Carre John le Wojna w lustrze

background image

JOHN leCARRE

Za późno na wojnę

Przekład

Radosław Januszewski

Jamesowi Kennawayowi

Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostać pionkiem, gdybym tylko

mogła przyłączyć się do gry.

Alicja w krainie czarów

background image

Wstęp

Postacie, kluby, instytucje i organizacje wywiadowcze, które tu opisałem,

nie istnieją i, według mojej wiedzy, nigdy nie istniały. Chcę, żeby

to było jasne.

Jestem winien podziękowania Stowarzyszeniu Radiowemu Wielkiej

Brytanii, panu R.E. Mollandowi, redaktorom i personelowi „Aviation

Week and Space Technology" oraz panu Ronaldowi Colesowi, którzy

dostarczyli mi cennych wskazówek natury technicznej, a także pannie

Elizabeth Tollinton za jej pomoc w pracy biurowej.

Przede wszystkim jednak powinienem podziękować mojej żonie za jej

niezmożoną współpracę.

John le Carre

Agios Nikolaos, Kreta

maj 1964

background image

Dźwiganie bardzo dużych ciężarów, takich jak wielkie walizy albo kufry,

bezpośrednio przed rozpoczęciem ćwiczeń w nadawaniu, sprawia, że

mięśnie przedramienia, nadgarstka i palców stają się zbyt nieczułe, żeby

móc sprawnie posługiwać się alfabetem Morse 'a.

F. Tait Complete Morse Instructor

Część I

Zadanie Taylora

Tu leży głupiec, który próbował okantować Wschód. R. Kipling

Śnieg pokrywał lotnisko. Nadleciał z północy, wraz z mgiełką, gnany

nocnym wiatrem, pachnący morzem. Zostanie tu przez całą zimę, zalegnie

poprzecieraną powłoką szarą ziemię; lodowaty, ostry pył. Nie będzie tajać

i zamarzać, przez cały czas pozostanie taki sam, jak rok bez zmiany pór.

Ulotna mgiełka, jak dymy wojny, zawiśnie nad nim, połykając to hangar,

to budkę radaru, to znów maszyny. Będzie je oddawać po kawałku,

wyprane z koloru, jak czarną padlinę na białej pustyni.

W tej scenerii nie było głębi, perspektywy ani cieni. Ziemia i niebo

background image

stanowiły jedność; postacie i budynki zamarły na zimnie jak ciała na krze

lodowej.

Poza lotniskiem nie było tu niczego, ani domu, ani wzgórza, ani drogi;

nawet płotu czy drzewa, tylko niebo napierające na wydmy, tylko mgła

unosząca się nad błotnistym wybrzeżem Bałtyku. Gdzieś tam, w głębi

lądu, stały góry.

Grupka dzieci w szkolnych czapkach zebrała się przy długim oknie

widokowym. Rozmawiały po niemiecku. Niektóre ubrane były w stroje

narciarskie. Taylor leniwie gapił się nad ich głowami. W obciągniętej

rękawiczką dłoni trzymał szklankę. Jakiś chłopiec odwrócił się i spojrzał

na niego, zaczerwienił się i zaczął szeptać do innych dzieci. Umilkły.

Taylor popatrzył na zegarek, robiąc ręką szeroki łuk, trochę dlatego, żeby

podciągnąć rękaw płaszcza, a trochę dlatego, że było to w jego stylu.

Chciał powiedzieć ludziom: jestem wojskowym z przyzwoitego pułku,

przyzwoitego klubu, obeznanym w sprawach wojny.

Za dziesięć czwarta. Samolot spóźniał się o godzinę. Wkrótce będą musieli

podać przez głośniki przyczynę spóźnienia. Taylor zgadywał, co też

powiedzą: opóźniony z powodu mgły, może opóźniony start.

Prawdopodobnie

11

nawet nie wiedzieli - a gdyby wiedzieli, z pewnością nie przyznaliby się

do tego -że samolot zszedł z kursu o trzysta dwadzieścia kilometrów i jest

teraz na południe od Rostoku. Dopił drinka i odwrócił się, żeby pozbyć się

pustej szklanki. Musiał przyznać, że niektóre z tych zagranicznych

sznapsów, pite w krajach ich pochodzenia, są wcale niezłe. Jeśli ma się

kilka godzin czasu do zabicia i dziesięć stopni mrozu za oknem, można

background image

trafić na coś o wiele gorszego niż steinhager. Każe to sprowadzać do Alias

Club, jak tylko wróci. Nieźle miesza w głowie.

Głośnik zabrzęczał, niespodziewanie ryknął, ścichł i znów zaczął, tym

razem prawidłowo dostrojony. Dzieci patrzyły w jego stronę z nadzieją.

Najpierw komunikat po fińsku, potem po szwedzku, wreszcie po

angielsku. Linie Northern Air Services ubolewają z powodu opóźnienia

lotu czarterowego 290 z Dusseldorfu. Ani słowa, ile to jeszcze potrwa, ani

słowa dlaczego. Prawdopodobnie sami nie wiedzieli.

Ale Taylor wiedział. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby

przespacerował się do tej małej uśmiechniętej hostessy w szklanym boksie

i powiedział: 290 sporo się spóźni, kochanie, silne północne wichry nad

Bałtykiem zepchnęły go z kursu i leci teraz prosto do Hadesu. Dziewczyna

by mu nie uwierzyła, rzecz jasna. Pomyślałaby, że jest stuknięty. Później

dowiedziałaby się więcej. Zrozumiałaby, że był kimś niezwykłym, kimś

wyjątkowym.

Na dworze zapadał już zmrok. Teraz ziemia była jaśniejsza niż niebo,

zamiecione pasy startowe wyglądały na tle śniegu jak groble poplamione

bursztynowym blaskiem świateł lotniskowych. W najbliższych hangarach

neonowe tuby zalewały niezdrowym, bladym światłem ludzi i samoloty;

pierwszy plan, za oknem, ożył na chwilę, gdy omiotła go smuga reflektora

z wieży kontrolnej. Wóz strażacki wyjechał z remizy po lewej stronie i

dołączył do trzech ambulansów stojących już niedaleko pasa środkowego.

Wszystkie naraz włączyły niebieskie, obracające się światła i, stojąc

cierpliwie w rządku, nadawały sygnały ostrzegawcze. Dzieci zaczęły

wskazywać na nie, trąjkocąc w podnieceniu.

Głos dziewczyny znów rozległ się w głośniku. Od ostatniego komunikatu

background image

upłynęło zaledwie kilka minut. Dzieci zamilkły i nasłuchiwały. Lot 290

opóźniony będzie co najmniej o jeszcze jedną godzinę. Następne

informacje zostaną podane, jak tylko napłyną. Coś było w głosie

dziewczyny, coś między zaskoczeniem a niepokojem, coś, co zdawało się

udzielać kilkorgu pasażerom siedzącym po drugiej stronie poczekalni.

Stara kobieta powiedziała coś do męża wstała, wzięła torebkę i dołączyła

do grupki dzieci. Przez dłuższy czas gapiła się bezmyślnie w półmrok. Nie

znajdując tam pocieszenia, odwróciła się do Taylora i powiedziała po

angielsku:

12

- Co się stało z samolotem z Diisseldorfu? - Chrypiała ze zdenerwowania.

Taylor pokręcił głową.

- To chyba przez ten śnieg - odparł.

Był energicznym mężczyzną; pasowało to do jego wojskowych manier.

Jednym pchnięciem otworzył wahadłowe drzwi i zszedł na dół, do hali

kasowej. Przy głównym wejściu zauważył żółty proporczyk Northern Air

Services. Dziewczyna za kontuarem była bardzo ładna.

- Co się dzieje z lotem z Diisseldorfu? - Budził zaufanie swoim sposobem

bycia; mówili, że umie się obchodzić z dziewczętami.

Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

- To chyba z powodu śniegu. Jesienią często miewamy opóźnienia.

- Dlaczego nie zapytać o to szefa? - zasugerował, wskazując ruchem

głowy telefon przed nią.

- Powiedzą przez głośnik - odparła -jak tylko będą wiedzieli.

- Kto stoi za sterem, złotko?

- Słucham?

background image

- Kto jest kapitanem?

- Pan kapitan Lansen.

- Dobry jest? Dziewczyna była wstrząśnięta.

- Kapitan Lansen jest bardzo doświadczonym pilotem. Taylor przyjrzał się

jej, uśmiechnął się i powiedział:

- Tak czy inaczej, jest pilotem, któremu sprzyja szczęście, złotko. Mówiło

się, że stary Taylor zna się na tych sprawach. Tak mówili

w Alias w piątkowe wieczory.

Lansen. Dziwnie zabrzmiało to nazwisko wymawiane w ten sposób. W

jednostce nigdy tego nie robili wprost. Woleli omówienia, pseudonimy,

każdą formę, byle nie prawdziwe nazwisko: Archie, nasz latający

przyjaciel, nasz przyjaciel z dalekiej Północy, gość, który robi zdjęcia, byli

skłonni nawet posiłkować się zawiłym zbiorem cyfr i liter, którymi

określano go na papierze, ale w żadnych okolicznościach nie wymieniali

nazwiska.

Lansen. Leclerc pokazał Taylorowi, jeszcze w Londynie, fotografię

chłopięcego trzydziestopięciolatka, przystojnego, o jasnej cerze i włosach.

Taylor mógłby się założyć, że hostessy szalały za nim; przecież, ogólnie

rzecz biorąc, właśnie do tego sprowadzało się ich zadanie - były mięsem

armatnim dla pilotów.

Nikt tu nie zaglądał. Taylor szybko przejechał prawą dłonią po kieszeni

płaszcza, żeby sprawdzić, czy koperta nadal tam jest. Nigdy wcześniej nie

13

miał przy sobie tyle pieniędzy. Pięć tysięcy dolarów na jeden lot. Tysiąc

siedemset funtów, nieopodatkowanych, żeby zejść z kursu nad Bałtykiem.

Pamiętaj, Lansen nie robi tego co dzień. To szczególna okazja, tak

background image

powiedział Leclerc. Zastanawiał się, co by zrobiła dziewczyna, gdyby

nachylił się nad kontuarem i powiedział jej, kim jest; gdyby pokazał jej

pieniądze z tej koperty. Nigdy nie miał takiej dziewczyny, prawdziwej

dziewczyny, wysokiej i młodej.

Wrócił na górę, do baru. Barman zaczynał go już poznawać. Taylor

wskazał butelkę steinhagera na środkowej półce i powiedział:

- Niech mi pan naleje jeszcze raz tego, proszę. O tego, stoi tuż za panem.

To jakaś wasza lokalna trucizna?

- Niemiecka - odparł barman.

Taylor otworzył portfel i wyjął banknot. Za celofanową przegródką

znajdowała się fotografia dziewczynki, może dziewięcioletniej, w

okularach; w ręku trzymała lalkę.

- Moja córka - wyjaśnił barmanowi, a barman blado się uśmiechnął.

Głos Taylora trochę się zmienił, brzmiał jak głos przedsiębiorcy w podróży

służbowej. Jego sztuczny, przeciągły sposób mówienia był jeszcze bardziej

przesadny, gdy zwracał się do ludzi mu równych, kiedy chodziło o

podkreślenie nieistniejącej różnicy; albo, tak jak teraz, gdy był

zdenerwowany.

Musiał przyznać: był zdezorientowany. Jak na człowieka z jego

doświadczeniem, w jego wieku, który przeszedł z rutynowej pracy

kurierskiej do zespołu operacyjnego, sytuacja była niesamowita. To

zadanie dla tych świń z Cyrku, a nie dla jego jednostki. Zupełnie inna para

kaloszy, coś całkowicie odmiennego od rutyny, do której przywykł; utkwić

gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Przechodziło wszelkie pojęcie, że

ktoś mógł zbudować lotnisko w takim miejscu. Zazwyczaj bardzo lubił te

wyprawy za granicę: wizytę u starego Jimmy'ego Gortona w Hamburgu,

background image

na przykład, albo noc na dachach Madrytu. Oderwanie się od Joanie

poprawiało mu nastrój. Kilka razy wypełniał zadanie w Turcji, choć nic go

tamtejsze bambusy nie obchodziły. Ale nawet Turcja była bułką z masłem

w porównaniu z tym, co robił teraz: miejsce w pierwszej klasie, torby na

siedzeniu obok niego, paszport NATO w kieszeni; jest się kimś, gdy

wykonuje się takie zadanie; był jak chłopaki od dyplomacji albo prawie

równie dobry. Jednak to było coś innego i wcale mu się nie podobało.

Leclerc powiedział, że to ważna sprawa, i Taylor mu uwierzył. Dali mu

paszport na inne nazwisko. Malherbe. Wymawia się „Maiłaby",

powiedzieli. Bóg jeden wie, kto je wybrał. Taylor nie umiał nawet popraw-

14

nie tego przeliterować. Pomylił się, gdy wpisywał się dzisiejszego ranka

do księgi gości hotelowych. Diety były fantastyczne, rzecz jasna:

piętnaście funciaków dziennie na wydatki operacyjne i nikt nie zapyta o

rachunki. Słyszał, że Cyrk daje siedemnaście. Mógłby z tego sporo

zaoszczędzić, kupić coś dla Joanie. Ale ona pewnie wolałaby dostać

pieniądze do ręki.

Oczywiście, że jej powiedział. Nie powinien tego robić, ale Leclerc nie

znał Joanie. Zapalił, zaciągnął się i trzymał papierosa w dłoni jak

wartownik palący na służbie. Jak oni sobie to, do diabła, wyobrażali, że

pojedzie do Skandynawii i nawet nie powie o tym żonie?

Zastanawiał się, co robią te dzieciaki z nosami przyklejonymi do szyby.

Znów spojrzał na zegarek, ale jakby nie widział, która jest godzina.

Dotknął koperty w kieszeni. Lepiej już nie pić; musi zachować jasną

głowę. Próbował odgadnąć, co Joanie teraz robi. Pewnie siedzi i popija

dżin z czymś tam. Szkoda, że przez cały dzień musi pracować.

background image

Nagle zdał sobie sprawę, że wokół wszystko ucichło. Barman stał bez

ruchu, nasłuchiwał. Starzy ludzie przy stole też słuchali, ich głupawe

twarze zwrócone były w stronę okna widokowego. Wtedy usłyszał bardzo

wyraźny dźwięk wydawany przez samolot. Maszyna ciągle była daleko,

ale zbliżała się do lotniska. Szybko poszedł w stronę okna. Był w połowie

drogi, gdy odezwał się głośnik; po pierwszych kilku słowach

wypowiedzianych po niemiecku dzieci, jak stadko gołębi, odfrunęły do

sali kasowej. Towarzystwo przy stolikach wstało, kobiety sięgały po

rękawiczki, mężczyźni po płaszcze i teczki. Wreszcie z głośnika popłynęło

coś po angielsku: Lansen podchodzi do lądowania.

Taylor gapił się w noc. Ani śladu samolotu. Czekał, coraz bardziej

zaniepokojony. To jest jak koniec świata, jak koniec tego cholernego

świata za oknem. Niechby Lansen się rozbił, niechby znaleźli kamery.

Wolałby, żeby zajął się tym ktoś inny. Woodford, dlaczego nie przejął tego

Wood-ford albo dlaczego nie wysłał tego cwanego kolesia Avery'ego?

Wiatr przybrał na sile; Taylor przysiągłby, że znacznie przybrał na sile;

rozpoznawał to po unoszącym się w powietrzu śniegu, po tym, jak

podmuchy gnały go wzdłuż pasa startowego, jak szarpały flarami,

wzbijały kolumny na horyzoncie i pędziły je gwałtownie, jakby to były

jakieś znienawidzone potwory. Powiew wiatru uderzył znienacka w szybę

przed nim, aż Taylor się odsunął. Grzechot lodowych ziaren... drewniana

rama krótko zajęczała. Znów spojrzał na zegarek; nowe przyzwyczajenie.

Świadomość, która jest godzina, podtrzymywała go na duchu

Lansenowi nie uda się w takich warunkach. Nie uda mu się.

Serce w nim zamarło. Dźwięki, z początku łagodne, szybko przerodziły się

w wycie. Usłyszał syreny. Włączyły się wszystkie cztery naraz.

background image

15

Pojękiwały nad tym zapomnianym przez Boga lotniskiem jak głodujące

zwierzęta. Pożar... samolot musiał stanąć w ogniu. Pali się i próbuje

wylądować... Rozejrzał się gorączkowo, szukał kogoś, kto mógłby mu

powiedzieć, co się dzieje.

Obok niego stał barman, polerował szklankę, wyglądając przez okno.

- Co jest?! - krzyknął Taylor. - Dlaczego włączono syreny?

- Zawsze je włączają przy złej pogodzie - odparł barman. ~ Taki przepis.

- Dlaczego pozwalają mu na lądowanie? - dopytywał się Taylor.

-Dlaczego nie skierują go gdzieś dalej, na południe? Tu jest za mało

miejsca, dlaczego nie wyślą go na większe lotnisko?

Barman potrząsnął obojętnie głową.

- Nie jest takie złe - powiedział. - Poza tym bardzo się spóźnił. Może nie

mieć benzyny.

Zobaczyli samolot nad lotniskiem, jego światła migotały nad flarami, a

reflektory szukały pasa. Spływał w dół, coraz niżej, i wtedy usłyszeli ryk

przepustnic. Samolot zaczął kołować do miejsca postoju.

Bar opustoszał. Taylor był sam. Zamówił sobie drinka. Wiedział, co ma

robić: siedź w barze kołkiem, powiedział Leclerc, Lansen tam się z tobą

spotka. Przyjdzie nie od razu, będzie musiał uporać się z dokumentacją

lotu, opróżnić kamery. Taylor usłyszał, jak na dole śpiewają dzieci, a jakaś

kobieta podaje ton. Dlaczego, do diabła, muszą otaczać go dzieciaki i

kobiety? Wykonuje przecież męską robotę, z pięcioma tysiącami dolarów

w kieszeni i fałszywym paszportem, prawda?

- Dziś już nie będzie lotów - oświadczył barman. - Zakaz latania. Taylor

skinął głową.

background image

- Wiem. Na dworze jest cholerna zawierucha. Zawierucha. Barman

odstawiał butelki.

- Nie było niebezpieczeństwa - powiedział uspokajająco. - Kapitan

Lansen to bardzo dobry pilot. - Zawahał się, niepewny, czy ma odstawić

steinhagera.

- Oczywiście, że nie było niebezpieczeństwa - parsknął Taylor. - Czy ktoś

tu mówił o niebezpieczeństwie?

- Jeszcze jednego drinka? - zapytał barman.

- Nie. Ale niech pan się napije. No, dalej, nalej pan sobie jednego. Barman

niechętnie nalał sobie i odstawił butelkę.

- Ale jak oni to robią? - zapytał Taylor pojednawczym tonem, starając się

ułagodzić barmana. -Nie widząnic przy takiej pogodzie. Ni cholery. -

Uśmiechnął się jak ktoś, kto zna się na rzeczy. - Siedzisz pan w kok-

16

picie i możesz pan zamknąć oczy. Widziałem to. - Złączył ręce przed sobą,

jakby siedział przy sterach. - Wiem, o czym mówię... najpierw muszą to

złapać, gdyby coś miało pójść źle. - Potrząsnął głową. - Mają to we krwi -

oświadczył. - Zasługują na swoje pensje. Szczególnie w tak wielkiej

maszynie. Lecąjak po sznurku. No właśnie. Jak po sznurku.

Barman pokiwał z roztargnieniem głową, dokończył drinka, umył

szklankę, wytarł ją i postawił na półce pod barem. Rozpiął białą

marynarkę.

Taylor nie ruszał się.

- Cóż- powiedział barman z ponurym uśmiechem. - Musimy już iść do

domu.

- Co pan miał na myśli, mówiąc „my"? - zapytał Taylor, szeroko

background image

otwierając oczy i odchylając do tyłu głowę. - O co panu chodzi?

- Muszę zamknąć bar.

- No to niech pan idzie do domu. Nalej pan jeszcze jednego drinka.

Możesz pan iść do domu, jeśli pan chcesz. Tak się składa, że ja mieszkam

w Londynie. - Mówił wyzywającym tonem. Trochę figlarnym, trochę

urażonym, coraz głośniej. - A skoro wasze linie lotnicze nie są w stanie

dowieźć mnie do Londynu ani w żadne inne miejsce wcześniej niż jutro

rano, to trochę głupio z pańskiej strony mówić mi, że mam się tam wybrać,

prawda, stary? - Nadal się uśmiechał, ale był to wymuszony, zły uśmiech

ner-wusa tracącego panowanie nad sobą. - A następnym razem, jak

przyjmiesz pan ode mnie drinka, facet, to będę musiał sprawić panu

kłopot...

Drzwi się otworzyły i wszedł Lansen.

To nie miało tak wyglądać, opisywali to inaczej. Zostań w barze,

powiedział Leclerc, usiądź przy stoliku w rogu, zamów sobie drinka, połóż

kapelusz i płaszcz na krześle obok, jakbyś na kogoś czekał. Lansen zawsze

wpada na piwo, jak podbije kartę zegarową. Lubi poczekalnię. To w jego

stylu. Leclerc powiedział, że będzie mnóstwo ludzi. To małe lotnisko, ale

w tych terminalach zawsze coś się dzieje. Rozejrzy się, gdzie można by

usiąść - zupełnie otwarcie - potem podejdzie do ciebie i zapyta, czy ktoś

korzysta z krzesła. Ty powiesz, że zająłeś je dla przyjaciela, ale przyjaciel

się nie pojawił; Lansen zapyta, czy może usiąść. Zamówi piwo, a potem

zagadnie: „Ten przyjaciel to chłopak czy dziewczyna?" Odpowiesz, żeby

nie był niedelikatny, obaj się roześmiejecie i zaczniecie rozmowę. Zadasz

dwa pytania: o wysokość i szybkość przelotu. Sekcja badań musi znać

wysokość i szybkość przelotu. Zostaw pieniądze w kieszeni swojego

background image

płaszcza, przewieś obok jego płaszcz i pomóż mu po cichu, bez zbędnego

zamieszania, wziąć kopertę i wrzucić film do twojej

2 - Za późno na wojnę

17

kieszeni. Skończycie pić i podacie sobie rękę. Rano odlatujesz do domu.

W ustach Leclerca brzmiało to tak prosto.

Lansen przeszedł przez pustą salę w ich stronę. Był wysokim, silnie

zbudowanym mężczyzną. Miał na sobie niebieski płaszcz

przeciwdeszczowy i czapkę. Zerknął na Taylora i zwrócił się do barmana:

- Jens, daj mi piwo. - Zwracając się do Taylora, zapytał: - A pan co pije?

Taylor uśmiechnął się lekko.

- Jakiś wasz lokalny trunek.

- Daj mu, co chce. Podwójnie.

Barman energicznie zapiął marynarkę, otworzył szafkę i nalał sporą porcję

steinhagera. Lansenowi podał piwo z chłodziarki.

- Jesteś od Leclerca? - zapytał Lansen. Każdy mógł to usłyszeć.

- Tak - powiedział i dodał, trochę za późno: - Leclerc i Spółka, Londyn.

Lansen wziął piwo i zaniósł je do najbliższego stolika. Ręka mu drżała.

Usiedli.

- Więc powiedz mi - zapytał rozeźlony - co za cholerny dureń dał mi te

instrukcje?

- Nie wiem. - Taylor był zaskoczony. - Nie wiem nawet, jakie miałeś

instrukcje. To nie moja wina. Wysłano mnie, żebym odebrał film, to

wszystko. Te sprawy to nawet nie moja branża. Działam jawnie, jako

kurier.

Lansen pochylił się do przodu, kładąc rękę na ramieniu Taylora. Taylor

background image

czuł, jak drży.

- Ja też działałem jawnie. Aż do dziś. W tym samolocie były dzieci.

Dwadzieścioro pięcioro niemieckich uczniów na zimowych wakacjach.

Cała fura dzieciaków.

- Tak. - Taylor zmusił się do uśmiechu. - Tak, w poczekalni był komitet

powitalny.

Lansen wybuchnął.

- Czego my tam szukamy, tego nie mogę zrozumieć. Co takiego

podniecającego jest w Rostoku?

- Mówię ci, że nie mam z tym nic wspólnego - powiedział Taylor i dodał

niekonsekwentnie: - Leclerc mówił, że to nie chodzi o Rostok, tylko o

tereny bardziej na południe.

- Trójkąt na południu: Kalkstadt, Langdorn, Wolken. Nie musisz mi

mówić, gdzie to jest.

Taylor spojrzał z niepokojem w stronę barmana.

18

- Chyba nie powinniśmy rozmawiać tak głośno. - Ten facet jest na nas

trochę wkurzony. - Wypił łyk steinhagera.

Lansen poruszył ręką, jakby odganiał coś sprzed twarzy.

- Skończone - rzekł. - Nie chcę już więcej. Skończone. Wszystko było

okej, kiedy zostawaliśmy na kursie i fotografowaliśmy, co tam było trzeba,

ale tego już za wiele, rozumiesz? Cholernie za dużo.

Miał ciężki, niedbały akcent, jakby cierpiał na wadę wymowy.

- Zrobiłeś jakieś zdjęcia? - zapytał Taylor. Musi zdobyć film i odejść.

Lansen wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni płaszcza i, ku przerażeniu

Taylora, wyjął cynkowy pojemnik na trzydziestopięciomilime-trowy film.

background image

Podał go przez stół.

- Co to było? - zapytał znów. - Czego szukają w takim miejscu? Zszedłem

pod chmury, krążyłem nad całym obszarem. Nie widziałem żadnych bomb

atomowych.

- To coś ważnego. Tylko tyle mi powiedzieli. Coś dużego. Tak było

trzeba, rozumiesz? Nie można robić nielegalnych lotów nad takim

obszarem. - Taylor powtarzał czyjeś słowa. - To musiał być albo liniowiec

pasażerski, zarejestrowane linie lotnicze, albo w ogóle nic. Nie ma innego

sposobu.

- Słuchaj. Przechwycili nas, ledwie znaleźliśmy się na miejscu. Dwa migi.

Chciałbym wiedzieć, skąd się tam znalazły. Jak tylko je zobaczyłem,

wleciałem w chmury. Pognały za mną. Włączyłem sygnał, prosząc o

namiary. Kiedy wyleciałem z chmur, one znowu tam były. Myślałem, że

zmuszą mnie do zejścia w dół, do lądowania. Próbowałem wyrzucić

aparaty, ale się zablokowały. Dzieciaki tłoczyły się przy oknach, machały

do migów. Tamci lecieli z nami przez jakiś czas, potem się odczepili. To

było cholernie niebezpieczne dla dzieciaków. - Nie tknął piwa. - Czego

oni, u diabła, chcieli? - zapytał. - Dlaczego nie kazali mi lądować?

- Mówiłem ci: to nie moja wina. To nie moja działka. Ale jeśli Londyn

czegoś szuka, to już wie, o co mu chodzi. - Wyglądało to tak, jakby sam

siebie chciał przekonać; musiał wierzyć w Londyn. - Oni nie marnują

czasu. Twojego też nie, stary. Wiedzą, czego chcą. - Zmarszczył czoło,

żeby podkreślić znaczenie słów, ale Lansen zdawał się nie słuchać. - Nie

podejmują też niepotrzebnego ryzyka. Wykonałeś dobrą robotę, Lansen.

Każdy z nas musi zrobić swoje... podjąć ryzyko. Wszyscy je podejmujemy.

Ja robiłem to podczas wojny. Ty jesteś za młody, żeby pamiętać wojnę. Ta

background image

robota jest taka sama, walczymy o tę samą sprawę. -Nagle przypomniał

sobie o dwóch pytaniach. -Najakiej wysokości byłeś, gdy robiłeś zdjęcia?

19

- Wysokość się zmieniała. Nad Kalkstadt byliśmy na tysiącu ośmiuset

metrach.

- Najbardziej zależało im na Kalkstadt - powiedział z uznaniem Taylor. -

Pierwszorzędna robota, Lansen, pierwszorzędna. Jaką miałeś szybkość

przelotu?

- Dwieście... dwieście czterdzieści. Coś koło tego. Tam niczego nie było.

Mówię ci, niczego. - Lansen zapalił papierosa. - Na tym koniec

-powtórzył. - Bez względu na wielkość celu. - Wstał.

Taylor też się podniósł, włożył prawą rękę do kieszeni płaszcza. Nagle

zaschło mu w gardle: pieniądze, gdzie są pieniądze?

- Sprawdź w drugiej kieszeni - poradził Lansen. Taylor wręczył mu

kopertę.

- Będą z tym jakieś kłopoty? Chodzi mi o te migi? Lansen wzruszył

ramionami.

- Wątpię, zdarzało mi się to wcześniej. Kiedyś mi uwierzyli; uwierzyli, że

to z powodu niepogody. Zboczyłem z kursu o jakieś osiemset metrów.

Mogły też być błędy po stronie kontroli naziemnej. W przekazywaniu

namiarów.

- A co z nawigatorem? I z resztą załogi? Co oni myślą?

- To już moja sprawa - odparł cierpko Lansen. - Możesz powiedzieć

Londynowi, że na tym koniec.

Taylor patrzył na niego z niepokojem.

- Jesteś po prostu bardzo zdenerwowany - powiedział. - Po takim

background image

napięciu.

- Idź do diabła - mruknął łagodnie Lansen. - Idź do cholery. - Odwrócił

się, położył monetę na kontuarze i wyszedł z baru, niedbale wtykając do

kieszeni płaszcza długą, wypchaną kopertę z pieniędzmi.

Taylor po chwili poszedł za nim. Barman patrzył, jak przechodzi przez

drzwi i znika na schodach. Co za wstrętny typ, pomyślał, ale przecież

nigdy nie lubił Anglików.

Taylor z początku pomyślał, że nie będzie brał taksówki do hotelu. Te

dziesięć minut drogi może przejść na piechotę i zaoszczędzić na dietach.

Hostessa skinęła mu głową, gdy szedł do głównego wyjścia. Hala

przylotów wyłożona była drewnem tekowym; z podłogi dmuchało gorące

powietrze. Taylor wyszedł na zewnątrz. Zimno, jak pchnięcie mieczem,

przeszyło jego ubranie; jak drętwota z rozprzestrzeniającej się trucizny

rozeszło się szybko po jego obnażonej twarzy, dotarło do szyi i ramion.

Zmienił zdanie i zaczął się rozglądać za taksówką. Był pijany. Nagle

zrozumiał: oszołomiło go zimne powietrze. Postój był pusty. Pięćdziesiąt

metrów

20

dalej przy drodze stał stary citroen z włączonym silnikiem. Szczęściarz,

pomyślał Taylor, włączył sobie ogrzewanie. Pospiesznie wrócił przez

wahadłowe drzwi.

- Szukam taksówki - powiedział do dziewczyny. - Gdzie mogę jakąś

złapać, nie wie pani? - Miał nadzieję, że wygląda normalnie. Był na siebie

wściekły, że tyle wypił. Nie powinien był przyjąć tego drinka od Lansena.

Pokręciła głową.

- Zabrały dzieci. - Po sześcioro na taksówkę. To był ostatni lot dzisiaj.

background image

Zimą nie mamy tu zbyt wielu taksówek. - Uśmiechnęła się. - To bardzo

małe lotnisko.

- A tam, przy drodze, ten stary samochód? To nie taksówka? - mówił

niewyraźnie.

Podeszła do drzwi i wyjrzała. Miała ostrożny, zrównoważony krok,

naturalny, a zarazem prowokacyjny.

- Nie widzę żadnego samochodu - powiedziała. Taylor spojrzał jej przez

ramię.

- Tam był stary citroen. Z włączonymi światłami. Musiał odjechać. Tylko

zastanawiałem się. - Chryste, przejechał obok, a on tego nie usłyszał.

- Wszystkie taksówki to volvo - wyjaśniła dziewczyna. - Może któraś

wróci, gdy odwiezie dzieci. Dlaczego nie pójdzie pan na drinka?

- Bar jest zamknięty - parsknął Taylor. - Barman poszedł do domu.

- Zatrzymał się pan w hotelu lotniskowym?

- Tak, w Reginie. Prawdę powiedziawszy, spieszy mi się. - Teraz szło mu

łatwiej. - Czekam na telefon z Londynu.

Popatrzyła z powątpiewaniem na jego płaszcz. Był z wodoodpornego

materiału w prążki.

- Mógłby pan podejść - zaproponowała. - To dziesięć minut, prosto drogą.

Bagaże mogą panu podesłać później.

Taylor popatrzył na zegarek, znów robiąc ręką szeroki łuk.

- Bagaż jest już w hotelu. Przyleciałem dziś rano.

Miał pomiętą, zatroskaną twarz podobną do twarzy amanta z wodewilu, a

jednak nieskończenie smutną; twarz, w której oczy są bledsze od cery, a

kontury zbiegają się w okolicach nozdrzy. Pewnie z tego powodu zapuścił

sobie banalny wąsik, jak gryzmoł na fotografii. Nadawało to jego twarzy

background image

niedbały wygląd, nie tuszując jej braków. Efekt wzbudzał niedowierzanie

nie dlatego, żeby Taylor był łajdakiem, ale ponieważ brakowało mu talentu

do oszukiwania. Podobnie było z jego sylwetką. Nabył irytującego

nawyku niespodziewanego wyginania pleców w łuk,

21

jak żołnierz przyłapany w niewłaściwej postawie. Poruszał też kolanami i

łokciami, w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak

uszlachetniona była bólem. Wyglądało to tak, jakby jego małe ciało

prężyło się, stawiając opór okrutnemu wiatrowi.

- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu

niecałe dziesięć minut.

Taylor nienawidził czekania. Uważał, że czekają ludzie niemający

wpływów; czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z

nerwowym „dobranoc pani" wyszedł energicznie na mróz.

Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych

śniegiem pól, przełamane tu i ówdzie pasmami mgły oblepiającej jakby

szronem skupiska gwiazd i żółty półksiężyc. Poczuł strach, jak szczur

lądowy na widok morza. Przyspieszył niepewnego chwiejnego kroku.

Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył

jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko

światło przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale

znaczyło drogę przed nim. Przez jakiś czas myślał, że to reflektor z

lotniska. Potem zobaczył, że jego własny cień kurczy się na jezdni, światło

stało się nagle jaskrawsze i wtedy już wiedział, że to musi być samochód.

Szedł prawą stroną, stawiał szybkie kroki po zlodowaciałych bryłach

leżących wzdłuż jezdni. Zauważył, że światło jest niesamowicie żółte, i

background image

domyślił się, że reflektory są przykryte osłonami, tak nakazują francuskie

przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji; stary umysł

nadal jest całkiem sprawny.

Nie obejrzał się za siebie, bo był na swój sposób wstydliwym człowiekiem

i nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił

sobie, trochę chyba za późno, że na kontynencie jeździ się prawą stroną, a

więc, ściśle rzecz ujmując, idzie po niewłaściwej stronie jezdni i powinien

przejść na lewo.

Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną

chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z

rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To

było tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście

bólu, bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek

dźwięk wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co

się stało, że uderzenie ciała o samochód było nie do odróżnienia od łomotu

śniegu o osie.

22

jak żołnierz przyłapany w niewłaściwej postawie. Poruszał też kolanami i

łokciami, w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak

uszlachetniona była bólem. Wyglądało to tak, jakby jego małe ciało

prężyło się, stawiając opór okrutnemu wiatrowi.

- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu

niecałe dziesięć minut.

Taylor nienawidził czekania. Uważał, że czekają ludzie niemający

wpływów; czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z

background image

nerwowym „dobranoc pani" wyszedł energicznie na mróz.

Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych

śniegiem pól, przełamane tu i ówdzie pasmami mgły oblepiającej jakby

szronem skupiska gwiazd i żółty półksiężyc. Poczuł strach, jak szczur

lądowy na widok morza. Przyspieszył niepewnego chwiejnego kroku.

Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył

jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko

światło przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale

znaczyło drogę przed nim. Przez jakiś czas myślał, że to reflektor z

lotniska. Potem zobaczył, że jego własny cień kurczy się na jezdni, światło

stało się nagle jaskrawsze i wtedy już wiedział, że to musi być samochód.

Szedł prawą stroną, stawiał szybkie kroki po zlodowaciałych bryłach

leżących wzdłuż jezdni. Zauważył, że światło jest niesamowicie żółte, i

domyślił się, że reflektory są przykryte osłonami, tak nakazują francuskie

przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji; stary umysł

nadal jest całkiem sprawny.

Nie obejrzał się za siebie, bo był na swój sposób wstydliwym człowiekiem

i nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił

sobie, trochę chyba za późno, że na kontynencie jeździ się prawą stroną, a

więc, ściśle rzecz ujmując, idzie po niewłaściwej stronie jezdni i powinien

przejść na lewo.

Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną

chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z

rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To

było tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście

bólu, bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek

background image

dźwięk wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co

się stało, że uderzenie ciała o samochód było nie do odróżnienia od łomotu

śniegu o osie.

22

Samochód powlókł go metr albo dwa i odrzucił na bok, martwego na

pustej drodze, sztywną, sponiewieraną postać na skraju dziczy. Filcowy

kapelusz Taylora leżał obok niego. Porwał go nagły podmuch i poniósł po

śniegu. Podarty płaszcz przeciwdeszczowy łopotał na wietrze, na próżno

sięgając połami po cynkowy pojemnik, który stoczył się łagodnie z

wypukłości, żeby zastygnąć na sekundę przy zamarzniętej skarpie i dalej

zsuwać się powoli po stoku.

Część II

Zadanie Avery'ego

Są sprawy, o które nikt nie ma prawa pytać białego człowieka. John

Buchan Mr Standfast

Preludium

Była trzecia nad ranem. Avery odłożył słuchawkę telefonu, obudził Sarah i

powiedział:

- Taylor nie żyje.

Oczywiście, nie powinien był jej tego mówić.

- Kto to jest Taylor?

Nudziarz, pomyślał; słabo go pamiętał. Drętwy angielski nudziarz, prosto

z molo w Brighton.

- Człowiek z sekcji kurierskiej - wyjaśnił. - Był na wojnie jako kurier.

Całkiem niezły.

- Zawsze tak mówisz. Oni wszyscy są nieźli. Więc jak umarł? Jak umarł?

background image

- Usiadła w łóżku.

- Leclerc czeka, żeby to wyjaśnić. Wolałby, żeby nie widziała, jak się

ubiera.

- I chce, żebyś mu pomógł w czekaniu?

- Chce, żebym przyjechał do biura. Potrzebuje mnie. Chyba nie

oczekujesz, że odwrócę się na drugi bok i zasnę, co?

- Tylko pytałam - odparła Sarah. - Ty zawsze liczysz się z Leclerkiem.

- Taylor był starym wygą, Leclerc jest bardzo zaniepokojony. Nadal

słyszał triumf w głosie Leclerca: „Przyjeżdżaj natychmiast, weź

taksówkę; jeszcze raz przejrzymy akta".

- Czy to się często zdarza? Czy ludzie często umierają? - W jej głosie było

oburzenie, jakby nikt jej nigdy niczego nie mówił, jakby tylko ona

rozpamiętywała śmierć Taylora.

- Nie wolno ci o tym nikomu mówić - powiedział Avery. Był to sposób,

żeby trzymać ją z dala od niego. - Nie wolno ci nawet wspomnieć,

27

że wyszedłem w środku nocy. Taylor podróżował pod innym nazwiskiem -

dodał. - Ktoś będzie musiał powiadomić jego żonę. - Rozglądał się za

okularami.

Wstała z łóżka i włożyła szlafrok.

- Na litość boską, przestań gadać jak kowboj. Sekretarki już wiedzą,

dlaczego żony miałyby nie wiedzieć? A może mówi im się coś, dopiero

gdy ich mężowie umierają? - Podeszła do drzwi.

Była średniego wzrostu, miała długie włosy kłócące się ze

zdyscyplinowanym wyrazem twarzy. Było w niej jakieś napięcie,

niepokój, zalążek niezadowolenia, jakby jutro mogło być tylko gorsze.

background image

Spotkali się w Oksfordzie; miała lepsze stopnie niż Avery. Ale małżeństwo

jakoś sprawiło, że zdziecinniała; zależność stała się jej stosunkiem do

świata, jakby oddała mu coś, czego już nie można odzyskać, i ciągle

domagała się zwrotu. Syn był w mniejszym stopniu jej odzwierciedleniem

niż wymówką; ścianą, która oddzielała ją od świata, a nie tunelem

łączącym z rzeczywistością.

- Dokąd idziesz? - zapytał Avery.

Czasem robiła mu na złość, na przykład darła bilety na koncert.

- Mamy dziecko, pamiętasz? - odparła. Usłyszał, że Anthony płacze.

Musieli go rozbudzić.

- Zadzwonię z biura.

Poszedł do drzwi frontowych. Gdy była na wysokości pokoju dziecinnego,

obejrzała się i Avery wiedział, co pomyślała: że się nie pocałowali.

- Powinieneś trzymać się działalności wydawniczej - powiedziała.

- Wcale ci się to bardziej nie podobało.

- Dlaczego nie przysłali samochodu? - zapytała. - Mówiłeś, że mają

samochodów na pęczki.

- Czeka na rogu.

- Dlaczego, na litość boską?

- Tak jest bezpieczniej.

- Przed czym te zabezpieczenia?

- Masz jakieś pieniądze? Chyba mi się skończyły.

- Na co ci one potrzebne?

- To tylko pieniądze! Nie mogę biegać bez pensa w kieszeni. Dała mu

dziesięć szylingów z torebki. Szybko zamknął drzwi za sobą

i zszedł schodami na Prince of Wales Drive.

background image

Przeszedł obok okna na parterze, nie patrząc. Wiedział, że pani Yates

obserwuje go spoza zasłon, tak jak obserwowała każdego za dnia i w nocy,

trzymając kota na pociechę.

28

Było strasznie zimno. Wiatr zawiewał od rzeki, przez park. Avery rozejrzał

się po ulicy. Pusto. Powinien był zadzwonić na postój w Cla-pham, ale

spieszno mu było wyjść z domu. Poza tym powiedział Sarah, że przyjechał

po niego samochód. Przeszedł jakieś sto metrów w stronę elektrowni,

rozmyślił się i zawrócił. Chciało mu się spać. Dziwne złudzenie: nawet na

ulicy wydawało mu się, że słyszy dzwonek telefonu. Taksówki można było

czasem złapać w okolicy mostu Alberta o każdej porze; tak byłoby

najlepiej. Przeszedł więc przez bramę swojego domu, rzucił okiem na

okno pokoju dziecinnego i zobaczył Sarah wyglądającą na ulicę. Pewnie

zastanawiała się, gdzie jest ten samochód. W ramionach trzymała

Anthony'ego. Wiedział, że płacze, bo jej nie pocałował. Znalezienie

taksówki na Blackfrairs Road zajęło mu pół godziny.

Avery patrzył, jak mijają go lampy uliczne. Był jeszcze młody, należał do

tej pośredniej klasy współczesnych Anglików, która musi łączyć stopień

magisterski z niepewnym pochodzeniem społecznym. Był wysoki,

wyglądał na mola książkowego. Patrzył zza okularów spokojnymi oczami.

Lubił usuwać się w cień, co zaskarbiało mu sympatię starszych kolegów.

Ruch taksówki uspokajał go, tak jak kołysanie uspokaja niemowlę.

Dotarli do placu St. George'a, minęli szpital okulistyczny i wjechali na

Blackfriars Road. Nagle znalazł się przed właściwym budynkiem, ale

background image

poprosił taksówkarza, żeby wyrzucił go na najbliższym rogu, bo Leclerc

powiedział, żeby być ostrożnym.

- O, tutaj - pokazał. - Tu będzie dobrze.

Departament mieścił się w niepasującej do otoczenia, odrapanej, pokrytej

sadzą willi z gaśnicą na balkonie. Wyglądała na dom wiecznie wystawiany

na sprzedaż. Nikt nie wiedział, dlaczego ministerstwo kazało otoczyć ją

murem, być może, żeby uchronić ją, jak cmentarz, przed spojrzeniami

ludzi albo ludzi przed spojrzeniami zmarłych. Z pewnością nie ze względu

na ogród, bo za murem rosła tylko niestrzyżona trawa w kępkach, jak futro

na starym kundlu. Drzwi frontowe pomalowane były na ciemnozielono;

nigdy ich nie otwierano. Za dnia anonimowe furgonetki tego samego

koloru przejeżdżały przez odrapaną bramę, ale sprawy załatwiano na

podwórku od tyłu. Sąsiedzi, gdy mówili o tym budynku, nazywali go

domem ministerstwa, co nie było nazwą precyzyjną, bo departament

tworzył samodzielnąjednostkę, którą zarządzało ministerstwo. Willę

otaczała atmosfera kontrolowanego zaniedbania, charakterystyczna dla

budynków wynajmowanych przez rządy na całym świecie. Dla tych,

którzy pracowali w środku, tajemnica domu była jak tajemnica

29

macierzyństwa, jego przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i

otaczał, tulił ich i, w słodko niedzisiejszy sposób dawał złudzenie, że ich

żywi.

Avery przypominał sobie o tym, gdy mgła przytulała się z zadowoleniem

do stiukowych ścian, a latem gdy światło słoneczne na krótko przenikało

siatkowe firanki w jego pokoju, nie zostawiając ciepła, nie ujawniając

żadnej z zawartych w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe

background image

poranki, gdy fasada poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały

krople deszczu na brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to

miejsce, w którym pracował, ale miejsce, w którym mieszkał.

Poszedł dróżką prowadzącą na tył domu, nacisnął dzwonek i czekał, aż

Pine otworzy drzwi. W pokoju Leclerca paliło się światło.

Pokazał Pine'owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla

Avery'ego była to zapośredniczona przez cudze przeżycia przyjemność, ale

Pine mógł się oprzeć na własnym doświadczeniu.

- Wspaniały księżyc, sir - powiedział Pine.

- Tak. - Avery wszedł do środka.

Pine zamknął za sobą drzwi i poszedł za nim.

- Były czasy, gdy chłopaki przeklinali taki księżyc.

- O tak, doprawdy. - Avery roześmiał się.

- Słyszał pan o turnieju w Melbourne, sir? Bradley odpadł po trzecim.

- No, no - ucieszył się Avery. Nie znosił krykieta.

Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim

szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się

niewyraźnie. Gdzieś zadzwonił dzwonek. To dziwne, jak Sarah potrafi nie

słyszeć telefonów.

Leclerc czekał na niego.

- Potrzebujemy kogoś - powiedział. Mówił z niechęcią, jak człowiek

dopiero co rozbudzony. Światło odbijało się od leżącej przed nim teczki.

Był szczupły, niski i nijaki; wyglądał jak kot. Golił się codziennie, należał

do ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie

zaprasowane, lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy;

uśmiechał się, gdy mówił, ale nie było w tym sympatii. Jego marynarki

background image

miały bliźniacze rozcięcia, chusteczkę do nosa nosił w rękawie. W piątki

wkładał zamszowe buty i mówiło się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt

nie wiedział, gdzie mieszka. W jego pokoju panował półmrok.

- Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie

o tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty,

John. Tu jest jeden o nazwisku Leiser, Polak. Nada się.

30

macierzyństwa, jego przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i

otaczał, tulił ich i, w słodko niedzisiejszy sposób dawał złudzenie, że ich

żywi.

Avery przypominał sobie o tym, gdy mgła przytulała się z zadowoleniem

do stiukowych ścian, a latem gdy światło słoneczne na krótko przenikało

siatkowe firanki w jego pokoju, nie zostawiając ciepła, nie ujawniając

żadnej z zawartych w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe

poranki, gdy fasada poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały

krople deszczu na brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to

miejsce, w którym pracował, ale miejsce, w którym mieszkał.

Poszedł dróżką prowadzącą na tył domu, nacisnął dzwonek i czekał, aż

Pine otworzy drzwi. W pokoju Leclerca paliło się światło.

Pokazał Pine'owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla

Avery'ego była to zapośredniczona przez cudze przeżycia przyjemność, ale

Pine mógł się oprzeć na własnym doświadczeniu.

- Wspaniały księżyc, sir - powiedział Pine.

- Tak. - Avery wszedł do środka.

Pine zamknął za sobą drzwi i poszedł za nim.

- Były czasy, gdy chłopaki przeklinali taki księżyc.

background image

- O tak, doprawdy. - Avery roześmiał się.

- Słyszał pan o turnieju w Melbourne, sir? Bradley odpadł po trzecim.

- No, no - ucieszył się Avery. Nie znosił krykieta.

Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim

szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się

niewyraźnie. Gdzieś zadzwonił dzwonek. To dziwne, jak Sarah potrafi nie

słyszeć telefonów.

Leclerc czekał na niego.

- Potrzebujemy kogoś - powiedział. Mówił z niechęcią, jak człowiek

dopiero co rozbudzony. Światło odbijało się od leżącej przed nim teczki.

Był szczupły, niski i nijaki; wyglądał jak kot. Golił się codziennie, należał

do ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie

zaprasowane, lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy;

uśmiechał się, gdy mówił, ale nie było w tym sympatii. Jego marynarki

miały bliźniacze rozcięcia, chusteczkę do nosa nosił w rękawie. W piątki

wkładał zamszowe bury i mówiło się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt

nie wiedział, gdzie mieszka. W jego pokoju panował półmrok.

- Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie

o tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty,

John. Tu jest jeden o nazwisku Leiser, Polak. Nada się.

30

- Co się stało z Taylorem? Kto go zabił?

Avery podszedł do drzwi i włączył główne światło. Popatrzyli na siebie ze

skrępowaniem.

- Przepraszam. Nadal śpię w brzuchu - powiedział Avery. Zaczęli od nowa

background image

nawiązywać kontakt.

Pierwszy odezwał się Leclerc.

- Sporo czasu ci to zajęło, John. Jakieś kłopoty w domu? - Nie był typem

przywódcy.

- Nie mogłem znaleźć taksówki. Zadzwoniłem na postój w Clapham, ale

nie odpowiadali. Ani przy moście Alberta; tam też nic nie było. -Nie znosił

rozczarowywać Leclerca.

- Możesz przedstawić rachunek - odparł chłodno Leclerc - również za

telefony. Żona w porządku?

- Już mówiłem: nie było odpowiedzi. W porządku.

- Nie miała pretensji?

- Oczywiście, że nie.

Nigdy nie mówili o Sarah. Jakby obaj mieli związek z żoną Avery'ego, jak

dzieci, które umieją dzielić się jedną zabawką, bo już ich nie bawi.

- Cóż - powiedział Leclerc - ma twojego syna, żeby jej dotrzymywał

towarzystwa.

- No tak.

Leclerc szczycił się tym, że wiedział, że to syn, a nie córka.

Wyjął papierosa ze srebrnego pudełka na biurku. Kiedyś powiedział

Avery'emu, że pudełko było prezentem, prezentem z czasów wojny.

Człowiek, który mu je dał, nie żyje, okazja, z racji której Leclerc je

otrzymał, dawno została zapomniana; na wieczku nie było napisu. Mawiał,

że nie pamięta, po której stronie był tamten człowiek, a Avery śmiał się,

żeby go uszczęśliwić.

Leclerc wziął teczkę z biurka i przesunął ją bezpośrednio pod światło,

jakby było tam coś, czemu musiał się dokładniej przyjrzeć.

background image

- John.

Avery podszedł do niego, starając się nie dotknąć jego ramienia.

- Co wnioskujesz z tej twarzy?

- Nic. Trudno jest coś powiedzieć na podstawie samej fotografii. Była to

twarz chłopca, krągła i bez wyrazu, z długimi jasnymi włosami

zaczesanymi do tyłu.

- Leiser. Wygląda nieźle, prawda? To było, oczywiście, dwadzieścia lat

temu - wyjaśnił Leclerc. - Bardzo wysoko go ocenialiśmy. -Niechętnie

odłożył teczkę, zapalił zapalniczkę i przytknął ją do papierosa. - Cóż

-ciągnął z ożywieniem - zdaje się, że na coś natrafiliśmy. Nie mam pojęcia,

31

co się stało z Taylorem. Dysponujemy rutynowym raportem konsularnym.

To wszystko. Najwyraźniej był to wypadek na drodze. Kilka szczegółów,

niczego, co niosłoby głębszą informację. Coś, co może się zdarzyć

każdemu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przesłało nam telegram, jak

tylko przyszedł do nich drogą radiową. Wiedzieli, że to był jeden z

naszych paszportów. - Popchnął po blacie cienką kartkę. Uwielbiał, kiedy

ktoś czytał, a on czekał. Avery rzucił okiem na druk.

- Malherbe? To był kryptonim Taylora?

- Tak. Będę musiał postarać się o kilka samochodów z puli ministerstwa -

powiedział Leclerc. - To czysty absurd, że nie mamy własnych. Cyrk

dysponuje całą flotą. -A potem: - Może teraz ministerstwo mi uwierzy.

Może wreszcie przyjmą do wiadomości, że nadal jesteśmy departamentem

operacyjnym.

- Czy Taylor odebrał film? - zapytał Avery. - Wiemy coś o tym?

- Nie dysponuję inwentarzem rzeczy, które przy nim znaleziono -odparł

background image

Leclerc tonem wyrażającym oburzenie. - Na ten moment wszystkie jego

rzeczy zostały skonfiskowane przez fińską policję. Być może, ten film jest

wśród nich. To mała miejscowość i sądzę, że będą się ściśle trzymali

przepisów. -1 niby przypadkiem, ale tak żeby Avery wiedział, że to ważna

sprawa: - Ministerstwo Spraw Zagranicznych obawia się, że może być z

tego zamieszanie.

- O kurczę - odparł machinalnie Avery. Taki mieli zwyczaj w

departamencie: dowcipkować i pomniejszać znaczenie spraw.

Leclerc spojrzał mu prosto w oczy z zainteresowaniem.

- Dyżurny urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiał pół

godziny temu z zastępcą. Odmówili mieszania się w sprawę. Powiedzieli,

że jesteśmy służbą tajną i musimy robić to na własny sposób. Ktoś musi

się tam udać w roli najbliższego członka rodziny; to najbardziej by się im

podobało. Zażądać wydania ciała i ruchomości, i przywieźć wszystko

tutaj. Chcę, żebyś to był ty.

Avery nagle dostrzegł fotografie wiszące na ścianach pokoju, fotografie

chłopców, którzy brali udział w wojnie. Wisiały w dwóch rzędach, po

sześć, po obu stronach wellingtona, zakurzonego, pomalowanego na

czarno, bez oznak. Większość zdjęć wykonana została w plenerze. Avery

widział hangary w tle, a między młodymi, uśmiechniętymi twarzami na

pół ukryte kadłuby samolotów.

Pod każdą z fotografii widniały podpisy, zbrązowiałe już i wyblakłe,

niektóre płynne i zamaszyste, inne - zapewne stawiane ręką niższych szarż

- świadome i wypracowane, jakby piszący doszli do sławy w jakiś

32

background image

niekonwencjonalny sposób. Nie było nazwisk, tylko pseudonimy wzięte z

pisemek dla dzieci: Jacko, Shorty, Pip i Lucky Joe. Wszyscy nosili mae-

westki, długie włosy i po chłopięcemu się uśmiechali. Widać było, że

lubili, kiedy im się robi zdjęcia, jakby wspólne pozowanie dawało okazję

do śmiechu, która może się już nie powtórzyć. Ci z przodu swobodnie

przykucnęli, jak ludzie przyzwyczajeni do kucania w wieżyczkach

strzeleckich, a ci za nimi położyli niedbale ręce na ramionach stojących

obok. Nie było w tym afektacji, lecz spontaniczna dobra wola, która

zdawała się nie przetrwać ani wojny, ani nawet momentu robienia zdjęcia.

Jedna twarz powtarzała się na wszystkich fotografiach, ostatnia z prawej;

twarz szczupłego jasnookiego mężczyzny w budrysówce i sztruksowych

spodniach. Nie nosił kamizelki ratunkowej i stał trochę z boku, jakby był

kimś ekstra. Był niższy i starszy od pozostałych. Rysy twarzy miał już

ukształtowane; widać było po nim samoświadomość, której brakowało

innym. Mógłby być ich nauczycielem. Avery kiedyś szukał jego podpisu,

żeby stwierdzić, czy zmienił się po dziewiętnastu latach, ale Leclerc się

nie podpisał. Nadal bardzo przypominał siebie z fotografii: może trochę

więcej cienia zebrało się wokół jego ust, może trochę mniej miał włosów.

- Ale to będzie robota operacyjna - zauważył niepewnym głosem Avery.

- Oczywiście. Jesteśmy departamentem operacyjnym, wiesz przecież.

-Lekkie pochylenie głowy. -Przysługująci diety operacyjne. Masz tylko

odebrać rzeczy Taylora. Przywieźć wszystko poza filmem, który

dostarczysz pod pewien adres w Helsinkach. Instrukcje w tej kwestii

otrzymasz osobno. Wrócisz i pomożesz mi przy Leiserze...

- Nie mógłby tego przejąć Cyrk? Chodzi mi o to, że im byłoby łatwiej.

Ten uśmiech pojawił się z opóźnieniem.

background image

- Obawiam się, że nie będzie na to odpowiedzi. To nasz show, John:

zadanie leży w zakresie naszych kompetencji. To cel wojskowy. Gdybym

oddał to Cyrkowi, znaczyłoby to, że wymiguję się od odpowiedzialności.

Ich działania mającharakter polityczny, wyłącznie polityczny. - Przygładził

małą dłonią włosy. Był to krótki, nerwowy, kontrolowany ruch. -A zatem,

to nasz kłopot. Jak do tej pory ministerstwo aprobuje moje podejście do

sprawy - to było jego ulubione wyrażenie. - Mogę wysłać kogoś innego,

jeśli chcesz. Woodforda albo któregoś ze starszych. Myślałem, że ci się

spodoba. To ważna robota, a dla ciebie nowe wyzwanie.

- Oczywiście. Chcę jechać... o ile pan mi ufa.

Leclerc bardzo to lubił. Wepchnął Avery'emu w rękę niebieski formularz.

Papier pokryty był odręcznym pismem Leclerca, chłopięcym

33

i zaokrąglonym. Na górze napisał: Projekt, i podkreślił to. Na marginesie,

z lewej strony, wszystkie cztery jego inicjały, a pod nimi słowo jawne.

Avery jeszcze raz zaczął czytać.

- Jeśli dokładnie to prześledzisz - powiedział Leclerc - zobaczysz, że nie

upieramy się przy tym, że jesteś najbliższym krewnym Taylora; po prostu

cytujemy z jego akt osobowych. Ludzie z Ministerstwa Spraw

Zagranicznych nie pójdą dalej. Zgodzili się przesłać to via Helsinki do

konsulatu znajdującego się najbliżej miejsca zdarzenia.

Avery czytał:

Z Departamentu Konsularnego. Re: wasza depesza w sprawie Malher-be'a.

John Somerton Avery, legitymujący się paszportem nr..., brat przyrodni

zmarłego, wymieniony został w paszporcie Malherbe'a jako najbliższy

krewny. Avery został poinformowany i proponuje, że dziś wyleci, żeby

background image

odebrać ciało i ruchomości. Linie lotnicze NAS, lot nr 201 via Hamburg,

przewidywany czas przylotu 18.20 czasu miejscowego. Proszę zapewnić

mu zwyczajową pomoc.

- Nie znałem numeru twojego paszportu - powiedział Leclerc. - Samolot

odlatuje o trzeciej po południu. To mała mieścina; konsul powinien

przywitać cię na lotnisku. Z Hamburga co drugi dzień odlatuje samolot.

Jeśli nie będziesz musiał wybrać się do Helsinek, wracaj tym samym

samolotem.

- Nie mógłbym być jego bratem? - zapytał bez przekonania Ave-ry. - Brat

przyrodni wygląda podejrzanie.

- Nie ma czasu na fałszowanie paszportu. Ministerstwo Spraw

Zagranicznych jest na to bardzo uwrażliwione. Mieliśmy masę problemów

z paszportem Taylora. - Wrócił do akt. - Masę problemów. Musielibyśmy

nazwać cię także Malherbe'em, rozumiesz. Nie sądzę, żeby im się to

spodobało. - Mówił swobodnie, nie przywiązując wagi do słów.

W pokoju było bardzo zimno.

- A co z naszym skandynawskim przyjacielem?... - zapytał Avery. Leclerc

spojrzał na niego, jakby nie rozumiał.

- Z Lansenem. Czy ktoś nie powinien się z nim skontaktować?

- Zająłem się tym. - Leclerc nienawidził pytań. Odpowiadał ostrożnie,

może ktoś go zacytuje?

- A żona Taylora? - „Wdowa" zabrzmiałoby nazbyt pedantycznie. -Zajął

się pan nią?

- Wpadniemy do niej zaraz z rana. Nie odbiera telefonu. A telegramy są

takie bezduszne.

- My? - zapytał Avery. - Czy musimy iść obaj?

background image

- Jesteś moim asystentem, prawda?

34

Było zbyt cicho. Avery zatęsknił za szumem ulicy i dzwonkami telefonów.

Za dnia wokół byli ludzie, słychać było kroki gońców, brzęczenie wózków

z archiwum. Sam na sam z Leclerkiem miał wrażenie, że brakuje kogoś

trzeciego. Nikt inny nie sprawiał, że aż tak zwracał uwagę na swoje

zachowanie, nikt inny nie miał tak dezintegrującego wpływu na rozmowę.

Żałował, że Leclerc nie dał mu jeszcze czegoś do czytania.

- Słyszałeś coś o żonie Taylora? - zapytał Leclerc. - Czy to osoba z

gatunku pewnych? - Widząc, że Avery nie rozumie, dodał: - Wiesz, ona

może zaleźć nam za skórę, jeśli zechce. Musimy postępować ostrożnie.

- Co pan chce jej powiedzieć?

- Wymyślimy coś na poczekaniu. Tak jak w latach wojny. Rozumiesz, ona

nie może się dowiedzieć. Ona nie wie nawet, że był za granicą.

- Możliwe, że jej powiedział.

- Nie Taylor. Taylor to fachura. Miał instrukcje i znał zasady. Musi dostać

rentę, to najważniejsze. W czynnej służbie. - Zrobił jeszcze jeden szybki,

pewny ruch ręką.

- A personel... co pan im powie?

- Dziś rano zwołam zebranie kierowników sekcji. Jeśli chodzi o

pozostałych, to powiemy, że to był wypadek.

- Możliwe, że był - mruknął Avery.

Leclerc znów się uśmiechnął, był to ciężki uśmiech, ciężki jak

nieszczęście.

- W takim przypadku powiedzielibyśmy prawdę i mielibyśmy większą

szansę na odnalezienie tego filmu.

background image

Za oknem wciąż było cicho. Avery poczuł głód. Leclerc zerknął na

zegarek.

- Przeglądał pan raport Gortona - powiedział Avery.

Leclerc potrząsnął głową, tęsknie dotknął teczki i znów się w niej zatopił.

- Tam nic nie ma. Przeczytałem to parę razy z rzędu. Kazałem powiększyć

inne fotografie. Ludzie Haldane'a siedzieli nad nimi dzień i noc. Nic nie

znaleźliśmy.

Sarah miała rację: miał mu pomóc w czekaniu. Leclerc odezwał się - i

niespodziewanie zabrzmiało to jak sedno tej rozmowy:

- Umówiłem cię na krótkie spotkanie z George'em Smileyem z Cyrku. Po

porannej konferencji. Słyszałeś o nim?

- Nie - skłamał Avery. Stąpali po niepewnym gruncie.

- Był jednym z ich najlepszych ludzi. Typowy dla Cyrku pod wieloma

względami, z tych lepszych. Rozumiesz, złożył rezygnację i wrócił.

35

Sumienie. Nigdy nie wiadomo, ma sieje albo się go nie ma. Mówią, że

sporo teraz pije. Smiley zarządzał biurem północnoeuropejskim. Może ci

powiedzieć o przekazywaniu filmów. Nasza własna służba kurierska

została rozwiązana, więc nie było innej drogi. MSZ nie chce o nas słyszeć;

po śmierci Tayiora nie mogę pozwolić, żebyś włóczył się z fantami w

kieszeniach. Co wiesz o Cyrku? - Pytał, jakby chodziło mu o kobiety, jak

nieufny, starszy mężczyzna bez doświadczenia w tej dziedzinie.

- Niewiele - odparł Avery. - Zwyczajne plotki. Leclerc wstał i podszedł do

okna.

- To dziwne towarzystwo. Niektórzy są, oczywiście, dobrzy. Smiley był

dobry. Ale to oszuści - przerwał nagle. - Dziwne słowo, wiem, na

background image

określenie siostrzanej służby, John. Kłamstwo to ich druga natura. Połowa

z nich już od dawna nie wie, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie.

-Nachylał głowę to w tę, to w drugą stronę, żeby wychwycić jakiś ślad

ruchu na ulicy. - Co za cholerna pogoda. Widzisz, podczas wojny mocno

rywalizowaliśmy.

- Słyszałem.

- To już się skończyło. Nie zazdroszczę im ich pracy. Mają więcej

pieniędzy i więcej personelu niż my. Wykonują większe zadania. Niemniej

wątpię, czy robią to lepiej. Nic na przykład nie może równać się z naszą

sekcją badań. Nic.

Avery nagle poczuł, że Leclerc wyjawił coś intymnego, jakby mówił o

nieudanym małżeństwie albo o jakimś podłym postępku.

- Kiedy spotkasz się ze Smileyem, może wypytywać cię o operację. Nie

chcę, żebyś mu coś powiedział, rozumiesz, poza tym, że wybierasz się do

Finlandii i że może będziesz miał film, który trzeba będzie pilnie przesłać

do Londynu. Jeśli będzie naciskał, daj do zrozumienia, że chodzi o

ćwiczenia. Tylko tyle masz prawo powiedzieć. Tło, raport Gortona,

przyszłe operacje; nic z tych rzeczy nie powinno ich obchodzić. Tylko

ćwiczenia.

- Rozumiem. Ale będzie wiedział o Taylorze, skoro MSZ wie?

- To już moja sprawa. I nie daj się oszukać, że Cyrk ma wyłączne prawo

na prowadzenie agentury. My mamy takie same prawa. Po prostu nie

korzystamy z nich bez potrzeby.

Avery patrzył na szczupłe plecy Leclerca rysujące się na tle jaśniejącego

za oknem nieba; człowiek osobny, człowiek bez karty osobowej, pomyślał.

- Możemy rozpalić w kominku? - zapytał i wyszedł na korytarz, gdzie

background image

Pine trzymał w kredensie szmaty i szczotki. Było tam też drewno na

podpałkę i stare gazety. Wrócił i uklęknął przed kominkiem. Zostawił

trochę

36

¦i

zwęglonego drewna, popiół zmiótł pod palenisko, tak jak zrobiłby to we

własnym mieszkaniu na Boże Narodzenie. - Zastanawiam się, czy

rozsądne było kazać im spotkać się na lotnisku - powiedział.

- To było pilne. Po raporcie Jimmy'ego Gortona to było bardzo pilne. I

nadal jest. Nie mamy chwili do stracenia.

Avery przytknął zapałkę do gazety i patrzył, jak chwyta ogień. Gdy

zapaliła się, dym zaczął napływać powoli ku jego twarzy. Oczy zaczęły mu

łzawić za okularami.

- Skąd znali cel lotu Lansena?

- To był lot rejsowy. Musiał najpierw dostać pozwolenie

Avery dorzucił węgla, wstał i opłukał ręce w umywalce w rogu. Wytarł je

w chusteczkę.

- Ciągle proszę Pine'a, żeby mi przyniósł ręcznik - powiedział Lec-lerc. -

Mają za mało roboty, to połowa wszystkich zmartwień.

- Nic nie szkodzi. - Avery wetknął wilgotną chusteczkę do kieszeni.

Poczuł zimno na biodrze. - Może teraz będą mieli więcej - dodał bez

ironii.

- Chyba powinienem powiedzieć Pine'owi, żeby wstawił mi tu łóżko. Coś

na kształt pokoju operacyjnego. - Leclerc mówił ostrożnie, jakby z obawy,

że Avery mógłby odebrać mu przyjemność. - Możesz dzwonić tu w nocy z

Finlandii. Gdybyś znalazł film, powiesz po prostu, że interesy się

background image

powiodły.

- A jeśli nie?

- Powiesz, że interesy się nie powiodły.

- Brzmi to bardzo podobnie - zaprotestował. - Jeśli będą problemy z

połączeniem, może wypaść „nie".

- No to powiedz, że nie są zainteresowani. Użyj jakiejś negacji. Wiem, co

mówię.

Avery podniósł pusty kubeł na węgiel.

- Zaniosę to Pine'owi.

Przeszedł koło dyżurki. Obok telefonu siedział, na wpół drzemiąc,

człowiek z lotnictwa wojskowego. Avery zszedł drewnianymi schodami do

drzwi frontowych.

- Szef chce trochę węgla, Pine.

Portier wstał, jak zawsze, gdy ktoś do niego mówił. Przybrał postawę na

baczność obok łóżka w koszarowym pokoiku.

- Przepraszam, sir. Nie mogę odejść od drzwi.

- Na litość boską, ja zajmę się drzwiami. Zamarzamy tam, na górze. Pine

wziął kubeł, zapiął mundur i zniknął w korytarzu. Już nie pogwizdywał.

37

- I trzeba ustawić łóżko w jego pokoju - dokończył, gdy Pine wrócił. -

Powiedz o tym dyżurnemu, gdy się obudzi. Aha, i ręcznik. Przy umywalce

musi być ręcznik.

- Tak jest. Cudownie, że stary departament znów rusza do boju.

- Gdzie tu, w okolicy, można dostać śniadanie? Znajdzie się coś tutaj?

- Jest Cadena - powiedział niepewnie Pine - ale nie wiem, czy będzie

odpowiadała szefowi. - Uśmieszek. - W dawnych dniach mieliśmy

background image

kantynę. Coś na ząb.

Była za kwadrans siódma.

- Kiedy otwierają Cadenę?

- Nie wiem, sir.

- Czy znasz pana Taylora? - O mały włos nie powiedział: „znałeś".

- O tak, sir.

- Spotkałeś kiedy jego żonę?

- Nie, sir.

- Jaka ona jest? Wiesz coś o niej? Coś słyszałeś?

- Nie, sir, jestem pewien, że nie. Doprawdy, bardzo smutny obowiązek,

sir.

Avery popatrzył na niego zaskoczony. Pomyślał, że Leclerc musiał mu coś

powiedzieć, i poszedł na górę. Wcześniej czy później będzie musiał

zatelefonować do Sarah.

Poszli gdzieś na śniadanie. Leclerc nie chciał iść do Cadeny i szli przed

siebie, aż znaleźli inną kawiarnię, gorszą i droższą.

- Nie mogę go sobie przypomnieć - powiedział Leclerc. - Co za absurd.

Chyba jest radiooperatorem. Albo był, w tamtych czasach.

Avery pomyślał, że Leclerc mówi o Taylorze.

- Pan mówił, że ile on miał lat?

- Czterdzieści, czterdzieści coś. To dobry wiek. Polak z Gdańska. Wiesz,

oni mówią po niemiecku. Nie taki wariat jak Słowianin czystej krwi. Po

wojnie przez parę lat dryfował, ale zebrał się do kupy i kupił sobie garaż.

Musiał się nieźle urządzić.

- Nie sądzę zatem, żeby...

- Nonsens. Będzie nam wdzięczny, a przynajmniej powinien być. Leclerc

background image

zapłacił i zachował rachunek. Gdy wyszli z kawiarni, powiedział coś o

dietach i przedkładaniu rachunków księgowości.

38

- Możesz żądać też zapłaty za nocną służbę albo za zastępstwo. -Szli

wzdłuż ulicy. - Masz zamówiony bilet lotniczy. Carol dzwoniła w tej

sprawie ze swojego mieszkania. Powinniśmy dać ci zaliczkę na wydatki.

Będzie trzeba zapłacić za wysyłkę ciała. Zdaję sobie sprawę, że to może

być bardzo kosztowne. Lepiej, żebyś przesłał go drogą lotniczą. Sekcję

zwłok przeprowadzimy na miejscu, prywatnie.

- Jeszcze nie widziałem martwego człowieka - wyznał Avery. Stali na

rogu ulicy w Kennington i rozglądali się za taksówką. W takim miejscu

można czekać i cały dzień.

- John, musisz zachować całkowitą dyskrecję w sprawie tego człowieka.

Nikt nie może o tym wiedzieć, nawet w departamencie, nikt. Moglibyśmy

nazwać go Chrabąszczem. Tego Leisera. Tak, nazwiemy go Chrabąszcz.

- W porządku.

- To bardzo delikatna sprawa; kwestia wyczucia czasu. Nie mam

wątpliwości, że będą sprzeciwy, zarówno w samym departamencie, jak i

poza nim.

- Co z moją przykrywką i tak dalej? - zapytał Avery. - Nie jestem

całkiem...

Przejechała wolna taksówka i nie zatrzymała się.

- Sukinsyn - parsknął Leclerc. - Dlaczego nas nie zabrał?

- Pewnie gdzieś tam mieszka. Jechał w stronę West Endu. Co z

przykrywką? - ponaglił.

- Podróżujesz pod własnym nazwiskiem. Nie widzę żadnego problemu.

background image

Możesz używać własnego adresu. Mów, że jesteś wydawcą. W końcu nim

byłeś. Konsul powie ci co i jak. Czym się niepokoisz?

- No... tylko szczegółami.

Leclerc, rozbudzony z marzeń, uśmiechnął się

- Coś ci powiem o przykrywce; coś, czego nauczy cię doświadczenie.

Nigdy nie mów o sobie, jeśli nie musisz. Ludzie nie oczekują, że będziesz

się tłumaczył. Bo też w końcu z czego się tu tłumaczyć? Grunt jest

przygotowany; konsul będzie miał nasz telegram. Pokażesz mu paszport, a

resztę wymyśl na poczekaniu.

- Spróbuję.

- Uda ci się - powiedział z przekonaniem Leclerc i obaj nieśmiało się

uśmiechnęli.

- Jak daleko jest do miasta z lotniska? - zapytał Avery.

- Jakieś pięć kilometrów. Zlatują się tam ludzie do najważniejszych

miejscowości narciarskich. Bóg jeden wie, co konsul robi tam całymi

dniami.

39

- A do Helsinek?

- Mówiłem ci. Sto sześćdziesiąt kilometrów. Może więcej. Avery

zaproponował, żeby pojechali autobusem, ale Leclerc nie chciał

stać w kolejce na przystanku, więc zostali na rogu. Znów zaczął mówić o

samochodzie służbowym.

- To kompletny absurd. W dawnych czasach mieliśmy własne garaże, a

teraz mamy dwie półciężarówki i Ministerstwo Skarbu nie chce nam płacić

za nadgodziny dla szofera. Jak mam prowadzić departament w takich

warunkach?

background image

W końcu poszli na piechotę. Leclerc pamiętał adres; uczynił z tego punkt

honoru, żeby nie zapominać o takich sprawach. Avery'emu dziwnie się z

nim szło tak długo, bo Leclerc dostosowywał swój krok do jego kroku -

Avery był wyższy. Próbował się kontrolować, ale czasem się zapominał i

Leclerc musiał wyciągać nogi, podskakując przy każdym stąpnięciu. Nic

przyjemnego. Mżył drobny deszczyk. Nadal było bardzo zimno.

Kiedyś Avery żywił do Leclerca uczucie głębokiej, opiekuńczej miłości.

