MARION LENNOX
Miłość
czyni cuda
- 1 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W następnym wcieleniu doktor Beth Sanderson wcale nie chciałaby
zostać lekarką! Zamykając drzwi gabinetu, z zazdrością myślała o zawodach,
które gwarantują wolne weekendy, regularne przerwy na herbatę i czas na
lunch!
- Zwłaszcza chwilę wytchnienia w porze lunchu - powiedziała półgłosem,
odczuwając doskwierający głód.
Od wczoraj nie miała nic w ustach. Wieczorem nie zdążyła zjeść kolacji,
a teraz... teraz Micky Edgar, syn miejscowego farmera, przycupnął na ścieżce
przed jej domem, tuląc do siebie psa.
- Pani doktor, Buster skaleczył łapę - jęknął, patrząc na młodą lekarkę z
ufnością.
Choć początkowo mieszkańcy wyspy mieli nieco oporów w stosunku do
kobiety lekarza, szybko polubili spokojną, zielonooką dziewczynę. Micky nie
był więc wyjątkiem. Chociaż Beth miała dwadzieścia siedem lat, a on dopiero
dwanaście, czasem myślał skrycie, że jest ona kobietą, którą chętnie by poślubił.
Podobały mu się jej brązowe, sięgające ramion włosy, serdeczny uśmiech i spo-
sób, w jaki śmiała się z rzeczy, których większość dorosłych wcale nie uznałaby
za zabawne. Teraz jednak chłopcu nie było do śmiechu.
- Niech go pani obejrzy - prosił płaczliwie. - Ta łapa wygląda okropnie.
- Och, Micky... - Beth pochyliła się nad psem. - Wiesz, że leczę ludzi, a
nie zwierzęta. Czy nie można z tym poczekać? Wieczorem ma przyjechać nowy
weterynarz.
Pomyślała o tym z ulgą. Lecząc mieszkańców Illilawy, miała mnóstwo
pracy, a od wyjazdu weterynarza zwracano się do niej nawet z takimi
problemami, jak to, że kury nie niosą jajek.
- Chyba nie możemy czekać - powiedział Micky, unosząc łapę Bustera.
R S
- 2 -
Była zraniona niemal do kości. Beth uklękła i delikatnie pogłaskała psa,
który wpatrywał się w nią ślepiami przepełnionymi bólem.
- O Boże - szepnęła. - Jak to się stało?
- Wpadł w sidła, które mój tata zastawił na króliki - wyjaśnił Micky
łamiącym się głosem. - Zginął jakiś tydzień temu. Szukałem go po całej wyspie,
aż wreszcie dzisiaj Fred Hastings znalazł go na swoim polu i przyniósł do nas.
Beth nachmurzyła się, oglądając wychudzone zwierzę.
- To znaczy, że twój tata zastawił sidła na cudzym terenie?
- Nie, nic podobnego - szybko zaprzeczył Micky, pocierając oczy brudną
piąstką. - Fred nie pozwoliłby tego robić. Mamy wygon po drugiej stronie.
Buster musiał ciągnąć sidła aż stamtąd...
Beth wzięła psa na kolana i bezradnie oglądała ranę. Buster zupełnie
opadł z sił, była więc pełna obaw, czy można czekać, ale cóż mogła zrobić?
Najlepiej byłoby natychmiast uśpić biedaka, pomyślała ponuro, ale w tej
samej chwili duże brązowe ślepia spojrzały na nią błagalnie i pies poruszył
ogonem.
- Micky, nowy weterynarz przyleci wieczorem - powtórzyła niezbyt
pewnym tonem.
Czy wzbudzanie w chłopcu nadziei nie było okrucieństwem? Zerknęła na
zegarek. Samolot powinien już wylądować. Może weterynarz jest na wyspie?
Znów spojrzała na rozharataną łapę. Nic nie zdziała bez środka znieczulającego,
a nie wie nawet, jaką dawkę należy zastosować dla tak wycieńczonego
zwierzęcia.
- Położymy go u mnie w domu i zaczekamy - zaproponowała bezradnie. -
Czy on coś jadł?
- Wypił trochę wody - powiedział Micky zdławionym głosem. - Nawet
nie ma siły jeść... Czy weterynarz naprawdę przyleci? Tata mówi, że miał być u
nas już w zeszłym tygodniu, a ciągle go nie ma.
- Wiem - zachmurzyła się Beth.
R S
- 3 -
Otrzymali telegram z informacją, że doktor Ewan Thomas spóźni się z
ważnych powodów. Mieszkańcy wyspy czekali na weterynarza od wielu
miesięcy, kiedy to poprzedni nieoczekiwanie wyjechał. Dotychczas Illilawa
miała przykre doświadczenia z weterynarzami, ale kto wie, może doktor
Thomas jest zupełnie inny? W każdym razie jako fachowiec chyba lepiej niż ona
zajmie się chorym psem.
Ponownie zerknęła na zegarek, a potem spojrzała w niebo. Od rana była
ładna jesienna pogoda, ale teraz napływały ciemne burzowe chmury i zerwał się
silny wiatr.
- Czy widziałeś samolot? - zapytała.
Samolot z Melbourne obsługiwał trzy wyspy w Cieśninie Bassa i często
się spóźniał. Jeśli te chmury pojawiły się przed planowanym startem z sąsiedniej
wyspy, to prawdopodobnie wstrzymano lot i doktor Thomas nie przyleci, dopóki
burza nie ucichnie.
- Przelatywał akurat wtedy, gdy tu szedłem - odpowiedział bez
entuzjazmu. - Słyszałem lądowanie.
- Wobec tego doktor Thomas może już być w drodze do nas - ucieszyła
się. - Zadzwonię na lotnisko do Jake'a.
- Założę się, że ten weterynarz wcale nie przyleciał - szepnął Micky
załamującym się głosem. - Oni albo wcale nie przylatują, albo... żaden z nich
pożytek. Ten ostatni stale pił. Mój tata powiedział, że on nie odróżniał nawet
krowich cycków od ogona. Jeśli pani nie pomoże Busterowi, to on zdechnie.
- Uspokój się, Micky - powiedziała, kładąc rękę na ramieniu chłopca. -
Doktor Thomas na pewno jest innym człowiekiem.
Jake, pracownik lotniska, do którego zadzwoniła, potwierdził jej
przypuszczenia.
- Tak, pani doktor, już tu jest, ale jeśli tak pani zależy, żeby jak
najszybciej dotarł, proszę po niego przyjechać. Ja nie mogę opuścić lotniska -
usprawiedliwiał się. - Czekamy na jacht z kontynentu. Już dawno powinien
R S
- 4 -
przypłynąć. Szukają go samoloty. Niedługo chyba odwołają akcję, bo przecież
to niemożliwe, żeby ktokolwiek był na morzu przy tak silnym wietrze. Dopóki
samoloty krążą, nie mogę się stąd ruszyć. Później mogę przywieźć doktora.
- Zaraz po niego przyjadę - odpowiedziała Beth z namysłem, spoglądając
na Micky'ego, który układał Bustera na stercie starych ręczników. -
Potrzebujemy go jak najszybciej, jeśli... - zawahała się - jest kompetentny. Jak
pan to widzi, Jake?
- Trudno powiedzieć. Wydaje się mądrzejszy od poprzedniego.
Przynajmniej na razie jest trzeźwy.
- W porządku, Jake - powiedziała znużonym głosem. - Zaraz tam będę.
Niech pan tylko dopilnuje, żeby się nie upił, zanim dojadę.
Kwadrans później Beth zatrzymała samochód przed terminalem lotniska i
rozejrzała się wkoło. W pobliżu budynku nie dostrzegła nikogo. Ściemniało się i
wiał porywisty, zimny wiatr. Pogoda na wyspie zmieniała się tak szybko, że
trudno ją było przewidzieć. Beth dygotała w cienkiej bawełnianej sukience.
Powinna wziąć chociaż sweter, ale wyruszyła w pośpiechu, martwiąc się o
Bustera.
Jake porządkował tekturowe pudła w kącie magazynu, ale widząc
wchodzącą lekarkę, wyprostował się i uśmiechnął.
- Witam, pani doktor. Zaraz lżej się robi na duszy na widok takiej
dziewczyny. Pani tata byłby dumny z takiej córy...
- Uznałby, że jestem niemądra - przerwała mu szorstko. - Z pewnością by
mnie odesłał do domu po sweter.
Zaledwie dwa miesiące upłynęły od śmierci ojca i wciąż odczuwała
dotkliwy ból po jego stracie.
- To prawda, okropna dziś pogoda - przyznał Jake. - Mam nadzieję, że
znaleźli tych ludzi na jachcie. To młode małżeństwo z niemowlakiem.
Wypłynęli z kontynentu dwa dni temu i wszelki słuch o nich zaginął.
R S
- 5 -
Beth wzdrygnęła się. Wody wokół Illilawy zawsze były zdradliwe. Mały
jacht praktycznie nie miał szans podczas sztormu.
- Czy jeszcze ich szukają? - spytała.
- Odwołali akcję z nastaniem zmroku - mruknął Jake. - Samoloty nie
mogą latać w taką pogodę. Poczekam jeszcze z pół godziny i zwijam interes.
Właściwie mogłem zaoszczędzić pani przyjazdu.
- Chcę się jak najprędzej zobaczyć z weterynarzem - wyjaśniła,
rozglądając się wkoło. - Gdzie on się podziewa?
- Poszedł na spacer. Ledwo zdążył zamienić ze mną kilka słów.
- Niemożliwe! - Wsunęła ręce do kieszeni sukienki. - Spacer w taką
pogodę? Czy on jest normalny?
- Nie może być normalny, skoro przyjął pracę u nas - powiedział Jake z
naciskiem. - Pani przyjechała tu ze względu na ojca. Kto przy zdrowych
zmysłach zostawiłby wygodną posadkę na lądzie, żeby przyjechać do takiej
dziury?
- Pan przecież tu mieszka - żachnęła się. Uśmiechnął się szeroko.
- To tylko potwierdza regułę. Już od małego uważano mnie za szaleńca.
Roześmiała się, potrząsając głową.
- Czy ten weterynarz sprawia wrażenie, że choć trochę odciąży mnie w
pracy? - zmieniła temat. - Nie znam się na weterynarii i niedobrze mi się robi na
samą myśl o leczeniu trzody.
- Cóż... jak już powiedziałem, na razie jest trzeźwy. Czegóż więcej można
żądać?
- Marzy mi się lekarz z prawdziwego zdarzenia - oświadczyła Beth z
rezygnacją. - Dość już mam niekompetentnych przybyszy, którzy traktują wyspę
jako schronienie przed światem. Jeśli ten człowiek okaże się pijakiem,
szaleńcem lub...
- Lub kim?
R S
- 6 -
Odwróciła się błyskawicznie w kierunku, skąd dobiegł ją nieznajomy
głos. Uderzenia wiatru w blaszane ściany budynku zagłuszyły kroki
nadchodzącego.
Ewan Thomas był ubrany stosownie do pogody. Wyblakła skórzana
kurtka z podniesionym kołnierzem chroniła szczupłą sylwetkę przed
niesprzyjającą pogodą. Gdy stał tak oparty o futrynę drzwi, kpiąco patrząc na
dziewczynę i Jake'a, uderzyła ją obojętność, z jaką się w nią wpatrywał.
Zupełnie jakby znali się od dawna.
Był od niej wyższy i nieco starszy. Ogorzała twarz o delikatnych rysach
sprawiała wrażenie poważnej, znaczonej życiem, co zdumiewało u człowieka,
który mógł mieć niewiele ponad trzydziestkę. Czarne włosy potęgowały zacię-
tość twarzy. Przed czym ucieka aż tutaj? - pomyślała machinalnie.
- Więc kim jestem? - powtórzył pytanie, patrząc na nią wyzywająco. -
Pijak, wariat i jeszcze kto?
- Przepraszam - uśmiechnęła się z wysiłkiem, podchodząc do niego. - Pan
zapewne nazywa się Thomas. Witamy na wyspie. Jestem doktor Sanderson.
Beth Sanderson.
- Sądziłem, że będę tu jedynym weterynarzem - odparł lodowatym tonem
Ewan Thomas.
- Pani doktor leczy ludzi - wtrącił Jake. - Przyjechała po pana, bo ja nie
mogę się stąd ruszyć.
- Miło z pani strony - uciął krótko, uśmiechając się ironicznie. - To dowód
wyjątkowej odwagi... wyjeżdżać po pijanego.
- Nie spodziewałam się zastać pana w takim stanie - powiedziała,
rumieniąc się.
- Wiedziała, że jest pan trzeźwy - zapewnił Jake. - Kazała mi pilnować
pana w tym względzie, dopóki się tu nie zjawi - zachichotał, najwyraźniej
rozbawiony zmieszaniem Beth. - No i spisałem się na medal. Nie poczęstowa-
łem pani gościa nawet piwem, pani doktor.
R S
- 7 -
Była zła, ale uśmiech nie schodził z jej twarzy. Stojący przed nią
mężczyzna wyglądał na znajomego. Gdzie mogła go widzieć? Te głęboko
osadzone piwne oczy, szerokie usta, mocno zarysowane kości policzkowe... Z
pewnością gdzieś go spotkała.
Nie, chyba się myli. Ewan wzruszył ramionami, jakby chciał dać jej do
zrozumienia, że na niczym mu nie zależy, po czym odwrócił się, żeby wziąć
stojące obok drzwi walizki.
- Cóż, jeśli nie mogę się spodziewać poczęstunku tutaj, to pewnie pani
zabierze mnie gdzieś, gdzie będę mógł spokojnie wypić piwo - rzucił zimno. -
Jestem gotów. Jedźmy, doktor Sanderson.
Milczeli, idąc do samochodu. Niefortunny początek współpracy, myślała,
pomagając mu ulokować bagaże. A to pech! Nawet jeśli Thomas pozostanie na
wyspie tylko do najbliższego lotu do Melbourne, przecież go potrzebuje. Buster
nie wyliże się bez jego pomocy. Trzeba znaleźć jakiś sposób porozumienia się.
- Doktorze, jest mi naprawdę przykro. Ma pan prawo czuć się urażony
tym, co powiedziałam - odezwała się, gdy wsiedli do samochodu. - Oczywiście
nie przypuszczałam, że będzie pan pijany. Mieliśmy... mieliśmy pecha z dwoma
poprzednimi weterynarzami, tym bardziej zależało mieszkańcom, żeby tym
razem przyjechał ktoś inny, godny zaufania. Postąpiliśmy podle, rozmawiając w
ten sposób o panu.
Ewan milczał, aż zaczęła wątpić, czy w ogóle słyszał, co powiedziała. Na
zewnątrz ściemniło się i deszcz stukał o szyby.
- Przyjmuję przeprosiny - powiedział wreszcie, ale jego głos nie wyrażał
żadnych uczuć.
Beth nachmurzyła się. Co gnębi tego człowieka? - zastanawiała się mimo
woli.
- Będziemy sąsiadami - mówiła dalej. - Pana dom stoi obok mojego, na
cyplu, niedaleko osady. Miejscowe władze wyposażyły go we wszystkie
niezbędne rzeczy.
R S
- 8 -
- Oprócz piwa w lodówce - zakpił.
- Znajdzie się też piwo - zapewniła skwapliwie, chociaż postanowienie, że
będzie miła, zaczynało słabnąć. - Mówiłam przecież, rozmawialiśmy o
poprzednich weterynarzach, a nie o panu.
- Niemniej podświadomie doszukuje się pani u mnie ich wad - rzucił z
zaciętym wyrazem twarzy.
- Ci, którzy decydują się na przyjazd na wyspę, zawsze mają ku temu
jakiś powód - próbowała łagodzić sytuację. - Często są to ludzie, którym się nie
ułożyło na kontynencie.
- A dlaczego pani tu mieszka?
- Przyjechałam do ojca - wykrztusiła, zaskoczona pytaniem.
- Mam uwierzyć, że to jedyny powód?
- Och, na miłość boską! - straciła cierpliwość. - Przecież pan także mógł
tu przyjechać z wielu powodów! Czy jest pan słynnym malarzem poszukującym
ciekawych pejzaży, czy po prostu człowiekiem stroniącym od ludzi, to mnie nie
obchodzi! Jeśli tylko będzie pan rzetelnie pracował, reszta nie ma znaczenia.
Ale na pewno będzie nam znacznie łatwiej współpracować, jeśli zdobędzie się
pan na choć trochę uprzejmości - odparowała.
- O to nie musi się pani obawiać - powiedział chłodno.
- Unika pan zawierania przyjaźni, prawda?
- Tak.
Beth próbowała się skoncentrować na prowadzeniu samochodu, ale
ciekawość wzięła górę.
- Czy mogę spytać dlaczego?
Spojrzał na nią z taką irytacją, że aż zadrżała. Poczuła w sercu chłód i
przejmujący żal. Od śmierci ojca czuła się samotna. Mieszkańcy wyspy
traktowali ją jak kogoś z zewnątrz, nawet młodzi mężczyźni widzieli w niej
tylko panią doktor, a nie atrakcyjną kobietę.
R S
- 9 -
Z rozrzewnieniem wspominała przyjaciół ze studiów, ale tamte czasy
wydawały się jej bardzo odległe. Teraz ten gbur wyraźnie dawał do
zrozumienia, że nie potrzebuje niczyjej przyjaźni.
Zreflektował się, bo nagle złagodniał. Miał przyjemny głos, mówił z
lekkim walijskim akcentem.
- Przyjechałem tutaj, bo potrzebuję samotności. Chcę odpocząć od ludzi.
- Sprawia pan wrażenie nieszczęśliwego - zauważyła.
Zapadło długie milczenie.
Beth uświadomiła sobie, że posunęła się za daleko. Zapewne Ewan
Thomas nie odezwie się do niej już do końca swojego pobytu na wyspie,
pomyślała przerażona.
- Czy ludzie panią uszczęśliwiają, doktor Sanderson? - zapytał
nieoczekiwanie.
- Zdarza się, że tak - przyznała, myśląc o ojcu i nagle poczuła łzy
napływające do oczu. - Raczej... kiedyś się zdarzało.
- Więc to już przeszłość - stwierdził szorstko, wyczuwając jej rozżalenie. -
I ból jest spotęgowany tym, że pozwoliła sobie pani na zaangażowanie, prawda?
- Może było warto - odparła, nie dając się sprowokować. - Życie bez
miłości byłoby ponure.
Nie rozmawiali więcej. Nierówna nawierzchnia drogi tonęła w strugach
deszczu, więc Beth jechała ostrożnie. Jej samochód miał napęd na cztery koła,
jak wszystkie pojazdy na wyspie, a jednak musiała uważać. Jechali wzdłuż skal-
nego urwiska w zachodniej części wyspy i szybka jazda groziła katastrofą.
Nie potrafiła się skoncentrować, fizyczna obecność Ewana Thomasa
odbierała jej pewność siebie. Odniosła wrażenie, że wciąż na nią patrzy.
Dlaczego tyle mu o sobie powiedziała? Ujawniając swoje najskrytsze
uczucia, niczego nie wskóra. Wcale nie chciał przyjaźni, pragnął tylko spokoju.
Znów ogarnęło ją uczucie przemożnej samotności, z trudem
powstrzymywała się od płaczu. Żeby zająć myśli czymś innym, zerknęła w
R S
- 10 -
stronę mrocznego oceanu. W oddali ledwo widoczny pomarańczowy błysk
rozproszył na chwilę ciemność. W pierwszej chwili pomyślała, że to wyobraźnia
podsuwa jej jakieś majaki. Zdjęła nogę z pedału gazu i zwolniła. Jednak tym
razem nic nie było widać.
- O co chodzi? - zdziwił się Ewan.
- Zdawało mi się, że widzę jakiś błysk na morzu... Odwrócił się i
popatrzył w ciemność.
- Nic nie widać - powiedział.
Skinęła głową, próbując skoncentrować się na prowadzeniu. Po chwili
jednak zatrzymała samochód, bo przypomniała sobie o zaginionym jachcie.
- Muszę sprawdzić. Nie pojadę dalej, zanim się nie przekonam, co to było
- oświadczyła wysiadając.
Zacinał deszcz i dął silny wiatr, aż zaparło jej dech.
- Pani jest szalona - rozzłościł się Thomas. - Oprócz morza i sztormu nic
tam nie ma.
- Jeśli pan ma rację, to najwyżej zmoknę bez potrzeby - ucięła ze złością.
- Ale jeśli na skałach znajduje się łódź w potrzasku, to tylko my możemy
pomóc. Wiem, że pana nie obchodzą inni, ale mnie - wręcz przeciwnie.
Wyjęła z bagażnika niezbędne przedmioty. Jej samochód spełniał na
wyspie rolę karetki pogotowia, więc był zaopatrzony w sprzęt pierwszej
pomocy. Woziła nawet dużą lampę na wypadek, gdyby coś się stało po
zapadnięciu zmroku. Wytaszczyła ją teraz i ugięła się pod jej ciężarem.
- Ja poniosę - Thomas zaofiarował swą pomoc, wyjmując jej z ręki
reflektor.
- Zmoknie pan - ostrzegła.
- Mniej niż pani. - Popatrzył krytycznie na jej sukienkę. - Nie ma pani
płaszcza?
R S
- 11 -
- Nie. I nie chcę pańskiego - dodała szybko, uprzedzając zamiar Ewana. -
I tak jestem już przemoczona. Niedaleko stąd biegnie ścieżka, po której można
zejść na plażę.
- Lepiej będzie, jeśli przymocuję reflektor gdzieś tu, na urwisku -
zaproponował.
- Gdyby tam znalazła się łódź, z pewnością utkwiłaby w dolnej części
stromizny - powiedziała Beth. - W taką pogodę nie uda się dojść na tyle blisko,
żeby dokładnie zobaczyć morze.
- Czyli trzeba zejść na sam dół?
- Tak. - Beth chwyciła sznur i zatrzasnęła drzwi samochodu. - Ruszamy.
- Na pewno widziała pani błysk światła? - zapytał takim tonem, jakby
zupełnie zwątpił w jej rozsądek.
- Nie, nie jestem pewna - przyznała. - Ale nie mogę tego wykluczyć, a
wiem, że na morzu zaginął jacht. To wystarczający powód, żeby sprawdzić -
rzuciła, zbiegając ścieżką w dół.
R S
- 12 -
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez kilkanaście minut schodzili stromą skalną ścieżką. Wreszcie dotarli
na piaszczystą plażę, zwykle szeroką, ale teraz przypływ niemal całkowicie ją
zalał.
Umocowali reflektor na statywie, kierując światło w stronę morza. Z
początku nie zauważyli nic niezwykłego. Beth drżącymi rękoma zaczęła
przesuwać jasny strumień we wszystkich kierunkach, zataczając szerokie pół-
kola od morza po skalne urwisko.
- Ja to zrobię - rzucił zniecierpliwiony Ewan.
Chwycił ją za ramiona i odsunął, po czym sam zaczął metodyczne
poszukiwania, z ogromną precyzją badając ciemności.
Nawet przy silnym reflektorze, ulewny deszcz niemal do zera ograniczał
widoczność. Beth osłaniała oczy przed strugami deszczu i wytężała wzrok
wzdłuż białej smugi światła, ale prócz skał i wody nic nie widziała. Chociaż
Ewan uznał całe zdarzenie za twór jej wyobraźni, szukał skrupulatnie,
przeczesując całą zatokę. Na próżno. Aż w pewnej chwili...
On też to zauważył. Zanim zdołała krzyknąć, światło wróciło z powrotem
do punktu, który dopiero co badało i zatrzymało się.
Jacht zaklinował się między dwoma występami skalnymi. Był
przechylony, woda wdzierała się na pokład. Beth z przerażeniem patrzyła, jak
atakuje go jedna fala za drugą, przelewając przez pokład potoki wody i
rozbijając je o skały. Z trudem dostrzegła dwie postacie, desperacko trzymające
się burty. Gdy światło zatrzymało się na nich, jedna uniosła rękę w niemym
geście, po czym znów chwyciła szybko za krawędź łodzi.
- O Boże - jęknął Ewan, po raz pierwszy bez śladu chłodu i wrogości w
głosie.
Ogarnęło go przerażenie nie mniejsze niż Beth, chociaż ona może bardziej
uświadamiała sobie grozę sytuacji. Wychowała się w podobnych okolicach. Jej
R S
- 13 -
ojciec przez całe życie pracował jako latarnik na wyspach tak odległych od
świata jak Illilawa. Przyglądała się uwięzionemu jachtowi, myśląc intensywnie
nad sposobami ratunku.
- Powinien się tam utrzymać - powiedziała niepewnie. - Skała, w którą
uderzył, daje mu oparcie. Chyba zdążymy sprowadzić pomoc! - krzyknęła,
odwracając się w stronę ścieżki.
Ewan chwycił ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
- Co chcesz zrobić?! - zawołał.
- Wezwę pomoc przez radio. Mam w samochodzie nadajnik. Chłopcy
sprowadzą z portu łódź ratunkową.
- Na jakiej częstotliwości pracuje ten aparat?
- Jest nastawiony. Wystarczy podnieść mikrofon i mówić. Ale ja...
- Ja dotrę tam szybciej - rzucił już w biegu. - Gdzie mają przyjechać?
- Do Zatoki Cartera. Od strony południowej.
Po zniknięciu Ewana Beth wpatrywała się w morze. Ile czasu zajmie
sprowadzenie łodzi ratunkowej? Ewan dotrze na szczyt urwiska nie wcześniej
niż za pięć minut. Spuszczenie łodzi na wodę potrwa kolejne dziesięć minut, a
zanim przypłynie do zatoki, minie sporo czasu.
Czy rozbitkowie, desperacko trzymający się burty, wytrwają tak długo?
Muszą. Zaczęła znów przesuwać reflektor, wytężając wzrok. Dwie
postacie wciąż tkwiły na pokładzie, walcząc z żywiołem. Odwróciła głowę w
stronę ścieżki, ale Ewan już zniknął. Gdy ponownie spojrzała na jacht, serce jej
zamarło. Nie był już bezpiecznie zaklinowany pomiędzy skałami. Ześlizgnął się
bezgłośnie w przód, aż zarył dziobem w wodę. W ciągu kilku sekund
rozbitkowie pochylili się i zniknęli z pola widzenia.
Przez chwilę sądziła, że zginęli bezpowrotnie. Wytężała wzrok aż do
bólu. Dziób łodzi był całkowicie zanurzony, ale rufa wystawała ponad falami.
Jakimś cudem ludzie znów się ukazali. Znikali pod powierzchnią za każdym
razem, gdy uderzały w nich rozkołysane fale, po czym się wynurzali.
R S
- 14 -
Nie wytrwają długo. To tylko kwestia minut, nim żywioł ich pochłonie.
Gorączkowo zerknęła na zegarek i przerażona zamknęła oczy. Do właściwego
przypływu pozostało jeszcze tylko pół godziny. Fale będą się wzmagały, a wy-
czerpani ludzie zatoną. Patrzyła. To cud, że jeszcze nie zginęli.
Ewan mógł być w połowie drogi. Zastanawiała się, czy widział, co się
stało, ale było to niemożliwe. Przecież nie miał latarki. Na pewno nie patrzył na
morze, śpiesząc się, by jak najszybciej sprowadzić pomoc. Była zdana na własne
siły.
Spojrzała na linę, którą trzymała w ręku. Czy zdoła...? Pływała dobrze, ale
w taką pogodę?
Ludzie na jachcie nie mają szans, jeśli im nie pomoże. Trzeba coś zrobić,
i to szybko, bo inaczej niechybnie utoną! Związała dwie liny, rozglądając się
jednocześnie za czymś, do czego mogłaby przywiązać koniec sznura. Nie
opodal leżała duża drewniana kłoda.
Nie wahała się już. Podbiegła do kloca i zawiązała pętlę, ocierając
naskórek o chropowatą korę. Nie czuła bólu.
Lina będzie trzymać, bo jeden koniec kłody wrył się w piasek i tkwił
mocno w podłożu. Myśl o tym napełniała ją nadzieją. Ściągnęła przemoczoną
sukienkę, zrzuciła buty i zrobiła kolejną pętlę, opasując się nią w talii.
Jeszcze nigdy nie pływała w tak rozszalałym oceanie. Gdyby miała czas
na zastanowienie się, uznałaby to za szaleństwo. Po uderzeniu pierwszej fali
omal nie zrezygnowała. Siła wody pozbawiła ją tchu, zanim jednak nadeszła
kolejna, powiodła wzrokiem wzdłuż linii światła i dostrzegła zarys rufy jachtu,
wciąż jeszcze widocznego na powierzchni. Postacie rozbitków chwiały się,
przewieszone przez burtę. Ta scena dodała jej sił. Zaczerpnęła powietrza i
zanurzyła się w kolejną falę. Musi do nich dobrnąć!
Ale chociaż wkładała w to wszystkie siły, dopłynięcie do łodzi wydawało
się niemożliwe. Woda znosiła ją w różne strony, tylko nie tam, gdzie chciała
R S
- 15 -
dotrzeć. Nurkowała głęboko, żeby uniknąć uderzenia kolejnych fal, ale żywioł
był bezlitosny, spychał ją wciąż do tyłu, oddalając od rozbitków.
Już od dziecka pływała doskonale i teraz starała się wykorzystać
wszystkie umiejętności poruszania się w wodzie. Brakowało jej tylko sił. Boże,
dopomóż, modliła się w duchu. Pozwól mi dotrzeć do łodzi. Spraw, żeby ci
ludzie przeżyli.
Nagle porwała ją fala i rzuciła na skałę. Beth zaczęła się dławić, gdy jakaś
siła zepchnęła ją pod wodę. Kiedy się wynurzyła, okazało się, że zaledwie parę
metrów dzieli ją od jachtu. Trzykrotne nurkowanie, jeszcze jedna próba, kolejny
oddech i... chwyciła pod wodą burtę.
Ostatkiem sił opłynęła łódź, chcąc się dostać do rufy w nadziei, że
tamtych dwoje jeszcze żyje. Wyciągnęła rękę i dotknęła czegoś miękkiego, co
poruszyło się konwulsyjnie i ścisnęło jej dłoń.
W ciemności z trudem dostrzegła kobietę. Była zbyt wyczerpana, by dać
jakikolwiek znak. Ledwo trzymała się na nogach, z trudem stawiała opór
wodzie, ale wciąż jeszcze walczyła o przetrwanie. Obok niej znajdował się męż-
czyzna. Jedną ręką trzymał się łodzi, drugą tulił przemoczone zawiniątko.
- Długo mam czekać, aż mnie wciągniecie na pokład?! - wrzasnęła,
przekrzykując huk żywiołu.
Żadne z nich jednak nie zareagowało.
Nie byli w stanie działać. Łódź, której się trzymali, otarła się jedną stroną
o skałę i przez chwilę Beth myślała, że ześlizną się na dno. Jeśli nie wyprowadzi
tych dwojga na brzeg, zatoną wszyscy. Trzeba jak najszybciej przywiązać linę
do jachtu. Tylko w ten sposób mogą się uratować. Zrobiła pętlę, ale jej
przymocowanie okazało się problemem. Oblewające łódź fale uniemożliwiały
dotarcie do miejsca, w którym znajdował się odpowiedni zaczep. Wreszcie
udało się.
- W porządku! - krzyknęła. - Jedyną szansą dla nas jest przesuwanie się
wzdłuż liny aż do plaży. Jeśli dostaniemy się tam przed zatonięciem jachtu,
R S
- 16 -
przeżyjemy! - Beth z trudem łapała oddech między kolejnymi zalewającymi ją
potokami wody.
Rozbitkowie nie reagowali. Jeśli teraz wrócisz, ocalisz własne życie,
przemknęło jej przez myśl, ale szybko odrzuciła tę pokusę, zła na siebie, że coś
takiego przyszło jej do głowy. Musi ich jakoś nakłonić, żeby wreszcie ruszyli.
Do tego czasu Ewan zapewne wrócił na plażę.
Ewan Thomas... Świadomość jego obecności na drugim końcu liny
napełniła ją dziwną otuchą. Dlaczego? Przecież ledwo go znała, a to, czego
zdążyła się o nim dowiedzieć, nie nastrajało optymistycznie.
Wiedziała, że jest silny. Emanował nie tylko siłą ciała, ale i charakteru.
Jeśli stoi na plaży, widząc z dala tych nieszczęśników, na pewno znajdzie
sposób, by wykrzesać z nich resztki sił. Pomoże im pokonać ostatnie metry...
On tam już jest, na pewno. Czeka, aż ona doholuje tych dwoje i sama
wyjdzie na brzeg. Ta myśl przemogła w niej wszelki opór. Siłą oderwała ręce
kobiety od burty, kładąc jej dłoń na linie.
- Pani pierwsza! Ruszać się! - krzyknęła. - Musimy się śpieszyć!
Przerażona kobieta obejrzała się na mężczyznę, zaczęła jednak przesuwać
się wzdłuż liny, powoli, niepewnie, w kierunku odległej plaży.
- Teraz pan! - rozkazała Beth, ale mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy,
nie ruszając się z miejsca.
Z ogromnym wysiłkiem uniósł węzełek i wtedy oniemiała, widząc w nim
niemowlę.
Przez ułamek sekundy miała kompletną pustkę w głowie. Co teraz?
Przecież on nie da rady przesuwać się, trzymając linę jedną ręką! Wypuści
dziecko. I tak ledwo je trzymał. Instynktownie wyciągnęła rękę i chwyciła zawi-
niątko.
- Niech pan idzie! - wrzasnęła. - Ja niosę dziecko! Szybko!
