - Dał jej kluczyki. - Znam jedno miejsce, bardzo dobre miejsce.
- Co cię, do diabła, teraz naszło?
- Możesz prowadzić. Wybierzemy się gdzieś na wieczór. - Podszedł do
telefonu.
Przed jedenastą Haldane wrócił do departamentu. Leclerc i Avery czekali
na niego. Carol pisała na maszynie w sekretariacie szefa.
- Myślałem, że wrócisz wcześniej - powiedział Leclerc.
- Nie jest dobrze. Powiedział, że nie włączy się do gry. Myślę, że ty
powinieneś spróbować. To nie jest w moim stylu. - Wydawał się spokojny.
Usiadł.
Patrzyli na niego z niedowierzaniem.
- Proponowałeś pieniądze? - zapytał wreszcie Leclerc. - Mamy zgodę na
pięć tysięcy funtów.
- Oczywiście, że proponowałem pieniądze. Powtarzam, po prostu nie jest
zainteresowany. To wyjątkowo nieprzyjemny człowiek. Przepraszam -
powiedział, choć nie wyjaśnił za co.
114
Słyszeli stukot maszyny do pisania Carol.
- Co teraz?-zapytał Leclerc.
- Nie mam pojęcia. - Ciągle spoglądał na zegarek.
- Muszą się znaleźć jacyś inni. Muszą się znaleźć.
- Nie w naszej kartotece. Nie z takimi kwalifikacjami. Są Belgowie,
Szwedzi, Francuzi. Ale tylko Leiser mówi po niemiecku i ma
doświadczenie techniczne. Na papierze jest jedynym.
- Nadal dość młody. O to ci chodzi?
- Właściwie tak. Przy tym doświadczony. Nie mamy czasu ani warunków,
żeby wyszkolić nowego człowieka. Lepiej zwróćmy się z prośbą do
Cyrku. Znajdą kogoś.
- Nie możemy tego zrobić - odezwał się Avery.
- Jaki to typ człowieka? - Leclerc nie zrezygnował.
- Pospolity na słowiański sposób. Mały. Udaje chojraka. Bardzo
nieciekawy. - Szukał w kieszeniach rachunku. - Ubiera się jak bukmacher,
ale oni wszyscy chyba tak robią. Mam to dać tobie czy księgowości?
- Bezpieczny?
- Nie ma powodu, żeby w to wątpić.
- Rozmawialiście o tym, że sprawa jest pilna? O nowej lojalności i tego
rodzaju rzeczach?
- Jemu stara lojalność wydaje się bardziej atrakcyjna. - Położył rachunek
na stole.
- A polityka... niektórzy z tych emigrantów są bardzo...
- Mówiliśmy o polityce. On nie jest z tych emigrantów. Uważa się za
zintegrowanego, naturalizowanego Brytyjczyka. Czego się po nim
spodziewacie? Że zaprzysięgnie lojalność wobec polskiego domu
królewskiego? - Znów spojrzał na zegarek.
- Ty wcale nie chciałeś go zwerbować! - krzyknął Leclerc, zdenerwowany
obojętnością Haldane'a. - Jesteś zadowolony, widzę to po twojej twarzy!
Dobry Boże, a co będzie z departamentem?! Czy to nic już nie znaczy? Już
nie wierzysz w departament, nie obchodzi cię! Drwisz sobie ze mnie!
- A kto z nas wierzy? - zapytał Haldane z pogardą. - Sam powiedziałeś:
wykonujemy zadanie.
- Ja wierzę - oświadczył Avery.
Haldane już miał coś powiedzieć, gdy zadzwonił zielony telefon.
- To pewnie ministerstwo - powiedział Leclerc. - No i co ja mam im
powiedzieć?
Haldane patrzył na niego.
Leclerc podniósł słuchawkę, przyłożył ją do ucha, po czym przekazał ją
nad stołem.
115
- To centrala. Po kiego diabła łączą na zielony? Ktoś pyta o kapitana
Hawkinsa. To ty, prawda?
Haldane słuchał. Jego szczupła twarz niczego nie wyrażała. Wreszcie się
odezwał:
- Tak myślę. Kogoś znajdziemy. Nie powinno być trudności. Jutro o
jedenastej. Proszę uprzejmie przyjść punktualnie - i odłożył słuchawkę.
Światło w pokoju Leclerca zdawało się odpływać w stronę okien z
cienkimi zasłonami. Na dworze bez przerwy padało.
- To był Leiser. Zdecydował się. Podejmuje się zadania. Chce wiedzieć,
czy znajdziemy kogoś, kto zająłby się garażem podczas jego nieobecności.
Leclerc popatrzył w osłupieniu na Haldane'a, który nie ukrywał radości.
- Ty się tego spodziewałeś! - krzyknął. Wyciągnął małą rękę. -
Przepraszam, Adrian. Zle cię oceniłem. Szczere gratulacje.
- Dlaczego przyjął propozycję? - zapytał podekscytowany Avery.
-Dlaczego zmienił zdanie?
- A dlaczego agenci coś robią? Dlaczego my coś robimy? - Haldane
usiadł. Wyglądał staro, ale jak człowiek, którego nic się nie ima, jak
człowiek, którego przyjaciele już umarli. - Dlaczego się zgadząjąalbo
odmawiają, dlaczego kłamią albo mówią prawdę? Dlaczego my tak
robimy? -Znów zaczął kaszleć. - Może nie jest przeciążony pracą. Poza
tym to Niemcy, a on ich nienawidzi. Tak powiedział. Nie przywiązuję do
tego wagi. Potem powiedział, że nie może nas zawieść. Myślę, że miał na
myśli siebie. -1 zwracając się do Leclerca, dodał: - Zasady wojenne: to
było słuszne, prawda?
Ale Leclerc właśnie dzwonił do ministerstwa. Avery wszedł do jego
sekretariatu. Carol wstała.
- Co się dzieje? - zapytała szybko. - Skąd to podniecenie?
- Leiser. - Avery zamknął za sobą drzwi. - Zgodził się jechać. -Wyciągnął
ramiona, żeby ją objąć. Pierwszy raz.
- Dlaczego?
- Twierdzi, że z nienawiści do Niemców. Według mnie chodzi o pieniądze.
- Czy to słuszna sprawa?
Avery uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Póki płacimy mu więcej niż druga strona.
- Nie powinieneś wrócić do żony? - zapytała ostro. -Nie wierzę, że musisz
tutaj sypiać.
- To zadanie operacyjne.
Avery poszedł do swojego pokoju. Nie powiedziała mu dobranoc.
116
Leiser odłożył słuchawkę. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Światła na
dachu zgasły i pokój pogrążył się w ciemności. Szybko zszedł na dół.
Marszczył brwi, jakby cała siła jego umysłu skoncentrowała się na
zjedzeniu drugiej kolacji.
11
Wybrali Oksford, jak podczas wojny. Rozmaitość narodowości i zawodów,
ciągły przepływ kontraktowych naukowców i wynikająca z tego
anonimowość, sprzyjająca okolica, wszystko to doskonale odpowiadało
ich potrzebom. Ponadto było to miejsce, którego specyfikę rozumieli.
Rankiem, po telefonie Leisera, Avery wyjechał, żeby znaleźć dom.
Następnego dnia zadzwonił do Haldane'a, że wynajął na miesiąc dom na
północy miasta, wielki wiktoriański budynek z czterema sypialniami i
ogrodem. Był bardzo drogi. W departamencie nazwano go Domem
Chrabąszcza i wpisano do kartotek pod hasłem „udogodnienia
mieszkalne".
Gdy tylko wiadomość dotarła do Haldane'a, poinformował o tym Leisera.
Ten zasugerował, żeby rozpuścić pogłoskę, że wybrał się na kursy do
środkowej Anglii. Zgoda.
- Nie podawaj żadnych szczegółów - powiedział Haldane. - Każ odsyłać
listy na poste restante do Coventry. Myje tam odbierzemy.
Leiser był zadowolony, gdy usłyszał, że to Oksford.
Leclerc i Woodford szukali rozpaczliwie kogoś, kto mógłby poprowadzić
warsztat pod nieobecność Leisera; nagle pomyśleli o McCullo-chu. Leiser
dał mu pełnomocnictwa i spędził z nim cały ranek, wprowadzając go w
tajniki swojego przedsiębiorstwa.
- W zamian damy ci swego rodzaju gwarancję - powiedział Haldane.
- Nie jest mi potrzebna - odparł Leiser i wyjaśnił, całkiem poważnie: -
Pracuję dla angielskich dżentelmenów.
W piątek wieczorem zadzwonił i potwierdził, że się zgadza; do środy
przygotowania były na tyle zaawansowane, że Leclerc zwołał zebranie
sekcji specjalnej i nakreślił swoje plany. Avery i Haldane mają być z Lei-
serem w Oksfordzie; obaj wyjadą następnego wieczoru, a do tego czasu
Haldane będzie miał już gotowy plan działania. Leiser przybędzie do
Oksfordu dzień albo dwa dni później, jak tylko załatwi swoje sprawy.
Haldane ma nadzorować jego szkolenie. Avery będzie asystentem Leisera.
Woodford zostanie w Londynie. Do niego należeć będzie kontakt z
ministerstwem (i ze Sandfordem z sekcji badań), ma też zbierać materiał
117
instruktażowy dotyczący zewnętrznych cech rakiet krótkiego i średniego
zasięgu. Z nim przyjedzie do Oksfordu.
Leclerc był niezmożony - a to jeździł do ministerstwa z raportem o
postępach, a to do Skarbu, żeby wykłócać się o rentę dla wdowy po
Taylorze, a to, z pomocą Woodforda, zatrudniał byłych instruktorów od
transmisji radiowej i walki wręcz.
Pozostały czas poświęcał operacji „Chrabąszcz": momentu, w którym
Leiser miał być przerzucony do Niemiec Wschodnich. Z początku zdawał
się nie mieć pomysłu na to, jak to zrobić. Napomykał coś niejasno
0 operacji morskiej z Danii; o małym kutrze rybackim i gumowej łodzi,
żeby uniknąć wykrycia radarem; omawiał ze Sandfordem nielegalne
przekroczenie granicy i telegrafował do Gortona w sprawie informacji o
terenach przygranicznych wokół Lubeki. Skrycie konsultował się nawet z
Cyrkiem. Control był niezwykle pomocny.
Wszystko to odbywało się w atmosferze wzmożonej aktywności
1 optymizmu, co Avery zauważył już w dniu powrotu. Nawet ci, których
nie informowano, podobno, o operacji, ulegli klimatowi przesilenia. W
grupce pracowników, którzy razem jadali codziennie lunch w kawiarni
Cadena, aż wrzało od plotek i spekulacji. Mówiono na przykład, że
człowiek o nazwisku Johnson, znany podczas wojny jako Jack Johnson,
instruktor radiooperatorów, został włączony w skład departamentu.
Księgowość płaciła mu diety i - co było najbardziej intrygujące -
poproszono jąo wystąpienie do Skarbu z propozycjątrzymiesięcznego
kontraktu. Kto kiedy słyszał o trzymiesięcznych kontraktach? Johnson
odpowiadał za zrzuty we Francji podczas wojny; pewna starsza rangą
dziewczyna pamiętała go. Berry, szyfrant, zapytał pana Woodforda, po co
ten Johnson (Berry jak zwykle był ciekawski), a pan Woodford uśmiechnął
się i kazał mu się zajmować własnymi sprawami, ale powiedział, że to do
celów operacyjnych, do bardzo tajnej operacji, którą prowadzą w
Europie... pomocnej Europie, i może Berry'ego zainteresuje, że biedny
Taylor nie zginął na próżno.
Zaczął się nieustanny ruch samochodów i posłańców z ministerstwa; Pine
poprosił o pomocnika i przydzieliła mu go inna instytucja rządowa;
traktował go bardzo wyniośle. Jakoś dowiedział się, że celem sąNiemcy, i
ta informacja sprawiała, że stał się jeszcze większym służbistą.
Lokalni sklepikarze plotkowali nawet, że dom wynajmowany przez
ministerstwo przechodzi w inne ręce. Wymieniano prywatnych nabywców
i wiązano wielkie nadzieje z zakupami, które będą robić. Przez cały czas
wysyłano zamówione posiłki, światło w oknach paliło się dniem i nocą;
drzwi frontowe, do tej pory zamknięte na stałe ze względu na bezpieczeń-
118
stwo, zostały otwarte i widok Leclerca w meloniku i z aktówką,
wsiadającego do czarnego humbera, stał się na Blackfriars Road rzeczą
zwyczajną. Avery zaś, jak ranny, który nie chce patrzeć na ranę, sypiał w
swoim pokoiku, którego ściany stały się granicami jego życia. Raz wysłał
Carol, żeby kupiła Anthony'emu prezent. Wróciła z ciężarówką mleczarza
i plastikowymi butelkami na mleko. Można było zdejmować z nich kapsle
i nalewać do nich wodę. Wypróbowali to pewnego wieczoru, po czym
wysłali humberem do Battersea.
Gdy wszystko było gotowe, Haldane i Avery pojechali pierwszą klasą do
Oksfordu na koszt ministerstwa. Podczas obiadu w pociągu mieli do
dyspozycji własny stolik. Haldane zamówił pół butelki wina i wypił je,
rozwiązując krzyżówkę w „The Times". Siedzieli w milczeniu, Haldane
był zajęty, Avery zbyt nieśmiały, żeby mu przerywać.
Nagle Avery zauważył, jaki krawat nosi Haldane. Zanim pomyślał,
powiedział:
- Dobry Boże, nie wiedziałem, że grywa pan w krykieta.
- Spodziewałeś się, że ci o tym powiem? - parsknął Haldane. - Krzywią
się, gdy noszę go w biurze.
- Przepraszam.
Haldane popatrzył na niego uważnie.
- Nie powinieneś tak często przepraszać. Obaj to robicie. - Nalał sobie
trochę kawy i zamówił brandy. Kelnerzy uważali na każdy jego gest.
- Obaj?
- Ty i Leiser. On to robi z przyzwyczajenia.
- Z Leiserem będzie inaczej, prawda? - szybko zapytał Avery. - To
zawodowiec.
- Leiser nie jest jednym z nas. Nigdy nie popełniaj tego błędu.
Zetknęliśmy się z nim dawno temu, to wszystko.
- Jaki on jest? Jaki to typ człowieka?
- Jest agentem. Człowiekiem, którego należy prowadzić, a nie analizować.
Wrócił do swojej krzyżówki.
- Musi być lojalny - powiedział Avery. - Bo inaczej dlaczego przyjął
propozycję?
- Słyszałeś, co mówił dyrektor: dwa przyrzeczenia. Pierwsze składane jest
często z błahych powodów.
- A drugie?
- To już inna sprawa. Jesteśmy tu, żeby mu pomóc je złożyć.
- Ale dlaczego zgodził się za pierwszym razem?
119
- Nie ufam przyczynom. Nie ufam słowom takim jak „lojalność". A nade
wszystko - oświadczył Haldane - nie ufam motywom. Uczyłeś się
niemieckiego, prawda? Na początku był czyn.
Już dojeżdżali, kiedy Avery zadał jeszcze jedno pytanie.
- Dlaczego ten paszport był nieważny?
Haldane, gdy zwracano się do niego, pochylał głowę.
- Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwykło przesyłać serie numerów
paszportów do departamentu w celach operacyjnych. Umowa przedłużana
jest rok po roku. Sześć miesięcy temu ministerstwo stwierdziło, że nie
będzie wydawać paszportów, nie informując o tym Cyrku. Leclerc chyba
nie zdołał się przebić i Control wypchnął go z rynku. Paszport Tay-lora był
jednym ze starej serii. Unieważnili ją całą, na trzy dni przed jego odlotem.
Nie było czasu, żeby coś z tym zrobić. Mogło to przejść w ogóle
niezauważone. Cyrk jest bardzo przebiegły. - Pauza. - Doprawdy, trudno
mi zrozumieć, dlaczego Controlowi na tym zależało.
Wzięli taksówkę do pomocnego Oksfordu i wysiedli na rogu ulicy. Gdy
szli chodnikiem, Avery patrzył na domy stojące w półmroku. W
oświetlonych oknach przelotnie ukazywały się siwowłose postacie, obite
welwetem krzesła ozdobione lamówką, chińskie parawany, stojaki na nuty,
wreszcie zobaczył czwórkę do brydża; gracze wyglądali jak zaklęci
dworzanie w zamku. Był to świat, który kiedyś poznał; przez moment
niemal sobie wyobraził, że stanowi jego część, ale to było dawno temu.
Wieczór spędzili na przygotowywaniu domu. Haldane zdecydował, że
Leiser dostanie tylną sypialnię z oknami wychodzącymi na ogród, a oni
zajmą pokoje od ulicy. Wysłał wcześniej trochę książek naukowych,
maszynę do pisania i kilka imponujących teczek. Rozpakował je i rozłożył
na stole w jadalni ze względu na gosposię właściciela, która miała
przychodzić codziennie.
- Będziemy nazywali ten pokój gabinetem - powiedział.
W salonie ustawił magnetofon. Miał kilka taśm, które zamknął w
kredensie, skrupulatnie dołączając klucz do swojego kółka na klucze. Inne
bagaże nadal czekały w holu: projektor, model dla wojsk powietrznych,
ekran i walizka z zielonego płótna zabezpieczonego na rogach skórą.
Dom był obszerny i zadbany; mahoniowe meble z mosiężnymi in-
krustacjami, na ścianach mnóstwo obrazów przedstawiających jakąś
rodzinę, szkice sepią, miniatury, fotografie wyblakłe ze starości, na niskim
kredensie waza z potpourri. Do lustra przyklejony był liść palmowy; z
sufitu zwieszały się żyrandole, pokraczne, ale do wytrzymania. W jednym
rogu stał stolik pod Biblię, w drugim mały kupidynek, wyjątkowo szka-
120
radny, z poczerniałą twarzą. Cały dom emanował starością, był w nim, jak
w kadzidle, jakiś nieodwracalny smutek.
Do północy skończyli się rozpakowywać. Usiedli w salonie. Marmurowy
kominek wsparty był na hebanowych Murzynach. Światło gazowego
płomienia odbijało się w pozłacanych łańcuchach z róż, pętających ich
kostki. Kominek był stary. Mógł pochodzić z XVII albo z XIX wieku, gdy
Murzyni na krótko zastąpili borzoje jako dekoracyjne zwierzęta wyższych
sfer; byli całkiem nadzy, jak psy, i przykuci złotymi różami. Ave-ry
poczęstował się whisky i położył do łóżka, zostawiając Haldane'a
zatopionego w myślach.
Jego pokój był wielki i ciemny; nad łóżkiem lekki odcień lazurowego
błękitu, na stołach haftowane serwety, na małej emaliowanej tabliczce
napis: „Błogosławieństwo dla tego domu". Obok okna obraz - dziecko
odmawiające modlitwę, podczas gdy jego siostra je śniadanie w łóżku.
Leżał i myślał o Leiserze. Było to jak oczekiwanie na dziewczynę. Z
drugiej strony korytarza słyszał samotny, uporczywy kaszel Haldane'a.
Trwał nadal, gdy już zasnął.
Lecłerc pomyślał, że klub Smileya to bardzo dziwne miejsce, nie
spodziewał się czegoś takiego. Dwie piwniczne sale i kilkąnaścioro ludzi
jedzących obiad przy osobnych stolikach przed wielkim kominkiem.
Niektórych skądś pamiętał. Podejrzewał, że mająjakieś związki z Cyrkiem.
- Niezłe miejsce. Jak się tu zapisać?
- Och, nie zapiszesz się - odparł Smiley przepraszającym tonem,
poczerwieniał i wyjaśnił: - Chodzi mi o to, że nie przyjmujemy nowych
członków. Tylko jedno pokolenie... paru poszło na wojnę, paru zmarło albo
wyjechało za granicę. Zastanawiam się, co chcesz mi powiedzieć?
- Byliście tak uprzejmi, że pomogliście wydostać się młodemu Ave-
ry'emu.
- Tak... tak, rzeczywiście. A przy okazji, jak poszło? Nic o tym nie
słyszałem.
- To było tylko zadanie szkoleniowe. Żadnego filmu.
- Przepraszam. - Smiley mówił pospiesznie, chowając prawdziwe uczucia
za maską niewiedzy.
- Wcale się nie spodziewaliśmy, że będzie jakiś film. To były tylko środki
ostrożności. Ciekawe, ile powiedział ci Avery? Szkolimy jednego, dwóch
starych fachowców... także kilku nowych chłopaków - wyjaśnił Leclerc. -
Coś trzeba robić w sezonie ogórkowym... Boże Narodzenie, wiesz, jak to
jest. Ludzie są na urlopach.
- Wiem.
121
Leclerc stwierdził, że wino bordoskie jest bardzo dobre. Żałował, że nie
zajrzał do mniejszego klubu; jego własny strasznie się popsuł - kłopoty z
personelem.
- Jak zapewne słyszałeś - powiedział oficjalnym tonem - Control
zaproponował mi pełne wsparcie w kwestiach szkoleniowych.
- Tak, tak, oczywiście.
- Spiritus movens był mój minister. Spodobał mu się pomysł grupy
wyszkolonych agentów. Kiedy plan poddano po raz pierwszy pod
dyskusję, poszedłem osobiście porozmawiać z Controlem. Później Control
odwiedził mnie. Pewnie o tym wiesz?
- Tak, Control zastanawiał się...
- Był bardzo pomocny. Nie sądź, że nie potrafię tego docenić.
Uzgodniono, myślę, że powinienem naświetlić ci tło, twoje biuro to
potwierdzi, że jeśli szkolenie ma być skuteczne, musimy stworzyć
atmosferę tak bliską działań operacyjnych jak tylko to możliwe.
Nazywamy to warunkami bojowymi. - Pobłażliwy uśmiech. - Wybraliśmy
obszar w Niemczech Zachodnich. To rejon ponury i nieznany, idealny do
ćwiczeń w przekraczaniu granicy i podobnych rzeczy. Możemy poprosić
wojsko o współpracę, gdyby okazało się to konieczne.
- Tak, doprawdy, świetny pomysł.
- Ze względu na elementarne zasady bezpieczeństwa uznaliśmy wszyscy,
że twoje biuro powinno być informowane wyłącznie o tych aspektach
ćwiczeń, w których moglibyście nam uprzejmie pomóc.
- Control mówił mi o tym - powiedział Smiley. - Chce dla was zrobić, co
tylko będzie mógł. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek się tym zajmiecie.
Był bardzo zadowolony.
- To dobrze - odparł krótko Leclerc. Łokcie przesunął trochę do przodu na
polerowanym blacie. - Pomyślałem, że mógłbym skubnąć trochę waszych
umiejętności... zupełnie nieformalnie. Tak jak wy od czasu do czasu
robicie użytek z Adriana Haldane'a.
- Oczywiście.
- Pierwsza sprawa to fałszywe dokumenty. Przejrzałem spis naszych
starych fałszerzy. Rozumiem, że Hyde i Fellowby przeszli kilka lat temu
do Cyrku.
- Tak. Nastąpiła zmiana priorytetów.
- Mam tu opis naszego człowieka; załóżmy, że jest rezydentem w
Magdeburgu, ma realizować nasz plan. To jeden z uczestników szkolenia.
Myślisz, że mogliby przygotować dokumenty, dowód tożsamości,
legitymację partyjną i tego rodzaju rzeczy? Wszystko, co potrzeba.
122
- Ten człowiek musiałby to podpisać - powiedział Smiley. - My potem
postawilibyśmy stempel na jego podpisie. Potrzebne byłyby nam także
fotografie. Potem musiałby zostać poinstruowany, jak posługiwać się tymi
dokumentami. Może Hyde mógłby zrobić to na miejscu, z waszym
agentem?
Lekkie wahanie.
- Na pewno. Wybrałem pseudonim. Jest podobny do jego prawdziwego
nazwiska; uważamy, że to dobry pomysł.
- Chciałbym zauważyć - powiedział Smiley, komicznie marszcząc czoło -
że skoro jest to takie zawiłe ćwiczenie, to fałszywe papiery nie będą wiele
warte. Chodzi mi o to, że wystarczy jeden telefon do zarządu miasta
Magdeburg i najlepiej sfałszowane dokumenty diabli biorą...
- Wzięliśmy to pod uwagę. Chcemy nauczyć ich kamuflażu, poddać ich
przesłuchaniom... wiesz, o czym myślę.
Smiley pociągnął łyk wina.
- Ja tylko przedstawiłem, jak to wygląda. Łatwo dać się zahipnotyzować
technikom wywiadowczym. Nie chcę przez to sugerować... A przy okazji,
jak się miewa Haldane? Studiował filologię klasyczną, wiesz. Byliśmy
razem na studiach.
- Adrian ma się dobrze.
- Spodobał mi się wasz Avery - powiedział uprzejmie Smiley. Jego małą
twarz wykrzywił smutek. - Wyobrażasz sobie, że nadal nie włączyli
baroku do planu zajęć z niemieckiego? Nazywają to przedmiotem
nadprogramowym.
- Jest jeszcze kwestia konspiracyjnych przekazów radiowych. Niewiele z
tego korzystaliśmy, odkąd wojna się skończyła. Zdaję sobie sprawę, że
teraz to znacznie bardziej wyrafinowane technicznie. Transmisje na
wysokich częstotliwościach i tak dalej. Chcemy iść z postępem.
- Tak. Tak. Wiadomość nagrywa się na miniaturowy magnetofon i
przesyła w ciągu kilku sekund. - Westchnął. - Ale mało nam się o tym
mówi. Ludzie od techniki nie odkrywają kart.
- Czy ta metoda pozwala wyszkolić ludzi z pożytkiem dla nich w...
powiedzmy w miesiąc?
- I wykorzystać ją w warunkach operacyjnych? - zapytał zaskoczony
Smiley. - Tak po prostu, po miesięcznym ćwiczeniu?
- Niektórzy mają żyłkę techniczną. Tacy, co mieli już do czynienia z
radiostacjami.
Smiley przyglądał się Leclercowi z niedowierzaniem.
- Wybacz. Czy on czy oni... muszą się nauczyć w miesiąc także czegoś
innego?
- Dla niektórych jest to raczej kurs doskonalący.
123
- Aha.
- O co ci chodzi?
- Nic, nic - odparł wymijająco Smiley. - Nie sądzę, żeby nasi technicy
chętnie dzielili się tego rodzaju wyposażeniem, chyba że...
- Chyba że byłaby to ich własna operacja ćwiczebna?
- Tak. - Smiley poczerwieniał. - Tak, to miałem na myśli. Są bardzo
wymagający, no wiesz, zazdrośni.
Leclerc umilkł, lekko stukał podstawą kieliszka o wypolerowany blat
stolika. Nagle uśmiechnął się i odezwał, jakby właśnie wyszedł z depresji:
- Och, nic. Będziemy zatem musieli użyć konwencjonalnego sprzętu. Czy
metody radiolokacji także się rozwinęły od czasów wojny? Prze-
chwytywanie, lokalizacja nielegalnego nadajnika?
- O tak. I to bardzo.
- Będziemy musieli się z tym liczyć. Jak długo można nadawać, zanim
zostanie się wykrytym?
- Dwie, trzy minuty. Zależy. Często to kwestia szczęścia, że usłyszą go
trochę później. Mogą go przyszpilić tylko wtedy, gdy nadaje. Wiele zależy
od częstotliwości. Przynajmniej tak mi mówiono.
- Podczas wojny - zadumał się Leclerc - dawaliśmy agentowi kilka
kryształków. Każdy wibrował na ustalonej częstotliwości. Często je
wymieniał. To zazwyczaj skutkowało, metoda była dość bezpieczna.
Możemy to powtórzyć.
- Tak. Tak. Pamiętam. Ale był problem z ustawianiem nadajnika...
wymianą cewki... dostosowaniem anteny.
- Załóżmy, że nasz człowiek przyzwyczajony jest do konwencjonalnych
nadajników. Mówisz, że szansę na przechwycenie są większe, niż były
podczas wojny? Że ma się raptem dwie, trzy minuty?
- Albo mniej - powiedział Smiley, przyglądając mu się. - To zależy od
wielu rzeczy... szczęścia, odbioru, natężenia ruchu w eterze, gęstości
zaludnienia...
- Załóżmy, że będzie zmieniał częstotliwość co dwie i pół minuty. To
załatwiałoby sprawę?
- Byłaby to bardzo powolna metoda. - Jego smutna, chorowita twarz
zmarszczyła się ze zmartwienia. - Jesteś pewien, że tu chodzi tylko o
ćwiczenia?
- Jeśli dobrze pamiętam - ciągnął Leclerc, rozwijając swoją myśl -te
kryształki mają rozmiary pudełka od zapałek. Możemy mu dać kilka.
Chodzi nam o zaledwie parę transmisji, może trzy albo cztery. Uważasz,
że mój pomysł jest chybiony?
- To raczej nie moja dziedzina.
124
- Jest jakaś alternatywa? Pytałem Controła; powiedział, że rozmawiał z
tobą. Powiedział, że pomożesz mi znaleźć sprzęt. Co jeszcze mogę zrobić?
Mógłbym porozmawiać z waszymi ludźmi od techniki?
- Przykro mi. Control zdecydował, że jeśli chodzi o technikę, powinniśmy
służyć wam szeroko pojętą pomocą, ale nie narazimy nowego sprzętu. Nie
podejmiemy ryzyka, chciałem powiedzieć. W końcu to tylko ćwiczenia.
Sądzę, że jego zdaniem, skoro nie masz pełnego zaplecza technicznego,
powinieneś...
- Przekazać sprawę?
- Nie, nie - zaczął protestować Smiley, ale Leclerc mu przerwał.
- Ci ludzie będą kierowani przeciwko celom wojskowym - powiedział ze
złością. - Czysto wojskowym. Control to zaakceptował.
- No tak. - Wyglądało na to, że Smiley się poddał. - A jeśli chcesz dostać
nadajnik konwencjonalny, to na pewno jakiś dla ciebie wygrzebiemy.
Kelner przyniósł karafkę z porto. Leclerc patrzył, jak Smiley nalewa sobie
trochę do kieliszka i przesuwa ostrożnie karafkę po wypolerowanym stole.
- Jest całkiem niezłe. Szkoda, że już się kończy. Kiedy to wypijemy,
będziemy musieli zadowolić się młodszymi rocznikami. Jutro, jak tylko
przyjdę do biura, porozmawiam z Controlem. Jestem pewien, że nie będzie
miał zastrzeżeń. Co do dokumentów. I kryształków. Możemy polecić wam
odpowiednie częstotliwości. Controlowi na tym zależy.
- Control jest bardzo miły. Czasem mnie to zadziwia - wyznał Leclerc.
Był lekko pijany.
12
Dwa dni później Leiser przyjechał do Oksfordu. Czekali niecierpliwie na
peronie, Haldane wyglądał go w tłumie śpieszących się ludzi. O dziwo, to
Avery pierwszy go dostrzegł; nieruchomą postać w płaszczu z wielbłądziej
wełny przy oknie pustego przedziału.
- Czy to on? - zapytał.
- Podróżuje pierwszą klasą. Musiał dopłacić różnicę. - Haldane mówił
takim tonem, jakby to był afront.
Leiser opuścił okno i podał im dwie walizki ze świńskiej skóry, uszyte tak,
by mieściły się w bagażniku samochodu, trochę zbyt pomarańczowe, żeby
miał to być ich naturalny kolor. Przywitali się, energicznie podając sobie
ręce, niech każdy widzi. Avery chciał zanieść bagaże do taksówki, ale
Leiser wolał nieść je sam, po jednej w każdym ręku, jakby to
125
był jego obowiązek. Szedł w pewnej odległości od nich, wyprostowany;
patrzył na przechodzących obok niego ludzi, zaskoczony tłumem. Jego
długie włosy podskakiwały w rytmie kroków.
Avery, przyglądając mu się, poczuł nagły niepokój.
To żywy człowiek, nie postać z papieru. Człowiek o silnym ciele i
skoordynowanych ruchach; a oni nim kierują. Wyglądał tak, jakby nic nie
mogło stanąć mu na przeszkodzie. Został zwerbowany i już teraz
zachowywał się energicznie i zdecydowanie jak żołnierz. Avery był
świadom tego, że właściwie nie wiadomo, dlaczego Leiser dał się
zwerbować. W czasie swojej krótkiej pracy w departamencie zdążył się już
przyzwyczaić do zjawiska motywacji organicznej; do zadań operacyjnych
bez dostrzegalnej genezy i do wniosków, z których wypływał niekończący
się ciąg zgranych działań; do tych bezowocnych umizgów, które w
konsekwencji musiały uchodzić za aktywne życie miłosne. Ale kiedy
przyglądał się temu człowiekowi, raźno kroczącemu obok niego,
zrozumiał, że do tej pory obrabiali po kumotersku pomysły niewychodzące
poza ich grono. Teraz te pomysły się ucieleśniły. I to był on, prawdziwy, z
krwi i kości.
Wsiedli do taksówki, Leiser na końcu, bo nalegał na to. Było popołudnie,
między platanami prześwitywało szare niebo. Dym z kominów wznosił się
nad północnym Oksfordem ciężkimi kolumnami, jak dowód pobożnych
ofiar. Domy, majestatyczne w swej skromności, były jak romantyczne
ruiny, każda z innej legendy. Tu wieże Avalonu, tam kute kraty pagody;
między nimi rosły araukarie i trzepotało pranie, jak motyle niespotykane o
tej porze roku. Domy wyglądały porządnie, w otoczeniu ogrodów, z
zaciągniętymi zasłonami. Widok jak na nieładnej akwareli, na którą
ciemniejsze przedmioty naniesiono zbyt ciężką ręką, niebo namalowano
zbyt szare i zbyt wodnistą farbą.
Taksówkę zwolnili na rogu ulicy. W powietrzu czuć było zapach gnijących
liści. Jeśli gdzieś były dzieci, zachowywały się cicho. Trzej mężczyźni
podeszli do bramy. Leiser, nie spuszczając z oczu domu, postawił walizki.
- Ładne miejsce - powiedział z uznaniem i zwrócił się do Ave-ry'ego. -
Kto je wybrał?
- Ja.
- Nieźle. - Poklepał go po ramieniu. - Odwaliłeś dobrą robotę.
Avery, zadowolony, uśmiechnął się i otworzył bramę; Leiser stanowczo
przepuścił obu przodem. Zabrali go na górę i pokazali mu jego pokój.
Przez cały czas niósł swój bagaż.
- Rozpakuję się później - oznajmił. - Chcę to zrobić dobrze. Przeszedł się
po domu, przyglądając się krytycznie wnętrzom. Podnosił przedmioty,
patrzył na nie, jakby zamierzał wziąć udział w licytacji.
126
- Przyjemnie tu - oświadczył na koniec. - Podoba mi się.
- To dobrze -powiedział Haldane, jakby mu nie było wszystko jedno.
Avery poszedł za Leiserem do jego pokoju, żeby upewnić się, czy nie
trzeba w czymś pomóc.
- Jak masz na imię? - zapytał Leiser. Wobec Avery'ego był mniej spięty,
bardziej naturalny.
- John.
Znów uścisnęli sobie ręce.
- No to cześć, John. Miło mi. Ile masz lat?
- Trzydzieści cztery - skłamał.
- Chryste, żałuję, że nie mam trzydziestu czterech lat - mrugnął okiem. -
Robiłeś coś takiego już wcześniej?
- W ubiegłym tygodniu skończyłem zadanie.
- Jak poszło?
- Świetnie.
- Fajny facet z ciebie. Gdzie masz pokój? Avery pokazał mu.
- Powiedz, jak to wygląda?
- To znaczy?
- Kto jest szefem.
- Kapitan Hawkins.
- Ktoś jeszcze?
- Nie, naprawdę. Ja będę do pomocy.
- Przez cały czas?
- Tak.
Leiser zaczął się rozpakowywać. Avery patrzył. Szczotki obciągnięte
skórą, płyn do włosów, bateria buteleczek z kosmetykami dla mężczyzn,
elektryczna golarka najnowszego typu i krawaty. Niektóre w szkocką
kratę, inne jedwabne, pasujące do drogich koszul.
Avery zszedł na dół. Haldane czekał na niego. Uśmiechnął się, gdy Avery
wszedł.
- No i?
Avery wzruszył ramionami. Był podniecony, ale na luzie.
- Co pan o nim sądzi? - zapytał.
- Słabo go znam - odparł cierpko Haldane. Wiedział, jak ucinać rozmowę.
- Chcę, żebyś zawsze był z nim. Chodź tam gdzie on, strzelaj z nim, pij z
nim, jeśli będziesz musiał. Nie może zostać sam.
- A co z jego urlopem w trakcie ćwiczeń?
- Zajmiemy się tym. Tymczasem rób, co mówię. Przekonasz się, że lubi
twoje towarzystwo. To bardzo samotny człowiek. I pamiętaj, jest
127
Brytyjczykiem. Brytyjski do szpiku kości. Jeszcze jedno, najważniejsze,
nie pozwól, żeby pomyślał, że zmieniliśmy się od czasów wojny.
Departament jest dokładnie taki, jak był wtedy. Tę iluzję musisz
podtrzymywać mimo - nie uśmiechał się - mimo że jesteś zbyt młody, żeby
to porównać.
Zaczęli następnego ranka. Po śniadaniu zebrali się w salonie i Halda-ne
wprowadził ich w temat.
Trening podzielony będzie na dwie części, po dwa tygodnie każda, z
krótkim odpoczynkiem między nimi. Najpierw kurs odświeżający dawne
umiejętności, w drugiej części umiejętności te, już wskrzeszone, zostaną
dostosowane do zadania, które ich czeka. Przez pierwsze dwa tygodnie
Leiser nie dowie się, jaki nosi kryptonim, jaką będzie miał przykrywkę i
jaka jest natura jego misji. Ale i później informacja nie będzie pełna, nie
dowie się ani o jaki obszar chodzi, ani w jaki sposób zostanie przerzucony.
Jeśli chodzi o łączność, jak i inne aspekty szkolenia, będzie przechodził od
spraw ogólnych do szczegółowych. W pierwszym okresie zapozna się
ponownie z techniką szyfrowania, sygnałami i harmonogramem. W
drugim dużo czasu poświęci na praktyczne nawiązywanie łączności w
warunkach zbliżonych do operacyjnych. Instruktor przybędzie jeszcze w
tym tygodniu.
Haldane wyjaśniał to wszystko z belferską zjadliwością, a Leiser słuchał
uważnie, od czasu do czasu energicznie kiwając głową, że się zgadza.
Avery'emu wydało się dziwne, że Haldane nie stara się ukryć niechęci.
- W pierwszej części zobaczymy, co pamiętasz. Obawiam się, że
dostaniesz niezły popęd. Chcemy, żebyś wrócił do formy. Będzie szkolenie
z bronią krótką, walka wręcz, ćwiczenie umysłu, tajniki rzemiosła.
Spróbujemy cię namówić, żebyś wieczorami chodził na spacery.
- Z kim? Z Johnem?
- Tak. John będzie cię zabierał na spacery. Powinieneś uważać go za
swojego doradcę w sprawach mniejszej wagi. Jeśli chciałbyś o czymś
porozmawiać, miałjakieś wątpliwości albo obawy, to ufam, że
niezwłocznie wspomnisz o nich jednemu z nas.
- W porządku.
- A tak w ogóle, to muszę cię prosić, żebyś nie wychodził sam. Wolałbym,
żeby John ci towarzyszył, gdy będziesz miał życzenie pójść do kina, po
zakupy albo zrobić coś, na co pozwoli ci rozkład zajęć. Ale obawiam się,
że nie będziesz miał wiele czasu na odpoczynek.
- Nie liczę na to. I nie jest mi to potrzebne. - Chyba chciał powiedzieć, że
tego nie chce.
128
- Instruktor od radionadajnika nie będzie znał twojego nazwiska. To
zwykły środek ostrożności, proszę się do niego zastosować. Gosposia
myśli, że uczestniczymy w konferencji naukowej. Nie sądzę, żebyś miał
okazję z nią porozmawiać, ale gdyby do tego doszło, pamiętaj o tym. Jeśli
chciałbyś zapytać o to, co będziesz robić, bądź łaskaw najpierw zwrócić
się do mnie. Nie wolno ci telefonować bez mojej zgody. Potem przybędą
następni: fotografowie, lekarze, technicy. Nazywamy ich pomocnikami i
nie uczestniczą w akcji. Większość z nich uważa, że jesteś tutaj w ramach
szerszego planu ćwiczebnego. Pamiętaj o tym, proszę.
- Okej - powiedział Leiser. Haldane popatrzył na zegarek.
- Pierwsze zajęcia mamy o dziesiątej. Samochód zabierze nas z rogu ulicy.
Kierowca nie jest jednym z nas. Proszę, żadnych rozmów podczas jazdy.
Nie masz innych ubrań? - zapytał. - To nie jest odpowiednie na strzelnicę.