Leclerc miał nieuchwytną zdolność wzbudzania poczucia winy, jakby jego

towarzysz był zaledwie żałosną namiastką zmarłego przyjaciela. Ktoś tam

był i odszedł; może cały świat, a może pokolenie; ktoś go stworzył i

wydziedziczył; Avery w jednej chwili nienawidził go za przejrzystą

manipulację, brzydził się jego błazeńskich gestów-jak dziecko nie cierpi

afektacji u rodzica - a za chwilę biegł, żeby go chronić, pełen

opiekuńczych uczuć. Mimo tych zmiennych kolei ich wzajemnych

stosunków był mu jednak na swój sposób wdzięczny za to, że Leclerc go

stworzył. W ten sposób zrodziła się między nimi silna miłość, z rodzaju

takich, które nawiązują się między ludźmi słabymi; każdy z nich staje się

miarą, do której drugi przymierza swoje czyny.

- Byłoby dobrze - powiedział nagle Leclerc - gdybyś wziął udział w

prowadzeniu Chrabąszcza.

- Chciałbym.

- Jak tylko wrócisz.

Znaleźli adres na mapie. Roxburgh Gardens 34, daleko za kenning-tońską

High Street.

Ulica obskurna, domy bardziej stłoczone. Latarnie gazowe płonęły żółto i

płasko jak papierowe księżyce.

background image

- Podczas wojny udzielali schronienia naszemu personelowi.

- Może znów to zrobią - powiedział Avery.

- Minęło dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni robiłem coś takiego.

- Czy wtedy był pan sam? - zapytał Avery i natychmiast tego pożałował.

Tak łatwo było zranić Leclerca.

40

- W tamtych czasach to było prostsze. Mogliśmy powiedzieć, że zginęli za

kraj. Nie musieliśmy opowiadać szczegółów; nie oczekiwali tego.

Więc tacy byliśmy, pomyślał Avery. Jeszcze jeden z tych chłopców, z tych

roześmianych twarzy na ścianie.

- Piloci ginęli wtedy codziennie. Wiesz, robiliśmy rozpoznania,

uczestniczyliśmy w operacjach specjalnych... czasem się wstydzę, bo nie

pamiętam nawet ich imion. Niektórzy z nich byli tacy młodzi.

Przed oczami Avery'ego przeszła tragiczna procesja zdjętych zgrozą

twarzy, matek i ojców, narzeczonych i żon. Usiłował wyobrazić sobie

Lecłerca pośród nich, naiwnego, a jednak pewnego siebie, jak polityk na

miejscu katastrofy.

Stali u szczytu wzniesienia. Okolica była nędzna. Ulica prowadziła w dół,

wzdłuż linii obskurnych, bezokich domów, nad nimi wznosił się samotny

blok mieszkalny, Roxburgh Gardens. Strumyczek światła lśnił w

glazurowanych kafelkach, dzieląc całość na komórki. Budynek był wielki,

na swój sposób bardzo brzydki - początek nowego świata, a u jego stóp

leżały czarne gruzy starego: śliskie domostwa w rozpadzie, nawiedzane

przez smutne twarze sunące w deszczu jak dryfujące kawałki drewna w

zapomnianym porcie.

Leclerc zacisnął wątłe pięści, stał bardzo spokojnie.

background image

- Tutaj? - zapytał. - To tutaj mieszkał Taylor?

- A co w tym złego? To część założenia, modernizacja...

I w tym momencie Avery zrozumiał. Leclerc był zawstydzony. Taylor

niewdzięcznie go oszukał. Nie to społeczeństwo chronili, nie te slumsy z

ich wieżą Babel, nie było dla nich miejsca w planie Lecłerca. Pomyśleć

tylko, że członek zespołu Lecłerca dzień w dzień wlókł się z tego

smrodliwego miejsca do sanktuarium departamentu. Nie miał pieniędzy,

nie dostawał pensji? Nie miał tego i owego na boku, jak my wszyscy, ot

setki albo dwóch, żeby wykupić się z tej nędzy?

- Nie jest tu gorzej niż na Blackfriars Road - powiedział bez przekonania

Avery. Chciał pocieszyć Lecłerca.

- Wszyscy wiedzą, że bywamy na Baker Street - odparł Leclerc.

Szybko podeszli do bloku, przeszli obok wystaw z używaną odzieżą i

zardzewiałymi piecykami elektrycznymi, całą tą smutną rupieciarnią

bezużytecznych przedmiotów, które kupuje tylko biedota. Był tam też

kandelabr z żółtymi zakurzonymi świecami, które wyglądały jak odłamki

grobowca.

- Jaki numer? - zapytał Leclerc.

- Mówił pan trzydzieści cztery.

Minęli ciężkie filary zdobione surową mozaiką, poszli za plastikowymi

strzałkami z wymalowanymi różową farbą numerami, prześlizgnęli

41

się między starymi, pustymi samochodami, aż wreszcie dotarli do

betonowego wejścia, gdzie na schodach stały kartony z mlekiem. Nie było

drzwi, tylko pokryte gumą schody, popiskujące, gdy się po nich stąpało. W

powietrzu unosił się zapach jedzenia i mydła w płynie, jakie znaleźć

background image

można w toaletach dworcowych. Na pokrytej ciężkim stiukiem ścianie

odręczny napis zniechęcał do hałasowania. Gdzieś grało radio. Pokonali

dwa piętra i zatrzymali się przed zielonymi drzwiami, do połowy

oszklonymi. Przybity był do nich biały bakelitowy numer 34. Leclerc zdjął

kapelusz i otarł pot ze skroni. Jakby wchodził do kościoła. Deszcz był

mocniejszy, niż im się wydawało, płaszcze mieli całkiem przemoczone.

Nacisnął dzwonek. Avery nagle się przestraszył, zerknął na Leclerca i

pomyślał: to twój występ, ty jej mów.

Muzyka zdawała się głośniejsza. Wysilali słuch, żeby uchwycić jakiś inny

dźwięk, ale niczego nie usłyszeli.

- Dlaczego nazwał go pan Malherbe? - zapytał nagle Avery.

Leclerc znów nacisnął guzik i wtedy obaj jednocześnie usłyszeli kwilenie,

coś pomiędzy szlochem dziecka a miauczeniem kota, zduszone,

metaliczne wzdychanie. Leclerc odstąpił o krok, Avery zaś chwycił za

kołatkę z brązu umieszczoną na skrzynce na listy i zaczął gwałtownie

stukać. Echo zamarło, a oni usłyszeli w głębi mieszkania lekkie, niechętne

kroki; rygiel wysunął się, zamek sprężynowy odskoczył. Potem znów

usłyszeli to samo monotonne zawodzenie. Drzwi uchyliły się i Avery

zobaczył dziecko, kruchą, bladą, znękaną dziewczynkę. Nie miała więcej

niż dziesięć lat. Nosiła okulary w stalowych oprawkach - takie jak An-

thony. W ramionach tuliła lalkę, jej różowe kończyny dyndały

bezsensownie, wymalowane oczy gapiły się spoza potarganych

bawełnianych frędzli, namazane farbą usta były szeroko otwarte, a głowa

zwisała na bok jak u trupa. Była to tak zwana lalka mówiąca, ale żadne z

żywych stworzeń nie wydaje takich dźwięków.

- Gdzie jest twoja matka? - zapytał Leclerc. Głos miał agresywny,

background image

wystraszony.

Dziecko pokręciło głową.

- Poszła do pracy.

- Więc kto się tobą opiekuje?

Mówiła powoli, jakby myślała o czymś innym.

- Mamusia wraca dopiero na herbatę. Nie wolno mi nikomu otwierać.

- Gdzie ona jest? Dokąd poszła?

- Do pracy.

- Kto ci daje lunch? - nalegał Leclerc.

- Co?

42

- Kto ci daje obiad? - szybko powiedział Avery.

- Pani Bradley. Po szkole. Wtedy Avery zapytał:

- Gdzie jest twój ojciec?

Ona uśmiechnęła się i przytknęła palec do warg.

- Poleciał samolotem - szepnęła. - Żeby wziąć pieniądze. Ale mi nie

wolno tego mówić. To tajemnica.

Żaden z nich się nie odezwał.

- Przywiezie mi prezenty - dodała.

- Skąd? - zapytał Avery.

- Z bieguna północnego, ale to tajemnica. - Nadal trzymała rękę na

klamce. - Stąd, skąd przychodzi Święty Mikołaj.

- Powiedz mamie, że byli tu dwaj panowie - poprosił Avery. - Z biura

tatusia. Przyjdziemy znów na herbatkę.

- To ważne - dodał Leclerc.

Wyglądało na to, że się odprężyła, gdy usłyszała, że znająjej ojca.

background image

- Jest w samolocie - powtórzyła.

Avery pogmerał w kieszeni i dał jej dwie półkoronówki, resztę z dziesięciu

szylingów od Sarah. Dziewczynka zamknęła drzwi, zostawiając ich na tej

podłej klatce schodowej z radiem grającym pełną zadumy muzykę.

Stali na ulicy, nie patrząc na siebie. - Dlaczego zadawałeś jej te pytania o

ojca? Kiedy Avery nie odpowiadał, Leclerc dodał jakby bez związku:

- Czy się kogo lubi czy nie lubi, nie ma to nic do rzeczy. Czasem Leclerc

zdawał się niczego nie słyszeć i niczego nie czuć.

Odpływał, nasłuchiwał dźwięków, jak ktoś, kto nauczył się kroków

tanecznych, a odebrano mu muzykę. Ten nastrój był jak głęboki smutek,

jak zaskoczenie zdradzonego człowieka.

- Obawiam się, że nie będę mógł wrócić tu z panem dziś po południu -

powiedział łagodnie Avery. - Może Bruce Woodford byłby gotów...

- Bruce nie jest taki dobry. -1 dodał: - Przyjdziesz na zebranie o dziesiątej

czterdzieści pięć?

- Będę chyba musiał wyjść przed końcem, żeby dostać się do Cyrku i

zabrać swoje rzeczy. Sąrah nie czuła się dobrze. Zostanę w biurze, jak

43

długo tylko będę mógł. Przykro mi, że zadawałem te wszystkie pytania.

Naprawdę mi przykro.

- Nie chcę, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Najpierw muszę

porozmawiać z jej matką. Może coś się wyjaśni. Taylor to doświadczony

pracownik. Znał zasady.

- Nie napomknę nawet o tym, obiecuję, że nie. Ani o Chrabąszczu.

- Muszę powiedzieć Haldane'owi o Chrabąszczu. Oczywiście postawi się.

Tak, tak to nazwiemy... całą operację. Nazwiemy ją „Chrabąszcz". - Ta

background image

myśl go pocieszyła.

Spieszyli się do biura, nie do pracy, ale żeby znaleźć tam schronienie,

anonimowość, której tak bardzo potrzebowali.

Pokój Avery'ego był o jedne drzwi od pokoju Leclerca. Tabliczka na

drzwiach informowała: Asystent dyrektora. Dwa lata temu Leclerca

zaproszono do Ameryki, to wyrażenie pojawiło się od jego powrotu. W

departamencie do personelu zwracano się według pełnionej funkcji. Stąd

na Avery'ego mówiono po prostu „biuro osobiste"; bo choć Leclerc mógł

zmieniać tytulaturę co tydzień, to i tak nie był w stanie zmienić lokalnego

dialektu.

Za kwadrans jedenasta Woodford wszedł do pokoju. Avery przewidywał,

że to zrobi: mała pogawędka przed rozpoczęciem zebrania, kilka cichych

słów na tematy niekoniecznie poruszane w porządku dziennym.

- O co w tym wszystkim chodzi, John? - Zapalił fajkę, odchylił wielką

głowę i zgasił zapałkę długimi, zamaszystymi ruchami ręki. Kiedyś

nauczyciel. Atletycznie zbudowany człowiek.

- To ty mi powiedz.

- Biedny Taylor.

- O, właśnie.

- Nie chcę wybiegać przed orkiestrę. - Przysiadł na brzegu biurka,

zaabsorbowany swoją fajką. -Nie chcę wybiegać przed orkiestrę, John

-powtórzył. - Ale jest inna sprawa, której powinniśmy się przyjrzeć, bez

względu na to, jak wielką tragedią byłaby śmierć Taylora. - Schował

puszkę z tytoniem do kieszeni zielonej marynarki i powiedział: -

Archiwum.

- To parafia Haldane'a. Badania.

background image

- Nie mam niczego przeciw staremu Adrianowi. To dobry druh.

Pracujemy razem od ponad dwudziestu lat.

A zatem i ty musisz być dobrym druhem, pomyślał Avery.

Woodford miał obyczaj podchodzenia coraz bliżej, gdy mówił; ocierał się

swoim potężnym barkiem o rozmówcę, jak koń ociera się o bramę.

Pochylił się do przodu i popatrzył uważnie na Avery'ego: prosty człowiek

wprawiony w zakłopotanie, mówiło to spojrzenie, uczciwy czło-

44

wiek dokonujący wyboru między przyjaźnią a obowiązkiem. Kosmaty

garnitur, ze zbyt grubego materiału, żeby mógł się pomiąć, zwijał się jak

koc. Guziki były brązowe, kościane, topornie przycięte.

- John, archiwum jest do niczego, obaj to wiemy. Papiery nie są

wpisywane, na teczkach nie ma właściwych dat. - Zrozpaczony potrząsnął

głową. - Zgubiliśmy teczkę o polityce wobec frachtu morskiego od połowy

października. Po prostu rozpłynęła się we mgle.

- Adrian Haldane wystosował notkę w tej sprawie - odparł Avery.

-Wszyscy byliśmy w to zamieszani, nie tylko on. Teczki czasem ginaj ta

jest pierwsza od kwietnia, Bruce. Nie sądzę, żeby było tak źle, jeśli wziąć

pod uwagę, ile papieru przerabiamy. Myślę, że archiwum to jeden z

naszych atutów. Teczki są bez zarzutu. Uważam, że nasze repertorium

archiwalne jest jedyne w swoim rodzaju. To wszystko zasługa Adriana,

prawda? Niemniej, jeśli jesteś zaniepokojony, to dlaczego nie

porozmawiasz z nim o tym?

- Nie, nie. To nie jest aż tak ważne.

Carol weszła z herbatą. Woodford pił z wielkiego fajansowego kuba-sa z

wytłoczonymi wielkimi literami - inicjałami swojego imienia i nazwiska.

background image

Wyglądały jak ozdoba z lukru.

- Wilf Taylor nie żyje - powiedziała Carol, stawiając tacę.

- Jestem tu od pierwszej - skłamał Avery - zajmowałem się tym.

Pracowaliśmy przez całą noc.

- Dyrektor jest bardzo zmartwiony - dodała Carol.

- Carol, jaka jest jego żona?

Carol była dobrze ubraną dziewczyną, trochę wyższą od Sarah.

- Nikt się z nianie spotykał.

Wyszła z pokoju, a Woodford popatrzył za nią. Wyjął fajkę z ust i

uśmiechnął się. Avery wiedział, że zaraz coś powie o sypianiu z Carol, i

nagle zaczął mieć tego dość.

- To twoja żona zrobiła ten kubek, Bruce? - zapytał szybko. - Słyszałem,

że z niej niezły garncarz.

- Talerzyk też jest jej roboty. - Zaczął mówić o lekcjach, na które

uczęszczała, o zabawnym wydarzeniu na Wimbledonie, że mało nie pękła

ze śmiechu.

Była prawie jedenasta, słyszeli, jak inni zbierają się na korytarzu.

- Lepiej pójdę do sąsiada - powiedział Avery - i zobaczę, czy jest gotowy.

Przez ostatnie osiem godzin miał niezłą harówkę.

Woodford podniósł kubek i siorbnął herbaty.

- Jeśli trafi ci się okazja, wspomnij szefowi o tej sprawie z archiwum,

John. Nie chcę jej wywlekać wobec wszystkich. Adrian ma już nie te lata.

45

- Bruce, dyrektor jest teraz bardzo zajęty.

- No jasne.

- Nie chce wtrącać się Haldane'owi w jego sprawy, nie znosi tego, wiesz

background image

przecież. - Gdy dotarli do pokoju szefa, odwrócił się do Woodfor-da i

zapytał: - Pamiętasz człowieka o nazwisku Malherbe? Pracował w

departamencie?

Woodford stanął jak wryty.

- O Boże, tak. Młody chłopak, tak jak ty. Podczas wojny. Dobry Boże. - A

potem poważnie, ale nie tak, jak zwykł się zwracać do ludzi: -Nie

wspominaj tego nazwiska przy szefie. Był bardzo przybity po śmierci

Malherbe'a. To był jeden z pilotów od zadań specjalnych. Bardzo się

przyjaźnili.

Pokój Leclerca w świetle dziennym nie był tak ponury jak po zmroku.

Można było pomyśleć, że jego użytkownik umeblował go pospiesznie, w

stanie wyższej konieczności, nie wiedząc, jak długo w nim zostanie. Stół

na kozłach pokryty był mapami. Leżały nawet nie po trzy czy cztery, ale

tuzinami. Na niektórych, wykonanych w dużej skali, zaznaczono ulice i

poszczególne domy. Taśmy z telegrafu, nalepione na różowy papier,

wisiały w plikach na tablicy ogłoszeń, przyczepione ogromnymi

spinaczami jak szpalty czekające na korektę. W rogu stało łóżko przykryte

kapą. Obok umywalki wisiał czysty ręcznik. Biurko było nowe, • z szarej

stali, typowy mebel rządowy. Ściany brudne. Tu i tam kremowa farba

zaczynała obłazić, obnażając ciemnozieloną warstwę pod spodem. Był to

mały, kwadratowy pokój z zasłonami Ministerstwa Przemysłu. O te

zasłony wybuchła cała kłótnia, bo przy okazji wynikła kwestia

dopasowania stopnia Leclerca do skali urzędów cywilnych. Z tego, co

wiedział Avery, był to jedyny przypadek, kiedy Leclerc podjął wysiłek,

żeby uporządkować trochę swój pokój. Ogień na kominku prawie wygasł.

Czasem, gdy pogoda była wyjątkowo wietrzna, w ogóle nie chciał się palić

background image

i Avery z pokoju obok słyszał, jak sadza opada w kominie.

Avery patrzył, jak wchodzą: najpierw Woodford, potem Sandford,

Dennison i McCulloch. Wszyscy już słyszeli o Tay lorze. Łatwo było sobie

wyobrazić, jak wiadomości rozprzestrzeniają się po departamencie -nie jak

krzyczące nagłówki, ale jak małe, intrygujące sensacyjki, które

przekazywane z pokoju do pokoju dodają codziennej rutynie dynamiki, a

ludziom dostarczają chwilowego optymizmu, jak podwyżka

wynagrodzenia. Będą patrzyli na Leclerca, obserwowali go, tak jak

więźniowie obserwują strażnika. Znali jego zwykłe zachowania i czekali,

aż nastąpi w nich jakaś zmiana. Każdy w departamencie wiedział, że

pracuje się tu w nocy i że Leclerc śpi w biurze.

46

Usadowili się za stołem, postawili hałaśliwie kubki przed sobą jak dzieci

przed jedzeniem. Leclerc u szczytu, pozostali po bokach, puste krzesło

przy drugim końcu. Wszedł Haldane i ledwie Avery go zobaczył, wiedział,

że odbędzie się pojedynek: Leclerc-Haldane.

Patrząc na puste krzesło, Haldane powiedział:

- Widzę, że zostawiono mi miejsce w przeciągu. Avery wstał, ale Haldane

zdążył już usiąść.

- Nie fatyguj się, Avery. I tak już jestem chory. - Zakaszlał. Ten kaszel

męczył go przez cały rok. Nawet latem nie ustępował; Haldane kaszlał o

każdej porze roku.

Pozostali zaczęli się nieswojo wiercić; Woodford poczęstował się

biszkoptem. Haldane spojrzał na kominek.

- Czy Ministerstwa Przemysłu nie stać było na coś lepszego? - zapytał.

- To przez deszcz. Deszcz temu szkodzi. Pine próbował coś z tym zrobić,

background image

ale bez skutku - wyjaśnił Avery.

- Aha.

Haldane był szczupłym mężczyzną o długich, niespokojnych palcach,

^zamkniętym w sobie, o powolnych ruchach i żywych rysach twarzy,

łysiejącym, skromnym i oschłym, człowiekiem, który na pozór gardzi

wszystkim i chadza własnymi drogami, uzależnionym od krzyżówek i

dziewiętnastowiecznych akwareli.

Weszła Carol z teczkami i mapami. Położyła je na biurku Leclerca, które

w odróżnieniu od mebli było bardzo schludne. Czekali zakłopotani, aż

wyjdzie. Leclerc zamknął drzwi, ostrożnie przejechał dłonią po swoich

ciemnych włosach, jakby nie był do nich przyzwyczajony. .

- Taylor został zabity. Wszyscy już o tym słyszeliście. Zabito go ostatniej

nocy w Finlandii, dokąd podróżował pod innym nazwiskiem. - Ave-ry

zauważył, że Leclerc nie wymienił Malherbe'a. - Szczegółów nie znamy.

Prawdopodobnie przejechał go samochód. Powiedziałem Carol, by

rozgłaszała, że to był wypadek. Czy to jasne?

Tak, odparli, to zupełnie jasne.

- Pojechał, żeby odebrać film od... naszego kontaktu, skandynawskiego

kontaktu. Wiecie, o kim mówię. Raczej nie korzystamy ze zwyczajnych

kurierów do pracy operacyjnej, ale w tym przypadku było inaczej; to było

coś nadzwyczajnego. Myślę, że Adrian wesprze mnie teraz. - Krótki gest:

podniósł do góry ręce, oswobodził nadgarstki z białych mankietów, złożył

dłonie i palce pionowo, modląc się o wsparcie ze strony Haldane'a.

- Nadzwyczajnego? - powtórzył bardzo powoli Haldane ostrym i cienkim

głosem, kulturalnym, bez akcentów i afektacji, głosem godnym

47

background image

pozazdroszczenia. - Tak, to było coś innego. Nie tylko dlatego, że Taylor

nie żyje. Nie powinniśmy byli go posyłać. Pod żadnym pozorem -

stwierdził stanowczo. - Złamaliśmy podstawową zasadę wywiadu.

Wykorzystaliśmy człowieka działającego jawnie do pracy konspiracyjnej.

Choć nie mamy już przecież prac konspiracyjnych.

- Czy powinniśmy dopuścić, żeby nasi zwierzchnicy to rozsądzili?

-podsunął skromnie Leclerc. - Zgodzisz się przynajmniej co do jednego, że

ministerstwo naciska bez przerwy i żąda od nas rezultatów. - Zwrócił się

do współpracowników po obu stronach stołu. Raz na lewo, raz na prawo,

jak do udziałowców. - Nadszedł czas, żebyście poznali szczegóły. Mamy

do czynienia ze sprawą o wyjątkowo wysokim stopniu utajnienia.

Rozumiecie. Proponuję, żeby ograniczyć to do kierowników sekcji. Jak do

tej pory tylko Haldane i jedna albo dwie osoby z jego personelu zostały

wtajemniczone. I John Avery, jako mój asystent. Pragnę podkreślić, że

nasza siostrzana służba nic o tym nie wie. A teraz o naszych własnych

ustaleniach. Operacja ma kryptonim „Chrabąszcz". - Mówił urywanymi,

prostymi zdaniami. - Będzie tylko jedna teczka operacyjna, pod koniec

każdego dnia musi trafić do mnie osobiście albo do Carol, gdyby mnie nie

było. Jest też kopia biblioteczna. Takim systemem posługiwaliśmy się

podczas wojny i sądzę, że wszyscy go znacie. Od tej chwili będziemy z

niego korzystać. Muszę dodać nazwisko Carol do listy użytkowników.

Woodford wskazał fajką Avery'ego i pokręcił głową. Nie młody John, tu

obecny; on nie zna tego systemu. Sandford siedzący obok Avery'ego*

wyjaśnił mu, o co chodzi. Kopię biblioteczną trzymano w pokoju szyfrów.

Nie wolno jej wynosić -to sprzeczne z przepisami. Wszystkie nowe

dokumenty muszą być wprowadzane, jak tylko powstaną. Lista subskryp-

background image

cyjna to wykaz osób uprawnionych do czytania. Nie wolno używać

spinaczy, dokumenty muszą być zszywane.

Pozostali byli zadowoleni.

Sandford był z administracyjnego. Mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w

okularach w złotej oprawce. Przyjeżdżał do biura na motocyklu. Leclerc

kiedyś zaprotestował, bez podania powodów, i Sandford zaczął parkować

dalej przy ulicy, naprzeciwko szpitala.

- A teraz wróćmy do operacji - powiedział Leclerc. Cienka linia

złączonych dłoni przecinała na pół jego bystrą twarz. Tylko Haldane nie

przyglądał mu się, patrzył w okno. Na tle budynków siąpił deszcz, jak

wiosenny deszczyk w ciemnej dolinie.

Nagle Leclerc wstał i podszedł do wiszącej na ścianie mapy Europy z

wpiętymi małymi proporczykami. Uniósł wyprostowane ramię, wspiął się

na palce i sięgnął do pomocnej półkuli.

48

- Mamy mały kłopot z Niemcami - powiedział. Rozległ się lekki

śmieszek. - W rejonie na południe od Rostoku jest miejscowość o nazwie

Kalkstadt, o tutaj. - Przesunął palec wzdłuż linii brzegowej Bałtyku na

wysokości Szlezwiku-Holsztynu, skierował się na wschód i zatrzymał o

trzy centymetry na południe od Rostoku. - Mówiąc w skrócie,

dysponujemy trzema sygnałami, które sugerują, nie twierdzę, że dowodzą,

że dzieje się tam coś ważnego w związku z obiektami wojskowymi. -

Odwrócił się na pięcie, twarzą do nich. Będzie teraz stał przy mapie i

mówił stamtąd, żeby pokazać, że zapamiętał wszystkie fakty i nie są mu

potrzebne papiery leżące na stole. - Pierwszy sygnał nadszedł dokładnie

miesiąc temu, kiedy otrzymaliśmy raport od naszego przedstawiciela w

background image

Hamburgu, Jimmy'ego Gortona.

Woodford uśmiechnął się. Dobry Boże, to stary Jimmy nadal działa?

- Uchodźca z Niemiec Wschodnich przekroczył granicę niedaleko Lubeki,

przepłynął rzekę. Kolejarz z Kalkstadt. Poszedł do naszego konsulatu i

zaproponował, że sprzeda informację o nowych stanowiskach rakiet

niedaleko Rostoku. Nie muszę wam mówić, że z konsulatu go wyrzucono.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie dałoby nam nawet pomieszczenia

na miotły, więc jest mało prawdopodobne - krzywy uśmieszek - żeby

pomogło w kupowaniu informacji wojskowych. - Miły pomruk był

odpowiedzią na jego dowcip. - Niemniej, dzięki hitowi szczęścia, Gorton

dowiedział się o tym człowieku i pojechał do Flensburga, żeby się z nim

spotkać.

Woodford nie mógł tego przepuścić. Flensburg? Czy to nie tam

zlokalizowali niemieckie łodzie podwodne w czterdziestym pierwszym?

Flensburg, to było widowisko.

Leclerc kiwnął pobłażliwie głową pod adresem Woodforda, jakby i jego

bawiło to wspomnienie.

- Ten nędznik był we wszystkich biurach alianckich w pomocnych

Niemczech, ale nikt nie chciał na niego nawet spojrzeć. Jimmy Gorton

pogawędził z nim trochę.

Ze słów Leclerca wynikało, choć nie wprost, że Gorton był jedynym

inteligentnym człowiekiem pośród stada głupców. Leclerc podszedł do

biurka, wyjął papierosa ze srebrnego pudełka, zapalił, wziął teczkę z

wielkim czerwonym krzyżem na okładce i położył ją bezszelestnie na stole

przed nimi.

- To raport Jimmy'ego - powiedział. - Pierwszorzędna robota według

background image

wszelkich standardów. - Papieros między jego palcami był jakoś bardzo

długi. - Nazwisko defektora - dodał na wyrost - brzmi Frit-sche.

4 - Za późno na wojnę

49

- Defektora? - wtrącił szybko Haldane. - Ten człowiek jest byle jakim

uciekinierem, kolejarzem. Zazwyczaj w takich przypadkach nie mówimy,

że to defektorzy.

- Ten człowiek jest nie tylko kolejarzem - bronił się Leclerc. - Jest też po

trosze mechanikiem i fotografem.

McCulloch otworzył teczkę i zaczął metodycznie kartkować dokumenty.

Sandford przyglądał mu się zza okularów w złotej oprawce.

- Pierwszego albo drugiego września, nie wiemy, bo nie pamiętał -ciągnął

Leclerc - zdarzyło mu się odrabiać podwójną zmianę w parowozowni w

Kalkstadt. Jeden z jego kolegów zachorował. Musiał pracować od szóstej

do dwunastej następnego dnia i od czwartej do dziesiątej wieczór. Kiedy

zgłosił się do raportu po pracy, było tam dwunastu funkcjonariuszy

wschodnioniemieckiej policji ludowej. Wstrzymano wszelki ruch

pasażerski. Sprawdzali dowody według listy i powiedzieli mu, żeby

trzymał się z dala od parowozowni po wschodniej stronie stacji.

Powiedzieli - dodał z namysłem - że jeśli zbliży się tam, może dostać

kulkę w łeb.

To zrobiło na nich wrażenie. Woodford powiedział, że to typowe dla

Niemców.

- Walczymy z Rosjanami - wtrącił Haldane.

- Dziwak z tego naszego człowieka. Chyba kłócił się z policjantami.

Powiedział, że jest równie godny zaufania jak oni, że jest dobrym

background image

Niemcem i członkiem partii. Pokazał im legitymację związkową,

fotografię żony i Bóg jeden wie co jeszcze. Oczywiście to nie pomogło.

Powiedzieli mu, że ma wykonywać rozkazy i trzymać się z dala od

zajezdni po wschodniej stronie. Ale musiał ich intrygować, bo kiedy

podgrzewali sobie zupę o dziesiątej, zawołali go i dali mu kubek. Jedząc,

zapytał ich, o co chodzi. Odpowiadali wymijająco, ale widział, że są

podnieceni. Wtedy coś się stało. Coś bardzo ważnego. Jeden z młodszych

powiedział, że to, co trzymają w zajezdniach, może wymieść Amerykanów

z Niemiec Zachodnich w ciągu kilku godzin. W tym momencie nadszedł

oficer i kazał im wracać do pracy.

Haldane beznadziejnie zakaszlał, jak echo w starym grobowcu. Ktoś

zapytał, co to był za oficer, Niemiec czy Rosjanin.

- Niemiec. To jest najistotniejsze. W zeznaniu nie ma nic o Rosjanach.

Haldane ostro wszedł mu w słowo.

- Uchodźca nie widział żadnego Rosjanina. Tylko tyle wiemy. Mówmy

dokładnie i jasno. - Znów zakaszlał. Było to bardzo irytujące.

- Jak sobie życzysz. Wrócił do domu na obiad. Nie podobało mu się, że

banda młodzików bawiących się w wojsko przegania go po jego włas-

50

nej stacji. Wypił parę sznapsów, usiadł i zaczął rozmyślać o tej zajezdni.

Adrian, jeśli kaszel ci przeszkadza?... Haldane pokręcił głową.

- Pamiętał, że od północy styka się ona ze składem i że jest tam

wentylator z żaluzjami wmontowany w ścianę działową- mówił dalej Lec-

lerc. Postanowił zajrzeć przez ten wentylator, żeby zobaczyć, co jest w

zajezdni. Tak chciał się, na swój sposób, odegrać na policjantach.

Woodford się roześmiał.

background image

- Potem postanowił posunąć się dalej i sfotografować to, co tam jest

-kontynuowała Leclerc.

- Chyba oszalał - skomentował Haldane. - Tego nie mogę zaakceptować.

- Oszalał czy nie, tak postanowił zrobić. Był poirytowany, bo mu nie

zaufali. Uważał, że ma prawo wiedzieć, co jest w zajezdni. - Leclerc

trochę się zagalopował, więc zmienił temat i zaczął mówić o sprawach

technicznych. - Miał aparat fotograficzny Exa 2, lustrzankę. Wyrób

wschod-nioniemiecki. Obudowa tania, soczewki wzięte z exakty;

oczywiście znacznie gorszy od exakty. - Spojrzał pytająco na techników

Dennisona i McCullocha. - Czy mam rację, panowie? Musicie mnie

poprawiać.

Uśmiechnęli się zakłopotani, bo nie było co poprawiać.

- Miał dobre, szerokokątne soczewki - ciągnął Leclerc. - Kłopot był ze

światłem. Następną zmianę miał od czwartej, a wtedy już zapadał zmrok i

w zajezdni byłoby jeszcze mniej światła. Miał jeden film Agfy, który

trzymał na specjalne okazje, dwadzieścia siedem DIN. Postanowił go

wykorzystać. - Przerwał, bardziej dla efektu, niż żeby odpowiadać na

pytania.

- Dlaczego nie zaczekał do rana? - zapytał Haldane.

- W raporcie - kontynuował bezbarwnym tonem Leclerc - znajdziecie

dokładny opis, sporządzony przez Gortona, jak ten człowiek dostał się do

składu, stanął na beczce na ropę i zrobił zdjęcia przez wentylator. Nie będę

tego teraz powtarzał. Użył maksymalnej przysłony, dwa przecinek osiem, i

czasu naświetlania od ćwierci sekundy do dwóch sekund. Szczęśliwy

przypadek niemieckiej sumienności. -Nikt się nie roześmiał. -Oczywiście,

czas naświetlania był kwestią przypadku. Zawarł się w przedziale około

background image

sekundy. Tylko na ostatnich trzech klatkach coś widać. Oto one.

Leclerc otworzył stalową szufladę biurka i wyciągnął plik połyskliwych

fotografii o rozmiarach trzydzieści na dwadzieścia dwa centymetry. Z

lekka się uśmiechał, jak człowiek patrzący na własne odbicie. Zebrali się

wokół niego wszyscy poza Haldane'erti i Averym, który widział zdjęcia

już wcześniej.

51

Coś tam było.

Można było to zobaczyć, jeśli szybko rzuciło się okiem, coś kryjącego się

w zamazującym kontury cieniu; ale jeśli patrzyło się dłużej, ciemność

zamykała się nad wszystkim i kształty znikały. Ale coś tam było,

niewyraźny kształt lufy działa, tyle że spiczasty i za długi jak na lawetę.

Powstawało podejrzenie, że to transporter, a przy tym coś, co mogło być

platformą.

- Mogli, rzecz jasna, założyć na nie pokrowce ochronne - skomentował

zdjęcie Leclerc. Przyglądał się z nadzieją ich twarzom, czekał na

optymizm.

Avery spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po jedenastej.

- Panie dyrektorze, wkrótce będę musiał wyjść - powiedział. Ciągle

jeszcze nie dzwonił do Sarah. - Muszę sprawdzić, czy księgowy kupił mi

bilet lotniczy.

- Zostań jeszcze dziesięć minut - poprosił Leclerc, a Haldane zapytał:

- Dokąd on jedzie?

- Żeby zająć się Taylorem. Najpierw ma jednak randkę w Cyrku.

- Jak to, zająć się? Taylor nie żyje. Zapadła nieprzyjemna cisza.

- Wiesz doskonale, że Taylor podróżował pod przybranym nazwiskiem.

background image

Ktoś musi zabrać jego rzeczy, odzyskać film. Avery wybiera się w podróż

jako najbliższy krewny. Ministerstwo już wyraziło zgodę. Nie wiedziałem,

że i ciebie muszę pytać o pozwolenie.

- Ma zabrać ciało?

- Ma odzyskać film - odparł kategorycznie Leclerc.

- To robota operacyjna. Avery nie ma wyszkolenia.

- Podczas wojny bywali gorsi. Da sobie radę.

- Taylor nie dał sobie rady. Co zrobi Avery, jak to znajdzie? Przywiezie w

kosmetyczce?

- Czy moglibyśmy omówić to później? - zaproponował Leclerc i znów

zwrócił się do pozostałych, uśmiechając się cierpliwie, jakby chciał

powiedzieć, że stary Adrian ma humory. - To było wszystko, czym

dysponowaliśmy jeszcze dziesięć dni temu. Potem dostaliśmy drugi

sygnał. Obszar wokół Kalkstadt został ogłoszony obszarem zamkniętym. -

Rozległy się podekscytowane szepty. - W promieniu, jak udało się nam to

ustalić, trzydziestu kilometrów. Odcięty, zamknięty dla ruchu. Wystawili

straż graniczną. - Rozejrzał się wokół stołu. - Wtedy poinformowałem

ministra. O wszystkich implikacjach nie mogę powiedzieć nawet wam,

52

HL ^^b ^^.___

4

ale pozwólcie, że wymienię jedną. - Ostatnie zdanie wypowiedział szybko,

szarpiąc siwiejące włosy nad uszami. Haldane został zapomniany.

- Na samym początku zdumiała nas - skinął głową pod adresem Haldane^;

był to pojednawczy gest w chwili zwycięstwa, ale Haldane go zignorował

- nieobecność sowieckich żołnierzy. Ich oddziały stacjonują w Rostocku,

background image

Witmarze i Schwerinie. - Palcem celował między proporczyki. - Ale

żadnego, potwierdziły to inne agencje, żadnego nie ma wokół Kalkstadt.

Jeśli jest tam jakaś broń, broń o wielkiej sile niszczenia, to dlaczego nie

ma tam sowieckich żołnierzy?

- Może byli tam technicy, sowieccy technicy w cywilnych ubraniach? -

zasugerował McCulloch.

- Uważam to za mało prawdopodobne - skromny uśmieszek. - W

podobnych przypadkach, gdy transportowano broń taktyczną,

rozpoznawaliśmy obecność choćby jednego oddziału wojsk sowieckich. Z

drugiej jednak strony pięć tygodni temu kilku sowieckich żołnierzy

widziano pod Gustweiler, dalej na południe. - Wrócił do mapy. - Przez

jedną noc kwaterowali w piwiarni. Niektórzy nosili oznaki artylerzystów;

inni nie mieli w ogóle żadnych oznak. Można by wnioskować, że coś

przywieźli, zostawili i wyjechali.

Woodford zaczął się niepokoić. Chciał wiedzieć, do czego to wszystko

prowadzi, jakie wnioski wyciągnęli w ministerstwie? Nie miał

cierpliwości do zagadek.

Leclerc zaczął mówić swoim akademickim tonem. Przynosiło to kapitalny

efekt: fakty są faktami i nie ma o czym dyskutować

- Sekcja badań wykonała wspaniałą robotę. Całkowita długość obiektów

na tych fotografiach - mogli całkiem dokładnie to obliczyć - jest równa

długości sowieckich rakiet średniego zasięgu. Dysponując tymi

informacjami - lekko postukał w mapę kostkami palców, aż zaczęła się

kołysać na boki - ministerstwo uznało za niewykluczone, że mamy do

czynienia z sowieckimi pociskami pod wschodnioniemiecką kontrolą.

Sekcja badań - dodał szybko - nie jest skłonna posuwać się tak daleko.

background image

Zatem, jeśli przeważy pogląd ministerstwa, jeśli oni mają rację, to w

naszych rękach znajduje się - tu nadszedł moment kulminacyjny - coś, co

przypomina sytuację kubańską, tyle że - starał się mówić łagodnie, żeby

ewentualnie móc się wycofać - coś znacznie groźniejszego.

Miał ich.

- Właśnie na tym etapie - wyjaśniał - ministerstwo poczuło się

uprawnione do zatwierdzenia przelotu. Jak wiecie, przez ostatnie cztery

lata departamentowi ograniczono prawo robienia zdjęć lotniczych do

regularnych

53

linii cywilnych lub wojskowych. A nawet to wymagało zgody

Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Odszedł od tematu. -1 tu dygresja:

To naprawdę była bardzo zła sytuacja. - Jego oczy zdawały się czegoś

szukać. Wszyscy patrzyli na niego nerwowo, czekając, aż znów będzie

referować sprawę. - Tym razem ministerstwo zgodziło się odstąpić od

zasady i miło mi poinformować, że to zadanie przypadło naszemu

departamentowi. Wybraliśmy najlepszego pilota, jakiego mogliśmy

znaleźć na naszych listach. Lansena. - Ktoś podniósł z niedowierzaniem

wzrok; nazwiskami agentów nigdy się nie posługiwano. - Lansen zgodził

się, za opłatą, zejść z kursu podczas lotu czarterowego z Diisseldorfu do

Finlandii. Taylora wysłano, żeby odebrał film; zginął na lotnisku. Wygląda

to na wypadek drogowy.

Za oknem słychać było samochody jadące w deszczu. Dźwięk

przypominał szelest papieru na wietrze. Ogień wygasł; został tylko dym,

wisiał jak całun nad stołem.

Sandford podniósł rękę.

background image

- Jaki to typ rakiet?

- Sandał, średniego zasięgu. Powiedziano mi w sekcji badań, że po raz

pierwszy pokazano go na Placu Czerwonym w październiku

sześćdziesiątego drugiego. Od tamtego czasu zaczął się cieszyć nawet

pewną złą sławą. To właśnie sandale Rosjanie zainstalowali na Kubie.

Sandał jest też - rzut oka na Woodforda - bezpośrednim potomkiem

niemieckiego V2 z czasów wojny. - Wziął inne fotografie z biurka i

położył je na stole. - Oto fotografia z materiałów sekcj i badań,

przedstawia rakietę typu Sandał. Powiedziano mi, że wyróżnia się tak

zwanym fartuchem kloszowym -wskazał podstawę pocisku - i małymi

statecznikami. Od podstawy do dziobu ma dwanaście metrów długości.

Jeśli dokładnie się przyjrzycie, zobaczycie zakładki w pobliżu zacisków

mocujących, o tutaj, trzymająma-teriał maskujący na właściwym miejscu.

Jak na ironię, nie dysponujemy zdjęciem sandała w pokrywie maskującej.

Możliwe, że mają je Amerykanie, ale na tym etapie nie czuję się

uprawniony do rozmów z nimi.

Woodford szybko zareagował.

- Oczywiście, że nie.

- Ministrowi bardzo zależało, żebyśmy przedwcześnie ich nie alarmowali.

Wystarczy tylko słowo „rakieta", żeby wywołać gwałtowną reakcję

Amerykanów. Zanim się zorientujemy, na czym stoimy, wyślą swoje U2

nad Rostok. - Zachęcony ich śmiechem, Leclerc kontynuował: -Minister

zauważył coś jeszcze, jak sądzę, mogę wam to przekazać. Kraj, który jest

najbardziej narażony na atak tych rakiet - mają zasięg około tysiąca trzystu

kilometrów - to być może nasz kraj. Z pewnością nie są to

54

background image

Stany Zjednoczone. Z politycznego punktu widzenia byłby to zły moment,

żeby się chować za plecami Amerykanów. W końcu, jak to powiedział

minister, zostały nam jeszcze ze dwa własne zęby.

- Cóż za porównanie - sarkastycznie odezwał się Haldane. Avery zwrócił

się do niego ze złością, którą ledwie stłumił.

- Mógłby pan sobie darować. -1 nieomal dodał: miej pan trochę litości.

Haldane przez chwilę mierzył Avery'ego chłodnym spojrzeniem, potem

odwrócił wzrok. Nie było w tym jednak wybaczenia, tylko odroczył

sprawę.

Ktoś zapytał, co mają teraz robić: załóżmy, że Avery nie znajdzie filmu

Taylora? Przypuśćmy, że go tam już nie ma? Czy można będzie

zorganizować kolejny przelot?

- Nie - odparł Leclerc. - Kolejny przelot nie wchodzi w rachubę. To zbyt

niebezpieczne. Będziemy musieli spróbować czegoś innego.

Wyglądało na to, że nie chce dalej się nad tym rozwodzić, ale odezwał się

Haldane:

- Na przykład co?

- Może przerzucimy tam człowieka. To chyba jedyny sposób.

- Nasz departament? - zapytał z niedowierzaniem Haldane. - Przerzuci

człowieka? Ministerstwo nigdy się na to nie zgodzi. Chciałeś, oczywiście,

powiedzieć, że zrobi to Cyrku?

- Powiedziałem ci już, jak się sprawy mają. Nie chcesz mi, Adrian, chyba

powiedzieć, że nie możemy tego zrobić? - popatrzył błagalnym wzrokiem

na zebranych. - Każdy z nas tutaj, poza młodym Averym, ma dwadzieścia

lat albo i więcej stażu w tym interesie. Zapomnieliście więcej o agenturze,

niż połowa ludzi z Cyrku kiedykolwiek wiedziała.

background image

- Proszę! Proszę! - krzyknął Woodford.

- Przyjrzyj się własnej sekcji, Adrian; przyjrzyj się badaniom. W ciągu

ostatnich pięciu lat co najmniej ze sześć razy Cyrk przychodził do ciebie,

prosił o poradę, korzystał z twoich urządzeń i umiejętności. Może

nadejdzie czas, że tak samo będą prosić o agentów! Ministerstwo

pozwoliło nam na przelot. Dlaczegóż by nie miało pozwolić także na

agentów?

- Wspomniałeś o trzecim sygnale. Nie rozumiem, co to takiego?

- Śmierć Taylora - wyjaśnił Leclerc.

Avery wstał, kiwnął głową na do widzenia i na palcach poszedł do drzwi.

Haldane patrzył za nim.

55

Na biurku zastał notatkę od Carol: Dzwoniła twoja żona. Wszedł do jej

pokoju. Siedziała przy maszynie do pisania, ale nie pisała.

- Nie mówiłbyś o biednym Wilfie Taylorze w ten sposób - powiedziała -

gdybyś lepiej go znał.

- Niby jak? Wcale o nim nie mówiłem.

Pomyślał, że powinien jąpocieszyć; pomyślał, że ona teraz na to czeka.

Pochylił się do przodu, aż końcówki jej włosów musnęły jego policzek.

Przekrzywił głowę i dotknęli się skroniami. Poczuł, jak jej skóra porusza

się na płaskiej kości czaszki. Przez chwilę tak pozostali. Carol siedziała

wyprostowana, patrzyła prosto przed siebie, z rękami po obu stronach

maszyny do pisania, Avery niezręcznie nachylony. Położyć dłoń pod jej

ramieniem i dotknąć jej piersi? Nie, nie zrobi tego. Oboje łagodnie

odsunęli się od siebie. Avery wyprostował się.

- Telefonowała twoja żona. Powiedziałam, że jesteś na zebraniu. Chce z

background image

tobą pilnie rozmawiać.

- Dziękuję. Właśnie wybieram się do domu.

- John, co się dzieje? Co to za zamieszanie z Cyrkiem? Co Leclerc

zamierza?

- Myślałem, że wiesz. Powiedział, że wciągnie cię na listę.

- Nie o to mi chodzi. Dlaczego znów ich okłamuje? Podyktował notatkę

służbową do Controla o jakichś ćwiczeniach i o tym, że wybierasz się za

granicę. Pine zaniósł to osobiście. Oszalał na punkcie jej renty; renty pani

Taylor. Szukał precedensów i Bóg wie czego jeszcze. Nawet podanie jest

ściśle tajne. John, on buduje jeden ze swoich domków z kart. Wiem, że tak

jest. Na przykład, kto to jest Leiser?

- Nie wolno ci o tym wiedzieć. To agent, Polak.

- Czy on pracuje dla Cyrku? - Zmieniła temat: - No i dlaczego to ty

jedziesz? To kolejna sprawa, której nie rozumiem. A jeśli już mowa o tym,

dlaczego musiał pojechać Taylor? Jeśli Cyrk ma kurierów w Finlandii,

dlaczego nie skorzystaliśmy z ich pomocy? Po co było wysyłać biednego

Taylora? Nawet teraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych samo mogłoby

rozwiązać ten problem. Jestem tego pewna. On po prostu nie da im szansy;

on chce wysłać ciebie.

- Nie rozumiesz - odparł krótko Avery.

- Jeszcze jedno! - zawołała, gdy już odchodził. - Dlaczego Adrian Haldane

tak cię nienawidzi?

56

Wstąpił do księgowości, po czym wziął taksówkę do Cyrku. Leclerc

powiedział, że może to umieścić w kosztach. Był zmartwiony, że Sarah

próbowała skontaktować się z nim w takiej chwili. Prosił, żeby nigdy nie

background image

dzwoniła do departamentu. Leclerc twierdził, że to wbrew zasadom

bezpieczeństwa.

- Co studiowałeś w Oksfordzie? To był Oksford, prawda? - zapytał Smiley

i poczęstował go wymiętym papierosem z paczki z dziesięcioma sztukami.

- Języki. - Avery poklepał się po kieszeniach, szukając zapałek.

-Niemiecki i włoski. - Kiedy Smiley nic nie powiedział, dodał: - Głównie

niemiecki.

Smiley był niskim, roztargnionym mężczyzną o tłustych palcach i

smutnym spojrzeniu. Było w nim coś mrocznego i nieprzyjemnego, coś,

co wprawiało w zakłopotanie. Avery spodziewał się różnych

niespodzianek, ale nie tego.

- No, no. - Smiley pokiwał głową, rozmawiając ze sobąw myślach. Był to

bardzo osobisty komentarz. - Jak sądzę, chodzi o kuriera w Helsinkach.

Chcesz mu przekazać film. Według planu ćwiczeń.

- Tak.

- To niezwykła prośba. Jesteś pewien... wiesz, jakich rozmiarów jest ten

film?

- Nie. Długa pauza.

- Powinieneś spróbować dowiedzieć się takich rzeczy - powiedział Smiley

uprzejmym tonem. - Rozumiesz, kurier będzie może chciał to ukryć.

- Przykro mi.

- Och, to nie ma znaczenia.

Avery'emu przypomniał się Oksford i czytanie eseju przed opiekunem

akademickim.

- Może powinienem coś ci powiedzieć. - Smiley zamyślił się. - Jestem

pewien, że Leclerc wie już o tym od Controla. Chcemy ci udzielić

background image

wszelkiej pomocy, na jaką nas stać, wszelkiej. Bywały czasy - znów się

zamyślił w ten dziwny, wymijający jakby sposób, charakterystyczny dla

jego zachowania - kiedy nasze departamenty rywalizowały ze sobą.

Zawsze uważałem, że to bardzo źle. I tak sobie myślę, czy mógłbyś

powiedzieć mi choć trochę, troszeczkę... Control tak bardzo chce wam

pomóc. Nie powinniśmy popełniać głupstw wynikających z ignorancji.

- To zadanie ćwiczebne. W warunkach bojowych. Sam niewiele o nim

wiem.

57

- Chcemy pomóc - powtórzył Smiley. - Jaki jest kraj docelowy, wasz

domniemany cel?

- Nie wiem. Odgrywam w tym tylko małą rólkę. To ćwiczenia.

- Ale skoro to trening, po co tyle tajemnic.

- No, dobrze. To Niemcy - powiedział Avery.

- Dziękuję.

Smiley wydawał się zakłopotany. Popatrzył na swoje ręce, które trzymał

na biurku przed sobą. Zapytał Avery'ego, czy wciąż pada. Avery odparł, że

niestety chyba tak.

- Przykro mi w związku z Taylorem - powiedział Smiley. Avery odparł, że

owszem, że tak, że to był dobry człowiek.

- Wiesz, kiedy dostaniesz swój film? Dziś wieczór? Jutro? Domyślam się,

że Leclerc da ci go raczej dzisiaj wieczorem.

- Nie wiem. Zależy, jak to pójdzie. W tej chwili po prostu nie mogę

powiedzieć.

- Tak - nastąpiła długa, dziwna cisza.

On jest jak starzec, pomyślał Avery, zapomina, że nie jest sam.

background image

- Tak, jest tyle trudnych do przewidzenia szczegółów. Robiłeś coś takiego

już wcześniej?

- Raz czy dwa razy.

I znów Smiley uśmiechnął się i jakby nie zauważył przerwy w rozmowie.

- Jak tam towarzystwo na Blackfriars Road? Znasz Haldane'a? - zapytał,

ale widać było, że nie zależy mu na odpowiedzi.

- Jest teraz w sekcji badań.

- Oczywiście. Świetny umysł. Wiesz, wasi ludzie od badań cieszą się

doskonałą opinią. Konsultowaliśmy się z nimi niejednokrotnie. Hal-dane i

ja byliśmy na jednym roku w Oksfordzie. Potem, podczas wojny, jakiś

czas pracowaliśmy razem. Absolwent Wydziału Filologii Klasycznej

Oksfordu. Powinniśmy go tu wziąć po wojnie. Zdaje się, że lekarze

martwili się stanem jego płuc.

- Nie słyszałem.

- Doprawdy? - uniósł komicznie brwi. - W Helsinkach jest hotel, który

nazywa się Książę Danii. Naprzeciwko Dworca Głównego. Znasz go

przypadkiem?

- Nie. Nigdy nie byłem w Helsinkach.

- Nie byłeś? No proszę. - Smiley patrzył na niego z niepokojem. -To

bardzo dziwna historia. Taylor też brał udział w ćwiczeniach?

- Nie wiem. Ale hotel znajdę - odparł Avery z lekkim zniecierpliwieniem.

58

Ml

- Tuż za drzwiami sprzedają periodyki i pocztówki. Wejście jest tylko

jedno. - Mówił tak, jakby chodziło o sąsiedni dom. - I kwiaty. Najlepszym

rozwiązaniem byłoby chyba, gdybyś tam poszedł, jak tylko odzyskasz

background image

film. Poproś ludzi w stoisku z kwiatami, żeby przesłali tuzin czerwonych

róż pani Avery w hotelu Imperiał w Torquay. Albo pół tuzina. Tyle

powinno wystarczyć. Nie chcemy przecież marnować pieniędzy, prawda?

Kwiaty są tam takie drogie. Podróżujesz pod własnym nazwiskiem?

- Tak.

- Jakaś konkretna przyczyna? Nie chcę być zbyt ciekawski - dodał

pospiesznie - ale życie jest takie krótkie...

- Z tego, co wiem, sporządzenie fałszywego paszportu zajęłoby dużo

czasu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych... -Nie powinien odpowiadać.

Powinien mu poradzić, żeby zajął się swoimi sprawami.

- Przepraszam - powiedział Smiley i zmarszczył się, jakby popełnił

nietakt. - Zawsze możesz przyjść do nas. Po paszporty, oczywiście. -W

zamierzeniu była to uprzejmość. - Po prostu wyślij kwiaty. Gdy będziesz

wychodził z hotelu, sprawdź zegarek ze wskazaniami zegara ściennego.

Pół godziny później wróć do głównego wejścia. Kierowca taksówki

rozpozna cię i otworzy drzwi samochodu. Wsiądź, pojedź i daj mu film.

Och, i zapłać mu, proszę. Zwyczajną opłatę za przejazd. Tak łatwo

zapomina się o tych szczegółach. Jak cię szkolono?

- A co jeśli nie będę miał filmu?

- W tym przypadku nic. Nie zbliżaj się do hotelu. Nie jedź do Helsinek.

Zapomnij o tym.

Avery'emu wydało się, że instrukcja jest nadzwyczaj klarowna.

- Kiedy uczyłeś się niemieckiego, poznałeś trochę literaturę XVII wieku?

- zapytał z nadzieją w głosie Smiley, gdy Avery wstawał. - Gry-phius,

Lohenstein; tacy poeci?

- To był przedmiot nadprogramowy. Obawiam się, że nie.

background image

- Nadprogramowy - mruknął Smiley. - Co za głupie słowo. Pewnie

chodziło im o przedmiot nadobowiązkowy. To bardzo ważne.

Kiedy dotarli do drzwi, powiedział:

- Masz teczkę albo coś takiego?

- Tak.

- Kiedy będziesz miał ten film, włóż go do kieszeni. I nieś teczkę w ręku.

Gdyby cię śledzili, będą obserwować teczkę. Tak już jest. Jeślibyś gdzieś

ją wyrzucił, będą szukać jej, a nie ciebie. Nie sądzę, żeby Finowie byli

bardzo wyrafinowani. To tylko wskazówka szkoleniowa, rzecz jasna. Ale

nie martw się. Moim zdaniem zbytnie zaufanie do technik

59

operacyjnych to pomyłka. - Odprowadził Avery'ego do drzwi i wrócił

ciężkim krokiem do pokoju Controla.

Avery szedł po schodach do mieszkania, zastanawiając się, jak zareaguje

Sarah. Żałował, że nie zadzwonił, bo nie znosił, kiedy zastawał ją w

kuchni, a zabawki Anthony'ego rozrzucone po dywanie w salonie. Powroty

bez uprzedzenia były do niczego. Przerażały ją, jakby spodziewała się, że

zrobił coś strasznego.

Nie nosił kluczy; Sarah zawsze była w domu. Chyba nie miała przyjaciół;

nigdy nie chodziła na kawę ani nie wyprawiała się po zakupy. Wyglądało

to tak, jakby nie umiała sama sprawiać sobie przyjemności.

Nacisnął dzwonek, usłyszał, jak Anthony woła: „Mamusiu, mamusiu!", i

czekał, aż usłyszy jej kroki. Kuchnia była na końcu korytarza, ale tym

razem Sarah nadeszła z sypialni; szła lekko, jakby była bosa.

Otworzyła drzwi, nie patrząc na niego. Miała na sobie bawełniany szlafrok

i rozpinany sweter.

background image

- Boże, jak długo cię nie było - powiedziała, odwróciła się i niepewnym

krokiem poszła w stronę sypialni. - Coś złego? - zapytała przez ramię. -

Zamordowali kogoś jeszcze?

- O co chodzi, Sarah? Źle się czujesz?

Anthony biegał dookoła i pokrzykiwał, bo ojciec wrócił do domu. Sarah

usiadła na łóżku.

- Dzwoniłam do lekarza. Nie wiem, co to jest- powiedziała, jakby choroba

nie była jej sprawą.

- Masz temperaturę?

Obok łóżka postawiła miskę z zimną wodą i flanelowy ręcznik. Wyżęła go

i przyłożyła do czoła.

- Będziesz musiał sam sobie dać radę - powiedziała. - Obawiam się, że to

nie jest równie ekscytujące jak szpiegostwo. Nie masz zamiaru mnie

zapytać, co się stało?

- Kiedy przyjdzie lekarz?

- Do dwunastej ma zabiegi. Pojawi się potem, jak sądzę. Poszedł do

kuchni, a Anthony za nim. Na stole nadal stały resztki

śniadania. Zadzwonił do jej matki w Reigate i poprosił, żeby zaraz

przyjechała.

Było tuż przed pierwszą, gdy przyszedł lekarz. Gorączka, powiedział; jakiś

bakcyl dał znać o sobie.

Myślał, że zacznie płakać, gdy jej powiedział, że wyjeżdża za granicę.

Przyjęła to do wiadomości, przemyślała, a potem zaproponowała mu, żeby

poszedł się spakować.

60

- Czy to ważne? - zapytała nagle.

background image

- Oczywiście. Niezwykle.

- Dla kogo?

- Dla ciebie, dla mnie. Dla nas wszystkich, jak sądzę.

- A dla Leclerca?

- Mówiłem ci już. Dla nas wszystkich. Obiecał Anthony'emu, że mu coś

przywiezie.

- Dokąd jedziesz?

- Lecę samolotem.

- Dokąd?

Już mu miał powiedzieć, że to wielka tajemnica, ale przypomniał sobie

małą córeczkę Taylora.

Pocałował żonę na do widzenia, zabrał walizkę do holu i postawił na

wycieraczce. Ze względu na Sarah w drzwiach były dwa zamki i należało

otwierać je jednocześnie. Usłyszał, jak pyta:

- Czy to jest niebezpieczne?

- Nie wiem. Wiem tylko, że to coś dużego.

- Jesteś tego pewien? Zawołał, prawie zrozpaczony:

- Słuchaj, dlaczego mam to wszystko oceniać?! To nie jest kwestia

polityki, nie rozumiesz? To kwestia faktów. Nie możesz tego przyjąć? Nie

mogłabyś choć raz w życiu powiedzieć mi, że robię coś dobrego? -Wszedł

do sypialni. Trzymała książkę w tanim wydaniu i udawała, że czyta. -

Wszyscy musimy zakreślić linię wokół naszego życia, nie wiedziałaś? Nie

chcę, żebyś ciągle mnie pytała: „Czy jesteś pewien?" To jest tak, jakbyś

pytała, czy powinniśmy mieć dzieci, czy powinniśmy się pobierać. To bez

sensu.

- Biedny John - powiedziała, odkładając książkę i patrząc na niego

background image

krytycznie. - Lojalność bez wiary. To musi być dla ciebie bardzo trudne. -

Mówiła bez krzty zaangażowania, jakby rozpoznawała społeczne zło.

Pocałunek był jak zdrada jej ideałów.

Haldane czekał, aż ostatni opuszczą pokój; przyszedł późno, odejdzie

późno, nigdy nie mieszał się z tłumem.

- Dlaczego mi to zrobiłeś? - zapytał Leclerc.

Mówił jak aktor zmęczony sztuką. Mapy i fotografie rozrzucone były po

stole między pustymi kubkami i popielniczkami. Haldane nie

odpowiedział.

- Czego ty usiłujesz dowieść, Adrian?

- Co to było z tym podstawianiem człowieka?

61

Leclerc podszedł do umywalki i nalał sobie szklankę wody z kranu.

- Nie obchodzi cię Avery, prawda? - zapytał.

- Jest młody. Ja już jestem zmęczony.

- W gardle mi zaschło od gadania. Ty też się napij. Dobrze ci zrobi na

kaszel.

- Ile lat ma Gorton? - Haldane wziął szklankę, wypił i oddał ją Lec-

lercowi.

- Pięćdziesiąt.

- Więcej. Jest w naszym wieku. Był w naszym wieku podczas wojny.

- Zapomina się takie rzeczy. Tak, musi mieć pięćdziesiąt pięć albo sześć.

- Na etacie? - dopytywał się Haldane. Leclerc pokręcił głową.

- Nie zakwalifikował się. Przerwana służba. Poszedł po wojnie do komisji

kontrolnej. Kiedy ta spakowała manatki, chciał zostać w Niemczech. Żona

Niemka, jak sądzę. Przyszedł do nas, a my daliśmy mu kontrakt. Nie

background image

moglibyśmy w żadnym razie go tam zatrzymać, gdyby był na etacie. -

Wypił łyk wody, delikatnie, jak dziewczyna. - Dziesięć lat temu mieliśmy

trzydziestu ludzi w terenie. Teraz mamy dziewięciu. Nie mamy nawet

własnych kurierów ani tajnych agentów.

- Jak często składa raporty o uciekinierach? Leclerc wzruszył ramionami.

- Nie dochodzi do mnie cała jego papierkowa robota. Twoi ludzie powinni

wiedzieć. Rynek chyba się skurczył, gdy zamknęli granicę w Berlinie.

- Przedstawiają mi tylko wartościowsze raporty. Ten jest pierwszym, od

roku, który spłynął na moje biurko z Hamburga. Zawsze wydawało mi się,

że on ma jakąś inną funkcję.

Leclerc znów pokręcił głową.

- Kiedy jego kontrakt wygasa? - zapytał Haldane.

- Nie wiem. Po prostu nie wiem.

- Przypuszczam, że musi się bardzo niepokoić. Przysługuje mu odprawa

czy emerytura?

- To tylko kontrakt trzyletni. Nie ma odprawy. Żadnych dodatków. Ma,

oczywiście, szansę na przedłużenie po sześćdziesiątce, jeśli będziemy go

potrzebowali. To jest korzyść płynąca z pracy na zlecenie.

- Kiedy ostatni raz odnawiano jego kontrakt?

- Zapytaj Carol. Pewnie jakieś dwa lata temu. Może wcześniej.

- Mówiłeś o podstawieniu tam człowieka - przypomniał znów Haldane.

62

- Po południu jeszcze raz idę do ministra.

- Już wysłałeś Avery'ego. Nie powinieneś był tego robić, wiesz przecież.

- Ktoś musiał jechać. Chcesz, żebym prosił Cyrk?

- Avery zachował się bardzo impertynencko - zauważył Haldane. Deszcz

background image

spływał rynnami, zostawiał szare ślady na brudnych szybach.

Leclerc chciał skłonić Haldane'a do mówienia, ale Haldane nie miał nic do

powiedzenia.

- Nie wiem jeszcze, co minister myśli o śmierci Taylora. Będzie mnie

pytać teraz, po południu, a ja powinienem przedstawić swojąwersję.

Poruszamy się w ciemno. - Jego głos odzyskał siłę. - Ale może mi polecić,

to tylko wróżenie z kart, Adrian, może mi polecić, żebym podstawił tam

człowieka.

- No i co?

- Powiedzmy, że poproszę cię, żebyś zorganizował sekcję operacyjną,

przeprowadził badania, spreparował papiery, przygotował wyposażenie;

powiedzmy, że poprosiłbym cię o wyszukanie, wyćwiczenie i osadzenie w

terenie agenta. Zrobiłbyś to?

- Bez informowania Cyrku?

- A dlaczego ich informować? Haldane pokręcił głową.

- Bo to nie nasza robota. My nie jesteśmy nawet odpowiednio

wyekwipowani. Oddaj to Cyrkowi i pomóż im w kwestiach czysto

wojskowych. Oddaj to w ręce starych wygów, takich jak Smiley albo

Leamas...

- Leamas nie żyje.

- W porządku, zatem zostaje Smiley.

- Smiley jest na wylocie. — Haldane poczerwieniał.

- Więc Guiliamowi albo któremuś z pozostałych. Jakiemuś

profesjonaliście. Mająteraz pokaźną stajnię. Idź, spotkaj się z Controlem,

niech przejmą sprawę.

- Nie - odparł stanowczo Leclerc, odstawiając szklankę na stół. — Nie,

background image

Adrian. Jesteś w departamencie równie długo jak ja, znasz nasze

wytyczne. „Podejmować wszelkie konieczne kroki - tak to zapisano

-wszelkie konieczne kroki dla uzyskiwania, analizy i weryfikacji

informacji służących wywiadowi wojskowemu na tych obszarach, na

których nasze potrzeby nie mogą zostać zaspokojone konwencjonalnymi

środkami wojskowymi". - Podkreślał każde słowo uderzeniem małej

pięści. - A jak sądzisz, w jaki sposób uzyskałem zgodę na przelot?

- W porządku - ustąpił Haldane. - Mamy nasze wytyczne. Ale świat się

zmienił. Teraz rozgrywamy innągrę. Wtedy byliśmy na samym szczycie:

63

pontonowe łodzie w bezksiężycowe noce, schwytany samolot wroga,

radiostacje i tak dalej. Obaj wiemy, bo razem to robiliśmy. Ale to się

zmieniło. To inna wojna; inny sposób walki. W ministerstwie wiedzą o

tym doskonale. -I dodał: -Nie ufaj zanadto Cyrkowi; nie licz na dobrą wolę

tych ludzi.

Popatrzyli na siebie, zdziwieni. Była to chwila zrozumienia. Leclerc

odezwał się cicho:

- To zaczęło się od siatki agentów, prawda? Pamiętasz, jak Cyrk połykał

ich jednego po drugim? Ministerstwo powiedziało: „Grozi nam powielanie

wysiłków na kierunku polskim, Leclerc. Postanowiłem, że Polską zajmie

się Control". Kiedy to było? W lipcu czterdziestego ósmego. I to

postępuje, rok po roku. Nie tylko z twoimi pięknymi teczkami. Robią z

nami, co chcą, nie rozumiesz? Satelity! Metody nieoperacyjne! To sposób

na uśpienie nas! Wiesz, jak teraz nazywają nas w Withehall? Chłopaki z

łaski na uciechę.

Zapadła długa cisza.

background image

- Jestem od badań, a nie od roboty operacyjnej - powiedział Haldane.

- Bywałeś od operacji.

- Jak my wszyscy.

- Wiesz, jaki jest cel. Znasz całe tło. Nie ma takiego drugiego. Weź, kogo

chcesz: Avery'ego, Woodforda, kogo tylko chcesz.

- Już nie umiemy postępować z ludźmi. Chciałem powiedzieć: prowadzić

agenturę. - Haldane zrobił się nadspodziewanie nieśmiały. - Jestem od

badań. Pracuję z teczkami.

- Nie mieliśmy dla ciebie innej roboty aż do tej chwili. Jak długo to trwa?

Dwadzieścia lat.

- Wiesz, co to znaczy, takie rozmieszczenie rakiet? - zapytał Haldane. -

Wiesz, jakie to wywołuje zamieszanie? Muszą mieć wyrzutnie, osłony

przed podmuchem, rowy na kable, budynki kontrolne, muszą mieć bunkry

na składowanie głowic bojowych, przyczepy z paliwem i utleniaczami. To

przede wszystkim. Rakiety nie pełzają nocą; przemieszczają się jak

wędrowne wesołe miasteczko. Do tej pory mielibyśmy inne sygnały albo

Cyrk by je miał. A co do śmierci Taylora...

- Na litość boską, myślisz, że wywiad opiera się na niepodważalnych

prawdach filozoficznych? Czy każdy ksiądz ma udowadniać, że Chrystus

urodził się w Boże Narodzenie? - Jego mała głowa wysunięta była do

przodu. Próbował wyciągnąć z Haldane'a to, co tamten, jego zdaniem,

ukrywał. - Nie wszystko udowodnisz matematycznie. Nie jesteśmy

uczonymi, jesteśmy funkcjonariuszami. Musimy zmagać się z

rzeczywistością taką, jaka ona jest. Musimy zmagać się z ludźmi i

faktami!

64

background image

- Doskonale, zatem fakty: jeśli on przepłynął rzekę, to jak udało mu się

uchronić film? Jak naprawdę zrobił te zdjęcia? Dlaczego nie ma śladu, że

aparat fotograficzny się trząsł? Wcześniej pił, kołysał się na czubkach

palców, czas naświetlania był wystarczająco długi, wiesz przecież.

Powiedział, że nastawił długi czas naświetlania. - Haldane był

wystraszony. Nie bał się Leclerca, nie bał się operacji; bał się siebie. -

Dlaczego dał Gortonowi za darmo to, co innym chciał sprzedać za

pieniądze? Dlaczego w ogóle ryzykował życie, żeby zrobić te zdjęcia?

Wysłałem Gortonowi listę pytań dodatkowych. Mówi, że nadal stara się

odszukać tego człowieka. - Przeniósł wzrok na model samolotu i teczki na

biurku Leclerca. - Myślisz o Peenemiinde, prawda? - ciągnął. - Chcesz,

żeby to było jak Peenemiinde.

- Nie powiedziałeś mi, co ty byś zrobił, gdybym otrzymał te instrukcje.

- Nigdy ich nie dostaniesz. Nigdy, nigdy. - Mówił z wielką stanowczością,

prawie triumfalnie. - Jesteśmy martwi, nie rozumiesz? Przetłumacz to

sobie. Chcą, żebyśmy poszli spać, a nie na wojnę. - Wstał. -Także to nie

ma znaczenia. W końcu to tylko akademicka dyskusja. Czy naprawdę

sądzisz, że Control nam pomoże?

- Zgodzili się pomóc nam w kwestii kuriera.

- Tak. I to najbardziej mnie dziwi.

Haldane zatrzymał się przed fotografią przy drzwiach.

- To Malherbe, prawda? Ten chłopak, który zginął. Dlaczego wybrałeś to

nazwisko?

- Nie wiem. Po prostu przyszło mi do głowy. Pamięć płata dziwne figle.

- Nie powinieneś był wysyłać Avery'ego. Nie mamy w tym interesu, żeby

wykorzystywać go do takich zadań.

background image

- W nocy przekopałem się przez karty personalne. Mamy odpowiedniego

człowieka. To znaczy takiego, którego moglibyśmy wysłać. - Dodał

śmiało: - Agenta, wyszkolonego operatora radiostacji, mówiącego po

niemiecku, kawalera.

Haldane stał bez ruchu.

- Wiek? - zapytał w końcu.

- Czterdzieści. Trochę ponad.

- Musiał być wtedy bardzo młody.

- Zrobił dobrą robotę. Złapali go w Holandii, a on im uciekł.

- Jak go złapali? Króciutka pauza.

5 - Za późno na wojnę

65

- Nie ma tego w zapisie.

- Inteligentny?

- Ma chyba całkiem niezłe kwalifikacje. Znów długa cisza.

- Ja też. Zobaczymy, co Avery przywiezie.

- Zobaczymy, co powie ministerstwo.

Leclerc zaczekał, aż kaszel na korytarzu ucichnie, i dopiero wtedy włożył

płaszcz. Chciał się przejść, zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i zjeść

lunch w swoim klubie; najlepszy jaki serwowali. Zastanawiał się, co to

będzie; klub zszedł na psy w ciągu ostatnich kilku lat. Po lunchu odwiedzi

wdowę po Taylorze. Potem do ministerstwa.

Woodford jadł lunch z żoną U Gorringe'a.

- Młody Avery wybrał się w swoją pierwszą podróż - powiedział. -Clarkie

go wysłał. Powinien dobrze się postarać.

- Może też da się zabić - odparła nieprzyjemnym tonem. Nie mogła pić,

background image

bo zakazał jej tego lekarz. - Wtedy będziecie mieli dopiero bal. Chryste, to

będzie zabawa na cztery fajerki! Przybywajcie do Blackfriars na bal! -

Dolna warga jej drżała. - Dlaczego ci młodzi zawsze są tacy cudowni? I

my byliśmy młodzi, prawda?... Chryste, nadal jesteśmy! Czy coś z nami

nie tak? Możemy jeszcze poczekać ze starzeniem się, prawda? Nie

możemy...

- No już dobrze, kotku - powiedział. Przestraszył się, że będzie płakała.

6 Start

Avery siedział w samolocie, wspominając dzień, kiedy Haldane nie

pojawił się w departamencie. Przypadkiem był to pierwszy dzień miesiąca,

to musiał być lipiec, i Haldane nie przyszedł do biura. Avery nic o tym nie

wiedział, dopóki nie zadzwonił do niego Woodford, po wewnętrznej linii, i

nie powiedział mu o tym. Avery uspokajał go, że może Haldane jest chory

albo są jakieś przeszkody natury osobistej. Ale Woodford był nieugięty.

Powiedział, że był u Leclerca w pokoju i popatrzył na grafik urlopów.

Haldane zaczynał dopiero w sierpniu.

- Zadzwoń do niego do mieszkania, John. Zadzwoń do niego - naciskał. -

Porozmawiaj z jego żoną. Sprawdź, co się z nim dzieje.

66

Avery był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Ci dwaj

pracowali ze sobą od dwudziestu lat, a nawet on wiedział, że Haldane był

kawalerem.

- Sprawdź, gdzie jest - nalegał Woodford. —No, dalej, rozkazuję ci:

zadzwoń do niego do domu.

Wykonał rozkaz. Mógł powiedzieć Woodfordowi, żeby to zrobił sam, ale

brakło mu odwagi. Odezwała się siostra Haldane'a. Haldane leżał w łóżku;

background image

nawaliły mu płuca; nie chciał podać jej numeru telefonu do departamentu.

Avery spojrzał przypadkiem na kalendarz i zrozumiał, dlaczego Woodford

jest taki podniecony - był początek kwartału. Haldane mógł dostać nową

robotę i opuścić departament, nie mówiąc o tym Woodfordowi. Dzień czy

dwa później, gdy Haldane wrócił, Woodford okazywał mu niezwykłą

serdeczną miłość, dzielnie znosił jego sarkazm; był szczęśliwy, że Haldane

wrócił. Jakiś czas później Avery się przeraził. Zachwiała się w nim wiara,

gdyż dokładnie zbadał przyczyny tego niepokoju.

