Arthur Conan Doyle
Ostatnia zagadka
Sherlocka Holmesa
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1994
Tłumaczył
Jarosław Kotarski
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa,
ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
Biuro Promocji
i Reklamy Fantastyki
"Sfera"
oraz
Agencja Wydawniczo_Handlowa
"Passa"
Pisała K. Pabian
Korekty dokonali:
K. Kruk
i St. Makowski
Po raz pierwszy ujawnione!
Modny ostatnio trend usuwania
"Białych Plam" na historii nie
może ominąć i literatury
sensacyjnej.
Sir Arthur Conan Doyle napisał
kilkadziesiąt opowiadań, których
bohaterami byli Holmes i Watson.
W Polsce dotąd ukazała się
jedynie niewielka ich część.
Niniejszy tom jest prezentacją
premierową nigdy dotąd w Polsce
nie tłumaczonych opowiadań z tej
serii. Po raz pierwszy więc
czytelniku bierzesz do ręKi tom
Conan
Doyle'a, którego nikt dotąd poza
tobą nie czytał.
Trzej Garridebowie
Mogłaby to być historia
równie komiczna, co tragiczna.
Jednego człowieka kosztowała
spokój, mnie trochę krwi, a
jeszcze innego bliższą znajomość
z wymiarem sprawiedliwości. A
mimo to sprawa miała w sobie coś
z komedii. Czym była w
rzeczywistości, niech każdy
oceni sam.
Doskonale pamiętam, kiedy to
było, gdyż zdarzyło się w tym
samym miesiącu, w którym Holmes
odmówił przyjęcia szlachectwa za
usługi... być może pewnego dnia
je opiszę. Wspominam o tym tylko
zdawkowo, gdyż jako jego
towarzysz i osoba zaufana
zobligowany jestem do unikania
jakichkolwiek niedyskrecji.
Powtarzam jednak, iż dlatego
właśnie jestem w stanie podać
dokładną datę, a mianowicie:
ostatnie dni czerwca 1902 roku,
krótko po rozstrzygnięciu wojny
burskiej Holmes spędził kilka
dni w łóżku, co było czasami
jego zwyczajem, lecz tego ranka
pojawił się na śniadaniu z
obszernym pismem w dłoni i
błyskiem zainteresowania w
oczach.
- Oto okazja zarobienia paru
groszy, mój drogi - oznajmił. -
Słyszałeś kiedyś nazwisko
"Garrideb"?
- Przyznam szczerze, że nie.
- Szkoda, gdybyś znał
jakiegoś, mógłbyś na tym
skorzystać.
- Dlaczego?
- O, to długa i oryginalna
historia. Nie sądzę, byśmy w
dotychczasowych badaniach natury
ludzkiej natrafili na coś
równie specyficznego. Nasz
klient będzie tu niedługo, toteż
poczekam z omówieniem problemu
do czasu jego przybycia.
Przedtem spróbujemy tego, co
najprostsze.
Książka telefoniczna leżała
obok mnie, toteż zabrałem się do
przerzucania jej stronic. Zwykle
takie poszukiwania nie dawały
efektu, ale tym razem, ku swemu
zaskoczeniu, znalazłem w niej
owo dziwne nazwisko.
- Mam, Holmesie! -
wykrzyknąłem.
- Garrideb N. - Przeczytał mój
przyjaciel pochylając się nad
stronicą - 136 Little Ryder
Street, W. Przykro mi cię
rozczarować, mój drogi, ale to
właśnie nasz człowiek. Ten adres
figuruje na jego liście.
Potrzebny nam jeszcze jeden,
żeby było do pary.
Pani Hudson pojawiła się w
drzwiach z wizytówką na tacy.
Wziąłem ją zaskoczony.
- Oto i on! John Garrideb,
radca prawny z Moorville w
Kansas, Usa - zawołałem.
Holmes uśmiechnął się,
spoglądając na wizytówkę.
- Obawiam się, że będziesz się
musiał zdobyć na jeszcze jeden
wysiłek, mój drogi. Ten
dżentelmen jest również
zamieszany w całą historię, choć
przyznaję, że nie spodziewałem
się dziś go ujrzeć. Jest on
jednak w stanie opowiedzieć nam
znacznie więcej o całej sprawie
i jestem tej opowieści nader
ciekaw.
W chwilę potem nasz gość był
już w pokoju. John Garrideb,
radca prawny, był krępym, silnym
mężczyzną o świeżo ogolonej,
rumianej twarzy,
charakterystycznej dla
przedstawiciela amerykańskich
sfer finansowych. Był to
młodzieniec o szerokim i
szczerym uśmiechu, choć
najbardziej przykuwały uwagę
jego oczy - rzadko bowiem widuje
się źrenice tak żywe, tak
wyraziście i gwałtownie
odzwierciedlające każdą myśl.
Miał amerykański akcent, ale nie
towarzyszyła mu typowa dla
przedstawicieli tej nacji
ekscentryczna wymowa.
- Pan Holmes? - spytał,
spoglądając wpierw na mnie,
potem na Sherlocka. - O, to pan!
Pańskie fotografie są dość
podobne do oryginału. Otrzymał
pan list od Nathana Garrideba,
prawda?
- Proszę usiąść. Jak sądzę,
mamy sporo spraw do omówienia -
zaproponował mój przyjaciel. -
Pan jest oczywiście tym Johnem
Garridebem, o którym wspomina
niniejszy dokument. Przebywa pan
w Anglii już od dość dawna, czyż
nie?
- Co pana skłania do takiego
wniosku?
Wydawało mi się, że w oczach
naszego gościa czai się
podejrzliwość.
- Pańskie ubranie jest
angielskie.
- Czytałem o pańskich metodach
- Garrideb roześmiał się
nieszczerze. - Ale nigdy nie
sądziłem, że sam będę obiektem
tych pańskich sztuczek. Jak pan
to zauważył?
- Krój płaszcza w ramionach,
noski butów. Czy ktokolwiek może
wątpić?
- Cóż, nie miałem pojęcia, że
się tak zanglizowałem. Interesy
przywiodły mnie tu już jakiś
czas temu i stąd to ubranie,
prawie w całości kupione w
Londynie. Sądzę jednakże, że
pański czas jest zbyt cenny, zaś
moje skarpetki nie są celem
naszego spotkania, toteż, jeśli
pan pozwoli, proponowałbym
przejść do tych papierów, które
ma pan w ręku.
Zachowanie Holmesa musiało
nieco dotknąć naszego gościa,
gdyż jego twarz straciła sporo
ze swego radosnego wyglądu i
przybrała poważny wyraz.
- Spokój i cierpliwość, panie
Garrideb - odparł mój przyjaciel
łagodnie. - Doktor Watson może
panu powiedzieć, że te moje
dygresyjki niejednokrotnie
kończyły się w całkowicie
poważny sposób. Przechodząc zaś
do rzeczy, dlaczego pan Nathan
Garrideb nie przybył z panem?
- Należałoby raczej zadać
pytanie, dlaczego on w ogóle
pana w to mieszał? - warknął z
nagłym gniewem zapytany. - Nie
ma pan z tym nic wspólnego.
Dwóch dżentelmenów załatwia ze
sobą pewną sprawę i oto jeden z
nich postanawia wezwać detektywa
na pomoc. Widziałem go rano i
jestem tu dlatego, że powiedział
mi o tym, co zrobił. Nie zmienia
to jednak mojej oceny jego
postępowania.
- O panu nie ma w tym liście
nic, poza niewielką wzmianką. Po
prostu prosi mnie o pomoc w
osiągnięciu celu, który, jeśli
się nie mylę, jest równie ważny
dla obu panów. Wie, że mam różne
możliwości uzyskiwania
informacji i jest rzeczą
zupełnie normalną, że zwrócił
się do mnie.
Wyraz rozdrażnienia powoli
znikał z twarzy naszego gościa.
- Cóż, to zmienia postać
rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z
nim dziś rano i dowiedziałem
się, że udał się po pomoc do
detektywa, wziąłem jedynie
pański adres i z miejsca
przybyłem tutaj. Nie lubię
policji grzebiącej w prywatnych
sprawach. Ale jeśli ograniczy
się pan do pomocy w odnalezieniu
brakującego nam człowieka, to
może to jedynie znacznie ułatwić
nasze zadanie.
- O to właśnie chodzi -
zapewnił go Holmes. - A teraz
korzystając z tego, że już pan
tu jest, może usłyszymy od pana
jak mają się sprawy. Obecny tu
mój przyjaciel nie ma pojęcia, o
co chodzi, a i ja z
przyjemnością posłucham pańskiej
relacji.
Garrideb przyjrzał mi się
niezbyt przychylnym wzrokiem.
- Czy on musi wiedzieć? -
spytał.
- Zazwyczaj pracujemy razem.
- No cóż, właściwie nie jest
to żadna tajemnica. By
oszczędzić czasu, podam panom
fakty pokrótce. Gdybyście
panowie pochodzili z Kansas,
tłumaczenie, kto to taki
Alexander Hamilton Garrideb,
byłoby niepotrzebne. Zrobił
pieniądze na handlu
nieruchomościami, a potem zbożem w
Chicago. Kupił za nie tyle
ziemi, że mógłby zmierzyć nią
obszar niektórych państw w
Europie. Wszystko, co leży na
zachód od Fort Dodge, wzdłuż
Arkansas River, to jego
posiadłości. Łąki, pola i lasy,
które razem wzięte przynoszą
komuś, kto wie, jak z nich
korzystać, fortunę. Nie miał
krewnych ani rodziny (a jeśli
miał, to ja nigdy o nich nie
słyszałem), ale był dumny z
dziwności i unikalności swojego
nazwiska. I to nas właśnie
połączyło.
Studiowałem prawo w Topeka.
Pewnego dnia odwiedził mnie
starszy człowiek, uradowany
niepomiernie, iż spotkał kogoś,
kto nosi to samo nazwisko. To
był jego pomysł, by poszukać,
czy są na świecie jeszcze inni
ludzie o takim nazwisku. Kazał
mi znaleźć jeszcze jednego, a
gdy mu oznajmiłem, że jestem
zbyt zajęty, by włóczyć się po
świecie, złożył mi propozycję,
która diametralnie zmieniła moje
podejście do sprawy.
Zmarł rok później,
pozostawiając testament, chyba
najdziwniejszy, jaki
kiedykolwiek sporządzono w
stanie Kansas. Podzielił w nim
swój majątek na trzy części,
jedna z nich przypada mnie pod
warunkiem, że znajdę dwóch
innych Garridebów, dla których
są pozostałe części. Wypada
tego po pięć milionów dolarów
dla każdego, ale nie mogę dostać
z nich ani centa, póki pozostali
nie stawią się przed sądem i nie
potwierdzą oficjalnie swych
nazwisk.
Szansa była zbyt kusząca,
toteż zawiesiłem praktykę
prawniczą i zająłem się
poszukiwaniami. W Stanach nie
znalazłem ani jednego, a
szukałem, proszę mi wierzyć,
naprawdę uczciwie. Zająłem się
więc starym krajem i w książce
telefonicznej Londynu znalazłem
pierwszego. Zjawiłem się u niego
dwa dni temu, wyjaśniając mu
całą sprawę. Ale człowiek ten,
podobnie jak i ja, jest samotny,
a w testamencie wyraźnie
napisano, że chodzi o trzech
dorosłych mężczyzn. Jak pan
widzi, mamy jeszcze jeden wakat
i jeśli pomoże nam go pan
zapełnić, z przyjemnością
zapłacimy panu honorarium.
- Cóż, Watsonie - odezwał się
mój przyjaciel - powiedziałem
ci, że to niecodzienna sprawa.
Dla mnie oczywistym posunięciem
jest danie ogłoszenia w
gazetach.
- Zrobiłem tak, panie Holmes,
i nie uzyskałem żadnej
odpowiedzi.
- No, no. To doprawdy
ciekawostka, którą trzeba będzie
zająć się poważniej. A tak przy
okazji, skoro pan jest z Topeka.
Miałem tam znajomego, niestety
już nie żyje. Stary doktor
Lysander Starr, był burmistrzem
w 1890 roku. Znał go pan?
- Dobry, poczciwy doktor
Starr! - ucieszył się nasz gość.
- Jego imię nadal jest żywe w
tym mieście. Sądzę, panie
Holmes, że najlepiej zrobimy,
jeśli każdy z nas spróbuje dalej
szukać brakującej osoby i będzie
na bieżąco informować
pozostałych o postępach.
Proponuję spotkanie za dzień lub
dwa.
Po tych słowach skłonił się i
wyszedł.
Holmes zapalił fajkę i przez
chwilę siedział w milczeniu, z
dziwnym uśmieszkiem na ustach.
- I cóż? - spytałem w końcu.
- Zastanawiam się, mój drogi.
- Nad czym?
- Zastanawiam się, Watsonie -
powiedział biorąc fajkę w rękę. -
Dlaczego na Boga, ten człowiek
naopowiadał nam tyle bzdur.
Niewiele brakowało, a spytałbym
go o to wprost. Wiesz przecież,
że czasami najlepszą bronią jest
frontalny atak, ale doszedłem w
końcu do wniosku, że lepiej
będzie pozostawić go chwilowo w
przekonaniu, iż udało mu się nas
oszukać. Zacznijmy od tego, że
nosi angielską marynarkę,
wytartą nieco na łokciach, i
takież spodnie z wypchniętymi,
od co najmniej rocznego
noszenia kolanami, a według
dokumentów i jego własnych słów
jest prowincjonalnym
Amerykaninem przybyłym tu nie
tak dawno. W londyńskich
gazetach nie było żadnych
ogłoszeń. Wiesz, że ten dział
jest moją ulubioną lekturą i coś
takiego nie uszłoby mojej
uwadze. Poza tym nigdy nie
znałem doktora Starra z Topeka i
nie mam pojęcia, czy ktoś taki
kiedykolwiek istniał. Sądzę, że
nasz gość faktycznie jest
Amerykaninem, ale od lat
przebywa w Londynie, co znacznie
wygładziło jego akcent.
Natomiast godny uwagi jest cel,
jaki chce osiągnąć poprzez to
niewiarygodne poszukiwanie
Garridebów, gdyż, zakładając, iż
jest to kanalia, przyznać
należy, że inteligentna i
pomysłowa. Teraz musimy
stwierdzić, czy autor tego listu
nie jest także oszustem. Zadzwoń
do niego, jeśli łaska.
Wykręciłem numer i usłyszałem
po drugiej stronie piskliwy,
drżący nieco głos:
- Tak, tu Nathan Garrideb. Czy
to pan Holmes? Bardzo chciałbym
z nim mówić.
Mój przyjaciel wziął słuchawkę
i usłyszałem następującą połówkę
dialogu:
- Tak, był tutaj. Rozumiem, że
pan go nie zna... Jak długo?...
Tylko dwa dni!... Tak,
oczywiście, perspektywa nader
nęcąca. Będzie pan w domu
wieczorem? Przypuszczam, że nie
w jego towarzystwie?...
Doskonale, zjawimy się wobec
tego. Wolałbym porozmawiać pod
jego nieobecność... doktor
Watson będzie mi towarzyszył...
Z pańskiego listu wnoszę, że nie
wychodzi pan często... Tak,
około szóstej idealnie mi
odpowiada... Nie musi pan o tym
informować naszego
amerykańskiego przyjaciela...
Doskonale, wobec tego do
zobaczenia.
Zmierzchało już, gdy
znaleźliśmy się na Little Ryder
Street, jednej z najmniejszych
przecznic Edgware Road o rzut
kamieniem od osławionego Tyburrn
Tree, o którym złe wspomnienia
żywe są jeszcze w pamięci co
starszych londyńczyków. Dom, do
którego kierowaliśmy swe kroki,
był dużym budynkiem,
zbudowanym
we wczesnogregoriańskim stylu,
o regularnej fasadzie i jedynie
dwóch oknach na parterze. Tam
właśnie mieszkał nasz klient, a
okna wychodziły z dużego pokoju,
w którym spędzał dzień. Holmes
zwrócił uwagę na mosiężną
tabliczkę z wygrawerowanym
nazwiskiem na drzwiach.
- Wisi ładnych parę lat,
Watsonie. Jest to zatem jego
prawdziwe nazwisko, co wydaje
się w tej sprawie dość istotne.
Klatka schodowa była wspólna
dla całego domu, a z listy
lokatorów poznać można było
innych mieszkańców, oraz
instytucje, które miały tu swe
biura. Ogólnie wyglądało to
bardziej na kącik starych
kawalerów, niż na rezydencję
mieszczańskich rodzin. Nasz
klient otworzył nam drzwi
osobiście, gdyż, jak oznajmił,
kobieta, która u niego sprząta,
wychodzi o #/16#00. Nathan
Garrideb okazał się wysokim,
chudym osobnikiem, bladym i
łysym jak kolano, w wieku mniej
więcej sześćdziesięciu lat. Miał
trupią twarz o bladej cerze
człowieka, któremu obce jest
słońce i spacery, a kozia bródka
i duże, okrągłe okulary nadawały
mu wygląd kogoś wiecznie
ciekawego nowinek. Ogólnie
sprawiał wrażenie przyjaznego
ekscentryka.
Pokój, do którego nas
wprowadził, był równie dziwny
jak jego właściciel. Wypełniały
go szafki i gabloty z okazami
geologicznymi i anatomicznymi.
Na ścianach wisiały oprawione
kolekcje motyli. Na środku
pomieszczenia stał stół zawalony
najrozmaitszymi szczątkami,
spośród których wyzierała
mosiężna tuba silnego
mikroskopu. Rozglądałem się po
wnętrzu zaskoczony
wszechstronnością zainteresowań
gospodarza - od monet, poprzez
instrumenty muzyczne, do
skamielin. Nad biurkiem wisiał
rząd gipsowych czaszek,
opatrzonych napisami
"Neandertalczyk", "Heidelberg",
"Cromagnon". Nasz gospodarz
tymczasem stał przed nami,
wycierając kawałkiem skóry jakąś
monetę.
- Syrakuzy z okresu świetności
- wyjaśnił widząc moje
zainteresowanie. - Pod koniec
znacznie się zdegenerowali.
Niektórzy wolą szkołę
aleksandryjską, ale ja uważam
ich za najlepszych. Krzesło jest
tutaj, panie Holmes, tylko
proszę mi pozwolić uprzątnąć te
kości. A pan... no tak, doktor
Watson, jeśli byłby pan tak
uprzejmy i odstawił tę japońską
wazę... o, doskonale, proszę
spocząć. Co prawda, mój lekarz
ma mi za złe, że nie wychodzę na
powietrze, ale to, co panowie
widzą, to całe moje życie. A
poza tym, po co mam wychodzić,
skoro tyle jest tutaj
interesujących problemów.
Dokładne skatalogowanie
którejkolwiek z tych szaf
zabrałoby około trzech miesięcy.
Holmes rozejrzał się z
ciekawością.
- I nigdy pan stąd nie
wychodzi? - spytał.
- Czasami do Sotheby'ego lub
Christee, ale poza tym naprawdę
rzadko. Nie jestem już młody, a
moje badania zabierają mi sporo
czasu. Może pan sobie wyobrazić,
panie Holmes, jaki szok,
przyjemny co prawda, przeżyłem,
słysząc o tym niespodziewanym
uśmiechu fortuny. Potrzeba
jeszcze tylko jednego Garrideba,
z pewnością go znajdziemy.
Miałem brata, ale niestety, nie
żyje, a żeńskie przedstawicielki
rodu nie wchodzą w grę. Ale
przecież na świecie musi być
jeszcze jakiś Garrideb.
Słyszałem, że zajmuje się pan
dziwnymi przypadkami i dlatego
napisałem do pana. Oczywiście
ten dżentelmen z Ameryki miał
całkowitą rację, iż najpierw
powinienem spytać go o radę, ale
działałem w jak najlepszej
wierze.
- Osobiście sądzę, że postąpił
pan rozsądnie - wtrącił Holmes.
- Ale, tak na marginesie,
zamierza pan osiąść w Stanach?
- Ależ skąd! Nic nie skłoni
mnie do opuszczenia zbiorów,
lecz ten dżentelmen zapewnił
mnie, że jak tylko ustalimy
nasze prawa, wykupi moją część
za pięć milionów dolarów. Jest
na rynku z tuzin okazów, które
doskonale pasowałyby do mojej
kolekcji, a których nie mogę
nabyć z powodu braku paruset
funtów. A tu! Aż strach
pomyśleć, co mógłbym zrobić
mając te pieniądze. Stworzyłbym
zalążek muzeum narodowego,
byłbym Hansem Sloane naszego
wieku.
Oczy za szkłami błyszczały mu
gorączkowo i jasne było, że
gotów jest na wszystko, byle
tylko znaleźć brakującego
przedstawiciela rodu.
- Zadzwoniłem jedynie po to,
by pana poznać, toteż nie ma
powodu, dla którego miałby pan
przerywać swe studia - odezwał
się mój przyjaciel. - Zawsze
wolę osobiście poznać tych, z
którymi wiążą mnie interesy. Mam
do pana parę pytań, które
uzupełnią obraz całej sprawy, w
czym i tak znacznie pomógł mi
już nasz amerykański przyjaciel.
Rozumiem, że do tego tygodnia w
ogóle nie wiedział pan o jego
istnieniu?
- Dokładnie tak. Zadzwonił w
zeszłą środę.
- Czy opowiedział panu o
naszej dzisiejszej rozmowie?
- Tak, przybył tu prosto od
pana i był bardzo zdenerwowany.
- Dlaczego?
- Zdawał się sądzić, że moja
prośba do pana stanowi jakąś
ujmę na jego honorze.
- Czy zaproponował jakieś
konkretne działanie?
- Nie.
- Czy otrzymał lub prosił pana
o jakieś pieniądze?
- Dotąd nie.
- Nie widzi pan też niczego,
co chciałby osiągnąć?
- Poza celem, o którym mówi od
początku, nie.
- Czy powiedział mu pan o
naszym spotkaniu?
- Tak.
Holmes pogrążył się w zadumie
i zauważyłem, że jest
zaskoczony.
- Czy w swej kolekcji ma pan
jakieś cenne eksponaty? - spytał
po chwili.
- Nie, nie jestem bogaty i
choć ten zbiór jest
interesujący, nie jest cenny.
- Nie obawia się pan złodziei?
- Nie.
- Jak długo mieszka pan pod
tym adresem?
- Prawie pięć lat.
Dalsze wypytywanie przerwało
niecierpliwe pukanie do drzwi.
Ledwie nasz gospodarz je
otworzył, do wnętrza wpadł
podniecony gość z Ameryki.
- Jest! - krzyknął wymachując
nad głową jakimś papierem. -
Pomyślałem, panie Garrideb, że
natychmiast dam panu znać i
pogratuluję osobiście. Jest pan
teraz bogatym człowiekiem, a
nasz wspólny interes został
szczęśliwie zakończony. Co do
pana, panie Holmes, to możemy
jedynie przeprosić za zbędny
kłopot.
Wręczył naszemu gospodarzowi
trzymany w ręku papier. Ten
wpatrywał się weń zachłannie.
Obaj z Holmesem pochyliliśmy się
i przez ramię przeczytaliśmy
następujące ogłoszenie:
Howard Garrideb
Konstruktor maszyn rolniczych.
Grabie, łopaty, parowe i ręczne
płógi, świdry, wozy, brony i
inne narzędzia farmerskie.
Urządzenia do studni
artezyjskich. Grosvenor
Building. Aston.
- Wspaniale - gospodarz
odzyskał głos. - Mamy wobec tego
trzeciego.
- Rozpocząłem poszukiwania w
Birmingham - wyjaśnił nowo
przybyły. - Mój agent przysłał
mi to ogłoszenie z lokalnej
gazety. Musimy jednak dopilnować
sprawy na miejscu. Napisałem do
tego dżentelmena i wyjaśniłem
mu, że zobaczy się pan z nim
jutro w jego biurze około
#/16#00.
- Chce pan, żebym tam jechał?
- A co pan radzi, panie
Holmes? Nie sądzi pan, że to
byłoby najrozsądniejsze?
Dlaczego miałby uwierzyć mnie,
obywatelowi obcego państwa?
Tymczasem jest tutaj obywatel
imperium, z solidnymi
referencjami i to, co on powie,
w uszach rodaka będzie miało
zupełnie inną wagę. Pojechałbym
z panem, ale akurat jutro jestem
bardzo zajęty, a poza tym zawsze
mogę tam dojechać, jeśli tylko
napotka pan jakieś problemy.
- Cóż, nie jeździłem tak
daleko już od paru ładnych lat.
- Drobiazg, panie Garrideb.
Spisałem rozkład jazdy pociągów.
Wyjedzie pan o #/12#00, a po
#/14#00 powinien pan być już na
miejscu. Wrócić może pan tej
samej nocy. Wszystko, co ma pan
tam do zrobienia, to tylko
zobaczyć się z tym człowiekiem,
wyjaśnić mu sytuację i otrzymać
dokument potwierdzający jego
nazwisko. Do diabła! W
porównaniu z tym, co ja musiałem
zrobić, żeby pana znaleźć, ta
stumilowa przejażdżka to nic
wielkiego.
- Zgadzam się - wtrącił nagle
Holmes. - W tym, co pan mówi,
jest wiele racji.
Nathan Garrideb wzruszył z
rezygnacją ramionami. - Cóż,
jeśli panowie nalegacie, to
pojadę. Trudno mi czegokolwiek
odmówić zwiastunowi tak wielkich
i wspaniałych nowin.
- Wobec tego uzgodnione -
powiedział mój przyjaciel. - Mam
nadzieję, że da mi pan znać
zaraz po powrocie.
- Osobiście tego dopilnuję -
ucieszył się Amerykanin,
spoglądając na zegarek. -
Przykro mi, ale muszę już iść.
Zadzwonię jutro, panie Garrideb,
i odwiozę pana na dworzec. Idzie
pan, panie Holmes? Nie? W takim
razie do zobaczenia, mam
nadzieję, że jutro będziemy
mieli dla pana ciekawe
wiadomości.
Zauważyłem, że twarz mego
towarzysza rozjaśniła się, gdy
niespodziewany gość wyszedł.
Poprzednio wyrażała skupienie.
- Chciałbym dokładniej
zapoznać się z pańskimi zbiorami
- zwrócił się Holmes do
gospodarza. - W moim zawodzie
wszystkie wiadomości, nawet
najdziwniejsze, mogą się
przydać. A ten pokój jest ich
pełen.
Po usłyszeniu tych słów
Garrideb wyraźnie poweselał.
- Wiedziałem, że jest pan
inteligentnym człowiekiem.
Oprowadzę pana natychmiast,
jeśli ma pan oczywiście czas.
- Niestety, teraz nie mam, ale
okazy są tak doskonale opisane,
że nie musi się pan trudzić.
Gdybym znalazł czas jutro, czy
nie miałby pan nic przeciwko
temu, żebym je obejrzał pod pana
nieobecność?
- Absolutnie nie. Mieszkanie
będzie oczywiście zamknięte, ale
pani Sanders jest do #/16#00 w
suterenie i wpuści pana.
- Doskonale się składa. Mam
akurat wolne popołudnie i gdyby
pan ją uprzedził o mojej
wizycie, zjawię się z prawdziwą
przyjemnością. Tak na
marginesie, kto jest
właścicielem tego budynku?
- "Hollowey i Steele" z
Edgware Road. A dlaczego pan
pyta?
- Jeśli chodzi o budynki, to
jestem archeologiem amatorem -
roześmiał się Holmes. -
Zastanawiałem się, czy zbudowano
go za królowej Anny, czy później?
- Bez wątpienia później.
- Tak też sądziłem, ale to i
tak bez znaczenia. Do
zobaczenia, panie Garrideb,
życzę udanej podróży do
Birmingham.
Ponieważ firma na Edgware
Road była już zamknięta,
poszliśmy do domu i dopiero po
kolacji Holmes wrócił do tego
tematu.
- Nasza mała sprawa zbliża się
ku końcowi - oznajmił. - Nie
wątpię, że również wpadłeś na
ogólne zarysy rozwiązania.
- Przyznam ci się, że nie mam
o nim zielonego pojęcia.
- Pojęcie powinieneś mieć,
gdyż widać jasno jak na dłoni, a
kolor ustalimy jutro. Nie
zauważyłeś niczego dziwnego w
tym ogłoszeniu?
- Zauważyłem, że "pługi" było
napisane z błędem.
- O, dostrzegłeś to! Moje
gratulacje. Drukarz złożył tak,
jak dostał w oryginale, ale nie to
jest akurat istotne. "Studnie
artezyjskie" to typowo
amerykańskie określenie. Zresztą
samo urządzenie jest w Anglii
dość rzadko spotykane. To typowe
ogłoszenie z amerykańskiej
gazety, a ma być rzekomo anonsem
brytyjskiej firmy. Co o tym
sądzisz?
- Mogę jedynie przypuszczać,
że ten Amerykanin sam je ułożył,
choć nie wiem, co chciał przez
to osiągnąć.
- Wyjaśnień jest kilka, ale
tylko jedno pasować będzie do
jego poczynań. Pewne jest, że
chce się pozbyć naszego
niedawnego gospodarza z domu i
wysyła go do Birmingham. Mogłem
go ostrzec, ale po namyśle
stwierdziłem, że lepiej będzie
oczyścić scenę i przyspieszyć
bieg wydarzeń. Jutro, Watsonie,
dowiemy się wszystkiego.
Holmes wyszedł wcześnie rano,
a gdy powrócił na lunch,
zauważyłem, że ma zatroskany
wyraz twarzy.
- Sprawa jest znacznie
poważniejsza, niż sądziłem,
Watsonie - oznajmił. - Muszę cię
uprzedzić, że staje się
niebezpieczna, choć wiem
równocześnie, że to cię i tak
nie powstrzyma. Powinieneś
jednak wiedzieć, że kryje się w
niej niebezpieczeństwo, i to
znaczne.
- Cóż, nie pierwszy raz, i mam
wrażenie, że nie ostatni. Co
konkretnie grozi nam tym razem?
- Mamy do czynienia z trudnym
przeciwnikiem. Zidentyfikowałem
bowiem Johna Garrideba, radcę
prawnego z Ameryki. To "Killer"
Evans, osobnik o reputacji
mordercy.
- Wydaje mi się, że nie miałem
dotąd przyjemności bliższego
poznania go.
- No cóż, nie nosisz w pamięci
przenośnego archiwum Newgate.
Widziałem się z komisarzem
Lestrade'em w Scotland Yardzie i
choć nie są tam obdarzeni
nadmiernie wyobraźnią, to jednak
cechuje ich dokładność i rutyna.
Pomyślałem sobie, że może uda mi
się rozpoznać naszego
podopiecznego w ich archiwum, i
faktycznie znalazłem jego
radosną podobiznę w Galerii
Przestępców. Jones Winter, alias
Morecroft, alias "Killer" Evans,
tak głosił podpis. - Holmes
wyjął z kieszeni kopertę. -
Zapisałem parę szczegółów jego
kariery. Lat czterdzieści sześć,
urodzony w Chicago i ścigany za
potrójne morderstwo. Dzięki
politycznym koneksjom uciekł do
Anglii w 1893 roku. W styczniu
1895 w nocnym klubie na Waterloo
Road, zastrzelił przy kartach
człowieka, ale okazało się, że
to tamten zaczął. Zabitym był
niejaki Rodger Prescot, słynny
fałszerz z Chicago. Evansa
zwolniono w 1901 roku. Był pod
nadzorem policji, lecz jak dotąd
prowadził uczciwe i przykładne
życie. To człowiek
niebezpieczny, zawsze ma broń i
jest gotowy jej użyć w każdej
chwili.
- Ale o co mu chodzi?
- I to zaczyna się wyjaśniać.
Byłem w hipotece. Nasz klient,
jak sam mówił, mieszka na Little
Ryder Street od pięciu lat.
Wcześniej mieszkanie stało puste
przez cały rok, a poprzednim
lokatorem był człowiek o
nazwisku Waldron, którego wygląd
dobrze tam zapamiętano i który
nagle zniknął, nie dając do tej
pory znaku życia. Był wysokim
mężczyzną, z ciemną brodą i
takimiż włosami. Prescot,
którego zabił Evans, według
danych Scotland Yardu wyróżniał
się takim właśnie wyglądem. Jako
hipotezę roboczą przyjąłem, że
to on właśnie zamieszkiwał ten
sam pokój, który nasz
nieświadomy przyjaciel zamienił
na muzeum.
- A dalej?
- Musimy to sprawdzić.
Wyjął z szuflady rewolwer i
wręczył mi go ze słowami: - Swój
ulubiony mam w kieszeni. Jeśli
nasz przyjaciel z Dzikiego
Zachodu będzie się starał
potwierdzić swój przydomek, to
lepiej, żebyśmy byli na to
przygotowani. Daję ci godzinę na
sjestę, a potem pora na finał na
Ryder Street.
Było już po czwartej, kiedy
dotarliśmy do dziwnego
apartamentu Nathana Garrideba.
Pani Sanders szykowała się
wprawdzie do wyjścia, ale
wpuściła nas bez wahania,
wyjaśniając, że drzwi mają
sprężynowy zatrzask, który
Holmes solennie obiecał
sprawdzić przed wyjściem.
Wkrótce potem trzasnęły frontowe
drzwi, jej kapelusz
przedefilował przed naszym oknem
i wiedzieliśmy, że zostaliśmy
sami. Holmes błyskawicznie
zbadał otoczenie i wybrał
stojącą w mrocznym kącie szafkę,
odstającą nieco od ściany.
Odsunęliśmy ją jeszcze dalej
przycupnęliśmy za nią, podczas
gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi
szeptem swe zamiary:
- Chciał pozbyć się stąd
gospodarza, to nie ulega
wątpliwości, a ponieważ ten
rzadko wychodzi, wymagało to
sporego zachodu. Cały pomysł z
Garridebami służył właśnie temu
celowi i muszę przyznać,
Watsonie, że na swój sposób jest
genialny. To wykorzystanie
dziwacznego nazwiska, przy braku
innych możliwości legalnego
wejścia, jest doprawdy godne
podziwu. Wykazał w tej sprawie
dużo pomysłowości i
cierpliwości.
- A co jest jego celem?
- Właśnie po to tu jesteśmy,
żeby się tego dowiedzieć. Nie ma
to nic wspólnego z naszym
klientem, przynajmniej o ile
wiem. Natomiast jest powiązane z
człowiekiem, którego zastrzelił
i który, być może, był jego
wspólnikiem. W tym pokoju kryje
się jakiś mroczny sekret. Z
początku sądziłem, że Garrideb
ma w swych zbiorach jakiś cenny
eksponat i nie zdaje sobie z
tego sprawy, ale fakt, że
niesławnej pamięci Rodger
Prescot zamieszkiwał ten pokój,
wskazuje na głębsze podłoże
sprawy. Cóż, mój drogi, możemy
jedynie ćwiczyć cierpliwość i
czekać na to, co przyniosą nam
najbliższe godziny.
Trzeba przyznać, że nie
czekaliśmy długo - może po pół
godzinie usłyszeliśmy
skrzypienie drzwi wejściowych i
głośny szczęk klucza w zamku. Po
chwili nasz znajomy z Ameryki
znalazł się wewnątrz zamykając
za sobą cicho drzwi. Rozejrzał
się wokół, po czym
stwierdziwszy, że jest
bezpieczny, zdjął płaszcz i
zdecydowanym krokiem kogoś, kto
doskonale wie, czego chce,
podszedł do stojącego na środku
pokoju stołu. Przesunął go na
bok, zwinął dywan i wyjętym z
kieszeni dłutem zabrał się do
usuwania deski w podłodze.
Usłyszeliśmy serię niezbyt
głośnych trzasków. W chwilę
później otworzył się w podłodze
prostokąt wejścia, w którym
przybysz zniknął z ogarkiem
świeczki w dłoni.
Nasza chwila nadeszła. Holmes
dotknął mojej ręki i razem
ruszyliśmy ku drzwiom w
podłodze. Poruszaliśmy się
ostrożnie, ale mimo to stara
podłoga skrzypnęła pod naszymi
stopami i głowa Amerykanina
wynurzyła się nagle z otworu.
Spojrzał na nas z
niedowierzaniem, które
błyskawicznie zmieniło się we
wściekłość, a ta z kolei w
niewyraźny uśmiech przywołany na
twarz, gdy uzmysłowił sobie, że
są weń wycelowane dwa pistolety.
- No, cóż - mruknął gramoląc
się na górę. - Nie mogę się z
panem równać, panie Holmes.
Przejrzał pan moją grę od samego
początku i szpetnie mnie
wykiwał. Przyznaję, że mnie pan
pokonał i...
Szybkim jak mgnienie oka
ruchem wyciągnął zza paska
spodni rewolwer i dwukrotnie
nacisnął spust. Poczułem na
udzie dotyk rozpalonego żelaza i
ujrzałem, jak broń Holmesa opada
na głowę strzelającego. Ten
rozciągnął się na podłodze, z
krwawiącą raną na czole. Mój
przyjaciel zabrał mu broń i
sprawdził, czy przypadkiem nie
ma drugiego rewolweru. Następnie
podszedł do mnie i ostrożnie
poprowadził w stronę krzesła.
- Nie jesteś ranny? Watsonie,
na Boga, to chyba nic poważnego?
To stwierdzenie warte było
rany, nawet nie jednej - poznać
tę głębię lojalności i
przywiązania, jaka kryła się
pod zimną maską. Jego błękitne
oczy przez moment były zamglone,
a pewne zwykle dłonie drżały.
Przez tę chwilę widziałem serce
równie wielkie, co umysł, choć
przez wszystkie te lata nie
zdawałem sobie sprawy z tej
wielkości.
- To nic, Holmesie, zwykłe
skaleczenie.
Holmes rozciął mi nogawkę
spodni i odetchnął z ulgą. -
Masz rację, to tylko
powierzchowny postrzał -
spojrzał płonącym wzrokiem na
ruszającego się więźnia. - Masz
szczęście, gdybyś zabił Watsona,
nie wyszedłbyś stąd żywy. A
teraz, co masz nam do
powiedzenia?
Okazało się, że nic.
Wspierając się na ramieniu
Holmesa zajrzałem do otworu.
Prowadził do niewielkiej
piwniczki, oświetlonej
migotliwym blaskiem świeczki
przyniesionej przez Evansa. Na
pierwszy rzut oka dostrzegłem
jakąś przerdzewiałą maszynerię,
bele papieru i rzędy butelek, a
potem niewielkie, starannie
poukładane na stole paczuszki.
- Prasa drukarska - mruknął
Holmes.
- I owszem - nasz więzień z
trudem dobrnął do krzesła i
opadł na nie z ulgą. -
Największy i najlepszy punkt
fałszowania funtów w całym
Londynie. Pordzewiałe urządzenie
to maszyna Prescota, a w
paczuszkach na stole jest dwa
tysiące banknotów po sto funtów
każdy, które bez mrugnięcia
okiem zostaną przyjęte w każdym
banku. Proszę wziąć ile chcecie,
i zakończmy tym samym sprawę.
Holmes parsknął śmiechem.
- Nie robimy takich rzeczy,
panie Evans. W tym kraju nie ma
dla pana kryjówki. To pan
zastrzelił Prescota?
- Ja... I uczciwie
odsiedziałem za to pięć lat,
choć to on pierwszy wyciągnął
broń. Za ten dobry uczynek
powinienem dostać od was medal,
i to wielkości talerza. Nikt nie
jest w stanie odróżnić jego
banknotów od tych, jakie emituje
Bank Anglii. Gdybym go nie
zastrzelił, zalałby nimi całe
państwo. Byłem jedynym, który
wiedział, gdzie je produkuje, i
chyba was nie dziwi, że chciałem
się tu dostać. Możecie sobie
panowie wyobrazić, jak się
czułem, stwierdziwszy, że siedzi
tu ten łowca robaków o głupim
nazwisku, nie mający o niczym
pojęcia i nie opuszczający tych
czterech ścian ani na krok. Może
byłoby rozsądniej usunąć go z
drogi definitywnie, co nie
stanowiłoby żadnego problemu,
ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem
nikogo, kto nie miał w ręku
broni. Proszę mi powiedzieć,
panie Holmes, kiedy popełniłem
błąd? Nic nie zrobiłem temu
staremu; nie drukowałem tych
pieniędzy. O co więc mnie pan
oskarży?
- O usiłowanie zabójstwa. Ale
to już nie ja, zajmie się tym
policja. Nam zależało jedynie na
wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź
tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń
do Scotland Yardu. Nie będzie to
całkiem niespodziewany telefon,
ale lepiej ich nie denerwować.
Tak przedstawiają się fakty w
sprawie "Killera" Evansa i jego
godnej uwagi pomysłowości.
Dowiedzieliśmy się potem, że
Nathan Garrideb nigdy nie
doszedł do siebie po ciosie
spowodowanym rozwianiem
marzeń o
fortunie. Ostatnie, co o nim
wiem, to że znalazł się w domu
opieki społecznej w Brixton. W
Scotland Yardzie natomiast
odkrycie warsztatu Prescota było
świętem - wiedzieli, że taki
istniał, ale nie mieli pojęcia
gdzie; a po śmierci fałszerza
stracili nadzieję na jego
odnalezienie. Było
niezaprzeczalnym faktem, że
banknoty stanowiły klasę wśród
fałszerstw i gdyby znalazły się
na rynku, byłyby bardzo trudne
do wychwycenia. Chciano nawet
dać Evansowi ten medal wielkości
talerza, ale sąd miał inny
pogląd na całą sprawę i "Killer"
wrócił w cień murów, które tak
niedawno opuścił.
Zaginiony sportowiec
Co prawda, byliśmy już z
Holmesem przyzwyczajeni do
dziwnych telegramów
przychodzących na Baker Street,
ale ten, który nadszedł owego
zimowego poranka przed siedmiu
czy ośmiu laty utkwił mi
szczególnie w pamięci. Był
zaadresowany do Sherlocka i
brzmiał następująco:
"Proszę mnie oczekiwać.
Straszne nieszczęście. Zaginął
prawoskrzydłowy, nie zastąpiony
jutro.
Overton"
- Nadany na Strand o #/10#30 -
oznajmił Holmes oglądając
depeszę.
Overton musiał być mocno
podniecony, gdy go wysyłał, stąd
ta nielogiczność i
nieprzejrzystość. Myślę, że
zjawi się tu niebawem, i to
zanim skończę czytać "Timesa".
Od niego dowiemy się
wszystkiego. Nawet najgłupsza
sprawa będzie jakąś odmianą w
tych nudnych czasach.
Od dłuższego czasu nic
ciekawego nam się nie trafiło.
Zacząłem się już nawet bać o
Holmesa, gdyż dotychczasowe
doświadczenia nauczyły mnie, iż
takie przedłużające się okresy
bezczynności są niebezpieczne
dla aktywnego umysłu mego
przyjaciela przyzwyczajonego do
ciągłej pracy. Przez lata
odzwyczajałem go od uciekania
się w takich przypadkach do
narkotyków, ale wiedziałem też,
że przeciwnik nie zginął, a
jedynie zasnął, gotów w każdej
chwili zbudzić się z letargu.