- Mam kurtkę sportową i flanelowe spodnie.
- Wolałbym, żebyś nie rzucał się tak w oczy.
Kiedy poszli na górę, żeby się przebrać, Leiser uśmiechnął się drwiąco do
Avery'ego.
- Niezły numer z niego, co? Stara szkoła.
- Ale dobra. Leiser zastanowił się.
- Oczywiście. Słuchaj, powiedz mi coś. Czy zawsze to robicie tutaj?
Korzystaliście z tego miejsca przy szkoleniu innych?
- Nie, jesteś pierwszy - odparł Avery.
- Wiem, że nie wolno ci mówić za dużo. Czy załoga jest taka, jak
dawniej... ludzie wszędzie... to samo kierownictwo?
- Nie sądzę, żebyś znalazł wiele różnic. Chyba jest nas trochę więcej.
- Wielu takich młodych jak ty?
- Wybacz, Fred.
Leiser położył dłoń na ramieniu Avery'ego. Często to robił.
- Ty też jesteś dobry - powiedział. -Nie martw się o mnie. Nie martw się,
co, John?
Pojechali do Abingdon - ministerstwo zawarło umowę z bazą
spadochroniarzy. Instruktor czekał na nich.
- Jest pan przyzwyczajony do jakiegoś konkretnego rodzaju broni?
- Browning, automat, trzy osiem, proszę - wyrecytował Leiser jak dziecko
zamawiające artykuły spożywcze.
- Teraz mówimy dziewięć milimetrów. Pan dostanie mark jeden.
9 - Za późno na wojnę
129
Haldane stał w korytarzu z tyłu, a Avery pomagał ustawić cel wielkości
człowieka w odległości dziesięciu metrów i nakleić taśmę klejącąna stare
otwory.
- Proszę się do mnie zwracać Personel - powiedział instruktor i odwrócił
się do Avery'ego. - Chciałby i pan spróbować, sir?
Haldane się wtrącił.
- Tak, proszę. Obaj będą strzelać.
Leiser strzelał pierwszy. Avery stał obok Haldane'a, a Leiser, tyłem do
nich, czekał w pustej strzelnicy twarzą do wykonanej ze sklejki figury
niemieckiego żołnierza. Cel był czarny, stał na tle pobielonego sypiącym
się już wapnem muru. Nad brzuchem nieudolnie nabazgrano kredą serce,
w środku gęsto oblepione kawałkami papieru. Patrzyli, jak Leiser waży
pistolet w dłoni, unosi go szybko do poziomu oka i powoli opuszcza;
wkłada i wyjmuje pusty magazynek, i znów to samo. Spojrzał przez ramię
na Avery'ego, lewą ręką odrzucił z czoła kosmyki włosów, żeby nie
przesłaniały mu pola widzenia. Avery uśmiechnął się zachęcająco i
szybko, obojętnym tonem powiedział do Haldane'a:
- Nadal nie jestem w stanie rozgryźć tego człowieka.
- A dlaczego? To całkowicie przeciętny Polak.
- Skąd pochodzi? Z której części Polski?
- Czytałeś w teczce. Z Gdańska.
- No tak,
Instruktor zaczął ćwiczenie.
- Najpierw spróbujemy z pustym magazynkiem. Oczy otwarte, patrzymy
na wprost, stopy wygodnie rozstawione, dziękuję, tak jest świetnie. Teraz
proszę się odprężyć, proszę poczuć się dobrze i swobodnie. To nie jest
musztra, to pozycja strzelecka. O tak, widać, że robiliśmy to już
wcześniej! Teraz podnosimy broń, nakierowujemy, ale nie celujemy.
Dobrze! - Instruktor odetchnął, otworzył drewniane pudło i wyjął cztery
magazynki. - Jeden w pistolecie, jeden w lewej dłoni - powiedział i
wręczył pozostałe dwa Avery'emu, który zafascynowany patrzył, jak
Leiser zręcznie wkłada pełny magazynek do chwytu automatu i kciukiem
odciąga spust. - Teraz odbezpieczamy pistolet, kierujemy lufę w dół, trzy
metry przed sobą. Przyjmujemy pozycję strzelecką, ramię trzymamy
prosto. Nakierowujemy lufę, ale nie celujemy, opróżniamy jeden
magazynek, po dwa strzały naraz, pamiętając, że nie uważamy pistoletów
automatycznych za broń zaczepną, ale raczej za taką, która służy do
samoobrony w walce na bliski dystans. Teraz powoli, bardzo powoli...
Jeszcze nie skończył, a strzelnica już wibrowała od odgłosu strzałów
Leisera - strzelał szybko, stał bardzo pewnie, w lewej ręce trzymał ma-
130
gazynek zapasowy, dokładnie przy boku, jak granat. Strzelał wściekle, jak
niemowa szukający środka wyrazu. Avery, coraz bardziej podniecony, czuł
furię i intencję w jego strzelaniu. Dwa strzały, kolejne dwa, potem trzy,
potem długa seria. Wokół niego gromadziła się mgiełka, a sklejkowy
żołnierz się trząsł. Nozdrza Avery'ego wypełnił słodki zapach kor-dytu.
- Jedenaście na trzynaście w celu - oświadczył instruktor. - Bardzo ładnie,
naprawdę bardzo ładnie. Następnym razem proszę się ograniczyć do
dwóch strzałów za jednym razem i proszę czekać, aż wydam komendę do
otwarcia ognia. - A do Avery'ego: - Sir, ma pan ochotę spróbować?
Leiser podszedł do celu i szczupłymi dłońmi lekko dotykał śladów po
kulach. Cisza stała się nagle przytłaczająca. Zdawał się zatopiony w
medytacji, kiedy tak dotykał tu i tam sklejki, w zamyśleniu przesuwając
palcem po obrysie niemieckiego hełmu, aż wreszcie instruktor zawołał:
- Dalej! Nie mamy całego dnia.
Avery stanął na macie gimnastycznej i zważył pistolet w dłoni. Z pomocą
instruktora włożył magazynek, drugi kurczowo trzymał w lewej ręce.
Haldane i Leiser przyglądali mu się.
Strzelił, strzał zadudnił mu w uszach, poczuł, jak serce mu skacze, gdy
sylwetka drgnęła bezwładnie od jego kuli.
- Dobry strzał, John, dobry strzał!
- Bardzo dobry - potwierdził machinalnie instruktor. - Bardzo dobra
pierwsza próba, sir. - Zwrócił się do Leisera: - Czy mógłby pan tak nie
krzyczeć? - Poznawał cudzoziemca na pierwszy rzut oka.
- Ile? - zapytał rozgorączkowany Avery, gdy stanęli przy tarczy, dotykając
poczerniałych otworów rozsianych rzadko po brzuchu i klatce. -Ile,
Personel?
- Lepiej chodź ze mną, John - szepnął Leiser, zarzucając mu rękę na
ramię. Avery wzdrygnął się. Potem ze śmiechem objął Leisera, pod ręką
poczuł ciepło i pomarszczony materiał jego sportowej kurtki.
Instruktor zaprowadził ich przez plac apelowy do ceglanego baraku
przypominającego teatr bez okien, wyższego z jednej strony. Ściany
zachodziły na siebie jak w toalecie publicznej.
- Ruchomy cel - oznajmił Haldane - i strzelanie w ciemności. Po lunchu
puszczali taśmy.
Słuchali ich jak wykładów przez pierwsze dwa tygodnie szkolenia.
Nagrano je ze starych płyt gramofonowych; na jednej słychać było trzask,
który powtarzał się jak tykanie metronomu. Nagrana była na niej gra
salonowa. Rzeczy, które należało zapamiętać, nie były wymienione po
kolei,
131
ale wspominano o nich przypadkiem, niejasno, czasem zagłuszano je
hałasem, to znów przeczono im w rozmowie, wprowadzano też korekty.
Dominowały dwa głosy męskie i jeden żeński. Inne się nakładały.
Kobieta ich denerwowała. Miała głos bez wyrazu, charakterystyczny dla
stewardes. Na pierwszej taśmie odczytywała szybko przedmioty z list;
najpierw lista zakupów, dwa kilogramy tego, kilogram tamtego; nagle
zaczynała mówić o kolorowych kręglach -tyle a tyle zielonych, tyle a tyle
brązowych; potem o broni, działach, torpedach, amunicji tego czy innego
kalibru; później o przepustowości fabryki, odpadach, statystyce produkcji,
rocznych planach i miesięcznych osiągnięciach. Na drugiej taśmie nie
zmieniała tematów, ale inne głosy przeszkadzały jej i wciągały w rozmowy
o zaskakującym przebiegu.
Podczas zakupów zaczęła się kłócić z żoną sklepikarza o jakieś towary,
które się jej nie spodobały; o jajka, że nieświeże, o oburzającą cenę masła.
Kiedy sklepikarz sam próbował włączyć się jako mediator, został
oskarżony o brak obiektywizmu; mowa była o punktach i kartkach, o
dodatkowych racjach cukru do dżemu; o skarbach chowanych pod ladą.
Głos sklepikarza nabrzmiewał od gniewu, wreszcie przycichł, gdy
włączyło się dziecko i zaczęło mówić o kręglach. „Mamusiu, mamusiu,
przewróciłem trzy zielone, ale kiedy próbowałem je postawić, przewróciło
się siedem czarnych; mamusiu, dlaczego zostało tylko osiem czarnych?"
Słuchowisko przeniosło się do pubu. Znów pojawiła się kobieta. Cytowała
statystyki zbrojeniowe; przyłączyły się inne głosy. Spierano się o liczby,
przedstawiano nowe wyniki, przypominano stare; osiągi broni
-nienazwanej, nieopisanej - cynicznie kwestionowano lub chwalono.
Co kilka minut jakiś głos krzyczał „przerwa!" i Haldane zatrzymywał
taśmę: Kazał Leiserowi mówić o piłce nożnej i pogodzie albo przez pięć
minut, mierzonych na jego zegarku - zegar na półce nad kominkiem był
zepsuty - czytać na głos gazetę. Znów włączano magnetofon i słyszeli
głosy: trochę znajome, rozwlekłe jak głos duchownego, miody głos,
wyrażający dezaprobatę i niezbyt pewien siebie, jak głos Avery'ego: „No
to mamy cztery pytania. Nie licząc jajek nieświeżych, ile jajek kupiła
przez ostatnie trzy tygodnie? Ile kręgli było razem? Jaka była roczna
produkcja zdatnych do użytku, skalibrowanych luf armatnich w 1937 i
1938 roku? Na koniec proszę przedstawić w telegraficznym skrócie
informacje, na podstawie których można obliczyć długość tych luf.
Leiser pobiegł do gabinetu - chyba znał tę grę - żeby zapisać odpowiedzi.
Ledwie zostali sami, Avery powiedział oskarżycielskim tonem:
- To był pan. To pan mówił na koniec.
- Tak? - zapytał Haldane, jakby o tym nie wiedział.
132
Były też inne taśmy, wydobywał się z nich zapach śmierci; stopy biegnące
po drewnianej klatce schodowej, trzaśniecie drzwi, pstryk-pstryk i głos
dziewczyny pytający -jakby proponowała cytrynę albo śmietankę do
herbaty - „Zapadka w drzwiach, bezpiecznik pistoletu?"
Leiser zawahał się.
- Drzwi - powiedział. - To były tylko drzwi.
- To był pistolet - stwierdził Haldane. - Browning, automat, dziewięć
milimetrów. Włożono magazynek do chwytu.
Po południu wybrali się na pierwszy spacer, tylko we dwóch, Leiser i Ave-
ry. Poszli przez Port Meadow na tereny zielone rozciągające się za
miastem. Haldane ich wysłał. Szli szybko w wysokiej trawie, wiatr targał
włosy Leisera i rozrzucał je gwałtownie. Było zimno, ale nie padało;
spokojny, pochmurny dzień, kiedy niebo nad polami jest ciemniejsze niż
ziemia.
- Znasz te okolice, prawda? - zapytał Leiser. - Chodziłeś tu do szkoły?
- Tak, byłem tu studentem.
- Co studiowałeś?
- Uczyłem się języków. Przede wszystkim niemieckiego. Wspięli się na
przełaz w ogrodzeniu i wyszli na wąską dróżkę.
- Jesteś żonaty? - zapytał Leiser.
- Tak.
- Dzieci?
- Jedno.
- Powiedz mi coś, John. Kiedy kapitan wyjął moją kartę... co się stało?
- A o co ci chodzi?
- Jak to wyglądało? Tylu macie w kartotece. To musi być nie byle co, w
takiej ekipie.
- Kartoteka ułożona jest alfabetycznie - odpowiedział bezradnie Ave-ry. -
Po prostu karty, a co?
- Powiedział, że mnie pamiętają. Stary wiarus. Powiedział, że byłem
najlepszy. No, kto mnie pamięta?
- Wszyscy. Dla najlepszych jest osobny indeks. Praktycznie każdy w
departamencie zna Freda Leisera. Nawet nowi. Nie można zostać
zapomnianym z taką przeszłością jak twoja, wiesz, jak to jest. -
Uśmiechnął się. - Należysz do stałego umeblowania, Fred.
- Powiedz mi coś jeszcze, John. Nie chcę się wychylać, ale powiedz mi...
Czy tam, w środku, dobrze mnie widzą?
- W środku?
- W biurze, u was. Ty to chyba doskonale tam pasujesz, jak kapitan.
- Chyba tak, Fred.
133
- John, z jakich samochodów korzystacie?
- Z humberów.
- Hawki czy snipe'y?
- Hawki.
- Tylko czterocylindrowe? Wiesz, snipe jest lepszy.
- Mówię o transporcie nieoperacyjnym - powiedział Avery. - Do zadań
specjalnych mamy całą gamę różnych wozów.
- Takich jak furgonetki?
- Właśnie.
- Od jak dawna... Ile czasu zajmuje wam szkolenie? Na przykład ciebie.
Właśnie wróciłeś z zadania. Kiedy pozwolili ci pojechać?
- Wybacz, Fred. Nie wolno mi... nawet tobie.
- W porządku.
Minęli kościół stojący na wzniesieniu nad drogą, obeszli zaorane pole i
wrócili, zmęczeni i radośni, w objęcia Domu Chrabąszcza i do gazowego
płomienia odbijającego się w łańcuchach ze złotych róż.
Wieczorem ustawili projektor do ćwiczenia pamięci wizualnej. Byli w
samochodzie jadącym obok stacji rozrządowej albo w pociągu obok
lotniska; szli na spacer przez miasto i nagle spostrzegali jakiś samochód
albo jakąś twarz - pojawiała się po raz drugi, a oni nie pamiętali jej rysów.
Czasem na ekranie błyskawicznie ukazywała się seria przeróżnych
obiektów, a w tle słychać było głosy jak na taśmie, tyle że rozmowy nie
miały związku z filmem, więc student musiał się odwoływać do obu
zmysłów i z ich pomocą zapamiętywać cenne informacje.
Tak zakończyli pierwszy dzień, który stał się wzorem dla następnych:
beztroskich, podniecających dla nich obu, dni uczciwej pracy, kiedy to
umiejętności wyniesione z młodych lat znów stawały się narzędziem
wojny.
Do walki wręcz wynajęli małą salę gimnastycznąw pobliżu Heading-ton.
Korzystano z niej podczas wojny. Instruktor przyjechał pociągiem.
Nazwali go Sierżantem.
- Czy on będzie miał ze sobą nóż? Nie chcę być ciekawski - zapytał z
szacunkiem. Miał walijski akcent.
Haldane wzruszył ramionami.
- To zależy od niego. Nie chcemy go ograniczać. Leiser nadal był w
szatni.
- Sir, za nożem wiele przemawia. Jeśli wie, jak go użyć. A szkopy bardzo
tego nie lubią. O, ani trochę.
Przywiózł w walizce kilka noży i wypakował je w zupełnie nie wojskowy
sposób, jak komiwojażer próbki towaru.
134
- Nie majak chłodna stal. Nic długiego, na tym polega sztuka. Coś
płaskiego z dwoma ostrzami. - Wybrał jeden i podniósł go. - Prawdę
powiedziawszy, nie ma nic lepszego niż ten. - Był szeroki i płaski jak liść
wawrzynu, ostrze miał niewypolerowane, a rękojeść wymodelowaną jak
klepsydra z przecinającymi się nacięciami, żeby nie wyślizgiwała się z
ręki.
Leiser podszedł do nich, przyczesując włosy grzebieniem.
- Używał pan któregoś z nich?
Leiser obejrzał noże i skinął głową. Sierżant przyglądał mu się uważnie.
- Ja pana znam, prawda? Nazywam się Sandy Lowe i jestem cholernym
Walijczykiem.
- Uczył mnie pan podczas wojny.
- Chryste! - westchnął cicho Lowe. - Prawda. Niewiele się pan zmienił,
co? - Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało, nie wiedząc, czy powinni podać
sobie ręce. -No to chodź pan, zobaczymy, co pan pamiętasz.
Podeszli do kokosowej maty na środku parkietu, Lowe rzucił nóż pod nogi
Leisera, a ten schwycił go, odchrząkując, gdy się schylał.
Lowe miał na sobie bardzo starą, poszarpaną tweedową marynarkę.
Błyskawicznie się odsunął, zrzuciłjąi jednym ruchem owinął wokół
lewego przedramienia, jak człowiek przygotowujący się do walki z psem.
Wyciągnął własny nóż i powoli zaczął krążyć wokół Leisera, utrzymując
przez cały czas równowagę, ale zarazem lekko przerzucając ciężar ze
stopy na stopę. Był nachylony, owinięte ramię trzymał luźno na wysokości
żołądka, palce wyciągnięte, wnętrze dłoni skierowane ku ziemi. Ciało krył
za gardą, a wyciągniętym do przodu ostrzem nieustannie wykonywał
ruchy. Leiser zamarł, oczy utkwione miał w Sierżancie. Zaczęli wymieniać
markowane ciosy. Raz Leiser rzucił się w przód, a Lowe odskoczył,
pozwalając, żeby nóż przeciął materiał marynarki owiniętej wokół
przedramienia. Raz Lowe rzucił się na kolana, jakby chciał poprowadzić
cios do góry, omijając gardę Leisera, i teraz przyszła kolej na Leisera, żeby
odskoczyć, ale zrobił to chyba za wolno, bo Lowe pokręcił głową,
krzyknął: „Stać!" - i stanął wyprostowany.
- Pamiętasz to? - Wskazał swój brzuch i krocze, przyciskając łokcie do
tułowia, jakby chciał zminimalizować szerokość ciała. - Zmniejszaj cel.
Kazał Leiserowi odłożyć nóż i zademonstrował mu chwyty. Założył zgięte
ramię na jego szyję i udawał, że dźga go w nerki albo w żołądek. Potem
poprosił Avery'ego, żeby stanął w charakterze manekina, i obaj zaczęli
chodzić wokół niego, zachowując dystans. Lowe wskazywał nożem pewne
miejsca, a Leiser kiwał głową i uśmiechał się od czasu do czasu, gdy
przypominał sobie jakąś konkretną sztuczkę.
135
- Za mało operujesz ostrzem. Pamiętaj, kciuk u góry, ostrze równolegle do
ziemi, przedramię sztywno, nadgarstek luźno. Nie pozwól, żeby
przeciwnik patrzył na ostrze ani przez chwilę. A lewa ręka blisko, nad
własnym brzuchem. I nigdy nie wystawiaj ciała. To zawsze mówię swojej
córce. - Zaśmiali się jak na komendę, wszyscy oprócz Haldane'a.
Potem przyszła kolej na Avery'ego. Leiserowi najwyraźniej na tym
zależało. Avery zdjął okulary i chwycił nóż, tak jak Lowe mu pokazał.
Wahał się, miał się na baczności, a Leiser okrążał go jak drapieżnik, fin-
gował ciosy i lekko odskakiwał, pot spływał mu po twarzy, małe oczy
płonęły. Przez cały czas Avery czuł na dłoni ostre bruzdy rękojeści, od
pochylania się i chodzenia na palcach bolały go łydki i pośladki, a
gniewne, szare oczy Leisera szukały jego spojrzenia. Potem stopa Leisera
zahaczyła jego kostkę. Tracąc równowagę, poczuł, jak przeciwnik
wyszarpuje mu nóż z ręki. Upadł na plecy. Leiser rzucił się na niego,
przygniótł całym ciałem, jedną ręką chwytając go za kołnierz.
Pomogli mu wstać. Wszyscy się śmieli, a Leiser otrzepywał kurz z jego
ubrania. Odłożyli noże i rozpoczęli ćwiczenia fizyczne. Avery wziął w
nich udział.
Kiedy skończyli, Lowe powiedział:
- No to trochę sobie poćwiczyliśmy walkę wręcz. Nieźle nam poszło.
Haldane popatrzył na Leisera.
- Masz już dość?
- Wszystko w porządku.
Lowe wziął Avery'ego za ramię i ustawił go pośrodku maty.
- Usiądź na ławce - rzekł do Leisera - a ja pokażę ci parę rzeczy. Położył
rękę na ramieniu Avery'ego.
- Interesuje nas tylko pięć punktów, mamy nóż, czy go nie mamy. Co to za
punkty?
- Krocze, nerki, brzuch, serce i gardło - odparł zmęczonym głosem Leiser.
- Jak złamać człowiekowi kark?
- Nie trzeba łamać. Miażdży się tchawicę od przodu.
- A co z uderzeniem w kark?
- Nigdy gołymi rękami. Nigdy bez broni. - Zakrył twarz.
- Prawidłowo. - Lowe powolnym ruchem przyłożył otwartą dłoń do gardła
Avery'ego. - Dłoń otwarta, palce wyprostowane, zgadza się?
- Zgadza.
- Co jeszcze pamiętasz? Cisza.
136
- Pazur tygrysa. Atak na oczy.
- Nigdy tego nie rób - odparł stanowczo Sierżant. - Nigdy podczas ataku.
Bardzo się wtedy odsłaniasz. A teraz duszenie. Wszystko od tyłu,
pamiętasz? Odginasz głowę do tyłu, o tak, i ściskasz. - Lowe spojrzał
przez ramię: - Patrzeć na mnie. Nie robię tego dla siebie... no dobrze,
skoro wszystko potrafisz, pokaż nam kilka chwytów!
Leiser wstał, splótł się ramionami z Lowe'em i przez chwilę walczyli,
przeciągając się to w jedną, to w drugą stronę, czyhali, aż przeciwnik się
odsłoni. Lowe odskoczył, Leiser zachwiał się, a Lowe uderzył go ręką w
potylicę, przygiął mu głowę w dół i Leiser upadł ciężko twarzą na matę.
- No i leżysz - oświadczył Lowe z uśmiechem i w tym momencie Leiser
rzucił się na niego, gwałtownie wykręcił mu ramię, tak że małe ciało
instruktora uderzyło o matę, jak ptak uderza o szybę samochodu.
- Graj fair! - krzyknął Leiser. - Bo cię, do cholery, uszkodzę!
- Nigdy nie opieraj się o przeciwnika- powiedział stanowczo Lowe. -1 nie
trać zimnej krwi. - Zawołał Avery'ego. - Teraz pańska kolej, sir. Niech mu
pan da nauczkę.
Avery wstał, zdjął marynarkę i czekał, aż Leiser się do niego zbliży.
Poczuł silny uścisk na ramionach i nagle zdał sobie sprawę, jak kruche jest
jego ciało, gdy zmierzył się z tą dojrzałą siłą. Próbował schwytać starszego
przeciwnika za przedramiona, ale jego dłonie nie mogły się na nich
zamknąć, próbował się oswobodzić, ale Leiser trzymał mocno; głowa
Leisera znalazła się przy głowie Avery'ego, który poczuł woń olejku do
włosów i zarost na policzku Freda, i zapach jego szczupłego, napiętego
ciała. Oparł dłonie na klatce Leisera i oswobodził się, odpychając go.
Włożył całą swoją energię w próbę ucieczki przed duszącym objęciem
przeciwnika. Gdy rozluźnił chwyt, po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy
ponad splątanymi ramionami. Twarz Leisera, wykrzywiona z wysiłku,
złagodniała i pojawił się na niej uśmiech; uścisk jeszcze zelżał.
Lowe podszedł do Haldane'a.
- To cudzoziemiec, prawda?
- Polak. Jaki jest?
- Kiedyś był z niego niezły zawodnik. Groźny. Odpowiednio zbudowany.
I jest w formie, jeśli wszystko się weźmie pod uwagę.
- Rozumiem.
- A jak pan się miewa, sir? W porządku?
- Tak, dziękuję.
- Dwadzieścia lat. Zdumiewające. Dzieciaki wyrosły.
- Ja nie mam dzieci.
- Miałem na myśli swoje.
137
- Aha.
- Spotkał pan kogoś ze starej bandy, sir? Co się dzieje z panem Smileyem?
- Niestety nie mam z nimi kontaktu. Nie jestem człowiekiem
towarzyskim. Rozliczymy się?
Lowe stał w postawie z lekka na baczność, gdy Haldane mu płacił:
należność za podróż, gaża i trzydzieści siedem i sześć za nóż, do tego
dwadzieścia dwa szylingi za pochwę, płaską, metalową, ze sprężyną
ułatwiającą wyciąganie noża. Lowe wystawił mu rachunek, podpisując go
SL ze względów bezpieczeństwa.
- Nóż kupiłem po kosztach - wyjaśnił. - Taki szwindel robimy dzięki
klubowi sportowemu. - Wydawał się z tego dumny.
Haldane podał Leiserowi trencz i gumowce i Avery zabrał go na spacer.
Pojechali autobusem aż do Headington. Siedzieli na piętrze.
- Co się stało rano? - zapytał Avery.
- Myślałem, że tylko się wygłupiamy, i wtedy on mną rzucił.
- Pamięta cię, prawda?
- Oczywiście, że pamięta; to po co mnie walnął?
- Niechcący.
- Jest w porządku. - Ale nadal był rozgniewany.
Wysiedli na przystanku końcowym i zaczęli włóczyć się w deszczu.
- On nie jest jednym z nas - powiedział Avery. - Dlatego go nie lubisz.
Leiser roześmiał się i wziął Avery'ego pod ramię. Deszcz opadający
powolnymi falami na pustą ulicę ściekał po ich twarzach i kapał za
kołnierze płaszczy przeciwdeszczowych. Avery przycisnął ramię do boku,
przytrzymując rękę Leisera. Poszli dalej, obaj ciesząc się przechadzką.
Zapomnieli o deszczu, nie przejmowali się przemoczonymi ubraniami.
- John, czy kapitan jest zadowolony?
- Bardzo. Powiedział, że wszystko świetnie idzie. Wkrótce zaczynamy z
radiostacją, podstawowe zasady. Jutro przyjedzie Jack Johnson.
- To do mnie wraca, John, to strzelanie i cała reszta. Nie zapomniałem. -
Uśmiechnął się. - Stara trzydziestkaósemka.
- Dziewięć milimetrów. Świetnie sobie radzisz, Fred. Po prostu świetnie.
Tak powiedział kapitan.
- John, kapitan naprawdę tak powiedział?
- No jasne. I przekazał to Londynowi. Londyn też jest zadowolony.
Obawiamy się tylko, że jesteś trochę zbyt...
- Zbyt co?
138
- No... zbyt angielski. Leiser się roześmiał.
- Nie ma zmartwienia, John.
Ramię Avery'ego, gdzie Leiser trzymał dłoń, było suche i ciepłe.
Ranek spędzili nad szyframi. Haldane wcielił się w rolę instruktora.
Przyniósł kawałek jedwabiu z nadrukowanym szyfrem, którego Leiser
miał używać, i tabelę nalepioną na tekturę do zastępowania liter
numerami. Wetknął tabelę za marmurowy zegar i zaczął wykład tak, jak
zwykł to robić Leclerc, tylko bez jego afektacji. Avery i Leiser siedzieli za
stołem z ołówkami w dłoniach i pod kierunkiem Haldane'a zamieniali
jedno zdanie za drugim w ciągi liczb według zapisu na tabeli,
wnioskowali, jaki będzie wynik według szyfru na jedwabiu, a w końcu
dokonywali operacji odwrotnej, tłumacząc to na litery. Praca wymagała
raczej samozaparcia niż koncentracji i Leiser, może dlatego, że za bardzo
się starał, zaczął robić błędy.
- Teraz na czas przerabiamy dwadzieścia grup - powiedział Haldane i
podyktował z kartki informację zawierającą jedenaście słów i podpis
„Chrabąszcz". - Od następnego tygodnia będziecie musieli sobie poradzić
bez tabeli. Zostawię ją wam, a wy musicie nauczyć się jej na pamięć. Do
roboty!
Włączył stoper i podszedł do okna, tymczasem obaj kursanci pracowali z
zapałem przy stole; pomrukując prawie unisono, notowali podstawowe
kalkulacje na kawałkach papieru przed nimi. Avery wyczuwał wzrastające
ożywienie w ruchach Leisera, słyszał tłumione westchnienia i
przekleństwa, gniewne wymazywania; celowo zwolnił, spojrzał mu przez
ramię, żeby sprawdzić, jakie robi postępy, i zauważył, że ogryzek ołówka
w jego małej dłoni wysmarowany jest potem. Bez słowa, po cichu,
zamienił swoją kartkę na kartkę Leisera. Haldane, odwrócony tyłem, nie
mógł tego widzieć.
Już w pierwszych dniach stało się oczywiste, że Leiser patrzy na Haldane^
jak cierpiący pacjent na swojego doktora, jak grzesznik na kapłana. Było
coś strasznego w zachowaniu tego człowieka, który czerpał siłę z tak
chorowitego ciała.
Haldane udawał, że go ignoruje. Uparcie trwał przy swoich prywatnych
przyzwyczajeniach. Nigdy nie zaniedbał krzyżówki. Z miasta dostarczono
mu skrzynkę burgunda. Wypijał pół butelki do posiłku, podczas gdy oni
słuchali taśm. W rzeczy samej, tak bardzo wycofał się z zażyłych
kontaktów z ludźmi, że można było sądzić, iż sama bliskość
139
człowieka budzi w nim odrazę. Lecz im bardziej był nieuchwytny, im
bardziej powściągliwy, tym mocniej przyciągał do siebie Leisera, który,
według jakichś własnych, niezrozumiałych standardów, uważał go za
angielskiego dżentelmena i wszystko, co Haldane zrobił czy powiedział,
utwierdzało go w tym przekonaniu.
Haldane urósł. W Londynie był powolnym człowiekiem; szedł ostrożnie
korytarzem, jakby szukał oparcia dla stóp; urzędnicy i sekretarki
niecierpliwie kłębili się za nim, nie mając odwagi go minąć. W Oksfordzie
okazał się tak obrotny i zwinny, że zadziwiłby londyńskich kolegów. Jego
wyschnięte ciało ożyło, trzymał się prosto. Nawet jego wrogość nabrała
cech przywódczych. Tylko kaszel pozostał, ten dręczący, samotny szloch,
za ciężki dla wąskich piersi, wywołujący czerwone plamy na jego
policzkach. Uczeń Leiser spoglądał z milczącą troską na uwielbianego
nauczyciela.
- Czy kapitan jest chory? - zapytał raz Avery'ego, podnosząc stary
egzemplarz „Timesa" Haldane'a.
- Nigdy o tym nie mówi.
- Pewnie byłoby to w złym stylu. -Nagle gazeta przykuła jego uwagę. Nie
była rozcięta. Tylko krzyżówka była rozwiązana, a marginesy wokół niej
zapisane permutacjami dziewięcioliterowych anagramów. Skonsternowany
pokazał to Avery'emu. - On tego nie czyta - powiedział. - On tylko
rozwiązuje krzyżówki.
Tej nocy Leiser położył się do łóżka z gazetą. Zrobił to ukradkiem, jakby
była w niej jakaś tajemnica, którą mógłby ujawnić.
Zdaniem Avery'ego, Haldane był zadowolony z postępów Leisera. Podczas
rozmaitych zajęć, w których Fred uczestniczył, mogli mu się dokładniej
przyjrzeć; z rozkładającą na czynniki pierwsze wnikliwością ludzi słabych
odkrywali jego wady i sprawdzali mocne strony. Gdy zyskali jego
zaufanie, stał się dziecinnie szczery; uwielbiał się zwierzać. Był ich
tworem, dawał z siebie wszystko, a oni ukierunkowywali jego energię;
Leiser, jak mężczyzna o rzadkich apetytach seksualnych, odkrył w nowych
zajęciach miłość, na którą mógł odpowiedzieć swoim talentem. Widzieli,
że czerpie przyjemność z ich rozkazów, swoją siłą składając hołd za
spełnienie marzeń. Może nawet wiedzieli, że tworzą dwa bieguny
absolutnego autorytetu: jeden poprzez zawzięte stosowanie się do
standardów, postawa dla Leisera zbyt trudna, drugi poprzez młodzieńczą
przystępność, dobroć i ufność.
Lubił rozmawiać z Averym. Mówił o swoich kobietach albo o wojnie.
Zakładał - co irytowało Avery'ego, ale tylko irytowało - że mężczyzna po
trzydziestce, żonaty czy nie, prowadzi intensywne i urozmaicone
140
życie miłosne. Późnym wieczorem, gdy obaj wkładali płaszcze i spieszyli
do pubu na końcu ulicy, opierał łokcie na stoliku, podnosił rozjaśnioną
twarz do góry i opowiadał ze szczegółami o swoich wyczynach, trzymając
rękę na podbródku. Szybko rozsuwał i zsuwał palce, tak jak poruszały się
jego wargi. Nie próżność nim powodowała, ale przyjaźń. Te wyznania,
prawdziwe czy zmyślone, były oznaką ich bliskości. Nigdy nie wspomniał
o Betty.
Avery poznał twarz Leisera lepiej, niż na to pozwalała pamięć. Zauważał,
jak jego rysy zmieniają się zależnie od nastroju. Gdy był zmęczony lub
przybity pod koniec ciężkiego dnia, skóra na kościach policzkowych,
zamiast opadać, podchodziła do góry, a kąciki oczu i ust napinały się
mocno, tak że twarz przybierała jeszcze bardziej słowiański i obcy wyraz.
Od klientów lub od sąsiadów nauczył się specyficznych zwrotów, które
bez względu na ich znaczenie dobrze brzmiały w jego cudzoziemskim
uchu. Mówił na przykład o „pewnej dozie satysfakcji", używając
konstrukcji bezosobowej, żeby przydać wypowiedzi dostojeństwa.
Przyswoił sobie też mnóstwo różnych zwrotów potocznych. Nieustannie
używał wyrażeń: „nie bój nic", „z byka spadłeś", „daj człowiekowi
szansę", jakby dzięki nim mógł wkupić się w styl życia, do którego
aspirował, nie w pełni go rozumiejąc. Avery zauważył, że niektóre ze
zwrotów były przestarzałe.
Parę razy Avery odniósł wrażenie, że Haldane ma pretensje o jego
zażyłość z Leiserem. Kiedy indziej znów wydawać się mogło, że Haldane
manipuluje emocjami Avery'ego, których sam już od dawna był
pozbawiony. Pewnego wieczoru, w początkach drugiego tygodnia, kiedy
Leiser zajmował się swoją toaletą, jak zawsze przed niemal każdym
wyjściem z domu, Avery zapytał Haldane'a, czy i on nie chciałby wybrać
się na spacer.
- A niby po co? Miałbym pielgrzymować do świątyni młodości?
- Myślałem, że ma pan tu przyjaciół; ludzi, których pan zna z dawnych
czasów.
- Gdyby tak było, złamałbym zasady bezpieczeństwa. Jestem tu pod
zmienionym nazwiskiem.
- Przepraszam. Oczywiście.
- Poza tym - kwaśny uśmiech - nie wszyscy jesteśmy tacy szybcy w
zawieraniu przyjaźni.
- Pan sam powiedział, żebym ciągle z nim był! - odciął się Avery.
- Właśnie; a ty to robisz. Byłoby nietaktem z mojej strony, gdybym na to
narzekał. Robisz to w godny podziwu sposób.
141
- Co takiego robię?
- Stosujesz się do instrukcji.
Rozległ się dzwonek do drzwi i Avery zszedł na dół. W świetle latarni na
ulicy zobaczył znajomy kształt departamentowego vana. Na schodkach
przed drzwiami stała mała, niewyszukanie odziana postać. Brązowy
garnitur i płaszcz, brązowe buty wypolerowane do połysku. Mógłby to być
inkasent z gazowni.
- Nazywam się Jack Johnson - odezwał się niepewnym tonem.-Uczciwe
Interesy u Johnsona to ja.
- Proszę wejść - powiedział Avery.
- Dobrze trafiłem, prawda? Kapitan Hawkins... i w ogóle?
Miał ze sobą torbę z miękkiej skóry, którą ostrożnie postawił na podłodze,
jakby zawierała cały jego majątek. Złożył do połowy parasol i zręcznie
otrząsnął go z wody, po czym postawił w stojaku pod swoim płaszczem.
- Jestem John.
Johnson podał mu rękę i gorąco ją uścisnął.
- Bardzo mi miło pana poznać. Szef wiele o panu mówił. Słyszałem, że z
pana niezły ptaszek.
Roześmieli się.
Wyrażającym poufałość gestem wziął go pod ramię.
- Używa pan własnego imienia.
- Tak.
- A kapitan?
- Hawkins.
- Jaki on jest, ten Chrabąszcz? Jak mu idzie?
- Świetnie, naprawdę świetnie.
- Słyszałem, że z niego pies na kobiety.
Gdy Johnson i Haldane rozmawiali w salonie, Avery pobiegł chyłkiem na
górę, do Leisera.
- Nie idziemy na spacer, Fred. Przyjechał Jack.
- Co za Jack?
- Jack Johnson, facet od radiostacji.
- Myślałem, że z tym zaczniemy dopiero w przyszłym tygodniu.
- W tym tygodniu tylko podstawy, żebyś przyzwyczaił sobie rękę. Zejdź
na dół i powiedz „cześć".
Leiser był w ciemnym garniturze i trzymał w ręku pilnik do paznokci.
- To co będzie z wyjściem?
- Mówiłem ci już, dziś wieczór nic z tego. Jack tu jest.
Leiser zszedł na dół i wymienił z Johnsonem krótki uścisk dłoni, bez
zbędnych formalności, jakby niewiele sobie robił ze spóźnialskich. Roz-
142
mawiali przez kwadrans. Rozmowa się nie kleiła. Wreszcie Leiser,
tłumacząc się zmęczeniem, poszedł w ponurym nastroju do łóżka.
Johnson sporządził pierwszy raport.
- Jest powolny - powiedział. - Od dawna nie obsługiwał radiostacji.
Bałbym się dopuścić go do nadawania, dopóki nie zacznie tego robić
szybciej. Sir, wiem, że miał dwadzieścia lat przerwy, nie można go winić.
Ale jest powolny, sir, bardzo powolny. - Mówił z troską, jakby opowiadał
rymowanki dzieciom. - Szef powiedział, że mam przez cały czas z nim
stukać, także podczas misji. Jak rozumiem, sir, wszyscy wybieramy się do
Niemiec?
- Tak.
- Więc powinniśmy lepiej się poznać. To znaczy Chrabąszcz i ja.
Powinniśmy spędzać razem mnóstwo czasu, sir, odkąd tylko zaczniemy
szkolenie. Ta zabawa jest jak odręczne pisanie, musimy się nawzajem
przyzwyczaić do swoich charakterów pisma. Ponadto są harmonogramy,
sygnały, częstotliwości. Zabezpieczenia. To bardzo dużo jak na
dwutygodniowy kurs.
- Zabezpieczenia? - zapytał Avery.
- Celowo wprowadzane błędy, sir. Jak błąd w konkretnej grupie, E
zamiast A, coś w tym stylu. Jeśli chciałby nas zawiadomić, że został
schwytany i nadaje pod kontrolą, to będzie mu potrzebne zabezpieczenie. -
Zwrócił się do Haldane'a. - Pan zna te sprawy, kapitanie.
- W Londynie była mowa o wyszkoleniu go w transmisjach
błyskawicznych z użyciem taśmy. Wie pan, co wynikło z tego pomysłu?
- Szef nic mi o tym nie mówił, sir. Jak rozumiem, nie miał odpowiedniego
sprzętu. Prawdę powiedziawszy, niewiele się na nim znam, na tych
tranzystorach. Szef powiedział, że mamy się trzymać starych sposobów,
ale zmieniać częstotliwość co dwie i pół minuty, sir. O ile się orientuję,
Niemiaszki potrafią dzisiaj błyskawicznie namierzać radiostacje.
- Jaki model odbiornika przysłali? Chyba jest za ciężki, żeby mógł go ze
sobą nosić?
- Tego modelu Chrabąszcz używał podczas wojny. Dlatego tak wspaniały
jest ten pomysł. To stary B2 w wodoszczelnej obudowie. Ta obudowa dużo
waży, ale musi tak być, jeśli będzie się poruszał w terenie. Szczególnie o
tej porze roku. - Zawahał się. - Sir, ale on jest taki powolny w nadawaniu
Morse'em.
