background image

Arthur Conan Doyle

        

Ostatnia zagadka

Sherlocka Holmesa

     
   

background image

Po raz pierwszy ujawnione! 
 
  Modny ostatnio trend usuwania  "Białych Plam" na historii nie  może ominąć i literatury  sensacyjnej.
Sir Arthur Conan Doyle napisał  kilkadziesiąt opowiadań, których  bohaterami byli Holmes i Watson.

 W Polsce dotąd ukazała się  jedynie niewielka ich część.
Niniejszy tom jest prezentacją  premierową nigdy dotąd w Polsce  nie tłumaczonych opowiadań z tej  serii. 
Po raz pierwszy więc  czytelniku bierzesz do ręki tom  Conan  Doyle'a, którego nikt dotąd poza  tobą nie 
czytał. 

Opowiadania:

Trzej Garridebowie

Sprawy czerwonego kręgu 

Sprawa diabelskiej stopy 

Druga Plama 

Tajemnica Wisteria Lodge

Sprawa kartonowego pudełka

background image

Trzej Garridebowie

   Mogłaby to być historia  równie komiczna, co tragiczna.
 Jednego człowieka kosztowała  spokój, mnie trochę krwi, a  jeszcze innego bliższą znajomość  
z wymiarem sprawiedliwości. A  mimo to sprawa miała w sobie coś  z komedii. Czym była 
w  rzeczywistości, niech każdy oceni sam.
     Doskonale pamiętam, kiedy to   było, gdyż zdarzyło się w tym   samym miesiącu, w którym 
Holmes     odmówił   przyjęcia   szlachectwa   za     usługi...   być   może   pewnego   dnia     je   opiszę. 
Wspominam o tym tylko   zdawkowo, gdyż jako jego   towarzysz i osoba zaufana   zobligowany 
jestem do unikania  jakichkolwiek niedyskrecji.
  Powtarzam jednak, iż dlatego   właśnie jestem w stanie podać   dokładną   datę, a mianowicie: 
ostatnie dni czerwca 1902 roku,  krótko po rozstrzygnięciu wojny  burskiej Holmes spędził kilka 
dni   w   łóżku,   co   było   czasami     jego   zwyczajem,   lecz   tego   ranka     pojawił   się   na   śniadaniu   z 
obszernym pismem w dłoni i  błyskiem zainteresowania w  oczach.
      - Oto  okazja zarobienia   paru    groszy,  mój  drogi  -  oznajmił.  -   Słyszałeś  kiedyś   nazwisko 
"Garrideb"?
   - Przyznam szczerze, że nie.
   - Szkoda, gdybyś znał  jakiegoś, mógłbyś na tym  skorzystać.
   - Dlaczego?
     - O, to długa i oryginalna   historia. Nie sądzę, byśmy w   dotychczasowych badaniach natury 
ludzkiej natrafili na coś  równie specyficznego. Nasz  klient będzie tu niedługo, toteż  poczekam 
z omówieniem problemu  do czasu jego przybycia.
 Przedtem spróbujemy tego, co  najprostsze.
   Książka telefoniczna leżała  obok mnie, toteż zabrałem się do  przerzucania jej stronic. Zwykle 
takie poszukiwania nie dawały  efektu, ale tym razem, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem w niej 
owo dziwne nazwisko.
   - Mam, Holmesie! -  wykrzyknąłem.
   - Garrideb N. - Przeczytał mój  przyjaciel pochylając się nad  stronicą - 136 Little Ryder  Street, 
W. Przykro mi cię rozczarować, mój drogi, ale to  właśnie nasz człowiek. Ten adres  figuruje na 
jego liście.
 Potrzebny nam jeszcze jeden,  żeby było do pary.
   Pani Hudson pojawiła się w  drzwiach z wizytówką na tacy.
 Wziąłem ją zaskoczony.
   - Oto i on! John Garrideb,  radca prawny z Moorville w  Kansas, Usa - zawołałem.
   Holmes uśmiechnął się,  spoglądając na wizytówkę.
     - Obawiam się, że będziesz się   musiał  zdobyć  na jeszcze jeden   wysiłek,  mój drogi. Ten 
dżentelmen jest również   zamieszany w całą historię, choć   przyznaję, że nie spodziewałem   się 
dziś go ujrzeć. Jest on  jednak w stanie opowiedzieć nam  znacznie więcej o całej sprawie  i jestem 
tej opowieści nader  ciekaw.
   W chwilę potem nasz gość był  już w pokoju. John Garrideb,  radca prawny, był krępym, silnym 
mężczyzną   o   świeżo   ogolonej,     rumianej   twarzy,     charakterystycznej   dla     przedstawiciela 
amerykańskich   sfer finansowych. Był to   młodzieniec o szerokim i   szczerym uśmiechu, choć 
najbardziej przykuwały uwagę   jego oczy - rzadko bowiem widuje   się źrenice tak żywe, tak 
wyraziście i gwałtownie  odzwierciedlające każdą myśl.
  Miał   amerykański   akcent,   ale   nie     towarzyszyła   mu   typowa   dla     przedstawicieli   tej   nacji 
ekscentryczna wymowa.
   - Pan Holmes? - spytał,  spoglądając wpierw na mnie,  potem na Sherlocka. - O, to pan!

background image

  Pańskie fotografie są dość   podobne do oryginału. Otrzymał    pan list od Nathana Garrideba, 
prawda?
   - Proszę usiąść. Jak sądzę,  mamy sporo spraw do omówienia -  zaproponował mój przyjaciel.
   -  Pan jest oczywiście tym Johnem  Garridebem, o którym wspomina      
 niniejszy dokument. Przebywa pan  w Anglii już od dość dawna, czyż  nie?
   - Co pana skłania do takiego  wniosku?
   Wydawało mi się, że w oczach  naszego gościa czai się  podejrzliwość.
   - Pańskie ubranie jest  angielskie.
   - Czytałem o pańskich metodach  - Garrideb roześmiał się  nieszczerze. - Ale nigdy nie  sądziłem, 
że sam będę obiektem  tych pańskich sztuczek. Jak pan  to zauważył?
   - Krój płaszcza w ramionach,  noski butów. Czy ktokolwiek może  wątpić?
   - Cóż, nie miałem pojęcia, że  się tak zanglizowałem. Interesy  przywiodły mnie tu już jakiś  czas 
temu i stąd to ubranie,  prawie w całości kupione w  Londynie. Sądzę jednakże, że  pański czas jest 
zbyt   cenny,   zaś     moje   skarpetki   nie   są   celem     naszego   spotkania,   toteż,   jeśli     pan   pozwoli, 
proponowałbym  przejść do tych papierów, które  ma pan w ręku.
   Zachowanie Holmesa musiało  nieco dotknąć naszego gościa,  gdyż jego twarz straciła sporo  ze 
swego radosnego wyglądu i  przybrała poważny wyraz.
   - Spokój i cierpliwość, panie  Garrideb - odparł mój przyjaciel  łagodnie. - Doktor Watson może 
panu powiedzieć, że te moje   dygresyjki niejednokrotnie   kończyły się w całkowicie   poważny 
sposób. Przechodząc zaś  do rzeczy, dlaczego pan Nathan  Garrideb nie przybył z panem?
   - Należałoby raczej zadać  pytanie, dlaczego on w ogóle  pana w to mieszał? - warknął z  nagłym 
gniewem zapytany. - Nie  ma pan z tym nic wspólnego.
  Dwóch dżentelmenów załatwia ze   sobą pewną sprawę i oto jeden z   nich postanawia wezwać 
detektywa  na pomoc. Widziałem go rano i  jestem tu dlatego, że powiedział      
 mi o tym, co zrobił. Nie zmienia  to jednak mojej oceny jego  postępowania.
   - O panu nie ma w tym liście  nic, poza niewielką wzmianką. Po  prostu prosi mnie o pomoc w 
osiągnięciu celu, który, jeśli  się nie mylę, jest równie ważny  dla obu panów. Wie, że mam różne 
możliwości uzyskiwania  informacji i jest rzeczą  zupełnie normalną, że zwrócił  się do mnie.
   Wyraz rozdrażnienia powoli  znikał z twarzy naszego gościa.
   - Cóż, to zmienia postać  rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z  nim dziś rano i dowiedziałem  się, że 
udał się po pomoc do  detektywa, wziąłem jedynie  pański adres i z miejsca  przybyłem tutaj. Nie 
lubię   policji grzebiącej  w prywatnych    sprawach. Ale jeśli ograniczy   się pan do pomocy w 
odnalezieniu  brakującego nam człowieka, to  może to jedynie znacznie ułatwić  nasze zadanie.
    - O to właśnie chodzi -  zapewnił go Holmes. - A teraz  korzystając z tego, że już pan  tu jest, 
może usłyszymy od pana  jak mają się sprawy. Obecny tu  mój przyjaciel nie ma pojęcia, o  co 
chodzi, a i ja z  przyjemnością posłucham pańskiej  relacji.
   Garrideb przyjrzał mi się  niezbyt przychylnym wzrokiem.
   - Czy on musi wiedzieć? -  spytał.
   - Zazwyczaj pracujemy razem.
     - No cóż, właściwie nie jest   to żadna tajemnica. By   oszczędzić czasu, podam panom   fakty 
pokrótce. Gdybyście  panowie pochodzili z Kansas,  tłumaczenie, kto to taki  Alexander Hamilton 
Garrideb,  byłoby niepotrzebne. Zrobił  pieniądze na handlu nieruchomościami, a potem zbożem w 
Chicago. Kupił za nie tyle  ziemi, że mógłby zmierzyć nią  obszar niektórych państw w  Europie. 
Wszystko, co leży na      
 zachód od Fort Dodge, wzdłuż  Arkansas River, to jego  posiadłości. Łąki, pola i lasy,  które razem 
wzięte przynoszą  komuś, kto wie, jak z nich  korzystać, fortunę. Nie miał  krewnych ani rodziny 
(a jeśli  miał, to ja nigdy o nich nie  słyszałem), ale był dumny z  dziwności i unikalności swojego 
nazwiska. I to nas właśnie  połączyło.
   Studiowałem prawo w Topeka.

background image

  Pewnego dnia odwiedził mnie  starszy człowiek, uradowany  niepomiernie, iż spotkał kogoś,  kto 
nosi to samo nazwisko. To  był jego pomysł, by poszukać,  czy są na świecie jeszcze inni  ludzie 
o takim nazwisku. Kazał    mi znaleźć jeszcze jednego, a   gdy mu oznajmiłem, że jestem   zbyt 
zajęty,   by   włóczyć   się   po     świecie,   złożył   mi   propozycję,     która   diametralnie   zmieniła   moje 
podejście do sprawy.
      Zmarł   rok   później,     pozostawiając   testament,   chyba     najdziwniejszy,   jaki     kiedykolwiek 
sporządzono w  stanie Kansas. Podzielił w nim  swój majątek na trzy części,  jedna z nich przypada 
mnie pod   warunkiem, że znajdę dwóch   innych Garridebów, dla których   są pozostałe części. 
Wypada  tego po pięć milionów dolarów  dla każdego, ale nie mogę dostać  z nich ani centa, póki 
pozostali  nie stawią się przed sądem i nie  potwierdzą oficjalnie swych  nazwisk.
   Szansa była zbyt kusząca,  toteż zawiesiłem praktykę  prawniczą i zająłem się  poszukiwaniami. 
W Stanach nie   znalazłem ani jednego, a   szukałem,  proszę mi  wierzyć,    naprawdę uczciwie. 
Zająłem  się     więc  starym   krajem   i  w   książce     telefonicznej  Londynu   znalazłem    pierwszego. 
Zjawiłem się u niego  dwa dni temu, wyjaśniając mu  całą sprawę. Ale człowiek ten,  podobnie jak 
i ja, jest samotny,      
  a w testamencie wyraźnie   napisano, że chodzi o trzech   dorosłych mężczyzn. Jak pan   widzi, 
mamy jeszcze jeden wakat  i jeśli pomoże nam go pan  zapełnić, z przyjemnością  zapłacimy panu 
honorarium.
   - Cóż, Watsonie - odezwał się  mój przyjaciel - powiedziałem  ci, że to niecodzienna sprawa.
 Dla mnie oczywistym posunięciem  jest danie ogłoszenia w  gazetach.
   - Zrobiłem tak, panie Holmes,  i nie uzyskałem żadnej  odpowiedzi.
   - No, no. To doprawdy  ciekawostka, którą trzeba będzie  zająć się poważniej. A tak przy  okazji, 
skoro pan jest z Topeka.
 Miałem tam znajomego, niestety  już nie żyje. Stary doktor  Lysander Starr, był burmistrzem  w 
1890 roku. Znał go pan?
   - Dobry, poczciwy doktor  Starr! - ucieszył się nasz gość.
  - Jego imię nadal jest żywe w   tym mieście. Sądzę, panie   Holmes, że najlepiej zrobimy,   jeśli 
każdy z nas spróbuje dalej  szukać brakującej osoby i będzie  na bieżąco informować  pozostałych 
o postępach.
 Proponuję spotkanie za dzień lub  dwa.
   Po tych słowach skłonił się i  wyszedł.
   Holmes zapalił fajkę i przez  chwilę siedział w milczeniu, z  dziwnym uśmieszkiem na ustach.
   - I cóż? - spytałem w końcu.
   - Zastanawiam się, mój drogi.
   - Nad czym?
   - Zastanawiam się, Watsonie -  powiedział biorąc fajkę w rękę. -  Dlaczego na Boga, ten człowiek 
naopowiadał nam tyle bzdur.
 Niewiele brakowało, a spytałbym  go o to wprost. Wiesz przecież,  że czasami najlepszą bronią 
jest  frontalny atak, ale doszedłem w  końcu do wniosku, że lepiej  będzie pozostawić go chwilowo 
w  przekonaniu, iż udało mu się nas  oszukać. Zacznijmy od tego, że      
  nosi angielską marynarkę,   wytartą nieco na łokciach, i   takież spodnie z wypchniętymi,   od co 
najmniej   rocznego     noszenia   kolanami,   a   według     dokumentów   i   jego   własnych   słów     jest 
prowincjonalnym  Amerykaninem przybyłym tu nie  tak dawno. W londyńskich  gazetach nie było 
żadnych  ogłoszeń. Wiesz, że ten dział  jest moją ulubioną lekturą i coś  takiego nie uszłoby mojej 
uwadze. Poza tym nigdy nie   znałem doktora Starra z Topeka i   nie mam pojęcia, czy ktoś taki 
kiedykolwiek istniał. Sądzę, że  nasz gość faktycznie jest  Amerykaninem, ale od lat  przebywa w 
Londynie, co znacznie  wygładziło jego akcent.
  Natomiast godny uwagi jest cel,   jaki chce osiągnąć poprzez to   niewiarygodne poszukiwanie 
Garridebów, gdyż, zakładając, iż  jest to kanalia, przyznać  należy, że inteligentna i  pomysłowa. 

background image

Teraz musimy  stwierdzić, czy autor tego listu  nie jest także oszustem. Zadzwoń  do niego, jeśli 
łaska.
   Wykręciłem numer i usłyszałem  po drugiej stronie piskliwy,  drżący nieco głos:    - Tak, tu 
Nathan Garrideb. Czy  to pan Holmes? Bardzo chciałbym  z nim mówić.
   Mój przyjaciel wziął słuchawkę  i usłyszałem następującą połówkę  dialogu:    - Tak, był tutaj. 
Rozumiem, że  pan go nie zna... Jak długo?...
 Tylko dwa dni!... Tak,  oczywiście, perspektywa nader  nęcąca. Będzie pan w domu  wieczorem? 
Przypuszczam, że nie  w jego towarzystwie?...
 Doskonale, zjawimy się wobec  tego. Wolałbym porozmawiać pod  jego nieobecność... doktor 
Watson będzie mi towarzyszył...
 Z pańskiego listu wnoszę, że nie  wychodzi pan często... Tak,  około szóstej idealnie mi 
odpowiada... Nie musi pan o tym      
 informować naszego  amerykańskiego przyjaciela...
 Doskonale, wobec tego do  zobaczenia. 
   Zmierzchało już, gdy  znaleźliśmy się na Little Ryder  Street, jednej z najmniejszych  przecznic 
Edgware Road o rzut  kamieniem od osławionego Tyburrn  Tree, o którym złe wspomnienia  żywe 
są jeszcze w pamięci co  starszych londyńczyków. Dom, do  którego kierowaliśmy swe kroki,  był 
dużym budynkiem, zbudowanym
 we wczesnogregoriańskim stylu,  o regularnej fasadzie i jedynie  dwóch oknach na parterze. Tam 
właśnie mieszkał nasz klient, a  okna wychodziły z dużego pokoju,  w którym spędzał dzień. 
Holmes  zwrócił uwagę na mosiężną  tabliczkę z wygrawerowanym  nazwiskiem na drzwiach.
   - Wisi ładnych parę lat,  Watsonie. Jest to zatem jego  prawdziwe nazwisko, co wydaje  się w tej 
sprawie dość istotne.
   Klatka schodowa była wspólna  dla całego domu, a z listy  lokatorów poznać można było  innych 
mieszkańców, oraz  instytucje, które miały tu swe  biura. Ogólnie wyglądało to  bardziej na kącik 
starych  kawalerów, niż na rezydencję  mieszczańskich rodzin. Nasz  klient otworzył nam drzwi 
osobiście, gdyż, jak oznajmił,  kobieta, która u niego sprząta,  wychodzi o #/16#00. Nathan 
Garrideb okazał się wysokim,  chudym osobnikiem, bladym i  łysym jak kolano, w wieku mniej 
więcej sześćdziesięciu lat. Miał  trupią twarz o bladej cerze  człowieka, któremu obce jest  słońce i 
spacery, a kozia bródka  i duże, okrągłe okulary nadawały  mu wygląd kogoś wiecznie  ciekawego 
nowinek. Ogólnie  sprawiał wrażenie przyjaznego  ekscentryka.
   Pokój, do którego nas  wprowadził, był równie dziwny      
 jak jego właściciel. Wypełniały  go szafki i gabloty z okazami  geologicznymi i anatomicznymi.
 Na ścianach wisiały oprawione  kolekcje motyli. Na środku  pomieszczenia stał stół zawalony 
najrozmaitszymi szczątkami,  spośród których wyzierała  mosiężna tuba silnego  mikroskopu. 
Rozglądałem się po  wnętrzu zaskoczony  wszechstronnością zainteresowań  gospodarza - od 
monet, poprzez  instrumenty muzyczne, do  skamielin. Nad biurkiem wisiał  rząd gipsowych 
czaszek,  opatrzonych napisami  "Neandertalczyk", "Heidelberg",  "Cromagnon". Nasz gospodarz 
tymczasem stał przed nami,  wycierając kawałkiem skóry jakąś 
 monetę.
   - Syrakuzy z okresu świetności  - wyjaśnił widząc moje  zainteresowanie. - Pod koniec  znacznie 
się zdegenerowali.
 Niektórzy wolą szkołę  aleksandryjską, ale ja uważam  ich za najlepszych. Krzesło jest  tutaj, panie 
Holmes, tylko  proszę mi pozwolić uprzątnąć te  kości. A pan... no tak, doktor  Watson, jeśli byłby 
pan tak  uprzejmy i odstawił tę japońską  wazę... o, doskonale, proszę  spocząć. Co prawda, mój 
lekarz  ma mi za złe, że nie wychodzę na  powietrze, ale to, co panowie  widzą, to całe moje życie. 
A  poza tym, po co mam wychodzić,  skoro tyle jest tutaj  interesujących problemów.
 Dokładne skatalogowanie  którejkolwiek z tych szaf  zabrałoby około trzech miesięcy.
   Holmes rozejrzał się z  ciekawością.
   - I nigdy pan stąd nie  wychodzi? - spytał.

background image

   - Czasami do Sotheby'ego lub  Christee, ale poza tym naprawdę  rzadko. Nie jestem już młody, a 
moje badania zabierają mi sporo  czasu. Może pan sobie wyobrazić,  panie Holmes, jaki szok,      
 przyjemny co prawda, przeżyłem,  słysząc o tym niespodziewanym  uśmiechu fortuny. Potrzeba 
jeszcze tylko jednego Garrideba,  z pewnością go znajdziemy.
 Miałem brata, ale niestety, nie  żyje, a żeńskie przedstawicielki  rodu nie wchodzą w grę. Ale 
przecież na świecie musi być  jeszcze jakiś Garrideb.
 Słyszałem, że zajmuje się pan  dziwnymi przypadkami i dlatego  napisałem do pana. Oczywiście 
ten dżentelmen z Ameryki miał  całkowitą rację, iż najpierw  powinienem spytać go o radę,  ale 
działałem w jak najlepszej  wierze.
   - Osobiście sądzę, że postąpił  pan rozsądnie - wtrącił Holmes.
 - Ale, tak na marginesie,  zamierza pan osiąść w Stanach?
   - Ależ skąd! Nic nie skłoni  mnie do opuszczenia zbiorów,  lecz ten dżentelmen zapewnił  mnie, 
że jak tylko ustalimy  nasze prawa, wykupi moją część  za pięć milionów dolarów. Jest  na rynku z 
tuzin okazów, które  doskonale pasowałyby do mojej  kolekcji, a których nie mogę  nabyć z 
powodu braku paruset  funtów. A tu! Aż strach  pomyśleć, co mógłbym zrobić  mając te pieniądze. 
Stworzyłbym  zalążek muzeum narodowego,  byłbym Hansem Sloane naszego  wieku.
   Oczy za szkłami błyszczały mu  gorączkowo i jasne było, że  gotów jest na wszystko, byle  tylko 
znaleźć brakującego  przedstawiciela rodu.
   - Zadzwoniłem jedynie po to,  by pana poznać, toteż nie ma  powodu, dla którego miałby pan 
przerywać swe studia - odezwał  się mój przyjaciel. - Zawsze  wolę osobiście poznać tych, z 
którymi wiążą mnie interesy. Mam  do pana parę pytań, które  uzupełnią obraz całej sprawy, w 
czym i tak znacznie pomógł mi  już nasz amerykański przyjaciel.
 Rozumiem, że do tego tygodnia w      
 ogóle nie wiedział pan o jego  istnieniu?
   - Dokładnie tak. Zadzwonił w  zeszłą środę.
   - Czy opowiedział panu o  naszej dzisiejszej rozmowie?
   - Tak, przybył tu prosto od  pana i był bardzo zdenerwowany.
   - Dlaczego?
   - Zdawał się sądzić, że moja  prośba do pana stanowi jakąś  ujmę na jego honorze.
   - Czy zaproponował jakieś  konkretne działanie?
   - Nie.
   - Czy otrzymał lub prosił pana  o jakieś pieniądze?
   - Dotąd nie.
   - Nie widzi pan też niczego,  co chciałby osiągnąć?
   - Poza celem, o którym mówi od  początku, nie.
   - Czy powiedział mu pan o  naszym spotkaniu?
   - Tak.
   Holmes pogrążył się w zadumie  i zauważyłem, że jest  zaskoczony.
   - Czy w swej kolekcji ma pan  jakieś cenne eksponaty? - spytał  po chwili.
   - Nie, nie jestem bogaty i  choć ten zbiór jest  interesujący, nie jest cenny.
   - Nie obawia się pan złodziei?
   - Nie.
   - Jak długo mieszka pan pod  tym adresem?
   - Prawie pięć lat.
   Dalsze wypytywanie przerwało  niecierpliwe pukanie do drzwi.
 Ledwie nasz gospodarz je  otworzył, do wnętrza wpadł  podniecony gość z Ameryki.
   - Jest! - krzyknął wymachując  nad głową jakimś papierem. -  Pomyślałem, panie Garrideb, że 
natychmiast dam panu znać i  pogratuluję osobiście. Jest pan  teraz bogatym człowiekiem, a  nasz 
wspólny interes został  szczęśliwie zakończony. Co do  pana, panie Holmes, to możemy  jedynie 
przeprosić za zbędny  kłopot.      

background image

   Wręczył naszemu gospodarzowi  trzymany w ręku papier. Ten  wpatrywał się weń zachłannie.
 Obaj z Holmesem pochyliliśmy się  i przez ramię przeczytaliśmy  następujące ogłoszenie: 
   Howard Garrideb    Konstruktor maszyn rolniczych.
 Grabie, łopaty, parowe i ręczne  płógi, świdry, wozy, brony i  inne narzędzia farmerskie.
 Urządzenia do studni  artezyjskich. Grosvenor  Building. Aston. 
   - Wspaniale - gospodarz  odzyskał głos. - Mamy wobec tego  trzeciego.
   - Rozpocząłem poszukiwania w  Birmingham - wyjaśnił nowo  przybyły. - Mój agent przysłał  mi 
to ogłoszenie z lokalnej  gazety. Musimy jednak dopilnować  sprawy na miejscu. Napisałem do 
tego dżentelmena i wyjaśniłem  mu, że zobaczy się pan z nim  jutro w jego biurze około  #/16#00.
   - Chce pan, żebym tam jechał?
   - A co pan radzi, panie  Holmes? Nie sądzi pan, że to  byłoby najrozsądniejsze?
 Dlaczego miałby uwierzyć mnie,  obywatelowi obcego państwa?
 Tymczasem jest tutaj obywatel  imperium, z solidnymi  referencjami i to, co on powie,  w uszach 
rodaka będzie miało  zupełnie inną wagę. Pojechałbym  z panem, ale akurat jutro jestem  bardzo 
zajęty, a poza tym zawsze  mogę tam dojechać, jeśli tylko  napotka pan jakieś problemy.
   - Cóż, nie jeździłem tak  daleko już od paru ładnych lat.
   - Drobiazg, panie Garrideb.
 Spisałem rozkład jazdy pociągów.
 Wyjedzie pan o #/12#00, a po  #/14#00 powinien pan być już na  miejscu. Wrócić może pan tej 
samej nocy. Wszystko, co ma pan  tam do zrobienia, to tylko  zobaczyć się z tym człowiekiem, 
wyjaśnić mu sytuację i otrzymać      
 dokument potwierdzający jego  nazwisko. Do diabła! W  porównaniu z tym, co ja musiałem 
zrobić, żeby pana znaleźć, ta  stumilowa przejażdżka to nic  wielkiego.
   - Zgadzam się - wtrącił nagle  Holmes. - W tym, co pan mówi,  jest wiele racji.
   Nathan Garrideb wzruszył z  rezygnacją ramionami. - Cóż,  jeśli panowie nalegacie, to  pojadę. 
Trudno mi czegokolwiek  odmówić zwiastunowi tak wielkich  i wspaniałych nowin.
   - Wobec tego uzgodnione -  powiedział mój przyjaciel. - Mam  nadzieję, że da mi pan znać  zaraz 
po powrocie.
   - Osobiście tego dopilnuję -  ucieszył się Amerykanin,  spoglądając na zegarek. -  Przykro mi, ale 
muszę już iść.
 Zadzwonię jutro, panie Garrideb,  i odwiozę pana na dworzec. Idzie  pan, panie Holmes? Nie? W 
takim  razie do zobaczenia, mam  nadzieję, że jutro będziemy  mieli dla pana ciekawe  wiadomości.
   Zauważyłem, że twarz mego  towarzysza rozjaśniła się, gdy  niespodziewany gość wyszedł.
 Poprzednio wyrażała skupienie.
   - Chciałbym dokładniej  zapoznać się z pańskimi zbiorami  - zwrócił się Holmes do  gospodarza. 
- W moim zawodzie  wszystkie wiadomości, nawet  najdziwniejsze, mogą się  przydać. A ten pokój 
jest ich  pełen.
   Po usłyszeniu tych słów  Garrideb wyraźnie poweselał.
   - Wiedziałem, że jest pan  inteligentnym człowiekiem.
 Oprowadzę pana natychmiast,  jeśli ma pan oczywiście czas.
   - Niestety, teraz nie mam, ale  okazy są tak doskonale opisane,  że nie musi się pan trudzić.
 Gdybym znalazł czas jutro, czy  nie miałby pan nic przeciwko  temu, żebym je obejrzał pod pana 
nieobecność?      
   - Absolutnie nie. Mieszkanie  będzie oczywiście zamknięte, ale  pani Sanders jest do #/16#00 w 
suterenie i wpuści pana.
   - Doskonale się składa. Mam  akurat wolne popołudnie i gdyby  pan ją uprzedził o mojej 
wizycie, zjawię się z prawdziwą  przyjemnością. Tak na  marginesie, kto jest  właścicielem tego 
budynku?
   - "Hollowey i Steele" z  Edgware Road. A dlaczego pan  pyta?

background image

   - Jeśli chodzi o budynki, to  jestem archeologiem amatorem -  roześmiał się Holmes. - 
Zastanawiałem się, czy zbudowano  go za królowej Anny, czy później?
   - Bez wątpienia później.
   - Tak też sądziłem, ale to i  tak bez znaczenia. Do  zobaczenia, panie Garrideb,  życzę udanej 
podróży do  Birmingham. 
   Ponieważ firma na Edgware  Road była już zamknięta,  poszliśmy do domu i dopiero po  kolacji 
Holmes wrócił do tego  tematu.
   - Nasza mała sprawa zbliża się  ku końcowi - oznajmił. - Nie  wątpię, że również wpadłeś na 
ogólne zarysy rozwiązania.
   - Przyznam ci się, że nie mam  o nim zielonego pojęcia.
   - Pojęcie powinieneś mieć,  gdyż widać jasno jak na dłoni, a  kolor ustalimy jutro. Nie 
zauważyłeś niczego dziwnego w  tym ogłoszeniu?
   - Zauważyłem, że "pługi" było  napisane z błędem.
   - O, dostrzegłeś to! Moje  gratulacje. Drukarz złożył tak,  jak dostał w oryginale, ale nie to  jest 
akurat istotne. "Studnie  artezyjskie" to typowo  amerykańskie określenie. Zresztą  samo urządzenie 
jest w Anglii  dość rzadko spotykane. To typowe  ogłoszenie z amerykańskiej  gazety, a ma być 
rzekomo anonsem  brytyjskiej firmy. Co o tym      
 sądzisz?
   - Mogę jedynie przypuszczać,  że ten Amerykanin sam je ułożył,  choć nie wiem, co chciał przez 
to osiągnąć.
   - Wyjaśnień jest kilka, ale  tylko jedno pasować będzie do  jego poczynań. Pewne jest, że  chce 
się pozbyć naszego  niedawnego gospodarza z domu i  wysyła go do Birmingham. Mogłem  go 
ostrzec, ale po namyśle  stwierdziłem, że lepiej będzie  oczyścić scenę i przyspieszyć  bieg 
wydarzeń. Jutro, Watsonie,  dowiemy się wszystkiego. 
   Holmes wyszedł wcześnie rano,  a gdy powrócił na lunch,  zauważyłem, że ma zatroskany  wyraz 
twarzy.
   - Sprawa jest znacznie  poważniejsza, niż sądziłem,  Watsonie - oznajmił. - Muszę cię  uprzedzić, 
że staje się  niebezpieczna, choć wiem  równocześnie, że to cię i tak  nie powstrzyma. Powinieneś 
jednak wiedzieć, że kryje się w  niej niebezpieczeństwo, i to  znaczne.
   - Cóż, nie pierwszy raz, i mam  wrażenie, że nie ostatni. Co  konkretnie grozi nam tym razem?
   - Mamy do czynienia z trudnym  przeciwnikiem. Zidentyfikowałem  bowiem Johna Garrideba, 
radcę  prawnego z Ameryki. To "Killer"  Evans, osobnik o reputacji  mordercy.
   - Wydaje mi się, że nie miałem  dotąd przyjemności bliższego  poznania go.
   - No cóż, nie nosisz w pamięci  przenośnego archiwum Newgate.
 Widziałem się z komisarzem  Lestrade'em w Scotland Yardzie i  choć nie są tam obdarzeni 
nadmiernie wyobraźnią, to jednak  cechuje ich dokładność i rutyna.
 Pomyślałem sobie, że może uda mi  się rozpoznać naszego  podopiecznego w ich archiwum, i 
faktycznie znalazłem jego  radosną podobiznę w Galerii      
 Przestępców. Jones Winter, alias  Morecroft, alias "Killer" Evans,  tak głosił podpis. - Holmes 
wyjął z kieszeni kopertę. -  Zapisałem parę szczegółów jego  kariery. Lat czterdzieści sześć, 
urodzony w Chicago i ścigany za  potrójne morderstwo. Dzięki  politycznym koneksjom uciekł do 
Anglii w 1893 roku. W styczniu  1895 w nocnym klubie na Waterloo  Road, zastrzelił przy kartach 
człowieka, ale okazało się, że  to tamten zaczął. Zabitym był  niejaki Rodger Prescot, słynny 
fałszerz z Chicago. Evansa  zwolniono w 1901 roku. Był pod  nadzorem policji, lecz jak dotąd 
prowadził uczciwe i przykładne  życie. To człowiek  niebezpieczny, zawsze ma broń i  jest gotowy 
jej użyć w każdej  chwili.
   - Ale o co mu chodzi?
   - I to zaczyna się wyjaśniać.
 Byłem w hipotece. Nasz klient,  jak sam mówił, mieszka na Little  Ryder Street od pięciu lat.

background image

 Wcześniej mieszkanie stało puste  przez cały rok, a poprzednim  lokatorem był człowiek o 
nazwisku Waldron, którego wygląd  dobrze tam zapamiętano i który  nagle zniknął, nie dając do tej 
pory znaku życia. Był wysokim  mężczyzną, z ciemną brodą i  takimiż włosami. Prescot,  którego 
zabił Evans, według  danych Scotland Yardu wyróżniał  się takim właśnie wyglądem. Jako 
hipotezę roboczą przyjąłem, że  to on właśnie zamieszkiwał ten  sam pokój, który nasz 
nieświadomy przyjaciel zamienił  na muzeum.
   - A dalej?
   - Musimy to sprawdzić.
   Wyjął z szuflady rewolwer i  wręczył mi go ze słowami: - Swój  ulubiony mam w kieszeni. Jeśli 
nasz przyjaciel z Dzikiego  Zachodu będzie się starał  potwierdzić swój przydomek, to  lepiej, 
żebyśmy byli na to  przygotowani. Daję ci godzinę na      
 sjestę, a potem pora na finał na  Ryder Street. 
   Było już po czwartej, kiedy  dotarliśmy do dziwnego  apartamentu Nathana Garrideba.
 Pani Sanders szykowała się  wprawdzie do wyjścia, ale  wpuściła nas bez wahania,  wyjaśniając, 
że drzwi mają  sprężynowy zatrzask, który  Holmes solennie obiecał  sprawdzić przed wyjściem.
 Wkrótce potem trzasnęły frontowe  drzwi, jej kapelusz  przedefilował przed naszym oknem  i 
wiedzieliśmy, że zostaliśmy  sami. Holmes błyskawicznie  zbadał otoczenie i wybrał  stojącą w 
mrocznym kącie szafkę,  odstającą nieco od ściany.
 Odsunęliśmy ją jeszcze dalej  przycupnęliśmy za nią, podczas  gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi 
szeptem swe zamiary:    - Chciał pozbyć się stąd  gospodarza, to nie ulega  wątpliwości, a ponieważ 
ten  rzadko wychodzi, wymagało to  sporego zachodu. Cały pomysł z 
 Garridebami służył właśnie temu  celowi i muszę przyznać,  Watsonie, że na swój sposób jest 
genialny. To wykorzystanie  dziwacznego nazwiska, przy braku  innych możliwości legalnego 
wejścia, jest doprawdy godne  podziwu. Wykazał w tej sprawie  dużo pomysłowości i 
cierpliwości.
   - A co jest jego celem?
   - Właśnie po to tu jesteśmy,  żeby się tego dowiedzieć. Nie ma  to nic wspólnego z naszym 
klientem, przynajmniej o ile  wiem. Natomiast jest powiązane z  człowiekiem, którego zastrzelił  i 
który, być może, był jego  wspólnikiem. W tym pokoju kryje  się jakiś mroczny sekret. Z  początku 
sądziłem, że Garrideb  ma w swych zbiorach jakiś cenny  eksponat i nie zdaje sobie z  tego sprawy, 
ale fakt, że  niesławnej pamięci Rodger      
 Prescot zamieszkiwał ten pokój,  wskazuje na głębsze podłoże  sprawy. Cóż, mój drogi, możemy 
jedynie ćwiczyć cierpliwość i  czekać na to, co przyniosą nam  najbliższe godziny.
   Trzeba przyznać, że nie  czekaliśmy długo - może po pół  godzinie usłyszeliśmy  skrzypienie 
drzwi wejściowych i  głośny szczęk klucza w zamku. Po  chwili nasz znajomy z Ameryki  znalazł 
się wewnątrz zamykając  za sobą cicho drzwi. Rozejrzał  się wokół, po czym  stwierdziwszy, że 
jest  bezpieczny, zdjął płaszcz i  zdecydowanym krokiem kogoś, kto  doskonale wie, czego chce, 
podszedł do stojącego na środku  pokoju stołu. Przesunął go na  bok, zwinął dywan i wyjętym z 
kieszeni dłutem zabrał się do  usuwania deski w podłodze.
 Usłyszeliśmy serię niezbyt  głośnych trzasków. W chwilę  później otworzył się w podłodze 
prostokąt wejścia, w którym  przybysz zniknął z ogarkiem  świeczki w dłoni.
   Nasza chwila nadeszła. Holmes  dotknął mojej ręki i razem  ruszyliśmy ku drzwiom w  podłodze. 
Poruszaliśmy się  ostrożnie, ale mimo to stara  podłoga skrzypnęła pod naszymi  stopami i głowa 
Amerykanina  wynurzyła się nagle z otworu.
 Spojrzał na nas z  niedowierzaniem, które  błyskawicznie zmieniło się we  wściekłość, a ta z kolei 
w  niewyraźny uśmiech przywołany na  twarz, gdy uzmysłowił sobie, że  są weń wycelowane dwa 
pistolety.
   - No, cóż - mruknął gramoląc  się na górę. - Nie mogę się z  panem równać, panie Holmes.
 Przejrzał pan moją grę od samego  początku i szpetnie mnie  wykiwał. Przyznaję, że mnie pan 
pokonał i...

background image

   Szybkim jak mgnienie oka  ruchem wyciągnął zza paska  spodni rewolwer i dwukrotnie      
 nacisnął spust. Poczułem na  udzie dotyk rozpalonego żelaza i  ujrzałem, jak broń Holmesa opada 
na głowę strzelającego. Ten  rozciągnął się na podłodze, z  krwawiącą raną na czole. Mój 
przyjaciel zabrał mu broń i  sprawdził, czy przypadkiem nie  ma drugiego rewolweru. Następnie 
podszedł do mnie i ostrożnie  poprowadził w stronę krzesła.
   - Nie jesteś ranny? Watsonie,  na Boga, to chyba nic poważnego?
   To stwierdzenie warte było  rany, nawet nie jednej - poznać  tę głębię lojalności i  przywiązania, 
jaka kryła się  pod zimną maską. Jego błękitne  oczy przez moment były zamglone,  a pewne 
zwykle dłonie drżały.
 Przez tę chwilę widziałem serce  równie wielkie, co umysł, choć  przez wszystkie te lata nie 
zdawałem sobie sprawy z tej  wielkości.
   - To nic, Holmesie, zwykłe  skaleczenie.
   Holmes rozciął mi nogawkę  spodni i odetchnął z ulgą. -  Masz rację, to tylko  powierzchowny 
postrzał -  spojrzał płonącym wzrokiem na  ruszającego się więźnia. - Masz  szczęście, gdybyś 
zabił Watsona,  nie wyszedłbyś stąd żywy. A  teraz, co masz nam do  powiedzenia?
   Okazało się, że nic.
 Wspierając się na ramieniu  Holmesa zajrzałem do otworu.
 Prowadził do niewielkiej  piwniczki, oświetlonej  migotliwym blaskiem świeczki  przyniesionej 
przez Evansa. Na  pierwszy rzut oka dostrzegłem  jakąś przerdzewiałą maszynerię,  bele papieru i 
rzędy butelek, a  potem niewielkie, starannie  poukładane na stole paczuszki.
   - Prasa drukarska - mruknął  Holmes.
   - I owszem - nasz więzień z  trudem dobrnął do krzesła i  opadł na nie z ulgą. -  Największy i 
najlepszy punkt      
 fałszowania funtów w całym  Londynie. Pordzewiałe urządzenie  to maszyna Prescota, a w 
paczuszkach na stole jest dwa  tysiące banknotów po sto funtów  każdy, które bez mrugnięcia 
okiem zostaną przyjęte w każdym  banku. Proszę wziąć ile chcecie,  i zakończmy tym samym 
sprawę.
   Holmes parsknął śmiechem.
   - Nie robimy takich rzeczy,  panie Evans. W tym kraju nie ma  dla pana kryjówki. To pan 
zastrzelił Prescota?
   - Ja... I uczciwie  odsiedziałem za to pięć lat,  choć to on pierwszy wyciągnął  broń. Za ten dobry 
uczynek  powinienem dostać od was medal,  i to wielkości talerza. Nikt nie  jest w stanie odróżnić 
jego  banknotów od tych, jakie emituje  Bank Anglii. Gdybym go nie  zastrzelił, zalałby nimi całe 
państwo. Byłem jedynym, który  wiedział, gdzie je produkuje, i  chyba was nie dziwi, że chciałem 
się tu dostać. Możecie sobie  panowie wyobrazić, jak się  czułem, stwierdziwszy, że siedzi  tu ten 
łowca robaków o głupim  nazwisku, nie mający o niczym  pojęcia i nie opuszczający tych  czterech 
ścian ani na krok. Może  byłoby rozsądniej usunąć go z  drogi definitywnie, co nie  stanowiłoby 
żadnego problemu,  ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem  nikogo, kto nie miał w ręku  broni. Proszę mi 
powiedzieć,  panie Holmes, kiedy popełniłem  błąd? Nic nie zrobiłem temu  staremu; nie 
drukowałem tych  pieniędzy. O co więc mnie pan  oskarży?
   - O usiłowanie zabójstwa. Ale  to już nie ja, zajmie się tym  policja. Nam zależało jedynie na 
wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź  tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń  do Scotland Yardu. Nie będzie 
to  całkiem niespodziewany telefon,  ale lepiej ich nie denerwować.
   Tak przedstawiają się fakty w  sprawie "Killera" Evansa i jego      
 godnej uwagi pomysłowości.
 Dowiedzieliśmy się potem, że  Nathan Garrideb nigdy nie  doszedł do siebie po ciosie 
spowodowanym rozwianiem marzeń o  fortunie. Ostatnie, co o nim  wiem, to że znalazł się w 
domu  opieki społecznej w Brixton. W  Scotland Yardzie natomiast  odkrycie warsztatu Prescota 
było  świętem - wiedzieli, że taki  istniał, ale nie mieli pojęcia  gdzie; a po śmierci fałszerza  stracili 
nadzieję na jego  odnalezienie. Było  niezaprzeczalnym faktem, że  banknoty stanowiły klasę wśród 

background image

fałszerstw i gdyby znalazły się  na rynku, byłyby bardzo trudne  do wychwycenia. Chciano nawet 
dać Evansowi ten medal wielkości  talerza, ale sąd miał inny  pogląd na całą sprawę i "Killer" 
wrócił w cień murów, które tak  niedawno opuścił. 
   Zaginiony sportowiec 
   Co prawda, byliśmy już z  Holmesem przyzwyczajeni do  dziwnych telegramów  przychodzących 
na Baker Street,  ale ten, który nadszedł owego  zimowego poranka przed siedmiu  czy ośmiu laty 
utkwił mi  szczególnie w pamięci. Był  zaadresowany do Sherlocka i  brzmiał następująco: 
   "Proszę mnie oczekiwać.
 Straszne nieszczęście. Zaginął  prawoskrzydłowy, nie zastąpiony  jutro.
   Overton" 
   - Nadany na Strand o #/10#30 -  oznajmił Holmes oglądając  depeszę.
   Overton musiał być mocno  podniecony, gdy go wysyłał, stąd  ta nielogiczność i 
nieprzejrzystość. Myślę, że  zjawi się tu niebawem, i to  zanim skończę czytać "Timesa".
 Od niego dowiemy się      
 wszystkiego. Nawet najgłupsza  sprawa będzie jakąś odmianą w  tych nudnych czasach.
   Od dłuższego czasu nic  ciekawego nam się nie trafiło.
 Zacząłem się już nawet bać o  Holmesa, gdyż dotychczasowe  doświadczenia nauczyły mnie, 
iż  takie przedłużające się okresy  bezczynności są niebezpieczne  dla aktywnego umysłu mego 
przyjaciela przyzwyczajonego do  ciągłej pracy. Przez lata  odzwyczajałem go od uciekania  się 
w takich przypadkach do  narkotyków, ale wiedziałem też,  że przeciwnik nie zginął, a  jedynie 
zasnął, gotów w każdej  chwili zbudzić się z letargu.
 Poznawałem to po oczach Holmesa,  gdy przeciągały się okresy  bezczynności, i dlatego 
wdzięczny byłem temu Overtonowi,  kimkolwiek był, za przerwanie  ową wiadomością apatii, 
groźniejszej dla mojego  przyjaciela niż wszystkie  związane z jego zajęciem  niebezpieczeństwa 
razem wzięte.
   Jak się spodziewaliśmy,  telegram niewiele wyprzedził  nadawcę, którego przybycie  oznajmił 
nam bilet wizytowy.
 Cyril Overton z Cambridge,  potężnie zbudowany i umięśniony,  wypełniał prawie całą futrynę 
swymi barami atlety,  przyglądając się nam kolejno  sympatycznymi, choć  zaniepokojonymi 
oczyma.
   - Pan Sherlock Holmes?
   Mój towarzysz skłonił się w  milczeniu.
   - Byłem w Scotland Yardzie i  widziałem się z inspektorem  Hopkinsem, który poradził mi 
zwrócić się do pana. Powiedział  też, że jego zdaniem moja sprawa  bardziej nadaje się dla pana, 
niż dla policji.
   - Proszę więc usiąść i  wyjaśnić mi, o co chodzi.
   - To okropne, panie Holmes!
 Sam się dziwię, że jeszcze nie  osiwiałem. Godfrey Staunton:      
 słyszał pan oczywiście o nim?
 Jest on po prostu centralnym  elementem planu gry całej  drużyny. Wolałbym, żeby mi  zabrakło 
trzech innych graczy  niż jego. Obojętnie, w ataku czy  obronie, nie ma sobie równych.
 Co teraz robić? Mam co prawda  rezerwowego, nazywa się  Moorhause, ale został źle 
przeszkolony i ciągle zapuszcza  się na prawo, zamiast pilnować  swego miejsca w linii. Ma dobry 
wykop, ale zły sprint i brak mu  wyczucia sytuacji. Morton czy  Johnson z Oxfordu załatwią się 
z  nim bez problemów. Stevenson z  kolei dobrze biega, ale nie  trafi z dwudziestki piątki, 
a  skrzydłowy, który tego nie umie  nie wart jest w ogóle wzmianki.
 Nie, panie  Holmes, jeśli nie  pomoże mi pan odnaleźć Godreya,  jesteśmy skończeni.
Holmes przysłuchiwał się temu  z rozbawieniem, zwłaszcza że  przemowa obfitowała 

background image

w gwałtowne  gesty i ożywioną mimikę gościa  akcentującego każde zdanie  silnym uderzeniem 
pięści w  kolano. Gdy zamilkł, mój  przyjaciel sięgnął po "leksykon"  i przestudiował uważnie 
literę  "S".
   - Jest tu Arthur H. Staunton,  początkujący fałszerz - mruknął.
 - I Henry Staunton, którego  pomogłem powiesić. Ale Godfrey  jest dla mnie zupełnie nową 
postacią.
   Teraz nasz gość wyglądał na  zupełnie zaskoczonego. - Ale...
 słyszałem, że pan wie o  wszystkim, co się dzieje na  świecie - wyjąkał. - Przepraszam  pana. 
Wobec tego, jeśli nie  słyszał pan o Godfreyu  Stauntonie, to nie zna pan  również Cyrila Overtona?
   Holmes przytaknął z uśmiechem.
   - Święty Boże! - jęknął  Overton. - Byłem rezerwowym  Anglii przeciwko Walii, i to  przez cały 
rok. Ale nie o to  chodzi. Nigdy bym nie      
 przypuścił, że jest ktoś w tym  kraju, kto nie słyszał o  Godfreyu Stauntonie, najlepszym 
prawoskrzydłowym z Cambridge,  Blackheth. Dobry Boże! Panie  Holmes, na jakim świcie pan 
żyje?
   Tym razem Holmes, nie mogąc  się opanować, parsknął śmiechem.
   - Pan żyje w innym świecie,  niż ja - odparł. - W świecie  znacznie zdrowszym 
i  przyjemniejszym. Moje  zainteresowania rozciągają się  na wszystkie prawie afery  towarzyskie, 
ale sportu jak  dotąd nie objęły, co jest  zresztą najlepszym dowodem  zdrowia i pogody tej sfery 
zainteresowań   angielskiego     społeczeństwa.   Jednakże   pańska     wizyta   przekonuje   mnie,   że   tu 
również   jest   pole   do   popisu   dla     moich   umiejętności.   Proszę   więc     się   uspokoić,   przejść   do 
porządku nad tym, że nie  orientuję się w ogóle w tych  sprawach i dokładnie opowiedzieć  mi, co 
się stało i jak mogę panu  pomóc.
   Twarz młodzieńca wskazywała  jasno, że jest on bardziej  przyzwyczajony do używania  mięśni, 
niż głowy, ale  stopniowo, z powtórzeniami i  przerwami, których pozwolę sobie  nie przytaczać, 
opowiedział nam  dziwną historię.
   - Wygląda to tak, panie  Holmes. Jestem kapitanem zespołu  piłkarskiego Unirex Cambridge, 
a  Godfrey to mój najlepszy  zawodnik. Jutro gramy mecz z  Oxfordem, tu, w Londynie.
 Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i  zamieszkaliśmy w prywatnym  hotelu "Bentley". O godz. 10 
wieczorem sprawdziłem, czy   wszyscy udali się na spoczynek,   jako że mocny i długi sen jest 
niezbędny do tego, by być w  dobrej formie. Zamieniłem też  przy okazji parę słów z  Godfreyem, 
zanim położył się  spać. Wydał mi się blady i zaniepokojony, ale na moje  pytania odparł, że nic 
mu nie  jest, tylko trochę boli go  głowa. Wyszedłem życząc mu  dobrej nocy. Jednakże niepokoił 
mnie jego stan.
   W pół godziny później portier  poinformował mnie, że zjawił się  jakiś podejrzany typ 
z  wiadomością dla niego. Godfrey  jeszcze nie spał, gdy mu ją  doręczono do pokoju. Przeczytał  
i jak rażony gromem padł na  krzesło, co tak przeraziło  portiera, że chciał biec po  lekarza i po 
mnie. Ale Godfrey  powstrzymał go, wypił nieco wody  i najwyraźniej zebrał się w  sobie, gdyż 
zszedł do  oczekującego posłańca. Zamienili  parę słów i wyszli. Portier  zauważył, że udali się w 
kierunku Strand.
    Dziś rano pokój Godfreya  okazał się pusty, a łóżko nadal  pościelone. Wszystkie jego  rzeczy 
były na tym samym  miejscu, co wczoraj, gdy się  rozstaliśmy. A zatem oddalił  się poprzedniego 
wieczora po  otrzymaniu nagłej wiadomości,  wraz z tym obcym i zniknął, nie  dając znaku życia. 
To prawdziwy  sportowiec, panie Holmes, i z  całą pewnością nie zrobiłby tego  dobrowolnie przed 
tak ważnym   meczem, gdyby nie zaszło coś   nagłego i nieprzewidzianego. Mam   przeczucie, że 
zniknął na dobre  i że nigdy go więcej nie  ujrzymy.
   Holmes wysłuchał opowieści z  uwagą, po czym zapytał:    - Co pan zrobił?
      -   Zatelegrafowałem   do     Cambridge,   czy   mają   jakieś     wiadomości   od   niego   i   dostałem 
odpowiedź, że nikt go nie  widział.
   - Mógł tam dojechać w nocy?

background image

   - Owszem kwadrans po #/23#00  jest ostatni pociąg.
   - Ale z tego, co pan wie, nie  pojechał nim?
   - Nikt go tam nie widział.      
   - Co pan uczynił dalej?
   - Zatelegrafowałem do Lorda  Mount_Janesa.
   - Dlaczego?
     - Godfrey jest sierotą, a   najbliższym jego krewnym jest   właśnie Lord Mount_Janes. O ile 
dobrze pamiętam, jest on wujem  Godfreya.
   - Rzuca to nowe światło na  sprawę - mruknął mój przyjaciel.
   - To jeden z najbogatszych  ludzi w Anglii. Tak mówił  Godfrey.
   - I byli blisko spokrewnieni?
   - Jest jego jedynym  spadkobiercą, a stryj ma już  ponad osiemdziesiąt lat i  podagrę, która mocno 
mu dokucza.
 Poza tym, jak słyszałem, jest  strasznym skąpcem. Nigdy nie dał  Godfreyowi ani szylinga, choć 
trzeba przyznać, że zapisał mu  wszystko.
   - Czy dostał pan odpowiedź na  swój telegram?
   - Nie.
   - A jaki, pańskim zdaniem, cel  miałby Godfrey, by się tam udać?
   - No cóż, coś go trapiło.
 Jeśli chodziło o pieniądze, to  zrozumiałe, że udał się do  najbliższego krewnego, zwłaszcza  że ten 
ma  ich w bród. Co prawda,   szansa na ich uzyskanie  byłaby   nikła, ale jeśli nie miał innego 
wyjścia...
   - Cóż, wyjaśnimy to, sądzę,  dość szybko, ale nie rozwiązuje  to sprawy nocnych odwiedzin 
i  wrażenia, jakie wywarła na nim  otrzymana wiadomość.
   Overton złapał się za głowę  szepcząc: - Nic z tego nie  rozumiem.
   - Proszę się uspokoić, mamy  piękny dzień, a ja z  przyjemnością zajmę się tą  sprawą - pocieszył 
go Holmes. -  Radziłbym panu przygotować się  do meczu nie biorąc pod uwagę  tego młodzieńca. 
Powodem jego  nieobecności musi być, jak sam  pan powiedział, nader istotna  przyczyna, która 
może zatrzymać      
 go przez jakiś czas. Chodźmy do  hotelu zobaczyć, czy portier  może coś dodać do tego, co już 
panu powiedział. 
   Holmes był mistrzem w  wydobywaniu prawdy od świadków i  dość szybko w opuszczonym 
pokoju Stauntona dowiedział się  wszystkiego, co wiedział lub  przypuszczał portier. Nocny gość 
nie był ani robotnikiem, ani  dżentelmenem. Portier opisał go  jako "średnio zamożnego", około 
pięćdziesiątki, o potarganej  brodzie, bladej twarzy i  spokojnym w kolorach i kroju  ubraniu. Sam 
wydawał się mocno zdenerwowany - drżała mu ręka,  gdy podawał list. Godfrey wsunął  go 
w kieszeń, wychodząc z  pokoju, a obecnemu nie podał  nawet ręki. Zamienili kilka  słów, z 
których portier usłyszał  jedynie "czas", i wyszli - zegar  hotelowy wskazywał wtedy  godz. 22.30.
   - Podsumujmy - Holmes usiadł  na łóżku Stauntona. - Jesteście  dziennym portierem, 
nieprawdaż?
   - Tak, sir. Kończę pracę o  jedenastej.
   - Nocny portier, jak rozumiem,  nic nie zauważył?
   - Nie, sir. Jedna para wróciła  późno z teatru, poza tym nikogo  nie było.
   - Cały dzień byliście wczoraj  na służbie?
   - Oczywiście, sir.
   - Czy przed nocną wizytą nie  było żadnych listów do pana  Stauntona?
   - Był telegram.
   - Ciekawe, o której?
   - Około osiemnastej.
   - Gdzie przebywał Staunton,  gdy mu go doręczyliście?

background image

   - Tutaj, w swoim pokoju.
   - Byliście przy tym, gdy go  czytał?
   - Tak, czekałem, czy będzie  odpowiedź.
   - Była?
   - Tak, sir. Sam ją napisał.      
   - Wysłaliście ją?
   - Nie, sir. Sam ją zaniósł na  pocztę.
   - Ale pisał w waszej  obecności?
   - Tak, sir. Ja czekałem przy  drzwiach, a on siedział przy  stole. Gdy skończył pisać,  powiedział, 
że sam ją wyśle.
   - Czym pisał?
   - Piórem.
   - Czy na tych formularzach  telegraficznych, które leżą na  stole?
   - Tak, sir. Na pierwszym z  góry.
   Holmes podniósł się żywo,  wziął ze stołu leżący tam stosik  i dokładnie obejrzał przy oknie.
   - Szkoda, że nie użył ołówka -  mruknął rozczarowany. - Jak z  pewnością zauważyłeś, Watsonie, 
tekst często odbija się na  następnej stronicy, co  niejednego złoczyńcę  zaprowadziło już za kratki. 
Tu  jednak nie ma ani śladu.
 Natomiast bibularz powinien nam  być wielce pomocny, jeśli tylko  pióro było grube... O, nie 
mówiłem? - Wyjął z bibularza  kartkę, na której znajdowały się  następujące hieroglify:    "Eżkat 
ąksob ćotil an,    iman z źdąb" 
   - Niech pan przyłoży to do  lustra. - Overton był silnie  podniecony.
   - Nie ma potrzeby - uspokoił  go Holmes. - Bibuła jest cienka,  wystarczy spojrzeć na odwrotną 
stronę. Patrzcie. - Odwrócił  kartkę i przeczytaliśmy:    "Także    bądź z nami    na litość boską". 
   - Jest to więc zakończenie  telegramu, który wysłał na parę  godzin przed swym zniknięciem.
 Co najmniej sześć słów tej  wiadomości umknęło nam, ale to,  co zostało, wskazuje wyraźnie,      
 że piszącemu zagrażało poważne  niebezpieczeństwo, z którego  ktoś mógł go wybawić. Wraz 
z nim  wplątana w sprawę była  przynajmniej jeszcze jedna  osoba, stąd użyta w telegramie  liczba 
mnoga. Najprawdopodobniej  był to ów blady brodacz o  niezbyt silnych nerwach.
 Pozostaje pytanie: co mają ze  sobą wspólnego? I jeszcze jedno:  kto jest adresatem tego wezwania 
o pomoc? Praktycznie nasze  zadanie sprowadza się do  znalezienia odpowiedzi na te dwa  pytania 
- zakończył mój  przyjaciel.
   - W zasadzie wystarczyłoby  znaleźć adresata -  zasugerowałem.
   - Właśnie, mój drogi Watsonie.
 To samo przyszło mi do głowy.
 Ale pozwolę sobie zauważyć, że  gdybyśmmy poszli na pocztę i  zażądali wglądu w depesze, nie 
spotkalibyśmy się ze  zrozumieniem i pomocą ze strony  urzędników tej instytucji. Nie  wątpię 
jednak, że przy odrobinie  sprytu i finezji uda nam się ten  cel osiągnąć. Teraz chciałbym w  pana 
obecności, panie Overton,  przejrzeć leżące na stole
 papiery.
   Leżało tam sporo listów,  rachunków i notatek, które  Holmes przejrzał uważnie.
   - Nic - mruknął w końcu. -  Pański przyjaciel był, jak  rozumiem, zupełnie zdrowy i nie  uskarżał 
się na żadne  dolegliwości?
   - Był zdrów jak ryba.
   - Czy kiedykolwiek chorował w  czasie, w którym panowie się  znacie?
   - Nie. Raz skaleczył się w  rękę, innym razem skręcił nogę,  ale przy czynnym uprawianiu  sportu 
to się zdarza.
   - Być może nie był tak całkiem  zdrów, jak się panu wydaje.
 Myślę, że coś mu jednak  dolegało, ale zachował to w  tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic      
 przeciwko temu, zabiorę te dwie  kartki. Mogą nam być nader  pomocne w ustaleniu prawdy.