Poznawałem to po oczach Holmesa,
gdy przeciągały się okresy
bezczynności, i dlatego
wdzięczny byłem temu Overtonowi,
kimkolwiek był, za przerwanie
ową wiadomością apatii,
groźniejszej dla mojego
przyjaciela niż wszystkie
związane z jego zajęciem
niebezpieczeństwa razem wzięte.
Jak się spodziewaliśmy,
telegram niewiele wyprzedził
nadawcę, którego przybycie
oznajmił nam bilet wizytowy.
Cyril Overton z Cambridge,
potężnie zbudowany i umięśniony,
wypełniał prawie całą futrynę
swymi barami atlety,
przyglądając się nam kolejno
sympatycznymi, choć
zaniepokojonymi oczyma.
- Pan Sherlock Holmes?
Mój towarzysz skłonił się w
milczeniu.
- Byłem w Scotland Yardzie i
widziałem się z inspektorem
Hopkinsem, który poradził mi
zwrócić się do pana. Powiedział
też, że jego zdaniem moja sprawa
bardziej nadaje się dla pana,
niż dla policji.
- Proszę więc usiąść i
wyjaśnić mi, o co chodzi.
- To okropne, panie Holmes!
Sam się dziwię, że jeszcze nie
osiwiałem. Godfrey Staunton:
słyszał pan oczywiście o nim?
Jest on po prostu centralnym
elementem planu gry całej
drużyny. Wolałbym, żeby mi
zabrakło trzech innych graczy
niż jego. Obojętnie, w ataku czy
obronie, nie ma sobie równych.
Co teraz robić? Mam co prawda
rezerwowego, nazywa się
Moorhause, ale został źle
przeszkolony i ciągle zapuszcza
się na prawo, zamiast pilnować
swego miejsca w linii. Ma dobry
wykop, ale zły sprint i brak mu
wyczucia sytuacji. Morton czy
Johnson z Oxfordu załatwią się z
nim bez problemów. Stevenson z
kolei dobrze biega, ale nie
trafi z dwudziestki piątki, a
skrzydłowy, który tego nie umie
nie wart jest w ogóle wzmianki.
Nie, panie Holmes, jeśli nie
pomoże mi pan odnaleźć Godreya,
jesteśmy skończeni.
Holmes przysłuchiwał się temu
z rozbawieniem, zwłaszcza że
przemowa obfitowała w gwałtowne
gesty i ożywioną mimikę gościa
akcentującego każde zdanie
silnym uderzeniem pięści w
kolano. Gdy zamilkł, mój
przyjaciel sięgnął po "leksykon"
i przestudiował uważnie literę
"S".
- Jest tu Arthur H. Staunton,
początkujący fałszerz - mruknął.
- I Henry Staunton, którego
pomogłem powiesić. Ale Godfrey
jest dla mnie zupełnie nową
postacią.
Teraz nasz gość wyglądał na
zupełnie zaskoczonego. - Ale...
słyszałem, że pan wie o
wszystkim, co się dzieje na
świecie - wyjąkał. - Przepraszam
pana. Wobec tego, jeśli nie
słyszał pan o Godfreyu
Stauntonie, to nie zna pan
również Cyrila Overtona?
Holmes przytaknął z uśmiechem.
- Święty Boże! - jęknął
Overton. - Byłem rezerwowym
Anglii przeciwko Walii, i to
przez cały rok. Ale nie o to
chodzi. Nigdy bym nie
przypuścił, że jest ktoś w tym
kraju, kto nie słyszał o
Godfreyu Stauntonie, najlepszym
prawoskrzydłowym z Cambridge,
Blackheth. Dobry Boże! Panie
Holmes, na jakim świcie pan
żyje?
Tym razem Holmes, nie mogąc
się opanować, parsknął śmiechem.
- Pan żyje w innym świecie,
niż ja - odparł. - W świecie
znacznie zdrowszym i
przyjemniejszym. Moje
zainteresowania rozciągają się
na wszystkie prawie afery
towarzyskie, ale sportu jak
dotąd nie objęły, co jest
zresztą najlepszym dowodem
zdrowia i pogody tej sfery
zainteresowań angielskiego
społeczeństwa. Jednakże pańska
wizyta przekonuje mnie, że tu
również jest pole do popisu dla
moich umiejętności. Proszę więc
się uspokoić, przejść do
porządku nad tym, że nie
orientuję się w ogóle w tych
sprawach i dokładnie opowiedzieć
mi, co się stało i jak mogę panu
pomóc.
Twarz młodzieńca wskazywała
jasno, że jest on bardziej
przyzwyczajony do używania
mięśni, niż głowy, ale
stopniowo, z powtórzeniami i
przerwami, których pozwolę sobie
nie przytaczać, opowiedział nam
dziwną historię.
- Wygląda to tak, panie
Holmes. Jestem kapitanem zespołu
piłkarskiego Unirex Cambridge, a
Godfrey to mój najlepszy
zawodnik. Jutro gramy mecz z
Oxfordem, tu, w Londynie.
Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i
zamieszkaliśmy w prywatnym
hotelu "Bentley". O #/10
wieczorem sprawdziłem, czy
wszyscy udali się na spoczynek,
jako że mocny i długi sen jest
niezbędny do tego, by być w
dobrej formie. Zamieniłem też
przy okazji parę słów z
Godfreyem, zanim położył się
spać. Wydał mi się blady i
zaniepokojony, ale na moje
pytania odparł, że nic mu nie
jest, tylko trochę boli go
głowa. Wyszedłem życząc mu
dobrej nocy. Jednakże niepokoił
mnie jego stan.
W pół godziny później portier
poinformował mnie, że zjawił się
jakiś podejrzany typ z
wiadomością dla niego. Godfrey
jeszcze nie spał, gdy mu ją
doręczono do pokoju. Przeczytał
i jak rażony gromem padł na
krzesło, co tak przeraziło
portiera, że chciał biec po
lekarza i po mnie. Ale Godfrey
powstrzymał go, wypił nieco wody
i najwyraźniej zebrał się w
sobie, gdyż zszedł do
oczekującego posłańca. Zamienili
parę słów i wyszli. Portier
zauważył, że udali się w
kierunku Strand.
Dziś rano pokój Godfreya
okazał się pusty, a łóżko nadal
pościelone. Wszystkie jego
rzeczy były na tym samym
miejscu, co wczoraj, gdy się
rozstaliśmy. A zatem oddalił
się poprzedniego wieczora po
otrzymaniu nagłej wiadomości,
wraz z tym obcym i zniknął, nie
dając znaku życia. To prawdziwy
sportowiec, panie Holmes, i z
całą pewnością nie zrobiłby tego
dobrowolnie przed tak ważnym
meczem, gdyby nie zaszło coś
nagłego i nieprzewidzianego. Mam
przeczucie, że zniknął na dobre
i że nigdy go więcej nie
ujrzymy.
Holmes wysłuchał opowieści z
uwagą, po czym zapytał:
- Co pan zrobił?
- Zatelegrafowałem do
Cambridge, czy mają jakieś
wiadomości od niego i dostałem
odpowiedź, że nikt go nie
widział.
- Mógł tam dojechać w nocy?
- Owszem kwadrans po #/23#00
jest ostatni pociąg.
- Ale z tego, co pan wie, nie
pojechał nim?
- Nikt go tam nie widział.
- Co pan uczynił dalej?
- Zatelegrafowałem do Lorda
Mount_Janesa.
- Dlaczego?
- Godfrey jest sierotą, a
najbliższym jego krewnym jest
właśnie Lord Mount_Janes. O ile
dobrze pamiętam, jest on wujem
Godfreya.
- Rzuca to nowe światło na
sprawę - mruknął mój przyjaciel.
- To jeden z najbogatszych
ludzi w Anglii. Tak mówił
Godfrey.
- I byli blisko spokrewnieni?
- Jest jego jedynym
spadkobiercą, a stryj ma już
ponad osiemdziesiąt lat i
podagrę, która mocno mu dokucza.
Poza tym, jak słyszałem, jest
strasznym skąpcem. Nigdy nie dał
Godfreyowi ani szylinga, choć
trzeba przyznać, że zapisał mu
wszystko.
- Czy dostał pan odpowiedź na
swój telegram?
- Nie.
- A jaki, pańskim zdaniem, cel
miałby Godfrey, by się tam udać?
- No cóż, coś go trapiło.
Jeśli chodziło o pieniądze, to
zrozumiałe, że udał się do
najbliższego krewnego, zwłaszcza
że ten ma ich w bród. Co prawda,
szansa na ich uzyskanie byłaby
nikła, ale jeśli nie miał innego
wyjścia...
- Cóż, wyjaśnimy to, sądzę,
dość szybko, ale nie rozwiązuje
to sprawy nocnych odwiedzin i
wrażenia, jakie wywarła na nim
otrzymana wiadomość.
Overton złapał się za głowę
szepcząc: - Nic z tego nie
rozumiem.
- Proszę się uspokoić, mamy
piękny dzień, a ja z
przyjemnością zajmę się tą
sprawą - pocieszył go Holmes. -
Radziłbym panu przygotować się
do meczu nie biorąc pod uwagę
tego młodzieńca. Powodem jego
nieobecności musi być, jak sam
pan powiedział, nader istotna
przyczyna, która może zatrzymać
go przez jakiś czas. Chodźmy do
hotelu zobaczyć, czy portier
może coś dodać do tego, co już
panu powiedział.
Holmes był mistrzem w
wydobywaniu prawdy od świadków
i
dość szybko w opuszczonym
pokoju Stauntona dowiedział się
wszystkiego, co wiedział lub
przypuszczał portier. Nocny gość
nie był ani robotnikiem, ani
dżentelmenem. Portier opisał go
jako "średnio zamożnego", około
pięćdziesiątki, o potarganej
brodzie, bladej twarzy i
spokojnym w kolorach i kroju
ubraniu. Sam wydawał się mocno
zdenerwowany - drżała mu ręka,
gdy podawał list. Godfrey wsunął
go w kieszeń, wychodząc z
pokoju, a obecnemu nie podał
nawet ręki. Zamienili kilka
słów, z których portier usłyszał
jedynie "czas", i wyszli - zegar
hotelowy wskazywał wtedy
#/22#30.
- Podsumujmy - Holmes usiadł
na łóżku Stauntona. - Jesteście
dziennym portierem, nieprawdaż?
- Tak, sir. Kończę pracę o
jedenastej.
- Nocny portier, jak rozumiem,
nic nie zauważył?
- Nie, sir. Jedna para wróciła
późno z teatru, poza tym nikogo
nie było.
- Cały dzień byliście wczoraj
na służbie?
- Oczywiście, sir.
- Czy przed nocną wizytą nie
było żadnych listów do pana
Stauntona?
- Był telegram.
- Ciekawe, o której?
- Około osiemnastej.
- Gdzie przebywał Staunton,
gdy mu go doręczyliście?
- Tutaj, w swoim pokoju.
- Byliście przy tym, gdy go
czytał?
- Tak, czekałem, czy będzie
odpowiedź.
- Była?
- Tak, sir. Sam ją napisał.
- Wysłaliście ją?
- Nie, sir. Sam ją zaniósł na
pocztę.
- Ale pisał w waszej
obecności?
- Tak, sir. Ja czekałem przy
drzwiach, a on siedział przy
stole. Gdy skończył pisać,
powiedział, że sam ją wyśle.
- Czym pisał?
- Piórem.
- Czy na tych formularzach
telegraficznych, które leżą na
stole?
- Tak, sir. Na pierwszym z
góry.
Holmes podniósł się żywo,
wziął ze stołu leżący tam stosik
i dokładnie obejrzał przy oknie.
- Szkoda, że nie użył ołówka -
mruknął rozczarowany. - Jak z
pewnością zauważyłeś, Watsonie,
tekst często odbija się na
następnej stronicy, co
niejednego złoczyńcę
zaprowadziło już za kratki. Tu
jednak nie ma ani śladu.
Natomiast bibularz powinien nam
być wielce pomocny, jeśli tylko
pióro było grube... O, nie
mówiłem? - Wyjął z bibularza
kartkę, na której znajdowały się
następujące hieroglify:
"Eżkat
ąksob ćotil an,
iman z źdąb"
- Niech pan przyłoży to do
lustra. - Overton był silnie
podniecony.
- Nie ma potrzeby - uspokoił
go Holmes. - Bibuła jest cienka,
wystarczy spojrzeć na odwrotną
stronę. Patrzcie. - Odwrócił
kartkę i przeczytaliśmy:
"Także
bądź z nami
na litość boską".
- Jest to więc zakończenie
telegramu, który wysłał na parę
godzin przed swym zniknięciem.
Co najmniej sześć słów tej
wiadomości umknęło nam, ale to,
co zostało, wskazuje wyraźnie,
że piszącemu zagrażało poważne
niebezpieczeństwo, z którego
ktoś mógł go wybawić. Wraz z nim
wplątana w sprawę była
przynajmniej jeszcze jedna
osoba, stąd użyta w telegramie
liczba mnoga. Najprawdopodobniej
był to ów blady brodacz o
niezbyt silnych nerwach.
Pozostaje pytanie: co mają ze
sobą wspólnego? I jeszcze jedno:
kto jest adresatem tego wezwania
o pomoc? Praktycznie nasze
zadanie sprowadza się do
znalezienia odpowiedzi na te dwa
pytania - zakończył mój
przyjaciel.
- W zasadzie wystarczyłoby
znaleźć adresata -
zasugerowałem.
- Właśnie, mój drogi Watsonie.
To samo przyszło mi do głowy.
Ale pozwolę sobie zauważyć, że
gdybyśmmy poszli na pocztę i
zażądali wglądu w depesze, nie
spotkalibyśmy się ze
zrozumieniem i pomocą ze strony
urzędników tej instytucji. Nie
wątpię jednak, że przy odrobinie
sprytu i finezji uda nam się ten
cel osiągnąć. Teraz chciałbym w
pana obecności, panie Overton,
przejrzeć leżące na stole
papiery.
Leżało tam sporo listów,
rachunków i notatek, które
Holmes przejrzał uważnie.
- Nic - mruknął w końcu. -
Pański przyjaciel był, jak
rozumiem, zupełnie zdrowy i nie
uskarżał się na żadne
dolegliwości?
- Był zdrów jak ryba.
- Czy kiedykolwiek chorował w
czasie, w którym panowie się
znacie?
- Nie. Raz skaleczył się w
rękę, innym razem skręcił nogę,
ale przy czynnym uprawianiu
sportu to się zdarza.
- Być może nie był tak całkiem
zdrów, jak się panu wydaje.
Myślę, że coś mu jednak
dolegało, ale zachował to w
tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, zabiorę te dwie
kartki. Mogą nam być nader
pomocne w ustaleniu prawdy.
- Chwileczkę! - rozległo się
za naszymi plecami.
Głos był dość żałosny, toteż
obejrzeliśmy się jak na komendę.
W drzwiach stał, postękując i
trzęsąc się, zasuszony starzec,
niewysokiego wzrostu, ubrany w
staromodne, zużyte czarne
ubranie i takiż cylinder. Na
szyi nosił białą chustę.
Sprawiał wrażenie biednego
pastora albo emerytowanego
urzędnika niższego szczebla.
Jednakże mimo dziwnego,
niepokaźnego wyglądu jego głos
przyzwyczajony był do
rozkazywania, a zachowanie
zwracało uwagę.
- Kim pan jest i jakim prawem
dotyka pan tych papierów? -
spytał.
- Jestem prywatnym detektywem,
zobowiązanym do wyjaśnienia
zagadki zniknięcia ich
właściciela.
- O, doprawdy? A wobec kogo
jest pan zobowiązany?
- Wobec mojego klienta, tu
obecnego przyjaciela pana
Stauntona, którego skierował do
mnie Scotland Yard.
- A kim pan jest? - to pytanie
skierowane było do Overtona.
- Cyril Overton.
- Aa, to pan wysłał do mnie
telegram! Jestem Lord
Mount_Janes i przybyłem tu tak
szybko, jak mógł mnie przywieźć
autobus. Wynająłeś więc pan
detektywa?
- Tak, sir.
- I gotów pan jesteś zapłacić
za jego usługi?
- Nie wątpię, że uczyni to
Godfrey, gdy go znajdziemy.
- A jeśli go nie odnajdziecie?
No, odpowiedz pan.
- W takim przypadku bez
wątpienia zapłaci jego rodzina.
- Nic podobnego! Jestem całą
rodziną, jaką ma ten młody
człowiek, i nie ponoszę
odpowiedzialności za jego
zobowiązania. Nie dam ani pensa!
Rozumiesz pan, panie detektyw?
Jeśli wydaje mu się inaczej to
dlatego, że zebrałem trochę
grosza dzięki mej oszczędności i
nie zamierzam jej teraz
zaprzestać. Co zaś się tyczy
papierów, w których żeś pan tak
beztrosko grzebał, to oznajmiam,
że jeśli było tam cokolwiek
wartościowego, to będziesz pan
dokładnie rozliczony z tego, co
pan z nimi zrobisz.
- Doskonale - odparł Holmes. -
A teraz mógłby mi pan
powiedzieć, co sądzi o
zniknięciu tego młodego
człowieka?
- Nic nie sądzę, mój panie.
Jest za duży i za stary, by nie
potrafić zatroszczyć się o
siebie. A jeśli był na tyle
głupi, że zaginął, to ja
bynajmniej nie zamierzam ponosić
kosztów poszukiwań.
- Rozumiem dokładnie pańskie
stanowisko - w oczach Holmesa
czaiła się złośliwość, co tylko
ja zauważyłem - ale z całą
pewnością pan niedokładnie
rozumie moje. Godfrey Staunton
zdaje się być nierozważnym
człowiekiem. Jeśli go porwano,
to nie dla czegokolwiek, co sam
posiada. Wieść o pańskim majątku
jest szeroko rozpowszechniona,
nie tylko w Anglii, ale i poza
jej granicami, sir. Jest całkiem
możliwe, że gang złodziei porwał
pańskiego siostrzeńca, by
uzyskać od niego informacje
dotyczące pańskiego domu,
skarbów i przyzwyczajeń.
Twarz nowo przybyłego zbladła
tak bardzo, że dorównała
kolorowi chustki na szyi.
- Wielki Boże! - pisnął. - Co
za pomysł? Nic podobnego nawet
mi na myśl nie przyszło! Co za
łotry! Ale Godfrey to dobry
chłopak, nie zdradziłby własnego
stryja. Srebra jeszcze dzisiaj
oddam do banku, a pan niech nie
szczędzi trudów. Proszę zrobić
wszystko, żeby go sprowadzić
całego i zdrowego. Co do
pieniędzy, to na piątkę, czy
dziesiątkę może pan zawsze u
mnie liczyć.
Choć udobruchany i
wstrząśnięty, nie był nam w
stanie jednakże udzielić
informacji, które mogłyby być
pomocne, gdyż prawie nic nie
wiedział o prywatnym życiu swego
siostrzeńca. Naszą jedyną
nadzieją pozostał telegram,
toteż pozbyliśmy się zarówno
lorda, jak i Overtona, który
udał się na konferencję z resztą
drużyny, by powiedzieć im o
nieszczęściu, jakie ich spotkało
i skierowaliśmy się do
najbliższego urzędu
telekomunikacyjnego.
- Spróbujemy szczęścia -
powiedział Holmes, gdy
zatrzymaliśmy się przed
drzwiami. - Rzecz jasna, mając
nakaz moglibyśmy oficjalnie
przejrzeć te telegramy, ale
jeszcze nie teraz. Nie sądzę
też, żeby w tak wielkim urzędzie
zapamiętywali twarze klientów.
Chodźmy zatem.
- Przepraszam, że panią
fatyguję - odezwał się uprzejmie
do młodej urzędniczki w okienku
"telegramy". - Wczoraj nadałem
tu telegram i zrobiłem niewielki
błąd. Nie mam dotąd odpowiedzi i
obawiam się, że go nie
podpisałem. Mogłaby mi pani
pomóc?
Panienka wzięła do ręki stertę
formularzy.
- O której godzinie pan tu
był? - spytała.
- Tuż po osiemnastej.
- Do kogo był adresowany?
Holmes spojrzał na nią
błagalnie i położył palec na
ustach. Ostatnie słowa brzmiały:
"na litość boską!" - szepnął
zmartwiony. - Jestem
niepocieszony, że nie mam
odpowiedzi.
Urzędniczka wyciągnęła jeden z
formularzy.
- Zgadza się, jest bez podpisu
- oznajmiła, kładąc go przed
Holmesem.
- To dlatego nie ma odpowiedzi
- ucieszył się mój przyjaciel. -
Ależ głupiec ze mnie. Do
widzenia pani i serdecznie
dziękuję.
Ledwie znaleźliśmy się na
zewnątrz, zachichotał i zatarł
ręce z radości.
- I co? - spytałem.
- Robimy postępy, mój drogi.
Miałem siedem różnych pomysłów,
jak obejrzeć telegram, ale,
doprawdy, nie liczyłem na to, że
już pierwszy okaże się
skuteczny.
- A co przez to uzyskałeś?
- Punkt wyjścia naszego
śledztwa - oznajmił zatrzymując
dorożkę. - Kings Cross Station.
- Wybieramy się więc w podróż?
- Pojedziemy odwiedzić stare
Cambridge. Wszystko wskazuje na
to, iż tam właśnie znajdzie się
rozwiązanie.
- Powiedz mi - zapytałem, gdy
znaleźliśmy się w pojeździe -
czy masz jakieś podejrzenia co
do powodów jego zniknięcia? Nie
sądzę, bym spotkał dotąd sprawę,
której motywy byłyby bardziej
niejasne. Tego, co powiedziałeś
jego stryjowi, nie myślisz chyba
naprawdę?
- Przyznaję, mój drogi, że nie
wydaje mi się to zbyt
prawdopodobne. Ale było
doskonałym pretekstem, by
zainteresować tego wielce
nieprzyjemnego starca.
- I w rzeczy samej
zainteresowało. Ale jaką masz
alternatywę?
- Mógłbym wymienić parę.
Musisz przyznać, że dość
zastanawiający jest fakt, iż
wypadek ów miał miejsce na
krótko przed meczem. Nieobecność
Godfreya na boisku przesądza o
wyniku spotkania. Może to być
oczywiście przypadek, ale dość
niezwykły. Sport amatorski wolny
jest od zakładów, ale nikt nie
broni publiczności obstawiać
wygranych. Niewykluczone, że
komuś opłacało się wyeliminować
zawodnika na podobieństwo konia
z wyścigów. To jedno
wyjaśnienie. Po drugie, jest on
dziedzicem fortuny i może
chodzić o najzwyklejsze w
świecie porwanie dla okupu.
- Żadna z tych wersji nie
wyjaśnia jednakże sprawy
telegramu.
- Słusznie, Watsonie. Telegram
nadal pozostaje jedyną konkretną
przesłanką, z jaką mamy do
czynienia, i nie możemy sobie
pozwolić na to, by o nim
zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić
jego znaczenie, jesteśmy teraz w
drodze do Cambridge i, choć
sprawa jest nieco zagmatwana,
byłbym zaskoczony, gdybyśmy
przed wieczorem jej nie
wyjaśnili lub nie dokonali
znacznych postępów.
Było już ciemno, gdy
znaleźliśmy się w starym,
uniwersyteckim mieście. Ze
stacji wzięliśmy dorożkę i
pojechaliśmy do oddalonego
ledwie o parę minut jazdy domu
doktora Leslie Armstronga. Dom
był przestronny, położony przy
jednej z głównych ulic. Po dość
długim oczekiwaniu znaleźliśmy
się w gabinecie gospodarza,
który przyjął nas siedząc za
biurkiem.
O tym, jak dalece przestałem
być na bieżąco ze swoim zawodem,
świadczy fakt, że nazwisko
Armstrong było mi całkowicie
obce, a był on wówczas nie tylko
jednym z najznakomitszych
profesorów swej uczelni, ale
także jedną z najtęższych głów w
tej gałęzi nauki, uczonym o
europejskiej sławie. Mimo to,
nawet jeśli się go nie znało,
nie sposób było, nie być pod
wrażeniem tej twarzy,
przenikliwych, ukrytych pod
krzaczastymi brwiami oczu, oraz
masywnej, wykutej jakby z
granitu szczęki. Człowiek
bystrego umysłu i głębokiego
charakteru, uważny i rzutki,
pewny siebie, lecz uczynny dla
innych - tak oceniłem go jeszcze
przed rozmową. Trzymał w dłoni
wizytówkę mojego przyjaciela i
przyglądał się jej z niezbyt
miłym wyrazem twarzy.
- Słyszałem o panu, panie
Holmes i zdaję sobie sprawę, czym
pan się zajmuje, choć z góry
uprzedzam, że nie pochwalam tego
zajęcia.
- Podobnie jak wszyscy
przestępcy tego kraju - odparł
Holmes spokojnie.
- Dopóki pańskie wysiłki są
skierowane na zwalczanie
przestępczości, powinny mieć
poparcie każdego uczciwego
członka społeczeństwa, choć
osobiście nie wątpię, że
oficjalny aparat ścigania jest
wystarczająco sprawny. Zupełnie
inna sprawa, gdy wdziera się pan
w czyjeś prywatne życie, wywleka
na światło dzienne sekrety
rodzinne i marnuje czas osób,
które są bardziej zajęte niż
pan. W tej chwili powinienem pisać
rozprawę naukową, a nie
rozmawiać z panem.
- Nie wątpię w to, a jednak ta
rozmowa może okazać się
ważniejsza od rozprawy naukowej.
Tak na marginesie, zmuszony
jestem poprawić pana. Robimy
dokładnie coś przeciwnego niż
to, co pan powiedział: staramy
się, by jak najmniej osobistych
spraw przeniknęło do wiadomości
publicznej, co niechybnie
nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły
się czynniki oficjalne. Może pan
mnie uważać za pioniera, który
wyprzedza regularne siły
policyjne w tym kraju. Pana
natomiast chciałbym zapytać o
Godfreya Stauntona.
- A konkretnie?
- Zna go pan, prawda?
- Jest moim bliskim
przyjacielem.
- Wie pan o tym, że zniknął?
- Ach, w rzeczy samej? - wyraz
twarzy naszego gospodarza nie
uległ zmianie.
- Zeszłej nocy opuścił hotel i
do tej pory nie dał znaku życia.
- Powróci bez wątpienia.
- Jutro jego drużyna gra
bardzo ważny mecz.
- Nie interesują mnie te
chłopięce zabawy, w
przeciwieństwie do losów i
przyszłości tego młodzieńca,
jako że znam go i lubię
serdecznie. Mecz piłkarski
natomiast zupełnie mnie nie
obchodzi.
- W takim razie liczę na
pańską pomoc w odnalezieniu
Godfreya. Wie pan, gdzie on
jest?
- Skądże znowu!
- Nie widział go pan od
wczoraj?
- Nie.
- Czy Staunton jest zdrowym
człowiekiem?
- Absolutnie.
- Czy wiadomo panu, by
kiedykolwiek chorował?
- Nigdy.
Holmes położył na jego biurku
kartkę papieru wyjętą z
kieszeni.
- To może wyjaśni mi pan, skąd
rachunek opiewający na
trzynaście gwinei, zapłacony
przez Godfreya Stauntona w
zeszłym miesiącu panu Leslie
Armstrongowi z Cambridge.
Znalazłem go w papierach
zaginionego w jego pokoju
hotelowym.
Doktor poczerwieniał z gniewu.
- Nie widzę najmniejszego
powodu, dla którego musiałbym to
robić, panie Holmes.
Mój przyjaciel schował
rachunek do notesu.
- Jeśli woli pan publiczne
wyjaśnienia, to mogę zapewnić,
że niedługo do nich dojdzie -
oznajmił sucho. - Mówiłem już
panu przed chwilą, że mogę
wyciszyć niejedną sprawę, która
w przeciwnym wypadku dostałaby
się do publicznej wiadomości, i
wielokrotnie już to robiłem.
Doprawdy, rozsądniej z pana
strony byłoby obdarzyć mnie
zaufaniem.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Miał pan jakieś wiadomości
od Stauntona z Londynu?
- Żadnych.
- No, patrzcie państwo! Jakaż
ta poczta jest opieszała -
westchnął Holmes. - Bardzo pilny
telegram został wysłany przez
niego do pana wczoraj wieczorem,
a pan go jeszcze nie otrzymał.
Ma to bez wątpienia związek z
jego zniknięciem. Na pana
miejscu udałbym się na pocztę i
złożył zażalenie.
Gospodarz poderwał się na
nogi, czerwony z wściekłości.
- Zmuszony jestem prosić pana,
by pofatygował się razem z
przyjacielem za drzwi - warknął.
- Może pan oznajmić swemu
zwierzchnikowi, Lordowi
Mount_Janesowi, że nie życzę
sobie mieć nic wspólnego z nim
samym ani z ludźmi nasłanymi
przez niego. Ani słowa więcej!
Z furią pociągnął za sznur
dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy
ten stanął w drzwiach:
- Johnie, wskaż panom wyjście.
Służący wyprowadził nas
uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy
już znaleźliśmy się na ulicy,
Holmes parsknął śmiechem.
- Doktor Armstrong z pewnością
jest człowiekiem energicznym i
zdecydowanym - powiedział po
chwili. - Nie spotkałem dotąd
człowieka, który gdyby skierował
w tę stronę swe talenty, byłyby
bardziej predestynowany do
zajęcia wolnego miejsca po
niesławnej pamięci profesorze
Moriartym. Tak oto, mój biedny
przyjacielu znaleźliśmy się,
niebożęta, w niegościnnym
mieście, którego jednak nie
możemy opuścić, jeśli chcemy
rozwiązać tę zagadkę. Gospoda po
przeciwnej stronie ulicy zdaje
się być wprost wymarzona dla
naszych potrzeb. Gdybyś był tak
uprzejmy i zajął się wynajęciem
pokoi oraz nabyciem paru
drobiazgów potrzebnych do
noclegu, mógłbym się tymczasem
nieco rozejrzeć.
Rozglądanie okazało się jednak
dłuższe niż Holmes przypuszczał,
gdyż w gospodzie znalazł się
dopiero po dziewiątej wieczorem.
Był blady i zmęczony, a ubranie
pokryte miał kurzem; do chwili
spożycia oczekującej na stole
kolacji nie odezwał się słowem.
Dopiero gdy zapalił fajkę, był w
stanie spojrzeć na sytuację na
wpół ironicznie, na wpół
filozoficznie, co było dla niego
naturalne, gdy sprawy nie
układały się po jego myśli.
Odgłos kopyt końskich skłonił go
do podejścia do okna. Przed
drzwiami doktora stał powóz
zaprzężony w parę gniadoszy.
- Nie było go trzy godziny -
mruknął. - Wyjechał o wpół do
siódmej, a wrócił dopiero teraz.
To daje odległość około dwunastu
mil. Jeździ tam codziennie, a
zdarza się, że i dwukrotnie w
ciągu dnia.
- Jest to dość naturalne dla
lekarza z praktyką.
- On w istocie nie jest
praktykującym lekarzem. To
teoretyk i konsultant, ale bez
praktyki z pacjentami, która
rozpraszałaby go i zajmowała
czas potrzebny na pracę naukową.
Te wyjazdy są jak na niego czymś
niezwykłym. Rodzi się zatem
pytanie, do kogo tak zapamiętale
jeździ?
- Jego woźnica...
- Mój drogi, a jak sądzisz, od
kogo zacząłem? Nie wiem, czy
powodowany własną złośliwością,
czy poleceniem chlebodawcy,
poszczuł mnie psem. Ani pies,
ani on nie polubili mojej laski
i sprawa się nie udała. Po
incydencie uzgodniliśmy poglądy
i z tych uzgodnień jasno wynika,
że dalsze próby dowiedzenia się
czegokolwiek z tego źródła
skazane są na niepowodzenie.
Wszystko, czego się
dowiedziałem, pochodzi od
przyjaznej duszy z tutejszej
gospody. Ona właśnie powiedziała
mi o zwyczajach doktora i
codziennych podróżach powozem.
Jakby potwierdzając jego
słowa, ten ostatni podjechał pod
dom.
- Nie mogłeś go śledzić?
- Doskonale, Watsonie! Masz
dziś genialne pomysły. Rzecz
jasna, przyszło mi to do głowy,
a jak zapewne zauważyłeś, nie
opodal jest sklep z rowerami. Od
właściciela wypożyczyłem rower i
wyjechałem jeszcze przed
powozem, starając się, by
odległość między nami nie
przekraczała stu jardów. W
mieście pomagały mi go śledzić
tylne światła, ale gdy
znaleźliśmy się na wsi, zdarzył
się niezbyt miły wypadek. Otóż
powóz zatrzymał się nagle,
doktor wysiadł, zbliżył się do
mnie i w sardoniczny sposób
oznajmił mi, iż choć droga jest
wąska, obawia się, że nie na
tyle, by jego pojazd blokował mi
drogę. Przyznaję, że zrobił to
naprawdę w doskonały sposób.
Przejechałem obok powozu i
trzymając się głównej drogi
ujechałem parę mil, po czym
zatrzymałem się w dogodnym
miejscu, by nań poczekać. Nie
pojawił się jednak, widać
skręcił w którąś z licznych
bocznych dróg. Przyjechałem z
powrotem, nadal nie widząc jego
śladu, i oto teraz dopiero
powrócił. Naturalnie z początku
nie miałem żadnych powodów, by
łączyć te wyjazdy ze sprawą
Godfreya; zająłem się nimi
jedynie dlatego, by mieć
pełniejszy obraz poczynań
doktora Armstronga, ale po tym
wydarzeniu sprawa nabiera nowego
znaczenia. Jeśli ktoś spodziewa
się, że będzie śledzony, jest to
już samo w sobie podejrzane. Nie
spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej
zagadki.
- Możemy jutro za nim
pojechać.
- Naprawdę? To nie jest takie
proste, jak ci się wydaje. Nie
znasz okolic Cambridge, a jest
to teren płaski i nie zalesiony,
w którym naprawdę trudno się
ukryć. W dodatku człowiek, który
nas interesuje, nie jest
głupcem, co dobitnie dziś
wykazał. Zadepeszowałem do
Owertona, by pod ten adres dał
mi znać o każdym nowym
wydarzeniu w Londynie,
tymczasem
możemy skoncentrować się na
osobie doktora Armstronga,
którego nazwisko pozwoliła mi
przeczytać w urzędzie pocztowym
ta miła osóbka. Mogę się
założyć, że wie on doskonale,
gdzie jest ten młody człowiek, i
jeśli się tego nie zdołamy
dowiedzieć, będzie to wyłącznie
nasza wina. Jak dotychczas, on
jest górą, ale znasz mnie i
wiesz, że nie pozwolę, by ten
stan rzeczy trwał zbyt długo.
Mimo tego zapewnienia następny
dzień minął nie zbliżając nas
ani o krok do rozwiązania
zagadki, a przy lunchu
dostarczono nam następujący
liścik:
"Sir,
Mogę Pana zapewnić, że śledząc
mnie traci Pan czas. Jak odkrył
Pan ostatniej nocy, mam okno w
tylnej ściance powozu, a zatem
jeśli życzy Pan sobie
dwudziestomilowej przejażdżki,
która przywiedzie Pana do
miejsca, z którego Pan wyjechał
- służę uprzejmie: wystarczy, by
jechał Pan za mną. Pragnę też
poinformować Pana, że
szpiegowanie mnie w żadnym razie
nie pomoże Stauntonowi.
Natomiast przekonany jestem, iż
największą przysługą, jaką może
mu Pan oddać, jest
natychmiastowy powrót do
Londynu
i poinformowanie swego
chlebodawcy o Pańskich
bezowocnych poszukiwaniach. Czas
spędzony tutaj, to dla Pana czas
stracony.
Z poważaniem
Leslie Armstrong"
- Szczery i otwarty przeciwnik
- skomentował Holmes. - No cóż,
list ten wzmaga tylko moją
ciekawość; zanim stąd wyjadę,
muszę ją zaspokoić.
- Jego powóz zajechał -
poinformowałem go. - Właśnie
wsiada, spoglądając w nasze
okna. Może ja spróbowałbym
szczęścia na rowerze?
- Nie, mój drogi. Z całym
szacunkiem dla ciebie, ale nie
sądzę, byś był godnym dlań
przeciwnikiem. Raczej spróbuję
coś osiągnąć za pomocą innych
środków. Obawiam się, że będę
zmuszony pozostawić cię samego,
gdyż pojawienie się dwóch obcych
wypytujących się o różne rzeczy
w tej sielankowej wiejskiej
okolicy mogłoby wzbudzić więcej
plotek, niż to potrzebne. NIe
wątpię, że znajdziesz coś
interesującego w tym szacownym
mieście i mam nadzieję, że
wieczorem będę miał dla ciebie
lepsze nowiny.
Holmes wrócił ponownie
zmęczony i rozczarowany.
- Zmarnowałem dzień, Watsonie
- oświadczył. - Znając kierunek,
w którym się udał nasz doktor,
spędziłem dzisiejszy dzień na
odwiedzaniu wiosek leżących po
tamtej stronie Cambridge i
rozmowach z gospodarzami.
Przyznaję, że zwiedziłem spory
szmat kraju: Chesterton, Histon,
Waterbeach, Oakington. Nigdzie
jednak nie natrafiłem na
najmniejszy nawet ślad. Nie
można przeoczyć czegoś takiego,
jak codzienne wizyty powozu, i
to zupełnie nieznanego. Doktor
wygrał drugą rundę. Czy jest
jakiś telegram?
- Owszem, pozwoliłem go sobie
otworzyć. Oto treść:
"O Pompeya spytać Jeamy
Dixona, Trinity College".
- Zupełnie go nie rozumiem.
- Och, to jasne. Jest to
odpowiedź naszego przyjaciela
Overtona na pewne pytanie, które
mu wcześniej wysłałem. Prześlę
wiadomość do Dixona i pewien
jestem, że tym razem szczęście
się do nas uśmiechnie.
~a propos, czy są jakieś
wiadomości o tym meczu?
- Owszem, lokalna
popołudniówka zamieściła
doskonałe sprawozdanie z jego
przebiegu. Oxford wygrał, i to
dzięki, co wyraźnie napisano,
nieszczęśliwej absencji Godfreya
Stauntona, którego nieobecność
na boisku dała się odczuć już w
pierwszych minutach meczu. Brak
tego zawodnika tak osłabił atak
i obronę, że udaremnił zupełnie
wysiłki drużyny.
- Zatem obawy Owertona były
uzasadnione - mruknął Holmes.
- W pełni zgadzam się z
doktorem Armstrongiem. Futbol
nie interesuje mnie zupełnie.
Kładziemy się spać, Watsonie,
gdyż dzień jutrzejszy, jak
sądzę, będzie męczący i, mam
nadzieję, rozstrzygający.
Następnego ranka, tuż po
przebudzeniu, przestraszył mnie
widok Holmesa, który siedział
przy kominku ze strzykawką w
dłoni. Widząc wyraz mojej
twarzy, roześmiał się i położył
strzykawkę na stole.
- Nie, mój drogi, tym razem to
nie morfina. Ten drobiazg jest
kluczem do naszej zagadki, a
przynajmniej mam taką nadzieję.
Właśnie wróciłem z małego zwiadu
i sądzę, że wszystko jest na
najlepszej drodze. Zjedz dobre
śniadanie, gdyż udamy się śladem
doktora Armstronga i nie
będziemy się zatrzymywać na
posiłki, dopóki nie znajdziemy
tajemniczego miejsca
przeznaczenia.
- Wobec tego najlepiej będzie
zabrać ze sobą drugie śniadanie.
Jego powóz zajechał -
oznajmiłem.
- Spokojnie, niech sobie
jedzie. Jeśli nam się tym razem
nie uda, to przeproszę go
osobiście na piśmie. Zjedz
teraz, a potem przedstawię cię
komuś, kto jest niezastąpionym
specjalistą w rozwiązywaniu
takich zadań.
Gdy wyszliśmy, Holmes udał się
ku stajni. Tu otworzył drewniany
kojec, z którego wyskoczył
średnich rozmiarów pies, cały
biały w brązowe łaty i z długimi
uszami - coś pośredniego między
wyżłem a ogarem.
- Pozwól przedstawić sobie
Pompeya - powiedział mój
przyjaciel. - Jest chlubą
tutejszej sfory. Choć niezbyt
szybki, co widać po jego
budowie, jest niezastąpiony na
tropie. Cóż, Pompeyu, może nie
jesteś szybki na polowaniu, ale
obawiam się, że dwóch
londyńczyków i tak ci nie
dotrzyma kroku. Wobec tego
pozwól, że założę ci smycz. A
teraz chodź i pokaż, co
potrafisz.
Poprowadził psa do bramy
wjazdowej domu doktora. Zwierzę
obwąchało ją i z piskiem
podniecenia ruszyło w dół ulicy,
ciągnąc smycz z całych sił.
Po pół godzinie byliśmy już za
miastem, żwawo maszerując
wiejską drogą.
- Co ty właściwie zrobiłeś? -
spytałem.
- Użyłem nietrwałego i może
niehonorowego, ale za to
skutecznego w takich wypadkach
środka. Dziś rano spryskałem
zawartością strzykawki, którą
widziałeś, tylne koła powozu
Armstronga. To anyż, mój drogi,
a pies myśliwski pójdzie za tym
zapachem na koniec świata.
Armstrong musiałby przejechać
przez rzekę, żeby zgubić trop, a
nie sądzę, by mu to przyszło do
głowy. O, szelma! To w ten
sposób wtedy mi zniknął!
Pies skręcił nagle z drogi na
porośnięty trawą trakt, który
pół mili dalej wychodził na inną
drogę, a trop skręcał ostro w
prawo, w stronę miasta, z
którego właśnie przyszliśmy.
Droga biegła na południe,
omijając Cambridge, i dalej w
przeciwnym kierunku niż ten, w
którym szliśmy.
- A więc to kółko było tylko
na naszą cześć - warknął
rozeźlony Holmes. - Nic
dziwnego, że moje poszukiwania w
tych wioskach nie dały
rezultatu. Trzeba przyznać, że
doktorek rozegrał partię jak
prawdziwy zawodowiec grający o
dużą stawkę. Na prawo powinno
być Trumpington i, na Boga, oto
i powóz wyjeżdżający zza rogu.
Szybko, Watsonie, albo koniec z
nami.
Skoczył w pole, ciągnąc za
sobą psa, a ja za nim. Ledwie
zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz
minął nas z turkotem. Dojrzałem
przelotnie doktora Armstronga
siedzącego ze zwieszonymi
ramionami i twarzą ukrytą w
dłoniach - przedstawiał sobą
obraz najwyższej rozpaczy.
Sądząc po wyrazie twarzy mego
przyjaciela, także to zauważył.
- Obawiam się, że nasze
poszukiwania mogą się smutno
skończyć - powiedział po chwili.
- Chodź, Pompeyu, otóż i dom
stojący w polu.
Nie mogło być wątpliwości, że
oto osiągnęliśmy cel naszych
poszukiwań. Pompey z radosnym
skowytem minął bramę, za którą w
miękkiej ziemi widać było ślady
kół powozu. Przez trawnik, w
stronę drzwi prowadziła wąska
ścieżka, toteż Holmes przywiązał
psa do pompy i ruszyliśmy ku
budynkowi. Mój towarzysz zapukał
lekko zardzewiałą kołatką, ale
nie wywołało to żadnego odzewu.