- No cóż. Myśli pan, że podciągnie go pan na czas?
- Nie da się powiedzieć, sir, dopóki nie zabierzemy się do roboty przy
kluczu. Dopiero po tym jego małym urlopie. Na razie niech się uczy.
- Dziękuję.
143
13
Pod koniec pierwszej dwutygodniowej tury ćwiczeń dali mu dwu-dobowy
urlop. Nie prosił o to i kiedy przedstawili mu propozycję, wydawał się
zaskoczony. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było odwiedzać swoich
stron. Mógł wyjechać do Londynu w piątek, ale powiedział, że woli w
sobotę. Mógł wrócić w poniedziałek rano, ale powiedział, że to zależy i że
może się zdarzyć, że wróci w sobotę późnym wieczorem. Podkreślali, że
musi się trzymać z dala od każdego, kto mógłby go znać, i jakoś tak
dziwnie się stało, że go to ucieszyło. Avery, zaniepokojony, poszedł do
Haldane'a.
- Chyba nie powinniśmy wysyłać go w ciemno. Powiedział mu pan, że nie
wolno mu wracać do South Park ani odwiedzać przyjaciół, nawet jeśli
jakichś ma. Nie wiem, dokąd miałby pójść.
- Myślisz, że będzie samotny? Avery zaczerwienił się.
- Myślę, że przez cały czas będzie chciał wrócić do nas.
- Chyba nie mamy nic przeciwko temu.
Dali mu diety w używanych banknotach, piątkach i jedynkach. Chciał
odmówić, ale Haldane naciskał, jakby nieprzyjęcie naruszało jakąś zasadę.
Zaproponowali, że zarezerwują mu pokój - nie chciał. Haldane zakładał,
że Leiser jedzie do Londynu, więc w końcu pojechał właśnie tam, jakby
był im to dłużny.
- Ma kobietę - powiedział z satysfakcją Johnson.
Wyjechał południowym pociągiem z jedną walizką ze świńskiej skóry.
Miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny o lekko wojskowym kroju i ze
skórzanymi guzikami, ale każdy rodowity wyspiarz poznałby, że nie jest
Brytyjczykiem.
Oddał walizkę do przechowalni na stacji Paddington i poszedł na Praed
Street, bo nie miał dokąd. Spacerował już z pół godziny, oglądając
wystawy sklepowe i czytając ogłoszenia dziwek na oszklonych tablicach
ogłoszeniowych. Było sobotnie popołudnie, grupka mężczyzn w filcowych
kapeluszach kręciła się między sklepami z pornografiąa alfonsami
stojącymi na rogu.
W kinie-klubie wzięli od niego funta i dali mu legitymację członkowską z
wcześniejszą datą, bo takie były zasady. Usiadł na kuchennym krześle
między upiornymi postaciami. Film był bardzo stary; mógł zostać
przywieziony z Wiednia, kiedy zaczęły się prześladowania. Dwie
dziewczyny, zupełnie nagie, piły herbatę. Nie było ścieżki dźwiękowej i
one po
144
prostu popijały herbatę, nachylając się lekko, gdy sięgały po filiżanki.
Teraz miałyby pod sześćdziesiątkę, jeśli przeżyły wojnę. Wstał, bo było
już po wpół do piątej i otwierano puby. Gdy przechodził obok budki przy
wejściu, bileter odezwał się do niego:
- Znam dziewczynę, która lubi wesoło się zabawić. Bardzo młoda.
- Nie, dziękuję.
- Dwa i pół funciaka; lubi cudzoziemców. Możesz z nią to robić po
cudzoziemsku. Po francusku.
- Spływaj.
- No, ty mi nie mów „spływaj".
- Spływaj - powtórzył Leiser, małe oczka płonęły mu ogniem.
-Następnym razem, jak będziesz proponował dziewczynę, zrób to bardziej
po angielsku, koleś.
Trochę się ociepliło, wiatr ucichł, ulice opustoszały; przyjemności
przeniosły się teraz do lokali. Kobieta za kontuarem powiedziała:
- Kochany, nie mogę ci teraz przyrządzić koktajlu, póki tłok się nie
zmniejszy. Sam widzisz.
- Ja piję tylko to.
- Wybacz, kochany.
Zamówił więc dżin. Chodzenie go zmęczyło. Siedział na ławie pod ścianą
i patrzył, jak czterech bywalców gra w strzałki. Nie odzywali się,
poświęcali się grze z cichym oddaniem, jakby byli głęboko świadomi
tradycji. To było jak w kinie-klubie. Jeden z nich był gdzieś umówiony,
więc zawołali do Leisera:
- Wchodzisz na czwartego?!
- Mogę - odpowiedział, zadowolony, że zwrócili się do niego. Wstał, ale
przyszedł ich przyjaciel, Henry, i woleli Henry'ego. Leiser
już chciał się kłócić, ale to nie miało sensu.
Avery też wyszedł sam. Haldane'owi powiedział, że idzie na spacer,
Johnsonowi, że do kina. Zdarzało mu się kłamać bez racjonalnego
powodu. Ciągnęło go do znanych mu miejsc; do jego starego college'u, do
księgarń, pubów i bibliotek. Właśnie kończył się semestr, Oksford
pachniał Bożym Narodzeniem i przypomniał, że nadchodzą święta,
zdobiąc wystawy sklepów ubiegłorocznymi błyskotkami.
Poszedł na Banbury Road i dotarł do ulicy, przy której mieszkał z Sa-rah
przez pierwszy rok małżeństwa. W mieszkaniu było ciemno. Stojąc pod
oknami, usiłował znaleźć w tym domu, w sobie samym jakiś ślad
sentymentu, wzruszenia albo miłości, czegokolwiek, co usprawiedliwiało
ich małżeństwo, ale niczego nie znajdywał i pomyślał, że nigdy niczego
takiego nie było. Starał się rozpaczliwie odnaleźć motywacje młodości.
10 - Za późno na wojnę
145
Daremnie. Gapił się na pusty dom. Pospiesznie wrócił tam, gdzie mieszkał
z Leiserem.
- Dobry film? - zapytał Johnson.
- Świetny.
- Myślałem, że idziesz na spacer - powiedział Haldane, podnosząc wzrok
znad krzyżówki.
- Zmieniłem zdanie.
- Przy okazji - rzucił Haldane - pistolet Leisera. O ile wiem, najbardziej
odpowiada mu trzy osiem.
- Tak. Teraz nazywają to dziewiątką.
- Kiedy wróci, powinien zacząć go ze sobą nosić, zabierać wszędzie.
Nienaładowany, rzecz jasna. - Rzut oka na Johnsona. - Szczególnie kiedy
rozpocznie ćwiczenia z nadawania. Musi go mieć przez cały czas; chcemy,
żeby bez niego czuł się bezradny. Postarałem się, żeby wydano nam jedną
sztukę. Avery, znajdziesz ją w swoim pokoju z różnymi typami kabur.
Może zechciałbyś wytłumaczyć mu, o co chodzi?
- Pan sam mu nie powie?
- Ty to zrobisz. Tak dobrze ci z nim idzie.
Poszedł na górę, żeby zadzwonić do Sarah. Rozmowa była bardzo
oficjalna.
Leiser wykręcił numer Betty, ale nie odpowiadał.
Ulżyło mu. Poszedł do taniego jubilera w pobliżu stacji i kupił złoty
dyliżans i konie do bransoletki. Kosztowały jedenaście funtów, czyli tyle,
ile wynosiły jego diety. Poprosił jubilera, żeby przesłał prezent na jej adres
w South Park. Dołączył karteczkę: Wracam za dwa tygodnie. Bądź
grzeczną dziewczynką. Zaćmienie umysłu: podpisał się F. Leiser, skreślił i
napisał: Fred.
Przeszedł się kawałek, pomyślał, że można by poderwać jakąś
dziewczynę, i wreszcie wynajął sobie pokój w hotelu obok stacji. Spał źle,
bo przeszkadzał mu hałas dochodzący z ulicy. Rano znów wykręcił ten
sam numer. Nikt nie odpowiadał. Szybko odłożył słuchawkę; powinien
trochę poczekać. Zjadł śniadanie, wyszedł i kupił niedzielne gazety, zabrał
je do pokoju i do obiadu czytał sprawozdania z meczów piłkarskich. Po
południu wyszedł na spacer. Weszło mu to w krew. Spacer bez celu.
Poszedł wzdłuż rzeki aż do Charing Cross i dotarł do pustego parku w
strugach deszczu. Na asfaltowych dróżkach leżały żółte liście. Na
estradzie siedział samotny starzec w czarnym płaszczu, z zieloną parcianą
torbąprzy-pominającą pokrowiec na maskę gazową. Spał albo słuchał
muzyki.
Leiser odczekał do wieczora, żeby nie rozczarować Avery'ego, potem
złapał ostatni pociąg do Oksfordu.
146
Avery znał pewien pub za Balliol, gdzie w niedziele można było pograć w
bilard. Johnson lubił te barowe bilardy. Pił guinessa, Avery whisky. Nieźle
się bawili; to był ciężki tydzień. Johnson wygrywał. Metodycznie
obstawiał niskie numery, podczas gdy Avery próbował strzałów z
odbiciem o bandę do łuzy, za sto punktów.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spróbować tego co Fred
-zachichotał Johnson. Uderzył kijem w białą bilę; wpadła posłusznie do
właściwej dziury. - Polacy są strasznie napaleni. Biorą, co podleci.
Szczególnie Fred, to prawdziwy postrach.
- Ty też taki jesteś, Jack?
- Zależy od nastroju. Prawdę powiedziawszy, nie miałbym teraz nic
przeciwko temu.
Pograli jeszcze trochę, zatopieni w alkoholowej euforii i erotycznych
majaczeniach.
- Ale - powiedział Johnson - wolę jednak zostać we własnych kapciach, a
ty?
- Pewnie że tak.
- Wiesz. - Johnson potarł kredą czubek kija. - Nie powinienem się tak do
ciebie zwracać, prawda? Ty jesteś po college'u i w ogóle. Jesteś z innej
klasy, John.
Przepili do siebie, obaj myśląc o Leiserze.
- Na litość boską- powiedział Avery. - Walczymy w tej samej wojnie,
prawda?
- Jasne.
Johnson nalał sobie z butelki resztę guinessa. Bardzo uważał, ale trochę
poleciało na stolik.
- Za Freda - wzniósł toast Avery.
- Za Freda. I niech mu się szczęści.
- Niech ci się szczęści, Fred.
- Nie wiem, jak sobie da radę z B2 - mruknął Johnson. - Ma dużo do
nadrobienia.
- No, to za Freda.
- Fred. Fantastyczny chłop. Słuchaj, znasz tego faceta, Woodforda? Tego,
który mnie wciągnął?
- Oczywiście. Przyjedzie w przyszłym tygodniu.
- Spotkałeś jego żonę? Ale babka, dawała każdemu... Chryste! Myślę, że
teraz już jej minęło. Ale nadal jest niezła, co?
- Zgadza się.
- Za niego, niech ma, co chciał - oświadczył Johnson. Wypili; jakoś
odechciało im się dowcipkować.
147
- Chodziła z facetem od administracji, Jimmym Gortonem. Co się z nim
dzieje?
- Jest w Hamburgu. Dobrze mu idzie.
Do domu dotarli przed Leiserem. Haldane leżał już w łóżku.
Było dobrze po północy, kiedy Leiser powiesił wilgotny płaszcz z
wielbłądziej wełny w holu, na wieszaku, bo był człowiekiem
metodycznym. Wszedł na palcach do salonu i włączył światło. Popatrzył z
zadowoleniem na masywne meble, na wysoką komodę kunsztownie
ozdobioną in-krustacjami, z ciężkimi uchwytami z mosiądzu, na
sekretarzyk i stolik pod Biblię. Z zachwytem składał kolejną wizytę ładnej
kobiecie grającej w kry-kieta, przystojnym mężczyznom na wojnie,
chłopcom w kapeluszach słomkowych robiącym pogardliwe miny,
dziewczętom w Cheltenham. Zegar na półce kominka wyglądał jak
pawilonik z błękitnego marmuru. Wskazówki były złote, tak ozdobne, tak
obsypane kwiatami, tak szerokie, że trzeba było popatrzeć dwa razy, by
odczytać godzinę. Nie zmieniły pozycji, odkąd wyjechał, a może odkąd się
urodził. Stary, wysłużony zegar.
Podniósł walizkę i poszedł na górę. Haldane kaszlał, ale w jego pokoju
było ciemno. Zastukał do drzwi Avery'ego.
- Jesteś tam, John?
Po chwili usłyszał, jak Avery siada na łóżku.
- Dobrze się bawiłeś, Fred?
- Jasne.
- Z kobietami w porządku?
- Jak zwykle. Do jutra, John.
- Do jutra. Dobranoc, Fred. Fred...
- Tak, John?
- Jack i ja trochę się zabawiliśmy. Szkoda, że cię nie było.
- Szkoda, John.
Powoli poszedł do pokoju, zadowolony mimo zmęczenia. Zdjął
marynarkę, zapalił papierosa i rzucił się z ulgą na fotel. Był wygodny, miał
wysokie oparcie i szerokie poręcze. Wtedy coś zauważył. Na ścianie
wisiała tabela z wzorem, jak zamieniać litery na liczby, a niżej, na łóżku,
pośrodku pikowanej narzuty, leżała stara walizka z ciemnozielonego
płótna ze skórzanymi obiciami na rogach. Była otwarta. Stały w niej dwie
skrzynki z szarej stali. Wstał, patrzył na nie bez słowa. Sięgnął ręką i
dotknął ich ostrożnie, jakby mógł się oparzyć, obrócił pokrętła, nachylił
się i odczytał napisy przy przełącznikach. To mógł być aparat, który miał
ze sobą w Holandii, nadajnik i odbiornik w jednej skrzynce; bateria, klucz
i słuchawki w drugiej. Kryształki, jakiś tuzin, w torbie z jedwabiu
spadochronowego, ściąg-
148
niętej u góry sznurkiem. Nacisnął palcem na klucz; wydawał się znacznie
mniejszy, niż go zapamiętał.
Wrócił do fotela, wciąż wpatrując się w walizkę. Siedział sztywny i
czujny.
Spóźnił się na śniadanie.
- Cały dzień będziesz pracował z Johnsonem - powiedział Haldane. -Od
rana do wieczora.
- A spacer? - Avery obierał jajko.
- Może jutro. Od dziś skupiamy się na technice. Spacery niestety schodzą
na plan dalszy.
Control często zostawał w Londynie w poniedziałkowe wieczory. Mówił,
że jest to jedyna okazja, kiedy może dostać krzesło w swoim klubie.
Smiley podejrzewał, że szef chce pobyć z dala od żony.
- Słyszałem, że na Blackfriars Road zaświeciło słońce - powiedział.
-Leclerc rozbija się rolls-royce'em.
- To najzwyklejszy w świecie humber z puli ministerstwa - odparł Smiley.
- A więc stamtąd go dostali? - zapytał Control, wysoko unosząc brwi. -
Czy to nie zabawne? Czarni bracia, bleckfriarsi, zgarnęli pulę.
14
Znasz tę radiostację? - zapytał Johnson. - ToB2.
- Okej. Oficjalna nazwa: typ trzeci, wersja druga, na prąd zmienny albo
sześciowoltowy akumulator samochodowy, ale ty będziesz korzystać z
sieci, zgadza się? Tam, dokąd się wybierasz, zmienili prąd i teraz mają
zmienny. Pobór z sieci to pięćdziesiąt siedem watów przy nadawaniu i
dwadzieścia pięć przy odbiorze. Więc jeśli utkniesz gdzieś, gdzie będą
mieli prąd stały, to będziesz musiał pożyczyć akumulator, tak?
Leiser był poważny.
- Przewód sieciowy zaopatrzony jest w trójniki pasujące do wszystkich
kontynentalnych gniazdek - mówił dalej Johnson.
- Wiem.
Patrzył, jak Johnson przygotowuje radiostację do pracy. Najpierw
podłączył nadajnik i odbiornik do zasilania za pomocą wtyczki z
sześcioma bolcami, mocując zaciski do przyłącza. Gdy już to zrobił i
włączył
149
radiostację, zamontował miniaturowy klucz do alfabetu Morse'a do
nadajnika i słuchawki do odbiornika.
- Ten klucz jest mniejszy niż te, których używaliśmy podczas wojny -
zaprotestował Leiser. - Sprawdzałem wieczorem. Palce ciągle mi się
ześlizgują.
Johnson pokręcił głową.
- Wybacz, Fred, rozmiar jest ten sam. - Mrugnął do niego. - Może palce ci
urosły.
- W porządku, zaczynajmy.
Johnson wyciągnął ze skrzynki z częściami zwój wielożyłowego drutu
pokrytego plastikową izolacją i podłączył jeden jego koniec do przyłącza
anteny.
- Większość kryształków oscyluje wokół trzech megacyklów, więc nie
wolno ci zmieniać zwoju, znajdź dobrą podpórkę do anteny i wszystko
będzie na sto dwa, Fred, szczególnie nocą. Teraz uważaj na dostrajanie.
Podłączyłeś antenę, uziemienie, klucz, słuchawki i zasilanie. Uważaj na
rozkład sygnałów i na częstotliwość; musisz wyłowić kryształek zgodny z
twoim, jasne? - Podniósł małą kapsułkę z czarnego bakelitu, wprowadził
bolce do podwójnej wtyczki. - Wsuwasz bolce do dziurek, o tak. Jak do tej
pory wszystko gra, co, Fred? Nie za szybko pokazuję?
- Dobrze widzę, nie musisz ciągle pytać.
- Teraz przekręcasz tarczkę na „kryształki podstawowe" i dostosowujesz
szerokość pasma do twojej częstotliwości. Jeśli jesteś na trzech i pół
megawatach, musisz ustawić szerokość fali na trzy do czterech, o tak.
Teraz podłącz cewkę i wszystko gra.
Leiser trzymał się za głowę, usilnie próbując spamiętać kolejność ruchów,
które kiedyś tak łatwo wykonywał. Johnson robił wszystko ze zręcznością
człowieka kochającego swój fach. Mówił głosem miękkim i swobodnym,
cierpliwie, ręce przenosił z jednego pokrętła na drugie automatycznie, z
wprawą zawodowca. Przez cały czas mówił:
- Przełącznik DRP przekręcasz na D, żeby dostroić; ustawiasz dostrajanie
anodowe i dostrajanie anteny na dziesięć, teraz już możesz włączyć
zasilanie, jasne? - Wskazał okienko z licznikiem. - Powinieneś uzyskać
odczyt trzysta albo podobny. Teraz jestem gotów do akcji: ustawiam
wybieranie na trzy i przekręcam WM, aż otrzymam odczyt maksymalny,
ustawiam na sześć...
- Co to jest WM?
- Wzmacniacz mocy, Fred, nie wiedziałeś?
- Mów dalej.
- Teraz kręcę gałką dostrajania anody, aż uzyskam wartość minimalną... i
proszę! Mam sto, gdy gałka jest na dwóch, jasne? Teraz przesuń
150
DRP na P, przesyłanie, i już możesz dostrajać antenę. Naciśnij klucz.
Dobrze, widzisz? Otrzymujesz wyższy odczyt, bo dajesz moc na antenę,
nadążasz?
W milczeniu odprawił krótki rytuał dostrajania anteny, aż strzałka licznika
opadła na pożądany odczyt.
- I gra muzyka! - oświadczył triumfalnie. - Teraz kolej na Freda. Widzisz,
ręce ci się pocą. Ależ ty musiałeś szaleć w ten weekend! Minutkę, Fred!
Wyszedł z pokoju, wrócił z ogromną pieprzniczką i delikatnie posypał z
niej francuską kredą czarny romb klucza.
- Dobrze ci radzę - powiedział. - Zostaw dziewczyny w spokoju, Fred.
Niech podrywająje inni.
Leiser patrzył na swoją dłoń. Kropelki potu zbierały się w zagłębieniach.
- Nie mogłem zasnąć.
- Pewnie, że nie mogłeś. - Poklepał czule skrzynkę. - Od dziś sypiasz
tylko z nią! To jest pani Fredowa, i nikt więcej! - Rozmontował radiostację
i czekał, aż Leiser zacznie.
Z dziecięcą powolnością Leiser mozolnie składał sprzęt. To wszystko było
tak dawno.
Dzień po dniu Leiser i Johnson siadywali przy małym stoliku w sypialni i
wystukiwali wiadomości. Czasem Johnson odjeżdżał furgonetką, zostawiał
Leisera samego i wymieniali się szyframi do wczesnego rana. Albo Leiser
i Avery wychodzili - Leiserowi nie wolno było wychodzić samemu - i z
wynajętego domu w Fairford wysyłali sygnały, kodowali, przesyłali i
przyjmowali klarem jakieś błahostki, że niby są radioamatorami. Leiser
wyraźnie się zmienił. Stał się nerwowy i łatwo się irytował. Skarżył się
Haldane'owi, że trudno jest nadawać na kilku częstotliwościach i ciągle
zmieniać pasma, że nie nadąża. Jego stosunki z Johnso-nem przez cały
czas były nie najlepsze. Johnson dołączył do nich później i z jakichś
powodów Leiser nalegał, żeby traktować go jak outsidera, nie dopuszczać
do komitywy, która według niego, powstała między Averym, Haldane'em i
nim.
Pewnego razu, przy śniadaniu, doszło do absurdalnej sceny. Leiser
podniósł wieczko słoika, zajrzał do środka i zwracając się do Avery'ego,
zapytał:
- Czy to miód z pasieki?
Johnson nachylił się przez stół z nożem w jednej ręce i chlebem z masłem
w drugiej.
- Nie mówimy tak, Fred. Nazywamy to po prostu miodem.
151
- Zgadza się, to miód. Miód prosto z pasieki.
- Po prostu miód - powtórzył Johnson. - W Anglii mówimy po prostu
miód.
Leiser powoli odłożył wieczko na miejsce. Pobladł z gniewu.
- Ty mi nie opowiadaj, jak ja mam mówić. Haldane ostro spojrzał sponad
gazety.
- Uspokój się, Johnson. Równie dobrze można powiedzieć miód z pasieki.
W uprzejmości Leisera było coś uniżonego, w jego kłótniach z John-
sonem coś z kuchennych awantur.
Mimo takich incydentów, jak to bywa z dwojgiem pracujących dzień w
dzień przy jednym projekcie, stopniowo zaczęli dzielić nadzieje, nastroje i
kryzysy. Kiedy lekcja poszła dobrze, posiłek, który jedli po niej, był
wesołą imprezą. Wymieniali ezoteryczne uwagi na temat stanu jonos-fery,
dystansu przeniesienia na danej częstotliwości albo o nienaturalnym
odczycie na liczniku, który stwierdzili podczas nastrajania. Kiedy coś
poszło źle, rozmawiali mało albo wcale i wszyscy, poza Haldane'em, jedli
pospiesznie z braku tematu do rozmowy. Czasem Leiser pytał, czy może
pójść na spacer z Averym, ale Haldane kręcił głową i mówił, że nie ma na
to czasu. Avery, zdradziecki kochanek, nie spieszył na ratunek.
Gdy dwutygodniowy okres zbliżał się do końca, Dom Chrabąszcza kilka
razy odwiedzili specjaliści z różnych dziedzin. Przyjeżdżali z Londynu.
Był instruktor od fotografii, wysoki mężczyzna z zapadniętymi oczami,
który zademonstrował miniaturowy aparat o wymiennych soczewkach,
lekarz, dobrotliwy i zrównoważony, który bez końca osłuchiwał serce
Leisera. Skarb nalegał na to, bo pojawił się problem odszkodowania.
Leiser oświadczył, że nie ma nikogo na utrzymaniu, ale i tak go
przebadano, żeby zadowolić Skarb.
Im bardziej Leiser był zapracowany, tym większą przyjemność czerpał z
pistoletu. Avery dał mu go po jego powrocie z weekendowej przepustki.
Upodobał sobie kaburę naramienną- poły jego marynarki dobrze
maskowały wybrzuszenie - i czasem, pod koniec długiego dnia, wyciągał
pistolet, dotykał go, patrzył w lufę, podnosił i opuszczał, tak jak to robił na
strzelnicy.
- Nie ma lepszego pistoletu - powtarzał. -Nie w tym przedziale wagowym.
Możecie sobie mieć te modele kontynentalne. Damskie pistoleciki i tyle,
tak jak samochody. Wierz mi, John, trzy osiem jest najlepszy.
- Teraz mówi się na niego dziewięć milimetrów.
Jego niechęć do obcych osiągnęła apogeum podczas wizyty Hyde'a,
człowieka z Cyrku. Ranek rozpoczął się źle. Leiser nadawał na czas, ko-
152
dował i transmitował czterdzieści grup; jego sypialnia i sypialnia John-
sona były teraz połączone wewnętrznym obwodem; kontaktowali się zza
zamkniętych drzwi. Johnson nauczył go kilku międzynarodowych
sygnałów kodowych: QRJ, twoje sygnały są za słabe, nie można ich
odczytać, QRW, nadawaj szybciej, QSD, robisz błędy w nadawaniu, QSM,
powtórz ostatnią transmisję, QSZ, prześlij każde słowo dwa razy, QRU,
nie mam nic dla ciebie. Transmisje Leisera robiły się coraz bardziej
nierówne. Komentarze Johnsona, choć wyrażane w zawoalowany sposób,
tylko pogłębiały jego stres, aż z okrzykiem irytacji wyłączył aparat i
poszedł na dół, do Avery'ego. Johnson pobiegł za nim.
- Fred, nie wolno się poddawać.
- Daj mi spokój.
- Słuchaj, Fred, zrobiłeś to źle. Powiedziałem ci, żebyś wysłał kilka grup,
zanim wyślesz wiadomość. Nie możesz tego zapamiętać, nie możesz. ..
- Daj mi spokój, powiedziałem! - Już miał coś palnąć, gdy rozległ się
dzwonek do drzwi.
To był Hyde. Przyprowadził asystenta, grubasa, który coś ssał.
Po lunchu nie odtwarzali taśm. Ich goście usiedli obok siebie i jedli z
ponurą miną, jakby codziennie podawano im to samo jedzenie ze względu
na jego wartość kaloryczną. Hyde był skromnym człowiekiem o śniadej
twarzy, bez cienia poczucia humoru, czym przypominał Avery'emu
Sutherlanda. Przyjechał, żeby nadać Leiserowi nową tożsamość. Miał dla
niego papiery do podpisu, dowody tożsamości, kartki żywnościowe, prawo
jazdy, zezwolenie na przebywanie w strefie granicznej na konkretnym jej
odcinku i starą koszulę w teczce. Po obiedzie wyłożył wszystko na stole w
salonie, a fotograf przygotował aparat.
Ubrali Leisera w koszulę i zrobili mu zdjęcie en face, z oboma uszami,
według niemieckich przepisów. Potem kazali mu podpisać dokumenty.
Wyglądał na zdenerwowanego.
- Będziemy na ciebie mówić Freiser - oświadczył Hyde na koniec.
- Freiser? To jak moje własne nazwisko.
- Na tym polega pomysł. Tego chcieli twoi mocodawcy. Dla podpisów i
takich spraw, żeby nie było wpadki. Powinieneś trochę poćwiczyć, zanim
zaczniesz się podpisywać.
- Wolałbym, żeby było inne. Zupełnie inne.
- Trzymamy się Freisera - powiedział Hyde. - Tak zostało postanowione
na wysokim szczeblu. - Hyde należał do ludzi, którzy nadużywali strony
biernej.
Zapadło nieprzyjemne milczenie.
153
- Chcę, żeby było inne. Nie podoba mi się nazwisko Freiser i chcę, żeby
było inne. - Hyde też mu się nie podobał i miał zamiar zaraz to
powiedzieć.
Interweniował Haldane.
- Masz działać według instrukcji. To departament podjął decyzję.
Wszelkie zmiany są poza dyskusją.
Leiser był bardzo blady.
- Więc niech, do cholery, zmienią instrukcje. Chcę innego nazwiska i tyle.
Chryste, to taka mała zmiana. Tylko o to proszę: o inne nazwisko, takie jak
trzeba, a nie o niedorobione małpowanie mojego.
- Nie rozumiem - powiedział Hyde. - To tylko szkolenie, prawda?
- Nie musisz niczego rozumieć! Zmień je i tyle. Co ty sobie myślisz, do
diabła! Przychodzisz tu i się rządzisz?
- Zadzwonię do Londynu - oświadczył Haldane i poszedł na górę. Czekali
w niezręcznym milczeniu, dopóki nie wrócił.
- Czy zaakceptowałbyś nazwisko Hartbeck? - zapytał. W jego głosie była
nuta sarkazmu.
Leiser uśmiechnął się.
- Hartbeck jest w porządku. - Rozłożył ręce w przepraszającym geście. -
Hartbeck jest nawet fajne.
Przez dziesięć minut ćwiczył podpis, wreszcie podpisał papiery z
rozmachem, jakby przebijał się przez warstwę kurzu. Hyde poinformował
ich, jak posługiwać się dokumentami. Zabrało to mnóstwo czasu. W
Niemczech Wschodnich nie było kartek, ale istniał system rejestrowania
się w sklepach z żywnością, które wystawiały klientom zaświadczenia.
Wyjaśnił zasady wydawania przepustek na podróż i okoliczności, w jakich
je wystawiano, wytłumaczył obszernie, kiedy Leiser ma obowiązek
pokazywać dowód tożsamości bez wezwania: gdy kupuje bilet na pociąg
albo gdy zamawia nocleg w hotelu. Leiser sprzeczał się z nim i Hyde
chciał jak najszybciej sfinalizować sprawę. Kiedy skończył, skinął głową i
pożegnał się. Starą koszulę złożył i wsadził do teczki, jakby była częścią
jego wyposażenia. Wyszedł razem z fotografem.
Ten wybuch Leisera sprawił, że Haldane zaczął się niepokoić. Zadzwonił
do Londynu i kazał swojemu asystentowi sprawdzić w teczce Leisera, czy
jest tam jakaś wzmianka o niejakim Freiserze. Asystent przeszukał
wszystkie indeksy, ale niczego nie znalazł. Kiedy Avery stwierdził, że
Haldane przywiązuje zbyt wielką wagę do tego incydentu, ten pokręcił
głową.
- Czekamy na drugie przyrzeczenie - powiedział.
Odtąd Leiser był codziennie instruowany co do swojej przykrywki. Krok
po kroku wraz z Averym i Haldane'em budował szczegóły życia
154
człowieka o nazwisku Hartbeck -jego praca, upodobania i rozrywki, życie
miłosne i dobór przyjaciół. Razem wchodzili w najciemniejsze zakamarki
domniemanych losów tego człowieka, przydawali mu umiejętności i
cechy, których sam Leiser nie posiadał.
Któregoś dnia przyjechał Woodford z nowinami z departamentu.
- Dyrektor organizuje niezłe przedstawienie. - Można było pomyśleć, po
sposobie, w jaki to powiedział, że Leclerc zmaga się z chorobą. - Za
tydzień od dzisiaj wyruszamy do Lubeki. Jimmy Gorton załatwił wszystko
z niemieckimi pogranicznikami, podobno są całkiem do rzeczy. Mamy
przygotowany punkt przerzutowy i wiejski dom za miastem. Kazał
rozgłosić, że jesteśmy grupą naukowców spragnionych spokoju i świeżego
powietrza. - Woodford rzucił porozumiewawcze spojrzenie Haldane'owi. -
Departament pracuje bez zarzutu. Jak jeden mąż. A jaki tam panuje duch!
Nikt teraz nie patrzy na zegarek. I nikt nie rozróżnia stopni. Dennison,
Stanford... wszyscy tworzymy zgrany zespół. Żebyś widział, jak Clarkie
nachodził ministerstwo w sprawie renty po biednym Taylorze... Jak się
miewa Chrabąszcz? - zapytał ściszonym głosem.
- W porządku. Jest na górze. Szkoli się na radiostacji.
- Jeszcze jakieś oznaki nerwowości? Wybuchy albo coś takiego?
- O ile wiem, nie- odparł Haldane, jakby niepodobna było o tym wiedzieć.
- Rozbrykał się? Czasem potrzebna im dziewczyna.
Woodford przywiózł rysunki sowieckich rakiet. Sporządzili je
ministerialni graficy na podstawie zdjęć przechowywanych w sekcji
badań, powiększonych do rozmiarów sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt
centymetrów i elegancko naklejonych na kartony. Niektóre opatrzone były
stemplem „ściśle tajne". Najważniejsze cechy były odpowiednio
zaznaczone, a opisy śmiesznie dziecinne: ster, dziób, przedział paliwowy,
ładunek użyteczny. Obok każdej z rakiet stała sympatyczna postać
podobna do pingwina w hełmie lotniczym, a napis głosił: wymiary
przeciętnego człowieka. Woodford rozstawił plansze wokół pokoju, jakby
prezentował własne prace; Avery i Haldane przyglądali się w milczeniu.
- Może je obejrzeć po obiedzie - zdecydował Haldane. -Na razie je
schowaj.
- Przywiozłem także film, żeby mu dać jakieś tło. Wyrzutnie, transport,
trochę na temat siły niszczenia. Dyrektor powiedział, że powinien
wiedzieć, jaka to zmyślna broń, te rakiety. Trzeba mu dać motywację.
- On nie potrzebuje motywacji - burknął Avery. Woodford coś sobie
przypomniał.
155
- A, twój mały Gladstone chce z tobą porozmawiać. Mówi, że to pilne, nie
wie, jak cię znaleźć. Powiedziałem, że zadzwonisz, jak tylko będziesz miał
czas. Najwyraźniej dałeś mu zadanie związane z Chrabąszczem. Jakąś
łamigłówkę? Mówi, że gotowa odpowiedź czeka na ciebie w Londynie. To
podoficer co się zowie. - Popatrzył na sufit. - Kiedy Fred zejdzie do nas?
- Nie chcę, żebyś się z nim spotkał, Bruce - powiedział nagle Haldane. To
było dziwne, jak na niego, że zwracał się do kogoś po imieniu. -Obawiam
się, że będziesz musiał zjeść obiad na mieście. Przedstaw rachunek
księgowości.
- Dlaczego?
- Względy bezpieczeństwa. Nie widzę potrzeby, żeby wiedział o nas
więcej, niż to konieczne. Te rysunki mówią same za siebie, film pewnie
też.
Woodford wyszedł, głęboko urażony. Avery wiedział, o co chodzi:
Haldane chciał utrzymać Leisera w przekonaniu, że w departamencie nie
ma miejsca dla głupków.
Na ostatni dzień szkolenia Haldane przygotował wielki sprawdzian, który
miał potrwać od dziesiątej rano do ósmej wieczór. Był to test łączony, na
który składała się wizualna obserwacja w mieście, potajemne robienie
zdjęć i słuchanie taśm. Z informacji, którą Leiser zbierze, sporządzony
będzie raport; zakodowany wieczorem i przekazany drogą radiową
Johnsonowi. Na porannym zebraniu zrobiło się wesoło, gdy Johnson
zażartował, żeby przez pomyłkę nie dał się aby sfotografować oksfordz-
kiej policji; Leiser śmiał się z tego do rozpuku i nawet Haldane pozwolił
sobie na mdły uśmieszek. Kończyło się terminowanie, czas wracać z
dalekiej podróży.
Ćwiczenie zakończyło się sukcesem. Johnson był zadowolony; Ave-ry
entuzjastyczny; Leiser rozładowany. Dokonali dwóch bezbłędnych
transmisji, a Johnson powiedział, że na Fredzie można polegać. O ósmej
zebrali się na kolacji, ubrani w eleganckie garnitury. Przygotowario
najlepsze dania. Haldane postawił resztę swojego burgunda; wznoszono
toasty; mowa była o spotkaniu za rok. Leiser prezentował się świetnie w
ciemnoniebieskim garniturze i jasnym jedwabnym krawacie.
Johnson spił się i chciał, żeby zniesiono na dół radiostację Leisera, co
chwila wznosił toasty i nazywał go panem Hartbeckiem. Avery i Leiser
siedzieli obok siebie; tygodniowa rozłąka właśnie się skończyła.
Następnego dnia, w sobotę, Avery i Haldane wrócili do Londynu. Leiser
miał zostać z Johnsonem, aż cała ekipa wyjedzie w poniedziałek do
Niemiec. W niedzielę furgonetka lotnictwa wojskowego zabierze wa-
156
lizki. Zostaną osobno przesłane do Gortona w Hamburgu -jak i ekwipunek
Johnsona - a stamtąd do wiejskiego domu pod Lubeką, stanowiącego
ośrodek dowodzenia operacją „Chrabąszcz". Avery przed wyjazdem, po
raz ostatni rozejrzał się po domu - czuł się z nim uczuciowo związany,
poza tym to on podpisał umowę najmu i odpowiadał za wyposażenie.
Podczas podróży do Londynu Haldane był jakiś nieswój. Jakby
wyczekiwał kryzysu u Leisera.
15
Tego samego wieczoru. Sarah leżała w łóżku. Matka przywiozła ją do
Londynu.
- Kiedy tylko będziesz mnie potrzebować - powiedział - przyjdę do ciebie,
bez względu na to, gdzie jesteś.
- Chcesz powiedzieć, że przyjdziesz, kiedy będę umierająca. - A po chwili
zastanowienia dodała: - Ja dla ciebie zrobię to samo, John. Czy teraz mogę
powtórzyć pytanie?
- Poniedziałek. Wyjeżdża cała grupa.
- Do której części Niemiec?
- Po prostu do Niemiec, do Niemiec Zachodnich. Na konferencję.
- Kolejne trupy?
- Och, na litość boską, Sarah, myślisz, że mam przed tobą jakieś
tajemnice?
- Tak, John, tak właśnie myślę - odparła bez ogródek. -1 myślę też, że
gdybyś mógł mi powiedzieć, nie przejmowałbyś się tak bardzo tym, co
robisz. Dostałeś swoistą koncesję, która mnie nie dotyczy.
- Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że to ważna sprawa... wielka operacja. Z
agentami. Szkoliłem ich.
- Kto dowodzi?
- Haldane.
- Czy to ten, który w sekrecie opowiada o swojej żonie? Według mnie jest
odrażający.
- Nie, to Woodford. Haldane jest zupełnie inny. Dziwny. Trochę belfer.
Bardzo dobry.
- Ależ oni wszyscy są dobrzy, prawda? Woodford też jest dobry. Weszła
matka z herbatą.
- Kiedy wstaniesz z łóżka? - zapytał.
- Chyba w poniedziałek. Lekarz zadecyduje.
- Będzie jej potrzebny spokój¦- oświadczyła matka i wyszła.
157
- Skoro w to wierzysz, rób to- powiedziała Sarah. - Ale nie... -przerwała,
potrząsnęła głową. Była teraz małą dziewczynką.
- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie
chcesz, żebym wierzył w to, co robię!
- No, dalej. Uwierz w to, co mówisz. Przez chwilę unikali się wzrokiem.
- Gdyby nie Anthony, naprawdę bym cię rzuciła - oznajmiła w końcu
Sarah.
- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na
dyskusję, dodał: - Niech Anthony cię nie powstrzymuje.
- Nigdy ze mnąnie rozmawiasz, z Anthonym jeszcze mniej. Ledwie cię
zna.
- A o czym tu rozmawiać?
- O Boże.
- Nie mogę mówić o mojej pracy, przecież wiesz. I tak mówię ci więcej,
niż powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie
możesz tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są
tajemnice, a gardzisz mną, kiedy łamię zasady.
- Nie powtarzaj w kółko tego samego.
- Nie cofnę się. Już postanowiłem.
- Tym razem może nie zapomnisz o prezencie dla Anthony'ego.
- Kupiłem mu tę ciężarówkę mleczarza. Znów siedzieli w milczeniu.
- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim
porozmawiać. Ciągle to proponuje. Jakaś kolacja... może cię przekona.
- Do czego?
Znalazła kawałek nici zwisający ze szwu nocnej koszuli, wyjęła nożyczki
z szuflady nocnego stolika i odcięła nić.
- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. -W ten
sposób niszczysz ubrania.
- Jacy oni są? - zapytała. - Ci agenci? Dlaczego to robią?
- Po części z poczucia lojalności. Po części dla pieniędzy, jak sądzę.
- Chcesz powiedzieć, że przekupujecie ich?
- Och, przestań!
- Czy to Anglicy?
- Jeden z nich tak. Nie pytaj mnie więcej, Sarah. Nie mogę o tym mówić. -
Przysunął się do niej. -Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziąłjąza rękę,
pozwoliła mu.
- Sami mężczyźni?
- Tak.
158
- Skoro w to wierzysz, rób to - powiedziała Sarah. - Ale nie... -przerwała,
potrząsnęła głową. Była teraz małą dziewczynką.
- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie
chcesz, żebym wierzył w to, co robię!
- No, dalej. Uwierz w to, co mówisz. Przez chwilę unikali się wzrokiem.
- Gdyby nie Anthony, naprawdę bym cię rzuciła - oznajmiła w końcu
Sarah.
- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na
dyskusję, dodał: - Niech Anthony cię nie powstrzymuje.
- Nigdy ze mnąnie rozmawiasz, z Anthonym jeszcze mniej. Ledwie cię
zna.
- A o czym tu rozmawiać?
- O Boże.
- Nie mogę mówić o mojej pracy, przecież wiesz. I tak mówię ci więcej,
niż powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie
możesz tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są
tajemnice, a gardzisz mną, kiedy łamię zasady.
- Nie powtarzaj w kółko tego samego.
- Nie cofnę się. Już postanowiłem.
- Tym razem może nie zapomnisz o prezencie dla Anthony'ego.
- Kupiłem mu tę ciężarówkę mleczarza. Znów siedzieli w milczeniu.
- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim
porozmawiać. Ciągle to proponuje. Jakaś kolacja... może cię przekona.
- Do czego?
Znalazła kawałek nici zwisający ze szwu nocnej koszuli, wyjęła nożyczki
z szuflady nocnego stolika i odcięła nić.
- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. -W ten
sposób niszczysz ubrania.
- Jacy oni są? - zapytała. - Ci agenci? Dlaczego to robią?
- Po części z poczucia lojalności. Po części dla pieniędzy, jak sądzę.
- Chcesz powiedzieć, że przekupujecie ich?
- Och, przestań!
- Czy to Anglicy?
- Jeden z nich tak. Nie pytaj mnie więcej, Sarah. Nie mogę o tym mówić. -
Przysunął się do niej. -Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziął jąza rękę,
pozwoliła mu.
- Sami mężczyźni?
- Tak.
158
I nagle, bez ostrzeżenia, bez łez, bez namysłu, wyrzuciła z siebie to:
szybko, z uczuciem, jakby już dość było przemówień i i chciała
powiedzieć coś od siebie.
- John, chcę wiedzieć, muszę wiedzieć, zanim pojedziesz. To okropne,
zupełnie nieangiełskie pytanie, ale przez cały czas, odkąd podjąłeś tę
pracę, coś takiego mi mówisz. Mówisz, że ludzie się nie liczą, ani ja, ani
Anthony, ani agenci. Mówisz, że to twoje powołanie. No dobrze, ale kto
cię wezwał, co to za powołanie? Na to nie odpowiesz nigdy: to dlatego
ukrywasz się przede mną. Jesteś męczennikiem, John? Powinnam cię
podziwiać za to, co robisz? Poświęcasz się?
Avery odpowiedział stanowczo, unikając jej wzroku:
- Nic z tych rzeczy. Wykonuję swoją pracę. Jestem technikiem; czę-
ściąmaszynerii. Chcesz mnie nakłonić do podwójnego myślenia? Chcesz
mi udowodnić paradoks?
- Nie. Powiedziałeś to, co ja chciałam powiedzieć. Każą ci nakreślić linię i
nie wychodzić poza nią. To nie jest podwójne myślenie, to jest brak
myślenia. To takie upokarzające. Czy rzeczywiście jesteś tak małym
człowiekiem?
- To ty mnie pomniejszasz. Nie drwij. Teraz właśnie mnie pomniejszasz.
- John, przysięgam, nie chciałam. Kiedy wróciłeś ostatniej nocy,
wyglądałeś, jakbyś się zakochał. Jakby to była miłość, z którą jest ci
dobrze. Wyglądałeś na wolnego i spokojnego. Przez chwilę myślałam, że
znalazłeś sobie kobietę. To dlatego zapytałam, naprawdę, czy wszyscy oni
są mężczyznami... myślałam, że się zakochałeś. A ty mi teraz mówisz, że
jesteś nikim, trybikiem, i wydajesz się z tego dumny.
Odczekał chwilę, uśmiechnął się w taki sposób, w jaki uśmiechał się do
Leisera, i powiedział:
- Sarah, tęskniłem za tobą strasznie. Kiedy byłem w Oksfordzie,
poszedłem do domu na Chandos Road, pamiętasz? Wspaniale nam się tam
żyło, prawda? - Uścisnął jej rękę. -Naprawdę wspaniale. Myślałem o tym,
o naszym małżeństwie, o tobie. I o Anthonym. Kocham cię, Sarah.
Kocham cię bardzo. Za wszystko... za to, jak wychowujesz nasze dziecko.
-Uśmiech. - Oboje jesteście tacy wrażliwi, czasem trudno mi myśleć o was
z osobna.
Milczała, więc mówił dalej:
- Myślałem, że gdybyśmy mieszkali na wsi, kupili sobie dom... teraz mam
stałą posadę, Leclerc może załatwić pożyczkę. Anthony mógłby więcej
biegać. To tylko kwestia rozwinięcia skrzydeł. Będziemy chodzili do
teatru, tak jak to robiliśmy w Oksfordzie.
159
- Czyżby? - powiedziała obojętnym tonem. - Przecież na wsi nie
moglibyśmy chodzić do teatru, prawda?
- Departament coś mi daje, nie rozumiesz tego? To naprawdę dobra
robota. To ważne, Sarah.
Łagodnie go odepchnęła.
- Matka zaprosiła nas do Reigate na Boże Narodzenie.
- Świetnie. Słuchaj... co do moich obowiązków. Teraz są mi coś winni, po
tym, co zrobiłem. Zaakceptowali mnie na równych warunkach. Jako
kolegę. Jestem jednym z nich.
- Więc odpowiedzialność nie spada na ciebie, prawda? Po prostu jeden z
zespołu. Więc nie ma poświęceń.
Wrócili do początku. Avery mówił dalej, jakby nie zdawał sobie z tego
sprawy:
- Mogę im powiedzieć? Mogę im powiedzieć, że przyjdziesz na kolację?
- Na litość boską, John - burknęła. -Nie próbuj mnie prowadzić jak
któregoś z waszych nieszczęsnych agentów.
Tymczasem Haldane siedział przy biurku i czytał raport Gladstone'a.
W okolicach Kalkstadt dwukrotnie odbyły się manewry, w 1952 i w 1960
roku. Za drugim razem Rosjanie zainscenizowali atak na Ros-tock ze
wsparciem wojsk pancernych, ale bez lotnictwa. Niewiele wiadomo było o
ćwiczeniach z 1952 roku, ponad to, że wielkie jednostki wojskowe zajęły
miasto Wolken. Podobno żołnierze nosili naramienniki w kolorze fuksji.
Raport był niewiarygodny. W obu przypadkach obszar został zamknięty;
restrykcje objęły tereny aż do północnego wybrzeża. Potem była długa
litania najważniejszych gałęzi przemysłu. Pojawiły się dowody - nadeszły
z Cyrku, która odmówiła ujawnienia źródeł - że na płaskowyżu na wschód
od Wolken zbudowano nową rafinerię i że maszyny przywieziono z
Lipska. Można było sobie wyobrazić (ale uznawano to za mało
prawdopodobne), że transportowano je koleją przez Kalkstadt. Brak
danych na temat niepokojów wśród ludności, zwłaszcza robotników, które
uzasadniałyby tymczasowe zamknięcie miasta.
Notatka z archiwum leżała na tacce na korespondencję przychodzącą.
Spisali teczki, tak jak prosił, ale niektóre były tylko do użytku na miejscu.
Będzie musiał zapoznać się z nimi w bibliotece.
Zszedł na dół, otworzył zamek szyfrowy stalowych drzwi prowadzących
do głównego archiwum i zaczął bezradnie macać po ścianie, żeby znaleźć
włącznik światła. Wreszcie poszedł w ciemnościach między regałami do
małego pokoiku bez okna na tyłach budynku, gdzie trzymano
160
tajne i wyjątkowo ważne dokumenty. Było ciemno choć oko wykol.
Zapalił zapałkę i włączył światło. Na stole leżały dwa zestawy akt:
Chrabąszcz, rozrośnięte już do trzech ściśle tajnych tomów, i Podstępy
(So-wiety i Niemcy Wschodnie) - porządny zbiór papierów i fotografii w
twardej oprawie.
Po pobieżnym przejrzeniu akt „Chrabąszcza" zwrócił uwagę na teczki.
Kartkował przygnębiającą listę łobuzów, podwójnych agentów i wariatów,
którzy w każdym, najbardziej nawet odległym zakątku świata pod każdym
pretekstem usiłowali, czasem skutecznie, zmylić zachodnie agencje
wywiadowcze. Techniki były bardzo podobne, aż do znudzenia: starannie
odtworzone ziarno prawdy, zaczerpnięte z gazet i bazarowych plotek,
mniej już starannie rozwinięte, co zdradzało pogardę oszusta dla
oszukiwanego; i w końcu ucieczka w fantazję, muśnięcie artystycznej
impertynencji, która przerywała trudny kontakt.
Na jednym z raportów - kartka z inicjałami Gladstone'a; nad nimi
wykaligrafowane słowa: Może to pana zainteresować.
Był to raport od uciekiniera dotyczący prób z bronią pancerną
przeprowadzanych przez Sowietów w pobliżu Gustweiler. Klasyfikacja:
Me nadawać biegu. Sfabrykowane. Następowało długie uzasadnienie, w
którym cytowano ustępy wyjęte niemal słowo w słowo z sowieckiego
podręcznika wojskowego wydanego w 1949 roku. Twórca raportu
rozdmuchał wszystko o jedną trzecią i od siebie dodał trochę
pomysłowych smaczków. Dołączono sześć fotografii, bardzo nieostrych,
zrobionych teleobiektywem jakoby z pociągu. Na odwrocie każdej z nich
napisane było starannym charakterem McCullocha: Twierdzi, że używat
aparatu Exa 2, produkcji wschodnioniemieckiej. Tania obudowa. Duże
pole widzenia. Migawka nastawiona na maksimum. Negatywy bardzo
niewyraźne ze względu na nierówny bieg pociągu. Podejrzane. Było to
wielce nieprzekonujące. Ten sam rodzaj aparatu. Tylko tyle. Zamknął
archiwum i poszedł do domu. „Nie musisz udowadniać, że Chrystus
urodził się w Boże Narodzenie - mówił Leclerc - to nie należy do twoich
obowiązków". Tak samo nie muszę udowadniać, że Taylor został
zamordowany, pomyślał Haldane.
Żona Woodforda dodała kropelkę wody sodowej do whisky, bardziej dla
obyczaju niż dla smaku.
- Sypiasz w biurze, już w to wierzę - burknęła. - Czy dostajesz chociaż
dodatek operacyjny?
- Jasne, że tak.
- A więc to nie jest konferencja, co? Konferencje nie liczą się jako
operacje. Chyba że - dodała z chichotem - odbywają się na Kremlu.
U -Za późno na wojnę
161
- W porządku, to nie jest konferencja. To operacja. Dlatego dostaję
dodatek.
Popatrzyła na niego surowo. Była chudą, bezdzietną kobietą, mrużyła oczy
od dymu papierosowego, który wydychała.
- Nieprawda, nic się nie dzieje. Ty to wymyśliłeś. - Zaczęła się śmiać
chropawym, fałszywym śmiechem. - Ty biedny sukinsynu - syknęła i
znów się szyderczo roześmiała. - Jak tam mały Clarkie? Wszyscy się go
boicie, prawda? Dlaczego nic nie mówisz przeciwko niemu? Jimmy
Gorton zawsze to robił: przejrzał go.
- Nie wspominaj mi o Jimmym Gortonie!
- Jimmy jest uroczy.
- Dziecinko, ostrzegam cię!
- Biedny Clarkie. Przypominasz sobie - zapytała z lekkązadumą-tę
kolacyjkę, na którą nas zaprosił do swojego klubu? Że też pamiętał, że
przyszła nasza kolej na opiekę społeczną: stek, cynaderki i mrożony
groszek. - Napiła się whisky. -1 ciepły dżin... Ciekawe, czy kiedykolwiek
miał kobietę. Chryste, dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam?
Woodford wrócił na bezpieczniejszy teren.
- W porządku, więc nic się takiego nie dzieje. - Wstał z głupawym
uśmieszkiem i wziął zapałki ze stołu.
- Nie pal tutaj tej cholernej fajki - powiedziała machinalnie.
- Nic takiego się nie dzieje - powtórzył zadowolony i zapalił fajkę,
pykając głośno.
- Boże, jak ja ciebie nienawidzę.
Woodford potrząsnął głową, wciąż się uśmiechając.
- Nic nie szkodzi - odparł. - Po prostu nic się nie stało. To ty powiedziałaś,
kochanie, a nie ja. Nie sypiam w biurze, więc wszystko jest w porządku,
prawda? Do Oksfordu też nie jadę, nie idę nawet do ministerstwa. Nie
mam samochodu, żeby mnie podwiózł do domu w nocy.
Pochyliła się do przodu, jej głos stał się nagle ostry i groźny.
- Co się dzieje? - syknęła. - Mam prawo wiedzieć, może nie? Jestem twoją
żoną! Powiedz to tym małym dziwkom w biurze. No mów!
- Przerzucamy człowieka przez granicę - powiedział Woodford. Był to
moment zwycięstwa. - Jestem odpowiedzialny za sprawy w Londynie. Jest
sytuacja kiyzysowa. Może z tego być nawet wojna. Cholernie drażliwa
sprawa. - Zapałka zgasła, ale on nadal nią wymachiwał, zataczając koła
ręką. Patrzył na żonę triumfalnie.
- Ty cholerny kłamco - burknęła. - Nie wciskaj mi takich głupot.
162
W Oksfordzie narożny pub był prawie pusty. Mieli bar dla siebie. Leiser
popijał białą damę, a operator radiostacji najlepsze piwo, jakie można było
kupić na koszt departamentu.
- Po prostu podchodź do tego spokojnie, Fred - strofował go łagodnie. -
Ostatnie ćwiczenia przeszedłeś śpiewająco. Nie martw się, usłyszymy cię,
będziesz tylko trzynaście kilometrów od granicy. To bułka z masłem,
dopóki pamiętasz o procedurach. Spokojnie nastrajaj się na falę albo
wszystko pójdzie w diabły.
- Będę pamiętał. Nie ma strachu.
- Nie martw się, że szkopy cię namierzą; nie przesyłasz listów miłosnych,
tylko trochę grup. Potem nowy sygnał i zmiana częstotliwości. Nie dojdą
do ciebie, bazując na tym, na pewno nie przez ten czas, kiedy
tam będziesz.
- Może w dzisiejszych czasach potrafią już to zrobić - powiedział
Leiser. - Może od wojny poszli do przodu.
- Cały ruch w eterze będzie trafiał do ich nasłuchu, statki, wojsko,
kontrola lotów, Bóg wie co jeszcze. Fred, to nie są nadludzie, są tacy jak
my. Zwykłe chłopy. Nie martw się.
- Ja się nie martwię. Nie dostali mnie podczas wojny; a jeśli, to nie
na długo.
- Posłuchaj, Fred, a co sądzisz o tym? Jeszcze jeden drink i wyślizgniemy
się do domu, i poćwiczymy sobie ładnie z panią Hartbeck? Po ciemku,
rozumiesz. Ona jest wstydliwa. Zrobimy to na sto procent, zanim
pójdziemy spać. Jutro będziemy na luzie. W końcu jutro jest niedziela, no
nie?
- Chce mi się spać. Nie mógłbym trochę się zdrzemnąć, Jack?
- Jutro, Fred. Jutro sobie odpoczniesz. - Szturchnął Leisera w łokieć. -
Teraz jesteś żonaty, Fred. Wiesz, jak to jest, nie zawsze można iść spać.
Składałeś przyrzeczenie, jak to my mówimy.
- W porządku, zapomnij, dobrze? - Leiser zdawał się ledwo panować nad
sobą. - Zostaw to, rozumiesz?!
- Wybacz, Fred.
- Kiedy jedziemy do Londynu?
- W poniedziałek.
- Czy John tam będzie?
- Spotkamy się z nim na lotnisku. I z kapitanem. Chcieli, żebyśmy jeszcze
trochę poćwiczyli... rutyna i tak dalej.
Leiser pokiwał głową, stukając drugim i środkowym palcem o blat stołu,
jakby naciskał klucz.
- Słuchaj, dlaczego nie powiedziałeś nam o tych dziewczynach, które
miałeś podczas weekendu w Londynie? - zapytał Johnson.
163
Leiser pokręcił głową.
- No to masz tu połówkę i pograjmy w bilard. Leiser uśmiechnął się
lekko, zapomniał już o złości.
- Mam znacznie więcej pieniędzy niż ty, Jack, biała dama to drogi drink.
Nie martw się.
Posmarował kredą końcówkę kija i położył sześciopensówkę.
- Gramy na podwójną stawkę albo kwitujemy sprawę.
- Słuchaj, Fred - perswadował Johnson łagodnie. - Nie szarp się na dużą
forsę i nie próbuj wbić czerwonej do łuzy za sto. Bierz dwudziestki i
pięćdziesiątki, sumują się, wiesz. Wtedy ci się uda.
Leiser nagle się zezłościł, odstawił kij na miejsce i zdjął swój wełniany
płaszcz z kołka.
- Co się stało, Fred, o co tym razem, do diabła, chodzi?
- Na litość boską, odczep się! Przestań mnie pocieszać jak jakiś cholerny
klawisz. Mam do wykonania zadanie, wszyscy je mieliśmy podczas wojny.
Nie siedzę w celi wisielców.
- Nie wygłupiaj się - powiedział łagodnie Johnson, biorąc od niego
płaszcz i wieszając z powrotem na kołku. - A tak na marginesie, nie
mówimy cela wisielców, mówimy cela śmierci.
Carol postawiła kawę na biurku przed Leclerkiem. Spojrzał na nią bystro i
podziękował, zmęczony, ale pełen wigoru, jak dziecko pod koniec
przyjęcia.
- Adrian Haldane poszedł do domu - powiedziała Carol. Leclerc wrócił do
swoich map.
- Zajrzałam do jego pokoju. Mógł powiedzieć dobranoc.
- Nigdy tego nie robi - rzucił z dumą Leclerc.
- Czy mam jeszcze coś zrobić?
- Nie mogę spamiętać, jak przelicza się jardy na metry.
- Ja też nie.
- Cyrk twierdzi, że ten wąwóz ma dwieście metrów długości. To jest
około dwustu pięćdziesięciu jardów, prawda?
- Tak mi się wydaje. Przyniosę książkę.
Poszła do swojego pokoju i wzięła podręcznik z biblioteczki.
- Jeden metr to trzydzieści dziewięć, przecinek, siedem cala - przeczytała.
- Sto metrów to sto dziewięć jardów i trzynaście cali.
Leclerc zapisał to sobie.
- Myślę, że powinniśmy wystosować telegram z potwierdzeniem do
Gortona. Napij się najpierw kawy, a potem przyjdź z notatnikiem.
- Nie mam ochoty na kawę.
164
- Zwyczajny priorytet wystarczy, nie chcemy wyciągać starego Jim-
my'ego z łóżka - szybko przejechał małądłoniąpo włosach. - Jeden. Grupa
operacyjna: Haldane, Avery, Johnson i Chrabąszcz, przybywa liniami
BEA, lotem numer ten a ten, o godzinie tej a tej, dziewiątego grudnia.
-Podniósł wzrok. - Szczegóły poda ci pion administracyjny. Dwa. Wszyscy
będą podróżować pod własnymi nazwiskami i pojadą pociągiem do
Lubeki. Ze względów bezpieczeństwa nie powitasz, powtarzam, nie
powitasz grupy na lotnisku, ale możesz dyskretnie skontaktować się
telefonicznie z Averym w bazie w Lubece. Nie możemy go narazić na
kontakt z kochanym Adrianem. - Dodał ze śmiechem: - Ci dwaj się ze sobą
nie przyjaźnią... - Zaczął mówić głośniej: - Trzy. Grupa numer dwa, w
skład której wejdzie tylko dyrektor, przybywa porannym lotem dziesiątego
grudnia. Spotkasz się z nim na lotnisku i odbędziesz krótką konferencję
przed jego odjazdem do Lubeki. Cztery. Twoja rola polega na dyskretnym
doradztwie i pomocy na wszystkich etapach w celu doprowadzenia
operacji „Chrabąszcz" do pomyślnego końca.
Wstała.
- Czy Avery musi jechać? Jego biedna żona nie widziała go od tygodni.
- Wichry wojny - odparł Leclerc, nie patrząc na nią. - Ile czasu zajmie
czołganie na dystansie dwustu dwudziestu jardów? - wymruczał. -Och,
Carol, dodaj jeszcze jedno zdanie do telegramu: Pięć. Dobrych łowów.
Staremu Jimmy'emu potrzeba trochę zachęty. Tkwi tam zdany na własne
siły.
Podniósł teczkę z tacki na korespondencje przychodzącą i krytycznym
wzrokiem popatrzył na okładkę, świadom zapewne, że Carol mu się
przygląda.
- Aha - kontrolowany uśmiech. - To musi być ten węgierski raport. Czy
spotkałaś się kiedy z Arthurem Fieldenem w Wiedniu?
- Nie.
- Miły facet. Chyba w twoim typie. Jeden z naszych najlepszych
chłopców... zna swój fach. Bruce mówił mi, że sporządził bardzo dobry
raport o przesunięciach jednostek w Budapeszcie. Muszę nakłonić
Adriana, żeby na to rzucił okiem. Tyle się teraz dzieje. - Otworzył teczkę i
zaczął czytać.
- Rozmawiałeś z Hyde'em? - zapytał Control.
- Tak.
- No i co powiedział? Co oni tam mają?
Smiley wręczył mu whisky z wodą sodową. Byli w domu Smileya na
Bywater Street. Control siedział na swoim ulubionym krześle obok
kominka.
165
- Powiedział, że denerwują się jak przed nocą poślubną.
- Hyde tak powiedział? Hyde użył takiego zwrotu? Niesamowite.
- Zajęli dom w północnym Oksfordzie. Był tam tylko jeden agent, Polak
w okolicach czterdziestki. Chcieli, żeby mu wyrobić dokumenty
mechanika z Magdeburga na nazwisko, zdaje się, Freiser. Potrzebowali
delegacji służbowej do Rostoku.
- Kto jeszcze tam był?
- Haldane i ten nowy, Avery. Ten, który przyszedł do mnie w sprawie
fińskiego kuriera. I radiooperator Jack Johnson. Pracował dla nas podczas
wojny. Poza tym nikogo. Tyle, jeśli chodzi o ich wielką ekipę agentów.
- Co oni zamierzają? I kto dał im pieniądze na szkolenia? My
wypożyczyliśmy im jakiś sprzęt, prawda?
- Tak, B2.
- Cóż to jest, do licha?
- Radiostacja z czasów wojny - zirytował się Smiley. - Powiedziałeś, że
tylko tyle możemy im dać. To i kryształki. Po co zawracałeś sobie głowę
kryształkami?
- Po prostu dobroczynność. Więc to było B2? No proszę. - Control
powiedział to z wyraźną ulgą. - Niedaleko na tym zajadą, prawda?
- Wracasz na noc do domu? - zapytał niecierpliwie Smiley.
- Sądziłem, że mnie tu przenocujesz - zasugerował Control. - To taka
mordęga wlec się do domu. Ci ludzie... z dnia na dzień robią się coraz
gorsi.
Leiser siedział przy stole. W ustach nadal miał smak białej damy. Patrzył
na podświetloną tarczkę swojego zegarka, przed nim leżała otwarta
walizka. Była jedenasta osiemnaście, duża wskazówka zmierzała
szarpnięciami ku dwunastej. Zaczął wystukiwać: JAJ, JAJ- zapamiętasz to,
Fred, nazywam się Jack Johnson, rozumiesz? - przełączył się na odbiór.
Nadeszła odpowiedź Johnsona, pewna jak opoka. „Nie spiesz się -
powiedział Johnson - nie szalej. Będziemy na nasłuchu przez całą noc, jest
mnóstwo terminów nadawania".
W świetle latarki liczył zakodowane grupy. Było ich trzydzieści osiem.
Odłożył latarkę i wystukał trójkę i ósemkę; cyfry były łatwe, ale długie.
Umysł miał jasny. Przez cały czas słyszał łagodne upomnienia Jacka: „Za
szybko nadajesz krótkie znaki, Fred, kropka to jedna trzecia kreski,
rozumiesz? To trwa dłużej, niż myślisz. Nie spiesz się z przerwami, Fred.
Pięć kropek między każdym słowem, trzy kropki między każdą literą.
Przedramię poziomo, w prostej linii z dźwigienką klucza, łokieć daleko
166
od ciała". To jest jak walka na noże, pomyślał, lekko się uśmiechając, i
zaczął nadawać. Palce luźno, Fred, zrelaksuj się, nadgarstek nad stołem.
Wystukał pierwsze dwie grupy, trochę zamazując przerwy, ale nie tak
bardzo, jak robił to zazwyczaj. Teraz szła trzecia grupa: włączyć sygnał
bezpieczeństwa. Wystukał S, przerwał i wystukał następne dziesięć grup,
spoglądając co chwila na tarczkę zegarka. Po dwóch i pół minucie
przerwał nadawanie, sięgnął po kapsułkę zawierającą kryształek, wymacał
palcami podwójną wtyczkę, włożył kapsułkę, potem krok po kroku
przeprowadził procedurę nastawiania częstotliwości. Kręcił tarczami skali,
oświetlał latarką półksiężycowate okienko, żeby zobaczyć, jak podryguje
w nim czarny język wskazówki.
Wystukał drugi sygnał, PRE, PRE, szybko przełączył się na nasłuch i
znów usłyszał Johnsona: „QRK 4, twój sygnał jest czytelny". Zaczął
nadawać dalej. Ręka poruszała się powoli, ale metodycznie, oko śledziło
rząd pozbawionych sensu liter, aż wreszcie, kiwając z zadowolenia głową,
usłyszał odpowiedź Johnsona: „Sygnał odebrany. QRU: nie mam nic dla
ciebie".
Kiedy skończyli, Leiser uparł się na krótki spacer. Było przejmująco
zimno. Poszli Walton Street, aż do rogatek Worcesteru, stamtąd Banbury
Road wrócili do szacownego sanktuarium, ich domu w północnym
Oksfordzie.
16 Start
To był ten sam wiatr. Wiatr, który szarpał zamarzniętym ciałem Taylo-ra i
siekł deszczem poczerniałe ściany przy Blackfriars Road, wiatr, który
szarpał trawę Port Meadow, teraz uderzał na oślep w okiennice wiejskiego
domu.
W domu czuć było koty. Żadnych dywanów. Podłogi z kamienia. Nic by
ich nie osuszyło. Johnson rozpalił w piecu kaflowym w sieni, jak tylko
przyjechali, ale na kamiennej podłodze nadal zalegała wilgoć zbierająca
się w krople jak zmęczona armia. Przez cały czas pobytu ani razu nie
zobaczyli kota, czuli je jednak w każdym pokoju. Johnson zostawił na
progu peklowaną wołowinę, zniknęła w dziesięć minut.
Dom był parterowy z wysokim strychem-spichlerzem, zbudowany z cegły.
Stał przy niewielkim zagajniku pod ogromnym flamandzkim niebem. Był
długi, prostokątny, z obórką od strony lasu. Znajdował się trzy
167
kilometry od Lubeki. Leclerc powiedział, że nie będą wychodzi li do
miasta.
Na strych prowadziła drabina. Tam Johnson zainstalował radiostację.
Między belkami rozwiesił antenę, a potem przeprowadził ją przez świetlik
do wiązu rosnącego przy drodze. W domu nosił brązowe wojskowe
tenisówki i bluzę z symbolem dywizjonu. Gorton zamówił im posiłki w
angielskiej kantynie wojskowej w Celle. Złożono je w starych pudłach
kartonowych na kuchennej podłodze. Na fakturze napisane było: „Goście
pana Gortona". Znalazły się tam dwie butelki dżinu i trzy butelki whisky.
Zajmowali dwie sypialnie; Gorton przysłał im prycze wojskowe, po dwie
do każdego pokoju, i lampki do czytania ze standardowymi zielonymi
abażurami. Haldane bardzo się zdenerwował z powodu tych prycz.
- Musiał rozgłosić to w każdym cholernym departamencie w okolicy -
utyskiwał. - Tania whisky, jedzenie z kantyny, prycze. Pewnie się okaże, że
dom zarekwirował na potrzeby wojska. Boże, kto tak prowadzi operacje?
Przyjechali późnym popołudniem. Johnson, gdy już zainstalował
radiostację, zajął się kuchnią. Był z tych mężczyzn, co to dużo pomagają
w domu; gotował i zmywał bez narzekania, truchtał lekko po kamiennej
podłodze w swoich eleganckich tenisówkach. Przygotował siekaną
wołowinę z jajkami. Podał do niej mocno osłodzone kakao. Jedli w holu
obok pieca. Gadał głównie Johnson; Leiser był bardzo cichy, prawie nie
tknął jedzenia.
- Co z tobą, Fred, nie jesteś głodny?
- Wybacz, Jack.
- Za dużo słodyczy w samolocie, w tym problem. - Johnson mrugnął do
Avery'ego. - Widziałem, jak zerkałeś na stewardesę. Fred, ty tego nie rób,
bo złamiesz jej serce. - Zmarszczył błazeńsko czoło, udając dezaprobatę. -
Naprawdę się na nią gapił. Taksował wzrokiem od stóp do głów.
Avery posłusznie się uśmiechnął. Haldane zignorował dowcip.
Leisera niepokoił księżyc, więc po kolacji stanęli w drzwiach od podwórka
i trzęsąc się z zimna, obserwowali niebo. Było dziwnie oświetlone,
chmury dryfowały po nim jak czarny dym, tak nisko, że zdawały się
szorować po drzewach w zagajniku i przysłaniały szare pola leżące za nim.
- Fred, na granicy będzie ciemniej - powiedział Avery. - Tam jest więcej
wzgórz.
Haldane zaproponował, żeby poszli wcześnie spać. Wypili jeszcze po
jednej whisky i kwadrans po dziesiątej byli już w łóżkach. Johnson i
Leiser spali w jednym pokoju, Avery i Haldane w drugim. Nikt nie kazał
im się tak dobrać. Najwyraźniej każdy wiedział, gdzie jego miejsce.
168
Minęła już północ, gdy Johnson przyszedł do ich pokoju. Avery'ego
obudził pisk jego gumowych podeszew.
- John, nie śpisz? Haldane usiadł.
- Chodzi o Freda. Siedzi sam w holu. Mówiłem mu, żeby spróbował
zasnąć, sir; dałem mu parę tabletek, takich, jakie bierze moja matka.
Najpierw nie chciał się położyć, a potem wyszedł do holu.
- Daj mu spokój. Wszystko jest w porządku. Żaden z nas nie może zasnąć
przez ten cholerny wiatr.
Johnson wrócił do pokoju. Minęła godzina, a z holu nie dochodził żaden
dźwięk.
- Lepiej sprawdź, co z nim - powiedział Haldane.
Avery narzucił płaszcz i poszedł korytarzem, w którym wisiały makatki z
cytatami z Biblii i stary drzeworyt przedstawiający port w Lubece. Leiser
siedział na krześle obok pieca.
- Hej, Fred.
Wyglądał na starego, znużonego człowieka.
- To miejsce, gdzie będę przechodził, jest tu gdzieś blisko?
- Jakieś pięć kilometrów stąd. Dyrektor przedstawi nam rano raport.
Mówią, że to łatwe zadanie. Da ci papiery i wszystko, co trzeba. Po
południu pokażemy ci to miejsce. Sporo się nad tym napracowali w
Londynie.
- W Londynie - powtórzył Leiser i nagle dodał: - Podczas wojny miałem
zadanie w Holandii. Holendrzy to dobrzy ludzie. Wysłaliśmy mnóstwo
agentów do Holandii. Kobiety. Wszystkie je przymknięto. Ty byłeś wtedy
dzieckiem.
- Czytałem o tym.
- Niemcy złapali radiooperatora. Nasi ludzie nie wiedzieli o tym. Po
prostu wysyłali tam kolejnych agentów. Twierdzili, że niczego innego nie
da się zrobić. - Mówił teraz szybciej. - Byłem wtedy młodzikiem, a oni
chcieli, żebym szybko wykonał zadanie: tylko tam i z powrotem.
Brakowało im radiooperatorów. Powiedzieli, że nie ma znaczenia, że nie
mówię po holendersku, że zostanę odebrany na miejscu zrzutu. Miałem
tylko obsadzić radiostację. Podobno przygotowali bezpieczny dom.
-Myślami był teraz daleko. - Lecimy, a tam nic, ani strzału, ani reflektora i
ja skaczę. Kiedy wylądowałem, byli tam: dwóch mężczyzn i kobieta.
Wymieniliśmy hasła i zaprowadzili mnie do drogi, po rowery. Nie było
czasu na ukrycie spadochronu. Znaleźliśmy ten dom i dali mi jeść. Po
kolacji idziemy na górę, gdzie jest radiostacja; żadnych godzin odbioru,
Londyn był wtedy przez cały czas na nasłuchu. Dali mi komunikat do
169
przesłania: „Wszedłem TYR, wszedłem TYR", potem komunikat, który
leżał przede mną, dwadzieścia jeden grup, czteroliterowe. Przerwał.
- I co?
- Śledzili komunikat, rozumiesz. Chcieli wiedzieć, skąd przyjdzie sygnał,
że jest bezpiecznie. To była dziewiąta litera. Pozwolili mi przesłać
wszystko i wtedy się na mnie rzucili. Jeden mnie bił. Byli w całym domu.
- Ale kto, Fred? Kto to był?
- Nie można o tym w ten sposób mówić: po prostu tego się nie wie. To nie
takie proste.
- Ale, na litość boską, czyja to była wina? Kto to zrobił? Fred!
- Ktokolwiek. Nie wiesz. Może kiedyś poznasz szczegóły. - Był
zrezygnowany.
- Tym razem jesteś sam. Nikomu nie powiedziano. Nikt się ciebie nie
spodziewa.
- Nie. To dobrze. - Ręce trzymał na brzuchu. Mały, zziębnięty,
przygarbiony człowieczek. - Podczas wojny było łatwiej, bo nawet jeśli
było bardzo źle, wierzyłeś, że pewnego dnia zwyciężymy. Nawet jak cię
przymknęli, myślałeś sobie: przyjdą i mnie odbiją, zrzucą paru ludzi albo
zrobią rajd. Wiedziałeś, że tak nie będzie, ale, rozumiesz, mogłeś tak
myśleć. A teraz nie ma zwycięzców, prawda?
- To nie to samo. To jest ważniejsze.
- Co zrobicie, gdyby mnie złapali?
- Ściągniemy cię z powrotem. Nie ma strachu, co, Fred?
- Dobrze, ale jak?
- Jesteśmy dużą jednostką, Fred. Dzieje się mnóstwo rzeczy, o których nie
masz pojęcia. Są kontakty tu i tam. Nie widzisz całości.
- A ty widzisz?
- Nie wszystko, Fred. Tylko dyrektor wie o wszystkim. Nawet kapitan nie.
- Jaki on jest, ten dyrektor?
- Robi w tym od dawna. Jutro go zobaczysz. To niezwykły człowiek.
- Podoba się kapitanowi?
- Jasne.
- Nigdy o nim nie mówił - powiedział Leiser.
- Żaden z nas o nim nie mówi.
- Miałem dziewczynę. Pracuje w banku. Powiedziałem jej, że odchodzę.
Gdyby coś poszło źle, nie chcę, żeby o tym wiedziała. To jeszcze dziecko.
170
- Jak się nazywa? Chwila nieufności.
- Nieważne. Ale gdyby się pojawiła, postarajcie się, żeby wszystko z nią
było jak trzeba.
- O co ci chodzi, Fred?
- Nieważne.
Potem Leiser już się nie odzywał. Nad ranem Avery wrócił do swojego
pokoju.
- O co poszło? - zapytał Haldane.
- Wpadł w jakieś tarapaty w Holandii podczas wojny. Wydano go.
- A mimo to daje nam drugą szansę. Jak to miło z jego strony. Zawsze tak
się mówi. -1 po chwili: - Leclerc przyjedzie przed południem.
Taksówka zajechała o jedenastej. Leclerc wyskoczył z niej, zanim zdążyła
się zatrzymać. Miał na sobie budrysówkę, ciężkie brązowe buty terenowe i
miękką czapkę. Wyglądał doskonale.
- Gdzie Chrabąszcz?
- Z Johnsonem - odparł Haldane.
- Macie dla mnie łóżko?
- Możesz spać w łóżku Chrabąszcza, jak odejdzie.
O jedenastej trzydzieści Leclerc zwołał briefing; po południu wyprawią się
nad granicę.
Briefing odbywał się w holu. Leiser przyszedł ostatni. Stał w drzwiach,
patrzył na Leclerca, który uśmiechał się do niego zwycięsko, jakby
podobało mu się to, co zobaczył. Byli mniej więcej tego samego wzrostu.
- Panie dyrektorze - powiedział Avery. - To jest Chrabąszcz. Leclerc,
nadal przypatrując się Leiserowi, odparł:
- Mam nadzieję, że wolno mi będzie mówić do niego Fred. Cześć.
-Podszedł i uścisnął mu rękę. Obaj oficjalni, jak dwa ludziki wychodzące
na pogodę z barometru.
- Cześć - odparł Leiser.
- Dali ci wycisk? Mam nadzieję, że nie.
- W porządku, sir.
- Pozostajemy pod ogromnym wrażeniem - powiedział Leclerc.
-Wykonałeś doskonałą robotę. - Mówił jak polityk do wyborców.
- Nawet nie zacząłem.
- Zawsze uważałem, że trening to trzy czwarte bitwy. Prawda, Adrian?
- Tak.
Usiedli. Leclerc stanął w pewnej odległości od nich. Powiesił na ścianie
mapę. W jakiś nieuchwytny sposób - może to były te jego mapy, może
171
precyzyjny język, a może wojskowy styl bycia, tak finezyjnie łączący
celowość z oszczędnością ruchów - Leclerc wywołał taki sam nostalgiczny
nastrój bitewny, jaki towarzyszył odprawie na Blackfriars Road przed
miesiącem. Miał talent iluzjonisty; bez względu na to, o czym mówił: o
rakietach czy transmisjach radiowych, o przykrywce czy punkcie
przekroczenia granicy, stwarzał wrażenie, że jest doskonale zaznajomiony
z tematem.
- Twoim celem jest Kalkstadt - uśmieszek - jak do tej pory miasteczko
słynące z zabytkowego czternastowiecznego kościoła. - Roześmieli się.
Leiser też. Jak to fajnie, że Leclerc wie o starych kościołach.
Pokazał im nakreślony kilkoma kolorami atramentu szkic miejsca
przekroczenia granicy. Granica zaznaczona była na czerwono.
- Wszystko jest bardzo proste. Po zachodniej stronie - mówił -jest niskie,
zadrzewione wzgórze porośnięte janowcem i paprociami. Biegnie ono
równolegle do granicy, ale jego południowy kraniec zakrzywia się wąską
odnogą w kierunku wschodnim i opada dwieście metrów od granicy,
dokładnie naprzeciwko wieżyczki obserwacyjnej. Wieżyczka stoi w sporej
odległości od linii demarkacyjnej, u jej podstawy jest płot z drutu
kolczastego. Zaobserwowano, że jest tylko jedna warstwa drutu byle jak
przymocowanego do palików. Strażnicy wschodnioniemieccy odpinają go,
żeby przejść na drugą stronę i patrolować nieosłonięty pas ziemi między
linią demarkacyjną a granicą fizyczną. Po południu - ciągnął Leclerc -
pokażę dokładnie, o które słupki chodzi. Chrabąszcz nie powinien się
niepokoić, że będzie przechodził tak blisko wieżyczki; wiemy z
doświadczenia, że uwaga strażników skupiona jest na odleglejszych
częściach ich strefy. Noc będzie idealna, zapowiadano silny wiatr i pełne
zachmurzenie.
Leclerc ustalił czas przekroczenia na godzinę 02.35. Zmiana wartownika
następuje o północy, a warta trwa trzy godziny. Można zasadnie
przypuszczać, że wartownicy nie są równie czujni po dwóch i pół
godzinach warty jak na jej początku. Zmiennik, który nadchodzi z baraku
stojącego trochę dalej na pomoc, jeszcze z niego nie wyjdzie.
Leclerc mówił dalej o tym, że po drodze mogą być miny.
- Zobaczycie na mapie - mały palec wskazujący przesuwał się po zielonej
kropkowanej linii biegnącej od końca wzniesienia za pas graniczny - że
tędy biegnie stara ścieżka, która pokrywa się dokładnie z drogą Leisera.