Zauważył, że jedni drugim przypisują tu jakieś wspaniałe zalety -jakby to

był spisek, w którym tylko Haldane nie uczestniczył. Leclerc, na przykład,

z rzadka tylko przedstawiał Avery'ego urzędnikowi z ministerstwa, nie

dodając czegoś w rodzaju: „Avery to najjaśniejsza z naszych nowych

gwiazd", albo, gdy chodziło o starszych kolegów: „John to moja pamięć.

Musisz zapytać Johna". Z tego samego powodu łatwo wybaczali sobie

wzajemnie wpadki. Robili to dla własnego dobra, bo nie śmieli myśleć, że

w departamencie jest miejsce dla głupców. Zrozumiał, że to zapewnia

ochronę przed złożonością współczesnego życia, pozwala na stworzenie

miejsca, w którym nadal istnieją normy. Departament był dla jego sług

wartością religijną. Jak mnisi, obdarzali go mistyczną tożsamością,

podczas gdy oni byli tylko trwożliwą, grzeszną bandą, która go tworzyła.

Mogli być cyniczni wobec siebie nawzajem, pogardliwi wobec

wyznaczonych zadań, ale ich wiara w departament płonęła jak ogień w

osobnej kapliczce, a oni nazywali to patriotyzmem.

Z tego wszystkiego, gdy patrzył na ciemniejące morze pod samolotem, na

zimne światło słoneczne ślizgające się po falach, poczuł, że serce drży mu

z miłości. Woodford ze swoją fajką i prostactwem był częścią tajnej elity,

background image

do której obecnie należał i on, Avery. Haldane. Haldane ponad wszystko,

ze swoimi krzyżówkami i ekscentryzmem, pasował do tej roli jako

bezkompromisowy intelektualista, irytujący i wyniosły. Było mu przykro,

że okazał się nieuprzejmy wobec Haldane'a. Uważał Dennisona i

McCullocha za niezrównanych techników, ludzi cichych, niewypowia-

dających się na odprawach, ale niezmożonych i -w końcu -zawsze

mających rację. Dziękował Leclercowi, dziękował gorąco za przywilej,

jakim

67

było poznanie tych ludzi, za ekscytację, którą niosła ta misja, za

możliwość wzniesienia się z niepewnego wczoraj do doświadczenia i

dojrzałości jutra, za to, że stał się mężczyzną działającym ramię w ramię z

innymi, zahartowanym w ogniu wojny, dziękował mu za precyzję rozkazu,

która uporządkowała anarchię panującą w jego duszy. Wyobrażał sobie, że

gdy Anthony dorośnie, też będzie go można wprowadzić w te zaniedbane

korytarze i przedstawić staremu Pine'owi, który ze łzami w oczach stanie

w swoim boksie i gorąco uściska ciepłą rękę młodzieńca.

W tej scenie Sarah nie odgrywała żadnej roli.

Avery lekko dotknął rogu długiej koperty w wewnętrznej kieszeni.

Zawierała pieniądze dla niego: dwieście funtów w niebieskiej kopercie

opatrzonej rządowym krzyżem. Słyszał o ludziach, którzy podczas wojny

zaszywali takie rzeczy w podszewki ubrań, i żałował, że tak nie jest w jego

przypadku. Wiedział, że to dziecinny pomysł; nawet uśmiechnął się, gdy

odkrył, że i on miewa takie zachcianki.

Przypomniał sobie Smileya i to wspomnienie troszkę go przestraszyło. I

przypomniał też sobie swoje dziecko u drzwi. Trzeba się uodpornić

background image

przeciwko sentymentom.

- Pani mąż wykonał dobrą robotę - mówił Leclerc. - Nie mogę powiedzieć

pani o szczegółach. Jestem pewien, że zginął bohaterską śmiercią.

Usta miała poplamione i brzydkie. Leclerc jeszcze nie widział, żeby ktoś

tak płakał; było to jak rana, która nie chce się zabliźnić.

- Co to znaczy, bohaterską śmiercią? - zamrugała. - Nie prowadzimy

wojny. Z tym już koniec, z całym tym gadaniem. On nie żyje. -

Powiedziała głupawo, ukryła ramię w zagłębieniu łokcia i powlokła się

przez jadalnię jak porzucona marionetka.

Dziecko gapiło się z rogu pokoju.

- Mam nadzieję - powiedział Leclerc - że otrzymam pani zgodę na

ubieganie się o rentę. Musi pani to zostawić nam. Im wcześniej się tym

zajmiemy, tym lepiej. Renta- oświadczył, jakby to była jego rodzinna

maksyma - wiele zmienia.

Konsul czekał obok urzędnika imigracyjnego. Wyszedł naprzód bez

uśmiechu. Wykonywał swój obowiązek.

- Pan nazywa się Avery? - zapytał.

Avery stanął przed wysokim mężczyzną w filcowym kapeluszu i ciemnym

płaszczu, mężczyzną surowym, o poczerwieniałej twarzy. Podali sobie

ręce.

- Pan Sutherland, konsul brytyjski, tak?

68

było poznanie tych ludzi, za ekscytację, którą niosła ta misja, za

możliwość wzniesienia się z niepewnego wczoraj do doświadczenia i

dojrzałości jutra, za to, że stał się mężczyzną działającym ramię w ramię z

innymi, zahartowanym w ogniu wojny, dziękował mu za precyzję rozkazu,

background image

która uporządkowała anarchię panującą w jego duszy. Wyobrażał sobie, że

gdy Anthony dorośnie, też będzie go można wprowadzić w te zaniedbane

korytarze i przedstawić staremu Pine'owi, który ze łzami w oczach stanie

w swoim boksie i gorąco uściska ciepłą rękę młodzieńca.

W tej scenie Sarah nie odgrywała żadnej roli.

Avery lekko dotknął rogu długiej koperty w wewnętrznej kieszeni.

Zawierała pieniądze dla niego: dwieście funtów w niebieskiej kopercie

opatrzonej rządowym krzyżem. Słyszał o ludziach, którzy podczas wojny

zaszywali takie rzeczy w podszewki ubrań, i żałował, że tak nie jest w jego

przypadku. Wiedział, że to dziecinny pomysł; nawet uśmiechnął się, gdy

odkrył, że i on miewa takie zachcianki.

Przypomniał sobie Smileya i to wspomnienie troszkę go przestraszyło. I

przypomniał też sobie swoje dziecko u drzwi. Trzeba się uodporrtić

przeciwko sentymentom.

- Pani mąż wykonał dobrą robotę - mówił Leclerc. - Nie mogę powiedzieć

pani o szczegółach. Jestem pewien, że zginął bohaterską śmiercią.

Usta miała poplamione i brzydkie. Leclerc jeszcze nie widział, żeby ktoś

tak płakał; było to jak rana, która nie chce się zabliźnić.

- Co to znaczy, bohaterską śmiercią? - zamrugała. - Nie prowadzimy

wojny. Z tym już koniec, z całym tym gadaniem. On nie żyje. -

Powiedziała głupawo, ukryła ramię w zagłębieniu łokcia i powlokła się

przez jadalnię jak porzucona marionetka.

Dziecko gapiło się z rogu pokoju.

- Mam nadzieję — powiedział Leclerc - że otrzymam pani zgodę na

ubieganie się o rentę. Musi pani to zostawić nam. Im wcześniej się tym

zajmiemy, tym lepiej. Renta- oświadczył, jakby to była jego rodzinna

background image

maksyma - wiele zmienia.

Konsul czekał obok urzędnika imigracyjnego. Wyszedł naprzód bez

uśmiechu. Wykonywał swój obowiązek.

- Pan nazywa się Avery? - zapytał.

Avery stanął przed wysokim mężczyzną w filcowym kapeluszu i ciemnym

płaszczu, mężczyzną surowym, o poczerwieniałej twarzy. Podali sobie

ręce.

- Pan Sutherland, konsul brytyjski, tak?

68

- Właściwie to konsul Jej Królewskiej Mości - odparł tamten, nieco

cierpko. - Jest różnica. - Mówił ze szkockim akcentem. - Skąd pan zna

moje nazwisko?

Szli razem w stronę głównego wejścia. Wszystko odbyło się bardzo

prosto. Avery dostrzegł dziewczynę za kontuarem; była blondynką,

całkiem ładną.

- To uprzejme z pańskiej strony, że fatygował się pan taki kawał drogi -

powiedział Avery.

- To tylko pięć kilometrów od miasta. Wsiedli do samochodu.

- Zabito go tuż obok, przy drodze - powiedział Sutherland. - Czy chce pan

zobaczyć to miejsce?

- Tak, chciałbym. Żeby opowiedzieć matce. -Nosił czarny krawat.

- Nazywa się pan Avery, prawda?

- Oczywiście; widział pan przecież mój paszport na biurku. - Su-

therlandowi się to nie spodobało, a Avery pożałował, że to powiedział.

Sutherland włączył silnik. Już mieli wjechać na środek drogi, gdy jakiś

citroen śmignął obok i zajechał im drogę.

background image

- Cholerny dureń - parsknął Sutherland. - Drogi sąjak szklanka. To chyba

jeden z tych pilotów. Żadnego pojęcia o szybkości.

Zobaczyli spiczastą czapkę za przednią szybą, gdy samochód pędził drogą

wzdłuż zasp, wyrzucając za sobą chmurki śniegu.

- Skąd pan przybywa? - zapytał konsul.

- Z Londynu.

Sutherland pokazał ręką przed siebie.

- Tu zginął pański brat. Tam, przy tym grzbiecie. Policja Uważa, że

kierowca musiał być wstawiony. Bardzo są ostrzy wobec pijanych za

kierownicą. - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

Avery patrzył na pokryte śniegiem równiny po obu stronach jezdni i

myślał o samotnym Angliku Taylorze, który mozolnie szedł poboczem, a

zimno wyciskało łzy z jego oczu.

- Na policję pojedziemy później - powiedział Sutherland. - Oczekują nas.

Zapoznają pana z wszelkimi szczegółami. Zarezerwował pan sobie pokój

tutaj?

- Nie.

Gdy dojechali do szczytu wzniesienia, Sutherland odezwał się z pełnym

urazy szacunkiem:

- To było dokładnie w tym miejscu, gdyby pan zechciał wysiąść.

- Dziękuję.

Sutherland trochę przyspieszył, jakby chciał stąd uciec.

69

- Pański brat szedł do hotelu. Do Reginy, właśnie do tego. Nie było

taksówki.

Zjechali z wzniesienia, a Avery zobaczył długie światła hotelu po drugiej

background image

stronie doliny.

- To doprawdy bardzo blisko - zauważył Sutherland. - Dotarłby w

piętnaście minut. Nawet mniej. Gdzie mieszka pańska matka?

Pytanie zaskoczyło Avery'ego.

- W Woodbridge, w Suffolk. - Właśnie tam odbywały się teraz wybory

uzupełniające; było to pierwsze miasto, jakie przyszło mu do głowy,

chociaż polityka go nie interesowała.

- Dlaczego nie wpisał właśnie jej?

- Przepraszam, nie rozumiem.

- Jako najbliższego krewnego. Dlaczego Malherbe nie wpisał jej zamiast

pana?

Może nie miało to być poważne pytanie; może konsul chciał, żeby Avery

mówił, bo był przybity; tymczasem wypytywanie wytrącało go z

równowagi. Ciągle był spięty po podróży, chciał, żeby to, co go dotyczy,

przyjmowano jako pewnik i nie poddawano go takiemu przesłuchaniu.

Zdał sobie też sprawę, że nie dość szczegółowo opracował rzekome

pokrewieństwo między Taylorem a sobą. Co Leclerc napisał w depeszy:

brat przyrodni ze strony ojca czy ze strony matki? Pospiesznie próbował

wymyślić koleje losu w rodzinie, śmierć, ponowne małżeństwo lub

separację, które prowadziłyby do uzyskania odpowiedzi na pytanie

Sutherlanda.

- Oto hotel - powiedział nagle konsul, a potem: - oczywiście, to nie moja

sprawa. Mógł wpisać kogokolwiek. - Uraza stawała się sposobem

prowadzenia rozmowy, urastała do rozmiarów filozofii. Mówił tak, jakby

wszystko, co miał do powiedzenia, pozostawało w sprzeczności z

powszechnie wyznawanymi poglądami.

background image

- Jest stara - odparł w końcu Avery. - Trzeba ją chronić przed wstrząsami.

Sądzę, że o tym myślał, kiedy wypełniał formularz paszportowy.

Chorowała; słabe serce. Przeszła kiedyś operację. - Brzmiało to bardzo

dziecinnie.

- Och.

Dotarli do przedmieść.

- Musi być sekcja zwłok - powiedział Sutherland. - Obawiam się, że

miejscowe prawo wymaga tego w przypadku nagłej śmierci.

Avery już miał się zirytować, ale Sutherland mówił dalej:

- Sprawia to, że formalności się komplikują. Policja kryminalna

zatrzymuje ciało do zakończenia sekcji. Prosiłem, żeby się pospieszyli, ale

nie wolno nalegać.

70

- Dziękuję. Myślałem, że od razu będę mógł odesłać ciało. - Gdy skręcili

z głównej ulicy na rynek, Avery zapytał niedbale, jakby nie miał w tym

osobistego interesu: - A co z jego rzeczami? Lepiej będzie, gdybym je

zabrał ze sobą, prawda?

- Wątpię, czy policja je wyda, dopóki nie otrzyma zgody od prokuratora.

Raport z sekcji zwłok trafia do niego, on daje zezwolenie. Czy pański brat

pozostawił testament?

- Nie mam pojęcia.

- Nie wie pan przypadkiem, czy to pan jest wykonawcą?

- Nie.

Sutherland roześmiał się ironicznie.

- Nie mogę się powstrzymać od myśli, że przyjechał pan trochę

przedwcześnie. Najbliższy członek rodziny to trochę co innego niż

background image

wykonawca ostatniej woli. Obawiam się, że nie dysponuje pan

właściwymi uprawnieniami, z wyjątkiem odesłania ciała. - Przerwał i

spojrzał za siebie, skręcając tyłem na miejsce parkingowe. - Jeśli nawet

policja przekaże mi rzeczy pańskiego brata, nie mam prawa ich wydać,

dopóki nie dostanę instrukcji z biura, a oni - nie pozwolił sobie przerwać -

nie wydadzą mi takich instrukcji, dopóki nie zostanie sporządzone

poświadczenie autentyczności testamentu albo zarządzenie

administracyjne. Ale mogę dać panu świadectwo zgonu -dodał

pocieszająco, otwierając drzwi po swojej stronie -jeśli wymaga tego

ubezpieczenie. - Popatrzył z ukosa na Avery'ego, jakby zastanawiał się,

czy on będzie się ubiegał o uzyskanie praw do choćby części spadku. -

Będzie to pana kosztować pięć szylingów za rejestrację konsularną i pięć

szylingów od poświadczonego egzemplarza. Co pan na to?

- Nic. - Razem weszli po schodkach do komisariatu policji.

- Spotkamy się z inspektorem Peersenem - wyjaśnił Sutherland. -Jest

całkiem dobrze nastawiony. Pozwoli pan, że ja się nim zajmę.

- Oczywiście.

- Udzielał mi wielokrotnie pomocy w sprawach PBP.

- W jakich sprawach?

- Poddanych Brytyjskich w Potrzebie. Latem mamy jedną taką sprawę na

dzień. To koszmar. Przy okazji, czy pański brat popijał? Są pewne

sugestie, że był...

- To możliwe - odparł Avery. - Mało się z nim kontaktowałem w ciągu

ostatnich pięciu lat.

Weszli do budynku.

Leclerc szedł ostrożnie szerokimi schodami ministerstwa. Mieściło się

background image

między Whitehall Gardens a rzeką. Drzwi były wielkie i nowe, otaczały je

71

rzeźby w pompatycznym stylu, który cieszył się wielkim uznaniem

lokalnych władz. Częściowo zmodernizowany gmach strzeżony był przez

sierżantów w czerwonych szarfach. Miał dwie windy; ta, która zjeżdżała,

była pełna, gdyż minęło wpół do piątej.

- Panie podsekretarzu - rozpoczął nieśmiało Leclerc. - Będę zmuszony

poprosić ministra o jeszcze jeden przelot.

- Marnuje pan czas - odparł podsekretarz z satysfakcją. - Już ten ostatni

napełniał go wielkimi obawami. Podjął decyzję polityczną: żadnych

przelotów więcej.

- Nawet jeśli chodzi o taki cel?

- Szczególnie jeśli chodzi o taki cel.

Podsekretarz lekko dotknął rogów tacki na korespondencję przychodzącą,

jak dyrektor banku dotykający sprawozdania z bilansu.

- Musi pan pomyśleć o czymś innym - powiedział. - O jakimś innym

sposobie. Czy nie ma bezbolesnych metod?

- Nie. Myślę, że moglibyśmy zainspirować ucieczkę z tego obszaru. To

czasochłonna sprawa. Ulotki, emisje propagandowe, bodźce finansowe.

Zdawało to egzamin podczas wojny. Musielibyśmy znaleźć dostęp do

mnóstwa ludzi.

- Brzmi to nieprawdopodobnie.

- Tak. Ale czasy się zmieniły.

- No to jakie są inne sposoby? Przecież jakieś są? - nalegał podsekretarz.

Leclerc znów się uśmiechnął, jakby chciał pomóc przyjacielowi, ale nie

potrafił przecież czynić cudów.

background image

- Agent. Krótkoterminowa operacja. Wejście i wyjście: razem może

tydzień.

- Ale kogo pan znajdzie do takiej roboty? - zapytał podsekretarz. -W

dzisiejszych czasach?

- Doprawdy kogo? To trudna sprawa.

Gabinet podsekretarza był wielki, ale ciemny, z rzędami oprawnych

książek pod ścianami. Modernizacja wpełzła do jego osobistego

sekretariatu, który urządzono w stylu współczesnym, ale tutaj proces się

zatrzymał. Poczekają z robotą, aż przejdzie na emeryturę. Gazowy

płomień palił się na marmurowym kominku. Na ścianie wisiał olej

przedstawiający bitwę morską. Słyszeli barki we mgle. Panowała tu

dziwnie marynistyczna atmosfera.

- Kalkstadt jest całkiem blisko granicy - zauważył Leclerc. - Nie

musielibyśmy korzystać z regularnych linii lotniczych. Moglibyśmy

wykonać lot ćwiczebny, zgubić drogę. Robiono to już wcześniej.

72

- Właśnie - powiedział podsekretarz i dodał: - Ten wasz człowiek, ten,

który zginął.

- Taylor?

- Nie obchodzą mnie nazwiska. Został zamordowany, czy tak?

- Nie ma dowodu - odparł Leclerc.

- Ale pan tak zakłada? Leclerc uśmiechnął się cierpliwie.

- Wydaje mi się, że obaj wiemy, panie podsekretarzu, że bardzo

niebezpiecznie jest czynić daleko idące założenia, gdy zaangażowana jest

w to polityka. Nadal proszę o kolejny przelot.

Podsekretarz poczerwieniał.

background image

- Mówiłem panu, że to jest poza dyskusją. Nie! Czy wyraziłem się jasno?

Mówiliśmy o rozwiązaniach alternatywnych.

- Jest jedna alternatywa. Sądzę jednak, że raczej nie dotyczyła ona mojego

departamentu. To sprawa dla was i dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

- O?

- Zasugerować coś londyńskim dziennikom. Dać bodźca opinii

publicznej. Wydrukować zdjęcia.

- I?

- Obserwować ich. Obserwować wschodnich Niemców i sowiecką

dyplomację, obserwować ich łączność. Rzucić kamień do stawu i patrzeć,

co z tego wyniknie.

- Mogę panu szczegółowo powiedzieć, co wyniknie. Protest ze strony

Amerykanów, który będzie się odbijał echem w tych korytarzach przez

następne dwadzieścia lat.

- Oczywiście. Zapomniałem o tym.

- Szczęściarz z pana. Sugerował pan podstawienie agenta.

- To była tylko wstępna sugestia. Nikogo konkretnego nie miałem na

myśli.

- Niech pan posłucha - powiedział podsekretarz rozstrzygającym tonem

człowieka zmęczonego. - Stanowisko ministra jest bardzo proste.

Sporządziliście raport. Jeśli jest prawdziwy, to zmienia całą naszą politykę

obronną. Prawdę powiedziawszy, zmienia wszystko. Nie znoszę sensacji,

podobnie jak minister. Skoro nawarzyliście piwa, musicie je wypić.

- Gdybym znalazł człowieka - powiedział Leclerc - pojawiłby się problem

środków. Pieniądze, trening i oprzyrządowanie. Być może dodatkowy

personel. Transport. Podczas gdy przelot...

background image

- Dlaczego pan tak mnoży trudności? O ile się orientuję, po to was

powołano.

73

- Dysponujemy specjalistycznymi umiejętnościami, panie podsekretarzu.

Ale wprowadziłem cięcia, jak pan wie. Jest wiele ograniczeń. Niektóre z

naszych działań zakończyły się, bądźmy szczerzy. Nie próbowałem cofnąć

zegara. To w końcu - lekki uśmiech - cokolwiek anachroniczna sytuacja.

Podsekretarz zerknął za okno, na światła nad rzeką.

- A mnie się ona wydaje całkiem współczesna. Rakiety i tego typu sprawy.

Nie sądzę, żeby minister uznał ją za anachroniczną.

- Nie odnoszę się do celu, ale do metod ataku: musiałby to być wypad

graniczny. Rzadko to robiono od zakończenia wojny. Chociaż jest to

rodzaj tajnych działań wojskowych, z którymi mój departament

tradycyjnie jest zaznajomiony. Albo był.

- Do czego pan zmierza?

- Tylko myślę na głos, panie podsekretarzu. Zastanawiam się, czy Cyrk

nie jest lepiej wyposażona do takich zadań. Może powinien pan

porozmawiać z Controlem. Mogę im obiecać wsparcie moich ludzi od

uzbrojenia.

- Chce pan powiedzieć, że nie dacie sobie z tym rady?

- Nie z tym, co posiadam. Control może. To znaczy, dopóki minister nie

utworzy nowego departamentu. Doprawdy, dwóch departamentów. Nie

zdawałem sobie sprawy, że panowie tak bardzo obawiacie się rozgłosu.

- Dwóch?

- Control będzie się czuł zobowiązany powiadomić Ministerstwo Spraw

Zagranicznych. To jego obowiązek. Tak jak ja informuję was. I od tego

background image

momentu zacznie się ból głowy.

- Gdyby oni tylko czegoś się dowiedzieli - rzucił z pogardą podsekretarz -

od jutra trąbiono by o tym po wszystkich klubach.

- Istnieje takie niebezpieczeństwo - przyznał Leclerc. - A jeśli chodzi o

szczegóły, to zastanawiam się, jak jest w Cyrku z umiejętnościami

wojskowymi. Stanowisko rakiet to skomplikowana sprawa: wyrzutnie,

osłony przed podmuchem, rowy na kable; wszystko to wymaga

odpowiednich procedur i analiz. Control i ja moglibyśmy połączyć siły, jak

sądzę...

- To nie wchodzi w rachubę. Żadna z was para. Nawet gdyby współpraca

wam się powiodła, znów odezwałaby się polityka: koniec z monolitami.

- A, tak. Oczywiście.

- Załóżmy, że robicie to samodzielnie; załóżmy, że znajduje pan

człowieka, co by się z tym wiązało?

- Dodatkowy kosztorys. Pilne dofinansowanie. Dodatkowy personel.

Instalacje ćwiczebne. Ochrona ministerialna, specjalne legitymacje

74

i uprawnienia. -1 znów szpila: -1 jakaś pomoc ze strony Controla...

moglibyśmy ją uzyskać pod dowolnym pretekstem. Syrena mgielna

zaryczała żałobnie nad rzeką.

- Jeśli to jedyny sposób...

- Może przedstawi to pan ministrowi - zaproponował Leclerc. Milczenie.

Leclerc mówił dalej:

- Przekładając to na język praktyki, potrzebowalibyśmy prawie

trzydziestu tysięcy funtów.

- Księgowanych?

background image

- Po części. Rozumiem, że wolałby pan uniknąć rozmowy o szczegółach.

- Poza szczegółami dotyczącymi skarbu państwa. Proponuję, żeby pan

sporządził prowizoryczny kosztorys.

- Doskonale. Taki szkic. Znów milczenie.

- To nie jest wielka suma, jeśli przyrównać ją do ryzyka - powiedział

podsekretarz, sam siebie pocieszając.

- Potencjalnego ryzyka. Chcemy wyrażać się jasno. Nie udaję, że nie mam

wątpliwości. Są podejrzenia, poważne podejrzenia. -Nie mógł się

powstrzymać, żeby nie dodać: - Cyrk zażądałby dwa razy tyle. Oni lekką

ręką wydają pieniądze.

- A zatem trzydzieści tysięcy funtów i nasza ochrona?

- I człowiek. Ale to już ja go muszę znaleźć. - Śmieszek. Podsekretarz

powiedział nagle:

- Sąpewne szczegóły, o których minister nie chciałby wiedzieć. Zdaje pan

sobie z tego sprawę?

- Oczywiście. Sądzę, że to pan weźmie na siebie ciężar rozmowy.

- Sądzę, że zrobi to minister. Udało się panu mocno go zaniepokoić.

- Nigdy nie powinniśmy czynić tego naszemu mistrzowi, naszemu

wspólnemu mistrzowi - wyrecytował Leclerc z diaboliczną pobożnością.

Podsekretarz chyba nie uważał, żeby mieli jednego mistrza. Wstali.

- A tak przy okazji - powiedział Leclerc. - Renta dla pani Taylor.

Przygotowuję podanie do Skarbu. Uważają, że powinien podpisać je

minister.

- Dlaczego, na litość boską?

- Jest pytanie, czy zginął w akcji. Podsekretarz zamarł.

- To skrajna arogancja. Chce pan od ministra potwierdzenia, że Taylor

background image

został zamordowany.

- Proszę o wdowią rentę - zaprotestował poważnym tonem Leclerc. -Był

jednym z najlepszych moich ludzi.

75

- Oczywiście. Oni zawsze tacy są. Minister nie podniósł wzroku, gdy

weszli.

Inspektor wstał z krzesła. Był niskim, tłustym mężczyzną o wygolonym

karku. Nosił cywilne ubranie. Avery pomyślał, że to detektyw. Podał im

rękę z wyrazem zawodowej żałoby, wskazał nowoczesne krzesła z

tekowymi poręczami i zaproponował cygara z puszki. Odmówili, więc

zapalił sam i zaczął wykorzystywać cygaro na dwa sposoby: jako

przedłużenie swoich krótkich palców, gdy gestykulował, żeby coś

podkreślić, i jako przyrząd do rysowania w pełnym tytoniowego dymu

powietrzu przedmiotów, o których mówił. Często pokazywał, że podziela

smutek Avery'ego: wpychał podbródek w kołnierzyk i rzucał spod

opuszczonych brwi spojrzenia pełne współczucia. Najpierw zrelacjonował

okoliczności wypadku, pochwalił, nie szczędząc nużących szczegółów,

wysiłki policji zmierzające do odnalezienia samochodu, co rusz

podkreślając osobiste zainteresowanie szefa policji, który był uosobieniem

anglofila. Wyraził też swoje osobiste przekonanie, że winny zostanie

odnaleziony i ukarany z całą surowością fińskiego prawa. Przez jakiś czas

rozwodził się nad tym, jak podziwia wszystko, co brytyjskie, nad

uczuciem do królowej i sir Winstona Churchilla, nad urokami fińskiej

neutralności i w końcu. .. przeszedł do ciała.

Może powiedzieć z dumą, że sekcja została już ukończona, a pan

prokurator (jeg° własne słowa) oświadczył, że okoliczności śmierci pana

background image

Malherbe nie dają podstaw do podejrzeń mimo znaczącej ilości alkoholu w

jego krwi. Barman z lotniska zeznał o pięciu szklankach steinhagera.

Po czym zwrócił się do Sutherlanda:

- Czy chciałby zobaczyć brata? - zapytał, sądząc pewnie, że zwracanie się

w osobie trzeciej jest wyrazem delikatności.

Sutherland był zakłopotany.

- To zależy od pana Avery'ego - powiedział, jakby ta sprawa przekraczała

jego kompetencje.

Obaj spojrzeli na Avery'ego.

- Raczej nie - odparł Avery.

- Jest tylko jedna trudność. Chodzi o identyfikację - wyjaśnił Peersen.

- Identyfikację? - powtórzył Avery. - Mojego brata?

- Widział pan jego paszport - wtrącił Sutherland - zanim mi go pan

przysłał. W czym problem?

Policjant pokiwał głową.

- Tak, tak. - Otworzył szufladę i wyjął plik listów, portfel i kilka fotografii.

76

- Nazywał się Malherbe. - Mówił płynną angielszczyzną z ciężkim

amerykańskim akcentem, który całkiem nieźle pasował do cygara. -W

paszporcie jest Malherbe. To był dobry paszport, prawda? - Peersen

popatrzył na Sutherlanda.

Avery'emu wydało się, że w nachmurzonej twarzy konsula zobaczył

pewne wahanie.

- Oczywiście.

Peersen zaczął przeglądać listy. Niektóre odkładał do teczki leżącej przed

nim, inne wrzucał z powrotem do szuflady. Za każdym razem, gdy

background image

dodawał list do stosiku na biurku, pomrukiwał:

- No, no. - Albo: - Tak, tak.

Avery poczuł, że spływa potem. Złożone ręce miał mokre.

- A więc pański brat nazywał się Malherbe? - znów zapytał, gdy skończył

sortowanie.

- Oczywiście - przytaknął Avery. Peersen uśmiechnął się.

- Wcale nie oczywiście - powiedział, celując w niego cygarem i kiwając

przyjacielsko głową, jakby znalazł punkt sporny w debacie. -Wszystko, co

miał, listy, ubrania, prawo jazdy, wszystko należy do pana Taylora. Zna go

pan może?

W umyśle Avery'ego powstała koszmarna blokada. Koperta, co ma zrobić

z kopertą? Pójść do ubikacji i zniszczyć ją, póki nie jest za późno? Wątpił,

czy to zadziała: koperta jest sztywna i lśniąca. Nawet jeśli ją podrze,

strzępki będą pływały w sedesie. Widział, że Peersen i Sutherland patrzą

na niego, czekają, że coś powie, ale jedyną rzeczą, o której był w stanie

pomyśleć, była ta koperta - ciężar w wewnętrznej kieszeni.

Udało mu się wykrztusić:

- Nie znam. Mój brat i ja... - Brat przyrodni ze strony ojca czy ze strony

matki? - Mój brat i ja rzadko się widywaliśmy. Był starszy. Nie

dorastaliśmy razem. Miał wiele różnych zajęć, nie umiał się na niczym

skupić. Może ten Taylor był jego przyjacielem... który... - Avery wzruszył

ramionami, próbując dać do zrozumienia, że Malherbe i dla niego stanowił

zagadkę.

- Ile pan ma lat? - zapytał Peersen. Jego szacunek dla żałobnika zdawał

się maleć.

- Trzydzieści dwa.

background image

- A ile miał lat Malherbe? - rzucił niby przypadkiem. - O ile lat był od

pana starszy?

Sutherland i Peersen widzieli paszport i wiedzieli, ile lat miał Taylor.

Pamięta się wiek zmarłych. Tylko Avery, jego brat, nie miał pojęcia, ile lat

miał nieboszczyk.

77

- O dwanaście - zaryzykował. - Mój brat miał czterdzieści cztery.

-Dlaczego musi tyle mówić?

Peersen uniósł brwi.

- Tylko czterdzieści cztery? Więc i paszport nie jest w porządku. Peersen

zwrócił się do Sutherlanda, wskazał cygarem drzwi w końcu

pokoju i powiedział radośnie, jakby zakończył spór między przyjaciółmi:

- Teraz pan widzi, dlaczego mam problemy z identyfikacją. Sutherland

wyglądał na bardzo rozzłoszczonego.

- Pan Avery powinien obejrzeć ciało - zasugerował Peersen - wtedy

będziemy mieli pewność.

- Panie inspektorze - powiedział Sutherland. - Tożsamość pana Mal-herbe

została ustalona na podstawie jego paszportu. Nasze Ministerstwo Spraw

Zagranicznych zapewniło, że pan Avery został wymieniony przez pana

Malherbe jako jego najbliższy krewny. Powiedział mi pan, że nie widzi

niczego podejrzanego w okolicznościach jego śmierci. Według

zwyczajowej procedury może pan teraz wydać mi jego rzeczy osobiste, dla

dokończenia formalności w Zjednoczonym Królestwie. Pan Avery mógłby

zapewne zająć się ciałem brata.

Peersen zdawał się rozważać propozycję. Wyjął pozostałe papiery Taylora

ze stalowej szuflady biurka i dodał je do stosiku na blacie. Zadzwonił do

background image

kogoś i zaczął mówić po fińsku. Po kilku minutach ordynans wniósł starą

skórzaną teczkę i inwentarz, który podpisał Sutherland. W tym czasie ani

Avery, ani Sutherland nie odzywali się do inspektora.

Peersen odprowadził ich do drzwi frontowych. Sutherland nalegał, że sam

będzie niósł teczkę i papiery. Poszli do samochodu. Avery czekał, aż

Sutherland się odezwie, ale ten nic nie mówił. Jechali około dziesięciu

minut. Miasto było słabo oświetlone. Avery zauważył, że na dwa pasy

jezdni wysypano chemikalia. Środek i rynsztoki nadal pokryte były

śniegiem. Ulicę oświetlały lampy neonowe, ich mdłe światło zdawało się

ustępować przed gęstniejącym mrokiem. Co jakiś czas Avery dostrzegał

strome drewniane dachy, wysoką białą czapkę policjanta, dochodził go też

odgłos tramwaju.

Od czasu do czasu zerkał za siebie, przez tylną szybę.

Woodford stał w korytarzu, palił fajkę i uśmiechał się do wychodzących

współpracowników. To była jego magiczna godzina. Poranki były inne.

Tradycja wymagała, żeby niższy stopniem personel stawiał się

78

o wpół do dziesiątej, a oficerowie o dziesiątej albo kwadrans po dziesiątej.

Teoretycznie wyżsi rangą pracownicy departamentu zostawali do późna,

żeby uporządkować papiery. Dżentelmen, mawiał Leclerc, nigdy nie

patrzy na zegarek. Obyczaj powstał w czasie wojny, gdy oficerowie

rankiem wysłuchiwali raportu pilotów samolotów rozpoznawczych po

powrocie z lotu, a w późnych godzinach albo w nocy odprawiali agentów.

W owych dniach młodszy personel pracował na zmiany, ale nie dotyczyło

to oficerów, którzy rozpoczynali i kończyli służbę, gdy pozwalały im na to

pełnione obowiązki. Teraz tradycja podporządkowana została innemu

background image

celowi. Były zatem dni, gdy Woodford i jego koledzy nie bardzo wiedzieli,

czym wypełnić czas do piątej trzydzieści. Nie dotyczyło to Haldane'a, na

którego przygarbionych barkach opierała się naukowa reputacja

departamentu. Pozostali szkicowali projekty, które nigdy nie miały być

przedłożone, sprzeczali się łagodnie między sobą

0 urlopy, harmonogramy dyżurów i biurowe meble albo z ogromnym

zainteresowaniem rozwiązywali problemy personelu pracującego w ich

sekcjach.

Berry, szyfrant, wyszedł na korytarz i założył na spodnie spinacze

rowerowe.

- Jak tam twoja pani, Berry? - zapytał Woodford. Trzeba trzymać rękę na

pulsie.

- Ma się doskonale, dziękuję, sir. - Wyprostował się, przejechał

grzebieniem po włosach. - To wstrząsające, ta sprawa z Wilfem Taylorem,

sir.

- Wstrząsające. Był dobrym druhem.

- Pan Haldane zamknie archiwum. Pracuje do późna.

- Naprawdę? Cóż, teraz wszyscy mamy pełne ręce roboty. Berry ściszył

głos.

- A szef sypia w biurze, sir. Prawdziwa sytuacja kryzysowa. Słyszałem, że

poszedł na spotkanie z ministrem. Przysłali po niego samochód.

- Dobranoc, Berry. - Dużo wiedzą, pomyślał z zadowoleniem Woodford i

zaczął się włóczyć po korytarzu.

W pokoju Haldane'a paliła się regulowana lampa do czytania. Rzucała

krótki, silny strumień światła na leżącą przed nim teczkę, oświetlała

kontury jego twarzy i ręce.

background image

- Pracujemy do późna? - zagadnął Woodford.

Haldane rzucił jedną teczkę na tackę z korespondencją wychodzącą

1 wziął następną.

- Ciekawe, jak sobie radzi młody Avery; dobrze chłopakowi idzie.

Słyszałem, że szef jeszcze nie wrócił. To musi być długie posiedzenie. -

79

Woodford usadowił się w skórzanym fotelu. Była to własność Haldane'a.

Przywiózł go z własnego mieszkania i siadywał w nim, żeby rozwiązywać

swoje łamigłówki po drugim śniadaniu.

- A niby dlaczego ma mu dobrze iść? To żaden geniusz - powiedział

Haldane, nie podnosząc wzroku.

- Jak Clarkie poradził sobie u żony Taylora? - zapytał Woodford. -Jak to

przyjęła?

Haldane westchnął i odłożył teczkę.

- Przekazał jej złą wiadomość. To wszystko, co wiem.

- Nie słyszałeś, jak ją przyjęła? Nie powiedział ci?

Woodford, jak zwykle, mówił głośniej niż trzeba, gdyż był

przyzwyczajony do przekrzykiwania się z żoną.

- Naprawdę nie mam pojęcia. Poszedł sam. Rozumiem, że wolał to

zatrzymać dla siebie.

- Myślałem, że poszedł może z tobą... Haldane pokręcił głową.

- Najpierw był z Averym.

- To duża rzecz, prawda?... Możliwe, że duża?

- Możliwe. Zobaczymy - odparł łagodnie Haldane. Nie zawsze bywał

szorstki wobec Woodforda.

- Coś nowego na froncie Taylora?

background image

- Attache lotniczy w Helsinkach zlokalizował Lansena. Ten potwierdził,

że przekazał film Taylorowi. Rosjanie przechwycili Lansena nad

Kalkstadt; dwa migi. Przelecieli nad nim i pozwolili mu lecieć dalej.

- Boże - powiedział oszołomiony Woodford. - To się zazębia.

- Nic z tych rzeczy; to się zgadza z tym, co wiemy. Jeśli zamknęli ten

obszar, to dlaczego nie mieliby go patrolować? Prawdopodobnie zamknęli

go na czas manewrów, ćwiczeń ziemno-powietrznych. Przecież mogli

zmusić Lansena do lądowania. Z całej tej sprawy nic nie wynika.

Leclerc stanął w drzwiach. Miał czysty kołnierzyk ze względu na ministra

i czarny krawat ze względu na Taylora.

- Przyjechałem samochodem - powiedział. - Wypożyczyli go nam

bezterminowo z puli ministerstwa. Ministrowi sprawiło przykrość, gdy się

dowiedział, że nie mamy ani jednego. To humber z kierowcą, jak u Con-

trola. Powiedziano mi, że szofer jest sprawdzony. - Popatrzył na Haldane^.

-Postanowiłem powołać sekcję specjalną. Chcę, żebyś stanął na jej czele.

Badania przekazuję tymczasowo Standfordowi. Zmiana dobrze mu zrobi. -

Uśmiechnął się nagle, jakby nie mógł się już dłużej powstrzymać. Był

bardzo podekscytowany. - Podstawiamy człowieka. Minister wyraził

zgodę. Bierzemy się do pracy od zaraz. Jutro z samego rana chcę

80

się spotkać z szefami sekcji. Adrian, oddaję ci do dyspozycji Woodforda i

Avery'ego. Bruce, utrzymuj kontakt z chłopakami; sprowadź starych

szkoleniowców. Minister zatwierdzi trzymiesięczne kontrakty dla

tymczasowego personelu. Oczywiście, żadnych dodatkowych zaobowią-

zań. Zwykły program: radiostacja, szkolenie z bronią, szyfry, obserwacja,

walka wręcz i maskowanie. Będzie nam potrzebne locum. Może Avery

background image

powinien się tym zająć, jak tylko wróci. Zwrócę się do Controla w sprawie

dokumentów; wszyscy fałszerze przeszli do niego. Będą nam potrzebne

raporty graniczne z okolic Lubeki, zeznania uciekinierów, szczegóły

dotyczące pól minowych i zapór. - Popatrzył na zegarek. - Adrian, mogę

cię prosić na słówko?

- Powiedz mi - odezwał się Haldane - ile na ten temat wie Cyrk?

- Tylko to, co my im powiemy. A co?

- Wiedzą, że Taylor nie żyje. Wie o tym całe Whitehall.

- Prawdopodobnie.

- Wiedzą, że Avery odbiera film w Finlandii. Pewnie nie przegapili

raportu centrali bezpieczeństwa lotów na temat samolotu Lansena. Mają

swoje sposoby, żeby dostrzec to i owo...

- No i co?

- Więc to nie jest tylko kwestia tego, co im powiemy, prawda?

- Przyjdziesz na jutrzejsze zebranie? - zapytał trochę przygnębiony

Leclerc.

- Chyba będę się wgryzał w moje instrukcje. Jeśli nie masz nic przeciwko

temu, wolałbym dowiedzieć się paru rzeczy. Dziś wieczór i może jutro.

- Doskonale. Jakoś ci pomóc? - zapytał skonsternowany Leclerc.

- Może dałbyś mi na jakąś godzinkę twój samochód?

- Oczywiście. Chcę, żebyśmy wszyscy z niego korzystali, to nasze

wspólne dobro. A to dla ciebie. - Wręczył Haldane'owi zieloną kartę w

celofanie. - Minister podpisał to osobiście - dawał do zrozumienia, że jak

błogosławieństwo papieża podpis ministra ma różne stopnie

autentyczności. - Więc zrobisz to? Podejmiesz się zadania?

Haldane jakby nie słyszał. Znów otworzył teczkę i popatrzył z

background image

zaciekawieniem na zdjęcie Polaka, chłopca, który walczył z Niemcami

dwadzieścia lat temu. Młoda, surowa twarz - była na niej wypisana nie tyle

obawa o życie, ile walka o przetrwanie.

- No cóż, Adrian - nagle wykrzyknął z ulgą Leclerc - to drugie

przyrzeczenie!

Haldane uśmiechnął się z przymusem, tak jakby te słowa miały oznaczać

coś, o czym zapomniał.

6 - Za późno na wojnę

81

- Wygląda na to, że doskonale wiedział, jak przetrwać - zauważył.

Wreszcie, wskazując teczkę, powiedział: - Niełatwo takiego zabić.

- Jako najbliższy krewny - zaczął Sutherland - ma pan prawo wyrazić

życzenie co do losu ciała pańskiego brata.

- Owszem.

Sutherland mieszkał w małym domku z oknem pełnym kwiatów w

doniczkach. Tylko to odróżniało je, zewnętrznie czy też wewnętrznie, od

pierwowzorów z mieszkalnych okolic Aberdeen. Gdy szli podjazdem,

Avery spostrzegł w oknie kobietę w średnim wieku. Miała na sobie fartuch

i coś odkurzała. Przypominała mu panią Yates i jej kota.

- Na zapleczu mam biuro - powiedział Sutherland, jakby chciał

podkreślić, że nie pławi się w luksusie. - Proponuję, żebyśmy już teraz

sfinalizowali sprawę. Nie powinienem pana dłużej zatrzymywać. - Mówił

tym samym Avery'emu, że nie zaprasza go na kolację. - Co sugerowałby

pan w kwestii przetransportowania go do Anglii?

Siedli po dwóch stronach biurka. Za głową Sutherlanda wisiała akwarela -

jasnofioletowe wzgórza odbijające się w błękitnym szkockim jeziorze.

background image

- Chciałbym skorzystać z transportu lotniczego.

- Wie pan, że to kosztowne?

- Mimo wszystko chciałbym, żeby przewieziono go samolotem.

- Na pogrzeb?

- Oczywiście.

- Tu nie ma żadnego „oczywiście" - odparł z niesmakiem Sutherland. -

Jeśli pański brat - wyraźnie było słychać cudzysłów w jego słowach, ale

postanowił grać do końca - miałby zostać skremowany, to przepisy

lotnicze są zupełnie inne.

- Rozumiem. Frzepraszam.

- W mieście jest zakład pogrzebowy, Barford i Spółka. Jeden z partnerów

jest Anglikiem ożenionym ze Szwedką. Mamy tu wpływową mniejszość

szwedzką. Robimy, co w naszej mocy, żeby wspierać społeczność

brytyjską. W tych okolicznościach chciałbym, żeby pan jak najszybciej

wrócił do Londynu. Proponuję, żeby pan upoważnił mnie do skorzystania

z usług Barforda.

- W porządku.

- Jak tylko wydadzą mu ciało, wręczę mu paszport pańskiego brata.

Będzie musiał odebrać świadectwo lekarskie, które podaje przyczynę

zgonu. Skontaktuję go z Peersenem.

- Dobrze.

82

I

- Będzie mu także potrzebne świadectwo zgonu wydane przez

miejscowego urzędnika stanu cywilnego. Wychodzi taniej, jeśli samemu

background image

się tym zająć. Na wypadek gdyby pieniądze miały znaczenie dla pańskich

ludzi.

Avery nic nie powiedział.

- Kiedy znajdzie już odpowiedni lot, postaramy się o list przewozowy i

bilet na bagaż. Jak sądzę, tego rodzaju bagaże przewozi się zwykle nocą.

Fracht jest tańszy i... /

- Tak będzie dobrze.

- Okej. Barford zapewni trumnę ciśnieniową. Może być z metalu albo z

drewna. Dołączy również zaświadczenie od siebie, że trumna zawiera

wyłącznie zwłoki, i to te same, o których jest mowa w paszporcie i

świadectwie zgonu. Wspominam o tym, żeby pan wiedział, co odbierze w

Londynie. Barford załatwi to wszystko bardzo szybko. Dopilnuję tego. Ma

chody w miejscowych spółkach czarterowych. Im szybciej...

- Rozumiem.

- Jestem pewien, że pan rozumie. - Sutherland uniósł brwi, jakby Avery

dopuścił się impertynencji. - Peersen okazał się bardzo rozsądny. Nie chcę

nadużywać jego cierpliwości. Barford ma współpracującą z nim firmę w

Londynie... to Londyn, prawda?

- Tak, Londyn.

- Wydaje mi się, że będzie chciał jakiejś zaliczki. Proponuję, żeby

zostawił mi pan pieniądze za pokwitowaniem. Co do rzeczy pańskiego

brata, to rozumiem, że ci, którzy pana wysłali, chcieliby odzyskać listy

-pchnął je przez biurko.

- Był tam też film. Niewywołany film - mruknął Avery i włożył listy do

kieszeni.

Sutherland ostentacyjnie wyjął egzemplarz inwentarza, który podpisał na

background image

komendzie, rozpostarł go przed sobą i przebiegł palcem po kolumnie z

lewej strony.

- Nie wymieniono tu filmu. Czy był też aparat fotograficzny?

- Nie.

- Aha.

Odprowadził Avery'ego do drzwi.

- Niech pan lepiej powie temu, kto pana wysłał, że paszport Malher-be'a

był nieważny. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało nam okólnik z

numerami; było ich dwadzieścia kilka. Paszport pańskiego brata miał

jeden z tych numerów. Musiała tu być jakaś wpadka. Chciałem już o tym

raportować, gdy nadeszła depesza z Ministerstwa Spraw Zagranicznych

upoważniająca pana do zabrania rzeczy Malherbe'a. - Roześmiał

83

się krótko. Był wyraźnie zły. - Cóż za nonsens. Ministerstwo nigdy nie

wysłałoby czegoś takiego samo z siebie. Nie mająprawa, chyba że

przedstawiłby im pan odpowiednie dokumenty, a tych nie mógłby pan

zdobyć w środku nocy. Ma się pan gdzie zatrzymać? Regina to niezły

hotel, blisko lotniska. I za miastem. Na pewno znajdzie pan drogę. Wy,

panowie, dostajecie wspaniałe diety.

Avery szybko odszedł podjazdem, zachowując w myślach niezatarty obraz

szczupłej, zgorzkniałej, wykrzywionej ze złości twarzy Sutherlan-da na tle

szkockich wzgórz.

Drewniane domki przy drodze bielały w ciemnościach jak duchy wokół

stołu operacyjnego.

Gdzieś w pobliżu Charing Cross, w piwnicy jednego z tych niesamowitych

osiemnastowiecznych domów, pomiędzy Villiers Street a rzeką, znajduje

background image

się klub bez nazwy na drzwiach. Schodzi się tam rzeźbioną, kamienną

klatką schodową. Poręcz, podobnie jak stolarska wykładzina na

Blackfriars Road, pomalowana jest na ciemnozielono i wymaga wymiany.

Członkowie klubu to dziwna gromadka. Niektórzy noszą się w stylu

wojskowym, kilku w nauczycielskim, paru w urzędniczym; inni znów są z

ziemi niczyjej londyńskiego towarzystwa od bukmacherów po

dżentelmenów. Dla ludzi z zewnątrz, a może i dla siebie samych,

prezentują obraz bezmyślnej odwagi; rozmawiają szyfrem, któremu

człowiek z wyczuciem językowym może się tylko z daleka przysłuchiwać.

Pełno tu starych twarzy i młodych ciał; młodych twarzy i starych ciał; w

tym miejscu napięcie wojny przeszło w napięcie czasu pokoju, podczas

rozmowy podnosi się głos, żeby zagłuszyć ciszę, a szklanki, żeby

zagłuszyć samotność; jestto miejsce, w którym spotykają się poszukiwacze

i nie znajdują nikogo, tylko siebie nawzajem, i ulgę w dzielonym z innymi

bólu; gdzie dla zmęczonych, czujnych oczu nie otwierają się horyzonty

obserwacji. Niemniej to jest ich pole walki; jeśli jest tu miłość, to

znajdująjąw sobie nawzajem, nieśmiało jak nastolatki, myśląc przez cały

czas o innych.

Po wojnie zabrakło tu tylko nauczycieli akademickich.

Ten mały klub prowadzony jest przez chudego, suchego człowieka, majora

Delia; ma on wąsy i nosi krawat z błękitnymi aniołami na czarnym tle.

Stawia pierwszego drinka, a oni kupują następne. Miejsce to nosi nazwę

Alias Club, a Woodford jest jego członkiem.

Otwierają wieczorami. Bywalcy przychodzą około szóstej, wyrywając się

z przyjemnością z ulicznego tłumu, ukradkiem, ale stanowczo, jak goście z

prowincji, którzy przyszli do teatrzyku o podejrzanej reputacji. Najpierw

background image

zauważa się to, czego brakuje: nie ma srebrnych pucharów nad ba-

84

rem, nie ma księgi gości ani listy członków; brakuje insygniów,

pióropusza, nazwy. Tylko na białych ceglanych ścianach wisi kilka zdjęć

oprawionych w passe-partout jak zdjęcia z pokoju Leclerca. Twarze są

zamazane, niektóre powiększone, najwyraźniej ze zdjęć paszportowych,

robione en face, z widocznymi oboma uszami, według przepisów; na

niektórych są kobiety, kilka atrakcyjnych, z mocnymi ramionami i długimi

włosami według mody czasów wojny. Mężczyźni noszą różne mundury;

Wolni Francuzi i Polacy mieszają się z brytyjskimi towarzyszami broni.

Niektórzy z nich to lotnicy. Dwóch Anglików, postarzałych, nadal

odwiedza klub.

Gdy wszedł Woodford, wszyscy się obejrzeli, a major Dell, bardzo

zadowolony, zamówił mu duże piwo. Rumiany mężczyzna w średnim

wieku mówił o wypadzie, którego dokonał niegdyś nad Belgię, ale

przerwał, gdy stracił zainteresowanie słuchaczy.

- Cześć, Woodie - powiedział ktoś, zaskoczony. - Jak się miewa twoja

pani?

- Świetnie. - Woodford uśmiechnął się przyjaźnie. - Świetnie. - Upił

trochę piwa.

Częstowali się papierosami. Major Dell stwierdził:

- Woodie dziś wieczór dobrze się bawi.

- Szukam kogoś. To ściśle tajne.

- Znamy formy - odparł rumiany mężczyzna.

Woodford rozejrzał się po barze i zapytał po cichu, trochę tajemniczym

głosem:

background image

- Co robił tatuś podczas wojny?

Pełna zdumienia cisza. Pili już od jakiegoś czasu.

- Chował mamusię, oczywiście - odparł niepewnie major Dell i wszyscy

się roześmieli.

Woodford zawtórował im, rozkoszując się atmosferą spisku; przywracali

na pół zapomniany rytuał nocy, świętowany w kantynach gdzieś w głębi

Anglii.

- A gdzie ją chował? - zapytał tym samym poufnym tonem. Tym razem

kilka głosów zawołało unisono:

- Pod swoim starym kapeluszem! Zaczęli mówić głośniej, szczęśliwi.

- Był taki człowiek, Johnson. Jack Johnson - szybko dodał Woodford. -

Usiłuję dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Był szkoleniowcem od

transmisji radiowych; jednym z najlepszych. Najpierw był w Boving-don z

Haldane'em, a potem przeniesiono go do Oksfordu.

- Jack Johnson! - wykrzyknął z podnieceniem rumiany mężczyzna. -Dwa

tygodnie temu kupiłem u niego radio samochodowe! Uczciwe Interesy

85

u Jacksona, na Clapham Broadway. To ten gość. Wpada tu czasem.

Entuzjasta radioamator. Nieduży facet, mówi kątem ust?

- To on - powiedział ktoś inny. - Starym kumplom daje dwudziesto-

procentowy rabat.

- Mnie nie dał - zaprotestował rumiany.

- To Jack; mieszka w Clapham.

Inni podjęli temat; to ten gość, prowadzi sklep w Clapham; król

radioamatorów, był radioamatorem jeszcze przed wojną, jako dziecko; tak,

na Broadwayu, od lat tam spędza czas; musi być nadziany. Lubi

background image

przychodzić do klubu w okolicach Bożego Narodzenia.

Woodford, zadowolony, z wypiekami na twarzy, zamówił drinki.

Zrobiło się głośno; major Dell delikatnie wziął Woodforda pod ramię i

zaprowadził go w inny koniec baru.

- Woodie, czy to prawda z Wilfem Taylorem? Czy naprawdę kopnął w

kalendarz?

Woodford przytaknął z poważną twarzą.

- Wypełniał zadanie. Chyba ktoś zrobił się bardzo paskudny. Major Dell

się zatroskał.

- Nie mówiłem chłopakom. To by ich tylko przygnębiło. Kto się zajmuje

jego panią?

- Szef się podjął. Wygląda na to, że wie co i jak.

- To dobrze. Dobrze. - Kiwnął głową i poklepał Woodforda po ramieniu w

geście pociechy. - Nie powiemy o tym chłopakom, co?

- Oczywiście.

- Miał jakieś dwa rachunki do zapłacenia. Nic wielkiego. Lubił wpadać w

piątki wieczorem. - Akcent majora od czasu do czasu nie trzymał stylu, jak

krawat na gumce.

- Przyślij je do nas. Zajmiemy się tym.

- Miał dzieciaka, prawda? Dziewczynkę? - Wracali do baru. - Ile ona ma

lat?

- Z osiem. Może więcej.

- Dużo o niej mówił - powiedział major. Ktoś zawołał:

- Hej, Bruce, kiedy macie zamiar zrobić kolejny wypad na Szwabów?! Są

teraz w każdej dziurze. Weź żonę na lato do Włoch: pełno aroganckich

Niemców.

background image

Woodford uśmiechnął się.

- Wcześniej, niż ci się wydaje. A teraz spróbujmy tego. - Rozmowy

ucichły. Woodford był prawdziwym bohaterem. Nadal pełnił służbę. - Był

taki człowiek od walki wręcz, sierżant sztabowy, Walijczyk. Też niski.

86

- To chyba Sandy Lowe - podsunął rumiany.

- Sandy, to on! - Wszyscy z podziwem popatrzyli na rumianego.

-Mówiliśmy na niego Napalony Sandy.

- No właśnie - powiedział zadowolony Woodford. - Czy on teraz nie jest

aby instruktorem boksu w którejś ze szkół prywatnych? - Patrzył na nich

przymrużonymi oczami, odchylony do tyłu, żeby wiedzieli, że to taka

wielka tajemnica.

- To on, to Sandy!

Woodford zapisał to sobie, bo z doświadczenia wiedział, że zapomina o

sprawach, które powierzył pamięci. Gdy miał już wyjść, major zapytał:

- Jak się miewa Clarkie?

- Bardzo zajęty - odparł. - Zaharowuje się na śmierć, jak zawsze.

- Chłopaki dużo o nim mówią, wiesz, jak to jest. Chciałbym, żeby wpadł

tu od czasu do czasu, cholernie dodałoby im to ducha. Odżyliby.

- Pamiętasz faceta o nazwisku Leiser? Fred Leiser, Polak? Bywał z nami

sporo. Brał udział w tej hecy w Holandii - powiedział Woodford. Stali już

przy drzwiach.

- Nadal żyje?

- Tak.

- Przykro mi - odparł major ogólnikowo - ale cudzoziemcy przestali

przychodzić; nie wiem dlaczego. Nie rozmawiałem o tym z chłopakami.

background image

Woodford zamknął za sobą drzwi i wszedł w londyńską noc. Rozejrzał się.

Kochał to, co widział - rodzinne miasto z jego szorstką czułością. Szedł

powoli, stary atleta na starym szlaku.

8

Avery szedł szybko. Bał się. Nie ma strachu tak utrwalonego, tak trudnego

do opisania jak strach, który prześladuje szpiega w obcym kraju.

Spojrzenie kierowcy taksówki, tłum na ulicy, różne mundury - czy to

policjant, czy listonosz?- obce obyczaje i język, i dźwięki otoczenia, w

którym Avery się poruszał, wszystko to składało się na stan ciągłego

niepokoju, który jak nerwoból nabrał ostrości teraz, gdy Anglik był sam.

Jego nastrój wahał się między paniką a pełną służalczości miłością. Była w

tym zniewieściała zależność od tych, których oszukał. Avery rozpaczliwie

pragnął uzyskać od obojętnych ludzi, którzy go otaczali, rozgrzeszenie w

postaci ufnego uśmiechu. Powtarzał sobie: nie uczyniłeś im krzywdy,

jesteś ich obrońcą, ale to nie przynosiło ulgi. Szedł między nimi

87

jak człowiek poddany prześladowaniom w poszukiwaniu odpoczynku i

strawy.

Wziął taksówkę do hotelu i poprosił o pokój z łazienką. Dali mu księgę do

wpisu. Już przykładał pióro do kartki, gdy zobaczył, jakieś dziesięć linijek

wyżej, nazwisko Malherbe, złamane pośrodku, jakby piszący nie potrafił

go przeliterować. Przebiegł wzrokiem cały wpis: adres, Londyn; zawód,

major (emerytowany); cel podróży: Londyn. Ostatni przejaw jego

próżności, pomyślał Avery, fałszywy zawód, fałszywa ranga, ale małemu

Taylorowi udało się skraść chwilę fałszywej chwały. Dlaczego nie

pułkownik? Albo admirał? Dlaczego nie dodać sobie szlachectwa i adresu

background image

w Park Lane? Nawet marząc, Taylor znał swoje miejsce.

- Boj zabierze pańskie bagaże - poinformował recepcjonista.

- Przepraszam - powiedział zdawkowo Avery i wpisał swoje nazwisko.

Recepcjonista przyglądał mu się zaciekawiony.

Dał bojowi pieniążek i przyszło mu do głowy, że jest w Anglii i płaci

angielską walutą. Zamknął drzwi do pokoju. Chwilę siedział na łóżku.

Pokój był starannie rozplanowany, ale posępny i pozbawiony duszy. Na

drzwiach wisiała informacja, w kilku językach, ostrzegająca przed

niebezpieczeństwem kradzieży, a przy łóżku druga, która przedstawiała

finansowe straty wynikające z niejedzenia śniadania w hotelu. Na biurku

leżał magazyn o podróżach i Biblia oprawiona na czarno. Była mała

łazienka, bardzo czysta, i wbudowana w ścianę szafa z jednym wieszakiem

na ubrania. Zapomniał zabrać ze sobą książki. Nie przewidział, że będzie

miał wolny czas.

Było mu zimno i chciało mu się jeść. Pomyślał, że może wziąć kąpiel.

Rozebrał się. Już miał wejść do wody, gdy przypomniał sobie o listach

Taylora w kieszeni. Włożył szlafrok, usiadł na łóżku i zaczął je przeglądać.

Jeden był z banku: o przekroczeniu kredytu, jeden od matki, jeden od

przyjaciela, zaczynający się od słów „Kochany Wilfie", pozostałe od

kobiety. Nagle przestraszył się tych listów: stanowiły dowód. Mogły go

skompromitować. Postanowił spalić wszystkie. W sypialni była druga

umywalka. Włożył do niej papiery i przytknął do nich zapałkę; gdzieś

czytał, że tak się to robi. Była też karta wstępu do Alias Club, wystawiona

na nazwisko Taylora, więc i ją spalił, potem zgniótł popiół palcami i puścił

wodę. Umywalka szybko wypełniła się wodą. Za korek służyło metalowe,

wbudowane w umywalkę urządzenie podnoszone za pomocą dźwigni

background image

znajdującej się między kurkami. Nasączony wodą popiół utknął pod

korkiem. Umywalka się zapchała.

Zaczął szukać jakiegoś narzędzia, którym mógłby unieść korek.

Spróbował zrobić to wiecznym piórem, ale było za grube, więc wziął

pilnik do paznokci. Po kilku próbach udało mu się spuścić popiół do

kolanka. Woda

88

spłynęła, pozostawiając gruby, brązowy nalot na emalii. Zaczął go ścierać,

najpierw dłońmi, potem szczotką ryżową, ale nalot nie schodził. Emalia

nie brudzi się w ten sposób, to papier musiał być czymś nasączony, smołą

lub jakimś innym specyfikiem. Poszedł do łazienki i na próżno szukał

jakiegoś detergentu.

Gdy znów wszedł do pokoju, uświadomił sobie, że czuć w nim spalony

papier. Podszedł szybko do okna i otworzył je. Podmuch mroźnego wiatru

uderzył w jego gołe nogi. Otulił się szczelniej szlafrokiem i wtedy usłyszał

stukanie do drzwi. Sparaliżowany strachem gapił się na klamkę. Znów

usłyszał stukanie, odezwał się i patrzył, jak klamka się porusza. To był

recepcjonista. ¦

- Pan Avery?

- Tak?

- Przepraszam. Potrzebny jest nam pański paszport. Dla policji.

- Dla policji.

- To normalna procedura.

Avery oparł się tyłem o umywalkę. Zasłony trzepotały przy otwartym

oknie.

- Czy mogę zamknąć okno? - zapytał człowiek z recepcji.

background image

- Źle się poczułem. Potrzebowałem świeżego powietrza. Znalazł paszport

i wręczył go recepcjoniście. I wtedy spostrzegł, że

wpatruje się on w umywalkę - patrzył na brązowe plamy i płatki popiołu,

które przywarły do boków.

Jak nigdy dotąd chciał znaleźć się z powrotem w Anglii.

Rząd willi wzdłuż Western Avenue jest jak rząd różowych grobów w polu

szarości; to architektoniczny obraz wieku średniego. Ich jednakowość jest

jak dyscyplina starzenia się, jak umieranie bez gwałtu i życie bez sukcesu.

Są to domy, które biorą górę nad ich mieszkańcami; zmieniają ich wedle

swojej woli, a same nie zmieniają się wcale. Ciężarówki z meblami suną z

szacunkiem pomiędzy nimi jak karawany, dyskretnie usuwają zmarłych i

wprowadzajążywych. Od czasu do czasu któryś z najemców zaczyna

ruszać ręką i zużywa puszki farby na pomalowanie stolarki albo mozoli się

w ogrodzie, ale te wysiłki niewiele bardziej wpływają na domy niż kwiaty

na oddział szpitalny, a trawa rośnie po swojemu, jak trawa na grobie.

Haldane zwolnił samochód i skręcił w ulicę prowadzącą do South Park

Gardens, półksiężyca odległego o pięć minut od głównej ulicy. Szkoła,

poczta, cztery sklepy i bank. Idąc, lekko się pochylał, czarna teczka

zwisała mu z chudej ręki. Szedł cicho chodnikiem; wieża nowoczesnego

kościoła

89

wyrastała nad domami; zegar wybił siódmą. Spożywczy na rogu, nowa

fasada, samoobsługa. Popatrzył na nazwisko: Smethwick. W środku młody

człowiek w brązowym kombinezonie kończył ustawiać piramidę pudełek z

płatkami zbożowymi. Haldane zabębnił w szybę. Mężczyzna pokręcił

głową i dodał pudełko do piramidy. Haldane zapukał jeszcze raz, mocniej.

background image

Sprzedawca podszedł do drzwi.

- Nie wolno mi panu niczego sprzedać! - krzyknął. - Więc nie ma po co

stukać. - Zauważył teczkę i zapytał: - Pan z reklamacją?

Haldane wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni i przyłożył coś do szyby -

kartę w celofanowej koszulce, jak bilet miesięczny. Sprzedawca popatrzył

na nią. Powoli przekręcił klucz.

- Chcę zamienić z panem słówko na boku - oznajmił Haldane, wchodząc

do środka.

- Nigdy takiej nie widziałem - powiedział sprzedawca z niepokojem. -

Chyba jest prawdziwa.

- Jest najzupełniej prawdziwa. Dochodzenie w kwestii bezpieczeństwa.

Człowiek o nazwisku Leiser, Polak. O ile wiem, pracował tu dawno temu.

- Będę musiał zadzwonić do taty - odparł sprzedawca. - Byłem wtedy

dzieckiem.

- Rozumiem - mruknął Haldane, jakby nie lubił młodości. •

Była prawie północ, kiedy Avery zadzwonił do Leclerca. Szef odebrał

natychmiast. Avery wyobrażał go sobie siedzącego na stalowym łóżku, z

odrzuconym kocem RAF-u; mała, czujna twarz wyraża nerwowe

oczekiwanie na wiadomość.

- Tu John - powiedział ostrożnie.

- Tak, tak, wiem kto - był poirytowany, że Avery wymienił swoje imię.

- Obawiam się, że z interesu nic nie wyszło. Nie są zainteresowani...

odmowa. Dobrze byłoby, żeby pan powiedział człowiekowi, z którym się

spotkałem, temu małemu, tłustemu... niech mu pan powie, że nie będzie

nam potrzebna pomoc jego tutejszych przyjaciół.

- Rozumiem. W porządku. - Wyglądało na to, że w ogóle go to nie

background image

interesuje.

Avery nie wiedział, co powiedzieć; po prostu nie wiedział. Bardzo

potrzebował rozmowy z Leclerkiem. Chciał mu powiedzieć o pogardzie

Sutherlanda i o paszporcie, który nie był w porządku.

- Ludzie tutejsi, ludzie, z którymi prowadzę negocjacje, są trochę

zaniepokojeni, jeśli chodzi o cały ten interes.

90

Czekał.

Chciał odezwać się do niego, używając nazwiska, ale nie ustalili jakiego.

W departamencie nie mówili „panie dyrektorze"; starsi zwracali się do

siebie nawzajem po nazwisku, a do młodszych po imieniu. Nie było

ustalonych zasad tytułowania zwierzchników, więc powiedział tylko:

- Jest pan tam? A Leclerc odparł:

- Oczywiście. Kto jest zaniepokojony? Co poszło źle?

Avery pomyślał, że mógłby nazywać go dyrektorem, ale to naruszałoby

zasady bezpieczeństwa.

- Tutejszy przedstawiciel, człowiek, który dba o nasze sprawy... odkrył tę

transakcję - powiedział. - Chyba się domyślił.

- Podkreśliłeś, że to ściśle poufne?

- Tak, oczywiście. - Jak ma teraz wyjaśniać, co to było z Sutherlan-dem?

- Dobrze. Niepotrzebne są nam teraz kłopoty z Ministerstwem Spraw

Zagranicznych. - Zmienionym tonem Leclerc mówił dalej: - John, tutaj

sprawy przybrały bardzo pomyślny obrót, bardzo pomyślny. Kiedy

wracasz?

- Muszę się uporać z... naszym przyjacielem, żeby go przywieźć do domu.

Jest mnóstwo formalności. To nie takie łatwe, jak pan myśli.

background image

- Kiedy skończysz?

- Jutro.

- Wyślę po ciebie samochód na Heathrow. W ciągu ostatnich kilku godzin

mnóstwo się wydarzyło; mnóstwo pomyślnych rzeczy. Bardzo nam jesteś

potrzebny - dodał Leclerc i dorzucił miły frazes: - Dobrze się sprawiłeś,

John, doprawdy to była dobra robota.

- Okej.

Myślał, że tej nocy będzie spał głębokim snem, ale po jakiejś godzinie

obudził się, czujny i napięty. Popatrzył na zegarek; było dziesięć po

pierwszej. Wstał, podszedł do okna i popatrzył na pokryty śniegiem

krajobraz przecięty ciemniejszą linią drogi wiodącej na lotnisko;

wydawało mu się, że rozróżnia małe wzniesienie, gdzie zginał Taylor.

Czuł się samotny, bał się. Przez głowę przewijały mu się pogmatwane

wizje: straszna twarz Taylora widziana z bliska, bezkrwista, z szeroko

otwartymi oczami, jakby chciała zakomunikować jakieś istotne odkrycie;

Leclerc z nutą optymizmu w głosie, tłusty policjant patrzący na niego z

zawiścią, jakby był czymś, czego nie może sobie kupić. Zdał sobie sprawę,

że jest jednym z tych ludzi, którzy z trudem znoszą samotność. Samotność

go przygnębiała, czyniła sentymentalnym. Po raz pierwszy

91

odkąd wyleciał, zaczął myśleć o Sarah i Anthonym. Gdy przypomniał

sobie synka, łzy napłynęły mu nagle do zmęczonych oczu. Chciał usłyszeć

jego głos, chciał Sarah i jej domatorstwa. Może powinien zadzwonić do

domu, porozmawiać z jej matką, zapytać o nią. A jeśli była chora? Już

dość dzisiaj wycierpiał, dość energii stracił, dość się bał i myślał. Żył w

koszmarze; nie powinien teraz do niej dzwonić. Wrócił do łóżka.

background image

Nie mógł zasnąć, choć się starał. Ciało było zmęczone, ale sen nie

przychodził. Wiatr się wzmógł, grzechotał w podwójnych oknach; było mu

to za gorąco, to za zimno. Zapadł w drzemkę, ale wybił go z niej odgłos

płaczu. Dochodził chyba z sąsiedniego pokoju. Mógł to być An-thony albo

- nie słyszał wyraźnie - metaliczne pochlipywanie lalki.

A raz, tuż przed świtem, usłyszał kroki na korytarzu przed swoimi

drzwiami; nie wyobraził ich sobie, były całkiem realne. Leżał oblany ze

strachu zimnym potem, czekał, aż poruszy się klamka u drzwi albo

rozlegnie się natarczywe stukanie ludzi inspektora Peersena. Natężał słuch,

wychwytywał najlżejszy szelest ubrania, stłumione oddechy - potem

zapadła cisza. Nasłuchiwał jeszcze długo, ale nie usłyszał już niczego

więcej.

Zapalił światło, podszedł do fotela, obmacał marynarkę, szukając

wiecznego pióra. Było przy umywalce. Wyjął z teczki skórzaną aktówkę,

którą dała mu Sarah.

Usiadł przy lichym stoliku pod oknem i zaczął pisać list miłosny do

dziewczyny. Mogła to być Carol. Kiedy wreszcie przyszedł poranek,

zniszczył go, porwał na strzępki, wrzucił do sedesu i spuścił wodę. I wtedy

spostrzegł coś białego na podłodze. Zdjęcie córeczki Taylora z lalką;

nosiła okulary podobne do tych, jakie nosił Anthony. Musiało być między

papierami Taylora. Pomyślał, że powinien je zniszczyć, ale jakoś nie mógł

się na to zdobyć. Włożył je do kieszeni.

9 Powrót

Leclerc czekał na Heathrow, tak jak Avery się spodziewał. Wypatrywał

nerwowo między głowami tłumu. Załatwił to jakoś z kontrolą celną,

musiało w tym maczać palce ministerstwo, bo kiedy zobaczył Avery'ego,

background image

wyszedł mu naprzeciw i poprowadził go władczo, jakby był

przyzwyczajony, że jego formalności nie dotyczą. Oto nasze życie,

pomyślał Avery, takie same lotniska, tylko nazwy różne, takie same

pospieszne, podejrzane zebrania. Mieszkamy poza murami miasta, czarni

bracia z ponurego

92

domu w Lambeth. Był koszmarnie zmęczony. Brakowało mu Sarah.

Chciał powiedzieć „przepraszam", pogodzić się z nią, dostać nowe zajęcie,

znów spróbować; częściej bawić się z Anthonym. Czuł się zawstydzony.

- Tylko zadzwonię. Sarah nie czuła się dobrze, gdy wyjeżdżałem.

- Zadzwonisz z biura - powiedział Leclerc. - Chyba możesz? Za godzinę

mam spotkanie z Haldane'em.

Avery miał wrażenie, że w głosie Leclerca brzmi jakaś fałszywa nuta.

Spojrzał na niego podejrzliwie, ale szef patrzył na czarnego humbera

stojącego na parkingu dla samochodów VIP-ów.

Leclerc poczekał, aż kierowca otworzy mu drzwi. Po chwili głupiego

zamieszania Avery usiadł po jego lewej stronie, jak wymaga protokół.

Kierowca wydawał się znużony czekaniem. Między pasażerami a nim nie

było szklanej szyby.

- Coś nowego - powiedział Avery, wskazując samochód. Leclerc niedbale

pokiwał głową, jakby wcale nie był to taki nowy

nabytek.

- Jak sprawy? - zapytał, błądząc gdzieś myślami.

- W porządku. Nic takiego się nie stało, prawda? Chodzi mi o Sarah.

- A co niby miało się stać?

- Na Blackfriars Road? - zapytał kierowca, nie odwracając głowy, jak

background image

nakazywał szacunek.

- Tak, do kwatery głównej.

- W Finlandii było straszne zamieszanie - wypalił Avery. - Papiery

naszego przyjaciela... Malherbe'a... nie były w porządku. Ministerstwo

Spraw Zagranicznych unieważniło jego paszport.

- Malherbe? A, tak. Masz na myśli Taylora. Wiemy o tym. Wszystko już

jest w porządku. Zwyczajna zawiść. Prawdę powiedziawszy, mocno to

rozstroiło Controla. Przepraszał. John, teraz mamy po naszej stronie

mnóstwo ludzi. Nawet nie wiesz ilu. Będziesz teraz bardzo potrzebny,

John. Jesteś jedynym, który widział to na miejscu. '

Co takiego widziałem? - zastanawiał się Avery. Znów byli razem. Takie

samo napięcie, takie samo fizyczne uczucie skrępowania, takie same

przerwy w rozmowie. Gdy Leclerc odwrócił się do niego, Avery'emu

przemknęła przez głowę budząca w nim odrazę myśl, że położy mu rękę

na kolanie.

- Jesteś zmęczony, John. Widzę. Wiem, jak to jest. Nic się nie martw,

znów jesteś z nami. Słuchaj, mam dla ciebie dobre nowiny. Ministerstwo

poczuło się w obowiązku pomóc. Mamy zorganizować specjalny oddział

operacyjny, żeby przeprowadzić następną fazę.

