Rozdział XX.
Mokradła Chestnutpeake, Equestria. Marzec, 1252.
Dzień pierwszy.
Dziwna kompania szła dróżką, wijącą się poprzez bagna. Powietrze wciąż było
chłodne, ale czuć było w nim pierwsze powiewy wiosny. Niebo było niebieskie i piękne,
szybowały pod nim małe chmurki. Promienie słońca odbijały się od wody pobliskiej zatoki
Chestnutpeake.
- Um... Nikolai? - zaczęła Apple Bloom, rozglądając się na wszystkie strony.
- Tak, Apple Blozzom? - odparł gryf.
Apple Bloom spojrzała na gryfa karcącym wzrokiem.
- Nazywam się Apple Bloom, dziobaku. Apple Blossom to moja kuzynka. Pierwsza kuzynka
drugiego stopnia? Czy druga kuzynka pierwszego stopnia. Zawsze zapominam.
- Przepraszam. Czy tylko to chdziałaś powiedzieć?
- Nie. Chciałam spytać, dlaczego wy mówicie z takim śmiesznym akcentem. To znaczy,
wszyscy jesteście gryfami, ale ty i Anna mówicie jakoś dziwnie.
Gryf uśmiechnął się.
- Chdziałem ci zadać to zamo pytanie.
- Że co, chodzi ci o mój akcent? - Apple Bloom uniosła brew. - Mówię jak wszyscy inni!
- Oczywiźcie, oczywiźcie. - Nikolai machnął łapą. - Ale zkąd pochodzisz, mały kudzyku?
- Ponyville. Moje koleżanki też.
- A twoja rodzina? Na przykład twoja kuzynka, Apple Blozzom?
- A, wszędzie jest nas pełno! Podobno pochodzimy gdzieś z gór, ale teraz jesteśmy rozproszeni
po całej Equestrii. I jesteśmy najlepszymi farmerami!
- Ah, widzisz! Mówisz z górzkim akdzentem zwoich przodków, mimo, że jezteś zwykłym
kudzykiem. Ze mną i Anną jezt tak zamo! Pochodzimy z góry Korella’Gryf. Daleka droga,
prawda?
- Nigdy o niej nie słyszałam. - Apple Bloom pokręciła głową. - Ale ja mówię tak samo, jak
wszystkie inne kucyki! Wy gryfy chyba macie pióra w uszach.
- Więc... Nigdy nie złyszałaś o bliźniaczych szczytach Korella’gryf? Barkach Źwiata? Górach,
które unoszą niebo? Dom--
- Nie. Brzmi głupio. I nudnie.
Anna zaśmiała się.
- Widzisz? Mówiłam ci, że kudzyki nie wiedzą nidz o źwiecie. Nie można ich winidź za to, że z
nami walczą, zkoro nawet nie rozumieją, dlaczego wybuchła ta wojna.
Nikolai wzruszył ramionami.
- Więc, mały kudzyku, jak ci zię zdaje, co unosi niebo?
- Nie wiem. Celestia pewnie rzuca jakieś czary, żeby nie spadło.
- Ale ona nie ma piętnaztu tyzięcy lat, a źwiat jezt dużo ztarszy. Jak myźlisz, dzo
podtrzymywało niebo przed nią?
- Nigdy o tym nie myślałam.
- Oczywiźcie, że nie. To Barki Źwiata podtrzymują niebo, od samego jego ztworzenia. Złońce i
kziężyc same wznoszą zię i opadają nad większoźcią naszego źwiata, i tak było nad waszym
domem przed większoźć waszej historii. Chmury też mogą same wędrowadź po niebie. Spójrz
w niebo. Ono żyje. Czy to naturalne piękno nie jezt lepsze od zterylnych, mechanicznych
formadzji, które tworzą wasze uzkrzydlone kucyki? Czy natura nie jezt zwoją najlepszą
opiekunką?
- Może tak, a może nie. Applejack mówiła mi, że jabłka w Lesie Everfree nie są nawet w
połowie tak duże i soczyste, jak nasze. I nie rosną tak szybko, bez opieki ziemnych kucyków--
- Ale zą prawdziwymi jabłkami, ztworzonymi z ziemi i łazki duchów waszych przodków.