Pogranicznicy unikają tej ścieżki i wydeptali drugą o jakieś dziesięć
metrów na południe od niej. Ścieżka pewnie została zaminowana, a pas
obok niej jest czysty ze względu na patrole. Proponuję, żeby Leiser wybrał
ścieżkę wydeptaną przez warty.
172
Leiser powinien czołgać się na odcinku dwustu kilkudziesięciu metrów
między podnóżem pagórka a wieżą i nie wysuwać głowy ponad paprocie.
To wyeliminuje i tak niewielkie prawdopodobieństwo, że zostanie
zauważony z wieży.
- Po zachodniej stronie drutu nocą nie zarejestrowano żadnych patroli, co
powinno cię uspokoić, Fred - dodał z uśmiechem Leclerc. - Warty
wschodnioniemieckie obawiają się zapewne, że któryś z ich ludzi mógłby
wymknąć się niepostrzeżenie.
Gdy Leiser będzie już po drugiej stronie granicy, powinien trzymać się z
dala od ścieżek. Okolica jest niezamieszkana, częściowo zalesiona. Marsz
będzie męczący, ale bezpieczniejszy. Ma zmierzać na południe. Powód jest
prosty. Na południu granica skręca na zachód na odcinku jakichś
dziesięciu kilometrów. Dzięki temu Leiser, zmierzając w kierunku
południowym, oddali się od niej nie o dwa kilometry, ale o piętnaście i
szybciej wyjdzie ze strefy patroli, które pilnują dojść od wschodniej
strony.
- Radzę ci - Leclerc wyjął niedbale rękę z kieszeni budrysówki i zapalił
papierosa, świadom, że wszyscy się w niego wpatrują- żebyś szedł w
kierunku wschodnim przez pół godziny, potem skręcił na południe i
kierował się na jezioro Marienhorst. Na wschodnim brzegu jeziora jest
opuszczona szopa na łodzie. Tam możesz się położyć na godzinę i trochę
się posilić. Możesz też strzelić sobie drinka - śmiech ulgi - bo trochę
brandy znajdziesz w swoim plecaku.
Leclerc miał zwyczaj stawać na baczność i unosić nieco pięty, gdy
opowiadał dowcip, jakby chciał podnieść swoją inteligencję na wyższy
poziom.
- Nie mógłbym dostać czegoś z dżinem? - zapytał Leiser. - Pijam białą
damę.
Na chwilę zapadła pełna konsternacji cisza.
- To nie wchodzi w rachubę - odparł Leclerc.
Gdy wypocznie, powinien pójść do wsi Marienhorst i rozejrzeć się za
jakimś środkiem transportu do Schwerina.
- Od tego momentu - dodał lekkim tonem Leclerc - działasz na własną
rękę. Masz wszystkie papiery potrzebne na podróż z Magdeburga do
Rostoku. Kiedy dotrzesz do Schwerina, znajdziesz się na trasie, którą masz
zalegalizowaną w dokumentach. Nie chcę za dużo mówić o przykrywce,
bo przerobiłeś to z kapitanem. Nazywasz się Fred Hartbeck, jesteś
nieżonatym mechanikiem z Magdeburga z ofertą pracy w stoczniach
państwowych w Rostoku. - Zwycięski uśmiech. - Jestem pewien, że
wszystko to z detalami przerobiłeś. Twoje życie miłosne, twoja płaca,
173
historie chorób, służba podczas wojny i cała reszta. W tej kwestii mogę
dodać tylko jedno. Nigdy nie narzucaj się z informacjami o sobie. Ludzie
nie oczekują, że będziesz się tłumaczył. Jeśli przyprą cię do muru, wymyśl
coś na poczekaniu. Bądź tak blisko prawdy, jak to tylko możliwe.
Przykrywka - wygłosił swoją ulubioną maksymę - nie powinna być
całkowicie zmyślona, lecz stanowić rozwinięcie prawdy.
Leiser zaśmiał się powściągliwie, jakby chciał powiedzieć: Leclerc,
szkoda, że nie jesteś wyższy.
Johnson przyniósł z kuchni kawę, a Leclerc natychmiast powiedział:
- Dziękuję, Jack -jakby wszystko odbywało się tak, jak powinno.
Leclerc przeszedł teraz do samego zadania Leisera: streścił dotychczasowy
bieg spraw, dając do zrozumienia, że napływające sygnały tylko
potwierdziły podejrzenia, które żywił od dawna. Mówił tonem, którego
Avery nigdy wcześniej u niego nie słyszał. Sugerował, raczej przez
przemilczenia i wnioski niż przez bezpośrednie aluzje, że ich departament
dysponuje ludźmi o ogromnych kwalifikacjach i wiedzy, dostępem do
pieniędzy także, a jego kontakty z innymi służbami i niekwestionowany
autorytet jego opinii są wprost niezwykłe, nie do podważenia, jak
proroctwa, więc Leiser powinien się zastanowić, dlaczego, skoro tak jest,
ryzykuje życie.
- Rakiety są obecnie rozmieszczone na tym terenie - wyjaśnił Leclerc. -
Kapitan powiedział ci, po czym masz ich szukać. Chcemy wiedzieć, jak
wyglądają, gdzie są, a przede wszystkim kto je obsługuje.
- Wiem.
- Musisz użyć zwykłych trików. Plotki w piwiarniach, poszukiwanie
starego kolegi z wojska, no, sam wiesz. Kiedy znajdziesz, co trzeba,
wracaj.
Leiser pokiwał głową.
- W Kalkstadt jest hotel robotniczy. - Leclerc rozwinął plan miasta. -
Tutaj. Najlepiej gdybyś właśnie w nim się zatrzymał. Możesz wpaść na
ludzi, którzy brali udział...
- Wiem - powtórzył Leiser.
Haldane poruszył się i popatrzył na niego zaniepokojony.
- Może usłyszysz coś o człowieku, który pracował tam na stacji, o
Fritschem. Podał nam parę interesujących szczegółów na temat tych rakiet,
a potem zniknął. Spróbuj. Możesz pytać na stacji, powiedzmy, jako jego
przyjaciel... - Króciutka pauza. - Po prostu zniknął - powtórzył Leclerc, dla
nich, nie dla siebie. Myślami był gdzie indziej.
Avery patrzył na niego zaniepokojony, czekał, kiedy znów zacznie mówić.
Wreszcie Leclerc odezwał się, mówił szybko:
174
- Celowo unikałem kwestii łączności - ton wskazywał, że odprawa się
kończy. - Na pewno musiałeś przechodzić przez to wiele razy.
- Proszę się nie niepokoić. - Johnson wpadł mu w słowo. - Wszystkie
terminy odbioru są w nocy, więc pasmo częstotliwości jest proste. A za
dnia będzie miał czas na inne sprawy, sir. Odbyliśmy parę ładnych,
fikcyjnych seansów, prawda, Fred?
- O tak, bardzo ładnych.
- Co do powrotu - powiedział Leclerc - to gramy według zasad
wojennych. Nie ma już łodzi podwodnych, Fred, nie używa się ich przy
tego rodzaju zadaniach. Kiedy wrócisz, masz się natychmiast zgłosić do
najbliższego konsulatu brytyjskiego albo do ambasady, podać prawdziwe
nazwisko i poprosić o przewiezienie do kraju. Powinieneś przedstawić się
jako poddany brytyjski w opałach. Instynkt mi mówi, że najlepiej będzie
wracać tą samą drogą, którą pójdziesz na tamtą stronę. Gdybyś wpadł w
kłopoty, nie powinieneś iść prosto na zachód. Przyczaj się gdzieś na
trochę. Bierzesz ze sobą mnóstwo pieniędzy.
Avery wiedział, że nie zapomni tego dnia do końca życia, tego, jak
siedzieli przy stole w wiejskim domu, niczym chłopcy niedbale rozwaleni
przy stolikach w baraku z blachy falistej, wpatrzeni Leclerca, który w
ciszy kościoła odprawiał liturgię ich religii, wykonując małymi dłońmi
ruchy na mapie jak kapłan świecą wotywną. Wszyscy w tym pokoju - ale
Avery chyba najbardziej - znali fatalną dysproporcję między marzeniem a
rzeczywistością, między motywem a działaniem. Avery rozmawiał z
dzieckiem Taylora, wyjąkiwał niezręczne kłamstwa Peersenowi i
konsulowi, słyszał straszne kroki w hotelu i wrócił z koszmarnej podróży,
żeby zobaczyć, jak jego własne doświadczenie dopasowane zostało do
świata wyobrażeń Leclerca. Ale Avery, podobnie jak Haldane i Leiser,
słuchał Leclerca z pobożnym skupieniem agnostyka, myśląc, że tak
właśnie powinno to wyglądać w jakimś czystym i magicznym miejscu.
- Przepraszam - powiedział Leiser. Patrzył na plan Kalkstadt, jakby szukał
usterki w silniku. Stacja, hotel i kościół zaznaczone były na zielono,
kwadracik w lewym dolnym rogu oznaczał składy kolejowe i magazyny.
Po obu stronach umieszczono rysunki igieł kompasu z napisami:
perspektywa zachodnia, perspektywa północna. - Co to jest perspektywa,
sir? - zapytał.
- Widok, wygląd.
- Po co to jest? Po co to jest na mapie? Leclerc uśmiechnął się cierpliwie.
- Dla celów orientacyjnych, Fred. Leiser wstał i z bliska przyjrzał się
mapie.
175
- A to jest kościół?
- Zgadza się, Fred.
- Dlaczego zwrócony jest na północ? Kościoły budowane są na linii
wschód-zachód. A tu po wschodniej stronie, tam gdzie powinien być
ołtarz, macie wejście.
Haldane nachylił się. Palec wskazujący prawej ręki trzymał na wargach.
- To tylko szkic - powiedział Leclerc.
Leiser wrócił na miejsce i usiadł na baczność, bardziej wyprężony niż
zwykle.
- Rozumiem. Przepraszam.
Kiedy spotkanie się skończyło, Leclerc wziął Avery'ego na bok.
- Jedna sprawa, John. On nie może zabrać pistoletu. To wykluczone.
Minister był niewzruszony. Może wspomnisz mu o tym.
- Bez pistoletu?
- Myślę, że możemy mu pozwolić na nóż. Do wszechstronnego
zastosowania. To znaczy, gdyby coś poszło źle, powiemy, że był do
wszechstronnego zastosowania.
Po lunchu wybrali się nad granicę - Gorton załatwił im samochód. Leclerc
zabrał ze sobą notatki, które zrobił z raportu pogranicznego Cyrku.
Trzymał je na kolanach razem ze złożoną mapą.
Skrajny, północny odcinek granicy dzielącej Niemcy jest dziełem
przygnębiającej niekonsekwencji. Ci, którzy szukają tu zapalczywie
zębów smoka i ciężkich fortyfikacji, rozczarują się. Przebiega ona przez
krainę bardzo zróżnicowaną; wąwozy i pagórki porośnięte janowcem i
kępami zaniedbanego lasu. Wschodnie linie obronne częstokroć
znajdowały się daleko od linii demarkacyjnej, żeby ukryć je przed oczami
Zachodu -tylko wysunięty bunkier, pokruszone nawierzchnie dróg, puste
wiejskie domy czy tu i tam wieże obserwacyjne podsycały wyobraźnię.
Strona Zachodu dla kontrastu ozdobiona jest groteskowym posągiem
politycznej impotencji: model Bramy Brandenburskiej ze sklejki, ze
śrubami rdzewiejącymi w nakrętkach wyrasta absurdalnie z
nieuprawianych pól. Na rozstawionych w pustej dolinie tablicach
informacyjnych zniszczonych przez deszcz i wiatr widnieją liczące już
piętnaście lat hasła. Tylko nocą, gdy światło reflektora wystrzela z
ciemności i ciągnie swój drżący paluch po zimnej ziemi, serce zamiera
uciekinierowi, przycupniętemu jak szarak w bruździe, gdy czeka, żeby
wyskoczyć z ukrycia i biec, póki nie padnie.
Jechali zniszczoną drogą wzdłuż grzbietu wzgórza. Wszędzie tam, gdzie
zbliżała się do granicy, zatrzymywali samochód i wysiadali. Leiser
176
był w płaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu. Było bardzo zimno.
Leclerc włożył swoją budrysówkę i miał ze sobą składany stołek
myśliwski - Bóg jeden wie, skąd go wytrzasnął. Za pierwszym postojem,
za drugim, za następnym i jeszcze jednym mówił cicho:
- Nie tu. - Kiedy wsiadali do samochodu po raz czwarty, oświadczył:
-Następny przystanek jest nasz. - Był to rodzaj junackiego dowcipu, tak
bardzo cenionego w walce.
Avery nie rozpoznałby tego miejsca na podstawie szkicu Leclerca. Rzecz
jasna, było tu wzgórze. Jego grzbiet skręcał ostro w stronę granicy i
stromo przechodził w równinę. Ale dalej były wzgórza częściowo
porośnięte lasem, na horyzoncie stały drzewa, na których tle za pomocą
lornetki mogli rozróżnić brązowy kształt drewnianej wieży.
- To trzeci słupek od lewej - powiedział Leclerc.
Gdy przyglądali się terenowi, Avery spostrzegł fragmenty starej ścieżki.
- Jest zaminowana. Zaminowana na całej długości. Ich terytorium zaczyna
się u podnóża tego pagórka. - Leclerc zwrócił się do Leisera: -Zaczynasz
stąd. - Pokazał miejsce swoim stołkiem myśliwskim. - Przedostajesz się do
grzbietu wzgórza i leżysz tam do wyznaczonej godziny. Przywieziemy cię
tu wcześnie, żeby oczy przyzwyczaiły ci się do światła. No, wracamy. Nie
wolno nam przyciągać uwagi.
Gdy jechali z powrotem do wiejskiego domu, deszcz siekł przednią szybę i
łomotał o dach samochodu. Avery, który siedział obok Leisera, zatopiony
był w myślach. Dotarło do niego jakby z oddali, że choć jego własna misja
przerodziła się w komedię, Leiser miał odegrać rolę tragiczną, że jest
świadkiem szalonej sztafety, w której każdy kolejny biegacz pędzi szybciej
i dalej niż jego poprzednik... ku zgubie.
- A tak przy okazji - powiedział nagle, zwracając się do Leisera-czy
mógłbyś coś zrobić z włosami? Nie sądzę, żeby tam mieli duży wybór
płynów kosmetycznych. To mogłoby zagrozić twojemu bezpieczeństwu.
- Nie musi ich obcinać - zauważył Haldane. - Niemcy noszą długie włosy.
Trzeba je tylko umyć. Zmyć oliwkę. Punkt dla ciebie, John. Moje
gratulacje.
17
Deszcz przestał padać. Noc nadciągała powoli, walcząc z wiatrem.
Siedzieli przy stole i czekali. Leiser był w swojej sypialni. Johnson robił
herbatę i zajmował się sprzętem. Nikt się nie odzywał. Koniec z
udawaniem.
12 - Za późno na wojnę
177
Nawet Leclerc, mistrz frazesów rodem z prywatnej szkoły średniej,
nikomu się nie naprzykrzył. Tyle że wyglądał, jakby mu kazano czekać na
spóźnione wesele nielubianego przyjaciela. Popadli w stan ospałego
strachu, jak załoga łodzi podwodnej, gdy lampy nad głową łagodnie się
kołyszą. Co jakiś czas wysyłali Johnsona do drzwi, żeby popatrzył na
księżyc, i za każdym razem oznajmiał, że księżyca nie widać.
- Raporty meteorologiczne były całkiem trafione - zauważył Leclerc i
powędrował na strych, żeby popatrzeć, jak Johnson sprawdza swój sprzęt.
Avery, sam na sam z Haldane'em, powiedział szybko:
- Mówi, że ministerstwo wykluczyło pistolet. Ma go nie zabierać.
- A jakiż to cholerny dureń kazał mu konsultować się z ministerstwem? -
zapytał rozłoszczony Haldane. I za chwilę: - Będziesz musiał mu to
powiedzieć. To twoje zadanie.
- Powiedzieć Leclercowi?
- Nie, idioto, Leiserowi.
Zjedli coś, a potem Avery i Haldane zabrali Leisera do jego sypialni.
- Musimy cię ubrać - oznajmili.
Kazali mu się rozebrać, zabierając sztuka po sztuce jego ciepłe, drogie
ubranie: kurtkę i pasujące do niej szare spodnie, czarne buty z miękkimi
noskami, ciemnoniebieskie nylonowe skarpetki. Gdy rozluźniał węzeł
krawata w szkocką kratę, jego palce natrafiły na spinkę z końską głową.
Odpiął ją ostrożnie i wręczył Haldane'owi.
- A co z tym?
Haldane zaopatrzył się w koperty na cenne przedmioty. Wsunął spinkę do
jednej z nich, zakleił ją, opisał na odwrocie i rzucił na łóżko.
- Umyłeś włosy?
- Tak.
- Z trudem zdobyliśmy kawałek wschodnioniemieckiego mydła.
Obawiam się, że będziesz musiał zaopatrzyć się w jakieś, jak już będziesz
po tamtej stronie. Domyślam się, że mają braki.
- W porządku.
Siedział na łóżku, pochylony do przodu, nagi, tylko z zegarkiem na ręce.
Szerokie ramiona oparł na bezwłosych udach. Miał gęsią skórkę z zimna.
Haldane otworzył kufer i wyjął zwinięte ubrania i kilka par butów.
Gdy Leiser wkładał sztuka po sztuce obce rzeczy - tanie workowate
spodnie z surowej serży, szerokie u dołu, wąskie w talii, szarą, przetartą
marynarkę z łukowatymi klapami, buty, brązowe z beznadziejnie jasnym
wykończeniem - zdawał się kurczyć, powracać do jakiejś wcześniejszej
178
formy, której mogli się tylko domyślać. Jego brązowe włosy bez olejku
przetykane były siwizną i buntowniczo rozczochrane. Popatrzył na nich
nieśmiało, jakby ujawnił im jakąś tajemnicę; chłop w towarzystwie swoich
panów.
- Jak wyglądam?
- Świetnie - powiedział Avery. - Wyglądasz doskonale, Fred.
- A co z krawatem?
- Krawat by to popsuł.
Przymierzał buty, naciągał je z trudem na szorstkie wełniane skarpety.
- Te są z Polski - powiedział Haldane, podając mu drugą parę. -Polacy
eksportująje do Niemiec Wschodnich. Lepiej będzie, jak weźmiesz i te, nie
wiesz, ile będziesz musiał chodzić.
Przyniósł ze swojej sypialni ciężką kasetkę na pieniądze i otworzył ją.
Najpierw wyjął brązowy portfel, wyświechtany, ze środkową przegródką z
celofanu, w której był dowód tożsamości Leisera. Fotografia wyglądała
jak małe zdjęcie aresztanckie. Obok była delegacja służbowa i oferta
zatrudnienia, na piśmie, w państwowych stoczniach w Rostoku. Haldane
opróżnił jedną z przegródek i na powrót włożył dokument po dokumencie,
opisując je po kolei.
- Karta rejestracyjna na żywność, prawo jazdy... Legitymacja partyjna.
Odkąd jesteś członkiem partii?
- Od czterdziestego dziewiątego.
Włożył fotografię kobiety i kilka pobrudzonych listów, niektóre w
kopertach.
- Listy miłosne - wyjaśnił krótko.
Potem przyszła kolej na legitymację związkową i wycinek z
magdeburskiej gazety o statystykach produkcyjnych w miejscowych
zakładach mechanicznych, fotografię Bramy Brandenburskiej sprzed
wojny, obszar-pane świadectwo pracy od poprzedniego pracodawcy.
- A zatem masz tu portfel - powiedział Haldane. - Brakuje tylko pieniędzy.
Reszta twojego ekwipunku jest w plecaku. Zapasy i tego rodzaju rzeczy.
Wręczył Leiserowi zwitek banknotów z kasetki. Leiser stanął w uległej
postawie przeszukiwanego, z ramionami lekko uniesionymi w bok i
stopami rozstawionymi. Przyjąłby wszystko, co Haldane by mu dał,
odłożył starannie na bok i przybrał tę samą pozycję. Pokwitował odbiór
pieniędzy. Haldane popatrzył na podpis i wsunął kwit do czarnej teczki,
którą położył z boku, na nocnym stoliku.
Potem przyszły różności, które Hartbeck miałby najprawdopodobniej przy
sobie: pęk kluczy na łańcuszku- wśród nich kluczyk do walizki -
179
grzebień, chusteczka koloru khaki poplamiona olejem i kilka gramów
substytutu kawy zawiniętych w papierek, śrubokręt, zwitek cienkiego
drutu i kawałki świeżo obrobionego metalu - bezwartościowe śmieci z
kieszeni robotnika.
- Obawiam się, że nie będziesz mógł zabrać tego zegarka - powiedział
Haldane.
Leiser odpiął złotą bransoletę i wrzucił zegarek w otwartą dłoń Haldane^.
Dali mu stalowy zegarek wschodniej produkcji i nastawili go precyzyjnie
według budzika Avery'ego.
Haldane odsunął się.
- Tak będzie dobrze. Teraz zostań tutaj i sprawdź kieszenie. Upewnij się,
że wszystko jest tam, gdzie byś to trzymał. Niczego nie dotykaj w tym
pokoju, zrozumiałeś?
- Znam procedurę - powiedział Leiser, spoglądając na swój złoty zegarek
leżący na stole. Wziął nóż i przypiął czarną kaburę do paska spodni.
- Co z moim pistoletem?
Haldane zamknął teczkę. Stalowy zamek trzasnął jak zasuwka w drzwiach.
- Nie zabierasz pistoletu - powiedział Avery.
- Nie będzie pistoletu?
- Nie, Fred. Uznali, że to zbyt niebezpieczne.
- Dla kogo?
- Mogłoby to doprowadzić do niebezpiecznej sytuacji. Niebezpiecznej
politycznie. Wysyłać uzbrojonego człowieka do Niemiec Wschodnich.
Boją się incydentu.
- Boją się.
Przez dłuższą chwilę przypatrywał się Avery'emu, jego oczy szukały w tej
młodej, niezoranej zmarszczkami twarzy czegoś, czego w niej nie było.
Zwrócił się do Haldane'a:
- Czy to prawda? Haldane skinął głową.
Nagle Leiser wyrzucił przed siebie puste ręce, dłonie miał złożone w
strasznym geście, palce zagięte i ściśnięte, ramiona drżały mu pod tanią
marynarką, twarz miał napiętą, łagodną i zarazem przerażoną.
- Pistolet, John! Nie możecie wysyłać człowieka bez pistoletu! Na litość
boską, pozwólcie mi zabrać pistolet!
- Wybacz, Fred.
Ręce nadal miał wyciągnięte, odwrócił się na pięcie do Haldane'a.
- Nie wiecie, co robicie!
180
Leclerc usłyszał hałas i podszedł do drzwi. Twarz Haldane'a była jak z
kamienia. Leiser miał ochotę bić w nią pięściami. Głos opadł mu do
szeptu.
- Co wy robicie? Dobry Boże, co wy chcecie zrobić? -1 nagle jakby
doznał objawienia: -Nienawidzicie mnie! Co ja wam zrobiłem? John, co ja
takiego zrobiłem? Byliśmy kumplami, nie?
Głos Leclerca, gdy wreszcie przemówił, brzmiał bardzo czysto, jakby
specjalnie podkreślał przepaść między nimi.
- W czym problem?
- Martwi się o pistolet - wyjaśnił Haldane.
- Obawiam się, że nic nie możemy na to poradzić. To jest poza nami.
Wiesz przecież, co o tym myślimy, Fred. Na pewno wiesz. To rozkaz i
tyle. Zapomniałeś, jak to bywało? -1 dodał surowo, jak człowiek na
służbie podejmujący decyzje: -Nie wolno mi kwestionować rozkazów, czy
to jasne?
- Wszystko jedno. - Leiser patrzył na Avery'ego.
- Nóż pod wieloma względami jest lepszy, Fred - dodał na pociechę
Leclerc -jest cichszy.
- Tak.
Haldane podniósł zapasowe ubrania Leisera.
- Muszę zapakować je do plecaka - powiedział i patrząc z ukosa na
Avery'ego, wyszedł szybko z pokoju, a Leclerc za nim.
Leiser i Avery patrzyli na siebie w milczeniu. Avery czuł się skrępowany,
że widzi go w takim stanie. Wreszcie Leiser się odezwał:
- Było nas trzech. Kapitan, ty i ja. Było w porządku. Nie martw się
innymi, John. Inni się nie liczą.
- Zgadza się, Fred. Leiser się uśmiechnął.
- John, ten tydzień był najlepszy z wszystkiego. Fajnie było, co? Całe
życie gonimy za dziewczynami, a tak naprawdę liczą się faceci, po prostu
faceci.
- Jesteś jednym z nas, Fred. Zawsze byłeś. Przez cały czas mieliśmy twoją
kartę, byłeś jednym z nas. My nie zapominamy.
- Jak ona wygląda?
- To dwie karty spięte razem. Jedna z tamtych czasów, druga nowa. Jest w
indeksie... żyjących agentów. Tak to nazywamy. Twoje nazwisko jest na
samym początku. Jesteś najlepszy ze wszystkich, których do tej pory
mieliśmy. - Teraz mógł to sobie wyobrazić, ten indeks był czymś, co
budowali razem. Mógł w niego uwierzyć, jak w miłość.
- Mówiłeś, że jest w porządku alfabetycznym - zauważył ostrym tonem
Leiser. - Mówiłeś, że jest oddzielny indeks dla najlepszych.
- Wielkie sprawy idą w pierwszy rzucie.
181
- I są ludzie na całym świecie?
- Wszędzie.
Leiser zmarszczył czoło, jakby to była prywatna sprawa, decyzja, którą
trzeba podjąć osobiście. Rozejrzał się powoli po pustym pokoju, popatrzył
na mankiety swojej podłej marynareczki, potem na Avery'ego -patrzył i
patrzył na niego, aż wziął go za nadgarstek, lekko, raczej żeby dotknąć, niż
poprowadzić, i powiedział półgłosem:
- Daj coś. Daj mi coś, co mógłbym ze sobą zabrać. Cokolwiek. Avery
pomacał się po kieszeniach, wyciągnął chusteczkę do nosa,
jakieś drobne i cienką, zgiętą tekturkę. Rozłożył ją. Była to fotografia
córeczki Taylora.
- To twój dzieciak? - Leiser popatrzył przez ramię Avery'ego na małą
twarzyczkę w okularach. Zamknął dłoń na ręce Avery'ego. - Chciałbym to.
Avery pokiwał głową. Leiser włożył zdjęcie do portfela i podniósł zegarek
z łóżka. Był złoty, miał czarną tarczkę i miejsce na fazy Księżyca.
- Weź to - powiedział. - Zachowaj. Próbowałem sobie przypomnieć
-mówił -jak było w domu. Pamiętam szkołę. Wielkie podwórze, jak w
koszarach, i tylko okna i rynny. Po obiedzie zwykle kopaliśmy piłkę.
Potem brama i ścieżka do kościoła, i rzeka pod drugiej stronie... - Budował
teraz to miasto, własnoręcznie kładąc cegły. - W niedziele bocznymi
drzwiami wchodziliśmy do kościoła. Dzieciaki na końcu. - Triumfalny
uśmiech. -Ten kościół był zwrócony na północ - oświadczył - wcale nie na
wschód. -Nagle zapytał: - Od jak dawna w tym jesteś, John?
- W jednostce?
- Tak.
- Cztery lata.
- Ile miałeś, jak zaczynałeś?
- Dwadzieścia osiem. Młodszych nie biorą.
- Mówiłeś mi, że masz trzydzieści cztery.
- Czekają na nas - uciął Avery.
W holu wzięli plecak i walizkę z zielonego płótna obitą na rogach skórą.
Fred założył plecak i tak długo regulował paski, aż ułożył mu się wysoko
na plecach, jak tornister niemieckiego ucznia. Podniósł walizkę.
- Niezły ciężar - mruknął.
- To minimum - powiedział Leclerc.
Zaczęli mówić szeptem, chociaż nikt nie mógł ich słyszeć. Jeden za
drugim wsiedli do samochodu.
Pospieszny uścisk dłoni - i poszedł w stronę wzgórza. Nie było pięknych
słów, nawet Leclerc nic nie powiedział. Odbyło się to tak, jakby
182
pożegnali się z Leiserem dawno temu. Na koniec widzieli już tylko
łagodnie podskakujący plecak, gdy Leiser niknął w ciemności. W jego
chodzie zawsze był jakiś rytm.
18
Leiser leżał w paprociach na grzbiecie wzgórza i wpatrywał się we
fluoryzującą tarczę zegarka. Minęło dziesięć minut. Łańcuszek od kluczy
dyndał mu przy pasku. Włożył klucze z powrotem do kieszeni. Gdy
wyciągał rękę, poczuł, jak ogniwa łańcuszka prześlizgują mu się między
kciukiem i palcem wskazującym jak paciorki różańca. Przez chwilę
pozwolił im tak leżeć w dłoni. Ich dotyk niósł mu pociechę, podobną
wspomnieniu dzieciństwa. Święty Krzysztofie i wszyscy anieli, chrońcie
nas przed wypadkami drogowymi.
Przed nim teren gwałtownie się obniżał, a potem wyrównywał. Zauważył
to podczas popołudniowego objazdu, wiedział o tym. Ale teraz, gdy
spoglądał w dół, nie był w stanie niczego dostrzec w ciemnościach. A jeśli
tam są bagna? Wcześniej padało, woda ściekała do doliny. Zobaczył siebie
brnącego w błocie po pas, z walizką nad głową, wśród kul
rozpryskujących wodę dookoła.
Próbował wypatrzyć wieżę na wzgórzu po przeciwnej stronie, ale jeśli tam
była, rozpływała się na tle czarnych drzew.
Siedem minut. „Nie martw się o hałas - powiedzieli mu - wiatr zniesie
dźwięki na południe. Przy takim wietrze niczego nie usłyszą. Biegnij obok
ścieżki, po jej południowej stronie, to znaczy po prawej, trzymaj się
nowego szlaku między paprociami, jest wąski, ale nie ma na nim
przeszkód. Jeśli kogoś spotkasz, użyj noża, lecz na litość boską, nie zbliżaj
się do ścieżki".
Plecak był ciężki. Za ciężki. Walizka też. Pokłócił się o to z Jackiem.
- Lepiej się zabezpieczyć, Fred - wyjaśniał Jack. - Te urządzonka są
wrażliwe jak dziewica; dobrze dają sobie radę na dystansie do
osiemdziesięciu kilometrów, sąmartwe jak kamień przy dziewięćdziesięciu
paru. Lepiej mieć ten margines bezpieczeństwa, Fred, wtedy wiemy, na
czym stoimy. Oni są ekspertami, prawdziwymi ekspertami, jeśli o to
chodzi.
Minuta do startu. Ustawili jego zegarek według budzika Avery'ego. Bał
się. Nagle nie potrafił już opanować strachu. Może jest za stary, zbyt
zmęczony, może za ciężko się napracował. Może trening go wykończył.
Słyszał, jak serce mu wali. Ciało nie utrzyma się w pionie, brak mu sił.
Leżał i mówił do Haldane'a: „Chryste, kapitanie, nie widzi pan, że to już
nie te lata? Moje stare ciało nie daje rady". Tak im powie. Zostanie tu,
183
dopóki duża wskazówka nie przesunie się na właściwe miejsce, zostanie
tu, bo jest za ciężki, żeby się ruszać.- „To serce, przestało bić - powie im. -
Miałem atak serca, szefie, nie mówiłem panu o moim chorym sercu, co?
Dopadło mnie to, kiedy leżałem w paprociach".
Wstał. Trzeba dać człowiekowi szansę.
Powiedzieli: „Biegnij w dół zbocza, przy tym wietrze tamci niczego nie
usłyszą, biegnij, bo właśnie w tym miejscu mogą cię zauważyć, będą
patrzeć na zbocze, licząc na to, że wypatrzą sylwetkę. Biegnij szybko
przez szeleszczące paprocie, trzymaj się nisko przy ziemi, a będziesz
bezpieczny. Kiedy dotrzesz do płaskiego, połóż się i wyrównaj oddech.
Potem się czołgaj".
Biegł jak wariat. Potknął się i plecak pociągnął go na ziemię, kolano
uderzyło w podbródek, poczuł ból przygryzionego języka, natychmiast
wstał i zatoczył się od ciężaru walizki. Wpadł na ścieżkę, czekał na błysk
wybuchającej miny. Pomknął po stoku, ziemia uginała się pod jego
ciężarem, walizka grzechotała jak stary samochód. Dlaczego nie pozwolili
mu zabrać pistoletu? Ból, jak ogień, narastał mu w klatce piersiowej,
wchodził pod żebra, ogarniał płuca; liczył kroki, słyszał dudnienie butów i
czuł spowalniający ciężar plecaka i walizki. Avery skłamał. Kłamał przez
cały czas. Uważaj na ten kaszel, kapitanie, idź lepiej do doktora, to jest jak
drut kolczasty w twoich bebechach. Teren stał się płaski. Znów upadł,
leżał bez ruchu, dysząc jak zwierzę. Czuł tylko strach i pot, który
przesiąkał przez wełnianą koszulę.
Przycisnął twarz do ziemi. Wygiął ciało, wsunął ręce pod brzuch i zacisnął
pasy plecaka.
Zaczął się czołgać pod górę, wlókł się naprzód na rękach i łokciach,
popychając z przodu walizkę. Przez cały czas był świadom, że garb na
plecach wystaje ponad poszycie. Woda przesiąkała przez bieliznę, wkrótce
miał mokre uda i kolana. Smród gnijących liści wypełniał jego nozdrza,
gałązki targały go za włosy, jakby cała przyroda sprzysięgła się przeciw
niemu. Popatrzył w górę zbocza i na tle czarnej linii drzew na horyzoncie
dostrzegł wieżę obserwacyjną. Nie paliło się na niej światło.
Leżał bez ruchu. Za daleko, nie poczołga się tak daleko. Na jego zegarku
była za kwadrans trzecia. Zmiennik wartownika nadejdzie od północy.
Odpiął plecak, wstał i wziął go pod pachę jak dziecko. Z walizką w drugiej
ręce zaczął ostrożnie iść pod górę, trzymając się prawej strony wydeptanej
ścieżki. Oczy miał utkwione w drabiniastym kształcie - nagle wieża
wyrosła przed nim jak ciemny szkielet potwora.
Wiatr świszczał na szczycie wzgórza. Tuż przed sobą słyszał, jak uderzają
o siebie stare drewniane listwy i trzeszczy drewniana konstrukcja.
184
1
Drut nie był pojedynczy, ale podwójny; kiedy za niego pociągnął, oderwał
go od palików. Przeszedł na drugą stronę, umocował z powrotem drut i
ruszył do lasu przed sobą. W tym momencie ogarnęła go panika. Pot zalał
mu oczy, a pulsowanie w skroniach przygłuszyło zawodzący wiatr. Poczuł
wdzięczność wobec Avery'ego i Haldane'a, jakby wiedział, że oszukali go
dla jego własnego dobra.
I wtedy zobaczył wartownika, jak sylwetkę ze sklejki na strzelnicy. Stał w
odległości niecałych dziesięciu metrów, na starej ścieżce, odwrócony do
niego tyłem, z karabinem przewieszonym przez ramię. Jego niezgrabne
ciało kołysało się z lewa na prawo, gdy przestępował z nogi na nogę po
rozmiękłym gruncie, żeby nie zmarznąć. Leiser poczuł zapach tytoniu i
ciepły jak koc aromat kawy. Położył plecak i walizkę i instynktownie pod-
kradł się do wartownika, jakby był w sali gimnastycznej w Headington. W
ręce poczuł nacinaną rękojeść noża. Ten wielki płaszcz okrywał całkiem
jeszcze młodego chłopca; Leiser był zaskoczony, że aż tak młodego. Zabił
go pospiesznie, jednym ciosem, jak człowiek, który po oddaniu strzału
ucieka w tłum. Krótki ruch - nie żeby zniszczyć, ale żeby chronić.
Niecierpliwy - bo musiał iść dalej. Obojętny - bo to należało do zawodu.
- Widzisz coś? - powtórzył Haldane.
- Nie. - Avery podał mu lornetkę. - Zniknął w ciemności.
- Widzisz światło na wieży strażniczej? Zapaliliby światło, gdyby
go usłyszeli.
- Nie, szukałem Leisera - odparł Avery.
- Powinieneś go nazywać Chrabąszcz - zaprotestował z tyłu Lec-lerc. -
Johnson dowiedział się teraz, jak on się naprawdę nazywa.
- Zapomnę o tym, sir.
- Tak czy inaczej, przeszedł - powiedział Leclerc i wrócił do samochodu.
Do domu jechali w milczeniu.
Gdy wchodzili, Avery poczuł przyjacielski dotyk na ramieniu. Odwrócił
się, myśląc, że to Johnson. Zobaczył zapadniętą twarz Haldane'a, ale tak
zmienioną, tak manifestacyjnie przyjazną, że aż emanowała młodzieńczym
spokojem człowieka, który wyszedł z ciężkiej choroby i nie czuje już
żadnego bólu.
- Nie lubię mów pochwalnych - powiedział Haldane.
- Myśli pan, że przeszedł bezpiecznie?
- Dobrze się spisałeś. - Uśmiechał się.
- Usłyszelibyśmy, prawda? Usłyszelibyśmy strzały albo zobaczylibyśmy
światła?
185
- On już nie jest pod naszą opieką. Dobra robota. - Ziewnął. - Proponuję,
żebyśmy poszli wcześnie spać. Nie mamy już nic do roboty. Aż do
następnej nocy, rzecz jasna. - W drzwiach przystanął i nie odwracając się,
powiedział: - Wiesz, to nie do wiary. Podczas wojny nie było problemów.
Szli albo odmawiali. Dlaczego on poszedł, Avery? Jane Austen
powiedziała, że w świecie liczą się tylko dwie rzeczy: pieniądze i miłość.
Leiser nie poszedł dla pieniędzy.
- Powiedział pan, że nigdy nie wiadomo. Powiedział pan to tego wieczora,
gdy zadzwonił.
- Mówił mi, że to z nienawiści. Z nienawiści do Niemców, a ja mu nie
uwierzyłem.
- Tak czy inaczej poszedł. Myślałem, że tylko to się dla pana liczy.
Podobno nie ufa pan motywom.
- Nie zrobiłby tego z nienawiści, wiemy o tym. Więc dlaczego? Nie
znamy go przecież, prawda? Jest już jedną nogą w grobie, leży na łożu
śmierci. O czym myśli? Jeśli ma umrzeć dziś, tej nocy, jakie myśli będą go
nachodzić?
- Nie wolno panu tak mówić.
- Aha. - Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Avery'ego. Twarz wciąż miał
spokojną. - Kiedy go poznaliśmy, był człowiekiem bez miłości. Wiesz, co
to jest miłość? Powiem ci. Miłość jest wtedy, gdy możesz dokonać zdrady.
W naszym fachu żyjemy bez miłości. Nie zmuszamy ludzi, żeby dla nas
pracowali. Pozwalamy im odkryć miłość. I, rzecz jasna, Leiser ją odkrył.
Ożenił się z nami, by tak rzec, dla pieniędzy, a opuścił nas z miłości.
Złożył drugie przyrzeczenie. Zastanawiam się kiedy.
- Co to znaczy: dla pieniędzy? - szybko zapytał Avery.
- Bo daliśmy mu coś. A on nam odpłacił miłością. Przypadkiem zo-
-baczyłem, że masz jego zegarek.
- Przechowam go dla niego.
- Aha. Dobranoc. Albo raczej dzień dobry. - Roześmiał się. - Jak szybko
traci się poczucie czasu. - Potem mruknął, jakby sam do siebie: - A Cyrk
przez cały czas nam pomagał. Bardzo dziwne. Ciekaw jestem dlaczego.
Leiser bardzo dokładnie wytarł nóż. Był brudny i należało go umyć. W
szopie na łodzie posilił się i napił brandy z butelki.
„Potem - powiedział Haldane - unikasz skupisk ludzkich. Możesz jeść
mięso z konserw i popijać francuską brandy".
Otworzył drzwi i wyszedł, żeby umyć twarz i ręce w jeziorze.
Nad wodą było bardzo ciemno. Niezmącone lustro wyglądało jak
doskonale gładka skóra osłonięta welonem szarej mgiełki. Widział trzci-
186
- On już nie jest pod naszą opieką. Dobra robota. - Ziewnął. - Proponuję,
żebyśmy poszli wcześnie spać. Nie mamy już nic do roboty. Aż do
następnej nocy, rzecz jasna. - W drzwiach przystanął i nie odwracając się,
powiedział: - Wiesz, to nie do wiary. Podczas wojny nie było problemów.
Szli albo odmawiali. Dlaczego on poszedł, Avery? Jane Austen
powiedziała, że w świecie liczą się tylko dwie rzeczy: pieniądze i miłość.
Leiser nie poszedł dla pieniędzy.