Sprzeciwił się słabym gestem, ale widocznie zrozumiał, że sam nie jest w
stanie przenieść maleństwa i zaczął się przesuwać naprzód.
R S
- 17 -
Co ja mam począć? - myślała gorączkowo.
Trzymała się burty tylko jedną ręką. Kolejna fala wpadła z hukiem,
przewracając ją na pokład. Muszę coś zrobić, bo inaczej zginę razem z
dzieckiem!
Niemowlę było owinięte w coś w rodzaju szalika. Czy jeszcze żyje?
Nagle poruszyło się, jakby w odpowiedzi na jej wątpliwości.
Z trudem zawiązała sobie szal na szyi tak, że dziecko zwisało na jej piersi
w czymś w rodzaju kokonu. Nie miała pojęcia, jaki jest stan niemowlaka, ale nic
więcej i tak nie mogła dla niego zrobić. Na razie tkwiła wciąż przy jachcie,
sądząc, że może uda się przetrwać do czasu pojawienia się łodzi ratunkowej.
Nagle poczuła, że jacht znów się przechyla, szybko więc pozbyła się
wątpliwości. Musi natychmiast ruszyć w stronę plaży!
Wzięła głęboki oddech i zaczęła się przesuwać wzdłuż liny. W dłoniach
czuła piekący ból, ale nie mogła rozluźnić uchwytu. Dławiąc się, sunęła
naprzód.
Oddychaj, maleństwo - szeptała w duchu, czując, jak zawiniątko dotyka
jej ciała. Czy to wyobraźnia, czy naprawdę czuła słabe bicie małego serduszka?
To dodało jej sił, pozwoliło zapomnieć o bólu.
Czas dłużył się niemiłosiernie. Jak to się stało, że tyle już przepłynęła?
Przed nią zamajaczył drobny punkcik - światło reflektora na plaży. Poczuła
przypływ nadziei.
Ale plaża była jeszcze daleko. Dziecko hamowało swobodę ruchów,
bolały ją ręce, zapierało jej dech w piersiach. Przykro mi, maleństwo, ale nie
dam rady, myślała załamana. Nagle fala uderzyła ją w twarz. Beth zakrztusiła
się i jedną ręką puściła linę.
W tej samej chwili nadeszła pomoc. Ktoś chwycił jej ciało, a osłabłą rękę
odnalazł pod wodą i pewnie umieścił z powrotem na linie.
- Musisz płynąć! Dalej, dalej! Do brzegu jest jeszcze tylko kilkanaście
metrów.
R S
- 18 -
Mimo skrajnego wyczerpania rozpoznała głos Ewana. Poczuła obok
siebie silne męskie ciało. Popychał ją do przodu.
- Jestem za tobą! - krzyczał. - Dasz radę, Beth, musisz!
Nie mogę - przemknęło jej przez głowę, ale nie wypowiedziała tych słów.
- Dalej, Beth, szybciej, przesuwaj ręce. Jeszcze raz. Nie ustawaj!
To niepojęte, skąd brał siłę na przekrzykiwanie huczącego żywiołu, ale
ten krzyk ją mobilizował.
Kolejna fala popchnęła ją tak daleko, że poczuła piasek pod stopami.
Następna by ją przewróciła, ale Ewan chwycił ją w ramiona, skutecznie
osłaniając przed rozszalałym żywiołem.
Dziecko... Nawet teraz, gdy stanęła już na upragnionym lądzie, drżącymi
rękoma wciąż podtrzymywała zwisający tobołek.
- Tu jest niemowlę - wybełkotała, bo jej słowa były już tylko urywanym,
dławiącym kaszlem.
Ewan zrozumiał. Gdy zmagała się z węzłem, próbując zdjąć zawiniątko,
odciągnął jej ręce i pomógł uwolnić się od balastu. Przyklęknął obok i ściągnął
szal z maleństwa, które nie dawało znaku życia.
Gdzieś z oddali, jak przez mgłę, usłyszała łkanie kobiety. Próbowała
uklęknąć, ale kolana odmówiły jej posłuszeństwa.
- Czy ono... czy jeszcze żyje? - wykrztusiła.
- Tętno jest wyczuwalne.
Beth usiadła, a Ewan położył jej dziecko na kolanach, chcąc je zbadać.
Wokół wciąż huczały fale, ale teraz nie zważali na to.
Wyciągnęła się na piasku, wiedząc, że z braku sił i tak nie może pomóc.
Wszystko zależało od Thomasa. Oczyścił dziecku drogi oddechowe. Jej też
zbierało się na wymioty na wspomnienie wody, ale zdołała się opanować.
Tymczasem Ewan podniósł dziecko i zaczął mu robić sztuczne oddychanie
metodą usta-usta.
R S
- 19 -
Huk morza zdawał się ustępować. Beth usiadła i z niepokojem
przypatrywała się niemowlęciu. Ustało także łkanie matki, która zapewne zdała
sobie sprawę, że kolejne minuty walki o życie dziecka są w rękach Ewana i nie
należy mu przeszkadzać. Fale podpływały, żłobiąc piasek w misterne wzory
wokół miejsca, gdzie siedziała Beth, bezgłośnie modląc się.
Nagle maleństwo poruszyło się lekko, a w chwilę później usłyszeli słabe
kwilenie.
- Już wszystko w porządku - usłyszała kojący głos.
Ewan podszedł do majaczących w ciemnościach postaci. Widziała, jak
pochyla się nad kobietą, podając jej dziecko. Potem wrócił do Beth, żeby ją
przenieść wyżej, dalej od fal.
- Już po wszystkim - powtórzył, obejmując ją mocno. - Wszyscy są
bezpieczni. Dzięki tobie nie doszło do tragedii.
Przytulił ją na chwilę, a potem posadził na piasku i trzymał mocno,
próbując w ten sposób powstrzymać drżenie jej ciała.
- Ja...
- Nic nie mów. Nie trzeba. Nawet dziecko nie ucierpiało poważnie, trzeba
mu tylko zapewnić ciepło. Rodzice są w szoku i cierpią na hipotermię, ale ich
życiu nic nie zagraża.
- Powinnam sprawdzić...
- Zrobiłem wszystko, co było można. Teraz musimy czekać...
W chwilę później na plaży rozbłysły światełka latarek i pojawili się
ludzie. Ewan nie ruszył się z miejsca, trzymał Beth w objęciach, siedząc dawał
wskazówki i odpowiadał na pytania. Wreszcie dziewczyna przestała dygotać,
rozgrzała się.
- Może utrzymaliby się na jachcie do czasu przypłynięcia łodzi
ratunkowej - szepnęła, spoglądając na morze.
R S
- 20 -
- Jacht zatonął pięć minut temu - poinformował zaskakująco łagodnym
głosem. - Lina przerwała się w chwilę po naszym wyjściu z wody. Gdyby nie
twój wyczyn... - urwał, bo wzruszenie nie pozwalało mu dalej mówić.
Ostrożnie uwolniła się z objęć Ewana, chociaż najchętniej trwałaby tak
przez całą noc, czując jego ciepło i siłę. Dramatyczne wydarzenia zbliżyły ich.
Wydało się jej naturalne, że zaczęli sobie mówić po imieniu.
Ocknęła się. Była przecież jedynym lekarzem na wyspie, wzywały ją
obowiązki.
Uwolnił ją, gdy próbowała wstać. Zaskoczona zauważyła, że on też
niechętnie wypuszcza ją z ramion. Przecież przeżył niemal taki sam szok, jak ja,
pomyślała. Niezły początek pobytu na wyspie.
W tej samej chwili uświadomiła sobie coś więcej: gdyby nie dotarł do niej
na czas, nie przeżyłaby. Straciła szanse w chwili, kiedy puściła linę. Zatonęłaby
bez jego pomocy, to oczywiste.
- Dziękuję - szepnęła. - Uratowałeś mi życie.
- W porównaniu z twoim, mój udział w tym wszystkim nic nie znaczy -
odparł. - Gdzieś ty się nauczyła tak pływać i supłać węzły? Obawiałem się, że
lina opasująca twoją talię może się w każdej chwili rozwiązać.
- Mój ojciec chyba by zmartwychwstał, żeby mnie zgromić, gdyby moje
supły zawiodły - zmusiła się do uśmiechu.
Tymczasem plaża wzdłuż zatoki zaroiła się ludźmi. Mieszkańcy Illilawy
chcieli zobaczyć rozbitków i bohaterów.
- Wiadomość nadana przez radio trafiła do pubu, bo tam najłatwiej było
zwołać chłopaków do łodzi ratunkowej - wyjaśnił Matt Hannah, miejscowy
farmer i zarazem szef ochotniczej ochrony wybrzeża.
Podszedł do Beth z ciepłym kocem. Przyjęła go z wdzięcznością, chociaż
był już mokry od siekącego ciągle deszczu.
- Trzeba jak najszybciej zabrać rozbitków z plaży - poleciła, trzęsąc się z
zimna. - W przeciwnym razie hipotermia nasili się.
R S
- 21 -
- Za chwilę będą nosze - zakomunikował Matt. - Enid na wszelki
wypadek otworzyła szpital. Czy tam ich zanieść?
- Tak. Trzeba zrobić dziecku rentgen płuc.
- Czy będzie pani w stanie się tym zająć, pani doktor? - zapytał,
spoglądając z niepokojem na jej bladą twarz. - Coś mi się wydaje, że dość się
dziś pani napracowała.
- Mogę pomóc - zaofiarował się Ewan, podchodząc do rozmawiających. -
Prześwietlam zwierzęta, powinienem więc uporać się i z ludźmi.
- Ach, więc to pan jest tym nowym weterynarzem - ucieszył się Matt,
podając mu rękę. - Witamy na wyspie. Trzeba przyznać, że na początek
przeszedł pan przez istne piekło. Kiedy już cała wrzawa ucichnie, zgotujemy
panu bardziej godziwe powitanie.
- Nie trzeba... - odrzekł Ewan niepewnym głosem.
- Trudno się dziwić, że dzisiaj nie uśmiecha się panu zabawa, chociaż
kieliszek rumu dobrze by panu zrobił po tych wszystkich przejściach. Oboje
spisaliście się na medal. Sam nie zdobyłbym się chyba na ściągnięcie tych ludzi
z jachtu...
Beth nie słuchała już tych wywodów. Podeszła do niefortunnych żeglarzy.
Siedzieli skuleni na piasku, owinięci kocami.
- Opuścimy teraz plażę - powiedziała, klękając obok nich. - Czy macie
jakieś poważne rany?
- Moje ręce... - płakała kobieta, przyciskając do piersi niemowlę
opatulone w koc, jakby wciąż się obawiała, że je straci. - Nie mam siły wstać,
ale żyjemy. Nie mogę... wprost nie mogę w to uwierzyć.
Mężczyzna uścisnął rękę Beth.
- To wszystko dzięki pani.
- Musicie jak najszybciej znaleźć się w ciepłym i suchym pomieszczeniu -
oświadczyła, dając znak ludziom przy noszach.
R S
- 22 -
- Ja... dam radę, mogę iść sam - odezwał się mężczyzna, słaniając się z
wyczerpania. - Nie potrzebuję...
- Trzeba iść pod górę - przerwała mu Beth. - Poza tym naszym
pracownikom pogotowia przyda się trochę praktyki. Godzinami ćwiczą na
manekinach. Teraz muszą się zająć autentycznymi ofiarami, to znaczy...
pacjentami - poprawiła się.
Na plaży zapanował pogodny nastrój, wszyscy się odprężyli. Mieszkańcy
Illilawy często byli świadkami tragedii rozgrywających się u wybrzeży wyspy,
cieszyli się więc, że tym razem udało się uniknąć nieszczęścia.
- A co z panią, pani doktor? - zapytał jeden z noszowych. - Matt kazał
nam zabrać nosze dla trzech osób.
- Mnie nie są potrzebne - zapewniła Beth.
Nogi miała jak z waty, ale nie poddawała się wyczerpaniu.
- Ja poniosę doktor Sanderson - usłyszała nagle za sobą głos Ewana.
Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, porwał ją na ręce i
przycisnął do siebie.
- Puść mnie - sprzeciwiała się. - Pójdę sama.
Ale opór na nic się nie zdał, bo mężczyzna mocno trzymał ją w
ramionach. W jego objęciach zapomniała o przykrych wydarzeniach. Skąd takie
pozytywne odczucia? - dziwiła się sama sobie.
- Tylko mnie nie upuść - powiedziała wyraźnie zażenowana.
Ewan zatrzymał się i przyjrzał się jej uważnie.
- Nie bój się - szepnął i szybko ruszył w stronę urwiska.
R S
- 23 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Kolejne pół godziny upłynęło w niebywałym zamęcie. Małżeństwo z
jachtu umieszczono w szpitalu. Beth zajęła się nimi, chociaż sama była
osłabiona. Siostra Enid mogła wykonać tylko proste zabiegi. Oprócz Beth nikt
nie potrafił ich zbadać.
Najbardziej martwił ją stan dziecka. Było nieprzytomne, kiedy wyciągnęli
je z wody. Teraz należało sprawdzić, czy nie wystąpił obrzęk płuc.
Dziecko było rzeczywiście maleńkie.
- Ma sześć tygodni - powiedziała matka, kiedy Beth pochyliła się nad
łóżeczkiem. - Mąż umówił się z klientem w naszym domku letniskowym,
chcieliśmy tam spędzić kilka dni. Zgodnie z planem mieliśmy jutro dopłynąć.
Ale...
- Ale namówiłem Robyn, żeby najpierw opłynąć wyspę - przyznał
mężczyzna, który właśnie wycierał się i jęczał za każdym razem, gdy dotknął
ręcznikiem skaleczeń. - Zabawiliśmy w zatoce dłużej, niż zamierzaliśmy, a
wczoraj w ogóle nie było wiatru, więc jacht stał w miejscu. Mały silnik z
niewielką ilością paliwa nie pozwoliłby przepłynąć całej drogi powrotnej. A
potem zerwał się wiatr i rozszalał sztorm. Próbowałem dotrzeć do przystani,
ale... wiadomo, co się stało.
- Nie mogliście wezwać pomocy przez radio? - spytała Beth.
- Radio jest zepsute. Oddałem je do naprawy, ale nie zdążyli zrobić. Nie
chciałem czekać. Ja... teraz wiem, że postąpiłem nierozsądnie.
Nie da się ukryć, że postąpił pan głupio, pomyślała, delikatnie przewijając
dziecko obolałymi rękoma. Enid włożyła do łóżeczka pled elektryczny, a
grzejnik w sali nastawiła na maksimum. Beth zależało, żeby mały pacjent
porządnie się rozgrzał, zanim zacznie go badać.
R S
- 24 -
- Miałeś dużo szczęścia - szepnęła do śpiącego malca. Przykryła go
kołderką i wyszła z sali. Prześwietlenie trzeba było odłożyć do czasu, kiedy
unormuje się temperatura dziecka.
Ewan czekał na nią w poczekalni. Prosiła, żeby poszedł do domu, ale nie
słuchał jej.
- Nie ruszę się stąd, dopóki ty tu jesteś - odparł stanowczo. - Rozumiem,
że masz obowiązki, ale powinnaś też pomyśleć o sobie. Musisz się położyć.
Odwiozę cię do domu - zaproponował.
- Pójdę sama, przecież to blisko - powiedziała znużonym głosem. -
Zresztą na razie muszę zostać. Aparat rentgenowski jest w pokoju, który nie
zdążył się jeszcze nagrzać. Enid pomoże mi prześwietlić małego. Nie ma po-
trzeby, żebyś tu siedział.
- Czy Enid jest pielęgniarką? - zapytał.
- Tak.
- Wobec tego może cię przez jakiś czas zastąpić. Odprowadzę cię do
domu. Weźmiesz prysznic i przebierzesz się. Przecież byłaś całkiem
przemoczona!
- Założyłam suche ubranie - protestowała. Uniósł brwi z
niedowierzaniem.
- Widzę - odparł kpiąco. - Założyłaś biały fartuch, skutecznie
przykrywający mokre rzeczy. Ciekaw jestem, co masz pod spodem: mokrą
sukienkę, czy mokrą bieliznę?
Roześmiała się, spoglądając na niego i zarumieniła się. Przyglądał się jej
przenikliwie i zrozumiała, że nie uda się go oszukać. Rzeczywiście miała na
sobie mokrą bieliznę.
- Przecież ty też... - powiedziała buntowniczo, ale szybko urwała, bo
spostrzegła, że Ewan założył już suche spodnie i ciepły gruby sweter.
R S
- 25 -
- Byłem w korzystniejszej sytuacji - uśmiechnął się, widząc jej
zdziwienie. - Miałem walizkę ze swoimi rzeczami w twoim samochodzie. Kiedy
zajmowałaś się pacjentami, szybko się przebrałem.
- Szczęściarz z ciebie - zakpiła.
Dobry humor szybko się ulotnił. Bolały ją ręce i wciąż jeszcze była
przemarznięta do szpiku kości.
- Idziemy - oświadczył stanowczo, otwierając drzwi, przez które wpadł
ostry podmuch wiatru. - Szybko!
Zawahała się, ale po chwili skinęła głową. Czuła, że musi się natychmiast
ogrzać, bo inaczej chorzy w ogóle nie będą mieli z niej pożytku. Skuliła się pod
naporem wiatru, który wtargnął do środka.
- Czy mam cię zanieść? - zapytał łagodnie, ale Beth zaprzeczyła ruchem
głowy.
- Dam sobie radę.
W natłoku zdarzeń zupełnie zapomniała o Mickym i jego psie.
Dom był nie oświetlony. Ewan zapalił latarkę, kiedy otwierała drzwi.
Micky spał na podłodze przy drzwiach. Nawet we śnie na jego twarzy
dostrzegła pełen bólu grymas.
Westchnęła przerażona. Jak mogła o nim zapomnieć? Uklękła przy
chłopcu i wzięła go za ręce. Poruszył się i otworzył oczy, ale nie mógł się
zorientować w sytuacji. Po chwili jednak przypomniał sobie...
- Buster - szepnął przerażony i odwrócił się.
Pies jeszcze żył. Kiedy Micky dotknął go, poruszył się lekko, machając
ogonem, ale widać było, że jest bardzo słaby. Beth szybko zwróciła się do
Ewana i wyjaśniła mu, co się stało.
Nim skończyła, Ewan wziął psa na ręce i dokładnie obejrzał.
- I pomyśleć, że przyjechałem na tę wyspę, żeby odpocząć - powiedział
sucho, nie przestając go badać. - W co ja się wpakowałem?
R S
- 26 -
- Czy pan jest... Czy naprawdę jest pan weterynarzem? - zapytał Micky
drżącym głosem.
- Naprawdę - zapewnił Ewan, spoglądając na chłopca.
- I nie jest pan pijany?
Beth wstrzymała oddech i przestraszona popatrzyła na Thomasa.
Spodziewała się wybuchu złości, ale ku jej zdumieniu nic takiego nie nastąpiło.
Ewan się tylko roześmiał.
- Nie jestem pijany - odpowiedział łagodnie - chociaż ta przeklęta wyspa
może mnie jeszcze doprowadzić do nałogu. - Znów skoncentrował się na psie. -
Micky, Buster jest bardzo poważnie chory. Nie mogę uratować zranionej łapy.
Czy będziesz go nadal kochał, jeśli zostaną mu tylko trzy łapy? - zapytał
poważnie.
- A nie da się jej wyleczyć? - Micky z trudem powstrzymywał się od
płaczu.
- Niestety. Czujesz ten zapach zgnilizny? To gangrena. Łapa jest już
martwa. Infekcja rozprzestrzenia się na całe ciało. Bustera można uratować
tylko odejmując mu chorą łapę.
- Mój dziadek ma tylko jedną nogę - oświadczył dzielnie chłopiec. - I daje
sobie radę.
- Pies też sobie poradzi - powiedział Ewan - chociaż na razie nic ci
jeszcze nie mogę przyrzec. Jeżeli przeżyje operację, będzie biegał, polował i
zostanie twoim najwierniejszym przyjacielem. Teraz trzeba go szybko
zoperować, bo infekcja wciąż się rozszerza.
- Dobrze - zgodził się Micky. - Zależy mi tylko na tym, żeby wyzdrowiał.
- Potarł oczy i nagle jego dziecięca twarz przybrała wyraz zakłopotania. - Tylko
że ja... mam za mało pieniędzy na taki zabieg.
Beth wstrzymała oddech. Rodzice chłopca z trudem wiązali koniec z
końcem, utrzymując się z małego gospodarstwa. Na pewno nie stać ich na
leczenie psa, ale nie chciała o tym mówić w jego obecności.
R S
- 27 -
Ewan zrobił poważną minę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
- Możemy zawrzeć układ - zaproponował. - Zróbmy handel wymienny.
Czy mógłbyś mi sprzedać sidła, które zastawia twój tata?
Micky nachmurzył się.
- Jak to... wszystkie?
- Co do jednego. To jest moja cena za pełną opiekę weterynaryjną.
- Ja... To są wnyki mojego ojca.
- Zadzwoń wobec tego do domu i zapytaj o zgodę. Czy on wie, gdzie
jesteś?
- Chyba nie - powiedział chłopiec, zwieszając głowę. - Dzwonił telefon,
ktoś nawet podchodził do drzwi. To pewnie tata mnie szukał, ale się nie
odezwałem, bo kazałby mi wracać do domu.
- Wobec tego natychmiast zadzwoń do niego - nakazał Ewan tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - Poproś go o zgodę na leczenie, a potem powiedz, żeby
po ciebie przyjechał. Tymczasem doktor Sanderson pomoże mi i oboje zaopie-
kujemy się Busterem. - Nagle zmienił ton, zwracając się do Beth: - Ty weź
gorący prysznic i ubierz się ciepło. Potrzebny mi anestezjolog, ale nie taki, który
mdleje z zimna. Zmykaj!
- Dobrze - odpowiedzieli jednocześnie Micky i Beth.
Ciepły prysznic przyniósł ulgę jej obolałemu ciału. Poddając się kojącemu
strumieniowi wody, myślała o swoim życiu od czasu, gdy zamieszkała na
wyspie.
Na jej barkach spoczywało ciężkie brzemię odpowiedzialności za zdrowie
mieszkańców Illilawy. Przybyła tu przed dwoma laty, kiedy zachorował ojciec.
Był latarnikiem i Illilawa miała być jego ostatnią placówką przed przejściem na
emeryturę. Gdy okazało się, że ma raka, napisał do córki, informując ją, że już
nigdzie się stąd nie ruszy.
R S
- 28 -
„Jeśli jakiekolwiek miejsce może mnie uzdrowić, to tylko ta wyspa - pisał
- a gdybym nawet miał umrzeć, to nie ma sensu, żebym się przenosił gdzie
indziej. Nigdy nie mieszkałem w mieście i nie chcę tam umierać".
Beth nie sprzeciwiała się. Była mała, kiedy umarła matka i aż do studiów
na akademii medycznej mieszkała z ojcem w najodleglejszych zakątkach kraju.
Nie znosiła miasta, ale podczas studiów musiała zamieszkać w dużym ośrodku
akademickim. Potem nie było wyboru. Zaopiekowała się ojcem, z ulgą
opuszczając miejsce wcześniejszego pobytu.
Pokochała Illilawę, odległą wyspę na południu Australii, ale bardzo
ciążyła jej odpowiedzialność zawodowa, bo była tu jedynym lekarzem.
Zaraz na początku, w pierwszym tygodniu jej pracy, zmarł rybak, któremu
pękł tętniak. Beth była bezradna, a poczucie klęski potęgował fakt, że tuż przed
przyjazdem odbyła staż w dużym szpitalu, gdzie takie przypadki leczono z
powodzeniem. Z rozpaczy chciała wtedy opuścić Illilawę.
- Umarłby jeszcze szybciej, gdybyś tu nie przyjechała - przekonywał ją
ojciec. - Pomagaj na tyle, na ile umiesz, ale pogódź się z tym, że nie wszystko
możesz...
Była to trudna lekcja. Właściwie Beth we wszystkim zdana była na siebie.
A teraz wreszcie miała nadzieję na pomoc zawodową. Nowy weterynarz...
Z góry cieszyła się perspektywą fachowej rady w nagłych wypadkach.
Gdyby jej pomógł w operowaniu wyrostków robaczkowych, ona chętnie
wesprze go w leczeniu zwierząt.
Potrząsnęła głową, uśmiechając się zagadkowo. Nie znała jeszcze Ewana
Thomasa. Sprawiał wrażenie szorstkiego, nieprzystępnego. Fakt, że wydarzenia
ostatniej nocy ukazały jeszcze inne strony jego osobowości, niczego nie
przesądza.
Nie wziął pieniędzy od Micky'ego. Nagle w jej sercu zatliła się nadzieja.
Odkąd pracowała na wyspie, nie było jeszcze weterynarza, który nie chciałby
się jak najszybciej dorobić. Ewan do nich nie należał...
R S
- 29 -
Jak dalece jest inny? Bezradnie potrząsnęła głową. Chciała wierzyć, że
przynajmniej okaże się kompetentny w swoim zawodzie. Usposobienie nie jest
ważne, myślała buntowniczo, byleby tylko miał odpowiednie kwalifikacje.
Jednak oszukiwała samą siebie, bo obchodziło ją jego zachowanie. Ten
uśmiech... Kiedy uśmiechał się do Micky'ego, przeobraził się z oschłego
mężczyzny, który nikogo nie potrzebuje, w człowieka pełnego troski i
współczucia. Beth tęskniła za tym uśmiechem.
Nagle uświadomiła sobie, że pragnie, żeby uśmiechał się tak do niej.
Wszystkiemu winne skrajne zmęczenie, tłumaczyła sobie te dziwne
odczucia. Na miłość boską, weź się w garść, reagujesz jak podlotek!
Ale wspomnienie uśmiechu Ewana nie opuszczało jej. Wycierała się
powoli, mając go cały czas przed oczami.
Kiedy wyszła spod prysznica, Micky'ego już nie było. Założyła dżinsy,
ciepły sweter i weszła do pomieszczenia, w którym mieli operować Bustera.
Ewan zdążył już wyszorować stół i czekał na nią. W pierwszej chwili zastano-
wiło ją, dlaczego nie operuje psa w swoim gabinecie, przygotowanym na tyłach
sąsiedniego domu, ale przypomniała sobie, że jest tam zimno i brudno, bo od
kilku miesięcy nikt tych pomieszczeń nie używał. U niej przynajmniej było
ciepło.
- Przed chwilą przyjechał ojciec Micky'ego - poinformował ją, nie
przerywając pracy. Nawet nie spojrzał w jej stronę.
- Czy zgodził się na twoją cenę?
- Nie miał wyboru. Nie godząc się, złamałby chłopcu serce, a przecież nie
stać go na honorarium. Celowo podałem taką stawkę.
Beth z uśmiechem pochyliła się nad szczeniakiem.
- Nie wydaje mi się, żebyś był aż tak złym człowiekiem, za jakiego chcesz
uchodzić - powiedziała cicho.
- Nigdy nie powiedziałem, że nie dbam o zwierzęta - żachnął się.
Odwrócił się do Bustera.
R S
- 30 -
- Biedaczysko. Gdyby to ode mnie zależało, zakazałbym zakładania sideł.
- Wierzysz, że uda się go uratować? - zapytała.
- Nie wiem - odparł i spojrzał na jej bladą twarz. - Muszę go natychmiast
zoperować. Czy ktokolwiek, oprócz ciebie, może go znieczulić? Może Enid?
- Niestety, nikt...
- Jak wobec tego postępujesz w nagłych wypadkach? - zapytał oschle.
- Przyglądam się, jak pacjenci umierają - odcięła się, zła na niego. - To
znaczy... - zreflektowała się po chwili - zwykle załatwiamy pomoc z
kontynentu.
- Jeśli pogoda na to pozwala.
- Właśnie.
Nagle chwycił ją za nadgarstki, żeby obejrzeć dłonie. Były całe w
pęcherzach, gdzieniegdzie popękała skóra, tworząc bolesne rany.
- Musimy to opatrzyć - powiedział łagodnie.
- Nie znieczulę psa zabandażowanymi rękoma.
- Nie założę ci opatrunku na palce. Boże, przecież ty powinnaś leżeć,
Beth, i to w szpitalu jako pacjentka.
- Położę się, jak tylko skończymy - oświadczyła znużonym głosem.
Spojrzał na nią i zacisnął usta.
- Ależ z ciebie twarda kobieta.
- Zapomnijmy, że jestem kobietą - odparła zakłopotana, czując się
dziwnie, gdy trzymał jej ręce. - Jestem lekarzem i mam określone obowiązki.
Prześwietlę dziecku płuca, a potem zorientujemy się, co się da zrobić z
Busterem.
W szpitalu wszystko było już przygotowane do prześwietlenia. Odczuła
wielką ulgę, gdy zdjęcia rentgenowskie wykazały, że płuca dziecka są niemal
czyste.
- To prawdziwy cud - szepnęła, oglądając kliszę. Ewan stał obok, ciesząc
się razem z nią.
R S
- 31 -
- Noc cudów - odezwał się tonem, w którym znów wyczuła cynizm.
- Chyba zgadzasz się ze mną? Uśmiechnął się z lekką kpiną.
- Oczywiście - przytaknął. - Cóż, możemy się zająć Busterem.
Wrócili do jej domu i rozpoczęli przygotowania do zabiegu.
- Jak on zniesie znieczulenie? - zastanawiała się Beth.
- Nie wiem - przyznał Ewan. - Ale jeśli go nie zoperuję, nie przeżyje do
rana, nie ma więc wyboru.
Amputacja jest okrutnym zabiegiem. Przypomniała sobie praktyki
studenckie, które odbywała na oddziale urazowym. Już wtedy miała problemy z
podejmowaniem drastycznych decyzji, takich, jak odjęcie pacjentowi kończyny.
Teraz w dodatku padała z wyczerpania.
Na szczęście całkowicie mogła się zdać na Ewana. Mówił jej dokładnie,
co ma robić i odczuła ogromną ulgę, że wreszcie może na kimś polegać.
Patrząc, z jaką wprawą przesuwa palcami po ciele szczeniaka, przestała
wątpić w jego kompetencje. Nie mógłby postępować lepiej, gdyby chodziło o
człowieka. Jednocześnie przez cały czas wyjaśniał, co robi, dzięki czemu nie
rozpamiętywała okropnych wydarzeń tego wieczora, a rana zwierzęcia nie
napawała odrazą.
- Odjąłem ją całą - powiedział. - U człowieka trzeba by było zostawić
kikut, żeby na nim zamocować protezę, ale ten psiak da sobie radę z trzema
łapami. Chyba możemy zmniejszyć dawkę środka znieczulającego. Większa
wyrządziłaby mu raczej szkodę niż pożytek. Za kilka minut skończę zszywanie.
Wkrótce operacja dobiegła końca. Założyli na ranę opatrunek ł podłączyli
kroplówkę. Na koniec Ewan zabandażował psu pysk.
- To dlatego, że na pewno zbudzi się wcześniej niż ja - wyjaśnił, śmiejąc
się. - I z pewnością przykuśtyka do mnie...
- Nie będzie miał siły - protestowała.
Z opaską na pysku pies wyglądał groteskowo.
R S
- 32 -
- Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz - uśmiechnął się. - To twardy
terrier. Po usunięciu źródła infekcji wyzdrowieje, zanim zagoją się rany na
twoich dłoniach.
- Więc jesteś pewien, że on się z tego wykaraska? Ewan skinął głową.
- Oddycha dobrze. Gdyby miał zdechnąć, jego serce nie przetrzymałoby
operacji. Udało się nam. Odnieśliśmy dziś stuprocentowy sukces, doktor
Sanderson.
Próbowała się uśmiechnąć, ale nie udało się jej i po policzkach pociekły
łzy. Odwróciła się, lecz za późno, Thomas je zauważył.
- A teraz do łóżka - nakazał. - I to szybko!
- Ja... powinnam ci pokazać twój dom.
- Dzisiaj nigdzie już nie pójdę. Mój pacjent jest u ciebie, a nie należy go
przenosić. Poza tym gdyby cię wzywano do szpitala, zastąpię cię.
- Przecież ty jesteś...
- Weterynarzem - dokończył za nią. - Powtarzano mi często, że
weterynaria w gruncie rzeczy przypomina pediatrię. Tylko z niemowlęciem
mogą być jakieś problemy. Gdybym czuł, że nie daję sobie rady, przyrzekam, że
cię obudzę. Ta kanapa wygląda na całkiem wygodną. Rzuć mi tylko jakiś koc i
poduszkę, a z resztą sam się uporam.
- Ale...
- Ale co? - Zatrzymał na chwilę wzrok na jej zmęczonej twarzy. - Mam
cię zostawić zdaną na własne siły? Nawet gdyby dziś w nocy zadzwonił telefon,
i tak się nie obudzisz, wiesz o tym.
Na ułamek sekundy jego twarz przybrała dawny cyniczny wyraz, na który
Beth dawniej... całkiem dawno zwróciła uwagę. Miała wrażenie, że od tamtej
pory upłynęło co najmniej kilka tygodni.
- Nie obawiaj się gwałtu ani rabunku. Nic z tego nie wchodzi w grę -
zaznaczył, śmiejąc się.
R S
- 33 -
- Wyrzekasz się przyjaźni, miłości, a teraz, jak słyszę, jeszcze gwałtu i
rabunku. Co ci wobec tego zostaje, doktorze? - zadrwiła.
- No właśnie, co? - rzucił sucho.
Uznała, że nie powinna kontynuować drażliwego tematu. Spojrzała na
kanapę, która wydala się jej za mała dla niego. Spała na niej, kiedy jeszcze żył
ojciec, i też ledwo się mieściła. W domu była tylko jedna sypialnia. Poza tym
dziwnie się czuła w obecności Ewana...