- I co z tego?! - krzyknęła Apple Bloom. - Co was to obchodzi?! O to chodzi w tej wojnie? Nie
podobają się wam nasze jabłka, bo - bo co? Są za dobre? To nie ma sensu!
- Nie chodzi o wasze jabłka, mały kudzyku. Chodzi o to, dzo jezt najlepsze dla źwiata.
Ekweztria jezt martwa dla przodków i dla natury. I ta źmierć zię rozszerza.
- Martwa? To najpiękniejszy kraj na świecie! Jak możesz chodzić po naszej ziemi i mówić, że
jest martwa?
Gryf pokręcił głową.
- Ekweztria nie jezt naturalna. Dzały kraj jest pielęgnowany niczym ogród. To nie jezt złuszne.
- A gdyby twój sąsiad miał piękny ogród, to spaliłbyś mu dom, żeby musiał się go pozbyć?
Nastała minuta ciszy.
- Cóż... A gdyby ogród twojego ząziada rozszerzał się i opanowywał twój zad jabłoni,
ziedziałabyź i nidz nie robiła?
Nastała godzina ciszy.
Dzień drugi.
Scootaloo radośnie hasała po drodze. Rozwiązali jej skrzydła - każda uskrzydlona istota
jest w stanie stwierdzić, kiedy druga nie jest w stanie latać. Machała nimi co raz, ciesząc się z
uczucia oporu powietrza. Przez ostatnie tygodnie cały czas rosły; często ją bolały, ale
zgarniały więcej powietrza, niż kiedykolwiek wcześniej. Już niedługo powinna być w stanie
latać - naprawdę latać. Spojrzała w niebo i zamknęła oczy. Wiatr wiał - rozłożyła skrzydła,
aby złapać podmuch. Poczuła, jak waga jej ciała spada znacząco, po czym wyszczerzyła zęby.
- Heh, pamiętam, kiedy ja byłem pisklakiem. - rozległ się głos za jej plecami. - Ale nie licz na
cuda. Latanie jest, na samym początku, trudne jak cholera. Całej swojej siły potrzebujesz, żeby
tylko się unieść w powietrze. Przez pierwsze kilka miesięcy to żadna zabawa. To nie jest nic
łatwego przez pierwszy rok. I wymaga naprawdę dużo ćwiczeń.
Scootaloo zaczerwieniła się i złożyła skrzydła.
- Um... Co? Ja nie--
Rolf zaśmiał się.
- Oh, to nic złego! Żaden dzieciak ze skrzydłami nie może się doczekać, żeby zacząć ich
używać! To tylko znaczy, że czujesz powołanie. Twoi rodzice byliby dumni, gdyby to widzieli.
Scootaloo zmieszała się.
- Um, właściwie--
Rolf przekrzywił głowę z empatią.
- Oh, dzieciaku, to przykre. To przez wojnę? Nie, zapomnij, że pytałem - to nie moja sprawa.
Ale jeśli odeszli do waszej hali przodków, to wycofuję tamto zdanie. Oni cię teraz widzą, i są
dumni. Pamiętaj o tym, dzieciaku.
- My... My nie mamy hali przodków. Nawet nie wiem, co to znaczy.
- Pewnie, że macie. Macie dusze, prawda? Nie mów mi, że nie macie.
- Chyba tak, ale--
- Właśnie. A dusza musi gdzieś iść, kiedy ciało już się do niczego nie nadaje, tak?
- Chyba tak...
- A gdzie indziej chciałaby iść, niż do swoich przodków? Tęsknisz za rodzicami, tak? Pomyśl,
jak dobrze byłoby ich znowu zobaczyć. I twoich dziadków, i pradziadów, i tak dalej. Tysiące
przodków, wszyscy szczęśliwi, że cię widzą. Wszyscy ci mówią, że są z ciebie dumni, a potem
zasiadacie razem do stołu.
- Um... My chyba nie wierzymy w takie rzeczy.
- To co? Gdybym ci powiedział, że nie wierzę w oceany, to coś by to zmieniło? Nigdy ich nie
widziałem.
