ARTHUR CONAN DOYLE
OSTATNIA ZAGADKA
SHERLOCKA HOLMESA
   Po raz pierwszy ujawnione! 
 
  Modny ostatnio trend usuwania  "Białych Plam" na historii nie  może ominąć i literatury 
sensacyjnej.
Sir Arthur Conan Doyle napisał  kilkadziesiąt opowiadań, których  bohaterami byli Holmes i 
Watson.
 W Polsce dotąd ukazała się  jedynie niewielka ich część.
Niniejszy tom jest prezentacją  premierową nigdy dotąd w Polsce  nie tłumaczonych 
opowiadań z tej  serii. Po raz pierwszy więc  czytelniku bierzesz do ręki tom  Conan  Doyle'a, 
którego nikt dotąd poza  tobą nie czytał. 
Opowiadania:
•
Trzej Garridebowie
•
Sprawy czerwonego kręgu
•
Sprawa diabelskiej stopy
•
Druga Plama
•
Tajemnica Wisteria Lodge
•
Sprawa kartonowego pudełka
Trzej Garridebowie
   Mogłaby to być historia  równie komiczna, co tragiczna.
 Jednego człowieka kosztowała  spokój, mnie trochę krwi, a  jeszcze innego bliższą znajomość 
z wymiarem sprawiedliwości. A  mimo to sprawa miała w sobie coś  z komedii. Czym była 
w  rzeczywistości, niech każdy oceni sam.
   Doskonale pamiętam, kiedy to  było, gdyż zdarzyło się w tym  samym miesiącu, w którym 
Holmes  odmówił przyjęcia szlachectwa za  usługi... być może pewnego dnia  je opiszę. 
Wspominam o tym tylko  zdawkowo, gdyż jako jego  towarzysz i osoba zaufana  zobligowany 
jestem do unikania  jakichkolwiek niedyskrecji.
 Powtarzam jednak, iż dlatego  właśnie jestem w stanie podać  dokładną  datę, a mianowicie: 
ostatnie dni czerwca 1902 roku,  krótko po rozstrzygnięciu wojny  burskiej Holmes spędził 
kilka  dni w łóżku, co było czasami  jego zwyczajem, lecz tego ranka  pojawił się na śniadaniu z 
obszernym pismem w dłoni i  błyskiem zainteresowania w  oczach.
   - Oto okazja zarobienia paru  groszy, mój drogi - oznajmił. -  Słyszałeś kiedyś nazwisko 
"Garrideb"?
   - Przyznam szczerze, że nie.
   - Szkoda, gdybyś znał  jakiegoś, mógłbyś na tym  skorzystać.
   - Dlaczego?
   - O, to długa i oryginalna  historia. Nie sądzę, byśmy w  dotychczasowych badaniach natury 
ludzkiej natrafili na coś  równie specyficznego. Nasz  klient będzie tu niedługo, toteż 
poczekam 
z omówieniem problemu  do czasu jego przybycia.
 Przedtem spróbujemy tego, co  najprostsze.
   Książka telefoniczna leżała  obok mnie, toteż zabrałem się do  przerzucania jej stronic. 
Zwykle  takie poszukiwania nie dawały  efektu, ale tym razem, ku swemu zaskoczeniu, 
znalazłem w niej  owo dziwne nazwisko.
   - Mam, Holmesie! -  wykrzyknąłem.
   - Garrideb N. - Przeczytał mój  przyjaciel pochylając się nad  stronicą - 136 Little Ryder 
Street, W. Przykro mi cię rozczarować, mój drogi, ale to  właśnie nasz człowiek. Ten adres 
figuruje na jego liście.
 Potrzebny nam jeszcze jeden,  żeby było do pary.
   Pani Hudson pojawiła się w  drzwiach z wizytówką na tacy.
 Wziąłem ją zaskoczony.
   - Oto i on! John Garrideb,  radca prawny z Moorville w  Kansas, Usa - zawołałem.
   Holmes uśmiechnął się,  spoglądając na wizytówkę.
   - Obawiam się, że będziesz się  musiał zdobyć na jeszcze jeden  wysiłek, mój drogi. Ten 
dżentelmen jest również  zamieszany w całą historię, choć  przyznaję, że nie spodziewałem 
się dziś go ujrzeć. Jest on  jednak w stanie opowiedzieć nam  znacznie więcej o całej sprawie 
i jestem tej opowieści nader  ciekaw.
   W chwilę potem nasz gość był  już w pokoju. John Garrideb,  radca prawny, był krępym, 
silnym  mężczyzną o świeżo ogolonej,  rumianej twarzy,  charakterystycznej dla 
przedstawiciela amerykańskich  sfer finansowych. Był to  młodzieniec o szerokim i  szczerym 
uśmiechu, choć  najbardziej przykuwały uwagę  jego oczy - rzadko bowiem widuje  się źrenice 
tak żywe, tak  wyraziście i gwałtownie  odzwierciedlające każdą myśl.
 Miał amerykański akcent, ale nie  towarzyszyła mu typowa dla  przedstawicieli tej nacji 
ekscentryczna wymowa.
   - Pan Holmes? - spytał,  spoglądając wpierw na mnie,  potem na Sherlocka. - O, to pan!
 Pańskie fotografie są dość  podobne do oryginału. Otrzymał  pan list od Nathana Garrideba, 
prawda?
   - Proszę usiąść. Jak sądzę,  mamy sporo spraw do omówienia -  zaproponował mój przyjaciel.
   -  Pan jest oczywiście tym Johnem  Garridebem, o którym wspomina      
 niniejszy dokument. Przebywa pan  w Anglii już od dość dawna, czyż  nie?
   - Co pana skłania do takiego  wniosku?
   Wydawało mi się, że w oczach  naszego gościa czai się  podejrzliwość.
   - Pańskie ubranie jest  angielskie.
   - Czytałem o pańskich metodach  - Garrideb roześmiał się  nieszczerze. - Ale nigdy nie 
sądziłem, że sam będę obiektem  tych pańskich sztuczek. Jak pan  to zauważył?
   - Krój płaszcza w ramionach,  noski butów. Czy ktokolwiek może  wątpić?
   - Cóż, nie miałem pojęcia, że  się tak zanglizowałem. Interesy  przywiodły mnie tu już jakiś 
czas temu i stąd to ubranie,  prawie w całości kupione w  Londynie. Sądzę jednakże, że  pański 
czas jest zbyt cenny, zaś  moje skarpetki nie są celem  naszego spotkania, toteż, jeśli  pan 
pozwoli, proponowałbym  przejść do tych papierów, które  ma pan w ręku.
   Zachowanie Holmesa musiało  nieco dotknąć naszego gościa,  gdyż jego twarz straciła sporo 
ze swego radosnego wyglądu i  przybrała poważny wyraz.
   - Spokój i cierpliwość, panie  Garrideb - odparł mój przyjaciel  łagodnie. - Doktor Watson 
może  panu powiedzieć, że te moje  dygresyjki niejednokrotnie  kończyły się w całkowicie 
poważny sposób. Przechodząc zaś  do rzeczy, dlaczego pan Nathan  Garrideb nie przybył z 
panem?
   - Należałoby raczej zadać  pytanie, dlaczego on w ogóle  pana w to mieszał? - warknął z 
nagłym gniewem zapytany. - Nie  ma pan z tym nic wspólnego.
 Dwóch dżentelmenów załatwia ze  sobą pewną sprawę i oto jeden z  nich postanawia wezwać 
detektywa  na pomoc. Widziałem go rano i  jestem tu dlatego, że powiedział      
 mi o tym, co zrobił. Nie zmienia  to jednak mojej oceny jego  postępowania.
   - O panu nie ma w tym liście  nic, poza niewielką wzmianką. Po  prostu prosi mnie o pomoc w 
osiągnięciu celu, który, jeśli  się nie mylę, jest równie ważny  dla obu panów. Wie, że mam 
różne  możliwości uzyskiwania  informacji i jest rzeczą  zupełnie normalną, że zwrócił  się do 
mnie.
   Wyraz rozdrażnienia powoli  znikał z twarzy naszego gościa.
   - Cóż, to zmienia postać  rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z  nim dziś rano i dowiedziałem  się, 
że udał się po pomoc do  detektywa, wziąłem jedynie  pański adres i z miejsca  przybyłem 
tutaj. Nie lubię  policji grzebiącej w prywatnych  sprawach. Ale jeśli ograniczy  się pan do 
pomocy w odnalezieniu  brakującego nam człowieka, to  może to jedynie znacznie ułatwić 
nasze zadanie.
   - O to właśnie chodzi -  zapewnił go Holmes. - A teraz  korzystając z tego, że już pan  tu 
jest, może usłyszymy od pana  jak mają się sprawy. Obecny tu  mój przyjaciel nie ma pojęcia, 
o  co chodzi, a i ja z  przyjemnością posłucham pańskiej  relacji.
   Garrideb przyjrzał mi się  niezbyt przychylnym wzrokiem.
   - Czy on musi wiedzieć? -  spytał.
   - Zazwyczaj pracujemy razem.
   - No cóż, właściwie nie jest  to żadna tajemnica. By  oszczędzić czasu, podam panom  fakty 
pokrótce. Gdybyście  panowie pochodzili z Kansas,  tłumaczenie, kto to taki  Alexander 
Hamilton Garrideb,  byłoby niepotrzebne. Zrobił  pieniądze na handlu nieruchomościami, a 
potem zbożem w  Chicago. Kupił za nie tyle  ziemi, że mógłby zmierzyć nią  obszar niektórych 
państw w  Europie. Wszystko, co leży na      
 zachód od Fort Dodge, wzdłuż  Arkansas River, to jego  posiadłości. Łąki, pola i lasy,  które 
razem wzięte przynoszą  komuś, kto wie, jak z nich  korzystać, fortunę. Nie miał  krewnych 
ani rodziny 
(a jeśli  miał, to ja nigdy o nich nie  słyszałem), ale był dumny z  dziwności i unikalności swojego 
nazwiska. I to nas właśnie  połączyło.
   Studiowałem prawo w Topeka.
  Pewnego dnia odwiedził mnie  starszy człowiek, uradowany  niepomiernie, iż spotkał kogoś, 
kto nosi to samo nazwisko. To  był jego pomysł, by poszukać,  czy są na świecie jeszcze inni 
ludzie 
o takim nazwisku. Kazał  mi znaleźć jeszcze jednego, a  gdy mu oznajmiłem, że jestem  zbyt 
zajęty, by włóczyć się po  świecie, złożył mi propozycję,  która diametralnie zmieniła moje 
podejście do sprawy.
   Zmarł rok później,  pozostawiając testament, chyba  najdziwniejszy, jaki  kiedykolwiek 
sporządzono w  stanie Kansas. Podzielił w nim  swój majątek na trzy części,  jedna z nich 
przypada mnie pod  warunkiem, że znajdę dwóch  innych Garridebów, dla których  są pozostałe 
części. Wypada  tego po pięć milionów dolarów  dla każdego, ale nie mogę dostać  z nich ani 
centa, póki pozostali  nie stawią się przed sądem i nie  potwierdzą oficjalnie swych  nazwisk.
   Szansa była zbyt kusząca,  toteż zawiesiłem praktykę  prawniczą i zająłem się 
poszukiwaniami. W Stanach nie  znalazłem ani jednego, a  szukałem, proszę mi wierzyć, 
naprawdę uczciwie. Zająłem się  więc starym krajem i w książce  telefonicznej Londynu 
znalazłem  pierwszego. Zjawiłem się u niego  dwa dni temu, wyjaśniając mu  całą sprawę. Ale 
człowiek ten,  podobnie jak i ja, jest samotny,      
 a w testamencie wyraźnie  napisano, że chodzi o trzech  dorosłych mężczyzn. Jak pan  widzi, 
mamy jeszcze jeden wakat  i jeśli pomoże nam go pan  zapełnić, z przyjemnością  zapłacimy 
panu honorarium.
   - Cóż, Watsonie - odezwał się  mój przyjaciel - powiedziałem  ci, że to niecodzienna sprawa.
 Dla mnie oczywistym posunięciem  jest danie ogłoszenia w  gazetach.
   - Zrobiłem tak, panie Holmes,  i nie uzyskałem żadnej  odpowiedzi.
   - No, no. To doprawdy  ciekawostka, którą trzeba będzie  zająć się poważniej. A tak przy 
okazji, skoro pan jest z Topeka.
 Miałem tam znajomego, niestety  już nie żyje. Stary doktor  Lysander Starr, był 
burmistrzem  w 1890 roku. Znał go pan?
   - Dobry, poczciwy doktor  Starr! - ucieszył się nasz gość.
 - Jego imię nadal jest żywe w  tym mieście. Sądzę, panie  Holmes, że najlepiej zrobimy,  jeśli 
każdy z nas spróbuje dalej  szukać brakującej osoby i będzie  na bieżąco informować 
pozostałych o postępach.
 Proponuję spotkanie za dzień lub  dwa.
   Po tych słowach skłonił się i  wyszedł.
   Holmes zapalił fajkę i przez  chwilę siedział w milczeniu, z  dziwnym uśmieszkiem na ustach.
   - I cóż? - spytałem w końcu.
   - Zastanawiam się, mój drogi.
   - Nad czym?
   - Zastanawiam się, Watsonie -  powiedział biorąc fajkę w rękę. -  Dlaczego na Boga, ten 
człowiek  naopowiadał nam tyle bzdur.
 Niewiele brakowało, a spytałbym  go o to wprost. Wiesz przecież,  że czasami najlepszą 
bronią jest  frontalny atak, ale doszedłem w  końcu do wniosku, że lepiej  będzie pozostawić 
go chwilowo w  przekonaniu, iż udało mu się nas  oszukać. Zacznijmy od tego, że      
 nosi angielską marynarkę,  wytartą nieco na łokciach, i  takież spodnie z wypchniętymi,  od co 
najmniej rocznego  noszenia kolanami, a według  dokumentów i jego własnych słów  jest 
prowincjonalnym  Amerykaninem przybyłym tu nie  tak dawno. W londyńskich  gazetach nie 
było żadnych  ogłoszeń. Wiesz, że ten dział  jest moją ulubioną lekturą i coś  takiego nie 
uszłoby mojej  uwadze. Poza tym nigdy nie  znałem doktora Starra z Topeka i  nie mam 
pojęcia, czy ktoś taki  kiedykolwiek istniał. Sądzę, że  nasz gość faktycznie jest 
Amerykaninem, ale od lat  przebywa w Londynie, co znacznie  wygładziło jego akcent.
 Natomiast godny uwagi jest cel,  jaki chce osiągnąć poprzez to  niewiarygodne poszukiwanie 
Garridebów, gdyż, zakładając, iż  jest to kanalia, przyznać  należy, że inteligentna i 
pomysłowa. Teraz musimy  stwierdzić, czy autor tego listu  nie jest także oszustem. Zadzwoń 
do niego, jeśli łaska.
   Wykręciłem numer i usłyszałem  po drugiej stronie piskliwy,  drżący nieco głos:    - Tak, tu 
Nathan Garrideb. Czy  to pan Holmes? Bardzo chciałbym  z nim mówić.
   Mój przyjaciel wziął słuchawkę  i usłyszałem następującą połówkę  dialogu:    - Tak, był tutaj. 
Rozumiem, że  pan go nie zna... Jak długo?...
 Tylko dwa dni!... Tak,  oczywiście, perspektywa nader  nęcąca. Będzie pan w domu 
wieczorem? Przypuszczam, że nie  w jego towarzystwie?...
 Doskonale, zjawimy się wobec  tego. Wolałbym porozmawiać pod  jego nieobecność... doktor 
Watson będzie mi towarzyszył...
 Z pańskiego listu wnoszę, że nie  wychodzi pan często... Tak,  około szóstej idealnie mi 
odpowiada... Nie musi pan o tym      
 informować naszego  amerykańskiego przyjaciela...
 Doskonale, wobec tego do  zobaczenia. 
   Zmierzchało już, gdy  znaleźliśmy się na Little Ryder  Street, jednej z najmniejszych 
przecznic Edgware Road o rzut  kamieniem od osławionego Tyburrn  Tree, o którym złe 
wspomnienia  żywe są jeszcze w pamięci co  starszych londyńczyków. Dom, do  którego 
kierowaliśmy swe kroki,  był dużym budynkiem, zbudowanym
 we wczesnogregoriańskim stylu,  o regularnej fasadzie i jedynie  dwóch oknach na parterze. 
Tam  właśnie mieszkał nasz klient, a  okna wychodziły z dużego pokoju,  w którym spędzał 
dzień. Holmes  zwrócił uwagę na mosiężną  tabliczkę z wygrawerowanym  nazwiskiem na 
drzwiach.
   - Wisi ładnych parę lat,  Watsonie. Jest to zatem jego  prawdziwe nazwisko, co wydaje  się 
w tej sprawie dość istotne.
   Klatka schodowa była wspólna  dla całego domu, a z listy  lokatorów poznać można było 
innych mieszkańców, oraz  instytucje, które miały tu swe  biura. Ogólnie wyglądało to 
bardziej na kącik starych  kawalerów, niż na rezydencję  mieszczańskich rodzin. Nasz  klient 
otworzył nam drzwi  osobiście, gdyż, jak oznajmił,  kobieta, która u niego sprząta,  wychodzi o 
#/16#00. Nathan  Garrideb okazał się wysokim,  chudym osobnikiem, bladym i  łysym jak 
kolano, w wieku mniej  więcej sześćdziesięciu lat. Miał  trupią twarz o bladej cerze  człowieka, 
któremu obce jest  słońce i spacery, a kozia bródka  i duże, okrągłe okulary nadawały  mu 
wygląd kogoś wiecznie  ciekawego nowinek. Ogólnie  sprawiał wrażenie przyjaznego 
ekscentryka.
   Pokój, do którego nas  wprowadził, był równie dziwny      
 jak jego właściciel. Wypełniały  go szafki i gabloty z okazami  geologicznymi i anatomicznymi.
 Na ścianach wisiały oprawione  kolekcje motyli. Na środku  pomieszczenia stał stół zawalony 
najrozmaitszymi szczątkami,  spośród których wyzierała  mosiężna tuba silnego  mikroskopu. 
Rozglądałem się po  wnętrzu zaskoczony  wszechstronnością zainteresowań  gospodarza - od 
monet, poprzez  instrumenty muzyczne, do  skamielin. Nad biurkiem wisiał  rząd gipsowych 
czaszek,  opatrzonych napisami  "Neandertalczyk", "Heidelberg",  "Cromagnon". Nasz 
gospodarz  tymczasem stał przed nami,  wycierając kawałkiem skóry jakąś 
 monetę.
   - Syrakuzy z okresu świetności  - wyjaśnił widząc moje  zainteresowanie. - Pod koniec 
znacznie się zdegenerowali.
 Niektórzy wolą szkołę  aleksandryjską, ale ja uważam  ich za najlepszych. Krzesło jest  tutaj, 
panie Holmes, tylko  proszę mi pozwolić uprzątnąć te  kości. A pan... no tak, doktor  Watson, 
jeśli byłby pan tak  uprzejmy i odstawił tę japońską  wazę... o, doskonale, proszę  spocząć. Co 
prawda, mój lekarz  ma mi za złe, że nie wychodzę na  powietrze, ale to, co panowie  widzą, to 
całe moje życie. A  poza tym, po co mam wychodzić,  skoro tyle jest tutaj  interesujących 
problemów.
 Dokładne skatalogowanie  którejkolwiek z tych szaf  zabrałoby około trzech miesięcy.
   Holmes rozejrzał się z  ciekawością.
   - I nigdy pan stąd nie  wychodzi? - spytał.
   - Czasami do Sotheby'ego lub  Christee, ale poza tym naprawdę  rzadko. Nie jestem już 
młody, a  moje badania zabierają mi sporo  czasu. Może pan sobie wyobrazić,  panie Holmes, 
jaki szok,      
 przyjemny co prawda, przeżyłem,  słysząc o tym niespodziewanym  uśmiechu fortuny. 
Potrzeba  jeszcze tylko jednego Garrideba,  z pewnością go znajdziemy.
 Miałem brata, ale niestety, nie  żyje, a żeńskie przedstawicielki  rodu nie wchodzą w grę. Ale 
przecież na świecie musi być  jeszcze jakiś Garrideb.
 Słyszałem, że zajmuje się pan  dziwnymi przypadkami i dlatego  napisałem do pana. 
Oczywiście  ten dżentelmen z Ameryki miał  całkowitą rację, iż najpierw  powinienem spytać 
go o radę,  ale  działałem w jak najlepszej  wierze.
   - Osobiście sądzę, że postąpił  pan rozsądnie - wtrącił Holmes.
 - Ale, tak na marginesie,  zamierza pan osiąść w Stanach?
   - Ależ skąd! Nic nie skłoni  mnie do opuszczenia zbiorów,  lecz ten dżentelmen zapewnił 
mnie, że jak tylko ustalimy  nasze prawa, wykupi moją część  za pięć milionów dolarów. Jest 
na rynku z tuzin okazów, które  doskonale pasowałyby do mojej  kolekcji, a których nie mogę 
nabyć z powodu braku paruset  funtów. A tu! Aż strach  pomyśleć, co mógłbym zrobić  mając 
te pieniądze. Stworzyłbym  zalążek muzeum narodowego,  byłbym Hansem Sloane naszego 
wieku.
   Oczy za szkłami błyszczały mu  gorączkowo i jasne było, że  gotów jest na wszystko, byle 
tylko znaleźć brakującego  przedstawiciela rodu.
   - Zadzwoniłem jedynie po to,  by pana poznać, toteż nie ma  powodu, dla którego miałby pan 
przerywać swe studia - odezwał  się mój przyjaciel. - Zawsze  wolę osobiście poznać tych, z 
którymi wiążą mnie interesy. Mam  do pana parę pytań, które  uzupełnią obraz całej sprawy, w 
czym i tak znacznie pomógł mi  już nasz amerykański przyjaciel.
 Rozumiem, że do tego tygodnia w      
 ogóle nie wiedział pan o jego  istnieniu?
   - Dokładnie tak. Zadzwonił w  zeszłą środę.
   - Czy opowiedział panu o  naszej dzisiejszej rozmowie?
   - Tak, przybył tu prosto od  pana i był bardzo zdenerwowany.
   - Dlaczego?
   - Zdawał się sądzić, że moja  prośba do pana stanowi jakąś  ujmę na jego honorze.
   - Czy zaproponował jakieś  konkretne działanie?
   - Nie.
   - Czy otrzymał lub prosił pana  o jakieś pieniądze?
   - Dotąd nie.
   - Nie widzi pan też niczego,  co chciałby osiągnąć?
   - Poza celem, o którym mówi od  początku, nie.
   - Czy powiedział mu pan o  naszym spotkaniu?
   - Tak.
   Holmes pogrążył się w zadumie  i zauważyłem, że jest  zaskoczony.
   - Czy w swej kolekcji ma pan  jakieś cenne eksponaty? - spytał  po chwili.
   - Nie, nie jestem bogaty i  choć ten zbiór jest  interesujący, nie jest cenny.
   - Nie obawia się pan złodziei?
   - Nie.
   - Jak długo mieszka pan pod  tym adresem?
   - Prawie pięć lat.
   Dalsze wypytywanie przerwało  niecierpliwe pukanie do drzwi.
 Ledwie nasz gospodarz je  otworzył, do wnętrza wpadł  podniecony gość z Ameryki.
   - Jest! - krzyknął wymachując  nad głową jakimś papierem. -  Pomyślałem, panie Garrideb, że 
natychmiast dam panu znać i  pogratuluję osobiście. Jest pan  teraz bogatym człowiekiem, a 
nasz wspólny interes został  szczęśliwie zakończony. Co do  pana, panie Holmes, to możemy 
jedynie przeprosić za zbędny  kłopot.      
   Wręczył naszemu gospodarzowi  trzymany w ręku papier. Ten  wpatrywał się weń zachłannie.
 Obaj z Holmesem pochyliliśmy się  i przez ramię przeczytaliśmy  następujące ogłoszenie: 
   Howard Garrideb    Konstruktor maszyn rolniczych.
 Grabie, łopaty, parowe i ręczne  płógi, świdry, wozy, brony i  inne narzędzia farmerskie.
 Urządzenia do studni  artezyjskich. Grosvenor  Building. Aston. 
   - Wspaniale - gospodarz  odzyskał głos. - Mamy wobec tego  trzeciego.
   - Rozpocząłem poszukiwania w  Birmingham - wyjaśnił nowo  przybyły. - Mój agent przysłał 
mi to ogłoszenie z lokalnej  gazety. Musimy jednak dopilnować  sprawy na miejscu. Napisałem 
do  tego dżentelmena i wyjaśniłem  mu, że zobaczy się pan z nim  jutro w jego biurze około 
#/16#00.
   - Chce pan, żebym tam jechał?
   - A co pan radzi, panie  Holmes? Nie sądzi pan, że to  byłoby najrozsądniejsze?
 Dlaczego miałby uwierzyć mnie,  obywatelowi obcego państwa?
 Tymczasem jest tutaj obywatel  imperium, z solidnymi  referencjami i to, co on powie,  w 
uszach rodaka będzie miało  zupełnie inną wagę. Pojechałbym  z panem, ale akurat jutro 
jestem  bardzo zajęty, a poza tym zawsze  mogę tam dojechać, jeśli tylko  napotka pan jakieś 
problemy.
   - Cóż, nie jeździłem tak  daleko już od paru ładnych lat.
   - Drobiazg, panie Garrideb.
 Spisałem rozkład jazdy pociągów.
 Wyjedzie pan o #/12#00, a po  #/14#00 powinien pan być już na  miejscu. Wrócić może pan 
tej  samej nocy. Wszystko, co ma pan  tam do zrobienia, to tylko  zobaczyć się z tym 
człowiekiem,  wyjaśnić mu sytuację i otrzymać      
 dokument potwierdzający jego  nazwisko. Do diabła! W  porównaniu z tym, co ja musiałem 
zrobić, żeby pana znaleźć, ta  stumilowa przejażdżka to nic  wielkiego.
   - Zgadzam się - wtrącił nagle  Holmes. - W tym, co pan mówi,  jest wiele racji.
   Nathan Garrideb wzruszył z  rezygnacją ramionami. - Cóż,  jeśli panowie nalegacie, to 
pojadę. Trudno mi czegokolwiek  odmówić zwiastunowi tak wielkich  i wspaniałych nowin.
   - Wobec tego uzgodnione -  powiedział mój przyjaciel. - Mam  nadzieję, że da mi pan znać 
zaraz po powrocie.
   - Osobiście tego dopilnuję -  ucieszył się Amerykanin,  spoglądając na zegarek. -  Przykro 
mi, ale muszę już iść.
 Zadzwonię jutro, panie Garrideb,  i odwiozę pana na dworzec. Idzie  pan, panie Holmes? Nie? 
W takim  razie do zobaczenia, mam  nadzieję, że jutro będziemy  mieli dla pana ciekawe 
wiadomości.
   Zauważyłem, że twarz mego  towarzysza rozjaśniła się, gdy  niespodziewany gość wyszedł.
 Poprzednio wyrażała skupienie.
   - Chciałbym dokładniej  zapoznać się z pańskimi zbiorami  - zwrócił się Holmes do 
gospodarza. - W moim zawodzie  wszystkie wiadomości, nawet  najdziwniejsze, mogą się 
przydać. A ten pokój jest ich  pełen.
   Po usłyszeniu tych słów  Garrideb wyraźnie poweselał.
   - Wiedziałem, że jest pan  inteligentnym człowiekiem.
 Oprowadzę pana natychmiast,  jeśli ma pan oczywiście czas.
   - Niestety, teraz nie mam, ale  okazy są tak doskonale opisane,  że nie musi się pan trudzić.
 Gdybym znalazł czas jutro, czy  nie miałby pan nic przeciwko  temu, żebym je obejrzał pod 
pana  nieobecność?      
   - Absolutnie nie. Mieszkanie  będzie oczywiście zamknięte, ale  pani Sanders jest do 
#/16#00 w  suterenie i wpuści pana.
   - Doskonale się składa. Mam  akurat wolne popołudnie i gdyby  pan ją uprzedził o mojej 
wizycie, zjawię się z prawdziwą  przyjemnością. Tak na  marginesie, kto jest  właścicielem 
tego budynku?
   - "Hollowey i Steele" z  Edgware Road. A dlaczego pan  pyta?
   - Jeśli chodzi o budynki, to  jestem archeologiem amatorem -  roześmiał się Holmes. - 
Zastanawiałem się, czy zbudowano  go za królowej Anny, czy później?
   - Bez wątpienia później.
   - Tak też sądziłem, ale to i  tak bez znaczenia. Do  zobaczenia, panie Garrideb,  życzę 
udanej podróży do  Birmingham. 
   Ponieważ firma na Edgware  Road była już zamknięta,  poszliśmy do domu i dopiero po 
kolacji Holmes wrócił do tego  tematu.
   - Nasza mała sprawa zbliża się  ku końcowi - oznajmił. - Nie  wątpię, że również wpadłeś na 
ogólne zarysy rozwiązania.
   - Przyznam ci się, że nie mam  o nim zielonego pojęcia.
   - Pojęcie powinieneś mieć,  gdyż widać jasno jak na dłoni, a  kolor ustalimy jutro. Nie 
zauważyłeś niczego dziwnego w  tym ogłoszeniu?
   - Zauważyłem, że "pługi" było  napisane z błędem.
   - O, dostrzegłeś to! Moje  gratulacje. Drukarz złożył tak,  jak dostał w oryginale, ale nie to 
jest akurat istotne. "Studnie  artezyjskie" to typowo  amerykańskie określenie. Zresztą 
samo urządzenie jest w Anglii  dość rzadko spotykane. To typowe  ogłoszenie z amerykańskiej 
gazety, a ma być rzekomo anonsem  brytyjskiej firmy. Co o tym      
 sądzisz?
   - Mogę jedynie przypuszczać,  że ten Amerykanin sam je ułożył,  choć nie wiem, co chciał 
przez  to osiągnąć.
   - Wyjaśnień jest kilka, ale  tylko jedno pasować będzie do  jego poczynań. Pewne jest, że 
chce się pozbyć naszego  niedawnego gospodarza z domu i  wysyła go do Birmingham. Mogłem 
go ostrzec, ale po namyśle  stwierdziłem, że lepiej będzie  oczyścić scenę i przyspieszyć  bieg 
wydarzeń. Jutro, Watsonie,  dowiemy się wszystkiego. 
   Holmes wyszedł wcześnie rano,  a gdy powrócił na lunch,  zauważyłem, że ma zatroskany 
wyraz twarzy.
   - Sprawa jest znacznie  poważniejsza, niż sądziłem,  Watsonie - oznajmił. - Muszę cię 
uprzedzić, że staje się  niebezpieczna, choć wiem  równocześnie, że to cię i tak  nie 
powstrzyma. Powinieneś  jednak wiedzieć, że kryje się w  niej niebezpieczeństwo, i to 
znaczne.
   - Cóż, nie pierwszy raz, i mam  wrażenie, że nie ostatni. Co  konkretnie grozi nam tym 
razem?
   - Mamy do czynienia z trudnym  przeciwnikiem. Zidentyfikowałem  bowiem Johna Garrideba, 
radcę  prawnego z Ameryki. To "Killer"  Evans, osobnik o reputacji  mordercy.
   - Wydaje mi się, że nie miałem  dotąd przyjemności bliższego  poznania go.
   - No cóż, nie nosisz w pamięci  przenośnego archiwum Newgate.
 Widziałem się z komisarzem  Lestrade'em w Scotland Yardzie i  choć nie są tam obdarzeni 
nadmiernie wyobraźnią, to jednak  cechuje ich dokładność i rutyna.
 Pomyślałem sobie, że może uda mi  się rozpoznać naszego  podopiecznego w ich archiwum, i 
faktycznie znalazłem jego  radosną podobiznę w Galerii      
 Przestępców. Jones Winter, alias  Morecroft, alias "Killer" Evans,  tak głosił podpis. - Holmes 
wyjął z kieszeni kopertę. -  Zapisałem parę szczegółów jego  kariery. Lat czterdzieści sześć, 
urodzony w Chicago i ścigany za  potrójne morderstwo. Dzięki  politycznym koneksjom uciekł 
do  Anglii w 1893 roku. W styczniu  1895 w nocnym klubie na Waterloo  Road, zastrzelił przy 
kartach  człowieka, ale okazało się, że  to tamten zaczął. Zabitym był  niejaki Rodger Prescot, 
słynny  fałszerz z Chicago. Evansa  zwolniono w 1901 roku. Był pod  nadzorem policji, lecz jak 
dotąd  prowadził uczciwe i przykładne  życie. To człowiek  niebezpieczny, zawsze ma broń i 
jest gotowy jej użyć w każdej  chwili.
   - Ale o co mu chodzi?
   - I to zaczyna się wyjaśniać.
 Byłem w hipotece. Nasz klient,  jak sam mówił, mieszka na Little  Ryder Street od pięciu lat.
 Wcześniej mieszkanie stało puste  przez cały rok, a poprzednim  lokatorem był człowiek o 
nazwisku Waldron, którego wygląd  dobrze tam zapamiętano i który  nagle zniknął, nie dając 
do tej  pory znaku życia. Był wysokim  mężczyzną, z ciemną brodą i  takimiż włosami. Prescot, 
którego zabił Evans, według  danych Scotland Yardu wyróżniał  się takim właśnie wyglądem. 
Jako  hipotezę roboczą przyjąłem, że  to on właśnie zamieszkiwał ten  sam pokój, który nasz 
nieświadomy przyjaciel zamienił  na muzeum.
   - A dalej?
   - Musimy to sprawdzić.
   Wyjął z szuflady rewolwer i  wręczył mi go ze słowami: - Swój  ulubiony mam w kieszeni. 
Jeśli  nasz przyjaciel z Dzikiego  Zachodu będzie się starał  potwierdzić swój przydomek, to 
lepiej, żebyśmy byli na to  przygotowani. Daję ci godzinę na      
 sjestę, a potem pora na finał na  Ryder Street. 
   Było już po czwartej, kiedy  dotarliśmy do dziwnego  apartamentu Nathana Garrideba.
 Pani Sanders szykowała się  wprawdzie do wyjścia, ale  wpuściła nas bez wahania, 
wyjaśniając, że drzwi mają  sprężynowy zatrzask, który  Holmes solennie obiecał  sprawdzić 
przed wyjściem.
 Wkrótce potem trzasnęły frontowe  drzwi, jej kapelusz  przedefilował przed naszym oknem  i 
wiedzieliśmy, że zostaliśmy  sami. Holmes błyskawicznie  zbadał otoczenie i wybrał  stojącą w 
mrocznym kącie szafkę,  odstającą nieco od ściany.
 Odsunęliśmy ją jeszcze dalej  przycupnęliśmy za nią, podczas  gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi 
szeptem swe zamiary:    - Chciał pozbyć się stąd  gospodarza, to nie ulega  wątpliwości, a 
ponieważ ten  rzadko wychodzi, wymagało to  sporego zachodu. Cały pomysł z 
 Garridebami służył właśnie temu  celowi i muszę przyznać,  Watsonie, że na swój sposób jest 
genialny. To wykorzystanie  dziwacznego nazwiska, przy braku  innych możliwości legalnego 
wejścia, jest doprawdy godne  podziwu. Wykazał w tej sprawie  dużo pomysłowości i 
cierpliwości.
   - A co jest jego celem?
   - Właśnie po to tu jesteśmy,  żeby się tego dowiedzieć. Nie ma  to nic wspólnego z naszym 
klientem, przynajmniej o ile  wiem. Natomiast jest powiązane z  człowiekiem, którego 
zastrzelił  i który, być może, był jego  wspólnikiem. W tym pokoju kryje  się jakiś mroczny 
sekret. Z  początku sądziłem, że Garrideb  ma w swych zbiorach jakiś cenny  eksponat i nie 
zdaje sobie z  tego sprawy, ale fakt, że  niesławnej pamięci Rodger      
 Prescot zamieszkiwał ten pokój,  wskazuje na głębsze podłoże  sprawy. Cóż, mój drogi, 
możemy  jedynie ćwiczyć cierpliwość i  czekać na to, co przyniosą nam  najbliższe godziny.
   Trzeba przyznać, że nie  czekaliśmy długo - może po pół  godzinie usłyszeliśmy  skrzypienie 
drzwi wejściowych i  głośny szczęk klucza w zamku. Po  chwili nasz znajomy z Ameryki  znalazł 
się wewnątrz zamykając  za sobą cicho drzwi. Rozejrzał  się wokół, po czym  stwierdziwszy, że 
jest  bezpieczny, zdjął płaszcz i  zdecydowanym krokiem kogoś, kto  doskonale wie, czego 
chce,  podszedł do stojącego na środku  pokoju stołu. Przesunął go na  bok, zwinął dywan i 
wyjętym z  kieszeni dłutem zabrał się do  usuwania deski w podłodze.
 Usłyszeliśmy serię niezbyt  głośnych trzasków. W chwilę  później otworzył się w podłodze 
prostokąt wejścia, w którym  przybysz zniknął z ogarkiem  świeczki w dłoni.
   Nasza chwila nadeszła. Holmes  dotknął mojej ręki i razem  ruszyliśmy ku drzwiom w 
podłodze. Poruszaliśmy się  ostrożnie, ale mimo to stara  podłoga skrzypnęła pod naszymi 
stopami i głowa Amerykanina  wynurzyła się nagle z otworu.
 Spojrzał na nas z  niedowierzaniem, które  błyskawicznie zmieniło się we  wściekłość, a ta z 
kolei w  niewyraźny uśmiech przywołany na  twarz, gdy uzmysłowił sobie, że  są weń 
wycelowane dwa pistolety.
   - No, cóż - mruknął gramoląc  się na górę. - Nie mogę się z  panem równać, panie Holmes.
 Przejrzał pan moją grę od samego  początku i szpetnie mnie  wykiwał. Przyznaję, że mnie pan 
pokonał i...
   Szybkim jak mgnienie oka  ruchem wyciągnął zza paska  spodni rewolwer i dwukrotnie      
 nacisnął spust. Poczułem na  udzie dotyk rozpalonego żelaza i  ujrzałem, jak broń Holmesa 
opada  na głowę strzelającego. Ten  rozciągnął się na podłodze, z  krwawiącą raną na czole. 
Mój  przyjaciel zabrał mu broń i  sprawdził, czy przypadkiem nie  ma drugiego rewolweru. 
Następnie  podszedł do mnie i ostrożnie  poprowadził w stronę krzesła.
   - Nie jesteś ranny? Watsonie,  na Boga, to chyba nic poważnego?
   To stwierdzenie warte było  rany, nawet nie jednej - poznać  tę głębię lojalności i 
przywiązania, jaka kryła się  pod zimną maską. Jego błękitne  oczy przez moment były 
zamglone,  a pewne zwykle dłonie drżały.
 Przez tę chwilę widziałem serce  równie wielkie, co umysł, choć  przez wszystkie te lata nie 
zdawałem sobie sprawy z tej  wielkości.
   - To nic, Holmesie, zwykłe  skaleczenie.
   Holmes rozciął mi nogawkę  spodni i odetchnął z ulgą. -  Masz rację, to tylko  powierzchowny 
postrzał -  spojrzał płonącym wzrokiem na  ruszającego się więźnia. - Masz  szczęście, gdybyś 
zabił Watsona,  nie wyszedłbyś stąd żywy. A  teraz, co masz nam do  powiedzenia?
   Okazało się, że nic.
 Wspierając się na ramieniu  Holmesa zajrzałem do otworu.
 Prowadził do niewielkiej  piwniczki, oświetlonej  migotliwym blaskiem świeczki  przyniesionej 
przez Evansa. Na  pierwszy rzut oka dostrzegłem  jakąś przerdzewiałą maszynerię,  bele 
papieru i rzędy butelek, a  potem niewielkie, starannie  poukładane na stole paczuszki.
   - Prasa drukarska - mruknął  Holmes.
   - I owszem - nasz więzień z  trudem dobrnął do krzesła i  opadł na nie z ulgą. -  Największy i 
najlepszy punkt      
 fałszowania funtów w całym  Londynie. Pordzewiałe urządzenie  to maszyna Prescota, a w 
paczuszkach na stole jest dwa  tysiące banknotów po sto funtów  każdy, które bez mrugnięcia 
okiem zostaną przyjęte w każdym  banku. Proszę wziąć ile chcecie,  i zakończmy tym samym 
sprawę.
   Holmes parsknął śmiechem.
   - Nie robimy takich rzeczy,  panie Evans. W tym kraju nie ma  dla pana kryjówki. To pan 
zastrzelił Prescota?
   - Ja... I uczciwie  odsiedziałem za to pięć lat,  choć to on pierwszy wyciągnął  broń. Za ten 
dobry uczynek  powinienem dostać od was medal,  i to wielkości talerza. Nikt nie  jest w 
stanie odróżnić jego  banknotów od tych, jakie emituje  Bank Anglii. Gdybym go nie  zastrzelił, 
zalałby nimi całe  państwo. Byłem jedynym, który  wiedział, gdzie je produkuje, i  chyba was nie 
dziwi, że chciałem  się tu dostać. Możecie sobie  panowie wyobrazić, jak się  czułem, 
stwierdziwszy, że siedzi  tu ten łowca robaków o głupim  nazwisku, nie mający o niczym 
pojęcia i nie opuszczający tych  czterech ścian ani na krok. Może  byłoby rozsądniej usunąć go 
z  drogi definitywnie, co nie  stanowiłoby żadnego problemu,  ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem 
nikogo, kto nie miał w ręku  broni. Proszę mi powiedzieć,  panie Holmes, kiedy popełniłem  błąd? 
Nic nie zrobiłem temu  staremu; nie drukowałem tych  pieniędzy. O co więc mnie pan  oskarży?
   - O usiłowanie zabójstwa. Ale  to już nie ja, zajmie się tym  policja. Nam zależało jedynie na 
wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź  tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń  do Scotland Yardu. Nie 
będzie to  całkiem niespodziewany telefon,  ale lepiej ich nie denerwować.
   Tak przedstawiają się fakty w  sprawie "Killera" Evansa i jego      
 godnej uwagi pomysłowości.
 Dowiedzieliśmy się potem, że  Nathan Garrideb nigdy nie  doszedł do siebie po ciosie 
spowodowanym rozwianiem marzeń o  fortunie. Ostatnie, co o nim  wiem, to że znalazł się w 
domu  opieki społecznej w Brixton. W  Scotland Yardzie natomiast  odkrycie warsztatu 
Prescota było  świętem - wiedzieli, że taki  istniał, ale nie mieli pojęcia  gdzie; a po śmierci 
fałszerza  stracili nadzieję na jego  odnalezienie. Było  niezaprzeczalnym faktem, że 
banknoty stanowiły klasę wśród  fałszerstw i gdyby znalazły się  na rynku, byłyby bardzo 
trudne  do wychwycenia. Chciano nawet  dać Evansowi ten medal wielkości  talerza, ale sąd 
miał inny  pogląd na całą sprawę i "Killer"  wrócił w cień murów, które tak  niedawno opuścił. 
   Zaginiony sportowiec 
   Co prawda, byliśmy już z  Holmesem przyzwyczajeni do  dziwnych telegramów 
przychodzących na Baker Street,  ale ten, który nadszedł owego  zimowego poranka przed 
siedmiu  czy ośmiu laty utkwił mi  szczególnie w pamięci. Był  zaadresowany do Sherlocka i 
brzmiał następująco: 
   "Proszę mnie oczekiwać.
 Straszne nieszczęście. Zaginął  prawoskrzydłowy, nie zastąpiony  jutro.
   Overton" 
   - Nadany na Strand o #/10#30 -  oznajmił Holmes oglądając  depeszę.
   Overton musiał być mocno  podniecony, gdy go wysyłał, stąd  ta nielogiczność i 
nieprzejrzystość. Myślę, że  zjawi się tu niebawem, i to  zanim skończę czytać "Timesa".
 Od niego dowiemy się      
 wszystkiego. Nawet najgłupsza  sprawa będzie jakąś odmianą w  tych nudnych czasach.
   Od dłuższego czasu nic  ciekawego nam się nie trafiło.
 Zacząłem się już nawet bać o  Holmesa, gdyż dotychczasowe  doświadczenia nauczyły mnie, 
iż  takie przedłużające się okresy  bezczynności są niebezpieczne  dla aktywnego umysłu mego 
przyjaciela przyzwyczajonego do  ciągłej pracy. Przez lata  odzwyczajałem go od uciekania  się 
w takich przypadkach do  narkotyków, ale wiedziałem też,  że przeciwnik nie zginął, a  jedynie 
zasnął, gotów w każdej  chwili zbudzić się z letargu.
 Poznawałem to po oczach Holmesa,  gdy przeciągały się okresy  bezczynności, i dlatego 
wdzięczny byłem temu Overtonowi,  kimkolwiek był, za przerwanie  ową wiadomością apatii, 
groźniejszej dla mojego  przyjaciela niż wszystkie  związane z jego zajęciem 
niebezpieczeństwa razem wzięte.
   Jak się spodziewaliśmy,  telegram niewiele wyprzedził  nadawcę, którego przybycie 
oznajmił nam bilet wizytowy.
 Cyril Overton z Cambridge,  potężnie zbudowany i umięśniony,  wypełniał prawie całą futrynę 
swymi barami atlety,  przyglądając się nam kolejno  sympatycznymi, choć  zaniepokojonymi 
oczyma.
   - Pan Sherlock Holmes?
   Mój towarzysz skłonił się w  milczeniu.
   - Byłem w Scotland Yardzie i  widziałem się z inspektorem  Hopkinsem, który poradził mi 
zwrócić się do pana. Powiedział  też, że jego zdaniem moja sprawa  bardziej nadaje się dla 
pana,  niż dla policji.
   - Proszę więc usiąść i  wyjaśnić mi, o co chodzi.
   - To okropne, panie Holmes!
 Sam się dziwię, że jeszcze nie  osiwiałem. Godfrey Staunton:      
 słyszał pan oczywiście o nim?
 Jest on po prostu centralnym  elementem planu gry całej  drużyny. Wolałbym, żeby mi 
zabrakło trzech innych graczy  niż jego. Obojętnie, w ataku czy  obronie, nie ma sobie 
równych.
 Co teraz robić? Mam co prawda  rezerwowego, nazywa się  Moorhause, ale został źle 
przeszkolony i ciągle zapuszcza  się na prawo, zamiast pilnować  swego miejsca w linii. Ma 
dobry  wykop, ale zły sprint i brak mu  wyczucia sytuacji. Morton czy  Johnson z Oxfordu 
załatwią się 
z  nim bez problemów. Stevenson z  kolei dobrze biega, ale nie  trafi z dwudziestki piątki, 
a  skrzydłowy, który tego nie umie  nie wart jest w ogóle wzmianki.
 Nie, panie  Holmes, jeśli nie  pomoże mi pan odnaleźć Godreya,  jesteśmy skończeni.
Holmes przysłuchiwał się temu  z rozbawieniem, zwłaszcza że  przemowa obfitowała 
w gwałtowne  gesty i ożywioną mimikę gościa  akcentującego każde zdanie  silnym uderzeniem 
pięści w  kolano. Gdy zamilkł, mój  przyjaciel sięgnął po "leksykon"  i przestudiował uważnie 
literę  "S".
   - Jest tu Arthur H. Staunton,  początkujący fałszerz - mruknął.
 - I Henry Staunton, którego  pomogłem powiesić. Ale Godfrey  jest dla mnie zupełnie nową 
postacią.
   Teraz nasz gość wyglądał na  zupełnie zaskoczonego. - Ale...
 słyszałem, że pan wie o  wszystkim, co się dzieje na  świecie - wyjąkał. - Przepraszam  pana. 
Wobec tego, jeśli nie  słyszał pan o Godfreyu  Stauntonie, to nie zna pan  również Cyrila 
Overtona?
   Holmes przytaknął z uśmiechem.
   - Święty Boże! - jęknął  Overton. - Byłem rezerwowym  Anglii przeciwko Walii, i to  przez 
cały rok. Ale nie o to  chodzi. Nigdy bym nie      
 przypuścił, że jest ktoś w tym  kraju, kto nie słyszał o  Godfreyu Stauntonie, najlepszym 
prawoskrzydłowym z Cambridge,  Blackheth. Dobry Boże! Panie  Holmes, na jakim świcie pan 
żyje?
   Tym razem Holmes, nie mogąc  się opanować, parsknął śmiechem.
   - Pan żyje w innym świecie,  niż ja - odparł. - W świecie  znacznie zdrowszym 
i  przyjemniejszym. Moje  zainteresowania rozciągają się  na wszystkie prawie afery 
towarzyskie, ale sportu jak  dotąd nie objęły, co jest  zresztą najlepszym dowodem  zdrowia i 
pogody tej sfery  zainteresowań angielskiego  społeczeństwa. Jednakże pańska  wizyta 
przekonuje mnie, że tu  również jest pole do popisu dla  moich umiejętności. Proszę więc  się 
uspokoić, przejść do  porządku nad tym, że nie  orientuję się w ogóle w tych  sprawach i 
dokładnie opowiedzieć  mi, co się stało i jak mogę panu  pomóc.
   Twarz młodzieńca wskazywała  jasno, że jest on bardziej  przyzwyczajony do używania 
mięśni, niż głowy, ale  stopniowo, z powtórzeniami i  przerwami, których pozwolę sobie  nie 
przytaczać, opowiedział nam  dziwną historię.
   - Wygląda to tak, panie  Holmes. Jestem kapitanem zespołu  piłkarskiego Unirex Cambridge, 
a  Godfrey to mój najlepszy  zawodnik. Jutro gramy mecz z  Oxfordem, tu, w Londynie.
 Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i  zamieszkaliśmy w prywatnym  hotelu "Bentley". O godz. 10 
wieczorem sprawdziłem, czy  wszyscy udali się na spoczynek,  jako że mocny i długi sen jest 
niezbędny do tego, by być w  dobrej formie. Zamieniłem też  przy okazji parę słów z 
Godfreyem, zanim położył się  spać. Wydał mi się blady i zaniepokojony, ale na moje  pytania 
odparł, że nic mu nie  jest, tylko trochę boli go  głowa. Wyszedłem życząc mu  dobrej nocy. 
Jednakże niepokoił  mnie jego stan.
   W pół godziny później portier  poinformował mnie, że zjawił się  jakiś podejrzany typ 
z  wiadomością dla niego. Godfrey  jeszcze nie spał, gdy mu ją  doręczono do pokoju. 
Przeczytał  
i jak rażony gromem padł na  krzesło, co tak przeraziło  portiera, że chciał biec po  lekarza i 
po mnie. Ale Godfrey  powstrzymał go, wypił nieco wody  i najwyraźniej zebrał się w  sobie, 
gdyż zszedł do  oczekującego posłańca. Zamienili  parę słów i wyszli. Portier  zauważył, że udali 
się w  kierunku Strand.
   Dziś rano pokój Godfreya  okazał się pusty, a łóżko nadal  pościelone. Wszystkie jego 
rzeczy były na tym samym  miejscu, co wczoraj, gdy się  rozstaliśmy. A zatem oddalił  się 
poprzedniego wieczora po  otrzymaniu nagłej wiadomości,  wraz z tym obcym i zniknął, nie 
dając znaku życia. To prawdziwy  sportowiec, panie Holmes, i z  całą pewnością nie zrobiłby 
tego  dobrowolnie przed tak ważnym  meczem, gdyby nie zaszło coś  nagłego i 
nieprzewidzianego. Mam  przeczucie, że zniknął na dobre  i że nigdy go więcej nie  ujrzymy.
   Holmes wysłuchał opowieści z  uwagą, po czym zapytał:    - Co pan zrobił?
   - Zatelegrafowałem do  Cambridge, czy mają jakieś  wiadomości od niego i dostałem 
odpowiedź, że nikt go nie  widział.
   - Mógł tam dojechać w nocy?
   - Owszem kwadrans po #/23#00  jest ostatni pociąg.
   - Ale z tego, co pan wie, nie  pojechał nim?
   - Nikt go tam nie widział.      
   - Co pan uczynił dalej?
   - Zatelegrafowałem do Lorda  Mount_Janesa.
   - Dlaczego?
   - Godfrey jest sierotą, a  najbliższym jego krewnym jest  właśnie Lord Mount_Janes. O ile 
dobrze pamiętam, jest on wujem  Godfreya.
   - Rzuca to nowe światło na  sprawę - mruknął mój przyjaciel.
   - To jeden z najbogatszych  ludzi w Anglii. Tak mówił  Godfrey.
   - I byli blisko spokrewnieni?
   - Jest jego jedynym  spadkobiercą, a stryj ma już  ponad osiemdziesiąt lat i  podagrę, która 
mocno mu dokucza.
 Poza tym, jak słyszałem, jest  strasznym skąpcem. Nigdy nie dał  Godfreyowi ani szylinga, 
choć  trzeba przyznać, że zapisał mu  wszystko.
   - Czy dostał pan odpowiedź na  swój telegram?
   - Nie.
   - A jaki, pańskim zdaniem, cel  miałby Godfrey, by się tam udać?
   - No cóż, coś go trapiło.
 Jeśli chodziło o pieniądze, to  zrozumiałe, że udał się do  najbliższego krewnego, zwłaszcza 
że ten ma ich w bród. Co prawda,  szansa na ich uzyskanie byłaby  nikła, ale jeśli nie miał 
innego  wyjścia...
   - Cóż, wyjaśnimy to, sądzę,  dość szybko, ale nie rozwiązuje  to sprawy nocnych odwiedzin 
i  wrażenia, jakie wywarła na nim  otrzymana wiadomość.
   Overton złapał się za głowę  szepcząc: - Nic z tego nie  rozumiem.
   - Proszę się uspokoić, mamy  piękny dzień, a ja z  przyjemnością zajmę się tą  sprawą - 
pocieszył go Holmes. -  Radziłbym panu przygotować się  do meczu nie biorąc pod uwagę  tego 
młodzieńca. Powodem jego  nieobecności musi być, jak sam  pan powiedział, nader istotna 
przyczyna, która może zatrzymać      
 go przez jakiś czas. Chodźmy do  hotelu zobaczyć, czy portier  może coś dodać do tego, co 
już  panu powiedział. 
   Holmes był mistrzem w  wydobywaniu prawdy od świadków i  dość szybko w opuszczonym 
pokoju Stauntona dowiedział się  wszystkiego, co wiedział lub  przypuszczał portier. Nocny 
gość  nie był ani robotnikiem, ani  dżentelmenem. Portier opisał go  jako "średnio zamożnego", 
około  pięćdziesiątki, o potarganej  brodzie, bladej twarzy i  spokojnym w kolorach i kroju 
ubraniu. Sam wydawał się mocno zdenerwowany - drżała mu ręka,  gdy podawał list. Godfrey 
wsunął  go 
w kieszeń, wychodząc z  pokoju, a obecnemu nie podał  nawet ręki. Zamienili kilka  słów, z 
których portier usłyszał  jedynie "czas", i wyszli - zegar  hotelowy wskazywał wtedy  godz. 
22.30.
   - Podsumujmy - Holmes usiadł  na łóżku Stauntona. - Jesteście  dziennym portierem, 
nieprawdaż?
   - Tak, sir. Kończę pracę o  jedenastej.
   - Nocny portier, jak rozumiem,  nic nie zauważył?
   - Nie, sir. Jedna para wróciła  późno z teatru, poza tym nikogo  nie było.
   - Cały dzień byliście wczoraj  na służbie?
   - Oczywiście, sir.
   - Czy przed nocną wizytą nie  było żadnych listów do pana  Stauntona?
   - Był telegram.
   - Ciekawe, o której?
   - Około osiemnastej.
   - Gdzie przebywał Staunton,  gdy mu go doręczyliście?
   - Tutaj, w swoim pokoju.
   - Byliście przy tym, gdy go  czytał?
   - Tak, czekałem, czy będzie  odpowiedź.
   - Była?
   - Tak, sir. Sam ją napisał.      
   - Wysłaliście ją?
   - Nie, sir. Sam ją zaniósł na  pocztę.
   - Ale pisał w waszej  obecności?
   - Tak, sir. Ja czekałem przy  drzwiach, a on siedział przy  stole. Gdy skończył pisać, 
powiedział, że sam ją wyśle.
   - Czym pisał?
   - Piórem.
   - Czy na tych formularzach  telegraficznych, które leżą na  stole?
   - Tak, sir. Na pierwszym z  góry.
   Holmes podniósł się żywo,  wziął ze stołu leżący tam stosik  i dokładnie obejrzał przy oknie.
   - Szkoda, że nie użył ołówka -  mruknął rozczarowany. - Jak z  pewnością zauważyłeś, 
Watsonie,  tekst często odbija się na  następnej stronicy, co  niejednego złoczyńcę 
zaprowadziło już za kratki. Tu  jednak nie ma ani śladu.
 Natomiast bibularz powinien nam  być wielce pomocny, jeśli tylko  pióro było grube... O, nie 
mówiłem? - Wyjął z bibularza  kartkę, na której znajdowały się  następujące hieroglify: 
"Eżkat    ąksob ćotil an,    iman z źdąb" 
   - Niech pan przyłoży to do  lustra. - Overton był silnie  podniecony.
   - Nie ma potrzeby - uspokoił  go Holmes. - Bibuła jest cienka,  wystarczy spojrzeć na 
odwrotną  stronę. Patrzcie. - Odwrócił  kartkę i przeczytaliśmy:    "Także    bądź z nami    na 
litość boską". 
   - Jest to więc zakończenie  telegramu, który wysłał na parę  godzin przed swym zniknięciem.
 Co najmniej sześć słów tej  wiadomości umknęło nam, ale to,  co zostało, wskazuje wyraźnie, 
 że piszącemu zagrażało poważne  niebezpieczeństwo, z którego  ktoś mógł go wybawić. Wraz 
z nim  wplątana w sprawę była  przynajmniej jeszcze jedna  osoba, stąd użyta w telegramie 
liczba mnoga. Najprawdopodobniej  był to ów blady brodacz o  niezbyt silnych nerwach.
 Pozostaje pytanie: co mają ze  sobą wspólnego? I jeszcze jedno:  kto jest adresatem tego 
wezwania  o pomoc? Praktycznie nasze  zadanie sprowadza się do  znalezienia odpowiedzi na 
te dwa  pytania - zakończył mój  przyjaciel.
   - W zasadzie wystarczyłoby  znaleźć adresata -  zasugerowałem.
   - Właśnie, mój drogi Watsonie.
 To samo przyszło mi do głowy.
 Ale pozwolę sobie zauważyć, że  gdybyśmmy poszli na pocztę i  zażądali wglądu w depesze, 
nie  spotkalibyśmy się ze  zrozumieniem i pomocą ze strony  urzędników tej instytucji. Nie 
wątpię jednak, że przy odrobinie  sprytu i finezji uda nam się ten  cel osiągnąć. Teraz 
chciałbym w  pana obecności, panie Overton,  przejrzeć leżące na stole
 papiery.
   Leżało tam sporo listów,  rachunków i notatek, które  Holmes przejrzał uważnie.
   - Nic - mruknął w końcu. -  Pański przyjaciel był, jak  rozumiem, zupełnie zdrowy i nie 
uskarżał się na żadne  dolegliwości?
   - Był zdrów jak ryba.
   - Czy kiedykolwiek chorował w  czasie, w którym panowie się  znacie?
   - Nie. Raz skaleczył się w  rękę, innym razem skręcił nogę,  ale przy czynnym uprawianiu 
sportu to się zdarza.
   - Być może nie był tak całkiem  zdrów, jak się panu wydaje.
 Myślę, że coś mu jednak  dolegało, ale zachował to w  tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic      
 przeciwko temu, zabiorę te dwie  kartki. Mogą nam być nader  pomocne w ustaleniu prawdy.
   - Chwileczkę! - rozległo się  za naszymi plecami.
   Głos był dość żałosny, toteż  obejrzeliśmy się jak na komendę.
 W drzwiach stał, postękując i  trzęsąc się, zasuszony starzec,  niewysokiego wzrostu, ubrany 
w  staromodne, zużyte czarne  ubranie i takiż cylinder. Na  szyi nosił białą chustę.
 Sprawiał wrażenie biednego  pastora albo emerytowanego  urzędnika niższego szczebla.
 Jednakże mimo dziwnego,  niepokaźnego wyglądu jego głos  przyzwyczajony był do 
rozkazywania, a zachowanie  zwracało uwagę.
   - Kim pan jest i jakim prawem  dotyka pan tych papierów? -  spytał.
   - Jestem prywatnym detektywem,  zobowiązanym do wyjaśnienia  zagadki zniknięcia ich 
właściciela. 
   - O, doprawdy? A wobec kogo  jest pan zobowiązany?
   - Wobec mojego klienta, tu  obecnego przyjaciela pana  Stauntona, którego skierował do 
mnie Scotland Yard.
   - A kim pan jest? - to pytanie  skierowane było do Overtona.
   - Cyril Overton.
   - Aa, to pan wysłał do mnie  telegram! Jestem Lord  Mount_Janes i przybyłem tu tak 
szybko, jak mógł mnie przywieźć  autobus. Wynająłeś więc pan  detektywa?
   - Tak, sir.
   - I gotów pan jesteś zapłacić  za jego usługi?
   - Nie wątpię, że uczyni to  Godfrey, gdy go znajdziemy.
   - A jeśli go nie odnajdziecie?
 No, odpowiedz pan.
   - W takim przypadku bez  wątpienia zapłaci jego rodzina.
   - Nic podobnego! Jestem całą  rodziną, jaką ma ten młody  człowiek, i nie ponoszę      
 odpowiedzialności za jego  zobowiązania. Nie dam ani pensa!
 Rozumiesz pan, panie detektyw?
 Jeśli wydaje mu się inaczej to  dlatego, że zebrałem trochę  grosza dzięki mej oszczędności i 
nie zamierzam jej teraz  zaprzestać. Co zaś się tyczy  papierów, w których żeś pan tak 
beztrosko grzebał, to oznajmiam,  że jeśli było tam cokolwiek  wartościowego, to będziesz pan 
dokładnie rozliczony z tego, co  pan z nimi zrobisz.
   - Doskonale - odparł Holmes. -  A teraz mógłby mi pan  powiedzieć, co sądzi o  zniknięciu 
tego młodego  człowieka?
   - Nic nie sądzę, mój panie.
 Jest za duży i  za stary, by nie  potrafić zatroszczyć się o  siebie. A jeśli był na tyle  głupi, 
że zaginął, to ja  bynajmniej nie zamierzam ponosić  kosztów poszukiwań.
   - Rozumiem dokładnie pańskie  stanowisko - w oczach Holmesa  czaiła się złośliwość, co tylko 
ja zauważyłem - ale z całą  pewnością pan niedokładnie  rozumie moje. Godfrey Staunton 
zdaje się być nierozważnym  człowiekiem. Jeśli go porwano,  to nie dla czegokolwiek, co sam 
posiada. Wieść o pańskim majątku  jest szeroko rozpowszechniona,  nie tylko w Anglii, ale i 
poza  jej granicami, sir. Jest całkiem  możliwe, że gang złodziei porwał  pańskiego siostrzeńca, 
by  uzyskać od niego informacje dotyczące pańskiego domu,  skarbów i przyzwyczajeń.
   Twarz nowo przybyłego zbladła  tak bardzo, że dorównała  kolorowi chustki na szyi.
   - Wielki Boże! - pisnął. - Co  za pomysł? Nic podobnego nawet  mi na myśl nie przyszło! Co za 
łotry! Ale Godfrey to dobry  chłopak, nie zdradziłby własnego  stryja. Srebra jeszcze dzisiaj 
oddam do banku, a pan niech nie  szczędzi trudów. Proszę zrobić      
 wszystko, żeby go sprowadzić  całego i zdrowego. Co do  pieniędzy, to na piątkę, czy 
dziesiątkę może pan zawsze u  mnie liczyć.