background image

   - Chwileczkę! - rozległo się  za naszymi plecami.
   Głos był dość żałosny, toteż  obejrzeliśmy się jak na komendę.
 W drzwiach stał, postękując i  trzęsąc się, zasuszony starzec,  niewysokiego wzrostu, ubrany 
w  staromodne, zużyte czarne  ubranie i takiż cylinder. Na  szyi nosił białą chustę.
 Sprawiał wrażenie biednego  pastora albo emerytowanego  urzędnika niższego szczebla.
 Jednakże mimo dziwnego,  niepokaźnego wyglądu jego głos  przyzwyczajony był do 
rozkazywania, a zachowanie  zwracało uwagę.
   - Kim pan jest i jakim prawem  dotyka pan tych papierów? -  spytał.
   - Jestem prywatnym detektywem,  zobowiązanym do wyjaśnienia  zagadki zniknięcia ich 
właściciela. 
   - O, doprawdy? A wobec kogo  jest pan zobowiązany?
   - Wobec mojego klienta, tu  obecnego przyjaciela pana  Stauntona, którego skierował do  mnie 
Scotland Yard.
   - A kim pan jest? - to pytanie  skierowane było do Overtona.
   - Cyril Overton.
   - Aa, to pan wysłał do mnie  telegram! Jestem Lord  Mount_Janes i przybyłem tu tak  szybko, jak 
mógł mnie przywieźć  autobus. Wynająłeś więc pan  detektywa?
   - Tak, sir.
   - I gotów pan jesteś zapłacić  za jego usługi?
   - Nie wątpię, że uczyni to  Godfrey, gdy go znajdziemy.
   - A jeśli go nie odnajdziecie?
 No, odpowiedz pan.
   - W takim przypadku bez  wątpienia zapłaci jego rodzina.
   - Nic podobnego! Jestem całą  rodziną, jaką ma ten młody  człowiek, i nie ponoszę      
 odpowiedzialności za jego  zobowiązania. Nie dam ani pensa!
 Rozumiesz pan, panie detektyw?
 Jeśli wydaje mu się inaczej to  dlatego, że zebrałem trochę  grosza dzięki mej oszczędności i  nie 
zamierzam jej teraz  zaprzestać. Co zaś się tyczy  papierów, w których żeś pan tak  beztrosko 
grzebał, to oznajmiam,  że jeśli było tam cokolwiek  wartościowego, to będziesz pan  dokładnie 
rozliczony z tego, co  pan z nimi zrobisz.
   - Doskonale - odparł Holmes. -  A teraz mógłby mi pan  powiedzieć, co sądzi o  zniknięciu tego 
młodego  człowieka?
   - Nic nie sądzę, mój panie.
 Jest za duży i  za stary, by nie  potrafić zatroszczyć się o  siebie. A jeśli był na tyle  głupi, że 
zaginął, to ja  bynajmniej nie zamierzam ponosić  kosztów poszukiwań.
   - Rozumiem dokładnie pańskie  stanowisko - w oczach Holmesa  czaiła się złośliwość, co tylko 
ja zauważyłem - ale z całą  pewnością pan niedokładnie  rozumie moje. Godfrey Staunton  zdaje się 
być nierozważnym  człowiekiem. Jeśli go porwano,  to nie dla czegokolwiek, co sam  posiada. 
Wieść o pańskim majątku  jest szeroko rozpowszechniona,  nie tylko w Anglii, ale i poza  jej 
granicami, sir. Jest całkiem  możliwe, że gang złodziei porwał  pańskiego siostrzeńca, by  uzyskać 
od niego informacje dotyczące pańskiego domu,  skarbów i przyzwyczajeń.
   Twarz nowo przybyłego zbladła  tak bardzo, że dorównała  kolorowi chustki na szyi.
   - Wielki Boże! - pisnął. - Co  za pomysł? Nic podobnego nawet  mi na myśl nie przyszło! Co za 
łotry! Ale Godfrey to dobry  chłopak, nie zdradziłby własnego  stryja. Srebra jeszcze dzisiaj 
oddam do banku, a pan niech nie  szczędzi trudów. Proszę zrobić      
 wszystko, żeby go sprowadzić  całego i zdrowego. Co do  pieniędzy, to na piątkę, czy  dziesiątkę 
może pan zawsze u  mnie liczyć.
     Choć udobruchany i   wstrząśnięty, nie był nam w   stanie jednakże udzielić   informacji, które 
mogłyby być   pomocne, gdyż prawie nic nie   wiedział o prywatnym życiu swego   siostrzeńca. 
Naszą jedyną   nadzieją pozostał telegram,   toteż pozbyliśmy się zarówno   lorda, jak i Overtona, 

background image

który   udał się na konferencję z resztą   drużyny,  by powiedzieć im o   nieszczęściu, jakie ich 
spotkało  i skierowaliśmy się do  najbliższego urzędu  telekomunikacyjnego.
   - Spróbujemy szczęścia -  powiedział Holmes, gdy  zatrzymaliśmy się przed  drzwiami. - Rzecz 
jasna, mając  nakaz moglibyśmy oficjalnie  przejrzeć te telegramy, ale  jeszcze nie teraz. Nie sądzę 
też, żeby w tak wielkim urzędzie  zapamiętywali twarze klientów.
 Chodźmy zatem.
     - Przepraszam, że panią   fatyguję - odezwał się uprzejmie   do młodej urzędniczki w okienku 
"telegramy".   -   Wczoraj   nadałem     tu   telegram   i   zrobiłem   niewielki     błąd.   Nie   mam   dotąd 
odpowiedzi i  obawiam się, że go nie  podpisałem. Mogłaby mi pani  pomóc?
   Panienka wzięła do ręki stertę  formularzy.
   - O której godzinie pan tu  był? - spytała.
   - Tuż po osiemnastej.
   - Do kogo był adresowany?
   Holmes spojrzał na nią  błagalnie i położył palec na  ustach. Ostatnie słowa brzmiały:  "na litość 
boską!" - szepnął  zmartwiony. - Jestem  niepocieszony, że nie mam  odpowiedzi.
   Urzędniczka wyciągnęła jeden z  formularzy.      
   - Zgadza się, jest bez podpisu  - oznajmiła, kładąc go przed  Holmesem.
     - To dlatego nie ma odpowiedzi   - ucieszył się mój przyjaciel. -   Ależ głupiec ze mnie. Do 
widzenia pani i serdecznie  dziękuję.
   Ledwie znaleźliśmy się na  zewnątrz, zachichotał i zatarł  ręce z radości.
   - I co? - spytałem.
   - Robimy postępy, mój drogi.
 Miałem siedem różnych pomysłów,  jak obejrzeć telegram, ale,  doprawdy, nie liczyłem na to, że 
już pierwszy okaże się  skuteczny.
   - A co przez to uzyskałeś?
   - Punkt wyjścia naszego  śledztwa - oznajmił zatrzymując  dorożkę. - Kings Cross Station.
   - Wybieramy się więc w podróż?
   - Pojedziemy odwiedzić stare  Cambridge. Wszystko wskazuje na  to, iż tam właśnie znajdzie się 
rozwiązanie.
   - Powiedz mi - zapytałem, gdy  znaleźliśmy się w pojeździe -  czy masz jakieś podejrzenia co  do 
powodów jego zniknięcia? Nie  sądzę, bym spotkał dotąd sprawę,  której motywy byłyby bardziej 
niejasne. Tego, co powiedziałeś  jego stryjowi, nie myślisz chyba  naprawdę?
    - Przyznaję, mój drogi, że nie  wydaje mi się to zbyt  prawdopodobne. Ale było  doskonałym 
pretekstem, by  zainteresować tego wielce  nieprzyjemnego starca.
   - I w rzeczy samej  zainteresowało. Ale jaką masz  alternatywę?
   - Mógłbym wymienić parę.
 Musisz przyznać, że dość  zastanawiający jest fakt, iż  wypadek ów miał miejsce na  krótko przed 
meczem.   Nieobecność     Godfreya     na   boisku   przesądza   o     wyniku   spotkania.   Może   to   być 
oczywiście przypadek, ale dość  niezwykły. Sport amatorski wolny  jest od zakładów, ale nikt nie 
 broni publiczności obstawiać  wygranych. Niewykluczone, że  komuś opłacało się wyeliminować 
zawodnika   na   podobieństwo   konia     z   wyścigów.   To   jedno     wyjaśnienie.   Po   drugie,   jest   on 
dziedzicem fortuny i może  chodzić o najzwyklejsze w  świecie porwanie dla okupu.
   - Żadna z tych wersji nie  wyjaśnia jednakże sprawy  telegramu.
   - Słusznie, Watsonie. Telegram  nadal pozostaje jedyną konkretną  przesłanką, z jaką mamy do 
czynienia, i nie możemy sobie  pozwolić na to, by o nim  zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić  jego 
znaczenie, jesteśmy teraz w  drodze do Cambridge i, choć  sprawa jest nieco zagmatwana,  byłbym 
zaskoczony, gdybyśmy  przed wieczorem jej nie  wyjaśnili lub nie dokonali  znacznych postępów. 
   Było już ciemno, gdy  znaleźliśmy się w starym,  uniwersyteckim mieście. Ze  stacji wzięliśmy 
dorożkę   i     pojechaliśmy   do   oddalonego     ledwie   o   parę   minut   jazdy   domu     doktora   Leslie 

background image

Armstronga.  Dom   był  przestronny,  położony przy   jednej  z głównych  ulic. Po dość   długim 
oczekiwaniu znaleźliśmy  się w gabinecie gospodarza,  który przyjął nas siedząc za  biurkiem.
   O tym, jak dalece przestałem  być na bieżąco ze swoim zawodem,  świadczy fakt, że nazwisko 
Armstrong było mi całkowicie   obce, a był on wówczas nie tylko   jednym z najznakomitszych 
profesorów swej uczelni, ale  także jedną z najtęższych głów w  tej gałęzi nauki, uczonym o  euro-
pejskiej sławie. Mimo to,  nawet jeśli się go nie znało,  nie sposób było, nie być pod  wrażeniem tej 
twarzy,  przenikliwych, ukrytych pod  krzaczastymi brwiami oczu, oraz  masywnej, wykutej jakby 
z granitu szczęki. Człowiek   bystrego umysłu i głębokiego  charakteru, uważny i rzutki,   pewny 
siebie, lecz uczynny dla   innych - tak oceniłem go jeszcze   przed rozmową. Trzymał  w dłoni 
wizytówkę mojego przyjaciela i  przyglądał się jej z niezbyt  miłym wyrazem twarzy.
     - Słyszałem o panu, panie   Holmes i zdaję sobie sprawę, czym   pan się zajmuje, choć z góry 
uprzedzam, że nie pochwalam tego  zajęcia.
   - Podobnie jak wszyscy  przestępcy tego kraju - odparł  Holmes spokojnie.
   - Dopóki pańskie wysiłki są  skierowane na zwalczanie  przestępczości, powinny mieć  poparcie 
każdego   uczciwego     członka   społeczeństwa,   choć     osobiście   nie   wątpię,   że     oficjalny   aparat 
ścigania   jest     wystarczająco   sprawny.   Zupełnie     inna   sprawa,  gdy  wdziera   się   pan     w   czyjeś 
prywatne życie, wywleka   na światło dzienne sekrety   rodzinne i marnuje czas osób,   które są 
bardziej zajęte niż  pan. W tej chwili powinienem pisać  rozprawę naukową, a nie  rozmawiać 
z panem.
   - Nie wątpię w to, a jednak ta  rozmowa może okazać się  ważniejsza od rozprawy naukowej.
 Tak na marginesie, zmuszony  jestem poprawić pana. Robimy  dokładnie coś przeciwnego niż  to, 
co pan powiedział: staramy   się, by jak najmniej osobistych   spraw przeniknęło do wiadomości 
publicznej, co niechybnie   nastąpiłoby,  gdyby sprawą zajęły   się czynniki oficjalne. Może pan 
mnie uważać za pioniera, który  wyprzedza regularne siły  policyjne w tym kraju. Pana  natomiast 
chciałbym zapytać o  Godfreya Stauntona.
   - A konkretnie?
   - Zna go pan, prawda?
   - Jest moim bliskim  przyjacielem.
   - Wie pan o tym, że zniknął?      
   - Ach, w rzeczy samej? - wyraz  twarzy naszego gospodarza nie  uległ zmianie.
   - Zeszłej nocy opuścił hotel i  do tej pory nie dał znaku życia.
   - Powróci bez wątpienia.
   - Jutro jego drużyna gra  bardzo ważny mecz.
   - Nie interesują mnie te  chłopięce zabawy, w  przeciwieństwie do losów i  przyszłości tego 
młodzieńca,  jako że znam go i lubię  serdecznie. Mecz piłkarski  natomiast zupełnie mnie nie 
obchodzi.
   - W takim razie liczę na  pańską pomoc w odnalezieniu  Godfreya. Wie pan, gdzie on  jest?
   - Skądże znowu!
   - Nie widział go pan od  wczoraj?
   - Nie.
   - Czy Staunton jest zdrowym  człowiekiem?
   - Absolutnie.
   - Czy wiadomo panu, by  kiedykolwiek chorował?
   - Nigdy.
   Holmes położył na jego biurku  kartkę papieru wyjętą z  kieszeni.
   - To może wyjaśni mi pan, skąd  rachunek opiewający na  trzynaście gwinei, zapłacony  przez 
Godfreya Stauntona w  zeszłym miesiącu panu Leslie  Armstrongowi z Cambridge.
 Znalazłem go w papierach  zaginionego w jego pokoju  hotelowym.
   Doktor poczerwieniał z gniewu.
   - Nie widzę najmniejszego  powodu, dla którego musiałbym to  robić, panie Holmes.

background image

   Mój przyjaciel schował  rachunek do notesu.
     - Jeśli woli pan publiczne   wyjaśnienia, to mogę zapewnić,   że niedługo do nich dojdzie - 
oznajmił sucho.
    - Mówiłem już  panu przed chwilą, że mogę  wyciszyć niejedną sprawę, która  w przeciwnym 
wypadku dostałaby się do publicznej wiadomości, i  wielokrotnie już to robiłem.
 Doprawdy, rozsądniej z pana  strony byłoby obdarzyć mnie  zaufaniem.
   - Nie mam nic do powiedzenia.
   - Miał pan jakieś wiadomości  od Stauntona z Londynu?
   - Żadnych.
     - No, patrzcie państwo! Jakaż   ta poczta jest opieszała -   westchnął Holmes. - Bardzo pilny 
telegram został wysłany przez  niego do pana wczoraj wieczorem,  a pan go jeszcze nie otrzymał.
 Ma to bez wątpienia związek z  jego zniknięciem. Na pana  miejscu udałbym się na pocztę 
i  złożył zażalenie.
   Gospodarz poderwał się na  nogi, czerwony z wściekłości.
   - Zmuszony jestem prosić pana,  by pofatygował się razem z  przyjacielem za drzwi - warknął.
  - Może pan oznajmić swemu   zwierzchnikowi, Lordowi   Mount_Janesowi, że nie życzę   sobie 
mieć nic wspólnego z nim  samym ani z ludźmi nasłanymi  przez niego. Ani słowa więcej!
   Z furią pociągnął za sznur  dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy  ten stanął w drzwiach:    - Johnie, 
wskaż panom wyjście.
     Służący wyprowadził nas   uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy   już znaleźliśmy się na ulicy, 
Holmes parsknął śmiechem.
   - Doktor Armstrong z pewnością  jest człowiekiem energicznym i  zdecydowanym - powiedział 
po   chwili. - Nie spotkałem dotąd   człowieka, który gdyby skierował   w tę stronę swe talenty, 
byłyby  bardziej predestynowany do  zajęcia wolnego miejsca po  niesławnej pamięci profesorze 
Moriartym. Tak oto, mój biedny  przyjacielu znaleźliśmy się,  niebożęta, w niegościnnym  mieście, 
którego jednak nie  możemy opuścić, jeśli chcemy  rozwiązać tę zagadkę. Gospoda po  przeciwnej 
stronie ulicy zdaje  się być wprost wymarzona dla      
  naszych potrzeb. Gdybyś był tak   uprzejmy i zajął się wynajęciem   pokoi oraz nabyciem paru 
drobiazgów potrzebnych do  noclegu, mógłbym się tymczasem  nieco rozejrzeć.
  
    Rozglądanie okazało się jednak  dłuższe niż Holmes przypuszczał,  gdyż w gospodzie znalazł się 
dopiero po dziewiątej wieczorem.
 Był blady i zmęczony, a ubranie  pokryte miał kurzem; do chwili  spożycia oczekującej na stole 
kolacji nie odezwał się słowem.
 Dopiero gdy zapalił fajkę, był w  stanie spojrzeć na sytuację na  wpół ironicznie, na wpół  filozo-
ficznie, co było dla niego  naturalne, gdy sprawy nie  układały się po jego myśli.
  Odgłos kopyt końskich skłonił go   do podejścia do okna. Przed   drzwiami doktora stał powóz 
zaprzężony w parę gniadoszy.
   - Nie było go trzy godziny -  mruknął. - Wyjechał o wpół do  siódmej, a wrócił dopiero teraz.
 To daje odległość około dwunastu  mil. Jeździ tam codziennie, a  zdarza się, że i dwukrotnie 
w  ciągu dnia.
   - Jest to dość naturalne dla  lekarza z praktyką.
   - On w istocie nie jest  praktykującym lekarzem. To  teoretyk i konsultant, ale bez  praktyki 
z pacjentami, która  rozpraszałaby go i zajmowała  czas potrzebny na pracę naukową.
 Te wyjazdy są jak na niego czymś  niezwykłym. Rodzi się zatem  pytanie, do kogo tak zapamiętale 
jeździ?
   - Jego woźnica...
   - Mój drogi, a jak sądzisz, od  kogo zacząłem? Nie wiem, czy  powodowany własną złośliwością, 
czy poleceniem chlebodawcy,  poszczuł mnie psem. Ani pies,  ani on nie polubili mojej laski  

background image

i sprawa się nie udała. Po  incydencie uzgodniliśmy poglądy  i z tych uzgodnień jasno wynika,  że 
dalsze próby dowiedzenia się czegokolwiek z tego źródła  skazane są na niepowodzenie.
  Wszystko, czego się   dowiedziałem, pochodzi od   przyjaznej duszy z tutejszej   gospody. Ona 
właśnie powiedziała  mi o zwyczajach doktora i  codziennych podróżach powozem.
   Jakby potwierdzając jego  słowa, ten ostatni podjechał pod  dom.
   - Nie mogłeś go śledzić?
   - Doskonale, Watsonie! Masz  dziś genialne pomysły. Rzecz  jasna, przyszło mi to do głowy,  
a jak zapewne zauważyłeś, nie  opodal jest sklep z rowerami. Od  właściciela wypożyczyłem rower 
i  wyjechałem jeszcze przed  powozem, starając się, by  odległość między nami nie  przekraczała 
stu jardów. W   mieście pomagały mi go śledzić   tylne światła, ale gdy   znaleźliśmy się na wsi, 
zdarzył  się niezbyt miły wypadek. Otóż  powóz zatrzymał się nagle,  doktor wysiadł, zbliżył się do 
mnie i w sardoniczny sposób  oznajmił mi, iż choć droga jest  wąska, obawia się, że nie na  tyle, by 
jego pojazd blokował mi  drogę. Przyznaję, że zrobił to  naprawdę w doskonały sposób.
      Przejechałem   obok   powozu   i     trzymając   się   głównej   drogi     ujechałem   parę   mil,   po   czym 
zatrzymałem się w dogodnym  miejscu, by nań poczekać. Nie  pojawił się jednak, widać  skręcił 
w którąś z licznych  bocznych dróg. Przyjechałem z  powrotem, nadal nie widząc jego  śladu, i oto 
teraz  dopiero   powrócił. Naturalnie  z początku    nie miałem  żadnych  powodów, by   łączyć  te 
wyjazdy   ze   sprawą     Godfreya;   zająłem   się   nimi     jedynie   dlatego,   by   mieć     pełniejszy   obraz 
poczynań  doktora Armstronga, ale po tym  wydarzeniu sprawa nabiera nowego  znaczenia. Jeśli 
ktoś spodziewa  się, że będzie śledzony, jest to  już samo w sobie podejrzane. Nie spocznę, dopóki 
nie wyjaśnię tej  zagadki.
   - Możemy jutro za nim  pojechać.
   - Naprawdę? To nie jest takie  proste, jak ci się wydaje. Nie  znasz okolic Cambridge, a jest  to 
teren płaski i nie zalesiony,  w którym naprawdę trudno się  ukryć. W dodatku człowiek, który  nas 
interesuje, nie jest  głupcem, co dobitnie dziś  wykazał. Zadepeszowałem do  Owertona, by pod ten 
adres dał   mi znać o każdym nowym   wydarzeniu w Londynie, tymczasem  możemy skoncentr-
ować się na  osobie doktora Armstronga,  którego nazwisko pozwoliła mi  przeczytać w urzędzie 
pocztowym    ta  miła   osóbka. Mogę  się   założyć,   że  wie  on doskonale,     gdzie  jest  ten  młody 
człowiek, i  jeśli się tego nie zdołamy  dowiedzieć, będzie to wyłącznie  nasza wina. Jak dotych-
czas, on  jest górą, ale znasz mnie i  wiesz, że nie pozwolę, by ten  stan rzeczy trwał zbyt długo. 
     Mimo tego zapewnienia następny   dzień minął nie zbliżając nas   ani o krok do rozwiązania 
zagadki, a przy lunchu  dostarczono nam następujący  liścik:    "Sir,    Mogę Pana zapewnić, że 
śledząc  mnie traci Pan czas. Jak odkrył  Pan ostatniej nocy, mam okno w  tylnej ściance powozu, 
a   zatem    jeśli   życzy   Pan   sobie     dwudziestomilowej   przejażdżki,     która   przywiedzie   Pana   do 
miejsca, z którego Pan wyjechał  - służę uprzejmie: wystarczy, by  jechał Pan za mną. Pragnę też 
poinformować Pana, że  szpiegowanie mnie w żadnym razie  nie pomoże Stauntonowi.
    Natomiast   przekonany   jestem,   iż     największą   przysługą,   jaką   może     mu   Pan   oddać,   jest 
natychmiastowy powrót do Londynu  i poinformowanie swego      
 chlebodawcy o Pańskich  bezowocnych poszukiwaniach. Czas  spędzony tutaj, to dla Pana czas 
stracony.
   Z poważaniem    Leslie Armstrong"    - Szczery i otwarty przeciwnik  - skomentował Holmes.
   - No cóż,  list ten wzmaga tylko moją  ciekawość; zanim stąd wyjadę,  muszę ją zaspokoić.
     - Jego powóz zajechał -   poinformowałem go. - Właśnie   wsiada, spoglądając w nasze   okna. 
Może ja spróbowałbym  szczęścia na rowerze?
      -   Nie,   mój   drogi.   Z   całym     szacunkiem   dla   ciebie,   ale   nie     sądzę,   byś   był   godnym   dlań 
przeciwnikiem. Raczej spróbuję  coś osiągnąć za pomocą innych  środków. Obawiam się, że będę 
zmuszony pozostawić cię samego,  gdyż pojawienie się dwóch obcych  wypytujących się o różne 
rzeczy  w tej sielankowej wiejskiej  okolicy mogłoby wzbudzić więcej  plotek, niż to potrzebne. 
NIe   wątpię, że znajdziesz coś   interesującego w tym szacownym   mieście i mam nadzieję, że 
wieczorem będę miał dla ciebie  lepsze nowiny. 

background image

   Holmes wrócił ponownie  zmęczony i rozczarowany.
     - Zmarnowałem dzień, Watsonie   - oświadczył. - Znając kierunek,   w którym się udał nasz 
doktor,  spędziłem dzisiejszy dzień na  odwiedzaniu wiosek leżących po  tamtej stronie Cambridge 
i  rozmowach z gospodarzami.
 Przyznaję, że zwiedziłem spory  szmat kraju: Chesterton, Histon,  Waterbeach, Oakington. Nigdzie 
jednak nie natrafiłem na   najmniejszy nawet ślad. Nie   można przeoczyć  czegoś takiego,   jak 
codzienne wizyty powozu, i  to zupełnie nieznanego. Doktor  wygrał drugą rundę. Czy jest  jakiś 
telegram?
   - Owszem, pozwoliłem go sobie  otworzyć. Oto treść:      
   "O Pompeya spytać Jeamy  Dixona, Trinity College".
   - Zupełnie go nie rozumiem.
    - Och, to jasne. Jest to  odpowiedź naszego przyjaciela  Overtona na pewne pytanie, które  mu 
wcześniej wysłałem. Prześlę  wiadomość do Dixona i pewien  jestem, że tym razem szczęście  się 
do nas uśmiechnie.
 ~a propos, czy są jakieś  wiadomości o tym meczu?
     - Owszem, lokalna   popołudniówka zamieściła   doskonałe sprawozdanie z jego   przebiegu. 
Oxford wygrał, i to  dzięki, co wyraźnie napisano,  nieszczęśliwej absencji Godfreya  Stauntona, 
którego nieobecność   na boisku dała się odczuć już w   pierwszych minutach meczu. Brak   tego 
zawodnika tak osłabił atak  i obronę, że udaremnił zupełnie  wysiłki drużyny.
   - Zatem obawy Owertona były  uzasadnione - mruknął Holmes.
   - W pełni zgadzam się z  doktorem Armstrongiem. Futbol  nie interesuje mnie zupełnie.
 Kładziemy się spać, Watsonie,  gdyż dzień jutrzejszy, jak  sądzę, będzie męczący i, mam  nadzieję, 
rozstrzygający. 
   Następnego ranka, tuż po  przebudzeniu, przestraszył mnie  widok Holmesa, który siedział  przy 
kominku ze strzykawką w  dłoni. Widząc wyraz mojej  twarzy, roześmiał się i położył  strzykawkę 
na stole.
   - Nie, mój drogi, tym razem to  nie morfina. Ten drobiazg jest  kluczem do naszej zagadki, 
a  przynajmniej mam taką nadzieję.
 Właśnie wróciłem z małego zwiadu  i sądzę, że wszystko jest na  najlepszej drodze. Zjedz dobre 
śniadanie,   gdyż   udamy   się   śladem     doktora   Armstronga   i   nie     będziemy   się   zatrzymywać   na 
posiłki, dopóki nie znajdziemy  tajemniczego miejsca  przeznaczenia.
   - Wobec tego najlepiej będzie      
 zabrać ze sobą drugie śniadanie.
 Jego powóz zajechał -  oznajmiłem.
   - Spokojnie, niech sobie  jedzie. Jeśli nam się tym razem  nie uda, to przeproszę go  osobiście na 
piśmie. Zjedz  teraz, a potem przedstawię cię  komuś, kto jest niezastąpionym  specjalistą w roz-
wiązywaniu  takich zadań.
   Gdy wyszliśmy, Holmes udał się  ku stajni. Tu otworzył drewniany  kojec, z którego wyskoczył 
średnich rozmiarów pies, cały  biały w brązowe łaty i z długimi  uszami - coś pośredniego między 
wyżłem a ogarem.
   - Pozwól przedstawić sobie  Pompeya - powiedział mój  przyjaciel. - Jest chlubą  tutejszej sfory. 
Choć niezbyt   szybki, co widać po jego   budowie, jest niezastąpiony na   tropie. Cóż, Pompeyu, 
może nie   jesteś szybki na polowaniu, ale   obawiam się, że dwóch   londyńczyków i tak ci nie 
dotrzyma kroku. Wobec tego  pozwól, że założę ci smycz. A  teraz chodź i pokaż, co  potrafisz.
     Poprowadził psa do bramy   wjazdowej domu doktora. Zwierzę   obwąchało   ją i z piskiem 
podniecenia ruszyło w dół ulicy,  ciągnąc smycz z całych sił. 
   Po pół godzinie byliśmy już za  miastem, żwawo maszerując  wiejską drogą.
   - Co ty właściwie zrobiłeś? -  spytałem.

background image

     - Użyłem nietrwałego i może   niehonorowego, ale za to   skutecznego w takich wypadkach 
środka.   Dziś   rano   spryskałem     zawartością   strzykawki,   którą     widziałeś,   tylne   koła   powozu 
Armstronga. To anyż, mój drogi,  a pies myśliwski pójdzie za tym  zapachem na koniec świata.
 Armstrong musiałby przejechać  przez rzekę, żeby zgubić trop, a  nie sądzę, by mu to przyszło 
do głowy. O, szelma! To w ten  sposób wtedy mi zniknął!
     Pies skręcił nagle z drogi na   porośnięty trawą trakt, który   pół mili dalej wychodził na inną 
drogę, a trop skręcał ostro w  prawo, w stronę miasta, z  którego właśnie przyszliśmy.
     Droga biegła na południe,  omijając Cambridge, i dalej w  przeciwnym kierunku niż ten, 
w  którym szliśmy.
   - A więc to kółko było tylko  na naszą cześć - warknął  rozeźlony Holmes. - Nic  dziwnego, że 
moje poszukiwania w  tych wioskach nie dały  rezultatu. Trzeba przyznać, że  doktorek rozegrał 
partię jak  prawdziwy zawodowiec grający o  dużą stawkę. Na prawo powinno  być Trumpington 
i, na Boga, oto  i powóz wyjeżdżający zza rogu.
 Szybko, Watsonie, albo koniec z  nami.
    Skoczył w pole, ciągnąc za  sobą psa, a ja za nim. Ledwie  zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz 
minął  nas z turkotem. Dojrzałem   przelotnie doktora Armstronga    siedzącego ze zwieszonymi 
ramionami i twarzą ukrytą w  dłoniach - przedstawiał sobą  obraz najwyższej rozpaczy.
 Sądząc po wyrazie twarzy mego  przyjaciela, także to zauważył.
   - Obawiam się, że nasze  poszukiwania mogą się smutno  skończyć - powiedział po chwili.
 - Chodź, Pompeyu, otóż i dom  stojący w polu.
   Nie mogło być wątpliwości, że  oto osiągnęliśmy cel naszych  poszukiwań. Pompey z radosnym 
skowytem minął bramę, za którą w  miękkiej ziemi widać było ślady  kół powozu. Przez trawnik, 
w  stronę drzwi prowadziła wąska  ścieżka, toteż Holmes przywiązał  psa do pompy i ruszyliśmy 
ku  budynkowi. Mój towarzysz zapukał  lekko zardzewiałą kołatką, ale  nie wywołało to żadnego 
odzewu.
 Domek jednak nie był opuszczony,  gdyż do naszych uszu dobiegł      
 niski dźwięk - coś jakby  zawodzenie po niepowetowanej  stracie.
    Holmes zatrzymał się na  chwilę, po czym spojrzał na  drogę. Zbliżał się nią powóz,  którego 
zaprzęgu nie sposób było  zapomnieć.
   - Doktorek wraca! - krzyknął.
 - To upraszcza sprawę. Musimy  zobaczyć, co się tam dzieje,  zanim się tu zjawi.
   Otworzył drzwi i znaleźliśmy  się w hallu - zawodzenie było  teraz głośniejsze i dochodziło 
z   góry, toteż pognaliśmy tam co  sił w nogach. Mój przyjaciel  otworzył uchylone drzwi i obaj 
zamarliśmy na progu.
   Młoda, piękna kobieta leżała  martwa na łóżku. Otwartymi,  błękitnymi i niewidzącymi oczyma 
wpatrywała się w sufit. W nogach  posłania klęczał młody  mężczyzna, z twarzą ukrytą w  pościeli; 
jego ciałem wstrząsał  szloch. Był tak pogrążony w  rozpaczy, że nie zauważył nas,  dopóki Holmes 
nie położył mu  ręki na ramieniu.
   - Pan Godfrey Staunton?
   - Tak, ale... spóźnił się pan.
 Ona odeszła.
   Był zbyt przytłoczony  nieszczęściem, by zrozumieć, że  nie jesteśmy lekarzami  przysłanymi do 
pomocy.   Holmes     chciał   mu   wyjaśnić     nieporozumienie   i   poinformować   o     niepokoju,   jaki 
wywołało jego   zniknięcie, gdy na schodach   zadudniły ciężkie kroki, a po   chwili w drzwiach 
pojawił się  zaskoczony doktor Armstrong.
   - Więc to tak - wykrztusił po  chwili. - Osiągnął pan swój cel  i z wrodzoną sobie delikatnością 
wybrał stosowny do tego moment.
  Nie będę nic więcej mówił w   obliczu śmierci, ale zapewniam,   że gdybym był młodszy, nie 
uszłoby panu takie postępowanie  na sucho.
   - Proszę mi wybaczyć,  doktorze, sądzę, że niedokładnie      

background image

 się rozumiemy - odparł Holmes. -  Gdyby był pan łaskaw zejść z  nami na dół, wyjaśnilibyśmy 
sobie to nieporozumienie.
   W parę minut później  znaleźliśmy się we trójkę w  salonie.
   - Słucham.
   - Chciałbym na wstępie panu  wyjaśnić, że nie jestem opłacany  przez Lorda Mount_Janesa, 
a moje  prywatne sympatie nie znajdują  się po stronie tegoż szlachcica.
  Gdy   ktoś   ginie,   a   jego     przyjaciel   zwraca   się   do   mnie   z     prośbą   o   pomoc,   bym   odszukał 
zaginionego,   dokładam   wszelkich     starań,  by to  wykonać   -    tłumaczył   mój  towarzysz.   -  Jeśli 
stwierdzę, że nie miało miejsca  żadne przestępstwo, to robię co  mogę, by zatuszować całą sprawę 
zamiast rozgłaszać ją wszem i  wobec. Skoro w tym przypadku,  jak sądzę, nie zostało naruszone 
prawo, może pan całkowicie  polegać na mojej dyskrecji.
   Doktor Armstrong złapał rękę  Holmesa i potrząsnął nią silnie.
   - Jest pan uczciwym  człowiekiem - powiedział. - Źle  pana oceniłem i dziękuję  Niebiosom, że 
wyrzuty sumienia   wobec biednego, pozostawionego   tu samotnie Godfreya  skłoniły   mnie do 
powrotu i bliższego   poznania pana. Wie pan już   wystarczająco wiele, reszta jest   prosta do 
wyjaśnienia. Rok temu  ten młodzieniec mieszkał przez  pewien czas w Londynie. Zakochał  się 
tam w córce kobiety, u  której wynajmował mieszkanie.
 Pokochali się, pobrali. Żona  jego była równie miła, co piękna  i nie musiał się jej wstydzić.
 Ale Godfrey jest dziedzicem tego  skretyniałego sknery i był  zupełnie pewien, że gdyby  dotarła 
do jego uszu wieść o  małżeństwie, byłoby to  równoznaczne z końcem  sprzyjającej mu fortuny.
   Znam Godfreya dobrze i darzę  go głębokim uczuciem. Zrobiłem      
 co można, by pomóc im utrzymać  ten związek w tajemnicy. Dzięki  temu domkowi i wrodzonej 
dyskrecji Godfrey do tej pory  zachował sekret. Poza mną i  służącym, który udał się właśnie  po 
pomoc do wioski, nikt o  niczym nie wiedział. Niestety,  cios nadszedł z zupełnie  nieoczekiwanej 
strony: żona  Godfreya zachorowała nagle i to  poważnie. Biedak omal nie  oszalał, a musiał jechać 
do  Londynu na ten głupi mecz, gdyż  bez wyjaśnienia całej sytuacji  nie miał żadnych powodów, 
by tam   nie być. Starałem się   telegraficznie informować go o   stanie zdrowia żony i   podtrzy- 
mywać na duchu. W  odpowiedzi na mój telegram  wysłał mi depeszę, o której pan  się dowiedział, 
choć pojęcia nie  mam jakim cudem. Nie  powiedziałem mu oczywiście jak  groźna jest sytuacja, 
wiedząc,  że jego obecność i tak nic nie  pomoże. Ale ojcu dziewczyny  napisałem całą prawdę. On 
też  natychmiast skontaktował się z  Godfreyem i obaj przyjechali  tutaj. Dziś rano śmierć położyła 
kres jej cierpieniom. I to  wszystko, panie Holmes. Jestem  pewien, że mogę polegać na  dyskrecji 
pana i pańskiego  przyjaciela.
   Holmes uścisnął mu dłoń i bez  słowa odwrócił się. Wyszliśmy w  milczeniu z tego domu żałoby 
na  dwór, gdzie świeciło słabe,  zimowe słońce. 
   Szlachetnie urodzony kawaler 
    Zarówno małżeństwo lorda  St. Simona, jak i dziwne  unieważnienie tego związku dawno  już 
przestało   być   tematem     zainteresowania   w   kręgach,   w     których   obracał   się   nieszczęsny 
oblubieniec. Nowe skandale   przyćmiły to pechowe małżeństwo,   a rozmaite pikantne szczegóły 
odciągnęły plotki od      
  czteroletniego już dramatu. Mam   jednakże podstawy sądzić, że nie   wszystkie fakty są znane 
szerokiemu ogółowi, a ponieważ  mój przyjaciel Sherlock Holmes,  miał znaczny udział w  roz-
wikłaniu  całej   zagadki,   śmiem     twierdzić,  że   żadne  wspomnienia    nie   są  kompletne  bez   tego 
epizodu.
   Było to na parę tygodni przed  moim własnym małżeństwem, kiedy  wciąż jeszcze mieszkałem 
z  Holmesem na Baker Street. Wrócił  on wieczorem tegoż dnia i zastał  list adresowany do siebie. 
Przez  cały dzień nie wychodziłem z  mieszkania, gdyż niespodziewanie  zaczęło padać i zrobiło 
się     wietrznie,   co   powodowało     nieodmiennie   przypominanie   się     rany  od   kuli   po   afgańskiej 
kampanii. Siedząc w fotelu, z  nogami opartymi na drugim,  otoczony stertą gazet, które  zdążyłem 

background image

już przeczytać, na wpół  leżąc oglądałem imponujący herb  i monogram na kopercie,  zastanawiając 
się leniwie, kim  też może być szlachetny  korespondent mojego przyjaciela.
   - Jest tu godna uwagi epistoła  - poinformowałem go, gdy wszedł.
  - Twoja poranna korespondencja,   jeśli dobrze pamiętam, składa   się przeważnie z listów od 
sklepikarzy i agentów  ubezpieczeniowych.
     - Istotnie, twój sąd nie jest   pozbawiony podstaw - zgodził się   z uśmiechem. - Ten zaś tutaj 
wygląda jak jedno z tych   niepożądanych i uciążliwych   zaproszeń na zebrania   towarzyskie, na 
których zmuszają  człowieka bądź do nudzenia się,  bądź do kłamania.
   Złamał pieczęć i przebiegł  wzrokiem treść listu.
   - Patrzcie państwo - mruknął.
 - Okazuje się, że to jednak coś  interesującego.
   - Od szlachetnie urodzonego  klienta?
   - Jednego z najlepiej      
 urodzonych w tym kraju.
   - Moje serdeczne gratulacje.
     - Mogę cię zapewnić, Watsonie,   że wysokie urodzenie, czy też   jego brak, nie ma dla mnie 
żadnego   znaczenia,   w     przeciwieństwie   do   tego,   czy     sprawa   jest   interesująca,   czy     też   nie. 
Możliwe, że ta okaże  się zupełnie banalna. Czytałeś,  jak widzę, najświeższe gazety?
   - Owszem - przytaknąłem -  patrząc na stertę papierów koło  fotela. - Z braku lepszego  zajęcia...
   - Dobrze się składa, oszczędzi  nam to wiele czasu. Osobiście  poza rubryką kryminalną 
i  ogłoszeniami nie czytałem nic.
 Jeśli zaś przeglądałeś  najnowsze wydarzenia, to musiała  ci wpaść w oko notatka o lordzie  St. 
Simonie i jego ślubie.
   - I owszem.
   - Doskonale. List, który mam w  ręku, jest właśnie od niego.
  Przeczytam ci go, a ty przewróć   te papierzyska i poszukaj mi   wszystkiego, co wiąże się z tą 
sprawą.
   Oto, co przeczytał mi  Sherlock:    "Drogi Panie Holmes!
      Lord   Backwater   powiedział   mi,     że   mogę   mieć   zaufanie   do   Pana     sądów   i   dyskrecji. 
Zdecydowałem  się wobec tego napisać i prosić  Pana o radę w kwestii nader  bolesnej. Wiąże się 
to z moim  ślubem. Pan Liestrade ze  Scotland Yardu działa już w tej  sprawie, ale zapewnił mnie, 
że  nie ma nic przeciwko pańskiej  współpracy. Obaj sądzimy, że  może być nam wielce pomocna.
 Zjawię się o godz. 4 po południu i  byłbym bardzo zobowiązany, gdyby  znalazł Pan dla mnie czas, 
gdyż  sprawa jest, przynajmniej dla  mnie, najwyższej wagi.
   Z poważaniem    Robert St. Simon"    - Wysłany z Grosvenor  Mansions, pisany piórem, a autor 
miał pecha i umazał się      
  atramentem na zewnętrznej   powierzchni małego palca prawej   dłoni - dodał Holmes składając 
list. - Napisał, że będzie  tu o   czwartej, a więc mamy  godzinę,    by wyrobić  sobie zdanie na 
podstawie tego, co piszą w  prasie. Zajmij się tymi  artykułami, a ja sprawdzę, kim  jest konkretnie 
nasz gość.
   Z półki nad kominkiem wziął  oprawny w skórę tom i zaczął  kartkować.
    - Jest. "Robert Walsingham de  Vere St. Simon, drugi syn  księcia Balmoral. Herb -  czerwone 
tło, trzy kotwice nad  sobolem. Urodzony w 1846 roku".
 Ma wobec tego 41 lat, co w  zupełności wystarczy do  małżeństwa. Był podsekretarzem  do spraw 
zagranicznych. Są  bezpośrednimi potomkami  Plantagenetów, a pośrednimi  Tudorów. Poza tym 
nic ciekawego.
 Mam nadzieję, że tobie się  lepiej powiodło.
    - To, co potrzebne, znalazłem  bez problemów. Wydarzenia są  zupełnie świeże, a cała sprawa 
utkwiła dość silnie w mej  pamięci. NIe chciałem ci jednak  nic mówić, bo wiem, że masz w  tej 
chwili na głowie dochodzenie  i nie lubisz, jak coś innego  odrywa cię od tej pracy.

background image

   - Och, masz na myśli tę błahą  sprawę wozu meblowego z  Grosvenor Square? Wszystko jest  już 
zupełnie jasne, właściwie od  początku nie wzbudzało  wątpliwości. Streść mi, proszę,  co piszą w 
gazetach.
   - Oto pierwsza wzmianka, na  jaką się natknąłem. Zamieszczona  była w "Morning Post" przed 
paru  tygodniami. Tytuł brzmi:  "Uzgodnione małżeństwo": 
     Jeśli wiadomości nasze zostaną   potwierdzone, wkrótce zostanie   zawarty związek małżeński 
pomiędzy lordem Robertem  St. Simonem, drugim synem  księcia Balmoral a Katty Doran,      
 jedyną córką Aloysiusa Dorana,  Esg. Z San Francisco,  Kalifornia, USA. 
   - Zwięzłe i jasne - wtrącił  Holmes wyciągając nogi w stronę  ognia.
   - W tym samym tygodniu był o  tym cały artykuł w jednej z  gazet towarzyskich. O, mam: 
     Wkrótce będzie trzeba ogłosić  przepisy antyeksportowe na   małżeńskim rynku, gdyż obecnie 
trwająca   wolna   konkurencja   zdaje     się   zdecydowanie   nie   sprzyjać     naszemu   rodzimemu 
produktowi.
 Szlachetne damy Wielkiej  Brytanii przechodzą po kolei w  ręce naszych kuzynów zza oceanu.
 W ostatnim tygodniu do  imponującej listy łupów tych  uroczych najeźdźców dołączył  lord St. 
Simon, który przez  ponad dwadzieścia lat okazał się  odporny na strzały Amora.
 Obecnie ogłosił on o swym  zbliżającym się małżeństwie z  panną Katty Doran, fascynującą  córką 
kalifornijskiego  milionera.
    Panna Doran, której zgrabna  postać i pociągająca twarz  zwracały uwagę w Westbury House, 
jest jedynaczką i najświeższe  notowania jej posagu  przekraczają sześć cyfr. Dodając  do tego fakt, 
który jest  wszystkim znany, a mianowicie,  że książę Balmoral zmuszony był  w ostatnich latach 
wyzbyć się  części kolekcji obrazów, a lord  St. Simon nie posiada żadnych  nieruchomości poza 
niewielką     posiadłością  w  Birchmoor,    oczywiste   jest,  że  nie  tylko    amerykańska   oblubienica 
skorzysta na tym związku, który  z republikańskiej damy zmieni ją  w szlachetnie urodzoną lady. 
   - Coś jeszcze? - spytał Holmes  ziewając.
     - Och, całe mnóstwo. Choćby   notatka z "Morning Post" oświadczająca, że związek   zawarty 
będzie   po   cichu   w     Kościele   St.   George   na   Hanover   Square   z   udziałem   jedynie   pół     tuzina 
najbliższych przyjaciół,   a nowożeńcy powrócą do domu na   Lancaster Gate zakupionego przez 
pana Dorana. Dwa dni później  jest krótka notatka, iż  małżeństwo odbyło się, a miesiąc  miodowy 
spędzony zostanie w  posiadłości lorda Backwatera  koło Petersfield. To wszystko,  co pojawiło się 
w prasie przed  zniknięciem panny młodej.
   - Przed czym? - Holmes aż się  poderwał.
   - Przed zniknięciem  oblubienicy.
   - Kiedy to się stało?
   - Na ślubnym śniadaniu.
   - To zaczyna być bardziej  obiecujące, niż się zapowiadało.
 Powiedziałbym, że wręcz  dramatyczne.
   - Owszem, mnie też uderzyło.
 Trochę odbiega to od zwyczaju.
    - Bywa, jak zauważyłeś, że  panny znikają przed ceremonią,  a czasami w trakcie miodowego 
miesiąca. Ale nie mogę sobie  przypomnieć podobnego przypadku.
 Podaj mi szczegóły.
   - Ostrzegam cię, że z  pewnością nie są kompletne.
   - Nie szkodzi.
   - Na szczegóły składa się  jeden artykuł we wczorajszej  gazecie, który ci przeczytam.
 Zatytułowany jest: "Szczególne  wydarzenie na weselu". Oto jego  treść: 
   "Rodzina lorda St. Simona  doznała niemałej konsternacji w  związku z dziwnym wypadkiem na 
jego weselu. Ceremonia ślubna -   co zostało podane w gazetach   wczorajszych - miała miejsce 
poprzedniego ranka, ale dopiero  teraz możliwym stało się  potwierdzenie dziwnych plotek,  które 
się po niej pojawiły.

background image

     Wbrew usiłowaniom przyjaciół, by  wyciszyć całą sprawę, rzecz  stała się przedmiotem      
 powszechnych rozmów.
   Ceremonia odbyła się w  Kościele St. George na Hanover Square. Była cicha i skromna, 
a  uczestniczyli w niej jedynie:  ojciec panny młodej, księżna  Balmoral, lord Eustace i lady  Clara 
St. Simon (młodszy brat i  siostra pana młodego) oraz lady  Alicja Whittington.
     Całe towarzystwo udało się do   domu Pana Dorana na Lancaster   Gate, gdzie przygotowano 
śniadanie. Wygląda na to, że  kłopoty sprawiła pewna kobieta o  nieznanym nazwisku, która wdarła 
się do domu w ślad za gośćmi  twierdząc, iż ma prawo widzieć  się z lordem St. Simonem.
 Dopiero po długiej i bolesnej  scenie udało się lokajowi i  odźwiernemu ją usunąć. Panna  młoda, 
która na szczęście  zdążyła wejść przed tym przykrym  wydarzeniem, zasiadła ze  wszystkimi do 
śniadania,   gdy    niespodziewanie   zdjęta  nagłą     niedyspozycją,   musiała  wycofać     się do  swego 
pokoju. Jej   przedłużająca  się nieobecność    wywołała  sporo komentarzy,  zatem   ojciec panny 
młodej udał się po  nią. Od pokojówki dowiedział  się, że pani pojawiła się tylko  na chwilę, wzięła 
pelerynę,     kapelusz   i   wybiegła.   Jeden   ze     służących   twierdzi,   że   widział,     jak   młoda   kobieta 
opuszcza dom,  ale nie rozpoznał panny młodej,  o której sądził, że przebywa z  gośćmi.
      Stwierdziwszy,   że   jego   córka    zniknęła,   Pan   Doran   wraz   z   panem     młodym   natychmiast 
skontaktowali  się z policją, która wszczęła  nader energiczne śledztwo.
 Powinno ono wkrótce przynieść  wyjaśnienie tego niespotykanego  wypadku. Do późnych godzin 
nocynych jednak nie było  wiadomo, gdzie przebywa  zaginiona dama. Chodzą słuchy 
o   zagrażającym jej   niebezpieczeństwie i mówi się,    że policja aresztowała kobietę,   która była 
sprawczynią      
 zamieszania przed wejściem do  domu, podejrzewając, że z  zazdrości lub innych powodów  mogła 
ona przyczynić się do  dziwnego zaginięcia panny  młodej". 
   - To wszystko?
   - Jest jeszcze wzmianka w  porannej gazecie, krótka, ale za  to nader agresywna.
   - I co ona głosi?
   - Że panna Flora Millar, która  wywołała zamieszanie, w rzeczy  samej została aresztowana. Była 
poprzednio baletnicą w teatrze i  znała pana młodego przez parę  lat. Nie ma dalszych szczegółów; 
sprawa jest teraz w twoich  rękach. To wszystko, na co  możesz liczyć, jeśli chodzi o  gazety.
   - Sprawa wydaje się nader  oryginalna. Za nic w świecie nie  chciałbym, żeby wymknęła mi się  
z rąk. Ale cóż i dzwonek do  drzwi. Zegar wskazuje trzy  minuty po czwartej i można  spokojnie 
założyć, że to nasz  zapowiedziany klient. NIe  zbieraj się do wyjścia,  Watsonie, gdyż bez ciebie 
zmuszony byłbym rzucić całą  sprawę, a wolałbym tego uniknąć.
 Poza tym chcę mieć świadka na  wypadek nagłej utraty pamięci.
   - Lord Robert St. Simon -  zaanonsował nasz służący  otwierając drzwi.
    Do pokoju wszedł dżentelmen o  miłym, kulturalnym obliczu,  ozdobionym spiczastym nosem 
znamionującym zarówno  opanowanie, jak i  przyzwyczajenie do posłuchu.
  Jego ruchy były  żywe,  ale    sprawiał  wrażenie  osoby mającej    już  swoje lata.  Chodził  lekko 
przygarbiony, z nieznacznie  ugiętymi kolanami. Gdy zdjął  kapelusz, można było dostrzec,  że na 
czubku głowy włosy  zaczynają mu już rzednąć. Ubrany  był nader starannie, w czarne  ubranie 
nienagannego kroju i      
  śnieżnobiałą koszulę. Stroju    dopełniały skórzane rękawiczki i   takież buty. Wszedł rozglądając 
się uważnie, trzymając w dłoni  okulary w złotej oprawie.
      -   Witam   milordzie   -   Holmes    wstał   i   ukłonił   się   uprzejmie.   -     Proszę   usiąść   i   pozwolić 
przedstawić sobie mojego  najlepszego przyjaciela i  współpracownika, doktora  Watsona. Proszę 
się przysiąść do  ognia i powiedzieć nam, co pana  sprowadza.
   - Nader bolesna dla mnie  sprawa, jak pan może z łatwością  sobie wyobrazić, panie Holmes.
 Wiem, że miał pan już w swojej  karierze parę spraw równie  delikatnej natury, choć ośmielę  się 
zauważyć, że dotyczyły ludzi  z trochę niższych klas  społecznych.
   - Powiedziałbym raczej, że  wręcz przeciwnie.

background image

   - Przepraszam?
   - Ostatnim moim klientem był  król.
   - Och, przepraszam! Nie  wiedziałem. A który, jeśli wolno  spytać?
   - Król Skandynawii.
   - Czyżby on też stracił żonę?
    - Niezupełnie. Ale rozumie  pan, obowiązuje mnie wobec moich  klientów taka sama dyskrecja, 
jaką obiecałem panu.
       - Oczywiście! Bardzo słusznie   i proszę mi wybaczyć niestosowną   ciekawość. Co do mojej 
sprawy,   to naturalnie gotów jestem podać   panu wszelkie informacje, jakich   tylko będzie pan 
potrzebował.
   - Dziękuję. Dowiedziałem się  już tego, co podano do  publicznej wiadomości, ale jak  dotąd jest 
to wszystko, co wiem.
 Zakładam, że artykuły te, ot,  chociażby ten o zniknięciu panny  młodej, są napisane rzetelnie.
   Lord St. Simon przejrzał  podaną mu gazetę.
   - Tak, to, co tu napisano,  zgodne jest z prawdą.
   - Ale zanim ktoś wyrobi sobie      
  na   tej   podstawie   jakąś   rozsądną     opinię,   należałoby   tę   informację     uzupełnić   -   dodał   mój 
przyjaciel. - Prosiłbym, żeby  udzielił mi pan odpowiedzi na  parę pytań.
   - Proszę bardzo.
   - Kiedy po raz pierwszy  spotkał pan pannę Katty Doran?
   - Rok temu, w San Francisco.
   - Podróżował pan po Stanach?
   - Tak.
   - Czy wówczas się  zaręczyliście?
   - Nie.
   - Ale wasza znajomość stała  się dość bliska?
   - Podobała mi się i  wiedziałem, że o tym wie.
   - Jej ojciec jest bardzo  bogaty?
   - Mówią, że jest najbogatszym  człowiekiem na wybrzeżach  Pacyfiku.
   - Wie pan, jak doszedł do  pieniędzy?
   - Kopalnie. Parę lat temu miał  niewiele, ale znalazł złoto i  mądrze inwestował.
   - Jaka jest pana opinia o tej  młodej damie? Jaki ma charakter?
   Nasz gość poruszył okularami i  zapatrzył się na długą chwilę w  ogień.
    - Widzi pan, panie Holmes -  powiedział wolno - moja żona  miała dwadzieścia lat, kiedy jej 
ojciec stał się bogaty.
  Wcześniej   mieszkała   w   obozach     górniczych,   wśród   lasów   i   gór,    co   spowodowało,   że   swą 
edukację   bardziej zawdzięcza naturze niż   nauczycielom. Jest - jak to   nazywamy w Anglii - 
"swobodna i  świeża". Ma silny charakter, nie  skażony żadnymi tradycjami czy  zwyczajami. Jest 
wybuchowa  i   szybka  w decyzjach.  Z drugiej   strony nie dałbym  jej nazwiska,   które  noszę, 
gdybym nie był  przekonany, że jest kobietą  szlachetną i honorową. Jestem  pewien, że zdolna jest 
do  wielkich poświęceń i nigdy nie  zrobiłaby niczego niezgodnego ze      
 swoim honorem.
   - Ma pan jej portret?
   - Przyniosłem jeden, sądząc,  że będzie panu potrzebny -  otworzył portfel i pokazał nam  twarz 
uroczej   kobiety.  NIe  była    to  fotografia,   lecz  miniatura   z    kości  słoniowej,  na  której    artysta 
doskonale oddał  kruczoczarne loki, wielkie,  ciemne oczy i doskonale  wykrojone usta. Holmes 
przyjrzał  jej się uważnie, po czym oddał  miniaturę właścicielowi.
   - Młoda dama przybyła więc do  Londynu i odnowiliście państwo  znajomość? - spytał.
    - Ojciec przywiózł ją na ten  sezon. Spotkaliśmy się  kilkakrotnie, zaręczyliśmy, a w  ostatnim 
czasie pobraliśmy.

background image

   - Jak rozumiem, wniosła panu  pokaźny posag?
   - Nie większy, niż jest to  przyjęte w mojej rodzinie.
   - Skoro małżeństwo zostało  zawarte, posag pozostanie rzecz  jasna w pana rodzinie?
   - Przyznam, że nie orientuję  się w tej kwestii.
   - Oczywiście. Widział pan  pannę Doran w przeddzień tej  uroczystości?
   - Tak.
   - W jakim była nastroju?
   - Doskonałym. Rozmawialiśmy o  tym, co będziemy robili w  przyszłości.
   - Ciekawe. A rankiem, w dniu  ślubu?
   - Była taka jak zwykle,  przynajmniej do zakończenia  ceremonii.
   - Czy wówczas zaobserwował pan  jakąś zmianę w jej zachowaniu?
   - Cóż, prawdę mówiąc,  zauważyłem wtedy, że ma ostry  temperament i zmienne nastroje.
 Sam incydent był jednak zbyt  trywialny, by o nim mówić, a  poza tym nie ma żadnego związku 
ze sprawą.
   - Chciałbym jednak, by pan o  tym opowiedział.
   - Och, to dziecinne. Gdy      
 szliśmy do wyjścia, upuściła  bukiet. Akurat mijaliśmy  przednie ławki i bukiet wpadł  pomiędzy 
nie, co na moment nas   opóźniło, ale siedzący tam   dżentelmen podał jej kwiaty, a   upadek nie 
wyrządził im żadnej  szkody. Mimo to, gdy ją o to  spytałem, odpowiedziała mi dość  gwałtownie, 
a w powozie przez  całą drogę wydawała się  absurdalnie podenerwowana tym  drobiazgiem.
   - Powiedział pan, że ktoś tam  siedział. Ceremonia była więc  dostępna publiczności.
   - Cóż, nie da się tego  uniknąć, gdy kościół jest  otwarty.
   - Ten dżentelmen był znajomym  pańskiej żony?
   - Nie. Nazwałem go  dżentelmenem tylko przez  grzeczność, ale wyglądał  pospolicie, zresztą nie 
zapamiętałem go prawie wcale.
 Doprawdy sądzę, że odbiegliśmy  od tematu.
   - Tak więc lady St. Simon  wróciła z ceremonii ślubnej w  mniej radosnym nastroju, niż na  nią 
pojechała. Co zrobiła, gdy  znalazła się w domu ojca?
   - Widziałem, jak rozmawia ze  swoją służącą.
   - Kto to taki?
   - Na imię ma Alice, jest  Amerykanką i przyjechała ze  swoją panią z Kalifornii.
   - To zaufana służąca?
    - Nawet zbyt zaufana. Zdaje mi  się, że jej pani pozwala na zbyt  wiele swobody. Choć muszę 
przyznać, że w Ameryce patrzą na  te sprawy zupełnie inaczej.
   - Ile czasu rozmawiały?
   - Och, parę minut. Miałem co  innego na głowie w tym momencie  i nawet mi to odpowiadało.
   - Nie słyszał pan przypadkiem,  o czym mówiły?
   - Lady St. Simon powiedziała  coś o "skoczeniu po swoje". Była  przyzwyczajona do używania 
pewnych gminnych wyrażeń.      
 Pojęcia nie mam, co to może  znaczyć.
    - Amerykański slang jest  czasami nader obrazowy - wtrącił  mój przyjaciel. - Co pańska żona 
zrobiła po rozmowie ze służącą?
   - Weszła do jadalni.
   - Wsparta na pańskim ramieniu?
     - Nie, w takich drobiazgach   była niezależna. Po jakichś   dziesięciu minutach posiłku   wstała 
pospiesznie i wyszła  przepraszając. Nigdy potem już  jej nie widziałem.
     - Ale, jak rozumiem, to   służąca Alece oświadczyła, że   jej pani poszła do swojego    pokoju, 
założyła pelerynę,  kapelusz i opuściła dom.

background image

    - Właśnie. Potem widziano ją  idącą w stronę Hyde Parku w  towarzystwie Flory Millar, która 
przebywa obecnie w areszcie i  która tego ranka wywołała już  pewne zamieszanie w domu pana 
Dorana.
    - Hm, tak. Chciałbym poznać  parę szczegółów dotyczących tej  młodej damy i pańskich z nią 
stosunków.
   Lord St. Simon wzruszył  ramionami i uniósł w górę brwi w  niemym zdumieniu.
      -   Byliśmy   na   przyjacielskiej     stopie   od   paru   lat.   Mogę    powiedzieć,   że   nawet   na   bardzo 
przyjacielskiej stopie. Nie  byłem oszczędny, więc nie miała  podstaw, by zgłaszać pretensje,  ale 
sam pan wie, jakie są  kobiety. Flora to kochane  stworzenie, może tylko nader  lekkomyślne i zbyt 
silnie do  mnie przywiązane. Gdy  dowiedziała się, że zamierzam  wstąpić w związek małżeński, 
pisywała do mnie tragiczne listy  i, prawdę powiedziawszy, dlatego  właśnie zdecydowałem się na 
cichy ślub. Po prostu obawiałem   się, by nie wywołała skandalu w   kościele. Zjawiła się pod 
drzwiami domu tuż po naszym  powrocie z kościoła i wepchnęła  się do środka, wyrażając się      
 przy tym dość sugestywnie o  mojej żonie, a nawet jej grożąc.
 Przewidziałem coś podobnego i  wydałem służbie odpowiednie  instrukcje, toteż szybko  znalazła 
się na zewnątrz.
 Wówczas uspokoiła się,  rozumiejąc najwyraźniej, że nic  dobrego nie wyniknie z awantury.
   - Czy żona to słyszała?
   - Dzięki Bogu nie.
   - I potem widziano ją, jak  spaceruje z tą kobietą?
    - Tak i dlatego pan Lestrade  ze Scotland Yardu potraktował to  tak poważnie. NIe jest zresztą 
wykluczone, że Flora mogła  wywabić dokądś moją żonę i  zastawić na nią groźną pułapkę.
   - Cóż, to możliwe - przyznał z  wahaniem Holmes.
   - Pan w to nie wierzy?
   - Powiedziałbym, że jest to  mało prawdopodobne. A co pan o  tym sądzi?
   - Myślę, że Flora nie  skrzywdziłaby nawet muchy.
   - Mimo tego, że zazdrość  dziwnie zmienia charaktery? Jaka  jest pańska teoria na temat  tego, co 
się wydarzyło?
   - Prawdę mówiąc, po to właśnie  do pana przyszedłem.
  Powiedziałem panu wszystko, co   wiem. Skoro jednak pan o to   pyta, to wydaje się zupełnie 
możliwe, że podniecenie i   świadomość tego, jak dalece   polepszyła swoją pozycję    społeczną, 
mogły wywołać pewne  zakłócenia w systemie nerwowym  mojej żony.
   - Mówiąc krótko: załamanie?
   - Cóż, gdy się weźmie pod  uwagę z czego nagle  zrezygnowała... NIe mówię o  sobie, ale 
o pozycji, o którą  tak wielu stara się bez sukcesu.
 Nie mogę znaleźć innego  wytłumaczenia.
    - Jest to godna rozważenia  hipoteza - uśmiechnął się  Holmes. - Myślę, lordzie  St. Simon, że 
mam już teraz  prawie wszystkie potrzebne      
 informacje. Muszę jeszcze  spytać, czy przy śniadaniu mógł  pan widzieć, co dzieje się za  oknem?
   - Widać było przeciwną stronę  ulicy i park.
     -  Cóż,   wobec   tego  nie   sądzę,    abym   musiał   zatrzymywać  pana     dłużej.  Proszę   oczekiwać 
wiadomości ode mnie w  najbliższym czasie.
   - Oby był pan w stanie  rozwiązać ten problem -  oświadczył nasz klient wstając.
   - Rozwiązałem go.
   - Hm... słucham?
   - Powiedziałem, że go  rozwiązałem.
   - Wobec tego gdzie jest moja  żona?
   - To jest właśnie ten  szczegół, którego jeszcze muszę  się dowiedzieć i dowiem się tak  szybko, 
jak tylko będę mógł.

background image

     - Obawiam się, że ta zagadka   wymaga mądrzejszych głów niż   pańska czy moja - nasz gość 
potrząsnął ze smutkiem głową, po  czym skłonił się uprzejmie i  wyszedł.
    - To nader wielkoduszne z jego  strony, że zniżył się do  porównania mojej głowy ze swoją  - 
roześmiał się Holmes. - Myślę,   że zasłużyłem sobie na cygaro i   whisky. Przyznaję, że opinia, 
jaką wyrobiłem sobie o całej  sprawie, zanim nasz gość się tu  zjawił, jak dotąd sprawdziła się  
w całej pełni.
   - Mój drogi! - oburzyłem się.
     - Mam notatki dotyczące  paru   podobnych  spraw, choć żadna,   przyznaję,  nie była  aż tak 
oczywista.   Moje   pytania   miały     jedynie   na   celu   zmianę     przypuszczeń   w   pewność.   Dowody 
poszlakowe są częstokroć równie  przekonywające jak naoczni  świadkowie.
   - Ależ ja słyszałem to samo co  ty!
   - Nie znasz natomiast  podobnych przypadków, które  ułatwiły mi niezmiernie całą      
 sprawę. Istnieje spore  podobieństwo na przykład ze  sprawą z Aberdeen i nader  zbliżoną 
z Monachium z czasów  wojny francusko_pruskiej. To  jedna z... o, oto i Lestrade!
 Dobry wieczór. Szklankę znajdzie  pan w szafce, a cygara są tu.
   Detektyw odziany był w  marynarkę piaskowego koloru i  podobnej barwy krawat, co  nadawało 
mu tropikalny zgoła  wygląd, w ręku zaś miał czarną  torbę. Usiadł po krótkim  przywitaniu 
i zapalił podane mu  przez Holmesa cygaro.
   - O co chodzi? - spytał mój  przyjaciel. - Wygląda pan na  rozczarowanego.
   - I tak też się czuję. To  przez tę przeklętą sprawę tego  arystokratycznego małżeństwa. W  ogóle 
nie mogę się w niej  połapać.
   - Doprawdy? Zadziwia mnie pan.
     - Czy kto kiedy słyszał o tak   pokrętnej sprawie? Każdy ślad   zdaje się przeciekać między 
palcami. Cały dzień się nad nią  męczyłem.
    - Co, zdaje się, przemoczyło  pana solidnie - dodał Holmes,  dotykając rękawa jego piaskowej 
marynarki.
   - Owszem, przeszukiwaliśmy  Serpentine.
   - Po co, na miłość boską?
   - Szukaliśmy ciała lady  St. Simon.
   Sherlock odchylił się w  fotelu, tłumiąc chichot.
   - A basen na Trafalgar Square  też? - spytał, uspokoiwszy się  nieco.
   - Co? Co pan ma na myśli?
   - To, że szanse, iż ją tam  znajdziecie, są w obu  przypadkach takie same.
   Lestrade posłał mu niezbyt  miłe spojrzenie.
   - Przypuszczam, że pan już zna  rozwiązanie - warknął.
   - Przyznaję, że poznałem  jedynie przebieg faktów, ale mam  już wyrobioną opinię.      
   - Och, doprawdy? I sądzi pan,  że Serpentine nie ma tu nic do  rzeczy?
   - Myślę, że jest to nader mało  prawdopodobne.
   - To może uprzejmie wyjaśni mi  pan, jakim cudem znaleźliśmy to  w rzece? - spytał, otwierając 
torbę i wyrzucając na podłogę  suknię ślubną, parę białych  pantofelków i wianek wraz z  welonem, 
wszystko przesiąknięte  wodą. - Oto - dołożył obrączkę -  jest mały orzech do zgryzienia  dla pana, 
panie Holmes.
    - I wyciągnęliście to wszystko  z Serpentine? - spytał Sherlock  puszczając symetryczne kółka 
dymu.
   - Nie, znalazł je stróż  pływające przy brzegu. Zostały  zidentyfikowane jako jej rzeczy  i sądzę, 
że ciało powinno być  gdzieś niedaleko.
   - Według tych błyskotliwych  zasad dedukcji ciało każdego  człowieka powinno znajdować się  
w pobliżu jego szafy. Można  wiedzieć, co zamierza pan  osiągnąć dzięki temu? - Holmes  wskazał 
na stertę Ml niewielki pugilares, wewnątrz  którego znajduje się kartka -  położył ją przed sobą na 
stole.