Nie bardzo wiedziała, o co właściwie chodzi. Nie miała jednak
wątpliwości, iż sam fakt, że będzie spał w pokoju obok, napawa ją jakimś
lękiem.
- Lepiej będzie, jak pójdziesz jednak do siebie - powiedziała niepewnie.
- Przestań się wreszcie spierać - odparował i zanim się zorientowała,
wziął ją na ręce.
Popchnął nogą drzwi sypialni i położył ją na łóżku.
- Rozbierzesz się bez dalszych sprzeciwów, czy mam to zrobić za ciebie?
- zapytał.
Beth oniemiała. Podniosła wzrok i dostrzegła cień uśmiechu w jego
oczach.
- Ja... zaraz się rozbiorę - wykrztusiła.
- To bardzo rozsądne - oświadczył, wychodząc z sypialni.
Obudził ją blask słońca przedzierający się przez zasłony. Słońce... Usiadła
i wzięła zegarek z nocnego stolika. Wskazywał bezsensownie godzinę
dwudziestą drugą. Zepsuł się w czasie kąpieli w morskiej wodzie. Wyjrzała
przez okno i przeraziła się. Z pewnością dawno minęła pora, o której zwykle
wstawała do pracy.
Odsunęła kołdrę. Chciała wstać, ale natychmiast opadła z powrotem na
łóżko. Wydarzenia poprzedniego wieczora dały jej w kość. Bolał ją każdy
mięsień.
R S
- 34 -
Z przerażeniem pomyślała o pacjentach, których miała przyjąć w
gabinecie i o tych w szpitalu. Zaczerpnęła tchu i usiadła, wmawiając sobie, że
ten ból to przecież nic strasznego. W chwilę później rozległo się pukanie i Ewan
wszedł do sypialni.
Niósł na tacy śniadanie. Poczuła zapach świeżo zaparzonej kawy i...
owsianki, którą uwielbiała, a nie jadła jej od dawna. Nagle wszelki ból minął.
Na chwilę oderwała wzrok od tacy i spojrzała w piwne oczy, które przyglądały
się jej z rozbawieniem.
- Nie pomyliłem się w swoich przewidywaniach - uśmiechnął się. -
Wczorajsza próba ogniowa nie odebrała ci apetytu.
Popatrzyła na niego nieśmiało. Był ubrany w gruby sweter i sztruksowe
spodnie. Opalona twarz w zestawieniu z jasną wełną wyglądała interesująco. On
też przyglądał się jej z aprobatą. Nagle chwyciła kołdrę i naciągnęła ją wyżej, bo
uświadomiła sobie, że cienka koszula nocna ledwo zakrywa piersi.
- Jestem głodna - przyznała zawstydzona. - Chociaż... właściwie
powinnam już biec do pracy. Pacjenci na mnie czekają.
- Nie ma dziś pacjentów - powiedział, stawiając tacę na stoliku i sadowiąc
się w nogach łóżka.
Ten dość poufały krok można by odczytać jako zażyłość, której przecież
między nimi nie było, w każdym razie nie powinno być. Beth czuła narastające
zakłopotanie. Skąd ta zmiana w usposobieniu Ewana?
- Odwołałem twoich pacjentów - oznajmił. - Mieszkańcy Illilawy są pełni
podziwu dla bohaterskich wyczynów doktor Sanderson. Enid wywiesiła na
drzwiach gabinetu informację dla wszystkich z pilnymi sprawami, aby najpierw
zgłosili się do niej, a w nagłych wypadkach do mnie. Jeżeli ktoś zdoła
udowodnić, że nie przeżyje bez twojej pomocy, to pozwolę zakłócić ci spokój.
- Ale...
- Żadnych „ale" - odparł z uśmiechem. - Dzisiaj jesteś bohaterką. Leż i
ciesz się swoją sławą.
R S
- 35 -
Próbowała odwzajemnić uśmiech, ale zmieszana opuściła wzrok.
Zerknęła na tacę. Był to odruch obronny. Wolała unikać patrzenia mu prosto w
oczy...
- Czy to ty ugotowałeś te pyszności, czy może Sandra?
- Masz na myśli dziewczynę, która robi śniadania w szpitalu, a w tej
chwili sprząta w moim domu i dziwi się, widząc nietknięte łóżko? - Nie
przestawał uśmiechać się szelmowsko. - To ja ugotowałem owsiankę. Sandra
jest kompletnie zgorszona. Przykro mi, ale twoja reputacja została wystawiona
na szwank.
- Nie szkodzi - odparła z namysłem. - Od dłuższego czasu wiodę tak
nieskazitelny żywot, że trochę sensacji naprawdę mi nie zaszkodzi.
- Gardzisz miejscowymi farmerami? - zapytał sucho.
Beth zarumieniła się. Wyczuła wyraźny cynizm w jego głosie.
- To podła uwaga - syknęła ze złością. - Czym sobie na nią zasłużyłam?
Utkwił spojrzenie w jej ręce skubiącej kromkę chleba. Zapadło przykre
milczenie. Przeproś, żądała w duchu. Ale nie zrobił tego.
- Nasi pacjenci czują się dobrze - odezwał się wreszcie. - Nawet Buster...
- Przeżyje? - zapytała ze wzrokiem utkwionym w talerz.
Nie mogła skoncentrować się na jedzeniu.
- Chyba tak.
Wstał. Od czasu do czasu spoglądał na nią, ale nie zdradzał, co czuje.
Milczenie przeciągało się. Beth jadła owsiankę, desperacko myśląc, co
powiedzieć.
- Wydawało mi się, że jesteś Walijczykiem - zaryzykowała. - Twój
akcent...
- Rzeczywiście, masz rację - uśmiechnął się i oczy mu pojaśniały. -
Dlaczego pytasz?
- To ta owsianka...
R S
- 36 -
- Moja matka była Szkotką, ale urodziłem się i wychowałem w Walii.
Opuściłem kraj, mając siedemnaście lat.
- Dlaczego?
- Rodzice chcieli zrealizować swoje marzenie, którym była Australia. Ląd
wiecznego słońca i nieograniczonych możliwości. Niestety, marzenia mają to do
siebie, że zamieniają się w koszmary.
- Czy tak właśnie się. stało?
Nie odpowiedział, wykrzywił tylko twarz w ponurym grymasie.
- Pójdę już - bąknął, wstając. - Śpij dalej.
- Dzięki za śniadanie - powiedziała cicho. - Czy masz w domu wszystko,
czego potrzebujesz?
- Absolutnie wszystko. Żywności wystarczyłoby dla całej armii.
Widocznie moi pracodawcy uznali, że jestem wyjątkowo żarłoczny, w
przeciwieństwie do ciebie. W twojej lodówce znalazłem tylko chleb, ser, sałatę i
pół litra mleka. To ci nie zapewni energii.
- Wczoraj zamierzałam zrobić zakupy - wyjaśniła. - Ale... byłam zbyt
zajęta.
- Ratowaniem rozbitków i zszywaniem psa - przypomniał. - Był tu dziś
rano przedstawiciel miejscowych władz, żeby sprawdzić, czy mi czegoś nie
trzeba. Zamówiłem dla ciebie to wszystko, co zastałem u mnie.
- Zupełnie niepotrzebnie - zaoponowała. - Potrafię sama o siebie zadbać.
- Nie widać tego.
Podszedł do drzwi, ale zwlekał z wyjściem, odwracając się i spoglądając
na nią.
- Dzięki za troskę, jaką mi okazałeś dziś rano - powiedziała.
- Całe szczęście, że to tylko jeden ranek - odparł, znikając w korytarzu.
R S
- 37 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przez resztę dnia Beth drzemała. We śnie przeżywała sceny z
poprzedniego wieczora, ale obrazy zamazywały się. Zastępowały je inne,
silniejsze wrażenia. Gdy tylko zaczynały ją atakować koszmary, czuła, jak silne
ramiona przenoszą ją w bezpieczne miejsce, tam, gdzie było spokojnie,
przyjemnie i...
Nie umiała określić tego uczucia. Najważniejsze, że była bezpieczna, ktoś
chronił ją przed złem całego świata.
Przespała cały dzień... Obudziła się o wpół do szóstej wieczorem. Na
zewnątrz znów szalała burza.
W kuchni było posprzątane, jakby Ewan nie chciał zostawiać po sobie
śladu. Zniknął nie tylko on, ale i Buster. Musiał go zabrać do siebie. Szkoda,
pomyślała, ale zaraz zgromiła się w duchu. Czyżbyś sobie wyobrażała, że Ewan
Thomas usiądzie w twoim fotelu i będzie czytał lokalną gazetę, bez przerwy
czuwając nad tobą?
Tak, dokładnie tak, przyznała, chociaż wydało się to zupełnie
bezsensowne. Dzisiaj rano był miły, ale nie powinna z tego wyciągać żadnych
pochopnych wniosków. To samotnik, który nie potrzebuje jej przyjaźni. Nie
powinna od niego niczego oczekiwać. Absolutnie niczego, powtórzyła,
zastanawiając się jednocześnie, dlaczego czuje się zawiedziona.
Kiedy tylko pojawiła się w szpitalu, Enid wyszła jej na spotkanie.
- Nie spodziewaliśmy się pani doktor dzisiaj - powiedziała, przyglądając
się jej z troską. - Powinna pani jeszcze poleżeć.
- Nic mi nie dolega - zapewniła. - Jak sobie radzisz? Musisz być bardzo
zmęczona po całym dniu pracy.
- Niedawno przyszłam. Rano zastępowała mnie Coral - wyjaśniła,
uśmiechając się zagadkowo. - Prawdę mówiąc, toczyłam z nią boje, bo ona
R S
- 38 -
najchętniej spędziłaby tu cały czas. Uparła się, że zostanie tak długo, dopóki nie
zobaczy wspaniałego doktora Thomasa!
- Wspaniałego? - powtórzyła zaskoczona Beth. Enid spojrzała na nią z
dezaprobatą.
- Proszę nie udawać, że nie wie pani, kim jest ten przystojniaczek.
Chociaż... muszę przyznać, że kiedy usłyszałam o Ewanie Thomasie, nie
skojarzyłam nazwiska z telewizją. Ale jak go zobaczyłam, nie miałam już
wątpliwości. Musiała go pani doktor widzieć. Prowadził znany program
poświęcony zwierzętom „Dwa razy dwa".
„Dwa razy dwa"... Beth cofnęła się myślami w odległe czasy, kiedy to,
zanim przybyła na wyspę, oglądała telewizję. Illilawa miała tylko jeden
telewizor, zainstalowany w miejscowym pubie, a tam bardzo rzadko bywała.
Kiedy mieszkała w mieście oglądała za to programy telewizyjne podczas
długich nocnych dyżurów w szpitalu. Rzeczywiście, widziała to pełne humoru
widowisko - godzinną pogadankę o zwierzętach, o tym, jakiego szczeniaka
wybrać, jak opiekować się kanarkiem, o zaletach różnych ras kotów. Zabawny i
pouczający program, interesujący i dla dorosłych, i dla dzieci. Istotnie,
przypomniała sobie mężczyznę prowadzącego program, Ewana Thomasa. Od
początku ta twarz wydała się jej znajoma. Dawną łagodność i ujmujący uśmiech
zastąpiła jednak dziwna surowość.
- Co on tu, u diabła, robi? - zastanowiła się głośno.
- Mogę pani opowiedzieć tę frapującą historię, gdyż tak się składa, że
jakiś miesiąc temu opisali ją w moim ulubionym czasopiśmie. Żoną doktora
Thomasa była piękna kobieta, która pracowała z nim w telewizji. Wyglądali
razem wspaniale, zupełnie jakby byli dla siebie stworzeni. Mniej więcej rok
temu ona związała się z reżyserem tego widowiska. Zrobił się straszny szum
wokół tej sprawy, o mało nie przerwano programu. Doktor Thomas
kontynuował go sam, zresztą z powodzeniem. Przed miesiącem oświadczył
publicznie, że wyjeżdża. W tej gazecie napisali o planach pisania książki...
R S
- 39 -
- Książki? - powtórzyła Beth. - Trzeba przyznać, że wybrał sobie
odpowiednie miejsce.
Czy to dlatego jest tak cholernym cynikiem? - przemknęło jej przez myśl.
Nie dbała o to. Była na siebie zła za wtrącanie się w nie swoje sprawy.
Brakowało tylko, żeby nadszedł niespodziewanie i znów przyłapał ją na
plotkach.
- Jak się czują moi pacjenci? - zmieniła temat.
- Całkiem dobrze - odpowiedziała z dumą Enid. - Mały Sam od rana już
dwukrotnie ssał z butelki i matka karmiła go też kilka razy. To wyjątkowo silne
dziecko.
- Cieszę się.
- Całe szczęście, że pani też jest nadzwyczaj silną kobietą - oświadczyła
Enid z uznaniem. - To aż niewiarygodne, jak pani ryzykowała.
Beth wzruszyła ramionami. Nie było sensu wracać znów do wydarzeń
tamtej nocy. Zajrzała do pacjentów. Tylko młoda matka nie czuła się najlepiej.
Posiniaczona twarz zdradzała wyczerpanie.
- Podobno na wyspie jest jakiś hotel - powiedział John Bource, kiedy
skończyła go badać. - Jeśli pani doktor nie ma nic przeciwko temu, możemy się
tam przenieść do czasu powrotu na ląd.
- Jeśli panu na tym zależy, proszę się tam przeprowadzić, ale pańska żona
musi tu pozostać. Zaledwie sześć tygodni temu miała cesarskie cięcie, po
którym jeszcze nie doszła do siebie. Przede wszystkim powinna porządnie
wypocząć.
- Przecież może wypoczywać w hotelu - zauważył.
- A kto w nocy nakarmi dziecko? - spytała Beth, zniecierpliwiona
bezmyślnością mężczyzny. - Czy pan wstanie, żeby zmienić pieluchę i przynieść
żonie małego do karmienia?
- Ja... nie obudzę się, śpię bardzo mocno...
R S
- 40 -
- Tak przypuszczałam. Dlatego żona tu zostanie. Oczywiście pana nie
zatrzymuję.
John Bource spojrzał na żonę i uśmiechnął się zakłopotany.
- Nie masz mi za złe, Robyn? Ja...
- Nie - odparła znużonym głosem. - Będzie ci wygodniej w hotelu, poza
tym załatwisz naprawę łodzi. O nas się nie martw.
- Świetnie - zgodził się skwapliwie.
Kilka minut później wyszedł. Beth słyszała jego donośny głos, gdy
korzystał z telefonu w korytarzu, załatwiając sobie pokój.
- Odnoszę wrażenie, że teraz lepiej pani wypocznie - zwróciła się do
pacjentki.
- Ma pani rację - szepnęła pani Bource. - Mąż nie może usiedzieć na
miejscu. Zawsze coś załatwia, jest bardzo aktywny. Nawet wtedy, gdy wróciłam
ze szpitala po porodzie...
- A więc to wyczerpanie to nie tylko sprawa ubiegłej nocy?
- Jestem zmęczona od chwili, kiedy Sam przyszedł na świat. Śmiertelnie
zmęczona. Ale John... nigdy nie ustaje.
- Przynajmniej teraz się uspokoi - uśmiechnęła się Beth. - Zapewne będzie
zły, kiedy się dowie, że samolot odleciał z wyspy wczoraj i przez cały tydzień
nie ma możliwości powrotu na ląd. W taką pogodę trudno liczyć na lot
czarterowy. Z przykrością muszę stwierdzić, że szanse na uratowanie waszej
łodzi są równe zeru. Przez kolejne sześć dni nie pozostaje pani nic innego, jak
tylko spać.
Beth zostawiła pacjentów pod opieką pielęgniarki i wróciła do domu.
Wydawał się nagle dziwnie opustoszały, chociaż nic się w nim nie zmieniło od
śmierci ojca.
Bez pracy czuła się nieswojo. Dotąd miała zajętą każdą chwilę.
Uświadomiła sobie, że czuje kompletną pustkę. Jest potrzebna na wyspie, ale
właściwie tylko jako lekarka.
R S
- 41 -
Musi coś zrobić, bo inaczej... się rozpłacze. Co się ze mną dzieje,
pomyślała ze złością. Nigdy się tak nad sobą nie rozczulałam. Czas się z tego
otrząsnąć.
Postanowiła pójść na spacer. To jej dobrze zrobi: rozrusza mięśnie
zesztywniałe z wysiłku podczas zmagań z żywiołem i ukoi żal po...
Po śmierci ojca, pomyślała z całą stanowczością, na jaką się mogła
zdobyć. To nic innego tylko tęsknota za tatą.
Ale nie twarz ojca widziała w wyobraźni, lecz piwne oczy i czający się w
nich uśmiech. Fakt, że niechętnie ją nim obdarzał, ale jeśli już...
- Cholerny Ewan Thomas! - zaklęła, wstając.
Chwyciła kurtkę i ruszyła ścieżką w dół, na plażę, żeby wiatr wywiał jej z
głowy te niedorzeczne myśli.
Przybrzeżne fale rozbijały się z hukiem. Nie sposób było pływać w tym
miejscu nawet w najspokojniejsze dni lata. Dziś porywy wiatru smagały morze z
wyjątkową siłą.
Beth uwielbiała taką właśnie pogodę. Stojąc przed wszechpotężnym
żywiołem, czuła się maleńka i nieważna, jakby jej błędy były bez znaczenia
wobec rzeczy większego formatu. Napełniało ją to spokojem.
Brnęła w mokrym piasku, z trudem przeciwstawiając się wiatrowi.
Wreszcie dotarła do miejsca, gdzie plaża skręcała na zachód. Niedaleko brzegu,
kilka metrów w głąb morza, naturalny falochron ze skał zakłócał rytm
rozkołysanej wody. Nagle Beth stanęła, patrząc przed siebie i nie dowierzając
własnym oczom. W oddali zobaczyła Ewana...
W pierwszej chwili pomyślała, że coś mu się stało i przyśpieszyła kroku,
ale zaraz się zatrzymała. Siedział bez ruchu na skale obmywanej przez morze.
Rozbryzgująca się woda smagała go, ale nie zważał na to.
Beth była oddalona od niego o kilkanaście metrów, a widoczność
pogarszała jeszcze mgła, niemniej nie miała wątpliwości, że to on. Nikt inny na
wyspie nie byłby tak szalony, żeby tu siedzieć, nie zważając na wzburzone fale,
R S
- 42 -
jakby nie był świadomy potęgi żywiołu. Nieruchoma postać zdawała się stapiać
ze skałą.
Jak to się stało, że jest taki samotny? Spoglądała na morze, zastanawiając
się nad tym, co jej opowiedziała Enid. Czy rzeczywiście uciekł po rozpadzie
małżeństwa? Stronił od ludzi z powodu jednej niewiernej kobiety? Czy dopiekła
mu tak bardzo, że porzucił karierę zawodową?
To nie miało sensu. Beth potrząsnęła głową i odwróciła się. Ewan chciał
być sam, a jej potrzeba towarzystwa nie była na tyle silna, żeby zakłócać to
odosobnienie. Szła wzdłuż plaży, z trudem brnąc po mokrym piasku, jakby
przez wysiłek fizyczny próbowała odpędzić nurtujące ją myśli.
Po powrocie ze spaceru rozpaliła ogień. W kuchni było ciepło i
przytulnie. Na zewnątrz zmierzchało. Wiedziała, że Ewan jest w domu, bo
dostrzegła przez okno zapalone światło. Właśnie wyjęła z piecyka parującą
potrawkę z kurczaka. Kierując się impulsem, zadzwoniła do Thomasa. Z komina
sąsiedniego domu nie unosił się dym, pomyślała więc, że jest tam zimno i
nieprzyjemnie.
- Słucham? - zapytał oficjalnym tonem.
- Ja... - zająknęła się, bo nagle zrobiło jej się głupio. - Przygotowałam
kolację. Masz ochotę się przyłączyć?
- Dziękuję, ale nie.
Poczuła się niezręcznie. Powinna się domyśleć, że nie skorzysta z
zaproszenia. Co ją podkusiło, żeby zadzwonić?
- Wobec tego przepraszam, nie zawracam ci dłużej głowy - odrzekła
chłodno. - Potraktuj to jako koleżeński gest.
Milczał, przez co poczuła się jeszcze bardziej zażenowana. Chociaż rano
był sympatyczny, nie zmienia to faktu, że normalnie taki nie jest. Wstrętny
zarozumialec, bez cienia taktu!
- Może mi chociaż raczysz powiedzieć, jak się miewa Buster - rzuciła
oschle. - To tylko zainteresowanie zawodowe...
R S
- 43 -
- Mówiłem ci już rano, że pies czuje się dobrze.
- Jest jeszcze u ciebie?
- Owszem. - Zawahał się przez chwilę. W tym momencie usłyszała w
słuchawce głośne stukanie. - Jeśli się nie mylę, to Micky przyszedł właśnie w
odwiedziny do niego.
- Ogromna szkoda.
- Co takiego?
- Zapewne szkoda ci tych kilku cennych minut, podczas których nie
będziesz się mógł delektować samotnością - odcięła się, rzucając słuchawkę na
widełki.
Nie widziała Ewana przez następne trzy dni. Ich domy stały blisko siebie,
ale prowadzące do nich ścieżki nie przecinały się. Trzeciego dnia zaczęła się
zastanawiać, czy to przypadek, czy jego celowa robota.
Za to inni mieszkańcy widywali go często. Gdziekolwiek Beth się udała,
ciągle słyszała rozmowy na jego temat. Fakt, że jakiś weterynarz zdecydował się
zamieszkać na wyspie, sam w sobie stanowił sensację, a jeszcze do tego była to
osoba znana z telewizji. Zmęczyło ją wałkowanie tego tematu przez wszystkich
pacjentów.
- Ależ my mamy szczęście, pani doktor - cieszyła się któraś z rzędu
pacjentka. - Mieć kogoś tak znakomitego jak doktor Thomas!
- Jeszcze nie wiemy, czy jest znakomity - protestowała rozdrażniona Beth.
- Nie ulega kwestii, że jest dobry w telewizji...
Nie dało się zaprzeczyć, że jest nadzwyczaj sprawny jako chirurg. Spisał
się też bardzo dzielnie, wyciągając Beth z wody. Wyspiarze uznali, że mają
prawdziwego bohatera i byli z tego dumni.
- W rzeczywistości doktor Thomas wygląda lepiej niż w telewizji -
stwierdziła pani Cameron, kiedy Beth bandażowała jej ranę na nodze. - Nie
uważa pani, pani doktor? - Spojrzała na nią pytająco.
R S
- 44 -
- Dla mnie wygląda on tak, jakby miał pretensje do całego świata. Mam
nadzieję, że oszczędza pani tę nogę? Trzeba ją trzymać uniesioną do góry.
- Już mi to pani mówiła w zeszłym tygodniu - przypomniała pacjentka.
- Wiem o tym, ale czy zastosowała się pani do moich wskazań?
- Zwykle ucinam sobie małą drzemkę po obiedzie...
- Ta drzemka powinna trwać nie krócej niż godzinę po śniadaniu, półtorej
godziny po obiedzie i bezpośrednio po kolacji znów musi się pani położyć. W
przeciwnym razie ulokuję panią w szpitalu.
- I któż to mówi?! - uśmiechnęła się pani Cameron. - Kochana doktor
Beth...
- Nazywanie mnie „kochaną" niczego nie zmieni. Tylko dlatego, że
jestem kobietą, w dodatku niezbyt wysoką, uważa pani, że można lekceważyć
moje zalecenia? Jeśli nadal nie będzie mnie pani słuchać, poproszę o pomoc
doktora Thomasa, a on siłą weźmie panią do szpitala - zagroziła.
- Wie pani, to by mi nawet odpowiadało - przyznała chora, uśmiechając
się szelmowsko.
- Proszę mnie nie wyprowadzać z równowagi, bo naprawdę dotrzymam
słowa.
Dokończyła bandażowanie i spojrzała na zegarek. Jeszcze musi przyjąć
jednego pacjenta, a potem pojechać do Lorny Mackervaney. Lorna zbliżała się
do siedemdziesiątki. Beth starała się ją odwiedzać dość często, ale z każdą
wizytą coraz bardziej martwiła się o nią i jej męża, Fergusa.
Mackervaneyowie hodowali niewielkie stado bydła mlecznego na
południe od centrum Illilawy. Fergus odziedziczył po ojcu farmę, która od kilku
pokoleń była w rękach jego rodziny. Lorna pochodziła z sąsiedniej farmy, nic
więc dziwnego, że oboje wzdragali się przed koniecznością opuszczenia tego
miejsca.
Niestety, Fergus był ostatnim z rodu. Nie mieli dzieci.
R S
- 45 -
Gdy jego żona poważnie zachorowała, nie było wyboru - musieli sprzedać
farmę.
Beth z niepokojem podjeżdżała pod ich dom. Zwykle Fergus wychodził
jej na spotkanie, tym razem jednak musiała sama otworzyć bramę. Widocznie
zajęty był jakąś robotą. Kiedy wjechała na podwórze, zauważyła samochód
Ewana Thomasa zaparkowany obok mleczami.
A więc jest tutaj... Westchnęła. Czuła niewytłumaczalny lęk. Co z tego? -
zganiła się w duchu. Przecież wcale nie musi go spotkać. Na pewno bada bydło
w pomieszczeniach gospodarczych. Ona zobaczy się z Lorną i szybko wyjedzie,
zanim mężczyźni wrócą do domu.
Lorna leżała na łóżku, które Fergus specjalnie dla niej wstawił do kuchni.
Nie powinna dużo chodzić, a w gospodarstwie było tyle pracy, że nie udawało
się jej nakłonić do leżenia. Teraz leżała jednak, wydając dyspozycje dziew-
czynie, którą przyjęła do pomocy.
- Widzę, że macie gościa? - zagadnęła Beth, przyglądając się chorej z
niepokojem.
Cera jej miała szarawy odcień, na pościeli leżały bezwładnie wychudzone
dłonie.
- Tak - przyznała Lorna, zmuszając się do uśmiechu.
- Przemiły młody człowiek. Oglądają z Fergusem bydło. Spółdzielnia
zażądała przebadania zwierząt we wszystkich gospodarstwach. Fergus bardzo
się tym przejął.
- Pani mąż dba o dobytek, więc na pewno nie ma powodów do obaw.
- On teraz poświęca mi dużo czasu - powiedziała ze smutkiem. - Czasami
mam wrażenie, że gdybym umarła, miałby kłopot z głowy.
Beth usiadła na krześle obok łóżka i wzięła Lornę za rękę.
- Chyba nie wierzy pani we własne słowa - zganiła chorą.
- Bo ja wiem?
R S
- 46 -
- Jesteście najzgodniejszym małżeństwem, jakie znam. Pomimo choroby
jest pani potrzebna mężowi, tak samo teraz, jak kiedyś. Nie przeżyłby pani
straty.
- Trudno w to uwierzyć - szepnęła Lorna.
- Trzeba wierzyć, bo to prawda. Gdyby sytuacja się odwróciła i pani
byłaby zdrowa, a Fergus chory i trzeba by było wykonać całą pracę w
gospodarstwie, jednocześnie troszcząc się o męża, chyba mimo wszystko
wolałaby pani, żeby żył?
- Oczywiście.
- No właśnie - skomentowała Beth z uśmiechem. - Trzeba to sobie
powtarzać w środku nocy, kiedy świat wydaje się ponury. Fergus bardzo panią
kocha, to nie ulega wątpliwości. A teraz przystąpmy do badania.
Wstępne osłuchanie zmartwiło Beth. Salbutamol już nie pomagał.
Problemy z oddychaniem spowodowały niedotlenienie organizmu. Myślała
gorączkowo, jak pomóc Lornie. Konieczny był aparat zwiększający stężenie
tlenu, ale skąd go zdobyć? Jeden był w szpitalu, ale nie mogła go wypożyczyć
na dłużej, a pacjentka potrzebowała go na stałe. Zmniejszyłby jej cierpienia i
prawdopodobnie przedłużyłby życie.
Taki aparat kosztował około czterech tysięcy dolarów. Beth dyskretnie
rozejrzała się po kuchni. Biorąc pod uwagę skromne wyposażenie, nie stać ich
na taki zakup. Oczywiście gdyby powiedziała Fergusowi, co jego żonie jest po-
trzebne, sprzedałby własną duszę, żeby to zdobyć, ale oprócz trzody i farmy nie
mieli nic na sprzedaż.
Jesteś lekarzem, a nie pracownikiem socjalnym, zganiła się w duchu.
Twoja rola kończy się na przedstawieniu sprawy, a pacjenci sami powinni
dokonać wyboru.
Natychmiast jednak zarzuciła sobie egoizm. Na wyspie nie było żadnego
pracownika socjalnego. Jako jedyny lekarz Illilawy nie może zawieść
wyspiarzy.
R S
- 47 -
W zamyśleniu spakowała torbę i zbierała się już do wyjścia, kiedy przed
domem rozległo się szczekanie psów. Po chwili wszedł Fergus. Przygarbiony
mężczyzna o znużonej, ogorzałej twarzy sprawiał wrażenie wyczerpanego.
Podszedł jednak szybko do łóżka, żeby przytulić żonę, po czym przywitał się z
Beth. W tej samej chwili wszedł Ewan.
- Witam, pani doktor - powiedział Fergus, odwracając się jednocześnie do
Ewana. - Przepraszam, że wszedłem przed panem, ale bardzo się martwiłem o
żonę.
Thomas spoglądał niepewnie na kobiety, chcąc się widocznie zorientować
w sytuacji.
Beth próbowała nie zwracać na niego uwagi. Bardzo zależało jej na
rozmowie z gospodarzem, a nie śmiała tego robić w obecności innych.
- Mam ochotę na herbatę, panie Fergus - powiedziała, grając na zwłokę. -
Może zrobię... - Zaraz zaparzę, tylko umyję ręce.
Może byś tak przeprosił i wyszedł, Ewan, myślała gorączkowo, ale on
najwyraźniej nie wyczuwał jej intencji.
- Chciałbym porozmawiać z panem o bydle - rzekł. - Jeśli nie sprawię
kłopotu, też chętnie bym się napił.
- Bardzo proszę - wtrąciła Lorna. - Od dawna nie mieliśmy dwojga gości
naraz. Fergus, Mary przyniosła rano keks. Jest w kredensie.
Siedząc obok Ewana w ciepłej kuchni, przy herbacie i cieście, Beth znów
doznała dziwnego uczucia intymności. Miała wrażenie, że zna go od dawna,
chociaż spotkali się zaledwie przed trzema dniami. Zupełnie jakby stanowili
jedność, jak Mackervaneyowie.
- Panie Fergus, martwię się o Lornę - podjęła wreszcie drażliwy temat,
tłumiąc tym samym niepokojące uczucia, jakie wzbudzał w niej Thomas. -
Czuje się pani gorzej niż podczas mojej poprzedniej wizyty, prawda? - zwróciła
się do chorej.
- Niestety - westchnęła Lorna. - Widocznie koniec już bliski.
R S
- 48 -
Beth zaprzeczyła ruchem głowy, pragnąc, żeby Ewan sobie poszedł. Była
skrępowana i gospodarze na pewno to wyczuwali.
- Nie ma mowy o śmierci - zapewniła. - Ale z pewnością potrzebuje pani
szczególnej opieki. Chcę panią zabrać na kilka dni do szpitala.
Twarz kobiety nachmurzyła się.
- Nigdzie się stąd nie ruszę - szepnęła przerażona.
- Tylko na kilka dni - przyrzekła Beth, unosząc rękę chorej. - Proszę
spojrzeć na palce. Są prawie sine, bo brakuje tlenu... Jeśli nie powstrzymamy
tego w porę, nie unikniemy komplikacji, które bardzo trudno będzie wyleczyć.
Potrzebny jest aparat oddechowy.
- Co to takiego?
- To urządzenie proste w obsłudze. Poczuje się pani znacznie lepiej, gdy
płuca otrzymają więcej tlenu.
- Jeśli jest taki prosty w obsłudze, to sprowadźmy go tutaj - zaproponował
Fergus.
- Mam tylko jeden. Przykro mi, ale nie mogę go tu zostawić. Gdyby ktoś
inny go potrzebował... Mieszkacie za daleko od szpitala.
- Ile to urządzenie kosztuje? - zapytał Fergus.
- Cztery tysiące dolarów.
- Cztery...? - Fergus zamilkł, wpatrując się w filiżankę.
- Jaką mam gwarancję, że po kilku dniach wrócę do domu? - spytała
Lorna. - I czy to naprawdę pomoże?
- Prawdopodobnie tak.
- A później, kiedy odłączycie aparat?
- Potem stan zdrowia może się znów pogorszyć. Ale nie uprzedzajmy
faktów. Spróbuję przekonać zarząd szpitala, żeby zakupił jeszcze jeden aparat.
Przydałby się również innym pacjentom.
- Nigdy się na to nie zgodzą - zmartwił się Fergus. - Szpital nie ma na to
środków, pani wie o tym najlepiej. Przecież wyspa utrzymuje się z przemysłu
R S
- 49 -
mleczarskiego i rybołówstwa, a obydwa przeżywają kryzys. Nie ma co o tym
marzyć!
- Nie zaszkodzi poprosić - oświadczyła Beth. - W każdym razie pobyt w
szpitalu jest konieczny, oboje zdajecie sobie z tego sprawę. - Spojrzała na chorą.
- Proszę przyjechać dziś wieczorem.
- Nie mamy wyboru, prawda? - chciał się upewnić Fergus.
- Przykro mi, ale nic na to nie poradzę.