- Tam jest zatoka. - Scootaloo wskazała kopytem.
- Bez różnicy! Nigdy ich nie widziałem przed tą wycieczką. Przekonaj mnie, że oceany są
prawdziwe.
- O co ci chodzi? Wszyscy wiedzą, że oceany są prawdziwe.
- Wszyscy wiedzą, że hale przodków są prawdziwe.
- Ale... Rzeki muszą gdzieś uchodzić, nie?
- Dusze muszą gdzieś iść, nie?
- Ale... Dusza mogłaby iść gdziekolwiek.
- Rzeka mogłaby uchodzić gdziekolwiek.
- Oceany po prostu mają sens! Gdzie miałaby się zbierać woda? Do dziury? Wtedy ta dziura
stałaby się oceanem!
- Dusze muszą gdzieś iść. Gdzie miałyby iść? Do dziury? Wtedy ta dziura stałaby się halą
przodków.
- Ta rozmowa jest głupia, Rolf. Nie zrobisz ze mnie gryfa, przekonując mnie do tego.
- Twoja strata, dzieciaku. Ja tylko próbuję pomóc.
- Moglibyście nam pomóc, zostawiając nasz kraj w spokoju.
- Nie mówię o tym.
- Ale o to właśnie chodzi, Rolf.
Dzień trzeci.
Sweetie Belle siedziała na grzbiecie Anny. Pozostałe klaczki były praktycznie wolne -
pętał ich tylko jeden węzeł, pełniący funkcje smyczy. Deszcz kropił, ale tak słabo, że ich sierść
prawie nie mokła.
- Um... Anna? - zaczęła Sweetie.
- Tak, Zweet Bell?
- Nie nazywam się tak.
- Wiem. Ale tak jezt ładniej. “Zweetie Belle” znaczy pazywną dziewczynę, prawda? Piękną,
młodą kobietę, która jezt dla każdego złodka. Uległoźć - wobedz tych, którzy na nią nie
zazługują - nie jezt zaszczytną rzeczą. Kobietę powinno zię szanowadź za to, kim jezt, a nie za
to, jak głęboko potrafi zię ukłonić. “Zweet Bell” z kolei, to rękodzieło, które wytwarza piękny
dźwięk. “Zweet Bell” jezt wartoźciowy z powodu tego, czym jest. “Sweetie Belle” zaź jezt
wartoźciowa, bo tłumi w zobie to, kim jezt, żeby zadowalać innych.
- Ale ja nazywam się Sweetie Belle.
- A ja nazywam zię Anaztazja. Ale przedztawiam zię jako Anna, bo moje imię jezt trudne dla
gryfów pochodzących zpoza mojego miazta. Staram zię znaleźć balanz pomiędzy tym, kim
jeztem, a kogo chcę pokazywać źwiatu. Jezteźmy, kim jezteźmy, Zweet Bell, ale możemy
wybrać, dzo pokazujemy źwiatu.
- To jest głupie, Anno. Jestem Sweetie Belle. Nie zostanę “Sweet Bell” tylko dlatego, że komuś
bardziej podoba się brzmienie tego imienia.
- Życie jezt balanzowaniem między zwoim wnętrzem i zewnętrzną powłoką.
- Wcale nie. Moja siostra mówi, że w życiu chodzi o akceptowanie tego, kim się jest. Jestem
Sweetie Belle i nigdy nie będę kimś innym. Nie wiem jeszcze dokładnie, co znaczy być Sweetie
Belle, ale jak tylko dostanę swój znaczek, nie będę nikim innym, tylko Sweetie Belle.
Anna zaśmiała się.
- Nie widzisz ironii w dzałym tym “akceptowaniu tego, kim jezteź”, tylko dlatego, że inny
kudzyk, a nie ja, ci to powiedział?
- Co to jest ta cała ironia? Czy to ten owoc? Nie, to chyba--
- Owodz to aronia, ale--
- No, nieważne, w każdym razie, Rarity jest bardzo mądra i wcale bym się nie zmartwiła,
gdybym była taka jak ona.