background image

 - Proszę posłuchać jej treści: 
   "Zobaczymy się, gdy wszystko  będzie gotowe.
   Fhm" 
   - Teraz moja teoria o  zwabieniu lady St. Simon przez  Florę Millar, która wraz ze  wspólnikami 
jest bez wątpienia   odpowiedzialna za jej   zniknięcie, potwierdza się. Tu    oto jest podpisana jej 
inicjałami notatka, która  naturalnie została wsunięta w  dłoń damy, aby wywabić ją na  zewnątrz.
   - Doskonale - zachichotał  Holmes. - Wspiął się pan na  szczyty. Mógłbym zobaczyć tę  kartkę? 
     Obejrzał ją bez   zainteresowania, ale stan ten    błyskawicznie uległ zmianie, gdy   zbadał ją 
dokładniej.
   - To faktycznie bardzo ważne  - mruknął po chwili.
   - Ha! Przyznaje mi pan rację!
   - Szczerze gratuluję.
   Lestrade'a rozpierała duma.
 Spojrzał uważnie na mojego  przyjaciela.
   - Przecież pan ogląda nie tę  stronę! - pisnął.
   - Ta właśnie jest przypadkowo  właściwa.
   - Zwariował pan? Notatka  napisana jest ołówkiem na  drugiej stronie.
   - A tu jest najwyraźniej  fragment rachunku hotelowego,  który bardzo mnie zainteresował.
     - Nic ciekawego tam nie ma -    skrzywił się Lestrade. - Czwarty   października. Pokoje osiem 
szylingów, śniadanie dwa  szylingi sześć pensów, cocktail  jeden szyling, lunch dwa  szylingi sześć 
pensów, sherry  osiem pensów. Nic  nadzwyczajnego.
   - A jednak. Co do samej  notatki, to również jest  istotna, a przynajmniej  inicjały. Pozwolę sobie 
ponownie  panu pogratulować.
   - Straciłem już wystarczająco  wiele czasu - rzucił Lestrade  wstając. - Wierzę w ciężką  pracę, 
a nie w snucie  teorii    przy kominku.  Do widzenia,  panie    Holmes.  Zobaczymy,  kto pierwszy 
dojdzie prawdy.
   Zebrał rzeczy do torby i  skierował się ku drzwiom.
   - Dam panu ślad - odezwał się  niespodziewanie mój przyjaciel.
 - Podam panu prawdziwe  rozwiązanie całej sprawy. Lady  St. Simon to mit. Nie ma i nigdy  nie 
było takiej osoby.
    Lestrade spojrzał na niego z  żalem, po czym zwrócił się do  mnie i potrząsnął smutno głową, 
pukając się w czoło, a następnie  pospieszył ku drzwiom. Ledwie      
 zdołał je za sobą zamknąć, gdy  Holmes wstał i nałożył  pospiesznie płaszcz.
   - Coś jest w tej wychwalanej  przez niego ciężkiej pracy -  oznajmił. - Pozwolisz, że  zostawię cię 
na jakiś czas z  papierami, Watsonie. 
   Sherlock wyszedł około piątej  po południu. NIe zdążyłem poczuć  się samotny, gdy po niespełna 
godzinie od jego wyjścia zjawił  się na Backer Street właściciel  pobliskiej restauracji, z  kelnerem 
i wielkim pudłem. Ku  memu zaskoczeniu zawierało ono  wystawną zimną kolację, która  zaraz też 
znalazła   się   na   naszym     stole.   Była   tam   kaczka,   bażant,     zestaw   ciast   i   serów,   a   do   tego 
odpowiednia kolekcja butelek.
  Nakrywszy   stół,  obaj   zniknęli    bez   słowa,   niczym   dżiny  z     arabskich  opowieści.   Jedyne,  co 
zdołałem od nich wyciągnąć, to  wyznanie, że posiłek został  opłacony i bez dwóch zdań  polecono 
im dostarczyć go pod  ten właśnie adres. 
   Tuż przed dziewiątą wieczorem  zjawił się w pokoju Sherlock.
 Minę miał poważną, ale błysk w  jego oczach przekonał mnie, że  nie zawiódł się.
   - Przynieśli kolację - mruknął  na widok stołu.
   - Zdaje się, że oczekujesz  gości. Jest pięć nakryć.
   - Wydaje mi się, że ktoś do  nas wpadnie. Powiem więcej,  dziwi mnie, że lord St. Simon  jeszcze 
się nie zjawił. Aha,  jeśli się nie mylę, to właśnie  jego kroki słychać na schodach.

background image

   Faktycznie, nasz poranny gość  niemal wpadł do pokoju,  zawzięcie machając okularami, z  dość 
dziwnym wyrazem na  arystokratycznym obliczu.
   - Czy mój posłaniec zdołał  pana odnaleźć? - spytał Holmes.
     - Tak, i muszę przyznać, że   wiadomość wstrząsnęła mną do  głębi. Jest pan pewien tego, co 
napisał?
   - Najzupełniej.
   Lord St. Simon opadł na fotel  i gestem rozpaczy potarł czoło.
      -   Co   powie   książę   -   jęknął   -    gdy   się   dowie,   że   ktoś   z   naszej     rodziny   doznał   takiego 
upokorzenia?
   - To czysty przypadek. NIe  widzę w tym żadnego upokorzenia  - sprzeciwił się Holmes.
   - Spogląda pan na to z  niewłaściwej strony.
    - Nie widzę winnego. Naprawdę,  ta młoda dama nie mogła postąpić  inaczej, choć gwałtowna 
metoda,  jaką przyjęła, godna jest  ubolewania. Ale dziewczyna nie  ma matki, ani nikogo, kogo 
mogłaby się poradzić w tak  krytycznej chwili.
   Nasz gość zaczął bębnić  palcami w stół.
   - Nie zmienia to faktu, że  zostałem zlekceważony, i to  publicznie.
      -   Musi   być   pan   wyrozumiały   dla     tej   biednej   dziewczyny,   która     znalazła   się   w   tak 
nieoczekiwanej sytuacji.
   - Nie mogę być wyrozumiały.
 Prawdę powiedziawszy, zły  jestem, że wykorzystano mnie, i  to w taki sposób.
   - Chyba ktoś dzwonił - odezwał  się po chwili milczenia mój  przyjaciel. - Skoro ja nie  jestem 
w stanie zmienić  pańskiego podejścia do sprawy,  mam nadzieję, że adwokat,  którego pozwoliłem 
sobie  zaprosić, odniesie na tym polu  większe sukcesy.
   Otworzył drzwi, wpuszczając do  środka damę i towarzyszącego jej  dżentelmena.
     - Lordzie  St. Simon -   powiedział  Holmes  - proszę   pozwolić przedstawić sobie   państwa 
Moultonów. Panią  Moulton, jak sądzę, miał pan już  okazję poznać.
   Na widok nowo przybyłych nasz  klient zerwał się na równe nogi      
 i zamarł bez ruchu. Stał ze  wzrokiem wbitym w ziemię i  dłonią założoną za kieszeń,  stanowiąc 
doskonały obraz  urażonej godności. Dama  postąpiła krok do przodu,  wyciągając ku niemu dłoń, 
ale  on nadal nie podnosił oczu.
 Było to rozsądne posunięcie,  gdyż wyraz jej twarzy mógłby  łatwo skruszyć twardsze, niż  jego, 
sumienie.
   - Jesteś zły na mnie, Robercie  - powiedziała. - Nie przeczę, że  masz wszelkie po temu powody.
   - Nie przepraszaj - odparł  kwaśno lord St. Simon.
   - Och, wiem, że potraktowałam  cię okrutnie i że najpierw  powinnam była z tobą  porozmawiać. 
Ale od momentu, gdy  zobaczyłam Franka, nie  wiedziałam, co mówię czy robię.
 Do tej pory nie mogę się  nadziwić, że nie zemdlałam w  kościele.
      -   Może   woli   pani,   byśmy   z     przyjacielem   wyszli,   póki   nie     skończy   pani   wyjaśnień   - 
zaproponował Holmes.
     - Jeśli mogę się wtrącić -   rzekł milczący dotąd nowo   przybyły - to uważam, że wokół   tej 
sprawy zebrało się i tak  zbnyt wiele tajemnic. Jeśli o  mnie chodzi, nie mam nic  przeciwko temu, 
by cała Europa  do spółki z Ameryką znały  prawdę.
   Był niezbyt wysoki, ale  zgrabny, o opalonej twarzy,  ostrych rysach i żywym  usposobieniu.
     - I tak wreszcie muszę o    wszystkim powiedzieć - zgodziła   się z nim kobieta. - Frank i ja 
spotkaliśmy się w 1881 roku w  obozie Mc Quire w pobliżu  Rockies, gdzie tata prowadził  prace. 
Zaręczyliśmy się, ale   pewnego dnia tata trafił na   żyłę, stając się bogaty, podczas   gdy działka 
Franka okazała się  całkowicie pusta. Im szybciej  tata się bogacił, tym szybciej      
 Frank biedniał. I w końcu tata  nie chciał więcej słyszeć o  naszych zaręczynach. Zabrał mnie  do 
Frisco, ale Frank nie  rezygnował tak łatwo. Pojechał  za nami i mimo przeszkód  spotykał się ze 
mną bez wiedzy  ojca, wiedząc, że to by go tylko  rozwścieczyło. Obiecał, że nie  spocznie, dopóki 

background image

nie dorówna  ojcu, a ja przyrzekłam mu, że  będę na niego czekać i nie wyjdę  za innego. W końcu 
zdecydowaliśmy się pobrać w   tajemnicy, zachowując całą rzecz   w sekrecie, dopóki Frank po 
mnie  nie przyjedzie. Tak też  zrobiliśmy i Frank pojechał  szukać fortuny, a ja wróciłam do  ojca.
   Dochodziły mnie o nim wieści,  że jest w Montanie, potem w  Arizonie, a na końcu w Nowym 
Meksyku. Potem długo nic i   wreszcie artykuł w gazecie o   tym, jak to obóz górników w tych 
okolicach   został   zaatakowany     przez   Apaczów.   Wśród   zabitych     znajdował   się   Frank.   Na   tę 
wiadomość zemdlałam i przez  długie miesiące chorowałam.
  Ojciec szukał porady u   najlepszych lekarzy,  ale nie    przyznałam się, co jest powodem   mej 
słabości. Ponad rok nie  miałam żadnych wieści i nie  wątpiłam w to, że Frank nie  żyje. Po roku 
lord St. Simon  zjawił się w Stanach, potem ja w  Londynie i uzgodniliśmy, że się  pobieramy. Ale 
w głębi serca   czułam, że nikt inny i tak nie   zajmie w mym sercu miejsca,   które miał biedny 
Frank. Nie  można kierować swymi uczuciami,  ale można i należy swoimi  czynami. Poszłam do 
ołtarza ze  szczerym zamiarem poślubienia  lorda St. Simona i przekonaniem,  że będę tak dobrą 
żoną, jak  tylko potrafię.
    Możecie wyobrazić sobie, co  czułam, gdy tuż przy ołtarzu  ujrzałam Franka wpatrującego się 
we mnie z pierwszej ławki.      
 Pomyślałam z początku, że to  jego duch, ale gdy obejrzałam  się powtórnie, nadal tam był i  miał 
taki wyraz oczu, jakby   pytał, czy cieszy mnie, czy też   martwi jego widok. Dziwię się, że   nie 
zemdlałam. Czułam, że   wszystko wokół mnie wiruje, a   słowa księdza były dla mnie   pustym 
dźwiękiem. NIe  wiedziałam, co czynić: czy  przerwać uroczystość i zrobić  scenę w kościele, czy 
też   pozwolić, by wszystko toczyło   się swoją koleją. Zerknęłam na   Franka, który zdawał się 
wiedzieć, jakie myśli przelatują  mi przez głowę, gdyż uniósł  palec do ust. Zobaczyłam, że  pisze 
coś na skrawku papieru i  wiedziałam, że to wiadomość dla  mnie.
   Gdy mijałam jego ławkę,  odchodząc od ołtarza, upuściłam  bukiet. Podając go, wsunął mi 
w  dłoń karteczkę. Była to prośba,  żebym się z nim spotkała.
 Oczywiście ani przez moment nie  miałam wątpliwości, wobec kogo w  tej sytuacji powinnam być 
lojalna; gotowa byłam na  wszystko, byle dotrzymać słowa.
 Ledwie znalazłam się w domu,  opowiedziałam o wszystkim Alice,  która znała Franka jeszcze 
z  Kalifornii i zawsze była doń  przyjaźnie nastawiona. Nakazałam  jej całkowite milczenie 
i  poleciłam przygotować parę  rzeczy, w tym moją pelerynę.
  Wiedziałam, że powinnam    porozmawiać z Robertem, ale przy   jego matce i tych wszystkich 
gościach było to po prostu  niemożliwe. Postanowiłam zniknąć  i wyjaśnić wszystko później.
 Siedziałam przy stole nie dłużej  niż dziesięć minut i wtedy  ujrzałam Franka po drugiej  stronie 
ulicy. Skinął głową i  ruszył w stronę parku.
   Wymknęłam się z domu i  ruszyłam za nim. Po drodze  przyłączyła się do mnie jakaś  kobieta, 
mówiąc różne rzeczy o lordzie St. Simonie. Wyglądało  na to, że on też miał swoje małe  sekrety 
przedmałżeńskie. Udało  mi się jej pozbyć i wreszcie  spotkałam się z Frankiem.
 Wsiedliśmy do dorożki i  pojechaliśmy do hotelu na Gordon Square. Po tylu latach  oczekiwania 
miałam prawdziwe   wesele. Frank, jak się okazało,   był przez długi czas więźniem   Apaczów, 
zanim udało mu się  uciec. Przybył do Frisco,  stwierdził, że uznałam go za  zmarłego i pojechał za 
mną do  Londynu po to, by znaleźć mnie w  dzień mojego ślubu.
   - Zobaczyłem wiadomość w  gazecie - wyjaśnił Amerykanin. -  Podano tam tylko, gdzie odbędzie 
się ślub. Nie było natomiast jej  adresu.
   - RozmawialiśMy o tym, co  dalej robić; Frank był zdania,  że należy wszystko ujawnić, ale  mnie 
było tak wstyd, że  najchętniej zniknęłabym i nigdy  więcej nikomu nie pokazywała się  na oczy, 
przysyłając tylko ojcu   wiadomość, że żyję i nic mi nie   jest. Wobec takiego stanowiska   Frank 
zabrał mój ślubny strój i  pozbył się go, żeby nie można  było mnie wyśledzić. Nazajutrz  mieliśmy 
zamiar wyjechać do  Paryża. Pan Holmes przyszedł do  nas po południu, choć pojęcia  nie mam, 
jak nas znalazł, i  wyjaśnił nam, że to Frank, a nie  ja, miał rację i że błędem było  tak długo to 
wszystko ukrywać.

background image

 Zaofiarował się dać nam szansę  spotkania z lordem St. Simonem  sam na sam. Przybyliśmy tu nie 
zwlekając. Teraz, Robercie,  usłyszałeś całą historię. Bardzo  mi przykro, że sprawiłam ci ból.
 Mam nadzieję, że nie będziesz  długo żywił do mnie urazy.
   Lord St. Simon stał  nieporuszony, ale słuchał całej  tej wypowiedzi ze zmarszczonym  czołem 
i wyrazem napięcia na  twarzy.
   - Proszę mi wybaczyć - odezwał  się, gdy skończyła - ale nie      
 leży w moich zwyczajach  omawianie najintymniejszych  spraw publicznie.
   - Więc mi nie przebaczysz?
 Nie podasz mi ręki zanim się  rozstaniemy?
   - Och, jeśli ci to sprawi  przyjemność - wyciągnął dłoń i  chłodno uścisnął podaną mu rękę.
   - Miałem nadzieję - wtrącił  się Holmes - że zjemy wspólnie  kolację.
   - Myślę, że zbyt wiele pan ode  mnie wymaga - odparł  arystokrata. - Byłem zmuszony  przyjąć 
do wiadomości te  wyjaśnienia, ale trudno  oczekiwać, by mnie one cieszyły.
 Za pozwoleniem państwa, życzę  wszystkim dobrej nocy.
   Skłonił się nam oficjalnie i  wyszedł.
     - Wobec tego mam nadzieję, że   państwo zaszczycicie nas swym   towarzystwem - Holmes 
zwrócił  się do stojącej niepewnie pary.
  - Zawsze sprawia mi  przyjemność    poznanie przedstawiciela    pańskiego narodu, gdyż  jestem 
jednym z   tych, którzy wierzą, że mimo   głupoty ministrów i błędów   monarchy nasze dzieci 
pewnego   dnia staną się obywatelami kraju   podobnego do pańskiego nie tylko   pod względem 
języka i barw na  fladze. 
     - Sprawa była dość    interesująca - zauważył Holmes,   gdy nasi goście wyszli - choćby   jako 
dowód, że najprostsze  wyjaśnienie jest słuszne. Nic  nie może być naturalniejszego,  niż przebieg 
tych wypadków, o   których opowiedziała nam panna   młoda. Podobnie jak nic nie może   być 
dziwniejszego, jeśli patrzy  się na te sprawy z punktu  widzenia Lestrade'a.
   - Którego ty nie podzielałeś.
    - Od początku były dla mnie   oczywiste dwa fakty: pierwszy,  że dama zupełnie dobrowolnie 
wzięła udział w ceremonii  zaślubin i drugi, że pożałowała      
  swej decyzji w parę minut po   powrocie do domu. Najwyraźniej   zaszło coś, co spowodowało 
zmianę jej nastawienia. Rodziło  się pytanie: co też to było? Nie  mogła z nikim rozmawiać, gdyż 
przez cały czas pozostawała w  towarzystwie pana młodego. Wobec  tego musiała kogoś zobaczyć.
 Jeśli tak, to musiał to być ktoś  z Ameryki, gdyż w Anglii  przebywała zbyt krótko, by ktoś  mógł 
wywrzeć na niej tak silne  wrażenie.
   Pozostawała kwestia: kim jest  ów Amerykanin i dlaczego ma na  nią tak wielki wpływ? Mógł to 
być kochanek, mógł to być mąż -  to było najbardziej oczywiste.
 Wiedziałem, że spędziła młodość  w różnych dziwnych miejscach i w  dziwnym towarzystwie, i to 
zanim   jeszcze powiedział nam o tym   lord St. Simon. Gdy mówił o   mężczyźnie, który podał 
bukiet  jego żonie i zmianie w jej  zachowaniu (zresztą upuszczenie  bukietu jest tak trywialnym 
sposobem, by przy tej okazji móc  otrzymać jakąś karteczkę, że  szkoda mówić), byłem już bliski 
rozwiązania zagadki. Dalej, ta  konferencja tuż po powrocie do  domu z zaufaną służącą 
i     wypowiedź,   której   lord   nie     zrozumiał,   a   która   w   górniczym    slangu   oznacza   objęcie   w 
posiadanie działki, do której  ktoś inny miał prawo  pierwszeństwa. Cała sprawa stała  się zupełnie 
jasna. Zniknęła z  mężczyzną, który był bądź jej  kochankiem, bądź mężem.
   - A jak udało ci się ich  odnaleźć?
   - Byłoby to znacznie  trudniejsze, gdyby nie to, że  Lestrade miał w swych rękach  informację, 
z której wartości  sam nie zdawał sobie sprawy.
  Inicjały   są   tu   naturalnie   bardzo     istotne,   ale   większe   znaczenie     miał   fakt,   że   autor   notatki 
zamieszkał w zeszłym tygodniu  w jednym z najlepszych hoteli      
 Londynu.
   - Skąd wiedziałeś, że w jednym  z najlepszych?

background image

   - Zorientowałem się po cenach.
 Osiem szylingów za pokój i osiem  pensów za sherry wskazywały  wyraźnie, że to jeden 
z    najdroższych   hoteli.  Niewiele    jest   takich   w   tym  mieście.   W    drugim,   który  odwiedziłem, 
dowiedziałem się z książki  meldunkowej, że Francis  H. Moulton, Amerykanin,  wymeldował się 
zaledwie wczoraj.
 Zauważyłem też notatkę, że  korespondencję do niego należy  przesyłać na 226 Gordon Square.
 Tam też się udałem i miałem na  tyle szczęścia, że udało mi się  zastać zakochaną parę.
  Pozwoliłem sobie udzielić im   ojcowskiej rady, że dla   wszystkich zainteresowanych   byłoby 
lepiej, gdyby wyjaśnili  motywy swego postępowania  zarówno opinii publicznej, jak i  lordowi 
St. Simonowi. Zaprosiłem  ich więc tutaj i jego też  nakłoniłem do przybycia.
   - Z niezbyt dobrymi  rezultatami - zauważyłem. - Jego  reakcja nie była zbyt przyjazna.
    - Cóż, Watsonie - uśmiechnął  się Holmes - myślę, że twoja  reakcja również nie byłaby zbyt 
przyjazna, gdybyś po całych   problemach z zalotami i ze   ślubem znalazł się w sytuacji   osoby 
pozbawionej nie tylko  uroczej żony, ale w dodatku i  jej fortuny. Myślę, że  powinniśmy traktować 
lorda  St. Simona wyrozumiale, nie  mówiąc już o tym, że mało  prawdopodobne wydaje mi się, 
byśMy kiedykolwiek znaleźli się  w jego sytuacji. A teraz bądź  tak uprzejmy i podaj mi  skrzypce, 
gdyż   jedynym     problemem,   jaki   nam   pozostał,   to     jak   spędzić   te   przygnębiające,     jesienne 
wieczory.   

background image

   

Sprawy czerwonego kręgu

   I 

    - Cóż, pani Warren, doprawdy  nie sądzę, aby miała pani powody  do obaw, ani też nie mogę 
zrozumieć dlaczego miałbym   mieszać się w tę sprawę. Przykro   mi, lecz ostatnio mój czas jest 
dość cenny i mam inne sprawy,   które mnie zajmują - stwierdził   Sherlock Holmes wracając do 
swojego albumu, do którego  wklejał najnowsze wycinki  prasowe.
   Tym razem jednak trafił na  godnego przeciwnika. Nasz gość  bowiem miał upór i przenikliwość 
właściwą swej płci i ani trochę  nie zamierzał ustąpić.
   - W zeszłym roku zajął się pan  problemem jednego z moich  lokatorów, pana Fairdale'a  Hobbsa.
   - O, to była całkiem prosta  sprawa.
     - A on przez cały czas   wspomina  pańską uprzejmość  i    sposób, w jaki rozwiązał  pan tę 
tajemnicę.   Przypomniałam   sobie     jego   słowa,   gdy   sama   znalazłam     się   w   podobnych 
okolicznościach  i wiem, że gdyby pan tylko  zechciał...
    Z moim przyjacielem można było  postępować na dwa sposoby:  schlebiać jego próżności lub 
okazywać wiarę w jego dobroć.
 Były to jedyne słabostki jego  charakteru, co potwierdziło się  także i tym razem. Odłożył 
z  westchnieniem klej i  zrezygnowany spojrzał na gościa.
   - Dobrze, pani Warren, niech  pani mówi. Nie ma pani nic  przeciwko tytoniowi? Doskonale.
 Jak rozumiem, jest pani  niespokojna, gdyż pani nowy  lokator pozostaje w mieszkaniu i  nie może 
go pani zobaczyć.
 Gdybym to ja był tym lokatorem,  mogłaby mnie pani nie widywać  całymi tygodniami.
   - NIe wątpię w to, sir, ale to      
 coś zupełnie innego. Jestem  przerażona, panie Holmes, i nie  mogę spać. Słuchać jego szybkich 
kroków, rozlegających się w  całym mieszkaniu od wczesnego  świtu do późnego wieczora i nie 
widzieć   absolutnie   niczego,   to     przekracza   granice   mojej     wytrzymałości.   Mąż   jest   również 
zdenerwowany, ale on dzień   spędza w pracy. Ja nie mam ani   chwili spokoju. Dlaczego on się 
ukrywa? Co takiego zrobił? Nie  licząc służącej jestem w całym  domu zupełnie sama i moje nerwy 
nie wytrzymują tego dłużej.
   Mój przyjaciel pochylił się  kładąc dłoń na jej ramieniu -  miał hipnotyczną siłę  uspokajania, jeśli 
tylko chciał.
 Przestrach zniknął z oczu  siedzącej, jej rysy rozluźniły  się, tracąc wyraz zdenerwowania.
     -  Żeby  zająć  się  tą  sprawą,    muszę  wiedzieć   wszystko,  znać    każdy  najdrobniejszy  nawet 
szczegół. Proszę się nie  spieszyć i dobrze zastanowić -  często najdrobniejszy detal  okazuje się 
być  najistotniejszym. Powiedziała  pani, że ten mężczyzna zjawił  się dziesięć dni temu i zapłacił 
z góry za mieszkkanie i posiłki,  tak?
   - Spytał o moje warunki.
 Powiedziałam, że biorę  pięćdziesiąt szylingów za  tydzień. Mieszkanie składa się z  salonu 
i niewielkiej sypialni na  piętrze, jest umeblowane i  zapewnia całkowitą prywatność.
 Powiedział, że da mi pięć funtów  za tydzień, jeśli będzie miał je  na swoich warunkach. Jestem 
biedną kobietą, panie Holmes,  mąż też niewiele zarabia i te  pieniądze wiele dla mnie znaczą.
  Dał   mi   dziesięć   funtów   mówiąc,     że   będę   tyle   dostawać   co     dziesięć   dni,   jeśli   dotrzymam 
uzgodnionych warunków. Jeśli  nie, to on natychmiast się  wyprowadzi.
   - Jakie to warunki?      
    - Po  pierwsze, klucz do drzwi  wejściowych, co jest zupełnie  naturalne, po drugie, że ma być 
zostawiony sam i nikt nigdy, pod  żadnym pozorem, nie będzie mu  przeszkadzać, co na pierwszy 
rzut oka także wydaje się  zrozumiałe. Tyle, że w praktyce  jest to zupełnie nienormalne.

background image

 Mieszka u nas od dziesięciu dni  i ani ja, ani mąż, ani służąca,  nie widzieliśmy go od tego  czasu. 
Wciąż słyszymy jego  kroki, ale, nie licząc pierwszej  nocy, nie wyszedł z mieszkania  ani razu.
   - A więc jednak raz wyszedł?
   - Tak, sir. I wrócił bardzo  późno, gdy wszyscy poszliśmy już  spać. Uprzedził mnie o tym,  kiedy 
płacił i prosił, żebym nie  zamykała drzwi. Było już po  północy, gdy słyszałam jak  wchodził po 
schodach.
   - A posiłki?
   - Dokładnie wytłumaczył, że  gdy zadzwoni, mam postawić tacę  na krześle przy drzwiach, a gdy 
zadzwoni ponownie, zabrać ją.
  Jeśli będzie czegoś  potrzebował,   napisze drukowanymi  literami  na   kartce i zostawi ją przy 
naczyniach.
   - Drukowanymi?
     - Tak, drukowane litery pisane  ołówkiem. Przyniosłam wszystkie  kartki, jakie napisał do tej 
pory, żeby panu pokazać. Oto  one: "Mydło" "Zapałka", a  pierwszego ranka o, ta: "Daily  Gazette". 
Zostawiam ją zawsze  razem ze śniadaniem - wyjaśniła.
    - No, no - mruknął  zainteresowany nagle Sherlock  przyglądając się kawałkom  papieru, które 
podała mu pani  Warren. - To faktycznie  nienormalne. Dlaczego druk?
  Stawianie drukowanych liter jest   znacznie bardziej mozolne od   zwykłego pisania. Co o tym 
sądzisz, Watsonie?
   - Że piszący nie chciał  ujawnić swego charakteru pisma.
   - Dlaczego? Co za różnica czy      
  osoba, u której wynajmuję  mieszkanie, zobaczy słowo czy   dwa napisane moją ręką? Mimo to 
możesz mieć rację, mój drogi.
 Zastanawia mnie też, dlaczego te  wiadomości są tak lakoniczne.
   - Pojęcia nie mam.
   - Otwiera to dość obiecujące  pole do snucia przypuszczeń.
 Pisano szerokim, fioletowym  ołówkiem, co nie jest niczym  nadzwyczajnym, a papier został 
z  boku oddarty, już po zapisaniu  go. Zobacz, brakuje części "M" w  słowie "Mydło". To może 
mieć  tylko jedną przyczynę,  nieprawdaż?
   - Ostrożność?
   - Właśnie. Był tu jakiś znak,  być może odcisk kciuka, który  mógłby doprowadzić do odkrycia 
tożsamości piszącego. Mówiła   pani, że był to mężczyzna   średniego wzrostu, o śniadej   cerze, 
czarnych włosach i  brodzie. Ile mógł mieć lat?
   - Sądzę, że nie więcej niż  trzydzieści.
   - Nic więcej nie umie pani o  nim powiedzieć?
   - Mówił dobrą angielszczyzną,  ale myślę, że był obcokrajowcem.
 Miał taki dziwny akcent.
   - I był dobrze ubrany?
   - Doskonale, sir, Prawie jak  dżentelmen. Ciemne ubranie i nic  rzucającego się w oczy.
   - Nie podał swojego nazwiska?
   - Nie, sir.
   - I nikt do niego nie dzwonił  ani nie pisał?
   - Nikt.
   - Ale rankiem pani albo  służąca macie dostęp do jego  pokoju?
   - Nie. Jest całkowicie  samowystarczalny, jak to  określił.
   - O, to nader ciekawe. A bagaż    - Miał ze sobą tylko dużą, brązową  torbę.
   - Niewiele tego... Mówiła  pani, że niczego nie wyrzucał.
 Jest pani tego pewna?
    Kobieta wyciągnęła z torebki kopertę i wysypała z niej dwie  spalone zapałki oraz niedopałek 
papierosa.

background image

   - Dziś rano znalazłam to na  jednym z talerzyków.
 Przyniosłam, ponieważ słyszałam,  że potrafi pan wiele  wywnioskować z takich  drobiazgów.
   Holmes wzruszył ramionami.
   - Zapałek użyto do zapalenia  papierosa - mruknął. - To  oczywiste, biorąc pod uwagę w  jakiej 
części zostały spalone.
  Gdyby   były   spalone   w   połowie,     wówczas   chodziłoby   o   fajkę   lub    cygaro.   Natomiast   ten 
niedopałek  jest nader ciekawy. Mówi pani,  że miał brodę i wąsy?
   - Tak, sir.
   - Nie rozumiem. Tego papierosa  mógł wypalić tylko człowiek nie  noszący zarostu. Nawet taki 
wąs,  jak twój, Watsonie, byłby lekko  przypalony.
   - Cygarniczka? - spytałem.
   - Nie, nic na to nie wskazuje,  a musiałby zostać ślad. Pani  Warren, czy w pani mieszkaniu  nie 
ma przypadkiem dwóch osób?
   - Nie, sir. Je tak niewiele,  że często zastanawiam się jak  można na tym przeżyć.
   - No cóż, sądzę, że musimy  poczekać aż będziemy mieć więcej  informacji. Mimo wszystko nie 
ma   pani na co narzekać: dostała   pani pieniądze, a lokator nie   jest uciążliwy, choć bez dwóch 
zdań nietypowy. Płaci dobrze, i  to, że się ukrywa, na dobrą  sprawę nie jest pani  zmartwieniem. 
Nie mamy jak dotąd   żadnych podstaw, by naruszać   jego spokój, jako że nic nie   wskazuje na 
popełnienie  jakiegokolwiek przestępstwa.
  Proszę mnie zawiadomić o każdym   nowym wydarzeniu i proszę być   pewną, że pomogę pani, 
jeśli  zajdzie taka potrzeba.
   Gdy nasz gość wyszedł, mój  towarzysz zatarł ręce i  oznajmił:    - Cała sprawa zapowiada się      
  ciekawie.   Może   mieć   oczywiście     trywialne   wyjaśnienie,   ot,     choćby   egocentryzm,   ale   parę 
drobiazgów wskazuje na  poważniejszy jej charakter, niż  się wydaje. Najbardziej  oczywiste jest 
to, że osoba  przebywająca obecnie w tym  mieszkaniu nie jest tą samą,  która je wynajęła.
   - Co skłania cię do takich  przypuszczeń?
   - Nie licząc już niedopałka,  czy nie jest wyraźną przesłanką  fakt, iż człowiek ten opuścił  pokój 
tylko raz, i to zaraz po  wynajęciu mieszkania? Powrócił -  on, albo ktoś inny - w porze, w  której 
wszyscy ewentualni  świadkowie spali. Nie ma żadnego  dowodu, że osoba, która wyszła,  jest tą 
samą, która wróciła.
  Poza   tym   wynajmujący   mówił   dobrą     angielszczyzną,   a   na   kartce     napisano   "zapałka",   nie 
"zapałki", jak powinno być.
  Sądzę,   że   zostało   to     zaczerpnięte   ze   słownika,   w     którym   była   tylko   liczba     pojedyncza. 
Lakoniczność może   być spowodowana chęcią ukrycia    nieznajomości języka. Tak,   Watsonie, 
przyznasz, że są to  wystarczające powody, by  podejrzewać zamianę lokatórów.
   - Tylko po co?
   - To właśnie jest problem. Ale  mamy dość prosty sposób, by to  sprawdzić - wziął gruby zeszyt, 
w   który wklejał ogłoszenia z   rozmaitych gazet i zaczął go   kartkować. - Ależ to zbiorowisko 
skarg,  śmiechu  i  naiwności...   a    jednocześnie   najlepsze  łowisko    dla   kogoś,  kto   szuka  rzeczy 
dziwnych i ciekawych. Ten ktoś   jest sam, jak to zostało   zaznaczone na wstępie, nie   odbiera 
telefonów i listów, ani  nie przyjmuje gości. Prenumeruje  natomiast jedną jedyną gazetę.
 Zatem musi porozumiewać się z  kimś za pomocą ogłoszeń i wiemy  nawet od kiedy możemy się 
ich   spodziewać... "Dama w czarnym boa w Prince's Skating Club..."   - możemy sobie darować, 
"Jimmy  nie będzie łamał serca..." - to  też, "Jeśli dama, która zemdlała  w autobusie..." - również, 
"Każdego dnia me serce..." - to  także. O, to już bardziej  pasuje, posłuchaj:  "Cierpliwości, znajdę 
jakiś  pewny sposób łączności. Na razie  tutaj - G." Wydrukowane w dwa  dni po wprowadzeniu się 
do pani  Warren owego niepokojącego  lokatora. Wygląda to  prawdopodobnie. Ten ktoś, kto  tam 
jest obecnie, może nie  mówić, ale musi rozumieć po  angielsku. Inaczej ogłoszenie  nie miałoby 
sensu. Zobaczymy czy  jest ciąg dalszy... o, trzy dni  później... "Sprawy idą dobrze,  cierpliwości 
i spokoju. Chmury  się rozwieją - G." Przez tydzień  cisza i coś konkretniejszego:  "Prawie sukces. 

background image

Jeśli  będę mógł,   pamiętaj stary kod: 1 - A, 2 - B   itd. Usłyszysz wkrótce - G." To   wczorajsze 
ogłoszenie. W  dzisiejszej prasie nie ma nic na  ten temat. Wszystko wskazuje, że  adresatem jest 
ów tajemniczy  lokator. Jeśli trochę poczekamy,  sądzę, że sprawy staną się znacznie jaśniejsze. 
   Tak też się stało. Rankiem  następnego dnia znalazłem  Holmesa siedzącego przed  kominkiem 
z pełnym satysfakcji  uśmiechem na twarzy.
     - Jak ci się to podoba? -    spytał biorąc ze stołu gazetę -   "Wysoki, czerwony dom z białą 
elewacją, 3 piętro, 2 okno od   lewej po zmroku - G.". Sądzę, że   po śniadaniu urządzimy sobie 
wycieczkę krajoznawczą po  sąsiedztwie posesji pani Warren.
 O, a oto i ona we własnej  osobie. Co nowego?
     Nasza klientka wpadła do   pokoju tak gwałtownie, iż   wystarczyło raz na nią spojrzeć,   by 
wiedzieć, że coś musiało się  wydarzyć, i to coś ważnego.      
   - To sprawa dla policji, panie  Holmes - krzyknęła. - Nie będę  dłużej tego tolerować! On musi 
się wynieść z mojego mieszkania.
  Poszłabym  tam i powiedziała  mu    to, ale pomyślałam,  że uczciwość   nakazuje mi zasięgnąć 
najpierw   pana opinii. Moja cierpliwość ma    granice, a kiedy dochodzi do   porwania mojego 
własnego męża,  to...
   - Kto był tak bezczelny?
   - Sama chciałabym to wiedzieć!
  Dziś   rano   wyszedł   jak   zwykle    przed   siódmą   -   jest   portierem   u     Mortona   i   Wazylighta   na 
Tettenham   Court Road - i zanim zdołał   zrobić dziesięć kroków dwaj   ludzie zaszli go z tyłu, 
zarzucili mu na głowę płaszcz i  wepchnęli do czekającego przy  krawężniku auta. Przez godzinę 
wozili go po mieście, potem  otworzyli drzwi i wyrzucili jak  worek kartofli. Gdy się  pozbierał, po 
samochodzie nie  zostało śladu, a on sam był w  Hampstead Heath. Przyjechał do  domu i dochodzi 
do siebie, a ja  natychmiast przybyłam dać panu o  tym znać.
   - Nader ciekawe. Czy widział  tych ludzi, lub słyszał ich  rozmowę?
   - Nie. Wie tylko, że nagle  zrobiło się ciemno i został  uniesiony w górę, a potem  wyrzucony 
z jadącego wozu. Było  ich dwóch albo trzech.
   - A dlaczego łączy pani tę  napaść ze swoim lokatorem?
   - Żyjemy w tym miejscu od  piętnastu lat. To spokojna  okolica i nigdy nic podobnego  nie miało 
tu miejsca. To nie  jest przypadek, mam tego dość.
 Pieniądze nie są najważniejsze i  dziś jeszcze chcę widzieć, jak  ten człowiek wynosi się z mojego 
domu.
      -   Pani   Warren,   niech   pani   nie     robi   niczego   gwałtownego.   Proszę     poczekać   z   eksmisją. 
Zaczynam  sądzić, że ta sprawa jest  znacznie poważniejsza niż się z      
 pozoru wydawało. Oczywiste jest,  że pani lokatorowi zagraża  poważne niebezpieczeństwo. Jest 
równie prawdopodobne, że   oczekujący w zasadzce wrogowie   pomylili w porannej mgle pani 
męża   z   pani   lokatorem,   a     stwierdziwszy   swą   pomyłkę     wypuścili   go.   Możemy   się   jedynie 
domyślać, co zrobiliby, gdyby  nie popełnili pomyłki.
   - Wobec tego co ja mam zrobić,  panie Holmes?
   - Bardzo chciałbym zobaczyć  tego pani lokatora.
   - Nie wiem jak by to można  było zrobić, chyba że wyłamie  pan drzwi. Otwiera je dopiero,  gdy 
słyszy jak schodzę. Nigdy  wcześniej.
   - Musi zabrać tacę. Jeśli jest  jakieś miejsce, w którym  moglibyśmy się schować i  obserwować 
drzwi...
   Kobieta zastanowiła się przez  dłuższą chwilę.
     - Po drugiej stronie korytarza   jest niewielki  pokoik. Ustawię   tam lustro i jeśli siądziecie 
panowie za drzwiami, powinno się  to udać.
   - Doskonale! - ucieszył się  Scherlock. - O której jest  lunch?
   - Około pierwszej, sir.
   - Wobec tego będziemy przed  pierwszą. Do zobaczenia, pani  Warren. 

background image

   O wpół do pierwszej  znaleźliśmy  się na schodach domu pani  Warren, wysokiego budynku 
z  żółtej cegły, przy Great Orne  Street, wąskiej uliczce po  północno_wschodniej stronie  British 
Museum. Stał on w  pobliżu narożnika i widok z  niego obejmował też Howe Street,  zabudowaną 
bardziej  pretensjonalnie. Mój towarzysz z  uśmiechem wskazał jeden z  budynków.
   - Widzisz, Watsonie? "Wysoki,  czerwony dom z białą elewacją".      
 Oto nasza stacja nadawcza. Znamy  miejsce, znamy szyfr, toteż nie  powinno być kłopotów. 
O, w oknie  jest kartka "Do wynajęcia", a  więc mieszkanie jest puste i  łatwo dostępne. Witam 
panią,  pani Warren. Co teraz?
     - Wszystko przygotowałam, ale   musicie panowie zostawić buty na   półpiętrze, żeby uniknąć 
hałasu.
 Proszę za mną.
    Pokoik stanowił doskonałe  ukrycie, a lustro umieszczone  było tak, że sami siedząc w  mroku 
widzieliśmy dokładnie    interesujące nas drzwi. Niewiele   czasu minęło odkąd zajęliśmy   swoje 
miejsca, gdy odległy głos   dzwonka oznajmił porę lunchu   tajemniczego lokatora. Wkrótce   też 
pojawiła się pani Warren z   tacą, którą zostawiła na krześle   przy drzwiach, po czym stąpając 
ciężko zeszła ze schodów. NIe  odrywaliśmy wzroku od lustra -  kiedy kroki ucichły, rozległ się 
zgrzyt klucza w zamku i przez  uchylone drzwi dwie szczupłe  dłonie porwały tacę z krzesła,  by po 
krótkiej chwili umieścić  ją tam z powrotem. Przez moment  widziałem śniadą i piękną twarz,  
z przerażeniem spoglądającą w  uchylone drzwi naszego pokoiku.
 Drzwi zatrzasnęły się, klucz  zazgrzytał znowu, po czym  zapadła cisza. Holmes pociągnął  mnie 
za rękaw i obaj ostrożnie  zeszliśmy na dół, zachowując  absolutną ciszę.
   - Zadzwonię wieczorem -  poinformował oczekującą nas  właścicielkę. - Myślę, Watsonie,  że 
z dyskusją poczekamy do  powrotu do domu.
    - Jak widziałeś, moje  przypuszczenia okazały się  słuszne - zaczął z głębin  fotela. - Nastąpiła 
zamiana   lokatorów. NIe przewidziałem   tylko, że jest to również  zamiana płci. To kobieta i to 
niezwykła kobieta, mój drogi.
   - Widziała nas.
    - NIekoniecznie. Widziała coś, co ją zaniepokoiło, nie ulega to  wątpliwości. Ogólny przebieg 
wypadków jest jasny, nieprawdaż?
  Pewna para szuka schronienia   przed zagrożeniem, i to   poważnym, biorąc pod uwagę   stopień 
przedsięwziętej   przez     nią   ostrożności.   Mężczyzna,     który   musi   coś   konkretnego    zrobić, 
pozostawia kobietę w  miejscu najbezpieczniejszym z  możliwych. Nie jest o takie  łatwo, 
a znajduje je w sposób   naprawdę oryginalny i na tyle    skuteczny,  że obecność kobiety   jest 
tajemnicą nawet dla   właścicielki mieszkania,    regularnie przynoszącej jej   posiłki. Drukowane 
pismo jest  teraz zrozumiałe - chodziło o  ukrycie płci osoby piszącej,  której ktoś znający się na 
rzeczy mógłby domyślić się z  charakteru pisma. Mężczyzna nie  może się zbliżyć do tego domu, 
by nie naprowadzić na ślad  kobiety wrogów, a do utrzymania  łączności wykorzystuje  ogłoszenia 
w gazecie. Jak dotąd  wszystko jasne i proste.
   - Tylko jakie są powody tego  wszystkiego?
   - Właśnie, mój drogi. Jak  zwykle jesteś praktyczny i  bezpośredni! Ciekawość 
i  przewrażliwienie pani Warren w  miarę jak posuwamy się naprzód,  niespodziewanie okazują się 
kryć  rzeczywiście groźną sprawę.
 Słyszeliśmy o napadzie na pana  Warrena, który bez wątpienia  wymierzony był w jego lokatora 
i    który dobitnie potwierdza wagę   sprawy. Śmiem twierdzić, że   stawką w tej grze jest życie 
obojga, zaś sposób w jaki  zaatakowano jasno wskazuje na  przewagę liczebną przeciwnika  oraz na 
fakt, iż nie jest on  świadomy zamiany. Ogólnie rzecz  biorąc jest to naprawdę ciekawy  
i skomplikowany przypadek.
   - Zastanawia mnie - odezwałem  się po chwili - dlaczego chcesz  się nim dalej zajmować. Co      
 zyskasz?
   - Sztuka dla sztuki. Sądzę, że  gdy praktykowałeś w zawodzie  wielokrotnie udzielałeś porad 

background image

i  badałeś pacjentów bez zapłaty.
 Jakie były tego powody?
   - Wiedza i doświadczenie.
   - Nauka nigdy się nie kończy.
  Całe życie to seria lekcji, z   których najważniejsze są   przeważnie te ostatnie. Ta    zagadka jest 
bardzo pouczająca i  mimo braku widoków na honorarium  czy sławę mam ochotę, i to  przemożną, 
rozwiązać ją. Pewnien  jestem, że o zmierzchu będziemy  wiedzieli znacznie więcej. 
   Gdy ponownie znaleźliśmy się w  domu pani Warren, Londyn  okrywała już szarówka zimowego 
zmierzchu, rozpraszana jedynie  żółtymi kwadratami okien i  mglistym blaskiem latarń  gazowych. 
Siedząc w ciemnym  salonie spoglądaliśmy uważnie na  interesujące nas okno i niedługo  trwało, 
gdy pojawiło się w nim  światło.
   - Zaczyna się - szepnął Holmes  prawie przyciskając twarz do  szyby. - Widzę cień, trzyma 
w  dłoni świecę i spogląda w naszą  stronę. Najwyraźniej chce mieć  pewność, że jego towarzyszka 
jest już w oknie. Zaczyna  nadawać. Zapisuj to, byśmy mogli  później się zastanowić.
 Pojedynczy błysk - A... ile  teraz naliczyłeś? Dwadzieścia,  ja też, a więc T... Co jeszcze  jedno T? 
To musi być początek  drugiego słowa... Dobrze, długa  przerwa czyli koniec. Co wyszło?
 "Attenta", to bez sensu. Tak  samo zresztą, gdy podzielimy to  w jakikolwiek sposób... Chyba że 
Ta to czyjeś  inicjały...,  * O,   znowu zaczyna...  powtarza  ten   sam wyraz!  Dziwne, Watsonie, 
naprawdę dziwne. Jeszcze raz to  samo i cofnął się. Co o tym  sądzisz?
    Wówczas wiadomość brzmiała:  "At ten T. A.", czyli "O godz. 10.00 T. A." (przyp. tłum.)    - 
Szyfr - odparłem krótko.
   Holmes nagle roześmiał się.
   - I to niezbyt skomplikowany.
 To po prostu nie jest po  angielsku, tylko po włosku. "A"  oznacza, że adresatką jest  kobieta, 
a treść to "uwaga"  powtórzone trzykrotnie. Jest to  bez wątpienia ważna wiadomość,  co można 
wywnioskować z  powtórzenia. Tylko o co chodzi?
 Poczekajmy, znów podchodzi do  okna.
     Ponownie zobaczyliśmy   przykucniętą sylwetkę szybko    przesuwającą płomień świecy. Tym 
razem litery nadawane były  znacznie szybciej. Tak szybko,  że omal nie zgubiłem się przy  ich 
notowaniu.
     - Pericolo - to znaczy    "niebezpieczeństwo". Tak, sygnał   niebezpieczeństwa. Powtarza   go... 
Peri... Tam do diabła, co  się dzieje?!
   Światełko nagle zniknęło i  okno pogrążyło się w  ciemnościach, podobnie zresztą  jak wszystkie 
pozostałe w tym   budynku. Wiadomość została    urwana w połowie i powody tego stanu  rzeczy 
musiały dotrzeć do nas  równocześnie, gdyż w tym samym  momencie poderwaliśmy się na  równe 
nogi.
   - Sprawa się komplikuje -  szepnął Holmes. - PowinniśMy  zawiadomić Scotland Yard, ale  nie 
ma na to czasu. Chyba że  wytłumaczenie jest niewinne, a  wówczas wyszlibyśmy na durniów.
 Chodź, sprawdzimy na miejscu, o  co chodzi. 

II

   Gdy szliśmy wzdłuż Howe Street  obejrzałem się w stronę  budnyku, który właśnie  opuściliśmy. 
W oknie na piętrze  dostrzegłem postać wpatrującą  się w mrok i czekającą w  napięciu na dalszy 
ciąg  przerwanej rozmowy. Przy      
 drzwiach budynku z czerwonej  cegły sterczał natomiast  zakutany w szal mężczyzna w  płaszczu, 
opierający się o  ogrodzenie i przyglądający się  nam uważnie.
   - Holmes! - krzyknął nagle.
     - Gregson! - ucieszył  się   zawołany,  potrząsając jego   prawicą. - Góra z górą... Co cię   tu 
sprowadza?

background image

   - Sądzę, że to samo co ciebie  - uśmiechnął się inspektor. -  Choć nie mam pojęcia, jakim  cudem 
się tu znalazłeś.
   - Różne tropy prowadzące do  tego samego celu. Obserwowałem  sygnały, które...
   - Sygnały?!
   - Z tego okna. Urwały się  nagle, toteż przybyliśmy zbadać  przyczynę. Skoro jednak sprawa  jest 
w twoich rękach, możemy  spokojnie wrócić do domu.
   - Poczekaj! Zróbmy to razem.
 Tyle razy mi pomagałeś, że  cieszę się na samą możliwość  drobnego rewanżu. Z tego domu  jest 
tylko jedno wyjście, tak że  nie mógł nam się wymknąć.
   - Kto?
   - Choć raz wiem więcej niż ty  - niespodziewanie uderzył laską  w chodnik, na który to sygnał ze 
stojącej w pobliżu dorożki  wyskoczył i podszedł do nas  woźnica z batem w ręku. - Poznaj  pana 
Levertona z Ameryki, a  ściślej z Agencji Pinkertona. A to jest słynny Sherlock Holmes.
   - Bohater zagadki w jaskini na  Long Island? - spytał Holmes. -  Sir, miło mi pana poznać.
   Amerykanin, młody, choć  poważnie wyglądający mężczyzna o  opalonej twarzy i przystojnych 
rysach, zaczerwienił się na te  słowa.
   - Teraz jestem na tropie  większej sprawy, panie Holmes.
 Jeśli zdołam złapać Gorgiano...
   - Gorgiano z Czerwonego Kręgu?
 - przerwał mu Holmes.
   - O, widzę, że znany jest  również w Europie. Zaczęliśmy go      
 śledzić i wiemy z całą  pewnością, że ma na sumieniu  około pięćdziesiąt morderstw,  ale jak dotąd 
nie możemy go  złapać. Ciągle się wymyka.
  Przyjechałem  tu   za  nim   z  Nowego     Jorku  i   przez  tydzień   byłem  jego    cieniem   czekając   na 
jakikolwiek  pretekst, by złapać go za  kołnierz. Wraz z panem  Gregsonem czekamy teraz. Jest 
w  tym domu i nie może się nam  wymknąć. Jak dotąd wyszły stąd  jedynie trzy osoby 
i przysięgam,  że nie był żadną z nich.
   - Mówiłeś coś o sygnałach -  Gregson zwrócił się do Holmesa.
 - Wygląda na to, że znowu wiesz  więcej od nas.
   Mój towarzysz wyjaśnił w paru  słowach sprawę, którą się  zajmowaliśmy i Leverton zaklął.
      -   To   o   nas   chodzi   -   mruknął     ponuro.   -   Musiał   nas   spostrzec     przy   jakiejś   okazji.   Teraz 
sygnalizuje któremuś ze swoich    współpracowników, ma ich paru w   Londynie. To, że przerwał 
nagle,    może   oznaczać  jedynie,   iż    zauważył  przez   okno  któregoś  z    nas.  Postanowił   działać 
natychmiast, skoro  niebezpieczeństwo jest bliskie.
 Co pan proponuje, panie Holmes?
   - Iść na górę i przekonać się  na własne oczy jak wygląda  sytuacja.
   - Nie mamy ani nakazu rewizji,  ani nakazu aresztowania.
   - Te budynki są nie  zamieszkałe, a okoliczności  bardzo podejrzane - stwierdził  Gregson.
   - Powody chwilowo  zupełnie wystarczające. Biorę na  siebie odpowiedzialność za  aresztowanie, 
a potem zobaczymy,  co będzie lepsze: przetrzymać go  tu, czy przekazać do Nowego  Yorku.
   Nasi policjanci nie mają może  największej wyobraźni, nie  zawodzą natomiast gdy chodzi 
o   odwagę i zdecydowanie. Gregson   wspinał się po schodach,    by aresztować wielokrotnego 
zabójcę z taką miną, jakby były to  schody w Scotland Yardzie.
 Amerykanin usiłował przecisnąć  się przed niego, ale Gregson  powstrzymał go tyleż uprzejmie, 
co stanowczo - niebezpieczeństwa  Londynu były sprawą londyńskiej  policji.
   Drzwi na trzecim piętrze,  prowadzące do mieszkania po  lewej stronie, były uchylone.
  Gregson pchnął je zdecydowanym    ruchem. Wewnątrz panowała cisza   i ciemność, toteż czym 
prędzej     zapalił   kieszonkową   latarkę.   Gdy     płomień   uspokoił   się,   ku   swemu     zaskoczeniu 
ujrzeliśmy na  białych deskach podłogi świeże  ślady krwi, które prowadziły w  naszą stronę 

background image

i zatrzymywały się  w pobliżu okna. Prowadziły one  do zamkniętych drzwi sąsiedniego  pokoju. 
Inspektor otworzył je i  trzymając światło przed sobą  wszedł do środka. Ruszyliśmy za  nim.
   W pozbawionym mebli pokoju, na  środku podłogi leżała skulona  postać ogromnego mężczyzny. 
Jego  groteskowo wykrzywioną twarz  otaczał krąg wymalowany krwią.
 Ręce miał szeroko rozrzucone, a  z szyi wystawała mu kościana  rękojeść sztyletu, zatopionego  aż 
po gardę w ciele. Obok prawej  dłoni leżącego spoczywały  doskonale wykonany sztylet z  rogową 
rękojeścią i czarna,   dziecięca rękawiczka. Sądząc z   układu ciała musiał umrzeć zanim  jeszcze 
upadł.
   - O Boże! To Czarny Giorgiano!
 - zdumiał się Amerykanin. - Ktoś  nas wyprzedził.
   - Na oknie jest świeca -  poinformował nas Gregson. - Co  ty wyprawiasz?
   Pytanie to było skierowane do  Sherlocka, który zapalił ją i  przesuwał szybko wzdłuż okna, po 
czym spojrzał w ciemność,  zdmuchnął świecę i rzucił ją na  podłogę.
   - Sądzę, że to nam nieco  pomoże - mruknął enigmatycznie i      
 zamarł pogrążony w myślach,  podczas gdy obaj policjanci  oglądali ciało. - Mówicie, że w  czasie 
waszej obserwacji wyszły  stąd trzy osoby. Przyjrzeliście  się im dokładniej?
   - Oczywiście - odparł Gregson.
   - Czy był wśród nich mężczyzna  około trzydziestki, średniego  wzrostu, o śniadej cerze i  czarnej 
brodzie?
   - Wyszedł jako ostatni.
   - Jak sądzę, jest to zabójca.
 Poza rysopisem macie doskonały  ślad buta odbity we krwi. Nie  powinniście mieć trudności ze 
znalezieniem go.
   - Zapewne, wśród milionów  londyńczyków...
   - MOże i tak. Dlatego  pomyślałem, że najlepiej  poprosić tę panią o pomoc.
     Na te słowa wszyscy    odwróciliśmy się w stronę drzwi,   gdzie spoglądał Holmes. Stała   tam 
wysoka i przystojna  kobieta, tajemnicza lokatorka  pani Warren. Podeszła powoli,  blada z trwogi, 
wpatrując się  nieruchomo w leżące na podłodze  ciało.
   - Zabiliście go! - szepnęła.
 Oh, Dio Mio, zabiliście go!
     Nagle gwałtownie zaczerpnęła    powietrza i z okrzykiem radości   skoczyła w górę, po czym 
zaczęła   tańczyć wokół pokoju klaszcząc w   dłonie i z błyszczącymi oczyma   mówiąc coś bez 
przerwy po   włosku. Dziwne ze wszech miar   było obserwowanie tej radości na   widok trupa. 
Nagle zatrzymała  się i spojrzała na nas pytająco.
      -   Wy   z   policji,   tak?   Wy     zabiliście   Giuseppe   Gorgiano,    tak?   -   spytała   niegramatyczną 
angielszczyzną.
   - Jesteśmy z policji, proszę  pani - odpowiedział Gregson.
 Rozejrzała się zaskoczona po  ciemnych kątach pomieszczenia.
   - A gdzie jest Gennaro? -  spytała. - Mój mąż, Gennaro  Lucca? Jestem Emilia Lucca z  Nowego 
Yorku. Chwilę temu był w      
 oknie i przybiegłam, jak kazał.
   - To ja poleciłem pani przyjść  - odezwał się Holmes.
   - Jak?
   - Wasz szyfr nie był zbyt  skomplikowany, proszę mi  wierzyć, zaś pani obecność tutaj  wydała 
mi się wskazana. Nadałem  "vieni" i pani przyszła.
   Spojrzała nań z podziwem.
   - Nie rozumiem, skąd pan to  wie. Gorgiano, jak... - przerwała i nagle twarz  rozjaśnił uśmiech 
dumy -  Gennaro! Mój cudowny Gennaro!
 Strzegł mnie i zrobił to  własnoręcznie! Zabił potwora.
 Gennaro, jesteś cudowny. Jaka  kobieta może być cię godna?

background image

    - Pani Lucca - Gregson położył  dłoń na jej ramieniu takim  gestem, jakby była największym 
chuliganem z Notting Hill. - Nie  bardzo wiem kim i czym pani  jest, ale powiedziała pani dość, 
bym miał ochotę porozmawiać z  panią w Yardzie.
     - Poczekaj - wtrącił się   Holmes. - Wydaje mi się, że ta   dama może być równie chętna do 
udzielania   nam   informacji,   jak     my   do   ich   wysłuchania.   Rozumie    pani,   że   jej   mąż   zostanie 
aresztowany i sądzony na  okoliczność śmierci tego, który  leży tu przed nami. To, co pani  powie, 
może być  użyte  jako dowód   na procesie, ale jeśli sądzi   pani, iż działał on ze   szlachetnych 
pobudek i  chciałaby, by te pobudki były  znane, to nie może mu się pani  przysłużyć lepiej niż 
opowiadając nam tę historię.
   - Tak, Gorgiano nie żyje i  nie obawiamy się niczego -  oznajmiła radośnie. - To był  diabeł 
i potwór w jednej osobie,  żaden sędzia nie może ukarać  mojego męża za to, że go zabił.
   - W takim razie - zaproponował  mój przyjaciel - najlepiej  będzie zamknąć te drzwi  zostawiając 
wszystko tak jak  było i iść z panią do jej      
 mieszkania, by zapoznać się z  całą historią. Dopiero po jej  wysłuchaniu wyrobimy sobie  opinię o 
całej sprawie. 
   Pół godziny później  siedzieliśmy w niewielkim  saloniku słuchając specyficznej  angielszczyzny 
seniory   Lucca,     opowiadającej   nam   historię,     której   pointę   widzieliśmy   na     białych   deskach 
podłogi. Aby ta  długa historia stała się  bardziej zrozumiała, pozwoliłem  sobie nieco poprawić jej 
gramatykę.
   - Urodziłam się w Posilippo w  pobliżu Neapolu, a moim ojcem  był prawnik, Augusto Barelli, 
niegdyś deputowany z tego  okręgu. Gennaro był zatrudniony  przez mojego ojca. Pokochałam  go, 
jak zrobiłaby każda kobieta,   choć nie miał ani pozycji, ani   majątku, przez co mój ojciec nie 
zgodził się na małżeństwo.
 Uciekliśmy, pobraliśmy się w  Bari i sprzedaliśmy moje  klejnoty, by opłacić podróż do  Ameryki. 
Było to cztery lata   temu i od tej chwili żyliśmy w   Nowym Yorku. Z początku   sprzyjało nam 
szczęście. Gennaro  oddał przysługę włoskiemu  dżentelmenowi, ratując go przed  pobiciem 
w miejscu zwanym Bowey.
  Czynem   tym   zyskał   wpływowego     przyjaciela   nazwiskiem   Tito     Castalotte,   współwłaściciela 
firmy importującej owoce  "Castalotte i Zamba". Senior  Zamba był inwalidą i praktycznie  całą 
firmą kierował nasz nowy  przyjaciel. Zatrudnionych było w  niej ponad trzystu pracowników.
  Senior Castalotte zaangażował    mojego męża na stanowisko szefa   działu i na każdym kroku 
okazywał mu swą przychylność.
  Był   kawalerem   i  myślę,   że    traktował  go  jak  syna,   a  oboje  z    mężem  darzyliśmy   go  takim 
uczuciem, jakby był naszym  ojcem. Kupiliśmy niewielki domek  na Brooklynie i przyszłość      
 rysowała się przed nami w  jasnych barwach, gdy nagle  pojawił się w naszym życiu  Gorgiano. 
Przyprowadził go  pewnej nocy mój mąż, ponieważ  byli krajanami i znali się  jeszcze z Włoch. 
Był to potężny   mężczyzna, co sami panowie   widzieliście, ale nie tylko z   uwagi na posturę. 
Właściwie   wszystko w nim było potężne i   przerażające: głos jak grom,   pomysły,  uczucia - 
wszystko to  było monstrualne i przesadzone.
 Mówił, lub raczej ryczał, z taką  energią, że wszyscy musieli go  słuchać przytłoczeni dźwiękiem 
i    potokiem   słów.   Jego   oczy   pałały     czymś,   co   przykuwało   uwagę   i     niewoliło   człowieka. 
Przychodził  do nas często, choć zdawałam  sobie sprawę z tego, że mężowi  niezbyt to odpowiada. 
W jego  obecności siedział blady i  milczący, słuchając nie  kończących się tyrad o polityce  
i   sprawach   socjalnych.   Nic   nie     mówił,   ale   na   jego   twarzy     widziałam   wyraz,   którego   nie 
zobaczyłam nigdy dotąd. Z  początku sądziłam, że to  niechęć, lecz w końcu  zrozumiałam, że to 
strach.
  Głęboki, przejmujący strach. Tej   nocy, gdy to zrozumiałam,   nakłoniłam go, by mi wszystko 
opowiedział. Zrobił to. Wtedy  sama zaczęłam się bać. Chyba  jeszcze bardziej niż on. W  latach 
młodości,   gdy   cały   świat     zdawał   mu   się   wrogi,   a   do     szaleństwa   doprowadzała   go 

background image

niesprawiedliwość,   której     doświadczał   na   każdym   kroku,   mój     Gennaro   przyłączył   się   do 
neapolitańskiego stowarzyszenia  zwanego Czerwonym Kręgiem, wywodzącego się 
z Karbonariuszy.
  Ich przysięgi i sekrety były    przerażające, ale kiedy stał się   już jednym z nich, ucieczka była 
niemożliwą. Gdy znaleźliśmy się   w Ameryce sądził, że zostawił to   za sobą i że sprawa jest 
zamknięta na zawsze. Ale pewnego      
 dnia ku swemu przerażeniu  spotkał na ulicy człowieka,  który wprowadził go do Kręgu i  który 
zasłużył sobie w   południowych Włoszech na   przydomek "Śmierć", gdyż ręce   miał do łokci 
zbrukane krwią -    olbrzyma Gorgiano. Przybył on do   Nowego Yorku uciekając przed   włoską 
policją i założył tam  oddział Czerwonego Kręgu.
 Gennaro pokazał mi też wezwanie,  które otrzymał, polecające mu  stawienie się w określonym 
czasie i określonym miejscu.
 Już samo to było złe, ale  najgorsze miało dopiero nadejść.
 Zauważyłam, że od pewnego czasu  olbrzym przychodząc do nas  ciągle patrzy i mówi do mnie; 
nawet jeśli słowa skierowane  były do mojego męża, ani na  moment nie spuszczał oczu ze  mnie. 
Pewnego wieczora 
 zrozumiałam dlaczego. Obudziłam  w nim coś, co nazwał "miłością".
  Przybył do nas zanim jeszcze   pojawił się Gennaro, chwycił   mnie w objęcia i zaczął  całować, 
namawiając, bym  poszła z nim. Szarpałam się i  krzyczałam, gdy wtem zjawił się  Gennaro 
i zaatakował go.
 Nieprzytomnego zostawiliśmy na  podłodze i uciekliśmy, by już  nigdy nie wrócić do domu. Tej 
nocy przysporzyliśmy sobie  śmiertelnego wroga. Parę dni  potem odbyło się zebranie Kręgu.
 Mąż wrócił z niego z taką miną,  że od razu wiedziałam, iż stało  się coś strasznego.
  Rzeczywistość okazała się jednak   gorsza od naszych najgorszych   obaw. Fundusze organizacji 
wymuszano od bogatych Włochów.
 Jednym z tych, do których się  zwrócono, był nasz przyjaciel  Castalotte. Nie ugiął się on  przed 
pogróżkami, a nawet  przekazał sprawę policji, co  spowodowało wydanie nań wyroku  śmierci, tak 
za mieszanie obcych  w sprawy narodowe jak i dla  zastraszenia innych opornych lub      
 zaczynających się buntować. Na  spotkaniu postanowiono, że  zostanie wysadzony z domem przy 
użyciu dynamitu i odbyło się  losowanie wykonawcy wyroku.
  Gennaro   losując   zobaczył   twarz    Gorgiano   i   zanim   wyciągnął   los   z     Czerwonym   Kręgiem, 
wiedział, że  sprawa została w jakiś sposób  uprzednio ukartowana. Miał albo  zabić przyjaciela, 
albo narazić   mnie i siebie na zemstę, gdyż w   takich wypadkach Krąg karał nie   tylko swoich 
członków, ale też  wszystkich ich bliskich, było to  ogólnie wiadome. Całą noc  zastanawialiśmy 
się co zrobić,  gdyż zamach należało  przeprowadzić następnego  wieczora. W końcu ostrzegliśmy 
seniora Castalotte i w południe  byliśmy już w drodze do Londynu.
 Na wszelki wypadek  poinformowaliśmy uprzednio o  wszystkim policję. Resztę  panowie znacie. 
Byliśmy   pewni,    że   prześladowcy   nie   zostawią   nas     w   spokoju.   Nie   licząc   misji     oficjalnej, 
Gorgiano miał  osobiste motywy zemsty, a znając  jego bezwzględność i upór  wiedzieliśmy, że nie 
spocznie  nim nie wykona zadania, Włochy i  Ameryka dobrze przecież znają  jego okrucieństwa. 
Mieliśmy parę  dni na zorganizowanie dla mnie   takiego schronienia, by  niebezpieczeństwo nie 
mogło mnie   dosięgnąć bez ostrzeżenia. Mąż   natomiast musiał być wolny, by   móc swobodnie 
kontaktować się z  włoską i amerykańską policją.
 Sama nie wiem, gdzie mieszka, bo  jedyne wieści od niego  otrzymywałam przez ogłoszenia 
w  gazecie. Pewnego razu przez okno zauważyłam dwóch Włochów  obserwujących dom i wiedzi-
ałam, że zostaliśmy odnalezieni. W   końcu, dziś w nocy, Gennaro   zaczął nadawać, ale sygnały 
nagle się urwały. Teraz wiem, że   zdawał sobie sprawę z bliskości   Gorgiana i na szczęście był 
przygotowany na to spotkanie.      
 Pytam was panowie, czy po tym  wszystkim, co usłyszeliście  przed chwilą, możemy obawiać się 
czegokolwiek ze strony prawa?