Zapadło niezręczne milczenie. Przerwał je Ewan, mówiąc:
- Dziękuję za herbatę. Zapewne chcielibyście jeszcze porozmawiać z
Beth. Ja tylko przeszkadzam. Spotkamy się innym razem. - Podał gospodarzowi
rękę. - Nie musi mnie pan odprowadzać. I proszę się nie martwić o zwierzęta.
Jestem pewien, że wyniki testów będą w porządku.
Fergus skinął głową z nachmurzoną miną. Było jasne, że w tej chwili
bydło niewiele go obchodzi.
- Dziękuję, doktorze.
Ewan rzucił szybkie spojrzenie na Beth, uśmiechnął się do Lorny i
wyszedł. Beth miała ochotę pobiec za nim, szukać schronienia w jego
ramionach. Tylko... dlaczego? Skąd to przekonanie, że on wybawi ją z
kłopotów?
Wzięła się wreszcie w garść i wstała, żeby się pożegnać.
- Do zobaczenia w szpitalu. Chora przyjrzała się jej z uśmiechem.
- Cóż to, widzę, że się pani rumieni - powiedziała cicho, zapominając na
chwilę o własnych problemach. - Nasz nowy weterynarz wpadł pani w oko,
prawda?
- Nie zastanawiałam się nad tym - ucięła.
- No, no! - Lorna potrząsnęła głową, nie przestając się uśmiechać. - Coś
mi się zdaje, że nasza pani doktor nie mówi prawdy.
- Ależ...
- Przecież nie oszuka pani samej siebie.
R S
- 50 -
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tego dnia doktor Sanderson pracowała w szpitalu do późnego wieczora.
Lornie bardziej potrzebne było moralne wsparcie i pocieszenie niż fachowa
pomoc medyczna. Po podłączeniu do aparatu, łatwiej jej było oddychać, ale nie-
pokój o Fergusa pogarszał ogólne samopoczucie. Gdy chora wreszcie zasnęła,
Beth zajęła się panią Bource, chociaż sama słaniała się ze zmęczenia. Kiedy
wychodziła ze szpitala, nie opodal wejścia zobaczyła Ewana Thomasa. Siedział
na niskim kamiennym ogrodzeniu. Najwyraźniej czekał na nią, spoglądając na
morze.
- Już myślałem, że spędzisz tam całą noc - powiedział.
- Musiałam się zająć Lorną, a teraz, wybacz, jestem okropnie zmęczona.
Zjem kolację i natychmiast idę spać.
- Właśnie ją przygotowałem. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Ale po co...? - bąknęła.
- Chcę z tobą porozmawiać.
- Możemy to zrobić teraz. Pokręcił przecząco głową.
- Widziałem twój samochód. Wróciłaś wczoraj godzinę później niż ja, a
dzisiaj od rana byłaś w szpitalu. Myślę, że nic nie jadłaś, miałem pełną lodówkę,
więc...
- To się nazywa spełnianiem chrześcijańskiej powinności wobec bliźniego
- roześmiała się, ubawiona jego tonem, który wskazywał, że jak najszybciej
chciałby mieć z głowy wszelkie argumenty. - Ale niepotrzebne są takie gesty.
Ruszył w kierunku domu. Po chwili wahania poszła za nim. Miała ochotę
zignorować jego zaproszenie, ale Ewan nie był człowiekiem, którego można
lekceważyć, a poza tym... Cóż, byłby to jeden samotny posiłek mniej.
Nagle przypomniała sobie stwierdzenie Lorny, że oszukuje samą siebie...
Szybko odrzuciła jednak tę myśl, zła, że doszukuje się prawdy w
przypuszczeniach pacjentki.
R S
- 51 -
Dom Ewana był identyczny jak ten, w którym mieszkała, ale kiedy
weszli, stanęła zaskoczona. Wnętrze okazało się raczej ponure i urządzone po
spartańsku. Władze wyspy umeblowały dom według własnego uznania, bez
jakichkolwiek upiększeń, a Thomas niczego nie zmienił.
Niczego... Beth rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś osobistego w
porządnie ogrzanej kuchni, ale nie znalazła żadnego interesującego szczegółu.
- Czy twoje rzeczy przypłyną statkiem? - spytała.
Ewan ustawiał właśnie talerze na drewnianym stole i wyjmował gorącą
potrawę z piecyka.
- Przywiozłem ze sobą wszystko, co jest mi potrzebne - rzucił obcesowo.
- To znaczy... to znaczy, że nie zamierzasz tu zostać dłużej?
Postawił naczynie na stole z taką siłą, że Beth podskoczyła.
- Skąd takie przypuszczenie? - spytał oschle.
- Nie wiem, może nie jest ci łatwo się zadomowić?
Pomyślała o własnej kuchni, zapełnionej drobiazgami jej i ojca. Czasami
miała ochotę część z nich wyrzucić, ale trudno było się jej na to zdobyć, bo z
każdym wiązało się jakieś wspomnienie.
- Odpowiadają mi takie warunki, jakie tu zastałem - odparł, stawiając
przed nią półmisek z parującym gulaszem. - Ile chcesz?
- Dużo. - Uśmiechnęła się. - Umieram z głodu.
- Ciągle jesteś głodna - zauważył. - Czy tobie nie dają gotowych potraw?
- Otrzymuję je codziennie i nie nadążam z jedzeniem. Nawet nie mam
czasu ich podgrzać.
- Może powinno być dwóch lekarzy na wyspie?
- Nie. Jeden wystarczy. Są okresy, kiedy mam bardzo dużo pracy, tak jak
teraz, ale nie zawsze tak jest.
- Pacjenci ze szpitala nie dają ci chwili wytchnienia.
- Pani Bource dochodzi do siebie dłużej, niż sądziłam. Zupełnie jakby nie
chciała...
R S
- 52 -
- Może tak jest istotnie - zauważył, zabierając się do jedzenia. -
Przydałaby się do tego sałata. Jak zjesz, dam ci jabłko - mówiąc to, uśmiechnął
się, a Beth serce stopniało na widok zmiany w wyrazie jego twarzy.
- Dziękuję, nic więcej mi nie trzeba - zapewniła go.
- Mając takiego męża, trudno jest wyzdrowieć - ciągnął Ewan. -
Doprowadza wyspiarzy do szału, każąc im za wszelką cenę ratować łódź. Nie
może pojąć, że to niemożliwe. Jest typem człowieka, który chce sobie
wszystkich podporządkować, ale sam zapewne nie spełniłby nawet zachcianki
dziecka.
Spojrzała na niego z wdzięcznością. Cieszyła się, że wreszcie z kimś
porozmawia o swoich problemach zawodowych. Nieważne, że jest
weterynarzem; zna się równie dobrze na problemach ludzi, jak i zwierząt.
Wzbudzał zaufanie, wiedziała, że może liczyć na jego dyskrecję.
Jadła zaabsorbowana myślami, on też zamilkł. Siedział w ponurym
nastroju. Beth żal ściskał serce, gdy spoglądała na niego. Sprawiał wrażenie
człowieka ciężko doświadczonego przez życie.
- Chciałeś ze mną porozmawiać - przypomniała.
- Właśnie... - zaczął, ale zawahał się. Wstał, żeby zrobić kawę.
- No więc...?
- Chodzi o panią Mackervaney. Sądzisz, że ma szanse wyzdrowieć?
Beth zawahała się.
- Nie. Chyba, że jakimś cudem uda nam się zdobyć aparat zwiększający
stężenie tlenu i zainstalować go u niej w domu. Nie powinnam jej nakłaniać do
leżenia w szpitalu, ale bez zabezpieczenia tlenowego wkrótce wywiążą się
poważne komplikacje.
- Fergus chce sprzedać farmę - rzekł Ewan.
- Skąd wiesz?
- Powiedział mi.
R S
- 53 -
- Fergus Mackervaney jest zwykle bardzo powściągliwy - zdziwiła się. -
Próbowałam z nim rozmawiać, ale nic nie wskórałam.
- Wiem, że zastanawia się nad sprzedażą - powiedział Ewan, wzruszając
ramionami.
- To nie jest dobry pomysł.
- Dlaczego?
- Nikt jej nie kupi - odpowiedziała, wstając od stołu. - Nie rób dla mnie
kawy. Muszę już iść.
- Czy dlatego, że teren jest za mały? - spytał Ewan, ignorując jej uwagę i
wlewając kawę do filiżanek.
- Właśnie.
- Szkoda, bo to rozwiązałoby problem. Mogliby się przeprowadzić do
mniejszego domu i kupić aparat.
- Nie sądzę, żeby Fergus mógł żyć bez swojej farmy - oświadczyła.
- To prawda. - Ewan wpatrywał się w parującą kawę.
- Z drugiej strony przecież jest już stary, niedługo zabraknie mu sił do
pracy.
- Ta rozmowa do niczego nie prowadzi - zauważyła.
- Nawet jeśli znajdą kupca, to formalności i przeprowadzka potrwają kilka
miesięcy, a Lorna potrzebuje aparatu już teraz. Spróbuję przekonać zarząd
szpitala, żeby go kupił.
- Masz jakieś szanse?
- Szczerze mówiąc, chyba nie, ale przynajmniej tyle mogę dla nich zrobić.
- No, tak. Zauważyłem, że doktor Sanderson zawsze robi tylko tyle, ile
może.
Twarz Beth przybrała kolor purpury. Wzięła filiżankę ze stołu i zaniosła
ją do zlewu.
R S
- 54 -
- Dzięki za kolację - powiedziała chłodno. - Jeżeli zaprosiłeś mnie po to,
żeby wygłaszać takie opinie, to moja noga więcej tu nie postanie! Dobranoc,
panie Thomas!
Przypatrywał się jej uważnie, wreszcie powiedział spokojnie:
- Wypij kawę, Beth.
- Dziękuję, nie mam ochoty - rzuciła, wychodząc pośpiesznie.
Dogonił ją, zanim doszła do kamiennego parkanu otaczającego ogródek
przed domem. Złapał ją za rękę i odwrócił tak, że stanęli twarzą w twarz.
- Puść mnie - syknęła, wyrywając się.
- Beth, przepraszam. Patrzyła na niego z wyrzutem.
- Jest za co - odcięła się. - Nie zrobiłam nic, co mogłoby cię zranić, a ty
jesteś wobec mnie niesprawiedliwy. A może odnosisz się tak do wszystkich?
- Nie, ja...
- Aha, więc tak jak przypuszczałam, tylko mnie spotkał taki zaszczyt,
tylko mnie raczysz grubiańskimi uwagami. Puszczaj!
Wyrwała się i cofnęła gwałtownie. Niestety, potknęła się i noga utknęła
jej między sztachetami płotu, tak że przez moment nie mogła wstać. Ewan
pochylił się nad nią przestraszony.
- Nic ci się nie stało?
- Nie. Chociaż z pewnością ogromnie byś się cieszył, gdybym złamała
nogę.
Nie ruszył się z miejsca, zagradzając jej drogę.
- Beth...
- Przepuść mnie... - rzuciła i głos jej się załamał.
Stali bardzo blisko siebie, czuła dotyk jego szorstkiego swetra. Wyciągnął
ręce, żeby ją przytrzymać i nagle przytulił mocno, zaczął całować.
Nie bardzo wiedziała, co się dzieje. Wszystko stało się tak nagle... Ewan
był silny, więc próby wyrwania się z jego objęć nie miały sensu. Trzymał ją w
mocnym uścisku i całował zapamiętale.
R S
- 55 -
Zdumienie zamieniło się we wściekłość. Jak śmiał jej dotknąć! Cofnęła
się, ale znów zachłannie przylgnął do niej ustami. Usiłowała go odepchnąć, lecz
zapach jego ciała sprawił, że przestała walczyć.
Bliskość Ewana podniecała ją, drżała pod wpływem jego dotyku. Wyczuł
to podniecenie, zacieśnił uścisk i zaczął całować jeszcze mocniej. Beth odniosła
wrażenie, że tonie w otchłani rozkoszy.
Nigdy dotąd nie doświadczyła takich uczuć.
Co się z nią stało? Drżała, gdy jej dotykał, rozgrzewana ogniem miłości,
który wdzierał się coraz głębiej, rozpalając ją całą.
To szaleństwo! Wbrew sobie zdobyła się na odrobinę zdrowego rozsądku
i z całych sił odepchnęła Ewana. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy krzyczeć z
udręki, kiedy ją uwolnił.
Cofnęła się, unosząc ręce w obronnym geście, ale nie musiała się bronić.
Ewan stał bez ruchu. Wpatrywał się w nią, lecz jego twarz nie zdradzała
żadnych uczuć.
- Jesteś... szalony - szepnęła z wyrzutem. - Przecież nawet mnie nie
lubisz.
Nie odezwał się. Poruszył niezdecydowanie rękami, jakby znowu chciał ją
objąć, ale szybko je opuścił.
- Dziękuję... dziękuję za kolację - wykrztusiła. - Czy w ten sposób
domagałeś się zapłaty?
- Beth, ja...
Przerwał. Stali zapatrzeni w siebie, zupełnie jakby byli złączeni jakąś
niewidzialną siłą. Odwróć się i odejdź, nakazała sobie w duchu, ale patrzył na
nią tak, że nie była w stanie wykonać najmniejszego gestu.
Nagle mała ciepła kuleczka skoczyła Beth na nogę, tuląc się do niej.
- Buster! - zawołała zaskoczona, klękając przy nim. Pies polizał ją po ręce
i Beth zupełnie się rozkleiła.
Zachciało jej się płakać.
R S
- 56 -
Ewan musiał zostawić otwarte drzwi, kiedy za nią wybiegł. Może obudzili
Bustera rozmową? Z trudem kuśtykał na trzech łapach, ale łasił się i ocierał,
domagając się zainteresowania.
- Och, Buster - szepnęła, klęcząc na mokrej ścieżce. - Widzę, że już masz
ochotę pobrykać!
- Nie powinien wychodzić na takie zimno - usłyszała nad sobą głos
Ewana.
Pojawienie się psa najwyraźniej sprowadziło go na ziemię, przywróciło
chłód i znów stał się człowiekiem, za jakiego chciał uchodzić. Pochylił się i
wziął od niej szczeniaka.
To, co zaszło między nimi, wywołał tylko chwilowy impuls, nie powinna
więc przywiązywać do tego wagi. Pokręciła głową, jakby chciała się otrząsnąć z
szaleńczego snu, pogłaskała psa i ruszyła do domu.
- Beth...
Nie odwróciła się.
- Dobranoc - wykrztusiła.
Spała niespokojnie. Obudziła się, kiedy jeszcze było ciemno. Pomimo
zmęczenia nie mogła ponownie zasnąć. Leżała, rozpamiętując wydarzenia
poprzedniego wieczora.
Dlaczego ją pocałował? Nie jest przecież mężczyzną skorym do flirtów.
Potrzebowała przyjaciela, ale przyjaźń z Ewanem nie wchodziła w
rachubę. Był dla niej przede wszystkim atrakcyjnym mężczyzną, nie tylko
kolegą.
Do diabła, co ja wyprawiam, zganiła się w duchu. Ewan przybył na
wyspę, żeby uciec od problemów, które go nękały na lądzie, ale jak tylko
przeboleje odejście żony, wyjedzie stąd, wróci do wielkomiejskiego życia.
Nie mogła się doczekać świtu. Przewracała się z boku na bok, w końcu
odrzuciła kołdrę i się ubrała. Może spacer po plaży doda jej energii na
nadchodzący dzień i pozwoli otrząsnąć się z przygnębienia?
R S
- 57 -
Zajrzała na chwilę do szpitala. Coral, która miała dyżur tej nocy, skinęła
głową na powitanie i z uśmiechem wskazała na pacjentki. Lorna oddychała
równo i głęboko. Po drugiej stronie sali pani Bource spała spokojnie, podobnie
jak jej syn w łóżeczku obok. Pomimo dramatycznych przejść młoda matka
opuści szpital pod koniec tygodnia w lepszym stanie zdrowia niż bezpośrednio
po porodzie. Beth odczuwała satysfakcję z tego powodu. Postanowiła jeszcze
przemówić do rozsądku bezmyślnemu mężowi pacjentki i dać mu porządny
wykład, nim odda mu pod opiekę żonę i dziecko.
W szpitalu nie była potrzebna, a do czasu przyjęć chorych miała cztery
godziny.
- Powinna pani jeszcze leżeć w łóżku, pani doktor - szepnęła Coral. - Czy
wzywano panią do jakiegoś pacjenta?
- Nie. - Beth wzruszyła ramionami. - Nie mogłam spać. Idę na spacer.
Pielęgniarka przyglądała się jej zaskoczona.
- Na spacer? O tej godzinie? Co za pomysł wpadł pani do głowy? -
dziwiła się.
To wszystko przez Ewana Thomasa, pomyślała z goryczą. Oczyma
wyobraźni wciąż widziała siebie u jego boku i nie mogła wyzbyć się tych iluzji.
Na plaży było bardzo zimno, dął porywisty wiatr z południa, znad
Antarktydy, ale potrzebna jej była ochłoda, bo wciąż czuła w sobie żar. Twarz
pokrywała się rumieńcem na samo wspomnienie dotyku Ewana i reakcji jej
ciała. Otulając się szczelniej kurtką, wystawiała twarz do wiatru, idąc przed
siebie.
Piasek był usłany zwojami wodorostów, wyrzuconych na brzeg przez
sztorm. W powietrzu unosił się ich zapach. Później farmerzy przyjadą tu
traktorami, zabiorą je, by wysuszyć i przetworzyć. Beth zepchnęła je na bok,
zadowolona, że te naturalne zasoby można z pożytkiem wykorzystać. Hydrofity
były składnikiem wielu przepisywanych przez nią lekarstw.
R S
- 58 -
Spacerowała chyba z godzinę, zanim doszła do zakrętu. Gdyby ktoś jej
potrzebował, bez trudu znaleziono by ją na plaży, bo ślady stóp odciskały się na
piasku. Na szczęście nikt nie zakłócał jej samotności.
Nie mogła iść przed siebie bez końca. Jakiż to zresztą miało sens, skoro
spacer wcale nie odpędził jej myśli od Ewana. Zawsze taka pogodna, od jego
przyjazdu na wyspę czuła się jakoś nieswojo.
Muszę zapanować nad emocjami. On jest nieobliczalny, sam nie wie,
czego chce od życia. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego, wmawiała sobie bez
końca.
- Więc rozchmurz się! - zawołała głośno, przekrzykując wiatr. - Weź się
w garść! Byłoby to prostsze, gdyby mnie nie pocałował - mamrotała. - Jednak
stało się, ale te pocałunki są i tak bez znaczenia. Przecież to zimny odludek.
Pocałował mnie, ponieważ...
Ponieważ... To słowo powracało jak bumerang. O niczym innym nie
mogła myśleć, nic nie było w stanie odwrócić jej uwagi...
A jednak coś innego poruszyło jej świadomość.
Chociaż gruby kaptur szczelnie osłaniał jej głowę, Beth kątem oka
dostrzegła nieznaczny ruch wodorostów tuż przy brzegu.
Może to foka wyszła na brzeg, szukając ratunku przed sztormem? Beth
podeszła bliżej, ostrożnie stąpając po roślinach. Woda obmywała je, sięgając jej
stóp, ale nie zważała na to. I tak przemoczyła już buty.
Coś czarnego poruszało się niezdarnie...
Rozpoznała małego pingwina, z trudem utrzymującego się na nogach w
śliskich wodorostach. Fale z łoskotem uderzały o brzeg, a ptak pojawiał się i
znikał pod ich naporem. Wyglądało na to, że jest bliski śmierci.
Pochyliła się, żeby mu się przyjrzeć. Dotknęła go, a wtedy maleńki dziób
wysunął się do przodu. Cofnęła rękę, uśmiechając się z zadowoleniem. Jeśli
pingwin miał siłę bronić się, to może nie jest tak bliski śmierci jak sądziła?
R S
- 59 -
Co mu dolegało? Woda często wyrzucała na brzeg stare i chore ptaki.
Jako córka latarnika wiedziała, że pewnym prawom natury nie da się zapobiec i
dawno już przestała się rozczulać nad śmiercią dzikich stworzeń.
Ale ten był jeszcze młody i Beth zrobiło się go żal. Gdyby tylko mogła
mu się przyjrzeć z bliska... Podpłynęła właśnie duża fala, podrzucając go do
przodu. Przez tę krótką chwilę Beth zorientowała się, w czym rzecz.
Pióra pingwina pokrywała warstwa ropy. Z przerażeniem pomyślała, że
ptak, którego upierzenie z natury skutecznie zabezpieczało przed zimnem,
przemoknie i zamarznie.
Ropa... Beth zacisnęła usta, a jej zielone oczy pałały złością. Ten ptak
zdychał z powodu rażącego zaniedbania jakiegoś głupca.
Ropa... Przyglądając się pingwinowi, rozważała kilka możliwości i nagle
domyśliła się, co się stało. Jacht... Na pokładzie był silnik z bakiem pełnym
paliwa, stąd plama rozprzestrzeniająca się na wodzie. Wzburzone morze zmie-
szało ropę, ale pingwin musiał się z nią zetknąć w pierwszej fazie, kiedy jeszcze
była gęsta.
Powinna mu jakoś pomóc. Patrzyła na nieszczęsne maleństwo i czuła
wzbierające łzy. Pingwiny należały do jej ulubionych ptaków. Zagnieździły się
całą kolonią w południowej części wyspy. Przed zmierzchem często przycho-
dziła popatrzeć na dorosłe osobniki, kołyszące się w charakterystyczny sposób,
gdy znosiły swoim małym pożywienie. Na jednym z ostatnich spacerów, jakie
odbyła razem z ojcem, również obserwowali te ptaki.
Nie może pozwolić, żeby zginął. Brak rozwagi jednego człowieka
wyrządził zło, więc ktoś inny musi to zło naprawić. Zdjęła swoją
nieprzemakalną kurtkę i pochyliła się, żeby zawinąć w nią pingwina. Przez
gruby materiał ptak nie mógł jej podziobać. Wsunęła zawiniątko pod pachę i
ruszyła w drogę powrotną.
Bez kurtki dotkliwie odczuwała zimno. Przyśpieszyła kroku, ale piasek
osuwał się jej spod stóp i z trudem brnęła pod wiatr.
R S
- 60 -
Odruchowo zerknęła na nadgarstek, chcąc sprawdzić godzinę.
Zapomniała, że zegarek zepsuł się, gdy ratowała rozbitków. Rozwidniało się,
więc pomyślała, że jest około szóstej. Nie dotrze do domu wcześniej niż za
godzinę. Ptak od czasu do czasu próbował się wyswobodzić. Przytrzymała go
mocniej, nie przerywając marszu.
Miała szczęście, bo nie uszła daleko, gdy usłyszała ciężarówkę. Za
kierownicą siedział Matt Hannah. Zatrzymał się i patrzył na Beth zaskoczony.
- Co, u licha... Coś się stało, pani doktor?
- Wracam ze spaceru. Ale szczerze mówiąc, będę szczęśliwa, jak mnie
pan podwiezie do domu.
- Wyobrażam sobie! - Matt pokręcił głową, wyraźnie dając jej do
zrozumienia, że ma pstro w głowie.
Wsiadła, ciesząc się, że wiatr nie smaga jej twarzy. Jak tylko usadowiła
się na siedzeniu, zawiniątko zaczęło się wiercić. Matt spojrzał na nie kompletnie
zdezorientowany.
- Wieziemy pacjenta - wyjaśniła.
- Niemożliwe.
Roześmiała się, unosząc połę kurtki, spod której ukazał się przemoczony i
wybrudzony ropą ogon.
- Mały pingwin - poinformowała. - Potrzebuje pomocy.
- Będę miał co opowiadać wieczorem w pubie - zachichotał Matt. - Moja
ciężarówka pogotowiem ratunkowym. Szkoda, że nie mam radia,
wezwalibyśmy na pomoc policję.
Kilka minut później stanęli przed domem Ewana z takim hałasem, że
zbudziliby umarłego. Wczuwając się w rolę kierowcy pogotowia, Matt nacisnął
klakson.
- Cicho! - usiłowała go powstrzymać Beth. - Obudzi pan chorych w
szpitalu.
R S
- 61 -
- Oni i tak już dawno nie śpią - odparł. - Sam się przekonałem, kiedy rok
temu złamałem nogę i pani skierowała mnie na oddział. Siostra Coral
komenderuje nimi od świtu. Każe się kąpać i szorować, a potem na długo przed
śniadaniem leżeć w łóżkach jak trusie. Zresztą zależy pani na tym, żeby ten
młody weterynarz jak najszybciej się zbudził, prawda?
Trudno było przekonać Matta. Pomógł jej wysiąść z samochodu. W tej
samej chwili Ewan otworzył drzwi.
- Przywiozłem panu pacjenta - powiedział Matt wesoło. - Doktor Beth
spacerowała po plaży i znalazła go dla pana chyba w obawie, że ma pan za mało
pracy. Proszę nie zapomnieć, że przyrzekł pan zbadać moje krowy po południu.
Thomas był jeszcze zaspany. Zdążył tylko założyć spodnie i stał z gołym
torsem, mrużąc oczy pod wpływem ostrego wiatru. Milcząc, przyglądał się im
zaskoczony.
- Dziękuję za podwiezienie - Beth zwróciła się do Matta, po czym
odwróciła się do Ewana.
Wolałaby uniknąć spotkania, ale w tej chwili był jej przecież potrzebny.
- Mam pingwina...
- Jesteś przemoczona.
- Tylko dżinsy i stopy.
Czuła, że Matt przygląda się im z zainteresowaniem.
- Czy możemy wejść do środka? Przecież tobie też jest zimno.
Mówiła zmienionym głosem. Czyżby tak działał na nią widok jego
nagiego torsu? Nie miała wątpliwości, że to z tego powodu. Wszystko dlatego,
że jest taki męski...
Ewan skinął głową. Spojrzał na farmera i na jego ustach pojawił się cień
uśmiechu.
- Które z nich jest pacjentem? - zapytał Matta.
- Oj, chyba musi się pan zająć i jednym, i drugim - odrzekł ze śmiechem.
Ewan zastosował się do tej rady.
R S
- 62 -
- Idź do siebie założyć suche ubranie - nakazał jej. - A potem wróć, bo
będzie mi potrzebna pomoc.
Wzięła gorący prysznic, przebrała się i poszła z powrotem. Było jeszcze
bardzo wcześnie. Pacjenci zaczną się schodzić dopiero za dwie godziny.
Gdy weszła, Ewan, ubrany w gumowy fartuch na kraciastą koszulę,
ścierał ropę z piór pingwina.
- Dobrze, że jesteś - powiedział. - Potrzebna mi pielęgniarka
weterynaryjna. Myślę że potrafisz ją zastąpić?
- To się okaże.
- Na półce, w trzecim pojemniku na prawo jest proszek. Kiedy położę
pingwina, chciałbym, żebyś delikatnie wklepała go w miejsca poplamione ropą.
Skinęła głową i natychmiast przystąpiła do pracy.
Pracowali milcząc, każde skoncentrowane na swoim zadaniu. Ewan
trzymał ptaka, od czasu do czasu obracając go, aby pokazać zabrudzone miejsca.
Najwięcej ropy zebrało się pod skrzydłami.
- Z pewnością muskał dziobem pióra - zauważył Ewan. - W ten sposób
ropa przedostała się do jelit. Widać to po nim. Gdybyś go nie znalazła, już by
nie żył. Ropa niszczy właściwości izolacyjne piór, wywołując hipotermię. Mając
ją na piórach, biedak odczuwa takie zimno, jakie my, ludzie, czulibyśmy,
pływając w lodowatej wodzie - wyjaśnił.
- Intuicja podpowiadała mi, żeby się wybrać na ten spacer - szepnęła.
- Sądzę, że najgorsze ma za sobą - oznajmił w końcu. - Nie widać już
więcej plam. Za kilka godzin obejrzę go jeszcze raz, a teraz damy mu spokój, bo
i tak ma za dużo stresów.
- Więc nic więcej nie da się dla niego zrobić?
- Nic, poza podaniem płynów. Trzeba mu wypłukać z organizmu jak
najwięcej ropy, bo pozostawiona może wywołać owrzodzenia, krwawienie,
uszkodzenie nerek i zapalenie płuc.
R S
- 63 -
- Gdyby chodziło o człowieka, podałabym płyny dożylnie - oświadczyła
Beth. - A ty jak zamierzasz postąpić?
- Nie chciałbym go znieczulać - odparł wolno.
- Jak...
- Gdyby to było konieczne, zaaplikowałbym mu izofluoran i tlen. -
Zawahał się. - Trudno wyczuć, ile ptak jest w stanie przeżyć. Środek
znieczulający redukuje stres, ale negatywnie wpływa na organizm pod innymi
względami. Chyba zaryzykuję i podam płyn przez dziób. Czy możesz mi go
przytrzymać?
Skinęła głową, przesuwając się tak, żeby mógł jej podać ptaka. Pingwin
przyjął tę zmianę spokojnie, wpatrując się w nich zdziwionymi ślepkami.
- Zupełnie jakby wiedział, że chcemy mu pomóc - zauważyła.
- On już przestał walczyć. Wolałbym, żeby się nam opierał. Ludzie często
głaszczą chore ptaki, żeby je pocieszyć, a brak reakcji poczytują za swój sukces.
Nie zdają sobie sprawy, że bierny dziki ptak to ptak bliski śmierci. Próby
ukojenia dzikich stworzeń wywołują dodatkowy stres. Przyglądała się, jak Ewan
przygotowuje płyn.
- Co mu podasz? - zapytała.
- Lectrad. To podziała jednocześnie jako odżywka.
Thomas pracował z niezwykłą wprawą. Wkłuł igłę w spód języka ptaka,
którego ślepka natychmiast rozszerzyły się ze strachu. Wykrzywił się, ale potem
leżał już biernie, gdy rurka przechodziła przez przełyk. Wolną ręką Ewan
wyprostował szyję ptaka. Płyn przedostał się do środka i wtedy Ewan wyjął igłę.
Pingwin rozwarł dziób i słabo potrząsnął łebkiem, wylewając nadmiar
lekarstwa.
- Cóż - zaczął Ewan, wyjmując go z rąk Beth - zrobiliśmy, co było w
naszej mocy. Teraz położymy go w zaciemnionym miejscu, w cieple i będziemy
czekać.
- Nic więcej nie da się zrobić?
R S
- 64 -
- Nie - westchnął przygnębiony.
- Może chciałbyś, żebym przyszła w porze obiadowej pomóc ci go
nakarmić?
- Skontaktuję się z tobą, jeśli to będzie konieczne. Ktoś musi mi go
przytrzymać. Przyjmujesz pacjentów przed południem?
- Tak. - Beth wstała, uświadamiając sobie nagle, że brak jej poczucia
rzeczywistości, zupełnie jakby się znalazła w świecie ułudy. - Ty... też będziesz
zajęty?
- Miałem badać krowy. Ale nie w tej sytuacji...
- Nie...
- Zbiorę ludzi do przeszukania plaży. To niemożliwe, żeby ropa
zaszkodziła tylko jednemu pingwinowi. Sprawdzę, ile uda się jeszcze uratować.
- Więc nie uważasz, że postąpiłam niemądrze, próbując mu pomóc? -
upewniła się i dodała: - Nie mogłam patrzeć, jak cierpi.
Ewan uśmiechnął się i z jego twarzy zniknęła surowość.
- Dziwię się, że doktor Sanderson podjęła taką decyzję - żartował. -
Troska i współczucie to twoja specjalność, prawda? - zakpił.
Beth zarumieniła się.
- Miałam nadzieję, że nie odmówisz fachowej pomocy - powiedziała. -
Chociaż pingwin nie należy do tych pacjentów, którzy płacą za usługę. Po co
sam wybierasz się na plażę, skoro uważasz, że postąpiłam głupio?
- Przecież nic takiego nie mówiłem - zaoponował. - Ci, którzy są
naprawdę głupi... - Wzruszył ramionami, wskazując na leżące na ławie szmaty
poplamione ropą.
- Zachowam to - powiedział. - Jeśli uda się wyłowić wystarczającą część
jachtu, żeby udowodnić, że to z niego wyciekła ropa, to John Bource zapłaci za
leczenie pingwina. On ma więcej pieniędzy niż rozumu, jak się zorientowałem, i
najwyższa pora, żeby poniósł konsekwencje swoich szaleństw.
R S
- 65 -
Beth skinęła głową. Musiała iść do pracy. Spojrzała jeszcze na Ewana,
czując narastające napięcie.
- A więc... do zobaczenia - wydusiła z siebie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nie znaleziono już żywych pingwinów. W porze obiadowej Beth poszła
do Ewana, ale go nie zastała. Zorientowała się, że wcześniej wstąpił do domu i
nakarmił swojego pacjenta. Gabinet był otwarty, więc zajrzała do środka. Ptak
wracał do zdrowia. Leżał skulony na gumowej macie i spoglądał żałośnie na
gościa.
Nagle drzwi otworzyły się i wszedł Matt Hannah. Przyniósł cztery
nieżywe pingwiny.
- Dzień dobry, pani doktor - powiedział ponuro, kładąc ptaki na ławie.
Oblepiała je cuchnąca ropa.
- Och, nie - szepnęła zatrwożona Beth.
- Niestety, to jeszcze nie koniec - oświadczył. - Szukaliśmy ich przez cały
ranek. Ropa prawdopodobnie rozlała się naokoło przylądka. Doktor Thomas
mówi, że musiało się to stać w nocy, kiedy rozbiła się łódź, albo niedługo
potem, bo jest już za późno, żeby pomóc tym biedakom.