   Choć udobruchany i  wstrząśnięty, nie był nam w  stanie jednakże udzielić  informacji, które 
mogłyby być  pomocne, gdyż prawie nic nie  wiedział o prywatnym życiu swego  siostrzeńca. 
Naszą jedyną  nadzieją pozostał telegram,  toteż pozbyliśmy się zarówno  lorda, jak i 
Overtona, który  udał się na konferencję z resztą  drużyny, by powiedzieć im o  nieszczęściu, 
jakie ich spotkało  i skierowaliśmy się do  najbliższego urzędu  telekomunikacyjnego.
   - Spróbujemy szczęścia -  powiedział Holmes, gdy  zatrzymaliśmy się przed  drzwiami. - 
Rzecz jasna, mając  nakaz moglibyśmy oficjalnie  przejrzeć te telegramy, ale  jeszcze nie 
teraz. Nie sądzę  też, żeby w tak wielkim urzędzie  zapamiętywali twarze klientów.
 Chodźmy zatem.
   - Przepraszam, że panią  fatyguję - odezwał się uprzejmie  do młodej urzędniczki w okienku 
"telegramy". - Wczoraj nadałem  tu telegram i zrobiłem niewielki  błąd. Nie mam dotąd 
odpowiedzi i  obawiam się, że go nie  podpisałem. Mogłaby mi pani  pomóc?
   Panienka wzięła do ręki stertę  formularzy.
   - O której godzinie pan tu  był? - spytała.
   - Tuż po osiemnastej.
   - Do kogo był adresowany?
   Holmes spojrzał na nią  błagalnie i położył palec na  ustach. Ostatnie słowa brzmiały:  "na 
litość boską!" - szepnął  zmartwiony. - Jestem  niepocieszony, że nie mam  odpowiedzi.
   Urzędniczka wyciągnęła jeden z  formularzy.      
   - Zgadza się, jest bez podpisu  - oznajmiła, kładąc go przed  Holmesem.
   - To dlatego nie ma odpowiedzi  - ucieszył się mój przyjaciel. -  Ależ głupiec ze mnie. Do 
widzenia pani i serdecznie  dziękuję.
   Ledwie znaleźliśmy się na  zewnątrz, zachichotał i zatarł  ręce z radości.
   - I co? - spytałem.
   - Robimy postępy, mój drogi.
 Miałem siedem różnych pomysłów,  jak obejrzeć telegram, ale,  doprawdy, nie liczyłem na to, 
że  już pierwszy okaże się  skuteczny.
   - A co przez to uzyskałeś?
   - Punkt wyjścia naszego  śledztwa - oznajmił zatrzymując  dorożkę. - Kings Cross Station.
   - Wybieramy się więc w podróż?
   - Pojedziemy odwiedzić stare  Cambridge. Wszystko wskazuje na  to, iż tam właśnie 
znajdzie się  rozwiązanie.
   - Powiedz mi - zapytałem, gdy  znaleźliśmy się w pojeździe -  czy masz jakieś podejrzenia co 
do powodów jego zniknięcia? Nie  sądzę, bym spotkał dotąd sprawę,  której motywy byłyby 
bardziej  niejasne. Tego, co powiedziałeś  jego stryjowi, nie myślisz chyba  naprawdę?
   - Przyznaję, mój drogi, że nie  wydaje mi się to zbyt  prawdopodobne. Ale było  doskonałym 
pretekstem, by  zainteresować tego wielce  nieprzyjemnego starca.
   - I w rzeczy samej  zainteresowało. Ale jaką masz  alternatywę?
   - Mógłbym wymienić parę.
 Musisz przyznać, że dość  zastanawiający jest fakt, iż  wypadek ów miał miejsce na  krótko 
przed meczem. Nieobecność  Godfreya  na boisku przesądza o  wyniku spotkania. Może to być 
oczywiście przypadek, ale dość  niezwykły. Sport amatorski wolny  jest od zakładów, ale nikt 
nie      
 broni publiczności obstawiać  wygranych. Niewykluczone, że  komuś opłacało się wyeliminować 
zawodnika na podobieństwo konia  z wyścigów. To jedno  wyjaśnienie. Po drugie, jest on 
dziedzicem fortuny i może  chodzić o najzwyklejsze w  świecie porwanie dla okupu.
   - Żadna z tych wersji nie  wyjaśnia jednakże sprawy  telegramu.
   - Słusznie, Watsonie. Telegram  nadal pozostaje jedyną konkretną  przesłanką, z jaką mamy 
do  czynienia, i nie możemy sobie  pozwolić na to, by o nim  zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić 
jego znaczenie, jesteśmy teraz w  drodze do Cambridge i, choć  sprawa jest nieco 
zagmatwana,  byłbym zaskoczony, gdybyśmy  przed wieczorem jej nie  wyjaśnili lub nie 
dokonali  znacznych postępów. 
   Było już ciemno, gdy  znaleźliśmy się w starym,  uniwersyteckim mieście. Ze  stacji 
wzięliśmy dorożkę i  pojechaliśmy do oddalonego  ledwie o parę minut jazdy domu  doktora 
Leslie Armstronga. Dom  był przestronny, położony przy  jednej z głównych ulic. Po dość 
długim oczekiwaniu znaleźliśmy  się w gabinecie gospodarza,  który przyjął nas siedząc za 
biurkiem.
   O tym, jak dalece przestałem  być na bieżąco ze swoim zawodem,  świadczy fakt, że 
nazwisko  Armstrong było mi całkowicie  obce, a był on wówczas nie tylko  jednym z 
najznakomitszych  profesorów swej uczelni, ale  także jedną z najtęższych głów w  tej gałęzi 
nauki, uczonym o  euro-pejskiej sławie. Mimo to,  nawet jeśli się go nie znało,  nie sposób było, 
nie być pod  wrażeniem tej twarzy,  przenikliwych, ukrytych pod  krzaczastymi brwiami oczu, 
oraz  masywnej, wykutej jakby z granitu szczęki. Człowiek  bystrego umysłu i głębokiego 
charakteru, uważny i rzutki,  pewny siebie, lecz uczynny dla  innych - tak oceniłem go jeszcze 
przed rozmową. Trzymał w dłoni  wizytówkę mojego przyjaciela i  przyglądał się jej z niezbyt 
miłym wyrazem twarzy.
   - Słyszałem o panu, panie  Holmes i zdaję sobie sprawę, czym  pan się zajmuje, choć z góry 
uprzedzam, że nie pochwalam tego  zajęcia.
   - Podobnie jak wszyscy  przestępcy tego kraju - odparł  Holmes spokojnie.
   - Dopóki pańskie wysiłki są  skierowane na zwalczanie  przestępczości, powinny mieć 
poparcie każdego uczciwego  członka społeczeństwa, choć  osobiście nie wątpię, że  oficjalny 
aparat ścigania jest  wystarczająco sprawny. Zupełnie  inna sprawa, gdy wdziera się pan  w 
czyjeś prywatne życie, wywleka  na światło dzienne sekrety  rodzinne i marnuje czas osób, 
które są bardziej zajęte niż  pan. W tej chwili powinienem pisać  rozprawę naukową, a nie 
rozmawiać 
z panem.
   - Nie wątpię w to, a jednak ta  rozmowa może okazać się  ważniejsza od rozprawy naukowej.
 Tak na marginesie, zmuszony  jestem poprawić pana. Robimy  dokładnie coś przeciwnego niż 
to, co pan powiedział: staramy  się, by jak najmniej osobistych  spraw przeniknęło do 
wiadomości  publicznej, co niechybnie  nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły  się czynniki oficjalne. 
Może pan  mnie uważać za pioniera, który  wyprzedza regularne siły  policyjne w tym kraju. 
Pana  natomiast chciałbym zapytać o  Godfreya Stauntona.
   - A konkretnie?
   - Zna go pan, prawda?
   - Jest moim bliskim  przyjacielem.
   - Wie pan o tym, że zniknął?      
   - Ach, w rzeczy samej? - wyraz  twarzy naszego gospodarza nie  uległ zmianie.
   - Zeszłej nocy opuścił hotel i  do tej pory nie dał znaku życia.
   - Powróci bez wątpienia.
   - Jutro jego drużyna gra  bardzo ważny mecz.
   - Nie interesują mnie te  chłopięce zabawy, w  przeciwieństwie do losów i  przyszłości tego 
młodzieńca,  jako że znam go i lubię  serdecznie. Mecz piłkarski  natomiast zupełnie mnie nie 
obchodzi.
   - W takim razie liczę na  pańską pomoc w odnalezieniu  Godfreya. Wie pan, gdzie on  jest?
   - Skądże znowu!
   - Nie widział go pan od  wczoraj?
   - Nie.
   - Czy Staunton jest zdrowym  człowiekiem?
   - Absolutnie.
   - Czy wiadomo panu, by  kiedykolwiek chorował?
   - Nigdy.
   Holmes położył na jego biurku  kartkę papieru wyjętą z  kieszeni.
   - To może wyjaśni mi pan, skąd  rachunek opiewający na  trzynaście gwinei, zapłacony  przez 
Godfreya Stauntona w  zeszłym miesiącu panu Leslie  Armstrongowi z Cambridge.
 Znalazłem go w papierach  zaginionego w jego pokoju  hotelowym.
   Doktor poczerwieniał z gniewu.
   - Nie widzę najmniejszego  powodu, dla którego musiałbym to  robić, panie Holmes.
   Mój przyjaciel schował  rachunek do notesu.
   - Jeśli woli pan publiczne  wyjaśnienia, to mogę zapewnić,  że niedługo do nich dojdzie - 
oznajmił sucho.
   - Mówiłem już  panu przed chwilą, że mogę  wyciszyć niejedną sprawę, która  w przeciwnym 
wypadku dostałaby się do publicznej wiadomości, i  wielokrotnie już to robiłem.
 Doprawdy, rozsądniej z pana  strony byłoby obdarzyć mnie  zaufaniem.
   - Nie mam nic do powiedzenia.
   - Miał pan jakieś wiadomości  od Stauntona z Londynu?
   - Żadnych.
   - No, patrzcie państwo! Jakaż  ta poczta jest opieszała -  westchnął Holmes. - Bardzo pilny 
telegram został wysłany przez  niego do pana wczoraj wieczorem,  a pan go jeszcze nie 
otrzymał.
 Ma to bez wątpienia związek z  jego zniknięciem. Na pana  miejscu udałbym się na pocztę 
i  złożył zażalenie.
   Gospodarz poderwał się na  nogi, czerwony z wściekłości.
   - Zmuszony jestem prosić pana,  by pofatygował się razem z  przyjacielem za drzwi - 
warknął.
 - Może pan oznajmić swemu  zwierzchnikowi, Lordowi  Mount_Janesowi, że nie życzę  sobie 
mieć nic wspólnego z nim  samym ani z ludźmi nasłanymi  przez niego. Ani słowa więcej!
   Z furią pociągnął za sznur  dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy  ten stanął w drzwiach:    - 
Johnie, wskaż panom wyjście.
   Służący wyprowadził nas  uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy  już znaleźliśmy się na ulicy, 
Holmes parsknął śmiechem.
   - Doktor Armstrong z pewnością  jest człowiekiem energicznym i  zdecydowanym - 
powiedział po  chwili. - Nie spotkałem dotąd  człowieka, który gdyby skierował  w tę stronę 
swe talenty, byłyby  bardziej predestynowany do  zajęcia wolnego miejsca po  niesławnej 
pamięci profesorze  Moriartym. Tak oto, mój biedny  przyjacielu znaleźliśmy się,  niebożęta, 
w niegościnnym  mieście, którego jednak nie  możemy opuścić, jeśli chcemy  rozwiązać tę 
zagadkę. Gospoda po  przeciwnej stronie ulicy zdaje  się być wprost wymarzona dla      
 naszych potrzeb. Gdybyś był tak  uprzejmy i zajął się wynajęciem  pokoi oraz nabyciem paru 
drobiazgów potrzebnych do  noclegu, mógłbym się tymczasem  nieco rozejrzeć.
  
    Rozglądanie okazało się jednak  dłuższe niż Holmes przypuszczał,  gdyż w gospodzie znalazł 
się  dopiero po dziewiątej wieczorem.
 Był blady i zmęczony, a ubranie  pokryte miał kurzem; do chwili  spożycia oczekującej na stole 
kolacji nie odezwał się słowem.
 Dopiero gdy zapalił fajkę, był w  stanie spojrzeć na sytuację na  wpół ironicznie, na wpół 
filozo-ficznie, co było dla niego  naturalne, gdy sprawy nie  układały się po jego myśli.
 Odgłos kopyt końskich skłonił go  do podejścia do okna. Przed  drzwiami doktora stał powóz 
zaprzężony w parę gniadoszy.
   - Nie było go trzy godziny -  mruknął. - Wyjechał o wpół do  siódmej, a wrócił dopiero teraz.
 To daje odległość około dwunastu  mil. Jeździ tam codziennie, a  zdarza się, że i dwukrotnie 
w  ciągu dnia.
   - Jest to dość naturalne dla  lekarza z praktyką.
   - On w istocie nie jest  praktykującym lekarzem. To  teoretyk i konsultant, ale bez 
praktyki 
z pacjentami, która  rozpraszałaby go i zajmowała  czas potrzebny na pracę naukową.
 Te wyjazdy są jak na niego czymś  niezwykłym. Rodzi się zatem  pytanie, do kogo tak 
zapamiętale  jeździ?
   - Jego woźnica...
   - Mój drogi, a jak sądzisz, od  kogo zacząłem? Nie wiem, czy  powodowany własną 
złośliwością,  czy poleceniem chlebodawcy,  poszczuł mnie psem. Ani pies,  ani on nie polubili 
mojej laski  
i sprawa się nie udała. Po  incydencie uzgodniliśmy poglądy  i z tych uzgodnień jasno wynika, 
że dalsze próby dowiedzenia się czegokolwiek z tego źródła  skazane są na niepowodzenie.
 Wszystko, czego się  dowiedziałem, pochodzi od  przyjaznej duszy z tutejszej  gospody. Ona 
właśnie powiedziała  mi o zwyczajach doktora i  codziennych podróżach powozem.
   Jakby potwierdzając jego  słowa, ten ostatni podjechał pod  dom.
   - Nie mogłeś go śledzić?
   - Doskonale, Watsonie! Masz  dziś genialne pomysły. Rzecz  jasna, przyszło mi to do głowy,  
a jak zapewne zauważyłeś, nie  opodal jest sklep z rowerami. Od  właściciela wypożyczyłem 
rower i  wyjechałem jeszcze przed  powozem, starając się, by  odległość między nami nie 
przekraczała stu jardów. W  mieście pomagały mi go śledzić  tylne światła, ale gdy  znaleźliśmy 
się na wsi, zdarzył  się niezbyt miły wypadek. Otóż  powóz zatrzymał się nagle,  doktor 
wysiadł, zbliżył się do  mnie i w sardoniczny sposób  oznajmił mi, iż choć droga jest  wąska, 
obawia się, że nie na  tyle, by jego pojazd blokował mi  drogę. Przyznaję, że zrobił to 
naprawdę w doskonały sposób.
   Przejechałem obok powozu i  trzymając się głównej drogi  ujechałem parę mil, po czym 
zatrzymałem się w dogodnym  miejscu, by nań poczekać. Nie  pojawił się jednak, widać  skręcił 
w którąś z licznych  bocznych dróg. Przyjechałem z  powrotem, nadal nie widząc jego  śladu, i 
oto teraz dopiero  powrócił. Naturalnie z początku  nie miałem żadnych powodów, by  łączyć te 
wyjazdy ze sprawą  Godfreya; zająłem się nimi  jedynie dlatego, by mieć  pełniejszy obraz 
poczynań  doktora Armstronga, ale po tym  wydarzeniu sprawa nabiera nowego  znaczenia. 
Jeśli ktoś spodziewa  się, że będzie śledzony, jest to  już samo w sobie podejrzane. Nie 
spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej  zagadki.
   - Możemy jutro za nim  pojechać.
   - Naprawdę? To nie jest takie  proste, jak ci się wydaje. Nie  znasz okolic Cambridge, a jest 
to teren płaski i nie zalesiony,  w którym naprawdę trudno się  ukryć. W dodatku człowiek, 
który  nas interesuje, nie jest  głupcem, co dobitnie dziś  wykazał. Zadepeszowałem do 
Owertona, by pod ten adres dał  mi znać o każdym nowym  wydarzeniu w Londynie, tymczasem 
możemy skoncentr-ować się na  osobie doktora Armstronga,  którego nazwisko pozwoliła mi 
przeczytać w urzędzie pocztowym  ta miła osóbka. Mogę się  założyć, że wie on doskonale, 
gdzie jest ten młody człowiek, i  jeśli się tego nie zdołamy  dowiedzieć, będzie to wyłącznie 
nasza wina. Jak dotych-czas, on  jest górą, ale znasz mnie i  wiesz, że nie pozwolę, by ten 
stan rzeczy trwał zbyt długo. 
   Mimo tego zapewnienia następny  dzień minął nie zbliżając nas  ani o krok do rozwiązania 
zagadki, a przy lunchu  dostarczono nam następujący  liścik:    "Sir,    Mogę Pana zapewnić, że 
śledząc  mnie traci Pan czas. Jak odkrył  Pan ostatniej nocy, mam okno w  tylnej ściance 
powozu, 
a zatem  jeśli życzy Pan sobie  dwudziestomilowej przejażdżki,  która przywiedzie Pana do 
miejsca, z którego Pan wyjechał  - służę uprzejmie: wystarczy, by  jechał Pan za mną. Pragnę 
też  poinformować Pana, że  szpiegowanie mnie w żadnym razie  nie pomoże Stauntonowi.
  Natomiast przekonany jestem, iż  największą przysługą, jaką może  mu Pan oddać, jest 
natychmiastowy powrót do Londynu  i poinformowanie swego      
 chlebodawcy o Pańskich  bezowocnych poszukiwaniach. Czas  spędzony tutaj, to dla Pana czas 
stracony.
   Z poważaniem    Leslie Armstrong"    - Szczery i otwarty przeciwnik  - skomentował Holmes.
   - No cóż,  list ten wzmaga tylko moją  ciekawość; zanim stąd wyjadę,  muszę ją zaspokoić.
   - Jego powóz zajechał -  poinformowałem go. - Właśnie  wsiada, spoglądając w nasze  okna. 
Może ja spróbowałbym  szczęścia na rowerze?
   - Nie, mój drogi. Z całym  szacunkiem dla ciebie, ale nie  sądzę, byś był godnym dlań 
przeciwnikiem. Raczej spróbuję  coś osiągnąć za pomocą innych  środków. Obawiam się, że 
będę  zmuszony pozostawić cię samego,  gdyż pojawienie się dwóch obcych  wypytujących się 
o różne rzeczy  w tej sielankowej wiejskiej  okolicy mogłoby wzbudzić więcej  plotek, niż to 
potrzebne. NIe  wątpię, że znajdziesz coś  interesującego w tym szacownym  mieście i mam 
nadzieję, że  wieczorem będę miał dla ciebie  lepsze nowiny. 
   Holmes wrócił ponownie  zmęczony i rozczarowany.
   - Zmarnowałem dzień, Watsonie  - oświadczył. - Znając kierunek,  w którym się udał nasz 
doktor,  spędziłem dzisiejszy dzień na  odwiedzaniu wiosek leżących po  tamtej stronie 
Cambridge i  rozmowach z gospodarzami.
 Przyznaję, że zwiedziłem spory  szmat kraju: Chesterton, Histon,  Waterbeach, Oakington. 
Nigdzie  jednak nie natrafiłem na  najmniejszy nawet ślad. Nie  można przeoczyć czegoś 
takiego,  jak codzienne wizyty powozu, i  to zupełnie nieznanego. Doktor  wygrał drugą rundę. 
Czy jest  jakiś telegram?
   - Owszem, pozwoliłem go sobie  otworzyć. Oto treść:      
   "O Pompeya spytać Jeamy  Dixona, Trinity College".
   - Zupełnie go nie rozumiem.
   - Och, to jasne. Jest to  odpowiedź naszego przyjaciela  Overtona na pewne pytanie, które 
mu wcześniej wysłałem. Prześlę  wiadomość do Dixona i pewien  jestem, że tym razem 
szczęście  się do nas uśmiechnie.
 ~a propos, czy są jakieś  wiadomości o tym meczu?
   - Owszem, lokalna  popołudniówka zamieściła  doskonałe sprawozdanie z jego  przebiegu. 
Oxford wygrał, i to  dzięki, co wyraźnie napisano,  nieszczęśliwej absencji Godfreya 
Stauntona, którego nieobecność  na boisku dała się odczuć już w  pierwszych minutach meczu. 
Brak  tego zawodnika tak osłabił atak  i obronę, że udaremnił zupełnie  wysiłki drużyny.
   - Zatem obawy Owertona były  uzasadnione - mruknął Holmes.
   - W pełni zgadzam się z  doktorem Armstrongiem. Futbol  nie interesuje mnie zupełnie.
 Kładziemy się spać, Watsonie,  gdyż dzień jutrzejszy, jak  sądzę, będzie męczący i, mam 
nadzieję, rozstrzygający. 
   Następnego ranka, tuż po  przebudzeniu, przestraszył mnie  widok Holmesa, który siedział 
przy kominku ze strzykawką w  dłoni. Widząc wyraz mojej  twarzy, roześmiał się i położył 
strzykawkę na stole.
   - Nie, mój drogi, tym razem to  nie morfina. Ten drobiazg jest  kluczem do naszej zagadki, 
a  przynajmniej mam taką nadzieję.
 Właśnie wróciłem z małego zwiadu  i sądzę, że wszystko jest na  najlepszej drodze. Zjedz 
dobre  śniadanie, gdyż udamy się śladem  doktora Armstronga i nie  będziemy się 
zatrzymywać na  posiłki, dopóki nie znajdziemy  tajemniczego miejsca  przeznaczenia.
   - Wobec tego najlepiej będzie      
 zabrać ze sobą drugie śniadanie.
 Jego powóz zajechał -  oznajmiłem.
   - Spokojnie, niech sobie  jedzie. Jeśli nam się tym razem  nie uda, to przeproszę go 
osobiście na piśmie. Zjedz  teraz, a potem przedstawię cię  komuś, kto jest niezastąpionym 
specjalistą w roz-wiązywaniu  takich zadań.
   Gdy wyszliśmy, Holmes udał się  ku stajni. Tu otworzył drewniany  kojec, z którego 
wyskoczył  średnich rozmiarów pies, cały  biały w brązowe łaty i z długimi  uszami - coś 
pośredniego między  wyżłem a ogarem.
   - Pozwól przedstawić sobie  Pompeya - powiedział mój  przyjaciel. - Jest chlubą  tutejszej 
sfory. Choć niezbyt  szybki, co widać po jego  budowie, jest niezastąpiony na  tropie. Cóż, 
Pompeyu, może nie  jesteś szybki na polowaniu, ale  obawiam się, że dwóch  londyńczyków i tak 
ci nie  dotrzyma kroku. Wobec tego  pozwól, że założę ci smycz. A  teraz chodź i pokaż, co 
potrafisz.
   Poprowadził psa do bramy  wjazdowej domu doktora. Zwierzę  obwąchało  ją i z piskiem 
podniecenia ruszyło w dół ulicy,  ciągnąc smycz z całych sił. 
   Po pół godzinie byliśmy już za  miastem, żwawo maszerując  wiejską drogą.
   - Co ty właściwie zrobiłeś? -  spytałem.
   - Użyłem nietrwałego i może  niehonorowego, ale za to  skutecznego w takich wypadkach 
środka. Dziś rano spryskałem  zawartością strzykawki, którą  widziałeś, tylne koła powozu 
Armstronga. To anyż, mój drogi,  a pies myśliwski pójdzie za tym  zapachem na koniec świata.
 Armstrong musiałby przejechać  przez rzekę, żeby zgubić trop, a  nie sądzę, by mu to 
przyszło 
do głowy. O, szelma! To w ten  sposób wtedy mi zniknął!
   Pies skręcił nagle z drogi na  porośnięty trawą trakt, który  pół mili dalej wychodził na inną 
drogę, a trop skręcał ostro w  prawo, w stronę miasta, z  którego właśnie przyszliśmy.
     Droga biegła na południe,  omijając Cambridge, i dalej w  przeciwnym kierunku niż ten, 
w  którym szliśmy.
   - A więc to kółko było tylko  na naszą cześć - warknął  rozeźlony Holmes. - Nic  dziwnego, że 
moje poszukiwania w  tych wioskach nie dały  rezultatu. Trzeba przyznać, że  doktorek 
rozegrał partię jak  prawdziwy zawodowiec grający o  dużą stawkę. Na prawo powinno  być 
Trumpington 
i, na Boga, oto  i powóz wyjeżdżający zza rogu.
 Szybko, Watsonie, albo koniec z  nami.
   Skoczył w pole, ciągnąc za  sobą psa, a ja za nim. Ledwie  zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz 
minął nas z turkotem. Dojrzałem  przelotnie doktora Armstronga  siedzącego ze zwieszonymi 
ramionami i twarzą ukrytą w  dłoniach - przedstawiał sobą  obraz najwyższej rozpaczy.
 Sądząc po wyrazie twarzy mego  przyjaciela, także to zauważył.
   - Obawiam się, że nasze  poszukiwania mogą się smutno  skończyć - powiedział po chwili.
 - Chodź, Pompeyu, otóż i dom  stojący w polu.
   Nie mogło być wątpliwości, że  oto osiągnęliśmy cel naszych  poszukiwań. Pompey z radosnym 
skowytem minął bramę, za którą w  miękkiej ziemi widać było ślady  kół powozu. Przez trawnik, 
w  stronę drzwi prowadziła wąska  ścieżka, toteż Holmes przywiązał  psa do pompy i 
ruszyliśmy ku  budynkowi. Mój towarzysz zapukał  lekko zardzewiałą kołatką, ale  nie wywołało 
to żadnego odzewu.
 Domek jednak nie był opuszczony,  gdyż do naszych uszu dobiegł      
 niski dźwięk - coś jakby  zawodzenie po niepowetowanej  stracie.
   Holmes zatrzymał się na  chwilę, po czym spojrzał na  drogę. Zbliżał się nią powóz,  którego 
zaprzęgu nie sposób było  zapomnieć.
   - Doktorek wraca! - krzyknął.
 - To upraszcza sprawę. Musimy  zobaczyć, co się tam dzieje,  zanim się tu zjawi.
   Otworzył drzwi i znaleźliśmy  się w hallu - zawodzenie było  teraz głośniejsze i dochodziło 
z  góry, toteż pognaliśmy tam co  sił w nogach. Mój przyjaciel  otworzył uchylone drzwi i obaj 
zamarliśmy na progu.
   Młoda, piękna kobieta leżała  martwa na łóżku. Otwartymi,  błękitnymi i niewidzącymi oczyma 
wpatrywała się w sufit. W nogach  posłania klęczał młody  mężczyzna, z twarzą ukrytą w 
pościeli; jego ciałem wstrząsał  szloch. Był tak pogrążony w  rozpaczy, że nie zauważył nas, 
dopóki Holmes nie położył mu  ręki na ramieniu.
   - Pan Godfrey Staunton?
   - Tak, ale... spóźnił się pan.
 Ona odeszła.
   Był zbyt przytłoczony  nieszczęściem, by zrozumieć, że  nie jesteśmy lekarzami 
przysłanymi do pomocy. Holmes  chciał mu wyjaśnić  nieporozumienie i poinformować o 
niepokoju, jaki wywołało jego  zniknięcie, gdy na schodach  zadudniły ciężkie kroki, a po  chwili 
w drzwiach pojawił się  zaskoczony doktor Armstrong.
   - Więc to tak - wykrztusił po  chwili. - Osiągnął pan swój cel  i z wrodzoną sobie 
delikatnością  wybrał stosowny do tego moment.
 Nie będę nic więcej mówił w  obliczu śmierci, ale zapewniam,  że gdybym był młodszy, nie 
uszłoby panu takie postępowanie  na sucho.
   - Proszę mi wybaczyć,  doktorze, sądzę, że niedokładnie      
 się rozumiemy - odparł Holmes. -  Gdyby był pan łaskaw zejść z  nami na dół, wyjaśnilibyśmy 
sobie to nieporozumienie.
   W parę minut później  znaleźliśmy się we trójkę w  salonie.
   - Słucham.
   - Chciałbym na wstępie panu  wyjaśnić, że nie jestem opłacany  przez Lorda Mount_Janesa, 
a moje  prywatne sympatie nie znajdują  się po stronie tegoż szlachcica.
 Gdy ktoś ginie, a jego  przyjaciel zwraca się do mnie z  prośbą o pomoc, bym odszukał 
zaginionego, dokładam wszelkich  starań, by to wykonać -  tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli 
stwierdzę, że nie miało miejsca  żadne przestępstwo, to robię co  mogę, by zatuszować całą 
sprawę  zamiast rozgłaszać ją wszem i  wobec. Skoro w tym przypadku,  jak sądzę, nie zostało 
naruszone  prawo, może pan całkowicie  polegać na mojej dyskrecji.
   Doktor Armstrong złapał rękę  Holmesa i potrząsnął nią silnie.
   - Jest pan uczciwym  człowiekiem - powiedział. - Źle  pana oceniłem i dziękuję  Niebiosom, 
że wyrzuty sumienia  wobec biednego, pozostawionego  tu samotnie Godfreya skłoniły  mnie do 
powrotu i bliższego  poznania pana. Wie pan już  wystarczająco wiele, reszta jest  prosta do 
wyjaśnienia. Rok temu  ten młodzieniec mieszkał przez  pewien czas w Londynie. Zakochał  się 
tam w córce kobiety, u  której wynajmował mieszkanie.
 Pokochali się, pobrali. Żona  jego była równie miła, co piękna  i nie musiał się jej wstydzić.
 Ale Godfrey jest dziedzicem tego  skretyniałego sknery i był  zupełnie pewien, że gdyby 
dotarła do jego uszu wieść o  małżeństwie, byłoby to  równoznaczne z końcem  sprzyjającej 
mu fortuny.
   Znam Godfreya dobrze i darzę  go głębokim uczuciem. Zrobiłem      
 co można, by pomóc im utrzymać  ten związek w tajemnicy. Dzięki  temu domkowi i wrodzonej 
dyskrecji Godfrey do tej pory  zachował sekret. Poza mną i  służącym, który udał się właśnie 
po pomoc do wioski, nikt o  niczym nie wiedział. Niestety,  cios nadszedł z zupełnie 
nieoczekiwanej strony: żona  Godfreya zachorowała nagle i to  poważnie. Biedak omal nie 
oszalał, a musiał jechać do  Londynu na ten głupi mecz, gdyż  bez wyjaśnienia całej sytuacji 
nie miał żadnych powodów, by tam  nie być. Starałem się  telegraficznie informować go o 
stanie zdrowia żony i  podtrzy- mywać na duchu. W  odpowiedzi na mój telegram  wysłał mi 
depeszę, o której pan  się dowiedział, choć pojęcia nie  mam jakim cudem. Nie  powiedziałem 
mu oczywiście jak  groźna jest sytuacja, wiedząc,  że jego obecność i tak nic nie  pomoże. Ale 
ojcu dziewczyny  napisałem całą prawdę. On też  natychmiast skontaktował się z  Godfreyem i 
obaj przyjechali  tutaj. Dziś rano śmierć położyła  kres jej cierpieniom. I to  wszystko, panie 
Holmes. Jestem  pewien, że mogę polegać na  dyskrecji pana i pańskiego  przyjaciela.
   Holmes uścisnął mu dłoń i bez  słowa odwrócił się. Wyszliśmy w  milczeniu z tego domu żałoby 
na  dwór, gdzie świeciło słabe,  zimowe słońce. 
   Szlachetnie urodzony kawaler 
   Zarówno małżeństwo lorda  St. Simona, jak i dziwne  unieważnienie tego związku dawno  już 
przestało być tematem  zainteresowania w kręgach, w  których obracał się nieszczęsny 
oblubieniec. Nowe skandale  przyćmiły to pechowe małżeństwo,  a rozmaite pikantne szczegóły 
odciągnęły plotki od      
 czteroletniego już dramatu. Mam  jednakże podstawy sądzić, że nie  wszystkie fakty są 
znane  szerokiemu ogółowi, a ponieważ  mój przyjaciel Sherlock Holmes,  miał znaczny udział w 
roz-wikłaniu całej zagadki, śmiem  twierdzić, że żadne wspomnienia  nie są kompletne bez tego 
epizodu.
   Było to na parę tygodni przed  moim własnym małżeństwem, kiedy  wciąż jeszcze mieszkałem 
z  Holmesem na Baker Street. Wrócił  on wieczorem tegoż dnia i zastał  list adresowany do 
siebie. Przez  cały dzień nie wychodziłem z  mieszkania, gdyż niespodziewanie  zaczęło padać i 
zrobiło się  wietrznie, co powodowało  nieodmiennie przypominanie się  rany od kuli po 
afgańskiej  kampanii. Siedząc w fotelu, z  nogami opartymi na drugim,  otoczony stertą gazet, 
które  zdążyłem już przeczytać, na wpół  leżąc oglądałem imponujący herb  i monogram na 
kopercie,  zastanawiając się leniwie, kim  też może być szlachetny  korespondent mojego 
przyjaciela.
   - Jest tu godna uwagi epistoła  - poinformowałem go, gdy wszedł.
 - Twoja poranna korespondencja,  jeśli dobrze pamiętam, składa  się przeważnie z listów od 
sklepikarzy i agentów  ubezpieczeniowych.
   - Istotnie, twój sąd nie jest  pozbawiony podstaw - zgodził się  z uśmiechem. - Ten zaś tutaj 
wygląda jak jedno z tych  niepożądanych i uciążliwych  zaproszeń na zebrania  towarzyskie, na 
których zmuszają  człowieka bądź do nudzenia się,  bądź do kłamania.
   Złamał pieczęć i przebiegł  wzrokiem treść listu.
   - Patrzcie państwo - mruknął.
 - Okazuje się, że to jednak coś  interesującego.
   - Od szlachetnie urodzonego  klienta?
   - Jednego z najlepiej      
 urodzonych w tym kraju.
   - Moje serdeczne gratulacje.
   - Mogę cię zapewnić, Watsonie,  że wysokie urodzenie, czy też  jego brak, nie ma dla mnie 
żadnego znaczenia, w  przeciwieństwie do tego, czy  sprawa jest interesująca, czy  też nie. 
Możliwe, że ta okaże  się zupełnie banalna. Czytałeś,  jak widzę, najświeższe gazety?
   - Owszem - przytaknąłem -  patrząc na stertę papierów koło  fotela. - Z braku lepszego 
zajęcia...
   - Dobrze się składa, oszczędzi  nam to wiele czasu. Osobiście  poza rubryką kryminalną 
i  ogłoszeniami nie czytałem nic.
 Jeśli zaś przeglądałeś  najnowsze wydarzenia, to musiała  ci wpaść w oko notatka o lordzie 
St. Simonie i jego ślubie.
   - I owszem.
   - Doskonale. List, który mam w  ręku, jest właśnie od niego.
 Przeczytam ci go, a ty przewróć  te papierzyska i poszukaj mi  wszystkiego, co wiąże się z tą 
sprawą.
   Oto, co przeczytał mi  Sherlock:    "Drogi Panie Holmes!
   Lord Backwater powiedział mi,  że mogę mieć zaufanie do Pana  sądów i dyskrecji. 
Zdecydowałem  się wobec tego napisać i prosić  Pana o radę w kwestii nader  bolesnej. Wiąże 
się to z moim  ślubem. Pan Liestrade ze  Scotland Yardu działa już w tej  sprawie, ale zapewnił 
mnie, że  nie ma nic przeciwko pańskiej  współpracy. Obaj sądzimy, że  może być nam wielce 
pomocna.
 Zjawię się o godz. 4 po południu i  byłbym bardzo zobowiązany, gdyby  znalazł Pan dla mnie 
czas, gdyż  sprawa jest, przynajmniej dla  mnie, najwyższej wagi.
   Z poważaniem    Robert St. Simon"    - Wysłany z Grosvenor  Mansions, pisany piórem, a 
autor  miał pecha i umazał się      
 atramentem na zewnętrznej  powierzchni małego palca prawej  dłoni - dodał Holmes składając 
list. - Napisał, że będzie tu o  czwartej, a więc mamy godzinę,  by wyrobić sobie zdanie na 
podstawie tego, co piszą w  prasie. Zajmij się tymi  artykułami, a ja sprawdzę, kim  jest 
konkretnie nasz gość.
   Z półki nad kominkiem wziął  oprawny w skórę tom i zaczął  kartkować.
   - Jest. "Robert Walsingham de  Vere St. Simon, drugi syn  księcia Balmoral. Herb - 
czerwone tło, trzy kotwice nad  sobolem. Urodzony w 1846 roku".
 Ma wobec tego 41 lat, co w  zupełności wystarczy do  małżeństwa. Był podsekretarzem  do 
spraw zagranicznych. Są  bezpośrednimi potomkami  Plantagenetów, a pośrednimi  Tudorów. 
Poza tym nic ciekawego.
 Mam nadzieję, że tobie się  lepiej powiodło.
   - To, co potrzebne, znalazłem  bez problemów. Wydarzenia są  zupełnie świeże, a cała 
sprawa  utkwiła dość silnie w mej  pamięci. NIe chciałem ci jednak  nic mówić, bo wiem, że 
masz w  tej chwili na głowie dochodzenie  i nie lubisz, jak coś innego  odrywa cię od tej pracy.
   - Och, masz na myśli tę błahą  sprawę wozu meblowego z  Grosvenor Square? Wszystko jest 
już zupełnie jasne, właściwie od  początku nie wzbudzało  wątpliwości. Streść mi, proszę,  co 
piszą w gazetach.
   - Oto pierwsza wzmianka, na  jaką się natknąłem. Zamieszczona  była w "Morning Post" 
przed paru  tygodniami. Tytuł brzmi:  "Uzgodnione małżeństwo": 
   Jeśli wiadomości nasze zostaną  potwierdzone, wkrótce zostanie  zawarty związek 
małżeński  pomiędzy lordem Robertem  St. Simonem, drugim synem  księcia Balmoral a Katty 
Doran,      
 jedyną córką Aloysiusa Dorana,  Esg. Z San Francisco,  Kalifornia, USA. 
   - Zwięzłe i jasne - wtrącił  Holmes wyciągając nogi w stronę  ognia.
   - W tym samym tygodniu był o  tym cały artykuł w jednej z  gazet towarzyskich. O, mam: 
   Wkrótce będzie trzeba ogłosić  przepisy antyeksportowe na  małżeńskim rynku, gdyż 
obecnie  trwająca wolna konkurencja zdaje  się zdecydowanie nie sprzyjać  naszemu 
rodzimemu produktowi.
 Szlachetne damy Wielkiej  Brytanii przechodzą po kolei w  ręce naszych kuzynów zza oceanu.
 W ostatnim tygodniu do  imponującej listy łupów tych  uroczych najeźdźców dołączył  lord St. 
Simon, który przez  ponad dwadzieścia lat okazał się  odporny na strzały Amora.
 Obecnie ogłosił on o swym  zbliżającym się małżeństwie z  panną Katty Doran, fascynującą 
córką kalifornijskiego  milionera.
   Panna Doran, której zgrabna  postać i pociągająca twarz  zwracały uwagę w Westbury 
House,  jest jedynaczką i najświeższe  notowania jej posagu  przekraczają sześć cyfr. 
Dodając  do tego fakt, który jest  wszystkim znany, a mianowicie,  że książę Balmoral 
zmuszony był  w ostatnich latach wyzbyć się  części kolekcji obrazów, a lord  St. Simon nie 
posiada żadnych  nieruchomości poza niewielką  posiadłością w Birchmoor,  oczywiste jest, że 
nie tylko  amerykańska oblubienica  skorzysta na tym związku, który  z republikańskiej damy 
zmieni ją  w szlachetnie urodzoną lady. 
   - Coś jeszcze? - spytał Holmes  ziewając.
   - Och, całe mnóstwo. Choćby  notatka z "Morning Post" oświadczająca, że związek  zawarty 
będzie po cichu w  Kościele St. George na Hanover Square z udziałem jedynie pół  tuzina 
najbliższych przyjaciół,  a nowożeńcy powrócą do domu na  Lancaster Gate zakupionego przez 
pana Dorana. Dwa dni później  jest krótka notatka, iż  małżeństwo odbyło się, a miesiąc 
miodowy spędzony zostanie w  posiadłości lorda Backwatera  koło Petersfield. To wszystko, 
co pojawiło się w prasie przed  zniknięciem panny młodej.
   - Przed czym? - Holmes aż się  poderwał.
   - Przed zniknięciem  oblubienicy.
   - Kiedy to się stało?
   - Na ślubnym śniadaniu.
   - To zaczyna być bardziej  obiecujące, niż się zapowiadało.
 Powiedziałbym, że wręcz  dramatyczne.
   - Owszem, mnie też uderzyło.
 Trochę odbiega to od zwyczaju.
   - Bywa, jak zauważyłeś, że  panny znikają przed ceremonią,  a czasami w trakcie miodowego 
miesiąca. Ale nie mogę sobie  przypomnieć podobnego przypadku.
 Podaj mi szczegóły.
   - Ostrzegam cię, że z  pewnością nie są kompletne.
   - Nie szkodzi.
   - Na szczegóły składa się  jeden artykuł we wczorajszej  gazecie, który ci przeczytam.
 Zatytułowany jest: "Szczególne  wydarzenie na weselu". Oto jego  treść: 
   "Rodzina lorda St. Simona  doznała niemałej konsternacji w  związku z dziwnym wypadkiem 
na  jego weselu. Ceremonia ślubna -  co zostało podane w gazetach  wczorajszych - miała 
miejsce  poprzedniego ranka, ale dopiero  teraz możliwym stało się  potwierdzenie dziwnych 
plotek,  które się po niej pojawiły.
     Wbrew usiłowaniom przyjaciół, by  wyciszyć całą sprawę, rzecz  stała się przedmiotem      
 powszechnych rozmów.
   Ceremonia odbyła się w  Kościele St. George na Hanover Square. Była cicha i skromna, 
a  uczestniczyli w niej jedynie:  ojciec panny młodej, księżna  Balmoral, lord Eustace i lady 
Clara St. Simon (młodszy brat i  siostra pana młodego) oraz lady  Alicja Whittington.
   Całe towarzystwo udało się do  domu Pana Dorana na Lancaster  Gate, gdzie przygotowano 
śniadanie. Wygląda na to, że  kłopoty sprawiła pewna kobieta o  nieznanym nazwisku, która 
wdarła  się do domu w ślad za gośćmi  twierdząc, iż ma prawo widzieć  się z lordem St. 
Simonem.
 Dopiero po długiej i bolesnej  scenie udało się lokajowi i  odźwiernemu ją usunąć. Panna 
młoda, która na szczęście  zdążyła wejść przed tym przykrym  wydarzeniem, zasiadła ze 
wszystkimi do śniadania, gdy  niespodziewanie zdjęta nagłą  niedyspozycją, musiała wycofać 
się do swego pokoju. Jej  przedłużająca się nieobecność  wywołała sporo komentarzy, zatem 
ojciec panny młodej udał się po  nią. Od pokojówki dowiedział  się, że pani pojawiła się tylko  na 
chwilę, wzięła pelerynę,  kapelusz i wybiegła. Jeden ze  służących twierdzi, że widział,  jak 
młoda kobieta opuszcza dom,  ale nie rozpoznał panny młodej,  o której sądził, że przebywa z 
gośćmi.
   Stwierdziwszy, że jego córka  zniknęła, Pan Doran wraz z panem  młodym natychmiast 
skontaktowali  się z policją, która wszczęła  nader energiczne śledztwo.
 Powinno ono wkrótce przynieść  wyjaśnienie tego niespotykanego  wypadku. Do późnych 
godzin  nocynych jednak nie było  wiadomo, gdzie przebywa  zaginiona dama. Chodzą słuchy 
o  zagrażającym jej  niebezpieczeństwie i mówi się,  że policja aresztowała kobietę,  która 
była sprawczynią      
 zamieszania przed wejściem do  domu, podejrzewając, że z  zazdrości lub innych powodów 
mogła ona przyczynić się do  dziwnego zaginięcia panny  młodej". 
   - To wszystko?
   - Jest jeszcze wzmianka w  porannej gazecie, krótka, ale za  to nader agresywna.
   - I co ona głosi?
   - Że panna Flora Millar, która  wywołała zamieszanie, w rzeczy  samej została aresztowana. 
Była  poprzednio baletnicą w teatrze i  znała pana młodego przez parę  lat. Nie ma dalszych 
szczegółów;  sprawa jest teraz w twoich  rękach. To wszystko, na co  możesz liczyć, jeśli 
chodzi o  gazety.
   - Sprawa wydaje się nader  oryginalna. Za nic w świecie nie  chciałbym, żeby wymknęła mi się 
z rąk. Ale cóż i dzwonek do  drzwi. Zegar wskazuje trzy  minuty po czwartej i można 
spokojnie założyć, że to nasz  zapowiedziany klient. NIe  zbieraj się do wyjścia,  Watsonie, 
gdyż bez ciebie  zmuszony byłbym rzucić całą  sprawę, a wolałbym tego uniknąć.
 Poza tym chcę mieć świadka na  wypadek nagłej utraty pamięci.
   - Lord Robert St. Simon -  zaanonsował nasz służący  otwierając drzwi.
   Do pokoju wszedł dżentelmen o  miłym, kulturalnym obliczu,  ozdobionym spiczastym nosem 
znamionującym zarówno  opanowanie, jak i  przyzwyczajenie do posłuchu.
 Jego ruchy były żywe, ale  sprawiał wrażenie osoby mającej  już swoje lata. Chodził lekko 
przygarbiony, z nieznacznie  ugiętymi kolanami. Gdy zdjął  kapelusz, można było dostrzec,  że 
na czubku głowy włosy  zaczynają mu już rzednąć. Ubrany  był nader starannie, w czarne 
ubranie nienagannego kroju i      
 śnieżnobiałą koszulę. Stroju  dopełniały skórzane rękawiczki i  takież buty. Wszedł 
rozglądając  się uważnie, trzymając w dłoni  okulary w złotej oprawie.
   - Witam milordzie - Holmes  wstał i ukłonił się uprzejmie. -  Proszę usiąść i pozwolić 
przedstawić sobie mojego  najlepszego przyjaciela i  współpracownika, doktora  Watsona. 
Proszę się przysiąść do  ognia i powiedzieć nam, co pana  sprowadza.
   - Nader bolesna dla mnie  sprawa, jak pan może z łatwością  sobie wyobrazić, panie Holmes.
 Wiem, że miał pan już w swojej  karierze parę spraw równie  delikatnej natury, choć ośmielę 
się zauważyć, że dotyczyły ludzi  z trochę niższych klas  społecznych.
   - Powiedziałbym raczej, że  wręcz przeciwnie.
   - Przepraszam?
   - Ostatnim moim klientem był  król.
   - Och, przepraszam! Nie  wiedziałem. A który, jeśli wolno  spytać?
   - Król Skandynawii.
   - Czyżby on też stracił żonę?
    - Niezupełnie. Ale rozumie  pan, obowiązuje mnie wobec moich  klientów taka sama 
dyskrecja,  jaką obiecałem panu.
    - Oczywiście! Bardzo słusznie  i proszę mi wybaczyć niestosowną  ciekawość. Co do mojej 
sprawy,  to naturalnie gotów jestem podać  panu wszelkie informacje, jakich  tylko będzie pan 
potrzebował.
   - Dziękuję. Dowiedziałem się  już tego, co podano do  publicznej wiadomości, ale jak  dotąd 
jest to wszystko, co wiem.
 Zakładam, że artykuły te, ot,  chociażby ten o zniknięciu panny  młodej, są napisane rzetelnie.
   Lord St. Simon przejrzał  podaną mu gazetę.
   - Tak, to, co tu napisano,  zgodne jest z prawdą.
   - Ale zanim ktoś wyrobi sobie      
 na tej podstawie jakąś rozsądną  opinię, należałoby tę informację  uzupełnić - dodał mój 
przyjaciel. - Prosiłbym, żeby  udzielił mi pan odpowiedzi na  parę pytań.
   - Proszę bardzo.
   - Kiedy po raz pierwszy  spotkał pan pannę Katty Doran?
   - Rok temu, w San Francisco.
   - Podróżował pan po Stanach?
   - Tak.
   - Czy wówczas się  zaręczyliście?
   - Nie.
   - Ale wasza znajomość stała  się dość bliska?
   - Podobała mi się i  wiedziałem, że o tym wie.
   - Jej ojciec jest bardzo  bogaty?
   - Mówią, że jest najbogatszym  człowiekiem na wybrzeżach  Pacyfiku.
   - Wie pan, jak doszedł do  pieniędzy?
   - Kopalnie. Parę lat temu miał  niewiele, ale znalazł złoto i  mądrze inwestował.
   - Jaka jest pana opinia o tej  młodej damie? Jaki ma charakter?
   Nasz gość poruszył okularami i  zapatrzył się na długą chwilę w  ogień.
   - Widzi pan, panie Holmes -  powiedział wolno - moja żona  miała dwadzieścia lat, kiedy jej 
ojciec stał się bogaty.
 Wcześniej mieszkała w obozach  górniczych, wśród lasów i gór,  co spowodowało, że swą 
edukację  bardziej zawdzięcza naturze niż  nauczycielom. Jest - jak to  nazywamy w Anglii - 
"swobodna i  świeża". Ma silny charakter, nie  skażony żadnymi tradycjami czy  zwyczajami. 
Jest wybuchowa i  szybka w decyzjach. Z drugiej  strony nie dałbym jej nazwiska,  które 
noszę, gdybym nie był  przekonany, że jest kobietą  szlachetną i honorową. Jestem  pewien, 
że zdolna jest do  wielkich poświęceń i nigdy nie  zrobiłaby niczego niezgodnego ze      
 swoim honorem.
   - Ma pan jej portret?
   - Przyniosłem jeden, sądząc,  że będzie panu potrzebny -  otworzył portfel i pokazał nam 
twarz uroczej kobiety. NIe była  to fotografia, lecz miniatura z  kości słoniowej, na której 
artysta doskonale oddał  kruczoczarne loki, wielkie,  ciemne oczy i doskonale  wykrojone usta. 
Holmes przyjrzał  jej się uważnie, po czym oddał  miniaturę właścicielowi.
   - Młoda dama przybyła więc do  Londynu i odnowiliście państwo  znajomość? - spytał.
   - Ojciec przywiózł ją na ten  sezon. Spotkaliśmy się  kilkakrotnie, zaręczyliśmy, a w 
ostatnim czasie pobraliśmy.
   - Jak rozumiem, wniosła panu  pokaźny posag?
   - Nie większy, niż jest to  przyjęte w mojej rodzinie.
   - Skoro małżeństwo zostało  zawarte, posag pozostanie rzecz  jasna w pana rodzinie?
   - Przyznam, że nie orientuję  się w tej kwestii.
   - Oczywiście. Widział pan  pannę Doran w przeddzień tej  uroczystości?
   - Tak.
   - W jakim była nastroju?
   - Doskonałym. Rozmawialiśmy o  tym, co będziemy robili w  przyszłości.
   - Ciekawe. A rankiem, w dniu  ślubu?
   - Była taka jak zwykle,  przynajmniej do zakończenia  ceremonii.
   - Czy wówczas zaobserwował pan  jakąś zmianę w jej zachowaniu?
   - Cóż, prawdę mówiąc,  zauważyłem wtedy, że ma ostry  temperament i zmienne nastroje.
 Sam incydent był jednak zbyt  trywialny, by o nim mówić, a  poza tym nie ma żadnego związku 
ze sprawą.
   - Chciałbym jednak, by pan o  tym opowiedział.
   - Och, to dziecinne. Gdy      
 szliśmy do wyjścia, upuściła  bukiet. Akurat mijaliśmy  przednie ławki i bukiet wpadł  pomiędzy 
nie, co na moment nas  opóźniło, ale siedzący tam  dżentelmen podał jej kwiaty, a  upadek nie 
wyrządził im żadnej  szkody. Mimo to, gdy ją o to  spytałem, odpowiedziała mi dość 
gwałtownie, a w powozie przez  całą drogę wydawała się  absurdalnie podenerwowana tym 
drobiazgiem.
   - Powiedział pan, że ktoś tam  siedział. Ceremonia była więc  dostępna publiczności.
   - Cóż, nie da się tego  uniknąć, gdy kościół jest  otwarty.
   - Ten dżentelmen był znajomym  pańskiej żony?
   - Nie. Nazwałem go  dżentelmenem tylko przez  grzeczność, ale wyglądał  pospolicie, zresztą 
nie  zapamiętałem go prawie wcale.
 Doprawdy sądzę, że odbiegliśmy  od tematu.
   - Tak więc lady St. Simon  wróciła z ceremonii ślubnej w  mniej radosnym nastroju, niż na 
nią pojechała. Co zrobiła, gdy  znalazła się w domu ojca?
   - Widziałem, jak rozmawia ze  swoją służącą.
   - Kto to taki?
   - Na imię ma Alice, jest  Amerykanką i przyjechała ze  swoją panią z Kalifornii.
   - To zaufana służąca?
   - Nawet zbyt zaufana. Zdaje mi  się, że jej pani pozwala na zbyt  wiele swobody. Choć 
muszę  przyznać, że w Ameryce patrzą na  te sprawy zupełnie inaczej.
   - Ile czasu rozmawiały?
   - Och, parę minut. Miałem co  innego na głowie w tym momencie  i nawet mi to odpowiadało.
   - Nie słyszał pan przypadkiem,  o czym mówiły?
   - Lady St. Simon powiedziała  coś o "skoczeniu po swoje". Była  przyzwyczajona do używania 
pewnych gminnych wyrażeń.      
 Pojęcia nie mam, co to może  znaczyć.
   - Amerykański slang jest  czasami nader obrazowy - wtrącił  mój przyjaciel. - Co pańska 
żona  zrobiła po rozmowie ze służącą?
   - Weszła do jadalni.
   - Wsparta na pańskim ramieniu?
   - Nie, w takich drobiazgach  była niezależna. Po jakichś  dziesięciu minutach posiłku  wstała 
pospiesznie i wyszła  przepraszając. Nigdy potem już  jej nie widziałem.
   - Ale, jak rozumiem, to  służąca Alece oświadczyła, że  jej pani poszła do swojego  pokoju, 
założyła pelerynę,  kapelusz i opuściła dom.
   - Właśnie. Potem widziano ją  idącą w stronę Hyde Parku w  towarzystwie Flory Millar, która 
przebywa obecnie w areszcie i  która tego ranka wywołała już  pewne zamieszanie w domu pana 
Dorana.
   - Hm, tak. Chciałbym poznać  parę szczegółów dotyczących tej  młodej damy i pańskich z nią 
stosunków.
   Lord St. Simon wzruszył  ramionami i uniósł w górę brwi w  niemym zdumieniu.
   - Byliśmy na przyjacielskiej  stopie od paru lat. Mogę  powiedzieć, że nawet na bardzo 
przyjacielskiej stopie. Nie  byłem oszczędny, więc nie miała  podstaw, by zgłaszać pretensje, 
ale sam pan wie, jakie są  kobiety. Flora to kochane  stworzenie, może tylko nader 
lekkomyślne i zbyt silnie do  mnie przywiązane. Gdy  dowiedziała się, że zamierzam  wstąpić w 
związek małżeński,  pisywała do mnie tragiczne listy  i, prawdę powiedziawszy, dlatego  właśnie 
zdecydowałem się na  cichy ślub. Po prostu obawiałem  się, by nie wywołała skandalu w 
kościele. Zjawiła się pod  drzwiami domu tuż po naszym  powrocie z kościoła i wepchnęła  się 
do środka, wyrażając się      
 przy tym dość sugestywnie o  mojej żonie, a nawet jej grożąc.
 Przewidziałem coś podobnego i  wydałem służbie odpowiednie  instrukcje, toteż szybko 
znalazła się na zewnątrz.
 Wówczas uspokoiła się,  rozumiejąc najwyraźniej, że nic  dobrego nie wyniknie z awantury.
   - Czy żona to słyszała?
   - Dzięki Bogu nie.
   - I potem widziano ją, jak  spaceruje z tą kobietą?
   - Tak i dlatego pan Lestrade  ze Scotland Yardu potraktował to  tak poważnie. NIe jest 
zresztą  wykluczone, że Flora mogła  wywabić dokądś moją żonę i  zastawić na nią groźną 
pułapkę.
   - Cóż, to możliwe - przyznał z  wahaniem Holmes.
   - Pan w to nie wierzy?
   - Powiedziałbym, że jest to  mało prawdopodobne. A co pan o  tym sądzi?
   - Myślę, że Flora nie  skrzywdziłaby nawet muchy.
   - Mimo tego, że zazdrość  dziwnie zmienia charaktery? Jaka  jest pańska teoria na temat 
tego, co się wydarzyło?
   - Prawdę mówiąc, po to właśnie  do pana przyszedłem.
 Powiedziałem panu wszystko, co  wiem. Skoro jednak pan o to  pyta, to wydaje się zupełnie 
możliwe, że podniecenie i  świadomość tego, jak dalece  polepszyła swoją pozycję  społeczną, 
mogły wywołać pewne  zakłócenia w systemie nerwowym  mojej żony.
   - Mówiąc krótko: załamanie?
   - Cóż, gdy się weźmie pod  uwagę z czego nagle  zrezygnowała... NIe mówię o  sobie, ale 
o pozycji, o którą  tak wielu stara się bez sukcesu.
 Nie mogę znaleźć innego  wytłumaczenia.
   - Jest to godna rozważenia  hipoteza - uśmiechnął się  Holmes. - Myślę, lordzie  St. Simon, 
że mam już teraz  prawie wszystkie potrzebne      
 informacje. Muszę jeszcze  spytać, czy przy śniadaniu mógł  pan widzieć, co dzieje się za 
oknem?
   - Widać było przeciwną stronę  ulicy i park.
   - Cóż, wobec tego nie sądzę,  abym musiał zatrzymywać pana  dłużej. Proszę oczekiwać 
wiadomości ode mnie w  najbliższym czasie.
   - Oby był pan w stanie  rozwiązać ten problem -  oświadczył nasz klient wstając.
   - Rozwiązałem go.
   - Hm... słucham?
   - Powiedziałem, że go  rozwiązałem.
   - Wobec tego gdzie jest moja  żona?
   - To jest właśnie ten  szczegół, którego jeszcze muszę  się dowiedzieć i dowiem się tak 
szybko, jak tylko będę mógł.
   - Obawiam się, że ta zagadka  wymaga mądrzejszych głów niż  pańska czy moja - nasz gość 
potrząsnął ze smutkiem głową, po  czym skłonił się uprzejmie i  wyszedł.
   - To nader wielkoduszne z jego  strony, że zniżył się do  porównania mojej głowy ze swoją  - 
roześmiał się Holmes. - Myślę,  że zasłużyłem sobie na cygaro i  whisky. Przyznaję, że opinia, 
jaką wyrobiłem sobie o całej  sprawie, zanim nasz gość się tu  zjawił, jak dotąd sprawdziła się  
w całej pełni.
   - Mój drogi! - oburzyłem się.
   - Mam notatki dotyczące paru  podobnych spraw, choć żadna,  przyznaję, nie była aż tak 
oczywista. Moje pytania miały  jedynie na celu zmianę  przypuszczeń w pewność. Dowody 
poszlakowe są częstokroć równie  przekonywające jak naoczni  świadkowie.
   - Ależ ja słyszałem to samo co  ty!
   - Nie znasz natomiast  podobnych przypadków, które  ułatwiły mi niezmiernie całą      
 sprawę. Istnieje spore  podobieństwo na przykład ze  sprawą z Aberdeen i nader  zbliżoną 
z Monachium z czasów  wojny francusko_pruskiej. To  jedna z... o, oto i Lestrade!
 Dobry wieczór. Szklankę znajdzie  pan w szafce, a cygara są tu.
   Detektyw odziany był w  marynarkę piaskowego koloru i  podobnej barwy krawat, co 
nadawało mu tropikalny zgoła  wygląd, w ręku zaś miał czarną  torbę. Usiadł po krótkim 
przywitaniu 
i zapalił podane mu  przez Holmesa cygaro.
   - O co chodzi? - spytał mój  przyjaciel. - Wygląda pan na  rozczarowanego.
   - I tak też się czuję. To  przez tę przeklętą sprawę tego  arystokratycznego małżeństwa. 
W  ogóle nie mogę się w niej  połapać.
   - Doprawdy? Zadziwia mnie pan.
   - Czy kto kiedy słyszał o tak  pokrętnej sprawie? Każdy ślad  zdaje się przeciekać między 
palcami. Cały dzień się nad nią  męczyłem.
   - Co, zdaje się, przemoczyło  pana solidnie - dodał Holmes,  dotykając rękawa jego piaskowej 
marynarki.
   - Owszem, przeszukiwaliśmy  Serpentine.
   - Po co, na miłość boską?
   - Szukaliśmy ciała lady  St. Simon.
   Sherlock odchylił się w  fotelu, tłumiąc chichot.
   - A basen na Trafalgar Square  też? - spytał, uspokoiwszy się  nieco.
   - Co? Co pan ma na myśli?
   - To, że szanse, iż ją tam  znajdziecie, są w obu  przypadkach takie same.
   Lestrade posłał mu niezbyt  miłe spojrzenie.
   - Przypuszczam, że pan już zna  rozwiązanie - warknął.
   - Przyznaję, że poznałem  jedynie przebieg faktów, ale mam  już wyrobioną opinię.      
   - Och, doprawdy? I sądzi pan,  że Serpentine nie ma tu nic do  rzeczy?
   - Myślę, że jest to nader mało  prawdopodobne.
   - To może uprzejmie wyjaśni mi  pan, jakim cudem znaleźliśmy to  w rzece? - spytał, 
otwierając  torbę i wyrzucając na podłogę  suknię ślubną, parę białych  pantofelków i wianek 
wraz z  welonem, wszystko przesiąknięte  wodą. - Oto - dołożył obrączkę -  jest mały orzech 
do zgryzienia  dla pana, panie Holmes.
   - I wyciągnęliście to wszystko  z Serpentine? - spytał Sherlock  puszczając symetryczne 
kółka  dymu.
   - Nie, znalazł je stróż  pływające przy brzegu. Zostały  zidentyfikowane jako jej rzeczy  i 
sądzę, że ciało powinno być  gdzieś niedaleko.
   - Według tych błyskotliwych  zasad dedukcji ciało każdego  człowieka powinno znajdować się 
w pobliżu jego szafy. Można  wiedzieć, co zamierza pan  osiągnąć dzięki temu? - Holmes 
wskazał na stertę Ml niewielki pugilares, wewnątrz  którego znajduje się kartka -  położył ją 
przed sobą na stole.
 - Proszę posłuchać jej treści: 
   "Zobaczymy się, gdy wszystko  będzie gotowe.
   Fhm" 
   - Teraz moja teoria o  zwabieniu lady St. Simon przez  Florę Millar, która wraz ze 
wspólnikami jest bez wątpienia  odpowiedzialna za jej  zniknięcie, potwierdza się. Tu  oto jest 
podpisana jej  inicjałami notatka, która  naturalnie została wsunięta w  dłoń damy, aby wywabić 
ją na  zewnątrz.