background image

 Czy jakikolwiek sędzia na tym  świecie mógłby skazać mego męża  za to, co uczynił?
   - Cóż, panie Gregson - odezwał  się Amerykanin spoglądając na  inspektora - Nie wiem jak wy, 
Anglicy, zapatrujecie się na to,   ale w Nowym Yorku mąż tej damy   może liczyć na serdeczne 
podziękowanie.
   - Będzie pani musiała udać się  ze mną i zobaczyć się z moim  szefem - zdecydował policjant.
     -   Jeśli to, co pani powiedziała   jest prawdą, nie sądzę, by   musiała się pani czy też jej mąż 
obawiać czegoś z naszej strony.
 Natomiast ani w ząb nie mogę  pojąć, skąd, u diaska, ty się tu  znalazłeś, Holmesie.
   - Nauka, Gregsonie. Ciekawość  jest lepsza od uniwersytetu.
 Cóż, Watsonie, masz oto jeszcze  jeden przypadek do swojej  kolekcji. Tak na marginesie,  jest już 
ósma, a dziś wieczorem  w Covent Garden grają Wagnera.
 Jeśli się pośpieszymy,  powinniśmy zdążyć na drugi akt.  

background image

 

Sprawa diabelskiej stopy

   W mojej pracy związanej z  zapisywaniem i podawaniem do  publicznej wiadomości niektórych 
ciekawszych przypadków z kariery  mego przyjaciela, największą  trudność sprawiała mi zawsze 
jego  awersja do rozgłosu. Dla niego  najważniejsze było samo  rozwikłanie sprawy -  aresztowanie 
przestępcy zostawiał   najczęściej czynnikom oficjalnym   i z lekceważącym uśmiechem   słuchał 
potem peanów  pochwalnych, kierowanych pod  niewłaściwym adresem. To właśnie  nastawienie, 
nie zaś brak      
 materiałów, było powodem mego  milczenia w ciągu ostatnich lat.
 Mój udział w części jego przygód  zawsze był przywilejem i  przyjemnością, aleteż nakładał  na 
mnie obowiązek milczenia tak 
 długo, jak długo nie uzyskałem  zgody Sherlocka na publikację  jego przygód.
   Dlatego też sporą  niespodziankę sprawił mi  telegram od Holmesa, który  przyszedł do mnie 
w ostatni  wtorek (nigdy nie pisał listów,  jeśli korespondencję można było  załatwić przy pomocy 
depeszy).
 Oto jego treść: 
   "Dlaczegóż nie opowiedzieć by  im o Kornwalijskim horrorze?
 Najdziwniejsza sprawa, jaką  miałem". 
   Pojęcia nie mam, co  przypomniało mu tę przygodę, ani  też co skłoniło go do zgody.
  Ale, nie czekając aż zmieni   zdanie, poszukałem notatek ze   szczegółami i oto przedstawiam 
państwu tę historię.
    Działo się to na wiosnę 1897  roku, gdy żelazne zdrowie  Sherlocka zaczęło zdradzać  objawy 
przemęczenia ciągłą  pracą, nader podniecającą, ale i  wyczerpującą system nerwowy. W  marcu 
tegoż   roku   doktor   Moore     Agar   z   Harley   Street,   którego     dramatyczne   spotkanie   z   mym 
przyjacielem być może   przedstawię pewnego dnia,   postawił jednoznaczną diagnozę,   że jeśli 
Holmes nie zrobi sobie  dłuższego odpoczynku zrywając  całkowicie na ten czas z  praktyką, grozi 
mu   załamanie     nerwowe.   Stan   własnego   zdrowia     nigdy   nie   interesował   Holmesa,     chyba   że 
kolidował z jakimś jego   planem, co zdarzało się nader   rzadko. Tym razem jednak   zagrożenie 
było poważne, a  alternatywę dla długiej przerwy  stanowiło całkowite zerwanie z  zawodem, toteż 
zgodził się on na      
 urlop i całkowitą zmianę  otoczenia. W taki oto sposób  znaleźliśmy się w niewielkim  domku przy 
Poldhu Bay, na  odległym zakątku kornwalijskiego  wybrzeża.
   Było to miejsce dość  szczególne, choć doskonale  odpowiadające humorowi i  osobowości mego 
towarzysza. Z   okien naszego biało pomalowanego   domku widać było prawie całe   złowrogie 
półkole Mounts Bay -   starej pułapki żaglowców. Przy   północnym wietrze zatoka   wyglądała 
spokojnie i zacisznie,  zapraszając sterane burzą  statki, by szukały tu  schronienia i spokoju. Potem 
następował nagły skręt wiatru na  południowo_zachodni, kotwica  szorowała po dnie nie znajdując 
punktu zahaczenia, zbliżały się  skały i koniec, który kosztował  wiele załóg życie. Doświadczeni 
marynarze omijali to miejsce  szerokim łukiem.
   Otaczający nas z drugiej  strony ląd był równie  niegościnny jak morze -  przeważnie trzęsawiska 
i bagna,  tu i tam przetykane suchym  lądem, z wieżą kościelną  zaznaczającą z daleka istnienie 
wioski. Wszędzie też spotkać  można było ślady jakiejś dawno  wymarłej rasy, która pozostawiła 
po sobie tajemnicze obeliski i  nieregularne budowle kryjące  prochy zmarłych oraz dziwne wały 
ziemne o nieznanym  przeznaczeniu. Cała okolica  sprawiała niesamowite i  tajemnicze wrażenie, 
pobudzając     wyobraźnię.   Holmes   spędzał     długie   godziny   na   wędrówkach   i     medytacjach, 
zainteresowany nie  tylko budowlami, ale także  starym, używanym jeszcze  gdzieniegdzie 
w okolicy  dialektem. Przypuszczał, że  wywodzi się on z chaldejskiego,  przywiezionego tu przez 
kupców  fenickich zainteresowanych  wydobywaną w tym rejonie cyną.      

background image

  Przysłano mu sporo książek  filologicznych i zajął się   właśnie uzasadnianiem swej  teorii, gdy 
nagle, ku memu  żalowi a jego radości,  znaleźliśmy się wobec problemu o  wiele ciekawszego, 
bardziej     skomplikowanego   i   poważniejszego     niż   te,   które   wygnały   nas   z     Londynu.   Seria 
wydarzeń, które  przerwały nasz odpoczynek  wywołała ogólne zainteresowanie  nie tylko 
w Kornwalii, ale w  całej zachodniej Anglii i sądzę,
 że wielu czytelników przypomina  sobie to, co wówczas nazywano  "Kornwalijskim Horrorem", 
choć  do londyńskiej prasy dotarły  relacje nader niedokładne.
 Teraz, po trzynastu latach, mogę  dać prawdziwe świadectwo temu,  co się wówczas stało.
      Jak   już   pisałem,   dzwonnice     kościelne   stanowiły   w   słabo     zaludnionej   okolicy   punkty 
orientacyjne.   Najbliżej   nas    znajdowała   się   osada   Tredennick     Wollas,   z   której   paruset 
mieszkańców skupiało się wokół  starego i omszałego kościoła.
 Wikarym tej parafii był ojciec  Roundhary, archeolog amator.
  Dzięki tym zamiłowaniom zbliżyli   się z Holmesem do siebie. Był to   mężczyzna w średnim 
wieku, miły,  spokojny i doskonale  zorientowany w tutejszych  zwyczajach. Czasem zapraszał nas 
do   siebie   na   herbatę,   dzięki     czemu   mieliśmy   okazję   poznać     jego   lokatora,   pana   Mortimera 
Tregennisa, kawalera,  wynajmującego w dużej i pustej  plebanii dwa pokoje. Wikary,  będąc osobą 
samotną, nie miał  nic przeciwko temu, choć  niewiele mieli z sobą wspólnego.
 Pamiętam, że podczas naszych,  krótkich zresztą wizyt,  gospodarz był nader gościnny,  zaś jego 
lokator siedział  pogrążony w milczeniu i  niewesołych, sądząc z wyrazu  twarzy, myślach, prawie 
nie  zwracając uwagi na to, co się wokół działo.
   Ci dwaj wyżej opisani  dżentelmeni zjawili się nagle w  naszym saloniku 16 marca, w  czwartek, 
tuż po śniadaniu, gdy  przygotowywaliśmy się do  codziennej wycieczki na  pustkowia.
   - Panie Holmes - zaczął wikary  wzburzonym głosem - przyczyną  naszej wizyty jest nadzwyczaj 
niecodzienne   i   tragiczne     wydarzenie,   które   miało   miejsce     ostatniej   nocy.   Możemy   jedynie 
dziękować Opatrzności, że akurat  znalazł się pan tutaj, gdyż jest  pan tym właśnie człowiekiem, 
którego najbardziej nam  potrzeba.
   Obdarzyłem go niezbyt  przyjaznym spojrzeniem,  natomiast Holmes aż się  wyprostował 
w   fotelu   na   te   słowa     i   wskazał   naszym,   zdyszanym     gościom   sofę.   Pan   Tregennis,   był 
spokojniejszy, choć nerwowe   ruchy rąk i błysk oczu   zdradzały,  że podziela   zdenerwowanie 
swego towarzysza.
   - Pan będzie mówił, czy ja? -  spytał ksiądz.
   - Jeżeli, jak sądzę, to pan  dokonał odkrycia, a wielebny zna  je z drugiej ręki - wtrącił  Sherlock
   - będzie lepiej, jeśli  pan sam o nim opowie.
     Ponieważ wikary był ubrany   niestarannie, co świadczyło o   pośpiechu, zaś jego towarzysz 
nienagannie, wnioskowanie mojego  przyjaciela było nader proste.
 Wywarło jednak piorunujący efekt  na naszych gościach.
   - Może lepiej będzie jeśli  wpierw coś wyjaśnię - wielebny  Roundhay pierwszy odzyskał głos
   - potem wysłucha pan opowieści  pana Tregennisa lub zadecyduje,  byśmy nie zwlekając udali się 
na  miejsce tego tajemniczego  zdarzenia. Otóż, nasz przyjaciel  spędził wczorajszy wieczór 
w  towarzystwie swoich dwóch braci,  Owena i Georga oraz siostry  Brendy w ich domu, 
w Tredannick      
 Wartha, leżącym nie opodal tego  kamiennego krzyża, o którym  rozmawialiśmy ostatnio. Opuścił 
ich krótko po dziewiątej  wieczorem siedzących przy stole,  przy którym właśnie zakończyli  grę 
w karty. Pozostawił ich w  doskonałym zdrowiu i humorze.
 Ponieważ ma zwyczaj wcześnie  wstawać, także dziś rano przed  śniadaniem wyszedł na spacer 
i   po drodze spotkał bryczkę   doktora Richardsa, który   poinformował go, że właśnie   otrzymał 
pilne wezwanie do   Tredannick Wartha. Słysząc to   pojechał naturalnie z nim i oto   co znaleźli: 
rodzeństwo  siedziało przy stole tak jak w  chwili, gdy ich opuścił w nocy,  z kartami leżącymi na 
stole i  świecami wypalonymi do cna.

background image

  Siostra, martwa, wpółleżała na   krześle, zaś bracia dostali    pomieszania zmysłów - śmiali   się, 
śpiewali i krzyczeli do  siebie zupenie bez sensu.
  Wszyscy   troje   natomiast   mieli   na     twarzach   wyraz   zupełnego     przerażenia,   od   którego 
człowiekowi skóra cierpła na  plecach. W domu nie było śladów  czyjejkolwiek obecności, a stara 
pani Porter, kucharka i  gospodyni, spała całą noc i  niczego nie słyszała. Nic nie  zginęło ani nie 
zostało  zniszczone i nie ma żadnego  wytłumaczenia, co mogło tych  troje tak przerazić, że kobieta 
zmarła, a dwóch silnych  mężczyzn zwariowało. Tak w  najogólniejszym zarysie wygląda  sytuacja 
i jeśli zdoła ją pan  wyjaśnić, to pomoże nam pan  ponad miarę.
   Miałem nadzieję, że uda mi się  stłumić zainteresowanie Holmesa  tą sprawą, ale jedno spojrzenie 
na jego twarz powiedziało mi, że  jest to absolutnie niewykonalne.
 Siedział jeszcze przez parę  chwil w milczeniu, rozmyślając,  po czym oznajmił:    - Zajmę się tą 
sprawą. Wydaje      
 mi się nader interesująca, by  nie rzec wyjątkowa. Czy ojciec  wielebny był na miejscu  tragedii?
   - Nie, panie Holmes. Pan  Tregennis zdał mi relację po  powrocie i natychmiast  pośpieszyliśmy 
do pana.
   - Jak daleko znajduje się dom,  o którym mowa?
   - Około mili w głąb lądu.
     - Wobec tego pojedziemy tam   razem. Ale zanim wyjdziemy,   chciałbym jeszcze zadać panu 
Tregennisowi kilka pytań.
     Ten ostatni jak dotąd milczał,    ale widać było,  że jego tłumione    emocje są silniejsze niż 
duchownego - siedział z pobladłą   i napiętą twarzą, wzrokiem   wbitym w Holmesa i kurczowo 
zaciśniętymi dłońmi. Wargi mu 
 drżały, a w ciemnych oczach  zdawał się odbijać przerażający  widok, który oglądały.
     - Proszę pytać, panie Holmes -   zaoferował się, ledwie mój   przyjaciel umilkł. - To straszna 
rzecz, ale powiem panu wszystko,  co wiem.
   - Proszę mi opowiedzieć o  przebiegu wydarzeń tej nocy.
   - Cóż, zjadłem z nimi kolację  i George, mój starszy brat,  zaproponował grę w wista.
  Zaczęliśmy przed dziewiątą, a ja   wychodziłem kwadrans po   dziesiątej, zostawiając ich przy 
stole, wesołych i w dobrym  zdrowiu.
   - Kto pana wypuścił?
     - Pani Porter poszła już spać,   ale drzwi zewnętrzne  mają   sprężynowy zatrzask, toteż nie 
musiałem nikogo fatygować. Okno  do pokoju było zamknięte, choć  okiennic nie zawarto. Dziś 
rano     nic   w   drzwiach   ani   w   oknie   nie     uległo   zmianie   i   nie   ma   żadnych     powodów,   by 
przypuszczać, że  ktoś obcy był w środku. A  przecież siedzieli tak jak ich  zostawiłem, przerażeni 
do utraty  zmysłów, a Brenda i życia, z  głową zwisającą bezwładnie przez      
 oparcie krzesła. Do końca życia  nie zapomnę widoku tego pokoju.
   - Fakty, jak je usłyszałem, są  zaiste niecodzienne - mruknął  Holmes. - Sądzę, że wy, panowie, 
nie macie żadnej tłumaczącej je  teorii?
   - To diabelska sprawa, panie  Holmes - zawołał Tregennis. - Nie  z tego świata! Coś dostało się 
do tego pokoju i przeraziło ich  śmiertelnie. Jaki człowiek  mógłby tego dokonać?!
      -   Nietuzinkowy.   Natomiast     obawiam   się,   że   jeśli   to    faktycznie   jest   sprawa   sił 
nadprzyrodzonych, to ja na nic  się nie przydam. Posłałem  wprawdzie sporo klientów do  piekła, 
ale nie mam z nim  bliższych kontaktów. Najpierw  jednak, nim przypiszemy wszystko  Diabłu, 
rozpatrzmy naturalne   wyjaśnienia. Jeśli chodzi o   pana, panie Tregennis,   przypuszczam, że w 
jakiś sposób  był pan poróżniony z  rodzeństwem, skoro oni mieszkali  razem, a pan osobno?
     - To prawda, choć sprawa    należy do przeszłości i jest już   przedawniona. Wydobywaliśmy 
razem cynę w Redruth, ale  sprzedaliśmy działkę kompanii i  wycofaliśMy się z interesu 
z  wystarczającą ilością gotówki,  by żyć w spokoju. Nie przeczę,  że wystąpiły różnice zdań co do 
podziału tych pieniędzy.

background image

 Poróżniło to nas na pewien czas,  ale te sprawy zostały wybaczone  i zapomniane, tak że uczciwie 
można powiedzieć, iż byliśmy  doskonałymi przyjaciółmi.
   - Wracając do wczorajszego  wieczoru, czy nie utkwiło panu w  pamięci coś, co mogłoby pomóc 
w   wyjaśnieniu tej tragedii? Proszę   się dobrze zastanowić, gdyż  najdrobniejszy nawet szczegół 
może być mi wielce pomocny.
   - Nic takiego nie miało  miejsca, sir.
   - Rodzina była w normalnych  nastrojach?      
   - Nigdy nie widziałem ich w  lepszych.
   - Czy byli nerwowymi ludźmi?
 Czy w ich zachowaniu widać było  oznaki zbliżającego się  niebezpieczeństwa?
   - Nie, żadnej z tych rzeczy.
   - Ma pan coś jeszcze do  dodania? Coś, co mogłoby mi  pomóc?
   Zapytany zastanawiał się  głęboko przez dłuższą chwilę.
     - Jeden drobiazg - odezwał się   w końcu. - Gdy siedzieliśmy przy   grze, byłem odwrócony 
plecami do  okna, a Georg, będący moim  partnerem, siedział zwrócony doń  twarzą. W pewnym 
momencie     zauważyłem,   że   przygląda   się     uważnie   czemuś   ponad   moim     ramieniem,   toteż 
odwróciłem się  i spojrzałem za jego wzrokiem na  okno. Widać było przez nie  zarośla i krzewy w 
ogrodzie i  przez moment wydało mi się, że  coś się między nimi porusza. Nie  jestem pewien czy 
nie był to  wiatr, a już zupełnie nie mogę  określić czy był to człowiek,  czy zwierzę. Gdy spytałem 
brata  czemu się tak przygląda, 
 okazało się, że odniósł podobne  wrażenie. To wszystko, co mogę  dodać.
   - Nie sprawdziliście tego  wówczas?
   - Nie. UznaliśMy to za  przywidzenie i szybko o nim  zapomnieliśmy.
   - Opuścił ich pan bez  jakiegokolwiek uczucia  niebezpieczeństwa?
   - Zupełnie.
   - Jeszcze jedno. Niezbyt rozumiem, w jaki sposób dowiedział się pan tak wcześnie 
o nieszczęściu?
     - Mam zwyczaj wstawać o świcie   i przed śniadaniem idę   najczęściej na spacer. Dziś   rano, 
ledwie wyszedłem, minęła  mnie bryczka doktora, który  powiedział mi, że pani Porter  posłała do 
niego chłopca z  pilnym wezwaniem. Wskoczyłem więc      
 do jego powozu i pojechaliśmy  razem. Razem też weszliśmy do  tego strasznego pokoju. Świece  
i kominek musiały wygasnąć na  długo przed świtem i musieli tak  siedzieć w ciemnościach zanim 
się nie rozwidniło. Lekarz  powiedział, że Brenda nie żyje  od co najmniej sześciu godzin i  że nie 
ma żadnych śladów  przemocy. Po prostu na wpół  leżała, przewieszona przez  oparcie krzesła,
z wyrazem  obłędnego przerażenia na twarzy.
 George i Owen śpiewali strzępki  piosenek i mamrotali jak dwa  szympansy. To było okropne! NIe 
mogłem tego znieść. Lekarz też   był blady jak płótno, prawie   zemdlał i musieliśmy pomóc mu 
wyjść.
   - Ciekawe... bardzo ciekawe -  mruknął Holmes wstając i biorąc  kapelusz. - Sądzę, że najlepiej 
zrobimy udając się bez dalszej  zwłoki na miejsce. Przyznaję, że  nie przypominam sobie sprawy, 
która na pierwszy rzut oka  robiłaby wrażenie tak  skomplikowanej. 
      Nasze   poczynania   tego   dnia     niewiele   posunęły   śledztwo   do     przodu.   Zdarzył   się   jednak 
wypadek, który wywarł na nas  wszystkich bardzo przygnębiające  wrażenie. Do miejsca tragedii 
prowadziła kręta, wiejska droga,  wzdłuż której szliśmy. W pewnej  chwili z przodu dał się słyszeć 
tętent kopyt i turkot kół, po  czym wyminął nas jadący z  przeciwka czarny powóz. Przez  małe 
okienko w zamkniętych  drzwiach zauważyłem potwornie  wykrzywioną twarz z  wytrzeszczonymi 
oczyma,  szczerzącą w naszą stronę zęby.
 Był to tylko moment, ale okropne  wrażenie pozostało mi na długo w  pamięci. Zresztą nie tylko 
mnie,  gdyż, jak się okazało, wszyscy  zwróciliśmy na nią uwagę.
   - Moi bracia! - jęknął  Tregennis. - Zabierają ich do      

background image

 Helston!
   Spoglądaliśmy posępnie za  oddalającym się pojazdem i  dopiero po dłuższej chwili  ruszyliśmy 
ku domowi, w którym  wydarzyło się to nieszczęście.
   Był to duży i przestronny  budynek, raczej willa niż  wiejski dom, otoczony sporym  ogrodem, 
w którym przy tutejszym   klimacie, zaczynały już kwitnąć   kwiaty. Na ogród od naszej   strony 
wychodziły okna salonu i   tu też według opowieści pana   Mortimera, musiała pojawić się   owa 
przyczyna śMiertelnego  strachu. Holmes wolno i uważnie  przeszedł wzdłuż grządek i rabat  tak 
zaabsobowany   poszukiwaniami,     że   potknął   się   o   wiadro   z     deszczówką,   oblewając   zarówno 
ścieżkę, jak i nasze stopy.
  Wewnątrz powitała nas starsza   gospodyni rodem z sąsiedztwa,   pani Porter, która z pomocą 
młodej dziewczyny prowadziła  dom. Na pytania mojego  przyjaciela odpowiadała szczerze  i bez 
ociągania.   Nie,   nic   w   nocy     nie   słyszała.   Gdy   kładła   się     spać   wszyscy   byli   w   doskonałych 
nastrojach, rzadko widziała ich   weselszych i pełniejszych ochoty   do życia. Rankiem zemdlała, 
gdy  weszła do tego pokoju, a po  oprzytomnieniu czym prędzej  otworzyła okna i pobiegła posłać 
chłopca stajennego po doktora.
  Jeśli   chcemy   zobaczyć   panienkę,     to   jest   teraz   w   sypialni   na     piętrze,   a   jej   braci   musiało 
zapakować do karety czterech  silnych mężczyzn. Nie zostanie w  tym przeklętym domu ani dnia 
dłużej i tegoż popołudnia  wyjeżdża do rodziny w St. Ives.
    ObejrzeliśMy zmarłą - panna  Brenda Tregennis była piękną  kobietą, choć zbliżała się już  do 
wieku średniego. Jej śniada i  przystojna twarz była nadal  ładna, mimo że pozostało w jej  wyrazie 
sporo z przerażenia,  które było ostatnim w jej życiu  uczuciem. Następnie      
 obejrzeliśmy salon, w którym  wydarzyła się tragedia. Kominek  wypełniał popiół po doszczętnie 
wypalonym ogniu, na stole stały  cztery lichtarze z wypalonymi  świecami i rozrzucone karty.
 Krzesła odsunięto pod ściany.
 Inne przedmioty pozostały na  swoich miejscach. Holmes  przespacerował się po pokoju,  usiadł na 
paru krzesłach, po  czym ustawił je przy stole  według wskazówek pana  Tregennisa, rekonstruując 
dokładnie ich położenie.
  Sprawdził dalej, jaka część   ogrodu jest widoczna z którego    miejsca, zbadał dokładnie sufit, 
podłogę i kominek, ale ani razu  nie dostrzegłem tego  charakterystycznego błysku w  jego oczach 
czy skrzywienia  warg, które wskazywałoby, że  dostrzegł jakiś ślad.
   - Dlaczego rozpalono ogień? -  spytał w pewnym momencie. - Czy  zawsze tu palono w wiosenne 
wieczory?
   Mortimer Tregennis wyjaśnił,  że noc była zimna i wilgotna,  dlatego też, gdy przybył,  rozpalono 
w kominku.
   - Co pan teraz zamierza, panie  Holmes? - spytał w końcu.
   - Sądzę, Watsonie - odparł  zapytany z uśmiechem - że wrócę  do zatruwania się tytoniem,  które 
tak często i słusznie  potępiasz. Za waszym  pozwoleniem, panowie, wrócimy do  domu. NIe sądzę, 
by   dało   się   tu     jeszcze   zauważyć   cokolwiek     nowego.   Przeanalizujemy   całą     sprawę,   panie 
Tregennis,   i   jeśli     do   czegoś   dojdziemy,   to   z     pewnością   skontaktuję   się   z     panem   i   ojcem 
Roundhay'em. Na  razie pozwolę sobie życzyć panom  miłego dnia. 
   - Dopiero po powrocie do  Poldhu Cottage Holmes,  usadziwszy się wygodnie w  fotelu, ze swą 
ulubioną fajką w  zębach, przerwał milczenie. Jego      
 twarz, o zamyślonym wyrazie,  zmarszczonym czole i nieobecnych  oczach, była ledwie widoczna 
zza  błękitnego dymu. W końcu odłożył  fajkę i roześMiał się.
   - To na nic, mój drogi.
 Chodźmy na spacer poszukać  kamiennych grotów do strzał.
  Mamy większą szansę na    znalezienie  ich niż pomysłów  na   rozwiązanie  tej  sprawy.  Umysł 
pracujący bez wystarczającego  materiału to jak silnik na zbyt  wysokich obrotach - może  rozlecieć 
się na kawałki.
 Pozostało nam słońce, powietrze  i cierpliwość. Reszta znajdzie  się sama.

background image

   Gdy uszliśmy spory kawałek,  nad brzegiem morza wrócił do  sprawy.
     - Zastanówmy się, mój drogi,   spokojnie, na czym stoimy. A   zacząć należy od dokładnego 
określenia tego, co wiemy, by,  gdy pojawią się nowe fakty,  można je było dopasować do  znanej 
sytuacji.  Zakładam,  że,     jak  na   razie,   żaden  z   nas   nie    jest   skłonny  zgodzić   się  z    diabelską 
ingerencją w ludzkie  sprawy, wobec czego wykluczmy tę  możliwość. Zostajemy w takim  razie 
z trzema ofiarami czyjejś    zaplanowanej akcji, którą   przyjmuję za pewnik. Kiedy miała   ona 
miejsce?   Zakładając,   że   to,     co   usłyszeliśmy   jest   choć   w     części   prawdą,   to   praktycznie 
natychmiast po wyjściu  Tregennisa i jest to nader ważne.
 Karty leżały nadal na stole,  gospodarze powinni być już w  łóżkach, a żadne z nich nawet  nie 
wstało od stołu. Musiało się   to zatem zdarzyć nie później niż   o jedenastej w nocy. Osobiście 
sądzę,   że   wcześniej.   Następnym     krokiem   jest   sprawdzenie,   na   ile     to   w   tej   chwili   możliwe, 
poczynań Mortimera Tregennisa.
  Nie jest to trudne i nie wydają   się one być podejrzane. Znasz   moje metody i wiesz, że przez 
wywrócenie tego wiadra z wodą      
 uzyskałem wyraźny odcisk jego  buta, co inaczej mogłoby być  dość skomplikowane. Odbił się na 
mokrej ziemi doskonale, a jak  pamiętasz, ostatnia noc była  raczej wilgotna, toteż nie było  zbyt 
trudno odnaleźć jego  wczorajszy ślad. Wszystko, co  można o tym rzec, to że szybko  szedł 
w stronę plebanii. Jeśli  więc wyłączymy go jako  nieobecnego, to kto z zewnątrz i  w jaki sposób 
mógł tak przerazić
 ofiary? Możemy wyeliminować  panią Porter, jest w oczywisty  sposób niegroźna. Co do sugestii 
Mortimera o czyjejś obecności za   oknem, jest to dość ciekawa   sprawa. Noc była deszczowa, 
pochmurna i mroczna. Żeby można   było kogoś zauważyć w tych   warunkach, tak jak to miało 
mieć miejsce, ten ktoś musiałby   przyłożyć twarz do szyby. Poza   tym pod samym oknem jest 
szeroka  na trzy stopy rabata z kwiatami  o miękkiej powierzchni, na  której nie ma najmniejszego 
nawet śladu. Wobec tego wątpliwa  wydaje się obecność tam kogoś  obcego, nie wspominając już o 
sposobie, w jaki zdołałby  przerazić gospodarzy. Sądzę, że  zaczynasz zdawać sobie sprawę z  tego, 
dokąd to prowadzi?
   - Chyba tak - mruknąłem  przygnębiony.
   - Co wcale nie znaczy, że  zagadka jest możliwa do  rozwiązania. Myślę, że wśród  spraw, które 
masz w swym    archiwum, były jeszcze bardziej   niż ta zagmatwane i na pozór   beznadziejne. 
Należy jednakże   dać sobie spokój z jałowymi   dysputami dopóki nie uzyskamy   więcj danych, 
toteż proponuję  spędzić resztę ranka na pogoni  za wymarłymi mieszkańcami tych  okolic.
     Zawsze podziwiałem siłę woli   mego przyjaciela i jego zdolność   do koncentrowania się na 
wybranych problemach, ale tym      
 razem zaskoczył mnie całkowicie.
 Tego ranka przez dwie godziny  dyskutowaliśmy o Celtach,  grotach strzał i innych,  związanych 
z tym kwestiach, tak   jakby nic innego nie zaprzątało  jego umysłu i jakby żadna  tajemnica nie 
czekała   na     wyjaśnienie.   Gdy   po   południu     wróciliśmy   z   wycieczki,     zastaliśmy   w   salonie 
oczekującego nas gościa, który  szybko sprowadził nasze myśli na  bardziej współczesne tematy.
 Żadnemu z nas nie trzeba go było  przedstawiać - potężna postać,  ostre rysy z pałającymi oczyma 
i  orlim nosem oraz szopa lekko  siwiejących włosów i broda o  złocistobiałej barwie, pożółkła  od 
nikotyny w tym miejscu, w  którym zawsze trzymał cygaro.
  Wszystko to składało się na   postać równie dobrze znaną w   Londynie jak i w Afryce - postać 
doktora Leona Sterndale'a, łowcy  lwów i badacza.
   Słyszeliśmy o jego obecności w  tej okolicy i parokrotnie  widzieliśmy go na wrzosowiskach,  ale 
ponieważ nie przejawiał   najmniejszej chęci, by nas   poznać, nie próbowaliśmy tego   również, 
znając z opowieści jego  zamiłowanie do samotności, które  powodowało, że większość pobytu  w 
Anglii spędzał w bungalowie   położonym w lasach Beauchamp   Ariance. Żył tam całkiem sam, 
wśród książek i map, nie mając   nawet służącego i zupełnie nie   interesując się sąsiadami. Jego 
wizyta stanowiła zaskoczenie, a  jeszcze większym zaskoczeniem  było pytanie zadane 

background image

z widocznym  zainteresowaniem, które  skierował pod adresem Holmesa.
     - Czy ma pan wyrobioną opinię   na temat tej tajemniczej   śmierci? Lokalna policja nie ma 
pojęcia, co o tym sądzić, ale   być może pańskie doświadczenia   nasunęły panu rozwiązanie tej 
sprawy. Pytam dlatego, że w  czasie swych pobytów tutaj      
  poznałem Tregennisów bliżej, a   można by rzec, że nawet całkiem   dobrze. Mógłbym zresztą 
określić ich jako kuzynów ze   strony matki, choć to dość   odległe pokrewieństwo. To, co   ich 
spotkało,   było   dla   mnie     wielkim   szokiem.   Dojechałem   już     do   Plymouth,   wybierając   się   do 
Afryki, ale gdy dziś rano  dowiedziałem się o tej tragedii,  wróciłem natychmiast. Jeśli mogę  być 
w czymś pomocny, proszę się  nie wahać przed użyciem mojej  osoby.
   - Zrezygnował pan przez to z  miejsca na statku? - zdziwił się  Holmes.
   - Złapię następny.
   - Proszę, to się nazywa  prawdziwa przyjaźń.
   - Wie pan, więzy rodzinne też  mają znaczenie.
   - Oczywiście. Czy pana bagaż  był już na statku?
   - Część, większość pozostała w  hotelu.
   - Tak. Czy mogę się  dowiedzieć, skąd pan wie o  tragedii? Z pewnością wiadomość  nie dotarła 
jeszcze do prasy...
   - NIe dotarła. Z telegramu,  jaki dostałem.
   - MOgę zapytać od kogo?
   - Jest pan nader dociekliwym  człowiekiem, panie Holmes -  mruknął zapytany chmurnie.
   - To mój zawód.
   Doktor Sterndale zdołał  odzyskać panowanie nad sobą i  mówił już spokojnie.
      -   NIe   mam   powodów,   by   to    ukrywać,   po   prostu   nie   jestem     przyzwyczajony,   by   mnie 
wypytywano. Wysłał go ojciec  Roundhay.
   - Dziękuję. Jeśli chodzi o  pana pytanie: jak dotąd nie znam  całej odpowiedzi, choć nie  wątpię, 
że w najbliższych dniach  ją poznam. Uważam też, że  wyjawienie części moich domysłów  byłoby 
przedwczesne.
   - Wobec tego być może byłby  pan skłonny powiedzieć mi, czy      
 pańskie podejrzenia kierują się  ku jakiejś konkretnej osobie?
   - NIestety nie.
   - W takim razie straciłem  jedynie czas i nie będę  przeciągał wizyty - słynny  podróżnik opuścił 
nas  zdecydowanie zawiedziony i  rozdrażniony.
   Chwilę potem jego śladem  podążył Sherlock, którego nie  widziałem aż do wieczora. 
   - Gdy wrócił, widać było po  jego minie, że niewiele  zdziałał. Rzucił okiem na  depeszę, która 
nadeszła   pod   jego     nieobecność   i   zrezygnowany     wyrzucił   ją   do   kosza,   z     pomrukiem 
rozczarowania.
   - To z hotelu w Plymouth -  wyjaśnił. - Nazwy dowiedziałem  się od wikarego i zadepeszowałem 
tam, by upewnić się, czy relacja  naszego gościa była prawdziwa.
 Wygląda na to, że faktycznie  spędził tam ostatnią noc i  pozwolił, by część jego rzeczy  popłynęła 
do Afryki, podczas  gdy   on sam zjawił się tu asystować    przy śledztwie. Co o tym    sądzisz, 
Watsonie?
   - Jest bardzo zainteresowany  wyjaśnieniem tej sprawy.
   - Bez dwóch zdań, mój drogi.
 Jest w tym coś, czego jeszcze  nie wiemy, a co może okazać się  nicią prowadzącą do kłębka.
 Głowa do góry, mój stary. Pewien  jestem, że wkrótce wpadniemy na  trop, który pozwoli nam 
rozwiązać tę zagadkę szybko i  bez większych problemów.
   Przyznaję, że niewielką wagę  przywiązywałem wówczas do jego  słów. Nie przyszło mi nawet 
do  głowy, że sprawdzą się tak  szybko i w taki sposób. 
     Rankiem, goląc się przy oknie,   usłyszałem tętent kopyt i   dojrzałem nadjeżdżającą galopem 
bryczkę. Zajechała przed nasz  ganek, wyrzucając z wnętrza  nader poruszonego duchownego.      

background image

 Ojciec Roundhay podbiegł do  naszych drzwi, na który to widok  obaj z Holmesem pośpieszyliśmy 
mu na spotkanie.
     Z początku nasz gość prawie   nie mógł wydobyć słowa, ale po  chwili, wśród sapań i jęków, 
udało mu się wyjaśnić powód  wizyty.
   - Jesteśmy nawiedzeni przez  Diabła, panie Holmes! W mojej  biednej parafii grasuje Szatan!
  - Gdyby nie widoczne   przerażenie, stanowiłby raczej   śmieszny widok. W końcu zdołał   się 
opanować i wyjaśnić, co  doprowadziło go do takiego  wniosku.
   - Mortimer Tregennis zmarł tej  nocy w ten sam sposób co reszta  rodziny!
   Holmes słysząc to zerwał się  na nogi.
   - Czy zmieścimy się we trzech  w bryczce ojca? - spytał.
   - Myślę, że tak.
    - Wobec tego, Watsonie,  rezygnujemy ze śniadania i  ruszamy w drogę. Szybko, zanim  ślady 
zostaną zatarte przez  gapiów. 
   Zmarły zajmował na plebanii  dwa pomieszczenia położone jedno  nad drugim - niżej znajdował 
się   dość obszerny salon, wyżej zaś   sypialnia. Okna obu pomieszczeń   wychodziły na trawnik 
dochodzący  do samej ściany domu.
 Przybyliśmy przed lekarzem i  policją, tak że cała sceneria  tragedii wyglądała dokładnie  tak, jak 
znalazł ją wikary.
 Zapadła też w mej pamięci na  tyle głęboko, że nigdy jej chyba  nie zapomnę.
   W salonie panował nastój  przygnębienia i przerażenia, tak  silny, że nie sposób byłoby w  nim 
wytrzymać, gdyby służący,  który pierwszy się tu znalazł,  nie otworzył szeroko okna.
 Częściowo powodem tego była  nadal paląca się i kopcąca na  środku stołu lampa. Obok niej      
 siedział, odrzucony na oparcie  krzesła, gospodarz. Okulary miał  przesunięte na czoło, sterczącą 
prawie pionowo brodę, twarz   zwróconą ku oknu i wykrzywioną w   ten sam wyraz potwornego 
przerażenia, jaki malował się na  obliczu zmarłej siostry. Układ  kończyn i palców wskazywał, że 
zmarł nieomalże w konwulsjach, a   na pewno w ataku albo skurczu   strachu. Był ubrany, choć 
uczynił to wyraźnie w pośpiechu,  a łóżko nosiło ślady niedawnego  używania. Płynął stąd prosty 
wniosek, że nieszczęście  spotkało go wczesnym ranikiem.
   Najlepiej można było zdać  sobie sprawę z geniuszu Holmesa,  gdy obserwowało się go w takich 
okolicznościach jak wtedy.
 Pozornie flegmatyczny myśliciel,  o oszczędnych ruchach i  spokojnej wymowie, od chwili gdy 
znalazł się na miejscu zbrodni  zmieniał się diametralnie -  napięty, z błyszczącymi  podnieceniem 
oczyma stawał się  uosobieniem energii i  błyskawicznego działania. Zaczął  od trawnika, wszedł 
do środka  przez okno, błyskawicznie  obszedł pokój, znalazł się w  sypialni, którą przeszukał 
i  zatrzymał się dopiero przy  drugim oknie, które otworzył.
 Zainteresowało go najwidoczniej,  gdyż mruknął coś z radością i  wychylił się spoglądając przez 
nie, po czym zbiegł na dół,  wyszedł przez okno salonu i padł  plackiem na trawnik. Poleżał  chwilę 
i ponownie wskoczył do  salonu, tym razem koncentrując  uwagę na lampie - typowym  wyrobie 
produkcji seryjnej.
 Pomierzył starannie jej zbiornik  i przy pomocy lupy dokładnie  obejrzał talkowy pochłaniacz nad 
kloszem, zebrał z niego jakąś  substancję i włożył do koperty,  którą następnie starannie  umieścił 
w portfelu. W końcu,  gdy pojawił się lekarz z  policją, skinął na mnie i      
 przyglądającego się poczynaniom  z osłupieniem księdza. Wyszliśmy  na świeże powietrze.
   - Z radością mogę was  poinformować, że nie trudziliśmy  się na próżno. NIe mogę zostać,  by 
przedyskutować sprawę z   policją, ale byłbym nader   zobowiązany, gdyby ojciec był   uprzejmy 
przekazać moje  pozdrowienia inspektorowi i  zwrócił jego uwagę na okno w  sypialni i lampę 
w salonie -  oznajmił nie tracąc czasu. -  Każdy przedmiot z osobna jest  bardzo sugestywny, a oba 
razem  nasuwają oczywiste wnioski.
 Jeśli ktoś z policji życzyłby  sobie dodatkowych informacji, z  przyjemnością spotkam się z nim  
w domku. Teraz zaś, Watsonie,  myślę, że znacznie lepiej  wykorzystamy czas gdzie indziej.

background image

   NIe wiem, czy nie odpowiadało  im wtrącanie się amatora w  śledztwo, czy też sądzili, że  sami 
rozwiążą tę sprawę - faktem  jest jednak, że ani prowadzący  sprawę inspektor, ani nikt inny  
z policji nie zgłosił się do nas  w ciągu następnych dwóch dni.
 Czas ten Holmes spędził na  rozmyślaniu, otoczony fajkowym  dymem, a głównie na samotnych 
spacerach  po okolicy.  Wracał  z   nich zmęczony i milczący,  nie   zdradzając słowem celu czy 
wyników, choć tego w jakim  kierunku kierowały się jego  podejrzenia mogłem się domyślić.
 Z jednej z wypraw przyniósł  lampę dokładnie taką samą jak  ta, przy której zmarł pan  Tregennis, 
napełnił ją oliwą z  plebanii i dokładnie zmierzył  czas potrzebny do wypalenia  ilości wyliczonej 
przez   siebie     na   podstawie   pomiarów   dokonanych     w   miejscu   śmierci   lokatora     wielebnego 
Rundhay'a. Kolejny  eksperyment, którego dokonał,   był znacznie mniej przyjemny i  nie sądzę, 
bym go kiedykolwiek  zapomniał. Zaczęło się jednakże  od wyjaśnień.      
   - Pamiętasz być może, mój  drogi - zaczął pewnego  popołudnia - że we wszystkich  relacjach, 
jakie do nas   dotarły, powtarzała się jedna   rzecz. Chodzi o powietrze, czy   raczej o atmosferę 
panującą w  pomieszczeniu. Świętej pamięci  Tregennis, mówiąc o swej  porannej wizycie w domu 
rodziny,   wspomniał, że doktor omal nie   zemdlał, a pani Porter   powiedziała nam, iż straciła 
przytomność,   a   potem   natychmiast     musiała   otworzyć   okno.   W   drugim     przypadku   sam 
zauważyłeś, jakie  było powietrze w salonie gdy tam  weszliśmy, choć służący otworzył  już okno. 
Służący ten, jak się   dowiedziałem, tak źle się   poczuł, że cały dzień przeleżał   w łóżku. Sam 
przyznasz, że to   zastanawiająca zbieżność. W obu   przypadkach mamy do czynienia z   trującą 
atmosferą i z otwartym  ogniem: w pierwszym w postaci  kominka i świec, w drugim lampy.
 Świece i kominek mają logiczne   uzasadnienie, natomiast lampa,  jak wynika z moich obliczeń, 
zapalona   została   już   po     wschodzie   słońca,   co   potwierdza     moją   hipotezę   o   ścisłym   związku 
pomiędzy trzema punktami:  spalaniem, zatrutym powietrzem i  szaleństwem lub śMiercią osoby 
przebywającej w pobliżu źródła  ognia. Czy jak dotąd zgadzasz  się ze mną?
   - Nie widzę w tym co mówisz  żadnych sprzeczności.
   - Wobec tego przyjmijmy  hipotezę roboczą, że w obu  wypadkach te groźne efekty  wywołało 
spalanie jakiejś  substancji, co dało gaz  wywołujący zatrucie zakończone  śmiercią. W przypadku 
rodziny  Tregennisa umieszczono ją w  kominku, co przy otwartym  przewodzie kominowym nieco 
zmniejszyło efekty i tylko  kobieta, jako istota o  delikatniejszym organizmie,  poniosła śmierć, 
a pozostałych      
  ogarnął  jedynie   czasowy lub    trwały  obłęd,  co,  jak  należy    sądzić,  jest  pierwszym  skutkiem 
działania trującego gazu. W   przypadku drugim, gdzie nie było   żadnego ujścia powietrza, efekt 
końcowy nastąpił szybciej. Tak   rozumując przeszukałem   naturalnie salon, w którym   nastąpiła 
śmierć Tregennisa w  poszukiwaniu pozostałości tejże  tajemniczej substancji.
  Najbardziej  oczywistym  miejscem    był  pochłaniacz  dymu  na kloszu,    gdzie znalazłem  sporo 
brunatnego  popiołu o dość tłustej  konsystencji. Jak widziałeś,  zebrałem połowę i umieściłem w 
tej oto kopercie.
   - Dlaczego połowę? - spytałem.
   - Ponieważ nie mam w zwyczaju  przeszkadzać policji w  oficjalnym śledztwie. Zostawiam  im 
zawsze wszystkie dowody,  które znajduję na miejscu  zbrodni, a że nie zawsze mówię,  co należy 
z nimi zrobić, to już  inna sprawa. Dzięki temu mają  takie same szanse dojścia  prawdy. Na talku 
pozostała  wystarczająca ilość trucizny, by  mogli ją zbadać, jeśli  oczywiście byli na tyle mądrzy, 
żeby na nią zwrócić uwagę.
  Teraz,   Watsonie,   zapalimy   naszą     lampę,   otwierając   uprzednio   okno     i   drzwi,   by   uniknąć 
przedwczesnego zejścia dwóch  szanowanych obywateli. Bądź  łaskaw usiąść w fotelu przy  oknie, 
chyba  że jako rozsądny   człowiek  nie  masz  ochoty brać   udziału  w  tym,  przyznaję,    niezbyt 
rozsądnym doświadczeniu.
 Zostajesz? Tak też sądziłem.
 Swoje krzesło postawię przy   drzwiach, by także mieć świeże  powietrze, a poza tym byśmy się 
mogli bez problemów obserwować.

background image

 Odległość od lampy jest taka  sama i każdy z nas może przerwać  eksperyment, jeśli zauważy 
u  siebie lub u innego jakiekolwiek  alarmujące objawy. Wszystko  jasne? W takim razie wsypię 
 zawartość koperty do  pochłaniacza i umieszczę go nad  płomieniem... Gotowe. Teraz,  Watsonie, 
nie pozostaje nam nic  innego jak czekać i obserwować,  co się wydarzy! 
   Nie trwało to długo. Ledwie  zdążyłem rozsiąść się wygodnie,  gdy zdałem sobie sprawę 
z   ciężkiego, nieco gryzącego   zapachu powodującego zawroty   głowy i lekkie nudności. Przy 
pierwszym jego śladzie w  powietrzu umysł i wyobraźnia  wymknęły mi się całkowicie spod
 kontroli. Przed oczyma
 zawirowała gęsta, czarna chmura,  w której, jak widziałem z  przerażającą jasnością, obecne  było 
wszystko co tylko istnieje  we wszechświecie strasznego,  monstrualnego i groźnego.
 Pojawiły się w niej niewyraźne  kształty, rozpływające się,  zanim można było dokładniej im  się 
przyjrzeć i ustępujące  miejsca innym, a każdy był na  tyle przerażający, że samo jego  wyraźne 
pojawienie się  wystarczyło, by mnie zgubić.
 Czułem jak włosy stają mi dęba,  oczy wychodzą z orbit, a otwarte  usta nie są w stanie wydobyć 
z  siebie głosu, choć bardzo tego  chciałem. Byłem zdjęty takim  przerażeniem jak nigdy przedtem 
i nigdy potem w całym moim  życiu, a w głowie czułem taki  zamęt, jakby lada moment miała  się 
rozprysnąć   na   kawałki.   W     pewnym   momencie   chmura   nieco     rozrzedziła   się   (jak   potem 
stwierdziłem, zapewne na skutek  chwilowego powiewu wiatru) i  dostrzegłem twarz Sherlocka - 
bladą, napiętą i przerażoną, z  wyrazem, który mieli obaj  nieboszczycy. Ten widok dał mi  chwilę 
oprzytomnienia i nagły  przypływ sił, dzięki którym  zerwałem się z fotela, złapałem  Holmesa 
i obaj wypadliśmy na  trawę, na której długo leżeliśmy  bez ruchu. Powoli zdawaliśmy      
 sobie sprawę z przyświecającego  słońca i ustępującego strachu.
 Ten ostatni przemijał powoli,  ale w końcu udało nam się na  tyle odzyskać spokój i równowagę 
ducha, by usiąść. Jenocześnie  otarliśmy zroszone potem czoła i  spojrzeliśmy na siebie.
      - Winien   ci  jestem  zarówno   podziękowania,  jak i  przeprosiny    - głos   Holmesa   nadal  nie 
odzyskał zwykłego tonu i  spokoju. - Było to niepotrzebne  narażenie swego zdrowia, a  włączenie 
w to przyjaciela jest  niczym nie wytłumaczoną głupotą.
 Naprawdę stokrotnie cię  przepraszam.
   - Wiesz dobrze - odparłem  wzruszony, gdyż nigdy dotąd nie  okazał mi tyle uczucia - że  zawsze 
z przyjemnością i ochotą  ci pomagam.
   Słysząc to wrócił do swojego  normalnego, na wpół ironicznego  tonu.
   - Wpędzanie nas w obłęd byłoby  zupełnie niepotrzebne, Watsonie.
 Na dobrą sprawę okazaliśmy się  szaleńcami decydując się na ten  zwariowany eksperyment.
 Przyznaję, że nigdy nie przyszło  mi do głowy, że efekty będą tak  błyskawiczne i tak gwałtowne.
 Poczekaj chwilę, trzeba  zlikwidować źródło zła i  przewietrzyć pokój.
   Po tych słowach zerwał się i  wpadł do budynku, by po  sekundzie pojawić się z lampą  trzymaną 
w wyciągniętej dłoni.
 Przebiegł kilka metrów i rzucił  ją w trawę.
    - Sądzę, mój drogi, że nie   masz cienia wątpliwości, co do  przyczyny tych dwóch tragedii? - 
spytał, skończywszy zadeptywać  iskry.
   - Żadnych.
   - Natomiast powód, dla którego  do nich doszło nadal jest  niejasny. Ciągle jeszcze drapie  mnie 
w gardle. Chodźmy coś  wypić, nim przedyskutujemy  sprawę.      
   Gdy w spokoju usiedliśmy na  ogrodowej ławce i ugasiliśmy  pragnienie, Sherlock zapalił  fajkę 
i zaczął:       - Przyznać należy, że w   pierwszej sprawie wszystkie   dowody wskazują na świętej 
pamięci Tregennisa, który z  kolei stał się ofiarą drugiej  tragedii. Rodzinna kłótnia była  powodem, 
a zemsta konkretnym  motywem przestępstwa. Nie wiem,  na ile pojednanie było fałszywe  z obu 
stron. Sądzę, że w jego  wypadku na tyle, by nie  przeszkodzić w zabójstwie.

background image

 Wystarczyło popatrzeć na jego  szczurzą twarz, kaprawe oczy i  niskie czoło, by wiedzieć, że  nie 
jest to człowiek z natury  skłonny do wybaczania innym  czegokolwiek. Jeśli dodać do  tego fakt, 
że próbował nam  wmówić, iż ktoś czaił się na  dworze, co przez chwilę  sprowadziło nas 
z właściwego  tropu, nie sposób nie uznać go  za podejrzanego numer jeden. W  końcu, jeśli to nie 
on wrzucił  tę substancję w ogień, gdy  wychodził, to kto? Tragedia  wydarzyła się natychmiast po 
jego wyjściu i gdyby ktoś nowy  wszedł do domu, rodzina nie  siedziałaby przy stole.
 Musieliby wstać, żeby przywitać  nowo przybyłego. Poza tym w  Kornwalii goście nie zjawiają 
się po dziesiątej wieczorem.
 Wszystko zatem wskazuje na niego  jako na sprawcę.
   - Wobec tego jego śmierć to  samobójstwo!
   - Można odnieść takie wrażenie  i nie jest to całkowicie  niemożliwe: poczucie winy zdolne  jest 
skłonić mordercę do takiego  kroku. Istnieją jednak istotne  przesłanki przeciwko tej wersji.
  Na szczęście jest pewien   człowiek i to niezbyt daleko   stąd, który zna prawdziwy   przebieg 
wypadków i którego  pozwoliłem sobie zaprosić  aranżując sytuację tak, by nam      
 dziś o nich opowiedział. O,  widzę, że się nieco pośpieszył.
 Proszę tutaj, doktorze  Sterndale. Przeprowadziliśmy  niedawno pewien eksperyment  chemiczny, 
który chwilowo  uniemożliwia przyjęcie tak  szacownego gościa wewnątrz  naszego mieszkania.
      Usłyszałem   szczęk   furtki    ogrodowej,   a   po   słowach     Sherlocka   pojawiła   się   na     ścieżce 
majestatyczna postać  afrykańskiego badacza.
 Zaskoczony skierował swe kroki  ku ławce, na której  siedzieliśmy.
     - Otrzymałem pańską wiadomość   godzinę temu, panie Holmes,   toteż przyszedłem jak pan 
prosił, choć doprawdy nie  rozumiem dlaczego zobligowany  miałbym być do spełnienia  pańskich 
zachcianek.
   - Sądzę, że wyjaśnimy sobie tę  sprawę zanim się rozstaniemy -  odparł mój przyjaciel.
   - Wdzięczny jestem, że przychylił  się pan do mojej prośby. Wybaczy  pan to niezgodne z dobry-
mi   manierami przyjęcie w ogrodzie,   ale obaj z Watsonem omal nie   dopisaliśmy przed chwilą 
kolejnego rozdziału do tego, co  gazety określają mianem  "Kornwalijskiego horroru" 
i   chwilowo wolimy świeże   powietrze. Ponieważ sprawy,   które mamy do omówienia dotyczą 
pana w nader delikatny sposób,   dobrze się stało, że możemy   rozmawiać w miejscu, w którym 
nikt nas nie podsłucha.
   Nasz gość wyjął z ust cygaro i  przyjrzał się uważnie mojemu  towarzyszowi.
   - Przyznaję, że nie rozumiem,  jak może pan ze mną rozmawiać o  moich osobistych sprawach. 
Ani  przede wszystkim - cóż to mają  być za sprawy?
   - Zabicie Mortimera  Tregennisa.
   Przez chwilę żaałowałem, że  nie mam broni. Twarz      
 Sterndale'a poczerwieniała,  oczy mu rozbłysły, a na czole  wystąpiły żyły. Zerwał się z  miejsca, 
ruszając   ku   mojemu     przyjacielowi.   Opanował   się     jednak   z   wysiłkiem   i   wrócił   do     zimnej, 
obojętnej pozy,  sprawiającej zresztą jeszcze  groźniejsze wrażenie, niż  chwilowy wybuch gniewu.
   - Tyle czasu żyłem poza  prawem, wśród dzikich - rzekł -  że zmuszony byłem stać się  prawem 
dla innych i dla siebie.
 Dobrze będzie, jeśli na   przyszłość będzie pan łaskaw o  tym pamiętać, gdyż nie pragnę  zrobić 
panu krzywdy.
   - Ja również, doktorze  Sterndale, czego najlepszyjm  dowodem jest to, że wiedząc to,  co wiem, 
posłałaem po pana, a  nie po policję.
   Podróżnik być może po raz  pierwszy w życiu zaniemówił z  podziwu dla kogoś innego - ze  słów 
Holmesa biła jednak taka  pewność siebie i własnej siły,  że trudno było o inne wrażenie.
 Przez chwilę nasz gość nerwowo  sapał zaciskając dłonie, po czym  spytał: - Co pan ma na myśli? 
Jeśli to  blef, wybrał pan niewłaściwą  osobę do straszenia. Nie bawmy  się w kotka i myszkę. Co 
chce mi  pan powiedzieć?