Domek jednak nie był opuszczony,
gdyż do naszych uszu dobiegł
niski dźwięk - coś jakby
zawodzenie po niepowetowanej
stracie.
Holmes zatrzymał się na
chwilę, po czym spojrzał na
drogę. Zbliżał się nią powóz,
którego zaprzęgu nie sposób było
zapomnieć.
- Doktorek wraca! - krzyknął.
- To upraszcza sprawę. Musimy
zobaczyć, co się tam dzieje,
zanim się tu zjawi.
Otworzył drzwi i znaleźliśmy
się w hallu - zawodzenie było
teraz głośniejsze i dochodziło z
góry, toteż pognaliśmy tam co
sił w nogach. Mój przyjaciel
otworzył uchylone drzwi i obaj
zamarliśmy na progu.
Młoda, piękna kobieta leżała
martwa na łóżku. Otwartymi,
błękitnymi i niewidzącymi oczyma
wpatrywała się w sufit. W nogach
posłania klęczał młody
mężczyzna, z twarzą ukrytą w
pościeli; jego ciałem wstrząsał
szloch. Był tak pogrążony w
rozpaczy, że nie zauważył nas,
dopóki Holmes nie położył mu
ręki na ramieniu.
- Pan Godfrey Staunton?
- Tak, ale... spóźnił się pan.
Ona odeszła.
Był zbyt przytłoczony
nieszczęściem, by zrozumieć, że
nie jesteśmy lekarzami
przysłanymi do pomocy. Holmes
chciał mu wyjaśnić
nieporozumienie i poinformować o
niepokoju, jaki wywołało jego
zniknięcie, gdy na schodach
zadudniły ciężkie kroki, a po
chwili w drzwiach pojawił się
zaskoczony doktor Armstrong.
- Więc to tak - wykrztusił po
chwili. - Osiągnął pan swój cel
i z wrodzoną sobie delikatnością
wybrał stosowny do tego moment.
Nie będę nic więcej mówił w
obliczu śmierci, ale zapewniam,
że gdybym był młodszy, nie
uszłoby panu takie postępowanie
na sucho.
- Proszę mi wybaczyć,
doktorze, sądzę, że niedokładnie
się rozumiemy - odparł Holmes. -
Gdyby był pan łaskaw zejść z
nami na dół, wyjaśnilibyśmy
sobie to nieporozumienie.
W parę minut później
znaleźliśmy się we trójkę w
salonie.
- Słucham.
- Chciałbym na wstępie panu
wyjaśnić, że nie jestem opłacany
przez Lorda Mount_Janesa, a moje
prywatne sympatie nie znajdują
się po stronie tegoż szlachcica.
Gdy ktoś ginie, a jego
przyjaciel zwraca się do mnie z
prośbą o pomoc, bym odszukał
zaginionego, dokładam wszelkich
starań, by to wykonać -
tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli
stwierdzę, że nie miało miejsca
żadne przestępstwo, to robię co
mogę, by zatuszować całą sprawę
zamiast rozgłaszać ją wszem i
wobec. Skoro w tym przypadku,
jak sądzę, nie zostało naruszone
prawo, może pan całkowicie
polegać na mojej dyskrecji.
Doktor Armstrong złapał rękę
Holmesa i potrząsnął nią silnie.
- Jest pan uczciwym
człowiekiem - powiedział. - Źle
pana oceniłem i dziękuję
Niebiosom, że wyrzuty sumienia
wobec biednego, pozostawionego
tu samotnie Godfreya skłoniły
mnie do powrotu i bliższego
poznania pana. Wie pan już
wystarczająco wiele, reszta jest
prosta do wyjaśnienia. Rok temu
ten młodzieniec mieszkał przez
pewien czas w Londynie. Zakochał
się tam w córce kobiety, u
której wynajmował mieszkanie.
Pokochali się, pobrali. Żona
jego była równie miła, co piękna
i nie musiał się jej wstydzić.
Ale Godfrey jest dziedzicem tego
skretyniałego sknery i był
zupełnie pewien, że gdyby
dotarła do jego uszu wieść o
małżeństwie, byłoby to
równoznaczne z końcem
sprzyjającej mu fortuny.
Znam Godfreya dobrze i darzę
go głębokim uczuciem. Zrobiłem
co można, by pomóc im utrzymać
ten związek w tajemnicy. Dzięki
temu domkowi i wrodzonej
dyskrecji Godfrey do tej pory
zachował sekret. Poza mną i
służącym, który udał się właśnie
po pomoc do wioski, nikt o
niczym nie wiedział. Niestety,
cios nadszedł z zupełnie
nieoczekiwanej strony: żona
Godfreya zachorowała nagle i to
poważnie. Biedak omal nie
oszalał, a musiał jechać do
Londynu na ten głupi mecz, gdyż
bez wyjaśnienia całej sytuacji
nie miał żadnych powodów, by tam
nie być. Starałem się
telegraficznie informować go o
stanie zdrowia żony i
podtrzymywać na duchu. W
odpowiedzi na mój telegram
wysłał mi depeszę, o której pan
się dowiedział, choć pojęcia nie
mam jakim cudem. Nie
powiedziałem mu oczywiście jak
groźna jest sytuacja, wiedząc,
że jego obecność i tak nic nie
pomoże. Ale ojcu dziewczyny
napisałem całą prawdę. On też
natychmiast skontaktował się z
Godfreyem i obaj przyjechali
tutaj. Dziś rano śmierć położyła
kres jej cierpieniom. I to
wszystko, panie Holmes. Jestem
pewien, że mogę polegać na
dyskrecji pana i pańskiego
przyjaciela.
Holmes uścisnął mu dłoń i bez
słowa odwrócił się. Wyszliśmy w
milczeniu z tego domu żałoby na
dwór, gdzie świeciło słabe,
zimowe słońce.
Szlachetnie urodzony kawaler
Zarówno małżeństwo lorda
St. Simona, jak i dziwne
unieważnienie tego związku dawno
już przestało być tematem
zainteresowania w kręgach, w
których obracał się nieszczęsny
oblubieniec. Nowe skandale
przyćmiły to pechowe małżeństwo,
a rozmaite pikantne szczegóły
odciągnęły plotki od
czteroletniego już dramatu. Mam
jednakże podstawy sądzić, że nie
wszystkie fakty są znane
szerokiemu ogółowi, a ponieważ
mój przyjaciel Sherlock Holmes,
miał znaczny udział w
rozwikłaniu całej zagadki, śmiem
twierdzić, że żadne wspomnienia
nie są kompletne bez tego
epizodu.
Było to na parę tygodni przed
moim własnym małżeństwem, kiedy
wciąż jeszcze mieszkałem z
Holmesem na Baker Street. Wrócił
on wieczorem tegoż dnia i zastał
list adresowany do siebie. Przez
cały dzień nie wychodziłem z
mieszkania, gdyż niespodziewanie
zaczęło padać i zrobiło się
wietrznie, co powodowało
nieodmiennie przypominanie się
rany od kuli po afgańskiej
kampanii. Siedząc w fotelu, z
nogami opartymi na drugim,
otoczony stertą gazet, które
zdążyłem już przeczytać, na wpół
leżąc oglądałem imponujący herb
i monogram na kopercie,
zastanawiając się leniwie, kim
też może być szlachetny
korespondent mojego przyjaciela.
- Jest tu godna uwagi epistoła
- poinformowałem go, gdy wszedł.
- Twoja poranna korespondencja,
jeśli dobrze pamiętam, składa
się przeważnie z listów od
sklepikarzy i agentów
ubezpieczeniowych.
- Istotnie, twój sąd nie jest
pozbawiony podstaw - zgodził się
z uśmiechem. - Ten zaś tutaj
wygląda jak jedno z tych
niepożądanych i uciążliwych
zaproszeń na zebrania
towarzyskie, na których zmuszają
człowieka bądź do nudzenia się,
bądź do kłamania.
Złamał pieczęć i przebiegł
wzrokiem treść listu.
- Patrzcie państwo - mruknął.
- Okazuje się, że to jednak coś
interesującego.
- Od szlachetnie urodzonego
klienta?
- Jednego z najlepiej
urodzonych w tym kraju.
- Moje serdeczne gratulacje.
- Mogę cię zapewnić, Watsonie,
że wysokie urodzenie, czy też
jego brak, nie ma dla mnie
żadnego znaczenia, w
przeciwieństwie do tego, czy
sprawa jest interesująca, czy
też nie. Możliwe, że ta okaże
się zupełnie banalna. Czytałeś,
jak widzę, najświeższe gazety?
- Owszem - przytaknąłem -
patrząc na stertę papierów koło
fotela. - Z braku lepszego
zajęcia...
- Dobrze się składa, oszczędzi
nam to wiele czasu. Osobiście
poza rubryką kryminalną i
ogłoszeniami nie czytałem nic.
Jeśli zaś przeglądałeś
najnowsze wydarzenia, to musiała
ci wpaść w oko notatka o lordzie
St. Simonie i jego ślubie.
- I owszem.
- Doskonale. List, który mam w
ręku, jest właśnie od niego.
Przeczytam ci go, a ty przewróć
te papierzyska i poszukaj mi
wszystkiego, co wiąże się z tą
sprawą.
Oto, co przeczytał mi
Sherlock:
"Drogi Panie Holmes!
Lord Backwater powiedział mi,
że mogę mieć zaufanie do Pana
sądów i dyskrecji. Zdecydowałem
się wobec tego napisać i prosić
Pana o radę w kwestii nader
bolesnej. Wiąże się to z moim
ślubem. Pan Liestrade ze
Scotland Yardu działa już w tej
sprawie, ale zapewnił mnie, że
nie ma nic przeciwko pańskiej
współpracy. Obaj sądzimy, że
może być nam wielce pomocna.
Zjawię się o #/4 po południu i
byłbym bardzo zobowiązany, gdyby
znalazł Pan dla mnie czas, gdyż
sprawa jest, przynajmniej dla
mnie, najwyższej wagi.
Z poważaniem
Robert St. Simon"
- Wysłany z Grosvenor
Mansions, pisany piórem, a autor
miał pecha i umazał się
atramentem na zewnętrznej
powierzchni małego palca prawej
dłoni - dodał Holmes składając
list. - Napisał, że będzie tu o
czwartej, a więc mamy godzinę,
by wyrobić sobie zdanie na
podstawie tego, co piszą w
prasie. Zajmij się tymi
artykułami, a ja sprawdzę, kim
jest konkretnie nasz gość.
Z półki nad kominkiem wziął
oprawny w skórę tom i zaczął
kartkować.
- Jest. "Robert Walsingham de
Vere St. Simon, drugi syn
księcia Balmoral. Herb -
czerwone tło, trzy kotwice nad
sobolem. Urodzony w 1846 roku".
Ma wobec tego 41 lat, co w
zupełności wystarczy do
małżeństwa. Był podsekretarzem
do spraw zagranicznych. Są
bezpośrednimi potomkami
Plantagenetów, a pośrednimi
Tudorów. Poza tym nic ciekawego.
Mam nadzieję, że tobie się
lepiej powiodło.
- To, co potrzebne, znalazłem
bez problemów. Wydarzenia są
zupełnie świeże, a cała sprawa
utkwiła dość silnie w mej
pamięci. NIe chciałem ci jednak
nic mówić, bo wiem, że masz w
tej chwili na głowie dochodzenie
i nie lubisz, jak coś innego
odrywa cię od tej pracy.
- Och, masz na myśli tę błahą
sprawę wozu meblowego z
Grosvenor Square? Wszystko jest
już zupełnie jasne, właściwie od
początku nie wzbudzało
wątpliwości. Streść mi, proszę,
co piszą w gazetach.
- Oto pierwsza wzmianka, na
jaką się natknąłem. Zamieszczona
była w "Morning Post" przed paru
tygodniami. Tytuł brzmi:
"Uzgodnione małżeństwo":
Jeśli wiadomości nasze zostaną
potwierdzone, wkrótce zostanie
zawarty związek małżeński
pomiędzy lordem Robertem
St. Simonem, drugim synem
księcia Balmoral a Katty Doran,
jedyną córką Aloysiusa Dorana,
Esg. Z San Francisco,
Kalifornia, Usa.
- Zwięzłe i jasne - wtrącił
Holmes wyciągając nogi w stronę
ognia.
- W tym samym tygodniu był o
tym cały artykuł w jednej z
gazet towarzyskich. O, mam:
Wkrótce będzie trzeba ogłosić
przepisy antyeksportowe na
małżeńskim rynku, gdyż obecnie
trwająca wolna konkurencja zdaje
się zdecydowanie nie sprzyjać
naszemu rodzimemu produktowi.
Szlachetne damy Wielkiej
Brytanii przechodzą po kolei w
ręce naszych kuzynów zza oceanu.
W ostatnim tygodniu do
imponującej listy łupów tych
uroczych najeźdźców dołączył
lord St. Simon, który przez
ponad dwadzieścia lat okazał się
odporny na strzały Amora.
Obecnie ogłosił on o swym
zbliżającym się małżeństwie z
panną Katty Doran, fascynującą
córką kalifornijskiego
milionera.
Panna Doran, której zgrabna
postać i pociągająca twarz
zwracały uwagę w Westbury House,
jest jedynaczką i najświeższe
notowania jej posagu
przekraczają sześć cyfr. Dodając
do tego fakt, który jest
wszystkim znany, a mianowicie,
że książę Balmoral zmuszony był
w ostatnich latach wyzbyć się
części kolekcji obrazów, a lord
St. Simon nie posiada żadnych
nieruchomości poza niewielką
posiadłością w Birchmoor,
oczywiste jest, że nie tylko
amerykańska oblubienica
skorzysta na tym związku, który
z republikańskiej damy zmieni ją
w szlachetnie urodzoną lady.
- Coś jeszcze? - spytał Holmes
ziewając.
- Och, całe mnóstwo. Choćby
notatka z "Morning Post"
oświadczająca, że związek
zawarty będzie po cichu w
Kościele St. George na Hanover
Square z udziałem jedynie pół
tuzina najbliższych przyjaciół,
a nowożeńcy powrócą do domu na
Lancaster Gate zakupionego przez
pana Dorana. Dwa dni później
jest krótka notatka, iż
małżeństwo odbyło się, a miesiąc
miodowy spędzony zostanie w
posiadłości lorda Backwatera
koło Petersfield. To wszystko,
co pojawiło się w prasie przed
zniknięciem panny młodej.
- Przed czym? - Holmes aż się
poderwał.
- Przed zniknięciem
oblubienicy.
- Kiedy to się stało?
- Na ślubnym śniadaniu.
- To zaczyna być bardziej
obiecujące, niż się zapowiadało.
Powiedziałbym, że wręcz
dramatyczne.
- Owszem, mnie też uderzyło.
Trochę odbiega to od zwyczaju.
- Bywa, jak zauważyłeś, że
panny znikają przed ceremonią,
a czasami w trakcie miodowego
miesiąca. Ale nie mogę sobie
przypomnieć podobnego
przypadku.
Podaj mi szczegóły.
- Ostrzegam cię, że z
pewnością nie są kompletne.
- Nie szkodzi.
- Na szczegóły składa się
jeden artykuł we wczorajszej
gazecie, który ci przeczytam.
Zatytułowany jest: "Szczególne
wydarzenie na weselu". Oto jego
treść:
"Rodzina lorda St. Simona
doznała niemałej konsternacji w
związku z dziwnym wypadkiem na
jego weselu. Ceremonia ślubna -
co zostało podane w gazetach
wczorajszych - miała miejsce
poprzedniego ranka, ale dopiero
teraz możliwym stało się
potwierdzenie dziwnych plotek,
które się po niej pojawiły.
Wbrew usiłowaniom przyjaciół, by
wyciszyć całą sprawę, rzecz
stała się przedmiotem
powszechnych rozmów.
Ceremonia odbyła się w
Kościele St. George na Hanover
Square. Była cicha i skromna, a
uczestniczyli w niej jedynie:
ojciec panny młodej, księżna
Balmoral, lord Eustace i lady
Clara St. Simon (młodszy brat i
siostra pana młodego) oraz lady
Alicja Whittington.
Całe towarzystwo udało się do
domu Pana Dorana na Lancaster
Gate, gdzie przygotowano
śniadanie. Wygląda na to, że
kłopoty sprawiła pewna kobieta o
nieznanym nazwisku, która wdarła
się do domu w ślad za gośćmi
twierdząc, iż ma prawo widzieć
się z lordem St. Simonem.
Dopiero po długiej i bolesnej
scenie udało się lokajowi i
odźwiernemu ją usunąć. Panna
młoda, która na szczęście
zdążyła wejść przed tym przykrym
wydarzeniem, zasiadła ze
wszystkimi do śniadania, gdy
niespodziewanie zdjęta nagłą
niedyspozycją, musiała wycofać
się do swego pokoju. Jej
przedłużająca się nieobecność
wywołała sporo komentarzy, zatem
ojciec panny młodej udał się po
nią. Od pokojówki dowiedział
się, że pani pojawiła się tylko
na chwilę, wzięła pelerynę,
kapelusz i wybiegła. Jeden ze
służących twierdzi, że widział,
jak młoda kobieta opuszcza dom,
ale nie rozpoznał panny młodej,
o której sądził, że przebywa z
gośćmi.
Stwierdziwszy, że jego córka
zniknęła, Pan Doran wraz z panem
młodym natychmiast skontaktowali
się z policją, która wszczęła
nader energiczne śledztwo.
Powinno ono wkrótce przynieść
wyjaśnienie tego niespotykanego
wypadku. Do późnych godzin
nocynych jednak nie było
wiadomo, gdzie przebywa
zaginiona dama. Chodzą słuchy o
zagrażającym jej
niebezpieczeństwie i mówi się,
że policja aresztowała kobietę,
która była sprawczynią
zamieszania przed wejściem do
domu, podejrzewając, że z
zazdrości lub innych powodów
mogła ona przyczynić się do
dziwnego zaginięcia panny
młodej".
- To wszystko?
- Jest jeszcze wzmianka w
porannej gazecie, krótka, ale za
to nader agresywna.
- I co ona głosi?
- Że panna Flora Millar, która
wywołała zamieszanie, w rzeczy
samej została aresztowana. Była
poprzednio baletnicą w teatrze i
znała pana młodego przez parę
lat. Nie ma dalszych szczegółów;
sprawa jest teraz w twoich
rękach. To wszystko, na co
możesz liczyć, jeśli chodzi o
gazety.
- Sprawa wydaje się nader
oryginalna. Za nic w świecie nie
chciałbym, żeby wymknęła mi się
z rąk. Ale cóż i dzwonek do
drzwi. Zegar wskazuje trzy
minuty po czwartej i można
spokojnie założyć, że to nasz
zapowiedziany klient. NIe
zbieraj się do wyjścia,
Watsonie, gdyż bez ciebie
zmuszony byłbym rzucić całą
sprawę, a wolałbym tego uniknąć.
Poza tym chcę mieć świadka na
wypadek nagłej utraty pamięci.
- Lord Robert St. Simon -
zaanonsował nasz służący
otwierając drzwi.
Do pokoju wszedł dżentelmen o
miłym, kulturalnym obliczu,
ozdobionym spiczastym nosem
znamionującym zarówno
opanowanie, jak i
przyzwyczajenie do posłuchu.
Jego ruchy były żywe, ale
sprawiał wrażenie osoby mającej
już swoje lata. Chodził lekko
przygarbiony, z nieznacznie
ugiętymi kolanami. Gdy zdjął
kapelusz, można było dostrzec,
że na czubku głowy włosy
zaczynają mu już rzednąć. Ubrany
był nader starannie, w czarne
ubranie nienagannego kroju i
śnieżnobiałą koszulę. Stroju
dopełniały skórzane rękawiczki i
takież buty. Wszedł rozglądając
się uważnie, trzymając w dłoni
okulary w złotej oprawie.
- Witam milordzie - Holmes
wstał i ukłonił się uprzejmie. -
Proszę usiąść i pozwolić
przedstawić sobie mojego
najlepszego przyjaciela i
współpracownika, doktora
Watsona. Proszę się przysiąść do
ognia i powiedzieć nam, co pana
sprowadza.
- Nader bolesna dla mnie
sprawa, jak pan może z łatwością
sobie wyobrazić, panie Holmes.
Wiem, że miał pan już w swojej
karierze parę spraw równie
delikatnej natury, choć ośmielę
się zauważyć, że dotyczyły ludzi
z trochę niższych klas
społecznych.
- Powiedziałbym raczej, że
wręcz przeciwnie.
- Przepraszam?
- Ostatnim moim klientem był
król.
- Och, przepraszam! Nie
wiedziałem. A który, jeśli wolno
spytać?
- Król Skandynawii.
- Czyżby on też stracił żonę?
- Niezupełnie. Ale rozumie
pan, obowiązuje mnie wobec moich
klientów taka sama dyskrecja,
jaką obiecałem panu.
- Oczywiście! Bardzo słusznie
i proszę mi wybaczyć niestosowną
ciekawość. Co do mojej sprawy,
to naturalnie gotów jestem podać
panu wszelkie informacje, jakich
tylko będzie pan potrzebował.
- Dziękuję. Dowiedziałem się
już tego, co podano do
publicznej wiadomości, ale jak
dotąd jest to wszystko, co wiem.
Zakładam, że artykuły te, ot,
chociażby ten o zniknięciu panny
młodej, są napisane rzetelnie.
Lord St. Simon przejrzał
podaną mu gazetę.
- Tak, to, co tu napisano,
zgodne jest z prawdą.
- Ale zanim ktoś wyrobi sobie
na tej podstawie jakąś rozsądną
opinię, należałoby tę informację
uzupełnić - dodał mój
przyjaciel. - Prosiłbym, żeby
udzielił mi pan odpowiedzi na
parę pytań.
- Proszę bardzo.
- Kiedy po raz pierwszy
spotkał pan pannę Katty Doran?
- Rok temu, w San Francisco.
- Podróżował pan po Stanach?
- Tak.
- Czy wówczas się
zaręczyliście?
- Nie.
- Ale wasza znajomość stała
się dość bliska?
- Podobała mi się i
wiedziałem, że o tym wie.
- Jej ojciec jest bardzo
bogaty?
- Mówią, że jest najbogatszym
człowiekiem na wybrzeżach
Pacyfiku.
- Wie pan, jak doszedł do
pieniędzy?
- Kopalnie. Parę lat temu miał
niewiele, ale znalazł złoto i
mądrze inwestował.
- Jaka jest pana opinia o tej
młodej damie? Jaki ma charakter?
Nasz gość poruszył okularami i
zapatrzył się na długą chwilę w
ogień.
- Widzi pan, panie Holmes -
powiedział wolno - moja żona
miała dwadzieścia lat, kiedy jej
ojciec stał się bogaty.
Wcześniej mieszkała w obozach
górniczych, wśród lasów i gór,
co spowodowało, że swą edukację
bardziej zawdzięcza naturze niż
nauczycielom. Jest - jak to
nazywamy w Anglii - "swobodna i
świeża". Ma silny charakter, nie
skażony żadnymi tradycjami czy
zwyczajami. Jest wybuchowa i
szybka w decyzjach. Z drugiej
strony nie dałbym jej nazwiska,
które noszę, gdybym nie był
przekonany, że jest kobietą
szlachetną i honorową. Jestem
pewien, że zdolna jest do
wielkich poświęceń i nigdy nie
zrobiłaby niczego niezgodnego ze
swoim honorem.
- Ma pan jej portret?
- Przyniosłem jeden, sądząc,
że będzie panu potrzebny -
otworzył portfel i pokazał nam
twarz uroczej kobiety. NIe była
to fotografia, lecz miniatura z
kości słoniowej, na której
artysta doskonale oddał
kruczoczarne loki, wielkie,
ciemne oczy i doskonale
wykrojone usta. Holmes przyjrzał
jej się uważnie, po czym oddał
miniaturę właścicielowi.
- Młoda dama przybyła więc do
Londynu i odnowiliście państwo
znajomość? - spytał.
- Ojciec przywiózł ją na ten
sezon. Spotkaliśmy się
kilkakrotnie, zaręczyliśmy, a w
ostatnim czasie pobraliśmy.
- Jak rozumiem, wniosła panu
pokaźny posag?
- Nie większy, niż jest to
przyjęte w mojej rodzinie.
- Skoro małżeństwo zostało
zawarte, posag pozostanie rzecz
jasna w pana rodzinie?
- Przyznam, że nie orientuję
się w tej kwestii.
- Oczywiście. Widział pan
pannę Doran w przeddzień tej
uroczystości?
- Tak.
- W jakim była nastroju?
- Doskonałym. Rozmawialiśmy o
tym, co będziemy robili w
przyszłości.
- Ciekawe. A rankiem, w dniu
ślubu?
- Była taka jak zwykle,
przynajmniej do zakończenia
ceremonii.
- Czy wówczas zaobserwował pan
jakąś zmianę w jej zachowaniu?
- Cóż, prawdę mówiąc,
zauważyłem wtedy, że ma ostry
temperament i zmienne nastroje.
Sam incydent był jednak zbyt
trywialny, by o nim mówić, a
poza tym nie ma żadnego związku
ze sprawą.
- Chciałbym jednak, by pan o
tym opowiedział.
- Och, to dziecinne. Gdy
szliśmy do wyjścia, upuściła
bukiet. Akurat mijaliśmy
przednie ławki i bukiet wpadł
pomiędzy nie, co na moment nas
opóźniło, ale siedzący tam
dżentelmen podał jej kwiaty, a
upadek nie wyrządził im żadnej
szkody. Mimo to, gdy ją o to
spytałem, odpowiedziała mi dość
gwałtownie, a w powozie przez
całą drogę wydawała się
absurdalnie podenerwowana tym
drobiazgiem.
- Powiedział pan, że ktoś tam
siedział. Ceremonia była więc
dostępna publiczności.
- Cóż, nie da się tego
uniknąć, gdy kościół jest
otwarty.
- Ten dżentelmen był znajomym
pańskiej żony?
- Nie. Nazwałem go
dżentelmenem tylko przez
grzeczność, ale wyglądał
pospolicie, zresztą nie
zapamiętałem go prawie wcale.
Doprawdy sądzę, że odbiegliśmy
od tematu.
- Tak więc lady St. Simon
wróciła z ceremonii ślubnej w
mniej radosnym nastroju, niż na
nią pojechała. Co zrobiła, gdy
znalazła się w domu ojca?
- Widziałem, jak rozmawia ze
swoją służącą.
- Kto to taki?
- Na imię ma Alice, jest
Amerykanką i przyjechała ze
swoją panią z Kalifornii.
- To zaufana służąca?
- Nawet zbyt zaufana. Zdaje mi
się, że jej pani pozwala na zbyt
wiele swobody. Choć muszę
przyznać, że w Ameryce patrzą na
te sprawy zupełnie inaczej.
- Ile czasu rozmawiały?
- Och, parę minut. Miałem co
innego na głowie w tym momencie
i nawet mi to odpowiadało.
- Nie słyszał pan przypadkiem,
o czym mówiły?
- Lady St. Simon powiedziała
coś o "skoczeniu po swoje". Była
przyzwyczajona do używania
pewnych gminnych wyrażeń.
Pojęcia nie mam, co to może
znaczyć.
- Amerykański slang jest
czasami nader obrazowy - wtrącił
mój przyjaciel. - Co pańska żona
zrobiła po rozmowie ze służącą?
- Weszła do jadalni.
- Wsparta na pańskim ramieniu?
- Nie, w takich drobiazgach
była niezależna. Po jakichś
dziesięciu minutach posiłku
wstała pospiesznie i wyszła
przepraszając. Nigdy potem już
jej nie widziałem.
- Ale, jak rozumiem, to
służąca Alece oświadczyła, że
jej pani poszła do swojego
pokoju, założyła pelerynę,
kapelusz i opuściła dom.
- Właśnie. Potem widziano ją
idącą w stronę Hyde Parku w
towarzystwie Flory Millar, która
przebywa obecnie w areszcie i
która tego ranka wywołała już
pewne zamieszanie w domu pana
Dorana.
- Hm, tak. Chciałbym poznać
parę szczegółów dotyczących tej
młodej damy i pańskich z nią
stosunków.
Lord St. Simon wzruszył
ramionami i uniósł w górę brwi w
niemym zdumieniu.
- Byliśmy na przyjacielskiej
stopie od paru lat. Mogę
powiedzieć, że nawet na bardzo
przyjacielskiej stopie. Nie
byłem oszczędny, więc nie miała
podstaw, by zgłaszać pretensje,
ale sam pan wie, jakie są
kobiety. Flora to kochane
stworzenie, może tylko nader
lekkomyślne i zbyt silnie do
mnie przywiązane. Gdy
dowiedziała się, że zamierzam
wstąpić w związek małżeński,
pisywała do mnie tragiczne listy
i, prawdę powiedziawszy, dlatego
właśnie zdecydowałem się na
cichy ślub. Po prostu obawiałem
się, by nie wywołała skandalu w
kościele. Zjawiła się pod
drzwiami domu tuż po naszym
powrocie z kościoła i wepchnęła
się do środka, wyrażając się
przy tym dość sugestywnie o
mojej żonie, a nawet jej grożąc.
Przewidziałem coś podobnego i
wydałem służbie odpowiednie
instrukcje, toteż szybko
znalazła się na zewnątrz.
Wówczas uspokoiła się,
rozumiejąc najwyraźniej, że nic
dobrego nie wyniknie z awantury.
- Czy żona to słyszała?
- Dzięki Bogu nie.
- I potem widziano ją, jak
spaceruje z tą kobietą?
- Tak i dlatego pan Lestrade
ze Scotland Yardu potraktował to
tak poważnie. NIe jest zresztą
wykluczone, że Flora mogła
wywabić dokądś moją żonę i
zastawić na nią groźną pułapkę.
- Cóż, to możliwe - przyznał z
wahaniem Holmes.
- Pan w to nie wierzy?
- Powiedziałbym, że jest to
mało prawdopodobne. A co pan o
tym sądzi?
- Myślę, że Flora nie
skrzywdziłaby nawet muchy.
- Mimo tego, że zazdrość
dziwnie zmienia charaktery? Jaka
jest pańska teoria na temat
tego, co się wydarzyło?
- Prawdę mówiąc, po to właśnie
do pana przyszedłem.
Powiedziałem panu wszystko, co
wiem. Skoro jednak pan o to
pyta, to wydaje się zupełnie
możliwe, że podniecenie i
świadomość tego, jak dalece
polepszyła swoją pozycję
społeczną, mogły wywołać pewne
zakłócenia w systemie nerwowym
mojej żony.
- Mówiąc krótko: załamanie?
- Cóż, gdy się weźmie pod
uwagę z czego nagle
zrezygnowała... NIe mówię o
sobie, ale o pozycji, o którą
tak wielu stara się bez sukcesu.
Nie mogę znaleźć innego
wytłumaczenia.
- Jest to godna rozważenia
hipoteza - uśmiechnął się
Holmes. - Myślę, lordzie
St. Simon, że mam już teraz
prawie wszystkie potrzebne
informacje. Muszę jeszcze
spytać, czy przy śniadaniu mógł
pan widzieć, co dzieje się za
oknem?
- Widać było przeciwną stronę
ulicy i park.
- Cóż, wobec tego nie sądzę,
abym musiał zatrzymywać pana
dłużej. Proszę oczekiwać
wiadomości ode mnie w
najbliższym czasie.
- Oby był pan w stanie
rozwiązać ten problem -
oświadczył nasz klient wstając.
- Rozwiązałem go.
- Hm... słucham?
- Powiedziałem, że go
rozwiązałem.
- Wobec tego gdzie jest moja
żona?
- To jest właśnie ten
szczegół, którego jeszcze muszę
się dowiedzieć i dowiem się tak
szybko, jak tylko będę mógł.
- Obawiam się, że ta zagadka
wymaga mądrzejszych głów niż
pańska czy moja - nasz gość
potrząsnął ze smutkiem głową, po
czym skłonił się uprzejmie i
wyszedł.
- To nader wielkoduszne z jego
strony, że zniżył się do
porównania mojej głowy ze swoją
- roześmiał się Holmes. - Myślę,
że zasłużyłem sobie na cygaro i
whisky. Przyznaję, że opinia,
jaką wyrobiłem sobie o całej
sprawie, zanim nasz gość się tu
zjawił, jak dotąd sprawdziła się
w całej pełni.
- Mój drogi! - oburzyłem się.
- Mam notatki dotyczące paru
podobnych spraw, choć żadna,
przyznaję, nie była aż tak
oczywista. Moje pytania miały
jedynie na celu zmianę
przypuszczeń w pewność. Dowody
poszlakowe są częstokroć równie
przekonywające jak naoczni
świadkowie.
- Ależ ja słyszałem to samo co
ty!
- Nie znasz natomiast
podobnych przypadków, które
ułatwiły mi niezmiernie całą
sprawę. Istnieje spore
podobieństwo na przykład ze
sprawą z Aberdeen i nader
zbliżoną z Monachium z czasów
wojny francusko_pruskiej. To
jedna z... o, oto i Lestrade!
Dobry wieczór. Szklankę znajdzie
pan w szafce, a cygara są tu.
Detektyw odziany był w
marynarkę piaskowego koloru i
podobnej barwy krawat, co
nadawało mu tropikalny zgoła
wygląd, w ręku zaś miał czarną
torbę. Usiadł po krótkim
przywitaniu i zapalił podane mu
przez Holmesa cygaro.
- O co chodzi? - spytał mój
przyjaciel. - Wygląda pan na
rozczarowanego.
- I tak też się czuję. To
przez tę przeklętą sprawę tego
arystokratycznego małżeństwa. W
ogóle nie mogę się w niej
połapać.
- Doprawdy? Zadziwia mnie pan.
- Czy kto kiedy słyszał o tak
pokrętnej sprawie? Każdy ślad
zdaje się przeciekać między
palcami. Cały dzień się nad nią
męczyłem.
- Co, zdaje się, przemoczyło
pana solidnie - dodał Holmes,
dotykając rękawa jego piaskowej
marynarki.
- Owszem, przeszukiwaliśmy
Serpentine.
- Po co, na miłość boską?
- Szukaliśmy ciała lady
St. Simon.
Sherlock odchylił się w
fotelu, tłumiąc chichot.
- A basen na Trafalgar Square
też? - spytał, uspokoiwszy się
nieco.
- Co? Co pan ma na myśli?
- To, że szanse, iż ją tam
znajdziecie, są w obu
przypadkach takie same.
Lestrade posłał mu niezbyt
miłe spojrzenie.
- Przypuszczam, że pan już zna
rozwiązanie - warknął.
- Przyznaję, że poznałem
jedynie przebieg faktów, ale mam
już wyrobioną opinię.
- Och, doprawdy? I sądzi pan,
że Serpentine nie ma tu nic do
rzeczy?
- Myślę, że jest to nader mało
prawdopodobne.
- To może uprzejmie wyjaśni mi
pan, jakim cudem znaleźliśmy to
w rzece? - spytał, otwierając
torbę i wyrzucając na podłogę
suknię ślubną, parę białych
pantofelków i wianek wraz z
welonem, wszystko przesiąknięte
wodą. - Oto - dołożył obrączkę -
jest mały orzech do zgryzienia
dla pana, panie Holmes.
- I wyciągnęliście to wszystko
z Serpentine? - spytał Sherlock
puszczając symetryczne kółka
dymu.
- Nie, znalazł je stróż
pływające przy brzegu. Zostały
zidentyfikowane jako jej rzeczy
i sądzę, że ciało powinno być
gdzieś niedaleko.
- Według tych błyskotliwych
zasad dedukcji ciało każdego
człowieka powinno znajdować się
w pobliżu jego szafy. Można
wiedzieć, co zamierza pan
osiągnąć dzięki temu? - Holmes
wskazał na stertę Ml
niewielki pugilares, wewnątrz
którego znajduje się kartka -
położył ją przed sobą na stole.
- Proszę posłuchać jej treści:
"Zobaczymy się, gdy wszystko
będzie gotowe.
Fhm"
- Teraz moja teoria o
zwabieniu lady St. Simon przez
Florę Millar, która wraz ze
wspólnikami jest bez wątpienia
odpowiedzialna za jej
zniknięcie, potwierdza się. Tu
oto jest podpisana jej
inicjałami notatka, która
naturalnie została wsunięta w
dłoń damy, aby wywabić ją na
zewnątrz.
- Doskonale - zachichotał
Holmes. - Wspiął się pan na
szczyty. Mógłbym zobaczyć tę
kartkę?
Obejrzał ją bez
zainteresowania, ale stan ten
błyskawicznie uległ zmianie, gdy
zbadał ją dokładniej.
- To faktycznie bardzo ważne
- mruknął po chwili.
- Ha! Przyznaje mi pan rację!
- Szczerze gratuluję.
Lestrade'a rozpierała duma.
Spojrzał uważnie na mojego
przyjaciela.
- Przecież pan ogląda nie tę
stronę! - pisnął.
- Ta właśnie jest przypadkowo
właściwa.
- Zwariował pan? Notatka
napisana jest ołówkiem na
drugiej stronie.
- A tu jest najwyraźniej
fragment rachunku hotelowego,
który bardzo mnie zainteresował.
- Nic ciekawego tam nie ma -
skrzywił się Lestrade. - Czwarty
października. Pokoje osiem
szylingów, śniadanie dwa
szylingi sześć pensów, cocktail
jeden szyling, lunch dwa
szylingi sześć pensów, sherry
osiem pensów. Nic
nadzwyczajnego.
- A jednak. Co do samej
notatki, to również jest
istotna, a przynajmniej
inicjały. Pozwolę sobie ponownie
panu pogratulować.
- Straciłem już wystarczająco
wiele czasu - rzucił Lestrade
wstając. - Wierzę w ciężką
pracę, a nie w snucie teorii
przy kominku. Do widzenia, panie
Holmes. Zobaczymy, kto pierwszy
dojdzie prawdy.
Zebrał rzeczy do torby i
skierował się ku drzwiom.
- Dam panu ślad - odezwał się
niespodziewanie mój przyjaciel.
- Podam panu prawdziwe
rozwiązanie całej sprawy. Lady
St. Simon to mit. Nie ma i nigdy
nie było takiej osoby.
Lestrade spojrzał na niego z
żalem, po czym zwrócił się do
mnie i potrząsnął smutno głową,
pukając się w czoło, a następnie
pospieszył ku drzwiom. Ledwie
zdołał je za sobą zamknąć, gdy
Holmes wstał i nałożył
pospiesznie płaszcz.
- Coś jest w tej wychwalanej
przez niego ciężkiej pracy -
oznajmił. - Pozwolisz, że
zostawię cię na jakiś czas z
papierami, Watsonie.
Sherlock wyszedł około piątej
po południu. NIe zdążyłem poczuć
się samotny, gdy po niespełna
godzinie od jego wyjścia zjawił
się na Backer Street właściciel
pobliskiej restauracji, z
kelnerem i wielkim pudłem. Ku
memu zaskoczeniu zawierało ono
wystawną zimną kolację, która
zaraz też znalazła się na naszym
stole. Była tam kaczka, bażant,
zestaw ciast i serów, a do tego
odpowiednia kolekcja butelek.
Nakrywszy stół, obaj zniknęli
bez słowa, niczym dżiny z
arabskich opowieści. Jedyne, co
zdołałem od nich wyciągnąć, to
wyznanie, że posiłek został
opłacony i bez dwóch zdań
polecono im dostarczyć go pod
ten właśnie adres.
Tuż przed dziewiątą wieczorem
zjawił się w pokoju Sherlock.
Minę miał poważną, ale błysk w
jego oczach przekonał mnie, że
nie zawiódł się.
- Przynieśli kolację - mruknął
na widok stołu.
- Zdaje się, że oczekujesz
gości. Jest pięć nakryć.
- Wydaje mi się, że ktoś do
nas wpadnie. Powiem więcej,
dziwi mnie, że lord St. Simon
jeszcze się nie zjawił. Aha,
jeśli się nie mylę, to właśnie
jego kroki słychać na schodach.
Faktycznie, nasz poranny gość
niemal wpadł do pokoju,
zawzięcie machając okularami, z
dość dziwnym wyrazem na
arystokratycznym obliczu.
- Czy mój posłaniec zdołał
pana odnaleźć? - spytał Holmes.
- Tak, i muszę przyznać, że
wiadomość wstrząsnęła mną do
głębi. Jest pan pewien tego, co
napisał?
- Najzupełniej.
Lord St. Simon opadł na fotel
i gestem rozpaczy potarł czoło.
- Co powie książę - jęknął -
gdy się dowie, że ktoś z naszej
rodziny doznał takiego
upokorzenia?
- To czysty przypadek. NIe
widzę w tym żadnego upokorzenia
- sprzeciwił się Holmes.
- Spogląda pan na to z
niewłaściwej strony.
- Nie widzę winnego. Naprawdę,
ta młoda dama nie mogła postąpić
inaczej, choć gwałtowna metoda,
jaką przyjęła, godna jest
ubolewania. Ale dziewczyna nie
ma matki, ani nikogo, kogo
mogłaby się poradzić w tak
krytycznej chwili.
Nasz gość zaczął bębnić
palcami w stół.
- Nie zmienia to faktu, że
zostałem zlekceważony, i to
publicznie.
- Musi być pan wyrozumiały dla
tej biednej dziewczyny, która
znalazła się w tak
nieoczekiwanej sytuacji.
- Nie mogę być wyrozumiały.
Prawdę powiedziawszy, zły
jestem, że wykorzystano mnie, i
to w taki sposób.
- Chyba ktoś dzwonił - odezwał
się po chwili milczenia mój
przyjaciel. - Skoro ja nie
jestem w stanie zmienić
pańskiego podejścia do sprawy,
mam nadzieję, że adwokat,
którego pozwoliłem sobie
zaprosić, odniesie na tym polu
większe sukcesy.
Otworzył drzwi, wpuszczając do
środka damę i towarzyszącego jej
dżentelmena.
- Lordzie St. Simon -
powiedział Holmes - proszę
pozwolić przedstawić sobie
państwa Moultonów. Panią
Moulton, jak sądzę, miał pan już
okazję poznać.
Na widok nowo przybyłych nasz
klient zerwał się na równe nogi
i zamarł bez ruchu. Stał ze
wzrokiem wbitym w ziemię i
dłonią założoną za kieszeń,
stanowiąc doskonały obraz
urażonej godności. Dama
postąpiła krok do przodu,
wyciągając ku niemu dłoń, ale
on nadal nie podnosił oczu.
Było to rozsądne posunięcie,
gdyż wyraz jej twarzy mógłby
łatwo skruszyć twardsze, niż
jego, sumienie.
- Jesteś zły na mnie, Robercie
- powiedziała. - Nie przeczę, że
masz wszelkie po temu powody.
- Nie przepraszaj - odparł
kwaśno lord St. Simon.
- Och, wiem, że potraktowałam
cię okrutnie i że najpierw
powinnam była z tobą
porozmawiać. Ale od momentu, gdy
zobaczyłam Franka, nie
wiedziałam, co mówię czy robię.
Do tej pory nie mogę się
nadziwić, że nie zemdlałam w
kościele.