   - Doskonale - zachichotał  Holmes. - Wspiął się pan na  szczyty. Mógłbym zobaczyć tę 
kartkę?      
   Obejrzał ją bez  zainteresowania, ale stan ten  błyskawicznie uległ zmianie, gdy  zbadał ją 
dokładniej.
   - To faktycznie bardzo ważne  - mruknął po chwili.
   - Ha! Przyznaje mi pan rację!
   - Szczerze gratuluję.
   Lestrade'a rozpierała duma.
 Spojrzał uważnie na mojego  przyjaciela.
   - Przecież pan ogląda nie tę  stronę! - pisnął.
   - Ta właśnie jest przypadkowo  właściwa.
   - Zwariował pan? Notatka  napisana jest ołówkiem na  drugiej stronie.
   - A tu jest najwyraźniej  fragment rachunku hotelowego,  który bardzo mnie zainteresował.
   - Nic ciekawego tam nie ma -  skrzywił się Lestrade. - Czwarty  października. Pokoje osiem 
szylingów, śniadanie dwa  szylingi sześć pensów, cocktail  jeden szyling, lunch dwa  szylingi 
sześć pensów, sherry  osiem pensów. Nic  nadzwyczajnego.
   - A jednak. Co do samej  notatki, to również jest  istotna, a przynajmniej  inicjały. Pozwolę 
sobie ponownie  panu pogratulować.
   - Straciłem już wystarczająco  wiele czasu - rzucił Lestrade  wstając. - Wierzę w ciężką 
pracę, 
a nie w snucie teorii  przy kominku. Do widzenia, panie  Holmes. Zobaczymy, kto pierwszy 
dojdzie prawdy.
   Zebrał rzeczy do torby i  skierował się ku drzwiom.
   - Dam panu ślad - odezwał się  niespodziewanie mój przyjaciel.
 - Podam panu prawdziwe  rozwiązanie całej sprawy. Lady  St. Simon to mit. Nie ma i nigdy  nie 
było takiej osoby.
   Lestrade spojrzał na niego z  żalem, po czym zwrócił się do  mnie i potrząsnął smutno głową, 
pukając się w czoło, a następnie  pospieszył ku drzwiom. Ledwie      
 zdołał je za sobą zamknąć, gdy  Holmes wstał i nałożył  pospiesznie płaszcz.
   - Coś jest w tej wychwalanej  przez niego ciężkiej pracy -  oznajmił. - Pozwolisz, że 
zostawię cię na jakiś czas z  papierami, Watsonie. 
   Sherlock wyszedł około piątej  po południu. NIe zdążyłem poczuć  się samotny, gdy po 
niespełna  godzinie od jego wyjścia zjawił  się na Backer Street właściciel  pobliskiej 
restauracji, z  kelnerem 
i wielkim pudłem. Ku  memu zaskoczeniu zawierało ono  wystawną zimną kolację, która  zaraz 
też znalazła się na naszym  stole. Była tam kaczka, bażant,  zestaw ciast i serów, a do tego 
odpowiednia kolekcja butelek.
 Nakrywszy stół, obaj zniknęli  bez słowa, niczym dżiny z  arabskich opowieści. Jedyne, co 
zdołałem od nich wyciągnąć, to  wyznanie, że posiłek został  opłacony i bez dwóch zdań 
polecono im dostarczyć go pod  ten właśnie adres. 
   Tuż przed dziewiątą wieczorem  zjawił się w pokoju Sherlock.
 Minę miał poważną, ale błysk w  jego oczach przekonał mnie, że  nie zawiódł się.
   - Przynieśli kolację - mruknął  na widok stołu.
   - Zdaje się, że oczekujesz  gości. Jest pięć nakryć.
   - Wydaje mi się, że ktoś do  nas wpadnie. Powiem więcej,  dziwi mnie, że lord St. Simon 
jeszcze się nie zjawił. Aha,  jeśli się nie mylę, to właśnie  jego kroki słychać na schodach.
   Faktycznie, nasz poranny gość  niemal wpadł do pokoju,  zawzięcie machając okularami, z 
dość dziwnym wyrazem na  arystokratycznym obliczu.
   - Czy mój posłaniec zdołał  pana odnaleźć? - spytał Holmes.
   - Tak, i muszę przyznać, że  wiadomość wstrząsnęła mną do głębi. Jest pan pewien tego, co 
napisał?
   - Najzupełniej.
   Lord St. Simon opadł na fotel  i gestem rozpaczy potarł czoło.
   - Co powie książę - jęknął -  gdy się dowie, że ktoś z naszej  rodziny doznał takiego 
upokorzenia?
   - To czysty przypadek. NIe  widzę w tym żadnego upokorzenia  - sprzeciwił się Holmes.
   - Spogląda pan na to z  niewłaściwej strony.
   - Nie widzę winnego. Naprawdę,  ta młoda dama nie mogła postąpić  inaczej, choć gwałtowna 
metoda,  jaką przyjęła, godna jest  ubolewania. Ale dziewczyna nie  ma matki, ani nikogo, kogo 
mogłaby się poradzić w tak  krytycznej chwili.
   Nasz gość zaczął bębnić  palcami w stół.
   - Nie zmienia to faktu, że  zostałem zlekceważony, i to  publicznie.
   - Musi być pan wyrozumiały dla  tej biednej dziewczyny, która  znalazła się w tak 
nieoczekiwanej sytuacji.
   - Nie mogę być wyrozumiały.
 Prawdę powiedziawszy, zły  jestem, że wykorzystano mnie, i  to w taki sposób.
   - Chyba ktoś dzwonił - odezwał  się po chwili milczenia mój  przyjaciel. - Skoro ja nie 
jestem 
w stanie zmienić  pańskiego podejścia do sprawy,  mam nadzieję, że adwokat,  którego 
pozwoliłem sobie  zaprosić, odniesie na tym polu  większe sukcesy.
   Otworzył drzwi, wpuszczając do  środka damę i towarzyszącego jej  dżentelmena.
   - Lordzie St. Simon -  powiedział Holmes - proszę  pozwolić przedstawić sobie  państwa 
Moultonów. Panią  Moulton, jak sądzę, miał pan już  okazję poznać.
   Na widok nowo przybyłych nasz  klient zerwał się na równe nogi      
 i zamarł bez ruchu. Stał ze  wzrokiem wbitym w ziemię i  dłonią założoną za kieszeń, 
stanowiąc doskonały obraz  urażonej godności. Dama  postąpiła krok do przodu,  wyciągając ku 
niemu dłoń, ale  on nadal nie podnosił oczu.
 Było to rozsądne posunięcie,  gdyż wyraz jej twarzy mógłby  łatwo skruszyć twardsze, niż 
jego, sumienie.
   - Jesteś zły na mnie, Robercie  - powiedziała. - Nie przeczę, że  masz wszelkie po temu 
powody.
   - Nie przepraszaj - odparł  kwaśno lord St. Simon.
   - Och, wiem, że potraktowałam  cię okrutnie i że najpierw  powinnam była z tobą 
porozmawiać. Ale od momentu, gdy  zobaczyłam Franka, nie  wiedziałam, co mówię czy robię.
 Do tej pory nie mogę się  nadziwić, że nie zemdlałam w  kościele.
   - Może woli pani, byśmy z  przyjacielem wyszli, póki nie  skończy pani wyjaśnień - 
zaproponował Holmes.
   - Jeśli mogę się wtrącić -  rzekł milczący dotąd nowo  przybyły - to uważam, że wokół  tej 
sprawy zebrało się i tak  zbnyt wiele tajemnic. Jeśli o  mnie chodzi, nie mam nic  przeciwko 
temu, by cała Europa  do spółki z Ameryką znały  prawdę.
   Był niezbyt wysoki, ale  zgrabny, o opalonej twarzy,  ostrych rysach i żywym  usposobieniu.
   - I tak wreszcie muszę o  wszystkim powiedzieć - zgodziła  się z nim kobieta. - Frank i ja 
spotkaliśmy się w 1881 roku w  obozie Mc Quire w pobliżu  Rockies, gdzie tata prowadził 
prace. Zaręczyliśmy się, ale  pewnego dnia tata trafił na  żyłę, stając się bogaty, podczas  gdy 
działka Franka okazała się  całkowicie pusta. Im szybciej  tata się bogacił, tym szybciej      
 Frank biedniał. I w końcu tata  nie chciał więcej słyszeć o  naszych zaręczynach. Zabrał mnie 
do Frisco, ale Frank nie  rezygnował tak łatwo. Pojechał  za nami i mimo przeszkód  spotykał 
się ze mną bez wiedzy  ojca, wiedząc, że to by go tylko  rozwścieczyło. Obiecał, że nie 
spocznie, dopóki nie dorówna  ojcu, a ja przyrzekłam mu, że  będę na niego czekać i nie wyjdę 
za innego. W końcu  zdecydowaliśmy się pobrać w  tajemnicy, zachowując całą rzecz  w 
sekrecie, dopóki Frank po mnie  nie przyjedzie. Tak też  zrobiliśmy i Frank pojechał  szukać 
fortuny, a ja wróciłam do  ojca.
   Dochodziły mnie o nim wieści,  że jest w Montanie, potem w  Arizonie, a na końcu w Nowym 
Meksyku. Potem długo nic i  wreszcie artykuł w gazecie o  tym, jak to obóz górników w tych 
okolicach został zaatakowany  przez Apaczów. Wśród zabitych  znajdował się Frank. Na tę 
wiadomość zemdlałam i przez  długie miesiące chorowałam.
 Ojciec szukał porady u  najlepszych lekarzy, ale nie  przyznałam się, co jest powodem  mej 
słabości. Ponad rok nie  miałam żadnych wieści i nie  wątpiłam w to, że Frank nie  żyje. Po roku 
lord St. Simon  zjawił się w Stanach, potem ja w  Londynie i uzgodniliśmy, że się  pobieramy. 
Ale w głębi serca  czułam, że nikt inny i tak nie  zajmie w mym sercu miejsca,  które miał 
biedny Frank. Nie  można kierować swymi uczuciami,  ale można i należy swoimi  czynami. 
Poszłam do ołtarza ze  szczerym zamiarem poślubienia  lorda St. Simona i przekonaniem,  że 
będę tak dobrą żoną, jak  tylko potrafię.
   Możecie wyobrazić sobie, co  czułam, gdy tuż przy ołtarzu  ujrzałam Franka wpatrującego 
się  we mnie z pierwszej ławki.      
 Pomyślałam z początku, że to  jego duch, ale gdy obejrzałam  się powtórnie, nadal tam był i 
miał taki wyraz oczu, jakby  pytał, czy cieszy mnie, czy też  martwi jego widok. Dziwię się, że 
nie zemdlałam. Czułam, że  wszystko wokół mnie wiruje, a  słowa księdza były dla mnie  pustym 
dźwiękiem. NIe  wiedziałam, co czynić: czy  przerwać uroczystość i zrobić  scenę w kościele, 
czy też  pozwolić, by wszystko toczyło  się swoją koleją. Zerknęłam na  Franka, który zdawał 
się  wiedzieć, jakie myśli przelatują  mi przez głowę, gdyż uniósł  palec do ust. Zobaczyłam, że 
pisze coś na skrawku papieru i  wiedziałam, że to wiadomość dla  mnie.
   Gdy mijałam jego ławkę,  odchodząc od ołtarza, upuściłam  bukiet. Podając go, wsunął mi 
w  dłoń karteczkę. Była to prośba,  żebym się z nim spotkała.
 Oczywiście ani przez moment nie  miałam wątpliwości, wobec kogo w  tej sytuacji powinnam 
być  lojalna; gotowa byłam na  wszystko, byle dotrzymać słowa.
 Ledwie znalazłam się w domu,  opowiedziałam o wszystkim Alice,  która znała Franka jeszcze 
z  Kalifornii i zawsze była doń  przyjaźnie nastawiona. Nakazałam  jej całkowite milczenie 
i  poleciłam przygotować parę  rzeczy, w tym moją pelerynę.
 Wiedziałam, że powinnam  porozmawiać z Robertem, ale przy  jego matce i tych wszystkich 
gościach było to po prostu  niemożliwe. Postanowiłam zniknąć  i wyjaśnić wszystko później.
 Siedziałam przy stole nie dłużej  niż dziesięć minut i wtedy  ujrzałam Franka po drugiej 
stronie ulicy. Skinął głową i  ruszył w stronę parku.
   Wymknęłam się z domu i  ruszyłam za nim. Po drodze  przyłączyła się do mnie jakaś  kobieta, 
mówiąc różne rzeczy o lordzie St. Simonie. Wyglądało  na to, że on też miał swoje małe 
sekrety przedmałżeńskie. Udało  mi się jej pozbyć i wreszcie  spotkałam się z Frankiem.
 Wsiedliśmy do dorożki i  pojechaliśmy do hotelu na Gordon Square. Po tylu latach 
oczekiwania miałam prawdziwe  wesele. Frank, jak się okazało,  był przez długi czas więźniem 
Apaczów, zanim udało mu się  uciec. Przybył do Frisco,  stwierdził, że uznałam go za  zmarłego 
i pojechał za mną do  Londynu po to, by znaleźć mnie w  dzień mojego ślubu.
   - Zobaczyłem wiadomość w  gazecie - wyjaśnił Amerykanin. -  Podano tam tylko, gdzie 
odbędzie  się ślub. Nie było natomiast jej  adresu.
   - RozmawialiśMy o tym, co  dalej robić; Frank był zdania,  że należy wszystko ujawnić, ale 
mnie było tak wstyd, że  najchętniej zniknęłabym i nigdy  więcej nikomu nie pokazywała się  na 
oczy, przysyłając tylko ojcu  wiadomość, że żyję i nic mi nie  jest. Wobec takiego stanowiska 
Frank zabrał mój ślubny strój i  pozbył się go, żeby nie można  było mnie wyśledzić. Nazajutrz 
mieliśmy zamiar wyjechać do  Paryża. Pan Holmes przyszedł do  nas po południu, choć pojęcia 
nie mam, jak nas znalazł, i  wyjaśnił nam, że to Frank, a nie  ja, miał rację i że błędem było  tak 
długo to wszystko ukrywać.
 Zaofiarował się dać nam szansę  spotkania z lordem St. Simonem  sam na sam. Przybyliśmy tu 
nie  zwlekając. Teraz, Robercie,  usłyszałeś całą historię. Bardzo  mi przykro, że sprawiłam ci 
ból.
 Mam nadzieję, że nie będziesz  długo żywił do mnie urazy.
   Lord St. Simon stał  nieporuszony, ale słuchał całej  tej wypowiedzi ze zmarszczonym 
czołem 
i wyrazem napięcia na  twarzy.
   - Proszę mi wybaczyć - odezwał  się, gdy skończyła - ale nie      
 leży w moich zwyczajach  omawianie najintymniejszych  spraw publicznie.
   - Więc mi nie przebaczysz?
 Nie podasz mi ręki zanim się  rozstaniemy?
   - Och, jeśli ci to sprawi  przyjemność - wyciągnął dłoń i  chłodno uścisnął podaną mu rękę.
   - Miałem nadzieję - wtrącił  się Holmes - że zjemy wspólnie  kolację.
   - Myślę, że zbyt wiele pan ode  mnie wymaga - odparł  arystokrata. - Byłem zmuszony 
przyjąć do wiadomości te  wyjaśnienia, ale trudno  oczekiwać, by mnie one cieszyły.
 Za pozwoleniem państwa, życzę  wszystkim dobrej nocy.
   Skłonił się nam oficjalnie i  wyszedł.
   - Wobec tego mam nadzieję, że  państwo zaszczycicie nas swym  towarzystwem - Holmes 
zwrócił  się do stojącej niepewnie pary.
 - Zawsze sprawia mi przyjemność  poznanie przedstawiciela  pańskiego narodu, gdyż jestem 
jednym z  tych, którzy wierzą, że mimo  głupoty ministrów i błędów  monarchy nasze dzieci 
pewnego  dnia staną się obywatelami kraju  podobnego do pańskiego nie tylko  pod względem 
języka i barw na  fladze. 
   - Sprawa była dość  interesująca - zauważył Holmes,  gdy nasi goście wyszli - choćby  jako 
dowód, że najprostsze  wyjaśnienie jest słuszne. Nic  nie może być naturalniejszego,  niż 
przebieg tych wypadków, o  których opowiedziała nam panna  młoda. Podobnie jak nic nie może 
być dziwniejszego, jeśli patrzy  się na te sprawy z punktu  widzenia Lestrade'a.
   - Którego ty nie podzielałeś.
   - Od początku były dla mnie  oczywiste dwa fakty: pierwszy,  że dama zupełnie dobrowolnie 
wzięła udział w ceremonii  zaślubin i drugi, że pożałowała      
 swej decyzji w parę minut po  powrocie do domu. Najwyraźniej  zaszło coś, co spowodowało 
zmianę jej nastawienia. Rodziło  się pytanie: co też to było? Nie  mogła z nikim rozmawiać, 
gdyż  przez cały czas pozostawała w  towarzystwie pana młodego. Wobec  tego musiała kogoś 
zobaczyć.
 Jeśli tak, to musiał to być ktoś  z Ameryki, gdyż w Anglii  przebywała zbyt krótko, by ktoś 
mógł wywrzeć na niej tak silne  wrażenie.
   Pozostawała kwestia: kim jest  ów Amerykanin i dlaczego ma na  nią tak wielki wpływ? Mógł 
to  być kochanek, mógł to być mąż -  to było najbardziej oczywiste.
 Wiedziałem, że spędziła młodość  w różnych dziwnych miejscach i w  dziwnym towarzystwie, i 
to zanim  jeszcze powiedział nam o tym  lord St. Simon. Gdy mówił o  mężczyźnie, który podał 
bukiet  jego żonie i zmianie w jej  zachowaniu (zresztą upuszczenie  bukietu jest tak 
trywialnym  sposobem, by przy tej okazji móc  otrzymać jakąś karteczkę, że  szkoda mówić), 
byłem już bliski  rozwiązania zagadki. Dalej, ta  konferencja tuż po powrocie do  domu z 
zaufaną służącą 
i  wypowiedź, której lord nie  zrozumiał, a która w górniczym  slangu oznacza objęcie w 
posiadanie działki, do której  ktoś inny miał prawo  pierwszeństwa. Cała sprawa stała  się 
zupełnie jasna. Zniknęła z  mężczyzną, który był bądź jej  kochankiem, bądź mężem.
   - A jak udało ci się ich  odnaleźć?
   - Byłoby to znacznie  trudniejsze, gdyby nie to, że  Lestrade miał w swych rękach 
informację, 
z której wartości  sam nie zdawał sobie sprawy.
 Inicjały są tu naturalnie bardzo  istotne, ale większe znaczenie  miał fakt, że autor notatki 
zamieszkał w zeszłym tygodniu  w jednym z najlepszych hoteli      
 Londynu.
   - Skąd wiedziałeś, że w jednym  z najlepszych?
   - Zorientowałem się po cenach.
 Osiem szylingów za pokój i osiem  pensów za sherry wskazywały  wyraźnie, że to jeden 
z  najdroższych hoteli. Niewiele  jest takich w tym mieście. W  drugim, który odwiedziłem, 
dowiedziałem się z książki  meldunkowej, że Francis  H. Moulton, Amerykanin,  wymeldował się 
zaledwie wczoraj.
 Zauważyłem też notatkę, że  korespondencję do niego należy  przesyłać na 226 Gordon 
Square.
 Tam też się udałem i miałem na  tyle szczęścia, że udało mi się  zastać zakochaną parę.
 Pozwoliłem sobie udzielić im  ojcowskiej rady, że dla  wszystkich zainteresowanych  byłoby 
lepiej, gdyby wyjaśnili  motywy swego postępowania  zarówno opinii publicznej, jak i  lordowi 
St. Simonowi. Zaprosiłem  ich więc tutaj i jego też  nakłoniłem do przybycia.
   - Z niezbyt dobrymi  rezultatami - zauważyłem. - Jego  reakcja nie była zbyt przyjazna.
   - Cóż, Watsonie - uśmiechnął  się Holmes - myślę, że twoja  reakcja również nie byłaby zbyt 
przyjazna, gdybyś po całych  problemach z zalotami i ze  ślubem znalazł się w sytuacji  osoby 
pozbawionej nie tylko  uroczej żony, ale w dodatku i  jej fortuny. Myślę, że  powinniśmy 
traktować lorda  St. Simona wyrozumiale, nie  mówiąc już o tym, że mało  prawdopodobne 
wydaje mi się,  byśMy kiedykolwiek znaleźli się  w jego sytuacji. A teraz bądź  tak uprzejmy i 
podaj mi  skrzypce, gdyż jedynym  problemem, jaki nam pozostał, to  jak spędzić te 
przygnębiające,  jesienne wieczory.   
   
Sprawy czerwonego kręgu
   I 
   - Cóż, pani Warren, doprawdy  nie sądzę, aby miała pani powody  do obaw, ani też nie mogę 
zrozumieć dlaczego miałbym  mieszać się w tę sprawę. Przykro  mi, lecz ostatnio mój czas jest 
dość cenny i mam inne sprawy,  które mnie zajmują - stwierdził  Sherlock Holmes wracając do 
swojego albumu, do którego  wklejał najnowsze wycinki  prasowe.
   Tym razem jednak trafił na  godnego przeciwnika. Nasz gość  bowiem miał upór i 
przenikliwość  właściwą swej płci i ani trochę  nie zamierzał ustąpić.
   - W zeszłym roku zajął się pan  problemem jednego z moich  lokatorów, pana Fairdale'a 
Hobbsa.
   - O, to była całkiem prosta  sprawa.
   - A on przez cały czas  wspomina pańską uprzejmość i  sposób, w jaki rozwiązał pan tę 
tajemnicę. Przypomniałam sobie  jego słowa, gdy sama znalazłam  się w podobnych 
okolicznościach  i wiem, że gdyby pan tylko  zechciał...
   Z moim przyjacielem można było  postępować na dwa sposoby:  schlebiać jego próżności lub 
okazywać wiarę w jego dobroć.
 Były to jedyne słabostki jego  charakteru, co potwierdziło się  także i tym razem. Odłożył 
z  westchnieniem klej i  zrezygnowany spojrzał na gościa.
   - Dobrze, pani Warren, niech  pani mówi. Nie ma pani nic  przeciwko tytoniowi? Doskonale.
 Jak rozumiem, jest pani  niespokojna, gdyż pani nowy  lokator pozostaje w mieszkaniu i  nie 
może go pani zobaczyć.
 Gdybym to ja był tym lokatorem,  mogłaby mnie pani nie widywać  całymi tygodniami.
   - NIe wątpię w to, sir, ale to      
 coś zupełnie innego. Jestem  przerażona, panie Holmes, i nie  mogę spać. Słuchać jego 
szybkich  kroków, rozlegających się w  całym mieszkaniu od wczesnego  świtu do późnego 
wieczora i nie  widzieć absolutnie niczego, to  przekracza granice mojej  wytrzymałości. Mąż 
jest również  zdenerwowany, ale on dzień  spędza w pracy. Ja nie mam ani  chwili spokoju. 
Dlaczego on się  ukrywa? Co takiego zrobił? Nie  licząc służącej jestem w całym  domu 
zupełnie sama i moje nerwy  nie wytrzymują tego dłużej.
   Mój przyjaciel pochylił się  kładąc dłoń na jej ramieniu -  miał hipnotyczną siłę  uspokajania, 
jeśli tylko chciał.
 Przestrach zniknął z oczu  siedzącej, jej rysy rozluźniły  się, tracąc wyraz zdenerwowania.
   - Żeby zająć się tą sprawą,  muszę wiedzieć wszystko, znać  każdy najdrobniejszy nawet 
szczegół. Proszę się nie  spieszyć i dobrze zastanowić -  często najdrobniejszy detal  okazuje 
się być  najistotniejszym. Powiedziała  pani, że ten mężczyzna zjawił  się dziesięć dni temu i 
zapłacił  z góry za mieszkkanie i posiłki,  tak?
   - Spytał o moje warunki.
 Powiedziałam, że biorę  pięćdziesiąt szylingów za  tydzień. Mieszkanie składa się z  salonu 
i niewielkiej sypialni na  piętrze, jest umeblowane i  zapewnia całkowitą prywatność.
 Powiedział, że da mi pięć funtów  za tydzień, jeśli będzie miał je  na swoich warunkach. 
Jestem  biedną kobietą, panie Holmes,  mąż też niewiele zarabia i te  pieniądze wiele dla mnie 
znaczą.
 Dał mi dziesięć funtów mówiąc,  że będę tyle dostawać co  dziesięć dni, jeśli dotrzymam 
uzgodnionych warunków. Jeśli  nie, to on natychmiast się  wyprowadzi.
   - Jakie to warunki?      
   - Po  pierwsze, klucz do drzwi  wejściowych, co jest zupełnie  naturalne, po drugie, że ma 
być  zostawiony sam i nikt nigdy, pod  żadnym pozorem, nie będzie mu  przeszkadzać, co na 
pierwszy  rzut oka także wydaje się  zrozumiałe. Tyle, że w praktyce  jest to zupełnie 
nienormalne.
 Mieszka u nas od dziesięciu dni  i ani ja, ani mąż, ani służąca,  nie widzieliśmy go od tego 
czasu. Wciąż słyszymy jego  kroki, ale, nie licząc pierwszej  nocy, nie wyszedł z mieszkania 
ani razu.
   - A więc jednak raz wyszedł?
   - Tak, sir. I wrócił bardzo  późno, gdy wszyscy poszliśmy już  spać. Uprzedził mnie o tym, 
kiedy płacił i prosił, żebym nie  zamykała drzwi. Było już po  północy, gdy słyszałam jak 
wchodził po schodach.
   - A posiłki?
   - Dokładnie wytłumaczył, że  gdy zadzwoni, mam postawić tacę  na krześle przy drzwiach, a 
gdy  zadzwoni ponownie, zabrać ją.
 Jeśli będzie czegoś potrzebował,  napisze drukowanymi literami na  kartce i zostawi ją przy 
naczyniach.
   - Drukowanymi?
   - Tak, drukowane litery pisane  ołówkiem. Przyniosłam wszystkie  kartki, jakie napisał do tej 
pory, żeby panu pokazać. Oto  one: "Mydło" "Zapałka", a  pierwszego ranka o, ta: "Daily 
Gazette". Zostawiam ją zawsze  razem ze śniadaniem - wyjaśniła.
   - No, no - mruknął  zainteresowany nagle Sherlock  przyglądając się kawałkom  papieru, 
które podała mu pani  Warren. - To faktycznie  nienormalne. Dlaczego druk?
 Stawianie drukowanych liter jest  znacznie bardziej mozolne od  zwykłego pisania. Co o tym 
sądzisz, Watsonie?
   - Że piszący nie chciał  ujawnić swego charakteru pisma.
   - Dlaczego? Co za różnica czy      
 osoba, u której wynajmuję  mieszkanie, zobaczy słowo czy  dwa napisane moją ręką? Mimo to 
możesz mieć rację, mój drogi.
 Zastanawia mnie też, dlaczego te  wiadomości są tak lakoniczne.
   - Pojęcia nie mam.
   - Otwiera to dość obiecujące  pole do snucia przypuszczeń.
 Pisano szerokim, fioletowym  ołówkiem, co nie jest niczym  nadzwyczajnym, a papier został 
z  boku oddarty, już po zapisaniu  go. Zobacz, brakuje części "M" w  słowie "Mydło". To może 
mieć  tylko jedną przyczynę,  nieprawdaż?
   - Ostrożność?
   - Właśnie. Był tu jakiś znak,  być może odcisk kciuka, który  mógłby doprowadzić do odkrycia 
tożsamości piszącego. Mówiła  pani, że był to mężczyzna  średniego wzrostu, o śniadej  cerze, 
czarnych włosach i  brodzie. Ile mógł mieć lat?
   - Sądzę, że nie więcej niż  trzydzieści.
   - Nic więcej nie umie pani o  nim powiedzieć?
   - Mówił dobrą angielszczyzną,  ale myślę, że był obcokrajowcem.
 Miał taki dziwny akcent.
   - I był dobrze ubrany?
   - Doskonale, sir, Prawie jak  dżentelmen. Ciemne ubranie i nic  rzucającego się w oczy.
   - Nie podał swojego nazwiska?
   - Nie, sir.
   - I nikt do niego nie dzwonił  ani nie pisał?
   - Nikt.
   - Ale rankiem pani albo  służąca macie dostęp do jego  pokoju?
   - Nie. Jest całkowicie  samowystarczalny, jak to  określił.
   - O, to nader ciekawe. A bagaż    - Miał ze sobą tylko dużą, brązową  torbę.
   - Niewiele tego... Mówiła  pani, że niczego nie wyrzucał.
 Jest pani tego pewna?
   Kobieta wyciągnęła z torebki kopertę i wysypała z niej dwie  spalone zapałki oraz niedopałek 
papierosa.
   - Dziś rano znalazłam to na  jednym z talerzyków.
 Przyniosłam, ponieważ słyszałam,  że potrafi pan wiele  wywnioskować z takich  drobiazgów.
   Holmes wzruszył ramionami.
   - Zapałek użyto do zapalenia  papierosa - mruknął. - To  oczywiste, biorąc pod uwagę w 
jakiej części zostały spalone.
 Gdyby były spalone w połowie,  wówczas chodziłoby o fajkę lub  cygaro. Natomiast ten 
niedopałek  jest nader ciekawy. Mówi pani,  że miał brodę i wąsy?
   - Tak, sir.
   - Nie rozumiem. Tego papierosa  mógł wypalić tylko człowiek nie  noszący zarostu. Nawet 
taki wąs,  jak twój, Watsonie, byłby lekko  przypalony.
   - Cygarniczka? - spytałem.
   - Nie, nic na to nie wskazuje,  a musiałby zostać ślad. Pani  Warren, czy w pani mieszkaniu 
nie ma przypadkiem dwóch osób?
   - Nie, sir. Je tak niewiele,  że często zastanawiam się jak  można na tym przeżyć.
   - No cóż, sądzę, że musimy  poczekać aż będziemy mieć więcej  informacji. Mimo wszystko 
nie ma  pani na co narzekać: dostała  pani pieniądze, a lokator nie  jest uciążliwy, choć bez 
dwóch  zdań nietypowy. Płaci dobrze, i  to, że się ukrywa, na dobrą  sprawę nie jest pani 
zmartwieniem. Nie mamy jak dotąd  żadnych podstaw, by naruszać  jego spokój, jako że nic 
nie  wskazuje na popełnienie  jakiegokolwiek przestępstwa.
 Proszę mnie zawiadomić o każdym  nowym wydarzeniu i proszę być  pewną, że pomogę pani, 
jeśli  zajdzie taka potrzeba.
   Gdy nasz gość wyszedł, mój  towarzysz zatarł ręce i  oznajmił:    - Cała sprawa zapowiada się 
 ciekawie. Może mieć oczywiście  trywialne wyjaśnienie, ot,  choćby egocentryzm, ale parę 
drobiazgów wskazuje na  poważniejszy jej charakter, niż  się wydaje. Najbardziej  oczywiste 
jest to, że osoba  przebywająca obecnie w tym  mieszkaniu nie jest tą samą,  która je 
wynajęła.
   - Co skłania cię do takich  przypuszczeń?
   - Nie licząc już niedopałka,  czy nie jest wyraźną przesłanką  fakt, iż człowiek ten opuścił 
pokój tylko raz, i to zaraz po  wynajęciu mieszkania? Powrócił -  on, albo ktoś inny - w porze, w 
której wszyscy ewentualni  świadkowie spali. Nie ma żadnego  dowodu, że osoba, która wyszła, 
jest tą samą, która wróciła.
 Poza tym wynajmujący mówił dobrą  angielszczyzną, a na kartce  napisano "zapałka", nie 
"zapałki", jak powinno być.
 Sądzę, że zostało to  zaczerpnięte ze słownika, w  którym była tylko liczba  pojedyncza. 
Lakoniczność może  być spowodowana chęcią ukrycia  nieznajomości języka. Tak,  Watsonie, 
przyznasz, że są to  wystarczające powody, by  podejrzewać zamianę lokatórów.
   - Tylko po co?
   - To właśnie jest problem. Ale  mamy dość prosty sposób, by to  sprawdzić - wziął gruby 
zeszyt, w  który wklejał ogłoszenia z  rozmaitych gazet i zaczął go  kartkować. - Ależ to 
zbiorowisko  skarg, śmiechu i naiwności... a  jednocześnie najlepsze łowisko  dla kogoś, kto 
szuka rzeczy  dziwnych i ciekawych. Ten ktoś  jest sam, jak to zostało  zaznaczone na 
wstępie, nie  odbiera telefonów i listów, ani  nie przyjmuje gości. Prenumeruje  natomiast 
jedną jedyną gazetę.
 Zatem musi porozumiewać się z  kimś za pomocą ogłoszeń i wiemy  nawet od kiedy możemy się 
ich  spodziewać... "Dama w czarnym boa w Prince's Skating Club..."  - możemy sobie darować, 
"Jimmy  nie będzie łamał serca..." - to  też, "Jeśli dama, która zemdlała  w autobusie..." - 
również,  "Każdego dnia me serce..." - to  także. O, to już bardziej  pasuje, posłuchaj: 
"Cierpliwości, znajdę jakiś  pewny sposób łączności. Na razie  tutaj - G." Wydrukowane w dwa 
dni po wprowadzeniu się do pani  Warren owego niepokojącego  lokatora. Wygląda to 
prawdopodobnie. Ten ktoś, kto  tam jest obecnie, może nie  mówić, ale musi rozumieć po 
angielsku. Inaczej ogłoszenie  nie miałoby sensu. Zobaczymy czy  jest ciąg dalszy... o, trzy dni 
później... "Sprawy idą dobrze,  cierpliwości 
i spokoju. Chmury  się rozwieją - G." Przez tydzień  cisza i coś konkretniejszego:  "Prawie 
sukces. 
Jeśli będę mógł,  pamiętaj stary kod: 1 - A, 2 - B  itd. Usłyszysz wkrótce - G." To  wczorajsze 
ogłoszenie. W  dzisiejszej prasie nie ma nic na  ten temat. Wszystko wskazuje, że  adresatem 
jest ów tajemniczy  lokator. Jeśli trochę poczekamy,  sądzę, że sprawy staną się znacznie 
jaśniejsze. 
   Tak też się stało. Rankiem  następnego dnia znalazłem  Holmesa siedzącego przed 
kominkiem 
z pełnym satysfakcji  uśmiechem na twarzy.
   - Jak ci się to podoba? -  spytał biorąc ze stołu gazetę -  "Wysoki, czerwony dom z białą 
elewacją, 3 piętro, 2 okno od  lewej po zmroku - G.". Sądzę, że  po śniadaniu urządzimy sobie 
wycieczkę krajoznawczą po  sąsiedztwie posesji pani Warren.
 O, a oto i ona we własnej  osobie. Co nowego?
   Nasza klientka wpadła do  pokoju tak gwałtownie, iż  wystarczyło raz na nią spojrzeć,  by 
wiedzieć, że coś musiało się  wydarzyć, i to coś ważnego.      
   - To sprawa dla policji, panie  Holmes - krzyknęła. - Nie będę  dłużej tego tolerować! On 
musi  się wynieść z mojego mieszkania.
 Poszłabym tam i powiedziała mu  to, ale pomyślałam, że uczciwość  nakazuje mi zasięgnąć 
najpierw  pana opinii. Moja cierpliwość ma  granice, a kiedy dochodzi do  porwania mojego 
własnego męża,  to...
   - Kto był tak bezczelny?
   - Sama chciałabym to wiedzieć!
 Dziś rano wyszedł jak zwykle  przed siódmą - jest portierem u  Mortona i Wazylighta na 
Tettenham  Court Road - i zanim zdołał  zrobić dziesięć kroków dwaj  ludzie zaszli go z tyłu, 
zarzucili mu na głowę płaszcz i  wepchnęli do czekającego przy  krawężniku auta. Przez 
godzinę  wozili go po mieście, potem  otworzyli drzwi i wyrzucili jak  worek kartofli. Gdy się 
pozbierał, po samochodzie nie  zostało śladu, a on sam był w  Hampstead Heath. Przyjechał do 
domu i dochodzi do siebie, a ja  natychmiast przybyłam dać panu o  tym znać.
   - Nader ciekawe. Czy widział  tych ludzi, lub słyszał ich  rozmowę?
   - Nie. Wie tylko, że nagle  zrobiło się ciemno i został  uniesiony w górę, a potem  wyrzucony 
z jadącego wozu. Było  ich dwóch albo trzech.
   - A dlaczego łączy pani tę  napaść ze swoim lokatorem?
   - Żyjemy w tym miejscu od  piętnastu lat. To spokojna  okolica i nigdy nic podobnego  nie 
miało tu miejsca. To nie  jest przypadek, mam tego dość.
 Pieniądze nie są najważniejsze i  dziś jeszcze chcę widzieć, jak  ten człowiek wynosi się z 
mojego  domu.
   - Pani Warren, niech pani nie  robi niczego gwałtownego. Proszę  poczekać z eksmisją. 
Zaczynam  sądzić, że ta sprawa jest  znacznie poważniejsza niż się z      
 pozoru wydawało. Oczywiste jest,  że pani lokatorowi zagraża  poważne niebezpieczeństwo. 
Jest  równie prawdopodobne, że  oczekujący w zasadzce wrogowie  pomylili w porannej mgle 
pani  męża z pani lokatorem, a  stwierdziwszy swą pomyłkę  wypuścili go. Możemy się jedynie 
domyślać, co zrobiliby, gdyby  nie popełnili pomyłki.
   - Wobec tego co ja mam zrobić,  panie Holmes?
   - Bardzo chciałbym zobaczyć  tego pani lokatora.
   - Nie wiem jak by to można  było zrobić, chyba że wyłamie  pan drzwi. Otwiera je dopiero, 
gdy słyszy jak schodzę. Nigdy  wcześniej.
   - Musi zabrać tacę. Jeśli jest  jakieś miejsce, w którym  moglibyśmy się schować i 
obserwować drzwi...
   Kobieta zastanowiła się przez  dłuższą chwilę.
   - Po drugiej stronie korytarza  jest niewielki pokoik. Ustawię  tam lustro i jeśli siądziecie 
panowie za drzwiami, powinno się  to udać.
   - Doskonale! - ucieszył się  Scherlock. - O której jest  lunch?
   - Około pierwszej, sir.
   - Wobec tego będziemy przed  pierwszą. Do zobaczenia, pani  Warren. 
   O wpół do pierwszej  znaleźliśmy  się na schodach domu pani  Warren, wysokiego budynku 
z  żółtej cegły, przy Great Orne  Street, wąskiej uliczce po  północno_wschodniej stronie 
British Museum. Stał on w  pobliżu narożnika i widok z  niego obejmował też Howe Street, 
zabudowaną bardziej  pretensjonalnie. Mój towarzysz z  uśmiechem wskazał jeden z 
budynków.
   - Widzisz, Watsonie? "Wysoki,  czerwony dom z białą elewacją".      
 Oto nasza stacja nadawcza. Znamy  miejsce, znamy szyfr, toteż nie  powinno być kłopotów. 
O, w oknie  jest kartka "Do wynajęcia", a  więc mieszkanie jest puste i  łatwo dostępne. 
Witam panią,  pani Warren. Co teraz?
   - Wszystko przygotowałam, ale  musicie panowie zostawić buty na  półpiętrze, żeby uniknąć 
hałasu.
 Proszę za mną.
   Pokoik stanowił doskonałe  ukrycie, a lustro umieszczone  było tak, że sami siedząc w  mroku 
widzieliśmy dokładnie  interesujące nas drzwi. Niewiele  czasu minęło odkąd zajęliśmy  swoje 
miejsca, gdy odległy głos  dzwonka oznajmił porę lunchu  tajemniczego lokatora. Wkrótce  też 
pojawiła się pani Warren z  tacą, którą zostawiła na krześle  przy drzwiach, po czym stąpając 
ciężko zeszła ze schodów. NIe  odrywaliśmy wzroku od lustra -  kiedy kroki ucichły, rozległ się 
zgrzyt klucza w zamku i przez  uchylone drzwi dwie szczupłe  dłonie porwały tacę z krzesła, 
by po krótkiej chwili umieścić  ją tam z powrotem. Przez moment  widziałem śniadą i piękną 
twarz,  
z przerażeniem spoglądającą w  uchylone drzwi naszego pokoiku.
 Drzwi zatrzasnęły się, klucz  zazgrzytał znowu, po czym  zapadła cisza. Holmes pociągnął 
mnie za rękaw i obaj ostrożnie  zeszliśmy na dół, zachowując  absolutną ciszę.
   - Zadzwonię wieczorem -  poinformował oczekującą nas  właścicielkę. - Myślę, Watsonie,  że 
z dyskusją poczekamy do  powrotu do domu.
   - Jak widziałeś, moje  przypuszczenia okazały się  słuszne - zaczął z głębin  fotela. - 
Nastąpiła zamiana  lokatorów. NIe przewidziałem  tylko, że jest to również  zamiana płci. To 
kobieta i to  niezwykła kobieta, mój drogi.
   - Widziała nas.
   - NIekoniecznie. Widziała coś, co ją zaniepokoiło, nie ulega to  wątpliwości. Ogólny przebieg 
wypadków jest jasny, nieprawdaż?
 Pewna para szuka schronienia  przed zagrożeniem, i to  poważnym, biorąc pod uwagę  stopień 
przedsięwziętej przez  nią ostrożności. Mężczyzna,  który musi coś konkretnego  zrobić, 
pozostawia kobietę w  miejscu najbezpieczniejszym z  możliwych. Nie jest o takie  łatwo, 
a znajduje je w sposób  naprawdę oryginalny i na tyle  skuteczny, że obecność kobiety  jest 
tajemnicą nawet dla  właścicielki mieszkania,  regularnie przynoszącej jej  posiłki. Drukowane 
pismo jest  teraz zrozumiałe - chodziło o  ukrycie płci osoby piszącej,  której ktoś znający się 
na  rzeczy mógłby domyślić się z  charakteru pisma. Mężczyzna nie  może się zbliżyć do tego 
domu,  by nie naprowadzić na ślad  kobiety wrogów, a do utrzymania  łączności wykorzystuje 
ogłoszenia w gazecie. Jak dotąd  wszystko jasne i proste.
   - Tylko jakie są powody tego  wszystkiego?
   - Właśnie, mój drogi. Jak  zwykle jesteś praktyczny i  bezpośredni! Ciekawość 
i  przewrażliwienie pani Warren w  miarę jak posuwamy się naprzód,  niespodziewanie okazują 
się kryć  rzeczywiście groźną sprawę.
 Słyszeliśmy o napadzie na pana  Warrena, który bez wątpienia  wymierzony był w jego 
lokatora 
i  który dobitnie potwierdza wagę  sprawy. Śmiem twierdzić, że  stawką w tej grze jest życie 
obojga, zaś sposób w jaki  zaatakowano jasno wskazuje na  przewagę liczebną przeciwnika 
oraz na fakt, iż nie jest on  świadomy zamiany. Ogólnie rzecz  biorąc jest to naprawdę 
ciekawy  
i skomplikowany przypadek.
   - Zastanawia mnie - odezwałem  się po chwili - dlaczego chcesz  się nim dalej zajmować. Co 
 zyskasz?
   - Sztuka dla sztuki. Sądzę, że  gdy praktykowałeś w zawodzie  wielokrotnie udzielałeś porad 
i  badałeś pacjentów bez zapłaty.
 Jakie były tego powody?
   - Wiedza i doświadczenie.
   - Nauka nigdy się nie kończy.
 Całe życie to seria lekcji, z  których najważniejsze są  przeważnie te ostatnie. Ta  zagadka 
jest bardzo pouczająca i  mimo braku widoków na honorarium  czy sławę mam ochotę, i to 
przemożną, rozwiązać ją. Pewnien  jestem, że o zmierzchu będziemy  wiedzieli znacznie 
więcej. 
   Gdy ponownie znaleźliśmy się w  domu pani Warren, Londyn  okrywała już szarówka 
zimowego  zmierzchu, rozpraszana jedynie  żółtymi kwadratami okien i  mglistym blaskiem 
latarń  gazowych. Siedząc w ciemnym  salonie spoglądaliśmy uważnie na  interesujące nas okno 
i niedługo  trwało, gdy pojawiło się w nim  światło.
   - Zaczyna się - szepnął Holmes  prawie przyciskając twarz do  szyby. - Widzę cień, trzyma 
w  dłoni świecę i spogląda w naszą  stronę. Najwyraźniej chce mieć  pewność, że jego 
towarzyszka  jest już w oknie. Zaczyna  nadawać. Zapisuj to, byśmy mogli  później się 
zastanowić.
 Pojedynczy błysk - A... ile  teraz naliczyłeś? Dwadzieścia,  ja też, a więc T... Co jeszcze 
jedno T? To musi być początek  drugiego słowa... Dobrze, długa  przerwa czyli koniec. Co 
wyszło?
 "Attenta", to bez sensu. Tak  samo zresztą, gdy podzielimy to  w jakikolwiek sposób... Chyba 
że  Ta to czyjeś inicjały..., * O,  znowu zaczyna... powtarza ten  sam wyraz! Dziwne, Watsonie, 
naprawdę dziwne. Jeszcze raz to  samo i cofnął się. Co o tym  sądzisz?
   Wówczas wiadomość brzmiała:  "At ten T. A.", czyli "O godz. 10.00 T. A." (przyp. tłum.)    - 
Szyfr - odparłem krótko.
   Holmes nagle roześmiał się.
   - I to niezbyt skomplikowany.
 To po prostu nie jest po  angielsku, tylko po włosku. "A"  oznacza, że adresatką jest  kobieta, 
a treść to "uwaga"  powtórzone trzykrotnie. Jest to  bez wątpienia ważna wiadomość,  co 
można wywnioskować z  powtórzenia. Tylko o co chodzi?
 Poczekajmy, znów podchodzi do  okna.
   Ponownie zobaczyliśmy  przykucniętą sylwetkę szybko  przesuwającą płomień świecy. Tym 
razem litery nadawane były  znacznie szybciej. Tak szybko,  że omal nie zgubiłem się przy  ich 
notowaniu.
   - Pericolo - to znaczy  "niebezpieczeństwo". Tak, sygnał  niebezpieczeństwa. Powtarza  go... 
Peri... Tam do diabła, co  się dzieje?!
   Światełko nagle zniknęło i  okno pogrążyło się w  ciemnościach, podobnie zresztą  jak 
wszystkie pozostałe w tym  budynku. Wiadomość została  urwana w połowie i powody tego 
stanu  rzeczy musiały dotrzeć do nas  równocześnie, gdyż w tym samym  momencie 
poderwaliśmy się na  równe nogi.
   - Sprawa się komplikuje -  szepnął Holmes. - PowinniśMy  zawiadomić Scotland Yard, ale  nie 
ma na to czasu. Chyba że  wytłumaczenie jest niewinne, a  wówczas wyszlibyśmy na durniów.
 Chodź, sprawdzimy na miejscu, o  co chodzi. 
II
   Gdy szliśmy wzdłuż Howe Street  obejrzałem się w stronę  budnyku, który właśnie 
opuściliśmy. W oknie na piętrze  dostrzegłem postać wpatrującą  się w mrok i czekającą w 
napięciu na dalszy ciąg  przerwanej rozmowy. Przy      
 drzwiach budynku z czerwonej  cegły sterczał natomiast  zakutany w szal mężczyzna w 
płaszczu, opierający się o  ogrodzenie i przyglądający się  nam uważnie.
   - Holmes! - krzyknął nagle.
   - Gregson! - ucieszył się  zawołany, potrząsając jego  prawicą. - Góra z górą... Co cię  tu 
sprowadza?
   - Sądzę, że to samo co ciebie  - uśmiechnął się inspektor. -  Choć nie mam pojęcia, jakim 
cudem się tu znalazłeś.
   - Różne tropy prowadzące do  tego samego celu. Obserwowałem  sygnały, które...
   - Sygnały?!
   - Z tego okna. Urwały się  nagle, toteż przybyliśmy zbadać  przyczynę. Skoro jednak sprawa 
jest w twoich rękach, możemy  spokojnie wrócić do domu.
   - Poczekaj! Zróbmy to razem.
 Tyle razy mi pomagałeś, że  cieszę się na samą możliwość  drobnego rewanżu. Z tego domu 
jest tylko jedno wyjście, tak że  nie mógł nam się wymknąć.
   - Kto?
   - Choć raz wiem więcej niż ty  - niespodziewanie uderzył laską  w chodnik, na który to sygnał 
ze  stojącej w pobliżu dorożki  wyskoczył i podszedł do nas  woźnica z batem w ręku. - Poznaj 
pana Levertona z Ameryki, a  ściślej z Agencji Pinkertona. A to jest słynny Sherlock Holmes.
   - Bohater zagadki w jaskini na  Long Island? - spytał Holmes. -  Sir, miło mi pana poznać.
   Amerykanin, młody, choć  poważnie wyglądający mężczyzna o  opalonej twarzy i 
przystojnych  rysach, zaczerwienił się na te  słowa.
   - Teraz jestem na tropie  większej sprawy, panie Holmes.
 Jeśli zdołam złapać Gorgiano...
   - Gorgiano z Czerwonego Kręgu?
 - przerwał mu Holmes.
   - O, widzę, że znany jest  również w Europie. Zaczęliśmy go      
 śledzić i wiemy z całą  pewnością, że ma na sumieniu  około pięćdziesiąt morderstw,  ale jak 
dotąd nie możemy go  złapać. Ciągle się wymyka.
 Przyjechałem tu za nim z Nowego  Jorku i przez tydzień byłem jego  cieniem czekając na 
jakikolwiek  pretekst, by złapać go za  kołnierz. Wraz z panem  Gregsonem czekamy teraz. 
Jest 
w  tym domu i nie może się nam  wymknąć. Jak dotąd wyszły stąd  jedynie trzy osoby 
i przysięgam,  że nie był żadną z nich.
   - Mówiłeś coś o sygnałach -  Gregson zwrócił się do Holmesa.
 - Wygląda na to, że znowu wiesz  więcej od nas.
   Mój towarzysz wyjaśnił w paru  słowach sprawę, którą się  zajmowaliśmy i Leverton zaklął.
   - To o nas chodzi - mruknął  ponuro. - Musiał nas spostrzec  przy jakiejś okazji. Teraz 
sygnalizuje któremuś ze swoich  współpracowników, ma ich paru w  Londynie. To, że przerwał 
nagle,  może oznaczać jedynie, iż  zauważył przez okno któregoś z  nas. Postanowił działać 
natychmiast, skoro  niebezpieczeństwo jest bliskie.
 Co pan proponuje, panie Holmes?
   - Iść na górę i przekonać się  na własne oczy jak wygląda  sytuacja.
   - Nie mamy ani nakazu rewizji,  ani nakazu aresztowania.
   - Te budynki są nie  zamieszkałe, a okoliczności  bardzo podejrzane - stwierdził  Gregson.
   - Powody chwilowo  zupełnie wystarczające. Biorę na  siebie odpowiedzialność za 
aresztowanie, 
a potem zobaczymy,  co będzie lepsze: przetrzymać go  tu, czy przekazać do Nowego  Yorku.
   Nasi policjanci nie mają może  największej wyobraźni, nie  zawodzą natomiast gdy chodzi 
o  odwagę i zdecydowanie. Gregson  wspinał się po schodach,  by aresztować wielokrotnego 
zabójcę z taką miną, jakby były to  schody w Scotland Yardzie.
 Amerykanin usiłował przecisnąć  się przed niego, ale Gregson  powstrzymał go tyleż 
uprzejmie,  co stanowczo - niebezpieczeństwa  Londynu były sprawą londyńskiej  policji.
   Drzwi na trzecim piętrze,  prowadzące do mieszkania po  lewej stronie, były uchylone.
 Gregson pchnął je zdecydowanym  ruchem. Wewnątrz panowała cisza  i ciemność, toteż czym 
prędzej  zapalił kieszonkową latarkę. Gdy  płomień uspokoił się, ku swemu  zaskoczeniu 
ujrzeliśmy na  białych deskach podłogi świeże  ślady krwi, które prowadziły w  naszą stronę 
i zatrzymywały się  w pobliżu okna. Prowadziły one  do zamkniętych drzwi sąsiedniego  pokoju. 
Inspektor otworzył je i  trzymając światło przed sobą  wszedł do środka. Ruszyliśmy za  nim.
   W pozbawionym mebli pokoju, na  środku podłogi leżała skulona  postać ogromnego 
mężczyzny. Jego  groteskowo wykrzywioną twarz  otaczał krąg wymalowany krwią.
 Ręce miał szeroko rozrzucone, a  z szyi wystawała mu kościana  rękojeść sztyletu, 
zatopionego  aż po gardę w ciele. Obok prawej  dłoni leżącego spoczywały  doskonale wykonany 
sztylet z  rogową rękojeścią i czarna,  dziecięca rękawiczka. Sądząc z  układu ciała musiał 
umrzeć zanim  jeszcze upadł.
   - O Boże! To Czarny Giorgiano!
 - zdumiał się Amerykanin. - Ktoś  nas wyprzedził.
   - Na oknie jest świeca -  poinformował nas Gregson. - Co  ty wyprawiasz?
   Pytanie to było skierowane do  Sherlocka, który zapalił ją i  przesuwał szybko wzdłuż okna, 
po  czym spojrzał w ciemność,  zdmuchnął świecę i rzucił ją na  podłogę.
   - Sądzę, że to nam nieco  pomoże - mruknął enigmatycznie i      
 zamarł pogrążony w myślach,  podczas gdy obaj policjanci  oglądali ciało. - Mówicie, że w 
czasie waszej obserwacji wyszły  stąd trzy osoby. Przyjrzeliście  się im dokładniej?
   - Oczywiście - odparł Gregson.
   - Czy był wśród nich mężczyzna  około trzydziestki, średniego  wzrostu, o śniadej cerze i 
czarnej brodzie?
   - Wyszedł jako ostatni.
   - Jak sądzę, jest to zabójca.
 Poza rysopisem macie doskonały  ślad buta odbity we krwi. Nie  powinniście mieć trudności ze 
znalezieniem go.
   - Zapewne, wśród milionów  londyńczyków...
   - MOże i tak. Dlatego  pomyślałem, że najlepiej  poprosić tę panią o pomoc.
   Na te słowa wszyscy  odwróciliśmy się w stronę drzwi,  gdzie spoglądał Holmes. Stała  tam 
wysoka i przystojna  kobieta, tajemnicza lokatorka  pani Warren. Podeszła powoli,  blada z 
trwogi, wpatrując się  nieruchomo w leżące na podłodze  ciało.
   - Zabiliście go! - szepnęła.
 Oh, Dio Mio, zabiliście go!
   Nagle gwałtownie zaczerpnęła  powietrza i z okrzykiem radości  skoczyła w górę, po czym 
zaczęła  tańczyć wokół pokoju klaszcząc w  dłonie i z błyszczącymi oczyma  mówiąc coś bez 
przerwy po  włosku. Dziwne ze wszech miar  było obserwowanie tej radości na  widok trupa. 
Nagle zatrzymała  się i spojrzała na nas pytająco.
   - Wy z policji, tak? Wy  zabiliście Giuseppe Gorgiano,  tak? - spytała niegramatyczną 
angielszczyzną.
   - Jesteśmy z policji, proszę  pani - odpowiedział Gregson.
 Rozejrzała się zaskoczona po  ciemnych kątach pomieszczenia.
   - A gdzie jest Gennaro? -  spytała. - Mój mąż, Gennaro  Lucca? Jestem Emilia Lucca z 
Nowego Yorku. Chwilę temu był w      
 oknie i przybiegłam, jak kazał.
   - To ja poleciłem pani przyjść  - odezwał się Holmes.
   - Jak?
   - Wasz szyfr nie był zbyt  skomplikowany, proszę mi  wierzyć, zaś pani obecność tutaj 
wydała mi się wskazana. Nadałem  "vieni" i pani przyszła.
   Spojrzała nań z podziwem.
   - Nie rozumiem, skąd pan to  wie. Gorgiano, jak... - przerwała i nagle twarz  rozjaśnił 
uśmiech dumy -  Gennaro! Mój cudowny Gennaro!
 Strzegł mnie i zrobił to  własnoręcznie! Zabił potwora.
 Gennaro, jesteś cudowny. Jaka  kobieta może być cię godna?
   - Pani Lucca - Gregson położył  dłoń na jej ramieniu takim  gestem, jakby była największym 
chuliganem z Notting Hill. - Nie  bardzo wiem kim i czym pani  jest, ale powiedziała pani dość, 
bym miał ochotę porozmawiać z  panią w Yardzie.
   - Poczekaj - wtrącił się  Holmes. - Wydaje mi się, że ta  dama może być równie chętna do 
udzielania nam informacji, jak  my do ich wysłuchania. Rozumie  pani, że jej mąż zostanie 
aresztowany i sądzony na  okoliczność śmierci tego, który  leży tu przed nami. To, co pani 
powie, może być użyte jako dowód  na procesie, ale jeśli sądzi  pani, iż działał on ze 
szlachetnych pobudek i  chciałaby, by te pobudki były  znane, to nie może mu się pani 
przysłużyć lepiej niż  opowiadając nam tę historię.
   - Tak, Gorgiano nie żyje i  nie obawiamy się niczego -  oznajmiła radośnie. - To był  diabeł 
i potwór w jednej osobie,  żaden sędzia nie może ukarać  mojego męża za to, że go zabił.
   - W takim razie - zaproponował  mój przyjaciel - najlepiej  będzie zamknąć te drzwi 
zostawiając wszystko tak jak  było i iść z panią do jej      
 mieszkania, by zapoznać się z  całą historią. Dopiero po jej  wysłuchaniu wyrobimy sobie 
opinię o całej sprawie. 
   Pół godziny później  siedzieliśmy w niewielkim  saloniku słuchając specyficznej 
angielszczyzny seniory Lucca,  opowiadającej nam historię,  której pointę widzieliśmy na 
białych deskach podłogi. Aby ta  długa historia stała się  bardziej zrozumiała, pozwoliłem 
sobie nieco poprawić jej  gramatykę.
   - Urodziłam się w Posilippo w  pobliżu Neapolu, a moim ojcem  był prawnik, Augusto Barelli, 
niegdyś deputowany z tego  okręgu. Gennaro był zatrudniony  przez mojego ojca. Pokochałam 
go, jak zrobiłaby każda kobieta,  choć nie miał ani pozycji, ani  majątku, przez co mój ojciec 
nie  zgodził się na małżeństwo.
 Uciekliśmy, pobraliśmy się w  Bari i sprzedaliśmy moje  klejnoty, by opłacić podróż do 
Ameryki. Było to cztery lata  temu i od tej chwili żyliśmy w  Nowym Yorku. Z początku 
sprzyjało nam szczęście. Gennaro  oddał przysługę włoskiemu  dżentelmenowi, ratując go 
przed  pobiciem 
w miejscu zwanym Bowey.
 Czynem tym zyskał wpływowego  przyjaciela nazwiskiem Tito  Castalotte, współwłaściciela 
firmy importującej owoce  "Castalotte i Zamba". Senior  Zamba był inwalidą i praktycznie 
całą firmą kierował nasz nowy  przyjaciel. Zatrudnionych było w  niej ponad trzystu 
pracowników.
 Senior Castalotte zaangażował  mojego męża na stanowisko szefa  działu i na każdym kroku 
okazywał mu swą przychylność.
 Był kawalerem i myślę, że  traktował go jak syna, a oboje z  mężem darzyliśmy go takim 
uczuciem, jakby był naszym  ojcem. Kupiliśmy niewielki domek  na Brooklynie i przyszłość      
 rysowała się przed nami w  jasnych barwach, gdy nagle  pojawił się w naszym życiu  Gorgiano. 
Przyprowadził go  pewnej nocy mój mąż, ponieważ  byli krajanami i znali się  jeszcze z Włoch. 
Był to potężny  mężczyzna, co sami panowie  widzieliście, ale nie tylko z  uwagi na posturę. 
Właściwie  wszystko w nim było potężne i  przerażające: głos jak grom,  pomysły, uczucia - 
wszystko to  było monstrualne i przesadzone.
 Mówił, lub raczej ryczał, z taką  energią, że wszyscy musieli go  słuchać przytłoczeni 
dźwiękiem 
i  potokiem słów. Jego oczy pałały  czymś, co przykuwało uwagę i  niewoliło człowieka. 
Przychodził  do nas często, choć zdawałam  sobie sprawę z tego, że mężowi  niezbyt to 
odpowiada. W jego  obecności siedział blady i  milczący, słuchając nie  kończących się tyrad o 
polityce  
i sprawach socjalnych. Nic nie  mówił, ale na jego twarzy  widziałam wyraz, którego nie 
zobaczyłam nigdy dotąd. Z  początku sądziłam, że to  niechęć, lecz w końcu  zrozumiałam, że 
to strach.
 Głęboki, przejmujący strach. Tej  nocy, gdy to zrozumiałam,  nakłoniłam go, by mi wszystko 
opowiedział. Zrobił to. Wtedy  sama zaczęłam się bać. Chyba  jeszcze bardziej niż on. W 
latach młodości, gdy cały świat  zdawał mu się wrogi, a do  szaleństwa doprowadzała go 
niesprawiedliwość, której  doświadczał na każdym kroku, mój  Gennaro przyłączył się do 
neapolitańskiego stowarzyszenia  zwanego Czerwonym Kręgiem, wywodzącego się 
z Karbonariuszy.
 Ich przysięgi i sekrety były  przerażające, ale kiedy stał się  już jednym z nich, ucieczka była 
niemożliwą. Gdy znaleźliśmy się  w Ameryce sądził, że zostawił to  za sobą i że sprawa jest 
zamknięta na zawsze. Ale pewnego      
 dnia ku swemu przerażeniu  spotkał na ulicy człowieka,  który wprowadził go do Kręgu i  który 
zasłużył sobie w  południowych Włoszech na  przydomek "Śmierć", gdyż ręce  miał do łokci 
zbrukane krwią -  olbrzyma Gorgiano. Przybył on do  Nowego Yorku uciekając przed  włoską 
policją i założył tam  oddział Czerwonego Kręgu.
 Gennaro pokazał mi też wezwanie,  które otrzymał, polecające mu  stawienie się w określonym 
czasie i określonym miejscu.
 Już samo to było złe, ale  najgorsze miało dopiero nadejść.
 Zauważyłam, że od pewnego czasu  olbrzym przychodząc do nas  ciągle patrzy i mówi do mnie; 
nawet jeśli słowa skierowane  były do mojego męża, ani na  moment nie spuszczał oczu ze 
mnie. Pewnego wieczora 
 zrozumiałam dlaczego. Obudziłam  w nim coś, co nazwał "miłością".
 Przybył do nas zanim jeszcze  pojawił się Gennaro, chwycił  mnie w objęcia i zaczął całować, 
namawiając, bym  poszła z nim. Szarpałam się i  krzyczałam, gdy wtem zjawił się  Gennaro 
i zaatakował go.
 Nieprzytomnego zostawiliśmy na  podłodze i uciekliśmy, by już  nigdy nie wrócić do domu. Tej 
nocy przysporzyliśmy sobie  śmiertelnego wroga. Parę dni  potem odbyło się zebranie Kręgu.
 Mąż wrócił z niego z taką miną,  że od razu wiedziałam, iż stało  się coś strasznego.
 Rzeczywistość okazała się jednak  gorsza od naszych najgorszych  obaw. Fundusze 
organizacji  wymuszano od bogatych Włochów.