background image

   - Powiem panu uczciwie, w  nadziei, że odpłaci mi pan ze  swej strony taką samą  uczciwością. 
Moje dalsze   poczynania uzależniam   całkowicie od pana wyjaśnień, to   znaczy od tego, co pan 
powie w  swojej obronie.
   - Obronie?!
   - Tak.
   - Przeciwko czemu?
   - Zarzutowi morderstwa  Mortimera Tregennisa.
   - Znowu - jęknął Sterndale  ocierając pot z czoła. - Czy  wszystkie pańskie sukcesy  opierają się 
na doprowadzonej do  absurdu sztuce blefu?      
    - To nie ja nadużywam blefu,  lecz pan. Jako dowód tego  twierdzenia, doktorze, podam  panu 
parę faktów, z których wysnułem  moje wnioski. O pańskim powrocie   z Plymouth po wysłaniu 
części  bagaży w nieznane powiem tylko,  że zwrócił moją uwagę na inne  okoliczności sprawy, 
zasługujące, by wziąć je pod  uwagę przy rekonstruowaniu  wydarzeń...
   - Wróciłem...
   - Słyszałem pańskie powody z  pana własnych ust i uważam je za  niewystarczające. Pomińmy to 
na  razie. Przybył pan tu, by  zapytać mnie, kogo podejrzewam.
 Odmówiłem panu udzielenia  odpowiedzi na to pytanie.
 Wówczas poszedł pan na plebanię,  poczekał tam pewien czas i  wrócił do domu.
   - Skąd pan to wie?
   - Szedłem za panem.
   - Nikogo nie spostrzegłem.
   - Tak zazwyczaj bywa, gdy ja  kogoś śledzę. Spędził pan  bezsenną noc i ułożył określony  plan, 
który rankiem wprowadził  pan w życie. Ledwie zaświtało,  wyszedł pan napełniając po  drodze 
kieszeń kamykami leżącymi  na kupce przy bramie pana  posesji.
   Sterndale chciał coś  powiedzieć, ale ugryzł się w  język, spoglądając jedynie z  coraz większym 
podziwem na mego  przyjaciela.
   - Dalej - ciągnął Holmes -  szybko przeszedł pan milę  dzielącą go od plebanii, mając  na nogach 
te   same   buty,   co   w   tej     chwili.   Przy  plebanii   przeszedł     pan   przez   ogród   i   dotarł   do     okien 
mieszkania wynajmowanego  przez Tregennisa. Było już  jasno, ale zbyt wcześnie, by  ktoś, nawet 
ze   służby,  był  na     nogach.  Przy  pomocy     przyniesionych   kamyków,  obudził     pan  krewniaka, 
rzucając dwie lub  trzy garście w szybę jego  sypialni...      
   - Jest pan wcielonym diabłem!
 - wybuchnął Sterndale zrywając  się na nogi.
     - Gdy tenże pojawił się w   oknie, gestem nakazał mu pan   wyjść - Holmes, nie przerywając 
opowieści, uśmiechnął się  zadowolony z komplementu. -  Ubrał się więc pośpiesznie i  zszedł do 
salonu, do którego pan  również wszedł przez otwarte  przezeń okno. Odbyła się krótka  rozmowa, 
w trakcie której   spacerował pan po pokoju, po   czym wyszedł pan zamykając okno   i stał na 
trawniku, paląc  cygaro i obserwując to, co  działo się wewnątrz. Po śmierci  Tregennisa wrócił pan 
do siebie  tą samą drogą, którą pan  przyszedł. Teraz oczekuję  wyjaśnień dotyczących wydarzeń, 
jak też i motywów pańskiego  postępowania. Jeśli oszuka mnie  pan lub zlekceważy, ostrzegam,  że 
sprawa wymknie się z moich  rąk na zawsze.
     W miarę, jak mówił, nasz gość   bladł, aż w końcu jego twarz   przybrała barwę popiołu. Gdy 
Holmes skończył, siedział przez  chwilę bez ruchu, po czym  wiedziony jakimś nagłym impulsem 
wyjął z wewnętrznej kieszeni  marynarki fotografię i podał mu ją.
   - Oto powód tego, co zrobiłem.
   Na zdjęciu widać było twarz  bardzo pięknej kobiety.
   - Brenda Tregennis - mruknął  Sherlock podając mi zdjęcie.
   - Tak, Brenda - powtórzył nasz  gość. - Przez lata ją kochałem i  przez lata ona mnie kochała. To 
jest prawdziwy powód mego pobytu  w tej okolicy, który tak wielu  zastanawiał. Byłem w pobliżu 
jedynej istoty na Ziemi, która  była mi droga. Nie mogłem jej  poślubić, gdyż miałem żonę,  która 

background image

przed laty opuściła mnie,  a z którą przez głupie prawa  tego kraju nie mogłem się  rozwieść. Przez 
lata oboje   czekaliśmy i oto czego   doczekaliśmy się przez tego łajdaka - gwałtowny dreszcz 
wstrząsnął jego masywną  sylwetką, ale zdołał się  opanować i mówił dalej spokojnym  głosem.
  - Ksiądz był naszym  powiernikiem i może zaświadczyć,  jaka to była kobieta. Dlatego  właśnie 
zadepeszował do mnie, i  dlatego też wróciłem. Co mnie  obchodzi bagaż czy cokolwiek  innego, 
gdy dowiedziałem się, co   ją spotkało? Oto brakujący panu   powód mego postępowania, panie 
Holmes.
   - Proszę dalej - głos mego  przyjaciela był dziwnie cichy.
     Sterndale wyjął z innej   kieszeni marynarki niewielką   paczuszkę i podał mi. Na   papierze 
czerwonym atramentem  było napisane: "Radix Pedis  Diaboli".
   - Jak wiem, jest pan lekarzem.
 Czy kiedykolwiek słyszał pan o  tym preparacie? - spytał.
   - Korzeń diabelskiej stopy?
 Nie, nigdy o czymś takim nie  słyszałem.
   - Nie jest to ujma dla  pańskiej wiedzy zawodowej, gdyż  z tego co wiem, poza próbką w  labora-
torium w Budzie i tą tutaj  nie znajdzie pan tego w całej  Europie. Jak dotąd ta roślina  nie dostała 
się ani do  farmakologii, ani do  toksykologii. Ta nazwa nadana  jest przez pewnego misjonarza, 
botanika   amatora.   W   pewnych     rejonach   zachodniej   Afryki     czarownicy   używają   jej   jako 
niezawodnej   trucizny,   jest   ona     ich   najściślej   strzeżonym     sekretem.   Zawartość   tego   pakietu 
zdobyłem w dość nieoczekiwanych  okolicznościach w Ubanghi, co  nie ma jednakże większego 
znaczenia dla tej sprawy -  otworzył paczuszkę, ukazując  nieco brązowego proszku  podobnego do 
tabaki i zwrócił  się do Holmesa. - Powiem panu,  co się naprawdę stało. Po  pierwsze dlatego, że 
wie pan już  tak wiele, iż lepiej dla mnie, żeby wiedział pan wszystko, a po  drugie, że nie zależy 
mi już na  życiu i przyszłości. Wyjaśniłem  swój stosunek do rodziny  Tregennisów i chyba jest 
zrozumiałe, iż z uwagi na  siostrę starałem się o dobre  stosunki z braćmi. 
     O rodzinnej  kłótni o pieniądze zapewne już  pan wie, nie robili z tego  tajemnicy. Zresztą po 
wyprowadzeniu się Mortimera,  byłoby to dość trudne. Po ich  rzekomym pojednaniu, traktowałem 
go jak pozostałych, choć zawsze  miałem o nim nie najlepszą  opinię. Uważałem go za osobę  tyleż 
tchórzliwą, co zdradziecką  i obrzydliwą, nie miałem jednak  żadnego powodu, by wszcząć zwadę 
czy kłótnię. Parę tygodni temu  odwiedził mnie i w trakcie  rozmowy pokazałem mu część 
z   posiadanych przeze mnie  afrykańskich  ciekawostek. Wśród  nich tenże proszek, opowiadając 
przy tym o jego dziwnych i  groźnych właściwościach. O tym  jak pobudza te części mózgu,  które 
wytwarzają poczucie  strachu, powodując szaleństwo  lub śmierć nieszczęśnika, który  narazi się na 
gniew czarownika   swego szczepu, jak też i o tym,   jak bezsilna wobec niego jest   europejska 
farmakologia. W jaki  sposób mi go podebrał, nie wiem.
  Ani na chwilę nie zostawiłem go   samego w pokoju, ale mimo to w   jakiś sposób zdołał tego 
dokonać. Doskonale pamiętam, że  niezwykle go ten proszek  zainteresował. Wypytywał mnie 
o  potrzebną ilość i czas konieczny  do zadziałania, ale do głowy mi  nie przyszło, czego do śmierci 
sobie nie wybaczę, że interesuje  go to z jakichś osobistych  powodów. Dopóki się tu nie  zjawiłem, 
nie zaprzątałem sobie  tym głowy. Jedyny błąd, jaki  drań popełnił, to że się tak  pośpieszył. Gdyby 
poczekał aż  odpłynę, zresztą pewnie sądził,  że to już nastąpiło, nikt nie      
 byłby w stanie dowieść mu  czegokolwiek. Po latach, które  spędziłbym w Afryce sprawa  stałaby 
się nieaktualna, albo  też zdążyłby zbiec i zatrzeć za  sobą ślady. Przyszedłem zobaczyć  się 
z   panem   wiedząc,   kto   i   czego    użył,   po   relacji   wikarego   nie     miałem   co   do   tego   żadnych 
wątpliwości. Miałem nadzieję nie  tyle usłyszeć inne wyjaśnienie,  choć nie miałbym nic przeciwko 
niemu, ile zorientować się co  pan wie i jakie są szanse na  ukaranie łotra. Okazało się, że  żadne. 
A zrobił to bez wątpienia  po to, by zagarnąć pieniądze  będące ich wspólnym majątkiem i  by się 
zemścić za zniewagę,  jakiej w jego oczach dopuściło  się rodzeństwo. Taka była  prawda, która 
spowodowała obłęd  dwóch mężczyzn i śmierć  ukochanej osoby. A jaka miała  być kara? Miałem 
zwrócić się do  sądu? Z czym? Z wiedzą, że to,   co mówię, to prawda? W jaki  sposób miałem 

background image

przekonać   sędziego     i   kilkunastu   kmiotków,   którzy     nigdy   nie   wysunęli   nosa   poza     własne 
hrabstwo, że ta  fantastyczna historia jest  prawdą, a nie moim urojeniem?
 Być może udałoby mi się to, choć  mam wątpliwości, ale nie mogłem  sobie pozwolić na ryzyko 
porażki. Ja musiałem się   zemścić, choć może się to panu   wydać niegodne. Powiedziałem już 
wcześniej, jak traktuję prawo, a  zwłaszcza prawo tego kraju.
 Teraz też tak postąpiłem,  decydując, że przypadnie mu los,  jaki zgotował innym albo, jeśli  nie 
starczy   mu   odwagi,   to     sprawiedliwość   wymierzę   mu     własnoręcznie.   Nie   ma   w   tym     kraju 
człowieka, który ceniłby  własne życie mniej, niż ja w tej  chwili. Teraz wie pan wszystko -  ciąg 
dalszy dopowiedział pan  sam, zanim zacząłem mówić.
Wyszedłem z bronią w jednej   kieszeni i proszkiem w drugiej. Przewidując problemy z obudze-
niem zabrałem ze sobą  nieco kamyków, którymi rzucałem  w szybę dopóki nie wstał. Zszedł  
i wpuścił mnie przez okno.
      Powiedziałem   mu,   że   wiem,   co     zrobił   i   że   jestem   tu   jako   jego     sędzia   i   kat   w   jednej 
osobie.Widok rewolweru sparaliżował  łotra, wobec tego zapaliłem  lampę, nasypałem proszku na 
pochłaniacz dymu  i wyszedłem   zamykając okno, gotów zastrzelić   go natychmiast, gdy tylko 
spróbuje opuścić pokój. NIe   opuścił. Pięć minut potem był   martwy i jedynym uczuciem, jakie 
żywiłem był żal, że tak krótko  to trwało. Tak wygląda cała  prawda i cała historia, panie  Holmes. 
Sądzę, że będąc na moim  miejscu zrobiłby pan to samo,  ale to i tak nie ma znaczenia.
 Może podjąć pan kroki, jakie  uzna pan za stosowne. Nie będę  uciekał ani próbował 
w  czymkolwiek panu przeszkodzić.
   Sherlock dłuższą chwilę  siedział w milczeniu.
   - Jakie były pana plany, zanim  dowiedział się pan o tragedii? -  spytał w końcu.
   - Wyjechać na parę lat do  Afryki Środkowej. To, co tam  zacząłem, wymaga zakończenia, a  jest 
ledwie w połowie.
     - Więc proszę jechać i   kończyć. Ja nie mam   najmniejszego zamiaru pana   zatrzymywać ani 
ścigać.
   Doktor Sterndale podniósł się,  skłonił nam i bez słowa odszedł,  zaś Holmes starannie nabił 
i  zapalił fajkę.
   - Dym, nie będący trucizną,  jest miłą odmianą - mruknął. -  Myślę, że zgodzisz się ze mną,  iż 
nie jest to sprawa wymagająca  mojego udziału. Nasze śledztwo  było całkowicie niezależne 
i  obojętne oficjalnym czynnikom,  sądzę więc, że mamy pełne prawo  zachować jego wyniki dla 
siebie.
 Czy uważasz, że postąpiłem  słusznie?
   - Jak najbardziej.      
   - NIgdy nie kochałem, ale  gdybym kochał, i gdyby spotkał  tę osobę taki koniec, sądzę, że  moja 
zemsta mogłaby przewyższyć   tę, o której słyszeliśmy   niedawno... Cóż, nie będę   obrażał cię 
tłumaczeniem   tego,     co   oczywiste,   ale   dla     pełniejszego   obrazu   podam   ci     parę   szczegółów. 
Punktem   wyjścia     mojej   dedukcji   były   kamyki   na     parapecie   i   pod   oknem   sypialni,     nie 
przypominające   tych,   które     leżały   w   ogrodzie   i   na   podwórzu     plebanii.   Znalazłem   podobne 
dopiero, gdy zwróciłem uwagę na  naszego dzisiejszego gościa.
 Lampa zapalona w dzień i resztki  proszku stanowiły jedynie dalsze  ogniwa łańcucha. Teraz zaś 
sądzę, mój drogi, że możemy  zapomnieć o całej tej sprawie i  z czystym sumieniem zabrać się  do 
studiowania fenickich korzeni  kornwalijskiej mowy, będącej  odmianą wspaniałego języka 
Celtów. 

background image

Druga Plama

        Zamierzałem zakończyć    opisywanie przygód Sherlocka   Holmesa na opowieści "Sprawa 
Abbey Grange". Przyczyną nie był  ani brak materiałów, jako że mam  notatki dotyczące setek nie 
opisanych jeszcze spraw, ani też   słabnące zainteresowanie mych   czytelników - błyskawiczna 
sprzedaż wielu egzemplarzy  każdego nowego opowiadania  dowodzi najlepiej, że jest  dokładnie 
przeciwnie. Prawdziwym   powodem jest niechęć, z jaką   Sherlock odnosił się do   publikowania 
jego dokonań - dla  niego każda ze spraw miała  praktyczną wartość tylko tak  długo, jak długo się 
nią  zajmował. Odkąd ostatecznie  wyjechał z Londynu i poświęcił  się studiom nad pszczołami w 
Susex  Downs, rozgłos zaczął go męczyć  na tyle, iż prosił mnie, bym  przestał o nim pisać - które 
to życzenie ze zrozumiałych  względów musiałem spełnić.
    Wyłącznie dzięki usilnym  naleganiom uzyskałem zgodę na  opublikowanie w stosownym czasie 
sprawy "Drugiej Plamy". Uważam  bowiem, że źle by się stało,  gdyby długa seria opowieści 
o   czynach mojego przyjaciela nie  zawierała najważniejszego dla  całego kraju sukcesu, jaki ma 
on w swej karierze. Udało mi się  to w końcu i oto macie państwo  przed sobą opis tych wydarzeń.
  Jeśli w tej historii jestem pod   względem szczegółów nieco mniej   dokładny niż zazwyczaj, to 
powody, dla których to czynię,  są chyba zrozumiałe. 
   Rok, a nawet miesiąc, w którym  się to wydarzyło, muszę zachować  dla siebie, ale dzień wolno 
mi     podać.   Otóż,   pewnego   jesiennego     poranka,   we   wtorek,   w   naszych     skromnych   progach 
zagościły dwie  osoby o europejskiej sławie.
 Pierwszą, dystyngowaną w każdym  calu, o orlim profilu i silnej  osobowości był lord Bellinger, 
dwukrotny premier naszego kraju.
 Drugą, o ciemnych włosach i  doskonałej sylwetce, Trelawney  Hope, Sekretarz Spraw  Europejs-
kich, powszechnie  uważany za najzdolniejszego  młodego polityka w Anglii.
 Siedzieli obaj na kanapie, a po  napiętych rysach twarzy widać  było, że przywiodła ich sprawa 
najwyższej wagi. Delikatne   dłonie premiera zaciskały się na   rączce parasola, zaś jego wzrok 
nieustannie krążył między   Holmesem a mną. Sekretarz   nerwowo podkręcał wąs i co   chwila 
dotykał dewizki od  zegarka.
    - Gdy odkryłem stratę, panie   Holmes, co nastąpiło o ósmej  rano, natychmiast zawiadomiłem 
pana Premiera. To on właśnie  zaproponował, byśmy zasięgnęli  pana porady.
   - Czy zawiadomił pan policję?      
      -   Nie   -   odparł   Premier   w   ów    charakterystyczny   dla   siebie     sposób,   mówiąc   krótkimi, 
precyzyjnymi  zdaniami. - Nie   zrobiliśmy tego i nie możemy   zrobić. Poinformowanie  policji 
oznacza bowiem, po pewnym  czasie, poinformowanie całego  społeczeństwa. A w tej sprawie  jest 
to w najwyższym stopniu  niewskazane.
   - Dlaczego?
     - Dlatego, że dokument, który   zaginął, jest zbyt  doniosłej   wagi. Opublikowanie go może 
spowodować   natychmiastowe   i     nader   istotne   komplikacje   w     całej   Europie.   Nie   przesadzę 
mówiąc, że od niego zależy pokój   na świecie. Jeśli nie potrafimy   odzyskać go w tajemnicy, 
możemy   w ogóle nie próbować, ponieważ   celem osób, które go ukradły,   jest właśnie podanie 
jego treści  do publicznej wiadomości.
   - Rozumiem. Panie Hope, byłbym  zobowiązany, gdyby opowiedział  mi pan dokładnie w jakich 
okolicznościach dokument ten  zniknął.
   - Można to zrobić w paru  słowach, panie Holmes. List -  gdyż jest to list od pewnej  osobistości 
z zagranicy -  otrzymałem sześć dni temu. Był  on na tyle ważny, że nigdy nie  pozostawiałem go 
w sejfie, lecz  za każdym razem zabierałem ze  sobą do domu na Whitehall  Terrance i trzymałem 
w sypialni,  w zamkniętej skrzynce na  korespondencję. Tam też włożyłem  go wczoraj wieczorem. 
Mogę  przysiąc, że to zrobiłem.
 Dokładnie w momencie, gdy  ubierałem się do kolacji. Dziś  rano dokumentu tam nie było.

background image

     Skrzynka ta stoi na moim nocnym  stoliku, a oboje z żoną mamy  lekki sen i oboje jesteśmy 
pewni, że nikt nie mógł wejść w  nocy do sypialni niezauważony  przez choćby jedno z nas. 
A mimo  to list zniknął.
   - O której jadł pan kolację?      
   - O siódmej trzydzieści.
   - A o której udał się pan na  spoczynek?
   - Żona poszła do teatru i  czekałem na jej powrót.
 Znaleźliśmy się w sypialni koło  wpół do dwunastej.
   - Wobec tego nie widział pan  skrzynki na korespondencję przez  cztery godziny i nikt jej w tym 
czasie nie pilnował?
    - Poza służącą rano i moim   służącym oraz pokojówką żony,  gdy ich zawołamy, nikt nie ma 
prawa tam wejść. Oboje są  dobrymi służącymi i pracują u  nas od dłuższego czasu, a poza  tym 
żadne z nich nie wiedziało,  że znajduje się tam coś więcej  niż normalne papiery urzędowe.
   - Kto w takim razie wiedział o  istnieniu tego listu?
   - Nikt w moim domu.
   - Wyłączając żonę - mruknął  Holmes.
   - Nie. Do dzisiejszego ranka  nie wspomniałem jej o nim ani  słowem.
   Premier słysząc to skinął z  aprobatą głową.
   - Od dawna wiedziałem jak  silne jest pańskie poczucie  obowiązku - powiedział.
     - Jestem przekonany, że w   sprawie takiej wagi postąpił pan   słusznie, przedkładając ją nad 
rodzinne zwyczaje.
   Teraz skłonił głowę sekretarz.
   - Dziękuję sir. Jeszcze raz  zapewniam, że do dzisiejszego  ranka nie powiedziałem jej ani  słowa 
na ten temat.
   - Czy mogła się czegoś  domyślić? - wtrącił Holmes.
   - NIe. Ani ona, ani nikt inny.
   - Czy zdarzyło się panu już  coś podobnego w przeszłości?
   - Nigdy, sir.
   - Kto jeszcze w Anglii  wiedział o istnieniu tego listu?
   - Wszyscy członkowie gabinetu.
 Zostali o nim poinformowani  wczoraj, ale obowiązek  dochowania tajemnicy, ciążący na  każdym 
z nich, został spotęgowany specjalnym  ostrzeżeniem pana Premiera. I  pomyśleć, że ja sam w kilka 
godzin później go utraciłem! -   twarz wykrzywił mu grymas bólu i   przez moment widzieliśmy 
człowieka,   nie   polityka:     impulsywnego,   wrażliwego   i     ludzkiego,   lecz   po   sekundzie     maska 
powróciła na jego twarz, a  głos ponownie stał się  opanowany.
     - Poza nimi dwóch lub   trzech urzędników z mego   departamentu. I nikt więcej,   zapewniam 
pana, panie Holmes.
   - A za granicą?
   - Wierzę głęboko, że nikt  poza osobą, która go napisała.
 Przekonany jestem, że ani jego  ministrowie, ani nikt inny... że  nie użyto normalnych,  oficjalnych 
kanałów.
   Sherlock milczał przez  chwilę, zastanawiając się nad  czymś głęboko.
   - Teraz, sir, zmuszony jestem  prosić o dokładniejsze  informacje o naturze tego  dokumentu, jak 
też o powodach,  dla których jego zniknięcie  może mieć tak kolosalne  następstwa.
   Nasi goście wymienili  spojrzenie, a krzaczaste brwi  Premiera zbiegły się w jedną  linię.
   - Panie Holmes, koperta jest  podłużna, jasnobłękitna i  niezbyt gruba. Jest na niej  pieczęć 
z czerwonego wosku, na  której widnieje przyczajony lew.
 Zaadresowana jest wyraźnym i  dużym pismem, do...
   - Panie Premierze - przerwał  mu Holmes - są to interesujące i  ważne szczegóły, ale zmuszony 
jestem uściślić pytanie. Co jest  treścią tego listu?

background image

    - To najściślejsza tajemnica   państwowa i obawiam się, że nie  mogę jej panu zdradzić, nawet 
gdybym uważał to za niezbędne.
 Jeśli dzięki umiejętnościom,  które pan posiada, znalazłby pan  kopertę o wyglądzie, który      
podałem, wraz z jej zawartością,  oddałby pan niezmierną przysługę  swemu krajowi i zasłużył na 
każdą nagrodę, jaka leży w  naszych możliwościach.
   Słysząc to mój przyjaciel  wstał z uśmiechem.
     - Jesteście panowie jednymi  z   najbardziej  zapracowanych  osób w   kraju, a ja, uczciwszy 
proporcje, również nie narzekam  na nadmiar wolnego czasu.
 Zmuszony jestem zatem  stwierdzić, że nie ma sensu,  byśMy nawzajem okradali się z  tego, czego 
nie mamy. Niestety,  nie mogę panom pomóc w tej  sprawie.
    Premiera aż poderwało. W   oczach miał błysk, który  zazwyczaj przyprawiał o drżenie  kolan 
ministrów.
   - Nie jestem przyzwyczajony...
 - zaczął, ale opanował gniew i  usiadł, milcząc przez ponad  minutę. Wreszcie wzruszył z  rezyg-
nacją ramionami i oznajmił.
   - Musimy przyjąć pana warunki,  panie Holmes. Sądzę zresztą, że  są słuszne i nie było rozsądne 
z  naszej strony prosić pana o  pomoc, nie okazując mu pełnego  zaufania.
   - Zgadzam się z panem, sir -  wtrącił sekretarz.
   - Polegając więc na  powszechnie znanej dyskrecji,  zarówno pana jak też doktora  Watsona, oraz 
apelując do  pańskiego patriotyzmu, wyjawię  panu tę tajemnicę, by uniknąć  nieszczęścia, które 
zawisło nad  nami wszystkimi.
   - Może nam pan zaufać -  zapewnił go Sherlock.
   - List napisała wysoko  postawiona za granicą  osobistość, mocno zaniepokojona  sytuacją 
w koloniach jej kraju.
  Został  on  napisany  w  pośpiechu,   na  osobistą  odpowiedzialność    autora.   Dyskretny  wywiad, 
którego zasięgnęliśmy, wykazał,  że jego ministrowie o niczym nie  wiedzą. Niemniej jednak list 
  napisany jest w taki sposób, a w   dodatku niektóre zwroty mają tak   niefortunny charakter, że 
ewentualna publikacja bez  wątpienia bardzo wzburzyłaby  obywateli naszego kraju.
  Sytuacja stałaby się tak   poważna, że skłonny jestem   sądzić, iż w przeciągu tygodnia   od jego 
opublikowania bylibyśmy  wplątani w wojnę i to w skali  ogólnoświatowej.
   Sherlock napisał coś na  kartce i podał ją Premierowi.
   - Tak, to właśnie on jest  autorem - odparł polityk. - Ten  nierozważny list może oznaczać  śmierć 
tysięcy ludzi i straty  milionów funtów.
   - Czy poinformowaliście go,  panowie o tym, co się stało?
   - Tak, zaszyfrowaną depeszą.
   - Być może to jemu zależy na  publikacji listu?
   - Nie. Mamy powody, by sądzić,  że zrozumiał już błąd jaki  popełnił pisząc go, a  szczególnie 
formułując go w tak  nieprzemyślany sposób.
 Publikacja listu przyniosłaby  jemu i jego krajowi, jeszcze  więcej szkód, niż nam.
   - Jeśli tak, to w czyim  interesie może leżeć ogłoszenie  treści listu? Dlaczego ktoś  zadał sobie 
tyle trudu, by wejść  w jego posiadanie?
   - Tu panie Holmes, wkraczamy w  arkana polityki światowej.
 Znając aktualną sytuację w  Europie, nietrudno odpowiedzieć  na pańskie pytanie. Cały  kontynent 
to   w   tej   chwili   dwa     wielkie   obozy   wojskowe,   pomiędzy     którymi   utrzymuje   się   chwiejna 
równowaga   sił.   My   jesteśmy     języczkiem   u   wagi.   Jeśli   Anglia     przystąpi   do   wojny   po 
którejkolwiek ze stron, należy  założyć, że ta właśnie strona  wygra. Przyzna pan, że stawka  jest 
wysoka. Zwłaszcza że po  publikacji tego listu będziemy  mogli przystąpić tylko do jednej  z nich.. 
   - Naturalnie. W takim razie  przyjmuję, że najwięcej  skorzystać na tym mogą wrogowie  naszego 
kraju, doprowadzając do  rozłamu między nami, a ojczyzną  autora tej epistoły?
   - Dokładnie tak.

background image

   - Do kogo w takim razie  wysłano by ten list, gdyby wpadł  w ręce ludzi, o których mowa?
   - Do któregokolwiek z dużych  państw Europy. Obawiam się  zresztą, że jest właśnie w  drodze, 
poruszając się z  szybkością idącego pełną parą  statku.
   Pan Hope jęknął przy tych  słowach, ale Premier zwrócił się  do niego:    - To nie pańska wina. 
Zdarzył  się przypadek, który przytrafić  się mógł każdemu. NIe zaniedbał  pan żadnych środków 
ostrożności,   toteż nie może mieć pan do   siebie żalu. Teraz, panie   Holmes, zna pan wszystkie 
fakty. Jaka jest pańska ocena sytuacji?
     - Sądzi pan, że jeśli nie   odzyskamy tego dokumentu,   wybuchnie wojna? - spytał   poważnie 
Sherlock po chwili  milczenia.
   - Sądzę, że jest to nader  prawdopodobne.
   - Wobec tego proszę się do  niej przygotować, sir.
   - To nie brzmi zbyt  optymistycznie, panie Holmes.
   - Proszę wziąć pod uwagę  fakty, sir. Nie należy zakładać,  że list został wykradziony po  wpół do 
dwunastej, od której to  godziny dwie osoby były w pokoju  aż do momentu odkrycia zguby. 
O  wiele prościej było zabrać go,  gdy nikogo tam nie było, czyli  między wpół do ósmej a wpół do 
dwunastej, raczej bliżej wpół do  ósmej, gdyż osobie, która go  zabrała musiało zależeć na  wejściu 
w   posiadanie   tego   listu     najszybciej   jak   się   dało.   Równie     oczywistym   jest,   że   niezwłocznie 
wywieziono  go poza granice,  bądź osobiście, bądź przez      
 zaufanego kuriera, by przekazać  zleceniodawcy do dalszego  wykorzystania. Jest więc  obecnie 
poza naszym zasięgiem i  szanse jego odzyskania wydają  się znikome.
   Słysząc to Premier wstał,  oznajmiając:    - Pańskie rozumowanie jest  doskonale logiczne panie 
Holmes,  i obawiam się, że ma pan  całkowitą rację.
   - Załóżmy, że list zabrała  pokojówka lub służący.
   - Obydwoje to starzy i zaufani  ludzie.
   - Jeżeli dobrze pana  zrozumiałem, sypialnia znajduje  się na piętrze bez balkonu i  nikt nie może 
z niej wyjść   nie zauważony. Wobec tego list   musiał wykraść ktoś z   domowników. Powstaje 
pytanie:  komu mógł go przekazać? Jednemu  z obcych agentów, i to tych  słynnych, a nazwiska 
ich są mi  znane. Jest trzech, o których  można powiedzieć, że są najlepsi  i zacznę poszukiwania od 
sprawdzenia czy wszyscy znajdują  się na miejscu. Jeśli któryś  zniknął, a zwłaszcza jeśli  nastąpiło 
to tej nocy, będziemy  wiedzieć, w czyim posiadaniu  znalazł się ów list.
   - Dlaczego miałby go zawozić  osobiście? - zdziwił się Hope. -  Wystarczy przecież, by zaniósł 
go do swojej ambasady w  Londynie.
   - Nie. Ci ludzie działają  niezależnie od ambasad, a nawet  mają z nimi napięte stosunki.
   - Zgadzam się z panem, panie  Holmes - wtrącił Premier. - Poza  tym tak cenną zdobycz każdy 
wolałby oddać zwierzchnikowi   osobiście. Uważam pański plan za   najlepszy z możliwych, a w 
międzyczasie, Hope, nie możemy  zaniedbywać innych naszych  obowiązków. Gdyby dotarły do 
nas jakieś nowiny, skomunikujemy  się z panem. A gdyby pan się  czegoś dowiedział, niewątpliwie 
 zrobi pan to samo, panie Holmes.
   Obaj politycy skłonili się i  opuścili nas w niezbyt pogodnych  nastrojach.
    Kiedy zamknęli za sobą drzwi,  Holmes zapalił w milczeniu fajkę  i pogrążył się w rozmyśla- 
niach. Znając go wiedziałem, że ten  stan może potrwać dłużej, toteż  zająłem się gazetą, w której 
opisywano sensacyjne morderstwo  popełnione ostatniej nocy. Po  pewnym czasie Sherlock zerwał 
się na równe nogi z okrzykiem i  odłożył fajkę.
   - Tak - oznajmił - nie ma  lepszego sposobu, by się za to  zabrać. Sytuacja jest  rozpaczliwa, lecz 
nie  beznadziejna, i nawet teraz,  wiedząc, który z nich ma ten  list, możemy go odzyskać. Tym 
trzem zależy przede wszystkim na  pieniądzach, a ja mam do  dyspozycji skarb państwa. Jeśli  mają 
dokument odkupię go, nawet  kosztem podatników.
 Niewykluczone, że posiadacz  czeka na oferty zanim się  zdecyduje, co zrobić z łupem.

background image

 Teraz kolej na wizyty u tych  trzech panów: Obersteina, La  Rothiere'a i Lucasa.
   - Eduardo Lucasa z Godolphin  Street? - spytałem unosząc głowę  znad gazety.
   - Tak.
   - Nie złożysz mu wizyty.
   - A to dlaczego?
   - Bo właśnie tej nocy ktoś go  zabił w jego własnym mieszkaniu.
    Podczas naszych przygód,  Holmes tak często mnie  zaskakiwał, że odwrócenie  sytuacji dało 
niezapomniany   efekt. Wpatrywał się we mnie w   niemym osłupieniu przez dłuższą   chwilę, po 
cyzm wyrwał mi gazetę  i zaczął czytać artykuł, który  studiowałem gdy on rozmyślał: 
   "Morderstwo w Westminster    Ostatniej nocy pod numerem 16  Godolphin Street, w jednym 
z  osiemnastowiecznych domów      
  leżących pomiędzy rzeką i   Opactwem, prawie w cieniu wieży   Parlamentu, popełniona została 
tajemnicza zbrodnia. Od lat dom   ten zamieszkany był przez pana   Eduardo Lucasa, doskonale 
znanego w towarzystwie z uwagi  zarówno na czarującą osobowość,  jak i na zasłużoną reputację 
jednego z najlepszych  amatorskich tenorów kraju. Pan  Lucas był kawalerem, miał 34  lata, a jego 
służba składała się   z pani Pringle, starszej już   wiekiem gospodyni  oraz służącego   Mittona. 
Gospodyni chadza  wcześnie spać w pokoju na  poddaszu, zaś służący miał tego  dnia wychodne 
i   odwiedzał    przyjaciela   w   Hammersmith.   Od     dziesiątej   wieczorem   pan   Lucas     był   więc 
praktycznie sam w domu.
 Co zdarzyło się w tym czasie,  nie sposób dokładnie ustalić.
  Kwadrans po północy konstabl   Barret, przechodząc obok domu   numer 16, zauważył otwarte 
drzwi. Zastukał, lecz nie   otrzymał odpowiedzi. Widząc   jednak światło w pokoju, wszedł   do 
środka. W salonie, w którym  się znalazł, panowały chaos i  nieład - meble były zsunięte pod  jedną 
ze ścian, oprócz jednego,  leżącego na środku krzesła. Za  nim, nadal trzymając je za nogę  leżał 
nieszczęsny gospodarz z  orientalnym sztyletem w sercu.
 Narzędzie zbrodni pochodziło z  bogatej kolekcji wschodniej  broni, zdobiącej salon, zaś  śmierć 
była natychmiastowa.
 Motywem zabójstwa nie mógł być  rabunek - jak zgodnie twierdzi  służba, nie brakuje żadnego 
z   wartościowych przedmiotów. Nagły   i tajemniczy zgon tak   popularnego człowieka głęboko 
poruszył jego licznych  przyjaciół". 
   - I co o tym sądzisz, mój  drogi? - spytał Sherlock,  skończywszy lekturę.
   - Zaskakujący zbieg      
 okoliczności.
   - Zbieg okoliczności? Nie  żartuj z łaski swojej. Jeden z  trzech ludzi, których  wymieniłem jako 
przypuszczalnych     sprawców   interesującego   nas     przestępstwa,   zostaje   zabity   tuż     po   jego 
popełnieniu - a ty  twierdzisz, że to przypadek?
  Prawdopodobieństwo takiego   zbiegu okoliczności jest   nieskończenie małe. Nie, mój   drogi, te 
dwa wydarzenia muszą  być ze sobą związane, a naszym  zadaniem jest wyjaśnić ten  związek.
   - Ale teraz policja zapewne  już wie o wszystkim.
    - A to dlaczego? Wiedzą, co  zastali na Godolphin Street,  natomiast nie wiedzą i nie  powinni 
wiedzieć o Whitehall   Terrace. Fakt, że sprawy te mają   coś wspólnego, jest znany tylko   nam. 
Zresztą jest jedna rzecz,   która i tak zwróciła moją uwagę   na Lucasa, to mianowicie, że   jego 
mieszkanie jest o parę  kroków od domu Hope'a, podczas  gdy pozostali dwaj podejrzani  mieszkają 
w   West   End.   Jemu   też     było   najłatwiej   nawiązać   kontakt     i   otrzymać   wiadomość   z   domu 
okradzionego.   Drobiazg,   ale   w     przypadku,   gdy   wydarzenia     nastąpiły   niemal   w   tym   samym 
czasie, jest to drobiazg dość  istotny. Hola! A co my tu mamy?!
   Ostatnie zdanie wywołane było  pojawieniem się pani Hudson i  biletem wizytowym, który mu 
wręczyła.

background image

   - Proszę wprowadzić panią  Hope, jeśli oczywiście zdecyduje  się tu wejść - powiedział.
     Chwilę później w naszym   pokoju zjawiła się jedna z   najbardziej uroczych kobiet   Londynu. 
Wielokrotnie słyszałem   o urodzie najmłodszej  córki   Księcia Belminster, ale żaden   opis czy 
fotografia nie  przygotowały mnie na widok tak  delikatnych rysów i doskonałych  proporcji twarzy 
- a przecież      
 uroda była ostatnią rzeczą, o  której myślała ta istota owego  poranka. Bladość cery, wyraz  oczu, 
pot na czole i zaciśnięte  kurczowo wargi aż nadto wyraźnie  świadczyły o zmartwieniu i  trwodze 
naszego gościa od  pierwszej chwili, gdy stanęła w  drzwiach.
   - Czy był tu mój mąż, panie  Holmes?
   - Tak, madame. Niedawno  zresztą wyszedł.
   - Zaklinam pana, by mu nic nie  wspominał o mojej tu obecności!
   Sherlock na te słowa skłonił  się chłodno i wskazał jej  krzesło.
   - Stawia mnie pani w trudnej  sytuacji. Proszę usiąść i  wyjaśnić swoją sprawę, ale  obawiam się, 
że nie mogę obiecać  niczego, jak to się mówi w  ciemno.
    Przeszła przez pokój siadając  plecami do okna. Sprawiała iście  królewskie wrażenie: smukła, 
pełna wdzięku i godności.
     - Panie Holmes - zaczęła,   splatając nerwowo dłonie. - Będę   z panem szczera w nadziei, że 
odpłaci mi pan tym samym.
 Pomiędzy mną a mężem, od   początku naszego związku, panuje  pełne zaufanie. Nie dotyczy to 
tylko jednej sprawy - polityki.
 Nigdy nie rozmawia ze mną na ten  temat, toteż jedyną rzeczą,  którą wiem, jest to, że  ostatniej 
nocy zdarzyło się w  naszym domu coś okropnego, coś,  co ma związek właśnie z  polityką. Zginął 
jakiś dokument,  ale ponieważ ma on związek z  pracą mojego męża, nie mogłam  dowiedzieć się 
o nim niczego  konkretnego. Tymczasem muszę  koniecznie dokładnie rozumieć  całą sprawę. Jest 
pan poza  politykami jedyną osobą, która  zna prawdę i dlatego błagam  pana, żeby powiedział mi, 
co się  dokładnie wydarzyło i jakie są  tego konsekwencje. Proszę nie milczeć z uwagi na interesy 
swojego klienta; zaręczam, że   gdyby potrafił to dostrzec i   zaufać mi także w tej   dziedzinie, 
mógłby na tym tylko  skorzystać. Co to był za  dokument, który skradziono?
   - Niestety, madame, pytanie  pani muszę pozostawić bez  odpowiedzi.
   Jęknęła i ukryła twarz w  dłoniach.
    - Proszę zrozumieć: jeśli mąż  pani uważa za stosowne nie  wtajemniczać jej w te sprawy,  ja, 
znający te dane pod  przysięgą tajemnicy, tym  bardziej nie mam prawa ich pani  wyjawiać. To nie 
mnie, lecz jego  powinna pani spytać.
      -   Pytałam.   Przychodzę   do   pana,     ponieważ   pozostał   pan   moją     jedyną   nadzieją.   Ale   bez 
zdradzenia jakiejkolwiek   tajemnicy może mi pan chyba   odpowiedzieć przynajmniej na   jedno 
dręczące mnie pytanie?
   - Mianowicie?
   - Czy kariera polityczna męża  może ucierpieć przez ten  wypadek?
   - Cóż... jeśli nie zakończy  się on pomyślnie, jest to  bardziej niż prawdopodobne.
    - Ach! Jeszcze jedno, panie  Holmes. Z tego, co powiedział mi  mąż, zszokowany zniknięciem 
tego   dokumentu,  rozumiem,  że jego   utrata grozi poważnymi    konsekwencjami  nie tylko  dla 
niego, ale przede wszystkim dla  wielu innych osób, a nawet dla  całych państw.
   - Jeśli tak twierdzi, nie będę  zaprzeczał.
   - Jakiego rodzaju  konsekwencjami?
   - Ponownie nie mogę udzielić  pani odpowiedzi.
     - W takim razie nie będę   zabierała panu więcej czasu. Nie   mogę mieć do pana żalu, że nie 
zechciał pan odpowiedzieć na  moje pytanie, tak jak pan ze  swej strony, jestem tego pewna,  nie 
potępi mnie za chęć dzielenia trosk męża, nawet   wbrew jego woli. Jeszcze raz   proszę, by nie 
mówił mu pan o  mojej wizycie - skłoniła się z  godnością i wyszła.

background image

     - Płeć piękna, Watsonie, to   twoja specjalność - uśmiechnął   się Holmes, gdy szelest spódnic 
umilkł za drzwiami. - Czego  naprawdę chciała owa dama?
   - Cóż, to co powiedziała jest  dość zrozumiałe, a troska  całkowicie naturalna.
   - Hm. Biorąc pod uwagę jej  wygląd i zachowanie, tłumiony  strach oraz natarczywość 
w   pytaniach i porównując to z   pochodzeniem... Pamiętaj, mój   drogi, że w jej środowisku od 
najmłodszych lat okazywanie  uczuć nie jest zbyt dobrze  widziane.
   - Nie ulega wątpliwości, że  była nadzwyczaj poruszona.
   - Według mnie zbyt silnie, jak  na problemy męża. Pamiętać też  należy jej dziwną uwagę, że 
w   interesie męża leży,  by ona   wiedziała wszystko. Co chciała   przez to powiedzieć? A czy 
zwróciłeś uwagę, gdzie usiadła?
 Przy oknie, by mieć światło za  plecami i byśMy nie mogli  odczytać dokładnie wyrazu jej  twarzy.
   - Owszem, wybrała to krzesło  mając bliżej dwa inne.
   - Z drugiej strony, zachowania  kobiet bywają dziwne...
  Pamiętasz panienkę z Margate,   którą podejrzewałem z podobnych   powodów? Okazało się, że 
powodem  silnego zdenerwowania był fakt,  że nie zdążyła się upudrować! I  jak tu opierać się na 
logicznym  rozumowaniu? Do zobaczenia, mój  drogi.
   - Dokąd idziesz?
   - Na Godolphin Street,  pogawędzić z kolegami z policji.
 Nasz problem wiąże się z osobą  Eduardo Lucasa, choć przyznaję,  że jeszcze nie bardzo wiem jak.
 Teoretyzowanie bez znajomości  faktów jest jednym z      
 podstawowych błędów w pracy  detektywa, więc nie będę go  popełniał. Bądź na posterunku 
i  przyjmuj nowych gości, gdyby  się pojawili. Jeśli zdołam,  wrócę na lunch. 
     Cały ten dzień jak i   następny, Holmes był w nastroju,   który jego znajomi określali   jako 
poważny, lub jako ponury.
 Wiele czasu spędzał poza domem,  palił prawie bez przerwy,  pogrywał na skrzypcach, spożywał 
posiłki o najdziwniejszych   porach i jedynie z rzadka   odpowiadał na pytania. Było dla   mnie 
oczywiste, że ze sprawą  zaginionego dokumentu, coś jest  nie tak, choć sam o tym nie  mówił. 
Z gazet dowiedziałem się  szczegółów śledztwa, tam też  przeczytałem najpierw o  aresztowaniu, 
a potem o  zwolnieniu służącego Lucasa,  Johna Mittona. Na rozprawie  wstępnej postawiono mu 
zarzut  "umyślnego zabójstwa", ale nie  można było nawet przypisać mu  jakiegokolwiek motywu 
zbrodni. W  pokoju, jak i w całym domu, sporo  było wartościowych przedmiotów,  a nie zabrakło 
niczego. Nikt też  nie grzebał w papierach zmarłego  - zostały one starannie  przejrzane i wynikało 
z nich, że   żywo interesował się polityką,   plotkami, był wybitnym lingwistą   i uwielbiał pisać 
bardzo długie   listy. Pozostawał na zażyłej    stopie z politykami  wielu   krajów, nie znaleziono 
jednak w  jego życiu towarzyskim żadnych  sensacji. Jeśli chodzi o  kontakty z kobietami, były one 
liczne, lecz powierzchowne - nie  związał się z żadną na stałe.
 Miał wielu znajomych, sporo  przyjaciół i ani jednej  kochanki. Prowadził regularny  tryb życia 
i zachowywał się w  sposób nie przysparzający wrogów. Jego śmierć była zagadką  i wydawało się, 
że pozostanie  nią na wieki.      
   Aresztowanie służącego było ze  strony policji krokiem  desperackim - w przeciwnym  wypadku 
pozostawało im tylko  powstrzymać się od  jakiegokolwiek działania.
 Oskarżenie przeciwko niemu nie  mogło się jednak utrzymać.
 Naprawdę był u przyjaciół,  którzy potwierdzili jego alibi.
  Co prawda wyszedł wystarczająco   wcześnie, by wrócić do domu   przed pojawieniem się tam 
konstabla, ale twierdził, że  część drogi przebył piechotą, co   z uwagi na dobrą pogodę tej nocy 
było   całkiem   zrozumiałe.   Wrócił     dopiero   około   północy   i     sprawiał   wrażenie   wstrząśniętego 
tragedią. Jak zeznała gospodyni,   zawsze był z pracodawcą w   dobrych stosunkach, a fakt, iż 
znaleziono w jego rzeczach kilka  przedmiotów zabitego nie wnosił  nic nowego. Pochodziły one 
z  darów tego ostatniego, których  dokonanie potwierdziła pani  Pringle. Mitton pracował u  Lucasa 
trzy lata, ale nigdy nie   wyjeżdżał ze swym panem na   kontynent. Podczas regularnych   wizyt 

background image

chlebodawcy w Paryżu  zarządzał jego domem. Gospodyni  z kolei niczego nie słyszała, a  jeśli jej 
pan miał gościa, to  musiał go wpuścić osobiście. 
   I tak, przez trzy dni nic  nowego się nie wydarzyło, a  przynajmniej nie odnotowały tego  gazety. 
Holmes, jeśli nawet coś   wiedział, to w każdym razie   niczego nie mówił, ograniczając   się do 
stwierdzenia, że  prowadzący tę sprawę Lestrade  pozostaje z nim w kontakcie.
  Czwartego dnia ukazała się    dłuższa korespondencja z Paryża,   która zdawała się rozwiązywać 
całą zagadkę. Oto ona,  zacytowana wiernie z "Daily  Telegraph": 
   "Paryska policja dokonała  właśnie odkrycia, które wyjaśnia      
 tajemnicę tragicznej śmierci  pana Eduardo Lucasa, zabitego w  poniedziałkową noc na Godolphin 
Street. Nasi czytelnicy  pamiętają zapewne, że  zasztyletowano go w jego własnym  mieszkaniu, 
i że podejrzenie    padło pierwotnie na służącego -   jak się jednak okazało,   niesłusznie. Wczoraj 
służba   pani     Henri   Fournaye,   mieszkającej   w     niewielkiej   willi   na   Rue     Austerlitz   doniosła 
władzom, że   ich chlebodawczyni  jest   obłąkana. Lekarze  stwierdzili,   iż istotnie zdradza ona 
symptomy     niebezpiecznej   manii     prześladowczej,   natomiast     śledztwo   policji   wykazało,   że 
dopiero co powróciła z podróży  do Londynu i odsłoniło  powiązanie pomiędzy nią, a  zabójstwem 
w Westminster.
 Porównanie fotografii dowiodło,  że pan Fournaye i Eduardo Lucas  to w rzeczywistości jedna i ta 
sama osoba i że zmarły z sobie  tylko znanych powodów prowadził  podwójne życie. Małżonka, 
jego,   Kreolka, była osobą bardzo   gwałtownej natury i nieraz   zdarzały się jej ataki   zazdrości, 
przeradzające się  niemal w szał. Stwierdzono też,  że w kolejnym z nich popełniła  zbrodnię, która 
kilka dni temu  stała się sensacją w Londynie.
 Jak dotąd nie prześledzono  jeszcze poczynań pani Fournaye  poniedziałkowej nocy, ale nie  ulega 
wątpliwości, że kobieta  odpowiadająca jej opisowi  zwróciła swym wyglądem i  gwałtownością 
zachowania  powszechną uwagę na dworcu  Charing Cross we wtorek rano.
 Prawdopodobnym więc wydaje się,  że morderstwo zostało popełnione  bądź w stanie obłędu, bądź 
też,   że jego popełnienie  wprowadziło   ją w ten stan. Obecnie nie jest   w stanie zdać żadnej 
sensownej  relacji z przeszłych wydarzeń,  a lekarze nie rokują nadziei, by  udało się przywrócić ją 
do      
 normalnego stanu. Istnieją  jednak zeznania świadków  stwierdzające, że kobieta o jej  wyglądzie 
przez parę godzin  obserwowała dom na Godolphin  Street". 
   - Co sądzisz, o tym, Holmesie?
 - spytałem, przeczytawszy na  głos tekst przy śniadaniu.
      -   Mój   drogi   -   odparł,   wstając     i   rozpoczynając   przechadzkę   po     pokoju   -   okazałeś   wiele 
cierpliwości, a ja przez te dni  nie mówiłem ci nic, gdyż nic nie  miałem do powiedzenia. Nawet ta 
wiadomość z Paryża niewiele nam  daje.
   - Wyjaśnia powody śmierci tego  człowieka.
   - Jego śmierć była przypadkiem  niewiele znaczącym wobec naszego  głównego zadania, jakim 
jest  znalezienie tego dokumentu.
 Jedynym ważnym wydarzeniem w  ciągu ostatnich trzech dni jest  to, że nic się nie wydarzyło.
 Prawie co godzinę otrzymuję   wieści od rządu i jak dotąd  nigdzie w Europie nie ma śladu  po 
naszym liście. Jeśli nie  został on dotąd przekazany  oficjalnym czynnikom, a nie  został, gdyż nie 
trzymano by  tego w tajemnicy tak długo, to  gdzie jest? Kto go ma i dlaczego  dotąd nic z nim nie 
zrobił? Czy  to faktycznie przypadek, że  Lucas zginął tej samej nocy, w  której zaginął list? Czy 
też  list doń dotarł, a jeśli tak, to  dlaczego nie znaleźliśmy go  wśród jego papierów? Czy ta jego 
zwariowana żona zabrała go i  wyrzuciła? Albo czy nie ma go w  jej domu we Francji? Jak mogę to 
sprawdzić nie wzbudzając  podejrzeń władz francuskich? W  tej sprawie prawo jest dla nas  równie 
groźne jak dla   przestępców. Aha, oto najnowsza   wieść z frontu! - spojrzał na   doręczone   mu 
wiadomości i  oznajmił - Lestrade zauważył,  zdaje się, coś interesującego.      
 Włóż kapelusz, ruszamy do  Westminster. 

background image

   Była to moja pierwszya bytność  w miejscu przestępstwa - wysokim  eleganckim domu, solidnym 
i   uroczystym jak stulecie, w   którym powstał. Inspektor   Lestrade dojrzał nas z okna i  powitał 
serdecznie, gdy   wpuszczono nas do środka. Pokój,   do którego weszliśmy, był tym, w   którym 
dokonano zabójstwa, ale  obecnie nie pozostał po tym  zdarzeniu żaden ślad oprócz  nieregularnej 
plamy   na   dywanie     pośrodku   pokoju.   Dywan   był     niewielki   i   otoczony   zewsząd     meblami 
doskonałej roboty. Nad
 kominkiem wisiał wspaniały zbiór  wschodniej broni, z którego  wzięto narzędzie zbrodni, przy 
oknie   zaś   stało   niewielkie,   acz     gustowne   biurko.   Ogólnie,   cały     pokój   sprawiał   wrażenie 
urządzonego ze smakiem, dużym  kosztem i z pewnością stanowił  luksusową rezydencję.
   - Zna pan już wieści z Paryża?
 - spytał Lestrade.
   Holmes skinął głową.
   - Zdaje się, że nasi francuscy  przyjaciele tym razem trafili.
  Złożyła mu niespodziewaną   wizytę, a wydaje mi się, że    starannie ukrywał swoje podwójne 
życie. Wpuścił ją tutaj, nie  mając innego wyjścia.
 Opowiedziała mu jak go  wyśledziła, zrobiła awanturę, a  skoro miała pod ręką tyle broni,  koniec 
był łatwy do  przewidzenia. Sądzę jednak, że  nie nastąpił on natychmiast.
  Odsunięcie krzeseł zajmuje   trochę czasu, a jednym z nich   próbował się najwyraźniej   bronić. 
Wszystko jak  najzupełniej jasne.
   - A jednak poprosił mnie pan o  przybycie.
    - Owszem, ale z zupełnie  innych powodów. Otóż jest pewien  drobiazg w rodzaju tych, które 
pana interesują. Coś dziwnego. Z      
 głównymi faktami nie ma, bo nie  może mieć, nic wspólnego.
   - Wobec tego cóż to jest?
     - Cóż, wie pan, że przy tak   poważnych  sprawach staramy się   zostawić wszystko tak jak 
zastaliśmy i przez całą dobę  jeden z konstabli pilnuje, by  nikt obcy nie zbliżył się do  miejsca 
przestępstwa.   Dziś   rano     pochowano   ofiarę,   śledztwo     zostało   zakończone,   wobec   czego 
stwierdziliśmy, że można tu  nieco posprzątać i wynieść się.
 Proszę spojrzeć na ten dywan,  nie jest przymocowany do  podłogi. Sprzątając podnieśliśmy  go 
i założę się, że nie zgadnie  pan, co znaleźliśmy. Widzi pan  tę plamę? Sądząc po jej  wielkości, 
sporo krwi musiało  przesiąknąć na podłogę,  nieprawdaż?
   - Bez wątpienia.
   - Więc zdziwi się pan tak jak  ja, słysząc, że na podłodze nie  ma plamy.
   - Ależ musi...
     - Owszem, też tak sądzę, ale   niech pan sam spojrzy - uniósł   brzeg dywanu od zaplamionej 
strony i ukazał nam czyste  sosnowe deski podłogi.
   - Ależ, spodnia strona dywanu  jest niewiele mniej zakrwawiona  niż wierzchnia - zdenerwował 
się  Holmes. - To musiało zostawić  ślad!
   Lestrade chrząknął z  zadowolenia, że udało mu się  zaskoczyć tak słynnego  detektywa.
   - Teraz pokażę panu  wyjaśnienie. Jest druga plama,  tyle że w innym miejscu. Proszę  spojrzeć - 
uniósł drugi koniec  dywanu i tam, owszem, deski  pokrywał sporych rozmiarów  czerwony zaciek. 
- Co pan o tym  sądzi, panie Holmes?
     - Obie plamy są w porządku i   gdyby ktoś nie obrócił dywanu   wszystko byłoby na swoim 
miejscu. Dywan nie jest duży ani  przymocowany, wobec czego nie      
 stanowiło to większego problemu.
     - Tego zdołaliśmy się   domyślić. W odwrotnej pozycji   plamy doskonale do siebie   pasują. 
Chciałbym jednak  wiedzieć kto i dlaczego go  przesunął?!
      Z   wyrazu   twarzy   mojego    towarzysza   łatwo   było   wyczytać,     że   sprawa   ta   wybitnie   go 
zainteresowała.
   - Czy przez cały czas pilnował  tego miejsca ten sam konstabl,  który nas wpuścił?

background image

   - Tak.
   - Proszę go dokładnie wypytać,  ale nie przy nas. Proszę to  zrobić zaraz i w cztery oczy.
 Łatwiej będzie w ten sposób  wydostać z niego prawdę. Proszę  zacząć od pytania, jakim prawem 
wpuścił tu osoby postronne i w  dodatku zostawił je same w tym  pokoju. Niech pan nie pyta, czy 
to zrobił, niech mu pan powie,  że pan o tym wie, i że tylko  uczciwe wyjawienie prawdy  stanowi 
dlań jedyną szansę  uzyskania przebaczenia. Proszę  zrobić dokładnie tak, jak  powiedziałem!
     - Przysięgam, że jeśli coś   wie, to wydostanę to z niego! -  wykrzyknął Lestrade i wypadł do 
hallu.
   Po chwili doszedł nas z  sąsiedniego pokoju jego  podniecony głos.
     - Teraz, Watsonie! - szepnął   Holmes rzucając się w stronę   dywanu i jednym szarpnięciem 
odrywając go od podłogi.
   Na czworakach zaczął badać  deski składające się na  posadzkę, naciskając każdą we  wszystkie 
możliwe sposoby. Jedna  z nich okręciła się pod  naciskiem wokół własnej osi i  Sherlock czym 
prędzej wsunął  tam dłoń. Rozległ się cichy  trzask i otworzyła się niewielka  skrytka, do której 
sięgnął, by  po chwili z jękiem rozczarowania  wyjąć dłoń. Była pusta.
   - Pomóż mi. Musimy wszystko      
 ułożyć tak, jak było - szepnął,  zamykając skrytkę.
     Zdążyliśmy wygładzić dywan,   gdy do pokoju wmaszerował   tryumfujący Lestrade. Holmes 
opierał się znudzony o kominek a  ja z zainteresowaniem oglądałem  wiszącą nad nim kolekcję.
    - Przepraszam, że trochę to  trwało. Widzę, że jest pan  znudzony całą sprawą, panie  Holmes. 
Miał pan jak zwykle  rację. Macpherson, chodźcie no  tu i opowiedzcie tym  dżentelmenom 
o swoim  niesłychanym zachowaniu.
     Do pokoju wsunął się rosły   policjant, w tej  chwili bardzo   czerwony na twarzy i bardzo 
zdenerwowany.
     - Nie chciałem niczego zepsuć,   sir. Wczoraj wieczorem zapukała   do drzwi młoda dama. 
Zaczęliśmy  rozmowę i okazało się, że  pomyliła domy. Jak się ma służbę  cały dzień, to chętnie 
człowiek  z kimś pogada.
   - I co dalej?
     - Chciała zobaczyć miejsce, w   którym ten pan został   zabity. Mówiła, że czytała o tym   w 
gazecie. Nie sądziłem, że to  może czemuś zaszkodzić, a poza  tym byłem tuż obok. Jak  zobaczyła 
plamę na dywanie,  zemdlała i przestraszyłem się,  że umarła. Pobiegłem do kuchni  po wodę, ale 
nie mogłem jej  docucić. Nie namyślałem się  długo i pognałem do "Ivy Plant"  po trochę brandy. 
Zanim  wróciłem, doszła do siebie i  musiało jej być tak wstyd, że  wyszła przed moim powrotem.
   - A co z dywanem?
   - No, sir, on był trochę w  nieładzie jak wróciłem. Upadła  na niego, a on leży na posadzce  bez 
żadnego przymocowania i  przesunął się... Więc jak  wyszła, to położyłem go jak był  i wygładzi-
łem.
   - To jest dla was lekcja,  konstablu Macpherson, żebyście  nigdy nie próbowali mnie      
 oszukiwać. Myśleliście sobie  pewnie, że nikt nie dowie się o  naruszeniu przez was dyscypliny?
 A mnie wystarczyło jedno  spojrzenie, żeby wiedzieć, że  ktoś tu był. Macie szczęście, że  niczego 
nie zabrano, gdyż w  przeciwnym wypadku  wylecielibyście ze służby.
 Przykro mi, że fatygowałem pana  do takiego drobiazgu, panie  Holmes, ale sądziłem, że problem 
nie pasujących do siebie plam  może pana zainteresować.
   - Miał pan rację. To  ciekawostka z rodzaju tych,  które lubię. Czy ta kobieta była  tu tylko raz, 
Macpherson?
   - Tak jest sir, tylko raz.
   - Kto to był?
   - Nie znam nazwiska, sir.
 Przyszła, bo przeczytała  ogłoszenie o pisaniu na maszynie  i pomyliła numery. Bardzo miła 
i  ładna pani, sir.

background image

   - Wysoka? Przystojna?
   - Tak jest, sir. Całkiem  dojrzała kobieta. Pewnie  niektórzy mówią o niej, że jest  nawet bardziej 
niż ładna. Była uprzejma i miła, to pomyślałem, że nic się przecież nie stanie jak pozwolę jej obej-
rzeć ten  pokój, sir.
   - Jak była ubrana?
   - normalnie, sir. Miała długi  płaszcz i kapelusz.
   - O której to było?
   - Zaczynało zmierzchać. Jak  wracałem z brandy, to zapalali  latarnie.
   - Doskonale. Chodź, Watsonie.
 Sądzę, że mamy coś ważnego do  zrobienia.
    Lestrade pozostał w pokoju,  zaś konstabl odprowadził nas do  drzwi. Gdy znaleźliśmy się na 
zewnątrz, Holmes pokazał mu coś  w wyciągniętej dłoni.
   - Dobry Boże, sir! - jęknął  policjant z podziwem, zaś mój  przyjaciel przyłożył palec do  warg na 
znak milczenia. Schował  ów przedmiot do kieszeni na  piersiach, po czym wybuchnął      
 śmiechem.
   - Doskonale - oświadczył. -  Chodź, mój drogi, czas już na  ostatni akt. Ucieszysz się na  wieść, 
że nie będzie żadnej   wojny, imć Trelawney Hope nie   zakończy gwałtownie swej   obiecującej 
kariery,   niedyskretny monarcha nie   zostanie ukarany za brak taktu,   a nasz premier nie będzie 
musiał   biedzić się nad rozplątywaniem   europejskich sojuszy. Mówiąc   krótko, przy odrobinie 
wysiłku i  taktu z naszej strony, nikt nic  nie straci i nastąpi szczęśliwe  zakończenie czegoś, co 
mogło  stać się naprawdę nieprzyjemną  sprawą.
   - Rozwiązałeś tajemnicę! -  ucieszyłem się.
   - Nie do końca. Pewne kwestie  są dla mnie nadal niejasne, ale  wiem już tyle, że tylko z  własnej 
winy moglibyśmy nie   dowiedzieć się reszty. Idziemy   na Whitehall Terrace i kończymy   z tą 
sprawą.
   Gdy zjawiliśmy się tam, Holmes  poprosił o zaanonsowanie nas  lady Hildzie, nie jej mężowi.
 Zostaliśmy zaprowadzeni do  bawialni.
   - Panie Holmes! - gdy weszła,  zarumieniła się nagle na twarzy.
  - To niezbyt  miło i taktownie z   pańskiej storny.  Dla znanych    panu powodów prosiłam, by 
utrzymał pan moją wizytę u pana  w tajemnicy, a pan kompromituje  mnie przychodząc tutaj i dając 
tym do zrozumienia, że łączy nas  coś z tą sprawą.
   - Niestety, madame, nie miałem  innego wyjścia. Zgodziłem się  odzyskać ten niezwykle ważny 
dokument i dlatego też zmuszony  jestem prosić panią, by była tak  miła i oddała mi go.
   Słysząc to pani domu zerwała  się na równe nogi blednąc jak  ściana i przez moment obawiałem 
się, że zemdleje. Ale otrząsnęła  się z szoku i opanowując  zaskoczenie stwierdziła:      
   - Pan... pan mnie obraża,  panie Holmes.
   - Proszę sobie darować, to  bezskuteczne. Proszę dać mi ten  list.
   - Służący wskaże panu drogę -  oznajmiła, sięgając po dzwonek.
     - Proszę tego nie robić. Jeśli  nas pani stąd wyrzuci, cały mój  wysiłek, by uniknąć skandalu, 
pójdzie na marne. Proszę oddać  list, a postaram się resztę tak  załatwić, by sprawa nie wyszła  na 
jaw. Ale będzie to możliwe  tylko wtedy, gdy mi pani pomoże.
 W przeciwnym wypadku będę musiał  powiedzieć wszystko pani mężowi.
     Znieruchomiała, wpatrując się   natarczywie w jego twarz, jakby   chciała wyczytać z niej, czy 
mówi prawdę. Dłoń jej spoczywała  na dzwonku, ale nie naciskała go.
   - Proszę usiąść. Padając w tym  miejscu, w którym stoi pani w  tej chwili, może wyrządzić sobie 
pani krzywdę. Dziękuję pani...
   - Daję panu pięć minut.
     - Wystarczy mi jedna. Wiem o    pani wizycie u Eduardo Lucasa, o   tym,  że dała mu pani 
dokument,  którego szukamy, jak również o  tym, że wróciła tam pani  wczoraj, co było naprawdę 
wysoce  nierozważne. Znam też sposób w  jaki wyjęła go pani ze skrytki  pod dywanem.

background image

    W miarę jak mówił, jej twarz  szarzała, a zanim była w stanie  wydobyć z siebie głos musiała 
parokrotnie przełknąć ślinę.
   - Pan oszalał, panie Holmes! -  wykrztusiła w końcu.
   Bez słowa wyjął z kieszeni  kawałek tektury. Było to zdjęcie  kobiety. Jej zdjęcie.
   - Nosiłem tę fotografię przy  sobie, sądząc, że może się  przydać. Policjant rozpoznał  panią, gdy 
mu ją dziś pokazałem.
   Jęknęła, odrzucając głowę na  oparcie krzesła.
   - Proszę przestać, nie dam się  wzruszyć udanym omdleniem! Ma  pani ten list i można wszystko 
tak urządzić, żeby nie miała      
 pani kłopotów. Mam obowiązek  oddać dokument pani mężowi, a  moją sprawą jest sposób, w jaki 
to zrobię. Proszę być ze mną  szczerą, to pani jedyna szansa.
   Jej odwaga godna była podziwu  - nawet teraz nie przyznała się  do klęski.
   - Powtarzam panu, panie  Holmes, że to jakaś absurdalna  pomyłka.
   Słysząc to mój przyjaciel  wstał.
   - Szkoda mi pani - powiedział  cicho. - Zrobiłem wszystko, co  mogłem, by pani pomóc i widzę, 
że nadaremnie - nacisnął  przycisk dzwonka i spytał  służącego, który pojawił się w  drzwiach. - 
Czy pan Hope jest w  domu?
   - Będzie za kwadrans pierwsza,  sir.
   Holmes spojrzał na zegarek.
   - Piętnaście minut. Doskonale,  zaczekam na niego.
   Zaledwie służący zamknął  drzwi, lady Hilda padła przed  Holmesem na kolana z twarzą  zalaną 
łzami.
   - Proszę mnie oszczędzić, panie  Holmes! Na miłość boską niech  pan mu nic nie mówi! Kocham 
go z  całego serca, a ta wiadomość  złamałaby mu serce!
   Sherlock uniósł ją do pozycji  stojącej i stwierdził:    - Cieszę się, madame, że choć  w ostatniej 
chwili, ale wrócił  pani zdrowy rozsądek. Nie mamy  chwili do stracenia. Gdzie jest  list?
   Pobiegła do sekretarzyka,  otworzyła go i wyjęła spośród  papierów długą, błękitną kopertę.
   - Oto on, obym go nigdy nie  zobaczyła!
   - Jak by go tu oddać? -  mruknął. - Zaraz... moment...
 Gdzie jest skrzynka z  korespondencją męża, z której go  pani zabrała?
   - W sypialni.
   - Nasze szczęście! Proszę ją  natychmiast przynieść.      
   Chwilę później wróciła niosąc  płaskie pudełko z czerwonego  inkrustowanego drewna.
   - Proszę ją otworzyć, ma pani  przecież duplikat klucza.
     Lady Hilda wyjęła z zanadrza   kluczyk i otworzyła pudełko -    było wypełnione rozmaitymi 
papierami. Holmes nie tracąc   czasu wsunął między nie trzymaną   w dłoni kopertę i po chwili 
zamknięta skrzynka wróciła na  swoje miejsce w sypialni.
   - Wobec tego jesteśmy gotowi,  a zostało nam jeszcze dziesięć  minut - oznajmił mu przyjaciel.
 - Będę osłaniał panią jak tylko  potrafię, ale proszę panią o  szczerość i opowiedzenie mi,  jakie 
były powody tego całego  zamieszania.
   - Powiem panu wszystko. Oh,  panie Holmes, wolałabym stracić  rękę niż przysporzyć mężowi 
chwil żałości! Nie ma w Londynie  kobiety, która kochałaby męża  tak jak ja go kochaam, a  prze- 
cież gdyby wiedział co  zrobiłam, co musiałam zrobić,  nigdy by mi tego nie darował. Ma  sam tak 
wielkie poczucie honoru,  że nie umiałby wybaczyć  potknięcia nikomu innemu. Proszę  mi pomóc, 
gdyż od tego zależy  nasze szczęście i cała nasza  przyszłość.
   - Proszę się pośpieszyć,  madame. Mamy niewiele czasu.
   - Wszystko przez mój list,  nierozważny list napisany  jeszcze przed małżeństwem. List  głupiej 
i impulsywnej  dziewczyny, który sam w sobie  zupełnie niegroźny, w jego  oczach byłby zbrodnią 
nie do  wybaczenia. Gdyby go przeczytał,  jego zaufanie do mnie byłoby na  zawsze zniszczone, 
choć już tyle   lat minęło od chwili, gdy go   napisałam. Zapomniałam zresztą o   całej sprawie, 

background image

dopiero parę dni  temu przypomniał mi o niej ten  Lucas. List trafił doń i  zagroził, że pokaże go 
mężowi   jeśli nie zgodzę się na jego propozycję: odda mi go w zamian   za dokument, którego 
wygląd  dokładnie mi opisał i który  znajdował się w tej  inkrustowanej czerwonej skrzynce  na 
nocnym stoliku. Miał w biurze  męża kogoś, kto mu o wszystkim  donosił. Zapewnił mnie, że męża 
nie spotka nic złego w związku z  mym działaniem. Proszę postawić  się w mojej sytuacji, panie 
Holmes! Co miałam robić?
   - Zaufać mężowi i opowiedzieć  mu o wszystkim.
     - NIe mogłam!  Z jednej strony   koniec wszystkiego, z drugiej,   choć straszną rzeczą było 
zabranie czegoś, co nie należy  do mnie, to w dziedzinie  polityki konsekwencji swego  czynu nie 
byłam w stanie sobie  wyobrazić, zaś w kwestii miłości  i zaufania były one dla mnie aż  nazbyt 
jasne. Wzięłam od Lucasa   klucz, który dorobił na   podstawie odcisku tego klucza,   który nosił 
mąż, otworzyłam nim  zamek i zabrałam list zanosząc  go na Godolphin Street.
    Zapukałam tak jak się  umówiliśmy. Lucas otworzył i  przeszliśmy do salonu. Drzwi  wejściowe 
zostawiliśmy otwarte,  gdyż obawiałam się pozostawać  sam na sam z tym człowiekiem.
Pamiętam, że gdy wchodziłam, na   ulicy stała jakaś kobieta, ale   nie zwróciłam na nią większej 
uwagi. Mój list leżał na biurku,   oddał mi go, gdy wręczyłam mu   ten zabrany mężowi. W tym 
momencie od strony wejścia  rozległ się jakiś hałas, a w  korytarzu rozległy się kroki.
   Lucas szybko podwinął dywan,  schował list do skrytki w  podłodze i rozwinął kobierzec 
z   powrotem. To, co wydarzyło się   później, przypominało jakiś   koszmar senny - zobaczyłam 
śniadą twarz wykrzywioną w  grymasie wściekłości i krzyczącą  po francusku, że czekała nie na 
próżno i w końcu nas nakryła.
 Zaczęła się szamotanina. On miał w ręku krzesło, ona nóż.
 Wybiegłam z salonu i dopiero na  drugi dzień z gazet dowiedziałam  się, jak to się zakończyło. 
W  nocy byłam szczęśliwa, mając to,  co mi zagrażało i nie zdając  sobie sprawy z konsekwencji 
swego postępowania. Dopiero  rankiem zrozumiałam, że  wymieniłam jeden kłopot na inny.
 Rozpacz męża po stracie  dokumentu była tak wielka, że  ledwie zdołałam się powstrzymać,  by 
mu wszystkiego nie wyznać.
 Przyszłam do pana, by zrozumieć  konsekwencje swego czynu, w czym  znacznie mi pan pomógł, 
choć   nie dokładnie tak, jak to sobie   wyobrażałam. Od tego momentu   jedynym  celem mego 
działania i  moich myśli było odzyskanie go.
 Musiał nadal znajdować się w  skrytce pod dywanem, o której  straszna kobieta nie wiedziała.
  Gdyby   zresztą   nie   jej   nagłe     przybycie,   sama   nie   miałabym   o     tym   pojęcia.   Przez   dwa   dni 
obserwowałam  ten  dom,  ale  drzwi     nigdy  nie  pozostały  otwarte,  a     wewnątrz  zawsze  czuwał 
policjant, toteż zeszłej nocy  podjęłam ostatnią, desperacką  próbę, której wyniki pan zna.
 Zabrałam list, ale nie widziałam  sposobu, by go zwrócić nie  zdradzając przy tym mężowi tego, 
co zrobiłam. Chciałam nawet go  zniszczyć, ale... O, Boże, to  jego kroki na schodach!
   Pan Hope wpadł raczej niż  wszedł do pokoju.
   - Jakież wieści, panie Holmes? - krzyknął od progu z nadzieją w  głosie.
   - Mam pewne nadzieje.
   - Dzięki Bogu! Premier jest u  mnie na lunchu, czy mogę go tu  poprosić? Ma stalowe nerwy, ale 
wiem, że od tej nocy ledwie co  spał. Jacobs, poproś pana  Premiera, by był uprzejmy tu  przyjść. 
Jeśli chodzi o ciebie,  kochanie, to obawiam się, że są  to mało zajmujące sprawy dla  kogoś tak 
uroczego. Dołączymy do      
 ciebie za chwilę w jadalni.
    Zachowanie Premiera było   spokojne, ale po błysku w oczach  i ruchach dłoni widać było, że 
podziela podniecenie wyraźniej  okazywane przez swego młodszego  kolegę.
   - Rozumiem, że dowiedział się  pan czegoś nowego, panie Holmes?
   - Jak na razie, wręcz  przeciwnie - odparł zapytany. -  Dowiadywałem się wszędzie, gdzie  tylko 
było to możliwe i skłonny   jestem sądzić, że nie grozi nam   niebezpieczeństwo, o którym była 
mowa parę dni temu.