- Powiedział pan, że nigdy nie wiadomo. Powiedział pan to tego wieczora,
gdy zadzwonił.
- Mówił mi, że to z nienawiści. Z nienawiści do Niemców, a ja mu nie
uwierzyłem.
- Tak czy inaczej poszedł. Myślałem, że tylko to się dla pana liczy.
Podobno nie ufa pan motywom.
- Nie zrobiłby tego z nienawiści, wiemy o tym. Więc dlaczego? Nie
znamy go przecież, prawda? Jest już jedną nogą w grobie, leży na łożu
śmierci. O czym myśli? Jeśli ma umrzeć dziś, tej nocy, jakie myśli będą go
nachodzić?
- Nie wolno panu tak mówić.
- Aha. - Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Avery'ego. Twarz wciąż miał
spokojną. - Kiedy go poznaliśmy, był człowiekiem bez miłości. Wiesz, co
to jest miłość? Powiem ci. Miłość jest wtedy, gdy możesz dokonać zdrady.
W naszym fachu żyjemy bez miłości. Nie zmuszamy ludzi, żeby dla nas
pracowali. Pozwalamy im odkryć miłość. I, rzecz jasna, Leiser ją odkrył.
Ożenił się z nami, by tak rzec, dla pieniędzy, a opuścił nas z miłości.
Złożył drugie przyrzeczenie. Zastanawiam się kiedy.
- Co to znaczy: dla pieniędzy? - szybko zapytał Avery.
- Bo daliśmy mu coś. A on nam odpłacił miłością. Przypadkiem
zobaczyłem, że masz jego zegarek.
- Przechowam go dla niego.
- Aha. Dobranoc. Albo raczej dzień dobry. - Roześmiał się. -Jak szybko
traci się poczucie czasu. - Potem mruknął, jakby sam do siebie: - A Cyrk
przez cały czas nam pomagał. Bardzo dziwne. Ciekaw jestem dlaczego.
Leiser bardzo dokładnie wytarł nóż. Był brudny i należało go umyć. W
szopie na łodzie posilił się i napił brandy z butelki.
„Potem - powiedział Haldane - unikasz skupisk ludzkich. Możesz jeść
mięso z konserw i popijać francuską brandy".
Otworzył drzwi i wyszedł, żeby umyć twarz i ręce w jeziorze.
Nad wodą było bardzo ciemno. Niezmącone lustro wyglądało jak
doskonale gładka skóra osłonięta welonem szarej mgiełki. Widział trzci-
186
ny u brzegów. Poruszał nimi wiatr, który osłabł z nadejściem świtu. Za
jeziorem, jak cień, wisiały kontury niskich wzgórz. Czuł się wypoczęty i
spokojny. Dopóki wspomnienie o tym chłopcu nie wstrząsnęło nim jak
dreszcz.
Wyrzucił daleko pustą puszkę po mięsie i butelkę po brandy. Gdy uderzyły
w wodę, z trzcin ociężale uniosła się czapla. Nachylił się, podniósł kamyk
i puścił go po wodzie. Usłyszał, że odbił się trzy razy, zanim poszedł na
dno. Rzucił następny, ale nie doliczył się trzech odbić. Wrócił do szopy po
plecak i walizkę. Prawe ramię sprawiało mu ból. Nadwerężył je pewnie,
dźwigając walizkę. Skądś dobiegło go porykiwanie bydła.
Zaczął iść na wschód, wzdłuż drogi obiegającej jezioro. Chciał pokonać
jak największą odległość, nim całkiem się rozwidni.
Przemaszerował przez kilka wsi. Żywego ducha. Było w nich ciszej niż na
pustej drodze, bo dawały osłonę od wzmagającego się wiatru. Nagle zdał
sobie sprawę, że nie ma tu drogowskazów ani nowych budynków. Stąd ten
spokój - spokój starości. Było tu pewnie tak samo pięćdziesiąt i sto lat
temu. Brakowało latarń, krzykliwych szyldów na piwiarniach i sklepach.
Panował mrok obojętności i to go pocieszało. Pławił się w tej atmosferze
jak zmęczony człowiek brodzący po pierś w morzu. Chłodziła go i
ożywiała jak wiatr. Do chwili gdy przypomniał sobie tamtego chłopca.
Przeszedł obok wiejskiego domu. Od drogi prowadził do niego długi
podjazd. Zatrzymał się. W połowie podjazdu stał motocykl. Przez siodełko
przerzucony był stary płaszcz przeciwdeszczowy. Leiser nikogo jednak nie
widział.
Piec lekko dymił.
- Kiedy jest jego pierwszy termin nadawania? - zapytał Avery. Już o to
pytał.
- O dwudziestej drugiej dwadzieścia. Skanowanie zaczynamy godzinę
wcześniej - powiedział Johnson.
- Myślałem, że nadaje na ustalonej częstotliwości - mruknął Lec-lerc, ale
bez szczególnego zainteresowania.
- Może włożyć nie ten kryształek, co potrzeba. Takie rzeczy się zdarzają,
kiedy dochodzą nerwy. Najbezpieczniej jest, jeśli baza namierza
częstotliwości wszystkich kryształków.
- Do tej pory musiał już wyjść na drogę.
- Gdzie jest Haldane?
- Śpi.
- Jak można spać w takiej chwili?
- Wkrótce będzie świtać.
187
- Mógłbyś coś zrobić z tym ogniem? - zapytał Leclerc. - Nie powinien tak
dymić. -Nagle potrząsnął głową, jakby otrząsał się z wody, i powiedział: -
John, od Fieldena nadszedł niezwykle ciekawy raport. Przesunięcia wojsk
w Budapeszcie. Może jak wrócimy do Londynu... - Zgubił wątek i
nachmurzył się.
- Wspominał pan o tym - powiedział łagodnie Avery.
- Tak, hm, powinieneś zerknąć na to.
- Chciałbym. Brzmi to bardzo interesująco.
- Tak, prawda?
- Bardzo.
- Wiesz - mówił Leclerc, jakby zebrało mu się na wspomnienia -oni nadal
nie chcą dać tej nieszczęsnej kobiecinie renty.
Siedział wyprostowany w siodełku motocykla, łokcie trzymał przy sobie,
jakby siedział za stołem. Motor strasznie huczał, wypełniał warkotem
ciszę poranka. Odgłos niósł się po zamarzniętych polach i budził drób
śpiący na grzędach. Płaszcz przeciwdeszczowy miał naszyte na ramionach
skórzane łatki, poły trzepotały w rytm podskoków na dziurawej drodze,
uderzając z grzechotem o szprychy tylnego koła. Wstał dzień.
Wkrótce zachciało mu się jeść. Nie rozumiał, dlaczego tak zgłodniał.
Może przez ten wysiłek fizyczny. Tak, to musi być to. Zje coś, ale nie w
mieście, jeszcze nie. Nie w kawiarni, do której zachodzą przybysze. Nie w
kawiarni, w której bywał ten chłopak.
Jechał dalej. Głód drwił sobie z niego. Nie mógł myśleć o niczym innym.
Przekręcił do przodu manetkę gazu i pochylił wygłodniałe ciało do przodu.
Skręcił w polną drogę i zatrzymał się.
Dom był stary, rozpadał się z zaniedbania. Podjazd zarośnięty trawą,
pobrużdżony śladami kół. Płot połamany. Był tam też tarasowy ogród,
kiedyś zaorywany; teraz nikt go nie pielęgnował.
W oknie kuchennym paliło się światło. Leiser zapukał do drzwi. Ręka mu
drżała od zaciskania kierownicy. Nikt nie nadchodził; zapukał drugi raz i
odgłos stukania go wystraszył. Wydawało mu się, że w oknie zobaczył
twarz, była jak twarz tamtego chłopca, gdy osuwał się na ziemię -albo
może było to odbicie rozkołysanej gałęzi.
Szybko wrócił do motocykla. Z przerażeniem zrozumiał, że to nie głód
nim powodował, ale samotność. Musi gdzieś się położyć, odpocząć,
zapomnieć. Jechał, aż dotarł do lasu. Tam się położył. Jego twarz, gdy
dotykał paproci, była rozpalona.
Zapadał wieczór; pola nadal były oświetlone, ale las szybko pogrążał się w
mroku. Czerwonawe pnie sosen w jednej chwili zamieniły się w kolumny
czerni.
188
Otrzepał z liści marynarkę i zasznurował buty. Piekły go niemiłosiernie.
Wcześniej ich jeszcze nie nosił. No i dobrze. Złapał się na myśli, że nic nie
zasypie przepaści między tym, kto poszedł, a tym, kto został, między
żywym a umierającym.
Założył z wysiłkiem uprząż plecaka i wdzięczny przyjął piekący ból, jaki
sprawiały mu rzemienie na poranionych ramionach. Podniósł walizkę i
poszedł przez pole do drogi, gdzie czekał na niego motocykl. Pięć
kilometrów do Langdorn. Domyślił się, że miejscowość leży za
wzgórzem: pierwsze z trzech miast. Wkrótce trafi na blokadę drogową,
wkrótce będzie musiał coś zjeść.
Jechał powoli, walizkę trzymał na kolanach, przez cały czas wpatrywał się
przed siebie, w mokrą szosę, wytężając wzrok, żeby nie przeoczyć linii
czerwonych świateł albo grupy ludzi i samochodów. Wyjechał zza zakrętu
i po lewej stronie zobaczył dom z wywieszką na parapecie, że tu można
dostać piwo. Wjechał na podwórko, hałas maszyny sprowadził do drzwi
starego mężczyznę. Leiser postawił motocykl na nóżkach.
- Chcę piwa - powiedział. -1 trochę kiełbasy. Macie to tutaj? Stary pokazał
mu, żeby wszedł, i posadził go przy stole w pokoju od
frontu. Leiser mógł stąd widzieć swój motocykl zaparkowany na
podwórzu. Stary przyniósł mu butelkę piwa, trochę pokrojonej kiełbasy i
kawałek czarnego chleba, potem stanął przy stole i patrzył, jak Leiser je.
- Dokąd pan jedzie? - Na chudej twarzy miał cień zarostu.
- Na północ. - Leiser znał swój fach.
- A skąd pan jest?
- Jak się nazywa najbliższe miasto?
- Langdorn.
- Daleko?
- Pięć kilometrów.
- Jest tam gdzie przenocować?
Stary wzruszył ramionami. Nie był to gest zobojętnienia ani odmowy, lecz
negacji, jakby odrzucał wszystko albo jakby świat odrzucił jego.
- Jaka tam jest droga? - zapytał Leiser.
- W porządku.
- Słyszałem, że jest objazd.
- Nie ma objazdu - powiedział stary, jakby objazd oznaczał nadzieję albo
wygodę, albo towarzystwo; coś, co mogłoby ogrzać wilgotne powietrze
albo rozświetlić kąty pokoju. - Jest pan ze wschodu - stwierdził. - To
słychać.
- Moi rodzice - odparł Leiser. - Ma pan kawę?
Stary przyniósł mu kawy. Była bardzo czarna i kwaśna, bez smaku.
189
- Pan jest z Wilmsdorf - powiedział. - Ma pan rejestrację z Wilmsdorf.
- Duży tu ruch? - zapytał Leiser, patrząc na drzwi. Stary pokręcił głową.
- Niezbyt uczęszczana droga, co? Stary nadal nic nie mówił.
- Mam przyjaciela pod Kalkstadt. Czy to daleko?
- Niedaleko. Czterdzieści kilometrów. Pod Wilmsdorf zabili chłopaka.
- Prowadzi kawiarenkę. Po północnej stronie. Kocur. Słyszał pan o niej?
- Nie. Leiser szepnął:
- Mają tam kłopoty. Jakaś walka. Żołnierze z miasta, Rosjanie.
- Odejdź - powiedział stary.
Chciał mu zapłacić, ale miał tylko banknot pięćdziesięciomarkowy.
- Odejdź - powtórzył gospodarz. Leiser wziął walizkę i plecak.
- Stary durniu - rzekł obcesowo - za kogo mnie masz?
- Jesteś albo zły, albo dobry, ajedni i drudzy sąniebezpieczni. Odejdź. Nie
było blokady. Nagle znalazł się w centrum Langdorn. Zrobiło się
już ciemno. Tylko światło wykradające się spoza zamkniętych okiennic
mdło rozjaśniało wilgotne kocie łby. Nie było ruchu. Niepokoił go warkot
jego motocykla, rozbrzmiewał na rynku jak dźwięk sygnałówki. Pomyślał,
że podczas wojny wcześnie kładli się spać, bo było im zimno. Może nadal
tak jest.
Czas pozbyć się motocykla. Przejechał przez miasto, znalazł opuszczony
kościół i zostawił maszynę u drzwi do zakrystii. Wracając do miasta,
poszedł w stronę stacji kolejowej. Kasjer nosił mundur.
- Kalkstadt, w jedną stronę.
Kasjer wyciągnął rękę. Leiser wyjął banknot z portfela i podał mu. Kasjer
potrząsnął niecierpliwie ręką. Leiser nie zrozumiał. Patrzył ogłupiały na
palce migające mu przed oczami i na podejrzliwą, złą twarz za kratą
okienka.
Nagle kasjer wrzasnął:
- Dowód osobisty!
Leiser uśmiechnął się przepraszająco.
- Się zapomina - powiedział i otworzył portfel, żeby pokazać dowód w
celofanowej przegródce.
- Wyjmij pan to z portfela - burknął kasjer.
Leiser patrzył, jak sprawdza dowód w świetle lampki stojącej na biurku.
- Pozwolenie na wyjazd?
190
- Tak, oczywiście. - Leiser wręczył mu papier.
- Po co pan chce jechać do Kalkstadt, skoro wybiera się pan do Ro-
stoku?
- Nasza spółdzielnia w Magdeburgu wysłała maszyny koleją do Kalkstadt.
Ciężkie turbiny i trochę obrabiarek. Trzeba je zamontować.
- Jak pan tu przyjechał?
- Podwieźli mnie.
- Podwożenie jest zabronione.
- Robi się, co można w dzisiejszych czasach.
- W dzisiejszych czasach?
Kasjer przyłożył twarz do okienka i popatrzył na ręce Leisera.
- Co pan tam majstrujesz? - zapytał niegrzecznie.
- To łańcuszek, tylko łańcuszek.
- A więc trzeba zamontować maszyny. No? Mów pan!
- Mogę to zrobić po drodze. Ludzie w Kalkstadt czekają już szósty
tydzień. Opóźniona dostawa.
- No i?
- Dowiadywaliśmy się... u kolejarzy.
- I?
- Nie odpowiedzieli.
- Musisz pan poczekać godzinę. Odjazd o szóstej trzydzieści. - Chwila
milczenia. - Słyszał pan? Zabili chłopaka pod Wilmsdorf. Świnie.
-Wręczył mu resztę.
Nie miał dokąd pójść, bał się oddać bagaż do przechowalni. Co tu robić?
Spacerował przez pół godziny, potem wrócił na stację. Pociąg był
opóźniony.
- Obaj zasługujecie na ogromne uznanie - powiedział Leclerc, kiwając z
wdzięcznością głową pod adresem Haldane'a i Avery'ego. - Ty też,
Johnson. Od tej chwili już nic nie możemy zdziałać, wszystko zależy od
Chrabąszcza. - Specjalny uśmiech dla Avery'ego. - Co z tobą, John? Nic
nie mówisz. Jak sądzisz, zyskałeś coś dzięki temu doświadczeniu? -I dodał
ze śmiechem: - Mam nadzieję, że nie splamimy sobie rąk rozwodem.
Musimy cię dostarczyć do domu, do twojej żony. - Siedział na brzegu
stołu, małe dłonie złożył starannie na kolanie. Kiedy Avery nie
odpowiedział, dodał wesolutko: - Wiesz, Adrian, dostałem burę od Carol,
że rozbijam rozwojową rodzinę.
Haldane uśmiechnął się, jakby ta uwaga go rozbawiła.
- Jestem pewien, że nie ma niebezpieczeństwa - odparł.
- I ze Smileyem mu się udało. Musimy uważać, żeby go nie skaperowali!
191
19
Gdy pociąg dojechał do Kalkstadt, Leiser zaczekał, aż inni pasażerowie
opuszczą peron. Starszy wiekiem strażnik odbierał ich bilety. Wyglądał na
uprzejmego.
- Szukam przyjaciela - powiedział Leiser. - Nazywa się Fritsche. Pracował
tutaj.
Strażnik zmarszczył czoło.
- Fritsche?
- Tak.
- Jak ma na imię?
- Nie wiem.
- To ile ma lat, tak mniej więcej?
- Koło czterdziestki - zaryzykował.
- Fritsche, tutaj, na tej stacji?
- Tak. Miał domek nad rzeką. Nieżonaty.
- Cały dom? I pracował na tej stacji?
- Tak.
Strażnik pokręcił głową.
- Nigdy o nim nie słyszałem. - Popatrzył na Leisera. - Jest pan pewien?
- Tak mi powiedział. - Jakby coś sobie przypomniał. - Pisał do mnie w
listopadzie... Narzekał, że policja ludowa zamknęła stację.
- Zwariował pan - powiedział strażnik. - Dobranoc.
- Dobranoc. - Leiser odszedł, czując na plecach wzrok tamtego.
Przy głównej ulicy była gospoda Stary Dzwon. Czekał przy kontuarze w
holu, ale nikt nie przychodził. Otworzył drzwi i wszedł do dużej sali. Było
w niej ciemno. Przy stole przed starym gramofonem siedziała dziewczyna.
Opadła na blat, głowę schowała w ramionach, słuchała muzyki. Nad nią
paliła się jedna żarówka. Gdy płyta się skończyła, włączyła ją od początku
- nie podnosząc głowy, przesunęła dźwignię gramofonu.
- Szukam pokoju - powiedział Leiser. - Właśnie przyjechałem z Langdorn.
W sali stały wypchane ptaki: czaple, bażanty i zimorodki.
- Szukam pokoju - powtórzył.
Była to muzyka taneczna, bardzo stara.
- Niech pan zapyta w recepcji.
- Nie było tam nikogo.
- I tak niczego nie mają. Nie wolno byłoby im pana przyjąć. Niedaleko
kościoła jest schronisko. Musi pan tam przenocować.
192
- A gdzie jest kościół?
Z przesadnym westchnieniem zatrzymała płytę, ale Leiser wiedział, że jest
zadowolona, bo ma z kim porozmawiać.
- Został zbombardowany - wyjaśniła. - Tak o tym mówimy. Została
tylko wieża.
Po chwili zapytał:
- Jest pani pewna, że majątam łóżko? To duża miejscowość. - Położył
plecak w kącie i usiadł przy stole obok niej. Przygładził suche, brudne
włosy.
- Jest pan cały ubłocony - zauważyła dziewczyna.
Jego niebieskie spodnie wciąż poplamione były błotem z przeprawy
przez granicę.
- Cały dzień byłem w drodze. Jestem wykończony.
Wstała i poszła w koniec sali, skąd drewniane schody prowadziły na górę,
gdzie świeciło się światło. Zawołała, ale nikt nie przyszedł.
- Steinhagera? - zapytała z ciemności.
- Tak.
Wróciła ze szklanką i butelką. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy
wojskowego kroju z naramiennikami i kwadratowymi ramionami.
- Skąd jesteś? - zapytała.
- Z Magdeburga. Wybieram się na pomoc. Mam podjąć pracę w Ro-stoku.
- Ile razy jeszcze będzie to musiał mówić? - Co do tego schroniska, czy
dostanę tam pokój?
- Jeśli będziesz chciał.
Światło było tak słabe, że z początku prawie jej nie widział. Stopniowo
wyłaniała się z mroku. Osiemnastolatka, mocno zbudowana, twarz
całkiem ładna, tyle że cera brzydka. W wieku tamtego chłopca, może
troszkę starsza.
- Jak się nazywasz? - zapytał. Nie odpowiedziała. - Czym się zajmujesz?
Wzięła jego szklankę i napiła się z niej, przyglądając mu się nad wiek
poważnym wzrokiem znad jej brzegu, jakby była wielką pięknością.
Odstawiła powoli szklankę, ciągle na niego patrząc, dotknęła swoich
włosów. Musiało jej się wydawać, że to znaczące gesty. Leiser znów
zaczął:
- Od dawna tu jesteś?
- Dwa lata.
- Co robisz?
- Co tylko chcesz. - Powiedziała to bardzo poważnie.
- Dużo się tu dzieje?
- Martwota. Nic.
193
13 - Za późno na wojnę
- Żadnych chłopaków?
- Czasami.
- Żołnierze? Chwila ciszy.
- Od czasu do czasu. Nie wiesz, że nie wolno o to pytać?
Leiser napił się steinhagera z butelki. Schwyciła szklankę, bawiąc się jego
palcami.
- Coś jest nie tak z tym miastem - powiedział. - Próbowałem przyjechać tu
sześć tygodni temu. Nie wpuścili mnie. Kalkstadt, Langdorf, Wolken,
wszystko zamknięte, powiedzieli. Co się dzieje?
Koniuszkami palców dotykała jego dłoni.
- Co się dzieje? - powtórzył
- Nic nie było zamknięte.
- Daj spokój - roześmiał się. - Nawet w okolice nie chcieli mnie wpuścić.
Blokady były tutaj i na szosie do Wolken.
Jest ósma dwadzieścia, zostały tylko dwie godziny do ustalonego czasu
nadawania, pomyślał.
- Nic nie było zamknięte. -Nagle dodała: - A więc przyjechałeś z zachodu,
przyjechałeś szosą. Szukają kogoś podobnego do ciebie.
Wstał, żeby wyjść.
- Lepiej poszukam tego schroniska. - Położył trochę drobnych na stole.
Dziewczyna wyszeptała:
- Mam własny pokój. W nowym domu za Friedensplatz. Blok robotniczy.
Im nie przeszkadza. Zrobię, co zechcesz.
Leiser pokręcił głową. Wziął bagaże i podszedł do drzwi. Wciąż na niego
patrzyła, a on wiedział, że go podejrzewa.
- Do widzenia - rzekł.
- Nic nie powiem. Zabierz mnie ze sobą.
- Napiłem się steinhagera - mruknął Leiser. - Nawet nie porozmawialiśmy.
Przez cały czas słuchałaś płyty.
Oboje byli wystraszeni.
- Tak. Przez cały czas leciały płyty - potwierdziła dziewczyna.
- Nigdy nie zamykali, jesteś pewna? Langdorn, Wolken, Kalkstadt, sześć
tygodni temu?
- A po co?
- Nawet stacji nie?
- Nic nie wiem o stacji - odparła szybko. - Ten obszar zamknięty był przez
trzy dni w listopadzie. Nikt nie wie dlaczego. Stacjonowali tu rosyjscy
żołnierze, około pięćdziesięciu. Rozmieszczono ich po kwaterach w
mieście. W połowie listopada.
194
- Pięćdziesięciu? Jakiś sprzęt?
- Ciężarówki. Podobno dalej na północy były manewry. Zostań ze mną na
noc. Zostań ze mną! Pozwól mi z tobą pójść. Pójdę z tobą wszędzie.
- Jakiego koloru mieli oznaki na ramionach?
- Nie pamiętam.
- Skąd przyjechali?
- Byli nowi. Dwaj bracia byli z Leningradu.
- Dokąd pojechali?
- Na północ. Słuchaj, nikt nawet się nie dowie. Ja nie mówię. Ja nie z
takich. Dam ci wszystko, czego zażądasz.
- W stronę Rostoku?
- Mówili, że jadą do Rostoku. Prosili, żeby nie powtarzać. Partyjni
chodzili po wszystkich domach. Leiser kiwnął głową. Pocił się.
- Do widzenia - powiedział.
- A jutro, a jutrzejsza noc? Zrobię wszystko, co zechcesz.
- Może. Nie mów nikomu, rozumiesz? Pokręciła głową.
- Nie powiem - przyrzekła. - Bo mi wszystko jedno. Pytaj o Hoch-haus za
Friedensplatzem. Mieszkania dziewiętnaście. Przychodź, kiedy chcesz.
Otworzę drzwi. Zadzwonisz dwa razy i będą wiedzieli, że to do mnie. Nie
musisz płacić. Uważaj - ostrzegła. - Wszędzie mają ludzi. Zabili
chłopaka w Wilmsdorf.
Poszedł na rynek, znów pewien siebie, bo wszystko się zazębiało. Szukał
wieży kościelnej i schroniska. W ciemnościach przemykały obok niego
skulone postacie, niektóre nosiły części mundurów, furażerki i długie
płaszcze wojskowe. Od czasu do czasu rzucał okiem na ich twarze, migały
w bladej poświacie latarń. Szukał w ich martwych, obojętnych rysach
cech, których nienawidził. Powtarzał sobie: znienawidź go - był już
dorosły, ale jakoś uczuciowo nie reagował. Ci byli niczym. Może w jakimś
innym mieście, w innym miejscu znajdzie ich i będzie nienawidził. Ale nie
tutaj. Ci byli niczym, starzy, biedni jak i on, i samotni. Wieża była czarna i
pusta. Nagle skojarzyła mu się z wieżyczką na granicy. I z jego garażem
po jedenastej wieczór. Z chwilą, w której zabijał wartownika: dzieciaka,
jakim i on był podczas wojny. Młodszego nawet od Johna.
- Już powinien tam być o tej porze - powiedział Avery.
- Zgadza się, John. Powinien tam być, prawda? Godzina drogi. Jeszcze
jedna rzeka przed nami. - Zaczął śpiewać. Nikt się nie przyłączył.
Patrzyli na siebie w milczeniu.
195
- Słyszałeś o Alias Club? - zapytał nagle Johnson. - Na tyłach Vil-liers
Street? Mnóstwo chłopaków ze starej bandy tam się spotyka. Powinieneś
tam kiedy wpaść wieczorem, jak wrócimy do domu.
- Dzięki - odparł Avery. - Chętnie.
- Miło tam jest w Boże Narodzenie - ciągnął Johnson. - Wybiorę się do
nich. Niezła paczka. Paru nawet wpada w mundurach.
- Nieźle to brzmi.
- W Nowy Rok robią mieszaną imprezę. Możesz zabrać żonę.
- Świetnie.
Johnson mrugnął okiem.
- Albo swoją dziewczynę.
- Sarah to jedyna moja dziewczyna - odparł Avery. Zadzwonił telefon.
Leclerc wstał, żeby podnieść słuchawkę.
20 Powrót
Postawił plecak i walizkę, rozejrzał się po ścianach. Obok okna była
wtyczka. Drzwi nie miały zamka, więc postawił pod nimi fotel. Zdjął buty
i położył się na łóżku. Myślał o palcach dziewczyny na swoich dłoniach i
o nerwowych ruchach jej warg. Przypominał sobie jej kłamliwe oczy
obserwujące go z ciemności i zastanawiał się, kiedy go zdradzi.
Przypominał sobie Avery'ego, ciepło i angielską przyzwoitość z
wczesnego okresu ich znajomości; przypominał sobie jego młodą twarz
błyszczącą w deszczu i jego zawstydzone, zamglone oczy krótkowidza,
gdy wycierał okulary. I myślał: na pewno przez cały czas mówił
trzydzieści dwa, musiałem się przesłyszeć.
Popatrzył na sufit. Za godzinę rozstawi antenę.
Pokój był wielki i pusty. W rogu stała okrągła marmurowa umywalka.
Pojedyncza rura biegła od niej do podłogi i miał nadzieję, że dochodzi do
ziemi. Odkręcił wodę. Ku jego uldze była zimna, bo Jack powiedział, że z
gorącą wodą jest trochę ryzykownie. Wyjął nóż i w jednym miejscu
oskrobał rurę do czysta. Uziemienie jest ważne, tak mówił Jack. Jeśli już
nie będziesz mógł zrobić inaczej, połóż kabel uziemienia zygzakiem pod
dywanem, żeby miał taką długość jak antena. Ale dywanu nie było,
musiała wystarczyć umywalka. Ani dywanu, ani zasłon.
Naprzeciwko niego stała ciężka szafa z łukowatymi drzwiami. Kiedyś to
był pewnie główny hotel w mieście. Czuć było turecki tytoń i cuch-
196
nący, nieperfumowany środek dezynfekcyjny. Ściany pokrywał szary tynk,
wilgoć rozchodziła się po nich ciemniejszym odcieniem, zatrzymywana tu
i ówdzie jakimiś tajemniczymi właściwościami domu, które sprawiały, że
przez sufit biegła sucha ścieżka. Gdzieniegdzie tynk odpadł - pozostały
tylko strzępiaste wysepki białej pleśni - tu i tam popękał, ale przyszedł
tynkarz i wypełnił ubytki Majstrem, który spływał białymi rzekami wzdłuż
kątów pokoju. Leiser przyglądał się temu z uwagą, nasłuchując
jednocześnie najcichszych dźwięków za drzwiami.
Na ścianie wisiał obraz - chłoporobotnicy w polu. Szli za pługiem
zaprzężonym w konia. Na horyzoncie stał traktor. Leiser słyszał
dobrotliwy głos Johnsona, tłumaczył, jak zainstalować antenę: „Jeśli to
jest w mieszkaniu, to masz ból głowy, a to będzie w mieszkaniu. Teraz
słuchaj. Rozpinasz zygzakiem w poprzek pokoju, na długość jednej
czwartej fali, na której nadajesz, i trzydzieści centymetrów od sufitu.
Rozłóż ją jak najszerzej, Fred, tak żeby nie była równoległa do
metalowych zbrojeń, sieci elektrycznej i tak dalej. I nie zginaj jej do tyłu,
bo się zmachasz, rozumiesz?" Zawsze musiał być dowcip, aluzja do
kopulacji, żeby wspomóc pamięć prostaka.
Leiser kombinował: założę ją na ramę obrazu, potem tam i z powrotem do
przeciwległego rogu. Mogę wbić gwóźdź w ten miękki tynk. Rozejrzał się
za gwoździem albo pineską i zauważył mosiężny haczyk na karniszu.
Wstał i odkręcił rączkę brzytwy. Gwint był prawoskrętny. Pomysłowy
szczegół, bo człowiek podejrzliwy kręciłby w lewo, bez skutku. Ze środka
wydobył kawałek jedwabiu i grubymi palcami rozpostarł go na kolanie.
Wyjął z kieszeni ołówek i zatemperował go, nie wstając, bo nie chciał
poruszyć jedwabnej szmatki. Grafit łamał się dwukrotnie, strużyny
gromadziły się na podłodze u jego stóp. Zaczął pisać w notesie wielkimi
literami, jak więzień do żony. Za każdym razem, gdy stawiał kropkę,
zakreślał wokół niej pierścień tak, jak uczono go przed laty.
Gdy spisał już meldunek, co dwie litery narysował kreskę, a pod każdym
odcinkiem wypisał liczbowy ekwiwalent liter zgodnie z tabelą, której
nauczył się na pamięć. Od czasu do czasu musiał przywoływać
mnemotechniczne rymowanki, żeby przypomnieć sobie, jakie to cyfry.
Czasem myliło mu się, i musiał wymazywać wszystko i zaczynać od
początku. Kiedy skończył, podzielił cyfry na grupy, po cztery, i każdą po
kolei, odejmował od grup na jedwabnej chusteczce. Na koniec ponownie
zmienił cyfry na litery i spisał wynik, dzieląc go znów na grupy po cztery
znaki.
Strach, jak znajomy ból, znów ścisnął go w dołku. Za każdym razem, gdy
usłyszał jakiś urojony odgłos, spoglądał błyskawicznie na drzwi, a ręka
197
zawisała mu nad papierem. Ale nic; tylko pojękiwanie starego domu, jak
wichru w olinowaniu statku.
Popatrzył na ukończony meldunek i zdał sobie sprawę, że jest za długi i że
gdyby był w tym lepszy, bystrzejszy, mógłby go skrócić, ale teraz nie miał
już czasu, żeby myśleć o metodzie, i wiedział, bo go tego uczono, że lepiej
wtrącić słówko lub dwa za dużo, niż sprawić, żeby komunikat był niejasny
dla odbiorcy. Spisał czterdzieści dwie grupy.
Odsunął stół spod okna i położył na nim walizkę. Kluczem z łańcuszka
otworzył ją, modląc się, żeby nic nie było zepsute po podróży. Otworzył
pudełko z częściami i drżąc, dotknął jedwabnej torebki z kryształkami,
przewiązanej zieloną wstążką. Rozwiązał wstążkę i wytrząsnął kryształki
na szorstki koc przykrywający łóżko. Każda sztuka podpisana była
odręcznym pismem Johnsona, najpierw częstotliwość, a pod spodem
pojedyncza cyfra oznaczająca kolejność kryształka w planie sygnałowym.
Ułożył je w rządek, przyciskając do koca, żeby leżały płasko: Z
kryształkami jest najłatwiej. Sprawdził drzwi zablokowane fotelem.
Klamka wyślizgnęła mu się z ręki. Fotel nie dawał osłony. Podczas wojny,
przypomniał sobie, dawali mu stalowe kliny. Wrócił do walizki, żeby
podłączyć nadajnik i odbiornik do zasilacza. Podłączył słuchawki i
odkręcił klucz do alfabetu Morse'a od pokrywki pudełka z częściami.
Wtedy to zobaczył.
Do wieka walizki przyczepiony był kawałek taśmy klejącej z kilkoma
grupami liter. Obok każdej znajdował się ich odpowiednik w alfabecie
Morse'a; to był międzynarodowy kod dla standardowych fraz, tych,
których nigdy nie umiał spamiętać.
Gdy zobaczył te litery wypisane starannym, urzędniczym pismem
Johnsona, w oczach stanęły mu łzy wdzięczności. Nie powiedział mi,
pomyślał, nie powiedział, że to zrobił. W końcu ten Jack okazał się
porządnym gościem. Jack, kapitan i młody John - warto dla nich
pracować, pomyślał. Można przejść przez życie i nigdy nie natrafić na taką
paczkę. Uspokoił się, przyciskając dłonie mocno do stołu. Trochę drżał,
chyba z zimna; wilgotna koszula przylepiła mu się do łopatek, ale był
szczęśliwy. Popatrzył na fotel pod drzwiami i pomyślał, że kiedy założy
słuchawki, nie będzie słyszał, jak nadchodzą, tak jak tamten chłopak nie
słyszał go, bo mocno wiało.
Potem podłączył antenę i uziemienie, przeprowadził drut uziemienia do
rury pod umywalką i przymocował ją plastrem do oczyszczonej
powierzchni. Stanął na łóżku i rozciągnął antenę zygzakiem, tak jak mówił
Johnson. Przymocował ją, najlepiej jak mógł, do karnisza z jednej strony, a
do tynku z drugiej. Gdy już to zrobił, wrócił do radiostacji i ustawił
198
przełącznik szerokości fali na pozycji „cztery", gdyż wiedział, że
wszystkie częstotliwości były w skali trzech megacyklów. Wziął z łóżka
pierwszy kryształek, włączył go w gniazdko znajdujące się w lewym
górnym rogu aparatu i usiadł, żeby nastroić nadajnik. Pomrukiwał z cicha
przy każdej czynności. Nastawić przełącznik na „wszystkie kryształki
podstawowe", podłączyć cewkę, dostroić anodę i kontrolki anteny na
dziesięć. Zawahał się, usiłował sobie przypomnieć, co robić dalej.
Blokada. „Wzmacniacz mocy - nie wiedziałeś, co znaczy WM?" Nastawił
licznik na trzy... DRP przekręcił na D, żeby dostroić. Przypomniał sobie.
Przekręcił WM, aż otrzymał odczyt maksymalny, ustawił na „sześć",
dostroił
anodę na minimum.
Teraz przełączył DRP na P, jak przesyłanie, nacisnął krótko na klucz,
odczytał, pokręcił gałką dostrajania anteny, tak że odczyt na liczniku
podskoczył lekko do góry, pospiesznie dostroił anodę. Powtórzył
procedurę, aż z głęboką ulgą zobaczył, że strzałka opada w okienku
licznika. Wiedział, że nadajnik i antena zostały prawidłowo dostrojone i
będzie mógł porozmawiać z Johnem i Jackiem.
Rozsiadł się i odchrząknął zadowolony; zapalił papierosa. Żałował, że nie
jest angielski, bo gdyby teraz przyszli, to i tak nie musiałby się troszczyć o
markę. Spojrzał na zegarek, nakręcił go do oporu i przestraszył się, czy nie
zerwał sprężyny. Godzinę na jego zegarku nastawiono według budzika
Johna; świadomość tego przyniosła mu ulgę. Jak rozłączeni kochankowie
patrzyli na tę samą gwiazdę. Zabił tego chłopca.
Trzy minuty do czasu nadawania. Odkręcił klucz Morse'a z pudełka z
częściami, bo nie umiał odpowiednio się nim posługiwać, gdy tkwił na
wieczku. Jack powiedział, że tak można; powiedział, że to nie ma
znaczenia. Musi trzymać nasadę klucza lewą ręką, żeby się nie
wyślizgiwała, ale Jack powiedział, że każdy radiooperator ma swoje
dziwactwa. Był pewien, że ten egzemplarz był mniejszy od tamtego, który
dali mu podczas wojny; tak, był tego pewien. Drobinki talku przywarły do
dźwigni. Przyciągnął łokcie i wyprostował plecy. Położył zagięty trzeci
palec na kluczu. JAJ, to mój pierwszy sygnał, pomyślał. Nazywam się
Johnson, wołają na mnie Jack, łatwo to zapamiętać. JA, John Avery, JJ,
Jack Johnson. Zaczął wystukiwać. Kropka i trzy kreski, kropka, kreska,
kropka i trzy kreski. Myślał: to tak jak w tamtym domu w Holandii, ale tu
nikogo ze
mną nie ma.
„Powtórz dwa razy, Fred, i zejdź z anteny". Przełączył na odbiór, przesunął
kartkę bliżej środka stołu i gdy nagle uświadomił sobie, że nie ma czym
pisać, odezwał się Jack.
199
Wstał i zaczął się rozglądać za notesem i ołówkiem. Pot spływał mu po
karku. Nigdzie ich nie widział. Szybko opadł na kolana i zaczął macać
pokrytą gęstą warstwą kurzu podłogę pod łóżkiem. Znalazł ołówek, na
próżno szukał notesu. Gdy wstawał, usłyszał trzask w słuchawkach.
Podbiegł do stołu, przycisnął jedną słuchawkę do ucha, jednocześnie
przytrzymując kartkę, żeby notować na jej brzegu, obok własnej
szyfrowanej wiadomości.
- QSA3: dość dobrze cię słychać - tylko tyle mu powiedzieli.
- Uspokój się, chłopie, uspokój się - mruczał.
Usiadł na krześle, przełączył na nadawanie, popatrzył na to, co zaszy-
frował, i wystukał cztery i dwa, bo były czterdzieści dwie grupy. Rękę
miał brudną od kurzu i potu, prawe ramię go bolało, chyba od ciężaru
walizki. Albo od walki z tamtym chłopcem.
„Masz mnóstwo czasu - powiedział Johnson. - Będziemy na nasłuchu: to
nie egzamin". Wyjął chusteczkę z kieszeni i starł brud z rąk. Był strasznie
zmęczony, a to zmęczenie było jak rozpacz wyrażona fizycznie, jak chwila
poczucia winy przed aktem miłosnym. „Grupy czterolitero-we - mówił
Johnson - myśl słowami czteroliterowymi, dobrze, Fred? Nie musisz robić
wszystkiego naraz, Fred, jeśli chcesz, możesz na chwilę przerwać
nadawanie; dwie i pół minuty na pierwszej częstotliwości, dwie i pół na
drugiej, tak to robimy; pani Hartbeck poczeka, jestem pewien, że
poczeka". Ołówkiem nakreślił grubą kreskę pod dziewiątą literą-względy
bezpieczeństwa. Myślał o tym tylko mimochodem.
Z twarzą w dłoniach próbował się skoncentrować, potem sięgnął po klucz i
zaczął delikatnie wystukiwać. „Rękę trzymaj luźno, palec wskazujący i
serdeczny na wierzchu klucza, kciuk obok, nie kładź nadgarstka na stole,
Fred,oddychaj regularnie, zobaczysz, że to na pewno pomoże ci się
zrelaksować".
Boże, dlaczego ma takie powolne ręce? To zdjął palce z klucza i patrzył
bezradnie na otwartą dłoń; przejechał lewą dłonią po czole, żeby otrzeć pot
z oczu, i poczuł, jak klucz przesuwa się po stole. Nadgarstek miał za
sztywny; nadgarstek ręki, która zabiła chłopca. Przez cały czas powtarzał:
kropka, kropka, kreska, potem K, kropka między dwiema kreskami,
poruszał wargami, wypowiadając literę po literze, ale ręka nie nadążała.
Tak jakby się jąkał, im dalej, tym bardziej. I przez cały czas myślał o tym
chłopcu, tylko o nim. Może jednak był szybszy, niż mu się wydawało.