- Wiesz, Zweet Bell, myźlałam to zamo o zwojej zioztrze.
- Ona też była żołnierzem?
- Nie. - Anna zaśmiała się. - W żadnym wypadku. Była jubilerem, jak mój ojciedz.
- Niemożliwe! Moja jest projektantką mody. To prawie to samo!
- Faktycznie. A ty chcesz bydź taka, jak ona?
Sweetie rozmarzyła się.
- Dokładnie taka jak ona.
- Ze mną było tak zamo. Była pełna wdzięku. Taka piękna. Noziła importowane, pawie pióra,
złote obrączki, a taka dziewczyna jak ja mogła tylko marzyć, żeby bydź do niej podobną.
- Tak... Jest taka elegancka...
- Tak. Ale w końdzu uźwiadomiłam zobie, że nie chcę dzałymi godzinami tyradź przy lupie.
To bardzo fruztrująca pradza. Wolałam używać mięźni. Więdz zoztałam stolarzem. Bardzo
podobała mi zię ta pradza. Ale w końdzu moja zioztra zachorowała i umarła, a ja muziałam
rzudzić zwoją pradzę i przejądź rodzinny biznez. - wzruszyła ramionami. - Przodkowie mają
czazem przewrotne poczucie humoru.
- A jak trafiłaś do armii?
- Zaciągnęłam zię, kiedy tylko zaczęła zię wojna. Pochodzę z odważnej rodziny. Moi
przodkowie dodzeniają szacunek wobedz rodziny, ale najbardziej przychylnie patrzą na tych,
którzy przelewają zwoją krew za Króla. No, i było to dobrą wymówką, żeby oddadź zklep
mojemu młodszemu bratu. Mam nadzieję, że doztanę działkę w Ekwestrii, kiedy wojna zię
zkończy, a wtedy nie będę muziała robidź więcej obrączek.
Cóż może bydź bardziej zaszczytnego od pielęgnowania ziemi, która zoztała oddana
przodkom po ponad tyziądzleciu?
Sweetie rozejrzała się nerwowo.
- Um... Może niezabijanie kucyków i nieodbieranie im ich ziemi? Dla mnie to brzmi bardziej
zaszczytnie. Wiesz, ta działka, której chcesz... Ona do kogoś należy. Kto daje ci prawo, żeby ją
im zabierać?
- Cóż, oztatecznie dzała ziemia należy do przodków.
- To mi wygląda na zwykłą wymówkę. Tak samo jak z twoim zaciągnięciem się do armii.
Wygląda mi na to, że gryfy mówią “przodkowie tego chcą”, kiedy tak naprawdę one same
czegoś chcą.
Anna uśmiechnęła się szeroko.
- Właźnie odnalazłaź klucz do serdza gryfa, mój mały kudzyku. Jesteź całkiem byztra.
Przodkowie iztnieją - tak jak twoja zioztra - ale ich głoz jest bardziej zubtelny. Czazem trudno
jezt odróżnić ich głoz od naszego właznego. Wielu zię myli. Widziałam wiele walk, których
obaj uczeztnidzy twierdzili, że przodkowie wymagają od nich czegoź, czego oni sami nie chcą
robidź - a co jezt czymź, dzo zrobiłby tylko chciwy głupiedz. Dlatego mamy królów - oni
wiedzą najlepiej, czego chcą przodkowie.
- A co, jeśli ich wcale nie obchodzą wasi przodkowie?
- Jakiego króla mogłoby nie obchodzidź, czego chcą przodkowie?
- Złego króla. Na przykład--
- Mam więdz nadzieję, że nigdy nie będziemy mieli złego króla. - ucięła Anna.
Poranek dnia czwartego.
Słońce grzało - naprawdę grzało, po raz pierwszy od kilku miesięcy. Scootaloo szła
dróżką, pogwizdując. Apple Bloom szła obok niej. Obie były rozwiązane. Sweetie Belle, wciąż
skrępowana, jechała radośnie na grzbiecie Nikolaia, śpiewając piosenkę do melodii Scootaloo.
Nagle Nikolai zatrzymał się, po czym przemówił karcącym tonem.