 Jednym z tych, do których się  zwrócono, był nasz przyjaciel  Castalotte. Nie ugiął się on 
przed pogróżkami, a nawet  przekazał sprawę policji, co  spowodowało wydanie nań wyroku 
śmierci, tak za mieszanie obcych  w sprawy narodowe jak i dla  zastraszenia innych opornych 
lub      
 zaczynających się buntować. Na  spotkaniu postanowiono, że  zostanie wysadzony z domem 
przy  użyciu dynamitu i odbyło się  losowanie wykonawcy wyroku.
 Gennaro losując zobaczył twarz  Gorgiano i zanim wyciągnął los z  Czerwonym Kręgiem, 
wiedział, że  sprawa została w jakiś sposób  uprzednio ukartowana. Miał albo  zabić 
przyjaciela, albo narazić  mnie i siebie na zemstę, gdyż w  takich wypadkach Krąg karał nie 
tylko swoich członków, ale też  wszystkich ich bliskich, było to  ogólnie wiadome. Całą noc 
zastanawialiśmy się co zrobić,  gdyż zamach należało  przeprowadzić następnego  wieczora. W 
końcu ostrzegliśmy  seniora Castalotte i w południe  byliśmy już w drodze do Londynu.
 Na wszelki wypadek  poinformowaliśmy uprzednio o  wszystkim policję. Resztę  panowie 
znacie. Byliśmy pewni,  że prześladowcy nie zostawią nas  w spokoju. Nie licząc misji 
oficjalnej, Gorgiano miał  osobiste motywy zemsty, a znając  jego bezwzględność i upór 
wiedzieliśmy, że nie spocznie  nim nie wykona zadania, Włochy i  Ameryka dobrze przecież 
znają  jego okrucieństwa. Mieliśmy parę  dni na zorganizowanie dla mnie  takiego schronienia, 
by  niebezpieczeństwo nie mogło mnie  dosięgnąć bez ostrzeżenia. Mąż  natomiast musiał być 
wolny, by  móc swobodnie kontaktować się z  włoską i amerykańską policją.
 Sama nie wiem, gdzie mieszka, bo  jedyne wieści od niego  otrzymywałam przez ogłoszenia 
w  gazecie. Pewnego razu przez okno zauważyłam dwóch Włochów  obserwujących dom i 
wiedzi-ałam, że zostaliśmy odnalezieni. W  końcu, dziś w nocy, Gennaro  zaczął nadawać, ale 
sygnały  nagle się urwały. Teraz wiem, że  zdawał sobie sprawę z bliskości  Gorgiana i na 
szczęście był  przygotowany na to spotkanie.      
 Pytam was panowie, czy po tym  wszystkim, co usłyszeliście  przed chwilą, możemy obawiać 
się  czegokolwiek ze strony prawa?
 Czy jakikolwiek sędzia na tym  świecie mógłby skazać mego męża  za to, co uczynił?
   - Cóż, panie Gregson - odezwał  się Amerykanin spoglądając na  inspektora - Nie wiem jak 
wy,  Anglicy, zapatrujecie się na to,  ale w Nowym Yorku mąż tej damy  może liczyć na 
serdeczne  podziękowanie.
   - Będzie pani musiała udać się  ze mną i zobaczyć się z moim  szefem - zdecydował policjant.
   -  Jeśli to, co pani powiedziała  jest prawdą, nie sądzę, by  musiała się pani czy też jej mąż 
obawiać czegoś z naszej strony.
 Natomiast ani w ząb nie mogę  pojąć, skąd, u diaska, ty się tu  znalazłeś, Holmesie.
   - Nauka, Gregsonie. Ciekawość  jest lepsza od uniwersytetu.
 Cóż, Watsonie, masz oto jeszcze  jeden przypadek do swojej  kolekcji. Tak na marginesie, 
jest już ósma, a dziś wieczorem  w Covent Garden grają Wagnera.
 Jeśli się pośpieszymy,  powinniśmy zdążyć na drugi akt.  
 
Sprawa diabelskiej stopy
   W mojej pracy związanej z  zapisywaniem i podawaniem do  publicznej wiadomości 
niektórych  ciekawszych przypadków z kariery  mego przyjaciela, największą  trudność 
sprawiała mi zawsze jego  awersja do rozgłosu. Dla niego  najważniejsze było samo  rozwikłanie 
sprawy -  aresztowanie przestępcy zostawiał  najczęściej czynnikom oficjalnym  i z 
lekceważącym uśmiechem  słuchał potem peanów  pochwalnych, kierowanych pod  niewłaściwym 
adresem. To właśnie  nastawienie, nie zaś brak      
 materiałów, było powodem mego  milczenia w ciągu ostatnich lat.
 Mój udział w części jego przygód  zawsze był przywilejem i  przyjemnością, aleteż nakładał 
na mnie obowiązek milczenia tak 
 długo, jak długo nie uzyskałem  zgody Sherlocka na publikację  jego przygód.
   Dlatego też sporą  niespodziankę sprawił mi  telegram od Holmesa, który  przyszedł do mnie 
w ostatni  wtorek (nigdy nie pisał listów,  jeśli korespondencję można było  załatwić przy 
pomocy depeszy).
 Oto jego treść: 
   "Dlaczegóż nie opowiedzieć by  im o Kornwalijskim horrorze?
 Najdziwniejsza sprawa, jaką  miałem". 
   Pojęcia nie mam, co  przypomniało mu tę przygodę, ani  też co skłoniło go do zgody.
 Ale, nie czekając aż zmieni  zdanie, poszukałem notatek ze  szczegółami i oto przedstawiam 
państwu tę historię.
   Działo się to na wiosnę 1897  roku, gdy żelazne zdrowie  Sherlocka zaczęło zdradzać 
objawy przemęczenia ciągłą  pracą, nader podniecającą, ale i  wyczerpującą system nerwowy. 
W  marcu tegoż roku doktor Moore  Agar z Harley Street, którego  dramatyczne spotkanie z 
mym  przyjacielem być może  przedstawię pewnego dnia,  postawił jednoznaczną diagnozę,  że 
jeśli Holmes nie zrobi sobie  dłuższego odpoczynku zrywając  całkowicie na ten czas z 
praktyką, grozi mu załamanie  nerwowe. Stan własnego zdrowia  nigdy nie interesował 
Holmesa,  chyba że kolidował z jakimś jego  planem, co zdarzało się nader  rzadko. Tym razem 
jednak  zagrożenie było poważne, a  alternatywę dla długiej przerwy  stanowiło całkowite 
zerwanie z  zawodem, toteż zgodził się on na      
 urlop i całkowitą zmianę  otoczenia. W taki oto sposób  znaleźliśmy się w niewielkim  domku 
przy Poldhu Bay, na  odległym zakątku kornwalijskiego  wybrzeża.
   Było to miejsce dość  szczególne, choć doskonale  odpowiadające humorowi i  osobowości 
mego towarzysza. Z  okien naszego biało pomalowanego  domku widać było prawie całe 
złowrogie półkole Mounts Bay -  starej pułapki żaglowców. Przy  północnym wietrze zatoka 
wyglądała spokojnie i zacisznie,  zapraszając sterane burzą  statki, by szukały tu  schronienia 
i spokoju. Potem  następował nagły skręt wiatru na  południowo_zachodni, kotwica  szorowała 
po dnie nie znajdując  punktu zahaczenia, zbliżały się  skały i koniec, który kosztował  wiele 
załóg życie. Doświadczeni  marynarze omijali to miejsce  szerokim łukiem.
   Otaczający nas z drugiej  strony ląd był równie  niegościnny jak morze -  przeważnie 
trzęsawiska i bagna,  tu i tam przetykane suchym  lądem, z wieżą kościelną  zaznaczającą z 
daleka istnienie  wioski. Wszędzie też spotkać  można było ślady jakiejś dawno  wymarłej 
rasy, która pozostawiła  po sobie tajemnicze obeliski i  nieregularne budowle kryjące  prochy 
zmarłych oraz dziwne wały  ziemne o nieznanym  przeznaczeniu. Cała okolica  sprawiała 
niesamowite i  tajemnicze wrażenie, pobudzając  wyobraźnię. Holmes spędzał  długie godziny 
na wędrówkach i  medytacjach, zainteresowany nie  tylko budowlami, ale także  starym, 
używanym jeszcze  gdzieniegdzie 
w okolicy  dialektem. Przypuszczał, że  wywodzi się on z chaldejskiego,  przywiezionego tu 
przez kupców  fenickich zainteresowanych  wydobywaną w tym rejonie cyną.      
 Przysłano mu sporo książek  filologicznych i zajął się  właśnie uzasadnianiem swej  teorii, gdy 
nagle, ku memu  żalowi a jego radości,  znaleźliśmy się wobec problemu o  wiele ciekawszego, 
bardziej  skomplikowanego i poważniejszego  niż te, które wygnały nas z  Londynu. Seria 
wydarzeń, które  przerwały nasz odpoczynek  wywołała ogólne zainteresowanie  nie tylko 
w Kornwalii, ale w  całej zachodniej Anglii i sądzę,
 że wielu czytelników przypomina  sobie to, co wówczas nazywano  "Kornwalijskim Horrorem", 
choć  do londyńskiej prasy dotarły  relacje nader niedokładne.
 Teraz, po trzynastu latach, mogę  dać prawdziwe świadectwo temu,  co się wówczas stało.
   Jak już pisałem, dzwonnice  kościelne stanowiły w słabo  zaludnionej okolicy punkty 
orientacyjne. Najbliżej nas  znajdowała się osada Tredennick  Wollas, z której paruset 
mieszkańców skupiało się wokół  starego i omszałego kościoła.
 Wikarym tej parafii był ojciec  Roundhary, archeolog amator.
 Dzięki tym zamiłowaniom zbliżyli  się z Holmesem do siebie. Był to  mężczyzna w średnim 
wieku, miły,  spokojny i doskonale  zorientowany w tutejszych  zwyczajach. Czasem zapraszał 
nas  do siebie na herbatę, dzięki  czemu mieliśmy okazję poznać  jego lokatora, pana 
Mortimera  Tregennisa, kawalera,  wynajmującego w dużej i pustej  plebanii dwa pokoje. 
Wikary,  będąc osobą samotną, nie miał  nic przeciwko temu, choć  niewiele mieli z sobą 
wspólnego.
 Pamiętam, że podczas naszych,  krótkich zresztą wizyt,  gospodarz był nader gościnny,  zaś 
jego lokator siedział  pogrążony w milczeniu i  niewesołych, sądząc z wyrazu  twarzy, myślach, 
prawie nie  zwracając uwagi na to, co się wokół działo.
   Ci dwaj wyżej opisani  dżentelmeni zjawili się nagle w  naszym saloniku 16 marca, w 
czwartek, tuż po śniadaniu, gdy  przygotowywaliśmy się do  codziennej wycieczki na 
pustkowia.
   - Panie Holmes - zaczął wikary  wzburzonym głosem - przyczyną  naszej wizyty jest 
nadzwyczaj  niecodzienne i tragiczne  wydarzenie, które miało miejsce  ostatniej nocy. 
Możemy jedynie  dziękować Opatrzności, że akurat  znalazł się pan tutaj, gdyż jest  pan tym 
właśnie człowiekiem,  którego najbardziej nam  potrzeba.
   Obdarzyłem go niezbyt  przyjaznym spojrzeniem,  natomiast Holmes aż się  wyprostował 
w fotelu na te słowa  i wskazał naszym, zdyszanym  gościom sofę. Pan Tregennis, był 
spokojniejszy, choć nerwowe  ruchy rąk i błysk oczu  zdradzały, że podziela  zdenerwowanie 
swego towarzysza.
   - Pan będzie mówił, czy ja? -  spytał ksiądz.
   - Jeżeli, jak sądzę, to pan  dokonał odkrycia, a wielebny zna  je z drugiej ręki - wtrącił 
Sherlock
   - będzie lepiej, jeśli  pan sam o nim opowie.
   Ponieważ wikary był ubrany  niestarannie, co świadczyło o  pośpiechu, zaś jego towarzysz 
nienagannie, wnioskowanie mojego  przyjaciela było nader proste.
 Wywarło jednak piorunujący efekt  na naszych gościach.
   - Może lepiej będzie jeśli  wpierw coś wyjaśnię - wielebny  Roundhay pierwszy odzyskał głos
   - potem wysłucha pan opowieści  pana Tregennisa lub zadecyduje,  byśmy nie zwlekając udali 
się na  miejsce tego tajemniczego  zdarzenia. Otóż, nasz przyjaciel  spędził wczorajszy 
wieczór 
w  towarzystwie swoich dwóch braci,  Owena i Georga oraz siostry  Brendy w ich domu, 
w Tredannick      
 Wartha, leżącym nie opodal tego  kamiennego krzyża, o którym  rozmawialiśmy ostatnio. 
Opuścił  ich krótko po dziewiątej  wieczorem siedzących przy stole,  przy którym właśnie 
zakończyli  grę 
w karty. Pozostawił ich w  doskonałym zdrowiu i humorze.
 Ponieważ ma zwyczaj wcześnie  wstawać, także dziś rano przed  śniadaniem wyszedł na 
spacer 
i  po drodze spotkał bryczkę  doktora Richardsa, który  poinformował go, że właśnie  otrzymał 
pilne wezwanie do  Tredannick Wartha. Słysząc to  pojechał naturalnie z nim i oto  co znaleźli: 
rodzeństwo  siedziało przy stole tak jak w  chwili, gdy ich opuścił w nocy,  z kartami leżącymi 
na stole i  świecami wypalonymi do cna.
 Siostra, martwa, wpółleżała na  krześle, zaś bracia dostali  pomieszania zmysłów - śmiali  się, 
śpiewali i krzyczeli do  siebie zupenie bez sensu.
 Wszyscy troje natomiast mieli na  twarzach wyraz zupełnego  przerażenia, od którego 
człowiekowi skóra cierpła na  plecach. W domu nie było śladów  czyjejkolwiek obecności, a 
stara  pani Porter, kucharka i  gospodyni, spała całą noc i  niczego nie słyszała. Nic nie  zginęło 
ani nie zostało  zniszczone i nie ma żadnego  wytłumaczenia, co mogło tych  troje tak 
przerazić, że kobieta  zmarła, a dwóch silnych  mężczyzn zwariowało. Tak w  najogólniejszym 
zarysie wygląda  sytuacja i jeśli zdoła ją pan  wyjaśnić, to pomoże nam pan  ponad miarę.
   Miałem nadzieję, że uda mi się  stłumić zainteresowanie Holmesa  tą sprawą, ale jedno 
spojrzenie  na jego twarz powiedziało mi, że  jest to absolutnie niewykonalne.
 Siedział jeszcze przez parę  chwil w milczeniu, rozmyślając,  po czym oznajmił:    - Zajmę się 
tą sprawą. Wydaje      
 mi się nader interesująca, by  nie rzec wyjątkowa. Czy ojciec  wielebny był na miejscu 
tragedii?
   - Nie, panie Holmes. Pan  Tregennis zdał mi relację po  powrocie i natychmiast 
pośpieszyliśmy do pana.
   - Jak daleko znajduje się dom,  o którym mowa?
   - Około mili w głąb lądu.
   - Wobec tego pojedziemy tam  razem. Ale zanim wyjdziemy,  chciałbym jeszcze zadać panu 
Tregennisowi kilka pytań.
   Ten ostatni jak dotąd milczał,  ale widać było, że jego tłumione  emocje są silniejsze niż 
duchownego - siedział z pobladłą  i napiętą twarzą, wzrokiem  wbitym w Holmesa i kurczowo 
zaciśniętymi dłońmi. Wargi mu 
 drżały, a w ciemnych oczach  zdawał się odbijać przerażający  widok, który oglądały.
   - Proszę pytać, panie Holmes -  zaoferował się, ledwie mój  przyjaciel umilkł. - To straszna 
rzecz, ale powiem panu wszystko,  co wiem.
   - Proszę mi opowiedzieć o  przebiegu wydarzeń tej nocy.
   - Cóż, zjadłem z nimi kolację  i George, mój starszy brat,  zaproponował grę w wista.
 Zaczęliśmy przed dziewiątą, a ja  wychodziłem kwadrans po  dziesiątej, zostawiając ich przy 
stole, wesołych i w dobrym  zdrowiu.
   - Kto pana wypuścił?
   - Pani Porter poszła już spać,  ale drzwi zewnętrzne mają  sprężynowy zatrzask, toteż nie 
musiałem nikogo fatygować. Okno  do pokoju było zamknięte, choć  okiennic nie zawarto. Dziś 
rano  nic w drzwiach ani w oknie nie  uległo zmianie i nie ma żadnych  powodów, by 
przypuszczać, że  ktoś obcy był w środku. A  przecież siedzieli tak jak ich  zostawiłem, 
przerażeni do utraty  zmysłów, a Brenda i życia, z  głową zwisającą bezwładnie przez      
 oparcie krzesła. Do końca życia  nie zapomnę widoku tego pokoju.
   - Fakty, jak je usłyszałem, są  zaiste niecodzienne - mruknął  Holmes. - Sądzę, że wy, 
panowie,  nie macie żadnej tłumaczącej je  teorii?
   - To diabelska sprawa, panie  Holmes - zawołał Tregennis. - Nie  z tego świata! Coś dostało 
się  do tego pokoju i przeraziło ich  śmiertelnie. Jaki człowiek  mógłby tego dokonać?!
   - Nietuzinkowy. Natomiast  obawiam się, że jeśli to  faktycznie jest sprawa sił 
nadprzyrodzonych, to ja na nic  się nie przydam. Posłałem  wprawdzie sporo klientów do 
piekła, ale nie mam z nim  bliższych kontaktów. Najpierw  jednak, nim przypiszemy wszystko 
Diabłu, rozpatrzmy naturalne  wyjaśnienia. Jeśli chodzi o  pana, panie Tregennis, 
przypuszczam, że w jakiś sposób  był pan poróżniony z  rodzeństwem, skoro oni mieszkali 
razem, a pan osobno?
   - To prawda, choć sprawa  należy do przeszłości i jest już  przedawniona. Wydobywaliśmy 
razem cynę w Redruth, ale  sprzedaliśmy działkę kompanii i  wycofaliśMy się z interesu 
z  wystarczającą ilością gotówki,  by żyć w spokoju. Nie przeczę,  że wystąpiły różnice zdań co 
do  podziału tych pieniędzy.
 Poróżniło to nas na pewien czas,  ale te sprawy zostały wybaczone  i zapomniane, tak że 
uczciwie  można powiedzieć, iż byliśmy  doskonałymi przyjaciółmi.
   - Wracając do wczorajszego  wieczoru, czy nie utkwiło panu w  pamięci coś, co mogłoby 
pomóc w  wyjaśnieniu tej tragedii? Proszę  się dobrze zastanowić, gdyż  najdrobniejszy nawet 
szczegół  może być mi wielce pomocny.
   - Nic takiego nie miało  miejsca, sir.
   - Rodzina była w normalnych  nastrojach?      
   - Nigdy nie widziałem ich w  lepszych.
   - Czy byli nerwowymi ludźmi?
 Czy w ich zachowaniu widać było  oznaki zbliżającego się  niebezpieczeństwa?
   - Nie, żadnej z tych rzeczy.
   - Ma pan coś jeszcze do  dodania? Coś, co mogłoby mi  pomóc?
   Zapytany zastanawiał się  głęboko przez dłuższą chwilę.
   - Jeden drobiazg - odezwał się  w końcu. - Gdy siedzieliśmy przy  grze, byłem odwrócony 
plecami do  okna, a Georg, będący moim  partnerem, siedział zwrócony doń  twarzą. W pewnym 
momencie  zauważyłem, że przygląda się  uważnie czemuś ponad moim  ramieniem, toteż 
odwróciłem się  i spojrzałem za jego wzrokiem na  okno. Widać było przez nie  zarośla i 
krzewy w ogrodzie i  przez moment wydało mi się, że  coś się między nimi porusza. Nie  jestem 
pewien czy nie był to  wiatr, a już zupełnie nie mogę  określić czy był to człowiek,  czy zwierzę. 
Gdy spytałem brata  czemu się tak przygląda, 
 okazało się, że odniósł podobne  wrażenie. To wszystko, co mogę  dodać.
   - Nie sprawdziliście tego  wówczas?
   - Nie. UznaliśMy to za  przywidzenie i szybko o nim  zapomnieliśmy.
   - Opuścił ich pan bez  jakiegokolwiek uczucia  niebezpieczeństwa?
   - Zupełnie.
   - Jeszcze jedno. Niezbyt rozumiem, w jaki sposób dowiedział się pan tak wcześnie 
o nieszczęściu?
   - Mam zwyczaj wstawać o świcie  i przed śniadaniem idę  najczęściej na spacer. Dziś  rano, 
ledwie wyszedłem, minęła  mnie bryczka doktora, który  powiedział mi, że pani Porter  posłała 
do niego chłopca z  pilnym wezwaniem. Wskoczyłem więc      
 do jego powozu i pojechaliśmy  razem. Razem też weszliśmy do  tego strasznego pokoju. 
Świece  
i kominek musiały wygasnąć na  długo przed świtem i musieli tak  siedzieć w ciemnościach 
zanim  się nie rozwidniło. Lekarz  powiedział, że Brenda nie żyje  od co najmniej sześciu godzin 
i  że nie ma żadnych śladów  przemocy. Po prostu na wpół  leżała, przewieszona przez  oparcie 
krzesła,
z wyrazem  obłędnego przerażenia na twarzy.
 George i Owen śpiewali strzępki  piosenek i mamrotali jak dwa  szympansy. To było okropne! 
NIe  mogłem tego znieść. Lekarz też  był blady jak płótno, prawie  zemdlał i musieliśmy pomóc 
mu  wyjść.
   - Ciekawe... bardzo ciekawe -  mruknął Holmes wstając i biorąc  kapelusz. - Sądzę, że 
najlepiej  zrobimy udając się bez dalszej  zwłoki na miejsce. Przyznaję, że  nie przypominam 
sobie sprawy,  która na pierwszy rzut oka  robiłaby wrażenie tak  skomplikowanej. 
   Nasze poczynania tego dnia  niewiele posunęły śledztwo do  przodu. Zdarzył się jednak 
wypadek, który wywarł na nas  wszystkich bardzo przygnębiające  wrażenie. Do miejsca 
tragedii  prowadziła kręta, wiejska droga,  wzdłuż której szliśmy. W pewnej  chwili z przodu 
dał się słyszeć  tętent kopyt i turkot kół, po  czym wyminął nas jadący z  przeciwka czarny 
powóz. Przez  małe okienko w zamkniętych  drzwiach zauważyłem potwornie  wykrzywioną 
twarz z  wytrzeszczonymi oczyma,  szczerzącą w naszą stronę zęby.
 Był to tylko moment, ale okropne  wrażenie pozostało mi na długo w  pamięci. Zresztą nie 
tylko mnie,  gdyż, jak się okazało, wszyscy  zwróciliśmy na nią uwagę.
   - Moi bracia! - jęknął  Tregennis. - Zabierają ich do      
 Helston!
   Spoglądaliśmy posępnie za  oddalającym się pojazdem i  dopiero po dłuższej chwili 
ruszyliśmy ku domowi, w którym  wydarzyło się to nieszczęście.
   Był to duży i przestronny  budynek, raczej willa niż  wiejski dom, otoczony sporym 
ogrodem, 
w którym przy tutejszym  klimacie, zaczynały już kwitnąć  kwiaty. Na ogród od naszej  strony 
wychodziły okna salonu i  tu też według opowieści pana  Mortimera, musiała pojawić się  owa 
przyczyna śMiertelnego  strachu. Holmes wolno i uważnie  przeszedł wzdłuż grządek i rabat 
tak zaabsobowany poszukiwaniami,  że potknął się o wiadro z  deszczówką, oblewając zarówno 
ścieżkę, jak i nasze stopy.
 Wewnątrz powitała nas starsza  gospodyni rodem z sąsiedztwa,  pani Porter, która z pomocą 
młodej dziewczyny prowadziła  dom. Na pytania mojego  przyjaciela odpowiadała szczerze  i 
bez ociągania. Nie, nic w nocy  nie słyszała. Gdy kładła się  spać wszyscy byli w doskonałych 
nastrojach, rzadko widziała ich  weselszych i pełniejszych ochoty  do życia. Rankiem zemdlała, 
gdy  weszła do tego pokoju, a po  oprzytomnieniu czym prędzej  otworzyła okna i pobiegła 
posłać  chłopca stajennego po doktora.
 Jeśli chcemy zobaczyć panienkę,  to jest teraz w sypialni na  piętrze, a jej braci musiało 
zapakować do karety czterech  silnych mężczyzn. Nie zostanie w  tym przeklętym domu ani 
dnia  dłużej i tegoż popołudnia  wyjeżdża do rodziny w St. Ives.
   ObejrzeliśMy zmarłą - panna  Brenda Tregennis była piękną  kobietą, choć zbliżała się już 
do wieku średniego. Jej śniada i  przystojna twarz była nadal  ładna, mimo że pozostało w jej 
wyrazie sporo z przerażenia,  które było ostatnim w jej życiu  uczuciem. Następnie      
 obejrzeliśmy salon, w którym  wydarzyła się tragedia. Kominek  wypełniał popiół po 
doszczętnie  wypalonym ogniu, na stole stały  cztery lichtarze z wypalonymi  świecami i 
rozrzucone karty.
 Krzesła odsunięto pod ściany.
 Inne przedmioty pozostały na  swoich miejscach. Holmes  przespacerował się po pokoju, 
usiadł na paru krzesłach, po  czym ustawił je przy stole  według wskazówek pana  Tregennisa, 
rekonstruując  dokładnie ich położenie.
 Sprawdził dalej, jaka część  ogrodu jest widoczna z którego  miejsca, zbadał dokładnie sufit, 
podłogę i kominek, ale ani razu  nie dostrzegłem tego  charakterystycznego błysku w  jego 
oczach czy skrzywienia  warg, które wskazywałoby, że  dostrzegł jakiś ślad.
   - Dlaczego rozpalono ogień? -  spytał w pewnym momencie. - Czy  zawsze tu palono w 
wiosenne  wieczory?
   Mortimer Tregennis wyjaśnił,  że noc była zimna i wilgotna,  dlatego też, gdy przybył, 
rozpalono w kominku.
   - Co pan teraz zamierza, panie  Holmes? - spytał w końcu.
   - Sądzę, Watsonie - odparł  zapytany z uśmiechem - że wrócę  do zatruwania się tytoniem, 
które tak często i słusznie  potępiasz. Za waszym  pozwoleniem, panowie, wrócimy do  domu. 
NIe sądzę, by dało się tu  jeszcze zauważyć cokolwiek  nowego. Przeanalizujemy całą  sprawę, 
panie Tregennis, i jeśli  do czegoś dojdziemy, to z  pewnością skontaktuję się z  panem i 
ojcem Roundhay'em. Na  razie pozwolę sobie życzyć panom  miłego dnia. 
   - Dopiero po powrocie do  Poldhu Cottage Holmes,  usadziwszy się wygodnie w  fotelu, ze 
swą ulubioną fajką w  zębach, przerwał milczenie. Jego      
 twarz, o zamyślonym wyrazie,  zmarszczonym czole i nieobecnych  oczach, była ledwie 
widoczna zza  błękitnego dymu. W końcu odłożył  fajkę i roześMiał się.
   - To na nic, mój drogi.
 Chodźmy na spacer poszukać  kamiennych grotów do strzał.
 Mamy większą szansę na  znalezienie ich niż pomysłów na  rozwiązanie tej sprawy. Umysł 
pracujący bez wystarczającego  materiału to jak silnik na zbyt  wysokich obrotach - może 
rozlecieć się na kawałki.
 Pozostało nam słońce, powietrze  i cierpliwość. Reszta znajdzie  się sama.
   Gdy uszliśmy spory kawałek,  nad brzegiem morza wrócił do  sprawy.
   - Zastanówmy się, mój drogi,  spokojnie, na czym stoimy. A  zacząć należy od dokładnego 
określenia tego, co wiemy, by,  gdy pojawią się nowe fakty,  można je było dopasować do 
znanej sytuacji. Zakładam, że,  jak na razie, żaden z nas nie  jest skłonny zgodzić się z 
diabelską ingerencją w ludzkie  sprawy, wobec czego wykluczmy tę  możliwość. Zostajemy w 
takim  razie 
z trzema ofiarami czyjejś  zaplanowanej akcji, którą  przyjmuję za pewnik. Kiedy miała  ona 
miejsce? Zakładając, że to,  co usłyszeliśmy jest choć w  części prawdą, to praktycznie 
natychmiast po wyjściu  Tregennisa i jest to nader ważne.
 Karty leżały nadal na stole,  gospodarze powinni być już w  łóżkach, a żadne z nich nawet  nie 
wstało od stołu. Musiało się  to zatem zdarzyć nie później niż  o jedenastej w nocy. Osobiście 
sądzę, że wcześniej. Następnym  krokiem jest sprawdzenie, na ile  to w tej chwili możliwe, 
poczynań Mortimera Tregennisa.
 Nie jest to trudne i nie wydają  się one być podejrzane. Znasz  moje metody i wiesz, że 
przez  wywrócenie tego wiadra z wodą      
 uzyskałem wyraźny odcisk jego  buta, co inaczej mogłoby być  dość skomplikowane. Odbił się 
na  mokrej ziemi doskonale, a jak  pamiętasz, ostatnia noc była  raczej wilgotna, toteż nie było 
zbyt trudno odnaleźć jego  wczorajszy ślad. Wszystko, co  można o tym rzec, to że szybko 
szedł 
w stronę plebanii. Jeśli  więc wyłączymy go jako  nieobecnego, to kto z zewnątrz i  w jaki 
sposób mógł tak przerazić
 ofiary? Możemy wyeliminować  panią Porter, jest w oczywisty  sposób niegroźna. Co do 
sugestii  Mortimera o czyjejś obecności za  oknem, jest to dość ciekawa  sprawa. Noc była 
deszczowa,  pochmurna i mroczna. Żeby można  było kogoś zauważyć w tych  warunkach, tak 
jak to miało  mieć miejsce, ten ktoś musiałby  przyłożyć twarz do szyby. Poza  tym pod samym 
oknem jest szeroka  na trzy stopy rabata z kwiatami  o miękkiej powierzchni, na  której nie 
ma najmniejszego  nawet śladu. Wobec tego wątpliwa  wydaje się obecność tam kogoś  obcego, 
nie wspominając już o  sposobie, w jaki zdołałby  przerazić gospodarzy. Sądzę, że  zaczynasz 
zdawać sobie sprawę z  tego, dokąd to prowadzi?
   - Chyba tak - mruknąłem  przygnębiony.
   - Co wcale nie znaczy, że  zagadka jest możliwa do  rozwiązania. Myślę, że wśród  spraw, 
które masz w swym  archiwum, były jeszcze bardziej  niż ta zagmatwane i na pozór 
beznadziejne. Należy jednakże  dać sobie spokój z jałowymi  dysputami dopóki nie uzyskamy 
więcj danych, toteż proponuję  spędzić resztę ranka na pogoni  za wymarłymi mieszkańcami 
tych  okolic.
   Zawsze podziwiałem siłę woli  mego przyjaciela i jego zdolność  do koncentrowania się na 
wybranych problemach, ale tym      
 razem zaskoczył mnie całkowicie.
 Tego ranka przez dwie godziny  dyskutowaliśmy o Celtach,  grotach strzał i innych, 
związanych 
z tym kwestiach, tak  jakby nic innego nie zaprzątało  jego umysłu i jakby żadna  tajemnica nie 
czekała na  wyjaśnienie. Gdy po południu  wróciliśmy z wycieczki,  zastaliśmy w salonie 
oczekującego nas gościa, który  szybko sprowadził nasze myśli na  bardziej współczesne 
tematy.
 Żadnemu z nas nie trzeba go było  przedstawiać - potężna postać,  ostre rysy z pałającymi 
oczyma i  orlim nosem oraz szopa lekko  siwiejących włosów i broda o  złocistobiałej barwie, 
pożółkła  od nikotyny w tym miejscu, w  którym zawsze trzymał cygaro.
 Wszystko to składało się na  postać równie dobrze znaną w  Londynie jak i w Afryce - postać 
doktora Leona Sterndale'a, łowcy  lwów i badacza.
   Słyszeliśmy o jego obecności w  tej okolicy i parokrotnie  widzieliśmy go na wrzosowiskach, 
ale ponieważ nie przejawiał  najmniejszej chęci, by nas  poznać, nie próbowaliśmy tego 
również, znając z opowieści jego  zamiłowanie do samotności, które  powodowało, że większość 
pobytu  w Anglii spędzał w bungalowie  położonym w lasach Beauchamp  Ariance. Żył tam 
całkiem sam,  wśród książek i map, nie mając  nawet służącego i zupełnie nie  interesując się 
sąsiadami. Jego  wizyta stanowiła zaskoczenie, a  jeszcze większym zaskoczeniem  było 
pytanie zadane 
z widocznym  zainteresowaniem, które  skierował pod adresem Holmesa.
   - Czy ma pan wyrobioną opinię  na temat tej tajemniczej  śmierci? Lokalna policja nie ma 
pojęcia, co o tym sądzić, ale  być może pańskie doświadczenia  nasunęły panu rozwiązanie tej 
sprawy. Pytam dlatego, że w  czasie swych pobytów tutaj      
 poznałem Tregennisów bliżej, a  można by rzec, że nawet całkiem  dobrze. Mógłbym zresztą 
określić ich jako kuzynów ze  strony matki, choć to dość  odległe pokrewieństwo. To, co  ich 
spotkało, było dla mnie  wielkim szokiem. Dojechałem już  do Plymouth, wybierając się do 
Afryki, ale gdy dziś rano  dowiedziałem się o tej tragedii,  wróciłem natychmiast. Jeśli mogę 
być w czymś pomocny, proszę się  nie wahać przed użyciem mojej  osoby.
   - Zrezygnował pan przez to z  miejsca na statku? - zdziwił się  Holmes.
   - Złapię następny.
   - Proszę, to się nazywa  prawdziwa przyjaźń.
   - Wie pan, więzy rodzinne też  mają znaczenie.
   - Oczywiście. Czy pana bagaż  był już na statku?
   - Część, większość pozostała w  hotelu.
   - Tak. Czy mogę się  dowiedzieć, skąd pan wie o  tragedii? Z pewnością wiadomość  nie 
dotarła jeszcze do prasy...
   - NIe dotarła. Z telegramu,  jaki dostałem.
   - MOgę zapytać od kogo?
   - Jest pan nader dociekliwym  człowiekiem, panie Holmes -  mruknął zapytany chmurnie.
   - To mój zawód.
   Doktor Sterndale zdołał  odzyskać panowanie nad sobą i  mówił już spokojnie.
   - NIe mam powodów, by to  ukrywać, po prostu nie jestem  przyzwyczajony, by mnie 
wypytywano. Wysłał go ojciec  Roundhay.
   - Dziękuję. Jeśli chodzi o  pana pytanie: jak dotąd nie znam  całej odpowiedzi, choć nie 
wątpię, że w najbliższych dniach  ją poznam. Uważam też, że  wyjawienie części moich 
domysłów  byłoby przedwczesne.
   - Wobec tego być może byłby  pan skłonny powiedzieć mi, czy      
 pańskie podejrzenia kierują się  ku jakiejś konkretnej osobie?
   - NIestety nie.
   - W takim razie straciłem  jedynie czas i nie będę  przeciągał wizyty - słynny  podróżnik 
opuścił nas  zdecydowanie zawiedziony i  rozdrażniony.
   Chwilę potem jego śladem  podążył Sherlock, którego nie  widziałem aż do wieczora. 
   - Gdy wrócił, widać było po  jego minie, że niewiele  zdziałał. Rzucił okiem na  depeszę, która 
nadeszła pod jego  nieobecność i zrezygnowany  wyrzucił ją do kosza, z  pomrukiem 
rozczarowania.
   - To z hotelu w Plymouth -  wyjaśnił. - Nazwy dowiedziałem  się od wikarego i 
zadepeszowałem  tam, by upewnić się, czy relacja  naszego gościa była prawdziwa.
 Wygląda na to, że faktycznie  spędził tam ostatnią noc i  pozwolił, by część jego rzeczy 
popłynęła do Afryki, podczas gdy  on sam zjawił się tu asystować  przy śledztwie. Co o tym 
sądzisz, Watsonie?
   - Jest bardzo zainteresowany  wyjaśnieniem tej sprawy.
   - Bez dwóch zdań, mój drogi.
 Jest w tym coś, czego jeszcze  nie wiemy, a co może okazać się  nicią prowadzącą do kłębka.
 Głowa do góry, mój stary. Pewien  jestem, że wkrótce wpadniemy na  trop, który pozwoli nam 
rozwiązać tę zagadkę szybko i  bez większych problemów.
   Przyznaję, że niewielką wagę  przywiązywałem wówczas do jego  słów. Nie przyszło mi nawet 
do  głowy, że sprawdzą się tak  szybko i w taki sposób. 
   Rankiem, goląc się przy oknie,  usłyszałem tętent kopyt i  dojrzałem nadjeżdżającą galopem 
bryczkę. Zajechała przed nasz  ganek, wyrzucając z wnętrza  nader poruszonego duchownego. 
 Ojciec Roundhay podbiegł do  naszych drzwi, na który to widok  obaj z Holmesem 
pośpieszyliśmy  mu na spotkanie.
   Z początku nasz gość prawie  nie mógł wydobyć słowa, ale po  chwili, wśród sapań i jęków, 
udało mu się wyjaśnić powód  wizyty.
   - Jesteśmy nawiedzeni przez  Diabła, panie Holmes! W mojej  biednej parafii grasuje 
Szatan!
 - Gdyby nie widoczne  przerażenie, stanowiłby raczej  śmieszny widok. W końcu zdołał  się 
opanować i wyjaśnić, co  doprowadziło go do takiego  wniosku.
   - Mortimer Tregennis zmarł tej  nocy w ten sam sposób co reszta  rodziny!
   Holmes słysząc to zerwał się  na nogi.
   - Czy zmieścimy się we trzech  w bryczce ojca? - spytał.
   - Myślę, że tak.
   - Wobec tego, Watsonie,  rezygnujemy ze śniadania i  ruszamy w drogę. Szybko, zanim 
ślady zostaną zatarte przez  gapiów. 
   Zmarły zajmował na plebanii  dwa pomieszczenia położone jedno  nad drugim - niżej 
znajdował się  dość obszerny salon, wyżej zaś  sypialnia. Okna obu pomieszczeń  wychodziły na 
trawnik dochodzący  do samej ściany domu.
 Przybyliśmy przed lekarzem i  policją, tak że cała sceneria  tragedii wyglądała dokładnie  tak, 
jak znalazł ją wikary.
 Zapadła też w mej pamięci na  tyle głęboko, że nigdy jej chyba  nie zapomnę.
   W salonie panował nastój  przygnębienia i przerażenia, tak  silny, że nie sposób byłoby w 
nim wytrzymać, gdyby służący,  który pierwszy się tu znalazł,  nie otworzył szeroko okna.
 Częściowo powodem tego była  nadal paląca się i kopcąca na  środku stołu lampa. Obok niej      
 siedział, odrzucony na oparcie  krzesła, gospodarz. Okulary miał  przesunięte na czoło, 
sterczącą  prawie pionowo brodę, twarz  zwróconą ku oknu i wykrzywioną w  ten sam wyraz 
potwornego  przerażenia, jaki malował się na  obliczu zmarłej siostry. Układ  kończyn i palców 
wskazywał, że  zmarł nieomalże w konwulsjach, a  na pewno w ataku albo skurczu  strachu. Był 
ubrany, choć  uczynił to wyraźnie w pośpiechu,  a łóżko nosiło ślady niedawnego  używania. 
Płynął stąd prosty  wniosek, że nieszczęście  spotkało go wczesnym ranikiem.
   Najlepiej można było zdać  sobie sprawę z geniuszu Holmesa,  gdy obserwowało się go w 
takich  okolicznościach jak wtedy.
 Pozornie flegmatyczny myśliciel,  o oszczędnych ruchach i  spokojnej wymowie, od chwili gdy 
znalazł się na miejscu zbrodni  zmieniał się diametralnie -  napięty, z błyszczącymi 
podnieceniem oczyma stawał się  uosobieniem energii i  błyskawicznego działania. Zaczął  od 
trawnika, wszedł do środka  przez okno, błyskawicznie  obszedł pokój, znalazł się w  sypialni, 
którą przeszukał 
i  zatrzymał się dopiero przy  drugim oknie, które otworzył.
 Zainteresowało go najwidoczniej,  gdyż mruknął coś z radością i  wychylił się spoglądając 
przez  nie, po czym zbiegł na dół,  wyszedł przez okno salonu i padł  plackiem na trawnik. 
Poleżał  chwilę i ponownie wskoczył do  salonu, tym razem koncentrując  uwagę na lampie - 
typowym  wyrobie produkcji seryjnej.
 Pomierzył starannie jej zbiornik  i przy pomocy lupy dokładnie  obejrzał talkowy pochłaniacz 
nad  kloszem, zebrał z niego jakąś  substancję i włożył do koperty,  którą następnie starannie 
umieścił w portfelu. W końcu,  gdy pojawił się lekarz z  policją, skinął na mnie i      
 przyglądającego się poczynaniom  z osłupieniem księdza. Wyszliśmy  na świeże powietrze.
   - Z radością mogę was  poinformować, że nie trudziliśmy  się na próżno. NIe mogę zostać, 
by przedyskutować sprawę z  policją, ale byłbym nader  zobowiązany, gdyby ojciec był 
uprzejmy przekazać moje  pozdrowienia inspektorowi i  zwrócił jego uwagę na okno w  sypialni 
i lampę 
w salonie -  oznajmił nie tracąc czasu. -  Każdy przedmiot z osobna jest  bardzo sugestywny, a 
oba razem  nasuwają oczywiste wnioski.
 Jeśli ktoś z policji życzyłby  sobie dodatkowych informacji, z  przyjemnością spotkam się z 
nim  
w domku. Teraz zaś, Watsonie,  myślę, że znacznie lepiej  wykorzystamy czas gdzie indziej.
   NIe wiem, czy nie odpowiadało  im wtrącanie się amatora w  śledztwo, czy też sądzili, że 
sami rozwiążą tę sprawę - faktem  jest jednak, że ani prowadzący  sprawę inspektor, ani nikt 
inny  
z policji nie zgłosił się do nas  w ciągu następnych dwóch dni.
 Czas ten Holmes spędził na  rozmyślaniu, otoczony fajkowym  dymem, a głównie na samotnych 
spacerach po okolicy. Wracał z  nich zmęczony i milczący, nie  zdradzając słowem celu czy 
wyników, choć tego w jakim  kierunku kierowały się jego  podejrzenia mogłem się domyślić.
 Z jednej z wypraw przyniósł  lampę dokładnie taką samą jak  ta, przy której zmarł pan 
Tregennis, napełnił ją oliwą z  plebanii i dokładnie zmierzył  czas potrzebny do wypalenia  ilości 
wyliczonej przez siebie  na podstawie pomiarów dokonanych  w miejscu śmierci lokatora 
wielebnego Rundhay'a. Kolejny  eksperyment, którego dokonał,  był znacznie mniej przyjemny i 
nie sądzę, bym go kiedykolwiek  zapomniał. Zaczęło się jednakże  od wyjaśnień.      
   - Pamiętasz być może, mój  drogi - zaczął pewnego  popołudnia - że we wszystkich 
relacjach, jakie do nas  dotarły, powtarzała się jedna  rzecz. Chodzi o powietrze, czy  raczej o 
atmosferę panującą w  pomieszczeniu. Świętej pamięci  Tregennis, mówiąc o swej  porannej 
wizycie w domu rodziny,  wspomniał, że doktor omal nie  zemdlał, a pani Porter  powiedziała 
nam, iż straciła  przytomność, a potem natychmiast  musiała otworzyć okno. W drugim 
przypadku sam zauważyłeś, jakie  było powietrze w salonie gdy tam  weszliśmy, choć służący 
otworzył  już okno. Służący ten, jak się  dowiedziałem, tak źle się  poczuł, że cały dzień 
przeleżał  w łóżku. Sam przyznasz, że to  zastanawiająca zbieżność. W obu  przypadkach 
mamy do czynienia z  trującą atmosferą i z otwartym  ogniem: w pierwszym w postaci 
kominka i świec, w drugim lampy.
 Świece i kominek mają logiczne  uzasadnienie, natomiast lampa,  jak wynika z moich obliczeń, 
zapalona została już po  wschodzie słońca, co potwierdza  moją hipotezę o ścisłym związku 
pomiędzy trzema punktami:  spalaniem, zatrutym powietrzem i  szaleństwem lub śMiercią 
osoby  przebywającej w pobliżu źródła  ognia. Czy jak dotąd zgadzasz  się ze mną?
   - Nie widzę w tym co mówisz  żadnych sprzeczności.
   - Wobec tego przyjmijmy  hipotezę roboczą, że w obu  wypadkach te groźne efekty 
wywołało spalanie jakiejś  substancji, co dało gaz  wywołujący zatrucie zakończone  śmiercią. 
W przypadku rodziny  Tregennisa umieszczono ją w  kominku, co przy otwartym  przewodzie 
kominowym nieco  zmniejszyło efekty i tylko  kobieta, jako istota o  delikatniejszym 
organizmie,  poniosła śmierć, 
a pozostałych      
 ogarnął jedynie czasowy lub  trwały obłęd, co, jak należy  sądzić, jest pierwszym skutkiem 
działania trującego gazu. W  przypadku drugim, gdzie nie było  żadnego ujścia powietrza, 
efekt  końcowy nastąpił szybciej. Tak  rozumując przeszukałem  naturalnie salon, w którym 
nastąpiła śmierć Tregennisa w  poszukiwaniu pozostałości tejże  tajemniczej substancji.
 Najbardziej oczywistym miejscem  był pochłaniacz dymu na kloszu,  gdzie znalazłem sporo 
brunatnego  popiołu o dość tłustej  konsystencji. Jak widziałeś,  zebrałem połowę i umieściłem 
w  tej oto kopercie.
   - Dlaczego połowę? - spytałem.
   - Ponieważ nie mam w zwyczaju  przeszkadzać policji w  oficjalnym śledztwie. Zostawiam  im 
zawsze wszystkie dowody,  które znajduję na miejscu  zbrodni, a że nie zawsze mówię,  co 
należy z nimi zrobić, to już  inna sprawa. Dzięki temu mają  takie same szanse dojścia 
prawdy. Na talku pozostała  wystarczająca ilość trucizny, by  mogli ją zbadać, jeśli 
oczywiście byli na tyle mądrzy,  żeby na nią zwrócić uwagę.
 Teraz, Watsonie, zapalimy naszą  lampę, otwierając uprzednio okno  i drzwi, by uniknąć 
przedwczesnego zejścia dwóch  szanowanych obywateli. Bądź  łaskaw usiąść w fotelu przy 
oknie, chyba że jako rozsądny  człowiek nie masz ochoty brać  udziału w tym, przyznaję, 
niezbyt rozsądnym doświadczeniu.
 Zostajesz? Tak też sądziłem.
 Swoje krzesło postawię przy  drzwiach, by także mieć świeże  powietrze, a poza tym byśmy 
się  mogli bez problemów obserwować.
 Odległość od lampy jest taka  sama i każdy z nas może przerwać  eksperyment, jeśli zauważy 
u  siebie lub u innego jakiekolwiek  alarmujące objawy. Wszystko  jasne? W takim razie 
wsypię      
 zawartość koperty do  pochłaniacza i umieszczę go nad  płomieniem... Gotowe. Teraz, 
Watsonie, nie pozostaje nam nic  innego jak czekać i obserwować,  co się wydarzy! 
   Nie trwało to długo. Ledwie  zdążyłem rozsiąść się wygodnie,  gdy zdałem sobie sprawę 
z  ciężkiego, nieco gryzącego  zapachu powodującego zawroty  głowy i lekkie nudności. Przy 
pierwszym jego śladzie w  powietrzu umysł i wyobraźnia  wymknęły mi się całkowicie spod
 kontroli. Przed oczyma
 zawirowała gęsta, czarna chmura,  w której, jak widziałem z  przerażającą jasnością, obecne 
było wszystko co tylko istnieje  we wszechświecie strasznego,  monstrualnego i groźnego.
 Pojawiły się w niej niewyraźne  kształty, rozpływające się,  zanim można było dokładniej im 
się przyjrzeć i ustępujące  miejsca innym, a każdy był na  tyle przerażający, że samo jego 
wyraźne pojawienie się  wystarczyło, by mnie zgubić.
 Czułem jak włosy stają mi dęba,  oczy wychodzą z orbit, a otwarte  usta nie są w stanie 
wydobyć 
z  siebie głosu, choć bardzo tego  chciałem. Byłem zdjęty takim  przerażeniem jak nigdy 
przedtem  i nigdy potem w całym moim  życiu, a w głowie czułem taki  zamęt, jakby lada 
moment miała  się rozprysnąć na kawałki. W  pewnym momencie chmura nieco  rozrzedziła się 
(jak potem  stwierdziłem, zapewne na skutek  chwilowego powiewu wiatru) i  dostrzegłem 
twarz Sherlocka -  bladą, napiętą i przerażoną, z  wyrazem, który mieli obaj  nieboszczycy. 
Ten widok dał mi  chwilę oprzytomnienia i nagły  przypływ sił, dzięki którym  zerwałem się z 
fotela, złapałem  Holmesa 
i obaj wypadliśmy na  trawę, na której długo leżeliśmy  bez ruchu. Powoli zdawaliśmy      
 sobie sprawę z przyświecającego  słońca i ustępującego strachu.
 Ten ostatni przemijał powoli,  ale w końcu udało nam się na  tyle odzyskać spokój i równowagę 
ducha, by usiąść. Jenocześnie  otarliśmy zroszone potem czoła i  spojrzeliśmy na siebie.
   - Winien ci jestem zarówno  podziękowania, jak i przeprosiny  - głos Holmesa nadal nie 
odzyskał zwykłego tonu i  spokoju. - Było to niepotrzebne  narażenie swego zdrowia, a 
włączenie w to przyjaciela jest  niczym nie wytłumaczoną głupotą.
 Naprawdę stokrotnie cię  przepraszam.
   - Wiesz dobrze - odparłem  wzruszony, gdyż nigdy dotąd nie  okazał mi tyle uczucia - że 
zawsze z przyjemnością i ochotą  ci pomagam.
   Słysząc to wrócił do swojego  normalnego, na wpół ironicznego  tonu.
   - Wpędzanie nas w obłęd byłoby  zupełnie niepotrzebne, Watsonie.
 Na dobrą sprawę okazaliśmy się  szaleńcami decydując się na ten  zwariowany eksperyment.
 Przyznaję, że nigdy nie przyszło  mi do głowy, że efekty będą tak  błyskawiczne i tak 
gwałtowne.
 Poczekaj chwilę, trzeba  zlikwidować źródło zła i  przewietrzyć pokój.
   Po tych słowach zerwał się i  wpadł do budynku, by po  sekundzie pojawić się z lampą 
trzymaną w wyciągniętej dłoni.
 Przebiegł kilka metrów i rzucił  ją w trawę.
   - Sądzę, mój drogi, że nie  masz cienia wątpliwości, co do  przyczyny tych dwóch tragedii? - 
spytał, skończywszy zadeptywać  iskry.
   - Żadnych.
   - Natomiast powód, dla którego  do nich doszło nadal jest  niejasny. Ciągle jeszcze drapie 
mnie w gardle. Chodźmy coś  wypić, nim przedyskutujemy  sprawę.      
   Gdy w spokoju usiedliśmy na  ogrodowej ławce i ugasiliśmy  pragnienie, Sherlock zapalił 
fajkę 
i zaczął:    - Przyznać należy, że w  pierwszej sprawie wszystkie  dowody wskazują na świętej 
pamięci Tregennisa, który z  kolei stał się ofiarą drugiej  tragedii. Rodzinna kłótnia była 
powodem, a zemsta konkretnym  motywem przestępstwa. Nie wiem,  na ile pojednanie było 
fałszywe  z obu stron. Sądzę, że w jego  wypadku na tyle, by nie  przeszkodzić w zabójstwie.
 Wystarczyło popatrzeć na jego  szczurzą twarz, kaprawe oczy i  niskie czoło, by wiedzieć, że 
nie jest to człowiek z natury  skłonny do wybaczania innym  czegokolwiek. Jeśli dodać do  tego 
fakt, że próbował nam  wmówić, iż ktoś czaił się na  dworze, co przez chwilę  sprowadziło nas 
z właściwego  tropu, nie sposób nie uznać go  za podejrzanego numer jeden. W  końcu, jeśli to 
nie on wrzucił  tę substancję w ogień, gdy  wychodził, to kto? Tragedia  wydarzyła się 
natychmiast po  jego wyjściu i gdyby ktoś nowy  wszedł do domu, rodzina nie  siedziałaby przy 
stole.
 Musieliby wstać, żeby przywitać  nowo przybyłego. Poza tym w  Kornwalii goście nie zjawiają 
się po dziesiątej wieczorem.
 Wszystko zatem wskazuje na niego  jako na sprawcę.
   - Wobec tego jego śmierć to  samobójstwo!
   - Można odnieść takie wrażenie  i nie jest to całkowicie  niemożliwe: poczucie winy zdolne 
jest skłonić mordercę do takiego  kroku. Istnieją jednak istotne  przesłanki przeciwko tej 
wersji.
 Na szczęście jest pewien  człowiek i to niezbyt daleko  stąd, który zna prawdziwy  przebieg 
wypadków i którego  pozwoliłem sobie zaprosić  aranżując sytuację tak, by nam      
 dziś o nich opowiedział. O,  widzę, że się nieco pośpieszył.
 Proszę tutaj, doktorze  Sterndale. Przeprowadziliśmy  niedawno pewien eksperyment 
chemiczny, który chwilowo  uniemożliwia przyjęcie tak  szacownego gościa wewnątrz  naszego 
mieszkania.
   Usłyszałem szczęk furtki  ogrodowej, a po słowach  Sherlocka pojawiła się na  ścieżce 
majestatyczna postać  afrykańskiego badacza.
 Zaskoczony skierował swe kroki  ku ławce, na której  siedzieliśmy.
   - Otrzymałem pańską wiadomość  godzinę temu, panie Holmes,  toteż przyszedłem jak pan 
prosił, choć doprawdy nie  rozumiem dlaczego zobligowany  miałbym być do spełnienia 
pańskich zachcianek.
   - Sądzę, że wyjaśnimy sobie tę  sprawę zanim się rozstaniemy -  odparł mój przyjaciel.
   - Wdzięczny jestem, że przychylił  się pan do mojej prośby. Wybaczy  pan to niezgodne z 
dobry-mi  manierami przyjęcie w ogrodzie,  ale obaj z Watsonem omal nie  dopisaliśmy przed 
chwilą  kolejnego rozdziału do tego, co  gazety określają mianem  "Kornwalijskiego horroru" 
i  chwilowo wolimy świeże  powietrze. Ponieważ sprawy,  które mamy do omówienia dotyczą 
pana w nader delikatny sposób,  dobrze się stało, że możemy  rozmawiać w miejscu, w którym 
nikt nas nie podsłucha.
   Nasz gość wyjął z ust cygaro i  przyjrzał się uważnie mojemu  towarzyszowi.
   - Przyznaję, że nie rozumiem,  jak może pan ze mną rozmawiać o  moich osobistych 
sprawach. Ani  przede wszystkim - cóż to mają  być za sprawy?
   - Zabicie Mortimera  Tregennisa.
   Przez chwilę żaałowałem, że  nie mam broni. Twarz      
 Sterndale'a poczerwieniała,  oczy mu rozbłysły, a na czole  wystąpiły żyły. Zerwał się z 
miejsca, ruszając ku mojemu  przyjacielowi. Opanował się  jednak z wysiłkiem i wrócił do 
zimnej, obojętnej pozy,  sprawiającej zresztą jeszcze  groźniejsze wrażenie, niż  chwilowy 
wybuch gniewu.
   - Tyle czasu żyłem poza  prawem, wśród dzikich - rzekł -  że zmuszony byłem stać się 
prawem dla innych i dla siebie.
 Dobrze będzie, jeśli na  przyszłość będzie pan łaskaw o  tym pamiętać, gdyż nie pragnę 
zrobić panu krzywdy.
   - Ja również, doktorze  Sterndale, czego najlepszyjm  dowodem jest to, że wiedząc to,  co 
wiem, posłałaem po pana, a  nie po policję.
   Podróżnik być może po raz  pierwszy w życiu zaniemówił z  podziwu dla kogoś innego - ze 
słów Holmesa biła jednak taka  pewność siebie i własnej siły,  że trudno było o inne wrażenie.
 Przez chwilę nasz gość nerwowo  sapał zaciskając dłonie, po czym  spytał: - Co pan ma na 
myśli? Jeśli to  blef, wybrał pan niewłaściwą  osobę do straszenia. Nie bawmy  się w kotka i 
myszkę. Co chce mi  pan powiedzieć?
   - Powiem panu uczciwie, w  nadziei, że odpłaci mi pan ze  swej strony taką samą  uczciwością. 
Moje dalsze  poczynania uzależniam  całkowicie od pana wyjaśnień, to  znaczy od tego, co pan 
powie w  swojej obronie.
   - Obronie?!
   - Tak.
   - Przeciwko czemu?
   - Zarzutowi morderstwa  Mortimera Tregennisa.
   - Znowu - jęknął Sterndale  ocierając pot z czoła. - Czy  wszystkie pańskie sukcesy  opierają 
się na doprowadzonej do  absurdu sztuce blefu?      
   - To nie ja nadużywam blefu,  lecz pan. Jako dowód tego  twierdzenia, doktorze, podam 
panu parę faktów, z których wysnułem  moje wnioski. O pańskim powrocie  z Plymouth po 
wysłaniu części  bagaży w nieznane powiem tylko,  że zwrócił moją uwagę na inne  okoliczności 
sprawy,  zasługujące, by wziąć je pod  uwagę przy rekonstruowaniu  wydarzeń...
   - Wróciłem...
   - Słyszałem pańskie powody z  pana własnych ust i uważam je za  niewystarczające. Pomińmy 
to na  razie. Przybył pan tu, by  zapytać mnie, kogo podejrzewam.
 Odmówiłem panu udzielenia  odpowiedzi na to pytanie.
 Wówczas poszedł pan na plebanię,  poczekał tam pewien czas i  wrócił do domu.
   - Skąd pan to wie?
   - Szedłem za panem.
   - Nikogo nie spostrzegłem.
   - Tak zazwyczaj bywa, gdy ja  kogoś śledzę. Spędził pan  bezsenną noc i ułożył określony 
plan, który rankiem wprowadził  pan w życie. Ledwie zaświtało,  wyszedł pan napełniając po 
drodze kieszeń kamykami leżącymi  na kupce przy bramie pana  posesji.
   Sterndale chciał coś  powiedzieć, ale ugryzł się w  język, spoglądając jedynie z  coraz 
większym podziwem na mego  przyjaciela.
   - Dalej - ciągnął Holmes -  szybko przeszedł pan milę  dzielącą go od plebanii, mając  na 
nogach te same buty, co w tej  chwili. Przy plebanii przeszedł  pan przez ogród i dotarł do 
okien mieszkania wynajmowanego  przez Tregennisa. Było już  jasno, ale zbyt wcześnie, by 
ktoś, nawet ze służby, był na  nogach. Przy pomocy  przyniesionych kamyków, obudził  pan 
krewniaka, rzucając dwie lub  trzy garście w szybę jego  sypialni...      
   - Jest pan wcielonym diabłem!
 - wybuchnął Sterndale zrywając  się na nogi.
   - Gdy tenże pojawił się w  oknie, gestem nakazał mu pan  wyjść - Holmes, nie przerywając 
opowieści, uśmiechnął się  zadowolony z komplementu. -  Ubrał się więc pośpiesznie i  zszedł do 
salonu, do którego pan  również wszedł przez otwarte  przezeń okno. Odbyła się krótka 
rozmowa, w trakcie której  spacerował pan po pokoju, po  czym wyszedł pan zamykając okno  i 
stał na trawniku, paląc  cygaro i obserwując to, co  działo się wewnątrz. Po śmierci  Tregennisa 
wrócił pan do siebie  tą samą drogą, którą pan  przyszedł. Teraz oczekuję  wyjaśnień 
dotyczących wydarzeń,  jak też i motywów pańskiego  postępowania. Jeśli oszuka mnie  pan 
lub zlekceważy, ostrzegam,  że sprawa wymknie się z moich  rąk na zawsze.
   W miarę, jak mówił, nasz gość  bladł, aż w końcu jego twarz  przybrała barwę popiołu. Gdy 
Holmes skończył, siedział przez  chwilę bez ruchu, po czym  wiedziony jakimś nagłym impulsem 
wyjął z wewnętrznej kieszeni  marynarki fotografię i podał mu ją.
   - Oto powód tego, co zrobiłem.
   Na zdjęciu widać było twarz  bardzo pięknej kobiety.
   - Brenda Tregennis - mruknął  Sherlock podając mi zdjęcie.
   - Tak, Brenda - powtórzył nasz  gość. - Przez lata ją kochałem i  przez lata ona mnie kochała. 
To  jest prawdziwy powód mego pobytu  w tej okolicy, który tak wielu  zastanawiał. Byłem w 
pobliżu  jedynej istoty na Ziemi, która  była mi droga. Nie mogłem jej  poślubić, gdyż miałem 
żonę,  która przed laty opuściła mnie,  a z którą przez głupie prawa  tego kraju nie mogłem się 
rozwieść. Przez lata oboje  czekaliśmy i oto czego  doczekaliśmy się przez tego łajdaka - 
gwałtowny dreszcz  wstrząsnął jego masywną  sylwetką, ale zdołał się  opanować i mówił dalej 
spokojnym  głosem.
  - Ksiądz był naszym  powiernikiem i może zaświadczyć,  jaka to była kobieta. Dlatego  właśnie 
zadepeszował do mnie, i  dlatego też wróciłem. Co mnie  obchodzi bagaż czy cokolwiek  innego, 
gdy dowiedziałem się, co  ją spotkało? Oto brakujący panu  powód mego postępowania, panie 
Holmes.
   - Proszę dalej - głos mego  przyjaciela był dziwnie cichy.
   Sterndale wyjął z innej  kieszeni marynarki niewielką  paczuszkę i podał mi. Na  papierze 
czerwonym atramentem  było napisane: "Radix Pedis  Diaboli".
   - Jak wiem, jest pan lekarzem.
 Czy kiedykolwiek słyszał pan o  tym preparacie? - spytał.
   - Korzeń diabelskiej stopy?
 Nie, nigdy o czymś takim nie  słyszałem.
   - Nie jest to ujma dla  pańskiej wiedzy zawodowej, gdyż  z tego co wiem, poza próbką w 
labora-torium w Budzie i tą tutaj  nie znajdzie pan tego w całej  Europie. Jak dotąd ta roślina 
nie dostała się ani do  farmakologii, ani do  toksykologii. Ta nazwa nadana  jest przez pewnego 
misjonarza,  botanika amatora. W pewnych  rejonach zachodniej Afryki  czarownicy używają 
jej jako  niezawodnej trucizny, jest ona  ich najściślej strzeżonym  sekretem. Zawartość tego 
pakietu  zdobyłem w dość nieoczekiwanych  okolicznościach w Ubanghi, co  nie ma jednakże 
większego  znaczenia dla tej sprawy -  otworzył paczuszkę, ukazując  nieco brązowego 
proszku  podobnego do tabaki i zwrócił  się do Holmesa. - Powiem panu,  co się naprawdę stało. 