Stracił poczucie czasu, pot zalewał mu oczy, nie potrafił już temu zaradzić.
Nie przestawał literować kropek i kresek. Wiedział, że Johnson byłby zły,
bo nie powinien myśleć kropkami i kreskami, ale muzykalnie: ti, ti, ti, ta,
ta, ta, tak jak robią to zawodowcy, ale to nie
200
Johnson zabił chłopca. Bicie serca zagłuszało stukot nadajnika; ręka robiła
mu się coraz cięższa, ale nie przestawał nadawać, bo tylko to mu teraz
zostało, tylko to go trzymało, gdy ciało uległo napięciu. Teraz czekał na
nich, chciał, żeby przyszli - bierzcie mnie, bierzcie to wszystko -tęsknił do
kroków. Podaj nam rękę, John, podaj nam rękę.
Gdy wreszcie skończył, podszedł do łóżka. Prawie obojętnie popatrzył na
rządek kryształków na kocu, nietkniętych, nieruchomych i gotowych do
użycia, poukładanych od lewej, ponumerowanych - leżały płasko jak
martwi wartownicy.
Avery popatrzył na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej.
- Powinien się odezwać w ciągu pięciu minut - powiedział. Nagle odezwał
się Leclerc:
- Dzwonił Gorton. Otrzymał telegram z ministerstwa. Najwyraźniej mają
dla nas jakieś nowiny. Wysyłają kuriera.
- Co to może być? - zapytał Avery.
- Myślę, że to sprawa węgierska. Raport Fieldena. Możliwe, że będę
musiał wrócić do Londynu. - Zadowolony uśmiech. - Ale wy chyba dacie
sobie radę beze mnie?
Johnson miał założone słuchawki, siedział na przyniesionym z kuchni
drewnianym krześle z wysokim oparciem. Transformator sieciowy
ciemnozielonego odbiornika mruczał łagodnie, tarczka regulatora,
podświetlona od środka, żarzyła się blado w półmroku poddasza.
Haldane i Avery siedzieli niewygodnie na ławie. Johnson trzymał przed
sobą notatnik i ołówek. Podniósł słuchawki nad uszy i powiedział do
stojącego obok niego Leclerca:
- Wkrótce powinien zacząć nadawanie, sir; zrobię, co w mojej mocy, żeby
panu powiedzieć, co się tam dzieje. Proszę zauważyć, że dla
bezpieczeństwa również nagrywam.
- Rozumiem.
Czekali w milczeniu. Nagle - to był ten ich magiczny moment - Johnson
usiadł prosto, energicznie skinął głową w ich stronę i włączył magnetofon.
Uśmiechnął się i szybko zaczął nadawać.
- Wchodź, Fred - powiedział na głos. - Doskonale cię słyszę.
- Udało mu się! - syknął głośno Leclerc. - Trafił do celu! - Oczy
błyszczały mu z podniecenia. - Słyszysz, John? Słyszysz?
- Może trochę ciszej - zaproponował Haldane.
- Oto i on - oświadczył Johnson. Głos miał opanowany, kontrolował się. -
Czterdzieści dwie grupy.
- Czterdzieści dwie! - powtórzył Leclerc.
201
Johnson siedział bez ruchu, przechylił lekko głowę, skoncentrowany
wyłącznie na nasłuchu. W bladym świetle jego twarz pozbawiona była
wyrazu.
- Proszę teraz o ciszę.
Przez jakieś dwie minuty jego staranna ręka przesuwała się szybko po
papierze. Od czasu do czasu pomrukiwał coś niezrozumiale, wyszep-tywał
jakąś literę albo potrząsał głową, aż wiadomość zaczęła jakby spowalniać.
Ołówek zatrzymywał się, gdy Johnson nasłuchiwał, a potem wypisywał
literę po literze, z osobna, z męczącą dokładnością. Zerknął na zegar.
- No, Fred, no, dalej, zmieniaj, to już prawie trzy minuty - naciskał. Ale
wiadomość nadal nadchodziła, litera po literze i na prostodusznej twarzy
Johnsona pojawił się niepokój.
- Co się dzieje? - zapytał Leclerc. - Dlaczego nie zmienił częstotliwości?
Ale Johnson powiedział tylko:
- Zejdź z anteny, na litość boską, Fred, przestań nadawać. Leclerc dotknął
niecierpliwie jego ramienia. Johnson uniósł jedną
słuchawkę.
- Dlaczego nie zmienił częstotliwości? Dlaczego wciąż nadaje?
- Musiał zapomnieć! Na treningu nie zdarzało mu się zapominać.
Wiedziałem, że jest powolny, ale to, Chryste! - nadal zapisywał
machinalnie. - Pięć minut - mruknął. - Pięć cholernych minut. Zmień ten
cholerny kryształek!
- Nie możesz mu tego powiedzieć?! - krzyknął Leclerc.
- Oczywiście, że nie mogę. Bo niby jak? Nie może nadawać i odbierać
jednocześnie!
Siedzieli albo stali, przerażeni i zafascynowani. Johnson odwrócił się do
nich i powiedział błagalnie:
- Mówiłem mu; żeby to raz! Powtarzałem mu to ze sto razy. To
samobójstwo, do cholery, co on tam robi! - Popatrzył na zegarek. -
Nadawał prawie sześć minut, do cholery. Cholerny, cholerny, cholerny
dureń.
- Co zrobią tamci? - zapytał Haldane.
- Jeśli odbiorą sygnał? Wezwą inną stację. Namierzą, a potem, jeśli on tak
długo nadaje, to już najzwyklejsza trygonometria. - Zrozpaczony uderzył
otwartymi dłońmi o stół i pokazał na radiostację, jakby była kamieniem
obrazy. - Dziecko to potrafi. Potrzebne są dwa cyrkle. Chryste Panie! No,
Fred, no już, Jezus, Maria! - Zapisał kilka liter i odrzucił ołówek. - Tak czy
inaczej, mamy to na taśmie - powiedział.
Leclerc zwrócił się do Haldane'a:
202
Johnson siedział bez ruchu, przechylił lekko głowę, skoncentrowany
wyłącznie na nasłuchu. W bladym świetle jego twarz pozbawiona była
wyrazu.
- Proszę teraz o ciszę.
Przez jakieś dwie minuty jego staranna ręka przesuwała się szybko po
papierze. Od czasu do czasu pomrukiwał coś niezrozumiale, wyszep-tywał
jakąś literę albo potrząsał głową, aż wiadomość zaczęła jakby spowalniać.
Ołówek zatrzymywał się, gdy Johnson nasłuchiwał, a potem wypisywał
literę po literze, z osobna, z męczącą dokładnością. Zerknął na zegar.
- No, Fred, no, dalej, zmieniaj, to już prawie trzy minuty - naciskał. Ale
wiadomość nadal nadchodziła, litera po literze i na prostodusznej twarzy
Johnsona pojawił się niepokój.
- Co się dzieje? - zapytał Leclerc. - Dlaczego nie zmienił częstotliwości?
Ale Johnson powiedział tylko:
- Zejdź z anteny, na litość boską, Fred, przestań nadawać. Leclerc dotknął
niecierpliwie jego ramienia. Johnson uniósł jedną
słuchawkę.
- Dlaczego nie zmienił częstotliwości? Dlaczego wciąż nadaje?
- Musiał zapomnieć! Na treningu nie zdarzało mu się zapominać.
Wiedziałem, że jest powolny, ale to, Chryste! - nadal zapisywał
machinalnie. - Pięć minut - mruknął. - Pięć cholernych minut. Zmień ten
cholerny kryształek!
- Nie możesz mu tego powiedzieć?! - krzyknął Leclerc.
- Oczywiście, że nie mogę. Bo niby jak? Nie może nadawać i odbierać
jednocześnie!
Siedzieli albo stali, przerażeni i zafascynowani. Johnson odwrócił się do
nich i powiedział błagalnie:
- Mówiłem mu; żeby to raz! Powtarzałem mu to ze sto razy. To
samobójstwo, do cholery, co on tam robi! - Popatrzył na zegarek. -
Nadawał prawie sześć minut, do cholery. Cholerny, cholerny, cholerny
dureń.
- Co zrobią tamci? - zapytał Haldane.
- Jeśli odbiorą sygnał? Wezwą inną stację. Namierzą, a potem, jeśli on tak
długo nadaje, to już najzwyklejsza trygonometria. - Zrozpaczony uderzył
otwartymi dłońmi o stół i pokazał na radiostację, jakby była kamieniem
obrazy. - Dziecko to potrafi. Potrzebne są dwa cyrkle. Chryste Panie! No,
Fred, no już, Jezus, Maria! - Zapisał kilka liter i odrzucił ołówek. - Tak czy
inaczej, mamy to na taśmie - powiedział.
Leclerc zwrócił się do Haldane'a:
202
- Na pewno możemy coś z tym zrobić!
- Uspokój się - powiedział Haldane.
Wiadomość urwała się. Johnson wystukał potwierdzenie odbioru, szybko,
z nienawiścią. Przewinął taśmę w magnetofonie i zaczął trans-krybować.
Położył przed sobą tabelę szyfrów i pracował bez przerwy przez jakieś
piętnaście minut. Co pewien czas liczył coś na skrawku papieru obok
łokcia. Nikt się nie odzywał. Kiedy skończył, wstał w niemal już
zapomnianym odruchu uprzejmości.
- Wiadomość jest następująca: „Obszar Kalkstadt zamknięty na trzy dni w
połowie listopada, kiedy w mieście widziano pięćdziesięciu
niezidentyfikowanych sowieckich żołnierzy. Żadnego specjalnego
wyposażenia. Pogłoski o sowieckich manewrach na północy. Podobno
żołnierze jechali do Rostoku. Fritsche nieznany, powtarzam, nieznany na
stacji kolejowej w Kalkstadt. Nie ma blokady na drodze do Kalkstadt". -
Rzucił papier na biurko. - Potem idzie piętnaście grup, których nie mogę
odczytać. Myślę, że pomylił się w kodowaniu.
Sierżant Volkspolizei w Rostoku zamyślony podniósł słuchawkę; był to
starszawy, siwiejący mężczyzna. Słuchał przez chwilę, a potem zaczął
wykręcać numer z innego aparatu.
- To musi być jakieś dziecko - powiedział, nie przerywając wykręcania. -
Mówisz, że jaka częstotliwość?
Przyłożył słuchawkę drugiego telefonu do ucha i zaczął szybko mówić,
powtarzając częstotliwość trzy razy. Potem poszedł do stojącego obok
baraku.
- Witmar zgłosi się za minutę - powiedział. -Namierzają. Nadal go
słyszysz?
Kapral pokiwał głową. Sierżant przyłożył zapasową słuchawkę do ucha.
- To nie może być amator - mruknął. - Łamie przepisy. Ale kto to taki?
Żaden agent przy zdrowych zmysłach nie wysłałby takiego sygnału. Jakie
są sąsiednie częstotliwości? Wojskowe czy cywilne?
- Jest blisko wojskowych. Bardzo blisko.
- Dziwne - powiedział sierżant. - Ale to by się zgadzało, prawda? Tak
robili podczas wojny.
Kapral patrzył na taśmy powoli obracające się na bębnach.
- Wciąż nadaje. Grupy czwórek.
- Czwórek? - Sierżant szukał w pamięci czegoś, co przydarzyło się dawno
temu. - Niech no jeszcze raz posłucham. Słuchaj, słuchaj tego durnia! Jest
powolny jak dziecko.
203
Dźwięk potrącił jakąś strunę w jego pamięci- rozmazane odstępy, kropki
krótkie jak pstryknięcia. Mógłby przysiąc, że rozpoznaje tę rękę... z wojny,
w Norwegii... ale tamta nie była taka powolna, niczego równie powolnego
nie pamiętał. Nie Norwegia... Francja. Może to tylko wyobraźnia. Tak, to
wyobraźnia.
- Albo stary człowiek - powiedział kapral.
Zadzwonił telefon. Sierżant przez chwilę słuchał, potem wypadł z baraku.
Biegł tak szybko, jak tylko mógł po asfaltowej ścieżce do kantyny
oficerskiej.
Kapitan, Rosjanin, pił piwo; kurtkę mundurową zawiesił na oparciu
krzesła. Wyglądał na bardzo znudzonego.
- Coś chcieliście, sierżancie? - Udawał znużenie.
- Odezwał się. To ten człowiek, o którym nam mówiono. Ten, który zabił
chłopca.
Kapitan szybko odstawił piwo.
- Słyszeliście go?
- Wzięliśmy namiar. Z Witmarem. Grupy po cztery. Powolna ręka. W
okolicy Kalkstadt. Blisko jednej z naszych częstotliwości. Sommer nagrał
transmisję.
- Chryste - powiedział cicho kapitan. Sierżant się nachmurzył.
- Czego on szuka? Po co go tu wysłali? - zapytał. Kapitan zapinał kurtkę.
- Zapytaj tych w Lipsku. Może i to wiedzą.
21
Było bardzo późno. Ogień na kominku Controla palił się ładnie, ale on z
humorzastym niezadowoleniem rozgrzebywał węgle pogrzebaczem.
Nienawidził pracować po nocy.
- Potrzebują cię w ministerstwie - powiedział ze złością. - Właśnie teraz.
Naprawdę mi się to nie podoba. Dlaczego w czwartki wszyscy robią się
tacy napaleni? To rozwali weekend. - Odłożył pogrzebacz i wrócił do
biurka. - Są koszmarni. Idioci, gadają, że coś piszczy w trawie. Naprawdę
nienawidzę telefonu.
Przed nim stało kilka aparatów.
Smiley poczęstował go papierosem i sam wziął jednego, machinalnie.
204
- Do którego ministerstwa? - zapytał.
- Leclerca. Masz jakiś pomysł, o co tu chodzi?
- Mam. A ty nie? - odparł Smiley.
- Leclerc jest taki wulgarny. W rzeczy samej, znajduję go wulgarnym.
Myśli, że współzawodniczymy. Cóż, u diabła, miałbym począć z jego
pospolitym ruszeniem? Przetrząsać Europę w poszukiwaniu przenośnych
pralni? Myśli, że chcę go połknąć.
- A nie chcesz? To dlaczego unieważniliśmy tamten paszport?
- Cóż za głupek. Wulgarny, głupi człowiek. Jak Haldane mógł tak
dać się nabrać?
- Kiedyś miał sumienie. Jest taki jak my wszyscy. Nauczył się z tym
żyć.
- Ojej. Czy to przytyk do mnie?
- Czego chce ministerstwo? - zapytał ostrym tonem Smiley. Control
podniósł jakieś papiery i pomachał nimi.
- Widziałeś to, z Berlina?
- Nadeszły godzinę temu. Amerykanie dokonali namiaru. Grupy po
cztery; prymitywny kod literowy. Mówią, że pochodzi z obszaru, na
którym leży Kalkstadt.
- Gdzież to jest, u licha?
- Na południe od Rostoku. Nadawanie trwało sześć minut na tej samej
częstotliwości. Powiedzieli, że wyglądało to tak, jakby nadawał amator,
który po raz pierwszy zabrał się do tej roboty. To był jeden z tych starych
aparatów z czasów wojny, chcieli wiedzieć, czy należał do nas.
- A ty co odpowiedziałeś? - szybko zapytał Control.
- Powiedziałem, że nie.
- Nie wątpię, że tak powiedziałeś. Dobry Boże.
- Nie wydajesz się szczególnie zmartwiony - zauważył Smiley. Control
zdawał się przypominać coś sobie, coś, co wydarzyło się przed
wielu laty.
- Słyszałem, że Leclerc jest w Lubece. Całkiem ładne miasto. Uwielbiam
Lubekę. Ministerstwo chce, żebyś przybył natychmiast. Powiedziałem, że
przyjdziesz. Jakieś zebranie. - I z powagą: - Musisz to zrobić, George.
Zachowaliśmy się jak skończeni durnie. O tym jest w każdej
wschodnioniemieckiej gazecie; wrzeszczana temat konferencji
pokojowych i sabotażu. - Pokazał na telefon. - Tak samo ministerstwo.
Boże, jak ja nienawidzę urzędników.
Smiley przyglądał mu się sceptycznie.
- Mogliśmy ich powstrzymać - powiedział. - Wiedzieliśmy wystarczająco
dużo.
205
- Oczywiście, że mogliśmy - odparł obojętnie Control. - A wiesz dlaczego
tego nie zrobiliśmy? Ze zwyczajnego, idiotycznego, chrześcijańskiego
miłosierdzia. Pozwoliliśmy im, żeby zabawili się w wojenkę. Lepiej już
idź. Aha, jeszcze jedno...
- Tak?
- Bądź łagodny. -1 znużonym głosem: - Tak im zazdroszczę tej Lubeki.
Tam jest taka restauracyjka, prawda? Jak ona się nazywa? Tomasz Mann
zwykł tam jadać. Interesujące.
- Nic z tego - powiedział Smiley. - Miejsce, o którym myślisz, zostało
zbombardowane. - Wciąż nie wychodził. - Tak sobie wszystko układam...
ale ty mi nie powiesz, co? A ja tak tylko się zastanawiam. - Nie patrzył na
Controla.
- Mój drogi George, co też cię naszło?
- My im to podsunęliśmy. Unieważniony paszport... służba kurierska,
której nie potrzebowali... rozklekotana radiostacja... papiery, raporty
graniczne... kto powiedział Berlinowi, żeby prowadził nasłuch jego
radiostacji? Kto powiedział im, jakie to częstotliwości? Nawet daliśmy
Leclercowi kryształki. Czy to było tylko miłosierdzie? Zwyczajne,
idiotyczne, chrześcijańskie miłosierdzie?
Control był wstrząśnięty.
- Co ty sugerujesz? Jakież to niesmaczne. Któż by tak postąpił? Smiley
wkładał płaszcz.
- Dobranoc, George - pożegnał go Control; i zaciekle, jakby miał już dość
afektacji: - Idź już. I zrozum, jaka jest między nami różnica: ciebie kraj
potrzebuje. To nie moja wina, że oni tak długo nie mogą umrzeć.
Nadszedł świt, a Leiser nie zmrużył oka. Chciał się umyć, ale bał się wyjść
na korytarz. Bał się ruszyć. Jeśli go szukają, to wiedział, że musi odejść ze
schroniska zwyczajnie, a nie uciekać wczesnym rankiem. Nigdy nie
biegaj, tak mu mówili; idź razem z tłumem. Mógłby wyjść o szóstej, to
była już odpowiednia pora. Potarł podbródek wierzchem dłoni: był
szorstki, podrapał mu zbrązowiałą skórę.
Był głodny i nie wiedział, co dalej robić, ale biec nie będzie.
Obrócił się na bok, wyciągnął nóż zza paska spodni i podniósł go do oczu.
Drżał. Czuł na czole nienaturalne ciepło, początki gorączki. Popatrzył na
nóż i przypomniał sobie spokojny, miły ton rozmowy: kciuk na wierzchu,
ostrze równolegle do ziemi, przedramię sztywne. „Odejdź -powiedział
stary. - Jesteś albo zły, albo dobry, a jedni i drudzy są niebezpieczni". Jak
trzymać nóż, kiedy ludzie tak się do niego zwracają? Tak jak trzymał go,
gdy spotkał tamtego chłopca?
206
- Oczywiście, że mogliśmy - odparł obojętnie Control. - A wiesz dlaczego
tego nie zrobiliśmy? Ze zwyczajnego, idiotycznego, chrześcijańskiego
miłosierdzia. Pozwoliliśmy im, żeby zabawili się w wojenkę. Lepiej już
idź. Aha, jeszcze jedno...
- Tak?
- Bądź łagodny. -1 znużonym głosem: - Tak im zazdroszczę tej Lubeki.
Tam jest taka restauracyjka, prawda? Jak ona się nazywa? Tomasz Mann
zwykł tam jadać. Interesujące.
- Nic z tego - powiedział Smiley. - Miejsce, o którym myślisz, zostało
zbombardowane. - Wciąż nie wychodził. - Tak sobie wszystko układam.. .
ale ty mi nie powiesz, co? A ja tak tylko się zastanawiam. - Nie patrzył na
Controla.
- Mój drogi George, co też cię naszło?
- My im to podsunęliśmy. Unieważniony paszport... służba kurierska,
której nie potrzebowali... rozklekotana radiostacja... papiery, raporty
graniczne... kto powiedział Berlinowi, żeby prowadził nasłuch jego
radiostacji? Kto powiedział im, jakie to częstotliwości? Nawet daliśmy
Leclercowi kryształki. Czy to było tylko miłosierdzie? Zwyczajne,
idiotyczne, chrześcijańskie miłosierdzie?
Control był wstrząśnięty.
- Co ty sugerujesz? Jakież to niesmaczne. Któż by tak postąpił? Smiley
wkładał płaszcz.
- Dobranoc, George - pożegnał go Control; i zaciekle, jakby miał już dość
afektacji: - Idź już. I zrozum, jaka jest między nami różnica: ciebie kraj
potrzebuje. To nie moja wina, że oni tak długo nie mogą umrzeć.
Nadszedł świt, a Leiser nie zmrużył oka. Chciał się umyć, ale bał się wyjść
na korytarz. Bał się ruszyć. Jeśli go szukają, to wiedział, że musi odejść ze
schroniska zwyczajnie, a nie uciekać wczesnym rankiem. Nigdy nie
biegaj, tak mu mówili; idź razem z tłumem. Mógłby wyjść o szóstej, to
była już odpowiednia pora. Potarł podbródek wierzchem dłoni: był
szorstki, podrapał mu zbrązowiałą skórę.
Był głodny i nie wiedział, co dalej robić, ale biec nie będzie.
Obrócił się na bok, wyciągnął nóż zza paska spodni i podniósł go do oczu.
Drżał. Czuł na czole nienaturalne ciepło, początki gorączki. Popatrzył na
nóż i przypomniał sobie spokojny, miły ton rozmowy: kciuk na wierzchu,
ostrze równolegle do ziemi, przedramię sztywne. „Odejdź -powiedział
stary. - Jesteś albo zły, albo dobry, a jedni i drudzy sąniebez-pieczni". Jak
trzymać nóż, kiedy ludzie tak się do niego zwracają? Tak jak trzymał go,
gdy spotkał tamtego chłopca?
206
Była szósta. Wstał. Nogi miał ciężkie i sztywne. Ramiona nadal go bolały
od plecaka. Stwierdził, że ubranie czuć sosną i zgniłymi liśćmi. Zeskrobał
na wpół wyschnięte błoto ze spodni i włożył drugą parę butów.
Zszedł na dół, szukając kogoś, komu mógłby zapłacić. Nowe buty
skrzypiały na drewnianych schodach. Stara kobieta w białym
kombinezonie przebierała soczewicę i wkładała ją do miski, rozmawiając z
kotem.
- Ile jestem dłużny?
- Niech pan wypełni formularz - powiedziała kwaśno. - To przede
wszystkim jesteś pan dłużny. Powinien pan to zrobić, jak tylko pan
przyjechał.
- Przepraszam.
Zaczęła go rugać, pomrukiwała, ale nie śmiała podnieść głosu.
- Nie wie pan, że nie wolno zatrzymywać się w mieście bez
zameldowania na policji? - Popatrzyła na jego nowe buty. - A może jest
pan taki bogaty, że wydaje się panu, że pana to nie dotyczy?
- Przepraszam - powtórzył Leiser. -Niech mi pani da formularz i wypełnię
go na miejscu. Nie jestem bogaty.
Kobieta umilkła, przebierając ze skupieniem soczewicę.
- Skąd pan przyjechał? - zapytała.
- Ze wschodu - powiedział Leiser. Chciał powiedzieć, że z południa, z
Magdeburga, albo z zachodu, z Wilmsdorf.
- Powinien się pan zameldować wieczorem. Teraz jest za późno.
- Ile płacę?
- Nie może pan - odparła kobieta. - Nie wypełnił pan formularza. No
trudno. Co by pan powiedział, gdyby pana złapali?
- Powiedziałbym, że spałem z dziewczyną.
- Pada śnieg. Niech pan uważa na swoje ładne buty.
Twarde cząsteczki śniegu żałobnie szybowały z wiatrem, zbierały się w
szczelinach między kocimi łbami, przywierały do tynku fasad. Smutny,
bezużyteczny śnieg, topniejący tam, gdzie upadł.
Leiser przeszedł przez Friedensplatz i zobaczył nowy, żółty, sześcio-
piętrowy budynek - stał na nieużytku obok nowego osiedla. Na balkonach
wisiało pranie posypane śniegiem. Na klatce czuć było jedzenie i rosyjską
benzynę. Mieszkanie było na trzecim piętrze. Słyszał płacz dziecka i radio.
Pomyślał, że powinien zawrócić i odejść, bo był dla nich zagrożeniem.
Nacisnął dzwonek dwa razy, tak jak mówiła dziewczyna. Otworzyła drzwi;
była zaspana. Włożyła płaszcz na bawełnianą koszulę nocną i
przytrzymywała go przy szyi, bo było bardzo zimno. Gdy go zobaczyła,
zawahała się, nie wiedząc, co robić, jakby przynosił złe wieści.
207
Nic nie mówił, tylko stał z walizką łagodnie kołyszącą się w ręku. Kiwnęła
na niego; poszedł za nią korytarzem do jej pokoju, postawił walizkę i
plecak w rogu. Na ścianach wisiały plakaty biura podróży: pustynia, palmy
i księżyc nad tropikalnym morzem. Poszli do łóżka, a ona przykryła go
swoim ciężkim ciałem, drżąc, bo się bała.
- Chcę spać - powiedział. - Pozwól mi najpierw pospać.
- Ukradł motocykl w Wilmsdorf i pytał o Fritschego na stacji - powiedział
rosyjski kapitan. - Co teraz zrobimy?
- Będzie miał następny termin łączności. W nocy - odparł sierżant. -Jeśli
ma coś do przekazania.
- O tej samej porze?
- Oczywiście, że nie. Ani na tej samej częstotliwości. Ani z tego samego
miejsca. Mógł pojechać do Witmar albo do Langdorn, albo do Wolken;
mógł nawet pojechać do Rostoku. Albo został w mieście, ale przeniósł się
do innego domu. Albo może w ogóle nie nadawać.
- Do domu? Kto przygarnie szpiega?
Sierżant wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że choćby on.
Kapitan, dotknięty, zapytał:
- Skąd wiesz, że nadaje z domu? A dlaczego nie z lasu albo z pola? Skąd
ta pewność?
- Sygnał jest bardzo silny. Potężny nadajnik. Takiego sygnału nie uzyska
się z baterii, a baterii nie da się ze sobą nosić. Korzysta z sieci.
- Otoczyć miasto kordonem - rozkazał kapitan. - Przeszukać każdy dom.
- Chcemy go wziąć żywcem. - Sierżant patrzył na swoje ręce. - Wy
chcecie go wziąć żywcem.
- No to powiedz, co mamy zrobić? - zapytał kapitan.
- Upewnić się, że będzie nadawał. To po pierwsze. I zmusić go do
pozostania w mieście. To po drugie.
- I co?
- Będziemy musieli działać szybko - powiedział sierżant.
- I co?
- Ściągnij trochę żołnierzy do miasta. Ilu się da. Jak najszybciej. Pan-
cerniaków, piechotę, to bez znaczenia. Zrób trochę ruchu. Niech zwróci na
to uwagę. Ale zrób to szybko!
- Niedługo sobie pójdę - powiedział Leiser. - Nie pozwól mi zostać. Zrób
mi kawy i pójdę sobie.
- Kawy?
208
- Mam pieniądze - oświadczył, jakby to była jedyna rzecz, którą posiadał.
- Weź. - Wstał z łóżka, wyjął portfel z marynarki i rzucił stumarkowy
banknot z pliku. - To dla ciebie.
Chwyciła portfel i śmiejąc się cicho, opróżniła jego zawartość na łóżko.
Miała ociężałe, kocie ruchy, jak chora psychicznie. I wyostrzony instynkt
analfabetki. Patrzył na niąobojętnie, przesuwając palce wzdłuż jej nagiego
barku. Podniosła zdjęcie kobiety, blondynki o okrągłej głowie.
- Kto to jest? Jak ma na imię?
- Ona nie istnieje - odparł.
Znalazła listy i przeczytała jeden na głos, śmiejąc się z czułych
fragmentów.
- Kto to jest? - pytała drwiąco. - Kto to jest?
- Mówiłem ci, ona nie istnieje.
- Więc mogę je podrzeć? - Trzymała list oburącz przed nim, drażniła go,
czekając, aż zaprotestuje.
Leiser nic nie powiedział. Lekko naddarła papier, ciągle na niego patrząc,
potem przedarła do końca, i drugi raz, i trzeci.
Znalazła fotografię dziecka, dziewczynki w okularach, ośmioletniej, może
dziewięcioletniej, i znów zapytała:
- Kto to jest? To twoje dziecko? Czy ona istnieje?
- To nikt. Niczyje dziecko. Po prostu fotografia.
Fotografię też podarła i dramatycznym gestem rozrzuciła kawałki po
łóżku. Potem przyskoczyła do niego i zaczęła całować go w twarz i szy-
JC-
- A ty kim jesteś? Jak masz na imię? Już chciał powiedzieć, ale
odepchnęła go.
- Nie! -krzyknęła. -Nie! -I ciszej: -Chcę cię takiego, jaki jesteś. Bez
niczego. Tylko ty i ja. Sami wymyślimy nasze imiona i nasze zasady. Nikt,
całkowity anonim, bez ojca, bez matki. Będziemy drukowali nasze gazety,
dowody, kartki żywnościowe, stworzymy własny lud - szeptała, oczy jej
błyszczały. - Jesteś szpiegiem -przytknęła usta do jego ucha. -Tajnym
agentem. Masz pistolet.
- Nóż jest cichszy-powiedział.
Roześmiała się i nie mogła się powstrzymać, dopóki nie spostrzegła
siniaków na jego ramionach. Dotknęła ich z zaciekawieniem, z
szacunkiem, jak dziecko dotyka trupa.
Wyszła z koszykiem na zakupy, wciąż ściągając płaszcz
przeciwdeszczowy pod szyją. Leiser ubrał się, ogolił w zimnej wodzie.
Patrzył na swoją pobrużdżoną twarz w krzywym lustrze nad umywalką.
Kiedy wróciła, było już prawie południe. Wyglądała na zmartwioną.
14 - Za późno na wojnę
209
- W mieście pełno żołnierzy. 1 wojskowych ciężarówek. Czego oni tutaj
chcą?
- Może kogoś szukają.
- Po prostu siedzą i piją.
- Co to za żołnierze?
- Nie wiem. Rosjanie. Jak mam ich rozróżnić? Podszedł do drzwi.
- Wrócę za godzinę.
- Chcesz ode mnie uciec. - Złapała go za ramię, spojrzała w oczy, już
miała urządzić scenę.
- Wrócę. Może niedługo. Może jeszcze wieczorem. Ale jeśli wrócę...
- Tak?
- To będzie niebezpieczne. Będę musiał... zrobić coś tutaj. Coś
niebezpiecznego.
Pocałowała go, był to lekki, głupiutki pocałunek.
- Lubię niebezpieczeństwo - powiedziała.
- Cztery godziny - oznajmił Johnson. - Jeśli jeszcze żyje.
- Oczywiście, że żyje - oburzył się Avery. - Dlaczego tak mówisz?
- Nie bądź osłem, Avery - wtrącił się Haldane. - To termin techniczny.
Martwi albo żywi agenci. To nie ma nic wspólnego z jego kondycją
fizyczną.
Leclerc lekko bębnił palcami po stole.
- Będzie dobrze - powiedział. - Freda niełatwo zabić. To stary żołnierz. -
Najwyraźniej światło dnia go rozbudziło. Spojrzał na zegarek. -Ciekawe,
gdzie też diabli ponieśli tego kuriera.
Leiser patrzył na żołnierzy, mrugając jak człowiek, który wyszedł z
ciemności. Wypełniali kafejki, gapili się na wystawy, oglądali za
dziewczynami. Na placu stały ciężarówki, koła oblepione miały grubą
warstwą czerwonego błota, na maskach leżała cienka warstwa śniegu.
Policzył - było ich dziewięć. Niektóre miały z tyłu ciężkie łączniki do
przyczep, inne napisy cyrylicą na pogniecionych drzwiach albo insygnia
oddziału i numer. Zapamiętał kształt naszywek na mundurach kierowców i
kolor oznak nara-miennych. Zdał sobie sprawę, że pochodzą z różnych
jednostek.
Przeszedł na główną ulicę, wepchnął się do kawiarni i zamówił drinka.
Sześciu żołnierzy siedziało w ponurym nastroju przy stole i popijało piwo
z jednej butelki. Leiser uśmiechnął się do nich; wyglądało to jak zaczepka
zmęczonej kurwy. Uniósł pięść w sowieckim salucie, a oni popatrzyli na
niego, jakby zwariował. Nie dopił drinka i poszedł z powro-
210
- W mieście pełno żołnierzy. 1 wojskowych ciężarówek. Czego oni tutaj
chcą?
- Może kogoś szukają.
- Po prostu siedzą i piją.
- Co to za żołnierze?
- Nie wiem. Rosjanie. Jak mam ich rozróżnić? Podszedł do drzwi.
- Wrócę za godzinę.
- Chcesz ode mnie uciec. - Złapała go za ramię, spojrzała w oczy, już
miała urządzić scenę.
- Wrócę. Może niedługo. Może jeszcze wieczorem. Ale jeśli wrócę...
- Tak?
- To będzie niebezpieczne. Będę musiał... zrobić coś tutaj. Coś
niebezpiecznego.
Pocałowała go, był to lekki, głupiutki pocałunek.
- Lubię niebezpieczeństwo - powiedziała.
- Cztery godziny - oznajmił Johnson. - Jeśli jeszcze żyje.
- Oczywiście, że żyje - oburzył się Avery. - Dlaczego tak mówisz?
- Nie bądź osłem, Avery - wtrącił się Haldane. - To termin techniczny.
Martwi albo żywi agenci. To nie ma nic wspólnego z jego kondycją
fizyczną.
Leclerc lekko bębnił palcami po stole.
- Będzie dobrze - powiedział. - Freda niełatwo zabić. To stary żołnierz. -
Najwyraźniej światło dnia go rozbudziło. Spojrzał na zegarek. -Ciekawe,
gdzie też diabli ponieśli tego kuriera.
Leiser patrzył na żołnierzy, mrugając jak człowiek, który wyszedł z
ciemności. Wypełniali kafejki, gapili się na wystawy, oglądali za
dziewczynami. Na placu stały ciężarówki, koła oblepione miały grubą
warstwą czerwonego błota, na maskach leżała cienka warstwa śniegu.
Policzył - było ich dziewięć. Niektóre miały z tyłu ciężkie łączniki do
przyczep, inne napisy cyrylicą na pogniecionych drzwiach albo insygnia
oddziału i numer. Zapamiętał kształt naszywek na mundurach kierowców i
kolor oznak nara-miennych. Zdał sobie sprawę, że pochodzą z różnych
jednostek.
Przeszedł na główną ulicę, wepchnął się do kawiarni i zamówił drinka.
Sześciu żołnierzy siedziało w ponurym nastroju przy stole i popijało piwo
z jednej butelki. Leiser uśmiechnął się do nich; wyglądało to jak zaczepka
zmęczonej kurwy. Uniósł pięść w sowieckim salucie, a oni popatrzyli na
niego, jakby zwariował. Nie dopił drinka i poszedł z powro-
210
tem na plac; wokół ciężarówek zgromadziła się grupka dzieci, a kierowcy
bezskutecznie je odganiali.
Przeszedł się po mieście, wszedł do kilkunastu kawiarń, ale nikt nie chciał
z nim rozmawiać, bo był tu obcy. Wszędzie siedzieli albo stali w grupach
żołnierze, zdezorientowani i źli, jakby ich niepotrzebnie obudzono.
Zjadł kiełbaskę, popił steinhagerem i poszedł na stację, żeby zobaczyć, czy
tam aby coś się nie dzieje. Był tam ten sam mężczyzna. Przyglądał mu się,
tym razem bez podejrzliwości, zza okienka kasy. Leiser czuł przez skórę,
że ten człowiek powiadomił policję.
Wracając ze stacji, przeszedł obok kina. Przed fotosami zebrała się grupka
dziewcząt. Stanął przy nich i udawał, że ogląda. Wtedy rozległ się ten
hałas, metaliczny, nieregularny warkot, ulicę wypełnił łoskot silników,
żelaza i wojny. Ukrył się w foyer, zobaczył, że dziewczyny odwracają się,
a bileterka wstaje w swoim boksie. Jakiś starszy mężczyzna się
przeżegnał. Nie miał jednego oka i nosił kapelusz na bakier. Czołgi
przetoczyły się przez miasto. Jechali na nich żołnierze z karabinami. Lufy
dział były bardzo długie, posypane białym śniegiem. Patrzył, jak
przejeżdżają, potem szybko przeszedł przez plac.
Uśmiechnęła się, gdy wszedł; brakowało mu tchu.
- Co oni robią? - zapytała. Przyjrzała mu się uważnie. - Ty się boisz -
wyszeptała, ale pokręcił głową. - Boisz się - powtórzyła.
- Zabiłem chłopca - powiedział.
Podszedł do umywalki i przypatrzył się bardzo dokładnie swojej twarzy,
jak skazaniec. Poszła za nim, objęła go i przytuliła się do jego pleców.
Odwrócił się i złapał ją, był wzburzony, trzymał ją niezręcznie, zaciągnął
na drugą stronę pokoju. Walczyła z nim z wściekłością, wykrzykując
jakieś imię, z nienawiściąi przekleństwem; i przyjmowała go. Świat
płonął, żyli tylko oni; szlochali, śmiali się, upadali, niezgrabni
kochankowie w pokracznym triumfie; widzieli tylko siebie, a każde z nich
dopełniało życia, które do tej pory przeżywali w połowie, i na tę chwilę
zapomnieli o codzienności przeklętego świata mroku.
Johnson wychylił się przez okno i delikatnie pociągnął za antenę, żeby
sprawdzić, czy się nie poluzowała, potem zaczął przeglądać radiostację,
jak kierowca wyścigowy przegląda samochód przed startem, bez potrzeby
dotykając przyłączy i ustawiając skale. Leclerc patrzył na niego z
podziwem.
- Johnson, to była dobra robota. Dobra. Jesteśmy ci winni oficjalne
podziękowanie. - Twarz Leclerca błyszczała, jakby dopiero co się ogolił.
W bladym świetle wyglądał dziwnie krucho. - Proponuję, żebyśmy
211
1
wysłuchali jeszcze jednego komunikatu i wrócili do Londynu. - Roześmiał
się. - Czeka na nas mnóstwo pracy. To nie jest sezon na kontynentalne
wakacje.
Johnson jakby nie słyszał. Podniósł rękę.
- Trzydzieści minut - powiedział. - Wkrótce będę panów prosił o chwilę
ciszy. - Był jak magik na dziecięcej prywatce. - Fred jest dia-belnie
punktualny - zauważył.
Leclerc zwrócił się do Avery'ego:
- Jesteś jednym z tych szczęściarzy, John, którzy widzieli akcję w czasie
pokoju. - Wyglądało to tak, jakby zależało mu na takiej deklaracji.
- Tak. Jestem bardzo wdzięczny.
- Nie musisz. Zrobiłeś dobrą robotę i uznajemy to. Nie ma mowy o
wdzięczności. Osiągnąłeś coś, co bardzo rzadko zdarza się w naszym
fachu; ciekaw jestem, czy wiesz, co to takiego?
Avery powiedział, że nie wie.
- Sprawiłeś, że agent cię polubił. Zazwyczaj, Adrian mnie poprze,
stosunki między agentem a oficerem prowadzącym pełne są
podejrzliwości. Po pierwsze, ma do niego pretensje, że sam nie wykonuje
jego roboty. Podejrzewa go o ukryte motywy, niekompetencję, obłudę. Ale
my nie jesteśmy w Cyrku, John; my inaczej załatwiamy nasze sprawy.
Avery pokiwał głową.
- Jasne, że inaczej.
- Zrobiliście coś jeszcze, ty i Adrian. Powinniście wiedzieć, że jeśli w
przyszłości pojawi się podobna potrzeba, będziemy mogli wykorzystać tę
samą technikę, te same urządzenia, to samo doświadczenie, to znaczy parę
Avery-Haldane. Chcę powiedzieć - Leclerc uniósł dłoń, palcem
wskazującym i kciukiem dotknął nosa w niecodziennym geście angielskiej
nieśmiałości -że doświadczenie, które zdobyliście, posłuży nam
wszystkim. Dziękuję.
Haldane podszedł do pieca i zaczął grzać sobie ręce, pocierając je
delikatnie, jakby obłuskiwał pszenicę.