- Nie źpiewajcie tej piosenki. Ona jezt zła. Podróżujemy razem i mamy nadzieję na szczęźliwe
rozwiązanie naszej zytuacji. Źpiewanie piozenki o wojnie jezt nie na miejzcu.
- Ona nie jest zła! - zawołała żółta klaczka. - Sweetie nie pisze złych piosenek! To piosenka o
kucykach, które pracują razem, żeby ratować swoje rodziny. To nie jest złe.
- Chwila. Ona ją napisała? - Rolf odezwał się z niedowierzaniem. Zwrócił się do Sweetie. - Ty
napisałaś La Chevaillaise?
Sweetie kiwnęła głową.
- Chyba coś kręcisz. Jesteś zwykłym dzieciakiem, którego złapaliśmy w zwykłym miasteczku.
- Napisałam dużo piosenek. No... Może kilka. Derpy nawet powiedziała, że chce wydać
książkę z nimi.
- Znasz Szarą Klacz. Osobiźcie. - Anna wtrąciła się, prawie bezbarwnym tonem. - I napiźałaź
znane propagandowe pieźni. I oczekujesz, że w to uwierzymy.
- No, pewnie, że tak! - odezwała się Scootaloo. - To znaczy, wszystkie znamy Derpy. Znamy ją
od zawsze. Była naszą listonoszką, jeszcze w Ponyville. Chodziłiśmy do szkoły z jej córką. No,
ale tylko Sweetie pisze piosenki.
- Napizałaź La Chevaillaize. - głos Anny wyraźnie się zmienił. - I znasz Szarą Klacz. Jak
blizko jezteźcie?
- Ona chyba kocha mojego brata! - wyrwała się Apple Bloom. - I zawsze jest dla nas bardzo
miła. Nawet pozwoliła nam zostać przy armii, mimo, że nie pozwoliła żadnym innym
źrebakom!
- Wierzysz im, Nikolai?
- W iztocie, wierzę. To zgadza zię ze wszyztkim, dzo do tej pory mówiły. - gryf powiedział
zimnym tonem. - Gdyby były wyztarczająco inteligentne, żeby uztalić wzpólną werzję
kłamztw, z pewnoźcią nie mówiłyby nam takich rzeczy. Rozumiesz, że to zmienia naszą
zytuację.
- Chwila, co--
- Tak.
Nagle Anna rzuciła się i złapała Scootaloo. W tym samym czasie, Rolf przygwoździł Apple
Bloom do ziemi.
- Zwiążcie je. - powiedział Nikolai. Nie musiał. Rolf wyciągał już liny.
- Przepraszam za tą nagłą zmianę w naszych reladzjach, moje małe kudzyki. - powiedziała
Anna. - Ale jezteźcie warte dużo, dużo więcej, niż myźleliźmy.
Popołudnie dnia czwartego.
Grupa szła dalej, przerażone klaczki w milczeniu, gryfy pogrążone w dyskusji.
- Tak, ale mówię ci, Rolf, nie możemy po proztu powiedzieć kudzykom, że mamy
dziewczynki. Znajdą naz, zabiją, a je zabiorą.
- Nie odważyliby się. - odparł Rolf. - Trzymamy je jako zakładniczki. Jeśli spróbują jakichś
sztuczek, one zginą. Mówię wam, powinniśmy wysłać im wiadomość razem z ciałem tej
żółtej. Będą wiedzieli, że mamy pozostałe. Kucyki będą chciały odzyskać białą, powinniśmy im
pokazać, że nie żartujemy.
Nikolai pokręcił głową.
- Tak, ale ty nie rozumiesz Szarej Klaczy. Ona kocha na zabój, ale jezt okrutna, gdy zię
wźcieknie. A one zą dla niej jak rodzina, tak? Jeźli zabijemy jedną, to ona wpadnie w szał i
poźwięci wszyztkie, żeby zię na naz zemźcić. Ale będzie wzpółpracowadź, dopóki będzie
myźlała, że odzyzka je wszyztkie.
Scootaloo spojrzała smutnym wzrokiem na Rolfa i Nikolaia, po czym opuściła wzrok.