- Po co je pan tu przyniósł? - zapytała.
- Doktor chce zrobić sekcję zwłok - wyjaśnił Matt. - Sprawdzi w ten
sposób, jaką szkodę wyrządziła im ropa, przez co łatwiej będzie mu wyleczyć
tego pingwina, który jeszcze żyje.
- Czy doktor Thomas jest na plaży? - spytała.
- Wciąż jeszcze szuka. - Matt spojrzał na martwe pingwiny. - Jestem
farmerem i znam się na zwierzętach, ale kiedy doktor powiedział mi, jak długo
te biedactwa się męczyły... Cóż, miał badać moje bydło dziś po południu, ale
postanowiliśmy to przełożyć i poświęcić cały dzień na przeszukiwanie plaży.
R S
- 66 -
Znaleźliśmy już piętnaście pingwinów. Dwa z nich jeszcze żyły, ale były w tak
kiepskim stanie, że doktor musiał je zabić, żeby im ulżyć.
Beth uśmiechnęła się smutno, patrząc na zmęczoną twarz Matta.
- Wcale pan nie jest taki twardy, na jakiego pan wygląda, Matt.
- Wszyscy zmiękliśmy, widząc, co się stało - przyznał farmer. - Doktor
Thomas nie jest sam na plaży.
Wróciła do pracy z ciężkim sercem. Nie tylko ona, także inni wyspiarze
przywykli do tych ptaków i nie wyobrażali sobie bez nich Illilawy.
Skończyła pracę już po zmroku. W domu Ewana paliło się światło, a na
zewnątrz stały dwie ciężarówki. Domyśliła się, że ma kogoś do pomocy. Trudno
było oprzeć się pokusie, a miała ochotę pójść i zobaczyć, jak czuje się znalezio-
ny przez nią pingwin.
- Żyje jeszcze - poinformował ją Micky Edgar godzinę później.
Przyszedł do Beth, trzymając na ręku psa, kiedy kończyła kolację.
- Doktor Thomas zadzwonił i kazał mi zabrać Bustera. Chyba pojechał do
chorego, bo nikogo nie zastałem.
- Nie wydaje mi się, żeby Buster i pingwin przepadały za sobą -
uśmiechnęła się Beth. - On wygląda wspaniale, Micky.
- Tak, wpadłem tylko, żeby podziękować - nieśmiało powiedział chłopiec.
- Bo doktor Thomas mówił, że pani pomagała mu podczas operacji i... i... -
Podniósł wzrok, zaczerpnął powietrza i zatopił twarz w futrze Bustera. - Nie
wiem, co bym zrobił, gdyby on zdechł i... No, dziękuję - skończył zakłopotany.
Beth zmierzwiła mu włosy, uśmiechając się. - Nie ma za co, Micky.
Mieliśmy po prostu szczęście, że akurat przyjechał weterynarz.
- Wszyscy tak mówią - odparł chłopak, ożywiając się nagle. - Doktor
Thomas jest wspaniały. Chętnie bym został weterynarzem - rzucił, odwracając
się i wybiegając.
Przez chwilę stała zamyślona, bezwiednie patrząc na chłopca znikającego
w ciemności. „Doktor Thomas jest wspaniały"... te słowa wciąż dźwięczały jej
R S
- 67 -
w uszach. Dotknęła dłonią warg i przypomniała sobie bliskość Ewana. Dlaczego
ją pocałował? „Doktor Thomas jest wspaniały"...
Chłopiec był już przy furtce, kiedy zawołała za nim:
- Micky!
Stanął, oglądając się za siebie.
- Słucham?
- Jak się dostaniesz do domu? - zapytała.
Nie widziała samochodu przed domem, a w oknach Ewana było ciemno.
- Pójdę pieszo - oświadczył bez entuzjazmu. - Tata pojechał ciężarówką
na wygon, bo krowa się cieli, więc mama powiedziała, że jak chcę dziś odebrać
Bustera, to muszę przyjść sam.
Beth pokiwała głową, po czym szybko wzięła płaszcz i kluczyki od
samochodu. Micky z pewnością dałby sobie radę, ale pogoda była wyjątkowo
brzydka.
- Zaczekaj, odwiozę cię - zaproponowała.
Po drodze minęli Thomasa.
Jego samochód stał zaparkowany na poboczu, a on sam przechadzał się
po plaży w miejscu, gdzie Beth znalazła pingwina.
- O tej porze nie znajdzie już żywych pingwinów - zauważył Micky. - Co
on robi, pani doktor?
- Chyba spaceruje - odpowiedziała. - W każdym razie nie powinniśmy mu
przeszkadzać.
Zwolniła, bo zbliżali się do posiadłości Edgarów. W odległości około stu
metrów od drogi stała ciężarówka Graeme'a Edgara, a sam farmer krzątał się,
oświetlony reflektorami. Co chwila pochylał się nad leżącą krową.
- Ona męczy się już cały dzień - poinformował Micky. - Tata bardzo się
martwi, że ją straci.
- Dlaczego nie wezwał doktora Thomasa? - zapytała Beth.
- Bo nie mamy pieniędzy - wyznał Micky.
R S
- 68 -
Skinęła głową ze zrozumieniem. Podwiozła chłopca do domu i wróciła do
jego ojca. Zmagając się z wiatrem, podeszła do farmera, pochylonego nad leżącą
na ziemi krową. Brązowe ślepia zwierzęcia wyrażały udrękę. Tylne nogi cielaka
już wystawały, reszta jednak nie mogła się wydostać z powodu wąskiej
miednicy matki.
- Och, Graeme - powiedziała łagodnie. - Od jak dawna jest w takim
stanie?
- Od kilku godzin - odparł znużonym głosem. - Nie mogę ruszyć cielaka.
Czy przywiozła pani Micky'ego do domu?
- Tak.
- Dziękuję, pani doktor. Czy... czy sądzi pani, że gdybym przywiązał tylne
nogi do ciężarówki i pociągnął... Wiem, że zabiję cielaka, ale jak go wydobędę,
to przynajmniej krowa przeżyje.
Pokręciła głową.
- Nie. W ten sposób zabiłby pan również krowę. Nie przeżyłaby urazu.
Pokiwał głową, po czym wyprostował się i poszedł do ciężarówki, a po
chwili wrócił ze strzelbą.
- Nie ma innego wyjścia - oświadczył ze smutkiem. - Przynajmniej
uwolnię ją od cierpienia.
Beth zakryła ręką wylot lufy.
- Doktor Thomas jest akurat w pobliżu. Dlaczego nie poprosi go pan o
pomoc?
- Nie mam pieniędzy - odparł farmer, wzdychając ciężko. - Bóg mi
świadkiem, że chciałbym, ale nie dopisał urodzaj...
Beth uklękła i przesunęła palcami po zadzie na wpół urodzonego cielaka.
- Graeme, on jeszcze żyje - szepnęła z przejęciem.
- Wiem. Ale to nie potrwa długo.
R S
- 69 -
- Ale to jałówka. Gdyby się urodziła żywa, byłaby warta znacznie więcej,
niż sobie zażyczy Ewan... Mam propozycję: ja dam pieniądze weterynarzowi, a
pan zwróci mi je z dochodów za mleko, kiedy jałówka będzie już mleczna.
- To szaleństwo - wykrztusił i przyjrzał się jej badawczo, z
niedowierzaniem. - Ja nie biorę jałmużny.
- W porządku. Zwróci mi pan podwójną wartość rachunku Ewana.
Ryzykuję, ale mimo wszystko sądzę, że to dobra lokata kapitału.
- Naprawdę zrobi to pani?
- Jeśli to cielę przeżyje, podwoję zainwestowaną stawkę. - Beth
uśmiechnęła się do zmęczonego farmera. - Wierzę w kompetencje Thomasa. A
teraz proszę wsiadać do ciężarówki i odszukać doktora. Jest na plaży jakiś kilo-
metr stąd. Potem niech pan przyniesie z domu ręczniki i jak najwięcej gorącej
wody z rozpuszczonym mydłem.
Farmer przyglądał się jej z powątpiewaniem.
- Naprawdę zapłaci pani?
- Niechże się pan pośpieszy! - ponagliła go, odwracając się do krowy.
Wkrótce ujrzała samochód jadący za ciężarówką Graeme'a. Po chwili
Ewan wysiadł i szybkim krokiem ruszył w jej stronę.
- Wciąż jeszcze pełnisz funkcję weterynarza na wyspie? - rzucił niezbyt
uprzejmym tonem.
- Namówiłam Graeme'a, żeby cię tu sprowadził - odparła sztywno. - Nie
dałabym rady...
Skinął głową, po czym szybko pochylił się nad krową.
- Do diabła! - zaklął wściekle, obmacując naprężone ciało. - Jest tak
sucha...
- Wysłałam Graeme'a po gorącą wodę z mydłem.
- Edgar powiedział mi o waszym układzie - rzekł Ewan z przekąsem. -
Czy często wykraczasz poza swoje obowiązki?
- Ktoś musi - odparła krótko.
R S
- 70 -
- I naprawdę oczekujesz, że wystawię ci za to rachunek?
- Niczego od ciebie nie oczekuję oprócz uratowania cielaka - żachnęła się.
Tymczasem wrócił Graeme Edgar. Zaparkował ciężarówkę tak, żeby jak
najlepiej oświetlić udręczone zwierzę. Wysiadł, taszcząc dwa wiadra wody.
Ewan zakasał rękawy i przystąpił do pracy. Męczył się przez dobre pół
godziny, zanim cielę się poruszyło. Stopniowo skurcze nasilały się i wreszcie w
świetle reflektorów zobaczyli najpierw mały czarny nos, potem oczy, a w końcu
cały łebek. Kilka minut później krowa westchnęła ciężko i poród dobiegł końca.
Ewan był niezmordowany. Otarł pysk cielaka i dmuchnął mu w nos.
Słaby jeszcze zwierzak wzdrygnął się delikatnie, a wtedy Ewan położył go obok
matki. Natychmiast wysunęła długi język i polizała maleństwo.
- A jednak udało się - cieszył się Graeme. - To istny cud!
- Tak - zgodził się zmęczony Ewan, wycierając splamione krwią ręce i
patrząc z satysfakcją na matkę i niemowlę. - W tym przypadku rzeczywiście
można to uznać za cud.
- To wspaniałe cielę! - nie posiadał się z radości farmer. - Po przeżyciu
takiego porodu przeżyje wszystko. Dobrze pani zainwestowała, pani doktor!
- Całe szczęście - uśmiechnęła się Beth. - Nie wiemy jeszcze, ile sobie
zażyczy doktor Thomas. Może to być bardzo wygórowana cena.
Oboje spojrzeli na Ewana wyczekująco.
- Nie martwcie się - uspokoił ich. - Jeśli odejmę za pomoc Beth, a pan,
panie Edgar, obciąży mój rachunek kosztami przygotowania i przewozu gorącej
wody, zostanie wam niewiele do zapłaty.
Wkrótce krowa wstała. Beth i Ewan pomogli wsadzić ją i cielę na
ciężarówkę.
- Niedobrze, że będzie trzęsło - niepokoił się Ewan - ale przy dzisiejszej
pogodzie lepiej, żeby znaleźli się pod dachem. Czy na pewno da pan radę je
wysadzić?
- Oczywiście... Żona i Micky mi pomogą.
R S
- 71 -
Stali, spoglądając za ciężarówką, dopóki nie zniknęła im z oczu. Potem
ruszyli wolno, zamykając za sobą furtkę.
- Możesz teraz wrócić na plażę - powiedziała cicho Beth. - Czy znalazłeś
jeszcze jakieś pingwiny?
- Trzy nieżywe - poinformował Ewan. - Razem z tymi, które znaleźliśmy
rano, to już prawie dwadzieścia. - Odwrócił się, patrząc ponuro na morze. - A
przecież oprócz tych, które znaleźliśmy, musi być ich jeszcze więcej.
- Ciekawe, ile paliwa było na pokładzie - zastanawiała się głośno. -
Myślałam, że takie jachty mają tylko mały silnik pomocniczy.
- Płynęli do swojego domku letniskowego. Bource mówi, że dom jest
oddalony od osiedli i ma własny generator. Udało mu się załatwić taniej paliwo,
więc postanowił je zabrać na jacht. Przyczepił zbiorniki pod pokładem, ale
kiedy jacht zaczął tonąć, oderwały się. Ten człowiek ma więcej pieniędzy niż
rozumu - denerwował się Ewan.
Beth patrzyła na niego przez chwilę. Miała wrażenie, że wydarzenia tego
dnia sprawiły mu fizyczny ból.
- Powinieneś odpocząć - powiedziała cicho. - Dalsze poszukiwanie
ptaków nie ma sensu. To tragedia, ale zrobiłeś już wszystko, co należało.
Spojrzał na nią nie widzącymi oczyma.
- Ludzie nie myślą - ciągnął. - Robią, co chcą, nie zastanawiając się nad
konsekwencjami.
- Nie wszyscy są tacy - zaoponowała.
- Nie wiem, do jakiej kategorii ludzi ty się zaliczasz, z twoimi przeklętymi
cudami...
Jego szczupła sylwetka majaczyła w poświacie księżyca, gdy spoglądał na
przybrzeżną drogę, a potem na morze.
- Ale niektórzy są głupi, beznadziejnie głupi - powtórzył z naciskiem,
poruszając głową, jakby chciał odpędzić jakiś zły sen. - Kiedyś byłem żonaty -
wyznał.
R S
- 72 -
Beth zaskoczył jego głos. Mówił bezbarwnym, obojętnym tonem, jakim
stwierdza się na przykład, że poprzedniej nocy padał deszcz.
- Wiem - szepnęła, zastanawiając się, do czego Ewan zmierza.
- Skąd?
Nawet na nią nie spojrzał, odwrócony w stronę morza.
- Ja... wszyscy o tym wiedzą. Twoja kariera w telewizji... Cóż, zdobyłeś
popularność.
Roześmiał się sztucznie.
- Znany doktor Thomas. Szczęściarz! Miał wszystko: piękną żonę,
wspaniały dom, pieniądze i... dziecko. Czy wiedziałaś również o tym, że miałem
dziecko?
Beth zaniemówiła. Powiedział to w czasie przeszłym i takim tonem, że
nie chciała słyszeć nic więcej na ten temat.
- Niewiele osób o tym wie - przyznał.
Była świadoma, że Ewan właściwie mówi bardziej do siebie niż do niej.
Zupełnie jakby wspomnienia gromadzące się w jego pamięci musiały znaleźć
ujście.
- Jedną z niewielu spraw, w których ja i Celia zgadzaliśmy się, była chęć
trzymania Sophie z dala od reporterów - roześmiał się gorzko. - Okazało się
później, że żonie zależało na tym wyłącznie z powodu naczyniaka, który
dziecko miało na twarzy. To wrodzone znamię źle wyglądało w świetle kamer!
Lekarze twierdzili, że po pewnym czasie może ono zniknąć i odradzali operację,
która niekiedy pogarsza sytuację. Celia nie chciała się z tym pogodzić, bo
pragnęła mieć śliczną córeczkę, którą można z dumą pokazać.
- Ewan... - Beth skuliła się z przerażenia. - Czy na pewno chcesz o tym
mówić?
Nie słyszał pytania i Beth zrozumiała, że jej towarzystwo było tylko
pretekstem do tego, by wyrzucić z siebie całą gorycz.
R S
- 73 -
Wiedziała, że należy milczeć. Nawet jeśli nie chciała słyszeć tych
okropności, Ewan potrzebował milczącego słuchacza i nie mogła go zawieść.
- Zerwaliście rok temu... - odezwała się, chcąc mu uświadomić, że jest
obok, gotowa go wysłuchać.
Rękawem kurtki dotykała jego grubego swetra. Stali bardzo blisko siebie,
ale Ewan wyraźnie był sam.
- Zerwaliśmy dużo wcześniej - odparł. - Przynajmniej uczuciowo, jeżeli
nie fizycznie. Nigdy nie powinniśmy się pobrać. Była... niezwykle ambitna. Z
początku wierzyła we mnie, młodego weterynarza, a przynajmniej takie spra-
wiała wrażenie. Bardzo lubiana, piękna, tryskała humorem. Prawdziwą naturę
ujawniła dopiero po ślubie. Liczyły się dla niej wyłącznie pieniądze i sława.
Zaczęliśmy występować w programie telewizyjnym i przez pewien czas przy-
najmniej tyle nas łączyło. Potem zaszła w ciążę i... miałem nadzieję, że
wszystko się zmieni. Ona też się cieszyła. Stworzyła sobie wizję ślicznego
dziecka, wokół którego narobi rozgłosu, przez co będzie jeszcze bardziej
sławna. Rzeczywistość okazała się nie do przyjęcia: zeszpecona córka i
konieczność ciągłego wstawania w nocy, karmienie, przerosły jej wyobrażenia.
Odeszła, kiedy Sophie miała trzy miesiące.
- Och, Ewan...
- Radziliśmy sobie bez niej - kontynuował. - Zatrudniłem opiekunkę i
nadal prowadziłem program w telewizji. Celia doznała zawodu, bo program,
mimo że nie brała już w nim udziału, cieszył się coraz większą popularnością.
Potem mężczyzna, dla którego nas zostawiła, porzucił ją. Zaczęto też mówić o
niej publicznie, że jest złą matką. W prasie podano, że nie interesuje się córką.
Użyła wszelkich możliwych wpływów, żeby nie ujawniono imienia dziecka, ale
straciła kontrolę nad sytuacją. Postanowiła więc zmienić taktykę i odgrywać rolę
kochającej rodzicielki. Żądała kontaktów z córką, oczywiście nie w takim sto-
pniu, żeby ją to w jakikolwiek sposób ograniczało. Udawała pełną poświęcenia
matkę wobec ludzi, na których opinii jej zależało.
R S
- 74 -
Zamilkł. Beth zwilżyła wargi, czując smak morskiej soli.
- Więc... dziecko jest teraz z Celią? - zapytała.
- Sophie nie żyje.
- Nie żyje?
- Zabrała naszą córeczkę na proszony obiad do przyjaciół. Oni... pili.
Dziecko dopiero co zaczynało chodzić, a gospodarze mieli basen. Chyba nie
muszę opowiadać, co się stało?
Nagle Beth zrozumiała przyczynę oschłości i goryczy Ewana. Ujrzała też
małą dziewczynkę, posuwającą się chwiejnym krokiem w stronę rozświetlonego
słońcem basenu, podczas gdy jej matka... Zamknęła oczy.
- Och, Ewan...
Milczał. Gorączkowo szukała słów pocieszenia, ale nic nie przychodziło
jej do głowy. Instynktownie, odwiecznym gestem współczucia wyciągnęła ręce
do góry, przytuliła jego głowę i pocałowała go.
Po raz pierwszy w życiu zdobyła się na to, by pocałować mężczyznę...
Nie mogła jednak nad sobą zapanować. Za wszelką cenę chciała go pocieszyć, a
to był jedyny sposób, jaki podpowiadał jej instynkt. Przywarła do niego całym
ciałem i pocałowała jeszcze raz. Stali na przybrzeżnej drodze, wiodącej wzdłuż
skalnego urwiska. W tym momencie nie zważała na nic, liczył się tylko Ewan.
Zareaguj, błagało jej ciało...
Przez dłuższą chwilę stał niewzruszony, nieugięty, kiedy pieściła go
miękkimi wargami. Chwyciła go za ręce, zaciskając mocno dłonie, jakby chciała
mu przekazać ciepło, pociechę i... miłość.
Nagle się poruszył. Wyswobodził ręce z uścisku, żeby ją przyciągnąć
bliżej. Uniósł ją lekko i przytulił do siebie tak mocno, że nie mogła złapać tchu.
Jęknęła cicho, ale szybko zamknął jej usta pocałunkiem.
Tonę... myślała, wysilając resztkę świadomości. Zatraciła się w jego
uścisku. Zdawało się jej, że pochłania ich żywioł. Otworzyła usta, a wtedy
R S
- 75 -
wsunął w nie język, wzmagając pieszczotę. Przyjęła ją z radością, tuląc piersi do
twardego ciała.
Serce Beth przepełniała niewypowiedziana czułość. Kochany, mogę ci
pomóc, nie zniosę twojego cierpienia. Wiedziała, że przynajmniej na razie
odpędziła demony. Intymna więź, jaka ich połączyła, wykluczała wszystko inne.
Nie myślała już o jego żonie i córeczce, a kiedy znów przygarnął ją do siebie,
wiedziała, że też o nich zapomniał. W jej ramionach był bezpieczny, nie mógł
dosięgnąć go tu żaden ból. Pocałunek pogłębił się i zatracili się w sobie.
W jakiś dziwny sposób materiał płaszcza przestał ich dzielić. Nie czuli
zimna, opanowani podnieceniem, nie potrzebowała więc okrycia, które spadło
na ziemię. Ręce Ewana znalazły się pod miękką wełną jej swetra i przez
wycięcie bluzki pieściły naprężone piersi.
Nigdy przedtem nie czuła się tak jak teraz. Gdzieś głęboko wybuchła fala
namiętności. Pragnęła Ewana. Odchyliła się, wydając stłumiony jęk rozkoszy,
kiedy zaczął całować nabrzmiałe pożądaniem piersi.
Oszalała. Oboje oszaleli. Zimny wiatr świszczał wokół nich, ale nie
zważali na nic. Beth pragnęła być jak najbliżej niego...
Podniósł ją lekko, ale nie odstąpił ani na krok, wpatrując się z napięciem
w majaczącą w ciemnościach twarz. Chciał zbliżenia nie mniej niż ona.
- Beth... - szeptał chrapliwie, a gdy uniosła głowę, znów poszukał
wargami jej ust.
- Pragnę cię, Ewan - szepnęła, chociaż ostatnim wysiłkiem woli
zastanawiała się, skąd w niej taka śmiałość.
Uśmiechnęła się do niego dając mu, do zrozumienia, że wie, co robi,
jakby miała znacznie więcej doświadczenia niż było w istocie... Nie pora na
udawanie niewinnej panienki, przecież musi go pocieszyć. Chce go... uwieść?
Uwieść... Nigdy by siebie o to nie podejrzewała. Nigdy! Kobieta, którą
Ewan trzymał w ramionach, to przecież nie Beth Sanderson, lecz ktoś obcy,
R S
- 76 -
kogo do tej pory nie znała. Zarzuciła mu ręce na szyję i znów namiętnie poca-
łowała.
Przebiegał rękoma wzdłuż jej ud, przyciągając ją bliżej, aż przywarła do
niego całym ciałem. Mógł z nią zrobić, co chciał, nie zdołałaby się oprzeć.
Powoli przesuwał palcami po ustach dziewczyny.
- Beth... - szepnął i spojrzał na nią oczyma pełnymi udręki.
Wiedziała, skąd to cierpienie. Pragnął jej tak bardzo, jak ona jego, ale bał
się do tego przyznać. Gdyby to zrobił, to skapitulowałby sam przed sobą, naraził
się na cierpienie, którego już doświadczył.
- Kim jesteś? - pytał. - Chyba morską czarodziejką... wróżką.
Nie odpowiedziała, przytuliła się ufnie i pocałowała go. Pocałunek zdawał
się łączyć ich w nierozerwalną całość.
- Jestem twoja, Ewan. W tę noc... w tę jedną noc przyjmij odrobinę
szczęścia, którą ci daję. Zabierz mnie do domu i kochajmy się. Nic nie chcę w
zamian, o nic nie proszę, pragnę tylko ciebie, w tę noc...
Bo cię kocham.
Nie wypowiedziała tych słów, ale tkwiły w niej głęboko i nagle aż
zahuczały w głowie, jakby nie liczyło się nic innego poza miłością do Ewana.
Od jak dawna go kocha? Nie musiała się zastanawiać: od chwili, kiedy po
katastrofie na morzu przytulił ją po raz pierwszy i pomógł przezwyciężyć strach.
Już wtedy miała wrażenie, że stanowią jedność. Uratował jej życie i od tej
chwili należy do niego już na zawsze. Wsunęła rękę pod sweter, a potem pod
koszulę, żeby poczuć siłę jego mięśni. Należą do siebie i nic nie może ich
rozdzielić.
- Nie wszystkie kobiety są takie jak Celia - szepnęła. - Nie wszystkie...
- Nie wiem, Beth. - Pochylił głowę, całując jej włosy. - Dzięki tobie
dostrzegam światło u wylotu mrocznego tunelu, ale jesteś wciąż na końcu tego
przeklętego korytarza i nie wiem, czy się przez niego przedzierać...
R S
- 77 -
W odpowiedzi uniosła twarz, sądząc, że ją pocałuje. Zamknęła oczy i
czekała, ale nie zrobił tego. W ciągu ułamka sekundy wycofał się, a kiedy
otworzyła oczy, zabrzęczał pager przymocowany do paska spódnicy.
Chciało jej się płakać. Najchętniej cisnęłaby odbiornik gdzie popadnie, ale
nie było potrzeby, bo Ewan i tak odsunął się od niej.
- Jest pani potrzebna, doktor Sanderson - powiedział oschle. W jego
oczach dostrzegła coś... czyżby ulgę?
- Wiem.
Może to tylko jej fantazja? Czuła się tak, jakby jej własne ciało należało
już do kogoś innego. Opanowała ją kompletna pustka. To, co usiłowała
przekazać Ewanowi, było głupie. Nie nakłoni mężczyzny, by ją kochał, rzucając
mu się w ramiona...
- Zapewne jakiś nagły wypadek, inaczej by mnie nie wzywano - odparła
bez sensu.
Nie odezwał się.
- Dobranoc, Ewan - szepnęła.
Wyciągnął rękę, jakby chciał jej dotknąć, ale nie zrobił tego.
- Dobranoc! - krzyknęła już w biegu.
Kiedy wsiadała do samochodu, była pewna, że wciąż jeszcze stoi na
wietrze, spoglądając w jej stronę.
R S
- 78 -
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W szpitalu paliło się światło. Beth zauważyła je z daleka i nacisnęła pedał
gazu. Zapomniała o własnych przeżyciach, bo potrzebowano pomocy, musiała
więc skoncentrować się na innych. Coral nie zapalałaby światła i nie budziła
pacjentów w środku nocy, gdyby nie stało się coś naprawdę ważnego.
Lorna. To jej życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Ta myśl wpadła Beth do
głowy, gdy wybiegła z samochodu. Otwierając drzwi na oddział, nie miała
wątpliwości, co się stało.
Już w korytarzu usłyszała ciężki, przerywany oddech pacjentki.
Pochylona nad nią pielęgniarka walczyła z maską tlenową, którą Lorna
odpychała. Szamotały się obydwie, co tylko pogarszało i tak już ciężki stan
chorej. Lorna miała płytki, świszczący oddech, a ciało drżało z wysiłku, jaki
sprawiało jej łapanie powietrza. Resztkami sił nie pozwalała założyć sobie
maski, jakby się obawiała, że tlen ją udusi. Pielęgniarka z ulgą spojrzała na
wchodzącą Beth.
- Jej stan gwałtownie się pogarsza - szepnęła. - Proszę coś zrobić!
Beth podeszła do łóżka i natychmiast zaczęła zbadać Lornę, jednocześnie
sprawdzając tętno.
- Zmierzyłaś ciśnienie? - zwróciła się do Coral.
- Nie - odparła pielęgniarka.
- Zrób to teraz. Zostaw tę maskę.
- Chora sprawia wrażenie, jakby jej wciąż brakowało tlenu...
- To się nie zmieni, dopóki będzie w takim stanie. Ciśnienie, siostro,
szybko!
Coral opanowała zdenerwowanie i zaczęła działać sprawniej. Po chwili
podała wynik. Ciśnienie było nieco podwyższone, ale nie dziwiło, biorąc pod
uwagę stan Lorny.
R S
- 79 -
Beth usiadła na brzegu łóżka i wzięła pacjentkę za ręce. Oddychanie nie
uległo wprawdzie poprawie, ale przynajmniej minął stan silnego wzburzenia.
- Proszę się uspokoić. Absolutnie nie ma powodu do zmartwień.
Myślałam, że to odma, ale wyniki badania wykluczyły jakieś poważne
dolegliwości. Brak pani tchu wyłącznie z powodu silnego zdenerwowania.
Trzeba nad sobą zapanować, wtedy będziemy w stanie pomóc, ale to naprawdę
zależy wyłącznie od pani.
Pielęgniarka przyglądała się Beth, zaskoczona jej stanowczym,
pozbawionym współczucia tonem. Lekarka przecząco poruszyła głową,
nakazując tym gestem milczenie.
- Niech się pani weźmie w garść! - zwróciła się znów do pacjentki. - Coral
poda teraz maskę, musimy podnieść poziom tlenu. Proszę starać się oddychać
normalnie.
Lorna patrzyła zdumiona. Źrenice miała jeszcze rozszerzone ze strachu,
ale powoli zaczynała wykonywać polecenia, wierząc, że jej życiu nie zagraża
niebezpieczeństwo.
- To tylko atak paniki - wyjaśniła spokojnie Beth, unosząc na chwilę
maskę z twarzy pacjentki.
- Przepraszam - wyszeptała chora, patrząc na nią nieśmiało. - Narobiłam
tyle kłopotu.
- Nie ma o czym mówić. Teraz dostanie pani coś na sen. Powinnam się
domyślić, że nie mogąc zasnąć, będzie się pani zamartwiać. Dam coś na
uspokojenie, żeby pani spała do rana. Kiedy ostatnio rozstawaliście się z
mężem? - zmieniła nagle temat.
- Nigdy - szepnęła Lorna. - Przez czterdzieści sześć lat małżeństwa nie
spędziliśmy ani jednego dnia osobno. A teraz... on zostanie sam, na zawsze.
- Nonsens - zaprzeczyła Beth.
Trzymała maskę w takiej odległości od twarzy chorej, żeby ta wdychała
tlen, a jednocześnie mogła mówić.
R S
- 80 -
- Jak tylko zdobędziemy aparat oddechowy, który będzie cały czas u was
w domu, poczuje się pani znacznie lepiej. Chorzy na rozedmę płuc mogą dożyć
późnej starości. Śpi się z podłączonym tlenem, a w dzień korzysta z aparatu
tylko po wysiłku. Poza tym można żyć całkiem normalnie, nawet współżycie
seksualne nie jest zakłócone - powiedziała, uśmiechając się.
Lorna spoglądała na nią z nadzieją i niedowierzaniem.
- Nawet jeśli to prawda... Skąd weźmiemy pieniądze? Taki aparat drogo
kosztuje.
- Znajdę sposób - pocieszała ją Beth, chociaż sama nie bardzo wierzyła w
to, co mówi.
Coral przyniosła tabletki i Beth podała je, podtrzymując osłabioną
pacjentkę.
- Dzięki temu wyśpi się pani - tłumaczyła. - Fergus na pewno śpi dobrze.
- Mam nadzieję - szepnęła pani Mackervaney łamiącym się głosem. W jej
oczach pojawiły się łzy.
- Skoro tak się pani martwi, możemy to sprawdzić.
Spojrzała na zegarek. Było późno i Fergus na pewno potrzebował snu, ale
przede wszystkim musiała dbać o swoją pacjentkę.
- Zaraz do niego zadzwonimy i przekonamy się, co porabia - powiedziała
do Lorny.
Pomimo późnej pory od razu odebrał telefon.
- O co chodzi? Czy coś się stało? - zapytał przerażony, zanim Beth
zdążyła się odezwać.
Uśmiechnęła się do siebie.
- Żona czuje się dobrze - odpowiedziała szybko - ale nie może zasnąć,
zamartwiając się o pana, więc postanowiłyśmy zadzwonić, żeby się upewnić,
czy dobrze się pan sprawuje.
Przesłała figlarny uśmiech Lornie i zaczęła mówić nieco głośniej, żeby
chora ją słyszała.
R S
- 81 -
- Nie zabawia się pan z jakimiś panienkami ani nie śpi pan w butach,
prawda, Fergus?
Farmer zaśmiał się, wyraźnie rozbawiony. Okazało się, że dobrze zrobiła,
dzwoniąc. Zapewne też nie spał, martwiąc się o żonę.
- Proszę powiedzieć Lornie, żeby się mnie nie czepiała - parsknął głośno
śmiechem. - Czy raz na czterdzieści sześć lat nie mogę urządzić orgii?
- Przerwałam tym telefonem szaleńczą orgię - zwróciła się do pacjentki.
Podała jej słuchawkę, żeby porozmawiała z mężem. Robyn Bource
również nie spała, obserwując, co się wokół niej dzieje.
- Przykro mi, że panią obudziłyśmy - przeprosiła ją Beth.
- Proszę nie przepraszać - odpowiedziała drżącym głosem. - Bałam się...
że ona nie przeżyje.
- Ona też tak myślała. Zły stan psychiczny może doprowadzić do
poważnej choroby, w związku z tym lepiej unikać stresów.
- Czy to właśnie dlatego mnie tu trzymacie? Czy to jest powód mojego
ustawicznego zmęczenia?
- Oczywiście, jeden z powodów - przyznała Beth. - Między panią a
mężem nie układa się tak dobrze, jakby pani sobie tego życzyła. Czy mam
rację?
Oczy Robyn zaszły łzami. Z długimi jasnymi włosami, rozrzuconymi na
poduszce wyglądała bardzo młodo, ale na jej twarzy widać było ogromne
znużenie.
- Lorna przeżyła z mężem czterdzieści sześć lat, a ja z moim niecały rok.
Nie mogę... nie jestem szczęśliwa - wykrztusiła z żalem.
- Żeby małżeństwo było udane, muszą tego chcieć obydwie strony.
Wydaje mi się, że pani mąż powinien dojrzeć - powiedziała Beth.