- Może woli pani, byśmy z
przyjacielem wyszli, póki nie
skończy pani wyjaśnień -
zaproponował Holmes.
- Jeśli mogę się wtrącić -
rzekł milczący dotąd nowo
przybyły - to uważam, że wokół
tej sprawy zebrało się i tak
zbnyt wiele tajemnic. Jeśli o
mnie chodzi, nie mam nic
przeciwko temu, by cała Europa
do spółki z Ameryką znały
prawdę.
Był niezbyt wysoki, ale
zgrabny, o opalonej twarzy,
ostrych rysach i żywym
usposobieniu.
- I tak wreszcie muszę o
wszystkim powiedzieć - zgodziła
się z nim kobieta. - Frank i ja
spotkaliśmy się w 1881 roku w
obozie Mc Quire w pobliżu
Rockies, gdzie tata prowadził
prace. Zaręczyliśmy się, ale
pewnego dnia tata trafił na
żyłę, stając się bogaty, podczas
gdy działka Franka okazała się
całkowicie pusta. Im szybciej
tata się bogacił, tym szybciej
Frank biedniał. I w końcu tata
nie chciał więcej słyszeć o
naszych zaręczynach. Zabrał mnie
do Frisco, ale Frank nie
rezygnował tak łatwo. Pojechał
za nami i mimo przeszkód
spotykał się ze mną bez wiedzy
ojca, wiedząc, że to by go tylko
rozwścieczyło. Obiecał, że nie
spocznie, dopóki nie dorówna
ojcu, a ja przyrzekłam mu, że
będę na niego czekać i nie wyjdę
za innego. W końcu
zdecydowaliśmy się pobrać w
tajemnicy, zachowując całą rzecz
w sekrecie, dopóki Frank po mnie
nie przyjedzie. Tak też
zrobiliśmy i Frank pojechał
szukać fortuny, a ja wróciłam do
ojca.
Dochodziły mnie o nim wieści,
że jest w Montanie, potem w
Arizonie, a na końcu w Nowym
Meksyku. Potem długo nic i
wreszcie artykuł w gazecie o
tym, jak to obóz górników w tych
okolicach został zaatakowany
przez Apaczów. Wśród zabitych
znajdował się Frank. Na tę
wiadomość zemdlałam i przez
długie miesiące chorowałam.
Ojciec szukał porady u
najlepszych lekarzy, ale nie
przyznałam się, co jest powodem
mej słabości. Ponad rok nie
miałam żadnych wieści i nie
wątpiłam w to, że Frank nie
żyje. Po roku lord St. Simon
zjawił się w Stanach, potem ja w
Londynie i uzgodniliśmy, że się
pobieramy. Ale w głębi serca
czułam, że nikt inny i tak nie
zajmie w mym sercu miejsca,
które miał biedny Frank. Nie
można kierować swymi uczuciami,
ale można i należy swoimi
czynami. Poszłam do ołtarza ze
szczerym zamiarem poślubienia
lorda St. Simona i przekonaniem,
że będę tak dobrą żoną, jak
tylko potrafię.
Możecie wyobrazić sobie, co
czułam, gdy tuż przy ołtarzu
ujrzałam Franka wpatrującego się
we mnie z pierwszej ławki.
Pomyślałam z początku, że to
jego duch, ale gdy obejrzałam
się powtórnie, nadal tam był i
miał taki wyraz oczu, jakby
pytał, czy cieszy mnie, czy też
martwi jego widok. Dziwię się, że
nie zemdlałam. Czułam, że
wszystko wokół mnie wiruje, a
słowa księdza były dla mnie
pustym dźwiękiem. NIe
wiedziałam, co czynić: czy
przerwać uroczystość i zrobić
scenę w kościele, czy też
pozwolić, by wszystko toczyło
się swoją koleją. Zerknęłam na
Franka, który zdawał się
wiedzieć, jakie myśli przelatują
mi przez głowę, gdyż uniósł
palec do ust. Zobaczyłam, że
pisze coś na skrawku papieru i
wiedziałam, że to wiadomość dla
mnie.
Gdy mijałam jego ławkę,
odchodząc od ołtarza, upuściłam
bukiet. Podając go, wsunął mi w
dłoń karteczkę. Była to prośba,
żebym się z nim spotkała.
Oczywiście ani przez moment nie
miałam wątpliwości, wobec kogo w
tej sytuacji powinnam być
lojalna; gotowa byłam na
wszystko, byle dotrzymać słowa.
Ledwie znalazłam się w domu,
opowiedziałam o wszystkim Alice,
która znała Franka jeszcze z
Kalifornii i zawsze była doń
przyjaźnie nastawiona. Nakazałam
jej całkowite milczenie i
poleciłam przygotować parę
rzeczy, w tym moją pelerynę.
Wiedziałam, że powinnam
porozmawiać z Robertem, ale przy
jego matce i tych wszystkich
gościach było to po prostu
niemożliwe. Postanowiłam zniknąć
i wyjaśnić wszystko później.
Siedziałam przy stole nie dłużej
niż dziesięć minut i wtedy
ujrzałam Franka po drugiej
stronie ulicy. Skinął głową i
ruszył w stronę parku.
Wymknęłam się z domu i
ruszyłam za nim. Po drodze
przyłączyła się do mnie jakaś
kobieta, mówiąc różne rzeczy o
lordzie St. Simonie. Wyglądało
na to, że on też miał swoje małe
sekrety przedmałżeńskie. Udało
mi się jej pozbyć i wreszcie
spotkałam się z Frankiem.
Wsiedliśmy do dorożki i
pojechaliśmy do hotelu na Gordon
Square. Po tylu latach
oczekiwania miałam prawdziwe
wesele. Frank, jak się okazało,
był przez długi czas więźniem
Apaczów, zanim udało mu się
uciec. Przybył do Frisco,
stwierdził, że uznałam go za
zmarłego i pojechał za mną do
Londynu po to, by znaleźć mnie w
dzień mojego ślubu.
- Zobaczyłem wiadomość w
gazecie - wyjaśnił Amerykanin. -
Podano tam tylko, gdzie odbędzie
się ślub. Nie było natomiast jej
adresu.
- RozmawialiśMy o tym, co
dalej robić; Frank był zdania,
że należy wszystko ujawnić, ale
mnie było tak wstyd, że
najchętniej zniknęłabym i nigdy
więcej nikomu nie pokazywała się
na oczy, przysyłając tylko ojcu
wiadomość, że żyję i nic mi nie
jest. Wobec takiego stanowiska
Frank zabrał mój ślubny strój i
pozbył się go, żeby nie można
było mnie wyśledzić. Nazajutrz
mieliśmy zamiar wyjechać do
Paryża. Pan Holmes przyszedł do
nas po południu, choć pojęcia
nie mam, jak nas znalazł, i
wyjaśnił nam, że to Frank, a nie
ja, miał rację i że błędem było
tak długo to wszystko ukrywać.
Zaofiarował się dać nam szansę
spotkania z lordem St. Simonem
sam na sam. Przybyliśmy tu nie
zwlekając. Teraz, Robercie,
usłyszałeś całą historię. Bardzo
mi przykro, że sprawiłam ci ból.
Mam nadzieję, że nie będziesz
długo żywił do mnie urazy.
Lord St. Simon stał
nieporuszony, ale słuchał całej
tej wypowiedzi ze zmarszczonym
czołem i wyrazem napięcia na
twarzy.
- Proszę mi wybaczyć - odezwał
się, gdy skończyła - ale nie
leży w moich zwyczajach
omawianie najintymniejszych
spraw publicznie.
- Więc mi nie przebaczysz?
Nie podasz mi ręki zanim się
rozstaniemy?
- Och, jeśli ci to sprawi
przyjemność - wyciągnął dłoń i
chłodno uścisnął podaną mu rękę.
- Miałem nadzieję - wtrącił
się Holmes - że zjemy wspólnie
kolację.
- Myślę, że zbyt wiele pan ode
mnie wymaga - odparł
arystokrata. - Byłem zmuszony
przyjąć do wiadomości te
wyjaśnienia, ale trudno
oczekiwać, by mnie one cieszyły.
Za pozwoleniem państwa, życzę
wszystkim dobrej nocy.
Skłonił się nam oficjalnie i
wyszedł.
- Wobec tego mam nadzieję, że
państwo zaszczycicie nas swym
towarzystwem - Holmes zwrócił
się do stojącej niepewnie pary.
- Zawsze sprawia mi przyjemność
poznanie przedstawiciela
pańskiego narodu, gdyż jestem
jednym z
tych, którzy wierzą, że mimo
głupoty ministrów i błędów
monarchy nasze dzieci pewnego
dnia staną się obywatelami kraju
podobnego do pańskiego nie tylko
pod względem języka i barw na
fladze.
- Sprawa była dość
interesująca - zauważył Holmes,
gdy nasi goście wyszli - choćby
jako dowód, że najprostsze
wyjaśnienie jest słuszne. Nic
nie może być naturalniejszego,
niż przebieg tych wypadków, o
których opowiedziała nam panna
młoda. Podobnie jak nic nie może
być dziwniejszego, jeśli patrzy
się na te sprawy z punktu
widzenia Lestrade'a.
- Którego ty nie podzielałeś.
- Od początku były dla mnie
oczywiste dwa fakty: pierwszy,
że dama zupełnie dobrowolnie
wzięła udział w ceremonii
zaślubin i drugi, że pożałowała
swej decyzji w parę minut po
powrocie do domu. Najwyraźniej
zaszło coś, co spowodowało
zmianę jej nastawienia. Rodziło
się pytanie: co też to było? Nie
mogła z nikim rozmawiać, gdyż
przez cały czas pozostawała w
towarzystwie pana młodego. Wobec
tego musiała kogoś zobaczyć.
Jeśli tak, to musiał to być ktoś
z Ameryki, gdyż w Anglii
przebywała zbyt krótko, by ktoś
mógł wywrzeć na niej tak silne
wrażenie.
Pozostawała kwestia: kim jest
ów Amerykanin i dlaczego ma na
nią tak wielki wpływ? Mógł to
być kochanek, mógł to być mąż -
to było najbardziej oczywiste.
Wiedziałem, że spędziła młodość
w różnych dziwnych miejscach i w
dziwnym towarzystwie, i to zanim
jeszcze powiedział nam o tym
lord St. Simon. Gdy mówił o
mężczyźnie, który podał bukiet
jego żonie i zmianie w jej
zachowaniu (zresztą upuszczenie
bukietu jest tak trywialnym
sposobem, by przy tej okazji móc
otrzymać jakąś karteczkę, że
szkoda mówić), byłem już bliski
rozwiązania zagadki. Dalej, ta
konferencja tuż po powrocie do
domu z zaufaną służącą i
wypowiedź, której lord nie
zrozumiał, a która w górniczym
slangu oznacza objęcie w
posiadanie działki, do której
ktoś inny miał prawo
pierwszeństwa. Cała sprawa stała
się zupełnie jasna. Zniknęła z
mężczyzną, który był bądź jej
kochankiem, bądź mężem.
- A jak udało ci się ich
odnaleźć?
- Byłoby to znacznie
trudniejsze, gdyby nie to, że
Lestrade miał w swych rękach
informację, z której wartości
sam nie zdawał sobie sprawy.
Inicjały są tu naturalnie bardzo
istotne, ale większe znaczenie
miał fakt, że autor notatki
zamieszkał w zeszłym tygodniu
w jednym z najlepszych hoteli
Londynu.
- Skąd wiedziałeś, że w jednym
z najlepszych?
- Zorientowałem się po cenach.
Osiem szylingów za pokój i osiem
pensów za sherry wskazywały
wyraźnie, że to jeden z
najdroższych hoteli. Niewiele
jest takich w tym mieście. W
drugim, który odwiedziłem,
dowiedziałem się z książki
meldunkowej, że Francis
H. Moulton, Amerykanin,
wymeldował się zaledwie wczoraj.
Zauważyłem też notatkę, że
korespondencję do niego należy
przesyłać na 226 Gordon Square.
Tam też się udałem i miałem na
tyle szczęścia, że udało mi się
zastać zakochaną parę.
Pozwoliłem sobie udzielić im
ojcowskiej rady, że dla
wszystkich zainteresowanych
byłoby lepiej, gdyby wyjaśnili
motywy swegho postępowania
zarówno opinii publicznej, jak i
lordowi St. Simonowi. Zaprosiłem
ich więc tutaj i jego też
nakłoniłem do przybycia.
- Z niezbyt dobrymi
rezultatami - zauważyłem. - Jego
reakcja nie była zbyt przyjazna.
- Cóż, Watsonie - uśmiechnął
się Holmes - myślę, że twoja
reakcja również nie byłaby zbyt
przyjazna, gdybyś po całych
problemach z zalotami i ze
ślubem znalazł się w sytuacji
osoby pozbawionej nie tylko
uroczej żony, ale w dodatku i
jej fortuny. Myślę, że
powinniśmy traktować lorda
St. Simona wyrozumiale, nie
mówiąc już o tym, że mało
prawdopodobne wydaje mi się,
byśMy kiedykolwiek znaleźli się
w jego sytuacji. A teraz bądź
tak uprzejmy i podaj mi
skrzypce, gdyż jedynym
problemem, jaki nam pozostał, to
jak spędzić te przygnębiające,
jesienne wieczory.
Sprawy czerwonego kręgu
I
- Cóż, pani Warren, doprawdy
nie sądzę, aby miała pani powody
do obaw, ani też nie mogę
zrozumieć dlaczego miałbym
mieszać się w tę sprawę. Przykro
mi, lecz ostatnio mój czas jest
dość cenny i mam inne sprawy,
które mnie zajmują - stwierdził
Sherlock Holmes wracając do
swojego albumu, do którego
wklejał najnowsze wycinki
prasowe.
Tym razem jednak trafił na
godnego przeciwnika. Nasz gość
bowiem miał upór i przenikliwość
właściwą swej płci i ani trochę
nie zamierzał ustąpić.
- W zeszłym roku zajął się pan
problemem jednego z moich
lokatorów, pana Fairdale'a
Hobbsa.
- O, to była całkiem prosta
sprawa.
- A on przez cały czas
wspomina pańską uprzejmość i
sposób, w jaki rozwiązał pan tę
tajemnicę. Przypomniałam sobie
jego słowa, gdy sama znalazłam
się w podobnych okolicznościach
i wiem, że gdyby pan tylko
zechciał...
Z moim przyjacielem można było
postępować na dwa sposoby:
schlebiać jego próżności lub
okazywać wiarę w jego dobroć.
Były to jedyne słabostki jego
charakteru, co potwierdziło się
także i tym razem. Odłożył z
westchnieniem klej i
zrezygnowany spojrzał na gościa.
- Dobrze, pani Warren, niech
pani mówi. Nie ma pani nic
przeciwko tytoniowi? Doskonale.
Jak rozumiem, jest pani
niespokojna, gdyż pani nowy
lokator pozostaje w mieszkaniu i
nie może go pani zobaczyć.
Gdybym to ja był tym lokatorem,
mogłaby mnie pani nie widywać
całymi tygodniami.
- NIe wątpię w to, sir, ale to
coś zupełnie innego. Jestem
przerażona, panie Holmes, i nie
mogę spać. Słuchać jego szybkich
kroków, rozlegających się w
całym mieszkaniu od wczesnego
świtu do późnego wieczora i nie
widzieć absolutnie niczego, to
przekracza granice mojej
wytrzymałości. Mąż jest również
zdenerwowany, ale on dzień
spędza w pracy. Ja nie mam ani
chwili spokoju. Dlaczego on się
ukrywa? Co takiego zrobił? Nie
licząc służącej jestem w całym
domu zupełnie sama i moje nerwy
nie wytrzymują tego dłużej.
Mój przyjaciel pochylił się
kładąc dłoń na jej ramieniu -
miał hipnotyczną siłę
uspokajania, jeśli tylko chciał.
Przestrach zniknął z oczu
siedzącej, jej rysy rozluźniły
się, tracąc wyraz zdenerwowania.
- Żeby zająć się tą sprawą,
muszę wiedzieć wszystko, znać
każdy najdrobniejszy nawet
szczegół. Proszę się nie
spieszyć i dobrze zastanowić -
często najdrobniejszy detal
okazuje się być
najistotniejszym. Powiedziała
pani, że ten mężczyzna zjawił
się dziesięć dni temu i zapłacił
z góry za mieszkkanie i posiłki,
tak?
- Spytał o moje warunki.
Powiedziałam, że biorę
pięćdziesiąt szylingów za
tydzień. Mieszkanie składa się z
salonu i niewielkiej sypialni na
piętrze, jest umeblowane i
zapewnia całkowitą prywatność.
Powiedział, że da mi pięć funtów
za tydzień, jeśli będzie miał je
na swoich warunkach. Jestem
biedną kobietą, panie Holmes,
mąż też niewiele zarabia i te
pieniądze wiele dla mnie znaczą.
Dał mi dziesięć funtów mówiąc,
że będę tyle dostawać co
dziesięć dni, jeśli dotrzymam
uzgodnionych warunków. Jeśli
nie, to on natychmiast się
wyprowadzi.
- Jakie to warunki?
- Po pierwsze, klucz do drzwi
wejściowych, co jest zupełnie
naturalne, po drugie, że ma być
zostawiony sam i nikt nigdy, pod
żadnym pozorem, nie będzie mu
przeszkadzać, co na pierwszy
rzut oka także wydaje się
zrozumiałe. Tyle, że w praktyce
jest to zupełnie nienormalne.
Mieszka u nas od dziesięciu dni
i ani ja, ani mąż, ani służąca,
nie widzieliśmy go od tego
czasu. Wciąż słyszymy jego
kroki, ale, nie licząc pierwszej
nocy, nie wyszedł z mieszkania
ani razu.
- A więc jednak raz wyszedł?
- Tak, sir. I wrócił bardzo
późno, gdy wszyscy poszliśmy już
spać. Uprzedził mnie o tym,
kiedy płacił i prosił, żebym nie
zamykała drzwi. Było już po
północy, gdy słyszałam jak
wchodził po schodach.
- A posiłki?
- Dokładnie wytłumaczył, że
gdy zadzwoni, mam postawić tacę
na krześle przy drzwiach, a gdy
zadzwoni ponownie, zabrać ją.
Jeśli będzie czegoś potrzebował,
napisze drukowanymi literami na
kartce i zostawi ją przy
naczyniach.
- Drukowanymi?
- Tak, drukowane litery pisane
ołówkiem. Przyniosłam wszystkie
kartki, jakie napisał do tej
pory, żeby panu pokazać. Oto
one: "Mydło" "Zapałka", a
pierwszego ranka o, ta: "Daily
Gazette". Zostawiam ją zawsze
razem ze śniadaniem - wyjaśniła.
- No, no - mruknął
zainteresowany nagle Sherlock
przyglądając się kawałkom
papieru, które podała mu pani
Warren. - To faktycznie
nienormalne. Dlaczego druk?
Stawianie drukowanych liter jest
znacznie bardziej mozolne od
zwykłego pisania. Co o tym
sądzisz, Watsonie?
- Że piszący nie chciał
ujawnić swego charakteru pisma.
- Dlaczego? Co za różnica czy
osoba, u której wynajmuję
mieszkanie, zobaczy słowo czy
dwa napisane moją ręką? Mimo to
możesz mieć rację, mój drogi.
Zastanawia mnie też, dlaczego te
wiadomości są tak lakoniczne.
- Pojęcia nie mam.
- Otwiera to dość obiecujące
pole do snucia przypuszczeń.
Pisano szerokim, fioletowym
ołówkiem, co nie jest niczym
nadzwyczajnym, a papier został z
boku oddarty, już po zapisaniu
go. Zobacz, brakuje części "M" w
słowie "Mydło". To może mieć
tylko jedną przyczynę,
nieprawdaż?
- Ostrożność?
- Właśnie. Był tu jakiś znak,
być może odcisk kciuka, który
mógłby doprowadzić do odkrycia
tożsamości piszącego. Mówiła
pani, że był to mężczyzna
średniego wzrostu, o śniadej
cerze, czarnych włosach i
brodzie. Ile mógł mieć lat?
- Sądzę, że nie więcej niż
trzydzieści.
- Nic więcej nie umie pani o
nim powiedzieć?
- Mówił dobrą angielszczyzną,
ale myślę, że był obcokrajowcem.
Miał taki dziwny akcent.
- I był dobrze ubrany?
- Doskonale, sir, Prawie jak
dżentelmen. Ciemne ubranie i nic
rzucającego się w oczy.
- Nie podał swojego nazwiska?
- Nie, sir.
- I nikt do niego nie dzwonił
ani nie pisał?
- Nikt.
- Ale rankiem pani albo
służąca macie dostęp do jego
pokoju?
- Nie. Jest całkowicie
samowystarczalny, jak to
określił.
- O, to nader ciekawe. A bagaż
- Miał ze sobą tylko dużą, brązową
torbę.
- Niewiele tego... Mówiła
pani, że niczego nie wyrzucał.
Jest pani tego pewna?
Kobieta wyciągnęła z torebki
kopertę i wysypała z niej dwie
spalone zapałki oraz niedopałek
papierosa.
- Dziś rano znalazłam to na
jednym z talerzyków.
Przyniosłam, ponieważ słyszałam,
że potrafi pan wiele
wywnioskować z takich
drobiazgów.
Holmes wzruszył ramionami.
- Zapałek użyto do zapalenia
papierosa - mruknął. - To
oczywiste, biorąc pod uwagę w
jakiej części zostały spalone.
Gdyby były spalone w połowie,
wówczas chodziłoby o fajkę lub
cygaro. Natomiast ten niedopałek
jest nader ciekawy. Mówi pani,
że miał brodę i wąsy?
- Tak, sir.
- Nie rozumiem. Tego papierosa
mógł wypalić tylko człowiek nie
noszący zarostu. Nawet taki wąs,
jak twój, Watsonie, byłby lekko
przypalony.
- Cygarniczka? - spytałem.
- Nie, nic na to nie wskazuje,
a musiałby zostać ślad. Pani
Warren, czy w pani mieszkaniu
nie ma przypadkiem dwóch osób?
- Nie, sir. Je tak niewiele,
że często zastanawiam się jak
można na tym przeżyć.
- No cóż, sądzę, że musimy
poczekać aż będziemy mieć więcej
informacji. Mimo wszystko nie ma
pani na co narzekać: dostała
pani pieniądze, a lokator nie
jest uciążliwy, choć bez dwóch
zdań nietypowy. Płaci dobrze, i
to, że się ukrywa, na dobrą
sprawę nie jest pani
zmartwieniem. Nie mamy jak dotąd
żadnych podstaw, by naruszać
jego spokój, jako że nic nie
wskazuje na popełnienie
jakiegokolwiek przestępstwa.
Proszę mnie zawiadomić o każdym
nowym wydarzeniu i proszę być
pewną, że pomogę pani, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
Gdy nasz gość wyszedł, mój
towarzysz zatarł ręce i
oznajmił:
- Cała sprawa zapowiada się
ciekawie. Może mieć oczywiście
trywialne wyjaśnienie, ot,
choćby egocentryzm, ale parę
drobiazgów wskazuje na
poważniejszy jej charakter, niż
się wydaje. Najbardziej
oczywiste jest to, że osoba
przebywająca obecnie w tym
mieszkaniu nie jest tą samą,
która je wynajęła.
- Co skłania cię do takich
przypuszczeń?
- Nie licząc już niedopałka,
czy nie jest wyraźną przesłanką
fakt, iż człowiek ten opuścił
pokój tylko raz, i to zaraz po
wynajęciu mieszkania? Powrócił -
on, albo ktoś inny - w porze, w
której wszyscy ewentualni
świadkowie spali. Nie ma żadnego
dowodu, że osoba, która wyszła,
jest tą samą, która wróciła.
Poza tym wynajmujący mówił
dobrą
angielszczyzną, a na kartce
napisano "zapałka", nie
"zapałki", jak powinno być.
Sądzę, że zostało to
zaczerpnięte ze słownika, w
którym była tylko liczba
pojedyncza. Lakoniczność może
być spowodowana chęcią ukrycia
nieznajomości języka. Tak,
Watsonie, przyznasz, że są to
wystarczające powody, by
podejrzewać zamianę lokatórów.
- Tylko po co?
- To właśnie jest problem. Ale
mamy dość prosty sposób, by to
sprawdzić - wziął gruby zeszyt, w
który wklejał ogłoszenia z
rozmaitych gazet i zaczął go
kartkować. - Ależ to zbiorowisko
skarg, śmiechu i naiwności... a
jednocześnie najlepsze łowisko
dla kogoś, kto szuka rzeczy
dziwnych i ciekawych. Ten ktoś
jest sam, jak to zostało
zaznaczone na wstępie, nie
odbiera telefonów i listów, ani
nie przyjmuje gości. Prenumeruje
natomiast jedną jedyną gazetę.
Zatem musi porozumiewać się z
kimś za pomocą ogłoszeń i wiemy
nawet od kiedy możemy się ich
spodziewać... "Dama w czarnym
boa w Prince's Skating Club..."
- możemy sobie darować, "Jimmy
nie będzie łamał serca..." - to
też, "Jeśli dama, która zemdlała
w autobusie..." - również,
"Każdego dnia me serce..." - to
także. O, to już bardziej
pasuje, posłuchaj:
"Cierpliwości, znajdę jakiś
pewny sposób łączności. Na razie
tutaj - G." Wydrukowane w dwa
dni po wprowadzeniu się do pani
Warren owego niepokojącego
lokatora. Wygląda to
prawdopodobnie. Ten ktoś, kto
tam jest obecnie, może nie
mówić, ale musi rozumieć po
angielsku. Inaczej ogłoszenie
nie miałoby sensu. Zobaczymy czy
jest ciąg dalszy... o, trzy dni
później... "Sprawy idą dobrze,
cierpliwości i spokoju. Chmury
się rozwieją - G." Przez tydzień
cisza i coś konkretniejszego:
"Prawie sukces. Jeśli będę mógł,
pamiętaj stary kod: 1 - A, 2 - B
itd. Usłyszysz wkrótce - G." To
wczorajsze ogłoszenie. W
dzisiejszej prasie nie ma nic na
ten temat. Wszystko wskazuje, że
adresatem jest ów tajemniczy
lokator. Jeśli trochę poczekamy,
sądzę, że sprawy staną się
znacznie jaśniejsze.
Tak też się stało. Rankiem
następnego dnia znalazłem
Holmesa siedzącego przed
kominkiem z pełnym satysfakcji
uśmiechem na twarzy.
- Jak ci się to podoba? -
spytał biorąc ze stołu gazetę -
"Wysoki, czerwony dom z białą
elewacją, 3 piętro, 2 okno od
lewej po zmroku - G.". Sądzę, że
po śniadaniu urządzimy sobie
wycieczkę krajoznawczą po
sąsiedztwie posesji pani Warren.
O, a oto i ona we własnej
osobie. Co nowego?
Nasza klientka wpadła do
pokoju tak gwałtownie, iż
wystarczyło raz na nią spojrzeć,
by wiedzieć, że coś musiało się
wydarzyć, i to coś ważnego.
- To sprawa dla policji, panie
Holmes - krzyknęła. - Nie będę
dłużej tego tolerować! On musi
się wynieść z mojego mieszkania.
Poszłabym tam i powiedziała mu
to, ale pomyślałam, że uczciwość
nakazuje mi zasięgnąć najpierw
pana opinii. Moja cierpliwość ma
granice, a kiedy dochodzi do
porwania mojego własnego męża,
to...
- Kto był tak bezczelny?
- Sama chciałabym to wiedzieć!
Dziś rano wyszedł jak zwykle
przed siódmą - jest portierem u
Mortona i Wazylighta na
Tettenham
Court Road - i zanim zdołał
zrobić dziesięć kroków dwaj
ludzie zaszli go z tyłu,
zarzucili mu na głowę płaszcz i
wepchnęli do czekającego przy
krawężniku auta. Przez godzinę
wozili go po mieście, potem
otworzyli drzwi i wyrzucili jak
worek kartofli. Gdy się
pozbierał, po samochodzie nie
zostało śladu, a on sam był w
Hampstead Heath. Przyjechał do
domu i dochodzi do siebie, a ja
natychmiast przybyłam dać panu o
tym znać.
- Nader ciekawe. Czy widział
tych ludzi, lub słyszał ich
rozmowę?
- Nie. Wie tylko, że nagle
zrobiło się ciemno i został
uniesiony w górę, a potem
wyrzucony z jadącego wozu. Było
ich dwóch albo trzech.
- A dlaczego łączy pani tę
napaść ze swoim lokatorem?
- Żyjemy w tym miejscu od
piętnastu lat. To spokojna
okolica i nigdy nic podobnego
nie miało tu miejsca. To nie
jest przypadek, mam tego dość.
Pieniądze nie są najważniejsze i
dziś jeszcze chcę widzieć, jak
ten człowiek wynosi się z mojego
domu.
- Pani Warren, niech pani nie
robi niczego gwałtownego. Proszę
poczekać z eksmisją. Zaczynam
sądzić, że ta sprawa jest
znacznie poważniejsza niż się z
pozoru wydawało. Oczywiste jest,
że pani lokatorowi zagraża
poważne niebezpieczeństwo. Jest
równie prawdopodobne, że
oczekujący w zasadzce wrogowie
pomylili w porannej mgle pani
męża z pani lokatorem, a
stwierdziwszy swą pomyłkę
wypuścili go. Możemy się jedynie
domyślać, co zrobiliby, gdyby
nie popełnili pomyłki.
- Wobec tego co ja mam zrobić,
panie Holmes?
- Bardzo chciałbym zobaczyć
tego pani lokatora.
- Nie wiem jak by to można
było zrobić, chyba że wyłamie
pan drzwi. Otwiera je dopiero,
gdy słyszy jak schodzę. Nigdy
wcześniej.
- Musi zabrać tacę. Jeśli jest
jakieś miejsce, w którym
moglibyśmy się schować i
obserwować drzwi...
Kobieta zastanowiła się przez
dłuższą chwilę.
- Po drugiej stronie korytarza
jest niewielki pokoik. Ustawię
tam lustro i jeśli siądziecie
panowie za drzwiami, powinno się
to udać.
- Doskonale! - ucieszył się
Scherlock. - O której jest
lunch?
- Około pierwszej, sir.
- Wobec tego będziemy przed
pierwszą. Do zobaczenia, pani
Warren.
O wpół do pierwszej
znaleźliśmy
się na schodach domu pani
Warren, wysokiego budynku z
żółtej cegły, przy Great Orne
Street, wąskiej uliczce po
północno_wschodniej stronie
British Museum. Stał on w
pobliżu narożnika i widok z
niego obejmował też Howe Street,
zabudowaną bardziej
pretensjonalnie. Mój towarzysz z
uśmiechem wskazał jeden z
budynków.
- Widzisz, Watsonie? "Wysoki,
czerwony dom z białą elewacją".
Oto nasza stacja nadawcza. Znamy
miejsce, znamy szyfr, toteż nie
powinno być kłopotów. O, w oknie
jest kartka "Do wynajęcia", a
więc mieszkanie jest puste i
łatwo dostępne. Witam panią,
pani Warren. Co teraz?
- Wszystko przygotowałam, ale
musicie panowie zostawić buty na
półpiętrze, żeby uniknąć hałasu.
Proszę za mną.
Pokoik stanowił doskonałe
ukrycie, a lustro umieszczone
było tak, że sami siedząc w
mroku widzieliśmy dokładnie
interesujące nas drzwi. Niewiele
czasu minęło odkąd zajęliśmy
swoje miejsca, gdy odległy głos
dzwonka oznajmił porę lunchu
tajemniczego lokatora. Wkrótce
też pojawiła się pani Warren z
tacą, którą zostawiła na krześle
przy drzwiach, po czym stąpając
ciężko zeszła ze schodów. NIe
odrywaliśmy wzroku od lustra -
kiedy kroki ucichły, rozległ się
zgrzyt klucza w zamku i przez
uchylone drzwi dwie szczupłe
dłonie porwały tacę z krzesła,
by po krótkiej chwili umieścić
ją tam z powrotem. Przez moment
widziałem śniadą i piękną twarz,
z przerażeniem spoglądającą w
uchylone drzwi naszego pokoiku.
Drzwi zatrzasnęły się, klucz
zazgrzytał znowu, po czym
zapadła cisza. Holmes pociągnął
mnie za rękaw i obaj ostrożnie
zeszliśmy na dół, zachowując
absolutną ciszę.
- Zadzwonię wieczorem -
poinformował oczekującą nas
właścicielkę. - Myślę, Watsonie,
że z dyskusją poczekamy do
powrotu do domu.
- Jak widziałeś, moje
przypuszczenia okazały się
słuszne - zaczął z głębin
fotela. - Nastąpiła zamiana
lokatorów. NIe przewidziałem
tylko, że jest to również
zamiana płci. To kobieta i to
niezwykła kobieta, mój drogi.
- Widziała nas.
- NIekoniecznie. Widziała coś,
co ją zaniepokoiło, nie ulega to
wątpliwości. Ogólny przebieg
wypadków jest jasny, nieprawdaż?
Pewna para szuka schronienia
przed zagrożeniem, i to
poważnym, biorąc pod uwagę
stopień przedsięwziętej przez
nią ostrożności. Mężczyzna,
który musi coś konkretnego
zrobić, pozostawia kobietę w
miejscu najbezpieczniejszym z
możliwych. Nie jest o takie
łatwo, a znajduje je w sposób
naprawdę oryginalny i na tyle
skuteczny, że obecność kobiety
jest tajemnicą nawet dla
właścicielki mieszkania,
regularnie przynoszącej jej
posiłki. Drukowane pismo jest
teraz zrozumiałe - chodziło o
ukrycie płci osoby piszącej,
której ktoś znający się na
rzeczy mógłby domyślić się z
charakteru pisma. Mężczyzna nie
może się zbliżyć do tego domu,
by nie naprowadzić na ślad
kobiety wrogów, a do utrzymania
łączności wykorzystuje
ogłoszenia w gazecie. Jak dotąd
wszystko jasne i proste.
- Tylko jakie są powody tego
wszystkiego?
- Właśnie, mój drogi. Jak
zwykle jesteś praktyczny i
bezpośredni! Ciekawość i
przewrażliwienie pani Warren w
miarę jak posuwamy się naprzód,
niespodziewanie okazują się kryć
rzeczywiście groźną sprawę.
Słyszeliśmy o napadzie na pana
Warrena, który bez wątpienia
wymierzony był w jego lokatora i
który dobitnie potwierdza wagę
sprawy. Śmiem twierdzić, że
stawką w tej grze jest życie
obojga, zaś sposób w jaki
zaatakowano jasno wskazuje na
przewagę liczebną przeciwnika
oraz na fakt, iż nie jest on
świadomy zamiany. Ogólnie rzecz
biorąc jest to naprawdę ciekawy
i skomplikowany przypadek.
- Zastanawia mnie - odezwałem
się po chwili - dlaczego chcesz
się nim dalej zajmować. Co
zyskasz?
- Sztuka dla sztuki. Sądzę, że
gdy praktykowałeś w zawodzie
wielokrotnie udzielałeś porad i
badałeś pacjentów bez zapłaty.
Jakie były tego powody?
- Wiedza i doświadczenie.
- Nauka nigdy się nie kończy.
Całe życie to seria lekcji, z
których najważniejsze są
przeważnie te ostatnie. Ta
zagadka jest bardzo pouczająca i
mimo braku widoków na
honorarium
czy sławę mam ochotę, i to
przemożną, rozwiązać ją. Pewnien
jestem, że o zmierzchu będziemy
wiedzieli znacznie więcej.
Gdy ponownie znaleźliśmy się w
domu pani Warren, Londyn
okrywała już szarówka zimowego
zmierzchu, rozpraszana jedynie
żółtymi kwadratami okien i
mglistym blaskiem latarń
gazowych. Siedząc w ciemnym
salonie spoglądaliśmy uważnie na
interesujące nas okno i niedługo
trwało, gdy pojawiło się w nim
światło.
- Zaczyna się - szepnął Holmes
prawie przyciskając twarz do
szyby. - Widzę cień, trzyma w
dłoni świecę i spogląda w naszą
stronę. Najwyraźniej chce mieć
pewność, że jego towarzyszka
jest już w oknie. Zaczyna
nadawać. Zapisuj to, byśmy mogli
później się zastanowić.
Pojedynczy błysk - A... ile
teraz naliczyłeś? Dwadzieścia,
ja też, a więc T... Co jeszcze
jedno T? To musi być początek
drugiego słowa... Dobrze, długa
przerwa czyli koniec. Co wyszło?
"Attenta", to bez sensu. Tak
samo zresztą, gdy podzielimy to
w jakikolwiek sposób... Chyba że
Ta to czyjeś inicjały..., * O,
znowu zaczyna... powtarza ten
sam wyraz! Dziwne, Watsonie,
naprawdę dziwne. Jeszcze raz to
samo i cofnął się. Co o tym
sądzisz?
Wówczas wiadomość brzmiała:
"At ten T. A.", czyli "O
#/10#00 T. A." (przyp. tłum.)
- Szyfr - odparłem krótko.
Holmes nagle roześmiał się.
- I to niezbyt skomplikowany.
To po prostu nie jest po
angielsku, tylko po włosku. "A"
oznacza, że adresatką jest
kobieta, a treść to "uwaga"
powtórzone trzykrotnie. Jest to
bez wątpienia ważna wiadomość,
co można wywnioskować z
powtórzenia. Tylko o co chodzi?
Poczekajmy, znów podchodzi do
okna.
Ponownie zobaczyliśmy
przykucniętą sylwetkę szybko
przesuwającą płomień świecy. Tym
razem litery nadawane były
znacznie szybciej. Tak szybko,
że omal nie zgubiłem się przy
ich notowaniu.
- Pericolo - to znaczy
"niebezpieczeństwo". Tak, sygnał
niebezpieczeństwa. Powtarza
go... Peri... Tam do diabła, co
się dzieje?!
Światełko nagle zniknęło i
okno pogrążyło się w
ciemnościach, podobnie zresztą
jak wszystkie pozostałe w tym
budynku. Wiadomość została
urwana w połowie i powody tego
stanu
rzeczy musiały dotrzeć do nas
równocześnie, gdyż w tym samym
momencie poderwaliśmy się na
równe nogi.
- Sprawa się komplikuje -
szepnął Holmes. - PowinniśMy
zawiadomić Scotland Yard, ale
nie ma na to czasu. Chyba że
wytłumaczenie jest niewinne, a
wówczas wyszlibyśmy na durniów.
Chodź, sprawdzimy na miejscu, o
co chodzi.
Ii
Gdy szliśmy wzdłuż Howe Street
obejrzałem się w stronę
budnyku, który właśnie
opuściliśmy. W oknie na piętrze
dostrzegłem postać wpatrującą
się w mrok i czekającą w
napięciu na dalszy ciąg
przerwanej rozmowy. Przy
drzwiach budynku z czerwonej
cegły sterczał natomiast
zakutany w szal mężczyzna w
płaszczu, opierający się o
ogrodzenie i przyglądający się
nam uważnie.
- Holmes! - krzyknął nagle.
- Gregson! - ucieszył się
zawołany, potrząsając jego
prawicą. - Góra z górą... Co cię
tu sprowadza?
- Sądzę, że to samo co ciebie
- uśmiechnął się inspektor. -
Choć nie mam pojęcia, jakim
cudem się tu znalazłeś.
- Różne tropy prowadzące do
tego samego celu. Obserwowałem
sygnały, które...
- Sygnały?!
- Z tego okna. Urwały się
nagle, toteż przybyliśmy zbadać
przyczynę. Skoro jednak sprawa
jest w twoich rękach, możemy
spokojnie wrócić do domu.
- Poczekaj! Zróbmy to razem.
Tyle razy mi pomagałeś, że
cieszę się na samą możliwość
drobnego rewanżu. Z tego domu
jest tylko jedno wyjście, tak że
nie mógł nam się wymknąć.
- Kto?
- Choć raz wiem więcej niż ty
- niespodziewanie uderzył laską
w chodnik, na który to sygnał ze
stojącej w pobliżu dorożki
wyskoczył i podszedł do nas
woźnica z batem w ręku. - Poznaj
pana Levertona z Ameryki, a
ściślej z Agencji Pinkertona. A
to jest słynny Sherlock Holmes.
- Bohater zagadki w jaskini na
Long Island? - spytał Holmes. -
Sir, miło mi pana poznać.
Amerykanin, młody, choć
poważnie wyglądający mężczyzna o
opalonej twarzy i przystojnych
rysach, zaczerwienił się na te
słowa.
- Teraz jestem na tropie
większej sprawy, panie Holmes.
Jeśli zdołam złapać Gorgiano...
- Gorgiano z Czerwonego Kręgu?
- przerwał mu Holmes.
- O, widzę, że znany jest
również w Europie. Zaczęliśmy go
śledzić i wiemy z całą
pewnością, że ma na sumieniu
około pięćdziesiąt morderstw,
ale jak dotąd nie możemy go
złapać. Ciągle się wymyka.
Przyjechałem tu za nim z Nowego
Jorku i przez tydzień byłem jego
cieniem czekając na jakikolwiek
pretekst, by złapać go za
kołnierz. Wraz z panem
Gregsonem czekamy teraz. Jest w
tym domu i nie może się nam
wymknąć. Jak dotąd wyszły stąd
jedynie trzy osoby i przysięgam,
że nie był żadną z nich.
- Mówiłeś coś o sygnałach -
Gregson zwrócił się do Holmesa.
- Wygląda na to, że znowu wiesz
więcej od nas.
Mój towarzysz wyjaśnił w paru
słowach sprawę, którą się
zajmowaliśmy i Leverton zaklął.
- To o nas chodzi - mruknął
ponuro. - Musiał nas spostrzec
przy jakiejś okazji. Teraz
sygnalizuje któremuś ze swoich
współpracowników, ma ich paru w
Londynie. To, że przerwał nagle,
może oznaczać jedynie, iż
zauważył przez okno któregoś z
nas. Postanowił działać
natychmiast, skoro
niebezpieczeństwo jest bliskie.
Co pan proponuje, panie Holmes?
- Iść na górę i przekonać się
na własne oczy jak wygląda
sytuacja.
- Nie mamy ani nakazu rewizji,
ani nakazu aresztowania.
- Te budynki są nie
zamieszkałe, a okoliczności
bardzo podejrzane - stwierdził
Gregson. - Powody chwilowo
zupełnie wystarczające. Biorę na
siebie odpowiedzialność za
aresztowanie, a potem zobaczymy,
co będzie lepsze: przetrzymać go
tu, czy przekazać do Nowego
Yorku.
Nasi policjanci nie mają może
największej wyobraźni, nie
zawodzą natomiast gdy chodzi o
odwagę i zdecydowanie. Gregson
wspinał się po schodach,
by aresztować wielokrotnego
zabójcę
z taką miną, jakby były to
schody w Scotland Yardzie.
Amerykanin usiłował przecisnąć
się przed niego, ale Gregson
powstrzymał go tyleż uprzejmie,
co stanowczo - niebezpieczeństwa
Londynu były sprawą londyńskiej
policji.
Drzwi na trzecim piętrze,
prowadzące do mieszkania po
lewej stronie, były uchylone.