background image

     - Ależ to nie wystarczy,  panie   Holmes. Nie można stale żyć  na   wulkanie. Musimy mieć 
pewność.
   - Mam nadzieję na jej  uzyskanie i dlatego tu jestem.
  Im więcej myślę o całej sprawie,   tym bardziej jestem przekonany,   że dokument ten nigdy nie 
opuścił domu, w którym się  znajdujemy.
   - Panie Holmes!
     - Gdyby było inaczej,    niemożliwe, aby do tej pory nikt   się o nim nie dowiedział, albo   nie 
opublikował go.
   - Po co ktoś miałby go  zabierać i ukryć w tym domu! -  zdumiał się Premier.
   - Nie jestem przekonanny, czy  on w ogóle został zabrany.
   - Panie Holmes! Pańskie  poczucie humoru nie jest zbyt na  miejscu - zdenerwował się  sekretarz. 
- Zapewniam pana, że  dokument ten zniknął z miejsca,  w którym go pozostawiłem owej  nocy.
   - Czy od wtorku rano  przeglądał pan zawartość tej  kasetki?
   - Nie było to konieczne.
   - Niewykluczone w takim razie,  że po prostu przeoczył go pan.
   - NIemożliwe!
   - Wiem, że takie rzeczy się  zdarzały i nie jestem  przekonany, czy teraz też się to  nie przytrafiło. 
Zakładam, że ma  pan tam sporo papierów i całkiem      
 prawdopodobne, że ten jeden  zniknął, jak to się mówi, w  tłumie.
   - Był na samym wierzchu!
   - Ktoś mógł potrącić czy  upuścić pudełko i zawartość  uległa przemieszaniu - odparł z  kamienną 
twarzą Holmes.
   - Niemożliwe. Wyjąłem i  sprawdziłem wszystko - upierał  się gospodarz.
   - Łatwo można to sprawdzić i  nie przeciągać sporu - wtrącił  Premier. - Proszę kazać  przynieść 
tu przedmiot dyskusji,  Hope.
   Zrezygnowany sekretarz  nacisnął przycisk dzwonka.
    - Jacobs, proszę przynieść tu  z sypialni moją skrzynkę na  listy - polecił służącemu, po  czym 
zwrócił się do nas. - To  czysta strata czasu, ale skoro  panowie nalegacie...
   Do powrotu Jacobsa panowała  nerwowa cisza.
   - Dziękuję, Jacobs -  powiedział Hope, gdy służący  wszedł, po czym otworzył pudełko  i zaczął 
wyjmować z niego papier  po papierze mówiąc cicho do  siebie: List od lorda Merrow,  raport od 
sir Charlesa Hardy o  memorandum z Belgradu, nota o  podatkach za handel zbożem  pomiędzy 
Rosją a Niemcami, list  z Madrytu, nota od lorda  Flowersa... Wielkie nieba! Co to  jest?! Lordzie 
Bellinger!
   Premier natychmiast był przy  nim i prawie wyrwał mu z ręki  kopertę.
   - To jest to... i list jest  wewnątrz! Hope, gratuluję panu!
   - Dziękuję, sir. Co za ulga.
 Ale... to niemożliwe! Panie  Holmes, jest pan  czarnoksiężnikiem! Skąd pan  wiedział, że on tu 
jest?
   - Wiedziałem, że nie ma go  nigdzie indziej.
      -   Własnym   oczom   nie   wierzę!   -     podbiegł   ku   drzwiom.   -   Gdzie     moja   żona?   Muszę   jej 
powiedzieć,  że wszystko się dobrze      
 skończyło. Hilda! Hilda!
   Głos był coraz słabszy, w  miarę jak Hope zbiegał po  schodach.
     - Ciekaw jestem w jaki sposób   ten list znalazł się tutaj? -   powiedział Premier, spoglądając 
uważnie na mojego przyjaciela  spod przymrużonych powiek.
 Holmes odwrócił się z uśmiechem  od tego badawczego,  przenikliwego wzroku.
   - My także mamy zawodowe  tajemnice - odparł biorąc  kapelusz i wstając. 

background image

Tajemnica Wisteria Lodge

  

 I. Dziwna przygoda Johna Scotta Ecclesa 

   Sądząc po zapiskach w moim  notesie, był to szary, pochmurny  dzień w końcu marca 1892 roku.
 Gdy jedliśmy lunch, Holmes  otrzymał telegram i nic nie  mówiąc pośpiesznie wysłał  odpowiedź. 
Widać było, że sprawa  go nurtuje, gdyż jeszcze długo  stał przy kominku paląc fajkę i  spoglądając 
od czasu do czasu na   trzymaną w ręku depeszę. Nagle   odwrócił się ku mnie z   przekornym 
błyskiem w oku.
   - Obawiam się, mój drogi, że  muszę poprosić cię o pomoc, jako  człowieka czytającego, a przede 
wszystkim piszącego - zaczął  enigmatycznie. Jak byś  zdefiniował słowo "groteskowy"?
   - Dziwny, godny uwagi.
   NIezbyt mu się spodobała moja  odpowiedź.
   - W tym określeniu jest chyba  coś więcej. Niewypowiedziana  sugestia tragedii i przerażenia.
 Jeśli przypomnisz sobie niektóre  z naszych przygód, którymi od  dawna raczysz nieszczęsnych 
czytelników,   to   przyznasz,   że     często   groteska   kryje     przestępstwo.  Choćby    "Stowarzyszenie 
Rudowłosych". Z  pozoru zabawne zdarzenie  naprowadziło nas na trop      
 kradzieży. Albo równie na oko  groteskowa sprawa "Pięciu pestek  pomarańczy", która okazała się 
historią morderczego spisku. To  słowo zawsze mnie alarmuje, mój  przyjacielu.
   - Jest w tej depeszy -  domyśliłem się.
   - Jest. Posłuchaj: 
   "Właśnie przydarzyło mi się  coś niesłychanego i  groteskowego. Czy mogę zasięgnąć  pańskiej 
rady?
   Scott Eccles.
   Poczta Charring Cross". 
   - Mężczyzna czy kobieta? -  zainteresowałem się.
     - Naturalnie  mężczyzna.  Żadna   kobieta  nie poprzedziłaby wizyty    telegramem  z opłaconą 
odpowiedzią. Na pewno  natychmiast zjawiłaby się tu  osobiście.
   - Przyjmiesz go?
     - Wiesz doskonale, jak się   nudzę od momentu aresztowania   pułkownika Carruthersa. Mój 
umysł przypomina silnik nie  podłączony do niczego i  przegrzewający się na wysokich  obrotach. 
Życie jest jałowe,  gazety nudne, a świat  przestępczy wymarł gwałtownie. I  ty pytasz, czy gotów 
jestem  zająć się czymkolwiek, choćby to  była trywialna sprawa? Ale oto,  jeśli się nie mylę, nasz 
klient.
    Dały się słyszeć miarowe kroki  na schodach, a chwilę później do  salonu wprowadzony został 
wyprostowany   mężczyzna   dość     wysokiego   wzrostu,   o   siwiejących     włosach   i   wzbudzającym 
zaufanie  wyglądzie. Historia jego życia  wypisana była na obliczu i w  zachowaniu. Od skarpetek 
do  okularów w złoconej oprawie był  to konserwatysta: pobożny, dobry  obywatel, ortodoksyjny 
i ściśle  przestrzegający konwenansów.
 Musiało mu się jednak ostatnio  przytrafić coś naprawdę  zaskakującego i wytrącającego z      
 równowagi, gdyż odbiło się to na  jego wyglądzie - włosy były  niestarannie uczesane, policzki 
zarośnięte, a maniery dalekie od  poprawności. Nie zwlekając też  przeszedł do meritum sprawy.
     - Przydarzyło  mi się coś    szczególnego i nieprzyjemnego,   panie Holmes. Nigdy dotąd nie 
znalazłem się w podobnej  sytuacji. To jest niewłaściwe...
 prawdę mówiąc, wysoce  oburzające, i chcę znaleźć  jakieś wyjaśnienie tych  wydarzeń. Muszę 
znaleźć ich  wyjaśnienie - wysapał ze  złością.
   - Proszę usiąść - głos  Sherlocka był, jak zwykle w  takich przypadkach, uspokajający.
 - Muszę spytać na początek,  dlaczego przyszedł pan właśnie  do mnie?

background image

     - Cóż, sir... nie wydaje mi   się, by była to sprawa dla   policji, a gdy usłyszy pan, co    się 
wydarzyło, przyzna mi pan  rację, że nie mogłem tak po  prostu zapomnieć o całej  sprawie. Nie 
żywię sympatii do  prywatnych detektywów, ale  znając pana z opowieści...
   - Dobrze. Dlaczego w takim  razie nie przybył pan do mnie  natychmiast?
   - Co pan przez to rozumie?
   Holmes spojrzał na zegarek.
   - Jest kwadrans po drugiej.
  Pański telegram został nadany   około pierwszej, a nie trzeba   dokładnie studiować pańskiego 
wyglądu, by stwierdzić, że to,  co tak panem wstrząsnęło,  zdarzyło się tuż po opuszczeniu  łóżka.
      Nasz   klient   odruchowo    pogładził   rozwichrzoną   fryzurę   i     podrapał   się   po   zarośniętym 
podbródku.
   - Ma pan rację, panie Holmes.
 Zupełnie zapomniałem o porannej  toalecie. Chciałem jak  najszybciej opuścić ten dom.
 Zanim jednak zgłosiłem się do  pana, próbowałem dowiedzieć się      
  czegoś w okolicy. Byłem u   pośrednika nieruchomościami i   tam poinformowano mnie, że pan 
Garcia opłacił dzierżawę do  końca tygodnia i że z ich punktu  widzenia, jeśli chodzi o  Wisteria 
Lodge, wszystko jest w  porządku...
   - Moment - roześmiał się  Holmes. - Przypomina pan  siedzącego tu doktora Watsona,  który ma 
brzydki zwyczaj  rozpoczynania swych opowieści od  końca. Proszę się przez chwilę  zastanowić 
i opowiedzieć mi  dokładnie i po kolei wszystko,  co spowodowało, że przybył pan  tu w poszuki- 
waniu pomocy i rady,  zarośnięty, z rozwichrzoną  głową i źle zapiętą kamizelką.
   Nasz gość zerknął na swoją  kamizelkę, po czym popatrzył z  rezygnacją na Sherlocka.
   - Pewien jestem, że wyglądam  oburzająco, panie Holmes, a nie  przypominam sobie, by mi się to 
kiedykolwiek dotąd przytrafiło.
  Jest to dla mnie coś zupełnie    nowego i nieprzyjemnego.  Opowiem   panu całą tę dziwaczną 
historię  i chyba zgodzi się pan ze mną,  że mogła ona wyprowadzić mnie z  równowagi.
     Zanim jednak zaczął opowieść,   za drzwiami wybuchło jakieś   zamieszanie i po chwili pani 
Hudson wprowadziła dwóch  oficjalnie wyglądajcych  dżentelmenów. Jednym z nich był  dobrze 
nam znany inspektor  Gregson ze Scotland Yardu,  odważny i, jak na policjanta,  rozsądny oficer 
śledczy.
  Uścisnęli sobie z Holmesem   dłonie, po czym przedstawił on   swego towarzysza - inspektora 
Baynesa z Surrey Constabulary.
    - Polujemy razem, panie  Holmes, a ślad zaprowadził nas  tutaj - poinformował nas, po  czym 
zwrócił się do naszego  gościa. - Czy pan jest Johnem  Scottem Ecclesem z Popharn House  w Lee?
   - To ja.      
   - Szukaliśmy pana przez  cały  ranek.
   - I pomógł wam telegram -  dodał Holmes.
   - Dokładnie tak, panie Holmes.
 Złapaliśmy ślad w urzędzie  pocztowym na Charring Cross i  przybyliśmy tutaj.
   - Ale dlaczego? Dlaczego mnie  panowie szukacie?
     - Chcemy uzyskać od pana    zeznanie, panie Eccles, co do   wydarzeń, które spowodowały tej 
nocy śmierć pana Aloysiusa  Garcii z Wisteria Lodge, w  pobliżu Esher.
   Krew odpłynęła z twarzy  naszego gościa. Długą chwilę  siedział nieruchomo z  wytrzeszczonymi 
oczyma.
   - Śmierć? - wykrztusił po  chwili. - To on nie żyje?
   - Z całą pewnością.
   - Jak to się stało? Wypadek?
   - Bez żadnych wątpliwości  został zamordowany.
   - Dobry Boże! To okropne! Nie  sądzi pan... chyba mnie pan nie  podejrzewa?
   - W jego kieszeni znaleziono  pański list. Wynika z niego, że  planował pan spędzenie tej nocy  

background image

w jego domu.
   - Tak też zrobiłem.
   - Doprawdy? - w dłoni  inspektora pojawił się notes.
   - Momencik - wtrącił się  Holmes. - Jedyne, czego chcecie,  to zeznanie, czy tak?
   - Tak. Moim obowiązkiem jest  ostrzec pana Ecclesa, że jego  słowa mogą być użyte przeciwko 
niemu.
   - Pan Eccles zamierzał nam  właśnie o wszystkim opowiedzieć,  gdyście panowie weszli. Sądzę, 
Watsonie,   że   odrobina   brandy     bardzo   pomogłaby   naszemu     gościowi.   Proponuję   też,   by   nie 
zwracał   pan,   panie   Eccles,   uwagi     na   powiększenie   się   grona     słuchaczy   i   opowiedział   pan 
przebieg całego zdarzenia, tak  jakby nigdy panu nie przerywano.
   Nasz gość wypił brandy      
 duszkiem, na twarz zaczęły mu  wracać kolory. Rzucił  podejrzliwe spojrzenie na notes  policjanta, 
po czym rozpoczął  opowieść.
   - Jestem kawalerem, a będąc z  natury osobą towarzyską, mam  liczne grono przyjaciół. Należy 
do nich rodzina emerytowanego  piwowara o nazwisku Melville,  żyjącego w Albemarle Mansion 
w  Kensington. U nich właśnie parę  tygodni temu poznałem młodzieńca  o nazwisku Garcia. 
Z tego, co  wiem, jest to Hiszpan w jakiś  sposób związany z ich ambasadą,  mówiący doskonale po 
angielsku.
 Jest przystojny i dobrze  wychowany. Jakoś tak się  złożyło, że zaprzyjaźniliśmy  się. Od samego 
początku  przylgnął do mnie, a dwa dni  później złożył mi wizytę. Krótko  mówiąc, spotkaliśmy się 
kilkakrotnie i w końcu zaprosił   mnie na parę dni do swego domu,   Wisteria Lodge, pomiędzy 
Esher  a Oxfordem. Wczoraj wieczorem  pojechałem tam, by dotrzymać  danego słowa. Wcześniej 
opisał   mi dom i jego położenie, abym    nie błądził, a dla wygody opisał   też służbę, z którą 
mieszkał.
       Jego kamerdyner pochodził z tych   samych co i on stron i choć   rozumiał po angielsku, to 
znacznie   lepiej   posługiwał   się     językiem   hiszpańskim.   On   właśnie     zajmował   się   domem. 
Natomiast    doskonałym  kucharzem,  choć   wyglądającym  na dzikusa, był    pewien mieszaniec, 
którego  Garcia przywiózł z jednej ze  swych podróży. Sam śmiał się z  tego, że jak na samo serce 
Surrey  jest   to   dość   dziwaczna     służba,   z   czym   się   zgodziłem   nie     wiedząc,   jak   daleko   sięga 
faktycznie  to dziwactwo.  Na miejsce  zajechałem  wynajętym    powozem.  Zobaczyłem  obszerne 
domostwo stojące z dala od  drogi, przy zakręconym  podjeździe otoczonym krzewami.
   Budynek był stary i do tego stopnia zaniedbany, że gdy  podjechaliśmy pod zmurszałe od deszczu 
drzwi,   omalże   nie     kazałem   zawrócić,   nie   bacząc   na     dane   słowo.   Otwarły   się   one     jednak 
natychmiast   i   sam     gospodarz   powitał   mnie   nader     gorąco   i   wylewnie.   Kamerdyner,     który 
zaprowadził mnie do  pokoju, okazał się osobnikiem  melancholijnym i niezbyt  reprezentacyjnym, 
zaś dom   sprawiał zdecydowanie   deprymujące wrażenie. Kolację   zjedliśmy we dwóch, i choć 
gospodarz silił się jak mógł,   aby wywołać przyjemny nastrój,   wciąż wyraźnie myślał o czymś 
innym - tak często przeskakiwał  z tematu na temat i miał tak  odległe skojarzenia, że  częstokroć 
ledwie rozumiałem o  czym mówi. Przez cały czas  bębnił palcami po stole,  przygryzał wargi 
i sprawiał   wrażenie, że nerwowo czegoś   oczekuje. Posiłek zaś nie był   ani dobrze podany, ani 
dobrze  przyrządzony, co w połączeniu z  ponurą osobą służącego nie  wpływało na polepszenie 
nastroju.   Prawdę   mówiąc,   gdybym     miał   możliwość   wyjazdu   i   był   w     stanie   znaleźć   jakieś 
sensowne  wytłumaczenie, z przyjemnością  wróciłbym do Lee. Jedna sprawa  przychodzi mi teraz 
na myśl w  związku z tym, czego  dowiedziałem się o losie tego  młodzieńca, choć wówczas nie 
zwróciłem na to uwagi. Otóż, gdy   posiłek zbliżał się ku końcowi,   służący wręczył  mu jakąś 
wiadomość. Po jej przeczytaniu  myśli gospodarza wyraźnie  skupiły się na kimś zupełnie  innym, 
gdyż nawet przestał  udawać, że zabawia mnie rozmową.
 Siedział w milczeniu paląc  jednego papierosa po drugim, nie  wspominając jednak ani słowem, 
co   spowodowało   tą   nagłą   zmianę   w     jego   zachowaniu.   Około     jedenastej   byłem   szczerze 
wdzięczny losowi mogąc wymówić się zmęczeniem i udać się do  łóżka. 

background image

W jakiś czas później  Garcia zapukał do mych drzwi  pytając, czy dzwoniłem na  służbę, i przepra-
szając za  przeszkadzanie o tak późnej,  gdyż była już pierwsza w nocy,  porze. Po jego wizycie 
zasnąłem  i obudziłem się dopiero rankiem.
 I tu zaczyna się najdziwniejsza  część tej opowieści. Po  przebudzeniu się spojrzałem na  zegarek - 
było już zupełnie  jasno i stwierdziłem, że  dochodzi dziewiąta. Ponieważ  specjalnie prosiłem, by 
obudzono  mnie o ósmej, zaskoczyło mnie to  niepomiernie. Wyskoczyłem czym  prędzej z łóżka 
i zadzwoniłem na   służbę. Zrobiłem to jeszcze    parokrotnie, bez żadnego skutku,   i w końcu 
uznałem, że dzwonek  musiał się zepsuć. Ubrałem się  zatem pośpiesznie i pobiegłem na  dół. Nie 
kryję, iż miałem zamiar  zrobić kosmiczną awanturę.
  Możecie panowie wyobrazić sobie   moje zdziwienie, gdy nikogo nie   znalazłem, a moje krzyki 
pozostały bez żadnej odpowiedzi.
 Sprawdziłem po kolei pokoje.
 Poza moją sypialnią i sypialnią  gospodarza w żadnym nie było  mebli. Jego łóżka nie używano  tej 
nocy, a on zniknął wraz ze  swą zagraniczną służbą. Tak się  zakończyła moja wizyta w  Wisteria 
Lodge.
   Sherlock Holmes zachichotał,  zacierając z uciechy ręce.
   - Z tego co mi wiadomo,  pańskie przeżycia są zupełnie  unikalne - oznajmił. - Mogę  dowiedzieć 
się co pan później  zrobił?
     - Byłem wściekły. Najpierw   sądziłem,   że padłem ofiarą    jakiegoś absurdalnego żartu,   toteż 
spakowałem się, trzasnąłem   drzwiami i ruszyłem ku Esher z   torbą w ręku. Zatrzymałem się w 
Allan   Broters,   największym     biurze   pośrednictwa     nieruchomościami   w   okolicy,     gdzie 
stwierdziłem, że od nich właśnie wynajęto ten dom.
Uspokoiłem się do tego czasu    nieco i doszedłem do wniosku, że   jest nieprawdopodobne, żeby 
chęć  zrobienia ze mnie durnia była  główną przyczyną dziwnego  postępowania mego znajomego.
Wpadło   mi   do   głowy,   że     powodem   tym   może   być   opłata   za    dzierżawę;   wyglądało   to   tym 
prawdopodobniej, że jest koniec  marca. Ale okazało się, iż byłem  w błędzie. W biurze wyjaśniono 
mi, że zapłacono za wynajem z  góry do końca miesiąca.
       Przyjechałem  wobec tego  do   Londynu  i  zasięgnąłem  opinii  w   ambasadzie  hiszpańskiej. 
Okazało  się, że nikt tam nie zna mojego  gospodarza. Udałem się więc do  Melville'ów, u których 
poznałem  pana Garcię i stwierdziłem, że  ci wiedzą na jego temat jeszcze mniej niż ja. 
    Na koniec, otrzymawszy pańską odpowiedź na  mą depeszę, przybyłem tutaj,  gdyż z tego, co 
wiem, jest pan  osobą mogącą pomóc w takich  dziwnych i tajemniczych  sprawach, jak moja. 
Po tym  jednak, co powiedział pan,  inspektorze, wnoszę, że może pan  nieco wyjaśnić sytuację 
i dodać  coś do mojej relacji. Zapewniam  pana, że wszystko, co  powiedziałem, to prawda i że nie 
wiem na ten temat nic więcej,  jak również na temat dalszych  losów którejkolwiek z osób,  które 
spotkałem wczoraj w  Wisteria Lodge. Jedynym zaś moim  pragnieniem jest pomóc panu, jak  tylko 
będzie to możliwe.
   - Jestem tego pewien, panie  Eccles, najzupełniej pewien -  przytaknął Gregson. - Przyznaję  też, 
że wszystko co pan  powiedział, zgadza się ze  znanymi nam faktami. Na przykład  ta wiadomość, 
o której pan  wspomniał. MIał pan okazję  zauważyć, co się z nią stało?
   - Tak. Garcia zmiął ją i  wrzucił do kominka.
   - Co pan na to, panie Baynes?      
     Wiejski detektyw był masywnym   i rumianym mężczyzną, z parą   nadzwyczaj przenikliwych 
oczu,  skrytych pod ciężkimi brwiami i  pulchnymi policzkami. Słysząc to  pytanie, z uśmiechem 
wyjął z  kieszeni zmięty i odbarwiony  kawałek papieru.
   - Zatrzymał się na metalowych  prętach osłony, panie Holmes, i  dzięki temu nie spłonął.
   Sherlock uśmiechnął się z  uznaniem.
   - Musiał pan dokładnie zbadać  cały dom, skoro znalazł pan taki  drobiazg - powiedział.
   - Zawsze postępuję w ten  sposób. Mam ją przeczytać, panie  Gregson? - Inspektor skinął  głową. 
  - Jest napisana na  zwykłym kremowym papierze bez  znaku wodnego. 

background image

Kartkę wycięto z  większego arkusza krótkimi  nożyczkami, złożono trzykrotnie  i zapieczętowano 
czarnym  woskiem, używając w pośpiechu  jako pieczęci płaskiego,  owalnego przedmiotu.
 Zaadresowana jest do pana Garcii  w Wisteria Lodge. Oto jej treść: 

   "Nasze barwy zieleń i biel.
 Zieleń otwarta, biel zamknięta.
 Główne schody, pierwszy  korytarz, siódme na prawo,  zielone obicia. Dobrej  szybkości. D". 

     Pismo jest kobiece. Do pisania   użyto ostrego pióra, ale   zaadresował już ktoś inny i   innym 
piórem - grubszym i  bardziej stępionym. Proszę, oto  ona.
   Holmes przyjrzał się kartce i  oznajmił: - Muszę panu pogratulować,  panie Baynes, dokładności 
i  uwagi, z jaką zbadał pan ten  papier. Mogę dodać jedynie parę  drobiazgów, 
a mianowicie:  pieczęcią była z pewnością  zwykła spinka do mankietów, a  obcięto kartkę lekko 
  zakrzywionymi  nożyczkami  do   paznokci, gdyż  przy każdym    cięciu  można  zauważyć  lekką 
krzywiznę.
   - Sądziłem, że zauważyłem  wszystko, co dało się zauważyć -  przyznał Baynes - ale widzę, że 
tak nie jest. Zmuszony też  jestem przyznać, że zupełnie nie  rozumiem treści listu. Wiem  tylko, że 
coś ma się wkrótce  wydarzyć i że jak zwykle  zamieszana jest w to kobieta.
   - Cieszę się, że znalazł pan  tę kartkę, gdyż potwierdza ona  prawdziwość mojej opowieści -  pan 
Eccles od dłuższej chwili    wiercący się nerwowo, zdecydował   się w końcu zabrać głos. - Ale 
chciałbym przypomnieć, że jak  dotąd nie wiem jeszcze, co stało  się z moim gospodarzem i jego 
służbą.
   - Co do tego pierwszego,  sprawa jest dość prosta - odparł  Gregson. - Został znaleziony  martwy, 
dziś rano w Oxshott   Common, prawie o milę od swego   domu. Rozbito mu głowę prawie na 
miazgę uderzeniami woreczka z   piaskiem lub jakiegoś podobnego   narzędzia, które zmiażdżyło 
czaszkę nie naruszając skóry. To  dość odludna okolica. Najbliższe  zabudowania są odległe 
o ponad  ćwierć mili. Pierwszy cios  zadano z tyłu, co wskazuje, że  prawdopodobnie oczekiwano 
nań   w    tym   miejscu.  Fakt  bicia   ofiary    jeszcze  po  śmierci   dowodzi,   że    motywy   muszą  być 
poważne. W  pobliżu ciała nie znaleźliśmy  odcisków butów ani żadnych  innych śladów sprawcy 
lub  sprawców.
   - Rabunek?
   - Nic na to nie wskazuje.
   - To bolesne... bolesne i  straszne - głos pana Eclesa  drżał wyraźnie. - Ale niestety,  nic nie mogę 
panom pomóc. Po tej   niespodziewanej nocnej wizycie   nie widziałem go już. W jaki   sposób 
zostałem zamieszany w to  morderstwo?      
   - Po prostu, sir - tym razem  Baynes zabrał głos - jedynym  dokumentem, jaki znaleźliśmy 
w  kieszeniach zabitego, był pański  list zapowiadający przyjazd. Na  kopercie był adres i nazwisko 
zmarłego, ale dotarliśmy do jego  domu dopiero po dziewiątej i nie  znaleźliśmy tam już nikogo.
 Zadepeszowałem do inspektora  Gregsona, by odszukał pana w  Londynie, a sam przeszukałem 
Wisteria Lodge. Następnie  przyjechałem do Londynu,  spotkałem pana Gregsona i, idąc  tropem 
pańskiego telegramu,  zjawiliśmy się tutaj.
   - Sądzę - Gregson wstał - że  najlepiej będzie, gdy nadamy tej  sprawie oficjalny bieg. Proszę 
z  nami na posterunek, panie  Eccles. Złoży tam pan zeznanie  na piśmie.
   - Naturalnie, idę z panami.
 Ale mimo wszystko nadal  pragnąłbym skorzystać z usług  pana Holmesa. Pragnąłbym, aby  nie 
szczędził pan trudu i  wydatków, jeśli takowe będą  konieczne, i doszedł prawdy.
   - Mam nadzieję, że nie będzie  pan miał nic przeciwko mojemu  udziałowi w tej sprawie, panie 
Baynes? - spytał Holmes.
   - Czuję się zaszczycony, sir.
   - Wszystko, co pan dotąd  zrobił, było szybkie i dokładne  - zrewanżował mu się Holmes.

background image

   -  Czy są jakieś dane pozwalające  ustalić o której godzinie  popełniono morderstwo?
   - Około pierwszej w nocy.
 Mniej więcej wtedy zaczął padać  deszcz, a zwłoki leżały na suchej  ziemi. Wyciągnęliśmy stąd 
wniosek, że zabito pana Garcię  wcześniej.
   - Ależ to niemożliwe, panie  Baynes - przerwał mu nasz  klient. Z pewnością rozpoznałem  jego 
głos i mogę przysiąc, że  był o tej godzinie w mojej  sypialni.
   - Ciekawe, ale bynajmniej nie  niemożliwe - uśmiechnął się      
 Sherlock.
   - Czy ma pan coś konkretnego  na myśli? - spytał Gregson.
     - Nie jest to chyba   skomplikowana sprawa, choć pewne   szczegóły są nowe i   interesujące. 
Zanim jednak wydam  jakąś wiążącą opinię, potrzebuję  więcj faktów. Tak na marginesie,  panie 
Baynes, czy przy  przeszukiwaniu domu znalazł pan  coś godnego uwagi poza tą  kartką?
   Zapytany spojrzał na mojego  przyjaciela w dość specyficzny  sposób.
    - Owszem, było tam parę rzeczy  naprawdę godnych uwagi. Może gdy  skończymy sprawy na 
posterunku  przejechałby się pan z nami i  powiedział mi na miejscu, co o  nich sądzi?
   - Jestem do pańskich usług -  odparł Holmes dzwoniąc na panią  Hudson. - Proszę pokazać tym 
dżentelmenom   drogę   i   wysłać     chłopca   z   tym   telegramem.   Ma     zapłacić   pięć   szylingów   za 
odpowiedź.
   Gdy nasi goście wyszli,  siedzieliśmy przez chwilę w  milczeniu. Holmes palił fajkę,  marszcząc 
brwi i w  charakterystyczny sposób  przekrzywiając głowę.
   - No cóż, Watsonie. Co o tym  sądzisz? - spytał nagle.
   - Nie przychodzi mi do głowy  żadne wyjaśnienie tej  mistyfikacji, której ofiarą padł  nasz klient.
   - A zbrodnia?
   - No cóż... łącznie ze  zniknięciem służby... Sądzę, że  byli w jakiś sposób powiązani z  mordercą 
i uciekli w obawie  przed policją.
   - Jest to z pewnością możliwe.
  Ale musisz przyznać, że byłoby  dość dziwne, gdyby obaj służący,   chcąc go zabić, wybrali na 
dokonanie tego czynu właśnie tę  noc, kiedy akurat przebywał pod  jego dachem gość. Przez resztę 
tygodnia byli sami w domu. Mogli wtedy załatwić sprawę, mając  więcej czasu na ucieczkę i nie 
wzbudzając podejrzeń.
   - To dlaczego uciekli?
    - Oto jest pierwsze zasadnicze  pytanie. Drugim są powody  niecodziennych przygód naszego 
klienta.  Na razie możemy  przyjąć    jedynie  hipotezę  roboczą, która   mogłaby wyjaśnić  oba te 
problemy   z dodatkiem tajemniczej   wiadomości, dość dziwnie zresztą   sformułowanej. Jedynie 
nowe  fakty mogą tę hipotezę obalić  lub potwierdzić.
   - A jakaż to hipoteza?
   - Musisz przyznać, mój drogi -  odparł, wyciągając się w fotelu  i przymykając oczy - że żart  jest 
tutaj nieprawdopodobny.
 Następstwa są zbyt poważne, by  uznać inne wyjaśnienie niż to,  że sprowadzenie Scotta Ecclesa 
do Wisteria Lodge w jakiś sposób  się z nimi wiąże.
   - Ale w jaki?
     - Zajmijmy się sprawami po   kolei. Po pierwsze, jest coś   dziwnego w tej nagłej przyjaźni 
pomiędzy młodym Hiszpanem a  naszym klientem, tym bardziej że  jej motorem był ten pierwszy. 
On   podjął inicjatywę, odwiedzał   Ecclesa w Londynie i w końcu   zaprosił do siebie. Rodzi się 
pytanie: do czego był mu  potrzebny pan Eccles. Nie jest  duszą towarzystwa ani zbyt  czarującym 
mężczyzną, podobnie  jak nie jest szczególnie  inteligentny. Ogólnie rzecz   biorąc, niecodzienne 
towarzystwo  jak dla sprytnego i młodego  latynosa. Dlaczego więc został  przez tego ostatniego 
wybrany?

background image

     Czy   ma   jakieś   szczególne     właściwości?   Według   mnie   ma:     jest   wręcz   uosobieniem   cech 
typowego Anglika, wzbudzających  szacunek rodaków. Sam widziałeś,  że żadnemu z inspektorów 
nawet     przez   myśl   nie   przeszło   podawać     w   wątpliwość   jego   historię,   choć     była   naprawdę 
niecodzienna.
   - To czego w takim razie był      
 świadkiem?
   - Niczego, tak się akurat  złożyło. Gdyby jednak złożyło  się tak, jak to planował Garcia,  byłby 
jego świadkiem koronnym.
 Tak ja rozumiem całą sprawę.
   - Miał dostarczyć mu alibi?
   - Właśnie, mój drogi. Załóżmy  teoretycznie, że mieszkańcy  Wisteria Lodge byli wspólnikami  
w jakimś przedsięwzięciu. Sprawa  miała być podjęta przed pierwszą  w nocy i to poza terenem 
tego  domu. Przestawiając zegary mogli  przekonać Ecclesa, że jest  później niż faktycznie było, 
i w  istocie, gdy Garcia odwiedzał  go w pokoju, była dopiero  dwunasta. Jeśli zdołałby dokonać 
tego,   co   planował,   miałby   nader     mocne   alibi   przeciwko     jakimkolwiek   oskarżeniom: 
nieposzlakowanego, typowego   mieszkańca tego kraju, gotowego   przysiąc w każdym sądzie, że 
podejrzany w tym czasie  przebywał wraz z nim w domu.
 Doskonałe zabezpieczenie, gdyby  coś się nie udało.
   - No tak... Więc dlaczego  zniknęła służba?
     - Nie znam jeszcze wszystkich    faktów, ale nie sądzę, by z tą   sprawą wiązały się jakieś 
szczególne problemy. Uważam  jednak, że jeszcze za wcześnie,  by cokolwiek mówić. Potem może 
się okazać, jak dalece człowiek  jest omylny.
   - A wiadomość?
   - Przypomnijmy sobie jej  treść: "Nasze kolory zieleń i  biel" - może chodzić o wyścigi.
 "Zieleń otwarta, biel zamknięta"  - to z całą pewnością sygnał.
 "Główne schody, pierwszy  korytarz, siódme na prawo,  zielone obicia" - to wyznaczone  miejsce 
spotkania.   Może   chodzi     tu   o   zazdrosnego   męża?   W   każdym     razie,   z   pewnością   o   sprawę 
niebezpieczną, gdyż inaczej nie  byłoby dopisku "Dobrej  szybkości". I wreszcie "D". To  jest klucz 
do całej sprawy.      
     - Adresat był Hiszpanem -   powiedziałem - "D" może oznaczać  Dolores, dość częste imię w 
Hiszpanii.
   - Doskonale, mój drogi. Ale to  nieprawdopodobne. Hiszpanka  napisałaby do Hiszpana 
w  rodowitym języku, a ten, kto  napisał tę wiadomość, doskonale  władał angielskim. Cóż, należy 
uzbroić się w cierpliwość i  oczekiwać na powrót pana  inspektora. W międzyczasie można  tylko 
cieszyć się ze szczęścia,  które choć na krótko uratowało  nas od cierpień bezczynności. 
   Jeszcze przed powrotem  inspektora Holmes otrzymał  odpowiedź na swój telegram.
 Przeczytał ją i już zamierzał  schować do portfela, gdy  dostrzegł mój wyraz twarzy.
   - Wkraczamy w wyższe sfery -  uśmiechnął się, podając mi  depeszę. Była to lista nazwisk 
i  adresów: "Lord Harringby, The  Dingle,  sir George Ftolliot, Oxshott  Towers,  Mr Mynes Hynes, 
J. P., Purdey  Placy    Mr James Baker Williams,  Forton Old Hall,  Mr Henderson, High Gable, 
Wielebny Joshua Stone, Nether  Walsling".
     - To w znaczący sposób zawęża   nam pole działania - wyjaśnił,  gdy skończyłem czytać. Nie 
wątpię, że obdarzony metodycznym  umysłem Baynes przyjął podobną  metodę.
   - Chyba nie całkiem cię  rozumiem.
    - Mój drogi, doszliśmy do  wniosku, że wiadomość otrzymana  przez zamordowanego podczas 
obiadu, zawierała informację o  spotkaniu, na które miał się  udać. Jeśli jest to wniosek  słuszny, to 
lokalizacja podana w  liście sugeruje duży dom; po cóż  inaczej podawać ilość klatek  schodowych 
czy korytarzy?      
  Oczywiste   jest także, iż dom   ten znajduje się w odległości    mili lub dwóch od Oxshett, gdyż 
Garcia udał się tam na piechotę   i liczył, jak sądzę, że dotrze   na miejsce do godziny pierwszej, 

background image

czyli do czasu, na który  zapewnił sobie alibi. Ponieważ  nie może być zbyt wiele takich  domów, 
obrałem najprostszą   metodę.  Wysłałem  telegram do   wzmiankowanych  przez Scotta   Ecclesa 
pośredników   nieruchomościami z prośbą o   przesłanie mi listy posesji   spełniających powyższe 
warunki.
 Oto ona i wśród wymienionych  powinien znajdować się  poszukiwany przez nas zabójca. 
    Dochodziła szósta, gdy wraz z  inspektorem Baynesem znaleźliśmy  się w malowniczej wiosce 
Esher w  Surrey. Obaj z Holmesem  zabraliśmy niezbędne do noclegu  lrzeczy i znaleźliśmy dość 
wygodny pokój w "Bull". Gdy   udaliśmy się w drogę do Wisteria   Lodge, był zimny i ciemny 
marcowy wieczór, a ostry wiatr i  zacinający deszcz sprzyjały co  praweda nastrojowi grozy 
i  tajemniczości, ale zupełnie nie  zachęcały do rozmowy.

 

II. Tygrys z San Pedro 

     Po niezbyt miłym, paromilowym   marszu, znaleźliśmy się przed   drewnianą bramą, za którą 
znajdowała się ponura aleja  kasztanowców. Skręcający,  mroczny podjazd prowadził do  niskiego, 
pogrążonego w  ciemności domu, odznaczającego  się ciemną bryłą na tle  zasnutego nieba. Tylko 
z jednego  z frontowych okien, położonego  po lewej stronie drzwi, sączyło  się słabe, niezbyt jasne 
światło.
   - Zostawiłem tu konstabla na  straży - wyjaśnił Baynes. -  Zastukam, by nas wpuścił.
   Przeszedł przez pas trawy i      
  zapukał w szybę, co wywołało   dość nieoczekiwany efekt -    siedzący na krześle przy kominku 
policjant poderwał się z  okrzykiem na równe nogi. Chwilę  później blady jak ściana stróż  prawa 
otworzył nam drzwi.
 Świeca, którą niósł, dziwnie  drżała mu w dłoni.
   - Co się dzieje, Walters? -  ton Baynesa był ostry.
   Zapytany odetchnął z wyraźną  ulgą i otarł czoło chusteczką.
   - Cieszę się, że pan wrócił,  sir. To był długi wieczór, a  moje nerwy wyraźnie nie są już  takie, 
jak dawniej.
   - Nerwy, Walters? Nigdy nie  sądziłem, żebyście je w ogóle  mieli.
     - Cóż, sir. Ten samotny, cichy   dom z tymi... dziwactwami w   kuchni... Gdy pan zapukał w 
szybę, myślałem, że to wróciło.
   - Co wróciło?!
   - Diabeł, sir. Był w oknie.
   - Jaki diabeł?! Kiedy?
   - Jakieś dwie godziny temu,  gdy zaczynało zmierzchać.
 Czytałem sobie na krześle i nie  wiem, co skłoniło mnie do  spojrzenia w okno. Tam, za dolną 
szybą zobaczyłem twarz, która  się na mnie gapiła... Sir, ale  jaka twarz, pewnie będzie mi się  śniła 
po nocach...
   - No, no, Walters. Policjant  nie opowiada takich rzeczy.
     - Wiem, sir, ale przyznaję, że   mnie przeraziła. Nie była  czarna   ani biała, sir. Miała taki 
szarobury   kolor,   jak   niektóre     tynki.   I   była   dwa   razy   większa     od   pańskiej,   sir.   Wielkie, 
wytrzeszczone oczy i ostre zęby,   jak u dzikiego zwierza. Mówię   panu, sir, że nie mogłem się 
ruszyć dopóki nie zniknęła.
 Wybiegłem na zewnątrz, ale,  dzięki Bogu, nie było nikogo.
    Gdybym nie wiedział, że  jesteście dobrym policjantem  Walters, porozmawialibyśmy  inaczej. 
Tak,   zapamiętajcie     sobie   na   przyszłość,   że   choćby   nawet   to   był   diabeł   we   własnej     osobie, 
policjant na służbie nie   ma  prawa dziękować Bogu, że go   ten stwór nie złapał.  Jeżeli   już, 
powinno być odwrotnie. Mam  tylko nadzieję, że się wam to  wszystko nie przyśniło?

background image

   - Można to łatwo sprawdzić -  wtrącił się Holmes, zapalając  kieszonkową latarkę i zabierając  się 
do oglądania trawy przed  domem. - Tak... według mnie  buty numer dwanaście. Jeśli był propor-
cjonalnie zbudowany, to  sądząc po rozmiarze stóp, musiał  być prawdziwym olbrzymem.
   - Co się z nim stało?
   - Przedarł się przez krzaki,  zmierzając ku drodze.
   - No cóż - twarz inspektora  spoważniała - kimkolwiek by był  i czegokolwiek by tu szukał,  teraz 
go nie ma, a my mamy  ważniejsze problemy. Jeśli pan  pozwoli, panie Holmes,  oprowadzę panów 
po domu.
   W sypialniach i salonach  niczego nie znaleźliśmy mimo  dokładnych poszukiwań.
 Najwidoczniej mieszkańcy  niewiele lub nic ze sobą nie  przynieśli, zwłaszcza że  wynajęli dom 
razem z meblami i  całym wyposażeniem, aż do  drobiazgów.
   Znaleźliśmy odzież ze znakami  Marx and Co. High Holborn.
 Telegraficzne sprawdzenie  wykazało, że nie wiedzą tam o  swoim kliencie niczego, poza  faktem, 
że płaci zawsze gotówką,  bez zwłoki ani innych  niedogodności. Parę drobiazgów,  kilka fajek 
i książek, z czego   dwie po hiszpańsku, stary    rewolwer na oddzielne spłonki i   gitara - to było 
wszystko, co  mogliśmy uznać za rzeczy  osobiste.
     - Ogólnie mówiąc, nic -   oznajmił Baynes ze świecą w   dłoni, gdy Sherlock obejrzał    ostatni 
pokój. - Ale zapraszam  do kuchni.
    Było to ciemne i wysoko sklepione pomieszczenie na  tyłach domu. W jednym z jego  rogów 
spoczywał materac,  najprawdopodobniej służący  kucharzowi za łóżko. Na stole  piętrzył się stos 
brudnych   talerzy i na wpół opróżnionych   półmisków, będących   pozostałością po wczorajszej 
kolacji.
   - Proszę spojrzeć - Baynes  oświetlił kąt izby. - Co pan o  tym sądzi?
    Na niewielkim stoliku stało  coś tak pomarszczonego i  zapadniętego w sobie, że trudno  było 
określić, czym mogłoby być.
 Z pewnością dało się jedynie  powiedzieć, że było czarne i  skóropodobne, oraz że  przypominało 
karłowatą ludzką  postać, przepasaną podwójnym  sznurem białych muszli. Z  początku sądziłem, 
że   to    zmumifikowane   dziecko     murzyńskie,  potem,  że   rzadki     gatunek   małpy.  W   końcu  nie 
wiedziałem, czy to człowiek, czy  zwierzę.
   - Rzeczywiście, bardzo  interesujące - Holmes przyglądał  się dłuższą chwilę tej  osobliwości.
   - Jeszcze coś?
   Baynes w milczeniu zaprowadził  nas do zlewu i uniósł świecę -  wewnątrz leżały kończyny 
i  korpus jakiegoś białego ptaka,  poszarpane na sztuki i to przed  obraniem.
   - Biały kogut - mruknął mój  towarzysz wskazując na leżącą na  spodzie głowę.
   - To naprawdę  ciekawa sprawa.
     Największą niespodziankę   inspektor zostawił jednak na    koniec. Pod zlewem stała cynkowa 
wanienka pełna krwi, a na stole  talerz z odłamkami spalonych  kości.
   - Coś zabito i spalono. Kości  wygrzebaliśmy z ognia. Lekarz,  który tu był rano twierdzi, że  nie 
są to szczątki ludzkie -  poinformował nas po pokazaniu  obu znalezisk.      
   Sherlock Holmes zatarł  radośnie ręce.
   - Muszę panu pogratulować. To  nader interesująca i pouczająca  sprawa. Okoliczności, jeśli się 
pan   nie   obrazi,   znacznie     przewyższają   możliwości,   jakie     zwykle   reprezentują   lokalni 
przedstawiciele prawa. W tym  jednak przypadku reguła ta, jak  sądzę, została złamana.
   Oczy inspektora po tej uwadze  błysnęły z zadowolenia.
   - Ma pan rację, panie Holmes,  na prowincji panuje stagnacja.
 Sprawy takie, jak ta, dają  człowiekowi szansę i mam  nadzieję, że ją wykorzystam. Co  pan sądzi 
o tych kościach?
   - Jagnię albo koźlę.
   - A ten kogut?
   - Dziwaczne, panie Baynes.

background image

 Powiedziałbym nawet, że  unikalne.
   - To musieli być naprawdę  dziwni ludzie, o jeszcze  dziwniejszych zwyczajach. Jeden  z nich nie 
żyje, a dwaj  pozostali? Jeśli zabili go i  teraz próbują wyjechać za  granicę, to ich złapiemy - każdy 
port jest pod obserwacją. Choć  osobiście mam inne zdanie na ten  temat. Powiedziałbym nawet, że 
diametralnie inne.
   - Ma pan w takim razie jakąś  teorię?
      -   Tak.   I   jeśli   nie   ma   pan   nic     przeciwko   temu,   panie   Holmes,     chciałbym   sam   nad   nią 
popracować. Pana nazwisko jest   sławne, o mnie zaś nikt nie   słyszał. Chciałbym móc później 
uczciwie powiedzieć, że  rozwiązałem tę sprawę bez pana  pomocy.
   Słysząc to Sherlock roześmiał  się szczerze.
   - Jest pan pierwszym, który  tak stawia sprawę i szczerze  życzę panu powodzenia. Każdy z  nas 
ma swoją teorię i każdy  będzie pracował osobno. Jeśli  zechce pan skorzystać z moich  osiągnięć, 
to są one i będą w      
 każdej chwili do pana  dyspozycji. Co do dnia  dzisiejszego, sądzę, że  obejrzeliśmy tu wszystko 
i  lepiej czas spędzić gdzie  indziej. Do zobaczenia, życzę  powodzenia. 
   Znając Holmesa mogłem z  drobnych, choć dla mnie  jednoznacznych oznak w jego  zachowaniu 
stwierdzić, że jest  na tropie, i to obiecującym. Dla  przypadkowego obserwatora był  jak zwykle 
obojętny i spokojny,  ale błysk w oku, czy gwałtowność  wymowy jasno wskazywały, że to  tylko 
pozór. Zgodnie ze swym  zwyczajem milczał jednak na ten  temat, a ja, zgodnie ze swoim,   nie 
pytałem. Gdyby oczekiwał   pomocy lub odczuł potrzebę   rozmowy, wie, że zawsze jestem   do 
dyspozycji,   a   nie   miałem     najmniejszego   zamiaru   rozpraszać     go   pytaniami   -   i   tak   wszystko 
wyjaśni się we właściwym czasie.
   Toteż czekałem cierpliwie,  choć cierpliwość ta tym razem  została wystawiona na ciężką  próbę. 
Dni mijały, a postępów  nie było. Jeden dzień spędził w  British Museum, ale co robił w  pozostałe, 
nie licząc samotnych   wycieczek po okolicy i plotek w   gospodzie, w których brał   regularnie 
udział, tego nie  wiedziałem.
   - Pewien jestem, że ten tydzień  na wsi ci się przyda - zauważył  któregoś dnia. - Zawsze lubiłeś 
świeże powietrze, zieleń i  piesze wycieczki. MOżna by nawet  zająć się botaniką.
     Zajął się nią zresztą osobiście, kompletując wyposażenie   do zbierania zielnika, choć   trzeba 
uczciwie przyznać, że  sukcesy na tym polu miał dość  mierne.
     W trakcie naszych wycieczek    czasami spotykaliśmy inspektora   Baynesa, który zawsze witał 
mego  przyjaciela z uśmiechem i, choć  niewiele o tym mówił, dało się  zauważyć, że nie jest      
  niezadowolony z rozwoju   wydarzeń. Muszę jednak   przyznać, że z zaskoczeniem   przyjąłem 
piątego dnia po  morderstwie w porannej gazecie  tytuł, który oznajmiał: 
   "Rozwiązanie Tajemnicy  Oxshett    Aresztowanie Przypuszczalnego  Zabójcy" 
   Gdy go przeczytałem na głos,  Sherlock podskoczył niczym  ukąszony przez węża.
   - Nie chcesz mi chyba  powiedzieć, że Baynes był  pierwszy? - zdziwił się.
   - Najwyraźniej. Posłuchaj: 

    "Wielkie poruszenie w Esher i  okolicy wywołała najnowsza  wieść, iż dokonano aresztowania 
podejrzanego o zamordowanie pana  Garcii, zamieszkałego w Wisteria  Lodge Oxshett. Tejże nocy, 
kiedy go zabito, obaj jego  służący uciekli, co zdaje się  wskazywać na ich związek ze  zbrodnią. 
Możliwe jest, choć  dotąd nie zostało to  potwierdzone, że w domu  znajdowały się kosztowności, 
których   kradzież   stała   się     motywem   zbrodni.   Prowadzący   tę     sprawę   inspektor   Baynes   nie 
szczędził  wysiłków,  by odnaleźć    zbiegów. Mając poważne  podstawy   do podejrzenia,  że  nie 
uciekli  daleko, lecz skorzystali z  uprzednio przygotowanej  kryjówki, zastawił na nich  pułapkę. 
Z zebranych zeznań  wynikało bowiem jasno, że  kucharza pana Garcii widziano po  popełnieniu 
zbrodni w okolicy, a  osobnika tego o szczególnym  wyglądzie trudno pomylić z kimś  innym. Jest 
potężnie   zbudowanym     mulatem,   o   żółtawym   odcieniu     skóry   i   nader   wyraźnych   rysach 
negroidalnych. Konstabl Walters  dostrzegł go pierwszego wieczora  po morderstwie, gdy pilnował 

background image

domu pana Garcii. Inspektor Baynes założył, że wizyta ta  musiała mieć konkretny cel,  którego 
zrealizowanie   uniemożliwiła interwencja   konstabla. Na pozór przestał   zatem interesować się 
domem,     odwołując   posterunek,   urządził     natomiast   zamaskowany   punkt     obserwacyjny   w 
krzakach. Dzięki  temu zatrzymano ostatniej nocy  kucharza, gdy próbował dostać  się do wnętrza 
domu. Obezwładniono go po ciężkiej   walce, w czasie której konstabl   Downing został groźnie 
pogryziony przez dzikusa. Zrozumiałe jest, że z tym  aresztowaniem wiąże się nadzieja  na szybkie 
postępy śledztwa". 