Wkrótce w szpitalu znów zapadła cisza. Lorna zasnęła, a Robyn
rozmyślała, spoglądając w ciemność. Trudno jej pomóc, doszła do wniosku
R S
- 82 -
Beth. Najbardziej przyda się jej spędzenie kilku dni w samotności i
przemyślenie swoich problemów.
Wyszły z Coral na korytarz.
- Sądzę, że teraz już nic się nie wydarzy - rzekła cicho. - Idę spać.
- Jest pani nie mniej zmęczona niż pacjentki - oświadczyła Coral,
przyglądając się jej z troską.
Pożegnały się i Beth wyszła ze szpitala. Wiał zimny wilgotny wiatr od
morza, ale nie przeszkadzało jej to. Przeciwnie, wystawiała twarz na silne
podmuchy, jakby chciała obudzić się z jakiegoś mrocznego, męczącego snu. Za
dużo wydarzyło się w tak krótkim czasie.
Uszła zaledwie kilka kroków, gdy nagle dostrzegła Ewana. Wstał z
kamiennego murku i podał jej płaszcz, który zostawiła, śpiesząc na wezwanie.
- Chciałem ci tylko oddać zgubę - oznajmił z uśmiechem, który wydawał
się obcy.
- Mogłeś to zostawić na ganku przed moim domem albo podrzucić do
szpitala - odparła drżącym głosem.
Podszedł do niej i wziął ją za ręce.
- Wiesz, że nie mogliśmy... - powiedział poważnym tonem. - Zanim
nastałby świt, wyspiarze wyprawiliby nam wesele.
- To groźba gorsza niż śmierć - szepnęła, bezskutecznie próbując wyrwać
ręce z jego uścisku.
- Beth, kochanie...
- Nie jestem twoim kochaniem - przerwała mu pośpiesznie, odwracając
twarz. - Nie nazywaj mnie tak.
- Beth...
- Puść mnie - szepnęła. - Proszę, Ewan. Zacieśnił palce.
- Ty płaczesz - zauważył przerażony.
- Nieprawda - zaprzeczyła gwałtownie, wyrywając rękę i ocierając nią
płynące po policzkach łzy.
R S
- 83 -
- Może sobie ubzdurałaś, że mnie kochasz? Czy to dlatego...
- Skądże znowu - wykrztusiła. - Kocham się z kim popadnie. Nie
słyszałeś, że jestem wyspiarską dziwką?
- Tubylcy mówią, że nie miałaś chłopaka, odkąd tu przyjechałaś.
- No widzisz... nikt mnie nie chce. - Odsunęła się od niego. - Zresztą
guzik ich to obchodzi. Ciebie też. Ewan, puść mnie...
- Pocałowałaś mnie. Czy zrobiłaś to tylko z litości? - prosił niemal o
potwierdzenie tego przypuszczenia.
- A czy może być jakiekolwiek inne wytłumaczenie? - rzuciła z
wyrzutem, wyrywając się wreszcie. - Żal mi cię, bo jesteś jeszcze bardziej
samotny niż ja i o wiele bardziej zgorzkniały. Ja też czułam się osamotniona, a
ty jeszcze pogłębiłeś to uczucie - roześmiała się sztucznie. - Jak więc możesz
nazwać moje uczucie miłością? Sam twierdzisz, że ona nie istnieje, a przecież ty
masz większe doświadczenie. Czy mogłabym cię kochać? Nie chcesz mnie,
prawda? Pocałowałeś mnie, bo próbowałeś zapomnieć o przeszłości.
Wykorzystałeś mnie.
Milczenie przeciągało się w nieskończoność. W oddali morze z hukiem
wdzierało się w ląd, jakiś ptak świergotał żałośnie. Beth stała bez ruchu -
niedostępna, wyniosła.
- Chyba masz rację - odezwał się wreszcie, delikatnie dotykając jej
policzka. - Postąpiłem jak ostatni drań, dopuszczając do tego, co się stało. Bóg
mi świadkiem, że nie chcę nikogo skrzywdzić, a już najmniej ciebie. Nie
możesz mnie kochać, Beth. Ja... nie mam już w sobie miłości, którą mógłbym
kogoś obdarzyć.
- Czy nadal zależy ci na twojej żonie? - zapytała i to pytanie zawisło
między nimi niczym złowieszcza tarcza.
- Nie - zaprzeczył stanowczo. - Nie kocham Celii. Już ci to mówiłem.
R S
- 84 -
Skinęła głową, łzy wciąż spływały jej po twarzy. Spojrzała na Ewana z
bólem serca. Wzięła jego zmarznięte ręce w swoje dłonie, wspięła się na palcach
i delikatnie pocałowała go w usta.
- Przykro mi, Ewan - szepnęła. - Tak mi przykro. Chwyciła płaszcz i
pobiegła do samochodu.
Nie widziała go przez następne trzy dni. Może to nawet lepiej, tłumaczyła
sobie, bo jej pozorne opanowanie mogło się w każdej chwili skończyć.
Zachowujesz się jak postrzelona nastolatka, myślała, ale robienie sobie
wyrzutów nie pomagało. Gdybym tylko nie pozwoliła się dotknąć, jęczała po
raz nie wiadomo który, gdybym nie doznała tego uczucia... Przeczuwałam tę
rozkosz, zanim mnie pocałował, pomyślała. Wiedziałam, co mnie czeka, kiedy
zobaczyłam go po raz pierwszy, zanim wyznał powód dziwnej oschłości.
- Mężczyźni - syknęła z furią, stawiając czajnik na piecu - sprawiają
więcej kłopotów, niż są warci!
Pod koniec dnia odbyła rozmowę z Johnem Bource, który nie okazał
najmniejszej skruchy z powodu wyrządzonej szkody. Na samo wspomnienie
tego człowieka aż kipiała ze złości. Miejscowy rybak wybierał się na ląd, żeby
sprzedać langusty, złowione przed pogorszeniem się pogody, i zgodził się
przewieźć troje pasażerów do Melbourne. John oświadczył, że nazajutrz rano
zabiera żonę i dziecko ze szpitala.
- To niemożliwe - kategorycznie sprzeciwiała się Beth. - Czy zdaje pan
sobie sprawę, że Pete Inne cieszy się sławą najmniej odpowiedzialnego
człowieka w okolicy? Podejmuje ryzyko w sytuacjach, które inni rybacy uznają
za śmiertelnie niebezpieczne. Nikt oprócz niego nie wypłynąłby łodzią w taką
pogodę.
- Właśnie dlatego z nim płyniemy - stwierdził John, rozkładając ręce. -
Gdyby był jakikolwiek inny sposób wydostania się z tej zapadłej dziury,
skorzystałbym z niego. Nie ma samolotów czarterowych ani statków, a każdy
R S
- 85 -
dzień bez pracy to ogromna strata. Zamierzaliśmy spędzić w domku
letniskowym kilka dni, a nie dwa tygodnie!
- A pan woli narażać życie rodziny niż tracić pieniądze?
Odwrócił głowę, nie mogąc znieść jej zimnego spojrzenia.
- Nie ma żadnego ryzyka. Inne mówił, że...
- Pete powie panu wszystko, czego pan sobie tylko zażyczy, jeśli kryje się
za tym zarobek - ucięła. - Jesteście ulepieni z tej samej gliny. Z pewnością żąda
bardzo wygórowanej zapłaty.
- Ma prawo żądać wiele - powiedział Bource.
- Oczywiście zrobi pan, co pan zechce - mówiła przez zaciśnięte zęby. -
Nie powstrzymam pana, ale powtórzę Robyn to, co powiem teraz: jest pan
cholernym głupcem. Mieliście niewiarygodne szczęście, ale z tego doświadcze-
nia nie wyciągnął pan żadnych wniosków. Zaczynam myśleć, że
wyświadczyłabym tym dwojgu prawdziwą przysługę, gdybym ich uratowała, a
potem przecięła linę!
Później sama nie mogła uwierzyć, że go tak potraktowała. Zmieniła się.
Dawniej nie pozwoliłaby sobie na pouczanie innych, jednak cierpienia Robyn
nie mogła lekceważyć.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy. Zerknęła na zegar ścienny. Była
ósma. Mało prawdopodobne, żeby przyszedł któryś z pacjentów, chyba że
potrzebował jej ktoś, kto nie ma telefonu.
W progu stanął Micky Edgar niecierpliwie Przestępując z nogi na nogę.
- Pani doktor, proszę przyjść, szybko! Doktor Thomas chce wypuścić
pingwina, którego pani przyniosła i mówi, że możemy popatrzeć.
Chłopiec był ubrany w brudne spodnie i sweter, pod którym miał
wybrzuszenie. Wypukłość wyraźnie się poruszała.
- Czy to Buster? - spytała Beth z uśmiechem.
- Jasne - odparł uradowany.
R S
- 86 -
Podciągnął sweter i jej oczom ukazał się, machający na powitanie ogonem
psiak. Kręcił się, chcąc zeskoczyć na ziemię.
- Nie mogę cię puścić - powiedział Micky poważnie, zerkając
porozumiewawczo na Beth. - Mógłbyś sobie porozrywać szwy, albo zabrudzić
opatrunek, a wtedy wdałaby się infekcja - usprawiedliwiał się.
- Nie sądzisz, że lepiej by mu było w domu? - spytała Beth, ale on
zaprzeczył stanowczym ruchem głowy.
- Bardzo się denerwuje, kiedy mnie nie ma i ciągle podchodzi do drzwi,
wolę go więc nosić. Proszę pójść ze mną, pani doktor. Chyba chce pani
zobaczyć, jak pingwin wraca na wolność?
- Czy on na pewno już wyzdrowiał? - nie dowierzała.
- Oczywiście. Pomagałem doktorowi Thomasowi nakarmić go. Spędziłem
tam prawie cały dzień. Rano napełniliśmy wannę morską wodą, żeby sprawdzić,
jak pływa. Świetnie sobie radzi - zakończył triumfalnie.
- Bardzo się cieszę!
- Tym bardziej musi pani tam pójść. Przecież to pani go uratowała, on
chce się pożegnać.
- Pingwin? - udała zdziwienie.
- On jest bardzo mądry - zapewnił chłopiec skwapliwie. - Wie, że mu
pomogliśmy. Nawet nie próbuje dziobać, no - zreflektował się - w każdym razie
nie dziobie mocno.
- Cieszę się, że jest zdrów, ale już późno, a ja jestem zmęczona.
- To pani go znalazła, więc pani powinna go zanieść na plażę. Proszę...
Wreszcie bez przekonania skinęła głową na znak, że się zgadza. W końcu
do morza jest tak blisko, to potrwa tylko chwilę. Spotka Ewana, ale na krótko.
Rzeczywiście chciałaby zobaczyć małego pingwina pływającego na wolności.
Jeden promyk radości w tym szarym dniu...
- Dobrze, Micky. Zaraz idę, tylko wezmę kurtkę.
R S
- 87 -
Ewan czekał na nich przed domem. Widząc go, doznała uczucia dziwnego
zagubienia. Cóż, muszę się do tego przyzwyczaić, pomyślała zrezygnowana. Na
małej Illilawie nie sposób go nie widywać.
On też miał zakłopotany wyraz twarzy. Spoglądał gdzieś w przestrzeń
ponad stojącym przed domem samochodem. Celowo unikał jej wzroku.
- Widzę, że odniosłeś sukces, Micky. Nie sądziłem, że uda ci się namówić
panią doktor.
- Chciałam... chciałam zobaczyć pingwina jeszcze raz, zanim zostanie
wypuszczony - powiedziała sztywno.
Dostrzegła klatkę w samochodzie.
- Więc nie pójdziemy pieszo? - zdziwiła się.
- Zawieziemy go do kolonii pingwinów. Trzeba dać mu trochę czasu na
przyzwyczajenie się do środowiska, nim znów skusi go woda.
- Rozumiem - szepnęła, starając się ukryć zmieszanie.
Najchętniej wycofałaby się, ale było już za późno. Micky otworzył przed
nią drzwi samochodu i nie mógł się doczekać, kiedy wsiądzie.
- Proszę, pani doktor - ponaglał. - Od dawna nie widziałem całej kolonii
pingwinów. Jak Buster wyzdrowieje, nie będę tam chodzić, bo on by
narozrabiał.
- Mogę tu zostać i zaopiekować się twoim psem - szukała pretekstu. -
Bo... on ci może uciec, a wtedy przestraszyłby pingwiny.
- Będę go mocno trzymał - zapewnił Micky. - Śpieszmy się, pani doktor.
Tata kazał mi wrócić do domu przed dziewiątą, a już minęła ósma.
Spojrzała na Ewana, ale on nie wtrącał się do rozmowy. Nie obchodziło
go jej zakłopotanie. Usiadł za kierownicą, a ona zajęła miejsce obok.
Milczeli oboje, za to Micky paplał bez końca.
- On naprawdę jest już zupełnie zdrowy - mówił. - Inne dochodziłyby do
siebie całymi tygodniami albo wcale by nie wyzdrowiały. Doktor Thomas
R S
- 88 -
mówi, że ten jest bardzo młody, dlatego tak szybko się wylizał. Za rok będzie
miał małe.
- To samo dotyczyłoby wielu pingwinów spośród tych, które pozdychały -
wtrącił Ewan ponuro. - Na szczęście pora lęgu zbliża się ku końcowi.
Beth skinęła głową, ale nie odzywała się. Czuła się niezręcznie, siedząc
blisko Ewana.
Wreszcie dotarli do osłoniętej zatoczki, gdzie w pobliżu wysuniętego
najdalej na południe krańca wyspy od niepamiętnych czasów mieściła się
kolonia pingwinów.
Beth wysiadła z samochodu i rozejrzała się wkoło. Był to pierwszy dość
pogodny wieczór od czasu katastrofy.
- Dlatego uwalniamy pingwina właśnie dzisiaj - powiedział Ewan,
odgadując jej myśli. - Na jutro zapowiadają okropną pogodę. Wolę, żeby ptak
zaaklimatyzował się, kiedy jest w miarę spokojnie. Właściwie miałem go
zatrzymać jeszcze jedną dobę, ale ptaki trzymane w niewoli chorują, więc i jego
mogłoby to spotkać.
Beth nie podejmowała tematu. Traktował ją uprzejmie, ale chłodno, więc
postanowiła przyjąć taką samą postawę.
Micky tymczasem wgramolił się już na skałę, chcąc z bliska obejrzeć
pingwiny. Ewan dał mu znak, żeby zanadto nie hałasował, bo przestraszy ptaki,
po czym wziął z samochodu klatkę i ruszył za chłopcem.
Pomimo towarzyszącego im napięcia była to wspaniała ceremonia. Troje
ludzi stało na skale, przyglądając się niemal z nabożną czcią ptakom. Starali się
nie zakłócać ich spokoju. Nie zniechęcał ich nawet unoszący się w powietrzu
fetor. Beth zmarszczyła nos, ale to, co widziała, rekompensowało nieprzyjemne
doznania. Ewan postawił tymczasem klatkę na gładkiej granitowej skale i ją
otworzył. Wstrzymała oddech, czekała...
Mały pingwin przeszedł niepewnie kilka kroków. Po chwili stanął, jakby
się wahał i nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Ślepki jak paciorki rozglądały
R S
- 89 -
się ciekawie, ogarniając krajobraz widniejący w świetle księżyca. Przypatrywał
się wszystkiemu dookoła i otrzepywał radośnie piórka. W pewnej chwili, gdy
już nacieszył się widokiem otaczającej go natury, odwrócił się i długo patrzył na
ludzi, którzy go uwolnili. Wzruszająca scena, za którą była wdzięczna
Micky'emu, bo przecież dzięki niemu pojechała. Patrząc na ptaka, cieszyła się,
że chociaż ten jeden przeżył tragedię.
Zew natury zwyciężył. Pingwin odwrócił się od nich i poszedł tam, gdzie
widniały niezliczone czarno-białe sylwetki. W chwilę później nie mogli go już
odróżnić od pozostałych.
- Pani płacze - zauważył Micky.
Westchnął, wymieniając z Ewanem porozumiewawcze spojrzenie.
- Dlaczego dziewczyny płaczą nawet z błahych powodów? - dziwił się
chłopiec.
- Ich powody nie zawsze są błahe - powiedział Ewan tak cicho, że ledwo
dosłyszeli te słowa wśród szumu przybrzeżnych fal i skrzeku pingwinów.
Spojrzał na Beth, a ona zarumieniła się, odwracając od niego twarz zalaną
łzami.
- One czasami płaczą z bardzo istotnych przyczyn, Micky. Czy tobie
przypadkiem nie zbierało się na płacz? - zapytał.
- Troszkę - ostrożnie przyznał chłopiec. - Ale pan nigdy nie płacze,
prawda, doktorze?
- Nie - odparł i dodał: - Szkoda, bo czasami lepiej byłoby zapłakać.
R S
- 90 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
W drodze powrotnej wszyscy byli bardzo poważni, nawet Micky siedział
cicho.
- Buster jest zmęczony i chce mu się spać - tłumaczył swoje milczenie.
Mnie też, pomyślała Beth, chociaż wiedziała, że to nie z powodu
niewyspania czuje się tak znużona. Spojrzała ukradkiem na Ewana. Miał zacięty
wyraz twarzy, jakby dźwigał na swych barkach ciężar całego świata. Chciała go
rozśmieszyć, ale wydawało się mało prawdopodobne, żeby cokolwiek mogło go
rozbawić.
Podrzucili Micky'ego do domu i jechali dalej milcząc. Ewan najwyraźniej
był zadowolony z własnego towarzystwa. Czy na pewno? - zastanawiała się.
Nie, zadowolony to niewłaściwe słowo. Raczej... zrezygnowany, przybity.
Przytłaczała go przeszłość, która zniewalała go na tyle, że nie potrafił nawet
planować przyszłości.
Wiele by dała, żeby przeciąć te więzy. Czy ma w sobie dość miłości? I
czy miłość wystarczy?
Ewan zwolnił i skręcił na pobocze.
- Beth, chciałbym cię przeprosić - powiedział cicho.
- Przeprosić?
- Czuję się podle... nie powinienem cię nawet dotknąć. Nigdy nie
powinienem sobie pozwolić na... - zawahał się.
Tylko tego brakowało. Całować się z mężczyzną, a potem czekać na jego
przeprosiny! Zrobiło jej się słabo. Patrzyła przed siebie, bojąc się odezwać, bo
przecież poznałby, że zbiera się jej na płacz.
- Jesteś wspaniałą kobietą. Nie chcę cię skrzywdzić, zrozum. To, do czego
między nami doszło, to było szaleństwo. Przyrzekam, że to się nie powtórzy.
- Ale dlaczego? - szepnęła. Drżała i jej głos brzmiał jakoś obco.
R S
- 91 -
- Bo nie chcę się już z nikim wiązać - oświadczył, zaciskając ręce na
kierownicy. - Beth, ja wiem, do czego może prowadzić przywiązanie.
- Czy to, że mi... że mi na tobie zależy, nie ma znaczenia? - brnęła dalej.
Zapadło wymowne milczenie. Już sądziła, że w ogóle jej nie odpowie.
Nagle pochylił się w przód i włączył silnik.
- Nie - powiedział ostro. - To niemożliwe.
Nie odzywali się więcej. Najchętniej wysiadłaby i uciekła gdziekolwiek,
byleby nie siedzieć obok niego, bo nagle stali się sobie zupełnie obcy. Wreszcie
odetchnęła z ulgą, gdy ukazały się światła osiedla.
Przed domem Ewana stała ciężarówka Matta Hannaha. Farmer popatrzył
na Beth w taki sposób, że dziewczyna się zarumieniła. Nietrudno było
odgadnąć, jakie myśli chodziły mu po głowie.
- Lokalne władze postanowiły uczcić pana przybycie na Illilawę, doktorze
- zwrócił się do Thomasa. - Widzę, że doktor Beth powitała już pana osobiście -
powiedział z przekąsem. - Chcemy skorzystać z okazji, bo ze względu na
okropną pogodę większość rybaków nie wypływa teraz w morze, dlatego
powinniśmy to zorganizować jak najszybciej. Właściwie wyznaczyliśmy już
termin na jutrzejszy wieczór.
- Nie chcę oficjalnego przyjęcia - odparł Ewan.
- Nie ma pan wyboru. Przewodniczący rady wyspy przygotowuje mowę, a
jego żona upiekła już trzy torty.
- Szkoda, że nie uzgodniliście tego ze mną - protestował.
- Sądziliśmy, że będzie pan wolny. - Matt znów uśmiechnął się do Beth. -
Chociaż, jak się domyślam, może pan mieć spotkanie z jakąś młodą damą.
Ewan zignorował aluzję.
- Czy to tutaj obowiązkowy zwyczaj? - zwrócił się do Beth.
- Tak - odpowiedziała, wyczuwając jego niechęć do takich uroczystości. -
Jeśli oczywiście nie chcesz zrazić do siebie mieszkańców Illilawy. Oni chętnie
korzystają z takich okazji do zabawy.
R S
- 92 -
- W porządku - odparł z rezygnacją.
- Przyjadę po pana o siódmej - zaproponował Matt.
- Doktor Sanderson zapewne wie, gdzie to się odbędzie, więc może ona...
- Pani doktor będzie potrzebny samochód na wypadek, gdyby ją wzywano
do chorego. - Matt uśmiechnął się znacząco. - Później zostanie wam mnóstwo
czasu.
- Matt - syknęła Beth, ale wiedziała, że nie ma szans w konfrontacji z
rubasznym humorem farmera.
Zdobyła się na pożegnalny uśmiech i zostawiła ich samych.
Niedziele na wyspie były na ogół dość spokojne i ta nie różniła się od
pozostałych. Beth nie mogła się jednak na niczym skupić, bo jej oczy
bezwiednie wędrowały w kierunku okna, przez które widziała dom Ewana. Ale
głuptas ze mnie - łajała się bez przerwy. Tylko praca mogła zająć jej uwagę, ale
w niedzielę miała mało obowiązków.
Zajrzała do chorych w szpitalu. Ucieszyła się, widząc, że Robyn Bource
nie uległa namowom męża i została jeszcze na wyspie. Była w kiepskim
nastroju. Tuląc małego Sama, prawie płakała.
- John jest na mnie wściekły. Chyba jeszcze nikt nie próbował mu
przemówić do rozumu w taki sposób jak pani. Kiedy mu powiedziałam, że się z
panią zgadzam... - wzruszyła ramionami - stracił panowanie nad sobą. Nie
wydaje mi się, żeby nasze małżeństwo miało szanse...
- Chyba nie sądzi pani, że trwałoby dłużej, gdybym mu tyle nie nagadała?
- oburzyła się Beth. - Są formy dręczenia innych bardziej brutalne niż fizyczne
znęcanie się, pomimo że nie pozostawiają widocznych śladów. Musi się pani
nauczyć bronić, w przeciwnym razie oboje z dzieckiem będziecie gnębieni do
końca życia.
- Ale ja go wciąż kocham - Załkała pani Bource.
- Może on też panią kocha - powiedziała Beth łagodniejszym tonem. -
Jeśli tak jest naprawdę, to najwyższy czas, żeby zaczął to okazywać. Przez
R S
- 93 -
głupotę omal nie utopił pani i syna. Nie mogę wprost uwierzyć, że świadomie
chce pani narażać życie swoje i dziecka.
Jeszcze długo po wyjściu ze szpitala nie mogła zapomnieć o problemach
pacjentki. Robyn kręciła się po szpitalu i chodziła na spacery po plaży, ale nie
chciała zamieszkać z mężem w hotelu. Oddział stał się dla niej miejscem
schronienia.
W gruncie rzeczy Beth cieszyła się z jej obecności. Przy niej Lorna mniej
się przejmowała własnymi kłopotami. Beth rozważała możliwości zdobycia
aparatu dla Lorny, ale nie przychodziło jej do głowy żadne konkretne roz-
wiązanie.
Zdawała sobie też sprawę, że jej uczucie do Ewana wpływa na
efektywność zawodową. Do tej pory nie przeszkadzało jej, że praca lekarza na
wyspie jest w dużej mierze pracą społeczną. Teraz wszystko ją drażniło, traciła
cierpliwość w stosunku do szczególnie kłopotliwych pacjentów.
Pech chciał, że właśnie w niedzielę Ross i Marge Evansowie przywieźli
swoją rozpieszczoną jedynaczkę.
Po wielu latach oczekiwania stracili już nadzieję na posiadanie
potomstwa, nic więc dziwnego, że kiedy urodziła się im córeczka, rozpieszczali
ją, dogadzając we wszystkim i niczego nie odmawiając. Przywozili małą niemal
co tydzień, bo matka dopatrywała się jakichś chorób. Sprawiała wrażenie, jakby
jej jedyną lekturę stanowiły encyklopedie medyczne, w związku z tym
zaskakiwała Beth opisami przedziwnych objawów.
Tym razem wyglądało na to, że dziewięcioletniej Belindzie naprawdę coś
się stało. Z daleka słyszała już jej płacz. Zwykle zrównoważony Ross wjechał z
impetem na podwórze, rozpryskując błoto i wyskoczył z samochodu, chwytając
Beth za rękę.
- Dzięki Bogu, że panią zastaliśmy, pani doktor. Belinda miała wypadek.
Beth otwierała już drzwi samochodu. Dziecko nie może być poważnie
ranne, skoro ma siłę tak wrzeszczeć, pomyślała przelotnie. W ręce małej
R S
- 94 -
dostrzegła wędkę i wcale nie musiała rozwierać zaciśniętych palców, żeby
wiedzieć, co się stało. Że też musiało się to przytrafić akurat Belindzie! -
pomyślała ze złością. Na wyspie wypadki z haczykiem na ryby zdarzały się
często, bo niemal wszystkie dzieci łowiły. Ale inne potrafiły same uporać się z
takim problemem.
- Pokaż mi rękę - poprosiła pacjentkę.
Mała siedziała jeszcze w samochodzie, z twarzą ukrytą na piersiach
matki.
- Haczyk utkwił jej w dłoni? - domyśliła się.
- Właśnie - odparł ojciec drżącym głosem. - Jest bardzo głęboko. Czy...
czy trzeba go będzie wyciąć?
Belinda usłyszała to pytanie i płacz natychmiast zamienił się w
zawodzenie.
- Proszę ją wprowadzić do gabinetu - Beth zwróciła się do Marge.
- Nigdzie nie pójdę! - krzyknęła mała. Zacisnęła pięści i zaczęła nimi
okładać matkę. - Nie pójdę! Ja chcę do domu!
- Proszę ją wprowadzić do gabi... - Beth usiłowała przekrzyczeć dziecko,
ale nie dokończyła, bo mała kopnęła ją w nogę.
- Zachowuj się jak grzeczna dziewczynka, kochanie. Musisz być dzielna -
łkała rozpaczliwie pani Evans.
- Uspokój się, pieszczoszko - przymilał się Ross. - Nie pozwolimy pani
doktor cię skrzywdzić.
- Proszę wprowadzić dziecko do gabinetu - bezsilnie nakazała Beth.
Współczucie okazywane przez rodziców tylko pogarszało sytuację.
Trzeba było przytrzymać dziecko w czasie zabiegu i Beth z przerażeniem
uświadomiła sobie, że na pomoc Evansów absolutnie nie mogła liczyć.
Upłynęło sporo czasu, zanim wreszcie wspólnymi siłami udało im się
zawlec małą do gabinetu.
- Proszę poprosić Enid do pomocy - zwróciła się Beth do Marge.
R S
- 95 -
Ross spojrzał na córkę, po czym potrząsnął przecząco głową.
- Będzie pani musiała sama ją poprosić - powiedział. - Przyrzekliśmy
Belindzie, że jej nie zostawimy. Nie możemy złamać przyrzeczenia, prawda,
kochanie? - zwrócił się do żony.
Beth z trudem hamowała złość.
- Naprawdę nie mają państwo powodu do dramatyzowania -
przekonywała ich, ale na próżno.
- Nie opuścimy dziecka w czasie operacji - oświadczył Ross tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - To nasza wina, nie powinniśmy jej puszczać na ryby. -
Pogłaskał Belindę po głowie, drugą ręką wycierając łzę spływającą po jej
policzku. - Tak mi przykro, kochanie.
Beth obawiała się, że lada chwila rozpłaczą się wszyscy troje. Westchnęła
ciężko i wyciągnęła rękę, żeby obejrzeć ranę. Byli w gabinecie już od dziesięciu
minut, a ona nie mogła przystąpić do udzielania pomocy. Ledwo się nachyliła,
Belinda zdrową ręką wymierzyła jej siarczysty policzek.
- Zostawcie mnie! - wrzeszczała. - Ja chcę do domu! Nie zostanę tu ani
chwili dłużej!
- Co tu się, u diabła, dzieje?!
Zdecydowany męski głos postawił wszystkich na nogi. Beth odwróciła się
w kierunku drzwi, trzymając się za bolący policzek. Ewan stał w progu i
zaskoczony usiłował zorientować się w sytuacji. Pod wpływem jego opanowa-
nego głosu nawet Belinda otworzyła buzię, zapominając na chwilę o wrzasku.
Ross Evans pierwszy odzyskał rezon.
- Dziecko miało straszny wypadek, doktorze Thomas. Ska... skaleczyła
rękę.
Słowa ojca przypomniały małej, co ją spotkało. Zaczęła wrzeszczeć od
nowa.
Ewan całkowicie to zignorował i zwrócił się do Beth.
R S
- 96 -
- Co tu się dzieje, doktor Sanderson? - zapytał obcesowo, jednocześnie
taksując wzrokiem małą pacjentkę.
- Utkwił jej w dłoni haczyk na ryby - wyjaśniła. - Gdyby się raczyła
uspokoić...
- To bardzo prosty zabieg. Pomogę, jeśli okaże się to konieczne. Państwo
zaczekają na zewnątrz - powiedział tonem całkowicie pozbawionym emocji.
- To niemożliwe - przestraszył się znów Ross. - Obiecaliśmy Belindzie, że
będziemy z nią przez cały czas.
- Chce pan powiedzieć, że nie ma pan zaufania do umiejętności moich i
doktor Beth? - Ewan uniósł brwi.
- Ja...
- Jeśli nie odpowiada państwu nasza pomoc, skierujemy was do chirurga.
Przy tej pogodzie dostaniecie się na ląd nie wcześniej niż za kilka dni.
Oczywiście zostawienie metalowego przedmiotu na tak długo jest bardzo
ryzykowne, ale wybór należy do państwa.
- Ale...
- Proszę wybierać - nie ustępował.
Podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Belinda tymczasem płakała
ciszej, zaabsorbowana rozmową dorosłych.
- Jeśli jednak chcecie, żebyśmy się tym zajęli, to proszę natychmiast nas
zostawić - zaznaczył, spoglądając na zegarek. - Doktor Sanderson i ja mamy
jeszcze sporo pracy. No więc?
Nie mieli wyjścia. Marge zsunęła ręce córki obejmujące jej szyję i wstała,
popłakując.
Belinda była tak zszokowana, że z wrażenia zapomniała o płaczu. Po raz
pierwszy w życiu sprawy nie toczyły się według jej życzenia. Wstała i rzuciła
się za rodzicami w kierunku drzwi, ale Ewan zagrodził jej drogę.
- Siadaj, moja panno. Zachowujesz się skandalicznie. Fakt, że boli cię
ręka, wcale nie upoważnia do bicia pani doktor, która chce ci pomóc.
R S
- 97 -
- Ona jest wstrętna. Nienawidzę jej...
- Jeszcze jedno słowo, a położę cię na kolanie i złoję skórę.
Małą zamurowało.
- Nie może pan! - powiedziała, ale spoglądała na niego niepewnie. -
Lekarzom nie wolno bić ludzi.
- Jestem weterynarzem - przypomniał. - Nasz kodeks mówi, że nie wolno
bić kotów, psów, koni i papug. Nic nie wspomina o dawaniu klapsów
rozpieszczonym dzieciom.
Oczy Belindy zaszkliły się łzami. Była teraz sama, bez wsparcia ze strony
rodziców i czuła, że grunt pali się jej pod nogami.
- Wcale nie jestem rozpieszczonym dzieckiem - szepnęła. - Tylko że...
boli mnie ręka.
- Wobec tego zachowuj się rozsądnie i pozwól sobie pomóc. Pokaż rękę. -
Odwrócił się do Beth. - Doktor Sanderson, czy może pani wyjąć ten haczyk?
Belinda siedziała na kolanach Ewana, przestraszona i uległa, w
oczekiwaniu na najgorsze. Zabieg został wykonany sprawnie, trwał zaledwie
kilka minut. Okazało się, że haczyk jest czysty, bez rdzy, nie musieli się więc
obawiać infekcji. Beth przemyła rankę środkiem odkażającym i założyła
opatrunek. Nie było to potrzebne, ale pomyślała, że Belinda poczuje się pewniej
z bandażem.
- Gotowe - oświadczyła, unosząc haczyk do góry. - Czy chcesz go sobie
zatrzymać, żeby pokazać koleżankom w szkole i opowiedzieć, co się stało?
- Nie - odpowiedziała wojowniczo, a w chwilę później spojrzała
podejrzliwie na lekarkę. - To znaczy... to znaczy, że haczyk został już wyjęty? -
nie dowierzała.
- Tak. - Beth uśmiechnęła się do Ewana z wdzięcznością. - Teraz
poprosimy rodziców.
- Świetna robota, doktor Sanderson - pochwalił ją Ewan, patrząc
jednocześnie na pacjentkę.
R S
- 98 -
- Jest się czym chwalić, zważywszy na powagę zabiegu - zakpiła Beth,
otwierając drzwi.