- Następną fazę?

93

- Właśnie. Ten człowiek, o którym ci wspominałem. Nie możemy

zostawić tego na tym etapie. My wyjaśniamy sprawy, a nie tylko

zestawiamy dane. Wskrzesiłem sekcję specjalną; wiesz, co to jest?

- Haldane prowadził ją w czasie wojny; szkolenie... Leclerc przerwał mu

w pół słowa, ze względu na szofera:

background image

- ...szkolenie komiwojażerów. Ma znów ją poprowadzić. Postanowiłem,

że będziesz z nim pracował. Jesteście najlepszymi mózgami, jakimi

dysponuję.

Leclerc się zmienił. W jego postawie pojawiła się nowa jakość, coś więcej

niż optymizm lub nadzieja. Kiedy Avery widział go ostatnio, Leclerc

zdawał się żyć mimo przeciwności losu, teraz była w nim jakaś świeżość,

poczucie celu, który był albo nowy, albo bardzo stary.

- I Haldane się zgodził?

- Mówiłem ci. Pracuje dzień i noc. Zapomniałeś, że Adrian jest

zawodowcem. Prawdziwym technikiem. Stare głowy są najlepsze do

takich zadań. Jeśli znajdzie się wśród nich jedna czy dwie młode...

- Chcę z panem pomówić o całej operacji... - powiedział Avery. -O

Finlandii. Przyjdę do pańskiego biura, jak tylko zadzwonię do Sarah.

- Przyjdź od razu, będę mógł wprowadzić cię w temat.

- Najpierw zadzwonię do Sarah. -I znów Avery miał dziwne wrażenie, że

Leclerc chce go powstrzymać od skontaktowania się z żoną. - Z nią

wszystko w porządku, prawda?

- O ile wiem, tak. Dlaczego pytasz? - Leclerc znów zaczął go czarować. -

Cieszysz się, że wróciłeś, John?

- Tak, oczywiście.

Usiadł swobodniej. Leclerc, który wyczuł jego wrogie nastawienie,

zostawił go na chwilę w spokoju; Avery patrzył teraz na drogę i różowe,

duże wille przemykające w lekkim deszczu do tyłu.

Leclerc znów zaczął mówić tonem, jaki przybierał na zebraniach:

- Chcę, żebyś zaczął od razu. Jeśli możesz, już jutro. Przygotowaliśmy ci

pokój. Jest mnóstwo do zrobienia. Ten człowiek... Haldane włączył go do

background image

gry. Czegoś się dowiemy, jak tylko przyjedziemy na miejsce. Od tej chwili

należysz do Adriana. Mam nadzieję, że ci to odpowiada. Nasi

zwierzchnicy zgodzili się, żeby dać ci specjalną legitymację ministerialną.

Taką samą, jaką mają w Cyrku.

Avery był przyzwyczajony do sposobu mówienia Leclerca; bywało, że

używał tylko niejasnych aluzji, surowca, który musiał obrobić klient, a nie

dostawca.

- Chcę z panem porozmawiać o całej tej sprawie. Jak tylko zadzwonię do

Sarah.

IL

94

- W porządku - odparł uprzejmie Leclerc. - Przyjdź i pogadamy. Ale

dlaczego nie od razu? - Popatrzył na Avery'cgo, odwracając się do niego

swoją płaską twarzą. - Dobrze sobie poradziłeś - pochwalił

wspaniałomyślnie. - Mam nadzieję, że będziesz tak trzymał.

Wjechali do Londynu.

- Dostajemy trochę pomocy od Cyrku - dodał. - Wygląda na to, że chętnie

współdziałają. Oczywiście nie znają całej sprawy, ministrowi bardzo na

tym zależało.

Przejeżdżali Lambeth Road, gdzie rządził Król Bitew; Imperialne Muzeum

Wojny na jednym końcu, szkoły na drugim, szpitale pośrodku; cmentarz

odgrodzony drutem jak kort tenisowy. Nie można było się domyślić, kto

znalazł tu schronienie. Domów jest za dużo jak na liczbę ludzi, szkoły za

wielkie - jak na uczniów. Szpitale może i są pełne, ale rolety zaciągnięto.

Kurz wisiał wszędzie w powietrzu, jak pył bitewny. Unosił się nad gołymi

fasadami, dławił trawę na cmentarzu; wypędził ludzi, poza tymi, którzy

background image

wałęsali się po ponurych miejscach jak duchy żołnierzy albo czuwali

bezsennie za oświetlonymi na żółto oknami. Rzadko kto zagrzał miejsce

na tej ulicy. Ci nieliczni, którzy wracali, przynosili ze sobą ze świata

żywych różne rzeczy, zależnie od tego, dokąd podróżowali. Jeden kawałek

pola, inny rozbity taras w stylu regencji, skład albo wysypisko; albo pub o

nazwie Leśne Kwiaty.

To ulica praworządnych instytucji. Nad jedną panuje Pani Pocieszenia, nad

inną arcybiskup Amigo. To, co nie jest szpitalem, szkołą, pubem albo

seminarium, jest martwe, a trupem zawładnął kurz. Jest tu sklep z

zabawkami: drzwi zamknięte na kłódkę. Avery zaglądał tam codziennie po

drodze do biura; zabawki rdzewiały na półkach. Okno wystawowe było

wyjątkowo brudne, w jego dolnej części odcisnęły się rączki dzieci. Avery

patrzył teraz na mijane domy i zastanawiał się, czy zobaczy je jeszcze

kiedyś jako pracownik departamentu. Hurtownie z bramami oplecionymi

drutem kolczastym i fabryki, które niczego nie wytwarzają - w jednej z

nich zadzwonił dzwonek, ale nikt go nie usłyszał - i jeszcze potrzaskany

mur oblepiony plakatami. Okrążyli plac St. George'a i wjechali w

Blackfriars Road, zbliżając się do celu.

Gdy podjeżdżali do budynku, Avery wyczuł, że coś się zmieniło. Przez

chwilę wydawało mu się, że trawa na zaniedbanym kawałku trawnika

zgęstniała i odżyła podczas jego nieobecności; że betonowe schody

prowadzące do drzwi frontowych, które nawet w środku lata wyglądały na

mokre i brudne, teraz były czyste i zapraszały do środka. Zanim wszedł,

już wiedział, że w departamencie gości nowy duch.

95

Zaczął do najskromniejszych członków, personelu. Pine, pod wrażeniem

background image

czarnego samochodu służbowego i nagłego przypływu zaaferowanych

pracą ludzi, zrobił się elegancki i czujny. Nawet nie wspomniał o

wynikach krykieta. Klatka schodowa wypolerowana była pastą do podłogi.

W korytarzu natknęli się na Woodforda. Spieszył się. Niósł dwie teczki z

czerwonymi kartkami na okładkach.

- Cześć, John! Więc udało ci się bezpiecznie wylądować? Sprawa do

przodu? - Chyba naprawdę się cieszył, że go widzi. - Z Sarah już dobrze?

- Świetnie się spisał- szybko odpowiedział Leclerc. - Miał trudne zadanie.

- No tak, biedny Taylor. Potrzebujemy cię w nowej sekcji. Żona będzie

musiała oddać nam cię na tydzień lub dwa.

- Co właściwie było z Sarah? - zapytał Avery.

Nagle się przestraszył. Poszedł pospiesznie korytarzem. Leclerc wołał za

nim, ale nie zwrócił na to uwagi. Wszedł do swojego pokoju i zamurowało

go. Na biurku stał drugi telefon, a przy bocznej ścianie, jak u Leclerca,

stalowe łóżko. Obok nowego telefonu tablica z przypiętymi numerami

alarmowymi. Numery, pod które można dzwonić nocą, wypisane były na

czerwono. Na drzwiach, od strony pokoju, wisiał czarno--biały plakat z

profilem głowy mężczyzny. Na czaszce napisane było: „Trzymaj to tutaj",

na ustach: „Nie wypuszczaj stąd". Chwilę mu zajęło, zanim zrozumiał, że

plakat nawoływał do zachowywania tajemnicy i nie był to jakiś koszmarny

dowcip na temat Taylora.

Podniósł słuchawkę i czekał. Weszła Carol, niosąc tacę z papierami do

podpisania.

- Jak poszło? - zapytała. - Wygląda na to, że szef jest zadowolony. - Stała

tuż obok niego.

- Jak poszło? Nie ma filmu. Nie było go wśród jego rzeczy. Mam zamiar

background image

złożyć rezygnację. Już postanowiłem. Co, u diabła, dzieje się z tym

telefonem?

- Pewnie nie wiedzą, że już wróciłeś. Coś przyszło z księgowości w

związku z twoim rachunkiem za taksówkę. Kwestionują go.

- Za taksówkę?

- Z twojego mieszkania do biura. W noc, kiedy zginął Taylor. Mówią, że

to za dużo.

- Słuchaj, idź i potrząśnij centralą, dobrze? Chyba śpią. Sarah podniosła

słuchawkę.

- Och, dzięki Bogu, to ty.

Avery odparł, że tak, że przyleciał przed godziną.

96

- Słuchaj, Sarah, mam dość. Zamierzam powiedzieć Leclercowi... -Ale

zanim dokończył, wybuchła:

- John, na litość boską, co ty narobiłeś? Była u nas policja, detektywi;

chcieli porozmawiać z tobą o ciele, które przetransportowano na

londyńskie lotnisko; to ktoś o nazwisku Malherbe. Mówią, że przyleciał z

Finlandii na fałszywym paszporcie.

Zamknął oczy. Chciał odłożyć słuchawkę, trzymał ją z dala od ucha, ale

nadal słyszał jej głos, powtarzający: „John, John".

- Powiedzieli, że to twój brat; był twój adres, John; jakiś londyński

przedsiębiorca pogrzebowy miał wszystkim się zająć w twoim imieniu...

John, John, jesteś tam jeszcze?

- Słuchaj - powiedział - wszystko w porządku. Zostaw to mnie.

- Powiedziałam im o Taylorze. Musiałam.

- Sarah!

background image

- Co miałam zrobić? Myśleli, że jestem kryminalistką, czy coś w tym

stylu; nie wierzyli mi, John! Pytali, jak cię mogą złapać. Musiałam

powiedzieć, że nie wiem; nie wiedziałam nawet, co to za kraj i jaki

samolot; byłam chora, John. Czułam się okropnie, mam straszną grypę i

zapomniałam wziąć tabletki. Przyszli w środku nocy, było ich dwóch.

John, dlaczego przyszli w nocy?

- Co im powiedziałaś? Na litość boską, Sarah, co jeszcze im

powiedziałaś?

- Nie przeklinaj mnie! To ja powinnam przekląć ciebie i twój paskudny

departament... John, ja nawet nie wiem, jak on się nazywa!... To do ciebie

w nocy zadzwonili i ty poszedłeś. Powiedziałam, że chodziło o kuriera o

nazwisku Taylor.

- Zwariowałaś! - krzyknął Avery. - Kompletnie zwariowałaś. Mówiłem ci,

żebyś nikomu tego nie powtarzała!

- Ale John, to byli policjanci! Nic złego nie może wyniknąć z tego, że im

powiedziałam. - Płakała, słyszał łzy w jej głosie. - John, proszę, wracaj.

Tak się boję. Musisz się z tego wyplątać, znów zacząć w wydawnictwie;

nie obchodzi mnie, co robisz, ale...

- Nie mogę. To cholernie duża sprawa. Ważniejsza, niż możesz to sobie

wyobrazić. Przepraszam, Sarah. Po prostu nie mogę wyjść z biura. -1

dodał brutalne, użyteczne kłamstwo: - Mogłaś wszystko zepsuć.

Zapadła długa cisza.

- Sarah, muszę uporządkować swoje sprawy. Zadzwonię później. Gdy w

końcu odpowiedziała, wyczuł w jej głosie taką samą rezygnację jak wtedy,

gdy wysłała go, żeby sam spakował swoje rzeczy.

- Wziąłeś książeczkę czekową. Nie mam pieniędzy.

background image

7 - Za późno na wojnę

97

Powiedział, że ją do niej wyśle.

- Mamy samochód - wyjaśnił - specjalnie na takie okazje, z szoferem. -

Gdy odwieszał słuchawkę, usłyszał jeszcze, jak mówi:

- Myślałam, że macie mnóstwo samochodów.

Wpadł do pokoju Leclerca. Haldane stał za biurkiem, płaszcz miał jeszcze

wilgotny od deszczu. Nachylali się nad teczką. Strony były wyblakłe i

podarte.

- Ciało Taylora? - wykrztusił. - Jest na londyńskim lotnisku. Wszystko

pokręciliście. Przyszli do Sarah! W środku nocy!

- Zaczekaj! - usadził go Haldane. -Niepotrzebnie siejesz niepokój -rzucił

ze złością. - Masz czekać.

I wrócił do teczki, ignorując jego obecność.

- Wcale nie - zamruczał, zwracając się do Leclerca. - O ile wiem,

Woodford ma już jakieś sukcesy. Walka wręcz załatwiona; słyszał o

operatorze radiostacji, jednym z najlepszych. Pamiętam go. Garaż nazywa

się Król Kier. Najwyraźniej prosperuje. Pytaliśmy w banku; byli całkiem

pomocni, choć niezbyt dokładni. Nie ożenił się. Znany jest jako kobie-

ciarz; zwyczajny polski styl. Brak zainteresowań politycznych, nic nie

wiadomo, żeby miał jakieś hobby, żadnych długów, żadnych skarg. Prze-

ciętniak. Mówią, że z niego dobry mechanik. Co do charakteru... -

Wzruszył ramionami. - A cóż my wiemy o ludziach?

- Ale co powiedzieli? Na Boga, nie można żyć z ludźmi piętnaście lat i nie

zostawić po sobie żadnego wrażenia. Był taki sklepikarz ze spożywczego

Smethwick? Mieszkał u nich po wojnie.

background image

Haldane pozwolił sobie na uśmiech.

- Powiedzieli, że był dobrym pracownikiem i bardzo uprzejmym

człowiekiem. Wszyscy mówią, że jest uprzejmy. Pamiętają tylko to, że

miał jedną pasję: rzucanie piłeczką tenisową na podwórku.

- Widziałeś jego warsztat samochodowy?

- Oczywiście, że nie. Nawet się do niego nie zbliżałem. Proponuję, żeby

zadzwonić tam jeszcze dziś wieczorem. Nie widzę innej możliwości. W

końcu ten człowiek był w naszej kartotece przez dwadzieścia lat.

- I to wszystko?

- Resztę będziemy musieli załatwić przez Cyrk. '

- Więc niech John Avery wyjaśni szczegóły. - Leclerc zdawał się nie

pamiętać, że Avery jest w pokoju.

Jego uwagę przykuła nowa mapa wisząca na ścianie, plan Kalkstadt z

kościołem i stacją kolejową. Obok wisiała starsza mapa, Europy

Wschodniej. Bazy rakietowe, których istnienie zostało potwierdzone

wcześniej, zaznaczone były w domniemanym miejscu na południe od

98

Rostoku. Drogi zaopatrzenia i miejsca dowodzenia oraz oddziały wsparcia

oznaczono wełnianymi nićmi rozpiętymi na pineskach. Kilka z nich

prowadziło do Kalkstadt.

- Super, prawda? Sandford złożył to ostatniej nocy - powiedział Leclerc. -

Takie rzeczy świetnie mu wychodzą.

Na jego biurku leżał nowy wskaźnik. Miał też nowy telefon, zielony,

bardziej elegancki niż telefon Avery'ego, z tabliczką: Rozmowy z tego

telefonu nie są chronione.

Haldane i Leclerc przez jakiś czas studiowali mapę, zaglądając co chwila

background image

do teczki z telegramami, którą Leclerc trzymał otwartą w obu rękach, jak

chłopiec z chóru - psałterz.

Wreszcie Leclerc zwrócił się do Avery'ego:

- Teraz ty, John. - Czekali, aż zacznie mówić.

Poczuł, że gniew w nim opada. Chciał go podtrzymać, ale nad nim nie

panował. Chciał krzyczeć z oburzenia: jak śmieliście mieszać w to moją

żonę? Chciał stracić nad sobą kontrolę, ale nie mógł. Wpatrywał się w

mapę.

- I co?

- Policja wpadła do Sarah. Obudzili ją w środku nocy. Dwóch ludzi. Jej

matka była przy tym. Przyszli w sprawie ciała na lotnisku: ciała Tay-lora.

Wiedzieli, że paszport był fałszywy, i myśleli, że jest w to zamieszana.

Obudzili ją- powtórzył miękko.

- Wiemy o tym. Sprawa została wyjaśniona. Chciałem ci powiedzieć, ale

mi nie pozwoliłeś. Ciało zostało wydane.

- Nie należało wciągać w to Sarah. Haldane szybko podniósł głowę.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie mamy kompetencji, żeby zajmować się tego rodzaju sprawami. -

Brzmiało to bardzo zuchwale. - Nie powinniśmy byli tego robić.

Powinniśmy byli przekazać to Cyrkowi. Smileyowi albo komuś innemu, to

są właściwi ludzie, nie my. - Brnął dalej: - Nie wierzę temu raportowi. Nie

wierzę, żeby był prawdziwy! Nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało,

że ten uchodźca nie istniał; gdyby się okazało, że Gorton sfingował całą

sprawę! Nie wierzę, żeby Taylor został zamordowany.

- To wszystko? - zapytał Haldane. Był wściekły.

- Nie chciałbym mieć z tym nic coś wspólnego. Myślę o tej operacji. Od

background image

początku jest źle prowadzona. - Popatrzył na mapę i na Haldane^, potem

roześmiał się głupawo. — Przez cały czas, gdy ścigałem trupa, wy byliście

na tropie żywego człowieka! Łatwo to robić tutaj, w fabryce snów... ale na

zewnątrz są ludzie, prawdziwi ludzie!

99

Leclerc dotknął lekko ramienia Haldane'a, jakby chciał powiedzieć, że sam

to załatwi. Wydawał się obojętny. Był niemal zadowolony, rozpoznając

objawy, które wcześniej zdiagnozował.

- Idź do swojego pokoju, John. Jesteś przemęczony.

- Ale co mam powiedzieć Sarah? - spytał z rozpaczą.

- Powiedz, że nikt więcej nie będzie zakłócał jej spokoju. Powiedz, że to

pomyłka... powiedz jej, co chcesz. Zjedz coś gorącego i wróć za godzinę.

Posiłki w samolotach sądo niczego. Wtedy wysłuchamy do końca twoich

nowin. - Leclerc uśmiechał się takim samym miłym, mdłym uśmiechem,

jak na zdjęciu, gdy stał wśród martwych lotników.

Kiedy Avery dotarł do drzwi, usłyszał swoje nazwisko wypowiedziane

łagodnie, z uczuciem; zatrzymał się i obejrzał za siebie.

Leclerc uniósł rękę nad biurkiem i okrągłym ruchem pokazał na pokój, w

którym się znajdowali.

- Coś ci powiem, John. Podczas wojny byliśmy na Baker Street. Mieliśmy

tam piwnicę, a ministerstwo uznało ją za pokój operacyjny na

nadzwyczajne okoliczności. Adrian i ja spędziliśmy tam mnóstwo czasu.

Mnóstwo czasu. - Spojrzenie na Haldane'a. - Pamiętasz, jak lampa naftowa

kołysała się, gdy spadały bomby? Musieliśmy mierzyć się z

wydarzeniami, gdy tylko dotarła do nas pogłoska, John, i tylko tyle. Jeden

sygnał i podejmowaliśmy ryzyko. Wysyłaliśmy człowieka, dwóch, jeśli

background image

była potrzeba, ze świadomością, że mogą nie wrócić. Że może niczego tam

nie znajdą. Plotki, domysły, wzmianka, za którą się szło. Łatwo

zapomnieć, na czym polega wywiad: szczęście i przypuszczenia. Tu i

ówdzie nic, tu i ówdzie sensacja. Czasem zagwozdka, taka sprawa, jak ta:

mogło to być coś wielkiego, a mogła to być tylko ułuda. Mogło to przyjść

od chłopa z Flensburga, a mogło od rektora uniwersytetu, ale dawało to

szansę, których nie wolno było zmarnować. Dostawało się polecenie:

znaleźć człowieka, przerzucić go. Tak też robiliśmy. I wielu nie wracało.

Wysyłano ich, żeby rozwiali wątpliwości, nie rozumiesz? Wysyłaliśmy

ich, bo nie wiedzieliśmy. Każdy z nas przeżywał takie chwile, John. Nie

myśl, że to dla nas takie łatwe. - Uśmiech przypomnienia. - Często

mieliśmy skrupuły takie jak ty. Zwykliśmy to nazywać drugim

przyrzeczeniem. - Oparł się swobodnie o biurko. - Drugim przyrzeczeniem

- powtórzył. - Słuchaj, John, jeśli chcesz czekać, aż zaczną spadać bomby,

aż ludzie zaczną ginąć na ulicach... - Nagle zrobił się bardzo poważny,

jakby ujawniał prawdy swojej wiary. - Wiem, teraz, w czasach pokoju, to

jest znacznie trudniejsze. Wymaga odwagi. Innego rodzaju odwagi.

Avery skinął głową. ,

100

- Przepraszam - powiedział. Haldane patrzył na niego z niesmakiem.

- Szefowi chodzi o to - powiedział zjadliwie - że jeśli masz pozostać w

departamencie i wykonywać zadania, to je wykonuj. Jeśli natomiast

będziesz poddawać się emocjom, to rób to gdzie indziej i po prostu odejdź.

Jesteśmy za starzy na twoje fanaberie.

Avery nadal słyszał głos Sarah, widział rzędy domków w deszczu; starał

się wyobrazić sobie swoje życie bez departamentu. Zdał sobie sprawę, że

background image

jest już za późno i że zawsze było za późno, bo przyszedł do nich za to

niewiele, co mogli mu zaoferować, a oni zabrali mu to niewiele, co miał

do zaoferowania. Jak wątpiący duchowny, czuł do niedawna, że to, co

zamknął w bezpiecznym ustroniu swego małego serca, teraz już przestało

mieć znaczenie. Popatrzył na Leclerca, potem na Haldane'a. To byli jego

koledzy - więźniowie milczenia. We trzech będą pracować ramię w ramię,

orząc jałową ziemię przez cztery pory roku, obcy dla siebie, potrzebujący

się nawzajem w dziczy utraconej wiary.

- Słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Haldane. Avery mruknął:

- Przepraszam.

- Nie walczyłeś podczas wojny, John - powiedział łagodnie Leclerc. -Nie

rozumiesz, jak to wciąga ludzi. Nie rozumiesz, na czym polega prawdziwa

służba.

- Wiem - odparł Avery. - Przepraszam. Chciałbym pożyczyć na godzinę

samochód... wysłać coś do Sarah, jeśli można.

- Oczywiście.

Uświadomił sobie, że zapomniał o prezencie dla Anthony'ego.

- Przepraszam - powtórzył.

- Nawiasem mówiąc... - Leclerc otworzył szufladę biurka i wyjął kopertę.

Z pobłażaniem wręczył ją Avery'emu. — To twoja legitymacja, specjalna,

od ministra. Będziesz się nią posługiwał. Wystawiono ją na twoje

prawdziwe nazwisko. Możesz jej potrzebować w najbliższych tygodniach.

- Dziękuję.

- Otwórz.

Był to kawałek grubej zielonej tektury oprawionej w celofan. Kolor

położony był nierówno, ciemniejszy u dołu. Jego nazwisko wydrukowano

background image

w poprzek, dużymi literami, na elektrycznej maszynie do pisania: pan John

Avery. Legitymacja upoważniała posiadacza do zadawania pytań w

imieniu ministra. Podpisano czerwonym atramentem.

- Dziękuję.

101

- Z tym będziesz bezpieczny - powiedział Leclerc. - Podpisał to minister.

Tylko on używa czerwonego atramentu. To tradycja.

Wrócił do swojego pokoju. Bywało, że stawał przed własnym

wizerunkiem, tak jak człowiek staje przed niezamieszkaną doliną, i ta

wizja pchała go do działania - jak rozpacz popycha nas ku

samozniszczeniu. Czasem był jak człowiek w locie, co spada na wroga,

rozpaczliwie pragnąc odczuć na swoim ciele ciosy, które uzasadnią jego

istnienie; rozpaczliwie pragnący naznaczyć swoje wygodne, smutne życie

realnym celem i wreszcie rozpaczliwie pragnąc, wyrzec się sumienia, żeby

odkryć Boga.

Część III

Zadanie Leisera

Jak pływak skoczyć w czystość, odejść od świata, co się postarzał, w

chłodzie i znużeniu.

Rupert Brooke, 1914

Część III

Zadanie Leisera

Jak pływak skoczyć w czystość, odejść od świata, co się postarzał,

w chłodzie i znużeniu.

Rupert Brooke, 1914

10

background image

Preludium

Humber podwiózł Haldane'a do warsztatu samochodowego. - Nie musisz

czekać. Masz zawieźć pana Leclerca do ministerstwa. Niechętnie

przeszedł po asfalcie obok żółtych dystrybutorów benzyny i szyldów

brzęczących na wietrze. Nastał wieczór, zanosiło się na deszcz. Garaż był

mały, ale bardzo praktycznie urządzony. Wystawa w jednym końcu,

warsztaty w drugim, pośrodku wieża, w której ktoś mieszkał. Szwedzkie

drewno i wiele otwartej przestrzeni; na wieży światła w kształcie serca,

zmieniające non stop kolor. Skądś dochodziło wycie tokarki do metalu.

Haldane wszedł do biura. Pusto. Czuć było gumę. Nacisnął dzwonek i

zaczął okropnie kasłać. Czasem, gdy kasłał, trzymał się za klatkę

piersiową, a jego twarz wyrażała rezygnację człowieka obeznanego z

bólem. Kalendarze z dziewczynami wisiały na ścianie obok małej, ręcznie

zapisanej kartki przypominającej amatorską reklamę: Święty Krzysztofie i

wszyscy anieli, chrońcie nas przed wypadkami drogowymi. EL Na oknie,

w klatce niespokojnie trzepotała papużka falista. Pierwsze krople deszczu

zaczęły leniwie uderzać o szyby. Wszedł chłopak, osiem-nastolatek, w

kombinezonie z czerwonym sercem naszytym na kieszonkę na piersi. Nad

sercem była korona. Palce miał czarne od oleju silnikowego.

- Dobry wieczór - powiedział Haldane. - Proszę wybaczyć. Szukam

starego znajomego; przyjaciela. Znaliśmy się dawno temu. Pana Leisera,

Freda Leisera. Czy wiedziałby pan może...

- Zawołam go - powiedział chłopak i zniknął.

Haldane czekał cierpliwie, patrzył na kalendarze i zastanawiał się, czy

powiesił je chłopak, czy sam Leiser. Drzwi znów się otworzyły. To

105

background image

był Leiser. Haldane poznał go z fotografii. Rzeczywiście, niewiele się

zmienił. Tych dwadzieścia lat nie odbiło się w twardych rysach jego

twarzy. Pojawiła się tylko pajęczynka wokół oczu i ślady przy ustach.

Światło padające z góry rozpraszało się i nie rzucało cienia. Była to twarz,

która na pierwszy rzut oka świadczyła o samotności. Cerę miał bladą.

- Czym mogę panu służyć? - zapytał Leiser. Stał niemal w postawie na

baczność.

- Cześć. Ciekawe, czy mnie pan pamięta.

Leiser popatrzył na niego pytająco. Wyraz twarzy miał obojętny, ale

nieufny.

- Czy na pewno chodzi o mnie?

- Tak.

- To musiało być dawno - powiedział w końcu. - Rzadko zapominam

twarze.

- Dwadzieścia lat. - Haldane zakaszlał przepraszająco.

- A więc podczas wojny?

Był niski, trzymał się prosto; budową przypominał Leclerca. Mógłby być

kelnerem. Rękawy miał lekko podwinięte, przedramiona porośnięte gęsto

włosami. Nosił drogą białą koszulę z monogramem na kieszonce -

wyglądał na człowieka, który sporo wydaje na ubrania - złoty pierścień i

zegarek na złotej bransolecie. Bardzo dbał o powierzchowność. Miał gęste,

brązowe długie włosy. Lekko zawijały się po bokach. Zaczesywał je do

tyłu. Linia czoła prosta. Fryzura bez przedziałka. Nadawało mu to

zdecydowanie słowiański wygląd. Choć stał prosto, w jego biodrach i

ramionach był jakiś luz, związki z morzem? I na tym porównania z

Leclerkiem się kończyły. Leiser wyglądał na człowieka praktycznego,

background image

sprawnego w zajęciach domowych czy w zapalaniu silnika samochodu w

chłodny dzień. I uczciwego, choć bywałego. Nosił krawat w szkocką kratę.

- Pewnie mnie pan pamięta? - zapytał Haldane.

Leiser patrzył na jego chude policzki z czerwonymi plamkami na

wystających kościach, na obwisłe, niespokojne ciało i łagodnie

poruszające się dłonie. Na twarzy Polaka pojawił się wyraz bolesnego

rozpoznania, jakby identyfikował szczątki przyjaciela.

- Czy pan kapitan Hawkins?

- Zgadza się.

- Dobry Boże! - westchnął Leiser, nie ruszając się. - To wy o mnie

wypytywaliście.

- Szukamy kogoś z pańskim doświadczeniem, kogoś takiego jak pan.

- Po co wam taki człowiek, sir?

106

Nadal się nie poruszał. Trudno było stwierdzić, co myśli. Wpatrywał się w

Haldane'a.

- Żeby wykonał zadanie. Jedno zadanie.

Leiser uśmiechnął się, jakby tamte czasy wróciły. Skinął głowąw stronę

okna.

- Tam? - Miał na myśli jakiś kraj za deszczem.

- Tak.

- A co z powrotem?

- Zwykłe zasady. Zależy to od człowieka w terenie. Zasady wojenne.

Wepchnął ręce do kieszeni, wyjął papierosy i zapałki. Papużka śpiewała.

- Zasady wojenne. Pali pan? - Wziął papierosa i zapalił, ochraniając

dłońmi płomień, jakby wiał mocny wiatr. Rzucił zapałkę na podłogę, ktoś

background image

ją sprzątnie. - Dobry Boże! - powtórzył. - Dwadzieścia lat. W tamtych

czasach byłem dzieckiem, po prostu dzieckiem.

- Chyba pan nie żałuje. Może pójdziemy na drinka? - zaproponował

Haldane i wręczył Leiserowi wizytówkę. Była świeżo wydrukowana:

Kapitan A. Hawkins. Pod spodem zapisano numer telefonu.

Leiser przeczytał i wzruszył ramionami.

- Czemu nie - powiedział i wziął marynarkę. Jeszcze jeden uśmiech, tym

razem pełen niedowierzania. - Ale tylko traci pan czas, panie kapitanie.

- Może kogoś pan zna. Kogoś innego z czasów wojny, kto mógłby to

przejąć.

- Znam niewielu ludzi - odparł Leiser.

Zdjął z kołka nylonowy płaszcz przeciwdeszczowy. Poszedł do drzwi

przed Haldane'em i otworzył je z ukłonem, jakby cenił sobie formalne

uprzejmości. Włosy miał starannie ułożone, jak skrzydła ptaka.

Po drugiej stronie alei był pub. Dotarli do niego, przechodząc kładką dla

pieszych. Był wzmożony ruch godzin szczytu; jakby w zgodzie z nim

padało coraz mocniej. Kładka drżała od łoskotu pojazdów. Pub utrzymany

był w stylu tudoriańskim. Wewnątrz wisiał wypolerowany do połysku

dzwon okrętowy. Leiser poprosił o białą damę. Powiedział, że pija tylko

ten koktajl.

- Trzymać się jednego trunku, panie kapitanie, to moja rada. Wtedy nic

złego się nie stanie. Do dna.

- Musi to być ktoś, kto zna się na robocie - powiedział Haldane. Usiedli w

kącie niedaleko kominka. Dla postronnego obserwatora mogli rozmawiać

o sprawach handlowych. - To bardzo ważna robota. Płacą

107

background image

znacznie więcej niż podczas wojny. - Uśmiechnął się lekko. -Dziś płacą

duże pieniądze.

- Ale przecież pieniądze to nie wszystko, prawda? - Leiser zacytował

oklepane powiedzonko.

- Pamiętają pana. Ludzie, których nazwiska pan zapomniał, jeśli w ogóle

pan je znał. - Nieprzekonujący uśmiech wywołany wspomnieniami

pojawił się przelotnie na jego cienkich ustach; dawno już nie kłamał. -

Zostawiłeś po sobie dobre wrażenie, Fred. Nie było wielu tak dobrych jak

ty. Nawet po dwudziestu latach.

- Więc stara banda mnie pamięta? - Chyba był zadowolony, ale i

zawstydzony, jakby nie na miejscu było, że ktoś o nim pamięta. - Byłem

wtedy dzieckiem - powtórzył. - Kto został, a kto odszedł?

- Ostrzegam cię, Fred, gramy według tych samych zasad - rzekł Haldane,

patrząc na niego. - Wie się tylko to, co konieczne. - Powiedział to bardzo

surowym tonem.

- Dobry Boże. To samo. Więc i drużyna ta sama?

- Lepsza. - Haldane postawił kolejną białą damę. - Interesujesz się

polityką?

Leiser uniósł dłoń i pozwolił jej opaść.

- Wie pan, jacy jesteśmy. My, Brytyjczycy, rozumie pan.

W głosie słychać było z lekka impertynenckie założenie, że jest równie

dobrym Brytyjczykiem jak Haldane.

- Chodzi mi o najogólniejsze sprawy - pospiesznie wtrącił Haldane.

Zakaszlał chorobliwie. - W końcu zajęli twój kraj, prawda?

Leiser nie odpowiedział.

- Co sądzisz, na przykład, o Kubie?

background image

Haldane nie palił, ale w barze kupił papierosy, takie, jakie lubił Leiser.

Zdjął celofan szczupłymi, starczymi palcami i wyciągnął paczkę przez

stół. Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej:

- Istota sprawy, jeśli chodzi o Kubę, polega na tym, że Amerykanie

wiedzieli. To była kwestia informacji. Mogli działać. Oczywiście,

dokonywali przelotów. To zawsze można zrobić. - Cicho się roześmiał. -

Inaczej byłoby trudno.

- Tak, zgadza się. - Leiser skinął głowąjak manekin. Haldane nie zwrócił

na to uwagi.

- Mogli mieć problemy - powiedział i upił trochę whisky. - Przy okazji,

jesteś żonaty?

Leiser uśmiechnął się, wyciągnął płasko dłoń i szybko przekręcił ją na

lewo i prawo, jak człowiek mówiący o samolotach.

108

- Można tak powiedzieć - odparł. Krawat w kratę przypięty miał do

koszuli ciężką złotą spinką w kształcie szpicruty na tle końskiej głowy.

Zupełny brak gustu. - A pan, kapitanie?

Haldane pokręcił głową.

- Nie - powiedział Leiser zamyślony. - Nie.

- Nieraz - ciągnął Haldane - popełniano ciężkie błędy, bo nie było

właściwej informacji albo była niepełna. A przecież nie mamy ludzi na

stałe w każdym kraju.

- Oczywiście, że nie - przytaknął uprzejmie Leiser. Bar wypełniał się

ludźmi.

- Może znasz jakieś inne miejsce, gdzie dałoby się pogadać? - zapytał

Haldane. - Moglibyśmy coś zjeść, pogawędzić o ludziach ze starej bandy.

background image

Chyba że masz inne spotkanie? - Te niższe klasy wcześnie jadają.

Leiser popatrzył na zegarek.

- Do ósmej jestem wolny - powiedział. - Mógłby pan coś zrobić z tym

kaszlem, sir. Może być niebezpieczny.

Zegarek był ze złota, miał czarny cyferblat i okienko wskazujące fazy

księżyca.

Podsekretarz, człowiek świadom upływu czasu, miał dość spotkania o tak

późnej porze.

- Jak sądzę, wspominałem już panu - mówił Leclerc - że Ministerstwo

Spraw Zagranicznych uważa wydawanie paszportów operacyjnych za

śliską sprawę. Zwykli w każdej kwestii konsultować się z Cyrkiem. My

nie mamy statusu, rozumie pan; trudno mi stawiać się im w tych sprawach;

oni bardzo niewiele wiedzą, na czym polega nasza praca. Zastanawiam się,

czy nie byłoby najlepiej, gdyby mój departament kierował wnioski

paszportowe przez pańską kancelarię. To zaoszczędziłoby nam chodzenia

za każdym razem do Cyrku.

- Co pan miał na myśli, mówiąc „śliska"?

- Pamięta pan, że wysłaliśmy tego nieszczęsnego Taylora pod innym

nazwiskiem. Ministerstwo Spraw Zagranicznych unieważniło jego

paszport na kilka godzin przedtem, nim wyjechał z Londynu. Obawiam

się, że Cyrk popełnił błąd natury administracyjnej. Gdy tylko ciało

przetransportowano na teren Zjednoczonego Królestwa, załączony

paszport zakwestionowano. Sprawiło nam to wiele kłopotów. Musiałem

wysłać jednego z moich najlepszych ludzi, żeby to wyjaśnił - skłamał. -

Jestem pewien, że gdyby minister naciskał, Control byłby skłonny przyjąć

nowy układ.

background image

Podsekretarz wskazał ołówkiem drzwi do jego kancelarii.

109

- Pogadaj pan z nimi. Wypracujcie coś. To jakiś nonsens. Z kim miał pan

do czynienia w Ministerstwie Spraw Zagranicznych?

- Z De Lisie - odparł z satysfakcją Leclerc. - W departamencie ogólnym.

Jest asystentem. I ze Smileyem w Cyrku.

Podsekretarz zapisał to sobie.

- Nigdy nie wiadomo, z kim rozmawiać tam u nich, tylu tam

kierowników.

- Może więc pogadam z Cyrkiem w sprawach technicznych. Radiostacje i

tego rodzaju urządzenia. Proponuję, żeby użyć jakiejś przykrywki ze

względów bezpieczeństwa: plan ćwiczebny brzmiałby najlepiej.

- Przykrywki? A, tak: kłamstwa. Pan o tym wspominał.

- To tylko środki bezpieczeństwa, nic więcej.

- Niech pan robi tak, jak pan uważa za słuszne.

- Pomyślałem sobie, że wolałby pan, żeby Cyrk nie wiedział. Sam pan

powiedział, że nie ma mowy o monolicie. Postępowałem zgodnie z tym

założeniem.

Podsekretarz znów spojrzał na zegar nad drzwiami.

- Będzie w kiepskim nastroju. Jemen popsuł mu dzień. Po części też

wybory uzupełniające w Woodbridge. Bardzo go rozstrajają sprawy

drugorzędne. Zamartwia się nimi. Nie wie, w co ma wierzyć - przerwał.

-Niemcy mnie przerażają... Wspominał pan, że znaleźliście człowieka,

który nadaje się do tego

Wyszli na korytarz.

- Już go mamy. Musimy włączyć go do gry. Dziś wieczór będziemy

background image

wiedzieli co i jak.

Podsekretarz lekko zmarszczył nos. Trzymał rękę na klamce drzwi

gabinetu ministra. Nie lubił nieprzewidzianych sytuacji.

- Co sprawia, że człowiek podejmuje się takich zadań? Mam na myśli

jego, nie pana.

Leclerc w milczeniu potrząsnął głową, jakby z sympatią.

- Bóg jeden wie. Sami tego nie rozumiemy.

- Co to za człowiek? Z jakiego środowiska? Tylko ogólnie, jeśli można.

- Inteligentny. Samouk. Polskiego pochodzenia.

- Ach tak. - Chyba mu ulżyło. - Ujmiemy to w lekkich słowach. Niech pan

nie używa zbyt wiele czarnej farby. On nienawidzi dramatyzowania.

Chodzi mi o to, że każdy głupiec wie, jakie to niesie niebezpieczeństwa.

Weszli.

Haldane i Leiser usiedli przy stole w rogu, jak kochankowie w kafejce.

Była to jedna z tych restauracji, w których puste butelki po chianti uznaje

110

się za czarujący element wystroju wnętrza. Leiser zamówił stek, chyba

jego stałe danie. Jedząc, siedział sztywno, łokcie trzymał przy sobie.

Z początku Haldane zdawał się ignorować cel tego spotkania. Mówił o

wojnie i o departamencie; o operacjach, o których prawie nie pamiętał do

popołudnia, kiedy to odświeżył sobie pamięć, sięgając do teczek. Mówił -

było to wskazane w tej sytuacji - głównie o tych, którzy przeżyli.

Nawiązał do szkoleń, na które uczęszczał Leiser. Czy nadal potrafi

obsługiwać radiostację? No, prawdę powiedziawszy, to nie bardzo. A co z

walką wręcz? Doprawdy, nie było okazji.

- Pamiętam, że miałeś trochę ciężkich przeżyć podczas wojny - mówił

background image

Haldane. - Jakieś kłopoty w Holandii? - Wrócili do próżnej gadaniny o

starych dobrych czasach.

Sztywne skinienie głową.

- Owszem - przyznał Leiser. - Młody byłem wtedy.

- A co właściwie?

Leiser popatrzył na Haldane'a, mrugając, jakby ten go obudził. Zaczął

opowiadać. Była to jedna z tych historii wojennych, które opowiadano z

wariacjami, odkąd zaczęła się wojna, czasy tak odległe od tej chwili w

małej, cichej restauracyjce, w której siedzieli, jak głód czy ubóstwo,

historia tym mniej wiarygodna, im prościej ją opisywano. Mówił, jakby

relacjonował czyjeś przygody. Mogła to być walka, o której usłyszał w

radio. Złapano go, uciekł, całymi dniami nie jadł, zabijał, znalazł

schronienie, został przerzucony do Anglii. Opowiadał ciekawie; może

właśnie tak widział teraz wojnę, może była to prawda. Ale brzmiało to tak,

jakby wdowa opowiadała o śmierci męża: cierpienie uleciało z jej serca i

skupiło się w tej słownej relacji. Mówił jakby pod przymusem, jego

uczucia, inaczej niż u Leclerca, nie tyle miały zrobić wrażenie na innych,

ile ochronić samego opowiadającego. Był prywatną osobą, której

opowieść brzmiała jak informacja, człowiekiem od dawna żyjącym w

samotności, który nie liczy się ze społeczeństwem; pewnym siebie, ale

nieustabilizowanym. Miał dobry, lecz jednoznacznie cudzoziemski akcent,

bez tej niedbałości i elizji, które umykają nawet utalentowanym

naśladowcom. Mówił jak ktoś obeznany ze środowiskiem, kto jednak nie

czuje się w nim swobodnie.

Haldane uprzejmie słuchał. Kiedy opowieść się skończyła, zapytał:

- Nie wiesz przypadkiem, z jakiego powodu cię przymknęli? Między nimi

background image

była kosmiczna odległość.

- Nie mówili mi o tym - odparł obojętnie Leiser, jakby pytanie było nie na

miejscu.

111

- No jasne, ty właśnie jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy. Masz

niemieckie zaplecze, rozumiesz, o co mi chodzi. Znasz ich, prawda? Masz

doświadczenie z Niemcami.

- Tylko z okresu wojny. Rozmawiali o szkoleniu.

- Co z tym grubym? George Jakiś tam. Mały, smutny facet.

- Och... dobrze mu się wiedzie. Ożenił się ze śliczną dziewczyną.

-Roześmiał się obscenicznie, unosząc prawe przedramię w arabskim

geście oznaczającym seksualną sprawność. - Dobry Boże! - znów się

roześmiał. - My, mali faceci! Rzucamy się na pierwszą lepszą!

To było wyjątkowe grubiaństwo. Haldane jakby na to czekał.

Patrzył przez dłuższą chwilę na Leisera. Cisza stała się gęsta. Powoli

wstał, nagle zrobił się jakby bardzo zły, zły na głupi śmiech Leisera i na

cały ten tani, nieudolny flirt, na te bezsensowne, monotonne bluźnier-stwa

i plugawe drwiny z wartościowego człowieka.

- Mógłbyś tak nie mówić? Tak się składa, że George Smiley jest moim

przyjacielem.

Zawołał kelnera i zapłacił rachunek, wyszedł szybko z restauracji,

zostawiając Leisera samego, zaskoczonego, z białą damą w dłoni, z

brązowymi oczami wpatrzonymi w drzwi, za którymi tak nagle zniknął.

Wreszcie Leiser wyszedł, wrócił kładką dla pieszych, szedł powoli w

ciemności i deszczu, patrząc w dół na podwójny rząd lamp ulicznych i

samochodów między nimi. Po drugiej stronie ulicy była jego firma, szereg

background image

oświetlonych dystrybutorów i wieża udekorowana neonowym sercem z

sześćdziesięciowatowych żarówek na przemian zielonych i czerwonych.

Wszedł do jasno oświetlonego biura, powiedział coś do chłopca i poszedł

powoli na górę, gdzie ryczała muzyka.

Haldane czekał, aż Leiser zniknie mu z pola widzenia, i szybko wrócił do

restauracji, żeby zamówić taksówkę.

Włączyła gramofon. Słuchała muzyki tanecznej, siedząc w jego krześle i

pijąc drinka.

- Chryste, ale się spóźniłeś - powiedziała. - Jestem głodna jak wilk.

Pocałował ją.

- Jadłeś coś. Czuję jedzenie.

- Tylko przekąsiłem, Bett. Musiałem, zadzwonił pewien człowiek;

poszliśmy na drinka.

- Kłamca. Uśmiechnął się.

- Daj spokój, Betty. Jesteśmy umówieni na kolację, pamiętasz?

112

- Co to za człowiek?

Mieszkanie było bardzo czyste. Zasłony i dywany w kwiaty, polerowane

powierzchnie chronione lakierem. Wszystko było chronione: wazony,

lampy, popielniczka, wszystko starannie strzeżone, jakby Leiser

spodziewał się od losu tylko zderzenia czołowego. Lubił akcenty

zabytkowe. Odzwierciedlały to meble z drewnianymi wolutami i

wsporniki do lamp z kutego żelaza. Miał lustro w złotej ramie i malowaną

gipsowa rzeźbę, nowy zegar z balansami w szklanej szafce.

Gdy otworzył barek, mebel zagrał jak pozytywka.

background image

Zrobił sobie białą damę, ostrożnie mieszając składniki jak człowiek

przygotowujący lekarstwo. Patrzyła na niego, poruszając biodrami w rytm

muzyki. Szklankę trzymała w pewnej odległości od siebie i z boku, jakby

to była ręka partnera, a tym partnerem nie był Leiser.

- Co to za człowiek? - powtórzyła.

Słał przy oknie, wyprostowany jak żołnierz. Migające serce na dachu

oświetlało domy, odbijało się na kładce i drżało na mokrej nawierzchni

alei. Za domami stał kościół, jak kino z iglicą ze żłobionych cegieł z

otworami, przez które słychać było bicie dzwonów. Nad kościołem

rozpościerało się niebo. Czasem myślał sobie, że tylko kościół został, a

niebo nad Londynem oświetlone jest żarem płonącego miasta.

- Chryste, dziś wieczór jesteś rzeczywiście bardzo wesoły. Dzwony

kościelne biły z taśmy magnetofonowej, wzmocnione, żeby

przedrzeć się przez hałas na ulicy. W niedziele sprzedawał mnóstwo

benzyny. Deszcz mocniej walił w jezdnię, Leiser widział, jak rozmazuje

światła samochodów, zielone i czerwone krople podskakiwały na asfalcie.

- No chodźże, Fred, zatańcz.

- Minutkę, Bett.

- O Chryste, co z tobą? Napij się jeszcze i zapomnij o tym. Słyszał jej

stopy przesuwające się po dywanie w rytm muzyki i niezmienny brzęk

breloczka na jej bransoletce.

- Tańcz, na litość boską!

Mówiła niewyraźnie, luźno, przesadnie rozciągała ostatnie sylaby w

słowach kończących zdania. Robiła to z takim samym skalkulowanym

rozczarowaniem, jak gdy mu się oddawała, ponuro, jakby mu płaciła,

jakby mężczyźni mieli z tego tylko przyjemność, a kobiety ból.

background image

Zatrzymała płytę, nieostrożnie pociągnęła za ramię. Igła zazgrzytała w

głośniku.

- Słuchaj, co się stało, u diabła?

- Nic. Mówiłem ci już. Po prostu miałem ciężki dzień, to wszystko. Potem

zadzwonił ten człowiek, ktoś, kogo znałem.

8 - Za późno na wojnę

113

- Powtarzam pytanie: kto? Jakaś kobieta, prawda? Jakaś dziwka?

- Nie, Berty, to był mężczyzna. Podeszła do okna, szturchnęła go lekko.

- Co jest takiego wspaniałego w tym widoku? Rudera na ruderze. Zawsze

mówiłeś, że ich nienawidzisz. No, kto to był?

- Ktoś z jednej z tych wielkich spółek.

- I potrzebują cię?

- Tak... chcą mi przedstawić propozycję.

- Chryste, komu potrzebny jakiś Polaczek? Tylko lekko drgnął.

- Im.

- Wiesz, ktoś przyszedł do banku i pytał o ciebie. Siedzieli razem w biurze

pana Dawnaya. Masz kłopoty, prawda?

Pomógł jej włożyć płaszcz, bardzo poprawnie, z łokciami szeroko

rozstawionymi.

- Tylko nie do tej nowej restauracji z kelnerami, na Boga - powiedziała.

- Tam jest miło. Myślałem, że ci się tam podoba. Tańczyć też możesz, tak

jak lubisz... Więc dokąd chcesz iść?

- Z tobą? Na litość boską! Gdzieś, gdzie jest trochę życia, to mi wy-staczy.

Patrzył na nią. Przytrzymywał otwarte drzwi. Nagle się uśmiechnął.

- Okej. Bett. To twoja noc. Zejdź na dół i zapal samochód, ja zarezerwuję

background image

stolik. - Dał jej kluczyki. - Znam jedno miejsce, bardzo dobre miejsce.

- Co cię, do diabła, teraz naszło?

- Możesz prowadzić. Wybierzemy się gdzieś na wieczór. - Podszedł do

telefonu.

Przed jedenastą Haldane wrócił do departamentu. Leclerc i Avery czekali

na niego. Carol pisała na maszynie w sekretariacie szefa.

- Myślałem, że wrócisz wcześniej - powiedział Leclerc.

- Nie jest dobrze. Powiedział, że nie włączy się do gry. Myślę, że ty

powinieneś spróbować. To nie jest w moim stylu. - Wydawał się spokojny.

Usiadł.

Patrzyli na niego z niedowierzaniem.

- Proponowałeś pieniądze? - zapytał wreszcie Leclerc. - Mamy zgodę na

pięć tysięcy funtów.

- Oczywiście, że proponowałem pieniądze. Powtarzam, po prostu nie jest

zainteresowany. To wyjątkowo nieprzyjemny człowiek. Przepraszam -

powiedział, choć nie wyjaśnił za co.

114

Słyszeli stukot maszyny do pisania Carol.

- Co teraz?-zapytał Leclerc.

- Nie mam pojęcia. - Ciągle spoglądał na zegarek.

- Muszą się znaleźć jacyś inni. Muszą się znaleźć.

- Nie w naszej kartotece. Nie z takimi kwalifikacjami. Są Belgowie,

Szwedzi, Francuzi. Ale tylko Leiser mówi po niemiecku i ma

doświadczenie techniczne. Na papierze jest jedynym.

- Nadal dość młody. O to ci chodzi?

- Właściwie tak. Przy tym doświadczony. Nie mamy czasu ani warunków,

background image

żeby wyszkolić nowego człowieka. Lepiej zwróćmy się z prośbą do

Cyrku. Znajdą kogoś.

- Nie możemy tego zrobić - odezwał się Avery.

- Jaki to typ człowieka? - Leclerc nie zrezygnował.

- Pospolity na słowiański sposób. Mały. Udaje chojraka. Bardzo

nieciekawy. - Szukał w kieszeniach rachunku. - Ubiera się jak bukmacher,

ale oni wszyscy chyba tak robią. Mam to dać tobie czy księgowości?

- Bezpieczny?

- Nie ma powodu, żeby w to wątpić.

- Rozmawialiście o tym, że sprawa jest pilna? O nowej lojalności i tego

rodzaju rzeczach?

- Jemu stara lojalność wydaje się bardziej atrakcyjna. - Położył rachunek

na stole.

- A polityka... niektórzy z tych emigrantów są bardzo...

- Mówiliśmy o polityce. On nie jest z tych emigrantów. Uważa się za

zintegrowanego, naturalizowanego Brytyjczyka. Czego się po nim

spodziewacie? Że zaprzysięgnie lojalność wobec polskiego domu

królewskiego? - Znów spojrzał na zegarek.

- Ty wcale nie chciałeś go zwerbować! - krzyknął Leclerc, zdenerwowany

obojętnością Haldane'a. - Jesteś zadowolony, widzę to po twojej twarzy!

Dobry Boże, a co będzie z departamentem?! Czy to nic już nie znaczy? Już

nie wierzysz w departament, nie obchodzi cię! Drwisz sobie ze mnie!

- A kto z nas wierzy? - zapytał Haldane z pogardą. - Sam powiedziałeś:

wykonujemy zadanie.

- Ja wierzę - oświadczył Avery.

Haldane już miał coś powiedzieć, gdy zadzwonił zielony telefon.

background image

- To pewnie ministerstwo - powiedział Leclerc. - No i co ja mam im

powiedzieć?

Haldane patrzył na niego.

Leclerc podniósł słuchawkę, przyłożył ją do ucha, po czym przekazał ją

nad stołem.

115

- To centrala. Po kiego diabła łączą na zielony? Ktoś pyta o kapitana

Hawkinsa. To ty, prawda?

Haldane słuchał. Jego szczupła twarz niczego nie wyrażała. Wreszcie się

odezwał:

- Tak myślę. Kogoś znajdziemy. Nie powinno być trudności. Jutro o

jedenastej. Proszę uprzejmie przyjść punktualnie - i odłożył słuchawkę.

Światło w pokoju Leclerca zdawało się odpływać w stronę okien z

cienkimi zasłonami. Na dworze bez przerwy padało.

- To był Leiser. Zdecydował się. Podejmuje się zadania. Chce wiedzieć,

czy znajdziemy kogoś, kto zająłby się garażem podczas jego nieobecności.

Leclerc popatrzył w osłupieniu na Haldane'a, który nie ukrywał radości.

- Ty się tego spodziewałeś! - krzyknął. Wyciągnął małą rękę. -

Przepraszam, Adrian. Zle cię oceniłem. Szczere gratulacje.

- Dlaczego przyjął propozycję? - zapytał podekscytowany Avery.

-Dlaczego zmienił zdanie?

- A dlaczego agenci coś robią? Dlaczego my coś robimy? - Haldane

usiadł. Wyglądał staro, ale jak człowiek, którego nic się nie ima, jak

człowiek, którego przyjaciele już umarli. - Dlaczego się zgadząjąalbo

background image

odmawiają, dlaczego kłamią albo mówią prawdę? Dlaczego my tak

robimy? -Znów zaczął kaszleć. - Może nie jest przeciążony pracą. Poza

tym to Niemcy, a on ich nienawidzi. Tak powiedział. Nie przywiązuję do

tego wagi. Potem powiedział, że nie może nas zawieść. Myślę, że miał na

myśli siebie. -1 zwracając się do Leclerca, dodał: - Zasady wojenne: to

było słuszne, prawda?

Ale Leclerc właśnie dzwonił do ministerstwa. Avery wszedł do jego

sekretariatu. Carol wstała.

- Co się dzieje? - zapytała szybko. - Skąd to podniecenie?

- Leiser. - Avery zamknął za sobą drzwi. - Zgodził się jechać. -Wyciągnął

ramiona, żeby ją objąć. Pierwszy raz.

- Dlaczego?

- Twierdzi, że z nienawiści do Niemców. Według mnie chodzi o pieniądze.

- Czy to słuszna sprawa?

Avery uśmiechnął się porozumiewawczo.

- Póki płacimy mu więcej niż druga strona.

- Nie powinieneś wrócić do żony? - zapytała ostro. -Nie wierzę, że musisz

tutaj sypiać.

- To zadanie operacyjne.

Avery poszedł do swojego pokoju. Nie powiedziała mu dobranoc.

116

Leiser odłożył słuchawkę. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Światła na

dachu zgasły i pokój pogrążył się w ciemności. Szybko zszedł na dół.

Marszczył brwi, jakby cała siła jego umysłu skoncentrowała się na

zjedzeniu drugiej kolacji.

11

background image

Wybrali Oksford, jak podczas wojny. Rozmaitość narodowości i zawodów,

ciągły przepływ kontraktowych naukowców i wynikająca z tego

anonimowość, sprzyjająca okolica, wszystko to doskonale odpowiadało

ich potrzebom. Ponadto było to miejsce, którego specyfikę rozumieli.

Rankiem, po telefonie Leisera, Avery wyjechał, żeby znaleźć dom.

Następnego dnia zadzwonił do Haldane'a, że wynajął na miesiąc dom na

północy miasta, wielki wiktoriański budynek z czterema sypialniami i

ogrodem. Był bardzo drogi. W departamencie nazwano go Domem

Chrabąszcza i wpisano do kartotek pod hasłem „udogodnienia

mieszkalne".

Gdy tylko wiadomość dotarła do Haldane'a, poinformował o tym Leisera.

Ten zasugerował, żeby rozpuścić pogłoskę, że wybrał się na kursy do

środkowej Anglii. Zgoda.

- Nie podawaj żadnych szczegółów - powiedział Haldane. - Każ odsyłać

listy na poste restante do Coventry. Myje tam odbierzemy.

Leiser był zadowolony, gdy usłyszał, że to Oksford.

Leclerc i Woodford szukali rozpaczliwie kogoś, kto mógłby poprowadzić

warsztat pod nieobecność Leisera; nagle pomyśleli o McCullo-chu. Leiser

dał mu pełnomocnictwa i spędził z nim cały ranek, wprowadzając go w

tajniki swojego przedsiębiorstwa.

- W zamian damy ci swego rodzaju gwarancję - powiedział Haldane.

- Nie jest mi potrzebna - odparł Leiser i wyjaśnił, całkiem poważnie: -

Pracuję dla angielskich dżentelmenów.

W piątek wieczorem zadzwonił i potwierdził, że się zgadza; do środy

przygotowania były na tyle zaawansowane, że Leclerc zwołał zebranie

sekcji specjalnej i nakreślił swoje plany. Avery i Haldane mają być z Lei-

background image

serem w Oksfordzie; obaj wyjadą następnego wieczoru, a do tego czasu

Haldane będzie miał już gotowy plan działania. Leiser przybędzie do

Oksfordu dzień albo dwa dni później, jak tylko załatwi swoje sprawy.

Haldane ma nadzorować jego szkolenie. Avery będzie asystentem Leisera.

Woodford zostanie w Londynie. Do niego należeć będzie kontakt z

ministerstwem (i ze Sandfordem z sekcji badań), ma też zbierać materiał

117

instruktażowy dotyczący zewnętrznych cech rakiet krótkiego i średniego

zasięgu. Z nim przyjedzie do Oksfordu.

Leclerc był niezmożony - a to jeździł do ministerstwa z raportem o

postępach, a to do Skarbu, żeby wykłócać się o rentę dla wdowy po

Taylorze, a to, z pomocą Woodforda, zatrudniał byłych instruktorów od

transmisji radiowej i walki wręcz.

Pozostały czas poświęcał operacji „Chrabąszcz": momentu, w którym

Leiser miał być przerzucony do Niemiec Wschodnich. Z początku zdawał

się nie mieć pomysłu na to, jak to zrobić. Napomykał coś niejasno

0 operacji morskiej z Danii; o małym kutrze rybackim i gumowej łodzi,

żeby uniknąć wykrycia radarem; omawiał ze Sandfordem nielegalne

przekroczenie granicy i telegrafował do Gortona w sprawie informacji o

terenach przygranicznych wokół Lubeki. Skrycie konsultował się nawet z

Cyrkiem. Control był niezwykle pomocny.

Wszystko to odbywało się w atmosferze wzmożonej aktywności

1 optymizmu, co Avery zauważył już w dniu powrotu. Nawet ci, których

nie informowano, podobno, o operacji, ulegli klimatowi przesilenia. W

grupce pracowników, którzy razem jadali codziennie lunch w kawiarni

Cadena, aż wrzało od plotek i spekulacji. Mówiono na przykład, że

background image

człowiek o nazwisku Johnson, znany podczas wojny jako Jack Johnson,

instruktor radiooperatorów, został włączony w skład departamentu.

Księgowość płaciła mu diety i - co było najbardziej intrygujące -

poproszono jąo wystąpienie do Skarbu z propozycjątrzymiesięcznego

kontraktu. Kto kiedy słyszał o trzymiesięcznych kontraktach? Johnson

odpowiadał za zrzuty we Francji podczas wojny; pewna starsza rangą

dziewczyna pamiętała go. Berry, szyfrant, zapytał pana Woodforda, po co

ten Johnson (Berry jak zwykle był ciekawski), a pan Woodford uśmiechnął

się i kazał mu się zajmować własnymi sprawami, ale powiedział, że to do

celów operacyjnych, do bardzo tajnej operacji, którą prowadzą w

Europie... pomocnej Europie, i może Berry'ego zainteresuje, że biedny

Taylor nie zginął na próżno.

Zaczął się nieustanny ruch samochodów i posłańców z ministerstwa; Pine

poprosił o pomocnika i przydzieliła mu go inna instytucja rządowa;

traktował go bardzo wyniośle. Jakoś dowiedział się, że celem sąNiemcy, i

ta informacja sprawiała, że stał się jeszcze większym służbistą.

Lokalni sklepikarze plotkowali nawet, że dom wynajmowany przez

ministerstwo przechodzi w inne ręce. Wymieniano prywatnych nabywców

i wiązano wielkie nadzieje z zakupami, które będą robić. Przez cały czas

wysyłano zamówione posiłki, światło w oknach paliło się dniem i nocą;

drzwi frontowe, do tej pory zamknięte na stałe ze względu na bezpieczeń-

118

stwo, zostały otwarte i widok Leclerca w meloniku i z aktówką,

wsiadającego do czarnego humbera, stał się na Blackfriars Road rzeczą

zwyczajną. Avery zaś, jak ranny, który nie chce patrzeć na ranę, sypiał w

swoim pokoiku, którego ściany stały się granicami jego życia. Raz wysłał

background image

Carol, żeby kupiła Anthony'emu prezent. Wróciła z ciężarówką mleczarza

i plastikowymi butelkami na mleko. Można było zdejmować z nich kapsle

i nalewać do nich wodę. Wypróbowali to pewnego wieczoru, po czym

wysłali humberem do Battersea.

Gdy wszystko było gotowe, Haldane i Avery pojechali pierwszą klasą do

Oksfordu na koszt ministerstwa. Podczas obiadu w pociągu mieli do

dyspozycji własny stolik. Haldane zamówił pół butelki wina i wypił je,

rozwiązując krzyżówkę w „The Times". Siedzieli w milczeniu, Haldane

był zajęty, Avery zbyt nieśmiały, żeby mu przerywać.

Nagle Avery zauważył, jaki krawat nosi Haldane. Zanim pomyślał,

powiedział:

- Dobry Boże, nie wiedziałem, że grywa pan w krykieta.

- Spodziewałeś się, że ci o tym powiem? - parsknął Haldane. - Krzywią

się, gdy noszę go w biurze.

- Przepraszam.

Haldane popatrzył na niego uważnie.

- Nie powinieneś tak często przepraszać. Obaj to robicie. - Nalał sobie

trochę kawy i zamówił brandy. Kelnerzy uważali na każdy jego gest.

- Obaj?

- Ty i Leiser. On to robi z przyzwyczajenia.

- Z Leiserem będzie inaczej, prawda? - szybko zapytał Avery. - To

zawodowiec.

- Leiser nie jest jednym z nas. Nigdy nie popełniaj tego błędu.

Zetknęliśmy się z nim dawno temu, to wszystko.

- Jaki on jest? Jaki to typ człowieka?

- Jest agentem. Człowiekiem, którego należy prowadzić, a nie analizować.

background image

Wrócił do swojej krzyżówki.

- Musi być lojalny - powiedział Avery. - Bo inaczej dlaczego przyjął

propozycję?

- Słyszałeś, co mówił dyrektor: dwa przyrzeczenia. Pierwsze składane jest

często z błahych powodów.

- A drugie?

- To już inna sprawa. Jesteśmy tu, żeby mu pomóc je złożyć.

- Ale dlaczego zgodził się za pierwszym razem?

119

- Nie ufam przyczynom. Nie ufam słowom takim jak „lojalność". A nade

wszystko - oświadczył Haldane - nie ufam motywom. Uczyłeś się

niemieckiego, prawda? Na początku był czyn.

Już dojeżdżali, kiedy Avery zadał jeszcze jedno pytanie.

- Dlaczego ten paszport był nieważny?

Haldane, gdy zwracano się do niego, pochylał głowę.

- Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwykło przesyłać serie numerów

paszportów do departamentu w celach operacyjnych. Umowa przedłużana

jest rok po roku. Sześć miesięcy temu ministerstwo stwierdziło, że nie

będzie wydawać paszportów, nie informując o tym Cyrku. Leclerc chyba

nie zdołał się przebić i Control wypchnął go z rynku. Paszport Tay-lora był

jednym ze starej serii. Unieważnili ją całą, na trzy dni przed jego odlotem.

Nie było czasu, żeby coś z tym zrobić. Mogło to przejść w ogóle

niezauważone. Cyrk jest bardzo przebiegły. - Pauza. - Doprawdy, trudno

mi zrozumieć, dlaczego Controlowi na tym zależało.

Wzięli taksówkę do pomocnego Oksfordu i wysiedli na rogu ulicy. Gdy

szli chodnikiem, Avery patrzył na domy stojące w półmroku. W

background image

oświetlonych oknach przelotnie ukazywały się siwowłose postacie, obite

welwetem krzesła ozdobione lamówką, chińskie parawany, stojaki na nuty,

wreszcie zobaczył czwórkę do brydża; gracze wyglądali jak zaklęci

dworzanie w zamku. Był to świat, który kiedyś poznał; przez moment

niemal sobie wyobraził, że stanowi jego część, ale to było dawno temu.

Wieczór spędzili na przygotowywaniu domu. Haldane zdecydował, że

Leiser dostanie tylną sypialnię z oknami wychodzącymi na ogród, a oni

zajmą pokoje od ulicy. Wysłał wcześniej trochę książek naukowych,

maszynę do pisania i kilka imponujących teczek. Rozpakował je i rozłożył

na stole w jadalni ze względu na gosposię właściciela, która miała

przychodzić codziennie.

- Będziemy nazywali ten pokój gabinetem - powiedział.

W salonie ustawił magnetofon. Miał kilka taśm, które zamknął w

kredensie, skrupulatnie dołączając klucz do swojego kółka na klucze. Inne

bagaże nadal czekały w holu: projektor, model dla wojsk powietrznych,

ekran i walizka z zielonego płótna zabezpieczonego na rogach skórą.

Dom był obszerny i zadbany; mahoniowe meble z mosiężnymi in-

krustacjami, na ścianach mnóstwo obrazów przedstawiających jakąś

rodzinę, szkice sepią, miniatury, fotografie wyblakłe ze starości, na niskim

kredensie waza z potpourri. Do lustra przyklejony był liść palmowy; z

sufitu zwieszały się żyrandole, pokraczne, ale do wytrzymania. W jednym

rogu stał stolik pod Biblię, w drugim mały kupidynek, wyjątkowo szka-

120

radny, z poczerniałą twarzą. Cały dom emanował starością, był w nim, jak

w kadzidle, jakiś nieodwracalny smutek.

Do północy skończyli się rozpakowywać. Usiedli w salonie. Marmurowy

background image

kominek wsparty był na hebanowych Murzynach. Światło gazowego

płomienia odbijało się w pozłacanych łańcuchach z róż, pętających ich

kostki. Kominek był stary. Mógł pochodzić z XVII albo z XIX wieku, gdy

Murzyni na krótko zastąpili borzoje jako dekoracyjne zwierzęta wyższych

sfer; byli całkiem nadzy, jak psy, i przykuci złotymi różami. Ave-ry

poczęstował się whisky i położył do łóżka, zostawiając Haldane'a

zatopionego w myślach.

Jego pokój był wielki i ciemny; nad łóżkiem lekki odcień lazurowego

błękitu, na stołach haftowane serwety, na małej emaliowanej tabliczce

napis: „Błogosławieństwo dla tego domu". Obok okna obraz - dziecko

odmawiające modlitwę, podczas gdy jego siostra je śniadanie w łóżku.

Leżał i myślał o Leiserze. Było to jak oczekiwanie na dziewczynę. Z

drugiej strony korytarza słyszał samotny, uporczywy kaszel Haldane'a.

Trwał nadal, gdy już zasnął.

Lecłerc pomyślał, że klub Smileya to bardzo dziwne miejsce, nie

spodziewał się czegoś takiego. Dwie piwniczne sale i kilkąnaścioro ludzi

jedzących obiad przy osobnych stolikach przed wielkim kominkiem.

Niektórych skądś pamiętał. Podejrzewał, że mająjakieś związki z Cyrkiem.

- Niezłe miejsce. Jak się tu zapisać?

- Och, nie zapiszesz się - odparł Smiley przepraszającym tonem,

poczerwieniał i wyjaśnił: - Chodzi mi o to, że nie przyjmujemy nowych

członków. Tylko jedno pokolenie... paru poszło na wojnę, paru zmarło albo

wyjechało za granicę. Zastanawiam się, co chcesz mi powiedzieć?

- Byliście tak uprzejmi, że pomogliście wydostać się młodemu Ave-

ry'emu.

- Tak... tak, rzeczywiście. A przy okazji, jak poszło? Nic o tym nie

background image

słyszałem.

- To było tylko zadanie szkoleniowe. Żadnego filmu.

- Przepraszam. - Smiley mówił pospiesznie, chowając prawdziwe uczucia

za maską niewiedzy.

- Wcale się nie spodziewaliśmy, że będzie jakiś film. To były tylko środki

ostrożności. Ciekawe, ile powiedział ci Avery? Szkolimy jednego, dwóch

starych fachowców... także kilku nowych chłopaków - wyjaśnił Leclerc. -

Coś trzeba robić w sezonie ogórkowym... Boże Narodzenie, wiesz, jak to

jest. Ludzie są na urlopach.

- Wiem.

121

Leclerc stwierdził, że wino bordoskie jest bardzo dobre. Żałował, że nie

zajrzał do mniejszego klubu; jego własny strasznie się popsuł - kłopoty z

personelem.

- Jak zapewne słyszałeś - powiedział oficjalnym tonem - Control

zaproponował mi pełne wsparcie w kwestiach szkoleniowych.

- Tak, tak, oczywiście.

- Spiritus movens był mój minister. Spodobał mu się pomysł grupy

wyszkolonych agentów. Kiedy plan poddano po raz pierwszy pod

dyskusję, poszedłem osobiście porozmawiać z Controlem. Później Control

odwiedził mnie. Pewnie o tym wiesz?

- Tak, Control zastanawiał się...

- Był bardzo pomocny. Nie sądź, że nie potrafię tego docenić.

Uzgodniono, myślę, że powinienem naświetlić ci tło, twoje biuro to

potwierdzi, że jeśli szkolenie ma być skuteczne, musimy stworzyć

atmosferę tak bliską działań operacyjnych jak tylko to możliwe.

background image

Nazywamy to warunkami bojowymi. - Pobłażliwy uśmiech. - Wybraliśmy

obszar w Niemczech Zachodnich. To rejon ponury i nieznany, idealny do

ćwiczeń w przekraczaniu granicy i podobnych rzeczy. Możemy poprosić

wojsko o współpracę, gdyby okazało się to konieczne.

- Tak, doprawdy, świetny pomysł.

- Ze względu na elementarne zasady bezpieczeństwa uznaliśmy wszyscy,

że twoje biuro powinno być informowane wyłącznie o tych aspektach

ćwiczeń, w których moglibyście nam uprzejmie pomóc.

- Control mówił mi o tym - powiedział Smiley. - Chce dla was zrobić, co

tylko będzie mógł. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek się tym zajmiecie.

Był bardzo zadowolony.

- To dobrze - odparł krótko Leclerc. Łokcie przesunął trochę do przodu na

polerowanym blacie. - Pomyślałem, że mógłbym skubnąć trochę waszych

umiejętności... zupełnie nieformalnie. Tak jak wy od czasu do czasu

robicie użytek z Adriana Haldane'a.

- Oczywiście.

- Pierwsza sprawa to fałszywe dokumenty. Przejrzałem spis naszych

starych fałszerzy. Rozumiem, że Hyde i Fellowby przeszli kilka lat temu

do Cyrku.

- Tak. Nastąpiła zmiana priorytetów.

- Mam tu opis naszego człowieka; załóżmy, że jest rezydentem w

Magdeburgu, ma realizować nasz plan. To jeden z uczestników szkolenia.

Myślisz, że mogliby przygotować dokumenty, dowód tożsamości,

legitymację partyjną i tego rodzaju rzeczy? Wszystko, co potrzeba.

122

- Ten człowiek musiałby to podpisać - powiedział Smiley. - My potem

background image

postawilibyśmy stempel na jego podpisie. Potrzebne byłyby nam także

fotografie. Potem musiałby zostać poinstruowany, jak posługiwać się tymi

dokumentami. Może Hyde mógłby zrobić to na miejscu, z waszym

agentem?

Lekkie wahanie.

- Na pewno. Wybrałem pseudonim. Jest podobny do jego prawdziwego

nazwiska; uważamy, że to dobry pomysł.

- Chciałbym zauważyć - powiedział Smiley, komicznie marszcząc czoło -

że skoro jest to takie zawiłe ćwiczenie, to fałszywe papiery nie będą wiele

warte. Chodzi mi o to, że wystarczy jeden telefon do zarządu miasta

Magdeburg i najlepiej sfałszowane dokumenty diabli biorą...

- Wzięliśmy to pod uwagę. Chcemy nauczyć ich kamuflażu, poddać ich

przesłuchaniom... wiesz, o czym myślę.

Smiley pociągnął łyk wina.

- Ja tylko przedstawiłem, jak to wygląda. Łatwo dać się zahipnotyzować

technikom wywiadowczym. Nie chcę przez to sugerować... A przy okazji,

jak się miewa Haldane? Studiował filologię klasyczną, wiesz. Byliśmy

razem na studiach.

- Adrian ma się dobrze.

- Spodobał mi się wasz Avery - powiedział uprzejmie Smiley. Jego małą

twarz wykrzywił smutek. - Wyobrażasz sobie, że nadal nie włączyli

baroku do planu zajęć z niemieckiego? Nazywają to przedmiotem

nadprogramowym.

- Jest jeszcze kwestia konspiracyjnych przekazów radiowych. Niewiele z

tego korzystaliśmy, odkąd wojna się skończyła. Zdaję sobie sprawę, że

teraz to znacznie bardziej wyrafinowane technicznie. Transmisje na

background image

wysokich częstotliwościach i tak dalej. Chcemy iść z postępem.

- Tak. Tak. Wiadomość nagrywa się na miniaturowy magnetofon i

przesyła w ciągu kilku sekund. - Westchnął. - Ale mało nam się o tym

mówi. Ludzie od techniki nie odkrywają kart.

- Czy ta metoda pozwala wyszkolić ludzi z pożytkiem dla nich w...

powiedzmy w miesiąc?