Gregson pchnął je zdecydowanym
ruchem. Wewnątrz panowała cisza
i ciemność, toteż czym prędzej
zapalił kieszonkową latarkę. Gdy
płomień uspokoił się, ku swemu
zaskoczeniu ujrzeliśmy na
białych deskach podłogi świeże
ślady krwi, które prowadziły w
naszą stronę i zatrzymywały się
w pobliżu okna. Prowadziły one
do zamkniętych drzwi sąsiedniego
pokoju. Inspektor otworzył je i
trzymając światło przed sobą
wszedł do środka. Ruszyliśmy za
nim.
W pozbawionym mebli pokoju, na
środku podłogi leżała skulona
postać ogromnego mężczyzny. Jego
groteskowo wykrzywioną twarz
otaczał krąg wymalowany krwią.
Ręce miał szeroko rozrzucone, a
z szyi wystawała mu kościana
rękojeść sztyletu, zatopionego
aż po gardę w ciele. Obok prawej
dłoni leżącego spoczywały
doskonale wykonany sztylet z
rogową rękojeścią i czarna,
dziecięca rękawiczka. Sądząc z
układu ciała musiał umrzeć zanim
jeszcze upadł.
- O Boże! To Czarny Giorgiano!
- zdumiał się Amerykanin. - Ktoś
nas wyprzedził.
- Na oknie jest świeca -
poinformował nas Gregson. - Co
ty wyprawiasz?
Pytanie to było skierowane do
Sherlocka, który zapalił ją i
przesuwał szybko wzdłuż okna, po
czym spojrzał w ciemność,
zdmuchnął świecę i rzucił ją na
podłogę.
- Sądzę, że to nam nieco
pomoże - mruknął enigmatycznie i
zamarł pogrążony w myślach,
podczas gdy obaj policjanci
oglądali ciało. - Mówicie, że w
czasie waszej obserwacji wyszły
stąd trzy osoby. Przyjrzeliście
się im dokładniej?
- Oczywiście - odparł Gregson.
- Czy był wśród nich mężczyzna
około trzydziestki, średniego
wzrostu, o śniadej cerze i
czarnej brodzie?
- Wyszedł jako ostatni.
- Jak sądzę, jest to zabójca.
Poza rysopisem macie doskonały
ślad buta odbity we krwi. Nie
powinniście mieć trudności ze
znalezieniem go.
- Zapewne, wśród milionów
londyńczyków...
- MOże i tak. Dlatego
pomyślałem, że najlepiej
poprosić tę panią o pomoc.
Na te słowa wszyscy
odwróciliśmy się w stronę drzwi,
gdzie spoglądał Holmes. Stała
tam wysoka i przystojna
kobieta, tajemnicza lokatorka
pani Warren. Podeszła powoli,
blada z trwogi, wpatrując się
nieruchomo w leżące na podłodze
ciało.
- Zabiliście go! - szepnęła.
Oh, Dio Mio, zabiliście go!
Nagle gwałtownie zaczerpnęła
powietrza i z okrzykiem radości
skoczyła w górę, po czym zaczęła
tańczyć wokół pokoju klaszcząc w
dłonie i z błyszczącymi oczyma
mówiąc coś bez przerwy po
włosku. Dziwne ze wszech miar
było obserwowanie tej radości na
widok trupa. Nagle zatrzymała
się i spojrzała na nas pytająco.
- Wy z policji, tak? Wy
zabiliście Giuseppe Gorgiano,
tak? - spytała niegramatyczną
angielszczyzną.
- Jesteśmy z policji, proszę
pani - odpowiedział Gregson.
Rozejrzała się zaskoczona po
ciemnych kątach pomieszczenia.
- A gdzie jest Gennaro? -
spytała. - Mój mąż, Gennaro
Lucca? Jestem Emilia Lucca z
Nowego Yorku. Chwilę temu był w
oknie i przybiegłam, jak kazał.
- To ja poleciłem pani przyjść
- odezwał się Holmes.
- Jak?
- Wasz szyfr nie był zbyt
skomplikowany, proszę mi
wierzyć, zaś pani obecność tutaj
wydała mi się wskazana. Nadałem
"vieni" i pani przyszła.
Spojrzała nań z podziwem.
- Nie rozumiem, skąd pan to
wie. Gorgiano, jak... -
przerwała i nagle twarz
rozjaśnił uśmiech dumy -
Gennaro! Mój cudowny Gennaro!
Strzegł mnie i zrobił to
własnoręcznie! Zabił potwora.
Gennaro, jesteś cudowny. Jaka
kobieta może być cię godna?
- Pani Lucca - Gregson położył
dłoń na jej ramieniu takim
gestem, jakby była największym
chuliganem z Notting Hill. - Nie
bardzo wiem kim i czym pani
jest, ale powiedziała pani dość,
bym miał ochotę porozmawiać z
panią w Yardzie.
- Poczekaj - wtrącił się
Holmes. - Wydaje mi się, że ta
dama może być równie chętna do
udzielania nam informacji, jak
my do ich wysłuchania. Rozumie
pani, że jej mąż zostanie
aresztowany i sądzony na
okoliczność śmierci tego, który
leży tu przed nami. To, co pani
powie, może być użyte jako dowód
na procesie, ale jeśli sądzi
pani, iż działał on ze
szlachetnych pobudek i
chciałaby, by te pobudki były
znane, to nie może mu się pani
przysłużyć lepiej niż
opowiadając nam tę historię.
- Tak, Gorgiano nie żyje i
nie obawiamy się niczego -
oznajmiła radośnie. - To był
diabeł i potwór w jednej osobie,
żaden sędzia nie może ukarać
mojego męża za to, że go zabił.
- W takim razie - zaproponował
mój przyjaciel - najlepiej
będzie zamknąć te drzwi
zostawiając wszystko tak jak
było i iść z panią do jej
mieszkania, by zapoznać się z
całą historią. Dopiero po jej
wysłuchaniu wyrobimy sobie
opinię o całej sprawie.
Pół godziny później
siedzieliśmy w niewielkim
saloniku słuchając specyficznej
angielszczyzny seniory Lucca,
opowiadającej nam historię,
której pointę widzieliśmy na
białych deskach podłogi. Aby ta
długa historia stała się
bardziej zrozumiała, pozwoliłem
sobie nieco poprawić jej
gramatykę.
- Urodziłam się w Posilippo w
pobliżu Neapolu, a moim ojcem
był prawnik, Augusto Barelli,
niegdyś deputowany z tego
okręgu. Gennaro był zatrudniony
przez mojego ojca. Pokochałam
go, jak zrobiłaby każda kobieta,
choć nie miał ani pozycji, ani
majątku, przez co mój ojciec nie
zgodził się na małżeństwo.
Uciekliśmy, pobraliśmy się w
Bari i sprzedaliśmy moje
klejnoty, by opłacić podróż do
Ameryki. Było to cztery lata
temu i od tej chwili żyliśmy w
Nowym Yorku. Z początku
sprzyjało nam szczęście. Gennaro
oddał przysługę włoskiemu
dżentelmenowi, ratując go przed
pobiciem w miejscu zwanym
Bowey.
Czynem tym zyskał wpływowego
przyjaciela nazwiskiem Tito
Castalotte, współwłaściciela
firmy importującej owoce
"Castalotte i Zamba". Senior
Zamba był inwalidą i praktycznie
całą firmą kierował nasz nowy
przyjaciel. Zatrudnionych było w
niej ponad trzystu pracowników.
Senior Castalotte zaangażował
mojego męża na stanowisko szefa
działu i na każdym kroku
okazywał mu swą przychylność.
Był kawalerem i myślę, że
traktował go jak syna, a oboje z
mężem darzyliśmy go takim
uczuciem, jakby był naszym
ojcem. Kupiliśmy niewielki domek
na Brooklynie i przyszłość
rysowała się przed nami w
jasnych barwach, gdy nagle
pojawił się w naszym życiu
Gorgiano. Przyprowadził go
pewnej nocy mój mąż, ponieważ
byli krajanami i znali się
jeszcze z Włoch. Był to potężny
mężczyzna, co sami panowie
widzieliście, ale nie tylko z
uwagi na posturę. Właściwie
wszystko w nim było potężne i
przerażające: głos jak grom,
pomysły, uczucia - wszystko to
było monstrualne i przesadzone.
Mówił, lub raczej ryczał, z taką
energią, że wszyscy musieli go
słuchać przytłoczeni dźwiękiem i
potokiem słów. Jego oczy pałały
czymś, co przykuwało uwagę i
niewoliło człowieka. Przychodził
do nas często, choć zdawałam
sobie sprawę z tego, że mężowi
niezbyt to odpowiada. W jego
obecności siedział blady i
milczący, słuchając nie
kończących się tyrad o polityce
i sprawach socjalnych. Nic nie
mówił, ale na jego twarzy
widziałam wyraz, którego nie
zobaczyłam nigdy dotąd. Z
początku sądziłam, że to
niechęć, lecz w końcu
zrozumiałam, że to strach.
Głęboki, przejmujący strach. Tej
nocy, gdy to zrozumiałam,
nakłoniłam go, by mi wszystko
opowiedział. Zrobił to. Wtedy
sama zaczęłam się bać. Chyba
jeszcze bardziej niż on. W
latach młodości, gdy cały świat
zdawał mu się wrogi, a do
szaleństwa doprowadzała go
niesprawiedliwość, której
doświadczał na każdym kroku, mój
Gennaro przyłączył się do
neapolitańskiego stowarzyszenia
zwanego Czerwonym Kręgiem,
wywodzącego się z Karbonariuszy.
Ich przysięgi i sekrety były
przerażające, ale kiedy stał się
już jednym z nich, ucieczka była
niemożliwą. Gdy znaleźliśmy się
w Ameryce sądził, że zostawił to
za sobą i że sprawa jest
zamknięta na zawsze. Ale pewnego
dnia ku swemu przerażeniu
spotkał na ulicy człowieka,
który wprowadził go do Kręgu i
który zasłużył sobie w
południowych Włoszech na
przydomek "Śmierć", gdyż ręce
miał do łokci zbrukane krwią -
olbrzyma Gorgiano. Przybył on do
Nowego Yorku uciekając przed
włoską policją i założył tam
oddział Czerwonego Kręgu.
Gennaro pokazał mi też wezwanie,
które otrzymał, polecające mu
stawienie się w określonym
czasie i określonym miejscu.
Już samo to było złe, ale
najgorsze miało dopiero nadejść.
Zauważyłam, że od pewnego czasu
olbrzym przychodząc do nas
ciągle patrzy i mówi do mnie;
nawet jeśli słowa skierowane
były do mojego męża, ani na
moment nie spuszczał oczu ze
mnie. Pewnego wieczora
zrozumiałam dlaczego. Obudziłam
w nim coś, co nazwał "miłością".
Przybył do nas zanim jeszcze
pojawił się Gennaro, chwycił
mnie w objęcia i zaczął
całować, namawiając, bym
poszła z nim. Szarpałam się i
krzyczałam, gdy wtem zjawił się
Gennaro i zaatakował go.
Nieprzytomnego zostawiliśmy na
podłodze i uciekliśmy, by już
nigdy nie wrócić do domu. Tej
nocy przysporzyliśmy sobie
śmiertelnego wroga. Parę dni
potem odbyło się zebranie Kręgu.
Mąż wrócił z niego z taką miną,
że od razu wiedziałam, iż stało
się coś strasznego.
Rzeczywistość okazała się jednak
gorsza od naszych najgorszych
obaw. Fundusze organizacji
wymuszano od bogatych Włochów.
Jednym z tych, do których się
zwrócono, był nasz przyjaciel
Castalotte. Nie ugiął się on
przed pogróżkami, a nawet
przekazał sprawę policji, co
spowodowało wydanie nań wyroku
śmierci, tak za mieszanie obcych
w sprawy narodowe jak i dla
zastraszenia innych opornych lub
zaczynających się buntować. Na
spotkaniu postanowiono, że
zostanie wysadzony z domem przy
użyciu dynamitu i odbyło się
losowanie wykonawcy wyroku.
Gennaro losując zobaczył twarz
Gorgiano i zanim wyciągnął los z
Czerwonym Kręgiem, wiedział, że
sprawa została w jakiś sposób
uprzednio ukartowana. Miał albo
zabić przyjaciela, albo narazić
mnie i siebie na zemstę, gdyż w
takich wypadkach Krąg karał nie
tylko swoich członków, ale też
wszystkich ich bliskich, było to
ogólnie wiadome. Całą noc
zastanawialiśmy się co zrobić,
gdyż zamach należało
przeprowadzić następnego
wieczora. W końcu ostrzegliśmy
seniora Castalotte i w południe
byliśmy już w drodze do Londynu.
Na wszelki wypadek
poinformowaliśmy uprzednio o
wszystkim policję. Resztę
panowie znacie. Byliśmy pewni,
że prześladowcy nie zostawią nas
w spokoju. Nie licząc misji
oficjalnej, Gorgiano miał
osobiste motywy zemsty, a znając
jego bezwzględność i upór
wiedzieliśmy, że nie spocznie
nim nie wykona zadania, Włochy i
Ameryka dobrze przecież znają
jego okrucieństwa. Mieliśmy parę
dni na zorganizowanie dla mnie
takiego schronienia, by
niebezpieczeństwo nie mogło mnie
dosięgnąć bez ostrzeżenia. Mąż
natomiast musiał być wolny, by
móc swobodnie kontaktować się z
włoską i amerykańską policją.
Sama nie wiem, gdzie mieszka, bo
jedyne wieści od niego
otrzymywałam przez ogłoszenia w
gazecie. Pewnego razu przez okno
zauważyłam dwóch Włochów
obserwujących dom i wiedziałam,
że zostaliśmy odnalezieni. W
końcu, dziś w nocy, Gennaro
zaczął nadawać, ale sygnały
nagle się urwały. Teraz wiem, że
zdawał sobie sprawę z bliskości
Gorgiana i na szczęście był
przygotowany na to spotkanie.
Pytam was panowie, czy po tym
wszystkim, co usłyszeliście
przed chwilą, możemy obawiać się
czegokolwiek ze strony prawa?
Czy jakikolwiek sędzia na tym
świecie mógłby skazać mego męża
za to, co uczynił?
- Cóż, panie Gregson - odezwał
się Amerykanin spoglądając na
inspektora - Nie wiem jak wy,
Anglicy, zapatrujecie się na to,
ale w Nowym Yorku mąż tej damy
może liczyć na serdeczne
podziękowanie.
- Będzie pani musiała udać się
ze mną i zobaczyć się z moim
szefem - zdecydował policjant. -
Jeśli to, co pani powiedziała
jest prawdą, nie sądzę, by
musiała się pani czy też jej móż
obawiać czegoś z naszej strony.
Natomiast ani w ząb nie mogę
pojąć, skąd, u diaska, ty się tu
znalazłeś, Holmesie.
- Nauka, Gregsonie. Ciekawość
jest lepsza od uniwersytetu.
Cóż, Watsojnie, masz oto jeszcze
jeden przypadek do swojej
kolekcji. Tak na marginesie,
jest już ósma, a dziś wieczorem
w Covent Garden grają Wagnera.
Jeśli się pośpieszymy,
powinniśmy zdążyć na drugi akt.
Sprawa
diabelskiej stopy
W mojej pracy związanej z
zapisywaniem i podawaniem do
publicznej wiadomości niektórych
ciekawszych przypadków z kariery
mego przyjaciela, największą
trudność sprawiała mi zawsze jego
awersja do rozgłosu. Dla niego
najważniejsze było samo
rozwikłanie sprawy -
aresztowanie przestępcy zostawiał
najczęściej czynnikom oficjalnym
i z lekceważącym uśmiechem
słuchał potem peanów
pochwalnych, kierowanych pod
niewłaściwym adresem. To właśnie
nastawienie, nie zaś brak
materiałów, było powodem mego
milczenia w ciągu ostatnich lat.
Mój udział w części jego przygód
zawsze był przywilejem i
przyjemnością, ale też nakładał
na mnie obowiązek milczenia tak
długo, jak długo nie uzyskałem
zgody Sherlocka na publikację
jego przygód.
Dlatego też sporą
niespodziankę sprawił mi
telegram od Holmesa, który
przyszedł do mnie w ostatni
wtorek (nigdy nie pisał listów,
jeśli korespondencję można było
załatwić przy pomocy depeszy).
Oto jego treść:
"Dlaczegóż nie opowiedzieć by
im o Kornwalijskim horrorze?
Najdziwniejsza sprawa, jaką
miałem".
Pojęcia nie mam, co
przypomniało mu tę przygodę, ani
też co skłoniło go do zgody.
Ale, nie czekając aż zmieni
zdanie, poszukałem notatek ze
szczegółami i oto przedstawiam
państwu tę historię.
Działo się to na wiosnę 1897
roku, gdy żelazne zdrowie
Sherlocka zaczęło zdradzać
objawy przemęczenia ciągłą
pracą, nader podniecającą, ale i
wyczerpującą system nerwowy. W
marcu tegoż roku doktor Moore
Agar z Harley Street, którego
dramatyczne spotkanie z mym
przyjacielem być może
przedstawię pewnego dnia,
postawił jednoznaczną diagnozę,
że jeśli Holmes nie zrobi sobie
dłuższego odpoczynku zrywając
całkowicie na ten czas z
praktyką, grozi mu załamanie
nerwowe. Stan własnego zdrowia
nigdy nie interesował Holmesa,
chyba że kolidował z jakimś jego
planem, co zdarzało się nader
rzadko. Tym razem jednak
zagrożenie było poważne, a
alternatywę dla długiej przerwy
stanowiło całkowite zerwanie z
zawodem, toteż zgodził się on na
urlop i całkowitą zmianę
otoczenia. W taki oto sposób
znaleźliśmy się w niewielkim
domku przy Poldhu Bay, na
odległym zakątku kornwalijskiego
wybrzeża.
Było to miejsce dość
szczególne, choć doskonale
odpowiadające humorowi i
osobowości mego towarzysza. Z
okien naszego biało pomalowanego
domku widać było prawie całe
złowrogie półkole Mounts Bay -
starej pułapki żaglowców. Przy
północnym wietrze zatoka
wyglądała spokojnie i zacisznie,
zapraszając sterane burzą
statki, by szukały tu
schronienia i spokoju. Potem
następował nagły skręt wiatru na
południowo_zachodni, kotwica
szorowała po dnie nie znajdując
punktu zahaczenia, zbliżały się
skały i koniec, który kosztował
wiele załóg życie. Doświadczeni
marynarze omijali to miejsce
szerokim łukiem.
Otaczający nas z drugiej
strony ląd był równie
niegościnny jak morze -
przeważnie trzęsawiska i bagna,
tu i tam przetykane suchym
lądem, z wieżą kościelną
zaznaczającą z daleka istnienie
wioski. Wszędzie też spotkać
można było ślady jakiejś dawno
wymarłej rasy, która pozostawiła
po sobie tajemnicze obeliski i
nieregularne budowle kryjące
prochy zmarłych oraz dziwne wały
ziemne o nieznanym
przeznaczeniu. Cała okolica
sprawiała niesamowite i
tajemnicze wrażenie, pobudzając
wyobraźnię. Holmes spędzał
długie godziny na wędrówkach i
medytacjach, zainteresowany nie
tylko budowlami, ale także
starym, używanym jeszcze
gdzieniegdzie w okolicy
dialektem. Przypuszczał, że
wywodzi się on z chaldejskiego,
przywiezionego tu przez kupców
fenickich zainteresowanych
wydobywaną w tym rejonie cyną.
Przysłano mu sporo książek
filologicznych i zajął się
właśnie uzasadnianiem swej
teorii, gdy nagle, ku memu
żalowi a jego radości,
znaleźliśmy się wobec problemu o
wiele ciekawszego, bardziej
skomplikowanego i poważniejszego
niż te, które wygnały nas z
Londynu. Seria wydarzeń, które
przerwały nasz odpoczynek
wywołała ogólne zainteresowanie
nie tylko w Kornwalii, ale w
całej zachodniej Anglii i sądzę,
że wielu czytelników przypomina
sobie to, co wówczas nazywano
"Kornwalijskim Horrorem", choć
do londyńskiej prasy dotarły
relacje nader niedokładne.
Teraz, po trzynastu latach, mogę
dać prawdziwe świadectwo temu,
co się wówczas stało.
Jak już pisałem, dzwonnice
kościelne stanowiły w słabo
zaludnionej okolicy punkty
orientacyjne. Najbliżej nas
znajdowała się osada Tredennick
Wollas, z której paruset
mieszkańców skupiało się wokół
starego i omszałego kościoła.
Wikarym tej parafii był ojciec
Roundhary, archeolog amator.
Dzięki tym zamiłowaniom zbliżyli
się z Holmesem do siebie. Był to
mężczyzna w średnim wieku, miły,
spokojny i doskonale
zorientowany w tutejszych
zwyczajach. Czasem zapraszał nas
do siebie na herbatę, dzięki
czemu mieliśmy okazję poznać
jego lokatora, pana Mortimera
Tregennisa, kawalera,
wynajmującego w dużej i pustej
plebanii dwa pokoje. Wikary,
będąc osobą samotną, nie miał
nic przeciwko temu, choć
niewiele mieli z sobą wspólnego.
Pamiętam, że podczas naszych,
krótkich zresztą wizyt,
gospodarz był nader gościnny,
zaś jego lokator siedział
pogrążony w milczeniu i
niewesołych, sądząc z wyrazu
twarzy, myślach, prawie nie
zwracając uwagi na to, co się
wokół działo.
Ci dwaj wyżej opisani
dżentelmeni zjawili się nagle w
naszym saloniku 16 marca, w
czwartek, tuż po śniadaniu, gdy
przygotowywaliśmy się do
codziennej wycieczki na
pustkowia.
- Panie Holmes - zaczął wikary
wzburzonym głosem - przyczyną
naszej wizyty jest nadzwyczaj
niecodzienne i tragiczne
wydarzenie, które miało miejsce
ostatniej nocy. Możemy jedynie
dziękować Opatrzności, że akurat
znalazł się pan tutaj, gdyż jest
pan tym właśnie człowiekiem,
którego najbardziej nam
potrzeba.
Obdarzyłem go niezbyt
przyjaznym spojrzeniem,
natomiast Holmes aż się
wyprostował w fotelu na te słowa
i wskazał naszym, zdyszanym
gościom sofę. Pan Tregennis, był
spokojniejszy, choć nerwowe
ruchy rąk i błysk oczu
zdradzały, że podziela
zdenerwowanie swego towarzysza.
- Pan będzie mówił, czy ja? -
spytał ksiądz.
- Jeżeli, jak sądzę, to pan
dokonał odkrycia, a wielebny zna
je z drugiej ręki - wtrącił
Sherlock - będzie lepiej, jeśli
pan sam o nim opowie.
Ponieważ wikary był ubrany
niestarannie, co świadczyło o
pośpiechu, zaś jego towarzysz
nienagannie, wnioskowanie mojego
przyjaciela było nader proste.
Wywarło jednak piorunujący efekt
na naszych gościach.
- Może lepiej będzie jeśli
wpierw coś wyjaśnię - wielebny
Roundhay pierwszy odzyskał głos
- potem wysłucha pan opowieści
pana Tregennisa lub zadecyduje,
byśmy nie zwlekając udali się na
miejsce tego tajemniczego
zdarzenia. Otóż, nasz przyjaciel
spędził wczorajszy wieczór w
towarzystwie swoich dwóch braci,
Owena i Georga oraz siostry
Brendy w ich domu, w Tredannick
Wartha, leżącym nie opodal tego
kamiennego krzyża, o którym
rozmawialiśmy ostatnio. Opuścił
ich krótko po dziewiątej
wieczorem siedzących przy stole,
przy którym właśnie zakończyli
grę w karty. Pozostawił ich w
doskonałym zdrowiu i humorze.
Ponieważ ma zwyczaj wcześnie
wstawać, także dziś rano przed
śniadaniem wyszedł na spacer i
po drodze spotkał bryczkę
doktora Richardsa, który
poinformował go, że właśnie
otrzymał pilne wezwanie do
Tredannick Wartha. Słysząc to
pojechał naturalnie z nim i oto
co znaleźli: rodzeństwo
siedziało przy stole tak jak w
chwili, gdy ich opuścił w nocy,
z kartami leżącymi na stole i
świecami wypalonymi do cna.
Siostra, martwa, wpółleżała na
krześle, zaś bracia dostali
pomieszania zmysłów - śmiali
się, śpiewali i krzyczeli do
siebie zupenie bez sensu.
Wszyscy troje natomiast mieli na
twarzach wyraz zupełnego
przerażenia, od którego
człowiekowi skóra cierpła na
plecach. W domu nie było śladów
czyjejkolwiek obecności, a stara
pani Porter, kucharka i
gospodyni, spała całą noc i
niczego nie słyszała. Nic nie
zginęło ani nie zostało
zniszczone i nie ma żadnego
wytłumaczenia, co mogło tych
troje tak przerazić, że kobieta
zmarła, a dwóch silnych
mężczyzn zwariowało. Tak w
najogólniejszym zarysie wygląda
sytuacja i jeśli zdoła ją pan
wyjaśnić, to pomoże nam pan
ponad miarę.
Miałem nadzieję, że uda mi się
stłumić zainteresowanie Holmesa
tą sprawą, ale jedno spojrzenie
na jego twarz powiedziało mi, że
jest to absolutnie niewykonalne.
Siedział jeszcze przez parę
chwil w milczeniu, rozmyślając,
po czym oznajmił:
- Zajmę się tą sprawą. Wydaje
mi się nader interesująca, by
nie rzec wyjątkowa. Czy ojciec
wielebny był na miejscu
tragedii?
- Nie, panie Holmes. Pan
Tregennis zdał mi relację po
powrocie i natychmiast
pośpieszyliśmy do pana.
- Jak daleko znajduje się dom,
o którym mowa?
- Około mili w głąb lądu.
- Wobec tego pojedziemy tam
razem. Ale zanim wyjdziemy,
chciałbym jeszcze zadać panu
Tregennisowi kilka pytań.
Ten ostatni jak dotąd milczał,
ale widać było, że jego tłumione
emocje są silniejsze niż
duchownego - siedział z pobladłą
i napiętą twarzą, wzrokiem
wbitym w Holmesa i kurczowo
zaciśniętymi dłońmi. Wargi mu
drżały, a w ciemnych oczach
zdawał się odbijać przerażający
widok, który oglądały.
- Proszę pytać, panie Holmes -
zaoferował się, ledwie mój
przyjaciel umilkł. - To straszna
rzecz, ale powiem panu wszystko,
co wiem.
- Proszę mi opowiedzieć o
przebiegu wydarzeń tej nocy.
- Cóż, zjadłem z nimi kolację
i George, mój starszy brat,
zaproponował grę w wista.
Zaczęliśmy przed dziewiątą, a ja
wychodziłem kwadrans po
dziesiątej, zostawiając ich przy
stole, wesołych i w dobrym
zdrowiu.
- Kto pana wypuścił?
- Pani Porter poszła już spać,
ale drzwi zewnętrzne mają
sprężynowy zatrzask, toteż nie
musiałem nikogo fatygować. Okno
do pokoju było zamknięte, choć
okiennic nie zawarto. Dziś rano
nic w drzwiach ani w oknie nie
uległo zmianie i nie ma żadnych
powodów, by przypuszczać, że
ktoś obcy był w środku. A
przecież siedzieli tak jak ich
zostawiłem, przerażeni do utraty
zmysłów, a Brenda i życia, z
głową zwisającą bezwładnie przez
oparcie krzesła. Do końca życia
nie zapomnę widoku tego pokoju.
- Fakty, jak je usłyszałem, są
zaiste niecodzienne - mruknął
Holmes. - Sądzę, że wy, panowie,
nie macie żadnej tłumaczącej je
teorii?
- To diabelska sprawa, panie
Holmes - zawołał Tregennis. - Nie
z tego świata! Coś dostało się
do tego pokoju i przeraziło ich
śmiertelnie. Jaki człowiek
mógłby tego dokonać?!
- Nietuzinkowy. Natomiast
obawiam się, że jeśli to
faktycznie jest sprawa sił
nadprzyrodzonych, to ja na nic
się nie przydam. Posłałem
wprawdzie sporo klientów do
piekła, ale nie mam z nim
bliższych kontaktów. Najpierw
jednak, nim przypiszemy wszystko
Diabłu, rozpatrzmy naturalne
wyjaśnienia. Jeśli chodzi o
pana, panie Tregennis,
przypuszczam, że w jakiś sposób
był pan poróżniony z
rodzeństwem, skoro oni mieszkali
razem, a pan osobno?
- To prawda, choć sprawa
należy do przeszłości i jest już
przedawniona. Wydobywaliśmy
razem cynę w Redruth, ale
sprzedaliśmy działkę kompanii i
wycofaliśMy się z interesu z
wystarczającą ilością gotówki,
by żyć w spokoju. Nie przeczę,
że wystąpiły różnice zdań co do
podziału tych pieniędzy.
Poróżniło to nas na pewien czas,
ale te sprawy zostały wybaczone
i zapomniane, tak że uczciwie
można powiedzieć, iż byliśmy
doskonałymi przyjaciółmi.
- Wracając do wczorajszego
wieczoru, czy nie utkwiło panu w
pamięci coś, co mogłoby pomóc w
wyjaśnieniu tej tragedii? Proszę
się dobrze zastanowić, gdyż
najdrobniejszy nawet szczegół
może być mi wielce pomocny.
- Nic takiego nie miało
miejsca, sir.
- Rodzina była w normalnych
nastrojach?
- Nigdy nie widziałem ich w
lepszych.
- Czy byli nerwowymi ludźmi?
Czy w ich zachowaniu widać było
oznaki zbliżającego się
niebezpieczeństwa?
- Nie, żadnej z tych rzeczy.
- Ma pan coś jeszcze do
dodania? Coś, co mogłoby mi
pomóc?
Zapytany zastanawiał się
głęboko przez dłuższą chwilę.
- Jeden drobiazg - odezwał się
w końcu. - Gdy siedzieliśmy przy
grze, byłem odwrócony plecami do
okna, a Georg, będący moim
partnerem, siedział zwrócony doń
twarzą. W pewnym momencie
zauważyłem, że przygląda się
uważnie czemuś ponad moim
ramieniem, toteż odwróciłem się
i spojrzałem za jego wzrokiem na
okno. Widać było przez nie
zarośla i krzewy w ogrodzie i
przez moment wydało mi się, że
coś się między nimi porusza. Nie
jestem pewien czy nie był to
wiatr, a już zupełnie nie mogę
określić czy był to człowiek,
czy zwierzę. Gdy spytałem brata
czemu się tak przygląda,
okazało się, że odniósł podobne
wrażenie. To wszystko, co mogę
dodać.
- Nie sprawdziliście tego
wówczas?
- Nie. UznaliśMy to za
przywidzenie i szybko o nim
zapomnieliśmy.
- Opuścił ich pan bez
jakiegokolwiek uczucia
niebezpieczeństwa?
- Zupełnie.
- Jeszcze jedno. NIezbyt
rozumiem, w jaki sposób
dowiedział się pan tak wcześnie
o nieszczęściu?
- Mam zwyczaj wstawać o świcie
i przed śniadaniem idę
najczęściej na spacer. Dziś
rano, ledwie wyszedłem, minęła
mnie bryczka doktora, który
powiedział mi, że pani Porter
posłała do niego chłopca z
pilnym wezwaniem. Wskoczyłem
więc
do jego powozu i pojechaliśmy
razem. Razem też weszliśmy do
tego strasznego pokoju. Świece
i kominek musiały wygasnąć na
długo przed świtem i musieli tak
siedzieć w ciemnościach zanim
się nie rozwidniło. Lekarz
powiedział, że Brenda nie żyje
od co najmniej sześciu godzin i
że nie ma żadnych śladów
przemocy. Po prostu na wpół
leżała, przewieszona przez
oparcie krzesła, z wyrazem
obłędnego przerażenia na twarzy.
George i Owen śpiewali strzępki
piosenek i mamrotali jak dwa
szympansy. To było okropne! NIe
mogłem tego znieść. Lekarz też
był blady jak płótno, prawie
zemdlał i musieliśmy pomóc mu
wyjść.
- Ciekawe... bardzo ciekawe -
mruknął Holmes wstając i biorąc
kapelusz. - Sądzę, że najlepiej
zrobimy udając się bez dalszej
zwłoki na miejsce. Przyznaję, że
nie przypominam sobie sprawy,
która na pierwszy rzut oka
robiłaby wrażenie tak
skomplikowanej.
Nasze poczynania tego dnia
niewiele posunęły śledztwo do
przodu. Zdarzył się jednak
wypadek, który wywarł na nas
wszystkich bardzo przygnębiające
wrażenie. Do miejsca tragedii
prowadziła kręta, wiejska droga,
wzdłuż której szliśmy. W pewnej
chwili z przodu dał się słyszeć
tętent kopyt i turkot kół, po
czym wyminął nas jadący z
przeciwka czarny powóz. Przez
małe okienko w zamkniętych
drzwiach zauważyłem potwornie
wykrzywioną twarz z
wytrzeszczonymi oczyma,
szczerzącą w naszą stronę zęby.
Był to tylko moment, ale okropne
wrażenie pozostało mi na długo w
pamięci. Zresztą nie tylko mnie,
gdyż, jak się okazało, wszyscy
zwróciliśmy na nią uwagę.
- Moi bracia! - jęknął
Tregennis. - Zabierają ich do
Helston!
Spoglądaliśmy posępnie za
oddalającym się pojazdem i
dopiero po dłuższej chwili
ruszyliśmy ku domowi, w którym
wydarzyło się to nieszczęście.
Był to duży i przestronny
budynek, raczej willa niż
wiejski dom, otoczony sporym
ogrodem, w którym przy tutejszym
klimacie, zaczynały już kwitnąć
kwiaty. Na ogród od naszej
strony wychodziły okna salonu i
tu też według opowieści pana
Mortimera, musiała pojawić się
owa przyczyna śMiertelnego
strachu. Holmes wolno i uważnie
przeszedł wzdłuż grządek i rabat
tak zaabsobowany poszukiwaniami,
że potknął się o wiadro z
deszczówką, oblewając zarówno
ścieżkę, jak i nasze stopy.
Wewnątrz powitała nas starsza
gospodyni rodem z sąsiedztwa,
pani Porter, która z pomocą
młodej dziewczyny prowadziła
dom. Na pytania mojego
przyjaciela odpowiadała szczerze
i bez ociągania. NIe, nic w nocy
nie słyszała. Gdy kładła się
spać wszyscy byli w doskonałych
nastrojach, rzadko widziała ich
weselszych i pełniejszych ochoty
do życia. Rankiem zemdlała, gdy
weszła do tego pokoju, a po
oprzytomnieniu czym prędzej
otworzyła okna i pobiegła posłać
chłopca stajennego po doktora.
Jeśli chcemy zobaczyć panienkę,
to jest teraz w sypialni na
piętrze, a jej braci musiało
zapakować do karety czterech
silnych mężczyzn. Nie zostanie w
tym przeklętym domu ani dnia
dłużej i tegoż popołudnia
wyjeżdża do rodziny w St. Ives.
ObejrzeliśMy zmarłą - panna
Brenda Tregennis była piękną
kobietą, choć zbliżała się już
do wieku średniego. Jej śniada i
przystojna twarz była nadal
ładna, mimo że pozostało w jej
wyrazie sporo z przerażenia,
które było ostatnim w jej życiu
uczuciem. Następnie
obejrzeliśmy salon, w którym
wydarzyła się tragedia. Kominek
wypełniał popiół po doszczętnie
wypalonym ogniu, na stole stały
cztery lichtarze z wypalonymi
świecami i rozrzucone karty.
Krzesła odsunięto pod ściany.
Inne przedmioty pozostały na
swoich miejscach. Holmes
przespacerował się po pokoju,
usiadł na paru krzesłach, po
czym ustawił je przy stole
według wskazówek pana
Tregennisa, rekonstruując
dokładnie ich położenie.
Sprawdził dalej, jaka część
ogrodu jest widoczna z którego
miejsca, zbadał dokładnie sufit,
podłogę i kominek, ale ani razu
nie dostrzegłem tego
charakterystycznego błysku w
jego oczach czy skrzywienia
warg, które wskazywałoby, że
dostrzegł jakiś ślad.
- Dlaczego rozpalono ogień? -
spytał w pewnym momencie. - Czy
zawsze tu palono w wiosenne
wieczory?
Mortimer Tregennis wyjaśnił,
że noc była zimna i wilgotna,
dlatego też, gdy przybył,
rozpalono w kominku.
- Co pan teraz zamierza, panie
Holmes? - spytał w końcu.
- Sądzę, Watsonie - odparł
zapytany z uśmiechem - że wrócę
do zatruwania się tytoniem,
które tak często i słusznie
potępiasz. Za waszym
pozwoleniem, panowie, wrócimy do
domu. NIe sądzę, by dało się tu
jeszcze zauważyć cokolwiek
nowego. Przeanalizujemy całą
sprawę, panie Tregennis, i jeśli
do czegoś dojdziemy, to z
pewnością skontaktuję się z
panem i ojcem Roundhay'em. Na
razie pozwolę sobie życzyć panom
miłego dnia.
- Dopiero po powrocie do
Poldhu Cottage Holmes,
usadziwszy się wygodnie w
fotelu, ze swą ulubioną fajką w
zębach, przerwał milczenie. Jego
twarz, o zamyślonym wyrazie,
zmarszczonym czole i nieobecnych
oczach, była ledwie widoczna zza
błękitnego dymu. W końcu odłożył
fajkę i roześMiał się.
- To na nic, mój drogi.
Chodźmy na spacer poszukać
kamiennych grotów do strzał.
Mamy większą szansę na
znalezienie ich niż pomysłów na
rozwiązanie tej sprawy. Umysł
pracujący bez wystarczającego
materiału to jak silnik na zbyt
wysokich obrotach - może
rozlecieć się na kawałki.
Pozostało nam słońce, powietrze
i cierpliwość. Reszta znajdzie
się sama.
Gdy uszliśmy spory kawałek,
nad brzegiem morza wrócił do
sprawy.
- Zastanówmy się, mój drogi,
spokojnie, na czym stoimy. A
zacząć należy od dokładnego
określenia tego, co wiemy, by,
gdy pojawią się nowe fakty,
można je było dopasować do
znanej sytuacji. Zakładam, że,
jak na razie, żaden z nas nie
jest skłonny zgodzić się z
diabelską ingerencją w ludzkie
sprawy, wobec czego wykluczmy tę
możliwość. Zostajemy w takim
razie z trzema ofiarami czyjejś
zaplanowanej akcji, którą
przyjmuję za pewnik. Kiedy miała
ona miejsce? Zakładając, że to,
co usłyszeliśmy jest choć w
części prawdą, to praktycznie
natychmiast po wyjściu
Tregennisa i jest to nader ważne.
Karty leżały nadal na stole,
gospodarze powinni być już w
łóżkach, a żadne z nich nawet
nie wstało od stołu. Musiało się
to zatem zdarzyć nie później niż
o jedenastej w nocy. Osobiście
sądzę, że wcześniej. Następnym
krokiem jest sprawdzenie, na ile
to w tej chwili możliwe,
poczynań Mortimera Tregennisa.
Nie jest to trudne i nie wydają
się one być podejrzane. Znasz
moje metody i wiesz, że przez
wywrócenie tego wiadra z wodą
uzyskałem wyraźny odcisk jego
buta, co inaczej mogłoby być
dość skomplikowane. Odbił się na
mokrej ziemi doskonale, a jak
pamiętasz, ostatnia noc była
raczej wilgotna, toteż nie było
zbyt trudno odnaleźć jego
wczorajszy ślad. Wszystko, co
można o tym rzec, to że szybko
szedł w stronę plebanii. Jeśli
więc wyłączymy go jako
nieobecnego, to kto z zewnątrz i
w jaki sposób mógł tak przerazić
ofiary? Możemy wyeliminować
panią Porter, jest w oczywisty
sposób niegroźna. Co do sugestii
Mortimera o czyjejś obecności za
oknem, jest to dość ciekawa
sprawa. Noc była deszczowa,
pochmurna i mroczna. Żeby można
było kogoś zauważyć w tych
warunkach, tak jak to miało
mieć miejsce, ten ktoś musiałby
przyłożyć twarz do szyby. Poza
tym pod samym oknem jest szeroka
na trzy stopy rabata z kwiatami
o miękkiej powierzchni, na
której nie ma najmniejszego
nawet śladu. Wobec tego wątpliwa
wydaje się obecność tam kogoś
obcego, nie wspominając już o
sposobie, w jaki zdołałby
przerazić gospodarzy. Sądzę, że
zaczynasz zdawać sobie sprawę z
tego, dokąd to prowadzi?
- Chyba tak - mruknąłem
przygnębiony.
- Co wcale nie znaczy, że
zagadka jest możliwa do
rozwiązania. Myślę, że wśród
spraw, które masz w swym
archiwum, były jeszcze bardziej
niż ta zagmatwane i na pozór
beznadziejne. Należy jednakże
dać sobie spokój z jałowymi
dysputami dopóki nie uzyskamy
więcj danych, toteż proponuję
spędzić resztę ranka na pogoni
za wymarłymi mieszkańcami tych
okolic.
Zawsze podziwiałem siłę woli
mego przyjaciela i jego zdolność
do koncentrowania się na
wybranych problemach, ale tym
razem zaskoczył mnie całkowicie.
Tego ranka przez dwie godziny
dyskutowaliśmy o Celtach,
grotach strzał i innych,
związanych z tym kwestiach, tak
jakby nic innego nie zaprzątało
jego umysłu i jakby żadna
tajemnica nie czekała na
wyjaśnienie. Gdy po południu
wróciliśmy z wycieczki,
zastaliśmy w salonie
oczekującego nas gościa, który
szybko sprowadził nasze myśli na
bardziej współczesne tematy.
Żadnemu z nas nie trzeba go było
przedstawiać - potężna postać,
ostre rysy z pałającymi oczyma i
orlim nosem oraz szopa lekko
siwiejących włosów i broda o
złocistobiałej barwie, pożółkła
od nikotyny w tym miejscu, w
którym zawsze trzymał cygaro.
Wszystko to składało się na
postać równie dobrze znaną w
Londynie jak i w Afryce - postać
doktora Leona Sterndale'a, łowcy
lwów i badacza.
Słyszeliśmy o jego obecności w
tej okolicy i parokrotnie
widzieliśmy go na wrzosowiskach,
ale ponieważ nie przejawiał
najmniejszej chęci, by nas
poznać, nie próbowaliśmy tego
również, znając z opowieści jego
zamiłowanie do samotności, które
powodowało, że większość pobytu
w Anglii spędzał w bungalowie
położonym w lasach Beauchamp
Ariance. Żył tam całkiem sam,
wśród książek i map, nie mając
nawet służącego i zupełnie nie
interesując się sąsiadami. Jego
wizyta stanowiła zaskoczenie, a
jeszcze większym zaskoczeniem
było pytanie zadane z widocznym
zainteresowaniem, które
skierował pod adresem Holmesa.