Po  pierwsze dlatego, że wie pan już  tak wiele, iż lepiej dla mnie, żeby wiedział pan wszystko, 
a po  drugie, że nie zależy mi już na  życiu i przyszłości. Wyjaśniłem  swój stosunek do rodziny 
Tregennisów i chyba jest  zrozumiałe, iż z uwagi na  siostrę starałem się o dobre  stosunki z 
braćmi. 
    O rodzinnej  kłótni o pieniądze zapewne już  pan wie, nie robili z tego  tajemnicy. Zresztą 
po  wyprowadzeniu się Mortimera,  byłoby to dość trudne. Po ich  rzekomym pojednaniu, 
traktowałem  go jak pozostałych, choć zawsze  miałem o nim nie najlepszą  opinię. Uważałem go 
za osobę  tyleż tchórzliwą, co zdradziecką  i obrzydliwą, nie miałem jednak  żadnego powodu, 
by wszcząć zwadę  czy kłótnię. Parę tygodni temu  odwiedził mnie i w trakcie  rozmowy 
pokazałem mu część 
z  posiadanych przeze mnie  afrykańskich  ciekawostek. Wśród  nich tenże proszek, 
opowiadając  przy tym o jego dziwnych i  groźnych właściwościach. O tym  jak pobudza te 
części mózgu,  które wytwarzają poczucie  strachu, powodując szaleństwo  lub śmierć 
nieszczęśnika, który  narazi się na gniew czarownika  swego szczepu, jak też i o tym,  jak 
bezsilna wobec niego jest  europejska farmakologia. W jaki  sposób mi go podebrał, nie wiem.
 Ani na chwilę nie zostawiłem go  samego w pokoju, ale mimo to w  jakiś sposób zdołał tego 
dokonać. Doskonale pamiętam, że  niezwykle go ten proszek  zainteresował. Wypytywał mnie 
o  potrzebną ilość i czas konieczny  do zadziałania, ale do głowy mi  nie przyszło, czego do 
śmierci  sobie nie wybaczę, że interesuje  go to z jakichś osobistych  powodów. Dopóki się tu 
nie  zjawiłem, nie zaprzątałem sobie  tym głowy. Jedyny błąd, jaki  drań popełnił, to że się tak 
pośpieszył. Gdyby poczekał aż  odpłynę, zresztą pewnie sądził,  że to już nastąpiło, nikt nie      
 byłby w stanie dowieść mu  czegokolwiek. Po latach, które  spędziłbym w Afryce sprawa 
stałaby się nieaktualna, albo  też zdążyłby zbiec i zatrzeć za  sobą ślady. Przyszedłem 
zobaczyć  się 
z panem wiedząc, kto i czego  użył, po relacji wikarego nie  miałem co do tego żadnych 
wątpliwości. Miałem nadzieję nie  tyle usłyszeć inne wyjaśnienie,  choć nie miałbym nic 
przeciwko  niemu, ile zorientować się co  pan wie i jakie są szanse na  ukaranie łotra. Okazało 
się, że  żadne. 
A zrobił to bez wątpienia  po to, by zagarnąć pieniądze  będące ich wspólnym majątkiem i  by 
się zemścić za zniewagę,  jakiej w jego oczach dopuściło  się rodzeństwo. Taka była  prawda, 
która spowodowała obłęd  dwóch mężczyzn i śmierć  ukochanej osoby. A jaka miała  być kara? 
Miałem zwrócić się do  sądu? Z czym? Z wiedzą, że to,  co mówię, to prawda? W jaki  sposób 
miałem przekonać sędziego  i kilkunastu kmiotków, którzy  nigdy nie wysunęli nosa poza 
własne hrabstwo, że ta  fantastyczna historia jest  prawdą, a nie moim urojeniem?
 Być może udałoby mi się to, choć  mam wątpliwości, ale nie mogłem  sobie pozwolić na ryzyko 
porażki. Ja musiałem się  zemścić, choć może się to panu  wydać niegodne. Powiedziałem już 
wcześniej, jak traktuję prawo, a  zwłaszcza prawo tego kraju.
 Teraz też tak postąpiłem,  decydując, że przypadnie mu los,  jaki zgotował innym albo, jeśli 
nie starczy mu odwagi, to  sprawiedliwość wymierzę mu  własnoręcznie. Nie ma w tym  kraju 
człowieka, który ceniłby  własne życie mniej, niż ja w tej  chwili. Teraz wie pan wszystko - 
ciąg dalszy dopowiedział pan  sam, zanim zacząłem mówić.
Wyszedłem z bronią w jednej  kieszeni i proszkiem w drugiej. Przewidując problemy z 
obudze-niem zabrałem ze sobą  nieco kamyków, którymi rzucałem  w szybę dopóki nie wstał. 
Zszedł  
i wpuścił mnie przez okno.
   Powiedziałem mu, że wiem, co  zrobił i że jestem tu jako jego  sędzia i kat w jednej 
osobie.Widok rewolweru sparaliżował  łotra, wobec tego zapaliłem  lampę, nasypałem proszku 
na  pochłaniacz dymu i wyszedłem  zamykając okno, gotów zastrzelić  go natychmiast, gdy 
tylko  spróbuje opuścić pokój. NIe  opuścił. Pięć minut potem był  martwy i jedynym uczuciem, 
jakie  żywiłem był żal, że tak krótko  to trwało. Tak wygląda cała  prawda i cała historia, panie 
Holmes. Sądzę, że będąc na moim  miejscu zrobiłby pan to samo,  ale to i tak nie ma znaczenia.
 Może podjąć pan kroki, jakie  uzna pan za stosowne. Nie będę  uciekał ani próbował 
w  czymkolwiek panu przeszkodzić.
   Sherlock dłuższą chwilę  siedział w milczeniu.
   - Jakie były pana plany, zanim  dowiedział się pan o tragedii? -  spytał w końcu.
   - Wyjechać na parę lat do  Afryki Środkowej. To, co tam  zacząłem, wymaga zakończenia, a 
jest ledwie w połowie.
   - Więc proszę jechać i  kończyć. Ja nie mam  najmniejszego zamiaru pana  zatrzymywać ani 
ścigać.
   Doktor Sterndale podniósł się,  skłonił nam i bez słowa odszedł,  zaś Holmes starannie nabił 
i  zapalił fajkę.
   - Dym, nie będący trucizną,  jest miłą odmianą - mruknął. -  Myślę, że zgodzisz się ze mną, 
iż nie jest to sprawa wymagająca  mojego udziału. Nasze śledztwo  było całkowicie niezależne 
i  obojętne oficjalnym czynnikom,  sądzę więc, że mamy pełne prawo  zachować jego wyniki dla 
siebie.
 Czy uważasz, że postąpiłem  słusznie?
   - Jak najbardziej.      
   - NIgdy nie kochałem, ale  gdybym kochał, i gdyby spotkał  tę osobę taki koniec, sądzę, że 
moja zemsta mogłaby przewyższyć  tę, o której słyszeliśmy  niedawno... Cóż, nie będę  obrażał 
cię tłumaczeniem tego,  co oczywiste, ale dla  pełniejszego obrazu podam ci  parę szczegółów. 
Punktem wyjścia  mojej dedukcji były kamyki na  parapecie i pod oknem sypialni,  nie 
przypominające tych, które  leżały w ogrodzie i na podwórzu  plebanii. Znalazłem podobne 
dopiero, gdy zwróciłem uwagę na  naszego dzisiejszego gościa.
 Lampa zapalona w dzień i resztki  proszku stanowiły jedynie dalsze  ogniwa łańcucha. Teraz 
zaś  sądzę, mój drogi, że możemy  zapomnieć o całej tej sprawie i  z czystym sumieniem 
zabrać się  do studiowania fenickich korzeni  kornwalijskiej mowy, będącej  odmianą 
wspaniałego języka  Celtów. 
Druga Plama
     Zamierzałem zakończyć  opisywanie przygód Sherlocka  Holmesa na opowieści "Sprawa 
Abbey Grange". Przyczyną nie był  ani brak materiałów, jako że mam  notatki dotyczące setek 
nie  opisanych jeszcze spraw, ani też  słabnące zainteresowanie mych  czytelników - 
błyskawiczna  sprzedaż wielu egzemplarzy  każdego nowego opowiadania  dowodzi najlepiej, że 
jest  dokładnie przeciwnie. Prawdziwym  powodem jest niechęć, z jaką  Sherlock odnosił się do 
publikowania jego dokonań - dla  niego każda ze spraw miała  praktyczną wartość tylko tak 
długo, jak długo się nią  zajmował. Odkąd ostatecznie  wyjechał z Londynu i poświęcił  się 
studiom nad pszczołami w Susex  Downs, rozgłos zaczął go męczyć  na tyle, iż prosił mnie, bym 
przestał o nim pisać - które to życzenie ze zrozumiałych  względów musiałem spełnić.
    Wyłącznie dzięki usilnym  naleganiom uzyskałem zgodę na  opublikowanie w stosownym 
czasie  sprawy "Drugiej Plamy". Uważam  bowiem, że źle by się stało,  gdyby długa seria 
opowieści 
o  czynach mojego przyjaciela nie  zawierała najważniejszego dla  całego kraju sukcesu, jaki 
ma  on w swej karierze. Udało mi się  to w końcu i oto macie państwo  przed sobą opis tych 
wydarzeń.
 Jeśli w tej historii jestem pod  względem szczegółów nieco mniej  dokładny niż zazwyczaj, to 
powody, dla których to czynię,  są chyba zrozumiałe. 
   Rok, a nawet miesiąc, w którym  się to wydarzyło, muszę zachować  dla siebie, ale dzień 
wolno mi  podać. Otóż, pewnego jesiennego  poranka, we wtorek, w naszych  skromnych 
progach zagościły dwie  osoby o europejskiej sławie.
 Pierwszą, dystyngowaną w każdym  calu, o orlim profilu i silnej  osobowości był lord Bellinger, 
dwukrotny premier naszego kraju.
 Drugą, o ciemnych włosach i  doskonałej sylwetce, Trelawney  Hope, Sekretarz Spraw 
Europejs-kich, powszechnie  uważany za najzdolniejszego  młodego polityka w Anglii.
 Siedzieli obaj na kanapie, a po  napiętych rysach twarzy widać  było, że przywiodła ich sprawa 
najwyższej wagi. Delikatne  dłonie premiera zaciskały się na  rączce parasola, zaś jego wzrok 
nieustannie krążył między  Holmesem a mną. Sekretarz  nerwowo podkręcał wąs i co  chwila 
dotykał dewizki od  zegarka.
   - Gdy odkryłem stratę, panie  Holmes, co nastąpiło o ósmej  rano, natychmiast zawiadomiłem 
pana Premiera. To on właśnie  zaproponował, byśmy zasięgnęli  pana porady.
   - Czy zawiadomił pan policję?      
   - Nie - odparł Premier w ów  charakterystyczny dla siebie  sposób, mówiąc krótkimi, 
precyzyjnymi zdaniami. - Nie  zrobiliśmy tego i nie możemy  zrobić. Poinformowanie policji 
oznacza bowiem, po pewnym  czasie, poinformowanie całego  społeczeństwa. A w tej sprawie 
jest to w najwyższym stopniu  niewskazane.
   - Dlaczego?
   - Dlatego, że dokument, który  zaginął, jest zbyt doniosłej  wagi. Opublikowanie go może 
spowodować natychmiastowe i  nader istotne komplikacje w  całej Europie. Nie przesadzę 
mówiąc, że od niego zależy pokój  na świecie. Jeśli nie potrafimy  odzyskać go w tajemnicy, 
możemy  w ogóle nie próbować, ponieważ  celem osób, które go ukradły,  jest właśnie podanie 
jego treści  do publicznej wiadomości.
   - Rozumiem. Panie Hope, byłbym  zobowiązany, gdyby opowiedział  mi pan dokładnie w jakich 
okolicznościach dokument ten  zniknął.
   - Można to zrobić w paru  słowach, panie Holmes. List -  gdyż jest to list od pewnej 
osobistości 
z zagranicy -  otrzymałem sześć dni temu. Był  on na tyle ważny, że nigdy nie  pozostawiałem 
go 
w sejfie, lecz  za każdym razem zabierałem ze  sobą do domu na Whitehall  Terrance i 
trzymałem w sypialni,  w zamkniętej skrzynce na  korespondencję. Tam też włożyłem  go 
wczoraj wieczorem. Mogę  przysiąc, że to zrobiłem.
 Dokładnie w momencie, gdy  ubierałem się do kolacji. Dziś  rano dokumentu tam nie było.
    Skrzynka ta stoi na moim nocnym  stoliku, a oboje z żoną mamy  lekki sen i oboje jesteśmy 
pewni, że nikt nie mógł wejść w  nocy do sypialni niezauważony  przez choćby jedno z nas. 
A mimo  to list zniknął.
   - O której jadł pan kolację?      
   - O siódmej trzydzieści.
   - A o której udał się pan na  spoczynek?
   - Żona poszła do teatru i  czekałem na jej powrót.
 Znaleźliśmy się w sypialni koło  wpół do dwunastej.
   - Wobec tego nie widział pan  skrzynki na korespondencję przez  cztery godziny i nikt jej w 
tym  czasie nie pilnował?
   - Poza służącą rano i moim  służącym oraz pokojówką żony,  gdy ich zawołamy, nikt nie ma 
prawa tam wejść. Oboje są  dobrymi służącymi i pracują u  nas od dłuższego czasu, a poza 
tym żadne z nich nie wiedziało,  że znajduje się tam coś więcej  niż normalne papiery 
urzędowe.
   - Kto w takim razie wiedział o  istnieniu tego listu?
   - Nikt w moim domu.
   - Wyłączając żonę - mruknął  Holmes.
   - Nie. Do dzisiejszego ranka  nie wspomniałem jej o nim ani  słowem.
   Premier słysząc to skinął z  aprobatą głową.
   - Od dawna wiedziałem jak  silne jest pańskie poczucie  obowiązku - powiedział.
   - Jestem przekonany, że w  sprawie takiej wagi postąpił pan  słusznie, przedkładając ją nad 
rodzinne zwyczaje.
   Teraz skłonił głowę sekretarz.
   - Dziękuję sir. Jeszcze raz  zapewniam, że do dzisiejszego  ranka nie powiedziałem jej ani 
słowa na ten temat.
   - Czy mogła się czegoś  domyślić? - wtrącił Holmes.
   - NIe. Ani ona, ani nikt inny.
   - Czy zdarzyło się panu już  coś podobnego w przeszłości?
   - Nigdy, sir.
   - Kto jeszcze w Anglii  wiedział o istnieniu tego listu?
   - Wszyscy członkowie gabinetu.
 Zostali o nim poinformowani  wczoraj, ale obowiązek  dochowania tajemnicy, ciążący na 
każdym z nich, został spotęgowany specjalnym  ostrzeżeniem pana Premiera. I  pomyśleć, że 
ja sam w kilka  godzin później go utraciłem! -  twarz wykrzywił mu grymas bólu i  przez 
moment widzieliśmy  człowieka, nie polityka:  impulsywnego, wrażliwego i  ludzkiego, lecz po 
sekundzie  maska powróciła na jego twarz, a  głos ponownie stał się  opanowany.
   - Poza nimi dwóch lub  trzech urzędników z mego  departamentu. I nikt więcej,  zapewniam 
pana, panie Holmes.
   - A za granicą?
   - Wierzę głęboko, że nikt  poza osobą, która go napisała.
 Przekonany jestem, że ani jego  ministrowie, ani nikt inny... że  nie użyto normalnych, 
oficjalnych kanałów.
   Sherlock milczał przez  chwilę, zastanawiając się nad  czymś głęboko.
   - Teraz, sir, zmuszony jestem  prosić o dokładniejsze  informacje o naturze tego 
dokumentu, jak też o powodach,  dla których jego zniknięcie  może mieć tak kolosalne 
następstwa.
   Nasi goście wymienili  spojrzenie, a krzaczaste brwi  Premiera zbiegły się w jedną  linię.
   - Panie Holmes, koperta jest  podłużna, jasnobłękitna i  niezbyt gruba. Jest na niej  pieczęć 
z czerwonego wosku, na  której widnieje przyczajony lew.
 Zaadresowana jest wyraźnym i  dużym pismem, do...
   - Panie Premierze - przerwał  mu Holmes - są to interesujące i  ważne szczegóły, ale 
zmuszony  jestem uściślić pytanie. Co jest  treścią tego listu?
   - To najściślejsza tajemnica  państwowa i obawiam się, że nie  mogę jej panu zdradzić, 
nawet  gdybym uważał to za niezbędne.
 Jeśli dzięki umiejętnościom,  które pan posiada, znalazłby pan  kopertę o wyglądzie, który      
podałem, wraz z jej zawartością,  oddałby pan niezmierną przysługę  swemu krajowi i zasłużył 
na  każdą nagrodę, jaka leży w  naszych możliwościach.
   Słysząc to mój przyjaciel  wstał z uśmiechem.
   - Jesteście panowie jednymi z  najbardziej zapracowanych osób w  kraju, a ja, uczciwszy 
proporcje, również nie narzekam  na nadmiar wolnego czasu.
 Zmuszony jestem zatem  stwierdzić, że nie ma sensu,  byśMy nawzajem okradali się z  tego, 
czego nie mamy. Niestety,  nie mogę panom pomóc w tej  sprawie.
   Premiera aż poderwało. W  oczach miał błysk, który  zazwyczaj przyprawiał o drżenie  kolan 
ministrów.
   - Nie jestem przyzwyczajony...
 - zaczął, ale opanował gniew i  usiadł, milcząc przez ponad  minutę. Wreszcie wzruszył z 
rezyg-nacją ramionami i oznajmił.
   - Musimy przyjąć pana warunki,  panie Holmes. Sądzę zresztą, że  są słuszne i nie było 
rozsądne z  naszej strony prosić pana o  pomoc, nie okazując mu pełnego  zaufania.
   - Zgadzam się z panem, sir -  wtrącił sekretarz.
   - Polegając więc na  powszechnie znanej dyskrecji,  zarówno pana jak też doktora  Watsona, 
oraz apelując do  pańskiego patriotyzmu, wyjawię  panu tę tajemnicę, by uniknąć 
nieszczęścia, które zawisło nad  nami wszystkimi.
   - Może nam pan zaufać -  zapewnił go Sherlock.
   - List napisała wysoko  postawiona za granicą  osobistość, mocno zaniepokojona  sytuacją 
w koloniach jej kraju.
 Został on napisany w pośpiechu,  na osobistą odpowiedzialność  autora. Dyskretny wywiad, 
którego zasięgnęliśmy, wykazał,  że jego ministrowie o niczym nie  wiedzą. Niemniej jednak 
list      
 napisany jest w taki sposób, a w  dodatku niektóre zwroty mają tak  niefortunny charakter, 
że  ewentualna publikacja bez  wątpienia bardzo wzburzyłaby  obywateli naszego kraju.
 Sytuacja stałaby się tak  poważna, że skłonny jestem  sądzić, iż w przeciągu tygodnia  od 
jego opublikowania bylibyśmy  wplątani w wojnę i to w skali  ogólnoświatowej.
   Sherlock napisał coś na  kartce i podał ją Premierowi.
   - Tak, to właśnie on jest  autorem - odparł polityk. - Ten  nierozważny list może oznaczać 
śmierć tysięcy ludzi i straty  milionów funtów.
   - Czy poinformowaliście go,  panowie o tym, co się stało?
   - Tak, zaszyfrowaną depeszą.
   - Być może to jemu zależy na  publikacji listu?
   - Nie. Mamy powody, by sądzić,  że zrozumiał już błąd jaki  popełnił pisząc go, a  szczególnie 
formułując go w tak  nieprzemyślany sposób.
 Publikacja listu przyniosłaby  jemu i jego krajowi, jeszcze  więcej szkód, niż nam.
   - Jeśli tak, to w czyim  interesie może leżeć ogłoszenie  treści listu? Dlaczego ktoś  zadał 
sobie tyle trudu, by wejść  w jego posiadanie?
   - Tu panie Holmes, wkraczamy w  arkana polityki światowej.
 Znając aktualną sytuację w  Europie, nietrudno odpowiedzieć  na pańskie pytanie. Cały 
kontynent to w tej chwili dwa  wielkie obozy wojskowe, pomiędzy  którymi utrzymuje się 
chwiejna  równowaga sił. My jesteśmy  języczkiem u wagi. Jeśli Anglia  przystąpi do wojny po 
którejkolwiek ze stron, należy  założyć, że ta właśnie strona  wygra. Przyzna pan, że stawka 
jest wysoka. Zwłaszcza że po  publikacji tego listu będziemy  mogli przystąpić tylko do jednej 
z nich..      
   - Naturalnie. W takim razie  przyjmuję, że najwięcej  skorzystać na tym mogą wrogowie 
naszego kraju, doprowadzając do  rozłamu między nami, a ojczyzną  autora tej epistoły?
   - Dokładnie tak.
   - Do kogo w takim razie  wysłano by ten list, gdyby wpadł  w ręce ludzi, o których mowa?
   - Do któregokolwiek z dużych  państw Europy. Obawiam się  zresztą, że jest właśnie w 
drodze, poruszając się z  szybkością idącego pełną parą  statku.
   Pan Hope jęknął przy tych  słowach, ale Premier zwrócił się  do niego:    - To nie pańska wina. 
Zdarzył  się przypadek, który przytrafić  się mógł każdemu. NIe zaniedbał  pan żadnych 
środków ostrożności,  toteż nie może mieć pan do  siebie żalu. Teraz, panie  Holmes, zna pan 
wszystkie fakty. Jaka jest pańska ocena sytuacji?
   - Sądzi pan, że jeśli nie  odzyskamy tego dokumentu,  wybuchnie wojna? - spytał  poważnie 
Sherlock po chwili  milczenia.
   - Sądzę, że jest to nader  prawdopodobne.
   - Wobec tego proszę się do  niej przygotować, sir.
   - To nie brzmi zbyt  optymistycznie, panie Holmes.
   - Proszę wziąć pod uwagę  fakty, sir. Nie należy zakładać,  że list został wykradziony po 
wpół do dwunastej, od której to  godziny dwie osoby były w pokoju  aż do momentu odkrycia 
zguby. 
O  wiele prościej było zabrać go,  gdy nikogo tam nie było, czyli  między wpół do ósmej a wpół 
do  dwunastej, raczej bliżej wpół do  ósmej, gdyż osobie, która go  zabrała musiało zależeć na 
wejściu w posiadanie tego listu  najszybciej jak się dało. Równie  oczywistym jest, że 
niezwłocznie  wywieziono  go poza granice,  bądź osobiście, bądź przez      
 zaufanego kuriera, by przekazać  zleceniodawcy do dalszego  wykorzystania. Jest więc 
obecnie poza naszym zasięgiem i  szanse jego odzyskania wydają  się znikome.
   Słysząc to Premier wstał,  oznajmiając:    - Pańskie rozumowanie jest  doskonale logiczne 
panie Holmes,  i obawiam się, że ma pan  całkowitą rację.
   - Załóżmy, że list zabrała  pokojówka lub służący.
   - Obydwoje to starzy i zaufani  ludzie.
   - Jeżeli dobrze pana  zrozumiałem, sypialnia znajduje  się na piętrze bez balkonu i  nikt nie 
może z niej wyjść  nie zauważony. Wobec tego list  musiał wykraść ktoś z  domowników. 
Powstaje pytanie:  komu mógł go przekazać? Jednemu  z obcych agentów, i to tych  słynnych, 
a nazwiska ich są mi  znane. Jest trzech, o których  można powiedzieć, że są najlepsi  i zacznę 
poszukiwania od  sprawdzenia czy wszyscy znajdują  się na miejscu. Jeśli któryś  zniknął, a 
zwłaszcza jeśli  nastąpiło to tej nocy, będziemy  wiedzieć, w czyim posiadaniu  znalazł się ów 
list.
   - Dlaczego miałby go zawozić  osobiście? - zdziwił się Hope. -  Wystarczy przecież, by 
zaniósł  go do swojej ambasady w  Londynie.
   - Nie. Ci ludzie działają  niezależnie od ambasad, a nawet  mają z nimi napięte stosunki.
   - Zgadzam się z panem, panie  Holmes - wtrącił Premier. - Poza  tym tak cenną zdobycz 
każdy  wolałby oddać zwierzchnikowi  osobiście. Uważam pański plan za  najlepszy z 
możliwych, a w  międzyczasie, Hope, nie możemy  zaniedbywać innych naszych  obowiązków. 
Gdyby dotarły do  nas jakieś nowiny, skomunikujemy  się z panem. A gdyby pan się  czegoś 
dowiedział, niewątpliwie      
 zrobi pan to samo, panie Holmes.
   Obaj politycy skłonili się i  opuścili nas w niezbyt pogodnych  nastrojach.
   Kiedy zamknęli za sobą drzwi,  Holmes zapalił w milczeniu fajkę  i pogrążył się w rozmyśla- 
niach. Znając go wiedziałem, że ten  stan może potrwać dłużej, toteż  zająłem się gazetą, w 
której  opisywano sensacyjne morderstwo  popełnione ostatniej nocy. Po  pewnym czasie 
Sherlock zerwał  się na równe nogi z okrzykiem i  odłożył fajkę.
   - Tak - oznajmił - nie ma  lepszego sposobu, by się za to  zabrać. Sytuacja jest  rozpaczliwa, 
lecz nie  beznadziejna, i nawet teraz,  wiedząc, który z nich ma ten  list, możemy go odzyskać. 
Tym  trzem zależy przede wszystkim na  pieniądzach, a ja mam do  dyspozycji skarb państwa. 
Jeśli  mają dokument odkupię go, nawet  kosztem podatników.
 Niewykluczone, że posiadacz  czeka na oferty zanim się  zdecyduje, co zrobić z łupem.
 Teraz kolej na wizyty u tych  trzech panów: Obersteina, La  Rothiere'a i Lucasa.
   - Eduardo Lucasa z Godolphin  Street? - spytałem unosząc głowę  znad gazety.
   - Tak.
   - Nie złożysz mu wizyty.
   - A to dlaczego?
   - Bo właśnie tej nocy ktoś go  zabił w jego własnym mieszkaniu.
   Podczas naszych przygód,  Holmes tak często mnie  zaskakiwał, że odwrócenie  sytuacji dało 
niezapomniany  efekt. Wpatrywał się we mnie w  niemym osłupieniu przez dłuższą  chwilę, po 
cyzm wyrwał mi gazetę  i zaczął czytać artykuł, który  studiowałem gdy on rozmyślał: 
   "Morderstwo w Westminster    Ostatniej nocy pod numerem 16  Godolphin Street, w 
jednym 
z  osiemnastowiecznych domów      
 leżących pomiędzy rzeką i  Opactwem, prawie w cieniu wieży  Parlamentu, popełniona została 
tajemnicza zbrodnia. Od lat dom  ten zamieszkany był przez pana  Eduardo Lucasa, doskonale 
znanego w towarzystwie z uwagi  zarówno na czarującą osobowość,  jak i na zasłużoną 
reputację  jednego z najlepszych  amatorskich tenorów kraju. Pan  Lucas był kawalerem, miał 
34  lata, a jego służba składała się  z pani Pringle, starszej już  wiekiem gospodyni oraz 
służącego  Mittona. Gospodyni chadza  wcześnie spać w pokoju na  poddaszu, zaś służący miał 
tego  dnia wychodne 
i odwiedzał  przyjaciela w Hammersmith. Od  dziesiątej wieczorem pan Lucas  był więc 
praktycznie sam w domu.
 Co zdarzyło się w tym czasie,  nie sposób dokładnie ustalić.
 Kwadrans po północy konstabl  Barret, przechodząc obok domu  numer 16, zauważył otwarte 
drzwi. Zastukał, lecz nie  otrzymał odpowiedzi. Widząc  jednak światło w pokoju, wszedł  do 
środka. W salonie, w którym  się znalazł, panowały chaos i  nieład - meble były zsunięte pod 
jedną ze ścian, oprócz jednego,  leżącego na środku krzesła. Za  nim, nadal trzymając je za 
nogę  leżał nieszczęsny gospodarz z  orientalnym sztyletem w sercu.
 Narzędzie zbrodni pochodziło z  bogatej kolekcji wschodniej  broni, zdobiącej salon, zaś 
śmierć była natychmiastowa.
 Motywem zabójstwa nie mógł być  rabunek - jak zgodnie twierdzi  służba, nie brakuje 
żadnego 
z  wartościowych przedmiotów. Nagły  i tajemniczy zgon tak  popularnego człowieka głęboko 
poruszył jego licznych  przyjaciół". 
   - I co o tym sądzisz, mój  drogi? - spytał Sherlock,  skończywszy lekturę.
   - Zaskakujący zbieg      
 okoliczności.
   - Zbieg okoliczności? Nie  żartuj z łaski swojej. Jeden z  trzech ludzi, których  wymieniłem 
jako przypuszczalnych  sprawców interesującego nas  przestępstwa, zostaje zabity tuż  po 
jego popełnieniu - a ty  twierdzisz, że to przypadek?
 Prawdopodobieństwo takiego  zbiegu okoliczności jest  nieskończenie małe. Nie, mój  drogi, te 
dwa wydarzenia muszą  być ze sobą związane, a naszym  zadaniem jest wyjaśnić ten  związek.
   - Ale teraz policja zapewne  już wie o wszystkim.
   - A to dlaczego? Wiedzą, co  zastali na Godolphin Street,  natomiast nie wiedzą i nie 
powinni wiedzieć o Whitehall  Terrace. Fakt, że sprawy te mają  coś wspólnego, jest znany 
tylko  nam. Zresztą jest jedna rzecz,  która i tak zwróciła moją uwagę  na Lucasa, to 
mianowicie, że  jego mieszkanie jest o parę  kroków od domu Hope'a, podczas  gdy pozostali 
dwaj podejrzani  mieszkają w West End. Jemu też  było najłatwiej nawiązać kontakt  i 
otrzymać wiadomość z domu  okradzionego. Drobiazg, ale w  przypadku, gdy wydarzenia 
nastąpiły niemal w tym samym  czasie, jest to drobiazg dość  istotny. Hola! A co my tu mamy?!
   Ostatnie zdanie wywołane było  pojawieniem się pani Hudson i  biletem wizytowym, który mu 
wręczyła.
   - Proszę wprowadzić panią  Hope, jeśli oczywiście zdecyduje  się tu wejść - powiedział.
   Chwilę później w naszym  pokoju zjawiła się jedna z  najbardziej uroczych kobiet  Londynu. 
Wielokrotnie słyszałem  o urodzie najmłodszej córki  Księcia Belminster, ale żaden  opis czy 
fotografia nie  przygotowały mnie na widok tak  delikatnych rysów i doskonałych  proporcji 
twarzy - a przecież      
 uroda była ostatnią rzeczą, o  której myślała ta istota owego  poranka. Bladość cery, wyraz 
oczu, pot na czole i zaciśnięte  kurczowo wargi aż nadto wyraźnie  świadczyły o zmartwieniu i 
trwodze naszego gościa od  pierwszej chwili, gdy stanęła w  drzwiach.
   - Czy był tu mój mąż, panie  Holmes?
   - Tak, madame. Niedawno  zresztą wyszedł.
   - Zaklinam pana, by mu nic nie  wspominał o mojej tu obecności!
   Sherlock na te słowa skłonił  się chłodno i wskazał jej  krzesło.
   - Stawia mnie pani w trudnej  sytuacji. Proszę usiąść i  wyjaśnić swoją sprawę, ale  obawiam 
się, że nie mogę obiecać  niczego, jak to się mówi w  ciemno.
   Przeszła przez pokój siadając  plecami do okna. Sprawiała iście  królewskie wrażenie: 
smukła,  pełna wdzięku i godności.
   - Panie Holmes - zaczęła,  splatając nerwowo dłonie. - Będę  z panem szczera w nadziei, że 
odpłaci mi pan tym samym.
 Pomiędzy mną a mężem, od  początku naszego związku, panuje  pełne zaufanie. Nie dotyczy to 
tylko jednej sprawy - polityki.
 Nigdy nie rozmawia ze mną na ten  temat, toteż jedyną rzeczą,  którą wiem, jest to, że 
ostatniej nocy zdarzyło się w  naszym domu coś okropnego, coś,  co ma związek właśnie z 
polityką. Zginął jakiś dokument,  ale ponieważ ma on związek z  pracą mojego męża, nie mogłam 
dowiedzieć się 
o nim niczego  konkretnego. Tymczasem muszę  koniecznie dokładnie rozumieć  całą sprawę. 
Jest pan poza  politykami jedyną osobą, która  zna prawdę i dlatego błagam  pana, żeby 
powiedział mi, co się  dokładnie wydarzyło i jakie są  tego konsekwencje. Proszę nie milczeć z 
uwagi na interesy      
swojego klienta; zaręczam, że  gdyby potrafił to dostrzec i  zaufać mi także w tej  dziedzinie, 
mógłby na tym tylko  skorzystać. Co to był za  dokument, który skradziono?
   - Niestety, madame, pytanie  pani muszę pozostawić bez  odpowiedzi.
   Jęknęła i ukryła twarz w  dłoniach.
   - Proszę zrozumieć: jeśli mąż  pani uważa za stosowne nie  wtajemniczać jej w te sprawy, 
ja, znający te dane pod  przysięgą tajemnicy, tym  bardziej nie mam prawa ich pani  wyjawiać. 
To nie mnie, lecz jego  powinna pani spytać.
   - Pytałam. Przychodzę do pana,  ponieważ pozostał pan moją  jedyną nadzieją. Ale bez 
zdradzenia jakiejkolwiek  tajemnicy może mi pan chyba  odpowiedzieć przynajmniej na  jedno 
dręczące mnie pytanie?
   - Mianowicie?
   - Czy kariera polityczna męża  może ucierpieć przez ten  wypadek?
   - Cóż... jeśli nie zakończy  się on pomyślnie, jest to  bardziej niż prawdopodobne.
   - Ach! Jeszcze jedno, panie  Holmes. Z tego, co powiedział mi  mąż, zszokowany zniknięciem 
tego  dokumentu, rozumiem, że jego  utrata grozi poważnymi  konsekwencjami nie tylko dla 
niego, ale przede wszystkim dla  wielu innych osób, a nawet dla  całych państw.
   - Jeśli tak twierdzi, nie będę  zaprzeczał.
   - Jakiego rodzaju  konsekwencjami?
   - Ponownie nie mogę udzielić  pani odpowiedzi.
   - W takim razie nie będę  zabierała panu więcej czasu. Nie  mogę mieć do pana żalu, że nie 
zechciał pan odpowiedzieć na  moje pytanie, tak jak pan ze  swej strony, jestem tego pewna, 
nie potępi mnie za chęć dzielenia trosk męża, nawet  wbrew jego woli. Jeszcze raz  proszę, by 
nie mówił mu pan o  mojej wizycie - skłoniła się z  godnością i wyszła.
   - Płeć piękna, Watsonie, to  twoja specjalność - uśmiechnął  się Holmes, gdy szelest spódnic 
umilkł za drzwiami. - Czego  naprawdę chciała owa dama?
   - Cóż, to co powiedziała jest  dość zrozumiałe, a troska  całkowicie naturalna.
   - Hm. Biorąc pod uwagę jej  wygląd i zachowanie, tłumiony  strach oraz natarczywość 
w  pytaniach i porównując to z  pochodzeniem... Pamiętaj, mój  drogi, że w jej środowisku od 
najmłodszych lat okazywanie  uczuć nie jest zbyt dobrze  widziane.
   - Nie ulega wątpliwości, że  była nadzwyczaj poruszona.
   - Według mnie zbyt silnie, jak  na problemy męża. Pamiętać też  należy jej dziwną uwagę, że 
w  interesie męża leży, by ona  wiedziała wszystko. Co chciała  przez to powiedzieć? A czy 
zwróciłeś uwagę, gdzie usiadła?
 Przy oknie, by mieć światło za  plecami i byśMy nie mogli  odczytać dokładnie wyrazu jej 
twarzy.
   - Owszem, wybrała to krzesło  mając bliżej dwa inne.
   - Z drugiej strony, zachowania  kobiet bywają dziwne...
 Pamiętasz panienkę z Margate,  którą podejrzewałem z podobnych  powodów? Okazało się, że 
powodem  silnego zdenerwowania był fakt,  że nie zdążyła się upudrować! I  jak tu opierać się 
na logicznym  rozumowaniu? Do zobaczenia, mój  drogi.
   - Dokąd idziesz?
   - Na Godolphin Street,  pogawędzić z kolegami z policji.
 Nasz problem wiąże się z osobą  Eduardo Lucasa, choć przyznaję,  że jeszcze nie bardzo 
wiem jak.
 Teoretyzowanie bez znajomości  faktów jest jednym z      
 podstawowych błędów w pracy  detektywa, więc nie będę go  popełniał. Bądź na posterunku 
i  przyjmuj nowych gości, gdyby  się pojawili. Jeśli zdołam,  wrócę na lunch. 
   Cały ten dzień jak i  następny, Holmes był w nastroju,  który jego znajomi określali  jako 
poważny, lub jako ponury.
 Wiele czasu spędzał poza domem,  palił prawie bez przerwy,  pogrywał na skrzypcach, 
spożywał  posiłki o najdziwniejszych  porach i jedynie z rzadka  odpowiadał na pytania. Było dla 
mnie oczywiste, że ze sprawą  zaginionego dokumentu, coś jest  nie tak, choć sam o tym nie 
mówił. 
Z gazet dowiedziałem się  szczegółów śledztwa, tam też  przeczytałem najpierw o 
aresztowaniu, 
a potem o  zwolnieniu służącego Lucasa,  Johna Mittona. Na rozprawie  wstępnej postawiono 
mu zarzut  "umyślnego zabójstwa", ale nie  można było nawet przypisać mu  jakiegokolwiek 
motywu zbrodni. W  pokoju, jak i w całym domu, sporo  było wartościowych przedmiotów,  a nie 
zabrakło niczego. Nikt też  nie grzebał w papierach zmarłego  - zostały one starannie 
przejrzane i wynikało z nich, że  żywo interesował się polityką,  plotkami, był wybitnym 
lingwistą  i uwielbiał pisać bardzo długie  listy. Pozostawał na zażyłej  stopie z politykami wielu 
krajów, nie znaleziono jednak w  jego życiu towarzyskim żadnych  sensacji. Jeśli chodzi o 
kontakty z kobietami, były one  liczne, lecz powierzchowne - nie  związał się z żadną na stałe.
 Miał wielu znajomych, sporo  przyjaciół i ani jednej  kochanki. Prowadził regularny  tryb życia 
i zachowywał się w  sposób nie przysparzający wrogów. Jego śmierć była zagadką  i wydawało 
się, że pozostanie  nią na wieki.      
   Aresztowanie służącego było ze  strony policji krokiem  desperackim - w przeciwnym 
wypadku pozostawało im tylko  powstrzymać się od  jakiegokolwiek działania.
 Oskarżenie przeciwko niemu nie  mogło się jednak utrzymać.
 Naprawdę był u przyjaciół,  którzy potwierdzili jego alibi.
 Co prawda wyszedł wystarczająco  wcześnie, by wrócić do domu  przed pojawieniem się tam 
konstabla, ale twierdził, że  część drogi przebył piechotą, co  z uwagi na dobrą pogodę tej 
nocy  było całkiem zrozumiałe. Wrócił  dopiero około północy i  sprawiał wrażenie 
wstrząśniętego  tragedią. Jak zeznała gospodyni,  zawsze był z pracodawcą w  dobrych 
stosunkach, a fakt, iż  znaleziono w jego rzeczach kilka  przedmiotów zabitego nie wnosił  nic 
nowego. Pochodziły one 
z  darów tego ostatniego, których  dokonanie potwierdziła pani  Pringle. Mitton pracował u 
Lucasa trzy lata, ale nigdy nie  wyjeżdżał ze swym panem na  kontynent. Podczas regularnych 
wizyt chlebodawcy w Paryżu  zarządzał jego domem. Gospodyni  z kolei niczego nie słyszała, a 
jeśli jej pan miał gościa, to  musiał go wpuścić osobiście. 
   I tak, przez trzy dni nic  nowego się nie wydarzyło, a  przynajmniej nie odnotowały tego 
gazety. Holmes, jeśli nawet coś  wiedział, to w każdym razie  niczego nie mówił, ograniczając 
się do stwierdzenia, że  prowadzący tę sprawę Lestrade  pozostaje z nim w kontakcie.
 Czwartego dnia ukazała się  dłuższa korespondencja z Paryża,  która zdawała się rozwiązywać 
całą zagadkę. Oto ona,  zacytowana wiernie z "Daily  Telegraph": 
   "Paryska policja dokonała  właśnie odkrycia, które wyjaśnia      
 tajemnicę tragicznej śmierci  pana Eduardo Lucasa, zabitego w  poniedziałkową noc na 
Godolphin  Street. Nasi czytelnicy  pamiętają zapewne, że  zasztyletowano go w jego własnym 
mieszkaniu, 
i że podejrzenie  padło pierwotnie na służącego -  jak się jednak okazało,  niesłusznie. Wczoraj 
służba pani  Henri Fournaye, mieszkającej w  niewielkiej willi na Rue  Austerlitz doniosła 
władzom, że  ich chlebodawczyni jest  obłąkana. Lekarze stwierdzili,  iż istotnie zdradza ona 
symptomy  niebezpiecznej manii  prześladowczej, natomiast  śledztwo policji wykazało, że 
dopiero co powróciła z podróży  do Londynu i odsłoniło  powiązanie pomiędzy nią, a 
zabójstwem w Westminster.
 Porównanie fotografii dowiodło,  że pan Fournaye i Eduardo Lucas  to w rzeczywistości jedna 
i ta  sama osoba i że zmarły z sobie  tylko znanych powodów prowadził  podwójne życie. 
Małżonka, jego,  Kreolka, była osobą bardzo  gwałtownej natury i nieraz  zdarzały się jej ataki 
zazdrości, przeradzające się  niemal w szał. Stwierdzono też,  że w kolejnym z nich popełniła 
zbrodnię, która kilka dni temu  stała się sensacją w Londynie.
 Jak dotąd nie prześledzono  jeszcze poczynań pani Fournaye  poniedziałkowej nocy, ale nie 
ulega wątpliwości, że kobieta  odpowiadająca jej opisowi  zwróciła swym wyglądem i 
gwałtownością zachowania  powszechną uwagę na dworcu  Charing Cross we wtorek rano.
 Prawdopodobnym więc wydaje się,  że morderstwo zostało popełnione  bądź w stanie obłędu, 
bądź też,  że jego popełnienie wprowadziło  ją w ten stan. Obecnie nie jest  w stanie zdać 
żadnej sensownej  relacji z przeszłych wydarzeń,  a lekarze nie rokują nadziei, by  udało się 
przywrócić ją do      
 normalnego stanu. Istnieją  jednak zeznania świadków  stwierdzające, że kobieta o jej 
wyglądzie przez parę godzin  obserwowała dom na Godolphin  Street". 
   - Co sądzisz, o tym, Holmesie?
 - spytałem, przeczytawszy na  głos tekst przy śniadaniu.
   - Mój drogi - odparł, wstając  i rozpoczynając przechadzkę po  pokoju - okazałeś wiele 
cierpliwości, a ja przez te dni  nie mówiłem ci nic, gdyż nic nie  miałem do powiedzenia. Nawet 
ta  wiadomość z Paryża niewiele nam  daje.
   - Wyjaśnia powody śmierci tego  człowieka.
   - Jego śmierć była przypadkiem  niewiele znaczącym wobec naszego  głównego zadania, 
jakim jest  znalezienie tego dokumentu.
 Jedynym ważnym wydarzeniem w  ciągu ostatnich trzech dni jest  to, że nic się nie 
wydarzyło.
 Prawie co godzinę otrzymuję  wieści od rządu i jak dotąd  nigdzie w Europie nie ma śladu  po 
naszym liście. Jeśli nie  został on dotąd przekazany  oficjalnym czynnikom, a nie  został, gdyż 
nie trzymano by  tego w tajemnicy tak długo, to  gdzie jest? Kto go ma i dlaczego  dotąd nic z 
nim nie zrobił? Czy  to faktycznie przypadek, że  Lucas zginął tej samej nocy, w  której 
zaginął list? Czy też  list doń dotarł, a jeśli tak, to  dlaczego nie znaleźliśmy go  wśród jego 
papierów? Czy ta jego  zwariowana żona zabrała go i  wyrzuciła? Albo czy nie ma go w  jej 
domu we Francji? Jak mogę to  sprawdzić nie wzbudzając  podejrzeń władz francuskich? W 
tej sprawie prawo jest dla nas  równie groźne jak dla  przestępców. Aha, oto najnowsza  wieść 
z frontu! - spojrzał na  doręczone  mu wiadomości i  oznajmił - Lestrade zauważył,  zdaje się, 
coś interesującego.      
 Włóż kapelusz, ruszamy do  Westminster. 
   Była to moja pierwszya bytność  w miejscu przestępstwa - wysokim  eleganckim domu, 
solidnym i  uroczystym jak stulecie, w  którym powstał. Inspektor  Lestrade dojrzał nas z 
okna i  powitał serdecznie, gdy  wpuszczono nas do środka. Pokój,  do którego weszliśmy, był 
tym, w  którym dokonano zabójstwa, ale  obecnie nie pozostał po tym  zdarzeniu żaden ślad 
oprócz  nieregularnej plamy na dywanie  pośrodku pokoju. Dywan był  niewielki i otoczony 
zewsząd  meblami doskonałej roboty. Nad
 kominkiem wisiał wspaniały zbiór  wschodniej broni, z którego  wzięto narzędzie zbrodni, przy 
oknie zaś stało niewielkie, acz  gustowne biurko. Ogólnie, cały  pokój sprawiał wrażenie 
urządzonego ze smakiem, dużym  kosztem i z pewnością stanowił  luksusową rezydencję.
   - Zna pan już wieści z Paryża?
 - spytał Lestrade.
   Holmes skinął głową.
   - Zdaje się, że nasi francuscy  przyjaciele tym razem trafili.
 Złożyła mu niespodziewaną  wizytę, a wydaje mi się, że  starannie ukrywał swoje podwójne 
życie. Wpuścił ją tutaj, nie  mając innego wyjścia.
 Opowiedziała mu jak go  wyśledziła, zrobiła awanturę, a  skoro miała pod ręką tyle broni, 
koniec był łatwy do  przewidzenia. Sądzę jednak, że  nie nastąpił on natychmiast.
 Odsunięcie krzeseł zajmuje  trochę czasu, a jednym z nich  próbował się najwyraźniej 
bronić. Wszystko jak  najzupełniej jasne.
   - A jednak poprosił mnie pan o  przybycie.
   - Owszem, ale z zupełnie  innych powodów. Otóż jest pewien  drobiazg w rodzaju tych, które 
pana interesują. Coś dziwnego. Z      
 głównymi faktami nie ma, bo nie  może mieć, nic wspólnego.
   - Wobec tego cóż to jest?
   - Cóż, wie pan, że przy tak  poważnych sprawach staramy się  zostawić wszystko tak jak 
zastaliśmy i przez całą dobę  jeden z konstabli pilnuje, by  nikt obcy nie zbliżył się do  miejsca 
przestępstwa. Dziś rano  pochowano ofiarę, śledztwo  zostało zakończone, wobec czego 
stwierdziliśmy, że można tu  nieco posprzątać i wynieść się.
 Proszę spojrzeć na ten dywan,  nie jest przymocowany do  podłogi. Sprzątając podnieśliśmy 
go 
i założę się, że nie zgadnie  pan, co znaleźliśmy. Widzi pan  tę plamę? Sądząc po jej  wielkości, 
sporo krwi musiało  przesiąknąć na podłogę,  nieprawdaż?
   - Bez wątpienia.
   - Więc zdziwi się pan tak jak  ja, słysząc, że na podłodze nie  ma plamy.
   - Ależ musi...
   - Owszem, też tak sądzę, ale  niech pan sam spojrzy - uniósł  brzeg dywanu od zaplamionej 
strony i ukazał nam czyste  sosnowe deski podłogi.
   - Ależ, spodnia strona dywanu  jest niewiele mniej zakrwawiona  niż wierzchnia - 
zdenerwował się  Holmes. - To musiało zostawić  ślad!
   Lestrade chrząknął z  zadowolenia, że udało mu się  zaskoczyć tak słynnego  detektywa.
   - Teraz pokażę panu  wyjaśnienie. Jest druga plama,  tyle że w innym miejscu. Proszę 
spojrzeć - uniósł drugi koniec  dywanu i tam, owszem, deski  pokrywał sporych rozmiarów 
czerwony zaciek. - Co pan o tym  sądzi, panie Holmes?
   - Obie plamy są w porządku i  gdyby ktoś nie obrócił dywanu  wszystko byłoby na swoim 
miejscu. Dywan nie jest duży ani  przymocowany, wobec czego nie      
 stanowiło to większego problemu.
   - Tego zdołaliśmy się  domyślić. W odwrotnej pozycji  plamy doskonale do siebie  pasują. 
Chciałbym jednak  wiedzieć kto i dlaczego go  przesunął?!
   Z wyrazu twarzy mojego  towarzysza łatwo było wyczytać,  że sprawa ta wybitnie go 
zainteresowała.
   - Czy przez cały czas pilnował  tego miejsca ten sam konstabl,  który nas wpuścił?
   - Tak.
   - Proszę go dokładnie wypytać,  ale nie przy nas. Proszę to  zrobić zaraz i w cztery oczy.
 Łatwiej będzie w ten sposób  wydostać z niego prawdę. Proszę  zacząć od pytania, jakim 
prawem  wpuścił tu osoby postronne i w  dodatku zostawił je same w tym  pokoju. Niech pan 
nie pyta, czy  to zrobił, niech mu pan powie,  że pan o tym wie, i że tylko  uczciwe wyjawienie 
prawdy  stanowi dlań jedyną szansę  uzyskania przebaczenia. Proszę  zrobić dokładnie tak, jak 
powiedziałem!
   - Przysięgam, że jeśli coś  wie, to wydostanę to z niego! -  wykrzyknął Lestrade i wypadł do 
hallu.
   Po chwili doszedł nas z  sąsiedniego pokoju jego  podniecony głos.
   - Teraz, Watsonie! - szepnął  Holmes rzucając się w stronę  dywanu i jednym szarpnięciem 
odrywając go od podłogi.
   Na czworakach zaczął badać  deski składające się na  posadzkę, naciskając każdą we 
wszystkie możliwe sposoby. Jedna  z nich okręciła się pod  naciskiem wokół własnej osi i 
Sherlock czym prędzej wsunął  tam dłoń. Rozległ się cichy  trzask i otworzyła się niewielka 
skrytka, do której sięgnął, by  po chwili z jękiem rozczarowania  wyjąć dłoń. Była pusta.
   - Pomóż mi. Musimy wszystko      
 ułożyć tak, jak było - szepnął,  zamykając skrytkę.
   Zdążyliśmy wygładzić dywan,  gdy do pokoju wmaszerował  tryumfujący Lestrade. Holmes 
opierał się znudzony o kominek a  ja z zainteresowaniem oglądałem  wiszącą nad nim kolekcję.
   - Przepraszam, że trochę to  trwało. Widzę, że jest pan  znudzony całą sprawą, panie 
Holmes. Miał pan jak zwykle  rację. Macpherson, chodźcie no  tu i opowiedzcie tym 
dżentelmenom 
o swoim  niesłychanym zachowaniu.
   Do pokoju wsunął się rosły  policjant, w tej chwili bardzo  czerwony na twarzy i bardzo 
zdenerwowany.
   - Nie chciałem niczego zepsuć,  sir. Wczoraj wieczorem zapukała  do drzwi młoda dama. 
Zaczęliśmy  rozmowę i okazało się, że  pomyliła domy. Jak się ma służbę  cały dzień, to chętnie 
człowiek  z kimś pogada.
   - I co dalej?
   - Chciała zobaczyć miejsce, w  którym ten pan został  zabity. Mówiła, że czytała o tym  w 
gazecie. Nie sądziłem, że to  może czemuś zaszkodzić, a poza  tym byłem tuż obok. Jak 
zobaczyła plamę na dywanie,  zemdlała i przestraszyłem się,  że umarła. Pobiegłem do kuchni 
po wodę, ale nie mogłem jej  docucić. Nie namyślałem się  długo i pognałem do "Ivy Plant"  po 
trochę brandy. Zanim  wróciłem, doszła do siebie i  musiało jej być tak wstyd, że  wyszła przed 
moim powrotem.
   - A co z dywanem?
   - No, sir, on był trochę w  nieładzie jak wróciłem. Upadła  na niego, a on leży na posadzce 
bez żadnego przymocowania i  przesunął się... Więc jak  wyszła, to położyłem go jak był  i 
wygładzi-łem.
   - To jest dla was lekcja,  konstablu Macpherson, żebyście  nigdy nie próbowali mnie      
 oszukiwać. Myśleliście sobie  pewnie, że nikt nie dowie się o  naruszeniu przez was 
dyscypliny?
 A mnie wystarczyło jedno  spojrzenie, żeby wiedzieć, że  ktoś tu był. Macie szczęście, że 
niczego nie zabrano, gdyż w  przeciwnym wypadku  wylecielibyście ze służby.
 Przykro mi, że fatygowałem pana  do takiego drobiazgu, panie  Holmes, ale sądziłem, że 
problem  nie pasujących do siebie plam  może pana zainteresować.
   - Miał pan rację. To  ciekawostka z rodzaju tych,  które lubię. Czy ta kobieta była  tu tylko 
raz, Macpherson?
   - Tak jest sir, tylko raz.
   - Kto to był?
   - Nie znam nazwiska, sir.
 Przyszła, bo przeczytała  ogłoszenie o pisaniu na maszynie  i pomyliła numery. Bardzo miła 
i  ładna pani, sir.
   - Wysoka? Przystojna?
   - Tak jest, sir. Całkiem  dojrzała kobieta. Pewnie  niektórzy mówią o niej, że jest  nawet 
bardziej niż ładna. Była uprzejma i miła, to pomyślałem, że nic się przecież nie stanie jak 
pozwolę jej obej-rzeć ten  pokój, sir.
   - Jak była ubrana?
   - normalnie, sir. Miała długi  płaszcz i kapelusz.
   - O której to było?
   - Zaczynało zmierzchać. Jak  wracałem z brandy, to zapalali  latarnie.
   - Doskonale. Chodź, Watsonie.
 Sądzę, że mamy coś ważnego do  zrobienia.
   Lestrade pozostał w pokoju,  zaś konstabl odprowadził nas do  drzwi. Gdy znaleźliśmy się na 
zewnątrz, Holmes pokazał mu coś  w wyciągniętej dłoni.
   - Dobry Boże, sir! - jęknął  policjant z podziwem, zaś mój  przyjaciel przyłożył palec do 
warg na znak milczenia. Schował  ów przedmiot do kieszeni na  piersiach, po czym wybuchnął 
 śmiechem.
   - Doskonale - oświadczył. -  Chodź, mój drogi, czas już na  ostatni akt. Ucieszysz się na 
wieść, że nie będzie żadnej  wojny, imć Trelawney Hope nie  zakończy gwałtownie swej 
obiecującej kariery,  niedyskretny monarcha nie  zostanie ukarany za brak taktu,  a nasz 
premier nie będzie musiał  biedzić się nad rozplątywaniem  europejskich sojuszy. Mówiąc 
krótko, przy odrobinie wysiłku i  taktu z naszej strony, nikt nic  nie straci i nastąpi szczęśliwe 
zakończenie czegoś, co mogło  stać się naprawdę nieprzyjemną  sprawą.
   - Rozwiązałeś tajemnicę! -  ucieszyłem się.
   - Nie do końca. Pewne kwestie  są dla mnie nadal niejasne, ale  wiem już tyle, że tylko z 
własnej winy moglibyśmy nie  dowiedzieć się reszty. Idziemy  na Whitehall Terrace i 
kończymy  z tą sprawą.
   Gdy zjawiliśmy się tam, Holmes  poprosił o zaanonsowanie nas  lady Hildzie, nie jej mężowi.
 Zostaliśmy zaprowadzeni do  bawialni.
   - Panie Holmes! - gdy weszła,  zarumieniła się nagle na twarzy.
 - To niezbyt miło i taktownie z  pańskiej storny. Dla znanych  panu powodów prosiłam, by 
utrzymał pan moją wizytę u pana  w tajemnicy, a pan kompromituje  mnie przychodząc tutaj i 
dając  tym do zrozumienia, że łączy nas  coś z tą sprawą.
   - Niestety, madame, nie miałem  innego wyjścia. Zgodziłem się  odzyskać ten niezwykle 
ważny  dokument i dlatego też zmuszony  jestem prosić panią, by była tak  miła i oddała mi go.
   Słysząc to pani domu zerwała  się na równe nogi blednąc jak  ściana i przez moment 
obawiałem  się, że zemdleje. Ale otrząsnęła  się z szoku i opanowując  zaskoczenie stwierdziła: 
   - Pan... pan mnie obraża,  panie Holmes.
   - Proszę sobie darować, to  bezskuteczne. Proszę dać mi ten  list.
   - Służący wskaże panu drogę -  oznajmiła, sięgając po dzwonek.
   - Proszę tego nie robić. Jeśli  nas pani stąd wyrzuci, cały mój  wysiłek, by uniknąć skandalu, 
pójdzie na marne. Proszę oddać  list, a postaram się resztę tak  załatwić, by sprawa nie wyszła 
na jaw. Ale będzie to możliwe  tylko wtedy, gdy mi pani pomoże.
 W przeciwnym wypadku będę musiał  powiedzieć wszystko pani mężowi.
   Znieruchomiała, wpatrując się  natarczywie w jego twarz, jakby  chciała wyczytać z niej, czy 
mówi prawdę. Dłoń jej spoczywała  na dzwonku, ale nie naciskała go.
   - Proszę usiąść. Padając w tym  miejscu, w którym stoi pani w  tej chwili, może wyrządzić 
sobie  pani krzywdę. Dziękuję pani...
   - Daję panu pięć minut.
   - Wystarczy mi jedna. Wiem o  pani wizycie u Eduardo Lucasa, o  tym, że dała mu pani 
dokument,  którego szukamy, jak również o  tym, że wróciła tam pani  wczoraj, co było 
naprawdę wysoce  nierozważne. Znam też sposób w  jaki wyjęła go pani ze skrytki  pod 
dywanem.
   W miarę jak mówił, jej twarz  szarzała, a zanim była w stanie  wydobyć z siebie głos musiała 
parokrotnie przełknąć ślinę.
   - Pan oszalał, panie Holmes! -  wykrztusiła w końcu.
   Bez słowa wyjął z kieszeni  kawałek tektury. Było to zdjęcie  kobiety. Jej zdjęcie.
   - Nosiłem tę fotografię przy  sobie, sądząc, że może się  przydać. Policjant rozpoznał  panią, 
gdy mu ją dziś pokazałem.
   Jęknęła, odrzucając głowę na  oparcie krzesła.
   - Proszę przestać, nie dam się  wzruszyć udanym omdleniem! Ma  pani ten list i można 
wszystko  tak urządzić, żeby nie miała      
 pani kłopotów. Mam obowiązek  oddać dokument pani mężowi, a  moją sprawą jest sposób, w 
jaki  to zrobię. Proszę być ze mną  szczerą, to pani jedyna szansa.
   Jej odwaga godna była podziwu  - nawet teraz nie przyznała się  do klęski.
   - Powtarzam panu, panie  Holmes, że to jakaś absurdalna  pomyłka.
   Słysząc to mój przyjaciel  wstał.
   - Szkoda mi pani - powiedział  cicho. - Zrobiłem wszystko, co  mogłem, by pani pomóc i widzę, 
że nadaremnie - nacisnął  przycisk dzwonka i spytał  służącego, który pojawił się w  drzwiach. - 
Czy pan Hope jest w  domu?
   - Będzie za kwadrans pierwsza,  sir.
   Holmes spojrzał na zegarek.
   - Piętnaście minut. Doskonale,  zaczekam na niego.
   Zaledwie służący zamknął  drzwi, lady Hilda padła przed  Holmesem na kolana z twarzą 
zalaną łzami.
   - Proszę mnie oszczędzić, panie  Holmes! Na miłość boską niech  pan mu nic nie mówi! 
Kocham go z  całego serca, a ta wiadomość  złamałaby mu serce!
   Sherlock uniósł ją do pozycji  stojącej i stwierdził:    - Cieszę się, madame, że choć  w 
ostatniej chwili, ale wrócił  pani zdrowy rozsądek. Nie mamy  chwili do stracenia. Gdzie jest 
list?
   Pobiegła do sekretarzyka,  otworzyła go i wyjęła spośród  papierów długą, błękitną kopertę.
   - Oto on, obym go nigdy nie  zobaczyła!
   - Jak by go tu oddać? -  mruknął. - Zaraz... moment...
 Gdzie jest skrzynka z  korespondencją męża, z której go  pani zabrała?
   - W sypialni.
   - Nasze szczęście! Proszę ją  natychmiast przynieść.      
   Chwilę później wróciła niosąc  płaskie pudełko z czerwonego  inkrustowanego drewna.
   - Proszę ją otworzyć, ma pani  przecież duplikat klucza.
   Lady Hilda wyjęła z zanadrza  kluczyk i otworzyła pudełko -  było wypełnione rozmaitymi 
papierami. Holmes nie tracąc  czasu wsunął między nie trzymaną  w dłoni kopertę i po chwili 
zamknięta skrzynka wróciła na  swoje miejsce w sypialni.
   - Wobec tego jesteśmy gotowi,  a zostało nam jeszcze dziesięć  minut - oznajmił mu 
przyjaciel.
 - Będę osłaniał panią jak tylko  potrafię, ale proszę panią o  szczerość i opowiedzenie mi, 
jakie były powody tego całego  zamieszania.
   - Powiem panu wszystko. Oh,  panie Holmes, wolałabym stracić  rękę niż przysporzyć mężowi 
chwil żałości! Nie ma w Londynie  kobiety, która kochałaby męża  tak jak ja go kochaam, a 
prze- cież gdyby wiedział co  zrobiłam, co musiałam zrobić,  nigdy by mi tego nie darował. Ma 
sam tak wielkie poczucie honoru,  że nie umiałby wybaczyć  potknięcia nikomu innemu. Proszę 
mi pomóc, gdyż od tego zależy  nasze szczęście i cała nasza  przyszłość.
   - Proszę się pośpieszyć,  madame. Mamy niewiele czasu.
   - Wszystko przez mój list,  nierozważny list napisany  jeszcze przed małżeństwem. List 
głupiej 
i impulsywnej  dziewczyny, który sam w sobie  zupełnie niegroźny, w jego  oczach byłby 
zbrodnią nie do  wybaczenia. Gdyby go przeczytał,  jego zaufanie do mnie byłoby na  zawsze 
zniszczone, choć już tyle  lat minęło od chwili, gdy go  napisałam. Zapomniałam zresztą o  całej 
sprawie, dopiero parę dni  temu przypomniał mi o niej ten  Lucas. List trafił doń i  zagroził, że 
pokaże go mężowi  jeśli nie zgodzę się na jego propozycję: odda mi go w zamian  za dokument, 
którego wygląd  dokładnie mi opisał i który  znajdował się w tej  inkrustowanej czerwonej 
skrzynce  na nocnym stoliku. Miał w biurze  męża kogoś, kto mu o wszystkim  donosił. Zapewnił 
mnie, że męża  nie spotka nic złego w związku z  mym działaniem. Proszę postawić  się w mojej 
sytuacji, panie  Holmes! Co miałam robić?
   - Zaufać mężowi i opowiedzieć  mu o wszystkim.