- I wykorzystać ją w warunkach operacyjnych? - zapytał zaskoczony

Smiley. - Tak po prostu, po miesięcznym ćwiczeniu?

- Niektórzy mają żyłkę techniczną. Tacy, co mieli już do czynienia z

radiostacjami.

Smiley przyglądał się Leclercowi z niedowierzaniem.

- Wybacz. Czy on czy oni... muszą się nauczyć w miesiąc także czegoś

innego?

- Dla niektórych jest to raczej kurs doskonalący.

123

- Aha.

- O co ci chodzi?

- Nic, nic - odparł wymijająco Smiley. - Nie sądzę, żeby nasi technicy

chętnie dzielili się tego rodzaju wyposażeniem, chyba że...

- Chyba że byłaby to ich własna operacja ćwiczebna?

- Tak. - Smiley poczerwieniał. - Tak, to miałem na myśli. Są bardzo

wymagający, no wiesz, zazdrośni.

Leclerc umilkł, lekko stukał podstawą kieliszka o wypolerowany blat

stolika. Nagle uśmiechnął się i odezwał, jakby właśnie wyszedł z depresji:

- Och, nic. Będziemy zatem musieli użyć konwencjonalnego sprzętu. Czy

metody radiolokacji także się rozwinęły od czasów wojny? Prze-

background image

chwytywanie, lokalizacja nielegalnego nadajnika?

- O tak. I to bardzo.

- Będziemy musieli się z tym liczyć. Jak długo można nadawać, zanim

zostanie się wykrytym?

- Dwie, trzy minuty. Zależy. Często to kwestia szczęścia, że usłyszą go

trochę później. Mogą go przyszpilić tylko wtedy, gdy nadaje. Wiele zależy

od częstotliwości. Przynajmniej tak mi mówiono.

- Podczas wojny - zadumał się Leclerc - dawaliśmy agentowi kilka

kryształków. Każdy wibrował na ustalonej częstotliwości. Często je

wymieniał. To zazwyczaj skutkowało, metoda była dość bezpieczna.

Możemy to powtórzyć.

- Tak. Tak. Pamiętam. Ale był problem z ustawianiem nadajnika...

wymianą cewki... dostosowaniem anteny.

- Załóżmy, że nasz człowiek przyzwyczajony jest do konwencjonalnych

nadajników. Mówisz, że szansę na przechwycenie są większe, niż były

podczas wojny? Że ma się raptem dwie, trzy minuty?

- Albo mniej - powiedział Smiley, przyglądając mu się. - To zależy od

wielu rzeczy... szczęścia, odbioru, natężenia ruchu w eterze, gęstości

zaludnienia...

- Załóżmy, że będzie zmieniał częstotliwość co dwie i pół minuty. To

załatwiałoby sprawę?

- Byłaby to bardzo powolna metoda. - Jego smutna, chorowita twarz

zmarszczyła się ze zmartwienia. - Jesteś pewien, że tu chodzi tylko o

ćwiczenia?

- Jeśli dobrze pamiętam - ciągnął Leclerc, rozwijając swoją myśl -te

kryształki mają rozmiary pudełka od zapałek. Możemy mu dać kilka.

background image

Chodzi nam o zaledwie parę transmisji, może trzy albo cztery. Uważasz,

że mój pomysł jest chybiony?

- To raczej nie moja dziedzina.

124

- Jest jakaś alternatywa? Pytałem Controła; powiedział, że rozmawiał z

tobą. Powiedział, że pomożesz mi znaleźć sprzęt. Co jeszcze mogę zrobić?

Mógłbym porozmawiać z waszymi ludźmi od techniki?

- Przykro mi. Control zdecydował, że jeśli chodzi o technikę, powinniśmy

służyć wam szeroko pojętą pomocą, ale nie narazimy nowego sprzętu. Nie

podejmiemy ryzyka, chciałem powiedzieć. W końcu to tylko ćwiczenia.

Sądzę, że jego zdaniem, skoro nie masz pełnego zaplecza technicznego,

powinieneś...

- Przekazać sprawę?

- Nie, nie - zaczął protestować Smiley, ale Leclerc mu przerwał.

- Ci ludzie będą kierowani przeciwko celom wojskowym - powiedział ze

złością. - Czysto wojskowym. Control to zaakceptował.

- No tak. - Wyglądało na to, że Smiley się poddał. - A jeśli chcesz dostać

nadajnik konwencjonalny, to na pewno jakiś dla ciebie wygrzebiemy.

Kelner przyniósł karafkę z porto. Leclerc patrzył, jak Smiley nalewa sobie

trochę do kieliszka i przesuwa ostrożnie karafkę po wypolerowanym stole.

- Jest całkiem niezłe. Szkoda, że już się kończy. Kiedy to wypijemy,

będziemy musieli zadowolić się młodszymi rocznikami. Jutro, jak tylko

przyjdę do biura, porozmawiam z Controlem. Jestem pewien, że nie będzie

miał zastrzeżeń. Co do dokumentów. I kryształków. Możemy polecić wam

odpowiednie częstotliwości. Controlowi na tym zależy.

- Control jest bardzo miły. Czasem mnie to zadziwia - wyznał Leclerc.

background image

Był lekko pijany.

12

Dwa dni później Leiser przyjechał do Oksfordu. Czekali niecierpliwie na

peronie, Haldane wyglądał go w tłumie śpieszących się ludzi. O dziwo, to

Avery pierwszy go dostrzegł; nieruchomą postać w płaszczu z wielbłądziej

wełny przy oknie pustego przedziału.

- Czy to on? - zapytał.

- Podróżuje pierwszą klasą. Musiał dopłacić różnicę. - Haldane mówił

takim tonem, jakby to był afront.

Leiser opuścił okno i podał im dwie walizki ze świńskiej skóry, uszyte tak,

by mieściły się w bagażniku samochodu, trochę zbyt pomarańczowe, żeby

miał to być ich naturalny kolor. Przywitali się, energicznie podając sobie

ręce, niech każdy widzi. Avery chciał zanieść bagaże do taksówki, ale

Leiser wolał nieść je sam, po jednej w każdym ręku, jakby to

125

był jego obowiązek. Szedł w pewnej odległości od nich, wyprostowany;

patrzył na przechodzących obok niego ludzi, zaskoczony tłumem. Jego

długie włosy podskakiwały w rytmie kroków.

Avery, przyglądając mu się, poczuł nagły niepokój.

To żywy człowiek, nie postać z papieru. Człowiek o silnym ciele i

skoordynowanych ruchach; a oni nim kierują. Wyglądał tak, jakby nic nie

mogło stanąć mu na przeszkodzie. Został zwerbowany i już teraz

zachowywał się energicznie i zdecydowanie jak żołnierz. Avery był

świadom tego, że właściwie nie wiadomo, dlaczego Leiser dał się

zwerbować. W czasie swojej krótkiej pracy w departamencie zdążył się już

przyzwyczaić do zjawiska motywacji organicznej; do zadań operacyjnych

background image

bez dostrzegalnej genezy i do wniosków, z których wypływał niekończący

się ciąg zgranych działań; do tych bezowocnych umizgów, które w

konsekwencji musiały uchodzić za aktywne życie miłosne. Ale kiedy

przyglądał się temu człowiekowi, raźno kroczącemu obok niego,

zrozumiał, że do tej pory obrabiali po kumotersku pomysły niewychodzące

poza ich grono. Teraz te pomysły się ucieleśniły. I to był on, prawdziwy, z

krwi i kości.

Wsiedli do taksówki, Leiser na końcu, bo nalegał na to. Było popołudnie,

między platanami prześwitywało szare niebo. Dym z kominów wznosił się

nad północnym Oksfordem ciężkimi kolumnami, jak dowód pobożnych

ofiar. Domy, majestatyczne w swej skromności, były jak romantyczne

ruiny, każda z innej legendy. Tu wieże Avalonu, tam kute kraty pagody;

między nimi rosły araukarie i trzepotało pranie, jak motyle niespotykane o

tej porze roku. Domy wyglądały porządnie, w otoczeniu ogrodów, z

zaciągniętymi zasłonami. Widok jak na nieładnej akwareli, na którą

ciemniejsze przedmioty naniesiono zbyt ciężką ręką, niebo namalowano

zbyt szare i zbyt wodnistą farbą.

Taksówkę zwolnili na rogu ulicy. W powietrzu czuć było zapach gnijących

liści. Jeśli gdzieś były dzieci, zachowywały się cicho. Trzej mężczyźni

podeszli do bramy. Leiser, nie spuszczając z oczu domu, postawił walizki.

- Ładne miejsce - powiedział z uznaniem i zwrócił się do Ave-ry'ego. -

Kto je wybrał?

- Ja.

- Nieźle. - Poklepał go po ramieniu. - Odwaliłeś dobrą robotę.

Avery, zadowolony, uśmiechnął się i otworzył bramę; Leiser stanowczo

przepuścił obu przodem. Zabrali go na górę i pokazali mu jego pokój.

background image

Przez cały czas niósł swój bagaż.

- Rozpakuję się później - oznajmił. - Chcę to zrobić dobrze. Przeszedł się

po domu, przyglądając się krytycznie wnętrzom. Podnosił przedmioty,

patrzył na nie, jakby zamierzał wziąć udział w licytacji.

126

- Przyjemnie tu - oświadczył na koniec. - Podoba mi się.

- To dobrze -powiedział Haldane, jakby mu nie było wszystko jedno.

Avery poszedł za Leiserem do jego pokoju, żeby upewnić się, czy nie

trzeba w czymś pomóc.

- Jak masz na imię? - zapytał Leiser. Wobec Avery'ego był mniej spięty,

bardziej naturalny.

- John.

Znów uścisnęli sobie ręce.

- No to cześć, John. Miło mi. Ile masz lat?

- Trzydzieści cztery - skłamał.

- Chryste, żałuję, że nie mam trzydziestu czterech lat - mrugnął okiem. -

Robiłeś coś takiego już wcześniej?

- W ubiegłym tygodniu skończyłem zadanie.

- Jak poszło?

- Świetnie.

- Fajny facet z ciebie. Gdzie masz pokój? Avery pokazał mu.

- Powiedz, jak to wygląda?

- To znaczy?

- Kto jest szefem.

- Kapitan Hawkins.

- Ktoś jeszcze?

background image

- Nie, naprawdę. Ja będę do pomocy.

- Przez cały czas?

- Tak.

Leiser zaczął się rozpakowywać. Avery patrzył. Szczotki obciągnięte

skórą, płyn do włosów, bateria buteleczek z kosmetykami dla mężczyzn,

elektryczna golarka najnowszego typu i krawaty. Niektóre w szkocką

kratę, inne jedwabne, pasujące do drogich koszul.

Avery zszedł na dół. Haldane czekał na niego. Uśmiechnął się, gdy Avery

wszedł.

- No i?

Avery wzruszył ramionami. Był podniecony, ale na luzie.

- Co pan o nim sądzi? - zapytał.

- Słabo go znam - odparł cierpko Haldane. Wiedział, jak ucinać rozmowę.

- Chcę, żebyś zawsze był z nim. Chodź tam gdzie on, strzelaj z nim, pij z

nim, jeśli będziesz musiał. Nie może zostać sam.

- A co z jego urlopem w trakcie ćwiczeń?

- Zajmiemy się tym. Tymczasem rób, co mówię. Przekonasz się, że lubi

twoje towarzystwo. To bardzo samotny człowiek. I pamiętaj, jest

127

Brytyjczykiem. Brytyjski do szpiku kości. Jeszcze jedno, najważniejsze,

nie pozwól, żeby pomyślał, że zmieniliśmy się od czasów wojny.

Departament jest dokładnie taki, jak był wtedy. Tę iluzję musisz

podtrzymywać mimo - nie uśmiechał się - mimo że jesteś zbyt młody, żeby

to porównać.

Zaczęli następnego ranka. Po śniadaniu zebrali się w salonie i Halda-ne

wprowadził ich w temat.

background image

Trening podzielony będzie na dwie części, po dwa tygodnie każda, z

krótkim odpoczynkiem między nimi. Najpierw kurs odświeżający dawne

umiejętności, w drugiej części umiejętności te, już wskrzeszone, zostaną

dostosowane do zadania, które ich czeka. Przez pierwsze dwa tygodnie

Leiser nie dowie się, jaki nosi kryptonim, jaką będzie miał przykrywkę i

jaka jest natura jego misji. Ale i później informacja nie będzie pełna, nie

dowie się ani o jaki obszar chodzi, ani w jaki sposób zostanie przerzucony.

Jeśli chodzi o łączność, jak i inne aspekty szkolenia, będzie przechodził od

spraw ogólnych do szczegółowych. W pierwszym okresie zapozna się

ponownie z techniką szyfrowania, sygnałami i harmonogramem. W

drugim dużo czasu poświęci na praktyczne nawiązywanie łączności w

warunkach zbliżonych do operacyjnych. Instruktor przybędzie jeszcze w

tym tygodniu.

Haldane wyjaśniał to wszystko z belferską zjadliwością, a Leiser słuchał

uważnie, od czasu do czasu energicznie kiwając głową, że się zgadza.

Avery'emu wydało się dziwne, że Haldane nie stara się ukryć niechęci.

- W pierwszej części zobaczymy, co pamiętasz. Obawiam się, że

dostaniesz niezły popęd. Chcemy, żebyś wrócił do formy. Będzie szkolenie

z bronią krótką, walka wręcz, ćwiczenie umysłu, tajniki rzemiosła.

Spróbujemy cię namówić, żebyś wieczorami chodził na spacery.

- Z kim? Z Johnem?

- Tak. John będzie cię zabierał na spacery. Powinieneś uważać go za

swojego doradcę w sprawach mniejszej wagi. Jeśli chciałbyś o czymś

porozmawiać, miałjakieś wątpliwości albo obawy, to ufam, że

niezwłocznie wspomnisz o nich jednemu z nas.

- W porządku.

background image

- A tak w ogóle, to muszę cię prosić, żebyś nie wychodził sam. Wolałbym,

żeby John ci towarzyszył, gdy będziesz miał życzenie pójść do kina, po

zakupy albo zrobić coś, na co pozwoli ci rozkład zajęć. Ale obawiam się,

że nie będziesz miał wiele czasu na odpoczynek.

- Nie liczę na to. I nie jest mi to potrzebne. - Chyba chciał powiedzieć, że

tego nie chce.

128

- Instruktor od radionadajnika nie będzie znał twojego nazwiska. To

zwykły środek ostrożności, proszę się do niego zastosować. Gosposia

myśli, że uczestniczymy w konferencji naukowej. Nie sądzę, żebyś miał

okazję z nią porozmawiać, ale gdyby do tego doszło, pamiętaj o tym. Jeśli

chciałbyś zapytać o to, co będziesz robić, bądź łaskaw najpierw zwrócić

się do mnie. Nie wolno ci telefonować bez mojej zgody. Potem przybędą

następni: fotografowie, lekarze, technicy. Nazywamy ich pomocnikami i

nie uczestniczą w akcji. Większość z nich uważa, że jesteś tutaj w ramach

szerszego planu ćwiczebnego. Pamiętaj o tym, proszę.

- Okej - powiedział Leiser. Haldane popatrzył na zegarek.

- Pierwsze zajęcia mamy o dziesiątej. Samochód zabierze nas z rogu ulicy.

Kierowca nie jest jednym z nas. Proszę, żadnych rozmów podczas jazdy.

Nie masz innych ubrań? - zapytał. - To nie jest odpowiednie na strzelnicę.

- Mam kurtkę sportową i flanelowe spodnie.

- Wolałbym, żebyś nie rzucał się tak w oczy.

Kiedy poszli na górę, żeby się przebrać, Leiser uśmiechnął się drwiąco do

Avery'ego.

- Niezły numer z niego, co? Stara szkoła.

- Ale dobra. Leiser zastanowił się.

background image

- Oczywiście. Słuchaj, powiedz mi coś. Czy zawsze to robicie tutaj?

Korzystaliście z tego miejsca przy szkoleniu innych?

- Nie, jesteś pierwszy - odparł Avery.

- Wiem, że nie wolno ci mówić za dużo. Czy załoga jest taka, jak

dawniej... ludzie wszędzie... to samo kierownictwo?

- Nie sądzę, żebyś znalazł wiele różnic. Chyba jest nas trochę więcej.

- Wielu takich młodych jak ty?

- Wybacz, Fred.

Leiser położył dłoń na ramieniu Avery'ego. Często to robił.

- Ty też jesteś dobry - powiedział. -Nie martw się o mnie. Nie martw się,

co, John?

Pojechali do Abingdon - ministerstwo zawarło umowę z bazą

spadochroniarzy. Instruktor czekał na nich.

- Jest pan przyzwyczajony do jakiegoś konkretnego rodzaju broni?

- Browning, automat, trzy osiem, proszę - wyrecytował Leiser jak dziecko

zamawiające artykuły spożywcze.

- Teraz mówimy dziewięć milimetrów. Pan dostanie mark jeden.

9 - Za późno na wojnę

129

Haldane stał w korytarzu z tyłu, a Avery pomagał ustawić cel wielkości

człowieka w odległości dziesięciu metrów i nakleić taśmę klejącąna stare

otwory.

- Proszę się do mnie zwracać Personel - powiedział instruktor i odwrócił

się do Avery'ego. - Chciałby i pan spróbować, sir?

Haldane się wtrącił.

- Tak, proszę. Obaj będą strzelać.

background image

Leiser strzelał pierwszy. Avery stał obok Haldane'a, a Leiser, tyłem do

nich, czekał w pustej strzelnicy twarzą do wykonanej ze sklejki figury

niemieckiego żołnierza. Cel był czarny, stał na tle pobielonego sypiącym

się już wapnem muru. Nad brzuchem nieudolnie nabazgrano kredą serce,

w środku gęsto oblepione kawałkami papieru. Patrzyli, jak Leiser waży

pistolet w dłoni, unosi go szybko do poziomu oka i powoli opuszcza;

wkłada i wyjmuje pusty magazynek, i znów to samo. Spojrzał przez ramię

na Avery'ego, lewą ręką odrzucił z czoła kosmyki włosów, żeby nie

przesłaniały mu pola widzenia. Avery uśmiechnął się zachęcająco i

szybko, obojętnym tonem powiedział do Haldane'a:

- Nadal nie jestem w stanie rozgryźć tego człowieka.

- A dlaczego? To całkowicie przeciętny Polak.

- Skąd pochodzi? Z której części Polski?

- Czytałeś w teczce. Z Gdańska.

- No tak,

Instruktor zaczął ćwiczenie.

- Najpierw spróbujemy z pustym magazynkiem. Oczy otwarte, patrzymy

na wprost, stopy wygodnie rozstawione, dziękuję, tak jest świetnie. Teraz

proszę się odprężyć, proszę poczuć się dobrze i swobodnie. To nie jest

musztra, to pozycja strzelecka. O tak, widać, że robiliśmy to już

wcześniej! Teraz podnosimy broń, nakierowujemy, ale nie celujemy.

Dobrze! - Instruktor odetchnął, otworzył drewniane pudło i wyjął cztery

magazynki. - Jeden w pistolecie, jeden w lewej dłoni - powiedział i

wręczył pozostałe dwa Avery'emu, który zafascynowany patrzył, jak

Leiser zręcznie wkłada pełny magazynek do chwytu automatu i kciukiem

odciąga spust. - Teraz odbezpieczamy pistolet, kierujemy lufę w dół, trzy

background image

metry przed sobą. Przyjmujemy pozycję strzelecką, ramię trzymamy

prosto. Nakierowujemy lufę, ale nie celujemy, opróżniamy jeden

magazynek, po dwa strzały naraz, pamiętając, że nie uważamy pistoletów

automatycznych za broń zaczepną, ale raczej za taką, która służy do

samoobrony w walce na bliski dystans. Teraz powoli, bardzo powoli...

Jeszcze nie skończył, a strzelnica już wibrowała od odgłosu strzałów

Leisera - strzelał szybko, stał bardzo pewnie, w lewej ręce trzymał ma-

130

gazynek zapasowy, dokładnie przy boku, jak granat. Strzelał wściekle, jak

niemowa szukający środka wyrazu. Avery, coraz bardziej podniecony, czuł

furię i intencję w jego strzelaniu. Dwa strzały, kolejne dwa, potem trzy,

potem długa seria. Wokół niego gromadziła się mgiełka, a sklejkowy

żołnierz się trząsł. Nozdrza Avery'ego wypełnił słodki zapach kor-dytu.

- Jedenaście na trzynaście w celu - oświadczył instruktor. - Bardzo ładnie,

naprawdę bardzo ładnie. Następnym razem proszę się ograniczyć do

dwóch strzałów za jednym razem i proszę czekać, aż wydam komendę do

otwarcia ognia. - A do Avery'ego: - Sir, ma pan ochotę spróbować?

Leiser podszedł do celu i szczupłymi dłońmi lekko dotykał śladów po

kulach. Cisza stała się nagle przytłaczająca. Zdawał się zatopiony w

medytacji, kiedy tak dotykał tu i tam sklejki, w zamyśleniu przesuwając

palcem po obrysie niemieckiego hełmu, aż wreszcie instruktor zawołał:

- Dalej! Nie mamy całego dnia.

Avery stanął na macie gimnastycznej i zważył pistolet w dłoni. Z pomocą

instruktora włożył magazynek, drugi kurczowo trzymał w lewej ręce.

Haldane i Leiser przyglądali mu się.

Strzelił, strzał zadudnił mu w uszach, poczuł, jak serce mu skacze, gdy

background image

sylwetka drgnęła bezwładnie od jego kuli.

- Dobry strzał, John, dobry strzał!

- Bardzo dobry - potwierdził machinalnie instruktor. - Bardzo dobra

pierwsza próba, sir. - Zwrócił się do Leisera: - Czy mógłby pan tak nie

krzyczeć? - Poznawał cudzoziemca na pierwszy rzut oka.

- Ile? - zapytał rozgorączkowany Avery, gdy stanęli przy tarczy, dotykając

poczerniałych otworów rozsianych rzadko po brzuchu i klatce. -Ile,

Personel?

- Lepiej chodź ze mną, John - szepnął Leiser, zarzucając mu rękę na

ramię. Avery wzdrygnął się. Potem ze śmiechem objął Leisera, pod ręką

poczuł ciepło i pomarszczony materiał jego sportowej kurtki.

Instruktor zaprowadził ich przez plac apelowy do ceglanego baraku

przypominającego teatr bez okien, wyższego z jednej strony. Ściany

zachodziły na siebie jak w toalecie publicznej.

- Ruchomy cel - oznajmił Haldane - i strzelanie w ciemności. Po lunchu

puszczali taśmy.

Słuchali ich jak wykładów przez pierwsze dwa tygodnie szkolenia.

Nagrano je ze starych płyt gramofonowych; na jednej słychać było trzask,

który powtarzał się jak tykanie metronomu. Nagrana była na niej gra

salonowa. Rzeczy, które należało zapamiętać, nie były wymienione po

kolei,

131

ale wspominano o nich przypadkiem, niejasno, czasem zagłuszano je

hałasem, to znów przeczono im w rozmowie, wprowadzano też korekty.

Dominowały dwa głosy męskie i jeden żeński. Inne się nakładały.

Kobieta ich denerwowała. Miała głos bez wyrazu, charakterystyczny dla

background image

stewardes. Na pierwszej taśmie odczytywała szybko przedmioty z list;

najpierw lista zakupów, dwa kilogramy tego, kilogram tamtego; nagle

zaczynała mówić o kolorowych kręglach -tyle a tyle zielonych, tyle a tyle

brązowych; potem o broni, działach, torpedach, amunicji tego czy innego

kalibru; później o przepustowości fabryki, odpadach, statystyce produkcji,

rocznych planach i miesięcznych osiągnięciach. Na drugiej taśmie nie

zmieniała tematów, ale inne głosy przeszkadzały jej i wciągały w rozmowy

o zaskakującym przebiegu.

Podczas zakupów zaczęła się kłócić z żoną sklepikarza o jakieś towary,

które się jej nie spodobały; o jajka, że nieświeże, o oburzającą cenę masła.

Kiedy sklepikarz sam próbował włączyć się jako mediator, został

oskarżony o brak obiektywizmu; mowa była o punktach i kartkach, o

dodatkowych racjach cukru do dżemu; o skarbach chowanych pod ladą.

Głos sklepikarza nabrzmiewał od gniewu, wreszcie przycichł, gdy

włączyło się dziecko i zaczęło mówić o kręglach. „Mamusiu, mamusiu,

przewróciłem trzy zielone, ale kiedy próbowałem je postawić, przewróciło

się siedem czarnych; mamusiu, dlaczego zostało tylko osiem czarnych?"

Słuchowisko przeniosło się do pubu. Znów pojawiła się kobieta. Cytowała

statystyki zbrojeniowe; przyłączyły się inne głosy. Spierano się o liczby,

przedstawiano nowe wyniki, przypominano stare; osiągi broni

-nienazwanej, nieopisanej - cynicznie kwestionowano lub chwalono.

Co kilka minut jakiś głos krzyczał „przerwa!" i Haldane zatrzymywał

taśmę: Kazał Leiserowi mówić o piłce nożnej i pogodzie albo przez pięć

minut, mierzonych na jego zegarku - zegar na półce nad kominkiem był

zepsuty - czytać na głos gazetę. Znów włączano magnetofon i słyszeli

głosy: trochę znajome, rozwlekłe jak głos duchownego, miody głos,

background image

wyrażający dezaprobatę i niezbyt pewien siebie, jak głos Avery'ego: „No

to mamy cztery pytania. Nie licząc jajek nieświeżych, ile jajek kupiła

przez ostatnie trzy tygodnie? Ile kręgli było razem? Jaka była roczna

produkcja zdatnych do użytku, skalibrowanych luf armatnich w 1937 i

1938 roku? Na koniec proszę przedstawić w telegraficznym skrócie

informacje, na podstawie których można obliczyć długość tych luf.

Leiser pobiegł do gabinetu - chyba znał tę grę - żeby zapisać odpowiedzi.

Ledwie zostali sami, Avery powiedział oskarżycielskim tonem:

- To był pan. To pan mówił na koniec.

- Tak? - zapytał Haldane, jakby o tym nie wiedział.

132

Były też inne taśmy, wydobywał się z nich zapach śmierci; stopy biegnące

po drewnianej klatce schodowej, trzaśniecie drzwi, pstryk-pstryk i głos

dziewczyny pytający -jakby proponowała cytrynę albo śmietankę do

herbaty - „Zapadka w drzwiach, bezpiecznik pistoletu?"

Leiser zawahał się.

- Drzwi - powiedział. - To były tylko drzwi.

- To był pistolet - stwierdził Haldane. - Browning, automat, dziewięć

milimetrów. Włożono magazynek do chwytu.

Po południu wybrali się na pierwszy spacer, tylko we dwóch, Leiser i Ave-

ry. Poszli przez Port Meadow na tereny zielone rozciągające się za

miastem. Haldane ich wysłał. Szli szybko w wysokiej trawie, wiatr targał

włosy Leisera i rozrzucał je gwałtownie. Było zimno, ale nie padało;

spokojny, pochmurny dzień, kiedy niebo nad polami jest ciemniejsze niż

ziemia.

- Znasz te okolice, prawda? - zapytał Leiser. - Chodziłeś tu do szkoły?

background image

- Tak, byłem tu studentem.

- Co studiowałeś?

- Uczyłem się języków. Przede wszystkim niemieckiego. Wspięli się na

przełaz w ogrodzeniu i wyszli na wąską dróżkę.

- Jesteś żonaty? - zapytał Leiser.

- Tak.

- Dzieci?

- Jedno.

- Powiedz mi coś, John. Kiedy kapitan wyjął moją kartę... co się stało?

- A o co ci chodzi?

- Jak to wyglądało? Tylu macie w kartotece. To musi być nie byle co, w

takiej ekipie.

- Kartoteka ułożona jest alfabetycznie - odpowiedział bezradnie Ave-ry. -

Po prostu karty, a co?

- Powiedział, że mnie pamiętają. Stary wiarus. Powiedział, że byłem

najlepszy. No, kto mnie pamięta?

- Wszyscy. Dla najlepszych jest osobny indeks. Praktycznie każdy w

departamencie zna Freda Leisera. Nawet nowi. Nie można zostać

zapomnianym z taką przeszłością jak twoja, wiesz, jak to jest. -

Uśmiechnął się. - Należysz do stałego umeblowania, Fred.

- Powiedz mi coś jeszcze, John. Nie chcę się wychylać, ale powiedz mi...

Czy tam, w środku, dobrze mnie widzą?

- W środku?

- W biurze, u was. Ty to chyba doskonale tam pasujesz, jak kapitan.

- Chyba tak, Fred.

133

background image

- John, z jakich samochodów korzystacie?

- Z humberów.

- Hawki czy snipe'y?

- Hawki.

- Tylko czterocylindrowe? Wiesz, snipe jest lepszy.

- Mówię o transporcie nieoperacyjnym - powiedział Avery. - Do zadań

specjalnych mamy całą gamę różnych wozów.

- Takich jak furgonetki?

- Właśnie.

- Od jak dawna... Ile czasu zajmuje wam szkolenie? Na przykład ciebie.

Właśnie wróciłeś z zadania. Kiedy pozwolili ci pojechać?

- Wybacz, Fred. Nie wolno mi... nawet tobie.

- W porządku.

Minęli kościół stojący na wzniesieniu nad drogą, obeszli zaorane pole i

wrócili, zmęczeni i radośni, w objęcia Domu Chrabąszcza i do gazowego

płomienia odbijającego się w łańcuchach ze złotych róż.

Wieczorem ustawili projektor do ćwiczenia pamięci wizualnej. Byli w

samochodzie jadącym obok stacji rozrządowej albo w pociągu obok

lotniska; szli na spacer przez miasto i nagle spostrzegali jakiś samochód

albo jakąś twarz - pojawiała się po raz drugi, a oni nie pamiętali jej rysów.

Czasem na ekranie błyskawicznie ukazywała się seria przeróżnych

obiektów, a w tle słychać było głosy jak na taśmie, tyle że rozmowy nie

miały związku z filmem, więc student musiał się odwoływać do obu

zmysłów i z ich pomocą zapamiętywać cenne informacje.

Tak zakończyli pierwszy dzień, który stał się wzorem dla następnych:

beztroskich, podniecających dla nich obu, dni uczciwej pracy, kiedy to

background image

umiejętności wyniesione z młodych lat znów stawały się narzędziem

wojny.

Do walki wręcz wynajęli małą salę gimnastycznąw pobliżu Heading-ton.

Korzystano z niej podczas wojny. Instruktor przyjechał pociągiem.

Nazwali go Sierżantem.

- Czy on będzie miał ze sobą nóż? Nie chcę być ciekawski - zapytał z

szacunkiem. Miał walijski akcent.

Haldane wzruszył ramionami.

- To zależy od niego. Nie chcemy go ograniczać. Leiser nadal był w

szatni.

- Sir, za nożem wiele przemawia. Jeśli wie, jak go użyć. A szkopy bardzo

tego nie lubią. O, ani trochę.

Przywiózł w walizce kilka noży i wypakował je w zupełnie nie wojskowy

sposób, jak komiwojażer próbki towaru.

134

- Nie majak chłodna stal. Nic długiego, na tym polega sztuka. Coś

płaskiego z dwoma ostrzami. - Wybrał jeden i podniósł go. - Prawdę

powiedziawszy, nie ma nic lepszego niż ten. - Był szeroki i płaski jak liść

wawrzynu, ostrze miał niewypolerowane, a rękojeść wymodelowaną jak

klepsydra z przecinającymi się nacięciami, żeby nie wyślizgiwała się z

ręki.

Leiser podszedł do nich, przyczesując włosy grzebieniem.

- Używał pan któregoś z nich?

Leiser obejrzał noże i skinął głową. Sierżant przyglądał mu się uważnie.

- Ja pana znam, prawda? Nazywam się Sandy Lowe i jestem cholernym

Walijczykiem.

background image

- Uczył mnie pan podczas wojny.

- Chryste! - westchnął cicho Lowe. - Prawda. Niewiele się pan zmienił,

co? - Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało, nie wiedząc, czy powinni podać

sobie ręce. -No to chodź pan, zobaczymy, co pan pamiętasz.

Podeszli do kokosowej maty na środku parkietu, Lowe rzucił nóż pod nogi

Leisera, a ten schwycił go, odchrząkując, gdy się schylał.

Lowe miał na sobie bardzo starą, poszarpaną tweedową marynarkę.

Błyskawicznie się odsunął, zrzuciłjąi jednym ruchem owinął wokół

lewego przedramienia, jak człowiek przygotowujący się do walki z psem.

Wyciągnął własny nóż i powoli zaczął krążyć wokół Leisera, utrzymując

przez cały czas równowagę, ale zarazem lekko przerzucając ciężar ze

stopy na stopę. Był nachylony, owinięte ramię trzymał luźno na wysokości

żołądka, palce wyciągnięte, wnętrze dłoni skierowane ku ziemi. Ciało krył

za gardą, a wyciągniętym do przodu ostrzem nieustannie wykonywał

ruchy. Leiser zamarł, oczy utkwione miał w Sierżancie. Zaczęli wymieniać

markowane ciosy. Raz Leiser rzucił się w przód, a Lowe odskoczył,

pozwalając, żeby nóż przeciął materiał marynarki owiniętej wokół

przedramienia. Raz Lowe rzucił się na kolana, jakby chciał poprowadzić

cios do góry, omijając gardę Leisera, i teraz przyszła kolej na Leisera, żeby

odskoczyć, ale zrobił to chyba za wolno, bo Lowe pokręcił głową,

krzyknął: „Stać!" - i stanął wyprostowany.

- Pamiętasz to? - Wskazał swój brzuch i krocze, przyciskając łokcie do

tułowia, jakby chciał zminimalizować szerokość ciała. - Zmniejszaj cel.

Kazał Leiserowi odłożyć nóż i zademonstrował mu chwyty. Założył zgięte

ramię na jego szyję i udawał, że dźga go w nerki albo w żołądek. Potem

poprosił Avery'ego, żeby stanął w charakterze manekina, i obaj zaczęli

background image

chodzić wokół niego, zachowując dystans. Lowe wskazywał nożem pewne

miejsca, a Leiser kiwał głową i uśmiechał się od czasu do czasu, gdy

przypominał sobie jakąś konkretną sztuczkę.

135

- Za mało operujesz ostrzem. Pamiętaj, kciuk u góry, ostrze równolegle do

ziemi, przedramię sztywno, nadgarstek luźno. Nie pozwól, żeby

przeciwnik patrzył na ostrze ani przez chwilę. A lewa ręka blisko, nad

własnym brzuchem. I nigdy nie wystawiaj ciała. To zawsze mówię swojej

córce. - Zaśmiali się jak na komendę, wszyscy oprócz Haldane'a.

Potem przyszła kolej na Avery'ego. Leiserowi najwyraźniej na tym

zależało. Avery zdjął okulary i chwycił nóż, tak jak Lowe mu pokazał.

Wahał się, miał się na baczności, a Leiser okrążał go jak drapieżnik, fin-

gował ciosy i lekko odskakiwał, pot spływał mu po twarzy, małe oczy

płonęły. Przez cały czas Avery czuł na dłoni ostre bruzdy rękojeści, od

pochylania się i chodzenia na palcach bolały go łydki i pośladki, a

gniewne, szare oczy Leisera szukały jego spojrzenia. Potem stopa Leisera

zahaczyła jego kostkę. Tracąc równowagę, poczuł, jak przeciwnik

wyszarpuje mu nóż z ręki. Upadł na plecy. Leiser rzucił się na niego,

przygniótł całym ciałem, jedną ręką chwytając go za kołnierz.

Pomogli mu wstać. Wszyscy się śmieli, a Leiser otrzepywał kurz z jego

ubrania. Odłożyli noże i rozpoczęli ćwiczenia fizyczne. Avery wziął w

nich udział.

Kiedy skończyli, Lowe powiedział:

- No to trochę sobie poćwiczyliśmy walkę wręcz. Nieźle nam poszło.

Haldane popatrzył na Leisera.

- Masz już dość?

background image

- Wszystko w porządku.

Lowe wziął Avery'ego za ramię i ustawił go pośrodku maty.

- Usiądź na ławce - rzekł do Leisera - a ja pokażę ci parę rzeczy. Położył

rękę na ramieniu Avery'ego.

- Interesuje nas tylko pięć punktów, mamy nóż, czy go nie mamy. Co to za

punkty?

- Krocze, nerki, brzuch, serce i gardło - odparł zmęczonym głosem Leiser.

- Jak złamać człowiekowi kark?

- Nie trzeba łamać. Miażdży się tchawicę od przodu.

- A co z uderzeniem w kark?

- Nigdy gołymi rękami. Nigdy bez broni. - Zakrył twarz.

- Prawidłowo. - Lowe powolnym ruchem przyłożył otwartą dłoń do gardła

Avery'ego. - Dłoń otwarta, palce wyprostowane, zgadza się?

- Zgadza.

- Co jeszcze pamiętasz? Cisza.

136

- Pazur tygrysa. Atak na oczy.

- Nigdy tego nie rób - odparł stanowczo Sierżant. - Nigdy podczas ataku.

Bardzo się wtedy odsłaniasz. A teraz duszenie. Wszystko od tyłu,

pamiętasz? Odginasz głowę do tyłu, o tak, i ściskasz. - Lowe spojrzał

przez ramię: - Patrzeć na mnie. Nie robię tego dla siebie... no dobrze,

skoro wszystko potrafisz, pokaż nam kilka chwytów!

Leiser wstał, splótł się ramionami z Lowe'em i przez chwilę walczyli,

przeciągając się to w jedną, to w drugą stronę, czyhali, aż przeciwnik się

odsłoni. Lowe odskoczył, Leiser zachwiał się, a Lowe uderzył go ręką w

potylicę, przygiął mu głowę w dół i Leiser upadł ciężko twarzą na matę.

background image

- No i leżysz - oświadczył Lowe z uśmiechem i w tym momencie Leiser

rzucił się na niego, gwałtownie wykręcił mu ramię, tak że małe ciało

instruktora uderzyło o matę, jak ptak uderza o szybę samochodu.

- Graj fair! - krzyknął Leiser. - Bo cię, do cholery, uszkodzę!

- Nigdy nie opieraj się o przeciwnika- powiedział stanowczo Lowe. -1 nie

trać zimnej krwi. - Zawołał Avery'ego. - Teraz pańska kolej, sir. Niech mu

pan da nauczkę.

Avery wstał, zdjął marynarkę i czekał, aż Leiser się do niego zbliży.

Poczuł silny uścisk na ramionach i nagle zdał sobie sprawę, jak kruche jest

jego ciało, gdy zmierzył się z tą dojrzałą siłą. Próbował schwytać starszego

przeciwnika za przedramiona, ale jego dłonie nie mogły się na nich

zamknąć, próbował się oswobodzić, ale Leiser trzymał mocno; głowa

Leisera znalazła się przy głowie Avery'ego, który poczuł woń olejku do

włosów i zarost na policzku Freda, i zapach jego szczupłego, napiętego

ciała. Oparł dłonie na klatce Leisera i oswobodził się, odpychając go.

Włożył całą swoją energię w próbę ucieczki przed duszącym objęciem

przeciwnika. Gdy rozluźnił chwyt, po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy

ponad splątanymi ramionami. Twarz Leisera, wykrzywiona z wysiłku,

złagodniała i pojawił się na niej uśmiech; uścisk jeszcze zelżał.

Lowe podszedł do Haldane'a.

- To cudzoziemiec, prawda?

- Polak. Jaki jest?

- Kiedyś był z niego niezły zawodnik. Groźny. Odpowiednio zbudowany.

I jest w formie, jeśli wszystko się weźmie pod uwagę.

- Rozumiem.

- A jak pan się miewa, sir? W porządku?

background image

- Tak, dziękuję.

- Dwadzieścia lat. Zdumiewające. Dzieciaki wyrosły.

- Ja nie mam dzieci.

- Miałem na myśli swoje.

137

- Aha.

- Spotkał pan kogoś ze starej bandy, sir? Co się dzieje z panem Smileyem?

- Niestety nie mam z nimi kontaktu. Nie jestem człowiekiem

towarzyskim. Rozliczymy się?

Lowe stał w postawie z lekka na baczność, gdy Haldane mu płacił:

należność za podróż, gaża i trzydzieści siedem i sześć za nóż, do tego

dwadzieścia dwa szylingi za pochwę, płaską, metalową, ze sprężyną

ułatwiającą wyciąganie noża. Lowe wystawił mu rachunek, podpisując go

SL ze względów bezpieczeństwa.

- Nóż kupiłem po kosztach - wyjaśnił. - Taki szwindel robimy dzięki

klubowi sportowemu. - Wydawał się z tego dumny.

Haldane podał Leiserowi trencz i gumowce i Avery zabrał go na spacer.

Pojechali autobusem aż do Headington. Siedzieli na piętrze.

- Co się stało rano? - zapytał Avery.

- Myślałem, że tylko się wygłupiamy, i wtedy on mną rzucił.

- Pamięta cię, prawda?

- Oczywiście, że pamięta; to po co mnie walnął?

- Niechcący.

- Jest w porządku. - Ale nadal był rozgniewany.

Wysiedli na przystanku końcowym i zaczęli włóczyć się w deszczu.

- On nie jest jednym z nas - powiedział Avery. - Dlatego go nie lubisz.

background image

Leiser roześmiał się i wziął Avery'ego pod ramię. Deszcz opadający

powolnymi falami na pustą ulicę ściekał po ich twarzach i kapał za

kołnierze płaszczy przeciwdeszczowych. Avery przycisnął ramię do boku,

przytrzymując rękę Leisera. Poszli dalej, obaj ciesząc się przechadzką.

Zapomnieli o deszczu, nie przejmowali się przemoczonymi ubraniami.

- John, czy kapitan jest zadowolony?

- Bardzo. Powiedział, że wszystko świetnie idzie. Wkrótce zaczynamy z

radiostacją, podstawowe zasady. Jutro przyjedzie Jack Johnson.

- To do mnie wraca, John, to strzelanie i cała reszta. Nie zapomniałem. -

Uśmiechnął się. - Stara trzydziestkaósemka.

- Dziewięć milimetrów. Świetnie sobie radzisz, Fred. Po prostu świetnie.

Tak powiedział kapitan.

- John, kapitan naprawdę tak powiedział?

- No jasne. I przekazał to Londynowi. Londyn też jest zadowolony.

Obawiamy się tylko, że jesteś trochę zbyt...

- Zbyt co?

138

- No... zbyt angielski. Leiser się roześmiał.

- Nie ma zmartwienia, John.

Ramię Avery'ego, gdzie Leiser trzymał dłoń, było suche i ciepłe.

Ranek spędzili nad szyframi. Haldane wcielił się w rolę instruktora.

Przyniósł kawałek jedwabiu z nadrukowanym szyfrem, którego Leiser

miał używać, i tabelę nalepioną na tekturę do zastępowania liter

numerami. Wetknął tabelę za marmurowy zegar i zaczął wykład tak, jak

zwykł to robić Leclerc, tylko bez jego afektacji. Avery i Leiser siedzieli za

stołem z ołówkami w dłoniach i pod kierunkiem Haldane'a zamieniali

background image

jedno zdanie za drugim w ciągi liczb według zapisu na tabeli,

wnioskowali, jaki będzie wynik według szyfru na jedwabiu, a w końcu

dokonywali operacji odwrotnej, tłumacząc to na litery. Praca wymagała

raczej samozaparcia niż koncentracji i Leiser, może dlatego, że za bardzo

się starał, zaczął robić błędy.

- Teraz na czas przerabiamy dwadzieścia grup - powiedział Haldane i

podyktował z kartki informację zawierającą jedenaście słów i podpis

„Chrabąszcz". - Od następnego tygodnia będziecie musieli sobie poradzić

bez tabeli. Zostawię ją wam, a wy musicie nauczyć się jej na pamięć. Do

roboty!

Włączył stoper i podszedł do okna, tymczasem obaj kursanci pracowali z

zapałem przy stole; pomrukując prawie unisono, notowali podstawowe

kalkulacje na kawałkach papieru przed nimi. Avery wyczuwał wzrastające

ożywienie w ruchach Leisera, słyszał tłumione westchnienia i

przekleństwa, gniewne wymazywania; celowo zwolnił, spojrzał mu przez

ramię, żeby sprawdzić, jakie robi postępy, i zauważył, że ogryzek ołówka

w jego małej dłoni wysmarowany jest potem. Bez słowa, po cichu,

zamienił swoją kartkę na kartkę Leisera. Haldane, odwrócony tyłem, nie

mógł tego widzieć.

Już w pierwszych dniach stało się oczywiste, że Leiser patrzy na Haldane^

jak cierpiący pacjent na swojego doktora, jak grzesznik na kapłana. Było

coś strasznego w zachowaniu tego człowieka, który czerpał siłę z tak

chorowitego ciała.

Haldane udawał, że go ignoruje. Uparcie trwał przy swoich prywatnych

przyzwyczajeniach. Nigdy nie zaniedbał krzyżówki. Z miasta dostarczono

mu skrzynkę burgunda. Wypijał pół butelki do posiłku, podczas gdy oni

background image

słuchali taśm. W rzeczy samej, tak bardzo wycofał się z zażyłych

kontaktów z ludźmi, że można było sądzić, iż sama bliskość

139

człowieka budzi w nim odrazę. Lecz im bardziej był nieuchwytny, im

bardziej powściągliwy, tym mocniej przyciągał do siebie Leisera, który,

według jakichś własnych, niezrozumiałych standardów, uważał go za

angielskiego dżentelmena i wszystko, co Haldane zrobił czy powiedział,

utwierdzało go w tym przekonaniu.

Haldane urósł. W Londynie był powolnym człowiekiem; szedł ostrożnie

korytarzem, jakby szukał oparcia dla stóp; urzędnicy i sekretarki

niecierpliwie kłębili się za nim, nie mając odwagi go minąć. W Oksfordzie

okazał się tak obrotny i zwinny, że zadziwiłby londyńskich kolegów. Jego

wyschnięte ciało ożyło, trzymał się prosto. Nawet jego wrogość nabrała

cech przywódczych. Tylko kaszel pozostał, ten dręczący, samotny szloch,

za ciężki dla wąskich piersi, wywołujący czerwone plamy na jego

policzkach. Uczeń Leiser spoglądał z milczącą troską na uwielbianego

nauczyciela.

- Czy kapitan jest chory? - zapytał raz Avery'ego, podnosząc stary

egzemplarz „Timesa" Haldane'a.

- Nigdy o tym nie mówi.

- Pewnie byłoby to w złym stylu. -Nagle gazeta przykuła jego uwagę. Nie

była rozcięta. Tylko krzyżówka była rozwiązana, a marginesy wokół niej

zapisane permutacjami dziewięcioliterowych anagramów. Skonsternowany

pokazał to Avery'emu. - On tego nie czyta - powiedział. - On tylko

rozwiązuje krzyżówki.

Tej nocy Leiser położył się do łóżka z gazetą. Zrobił to ukradkiem, jakby

background image

była w niej jakaś tajemnica, którą mógłby ujawnić.

Zdaniem Avery'ego, Haldane był zadowolony z postępów Leisera. Podczas

rozmaitych zajęć, w których Fred uczestniczył, mogli mu się dokładniej

przyjrzeć; z rozkładającą na czynniki pierwsze wnikliwością ludzi słabych

odkrywali jego wady i sprawdzali mocne strony. Gdy zyskali jego

zaufanie, stał się dziecinnie szczery; uwielbiał się zwierzać. Był ich

tworem, dawał z siebie wszystko, a oni ukierunkowywali jego energię;

Leiser, jak mężczyzna o rzadkich apetytach seksualnych, odkrył w nowych

zajęciach miłość, na którą mógł odpowiedzieć swoim talentem. Widzieli,

że czerpie przyjemność z ich rozkazów, swoją siłą składając hołd za

spełnienie marzeń. Może nawet wiedzieli, że tworzą dwa bieguny

absolutnego autorytetu: jeden poprzez zawzięte stosowanie się do

standardów, postawa dla Leisera zbyt trudna, drugi poprzez młodzieńczą

przystępność, dobroć i ufność.

Lubił rozmawiać z Averym. Mówił o swoich kobietach albo o wojnie.

Zakładał - co irytowało Avery'ego, ale tylko irytowało - że mężczyzna po

trzydziestce, żonaty czy nie, prowadzi intensywne i urozmaicone

140

życie miłosne. Późnym wieczorem, gdy obaj wkładali płaszcze i spieszyli

do pubu na końcu ulicy, opierał łokcie na stoliku, podnosił rozjaśnioną

twarz do góry i opowiadał ze szczegółami o swoich wyczynach, trzymając

rękę na podbródku. Szybko rozsuwał i zsuwał palce, tak jak poruszały się

jego wargi. Nie próżność nim powodowała, ale przyjaźń. Te wyznania,

prawdziwe czy zmyślone, były oznaką ich bliskości. Nigdy nie wspomniał

o Betty.

Avery poznał twarz Leisera lepiej, niż na to pozwalała pamięć. Zauważał,

background image

jak jego rysy zmieniają się zależnie od nastroju. Gdy był zmęczony lub

przybity pod koniec ciężkiego dnia, skóra na kościach policzkowych,

zamiast opadać, podchodziła do góry, a kąciki oczu i ust napinały się

mocno, tak że twarz przybierała jeszcze bardziej słowiański i obcy wyraz.

Od klientów lub od sąsiadów nauczył się specyficznych zwrotów, które

bez względu na ich znaczenie dobrze brzmiały w jego cudzoziemskim

uchu. Mówił na przykład o „pewnej dozie satysfakcji", używając

konstrukcji bezosobowej, żeby przydać wypowiedzi dostojeństwa.

Przyswoił sobie też mnóstwo różnych zwrotów potocznych. Nieustannie

używał wyrażeń: „nie bój nic", „z byka spadłeś", „daj człowiekowi

szansę", jakby dzięki nim mógł wkupić się w styl życia, do którego

aspirował, nie w pełni go rozumiejąc. Avery zauważył, że niektóre ze

zwrotów były przestarzałe.

Parę razy Avery odniósł wrażenie, że Haldane ma pretensje o jego

zażyłość z Leiserem. Kiedy indziej znów wydawać się mogło, że Haldane

manipuluje emocjami Avery'ego, których sam już od dawna był

pozbawiony. Pewnego wieczoru, w początkach drugiego tygodnia, kiedy

Leiser zajmował się swoją toaletą, jak zawsze przed niemal każdym

wyjściem z domu, Avery zapytał Haldane'a, czy i on nie chciałby wybrać

się na spacer.

- A niby po co? Miałbym pielgrzymować do świątyni młodości?

- Myślałem, że ma pan tu przyjaciół; ludzi, których pan zna z dawnych

czasów.

- Gdyby tak było, złamałbym zasady bezpieczeństwa. Jestem tu pod

zmienionym nazwiskiem.

- Przepraszam. Oczywiście.

background image

- Poza tym - kwaśny uśmiech - nie wszyscy jesteśmy tacy szybcy w

zawieraniu przyjaźni.

- Pan sam powiedział, żebym ciągle z nim był! - odciął się Avery.

- Właśnie; a ty to robisz. Byłoby nietaktem z mojej strony, gdybym na to

narzekał. Robisz to w godny podziwu sposób.

141

- Co takiego robię?

- Stosujesz się do instrukcji.

Rozległ się dzwonek do drzwi i Avery zszedł na dół. W świetle latarni na

ulicy zobaczył znajomy kształt departamentowego vana. Na schodkach

przed drzwiami stała mała, niewyszukanie odziana postać. Brązowy

garnitur i płaszcz, brązowe buty wypolerowane do połysku. Mógłby to być

inkasent z gazowni.

- Nazywam się Jack Johnson - odezwał się niepewnym tonem.-Uczciwe

Interesy u Johnsona to ja.

- Proszę wejść - powiedział Avery.

- Dobrze trafiłem, prawda? Kapitan Hawkins... i w ogóle?

Miał ze sobą torbę z miękkiej skóry, którą ostrożnie postawił na podłodze,

jakby zawierała cały jego majątek. Złożył do połowy parasol i zręcznie

otrząsnął go z wody, po czym postawił w stojaku pod swoim płaszczem.

- Jestem John.

Johnson podał mu rękę i gorąco ją uścisnął.

- Bardzo mi miło pana poznać. Szef wiele o panu mówił. Słyszałem, że z

pana niezły ptaszek.

Roześmieli się.

background image

Wyrażającym poufałość gestem wziął go pod ramię.

- Używa pan własnego imienia.

- Tak.

- A kapitan?

- Hawkins.

- Jaki on jest, ten Chrabąszcz? Jak mu idzie?

- Świetnie, naprawdę świetnie.

- Słyszałem, że z niego pies na kobiety.

Gdy Johnson i Haldane rozmawiali w salonie, Avery pobiegł chyłkiem na

górę, do Leisera.

- Nie idziemy na spacer, Fred. Przyjechał Jack.

- Co za Jack?

- Jack Johnson, facet od radiostacji.

- Myślałem, że z tym zaczniemy dopiero w przyszłym tygodniu.

- W tym tygodniu tylko podstawy, żebyś przyzwyczaił sobie rękę. Zejdź

na dół i powiedz „cześć".

Leiser był w ciemnym garniturze i trzymał w ręku pilnik do paznokci.

- To co będzie z wyjściem?

- Mówiłem ci już, dziś wieczór nic z tego. Jack tu jest.

Leiser zszedł na dół i wymienił z Johnsonem krótki uścisk dłoni, bez

zbędnych formalności, jakby niewiele sobie robił ze spóźnialskich. Roz-

142

mawiali przez kwadrans. Rozmowa się nie kleiła. Wreszcie Leiser,

tłumacząc się zmęczeniem, poszedł w ponurym nastroju do łóżka.

Johnson sporządził pierwszy raport.

- Jest powolny - powiedział. - Od dawna nie obsługiwał radiostacji.

background image

Bałbym się dopuścić go do nadawania, dopóki nie zacznie tego robić

szybciej. Sir, wiem, że miał dwadzieścia lat przerwy, nie można go winić.

Ale jest powolny, sir, bardzo powolny. - Mówił z troską, jakby opowiadał

rymowanki dzieciom. - Szef powiedział, że mam przez cały czas z nim

stukać, także podczas misji. Jak rozumiem, sir, wszyscy wybieramy się do

Niemiec?

- Tak.

- Więc powinniśmy lepiej się poznać. To znaczy Chrabąszcz i ja.

Powinniśmy spędzać razem mnóstwo czasu, sir, odkąd tylko zaczniemy

szkolenie. Ta zabawa jest jak odręczne pisanie, musimy się nawzajem

przyzwyczaić do swoich charakterów pisma. Ponadto są harmonogramy,

sygnały, częstotliwości. Zabezpieczenia. To bardzo dużo jak na

dwutygodniowy kurs.

- Zabezpieczenia? - zapytał Avery.

- Celowo wprowadzane błędy, sir. Jak błąd w konkretnej grupie, E

zamiast A, coś w tym stylu. Jeśli chciałby nas zawiadomić, że został

schwytany i nadaje pod kontrolą, to będzie mu potrzebne zabezpieczenie. -

Zwrócił się do Haldane'a. - Pan zna te sprawy, kapitanie.

- W Londynie była mowa o wyszkoleniu go w transmisjach

błyskawicznych z użyciem taśmy. Wie pan, co wynikło z tego pomysłu?

- Szef nic mi o tym nie mówił, sir. Jak rozumiem, nie miał odpowiedniego

sprzętu. Prawdę powiedziawszy, niewiele się na nim znam, na tych

tranzystorach. Szef powiedział, że mamy się trzymać starych sposobów,

ale zmieniać częstotliwość co dwie i pół minuty, sir. O ile się orientuję,

Niemiaszki potrafią dzisiaj błyskawicznie namierzać radiostacje.

- Jaki model odbiornika przysłali? Chyba jest za ciężki, żeby mógł go ze

background image

sobą nosić?

- Tego modelu Chrabąszcz używał podczas wojny. Dlatego tak wspaniały

jest ten pomysł. To stary B2 w wodoszczelnej obudowie. Ta obudowa dużo

waży, ale musi tak być, jeśli będzie się poruszał w terenie. Szczególnie o

tej porze roku. - Zawahał się. - Sir, ale on jest taki powolny w nadawaniu

Morse'em.

- No cóż. Myśli pan, że podciągnie go pan na czas?

- Nie da się powiedzieć, sir, dopóki nie zabierzemy się do roboty przy

kluczu. Dopiero po tym jego małym urlopie. Na razie niech się uczy.

- Dziękuję.

143

13

Pod koniec pierwszej dwutygodniowej tury ćwiczeń dali mu dwu-dobowy

urlop. Nie prosił o to i kiedy przedstawili mu propozycję, wydawał się

zaskoczony. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było odwiedzać swoich

stron. Mógł wyjechać do Londynu w piątek, ale powiedział, że woli w

sobotę. Mógł wrócić w poniedziałek rano, ale powiedział, że to zależy i że

może się zdarzyć, że wróci w sobotę późnym wieczorem. Podkreślali, że

musi się trzymać z dala od każdego, kto mógłby go znać, i jakoś tak

dziwnie się stało, że go to ucieszyło. Avery, zaniepokojony, poszedł do

Haldane'a.

- Chyba nie powinniśmy wysyłać go w ciemno. Powiedział mu pan, że nie

wolno mu wracać do South Park ani odwiedzać przyjaciół, nawet jeśli

jakichś ma. Nie wiem, dokąd miałby pójść.

- Myślisz, że będzie samotny? Avery zaczerwienił się.

- Myślę, że przez cały czas będzie chciał wrócić do nas.

background image

- Chyba nie mamy nic przeciwko temu.

Dali mu diety w używanych banknotach, piątkach i jedynkach. Chciał

odmówić, ale Haldane naciskał, jakby nieprzyjęcie naruszało jakąś zasadę.

Zaproponowali, że zarezerwują mu pokój - nie chciał. Haldane zakładał,

że Leiser jedzie do Londynu, więc w końcu pojechał właśnie tam, jakby

był im to dłużny.

- Ma kobietę - powiedział z satysfakcją Johnson.

Wyjechał południowym pociągiem z jedną walizką ze świńskiej skóry.

Miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny o lekko wojskowym kroju i ze

skórzanymi guzikami, ale każdy rodowity wyspiarz poznałby, że nie jest

Brytyjczykiem.

Oddał walizkę do przechowalni na stacji Paddington i poszedł na Praed

Street, bo nie miał dokąd. Spacerował już z pół godziny, oglądając

wystawy sklepowe i czytając ogłoszenia dziwek na oszklonych tablicach

ogłoszeniowych. Było sobotnie popołudnie, grupka mężczyzn w filcowych

kapeluszach kręciła się między sklepami z pornografiąa alfonsami

stojącymi na rogu.

W kinie-klubie wzięli od niego funta i dali mu legitymację członkowską z

wcześniejszą datą, bo takie były zasady. Usiadł na kuchennym krześle

między upiornymi postaciami. Film był bardzo stary; mógł zostać

przywieziony z Wiednia, kiedy zaczęły się prześladowania. Dwie

dziewczyny, zupełnie nagie, piły herbatę. Nie było ścieżki dźwiękowej i

one po

144

prostu popijały herbatę, nachylając się lekko, gdy sięgały po filiżanki.

Teraz miałyby pod sześćdziesiątkę, jeśli przeżyły wojnę. Wstał, bo było

background image

już po wpół do piątej i otwierano puby. Gdy przechodził obok budki przy

wejściu, bileter odezwał się do niego:

- Znam dziewczynę, która lubi wesoło się zabawić. Bardzo młoda.

- Nie, dziękuję.

- Dwa i pół funciaka; lubi cudzoziemców. Możesz z nią to robić po

cudzoziemsku. Po francusku.

- Spływaj.

- No, ty mi nie mów „spływaj".

- Spływaj - powtórzył Leiser, małe oczka płonęły mu ogniem.

-Następnym razem, jak będziesz proponował dziewczynę, zrób to bardziej

po angielsku, koleś.

Trochę się ociepliło, wiatr ucichł, ulice opustoszały; przyjemności

przeniosły się teraz do lokali. Kobieta za kontuarem powiedziała:

- Kochany, nie mogę ci teraz przyrządzić koktajlu, póki tłok się nie

zmniejszy. Sam widzisz.

- Ja piję tylko to.

- Wybacz, kochany.

Zamówił więc dżin. Chodzenie go zmęczyło. Siedział na ławie pod ścianą

i patrzył, jak czterech bywalców gra w strzałki. Nie odzywali się,

poświęcali się grze z cichym oddaniem, jakby byli głęboko świadomi

tradycji. To było jak w kinie-klubie. Jeden z nich był gdzieś umówiony,

więc zawołali do Leisera:

- Wchodzisz na czwartego?!

- Mogę - odpowiedział, zadowolony, że zwrócili się do niego. Wstał, ale

przyszedł ich przyjaciel, Henry, i woleli Henry'ego. Leiser

już chciał się kłócić, ale to nie miało sensu.

background image

Avery też wyszedł sam. Haldane'owi powiedział, że idzie na spacer,

Johnsonowi, że do kina. Zdarzało mu się kłamać bez racjonalnego

powodu. Ciągnęło go do znanych mu miejsc; do jego starego college'u, do

księgarń, pubów i bibliotek. Właśnie kończył się semestr, Oksford

pachniał Bożym Narodzeniem i przypomniał, że nadchodzą święta,

zdobiąc wystawy sklepów ubiegłorocznymi błyskotkami.

Poszedł na Banbury Road i dotarł do ulicy, przy której mieszkał z Sa-rah

przez pierwszy rok małżeństwa. W mieszkaniu było ciemno. Stojąc pod

oknami, usiłował znaleźć w tym domu, w sobie samym jakiś ślad

sentymentu, wzruszenia albo miłości, czegokolwiek, co usprawiedliwiało

ich małżeństwo, ale niczego nie znajdywał i pomyślał, że nigdy niczego

takiego nie było. Starał się rozpaczliwie odnaleźć motywacje młodości.

10 - Za późno na wojnę

145

Daremnie. Gapił się na pusty dom. Pospiesznie wrócił tam, gdzie mieszkał

z Leiserem.

- Dobry film? - zapytał Johnson.

- Świetny.

- Myślałem, że idziesz na spacer - powiedział Haldane, podnosząc wzrok

znad krzyżówki.

- Zmieniłem zdanie.

- Przy okazji - rzucił Haldane - pistolet Leisera. O ile wiem, najbardziej

odpowiada mu trzy osiem.

- Tak. Teraz nazywają to dziewiątką.

- Kiedy wróci, powinien zacząć go ze sobą nosić, zabierać wszędzie.

Nienaładowany, rzecz jasna. - Rzut oka na Johnsona. - Szczególnie kiedy

background image

rozpocznie ćwiczenia z nadawania. Musi go mieć przez cały czas; chcemy,

żeby bez niego czuł się bezradny. Postarałem się, żeby wydano nam jedną

sztukę. Avery, znajdziesz ją w swoim pokoju z różnymi typami kabur.

Może zechciałbyś wytłumaczyć mu, o co chodzi?

- Pan sam mu nie powie?

- Ty to zrobisz. Tak dobrze ci z nim idzie.

Poszedł na górę, żeby zadzwonić do Sarah. Rozmowa była bardzo

oficjalna.

Leiser wykręcił numer Betty, ale nie odpowiadał.

Ulżyło mu. Poszedł do taniego jubilera w pobliżu stacji i kupił złoty

dyliżans i konie do bransoletki. Kosztowały jedenaście funtów, czyli tyle,

ile wynosiły jego diety. Poprosił jubilera, żeby przesłał prezent na jej adres

w South Park. Dołączył karteczkę: Wracam za dwa tygodnie. Bądź

grzeczną dziewczynką. Zaćmienie umysłu: podpisał się F. Leiser, skreślił i

napisał: Fred.

Przeszedł się kawałek, pomyślał, że można by poderwać jakąś

dziewczynę, i wreszcie wynajął sobie pokój w hotelu obok stacji. Spał źle,

bo przeszkadzał mu hałas dochodzący z ulicy. Rano znów wykręcił ten

sam numer. Nikt nie odpowiadał. Szybko odłożył słuchawkę; powinien

trochę poczekać. Zjadł śniadanie, wyszedł i kupił niedzielne gazety, zabrał

je do pokoju i do obiadu czytał sprawozdania z meczów piłkarskich. Po

południu wyszedł na spacer. Weszło mu to w krew. Spacer bez celu.

Poszedł wzdłuż rzeki aż do Charing Cross i dotarł do pustego parku w

strugach deszczu. Na asfaltowych dróżkach leżały żółte liście. Na

estradzie siedział samotny starzec w czarnym płaszczu, z zieloną parcianą

torbąprzy-pominającą pokrowiec na maskę gazową. Spał albo słuchał

background image

muzyki.

Leiser odczekał do wieczora, żeby nie rozczarować Avery'ego, potem

złapał ostatni pociąg do Oksfordu.

146

Avery znał pewien pub za Balliol, gdzie w niedziele można było pograć w

bilard. Johnson lubił te barowe bilardy. Pił guinessa, Avery whisky. Nieźle

się bawili; to był ciężki tydzień. Johnson wygrywał. Metodycznie

obstawiał niskie numery, podczas gdy Avery próbował strzałów z

odbiciem o bandę do łuzy, za sto punktów.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spróbować tego co Fred

-zachichotał Johnson. Uderzył kijem w białą bilę; wpadła posłusznie do

właściwej dziury. - Polacy są strasznie napaleni. Biorą, co podleci.

Szczególnie Fred, to prawdziwy postrach.

- Ty też taki jesteś, Jack?

- Zależy od nastroju. Prawdę powiedziawszy, nie miałbym teraz nic

przeciwko temu.

Pograli jeszcze trochę, zatopieni w alkoholowej euforii i erotycznych

majaczeniach.

- Ale - powiedział Johnson - wolę jednak zostać we własnych kapciach, a

ty?

- Pewnie że tak.

- Wiesz. - Johnson potarł kredą czubek kija. - Nie powinienem się tak do

ciebie zwracać, prawda? Ty jesteś po college'u i w ogóle. Jesteś z innej

klasy, John.

Przepili do siebie, obaj myśląc o Leiserze.

- Na litość boską- powiedział Avery. - Walczymy w tej samej wojnie,

background image

prawda?

- Jasne.

Johnson nalał sobie z butelki resztę guinessa. Bardzo uważał, ale trochę

poleciało na stolik.

- Za Freda - wzniósł toast Avery.

- Za Freda. I niech mu się szczęści.

- Niech ci się szczęści, Fred.

- Nie wiem, jak sobie da radę z B2 - mruknął Johnson. - Ma dużo do

nadrobienia.

- No, to za Freda.

- Fred. Fantastyczny chłop. Słuchaj, znasz tego faceta, Woodforda? Tego,

który mnie wciągnął?

- Oczywiście. Przyjedzie w przyszłym tygodniu.

- Spotkałeś jego żonę? Ale babka, dawała każdemu... Chryste! Myślę, że

teraz już jej minęło. Ale nadal jest niezła, co?

- Zgadza się.

- Za niego, niech ma, co chciał - oświadczył Johnson. Wypili; jakoś

odechciało im się dowcipkować.

147

- Chodziła z facetem od administracji, Jimmym Gortonem. Co się z nim

dzieje?

- Jest w Hamburgu. Dobrze mu idzie.

Do domu dotarli przed Leiserem. Haldane leżał już w łóżku.

Było dobrze po północy, kiedy Leiser powiesił wilgotny płaszcz z

wielbłądziej wełny w holu, na wieszaku, bo był człowiekiem

metodycznym. Wszedł na palcach do salonu i włączył światło. Popatrzył z

background image

zadowoleniem na masywne meble, na wysoką komodę kunsztownie

ozdobioną in-krustacjami, z ciężkimi uchwytami z mosiądzu, na

sekretarzyk i stolik pod Biblię. Z zachwytem składał kolejną wizytę ładnej

kobiecie grającej w kry-kieta, przystojnym mężczyznom na wojnie,

chłopcom w kapeluszach słomkowych robiącym pogardliwe miny,

dziewczętom w Cheltenham. Zegar na półce kominka wyglądał jak

pawilonik z błękitnego marmuru. Wskazówki były złote, tak ozdobne, tak

obsypane kwiatami, tak szerokie, że trzeba było popatrzeć dwa razy, by

odczytać godzinę. Nie zmieniły pozycji, odkąd wyjechał, a może odkąd się

urodził. Stary, wysłużony zegar.

Podniósł walizkę i poszedł na górę. Haldane kaszlał, ale w jego pokoju

było ciemno. Zastukał do drzwi Avery'ego.

- Jesteś tam, John?

Po chwili usłyszał, jak Avery siada na łóżku.

- Dobrze się bawiłeś, Fred?

- Jasne.

- Z kobietami w porządku?

- Jak zwykle. Do jutra, John.

- Do jutra. Dobranoc, Fred. Fred...

- Tak, John?

- Jack i ja trochę się zabawiliśmy. Szkoda, że cię nie było.

- Szkoda, John.

Powoli poszedł do pokoju, zadowolony mimo zmęczenia. Zdjął

marynarkę, zapalił papierosa i rzucił się z ulgą na fotel. Był wygodny, miał

wysokie oparcie i szerokie poręcze. Wtedy coś zauważył. Na ścianie

wisiała tabela z wzorem, jak zamieniać litery na liczby, a niżej, na łóżku,

background image

pośrodku pikowanej narzuty, leżała stara walizka z ciemnozielonego

płótna ze skórzanymi obiciami na rogach. Była otwarta. Stały w niej dwie

skrzynki z szarej stali. Wstał, patrzył na nie bez słowa. Sięgnął ręką i

dotknął ich ostrożnie, jakby mógł się oparzyć, obrócił pokrętła, nachylił

się i odczytał napisy przy przełącznikach. To mógł być aparat, który miał

ze sobą w Holandii, nadajnik i odbiornik w jednej skrzynce; bateria, klucz

i słuchawki w drugiej. Kryształki, jakiś tuzin, w torbie z jedwabiu

spadochronowego, ściąg-

148

niętej u góry sznurkiem. Nacisnął palcem na klucz; wydawał się znacznie

mniejszy, niż go zapamiętał.

Wrócił do fotela, wciąż wpatrując się w walizkę. Siedział sztywny i

czujny.

Spóźnił się na śniadanie.

- Cały dzień będziesz pracował z Johnsonem - powiedział Haldane. -Od

rana do wieczora.

- A spacer? - Avery obierał jajko.

- Może jutro. Od dziś skupiamy się na technice. Spacery niestety schodzą

na plan dalszy.

Control często zostawał w Londynie w poniedziałkowe wieczory. Mówił,

że jest to jedyna okazja, kiedy może dostać krzesło w swoim klubie.

Smiley podejrzewał, że szef chce pobyć z dala od żony.

- Słyszałem, że na Blackfriars Road zaświeciło słońce - powiedział.

-Leclerc rozbija się rolls-royce'em.

- To najzwyklejszy w świecie humber z puli ministerstwa - odparł Smiley.

- A więc stamtąd go dostali? - zapytał Control, wysoko unosząc brwi. -

background image

Czy to nie zabawne? Czarni bracia, bleckfriarsi, zgarnęli pulę.

14

Znasz tę radiostację? - zapytał Johnson. - ToB2.

- Okej. Oficjalna nazwa: typ trzeci, wersja druga, na prąd zmienny albo

sześciowoltowy akumulator samochodowy, ale ty będziesz korzystać z

sieci, zgadza się? Tam, dokąd się wybierasz, zmienili prąd i teraz mają

zmienny. Pobór z sieci to pięćdziesiąt siedem watów przy nadawaniu i

dwadzieścia pięć przy odbiorze. Więc jeśli utkniesz gdzieś, gdzie będą

mieli prąd stały, to będziesz musiał pożyczyć akumulator, tak?

Leiser był poważny.

- Przewód sieciowy zaopatrzony jest w trójniki pasujące do wszystkich

kontynentalnych gniazdek - mówił dalej Johnson.

- Wiem.

Patrzył, jak Johnson przygotowuje radiostację do pracy. Najpierw

podłączył nadajnik i odbiornik do zasilania za pomocą wtyczki z

sześcioma bolcami, mocując zaciski do przyłącza. Gdy już to zrobił i

włączył

149

radiostację, zamontował miniaturowy klucz do alfabetu Morse'a do

nadajnika i słuchawki do odbiornika.

- Ten klucz jest mniejszy niż te, których używaliśmy podczas wojny -

zaprotestował Leiser. - Sprawdzałem wieczorem. Palce ciągle mi się

ześlizgują.

Johnson pokręcił głową.

- Wybacz, Fred, rozmiar jest ten sam. - Mrugnął do niego. - Może palce ci

urosły.

background image

- W porządku, zaczynajmy.

Johnson wyciągnął ze skrzynki z częściami zwój wielożyłowego drutu

pokrytego plastikową izolacją i podłączył jeden jego koniec do przyłącza

anteny.

- Większość kryształków oscyluje wokół trzech megacyklów, więc nie

wolno ci zmieniać zwoju, znajdź dobrą podpórkę do anteny i wszystko

będzie na sto dwa, Fred, szczególnie nocą. Teraz uważaj na dostrajanie.

Podłączyłeś antenę, uziemienie, klucz, słuchawki i zasilanie. Uważaj na

rozkład sygnałów i na częstotliwość; musisz wyłowić kryształek zgodny z

twoim, jasne? - Podniósł małą kapsułkę z czarnego bakelitu, wprowadził

bolce do podwójnej wtyczki. - Wsuwasz bolce do dziurek, o tak. Jak do tej

pory wszystko gra, co, Fred? Nie za szybko pokazuję?

- Dobrze widzę, nie musisz ciągle pytać.

- Teraz przekręcasz tarczkę na „kryształki podstawowe" i dostosowujesz

szerokość pasma do twojej częstotliwości. Jeśli jesteś na trzech i pół

megawatach, musisz ustawić szerokość fali na trzy do czterech, o tak.

Teraz podłącz cewkę i wszystko gra.

Leiser trzymał się za głowę, usilnie próbując spamiętać kolejność ruchów,

które kiedyś tak łatwo wykonywał. Johnson robił wszystko ze zręcznością

człowieka kochającego swój fach. Mówił głosem miękkim i swobodnym,

cierpliwie, ręce przenosił z jednego pokrętła na drugie automatycznie, z

wprawą zawodowca. Przez cały czas mówił:

- Przełącznik DRP przekręcasz na D, żeby dostroić; ustawiasz dostrajanie

anodowe i dostrajanie anteny na dziesięć, teraz już możesz włączyć

zasilanie, jasne? - Wskazał okienko z licznikiem. - Powinieneś uzyskać

odczyt trzysta albo podobny. Teraz jestem gotów do akcji: ustawiam

background image

wybieranie na trzy i przekręcam WM, aż otrzymam odczyt maksymalny,

ustawiam na sześć...

- Co to jest WM?

- Wzmacniacz mocy, Fred, nie wiedziałeś?

- Mów dalej.

- Teraz kręcę gałką dostrajania anody, aż uzyskam wartość minimalną... i

proszę! Mam sto, gdy gałka jest na dwóch, jasne? Teraz przesuń

150

DRP na P, przesyłanie, i już możesz dostrajać antenę. Naciśnij klucz.

Dobrze, widzisz? Otrzymujesz wyższy odczyt, bo dajesz moc na antenę,

nadążasz?