- Sprawa budapeszteńska - ciągnął Leclerc, podnosząc głos, trochę z
entuzjazmu, trochę żeby rozproszyć atmosferę intymności, która nagle
zaczęła im zagrażać - to całkowita reorganizacja. Nic innego. Przesuwa-
jąjednostki pancerne do granicy, rozumiecie. Ministerstwo mówi o
strategii uprzedzania. Są naprawdę bardzo zainteresowani.
- Bardziej niż Chrabąszczem? - zapytał Avery.
- Nie, nie - zaprotestował łagodnie Leclerc. - To wszystko stanowi część
tej samej układanki, bardzo tam nad tym myślą, wszystko to trzeba zebrać
do kupy.
212
i
wysłuchali jeszcze jednego komunikatu i wrócili do Londynu. - Roześmiał
się. - Czeka na nas mnóstwo pracy. To nie jest sezon na kontynentalne
wakacje.
Johnson jakby nie słyszał. Podniósł rękę.
- Trzydzieści minut - powiedział. - Wkrótce będę panów prosił o chwilę
ciszy. - Był jak magik na dziecięcej prywatce. - Fred jest dia-belnie
punktualny - zauważył.
Leclerc zwrócił się do Avery'ego:
- Jesteś jednym z tych szczęściarzy, John, którzy widzieli akcję w czasie
pokoju. - Wyglądało to tak, jakby zależało mu na takiej deklaracji.
- Tak. Jestem bardzo wdzięczny.
- Nie musisz. Zrobiłeś dobrą robotę i uznajemy to. Nie ma mowy o
wdzięczności. Osiągnąłeś coś, co bardzo rzadko zdarza się w naszym
fachu; ciekaw jestem, czy wiesz, co to takiego?
Avery powiedział, że nie wie.
- Sprawiłeś, że agent cię polubił. Zazwyczaj, Adrian mnie poprze,
stosunki między agentem a oficerem prowadzącym pełne są
podejrzliwości. Po pierwsze, ma do niego pretensje, że sam nie wykonuje
jego roboty. Podejrzewa go o ukryte motywy, niekompetencję, obłudę. Ale
my nie jesteśmy w Cyrku, John; my inaczej załatwiamy nasze sprawy.
Avery pokiwał głową.
- Jasne, że inaczej.
- Zrobiliście coś jeszcze, ty i Adrian. Powinniście wiedzieć, że jeśli w
przyszłości pojawi się podobna potrzeba, będziemy mogli wykorzystać tę
samą technikę, te same urządzenia, to samo doświadczenie, to znaczy parę
Avery-Haldane. Chcę powiedzieć - Leclerc uniósł dłoń, palcem
wskazującym i kciukiem dotknął nosa w niecodziennym geście angielskiej
nieśmiałości -że doświadczenie, które zdobyliście, posłuży nam
wszystkim. Dziękuję.
Haldane podszedł do pieca i zaczął grzać sobie ręce, pocierając je
delikatnie, jakby obłuskiwał pszenicę.
- Sprawa budapeszteńska - ciągnął Leclerc, podnosząc głos, trochę z
entuzjazmu, trochę żeby rozproszyć atmosferę intymności, która nagle
zaczęła im zagrażać - to całkowita reorganizacja. Nic innego. Przesuwa-
jąjednostki pancerne do granicy, rozumiecie. Ministerstwo mówi o
strategii uprzedzania. Są naprawdę bardzo zainteresowani.
- Bardziej niż Chrabąszczem? - zapytał Avery.
- Nie, nie - zaprotestował łagodnie Leclerc. - To wszystko stanowi część
tej samej układanki, bardzo tam nad tym myślą, wszystko to trzeba zebrać
do kupy.
212
- Jasne - odparł ze zrozumieniem Avery. - Sami nie możemy tego
zobaczyć, prawda? Sami nie widzimy całego obrazu. - Próbował pomóc
Leclercowi. -Nie mamy tej perspektywy.
- Kiedy wrócimy do Londynu - powiedział Leclerc - musisz iść ze mną na
obiad, John; ty i twoja żona, oboje. Już od jakiegoś czasu chciałem ci to
zaproponować. Pójdziemy do mojego klubu. W sali dla pań dają całkiem
dobre obiady; twojej żonie to się spodoba.
- Wspominał pan o tym. Zapytałem Sarah. Bardzo byśmy chcieli. Moja
teściowa mieszka z nami. Mogłaby zająć się dzieckiem.
- Miło mi. Nie zapomnij.
- Skądże.
- A mnie nie zaprosisz? - zapytał nieśmiało Haldane.
- Ależ oczywiście, Adrianie. Będzie nas więc czworo. Wyśmienicie.
-Zmienił ton. - Tak na marginesie. Właściciele tego domu w Oksfordzie
skarżyli się. Powiedzieli, że zostawiliśmy go w opłakanym stanie.
- W opłakanym stanie? - powtórzył ze złością Haldane.
- Okazało się, że przeciążaliśmy sieć. Miejscami jest całkiem spalona.
Zleciłem Woodfordowi, żeby się tym zajął.
- Powinniśmy mieć własny dom - stwierdził Avery. - Wtedy nie
musielibyśmy się martwić.
- Zgadzam się. Porozmawiam o tym z ministrem. Potrzebny nam jest
ośrodek szkoleniowy. - Był w entuzjastycznym nastroju. - Teraz jest na
takie sprawy wyczulony. Mają tam na to nową nazwę: BOW, Bezpośrednie
Operacje Wyjaśniające. Zaproponował, żebyśmy wybrali sobie miejsce i
zajęli je na pół roku, a oni porozmawia ze Skarbem o najmie.
- Wspaniale - ucieszył się Avery.
- Możemy na tym bardzo skorzystać. Ale musimy uważać, żeby nie
nadużyć zaufania.
- Jasne.
Zrobił się przeciąg, a potem ktoś zaczął ostrożnie wchodzić po schodach.
W drzwiach na strych pojawiła się postać w drogim płaszczu z brązowego
tweedu, z przydługimi rękawami. To był Smiley.
22
Smiley rozejrzał się po pomieszczeniu, popatrzył na Johnsona, który miał
już słuchawki na uszach i zaabsorbowany był kontrolkami radiostacji, na
Avery'ego sprawdzającego zza ramienia Haldane'a grafik terminów
łączności, na Leclerca stojącego w żołnierskiej postawie. On
213
jeden go zauważył. Twarz miał pozbawioną emocji i nieobecną, chociaż
go widział.
- Czego tu chcesz? - zapytał wreszcie Leclerc. - Czego ode mnie chcesz?
- Przepraszam. Wysłali mnie.
- Nas też - powiedział Haldane, nie ruszając się z miejsca. W głosie
Leclerca pojawiła się ostrzegawcza nutka.
- To moja operacja, Smiley. Nie ma miejsca dla waszych ludzi. Twarz
Smileya wyrażała tylko współczucie, mówił ze spokojną cierpliwością, z
jaką zwracamy się do wariatów:
- To nie Control mnie przysłał. To ministerstwo..Rozumiesz, poprosili i
Control pozwolił mi jechać. Ministerstwo zapakowało mnie do samolotu.
- Dlaczego? - zapytał Haldane. Wydawał się niemal rozbawiony. Jeden po
drugim zaczęli się poruszać, jakby budząc się ze snu. Johnson ostrożnie
położył słuchawki na stole.
- No? - zapytał Leclerc. - Dlaczego cię przysłali?
- Wezwali mnie ostatniej nocy. - Próbował dać im do zrozumienia, że był
równie zdziwiony jak oni. -Nie mogę nie podziwiać operacji, sposobu, w
jaki ją prowadzisz. Ty i Haldane. Coś z niczego. Pokazali mi akta.
Nienagannie prowadzone... egzemplarze biblioteczne, egzemplarze
operacyjne, zapieczętowane protokoły; zupełnie jak podczas wojny.
Gratuluję ci... naprawdę
- Pokazali ci akta? Nasze akta? - powtórzył Leclerc. - To złamanie zasad
bezpieczeństwa, przenoszenie informacji między departamentami.
Popełniłeś przestępstwo, Smiley. Musieli oszaleć! Adrian, ty słyszysz, co
on mi tu mówi?
- Johnson, czy tej nocy jest termin nadawania? - zapytał Smiley.
- Tak. Dwudziesta pierwsza zero, zero.
- Zaskoczyło mnie, Adrianie, że uznałeś te sygnały za wystarczający
powód do rozpoczęcia operacji na taką skalę.
- Haldane nie ponosi odpowiedzialności - powiedział rzeczowo Leclerc. -
Decyzja była wspólna; nasza z jednej, ministerstwa z drugiej strony. - Jego
głos brzmiał teraz inaczej. - Kiedy skończy się seans, będę chciał
wiedzieć, Smiley, mam prawo wiedzieć, jak doszło do tego, że zobaczyłeś
te akta. - To był jego głos z odpraw, potężny i płynny; po raz pierwszy
wyrażał urażoną godność.
Smiley przeszedł na środek pokoju.
- Coś się stało; coś, o czym nie możecie wiedzieć. Leiser zabił na granicy
człowieka. Zabił go nożem, kiedy przechodził na drugą stronę, trzy
kilometry stąd, w punkcie przerzutu.
214
jeden go zauważył. Twarz miał pozbawioną emocji i nieobecną, chociaż
go widział.
- Czego tu chcesz? - zapytał wreszcie Leclerc. - Czego ode mnie chcesz?
- Przepraszam. Wysłali mnie.
- Nas też - powiedział Haldane, nie ruszając się z miejsca. W głosie
Leclerca pojawiła się ostrzegawcza nutka.
- To moja operacja, Smiley. Nie ma miejsca dla waszych ludzi. Twarz
Smileya wyrażała tylko współczucie, mówił ze spokojną cierpliwością, z
jaką zwracamy się do wariatów:
- To nie Control mnie przysłał. To ministerstwo..Rozumiesz, poprosili i
Control pozwolił mi jechać. Ministerstwo zapakowało mnie do samolotu.
- Dlaczego? - zapytał Haldane. Wydawał się niemal rozbawiony. Jeden po
drugim zaczęli się poruszać, jakby budząc się ze snu. Johnson ostrożnie
położył słuchawki na stole.
- No? - zapytał Leclerc. - Dlaczego cię przysłali?
- Wezwali mnie ostatniej nocy. - Próbował dać im do zrozumienia, że był
równie zdziwiony jak oni. -Nie mogę nie podziwiać operacji, sposobu, w
jaki ją prowadzisz. Ty i Haldane. Coś z niczego. Pokazali mi akta.
Nienagannie prowadzone... egzemplarze biblioteczne, egzemplarze
operacyjne, zapieczętowane protokoły; zupełnie jak podczas wojny.
Gratuluję ci... naprawdę
- Pokazali ci akta? Nasze akta? - powtórzył Leclerc. - To złamanie zasad
bezpieczeństwa, przenoszenie informacji między departamentami.
Popełniłeś przestępstwo, Smiley. Musieli oszaleć! Adrian, ty słyszysz, co
on mi tu mówi?
- Johnson, czy tej nocy jest termin nadawania? - zapytał Smiley.
- Tak. Dwudziesta pierwsza zero, zero.
- Zaskoczyło mnie, Adrianie, że uznałeś te sygnały za wystarczający
powód do rozpoczęcia operacji na taką skalę.
- Haldane nie ponosi odpowiedzialności - powiedział rzeczowo Leclerc. -
Decyzja była wspólna; nasza z jednej, ministerstwa z drugiej strony. - Jego
głos brzmiał teraz inaczej. - Kiedy skończy się seans, będę chciał
wiedzieć, Smiley, mam prawo wiedzieć, jak doszło do tego, że zobaczyłeś
te akta. - To był jego głos z odpraw, potężny i płynny; po raz pierwszy
wyrażał urażoną godność.
Smiley przeszedł na środek pokoju.
- Coś się stało; coś, o czym nie możecie wiedzieć. Leiser zabił na granicy
człowieka. Zabił go nożem, kiedy przechodził na drugą stronę, trzy
kilometry stąd, w punkcie przerzutu.
214
- To absurd - obruszył się Haldane. - To nie musiał być Leiser. To mógł
być uciekinier idący na zachód. To mógł być ktokolwiek.
- Znaleźli ślady wiodące na wschód. Ślady krwi w szopie nad jeziorem.
Jest o tym we wszystkich wschodnioniemieckich gazetach. Od
wczorajszego południa trąbią o tym we wszystkich radiostacjach...
- Nie wierzę! -krzyknął Leclerc. -Nie wierzę, że to zrobił. To jakaś
sztuczka Controla.
- Nie - odparł łagodnie Smiley. - Musisz mi uwierzyć. To prawda.
- Oni zabili Taylora - powiedział Leclerc. - Zapomniałeś o tym?
- Nie, oczywiście, że nie. Ale tego nigdy na pewno nie będziemy
wiedzieć, prawda? To znaczy, nie będziemy wiedzieć, jak umarł... czy
został zamordowany... - Mówił szybko: - Twoje ministerstwo
poinformowało resort spraw zagranicznych wczoraj po południu. Niemcy
uwzięli się, żeby go złapać. Rozumiesz, musimy przyjąć takie założenie.
Jego transmisje są powolne... bardzo powolne. Ściga go każdy policjant,
każdy żołnierz. Chcą go mieć żywego. Uważamy, że spreparują proces
pokazowy, wydobędą z niego publiczne zeznania, pokażą sprzęt. Mogą
być z tego wielkie kłopoty. Nie trzeba być politykiem, żeby współczuć
ministrowi. Więc pozostaje pytanie, co robić.
- Johnson, miej oko na zegar.
Johnson ponownie założył słuchawki, ale już bez przekonania. Smiley
chyba czekał, aż ktoś się odezwie, ale wszyscy milczeli, więc powtórzył
dobitnie:
- Pozostaje pytanie, co robić. Jak mówiłem, nie jesteśmy politykami, ale
rozumiemy zagrożenia. Grupa Anglików w wiejskim domu trzy kilometry
od miejsca, w którym znaleziono ciało, udaje naukowców, zapasy ma z
kantyny wojskowej i mnóstwo sprzętu radiotechnicznego. Rozumiecie, o
co mi chodzi? Nadają- ciągnął- na jednej częstotliwości... tej, na której
odbiera Leiser... Może być z tego naprawdę wielki skandal. Można sobie
wyobrazić, że nawet Niemcy Zachodni bardzo się rozgniewają.
- Co chcesz nam powiedzieć? - odezwał się Haldane.
- W Hamburgu czeka samolot wojskowy. Za dwie godziny odlatujecie.
Wszyscy. Ciężarówka zabierze sprzęt. Nie zostawicie po sobie niczego,
nawet pineski. Takie mam instrukcje.
- A co z celem? - zapytał Leclerc. - Już zapomnieli, dlaczego tu jesteśmy?
Smiley, oni żądają wiele, naprawdę bardzo wiele.
- Tak, ten cel - przyznał Smiley. - W Londynie zwołamy konferencję.
Może przeprowadzimy operację łączoną.
- To cel wojskowy. Chcę, żeby reprezentowane było moje ministerstwo.
Żadnego monolitu; wiesz, że to decyzja polityczna.
215
- Oczywiście. To będzie twój show.
- Proponuję, żeby produkt został opieczętowany wspólnym logo: moje
ministerstwo zachowałoby autonomię co do jego dystrybucji. Obawiam
się, że może to jednak wywołać z ich strony oczywisty sprzeciw. A co z
waszymi ludźmi?
- Myślę, że Control to zaakceptuje.
Wszyscy patrzyli na niego. Leclerc rzucił od niechcenia:
- A terminy transmisji? Czy ktoś o tym pomyślał? Mamy agenta w terenie,
jak wiesz. - To był tylko przyczynek.
- Będzie musiał sam sobie poradzić.
- Zasady wojny - powiedział dumnie Leclerc. - Gramy według zasad
wojny. Został dobrze wyszkolony. - Pogodził się z sytuacją. Problem został
rozwiązany.
- Nie możecie zostawić go tam samego. - Avery odezwał się po raz
pierwszy. Mówił stanowczym tonem.
- Znasz Avery'ego, mojego doradcę? - Włączył się Leclerc. Tym razem
nikt nie przyszedł mu z pomocą. Smiley zignorował go.
- Tego człowieka już prawdopodobnie złapali. Tak czy inaczej, to tylko
kwestia godzin.
- Chcecie go tam zostawić, narazić na śmierć! - Avery mówił coraz
odważniej.
- Wyrzekamy się go. To nigdy ładnie nie wygląda. Możemy o nim myśleć,
jakby już go mieli, nie rozumiesz?
- Nie możecie tego zrobić! - krzyczał. - Nie możecie go tam tak sobie
zostawić, dla jakichś nędznych dyplomatycznych powodów.
Teraz Haldane rzucił się z furią na Avery'ego.
- Kto jak kto, ale właśnie ty nie powinieneś narzekać! Chciałeś wiary,
prawda? Chciałeś jedenastego przykazania, które ukoiłoby twoją
niezwykłą duszę! - Pokazał na Smileya i Leclerca. -No to masz: oto prawo,
którego szukałeś. Pogratuluj sobie, znalazłeś je. Wysłaliśmy go, bo
musieliśmy; zostawiamy go, bo musimy. Oto ta dyscyplina, którą tak
podziwiasz. - Zwrócił się do Smileya: - A ty... gardzę tobą. Strzelasz do
nas, a potem modlisz się za umierających. Idź stąd. Jesteśmy technikami, a
nie poetami. Idź stąd!
- Tak - zgodził się Smiley. - Jesteście bardzo dobrymi technikami. Nie ma
w was już krzty bólu. Uczyniliście z techniki sposób na życie... jakkurwy...
technika zastępuje miłość. -Zawahałsię. - Małe chorągiewki... stara wojna
odżywająca w nowej. To było właśnie to, prawda? I wreszcie człowiek...
musiało to wam pójść do głowy jak mocne wino. Pociesz się, Adrian, że to
nie wasza sprawka.
216
- Oczywiście. To będzie twój show.
- Proponuję, żeby produkt został opieczętowany wspólnym logo: moje
ministerstwo zachowałoby autonomię co do jego dystrybucji. Obawiam
się, że może to jednak wywołać z ich strony oczywisty sprzeciw. A co z
waszymi ludźmi?
- Myślę, że Control to zaakceptuje.
Wszyscy patrzyli na niego. Leclerc rzucił od niechcenia:
- A terminy transmisji? Czy ktoś o tym pomyślał? Mamy agenta w terenie,
jak wiesz. - To był tylko przyczynek.
- Będzie musiał sam sobie poradzić.
- Zasady wojny - powiedział dumnie Leclerc. - Gramy według zasad
wojny. Został dobrze wyszkolony. - Pogodził się z sytuacją. Problem został
rozwiązany.
- Nie możecie zostawić go tam samego. - Avery odezwał się po raz
pierwszy. Mówił stanowczym tonem.
- Znasz Avery'ego, mojego doradcę? - Włączył się Leclerc. Tym razem
nikt nie przyszedł mu z pomocą. Smiley zignorował go.
- Tego człowieka już prawdopodobnie złapali. Tak czy inaczej, to tylko
kwestia godzin.
- Chcecie go tam zostawić, narazić na śmierć! - Avery mówił coraz
odważniej.
- Wyrzekamy się go. To nigdy ładnie nie wygląda. Możemy o nim myśleć,
jakby już go mieli, nie rozumiesz?
- Nie możecie tego zrobić! - krzyczał. -Nie możecie go tam tak sobie
zostawić, dla jakichś nędznych dyplomatycznych powodów.
Teraz Haldane rzucił się z furią na Avery'ego.
- Kto jak kto, ale właśnie ty nie powinieneś narzekać! Chciałeś wiary,
prawda? Chciałeś jedenastego przykazania, które ukoiłoby twoją
niezwykłą duszę! - Pokazał na Smileya i Leclerca. -No to masz: oto prawo,
którego szukałeś. Pogratuluj sobie, znalazłeś je. Wysłaliśmy go, bo
musieliśmy; zostawiamy go, bo musimy. Oto ta dyscyplina, którą tak
podziwiasz. - Zwrócił się do Smileya: - A ty... gardzę tobą. Strzelasz do
nas, a potem modlisz się za umierających. Idź stąd. Jesteśmy technikami, a
nie poetami. Idź stąd!
- Tak - zgodził się Smiley. - Jesteście bardzo dobrymi technikami. Nie ma
w was już krzty bólu. Uczyniliście z techniki sposób na życie... jak
kurwy... technika zastępuje miłość. - Zawahał się. - Małe chorągiewki...
stara wojna odżywająca w nowej. To było właśnie to, prawda? I wreszcie
człowiek... musiało to wam pójść do głowy jak mocne wino. Pociesz się,
Adrian, że to nie wasza sprawka.
216
Wyprostował się i wygłosił oświadczenie:
- Naturalizowany w Wielkiej Brytanii Polak z kryminalną przeszłością
uciekł przez granicę do Niemiec Wschodnich. Nie ma traktatu o
ekstradycji. Niemcy powiedzą, że to szpieg, i pokażą sprzęt; my powiemy,
że to podrzucili, i zwrócimy uwagę, że sprzęt ma już dwadzieścia pięć lat.
Jak rozumiem, przedstawi bajeczkę, że uczęszczał na szkolenia w Co-
ventry. Temu łatwo da się zaprzeczyć: nie ma takich szkoleń. Wniosek jest
taki, że zamierzał uciec z kraju; a my zasugerujemy, że winien był
pieniądze. Utrzymywał jakąś młodą dziewczynę; pracowała w banku. To
się pięknie daje powiązać z przeszłością kryminalną, którą musimy mu
jeszcze dorobić... - Pokiwał do siebie głową.- Jak mówiłem, to nic
przyjemnego. Do tego czasu wszyscy będziemy w Londynie.
- A on będzie nadawał - powiedział Avery - i nikt nie będzie słuchał.
- Wręcz przeciwnie - odparł Smiley. - Oni będą słuchali.
- Control też, prawda? - zapytał Haldane.
- Przestańcie! - krzyknął nagle Avery. - Przestańcie, na litość boską! Jeśli
cokolwiek się liczy, jeśli cokolwiek jest prawdziwe, musimy go teraz
wysłuchać! Ze względu na...
- Na co? - zapytał Haldane drwiąco.
- Na miłość. Tak, na miłość! Nie twoją, Haldane, moją. Smiley ma rację!
Zmusiłeś mnie, żebym to zrobił, żebym go pokochał! W tobie już nie ma
miłości! Przyprowadziłem ci go, trzymałem go w twoim domu, kazałem
mu tańczyć w takt twojej cholernej wojennej muzyki! Jeszcze mu
przygrywałem, ale już nie mam siły. On jest ostatnią ofiarą Piotrusia Pana,
Haldane, ostatnią, ostatnią miłością. A muzyka już się skończyła.
Haldane patrzył na Smileya.
- Gratuluję Controlowi - powiedział. - Podziękuj mu, dobrze? Podziękuj
mu za pomoc, za pomoc techniczną, Smiley; za poparcie, za linę, którą
nam rzucił. I za uprzejme słowa: że kazał ci przynieść nam kwiaty. Jak
miło.
Ale Leclerc zdawał się pod wrażeniem dobitnych słów Smileya.
- Nie wyżywaj się na nim, Adrian. On tylko wykonuje swoją pracę.
Musimy wszyscy wracać do Londynu. Jest ten raport Fieldena...
chciałbym ci go pokazać, Smiley. Przegrupowanie wojsk na Węgrzech,
coś nowego.
- A ja chciałbym to zobaczyć - odparł uprzejmie Smiley.
- On ma rację, Avery - zapewnił gorliwie Leclerc. - Bądź żołnierzem.
Losy wojny; trzymaj się zasad! W tej grze obowiązują zasady wojny.
Smiley, jestem ci winien przeprosiny. I Controlowi chyba też. Obawiałem
się,
217
że stara rywalizacja odżyła. Myliłem się. - Skłonił głowę. - W Londynie
musisz wybrać się ze mną na obiad. Wiem, że mój klub to nie klasa
twojego, ale jest tam całkiem spokojnie. Niezły zestaw. Haldane musi
przyjść. Adrian, zapraszam cię!
Avery ukrył twarz w dłoniach.
- Jest coś jeszcze, o czym chciałbym z tobą porozmawiać, Adrianie;
Smiley, nie będziesz mi miał tego za złe, przecież w zasadzie jesteś
jednym z nas. To kwestia archiwum. System akt bibliotecznych jest
naprawdę przestarzały. Bruce przyszedł z tym do mnie tuż przed odlotem.
Biedna pani Courtney ledwie nadąża. Obawiam się, że odpowiedzią na
zapotrzebowanie będzie większa ilość egzemplarzy... najważniejszy dla
oficera prowadzącego sprawę, kopie do wiadomości. Na rynku pojawiła
się nowa maszyna, tanie fotokopie, trzy i pół pensa za odbitkę, To całkiem
rozsądna cena w dzisiejszych ciężkich czasach... Muszę porozmawiać o
tym z ludźmi... w ministerstwie... wiedzą, co dobre, jak to zobaczą, może...
-przerwał. - Johnson, życzyłbym sobie, żebyś robił mniej hałasu, nadal
działamy w warunkach operacyjnych. - Mówił jak człowiek, który dba o
formy i świadom jest tradycji.
Johnson podszedł do okna. Oparł się o parapet, wyciągnął rękę na
zewnątrz i z charakterystyczną dla siebie dokładnością zaczął zwijać
antenę. W lewej ręce trzymał szpulę. Gdy zebrał już drut, ostrożnie go
nawinął, jak stara baba przędzę. Avery pochlipywał jak dziecko. Nikt nie
zwracał na niego uwagi.
23
Zielona furgonetka sunęła powoli ulicą, przejechała przez plac Dworcowy,
na którym stała sucha fontanna. Na dachu furgonetki mała pętla anteny
obracała się to w jedną, to w drugą stronę, jak ręka wyczuwająca kierunek
wiatru. Z tyłu, dość daleko za nią, jechały dwie ciężarówki. Śnieg wreszcie
przestał padać. Jechały na światłach bocznych, w odstępie dwudziestu
metrów, jedna za drugą, po koleinach zostawionych przez pierwszy wóz.
Kapitan siedział z tyłu furgonetki z mikrofonem, przez który rozmawiał z
kierowcą, obok niego zamyślony sierżant. Kapral skulił się przy
odbiorniku. Patrzył na linię drgającą na małym ekranie i bez ustanku kręcił
tarczką nastrajania.
- Transmisja się urwała - powiedział nagle.
- Ile grup nagrałeś? - zapytał sierżant.
218
- Dwanaście. Bez przerwy sygnał wywoławczy, potem fragment
wiadomości. Chyba nie dostał żadnej odpowiedzi.
- Pięć liter czy cztery?
- Nadal cztery.
- Zakończył emisję?
- Nie.
- Jakiej częstotliwości używał?
- Trzy, sześć, pięć, zero.
- Skanuj w poprzek namiaru. Po dwieście z każdej strony.
- Tam nic nie ma.
- Szukaj dalej - rzucił ostrym tonem sierżant. - Dokładnie w poprzek
pasma. Zmienił kryształek. Nastrajanie zajmie mu parę minut.
Operator zaczął powoli kręcić wielką tarczą, patrząc, jak zielone oko
pośrodku urządzenia otwiera się i zamyka, gdy przechodzi z jednej stacji
do drugiej.
- Jest. Trzy, osiem, siedem, zero. Inny sygnał wywołania, ale ręka ta sama.
Szybszy niż wczoraj; lepszy.
Magnetofon kręcił się monotonnie przy jego łokciu.
- Pracuje, zmieniając kryształki - stwierdził sierżant. - Tak jak to robili
podczas wojny. Ta sama sztuczka. - Zrobiło mu się głupio: starszy
mężczyzna patrzy w swoją przeszłość.
Kapral powoli podniósł głowę.
- To jest to - powiedział. - Zero. Jesteśmy dokładnie nad nim. Obaj
mężczyźni po cichu wysiedli z furgonetki.
- Poczekaj tutaj - polecił sierżant kapralowi - nasłuchuj. Jeśli sygnał się
urwie, nawet na chwilę, powiedz kierowcy, żeby włączył reflektory,
zrozumiałeś?
- Tak jest. - Kapral wyglądał na przestraszonego.
- Jak go stracisz, to szukaj dalej i zamelduj mi.
- Uważajcie - powiedział kapitan, gdy wyszedł z wozu. Sierżant czekał na
niego niecierpliwie; za nim, na nieużytku, stał wysoki budynek.
W oddali, w oparach wilgoci, stały rzędy domków. Nie dochodził stamtąd
żaden dźwięk.
- Jak się nazywa to miejsce? - zapytał kapitan.
- Bloki; mieszkania robotnicze. Jeszcze go nie nazwali.
- Nie, tam z tyłu.
- Nie nazywa się. Proszę za mną- odparł sierżant.
Blade światło paliło się w prawie każdym oknie; sześć pięter. Kamienne
stopnie, pokryte grubą warstwą liści, prowadziły do piwnicy. Sierżant
wszedł pierwszy, oświetlając latarką brudne ściany. Kapitan mało
219
się nie przewrócił. Pierwsze pomieszczenie było obszerne i duszne, z
cegieł pokrytych do połowy niegładzonym tynkiem. W przeciwległej
ścianie była para stalowych drzwi. Na suficie świeciła pojedyncza żarówka
w drucianej obudowie. Sierżant nie zgasił latarki; świecił bez potrzeby po
kątach.
- Czego szukasz? - zapytał kapitan. Stalowe drzwi były zamknięte.
- Znajdź dozorcę - rzucił sierżant. - Szybko.
Kapitan pobiegł po schodach i wrócił ze starym, nieogolonym mężczyzną.
Dozorca zrzędził pod nosem, w ręku trzymał pęk kluczy na łańcuchu.
Niektóre były zardzewiałe.
- Wyłączniki. Dla budynku. Gdzie są? - spytał sierżant.
Stary zaczął grzebać w kluczach. Wepchnął jeden z nich w dziurkę zamka,
ale nie pasował, wypróbował drugi, potem trzeci.
- Szybko, ty durniu! - krzyknął kapitan.
- Nie denerwuj go - powiedział sierżant.
Drzwi się otworzyły. Wpadli w korytarz, świecili latarkami po
wapnowanych ścianach. Dozorca uśmiechnął się i podniósł klucz.
- Jak zwykle, ostatni - mruknął.
Sierżant znalazł to, czego szukał: na ścianie przy drzwiach wisiała kasetka
ze szklaną przykrywką. Kapitan sięgnął do głównej dźwigni, już przesunął
ją do połowy, gdy sierżant brutalnie go odepchnął.
- Nie! Idź na szczyt schodów i sprawdź, czy kierowca miga reflektorami.
- Kto tu dowodzi? - pożalił się kapitan.
- Rób, o co proszę. - Otworzył kasetkę i delikatnie pociągnął za pierwszy
bezpiecznik, mrugając zza okularów w złoconych oprawkach jak
dobroduszny dziadunio. Wyciągnął bezpiecznik, ostrożnie, jakby bał się
wstrząsu elektrycznego, i natychmiast włożył go na miejsce. Popatrzył w
stronę postaci u szczytu schodów; minęła sekunda, kapitan niczego nie
sygnalizował. Na zewnątrz żołnierze stali bez ruchu i obserwowali okna
bloku. Piętro po piętrze światła gasły i znów się zapalały. Sierżant
spróbował po raz kolejny z czwartym bezpiecznikiem i usłyszał
podniecony krzyk z góry.
- Reflektory! Reflektory zgasły.
- No właśnie! Idź i zapytaj kierowcę, które to piętro. Ale bądź cicho.
- I tak nas nie usłyszą przy tym wietrze - odparł zdenerwowany kapitan, a
chwilę później: - Kierowca mówi, że drugie piętro. Światło zgasło na
drugim piętrze i jednocześnie urwało się nadawanie. Znów się zaczęło.
220
- Rozstaw ludzi wokół budynku - polecił sierżant. - I wybierz pięciu, żeby
z nami poszli. On jest na drugim piętrze.
Voposi, po cichu, jak zwierzęta, wysiedli z dwóch ciężarówek z
karabinami w ręku i nierówną tyralierą, wydeptując ścieżkę w cienkiej
pokrywie śniegu, która zamieniała się w błoto, zaczęli iść przed siebie.
Jedni podeszli pod budynek, inni stanęli w pewnej odległości, patrząc
uważnie w okna. Kilku nosiło hełmy i wojskowe płaszcze; jak podczas
wojny. Tu i ówdzie rozległy się łagodne pstryknięcia, gdy wprowadzali
pierwszą kulę do zamka, dźwięk przez chwilę stał się głośniejszy, jak
lekkie postukiwanie gradu, i ucichł.
Leiser odczepił antenę i nawinął ją na szpulę, przykręcił klucz Morse^ do
wieczka, odłożył słuchawki do pudła z częściami i wsunął jedwabną
szmatkę w rękojeść brzytwy.
- Dwadzieścia lat i nadal nie znaleźli lepszego schowka - powiedział
krytycznie, podnosząc brzytwę.
- Po co to robisz? - Siedziała wygodnie na łóżku w koszuli nocnej,
owinięta płaszczem, jak zwykle. - Do kogo mówisz? - zapytała.
- Do nikogo. Nikt nie słuchał.
- Więc po co to robisz? Musiał coś powiedzieć.
- Dla pokoju.
Włożył marynarkę, podszedł do okna i wyjrzał. Na domach leżał śnieg.
Wiatr gniewnie hulał między nimi. Spojrzał na podwórko, na dół, gdzie
czekały jakieś postacie.
- Dla czyjego pokoju? - zapytała.
- Światło wysiadło, kiedy pracowałem, prawda?
- Wysiadło?
- Krótka przerwa, na sekundę czy dwie, jak odcięcie zasilania?
- Tak.
- Zgaś światło jeszcze raz. - Był bardzo spokojny. - Zgaś światło.
- Dlaczego?
- Lubię patrzeć na śnieg.
Zgasiła światło i zaciągnęła poprzecierane zasłony. Na dworze śnieg słał
bladą poświatę pod niebo. Stali w półmroku.
- Powiedziałeś, że będziemy się teraz kochać - pożaliła się.
- Jak masz na imię?
Usłyszał szelest płaszcza przeciwdeszczowego.
- No, jak? - powtórzył szorstkim głosem.
- Anna.
221
- Słuchaj, Anno. - Podszedł do łóżka. - Chcę się z tobą ożenić. Kiedy cię
spotkałem, w tej gospodzie, kiedy zobaczyłem, jak tam siedzisz i słuchasz
płyt, zakochałem się w tobie, rozumiesz? Jestem mechanikiem z
Magdeburga, tak powiedziałem. Słuchasz mnie?
Złapał ją za ramiona i potrząsnął, jakby ją przynaglał.
- Zabierz mnie stąd - powiedziała.
- Tak! Będę się z tobą kochał, zabiorę cię do wszystkich tych miejsc,
0 których marzysz, rozumiesz? - Wskazał plakaty wiszące na ścianach.
-Na wyspy, pod słońce...
- Dlaczego? - wyszeptała.
- Przypomnij sobie. Myślałaś, że będziemy się kochać, ale ja
wyciągnąłem nóż i groziłem ci. Powiedziałem, że jeśli piśniesz słowo, to
cię zabiję tym nożem, jak... mówiłem ci, że zabiłem tego chłopca i że
zabiję ciebie.
- Dlaczego?
- Musiałem posłużyć się radiostacją. Nie miałem dokąd pójść. Więc
poderwałem cię i wykorzystałem. Słuchaj: jeśli będą cię pytać, musisz im
to powiedzieć.
Roześmiała się. Była wystraszona. Niepewna. Leżała na łóżku, na plecach,
zachęcając go, żeby jąwziął, jakby to było to, o co mu chodziło.
- Jeśli będą pytać, pamiętaj, co ci powiedziałem.
- Uczyń mnie szczęśliwą. Kocham cię.
Wyciągnęła ramiona i przyciągnęła jego głowę. Wargi miała zimne
1 wilgotne, cienkie, zęby ostre. Odsunął się, ale wciąż go trzymała.
Natężał słuch, żeby złowić najlżejszy dźwięk wśród wycia wiatru, ale nic
nie było słychać.
- Porozmawiajmy chwilę - powiedział. - Jesteś samotna, Anno? Kogo
masz?
- O co ci chodzi?
- Rodziców, chłopaka. Kogokolwiek. Pokręciła w ciemności głową.
- Tylko ciebie.
- Słuchaj, proszę. Zapniemy teraz twój płaszcz. Najpierw chcę
porozmawiać. Opowiem ci o Londynie. Założę się, że chciałabyś
posłuchać o Londynie. Raz poszedłem na spacer, padało, a nad rzeką
siedział człowiek i rysował w deszczu na chodniku. Dziwactwo! Rysował
kredą na deszczu, a deszcz wszystko zmywał.
- Chodź do mnie. Chodź.
- A wiesz, co rysował? Psy, chałupki i takie sprawy. A ludzie, Anno
-słuchaj! - stali w deszczu i przyglądali mu się.
- Chcę cię. Obejmij mnie. Boję się.
222
- Słuchaj! Wiesz, dlaczego poszedłem na spacer? Chcieli, żebym kochał
się z dziewczyną. Wysłali mnie do Londynu, a ja wolałem pójść na spacer.
Choć było ciemno, widział, że mu się przygląda, ocenia go według
jakiegoś instynktu, którego nie rozumiał.
- Ty też jesteś samotny?
- Tak.
- Dlaczego przyjechałeś?
- To wariaci, ci Anglicy! Ten starszy facet nad Tamizą... oni myślą, że
Tamiza jest największa na świecie, wiesz? A to jest nic! Po prostu mały
brązowy strumyk, w niektórych miejscach prawie można go przeskoczyć!
- Co to? - zapytała nagle. - Znam ten dźwięk! To pistolet, to
odbezpieczanie pistoletu!
Trzymał ją mocno, żeby przestała drżeć.
- To tylko drzwi - powiedział. - Zasuwka w drzwiach. Ten dom jest z
papieru. Jak mogłaś coś usłyszeć na takim wietrze?
Usłyszeli kroki w korytarzu. Przerażona, zaczęła się z nim szamotać,
płaszcz krępował jej ruchy. Gdy weszli, stał przy niej, nóż trzymał jej na
gardle, kciuk na wierzchu, ostrze równolegle do ziemi. Plecy miał
wyprostowane, mała twarz zwrócona ku niej była obojętna i spokojna,
panował nad sobą dzięki wewnętrznej dyscyplinie. Człowiek dba o formy i
świadom jest tradycji.
Wiejski dom stał w ciemności, ślepy i głuchy, nieruchomy na tle
kołyszących się modrzewi i pędzącego nieba.
Zostawili otwartą okiennicę, uderzała teraz o ścianę w porywach burzy.
Śnieg miejscami zbierał się jak popiół, miejscami unosił się w powietrzu.
Odeszli, nie zostawiając za sobą niczego poza śladami opon w
twardniejącym błocie, kawałkiem drutu i bezsennym zawodzeniem
północnego wiatru. __,
- Słuchaj! Wiesz, dlaczego poszedłem na spacer? Chcieli, żebym kochał
się z dziewczyną. Wysłali mnie do Londynu, a ja wolałem pójść na spacer.
Choć było ciemno, widział, że mu się przygląda, ocenia go według
jakiegoś instynktu, którego nie rozumiał.
- Ty też jesteś samotny?
- Tak.
- Dlaczego przyjechałeś?
- To wariaci, ci Anglicy! Ten starszy facet nad Tamizą... oni myślą, że
Tamiza jest największa na świecie, wiesz? A to jest nic! Po prostu mały
brązowy strumyk, w niektórych miejscach prawie można go przeskoczyć!
- Co to? - zapytała nagle. - Znam ten dźwięk! To pistolet, to
odbezpieczanie pistoletu!
Trzymał ją mocno, żeby przestała drżeć.
- To tylko drzwi - powiedział. - Zasuwka w drzwiach. Ten dom jest z
papieru. Jak mogłaś coś usłyszeć na takim wietrze?
Usłyszeli kroki w korytarzu. Przerażona, zaczęła się z nim szamotać,
płaszcz krępował jej ruchy. Gdy weszli, stał przy niej, nóż trzymał jej na
gardle, kciuk na wierzchu, ostrze równolegle do ziemi. Plecy miał
wyprostowane, mała twarz zwrócona ku niej była obojętna i spokojna,
panował nad sobą dzięki wewnętrznej dyscyplinie. Człowiek dba o formy i
świadom jest tradycji.
Wiejski dom stał w ciemności, ślepy i głuchy, nieruchomy na tle
kołyszących się modrzewi i pędzącego nieba.
Zostawili otwartą okiennicę, uderzała teraz o ścianę w porywach burzy.
Śnieg miejscami zbierał się jak popiół, miejscami unosił się w powietrzu.
Odeszli, nie zostawiając za sobą niczego poza śladami opon w
twardniejącym błocie, kawałkiem drutu i bezsennym zawodzeniem
północnego wiatru.