   - NIe mogłam! Z jednej strony  koniec wszystkiego, z drugiej,  choć straszną rzeczą było 
zabranie czegoś, co nie należy  do mnie, to w dziedzinie  polityki konsekwencji swego  czynu 
nie byłam w stanie sobie  wyobrazić, zaś w kwestii miłości  i zaufania były one dla mnie aż 
nazbyt jasne. Wzięłam od Lucasa  klucz, który dorobił na  podstawie odcisku tego klucza, 
który nosił mąż, otworzyłam nim  zamek i zabrałam list zanosząc  go na Godolphin Street.
    Zapukałam tak jak się  umówiliśmy. Lucas otworzył i  przeszliśmy do salonu. Drzwi 
wejściowe zostawiliśmy otwarte,  gdyż obawiałam się pozostawać  sam na sam z tym 
człowiekiem.
Pamiętam, że gdy wchodziłam, na  ulicy stała jakaś kobieta, ale  nie zwróciłam na nią większej 
uwagi. Mój list leżał na biurku,  oddał mi go, gdy wręczyłam mu  ten zabrany mężowi. W tym 
momencie od strony wejścia  rozległ się jakiś hałas, a w  korytarzu rozległy się kroki.
   Lucas szybko podwinął dywan,  schował list do skrytki w  podłodze i rozwinął kobierzec 
z  powrotem. To, co wydarzyło się  później, przypominało jakiś  koszmar senny - zobaczyłam 
śniadą twarz wykrzywioną w  grymasie wściekłości i krzyczącą  po francusku, że czekała nie na 
próżno i w końcu nas nakryła.
 Zaczęła się szamotanina. On miał w ręku krzesło, ona nóż.
 Wybiegłam z salonu i dopiero na  drugi dzień z gazet dowiedziałam  się, jak to się zakończyło. 
W  nocy byłam szczęśliwa, mając to,  co mi zagrażało i nie zdając  sobie sprawy z 
konsekwencji  swego postępowania. Dopiero  rankiem zrozumiałam, że  wymieniłam jeden 
kłopot na inny.
 Rozpacz męża po stracie  dokumentu była tak wielka, że  ledwie zdołałam się powstrzymać, 
by mu wszystkiego nie wyznać.
 Przyszłam do pana, by zrozumieć  konsekwencje swego czynu, w czym  znacznie mi pan 
pomógł, choć  nie dokładnie tak, jak to sobie  wyobrażałam. Od tego momentu  jedynym celem 
mego działania i  moich myśli było odzyskanie go.
 Musiał nadal znajdować się w  skrytce pod dywanem, o której  straszna kobieta nie wiedziała.
 Gdyby zresztą nie jej nagłe  przybycie, sama nie miałabym o  tym pojęcia. Przez dwa dni 
obserwowałam ten dom, ale drzwi  nigdy nie pozostały otwarte, a  wewnątrz zawsze czuwał 
policjant, toteż zeszłej nocy  podjęłam ostatnią, desperacką  próbę, której wyniki pan zna.
 Zabrałam list, ale nie widziałam  sposobu, by go zwrócić nie  zdradzając przy tym mężowi 
tego,  co zrobiłam. Chciałam nawet go  zniszczyć, ale... O, Boże, to  jego kroki na schodach!
   Pan Hope wpadł raczej niż  wszedł do pokoju.
   - Jakież wieści, panie Holmes? - krzyknął od progu z nadzieją w  głosie.
   - Mam pewne nadzieje.
   - Dzięki Bogu! Premier jest u  mnie na lunchu, czy mogę go tu  poprosić? Ma stalowe nerwy, 
ale  wiem, że od tej nocy ledwie co  spał. Jacobs, poproś pana  Premiera, by był uprzejmy tu 
przyjść. Jeśli chodzi o ciebie,  kochanie, to obawiam się, że są  to mało zajmujące sprawy dla 
kogoś tak uroczego. Dołączymy do      
 ciebie za chwilę w jadalni.
   Zachowanie Premiera było  spokojne, ale po błysku w oczach  i ruchach dłoni widać było, że 
podziela podniecenie wyraźniej  okazywane przez swego młodszego  kolegę.
   - Rozumiem, że dowiedział się  pan czegoś nowego, panie Holmes?
   - Jak na razie, wręcz  przeciwnie - odparł zapytany. -  Dowiadywałem się wszędzie, gdzie 
tylko było to możliwe i skłonny  jestem sądzić, że nie grozi nam  niebezpieczeństwo, o którym 
była  mowa parę dni temu.
   - Ależ to nie wystarczy, panie  Holmes. Nie można stale żyć na  wulkanie. Musimy mieć 
pewność.
   - Mam nadzieję na jej  uzyskanie i dlatego tu jestem.
 Im więcej myślę o całej sprawie,  tym bardziej jestem przekonany,  że dokument ten nigdy 
nie  opuścił domu, w którym się  znajdujemy.
   - Panie Holmes!
   - Gdyby było inaczej,  niemożliwe, aby do tej pory nikt  się o nim nie dowiedział, albo  nie 
opublikował go.
   - Po co ktoś miałby go  zabierać i ukryć w tym domu! -  zdumiał się Premier.
   - Nie jestem przekonanny, czy  on w ogóle został zabrany.
   - Panie Holmes! Pańskie  poczucie humoru nie jest zbyt na  miejscu - zdenerwował się 
sekretarz. - Zapewniam pana, że  dokument ten zniknął z miejsca,  w którym go pozostawiłem 
owej  nocy.
   - Czy od wtorku rano  przeglądał pan zawartość tej  kasetki?
   - Nie było to konieczne.
   - Niewykluczone w takim razie,  że po prostu przeoczył go pan.
   - NIemożliwe!
   - Wiem, że takie rzeczy się  zdarzały i nie jestem  przekonany, czy teraz też się to  nie 
przytrafiło. Zakładam, że ma  pan tam sporo papierów i całkiem      
 prawdopodobne, że ten jeden  zniknął, jak to się mówi, w  tłumie.
   - Był na samym wierzchu!
   - Ktoś mógł potrącić czy  upuścić pudełko i zawartość  uległa przemieszaniu - odparł z 
kamienną twarzą Holmes.
   - Niemożliwe. Wyjąłem i  sprawdziłem wszystko - upierał  się gospodarz.
   - Łatwo można to sprawdzić i  nie przeciągać sporu - wtrącił  Premier. - Proszę kazać 
przynieść tu przedmiot dyskusji,  Hope.
   Zrezygnowany sekretarz  nacisnął przycisk dzwonka.
   - Jacobs, proszę przynieść tu  z sypialni moją skrzynkę na  listy - polecił służącemu, po 
czym zwrócił się do nas. - To  czysta strata czasu, ale skoro  panowie nalegacie...
   Do powrotu Jacobsa panowała  nerwowa cisza.
   - Dziękuję, Jacobs -  powiedział Hope, gdy służący  wszedł, po czym otworzył pudełko  i 
zaczął wyjmować z niego papier  po papierze mówiąc cicho do  siebie: List od lorda Merrow, 
raport od sir Charlesa Hardy o  memorandum z Belgradu, nota o  podatkach za handel zbożem 
pomiędzy Rosją a Niemcami, list  z Madrytu, nota od lorda  Flowersa... Wielkie nieba! Co to 
jest?! Lordzie Bellinger!
   Premier natychmiast był przy  nim i prawie wyrwał mu z ręki  kopertę.
   - To jest to... i list jest  wewnątrz! Hope, gratuluję panu!
   - Dziękuję, sir. Co za ulga.
 Ale... to niemożliwe! Panie  Holmes, jest pan  czarnoksiężnikiem! Skąd pan  wiedział, że on tu 
jest?
   - Wiedziałem, że nie ma go  nigdzie indziej.
   - Własnym oczom nie wierzę! -  podbiegł ku drzwiom. - Gdzie  moja żona? Muszę jej 
powiedzieć,  że wszystko się dobrze      
 skończyło. Hilda! Hilda!
   Głos był coraz słabszy, w  miarę jak Hope zbiegał po  schodach.
   - Ciekaw jestem w jaki sposób  ten list znalazł się tutaj? -  powiedział Premier, spoglądając 
uważnie na mojego przyjaciela  spod przymrużonych powiek.
 Holmes odwrócił się z uśmiechem  od tego badawczego,  przenikliwego wzroku.
   - My także mamy zawodowe  tajemnice - odparł biorąc  kapelusz i wstając. 
Tajemnica Wisteria Lodge
  
I. Dziwna przygoda Johna Scotta Ecclesa
   Sądząc po zapiskach w moim  notesie, był to szary, pochmurny  dzień w końcu marca 1892 
roku.
 Gdy jedliśmy lunch, Holmes  otrzymał telegram i nic nie  mówiąc pośpiesznie wysłał 
odpowiedź. Widać było, że sprawa  go nurtuje, gdyż jeszcze długo  stał przy kominku paląc 
fajkę i  spoglądając od czasu do czasu na  trzymaną w ręku depeszę. Nagle  odwrócił się ku 
mnie z  przekornym błyskiem w oku.
   - Obawiam się, mój drogi, że  muszę poprosić cię o pomoc, jako  człowieka czytającego, a 
przede  wszystkim piszącego - zaczął  enigmatycznie. Jak byś  zdefiniował słowo 
"groteskowy"?
   - Dziwny, godny uwagi.
   NIezbyt mu się spodobała moja  odpowiedź.
   - W tym określeniu jest chyba  coś więcej. Niewypowiedziana  sugestia tragedii i 
przerażenia.
 Jeśli przypomnisz sobie niektóre  z naszych przygód, którymi od  dawna raczysz 
nieszczęsnych  czytelników, to przyznasz, że  często groteska kryje  przestępstwo. Choćby 
"Stowarzyszenie Rudowłosych". Z  pozoru zabawne zdarzenie  naprowadziło nas na trop      
 kradzieży. Albo równie na oko  groteskowa sprawa "Pięciu pestek  pomarańczy", która okazała 
się  historią morderczego spisku. To  słowo zawsze mnie alarmuje, mój  przyjacielu.
   - Jest w tej depeszy -  domyśliłem się.
   - Jest. Posłuchaj: 
   "Właśnie przydarzyło mi się  coś niesłychanego i  groteskowego. Czy mogę zasięgnąć 
pańskiej rady?
   Scott Eccles.
   Poczta Charring Cross". 
   - Mężczyzna czy kobieta? -  zainteresowałem się.
   - Naturalnie mężczyzna. Żadna  kobieta nie poprzedziłaby wizyty  telegramem z opłaconą 
odpowiedzią. Na pewno  natychmiast zjawiłaby się tu  osobiście.
   - Przyjmiesz go?
   - Wiesz doskonale, jak się  nudzę od momentu aresztowania  pułkownika Carruthersa. Mój 
umysł przypomina silnik nie  podłączony do niczego i  przegrzewający się na wysokich 
obrotach. Życie jest jałowe,  gazety nudne, a świat  przestępczy wymarł gwałtownie. I  ty 
pytasz, czy gotów jestem  zająć się czymkolwiek, choćby to  była trywialna sprawa? Ale oto, 
jeśli się nie mylę, nasz klient.
   Dały się słyszeć miarowe kroki  na schodach, a chwilę później do  salonu wprowadzony został 
wyprostowany mężczyzna dość  wysokiego wzrostu, o siwiejących  włosach i wzbudzającym 
zaufanie  wyglądzie. Historia jego życia  wypisana była na obliczu i w  zachowaniu. Od 
skarpetek do  okularów w złoconej oprawie był  to konserwatysta: pobożny, dobry  obywatel, 
ortodoksyjny 
i ściśle  przestrzegający konwenansów.
 Musiało mu się jednak ostatnio  przytrafić coś naprawdę  zaskakującego i wytrącającego z 
 równowagi, gdyż odbiło się to na  jego wyglądzie - włosy były  niestarannie uczesane, policzki 
zarośnięte, a maniery dalekie od  poprawności. Nie zwlekając też  przeszedł do meritum 
sprawy.
   - Przydarzyło mi się coś  szczególnego i nieprzyjemnego,  panie Holmes. Nigdy dotąd nie 
znalazłem się w podobnej  sytuacji. To jest niewłaściwe...
 prawdę mówiąc, wysoce  oburzające, i chcę znaleźć  jakieś wyjaśnienie tych  wydarzeń. 
Muszę znaleźć ich  wyjaśnienie - wysapał ze  złością.
   - Proszę usiąść - głos  Sherlocka był, jak zwykle w  takich przypadkach, uspokajający.
 - Muszę spytać na początek,  dlaczego przyszedł pan właśnie  do mnie?
   - Cóż, sir... nie wydaje mi  się, by była to sprawa dla  policji, a gdy usłyszy pan, co  się 
wydarzyło, przyzna mi pan  rację, że nie mogłem tak po  prostu zapomnieć o całej  sprawie. Nie 
żywię sympatii do  prywatnych detektywów, ale  znając pana z opowieści...
   - Dobrze. Dlaczego w takim  razie nie przybył pan do mnie  natychmiast?
   - Co pan przez to rozumie?
   Holmes spojrzał na zegarek.
   - Jest kwadrans po drugiej.
 Pański telegram został nadany  około pierwszej, a nie trzeba  dokładnie studiować pańskiego 
wyglądu, by stwierdzić, że to,  co tak panem wstrząsnęło,  zdarzyło się tuż po opuszczeniu 
łóżka.
   Nasz klient odruchowo  pogładził rozwichrzoną fryzurę i  podrapał się po zarośniętym 
podbródku.
   - Ma pan rację, panie Holmes.
 Zupełnie zapomniałem o porannej  toalecie. Chciałem jak  najszybciej opuścić ten dom.
 Zanim jednak zgłosiłem się do  pana, próbowałem dowiedzieć się      
 czegoś w okolicy. Byłem u  pośrednika nieruchomościami i  tam poinformowano mnie, że pan 
Garcia opłacił dzierżawę do  końca tygodnia i że z ich punktu  widzenia, jeśli chodzi o 
Wisteria Lodge, wszystko jest w  porządku...
   - Moment - roześmiał się  Holmes. - Przypomina pan  siedzącego tu doktora Watsona,  który 
ma brzydki zwyczaj  rozpoczynania swych opowieści od  końca. Proszę się przez chwilę 
zastanowić 
i opowiedzieć mi  dokładnie i po kolei wszystko,  co spowodowało, że przybył pan  tu w poszuki- 
waniu pomocy i rady,  zarośnięty, z rozwichrzoną  głową i źle zapiętą kamizelką.
   Nasz gość zerknął na swoją  kamizelkę, po czym popatrzył z  rezygnacją na Sherlocka.
   - Pewien jestem, że wyglądam  oburzająco, panie Holmes, a nie  przypominam sobie, by mi 
się to  kiedykolwiek dotąd przytrafiło.
 Jest to dla mnie coś zupełnie  nowego i nieprzyjemnego. Opowiem  panu całą tę dziwaczną 
historię  i chyba zgodzi się pan ze mną,  że mogła ona wyprowadzić mnie z  równowagi.
   Zanim jednak zaczął opowieść,  za drzwiami wybuchło jakieś  zamieszanie i po chwili pani 
Hudson wprowadziła dwóch  oficjalnie wyglądajcych  dżentelmenów. Jednym z nich był 
dobrze nam znany inspektor  Gregson ze Scotland Yardu,  odważny i, jak na policjanta, 
rozsądny oficer śledczy.
 Uścisnęli sobie z Holmesem  dłonie, po czym przedstawił on  swego towarzysza - inspektora 
Baynesa z Surrey Constabulary.
   - Polujemy razem, panie  Holmes, a ślad zaprowadził nas  tutaj - poinformował nas, po  czym 
zwrócił się do naszego  gościa. - Czy pan jest Johnem  Scottem Ecclesem z Popharn House  w 
Lee?
   - To ja.      
   - Szukaliśmy pana przez  cały  ranek.
   - I pomógł wam telegram -  dodał Holmes.
   - Dokładnie tak, panie Holmes.
 Złapaliśmy ślad w urzędzie  pocztowym na Charring Cross i  przybyliśmy tutaj.
   - Ale dlaczego? Dlaczego mnie  panowie szukacie?
   - Chcemy uzyskać od pana  zeznanie, panie Eccles, co do  wydarzeń, które spowodowały tej 
nocy śmierć pana Aloysiusa  Garcii z Wisteria Lodge, w  pobliżu Esher.
   Krew odpłynęła z twarzy  naszego gościa. Długą chwilę  siedział nieruchomo z 
wytrzeszczonymi oczyma.
   - Śmierć? - wykrztusił po  chwili. - To on nie żyje?
   - Z całą pewnością.
   - Jak to się stało? Wypadek?
   - Bez żadnych wątpliwości  został zamordowany.
   - Dobry Boże! To okropne! Nie  sądzi pan... chyba mnie pan nie  podejrzewa?
   - W jego kieszeni znaleziono  pański list. Wynika z niego, że  planował pan spędzenie tej 
nocy  
w jego domu.
   - Tak też zrobiłem.
   - Doprawdy? - w dłoni  inspektora pojawił się notes.
   - Momencik - wtrącił się  Holmes. - Jedyne, czego chcecie,  to zeznanie, czy tak?
   - Tak. Moim obowiązkiem jest  ostrzec pana Ecclesa, że jego  słowa mogą być użyte 
przeciwko  niemu.
   - Pan Eccles zamierzał nam  właśnie o wszystkim opowiedzieć,  gdyście panowie weszli. 
Sądzę,  Watsonie, że odrobina brandy  bardzo pomogłaby naszemu  gościowi. Proponuję też, 
by nie  zwracał pan, panie Eccles, uwagi  na powiększenie się grona  słuchaczy i opowiedział pan 
przebieg całego zdarzenia, tak  jakby nigdy panu nie przerywano.
   Nasz gość wypił brandy      
 duszkiem, na twarz zaczęły mu  wracać kolory. Rzucił  podejrzliwe spojrzenie na notes 
policjanta, po czym rozpoczął  opowieść.
   - Jestem kawalerem, a będąc z  natury osobą towarzyską, mam  liczne grono przyjaciół. 
Należy  do nich rodzina emerytowanego  piwowara o nazwisku Melville,  żyjącego w Albemarle 
Mansion w  Kensington. U nich właśnie parę  tygodni temu poznałem młodzieńca  o nazwisku 
Garcia. 
Z tego, co  wiem, jest to Hiszpan w jakiś  sposób związany z ich ambasadą,  mówiący 
doskonale po angielsku.
 Jest przystojny i dobrze  wychowany. Jakoś tak się  złożyło, że zaprzyjaźniliśmy  się. Od 
samego początku  przylgnął do mnie, a dwa dni  później złożył mi wizytę. Krótko  mówiąc, 
spotkaliśmy się  kilkakrotnie i w końcu zaprosił  mnie na parę dni do swego domu,  Wisteria 
Lodge, pomiędzy Esher  a Oxfordem. Wczoraj wieczorem  pojechałem tam, by dotrzymać 
danego słowa. Wcześniej opisał  mi dom i jego położenie, abym  nie błądził, a dla wygody opisał 
też służbę, z którą mieszkał.
    Jego kamerdyner pochodził z tych  samych co i on stron i choć  rozumiał po angielsku, to 
znacznie lepiej posługiwał się  językiem hiszpańskim. On właśnie  zajmował się domem. 
Natomiast  doskonałym kucharzem, choć  wyglądającym na dzikusa, był  pewien mieszaniec, 
którego  Garcia przywiózł z jednej ze  swych podróży. Sam śmiał się z  tego, że jak na samo 
serce  Surrey jest to dość dziwaczna  służba, z czym się zgodziłem nie  wiedząc, jak daleko 
sięga  faktycznie to dziwactwo. Na miejsce zajechałem wynajętym  powozem. Zobaczyłem 
obszerne  domostwo stojące z dala od  drogi, przy zakręconym  podjeździe otoczonym 
krzewami.
   Budynek był stary i do tego stopnia zaniedbany, że gdy  podjechaliśmy pod zmurszałe od 
deszczu drzwi, omalże nie  kazałem zawrócić, nie bacząc na  dane słowo. Otwarły się one 
jednak natychmiast i sam  gospodarz powitał mnie nader  gorąco i wylewnie. Kamerdyner, 
który zaprowadził mnie do  pokoju, okazał się osobnikiem  melancholijnym i niezbyt 
reprezentacyjnym, zaś dom  sprawiał zdecydowanie  deprymujące wrażenie. Kolację  zjedliśmy 
we dwóch, i choć  gospodarz silił się jak mógł,  aby wywołać przyjemny nastrój,  wciąż 
wyraźnie myślał o czymś  innym - tak często przeskakiwał  z tematu na temat i miał tak 
odległe skojarzenia, że  częstokroć ledwie rozumiałem o  czym mówi. Przez cały czas  bębnił 
palcami po stole,  przygryzał wargi 
i sprawiał  wrażenie, że nerwowo czegoś  oczekuje. Posiłek zaś nie był  ani dobrze podany, ani 
dobrze  przyrządzony, co w połączeniu z  ponurą osobą służącego nie  wpływało na polepszenie 
nastroju. Prawdę mówiąc, gdybym  miał możliwość wyjazdu i był w  stanie znaleźć jakieś 
sensowne  wytłumaczenie, z przyjemnością  wróciłbym do Lee. Jedna sprawa  przychodzi mi 
teraz na myśl w  związku z tym, czego  dowiedziałem się o losie tego  młodzieńca, choć 
wówczas nie  zwróciłem na to uwagi. Otóż, gdy  posiłek zbliżał się ku końcowi,  służący wręczył 
mu jakąś  wiadomość. Po jej przeczytaniu  myśli gospodarza wyraźnie  skupiły się na kimś 
zupełnie  innym, gdyż nawet przestał  udawać, że zabawia mnie rozmową.
 Siedział w milczeniu paląc  jednego papierosa po drugim, nie  wspominając jednak ani słowem, 
co spowodowało tą nagłą zmianę w  jego zachowaniu. Około  jedenastej byłem szczerze 
wdzięczny losowi mogąc wymówić się zmęczeniem i udać się do  łóżka. 
W jakiś czas później  Garcia zapukał do mych drzwi  pytając, czy dzwoniłem na  służbę, i 
przepra-szając za  przeszkadzanie o tak późnej,  gdyż była już pierwsza w nocy,  porze. Po 
jego wizycie zasnąłem  i obudziłem się dopiero rankiem.
 I tu zaczyna się najdziwniejsza  część tej opowieści. Po  przebudzeniu się spojrzałem na 
zegarek - było już zupełnie  jasno i stwierdziłem, że  dochodzi dziewiąta. Ponieważ  specjalnie 
prosiłem, by obudzono  mnie o ósmej, zaskoczyło mnie to  niepomiernie. Wyskoczyłem czym 
prędzej z łóżka 
i zadzwoniłem na  służbę. Zrobiłem to jeszcze  parokrotnie, bez żadnego skutku,  i w końcu 
uznałem, że dzwonek  musiał się zepsuć. Ubrałem się  zatem pośpiesznie i pobiegłem na  dół. 
Nie kryję, iż miałem zamiar  zrobić kosmiczną awanturę.
 Możecie panowie wyobrazić sobie  moje zdziwienie, gdy nikogo nie  znalazłem, a moje krzyki 
pozostały bez żadnej odpowiedzi.
 Sprawdziłem po kolei pokoje.
 Poza moją sypialnią i sypialnią  gospodarza w żadnym nie było  mebli. Jego łóżka nie używano 
tej nocy, a on zniknął wraz ze  swą zagraniczną służbą. Tak się  zakończyła moja wizyta w 
Wisteria Lodge.
   Sherlock Holmes zachichotał,  zacierając z uciechy ręce.
   - Z tego co mi wiadomo,  pańskie przeżycia są zupełnie  unikalne - oznajmił. - Mogę 
dowiedzieć się co pan później  zrobił?
   - Byłem wściekły. Najpierw  sądziłem,  że padłem ofiarą  jakiegoś absurdalnego żartu,  toteż 
spakowałem się, trzasnąłem  drzwiami i ruszyłem ku Esher z  torbą w ręku. Zatrzymałem się w 
Allan Broters, największym  biurze pośrednictwa  nieruchomościami w okolicy,  gdzie 
stwierdziłem, że od nich właśnie wynajęto ten dom.
Uspokoiłem się do tego czasu  nieco i doszedłem do wniosku, że  jest nieprawdopodobne, żeby 
chęć  zrobienia ze mnie durnia była  główną przyczyną dziwnego  postępowania mego 
znajomego.
Wpadło mi do głowy, że  powodem tym może być opłata za  dzierżawę; wyglądało to tym 
prawdopodobniej, że jest koniec  marca. Ale okazało się, iż byłem  w błędzie. W biurze 
wyjaśniono  mi, że zapłacono za wynajem z  góry do końca miesiąca.
    Przyjechałem wobec tego do  Londynu i zasięgnąłem opinii w  ambasadzie hiszpańskiej. 
Okazało  się, że nikt tam nie zna mojego  gospodarza. Udałem się więc do  Melville'ów, u 
których poznałem  pana Garcię i stwierdziłem, że  ci wiedzą na jego temat jeszcze mniej niż 
ja. 
   Na koniec, otrzymawszy pańską odpowiedź na  mą depeszę, przybyłem tutaj,  gdyż z tego, 
co wiem, jest pan  osobą mogącą pomóc w takich  dziwnych i tajemniczych  sprawach, jak 
moja. 
Po tym  jednak, co powiedział pan,  inspektorze, wnoszę, że może pan  nieco wyjaśnić sytuację 
i dodać  coś do mojej relacji. Zapewniam  pana, że wszystko, co  powiedziałem, to prawda i że 
nie  wiem na ten temat nic więcej,  jak również na temat dalszych  losów którejkolwiek z osób, 
które spotkałem wczoraj w  Wisteria Lodge. Jedynym zaś moim  pragnieniem jest pomóc panu, 
jak  tylko będzie to możliwe.
   - Jestem tego pewien, panie  Eccles, najzupełniej pewien -  przytaknął Gregson. - Przyznaję 
też, że wszystko co pan  powiedział, zgadza się ze  znanymi nam faktami. Na przykład  ta 
wiadomość, o której pan  wspomniał. MIał pan okazję  zauważyć, co się z nią stało?
   - Tak. Garcia zmiął ją i  wrzucił do kominka.
   - Co pan na to, panie Baynes?      
   Wiejski detektyw był masywnym  i rumianym mężczyzną, z parą  nadzwyczaj przenikliwych 
oczu,  skrytych pod ciężkimi brwiami i  pulchnymi policzkami. Słysząc to  pytanie, z uśmiechem 
wyjął z  kieszeni zmięty i odbarwiony  kawałek papieru.
   - Zatrzymał się na metalowych  prętach osłony, panie Holmes, i  dzięki temu nie spłonął.
   Sherlock uśmiechnął się z  uznaniem.
   - Musiał pan dokładnie zbadać  cały dom, skoro znalazł pan taki  drobiazg - powiedział.
   - Zawsze postępuję w ten  sposób. Mam ją przeczytać, panie  Gregson? - Inspektor skinął 
głową. 
  - Jest napisana na  zwykłym kremowym papierze bez  znaku wodnego. 
Kartkę wycięto z  większego arkusza krótkimi  nożyczkami, złożono trzykrotnie  i 
zapieczętowano czarnym  woskiem, używając w pośpiechu  jako pieczęci płaskiego,  owalnego 
przedmiotu.
 Zaadresowana jest do pana Garcii  w Wisteria Lodge. Oto jej treść: 
   "Nasze barwy zieleń i biel.
 Zieleń otwarta, biel zamknięta.
 Główne schody, pierwszy  korytarz, siódme na prawo,  zielone obicia. Dobrej  szybkości. D". 
   Pismo jest kobiece. Do pisania  użyto ostrego pióra, ale  zaadresował już ktoś inny i  innym 
piórem - grubszym i  bardziej stępionym. Proszę, oto  ona.
   Holmes przyjrzał się kartce i  oznajmił: - Muszę panu pogratulować,  panie Baynes, 
dokładności 
i  uwagi, z jaką zbadał pan ten  papier. Mogę dodać jedynie parę  drobiazgów, 
a mianowicie:  pieczęcią była z pewnością  zwykła spinka do mankietów, a  obcięto kartkę lekko 
 zakrzywionymi nożyczkami do  paznokci, gdyż przy każdym  cięciu można zauważyć lekką 
krzywiznę.
   - Sądziłem, że zauważyłem  wszystko, co dało się zauważyć -  przyznał Baynes - ale widzę, że 
tak nie jest. Zmuszony też  jestem przyznać, że zupełnie nie  rozumiem treści listu. Wiem 
tylko, że coś ma się wkrótce  wydarzyć i że jak zwykle  zamieszana jest w to kobieta.
   - Cieszę się, że znalazł pan  tę kartkę, gdyż potwierdza ona  prawdziwość mojej opowieści - 
pan Eccles od dłuższej chwili  wiercący się nerwowo, zdecydował  się w końcu zabrać głos. - 
Ale  chciałbym przypomnieć, że jak  dotąd nie wiem jeszcze, co stało  się z moim gospodarzem 
i jego  służbą.
   - Co do tego pierwszego,  sprawa jest dość prosta - odparł  Gregson. - Został znaleziony 
martwy, dziś rano w Oxshott  Common, prawie o milę od swego  domu. Rozbito mu głowę 
prawie na  miazgę uderzeniami woreczka z  piaskiem lub jakiegoś podobnego  narzędzia, które 
zmiażdżyło  czaszkę nie naruszając skóry. To  dość odludna okolica. Najbliższe  zabudowania 
są odległe 
o ponad  ćwierć mili. Pierwszy cios  zadano z tyłu, co wskazuje, że  prawdopodobnie 
oczekiwano nań w  tym miejscu. Fakt bicia ofiary  jeszcze po śmierci dowodzi, że  motywy 
muszą być poważne. W  pobliżu ciała nie znaleźliśmy  odcisków butów ani żadnych  innych 
śladów sprawcy lub  sprawców.
   - Rabunek?
   - Nic na to nie wskazuje.
   - To bolesne... bolesne i  straszne - głos pana Eclesa  drżał wyraźnie. - Ale niestety,  nic nie 
mogę panom pomóc. Po tej  niespodziewanej nocnej wizycie  nie widziałem go już. W jaki 
sposób zostałem zamieszany w to  morderstwo?      
   - Po prostu, sir - tym razem  Baynes zabrał głos - jedynym  dokumentem, jaki znaleźliśmy 
w  kieszeniach zabitego, był pański  list zapowiadający przyjazd. Na  kopercie był adres i 
nazwisko  zmarłego, ale dotarliśmy do jego  domu dopiero po dziewiątej i nie  znaleźliśmy tam 
już nikogo.
 Zadepeszowałem do inspektora  Gregsona, by odszukał pana w  Londynie, a sam przeszukałem 
Wisteria Lodge. Następnie  przyjechałem do Londynu,  spotkałem pana Gregsona i, idąc 
tropem pańskiego telegramu,  zjawiliśmy się tutaj.
   - Sądzę - Gregson wstał - że  najlepiej będzie, gdy nadamy tej  sprawie oficjalny bieg. 
Proszę 
z  nami na posterunek, panie  Eccles. Złoży tam pan zeznanie  na piśmie.
   - Naturalnie, idę z panami.
 Ale mimo wszystko nadal  pragnąłbym skorzystać z usług  pana Holmesa. Pragnąłbym, aby  nie 
szczędził pan trudu i  wydatków, jeśli takowe będą  konieczne, i doszedł prawdy.
   - Mam nadzieję, że nie będzie  pan miał nic przeciwko mojemu  udziałowi w tej sprawie, panie 
Baynes? - spytał Holmes.
   - Czuję się zaszczycony, sir.
   - Wszystko, co pan dotąd  zrobił, było szybkie i dokładne  - zrewanżował mu się Holmes.
   -  Czy są jakieś dane pozwalające  ustalić o której godzinie  popełniono morderstwo?
   - Około pierwszej w nocy.
 Mniej więcej wtedy zaczął padać  deszcz, a zwłoki leżały na suchej  ziemi. Wyciągnęliśmy 
stąd  wniosek, że zabito pana Garcię  wcześniej.
   - Ależ to niemożliwe, panie  Baynes - przerwał mu nasz  klient. Z pewnością rozpoznałem 
jego głos i mogę przysiąc, że  był o tej godzinie w mojej  sypialni.
   - Ciekawe, ale bynajmniej nie  niemożliwe - uśmiechnął się      
 Sherlock.
   - Czy ma pan coś konkretnego  na myśli? - spytał Gregson.
   - Nie jest to chyba  skomplikowana sprawa, choć pewne  szczegóły są nowe i  interesujące. 
Zanim jednak wydam  jakąś wiążącą opinię, potrzebuję  więcj faktów. Tak na marginesie, 
panie Baynes, czy przy  przeszukiwaniu domu znalazł pan  coś godnego uwagi poza tą  kartką?
   Zapytany spojrzał na mojego  przyjaciela w dość specyficzny  sposób.
   - Owszem, było tam parę rzeczy  naprawdę godnych uwagi. Może gdy  skończymy sprawy na 
posterunku  przejechałby się pan z nami i  powiedział mi na miejscu, co o  nich sądzi?
   - Jestem do pańskich usług -  odparł Holmes dzwoniąc na panią  Hudson. - Proszę pokazać 
tym  dżentelmenom drogę i wysłać  chłopca z tym telegramem. Ma  zapłacić pięć szylingów za 
odpowiedź.
   Gdy nasi goście wyszli,  siedzieliśmy przez chwilę w  milczeniu. Holmes palił fajkę, 
marszcząc brwi i w  charakterystyczny sposób  przekrzywiając głowę.
   - No cóż, Watsonie. Co o tym  sądzisz? - spytał nagle.
   - Nie przychodzi mi do głowy  żadne wyjaśnienie tej  mistyfikacji, której ofiarą padł  nasz 
klient.
   - A zbrodnia?
   - No cóż... łącznie ze  zniknięciem służby... Sądzę, że  byli w jakiś sposób powiązani z 
mordercą i uciekli w obawie  przed policją.
   - Jest to z pewnością możliwe.
 Ale musisz przyznać, że byłoby  dość dziwne, gdyby obaj służący,  chcąc go zabić, wybrali na 
dokonanie tego czynu właśnie tę  noc, kiedy akurat przebywał pod  jego dachem gość. Przez 
resztę  tygodnia byli sami w domu. Mogli wtedy załatwić sprawę, mając  więcej czasu na 
ucieczkę i nie  wzbudzając podejrzeń.
   - To dlaczego uciekli?
   - Oto jest pierwsze zasadnicze  pytanie. Drugim są powody  niecodziennych przygód 
naszego  klienta. Na razie możemy przyjąć  jedynie hipotezę roboczą, która  mogłaby wyjaśnić 
oba te problemy  z dodatkiem tajemniczej  wiadomości, dość dziwnie zresztą  sformułowanej. 
Jedynie nowe  fakty mogą tę hipotezę obalić  lub potwierdzić.
   - A jakaż to hipoteza?
   - Musisz przyznać, mój drogi -  odparł, wyciągając się w fotelu  i przymykając oczy - że żart 
jest tutaj nieprawdopodobny.
 Następstwa są zbyt poważne, by  uznać inne wyjaśnienie niż to,  że sprowadzenie Scotta 
Ecclesa  do Wisteria Lodge w jakiś sposób  się z nimi wiąże.
   - Ale w jaki?
   - Zajmijmy się sprawami po  kolei. Po pierwsze, jest coś  dziwnego w tej nagłej przyjaźni 
pomiędzy młodym Hiszpanem a  naszym klientem, tym bardziej że  jej motorem był ten 
pierwszy. On  podjął inicjatywę, odwiedzał  Ecclesa w Londynie i w końcu  zaprosił do siebie. 
Rodzi się  pytanie: do czego był mu  potrzebny pan Eccles. Nie jest  duszą towarzystwa ani 
zbyt  czarującym mężczyzną, podobnie  jak nie jest szczególnie  inteligentny. Ogólnie rzecz 
biorąc, niecodzienne towarzystwo  jak dla sprytnego i młodego  latynosa. Dlaczego więc został 
przez tego ostatniego wybrany?
   Czy ma jakieś szczególne  właściwości? Według mnie ma:  jest wręcz uosobieniem cech 
typowego Anglika, wzbudzających  szacunek rodaków. Sam widziałeś,  że żadnemu z 
inspektorów nawet  przez myśl nie przeszło podawać  w wątpliwość jego historię, choć  była 
naprawdę niecodzienna.
   - To czego w takim razie był      
 świadkiem?
   - Niczego, tak się akurat  złożyło. Gdyby jednak złożyło  się tak, jak to planował Garcia, 
byłby jego świadkiem koronnym.
 Tak ja rozumiem całą sprawę.
   - Miał dostarczyć mu alibi?
   - Właśnie, mój drogi. Załóżmy  teoretycznie, że mieszkańcy  Wisteria Lodge byli 
wspólnikami  
w jakimś przedsięwzięciu. Sprawa  miała być podjęta przed pierwszą  w nocy i to poza 
terenem tego  domu. Przestawiając zegary mogli  przekonać Ecclesa, że jest  później niż 
faktycznie było, 
i w  istocie, gdy Garcia odwiedzał  go w pokoju, była dopiero  dwunasta. Jeśli zdołałby dokonać 
tego, co planował, miałby nader  mocne alibi przeciwko  jakimkolwiek oskarżeniom: 
nieposzlakowanego, typowego  mieszkańca tego kraju, gotowego  przysiąc w każdym sądzie, że 
podejrzany w tym czasie  przebywał wraz z nim w domu.
 Doskonałe zabezpieczenie, gdyby  coś się nie udało.
   - No tak... Więc dlaczego  zniknęła służba?
   - Nie znam jeszcze wszystkich  faktów, ale nie sądzę, by z tą  sprawą wiązały się jakieś 
szczególne problemy. Uważam  jednak, że jeszcze za wcześnie,  by cokolwiek mówić. Potem 
może  się okazać, jak dalece człowiek  jest omylny.
   - A wiadomość?
   - Przypomnijmy sobie jej  treść: "Nasze kolory zieleń i  biel" - może chodzić o wyścigi.
 "Zieleń otwarta, biel zamknięta"  - to z całą pewnością sygnał.
 "Główne schody, pierwszy  korytarz, siódme na prawo,  zielone obicia" - to wyznaczone 
miejsce spotkania. Może chodzi  tu o zazdrosnego męża? W każdym  razie, z pewnością o 
sprawę  niebezpieczną, gdyż inaczej nie  byłoby dopisku "Dobrej  szybkości". I wreszcie "D". 
To  jest klucz do całej sprawy.      
   - Adresat był Hiszpanem -  powiedziałem - "D" może oznaczać  Dolores, dość częste imię w 
Hiszpanii.
   - Doskonale, mój drogi. Ale to  nieprawdopodobne. Hiszpanka  napisałaby do Hiszpana 
w  rodowitym języku, a ten, kto  napisał tę wiadomość, doskonale  władał angielskim. Cóż, 
należy  uzbroić się w cierpliwość i  oczekiwać na powrót pana  inspektora. W międzyczasie 
można  tylko cieszyć się ze szczęścia,  które choć na krótko uratowało  nas od cierpień 
bezczynności. 
   Jeszcze przed powrotem  inspektora Holmes otrzymał  odpowiedź na swój telegram.
 Przeczytał ją i już zamierzał  schować do portfela, gdy  dostrzegł mój wyraz twarzy.
   - Wkraczamy w wyższe sfery -  uśmiechnął się, podając mi  depeszę. Była to lista nazwisk 
i  adresów: "Lord Harringby, The  Dingle,  sir George Ftolliot, Oxshott  Towers,  Mr Mynes 
Hynes, J. P., Purdey  Placy    Mr James Baker Williams,  Forton Old Hall,  Mr Henderson, High 
Gable,  Wielebny Joshua Stone, Nether  Walsling".
   - To w znaczący sposób zawęża  nam pole działania - wyjaśnił,  gdy skończyłem czytać. Nie 
wątpię, że obdarzony metodycznym  umysłem Baynes przyjął podobną  metodę.
   - Chyba nie całkiem cię  rozumiem.
   - Mój drogi, doszliśmy do  wniosku, że wiadomość otrzymana  przez zamordowanego podczas 
obiadu, zawierała informację o  spotkaniu, na które miał się  udać. Jeśli jest to wniosek 
słuszny, to lokalizacja podana w  liście sugeruje duży dom; po cóż  inaczej podawać ilość 
klatek  schodowych czy korytarzy?      
 Oczywiste  jest także, iż dom  ten znajduje się w odległości  mili lub dwóch od Oxshett, gdyż 
Garcia udał się tam na piechotę  i liczył, jak sądzę, że dotrze  na miejsce do godziny 
pierwszej,  czyli do czasu, na który  zapewnił sobie alibi. Ponieważ  nie może być zbyt wiele 
takich  domów, obrałem najprostszą  metodę. Wysłałem telegram do  wzmiankowanych przez 
Scotta  Ecclesa pośredników  nieruchomościami z prośbą o  przesłanie mi listy posesji 
spełniających powyższe warunki.
 Oto ona i wśród wymienionych  powinien znajdować się  poszukiwany przez nas zabójca. 
   Dochodziła szósta, gdy wraz z  inspektorem Baynesem znaleźliśmy  się w malowniczej wiosce 
Esher w  Surrey. Obaj z Holmesem  zabraliśmy niezbędne do noclegu  lrzeczy i znaleźliśmy 
dość  wygodny pokój w "Bull". Gdy  udaliśmy się w drogę do Wisteria  Lodge, był zimny i 
ciemny  marcowy wieczór, a ostry wiatr i  zacinający deszcz sprzyjały co  praweda nastrojowi 
grozy 
i  tajemniczości, ale zupełnie nie  zachęcały do rozmowy.
 
II. Tygrys z San Pedro
   Po niezbyt miłym, paromilowym  marszu, znaleźliśmy się przed  drewnianą bramą, za którą 
znajdowała się ponura aleja  kasztanowców. Skręcający,  mroczny podjazd prowadził do 
niskiego, pogrążonego w  ciemności domu, odznaczającego  się ciemną bryłą na tle  zasnutego 
nieba. Tylko z jednego  z frontowych okien, położonego  po lewej stronie drzwi, sączyło  się 
słabe, niezbyt jasne  światło.
   - Zostawiłem tu konstabla na  straży - wyjaśnił Baynes. -  Zastukam, by nas wpuścił.
   Przeszedł przez pas trawy i      
 zapukał w szybę, co wywołało  dość nieoczekiwany efekt -  siedzący na krześle przy kominku 
policjant poderwał się z  okrzykiem na równe nogi. Chwilę  później blady jak ściana stróż 
prawa otworzył nam drzwi.
 Świeca, którą niósł, dziwnie  drżała mu w dłoni.
   - Co się dzieje, Walters? -  ton Baynesa był ostry.
   Zapytany odetchnął z wyraźną  ulgą i otarł czoło chusteczką.
   - Cieszę się, że pan wrócił,  sir. To był długi wieczór, a  moje nerwy wyraźnie nie są już 
takie, jak dawniej.
   - Nerwy, Walters? Nigdy nie  sądziłem, żebyście je w ogóle  mieli.
   - Cóż, sir. Ten samotny, cichy  dom z tymi... dziwactwami w  kuchni... Gdy pan zapukał w 
szybę, myślałem, że to wróciło.
   - Co wróciło?!
   - Diabeł, sir. Był w oknie.
   - Jaki diabeł?! Kiedy?
   - Jakieś dwie godziny temu,  gdy zaczynało zmierzchać.
 Czytałem sobie na krześle i nie  wiem, co skłoniło mnie do  spojrzenia w okno. Tam, za dolną 
szybą zobaczyłem twarz, która  się na mnie gapiła... Sir, ale  jaka twarz, pewnie będzie mi się 
śniła po nocach...
   - No, no, Walters. Policjant  nie opowiada takich rzeczy.
   - Wiem, sir, ale przyznaję, że  mnie przeraziła. Nie była czarna  ani biała, sir. Miała taki 
szarobury kolor, jak niektóre  tynki. I była dwa razy większa  od pańskiej, sir. Wielkie, 
wytrzeszczone oczy i ostre zęby,  jak u dzikiego zwierza. Mówię  panu, sir, że nie mogłem się 
ruszyć dopóki nie zniknęła.
 Wybiegłem na zewnątrz, ale,  dzięki Bogu, nie było nikogo.
   Gdybym nie wiedział, że  jesteście dobrym policjantem  Walters, porozmawialibyśmy 
inaczej. Tak, zapamiętajcie  sobie na przyszłość, że choćby nawet to był diabeł we własnej 
osobie, policjant na służbie nie  ma prawa dziękować Bogu, że go  ten stwór nie złapał. Jeżeli 
już, powinno być odwrotnie. Mam  tylko nadzieję, że się wam to  wszystko nie przyśniło?
   - Można to łatwo sprawdzić -  wtrącił się Holmes, zapalając  kieszonkową latarkę i 
zabierając  się do oglądania trawy przed  domem. - Tak... według mnie  buty numer dwanaście. 
Jeśli był propor-cjonalnie zbudowany, to  sądząc po rozmiarze stóp, musiał  być prawdziwym 
olbrzymem.
   - Co się z nim stało?
   - Przedarł się przez krzaki,  zmierzając ku drodze.
   - No cóż - twarz inspektora  spoważniała - kimkolwiek by był  i czegokolwiek by tu szukał, 
teraz go nie ma, a my mamy  ważniejsze problemy. Jeśli pan  pozwoli, panie Holmes, 
oprowadzę panów po domu.
   W sypialniach i salonach  niczego nie znaleźliśmy mimo  dokładnych poszukiwań.
 Najwidoczniej mieszkańcy  niewiele lub nic ze sobą nie  przynieśli, zwłaszcza że  wynajęli dom 
razem z meblami i  całym wyposażeniem, aż do  drobiazgów.
   Znaleźliśmy odzież ze znakami  Marx and Co. High Holborn.
 Telegraficzne sprawdzenie  wykazało, że nie wiedzą tam o  swoim kliencie niczego, poza 
faktem, że płaci zawsze gotówką,  bez zwłoki ani innych  niedogodności. Parę drobiazgów, 
kilka fajek 
i książek, z czego  dwie po hiszpańsku, stary  rewolwer na oddzielne spłonki i  gitara - to było 
wszystko, co  mogliśmy uznać za rzeczy  osobiste.
   - Ogólnie mówiąc, nic -  oznajmił Baynes ze świecą w  dłoni, gdy Sherlock obejrzał  ostatni 
pokój. - Ale zapraszam  do kuchni.
   Było to ciemne i wysoko sklepione pomieszczenie na  tyłach domu. W jednym z jego  rogów 
spoczywał materac,  najprawdopodobniej służący  kucharzowi za łóżko. Na stole  piętrzył się 
stos brudnych  talerzy i na wpół opróżnionych  półmisków, będących  pozostałością po 
wczorajszej  kolacji.
   - Proszę spojrzeć - Baynes  oświetlił kąt izby. - Co pan o  tym sądzi?
   Na niewielkim stoliku stało  coś tak pomarszczonego i  zapadniętego w sobie, że trudno  było 
określić, czym mogłoby być.
 Z pewnością dało się jedynie  powiedzieć, że było czarne i  skóropodobne, oraz że 
przypominało karłowatą ludzką  postać, przepasaną podwójnym  sznurem białych muszli. Z 
początku sądziłem, że to  zmumifikowane dziecko  murzyńskie, potem, że rzadki  gatunek 
małpy. W końcu nie  wiedziałem, czy to człowiek, czy  zwierzę.
   - Rzeczywiście, bardzo  interesujące - Holmes przyglądał  się dłuższą chwilę tej 
osobliwości.
   - Jeszcze coś?
   Baynes w milczeniu zaprowadził  nas do zlewu i uniósł świecę -  wewnątrz leżały kończyny 
i  korpus jakiegoś białego ptaka,  poszarpane na sztuki i to przed  obraniem.
   - Biały kogut - mruknął mój  towarzysz wskazując na leżącą na  spodzie głowę.
   - To naprawdę  ciekawa sprawa.
   Największą niespodziankę  inspektor zostawił jednak na  koniec. Pod zlewem stała cynkowa 
wanienka pełna krwi, a na stole  talerz z odłamkami spalonych  kości.
   - Coś zabito i spalono. Kości  wygrzebaliśmy z ognia. Lekarz,  który tu był rano twierdzi, że 
nie są to szczątki ludzkie -  poinformował nas po pokazaniu  obu znalezisk.      
   Sherlock Holmes zatarł  radośnie ręce.
   - Muszę panu pogratulować. To  nader interesująca i pouczająca  sprawa. Okoliczności, jeśli 
się  pan nie obrazi, znacznie  przewyższają możliwości, jakie  zwykle reprezentują lokalni 
przedstawiciele prawa. W tym  jednak przypadku reguła ta, jak  sądzę, została złamana.
   Oczy inspektora po tej uwadze  błysnęły z zadowolenia.
   - Ma pan rację, panie Holmes,  na prowincji panuje stagnacja.
 Sprawy takie, jak ta, dają  człowiekowi szansę i mam  nadzieję, że ją wykorzystam. Co  pan 
sądzi o tych kościach?
   - Jagnię albo koźlę.
   - A ten kogut?
   - Dziwaczne, panie Baynes.
 Powiedziałbym nawet, że  unikalne.
   - To musieli być naprawdę  dziwni ludzie, o jeszcze  dziwniejszych zwyczajach. Jeden  z 
nich nie żyje, a dwaj  pozostali? Jeśli zabili go i  teraz próbują wyjechać za  granicę, to ich 
złapiemy - każdy  port jest pod obserwacją. Choć  osobiście mam inne zdanie na ten  temat. 
Powiedziałbym nawet, że  diametralnie inne.
   - Ma pan w takim razie jakąś  teorię?
   - Tak. I jeśli nie ma pan nic  przeciwko temu, panie Holmes,  chciałbym sam nad nią 
popracować. Pana nazwisko jest  sławne, o mnie zaś nikt nie  słyszał. Chciałbym móc później 
uczciwie powiedzieć, że  rozwiązałem tę sprawę bez pana  pomocy.
   Słysząc to Sherlock roześmiał  się szczerze.
   - Jest pan pierwszym, który  tak stawia sprawę i szczerze  życzę panu powodzenia. Każdy z 
nas ma swoją teorię i każdy  będzie pracował osobno. Jeśli  zechce pan skorzystać z moich 
osiągnięć, to są one i będą w      
 każdej chwili do pana  dyspozycji. Co do dnia  dzisiejszego, sądzę, że  obejrzeliśmy tu 
wszystko 
i  lepiej czas spędzić gdzie  indziej. Do zobaczenia, życzę  powodzenia. 
   Znając Holmesa mogłem z  drobnych, choć dla mnie  jednoznacznych oznak w jego 
zachowaniu stwierdzić, że jest  na tropie, i to obiecującym. Dla  przypadkowego obserwatora 
był  jak zwykle obojętny i spokojny,  ale błysk w oku, czy gwałtowność  wymowy jasno 
wskazywały, że to  tylko pozór. Zgodnie ze swym  zwyczajem milczał jednak na ten  temat, a 
ja, zgodnie ze swoim,  nie pytałem. Gdyby oczekiwał  pomocy lub odczuł potrzebę  rozmowy, 
wie, że zawsze jestem  do dyspozycji, a nie miałem  najmniejszego zamiaru rozpraszać  go 
pytaniami - i tak wszystko  wyjaśni się we właściwym czasie.
   Toteż czekałem cierpliwie,  choć cierpliwość ta tym razem  została wystawiona na ciężką 
próbę. Dni mijały, a postępów  nie było. Jeden dzień spędził w  British Museum, ale co robił w 
pozostałe, nie licząc samotnych  wycieczek po okolicy i plotek w  gospodzie, w których brał 
regularnie udział, tego nie  wiedziałem.
   - Pewien jestem, że ten tydzień  na wsi ci się przyda - zauważył  któregoś dnia. - Zawsze 
lubiłeś  świeże powietrze, zieleń i  piesze wycieczki. MOżna by nawet  zająć się botaniką.
   Zajął się nią zresztą osobiście, kompletując wyposażenie  do zbierania zielnika, choć  trzeba 
uczciwie przyznać, że  sukcesy na tym polu miał dość  mierne.
   W trakcie naszych wycieczek  czasami spotykaliśmy inspektora  Baynesa, który zawsze 
witał mego  przyjaciela z uśmiechem i, choć  niewiele o tym mówił, dało się  zauważyć, że nie 
jest      
 niezadowolony z rozwoju  wydarzeń. Muszę jednak  przyznać, że z zaskoczeniem  przyjąłem 
piątego dnia po  morderstwie w porannej gazecie  tytuł, który oznajmiał: 
   "Rozwiązanie Tajemnicy  Oxshett    Aresztowanie Przypuszczalnego  Zabójcy" 
   Gdy go przeczytałem na głos,  Sherlock podskoczył niczym  ukąszony przez węża.
   - Nie chcesz mi chyba  powiedzieć, że Baynes był  pierwszy? - zdziwił się.
   - Najwyraźniej. Posłuchaj: 
   "Wielkie poruszenie w Esher i  okolicy wywołała najnowsza  wieść, iż dokonano aresztowania 
podejrzanego o zamordowanie pana  Garcii, zamieszkałego w Wisteria  Lodge Oxshett. Tejże 
nocy,  kiedy go zabito, obaj jego  służący uciekli, co zdaje się  wskazywać na ich związek ze 
zbrodnią. Możliwe jest, choć  dotąd nie zostało to  potwierdzone, że w domu  znajdowały się 
kosztowności,  których kradzież stała się  motywem zbrodni. Prowadzący tę  sprawę inspektor 
Baynes nie  szczędził wysiłków, by odnaleźć  zbiegów. Mając poważne podstawy  do 
podejrzenia, że nie uciekli  daleko, lecz skorzystali z  uprzednio przygotowanej  kryjówki, 
zastawił na nich  pułapkę. 
Z zebranych zeznań  wynikało bowiem jasno, że  kucharza pana Garcii widziano po  popełnieniu 
zbrodni w okolicy, a  osobnika tego o szczególnym  wyglądzie trudno pomylić z kimś  innym. 
Jest potężnie zbudowanym  mulatem, o żółtawym odcieniu  skóry i nader wyraźnych rysach 
negroidalnych. Konstabl Walters  dostrzegł go pierwszego wieczora  po morderstwie, gdy 
pilnował  domu pana Garcii. Inspektor Baynes założył, że wizyta ta  musiała mieć konkretny cel, 
którego zrealizowanie  uniemożliwiła interwencja  konstabla. Na pozór przestał  zatem 
interesować się domem,  odwołując posterunek, urządził  natomiast zamaskowany punkt 
obserwacyjny w krzakach. Dzięki  temu zatrzymano ostatniej nocy  kucharza, gdy próbował 
dostać  się do wnętrza domu. Obezwładniono go po ciężkiej  walce, w czasie której konstabl 
Downing został groźnie  pogryziony przez dzikusa. Zrozumiałe jest, że z tym  aresztowaniem 
wiąże się nadzieja  na szybkie postępy śledztwa". 
   - Musimy szybko zobaczyć się z  Baynesem - zdenerwował się  Holmes, gdy skończyłem. - 
Bierz  kapelusz i w drogę!
   Pośpieszyliśmy ulicą. Dopisało  nam szczęście, gdyż spotkaliśmy  inspektora zanim jeszcze 
zjawił  się na posterunku.
   - Widział pan gazety, panie  Holmes? - spytał na nasz widok.
   - Owszem, widziałem i, proszę  mi wybaczyć, ale chciałbym pana  po przyjacielsku ostrzec.
   - Ostrzec?
   - Dość dokładnie zająłem się  tą sprawą i nie sądzę, aby był  pan na właściwym tropie. Nie 
chciałbym w związku z tym, by  wpędził się pan przypadkiem w  kłopoty.
   - To miło z pańskiej strony,  panie Holmes.
   - Daję słowo, że mam na  względzie jedynie pańskie dobro.
   Przez chwilę wydawało mi się,  że coś na kształt podziwu  przemknęło przez twarz 
policjanta, ale jego głos był  równie spokojny jak przedtem.
   - Zgodziliśmy się pracować  osobno, panie Holmes, i tak  właśnie postępuję.
   - Och, niech tak będzie, ale  proszę nie mieć do mnie żalu.
   - NIe mam i nie będę miał.      
 Wierzę, że życzy mi pan jak  najlepiej, ale każdy z nas ma  własną metodę. Pańska jest już 
sprawdzona, ja swoją właśnie  testuję.
   - Dobrze. W takim razie nie  mówmy już o tym.
   - Dlaczego nie? Ma pan zawsze  prawo do własnych opinii oraz do  poznania najdrobniejszych 
faktów. Gość jest silny jak wół  i zapalczywy jak sam diabeł.
 Typowy dzikus. Prawie odgryzł  Downingowi kciuk, zanim go  obezwładnili. Słabo mówi po 
angielsku i nic nie sposób z  niego wydobyć.
   - I sądzi pan, że zdoła zebrać  dowody, iż to on zamordował  Garcię?
   - Nie powiedziałem tego, panie  Holmes. Nie powiedziałem tego.
 Każdy ma swoje metody. Pan  próbuje swojej, ja swojej, taka  była umowa.
   Sherlock wzruszył ramionami.
 Pożegnaliśmy się.
   - NIe mogę go rozgryźć. NIe  jest głupi, a postępuje tak,  jakby sam chciał się przewrócić.
 No cóż, jak powiedział, każdy z  nas ma swoje metody. Mimo to  jest w inspektorze Baynesie 
coś,  czego nie rozumiem.
   - Usiądź i posłuchaj, mój  drogi - zaczął, gdy wróciliśmy  do gospody. - Chcę cię  wprowadzić 
w sytuację, gdyż mogę  cię potrzebować dziś w nocy. W  tej sprawie podstawowe kwestie 
były proste, a samo aresztowanie  winnego może okazać się bardzo  trudne. Nadal nie wiemy 
wielu  rzeczy - myślę tu zwłaszcza o  tej notatce, którą otrzymał  Garcia w dniu śmierci. 
Możemy  spokojnie zignorować pomysł  Baynesa, że zamordowała go  służba. Przeczy temu 
fakt  zaproszenia przez niego na ten  wieczór Scotta Ecclesa. To  dowód, że gospodarz miał 
do  zrobienia coś, co wymagało  alibi. Należy sądzić, że  właśnie to coś spowodowało jego      
 śMierć. Musiało chodzić o jakieś  przestępstwo - w innym wypadku  alibi nie byłoby 
potrzebne. Kto  w takim razie zabił Garcię?
 Najbardziej prawdopodobne jest,  że ten, przeciwko komu  wymierzona była ta nocna 
eskapada. Jak dotąd wszystko  pasuje, prawda? Teraz zajmijmy  się zniknięciem służby.
 Przypuszczam, że wszyscy trzej  byli wspólnikami. Gdyby się  powiodło, obecność i 
świadectwo  Ecclesa chroniłoby wszystkich.
 Sprawa jednak była  niebezpieczna, toteż umówili  się, że jeśli Garcia nie powróci  do jakiejś 
umówionej godziny,  obaj pozostali mają ukryć się w  przygotowanym wcześniej miejscu,  gdzie 
mogliby uniknąć  zatrzymania i przygotować się do  kolejnej próby. To w pełni  wyjaśnia fakty, 
prawda?
   Istotnie wyjaśniało, i jak  zwykle przy takich okazjach  dziwiłem się, że sam wcześniej  na to 
nie wpadłem.
   - Dlaczego w takim razie jeden  z nich wrócił?
   - Prawdopodobnie przy  ucieczce, w zamieszaniu,  zostawił coś cennego, coś, bez  czego nie 
mógł dłużej wytrzymać.
 Dlatego próbował pierwszej nocy  i dlatego wrócił teraz. Zajmijmy  się z kolei tą wiadomością.
 Wskazuje ona na jeszcze jednego  wspólnika i to po drugiej  stronie. Ta druga strona, jak ci 
wcześniej powiedziałem, to jeden  z dużych domów, których liczba  jest ograniczona 
możliwością  dojścia pieszo. Pierwsze dni  spędzone tutaj poświęciłem serii  spacerów, w 
trakcie których pod  pozorem zbierania roślin  obejrzałem wszystkie podejrzane  budynki 
oraz dowiedziałem się  wszystkiego o ich mieszkańcach.
 Moją uwagę zwróciło szczególnie  słynne domostwo High Gable,  położone o milę od 
przeciwległego krańca Oxshett  i mniej niż pół mili od miejsca      
 zbrodni. Pozostałe posiadłości  nie kryją żadnych tajemnic -  chyba że liczące po parę wieków 
i całkiem już dziś zapomniane.
 Mieszkają tam przyzwoite rodziny  prowadzące normalny tryb życia.
 Zgoła inaczej sprawy mają się z  panem Hendersonem z High Gable.
 Jest to osobliwy człowiek,  któremu mogą się przytrafiać  nader osobliwe przygody. Toteż 
na nim i na jego domownikach  skoncentrowałem swoją uwagę.
 Dziwne zbiorowisko ludzi, mój  drogi, a on sam jest  najdziwniejszym ze wszystkich.
 Zdołałem zobaczyć się z nim pod  dość prawdopodobnym pretekstem,  ale zdawało mi się, że 
odczytuję  w jego czarnych, głęboko  osadzonych oczach świadomość  prawdziwych powodów 
mej  obecności. To silny i żwawy  mężczyzna około pięćdziesiątki,  o zaczynających dopiero 
siwieć  włosach, krzaczastych, czarnych  brwiach i zachowaniu władcy  przyzwyczajonego do 
posłuchu  oraz kryjącego pod kamienną  twarzą gwałtowną naturę. Albo  jest obcokrajowcem, 
albo  mieszkał długo w tropikach, gdyż  opalenizny tak czarnej jak jego,  nie sposób osiągnąć 
inaczej.
 Jego przyjaciel i sekretarz,  niejaki pan Lucas, jest  niewątpliwie cudzoziemcem. Ma  śniadą 
skórę i przypomina  skrzyżowanie kota z wężem - na  pozór układny i miły, faktycznie  zawsze 
gotów do ataku. Jak więc  widzisz mamy już dwa zestawy  gości spoza Anglii - pierwszy w 
Wisteria Lodge, drugi w High  Gable. Luki zaczynają się  wypełniać! Centrum stanowią ci  dwaj, 
będący bliskimi 
i  zaufanymi przyjaciółmi, ale jest  jeszcze jedna osoba, która dla  nas może być nawet 
ważniejsza.
 Henderson ma dwie córki w wieku  jedenastu i trzynastu lat, a ich  guwernantką jest pani 
Burnet,  Angielka, lat około  czterdziestu. Jest tam także      
 jeden zaufany służący. Ta grupa  tworzy praktycznie rodzinę,  zawsze podróżują razem, a 
robią  to często. Powrócili dopiero  parę tygodni temu po rocznej  nieobecności. Dodać 
jeszcze  można, że Henderson jest bardzo  bogaty i stać go na spełnianie  wszystkich swoich 
zachcianek.
 Poza tym dom pełen jest lokajów,  stajennych i służących, nie  mających zbyt wiele do roboty, 
jak to zwykle bywa w dużym  wiejskim domu w tym kraju. Tyle  dowiedziałem się z plotek w 
gospodzie i własnych obserwacji.
 Ponieważ zaś nie ma lepszego  pomocnika w takich sprawach, jak  zwolniony służący, żywiący 
urazę  do dawnego pana, poszukałem  kogoś takiego. Szczęście mi  dopisało i znalazłem szybko. 
Jak  twierdzi Baynes, każdy z nas ma  własną metodę, a moja umożliwiła  mi znalezienie Johna 
Wornera,  poprzednio ogrodnika w High  Gable, wyrzuconego przez swego  chlebodawcę w 
napadzie złości.