W milczeniu odprawił krótki rytuał dostrajania anteny, aż strzałka licznika

opadła na pożądany odczyt.

- I gra muzyka! - oświadczył triumfalnie. - Teraz kolej na Freda. Widzisz,

ręce ci się pocą. Ależ ty musiałeś szaleć w ten weekend! Minutkę, Fred!

Wyszedł z pokoju, wrócił z ogromną pieprzniczką i delikatnie posypał z

niej francuską kredą czarny romb klucza.

- Dobrze ci radzę - powiedział. - Zostaw dziewczyny w spokoju, Fred.

Niech podrywająje inni.

Leiser patrzył na swoją dłoń. Kropelki potu zbierały się w zagłębieniach.

- Nie mogłem zasnąć.

- Pewnie, że nie mogłeś. - Poklepał czule skrzynkę. - Od dziś sypiasz

tylko z nią! To jest pani Fredowa, i nikt więcej! - Rozmontował radiostację

i czekał, aż Leiser zacznie.

Z dziecięcą powolnością Leiser mozolnie składał sprzęt. To wszystko było

tak dawno.

background image

Dzień po dniu Leiser i Johnson siadywali przy małym stoliku w sypialni i

wystukiwali wiadomości. Czasem Johnson odjeżdżał furgonetką, zostawiał

Leisera samego i wymieniali się szyframi do wczesnego rana. Albo Leiser

i Avery wychodzili - Leiserowi nie wolno było wychodzić samemu - i z

wynajętego domu w Fairford wysyłali sygnały, kodowali, przesyłali i

przyjmowali klarem jakieś błahostki, że niby są radioamatorami. Leiser

wyraźnie się zmienił. Stał się nerwowy i łatwo się irytował. Skarżył się

Haldane'owi, że trudno jest nadawać na kilku częstotliwościach i ciągle

zmieniać pasma, że nie nadąża. Jego stosunki z Johnso-nem przez cały

czas były nie najlepsze. Johnson dołączył do nich później i z jakichś

powodów Leiser nalegał, żeby traktować go jak outsidera, nie dopuszczać

do komitywy, która według niego, powstała między Averym, Haldane'em i

nim.

Pewnego razu, przy śniadaniu, doszło do absurdalnej sceny. Leiser

podniósł wieczko słoika, zajrzał do środka i zwracając się do Avery'ego,

zapytał:

- Czy to miód z pasieki?

Johnson nachylił się przez stół z nożem w jednej ręce i chlebem z masłem

w drugiej.

- Nie mówimy tak, Fred. Nazywamy to po prostu miodem.

151

- Zgadza się, to miód. Miód prosto z pasieki.

- Po prostu miód - powtórzył Johnson. - W Anglii mówimy po prostu

miód.

Leiser powoli odłożył wieczko na miejsce. Pobladł z gniewu.

- Ty mi nie opowiadaj, jak ja mam mówić. Haldane ostro spojrzał sponad

background image

gazety.

- Uspokój się, Johnson. Równie dobrze można powiedzieć miód z pasieki.

W uprzejmości Leisera było coś uniżonego, w jego kłótniach z John-

sonem coś z kuchennych awantur.

Mimo takich incydentów, jak to bywa z dwojgiem pracujących dzień w

dzień przy jednym projekcie, stopniowo zaczęli dzielić nadzieje, nastroje i

kryzysy. Kiedy lekcja poszła dobrze, posiłek, który jedli po niej, był

wesołą imprezą. Wymieniali ezoteryczne uwagi na temat stanu jonos-fery,

dystansu przeniesienia na danej częstotliwości albo o nienaturalnym

odczycie na liczniku, który stwierdzili podczas nastrajania. Kiedy coś

poszło źle, rozmawiali mało albo wcale i wszyscy, poza Haldane'em, jedli

pospiesznie z braku tematu do rozmowy. Czasem Leiser pytał, czy może

pójść na spacer z Averym, ale Haldane kręcił głową i mówił, że nie ma na

to czasu. Avery, zdradziecki kochanek, nie spieszył na ratunek.

Gdy dwutygodniowy okres zbliżał się do końca, Dom Chrabąszcza kilka

razy odwiedzili specjaliści z różnych dziedzin. Przyjeżdżali z Londynu.

Był instruktor od fotografii, wysoki mężczyzna z zapadniętymi oczami,

który zademonstrował miniaturowy aparat o wymiennych soczewkach,

lekarz, dobrotliwy i zrównoważony, który bez końca osłuchiwał serce

Leisera. Skarb nalegał na to, bo pojawił się problem odszkodowania.

Leiser oświadczył, że nie ma nikogo na utrzymaniu, ale i tak go

przebadano, żeby zadowolić Skarb.

Im bardziej Leiser był zapracowany, tym większą przyjemność czerpał z

pistoletu. Avery dał mu go po jego powrocie z weekendowej przepustki.

Upodobał sobie kaburę naramienną- poły jego marynarki dobrze

maskowały wybrzuszenie - i czasem, pod koniec długiego dnia, wyciągał

background image

pistolet, dotykał go, patrzył w lufę, podnosił i opuszczał, tak jak to robił na

strzelnicy.

- Nie ma lepszego pistoletu - powtarzał. -Nie w tym przedziale wagowym.

Możecie sobie mieć te modele kontynentalne. Damskie pistoleciki i tyle,

tak jak samochody. Wierz mi, John, trzy osiem jest najlepszy.

- Teraz mówi się na niego dziewięć milimetrów.

Jego niechęć do obcych osiągnęła apogeum podczas wizyty Hyde'a,

człowieka z Cyrku. Ranek rozpoczął się źle. Leiser nadawał na czas, ko-

152

dował i transmitował czterdzieści grup; jego sypialnia i sypialnia John-

sona były teraz połączone wewnętrznym obwodem; kontaktowali się zza

zamkniętych drzwi. Johnson nauczył go kilku międzynarodowych

sygnałów kodowych: QRJ, twoje sygnały są za słabe, nie można ich

odczytać, QRW, nadawaj szybciej, QSD, robisz błędy w nadawaniu, QSM,

powtórz ostatnią transmisję, QSZ, prześlij każde słowo dwa razy, QRU,

nie mam nic dla ciebie. Transmisje Leisera robiły się coraz bardziej

nierówne. Komentarze Johnsona, choć wyrażane w zawoalowany sposób,

tylko pogłębiały jego stres, aż z okrzykiem irytacji wyłączył aparat i

poszedł na dół, do Avery'ego. Johnson pobiegł za nim.

- Fred, nie wolno się poddawać.

- Daj mi spokój.

- Słuchaj, Fred, zrobiłeś to źle. Powiedziałem ci, żebyś wysłał kilka grup,

zanim wyślesz wiadomość. Nie możesz tego zapamiętać, nie możesz. ..

- Daj mi spokój, powiedziałem! - Już miał coś palnąć, gdy rozległ się

dzwonek do drzwi.

To był Hyde. Przyprowadził asystenta, grubasa, który coś ssał.

background image

Po lunchu nie odtwarzali taśm. Ich goście usiedli obok siebie i jedli z

ponurą miną, jakby codziennie podawano im to samo jedzenie ze względu

na jego wartość kaloryczną. Hyde był skromnym człowiekiem o śniadej

twarzy, bez cienia poczucia humoru, czym przypominał Avery'emu

Sutherlanda. Przyjechał, żeby nadać Leiserowi nową tożsamość. Miał dla

niego papiery do podpisu, dowody tożsamości, kartki żywnościowe, prawo

jazdy, zezwolenie na przebywanie w strefie granicznej na konkretnym jej

odcinku i starą koszulę w teczce. Po obiedzie wyłożył wszystko na stole w

salonie, a fotograf przygotował aparat.

Ubrali Leisera w koszulę i zrobili mu zdjęcie en face, z oboma uszami,

według niemieckich przepisów. Potem kazali mu podpisać dokumenty.

Wyglądał na zdenerwowanego.

- Będziemy na ciebie mówić Freiser - oświadczył Hyde na koniec.

- Freiser? To jak moje własne nazwisko.

- Na tym polega pomysł. Tego chcieli twoi mocodawcy. Dla podpisów i

takich spraw, żeby nie było wpadki. Powinieneś trochę poćwiczyć, zanim

zaczniesz się podpisywać.

- Wolałbym, żeby było inne. Zupełnie inne.

- Trzymamy się Freisera - powiedział Hyde. - Tak zostało postanowione

na wysokim szczeblu. - Hyde należał do ludzi, którzy nadużywali strony

biernej.

Zapadło nieprzyjemne milczenie.

153

- Chcę, żeby było inne. Nie podoba mi się nazwisko Freiser i chcę, żeby

było inne. - Hyde też mu się nie podobał i miał zamiar zaraz to

powiedzieć.

background image

Interweniował Haldane.

- Masz działać według instrukcji. To departament podjął decyzję.

Wszelkie zmiany są poza dyskusją.

Leiser był bardzo blady.

- Więc niech, do cholery, zmienią instrukcje. Chcę innego nazwiska i tyle.

Chryste, to taka mała zmiana. Tylko o to proszę: o inne nazwisko, takie jak

trzeba, a nie o niedorobione małpowanie mojego.

- Nie rozumiem - powiedział Hyde. - To tylko szkolenie, prawda?

- Nie musisz niczego rozumieć! Zmień je i tyle. Co ty sobie myślisz, do

diabła! Przychodzisz tu i się rządzisz?

- Zadzwonię do Londynu - oświadczył Haldane i poszedł na górę. Czekali

w niezręcznym milczeniu, dopóki nie wrócił.

- Czy zaakceptowałbyś nazwisko Hartbeck? - zapytał. W jego głosie była

nuta sarkazmu.

Leiser uśmiechnął się.

- Hartbeck jest w porządku. - Rozłożył ręce w przepraszającym geście. -

Hartbeck jest nawet fajne.

Przez dziesięć minut ćwiczył podpis, wreszcie podpisał papiery z

rozmachem, jakby przebijał się przez warstwę kurzu. Hyde poinformował

ich, jak posługiwać się dokumentami. Zabrało to mnóstwo czasu. W

Niemczech Wschodnich nie było kartek, ale istniał system rejestrowania

się w sklepach z żywnością, które wystawiały klientom zaświadczenia.

Wyjaśnił zasady wydawania przepustek na podróż i okoliczności, w jakich

je wystawiano, wytłumaczył obszernie, kiedy Leiser ma obowiązek

pokazywać dowód tożsamości bez wezwania: gdy kupuje bilet na pociąg

albo gdy zamawia nocleg w hotelu. Leiser sprzeczał się z nim i Hyde

background image

chciał jak najszybciej sfinalizować sprawę. Kiedy skończył, skinął głową i

pożegnał się. Starą koszulę złożył i wsadził do teczki, jakby była częścią

jego wyposażenia. Wyszedł razem z fotografem.

Ten wybuch Leisera sprawił, że Haldane zaczął się niepokoić. Zadzwonił

do Londynu i kazał swojemu asystentowi sprawdzić w teczce Leisera, czy

jest tam jakaś wzmianka o niejakim Freiserze. Asystent przeszukał

wszystkie indeksy, ale niczego nie znalazł. Kiedy Avery stwierdził, że

Haldane przywiązuje zbyt wielką wagę do tego incydentu, ten pokręcił

głową.

- Czekamy na drugie przyrzeczenie - powiedział.

Odtąd Leiser był codziennie instruowany co do swojej przykrywki. Krok

po kroku wraz z Averym i Haldane'em budował szczegóły życia

154

człowieka o nazwisku Hartbeck -jego praca, upodobania i rozrywki, życie

miłosne i dobór przyjaciół. Razem wchodzili w najciemniejsze zakamarki

domniemanych losów tego człowieka, przydawali mu umiejętności i

cechy, których sam Leiser nie posiadał.

Któregoś dnia przyjechał Woodford z nowinami z departamentu.

- Dyrektor organizuje niezłe przedstawienie. - Można było pomyśleć, po

sposobie, w jaki to powiedział, że Leclerc zmaga się z chorobą. - Za

tydzień od dzisiaj wyruszamy do Lubeki. Jimmy Gorton załatwił wszystko

z niemieckimi pogranicznikami, podobno są całkiem do rzeczy. Mamy

przygotowany punkt przerzutowy i wiejski dom za miastem. Kazał

rozgłosić, że jesteśmy grupą naukowców spragnionych spokoju i świeżego

powietrza. - Woodford rzucił porozumiewawcze spojrzenie Haldane'owi. -

Departament pracuje bez zarzutu. Jak jeden mąż. A jaki tam panuje duch!

background image

Nikt teraz nie patrzy na zegarek. I nikt nie rozróżnia stopni. Dennison,

Stanford... wszyscy tworzymy zgrany zespół. Żebyś widział, jak Clarkie

nachodził ministerstwo w sprawie renty po biednym Taylorze... Jak się

miewa Chrabąszcz? - zapytał ściszonym głosem.

- W porządku. Jest na górze. Szkoli się na radiostacji.

- Jeszcze jakieś oznaki nerwowości? Wybuchy albo coś takiego?

- O ile wiem, nie- odparł Haldane, jakby niepodobna było o tym wiedzieć.

- Rozbrykał się? Czasem potrzebna im dziewczyna.

Woodford przywiózł rysunki sowieckich rakiet. Sporządzili je

ministerialni graficy na podstawie zdjęć przechowywanych w sekcji

badań, powiększonych do rozmiarów sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt

centymetrów i elegancko naklejonych na kartony. Niektóre opatrzone były

stemplem „ściśle tajne". Najważniejsze cechy były odpowiednio

zaznaczone, a opisy śmiesznie dziecinne: ster, dziób, przedział paliwowy,

ładunek użyteczny. Obok każdej z rakiet stała sympatyczna postać

podobna do pingwina w hełmie lotniczym, a napis głosił: wymiary

przeciętnego człowieka. Woodford rozstawił plansze wokół pokoju, jakby

prezentował własne prace; Avery i Haldane przyglądali się w milczeniu.

- Może je obejrzeć po obiedzie - zdecydował Haldane. -Na razie je

schowaj.

- Przywiozłem także film, żeby mu dać jakieś tło. Wyrzutnie, transport,

trochę na temat siły niszczenia. Dyrektor powiedział, że powinien

wiedzieć, jaka to zmyślna broń, te rakiety. Trzeba mu dać motywację.

- On nie potrzebuje motywacji - burknął Avery. Woodford coś sobie

przypomniał.

155

background image

- A, twój mały Gladstone chce z tobą porozmawiać. Mówi, że to pilne, nie

wie, jak cię znaleźć. Powiedziałem, że zadzwonisz, jak tylko będziesz miał

czas. Najwyraźniej dałeś mu zadanie związane z Chrabąszczem. Jakąś

łamigłówkę? Mówi, że gotowa odpowiedź czeka na ciebie w Londynie. To

podoficer co się zowie. - Popatrzył na sufit. - Kiedy Fred zejdzie do nas?

- Nie chcę, żebyś się z nim spotkał, Bruce - powiedział nagle Haldane. To

było dziwne, jak na niego, że zwracał się do kogoś po imieniu. -Obawiam

się, że będziesz musiał zjeść obiad na mieście. Przedstaw rachunek

księgowości.

- Dlaczego?

- Względy bezpieczeństwa. Nie widzę potrzeby, żeby wiedział o nas

więcej, niż to konieczne. Te rysunki mówią same za siebie, film pewnie

też.

Woodford wyszedł, głęboko urażony. Avery wiedział, o co chodzi:

Haldane chciał utrzymać Leisera w przekonaniu, że w departamencie nie

ma miejsca dla głupków.

Na ostatni dzień szkolenia Haldane przygotował wielki sprawdzian, który

miał potrwać od dziesiątej rano do ósmej wieczór. Był to test łączony, na

który składała się wizualna obserwacja w mieście, potajemne robienie

zdjęć i słuchanie taśm. Z informacji, którą Leiser zbierze, sporządzony

będzie raport; zakodowany wieczorem i przekazany drogą radiową

Johnsonowi. Na porannym zebraniu zrobiło się wesoło, gdy Johnson

zażartował, żeby przez pomyłkę nie dał się aby sfotografować oksfordz-

kiej policji; Leiser śmiał się z tego do rozpuku i nawet Haldane pozwolił

sobie na mdły uśmieszek. Kończyło się terminowanie, czas wracać z

dalekiej podróży.

background image

Ćwiczenie zakończyło się sukcesem. Johnson był zadowolony; Ave-ry

entuzjastyczny; Leiser rozładowany. Dokonali dwóch bezbłędnych

transmisji, a Johnson powiedział, że na Fredzie można polegać. O ósmej

zebrali się na kolacji, ubrani w eleganckie garnitury. Przygotowario

najlepsze dania. Haldane postawił resztę swojego burgunda; wznoszono

toasty; mowa była o spotkaniu za rok. Leiser prezentował się świetnie w

ciemnoniebieskim garniturze i jasnym jedwabnym krawacie.

Johnson spił się i chciał, żeby zniesiono na dół radiostację Leisera, co

chwila wznosił toasty i nazywał go panem Hartbeckiem. Avery i Leiser

siedzieli obok siebie; tygodniowa rozłąka właśnie się skończyła.

Następnego dnia, w sobotę, Avery i Haldane wrócili do Londynu. Leiser

miał zostać z Johnsonem, aż cała ekipa wyjedzie w poniedziałek do

Niemiec. W niedzielę furgonetka lotnictwa wojskowego zabierze wa-

156

lizki. Zostaną osobno przesłane do Gortona w Hamburgu -jak i ekwipunek

Johnsona - a stamtąd do wiejskiego domu pod Lubeką, stanowiącego

ośrodek dowodzenia operacją „Chrabąszcz". Avery przed wyjazdem, po

raz ostatni rozejrzał się po domu - czuł się z nim uczuciowo związany,

poza tym to on podpisał umowę najmu i odpowiadał za wyposażenie.

Podczas podróży do Londynu Haldane był jakiś nieswój. Jakby

wyczekiwał kryzysu u Leisera.

15

Tego samego wieczoru. Sarah leżała w łóżku. Matka przywiozła ją do

Londynu.

- Kiedy tylko będziesz mnie potrzebować - powiedział - przyjdę do ciebie,

bez względu na to, gdzie jesteś.

background image

- Chcesz powiedzieć, że przyjdziesz, kiedy będę umierająca. - A po chwili

zastanowienia dodała: - Ja dla ciebie zrobię to samo, John. Czy teraz mogę

powtórzyć pytanie?

- Poniedziałek. Wyjeżdża cała grupa.

- Do której części Niemiec?

- Po prostu do Niemiec, do Niemiec Zachodnich. Na konferencję.

- Kolejne trupy?

- Och, na litość boską, Sarah, myślisz, że mam przed tobą jakieś

tajemnice?

- Tak, John, tak właśnie myślę - odparła bez ogródek. -1 myślę też, że

gdybyś mógł mi powiedzieć, nie przejmowałbyś się tak bardzo tym, co

robisz. Dostałeś swoistą koncesję, która mnie nie dotyczy.

- Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że to ważna sprawa... wielka operacja. Z

agentami. Szkoliłem ich.

- Kto dowodzi?

- Haldane.

- Czy to ten, który w sekrecie opowiada o swojej żonie? Według mnie jest

odrażający.

- Nie, to Woodford. Haldane jest zupełnie inny. Dziwny. Trochę belfer.

Bardzo dobry.

- Ależ oni wszyscy są dobrzy, prawda? Woodford też jest dobry. Weszła

matka z herbatą.

- Kiedy wstaniesz z łóżka? - zapytał.

- Chyba w poniedziałek. Lekarz zadecyduje.

- Będzie jej potrzebny spokój¦- oświadczyła matka i wyszła.

157

background image

- Skoro w to wierzysz, rób to- powiedziała Sarah. - Ale nie... -przerwała,

potrząsnęła głową. Była teraz małą dziewczynką.

- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie

chcesz, żebym wierzył w to, co robię!

- No, dalej. Uwierz w to, co mówisz. Przez chwilę unikali się wzrokiem.

- Gdyby nie Anthony, naprawdę bym cię rzuciła - oznajmiła w końcu

Sarah.

- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na

dyskusję, dodał: - Niech Anthony cię nie powstrzymuje.

- Nigdy ze mnąnie rozmawiasz, z Anthonym jeszcze mniej. Ledwie cię

zna.

- A o czym tu rozmawiać?

- O Boże.

- Nie mogę mówić o mojej pracy, przecież wiesz. I tak mówię ci więcej,

niż powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie

możesz tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są

tajemnice, a gardzisz mną, kiedy łamię zasady.

- Nie powtarzaj w kółko tego samego.

- Nie cofnę się. Już postanowiłem.

- Tym razem może nie zapomnisz o prezencie dla Anthony'ego.

- Kupiłem mu tę ciężarówkę mleczarza. Znów siedzieli w milczeniu.

- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim

porozmawiać. Ciągle to proponuje. Jakaś kolacja... może cię przekona.

- Do czego?

Znalazła kawałek nici zwisający ze szwu nocnej koszuli, wyjęła nożyczki

background image

z szuflady nocnego stolika i odcięła nić.

- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. -W ten

sposób niszczysz ubrania.

- Jacy oni są? - zapytała. - Ci agenci? Dlaczego to robią?

- Po części z poczucia lojalności. Po części dla pieniędzy, jak sądzę.

- Chcesz powiedzieć, że przekupujecie ich?

- Och, przestań!

- Czy to Anglicy?

- Jeden z nich tak. Nie pytaj mnie więcej, Sarah. Nie mogę o tym mówić. -

Przysunął się do niej. -Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziąłjąza rękę,

pozwoliła mu.

- Sami mężczyźni?

- Tak.

158

- Skoro w to wierzysz, rób to - powiedziała Sarah. - Ale nie... -przerwała,

potrząsnęła głową. Była teraz małą dziewczynką.

- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie

chcesz, żebym wierzył w to, co robię!

- No, dalej. Uwierz w to, co mówisz. Przez chwilę unikali się wzrokiem.

- Gdyby nie Anthony, naprawdę bym cię rzuciła - oznajmiła w końcu

Sarah.

- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na

dyskusję, dodał: - Niech Anthony cię nie powstrzymuje.

- Nigdy ze mnąnie rozmawiasz, z Anthonym jeszcze mniej. Ledwie cię

zna.

- A o czym tu rozmawiać?

background image

- O Boże.

- Nie mogę mówić o mojej pracy, przecież wiesz. I tak mówię ci więcej,

niż powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie

możesz tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są

tajemnice, a gardzisz mną, kiedy łamię zasady.

- Nie powtarzaj w kółko tego samego.

- Nie cofnę się. Już postanowiłem.

- Tym razem może nie zapomnisz o prezencie dla Anthony'ego.

- Kupiłem mu tę ciężarówkę mleczarza. Znów siedzieli w milczeniu.

- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim

porozmawiać. Ciągle to proponuje. Jakaś kolacja... może cię przekona.

- Do czego?

Znalazła kawałek nici zwisający ze szwu nocnej koszuli, wyjęła nożyczki

z szuflady nocnego stolika i odcięła nić.

- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. -W ten

sposób niszczysz ubrania.

- Jacy oni są? - zapytała. - Ci agenci? Dlaczego to robią?

- Po części z poczucia lojalności. Po części dla pieniędzy, jak sądzę.

- Chcesz powiedzieć, że przekupujecie ich?

- Och, przestań!

- Czy to Anglicy?

- Jeden z nich tak. Nie pytaj mnie więcej, Sarah. Nie mogę o tym mówić. -

Przysunął się do niej. -Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziął jąza rękę,

pozwoliła mu.

- Sami mężczyźni?

- Tak.

background image

158

I nagle, bez ostrzeżenia, bez łez, bez namysłu, wyrzuciła z siebie to:

szybko, z uczuciem, jakby już dość było przemówień i i chciała

powiedzieć coś od siebie.

- John, chcę wiedzieć, muszę wiedzieć, zanim pojedziesz. To okropne,

zupełnie nieangiełskie pytanie, ale przez cały czas, odkąd podjąłeś tę

pracę, coś takiego mi mówisz. Mówisz, że ludzie się nie liczą, ani ja, ani

Anthony, ani agenci. Mówisz, że to twoje powołanie. No dobrze, ale kto

cię wezwał, co to za powołanie? Na to nie odpowiesz nigdy: to dlatego

ukrywasz się przede mną. Jesteś męczennikiem, John? Powinnam cię

podziwiać za to, co robisz? Poświęcasz się?

Avery odpowiedział stanowczo, unikając jej wzroku:

- Nic z tych rzeczy. Wykonuję swoją pracę. Jestem technikiem; czę-

ściąmaszynerii. Chcesz mnie nakłonić do podwójnego myślenia? Chcesz

mi udowodnić paradoks?

- Nie. Powiedziałeś to, co ja chciałam powiedzieć. Każą ci nakreślić linię i

nie wychodzić poza nią. To nie jest podwójne myślenie, to jest brak

myślenia. To takie upokarzające. Czy rzeczywiście jesteś tak małym

człowiekiem?

- To ty mnie pomniejszasz. Nie drwij. Teraz właśnie mnie pomniejszasz.

- John, przysięgam, nie chciałam. Kiedy wróciłeś ostatniej nocy,

wyglądałeś, jakbyś się zakochał. Jakby to była miłość, z którą jest ci

dobrze. Wyglądałeś na wolnego i spokojnego. Przez chwilę myślałam, że

znalazłeś sobie kobietę. To dlatego zapytałam, naprawdę, czy wszyscy oni

są mężczyznami... myślałam, że się zakochałeś. A ty mi teraz mówisz, że

jesteś nikim, trybikiem, i wydajesz się z tego dumny.

background image

Odczekał chwilę, uśmiechnął się w taki sposób, w jaki uśmiechał się do

Leisera, i powiedział:

- Sarah, tęskniłem za tobą strasznie. Kiedy byłem w Oksfordzie,

poszedłem do domu na Chandos Road, pamiętasz? Wspaniale nam się tam

żyło, prawda? - Uścisnął jej rękę. -Naprawdę wspaniale. Myślałem o tym,

o naszym małżeństwie, o tobie. I o Anthonym. Kocham cię, Sarah.

Kocham cię bardzo. Za wszystko... za to, jak wychowujesz nasze dziecko.

-Uśmiech. - Oboje jesteście tacy wrażliwi, czasem trudno mi myśleć o was

z osobna.

Milczała, więc mówił dalej:

- Myślałem, że gdybyśmy mieszkali na wsi, kupili sobie dom... teraz mam

stałą posadę, Leclerc może załatwić pożyczkę. Anthony mógłby więcej

biegać. To tylko kwestia rozwinięcia skrzydeł. Będziemy chodzili do

teatru, tak jak to robiliśmy w Oksfordzie.

159

- Czyżby? - powiedziała obojętnym tonem. - Przecież na wsi nie

moglibyśmy chodzić do teatru, prawda?

- Departament coś mi daje, nie rozumiesz tego? To naprawdę dobra

robota. To ważne, Sarah.

Łagodnie go odepchnęła.

- Matka zaprosiła nas do Reigate na Boże Narodzenie.

- Świetnie. Słuchaj... co do moich obowiązków. Teraz są mi coś winni, po

tym, co zrobiłem. Zaakceptowali mnie na równych warunkach. Jako

kolegę. Jestem jednym z nich.

- Więc odpowiedzialność nie spada na ciebie, prawda? Po prostu jeden z

zespołu. Więc nie ma poświęceń.

background image

Wrócili do początku. Avery mówił dalej, jakby nie zdawał sobie z tego

sprawy:

- Mogę im powiedzieć? Mogę im powiedzieć, że przyjdziesz na kolację?

- Na litość boską, John - burknęła. -Nie próbuj mnie prowadzić jak

któregoś z waszych nieszczęsnych agentów.

Tymczasem Haldane siedział przy biurku i czytał raport Gladstone'a.

W okolicach Kalkstadt dwukrotnie odbyły się manewry, w 1952 i w 1960

roku. Za drugim razem Rosjanie zainscenizowali atak na Ros-tock ze

wsparciem wojsk pancernych, ale bez lotnictwa. Niewiele wiadomo było o

ćwiczeniach z 1952 roku, ponad to, że wielkie jednostki wojskowe zajęły

miasto Wolken. Podobno żołnierze nosili naramienniki w kolorze fuksji.

Raport był niewiarygodny. W obu przypadkach obszar został zamknięty;

restrykcje objęły tereny aż do północnego wybrzeża. Potem była długa

litania najważniejszych gałęzi przemysłu. Pojawiły się dowody - nadeszły

z Cyrku, która odmówiła ujawnienia źródeł - że na płaskowyżu na wschód

od Wolken zbudowano nową rafinerię i że maszyny przywieziono z

Lipska. Można było sobie wyobrazić (ale uznawano to za mało

prawdopodobne), że transportowano je koleją przez Kalkstadt. Brak

danych na temat niepokojów wśród ludności, zwłaszcza robotników, które

uzasadniałyby tymczasowe zamknięcie miasta.

Notatka z archiwum leżała na tacce na korespondencję przychodzącą.

Spisali teczki, tak jak prosił, ale niektóre były tylko do użytku na miejscu.

Będzie musiał zapoznać się z nimi w bibliotece.

Zszedł na dół, otworzył zamek szyfrowy stalowych drzwi prowadzących

do głównego archiwum i zaczął bezradnie macać po ścianie, żeby znaleźć

włącznik światła. Wreszcie poszedł w ciemnościach między regałami do

background image

małego pokoiku bez okna na tyłach budynku, gdzie trzymano

160

tajne i wyjątkowo ważne dokumenty. Było ciemno choć oko wykol.

Zapalił zapałkę i włączył światło. Na stole leżały dwa zestawy akt:

Chrabąszcz, rozrośnięte już do trzech ściśle tajnych tomów, i Podstępy

(So-wiety i Niemcy Wschodnie) - porządny zbiór papierów i fotografii w

twardej oprawie.

Po pobieżnym przejrzeniu akt „Chrabąszcza" zwrócił uwagę na teczki.

Kartkował przygnębiającą listę łobuzów, podwójnych agentów i wariatów,

którzy w każdym, najbardziej nawet odległym zakątku świata pod każdym

pretekstem usiłowali, czasem skutecznie, zmylić zachodnie agencje

wywiadowcze. Techniki były bardzo podobne, aż do znudzenia: starannie

odtworzone ziarno prawdy, zaczerpnięte z gazet i bazarowych plotek,

mniej już starannie rozwinięte, co zdradzało pogardę oszusta dla

oszukiwanego; i w końcu ucieczka w fantazję, muśnięcie artystycznej

impertynencji, która przerywała trudny kontakt.

Na jednym z raportów - kartka z inicjałami Gladstone'a; nad nimi

wykaligrafowane słowa: Może to pana zainteresować.

Był to raport od uciekiniera dotyczący prób z bronią pancerną

przeprowadzanych przez Sowietów w pobliżu Gustweiler. Klasyfikacja:

Me nadawać biegu. Sfabrykowane. Następowało długie uzasadnienie, w

którym cytowano ustępy wyjęte niemal słowo w słowo z sowieckiego

podręcznika wojskowego wydanego w 1949 roku. Twórca raportu

rozdmuchał wszystko o jedną trzecią i od siebie dodał trochę

pomysłowych smaczków. Dołączono sześć fotografii, bardzo nieostrych,

zrobionych teleobiektywem jakoby z pociągu. Na odwrocie każdej z nich

background image

napisane było starannym charakterem McCullocha: Twierdzi, że używat

aparatu Exa 2, produkcji wschodnioniemieckiej. Tania obudowa. Duże

pole widzenia. Migawka nastawiona na maksimum. Negatywy bardzo

niewyraźne ze względu na nierówny bieg pociągu. Podejrzane. Było to

wielce nieprzekonujące. Ten sam rodzaj aparatu. Tylko tyle. Zamknął

archiwum i poszedł do domu. „Nie musisz udowadniać, że Chrystus

urodził się w Boże Narodzenie - mówił Leclerc - to nie należy do twoich

obowiązków". Tak samo nie muszę udowadniać, że Taylor został

zamordowany, pomyślał Haldane.

Żona Woodforda dodała kropelkę wody sodowej do whisky, bardziej dla

obyczaju niż dla smaku.

- Sypiasz w biurze, już w to wierzę - burknęła. - Czy dostajesz chociaż

dodatek operacyjny?

- Jasne, że tak.

- A więc to nie jest konferencja, co? Konferencje nie liczą się jako

operacje. Chyba że - dodała z chichotem - odbywają się na Kremlu.

U -Za późno na wojnę

161

- W porządku, to nie jest konferencja. To operacja. Dlatego dostaję

dodatek.

Popatrzyła na niego surowo. Była chudą, bezdzietną kobietą, mrużyła oczy

od dymu papierosowego, który wydychała.

- Nieprawda, nic się nie dzieje. Ty to wymyśliłeś. - Zaczęła się śmiać

chropawym, fałszywym śmiechem. - Ty biedny sukinsynu - syknęła i

znów się szyderczo roześmiała. - Jak tam mały Clarkie? Wszyscy się go

boicie, prawda? Dlaczego nic nie mówisz przeciwko niemu? Jimmy

background image

Gorton zawsze to robił: przejrzał go.

- Nie wspominaj mi o Jimmym Gortonie!

- Jimmy jest uroczy.

- Dziecinko, ostrzegam cię!

- Biedny Clarkie. Przypominasz sobie - zapytała z lekkązadumą-tę

kolacyjkę, na którą nas zaprosił do swojego klubu? Że też pamiętał, że

przyszła nasza kolej na opiekę społeczną: stek, cynaderki i mrożony

groszek. - Napiła się whisky. -1 ciepły dżin... Ciekawe, czy kiedykolwiek

miał kobietę. Chryste, dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam?

Woodford wrócił na bezpieczniejszy teren.

- W porządku, więc nic się takiego nie dzieje. - Wstał z głupawym

uśmieszkiem i wziął zapałki ze stołu.

- Nie pal tutaj tej cholernej fajki - powiedziała machinalnie.

- Nic takiego się nie dzieje - powtórzył zadowolony i zapalił fajkę,

pykając głośno.

- Boże, jak ja ciebie nienawidzę.

Woodford potrząsnął głową, wciąż się uśmiechając.

- Nic nie szkodzi - odparł. - Po prostu nic się nie stało. To ty powiedziałaś,

kochanie, a nie ja. Nie sypiam w biurze, więc wszystko jest w porządku,

prawda? Do Oksfordu też nie jadę, nie idę nawet do ministerstwa. Nie

mam samochodu, żeby mnie podwiózł do domu w nocy.

Pochyliła się do przodu, jej głos stał się nagle ostry i groźny.

- Co się dzieje? - syknęła. - Mam prawo wiedzieć, może nie? Jestem twoją

żoną! Powiedz to tym małym dziwkom w biurze. No mów!

- Przerzucamy człowieka przez granicę - powiedział Woodford. Był to

moment zwycięstwa. - Jestem odpowiedzialny za sprawy w Londynie. Jest

background image

sytuacja kiyzysowa. Może z tego być nawet wojna. Cholernie drażliwa

sprawa. - Zapałka zgasła, ale on nadal nią wymachiwał, zataczając koła

ręką. Patrzył na żonę triumfalnie.

- Ty cholerny kłamco - burknęła. - Nie wciskaj mi takich głupot.

162

W Oksfordzie narożny pub był prawie pusty. Mieli bar dla siebie. Leiser

popijał białą damę, a operator radiostacji najlepsze piwo, jakie można było

kupić na koszt departamentu.

- Po prostu podchodź do tego spokojnie, Fred - strofował go łagodnie. -

Ostatnie ćwiczenia przeszedłeś śpiewająco. Nie martw się, usłyszymy cię,

będziesz tylko trzynaście kilometrów od granicy. To bułka z masłem,

dopóki pamiętasz o procedurach. Spokojnie nastrajaj się na falę albo

wszystko pójdzie w diabły.

- Będę pamiętał. Nie ma strachu.

- Nie martw się, że szkopy cię namierzą; nie przesyłasz listów miłosnych,

tylko trochę grup. Potem nowy sygnał i zmiana częstotliwości. Nie dojdą

do ciebie, bazując na tym, na pewno nie przez ten czas, kiedy

tam będziesz.

- Może w dzisiejszych czasach potrafią już to zrobić - powiedział

Leiser. - Może od wojny poszli do przodu.

- Cały ruch w eterze będzie trafiał do ich nasłuchu, statki, wojsko,

kontrola lotów, Bóg wie co jeszcze. Fred, to nie są nadludzie, są tacy jak

my. Zwykłe chłopy. Nie martw się.

- Ja się nie martwię. Nie dostali mnie podczas wojny; a jeśli, to nie

na długo.

- Posłuchaj, Fred, a co sądzisz o tym? Jeszcze jeden drink i wyślizgniemy

background image

się do domu, i poćwiczymy sobie ładnie z panią Hartbeck? Po ciemku,

rozumiesz. Ona jest wstydliwa. Zrobimy to na sto procent, zanim

pójdziemy spać. Jutro będziemy na luzie. W końcu jutro jest niedziela, no

nie?

- Chce mi się spać. Nie mógłbym trochę się zdrzemnąć, Jack?

- Jutro, Fred. Jutro sobie odpoczniesz. - Szturchnął Leisera w łokieć. -

Teraz jesteś żonaty, Fred. Wiesz, jak to jest, nie zawsze można iść spać.

Składałeś przyrzeczenie, jak to my mówimy.

- W porządku, zapomnij, dobrze? - Leiser zdawał się ledwo panować nad

sobą. - Zostaw to, rozumiesz?!

- Wybacz, Fred.

- Kiedy jedziemy do Londynu?

- W poniedziałek.

- Czy John tam będzie?

- Spotkamy się z nim na lotnisku. I z kapitanem. Chcieli, żebyśmy jeszcze

trochę poćwiczyli... rutyna i tak dalej.

Leiser pokiwał głową, stukając drugim i środkowym palcem o blat stołu,

jakby naciskał klucz.

- Słuchaj, dlaczego nie powiedziałeś nam o tych dziewczynach, które

miałeś podczas weekendu w Londynie? - zapytał Johnson.

163

Leiser pokręcił głową.

- No to masz tu połówkę i pograjmy w bilard. Leiser uśmiechnął się

lekko, zapomniał już o złości.

- Mam znacznie więcej pieniędzy niż ty, Jack, biała dama to drogi drink.

Nie martw się.

background image

Posmarował kredą końcówkę kija i położył sześciopensówkę.

- Gramy na podwójną stawkę albo kwitujemy sprawę.

- Słuchaj, Fred - perswadował Johnson łagodnie. - Nie szarp się na dużą

forsę i nie próbuj wbić czerwonej do łuzy za sto. Bierz dwudziestki i

pięćdziesiątki, sumują się, wiesz. Wtedy ci się uda.

Leiser nagle się zezłościł, odstawił kij na miejsce i zdjął swój wełniany

płaszcz z kołka.

- Co się stało, Fred, o co tym razem, do diabła, chodzi?

- Na litość boską, odczep się! Przestań mnie pocieszać jak jakiś cholerny

klawisz. Mam do wykonania zadanie, wszyscy je mieliśmy podczas wojny.

Nie siedzę w celi wisielców.

- Nie wygłupiaj się - powiedział łagodnie Johnson, biorąc od niego

płaszcz i wieszając z powrotem na kołku. - A tak na marginesie, nie

mówimy cela wisielców, mówimy cela śmierci.

Carol postawiła kawę na biurku przed Leclerkiem. Spojrzał na nią bystro i

podziękował, zmęczony, ale pełen wigoru, jak dziecko pod koniec

przyjęcia.

- Adrian Haldane poszedł do domu - powiedziała Carol. Leclerc wrócił do

swoich map.

- Zajrzałam do jego pokoju. Mógł powiedzieć dobranoc.

- Nigdy tego nie robi - rzucił z dumą Leclerc.

- Czy mam jeszcze coś zrobić?

- Nie mogę spamiętać, jak przelicza się jardy na metry.

- Ja też nie.

- Cyrk twierdzi, że ten wąwóz ma dwieście metrów długości. To jest

około dwustu pięćdziesięciu jardów, prawda?

background image

- Tak mi się wydaje. Przyniosę książkę.

Poszła do swojego pokoju i wzięła podręcznik z biblioteczki.

- Jeden metr to trzydzieści dziewięć, przecinek, siedem cala - przeczytała.

- Sto metrów to sto dziewięć jardów i trzynaście cali.

Leclerc zapisał to sobie.

- Myślę, że powinniśmy wystosować telegram z potwierdzeniem do

Gortona. Napij się najpierw kawy, a potem przyjdź z notatnikiem.

- Nie mam ochoty na kawę.

164

- Zwyczajny priorytet wystarczy, nie chcemy wyciągać starego Jim-

my'ego z łóżka - szybko przejechał małądłoniąpo włosach. - Jeden. Grupa

operacyjna: Haldane, Avery, Johnson i Chrabąszcz, przybywa liniami

BEA, lotem numer ten a ten, o godzinie tej a tej, dziewiątego grudnia.

-Podniósł wzrok. - Szczegóły poda ci pion administracyjny. Dwa. Wszyscy

będą podróżować pod własnymi nazwiskami i pojadą pociągiem do

Lubeki. Ze względów bezpieczeństwa nie powitasz, powtarzam, nie

powitasz grupy na lotnisku, ale możesz dyskretnie skontaktować się

telefonicznie z Averym w bazie w Lubece. Nie możemy go narazić na

kontakt z kochanym Adrianem. - Dodał ze śmiechem: - Ci dwaj się ze sobą

nie przyjaźnią... - Zaczął mówić głośniej: - Trzy. Grupa numer dwa, w

skład której wejdzie tylko dyrektor, przybywa porannym lotem dziesiątego

grudnia. Spotkasz się z nim na lotnisku i odbędziesz krótką konferencję

przed jego odjazdem do Lubeki. Cztery. Twoja rola polega na dyskretnym

doradztwie i pomocy na wszystkich etapach w celu doprowadzenia

operacji „Chrabąszcz" do pomyślnego końca.

Wstała.

background image

- Czy Avery musi jechać? Jego biedna żona nie widziała go od tygodni.

- Wichry wojny - odparł Leclerc, nie patrząc na nią. - Ile czasu zajmie

czołganie na dystansie dwustu dwudziestu jardów? - wymruczał. -Och,

Carol, dodaj jeszcze jedno zdanie do telegramu: Pięć. Dobrych łowów.

Staremu Jimmy'emu potrzeba trochę zachęty. Tkwi tam zdany na własne

siły.

Podniósł teczkę z tacki na korespondencje przychodzącą i krytycznym

wzrokiem popatrzył na okładkę, świadom zapewne, że Carol mu się

przygląda.

- Aha - kontrolowany uśmiech. - To musi być ten węgierski raport. Czy

spotkałaś się kiedy z Arthurem Fieldenem w Wiedniu?

- Nie.

- Miły facet. Chyba w twoim typie. Jeden z naszych najlepszych

chłopców... zna swój fach. Bruce mówił mi, że sporządził bardzo dobry

raport o przesunięciach jednostek w Budapeszcie. Muszę nakłonić

Adriana, żeby na to rzucił okiem. Tyle się teraz dzieje. - Otworzył teczkę i

zaczął czytać.

- Rozmawiałeś z Hyde'em? - zapytał Control.

- Tak.

- No i co powiedział? Co oni tam mają?

Smiley wręczył mu whisky z wodą sodową. Byli w domu Smileya na

Bywater Street. Control siedział na swoim ulubionym krześle obok

kominka.

165

- Powiedział, że denerwują się jak przed nocą poślubną.

- Hyde tak powiedział? Hyde użył takiego zwrotu? Niesamowite.

background image

- Zajęli dom w północnym Oksfordzie. Był tam tylko jeden agent, Polak

w okolicach czterdziestki. Chcieli, żeby mu wyrobić dokumenty

mechanika z Magdeburga na nazwisko, zdaje się, Freiser. Potrzebowali

delegacji służbowej do Rostoku.

- Kto jeszcze tam był?

- Haldane i ten nowy, Avery. Ten, który przyszedł do mnie w sprawie

fińskiego kuriera. I radiooperator Jack Johnson. Pracował dla nas podczas

wojny. Poza tym nikogo. Tyle, jeśli chodzi o ich wielką ekipę agentów.

- Co oni zamierzają? I kto dał im pieniądze na szkolenia? My

wypożyczyliśmy im jakiś sprzęt, prawda?

- Tak, B2.

- Cóż to jest, do licha?

- Radiostacja z czasów wojny - zirytował się Smiley. - Powiedziałeś, że

tylko tyle możemy im dać. To i kryształki. Po co zawracałeś sobie głowę

kryształkami?

- Po prostu dobroczynność. Więc to było B2? No proszę. - Control

powiedział to z wyraźną ulgą. - Niedaleko na tym zajadą, prawda?

- Wracasz na noc do domu? - zapytał niecierpliwie Smiley.

- Sądziłem, że mnie tu przenocujesz - zasugerował Control. - To taka

mordęga wlec się do domu. Ci ludzie... z dnia na dzień robią się coraz

gorsi.

Leiser siedział przy stole. W ustach nadal miał smak białej damy. Patrzył

na podświetloną tarczkę swojego zegarka, przed nim leżała otwarta

walizka. Była jedenasta osiemnaście, duża wskazówka zmierzała

szarpnięciami ku dwunastej. Zaczął wystukiwać: JAJ, JAJ- zapamiętasz to,

Fred, nazywam się Jack Johnson, rozumiesz? - przełączył się na odbiór.

background image

Nadeszła odpowiedź Johnsona, pewna jak opoka. „Nie spiesz się -

powiedział Johnson - nie szalej. Będziemy na nasłuchu przez całą noc, jest

mnóstwo terminów nadawania".

W świetle latarki liczył zakodowane grupy. Było ich trzydzieści osiem.

Odłożył latarkę i wystukał trójkę i ósemkę; cyfry były łatwe, ale długie.

Umysł miał jasny. Przez cały czas słyszał łagodne upomnienia Jacka: „Za

szybko nadajesz krótkie znaki, Fred, kropka to jedna trzecia kreski,

rozumiesz? To trwa dłużej, niż myślisz. Nie spiesz się z przerwami, Fred.

Pięć kropek między każdym słowem, trzy kropki między każdą literą.

Przedramię poziomo, w prostej linii z dźwigienką klucza, łokieć daleko

166

od ciała". To jest jak walka na noże, pomyślał, lekko się uśmiechając, i

zaczął nadawać. Palce luźno, Fred, zrelaksuj się, nadgarstek nad stołem.

Wystukał pierwsze dwie grupy, trochę zamazując przerwy, ale nie tak

bardzo, jak robił to zazwyczaj. Teraz szła trzecia grupa: włączyć sygnał

bezpieczeństwa. Wystukał S, przerwał i wystukał następne dziesięć grup,

spoglądając co chwila na tarczkę zegarka. Po dwóch i pół minucie

przerwał nadawanie, sięgnął po kapsułkę zawierającą kryształek, wymacał

palcami podwójną wtyczkę, włożył kapsułkę, potem krok po kroku

przeprowadził procedurę nastawiania częstotliwości. Kręcił tarczami skali,

oświetlał latarką półksiężycowate okienko, żeby zobaczyć, jak podryguje

w nim czarny język wskazówki.

Wystukał drugi sygnał, PRE, PRE, szybko przełączył się na nasłuch i

znów usłyszał Johnsona: „QRK 4, twój sygnał jest czytelny". Zaczął

nadawać dalej. Ręka poruszała się powoli, ale metodycznie, oko śledziło

rząd pozbawionych sensu liter, aż wreszcie, kiwając z zadowolenia głową,

background image

usłyszał odpowiedź Johnsona: „Sygnał odebrany. QRU: nie mam nic dla

ciebie".

Kiedy skończyli, Leiser uparł się na krótki spacer. Było przejmująco

zimno. Poszli Walton Street, aż do rogatek Worcesteru, stamtąd Banbury

Road wrócili do szacownego sanktuarium, ich domu w północnym

Oksfordzie.

16 Start

To był ten sam wiatr. Wiatr, który szarpał zamarzniętym ciałem Taylo-ra i

siekł deszczem poczerniałe ściany przy Blackfriars Road, wiatr, który

szarpał trawę Port Meadow, teraz uderzał na oślep w okiennice wiejskiego

domu.

W domu czuć było koty. Żadnych dywanów. Podłogi z kamienia. Nic by

ich nie osuszyło. Johnson rozpalił w piecu kaflowym w sieni, jak tylko

przyjechali, ale na kamiennej podłodze nadal zalegała wilgoć zbierająca

się w krople jak zmęczona armia. Przez cały czas pobytu ani razu nie

zobaczyli kota, czuli je jednak w każdym pokoju. Johnson zostawił na

progu peklowaną wołowinę, zniknęła w dziesięć minut.

Dom był parterowy z wysokim strychem-spichlerzem, zbudowany z cegły.

Stał przy niewielkim zagajniku pod ogromnym flamandzkim niebem. Był

długi, prostokątny, z obórką od strony lasu. Znajdował się trzy

167

kilometry od Lubeki. Leclerc powiedział, że nie będą wychodzi li do

miasta.

Na strych prowadziła drabina. Tam Johnson zainstalował radiostację.

Między belkami rozwiesił antenę, a potem przeprowadził ją przez świetlik

do wiązu rosnącego przy drodze. W domu nosił brązowe wojskowe

background image

tenisówki i bluzę z symbolem dywizjonu. Gorton zamówił im posiłki w

angielskiej kantynie wojskowej w Celle. Złożono je w starych pudłach

kartonowych na kuchennej podłodze. Na fakturze napisane było: „Goście

pana Gortona". Znalazły się tam dwie butelki dżinu i trzy butelki whisky.

Zajmowali dwie sypialnie; Gorton przysłał im prycze wojskowe, po dwie

do każdego pokoju, i lampki do czytania ze standardowymi zielonymi

abażurami. Haldane bardzo się zdenerwował z powodu tych prycz.

- Musiał rozgłosić to w każdym cholernym departamencie w okolicy -

utyskiwał. - Tania whisky, jedzenie z kantyny, prycze. Pewnie się okaże, że

dom zarekwirował na potrzeby wojska. Boże, kto tak prowadzi operacje?

Przyjechali późnym popołudniem. Johnson, gdy już zainstalował

radiostację, zajął się kuchnią. Był z tych mężczyzn, co to dużo pomagają

w domu; gotował i zmywał bez narzekania, truchtał lekko po kamiennej

podłodze w swoich eleganckich tenisówkach. Przygotował siekaną

wołowinę z jajkami. Podał do niej mocno osłodzone kakao. Jedli w holu

obok pieca. Gadał głównie Johnson; Leiser był bardzo cichy, prawie nie

tknął jedzenia.

- Co z tobą, Fred, nie jesteś głodny?

- Wybacz, Jack.

- Za dużo słodyczy w samolocie, w tym problem. - Johnson mrugnął do

Avery'ego. - Widziałem, jak zerkałeś na stewardesę. Fred, ty tego nie rób,

bo złamiesz jej serce. - Zmarszczył błazeńsko czoło, udając dezaprobatę. -

Naprawdę się na nią gapił. Taksował wzrokiem od stóp do głów.

Avery posłusznie się uśmiechnął. Haldane zignorował dowcip.

Leisera niepokoił księżyc, więc po kolacji stanęli w drzwiach od podwórka

i trzęsąc się z zimna, obserwowali niebo. Było dziwnie oświetlone,

background image

chmury dryfowały po nim jak czarny dym, tak nisko, że zdawały się

szorować po drzewach w zagajniku i przysłaniały szare pola leżące za nim.

- Fred, na granicy będzie ciemniej - powiedział Avery. - Tam jest więcej

wzgórz.

Haldane zaproponował, żeby poszli wcześnie spać. Wypili jeszcze po

jednej whisky i kwadrans po dziesiątej byli już w łóżkach. Johnson i

Leiser spali w jednym pokoju, Avery i Haldane w drugim. Nikt nie kazał

im się tak dobrać. Najwyraźniej każdy wiedział, gdzie jego miejsce.

168

Minęła już północ, gdy Johnson przyszedł do ich pokoju. Avery'ego

obudził pisk jego gumowych podeszew.

- John, nie śpisz? Haldane usiadł.

- Chodzi o Freda. Siedzi sam w holu. Mówiłem mu, żeby spróbował

zasnąć, sir; dałem mu parę tabletek, takich, jakie bierze moja matka.

Najpierw nie chciał się położyć, a potem wyszedł do holu.

- Daj mu spokój. Wszystko jest w porządku. Żaden z nas nie może zasnąć

przez ten cholerny wiatr.

Johnson wrócił do pokoju. Minęła godzina, a z holu nie dochodził żaden

dźwięk.

- Lepiej sprawdź, co z nim - powiedział Haldane.

Avery narzucił płaszcz i poszedł korytarzem, w którym wisiały makatki z

cytatami z Biblii i stary drzeworyt przedstawiający port w Lubece. Leiser

siedział na krześle obok pieca.

- Hej, Fred.

Wyglądał na starego, znużonego człowieka.

- To miejsce, gdzie będę przechodził, jest tu gdzieś blisko?

background image

- Jakieś pięć kilometrów stąd. Dyrektor przedstawi nam rano raport.

Mówią, że to łatwe zadanie. Da ci papiery i wszystko, co trzeba. Po

południu pokażemy ci to miejsce. Sporo się nad tym napracowali w

Londynie.

- W Londynie - powtórzył Leiser i nagle dodał: - Podczas wojny miałem

zadanie w Holandii. Holendrzy to dobrzy ludzie. Wysłaliśmy mnóstwo

agentów do Holandii. Kobiety. Wszystkie je przymknięto. Ty byłeś wtedy

dzieckiem.

- Czytałem o tym.

- Niemcy złapali radiooperatora. Nasi ludzie nie wiedzieli o tym. Po

prostu wysyłali tam kolejnych agentów. Twierdzili, że niczego innego nie

da się zrobić. - Mówił teraz szybciej. - Byłem wtedy młodzikiem, a oni

chcieli, żebym szybko wykonał zadanie: tylko tam i z powrotem.

Brakowało im radiooperatorów. Powiedzieli, że nie ma znaczenia, że nie

mówię po holendersku, że zostanę odebrany na miejscu zrzutu. Miałem

tylko obsadzić radiostację. Podobno przygotowali bezpieczny dom.

-Myślami był teraz daleko. - Lecimy, a tam nic, ani strzału, ani reflektora i

ja skaczę. Kiedy wylądowałem, byli tam: dwóch mężczyzn i kobieta.

Wymieniliśmy hasła i zaprowadzili mnie do drogi, po rowery. Nie było

czasu na ukrycie spadochronu. Znaleźliśmy ten dom i dali mi jeść. Po

kolacji idziemy na górę, gdzie jest radiostacja; żadnych godzin odbioru,

Londyn był wtedy przez cały czas na nasłuchu. Dali mi komunikat do

169

przesłania: „Wszedłem TYR, wszedłem TYR", potem komunikat, który

leżał przede mną, dwadzieścia jeden grup, czteroliterowe. Przerwał.

- I co?

background image

- Śledzili komunikat, rozumiesz. Chcieli wiedzieć, skąd przyjdzie sygnał,

że jest bezpiecznie. To była dziewiąta litera. Pozwolili mi przesłać

wszystko i wtedy się na mnie rzucili. Jeden mnie bił. Byli w całym domu.

- Ale kto, Fred? Kto to był?

- Nie można o tym w ten sposób mówić: po prostu tego się nie wie. To nie

takie proste.

- Ale, na litość boską, czyja to była wina? Kto to zrobił? Fred!

- Ktokolwiek. Nie wiesz. Może kiedyś poznasz szczegóły. - Był

zrezygnowany.

- Tym razem jesteś sam. Nikomu nie powiedziano. Nikt się ciebie nie

spodziewa.

- Nie. To dobrze. - Ręce trzymał na brzuchu. Mały, zziębnięty,

przygarbiony człowieczek. - Podczas wojny było łatwiej, bo nawet jeśli

było bardzo źle, wierzyłeś, że pewnego dnia zwyciężymy. Nawet jak cię

przymknęli, myślałeś sobie: przyjdą i mnie odbiją, zrzucą paru ludzi albo

zrobią rajd. Wiedziałeś, że tak nie będzie, ale, rozumiesz, mogłeś tak

myśleć. A teraz nie ma zwycięzców, prawda?

- To nie to samo. To jest ważniejsze.

- Co zrobicie, gdyby mnie złapali?

- Ściągniemy cię z powrotem. Nie ma strachu, co, Fred?

- Dobrze, ale jak?

- Jesteśmy dużą jednostką, Fred. Dzieje się mnóstwo rzeczy, o których nie

masz pojęcia. Są kontakty tu i tam. Nie widzisz całości.

- A ty widzisz?

- Nie wszystko, Fred. Tylko dyrektor wie o wszystkim. Nawet kapitan nie.

- Jaki on jest, ten dyrektor?

background image

- Robi w tym od dawna. Jutro go zobaczysz. To niezwykły człowiek.

- Podoba się kapitanowi?

- Jasne.

- Nigdy o nim nie mówił - powiedział Leiser.

- Żaden z nas o nim nie mówi.

- Miałem dziewczynę. Pracuje w banku. Powiedziałem jej, że odchodzę.

Gdyby coś poszło źle, nie chcę, żeby o tym wiedziała. To jeszcze dziecko.

170

- Jak się nazywa? Chwila nieufności.

- Nieważne. Ale gdyby się pojawiła, postarajcie się, żeby wszystko z nią

było jak trzeba.

- O co ci chodzi, Fred?

- Nieważne.

Potem Leiser już się nie odzywał. Nad ranem Avery wrócił do swojego

pokoju.

- O co poszło? - zapytał Haldane.

- Wpadł w jakieś tarapaty w Holandii podczas wojny. Wydano go.

- A mimo to daje nam drugą szansę. Jak to miło z jego strony. Zawsze tak

się mówi. -1 po chwili: - Leclerc przyjedzie przed południem.

Taksówka zajechała o jedenastej. Leclerc wyskoczył z niej, zanim zdążyła

się zatrzymać. Miał na sobie budrysówkę, ciężkie brązowe buty terenowe i

miękką czapkę. Wyglądał doskonale.

- Gdzie Chrabąszcz?

- Z Johnsonem - odparł Haldane.

- Macie dla mnie łóżko?

background image

- Możesz spać w łóżku Chrabąszcza, jak odejdzie.

O jedenastej trzydzieści Leclerc zwołał briefing; po południu wyprawią się

nad granicę.

Briefing odbywał się w holu. Leiser przyszedł ostatni. Stał w drzwiach,

patrzył na Leclerca, który uśmiechał się do niego zwycięsko, jakby

podobało mu się to, co zobaczył. Byli mniej więcej tego samego wzrostu.

- Panie dyrektorze - powiedział Avery. - To jest Chrabąszcz. Leclerc,

nadal przypatrując się Leiserowi, odparł:

- Mam nadzieję, że wolno mi będzie mówić do niego Fred. Cześć.

-Podszedł i uścisnął mu rękę. Obaj oficjalni, jak dwa ludziki wychodzące

na pogodę z barometru.

- Cześć - odparł Leiser.

- Dali ci wycisk? Mam nadzieję, że nie.

- W porządku, sir.

- Pozostajemy pod ogromnym wrażeniem - powiedział Leclerc.

-Wykonałeś doskonałą robotę. - Mówił jak polityk do wyborców.

- Nawet nie zacząłem.

- Zawsze uważałem, że trening to trzy czwarte bitwy. Prawda, Adrian?

- Tak.

Usiedli. Leclerc stanął w pewnej odległości od nich. Powiesił na ścianie

mapę. W jakiś nieuchwytny sposób - może to były te jego mapy, może

171

precyzyjny język, a może wojskowy styl bycia, tak finezyjnie łączący

celowość z oszczędnością ruchów - Leclerc wywołał taki sam nostalgiczny

nastrój bitewny, jaki towarzyszył odprawie na Blackfriars Road przed

miesiącem. Miał talent iluzjonisty; bez względu na to, o czym mówił: o

background image

rakietach czy transmisjach radiowych, o przykrywce czy punkcie

przekroczenia granicy, stwarzał wrażenie, że jest doskonale zaznajomiony

z tematem.

- Twoim celem jest Kalkstadt - uśmieszek - jak do tej pory miasteczko

słynące z zabytkowego czternastowiecznego kościoła. - Roześmieli się.

Leiser też. Jak to fajnie, że Leclerc wie o starych kościołach.

Pokazał im nakreślony kilkoma kolorami atramentu szkic miejsca

przekroczenia granicy. Granica zaznaczona była na czerwono.

- Wszystko jest bardzo proste. Po zachodniej stronie - mówił -jest niskie,

zadrzewione wzgórze porośnięte janowcem i paprociami. Biegnie ono

równolegle do granicy, ale jego południowy kraniec zakrzywia się wąską

odnogą w kierunku wschodnim i opada dwieście metrów od granicy,

dokładnie naprzeciwko wieżyczki obserwacyjnej. Wieżyczka stoi w sporej

odległości od linii demarkacyjnej, u jej podstawy jest płot z drutu

kolczastego. Zaobserwowano, że jest tylko jedna warstwa drutu byle jak

przymocowanego do palików. Strażnicy wschodnioniemieccy odpinają go,

żeby przejść na drugą stronę i patrolować nieosłonięty pas ziemi między

linią demarkacyjną a granicą fizyczną. Po południu - ciągnął Leclerc -

pokażę dokładnie, o które słupki chodzi. Chrabąszcz nie powinien się

niepokoić, że będzie przechodził tak blisko wieżyczki; wiemy z

doświadczenia, że uwaga strażników skupiona jest na odleglejszych

częściach ich strefy. Noc będzie idealna, zapowiadano silny wiatr i pełne

zachmurzenie.

Leclerc ustalił czas przekroczenia na godzinę 02.35. Zmiana wartownika

następuje o północy, a warta trwa trzy godziny. Można zasadnie

przypuszczać, że wartownicy nie są równie czujni po dwóch i pół

background image

godzinach warty jak na jej początku. Zmiennik, który nadchodzi z baraku

stojącego trochę dalej na pomoc, jeszcze z niego nie wyjdzie.

Leclerc mówił dalej o tym, że po drodze mogą być miny.

- Zobaczycie na mapie - mały palec wskazujący przesuwał się po zielonej

kropkowanej linii biegnącej od końca wzniesienia za pas graniczny - że

tędy biegnie stara ścieżka, która pokrywa się dokładnie z drogą Leisera.

Pogranicznicy unikają tej ścieżki i wydeptali drugą o jakieś dziesięć

metrów na południe od niej. Ścieżka pewnie została zaminowana, a pas

obok niej jest czysty ze względu na patrole. Proponuję, żeby Leiser wybrał

ścieżkę wydeptaną przez warty.

172

Leiser powinien czołgać się na odcinku dwustu kilkudziesięciu metrów

między podnóżem pagórka a wieżą i nie wysuwać głowy ponad paprocie.

To wyeliminuje i tak niewielkie prawdopodobieństwo, że zostanie

zauważony z wieży.

- Po zachodniej stronie drutu nocą nie zarejestrowano żadnych patroli, co

powinno cię uspokoić, Fred - dodał z uśmiechem Leclerc. - Warty

wschodnioniemieckie obawiają się zapewne, że któryś z ich ludzi mógłby

wymknąć się niepostrzeżenie.

Gdy Leiser będzie już po drugiej stronie granicy, powinien trzymać się z

dala od ścieżek. Okolica jest niezamieszkana, częściowo zalesiona. Marsz

będzie męczący, ale bezpieczniejszy. Ma zmierzać na południe. Powód jest

prosty. Na południu granica skręca na zachód na odcinku jakichś

dziesięciu kilometrów. Dzięki temu Leiser, zmierzając w kierunku

południowym, oddali się od niej nie o dwa kilometry, ale o piętnaście i

szybciej wyjdzie ze strefy patroli, które pilnują dojść od wschodniej

background image

strony.

- Radzę ci - Leclerc wyjął niedbale rękę z kieszeni budrysówki i zapalił

papierosa, świadom, że wszyscy się w niego wpatrują- żebyś szedł w

kierunku wschodnim przez pół godziny, potem skręcił na południe i

kierował się na jezioro Marienhorst. Na wschodnim brzegu jeziora jest

opuszczona szopa na łodzie. Tam możesz się położyć na godzinę i trochę

się posilić. Możesz też strzelić sobie drinka - śmiech ulgi - bo trochę

brandy znajdziesz w swoim plecaku.

Leclerc miał zwyczaj stawać na baczność i unosić nieco pięty, gdy

opowiadał dowcip, jakby chciał podnieść swoją inteligencję na wyższy

poziom.

- Nie mógłbym dostać czegoś z dżinem? - zapytał Leiser. - Pijam białą

damę.

Na chwilę zapadła pełna konsternacji cisza.

- To nie wchodzi w rachubę - odparł Leclerc.

Gdy wypocznie, powinien pójść do wsi Marienhorst i rozejrzeć się za

jakimś środkiem transportu do Schwerina.

- Od tego momentu - dodał lekkim tonem Leclerc - działasz na własną

rękę. Masz wszystkie papiery potrzebne na podróż z Magdeburga do

Rostoku. Kiedy dotrzesz do Schwerina, znajdziesz się na trasie, którą masz

zalegalizowaną w dokumentach. Nie chcę za dużo mówić o przykrywce,

bo przerobiłeś to z kapitanem. Nazywasz się Fred Hartbeck, jesteś

nieżonatym mechanikiem z Magdeburga z ofertą pracy w stoczniach

państwowych w Rostoku. - Zwycięski uśmiech. - Jestem pewien, że

wszystko to z detalami przerobiłeś. Twoje życie miłosne, twoja płaca,

173

background image

historie chorób, służba podczas wojny i cała reszta. W tej kwestii mogę

dodać tylko jedno. Nigdy nie narzucaj się z informacjami o sobie. Ludzie

nie oczekują, że będziesz się tłumaczył. Jeśli przyprą cię do muru, wymyśl

coś na poczekaniu. Bądź tak blisko prawdy, jak to tylko możliwe.

Przykrywka - wygłosił swoją ulubioną maksymę - nie powinna być

całkowicie zmyślona, lecz stanowić rozwinięcie prawdy.

Leiser zaśmiał się powściągliwie, jakby chciał powiedzieć: Leclerc,

szkoda, że nie jesteś wyższy.

Johnson przyniósł z kuchni kawę, a Leclerc natychmiast powiedział:

- Dziękuję, Jack -jakby wszystko odbywało się tak, jak powinno.

Leclerc przeszedł teraz do samego zadania Leisera: streścił dotychczasowy

bieg spraw, dając do zrozumienia, że napływające sygnały tylko

potwierdziły podejrzenia, które żywił od dawna. Mówił tonem, którego

Avery nigdy wcześniej u niego nie słyszał. Sugerował, raczej przez

przemilczenia i wnioski niż przez bezpośrednie aluzje, że ich departament

dysponuje ludźmi o ogromnych kwalifikacjach i wiedzy, dostępem do

pieniędzy także, a jego kontakty z innymi służbami i niekwestionowany

autorytet jego opinii są wprost niezwykłe, nie do podważenia, jak

proroctwa, więc Leiser powinien się zastanowić, dlaczego, skoro tak jest,

ryzykuje życie.

- Rakiety są obecnie rozmieszczone na tym terenie - wyjaśnił Leclerc. -

Kapitan powiedział ci, po czym masz ich szukać. Chcemy wiedzieć, jak

wyglądają, gdzie są, a przede wszystkim kto je obsługuje.

- Wiem.

- Musisz użyć zwykłych trików. Plotki w piwiarniach, poszukiwanie

starego kolegi z wojska, no, sam wiesz. Kiedy znajdziesz, co trzeba,

background image

wracaj.

Leiser pokiwał głową.

- W Kalkstadt jest hotel robotniczy. - Leclerc rozwinął plan miasta. -

Tutaj. Najlepiej gdybyś właśnie w nim się zatrzymał. Możesz wpaść na

ludzi, którzy brali udział...

- Wiem - powtórzył Leiser.

Haldane poruszył się i popatrzył na niego zaniepokojony.

- Może usłyszysz coś o człowieku, który pracował tam na stacji, o

Fritschem. Podał nam parę interesujących szczegółów na temat tych rakiet,

a potem zniknął. Spróbuj. Możesz pytać na stacji, powiedzmy, jako jego

przyjaciel... - Króciutka pauza. - Po prostu zniknął - powtórzył Leclerc, dla

nich, nie dla siebie. Myślami był gdzie indziej.

Avery patrzył na niego zaniepokojony, czekał, kiedy znów zacznie mówić.

Wreszcie Leclerc odezwał się, mówił szybko:

174

- Celowo unikałem kwestii łączności - ton wskazywał, że odprawa się

kończy. - Na pewno musiałeś przechodzić przez to wiele razy.

- Proszę się nie niepokoić. - Johnson wpadł mu w słowo. - Wszystkie

terminy odbioru są w nocy, więc pasmo częstotliwości jest proste. A za

dnia będzie miał czas na inne sprawy, sir. Odbyliśmy parę ładnych,

fikcyjnych seansów, prawda, Fred?

- O tak, bardzo ładnych.

- Co do powrotu - powiedział Leclerc - to gramy według zasad

wojennych. Nie ma już łodzi podwodnych, Fred, nie używa się ich przy

tego rodzaju zadaniach. Kiedy wrócisz, masz się natychmiast zgłosić do

najbliższego konsulatu brytyjskiego albo do ambasady, podać prawdziwe

background image

nazwisko i poprosić o przewiezienie do kraju. Powinieneś przedstawić się

jako poddany brytyjski w opałach. Instynkt mi mówi, że najlepiej będzie

wracać tą samą drogą, którą pójdziesz na tamtą stronę. Gdybyś wpadł w

kłopoty, nie powinieneś iść prosto na zachód. Przyczaj się gdzieś na

trochę. Bierzesz ze sobą mnóstwo pieniędzy.

Avery wiedział, że nie zapomni tego dnia do końca życia, tego, jak

siedzieli przy stole w wiejskim domu, niczym chłopcy niedbale rozwaleni

przy stolikach w baraku z blachy falistej, wpatrzeni Leclerca, który w

ciszy kościoła odprawiał liturgię ich religii, wykonując małymi dłońmi

ruchy na mapie jak kapłan świecą wotywną. Wszyscy w tym pokoju - ale

Avery chyba najbardziej - znali fatalną dysproporcję między marzeniem a

rzeczywistością, między motywem a działaniem. Avery rozmawiał z

dzieckiem Taylora, wyjąkiwał niezręczne kłamstwa Peersenowi i

konsulowi, słyszał straszne kroki w hotelu i wrócił z koszmarnej podróży,

żeby zobaczyć, jak jego własne doświadczenie dopasowane zostało do

świata wyobrażeń Leclerca. Ale Avery, podobnie jak Haldane i Leiser,

słuchał Leclerca z pobożnym skupieniem agnostyka, myśląc, że tak

właśnie powinno to wyglądać w jakimś czystym i magicznym miejscu.

- Przepraszam - powiedział Leiser. Patrzył na plan Kalkstadt, jakby szukał

usterki w silniku. Stacja, hotel i kościół zaznaczone były na zielono,

kwadracik w lewym dolnym rogu oznaczał składy kolejowe i magazyny.

Po obu stronach umieszczono rysunki igieł kompasu z napisami:

perspektywa zachodnia, perspektywa północna. - Co to jest perspektywa,

sir? - zapytał.

- Widok, wygląd.

- Po co to jest? Po co to jest na mapie? Leclerc uśmiechnął się cierpliwie.

background image

- Dla celów orientacyjnych, Fred. Leiser wstał i z bliska przyjrzał się

mapie.

175

- A to jest kościół?

- Zgadza się, Fred.

- Dlaczego zwrócony jest na północ? Kościoły budowane są na linii

wschód-zachód. A tu po wschodniej stronie, tam gdzie powinien być

ołtarz, macie wejście.

Haldane nachylił się. Palec wskazujący prawej ręki trzymał na wargach.

- To tylko szkic - powiedział Leclerc.

Leiser wrócił na miejsce i usiadł na baczność, bardziej wyprężony niż

zwykle.

- Rozumiem. Przepraszam.

Kiedy spotkanie się skończyło, Leclerc wziął Avery'ego na bok.

- Jedna sprawa, John. On nie może zabrać pistoletu. To wykluczone.

Minister był niewzruszony. Może wspomnisz mu o tym.

- Bez pistoletu?

- Myślę, że możemy mu pozwolić na nóż. Do wszechstronnego

zastosowania. To znaczy, gdyby coś poszło źle, powiemy, że był do

wszechstronnego zastosowania.

Po lunchu wybrali się nad granicę - Gorton załatwił im samochód. Leclerc

zabrał ze sobą notatki, które zrobił z raportu pogranicznego Cyrku.

Trzymał je na kolanach razem ze złożoną mapą.

Skrajny, północny odcinek granicy dzielącej Niemcy jest dziełem

przygnębiającej niekonsekwencji. Ci, którzy szukają tu zapalczywie

zębów smoka i ciężkich fortyfikacji, rozczarują się. Przebiega ona przez

background image

krainę bardzo zróżnicowaną; wąwozy i pagórki porośnięte janowcem i

kępami zaniedbanego lasu. Wschodnie linie obronne częstokroć

znajdowały się daleko od linii demarkacyjnej, żeby ukryć je przed oczami

Zachodu -tylko wysunięty bunkier, pokruszone nawierzchnie dróg, puste

wiejskie domy czy tu i tam wieże obserwacyjne podsycały wyobraźnię.

Strona Zachodu dla kontrastu ozdobiona jest groteskowym posągiem

politycznej impotencji: model Bramy Brandenburskiej ze sklejki, ze

śrubami rdzewiejącymi w nakrętkach wyrasta absurdalnie z

nieuprawianych pól. Na rozstawionych w pustej dolinie tablicach

informacyjnych zniszczonych przez deszcz i wiatr widnieją liczące już

piętnaście lat hasła. Tylko nocą, gdy światło reflektora wystrzela z

ciemności i ciągnie swój drżący paluch po zimnej ziemi, serce zamiera

uciekinierowi, przycupniętemu jak szarak w bruździe, gdy czeka, żeby

wyskoczyć z ukrycia i biec, póki nie padnie.

Jechali zniszczoną drogą wzdłuż grzbietu wzgórza. Wszędzie tam, gdzie

zbliżała się do granicy, zatrzymywali samochód i wysiadali. Leiser

176

był w płaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu. Było bardzo zimno.

Leclerc włożył swoją budrysówkę i miał ze sobą składany stołek

myśliwski - Bóg jeden wie, skąd go wytrzasnął. Za pierwszym postojem,

za drugim, za następnym i jeszcze jednym mówił cicho:

- Nie tu. - Kiedy wsiadali do samochodu po raz czwarty, oświadczył:

-Następny przystanek jest nasz. - Był to rodzaj junackiego dowcipu, tak

bardzo cenionego w walce.

Avery nie rozpoznałby tego miejsca na podstawie szkicu Leclerca. Rzecz

jasna, było tu wzgórze. Jego grzbiet skręcał ostro w stronę granicy i

background image

stromo przechodził w równinę. Ale dalej były wzgórza częściowo

porośnięte lasem, na horyzoncie stały drzewa, na których tle za pomocą

lornetki mogli rozróżnić brązowy kształt drewnianej wieży.

- To trzeci słupek od lewej - powiedział Leclerc.

Gdy przyglądali się terenowi, Avery spostrzegł fragmenty starej ścieżki.