- Czy ma pan wyrobioną opinię
na temat tej tajemniczej
śmierci? Lokalna policja nie ma
pojęcia, co o tym sądzić, ale
być może pańskie doświadczenia
nasunęły panu rozwiązanie tej
sprawy. Pytam dlatego, że w
czasie swych pobytów tutaj
poznałem Tregennisów bliżej, a
można by rzec, że nawet całkiem
dobrze. Mógłbym zresztą
określić ich jako kuzynów ze
strony matki, choć to dość
odległe pokrewieństwo. To, co
ich spotkało, było dla mnie
wielkim szokiem. Dojechałem już
do Plymouth, wybierając się do
Afryki, ale gdy dziś rano
dowiedziałem się o tej tragedii,
wróciłem natychmiast. Jeśli mogę
być w czymś pomocny, proszę się
nie wahać przed użyciem mojej
osoby.
- Zrezygnował pan przez to z
miejsca na statku? - zdziwił się
Holmes.
- Złapię następny.
- Proszę, to się nazywa
prawdziwa przyjaźń.
- Wie pan, więzy rodzinne też
mają znaczenie.
- Oczywiście. Czy pana bagaż
był już na statku?
- Część, większość pozostała w
hotelu.
- Tak. Czy mogę się
dowiedzieć, skąd pan wie o
tragedii? Z pewnością wiadomość
nie dotarła jeszcze do prasy...
- NIe dotarła. Z telegramu,
jaki dostałem.
- MOgę zapytać od kogo?
- Jest pan nader dociekliwym
człowiekiem, panie Holmes -
mruknął zapytany chmurnie.
- To mój zawód.
Doktor Sterndale zdołał
odzyskać panowanie nad sobą i
mówił już spokojnie.
- NIe mam powodów, by to
ukrywać, po prostu nie jestem
przyzwyczajony, by mnie
wypytywano. Wysłał go ojciec
Roundhay.
- Dziękuję. Jeśli chodzi o
pana pytanie: jak dotąd nie znam
całej odpowiedzi, choć nie
wątpię, że w najbliższych dniach
ją poznam. Uważam też, że
wyjawienie części moich domysłów
byłoby przedwczesne.
- Wobec tego być może byłby
pan skłonny powiedzieć mi, czy
pańskie podejrzenia kierują się
ku jakiejś konkretnej osobie?
- NIestety nie.
- W takim razie straciłem
jedynie czas i nie będę
przeciągał wizyty - słynny
podróżnik opuścił nas
zdecydowanie zawiedziony i
rozdrażniony.
Chwilę potem jego śladem
podążył Sherlock, którego nie
widziałem aż do wieczora.
- Gdy wrócił, widać było po
jego minie, że niewiele
zdziałał. Rzucił okiem na
depeszę, która nadeszła pod jego
nieobecność i zrezygnowany
wyrzucił ją do kosza, z
pomrukiem rozczarowania.
- To z hotelu w Plymouth -
wyjaśnił. - Nazwy dowiedziałem
się od wikarego i zadepeszowałem
tam, by upewnić się, czy relacja
naszego gościa była prawdziwa.
Wygląda na to, że faktycznie
spędził tam ostatnią noc i
pozwolił, by część jego rzeczy
popłynęła do Afryki, podczas gdy
on sam zjawił się tu asystować
przy śledztwie. Co o tym
sądzisz, Watsonie?
- Jest bardzo zainteresowany
wyjaśnieniem tej sprawy.
- Bez dwóch zdań, mój drogi.
Jest w tym coś, czego jeszcze
nie wiemy, a co może okazać się
nicią prowadzącą do kłębka.
Głowa do góry, mój stary. Pewien
jestem, że wkrótce wpadniemy na
trop, który pozwoli nam
rozwiązać tę zagadkę szybko i
bez większych problemów.
Przyznaję, że niewielką wagę
przywiązywałem wówczas do jego
słów. Nie przyszło mi nawet do
głowy, że sprawdzą się tak
szybko i w taki sposób.
Rankiem, goląc się przy oknie,
usłyszałem tętent kopyt i
dojrzałem nadjeżdżającą galopem
bryczkę. Zajechała przed nasz
ganek, wyrzucając z wnętrza
nader poruszonego duchownego.
Ojciec Roundhay podbiegł do
naszych drzwi, na który to widok
obaj z Holmesem pośpieszyliśmy
mu na spotkanie.
Z początku nasz gość prawie
nie mógł wydobyć słowa, ale po
chwili, wśród sapań i jęków,
udało mu się wyjaśnić powód
wizyty.
- Jesteśmy nawiedzeni przez
Diabła, panie Holmes! W mojej
biednej parafii grasuje Szatan!
- Gdyby nie widoczne
przerażenie, stanowiłby raczej
śMieszny widok. W końcu zdołał
się opanować i wyjaśnić, co
doprowadziło go do takiego
wniosku.
- Mortimer Tregennis zmarł tej
nocy w ten sam sposób co reszta
rodziny!
Holmes słysząc to zerwał się
na nogi.
- Czy zmieścimy się we trzech
w bryczce ojca? - spytał.
- Myślę, że tak.
- Wobec tego, Watsonie,
rezygnujemy ze śniadania i
ruszamy w drogę. Szybko, zanim
ślady zostaną zatarte przez
gapiów.
Zmarły zajmował na plebanii
dwa pomieszczenia położone jedno
nad drugim - niżej znajdował się
dość obszerny salon, wyżej zaś
sypialnia. Okna obu pomieszczeń
wychodziły na trawnik dochodzący
do samej ściany domu.
Przybyliśmy przed lekarzem i
policją, tak że cała sceneria
tragedii wyglądała dokładnie
tak, jak znalazł ją wikary.
Zapadła też w mej pamięci na
tyle głęboko, że nigdy jej chyba
nie zapomnę.
W salonie panował nastój
przygnębienia i przerażenia, tak
silny, że nie sposób byłoby w
nim wytrzymać, gdyby służący,
który pierwszy się tu znalazł,
nie otworzył szeroko okna.
Częściowo powodem tego była
nadal paląca się i kopcąca na
środku stołu lampa. Obok niej
siedział, odrzucony na oparcie
krzesła, gospodarz. Okulary miał
przesunięte na czoło, sterczącą
prawie pionowo brodę, twarz
zwróconą ku oknu i wykrzywioną w
ten sam wyraz potwornego
przerażenia, jaki malował się na
obliczu zmarłej siostry. Układ
kończyn i palców wskazywał, że
zmarł nieomalże w konwulsjach, a
na pewno w ataku albo skurczu
strachu. Był ubrany, choć
uczynił to wyraźnie w pośpiechu,
a łóżko nosiło ślady niedawnego
używania. Płynął stąd prosty
wniosek, że nieszczęście
spotkało go wczesnym ranikiem.
Najlepiej można było zdać
sobie sprawę z geniuszu Holmesa,
gdy obserwowało się go w takich
okolicznościach jak wtedy.
Pozornie flegmatyczny myśliciel,
o oszczędnych ruchach i
spokojnej wymowie, od chwili gdy
znalazł się na miejscu zbrodni
zmieniał się diametralnie -
napięty, z błyszczącymi
podnieceniem oczyma stawał się
uosobieniem energii i
błyskawicznego działania. Zaczął
od trawnika, wszedł do środka
przez okno, błyskawicznie
obszedł pokój, znalazł się w
sypialni, którą przeszukał i
zatrzymał się dopiero przy
drugim oknie, które otworzył.
Zainteresowało go najwidoczniej,
gdyż mruknął coś z radością i
wychylił się spoglądając przez
nie, po czym zbiegł na dół,
wyszedł przez okno salonu i padł
plackiem na trawnik. Poleżał
chwilę i ponownie wskoczył do
salonu, tym razem koncentrując
uwagę na lampie - typowym
wyrobie produkcji seryjnej.
Pomierzył starannie jej zbiornik
i przy pomocy lupy dokładnie
obejrzał talkowy pochłaniacz nad
kloszem, zebrał z niego jakąś
substancję i włożył do koperty,
którą następnie starannie
umieścił w portfelu. W końcu,
gdy pojawił się lekarz z
policją, skinął na mnie i
przyglądającego się poczynaniom
z osłupieniem księdza. Wyszliśmy
na świeże powietrze.
- Z radością mogę was
poinformować, że nie trudziliśmy
się na próżno. NIe mogę zostać,
by przedyskutować sprawę z
policją, ale byłbym nader
zobowiązany, gdyby ojciec był
uprzejmy przekazać moje
pozdrowienia inspektorowi i
zwrócił jego uwagę na okno w
sypialni i lampę w salonie -
oznajmił nie tracąc czasu. -
Każdy przedmiot z osobna jest
bardzo sugestywny, a oba razem
nasuwają oczywiste wnioski.
Jeśli ktoś z policji życzyłby
sobie dodatkowych informacji, z
przyjemnością spotkam się z nim
w domku. Teraz zaś, Watsonie,
myślę, że znacznie lepiej
wykorzystamy czas gdzie indziej.
NIe wiem, czy nie odpowiadało
im wtrącanie się amatora w
śledztwo, czy też sądzili, że
sami rozwiążą tę sprawę - faktem
jest jednak, że ani prowadzący
sprawę inspektor, ani nikt inny
z policji nie zgłosił się do nas
w ciągu następnych dwóch dni.
Czas ten Holmes spędził na
rozmyślaniu, otoczony fajkowym
dymem, a głównie na samotnych
spacerach po okolicy. Wracał z
nich zmęczony i milczący, nie
zdradzając słowem celu czy
wyników, choć tego w jakim
kierunku kierowały się jego
podejrzenia mogłem się domyślić.
Z jednej z wypraw przyniósł
lampę dokładnie taką samą jak
ta, przy której zmarł pan
Tregennis, napełnił ją oliwą z
plebanii i dokładnie zmierzył
czas potrzebny do wypalenia
ilości wyliczonej przez siebie
na podstawie pomiarów
dokonanych
w miejscu śmierci lokatora
wielebnego Rundhay'a. Kolejny
eksperyment, którego dokonał,
był znacznie mniej przyjemny i
nie sądzę, bym go kiedykolwiek
zapomniał. Zaczęło się jednakże
od wyjaśnień.
- Pamiętasz być może, mój
drogi - zaczął pewnego
popołudnia - że we wszystkich
relacjach, jakie do nas
dotarły, powtarzała się jedna
rzecz. Chodzi o powietrze, czy
raczej o atmosferę panującą w
pomieszczeniu. Świętej pamięci
Tregennis, mówiąc o swej
porannej wizycie w domu rodziny,
wspomniał, że doktor omal nie
zemdlał, a pani Porter
powiedziała nam, iż straciła
przytomność, a potem natychmiast
musiała otworzyć okno. W drugim
przypadku sam zauważyłeś, jakie
było powietrze w salonie gdy tam
weszliśmy, choć służący otworzył
już okno. Służący ten, jak się
dowiedziałem, tak źle się
poczuł, że cały dzień przeleżał
w łóżku. Sam przyznasz, że to
zastanawiająca zbieżność. W obu
przypadkach mamy do czynienia z
trującą atmosferą i z otwartym
ogniem: w pierwszym w postaci
kominka i świec, w drugim lampy.
Świece i kominek mają logiczne
uzasadnienie, natomiast lampa,
jak wynika z moich obliczeń,
zapalona została już po
wschodzie słońca, co potwierdza
moją hipotezę o ścisłym związku
pomiędzy trzema punktami:
spalaniem, zatrutym powietrzem i
szaleństwem lub śMiercią osoby
przebywającej w pobliżu źródła
ognia. Czy jak dotąd zgadzasz
się ze mną?
- Nie widzę w tym co mówisz
żadnych sprzeczności.
- Wobec tego przyjmijmy
hipotezę roboczą, że w obu
wypadkach te groźne efekty
wywołało spalanie jakiejś
substancji, co dało gaz
wywołujący zatrucie zakończone
śmiercią. W przypadku rodziny
Tregennisa umieszczono ją w
kominku, co przy otwartym
przewodzie kominowym nieco
zmniejszyło efekty i tylko
kobieta, jako istota o
delikatniejszym organizmie,
poniosła śMierć, a pozostałych
ogarnął jedynie czasowy lub
trwały obłęd, co, jak należy
sądzić, jest pierwszym skutkiem
działania trującego gazu. W
przypadku drugim, gdzie nie było
żadnego ujścia powietrza, efekt
końcowy nastąpił szybciej. Tak
rozumując przeszukałem
naturalnie salon, w którym
nastąpiła śmierć Tregennisa w
poszukiwaniu pozostałości tejże
tajemniczej substancji.
Najbardziej oczywistym miejscem
był pochłaniacz dymu na kloszu,
gdzie znalazłem sporo brunatnego
popiołu o dość tłustej
konsystencji. Jak widziałeś,
zebrałem połowę i umieściłem w
tej oto kopercie.
- Dlaczego połowę? - spytałem.
- Ponieważ nie mam w zwyczaju
przeszkadzać policji w
oficjalnym śledztwie. Zostawiam
im zawsze wszystkie dowody,
które znajduję na miejscu
zbrodni, a że nie zawsze mówię,
co należy z nimi zrobić, to już
inna sprawa. Dzięki temu mają
takie same szanse dojścia
prawdy. Na talku pozostała
wystarczająca ilość trucizny, by
mogli ją zbadać, jeśli
oczywiście byli na tyle mądrzy,
żeby na nią zwrócić uwagę.
Teraz, Watsonie, zapalimy naszą
lampę, otwierając uprzednio okno
i drzwi, by uniknąć
przedwczesnego zejścia dwóch
szanowanych obywateli. Bądź
łaskaw usiąść w fotelu przy
oknie, chyba że jako rozsądny
człowiek nie masz ochoty brać
udziału w tym, przyznaję,
niezbyt rozsądnym doświadczeniu.
Zostajesz? Tak też sądziłem.
Swoje krzesło postawię przy
drzwiach, by także mieć świeże
powietrze, a poza tym byśmy się
mogli bez problemów obserwować.
Odległość od lampy jest taka
sama i każdy z nas może przerwać
eksperyment, jeśli zauważy u
siebie lub u innego jakiekolwiek
alarmujące objawy. Wszystko
jasne? W takim razie wsypię
zawartość koperty do
pochłaniacza i umieszczę go nad
płomieniem... Gotowe. Teraz,
Watsonie, nie pozostaje nam nic
innego jak czekać i obserwować,
co się wydarzy!
Nie trwało to długo. Ledwie
zdążyłem rozsiąść się wygodnie,
gdy zdałem sobie sprawę z
ciężkiego, nieco gryzącego
zapachu powodującego zawroty
głowy i lekkie nudności. Przy
pierwszym jego śladzie w
powietrzu umysł i wyobraźnia
wymknęły mi się całkowicie spod
kontroli. Przed oczyma
zawirowała gęsta, czarna chmura,
w której, jak widziałem z
przerażającą jasnością, obecne
było wszystko co tylko istnieje
we wszechświecie strasznego,
monstrualnego i groźnego.
Pojawiły się w niej niewyraźne
kształty, rozpływające się,
zanim można było dokładniej im
się przyjrzeć i ustępujące
miejsca innym, a każdy był na
tyle przerażający, że samo jego
wyraźne pojawienie się
wystarczyło, by mnie zgubić.
Czułem jak włosy stają mi dęba,
oczy wychodzą z orbit, a otwarte
usta nie są w stanie wydobyć z
siebie głosu, choć bardzo tego
chciałem. Byłem zdjęty takim
przerażeniem jak nigdy przedtem
i nigdy potem w całym moim
życiu, a w głowie czułem taki
zamęt, jakby lada moment miała
się rozprysnąć na kawałki. W
pewnym momencie chmura nieco
rozrzedziła się (jak potem
stwierdziłem, zapewne na skutek
chwilowego powiewu wiatru) i
dostrzegłem twarz Sherlocka -
bladą, napiętą i przerażoną, z
wyrazem, który mieli obaj
nieboszczycy. Ten widok dał mi
chwilę oprzytomnienia i nagły
przypływ sił, dzięki którym
zerwałem się z fotela, złapałem
Holmesa i obaj wypadliśmy na
trawę, na której długo leżeliśmy
bez ruchu. Powoli zdawaliśmy
sobie sprawę z przyświecającego
słońca i ustępującego strachu.
Ten ostatni przemijał powoli,
ale w końcu udało nam się na
tyle odzyskać spokój i równowagę
ducha, by usiąść. Jenocześnie
otarliśmy zroszone potem czoła i
spojrzeliśmy na siebie.
- Winien ci jestem zarówno
podziękowania, jak i przeprosiny
- głos Holmesa nadal nie
odzyskał zwykłego tonu i
spokoju. - Było to niepotrzebne
narażenie swego zdrowia, a
włączenie w to przyjaciela jest
niczym nie wytłumaczoną głupotą.
Naprawdę stokrotnie cię
przepraszam.
- Wiesz dobrze - odparłem
wzruszony, gdyż nigdy dotąd nie
okazał mi tyle uczucia - że
zawsze z przyjemnością i ochotą
ci pomagam.
Słysząc to wrócił do swojego
normalnego, na wpół ironicznego
tonu.
- Wpędzanie nas w obłęd byłoby
zupełnie niepotrzebne, Watsonie.
Na dobrą sprawę okazaliśmy się
szaleńcami decydując się na ten
zwariowany eksperyment.
Przyznaję, że nigdy nie przyszło
mi do głowy, że efekty będą tak
błyskawiczne i tak gwałtowne.
Poczekaj chwilę, trzeba
zlikwidować źródło zła i
przewietrzyć pokój.
Po tych słowach zerwał się i
wpadł do budynku, by po
sekundzie pojawić się z lampą
trzymaną w wyciągniętej dłoni.
Przebiegł kilka metrów i rzucił
ją w trawę.
- Sądzę, mój drogi, że nie
masz cienia wątpliwości, co do
przyczyny tych dwóch tragedii? -
spytał, skończywszy zadeptywać
iskry.
- Żadnych.
- Natomiast powód, dla którego
do nich doszło nadal jest
niejasny. Ciągle jeszcze drapie
mnie w gardle. Chodźmy coś
wypić, nim przedyskutujemy
sprawę.
Gdy w spokoju usiedliśmy na
ogrodowej ławce i ugasiliśmy
pragnienie, Sherlock zapalił
fajkę i zaczął:
- Przyznać należy, że w
pierwszej sprawie wszystkie
dowody wskazują na świętej
pamięci Tregennisa, który z
kolei stał się ofiarą drugiej
tragedii. Rodzinna kłótnia była
powodem, a zemsta konkretnym
motywem przestępstwa. Nie wiem,
na ile pojednanie było fałszywe
z obu stron. Sądzę, że w jego
wypadku na tyle, by nie
przeszkodzić w zabójstwie.
Wystarczyło popatrzeć na jego
szczurzą twarz, kaprawe oczy i
niskie czoło, by wiedzieć, że
nie jest to człowiek z natury
skłonny do wybaczania innym
czegokolwiek. Jeśli dodać do
tego fakt, że próbował nam
wmówić, iż ktoś czaił się na
dworze, co przez chwilę
sprowadziło nas z właściwego
tropu, nie sposób nie uznać go
za podejrzanego numer jeden. W
końcu, jeśli to nie on wrzucił
tę substancję w ogień, gdy
wychodził, to kto? Tragedia
wydarzyła się natychmiast po
jego wyjściu i gdyby ktoś nowy
wszedł do domu, rodzina nie
siedziałaby przy stole.
Musieliby wstać, żeby przywitać
nowo przybyłego. Poza tym w
Kornwalii goście nie zjawiają
się po dziesiątej wieczorem.
Wszystko zatem wskazuje na niego
jako na sprawcę.
- Wobec tego jego śmierć to
samobójstwo!
- Można odnieść takie wrażenie
i nie jest to całkowicie
niemożliwe: poczucie winy zdolne
jest skłonić mordercę do takiego
kroku. Istnieją jednak istotne
przesłanki przeciwko tej wersji.
Na szczęście jest pewien
człowiek i to niezbyt daleko
stąd, który zna prawdziwy
przebieg wypadków i którego
pozwoliłem sobie zaprosić
aranżując sytuację tak, by nam
dziś o nich opowiedział. O,
widzę, że się nieco pośpieszył.
Proszę tutaj, doktorze
Sterndale. Przeprowadziliśmy
niedawno pewien eksperyment
chemiczny, który chwilowo
uniemożliwia przyjęcie tak
szacownego gościa wewnątrz
naszego mieszkania.
Usłyszałem szczęk furtki
ogrodowej, a po słowach
Sherlocka pojawiła się na
ścieżce majestatyczna postać
afrykańskiego badacza.
Zaskoczony skierował swe kroki
ku ławce, na której
siedzieliśmy.
- Otrzymałem pańską wiadomość
godzinę temu, panie Holmes,
toteż przyszedłem jak pan
prosił, choć doprawdy nie
rozumiem dlaczego zobligowany
miałbym być do spełnienia
pańskich zachcianek.
- Sądzę, że wyjaśnimy sobie tę
sprawę zanim się rozstaniemy -
odparł mój przyjaciel. -
Wdzięczny jestem, że przychylił
się pan do mojej prośby. Wybaczy
pan to niezgodne z dobrymi
manierami przyjęcie w ogrodzie,
ale obaj z Watsonem omal nie
dopisaliśmy przed chwilą
kolejnego rozdziału do tego, co
gazety określają mianem
"Kornwalijskiego horroru" i
chwilowo wolimy świeże
powietrze. Ponieważ sprawy,
które mamy do omówienia dotyczą
pana w nader delikatny sposób,
dobrze się stało, że możemy
rozmawiać w miejscu, w którym
nikt nas nie podsłucha.
Nasz gość wyjął z ust cygaro i
przyjrzał się uważnie mojemu
towarzyszowi.
- Przyznaję, że nie rozumiem,
jak może pan ze mną rozmawiać o
moich osobistych sprawach. Ani
przede wszystkim - cóż to mają
być za sprawy?
- Zabicie Mortimera
Tregennisa.
Przez chwilę żaałowałem, że
nie mam broni. Twarz
Sterndale'a poczerwieniała,
oczy mu rozbłysły, a na czole
wystąpiły żyły. Zerwał się z
miejsca, ruszając ku mojemu
przyjacielowi. Opanował się
jednak z wysiłkiem i wrócił do
zimnej, obojętnej pozy,
sprawiającej zresztą jeszcze
groźniejsze wrażenie, niż
chwilowy wybuch gniewu.
- Tyle czasu żyłem poza
prawem, wśród dzikich - rzekł -
że zmuszony byłem stać się
prawem dla innych i dla siebie.
Dobrze będzie, jeśli na
przyszłość będzie pan łaskaw o
tym pamiętać, gdyż nie pragnę
zrobić panu krzywdy.
- Ja również, doktorze
Sterndale, czego najlepszyjm
dowodem jest to, że wiedząc to,
co wiem, posłałaem po pana, a
nie po policję.
Podróżnik być może po raz
pierwszy w życiu zaniemówił z
podziwu dla kogoś innego - ze
słów Holmesa biła jednak taka
pewność siebie i własnej siły,
że trudno było o inne wrażenie.
Przez chwilę nasz gość nerwowo
sapał zaciskając dłonie, po czym
spytał:
- Co pan ma na myśli? Jeśli to
blef, wybrał pan niewłaściwą
osobę do straszenia. Nie bawmy
się w kotka i myszkę. Co chce mi
pan powiedzieć?
- Powiem panu uczciwie, w
nadziei, że odpłaci mi pan ze
swej strony taką samą
uczciwością. Moje dalsze
poczynania uzależniam
całkowicie od pana wyjaśnień, to
znaczy od tego, co pan powie w
swojej obronie.
- Obronie?!
- Tak.
- Przeciwko czemu?
- Zarzutowi morderstwa
Mortimera Tregennisa.
- Znowu - jęknął Sterndale
ocierając pot z czoła. - Czy
wszystkie pańskie sukcesy
opierają się na doprowadzonej do
absurdu sztuce blefu?
- To nie ja nadużywam blefu,
lecz pan. Jako dowód tego
twierdzenia, doktorze, podam
panu parę faktów, z których
wysnułem
moje wnioski. O pańskim powrocie
z Plymouth po wysłaniu części
bagaży w nieznane powiem tylko,
że zwrócił moją uwagę na inne
okoliczności sprawy,
zasługujące, by wziąć je pod
uwagę przy rekonstruowaniu
wydarzeń...
- Wróciłem...
- Słyszałem pańskie powody z
pana własnych ust i uważam je za
niewystarczające. Pomińmy to na
razie. Przybył pan tu, by
zapytać mnie, kogo podejrzewam.
Odmówiłem panu udzielenia
odpowiedzi na to pytanie.
Wówczas poszedł pan na plebanię,
poczekał tam pewien czas i
wrócił do domu.
- Skąd pan to wie?
- Szedłem za panem.
- Nikogo nie spostrzegłem.
- Tak zazwyczaj bywa, gdy ja
kogoś śledzę. Spędził pan
bezsenną noc i ułożył określony
plan, który rankiem wprowadził
pan w życie. Ledwie zaświtało,
wyszedł pan napełniając po
drodze kieszeń kamykami leżącymi
na kupce przy bramie pana
posesji.
Sterndale chciał coś
powiedzieć, ale ugryzł się w
język, spoglądając jedynie z
coraz większym podziwem na mego
przyjaciela.
- Dalej - ciągnął Holmes -
szybko przeszedł pan milę
dzielącą go od plebanii, mając
na nogach te same buty, co w tej
chwili. Przy plebanii przeszedł
pan przez ogród i dotarł do
okien mieszkania wynajmowanego
przez Tregennisa. Było już
jasno, ale zbyt wcześnie, by
ktoś, nawet ze służby, był na
nogach. Przy pomocy
przyniesionych kamyków, obudził
pan krewniaka, rzucając dwie lub
trzy garście w szybę jego
sypialni...
- Jest pan wcielonym diabłem!
- wybuchnął Sterndale zrywając
się na nogi.
- Gdy tenże pojawił się w
oknie, gestem nakazał mu pan
wyjść - Holmes, nie przerywając
opowieści, uśmiechnął się
zadowolony z komplementu. -
Ubrał się więc pośpiesznie i
zszedł do salonu, do którego pan
również wszedł przez otwarte
przezeń okno. Odbyła się krótka
rozmowa, w trakcie której
spacerował pan po pokoju, po
czym wyszedł pan zamykając okno
i stał na trawniku, paląc
cygaro i obserwując to, co
działo się wewnątrz. Po śmierci
Tregennisa wrócił pan do siebie
tą samą drogą, którą pan
przyszedł. Teraz oczekuję
wyjaśnień dotyczących wydarzeń,
jak też i motywów pańskiego
postępowania. Jeśli oszuka mnie
pan lub zlekceważy, ostrzegam,
że sprawa wymknie się z moich
rąk na zawsze.
W miarę, jak mówił, nasz gość
bladł, aż w końcu jego twarz
przybrała barwę popiołu. Gdy
Holmes skończył, siedział przez
chwilę bez ruchu, po czym
wiedziony jakimś nagłym impulsem
wyjął z wewnętrznej kieszeni
marynarki fotografię i podał mu ją.
- Oto powód tego, co zrobiłem.
Na zdjęciu widać było twarz
bardzo pięknej kobiety.
- Brenda Tregennis - mruknął
Sherlock podając mi zdjęcie.
- Tak, Brenda - powtórzył nasz
gość. - Przez lata ją kochałem i
przez lata ona mnie kochała. To
jest prawdziwy powód mego pobytu
w tej okolicy, który tak wielu
zastanawiał. Byłem w pobliżu
jedynej istoty na Ziemi, która
była mi droga. Nie mogłem jej
poślubić, gdyż miałem żonę,
która przed laty opuściła mnie,
a z którą przez głupie prawa
tego kraju nie mogłem się
rozwieść. Przez lata oboje
czekaliśmy i oto czego
doczekaliśmy się przez tego
łajdaka - gwałtowny dreszcz
wstrząsnął jego masywną
sylwetką, ale zdołał się
opanować i mówił dalej spokojnym
głosem. - Ksiądz był naszym
powiernikiem i może zaświadczyć,
jaka to była kobieta. Dlatego
właśnie zadepeszował do mnie, i
dlatego też wróciłem. Co mnie
obchodzi bagaż czy cokolwiek
innego, gdy dowiedziałem się, co
ją spotkało? Oto brakujący panu
powód mego postępowania, panie
Holmes.
- Proszę dalej - głos mego
przyjaciela był dziwnie cichy.
Sterndale wyjął z innej
kieszeni marynarki niewielką
paczuszkę i podał mi. Na
papierze czerwonym atramentem
było napisane: "Radix Pedis
Diaboli".
- Jak wiem, jest pan lekarzem.
Czy kiedykolwiek słyszał pan o
tym preparacie? - spytał.
- Korzeń diabelskiej stopy?
Nie, nigdy o czymś takim nie
słyszałem.
- Nie jest to ujma dla
pańskiej wiedzy zawodowej, gdyż
z tego co wiem, poza próbką w
laboratorium w Budzie i tą tutaj
nie znajdzie pan tego w całej
Europie. Jak dotąd ta roślina
nie dostała się ani do
farmakologii, ani do
toksykologii. Ta nazwa nadana
jest przez pewnego misjonarza,
botanika amatora. W pewnych
rejonach zachodniej Afryki
czarownicy używają jej jako
niezawodnej trucizny, jest ona
ich najściślej strzeżonym
sekretem. Zawartość tego pakietu
zdobyłem w dość nieoczekiwanych
okolicznościach w Ubanghi, co
nie ma jednakże większego
znaczenia dla tej sprawy -
otworzył paczuszkę, ukazując
nieco brązowego proszku
podobnego do tabaki i zwrócił
się do Holmesa. - Powiem panu,
co się naprawdę stało. Po
pierwsze dlatego, że wie pan już
tak wiele, iż lepiej dla mnie,
żeby wiedział pan wszystko, a po
drugie, że nie zależy mi już na
życiu i przyszłości. Wyjaśniłem
swój stosunek do rodziny
Tregennisów i chyba jest
zrozumiałe, iż z uwagi na
siostrę starałem się o dobre
stosunki z braćmi. O rodzinnej
kłótni o pieniądze zapewne już
pan wie, nie robili z tego
tajemnicy. Zresztą po
wyprowadzeniu się Mortimera,
byłoby to dość trudne. Po ich
rzekomym pojednaniu,
traktowałem
go jak pozostałych, choć zawsze
miałem o nim nie najlepszą
opinię. Uważałem go za osobę
tyleż tchórzliwą, co zdradziecką
i obrzydliwą, nie miałem jednak
żadnego powodu, by wszcząć zwadę
czy kłótnię. Parę tygodni temu
odwiedził mnie i w trakcie
rozmowy pokazałem mu część z
posiadanych przeze mnie
afrykańskich ciekawostek. Wśród
nich tenże proszek, opowiadając
przy tym o jego dziwnych i
groźnych właściwościach. O tym
jak pobudza te części mózgu,
które wytwarzają poczucie
strachu, powodując szaleństwo
lub śmierć nieszczęśnika, który
narazi się na gniew czarownika
swego szczepu, jak też i o tym,
jak bezsilna wobec niego jest
europejska farmakologia. W jaki
sposób mi go podebrał, nie wiem.
Ani na chwilę nie zostawiłem go
samego w pokoju, ale mimo to w
jakiś sposób zdołał tego
dokonać. Doskonale pamiętam, że
niezwykle go ten proszek
zainteresował. Wypytywał mnie o
potrzebną ilość i czas konieczny
do zadziałania, ale do głowy mi
nie przyszło, czego do śmierci
sobie nie wybaczę, że interesuje
go to z jakichś osobistych
powodów. Dopóki się tu nie
zjawiłem, nie zaprzątałem sobie
tym głowy. Jedyny błąd, jaki
drań popełnił, to że się tak
pośpieszył. Gdyby poczekał aż
odpłynę, zresztą pewnie sądził,
że to już nastąpiło, nikt nie
byłby w stanie dowieść mu
czegokolwiek. Po latach, które
spędziłbym w Afryce sprawa
stałaby się nieaktualna, albo
też zdążyłby zbiec i zatrzeć za
sobą ślady. Przyszedłem zobaczyć
się z panem wiedząc, kto i czego
użył, po relacji wikarego nie
miałem co do tego żadnych
wątpliwości. Miałem nadzieję nie
tyle usłyszeć inne wyjaśnienie,
choć nie miałbym nic przeciwko
niemu, ile zorientować się co
pan wie i jakie są szanse na
ukaranie łotra. Okazało się, że
żadne. A zrobił to bez wątpienia
po to, by zagarnąć pieniądze
będące ich wspólnym majątkiem i
by się zemścić za zniewagę,
jakiej w jego oczach dopuściło
się rodzeństwo. Taka była
prawda, która spowodowała obłęd
dwóch mężczyzn i śmierć
ukochanej osoby. A jaka miała
być kara? Miałem zwrócić się do
sądu? Z czym? Z wiedzą, że to,
co mówię, to prawda? W jaki
sposób miałem przekonać sędziego
i kilkunastu kmiotków, którzy
nigdy nie wysunęli nosa poza
własne hrabstwo, że ta
fantastyczna historia jest
prawdą, a nie moim urojeniem?
Być może udałoby mi się to, choć
mam wątpliwości, ale nie mogłem
sobie pozwolić na ryzyko
porażki. Ja musiałem się
zemścić, choć może się to panu
wydać niegodne. Powiedziałem już
wcześniej, jak traktuję prawo, a
zwłaszcza prawo tego kraju.
Teraz też tak postąpiłem,
decydując, że przypadnie mu los,
jaki zgotował innym albo, jeśli
nie starczy mu odwagi, to
sprawiedliwość wymierzę mu
własnoręcznie. Nie ma w tym
kraju człowieka, który ceniłby
własne życie mniej, niż ja w tej
chwili. Teraz wie pan wszystko -
ciąg dalszy dopowiedział pan
sam, zanim zacząłem mówić.
Wyszedłem z bronią w jednej
kieszeni i proszkiem w drugiej.
Przewidując problemy z
obudzeniem zabrałem ze sobą
nieco kamyków, którymi rzucałem
w szybę dopóki nie wstał. Zszedł
i wpuścił mnie przez okno.
Powiedziałem mu, że wiem, co
zrobił i że jestem tu jako jego
sędzia i kat w jednej osobie.
Widok rewolweru sparaliżował
łotra, wobec tego zapaliłem
lampę, nasypałem proszku na
pochłaniacz dymu i wyszedłem
zamykając okno, gotów zastrzelić
go natychmiast, gdy tylko
spróbuje opuścić pokój. NIe
opuścił. Pięć minut potem był
martwy i jedynym uczuciem, jakie
żywiłem był żal, że tak krótko
to trwało. Tak wygląda cała
prawda i cała historia, panie
Holmes. Sądzę, że będąc na moim
miejscu zrobiłby pan to samo,
ale to i tak nie ma znaczenia.
Może podjąć pan kroki, jakie
uzna pan za stosowne. Nie będę
uciekał ani próbował w
czymkolwiek panu przeszkodzić.
Sherlock dłuższą chwilę
siedział w milczeniu.
- Jakie były pana plany, zanim
dowiedział się pan o tragedii? -
spytał w końcu.
- Wyjechać na parę lat do
Afryki Środkowej. To, co tam
zacząłem, wymaga zakończenia, a
jest ledwie w połowie.
- Więc proszę jechać i
kończyć. Ja nie mam
najmniejszego zamiaru pana
zatrzymywać ani ścigać.
Doktor Sterndale podniósł się,
skłonił nam i bez słowa odszedł,
zaś Holmes starannie nabił i
zapalił fajkę.
- Dym, nie będący trucizną,
jest miłą odmianą - mruknął. -
Myślę, że zgodzisz się ze mną,
iż nie jest to sprawa wymagająca
mojego udziału. Nasze śledztwo
było całkowicie niezależne i
obojętne oficjalnym czynnikom,
sądzę więc, że mamy pełne prawo
zachować jego wyniki dla siebie.
Czy uważasz, że postąpiłem
słusznie?
- Jak najbardziej.
- NIgdy nie kochałem, ale
gdybym kochał, i gdyby spotkał
tę osobę taki koniec, sądzę, że
moja zemsta mogłaby przewyższyć
tę, o której słyszeliśmy
niedawno... Cóż, nie będę
obrażał cię tłumaczeniem tego,
co oczywiste, ale dla
pełniejszego obrazu podam ci
parę szczegółów. Punktem wyjścia
mojej dedukcji były kamyki na
parapecie i pod oknem sypialni,
nie przypominające tych, które
leżały w ogrodzie i na podwórzu
plebanii. Znalazłem podobne
dopiero, gdy zwróciłem uwagę na
naszego dzisiejszego gościa.
Lampa zapalona w dzień i resztki
proszku stanowiły jedynie dalsze
ogniwa łańcucha. Teraz zaś
sądzę, mój drogi, że możemy
zapomnieć o całej tej sprawie i
z czystym sumieniem zabrać się
do studiowania fenickich korzeni
kornwalijskiej mowy, będącej
odmianą wspaniałego języka
Celtów.
Druga Plama
Zamierzałem zakończyć
opisywanie przygód Sherlocka
Holmesa na opowieści "Sprawa
Abbey Grange". Przyczyną nie był
ani brak materiałów, jako że mam
notatki dotyczące setek nie
opisanych jeszcze spraw, ani też
słabnące zainteresowanie mych
czytelników - błyskawiczna
sprzedaż wielu egzemplarzy
każdego nowego opowiadania
dowodzi najlepiej, że jest
dokładnie przeciwnie. Prawdziwym
powodem jest niechęć, z jaką
Sherlock odnosił się do
publikowania jego dokonań - dla
niego każda ze spraw miała
praktyczną wartość tylko tak
długo, jak długo się nią
zajmował. Odkąd ostatecznie
wyjechał z Londynu i poświęcił
się studiom nad pszczołami w Susex
Downs, rozgłos zaczął go męczyć
na tyle, iż prosił mnie, bym
przestał o nim pisać - które to
życzenie ze zrozumiałych
względów musiałem spełnić.
Wyłącznie dzięki usilnym
naleganiom uzyskałem zgodę na
opublikowanie w stosownym czasie
sprawy "Drugiej Plamy". Uważam
bowiem, że źle by się stało,
gdyby długa seria opowieści o
czynach mojego przyjaciela nie
zawierała najważniejszego dla
całego kraju sukcesu, jaki ma
on w swej karierze. Udało mi się
to w końcu i oto macie państwo
przed sobą opis tych wydarzeń.
Jeśli w tej historii jestem pod
względem szczegółów nieco mniej
dokładny niż zazwyczaj, to
powody, dla których to czynię,
są chyba zrozumiałe.
Rok, a nawet miesiąc, w którym
się to wydarzyło, muszę zachować
dla siebie, ale dzień wolno mi
podać. Otóż, pewnego jesiennego
poranka, we wtorek, w naszych
skromnych progach zagościły dwie
osoby o europejskiej sławie.
Pierwszą, dystyngowaną w każdym
calu, o orlim profilu i silnej
osobowości był lord Bellinger,
dwukrotny premier naszego kraju.
Drugą, o ciemnych włosach i
doskonałej sylwetce, Trelawney
Hope, Sekretarz Spraw
Europejskich, powszechnie
uważany za najzdolniejszego
młodego polityka w Anglii.
Siedzieli obaj na kanapie, a po
napiętych rysach twarzy widać
było, że przywiodła ich sprawa
najwyższej wagi. Delikatne
dłonie premiera zaciskały się na
rączce parasola, zaś jego wzrok
nieustannie krążył między
Holmesem a mną. Sekretarz
nerwowo podkręcał wąs i co
chwila dotykał dewizki od
zegarka.
- Gdy odkryłem stratę, panie
Holmes, co nastąpiło o ósmej
rano, natychmiast zawiadomiłem
pana Premiera. To on właśnie
zaproponował, byśmy zasięgnęli
pana porady.
- Czy zawiadomił pan policję?
- Nie - odparł Premier w ów
charakterystyczny dla siebie
sposób, mówiąc krótkimi,
precyzyjnymi zdaniami. - Nie
zrobiliśmy tego i nie możemy
zrobić. Poinformowanie policji
oznacza bowiem, po pewnym
czasie, poinformowanie całego
społeczeństwa. A w tej sprawie
jest to w najwyższym stopniu
niewskazane.
- Dlaczego?
- Dlatego, że dokument, który
zaginął, jest zbyt doniosłej
wagi. Opublikowanie go może
spowodować natychmiastowe i
nader istotne komplikacje w
całej Europie. Nie przesadzę
mówiąc, że od niego zależy pokój
na świecie. Jeśli nie potrafimy
odzyskać go w tajemnicy, możemy
w ogóle nie próbować, ponieważ
celem osób, które go ukradły,
jest właśnie podanie jego treści
do publicznej wiadomości.
- Rozumiem. Panie Hope, byłbym
zobowiązany, gdyby opowiedział
mi pan dokładnie w jakich
okolicznościach dokument ten
zniknął.
- Można to zrobić w paru
słowach, panie Holmes. List -
gdyż jest to list od pewnej
osobistości z zagranicy -
otrzymałem sześć dni temu. Był
on na tyle ważny, że nigdy nie
pozostawiałem go w sejfie, lecz
za każdym razem zabierałem ze
sobą do domu na Whitehall
Terrance i trzymałem w sypialni,
w zamkniętej skrzynce na
korespondencję. Tam też włożyłem
go wczoraj wieczorem. Mogę
przysiąc, że to zrobiłem.
Dokładnie w momencie, gdy
ubierałem się do kolacji. Dziś
rano dokumentu tam nie było.
Skrzynka ta stoi na moim nocnym
stoliku, a oboje z żoną mamy
lekki sen i oboje jesteśmy
pewni, że nikt nie mógł wejść w
nocy do sypialni niezauważony
przez choćby jedno z nas. A mimo
to list zniknął.
- O której jadł pan kolację?
- O siódmej trzydzieści.
- A o której udał się pan na
spoczynek?
- Żona poszła do teatru i
czekałem na jej powrót.
Znaleźliśmy się w sypialni koło
wpół do dwunastej.
- Wobec tego nie widział pan
skrzynki na korespondencję przez
cztery godziny i nikt jej w tym
czasie nie pilnował?
- Poza służącą rano i moim
służącym oraz pokojówką żony,
gdy ich zawołamy, nikt nie ma
prawa tam wejść. Oboje są
dobrymi służącymi i pracują u
nas od dłuższego czasu, a poza
tym żadne z nich nie wiedziało,
że znajduje się tam coś więcej
niż normalne papiery urzędowe.
- Kto w takim razie wiedział o
istnieniu tego listu?
- Nikt w moim domu.
- Wyłączając żonę - mruknął
Holmes.
- NIe. Do dzisiejszego ranka
nie wspomniałem jej o nim ani
słowem.
Premier słysząc to skinął z
aprobatą głową.
- Od dawna wiedziałem jak
silne jest pańskie poczucie
obowiązku - powiedział.
- Jestem przekonany, że w
sprawie takiej wagi postąpił pan
słusznie, przedkładając ją nad
rodzinne zwyczaje.
Teraz skłonił głowę sekretarz.