    Ten z kolei ma przyjaciół wśród  zatrudnionej tam nadal służby,  którą łączą dwie rzeczy: 
doskonała płaca i strach  połączony z nienawiścią do swego  pana. Uzyskałem więc klucz do 
wnętrza posiadłości. Dziwni  ludzie, Watsonie. Jeszcze  wszystkiego nie rozumiem, ale to 
jedno nie ulega kwestii. Dom ma  dwa skrzydła. W jednym mieszka  służba, w drugim rodzina. 
MIędzy  obu częściami budowli nie ma  kontaktu - poza zaufanym  służącym Hendersona, 
który  podaje odbierane z kuchni  posiłki przez drzwi stanowiące  jedyne przejście między 
obu  skrzydłami. Guwernantka i dzieci  rzadko wychodzą na zewnątrz,  chyba że do ogrodu. 
Natomiast  Henderson nigdy nie chodzi sam,  jego sekretarz nie odstępuje go  ani na krok. 
Plotka między  służbą niesie, że ich pan  strasznie się czegoś boi. 
    Według  Wornera zaprzedał duszę diabłu za majątek i lęka się powrotu  wierzyciela. Skąd 
pochodzą i kim  są, nikt nie ma pojęcia. Są  natomiast gwałtownej natury:  dwukrotnie 
Henderson użył pejcza  na służbę i tylko dzięki  poważnemu odszkodowaniu sprawa  nie trafiła 
do sądu. Oceńmy  teraz sytuację w świetle tych  informacji. Załóżmy, że list  został wysłany z 
tego dziwnego  domostwa i był zaproszeniem do  wykonania przez Garcię czegoś,  co uprzednio 
zaplanowano. Kto go  napisał? Ktoś z wewnątrz, i to  płci odmiennej - wszystko wskazuje na 
guwernantkę. Możemy  więc przyjąć tę hipotezę i  zobaczyć, jakie niesie  konsekwencje. 
Dodać należy, że  osobowość i wiek pani Burnet  wykluczają moje pierwotne  domniemanie, że 
motywem była  miłość. Jeżeli to ona była  autorką listu, znaczy to, że  była wspólniczką i 
przyjaciółką  zabitego. Jaka wobec tego  powinna być jej reakcja na wieść  o jego śMierci? 
Jeśli, jak  przypuszczamy, eskapada była  tajemnicą, to milczenie, ale też  wściekłość i 
nienawiść do tych,  którzy go zabili oraz, w miarę  swych możliwości, pomoc w  zemście. W 
takim razie należało  skontaktować się z nią i tego  też próbowałem. Okazało się  wówczas, że 
nikt jej nie widział  odkąd zginął Garcia. Zniknęła  dokładnie tego samego wieczora.
 Powstaje wobec tego problem: czy  żyje i jest więźniem, czy też  spotkał ją taki koniec jak 
jego,  tylko zwłoki lepiej ukryto?
 Rozumiesz teraz trudności, jakie  stwarza ta sytuacja - nie ma  żadnych podstaw do 
wszczęcia  oficjalnego dochodzenia, czy też  uzyskania nakazu rewizji. Całe  rozumowanie, 
jakie ci  przedstawiłem, wywołałoby w  najlepszym wypadku uśmiech na  twarzy burmistrza, 
gdybyśmy się  doń zgłosili. Zniknięcie  guwernantki łatwo wyjaśnić w tym      
 domu, w którym każdy może i  tydzień być niewidoczny,  tłumacząc to chorobą. A mimo 
wszystko może jej grozić  śmiertelne niebezpieczeństwo.
 Wszystko, co mogłem zrobić, to  obserwować posesję i zostawić  przy bramie Wornera, który 
obecnie jest naszym agentem. Nie  możemy jednak pozwolić, by  sytuacja ta trwała dłużej, a 
skoro prawo nie jest w stanie  nic zrobić, musimy zaryzykować.
   - Co proponujesz?
   - Wiem, w którym pokoju  mieszka. Jest on dostępny z  dachu przybudówki. Proponuję, 
byśmy dziś w nocy spróbowali  dotrzeć do sedna tajemnicy.
   Przyznaję, że nie był to  pociągający pomysł - stary dom,  morderstwo, dziwni i groźni 
gospodarze, nieznane  niebezpieczeństwa. W dodatku, z  prawnego punktu widzenia, 
stawialiśmy się w roli złodziei  - wszystko to razem wzięte nie  nastrajało mnie 
optymistycznie.
 W zimnym rozumowaniu Holmesa  było jednak coś, co sprawiało,  że niemożliwe było wycofanie 
się  z jakiejkolwiek przygody, jaką  proponował. Wiedziałem, że jest  to jedyny sposób, by 
znaleźć  rozwiązanie - toteż i tym razem  w milczeniu uścisnąłem mu dłoń,  potwierdzając tym 
samym swą  gotowość pomocy.
   Nie było nam jednak pisane  zakończyć sprawę w tak  awanturniczy sposób - około  piątej, 
gdy marcowe cienie  kładły się na ulicach, znalazł  się przed naszymi drzwiami i po  chwili wpadł 
do pokoju niezwykle  podniecony mężczyzna.
   - Wyjechali, panie Holmes -  zameldował bez tchu - ostatnim  pociągiem. Pani uciekła i mam 
ją  na dole w dorożce!
   - Doskonale, Worner! - Holmes  zerwał się na równe nogi -  Watsohnie, zbliżamy się do 
finału.
   W dorożce siedziała na wpół omdlała kobieta, o twarzy  noszącej ślady jakiejś niedawnej 
tragedii. Słysząc nasze kroki  uniosła głowę. Dostrzegłem, że  jej źrenice były czarnymi 
punkcikami. Musiała dostać sporą  dawkę opium.
   - Obserwowałem bramę, jak pan  kazał - opowiadał tymczasem  Worner. - Gdy wyjechali, 
pośpieszyłem za nimi i dotarłem  na stację. Wyglądała jak  lunatyczka, ale gdy chcieli ją 
wepchnąć do przedziału obudziła  się i zaczęła się szamotać.
 Wtedy się przyłączyłem - dałem w  łeb tej gnidzie, sekretarzowi.
 Udało mi się złapać dorożkę i  odjechać razem z panią, zanim  się opamiętali. Ten żółty diabeł 
nikomu nie daruje!
   Zanieśliśmy kobietę na górę,  położyliśmy na sofie i  zaczęliśmy poić mocną kawą. Po 
kilkunastu minutach jej umysł  zaczął wyzwalać się spod wpływu  narkotyku, a w międzyczasie 
pojawił się Baynes, po którego  Sherlock posłał uspokojonego  nieco Wornera. Mój przyjaciel 
pokrótce wyjaśnił inspektorowi  sytuację.
   - Wspaniale, panie Holmes -  ucieszył się ten po wysłuchaniu  jego relacji. - Znalazł pan 
dowody, których potrzebuję. Od  samego początku byliśmy na tym  samym tropie.
   - Co? Pan też podejrzewał  Hendersona?
   - Cóż, kiedy pan łaził po  krzakach przy High Gable, ja  siedziałem na jednym z  tamtejszych 
drzew. Kwestią było  jedynie to, który z nas pierwszy  będzie miał dowody.
   - To po coś pan łapał mulata?
   Baynes zachichotał.
   - Bo byłem pewien, że ten cały  Henderson, jak się tutaj  nazywał, czuł, że go  podejrzewamy 
i że przyczai się  nie robiąc nic dopóki będzie  sądził, że zagraża mu  jakikiekolwiek 
niebezpieczeństwo.      
 Aresztowałem niewinnego, by  skłonić go do przekonania, że  jest bezpieczny - 
podejrzewałem,  że będzie chciał wyjechać, dając  nam tym samym szansę dotarcia do  pani 
Burnet.
   - Wysoko pan zajdzie -  pogratulował mu Holmes. - Ma pan  intuicję i rozum, a to rzadkie 
połączenie.
   Trudno uwierzyć, ale słysząc  to Baynes zaczerwienił się jak  pensjonarka.
   - Miałem tajniaków na stacji  przez cały dzień. Dokąd by ci  ludzie nie pojechali, mieli 
rozkaz nie spuszczać ich z oczu.
 Ale ucieczka pani Burnet musiała  nieźle zaskoczyć Hendersona.
 Całe szczęście, że pański  człowiek miał lepszy refleks i  zdołał ją przejąć. Bez jej  zeznań nie 
moglibyśmy nic  zrobić, a teraz pozostaje tylko  je uzyskać i możemy zamknąć obu.
   - Widać, że przychodzi już do  siebie - mruknął Holmes  spoglądając na guwernantkę. -  Ale, 
ale, niech mi pan powie,  Baynes, kto to właściwie jest,  ten cały Henderson?
   - Henderson to Don Murillo,  niegdyś zwany Tygrysem z San  Pedro.
   Teraz wszystko zaczęło być  jasne. Przypomniała mi się cała  historia tego nikczemnego 
człowieka. Jego nazwisko stało  się głośne dzięki temu, że  rządził w najbrutalniejszy i  naj- 
krwawszy sposób ze wszystkich  władców Ameryki, mających  pretensje do cywilizowanych 
systemów władzy. Silny,  pozbawiony strachu oraz na tyle  energiczny i sprytny, by utrzymać 
się przy władzy dziesięć czy  dwanaście lat. Jego nazwisko  wzbudzało lęk w całej Ameryce 
Środkowej, choć jego rządy  zakończyły się masowym  powstaniem. Był jednak równie 
przewidujący, co okrutny i na  pierwszą wzmiankę o poważnych  kłopotach zniknął wraz ze 
skarbami, które nagromadził, na  pokładzie obsadzonego wierną  sobie załogą statku. 
Następnego  dnia powstańcy opanowali pusty  pałac - dyktator, jego dwie  córki, sekretarz i 
bogactwo  zniknęły. Od tego momentu zszedł  tak ze sceny światowej  polityków, jak i ze 
szpalt  gazet, choć wzmianki o jego  przypuszczalnym miejscu pobytu  trafiały co jakiś czas na 
łamy,  nigdy jednak nie znajdując  potwierdzenia.
   - Jeśli pan zada sobie trud  sprawdzenia - ciągnął Baynes -  dowie się pan, że flaga San 
Pedro jest zielono-biała.
 Prześledziłem całe postępowanie  Hendersona od chwili, gdy  przybrał to nazwisko. W 1886 
roku wylądował w Barcelonie,  stamtąd udał się do Madrytu, a  dalej do Paryża, by w końcu 
zawitać do nas. Przez cały czas  był poszukiwany przez swych  rodaków, którzy nie zapomnieli 
jego rządów, ale dopiero tu  udało im się wpaść na właściwy  ślad.
   - Odkryli go rok temu -  włączyła się pani Burnet,  siedząca już i z żywym  zainteresowaniem 
śledząca  rozmowę. - Raz już próbowano go  zabić, ale diabeł go ochronił.
 Teraz znów szlachetny i dzielny  Garcia zapłacił życiem, a ten  łotr uciekł. Ale będzie 
następny, któremu się uda i  pewnego dnia sprawiedliwości  stanie się zadość. To równie 
pewne jak to, że jutro będzie  następny dzień.
   Zacisnęła ręce, a twarz  rozjaśniła jej nienawiść tak  silna, jak rzadko zdarza się u 
kogokolwiek.
   - Ciekawi mnie, w jaki sposÓb  angielska dama związała się z  morderczym spiskiem? - 
mruknął  Holmes. - Mogłaby pani to  wyjaśnić?
   - Związałam się, gdyż nie  miałam innego sposobu, by      
 wymierzyć sprawiedliwość  mordercy. Co obchodzą prawo tego  kraju rzeki krwi, wylane lata 
temu w San Pedro, czy ładunek  skarbów zrabowanych przez niego  mieszkańcom kraju, w 
którym  rządził? Dla was są to zbrodnie  równie odległe, jakby były  popełnione na Księżycu. 
Ale dla  nas to prawda, to coś, co  przeżyliśmy i za co drogo  zapłaciliśmy. Nie ma gorszego 
wroga od Juana Murillo i nie ma  spokoju, gdy jego ofiary łakną  zemsty.
   - Nie wątpię, że mówi pani  prawdę - zgodził się Holmes -  ale nie bardzo rozumiem, w jaki 
sposób dotyczy to również pani?
   - Zaraz pan zrozumie. Otóż  naczelną zasadą, dzięki której  Murillo przez tyle czasu 
utrzymywał się przy władzy, było  mordowanie pod jakimkkolwiek  pretekstem każdego, w kim 
upatrywał rywala do rządów. Mój  mąż był ambasadorem San Pedro w  Londynie - naprawdę 
bowiem  nazywam się signora Victor  Durando. Tu się spotkaliśmy i  pobraliśmy. Nie było 
szlachetniejszego niż on  człowieka. Niestety, Murillo  usłyszał o nim, odwołał go pod  jakimś 
pozorem i kazał  zastrzelić. Przeczuwając swój  los, mąż nie zgodził się na  zabranie mnie ze 
sobą. Jego  majątek został skonfiskowany i  tym oto sposobem zostałam sama,  ze złamanym 
sercem 
i bez grosza  przy duszy. Potem przyszedł kres  tyrana - uciekł tak, jak pan  powiedział. 
Jednak ci, których  zrujnował, których torturował i  którzy przez niego stracili  najbliższych, 
nie zapomnieli 
i  nie dali za wygraną. Utworzyli  organizację, której celem stało  się odnalezienie Tygrysa z 
San  Pedro i zemsta. Moim zadaniem  było dołączyć do jego służby,  gdy odkryto, że 
Henderson i on  to ta sama osoba, by informować  innych o jego posunięciach i ułatwić 
wykonanie wyroku. Udało  się to osiągnąć i zostałam  guwernantką jego córek - nie  widział 
nigdy mnie ani mojej  podobizny, toteż nie przyszło mu  do głowy, że dzień w dzień jada 
patrząc na kogoś, komu zabił  najbliższą osobę. Pierwszej  próby dokonano w Paryżu, ale nie 
udała się. Podróżowaliśmy potem  zygzakiem po Europie, by zgubić  prześladowców i w końcu 
wróciliśmy tu, do domu, który  wykupił, gdy pierwszy raz zjawił  się w Anglii. Ale tu także 
czekali wysłannicy  sprawiedliwości. Wiedząc, że w  końcu przybędzie, czekał tu na  niego 
Garcia, syn poprzedniego  prezydenta San Pedro, zabitego  zresztą przez Murillo. Czekał na 
nas wraz z dwoma zaufanymi  towarzyszami, a wszystkich  trzech przepełniała chęć zemsty.
    W ciągu dnia niewiele mógł  zrobić, gdyż Tygrys powziął  wszelkie środki ostrożności i  nie 
ruszał się nigdzie bez  Lucasa czy raczej Lopeza, bo tak  brzmi jego prawdziwe nazwisko.
Nocą jednak sypiał sam. Tego  wieczoru, jak zostało to  wcześniej przygotowane, wysłałam 
Garcii ostatnią wiadomość, gdyż  Murillo nie sypiał dwóch nocy w  tej samej sypialni, a trudno 
było przeszukiwać po nocy cały  dom. Miałam dopilnować, by drzwi  wejściowe były otwarte 
i  zostawić w oknie wychodzącym na  podjazd sygnał z białych i  zielonych lamp, w zależności 
od  tego czy wejście było  bezpieczne, czy też sytuacja  uległa zmianie. Tylko że nic się  nie 
udało. W jakiś sposób  musiałam wzbudzić czujność  Lopeza, który mnie widocznie  śledził i 
skoczył od tyłu, kiedy  tylko skończyłam pisać tę  kartkę. Obaj z Murillem  zaciągnęli mnie do 
mego pokoju
 -  gdyby wiedzieli, jak mogą uciec  przed konsekwencjami, to  zabiliby mnie na miejscu, ale 
 stwierdzili po długiej naradzie,  że miejsce i czas są zbyt  niebezpieczne. Inaczej rzecz się 
miała 
z Garcią. Postanowili  pozbyć się go raz na zawsze. Gdybym  wiedziała, co planują, nigdy bym 
im nie powiedziała, a tak, kiedy  Murillo zaczął mi wykręcać ręce,  podałam im adres. Lopez 
zaadresował kartkę,  zapieczętował spinką od  mankietów i wysłał przez swego  służącego 
imieniem Jose. Jak  zabili Garcię, nie wiem, ale  zrobił to Murillo, gdyż Lopez  całą noc pilnował 
mnie. Najpierw  chcieli pozwolić mu wejść i  zabić jako włamywacza, ale  doszli do wniosku, że 
raz  wmieszani w zabójstwo mogą dalej  nie być w stanie ukryć swych  prawdziwych nazwisk 
i narażą się  na kolejne ataki. Sądzili, że to  zabójstwo może zapewnić im  spokój, gdyż reszta 
przestraszy  się śmierci. Co do mnie, to  przez pięć dni więzili mnie w  pokoju, próbując 
groźbami 
i  biciem zmusić mnie do wyznania  wszystkiego, co wiem. Przez ten  czas zastanawiali się też, 
co ze  mną zrobić. Dziś po południu  ledwie zjadłam obiad,  zorientowałam się, że dodali do 
niego jakiś narkotyk. Resztę  pamiętam jak niezbyt wyraźny sen  - na wpół wnieśli, na wpół 
wyprowadzili mnie do karety, a  potem próbowali wepchnąć mnie do  pociągu, ale wtedy do 
mnie  dotarło, że mam okazję uciec i  zaczęłam się szamotać. Gdyby nie  pomoc tego dobrego 
człowieka,  pewnie by mi się to nie udało. A tak jestem, dzięki Bogu, poza  ich zasięgiem.
Po tej nieoczekiwanej  opowieści przez chwilę panowała  cisza. Przerwał ją dopiero  Holmes:
    - To jeszcze nie koniec  trudności. Robota policyjna  skończona, ale prawna dopiero  nas 
czeka.
   - Dobry adwokat może zrobić z  tego działanie w samoobronie -  zgodziłem się z nim - a 
sądzić  go można tylko za jedną  zbrodnię, nie za wszystkie.
 Takie jest nasze prawo.
   - Panowie, mam trochę lepsze  zdanie o naszym prawie -  sprzeciwił się Baynes. - 
Samoobrona to jedno, a mord  popełniony z zimną krwią to  zupełnie coś innego. Nie. Zresztą 
przekonacie się, że mam  rację, gdy zobaczymy właścicieli  High Gable na ławie oskarżonych. 
   W tej jednak sprawie historia  miała inne zdanie - co prawda  minęło trochę czasu nim 
Tygrys 
z  San Pedro spotkał swych  sędziów, gdyż zmylił pogoń  używając przechodniego domu przy 
Edmonton Street, a wychodzącego  na Curzon Square i od tego dnia  nikt go w Anglii nie 
widział.
 Jakieś sześć miesięcy później w  Hotelu Escurial w Madrycie  zostali zabici markiz Montarla 
i  senior Rulli. Czyn ten  przypisywano nihilistom, zaś  morderców nigdy nie znaleziono,  ale 
z rysopisów, jakie uzyskał  od swych świadków Baynes  wynikało niezbicie, że zemsta 
dosięgnęła w końcu poszukiwanych  w Anglii za morderstwo  osobników.
   - Bardzo zawikłana sprawa, mój  drogi - oznajmił Holmes na wieść  o tym czynie. - Obawiam 
się, że  nie będziesz w stanie  zaprezentować jej czytelnikom w  ten ulubiony przez ciebie 
skrótowy sposób. Obejmuje ona  dwa kontynenty, dwie grupy  tajemniczych do końca osób i 
jest dodatkowo skomplikowana  przez obecność Scotta Ecclesa,  skądinąd dowodzącego nieźle 
rozwiniętego instynktu  samozachowawczego i rozumu  zmarłego Garcii. Godna uwagi  jest zaś 
jedynie ze względu na  to, że w dżungli możliwości tak  my jak i inspektor, byliśmy w  stanie 
trzymać się cały czas tego co najważniejsze i to  pomimo przeróżnych przeszkód.
 Czy jest w niej jeszcze coś, co  nie w pełni pojmujesz?
   - Powód powrotu kucharza.
   - To coś, co znaleźliśmy w  kuchni. To prymitywny dzikus z  puszcz San Pedro, a owo coś było 
jego fetyszem. Gdy uciekali do  przygotowanej kryjówki,  towarzysz musiał go przekonać,  by 
ten kompromitujący, a łatwy  do rozwiązania drobiazg  zostawił. Był doń jednak zbyt 
przywiązany, by rozstać się z  nim na dłużej. Niestety, za  pierwszym razem przestraszył go 
policjant, a trzy dni później  złapał przewidujący Baynes.
 Jeszcze coś?
   - Rozszarpany ptak, naczynie z  krwią i cała tajemnica tej  dziwacznej kuchni.
   - Spędziłem cały ranek w  British Museum, sprawdzając to i  parę innych rzeczy - odparł z 
uśmiechem Sherlock wyjmując  notes. - Oto cytat z "Kult Voodoo  i inne religie murzyńskie" 
Eckermana: 
   "Prawdziwy wyznawca Voodoo nie  podejmuje niczego ważnego bez  uprzedniego złożenia 
odpowiednich ofiar swym bogom. W  sytuacjach szczególnie ważnych  ofiary mają charakter 
kanibalistyczny, zazwyczaj  jednak składają się z białych  kogutów rozerwanych żywcem lub 
czarnych kozłów, które po  upuszczeniu krwi zostają  spalone". 
   Jak więc widzisz, nasz dziki  przyjaciel był nader  ortodoksyjny w tych sprawach.
Jest to, przyznaję, groteskowe,  ale, jak ci kiedyś wspomniałem,  od groteski do śmierci jest 
tylko jeden krok. 
   Zniknięcie    Lady Frances Carfax       
   Ciekawe. Dlaczego tureckie? -  mruknął Holmes, wpatrując się w  moje buty.
   Kołysałem się w tym momencie  na fotelu i moje wystawione w  stronę kominka stopy musiały 
zwrócić jego uwagę.
   - Angielskie - odparłem  zaskoczony. - Kupiłem je u  Latimera na Oxford Street.
   Uśmiechnął się z wyrazem  cierpliwej rezyfgnacji.
   - Łaźnie! - wyjaśnił. -  Dlaczego wolisz kosztowne,  tureckie łaźnie od prostych  rodzimych?
   - Bo ostatnio zacząłem czuć  się staro i dokuczał mi  reumatyzm. Łaźnia turecka jest  czymś, 
co lekarze nazywają  zmianą leków, nowym etapem w  leczeniu i oczyszczeniu całego  ciała
   - powiedziałem, dodając po  chwili namysłu. - Tak na  marginesie, nie wątpię, że  związek 
między moimi butami, a  turecką łaźnią jest dla  logicznego umysłu oczywisty, ale  byłbym ci 
nader wdzięczny,  gdybyś był łaskaw wskazać mi go.
   - Tok myślowy jest dość  jasny... oznajmił ze złośliwym  uśmieszkiem. - Podobnie jak 
dedukcja, którą musiałbym ci  tłumaczyć, gdybym spytał z kim  dziś jechałeś dorożką.
   - Nie sądzę, by ten przykład  coś mi wyjaśnił - przyznałem  szczerze.
   - Brawo! Doskonały przykład  logicznego myślenia. Wobec tego  do rzeczy. Zacznijmy od 
dorożki.
 Łatwo da się zauważyć, że na  lewym rękawie i na ramieniu  płaszcza masz świeże ślady  błota. 
Gdybyś siedział na środku  siedzenia w dorożce, nie miałbyś  ich, albo też miałbyś z obu  stron. 
Stąd prosty wniosek, że  siedziałeś po lewej stronie  pojazdu, co spowodowane być  mogło 
tylko towarzystwem w  czasie jazdy.
   - Faktycznie, to oczywiste.
   - I zupełnie trywialne, czyż      
 nie?
   - Ale buty i łaźnia?
   - Równie proste. Masz zwyczaj  zawiązywać buty w określony  sposób, a teraz są zawiązane 
inaczej, na podwójny węzeł.
Wobec tego zdejmowałeś je będąc  w mieście. Gdzie?  U szewca nie,
bo są nowe i nie widać śladów naprawy. Wobec tego co pozostaje? Łaźnia i wiązanie przez 
obsługę. Absurdalnie proste, prawda? A mimo to turecka łaźnia posłużyła za przykład i spełniła 
swe zadanie.
  - Jakie zadanie?
  - Powiedziałeś, że poszedłeś tam potrzebując odmiany.
Proponuję ci w takim razie, byś skorzystał z następnej propozycji. Co powiesz na wyjazd do 
Lozanny? Bilet pierwszej klasy i wszystkie wydatki na koszt klienta!
  - Doskonale! Ale dlaczego?
  Sherlock wyciągnął wygodnie nogi i sięgnął do kieszeni po  notes.
   - Jedną z najbardziej  niebezpiecznych istot  na  świecie jest podróżująca,  samotna 
kobieta
   - oświadczył.
   -  Sama z siebie jest najczęściej  zupełnie niegroźna, a wręcz nader przyjacielska, 
ale w nieunikniony sposób prowokuje przestępstwa innych. Jest bowiem bezradna i bezbronna.
Przemieszcza się z miejsca na miejsce, ma wystarczające środki do życia i podróży, jest 
sama, zatrzymuje się w hotelach oraz prywatnych pensjonatach i, ogólnie rzecz biorąc, łatwo 
może zniknąć, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
Zupełnie jak zabłąkana kura wśród stada lisów. Obawiam się, że podobny los spotkał lady 
Frances Carfax.
   Przyznaję, że to przejście od  ogólników do konkretów przyjąłem  z ulgą, gdyż już zacząłem 
łamać  sobie głowę, co też mój towarzysz może mieć na myśli.
   - Lady Frances - kontynuował  tymczasem Holmes po sprawdzeniu  w notatkach - jest dzie-
dziczką  księżnej Rufton. Nieruchomości,  jak być może pamiętasz, przeszły  w posiadanie 
męskiej części  rodu, jej natomiast dostała się  gotówka oraz kolekcja rzadkiej,  hiszpańskiej 
biżuterii ze srebra  i osobliwie szlifowanych  diamentów, do której jest  zresztą bardzo 
przywiązana. Można by rzec, że nawet za  bardzo, gdyż nie zgadza się  nigdy na pozostawienie 
klejnotów  u swego ban-kiera, lecz wozi je  wszędzie ze sobą. Jest to nader  piękna kobieta, w 
średnim już  teraz wieku, która dzięki  dziwnemu kaprysowi losu jest  ostatnią z licznej 
jeszcze  dwadzieścia lat temu rodziny.
   - Co jej się przydarzyło? -  spytałem zaciekawiony.
   - To jest właśnie problem,  którym mamy się zająć. A  właściwie problemem jest to, czy 
żyje, czy też już nie. Z tego,  co wiem, ma upodobanie do  pewnych staroświeckich zachowań.
 W ciągu ostatnich czterech lat  jednym z nich było pisywanie co  dwa tygodnie listów do pani 
Dobney, swej starej guwernantki,  która jest już na emeryturze i  mieszka w Comberwell. Ona 
właśnie zgłosiła się do mnie,  gdyż od ostatniego listu lady  Frances minęło już pięć tygodni.
 Ten ostatni wysłany został z  Hotel National w Lozannie, który  autorka opuściła nie podając 
swego kolejnego adresu. Rodzina  czuje się zaniepokojona takim  stanem rzeczy, a że jest 
majętna, nie szczędzi pieniędzy,  byleśmy rozwiązali tę zagadkę.
   - Czy pani Dobney jest jedynym  źródłem informacji? Z nikim  innym lady Carfax nie 
korespondowała?
   - Jest jeszcze jeden  korespondent i to taki, do  którego można mieć całkowite      
 zaufanie. Lady Carfax musi żyć,  a do tego niezbędne są  pieniądze. Jej bankiem jest 
Silvester. Pokazali mi ostatnie  rachunki. Ostatni jej czek to  ten, którym zapłaciła rachunek 
w  Lozannie. Ale ponieważ wystawiła  go na większą sumę,  najprawdopodobniej używała potem 
gotówki. Następnie zrealizowano  jeszcze tylko jeden z jej  czeków.
   - Kto i gdzie?
   - Pani Marie Devine, ale nie  wiadomo gdzie go wystawiono.
 Zrealizowany został trzy  tygodnie temu w Credit Lyonnais  w Montpellier i opiewał na 
pięćdziesiąt funtów.
   - Kto to taki, ta pani Devine?
   - Tego też się dowiedziałem.
 To służąca lady Frances.
 Natomiast powody, dla których  chlebodawczyni zapłaciła jej  czekiem i to taką sumę, są mi 
jeszcze nie znane. Nie wątpię  jednak, że twoje badania wkrótce  rozwikłają tę zagadkę.
   - Moje co?
   - Twoje badania, wynikające ze  zdrowotnej wycieczki do Lozanny.
 Wiesz, że nie mogę opuścić  Londynu. Stary Abrahams obawia  się o swoje życie i skłonny 
jestem przyznać mu rację.
 Zresztą w ogóle nie powinienem  opuszczać tego kraju. Scotland  Yard beze mnie czuje się 
samotny, a poza tym moja  nieobecność wywołuje niezdrowe  podniecenie w świecie 
przestępczym. Jedź więc, mój  drogi, i jeśli moje skromne rady  warte są tak wygórowanej 
ceny  jak dwa pensy za słowo, to  natychmiast depeszuj po nie,  jeśli tylko uznasz to za 
stosowne. 
   Dwa dni później znalazłem się  w Hotelu National w Lozannie,  gościnnie przyjęty przez pana 
Mosera, dyrektora tej szacownej  instytucji. Jak mnie  poinformował, lady Frances mieszkała 
tu kilka tygodni i  była osobą lubianą przez  wszystkich. Miała nie więcej jak  czterdziestkę 
i zasługiwała  nadal na miano kobiety  przystojnej, a z rysów twarzy  należało wnosić, że 
w młodości  określano ją jako bardzo piękną.
 Nic mu nie wiadomo o  jakiejkolwiek biżuterii, ale  służba coś wspominała o solidnym  kufrze, 
który stał w jej  sypialni i który zawsze był  dokładnie zamknięty. Marie  Devine była równie 
popularna jak  jej pani, a nawet bardziej, gdyż  zaręczyła się z głównym kelnerem  tegoż 
hotelu. Bez trudu też  zdobyłem jej adres - Ii rue de  Trojan, Montpelier. Śmiem  twierdzić, 
że sam Holmes nie  mógłby lepiej i szybciej zebrać  tych faktów.
   Jedna tylko rzecz pozostawała  nadal zupełnie niewyjaśniona -  powód nagłego wyjazdu 
poszukiwanej damy. Była tu  szczęśliwa i wszystko  wskazywało, że zechce pozostać  do końca 
sezonu, a opuściła  hotel nagle, bez uprzedzenia,  tracąc przy tym pieniądze  zapłacone za 
resztę tygodnia.
    Jedynie narzeczony służącej,  Jules Viborrt, miał w tej  kwestii coś do powiedzenia. Łączył 
on mianowicie nagły  wyjazd lady Frances z wizytą,  jaką złożył jej dzień czy dwa  wcześniej 
wysoki 
i brodaty  mężczyzna o śniadej karnacji,  którego opisał jako: "Un  sauvage, un veritable 
sauvage".
 Musiał wynajmować pokój w  mieście, gdyż nie znano go w  hotelu, natomiast widziano jak 
rozmawiał z zaginioną na  promenadzie, a później dzwonił  do niej do hotelu. Lady Frances  nie 
chciała go jednak przyjąć.
 Był Anglikiem, lecz nikt nie  zapamiętał jego nazwiska. Po  jego telefonie lady Carfax 
wyprowadziła się prawie  natychmiast i Jules, a co ważniejsze jego przyszła żona  również, 
przekonani byli, że  powodem tego nagłego wyjazdu był  właśnie ów telefon. Jednej tylko 
rzeczy nie dowiedziałem się od  niego, a mianowicie powodów, dla  których Marie odeszła od 
swej  pani. Nie chciał rozmawiać na  ten temat oświadczając, że jeśli  chcę się czegoś 
dowiedzieć, to  jedynie od samej  zainteresowanej.
   Tak zakończył się pierwszy  etap poszukiwań. Drugi  poświęcony był miejscu, do  którego 
udała się lady Frances  po opuszczeniu Lozanny. Zrobiła  to w tajemnicy, co wyraźnie 
świadczyło, że pragnęła zgubić  jakiegoś prześladowcę. Dla  jakiego bowiem innego powodu jej 
bagaż nie został wysłany  bezpośrednio do Baden, ale,  podobnie jak ona sama, pojechał  tam 
okrężną drogą? Tego  dowiedziałem się w lokalnym  oddziale Cooka i sam też udałem  się do 
Baden, po uprzednim  wysłaniu Sherlockowi  sprawozdania z dotychczasowych  działań i 
otrzymaniu telegramu z  na wpół żartobliwą zachętą do  dalszego wysiłku. 
    W Baden sprawy stały się nieco  łatwiejsze, gdyż ślad był  wyraźniejszy. Lady Frances 
zatrzymała się w Englisher Hof i  tam też poznała doktora  Schlessingera wraz z małżonką.
    Podobnie jak większość samotnych  kobiet, lady Carfax szukała  pociechy w religii, a doktor 
Schlessinger był misjonarzem w  Ameryce Południowej. Jego  niepospolita osobowość jak 
i  całkowite oddanie religii oraz  fakt, iż zdrowiał właśnie po  przejściu jakiejś zarazy, która 
dotknęła go podczas wykonywania  obowiązków apostolskich, głęboko  ją wzruszyły. Pomagała 
małżonce  chorego w sprawowaniu opieki nad  nim i częstokroć widywano całą  trójkę na 
werandzie, gdzie      
 misjonarz, jak mi opisano,  zażywał górskiego powietrza i  słońca w towarzystwie obu  kobiet. 
Jak się dowiedziałem,  przygotowywał on mapę i  przewodnik po Ziemi Świętej. W  końcu 
podreperował zdrowie  wystarczająco, by wrócić do  Londynu, co też wraz z małżonką 
uczynili. Lady Frances  towarzyszyła im w drodze. Było  to trzy tygodnie temu i od tej  pory 
dyrekcja hotelu nic o nich  nie słyszała. Co zaś tyczy się  służącej lady Carfax, to parę  dni 
wcześniej odeszła zalewając  się łzami i informując inne  służące, że porzuca służbę na 
zawsze. Rachunek za wszystkich  uiścił doktor Schlessinger.
   - Zresztą - oświadczył mi na  zakończenie dyrektor - nie jest  pan pierwszym przyjacielem 
lady Frances, który jej szuka.
 Zaledwie tydzień temu pewien  mężczyzna pytał mnie dokładnie o  to samo, co pan.
   - Czy podał nazwisko?
   - Nie, ale bez wątpienia był  Anglikiem, choć o niecodziennym  wyglądzie i zachowaniu.
   - Groźny? - spytałem,  przypominając sobie opis Julesa.
   - Dokładnie. To słowo opisuje  go idealnie. Potężnie zbudowany,  brodaty i opalony. Sprawiał 
wrażenie jakby bardziej pasował  do oberży, niż do luksusowego  hotelu. Twardy i zapalczywy 
typ,  lepiej takiego nie obrażać.
   Zagadka zaczynała się  wyjaśniać - bez wątpienia przed  nim właśnie uciekała poszukiwana 
przez nas dama, najwyraźniej w  obawie następnego spotkania.
 Prześladowca okazał się jednak  uparty i nie wątpiłem, że w  końcu ją doścignie... Zresztą, 
być może już tego dokonał. Może  to właśnie jest przyczyną jej  długotrwałego milczenia? Nie 
wiedziałem, co prawda, dlaczego  ją ścigał, ale do wszystkiego,  jak mawiał Holmes, dochodzi 
się  we właściwym czasie.      
   Opisałem swe postępy w  telegramie do Holmesa i w  odpowiedzi otrzymałem prośbę o  opis 
lewego ucha doktora  Schlessingera. Ponieważ nim  nadeszła, zdążyłem dojechać do 
Montpelier, nie byłem w stanie  tego zrobić i dlatego też  niezbyt zirytowało mnie jego 
specyficzne poczucie humoru.
   Bez trudu odnalazłem  eks_służącą i dowiedziałem się  wszystkiego, co tylko mogła mi 
powiedzieć. Była oddana swej  pani i opuściła ją jedynie z  uwagi na swoje zbliżające się 
małżeństwo, a i to po upewnieniu  się, że pozostawia ją pod dobrą  opieką. Wyznała też, że w 
czasie  pobytu w Baden lady Frances  zaczęła podejrzewać ją o różne  niecne postępki, co 
nigdy dotąd  nie miało miejsca i co ułatwiło  w pewien sposób rozstanie.
 Pięćdziesiąt funtów było  prezentem; zarazem ślubnym i  pożegnalnym. Podobnie jak i ja,  nie 
ufała mężczyźnie, który był,  jak słusznie sądziłem, powodem  wyjazdu lady Carfax z Lozanny.
 Był zapalczywy, niebezpieczny i  sądziła, że to właśnie z obawy  przed nim jej pani przyjęła 
towarzystwo Schlessingerów w  drodze do Londynu. Co prawda  nigdy o tym nie wspominała, 
ale  po jej zachowaniu Marie nabrała  przeświadczenia, że lady żyła w  ostatnim czasie w 
ciągłym  napięciu nerwowym. Tyle zdążyła  mi powiedzieć, gdy nagle zerwała  się z krzesła z 
wyrazem  zaskoczenia i strachu na twarzy.
   - Niech pan spojrzy! -  krzyknęła - to ten człowiek, o  którym mówiłam.
   Przez otwarte okna salonu  dostrzegłem wysokiego i  barczystego mężczyznę ze  smoliście 
czarną brodą, idącego  powoli środkiem ulicy i  przyglądającego się uważnie  numerom 
mijanych domów. Jasnym  było, że, podobnie jak ja,  poszukiwał mojej rozmówczyni.      
 Pod wpływem nagłego impulsu  wybiegłem na zewnątrz i  zastąpiłem mu drogę.
   - Jest pan Anglikiem -  stwierdziłem.
   - I co z tego? - spytał z  nieprzyjemnym grymasem.
   - Mogę poznać pańskie  nazwisko?
   - Nie, nie może pan.
   Sytuacja stała się dość  dziwna, ale częstokroć  najprostsza droga jest  jednocześnie 
najlepszą.
   - Gdzie jest lady Frances  Carfax?
   Spojrzał na mnie z  osłupieniem.
   - Co pan jej zrobił? Dlaczego  ją pan ściga? Żądam odpowiedzi!
   Zamiast odpowiedzi warknął coś  wściekle i rzucił się na mnie  niczym tygrys. Brałem udział w 
wielu bójkach, i to z niezłym  skutkiem, ale miał żelazny  uchwyt, a wściekłość  spotęgowała 
jego siłę. Dłoń  przeciwnika zacisnęła się na  mojej szyi i prawie traciłem  przytomność, gdy z 
poło-żonego  naprzeciwko kabaretu nadbiegł  zarośnięty gość z pałką w ręku.
 Rąbnął nią mego przeciwnika po  bicepsie, powodując zwolnienie  uchwytu. Mężczyzna stał 
przez  chwilę sapiąc ciężko, niepewny  czy wycofać się, czy też  ponownie zaatakować, po 
czym  parsknął wściekle i zniknął w  domu, z którego przed chwilą  wybiegłem.
 Odwróciłem się, by  podziękować swemu wybawcy, gdy  usłyszałem:
    - Cóż, Watsonie, nieźle  narozrabiałeś! Sądzę, że  najlepiej będzie jeśli wrócisz  wraz ze 
mną do Londynu  najbliższym ekspresem.
   Godzinę później Sherlock  Holmes, już ogolony i w swoim  normalnym ubraniu, siedział 
w  moim pokoju w hotelu.
 Wyjaśnienie jego nagłego a  niespodziewanego zjawienia się w  najodpowiedniejszej chwili 
było      
 nader proste: skończywszy sprawę  trzymającą go w Londynie,  postanowił spotkać się ze mną 
w  kolejnym punkcie mej podróży i  przebrany, dla lepszego efektu,  oczekiwał mnie przed 
domem  Marie.
   - Przeprowadziłeś, co ci muszę  przyznać, nadzwyczaj  niecodzienne śledztwo, mój  drogi. 
Tak na poczekaniu trudno  mi stwierdzić, czy istnieje  jakiś błąd, którego nie  popełniłeś, ale 
ogólnym efektem  twych działań było zaalarmowanie  wszystkich i nieodkrycie  niczego.
   - Może tobie bardziej by się  poszczęściło - mruknąłem  rozżalony.
   - NIe ma "może". Oto Philip  Green, który zresztą mieszka w  tym hotelu i być może 
rozpoczniemy to śledztwo od nowa  z lepszymi rezultatami.
   To ostatnie zdanie spowodowane  było wizytówką, która  poprzedziła wejście mego 
dzisiejszego napastnika do  naszego pokoju. Na mój widok  stanął zaskoczony.
   - O co chodzi, panie Holmes? -  spytał. - Otrzymałem pańską  wiadomość, więc przyszedłem. 
Ale  co ten gość ma wspólnego z całą  tą sprawą?
   - To mój stary przyjaciel i  współpracownik, doktor Watson,  który zresztą pomaga mi także 
i  w tej sprawie.
   Przybysz wyciągnął potężną  dłoń, mrucząc przeprosiny pod  moim adresem.
   - Mam nadzieję, że nie  wyrządziłem panu krzywdy. Kiedy  oskarżył mnie pan, że zrobiłem 
jej krzywdę, przestałem nad sobą  panować. Ostatnimi czasy jestem  bardzo nerwowy, ale 
sytuacja  mnie przerasta. Natomiast  najpierw chciałbym się  dowiedzieć, jak pan, panie 
Holmes, dowiedział się o moim  istnieniu.
   - Od pani Dobney, guwernantki      
 lady Frances.
   - Stara Susan! Doskonale ją  pamiętam.
   - Podobnie jak ona pana. Choć  dużo czasu minęło od momentu gdy  zdecydował się pan 
szukać  szczęścia w Afryce.
   - Słyszę, że zna pan moją  historię. Nie muszę i nie chcę  niczego przed panem ukrywać 
i  przysięgam, że całym sercem  kochałem i nadal kocham Frances.
 Byłem dzikim i szalonym  młodzikiem, wiem o tym, ale nie  gorszym niż inni. Ona była  czysta 
jak śnieg i nie znosiła  przemocy. Gdy usłyszała o  rzeczach, które zrobiłem, nie  chciała mnie 
więcej widzieć. A  przecież kochała mnie. I to na  tyle mocno, by pozostać samotną  przez cały 
ten czas. Lata minęły  i w Barberton dorobiłem się  sporego majątku. Pewnego dnia 
pomyślałem sobie, że może dobrze  by było odnaleźć ją i ułagodzić.
 Słyszałem, że nie wyszła za  mąż... Spotkaliśmy się w  Londynie. Wahała się. Ale zawsze  miała 
silną wolę i gdy  zadzwoniłem, by się ponownie z  nią spotkać, dowiedziałem się,  że wyjechała. 
Wyśledziłem ją w  Baden, ale przybyłem za późno.
 Potem dowiedziałem się adresu  jej służącej i znalazłem się tu.
 Życie nie obeszło się ze mną  łagodnie, a że z natury jestem  raptus, to gdy doktor zaczepił 
mnie oskarżając o skrzywdzenie  Frances, nie umiałem się  opanować. Tyle o mnie, a teraz,  na 
litość boską, powiedzcie mi  panowie, co się z nią dzieje?!
   - Tego właśnie musimy się  dowiedzieć - odparł ze smutkiem  Holmes. - Jaki jest pański 
adres  
w Londynie?
   - Langham Hotel. Gdybym  zatrzymał się gdzie indziej  pozostawię wiadomość w recepcji.
   - Radziłbym panu wrócić tam i  czekać na wiadomość ode mnie.
   Nie chciałbym budzić fałszywych  nadziei, ale może pan być pewien, że zrobimy wszystko, by 
zapewnić tej damie  bezpieczeństwo. W tej chwili nie  mogę powiedzieć nic więcej. Oto  moja 
wizytówka, aby miał pan  możliwość skontaktować się ze  mną. Myślę, Watsonie, że  najlepiej 
będzie, jeśli się  spakujesz i zatelegrafujesz do  pani Hudson, by spróbowała  nakarmić jutro 
wpół do ósmej  dwóch zgłodniałych  obieżyświatów. 
   Na Baker Street oczekiwał nas  telegram, który Holmes  przeczytał z prawdziwym 
zainteresowaniem, po czym podał  mi. Nadany był z Baden i  brzmiał:    "Poszarpane lub 
pocięte".
   - Co to jest? - zdumiałem się.
   - Może przypominasz sobie  moje, z pozoru bezsensowne,  pytanie o lewe ucho 
świątobliwego doktora? Nie  odpowiedziałeś mi na nie.
   - Dostałem telegram po  wyjeździe z Baden i było  niemożliwością ustalenie  czegokolwiek.
   - Dlatego wysłałem je ponownie  do dyrektora Englisher Hof. Oto  odpowiedź.
   - I co z niej wynika?
   - To, że mamy do czynienia z  nader groźnym i zdecydowanym na  wszystko przeciwnikiem.
 Wielebny doktor Schlessinger,  misjonarz z Ameryki, to nikt  inny jak Holy Peters, jeden 
z  najbardziej pozbawionych  skrupułów szakali, jakich  zrodziła Australia. Przyznać  trzeba, 
że jak na tak młody  kraj, ma on sporą ilość  wybitnych przestępców. Ten  specjalizuje się w 
rabunkach  dokonywanych na samotnych  kobietach przy wykorzystaniu ich  uczuć religijnych i 
tak zwanej  żony, dość zasłużonej pomocnicy, którą jest Angielka o nazwisku  Fraser. Natura 
przestępcy  zasugerowała mi w tym wypadku, jego tożsamość, a ten szczegół,  datujący się z 
1898 roku z  Adelajdy, gdzie brał udział w  walkach bokserskich, potwierdził  przypuszczenie. 
Nasza klientka  jest w mocy pary, która nie  zawaha się przed niczym i należy  się obawiać, że 
już nie żyje.
 Natomiast jeśli jeszcze jej nie  zamordowano, z pewnością  przebywa w zamknięciu, 
pozbawiona kontaktu ze światem. Jest także możliwe, że nigdy nie  dotarła do Londynu, lub 
przejechała tylko przez to  miasto, choć nie wydaje mi się,  by któraś z tych możliwości była 
prawdopodobna. Raz, że trudno  cudzoziemcowi oszukać  kontynentalną policję i system 
rejestracji "gości", a dwa, że  Londyn jest idealnym miejscem do  ukrycia i trzymania kogoś w 
odosobnieniu. Wszystko wskazuje  na to, że nadal są tutaj, choć  nie ma żadnych śladów, 
które  pozwoliłyby dokładnie ich  zlokalizować. Wobec powyższego  można jedynie zawiadomić 
Lestrade'a z Yardu i cierpliwie  czekać. 
   Mijały jednakże dni i ani  oficjalne czynniki, ani  niewielka, ale sprawna  organizacja 
Sherlocka nie były  w stanie odkryć niczego nowego.
 Wśród milionów londyńczyków trzy  osoby mogły się ukrywać równie  dobrze, jakby ich nigdy 
nie  było. Spróbowano ogłoszeń, które  niczego nie dały, sprawdzono  ślady, które prowadziły 
donikąd,  zasięgnięto języka w światku  podziemnym, co także nie wniosło  niczego nowego.
   I nagle, po tygodniu  oczekiwania, dowiedzieliśmy się,  że u Beringtona na Wesminster  Road 
został sprzedany srebrny  naszyjnik z brylantami starej  hiszpańskiej roboty.
 Sprzedającym był wysoki, gładko  ogolony mężczyzna o wyglądzie  duchownego. Nazwisko 
i adres, które podał były rzecz jasna  fałszywe, a jego ucho nie  zwróciło niczyjej uwagi, ale 
rysopis pasował jak ulał do  doktora Schlessingera.
   W międzyczasie nasz brodaty  znajomy trzykrotnie dzwonił po  nowe informacje, po raz 
ostatni  w godzinę po wiadomości od  sprzedawcy. Zjawił się też  natychmiast i po jego 
wyglądzie  widać było, że bezczynne  oczekiwanie spala go  wewnętrznie.
   Gdybym tylko mógł coś zrobić!
 - krzyknął od progu.
   Tym razem Sherlock mógł  uczynić zadość jego prośbie.
   - Zaczął sprzedawać klejnoty -  wyjaśnił. - Teraz powinniśmy go  dostać.
   - Ale czy to nie oznacza, że  jej stała się krzywda?
   - Załóżmy, że dotąd trzymali  ją w zamknięciu - odparł  poważnie mój przyjaciel. -  Jasnym 
jest, że nie mogą jej  uwolnić, gdyż oznacza to ich  własny koniec. Musimy być  przygotowani 
na najgorsze.
   - A co ja mogę zrobić?
   - Czy ta para widziała pana?
   - Nie.
   - Jest to możliwe, że z  kolejnym klejnotem przyjdą do  tego samego sklepu, a tam będzie 
na nich czekał pan. Dostali  dobrą cenę, nikt się o nic nie  pytał, toteż sądzę, że nie będą 
szukać innego kupca. Dam panu  kartkę do Beringtona, aby  pozwolił panu czekać wewnątrz.
 Jeśli zjawi się któreś z nich -  tym razem może to być  wspólniczka - będzie ją pan  śledził do 
domu, w którym  mieszka. Jest jednak jeden  warunek: niech się pan nie da  zauważyć i przede 
wszystkim,  nie próbuje użyć siły. Musi mi  pan dać słowo, że nie podejmie  pan żadnych działań 
bez mojej  wiedzy i zgody. 
   Przez dwa dni pan Green (syn      
 sławnego admirała dowodzącego  flotą brytyjską na Morzu  Azowskim w czasie Wojny 
Krymskiej) nie miał nam nic do  zakomunikowania. Jednakże  wieczorem trzeciego dnia wpadł 
do naszego salonu blady i  podniecony.
   - Mamy ich! - oznajmił.
   Dalsza relacja była jednak tak  nieskładna, że trzeba go było  posadzić na krześle i napoić 
koniakiem. Dopiero po dłuższej  chwili uspokoił się na tyle, by  zdać jasne sprawozdanie.
   - Jak pan przewidział, panie  Holmes, tym razem przyszła  kobieta, i to zaledwie godzinę 
temu. Nie znałem jej, ale  naszyjnik rozpoznałem  natychmiast. Kobieta jest  wysoka, blada i 
ma rozbiegane  oczy.
   - Idealny opis - uśmiechnął  się Holmes.
   - Śledziłem ją, gdy wyszła.
 Piechotą dotarliśmy na Kemington  Road, gdzie weszła do sklepu.
 Panie Holmes, to był sklep z  trumnami! Poszedłem za nią i  słyszałem fragment rozmowy ze 
sprzedawczynią. Tłumaczyła, że  trumny jeszcze nie ma, gdyż jako  robiona na zamówienie 
wymaga  więcej czasu. Przerwały na mój  widok, toteż spytałem o jakiś  drobiazg i wyszedłem.
   - Doskonale! - ucieszył się  Holmes.
   - Po chwili wyszła. Ukryłem  się w sąsiedniej bramie i sądzę,  że dobrze zrobiłem, gdyż 
rozgląd-ała się na wszystkie  strony, zanim wzięła dorożkę.
 Miałem szczęście złapać drugą,  nim zniknęła mi z oczu. Wysiadła  i weszła do domu na 
Porttney  Square 38 w Brixton. Pojechałem  dalej, zatrzymałem dorożkę na  drugim końcu 
placu 
i  obserwowałem dom. Poza jednym  oknem na parterze wszystkie inne  były ciemne, a zasłony 
w tym  jednym opuszczone, toteż, nie  mogłem zajrzeć do wnętrza.      
 Zastanawiałem się właśnie, co  robić, gdy przed dom zajechał  furgon, z którego dwóch 
mężczyzn zdjęło i wniosło do  środka trumnę! Przez moment  walczyłem ze sobą, aby nie wpaść 
tam za nimi. Drzwi otworzyła  ta sama kobieta, która była w  sklepie. W świetle padającym z 
korytarza musiała mnie dostrzec i  chyba rozpoznać, bo czym prędzej  zatrzasnęła drzwi. 
Przypomniałem  sobie co panu obiecałem, toteż  wróciłem do dorożki i  przyjechałem tu.
   - Doskonale się pan spisał -  pochwalił go Sherlock, pisząc  coś jednocześnie na kartce.
 -  Bez nakazu przeszukania niewiele  możemy zrobić, toteż najlepiej  się pan przysłuży 
sprawie  zanosząc policji tę wiadomość i  starając się o takowy. Mogą być  pewne problemy, 
ale sądzę, że  sprzedaż biżuterii jest  wystarczającym dowodem, by  Lestrade przypilnował 
szczegółów.
   - Ależ... oni mogą ją w  międzyczasie zamordować! Dla  kogo jeśli nie dla niej jest 
przeznaczona ta trumna?
   - Zrobimy co tylko będzie  można i to nie tracąc ani  chwili, proszę być o to  spokojnym.
   
Gdy nasz gość wyszedł, Holmes  poderwał się na nogi, mówiąc: 
   - Teraz, Watsonie, skoro  zawiadomiliśmy czynniki  oficjalne możemy nieoficjalnie  wziąć 
sprawę w swoje ręce.
 Sytuacja wygląda zbyt poważnie,  by czekać na policję. Jedziemy na  Porttney Square!
   - Zrekonstuujmy wydarzenia -  odezwał się, gdy przejeżdżaliśmy  przez Westminster 
Bridge.
   -  Najpierw nasza para pozbawiła  lady Frances zaufanej służącej,  następnie wywiozła ją do 
Londynu. Jeśli w międzyczasie  napisała jakieś listy, to  zdołali je przejąć, a czas  podróży 
wykorzystali na      
 wynajęcie tego domu, za  pośrednictwem jakiegoś  miejscowego wspólnika. Ledwie  znaleźli 
się wewnątrz, uwięzili  nieszczęśliwą kobietę i stali  się posiadaczami biżuterii, co  od 
początku było ich celem.
 Zaczęli ją sprzedawać, nie mając  powodów podejrzewać, że ktoś  intereesuje się losami 
właścicielki. Naturalnie  sytuacja zmieniłaby się, gdyby  ją uwolnili, dlatego też nie  zrobią 
tego. Nie mogą też  trzymać jej w zamknięciu w  nieskończoność. Jedynym wyjściem 
pozostaje więc morderstwo.
   - Zgadzam się z tobą  całkowicie.
   - Teraz druga sprawa. Gdy  rozważa się każde wydarzenie z  osobna, częstokroć trafia się 
na  miejsca, w których odrębne z  pozoru sprawy łączą się ze sobą,  zbliżając nas do odkrycia 
prawdy. Zajmijmy się wobec tego  trumną - jej istnienie dowodzi,  że poszukiwana już nie 
żyje. Wskazuje także na oficjalny  pogrzeb z legalnym aktem zgonu i  wpisem do rejestru. 
Gdyby zabili  ją 
w najprostszy sposób, nie  zadawaliby sobie trudu i  pochowali ją w dole wykopanym w 
ogrodzie. Zakup trumny i  oficjalność pogrzebu dowodzi, że  udało im się oszukać lekarza co 
do przyczyny śmierci.
 Najprawdopodobniejsza wydaje się  trucizna. Choć dziwnym jest, że  w ogóle pozwolili 
lekarzowi  zbliżyć się do ciała... Chyba że  jest on ich wspólnikiem... Ale  to z kolei nie wydaje 
mi się  prawdopodobne.
   - Może sfałszowali świadectwo  zgonu?
   - To nader śliska i  niebezpieczna sprawa, mój drogi.
 Mocno w to wątpię. Zatrzymajmy  się tu na chwilę! - to ostatnie  skierowane było do 
dorożkarza. -  Oto i miejsce nabycia trumny.
 Bądź tak uprzejmy, wejdź tam i  zapytaj, o której jutro odbędzie      
 się pogrzeb z Porttney Square.
 Twój wygląd wzbudza większe  zaufanie niż mój.
   Bez cienia wahania czy  podejrzliwości sprzedawczyni  poinformowała mnie, że o ósmej.
   - Widzisz więc, że wszystko  jest jak najbardziej jawne -  stwierdził Sherlock, gdy mu o 
tym powiedziałem. - W jakiś  sposób dopełnili formalności  urzędowych i sądzę, że cała  sprawa 
ujdzie im na sucho. Cóż,  nie pozostało nam nic innego jak  atak frontalny. Jesteś  uzbrojony?
   - Laska powinna wystarczyć.
   - Też tak sądzę. Po prostu nie  możemy sobie pozwolić na  bezczynne czekanie na policję.
 Jesteśmy na miejscu. Miejmy  nadzieję, że i tym razem dopisze  nam szczęście.
   Zastukaliśmy do drzwi dużego,  ciemnego budynku przy Porttney  Square, które zostały 
otwarte  prawie natychmiast przez wysoką  i bladą kobietę.
   - Czego panowie sobie życzą? -  spytała ostro, przypatrując nam  się uważnie.
   - Chcemy rozmawiać z doktorem  Schlessingerem - odparł Holmes.
   - Nie ma tu nikogo takiego -  warknęła, zamykając drzwi. Ale  stopa mego towarzysza była 
już  za progiem, uniemożliwiając  zakończenie dyskusji.
   - W takim razie chcę rozmawiać  z mężczyzną, który tu mieszka,  obojętnie, jakiego używa 
teraz  nazwiska.
   Widząc jego zdecydowanie  kobieta zawahała się, po czym  otworzyła drzwi.
   - W takim razie wejdźcie,  panowie. Mój mąż nie ma się  czego obawiać i zaraz do panów 
przyjdzie - zamknęła za nami  drzwi i zaprowadziła nas do  salonu, zapalając po drodze  lampę.
   - Pan Peter zaraz się  zjawi.
   Jej słowa sprawdziły się  prawie natychmiast. Ledwie mieliśmy czas, aby rozejrzeć się  po 
zakurzonych meblach, gdy w  przeciwległej ścianie otwarły  się drzwi i pojawił się w nich 
masywny, łysy mężczyzna. Jego  twarz była w tej chwili  czerwona z gniewu lub też z  wysiłku, 
a usta zacięte.
 Roztaczał wokół siebie atmosferę  zła i zagrożenia.
   - Z pewnością nastąpiła jakaś  pomyłka - odezwał się uprzejmie.
  - Przypuszczam, że podano panom  zły adres. Może w którymś z  sąsiednich domów...
   - Wystarczy. Nie ma sensu  dalej tracić czasu - przerwał mu  Holmes.
   - Jest pan Holy Petersem  z Adelajdy, ostatnio  posługującym się nazwiskiem  doktora 
Schlessingera,  misjonarza z Ameryki  Południowej. Jestem tego tak  samo pewien jak tego, że 
nazywam  się Sherlock Holmes.
   Peters przyglądał mu się przez  chwilę uważnie, po czym mruknął.
   - Dla pańskiej informacji,  panie Holmes, nie wystraszyłem  się. Jeśli ktoś ma czyste 
sumienie, to nie wystraszy go  pan. Co pana sprowadza?
   - Chciałbym się dowiedzieć, co  pan zrobił z lady Frances  Carfax, którą przywiózł pan tu  aż 
z Baden.
   - Wdzięczny będę, jeśli uzyskam  od pana informację, gdzie mogę  ją znaleźć. Jest mi winna 
prawie  sto funtów, nie miała gotówki  poza paroma świecidełkami, które  ledwie można 
sprzedać. Dołączyła  do nas w Baden, gdzie przyznaję, używałem nazwiska Schlessinger i 
razem wróciliśmy do Londynu.
 Zapłaciłem jej rachunek w hotelu  i za bilet, a ledwie znaleźliśmy  się w Londynie, dama 
zniknęła,  pozostawiając mnie bez  pieniędzy. Jeśli pan ją  znajdzie, panie Holmes, będę 
bardzo zadowolony.
   - Zamierzam ją odnaleźć.
 Zamierzam też w tym celu  przeszukać ten dom.      
   - A ma pan nakaz?
   Holmes wyjął rewolwer z  kieszeni płaszcza.
   - Myślę, że dopóki nie zjawi  się policja, taki nakaz  wystarczy.
   - To zwykły napad!
   - Tak to można nazwać -  zgodził się uprzejmie Holmes. -  Mój towarzysz także ma zresztą 
wprawę w takich sytuacjach. I  razem obejrzymy pana dom.
   Nasz gospodarz otworzył drzwi  do hallu.
   - Anno, idź po policję! -  polecił.
   Odpowiedzią było trzaśnięcie  frontowymi drzwiami.
   - NIe mamy zbyt wiele czasu -  mruknął Holmes. - Jeśli będzie  pan nas próbował 
powstrzymać,  może pana spotkać krzywda. Gdzie  jest trumna?
   - Po co panu trumna? Jest już  wykorzystana. Ma swojego  lokatora.
   - Muszę go obejrzeć.
   - Nie zgadzam się!
   - Pańskie prawo - odparł mój  przyjaciel, odpychając go i  wchodząc do hallu.
   Jedne z drzwi były uchylone. Ruszył ku nim bez wahania, a my  obaj w ślad za nim. Była to 
jadalnia, a na stole, pod  migocącym żyrandolem stała  trumna. Sherlock podkręcił gaz,  by 
zrobiło się jaśniej i uniósł  wieko. Wewnątrz leżała  wymizerowana postać, której  drobne 
kształty potęgowały  jeszcze głębokie ściany trumny.
   Niemożliwym było, by w tak  krótkim czasie głód,  okrucieństwo czy trucizna mogły  zmienić 
poszukiwaną przez nas  kobietę w ten ludzki wrak,  sterany latami nędznego życia.
 
Mina Holmesa wyrażała zarówno  zdumienie, jak i ulgę.
   - Dzięki Bogu! - mruknął. - To  kto inny.
   - Aha, wreszcie się pan  pomylił - oznajmił z tryumfem  Peters.      
   - Kto to jest?
   - Jeśli naprawdę musi pan  wiedzieć, panie Holmes, jest to  piastunka mojej żony, Roso 
Spencer, którą znaleźliśmy w przytułku w Bixton Workhause. Sprowadziliśmy ją tutaj, 
zawezwaliśmy doktora Horsona -  mieszka na Firbank Villas pod  numerem 13, co może pan 
sobie  sprawdzić
 - i otoczyliśmy  opieką, jak przystało na  chrześcijańską rodzinę. Zmarła  na trzeci dzień. 
W świadectwie  zgonu podana jest przyczyna:  uwiąd starczy. Ale to tylko  przypuszczenie 
lekarza, pan  oczywiście wie lepiej. Pogrzeb  odbędzie się jutro. Zajmie się  nim firma Stimson 
and Co. 
z  Kemington Road. Coś jeszcze chce  pan wiedzieć? Pomylił się pan i  nie da się tego zmienić. 
Wiele  bym dał za fotografię pańskiej  głupiej miny po otwarciu trumny,  w której spodziewał 
się pan  znaleźć lady Carfax, a znalazł  dziewięćdziesięcioletnią  staruszkę.
   Twarz mego przyjaciela była  nieruchoma, jak zwykle gdy ktoś  z niego kpił, ale zaciśnięte 
dłonie aż nadto świadczyły o  jego uczuciach.
   - Idziemy dalej, do następnego  pokoju - oznajmił.