   - Musimy szybko zobaczyć się z  Baynesem - zdenerwował się  Holmes, gdy skończyłem. - Bierz 
kapelusz i w drogę!
     Pośpieszyliśmy ulicą. Dopisało   nam szczęście, gdyż spotkaliśmy   inspektora zanim jeszcze 
zjawił  się na posterunku.
   - Widział pan gazety, panie  Holmes? - spytał na nasz widok.
   - Owszem, widziałem i, proszę  mi wybaczyć, ale chciałbym pana  po przyjacielsku ostrzec.
   - Ostrzec?
     - Dość dokładnie zająłem się   tą sprawą i nie sądzę, aby był   pan na właściwym tropie. Nie 
chciałbym w związku z tym, by  wpędził się pan przypadkiem w  kłopoty.
   - To miło z pańskiej strony,  panie Holmes.
   - Daję słowo, że mam na  względzie jedynie pańskie dobro.
   Przez chwilę wydawało mi się,  że coś na kształt podziwu  przemknęło przez twarz  policjanta, 
ale jego głos był  równie spokojny jak przedtem.
   - Zgodziliśmy się pracować  osobno, panie Holmes, i tak  właśnie postępuję.
   - Och, niech tak będzie, ale  proszę nie mieć do mnie żalu.
   - NIe mam i nie będę miał.      
  Wierzę, że życzy mi pan jak   najlepiej, ale każdy z nas ma   własną metodę. Pańska jest już 
sprawdzona, ja swoją właśnie  testuję.
   - Dobrze. W takim razie nie  mówmy już o tym.
   - Dlaczego nie? Ma pan zawsze  prawo do własnych opinii oraz do  poznania najdrobniejszych 
faktów. Gość jest silny jak wół  i zapalczywy jak sam diabeł.
  Typowy dzikus. Prawie odgryzł   Downingowi kciuk, zanim go   obezwładnili. Słabo mówi po 
angielsku i nic nie sposób z  niego wydobyć.
   - I sądzi pan, że zdoła zebrać  dowody, iż to on zamordował  Garcię?
   - Nie powiedziałem tego, panie  Holmes. Nie powiedziałem tego.
 Każdy ma swoje metody. Pan  próbuje swojej, ja swojej, taka  była umowa.
   Sherlock wzruszył ramionami.
 Pożegnaliśmy się.
   - NIe mogę go rozgryźć. NIe  jest głupi, a postępuje tak,  jakby sam chciał się przewrócić.
 No cóż, jak powiedział, każdy z  nas ma swoje metody. Mimo to  jest w inspektorze Baynesie coś, 
czego nie rozumiem.
   - Usiądź i posłuchaj, mój  drogi - zaczął, gdy wróciliśmy  do gospody. - Chcę cię  wprowadzić w 
sytuację, gdyż mogę   cię potrzebować dziś w nocy. W   tej sprawie podstawowe kwestie   były 
proste, a samo aresztowanie   winnego może okazać się bardzo   trudne. Nadal nie wiemy wielu 
rzeczy   -  myślę   tu   zwłaszcza   o    tej   notatce,   którą   otrzymał     Garcia   w   dniu   śmierci.   Możemy 
spokojnie   zignorować   pomysł     Baynesa,   że   zamordowała   go     służba.   Przeczy   temu   fakt 
zaproszenia   przez   niego   na   ten     wieczór   Scotta   Ecclesa.   To     dowód,   że   gospodarz   miał   do 
zrobienia coś, co wymagało  alibi. Należy sądzić, że  właśnie to coś spowodowało jego      
 śMierć. Musiało chodzić o jakieś  przestępstwo - w innym wypadku  alibi nie byłoby potrzebne. 
Kto  w takim razie zabił Garcię?
 Najbardziej prawdopodobne jest,  że ten, przeciwko komu  wymierzona była ta nocna  eskapada. 
Jak dotąd wszystko  pasuje, prawda? Teraz zajmijmy  się zniknięciem służby.

background image

 Przypuszczam, że wszyscy trzej  byli wspólnikami. Gdyby się  powiodło, obecność i świadectwo 
Ecclesa chroniłoby wszystkich.
  Sprawa jednak była   niebezpieczna, toteż umówili    się, że jeśli Garcia nie powróci   do jakiejś 
umówionej godziny,  obaj pozostali mają ukryć się w  przygotowanym wcześniej miejscu,  gdzie 
mogliby uniknąć  zatrzymania i przygotować się do  kolejnej próby. To w pełni  wyjaśnia fakty, 
prawda?
   Istotnie wyjaśniało, i jak  zwykle przy takich okazjach  dziwiłem się, że sam wcześniej  na to nie 
wpadłem.
   - Dlaczego w takim razie jeden  z nich wrócił?
     - Prawdopodobnie przy   ucieczce, w zamieszaniu,   zostawił coś cennego, coś, bez    czego nie 
mógł dłużej wytrzymać.
 Dlatego próbował pierwszej nocy  i dlatego wrócił teraz. Zajmijmy  się z kolei tą wiadomością.
  Wskazuje ona na jeszcze jednego   wspólnika i to po drugiej   stronie. Ta druga strona, jak ci 
wcześniej powiedziałem, to jeden  z dużych domów, których liczba  jest ograniczona możliwością 
dojścia pieszo. Pierwsze dni   spędzone tutaj poświęciłem serii   spacerów, w trakcie których pod 
pozorem   zbierania   roślin     obejrzałem   wszystkie   podejrzane     budynki   oraz   dowiedziałem   się 
wszystkiego o ich mieszkańcach.
  Moją   uwagę   zwróciło   szczególnie     słynne   domostwo   High   Gable,     położone   o   milę   od 
przeciwległego krańca Oxshett  i mniej niż pół mili od miejsca      
 zbrodni. Pozostałe posiadłości  nie kryją żadnych tajemnic -  chyba że liczące po parę wieków  
i całkiem już dziś zapomniane.
 Mieszkają tam przyzwoite rodziny  prowadzące normalny tryb życia.
 Zgoła inaczej sprawy mają się z  panem Hendersonem z High Gable.
 Jest to osobliwy człowiek,  któremu mogą się przytrafiać  nader osobliwe przygody. Toteż  na nim 
i na jego domownikach  skoncentrowałem swoją uwagę.
 Dziwne zbiorowisko ludzi, mój  drogi, a on sam jest  najdziwniejszym ze wszystkich.
  Zdołałem zobaczyć się z nim pod   dość prawdopodobnym pretekstem,   ale zdawało mi się, że 
odczytuję  w jego czarnych, głęboko  osadzonych oczach świadomość  prawdziwych powodów mej 
obecności. To silny i żwawy   mężczyzna około pięćdziesiątki,   o zaczynających dopiero siwieć 
włosach, krzaczastych, czarnych   brwiach i zachowaniu władcy   przyzwyczajonego do posłuchu 
oraz kryjącego pod kamienną  twarzą gwałtowną naturę. Albo  jest obcokrajowcem, albo  mieszkał 
długo w tropikach, gdyż  opalenizny tak czarnej jak jego,  nie sposób osiągnąć inaczej.
 Jego przyjaciel i sekretarz,  niejaki pan Lucas, jest  niewątpliwie cudzoziemcem. Ma  śniadą skórę 
i przypomina  skrzyżowanie kota z wężem - na  pozór układny i miły, faktycznie  zawsze gotów do 
ataku. Jak więc  widzisz mamy już dwa zestawy  gości spoza Anglii - pierwszy w  Wisteria Lodge, 
drugi w High  Gable. Luki zaczynają się  wypełniać! Centrum stanowią ci  dwaj, będący bliskimi 
i  zaufanymi przyjaciółmi, ale jest  jeszcze jedna osoba, która dla  nas może być nawet ważniejsza.
 Henderson ma dwie córki w wieku  jedenastu i trzynastu lat, a ich  guwernantką jest pani Burnet, 
Angielka, lat około  czterdziestu. Jest tam także      
 jeden zaufany służący. Ta grupa  tworzy praktycznie rodzinę,  zawsze podróżują razem, a robią  to 
często. Powrócili dopiero  parę tygodni temu po rocznej  nieobecności. Dodać jeszcze  można, że 
Henderson jest bardzo  bogaty i stać go na spełnianie  wszystkich swoich zachcianek.
 Poza tym dom pełen jest lokajów,  stajennych i służących, nie  mających zbyt wiele do roboty,  jak 
to  zwykle  bywa  w  dużym    wiejskim domu  w tym  kraju. Tyle    dowiedziałem  się  z plotek  w 
gospodzie i własnych obserwacji.
 Ponieważ zaś nie ma lepszego  pomocnika w takich sprawach, jak  zwolniony służący, żywiący 
urazę  do dawnego pana, poszukałem  kogoś takiego. Szczęście mi  dopisało i znalazłem szybko. 
Jak  twierdzi Baynes, każdy z nas ma  własną metodę, a moja umożliwiła  mi znalezienie Johna 
Wornera,     poprzednio   ogrodnika   w   High     Gable,   wyrzuconego   przez   swego     chlebodawcę   w 
napadzie złości.

background image

       Ten z kolei ma przyjaciół wśród   zatrudnionej tam nadal służby,   którą łączą dwie rzeczy: 
doskonała płaca i strach   połączony z nienawiścią do swego   pana. Uzyskałem więc klucz do 
wnętrza posiadłości. Dziwni  ludzie, Watsonie. Jeszcze  wszystkiego nie rozumiem, ale to  jedno 
nie ulega kwestii. Dom ma  dwa skrzydła. W jednym mieszka  służba, w drugim rodzina. MIędzy 
obu częściami budowli nie ma   kontaktu - poza zaufanym   służącym Hendersona, który   podaje 
odbierane z kuchni   posiłki przez drzwi stanowiące   jedyne przejście między obu   skrzydłami. 
Guwernantka i dzieci  rzadko wychodzą na zewnątrz,  chyba że do ogrodu. Natomiast  Henderson 
nigdy nie chodzi sam,  jego sekretarz nie odstępuje go  ani na krok. Plotka między  służbą niesie, że 
ich pan  strasznie się czegoś boi. 
       Według   Wornera zaprzedał duszę diabłu za majątek i lęka się powrotu   wierzyciela. Skąd 
pochodzą i kim  są, nikt nie ma pojęcia. Są  natomiast gwałtownej natury:  dwukrotnie Henderson 
użył pejcza   na służbę i tylko dzięki   poważnemu odszkodowaniu sprawa   nie trafiła do sądu. 
Oceńmy     teraz   sytuację   w   świetle   tych     informacji.   Załóżmy,   że   list     został   wysłany   z   tego 
dziwnego     domostwa   i   był   zaproszeniem   do     wykonania   przez   Garcię   czegoś,     co   uprzednio 
zaplanowano. Kto go   napisał? Ktoś z wewnątrz, i to   płci odmiennej - wszystko wskazuje na 
guwernantkę. Możemy  więc przyjąć tę hipotezę i  zobaczyć, jakie niesie  konsekwencje. Dodać 
należy, że  osobowość i wiek pani Burnet  wykluczają moje pierwotne  domniemanie, że motywem 
była   miłość. Jeżeli to ona była    autorką listu, znaczy to, że   była wspólniczką i przyjaciółką 
zabitego.   Jaka   wobec   tego     powinna   być   jej   reakcja   na   wieść     o   jego   śMierci?   Jeśli,   jak 
przypuszczamy, eskapada była   tajemnicą, to milczenie, ale też   wściekłość i nienawiść do tych, 
którzy go zabili oraz, w miarę   swych możliwości, pomoc w   zemście. W takim razie należało 
skontaktować się z nią i tego  też próbowałem. Okazało się  wówczas, że nikt jej nie widział  odkąd 
zginął Garcia. Zniknęła  dokładnie tego samego wieczora.
 Powstaje wobec tego problem: czy  żyje i jest więźniem, czy też  spotkał ją taki koniec jak jego, 
tylko zwłoki lepiej ukryto?
  Rozumiesz teraz trudności, jakie   stwarza ta sytuacja - nie ma   żadnych podstaw do wszczęcia 
oficjalnego   dochodzenia,   czy   też     uzyskania   nakazu   rewizji.   Całe     rozumowanie,   jakie   ci 
przedstawiłem, wywołałoby w  najlepszym wypadku uśmiech na  twarzy burmistrza, gdybyśmy się 
doń zgłosili. Zniknięcie  guwernantki łatwo wyjaśnić w tym      
  domu,   w   którym   każdy   może   i     tydzień   być   niewidoczny,     tłumacząc   to   chorobą.   A   mimo 
wszystko może jej grozić  śmiertelne niebezpieczeństwo.
  Wszystko, co mogłem zrobić, to   obserwować posesję i zostawić    przy bramie Wornera, który 
obecnie jest naszym agentem. Nie  możemy jednak pozwolić, by  sytuacja ta trwała dłużej, a  skoro 
prawo nie jest w stanie  nic zrobić, musimy zaryzykować.
   - Co proponujesz?
   - Wiem, w którym pokoju  mieszka. Jest on dostępny z  dachu przybudówki. Proponuję,  byśmy 
dziś w nocy spróbowali  dotrzeć do sedna tajemnicy.
      Przyznaję,   że   nie   był   to    pociągający   pomysł   -   stary   dom,     morderstwo,   dziwni   i   groźni 
gospodarze, nieznane  niebezpieczeństwa. W dodatku, z  prawnego punktu widzenia,  stawialiśmy 
się w roli złodziei  - wszystko to razem wzięte nie  nastrajało mnie optymistycznie.
 W zimnym rozumowaniu Holmesa  było jednak coś, co sprawiało,  że niemożliwe było wycofanie 
się  z jakiejkolwiek przygody, jaką  proponował. Wiedziałem, że jest  to jedyny sposób, by znaleźć 
rozwiązanie - toteż i tym razem  w milczeniu uścisnąłem mu dłoń,  potwierdzając tym samym swą 
gotowość pomocy.
   Nie było nam jednak pisane  zakończyć sprawę w tak  awanturniczy sposób - około  piątej, gdy 
marcowe cienie  kładły się na ulicach, znalazł  się przed naszymi drzwiami i po  chwili wpadł do 
pokoju niezwykle  podniecony mężczyzna.
   - Wyjechali, panie Holmes -  zameldował bez tchu - ostatnim  pociągiem. Pani uciekła i mam ją 
na dole w dorożce!
   - Doskonale, Worner! - Holmes  zerwał się na równe nogi -  Watsohnie, zbliżamy się do  finału.

background image

      W  dorożce  siedziała   na  wpół  omdlała  kobieta,   o twarzy    noszącej   ślady  jakiejś  niedawnej 
tragedii.   Słysząc   nasze   kroki     uniosła   głowę.   Dostrzegłem,   że     jej   źrenice   były   czarnymi 
punkcikami. Musiała dostać sporą  dawkę opium.
     - Obserwowałem bramę, jak pan   kazał - opowiadał tymczasem   Worner. - Gdy wyjechali, 
pośpieszyłem za nimi i dotarłem  na stację. Wyglądała jak  lunatyczka, ale gdy chcieli ją  wepchnąć 
do przedziału obudziła  się i zaczęła się szamotać.
 Wtedy się przyłączyłem - dałem w  łeb tej gnidzie, sekretarzowi.
 Udało mi się złapać dorożkę i  odjechać razem z panią, zanim  się opamiętali. Ten żółty diabeł 
nikomu nie daruje!
      Zanieśliśmy   kobietę   na   górę,     położyliśmy   na   sofie   i     zaczęliśmy   poić   mocną   kawą.   Po 
kilkunastu minutach jej umysł   zaczął wyzwalać się spod wpływu  narkotyku, a w międzyczasie 
pojawił się Baynes, po którego   Sherlock posłał uspokojonego   nieco Wornera. Mój przyjaciel 
pokrótce wyjaśnił inspektorowi  sytuację.
     - Wspaniale,  panie Holmes  -    ucieszył  się ten po wysłuchaniu   jego relacji. - Znalazł  pan 
dowody, których potrzebuję. Od  samego początku byliśmy na tym  samym tropie.
   - Co? Pan też podejrzewał  Hendersona?
    - Cóż, kiedy pan łaził po  krzakach przy High Gable, ja  siedziałem na jednym z  tamtejszych 
drzew. Kwestią było  jedynie to, który z nas pierwszy  będzie miał dowody.
   - To po coś pan łapał mulata?
   Baynes zachichotał.
   - Bo byłem pewien, że ten cały  Henderson, jak się tutaj  nazywał, czuł, że go  podejrzewamy i że 
przyczai   się     nie   robiąc   nic   dopóki   będzie     sądził,   że   zagraża   mu     jakikiekolwiek 
niebezpieczeństwo.      
 Aresztowałem niewinnego, by  skłonić go do przekonania, że  jest bezpieczny - podejrzewałem, 
że będzie chciał wyjechać, dając  nam tym samym szansę dotarcia do  pani Burnet.
     - Wysoko pan zajdzie -    pogratulował mu Holmes. - Ma pan   intuicję i rozum, a to rzadkie 
połączenie.
   Trudno uwierzyć, ale słysząc  to Baynes zaczerwienił się jak  pensjonarka.
   - Miałem tajniaków na stacji  przez cały dzień. Dokąd by ci  ludzie nie pojechali, mieli  rozkaz 
nie spuszczać ich z oczu.
 Ale ucieczka pani Burnet musiała  nieźle zaskoczyć Hendersona.
  Całe szczęście, że pański  człowiek miał lepszy refleks i   zdołał ją przejąć. Bez jej  zeznań nie 
moglibyśmy nic  zrobić, a teraz pozostaje tylko  je uzyskać i możemy zamknąć obu.
   - Widać, że przychodzi już do  siebie - mruknął Holmes  spoglądając na guwernantkę. -  Ale, ale, 
niech mi pan powie,  Baynes, kto to właściwie jest,  ten cały Henderson?
   - Henderson to Don Murillo,  niegdyś zwany Tygrysem z San  Pedro.
      Teraz   wszystko   zaczęło   być    jasne.   Przypomniała   mi   się   cała     historia   tego   nikczemnego 
człowieka.  Jego nazwisko stało   się głośne dzięki temu,  że   rządził  w najbrutalniejszy i   naj- 
krwawszy   sposób   ze   wszystkich     władców   Ameryki,   mających     pretensje   do   cywilizowanych 
systemów władzy. Silny,  pozbawiony strachu oraz na tyle  energiczny i sprytny, by utrzymać  się 
przy   władzy   dziesięć   czy     dwanaście   lat.   Jego   nazwisko     wzbudzało   lęk   w   całej   Ameryce 
Środkowej,   choć   jego   rządy     zakończyły   się   masowym     powstaniem.   Był   jednak   równie 
przewidujący,   co  okrutny  i   na    pierwszą  wzmiankę  o  poważnych     kłopotach   zniknął  wraz  ze 
skarbami, które nagromadził, na  pokładzie obsadzonego wierną  sobie załogą statku. Następnego 
dnia powstańcy opanowali pusty  pałac - dyktator, jego dwie  córki, sekretarz i bogactwo  zniknęły. 
Od tego momentu zszedł  tak ze sceny światowej  polityków, jak i ze szpalt  gazet, choć wzmianki 
o jego  przypuszczalnym miejscu pobytu  trafiały co jakiś czas na łamy,  nigdy jednak nie znajdując 
potwierdzenia.
   - Jeśli pan zada sobie trud  sprawdzenia - ciągnął Baynes -  dowie się pan, że flaga San  Pedro jest 
zielono-biała.

background image

 Prześledziłem całe postępowanie  Hendersona od chwili, gdy  przybrał to nazwisko. W 1886  roku 
wylądował w Barcelonie,  stamtąd udał się do Madrytu, a  dalej do Paryża, by w końcu  zawitać do 
nas. Przez cały czas  był poszukiwany przez swych  rodaków, którzy nie zapomnieli  jego rządów, 
ale dopiero tu  udało im się wpaść na właściwy  ślad.
    - Odkryli go rok temu -  włączyła się pani Burnet,  siedząca już i z żywym  zainteresowaniem 
śledząca  rozmowę. - Raz już próbowano go  zabić, ale diabeł go ochronił.
 Teraz znów szlachetny i dzielny  Garcia zapłacił życiem, a ten  łotr uciekł. Ale będzie  następny, 
któremu się uda i  pewnego dnia sprawiedliwości  stanie się zadość. To równie  pewne jak to, że 
jutro będzie  następny dzień.
   Zacisnęła ręce, a twarz  rozjaśniła jej nienawiść tak  silna, jak rzadko zdarza się u  kogokolwiek.
   - Ciekawi mnie, w jaki sposÓb  angielska dama związała się z  morderczym spiskiem? - mruknął 
Holmes. - Mogłaby pani to  wyjaśnić?
   - Związałam się, gdyż nie  miałam innego sposobu, by      
  wymierzyć sprawiedliwość   mordercy. Co obchodzą prawo tego   kraju rzeki krwi, wylane lata 
temu w San Pedro, czy ładunek  skarbów zrabowanych przez niego  mieszkańcom kraju, w którym 
rządził? Dla was są to zbrodnie  równie odległe, jakby były  popełnione na Księżycu. Ale dla  nas 
to prawda, to coś, co  przeżyliśmy i za co drogo  zapłaciliśmy. Nie ma gorszego  wroga od Juana 
Murillo i nie ma  spokoju, gdy jego ofiary łakną  zemsty.
     - Nie wątpię, że mówi pani   prawdę - zgodził się Holmes -  ale nie bardzo rozumiem, w jaki 
sposób dotyczy to również pani?
   - Zaraz pan zrozumie. Otóż  naczelną zasadą, dzięki której  Murillo przez tyle czasu  utrzymywał 
się przy władzy, było   mordowanie pod jakimkkolwiek   pretekstem każdego, w kim   upatrywał 
rywala  do  rządów. Mój   mąż   był   ambasadorem  San  Pedro w    Londynie   - naprawdę  bowiem 
nazywam   się   signora   Victor     Durando.   Tu   się   spotkaliśmy   i     pobraliśmy.   Nie   było 
szlachetniejszego niż on   człowieka. Niestety, Murillo   usłyszał o nim, odwołał go pod   jakimś 
pozorem i kazał  zastrzelić. Przeczuwając swój  los, mąż nie zgodził się na  zabranie mnie ze sobą. 
Jego  majątek został skonfiskowany i  tym oto sposobem zostałam sama,  ze złamanym sercem 
i bez grosza  przy duszy. Potem przyszedł kres  tyrana - uciekł tak, jak pan  powiedział. Jednak ci, 
których  zrujnował, których torturował i  którzy przez niego stracili  najbliższych, nie zapomnieli 
i  nie dali za wygraną. Utworzyli  organizację, której celem stało  się odnalezienie Tygrysa z San 
Pedro i zemsta. Moim zadaniem  było dołączyć do jego służby,  gdy odkryto, że Henderson i on  to 
ta sama osoba, by informować  innych o jego posunięciach i ułatwić wykonanie wyroku. Udało  się 
to osiągnąć i zostałam  guwernantką jego córek - nie  widział nigdy mnie ani mojej  podobizny, 
toteż nie przyszło mu  do głowy, że dzień w dzień jada  patrząc na kogoś, komu zabił  najbliższą 
osobę. Pierwszej  próby dokonano w Paryżu, ale nie  udała się. Podróżowaliśmy potem  zygzakiem 
po Europie, by zgubić  prześladowców i w końcu  wróciliśmy tu, do domu, który  wykupił, gdy 
pierwszy raz zjawił  się w Anglii. Ale tu także  czekali wysłannicy  sprawiedliwości. Wiedząc, że w 
końcu przybędzie, czekał tu na  niego Garcia, syn poprzedniego  prezydenta San Pedro, zabitego 
zresztą przez Murillo. Czekał na  nas wraz z dwoma zaufanymi  towarzyszami, a wszystkich  trzech 
przepełniała chęć zemsty.
     W ciągu dnia niewiele mógł  zrobić, gdyż Tygrys powziął  wszelkie środki ostrożności i  nie 
ruszał się nigdzie bez  Lucasa czy raczej Lopeza, bo tak  brzmi jego prawdziwe nazwisko.
Nocą jednak sypiał sam. Tego  wieczoru, jak zostało to  wcześniej przygotowane, wysłałam  Garcii 
ostatnią wiadomość, gdyż   Murillo nie sypiał dwóch nocy w   tej samej sypialni, a trudno   było 
przeszukiwać po nocy cały  dom. Miałam dopilnować, by drzwi  wejściowe były otwarte 
i  zostawić w oknie wychodzącym na  podjazd sygnał z białych i  zielonych lamp, w zależności od 
tego czy wejście było  bezpieczne, czy też sytuacja  uległa zmianie. Tylko że nic się  nie udało. W 
jakiś sposób   musiałam wzbudzić czujność   Lopeza, który mnie widocznie   śledził i skoczył od 
tyłu, kiedy  tylko skończyłam pisać tę  kartkę. Obaj z Murillem  zaciągnęli mnie do mego pokoju
 -  gdyby wiedzieli, jak mogą uciec  przed konsekwencjami, to  zabiliby mnie na miejscu, ale      

background image

 stwierdzili po długiej naradzie,  że miejsce i czas są zbyt  niebezpieczne. Inaczej rzecz się  miała 
z Garcią. Postanowili  pozbyć się go raz na zawsze. Gdybym  wiedziała, co planują, nigdy bym  im 
nie   powiedziała,   a   tak,   kiedy     Murillo   zaczął   mi   wykręcać   ręce,     podałam   im   adres.   Lopez 
zaadresował   kartkę,     zapieczętował   spinką   od     mankietów   i   wysłał   przez   swego     służącego 
imieniem Jose. Jak  zabili Garcię, nie wiem, ale  zrobił to Murillo, gdyż Lopez  całą noc pilnował 
mnie. Najpierw  chcieli pozwolić mu wejść i  zabić jako włamywacza, ale  doszli do wniosku, że 
raz  wmieszani w zabójstwo mogą dalej  nie być w stanie ukryć swych  prawdziwych nazwisk 
i narażą się    na kolejne ataki. Sądzili, że to   zabójstwo może zapewnić im   spokój, gdyż reszta 
przestraszy  się śmierci. Co do mnie, to  przez pięć dni więzili mnie w  pokoju, próbując groźbami 
i  biciem zmusić mnie do wyznania  wszystkiego, co wiem. Przez ten  czas zastanawiali się też, co 
ze  mną zrobić. Dziś po południu  ledwie zjadłam obiad,  zorientowałam się, że dodali do  niego 
jakiś   narkotyk.   Resztę     pamiętam   jak   niezbyt   wyraźny   sen     -   na   wpół   wnieśli,   na   wpół 
wyprowadzili mnie do karety, a  potem próbowali wepchnąć mnie do  pociągu, ale wtedy do mnie 
dotarło, że mam okazję uciec i  zaczęłam się szamotać. Gdyby nie  pomoc tego dobrego człowieka, 
pewnie by mi się to nie udało. A tak jestem, dzięki Bogu, poza  ich zasięgiem.

Po tej nieoczekiwanej  opowieści przez chwilę panowała  cisza. Przerwał ją dopiero  Holmes:
    - To jeszcze nie koniec  trudności. Robota policyjna  skończona, ale prawna dopiero  nas czeka.
   - Dobry adwokat może zrobić z  tego działanie w samoobronie -  zgodziłem się z nim - a sądzić 
go można tylko za jedną  zbrodnię, nie za wszystkie.
 Takie jest nasze prawo.
   - Panowie, mam trochę lepsze  zdanie o naszym prawie -  sprzeciwił się Baynes. -  Samoobrona 
to jedno, a mord  popełniony z zimną krwią to  zupełnie coś innego. Nie. Zresztą przekonacie się, 
że mam  rację, gdy zobaczymy właścicieli  High Gable na ławie oskarżonych. 
   W tej jednak sprawie historia  miała inne zdanie - co prawda  minęło trochę czasu nim Tygrys 
z   San Pedro spotkał swych   sędziów, gdyż zmylił pogoń    używając przechodniego domu przy 
Edmonton Street, a wychodzącego  na Curzon Square i od tego dnia  nikt go w Anglii nie widział.
 Jakieś sześć miesięcy później w  Hotelu Escurial w Madrycie  zostali zabici markiz Montarla 
i  senior Rulli. Czyn ten  przypisywano nihilistom, zaś  morderców nigdy nie znaleziono,  ale 
z rysopisów, jakie uzyskał  od swych świadków Baynes  wynikało niezbicie, że zemsta  dosięgnęła 
w końcu poszukiwanych  w Anglii za morderstwo  osobników.
   - Bardzo zawikłana sprawa, mój  drogi - oznajmił Holmes na wieść  o tym czynie. - Obawiam się, 
że  nie będziesz w stanie  zaprezentować jej czytelnikom w  ten ulubiony przez ciebie  skrótowy 
sposób. Obejmuje ona  dwa kontynenty, dwie grupy  tajemniczych do końca osób i  jest dodatkowo 
skomplikowana     przez   obecność   Scotta   Ecclesa,     skądinąd   dowodzącego   nieźle     rozwiniętego 
instynktu   samozachowawczego i rozumu   zmarłego Garcii. Godna uwagi   jest zaś jedynie ze 
względu na  to, że w dżungli możliwości tak  my jak i inspektor, byliśmy w  stanie trzymać się cały 
czas tego co najważniejsze i to  pomimo przeróżnych przeszkód.
 Czy jest w niej jeszcze coś, co  nie w pełni pojmujesz?
   - Powód powrotu kucharza.
   - To coś, co znaleźliśmy w  kuchni. To prymitywny dzikus z  puszcz San Pedro, a owo coś było 
jego fetyszem. Gdy uciekali do  przygotowanej kryjówki,  towarzysz musiał go przekonać,  by ten 
kompromitujący, a łatwy  do rozwiązania drobiazg  zostawił. Był doń jednak zbyt  przywiązany, by 
rozstać się z  nim na dłużej. Niestety, za  pierwszym razem przestraszył go  policjant, a trzy dni 
później  złapał przewidujący Baynes.
 Jeszcze coś?
   - Rozszarpany ptak, naczynie z  krwią i cała tajemnica tej  dziwacznej kuchni.
     - Spędziłem cały ranek w    British Museum, sprawdzając to i   parę innych rzeczy - odparł z 
uśmiechem Sherlock wyjmując   notes. - Oto cytat z "Kult Voodoo   i inne religie murzyńskie" 
Eckermana: 

background image

     "Prawdziwy wyznawca Voodoo nie   podejmuje niczego ważnego bez   uprzedniego złożenia 
odpowiednich  ofiar  swym  bogom.  W   sytuacjach  szczególnie  ważnych    ofiary mają  charakter 
kanibalistyczny,  zazwyczaj    jednak  składają  się z białych    kogutów  rozerwanych  żywcem  lub 
czarnych kozłów, które po  upuszczeniu krwi zostają  spalone". 
   Jak więc widzisz, nasz dziki  przyjaciel był nader  ortodoksyjny w tych sprawach.
Jest to, przyznaję, groteskowe,  ale, jak ci kiedyś wspomniałem,  od groteski do śmierci jest  tylko 
jeden krok. 
   Zniknięcie    Lady Frances Carfax       
   Ciekawe. Dlaczego tureckie? -  mruknął Holmes, wpatrując się w  moje buty.
   Kołysałem się w tym momencie  na fotelu i moje wystawione w  stronę kominka stopy musiały 
zwrócić jego uwagę.
   - Angielskie - odparłem  zaskoczony. - Kupiłem je u  Latimera na Oxford Street.
   Uśmiechnął się z wyrazem  cierpliwej rezyfgnacji.
   - Łaźnie! - wyjaśnił. -  Dlaczego wolisz kosztowne,  tureckie łaźnie od prostych  rodzimych?
   - Bo ostatnio zacząłem czuć  się staro i dokuczał mi  reumatyzm. Łaźnia turecka jest  czymś, co 
lekarze nazywają  zmianą leków, nowym etapem w  leczeniu i oczyszczeniu całego  ciała
     - powiedziałem, dodając po   chwili namysłu. - Tak na   marginesie, nie wątpię, że   związek 
między moimi butami, a   turecką łaźnią jest dla   logicznego umysłu oczywisty, ale   byłbym ci 
nader wdzięczny,  gdybyś był łaskaw wskazać mi go.
   - Tok myślowy jest dość  jasny... oznajmił ze złośliwym  uśmieszkiem. - Podobnie jak  dedukcja, 
którą musiałbym ci  tłumaczyć, gdybym spytał z kim  dziś jechałeś dorożką.
   - Nie sądzę, by ten przykład  coś mi wyjaśnił - przyznałem  szczerze.
     - Brawo! Doskonały przykład    logicznego myślenia. Wobec tego   do rzeczy. Zacznijmy od 
dorożki.
 Łatwo da się zauważyć, że na  lewym rękawie i na ramieniu  płaszcza masz świeże ślady  błota. 
Gdybyś siedział na środku  siedzenia w dorożce, nie miałbyś  ich, albo też miałbyś z obu  stron. 
Stąd prosty wniosek, że  siedziałeś po lewej stronie  pojazdu, co spowodowane być  mogło tylko 
towarzystwem w  czasie jazdy.
   - Faktycznie, to oczywiste.
   - I zupełnie trywialne, czyż      
 nie?
   - Ale buty i łaźnia?
     - Równie proste. Masz zwyczaj   zawiązywać buty w określony   sposób, a teraz są zawiązane 
inaczej, na podwójny węzeł.
Wobec tego zdejmowałeś je będąc  w mieście. Gdzie?  U szewca nie,
bo  są  nowe  i  nie  widać   śladów  naprawy.   Wobec  tego   co  pozostaje?   Łaźnia   i  wiązanie  przez 
obsługę. Absurdalnie proste, prawda? A mimo to turecka łaźnia posłużyła za przykład i spełniła 
swe zadanie.
  - Jakie zadanie?
  - Powiedziałeś, że poszedłeś tam potrzebując odmiany.
Proponuję ci w takim razie,  byś  skorzystał  z następnej  propozycji.  Co powiesz na wyjazd  do 
Lozanny? Bilet pierwszej klasy i wszystkie wydatki na koszt klienta!
  - Doskonale! Ale dlaczego?
  Sherlock wyciągnął wygodnie nogi i sięgnął do kieszeni po  notes.
   - Jedną z najbardziej  niebezpiecznych istot  na  świecie jest podróżująca,  samotna kobieta
   - oświadczył.
   -  Sama z siebie jest najczęściej  zupełnie niegroźna, a wręcz nader przyjacielska, 
ale w nieunikniony sposób prowokuje przestępstwa innych. Jest bowiem bezradna i bezbronna.

background image

Przemieszcza się z miejsca na  miejsce, ma wystarczające środki do życia i podróży, jest sama, 
zatrzymuje   się   w   hotelach   oraz   prywatnych   pensjonatach   i,   ogólnie   rzecz   biorąc,   łatwo   może 
zniknąć, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
Zupełnie jak zabłąkana kura wśród stada lisów. Obawiam się, że podobny los spotkał lady Frances 
Carfax.
     Przyznaję, że to przejście od   ogólników do konkretów przyjąłem   z ulgą, gdyż już zacząłem 
łamać  sobie głowę, co też mój towarzysz może mieć na myśli.
     - Lady Frances - kontynuował    tymczasem Holmes po sprawdzeniu   w notatkach - jest dzie-
dziczką  księżnej Rufton. Nieruchomości,  jak być może pamiętasz, przeszły  w posiadanie męskiej 
części  rodu, jej natomiast dostała się   gotówka oraz kolekcja rzadkiej,   hiszpańskiej biżuterii ze 
srebra  i osobliwie szlifowanych  diamentów, do której jest  zresztą bardzo przywiązana. Można by 
rzec, że nawet za  bardzo, gdyż nie zgadza się  nigdy na pozostawienie klejnotów  u swego ban-
kiera, lecz wozi je  wszędzie ze sobą. Jest to nader  piękna kobieta, w średnim już  teraz wieku, 
która   dzięki    dziwnemu   kaprysowi   losu  jest    ostatnią   z  licznej   jeszcze     dwadzieścia  lat   temu 
rodziny.
   - Co jej się przydarzyło? -  spytałem zaciekawiony.
   - To jest właśnie problem,  którym mamy się zająć. A  właściwie problemem jest to, czy  żyje, 
czy też już nie. Z tego,  co wiem, ma upodobanie do  pewnych staroświeckich zachowań.
  W ciągu ostatnich czterech lat    jednym z nich było pisywanie co   dwa tygodnie listów do pani 
Dobney, swej starej guwernantki,   która jest już na emeryturze i   mieszka w Comberwell. Ona 
właśnie zgłosiła się do mnie,  gdyż od ostatniego listu lady  Frances minęło już pięć tygodni.
  Ten ostatni wysłany został z   Hotel National w Lozannie, który   autorka opuściła nie podając 
swego kolejnego adresu. Rodzina  czuje się zaniepokojona takim  stanem rzeczy, a że jest  majętna, 
nie szczędzi pieniędzy,  byleśmy rozwiązali tę zagadkę.
      -   Czy   pani   Dobney   jest   jedynym     źródłem   informacji?   Z   nikim     innym   lady   Carfax   nie 
korespondowała?
   - Jest jeszcze jeden  korespondent i to taki, do  którego można mieć całkowite      
 zaufanie. Lady Carfax musi żyć,  a do tego niezbędne są  pieniądze. Jej bankiem jest  Silvester. 
Pokazali mi ostatnie  rachunki. Ostatni jej czek to  ten, którym zapłaciła rachunek w  Lozannie. Ale 
ponieważ   wystawiła     go   na   większą   sumę,     najprawdopodobniej   używała   potem     gotówki. 
Następnie zrealizowano  jeszcze tylko jeden z jej  czeków.
   - Kto i gdzie?
   - Pani Marie Devine, ale nie  wiadomo gdzie go wystawiono.
  Zrealizowany   został   trzy    tygodnie   temu   w   Credit   Lyonnais     w   Montpellier   i   opiewał   na 
pięćdziesiąt funtów.
   - Kto to taki, ta pani Devine?
   - Tego też się dowiedziałem.
 To służąca lady Frances.
  Natomiast powody, dla których   chlebodawczyni zapłaciła jej   czekiem i to taką sumę, są mi 
jeszcze nie znane. Nie wątpię  jednak, że twoje badania wkrótce  rozwikłają tę zagadkę.
   - Moje co?
   - Twoje badania, wynikające ze  zdrowotnej wycieczki do Lozanny.
 Wiesz, że nie mogę opuścić  Londynu. Stary Abrahams obawia  się o swoje życie i skłonny  jestem 
przyznać mu rację.
  Zresztą w ogóle nie powinienem   opuszczać tego kraju. Scotland   Yard beze mnie  czuje się 
samotny,   a   poza   tym   moja     nieobecność   wywołuje   niezdrowe     podniecenie   w   świecie 
przestępczym. Jedź więc, mój  drogi, i jeśli moje skromne rady  warte są tak wygórowanej ceny 
jak dwa pensy za słowo, to  natychmiast depeszuj po nie,  jeśli tylko uznasz to za  stosowne. 

background image

    Dwa dni później znalazłem się  w Hotelu National w Lozannie,  gościnnie przyjęty przez pana 
Mosera, dyrektora tej szacownej   instytucji. Jak mnie   poinformował, lady Frances mieszkała tu 
kilka tygodni i  była osobą lubianą przez  wszystkich. Miała nie więcej jak  czterdziestkę 
i zasługiwała  nadal na miano kobiety  przystojnej, a z rysów twarzy  należało wnosić, że 
w młodości  określano ją jako bardzo piękną.
 Nic mu nie wiadomo o  jakiejkolwiek biżuterii, ale  służba coś wspominała o solidnym  kufrze, 
który stał w jej   sypialni i który zawsze był   dokładnie zamknięty. Marie   Devine była równie 
popularna jak  jej pani, a nawet bardziej, gdyż  zaręczyła się z głównym kelnerem  tegoż hotelu. 
Bez trudu też  zdobyłem jej adres - Ii rue de  Trojan, Montpelier. Śmiem  twierdzić, że sam Holmes 
nie  mógłby lepiej i szybciej zebrać  tych faktów.
      Jedna   tylko   rzecz   pozostawała     nadal   zupełnie   niewyjaśniona   -     powód   nagłego   wyjazdu 
poszukiwanej damy. Była tu  szczęśliwa i wszystko  wskazywało, że zechce pozostać  do końca 
sezonu, a opuściła  hotel nagle, bez uprzedzenia,  tracąc przy tym pieniądze  zapłacone za resztę 
tygodnia.
    Jedynie narzeczony służącej,  Jules Viborrt, miał w tej  kwestii coś do powiedzenia. Łączył on 
mianowicie nagły  wyjazd lady Frances z wizytą,  jaką złożył jej dzień czy dwa  wcześniej wysoki 
i brodaty  mężczyzna o śniadej karnacji,  którego opisał jako: "Un  sauvage, un veritable sauvage".
  Musiał wynajmować pokój w   mieście, gdyż nie znano go w   hotelu, natomiast widziano jak 
rozmawiał z zaginioną na  promenadzie, a później dzwonił  do niej do hotelu. Lady Frances  nie 
chciała go jednak przyjąć.
  Był   Anglikiem,   lecz   nikt   nie     zapamiętał   jego   nazwiska.   Po     jego   telefonie   lady   Carfax 
wyprowadziła   się   prawie     natychmiast   i   Jules,   a   co   ważniejsze   jego   przyszła   żona     również, 
przekonani byli, że  powodem tego nagłego wyjazdu był  właśnie ów telefon. Jednej tylko  rzeczy 
nie dowiedziałem się od  niego, a mianowicie powodów, dla  których Marie odeszła od swej  pani. 
Nie chciał rozmawiać na  ten temat oświadczając, że jeśli  chcę się czegoś dowiedzieć, to  jedynie 
od samej  zainteresowanej.
   Tak zakończył się pierwszy  etap poszukiwań. Drugi  poświęcony był miejscu, do  którego udała 
się lady Frances  po opuszczeniu Lozanny. Zrobiła  to w tajemnicy, co wyraźnie  świadczyło, że 
pragnęła zgubić  jakiegoś prześladowcę. Dla  jakiego bowiem innego powodu jej  bagaż nie został 
wysłany  bezpośrednio do Baden, ale,  podobnie jak ona sama, pojechał  tam okrężną drogą? Tego 
dowiedziałem się w lokalnym   oddziale Cooka i sam też udałem   się do Baden, po uprzednim 
wysłaniu Sherlockowi   sprawozdania z dotychczasowych   działań i otrzymaniu telegramu z   na 
wpół żartobliwą zachętą do  dalszego wysiłku. 
        W   Baden   sprawy  stały  się   nieco     łatwiejsze,   gdyż   ślad  był     wyraźniejszy.   Lady  Frances 
zatrzymała się w Englisher Hof i  tam też poznała doktora  Schlessingera wraz z małżonką.
     Podobnie jak większość samotnych  kobiet, lady Carfax szukała  pociechy w religii, a doktor 
Schlessinger był misjonarzem w  Ameryce Południowej. Jego  niepospolita osobowość jak 
i   całkowite  oddanie religii  oraz    fakt, iż zdrowiał właśnie po   przejściu jakiejś zarazy,  która 
dotknęła go podczas wykonywania   obowiązków apostolskich, głęboko   ją wzruszyły. Pomagała 
małżonce     chorego   w   sprawowaniu   opieki   nad     nim   i   częstokroć   widywano   całą     trójkę   na 
werandzie, gdzie      
 misjonarz, jak mi opisano,  zażywał górskiego powietrza i  słońca w towarzystwie obu  kobiet. Jak 
się   dowiedziałem,     przygotowywał   on   mapę   i     przewodnik   po   Ziemi   Świętej.   W     końcu 
podreperował zdrowie  wystarczająco, by wrócić do  Londynu, co też wraz z małżonką  uczynili. 
Lady Frances  towarzyszyła im w drodze. Było  to trzy tygodnie temu i od tej  pory dyrekcja hotelu 
nic o nich   nie słyszała. Co zaś tyczy się   służącej lady Carfax, to parę   dni wcześniej odeszła 
zalewając    się  łzami   i  informując   inne   służące,   że  porzuca  służbę  na   zawsze.  Rachunek  za 
wszystkich  uiścił doktor Schlessinger.
   - Zresztą - oświadczył mi na  zakończenie dyrektor - nie jest  pan pierwszym przyjacielem  lady 
Frances, który jej szuka.

background image

 Zaledwie tydzień temu pewien  mężczyzna pytał mnie dokładnie o  to samo, co pan.
   - Czy podał nazwisko?
   - Nie, ale bez wątpienia był  Anglikiem, choć o niecodziennym  wyglądzie i zachowaniu.
   - Groźny? - spytałem,  przypominając sobie opis Julesa.
    - Dokładnie. To słowo opisuje  go idealnie. Potężnie zbudowany,  brodaty i opalony. Sprawiał 
wrażenie jakby bardziej pasował  do oberży, niż do luksusowego  hotelu. Twardy i zapalczywy typ, 
lepiej takiego nie obrażać.
     Zagadka zaczynała się   wyjaśniać - bez wątpienia przed   nim właśnie uciekała poszukiwana 
przez nas dama, najwyraźniej w  obawie następnego spotkania.
 Prześladowca okazał się jednak  uparty i nie wątpiłem, że w  końcu ją doścignie... Zresztą,  być 
może   już   tego   dokonał.   Może     to   właśnie   jest   przyczyną   jej     długotrwałego   milczenia?   Nie 
wiedziałem, co prawda, dlaczego  ją ścigał, ale do wszystkiego,  jak mawiał Holmes, dochodzi się 
we właściwym czasie.      
    Opisałem swe postępy w  telegramie do Holmesa i w  odpowiedzi otrzymałem prośbę o  opis 
lewego ucha doktora  Schlessingera. Ponieważ nim  nadeszła, zdążyłem dojechać do  Montpelier, 
nie byłem w stanie  tego zrobić i dlatego też  niezbyt zirytowało mnie jego  specyficzne poczucie 
humoru.
      Bez   trudu   odnalazłem     eks_służącą   i   dowiedziałem   się     wszystkiego,   co   tylko   mogła   mi 
powiedzieć.   Była   oddana   swej     pani   i   opuściła   ją   jedynie   z     uwagi   na   swoje   zbliżające   się 
małżeństwo, a i to po upewnieniu   się, że pozostawia ją pod dobrą   opieką. Wyznała też, że w 
czasie  pobytu w Baden lady Frances  zaczęła podejrzewać ją o różne  niecne postępki, co nigdy 
dotąd  nie miało miejsca i co ułatwiło  w pewien sposób rozstanie.
  Pięćdziesiąt funtów było   prezentem; zarazem ślubnym i    pożegnalnym. Podobnie jak i ja,   nie 
ufała mężczyźnie, który był,  jak słusznie sądziłem, powodem  wyjazdu lady Carfax z Lozanny.
  Był zapalczywy, niebezpieczny i   sądziła, że to właśnie z obawy   przed nim jej pani przyjęła 
towarzystwo Schlessingerów w  drodze do Londynu. Co prawda  nigdy o tym nie wspominała, ale 
po jej zachowaniu Marie nabrała   przeświadczenia, że lady żyła w   ostatnim czasie w ciągłym 
napięciu nerwowym. Tyle zdążyła   mi powiedzieć, gdy nagle zerwała   się z krzesła z wyrazem 
zaskoczenia i strachu na twarzy.
   - Niech pan spojrzy! -  krzyknęła - to ten człowiek, o  którym mówiłam.
     Przez otwarte okna salonu   dostrzegłem wysokiego i   barczystego mężczyznę ze    smoliście 
czarną brodą, idącego  powoli środkiem ulicy i  przyglądającego się uważnie  numerom mijanych 
domów. Jasnym  było, że, podobnie jak ja,  poszukiwał mojej rozmówczyni.      
 Pod wpływem nagłego impulsu  wybiegłem na zewnątrz i  zastąpiłem mu drogę.
   - Jest pan Anglikiem -  stwierdziłem.
   - I co z tego? - spytał z  nieprzyjemnym grymasem.
   - Mogę poznać pańskie  nazwisko?
   - Nie, nie może pan.
   Sytuacja stała się dość  dziwna, ale częstokroć  najprostsza droga jest  jednocześnie najlepszą.
   - Gdzie jest lady Frances  Carfax?
   Spojrzał na mnie z  osłupieniem.
   - Co pan jej zrobił? Dlaczego  ją pan ściga? Żądam odpowiedzi!
   Zamiast odpowiedzi warknął coś  wściekle i rzucił się na mnie  niczym tygrys. Brałem udział w 
wielu bójkach, i to z niezłym  skutkiem, ale miał żelazny  uchwyt, a wściekłość  spotęgowała jego 
siłę. Dłoń  przeciwnika zacisnęła się na  mojej szyi i prawie traciłem  przytomność, gdy z poło-
żonego  naprzeciwko kabaretu nadbiegł  zarośnięty gość z pałką w ręku.
 Rąbnął nią mego przeciwnika po  bicepsie, powodując zwolnienie  uchwytu. Mężczyzna stał przez 
chwilę   sapiąc   ciężko,   niepewny     czy   wycofać   się,   czy   też     ponownie   zaatakować,   po   czym 
parsknął wściekle i zniknął w  domu, z którego przed chwilą  wybiegłem.

background image

 Odwróciłem się, by  podziękować swemu wybawcy, gdy  usłyszałem:
    - Cóż, Watsonie, nieźle  narozrabiałeś! Sądzę, że  najlepiej będzie jeśli wrócisz  wraz ze mną do 
Londynu  najbliższym ekspresem.
   Godzinę później Sherlock  Holmes, już ogolony i w swoim  normalnym ubraniu, siedział 
w  moim pokoju w hotelu.
 Wyjaśnienie jego nagłego a  niespodziewanego zjawienia się w  najodpowiedniejszej chwili było 
 nader proste: skończywszy sprawę  trzymającą go w Londynie,  postanowił spotkać się ze mną w 
kolejnym punkcie mej podróży i  przebrany, dla lepszego efektu,  oczekiwał mnie przed domem 
Marie.
   - Przeprowadziłeś, co ci muszę  przyznać, nadzwyczaj  niecodzienne śledztwo, mój  drogi. Tak na 
poczekaniu trudno   mi stwierdzić, czy istnieje   jakiś błąd, którego nie   popełniłeś, ale ogólnym 
efektem  twych działań było zaalarmowanie  wszystkich i nieodkrycie  niczego.
   - Może tobie bardziej by się  poszczęściło - mruknąłem  rozżalony.
      -   NIe   ma   "może".   Oto   Philip     Green,   który   zresztą   mieszka   w     tym   hotelu   i   być   może 
rozpoczniemy to śledztwo od nowa  z lepszymi rezultatami.
   To ostatnie zdanie spowodowane  było wizytówką, która  poprzedziła wejście mego  dzisiejszego 
napastnika do  naszego pokoju. Na mój widok  stanął zaskoczony.
   - O co chodzi, panie Holmes? -  spytał. - Otrzymałem pańską  wiadomość, więc przyszedłem. Ale 
co ten gość ma wspólnego z całą  tą sprawą?
   - To mój stary przyjaciel i  współpracownik, doktor Watson,  który zresztą pomaga mi także 
i  w tej sprawie.
   Przybysz wyciągnął potężną  dłoń, mrucząc przeprosiny pod  moim adresem.
   - Mam nadzieję, że nie  wyrządziłem panu krzywdy. Kiedy  oskarżył mnie pan, że zrobiłem  jej 
krzywdę, przestałem nad sobą   panować. Ostatnimi czasy jestem   bardzo nerwowy, ale sytuacja 
mnie przerasta. Natomiast  najpierw chciałbym się  dowiedzieć, jak pan, panie  Holmes, dowiedział 
się o moim  istnieniu.
   - Od pani Dobney, guwernantki      
 lady Frances.
   - Stara Susan! Doskonale ją  pamiętam.
   - Podobnie jak ona pana. Choć  dużo czasu minęło od momentu gdy  zdecydował się pan szukać 
szczęścia w Afryce.
   - Słyszę, że zna pan moją  historię. Nie muszę i nie chcę  niczego przed panem ukrywać 
i  przysięgam, że całym sercem  kochałem i nadal kocham Frances.
 Byłem dzikim i szalonym  młodzikiem, wiem o tym, ale nie  gorszym niż inni. Ona była  czysta 
jak śnieg i nie znosiła   przemocy. Gdy usłyszała o   rzeczach, które zrobiłem, nie   chciała mnie 
więcej widzieć. A  przecież kochała mnie. I to na  tyle mocno, by pozostać samotną  przez cały ten 
czas. Lata minęły   i w Barberton dorobiłem się   sporego majątku. Pewnego dnia   pomyślałem 
sobie, że może dobrze  by było odnaleźć ją i ułagodzić.
 Słyszałem, że nie wyszła za  mąż... Spotkaliśmy się w  Londynie. Wahała się. Ale zawsze  miała 
silną wolę i gdy  zadzwoniłem, by się ponownie z  nią spotkać, dowiedziałem się,  że wyjechała. 
Wyśledziłem ją w  Baden, ale przybyłem za późno.
 Potem dowiedziałem się adresu  jej służącej i znalazłem się tu.
 Życie nie obeszło się ze mną  łagodnie, a że z natury jestem  raptus, to gdy doktor zaczepił  mnie 
oskarżając o skrzywdzenie  Frances, nie umiałem się  opanować. Tyle o mnie, a teraz,  na litość 
boską, powiedzcie mi  panowie, co się z nią dzieje?!
   - Tego właśnie musimy się  dowiedzieć - odparł ze smutkiem  Holmes. - Jaki jest pański adres  
w Londynie?
   - Langham Hotel. Gdybym  zatrzymał się gdzie indziej  pozostawię wiadomość w recepcji.
   - Radziłbym panu wrócić tam i  czekać na wiadomość ode mnie.

background image

   Nie chciałbym budzić fałszywych  nadziei, ale może pan być pewien, że zrobimy wszystko, by 
zapewnić tej damie   bezpieczeństwo. W tej chwili nie   mogę powiedzieć nic więcej. Oto   moja 
wizytówka, aby miał pan   możliwość skontaktować się ze   mną. Myślę, Watsonie, że   najlepiej 
będzie, jeśli się  spakujesz i zatelegrafujesz do  pani Hudson, by spróbowała  nakarmić jutro wpół 
do ósmej  dwóch zgłodniałych  obieżyświatów. 
      Na   Baker   Street   oczekiwał   nas     telegram,   który   Holmes     przeczytał   z   prawdziwym 
zainteresowaniem, po czym podał  mi. Nadany był z Baden i  brzmiał:    "Poszarpane lub pocięte".
   - Co to jest? - zdumiałem się.
   - Może przypominasz sobie  moje, z pozoru bezsensowne,  pytanie o lewe ucho  świątobliwego 
doktora? Nie  odpowiedziałeś mi na nie.
   - Dostałem telegram po  wyjeździe z Baden i było  niemożliwością ustalenie  czegokolwiek.
   - Dlatego wysłałem je ponownie  do dyrektora Englisher Hof. Oto  odpowiedź.
   - I co z niej wynika?
   - To, że mamy do czynienia z  nader groźnym i zdecydowanym na  wszystko przeciwnikiem.
 Wielebny doktor Schlessinger,  misjonarz z Ameryki, to nikt  inny jak Holy Peters, jeden 
z  najbardziej pozbawionych  skrupułów szakali, jakich  zrodziła Australia. Przyznać  trzeba, że jak 
na tak młody  kraj, ma on sporą ilość  wybitnych przestępców. Ten  specjalizuje się w rabunkach 
dokonywanych na samotnych    kobietach przy wykorzystaniu ich   uczuć religijnych i tak zwanej 
żony,   dość   zasłużonej   pomocnicy,   którą   jest   Angielka   o   nazwisku     Fraser.   Natura   przestępcy 
zasugerowała mi w tym wypadku, jego tożsamość, a ten szczegół,   datujący się z 1898 roku z 
Adelajdy, gdzie brał udział w  walkach bokserskich, potwierdził  przypuszczenie. Nasza klientka 
jest w mocy pary, która nie  zawaha się przed niczym i należy  się obawiać, że już nie żyje.
 Natomiast jeśli jeszcze jej nie  zamordowano, z pewnością  przebywa w zamknięciu,  pozbawiona 
kontaktu ze światem. Jest także możliwe, że nigdy nie  dotarła do Londynu, lub  przejechała tylko 
przez to  miasto, choć nie wydaje mi się,  by któraś z tych możliwości była  prawdopodobna. Raz, 
że trudno  cudzoziemcowi oszukać  kontynentalną policję i system  rejestracji "gości", a dwa, że 
Londyn   jest   idealnym   miejscem   do     ukrycia   i   trzymania   kogoś   w     odosobnieniu.   Wszystko 
wskazuje  na to, że nadal są tutaj, choć  nie ma żadnych śladów, które  pozwoliłyby dokładnie ich 
zlokalizować. Wobec powyższego   można jedynie zawiadomić   Lestrade'a z Yardu i cierpliwie 
czekać. 
   Mijały jednakże dni i ani  oficjalne czynniki, ani  niewielka, ale sprawna  organizacja Sherlocka 
nie były  w stanie odkryć niczego nowego.
 Wśród milionów londyńczyków trzy  osoby mogły się ukrywać równie  dobrze, jakby ich nigdy 
nie   było. Spróbowano ogłoszeń, które   niczego nie dały, sprawdzono   ślady, które prowadziły 
donikąd,  zasięgnięto języka w światku  podziemnym, co także nie wniosło  niczego nowego.
    I nagle, po tygodniu  oczekiwania, dowiedzieliśmy się,  że u Beringtona na Wesminster  Road 
został sprzedany srebrny  naszyjnik z brylantami starej  hiszpańskiej roboty.
 Sprzedającym był wysoki, gładko  ogolony mężczyzna o wyglądzie  duchownego. Nazwisko 
i adres, które podał były rzecz jasna   fałszywe, a jego ucho nie   zwróciło niczyjej uwagi, ale 
rysopis pasował jak ulał do  doktora Schlessingera.
   W międzyczasie nasz brodaty  znajomy trzykrotnie dzwonił po  nowe informacje, po raz ostatni 
w godzinę po wiadomości od  sprzedawcy. Zjawił się też  natychmiast i po jego wyglądzie  widać 
było, że bezczynne  oczekiwanie spala go  wewnętrznie.
   Gdybym tylko mógł coś zrobić!
 - krzyknął od progu.
   Tym razem Sherlock mógł  uczynić zadość jego prośbie.
   - Zaczął sprzedawać klejnoty -  wyjaśnił. - Teraz powinniśmy go  dostać.
   - Ale czy to nie oznacza, że  jej stała się krzywda?

background image

   - Załóżmy, że dotąd trzymali  ją w zamknięciu - odparł  poważnie mój przyjaciel. -  Jasnym jest, 
że nie mogą jej   uwolnić, gdyż oznacza to ich   własny koniec. Musimy być   przygotowani na 
najgorsze.
   - A co ja mogę zrobić?
   - Czy ta para widziała pana?
   - Nie.
    - Jest to możliwe, że z  kolejnym klejnotem przyjdą do  tego samego sklepu, a tam będzie  na 
nich czekał pan. Dostali   dobrą cenę, nikt się o nic nie   pytał, toteż sądzę, że nie będą   szukać 
innego kupca. Dam panu  kartkę do Beringtona, aby  pozwolił panu czekać wewnątrz.
 Jeśli zjawi się któreś z nich -  tym razem może to być  wspólniczka - będzie ją pan  śledził do 
domu, w którym   mieszka. Jest jednak jeden  warunek: niech się pan nie da  zauważyć i przede 
wszystkim,  nie próbuje użyć siły. Musi mi  pan dać słowo, że nie podejmie  pan żadnych działań 
bez mojej  wiedzy i zgody. 
   Przez dwa dni pan Green (syn      
  sławnego   admirała   dowodzącego     flotą   brytyjską   na   Morzu     Azowskim   w   czasie   Wojny 
Krymskiej) nie miał nam nic do  zakomunikowania. Jednakże  wieczorem trzeciego dnia wpadł  do 
naszego salonu blady i  podniecony.
   - Mamy ich! - oznajmił.
     Dalsza relacja była jednak tak   nieskładna, że trzeba go było   posadzić na krześle i napoić 
koniakiem. Dopiero po dłuższej  chwili uspokoił się na tyle, by  zdać jasne sprawozdanie.
   - Jak pan przewidział, panie  Holmes, tym razem przyszła  kobieta, i to zaledwie godzinę  temu. 
Nie   znałem   jej,   ale     naszyjnik   rozpoznałem     natychmiast.   Kobieta   jest     wysoka,   blada   i   ma 
rozbiegane  oczy.
   - Idealny opis - uśmiechnął  się Holmes.
   - Śledziłem ją, gdy wyszła.
 Piechotą dotarliśmy na Kemington  Road, gdzie weszła do sklepu.
  Panie Holmes, to był sklep z   trumnami! Poszedłem za nią i   słyszałem fragment rozmowy ze 
sprzedawczynią.   Tłumaczyła,   że    trumny   jeszcze   nie   ma,   gdyż   jako     robiona   na   zamówienie 
wymaga  więcej czasu. Przerwały na mój  widok, toteż spytałem o jakiś  drobiazg i wyszedłem.
   - Doskonale! - ucieszył się  Holmes.
   - Po chwili wyszła. Ukryłem  się w sąsiedniej bramie i sądzę,  że dobrze zrobiłem, gdyż  rozgląd-
ała się na wszystkie  strony, zanim wzięła dorożkę.
 Miałem szczęście złapać drugą,  nim zniknęła mi z oczu. Wysiadła  i weszła do domu na Porttney 
Square 38 w Brixton. Pojechałem  dalej, zatrzymałem dorożkę na  drugim końcu placu 
i  obserwowałem dom. Poza jednym  oknem na parterze wszystkie inne  były ciemne, a zasłony w 
tym  jednym opuszczone, toteż, nie  mogłem zajrzeć do wnętrza.      
 Zastanawiałem się właśnie, co  robić, gdy przed dom zajechał  furgon, z którego dwóch  mężczyzn 
zdjęło i wniosło do  środka trumnę! Przez moment  walczyłem ze sobą, aby nie wpaść  tam za nimi. 
Drzwi otworzyła  ta sama kobieta, która była w  sklepie. W świetle padającym z  korytarza musiała 
mnie dostrzec i  chyba rozpoznać, bo czym prędzej  zatrzasnęła drzwi. Przypomniałem  sobie co 
panu obiecałem, toteż  wróciłem do dorożki i  przyjechałem tu.
   - Doskonale się pan spisał -  pochwalił go Sherlock, pisząc  coś jednocześnie na kartce.
 -  Bez nakazu przeszukania niewiele  możemy zrobić, toteż najlepiej  się pan przysłuży sprawie 
zanosząc policji tę wiadomość i  starając się o takowy. Mogą być  pewne problemy, ale sądzę, że 
sprzedaż biżuterii jest  wystarczającym dowodem, by  Lestrade przypilnował  szczegółów.
   - Ależ... oni mogą ją w  międzyczasie zamordować! Dla  kogo jeśli nie dla niej jest  przeznaczona 
ta trumna?
   - Zrobimy co tylko będzie  można i to nie tracąc ani  chwili, proszę być o to  spokojnym.

   

background image

Gdy nasz gość wyszedł, Holmes  poderwał się na nogi, mówiąc: 
     - Teraz, Watsonie, skoro   zawiadomiliśmy czynniki   oficjalne możemy nieoficjalnie   wziąć 
sprawę w swoje ręce.
 Sytuacja wygląda zbyt poważnie,  by czekać na policję. Jedziemy na  Porttney Square!
   - Zrekonstuujmy wydarzenia -  odezwał się, gdy przejeżdżaliśmy  przez Westminster Bridge.
     -   Najpierw nasza para pozbawiła   lady Frances zaufanej służącej,   następnie wywiozła ją do 
Londynu.   Jeśli   w   międzyczasie     napisała   jakieś   listy,   to     zdołali   je   przejąć,   a   czas     podróży 
wykorzystali na      
 wynajęcie tego domu, za  pośrednictwem jakiegoś  miejscowego wspólnika. Ledwie  znaleźli się 
wewnątrz, uwięzili  nieszczęśliwą kobietę i stali  się posiadaczami biżuterii, co  od początku było 
ich celem.
  Zaczęli   ją   sprzedawać,   nie   mając     powodów   podejrzewać,   że   ktoś     intereesuje   się   losami 
właścicielki. Naturalnie  sytuacja zmieniłaby się, gdyby  ją uwolnili, dlatego też nie  zrobią tego. 
Nie mogą też  trzymać jej w zamknięciu w  nieskończoność. Jedynym wyjściem  pozostaje więc 
morderstwo.
   - Zgadzam się z tobą  całkowicie.
     - Teraz druga sprawa. Gdy   rozważa się każde wydarzenie z    osobna, częstokroć trafia się na 
miejsca, w których odrębne z  pozoru sprawy łączą się ze sobą,  zbliżając nas do odkrycia  prawdy. 
Zajmijmy się wobec tego  trumną - jej istnienie dowodzi,  że poszukiwana już nie żyje. Wskazuje 
także na oficjalny  pogrzeb z legalnym aktem zgonu i  wpisem do rejestru. Gdyby zabili  ją 
w najprostszy sposób, nie  zadawaliby sobie trudu i  pochowali ją w dole wykopanym w  ogrodzie. 
Zakup trumny i  oficjalność pogrzebu dowodzi, że  udało im się oszukać lekarza co  do przyczyny 
śmierci.
 Najprawdopodobniejsza wydaje się  trucizna. Choć dziwnym jest, że  w ogóle pozwolili lekarzowi 
zbliżyć  się do ciała... Chyba że   jest on ich wspólnikiem... Ale   to z kolei nie wydaje mi się 
prawdopodobne.
   - Może sfałszowali świadectwo  zgonu?
   - To nader śliska i  niebezpieczna sprawa, mój drogi.
 Mocno w to wątpię. Zatrzymajmy  się tu na chwilę! - to ostatnie  skierowane było do dorożkarza. - 
Oto i miejsce nabycia trumny.
 Bądź tak uprzejmy, wejdź tam i  zapytaj, o której jutro odbędzie      
 się pogrzeb z Porttney Square.
 Twój wygląd wzbudza większe  zaufanie niż mój.
   Bez cienia wahania czy  podejrzliwości sprzedawczyni  poinformowała mnie, że o ósmej.
    - Widzisz więc, że wszystko  jest jak najbardziej jawne -  stwierdził Sherlock, gdy mu o  tym 
powiedziałem. - W jakiś  sposób dopełnili formalności  urzędowych i sądzę, że cała  sprawa ujdzie 
im na sucho. Cóż,  nie pozostało nam nic innego jak  atak frontalny. Jesteś  uzbrojony?
   - Laska powinna wystarczyć.
   - Też tak sądzę. Po prostu nie  możemy sobie pozwolić na  bezczynne czekanie na policję.
 Jesteśmy na miejscu. Miejmy  nadzieję, że i tym razem dopisze  nam szczęście.
   Zastukaliśmy do drzwi dużego,  ciemnego budynku przy Porttney  Square, które zostały otwarte 
prawie natychmiast przez wysoką  i bladą kobietę.
   - Czego panowie sobie życzą? -  spytała ostro, przypatrując nam  się uważnie.
   - Chcemy rozmawiać z doktorem  Schlessingerem - odparł Holmes.
   - Nie ma tu nikogo takiego -  warknęła, zamykając drzwi. Ale  stopa mego towarzysza była już 
za progiem, uniemożliwiając  zakończenie dyskusji.
   - W takim razie chcę rozmawiać  z mężczyzną, który tu mieszka,  obojętnie, jakiego używa teraz 
nazwiska.
   Widząc jego zdecydowanie  kobieta zawahała się, po czym  otworzyła drzwi.

background image

     - W takim razie wejdźcie,   panowie. Mój mąż nie ma się    czego obawiać i zaraz do panów 
przyjdzie - zamknęła za nami  drzwi i zaprowadziła nas do  salonu, zapalając po drodze  lampę.
   - Pan Peter zaraz się  zjawi.
     Jej słowa sprawdziły się   prawie natychmiast. Ledwie  mieliśmy czas, aby rozejrzeć się   po 
zakurzonych   meblach,   gdy   w     przeciwległej   ścianie   otwarły     się   drzwi   i   pojawił   się   w   nich 
masywny, łysy mężczyzna. Jego  twarz była w tej chwili  czerwona z gniewu lub też z  wysiłku, 
a usta zacięte.
 Roztaczał wokół siebie atmosferę  zła i zagrożenia.
   - Z pewnością nastąpiła jakaś  pomyłka - odezwał się uprzejmie.
  - Przypuszczam, że podano panom  zły adres. Może w którymś z  sąsiednich domów...
   - Wystarczy. Nie ma sensu  dalej tracić czasu - przerwał mu  Holmes.
      -   Jest   pan   Holy   Petersem     z   Adelajdy,   ostatnio     posługującym   się   nazwiskiem     doktora 
Schlessingera,   misjonarza z Ameryki   Południowej. Jestem tego tak   samo pewien jak tego, że 
nazywam  się Sherlock Holmes.
   Peters przyglądał mu się przez  chwilę uważnie, po czym mruknął.
   - Dla pańskiej informacji,  panie Holmes, nie wystraszyłem  się. Jeśli ktoś ma czyste  sumienie, to 
nie wystraszy go  pan. Co pana sprowadza?
   - Chciałbym się dowiedzieć, co  pan zrobił z lady Frances  Carfax, którą przywiózł pan tu  aż 
z Baden.
     - Wdzięczny będę, jeśli uzyskam   od pana informację, gdzie mogę   ją znaleźć. Jest mi winna 
prawie  sto funtów, nie miała gotówki  poza paroma świecidełkami, które  ledwie można sprzedać. 
Dołączyła  do nas w Baden, gdzie przyznaję, używałem nazwiska Schlessinger i  razem wróciliśmy 
do Londynu.
 Zapłaciłem jej rachunek w hotelu  i za bilet, a ledwie znaleźliśmy  się w Londynie, dama zniknęła, 
pozostawiając mnie bez  pieniędzy. Jeśli pan ją  znajdzie, panie Holmes, będę  bardzo zadowolony.
   - Zamierzam ją odnaleźć.
 Zamierzam też w tym celu  przeszukać ten dom.      
   - A ma pan nakaz?
   Holmes wyjął rewolwer z  kieszeni płaszcza.
   - Myślę, że dopóki nie zjawi  się policja, taki nakaz  wystarczy.
   - To zwykły napad!
     - Tak to można nazwać -    zgodził się uprzejmie Holmes. -   Mój towarzysz także ma zresztą 
wprawę w takich sytuacjach. I  razem obejrzymy pana dom.
   Nasz gospodarz otworzył drzwi  do hallu.
   - Anno, idź po policję! -  polecił.
   Odpowiedzią było trzaśnięcie  frontowymi drzwiami.
   - NIe mamy zbyt wiele czasu -  mruknął Holmes. - Jeśli będzie  pan nas próbował powstrzymać, 
może pana spotkać krzywda. Gdzie  jest trumna?
   - Po co panu trumna? Jest już  wykorzystana. Ma swojego  lokatora.
   - Muszę go obejrzeć.
   - Nie zgadzam się!
   - Pańskie prawo - odparł mój  przyjaciel, odpychając go i  wchodząc do hallu.
    Jedne z drzwi były uchylone. Ruszył ku nim bez wahania, a my  obaj w ślad za nim. Była to 
jadalnia, a na stole, pod  migocącym żyrandolem stała  trumna. Sherlock podkręcił gaz,  by zrobiło 
się   jaśniej   i   uniósł     wieko.   Wewnątrz   leżała     wymizerowana   postać,   której     drobne   kształty 
potęgowały  jeszcze głębokie ściany trumny.
    Niemożliwym było, by w tak  krótkim czasie głód,  okrucieństwo czy trucizna mogły  zmienić 
poszukiwaną przez nas  kobietę w ten ludzki wrak,  sterany latami nędznego życia.
 