Państwo Evans wpadli z impetem do gabinetu. Ojciec przytulił małą, co
natychmiast wywołało płacz.
- Wszystko w porządku! - Beth starała się przekrzyczeć hałas. - Na
szczęście haczyk był czysty, więc nie ma mowy o zakażeniu. Nawet nie będzie
blizny.
- Dziękuję, pani doktor - powiedział Ross dramatycznym głosem. - I panu
również, doktorze Thomas. Jest pan... wspaniały. Ja i żona tak się cieszyliśmy
na pańską uroczystość. Ogromna szkoda, że w tej sytuacji nie będziemy w niej
mogli uczestniczyć.
- A to niby dlaczego? - zdziwił się Ewan.
- Przecież musimy być w domu z Belindą. Zamierzaliśmy ją zabrać ze
sobą, ale po wypadku trzeba ją natychmiast położyć.
- Nonsens, prosto z gabinetu może iść nawet na ryby.
- Ale ona jest taka delikatna...
- Ile masz lat? - zapytał na tyle głośno, żeby dziewczynka go usłyszała.
- Dziewięć - wykrztusiła przez łzy.
- To proponuję, żebyś zachowywała się stosownie do wieku. Chyba nie
chcesz, żeby rodzice cackali się z tobą jak z niemowlakiem?
Przypatrywała się mu podejrzliwie.
- Z pewnością masz ochotę na tańce po uroczystej kolacji? - pytał dalej.
Mała skinęła głową, jeszcze nie do końca przekonana.
- Czy takie małe skaleczenie przeszkodzi ci wystroić się i zatańczyć ze
mną dziś wieczorem?
Belinda oniemiała.
- Naprawdę? Zatańczy pan ze mną?
- Niewykluczone, że to zrobię - odparł z namysłem - szczególnie, jeśli
przeprosisz za dzisiejszą awanturę.
R S
- 99 -
- Przepraszam - szepnęła w obawie, że może stracić taniec z jedynym na
Illilawie gwiazdorem telewizyjnym.
- Nie mnie - powiedział Ewan. - Uderzyłaś doktor Sanderson.
- Ona mi zrobiła krzywdę.
- Nieprawda - zaprzeczył szorstko. - Pomogła ci, a ty zadałaś jej ból.
Prawdziwa młoda dama od razu by przeprosiła, natomiast dziecko dąsałoby się.
Kim ty jesteś?
- Oczywiście, że damą - odpowiedziała poważnie. Westchnęła głęboko i
zwróciła się do Beth: - Bardzo mi przykro, że sprawiłam pani ból. Postąpiłam...
postąpiłam głupio. I... przepraszam za wrzaski.
Beth uśmiechnęła się do niej. Dziewczynkę dałoby się jeszcze wychować,
gdyby ją pozbawić wpływu rodziców, okazujących dziecku bałwochwalcze
wręcz uwielbienie.
- Przebaczam ci, Belindo.
- Czy pani też tam będzie? - zapytała nieśmiało.
- Chyba nie... Mam dużo pracy...
- Oczywiście, że doktor Sanderson będzie na przyjęciu. Bez niej ja też
bym nie pojechał.
Pani Evans spojrzała na jedno i drugie, a widząc zarumienione policzki
Beth, dopowiedziała sobie resztę.
- Ach, tak - westchnęła. - To wspaniale.
Kiedy Evansowie wyszli, Beth zwróciła mu uwagę na niestosowność
zachowania.
- Nie powinieneś tego powiedzieć...
- Czego? - Spojrzał na nią chłodno, obojętnie.
- Że nie pójdziesz beze mnie - wyrzucała mu z furią. - Teraz rozniesie się
po całej wyspie, że coś nas łączy...
- Czy tak nie jest?
R S
- 100 -
- Ależ tak, z pewnością - odpowiedziała szorstko. - Pocałowałeś mnie, a
potem za to przeprosiłeś. Powinnam być wdzięczna, że tak wybitna osobistość,
sława telewizji, raczyła mnie zauważyć.
Wyrzuciła to z siebie bez zastanowienia i natychmiast zaczęła żałować
tych słów. Sama cierpiała, ale jakim prawem wyładowywała złość na nim? Nie
chciała mu sprawiać przykrości. Wyznała mu miłość z własnej woli, nie żądając
nic w zamian, dlaczego więc teraz czuła się dotknięta, gdy patrzył na nią
zimnym, obojętnym wzrokiem?
- Matt przyjedzie po ciebie - przypomniała, nie mogąc powstrzymać łez. -
To, czy ja tam będę, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, sam wiesz
najlepiej. Dziękuję za pomoc, a teraz, wybacz, mam pracę.
Chciała, żeby ją zatrzymał, desperacko pragnęła, żeby ją przytulił i
zaprzeczył ostrym słowom. Nie zrobił najmniejszego kroku, poszła więc do
szpitala, świadoma, że patrzy za nią.
Robyn siedziała na łóżku, tuląc Sama. Jak zwykle była przygnębiona.
- Doktor Beth, namawiałam Robyn, żeby poszła na dzisiejszą uroczystość
- powiedziała Lorna Mackervaney. - Dowiedziała się właśnie, że mąż wybiera
się na zabawę bez względu na to, czy będzie chciała do niego dołączyć.
Beth skinęła głową. Cokolwiek działo się na wyspie, John Bource musiał
brać w tym udział.
- Dobrze by to pani zrobiło - zwróciła się do pacjentki. - Coral bardzo
chętnie zaopiekuje się Samem.
- Ale co z karmieniem...?
- Przecież może pani przyjść w odpowiedniej porze. Robyn w zamyśleniu
poruszała głową. Szok, jaki przeżyła na morzu i problemy małżeńskie zupełnie
ją załamały.
- John prosił, żebym koniecznie się wybrała, ale przecież nie mam się w
co ubrać.
R S
- 101 -
- Macie z doktor Beth takie same wymiary - zauważyła Lorna. - I tak już
nosiła pani jej dżinsy i swetry, wychodząc na spacery. Na pewno i teraz doktor
poratuje panią i pożyczy coś ładnego, prawda?
- Oczywiście - skwapliwie potwierdziła lekarka.
- Pani też tam będzie? - zapytała Robyn.
- Chyba nie. - Beth odwróciła się do biurka i przekładała machinalnie
jakieś papiery.
- Ach, tak - westchnęła. - Wobec tego ja... też nie pójdę - postanowiła.
- Niby dlaczego? - zdziwiła się Lorna.
- Chyba nie sądzi pani, że John przywiózłby mnie tutaj tylko po to, żebym
nakarmiła Sama? Nigdy w życiu nie przerwałby zabawy, zwłaszcza tam, gdzie
ma okazję do picia alkoholu - powiedziała z goryczą.
- Mimo to jednak... ma pani ochotę tam iść? - dociekała Beth.
- Może znalazłaby się chwila na rozmowę z nim... - zastanawiała się.
Beth pokiwała głową. Czuła się tak, jakby przyparto ją do muru.
- W porządku, zawiozę panią na bal. - Zmusiła się do uśmiechu i podeszła
do łóżeczka. - A potem wrócimy razem, gdy tylko nasz maluch zażyczy sobie
jeść.
R S
- 102 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Beth szybko zaczęła ciążyć dana obietnica. Długo przetrząsała szafę, a
kiedy wreszcie wybrała wieczorową sukienkę dla Robyn, okazała się ona zbyt
dopasowana, bo młoda matka miała piersi nabrzmiałe pokarmem.
- Podejrzewam, że jest to pani ulubiona sukienka - powiedziała Robyn. -
Wyglądałaby pani fantastycznie w tym błękicie.
Beth nie była tego taka pewna. Kupiła ją przed przyjazdem na wyspę za
namową przystojnego młodego chirurga, jednak wkrótce po wspólnych
zakupach zerwała z nim i od tej pory kreacja wisiała w szafie, zupełnie nie
noszona. Teraz nagle znów spodobał się jej delikatny aksamit. Wolałaby założyć
coś skromniejszego, ale Robyn i Lorna nalegały, żeby poszła właśnie w tej.
- Robyn mogłaby wziąć tę czarną spódnicę i bluzkę z czerwonej krepy,
które miała pani na sobie w rocznicę ślubu Trottersów - doradzała Lorna. - Pani
musi włożyć tę z aksamitu.
- Wykluczone - zaoponowała Beth. - Jest zbyt szykowna.
- Nonsens - zaprzeczyła Lorna, podekscytowana balem, chociaż sama nie
mogła w nim wziąć udziału. - Dużo bym dała, żeby iść z wami - marzyła.
- Można by zabrać aparat - zaproponowała Beth, ale pacjentka
zaprzeczyła ruchem głowy.
- Przecież sama pani mówiła, że nie wolno wynosić aparatu ze szpitala.
Gdyby go nagle potrzebował jakiś młody człowiek i nie daj Boże umarł, nigdy
bym sobie tego nie darowała. Zresztą umówiłam się już z Fergusem. Odwiedzi
mnie i zagramy w scrabble. Niechże pani założy tę sukienkę. Doktor Thomas
padnie z wrażenia, jak panią w niej zobaczy. Zapomni o wszystkich bogatych
ślicznotkach z miasta.
Beth zabrakło tchu ze złości.
- Ja nie... nie zamierzam nikogo podrywać.
R S
- 103 -
- Myślałby kto! - żartowała Lorna. - Za chwilę doktor Sanderson nam
wmówi, że weterynarz wcale jej się nie podoba - zwróciła się do Robyn.
Ta uśmiechnęła się wyrozumiale, spoglądając na pąsową twarz Beth.
- W każdym razie proszę przyjść i pokazać się przed pójściem na bal -
poprosiła Lorna. - Bo jeśli nie, to... to zacznę palić!
Beth uniosła ręce na znak poddania się. Czy aż tak było widoczne, co się
z nią dzieje?
Wątpliwości nie opuszczały jej, gdy się ubierała. Lustrzane odbicie
wydawało się echem zapomnianej przeszłości, kiedy prowadziła bujne życie
towarzyskie. Włosy opadały na ramiona, a zielone oczy sprawiały wrażenie wię-
kszych niż zwykle. Rzeczywiście ładnie wyglądała w tej sukience. Dopasowana
w talii i w biuście, wirowała wokół bioder w miękkich fałdach.
Rzuciła w lustro ostatnie spojrzenie i wreszcie wyszła z domu. Gdyby
wpatrywała się dłużej, zabrakłoby jej odwagi i chyba w ogóle zrezygnowałaby z
uroczystości.
Robyn, Lorna i Coral uznały, że wygląda olśniewająco.
Pielęgniarka szczotkowała właśnie długie włosy pani Bource.
- Mogę to zrobić sama - protestowała Robyn. - Naprawdę, Coral,
traktujesz mnie jak ciężko chorą.
- Wciąż jeszcze jesteś moją pacjentką - przypomniała pielęgniarka,
odwracając się do drzwi.
Na widok wchodzącej Beth zagwizdała z wrażenia.
- Podbije pani serca wszystkich mężczyzn, pani doktor - zachwycała się.
Beth uśmiechnęła się onieśmielona, a na jej twarz znów wystąpiły
rumieńce. Zakłopotana, wygładziła fałdy sukienki.
- Jest chyba zbyt elegancka. Wyglądam jak...
- Widywałam brzydsze kiecki od tej - roześmiała się Coral. - Co pani
sądzi, Lorno? Nasza doktor Beth ujdzie w tłoku, prawda?
Oczy chorej zaszły mgłą ze wzruszenia.
R S
- 104 -
- Kiedy zobaczy panią doktor ten jej przystojniak...
- On nie jest moim przystojniakiem!
- Jeśli nim nie będzie po dzisiejszym balu, to nie chcę go znać -
oświadczyła Lorna. - Oj, chciałabym być o czterdzieści lat młodsza. Miałam
podobną sukienkę...
- I wyglądałaś w niej jeszcze piękniej - dodał Fergus.
Były zbyt pochłonięte rozmową, żeby zauważyć jego obecność.
Pocałował żonę na powitanie i uśmiechnął się serdecznie do pozostałych kobiet.
- Wasz widok koi zmęczone oczy, moje panie - powiedział - ale doktor
Sanderson przyćmiewa dziś wszystkie swoją urodą. Beth, pani chłopak padnie
na kolana, jak panią zobaczy!
- Uspokójcie się! Proszę po raz ostatni - zdenerwowała się na dobre. - Nic
mnie nie łączy z doktorem Thomasem.
- Myślałby kto! - roześmiał się Fergus.
- Miło popatrzeć, jak oni się kochają - powiedziała Robyn z zazdrością,
kiedy dojeżdżały do centrum osady.
Beth spojrzała na jej bladą, zmęczoną twarz, nie kryjąc współczucia.
Pochłonięta własnymi sprawami nie przejawiała ochoty do rozmowy, ale
wypadało jakoś pocieszyć znękaną pacjentkę.
- Ma pani na myśli Mackervaneyów? Trzeba przyznać, że taka miłość
nieczęsto się zdarza.
- Kiedy Lorna wychodzi ze szpitala?
- Niestety nieprędko. Nie udało mi się pozyskać sponsora, więc muszą
kupić aparat oddechowy za własne pieniądze. Trzeba sprzedać farmę, a to
potrwa.
- Przecież oni uwielbiają swoje gospodarstwo!
- Oczywiście - przyznała Beth. - W tym wszystkim najbardziej przykra
jest ironia losu: zakup aparatu, mający umożliwić Lornie powrót do domu,
R S
- 105 -
pozbawi ją tego domu, do którego przecież przywykła i z którym trudno jej
będzie się rozstać.
Nie rozmawiały więcej. Beth znów spojrzała na przygnębioną
dziewczynę. Myśląc o Lornie, obydwie przynajmniej na chwilę zapomniały o
własnych problemach.
Kiedy dojechały na miejsce, uroczystość już trwała. Spóźniły się, bo
Robyn musiała nakarmić dziecko.
Tym lepiej dla mnie, pomyślała Beth. Skoro już tu jestem, wolę wejść
teraz, kiedy salę wypełnia tłum, bo łatwiej mi będzie uniknąć spotkania z
Ewanem.
John czekał na nie, podchmielony i zły na cały świat, a szczególnie na
żonę.
- Spóźniłaś się - rzucił wściekle.
- Karmiłam Sama - usprawiedliwiała się Robyn.
- Jak zwykle! A to, że ja tu siedzę sam, jak głupi, nie ma dla ciebie
żadnego znaczenia?!
Beth nie chciała tego dłużej słuchać. Zostawiła ich samych, nie
zamierzając się wtrącać w ich sprawy.
- A jednak zaszczyciłaś mnie swoją obecnością.
Odwróciła się, bez trudu rozpoznając charakterystyczny głos. Ewan stał
oparty o drzwi, nie spuszczając jej z oczu. Ogarnął wzrokiem jej szczupłą
sylwetkę, ale jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Nawet jeśli podobała mu
się sukienka, w której przyszła, nie zamierzał prawić komplementów.
Beth nie odzywała się. Nie mogła. Odniosła wrażenie, że patrzy na nią
tak, jakby jej nienawidził, jakby była ostatnią osobą, którą chciał ujrzeć.
Onieśmielona spojrzała na niego, bojąc się własnej reakcji. W ciemnym
garniturze i białej koszuli wyglądał niezwykle przystojnie i... wydawał się
nieprawdopodobnie samotny. Dlaczego tak bardzo go kocha, skoro on jej nie
R S
- 106 -
chce? Jakiś impuls kazał jej odwrócić się bez słowa i pójść w przeciwległy
koniec zatłoczonej sali.
Mieszkańcy Illilawy dołożyli wszelkich starań, żeby uświetnić uroczyste
powitanie weterynarza. Stoły uginały się od półmisków, gdyż kucharze
prześcigali się w serwowaniu najbardziej wymyślnych potraw. Beth nie miała
jednak na nic apetytu.
Przechadzała się w tłumie, nawiązując uprzejme rozmowy. Nie lubiła
takich biesiad, bo czuła się wśród tylu ludzi jeszcze bardziej samotna. W części
sali przeznaczonej do tańca wirowały już przytulone pary.
Nie była starsza od wielu z nich, ale czuła się wyobcowana z ich grona.
Farmerzy i rybacy prosili ją do tańca, lecz traktowali z nadmiernym respektem,
przynajmniej ona tak to odbierała. Miała już dość tych oznak szacunku. Jestem
lekarką, myślała z furią, ale także młodą kobietą!
Ewan został w przeciwległym końcu sali i Beth wmawiała sobie
gorączkowo, że tak jest lepiej. Przy nim trudniej byłoby udawać spokój i pogodę
ducha. Zauważyła, że rozmawia z przygodnie napotkanymi ludźmi. Robiła to
samo, uparcie unikając spotkania.
Dlaczego wciąż o nim myślała? Zachowywała się jak zakochana
dzierlatka, a nie dojrzała kobieta. Była zła na siebie, ale nie mogła opanować
uczuć.
Nagle mała rączka złapała ją za sukienkę. To Belinda Evans wypatrzyła ją
w tłumie. Większość dzieci z wyspy brała udział w uroczystościach, ponieważ
gdy bawili się wszyscy, brakowało opiekunek. Któż zrezygnowałby z takiej
atrakcji, żeby pilnować cudzych pociech?
Dziewczynka wyglądała uroczo w sukience z różowej organdyny i
dobranych do niej kokardach wpiętych we włosy. Najwyraźniej ćwiczyła dobre
maniery, jak przystało na damę biorącą udział w ważnych przyjęciach.
- Ręka już prawie wcale mnie nie boli - powiedziała z dumą. - Czy sądzi
pani, że... że wyglądam wystarczająco dorośle, żeby zatańczyć z doktorem?
R S
- 107 -
Beth poszukała oczami Ewana. Był zajęty rozmową z jedną z
najładniejszych panien na wyspie. Najpierw tańczyli, a potem rozprawiali o
czymś zawzięcie.
- Podejdź i poproś go - zaproponowała. - Jestem pewna, że na to czeka.
Belinda kurczowo trzymała się jej spódnicy, wyraźnie zdenerwowana.
- Ale ja... nie mam odwagi - wyznała. - Zastanawiałam się, czy pani nie
mogłaby... przypomnieć mu...
Beth westchnęła, z trudem zdobywając się na uśmiech. Nigdy nie
powinna nawiązywać bliższych kontaktów z tym człowiekiem. Całować kogoś
takiego... Wspomnienia sprawiały ból.
- Chodź, Belindo - zgodziła się niespodziewanie, biorąc dziecko za rękę. -
Obietnica tańca to poważne zobowiązanie i wiem, że doktor Thomas o niej
pamięta.
Podeszły obydwie do rozprawiającej pary.
- Ewan... - zagadnęła cicho. Odwrócił się, słysząc jej głos.
- Belinda ma wolny ten taniec - uśmiechnęła się. - Jej karnet jest
wypełniony po brzegi, więc jeśli nie chcesz wypaść z kolejki, powinieneś
skorzystać z okazji.
Mrugnął do niej porozumiewawczo, z uśmiechem. Zaraz jednak spuścił
oczy, a serce Beth ogarnął dziwny żal.
- Panno Evans - powiedział uroczyście - próbowałem panią znaleźć, ale
była pani otoczona młodzieżą. Mam zaszczyt zaprosić panią do tańca.
Dziewczyna, z którą Ewan rozmawiał, spojrzała wyraźnie zirytowana.
- Nie musisz tańczyć z dziećmi, Ewan - rzuciła ostro, patrząc na Beth ze
złością. Zapewne pomyślała, że był to podstęp. - Dzieci bawią się w kółku we
własnym gronie.
- Jeśli tak wolą, to ich sprawa - odpowiedział uprzejmie, ujmując dziecko
za rękę. - Panna Evans i ja chcemy zatańczyć.
Po chwili zniknęli wśród wirujących par.
R S
- 108 -
Jakiś młody rybak wyłonił się z tłumu i dotknął ramienia niedawnej
partnerki Ewana, a jednocześnie Matt Hannah skłonił się przed Beth.
- Zatańczymy? - Uśmiechnął się i poprowadził ją na środek sali.
Choć melodia była bardzo szybka, farmer rozmyślnie poruszał się w rytm
walca, jedynego tańca, jaki znał. Posłusznie przystała na to, tłumiąc zazdrość,
jaką w niej wzbudzały roześmiane twarze.
- A teraz, panie i panowie, tworzymy koło! - zawołał wodzirej.
W ten sposób Beth nie tańczyła już z Mattem, lecz przesuwała się,
zmieniając wciąż partnerów. Kręcili się naokoło sali w takt znanej wszystkim
melodii. Z drżeniem serca uświadomiła sobie, że tym razem nie uniknie spotka-
nia z Ewanem. Wyrzucała sobie głupotę, bo przecież zatańczy z nim tylko kilka
taktów. Zbliżał się, jeszcze dwu mężczyzn, jeszcze jeden... Gdy zrobiła krok w
przód i Ewan ujął jej rękę, orkiestra umilkła.
- Dziękuję. Proszę na chwilę pozostać z partnerami, z którymi jesteście.
Zagramy teraz walca, żebyście mogli odetchnąć, zanim zasiądziemy do stołów -
usłyszała słowa wodzireja.
I tak znalazła się w ramionach Thomasa, unosząc się lekko, trzymana w
mocnym uścisku.
- Nie musimy tańczyć - powiedziała półgłosem. - Możemy... możemy po
prostu gdzieś usiąść.
- Aha, a wtedy na wyspie będzie huczało od plotek, że zrobiłem afront
pani doktor - odparł cicho.
Orkiestra jeszcze bardziej zwolniła tempo i Ewan przytulił ją mocniej.
- Co cię podkusiło, żeby założyć taką sukienkę? - zapytał nieoczekiwanie.
- Nie podoba ci się?
- Nie o to chodzi - uciął. - Właśnie to... Czy masz pojęcie... - głos uwiązł
mu w gardle.
Nagle przyciągnął ją gwałtownie, aż dech jej zaparło. Muzyka porwała
ich i na chwilę zapomnieli o wszystkim i wszystkich.
R S
- 109 -
Czuła, że napięcie z wolna ustępuje. Tak właśnie powinno być... Ewan
odwzajemnia jej miłość! Przylgnęła do niego całym ciałem, czując
podświadomie, że tworzą jedność - teraz i na zawsze.
Prowadził, a ona swobodnie, bezwiednie szła za nim. Przewidywała
każdy jego ruch.
Ale koniec tańca był nieuchronny. Orkiestra przestała grać i partner
odsunął się od niej. Beth podniosła swe błyszczące, a zarazem onieśmielone
oczy.
- Ewan... - szepnęła.
- Boże, ratuj mnie. Beth, ja nie chcę, rozumiesz... ? Gwałtownie
potrząsnęła głową.
- Nie, nie rozumiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje...
- Doktor Thomas musi skończyć taniec ze mną, bo ze mną go rozpoczął. -
To Belinda podskakiwała niecierpliwie, usiłując zwrócić na siebie uwagę. -
Chyba mam rację, prawda?
Beth skinęła głowę, unikając wzroku Ewana.
- Oczywiście, Belindo - uśmiechnęła się.
W tej samej chwili zerknęła w drugi koniec sali, skąd dobiegał głos
wzywający ją po imieniu.
- Jest pani proszona do telefonu, doktor Sanderson! - krzyknął któryś z
farmerów. - Obawiam się, że dla pani przyjęcie już się skończyło.
To Coral dzwoniła ze szpitala.
- Pani Edgar przywiozła męża - poinformowała pielęgniarka. - Przez całe
popołudnie bolał go brzuch. Bardzo źle wygląda. Trzeba go zbadać.
Beth rozejrzała się po sali.
Edgarów nie było na przyjęciu, Micky z pewnością podszedłby do niej,
nie zdziwiłaby się nawet, gdyby przyniósł Bustera. Matka chłopca chętnie brała
udział w takich uroczystościach, musiała więc mieć ważny powód, skoro nie
przyszła.
R S
- 110 -
- Już jadę.
Przedzierając się przez tłum, widziała Ewana tańczącego z Belindą.
Odszukała szybko Robyn.
- Muszę jechać do szpitala. Czy chce pani wrócić ze mną?
- Tak - skwapliwie przytaknęła, spoglądając na męża stojącego w środku
hałaśliwej grupki rybaków. - On nawet nie zauważy mojej nieobecności.
Graeme Edgar leżał skulony, kurczowo trzymając się za brzuch. Beth
przypomniała sobie, że już podczas pamiętnych narodzin cielaka martwił ją
wygląd farmera.
Zbadała puls i zmierzyła ciśnienie.
- Czy miał pan już kiedyś takie bóle? - zapytała, ale farmer nie mógł
mówić.
- Mąż ma przepuklinę - odezwała się pani Edgar. - Od kilku lat cierpi z
tego powodu, a sytuacja pogorszyła się tego wieczora, kiedy usiłował wydobyć
cielaka. Mówiłam mu, żeby się pani pokazał, ale mnie nie słuchał. Bał się, że
będzie musiał leżeć w szpitalu, a nie chciał zostawić farmy, bo tyle pracy... -
Załkała. - Dziś po południu wyszedł narąbać drew i nagle zaczął się zwijać z
bólu. Czy... czy on z tego wyjdzie, pani doktor?
- Muszę go najpierw zbadać - odpowiedziała ostrożnie.
- Micky, zabierz mamę na korytarz i zrób jej herbatę z cukrem, dobrze? -
zwróciła się do chłopca, który stał za matką, pochlipując cicho.
- Jasne.
Ucieszył się, że powierzono mu tak ważne zadanie.
Beth i Coral zajęły się pacjentem. Pielęgniarka w życiu prywatnym była
spokojna, wręcz powolna, ale w pracy wykazywała się ogromną energią. Była
niezwykle kompetentna i Beth bardzo sobie ceniła jej pomoc.
Błyskawicznie rozebrały farmera, a wtedy ich oczom ukazało się to,
czego się obawiała. Serce Beth zamarło. Pętla jelita wystawała z pachwiny w
R S
- 111 -
postaci guza wielkości pięści, nic więc dziwnego, że pacjent zwijał się z bólu.
Może dojść do tragedii, jeżeli nie uda się jej odprowadzić jelita na miejsce.
- Graeme, kiedy bóle się nasiliły? - spytała.
- Trzy lub cztery godziny temu - jęknął farmer. - Położyłem się, bo
myślałem, że to pomoże, ale ten guz rośnie.
Trzy lub cztery godziny... - myślała gorączkowo. Jeśli jelito jest tak długo
skręcone, to brak dopływu krwi mógł wywołać martwicę. Gdyby to była tylko
kwestia odprowadzenia go, nie powinno być z tym kłopotów. Ale co zrobi, jeśli
pacjent zacznie umierać i trzeba będzie dokonać resekcji...
Zwykle w takiej sytuacji wzywała pomoc z lądu, ale tego dnia pogoda
była okropna. Samolot miałby trudności ze znalezieniem wyspy, nie mówiąc już
o lądowaniu. Zastanawiała się, co robić, aplikując jednocześnie morfinę i
podłączając kroplówkę. Graeme nie przestawał jęczeć z bólu.
- Zadzwoń po doktora Thomasa - zwróciła się do Coral. - Powiedz, że
muszę przeprowadzić operację i potrzebuję anestezjologa. Szybko!
- Ale... Przecież to weterynarz. Pamięta pani, co się stało ostatnim razem,
kiedy korzystaliśmy z pomocy weterynarza przy znieczulaniu - przestraszyła się
pielęgniarka.
Beth skinęła głową, spoglądając na pacjenta. Za żadną cenę nie mogła
dopuścić, żeby udzielił mu się jej niepokój.
- Przepuklina uwięzia, wywołując niedokrwienie i zgorzel - wyjaśniła
łagodnie, biorąc farmera za rękę. - Muszę operować, Graeme, ale wszystko
będzie dobrze. Zaufaj mi.
Mężczyzna szeroko otworzył oczy.
- Pani z weterynarzem? - wykrztusił, zwijając się z bólu.
- Tak...
- Cóż, udało wam się uratować Bustera, to może i mnie uratujecie -
powiedział chrapliwie. - Wszyscy na wyspie gadają, że stanowicie dobraną parę.
Tylko, na miłość boską, zróbcie to jak najszybciej!
R S
- 112 -
- Zaraz się zabieram.
Rzeczywiście zaczęła działać. Przede wszystkim musiała załatwić sobie
pomoc anestezjologiczną. Powinnam sama porozmawiać z Ewanem, pomyślała.
- Przygotuj pana Edgara, siostro - poprosiła. - Ja zadzwonię po doktora
Thomasa i Enid. Oboje będą potrzebni. Szybciej, Coral.
Długo nikt nie odbierał telefonu, a potem z trudem przekrzykiwała zgiełk
i hałas. Było oczywiste, że zabawa trwa w najlepsze.
- Proszę powiedzieć doktorowi Thomasowi, że potrzebujemy jego
pomocy! - krzyczała w słuchawkę. - Niech natychmiast przyjedzie do szpitala.
Wreszcie mężczyzna przy aparacie usłyszał ją.
- Chyba nie chce go pani porwać z balu, pani doktor? - obruszył się. -
Przecież to honorowy gość.
- Jest tu bardzo potrzebny, Jim - ucięła. - Szybko!
- Tańczy, ale skoro pani nalega... już go proszę.
Dwie minuty, które upłynęły, zanim Ewan podszedł do telefonu, wydały
się jej wiecznością. Straciła już tyle czasu.
- O co chodzi, Beth? - zapytał krótko, a ona odczuła ulgę, aż zachciało się
jej płakać.
- Potrzebuję anestezjologa. Możesz...?
- Co się stało?
Opowiedziała mu najkrócej, jak mogła.
- To oznacza konieczność resekcji... - zawahał się. - Do diabła, Beth, czy
potrafisz tego dokonać?
Wzięła głęboki oddech.
- Zawsze jest ten pierwszy raz - wyznała. - Przepraszam, że ci psuję
zabawę, ale... jesteś mi potrzebny. Pośpiesz się, Ewan.
- Już jadę.
R S
- 113 -
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Beth wydała Enid kilka poleceń, po czym wyszła do gabinetu, żeby
zajrzeć do encyklopedii medycznej. Pięć minut czytania, ani chwili dłużej,
myślała w panice. Minęły dwa lata od czasu, gdy widziała taki zabieg. Czy
jeszcze pamięta...?
Kończyła lekturę, kiedy wszedł Ewan. Patrząc na rozłożony opasły tom,
uśmiechnął się smutno.
- Wiesz, gdybym to ja był pacjentem i nakryłbym swoją lekarkę na
wkuwaniu tekstu na kilka minut przed operacją, zwiałbym piorunem.
- Gdyby Graeme był w stanie zwiać, sama bym mu otworzyła drzwi.
- Naprawdę jeszcze nigdy tego nie robiłaś?
- Kilkakrotnie byłam obecna podczas resekcji.
- Ja przeprowadzałem taki zabieg u konia.
Podniosła wzrok znad encyklopedii. W oczach Ewana dostrzegła ciepło i
otuchę. Pomimo powagi sytuacji zaśmiała się cicho.
- Jesteśmy doskonałą parą. Cóż, mogę się tylko modlić, żebym sobie
przypomniała wszystko, co widziałam w czasie asystowania przy operacji.
Wyszła z gabinetu z uśmiechem na ustach i sam widok jej pogodnej
twarzy widocznie uspokoił panią Edgar i Micky'ego, bo natychmiast
odwzajemnili uśmiech. Boże, gdyby usłyszeli nas tam, w gabinecie, mieliby
zgoła inne miny, pomyślała.
- Pani doktor - westchnęła Elizabeth Edgar - tak się boję...
- Bądźmy dobrej myśli - wydusiła z siebie, unikając wzroku Ewana. -
Doktor Thomas zna się na tego rodzaju operacjach nawet lepiej niż ja.
Ewan chrząknął znacząco.
- Powinna pani iść do domu - powiedziała Beth. - Upłynie co najmniej
godzina, zanim Graeme się obudzi.
- Ja... wolałabym zaczekać.
R S
- 114 -
- Wobec tego opiekuj się mamą, Micky - zwróciła się do chłopca.
Sala operacyjna była już w pełni przygotowana. Chociaż Illilawa miała
mały szpital, to jednak był on dobrze wyposażony. Nie brakowało również
sprzętu anestezjologicznego, bo przy dobrej pogodzie w nagłych wypadkach
przylatywała pomoc z sąsiedniej wyspy.
Ewan obejrzał wszystko dokładnie.
- Będziesz mi musiała podpowiadać w trakcie zabiegu - poprosił.
- Oczywiście.
Opanowanie Ewana pozwoliło jej zwalczyć paniczny strach, dzięki czemu
odzyskała wiarę we własne kompetencje. Zadawał rzeczowe pytania i w pełni
stosował się do jej zaleceń, nie tak jak jego poprzednik, weterynarz, przez
którego omal nie doszło do tragedii, bo uważał, że jako mężczyzna góruje
wiedzą nad lekarką.
Po raz ostatni ogarnęła wszystko wzrokiem.
- Gotowe, wwieźcie pacjenta. Graeme był senny po premedykacji.
- Czuję się dobrze - mamrotał. - Już nie boli, pozwólcie mi tylko pospać.
- Dobrze - uśmiechnął się Ewan. - Po to tu jestem, żeby panu zapewnić
spokojny sen.
Skinął na Beth, żeby mu podała środek znieczulający.
Uśpili chorego. Potem Beth zastosowała intubację, przypominając
partnerowi metodę, co zresztą okazało się niepotrzebne.