   - Jeszcze czego! - krzyknął  Peters, słysząc w hallu kobiecy  głos i ciężkie kroki. - Tutaj, 
panie konstablu! Ci ludzie siłą  weszli do mojego domu i nie mogę  się ich pozbyć. Proszę pomóc 
mi  ich wyrzucić.
   W drzwiach stanął sierżant w  towarzystwie konstabla. Na ich  widok Holmes wyjął z 
portfela  wizytówkę.
   - Oto moje nazwisko i adres.
 To jest mój przyjaciel, doktor  Watson.
   - Znam pana, sir - stwierdził  sierżant - ale bez nakazu  rewizji nie może pan tu zostać.
   - Naturalnie, że nie. Zaraz  wychodzimy.     
   - Aresztujcie go! -  zdenerwował się Peters.
   - Wiemy, gdzie można znaleźć  tego dżentelmena, jeśli  zaistnieje taka potrzeba - odparł 
z godnością sierżant. -  Proszę wyjść, panie Holmes.
   - Oczywiście. Watsonie,  opuszczamy ten dom.
   Chwilę później byliśmy wraz z  policjantami znów na ulicy.
   Sherlock zdawał się jak  zwykle spokojnie, ale  wiedziałem, że wewnątrz kipi z  wściekłości 
i upokorzenia.
   - Przykro mi, panie Holmes,  ale takie jest prawo -  usprawiedliwiał się sierżant.
   - Nie mógł pan postąpić  inaczej - uspokoił go mój  towarzysz.
   - Sądzę, że miał pan poważny  powód, by tam wejść. Jeśli  możemy w czymś pomóc...
   - Myślę, że przetrzymują tam  siłą pewną kobietę, sierżancie. Właśnie czekam na nakaz 
rewizji.
   - W takim razie będziemy  obserwowali ten dom. Jeśli  cokolwiek zacznie się dziać,  damy 
panu znać. 
   Była dopiero dziewiąta  wieczorem, toteż udaliśmy się na  dalszeposzukiwania. Najpierw do 
przytułku. Okazało się,  że historia, którą opowiedział  nam Peters jest zgodna z prawdą.
 Zgłosili się wraz z żoną po tę  zeskleroziałą staruszkę,  twierdząc, że to ich była  służąca, 
uzyskali zgodę i  zabrali ją ze sobą. Na wieść, że  zmarła, nikt się specjalnie nie  dziwił.
   Następnym naszym celem był  lekarz, który także potwierdził  wersję Petersa. Zawezwano 
go do  umierającej na uwiąd starczy  kobiety, był obecny przy jej  śmierci i podpisał z czystym 
sumieniem akt zgonu. Nic ani u  chorej, ani w domu nie wzbudziło  jego podejrzeń, choć 
dziwnym  wydał mu się całkowity brak służby. Ale to już prywatna  sprawa państwa Petersów.
   W końcu pojechaliśmy do  Scotland Yardu, gdzie, zgodnie z  oczekiwaniami, kwestia 
uzyskania  nakazu rewizji napotkała na  spore trudności. Główna polegała  na tym, że podpis 
burmistrza  można było uzyskać dopiero po  dziewiątej rano następnego dnia,  co odwlekało 
całą sprawę. 
   Tak  zakończył się ten dzień, jeśli  nie liczyć telefonu od  sierżanta, który około północy 
zawiadomił nas, że w oknachzapala się i gaśnie światło, ale  nikt nie wszedł, ani nie wyszedł 
z  domu. Mogliśmy jedynie  cierpliwie oczekiwać ranka. 
   Sherlock był zbyt poirytowany  by rozmawiać, a zbyt niespokojny  by spać. Zostawiłem go 
siedzącego ze zmarszczonymi  brwiami w kłębach fajkowego  dymu, wybijającego jakiś rytm 
na  oparciu fotela i analizującego  całą tę zagadkę. Parokrotnie w  nocy słyszałem jego kroki, 
a w  końcu rankiem wpadł do mojego  pokoju. Był w szlafroku, ale  wyraz jego twarzy dobitnie 
świadczył o nieprzespanej nocy.
   - Pogrzeb jest o ósmej, tak? -  spytał niespokojnie. - Teraz  jest dwadzieścia po siódmej.
 Dobry Boże, co za dureń ze mnie!
 Pośpiesz się, mój drogi, bo to  naprawdę kwestia życia i  śmierci. Nigdy sobie nie  wybaczę, 
jeśli się spóźnimy.
   Nie minęło dziesięć minut, gdy  pędziliśmy wzdłuż Baker Street,  ale i tak na Brixton Road 
byliśmy dopiero o ósmej. Na całe  szczęście nie tylko my się  spóźniliśmy. Dopiero dziesięć 
minut później w drzwiach  znanego nam już domu pojawiło  się trzech mężczyzn wynoszących 
trumnę do stojącego przed nim  karawanu. Holmes podbiegł do  nich zagradzając drogę i 
krzycząc!
   - Z powrotem! Natychmiast  wnieście ją z powrotem!
   - Co pan, do diabła, wyprawia?
 I gdzie ma pan nakaz? - krzyknął  rozwścieczony Peters, niosący  trumnę wraz z 
pracownikami  zakładu pogrzebowego.
   - Nakaz jest w drodze, a  trumna zostanie wewnątrz tego  domu do chwili jego nadejścia!
   Jego autorytet przekonał obu  pracowników tym bardziej że  Peters zniknął nagle wewnątrz 
domu. Bez sprzeciwu posłuchali  Holmesa.
   - Szybciej, Watsonie, oto  śrubokręt! - wykrzyknął ledwie  złożono trumnę na stole. Oto 
drugi! Masz suwerena, mój dobry  człowieku, jeśli zdejmiemy wieko  w minutę. Doskonale! 
Jeszcze  jedna śruba... ostatnia... teraz  razem! Idzie! Nareszcie!
   Wspólnym wysiłkiem zdjęliśmy  wieko. Z wnętrza doleciał nas  silny zapach chloroformu. W 
trumnie leżało ciało z głową  spowitą w watę przesiąkniętą  narkotykiem. Mój przyjaciel 
zerwał ją pośpiesznie,  odsłaniając przystojną twarz  kobiety w średnim wieku, bladą i 
nieruchomą. Błyskawicznie złapał  ją wpół i posadził.
   - Do roboty, Watsonie! Obyśmy  się tylko nie spóźnili -  zakomenderował.
   Przez prawie pół godziny  wszystko wskazywało na to  ostatnie. Lady Frances zdawała  się 
być martwa od trujących  oparów chloroformu, jak i od  przyduszenia przed  zaaplikowaniem 
owej mikstury.
 Jednakże w końcu, po sztucznym  oddychaniu, wstrzyknięciu eteru  i wszystkich innych 
zabiegach  jakie tylko mogła zaproponować  medycyna lekkie drgnienie powiek  i słaba mgiełka 
na podsuniętym  lusterku wskazały na powolny  powrót do świata żywych. Przed  dom zajechał 
w tym czasie powóz  i Sherlock po wyjrzeniu przez  okno oznajmił:
    - Oto i Lestrade z nakazem. Jest z nim też ktoś, kto o wiele  lepiej zaopiekuje się teraz tą 
damą niż my obaj. Dzień dobry,  panie Green. Myślę, że im  prędzej przeniesiemy lady 
Frances w inne otoczenie, tym  będzie dla niej lepiej. A  pogrzeb tej biedaczki, która  nadal 
spoczywa w trumnie, może  się w końcu odbyć bez dalszych  problemów. 
   - Jeśli chcesz tę historię  włączyć do swych kronik, mój  drogi - wrócił do tematu Holmes, 
gdy siedzieliśmy wieczorem przy  kominku - to jedynie jako  przykład chwilowego zaćmienia 
umysłu, który może przytrafić  się każdemu. Nie każdy natomiast  potrafi je sobie uświadomić 
i  naprawić na czas. Tym razem  udało mi się zarówno jedno, jak  i drugie. Przez całą noc 
próbowałem przypomnieć sobie, co  też umknęło mojej uwadze:  zdanie, powiedziane 
przypadkiem,  jakaś przeoczona poszlaka...?
 Wiedziałem, że coś takiego było,  tylko nie mogłem skojarzyć co. I  nagle, gdy już świtało, 
przypomniałem sobie wypowiedź  sprzedawczyni, którą  zrelacjonował nam Philip Green.
 Przepraszała ona wspólniczkę  Petersa, że trumny jeszcze nie  ma, gdyż jest robiona na 
zamówienie. Dlaczego? Wówczas  uświadomiłem sobie, jak głęboka  była i jak w niej wyglądała 
staruszka. Po co tak wielka  trumna dla kogoś tak drobnego?
 Odpowiedź nasuwała się sama. Zrobiono ją jedynie po to, by  zmieścić tam jeszcze jedno 
ciało, które będzie mogło być  pochowane bez aktu zgonu i o  którym nikt po prostu nie będzie 
wiedział. Wszystko to miałem  przed oczyma wcześniej, ale nie  zwróciłem na ten szczegół 
żadnej  uwagi. Gdybyśmy nie zdążyli na  czas, punktualnie o godzinie  ósmej lady Frances 
zostałaby  pochowana w cudzej trumnie.      
  Szansa, że jeszcze żyje, była  doprawdy minimalna. Nasi  złoczyńcy nigdy dotąd nie 
mordowali 
i do końca mogli mieć  skrupuły. Sprawę mogli też tak  urządzić, by pochować ją bez 
widocznych śladów użycia  przemocy. Wówczas, po ekshumacji, mogliby uniknąć wyroku i na to 
właśnie liczyłem.
  Resztę sam widziałeś, łącznie z  tą komórką na strychu, w której  ją trzymali i w której ją 
uśpili. Przyznaję, że sprytnie  to sobie obmyślili i jeśli  Lestrade wkrótce ich nie złapie, 
spodziewam się 
w niedalekiej  przyszłości usłyszeć jeszcze o  którymś z ich oryginalnych  pomysłów. 
Sprawa kartonowego pudełka
   W wyborze spraw, jakie mogłyby  zilustrować nadzwyczajne  zdolności umysłowe mojego 
przyjaciela, Sherlocka Holmesa,  starałem się zawsze preferować  nie te, które zasługiwały na 
miano widowiskowych lub zgoła  sensacyjnych, ale te, które  najlepiej zobrazowały jego 
talent. Niestety, niemożliwością  jest całkowite oddzielenie  sensacji od zbrodni. Powstaje 
dylemat: czy dla dobra  czytelnika poświęcić istotne  szczegóły, dając tym samym  fałszywy 
obraz problemu, czy też  opisywać materiał tak, jak sam  Sherlock się z nim zapoznawał?
   Po tym krótkim wstępie wracam  do swych notatek, które  przypominają mi dziwaczny, choć 
straszny w sumie łańcuch  wydarzeń.
   Był upalny sierpniowy dzień i  Baker Street przypominała otwarty  piekarnik, a promienie 
słońca  odbijające się od przeciwległego  budynku z żółtej cegły boleśnie  raziły nas w oczy. 
Trudno  doprawdy było uwierzyć, że są to  te same mury, które w zimie  niewyraźnie i ponuro 
majaczą       we mgle. Zasłony mieliśmy na  wpół zaciągnięte, zaś Holmes  leżał na sofie 
przyglądając się  listowi, który otrzymał w  porannej poczcie. Jeśli chodzi o mnie, to służba w 
Indiach  przygotowała mnie lepiej do  znoszenia upałów niż mrozów i  skwar rzędu 90/0 
Fahrenheita nie  robi na mnie szczególnego  wrażenia. Wrażenie natomiast  robiła nuda 
ziejąca z gazety.
 Parlament zarządził przerwę,  każdy kto mógł wyjechał za  miasto, a ja dawno byłbym w New 
Forest czy Southsea, gdyby nie  stan mojego konta w banku. Jeśli  chodzi o mojego 
przyjaciela, nie  trapiły go tego typu problemy -  zarówno wieś, jak i morze nie  były dlań 
żadną atrakcją.
 Uwielbiał życie w tym  pięciomilionowym mieście i  zagadki, w które obfitowało.
 Docenianie uroków przyrody nie  należało do jego licznych zalet,  a jedyną rzeczą, która 
mogła  zainteresować go na wsi, było  popełnione tam przestępstwo. 
   Doszedłem do wniosku, że jest  zbyt pochłonięty listem by  rozmawiać, odłożyłem więc 
gazetę, wyciągnąłem się wygodnie  w fotelu i pogrążyłem w  rozmyślaniach. Przerwał je nagle 
głos mego towarzysza.
   - Masz rację, Watsonie, to  bezsensowny sposób rozstrzygania  sporów.
   - Bezsensowny - zgodziłem się  i wtedy uświadomiłem sobie, że  zawtórował moim myślom.
   Poderwałem się, wpatrzony w  niego z niemym podziwem.
   - Co? Holmesie, to przekracza  wszystko, co można sobie  wyobrazić!
   Roześmiał się.
   - Pamiętasz, jak niedawno  przeczytałem ci fragment jednego  z opowiadań Edgara Allana 
Poe?
 Tego, w którym precyzyjnie  rozumujący bohater szedł śladem  niewypowiedzianych myśli 
swego      
 towarzysza? Potraktowałeś całą  sprawę jako wytwór wyobraźni  autora, a gdy zwróciłem ci 
uwagę, że postępuję czasami tak  samo jak on, odniosłeś się do  tego z niedowierzaniem.
   - Ależ skąd!
   - Nie powiedziałeś tego, ale  zdradziło cię charakterystyczne  w takich wypadkach 
zmarszczenie  brwi. Kiedy więc zobaczyłem, że  odkładasz gazetę i pogrążasz w 
rozmyślaniach, ucieszyłem się 
z  okazji do przeprowadzenia małego  eksperymentu. Chciałem odgadnąć  twój tok 
rozumowania 
i przerwać  go w pewnej chwili, dając ci tym  samym dowód, że to, co wówczas  mówiłem, to 
prawda.
   Jego wyjaśnienia nadal jednak  mnie  nie zadowalały.
   - W tym fragmencie, o którym  mowa, bohater wnioskuje na  podstawie obserwacji 
zachowań  swojego towarzysza. Jeśli dobrze  pamiętam, potknął się on o  kupkę kamieni, 
spojrzał w  gwiazdy i tak dalej. Ja  natomiast siedziałem spokojnie w  fotelu. Jakie wskazówki 
mógł ci  dać mój bezruch?
   - Niesprawiedliwie się  oceniasz. Twarz jest po to, by  wyrażać uczucia i robi to nawet 
bezwiednie. A twoja robi to  wręcz doskonale.
   - Chcesz powiedzieć, że  odczytałeś moje myśli z wyrazu  mojej twarzy?
   - Owszem, ale przede wszystkim  z wyrazu twoich oczu. Być może  zresztą nie pamiętasz, w 
jaki  sposób wpadłeś w zamyślenie?
   - Przyznaję, że nie.
   - W takim razie odświeżę twoją  pamięć. Zwróciłem na ciebie  uwagę w momencie, w którym 
odłożyłeś gazetę. Przez pół  minuty siedziałeś nieruchomo, po  czym wzrok twój skierował się 
ku  nowo oprawionemu portretowi  generała Gordona i twarz nieco  ci się zmieniła - zacząłeś o 
czymś myśleć. Niewiele mi to  jeszcze dawało. Po chwili      
 rzuciłeś okiem na nie oprawiony  portret Henry'ego Ward Beechera,  oparty o ścianę nad 
książkami, a  w końcu spojrzałeś na samą  ścianę. Tok twych myśli był  zupełnie jasny. Gdyby 
portret  oprawić, to doskonale pasowałby  do wizerunku Gordona.
   - Dokładnie tak pomyślałem!
   - Do tego momentu wszystko  było proste i trudno się było  domyślić. Dalej jednak wróciłeś 
myślami do Beechera i  spoglądałeś nań tak  przenikliwie, jakbyś chciał  zgłębić jego 
charakter. Potem  przestałeś mrużyć oczy, ale  nadal wpatrywałeś się w obraz z  namysłem. 
Przypomniałeś sobie  służbę Beechera i oczywistym  było, że nie mogłeś przy tym  pominąć 
misji, jakiej podjął się  na rzecz Północy w czasie Wojny  Secesyjnej. Pamiętam doskonale 
nasze dyskusje na ten temat, gdy  potępiałeś sposób, w jaki  przyjęli go bardziej zapalczywi  z 
naszych rodaków. Tak silnie  byłeś tym przejęty, że nie  mogłeś myśleć o nim, nie  wspominając 
tego wydarzenia. Gdy  po chwili dostrzegłem, że twój  wzrok ześlizgnął się z obrazu, 
pomyślałem, że teraz tematem  twych przemyśleń jest sama  Wojna Secesyjna, a sądząc po 
wyrazie oczu i zaciśnięciu ust  musiałeś myśleć o męstwie,  okazanym przez obie strony w 
tych desperackich zmaganiach.
 Następnie twarz ci się  zachmurzyła i pochyliłeś w  zadumie głowę, zastanawiając się  ani 
chybi nad okropnościami  wojny i marnotrawstwem ludzkiego  życia. Odruchowo sięgnąłeś ku 
swej starej ranie i  uśmiechnąłeś się lekko, co  naprowadziło mnie na to, iż  zastanawiasz się 
nad bezsensem  takiej metody rozstrzygania  sporów międzynarodowych. Zresztą  całkowicie 
się z tobą zgadzam,  gdyż jest ona bezsensowna.
 Ucieszyłem się też, że moja  dedukcja była właściwa.
   - Całkowicie! - potwierdziłem.
 - Choć przyznaję, że po tym  tłumaczeniu nadal jestem pełen  podziwu dla ciebie.
   - To naprawdę było bardzo  proste, mój drogi, i zapewniam  cię, że w ogóle nie wspominałbym 
ci o tym, gdyby nie twoje  niedowierzanie okazane przy  okazji czytania wspomnianego 
opowiadania. Mam tu natomiast  mały problem, który może okazać  się znacznie trudniejszy 
niż  odczytywanie cudzych myśli.
 Zauważyłeś może niewielki artykuł  w gazecie opisujący dość dziwną  zawartość paczki, jaką 
za  pośrednictwem poczty otrzymała  pani Cushing z Cross Street w  Croydon?
   - Przyznam, że nie.
   - Wobec tego podaj mi gazetę.
 Oto on. Zamieszczony jest w  pobliżu działu finansowego. Bądź  tak uprzejmy i przeczytaj go 
głośno.
   Artykuł zatytułowany był  "Makabryczna przesyłka" i  brzmiał następująco: 
   "Pani Susan Cushing,  zamieszkała w Croydon na Cross  Street, stała się ofiarą czegoś,  co 
można określić jedynie jako  nader odrażający żart - chyba że  wypadek ten ma o wiele 
poważniejsze podłoże, niż można  obecnie sądzić. O drugiej po  południu, w dniu wczorajszym, 
listonosz wręczył jej niewielką  paczuszkę zapakowaną w brązowy  papier. Wewnątrz 
znajdowało się  tekturowe pudełko wypełnione nie  oczyszczoną solą, a w niej para  świeżo 
odciętych ludzkich uszu.
 Paczkę wysłano poprzedniego dnia  z Belfastu. Co do nadawcy jak i  znaczenia przesyłki nic nie 
wiadomo. Pani Cushing, samotna  osoba około pięćdziesięciu lat,  prowadzi spokojne życie i ma 
tak  wąski krąg znajomych, że  prawdziwą rzadkością jest, by  otrzymywała cokolwiek za      
 pośrednictwem poczty. Jednakże  parę lat temu, gdy mieszkała w  Penge, wynajęła pokój 
trzem  studentom medycyny, których  zmuszona była pozbyć się z  powodu ich głośnego 
zachowania.
 Policja sądzi, że sprawcami tego  pożałowania godnego incydentu są  ci właśnie młodzieńcy, 
żywiący  do niej żal o przymusowe  wykwaterowanie. Przyznać należy,  że w prosektorium bez 
problemów  mogliby mieć dostęp do  zawartości paczuszki, a  prawdopodobieństwa dodaje tej 
teorii fakt, że jeden z nich  pochodził z Północnej Irlandii.
 Tymczasem sprawa jest dokładnie  badana przez zespół, któremu  przewodzi pan Lestrade, 
jeden 
z  naszych najlepszych  inspektorów". 
   - Tyle "Daily Chronicle" -  oznajmił Holmes, gdy skończyłem  - teraz kolej na Lestrade'a.
 Dziś rano otrzymałem od niego  kartkę następującej treści: 
   "Myślę, że to sprawa dla pana.
 Mamy nadzieję szybko ją  zakończyć, choć napotykamy na  trudności w znalezieniu poszlak.
 Telegrafowaliśmy do urzędu  pocztowego w Belfaście, ale tego  dnia przyjęli zbyt wiele 
paczek,  by móc zidentyfikować nadawcę  tej jednej. Pudełko jest  półfuntowym opakowaniem 
po  słodkim tytoniu i również nie  stanowi żadnej pomocy w  identyfikacji nadawcy.
 Najbardziej pasuje mi teoria  studentów medycyny, ale gdyby  miał pan wolne kilka godzin, 
byłbym wdzięczny, mogąc pana  ujrzeć. Będę cały dzień albo w  domu pani Cushing, albo na 
posterunku policji". 
   - Co ty na to, Watsonie? Czy  mimo upału wybierzesz się ze mną  w nadziei na uzupełnienie 
swych  kronik?
   - Szczerze mówiąc, nudzi mnie      
 bezczynne siedzenie tutaj.
   - Wobec tego w drogę. Zadzwoń  po nasze buty i poleć sprowadzić  dorożkę. Zaraz będę 
gotów,  zrzucę tylko szlafrok i napełnię  papierośnicę. 
   Gdy jechaliśmy pociągiem,  spadł przelotny deszcz, toteż w  Croydon było znacznie 
przyjemniej niż w Londynie.
 Ponieważ Holmes depeszował przed  wyjazdem, inspektor Lestrade  oczekiwał nas na peronie.
 Pięciominutowy spacer  doprowadził nas na Cross Street,  przed drzwi domu pani Cushing.
   Była to długa ulica  dwupiętrowych domów, czysta i  spokojna, z grupkami  plotkujących 
kobiet
 - ot, typowa  uliczka w małym mieście. Dom  pani Cushing znajdował się mniej  więcej w jej 
połowie, a drzwi  otworzyła niewysoka służąca.
 Pani Cushing siedziała w  salonie, do którego nas  wprowadzono, zajęta wyszywaniem 
wielobarwnego wzoru na tamborku.
 Była już starszą kobietą, o  siwiejących włosach i wielkich,  spokojnych oczach.
   - Te okropieństwa są w  altanie - oznajmiła na widok  policjanta. - I chciałabym, żeby  pan je 
jak najszybciej stąd  zabrał.
   - Tak też uczynię, szanowna  pani i to wkrótce. Pozostawiłem  je tu tylko po to, by mój 
przyjaciel, pan Holmes, mógł je  obejrzeć w pani obecności.
   - Dlaczego w mojej obecności,  sir?
   - Na wypadek, gdyby miał do  pani jakieś pytania.
   - Co za korzyść z pytań,  skoro, jak już panu  powiedziałam, nic o tym  wszystkim nie wiem?
   - Nie wątpię - wtrącił się  uspokajająco Holmes - że ma już  pani serdecznie dość tej całej 
sprawy.
   - W rzeczy samej, mój panie.      
 Jestem spokojną kobietą i  prowadzę spokojne życie. Widzieć  swoje nazwisko w gazetach 
i  policję we własnym domu to dla  mnie coś zupełnie nowego i  niezbyt miłego. Nie pozwolę 
jednak, by ta paczka znalazła  się znów pod moim dachem. Panie  Lestrade, jeśli chce pan ją 
obejrzeć, to musi udać się pan  do altany. 
   Altana była równie mała jak  ogród, w którym stała. Nie  opodal znajdowała się ławka,  toteż 
Lestrade przyniósł  pudełko, papier i sznurek  właśnie tam. Usiedliśmy wszyscy  obserwując 
Sherlocka dokładnie  badającego wszystkie otrzymane  od inspektora przedmioty.
   - Nadzwyczaj interesujący jest  ten sznurek - zauważył po  chwili, trzymając go pod światło 
i wąchając. - Co pan o nim sądzi,  Lestrade?
   - Został nasmołowany.
   - Właśnie. Jest to nasmołowana  linka, a miss Cushing była tak  uprzejma, iż przecięła ją, za 
co  winni jesteśmy jej wdzięczność.
   - Nie bardzo rozumiem  dlaczego? - zdumiał się  Lestrade.
   - Dlatego, że dzięki temu  węzeł został nie naruszony. A  jest to dość ciekawy węzeł,  muszę 
przyznać.
   - Jest zawiązany dokładnie i  mocno. Też na to zwróciłem  uwagę.
   - To byłoby wszystko, jeśli  chodzi o sznurek - Holmes  odłożył go z uśmiechem. -  Zajmijmy 
się wobec tego  papierem. Brązowy papier pakowy  o wyraźnym zapachu kawy. Co, nie 
zauważył pan tego? Adres pisany  niezbyt wprawną ręką, piórem o  szerokiej stalówce, 
najprawdopodobniej rozmiaru J, a  do tego podłym gatunkiem  atramentu. Wyraz "Croydon" 
najpierw napisany został przez  "i", a następnie poprawiony.      
 Paczkę nadał mężczyzna -  charakter pisma mężczyzny o  ograniczonym wykształceniu i 
braku znajomości tego  miasteczka, w którym właśnie  jesteśmy. Teraz pudełko. Żółte, 
półfuntowe opakowanie po tytoniu  zaprawionym melasą, bez żadnych  charakterystycznych 
śladów  oprócz dwóch odcisków kciuka w  lewym dolnym rogu. Wypełnione  nie oczyszczoną 
solą, jakiej  używa się do peklowania czy  solenia ryb. No i wreszcie ta  ciekawa zawartość.
   Mówiąc to wyjął z wnętrza i  położył na kolanie parę małżowin  usznych, dokładnie im się 
przyglądając. Obaj z inspektorem  patrzyliśmy na nie ponad jego  ramionami, dopóki nie włożył 
ich  z powrotem do pudełka. Siedział  przez chwilę, pogrążony w  zadumie.
   - Zauważyliście naturalnie, że  uszy pochodzą od dwóch osób -  odezwał się w końcu.
   - Owszem - zgodził się  inspektor. - Ale jeśli to żart  tych studentów, to praktycznie  nic się 
nie zmienia. W  prosektorium równie łatwo o dwa  trupy, jak o jednego.
   - Zgadza się, ale to nie jest  żart studentów medycyny.
   - Jest pan tego pewien?
   - O tyle, o ile można być  czegoś pewnym na tym etapie  śledztwa. Ciała w prosektorium  są 
konserwowane określonymi  płynami, po których nie ma tutaj  śladu. Poza tym zostały odcięte 
raczej tępym narzędziem, z  pewnością nie skalpelem. W  dodatku człowiek o wykształceniu 
medycznym nie użyłby soli jako  środka konserwującego. Raczej  spirytusu, jeśli nie czegoś 
bardziej skomplikowanego.
 Wszystko to skłania mnie do  wyrażenia opinii, że nie jest to  żart, ale podwójne morderstwo.
   Jego poważny ton i  argumentacja przekonały mnie  całkowicie, jednak Lestrade miał nadal 
wątpliwości.
   - Zgadzam się, że teoria  żartu ma spore luki, ale  zbrodnia jest znacznie mniej 
prawdopodobna. Wiemy, że  adresatka tak tu, jak i w Penge  przez ostatnie dwadzieścia lat 
prowadziła spokojne życie,  praktycznie nie opuszczając  miasta. Dlaczego ktoś miałby 
przesłać jej dowody morderstwa,  zwłaszcza że, jeśli nie jest  doskonałą aktorką, to rozumie z 
całej tej sprawy równie mało, co my?
   - I to jest właśnie zagadka,  którą musimy rozwiązać -  uśmiechnął się Sherlock. - Ze  swej 
strony podchodzę do tej  sprawy jako do podwójnego  morderstwa. Jedna z małżowin  jest 
kobieca
 - drobna i  kształtna, z otworem na kolczyk,  druga męska, silnie opalona i  także przekłuta. 
Założyć  należy, że ich właściciele nie  żyją, gdyż inaczej cała sprawa  byłaby już wyjaśniona. 
Nie  sądzę, by ktoś milczał po  odcięciu mu ucha. Paczkę nadano  w czwartek rano, wobec 
czego  zbrodni dokonano nie później niż  we wtorek, co wnosić można po  świeżości małżowin. 
Jeśli tak,  to nadawcą może być jedynie  morderca. Dlaczego wysłał tę  paczkę? Bez wątpienia 
musiał  mieć po temu poważne powody -  najprawdopodobniej chęć  poinformowania pani 
Cushing o  tym, co zrobił, albo też chęć  sprawienia jej bólu. Jeśli tak,  to powinna znać 
zarówno ofiary,  jak i zabójcę, a w takim razie  dlaczego to ukrywa? Naturalnie  przy 
założeniu, że ukrywa, w co  osobiście wątpię. Gdyby chciała  rzeczywiście całą rzecz ukryć, 
aby kogoś osłaniać, nie  zawiadamiałaby policji i mogła  po prostu zakopać uszy w  ogrodzie. Ale 
jeśli nie kryje  mordercy, to dlaczego twierdzi,  że nic nie wie? Tak mniej więcej  wygląda 
plątanina, którą należy  rozwikłać.
   Podczas całej przemowy  siedział nieruchomo wpatrując  się w ogrodzenie z kutych  prętów. 
Teraz jednak wstał i  ruszył ku domowi, mówiąc:    - Mam kilka pytań do pani  Cushing.
   - W takim razie zostawiam  panów - Lestrade podniósł się  również. - Mam jeszcze parę 
spraw do załatwienia, a nie  sądzę, bym się tu dowiedział  czegoś nowego. Znajdziecie mnie 
panowie na posterunku.
   - Nie omieszkamy tam wstąpić,  idąc na dworzec - zapewnił go  Holmes.
   Chwilę później obaj  znaleźliśmy się  ponownie w salonie, w którym  gospodyni nadal zajęta 
była  wyszywaniem. Na nasz widok  odłożyła tamborek i spojrzała  pytająco błękitnymi oczyma.
   - Jestem przekonana, że to  pomyłka, i że to nie ja miałam  otrzymać tę paczkę - 
powiedziała, zanim zdążyliśmy  się odezwać. - Mówiłam to  parokrotnie temu dżentelmenowi 
ze Scotland Yardu, ale chyba mi  nie uwierzył. Nie mam żadnych  wrogów, a przynajmniej nic o 
nich nie wiem i nie rozumiem,  dlaczego ktoś miałby się  zachować wobec mnie w ten  sposób.
   - Ja również coraz bardziej  skłaniam się do tego zdania -  odparł Holmes siadając obok 
niej.
   - Myślę, że jest bardzej  niż prawdopodobne...
   Przerwał nagle i ze zdumieniem  stwierdziłem, że uważnie  przygląda się jej profilowi 
z  wyrazem zaskoczenia i  satysfakcji na twarzy. Wyraz ten  zniknął, ledwie kobieta odwróciła 
się ku niemu zaskoczona jego  nagłym milczeniem. Korzystając z  okazji przyjrzałem się jej 
uważnie, ale ani we fryzurze,  ani w rysach twarzy, ani też  niewielkich kolczykach nie      
 mogłem dostrzec niczego, co  wywołało tak gwałtowną reakcję  mojego towarzysza.
   - Mam jednak parę pytań... -  przemówił w końcu Sherlock.
   - Och, mam już dość pytań!
   - Jak sądzę, ma pani dwie  siostry - kontynuował nie  zrażony.
   - Skąd pan to wie?
   - Zauważyłem, że nad kominkiem  wisi zdjęcie trzech kobiet, z  których jedną bez wątpienia 
jest  pani, a pozostałe są tak  podobne, iż pokrewieństwo nasuwa  się samo.
   - Ma pan całkowitą rację. To  moje siostry: Sarrah i Mary.
   - A tutaj mamy zdjęcie  wykonane w Liverpool  przedstawiające pani młodszą  siostrę w 
towa-rzystwie mężczyzny  ubranego w uniform stewarda.
 Widzę, że nie była wówczas  zamężna.
   - Jest pan bystrym  obserwatorem.
   - To mój zawód.
   - Cóż... Ma pan rację. Ale  wyszła za pana Brownera zaledwie  parę dni później. Pływał 
wówczas  na linii  południowoamerykańskiej. Darzył  ją takim uczuciem, że nie był w  stanie 
znieść długich rozstań i  przeniósł się na statki  pływające do Londynu.
   - MOże na "Conqueror"?
   - Nie, na "May Day", a  przynajmniej pływał na tej  jednostce, gdy widziałam go  ostatnim 
razem. To było jeszcze  wówczas, gdy dotrzymywał słowa i  nie pił. Słyszałam, że ostatnio 
zaczął ponownie pić, a już po  jednym drinku wpada w szał.
 Szkoda, że znowu zajął się  butelką. Najpierw pokłócił się  ze mną, potem z Sarrah, a w  końcu 
Mary przestała pisywać,  tak że zupełnie nie wiemy, jak  im się powodzi.
   Widać było, że jest to temat, który ją bardzo interesuje - jak  większość osób samotnych, z 
po- czątku nieco się wstydziła,  szczegółów na temat szwagra i  swych byłych lokatorów 
studiujących medycynę, łącznie z  nazwami szpitali, w których  odbywali praktykę. Holmes 
słuchał wszystkiego uważnie, od  czasu do czasu wtrącając jakieś  pytanie.
   - Jeśli chodzi o pani drugą  siostrę, Sarrah, zastanawia mnie  fakt, iż pomimo tego, że obie 
jestście osobami samotnymi, nie  mieszkacie panie razem -  zauważył w pewnym momencie.
   - Nie zna pan Sarrah. Przy jej  temperamencie to nic dziwnego.
 Gdy przyjechałyśmy tutaj  zamieszkałyśmy razem, ale ze dwa  miesiące temu musiałyśmy się 
rozstać. Nie chcę być  nieuprzejma wobec własnej  siostry, ale, doprawdy, jest  osobą, której 
trudno dogodzić i  która uwielbia wtrącać się w  sprawy innych.
   - Powiedziała pani, że coś  takiego miało miejsce w  przypadku Mary i jej męża.
   - Tak, i poprzednio byli  przecież najlepszymi  przyjaciółmi. Przeniosła się  zresztą, by 
mieszkać koło nich,  a teraz nie znajduje dobrego  słowa na temat Jima. Przez te  sześć 
miesięcy, gdy mieszkałyśmy  tu razem, nie potrafiła mówić o  niczym innym jak tylko o jego 
pijaństwie 
i awanturach.
 Osobiście sądzę, że zaczęła się  wtrącać w ich życie, a on przy  jakiejś okazji nie wytrzymał 
i  powiedział jej kilka słów  prawdy.
   - Dziękuję, pani Cushing - mój  przyjaciel wstał, kłaniając się.
 - Sarrah mieszka na New Street w  Wellington, czy tak? Zatem do  zobaczenia. Mam 
nadzieję, że nic  podobnego już pani nie spotka.
   Gdy wyszliśmy, ulicą  przejeżdżała akurat dorożka,  toteż Holmes zatrzymał ją i  spytał:   
   - Jak daleko do Wellington?      
   - Nie więcej niż milę, sir.
   - Doskonale. Wskakuj,  Watsonie. Kujmy żelazo, póki  gorące. Choć sprawa jest  stosunkowo 
prosta, ma parę  ciekawych szczegółów. A, oto i  urząd pocztowy. Zatrzymajmy się  tutaj na 
chwilę.
   Holmes nadał jakiś telegram i  przez resztę drogi siedział  nieruchomo, z kapeluszem 
naciągniętym na oczy dla osłony  przed słońcem. Zatrzymaliśmy się  przy domu łudząco 
podobnym do  tego, który niedawno opuściliśmy  i Holmes polecił dorożkarzowi,  aby zaczekał. 
Zanim jednak  zdążyliśmy zapukać do drzwi,  otwarły się one ukazując  smutnego młodzieńca w 
czarnym  ubraniu.
   - Czy pani Cushing jest w  domu? - spytał go Sherlock.
   - Pani Cushing jest od wczoraj  poważnie chora. Sądzę, że to  bardzo ostry szok i jako jej 
lekarz nie pozwolę na niczyje  odwiedziny. Proponuję, aby  spróbował się pan zobaczyć z nią 
mniej więcej za tydzień. Do tego  czasu powinna dojść do siebie -  z tymi słowami skłonił się, 
zamknął za sobą drzwi i ruszył  wzdłuż ulicy.
   - No cóż, skoro nie należy,  nie będziemy się pchali -  mruknął radośnie Holmes.
   - Może nie mogłaby, czy też  nie chciałaby ci zbyt wiele  powiedzieć.
   - Nie chciałem z nią  rozmawiać, chciałem ją obejrzeć.
 Mimo tego sądzę jednak, że wiemy  wszystko, co istotne. Jedziemy  teraz do jakiejś 
uczciwej  restauracji na obiad, a potem na  posterunek. 
   W czasie posiłku mój  przyjaciel nie mówił o niczym  innym jak o skrzypcach, nader  barwnie 
opisując jak nabył za 55  szylingów swego Stradivariusa,  wartego co najmniej pięćset  gwinei, 
od niezbyt znającego się      
 na rzeczy właściciela lombardu  na Tottenham Court Road. Potem  rozmawialiśmy o Paganinim, 
a  przy winie przez prawie godzinę  opowiadał anegdoty o tym  kompozytorze. Było już późne 
popołudnie i upał znacznie  zelżał, gdy znaleźliśmy się na  posterunku policji. Lestrade 
oczekiwał nas z  niecierpliwością.
   - Przyszedł do pana telegram,  panie Holmes.
   - Otóż i odpowiedź! - ucieszył  się mój przyjaciel chowając  przeczytaną depeszę do 
kieszeni.
   - W porządku.
   - Dowiedział się pan czegoś  ciekawego?
   - Dowiedziałem się  wszystkiego.
   - Co?! - Lestrade wytrzeszczył  oczy. - Żartuje pan?!
   - Nigdy dotąd nie byłem  bardziej poważny. Popełniono  zbrodnię i sądzę, że 
rozszyfrowałem ją do ostatnich  szczegółów.
   - A zbrodniarz?
   Holmes napisał parę słów na  odwrocie wizytówki i podał ją  inspektorowi ze słowami:
   - Oto jego nazwisko, ale do  jutrzejszej nocy nie będzie pan  w stanie go aresztować.
 Wolałbym, żeby nie podawał pan  mego nazwiska w związku z tą  sprawą. Nie mam nic 
przeciwko  łączeniu mnie z trudnymi do  wykrycia przestępstwami, ale to  było naprawdę zbyt 
proste.
 Chodźmy, Watsonie.
   Wyszliśmy, zostawiając  Lestrade'a nadal wpatrzonego w  kartkę, którą mu podał Holmes. 
   - Przypadek ten - zaczął  Holmes, gdy siedzieliśmy już na  Baker Street - jest w swej 
naturze podobny do tych, które  opisałeś już jako "Studium w  szkarłacie" czy "Znak 
Czterech";  aby odkryć prawdę, należało ze  skutków wywnioskować ich  przyczyny, a więc 
niejako cofnąć      
 się myślą w przeszłość. Co  prawda nie aż w tak daleką jak w  tamtych sprawach, ale zasada 
była ta sama. Napisałem do  Lestrade'a, by dostarczył nam  szczegóły po aresztowaniu i 
przesłuchaniu mordercy i sądzę,  że można na nim polegać w tym  zakresie, gdyż choć ma 
niewiele  wyobraźni, to na tropie jest  zajadły jak buldog. Co zresztą  doprowadziło go do 
zajmowanego  obecnie stanowiska.
   - W takim razie sprawa jeszcze  nie jest zakończona?
   - Jeśli chodzi o  najistotniejsze kwestie, to  jest. Wiemy kto jest mordercą i  nadawcą 
przesyłki, choć nadal  nie wiemy, kim jest jedna z  ofiar. Znamy również powody, dla  których 
paczka ta została  wysłana. Sądzę, zresztą, że sam  doszedłeś do tego, kto jest  zabójcą.
   - Przypuszczam, że Jim  Browner, steward linii  liverpoolskiej.
   - Nie ma co przypuszczać. To  on, z całą pewnością.
   - Muszę przyznać, że nie  bardzo wiem, na czym opierasz tę  pewność.
   - Na logice, mój drogi.
 Posłuchaj. Zajęliśmy się tą  sprawą bez żadnych sądów  własnych, co zawsze daje dużą 
przewagę. Nie formułowaliśmy  żadnych teorii. Po prostu  pojechaliśmy tam, by obserwować  i 
wyciągać wnioski. Cóż  zastaliśmy? Spokojną i godną  szacunku damę, wytrąconą z  równowagi 
całą tą sprawą i  zdającą się nie mieć pojęcia o  żadnej tajemnicy, oraz zdjęcie  wskazujące, 
że ma ona dwie  młodsze siostry. Natychmiast  pomyślałem sobie, że paczka mogła  być 
przeznaczona dla jednej z  nich, choć odsunąłem chwilowo  ten pomysł, jako że dysponowałem 
małą ilością faktów, zarówno by  go potwierdzić, jak też by mu  zaprzeczyć. Dalej, poszliśmy 
do      
 ogrodu i obejrzeliśmy tę  niecodzienną przesyłkę. Sznurek,  a właściwie linka, należy do  typu, 
jakiego używają  żaglomistrze na statkach. Węzeł  był jednym z  najpopularniejszych wśród 
żeglarzy, a paczkę nadano w  porcie. W dodatku męskie ucho  było przekłute, a noszenie 
kolczyków zdarza się znacznie  częściej wśród wilków morskich  niż wśród szczurów lądowych. 
W  tym momencie już prawie pewien  byłem, że uczestników dramatu  należy szukać wśród 
marynarzy.
 Teraz, co się tyczy adresu:  S. Cushing kojarzyło się  naturalnie z najstarszą z  sióstr, tą, 
która otrzymała  paczkę, ale S. mogło być także  inicjałem tej drugiej, a to  stawiało sprawę w 
zupełnie innym  świetle. Dlatego też ta kwestia  była dla mnie najważniejszą, gdy  powróciliśmy 
do domu, by  pogawędzić z naszą gospodynią.
 Zacząłem ją już zapewniać, iż  przekonany jestem o pomyłce,  gdy, jak zapewne pamiętasz, 
nagle zamilkłem. Powodem tego  było dostrzeżenie czegoś, co  mnie zaskoczyło, ale co 
jednocześnie bardzo zawęziło  pole naszych poszukiwań. Jako  lekarz zdajesz sobie sprawę z 
tego, że nie ma części ludzkiego ciała, która bardziej różniłaby  się u dwóch osób niż ucho. 
Każde  ma swój odmienny kształt i  wyraźnie różni się od innych. W  zeszłorocznym roczniku 
"Anthropological Journal"  znajdziesz dwie krótkie  monografie mojego autorstwa na  ten 
temat. Mogę więc uczciwie  powiedzieć, że oglądałem te  odcięte małżowiny jak ktoś  znający 
się nieco na tym i  dokładnie zapamiętałem ich cechy  charakterystyczne. 
   Wyobraź więc  sobie moje zaskoczenie, gdy  zobaczyłem, że ucho pani Cushing  niezwykle 
przypomina jedno z  tych, które przed chwilą oglądałem. Sprawa była  ewidentna, zbieg 
okoliczności wykluczony: kształt, długość  listwy, zakrzywienia wewnętrzne,  proporcje - 
wszystko dokładnie  takie same. Stało się jasne, że  jedna z ofiar musiała być jej  krewną, 
bliską krewną. Zacząłem  więc rozmowę na temat rodziny i  od razu zacząłem dowiadywać się 
niezmiernie ciekawych rzeczy.
   Po  pierwsze, jedna z sióstr miała  na imię Sarrah, i do niedawna  mieszkała z naszą 
rozmówczynią,  co potwierdziło teorię, że  przesyłka przeznaczona była dla  kogo innego - 
właśnie dla pani  Sarrah Cushing. Po drugie,  usłyszeliśmy o stewardzie  ożenionym z trzecią z 
sióstr,  jak też i o tym, że w pewnym  okresie Sarrah była z  małżeństwem tym tak blisko, że 
przeprowadziła się nawet do  Liverpoolu, a potem rozdzieliła  ich jakaś kłótnia. Była ona też 
powodem zerwania łączności przez  kilka miesięcy, dzięki czemu  wiadomym się stało, iż gdyby 
Browner chciał wysłać Sarrah  cokolwiek, to uczyniłby to pod  jej stary adres, gdyż nie znał 
nowego i najpraw- dopodobniej w  ogóle nie wiedział, o  przeprowadzce. Tak więc sprawy 
zaczęły się wyjaśniać.
 Dowiedzieliśmy się o istnieniu  marynarza, człowieka  impulsywnego, o silnych  uczuciach
  - pamiętasz, że rzucił  intratną posadę tylko dlatego,  że chciał być w pobliżu żony 
  -  który w dodatku czasami pił, co  czyniło go nieobliczalnym.
 Wszystko wskazuje na to, że  jedną z ofiar jest jego żona, a  drugą jakiś marynarz. Ponieważ 
zbrodnię tę popełniono w tym  samym czasie, motyw jest jasny:  zazdrość. Dlaczego dowody 
wysłał  Miss Sarrah Cushing?
 Prawdopodobnie dlatego, że w  trakcie swego pobytu w Liverpool  w jakiś sposób przyczyniła 
się  do tej tragedii. Linia, na  której Browner obecnie pływa,  obsługuje Belfast, Dublin i 
Waterford, toteż jeśli krótko po  morderstwie "May Day" odpłynął,  to pierwszym miejscem, 
w  którym nasz steward mógł  nadać paczkę, był Belfast. Na  tym etapie możliwe było inne 
rozwiązanie, choć według mnie  mało prawdopodobne: mordercą  mógł być ktoś trzeci, a 
ofiarami  małżeństwo Brownerów. Męskie  ucho mogło być uchem Jima, a  zabójcą jakiś 
marynarz  podkochujący się nieszczęśliwie  w jego żonie. Teoria ta miała  wiele poważnych luk, 
ale była  możliwa, toteż zatelegrafowałem  do Algora z policji w Liverpool  prosząc, by 
sprawdził czy pani  Browner jest 
w domu i czy pan  Browner odpłynął na "May Day".
 Potem pojechaliśmy do  Wellington. Najbardziej  interesowało mnie ucho trzeciej  z sióstr. 
Mogła naturalnie  wiedzieć także coś istotnego,  ale na to zbytnio nie liczyłem.
 Tymczasem musiała się ona  dowiedzieć o nadejściu  przesyłki, co nie jest niczym  dziwnym, 
jako że cała okolica  praktycznie o tym tylko mówiła,  i zrozumiała wszystko. Jeśli  chciałaby 
pomóc, skontaktowałaby  się z policją. Skoro tego nie  zrobiła, to widocznie nie żywiła  takiej 
chęci, ale naszym  obowiązkiem było się z nią  zobaczyć. Dowiedzieliśmy się, że  nowina tak nią 
wstrząsnęła (jej  choroba zaczęła się dziwnym  trafem w tym samym czasie), że  nie sposób 
się z nią  skomunikować. Stało się  oczywiste, że wszystko  zrozumiała, oraz że na pomoc z  jej 
strony zmuszeni jesteśmy  nieco poczekać. Sytuacja jednak  była na tyle klarowna, że 
mogliśMy się bez niej obyć. Na  posterunku oczekiwała nas  odpowiedź Algora i nic więcj nie 
było potrzeba. Dom Brownerów był  od trzech dni zamknięty. Według      
 opinii sąsiadów pani Browner  wyjechała na południe odwiedzić  krewnych, natomiast mąż, co 
potwierdzono w biurze linii,  odpłynął na pokładzie "May Day".
 Z obliczeń wynika, że jutro  wieczorem powinien zawinąć do  Londynu, a gdy to nastąpi, 
powita go Lestrade, i nie  wątpię, iż wkrótce będziemy  znali brakujące szczegóły.
   Holmes nie zawiódł się w  oczekiwaniach. Dwa dni później  otrzymał grubą kopertę z 
karteczką od inspektora i  kilkoma stronicami maszynopisu,  zawierającego zeznania 
podejrzanego.
   - Lestrade dotrzymał słowa -  mruknął mój przyjaciel po  przejrzeniu zawartości. - 
Posłuchaj, co pisze: 
   "Drogi panie Holmes    W związku z pomysłem, na jaki  wpadliśmy, by sprawdzić nasze 
teorie" - podoba mi się,  Watsonie, ta liczba mnoga! -  "Udałem się wczoraj o #/6 po  południu 
do Albert Dock, gdzie  wszedłem na pokład "May Day",  należącego do Liverpool, Dublin  and 
London Steam Packet Company.
 Tam dowiedziałem się, iż na  pokładzie przebywa steward  nazwiskiem Browner i że w czasie 
tej podróży zachowywał się w tak  dziwny sposób, iż kapitan  zmuszony był zwolnić go 
z  wykonywania czynności  służbowych. Po zejściu do  zajmowanej przez niego kabiny 
znalazłem go siedzącego na  skrzyni z głową w dłoniach,  kiwającego się w tył i w przód.
 To duży, silny mężczyzna,  starannie ogolony i zadbany -  trochę przypomina Aldridge'a, 
który pomógł nam w sprawie  tej pralni. Podskoczył, gdy  usłyszał z czym przychodzę i już 
chciałem zawołać policjantów z  rzecznej, których zabrałem na  wszelki wypadek, gdy sam bez 
protestu wyciągnął ku mnie      
 dłonie, bym założył mu kajdanki.
 Zabraliśmy do więzienia jego i  jego skrzynkę marynarską sądząc,  że może być w niej jakiś 
dowód  winy. Jednakże poza typowym  nożem marynarskim nie  znaleźliśmy w niej niczego 
ciekawego. Wystarczył natomiast  sam podejrzany, gdyż przy  pierwszym przesłuchaniu złożył 
zeznanie, którego kopię panu  przesyłam. Sprawa, tak jak  przypuszczałem, jest nader  prosta, 
tym niemniej jestem  zobowiązany za pomoc pana    Z poważaniem    G. Lestrade" 
   - Co prawda, była prosta -  zauważył z sarkazmem Sherlock -  ale nie wydaje mi się, aby go 
to  specjalnie uderzyło, gdy prosił  nas o przyjazd. Nieważne.
 Zajmijmy się tym, co miał do  powiedzenia Jim Browner. Oto  jego zeznanie, złożone przed 
inspektorem Montgomerym na  posterunku Shadwell. 
   "Czy mam coś do powiedzenia?
 Pewnie, że mam i to dużo. W  końcu muszę się przed kimś  wygadać. Możecie mnie powiesić 
albo puścić wolno, nic mnie to  nie obchodzi. Coś wam powiem:  odkąd to zrobiłem, nie 
zmrużyłem oka i chyba już nie  zasnę, żeby nie mieć przed  oczyma ich twarzy. Czasem jego, 
ale przeważnie jej. Te twarze  nigdy mnie nie opuszczają we  śnie. On jest zły, ale ona  ciągle 
zaskoczona i tak jak  wtedy, gdy na mojej twarzy,  która rzadko wyrażała coś innego  niż 
miłość, wyczytała śmierć. A  to wszystko wina Sarrah, niech  klątwa złamanego człowieka 
spadnie właśnie na nią. Nie  żebym chciał się oczyścić. Wiem,  że jak piję, to mnie diabeł 
bierze w obroty, ale ona by mi  wybaczyła, byłaby przy mnie,  gdyby ta wiedźma nigdy nie 
przestąpiła progu naszego domu. Bo rzecz w tym, że Sarrah mnie  kochała, aż jej miłość 
zamieniła  się w nienawiść w dniu, w którym  dowiedziała się, że bardziej  mnie interesuje 
ziemia, po  której stąpa jej młodsza  siostra, niż ona. Z tymi trzema  siostrami to jest tak: 
najstarsza to dobra kobieta,  średnia to diabeł, a najmłodsza  anioł. Gdyśmy się pobrali, 
Sarrah  miała 44 lata, a Mary 29.
    Byliśmy szczęśliwi i w całym  mieście nie było lepszej żony od  mojej Mary. Pewnego razu 
zaprosiliśmy Sarrah na tydzień  do naszego domu. Zrobił się z  tego najpierw miesiąc, potem 
drugi, a w końcu stała się jakby  trzecim członkiem rodziny. Nie  piłem wtedy, mieliśmy 
pieniądze  i wszystko wyglądało pięknie i  wesoło, zupełnie jak nowa  dolarówka. Mój Boże, kto 
by  pomyślał, że tak się to skończy?
 Często na weekendy przyjeżdżałem  do domu, a czasem, gdy statek  czekał na ładunek, to 
zdarzał  się i cały tydzień domowania.
 Oczywiście, spotykałem się wtedy  ze szwagierką. Nie mogę  powiedzieć, była przystojną 
kobietą, śniadą i żywą jak skra,  z dumnie uniesioną głową i  błyskiem w oczach, ale przy Mary 
to nic. Przysięgam na Boga, że  nigdy nawet o niej nie  pomyślałem, choć czasami zdawało  mi 
się, że lubi być ze mną sama. Ale ja niczego nie  podejrzewałem. Dopiero pewnego  wieczoru 
otworzyły mi się oczy. Wróciłem z rejsu i Sarrah była  sama, bo Mary poszła zapłacić  jakieś 
rachunki. 
Z  niecierpliwością chodziłem po  pokoju, czekając na jej  przyjście i wymieniając na wpół 
żartobliwe uwagi ze szwagierką.
 W pewnej chwili wyciągnąłem ku  niej rękę, którą niespodziewanie  złapała kurczowo, a dłonie 
jej  płonęły jakby w gorączce. Spojrzałem zaskoczony w jej oczy  i tam wyczytałem całą 
resztę.      
 Nie musiała nic mówić. Ona widać  też wyczytała w moich oczach  wszystko, bo przez chwilę 
milczała, po czym poklepała mnie  po ramieniu i z szyderczym  śmiechem wybiegła z pokoju. Od 
tej chwili znienawidziła mnie z  całego serca i całej duszy, a  potrafiła nienawidzić, możecie  mi 
wierzyć. Byłem durniem, że  pozwoliłem jej zostać z nami, że  o niczym nie powiedziałem Mary.
 Wiedziałem, że ją to zmartwi, a  nie chciałem tego. Wszystko z  pozoru wyglądało tak jak 
dotąd,  ale po pewnym czasie zauważyłem,  że Mary zaczyna się zmieniać.
 Dotąd zawsze mi ufna, teraz  stała się podejrzliwa, chcąc  ciągle wiedzieć, gdzie byłem, co 
mam w kieszeniach i tysiące temu  podobnych bzdur, na punkcie  których zaczęły wybuchać 
kłótnie. 
Z dnia na dzień robiło  się gorzej i byłem coraz  bardziej tym wszystkim  zaskoczony. 
Szwagierka omijała  mnie, ale z Mary stanowiły  nierozłączną parę. Teraz wiem,  że właśnie 
wtedy mnie oczerniała  i zatruwała Mary podejrzeniami w  stosunku do mnie. Wtedy jednak 
niczego się nie domyślałem i  niczego nie rozumiałem. Zacząłem  pić - nie sądzę, abym to zrobił, 
gdyby nie ta zmiana u Mary, ale  teraz dałem jej powód do  nieufności i awantur. Przepaść 
między nami rosła coraz  bardziej. No, a potem zjawił się  Alec Fairbairn i sprawy zaczęły 
wyglądać jeszcze gorzej.
 Najpierw powodem jego odwiedzin  była Sarrah, ale dość szybko  staliśmy się nim my wszyscy 
-  był obyty w świecie i prędko  zjednywał sobie przyjaciół. Był  przystojny, dobrze wychowany 
i  wygadany jak nie wiem co.
 Zjeździł połowę świata i umiał o  tym opowiadać. Nie przeczę, był  dobrym kompanem, a jak na 
marynarza dużo wiedział o  różnych sprawach. Myślę, że  zanim trafił na pokład, musiał      
 liznąć sporo wiedzy. Może nawet  studiował. Przez ponad miesiąc  był u nas częstym gościem 
i  nawet cień podejrzenia nie  zaświtał mi w głowie. Ale w  końcu przejrzałem na oczy, a od 
dnia, w którym zacząłem coś  podejrzewać, mój spokój zniknął  na zawsze.
 Był to drobiazg -  wróciliśmy wcześniej z rejsu i  nieoczekiwanie znalazłem się  przed domem. 
Widziałem z jaką  radością Mary otworzyła drzwi i  jakie rozczarowanie malowało się  na jej 
twarzy, gdy zobaczyła, że  to ja stoję na progu. To mi  wystarczyło. Mój krok można było 
pomylić tylko z krokiem Aleca.
 Gdyby wtedy był pod ręką, to bym  go zatłukł. Mary musiała  zobaczyć błysk szału w moich 
oczach, gdyż starała się mnie  uspokoić, ale ja miałem dość.
 Sarrah była w kuchni. Poszedłem  tam i najspokojniej jak umiałem  oznajmiłem: - Sarrah, ten 
Fairbairn nie ma prawa nigdy  więcej przekroczyć progu tego  domu.
   - Dlaczego? - spytała.
   - Bo ja tak mówię.
   - Och, jeśli moi przyjaciele  nie nadają się dla ciebie, to ja  w takim razie także nie.
   - Możesz zrobić co ci się  żywnie podoba, ale jeśli ten  facet zjawi się tu jeszcze raz,  to 
wyślę ci jego ucho jak  brelok!
   Myślę, że przestraszył ją  wyraz mojej twarzy. Zamilkła i  tegoż wieczoru się wyprowadziła.
 Cóż, nie wiem czy reszta była  efektem jej nienawiści, głupoty,  czy też sądziła, że uda jej się 
do końca pokłócić mnie z Mary.
 Jakie by te motywy nie były,  zamieszkała zaledwie o dwie  przecznice od nas i wynajmowała 
pokoje marynarzom. Alec  zazwyczaj tam mieszkał, a Mary  chodziła do siostry na herbatkę, 
na której on również regularnie  bywał. Jak często tam przebywała  nie wiem dokładnie, ale 
pewnego      
 razu poszedłem za nią. Gdy  wyłamałem drzwi, on uciekł przez  okno jak ostatni tchórz, 
którym  zresztą był. Przysięgłem Mary,  że ją zabiję, jeśli jeszcze raz  spotkam ich kiedyś 
razem, 
i  zaprowadziłem ją do domu. Przez  całą drogę płakała i trzęsła się  jak liść. Nie było już 
między  nami miłości. Wiedziałem, że się  mnie boi i nienawidzi  równocześnie, a gdy ta wiedza 
zaprowadzi mnie do butelki, to  dodatkowo jeszcze mną gardzi.
 Sarrah stwierdziła, że nie  wyżyje w Liverpool, toteż  wróciła do Croydon i zamieszkała  z 
trzecią z sióstr, ale sprawy  między mną a Mary układały się  bez zmian. A potem przyszedł 
ten  ostatni tydzień i wszystko się  skończyło... "May Day" wypłynęła  w zwykły siedmiodniowy 
rejs, ale  
w drodze mieliśmy awarię, która  zawróciła nas i wstawiła statek  do doku na półtora dnia.
 Poszedłem do domu myśląc, jaką  to niespodzianką dla Mary będzie  mój powrót i mając 
nadzieję, że  się choć trochę ucieszy.
 Skręciłem w naszą ulicę i w tym  momencie minęła mnie dorożka w  której Mary i Alec 
rozmawiali  wesoło i śMiali się nie  zwracając na nic uwagi. Od tego  momentu przestałem nad 
sobą  panować, a wydarzenia, jak je  teraz wspominam, wyglądają jak  sen. Przed zejściem ze 
statku  popiliśMy jeszcze zdrowo i teraz  czułem, jak coś mi zaczyna  gwizdać i wyć pod 
czaszką.
 Ruszyłem biegiem za dorożką,  dzierżąc w dłoni grubą, dębową  laskę. Po chwili jednak coś na 
kształt rozsądku przebiło się  przez wypełniającą mnie  wściekłość. Nie, ani na chwilę  nie 
uspokoiłem się, ale zacząłem  myśleć. Przestałem biec, a  zacząłem ich śledzić. Pojechali  na 
dworzec, a że przy kasie był  niezły tłok, zdołałem  nie zauważony podejść na tyle  blisko, by 
usłyszeć, że kupują bilety do New Brighton. Sam też  kupiłem bilet, ale usiadłem trzy  wagony 
dalej. Gdy dojechaliśmy  na miejsce, poszli na spacer, a  ja za nimi, nie dalej jak sto  jardów. 
W końcu wynajęli łódź i  wypłynęli. Dzień był mglisty,  gorący i sądzili, że na wodzie  będzie 
pewnie chłodniej.
 Ucieszyłem się - to było tak,  jak gdyby dobrowolnie oddawali  się w moje ręce! Mgła była 
taka,  że na więcej jak kilkadziesiąt  jardów nic nie było widać. Ja  również wynająłem łódź i 
ruszyłem za nimi. Wiosłowałem  szybko, ale dopiero jakąś milę  od brzegu udało mi się ich 
dogonić. Wtedy już otaczała nas  mgła, a wokół nie było widać  nikogo. Mój Boże! Nigdy nie 
zapomnę ich twarzy, gdy  zobaczyli kto do nich dopływa.
 Mary krzyknęła, a Alec zaczął  kląć, próbując sięgnąć mnie  wiosłem, gdyż musiał dostrzec 
śmierć w moich oczach. Uchyliłem  się i w następnej sekundzie  rozwaliłem mu laską łeb. Jej 
nic  bym nie zrobił, ale zarzuciła mu  ręce na szyję i płacząc wołała  go po imieniu. Uderzyłem 
ponownie i legła obok niego. Byłem jak opętany i żałowałem  tylko, że Sarrah nie ma w  pobliżu, 
bo dołączyłaby do nich. Potem przypomniałem sobie, co  jej obiecałem i wyciągnąłem  nóż... 
Z przyjemnością  pomyślałem, jaka też będzie jej  reakcja, gdy zobaczy do czego 
doprowadziło jej wtrącanie się w  sprawy innych. Następnie  przywiązałem ciała do ławek, 
wybiłem klepkę w dnie 
i  patrzyłem, aż nie pozostał po  nich ślad. Zdawałem sobie sprawę  z tego, iż wszyscy będą 
sądzić,  że zaginęli we mgle i utopili  się, albo zdryfowali w morze.
 Bez wzbudzania podejrzeń  wróciłem na statek. Tej samej  nocy przygotowałem paczkę dla 
Sarrah, którą wysłałem  następnego dnia, jak tylko  zawinęliśmy do Belfastu. Oto cała prawda. 
Możecie zrobić ze  mną co chcecie, ale już bardziej  nie możecie mnie ukarać. Nie  mogę 
zamknąć oczu, by nie  widzieć ich twarzy wpatrzonych  we mnie, tak jak wtedy, gdy mnie 
dostrzegli w łodzi. Zabiłem ich  szybko, a oni zabijają mnie  powoli i jeszcze jedna noc, a 
zwariuję, albo się zabiję. Mam  tylko jedną prośbę - nie  wsadzajcie  mnie do pojedynczej 
celi". 
   - I cóż, Watsonie? - spytał  poważnym tonem Sherlock,  odkładając list. - Czemu służył  ten 
krąg przemocy i strachu?
 Jaki był jego cel i skutek?
 Musiał jakiś być, albo nasz  świat rządzony jest przez  przypadek, a to byłoby nie do 
przyjęcia. Ale jaki? Jest to  poważny problem, a ludzki umysł  jest od jego rozwiązania tak 
daleki, że szkoda słów...