background image

Mina Holmesa wyrażała zarówno  zdumienie, jak i ulgę.
   - Dzięki Bogu! - mruknął. - To  kto inny.
   - Aha, wreszcie się pan  pomylił - oznajmił z tryumfem  Peters.      
   - Kto to jest?
   - Jeśli naprawdę musi pan  wiedzieć, panie Holmes, jest to  piastunka mojej żony, Roso  Spencer, 
którą   znaleźliśmy   w   przytułku  w  Bixton   Workhause.  Sprowadziliśmy  ją  tutaj,    zawezwaliśmy 
doktora Horsona -  mieszka na Firbank Villas pod  numerem 13, co może pan sobie  sprawdzić
 - i otoczyliśmy  opieką, jak przystało na  chrześcijańską rodzinę. Zmarła  na trzeci dzień. 
W świadectwie  zgonu podana jest przyczyna:  uwiąd starczy. Ale to tylko  przypuszczenie lekarza, 
pan  oczywiście wie lepiej. Pogrzeb  odbędzie się jutro. Zajmie się  nim firma Stimson and Co. 
z  Kemington Road. Coś jeszcze chce  pan wiedzieć? Pomylił się pan i  nie da się tego zmienić. 
Wiele  bym dał za fotografię pańskiej  głupiej miny po otwarciu trumny,  w której spodziewał się 
pan  znaleźć lady Carfax, a znalazł  dziewięćdziesięcioletnią  staruszkę.
     Twarz mego przyjaciela była    nieruchoma, jak zwykle gdy ktoś   z niego kpił, ale zaciśnięte 
dłonie aż nadto świadczyły o  jego uczuciach.
   - Idziemy dalej, do następnego  pokoju - oznajmił.
   - Jeszcze czego! - krzyknął  Peters, słysząc w hallu kobiecy  głos i ciężkie kroki. - Tutaj,  panie 
konstablu! Ci ludzie siłą  weszli do mojego domu i nie mogę  się ich pozbyć. Proszę pomóc mi  ich 
wyrzucić.
    W drzwiach stanął sierżant w  towarzystwie konstabla. Na ich  widok Holmes wyjął z portfela 
wizytówkę.
   - Oto moje nazwisko i adres.
 To jest mój przyjaciel, doktor  Watson.
   - Znam pana, sir - stwierdził  sierżant - ale bez nakazu  rewizji nie może pan tu zostać.
   - Naturalnie, że nie. Zaraz  wychodzimy.     
   - Aresztujcie go! -  zdenerwował się Peters.
   - Wiemy, gdzie można znaleźć  tego dżentelmena, jeśli  zaistnieje taka potrzeba - odparł 
z godnością sierżant. -  Proszę wyjść, panie Holmes.
   - Oczywiście. Watsonie,  opuszczamy ten dom.
   Chwilę później byliśmy wraz z  policjantami znów na ulicy.
   Sherlock zdawał się jak  zwykle spokojnie, ale  wiedziałem, że wewnątrz kipi z  wściekłości 
i upokorzenia.
   - Przykro mi, panie Holmes,  ale takie jest prawo -  usprawiedliwiał się sierżant.
   - Nie mógł pan postąpić  inaczej - uspokoił go mój  towarzysz.
   - Sądzę, że miał pan poważny  powód, by tam wejść. Jeśli  możemy w czymś pomóc...
   - Myślę, że przetrzymują tam  siłą pewną kobietę, sierżancie. Właśnie czekam na nakaz rewizji.
   - W takim razie będziemy  obserwowali ten dom. Jeśli  cokolwiek zacznie się dziać,  damy panu 
znać. 
     Była dopiero dziewiąta    wieczorem, toteż udaliśmy się na   dalszeposzukiwania. Najpierw do 
przytułku. Okazało się,  że historia, którą opowiedział  nam Peters jest zgodna z prawdą.
 Zgłosili się wraz z żoną po tę  zeskleroziałą staruszkę,  twierdząc, że to ich była  służąca, uzyskali 
zgodę i  zabrali ją ze sobą. Na wieść, że  zmarła, nikt się specjalnie nie  dziwił.
   Następnym naszym celem był  lekarz, który także potwierdził  wersję Petersa. Zawezwano go do 
umierającej   na   uwiąd   starczy     kobiety,   był   obecny   przy   jej     śmierci   i   podpisał   z   czystym 
sumieniem akt zgonu. Nic ani u  chorej, ani w domu nie wzbudziło  jego podejrzeń, choć dziwnym 
wydał mu się całkowity brak służby. Ale to już prywatna  sprawa państwa Petersów.
   W końcu pojechaliśmy do  Scotland Yardu, gdzie, zgodnie z  oczekiwaniami, kwestia uzyskania 
nakazu rewizji napotkała na  spore trudności. Główna polegała  na tym, że podpis burmistrza 
można było uzyskać dopiero po  dziewiątej rano następnego dnia,  co odwlekało całą sprawę. 

background image

     Tak   zakończył  się ten dzień, jeśli   nie liczyć  telefonu od   sierżanta, który około północy 
zawiadomił nas, że w oknachzapala się i gaśnie światło, ale  nikt nie wszedł, ani nie wyszedł 
z  domu. Mogliśmy jedynie  cierpliwie oczekiwać ranka. 
     Sherlock był zbyt poirytowany   by rozmawiać, a zbyt niespokojny   by spać. Zostawiłem go 
siedzącego ze zmarszczonymi  brwiami w kłębach fajkowego  dymu, wybijającego jakiś rytm na 
oparciu fotela i analizującego  całą tę zagadkę. Parokrotnie w  nocy słyszałem jego kroki, 
a w  końcu rankiem wpadł do mojego  pokoju. Był w szlafroku, ale  wyraz jego twarzy dobitnie 
świadczył o nieprzespanej nocy.
   - Pogrzeb jest o ósmej, tak? -  spytał niespokojnie. - Teraz  jest dwadzieścia po siódmej.
 Dobry Boże, co za dureń ze mnie!
 Pośpiesz się, mój drogi, bo to  naprawdę kwestia życia i  śmierci. Nigdy sobie nie  wybaczę, jeśli 
się spóźnimy.
     Nie minęło dziesięć minut, gdy   pędziliśmy wzdłuż Baker Street,   ale i tak na Brixton Road 
byliśmy dopiero o ósmej. Na całe  szczęście nie tylko my się  spóźniliśmy. Dopiero dziesięć  minut 
później w drzwiach  znanego nam już domu pojawiło  się trzech mężczyzn wynoszących  trumnę 
do stojącego przed nim  karawanu. Holmes podbiegł do  nich zagradzając drogę i  krzycząc!
   - Z powrotem! Natychmiast  wnieście ją z powrotem!
   - Co pan, do diabła, wyprawia?
 I gdzie ma pan nakaz? - krzyknął  rozwścieczony Peters, niosący  trumnę wraz z pracownikami 
zakładu pogrzebowego.
   - Nakaz jest w drodze, a  trumna zostanie wewnątrz tego  domu do chwili jego nadejścia!
     Jego autorytet przekonał obu   pracowników tym bardziej że   Peters zniknął nagle wewnątrz 
domu. Bez sprzeciwu posłuchali  Holmesa.
   - Szybciej, Watsonie, oto  śrubokręt! - wykrzyknął ledwie  złożono trumnę na stole. Oto  drugi! 
Masz suwerena, mój dobry   człowieku, jeśli zdejmiemy wieko   w minutę. Doskonale! Jeszcze 
jedna śruba... ostatnia... teraz  razem! Idzie! Nareszcie!
    Wspólnym wysiłkiem zdjęliśmy  wieko. Z wnętrza doleciał nas  silny zapach chloroformu. W 
trumnie leżało ciało z głową  spowitą w watę przesiąkniętą  narkotykiem. Mój przyjaciel  zerwał ją 
pośpiesznie,     odsłaniając   przystojną   twarz     kobiety   w   średnim   wieku,   bladą   i     nieruchomą. 
Błyskawicznie złapał  ją wpół i posadził.
   - Do roboty, Watsonie! Obyśmy  się tylko nie spóźnili -  zakomenderował.
   Przez prawie pół godziny  wszystko wskazywało na to  ostatnie. Lady Frances zdawała  się być 
martwa od trujących    oparów chloroformu, jak i od   przyduszenia przed   zaaplikowaniem owej 
mikstury.
 Jednakże w końcu, po sztucznym  oddychaniu, wstrzyknięciu eteru  i wszystkich innych zabiegach 
jakie   tylko   mogła   zaproponować     medycyna   lekkie   drgnienie   powiek     i   słaba   mgiełka   na 
podsuniętym  lusterku wskazały na powolny  powrót do świata żywych. Przed  dom zajechał w tym 
czasie powóz  i Sherlock po wyjrzeniu przez  okno oznajmił:
    - Oto i Lestrade z nakazem. Jest z nim też ktoś, kto o wiele  lepiej zaopiekuje się teraz tą  damą 
niż my obaj. Dzień dobry,  panie Green. Myślę, że im  prędzej przeniesiemy lady  Frances w inne 
otoczenie, tym  będzie dla niej lepiej. A  pogrzeb tej biedaczki, która  nadal spoczywa w trumnie, 
może  się w końcu odbyć bez dalszych  problemów. 
   - Jeśli chcesz tę historię  włączyć do swych kronik, mój  drogi - wrócił do tematu Holmes,  gdy 
siedzieliśmy wieczorem przy  kominku - to jedynie jako  przykład chwilowego zaćmienia  umysłu, 
który może przytrafić  się każdemu. Nie każdy natomiast  potrafi je sobie uświadomić i  naprawić 
na czas. Tym  razem   udało mi się zarówno jedno, jak   i drugie. Przez całą noc   próbowałem 
przypomnieć sobie, co   też umknęło mojej uwadze:   zdanie, powiedziane przypadkiem,   jakaś 
przeoczona poszlaka...?
  Wiedziałem, że coś takiego było,   tylko nie mogłem skojarzyć  co. I   nagle, gdy już świtało, 
przypomniałem sobie wypowiedź  sprzedawczyni, którą  zrelacjonował nam Philip Green.

background image

  Przepraszała   ona   wspólniczkę    Petersa,   że   trumny   jeszcze   nie     ma,   gdyż   jest   robiona   na 
zamówienie. Dlaczego? Wówczas  uświadomiłem sobie, jak głęboka  była i jak w niej wyglądała 
staruszka. Po co tak wielka  trumna dla kogoś tak drobnego?
 Odpowiedź nasuwała się sama. Zrobiono ją jedynie po to, by  zmieścić tam jeszcze jedno  ciało, 
które będzie mogło być  pochowane bez aktu zgonu i o  którym nikt po prostu nie będzie  wiedział. 
Wszystko to miałem  przed oczyma wcześniej, ale nie  zwróciłem na ten szczegół żadnej  uwagi. 
Gdybyśmy nie zdążyli na  czas, punktualnie o godzinie  ósmej lady Frances zostałaby  pochowana 
w cudzej trumnie.      
  Szansa, że jeszcze żyje, była  doprawdy minimalna. Nasi  złoczyńcy nigdy dotąd nie  mordowali 
i do końca mogli mieć  skrupuły. Sprawę mogli też tak  urządzić, by pochować ją bez  widocznych 
śladów użycia   przemocy.  Wówczas, po ekshumacji, mogliby uniknąć wyroku i na to właśnie 
liczyłem.
  Resztę sam widziałeś, łącznie z  tą komórką na strychu, w której  ją trzymali i w której ją  uśpili. 
Przyznaję, że sprytnie  to sobie obmyślili i jeśli  Lestrade wkrótce ich nie złapie,  spodziewam się 
w niedalekiej  przyszłości usłyszeć jeszcze o  którymś z ich oryginalnych  pomysłów. 

background image

Sprawa kartonowego pudełka

     W wyborze spraw, jakie mogłyby   zilustrować nadzwyczajne   zdolności umysłowe mojego 
przyjaciela, Sherlocka Holmesa,   starałem się zawsze preferować   nie te, które zasługiwały na 
miano widowiskowych lub zgoła  sensacyjnych, ale te, które  najlepiej zobrazowały jego  talent. 
Niestety, niemożliwością  jest całkowite oddzielenie  sensacji od zbrodni. Powstaje  dylemat: czy 
dla dobra   czytelnika poświęcić istotne  szczegóły, dając tym samym  fałszywy obraz problemu, 
czy też  opisywać materiał tak, jak sam  Sherlock się z nim zapoznawał?
     Po tym krótkim wstępie wracam   do swych notatek, które   przypominają mi dziwaczny, choć 
straszny w sumie łańcuch  wydarzeń.
   Był upalny sierpniowy dzień i  Baker Street przypominała otwarty  piekarnik, a promienie słońca 
odbijające się od przeciwległego   budynku z żółtej cegły boleśnie   raziły nas w oczy. Trudno 
doprawdy było uwierzyć, że są to   te same mury, które w zimie   niewyraźnie i ponuro majaczą 
we mgle. Zasłony mieliśmy na   wpół zaciągnięte, zaś Holmes   leżał na sofie przyglądając się 
listowi, który otrzymał w  porannej poczcie. Jeśli chodzi o mnie, to służba w Indiach  przygotowała 
mnie lepiej do  znoszenia upałów niż mrozów i  skwar rzędu 90/0 Fahrenheita nie  robi na mnie 
szczególnego  wrażenia. Wrażenie natomiast  robiła nuda ziejąca z gazety.
  Parlament zarządził przerwę,   każdy kto mógł wyjechał za    miasto, a ja dawno byłbym w New 
Forest czy Southsea, gdyby nie  stan mojego konta w banku. Jeśli  chodzi o mojego przyjaciela, nie 
trapiły go tego typu problemy -  zarówno wieś, jak i morze nie  były dlań żadną atrakcją.
 Uwielbiał życie w tym  pięciomilionowym mieście i  zagadki, w które obfitowało.
 Docenianie uroków przyrody nie  należało do jego licznych zalet,  a jedyną rzeczą, która mogła 
zainteresować go na wsi, było  popełnione tam przestępstwo. 
   Doszedłem do wniosku, że jest  zbyt pochłonięty listem by  rozmawiać, odłożyłem więc  gazetę, 
wyciągnąłem się wygodnie  w fotelu i pogrążyłem w  rozmyślaniach. Przerwał je nagle  głos mego 
towarzysza.
   - Masz rację, Watsonie, to  bezsensowny sposób rozstrzygania  sporów.
   - Bezsensowny - zgodziłem się  i wtedy uświadomiłem sobie, że  zawtórował moim myślom.
   Poderwałem się, wpatrzony w  niego z niemym podziwem.
   - Co? Holmesie, to przekracza  wszystko, co można sobie  wyobrazić!
   Roześmiał się.
   - Pamiętasz, jak niedawno  przeczytałem ci fragment jednego  z opowiadań Edgara Allana Poe?
 Tego, w którym precyzyjnie  rozumujący bohater szedł śladem  niewypowiedzianych myśli swego 
  towarzysza?  Potraktowałeś  całą   sprawę jako wytwór wyobraźni    autora, a gdy zwróciłem ci 
uwagę, że postępuję czasami tak  samo jak on, odniosłeś się do  tego z niedowierzaniem.
   - Ależ skąd!
   - Nie powiedziałeś tego, ale  zdradziło cię charakterystyczne  w takich wypadkach zmarszczenie 
brwi. Kiedy więc zobaczyłem, że  odkładasz gazetę i pogrążasz w  rozmyślaniach, ucieszyłem się 
z  okazji do przeprowadzenia małego  eksperymentu. Chciałem odgadnąć  twój tok rozumowania 
i przerwać    go w pewnej chwili, dając ci tym   samym dowód, że to, co wówczas   mówiłem, to 
prawda.
   Jego wyjaśnienia nadal jednak  mnie  nie zadowalały.
    - W tym fragmencie, o którym   mowa, bohater wnioskuje na  podstawie obserwacji zachowań 
swojego towarzysza. Jeśli dobrze  pamiętam, potknął się on o  kupkę kamieni, spojrzał w  gwiazdy 
i tak dalej. Ja   natomiast  siedziałem  spokojnie w    fotelu. Jakie wskazówki mógł  ci   dać mój 
bezruch?

background image

      -   Niesprawiedliwie   się     oceniasz.   Twarz   jest   po   to,   by     wyrażać   uczucia   i   robi   to   nawet 
bezwiednie. A twoja robi to  wręcz doskonale.
   - Chcesz powiedzieć, że  odczytałeś moje myśli z wyrazu  mojej twarzy?
   - Owszem, ale przede wszystkim  z wyrazu twoich oczu. Być może  zresztą nie pamiętasz, w jaki 
sposób wpadłeś w zamyślenie?
   - Przyznaję, że nie.
    - W takim razie odświeżę twoją  pamięć. Zwróciłem na ciebie  uwagę w momencie, w którym 
odłożyłeś gazetę. Przez pół  minuty siedziałeś nieruchomo, po  czym wzrok twój skierował się ku 
nowo oprawionemu portretowi  generała Gordona i twarz nieco  ci się zmieniła - zacząłeś o  czymś 
myśleć. Niewiele mi to  jeszcze dawało. Po chwili      
  rzuciłeś   okiem   na   nie   oprawiony     portret   Henry'ego   Ward   Beechera,     oparty   o   ścianę   nad 
książkami, a   w końcu spojrzałeś na samą   ścianę. Tok twych myśli był   zupełnie jasny. Gdyby 
portret  oprawić, to doskonale pasowałby  do wizerunku Gordona.
   - Dokładnie tak pomyślałem!
     - Do tego momentu wszystko   było proste i trudno się było   domyślić. Dalej jednak wróciłeś 
myślami do Beechera i  spoglądałeś nań tak  przenikliwie, jakbyś chciał  zgłębić jego charakter. 
Potem  przestałeś mrużyć oczy, ale  nadal wpatrywałeś się w obraz z  namysłem. Przypomniałeś 
sobie  służbę Beechera i oczywistym  było, że nie mogłeś przy tym  pominąć misji, jakiej podjął się 
na rzecz Północy w czasie Wojny  Secesyjnej. Pamiętam doskonale  nasze dyskusje na ten temat, 
gdy   potępiałeś sposób, w jaki   przyjęli go bardziej zapalczywi   z naszych rodaków. Tak silnie 
byłeś tym przejęty, że nie   mogłeś myśleć o nim, nie   wspominając tego wydarzenia. Gdy   po 
chwili dostrzegłem, że twój  wzrok ześlizgnął się z obrazu,  pomyślałem, że teraz tematem  twych 
przemyśleń jest sama   Wojna Secesyjna, a sądząc po   wyrazie oczu i zaciśnięciu ust   musiałeś 
myśleć o męstwie,  okazanym przez obie strony w  tych desperackich zmaganiach.
 Następnie twarz ci się  zachmurzyła i pochyliłeś w  zadumie głowę, zastanawiając się  ani chybi 
nad okropnościami   wojny i marnotrawstwem ludzkiego   życia. Odruchowo sięgnąłeś ku   swej 
starej ranie i   uśmiechnąłeś  się lekko, co   naprowadziło mnie  na to, iż   zastanawiasz  się nad 
bezsensem  takiej metody rozstrzygania  sporów międzynarodowych. Zresztą  całkowicie się z tobą 
zgadzam,  gdyż jest ona bezsensowna.

 Ucieszyłem się też, że moja  dedukcja była właściwa.
   - Całkowicie! - potwierdziłem.
 - Choć przyznaję, że po tym  tłumaczeniu nadal jestem pełen  podziwu dla ciebie.
   - To naprawdę było bardzo  proste, mój drogi, i zapewniam  cię, że w ogóle nie wspominałbym 
ci   o   tym,   gdyby   nie   twoje     niedowierzanie   okazane   przy     okazji   czytania   wspomnianego 
opowiadania. Mam tu natomiast  mały problem, który może okazać  się znacznie trudniejszy niż 
odczytywanie cudzych myśli.
 Zauważyłeś może niewielki artykuł  w gazecie opisujący dość dziwną  zawartość paczki, jaką za 
pośrednictwem poczty otrzymała  pani Cushing z Cross Street w  Croydon?
   - Przyznam, że nie.
   - Wobec tego podaj mi gazetę.
  Oto on. Zamieszczony jest w    pobliżu działu finansowego. Bądź   tak uprzejmy i przeczytaj go 
głośno.
   Artykuł zatytułowany był  "Makabryczna przesyłka" i  brzmiał następująco: 
   "Pani Susan Cushing,  zamieszkała w Croydon na Cross  Street, stała się ofiarą czegoś,  co można 
określić jedynie jako   nader odrażający żart - chyba że   wypadek ten ma o wiele   poważniejsze 
podłoże,  niż można    obecnie sądzić. O  drugiej po   południu, w dniu wczorajszym,    listonosz 
wręczył   jej   niewielką     paczuszkę   zapakowaną   w   brązowy     papier.   Wewnątrz   znajdowało   się 

background image

tekturowe pudełko wypełnione nie   oczyszczoną solą, a w niej para   świeżo odciętych ludzkich 
uszu.
 Paczkę wysłano poprzedniego dnia  z Belfastu. Co do nadawcy jak i  znaczenia przesyłki nic nie 
wiadomo. Pani Cushing, samotna  osoba około pięćdziesięciu lat,  prowadzi spokojne życie i ma 
tak  wąski krąg znajomych, że  prawdziwą rzadkością jest, by  otrzymywała cokolwiek za      
 pośrednictwem poczty. Jednakże  parę lat temu, gdy mieszkała w  Penge, wynajęła pokój trzem 
studentom medycyny, których  zmuszona była pozbyć się z  powodu ich głośnego zachowania.
  Policja sądzi, że sprawcami tego   pożałowania godnego incydentu są   ci właśnie młodzieńcy, 
żywiący  do niej żal o przymusowe   wykwaterowanie. Przyznać należy,  że w prosektorium bez 
problemów   mogliby mieć dostęp do   zawartości paczuszki, a   prawdopodobieństwa dodaje tej 
teorii fakt, że jeden z nich  pochodził z Północnej Irlandii.
 Tymczasem sprawa jest dokładnie  badana przez zespół, któremu  przewodzi pan Lestrade, jeden 
z  naszych najlepszych  inspektorów". 
   - Tyle "Daily Chronicle" -  oznajmił Holmes, gdy skończyłem  - teraz kolej na Lestrade'a.
 Dziś rano otrzymałem od niego  kartkę następującej treści: 
   "Myślę, że to sprawa dla pana.
 Mamy nadzieję szybko ją  zakończyć, choć napotykamy na  trudności w znalezieniu poszlak.
 Telegrafowaliśmy do urzędu  pocztowego w Belfaście, ale tego  dnia przyjęli zbyt wiele paczek, 
by móc zidentyfikować nadawcę  tej jednej. Pudełko jest  półfuntowym opakowaniem po  słodkim 
tytoniu i również nie  stanowi żadnej pomocy w  identyfikacji nadawcy.
  Najbardziej pasuje mi teoria    studentów medycyny,  ale gdyby   miał pan wolne kilka godzin, 
byłbym wdzięczny, mogąc pana   ujrzeć. Będę cały dzień albo w   domu pani Cushing, albo na 
posterunku policji". 
    - Co ty na to, Watsonie? Czy  mimo upału wybierzesz się ze mną  w nadziei na uzupełnienie 
swych  kronik?
   - Szczerze mówiąc, nudzi mnie      
 bezczynne siedzenie tutaj.
   - Wobec tego w drogę. Zadzwoń  po nasze buty i poleć sprowadzić  dorożkę. Zaraz będę gotów, 
zrzucę tylko szlafrok i napełnię  papierośnicę. 
   Gdy jechaliśmy pociągiem,  spadł przelotny deszcz, toteż w  Croydon było znacznie  przyjemniej 
niż w Londynie.
 Ponieważ Holmes depeszował przed  wyjazdem, inspektor Lestrade  oczekiwał nas na peronie.
 Pięciominutowy spacer  doprowadził nas na Cross Street,  przed drzwi domu pani Cushing.
   Była to długa ulica  dwupiętrowych domów, czysta i  spokojna, z grupkami  plotkujących kobiet
  - ot, typowa   uliczka w małym mieście. Dom    pani Cushing znajdował się mniej   więcej w jej 
połowie, a drzwi  otworzyła niewysoka służąca.
  Pani   Cushing   siedziała   w     salonie,   do   którego   nas    wprowadzono,   zajęta   wyszywaniem 
wielobarwnego wzoru na tamborku.
 Była już starszą kobietą, o  siwiejących włosach i wielkich,  spokojnych oczach.
   - Te okropieństwa są w  altanie - oznajmiła na widok  policjanta. - I chciałabym, żeby  pan je jak 
najszybciej stąd  zabrał.
     - Tak też uczynię,  szanowna    pani i to wkrótce.  Pozostawiłem    je tu tylko  po to, by mój 
przyjaciel, pan Holmes, mógł je  obejrzeć w pani obecności.
   - Dlaczego w mojej obecności,  sir?
   - Na wypadek, gdyby miał do  pani jakieś pytania.
   - Co za korzyść z pytań,  skoro, jak już panu  powiedziałam, nic o tym  wszystkim nie wiem?
     - Nie wątpię - wtrącił się    uspokajająco Holmes - że ma już   pani serdecznie dość tej całej 
sprawy.
   - W rzeczy samej, mój panie.      
 Jestem spokojną kobietą i  prowadzę spokojne życie. Widzieć  swoje nazwisko w gazetach 

background image

i   policję we własnym domu to dla   mnie coś zupełnie nowego i    niezbyt miłego. Nie pozwolę 
jednak, by ta paczka znalazła   się znów pod moim dachem. Panie   Lestrade, jeśli chce pan ją 
obejrzeć, to musi udać się pan  do altany. 
    Altana była równie mała jak  ogród, w którym stała. Nie  opodal znajdowała się ławka,  toteż 
Lestrade  przyniósł     pudełko,   papier  i   sznurek    właśnie  tam.  Usiedliśmy   wszyscy    obserwując 
Sherlocka dokładnie  badającego wszystkie otrzymane  od inspektora przedmioty.
   - Nadzwyczaj interesujący jest  ten sznurek - zauważył po  chwili, trzymając go pod światło  
i wąchając. - Co pan o nim sądzi,  Lestrade?
   - Został nasmołowany.
   - Właśnie. Jest to nasmołowana  linka, a miss Cushing była tak  uprzejma, iż przecięła ją, za co 
winni jesteśmy jej wdzięczność.
   - Nie bardzo rozumiem  dlaczego? - zdumiał się  Lestrade.
    - Dlatego, że dzięki temu  węzeł został nie naruszony. A  jest to dość ciekawy węzeł,  muszę 
przyznać.
   - Jest zawiązany dokładnie i  mocno. Też na to zwróciłem  uwagę.
   - To byłoby wszystko, jeśli  chodzi o sznurek - Holmes  odłożył go z uśmiechem. -  Zajmijmy się 
wobec tego  papierem. Brązowy papier pakowy  o wyraźnym zapachu kawy. Co, nie  zauważył pan 
tego? Adres pisany   niezbyt wprawną ręką, piórem o   szerokiej stalówce,   najprawdopodobniej 
rozmiaru J, a  do tego podłym gatunkiem  atramentu. Wyraz "Croydon"  najpierw napisany został 
przez  "i", a następnie poprawiony.      
 Paczkę nadał mężczyzna -  charakter pisma mężczyzny o  ograniczonym wykształceniu i  braku 
znajomości  tego    miasteczka,  w którym  właśnie    jesteśmy.  Teraz pudełko. Żółte,   półfuntowe 
opakowanie po tytoniu  zaprawionym melasą, bez żadnych   charakterystycznych śladów  oprócz 
dwóch odcisków kciuka w  lewym dolnym rogu. Wypełnione  nie oczyszczoną solą, jakiej  używa 
się do peklowania czy  solenia ryb. No i wreszcie ta  ciekawa zawartość.
     Mówiąc to wyjął z wnętrza i    położył na kolanie parę małżowin   usznych, dokładnie im się 
przyglądając. Obaj z inspektorem  patrzyliśmy na nie ponad jego  ramionami, dopóki nie włożył 
ich  z powrotem do pudełka. Siedział  przez chwilę, pogrążony w  zadumie.
   - Zauważyliście naturalnie, że  uszy pochodzą od dwóch osób -  odezwał się w końcu.
   - Owszem - zgodził się  inspektor. - Ale jeśli to żart  tych studentów, to praktycznie  nic się nie 
zmienia. W  prosektorium równie łatwo o dwa  trupy, jak o jednego.
   - Zgadza się, ale to nie jest  żart studentów medycyny.
   - Jest pan tego pewien?
    - O tyle, o ile można być  czegoś pewnym na tym etapie   śledztwa. Ciała w prosektorium  są 
konserwowane określonymi   płynami, po których nie ma tutaj   śladu. Poza tym zostały odcięte 
raczej  tępym  narzędziem,  z    pewnością  nie  skalpelem.  W   dodatku  człowiek  o wykształceniu 
medycznym   nie   użyłby   soli   jako     środka   konserwującego.   Raczej     spirytusu,   jeśli   nie   czegoś 
bardziej skomplikowanego.
 Wszystko to skłania mnie do  wyrażenia opinii, że nie jest to  żart, ale podwójne morderstwo.
     Jego poważny ton i   argumentacja przekonały mnie    całkowicie, jednak Lestrade miał nadal 
wątpliwości.
   - Zgadzam się, że teoria  żartu ma spore luki, ale  zbrodnia jest znacznie mniej  prawdopodobna. 
Wiemy, że  adresatka tak tu, jak i w Penge  przez ostatnie dwadzieścia lat  prowadziła spokojne 
życie,     praktycznie   nie   opuszczając     miasta.   Dlaczego   ktoś   miałby     przesłać   jej   dowody 
morderstwa,  zwłaszcza że, jeśli nie jest  doskonałą aktorką, to rozumie z  całej tej sprawy równie 
mało, co my?
   - I to jest właśnie zagadka,  którą musimy rozwiązać -  uśmiechnął się Sherlock. - Ze  swej strony 
podchodzę do tej  sprawy jako do podwójnego  morderstwa. Jedna z małżowin  jest kobieca
  - drobna i    kształtna, z otworem na kolczyk,   druga męska, silnie opalona i   także przekłuta. 
Założyć  należy, że ich właściciele nie  żyją, gdyż inaczej cała sprawa  byłaby już wyjaśniona. Nie 

background image

sądzę, by ktoś milczał po   odcięciu mu ucha. Paczkę nadano   w czwartek rano, wobec czego 
zbrodni dokonano nie później niż  we wtorek, co wnosić można po  świeżości małżowin. Jeśli tak, 
to nadawcą może być jedynie  morderca. Dlaczego wysłał tę  paczkę? Bez wątpienia musiał  mieć 
po temu poważne powody -  najprawdopodobniej chęć  poinformowania pani Cushing o  tym, co 
zrobił, albo też chęć  sprawienia jej bólu. Jeśli tak,  to powinna znać zarówno ofiary,  jak i zabójcę, 
a w takim razie   dlaczego to ukrywa? Naturalnie   przy założeniu, że ukrywa, w co   osobiście 
wątpię. Gdyby chciała  rzeczywiście całą rzecz ukryć,  aby kogoś osłaniać, nie  zawiadamiałaby 
policji i mogła   po prostu zakopać uszy w   ogrodzie. Ale jeśli nie kryje   mordercy, to dlaczego 
twierdzi,  że nic nie wie? Tak mniej więcej  wygląda plątanina, którą należy  rozwikłać.
     Podczas całej przemowy    siedział nieruchomo wpatrując   się w ogrodzenie z kutych   prętów. 
Teraz jednak wstał i  ruszył ku domowi, mówiąc:    - Mam kilka pytań do pani  Cushing.
   - W takim razie zostawiam  panów - Lestrade podniósł się  również. - Mam jeszcze parę  spraw 
do załatwienia, a nie  sądzę, bym się tu dowiedział  czegoś nowego. Znajdziecie mnie  panowie na 
posterunku.
   - Nie omieszkamy tam wstąpić,  idąc na dworzec - zapewnił go  Holmes.
   Chwilę później obaj  znaleźliśmy się  ponownie w salonie, w którym  gospodyni nadal zajęta była 
wyszywaniem. Na nasz widok  odłożyła tamborek i spojrzała  pytająco błękitnymi oczyma.
    - Jestem przekonana, że to  pomyłka, i że to nie ja miałam  otrzymać tę paczkę -  powiedziała, 
zanim zdążyliśmy   się odezwać. - Mówiłam to    parokrotnie temu dżentelmenowi   ze Scotland 
Yardu, ale chyba mi  nie uwierzył. Nie mam żadnych  wrogów, a przynajmniej nic o  nich nie wiem 
i nie rozumiem,  dlaczego ktoś miałby się  zachować wobec mnie w ten  sposób.
   - Ja również coraz bardziej  skłaniam się do tego zdania -  odparł Holmes siadając obok  niej.
   - Myślę, że jest bardzej  niż prawdopodobne...
   Przerwał nagle i ze zdumieniem  stwierdziłem, że uważnie  przygląda się jej profilowi 
z  wyrazem zaskoczenia i  satysfakcji na twarzy. Wyraz ten  zniknął, ledwie kobieta odwróciła  się 
ku niemu zaskoczona jego  nagłym milczeniem. Korzystając z  okazji przyjrzałem się jej  uważnie, 
ale ani we fryzurze,  ani w rysach twarzy, ani też  niewielkich kolczykach nie      
 mogłem dostrzec niczego, co  wywołało tak gwałtowną reakcję  mojego towarzysza.
   - Mam jednak parę pytań... -  przemówił w końcu Sherlock.
   - Och, mam już dość pytań!
   - Jak sądzę, ma pani dwie  siostry - kontynuował nie  zrażony.
   - Skąd pan to wie?
   - Zauważyłem, że nad kominkiem  wisi zdjęcie trzech kobiet, z  których jedną bez wątpienia jest 
pani, a pozostałe są tak  podobne, iż pokrewieństwo nasuwa  się samo.
   - Ma pan całkowitą rację. To  moje siostry: Sarrah i Mary.
   - A tutaj mamy zdjęcie  wykonane w Liverpool  przedstawiające pani młodszą  siostrę w towa-
rzystwie mężczyzny  ubranego w uniform stewarda.
 Widzę, że nie była wówczas  zamężna.
   - Jest pan bystrym  obserwatorem.
   - To mój zawód.
   - Cóż... Ma pan rację. Ale  wyszła za pana Brownera zaledwie  parę dni później. Pływał wówczas 
na linii  południowoamerykańskiej. Darzył  ją takim uczuciem, że nie był w  stanie znieść długich 
rozstań i  przeniósł się na statki  pływające do Londynu.
   - MOże na "Conqueror"?
   - Nie, na "May Day", a  przynajmniej pływał na tej  jednostce, gdy widziałam go  ostatnim razem. 
To  było  jeszcze    wówczas, gdy dotrzymywał  słowa i   nie  pił.  Słyszałam,  że ostatnio    zaczął 
ponownie pić, a już po  jednym drinku wpada w szał.
 Szkoda, że znowu zajął się  butelką. Najpierw pokłócił się  ze mną, potem z Sarrah, a w  końcu 
Mary przestała pisywać,  tak że zupełnie nie wiemy, jak  im się powodzi.

background image

   Widać było, że jest to temat, który ją bardzo interesuje - jak  większość osób samotnych, z  po- 
czątku nieco się wstydziła,  szczegółów na temat szwagra i  swych byłych lokatorów  studiujących 
medycynę, łącznie z  nazwami szpitali, w których  odbywali praktykę. Holmes słuchał wszystkiego 
uważnie, od  czasu do czasu wtrącając jakieś  pytanie.
     - Jeśli chodzi o pani drugą    siostrę, Sarrah, zastanawia mnie   fakt, iż pomimo tego, że obie 
jestście osobami samotnymi, nie  mieszkacie panie razem -  zauważył w pewnym momencie.
   - Nie zna pan Sarrah. Przy jej  temperamencie to nic dziwnego.
  Gdy przyjechałyśmy tutaj    zamieszkałyśmy razem, ale ze dwa   miesiące temu musiałyśmy się 
rozstać. Nie chcę być  nieuprzejma wobec własnej  siostry, ale, doprawdy, jest  osobą, której trudno 
dogodzić i  która uwielbia wtrącać się w  sprawy innych.
   - Powiedziała pani, że coś  takiego miało miejsce w  przypadku Mary i jej męża.
   - Tak, i poprzednio byli  przecież najlepszymi  przyjaciółmi. Przeniosła się  zresztą, by mieszkać 
koło nich,   a teraz nie znajduje dobrego   słowa na temat Jima. Przez te   sześć miesięcy,  gdy 
mieszkałyśmy  tu razem, nie potrafiła mówić o  niczym innym jak tylko o jego  pijaństwie 
i awanturach.
 Osobiście sądzę, że zaczęła się  wtrącać w ich życie, a on przy  jakiejś okazji nie wytrzymał 
i  powiedział jej kilka słów  prawdy.
   - Dziękuję, pani Cushing - mój  przyjaciel wstał, kłaniając się.
 - Sarrah mieszka na New Street w  Wellington, czy tak? Zatem do  zobaczenia. Mam nadzieję, że 
nic  podobnego już pani nie spotka.
   Gdy wyszliśmy, ulicą  przejeżdżała akurat dorożka,  toteż Holmes zatrzymał ją i  spytał:   
   - Jak daleko do Wellington?      
   - Nie więcej niż milę, sir.
    - Doskonale. Wskakuj,  Watsonie. Kujmy żelazo, póki  gorące. Choć sprawa jest  stosunkowo 
prosta, ma parę   ciekawych  szczegółów. A, oto i   urząd pocztowy.  Zatrzymajmy się   tutaj na 
chwilę.
      Holmes   nadał   jakiś   telegram   i     przez   resztę   drogi   siedział     nieruchomo,   z   kapeluszem 
naciągniętym   na   oczy   dla   osłony     przed   słońcem.   Zatrzymaliśmy   się     przy   domu   łudząco 
podobnym do  tego, który niedawno opuściliśmy  i Holmes polecił dorożkarzowi,  aby zaczekał. 
Zanim jednak  zdążyliśmy zapukać do drzwi,  otwarły się one ukazując  smutnego młodzieńca w 
czarnym  ubraniu.
   - Czy pani Cushing jest w  domu? - spytał go Sherlock.
   - Pani Cushing jest od wczoraj  poważnie chora. Sądzę, że to  bardzo ostry szok i jako jej  lekarz 
nie pozwolę na niczyje   odwiedziny. Proponuję, aby   spróbował się pan zobaczyć z nią   mniej 
więcej za tydzień. Do tego  czasu powinna dojść do siebie -  z tymi słowami skłonił się,  zamknął 
za sobą drzwi i ruszył  wzdłuż ulicy.
   - No cóż, skoro nie należy,  nie będziemy się pchali -  mruknął radośnie Holmes.
   - Może nie mogłaby, czy też  nie chciałaby ci zbyt wiele  powiedzieć.
   - Nie chciałem z nią  rozmawiać, chciałem ją obejrzeć.
  Mimo tego sądzę jednak, że wiemy   wszystko, co istotne. Jedziemy   teraz do jakiejś uczciwej 
restauracji na obiad, a potem na  posterunek. 
   W czasie posiłku mój  przyjaciel nie mówił o niczym  innym jak o skrzypcach, nader  barwnie 
opisując jak nabył za 55  szylingów swego Stradivariusa,  wartego co najmniej pięćset  gwinei, od 
niezbyt znającego się      
 na rzeczy właściciela lombardu  na Tottenham Court Road. Potem  rozmawialiśmy o Paganinim, 
a    przy winie przez prawie godzinę   opowiadał anegdoty o tym   kompozytorze. Było już późne 
popołudnie i upał znacznie  zelżał, gdy znaleźliśmy się na  posterunku policji. Lestrade  oczekiwał 
nas z  niecierpliwością.
   - Przyszedł do pana telegram,  panie Holmes.
   - Otóż i odpowiedź! - ucieszył  się mój przyjaciel chowając  przeczytaną depeszę do kieszeni.

background image

   - W porządku.
   - Dowiedział się pan czegoś  ciekawego?
   - Dowiedziałem się  wszystkiego.
   - Co?! - Lestrade wytrzeszczył  oczy. - Żartuje pan?!
   - Nigdy dotąd nie byłem  bardziej poważny. Popełniono  zbrodnię i sądzę, że  rozszyfrowałem ją 
do ostatnich  szczegółów.
   - A zbrodniarz?
   Holmes napisał parę słów na  odwrocie wizytówki i podał ją  inspektorowi ze słowami:
   - Oto jego nazwisko, ale do  jutrzejszej nocy nie będzie pan  w stanie go aresztować.
 Wolałbym, żeby nie podawał pan  mego nazwiska w związku z tą  sprawą. Nie mam nic przeciwko 
łączeniu mnie z trudnymi do  wykrycia przestępstwami, ale to  było naprawdę zbyt proste.
 Chodźmy, Watsonie.
   Wyszliśmy, zostawiając  Lestrade'a nadal wpatrzonego w  kartkę, którą mu podał Holmes. 
    - Przypadek ten - zaczął  Holmes, gdy siedzieliśmy już na  Baker Street - jest w swej  naturze 
podobny do tych, które   opisałeś już jako "Studium w   szkarłacie" czy "Znak Czterech";   aby 
odkryć prawdę, należało ze  skutków wywnioskować ich  przyczyny, a więc niejako cofnąć      
 się myślą w przeszłość. Co  prawda nie aż w tak daleką jak w  tamtych sprawach, ale zasada  była 
ta sama. Napisałem do  Lestrade'a, by dostarczył nam  szczegóły po aresztowaniu i  przesłuchaniu 
mordercy i sądzę,  że można na nim polegać w tym  zakresie, gdyż choć ma niewiele  wyobraźni, to 
na   tropie   jest     zajadły   jak   buldog.   Co   zresztą     doprowadziło   go   do   zajmowanego     obecnie 
stanowiska.
   - W takim razie sprawa jeszcze  nie jest zakończona?
   - Jeśli chodzi o  najistotniejsze kwestie, to  jest. Wiemy kto jest mordercą i  nadawcą przesyłki, 
choć nadal   nie wiemy, kim jest jedna z   ofiar. Znamy również powody, dla   których paczka ta 
została  wysłana. Sądzę, zresztą, że sam  doszedłeś do tego, kto jest  zabójcą.
   - Przypuszczam, że Jim  Browner, steward linii  liverpoolskiej.
   - Nie ma co przypuszczać. To  on, z całą pewnością.
   - Muszę przyznać, że nie  bardzo wiem, na czym opierasz tę  pewność.
   - Na logice, mój drogi.
 Posłuchaj. Zajęliśmy się tą  sprawą bez żadnych sądów  własnych, co zawsze daje dużą  przewagę. 
Nie formułowaliśmy   żadnych teorii. Po prostu   pojechaliśmy tam, by obserwować   i wyciągać 
wnioski. Cóż   zastaliśmy? Spokojną i godną   szacunku damę, wytrąconą z   równowagi całą tą 
sprawą i  zdającą się nie mieć pojęcia o  żadnej tajemnicy, oraz zdjęcie  wskazujące, że ma ona 
dwie   młodsze siostry. Natychmiast   pomyślałem sobie, że paczka mogła   być przeznaczona dla 
jednej z  nich, choć odsunąłem chwilowo  ten pomysł, jako że dysponowałem  małą ilością faktów, 
zarówno by  go potwierdzić, jak też by mu  zaprzeczyć. Dalej, poszliśmy do      
  ogrodu i obejrzeliśmy tę    niecodzienną przesyłkę. Sznurek,   a właściwie linka, należy do   typu, 
jakiego   używają     żaglomistrze   na   statkach.   Węzeł     był   jednym   z     najpopularniejszych   wśród 
żeglarzy,   a   paczkę   nadano   w     porcie.   W   dodatku   męskie   ucho     było   przekłute,   a   noszenie 
kolczyków zdarza się znacznie  częściej wśród wilków morskich  niż wśród szczurów lądowych. 
W   tym  momencie już prawie pewien    byłem,  że uczestników dramatu   należy szukać wśród 
marynarzy.
  Teraz, co się tyczy adresu:   S. Cushing kojarzyło się   naturalnie z najstarszą z   sióstr, tą, która 
otrzymała  paczkę, ale S. mogło być także  inicjałem tej drugiej, a to  stawiało sprawę w zupełnie 
innym  świetle. Dlatego też ta kwestia  była dla mnie najważniejszą, gdy  powróciliśmy do domu, 
by  pogawędzić z naszą gospodynią.
 Zacząłem ją już zapewniać, iż  przekonany jestem o pomyłce,  gdy, jak zapewne pamiętasz,  nagle 
zamilkłem. Powodem tego   było dostrzeżenie czegoś, co   mnie zaskoczyło, ale co   jednocześnie 
bardzo zawęziło   pole naszych poszukiwań. Jako  lekarz zdajesz sobie sprawę z tego, że nie ma 
części ludzkiego ciała, która bardziej różniłaby   się u dwóch osób niż ucho. Każde   ma swój 

background image

odmienny kształt i  wyraźnie różni się od innych. W  zeszłorocznym roczniku  "Anthropological 
Journal"  znajdziesz dwie krótkie  monografie mojego autorstwa na  ten temat. Mogę więc uczciwie 
powiedzieć, że oglądałem te   odcięte małżowiny jak ktoś   znający się nieco na tym i   dokładnie 
zapamiętałem ich cechy  charakterystyczne. 
     Wyobraź więc   sobie moje zaskoczenie, gdy   zobaczyłem, że ucho pani Cushing   niezwykle 
przypomina   jedno   z     tych,   które   przed   chwilą   oglądałem.   Sprawa   była     ewidentna,   zbieg 
okoliczności wykluczony: kształt, długość  listwy, zakrzywienia wewnętrzne,  proporcje - wszystko 
dokładnie   takie same. Stało się jasne, że   jedna z ofiar musiała być jej   krewną, bliską krewną. 
Zacząłem   więc rozmowę na temat rodziny i   od razu zacząłem dowiadywać się   niezmiernie 
ciekawych rzeczy.
      Po     pierwsze,   jedna   z   sióstr   miała     na   imię   Sarrah,   i   do   niedawna     mieszkała   z   naszą 
rozmówczynią,  co potwierdziło teorię, że  przesyłka przeznaczona była dla  kogo innego - właśnie 
dla pani  Sarrah Cushing. Po drugie,  usłyszeliśmy o stewardzie  ożenionym z trzecią z sióstr,  jak 
też i o tym, że w pewnym  okresie Sarrah była z  małżeństwem tym tak blisko, że  przeprowadziła 
się nawet do  Liverpoolu, a potem rozdzieliła  ich jakaś kłótnia. Była ona też  powodem zerwania 
łączności przez   kilka miesięcy, dzięki czemu   wiadomym się stało, iż gdyby   Browner chciał 
wysłać Sarrah  cokolwiek, to uczyniłby to pod  jej stary adres, gdyż nie znał  nowego i najpraw- 
dopodobniej w  ogóle nie wiedział, o  przeprowadzce. Tak więc sprawy  zaczęły się wyjaśniać.
 Dowiedzieliśmy się o istnieniu  marynarza, człowieka  impulsywnego, o silnych  uczuciach
  - pamiętasz, że rzucił  intratną posadę tylko dlatego,  że chciał być w pobliżu żony 
  -  który w dodatku czasami pił, co  czyniło go nieobliczalnym.
  Wszystko wskazuje na to, że    jedną z ofiar jest jego żona, a   drugą jakiś marynarz. Ponieważ 
zbrodnię tę popełniono w tym   samym  czasie, motyw  jest jasny:   zazdrość. Dlaczego dowody 
wysłał  Miss Sarrah Cushing?
 Prawdopodobnie dlatego, że w  trakcie swego pobytu w Liverpool  w jakiś sposób przyczyniła się 
do tej tragedii. Linia, na  której Browner obecnie pływa,  obsługuje Belfast, Dublin i  Waterford, 
toteż jeśli krótko po  morderstwie "May Day" odpłynął,  to pierwszym miejscem, w  którym nasz 
steward mógł   nadać paczkę, był Belfast. Na   tym etapie możliwe było inne   rozwiązanie, choć 
według mnie   mało prawdopodobne: mordercą    mógł  być  ktoś trzeci, a ofiarami   małżeństwo 
Brownerów. Męskie   ucho mogło być uchem Jima, a   zabójcą jakiś marynarz   podkochujący się 
nieszczęśliwie   w jego żonie. Teoria ta miała   wiele poważnych  luk, ale była   możliwa, toteż 
zatelegrafowałem  do Algora z policji w Liverpool  prosząc, by sprawdził czy pani  Browner jest 
w domu i czy pan  Browner odpłynął na "May Day".
 Potem pojechaliśmy do  Wellington. Najbardziej  interesowało mnie ucho trzeciej  z sióstr. Mogła 
naturalnie  wiedzieć także coś istotnego,  ale na to zbytnio nie liczyłem.
 Tymczasem musiała się ona  dowiedzieć o nadejściu  przesyłki, co nie jest niczym  dziwnym, jako 
że cała okolica  praktycznie o tym tylko mówiła,  i zrozumiała wszystko. Jeśli  chciałaby pomóc, 
skontaktowałaby  się z policją. Skoro tego nie  zrobiła, to widocznie nie żywiła  takiej chęci, ale 
naszym  obowiązkiem było się z nią  zobaczyć. Dowiedzieliśmy się, że  nowina tak nią wstrząsnęła 
(jej     choroba   zaczęła   się   dziwnym     trafem   w   tym   samym   czasie),   że     nie   sposób   się   z   nią 
skomunikować. Stało się   oczywiste, że wszystko   zrozumiała, oraz że na pomoc z   jej strony 
zmuszeni jesteśmy  nieco poczekać. Sytuacja jednak  była na tyle klarowna, że  mogliśMy się bez 
niej obyć. Na  posterunku oczekiwała nas  odpowiedź Algora i nic więcj nie  było potrzeba. Dom 
Brownerów był  od trzech dni zamknięty. Według      
  opinii sąsiadów pani Browner    wyjechała na południe odwiedzić   krewnych, natomiast mąż, co 
potwierdzono w biurze linii,  odpłynął na pokładzie "May Day".
 Z obliczeń wynika, że jutro  wieczorem powinien zawinąć do  Londynu, a gdy to nastąpi,  powita 
go Lestrade, i nie  wątpię, iż wkrótce będziemy  znali brakujące szczegóły.
   Holmes nie zawiódł się w  oczekiwaniach. Dwa dni później  otrzymał grubą kopertę z  karteczką 
od inspektora i  kilkoma stronicami maszynopisu,  zawierającego zeznania  podejrzanego.

background image

   - Lestrade dotrzymał słowa -  mruknął mój przyjaciel po  przejrzeniu zawartości. -  Posłuchaj, co 
pisze: 
   "Drogi panie Holmes    W związku z pomysłem, na jaki  wpadliśmy, by sprawdzić nasze  teorie" 
- podoba mi się,  Watsonie, ta liczba mnoga! -  "Udałem się wczoraj o #/6 po  południu do Albert 
Dock, gdzie   wszedłem na pokład "May Day",   należącego do Liverpool, Dublin   and London 
Steam Packet Company.
 Tam dowiedziałem się, iż na  pokładzie przebywa steward  nazwiskiem Browner i że w czasie  tej 
podróży zachowywał się w tak  dziwny sposób, iż kapitan  zmuszony był zwolnić go 
z  wykonywania czynności  służbowych. Po zejściu do  zajmowanej przez niego kabiny  znalazłem 
go siedzącego na  skrzyni z głową w dłoniach,  kiwającego się w tył i w przód.
 To duży, silny mężczyzna,  starannie ogolony i zadbany -  trochę przypomina Aldridge'a,  który 
pomógł nam w sprawie  tej pralni. Podskoczył, gdy  usłyszał z czym przychodzę i już  chciałem 
zawołać policjantów z   rzecznej, których zabrałem na   wszelki wypadek, gdy sam bez   protestu 
wyciągnął ku mnie      
 dłonie, bym założył mu kajdanki.
  Zabraliśmy do więzienia jego i   jego skrzynkę marynarską sądząc,   że może być w niej jakiś 
dowód   winy.  Jednakże poza typowym    nożem marynarskim  nie    znaleźliśmy  w niej niczego 
ciekawego. Wystarczył natomiast   sam podejrzany, gdyż przy   pierwszym przesłuchaniu złożył 
zeznanie, którego kopię panu  przesyłam. Sprawa, tak jak  przypuszczałem, jest nader  prosta, tym 
niemniej jestem  zobowiązany za pomoc pana    Z poważaniem    G. Lestrade" 
   - Co prawda, była prosta -  zauważył z sarkazmem Sherlock -  ale nie wydaje mi się, aby go to 
specjalnie uderzyło, gdy prosił  nas o przyjazd. Nieważne.
  Zajmijmy się tym, co miał do   powiedzenia Jim Browner. Oto   jego zeznanie, złożone przed 
inspektorem Montgomerym na  posterunku Shadwell. 

   "Czy mam coś do powiedzenia?
  Pewnie, że mam i to dużo. W   końcu muszę się przed kimś   wygadać. Możecie mnie powiesić 
albo   puścić   wolno,   nic   mnie   to     nie   obchodzi.   Coś   wam   powiem:     odkąd   to   zrobiłem,   nie 
zmrużyłem oka i chyba już nie  zasnę, żeby nie mieć przed  oczyma ich twarzy. Czasem jego,  ale 
przeważnie  jej. Te   twarze   nigdy mnie   nie  opuszczają  we   śnie.  On jest  zły,  ale   ona    ciągle 
zaskoczona i tak jak  wtedy, gdy na mojej twarzy,  która rzadko wyrażała coś innego  niż miłość, 
wyczytała   śmierć.   A     to   wszystko   wina   Sarrah,   niech     klątwa   złamanego   człowieka     spadnie 
właśnie na nią. Nie  żebym chciał się oczyścić. Wiem,  że jak piję, to mnie diabeł  bierze w obroty, 
ale ona by mi   wybaczyła, byłaby przy mnie,   gdyby ta wiedźma nigdy nie   przestąpiła progu 
naszego domu. Bo rzecz w tym, że Sarrah mnie  kochała, aż jej miłość zamieniła  się w nienawiść 
w dniu, w którym  dowiedziała się, że bardziej  mnie interesuje ziemia, po  której stąpa jej młodsza 
siostra, niż ona. Z tymi trzema  siostrami to jest tak:  najstarsza to dobra kobieta,  średnia to diabeł, 
a najmłodsza  anioł. Gdyśmy się pobrali, Sarrah  miała 44 lata, a Mary 29.
     Byliśmy szczęśliwi i w całym  mieście nie było lepszej żony od  mojej Mary. Pewnego razu 
zaprosiliśmy Sarrah na tydzień   do naszego domu. Zrobił się z   tego najpierw miesiąc, potem 
drugi, a w końcu stała się jakby  trzecim członkiem rodziny. Nie  piłem wtedy, mieliśmy pieniądze 
i   wszystko   wyglądało   pięknie   i     wesoło,   zupełnie   jak   nowa     dolarówka.   Mój   Boże,   kto   by 
pomyślał, że tak się to skończy?
 Często na weekendy przyjeżdżałem  do domu, a czasem, gdy statek  czekał na ładunek, to zdarzał 
się i cały tydzień domowania.
  Oczywiście,   spotykałem   się   wtedy     ze   szwagierką.   Nie   mogę     powiedzieć,   była   przystojną 
kobietą, śniadą i żywą jak skra,  z dumnie uniesioną głową i  błyskiem w oczach, ale przy Mary  to 
nic. Przysięgam na Boga, że  nigdy nawet o niej nie  pomyślałem, choć czasami zdawało  mi się, że 
lubi być ze mną sama. Ale ja niczego nie  podejrzewałem. Dopiero pewnego  wieczoru otworzyły 
mi się oczy. Wróciłem z rejsu i Sarrah była  sama, bo Mary poszła zapłacić  jakieś rachunki. 

background image

Z     niecierpliwością   chodziłem   po     pokoju,   czekając   na   jej    przyjście   i   wymieniając   na   wpół 
żartobliwe uwagi ze szwagierką.
 W pewnej chwili wyciągnąłem ku  niej rękę, którą niespodziewanie  złapała kurczowo, a dłonie jej 
płonęły jakby w gorączce. Spojrzałem zaskoczony w jej oczy  i tam wyczytałem całą resztę.      
  Nie musiała nic mówić. Ona widać  też wyczytała w moich oczach  wszystko, bo przez chwilę 
milczała, po czym poklepała mnie  po ramieniu i z szyderczym  śmiechem wybiegła z pokoju. Od 
tej chwili znienawidziła mnie z  całego serca i całej duszy, a  potrafiła nienawidzić, możecie  mi 
wierzyć. Byłem durniem, że  pozwoliłem jej zostać z nami, że  o niczym nie powiedziałem Mary.
 Wiedziałem, że ją to zmartwi, a  nie chciałem tego. Wszystko z  pozoru wyglądało tak jak dotąd, 
ale po pewnym czasie zauważyłem,  że Mary zaczyna się zmieniać.
 Dotąd zawsze mi ufna, teraz  stała się podejrzliwa, chcąc  ciągle wiedzieć, gdzie byłem, co  mam 
w kieszeniach i tysiące temu  podobnych bzdur, na punkcie  których zaczęły wybuchać  kłótnie. 
Z dnia na dzień robiło  się gorzej i byłem coraz  bardziej tym wszystkim  zaskoczony. Szwagierka 
omijała   mnie, ale z Mary stanowiły   nierozłączną parę. Teraz wiem,   że właśnie wtedy mnie 
oczerniała  i zatruwała Mary podejrzeniami w  stosunku do mnie. Wtedy jednak  niczego się nie 
domyślałem i  niczego nie rozumiałem. Zacząłem  pić - nie sądzę, abym to zrobił,  gdyby nie ta 
zmiana u Mary, ale  teraz dałem jej powód do  nieufności i awantur. Przepaść  między nami rosła 
coraz  bardziej. No, a potem zjawił się  Alec Fairbairn i sprawy zaczęły  wyglądać jeszcze gorzej.
 Najpierw powodem jego odwiedzin  była Sarrah, ale dość szybko  staliśmy się nim my wszyscy - 
był obyty w świecie i prędko  zjednywał sobie przyjaciół. Był  przystojny, dobrze wychowany 
i  wygadany jak nie wiem co.
 Zjeździł połowę świata i umiał o  tym opowiadać. Nie przeczę, był  dobrym kompanem, a jak na 
marynarza dużo wiedział o  różnych sprawach. Myślę, że  zanim trafił na pokład, musiał      
 liznąć sporo wiedzy. Może nawet  studiował. Przez ponad miesiąc  był u nas częstym gościem 
i  nawet cień podejrzenia nie  zaświtał mi w głowie. Ale w  końcu przejrzałem na oczy, a od  dnia, 
w którym zacząłem coś  podejrzewać, mój spokój zniknął  na zawsze.
 Był to drobiazg -  wróciliśmy wcześniej z rejsu i  nieoczekiwanie znalazłem się  przed domem. 
Widziałem z jaką   radością Mary otworzyła drzwi i   jakie rozczarowanie malowało się   na jej 
twarzy, gdy zobaczyła, że  to ja stoję na progu. To mi  wystarczyło. Mój krok można było  pomylić 
tylko z krokiem Aleca.

  Gdyby wtedy był pod ręką, to bym   go zatłukł. Mary musiała   zobaczyć błysk szału w moich 
oczach, gdyż starała się mnie  uspokoić, ale ja miałem dość.
  Sarrah była w kuchni. Poszedłem   tam i najspokojniej jak umiałem   oznajmiłem: - Sarrah, ten 
Fairbairn nie ma prawa nigdy  więcej przekroczyć progu tego  domu.
   - Dlaczego? - spytała.
   - Bo ja tak mówię.
   - Och, jeśli moi przyjaciele  nie nadają się dla ciebie, to ja  w takim razie także nie.
   - Możesz zrobić co ci się  żywnie podoba, ale jeśli ten  facet zjawi się tu jeszcze raz,  to wyślę ci 
jego ucho jak  brelok!
   Myślę, że przestraszył ją  wyraz mojej twarzy. Zamilkła i  tegoż wieczoru się wyprowadziła.
 Cóż, nie wiem czy reszta była  efektem jej nienawiści, głupoty,  czy też sądziła, że uda jej się  do 
końca pokłócić mnie z Mary.
  Jakie by te motywy nie były,   zamieszkała zaledwie o dwie    przecznice od nas i wynajmowała 
pokoje marynarzom. Alec  zazwyczaj tam mieszkał, a Mary  chodziła do siostry na herbatkę,  na 
której on również regularnie  bywał. Jak często tam przebywała  nie wiem dokładnie, ale pewnego 
 razu poszedłem za nią. Gdy  wyłamałem drzwi, on uciekł przez  okno jak ostatni tchórz, którym 
zresztą był. Przysięgłem Mary,  że ją zabiję, jeśli jeszcze raz  spotkam ich kiedyś razem, 

background image

i  zaprowadziłem ją do domu. Przez  całą drogę płakała i trzęsła się  jak liść. Nie było już między 
nami   miłości.   Wiedziałem,   że   się     mnie   boi   i   nienawidzi     równocześnie,   a   gdy   ta   wiedza 
zaprowadzi mnie do butelki, to  dodatkowo jeszcze mną gardzi.
 Sarrah stwierdziła, że nie  wyżyje w Liverpool, toteż  wróciła do Croydon i zamieszkała  z trzecią 
z sióstr, ale sprawy  między mną a Mary układały się  bez zmian. A potem przyszedł ten  ostatni 
tydzień i wszystko się  skończyło... "May Day" wypłynęła  w zwykły siedmiodniowy rejs, ale  
w drodze mieliśmy awarię, która  zawróciła nas i wstawiła statek  do doku na półtora dnia.
 Poszedłem do domu myśląc, jaką  to niespodzianką dla Mary będzie  mój powrót i mając nadzieję, 
że  się choć trochę ucieszy.
  Skręciłem   w   naszą   ulicę   i   w   tym     momencie   minęła   mnie   dorożka   w     której   Mary   i   Alec 
rozmawiali  wesoło i śMiali się nie   zwracając na nic uwagi. Od tego  momentu przestałem nad 
sobą   panować, a wydarzenia, jak je   teraz wspominam, wyglądają jak   sen. Przed zejściem ze 
statku  popiliśMy jeszcze zdrowo i teraz  czułem, jak coś mi zaczyna  gwizdać i wyć pod czaszką.
 Ruszyłem biegiem za dorożką,  dzierżąc w dłoni grubą, dębową  laskę. Po chwili jednak coś na 
kształt   rozsądku   przebiło   się     przez   wypełniającą   mnie     wściekłość.   Nie,   ani   na   chwilę     nie 
uspokoiłem się, ale zacząłem   myśleć. Przestałem biec, a   zacząłem ich śledzić. Pojechali   na 
dworzec, a że przy kasie był   niezły tłok, zdołałem   nie zauważony podejść na tyle   blisko, by 
usłyszeć, że kupują bilety do New Brighton. Sam też   kupiłem bilet, ale usiadłem trzy   wagony 
dalej. Gdy dojechaliśmy  na miejsce, poszli na spacer, a  ja za nimi, nie dalej jak sto  jardów. 
W końcu wynajęli łódź i   wypłynęli. Dzień był mglisty,   gorący i sądzili, że na wodzie   będzie 
pewnie chłodniej.
 Ucieszyłem się - to było tak,  jak gdyby dobrowolnie oddawali  się w moje ręce! Mgła była taka, 
że na więcej jak kilkadziesiąt  jardów nic nie było widać. Ja  również wynająłem łódź i  ruszyłem 
za nimi. Wiosłowałem  szybko, ale dopiero jakąś milę  od brzegu udało mi się ich  dogonić. Wtedy 
już otaczała nas  mgła, a wokół nie było widać  nikogo. Mój Boże! Nigdy nie  zapomnę ich twarzy, 
gdy  zobaczyli kto do nich dopływa.
 Mary krzyknęła, a Alec zaczął  kląć, próbując sięgnąć mnie  wiosłem, gdyż musiał dostrzec 
śmierć w moich oczach. Uchyliłem  się i w następnej sekundzie  rozwaliłem mu laską łeb. Jej nic 
bym nie zrobił, ale zarzuciła mu  ręce na szyję i płacząc wołała  go po imieniu. Uderzyłem 
ponownie i legła obok niego. Byłem jak opętany i żałowałem  tylko, że Sarrah nie ma w  pobliżu, 
bo dołączyłaby do nich. Potem przypomniałem sobie, co  jej obiecałem i wyciągnąłem  nóż... 
Z przyjemnością  pomyślałem, jaka też będzie jej  reakcja, gdy zobaczy do czego  doprowadziło jej 
wtrącanie się w  sprawy innych. Następnie  przywiązałem ciała do ławek,  wybiłem klepkę w dnie 
i  patrzyłem, aż nie pozostał po  nich ślad. Zdawałem sobie sprawę  z tego, iż wszyscy będą sądzić, 
że zaginęli we mgle i utopili  się, albo zdryfowali w morze.
 Bez wzbudzania podejrzeń  wróciłem na statek. Tej samej  nocy przygotowałem paczkę dla 
Sarrah, którą wysłałem  następnego dnia, jak tylko  zawinęliśmy do Belfastu. Oto cała prawda. 
Możecie zrobić ze  mną co chcecie, ale już bardziej  nie możecie mnie ukarać. Nie  mogę zamknąć 
oczu, by nie  widzieć ich twarzy wpatrzonych  we mnie, tak jak wtedy, gdy mnie  dostrzegli w 
łodzi. Zabiłem ich  szybko, a oni zabijają mnie  powoli i jeszcze jedna noc, a  zwariuję, albo się 
zabiję. Mam  tylko jedną prośbę - nie  wsadzajcie  mnie do pojedynczej  celi". 
   - I cóż, Watsonie? - spytał  poważnym tonem Sherlock,  odkładając list. - Czemu służył  ten krąg 
przemocy i strachu?
 Jaki był jego cel i skutek?
 Musiał jakiś być, albo nasz  świat rządzony jest przez  przypadek, a to byłoby nie do  przyjęcia. 
Ale jaki? Jest to  poważny problem, a ludzki umysł  jest od jego rozwiązania tak  daleki, że szkoda 
słów...