- Miałem pod swoją opieką rodowodowe konie pełnej krwi w jednej z
największych stadnin w kraju - pochwalił się. - Szkoda, że nie widziałaś, jak
wyspecjalizowaną technikę medyczną stosuje się w leczeniu tych zwierząt - do-
dał, obserwując bacznie pacjenta i zerkając co chwila na monitor.
Beth tymczasem skupiła uwagę na przepuklinie. Podali środek
znieczulający, który powoduje zwiotczenie mięśni. Zdarzało się, że jelito cofało
się pod wpływem tego leku. Gdyby tak było i w tym wypadku, Graeme spo-
kojnie mógłby zaczekać kilka dni i lecieć na operację do Melbourne.
R S
- 115 -
Nie miał jednak takiego szczęścia, resekcja była nieunikniona. Beth
odetchnęła głęboko i przystąpiła do cięcia. Potem Coral podała jej ciepłe chusty
z solą fizjologiczną, na których położyła jelito. Chciała sprawdzić, czy jeszcze
nie obumarło.
Czas dłużył się niemiłosiernie. W milczeniu spoglądała to na pacjenta, to
na monitor i Ewana. Wiedziała, że w gruncie rzeczy życie farmera zależy od
jego umiejętności. Chwila nieuwagi ze strony anestezjologa i Graeme przestałby
oddychać.
Jelito wciąż jeszcze było purpurowe. Oczekiwanie przedłużało się.
Ogarnął ją strach.
Usiłowała przypomnieć sobie zabiegi, podczas których asystowała.
Resekcję powinien przeprowadzać dobry chirurg, a nie internista i weterynarz.
- Blednie - zauważyła Enid.
- Chyba nie. - Beth bała się zapeszyć, chociaż sama też zaczęła dostrzegać
zmianę koloru.
Obserwowali z napięciem, jak zapętlona część jelita stopniowo
przechodzi z ciemnej purpury w coraz jaśniejszą, aż wreszcie przybiera różową
barwę. Beth odetchnęła z ulgą.
- No, no... - szepnął Ewan. Spojrzała na niego pytająco.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Pomyślałem właśnie, że odpowiada mi rola anestezjologa - rzekł z
uśmiechem, wpatrując się w twarz farmera. - Ale ty zapewne zaraz go zeszyjesz
i natychmiast każesz mi się wynosić.
Włożyła jelito do jamy brzusznej i zamknęła brzuch. Pracowała sprawnie,
już bez napięcia. Może powinnam wrócić do szpitala w mieście, pomyślała. Nie
miałabym tylu stresów i... byłabym daleko od Ewana.
Ale kto by się zajął nagłymi wypadkami? Gdyby wyjechała, nieprędko
znaleźliby lekarza chętnego do pracy na wyspie. Przed jej przyjazdem życie
mieszkańców zależało wyłącznie od sprawności pielęgniarek.
R S
- 116 -
Kończyła zszywanie, a tymczasem pacjent z wolna odzyskiwał
przytomność.
- Już po wszystkim - poinformowała go, kiedy otworzył oczy.
Z trudem uśmiechnął się, po czym znów zamknął powieki.
- Zawieźcie go z powrotem na salę pooperacyjną - nakazała Beth
pielęgniarkom. - Ja tylko umyję ręce i zaraz pójdę do pani Edgar.
Podeszła do zlewu, a Ewan za nią. Odkręcił kran i nawet odwiązał jej
fartuch.
- Dzięki za pomoc - powiedziała. - Bez ciebie nie dałybyśmy sobie rady.
- Co byś zrobiła, gdyby mnie nie było na wyspie?
Wolała o tym nie myśleć. Spojrzała w stronę drzwi, w których pojawiła
się Enid.
- Jeśli nie będę już potrzebna, chciałabym wrócić na przyjęcie - oznajmiła.
- Mąż czeka tam na mnie... Czy podrzucić pana, doktorze?
- Zrobiłeś wszystko, co do ciebie należało. Jedź już - ponaglała Beth.
Nie chciała zostawać z nim sama nawet na chwilę. Nie teraz...
- Mam rozumieć, że mnie odprawiasz?
- Coś w tym rodzaju - przytaknęła i nagle jej oczy zaszły łzami. - Idź już.
- A ty?
- Ja muszę zostać z Edgarem, ale ty wróć na bal. Inaczej ludzie byliby
niepocieszeni.
Enid obserwowała ich, domyślając się zapewne więcej, niż Beth by sobie
życzyła.
- Pomogę jeszcze Coral. Proszę mnie wezwać, kiedy pan będzie gotów,
doktorze - powiedziała, wymykając się dyskretnie.
- Beth...
- Proszę... Idź już.
Nie odezwał się. Spuściła głowę, unikając jego wzroku. Z sali obok
słychać było krzątanie pielęgniarek, miarowo tykał zegar.
R S
- 117 -
- Chyba będę musiał - odezwał się wreszcie.
- To przyjęcie na twoją cześć.
- Nie o przyjęciu mówię. - Wskazał na ślad krwi na jej twarzy. Zwilżył
papierowy ręcznik i starł plamę. - Chodzi o Illilawę. Beth, ja... nie mogę tu
zostać.
- Wiedziałam, że wyjedziesz.
Kiedy dotknął jej twarzy, poczuła niemal fizyczny ból. Próbowała się
uśmiechnąć, ale nic z tego nie wyszło.
- Myślałam... myślałam jednak, że zostaniesz trochę dłużej niż tydzień.
Podszedł do okna wychodzącego na rozszalałe sztormem morze.
- Czy sądzisz, że chcę tego?
- Nie wiem, czego chcesz - odpowiedziała zdesperowana, rozkładając
bezradnie ręce. Straciła poczucie dumy i godności. - Jedno wiem na pewno: nie
możesz na zawsze zrezygnować z towarzystwa ludzi. Liczyłam, że starczy ci
odwagi, żeby zostać. Miałam nadzieję, że... mnie zechcesz.
Nawet się nie poruszył. Tylko echo towarzyszyło jej słowom. Żałowała
swojej szczerości.
- Beth, pragnę cię, naprawdę - odparł, ale nie był to głos kochanka, raczej
kogoś, komu los dał to, czego dłużej nie jest w stanie znosić. - Ale ja... nie mogę
się ożenić... Zrozum.
- Wcale nie proszę, żebyś się ze mną żenił! - powiedziała na wpół
świadomie. - Nie mogłabym...
- Wiem - szepnął i nareszcie podszedł do niej. Przez chwilę sądziła, że ją
obejmie, ale zatrzymał się.
- Ty o nic nie prosisz, Beth. To prawda, że przyjechałem na wyspę, bo
chciałem uciec od ludzi, ale teraz... teraz wyjeżdżam z tego samego powodu.
Chcę napisać książkę. Myślałem, że uda mi się połączyć pracę weterynarza z pi-
saniem, ale okazało się to niemożliwe. Nie chcę się angażować uczuciowo, bo
R S
- 118 -
przekonałem się, jak ludzie nawzajem się traktują. Jestem pusty, wypalony, nie
mam uczuć... dla nikogo.
- O nic cię nie proszę - powtórzyła.
- Wiem.
Stał zamyślony, milczący, ona zaś była pewna, że jej serce dłużej tego nie
wytrzyma. Chciała wyciągnąć rękę, dotknąć go, ale coś w jego postawie
powstrzymywało ją. Był jak skała, jak granit - zimny i niedostępny.
- Szkoda, że o nic nie prosisz. Byłoby łatwiej, gdybyś to robiła. Ty tylko
dajesz, dajesz bez końca. Nawet siebie... dajesz.
- Ewan...
- Dlaczego? - wybuchnął. - Dlaczego, Beth? Zaczerpnęła głęboko tchu i
opuściła głowę.
- Po prostu kocham cię, Ewan - szepnęła.
- Nie - usiłował zaprzeczać. - To niemożliwe!
- Skąd taka pewność?
- Bo miłość nie istnieje. - Potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić
niewidoczny ciężar. - Wydajesz się wystarczająco dorosła, żeby patrzeć na świat
realistycznie. Ile masz lat? Dwadzieścia sześć? Dwadzieścia siedem? Za dużo,
żeby być tak niewinną na jaką wyglądasz.
- Nie jestem niewinna - wyszeptała drżącym głosem. - Tylko że... nigdy
przedtem nie byłam zakochana.
- Ludzie nie kochają. Okłamują się...
- Trudno uwierzyć, że nie kochałeś swojej córki - powiedziała,
natychmiast żałując tych słów.
Drgnął i spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. Nie ją widział, lecz
dziecko idące nieporadnie w stronę rozświetlonej wody...
- Beth, Sophie była dzieckiem. Ty też nim jesteś. Niewinność kiedyś się
kończy...
R S
- 119 -
- Nie wierzysz, że mogłabym zawsze cię kochać? Uważasz, że ludzie nie
powinni sobie ufać?
- Właśnie - odparł stanowczo.
- Czy nie wydaje ci się... - zbierała się na odwagę - że mógłbyś
zaryzykować jeszcze raz? - Wyciągnęła ręce błagalnym gestem.
- Nie dręcz mnie - jęknął i nagle objął ją.
Patrzyła mu w oczy. Błagała, żeby zechciał z nią zostać, są przecież dla
siebie stworzeni.
- Nie - powtórzył kategorycznie. Nie wypuszczał jej jednak z objęć.
Przeciwnie, przytulił ją mocniej, aż poczuła każdą cząstkę jego ciała. Tu było jej
miejsce. - Bóg jeden wie, jak bardzo cię pragnę. Jesteś najpiękniejszą, najdroż-
szą i najbardziej pociągającą kobietą... I jeśli odnajdziesz szczęście, zasłużyłaś
sobie na nie.
- Jestem szczęśliwa z tobą.
- Nie wiesz, co mówisz - powiedział, odsuwając się od niej.
Czuła, że go traci.
- Kochałem Sophie, ale ona zginęła - rzucił szorstko. - To, co czuję do
ciebie... - potrząsnął głową - też się skończy. I nie zamierzam przeżywać
wszystkiego na nowo.
- Pewnie, wygodniej jest stchórzyć, wyjechać - zadrwiła.
- A jeśli to jedyny sposób? Widocznie tak musi być. Odwrócił się i
wyszedł.
Skoro rzeczywiście podjął decyzję, lepiej, żeby wyjechał już teraz.
Powtarzała te słowa od nowa, nie mogąc zasnąć. Była bardzo zmęczona, ale sen
nie przychodził. Nie zaznam spokoju, dopóki Ewan będzie na wyspie, pomyśla-
ła przygnębiona.
Kiedy wyjedzie? Leżała, wsłuchując się w łoskot fal wdzierających się
głęboko w ląd. Taka pogoda może potrwać jeszcze długo, a dopóki się nie
zmieni, nie sposób się stąd wydostać. Powinien złożyć wymówienie, co też
R S
- 120 -
przeciągnie się do kilku tygodni, myślała gorączkowo. Jak mu spojrzę w twarz
po tym, co mu wyznałam?
Nazajutrz poszła do szpitala w podłym nastroju. Enid i Carol plotkowały.
Nie miała wątpliwości, że na jej temat.
- Jak się mają nasi pacjenci? - zapytała, ignorując ich pełne współczucia
spojrzenia.
- Robyn Bource dzwoniła dziś rano do rodziców. Prosiła o załatwienie
transportu na ląd. Nie chce wracać z mężem.
Doskonale rozumiała młodą kobietę. Jednocześnie przypomniała sobie
feralny wieczór, w którym wydarzyła się katastrofa na morzu i pomyślała, że
John chyba jednak nie jest człowiekiem całkowicie pozbawionym uczuć.
Graeme był osłabiony, ale dochodził do siebie.
- Dziękuję, pani doktor - powitał ją uśmiechem. - Co za ulga obudzić się
bez bólu.
- Zaoszczędziłby pan cierpienia sobie i innym, gdyby pan zgłosił się
wcześniej.
Na korytarzu natknęła się na Ewana.
- Beth... Przyszedłem się dowiedzieć, jak się czuje pan Edgar.
- Dobrze - odpowiedziała sztywno. - Przepraszam, ale mam dużo pracy.
- Dziś po południu składam rezygnację. Wyjeżdżam najszybciej, jak tylko
będzie można.
- W porządku - wykrztusiła.
- Beth, na miłość boską...
- Idź do diabła - syknęła. - Byłam naprawdę szczęśliwa, zanim pojawiłeś
się z tym swoim uśmiechem, roześmianymi oczami... - przerwała, żeby
zaczerpnąć tchu. - Po raz pierwszy w życiu czułam, że jestem komuś potrzebna
nie tylko jako lekarka, a ty mi mówisz, że guzik cię obchodzę, że nie jesteś w
stanie mnie kochać, że zostając, skrzywdziłbyś mnie... Posłuchaj, Ewan, ty już
R S
- 121 -
mnie skrzywdziłeś. Twoim zdaniem miłość jest błędem, bo powoduje cierpienie.
Chyba właśnie udowodniłeś prawdziwość swoich słów.
- Beth...
- Zostaw mnie! Im prędzej stąd wyjedziesz, tym dla mnie lepiej.
- Pani doktor! - usłyszała nagle za sobą.
Zdławiła łkanie i z przerażeniem wpatrywała się w Fergusa
Mackervaneya, który wpadł z impetem, ociekający wodą.
- Co się stało, Fergus?
- Jechałem właśnie z farmy wzdłuż zachodniego wybrzeża, gdy za cyplem
Jeffersona zobaczyłem na plaży gromadkę grindwali.
- Grindwali...?
- Widziałem sześć, ale może ich być więcej - mówił przejęty. - Pięć
dorosłych i jeden młody. Wyszły na piasek, zupełnie jakby chciały popełnić
samobójstwo. One zginą, jeśli nie wejdą z powrotem do wody.
Beth bezradnie patrzyła na przemoczone ubranie farmera. Większość
wyspiarzy uważało, że grindwale przynoszą wyspie szczęście. Rybacy święcie
wierzyli, że kiedy one kręcą się w pobliżu, będą udane połowy. Zawsze witano
je z radością.
- Pozostawione na plaży niechybnie zginą - potwierdził Ewan. - Niestety,
nie widzę sposobu wciągnięcia ich do wody. Skrzyknę kilku mężczyzn i
musimy je zabić.
Fergus i Beth patrzyli na niego, jakby postradał zmysły.
- Zabić?! - krzyknął farmer. - Pan chyba oszalał! Wierzyłem, że jako
jedyny weterynarz na wyspie zarządzi pan jakąś akcję ratowniczą!
- Czy macie pojęcie, z czym wiąże się wprowadzenie grindwali do wody?
Potrzeba co najmniej dziesięciu silnych ludzi na jedno zwierzę. Muszą być
zepchnięte wszystkie jednocześnie, bo inaczej wrócą na plażę po pozostałe. Czy
sądzicie, że w trójkę zejdziemy na brzeg i damy sobie radę?
- Jasne, że nie - odparł Fergus sucho. - Wiem, to olbrzymie ssaki.
R S
- 122 -
- Trzeba by zaangażować wszystkich mężczyzn Illilawy! - argumentował
Ewan.
- Możemy też skrzyknąć kobiety i dzieci - zaproponował Fergus.
- Jest potwornie zimno. Nikt nie zechce wejść do lodowatej wody po to,
żeby ratować zwierzęta! - sceptycznie zauważył Ewan.
- I to mówi weterynarz?! - rzucił ze złością farmer.
Beth spojrzała na Thomasa i dostrzegła w jego oczach zwątpienie. Ten
człowiek po nikim nie spodziewał się niczego dobrego. Cóż, może uda się go
zaskoczyć. Wyspiarze niemal czcili grindwale i byli dumni, że wybrały sobie
ich wybrzeże w porze lęgu.
- Poddaj nas próbie - powiedziała.
Pojechali na plażę, a tymczasem Fergus poszedł zwołać ludzi do pomocy.
Zwierzęta tarzały się na mieliźnie, usiłując wrócić w głąb morza.
- Taka strata! - westchnął Ewan.
- To jeszcze nie jest przesądzone - szepnęła.
Zeszła bliżej wody, zostawiając go w tyle. Była ubrana w krótką spódnicę
i sweter. Wiatr bezlitośnie smagał jej łydki, ale nie zważała na to. Liczył się
tylko los tych wspaniałych ssaków.
- Dlaczego wyszły z wody? - zapytała, słysząc za sobą kroki Ewana.
- Chyba znam przyczynę - odpowiedział, pochylając się nad
najmniejszym zwierzęciem. Przesunął palcem po jego szczęce, po czym wstał,
pokazując jej tłustą plamę. - Ropa.
- To znaczy, że są chore?
- Niekoniecznie. Może tylko ten jeden połknął ropę i zachorował.
Wyszedł na brzeg, a pozostałe za nim... Trzeba będzie je zabić.
- Spróbujemy go wciągnąć do wody - nie rezygnowała Beth.
- To niemożliwe. Do sześciu sztuk potrzeba co najmniej sześćdziesięciu
osób. Pamiętaj, że woda jest bardzo zimna, a musieliby w niej stać przez wiele
godzin. W jakimś nadmorskim kurorcie, w letni dzień, byłyby szanse, ale tutaj?
R S
- 123 -
- Niby dlaczego nie tutaj? - obruszyła się.
- Bo ludziom nie zależy. Tam, gdzie są turyści, kierowano by się modą,
rozumiesz? Ratowanie grindwali przyniosłoby splendor, a tu?
- Chcesz powiedzieć, że nie pomogą, bo nie wiążą się z tym żadne
korzyści? A jeżeli znajdą się ochotnicy? - zapytała dziwnie obcym głosem.
Kochała tego człowieka, ale odcinała się od tego, co wygadywał.
- Skąd zdobędziesz aż tylu ochotników? - spytał z wyczuwalną drwiną. -
Zaoferujesz im zapłatę z nie istniejących funduszy szpitalnych?
- Wcale by jej nie przyjęli - powiedziała cicho, spoglądając w stronę
osady. - I nie musisz się martwić o ochotników. Są już w drodze.
Powiódł oczami za jej wzrokiem i oniemiał. Po przybrzeżnej drodze
posuwał się sznur przeróżnych pojazdów, nadciągających w ich stronę. Beth
zaczęła gorączkowo liczyć. Dwadzieścia... dwadzieścia pięć... Spojrzała w
przeciwnym kierunku i uśmiechnęła się. Widocznie na wyspie rozdzwoniły się
telefony. Ochotnicy... ci, którym zależało na ochronie zwierząt.
Wkrótce plaża zapełniła się ludźmi.
- Nie powinno być większych problemów - powiedział Matt Hannah,
który przyjechał jako jeden z pierwszych. - Proszę nam tylko powiedzieć, co
mamy robić, doktorze.
- Do diabła! Nie mogę narażać życia tylu ludzi! - denerwował się Ewan. -
Przecież ta woda jest lodowata!
- Wiemy - odparł Matt z pogardą. - Moja żona wydzwania, gdzie się da i
ludzie już poznosili nieprzemakalne ubrania. Przecież tutejsi rybacy są
przygotowani na każdą pogodę - uśmiechnął się do Ewana. - Mam w ciężarówce
zapasowy komplet i dla pana, doktorze. Pani natomiast musi iść się przebrać -
zwrócił się do Beth.
- Już się robi - odpowiedziała rozpromieniona. Zerknęła na wciąż
niezdecydowanego Ewana. - Tymczasem rozpalcie na plaży ognisko. Obawiam
się, że nie unikniemy przypadków hipotermii.
R S
- 124 -
- Moja żona przywiezie drugą ciężarówką drwa na ogień - powiedział
Matt. - Proszę przyjechać jak najszybciej, pani doktor. W takich warunkach
fachowa pomoc lekarska jest nieodzowna.
- Matt, przy każdym boku grindwala musi być co najmniej pięć osób.
Trzeba dopilnować, żeby do nozdrzy nie dostał się piasek. Czy macie megafon?
- Jasne.
- Wobec tego zaczynamy.
Beth miała od dziewiątej przyjmować pacjentów, ale nikt nie przyszedł.
- Wszyscy są na plaży - powiedziała Enid. - Niby przejmują się byle
katarem, a teraz nawet poprzeziębiani kąpią się w lodowatej wodzie, ratując
zwierzęta. - Pielęgniarka pokiwała głową. - Istne szaleństwo.
- Sama byś tam popędziła, gdyby nie dyżur - roześmiała się Beth.
- No, pewnie - przyznała Enid. - Zamknięto nawet szkołę, bo
nauczycielka uznała, że dzieciaki mogą się przydać na plaży... - Przerwała na
widok wchodzącego Johna Bource.
- Chciałem porozmawiać z żoną - rzekł lakonicznie.
- Przykro mi - Beth stanęła w drzwiach, zagradzając mu drogę - ale ona
nie chce pana widzieć. Wczoraj w nocy obudził pan wrzaskiem wszystkich
chorych.
- Wcale nie wrzeszczałem.
- Był pan pijany - oświadczyła ostro. - Czy wie pan, co się stało z
grindwalami? - zmieniła temat.
- Niby skąd mam wiedzieć? Co mnie to zresztą obchodzi!
- Jeden z nich omal nie zatruł się pańską ropą.
- Więc obwiniacie mnie...
- Nas - odezwała się z tyłu Robyn. - Och, John. Teraz wszyscy naprawiają
wyrządzoną przez nas szkodę. Musisz im pomóc.
- Wypiszę czek...
R S
- 125 -
- Nie chodzi o pieniądze. Idź na plażę, w przeciwnym razie... nie
zobaczysz więcej ani mnie ani Sama.
- Robyn...
- Zrobisz, jak zechcesz. Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
Kiedy Beth wróciła na plażę, ludzie byli już podzieleni na grupy. Część z
nich stała w wodzie, część ogrzewała się przy ognisku. Na trawie przy drodze
kobiety poustawiały stoły z gorącą zupą i kanapkami.
- Musimy czekać na większy przypływ - wyjaśnił Ewan. - Zbadałem je.
Wszystkie są zdrowe, oprócz najmłodszego.
- Starczy ci ochotników? - zadrwiła lekko.
- Może...
- Po ile im płacisz? Czy... - Przerwała, nie wierząc własnym oczom.
John szedł w ich stronę ze spuszczoną głową. Zapewne niepokoił się, nie
wiedząc, jak go przyjmą.
- Ja... Proszę mi przydzielić jakieś zadanie - odezwał się, podchodząc do
Thomasa.
- Przy ognisku leży stos nieprzemakalnych ubrań. Niech pan sobie jakieś
dobierze i dołączy do tych, którzy zajmują się małym grindwalem. On jest w
najgorszym stanie.
Po chwili John pracował z innymi, wkładając w to zajęcie wszystkie
swoje siły.
Wreszcie doczekali się przypływu. Kiedy poziom wody się podniósł,
Ewan przyniósł z samochodu brezent z umocowanymi linami. Posuwano na nim
grindwale cal po calu, a woda unosiła ich ogromne ciała.
- Zanim je uwolnimy, musimy je kołysać z pół godziny, żeby odzyskały
równowagę. Niestety, najmłodszego musimy uśpić - powiedział Ewan.
- Nie! - usłyszeli nagle z tyłu głos Johna Bource. - Nie pozwolę, choćbym
miał go sam wciągać do wody. On ma wciąż ropę w pysku.
- Dobrze - zgodził się po chwili wahania Ewan. - Spróbujemy.
R S
- 126 -
Wreszcie z ogromnym wysiłkiem odholowali grindwale na głębszą wodę.
- Wszystkie oprócz małego utrzymują się na wodzie - poinformował
Ewan po wyjściu na brzeg. - Poczekamy jeszcze kwadrans. Dłużej nie sposób
trzymać ludzi w takim zimnie.
Beth przebrała się i ruszyła w stronę chorego grindwala. John był zupełnie
wyczerpany. Każda fala zwalała go z nóg, ale podnosił się i wytrwale
podtrzymywał chore zwierzę.
- Pora wyjść na brzeg - nalegała Beth.
Bource rzucił pytające spojrzenie w kierunku Ewana.
- Zabije go pan, prawda? Weterynarz zaprzeczył ruchem głowy.
- Jeśli zginie, to nie z mojej ręki.
- Co to ma znaczyć, u diabła?
- Nie muszę panu tłumaczyć, Bource.
Twarz Johna stężała. Kolejna fala przewróciła go, ale Beth szybko
wyciągnęła pomocną rękę.
- Zrobił pan wszystko, co było można - powiedziała.
- Ale on nie przeżyje! Przeze mnie!
- Nic podobnego - odezwał się Ewan. - Popatrzcie!
W zwartym szpalerze rąk tych, którzy go podtrzymywali, grindwal zaczął
się wypinać i prężyć. Nie kołysał się już nierównomiernie, lecz przybrał
normalną pozycję.
- Trzeba jeszcze zaczekać - Thomas chciał zapobiec wrzawie radości.
Czekali więc pięć, dziesięć minut... Beth z rosnącym niepokojem
obserwowała sinobiałe twarze ludzi. Nie mogą zostać dłużej w wodzie.
Przesunęła się w stronę Ewana, ale uprzedził ją.
- Idziemy - powiedział cicho.
Podniósł rękę i na ten znak grupki ludzi opiekujące się grindwalami
jednocześnie pozostawiły zwierzęta. Przez dłuższą chwilę nie poruszały się,
R S
- 127 -
potem powoli, niepewnie, jakby nie wiedziały, co je czeka w otwartym oceanie,
ruszyły przed siebie.
Nagle potężne cielsko obróciło się nieco na bok i zatrzymało. Beth
zamarła z przerażenia. Gdyby jeden zawrócił w stronę plaży, pozostałe
przypłynęłyby za nim. W chwilę później mały grindwal podpłynął tak, że
znalazł się u jego boku i Beth natychmiast zrozumiała, o co chodzi. Matka
zaczekała na swoje małe, po czym razem dołączyły do pozostałych.
Beth rozpłakała się. Nadmiar emocji znalazł upust we łzach. Wstrząsnęło
nią gwałtowne łkanie. Tuż obok pochlipywał John Bource. Nagle jakaś ręka
chwyciła jej dłoń. Odwróciła się i napotkała oczy Ewana, błyszczące radością
i... czułością.
- Udało się, Beth! Odnieśliśmy sukces!
Śmiała się i płakała równocześnie. Na wpół świadomie poczuła, że ją
całuje, trzyma w objęciach.
Było już po dziewiątej, kiedy oczyszczono plażę. Beth miała pełne ręce
roboty, bo kilka osób nabawiło się hipotermii. Po powrocie do domu najchętniej
od razu położyłaby się spać, ale ledwie zdążyła wziąć prysznic, przysłano po nią
Micky'ego Edgara.
- Proszą panią doktor do pubu. Musi pani przyjechać, koniecznie.
Wyglądało na to, że zebrali się tam wszyscy mieszkańcy Illilawy. Stanęła
w drzwiach, nie wiedząc, jak się przedrzeć przez tłum, ale Matt Hannah zawołał
ją, wskazując miejsce obok Ewana. Rozprawiał akurat zawzięcie z jakimś ryba-
kiem. Spojrzał na nią, skinął głową, po czym kontynuował rozmowę.
Z trudem wytrzymywała to wszystko. Wokół niej wrzało: ludzie śmiali
się, śpiewali, a ona cieszyła się ich radością, ale sama nie była szczęśliwa. Nie
rozmawiała z Thomasem, chociaż czuła na sobie jego spojrzenie.
- Doktor Beth? - usłyszała nagle za sobą.
To John Bource zmierzał w jej stronę, a za nim Robyn z dzieckiem na
ręku.
R S
- 128 -
- O co chodzi? - zapytała, zaskoczona promiennym uśmiechem na twarzy
młodej matki.
- Chcieliśmy panią poinformować, że przenoszę się z Samem do męża, do
hotelu.
- Uznała, że zmądrzałem - roześmiał się John, przytulając żonę i syna. -
Czy możemy porozmawiać na osobności?
Wstała, czując, że Ewan nie spuszcza jej z oczu.
- Wiem, że postępowałem głupio - ciągnął John, gdy wyszli na taras - ale
przeżycia dzisiejszego dnia wiele mnie nauczyły. Teraz rozumiem, co to znaczy
być odpowiedzialnym za rodzinę.
- Tak się cieszę...
- Pani ma wyjątkowo szczodre serce. Ogromnie sobie cenimy pomoc, jaką
tu otrzymaliśmy i pragniemy zrobić coś dobrego dla wyspy - powiedział.
- Postanowiliśmy zakupić dwa aparaty oddechowe: jeden dla Lorny, żeby
mogła z niego korzystać w domu, a drugi, zapasowy, dla szpitala - dokończyła
Robyn.
- Wspaniale! - Beth ucałowała ich z radości.
Pożegnali się i wyszli, a ona została na tarasie, zapatrzona w morze. Nie
miała ochoty wracać do pubu. Ruszyła w stronę schodów, gdy nagle z mroku
wyłonił się Ewan, zastępując jej drogę.
- Wracasz do domu?
- Tak - szepnęła.
- Pójdę z tobą.
- Ja... jestem samochodem.
- Ja też. Możemy je przecież zostawić.
- Ewan...
Czuła, że się uśmiecha, ale nie miała odwagi spojrzeć na niego. Nagle
zachciało jej się płakać. Wziął ją za rękę i trzymając w mocnym uścisku,
pociągnął w stronę plaży.
R S
- 129 -
- Przecież oddalamy się od domu...
- To dobrze.
Nie rozmawiali ze sobą. Niby mieli mnóstwo spraw do omówienia, ale
brakowało im słów. Wystarczyła sama jego obecność, by czuła się szczęśliwa.
Nie chciała niczym zakłócać tej chwili.
Na plaży było spokojnie, bo wiatr ucichł. Mimo ciepłego ubrania Beth
drżała. Okrył ją skórzaną kurtką.
- Nie trzeba - powiedziała ledwo słyszalnym szeptem. - Ewan, nie mam
ochoty na spacer - mówiła głośniej, próbując zsunąć kurtkę. - Niczego od ciebie
nie chcę.
Nagle ujął jej podbródek i podniósł głowę, tak że ich oczy się spotkały.
- Niczego nie żądasz, kochanie?
- Nie jestem...
- O nic nie prosisz, wszystkim ufasz i w jakiś niepojęty sposób czynisz
cuda. John Bource chociażby...
- Więc słyszałeś?
- Słyszałem. Dar Beth Sanderson, dzięki której cuda się zdarzają.
- Ewan, proszę, chcę iść do domu.
- Nie!
Chwycił jej ręce i trzymał w żelaznym uścisku. Zaskoczył ją jego głos,
stanowczy, ale ciepły.
- Beth, wczoraj wróciłem na przyjęcie z postanowieniem jak najszybszego
wyjazdu z Illilawy - mówił cicho, zanurzając usta w jej włosach. - Pewna młoda
kobieta zaczęła strasznie wyrzekać na życie na wyspie: że nie ma sklepów, kin,
restauracji, że można umrzeć z nudów. Ty nie jesteś znudzona, prawda?
- Nie. Tylko... samotna.
- Ja też nie odczuwam braku wielkomiejskich atrakcji. To, na czym mi
naprawdę zależy, znalazłem właśnie tutaj. Jedyną osobą, która przepełnia moje
serce, wywołuje uśmiech na twarzy...
R S
- 130 -
- Ewan...
- Słuchaj. Celia sprawiła, że straciłem radość życia. Dopiero przy tobie
dowiedziałem się, że dzięki miłości można osiągnąć wszystko. I pomyślałem... -
roześmiał się radośnie, beztrosko - pomyślałem, że Illilawa to absolutnie
wspaniałe miejsce. Myślałem przede wszystkim o tobie. Ratując grindwale, nie
mogłem się doczekać, kiedy wreszcie znajdzie się wolna chwila, żebym ci mógł
powiedzieć...
- Powiedzieć... co? - spytała cicho, a jej serce zadrżało.
- Że zdarzył się cud, bo ofiarowałaś mi miłość, a ja w zamian daję ci
swoją. Przez cały dzień czekałem, kiedy ci powiem, jak bardzo cię pragnę, Beth.
Żadnej kobiety nie pragnąłem tak jak ciebie. Chcę cię poślubić i mieć z tobą
dzieci. Nauczyłaś mnie żyć, jakimś cudem przywróciłaś mi dar kochania.
Radość zdawała się ją obezwładniać, odebrała jej głos.
- Wiesz, jaki obmyśliłem plan?
- Plan? - zdziwiła się.
- Rozmawiałem dziś z Fergusem Mackervaneyem i... on się zgodził.
- Na co?
- Sprzedał mi swoją farmę. On będzie zarządcą, zostaną więc z Lorną w
swoim domu, a my zbudujemy nasz w drugiej części posiadłości.
- Och, Ewan - szepnęła radośnie. - Mieszkać tutaj, z tobą... czegóż więcej
można pragnąć?
- To zależy, Beth - powiedział, ściskając ją mocniej.
- Od czego?
- Od tego, czy pewna zielonooka dziewczyna zgodzi się zostać moją żoną.
Wyjdziesz za mnie? Dzielisz się ze mną miłością, ale ja chcę więcej: żebyś
dzieliła ze mną życie.
Spojrzał na nią z ledwo wyczuwalnym onieśmieleniem, może nawet z
lękiem. Jakby nie miał pewności...
- Ewan - szepnęła i to jedno słowo wystarczyło mu za wszystkie inne.
R S
- 131 -
Wyciągnęła ręce, żeby dotknąć jego twarzy, ale uprzedził ją, przyciągając
do siebie. Pocałował ją mocno. Szeptała bezgłośnie jego imię. Ostatkiem sił
próbowała oderwać się od jego ust, żeby dodatkowo przypieczętować ich szczę-
ście słowami.
- Moje życie należy do ciebie. Jest już nie moje, lecz twoje, kochanie...
R S