Anna kiwnęła głową.
- Tak. Ale podchodzimy do tego ze złej ztrony. Powinniźmy przedoztadź zię do wyzwolonych
regionów. Możemy wymienidź pancerze i miecze za jedzenie, one i tak zą bezwartoźciowe w
porównaniu z dziewczynkami. Potem powinniźmy oddadź je armii.
Zoztaniemy wynagrodzeni.
Cień przeleciał po ziemi. Scootaloo przekrzywiła głowę.
- Tak. - zaczął Nikolai. - Ale rzecz w tym, że jezteźmy dezerterami, a ja jeztem ofidzerem i
szlachcicem. Armia będzie wiedziała, że uciekliźmy z przegranej bitwy, zwłaszcza, gdy
wrócimy bez pancerzy i mieczy. Zabiorą dziewczynki, a naz publicznie ztracą jako
dezerterów, na co, nawiazem mówiąc, zazługujemy.
Kolejny cień pojawił się na ziemi. Scootaloo uniosła głowę. Nic nie zobaczyła.
- Tak, ale będą chcieli pochwalidź zię, że zchwytali kudzyki drogie Szarej Klaczy, a jeźli to
zrobią, to pojawią zię pytania, w jaki zpozób to zrobili, a nie będą mogli na nie odpowiedzieć,
jeźli naz zabiją.
Kolejny cień. Tym razem Scootaloo zobaczyła coś. I wytrzeszczyła oczy.
- Tak. - odezwał się Rolf. - Ale nie będą się chwalić, że Gryfonia złapała kilka źrebaków, bo po
co? My próbujemy wyzwolić Equestrię, a porywanie dzieciaków to chyba nie jest najlepszy
sposób, żeby przekonać do siebie kucyki.
- Um, przepraszam... - wtrąciła się Scootaloo. - Ale... Skoro jesteśmy takie ważne... To czy nie
powinniśmy iść szybciej?
- Co?
- No bo... Szliśmy wolno, bo wiedzieliście, że nasza armia się nie ruszy. Bo czeka na konwój.
- Tak.
- Ale skoro myślicie, że Derpy zrobi wszystko, żeby nas odzyskać, to czy nie będzie nas szukać?
W końcu musi się domyslić, że nie zginęłyśmy w pożarze. A nic nie stoi jej na przeszkodzie,
żeby rozesłała zwiadowców. I oni mogą nas znaleźć w każdej chwili. Scootaloo spojrzała w
niebo i uśmiechnęła się.
- Na oziem pokoleń, ona ma radzję. - Nikolai przyłożył łapę do czoła. - Byliźmy tadzy głupi.
Szybko, pozbądźcie zię wszyztkiego i ładujcie dziewczynki na grzbiety. Muzimy lecieć,
zanim--
Nagle rozległo się trzepotanie skrzydeł, a w tej samej chwili usłyszał odgłos lanc przebijających
ciała. Na prawo i lewo od Nikolaia, Anna i Rolf upadli martwi na ziemię; z ich piersi sterczały
włócznie. Ostatnim, co zobaczył, były dwa rozmazane, kolorowe kształty. Podmuch wiatru
zmusił go do zamknięcia oczu. Natychmiast po tym poczuł, jak coś uderza go w bok. Biała
klaczka spadła z jego grzbietu. On sam przetoczył się po ziemi, aż w końcu wylądował na
grzbiecie. Wykrzywił twarz. Spróbował wstać. Nie mógł. Coś przyciskało go do ziemi.
Otworzył oczy.
Z góry patrzyła na niego szara, zezowata klacz. Trzymała kopyto na jego piersi.
- Nie. Chyba już na to za późno. - rzuciła głową na bok. Rozległo się chrobotanie metalu, a
spod jej płaszcza wysunęła się lanca. Jej ostrze wylądowało na jego gardle. Nikolai przełknął
ślinę. Nawet ten drobny ruch krtani wystarczył, żeby włócznia przebiła skórę.
- Ja tylko--
- Nie chcę tego słuchać. - przerwała mu klacz.
Po czym pchnęła.