- Jest zaminowana. Zaminowana na całej długości. Ich terytorium zaczyna

się u podnóża tego pagórka. - Leclerc zwrócił się do Leisera: -Zaczynasz

stąd. - Pokazał miejsce swoim stołkiem myśliwskim. - Przedostajesz się do

grzbietu wzgórza i leżysz tam do wyznaczonej godziny. Przywieziemy cię

tu wcześnie, żeby oczy przyzwyczaiły ci się do światła. No, wracamy. Nie

wolno nam przyciągać uwagi.

Gdy jechali z powrotem do wiejskiego domu, deszcz siekł przednią szybę i

łomotał o dach samochodu. Avery, który siedział obok Leisera, zatopiony

był w myślach. Dotarło do niego jakby z oddali, że choć jego własna misja

przerodziła się w komedię, Leiser miał odegrać rolę tragiczną, że jest

świadkiem szalonej sztafety, w której każdy kolejny biegacz pędzi szybciej

i dalej niż jego poprzednik... ku zgubie.

- A tak przy okazji - powiedział nagle, zwracając się do Leisera-czy

mógłbyś coś zrobić z włosami? Nie sądzę, żeby tam mieli duży wybór

płynów kosmetycznych. To mogłoby zagrozić twojemu bezpieczeństwu.

- Nie musi ich obcinać - zauważył Haldane. - Niemcy noszą długie włosy.

Trzeba je tylko umyć. Zmyć oliwkę. Punkt dla ciebie, John. Moje

gratulacje.

17

Deszcz przestał padać. Noc nadciągała powoli, walcząc z wiatrem.

Siedzieli przy stole i czekali. Leiser był w swojej sypialni. Johnson robił

background image

herbatę i zajmował się sprzętem. Nikt się nie odzywał. Koniec z

udawaniem.

12 - Za późno na wojnę

177

Nawet Leclerc, mistrz frazesów rodem z prywatnej szkoły średniej,

nikomu się nie naprzykrzył. Tyle że wyglądał, jakby mu kazano czekać na

spóźnione wesele nielubianego przyjaciela. Popadli w stan ospałego

strachu, jak załoga łodzi podwodnej, gdy lampy nad głową łagodnie się

kołyszą. Co jakiś czas wysyłali Johnsona do drzwi, żeby popatrzył na

księżyc, i za każdym razem oznajmiał, że księżyca nie widać.

- Raporty meteorologiczne były całkiem trafione - zauważył Leclerc i

powędrował na strych, żeby popatrzeć, jak Johnson sprawdza swój sprzęt.

Avery, sam na sam z Haldane'em, powiedział szybko:

- Mówi, że ministerstwo wykluczyło pistolet. Ma go nie zabierać.

- A jakiż to cholerny dureń kazał mu konsultować się z ministerstwem? -

zapytał rozłoszczony Haldane. I za chwilę: - Będziesz musiał mu to

powiedzieć. To twoje zadanie.

- Powiedzieć Leclercowi?

- Nie, idioto, Leiserowi.

Zjedli coś, a potem Avery i Haldane zabrali Leisera do jego sypialni.

- Musimy cię ubrać - oznajmili.

Kazali mu się rozebrać, zabierając sztuka po sztuce jego ciepłe, drogie

ubranie: kurtkę i pasujące do niej szare spodnie, czarne buty z miękkimi

noskami, ciemnoniebieskie nylonowe skarpetki. Gdy rozluźniał węzeł

krawata w szkocką kratę, jego palce natrafiły na spinkę z końską głową.

Odpiął ją ostrożnie i wręczył Haldane'owi.

background image

- A co z tym?

Haldane zaopatrzył się w koperty na cenne przedmioty. Wsunął spinkę do

jednej z nich, zakleił ją, opisał na odwrocie i rzucił na łóżko.

- Umyłeś włosy?

- Tak.

- Z trudem zdobyliśmy kawałek wschodnioniemieckiego mydła.

Obawiam się, że będziesz musiał zaopatrzyć się w jakieś, jak już będziesz

po tamtej stronie. Domyślam się, że mają braki.

- W porządku.

Siedział na łóżku, pochylony do przodu, nagi, tylko z zegarkiem na ręce.

Szerokie ramiona oparł na bezwłosych udach. Miał gęsią skórkę z zimna.

Haldane otworzył kufer i wyjął zwinięte ubrania i kilka par butów.

Gdy Leiser wkładał sztuka po sztuce obce rzeczy - tanie workowate

spodnie z surowej serży, szerokie u dołu, wąskie w talii, szarą, przetartą

marynarkę z łukowatymi klapami, buty, brązowe z beznadziejnie jasnym

wykończeniem - zdawał się kurczyć, powracać do jakiejś wcześniejszej

178

formy, której mogli się tylko domyślać. Jego brązowe włosy bez olejku

przetykane były siwizną i buntowniczo rozczochrane. Popatrzył na nich

nieśmiało, jakby ujawnił im jakąś tajemnicę; chłop w towarzystwie swoich

panów.

- Jak wyglądam?

- Świetnie - powiedział Avery. - Wyglądasz doskonale, Fred.

- A co z krawatem?

- Krawat by to popsuł.

Przymierzał buty, naciągał je z trudem na szorstkie wełniane skarpety.

background image

- Te są z Polski - powiedział Haldane, podając mu drugą parę. -Polacy

eksportująje do Niemiec Wschodnich. Lepiej będzie, jak weźmiesz i te, nie

wiesz, ile będziesz musiał chodzić.

Przyniósł ze swojej sypialni ciężką kasetkę na pieniądze i otworzył ją.

Najpierw wyjął brązowy portfel, wyświechtany, ze środkową przegródką z

celofanu, w której był dowód tożsamości Leisera. Fotografia wyglądała

jak małe zdjęcie aresztanckie. Obok była delegacja służbowa i oferta

zatrudnienia, na piśmie, w państwowych stoczniach w Rostoku. Haldane

opróżnił jedną z przegródek i na powrót włożył dokument po dokumencie,

opisując je po kolei.

- Karta rejestracyjna na żywność, prawo jazdy... Legitymacja partyjna.

Odkąd jesteś członkiem partii?

- Od czterdziestego dziewiątego.

Włożył fotografię kobiety i kilka pobrudzonych listów, niektóre w

kopertach.

- Listy miłosne - wyjaśnił krótko.

Potem przyszła kolej na legitymację związkową i wycinek z

magdeburskiej gazety o statystykach produkcyjnych w miejscowych

zakładach mechanicznych, fotografię Bramy Brandenburskiej sprzed

wojny, obszar-pane świadectwo pracy od poprzedniego pracodawcy.

- A zatem masz tu portfel - powiedział Haldane. - Brakuje tylko pieniędzy.

Reszta twojego ekwipunku jest w plecaku. Zapasy i tego rodzaju rzeczy.

Wręczył Leiserowi zwitek banknotów z kasetki. Leiser stanął w uległej

postawie przeszukiwanego, z ramionami lekko uniesionymi w bok i

stopami rozstawionymi. Przyjąłby wszystko, co Haldane by mu dał,

odłożył starannie na bok i przybrał tę samą pozycję. Pokwitował odbiór

background image

pieniędzy. Haldane popatrzył na podpis i wsunął kwit do czarnej teczki,

którą położył z boku, na nocnym stoliku.

Potem przyszły różności, które Hartbeck miałby najprawdopodobniej przy

sobie: pęk kluczy na łańcuszku- wśród nich kluczyk do walizki -

179

grzebień, chusteczka koloru khaki poplamiona olejem i kilka gramów

substytutu kawy zawiniętych w papierek, śrubokręt, zwitek cienkiego

drutu i kawałki świeżo obrobionego metalu - bezwartościowe śmieci z

kieszeni robotnika.

- Obawiam się, że nie będziesz mógł zabrać tego zegarka - powiedział

Haldane.

Leiser odpiął złotą bransoletę i wrzucił zegarek w otwartą dłoń Haldane^.

Dali mu stalowy zegarek wschodniej produkcji i nastawili go precyzyjnie

według budzika Avery'ego.

Haldane odsunął się.

- Tak będzie dobrze. Teraz zostań tutaj i sprawdź kieszenie. Upewnij się,

że wszystko jest tam, gdzie byś to trzymał. Niczego nie dotykaj w tym

pokoju, zrozumiałeś?

- Znam procedurę - powiedział Leiser, spoglądając na swój złoty zegarek

leżący na stole. Wziął nóż i przypiął czarną kaburę do paska spodni.

- Co z moim pistoletem?

Haldane zamknął teczkę. Stalowy zamek trzasnął jak zasuwka w drzwiach.

- Nie zabierasz pistoletu - powiedział Avery.

- Nie będzie pistoletu?

- Nie, Fred. Uznali, że to zbyt niebezpieczne.

- Dla kogo?

background image

- Mogłoby to doprowadzić do niebezpiecznej sytuacji. Niebezpiecznej

politycznie. Wysyłać uzbrojonego człowieka do Niemiec Wschodnich.

Boją się incydentu.

- Boją się.

Przez dłuższą chwilę przypatrywał się Avery'emu, jego oczy szukały w tej

młodej, niezoranej zmarszczkami twarzy czegoś, czego w niej nie było.

Zwrócił się do Haldane'a:

- Czy to prawda? Haldane skinął głową.

Nagle Leiser wyrzucił przed siebie puste ręce, dłonie miał złożone w

strasznym geście, palce zagięte i ściśnięte, ramiona drżały mu pod tanią

marynarką, twarz miał napiętą, łagodną i zarazem przerażoną.

- Pistolet, John! Nie możecie wysyłać człowieka bez pistoletu! Na litość

boską, pozwólcie mi zabrać pistolet!

- Wybacz, Fred.

Ręce nadal miał wyciągnięte, odwrócił się na pięcie do Haldane'a.

- Nie wiecie, co robicie!

180

Leclerc usłyszał hałas i podszedł do drzwi. Twarz Haldane'a była jak z

kamienia. Leiser miał ochotę bić w nią pięściami. Głos opadł mu do

szeptu.

- Co wy robicie? Dobry Boże, co wy chcecie zrobić? -1 nagle jakby

doznał objawienia: -Nienawidzicie mnie! Co ja wam zrobiłem? John, co ja

takiego zrobiłem? Byliśmy kumplami, nie?

Głos Leclerca, gdy wreszcie przemówił, brzmiał bardzo czysto, jakby

specjalnie podkreślał przepaść między nimi.

- W czym problem?

background image

- Martwi się o pistolet - wyjaśnił Haldane.

- Obawiam się, że nic nie możemy na to poradzić. To jest poza nami.

Wiesz przecież, co o tym myślimy, Fred. Na pewno wiesz. To rozkaz i

tyle. Zapomniałeś, jak to bywało? -1 dodał surowo, jak człowiek na

służbie podejmujący decyzje: -Nie wolno mi kwestionować rozkazów, czy

to jasne?

- Wszystko jedno. - Leiser patrzył na Avery'ego.

- Nóż pod wieloma względami jest lepszy, Fred - dodał na pociechę

Leclerc -jest cichszy.

- Tak.

Haldane podniósł zapasowe ubrania Leisera.

- Muszę zapakować je do plecaka - powiedział i patrząc z ukosa na

Avery'ego, wyszedł szybko z pokoju, a Leclerc za nim.

Leiser i Avery patrzyli na siebie w milczeniu. Avery czuł się skrępowany,

że widzi go w takim stanie. Wreszcie Leiser się odezwał:

- Było nas trzech. Kapitan, ty i ja. Było w porządku. Nie martw się

innymi, John. Inni się nie liczą.

- Zgadza się, Fred. Leiser się uśmiechnął.

- John, ten tydzień był najlepszy z wszystkiego. Fajnie było, co? Całe

życie gonimy za dziewczynami, a tak naprawdę liczą się faceci, po prostu

faceci.

- Jesteś jednym z nas, Fred. Zawsze byłeś. Przez cały czas mieliśmy twoją

kartę, byłeś jednym z nas. My nie zapominamy.

- Jak ona wygląda?

- To dwie karty spięte razem. Jedna z tamtych czasów, druga nowa. Jest w

indeksie... żyjących agentów. Tak to nazywamy. Twoje nazwisko jest na

background image

samym początku. Jesteś najlepszy ze wszystkich, których do tej pory

mieliśmy. - Teraz mógł to sobie wyobrazić, ten indeks był czymś, co

budowali razem. Mógł w niego uwierzyć, jak w miłość.

- Mówiłeś, że jest w porządku alfabetycznym - zauważył ostrym tonem

Leiser. - Mówiłeś, że jest oddzielny indeks dla najlepszych.

- Wielkie sprawy idą w pierwszy rzucie.

181

- I są ludzie na całym świecie?

- Wszędzie.

Leiser zmarszczył czoło, jakby to była prywatna sprawa, decyzja, którą

trzeba podjąć osobiście. Rozejrzał się powoli po pustym pokoju, popatrzył

na mankiety swojej podłej marynareczki, potem na Avery'ego -patrzył i

patrzył na niego, aż wziął go za nadgarstek, lekko, raczej żeby dotknąć, niż

poprowadzić, i powiedział półgłosem:

- Daj coś. Daj mi coś, co mógłbym ze sobą zabrać. Cokolwiek. Avery

pomacał się po kieszeniach, wyciągnął chusteczkę do nosa,

jakieś drobne i cienką, zgiętą tekturkę. Rozłożył ją. Była to fotografia

córeczki Taylora.

- To twój dzieciak? - Leiser popatrzył przez ramię Avery'ego na małą

twarzyczkę w okularach. Zamknął dłoń na ręce Avery'ego. - Chciałbym to.

Avery pokiwał głową. Leiser włożył zdjęcie do portfela i podniósł zegarek

z łóżka. Był złoty, miał czarną tarczkę i miejsce na fazy Księżyca.

- Weź to - powiedział. - Zachowaj. Próbowałem sobie przypomnieć

-mówił -jak było w domu. Pamiętam szkołę. Wielkie podwórze, jak w

koszarach, i tylko okna i rynny. Po obiedzie zwykle kopaliśmy piłkę.

Potem brama i ścieżka do kościoła, i rzeka pod drugiej stronie... - Budował

background image

teraz to miasto, własnoręcznie kładąc cegły. - W niedziele bocznymi

drzwiami wchodziliśmy do kościoła. Dzieciaki na końcu. - Triumfalny

uśmiech. -Ten kościół był zwrócony na północ - oświadczył - wcale nie na

wschód. -Nagle zapytał: - Od jak dawna w tym jesteś, John?

- W jednostce?

- Tak.

- Cztery lata.

- Ile miałeś, jak zaczynałeś?

- Dwadzieścia osiem. Młodszych nie biorą.

- Mówiłeś mi, że masz trzydzieści cztery.

- Czekają na nas - uciął Avery.

W holu wzięli plecak i walizkę z zielonego płótna obitą na rogach skórą.

Fred założył plecak i tak długo regulował paski, aż ułożył mu się wysoko

na plecach, jak tornister niemieckiego ucznia. Podniósł walizkę.

- Niezły ciężar - mruknął.

- To minimum - powiedział Leclerc.

Zaczęli mówić szeptem, chociaż nikt nie mógł ich słyszeć. Jeden za

drugim wsiedli do samochodu.

Pospieszny uścisk dłoni - i poszedł w stronę wzgórza. Nie było pięknych

słów, nawet Leclerc nic nie powiedział. Odbyło się to tak, jakby

182

pożegnali się z Leiserem dawno temu. Na koniec widzieli już tylko

łagodnie podskakujący plecak, gdy Leiser niknął w ciemności. W jego

chodzie zawsze był jakiś rytm.

18

Leiser leżał w paprociach na grzbiecie wzgórza i wpatrywał się we

background image

fluoryzującą tarczę zegarka. Minęło dziesięć minut. Łańcuszek od kluczy

dyndał mu przy pasku. Włożył klucze z powrotem do kieszeni. Gdy

wyciągał rękę, poczuł, jak ogniwa łańcuszka prześlizgują mu się między

kciukiem i palcem wskazującym jak paciorki różańca. Przez chwilę

pozwolił im tak leżeć w dłoni. Ich dotyk niósł mu pociechę, podobną

wspomnieniu dzieciństwa. Święty Krzysztofie i wszyscy anieli, chrońcie

nas przed wypadkami drogowymi.

Przed nim teren gwałtownie się obniżał, a potem wyrównywał. Zauważył

to podczas popołudniowego objazdu, wiedział o tym. Ale teraz, gdy

spoglądał w dół, nie był w stanie niczego dostrzec w ciemnościach. A jeśli

tam są bagna? Wcześniej padało, woda ściekała do doliny. Zobaczył siebie

brnącego w błocie po pas, z walizką nad głową, wśród kul

rozpryskujących wodę dookoła.

Próbował wypatrzyć wieżę na wzgórzu po przeciwnej stronie, ale jeśli tam

była, rozpływała się na tle czarnych drzew.

Siedem minut. „Nie martw się o hałas - powiedzieli mu - wiatr zniesie

dźwięki na południe. Przy takim wietrze niczego nie usłyszą. Biegnij obok

ścieżki, po jej południowej stronie, to znaczy po prawej, trzymaj się

nowego szlaku między paprociami, jest wąski, ale nie ma na nim

przeszkód. Jeśli kogoś spotkasz, użyj noża, lecz na litość boską, nie zbliżaj

się do ścieżki".

Plecak był ciężki. Za ciężki. Walizka też. Pokłócił się o to z Jackiem.

- Lepiej się zabezpieczyć, Fred - wyjaśniał Jack. - Te urządzonka są

wrażliwe jak dziewica; dobrze dają sobie radę na dystansie do

osiemdziesięciu kilometrów, sąmartwe jak kamień przy dziewięćdziesięciu

paru. Lepiej mieć ten margines bezpieczeństwa, Fred, wtedy wiemy, na

background image

czym stoimy. Oni są ekspertami, prawdziwymi ekspertami, jeśli o to

chodzi.

Minuta do startu. Ustawili jego zegarek według budzika Avery'ego. Bał

się. Nagle nie potrafił już opanować strachu. Może jest za stary, zbyt

zmęczony, może za ciężko się napracował. Może trening go wykończył.

Słyszał, jak serce mu wali. Ciało nie utrzyma się w pionie, brak mu sił.

Leżał i mówił do Haldane'a: „Chryste, kapitanie, nie widzi pan, że to już

nie te lata? Moje stare ciało nie daje rady". Tak im powie. Zostanie tu,

183

dopóki duża wskazówka nie przesunie się na właściwe miejsce, zostanie

tu, bo jest za ciężki, żeby się ruszać.- „To serce, przestało bić - powie im. -

Miałem atak serca, szefie, nie mówiłem panu o moim chorym sercu, co?

Dopadło mnie to, kiedy leżałem w paprociach".

Wstał. Trzeba dać człowiekowi szansę.

Powiedzieli: „Biegnij w dół zbocza, przy tym wietrze tamci niczego nie

usłyszą, biegnij, bo właśnie w tym miejscu mogą cię zauważyć, będą

patrzeć na zbocze, licząc na to, że wypatrzą sylwetkę. Biegnij szybko

przez szeleszczące paprocie, trzymaj się nisko przy ziemi, a będziesz

bezpieczny. Kiedy dotrzesz do płaskiego, połóż się i wyrównaj oddech.

Potem się czołgaj".

Biegł jak wariat. Potknął się i plecak pociągnął go na ziemię, kolano

uderzyło w podbródek, poczuł ból przygryzionego języka, natychmiast

wstał i zatoczył się od ciężaru walizki. Wpadł na ścieżkę, czekał na błysk

wybuchającej miny. Pomknął po stoku, ziemia uginała się pod jego

ciężarem, walizka grzechotała jak stary samochód. Dlaczego nie pozwolili

mu zabrać pistoletu? Ból, jak ogień, narastał mu w klatce piersiowej,

background image

wchodził pod żebra, ogarniał płuca; liczył kroki, słyszał dudnienie butów i

czuł spowalniający ciężar plecaka i walizki. Avery skłamał. Kłamał przez

cały czas. Uważaj na ten kaszel, kapitanie, idź lepiej do doktora, to jest jak

drut kolczasty w twoich bebechach. Teren stał się płaski. Znów upadł,

leżał bez ruchu, dysząc jak zwierzę. Czuł tylko strach i pot, który

przesiąkał przez wełnianą koszulę.

Przycisnął twarz do ziemi. Wygiął ciało, wsunął ręce pod brzuch i zacisnął

pasy plecaka.

Zaczął się czołgać pod górę, wlókł się naprzód na rękach i łokciach,

popychając z przodu walizkę. Przez cały czas był świadom, że garb na

plecach wystaje ponad poszycie. Woda przesiąkała przez bieliznę, wkrótce

miał mokre uda i kolana. Smród gnijących liści wypełniał jego nozdrza,

gałązki targały go za włosy, jakby cała przyroda sprzysięgła się przeciw

niemu. Popatrzył w górę zbocza i na tle czarnej linii drzew na horyzoncie

dostrzegł wieżę obserwacyjną. Nie paliło się na niej światło.

Leżał bez ruchu. Za daleko, nie poczołga się tak daleko. Na jego zegarku

była za kwadrans trzecia. Zmiennik wartownika nadejdzie od północy.

Odpiął plecak, wstał i wziął go pod pachę jak dziecko. Z walizką w drugiej

ręce zaczął ostrożnie iść pod górę, trzymając się prawej strony wydeptanej

ścieżki. Oczy miał utkwione w drabiniastym kształcie - nagle wieża

wyrosła przed nim jak ciemny szkielet potwora.

Wiatr świszczał na szczycie wzgórza. Tuż przed sobą słyszał, jak uderzają

o siebie stare drewniane listwy i trzeszczy drewniana konstrukcja.

184

1

Drut nie był pojedynczy, ale podwójny; kiedy za niego pociągnął, oderwał

background image

go od palików. Przeszedł na drugą stronę, umocował z powrotem drut i

ruszył do lasu przed sobą. W tym momencie ogarnęła go panika. Pot zalał

mu oczy, a pulsowanie w skroniach przygłuszyło zawodzący wiatr. Poczuł

wdzięczność wobec Avery'ego i Haldane'a, jakby wiedział, że oszukali go

dla jego własnego dobra.

I wtedy zobaczył wartownika, jak sylwetkę ze sklejki na strzelnicy. Stał w

odległości niecałych dziesięciu metrów, na starej ścieżce, odwrócony do

niego tyłem, z karabinem przewieszonym przez ramię. Jego niezgrabne

ciało kołysało się z lewa na prawo, gdy przestępował z nogi na nogę po

rozmiękłym gruncie, żeby nie zmarznąć. Leiser poczuł zapach tytoniu i

ciepły jak koc aromat kawy. Położył plecak i walizkę i instynktownie pod-

kradł się do wartownika, jakby był w sali gimnastycznej w Headington. W

ręce poczuł nacinaną rękojeść noża. Ten wielki płaszcz okrywał całkiem

jeszcze młodego chłopca; Leiser był zaskoczony, że aż tak młodego. Zabił

go pospiesznie, jednym ciosem, jak człowiek, który po oddaniu strzału

ucieka w tłum. Krótki ruch - nie żeby zniszczyć, ale żeby chronić.

Niecierpliwy - bo musiał iść dalej. Obojętny - bo to należało do zawodu.

- Widzisz coś? - powtórzył Haldane.

- Nie. - Avery podał mu lornetkę. - Zniknął w ciemności.

- Widzisz światło na wieży strażniczej? Zapaliliby światło, gdyby

go usłyszeli.

- Nie, szukałem Leisera - odparł Avery.

- Powinieneś go nazywać Chrabąszcz - zaprotestował z tyłu Lec-lerc. -

Johnson dowiedział się teraz, jak on się naprawdę nazywa.

- Zapomnę o tym, sir.

- Tak czy inaczej, przeszedł - powiedział Leclerc i wrócił do samochodu.

background image

Do domu jechali w milczeniu.

Gdy wchodzili, Avery poczuł przyjacielski dotyk na ramieniu. Odwrócił

się, myśląc, że to Johnson. Zobaczył zapadniętą twarz Haldane'a, ale tak

zmienioną, tak manifestacyjnie przyjazną, że aż emanowała młodzieńczym

spokojem człowieka, który wyszedł z ciężkiej choroby i nie czuje już

żadnego bólu.

- Nie lubię mów pochwalnych - powiedział Haldane.

- Myśli pan, że przeszedł bezpiecznie?

- Dobrze się spisałeś. - Uśmiechał się.

- Usłyszelibyśmy, prawda? Usłyszelibyśmy strzały albo zobaczylibyśmy

światła?

185

- On już nie jest pod naszą opieką. Dobra robota. - Ziewnął. - Proponuję,

żebyśmy poszli wcześnie spać. Nie mamy już nic do roboty. Aż do

następnej nocy, rzecz jasna. - W drzwiach przystanął i nie odwracając się,

powiedział: - Wiesz, to nie do wiary. Podczas wojny nie było problemów.

Szli albo odmawiali. Dlaczego on poszedł, Avery? Jane Austen

powiedziała, że w świecie liczą się tylko dwie rzeczy: pieniądze i miłość.

Leiser nie poszedł dla pieniędzy.

- Powiedział pan, że nigdy nie wiadomo. Powiedział pan to tego wieczora,

gdy zadzwonił.

- Mówił mi, że to z nienawiści. Z nienawiści do Niemców, a ja mu nie

uwierzyłem.

- Tak czy inaczej poszedł. Myślałem, że tylko to się dla pana liczy.

Podobno nie ufa pan motywom.

- Nie zrobiłby tego z nienawiści, wiemy o tym. Więc dlaczego? Nie

background image

znamy go przecież, prawda? Jest już jedną nogą w grobie, leży na łożu

śmierci. O czym myśli? Jeśli ma umrzeć dziś, tej nocy, jakie myśli będą go

nachodzić?

- Nie wolno panu tak mówić.

- Aha. - Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Avery'ego. Twarz wciąż miał

spokojną. - Kiedy go poznaliśmy, był człowiekiem bez miłości. Wiesz, co

to jest miłość? Powiem ci. Miłość jest wtedy, gdy możesz dokonać zdrady.

W naszym fachu żyjemy bez miłości. Nie zmuszamy ludzi, żeby dla nas

pracowali. Pozwalamy im odkryć miłość. I, rzecz jasna, Leiser ją odkrył.

Ożenił się z nami, by tak rzec, dla pieniędzy, a opuścił nas z miłości.

Złożył drugie przyrzeczenie. Zastanawiam się kiedy.

- Co to znaczy: dla pieniędzy? - szybko zapytał Avery.

- Bo daliśmy mu coś. A on nam odpłacił miłością. Przypadkiem zo-

-baczyłem, że masz jego zegarek.

- Przechowam go dla niego.

- Aha. Dobranoc. Albo raczej dzień dobry. - Roześmiał się. - Jak szybko

traci się poczucie czasu. - Potem mruknął, jakby sam do siebie: - A Cyrk

przez cały czas nam pomagał. Bardzo dziwne. Ciekaw jestem dlaczego.

Leiser bardzo dokładnie wytarł nóż. Był brudny i należało go umyć. W

szopie na łodzie posilił się i napił brandy z butelki.

„Potem - powiedział Haldane - unikasz skupisk ludzkich. Możesz jeść

mięso z konserw i popijać francuską brandy".

Otworzył drzwi i wyszedł, żeby umyć twarz i ręce w jeziorze.

Nad wodą było bardzo ciemno. Niezmącone lustro wyglądało jak

doskonale gładka skóra osłonięta welonem szarej mgiełki. Widział trzci-

186

background image

- On już nie jest pod naszą opieką. Dobra robota. - Ziewnął. - Proponuję,

żebyśmy poszli wcześnie spać. Nie mamy już nic do roboty. Aż do

następnej nocy, rzecz jasna. - W drzwiach przystanął i nie odwracając się,

powiedział: - Wiesz, to nie do wiary. Podczas wojny nie było problemów.

Szli albo odmawiali. Dlaczego on poszedł, Avery? Jane Austen

powiedziała, że w świecie liczą się tylko dwie rzeczy: pieniądze i miłość.

Leiser nie poszedł dla pieniędzy.

- Powiedział pan, że nigdy nie wiadomo. Powiedział pan to tego wieczora,

gdy zadzwonił.

- Mówił mi, że to z nienawiści. Z nienawiści do Niemców, a ja mu nie

uwierzyłem.

- Tak czy inaczej poszedł. Myślałem, że tylko to się dla pana liczy.

Podobno nie ufa pan motywom.

- Nie zrobiłby tego z nienawiści, wiemy o tym. Więc dlaczego? Nie

znamy go przecież, prawda? Jest już jedną nogą w grobie, leży na łożu

śmierci. O czym myśli? Jeśli ma umrzeć dziś, tej nocy, jakie myśli będą go

nachodzić?

- Nie wolno panu tak mówić.

- Aha. - Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Avery'ego. Twarz wciąż miał

spokojną. - Kiedy go poznaliśmy, był człowiekiem bez miłości. Wiesz, co

to jest miłość? Powiem ci. Miłość jest wtedy, gdy możesz dokonać zdrady.

W naszym fachu żyjemy bez miłości. Nie zmuszamy ludzi, żeby dla nas

pracowali. Pozwalamy im odkryć miłość. I, rzecz jasna, Leiser ją odkrył.

Ożenił się z nami, by tak rzec, dla pieniędzy, a opuścił nas z miłości.

Złożył drugie przyrzeczenie. Zastanawiam się kiedy.

- Co to znaczy: dla pieniędzy? - szybko zapytał Avery.

background image

- Bo daliśmy mu coś. A on nam odpłacił miłością. Przypadkiem

zobaczyłem, że masz jego zegarek.

- Przechowam go dla niego.

- Aha. Dobranoc. Albo raczej dzień dobry. - Roześmiał się. -Jak szybko

traci się poczucie czasu. - Potem mruknął, jakby sam do siebie: - A Cyrk

przez cały czas nam pomagał. Bardzo dziwne. Ciekaw jestem dlaczego.

Leiser bardzo dokładnie wytarł nóż. Był brudny i należało go umyć. W

szopie na łodzie posilił się i napił brandy z butelki.

„Potem - powiedział Haldane - unikasz skupisk ludzkich. Możesz jeść

mięso z konserw i popijać francuską brandy".

Otworzył drzwi i wyszedł, żeby umyć twarz i ręce w jeziorze.

Nad wodą było bardzo ciemno. Niezmącone lustro wyglądało jak

doskonale gładka skóra osłonięta welonem szarej mgiełki. Widział trzci-

186

ny u brzegów. Poruszał nimi wiatr, który osłabł z nadejściem świtu. Za

jeziorem, jak cień, wisiały kontury niskich wzgórz. Czuł się wypoczęty i

spokojny. Dopóki wspomnienie o tym chłopcu nie wstrząsnęło nim jak

dreszcz.

Wyrzucił daleko pustą puszkę po mięsie i butelkę po brandy. Gdy uderzyły

w wodę, z trzcin ociężale uniosła się czapla. Nachylił się, podniósł kamyk

i puścił go po wodzie. Usłyszał, że odbił się trzy razy, zanim poszedł na

dno. Rzucił następny, ale nie doliczył się trzech odbić. Wrócił do szopy po

plecak i walizkę. Prawe ramię sprawiało mu ból. Nadwerężył je pewnie,

dźwigając walizkę. Skądś dobiegło go porykiwanie bydła.

Zaczął iść na wschód, wzdłuż drogi obiegającej jezioro. Chciał pokonać

jak największą odległość, nim całkiem się rozwidni.

background image

Przemaszerował przez kilka wsi. Żywego ducha. Było w nich ciszej niż na

pustej drodze, bo dawały osłonę od wzmagającego się wiatru. Nagle zdał

sobie sprawę, że nie ma tu drogowskazów ani nowych budynków. Stąd ten

spokój - spokój starości. Było tu pewnie tak samo pięćdziesiąt i sto lat

temu. Brakowało latarń, krzykliwych szyldów na piwiarniach i sklepach.

Panował mrok obojętności i to go pocieszało. Pławił się w tej atmosferze

jak zmęczony człowiek brodzący po pierś w morzu. Chłodziła go i

ożywiała jak wiatr. Do chwili gdy przypomniał sobie tamtego chłopca.

Przeszedł obok wiejskiego domu. Od drogi prowadził do niego długi

podjazd. Zatrzymał się. W połowie podjazdu stał motocykl. Przez siodełko

przerzucony był stary płaszcz przeciwdeszczowy. Leiser nikogo jednak nie

widział.

Piec lekko dymił.

- Kiedy jest jego pierwszy termin nadawania? - zapytał Avery. Już o to

pytał.

- O dwudziestej drugiej dwadzieścia. Skanowanie zaczynamy godzinę

wcześniej - powiedział Johnson.

- Myślałem, że nadaje na ustalonej częstotliwości - mruknął Lec-lerc, ale

bez szczególnego zainteresowania.

- Może włożyć nie ten kryształek, co potrzeba. Takie rzeczy się zdarzają,

kiedy dochodzą nerwy. Najbezpieczniej jest, jeśli baza namierza

częstotliwości wszystkich kryształków.

- Do tej pory musiał już wyjść na drogę.

- Gdzie jest Haldane?

- Śpi.

- Jak można spać w takiej chwili?

background image

- Wkrótce będzie świtać.

187

- Mógłbyś coś zrobić z tym ogniem? - zapytał Leclerc. - Nie powinien tak

dymić. -Nagle potrząsnął głową, jakby otrząsał się z wody, i powiedział: -

John, od Fieldena nadszedł niezwykle ciekawy raport. Przesunięcia wojsk

w Budapeszcie. Może jak wrócimy do Londynu... - Zgubił wątek i

nachmurzył się.

- Wspominał pan o tym - powiedział łagodnie Avery.

- Tak, hm, powinieneś zerknąć na to.

- Chciałbym. Brzmi to bardzo interesująco.

- Tak, prawda?

- Bardzo.

- Wiesz - mówił Leclerc, jakby zebrało mu się na wspomnienia -oni nadal

nie chcą dać tej nieszczęsnej kobiecinie renty.

Siedział wyprostowany w siodełku motocykla, łokcie trzymał przy sobie,

jakby siedział za stołem. Motor strasznie huczał, wypełniał warkotem

ciszę poranka. Odgłos niósł się po zamarzniętych polach i budził drób

śpiący na grzędach. Płaszcz przeciwdeszczowy miał naszyte na ramionach

skórzane łatki, poły trzepotały w rytm podskoków na dziurawej drodze,

uderzając z grzechotem o szprychy tylnego koła. Wstał dzień.

Wkrótce zachciało mu się jeść. Nie rozumiał, dlaczego tak zgłodniał.

Może przez ten wysiłek fizyczny. Tak, to musi być to. Zje coś, ale nie w

mieście, jeszcze nie. Nie w kawiarni, do której zachodzą przybysze. Nie w

kawiarni, w której bywał ten chłopak.

Jechał dalej. Głód drwił sobie z niego. Nie mógł myśleć o niczym innym.

Przekręcił do przodu manetkę gazu i pochylił wygłodniałe ciało do przodu.

background image

Skręcił w polną drogę i zatrzymał się.

Dom był stary, rozpadał się z zaniedbania. Podjazd zarośnięty trawą,

pobrużdżony śladami kół. Płot połamany. Był tam też tarasowy ogród,

kiedyś zaorywany; teraz nikt go nie pielęgnował.

W oknie kuchennym paliło się światło. Leiser zapukał do drzwi. Ręka mu

drżała od zaciskania kierownicy. Nikt nie nadchodził; zapukał drugi raz i

odgłos stukania go wystraszył. Wydawało mu się, że w oknie zobaczył

twarz, była jak twarz tamtego chłopca, gdy osuwał się na ziemię -albo

może było to odbicie rozkołysanej gałęzi.

Szybko wrócił do motocykla. Z przerażeniem zrozumiał, że to nie głód

nim powodował, ale samotność. Musi gdzieś się położyć, odpocząć,

zapomnieć. Jechał, aż dotarł do lasu. Tam się położył. Jego twarz, gdy

dotykał paproci, była rozpalona.

Zapadał wieczór; pola nadal były oświetlone, ale las szybko pogrążał się w

mroku. Czerwonawe pnie sosen w jednej chwili zamieniły się w kolumny

czerni.

188

Otrzepał z liści marynarkę i zasznurował buty. Piekły go niemiłosiernie.

Wcześniej ich jeszcze nie nosił. No i dobrze. Złapał się na myśli, że nic nie

zasypie przepaści między tym, kto poszedł, a tym, kto został, między

żywym a umierającym.

Założył z wysiłkiem uprząż plecaka i wdzięczny przyjął piekący ból, jaki

sprawiały mu rzemienie na poranionych ramionach. Podniósł walizkę i

poszedł przez pole do drogi, gdzie czekał na niego motocykl. Pięć

kilometrów do Langdorn. Domyślił się, że miejscowość leży za

wzgórzem: pierwsze z trzech miast. Wkrótce trafi na blokadę drogową,

background image

wkrótce będzie musiał coś zjeść.

Jechał powoli, walizkę trzymał na kolanach, przez cały czas wpatrywał się

przed siebie, w mokrą szosę, wytężając wzrok, żeby nie przeoczyć linii

czerwonych świateł albo grupy ludzi i samochodów. Wyjechał zza zakrętu

i po lewej stronie zobaczył dom z wywieszką na parapecie, że tu można

dostać piwo. Wjechał na podwórko, hałas maszyny sprowadził do drzwi

starego mężczyznę. Leiser postawił motocykl na nóżkach.

- Chcę piwa - powiedział. -1 trochę kiełbasy. Macie to tutaj? Stary pokazał

mu, żeby wszedł, i posadził go przy stole w pokoju od

frontu. Leiser mógł stąd widzieć swój motocykl zaparkowany na

podwórzu. Stary przyniósł mu butelkę piwa, trochę pokrojonej kiełbasy i

kawałek czarnego chleba, potem stanął przy stole i patrzył, jak Leiser je.

- Dokąd pan jedzie? - Na chudej twarzy miał cień zarostu.

- Na północ. - Leiser znał swój fach.

- A skąd pan jest?

- Jak się nazywa najbliższe miasto?

- Langdorn.

- Daleko?

- Pięć kilometrów.

- Jest tam gdzie przenocować?

Stary wzruszył ramionami. Nie był to gest zobojętnienia ani odmowy, lecz

negacji, jakby odrzucał wszystko albo jakby świat odrzucił jego.

- Jaka tam jest droga? - zapytał Leiser.

- W porządku.

- Słyszałem, że jest objazd.

- Nie ma objazdu - powiedział stary, jakby objazd oznaczał nadzieję albo

background image

wygodę, albo towarzystwo; coś, co mogłoby ogrzać wilgotne powietrze

albo rozświetlić kąty pokoju. - Jest pan ze wschodu - stwierdził. - To

słychać.

- Moi rodzice - odparł Leiser. - Ma pan kawę?

Stary przyniósł mu kawy. Była bardzo czarna i kwaśna, bez smaku.

189

- Pan jest z Wilmsdorf - powiedział. - Ma pan rejestrację z Wilmsdorf.

- Duży tu ruch? - zapytał Leiser, patrząc na drzwi. Stary pokręcił głową.

- Niezbyt uczęszczana droga, co? Stary nadal nic nie mówił.

- Mam przyjaciela pod Kalkstadt. Czy to daleko?

- Niedaleko. Czterdzieści kilometrów. Pod Wilmsdorf zabili chłopaka.

- Prowadzi kawiarenkę. Po północnej stronie. Kocur. Słyszał pan o niej?

- Nie. Leiser szepnął:

- Mają tam kłopoty. Jakaś walka. Żołnierze z miasta, Rosjanie.

- Odejdź - powiedział stary.

Chciał mu zapłacić, ale miał tylko banknot pięćdziesięciomarkowy.

- Odejdź - powtórzył gospodarz. Leiser wziął walizkę i plecak.

- Stary durniu - rzekł obcesowo - za kogo mnie masz?

- Jesteś albo zły, albo dobry, ajedni i drudzy sąniebezpieczni. Odejdź. Nie

było blokady. Nagle znalazł się w centrum Langdorn. Zrobiło się

już ciemno. Tylko światło wykradające się spoza zamkniętych okiennic

mdło rozjaśniało wilgotne kocie łby. Nie było ruchu. Niepokoił go warkot

jego motocykla, rozbrzmiewał na rynku jak dźwięk sygnałówki. Pomyślał,

że podczas wojny wcześnie kładli się spać, bo było im zimno. Może nadal

tak jest.

Czas pozbyć się motocykla. Przejechał przez miasto, znalazł opuszczony

background image

kościół i zostawił maszynę u drzwi do zakrystii. Wracając do miasta,

poszedł w stronę stacji kolejowej. Kasjer nosił mundur.

- Kalkstadt, w jedną stronę.

Kasjer wyciągnął rękę. Leiser wyjął banknot z portfela i podał mu. Kasjer

potrząsnął niecierpliwie ręką. Leiser nie zrozumiał. Patrzył ogłupiały na

palce migające mu przed oczami i na podejrzliwą, złą twarz za kratą

okienka.

Nagle kasjer wrzasnął:

- Dowód osobisty!

Leiser uśmiechnął się przepraszająco.

- Się zapomina - powiedział i otworzył portfel, żeby pokazać dowód w

celofanowej przegródce.

- Wyjmij pan to z portfela - burknął kasjer.

Leiser patrzył, jak sprawdza dowód w świetle lampki stojącej na biurku.

- Pozwolenie na wyjazd?

190

- Tak, oczywiście. - Leiser wręczył mu papier.

- Po co pan chce jechać do Kalkstadt, skoro wybiera się pan do Ro-

stoku?

- Nasza spółdzielnia w Magdeburgu wysłała maszyny koleją do Kalkstadt.

Ciężkie turbiny i trochę obrabiarek. Trzeba je zamontować.

- Jak pan tu przyjechał?

- Podwieźli mnie.

- Podwożenie jest zabronione.

- Robi się, co można w dzisiejszych czasach.

- W dzisiejszych czasach?

background image

Kasjer przyłożył twarz do okienka i popatrzył na ręce Leisera.

- Co pan tam majstrujesz? - zapytał niegrzecznie.

- To łańcuszek, tylko łańcuszek.

- A więc trzeba zamontować maszyny. No? Mów pan!

- Mogę to zrobić po drodze. Ludzie w Kalkstadt czekają już szósty

tydzień. Opóźniona dostawa.

- No i?

- Dowiadywaliśmy się... u kolejarzy.

- I?

- Nie odpowiedzieli.

- Musisz pan poczekać godzinę. Odjazd o szóstej trzydzieści. - Chwila

milczenia. - Słyszał pan? Zabili chłopaka pod Wilmsdorf. Świnie.

-Wręczył mu resztę.

Nie miał dokąd pójść, bał się oddać bagaż do przechowalni. Co tu robić?

Spacerował przez pół godziny, potem wrócił na stację. Pociąg był

opóźniony.

- Obaj zasługujecie na ogromne uznanie - powiedział Leclerc, kiwając z

wdzięcznością głową pod adresem Haldane'a i Avery'ego. - Ty też,

Johnson. Od tej chwili już nic nie możemy zdziałać, wszystko zależy od

Chrabąszcza. - Specjalny uśmiech dla Avery'ego. - Co z tobą, John? Nic

nie mówisz. Jak sądzisz, zyskałeś coś dzięki temu doświadczeniu? -I dodał

ze śmiechem: - Mam nadzieję, że nie splamimy sobie rąk rozwodem.

Musimy cię dostarczyć do domu, do twojej żony. - Siedział na brzegu

stołu, małe dłonie złożył starannie na kolanie. Kiedy Avery nie

odpowiedział, dodał wesolutko: - Wiesz, Adrian, dostałem burę od Carol,

że rozbijam rozwojową rodzinę.

background image

Haldane uśmiechnął się, jakby ta uwaga go rozbawiła.

- Jestem pewien, że nie ma niebezpieczeństwa - odparł.

- I ze Smileyem mu się udało. Musimy uważać, żeby go nie skaperowali!

191

19

Gdy pociąg dojechał do Kalkstadt, Leiser zaczekał, aż inni pasażerowie

opuszczą peron. Starszy wiekiem strażnik odbierał ich bilety. Wyglądał na

uprzejmego.

- Szukam przyjaciela - powiedział Leiser. - Nazywa się Fritsche. Pracował

tutaj.

Strażnik zmarszczył czoło.

- Fritsche?

- Tak.

- Jak ma na imię?

- Nie wiem.

- To ile ma lat, tak mniej więcej?

- Koło czterdziestki - zaryzykował.

- Fritsche, tutaj, na tej stacji?

- Tak. Miał domek nad rzeką. Nieżonaty.

- Cały dom? I pracował na tej stacji?

- Tak.

Strażnik pokręcił głową.

- Nigdy o nim nie słyszałem. - Popatrzył na Leisera. - Jest pan pewien?

- Tak mi powiedział. - Jakby coś sobie przypomniał. - Pisał do mnie w

listopadzie... Narzekał, że policja ludowa zamknęła stację.

- Zwariował pan - powiedział strażnik. - Dobranoc.

background image

- Dobranoc. - Leiser odszedł, czując na plecach wzrok tamtego.

Przy głównej ulicy była gospoda Stary Dzwon. Czekał przy kontuarze w

holu, ale nikt nie przychodził. Otworzył drzwi i wszedł do dużej sali. Było

w niej ciemno. Przy stole przed starym gramofonem siedziała dziewczyna.

Opadła na blat, głowę schowała w ramionach, słuchała muzyki. Nad nią

paliła się jedna żarówka. Gdy płyta się skończyła, włączyła ją od początku

- nie podnosząc głowy, przesunęła dźwignię gramofonu.

- Szukam pokoju - powiedział Leiser. - Właśnie przyjechałem z Langdorn.

W sali stały wypchane ptaki: czaple, bażanty i zimorodki.

- Szukam pokoju - powtórzył.

Była to muzyka taneczna, bardzo stara.

- Niech pan zapyta w recepcji.

- Nie było tam nikogo.

- I tak niczego nie mają. Nie wolno byłoby im pana przyjąć. Niedaleko

kościoła jest schronisko. Musi pan tam przenocować.

192

- A gdzie jest kościół?

Z przesadnym westchnieniem zatrzymała płytę, ale Leiser wiedział, że jest

zadowolona, bo ma z kim porozmawiać.

- Został zbombardowany - wyjaśniła. - Tak o tym mówimy. Została

tylko wieża.

Po chwili zapytał:

- Jest pani pewna, że majątam łóżko? To duża miejscowość. - Położył

plecak w kącie i usiadł przy stole obok niej. Przygładził suche, brudne

włosy.

- Jest pan cały ubłocony - zauważyła dziewczyna.

background image

Jego niebieskie spodnie wciąż poplamione były błotem z przeprawy

przez granicę.

- Cały dzień byłem w drodze. Jestem wykończony.

Wstała i poszła w koniec sali, skąd drewniane schody prowadziły na górę,

gdzie świeciło się światło. Zawołała, ale nikt nie przyszedł.

- Steinhagera? - zapytała z ciemności.

- Tak.

Wróciła ze szklanką i butelką. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy

wojskowego kroju z naramiennikami i kwadratowymi ramionami.

- Skąd jesteś? - zapytała.

- Z Magdeburga. Wybieram się na pomoc. Mam podjąć pracę w Ro-stoku.

- Ile razy jeszcze będzie to musiał mówić? - Co do tego schroniska, czy

dostanę tam pokój?

- Jeśli będziesz chciał.

Światło było tak słabe, że z początku prawie jej nie widział. Stopniowo

wyłaniała się z mroku. Osiemnastolatka, mocno zbudowana, twarz

całkiem ładna, tyle że cera brzydka. W wieku tamtego chłopca, może

troszkę starsza.

- Jak się nazywasz? - zapytał. Nie odpowiedziała. - Czym się zajmujesz?

Wzięła jego szklankę i napiła się z niej, przyglądając mu się nad wiek

poważnym wzrokiem znad jej brzegu, jakby była wielką pięknością.

Odstawiła powoli szklankę, ciągle na niego patrząc, dotknęła swoich

włosów. Musiało jej się wydawać, że to znaczące gesty. Leiser znów

zaczął:

- Od dawna tu jesteś?

- Dwa lata.

background image

- Co robisz?

- Co tylko chcesz. - Powiedziała to bardzo poważnie.

- Dużo się tu dzieje?

- Martwota. Nic.

193

13 - Za późno na wojnę

- Żadnych chłopaków?

- Czasami.

- Żołnierze? Chwila ciszy.

- Od czasu do czasu. Nie wiesz, że nie wolno o to pytać?

Leiser napił się steinhagera z butelki. Schwyciła szklankę, bawiąc się jego

palcami.

- Coś jest nie tak z tym miastem - powiedział. - Próbowałem przyjechać tu

sześć tygodni temu. Nie wpuścili mnie. Kalkstadt, Langdorf, Wolken,

wszystko zamknięte, powiedzieli. Co się dzieje?

Koniuszkami palców dotykała jego dłoni.

- Co się dzieje? - powtórzył

- Nic nie było zamknięte.

- Daj spokój - roześmiał się. - Nawet w okolice nie chcieli mnie wpuścić.

Blokady były tutaj i na szosie do Wolken.

Jest ósma dwadzieścia, zostały tylko dwie godziny do ustalonego czasu

nadawania, pomyślał.

- Nic nie było zamknięte. -Nagle dodała: - A więc przyjechałeś z zachodu,

przyjechałeś szosą. Szukają kogoś podobnego do ciebie.

Wstał, żeby wyjść.

- Lepiej poszukam tego schroniska. - Położył trochę drobnych na stole.

background image

Dziewczyna wyszeptała:

- Mam własny pokój. W nowym domu za Friedensplatz. Blok robotniczy.

Im nie przeszkadza. Zrobię, co zechcesz.

Leiser pokręcił głową. Wziął bagaże i podszedł do drzwi. Wciąż na niego

patrzyła, a on wiedział, że go podejrzewa.

- Do widzenia - rzekł.

- Nic nie powiem. Zabierz mnie ze sobą.

- Napiłem się steinhagera - mruknął Leiser. - Nawet nie porozmawialiśmy.

Przez cały czas słuchałaś płyty.

Oboje byli wystraszeni.

- Tak. Przez cały czas leciały płyty - potwierdziła dziewczyna.

- Nigdy nie zamykali, jesteś pewna? Langdorn, Wolken, Kalkstadt, sześć

tygodni temu?

- A po co?

- Nawet stacji nie?

- Nic nie wiem o stacji - odparła szybko. - Ten obszar zamknięty był przez

trzy dni w listopadzie. Nikt nie wie dlaczego. Stacjonowali tu rosyjscy

żołnierze, około pięćdziesięciu. Rozmieszczono ich po kwaterach w

mieście. W połowie listopada.

194

- Pięćdziesięciu? Jakiś sprzęt?

- Ciężarówki. Podobno dalej na północy były manewry. Zostań ze mną na

noc. Zostań ze mną! Pozwól mi z tobą pójść. Pójdę z tobą wszędzie.

- Jakiego koloru mieli oznaki na ramionach?

- Nie pamiętam.

- Skąd przyjechali?

background image

- Byli nowi. Dwaj bracia byli z Leningradu.

- Dokąd pojechali?

- Na północ. Słuchaj, nikt nawet się nie dowie. Ja nie mówię. Ja nie z

takich. Dam ci wszystko, czego zażądasz.

- W stronę Rostoku?

- Mówili, że jadą do Rostoku. Prosili, żeby nie powtarzać. Partyjni

chodzili po wszystkich domach. Leiser kiwnął głową. Pocił się.

- Do widzenia - powiedział.

- A jutro, a jutrzejsza noc? Zrobię wszystko, co zechcesz.

- Może. Nie mów nikomu, rozumiesz? Pokręciła głową.

- Nie powiem - przyrzekła. - Bo mi wszystko jedno. Pytaj o Hoch-haus za

Friedensplatzem. Mieszkania dziewiętnaście. Przychodź, kiedy chcesz.

Otworzę drzwi. Zadzwonisz dwa razy i będą wiedzieli, że to do mnie. Nie

musisz płacić. Uważaj - ostrzegła. - Wszędzie mają ludzi. Zabili

chłopaka w Wilmsdorf.

Poszedł na rynek, znów pewien siebie, bo wszystko się zazębiało. Szukał

wieży kościelnej i schroniska. W ciemnościach przemykały obok niego

skulone postacie, niektóre nosiły części mundurów, furażerki i długie

płaszcze wojskowe. Od czasu do czasu rzucał okiem na ich twarze, migały

w bladej poświacie latarń. Szukał w ich martwych, obojętnych rysach

cech, których nienawidził. Powtarzał sobie: znienawidź go - był już

dorosły, ale jakoś uczuciowo nie reagował. Ci byli niczym. Może w jakimś

innym mieście, w innym miejscu znajdzie ich i będzie nienawidził. Ale nie

tutaj. Ci byli niczym, starzy, biedni jak i on, i samotni. Wieża była czarna i

pusta. Nagle skojarzyła mu się z wieżyczką na granicy. I z jego garażem

po jedenastej wieczór. Z chwilą, w której zabijał wartownika: dzieciaka,

background image

jakim i on był podczas wojny. Młodszego nawet od Johna.

- Już powinien tam być o tej porze - powiedział Avery.

- Zgadza się, John. Powinien tam być, prawda? Godzina drogi. Jeszcze

jedna rzeka przed nami. - Zaczął śpiewać. Nikt się nie przyłączył.

Patrzyli na siebie w milczeniu.

195

- Słyszałeś o Alias Club? - zapytał nagle Johnson. - Na tyłach Vil-liers

Street? Mnóstwo chłopaków ze starej bandy tam się spotyka. Powinieneś

tam kiedy wpaść wieczorem, jak wrócimy do domu.

- Dzięki - odparł Avery. - Chętnie.

- Miło tam jest w Boże Narodzenie - ciągnął Johnson. - Wybiorę się do

nich. Niezła paczka. Paru nawet wpada w mundurach.

- Nieźle to brzmi.

- W Nowy Rok robią mieszaną imprezę. Możesz zabrać żonę.

- Świetnie.

Johnson mrugnął okiem.

- Albo swoją dziewczynę.

- Sarah to jedyna moja dziewczyna - odparł Avery. Zadzwonił telefon.

Leclerc wstał, żeby podnieść słuchawkę.

20 Powrót

Postawił plecak i walizkę, rozejrzał się po ścianach. Obok okna była

wtyczka. Drzwi nie miały zamka, więc postawił pod nimi fotel. Zdjął buty

i położył się na łóżku. Myślał o palcach dziewczyny na swoich dłoniach i

o nerwowych ruchach jej warg. Przypominał sobie jej kłamliwe oczy

obserwujące go z ciemności i zastanawiał się, kiedy go zdradzi.

Przypominał sobie Avery'ego, ciepło i angielską przyzwoitość z

background image

wczesnego okresu ich znajomości; przypominał sobie jego młodą twarz

błyszczącą w deszczu i jego zawstydzone, zamglone oczy krótkowidza,

gdy wycierał okulary. I myślał: na pewno przez cały czas mówił

trzydzieści dwa, musiałem się przesłyszeć.

Popatrzył na sufit. Za godzinę rozstawi antenę.

Pokój był wielki i pusty. W rogu stała okrągła marmurowa umywalka.

Pojedyncza rura biegła od niej do podłogi i miał nadzieję, że dochodzi do

ziemi. Odkręcił wodę. Ku jego uldze była zimna, bo Jack powiedział, że z

gorącą wodą jest trochę ryzykownie. Wyjął nóż i w jednym miejscu

oskrobał rurę do czysta. Uziemienie jest ważne, tak mówił Jack. Jeśli już

nie będziesz mógł zrobić inaczej, połóż kabel uziemienia zygzakiem pod

dywanem, żeby miał taką długość jak antena. Ale dywanu nie było,

musiała wystarczyć umywalka. Ani dywanu, ani zasłon.

Naprzeciwko niego stała ciężka szafa z łukowatymi drzwiami. Kiedyś to

był pewnie główny hotel w mieście. Czuć było turecki tytoń i cuch-

196

nący, nieperfumowany środek dezynfekcyjny. Ściany pokrywał szary tynk,

wilgoć rozchodziła się po nich ciemniejszym odcieniem, zatrzymywana tu

i ówdzie jakimiś tajemniczymi właściwościami domu, które sprawiały, że

przez sufit biegła sucha ścieżka. Gdzieniegdzie tynk odpadł - pozostały

tylko strzępiaste wysepki białej pleśni - tu i tam popękał, ale przyszedł

tynkarz i wypełnił ubytki Majstrem, który spływał białymi rzekami wzdłuż

kątów pokoju. Leiser przyglądał się temu z uwagą, nasłuchując

jednocześnie najcichszych dźwięków za drzwiami.

Na ścianie wisiał obraz - chłoporobotnicy w polu. Szli za pługiem

zaprzężonym w konia. Na horyzoncie stał traktor. Leiser słyszał

background image

dobrotliwy głos Johnsona, tłumaczył, jak zainstalować antenę: „Jeśli to

jest w mieszkaniu, to masz ból głowy, a to będzie w mieszkaniu. Teraz

słuchaj. Rozpinasz zygzakiem w poprzek pokoju, na długość jednej

czwartej fali, na której nadajesz, i trzydzieści centymetrów od sufitu.

Rozłóż ją jak najszerzej, Fred, tak żeby nie była równoległa do

metalowych zbrojeń, sieci elektrycznej i tak dalej. I nie zginaj jej do tyłu,

bo się zmachasz, rozumiesz?" Zawsze musiał być dowcip, aluzja do

kopulacji, żeby wspomóc pamięć prostaka.

Leiser kombinował: założę ją na ramę obrazu, potem tam i z powrotem do

przeciwległego rogu. Mogę wbić gwóźdź w ten miękki tynk. Rozejrzał się

za gwoździem albo pineską i zauważył mosiężny haczyk na karniszu.

Wstał i odkręcił rączkę brzytwy. Gwint był prawoskrętny. Pomysłowy

szczegół, bo człowiek podejrzliwy kręciłby w lewo, bez skutku. Ze środka

wydobył kawałek jedwabiu i grubymi palcami rozpostarł go na kolanie.

Wyjął z kieszeni ołówek i zatemperował go, nie wstając, bo nie chciał

poruszyć jedwabnej szmatki. Grafit łamał się dwukrotnie, strużyny

gromadziły się na podłodze u jego stóp. Zaczął pisać w notesie wielkimi

literami, jak więzień do żony. Za każdym razem, gdy stawiał kropkę,

zakreślał wokół niej pierścień tak, jak uczono go przed laty.

Gdy spisał już meldunek, co dwie litery narysował kreskę, a pod każdym

odcinkiem wypisał liczbowy ekwiwalent liter zgodnie z tabelą, której

nauczył się na pamięć. Od czasu do czasu musiał przywoływać

mnemotechniczne rymowanki, żeby przypomnieć sobie, jakie to cyfry.

Czasem myliło mu się, i musiał wymazywać wszystko i zaczynać od

początku. Kiedy skończył, podzielił cyfry na grupy, po cztery, i każdą po

kolei, odejmował od grup na jedwabnej chusteczce. Na koniec ponownie

background image

zmienił cyfry na litery i spisał wynik, dzieląc go znów na grupy po cztery

znaki.

Strach, jak znajomy ból, znów ścisnął go w dołku. Za każdym razem, gdy

usłyszał jakiś urojony odgłos, spoglądał błyskawicznie na drzwi, a ręka

197

zawisała mu nad papierem. Ale nic; tylko pojękiwanie starego domu, jak

wichru w olinowaniu statku.

Popatrzył na ukończony meldunek i zdał sobie sprawę, że jest za długi i że

gdyby był w tym lepszy, bystrzejszy, mógłby go skrócić, ale teraz nie miał

już czasu, żeby myśleć o metodzie, i wiedział, bo go tego uczono, że lepiej

wtrącić słówko lub dwa za dużo, niż sprawić, żeby komunikat był niejasny

dla odbiorcy. Spisał czterdzieści dwie grupy.

Odsunął stół spod okna i położył na nim walizkę. Kluczem z łańcuszka

otworzył ją, modląc się, żeby nic nie było zepsute po podróży. Otworzył

pudełko z częściami i drżąc, dotknął jedwabnej torebki z kryształkami,

przewiązanej zieloną wstążką. Rozwiązał wstążkę i wytrząsnął kryształki

na szorstki koc przykrywający łóżko. Każda sztuka podpisana była

odręcznym pismem Johnsona, najpierw częstotliwość, a pod spodem

pojedyncza cyfra oznaczająca kolejność kryształka w planie sygnałowym.

Ułożył je w rządek, przyciskając do koca, żeby leżały płasko: Z

kryształkami jest najłatwiej. Sprawdził drzwi zablokowane fotelem.

Klamka wyślizgnęła mu się z ręki. Fotel nie dawał osłony. Podczas wojny,

przypomniał sobie, dawali mu stalowe kliny. Wrócił do walizki, żeby

podłączyć nadajnik i odbiornik do zasilacza. Podłączył słuchawki i

odkręcił klucz do alfabetu Morse'a od pokrywki pudełka z częściami.

Wtedy to zobaczył.

background image

Do wieka walizki przyczepiony był kawałek taśmy klejącej z kilkoma

grupami liter. Obok każdej znajdował się ich odpowiednik w alfabecie

Morse'a; to był międzynarodowy kod dla standardowych fraz, tych,

których nigdy nie umiał spamiętać.

Gdy zobaczył te litery wypisane starannym, urzędniczym pismem

Johnsona, w oczach stanęły mu łzy wdzięczności. Nie powiedział mi,

pomyślał, nie powiedział, że to zrobił. W końcu ten Jack okazał się

porządnym gościem. Jack, kapitan i młody John - warto dla nich

pracować, pomyślał. Można przejść przez życie i nigdy nie natrafić na taką

paczkę. Uspokoił się, przyciskając dłonie mocno do stołu. Trochę drżał,

chyba z zimna; wilgotna koszula przylepiła mu się do łopatek, ale był

szczęśliwy. Popatrzył na fotel pod drzwiami i pomyślał, że kiedy założy

słuchawki, nie będzie słyszał, jak nadchodzą, tak jak tamten chłopak nie

słyszał go, bo mocno wiało.

Potem podłączył antenę i uziemienie, przeprowadził drut uziemienia do

rury pod umywalką i przymocował ją plastrem do oczyszczonej

powierzchni. Stanął na łóżku i rozciągnął antenę zygzakiem, tak jak mówił

Johnson. Przymocował ją, najlepiej jak mógł, do karnisza z jednej strony, a

do tynku z drugiej. Gdy już to zrobił, wrócił do radiostacji i ustawił

198

przełącznik szerokości fali na pozycji „cztery", gdyż wiedział, że

wszystkie częstotliwości były w skali trzech megacyklów. Wziął z łóżka

pierwszy kryształek, włączył go w gniazdko znajdujące się w lewym

górnym rogu aparatu i usiadł, żeby nastroić nadajnik. Pomrukiwał z cicha

przy każdej czynności. Nastawić przełącznik na „wszystkie kryształki

podstawowe", podłączyć cewkę, dostroić anodę i kontrolki anteny na

background image

dziesięć. Zawahał się, usiłował sobie przypomnieć, co robić dalej.

Blokada. „Wzmacniacz mocy - nie wiedziałeś, co znaczy WM?" Nastawił

licznik na trzy... DRP przekręcił na D, żeby dostroić. Przypomniał sobie.

Przekręcił WM, aż otrzymał odczyt maksymalny, ustawił na „sześć",

dostroił

anodę na minimum.

Teraz przełączył DRP na P, jak przesyłanie, nacisnął krótko na klucz,

odczytał, pokręcił gałką dostrajania anteny, tak że odczyt na liczniku

podskoczył lekko do góry, pospiesznie dostroił anodę. Powtórzył

procedurę, aż z głęboką ulgą zobaczył, że strzałka opada w okienku

licznika. Wiedział, że nadajnik i antena zostały prawidłowo dostrojone i

będzie mógł porozmawiać z Johnem i Jackiem.

Rozsiadł się i odchrząknął zadowolony; zapalił papierosa. Żałował, że nie

jest angielski, bo gdyby teraz przyszli, to i tak nie musiałby się troszczyć o

markę. Spojrzał na zegarek, nakręcił go do oporu i przestraszył się, czy nie

zerwał sprężyny. Godzinę na jego zegarku nastawiono według budzika

Johna; świadomość tego przyniosła mu ulgę. Jak rozłączeni kochankowie

patrzyli na tę samą gwiazdę. Zabił tego chłopca.

Trzy minuty do czasu nadawania. Odkręcił klucz Morse'a z pudełka z

częściami, bo nie umiał odpowiednio się nim posługiwać, gdy tkwił na

wieczku. Jack powiedział, że tak można; powiedział, że to nie ma

znaczenia. Musi trzymać nasadę klucza lewą ręką, żeby się nie

wyślizgiwała, ale Jack powiedział, że każdy radiooperator ma swoje

dziwactwa. Był pewien, że ten egzemplarz był mniejszy od tamtego, który

dali mu podczas wojny; tak, był tego pewien. Drobinki talku przywarły do

dźwigni. Przyciągnął łokcie i wyprostował plecy. Położył zagięty trzeci

background image

palec na kluczu. JAJ, to mój pierwszy sygnał, pomyślał. Nazywam się

Johnson, wołają na mnie Jack, łatwo to zapamiętać. JA, John Avery, JJ,

Jack Johnson. Zaczął wystukiwać. Kropka i trzy kreski, kropka, kreska,

kropka i trzy kreski. Myślał: to tak jak w tamtym domu w Holandii, ale tu

nikogo ze

mną nie ma.

„Powtórz dwa razy, Fred, i zejdź z anteny". Przełączył na odbiór, przesunął

kartkę bliżej środka stołu i gdy nagle uświadomił sobie, że nie ma czym

pisać, odezwał się Jack.

199

Wstał i zaczął się rozglądać za notesem i ołówkiem. Pot spływał mu po

karku. Nigdzie ich nie widział. Szybko opadł na kolana i zaczął macać

pokrytą gęstą warstwą kurzu podłogę pod łóżkiem. Znalazł ołówek, na

próżno szukał notesu. Gdy wstawał, usłyszał trzask w słuchawkach.

Podbiegł do stołu, przycisnął jedną słuchawkę do ucha, jednocześnie

przytrzymując kartkę, żeby notować na jej brzegu, obok własnej

szyfrowanej wiadomości.

- QSA3: dość dobrze cię słychać - tylko tyle mu powiedzieli.

- Uspokój się, chłopie, uspokój się - mruczał.

Usiadł na krześle, przełączył na nadawanie, popatrzył na to, co zaszy-

frował, i wystukał cztery i dwa, bo były czterdzieści dwie grupy. Rękę

miał brudną od kurzu i potu, prawe ramię go bolało, chyba od ciężaru

walizki. Albo od walki z tamtym chłopcem.

„Masz mnóstwo czasu - powiedział Johnson. - Będziemy na nasłuchu: to

nie egzamin". Wyjął chusteczkę z kieszeni i starł brud z rąk. Był strasznie

zmęczony, a to zmęczenie było jak rozpacz wyrażona fizycznie, jak chwila

background image

poczucia winy przed aktem miłosnym. „Grupy czterolitero-we - mówił

Johnson - myśl słowami czteroliterowymi, dobrze, Fred? Nie musisz robić

wszystkiego naraz, Fred, jeśli chcesz, możesz na chwilę przerwać

nadawanie; dwie i pół minuty na pierwszej częstotliwości, dwie i pół na

drugiej, tak to robimy; pani Hartbeck poczeka, jestem pewien, że

poczeka". Ołówkiem nakreślił grubą kreskę pod dziewiątą literą-względy

bezpieczeństwa. Myślał o tym tylko mimochodem.

Z twarzą w dłoniach próbował się skoncentrować, potem sięgnął po klucz i

zaczął delikatnie wystukiwać. „Rękę trzymaj luźno, palec wskazujący i

serdeczny na wierzchu klucza, kciuk obok, nie kładź nadgarstka na stole,

Fred,oddychaj regularnie, zobaczysz, że to na pewno pomoże ci się

zrelaksować".

Boże, dlaczego ma takie powolne ręce? To zdjął palce z klucza i patrzył

bezradnie na otwartą dłoń; przejechał lewą dłonią po czole, żeby otrzeć pot

z oczu, i poczuł, jak klucz przesuwa się po stole. Nadgarstek miał za

sztywny; nadgarstek ręki, która zabiła chłopca. Przez cały czas powtarzał:

kropka, kropka, kreska, potem K, kropka między dwiema kreskami,

poruszał wargami, wypowiadając literę po literze, ale ręka nie nadążała.

Tak jakby się jąkał, im dalej, tym bardziej. I przez cały czas myślał o tym

chłopcu, tylko o nim. Może jednak był szybszy, niż mu się wydawało.

Stracił poczucie czasu, pot zalewał mu oczy, nie potrafił już temu zaradzić.

Nie przestawał literować kropek i kresek. Wiedział, że Johnson byłby zły,

bo nie powinien myśleć kropkami i kreskami, ale muzykalnie: ti, ti, ti, ta,

ta, ta, tak jak robią to zawodowcy, ale to nie

200

Johnson zabił chłopca. Bicie serca zagłuszało stukot nadajnika; ręka robiła

background image

mu się coraz cięższa, ale nie przestawał nadawać, bo tylko to mu teraz

zostało, tylko to go trzymało, gdy ciało uległo napięciu. Teraz czekał na

nich, chciał, żeby przyszli - bierzcie mnie, bierzcie to wszystko -tęsknił do

kroków. Podaj nam rękę, John, podaj nam rękę.

Gdy wreszcie skończył, podszedł do łóżka. Prawie obojętnie popatrzył na

rządek kryształków na kocu, nietkniętych, nieruchomych i gotowych do

użycia, poukładanych od lewej, ponumerowanych - leżały płasko jak

martwi wartownicy.

Avery popatrzył na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej.

- Powinien się odezwać w ciągu pięciu minut - powiedział. Nagle odezwał

się Leclerc:

- Dzwonił Gorton. Otrzymał telegram z ministerstwa. Najwyraźniej mają

dla nas jakieś nowiny. Wysyłają kuriera.

- Co to może być? - zapytał Avery.

- Myślę, że to sprawa węgierska. Raport Fieldena. Możliwe, że będę

musiał wrócić do Londynu. - Zadowolony uśmiech. - Ale wy chyba dacie

sobie radę beze mnie?

Johnson miał założone słuchawki, siedział na przyniesionym z kuchni

drewnianym krześle z wysokim oparciem. Transformator sieciowy

ciemnozielonego odbiornika mruczał łagodnie, tarczka regulatora,

podświetlona od środka, żarzyła się blado w półmroku poddasza.

Haldane i Avery siedzieli niewygodnie na ławie. Johnson trzymał przed

sobą notatnik i ołówek. Podniósł słuchawki nad uszy i powiedział do

stojącego obok niego Leclerca:

- Wkrótce powinien zacząć nadawanie, sir; zrobię, co w mojej mocy, żeby

panu powiedzieć, co się tam dzieje. Proszę zauważyć, że dla

background image

bezpieczeństwa również nagrywam.

- Rozumiem.

Czekali w milczeniu. Nagle - to był ten ich magiczny moment - Johnson

usiadł prosto, energicznie skinął głową w ich stronę i włączył magnetofon.

Uśmiechnął się i szybko zaczął nadawać.

- Wchodź, Fred - powiedział na głos. - Doskonale cię słyszę.

- Udało mu się! - syknął głośno Leclerc. - Trafił do celu! - Oczy

błyszczały mu z podniecenia. - Słyszysz, John? Słyszysz?

- Może trochę ciszej - zaproponował Haldane.

- Oto i on - oświadczył Johnson. Głos miał opanowany, kontrolował się. -

Czterdzieści dwie grupy.

- Czterdzieści dwie! - powtórzył Leclerc.

201

Johnson siedział bez ruchu, przechylił lekko głowę, skoncentrowany

wyłącznie na nasłuchu. W bladym świetle jego twarz pozbawiona była

wyrazu.

- Proszę teraz o ciszę.

Przez jakieś dwie minuty jego staranna ręka przesuwała się szybko po

papierze. Od czasu do czasu pomrukiwał coś niezrozumiale, wyszep-tywał

jakąś literę albo potrząsał głową, aż wiadomość zaczęła jakby spowalniać.

Ołówek zatrzymywał się, gdy Johnson nasłuchiwał, a potem wypisywał

literę po literze, z osobna, z męczącą dokładnością. Zerknął na zegar.

- No, Fred, no, dalej, zmieniaj, to już prawie trzy minuty - naciskał. Ale

wiadomość nadal nadchodziła, litera po literze i na prostodusznej twarzy

Johnsona pojawił się niepokój.

- Co się dzieje? - zapytał Leclerc. - Dlaczego nie zmienił częstotliwości?

background image

Ale Johnson powiedział tylko:

- Zejdź z anteny, na litość boską, Fred, przestań nadawać. Leclerc dotknął

niecierpliwie jego ramienia. Johnson uniósł jedną

słuchawkę.

- Dlaczego nie zmienił częstotliwości? Dlaczego wciąż nadaje?

- Musiał zapomnieć! Na treningu nie zdarzało mu się zapominać.

Wiedziałem, że jest powolny, ale to, Chryste! - nadal zapisywał

machinalnie. - Pięć minut - mruknął. - Pięć cholernych minut. Zmień ten

cholerny kryształek!

- Nie możesz mu tego powiedzieć?! - krzyknął Leclerc.

- Oczywiście, że nie mogę. Bo niby jak? Nie może nadawać i odbierać

jednocześnie!

Siedzieli albo stali, przerażeni i zafascynowani. Johnson odwrócił się do

nich i powiedział błagalnie:

- Mówiłem mu; żeby to raz! Powtarzałem mu to ze sto razy. To

samobójstwo, do cholery, co on tam robi! - Popatrzył na zegarek. -

Nadawał prawie sześć minut, do cholery. Cholerny, cholerny, cholerny

dureń.

- Co zrobią tamci? - zapytał Haldane.

- Jeśli odbiorą sygnał? Wezwą inną stację. Namierzą, a potem, jeśli on tak

długo nadaje, to już najzwyklejsza trygonometria. - Zrozpaczony uderzył

otwartymi dłońmi o stół i pokazał na radiostację, jakby była kamieniem

obrazy. - Dziecko to potrafi. Potrzebne są dwa cyrkle. Chryste Panie! No,

Fred, no już, Jezus, Maria! - Zapisał kilka liter i odrzucił ołówek. - Tak czy

inaczej, mamy to na taśmie - powiedział.

Leclerc zwrócił się do Haldane'a:

background image

202

Johnson siedział bez ruchu, przechylił lekko głowę, skoncentrowany

wyłącznie na nasłuchu. W bladym świetle jego twarz pozbawiona była

wyrazu.

- Proszę teraz o ciszę.

Przez jakieś dwie minuty jego staranna ręka przesuwała się szybko po

papierze. Od czasu do czasu pomrukiwał coś niezrozumiale, wyszep-tywał

jakąś literę albo potrząsał głową, aż wiadomość zaczęła jakby spowalniać.

Ołówek zatrzymywał się, gdy Johnson nasłuchiwał, a potem wypisywał

literę po literze, z osobna, z męczącą dokładnością. Zerknął na zegar.

- No, Fred, no, dalej, zmieniaj, to już prawie trzy minuty - naciskał. Ale

wiadomość nadal nadchodziła, litera po literze i na prostodusznej twarzy

Johnsona pojawił się niepokój.

- Co się dzieje? - zapytał Leclerc. - Dlaczego nie zmienił częstotliwości?