- Dziękuję sir. Jeszcze raz
zapewniam, że do dzisiejszego
ranka nie powiedziałem jej ani
słowa na ten temat.
- Czy mogła się czegoś
domyślić? - wtrącił Holmes.
- NIe. Ani ona, ani nikt inny.
- Czy zdarzyło się panu już
coś podobnego w przeszłości?
- Nigdy, sir.
- Kto jeszcze w Anglii
wiedział o istnieniu tego listu?
- Wszyscy członkowie gabinetu.
Zostali o nim poinformowani
wczoraj, ale obowiązek
dochowania tajemnicy, ciążący na
każdym z nich, został
spotęgowany specjalnym
ostrzeżeniem pana Premiera. I
pomyśleć, że ja sam w kilka
godzin później go utraciłem! -
twarz wykrzywił mu grymas bólu i
przez moment widzieliśmy
człowieka, nie polityka:
impulsywnego, wrażliwego i
ludzkiego, lecz po sekundzie
maska powróciła na jego twarz, a
głos ponownie stał się
opanowany. - Poza nimi dwóch lub
trzech urzędników z mego
departamentu. I nikt więcej,
zapewniam pana, panie Holmes.
- A za granicą?
- Wierzę głęboko, że nikt
poza osobą, która go napisała.
Przekonany jestem, że ani jego
ministrowie, ani nikt inny... że
nie użyto normalnych,
oficjalnych kanałów.
Sherlock milczał przez
chwilę, zastanawiając się nad
czymś głęboko.
- Teraz, sir, zmuszony jestem
prosić o dokładniejsze
informacje o naturze tego
dokumentu, jak też o powodach,
dla których jego zniknięcie
może mieć tak kolosalne
następstwa.
Nasi goście wymienili
spojrzenie, a krzaczaste brwi
Premiera zbiegły się w jedną
linię.
- Panie Holmes, koperta jest
podłużna, jasnobłękitna i
niezbyt gruba. Jest na niej
pieczęć z czerwonego wosku, na
której widnieje przyczajony lew.
Zaadresowana jest wyraźnym i
dużym pismem, do...
- Panie Premierze - przerwał
mu Holmes - są to interesujące i
ważne szczegóły, ale zmuszony
jestem uściślić pytanie. Co jest
treścią tego listu?
- To najściślejsza tajemnica
państwowa i obawiam się, że nie
mogę jej panu zdradzić, nawet
gdybym uważał to za niezbędne.
Jeśli dzięki umiejętnościom,
które pan posiada, znalazłby pan
kopertę o wyglądzie, który
podałem, wraz z jej zawartością,
oddałby pan niezmierną przysługę
swemu krajowi i zasłużył na
każdą nagrodę, jaka leży w
naszych możliwościach.
Słysząc to mój przyjaciel
wstał z uśmiechem.
- Jesteście panowie jednymi z
najbardziej zapracowanych osób w
kraju, a ja, uczciwszy
proporcje, również nie narzekam
na nadmiar wolnego czasu.
Zmuszony jestem zatem
stwierdzić, że nie ma sensu,
byśMy nawzajem okradali się z
tego, czego nie mamy. Niestety,
nie mogę panom pomóc w tej
sprawie.
Premiera aż poderwało. W
oczach miał błysk, który
zazwyczaj przyprawiał o drżenie
kolan ministrów.
- NIe jestem przyzwyczajony...
- zaczął, ale opanował gniew i
usiadł, milcząc przez ponad
minutę. Wreszcie wzruszył z
rezygnacją ramionami i oznajmił.
- Musimy przyjąć pana warunki,
panie Holmes. Sądzę zresztą, że
są słuszne i nie było rozsądne z
naszej strony prosić pana o
pomoc, nie okazując mu pełnego
zaufania.
- Zgadzam się z panem, sir -
wtrącił sekretarz.
- Polegając więc na
powszechnie znanej dyskrecji,
zarówno pana jak też doktora
Watsona, oraz apelując do
pańskiego patriotyzmu, wyjawię
panu tę tajemnicę, by uniknąć
nieszczęścia, które zawisło nad
nami wszystkimi.
- Może nam pan zaufać -
zapewnił go Sherlock.
- List napisała wysoko
postawiona za granicą
osobistość, mocno zaniepokojona
sytuacją w koloniach jej kraju.
Został on napisany w pośpiechu,
na osobistą odpowiedzialność
autora. Dyskretny wywiad,
którego zasięgnęliśmy, wykazał,
że jego ministrowie o niczym nie
wiedzą. Niemniej jednak list
napisany jest w taki sposób, a w
dodatku niektóre zwroty mają tak
niefortunny charakter, że
ewentualna publikacja bez
wątpienia bardzo wzburzyłaby
obywateli naszego kraju.
Sytuacja stałaby się tak
poważna, że skłonny jestem
sądzić, iż w przeciągu tygodnia
od jego opublikowania bylibyśmy
wplątani w wojnę i to w skali
ogólnoświatowej.
Sherlock napisał coś na
kartce i podał ją Premierowi.
- Tak, to właśnie on jest
autorem - odparł polityk. - Ten
nierozważny list może oznaczać
śmierć tysięcy ludzi i straty
milionów funtów.
- Czy poinformowaliście go,
panowie o tym, co się stało?
- Tak, zaszyfrowaną depeszą.
- Być może to jemu zależy na
publikacji listu?
- Nie. Mamy powody, by sądzić,
że zrozumiał już błąd jaki
popełnił pisząc go, a
szczególnie formułując go w tak
nieprzemyślany sposób.
Publikacja listu przyniosłaby
jemu i jego krajowi, jeszcze
więcej szkód, niż nam.
- Jeśli tak, to w czyim
interesie może leżeć ogłoszenie
treści listu? Dlaczego ktoś
zadał sobie tyle trudu, by wejść
w jego posiadanie?
- Tu panie Holmes, wkraczamy w
arkana polityki światowej.
Znając aktualną sytuację w
Europie, nietrudno odpowiedzieć
na pańskie pytanie. Cały
kontynent to w tej chwili dwa
wielkie obozy wojskowe, pomiędzy
którymi utrzymuje się chwiejna
równowaga sił. My jesteśmy
języczkiem u wagi. Jeśli Anglia
przystąpi do wojny po
którejkolwiek ze stron, należy
założyć, że ta właśnie strona
wygra. Przyzna pan, że stawka
jest wysoka. Zwłaszcza że po
publikacji tego listu będziemy
mogli przystąpić tylko do jednej
z nich..
- Naturalnie. W takim razie
przyjmuję, że najwięcej
skorzystać na tym mogą wrogowie
naszego kraju, doprowadzając do
rozłamu między nami, a ojczyzną
autora tej epistoły?
- Dokładnie tak.
- Do kogo w takim razie
wysłano by ten list, gdyby wpadł
w ręce ludzi, o których mowa?
- Do któregokolwiek z dużych
państw Europy. Obawiam się
zresztą, że jest właśnie w
drodze, poruszając się z
szybkością idącego pełną parą
statku.
Pan Hope jęknął przy tych
słowach, ale Premier zwrócił się
do niego:
- To nie pańska wina. Zdarzył
się przypadek, który przytrafić
się mógł każdemu. NIe zaniedbał
pan żadnych środków ostrożności,
toteż nie może mieć pan do
siebie żalu. Teraz, panie
Holmes, zna pan wszystkie fakty.
Jaka jest pańska ocena sytuacji?
- Sądzi pan, że jeśli nie
odzyskamy tego dokumentu,
wybuchnie wojna? - spytał
poważnie Sherlock po chwili
milczenia.
- Sądzę, że jest to nader
prawdopodobne.
- Wobec tego proszę się do
niej przygotować, sir.
- To nie brzmi zbyt
optymistycznie, panie Holmes.
- Proszę wziąć pod uwagę
fakty, sir. Nie należy zakładać,
że list został wykradziony po
wpół do dwunastej, od której to
godziny dwie osoby były w pokoju
aż do momentu odkrycia zguby. O
wiele prościej było zabrać go,
gdy nikogo tam nie było, czyli
między wpół do ósmej a wpół do
dwunastej, raczej bliżej wpół do
ósmej, gdyż osobie, która go
zabrała musiało zależeć na
wejściu w posiadanie tego listu
najszybciej jak się dało. Równie
oczywistym jest, że niezwłocznie
wywieziono go poza granice,
bądź osobiście, bądź przez
zaufanego kuriera, by przekazać
zleceniodawcy do dalszego
wykorzystania. Jest więc
obecnie poza naszym zasięgiem i
szanse jego odzyskania wydają
się znikome.
Słysząc to Premier wstał,
oznajmiając:
- Pańskie rozumowanie jest
doskonale logiczne panie Holmes,
i obawiam się, że ma pan
całkowitą rację.
- Załóżmy, że list zabrała
pokojówka lub służący.
- Obydwoje to starzy i zaufani
ludzie.
- Jeżeli dobrze pana
zrozumiałem, sypialnia znajduje
się na piętrze bez balkonu i
nikt nie może z niej wyjść
nie zauważony. Wobec tego list
musiał wykraść ktoś z
domowników. Powstaje pytanie:
komu mógł go przekazać? Jednemu
z obcych agentów, i to tych
słynnych, a nazwiska ich są mi
znane. Jest trzech, o których
można powiedzieć, że są najlepsi
i zacznę poszukiwania od
sprawdzenia czy wszyscy znajdują
się na miejscu. Jeśli któryś
zniknął, a zwłaszcza jeśli
nastąpiło to tej nocy, będziemy
wiedzieć, w czyim posiadaniu
znalazł się ów list.
- Dlaczego miałby go zawozić
osobiście? - zdziwił się Hope. -
Wystarczy przecież, by zaniósł
go do swojej ambasady w
Londynie.
- Nie. Ci ludzie działają
niezależnie od ambasad, a nawet
mają z nimi napięte stosunki.
- Zgadzam się z panem, panie
Holmes - wtrącił Premier. - Poza
tym tak cenną zdobycz każdy
wolałby oddać zwierzchnikowi
osobiście. Uważam pański plan za
najlepszy z możliwych, a w
międzyczasie, Hope, nie możemy
zaniedbywać innych naszych
obowiązków. Gdyby dotarły do
nas jakieś nowiny, skomunikujemy
się z panem. A gdyby pan się
czegoś dowiedział, niewątpliwie
zrobi pan to samo, panie Holmes.
Obaj politycy skłonili się i
opuścili nas w niezbyt pogodnych
nastrojach.
Kiedy zamknęli za sobą drzwi,
Holmes zapalił w milczeniu fajkę
i pogrążył się w rozmyślaniach.
Znając go wiedziałem, że ten
stan może potrwać dłużej, toteż
zająłem się gazetą, w której
opisywano sensacyjne morderstwo
popełnione ostatniej nocy. Po
pewnym czasie Sherlock zerwał
się na równe nogi z okrzykiem i
odłożył fajkę.
- Tak - oznajmił - nie ma
lepszego sposobu, by się za to
zabrać. Sytuacja jest
rozpaczliwa, lecz nie
beznadziejna, i nawet teraz,
wiedząc, który z nich ma ten
list, możemy go odzyskać. Tym
trzem zależy przede wszystkim na
pieniądzach, a ja mam do
dyspozycji skarb państwa. Jeśli
mają dokument odkupię go, nawet
kosztem podatników.
Niewykluczone, że posiadacz
czeka na oferty zanim się
zdecyduje, co zrobić z łupem.
Teraz kolej na wizyty u tych
trzech panów: Obersteina, La
Rothiere'a i Lucasa.
- Eduardo Lucasa z Godolphin
Street? - spytałem unosząc głowę
znad gazety.
- Tak.
- Nie złożysz mu wizyty.
- A to dlaczego?
- Bo właśnie tej nocy ktoś go
zabił w jego własnym mieszkaniu.
Podczas naszych przygód,
Holmes tak często mnie
zaskakiwał, że odwrócenie
sytuacji dało niezapomniany
efekt. Wpatrywał się we mnie w
niemym osłupieniu przez dłuższą
chwilę, po cyzm wyrwał mi gazetę
i zaczął czytać artykuł, który
studiowałem gdy on rozmyślał:
"Morderstwo w Westminster
Ostatniej nocy pod numerem 16
Godolphin Street, w jednym z
osiemnastowiecznych domów
leżących pomiędzy rzeką i
Opactwem, prawie w cieniu wieży
Parlamentu, popełniona została
tajemnicza zbrodnia. Od lat dom
ten zamieszkany był przez pana
Eduardo Lucasa, doskonale
znanego w towarzystwie z uwagi
zarówno na czarującą osobowość,
jak i na zasłużoną reputację
jednego z najlepszych
amatorskich tenorów kraju. Pan
Lucas był kawalerem, miał 34
lata, a jego służba składała się
z pani Pringle, starszej już
wiekiem gospodyni oraz służącego
Mittona. Gospodyni chadza
wcześnie spać w pokoju na
poddaszu, zaś służący miał tego
dnia wychodne i odwiedzał
przyjaciela w Hammersmith. Od
dziesiątej wieczorem pan Lucas
był więc praktycznie sam w domu.
Co zdarzyło się w tym czasie,
nie sposób dokładnie ustalić.
Kwadrans po północy konstabl
Barret, przechodząc obok domu
numer 16, zauważył otwarte
drzwi. Zastukał, lecz nie
otrzymał odpowiedzi. Widząc
jednak światło w pokoju, wszedł
do środka. W salonie, w którym
się znalazł, panowały chaos i
nieład - meble były zsunięte pod
jedną ze ścian, oprócz jednego,
leżącego na środku krzesła. Za
nim, nadal trzymając je za nogę
leżał nieszczęsny gospodarz z
orientalnym sztyletem w sercu.
Narzędzie zbrodni pochodziło z
bogatej kolekcji wschodniej
broni, zdobiącej salon, zaś
śmierć była natychmiastowa.
Motywem zabójstwa nie mógł być
rabunek - jak zgodnie twierdzi
służba, nie brakuje żadnego z
wartościowych przedmiotów. Nagły
i tajemniczy zgon tak
popularnego człowieka głęboko
poruszył jego licznych
przyjaciół".
- I co o tym sądzisz, mój
drogi? - spytał Sherlock,
skończywszy lekturę.
- Zaskakujący zbieg
okoliczności.
- Zbieg okoliczności? Nie
żartuj z łaski swojej. Jeden z
trzech ludzi, których
wymieniłem jako przypuszczalnych
sprawców interesującego nas
przestępstwa, zostaje zabity tuż
po jego popełnieniu - a ty
twierdzisz, że to przypadek?
Prawdopodobieństwo takiego
zbiegu okoliczności jest
nieskończenie małe. Nie, mój
drogi, te dwa wydarzenia muszą
być ze sobą związane, a naszym
zadaniem jest wyjaśnić ten
związek.
- Ale teraz policja zapewne
już wie o wszystkim.
- A to dlaczego? Wiedzą, co
zastali na Godolphin Street,
natomiast nie wiedzą i nie
powinni wiedzieć o Whitehall
Terrace. Fakt, że sprawy te mają
coś wspólnego, jest znany tylko
nam. Zresztą jest jedna rzecz,
która i tak zwróciła moją uwagę
na Lucasa, to mianowicie, że
jego mieszkanie jest o parę
kroków od domu Hope'a, podczas
gdy pozostali dwaj podejrzani
mieszkają w West End. Jemu też
było najłatwiej nawiązać kontakt
i otrzymać wiadomość z domu
okradzionego. Drobiazg, ale w
przypadku, gdy wydarzenia
nastąpiły niemal w tym samym
czasie, jest to drobiazg dość
istotny. Hola! A co my tu mamy?!
Ostatnie zdanie wywołane było
pojawieniem się pani Hudson i
biletem wizytowym, który mu
wręczyła.
- Proszę wprowadzić panią
Hope, jeśli oczywiście zdecyduje
się tu wejść - powiedział.
Chwilę później w naszym
pokoju zjawiła się jedna z
najbardziej uroczych kobiet
Londynu. Wielokrotnie słyszałem
o urodzie najmłodszej córki
Księcia Belminster, ale żaden
opis czy fotografia nie
przygotowały mnie na widok tak
delikatnych rysów i doskonałych
proporcji twarzy - a przecież
uroda była ostatnią rzeczą, o
której myślała ta istota owego
poranka. Bladość cery, wyraz
oczu, pot na czole i zaciśnięte
kurczowo wargi aż nadto wyraźnie
świadczyły o zmartwieniu i
trwodze naszego gościa od
pierwszej chwili, gdy stanęła w
drzwiach.
- Czy był tu mój mąż, panie
Holmes?
- Tak, madame. Niedawno
zresztą wyszedł.
- Zaklinam pana, by mu nic nie
wspominał o mojej tu obecności!
Sherlock na te słowa skłonił
się chłodno i wskazał jej
krzesło.
- Stawia mnie pani w trudnej
sytuacji. Proszę usiąść i
wyjaśnić swoją sprawę, ale
obawiam się, że nie mogę obiecać
niczego, jak to się mówi w
ciemno.
Przeszła przez pokój siadając
plecami do okna. Sprawiała iście
królewskie wrażenie: smukła,
pełna wdzięku i godności.
- Panie Holmes - zaczęła,
splatając nerwowo dłonie. - Będę
z panem szczera w nadziei, że
odpłaci mi pan tym samym.
Pomiędzy mną a mężem, od
początku naszego związku, panuje
pełne zaufanie. Nie dotyczy to
tylko jednej sprawy - polityki.
Nigdy nie rozmawia ze mną na ten
temat, toteż jedyną rzeczą,
którą wiem, jest to, że
ostatniej nocy zdarzyło się w
naszym domu coś okropnego, coś,
co ma związek właśnie z
polityką. Zginął jakiś dokument,
ale ponieważ ma on związek z
pracą mojego męża, nie mogłam
dowiedzieć się o nim niczego
konkretnego. Tymczasem muszę
koniecznie dokładnie rozumieć
całą sprawę. Jest pan poza
politykami jedyną osobą, która
zna prawdę i dlatego błagam
pana, żeby powiedział mi, co się
dokładnie wydarzyło i jakie są
tego konsekwencje. Proszę nie
milczeć z uwagi na interesy
swojego klienta; zaręczam, że
gdyby potrafił to dostrzec i
zaufać mi także w tej
dziedzinie, mógłby na tym tylko
skorzystać. Co to był za
dokument, który skradziono?
- Niestety, madame, pytanie
pani muszę pozostawić bez
odpowiedzi.
Jęknęła i ukryła twarz w
dłoniach.
- Proszę zrozumieć: jeśli mąż
pani uważa za stosowne nie
wtajemniczać jej w te sprawy,
ja, znający te dane pod
przysięgą tajemnicy, tym
bardziej nie mam prawa ich pani
wyjawiać. To nie mnie, lecz jego
powinna pani spytać.
- Pytałam. Przychodzę do pana,
ponieważ pozostał pan moją
jedyną nadzieją. Ale bez
zdradzenia jakiejkolwiek
tajemnicy może mi pan chyba
odpowiedzieć przynajmniej na
jedno dręczące mnie pytanie?
- Mianowicie?
- Czy kariera polityczna męża
może ucierpieć przez ten
wypadek?
- Cóż... jeśli nie zakończy
się on pomyślnie, jest to
bardziej niż prawdopodobne.
- Ach! Jeszcze jedno, panie
Holmes. Z tego, co powiedział mi
mąż, zszokowany zniknięciem tego
dokumentu, rozumiem, że jego
utrata grozi poważnymi
konsekwencjami nie tylko dla
niego, ale przede wszystkim dla
wielu innych osób, a nawet dla
całych państw.
- Jeśli tak twierdzi, nie będę
zaprzeczał.
- Jakiego rodzaju
konsekwencjami?
- Ponownie nie mogę udzielić
pani odpowiedzi.
- W takim razie nie będę
zabierała panu więcej czasu. Nie
mogę mieć do pana żalu, że nie
zechciał pan odpowiedzieć na
moje pytanie, tak jak pan ze
swej strony, jestem tego pewna,
nie potępi mnie za chęć
dzielenia trosk męża, nawet
wbrew jego woli. Jeszcze raz
proszę, by nie mówił mu pan o
mojej wizycie - skłoniła się z
godnością i wyszła.
- Płeć piękna, Watsonie, to
twoja specjalność - uśmiechnął
się Holmes, gdy szelest spódnic
umilkł za drzwiami. - Czego
naprawdę chciała owa dama?
- Cóż, to co powiedziała jest
dość zrozumiałe, a troska
całkowicie naturalna.
- Hm. Biorąc pod uwagę jej
wygląd i zachowanie, tłumiony
strach oraz natarczywość w
pytaniach i porównując to z
pochodzeniem... Pamiętaj, mój
drogi, że w jej środowisku od
najmłodszych lat okazywanie
uczuć nie jest zbyt dobrze
widziane.
- Nie ulega wątpliwości, że
była nadzwyczaj poruszona.
- Według mnie zbyt silnie, jak
na problemy męża. Pamiętać też
należy jej dziwną uwagę, że w
interesie męża leży, by ona
wiedziała wszystko. Co chciała
przez to powiedzieć? A czy
zwróciłeś uwagę, gdzie usiadła?
Przy oknie, by mieć światło za
plecami i byśMy nie mogli
odczytać dokładnie wyrazu jej
twarzy.
- Owszem, wybrała to krzesło
mając bliżej dwa inne.
- Z drugiej strony, zachowania
kobiet bywają dziwne...
Pamiętasz panienkę z Margate,
którą podejrzewałem z podobnych
powodów? Okazało się, że
powodem
silnego zdenerwowania był fakt,
że nie zdążyła się upudrować! I
jak tu opierać się na logicznym
rozumowaniu? Do zobaczenia, mój
drogi.
- Dokąd idziesz?
- Na Godolphin Street,
pogawędzić z kolegami z policji.
Nasz problem wiąże się z osobą
Eduardo Lucasa, choć przyznaję,
że jeszcze nie bardzo wiem jak.
Teoretyzowanie bez znajomości
faktów jest jednym z
podstawowych błędów w pracy
detektywa, więc nie będę go
popełniał. Bądź na posterunku i
przyjmuj nowych gości, gdyby
się pojawili. Jeśli zdołam,
wrócę na lunch.
Cały ten dzień jak i
następny, Holmes był w nastroju,
który jego znajomi określali
jako poważny, lub jako ponury.
Wiele czasu spędzał poza domem,
palił prawie bez przerwy,
pogrywał na skrzypcach, spożywał
posiłki o najdziwniejszych
porach i jedynie z rzadka
odpowiadał na pytania. Było dla
mnie oczywiste, że ze sprawą
zaginionego dokumentu, coś jest
nie tak, choć sam o tym nie
mówił. Z gazet dowiedziałem się
szczegółów śledztwa, tam też
przeczytałem najpierw o
aresztowaniu, a potem o
zwolnieniu służącego Lucasa,
Johna Mittona. Na rozprawie
wstępnej postawiono mu zarzut
"umyślnego zabójstwa", ale nie
można było nawet przypisać mu
jakiegokolwiek motywu zbrodni. W
pokoju, jak i w całym domu, sporo
było wartościowych przedmiotów,
a nie zabrakło niczego. Nikt też
nie grzebał w papierach zmarłego
- zostały one starannie
przejrzane i wynikało z nich, że
żywo interesował się polityką,
plotkami, był wybitnym lingwistą
i uwielbiał pisać bardzo długie
listy. Pozostawał na zażyłej
stopie z politykami wielu
krajów, nie znaleziono jednak w
jego życiu towarzyskim żadnych
sensacji. Jeśli chodzi o
kontakty z kobietami, były one
liczne, lecz powierzchowne - nie
związał się z żadną na stałe.
Miał wielu znajomych, sporo
przyjaciół i ani jednej
kochanki. Prowadził regularny
tryb życia i zachowywał się w
sposób nie przysparzający
wrogów. Jego śmierć była zagadką
i wydawało się, że pozostanie
nią na wieki.
Aresztowanie służącego było ze
strony policji krokiem
desperackim - w przeciwnym
wypadku pozostawało im tylko
powstrzymać się od
jakiegokolwiek działania.
Oskarżenie przeciwko niemu nie
mogło się jednak utrzymać.
Naprawdę był u przyjaciół,
którzy potwierdzili jego alibi.
Co prawda wyszedł wystarczająco
wcześnie, by wrócić do domu
przed pojawieniem się tam
konstabla, ale twierdził, że
część drogi przebył piechotą, co
z uwagi na dobrą pogodę tej nocy
było całkiem zrozumiałe. Wrócił
dopiero około północy i
sprawiał wrażenie wstrząśniętego
tragedią. Jak zeznała gospodyni,
zawsze był z pracodawcą w
dobrych stosunkach, a fakt, iż
znaleziono w jego rzeczach kilka
przedmiotów zabitego nie wnosił
nic nowego. Pochodziły one z
darów tego ostatniego, których
dokonanie potwierdziła pani
Pringle. Mitton pracował u
Lucasa trzy lata, ale nigdy nie
wyjeżdżał ze swym panem na
kontynent. Podczas regularnych
wizyt chlebodawcy w Paryżu
zarządzał jego domem. Gospodyni
z kolei niczego nie słyszała, a
jeśli jej pan miał gościa, to
musiał go wpuścić osobiście.
I tak, przez trzy dni nic
nowego się nie wydarzyło, a
przynajmniej nie odnotowały tego
gazety. Holmes, jeśli nawet coś
wiedział, to w każdym razie
niczego nie mówił, ograniczając
się do stwierdzenia, że
prowadzący tę sprawę Lestrade
pozostaje z nim w kontakcie.
Czwartego dnia ukazała się
dłuższa korespondencja z Paryża,
która zdawała się rozwiązywać
całą zagadkę. Oto ona,
zacytowana wiernie z "Daily
Telegraph":
"Paryska policja dokonała
właśnie odkrycia, które wyjaśnia
tajemnicę tragicznej śmierci
pana Eduardo Lucasa, zabitego w
poniedziałkową noc na Godolphin
Street. Nasi czytelnicy
pamiętają zapewne, że
zasztyletowano go w jego własnym
mieszkaniu, i że podejrzenie
padło pierwotnie na służącego -
jak się jednak okazało,
niesłusznie. Wczoraj służba pani
Henri Fournaye, mieszkającej w
niewielkiej willi na Rue
Austerlitz doniosła władzom, że
ich chlebodawczyni jest
obłąkana. Lekarze stwierdzili,
iż istotnie zdradza ona symptomy
niebezpiecznej manii
prześladowczej, natomiast
śledztwo policji wykazało, że
dopiero co powróciła z podróży
do Londynu i odsłoniło
powiązanie pomiędzy nią, a
zabójstwem w Westminster.
Porównanie fotografii dowiodło,
że pan Fournaye i Eduardo Lucas
to w rzeczywistości jedna i ta
sama osoba i że zmarły z sobie
tylko znanych powodów prowadził
podwójne życie. Małżonka, jego,
Kreolka, była osobą bardzo
gwałtownej natury i nieraz
zdarzały się jej ataki
zazdrości, przeradzające się
niemal w szał. Stwierdzono też,
że w kolejnym z nich popełniła
zbrodnię, która kilka dni temu
stała się sensacją w Londynie.
Jak dotąd nie prześledzono
jeszcze poczynań pani Fournaye
poniedziałkowej nocy, ale nie
ulega wątpliwości, że kobieta
odpowiadająca jej opisowi
zwróciła swym wyglądem i
gwałtownością zachowania
powszechną uwagę na dworcu
Charing Cross we wtorek rano.
Prawdopodobnym więc wydaje się,
że morderstwo zostało popełnione
bądź w stanie obłędu, bądź też,
że jego popełnienie wprowadziło
ją w ten stan. Obecnie nie jest
w stanie zdać żadnej sensownej
relacji z przeszłych wydarzeń,
a lekarze nie rokują nadziei, by
udało się przywrócić ją do
normalnego stanu. Istnieją
jednak zeznania świadków
stwierdzające, że kobieta o jej
wyglądzie przez parę godzin
obserwowała dom na Godolphin
Street".
- Co sądzisz, o tym, Holmesie?
- spytałem, przeczytawszy na
głos tekst przy śniadaniu.
- Mój drogi - odparł, wstając
i rozpoczynając przechadzkę po
pokoju - okazałeś wiele
cierpliwości, a ja przez te dni
nie mówiłem ci nic, gdyż nic nie
miałem do powiedzenia. Nawet ta
wiadomość z Paryża niewiele nam
daje.
- Wyjaśnia powody śmierci tego
człowieka.
- Jego śmierć była przypadkiem
niewiele znaczącym wobec naszego
głównego zadania, jakim jest
znalezienie tego dokumentu.
Jedynym ważnym wydarzeniem w
ciągu ostatnich trzech dni jest
to, że nic się nie wydarzyło.
Prawie co godzinę otrzymuję
wieści od rządu i jak dotąd
nigdzie w Europie nie ma śladu
po naszym liście. Jeśli nie
został on dotąd przekazany
oficjalnym czynnikom, a nie
został, gdyż nie trzymano by
tego w tajemnicy tak długo, to
gdzie jest? Kto go ma i dlaczego
dotąd nic z nim nie zrobił? Czy
to faktycznie przypadek, że
Lucas zginął tej samej nocy, w
której zaginął list? Czy też
list doń dotarł, a jeśli tak, to
dlaczego nie znaleźliśmy go
wśród jego papierów? Czy ta jego
zwariowana żona zabrała go i
wyrzuciła? Albo czy nie ma go w
jej domu we Francji? Jak mogę to
sprawdzić nie wzbudzając
podejrzeń władz francuskich? W
tej sprawie prawo jest dla nas
równie groźne jak dla
przestępców. Aha, oto najnowsza
wieść z frontu! - spojrzał na
doręczone mu wiadomości i
oznajmił - Lestrade zauważył,
zdaje się, coś interesującego.
Włóż kapelusz, ruszamy do
Westminster.
Była to moja pierwszya bytność
w miejscu przestępstwa - wysokim
eleganckim domu, solidnym i
uroczystym jak stulecie, w
którym powstał. Inspektor
Lestrade dojrzał nas z okna i
powitał serdecznie, gdy
wpuszczono nas do środka. Pokój,
do którego weszliśmy, był tym, w
którym dokonano zabójstwa, ale
obecnie nie pozostał po tym
zdarzeniu żaden ślad oprócz
nieregularnej plamy na dywanie
pośrodku pokoju. Dywan był
niewielki i otoczony zewsząd
meblami doskonałej roboty. Nad
kominkiem wisiał wspaniały zbiór
wschodniej broni, z którego
wzięto narzędzie zbrodni, przy
oknie zaś stało niewielkie, acz
gustowne biurko. Ogólnie, cały
pokój sprawiał wrażenie
urządzonego ze smakiem, dużym
kosztem i z pewnością stanowił
luksusową rezydencję.
- Zna pan już wieści z Paryża?
- spytał Lestrade.
Holmes skinął głową.
- Zdaje się, że nasi francuscy
przyjaciele tym razem trafili.
Złożyła mu niespodziewaną
wizytę, a wydaje mi się, że
starannie ukrywał swoje podwójne
życie. Wpuścił ją tutaj, nie
mając innego wyjścia.
Opowiedziała mu jak go
wyśledziła, zrobiła awanturę, a
skoro miała pod ręką tyle broni,
koniec był łatwy do
przewidzenia. Sądzę jednak, że
nie nastąpił on natychmiast.
Odsunięcie krzeseł zajmuje
trochę czasu, a jednym z nich
próbował się najwyraźniej
bronić. Wszystko jak
najzupełniej jasne.
- A jednak poprosił mnie pan o
przybycie.
- Owszem, ale z zupełnie
innych powodów. Otóż jest pewien
drobiazg w rodzaju tych, które
pana interesują. Coś dziwnego. Z
głównymi faktami nie ma, bo nie
może mieć, nic wspólnego.
- Wobec tego cóż to jest?
- Cóż, wie pan, że przy tak
poważnych sprawach staramy się
zostawić wszystko tak jak
zastaliśmy i przez całą dobę
jeden z konstabli pilnuje, by
nikt obcy nie zbliżył się do
miejsca przestępstwa. Dziś rano
pochowano ofiarę, śledztwo
zostało zakończone, wobec czego
stwierdziliśmy, że można tu
nieco posprzątać i wynieść się.
Proszę spojrzeć na ten dywan,
nie jest przymocowany do
podłogi. Sprzątając podnieśliśmy
go i założę się, że nie zgadnie
pan, co znaleźliśmy. Widzi pan
tę plamę? Sądząc po jej
wielkości, sporo krwi musiało
przesiąknąć na podłogę,
nieprawdaż?
- Bez wątpienia.
- Więc zdziwi się pan tak jak
ja, słysząc, że na podłodze nie
ma plamy.
- Ależ musi...
- Owszem, też tak sądzę, ale
niech pan sam spojrzy - uniósł
brzeg dywanu od zaplamionej
strony i ukazał nam czyste
sosnowe deski podłogi.
- Ależ, spodnia strona dywanu
jest niewiele mniej zakrwawiona
niż wierzchnia - zdenerwował się
Holmes. - To musiało zostawić
ślad!
Lestrade chrząknął z
zadowolenia, że udało mu się
zaskoczyć tak słynnego
detektywa.
- Teraz pokażę panu
wyjaśnienie. Jest druga plama,
tyle że w innym miejscu. Proszę
spojrzeć - uniósł drugi koniec
dywanu i tam, owszem, deski
pokrywał sporych rozmiarów
czerwony zaciek. - Co pan o tym
sądzi, panie Holmes?
- Obie plamy są w porządku i
gdyby ktoś nie obrócił dywanu
wszystko byłoby na swoim
miejscu. Dywan nie jest duży ani
przymocowany, wobec czego nie
stanowiło to większego problemu.
- Tego zdołaliśmy się
domyślić. W odwrotnej pozycji
plamy doskonale do siebie
pasują. Chciałbym jednak
wiedzieć kto i dlaczego go
przesunął?!
Z wyrazu twarzy mojego
towarzysza łatwo było wyczytać,
że sprawa ta wybitnie go
zainteresowała.
- Czy przez cały czas pilnował
tego miejsca ten sam konstabl,
który nas wpuścił?
- Tak.
- Proszę go dokładnie wypytać,
ale nie przy nas. Proszę to
zrobić zaraz i w cztery oczy.
Łatwiej będzie w ten sposób
wydostać z niego prawdę. Proszę
zacząć od pytania, jakim prawem
wpuścił tu osoby postronne i w
dodatku zostawił je same w tym
pokoju. Niech pan nie pyta, czy
to zrobił, niech mu pan powie,
że pan o tym wie, i że tylko
uczciwe wyjawienie prawdy
stanowi dlań jedyną szansę
uzyskania przebaczenia. Proszę
zrobić dokładnie tak, jak
powiedziałem!
- Przysięgam, że jeśli coś
wie, to wydostanę to z niego! -
wykrzyknął Lestrade i wypadł do
hallu.
Po chwili doszedł nas z
sąsiedniego pokoju jego
podniecony głos.
- Teraz, Watsonie! - szepnął
Holmes rzucając się w stronę
dywanu i jednym szarpnięciem
odrywając go od podłogi.
Na czworakach zaczął badać
deski składające się na
posadzkę, naciskając każdą we
wszystkie możliwe sposoby. Jedna
z nich okręciła się pod
naciskiem wokół własnej osi i
Sherlock czym prędzej wsunął
tam dłoń. Rozległ się cichy
trzask i otworzyła się niewielka
skrytka, do której sięgnął, by
po chwili z jękiem rozczarowania
wyjąć dłoń. Była pusta.
- Pomóż mi. Musimy wszystko
ułożyć tak, jak było - szepnął,
zamykając skrytkę.
Zdążyliśmy wygładzić dywan,
gdy do pokoju wmaszerował
tryumfujący Lestrade. Holmes
opierał się znudzony o kominek a
ja z zainteresowaniem oglądałem
wiszącą nad nim kolekcję.
- Przepraszam, że trochę to
trwało. Widzę, że jest pan
znudzony całą sprawą, panie
Holmes. Miał pan jak zwykle
rację. Macpherson, chodźcie no
tu i opowiedzcie tym
dżentelmenom o swoim
niesłychanym zachowaniu.
Do pokoju wsunął się rosły
policjant, w tej chwili bardzo
czerwony na twarzy i bardzo
zdenerwowany.
- Nie chciałem niczego zepsuć,
sir. Wczoraj wieczorem zapukała
do drzwi młoda dama. Zaczęliśmy
rozmowę i okazało się, że
pomyliła domy. Jak się ma służbę
cały dzień, to chętnie człowiek
z kimś pogada.
- I co dalej?
- Chciała zobaczyć miejsce, w
którym ten pan został
zabity. Mówiła, że czytała o tym
w gazecie. Nie sądziłem, że to
może czemuś zaszkodzić, a poza
tym byłem tuż obok. Jak
zobaczyła plamę na dywanie,
zemdlała i przestraszyłem się,
że umarła. Pobiegłem do kuchni
po wodę, ale nie mogłem jej
docucić. Nie namyślałem się
długo i pognałem do "Ivy Plant"
po trochę brandy. Zanim
wróciłem, doszła do siebie i
musiało jej być tak wstyd, że
wyszła przed moim powrotem.
- A co z dywanem?
- No, sir, on był trochę w
nieładzie jak wróciłem. Upadła
na niego, a on leży na posadzce
bez żadnego przymocowania i
przesunął się... Więc jak
wyszła, to położyłem go jak był
i wygładziłem.
- To jest dla was lekcja,
konstablu Macpherson, żebyście
nigdy nie próbowali mnie
oszukiwać. Myśleliście sobie
pewnie, że nikt nie dowie się o
naruszeniu przez was dyscypliny?
A mnie wystarczyło jedno
spojrzenie, żeby wiedzieć, że
ktoś tu był. Macie szczęście, że
niczego nie zabrano, gdyż w
przeciwnym wypadku
wylecielibyście ze służby.
Przykro mi, że fatygowałem pana
do takiego drobiazgu, panie
Holmes, ale sądziłem, że problem
nie pasujących do siebie plam
może pana zainteresować.
- Miał pan rację. To
ciekawostka z rodzaju tych,
które lubię. Czy ta kobieta była
tu tylko raz, Macpherson?
- Tak jest sir, tylko raz.
- Kto to był?
- Nie znam nazwiska, sir.
Przyszła, bo przeczytała
ogłoszenie o pisaniu na maszynie
i pomyliła numery. Bardzo miła i
ładna pani, sir.
- Wysoka? Przystojna?
- Tak jest, sir. Całkiem
dojrzała kobieta. Pewnie
niektórzy mówią o niej, że jest
nawet bardziej niż ładna. Była
uprzejma i miła, to pomyślałem,
że nic się przecież nie stanie
jak pozwolę jej obejrzeć ten
pokój, sir.
- Jak była ubrana?
- normalnie, sir. Miała długi
płaszcz i kapelusz.
- O której to było?
- Zaczynało zmierzchać. Jak
wracałem z brandy, to zapalali
latarnie.
- Doskonale. Chodź, Watsonie.
Sądzę, że mamy coś ważnego do
zrobienia.
Lestrade pozostał w pokoju,
zaś konstabl odprowadził nas do
drzwi. Gdy znaleźliśmy się na
zewnątrz, Holmes pokazał mu coś
w wyciągniętej dłoni.
- Dobry Boże, sir! - jęknął
policjant z podziwem, zaś mój
przyjaciel przyłożył palec do
warg na znak milczenia. Schował
ów przedmiot do kieszeni na
piersiach, po czym wybuchnął
śmiechem.
- Doskonale - oświadczył. -
Chodź, mój drogi, czas już na
ostatni akt. Ucieszysz się na
wieść, że nie będzie żadnej
wojny, imć Trelawney Hope nie
zakończy gwałtownie swej
obiecującej kariery,
niedyskretny monarcha nie
zostanie ukarany za brak taktu,
a nasz premier nie będzie musiał
biedzić się nad rozplątywaniem
europejskich sojuszy. Mówiąc
krótko, przy odrobinie wysiłku i
taktu z naszej strony, nikt nic
nie straci i nastąpi szczęśliwe
zakończenie czegoś, co mogło
stać się naprawdę nieprzyjemną
sprawą.
- Rozwiązałeś tajemnicę! -
ucieszyłem się.
- Nie do końca. Pewne kwestie
są dla mnie nadal niejasne, ale
wiem już tyle, że tylko z
własnej winy moglibyśmy nie
dowiedzieć się reszty. Idziemy
na Whitehall Terrace i kończymy
z tą sprawą.
Gdy zjawiliśmy się tam, Holmes
poprosił o zaanonsowanie nas
lady Hildzie, nie jej mężowi.
Zostaliśmy zaprowadzeni do
bawialni.
- Panie Holmes! - gdy weszła,
zarumieniła się nagle na twarzy.
- To niezbyt miło i taktownie z
pańskiej storny. Dla znanych
panu powodów prosiłam, by
utrzymał pan moją wizytę u pana
w tajemnicy, a pan kompromituje
mnie przychodząc tutaj i dając
tym do zrozumienia, że łączy nas
coś z tą sprawą.
- Niestety, madame, nie miałem
innego wyjścia. Zgodziłem się
odzyskać ten niezwykle ważny
dokument i dlatego też zmuszony
jestem prosić panią, by była tak
miła i oddała mi go.
Słysząc to pani domu zerwała
się na równe nogi blednąc jak
ściana i przez moment obawiałem
się, że zemdleje. Ale otrząsnęła
się z szoku i opanowując
zaskoczenie stwierdziła:
- Pan... pan mnie obraża,
panie Holmes.
- Proszę sobie darować, to
bezskuteczne. Proszę dać mi ten
list.
- Służący wskaże panu drogę -
oznajmiła, sięgając po dzwonek.
- Proszę tego nie robić. Jeśli
nas pani stąd wyrzuci, cały mój
wysiłek, by uniknąć skandalu,
pójdzie na marne. Proszę oddać
list, a postaram się resztę tak
załatwić, by sprawa nie wyszła
na jaw. Ale będzie to możliwe
tylko wtedy, gdy mi pani pomoże.
W przeciwnym wypadku będę
musiał
powiedzieć wszystko pani mężowi.
Znieruchomiała, wpatrując się
natarczywie w jego twarz, jakby
chciała wyczytać z niej, czy
mówi prawdę. Dłoń jej spoczywała
na dzwonku, ale nie naciskała go.
- Proszę usiąść. Padając w tym
miejscu, w którym stoi pani w
tej chwili, może wyrządzić sobie
pani krzywdę. Dziękuję pani...
- Daję panu pięć minut.
- Wystarczy mi jedna. Wiem o
pani wizycie u Eduardo Lucasa, o
tym, że dała mu pani dokument,
którego szukamy, jak również o
tym, że wróciła tam pani
wczoraj, co było naprawdę wysoce
nierozważne. Znam też sposób w
jaki wyjęła go pani ze skrytki
pod dywanem.
W miarę jak mówił, jej twarz
szarzała, a zanim była w stanie
wydobyć z siebie głos musiała
parokrotnie przełknąć ślinę.
- Pan oszalał, panie Holmes! -
wykrztusiła w końcu.
Bez słowa wyjął z kieszeni
kawałek tektury. Było to zdjęcie
kobiety. Jej zdjęcie.