Ale Johnson powiedział tylko:

- Zejdź z anteny, na litość boską, Fred, przestań nadawać. Leclerc dotknął

niecierpliwie jego ramienia. Johnson uniósł jedną

słuchawkę.

- Dlaczego nie zmienił częstotliwości? Dlaczego wciąż nadaje?

- Musiał zapomnieć! Na treningu nie zdarzało mu się zapominać.

Wiedziałem, że jest powolny, ale to, Chryste! - nadal zapisywał

machinalnie. - Pięć minut - mruknął. - Pięć cholernych minut. Zmień ten

cholerny kryształek!

- Nie możesz mu tego powiedzieć?! - krzyknął Leclerc.

- Oczywiście, że nie mogę. Bo niby jak? Nie może nadawać i odbierać

jednocześnie!

background image

Siedzieli albo stali, przerażeni i zafascynowani. Johnson odwrócił się do

nich i powiedział błagalnie:

- Mówiłem mu; żeby to raz! Powtarzałem mu to ze sto razy. To

samobójstwo, do cholery, co on tam robi! - Popatrzył na zegarek. -

Nadawał prawie sześć minut, do cholery. Cholerny, cholerny, cholerny

dureń.

- Co zrobią tamci? - zapytał Haldane.

- Jeśli odbiorą sygnał? Wezwą inną stację. Namierzą, a potem, jeśli on tak

długo nadaje, to już najzwyklejsza trygonometria. - Zrozpaczony uderzył

otwartymi dłońmi o stół i pokazał na radiostację, jakby była kamieniem

obrazy. - Dziecko to potrafi. Potrzebne są dwa cyrkle. Chryste Panie! No,

Fred, no już, Jezus, Maria! - Zapisał kilka liter i odrzucił ołówek. - Tak czy

inaczej, mamy to na taśmie - powiedział.

Leclerc zwrócił się do Haldane'a:

202

- Na pewno możemy coś z tym zrobić!

- Uspokój się - powiedział Haldane.

Wiadomość urwała się. Johnson wystukał potwierdzenie odbioru, szybko,

z nienawiścią. Przewinął taśmę w magnetofonie i zaczął trans-krybować.

Położył przed sobą tabelę szyfrów i pracował bez przerwy przez jakieś

piętnaście minut. Co pewien czas liczył coś na skrawku papieru obok

łokcia. Nikt się nie odzywał. Kiedy skończył, wstał w niemal już

zapomnianym odruchu uprzejmości.

- Wiadomość jest następująca: „Obszar Kalkstadt zamknięty na trzy dni w

połowie listopada, kiedy w mieście widziano pięćdziesięciu

niezidentyfikowanych sowieckich żołnierzy. Żadnego specjalnego

background image

wyposażenia. Pogłoski o sowieckich manewrach na północy. Podobno

żołnierze jechali do Rostoku. Fritsche nieznany, powtarzam, nieznany na

stacji kolejowej w Kalkstadt. Nie ma blokady na drodze do Kalkstadt". -

Rzucił papier na biurko. - Potem idzie piętnaście grup, których nie mogę

odczytać. Myślę, że pomylił się w kodowaniu.

Sierżant Volkspolizei w Rostoku zamyślony podniósł słuchawkę; był to

starszawy, siwiejący mężczyzna. Słuchał przez chwilę, a potem zaczął

wykręcać numer z innego aparatu.

- To musi być jakieś dziecko - powiedział, nie przerywając wykręcania. -

Mówisz, że jaka częstotliwość?

Przyłożył słuchawkę drugiego telefonu do ucha i zaczął szybko mówić,

powtarzając częstotliwość trzy razy. Potem poszedł do stojącego obok

baraku.

- Witmar zgłosi się za minutę - powiedział. -Namierzają. Nadal go

słyszysz?

Kapral pokiwał głową. Sierżant przyłożył zapasową słuchawkę do ucha.

- To nie może być amator - mruknął. - Łamie przepisy. Ale kto to taki?

Żaden agent przy zdrowych zmysłach nie wysłałby takiego sygnału. Jakie

są sąsiednie częstotliwości? Wojskowe czy cywilne?

- Jest blisko wojskowych. Bardzo blisko.

- Dziwne - powiedział sierżant. - Ale to by się zgadzało, prawda? Tak

robili podczas wojny.

Kapral patrzył na taśmy powoli obracające się na bębnach.

- Wciąż nadaje. Grupy czwórek.

- Czwórek? - Sierżant szukał w pamięci czegoś, co przydarzyło się dawno

temu. - Niech no jeszcze raz posłucham. Słuchaj, słuchaj tego durnia! Jest

background image

powolny jak dziecko.

203

Dźwięk potrącił jakąś strunę w jego pamięci- rozmazane odstępy, kropki

krótkie jak pstryknięcia. Mógłby przysiąc, że rozpoznaje tę rękę... z wojny,

w Norwegii... ale tamta nie była taka powolna, niczego równie powolnego

nie pamiętał. Nie Norwegia... Francja. Może to tylko wyobraźnia. Tak, to

wyobraźnia.

- Albo stary człowiek - powiedział kapral.

Zadzwonił telefon. Sierżant przez chwilę słuchał, potem wypadł z baraku.

Biegł tak szybko, jak tylko mógł po asfaltowej ścieżce do kantyny

oficerskiej.

Kapitan, Rosjanin, pił piwo; kurtkę mundurową zawiesił na oparciu

krzesła. Wyglądał na bardzo znudzonego.

- Coś chcieliście, sierżancie? - Udawał znużenie.

- Odezwał się. To ten człowiek, o którym nam mówiono. Ten, który zabił

chłopca.

Kapitan szybko odstawił piwo.

- Słyszeliście go?

- Wzięliśmy namiar. Z Witmarem. Grupy po cztery. Powolna ręka. W

okolicy Kalkstadt. Blisko jednej z naszych częstotliwości. Sommer nagrał

transmisję.

- Chryste - powiedział cicho kapitan. Sierżant się nachmurzył.

- Czego on szuka? Po co go tu wysłali? - zapytał. Kapitan zapinał kurtkę.

- Zapytaj tych w Lipsku. Może i to wiedzą.

21

Było bardzo późno. Ogień na kominku Controla palił się ładnie, ale on z

background image

humorzastym niezadowoleniem rozgrzebywał węgle pogrzebaczem.

Nienawidził pracować po nocy.

- Potrzebują cię w ministerstwie - powiedział ze złością. - Właśnie teraz.

Naprawdę mi się to nie podoba. Dlaczego w czwartki wszyscy robią się

tacy napaleni? To rozwali weekend. - Odłożył pogrzebacz i wrócił do

biurka. - Są koszmarni. Idioci, gadają, że coś piszczy w trawie. Naprawdę

nienawidzę telefonu.

Przed nim stało kilka aparatów.

Smiley poczęstował go papierosem i sam wziął jednego, machinalnie.

204

- Do którego ministerstwa? - zapytał.

- Leclerca. Masz jakiś pomysł, o co tu chodzi?

- Mam. A ty nie? - odparł Smiley.

- Leclerc jest taki wulgarny. W rzeczy samej, znajduję go wulgarnym.

Myśli, że współzawodniczymy. Cóż, u diabła, miałbym począć z jego

pospolitym ruszeniem? Przetrząsać Europę w poszukiwaniu przenośnych

pralni? Myśli, że chcę go połknąć.

- A nie chcesz? To dlaczego unieważniliśmy tamten paszport?

- Cóż za głupek. Wulgarny, głupi człowiek. Jak Haldane mógł tak

dać się nabrać?

- Kiedyś miał sumienie. Jest taki jak my wszyscy. Nauczył się z tym

żyć.

- Ojej. Czy to przytyk do mnie?

- Czego chce ministerstwo? - zapytał ostrym tonem Smiley. Control

podniósł jakieś papiery i pomachał nimi.

- Widziałeś to, z Berlina?

background image

- Nadeszły godzinę temu. Amerykanie dokonali namiaru. Grupy po

cztery; prymitywny kod literowy. Mówią, że pochodzi z obszaru, na

którym leży Kalkstadt.

- Gdzież to jest, u licha?

- Na południe od Rostoku. Nadawanie trwało sześć minut na tej samej

częstotliwości. Powiedzieli, że wyglądało to tak, jakby nadawał amator,

który po raz pierwszy zabrał się do tej roboty. To był jeden z tych starych

aparatów z czasów wojny, chcieli wiedzieć, czy należał do nas.

- A ty co odpowiedziałeś? - szybko zapytał Control.

- Powiedziałem, że nie.

- Nie wątpię, że tak powiedziałeś. Dobry Boże.

- Nie wydajesz się szczególnie zmartwiony - zauważył Smiley. Control

zdawał się przypominać coś sobie, coś, co wydarzyło się przed

wielu laty.

- Słyszałem, że Leclerc jest w Lubece. Całkiem ładne miasto. Uwielbiam

Lubekę. Ministerstwo chce, żebyś przybył natychmiast. Powiedziałem, że

przyjdziesz. Jakieś zebranie. - I z powagą: - Musisz to zrobić, George.

Zachowaliśmy się jak skończeni durnie. O tym jest w każdej

wschodnioniemieckiej gazecie; wrzeszczana temat konferencji

pokojowych i sabotażu. - Pokazał na telefon. - Tak samo ministerstwo.

Boże, jak ja nienawidzę urzędników.

Smiley przyglądał mu się sceptycznie.

- Mogliśmy ich powstrzymać - powiedział. - Wiedzieliśmy wystarczająco

dużo.

205

- Oczywiście, że mogliśmy - odparł obojętnie Control. - A wiesz dlaczego

background image

tego nie zrobiliśmy? Ze zwyczajnego, idiotycznego, chrześcijańskiego

miłosierdzia. Pozwoliliśmy im, żeby zabawili się w wojenkę. Lepiej już

idź. Aha, jeszcze jedno...

- Tak?

- Bądź łagodny. -1 znużonym głosem: - Tak im zazdroszczę tej Lubeki.

Tam jest taka restauracyjka, prawda? Jak ona się nazywa? Tomasz Mann

zwykł tam jadać. Interesujące.

- Nic z tego - powiedział Smiley. - Miejsce, o którym myślisz, zostało

zbombardowane. - Wciąż nie wychodził. - Tak sobie wszystko układam...

ale ty mi nie powiesz, co? A ja tak tylko się zastanawiam. - Nie patrzył na

Controla.

- Mój drogi George, co też cię naszło?

- My im to podsunęliśmy. Unieważniony paszport... służba kurierska,

której nie potrzebowali... rozklekotana radiostacja... papiery, raporty

graniczne... kto powiedział Berlinowi, żeby prowadził nasłuch jego

radiostacji? Kto powiedział im, jakie to częstotliwości? Nawet daliśmy

Leclercowi kryształki. Czy to było tylko miłosierdzie? Zwyczajne,

idiotyczne, chrześcijańskie miłosierdzie?

Control był wstrząśnięty.

- Co ty sugerujesz? Jakież to niesmaczne. Któż by tak postąpił? Smiley

wkładał płaszcz.

- Dobranoc, George - pożegnał go Control; i zaciekle, jakby miał już dość

afektacji: - Idź już. I zrozum, jaka jest między nami różnica: ciebie kraj

potrzebuje. To nie moja wina, że oni tak długo nie mogą umrzeć.

Nadszedł świt, a Leiser nie zmrużył oka. Chciał się umyć, ale bał się wyjść

na korytarz. Bał się ruszyć. Jeśli go szukają, to wiedział, że musi odejść ze

background image

schroniska zwyczajnie, a nie uciekać wczesnym rankiem. Nigdy nie

biegaj, tak mu mówili; idź razem z tłumem. Mógłby wyjść o szóstej, to

była już odpowiednia pora. Potarł podbródek wierzchem dłoni: był

szorstki, podrapał mu zbrązowiałą skórę.

Był głodny i nie wiedział, co dalej robić, ale biec nie będzie.

Obrócił się na bok, wyciągnął nóż zza paska spodni i podniósł go do oczu.

Drżał. Czuł na czole nienaturalne ciepło, początki gorączki. Popatrzył na

nóż i przypomniał sobie spokojny, miły ton rozmowy: kciuk na wierzchu,

ostrze równolegle do ziemi, przedramię sztywne. „Odejdź -powiedział

stary. - Jesteś albo zły, albo dobry, a jedni i drudzy są niebezpieczni". Jak

trzymać nóż, kiedy ludzie tak się do niego zwracają? Tak jak trzymał go,

gdy spotkał tamtego chłopca?

206

- Oczywiście, że mogliśmy - odparł obojętnie Control. - A wiesz dlaczego

tego nie zrobiliśmy? Ze zwyczajnego, idiotycznego, chrześcijańskiego

miłosierdzia. Pozwoliliśmy im, żeby zabawili się w wojenkę. Lepiej już

idź. Aha, jeszcze jedno...

- Tak?

- Bądź łagodny. -1 znużonym głosem: - Tak im zazdroszczę tej Lubeki.

Tam jest taka restauracyjka, prawda? Jak ona się nazywa? Tomasz Mann

zwykł tam jadać. Interesujące.

- Nic z tego - powiedział Smiley. - Miejsce, o którym myślisz, zostało

zbombardowane. - Wciąż nie wychodził. - Tak sobie wszystko układam.. .

ale ty mi nie powiesz, co? A ja tak tylko się zastanawiam. - Nie patrzył na

Controla.

- Mój drogi George, co też cię naszło?

background image

- My im to podsunęliśmy. Unieważniony paszport... służba kurierska,

której nie potrzebowali... rozklekotana radiostacja... papiery, raporty

graniczne... kto powiedział Berlinowi, żeby prowadził nasłuch jego

radiostacji? Kto powiedział im, jakie to częstotliwości? Nawet daliśmy

Leclercowi kryształki. Czy to było tylko miłosierdzie? Zwyczajne,

idiotyczne, chrześcijańskie miłosierdzie?

Control był wstrząśnięty.

- Co ty sugerujesz? Jakież to niesmaczne. Któż by tak postąpił? Smiley

wkładał płaszcz.

- Dobranoc, George - pożegnał go Control; i zaciekle, jakby miał już dość

afektacji: - Idź już. I zrozum, jaka jest między nami różnica: ciebie kraj

potrzebuje. To nie moja wina, że oni tak długo nie mogą umrzeć.

Nadszedł świt, a Leiser nie zmrużył oka. Chciał się umyć, ale bał się wyjść

na korytarz. Bał się ruszyć. Jeśli go szukają, to wiedział, że musi odejść ze

schroniska zwyczajnie, a nie uciekać wczesnym rankiem. Nigdy nie

biegaj, tak mu mówili; idź razem z tłumem. Mógłby wyjść o szóstej, to

była już odpowiednia pora. Potarł podbródek wierzchem dłoni: był

szorstki, podrapał mu zbrązowiałą skórę.

Był głodny i nie wiedział, co dalej robić, ale biec nie będzie.

Obrócił się na bok, wyciągnął nóż zza paska spodni i podniósł go do oczu.

Drżał. Czuł na czole nienaturalne ciepło, początki gorączki. Popatrzył na

nóż i przypomniał sobie spokojny, miły ton rozmowy: kciuk na wierzchu,

ostrze równolegle do ziemi, przedramię sztywne. „Odejdź -powiedział

stary. - Jesteś albo zły, albo dobry, a jedni i drudzy sąniebez-pieczni". Jak

trzymać nóż, kiedy ludzie tak się do niego zwracają? Tak jak trzymał go,

gdy spotkał tamtego chłopca?

background image

206

Była szósta. Wstał. Nogi miał ciężkie i sztywne. Ramiona nadal go bolały

od plecaka. Stwierdził, że ubranie czuć sosną i zgniłymi liśćmi. Zeskrobał

na wpół wyschnięte błoto ze spodni i włożył drugą parę butów.

Zszedł na dół, szukając kogoś, komu mógłby zapłacić. Nowe buty

skrzypiały na drewnianych schodach. Stara kobieta w białym

kombinezonie przebierała soczewicę i wkładała ją do miski, rozmawiając z

kotem.

- Ile jestem dłużny?

- Niech pan wypełni formularz - powiedziała kwaśno. - To przede

wszystkim jesteś pan dłużny. Powinien pan to zrobić, jak tylko pan

przyjechał.

- Przepraszam.

Zaczęła go rugać, pomrukiwała, ale nie śmiała podnieść głosu.

- Nie wie pan, że nie wolno zatrzymywać się w mieście bez

zameldowania na policji? - Popatrzyła na jego nowe buty. - A może jest

pan taki bogaty, że wydaje się panu, że pana to nie dotyczy?

- Przepraszam - powtórzył Leiser. -Niech mi pani da formularz i wypełnię

go na miejscu. Nie jestem bogaty.

Kobieta umilkła, przebierając ze skupieniem soczewicę.

- Skąd pan przyjechał? - zapytała.

- Ze wschodu - powiedział Leiser. Chciał powiedzieć, że z południa, z

Magdeburga, albo z zachodu, z Wilmsdorf.

- Powinien się pan zameldować wieczorem. Teraz jest za późno.

- Ile płacę?

- Nie może pan - odparła kobieta. - Nie wypełnił pan formularza. No

background image

trudno. Co by pan powiedział, gdyby pana złapali?

- Powiedziałbym, że spałem z dziewczyną.

- Pada śnieg. Niech pan uważa na swoje ładne buty.

Twarde cząsteczki śniegu żałobnie szybowały z wiatrem, zbierały się w

szczelinach między kocimi łbami, przywierały do tynku fasad. Smutny,

bezużyteczny śnieg, topniejący tam, gdzie upadł.

Leiser przeszedł przez Friedensplatz i zobaczył nowy, żółty, sześcio-

piętrowy budynek - stał na nieużytku obok nowego osiedla. Na balkonach

wisiało pranie posypane śniegiem. Na klatce czuć było jedzenie i rosyjską

benzynę. Mieszkanie było na trzecim piętrze. Słyszał płacz dziecka i radio.

Pomyślał, że powinien zawrócić i odejść, bo był dla nich zagrożeniem.

Nacisnął dzwonek dwa razy, tak jak mówiła dziewczyna. Otworzyła drzwi;

była zaspana. Włożyła płaszcz na bawełnianą koszulę nocną i

przytrzymywała go przy szyi, bo było bardzo zimno. Gdy go zobaczyła,

zawahała się, nie wiedząc, co robić, jakby przynosił złe wieści.

207

Nic nie mówił, tylko stał z walizką łagodnie kołyszącą się w ręku. Kiwnęła

na niego; poszedł za nią korytarzem do jej pokoju, postawił walizkę i

plecak w rogu. Na ścianach wisiały plakaty biura podróży: pustynia, palmy

i księżyc nad tropikalnym morzem. Poszli do łóżka, a ona przykryła go

swoim ciężkim ciałem, drżąc, bo się bała.

- Chcę spać - powiedział. - Pozwól mi najpierw pospać.

- Ukradł motocykl w Wilmsdorf i pytał o Fritschego na stacji - powiedział

rosyjski kapitan. - Co teraz zrobimy?

- Będzie miał następny termin łączności. W nocy - odparł sierżant. -Jeśli

ma coś do przekazania.

background image

- O tej samej porze?

- Oczywiście, że nie. Ani na tej samej częstotliwości. Ani z tego samego

miejsca. Mógł pojechać do Witmar albo do Langdorn, albo do Wolken;

mógł nawet pojechać do Rostoku. Albo został w mieście, ale przeniósł się

do innego domu. Albo może w ogóle nie nadawać.

- Do domu? Kto przygarnie szpiega?

Sierżant wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że choćby on.

Kapitan, dotknięty, zapytał:

- Skąd wiesz, że nadaje z domu? A dlaczego nie z lasu albo z pola? Skąd

ta pewność?

- Sygnał jest bardzo silny. Potężny nadajnik. Takiego sygnału nie uzyska

się z baterii, a baterii nie da się ze sobą nosić. Korzysta z sieci.

- Otoczyć miasto kordonem - rozkazał kapitan. - Przeszukać każdy dom.

- Chcemy go wziąć żywcem. - Sierżant patrzył na swoje ręce. - Wy

chcecie go wziąć żywcem.

- No to powiedz, co mamy zrobić? - zapytał kapitan.

- Upewnić się, że będzie nadawał. To po pierwsze. I zmusić go do

pozostania w mieście. To po drugie.

- I co?

- Będziemy musieli działać szybko - powiedział sierżant.

- I co?

- Ściągnij trochę żołnierzy do miasta. Ilu się da. Jak najszybciej. Pan-

cerniaków, piechotę, to bez znaczenia. Zrób trochę ruchu. Niech zwróci na

to uwagę. Ale zrób to szybko!

- Niedługo sobie pójdę - powiedział Leiser. - Nie pozwól mi zostać. Zrób

mi kawy i pójdę sobie.

background image

- Kawy?

208

- Mam pieniądze - oświadczył, jakby to była jedyna rzecz, którą posiadał.

- Weź. - Wstał z łóżka, wyjął portfel z marynarki i rzucił stumarkowy

banknot z pliku. - To dla ciebie.

Chwyciła portfel i śmiejąc się cicho, opróżniła jego zawartość na łóżko.

Miała ociężałe, kocie ruchy, jak chora psychicznie. I wyostrzony instynkt

analfabetki. Patrzył na niąobojętnie, przesuwając palce wzdłuż jej nagiego

barku. Podniosła zdjęcie kobiety, blondynki o okrągłej głowie.

- Kto to jest? Jak ma na imię?

- Ona nie istnieje - odparł.

Znalazła listy i przeczytała jeden na głos, śmiejąc się z czułych

fragmentów.

- Kto to jest? - pytała drwiąco. - Kto to jest?

- Mówiłem ci, ona nie istnieje.

- Więc mogę je podrzeć? - Trzymała list oburącz przed nim, drażniła go,

czekając, aż zaprotestuje.

Leiser nic nie powiedział. Lekko naddarła papier, ciągle na niego patrząc,

potem przedarła do końca, i drugi raz, i trzeci.

Znalazła fotografię dziecka, dziewczynki w okularach, ośmioletniej, może

dziewięcioletniej, i znów zapytała:

- Kto to jest? To twoje dziecko? Czy ona istnieje?

- To nikt. Niczyje dziecko. Po prostu fotografia.

Fotografię też podarła i dramatycznym gestem rozrzuciła kawałki po

łóżku. Potem przyskoczyła do niego i zaczęła całować go w twarz i szy-

JC-

background image

- A ty kim jesteś? Jak masz na imię? Już chciał powiedzieć, ale

odepchnęła go.

- Nie! -krzyknęła. -Nie! -I ciszej: -Chcę cię takiego, jaki jesteś. Bez

niczego. Tylko ty i ja. Sami wymyślimy nasze imiona i nasze zasady. Nikt,

całkowity anonim, bez ojca, bez matki. Będziemy drukowali nasze gazety,

dowody, kartki żywnościowe, stworzymy własny lud - szeptała, oczy jej

błyszczały. - Jesteś szpiegiem -przytknęła usta do jego ucha. -Tajnym

agentem. Masz pistolet.

- Nóż jest cichszy-powiedział.

Roześmiała się i nie mogła się powstrzymać, dopóki nie spostrzegła

siniaków na jego ramionach. Dotknęła ich z zaciekawieniem, z

szacunkiem, jak dziecko dotyka trupa.

Wyszła z koszykiem na zakupy, wciąż ściągając płaszcz

przeciwdeszczowy pod szyją. Leiser ubrał się, ogolił w zimnej wodzie.

Patrzył na swoją pobrużdżoną twarz w krzywym lustrze nad umywalką.

Kiedy wróciła, było już prawie południe. Wyglądała na zmartwioną.

14 - Za późno na wojnę

209

- W mieście pełno żołnierzy. 1 wojskowych ciężarówek. Czego oni tutaj

chcą?

- Może kogoś szukają.

- Po prostu siedzą i piją.

- Co to za żołnierze?

- Nie wiem. Rosjanie. Jak mam ich rozróżnić? Podszedł do drzwi.

- Wrócę za godzinę.

- Chcesz ode mnie uciec. - Złapała go za ramię, spojrzała w oczy, już

background image

miała urządzić scenę.

- Wrócę. Może niedługo. Może jeszcze wieczorem. Ale jeśli wrócę...

- Tak?

- To będzie niebezpieczne. Będę musiał... zrobić coś tutaj. Coś

niebezpiecznego.

Pocałowała go, był to lekki, głupiutki pocałunek.

- Lubię niebezpieczeństwo - powiedziała.

- Cztery godziny - oznajmił Johnson. - Jeśli jeszcze żyje.

- Oczywiście, że żyje - oburzył się Avery. - Dlaczego tak mówisz?

- Nie bądź osłem, Avery - wtrącił się Haldane. - To termin techniczny.

Martwi albo żywi agenci. To nie ma nic wspólnego z jego kondycją

fizyczną.

Leclerc lekko bębnił palcami po stole.

- Będzie dobrze - powiedział. - Freda niełatwo zabić. To stary żołnierz. -

Najwyraźniej światło dnia go rozbudziło. Spojrzał na zegarek. -Ciekawe,

gdzie też diabli ponieśli tego kuriera.

Leiser patrzył na żołnierzy, mrugając jak człowiek, który wyszedł z

ciemności. Wypełniali kafejki, gapili się na wystawy, oglądali za

dziewczynami. Na placu stały ciężarówki, koła oblepione miały grubą

warstwą czerwonego błota, na maskach leżała cienka warstwa śniegu.

Policzył - było ich dziewięć. Niektóre miały z tyłu ciężkie łączniki do

przyczep, inne napisy cyrylicą na pogniecionych drzwiach albo insygnia

oddziału i numer. Zapamiętał kształt naszywek na mundurach kierowców i

kolor oznak nara-miennych. Zdał sobie sprawę, że pochodzą z różnych

jednostek.

Przeszedł na główną ulicę, wepchnął się do kawiarni i zamówił drinka.

background image

Sześciu żołnierzy siedziało w ponurym nastroju przy stole i popijało piwo

z jednej butelki. Leiser uśmiechnął się do nich; wyglądało to jak zaczepka

zmęczonej kurwy. Uniósł pięść w sowieckim salucie, a oni popatrzyli na

niego, jakby zwariował. Nie dopił drinka i poszedł z powro-

210

- W mieście pełno żołnierzy. 1 wojskowych ciężarówek. Czego oni tutaj

chcą?

- Może kogoś szukają.

- Po prostu siedzą i piją.

- Co to za żołnierze?

- Nie wiem. Rosjanie. Jak mam ich rozróżnić? Podszedł do drzwi.

- Wrócę za godzinę.

- Chcesz ode mnie uciec. - Złapała go za ramię, spojrzała w oczy, już

miała urządzić scenę.

- Wrócę. Może niedługo. Może jeszcze wieczorem. Ale jeśli wrócę...

- Tak?

- To będzie niebezpieczne. Będę musiał... zrobić coś tutaj. Coś

niebezpiecznego.

Pocałowała go, był to lekki, głupiutki pocałunek.

- Lubię niebezpieczeństwo - powiedziała.

- Cztery godziny - oznajmił Johnson. - Jeśli jeszcze żyje.

- Oczywiście, że żyje - oburzył się Avery. - Dlaczego tak mówisz?

- Nie bądź osłem, Avery - wtrącił się Haldane. - To termin techniczny.

Martwi albo żywi agenci. To nie ma nic wspólnego z jego kondycją

fizyczną.

background image

Leclerc lekko bębnił palcami po stole.

- Będzie dobrze - powiedział. - Freda niełatwo zabić. To stary żołnierz. -

Najwyraźniej światło dnia go rozbudziło. Spojrzał na zegarek. -Ciekawe,

gdzie też diabli ponieśli tego kuriera.

Leiser patrzył na żołnierzy, mrugając jak człowiek, który wyszedł z

ciemności. Wypełniali kafejki, gapili się na wystawy, oglądali za

dziewczynami. Na placu stały ciężarówki, koła oblepione miały grubą

warstwą czerwonego błota, na maskach leżała cienka warstwa śniegu.

Policzył - było ich dziewięć. Niektóre miały z tyłu ciężkie łączniki do

przyczep, inne napisy cyrylicą na pogniecionych drzwiach albo insygnia

oddziału i numer. Zapamiętał kształt naszywek na mundurach kierowców i

kolor oznak nara-miennych. Zdał sobie sprawę, że pochodzą z różnych

jednostek.

Przeszedł na główną ulicę, wepchnął się do kawiarni i zamówił drinka.

Sześciu żołnierzy siedziało w ponurym nastroju przy stole i popijało piwo

z jednej butelki. Leiser uśmiechnął się do nich; wyglądało to jak zaczepka

zmęczonej kurwy. Uniósł pięść w sowieckim salucie, a oni popatrzyli na

niego, jakby zwariował. Nie dopił drinka i poszedł z powro-

210

tem na plac; wokół ciężarówek zgromadziła się grupka dzieci, a kierowcy

bezskutecznie je odganiali.

Przeszedł się po mieście, wszedł do kilkunastu kawiarń, ale nikt nie chciał

z nim rozmawiać, bo był tu obcy. Wszędzie siedzieli albo stali w grupach

żołnierze, zdezorientowani i źli, jakby ich niepotrzebnie obudzono.

Zjadł kiełbaskę, popił steinhagerem i poszedł na stację, żeby zobaczyć, czy

background image

tam aby coś się nie dzieje. Był tam ten sam mężczyzna. Przyglądał mu się,

tym razem bez podejrzliwości, zza okienka kasy. Leiser czuł przez skórę,

że ten człowiek powiadomił policję.

Wracając ze stacji, przeszedł obok kina. Przed fotosami zebrała się grupka

dziewcząt. Stanął przy nich i udawał, że ogląda. Wtedy rozległ się ten

hałas, metaliczny, nieregularny warkot, ulicę wypełnił łoskot silników,

żelaza i wojny. Ukrył się w foyer, zobaczył, że dziewczyny odwracają się,

a bileterka wstaje w swoim boksie. Jakiś starszy mężczyzna się

przeżegnał. Nie miał jednego oka i nosił kapelusz na bakier. Czołgi

przetoczyły się przez miasto. Jechali na nich żołnierze z karabinami. Lufy

dział były bardzo długie, posypane białym śniegiem. Patrzył, jak

przejeżdżają, potem szybko przeszedł przez plac.

Uśmiechnęła się, gdy wszedł; brakowało mu tchu.

- Co oni robią? - zapytała. Przyjrzała mu się uważnie. - Ty się boisz -

wyszeptała, ale pokręcił głową. - Boisz się - powtórzyła.

- Zabiłem chłopca - powiedział.

Podszedł do umywalki i przypatrzył się bardzo dokładnie swojej twarzy,

jak skazaniec. Poszła za nim, objęła go i przytuliła się do jego pleców.

Odwrócił się i złapał ją, był wzburzony, trzymał ją niezręcznie, zaciągnął

na drugą stronę pokoju. Walczyła z nim z wściekłością, wykrzykując

jakieś imię, z nienawiściąi przekleństwem; i przyjmowała go. Świat

płonął, żyli tylko oni; szlochali, śmiali się, upadali, niezgrabni

kochankowie w pokracznym triumfie; widzieli tylko siebie, a każde z nich

dopełniało życia, które do tej pory przeżywali w połowie, i na tę chwilę

zapomnieli o codzienności przeklętego świata mroku.

Johnson wychylił się przez okno i delikatnie pociągnął za antenę, żeby

background image

sprawdzić, czy się nie poluzowała, potem zaczął przeglądać radiostację,

jak kierowca wyścigowy przegląda samochód przed startem, bez potrzeby

dotykając przyłączy i ustawiając skale. Leclerc patrzył na niego z

podziwem.

- Johnson, to była dobra robota. Dobra. Jesteśmy ci winni oficjalne

podziękowanie. - Twarz Leclerca błyszczała, jakby dopiero co się ogolił.

W bladym świetle wyglądał dziwnie krucho. - Proponuję, żebyśmy

211

1

wysłuchali jeszcze jednego komunikatu i wrócili do Londynu. - Roześmiał

się. - Czeka na nas mnóstwo pracy. To nie jest sezon na kontynentalne

wakacje.

Johnson jakby nie słyszał. Podniósł rękę.

- Trzydzieści minut - powiedział. - Wkrótce będę panów prosił o chwilę

ciszy. - Był jak magik na dziecięcej prywatce. - Fred jest dia-belnie

punktualny - zauważył.

Leclerc zwrócił się do Avery'ego:

- Jesteś jednym z tych szczęściarzy, John, którzy widzieli akcję w czasie

pokoju. - Wyglądało to tak, jakby zależało mu na takiej deklaracji.

- Tak. Jestem bardzo wdzięczny.

- Nie musisz. Zrobiłeś dobrą robotę i uznajemy to. Nie ma mowy o

wdzięczności. Osiągnąłeś coś, co bardzo rzadko zdarza się w naszym

fachu; ciekaw jestem, czy wiesz, co to takiego?

Avery powiedział, że nie wie.

- Sprawiłeś, że agent cię polubił. Zazwyczaj, Adrian mnie poprze,

stosunki między agentem a oficerem prowadzącym pełne są

background image

podejrzliwości. Po pierwsze, ma do niego pretensje, że sam nie wykonuje

jego roboty. Podejrzewa go o ukryte motywy, niekompetencję, obłudę. Ale

my nie jesteśmy w Cyrku, John; my inaczej załatwiamy nasze sprawy.

Avery pokiwał głową.

- Jasne, że inaczej.

- Zrobiliście coś jeszcze, ty i Adrian. Powinniście wiedzieć, że jeśli w

przyszłości pojawi się podobna potrzeba, będziemy mogli wykorzystać tę

samą technikę, te same urządzenia, to samo doświadczenie, to znaczy parę

Avery-Haldane. Chcę powiedzieć - Leclerc uniósł dłoń, palcem

wskazującym i kciukiem dotknął nosa w niecodziennym geście angielskiej

nieśmiałości -że doświadczenie, które zdobyliście, posłuży nam

wszystkim. Dziękuję.

Haldane podszedł do pieca i zaczął grzać sobie ręce, pocierając je

delikatnie, jakby obłuskiwał pszenicę.

- Sprawa budapeszteńska - ciągnął Leclerc, podnosząc głos, trochę z

entuzjazmu, trochę żeby rozproszyć atmosferę intymności, która nagle

zaczęła im zagrażać - to całkowita reorganizacja. Nic innego. Przesuwa-

jąjednostki pancerne do granicy, rozumiecie. Ministerstwo mówi o

strategii uprzedzania. Są naprawdę bardzo zainteresowani.

- Bardziej niż Chrabąszczem? - zapytał Avery.

- Nie, nie - zaprotestował łagodnie Leclerc. - To wszystko stanowi część

tej samej układanki, bardzo tam nad tym myślą, wszystko to trzeba zebrać

do kupy.

212

i

wysłuchali jeszcze jednego komunikatu i wrócili do Londynu. - Roześmiał

background image

się. - Czeka na nas mnóstwo pracy. To nie jest sezon na kontynentalne

wakacje.

Johnson jakby nie słyszał. Podniósł rękę.

- Trzydzieści minut - powiedział. - Wkrótce będę panów prosił o chwilę

ciszy. - Był jak magik na dziecięcej prywatce. - Fred jest dia-belnie

punktualny - zauważył.

Leclerc zwrócił się do Avery'ego:

- Jesteś jednym z tych szczęściarzy, John, którzy widzieli akcję w czasie

pokoju. - Wyglądało to tak, jakby zależało mu na takiej deklaracji.

- Tak. Jestem bardzo wdzięczny.

- Nie musisz. Zrobiłeś dobrą robotę i uznajemy to. Nie ma mowy o

wdzięczności. Osiągnąłeś coś, co bardzo rzadko zdarza się w naszym

fachu; ciekaw jestem, czy wiesz, co to takiego?

Avery powiedział, że nie wie.

- Sprawiłeś, że agent cię polubił. Zazwyczaj, Adrian mnie poprze,

stosunki między agentem a oficerem prowadzącym pełne są

podejrzliwości. Po pierwsze, ma do niego pretensje, że sam nie wykonuje

jego roboty. Podejrzewa go o ukryte motywy, niekompetencję, obłudę. Ale

my nie jesteśmy w Cyrku, John; my inaczej załatwiamy nasze sprawy.

Avery pokiwał głową.

- Jasne, że inaczej.

- Zrobiliście coś jeszcze, ty i Adrian. Powinniście wiedzieć, że jeśli w

przyszłości pojawi się podobna potrzeba, będziemy mogli wykorzystać tę

samą technikę, te same urządzenia, to samo doświadczenie, to znaczy parę

Avery-Haldane. Chcę powiedzieć - Leclerc uniósł dłoń, palcem

wskazującym i kciukiem dotknął nosa w niecodziennym geście angielskiej

background image

nieśmiałości -że doświadczenie, które zdobyliście, posłuży nam

wszystkim. Dziękuję.

Haldane podszedł do pieca i zaczął grzać sobie ręce, pocierając je

delikatnie, jakby obłuskiwał pszenicę.

- Sprawa budapeszteńska - ciągnął Leclerc, podnosząc głos, trochę z

entuzjazmu, trochę żeby rozproszyć atmosferę intymności, która nagle

zaczęła im zagrażać - to całkowita reorganizacja. Nic innego. Przesuwa-

jąjednostki pancerne do granicy, rozumiecie. Ministerstwo mówi o

strategii uprzedzania. Są naprawdę bardzo zainteresowani.

- Bardziej niż Chrabąszczem? - zapytał Avery.

- Nie, nie - zaprotestował łagodnie Leclerc. - To wszystko stanowi część

tej samej układanki, bardzo tam nad tym myślą, wszystko to trzeba zebrać

do kupy.

212

- Jasne - odparł ze zrozumieniem Avery. - Sami nie możemy tego

zobaczyć, prawda? Sami nie widzimy całego obrazu. - Próbował pomóc

Leclercowi. -Nie mamy tej perspektywy.

- Kiedy wrócimy do Londynu - powiedział Leclerc - musisz iść ze mną na

obiad, John; ty i twoja żona, oboje. Już od jakiegoś czasu chciałem ci to

zaproponować. Pójdziemy do mojego klubu. W sali dla pań dają całkiem

dobre obiady; twojej żonie to się spodoba.

- Wspominał pan o tym. Zapytałem Sarah. Bardzo byśmy chcieli. Moja

teściowa mieszka z nami. Mogłaby zająć się dzieckiem.

- Miło mi. Nie zapomnij.

- Skądże.

- A mnie nie zaprosisz? - zapytał nieśmiało Haldane.

background image

- Ależ oczywiście, Adrianie. Będzie nas więc czworo. Wyśmienicie.

-Zmienił ton. - Tak na marginesie. Właściciele tego domu w Oksfordzie

skarżyli się. Powiedzieli, że zostawiliśmy go w opłakanym stanie.

- W opłakanym stanie? - powtórzył ze złością Haldane.

- Okazało się, że przeciążaliśmy sieć. Miejscami jest całkiem spalona.

Zleciłem Woodfordowi, żeby się tym zajął.

- Powinniśmy mieć własny dom - stwierdził Avery. - Wtedy nie

musielibyśmy się martwić.

- Zgadzam się. Porozmawiam o tym z ministrem. Potrzebny nam jest

ośrodek szkoleniowy. - Był w entuzjastycznym nastroju. - Teraz jest na

takie sprawy wyczulony. Mają tam na to nową nazwę: BOW, Bezpośrednie

Operacje Wyjaśniające. Zaproponował, żebyśmy wybrali sobie miejsce i

zajęli je na pół roku, a oni porozmawia ze Skarbem o najmie.

- Wspaniale - ucieszył się Avery.

- Możemy na tym bardzo skorzystać. Ale musimy uważać, żeby nie

nadużyć zaufania.

- Jasne.

Zrobił się przeciąg, a potem ktoś zaczął ostrożnie wchodzić po schodach.

W drzwiach na strych pojawiła się postać w drogim płaszczu z brązowego

tweedu, z przydługimi rękawami. To był Smiley.

22

Smiley rozejrzał się po pomieszczeniu, popatrzył na Johnsona, który miał

już słuchawki na uszach i zaabsorbowany był kontrolkami radiostacji, na

Avery'ego sprawdzającego zza ramienia Haldane'a grafik terminów

łączności, na Leclerca stojącego w żołnierskiej postawie. On

213

background image

jeden go zauważył. Twarz miał pozbawioną emocji i nieobecną, chociaż

go widział.

- Czego tu chcesz? - zapytał wreszcie Leclerc. - Czego ode mnie chcesz?

- Przepraszam. Wysłali mnie.

- Nas też - powiedział Haldane, nie ruszając się z miejsca. W głosie

Leclerca pojawiła się ostrzegawcza nutka.

- To moja operacja, Smiley. Nie ma miejsca dla waszych ludzi. Twarz

Smileya wyrażała tylko współczucie, mówił ze spokojną cierpliwością, z

jaką zwracamy się do wariatów:

- To nie Control mnie przysłał. To ministerstwo..Rozumiesz, poprosili i

Control pozwolił mi jechać. Ministerstwo zapakowało mnie do samolotu.

- Dlaczego? - zapytał Haldane. Wydawał się niemal rozbawiony. Jeden po

drugim zaczęli się poruszać, jakby budząc się ze snu. Johnson ostrożnie

położył słuchawki na stole.

- No? - zapytał Leclerc. - Dlaczego cię przysłali?

- Wezwali mnie ostatniej nocy. - Próbował dać im do zrozumienia, że był

równie zdziwiony jak oni. -Nie mogę nie podziwiać operacji, sposobu, w

jaki ją prowadzisz. Ty i Haldane. Coś z niczego. Pokazali mi akta.

Nienagannie prowadzone... egzemplarze biblioteczne, egzemplarze

operacyjne, zapieczętowane protokoły; zupełnie jak podczas wojny.

Gratuluję ci... naprawdę

- Pokazali ci akta? Nasze akta? - powtórzył Leclerc. - To złamanie zasad

bezpieczeństwa, przenoszenie informacji między departamentami.

Popełniłeś przestępstwo, Smiley. Musieli oszaleć! Adrian, ty słyszysz, co

on mi tu mówi?

- Johnson, czy tej nocy jest termin nadawania? - zapytał Smiley.

background image

- Tak. Dwudziesta pierwsza zero, zero.

- Zaskoczyło mnie, Adrianie, że uznałeś te sygnały za wystarczający

powód do rozpoczęcia operacji na taką skalę.

- Haldane nie ponosi odpowiedzialności - powiedział rzeczowo Leclerc. -

Decyzja była wspólna; nasza z jednej, ministerstwa z drugiej strony. - Jego

głos brzmiał teraz inaczej. - Kiedy skończy się seans, będę chciał

wiedzieć, Smiley, mam prawo wiedzieć, jak doszło do tego, że zobaczyłeś

te akta. - To był jego głos z odpraw, potężny i płynny; po raz pierwszy

wyrażał urażoną godność.

Smiley przeszedł na środek pokoju.

- Coś się stało; coś, o czym nie możecie wiedzieć. Leiser zabił na granicy

człowieka. Zabił go nożem, kiedy przechodził na drugą stronę, trzy

kilometry stąd, w punkcie przerzutu.

214

jeden go zauważył. Twarz miał pozbawioną emocji i nieobecną, chociaż

go widział.

- Czego tu chcesz? - zapytał wreszcie Leclerc. - Czego ode mnie chcesz?

- Przepraszam. Wysłali mnie.

- Nas też - powiedział Haldane, nie ruszając się z miejsca. W głosie

Leclerca pojawiła się ostrzegawcza nutka.

- To moja operacja, Smiley. Nie ma miejsca dla waszych ludzi. Twarz

Smileya wyrażała tylko współczucie, mówił ze spokojną cierpliwością, z

jaką zwracamy się do wariatów:

- To nie Control mnie przysłał. To ministerstwo..Rozumiesz, poprosili i

Control pozwolił mi jechać. Ministerstwo zapakowało mnie do samolotu.

- Dlaczego? - zapytał Haldane. Wydawał się niemal rozbawiony. Jeden po

background image

drugim zaczęli się poruszać, jakby budząc się ze snu. Johnson ostrożnie

położył słuchawki na stole.

- No? - zapytał Leclerc. - Dlaczego cię przysłali?

- Wezwali mnie ostatniej nocy. - Próbował dać im do zrozumienia, że był

równie zdziwiony jak oni. -Nie mogę nie podziwiać operacji, sposobu, w

jaki ją prowadzisz. Ty i Haldane. Coś z niczego. Pokazali mi akta.

Nienagannie prowadzone... egzemplarze biblioteczne, egzemplarze

operacyjne, zapieczętowane protokoły; zupełnie jak podczas wojny.

Gratuluję ci... naprawdę

- Pokazali ci akta? Nasze akta? - powtórzył Leclerc. - To złamanie zasad

bezpieczeństwa, przenoszenie informacji między departamentami.

Popełniłeś przestępstwo, Smiley. Musieli oszaleć! Adrian, ty słyszysz, co

on mi tu mówi?

- Johnson, czy tej nocy jest termin nadawania? - zapytał Smiley.

- Tak. Dwudziesta pierwsza zero, zero.

- Zaskoczyło mnie, Adrianie, że uznałeś te sygnały za wystarczający

powód do rozpoczęcia operacji na taką skalę.

- Haldane nie ponosi odpowiedzialności - powiedział rzeczowo Leclerc. -

Decyzja była wspólna; nasza z jednej, ministerstwa z drugiej strony. - Jego

głos brzmiał teraz inaczej. - Kiedy skończy się seans, będę chciał

wiedzieć, Smiley, mam prawo wiedzieć, jak doszło do tego, że zobaczyłeś

te akta. - To był jego głos z odpraw, potężny i płynny; po raz pierwszy

wyrażał urażoną godność.

Smiley przeszedł na środek pokoju.

- Coś się stało; coś, o czym nie możecie wiedzieć. Leiser zabił na granicy

człowieka. Zabił go nożem, kiedy przechodził na drugą stronę, trzy

background image

kilometry stąd, w punkcie przerzutu.

214

- To absurd - obruszył się Haldane. - To nie musiał być Leiser. To mógł

być uciekinier idący na zachód. To mógł być ktokolwiek.

- Znaleźli ślady wiodące na wschód. Ślady krwi w szopie nad jeziorem.

Jest o tym we wszystkich wschodnioniemieckich gazetach. Od

wczorajszego południa trąbią o tym we wszystkich radiostacjach...

- Nie wierzę! -krzyknął Leclerc. -Nie wierzę, że to zrobił. To jakaś

sztuczka Controla.

- Nie - odparł łagodnie Smiley. - Musisz mi uwierzyć. To prawda.

- Oni zabili Taylora - powiedział Leclerc. - Zapomniałeś o tym?

- Nie, oczywiście, że nie. Ale tego nigdy na pewno nie będziemy

wiedzieć, prawda? To znaczy, nie będziemy wiedzieć, jak umarł... czy

został zamordowany... - Mówił szybko: - Twoje ministerstwo

poinformowało resort spraw zagranicznych wczoraj po południu. Niemcy

uwzięli się, żeby go złapać. Rozumiesz, musimy przyjąć takie założenie.

Jego transmisje są powolne... bardzo powolne. Ściga go każdy policjant,

każdy żołnierz. Chcą go mieć żywego. Uważamy, że spreparują proces

pokazowy, wydobędą z niego publiczne zeznania, pokażą sprzęt. Mogą

być z tego wielkie kłopoty. Nie trzeba być politykiem, żeby współczuć

ministrowi. Więc pozostaje pytanie, co robić.

- Johnson, miej oko na zegar.

Johnson ponownie założył słuchawki, ale już bez przekonania. Smiley

chyba czekał, aż ktoś się odezwie, ale wszyscy milczeli, więc powtórzył

dobitnie:

- Pozostaje pytanie, co robić. Jak mówiłem, nie jesteśmy politykami, ale

background image

rozumiemy zagrożenia. Grupa Anglików w wiejskim domu trzy kilometry

od miejsca, w którym znaleziono ciało, udaje naukowców, zapasy ma z

kantyny wojskowej i mnóstwo sprzętu radiotechnicznego. Rozumiecie, o

co mi chodzi? Nadają- ciągnął- na jednej częstotliwości... tej, na której

odbiera Leiser... Może być z tego naprawdę wielki skandal. Można sobie

wyobrazić, że nawet Niemcy Zachodni bardzo się rozgniewają.

- Co chcesz nam powiedzieć? - odezwał się Haldane.

- W Hamburgu czeka samolot wojskowy. Za dwie godziny odlatujecie.

Wszyscy. Ciężarówka zabierze sprzęt. Nie zostawicie po sobie niczego,

nawet pineski. Takie mam instrukcje.

- A co z celem? - zapytał Leclerc. - Już zapomnieli, dlaczego tu jesteśmy?

Smiley, oni żądają wiele, naprawdę bardzo wiele.

- Tak, ten cel - przyznał Smiley. - W Londynie zwołamy konferencję.

Może przeprowadzimy operację łączoną.

- To cel wojskowy. Chcę, żeby reprezentowane było moje ministerstwo.

Żadnego monolitu; wiesz, że to decyzja polityczna.

215

- Oczywiście. To będzie twój show.

- Proponuję, żeby produkt został opieczętowany wspólnym logo: moje

ministerstwo zachowałoby autonomię co do jego dystrybucji. Obawiam

się, że może to jednak wywołać z ich strony oczywisty sprzeciw. A co z

waszymi ludźmi?

- Myślę, że Control to zaakceptuje.

Wszyscy patrzyli na niego. Leclerc rzucił od niechcenia:

- A terminy transmisji? Czy ktoś o tym pomyślał? Mamy agenta w terenie,

jak wiesz. - To był tylko przyczynek.

background image

- Będzie musiał sam sobie poradzić.

- Zasady wojny - powiedział dumnie Leclerc. - Gramy według zasad

wojny. Został dobrze wyszkolony. - Pogodził się z sytuacją. Problem został

rozwiązany.

- Nie możecie zostawić go tam samego. - Avery odezwał się po raz

pierwszy. Mówił stanowczym tonem.

- Znasz Avery'ego, mojego doradcę? - Włączył się Leclerc. Tym razem

nikt nie przyszedł mu z pomocą. Smiley zignorował go.

- Tego człowieka już prawdopodobnie złapali. Tak czy inaczej, to tylko

kwestia godzin.

- Chcecie go tam zostawić, narazić na śmierć! - Avery mówił coraz

odważniej.

- Wyrzekamy się go. To nigdy ładnie nie wygląda. Możemy o nim myśleć,

jakby już go mieli, nie rozumiesz?

- Nie możecie tego zrobić! - krzyczał. - Nie możecie go tam tak sobie

zostawić, dla jakichś nędznych dyplomatycznych powodów.

Teraz Haldane rzucił się z furią na Avery'ego.

- Kto jak kto, ale właśnie ty nie powinieneś narzekać! Chciałeś wiary,

prawda? Chciałeś jedenastego przykazania, które ukoiłoby twoją

niezwykłą duszę! - Pokazał na Smileya i Leclerca. -No to masz: oto prawo,

którego szukałeś. Pogratuluj sobie, znalazłeś je. Wysłaliśmy go, bo

musieliśmy; zostawiamy go, bo musimy. Oto ta dyscyplina, którą tak

podziwiasz. - Zwrócił się do Smileya: - A ty... gardzę tobą. Strzelasz do

nas, a potem modlisz się za umierających. Idź stąd. Jesteśmy technikami, a

nie poetami. Idź stąd!

- Tak - zgodził się Smiley. - Jesteście bardzo dobrymi technikami. Nie ma

background image

w was już krzty bólu. Uczyniliście z techniki sposób na życie... jakkurwy...

technika zastępuje miłość. -Zawahałsię. - Małe chorągiewki... stara wojna

odżywająca w nowej. To było właśnie to, prawda? I wreszcie człowiek...

musiało to wam pójść do głowy jak mocne wino. Pociesz się, Adrian, że to

nie wasza sprawka.

216

- Oczywiście. To będzie twój show.

- Proponuję, żeby produkt został opieczętowany wspólnym logo: moje

ministerstwo zachowałoby autonomię co do jego dystrybucji. Obawiam

się, że może to jednak wywołać z ich strony oczywisty sprzeciw. A co z

waszymi ludźmi?

- Myślę, że Control to zaakceptuje.

Wszyscy patrzyli na niego. Leclerc rzucił od niechcenia:

- A terminy transmisji? Czy ktoś o tym pomyślał? Mamy agenta w terenie,

jak wiesz. - To był tylko przyczynek.

- Będzie musiał sam sobie poradzić.

- Zasady wojny - powiedział dumnie Leclerc. - Gramy według zasad

wojny. Został dobrze wyszkolony. - Pogodził się z sytuacją. Problem został

rozwiązany.

- Nie możecie zostawić go tam samego. - Avery odezwał się po raz

pierwszy. Mówił stanowczym tonem.

- Znasz Avery'ego, mojego doradcę? - Włączył się Leclerc. Tym razem

nikt nie przyszedł mu z pomocą. Smiley zignorował go.

- Tego człowieka już prawdopodobnie złapali. Tak czy inaczej, to tylko

kwestia godzin.

- Chcecie go tam zostawić, narazić na śmierć! - Avery mówił coraz

background image

odważniej.

- Wyrzekamy się go. To nigdy ładnie nie wygląda. Możemy o nim myśleć,

jakby już go mieli, nie rozumiesz?

- Nie możecie tego zrobić! - krzyczał. -Nie możecie go tam tak sobie

zostawić, dla jakichś nędznych dyplomatycznych powodów.

Teraz Haldane rzucił się z furią na Avery'ego.

- Kto jak kto, ale właśnie ty nie powinieneś narzekać! Chciałeś wiary,

prawda? Chciałeś jedenastego przykazania, które ukoiłoby twoją

niezwykłą duszę! - Pokazał na Smileya i Leclerca. -No to masz: oto prawo,

którego szukałeś. Pogratuluj sobie, znalazłeś je. Wysłaliśmy go, bo

musieliśmy; zostawiamy go, bo musimy. Oto ta dyscyplina, którą tak

podziwiasz. - Zwrócił się do Smileya: - A ty... gardzę tobą. Strzelasz do

nas, a potem modlisz się za umierających. Idź stąd. Jesteśmy technikami, a

nie poetami. Idź stąd!

- Tak - zgodził się Smiley. - Jesteście bardzo dobrymi technikami. Nie ma

w was już krzty bólu. Uczyniliście z techniki sposób na życie... jak

kurwy... technika zastępuje miłość. - Zawahał się. - Małe chorągiewki...

stara wojna odżywająca w nowej. To było właśnie to, prawda? I wreszcie

człowiek... musiało to wam pójść do głowy jak mocne wino. Pociesz się,

Adrian, że to nie wasza sprawka.

216

Wyprostował się i wygłosił oświadczenie:

- Naturalizowany w Wielkiej Brytanii Polak z kryminalną przeszłością

uciekł przez granicę do Niemiec Wschodnich. Nie ma traktatu o

ekstradycji. Niemcy powiedzą, że to szpieg, i pokażą sprzęt; my powiemy,

background image

że to podrzucili, i zwrócimy uwagę, że sprzęt ma już dwadzieścia pięć lat.

Jak rozumiem, przedstawi bajeczkę, że uczęszczał na szkolenia w Co-

ventry. Temu łatwo da się zaprzeczyć: nie ma takich szkoleń. Wniosek jest

taki, że zamierzał uciec z kraju; a my zasugerujemy, że winien był

pieniądze. Utrzymywał jakąś młodą dziewczynę; pracowała w banku. To

się pięknie daje powiązać z przeszłością kryminalną, którą musimy mu

jeszcze dorobić... - Pokiwał do siebie głową.- Jak mówiłem, to nic

przyjemnego. Do tego czasu wszyscy będziemy w Londynie.

- A on będzie nadawał - powiedział Avery - i nikt nie będzie słuchał.

- Wręcz przeciwnie - odparł Smiley. - Oni będą słuchali.

- Control też, prawda? - zapytał Haldane.

- Przestańcie! - krzyknął nagle Avery. - Przestańcie, na litość boską! Jeśli

cokolwiek się liczy, jeśli cokolwiek jest prawdziwe, musimy go teraz

wysłuchać! Ze względu na...

- Na co? - zapytał Haldane drwiąco.

- Na miłość. Tak, na miłość! Nie twoją, Haldane, moją. Smiley ma rację!

Zmusiłeś mnie, żebym to zrobił, żebym go pokochał! W tobie już nie ma

miłości! Przyprowadziłem ci go, trzymałem go w twoim domu, kazałem

mu tańczyć w takt twojej cholernej wojennej muzyki! Jeszcze mu

przygrywałem, ale już nie mam siły. On jest ostatnią ofiarą Piotrusia Pana,

Haldane, ostatnią, ostatnią miłością. A muzyka już się skończyła.

Haldane patrzył na Smileya.

- Gratuluję Controlowi - powiedział. - Podziękuj mu, dobrze? Podziękuj

mu za pomoc, za pomoc techniczną, Smiley; za poparcie, za linę, którą

nam rzucił. I za uprzejme słowa: że kazał ci przynieść nam kwiaty. Jak

miło.

background image

Ale Leclerc zdawał się pod wrażeniem dobitnych słów Smileya.

- Nie wyżywaj się na nim, Adrian. On tylko wykonuje swoją pracę.

Musimy wszyscy wracać do Londynu. Jest ten raport Fieldena...

chciałbym ci go pokazać, Smiley. Przegrupowanie wojsk na Węgrzech,

coś nowego.

- A ja chciałbym to zobaczyć - odparł uprzejmie Smiley.

- On ma rację, Avery - zapewnił gorliwie Leclerc. - Bądź żołnierzem.

Losy wojny; trzymaj się zasad! W tej grze obowiązują zasady wojny.

Smiley, jestem ci winien przeprosiny. I Controlowi chyba też. Obawiałem

się,

217

że stara rywalizacja odżyła. Myliłem się. - Skłonił głowę. - W Londynie

musisz wybrać się ze mną na obiad. Wiem, że mój klub to nie klasa

twojego, ale jest tam całkiem spokojnie. Niezły zestaw. Haldane musi

przyjść. Adrian, zapraszam cię!

Avery ukrył twarz w dłoniach.

- Jest coś jeszcze, o czym chciałbym z tobą porozmawiać, Adrianie;

Smiley, nie będziesz mi miał tego za złe, przecież w zasadzie jesteś

jednym z nas. To kwestia archiwum. System akt bibliotecznych jest

naprawdę przestarzały. Bruce przyszedł z tym do mnie tuż przed odlotem.

Biedna pani Courtney ledwie nadąża. Obawiam się, że odpowiedzią na

zapotrzebowanie będzie większa ilość egzemplarzy... najważniejszy dla

oficera prowadzącego sprawę, kopie do wiadomości. Na rynku pojawiła

się nowa maszyna, tanie fotokopie, trzy i pół pensa za odbitkę, To całkiem

rozsądna cena w dzisiejszych ciężkich czasach... Muszę porozmawiać o

tym z ludźmi... w ministerstwie... wiedzą, co dobre, jak to zobaczą, może...

background image

-przerwał. - Johnson, życzyłbym sobie, żebyś robił mniej hałasu, nadal

działamy w warunkach operacyjnych. - Mówił jak człowiek, który dba o

formy i świadom jest tradycji.

Johnson podszedł do okna. Oparł się o parapet, wyciągnął rękę na

zewnątrz i z charakterystyczną dla siebie dokładnością zaczął zwijać

antenę. W lewej ręce trzymał szpulę. Gdy zebrał już drut, ostrożnie go

nawinął, jak stara baba przędzę. Avery pochlipywał jak dziecko. Nikt nie

zwracał na niego uwagi.

23

Zielona furgonetka sunęła powoli ulicą, przejechała przez plac Dworcowy,

na którym stała sucha fontanna. Na dachu furgonetki mała pętla anteny

obracała się to w jedną, to w drugą stronę, jak ręka wyczuwająca kierunek

wiatru. Z tyłu, dość daleko za nią, jechały dwie ciężarówki. Śnieg wreszcie

przestał padać. Jechały na światłach bocznych, w odstępie dwudziestu

metrów, jedna za drugą, po koleinach zostawionych przez pierwszy wóz.

Kapitan siedział z tyłu furgonetki z mikrofonem, przez który rozmawiał z

kierowcą, obok niego zamyślony sierżant. Kapral skulił się przy

odbiorniku. Patrzył na linię drgającą na małym ekranie i bez ustanku kręcił

tarczką nastrajania.

- Transmisja się urwała - powiedział nagle.

- Ile grup nagrałeś? - zapytał sierżant.

218

- Dwanaście. Bez przerwy sygnał wywoławczy, potem fragment

wiadomości. Chyba nie dostał żadnej odpowiedzi.

- Pięć liter czy cztery?

- Nadal cztery.

background image

- Zakończył emisję?

- Nie.

- Jakiej częstotliwości używał?

- Trzy, sześć, pięć, zero.

- Skanuj w poprzek namiaru. Po dwieście z każdej strony.

- Tam nic nie ma.

- Szukaj dalej - rzucił ostrym tonem sierżant. - Dokładnie w poprzek

pasma. Zmienił kryształek. Nastrajanie zajmie mu parę minut.

Operator zaczął powoli kręcić wielką tarczą, patrząc, jak zielone oko

pośrodku urządzenia otwiera się i zamyka, gdy przechodzi z jednej stacji

do drugiej.

- Jest. Trzy, osiem, siedem, zero. Inny sygnał wywołania, ale ręka ta sama.

Szybszy niż wczoraj; lepszy.

Magnetofon kręcił się monotonnie przy jego łokciu.

- Pracuje, zmieniając kryształki - stwierdził sierżant. - Tak jak to robili

podczas wojny. Ta sama sztuczka. - Zrobiło mu się głupio: starszy

mężczyzna patrzy w swoją przeszłość.

Kapral powoli podniósł głowę.

- To jest to - powiedział. - Zero. Jesteśmy dokładnie nad nim. Obaj

mężczyźni po cichu wysiedli z furgonetki.

- Poczekaj tutaj - polecił sierżant kapralowi - nasłuchuj. Jeśli sygnał się

urwie, nawet na chwilę, powiedz kierowcy, żeby włączył reflektory,

zrozumiałeś?

- Tak jest. - Kapral wyglądał na przestraszonego.

- Jak go stracisz, to szukaj dalej i zamelduj mi.

- Uważajcie - powiedział kapitan, gdy wyszedł z wozu. Sierżant czekał na

background image

niego niecierpliwie; za nim, na nieużytku, stał wysoki budynek.

W oddali, w oparach wilgoci, stały rzędy domków. Nie dochodził stamtąd

żaden dźwięk.

- Jak się nazywa to miejsce? - zapytał kapitan.

- Bloki; mieszkania robotnicze. Jeszcze go nie nazwali.

- Nie, tam z tyłu.

- Nie nazywa się. Proszę za mną- odparł sierżant.

Blade światło paliło się w prawie każdym oknie; sześć pięter. Kamienne

stopnie, pokryte grubą warstwą liści, prowadziły do piwnicy. Sierżant

wszedł pierwszy, oświetlając latarką brudne ściany. Kapitan mało

219

się nie przewrócił. Pierwsze pomieszczenie było obszerne i duszne, z

cegieł pokrytych do połowy niegładzonym tynkiem. W przeciwległej

ścianie była para stalowych drzwi. Na suficie świeciła pojedyncza żarówka

w drucianej obudowie. Sierżant nie zgasił latarki; świecił bez potrzeby po

kątach.

- Czego szukasz? - zapytał kapitan. Stalowe drzwi były zamknięte.

- Znajdź dozorcę - rzucił sierżant. - Szybko.

Kapitan pobiegł po schodach i wrócił ze starym, nieogolonym mężczyzną.

Dozorca zrzędził pod nosem, w ręku trzymał pęk kluczy na łańcuchu.

Niektóre były zardzewiałe.

- Wyłączniki. Dla budynku. Gdzie są? - spytał sierżant.

Stary zaczął grzebać w kluczach. Wepchnął jeden z nich w dziurkę zamka,

ale nie pasował, wypróbował drugi, potem trzeci.

- Szybko, ty durniu! - krzyknął kapitan.

- Nie denerwuj go - powiedział sierżant.

background image

Drzwi się otworzyły. Wpadli w korytarz, świecili latarkami po

wapnowanych ścianach. Dozorca uśmiechnął się i podniósł klucz.

- Jak zwykle, ostatni - mruknął.

Sierżant znalazł to, czego szukał: na ścianie przy drzwiach wisiała kasetka

ze szklaną przykrywką. Kapitan sięgnął do głównej dźwigni, już przesunął

ją do połowy, gdy sierżant brutalnie go odepchnął.

- Nie! Idź na szczyt schodów i sprawdź, czy kierowca miga reflektorami.

- Kto tu dowodzi? - pożalił się kapitan.

- Rób, o co proszę. - Otworzył kasetkę i delikatnie pociągnął za pierwszy

bezpiecznik, mrugając zza okularów w złoconych oprawkach jak

dobroduszny dziadunio. Wyciągnął bezpiecznik, ostrożnie, jakby bał się

wstrząsu elektrycznego, i natychmiast włożył go na miejsce. Popatrzył w

stronę postaci u szczytu schodów; minęła sekunda, kapitan niczego nie

sygnalizował. Na zewnątrz żołnierze stali bez ruchu i obserwowali okna

bloku. Piętro po piętrze światła gasły i znów się zapalały. Sierżant

spróbował po raz kolejny z czwartym bezpiecznikiem i usłyszał

podniecony krzyk z góry.

- Reflektory! Reflektory zgasły.

- No właśnie! Idź i zapytaj kierowcę, które to piętro. Ale bądź cicho.

- I tak nas nie usłyszą przy tym wietrze - odparł zdenerwowany kapitan, a

chwilę później: - Kierowca mówi, że drugie piętro. Światło zgasło na

drugim piętrze i jednocześnie urwało się nadawanie. Znów się zaczęło.

220

- Rozstaw ludzi wokół budynku - polecił sierżant. - I wybierz pięciu, żeby

z nami poszli. On jest na drugim piętrze.

Voposi, po cichu, jak zwierzęta, wysiedli z dwóch ciężarówek z

background image

karabinami w ręku i nierówną tyralierą, wydeptując ścieżkę w cienkiej

pokrywie śniegu, która zamieniała się w błoto, zaczęli iść przed siebie.

Jedni podeszli pod budynek, inni stanęli w pewnej odległości, patrząc

uważnie w okna. Kilku nosiło hełmy i wojskowe płaszcze; jak podczas

wojny. Tu i ówdzie rozległy się łagodne pstryknięcia, gdy wprowadzali

pierwszą kulę do zamka, dźwięk przez chwilę stał się głośniejszy, jak

lekkie postukiwanie gradu, i ucichł.

Leiser odczepił antenę i nawinął ją na szpulę, przykręcił klucz Morse^ do

wieczka, odłożył słuchawki do pudła z częściami i wsunął jedwabną

szmatkę w rękojeść brzytwy.

- Dwadzieścia lat i nadal nie znaleźli lepszego schowka - powiedział

krytycznie, podnosząc brzytwę.

- Po co to robisz? - Siedziała wygodnie na łóżku w koszuli nocnej,

owinięta płaszczem, jak zwykle. - Do kogo mówisz? - zapytała.

- Do nikogo. Nikt nie słuchał.

- Więc po co to robisz? Musiał coś powiedzieć.

- Dla pokoju.

Włożył marynarkę, podszedł do okna i wyjrzał. Na domach leżał śnieg.

Wiatr gniewnie hulał między nimi. Spojrzał na podwórko, na dół, gdzie

czekały jakieś postacie.

- Dla czyjego pokoju? - zapytała.

- Światło wysiadło, kiedy pracowałem, prawda?

- Wysiadło?

- Krótka przerwa, na sekundę czy dwie, jak odcięcie zasilania?

- Tak.

- Zgaś światło jeszcze raz. - Był bardzo spokojny. - Zgaś światło.

background image

- Dlaczego?

- Lubię patrzeć na śnieg.

Zgasiła światło i zaciągnęła poprzecierane zasłony. Na dworze śnieg słał

bladą poświatę pod niebo. Stali w półmroku.

- Powiedziałeś, że będziemy się teraz kochać - pożaliła się.

- Jak masz na imię?

Usłyszał szelest płaszcza przeciwdeszczowego.

- No, jak? - powtórzył szorstkim głosem.

- Anna.

221

- Słuchaj, Anno. - Podszedł do łóżka. - Chcę się z tobą ożenić. Kiedy cię

spotkałem, w tej gospodzie, kiedy zobaczyłem, jak tam siedzisz i słuchasz

płyt, zakochałem się w tobie, rozumiesz? Jestem mechanikiem z

Magdeburga, tak powiedziałem. Słuchasz mnie?

Złapał ją za ramiona i potrząsnął, jakby ją przynaglał.

- Zabierz mnie stąd - powiedziała.

- Tak! Będę się z tobą kochał, zabiorę cię do wszystkich tych miejsc,

0 których marzysz, rozumiesz? - Wskazał plakaty wiszące na ścianach.

-Na wyspy, pod słońce...

- Dlaczego? - wyszeptała.

- Przypomnij sobie. Myślałaś, że będziemy się kochać, ale ja

wyciągnąłem nóż i groziłem ci. Powiedziałem, że jeśli piśniesz słowo, to

cię zabiję tym nożem, jak... mówiłem ci, że zabiłem tego chłopca i że

zabiję ciebie.

- Dlaczego?

- Musiałem posłużyć się radiostacją. Nie miałem dokąd pójść. Więc

background image

poderwałem cię i wykorzystałem. Słuchaj: jeśli będą cię pytać, musisz im

to powiedzieć.

Roześmiała się. Była wystraszona. Niepewna. Leżała na łóżku, na plecach,

zachęcając go, żeby jąwziął, jakby to było to, o co mu chodziło.

- Jeśli będą pytać, pamiętaj, co ci powiedziałem.

- Uczyń mnie szczęśliwą. Kocham cię.

Wyciągnęła ramiona i przyciągnęła jego głowę. Wargi miała zimne

1 wilgotne, cienkie, zęby ostre. Odsunął się, ale wciąż go trzymała.

Natężał słuch, żeby złowić najlżejszy dźwięk wśród wycia wiatru, ale nic

nie było słychać.

- Porozmawiajmy chwilę - powiedział. - Jesteś samotna, Anno? Kogo

masz?

- O co ci chodzi?

- Rodziców, chłopaka. Kogokolwiek. Pokręciła w ciemności głową.

- Tylko ciebie.

- Słuchaj, proszę. Zapniemy teraz twój płaszcz. Najpierw chcę

porozmawiać. Opowiem ci o Londynie. Założę się, że chciałabyś

posłuchać o Londynie. Raz poszedłem na spacer, padało, a nad rzeką

siedział człowiek i rysował w deszczu na chodniku. Dziwactwo! Rysował

kredą na deszczu, a deszcz wszystko zmywał.

- Chodź do mnie. Chodź.

- A wiesz, co rysował? Psy, chałupki i takie sprawy. A ludzie, Anno

-słuchaj! - stali w deszczu i przyglądali mu się.

- Chcę cię. Obejmij mnie. Boję się.

222

- Słuchaj! Wiesz, dlaczego poszedłem na spacer? Chcieli, żebym kochał

background image

się z dziewczyną. Wysłali mnie do Londynu, a ja wolałem pójść na spacer.

Choć było ciemno, widział, że mu się przygląda, ocenia go według

jakiegoś instynktu, którego nie rozumiał.

- Ty też jesteś samotny?

- Tak.

- Dlaczego przyjechałeś?

- To wariaci, ci Anglicy! Ten starszy facet nad Tamizą... oni myślą, że

Tamiza jest największa na świecie, wiesz? A to jest nic! Po prostu mały

brązowy strumyk, w niektórych miejscach prawie można go przeskoczyć!

- Co to? - zapytała nagle. - Znam ten dźwięk! To pistolet, to

odbezpieczanie pistoletu!

Trzymał ją mocno, żeby przestała drżeć.

- To tylko drzwi - powiedział. - Zasuwka w drzwiach. Ten dom jest z

papieru. Jak mogłaś coś usłyszeć na takim wietrze?

Usłyszeli kroki w korytarzu. Przerażona, zaczęła się z nim szamotać,

płaszcz krępował jej ruchy. Gdy weszli, stał przy niej, nóż trzymał jej na

gardle, kciuk na wierzchu, ostrze równolegle do ziemi. Plecy miał

wyprostowane, mała twarz zwrócona ku niej była obojętna i spokojna,

panował nad sobą dzięki wewnętrznej dyscyplinie. Człowiek dba o formy i

świadom jest tradycji.

Wiejski dom stał w ciemności, ślepy i głuchy, nieruchomy na tle

kołyszących się modrzewi i pędzącego nieba.

Zostawili otwartą okiennicę, uderzała teraz o ścianę w porywach burzy.

Śnieg miejscami zbierał się jak popiół, miejscami unosił się w powietrzu.

Odeszli, nie zostawiając za sobą niczego poza śladami opon w

twardniejącym błocie, kawałkiem drutu i bezsennym zawodzeniem

background image

północnego wiatru. __,

- Słuchaj! Wiesz, dlaczego poszedłem na spacer? Chcieli, żebym kochał

się z dziewczyną. Wysłali mnie do Londynu, a ja wolałem pójść na spacer.

Choć było ciemno, widział, że mu się przygląda, ocenia go według

jakiegoś instynktu, którego nie rozumiał.

- Ty też jesteś samotny?

- Tak.

- Dlaczego przyjechałeś?

- To wariaci, ci Anglicy! Ten starszy facet nad Tamizą... oni myślą, że

Tamiza jest największa na świecie, wiesz? A to jest nic! Po prostu mały

brązowy strumyk, w niektórych miejscach prawie można go przeskoczyć!

- Co to? - zapytała nagle. - Znam ten dźwięk! To pistolet, to

odbezpieczanie pistoletu!

Trzymał ją mocno, żeby przestała drżeć.

- To tylko drzwi - powiedział. - Zasuwka w drzwiach. Ten dom jest z

papieru. Jak mogłaś coś usłyszeć na takim wietrze?

Usłyszeli kroki w korytarzu. Przerażona, zaczęła się z nim szamotać,

płaszcz krępował jej ruchy. Gdy weszli, stał przy niej, nóż trzymał jej na

gardle, kciuk na wierzchu, ostrze równolegle do ziemi. Plecy miał

wyprostowane, mała twarz zwrócona ku niej była obojętna i spokojna,

panował nad sobą dzięki wewnętrznej dyscyplinie. Człowiek dba o formy i

świadom jest tradycji.

Wiejski dom stał w ciemności, ślepy i głuchy, nieruchomy na tle

kołyszących się modrzewi i pędzącego nieba.

Zostawili otwartą okiennicę, uderzała teraz o ścianę w porywach burzy.

Śnieg miejscami zbierał się jak popiół, miejscami unosił się w powietrzu.

background image

Odeszli, nie zostawiając za sobą niczego poza śladami opon w

twardniejącym błocie, kawałkiem drutu i bezsennym zawodzeniem

północnego wiatru.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carre John Le Perfekcyjne morderstwo
Le Carre John Uciec z zimna
Bardzo poszukiwany czlowiek John le Carre
John le Carre Druciarz, krawiec, zolnierz, szpieg
John le Carre Smiley 01 Budzenie zmarłych
John Le Carre Budzenie zmarłych
John le Carre Smiley 04 Za późno na wojnę
Wierny ogrodnik John le Carre
John Le Carré Perfekcyjne morderstwo
Carré John le Krawiec z Panamy

więcej podobnych podstron