- Nosiłem tę fotografię przy
sobie, sądząc, że może się
przydać. Policjant rozpoznał
panią, gdy mu ją dziś pokazałem.
Jęknęła, odrzucając głowę na
oparcie krzesła.
- Proszę przestać, nie dam się
wzruszyć udanym omdleniem! Ma
pani ten list i można wszystko
tak urządzić, żeby nie miała
pani kłopotów. Mam obowiązek
oddać dokument pani mężowi, a
moją sprawą jest sposób, w jaki
to zrobię. Proszę być ze mną
szczerą, to pani jedyna szansa.
Jej odwaga godna była podziwu
- nawet teraz nie przyznała się
do klęski.
- Powtarzam panu, panie
Holmes, że to jakaś absurdalna
pomyłka.
Słysząc to mój przyjaciel
wstał.
- Szkoda mi pani - powiedział
cicho. - Zrobiłem wszystko, co
mogłem, by pani pomóc i widzę,
że nadaremnie - nacisnął
przycisk dzwonka i spytał
służącego, który pojawił się w
drzwiach. - Czy pan Hope jest w
domu?
- Będzie za kwadrans pierwsza,
sir.
Holmes spojrzał na zegarek.
- Piętnaście minut. Doskonale,
zaczekam na niego.
Zaledwie służący zamknął
drzwi, lady Hilda padła przed
Holmesem na kolana z twarzą
zalaną łzami.
- Proszę mnie oszczędzić, panie
Holmes! Na miłość boską niech
pan mu nic nie mówi! Kocham go z
całego serca, a ta wiadomość
złamałaby mu serce!
Sherlock uniósł ją do pozycji
stojącej i stwierdził:
- Cieszę się, madame, że choć
w ostatniej chwili, ale wrócił
pani zdrowy rozsądek. Nie mamy
chwili do stracenia. Gdzie jest
list?
Pobiegła do sekretarzyka,
otworzyła go i wyjęła spośród
papierów długą, błękitną kopertę.
- Oto on, obym go nigdy nie
zobaczyła!
- Jak by go tu oddać? -
mruknął. - Zaraz... moment...
Gdzie jest skrzynka z
korespondencją męża, z której go
pani zabrała?
- W sypialni.
- Nasze szczęście! Proszę ją
natychmiast przynieść.
Chwilę później wróciła niosąc
płaskie pudełko z czerwonego
inkrustowanego drewna.
- Proszę ją otworzyć, ma pani
przecież duplikat klucza.
Lady Hilda wyjęła z zanadrza
kluczyk i otworzyła pudełko -
było wypełnione rozmaitymi
papierami. Holmes nie tracąc
czasu wsunął między nie trzymaną
w dłoni kopertę i po chwili
zamknięta skrzynka wróciła na
swoje miejsce w sypialni.
- Wobec tego jesteśmy gotowi,
a zostało nam jeszcze dziesięć
minut - oznajmił mu przyjaciel.
- Będę osłaniał panią jak tylko
potrafię, ale proszę panią o
szczerość i opowiedzenie mi,
jakie były powody tego całego
zamieszania.
- Powiem panu wszystko. Oh,
panie Holmes, wolałabym stracić
rękę niż przysporzyć mężowi
chwil żałości! Nie ma w Londynie
kobiety, która kochałaby męża
tak jak ja go kochaam, a
przecież gdyby wiedział co
zrobiłam, co musiałam zrobić,
nigdy by mi tego nie darował. Ma
sam tak wielkie poczucie honoru,
że nie umiałby wybaczyć
potknięcia nikomu innemu. Proszę
mi pomóc, gdyż od tego zależy
nasze szczęście i cała nasza
przyszłość.
- Proszę się pośpieszyć,
madame. Mamy niewiele czasu.
- Wszystko przez mój list,
nierozważny list napisany
jeszcze przed małżeństwem. List
głupiej i impulsywnej
dziewczyny, który sam w sobie
zupełnie niegroźny, w jego
oczach byłby zbrodnią nie do
wybaczenia. Gdyby go przeczytał,
jego zaufanie do mnie byłoby na
zawsze zniszczone, choć już tyle
lat minęło od chwili, gdy go
napisałam. Zapomniałam zresztą o
całej sprawie, dopiero parę dni
temu przypomniał mi o niej ten
Lucas. List trafił doń i
zagroził, że pokaże go mężowi
jeśli nie zgodzę się na jego
propozycję: odda mi go w zamian
za dokument, którego wygląd
dokładnie mi opisał i który
znajdował się w tej
inkrustowanej czerwonej skrzynce
na nocnym stoliku. Miał w biurze
męża kogoś, kto mu o wszystkim
donosił. Zapewnił mnie, że męża
nie spotka nic złego w związku z
mym działaniem. Proszę postawić
się w mojej sytuacji, panie
Holmes! Co miałam robić?
- Zaufać mężowi i opowiedzieć
mu o wszystkim.
- NIe mogłam! Z jednej strony
koniec wszystkiego, z drugiej,
choć straszną rzeczą było
zabranie czegoś, co nie należy
do mnie, to w dziedzinie
polityki konsekwencji swego
czynu nie byłam w stanie sobie
wyobrazić, zaś w kwestii miłości
i zaufania były one dla mnie aż
nazbyt jasne. Wzięłam od Lucasa
klucz, który dorobił na
podstawie odcisku tego klucza,
który nosił mąż, otworzyłam nim
zamek i zabrałam list zanosząc
go na Godolphin Street.
Zapukałam tak jak się
umówiliśmy. Lucas otworzył i
przeszliśmy do salonu. Drzwi
wejściowe zostawiliśmy otwarte,
gdyż obawiałam się pozostawać
sam na sam z tym człowiekiem.
Pamiętam, że gdy wchodziłam, na
ulicy stała jakaś kobieta, ale
nie zwróciłam na nią większej
uwagi. Mój list leżał na biurku,
oddał mi go, gdy wręczyłam mu
ten zabrany mężowi. W tym
momencie od strony wejścia
rozległ się jakiś hałas, a w
korytarzu rozległy się kroki.
Lucas szybko podwinął dywan,
schował list do skrytki w
podłodze i rozwinął kobierzec z
powrotem. To, co wydarzyło się
później, przypominało jakiś
koszmar senny - zobaczyłam
śniadą twarz wykrzywioną w
grymasie wściekłości i krzyczącą
po francusku, że czekała nie na
próżno i w końcu nas nakryła.
Zaczęła się szamotanina. On miał
w ręku krzesło, ona nóż.
Wybiegłam z salonu i dopiero na
drugi dzień z gazet dowiedziałam
się, jak to się zakończyło. W
nocy byłam szczęśliwa, mając to,
co mi zagrażało i nie zdając
sobie sprawy z konsekwencji
swego postępowania. Dopiero
rankiem zrozumiałam, że
wymieniłam jeden kłopot na inny.
Rozpacz męża po stracie
dokumentu była tak wielka, że
ledwie zdołałam się powstrzymać,
by mu wszystkiego nie wyznać.
Przyszłam do pana, by zrozumieć
konsekwencje swego czynu, w czym
znacznie mi pan pomógł, choć
nie dokładnie tak, jak to sobie
wyobrażałam. Od tego momentu
jedynym celem mego działania i
moich myśli było odzyskanie go.
Musiał nadal znajdować się w
skrytce pod dywanem, o której
straszna kobieta nie wiedziała.
Gdyby zresztą nie jej nagłe
przybycie, sama nie miałabym o
tym pojęcia. Przez dwa dni
obserwowałam ten dom, ale drzwi
nigdy nie pozostały otwarte, a
wewnątrz zawsze czuwał
policjant, toteż zeszłej nocy
podjęłam ostatnią, desperacką
próbę, której wyniki pan zna.
Zabrałam list, ale nie widziałam
sposobu, by go zwrócić nie
zdradzając przy tym mężowi tego,
co zrobiłam. Chciałam nawet go
zniszczyć, ale... O, Boże, to
jego kroki na schodach!
Pan Hope wpadł raczej niż
wszedł do pokoju.
- Jakież wieści, panie Holmes?
- krzyknął od progu z nadzieją w
głosie.
- Mam pewne nadzieje.
- Dzięki Bogu! Premier jest u
mnie na lunchu, czy mogę go tu
poprosić? Ma stalowe nerwy, ale
wiem, że od tej nocy ledwie co
spał. Jacobs, poproś pana
Premiera, by był uprzejmy tu
przyjść. Jeśli chodzi o ciebie,
kochanie, to obawiam się, że są
to mało zajmujące sprawy dla
kogoś tak uroczego. Dołączymy do
ciebie za chwilę w jadalni.
Zachowanie Premiera było
spokojne, ale po błysku w oczach
i ruchach dłoni widać było, że
podziela podniecenie wyraźniej
okazywane przez swego młodszego
kolegę.
- Rozumiem, że dowiedział się
pan czegoś nowego, panie Holmes?
- Jak na razie, wręcz
przeciwnie - odparł zapytany. -
Dowiadywałem się wszędzie, gdzie
tylko było to możliwe i skłonny
jestem sądzić, że nie grozi nam
niebezpieczeństwo, o którym była
mowa parę dni temu.
- Ależ to nie wystarczy, panie
Holmes. Nie można stale żyć na
wulkanie. Musimy mieć pewność.
- Mam nadzieję na jej
uzyskanie i dlatego tu jestem.
Im więcej myślę o całej sprawie,
tym bardziej jestem przekonany,
że dokument ten nigdy nie
opuścił domu, w którym się
znajdujemy.
- Panie Holmes!
- Gdyby było inaczej,
niemożliwe, aby do tej pory nikt
się o nim nie dowiedział, albo
nie opublikował go.
- Po co ktoś miałby go
zabierać i ukryć w tym domu! -
zdumiał się Premier.
- Nie jestem przekonanny, czy
on w ogóle został zabrany.
- Panie Holmes! Pańskie
poczucie humoru nie jest zbyt na
miejscu - zdenerwował się
sekretarz. - Zapewniam pana, że
dokument ten zniknął z miejsca,
w którym go pozostawiłem owej
nocy.
- Czy od wtorku rano
przeglądał pan zawartość tej
kasetki?
- Nie było to konieczne.
- Niewykluczone w takim razie,
że po prostu przeoczył go pan.
- NIemożliwe!
- Wiem, że takie rzeczy się
zdarzały i nie jestem
przekonany, czy teraz też się to
nie przytrafiło. Zakładam, że ma
pan tam sporo papierów i całkiem
prawdopodobne, że ten jeden
zniknął, jak to się mówi, w
tłumie.
- Był na samym wierzchu!
- Ktoś mógł potrącić czy
upuścić pudełko i zawartość
uległa przemieszaniu - odparł z
kamienną twarzą Holmes.
- Niemożliwe. Wyjąłem i
sprawdziłem wszystko - upierał
się gospodarz.
- Łatwo można to sprawdzić i
nie przeciągać sporu - wtrącił
Premier. - Proszę kazać
przynieść tu przedmiot dyskusji,
Hope.
Zrezygnowany sekretarz
nacisnął przycisk dzwonka.
- Jacobs, proszę przynieść tu
z sypialni moją skrzynkę na
listy - polecił służącemu, po
czym zwrócił się do nas. - To
czysta strata czasu, ale skoro
panowie nalegacie...
Do powrotu Jacobsa panowała
nerwowa cisza.
- Dziękuję, Jacobs -
powiedział Hope, gdy służący
wszedł, po czym otworzył pudełko
i zaczął wyjmować z niego papier
po papierze mówiąc cicho do
siebie: List od lorda Merrow,
raport od sir Charlesa Hardy o
memorandum z Belgradu, nota o
podatkach za handel zbożem
pomiędzy Rosją a Niemcami, list
z Madrytu, nota od lorda
Flowersa... Wielkie nieba! Co to
jest?! Lordzie Bellinger!
Premier natychmiast był przy
nim i prawie wyrwał mu z ręki
kopertę.
- To jest to... i list jest
wewnątrz! Hope, gratuluję panu!
- Dziękuję, sir. Co za ulga.
Ale... to niemożliwe! Panie
Holmes, jest pan
czarnoksiężnikiem! Skąd pan
wiedział, że on tu jest?
- Wiedziałem, że nie ma go
nigdzie indziej.
- Własnym oczom nie wierzę! -
podbiegł ku drzwiom. - Gdzie
moja żona? Muszę jej powiedzieć,
że wszystko się dobrze
skończyło. Hilda! Hilda!
Głos był coraz słabszy, w
miarę jak Hope zbiegał po
schodach.
- Ciekaw jestem w jaki sposób
ten list znalazł się tutaj? -
powiedział Premier, spoglądając
uważnie na mojego przyjaciela
spod przymrużonych powiek.
Holmes odwrócił się z uśmiechem
od tego badawczego,
przenikliwego wzroku.
- My także mamy zawodowe
tajemnice - odparł biorąc
kapelusz i wstając.
Tajemnica Wisteria Lodge
I. Dziwna przygoda
Johna Scotta Ecclesa
Sądząc po zapiskach w moim
notesie, był to szary, pochmurny
dzień w końcu marca 1892 roku.
Gdy jedliśmy lunch, Holmes
otrzymał telegram i nic nie
mówiąc pośpiesznie wysłał
odpowiedź. Widać było, że sprawa
go nurtuje, gdyż jeszcze długo
stał przy kominku paląc fajkę i
spoglądając od czasu do czasu na
trzymaną w ręku depeszę. Nagle
odwrócił się ku mnie z
przekornym błyskiem w oku.
- Obawiam się, mój drogi, że
muszę poprosić cię o pomoc, jako
człowieka czytającego, a przede
wszystkim piszącego - zaczął
enigmatycznie. Jak byś
zdefiniował słowo "groteskowy"?
- Dziwny, godny uwagi.
NIezbyt mu się spodobała moja
odpowiedź.
- W tym określeniu jest chyba
coś więcej. Niewypowiedziana
sugestia tragedii i przerażenia.
Jeśli przypomnisz sobie niektóre
z naszych przygód, którymi od
dawna raczysz nieszczęsnych
czytelników, to przyznasz, że
często groteska kryje
przestępstwo. Choćby
"Stowarzyszenie Rudowłosych". Z
pozoru zabawne zdarzenie
naprowadziło nas na trop
kradzieży. Albo równie na oko
groteskowa sprawa "Pięciu pestek
pomarańczy", która okazała się
historią morderczego spisku. To
słowo zawsze mnie alarmuje, mój
przyjacielu.
- Jest w tej depeszy -
domyśliłem się.
- Jest. Posłuchaj:
"Właśnie przydarzyło mi się
coś niesłychanego i
groteskowego. Czy mogę zasięgnąć
pańskiej rady?
Scott Eccles.
Poczta Charring Cross".
- Mężczyzna czy kobieta? -
zainteresowałem się.
- Naturalnie mężczyzna. Żadna
kobieta nie poprzedziłaby wizyty
telegramem z opłaconą
odpowiedzią. Na pewno
natychmiast zjawiłaby się tu
osobiście.
- Przyjmiesz go?
- Wiesz doskonale, jak się
nudzę od momentu aresztowania
pułkownika Carruthersa. Mój
umysł przypomina silnik nie
podłączony do niczego i
przegrzewający się na wysokich
obrotach. Życie jest jałowe,
gazety nudne, a świat
przestępczy wymarł gwałtownie. I
ty pytasz, czy gotów jestem
zająć się czymkolwiek, choćby to
była trywialna sprawa? Ale oto,
jeśli się nie mylę, nasz klient.
Dały się słyszeć miarowe kroki
na schodach, a chwilę później do
salonu wprowadzony został
wyprostowany mężczyzna dość
wysokiego wzrostu, o siwiejących
włosach i wzbudzającym zaufanie
wyglądzie. Historia jego życia
wypisana była na obliczu i w
zachowaniu. Od skarpetek do
okularów w złoconej oprawie był
to konserwatysta: pobożny, dobry
obywatel, ortodoksyjny i ściśle
przestrzegający konwenansów.
Musiało mu się jednak ostatnio
przytrafić coś naprawdę
zaskakującego i wytrącającego z
równowagi, gdyż odbiło się to na
jego wyglądzie - włosy były
niestarannie uczesane, policzki
zarośnięte, a maniery dalekie od
poprawności. Nie zwlekając też
przeszedł do meritum sprawy.
- Przydarzyło mi się coś
szczególnego i nieprzyjemnego,
panie Holmes. Nigdy dotąd nie
znalazłem się w podobnej
sytuacji. To jest niewłaściwe...
prawdę mówiąc, wysoce
oburzające, i chcę znaleźć
jakieś wyjaśnienie tych
wydarzeń. Muszę znaleźć ich
wyjaśnienie - wysapał ze
złością.
- Proszę usiąść - głos
Sherlocka był, jak zwykle w
takich przypadkach, uspokajający.
- Muszę spytać na początek,
dlaczego przyszedł pan właśnie
do mnie?
- Cóż, sir... nie wydaje mi
się, by była to sprawa dla
policji, a gdy usłyszy pan, co
się wydarzyło, przyzna mi pan
rację, że nie mogłem tak po
prostu zapomnieć o całej
sprawie. Nie żywię sympatii do
prywatnych detektywów, ale
znając pana z opowieści...
- Dobrze. Dlaczego w takim
razie nie przybył pan do mnie
natychmiast?
- Co pan przez to rozumie?
Holmes spojrzał na zegarek.
- Jest kwadrans po drugiej.
Pański telegram został nadany
około pierwszej, a nie trzeba
dokładnie studiować pańskiego
wyglądu, by stwierdzić, że to,
co tak panem wstrząsnęło,
zdarzyło się tuż po opuszczeniu
łóżka.
Nasz klient odruchowo
pogładził rozwichrzoną fryzurę i
podrapał się po zarośniętym
podbródku.
- Ma pan rację, panie Holmes.
Zupełnie zapomniałem o porannej
toalecie. Chciałem jak
najszybciej opuścić ten dom.
Zanim jednak zgłosiłem się do
pana, próbowałem dowiedzieć się
czegoś w okolicy. Byłem u
pośrednika nieruchomościami i
tam poinformowano mnie, że pan
Garcia opłacił dzierżawę do
końca tygodnia i że z ich punktu
widzenia, jeśli chodzi o
Wisteria Lodge, wszystko jest w
porządku...
- Moment - roześmiał się
Holmes. - Przypomina pan
siedzącego tu doktora Watsona,
który ma brzydki zwyczaj
rozpoczynania swych opowieści od
końca. Proszę się przez chwilę
zastanowić i opowiedzieć mi
dokładnie i po kolei wszystko,
co spowodowało, że przybył pan
tu w poszukiwaniu pomocy i rady,
zarośnięty, z rozwichrzoną
głową i źle zapiętą kamizelką.
Nasz gość zerknął na swoją
kamizelkę, po czym popatrzył z
rezygnacją na Sherlocka.
- Pewien jestem, że wyglądam
oburzająco, panie Holmes, a nie
przypominam sobie, by mi się to
kiedykolwiek dotąd przytrafiło.
Jest to dla mnie coś zupełnie
nowego i nieprzyjemnego. Opowiem
panu całą tę dziwaczną historię
i chyba zgodzi się pan ze mną,
że mogła ona wyprowadzić mnie z
równowagi.
Zanim jednak zaczął opowieść,
za drzwiami wybuchło jakieś
zamieszanie i po chwili pani
Hudson wprowadziła dwóch
oficjalnie wyglądajcych
dżentelmenów. Jednym z nich był
dobrze nam znany inspektor
Gregson ze Scotland Yardu,
odważny i, jak na policjanta,
rozsądny oficer śledczy.
Uścisnęli sobie z Holmesem
dłonie, po czym przedstawił on
swego towarzysza - inspektora
Baynesa z Surrey Constabulary.
- Polujemy razem, panie
Holmes, a ślad zaprowadził nas
tutaj - poinformował nas, po
czym zwrócił się do naszego
gościa. - Czy pan jest Johnem
Scottem Ecclesem z Popharn House
w Lee?
- To ja.
- Szukaliśmy pana przez cały
ranek.
- I pomógł wam telegram -
dodał Holmes.
- Dokładnie tak, panie Holmes.
Złapaliśmy ślad w urzędzie
pocztowym na Charring Cross i
przybyliśmy tutaj.
- Ale dlaczego? Dlaczego mnie
panowie szukacie?
- Chcemy uzyskać od pana
zeznanie, panie Eccles, co do
wydarzeń, które spowodowały tej
nocy śmierć pana Aloysiusa
Garcii z Wisteria Lodge, w
pobliżu Esher.
Krew odpłynęła z twarzy
naszego gościa. Długą chwilę
siedział nieruchomo z
wytrzeszczonymi oczyma.
- Śmierć? - wykrztusił po
chwili. - To on nie żyje?
- Z całą pewnością.
- Jak to się stało? Wypadek?
- Bez żadnych wątpliwości
został zamordowany.
- Dobry Boże! To okropne! Nie
sądzi pan... chyba mnie pan nie
podejrzewa?
- W jego kieszeni znaleziono
pański list. Wynika z niego, że
planował pan spędzenie tej nocy
w jego domu.
- Tak też zrobiłem.
- Doprawdy? - w dłoni
inspektora pojawił się notes.
- Momencik - wtrącił się
Holmes. - Jedyne, czego chcecie,
to zeznanie, czy tak?
- Tak. Moim obowiązkiem jest
ostrzec pana Ecclesa, że jego
słowa mogą być użyte przeciwko
niemu.
- Pan Eccles zamierzał nam
właśnie o wszystkim opowiedzieć,
gdyście panowie weszli. Sądzę,
Watsonie, że odrobina brandy
bardzo pomogłaby naszemu
gościowi. Proponuję też, by nie
zwracał pan, panie Eccles, uwagi
na powiększenie się grona
słuchaczy i opowiedział pan
przebieg całego zdarzenia, tak
jakby nigdy panu nie przerywano.
Nasz gość wypił brandy
duszkiem, na twarz zaczęły mu
wracać kolory. Rzucił
podejrzliwe spojrzenie na notes
policjanta, po czym rozpoczął
opowieść.
- Jestem kawalerem, a będąc z
natury osobą towarzyską, mam
liczne grono przyjaciół. Należy
do nich rodzina emerytowanego
piwowara o nazwisku Melville,
żyjącego w Albemarle Mansion w
Kensington. U nich właśnie parę
tygodni temu poznałem młodzieńca
o nazwisku Garcia. Z tego, co
wiem, jest to Hiszpan w jakiś
sposób związany z ich ambasadą,
mówiący doskonale po angielsku.
Jest przystojny i dobrze
wychowany. Jakoś tak się
złożyło, że zaprzyjaźniliśmy
się. Od samego początku
przylgnął do mnie, a dwa dni
później złożył mi wizytę. Krótko
mówiąc, spotkaliśmy się
kilkakrotnie i w końcu zaprosił
mnie na parę dni do swego domu,
Wisteria Lodge, pomiędzy Esher
a Oxfordem. Wczoraj wieczorem
pojechałem tam, by dotrzymać
danego słowa. Wcześniej opisał
mi dom i jego położenie, abym
nie błądził, a dla wygody opisał
też służbę, z którą mieszkał.
Jego kamerdyner pochodził z tych
samych co i on stron i choć
rozumiał po angielsku, to
znacznie lepiej posługiwał się
językiem hiszpańskim. On właśnie
zajmował się domem. Natomiast
doskonałym kucharzem, choć
wyglądającym na dzikusa, był
pewien mieszaniec, którego
Garcia przywiózł z jednej ze
swych podróży. Sam śmiał się z
tego, że jak na samo serce
Surrey jest to dość dziwaczna
służba, z czym się zgodziłem nie
wiedząc, jak daleko sięga
faktycznie to dziwactwo. Na
miejsce zajechałem wynajętym
powozem. Zobaczyłem obszerne
domostwo stojące z dala od
drogi, przy zakręconym
podjeździe otoczonym krzewami.
Budynek był stary i do tego
stopnia zaniedbany, że gdy
podjechaliśmy pod zmurszałe od
deszczu drzwi, omalże nie
kazałem zawrócić, nie bacząc na
dane słowo. Otwarły się one
jednak natychmiast i sam
gospodarz powitał mnie nader
gorąco i wylewnie. Kamerdyner,
który zaprowadził mnie do
pokoju, okazał się osobnikiem
melancholijnym i niezbyt
reprezentacyjnym, zaś dom
sprawiał zdecydowanie
deprymujące wrażenie. Kolację
zjedliśmy we dwóch, i choć
gospodarz silił się jak mógł,
aby wywołać przyjemny nastrój,
wciąż wyraźnie myślał o czymś
innym - tak często przeskakiwał
z tematu na temat i miał tak
odległe skojarzenia, że
częstokroć ledwie rozumiałem o
czym mówi. Przez cały czas
bębnił palcami po stole,
przygryzał wargi i sprawiał
wrażenie, że nerwowo czegoś
oczekuje. Posiłek zaś nie był
ani dobrze podany, ani dobrze
przyrządzony, co w połączeniu z
ponurą osobą służącego nie
wpływało na polepszenie
nastroju. Prawdę mówiąc, gdybym
miał możliwość wyjazdu i był w
stanie znaleźć jakieś sensowne
wytłumaczenie, z przyjemnością
wróciłbym do Lee. Jedna sprawa
przychodzi mi teraz na myśl w
związku z tym, czego
dowiedziałem się o losie tego
młodzieńca, choć wówczas nie
zwróciłem na to uwagi. Otóż, gdy
posiłek zbliżał się ku końcowi,
służący wręczył mu jakąś
wiadomość. Po jej przeczytaniu
myśli gospodarza wyraźnie
skupiły się na kimś zupełnie
innym, gdyż nawet przestał
udawać, że zabawia mnie rozmową.
Siedział w milczeniu paląc
jednego papierosa po drugim, nie
wspominając jednak ani słowem,
co spowodowało tą nagłą zmianę w
jego zachowaniu. Około
jedenastej byłem szczerze
wdzięczny losowi mogąc wymówić
się zmęczeniem i udać się do
łóżka. W jakiś czas później
Garcia zapukał do mych drzwi
pytając, czy dzwoniłem na
służbę, i przepraszając za
przeszkadzanie o tak późnej,
gdyż była już pierwsza w nocy,
porze. Po jego wizycie zasnąłem
i obudziłem się dopiero rankiem.
I tu zaczyna się najdziwniejsza
część tej opowieści. Po
przebudzeniu się spojrzałem na
zegarek - było już zupełnie
jasno i stwierdziłem, że
dochodzi dziewiąta. Ponieważ
specjalnie prosiłem, by obudzono
mnie o ósmej, zaskoczyło mnie to
niepomiernie. Wyskoczyłem czym
prędzej z łóżka i zadzwoniłem na
służbę. Zrobiłem to jeszcze
parokrotnie, bez żadnego skutku,
i w końcu uznałem, że dzwonek
musiał się zepsuć. Ubrałem się
zatem pośpiesznie i pobiegłem na
dół. Nie kryję, iż miałem zamiar
zrobić kosmiczną awanturę.
Możecie panowie wyobrazić sobie
moje zdziwienie, gdy nikogo nie
znalazłem, a moje krzyki
pozostały bez żadnej odpowiedzi.
Sprawdziłem po kolei pokoje.
Poza moją sypialnią i sypialnią
gospodarza w żadnym nie było
mebli. Jego łóżka nie używano
tej nocy, a on zniknął wraz ze
swą zagraniczną służbą. Tak się
zakończyła moja wizyta w
Wisteria Lodge.
Sherlock Holmes zachichotał,
zacierając z uciechy ręce.
- Z tego co mi wiadomo,
pańskie przeżycia są zupełnie
unikalne - oznajmił. - Mogę
dowiedzieć się co pan później
zrobił?
- Byłem wściekły. Najpierw
sądziłem, że padłem ofiarą
jakiegoś absurdalnego żartu,
toteż spakowałem się, trzasnąłem
drzwiami i ruszyłem ku Esher z
torbą w ręku. Zatrzymałem się w
Allan Broters, największym
biurze pośrednictwa
nieruchomościami w okolicy,
gdzie stwierdziłem, że od nich
właśnie wynajęto ten dom.
Uspokoiłem się do tego czasu
nieco i doszedłem do wniosku, że
jest nieprawdopodobne, żeby chęć
zrobienia ze mnie durnia była
główną przyczyną dziwnego
postępowania mego znajomego.
Wpadło mi do głowy, że
powodem tym może być opłata za
dzierżawę; wyglądało to tym
prawdopodobniej, że jest koniec
marca. Ale okazało się, iż byłem
w błędzie. W biurze wyjaśniono
mi, że zapłacono za wynajem z
góry do końca miesiąca.
Przyjechałem wobec tego do
Londynu i zasięgnąłem opinii w
ambasadzie hiszpańskiej. Okazało
się, że nikt tam nie zna mojego
gospodarza. Udałem się więc do
Melville'ów, u których poznałem
pana Garcię i stwierdziłem, że
ci wiedzą na jego temat jeszcze
mniej niż ja. Na koniec,
otrzymawszy pańską odpowiedź na
mą depeszę, przybyłem tutaj,
gdyż z tego, co wiem, jest pan
osobą mogącą pomóc w takich
dziwnych i tajemniczych
sprawach, jak moja. Po tym
jednak, co powiedział pan,
inspektorze, wnoszę, że może pan
nieco wyjaśnić sytuację i dodać
coś do mojej relacji. Zapewniam
pana, że wszystko, co
powiedziałem, to prawda i że nie
wiem na ten temat nic więcej,
jak również na temat dalszych
losów którejkolwiek z osób,
które spotkałem wczoraj w
Wisteria Lodge. Jedynym zaś moim
pragnieniem jest pomóc panu, jak
tylko będzie to możliwe.
- Jestem tego pewien, panie
Eccles, najzupełniej pewien -
przytaknął Gregson. - Przyznaję
też, że wszystko co pan
powiedział, zgadza się ze
znanymi nam faktami. Na przykład
ta wiadomość, o której pan
wspomniał. MIał pan okazję
zauważyć, co się z nią stało?
- Tak. Garcia zmiął ją i
wrzucił do kominka.
- Co pan na to, panie Baynes?
Wiejski detektyw był masywnym
i rumianym mężczyzną, z parą
nadzwyczaj przenikliwych oczu,
skrytych pod ciężkimi brwiami i
pulchnymi policzkami. Słysząc to
pytanie, z uśmiechem wyjął z
kieszeni zmięty i odbarwiony
kawałek papieru.
- Zatrzymał się na metalowych
prętach osłony, panie Holmes, i
dzięki temu nie spłonął.
Sherlock uśmiechnął się z
uznaniem.
- Musiał pan dokładnie zbadać
cały dom, skoro znalazł pan taki
drobiazg - powiedział.
- Zawsze postępuję w ten
sposób. Mam ją przeczytać, panie
Gregson? - Inspektor skinął
głową. - Jest napisana na
zwykłym kremowym papierze bez
znaku wodnego. Kartkę wycięto z
większego arkusza krótkimi
nożyczkami, złożono trzykrotnie
i zapieczętowano czarnym
woskiem, używając w pośpiechu
jako pieczęci płaskiego,
owalnego przedmiotu.
Zaadresowana jest do pana Garcii
w Wisteria Lodge. Oto jej treść:
"Nasze barwy zieleń i biel.
Zieleń otwarta, biel zamknięta.
Główne schody, pierwszy
korytarz, siódme na prawo,
zielone obicia. Dobrej
szybkości.
D".
Pismo jest kobiece. Do pisania
użyto ostrego pióra, ale
zaadresował już ktoś inny i
innym piórem - grubszym i
bardziej stępionym. Proszę, oto
ona.
Holmes przyjrzał się kartce i
oznajmił:
- Muszę panu pogratulować,
panie Baynes, dokładności i
uwagi, z jaką zbadał pan ten
papier. Mogę dodać jedynie parę
drobiazgów, a mianowicie:
pieczęcią była z pewnością
zwykła spinka do mankietów, a
obcięto kartkę lekko
zakrzywionymi nożyczkami do
paznokci, gdyż przy każdym
cięciu można zauważyć lekką
krzywiznę.
- Sądziłem, że zauważyłem
wszystko, co dało się zauważyć -
przyznał Baynes - ale widzę, że
tak nie jest. Zmuszony też
jestem przyznać, że zupełnie nie
rozumiem treści listu. Wiem
tylko, że coś ma się wkrótce
wydarzyć i że jak zwykle
zamieszana jest w to kobieta.
- Cieszę się, że znalazł pan
tę kartkę, gdyż potwierdza ona
prawdziwość mojej opowieści -
pan Eccles od dłuższej chwili
wiercący się nerwowo, zdecydował
się w końcu zabrać głos. - Ale
chciałbym przypomnieć, że jak
dotąd nie wiem jeszcze, co stało
się z moim gospodarzem i jego
służbą.
- Co do tego pierwszego,
sprawa jest dość prosta - odparł
Gregson. - Został znaleziony
martwy, dziś rano w Oxshott
Common, prawie o milę od swego
domu. Rozbito mu głowę prawie na
miazgę uderzeniami woreczka z
piaskiem lub jakiegoś podobnego
narzędzia, które zmiażdżyło
czaszkę nie naruszając skóry. To
dość odludna okolica. Najbliższe
zabudowania są odległe o ponad
ćwierć mili. Pierwszy cios
zadano z tyłu, co wskazuje, że
prawdopodobnie oczekiwano nań w
tym miejscu. Fakt bicia ofiary
jeszcze po śmierci dowodzi, że
motywy muszą być poważne. W
pobliżu ciała nie znaleźliśmy
odcisków butów ani żadnych
innych śladów sprawcy lub
sprawców.
- Rabunek?
- Nic na to nie wskazuje.
- To bolesne... bolesne i
straszne - głos pana Eclesa
drżał wyraźnie. - Ale niestety,
nic nie mogę panom pomóc. Po tej
niespodziewanej nocnej wizycie
nie widziałem go już. W jaki
sposób zostałem zamieszany w to
morderstwo?
- Po prostu, sir - tym razem
Baynes zabrał głos - jedynym
dokumentem, jaki znaleźliśmy w
kieszeniach zabitego, był pański
list zapowiadający przyjazd. Na
kopercie był adres i nazwisko
zmarłego, ale dotarliśmy do jego
domu dopiero po dziewiątej i nie
znaleźliśmy tam już nikogo.
Zadepeszowałem do inspektora
Gregsona, by odszukał pana w
Londynie, a sam przeszukałem
Wisteria Lodge. Następnie
przyjechałem do Londynu,
spotkałem pana Gregsona i, idąc
tropem pańskiego telegramu,
zjawiliśmy się tutaj.
- Sądzę - Gregson wstał - że
najlepiej będzie, gdy nadamy tej
sprawie oficjalny bieg. Proszę z
nami na posterunek, panie
Eccles. Złoży tam pan zeznanie
na piśmie.
- Naturalnie, idę z panami.
Ale mimo wszystko nadal
pragnąłbym skorzystać z usług
pana Holmesa. Pragnąłbym, aby
nie szczędził pan trudu i
wydatków, jeśli takowe będą
konieczne, i doszedł prawdy.
- Mam nadzieję, że nie będzie
pan miał nic przeciwko mojemu
udziałowi w tej sprawie, panie
Baynes? - spytał Holmes.
- Czuję się zaszczycony, sir.
- Wszystko, co pan dotąd
zrobił, było szybkie i dokładne
- zrewanżował mu się Holmes. -
Czy są jakieś dane pozwalające
ustalić o której godzinie
popełniono morderstwo?
- Około pierwszej w nocy.
Mniej więcej wtedy zaczął padać
deszcz, a zwłoki leżały na suchej
ziemi. Wyciągnęliśmy stąd
wniosek, że zabito pana Garcię
wcześniej.
- Ależ to niemożliwe, panie
Baynes - przerwał mu nasz
klient. Z pewnością rozpoznałem
jego głos i mogę przysiąc, że
był o tej godzinie w mojej
sypialni.
- Ciekawe, ale bynajmniej nie
niemożliwe - uśmiechnął się
Sherlock.
- Czy ma pan coś konkretnego
na myśli? - spytał Gregson.
- Nie jest to chyba
skomplikowana sprawa, choć
pewne
szczegóły są nowe i
interesujące. Zanim jednak wydam
jakąś wiążącą opinię, potrzebuję
więcj faktów. Tak na marginesie,
panie Baynes, czy przy
przeszukiwaniu domu znalazł pan
coś godnego uwagi poza tą
kartką?
Zapytany spojrzał na mojego
przyjaciela w dość specyficzny
sposób.
- Owszem, było tam parę rzeczy
naprawdę godnych uwagi. Może
gdy
skończymy sprawy na posterunku
przejechałby się pan z nami i
powiedział mi na miejscu, co o
nich sądzi?
- Jestem do pańskich usług -
odparł Holmes dzwoniąc na panią
Hudson. - Proszę pokazać tym
dżentelmenom drogę i wysłać
chłopca z tym telegramem. Ma
zapłacić pięć szylingów za
odpowiedź.
Gdy nasi goście wyszli,
siedzieliśmy przez chwilę w
milczeniu. Holmes palił fajkę,
marszcząc brwi i w
charakterystyczny sposób
przekrzywiając głowę.
- No cóż, Watsonie. Co o tym
sądzisz? - spytał nagle.
- Nie przychodzi mi do głowy
żadne wyjaśnienie tej
mistyfikacji, której ofiarą padł
nasz klient.
- A zbrodnia?
- No cóż... łącznie ze
zniknięciem służby... Sądzę, że
byli w jakiś sposób powiązani z
mordercą i uciekli w obawie
przed policją.
- Jest to z pewnością możliwe.
Ale musisz przyznać, że byłoby
dość dziwne, gdyby obaj służący,
chcąc go zabić, wybrali na
dokonanie tego czynu właśnie tę
noc, kiedy akurat przebywał pod
jego dachem gość. Przez resztę
tygodnia byli sami w domu. Mogli
wtedy załatwić sprawę, mając
więcej czasu na ucieczkę i nie
wzbudzając podejrzeń.
- To dlaczego uciekli?
- Oto jest pierwsze zasadnicze
pytanie. Drugim są powody
niecodziennych przygód naszego
klienta. Na razie możemy przyjąć
jedynie hipotezę roboczą, która
mogłaby wyjaśnić oba te problemy
z dodatkiem tajemniczej
wiadomości, dość dziwnie zresztą
sformułowanej. Jedynie nowe
fakty mogą tę hipotezę obalić
lub potwierdzić.
- A jakaż to hipoteza?
- Musisz przyznać, mój drogi -
odparł, wyciągając się w fotelu
i przymykając oczy - że żart
jest tutaj nieprawdopodobny.
Następstwa są zbyt poważne, by
uznać inne wyjaśnienie niż to,
że sprowadzenie Scotta Ecclesa
do Wisteria Lodge w jakiś sposób
się z nimi wiąże.
- Ale w jaki?
- Zajmijmy się sprawami po
kolei. Po pierwsze, jest coś
dziwnego w tej nagłej przyjaźni
pomiędzy młodym Hiszpanem a
naszym klientem, tym bardziej że
jej motorem był ten pierwszy. On
podjął inicjatywę, odwiedzał
Ecclesa w Londynie i w końcu
zaprosił do siebie. Rodzi się
pytanie: do czego był mu
potrzebny pan Eccles. Nie jest
duszą towarzystwa ani zbyt
czarującym mężczyzną, podobnie
jak nie jest szczególnie
inteligentny. Ogólnie rzecz
biorąc, niecodzienne towarzystwo
jak dla sprytnego i młodego
latynosa. Dlaczego więc został
przez tego ostatniego wybrany?
Czy ma jakieś szczególne
właściwości? Według mnie ma:
jest wręcz uosobieniem cech
typowego Anglika, wzbudzających
szacunek rodaków. Sam widziałeś,
że żadnemu z inspektorów nawet
przez myśl nie przeszło podawać
w wątpliwość jego historię, choć
była naprawdę niecodzienna.
- To czego w takim razie był
świadkiem?
- Niczego, tak się akurat
złożyło. Gdyby jednak złożyło
się tak, jak to planował Garcia,
byłby jego świadkiem koronnym.
Tak ja rozumiem całą sprawę.
- Miał dostarczyć mu alibi?
- Właśnie, mój drogi. Załóżmy
teoretycznie, że mieszkańcy
Wisteria Lodge byli wspólnikami
w jakimś przedsięwzięciu. Sprawa
miała być podjęta przed pierwszą
w nocy i to poza terenem tego
domu. Przestawiając zegary mogli
przekonać Ecclesa, że jest
później niż faktycznie było, i w
istocie, gdy Garcia odwiedzał
go w pokoju, była dopiero
dwunasta. Jeśli zdołałby dokonać
tego, co planował, miałby nader
mocne alibi przeciwko
jakimkolwiek oskarżeniom:
nieposzlakowanego, typowego
mieszkańca tego kraju, gotowego
przysiąc w każdym sądzie, że
podejrzany w tym czasie
przebywał wraz z nim w domu.
Doskonałe zabezpieczenie, gdyby
coś się nie udało.
- No tak... Więc dlaczego
zniknęła służba?
- Nie znam jeszcze wszystkich
faktów, ale nie sądzę, by z tą
sprawą wiązały się jakieś
szczególne problemy. Uważam
jednak, że jeszcze za wcześnie,
by cokolwiek mówić. Potem może
się okazać, jak dalece człowiek
jest omylny.
- A wiadomość?
- Przypomnijmy sobie jej
treść: "Nasze kolory zieleń i
biel" - może chodzić o wyścigi.
"Zieleń otwarta, biel zamknięta"
- to z całą pewnością sygnał.
"Główne schody, pierwszy
korytarz, siódme na prawo,
zielone obicia" - to wyznaczone
miejsce spotkania. Może chodzi
tu o zazdrosnego męża? W każdym
razie, z pewnością o sprawę
niebezpieczną, gdyż inaczej nie
byłoby dopisku "Dobrej
szybkości". I wreszcie "D". To
jest klucz do całej sprawy.
- Adresat był Hiszpanem -
powiedziałem - "D" może oznaczać
Dolores, dość częste imię w
Hiszpanii.
- Doskonale, mój drogi. Ale to
nieprawdopodobne. Hiszpanka
napisałaby do Hiszpana w
rodowitym języku, a ten, kto
napisał tę wiadomość, doskonale
władał angielskim. Cóż, należy
uzbroić się w cierpliwość i
oczekiwać na powrót pana
inspektora. W międzyczasie można
tylko cieszyć się ze szczęścia,
które choć na krótko uratowało
nas od cierpień bezczynności.
Jeszcze przed powrotem
inspektora Holmes otrzymał
odpowiedź na swój telegram.
Przeczytał ją i już zamierzał
schować do portfela, gdy
dostrzegł mój wyraz twarzy.
- Wkraczamy w wyższe sfery -
uśmiechnął się, podając mi
depeszę. Była to lista nazwisk i
adresów: "Lord Harringby, The
Dingle,
sir George Ftolliot, Oxshott
Towers,
Mr Mynes Hynes, J. P., Purdey
Placy
Mr James Baker Williams,
Forton Old Hall,
Mr Henderson, High Gable,
Wielebny Joshua Stone, Nether
Walsling".
- To w znaczący sposób zawęża
nam pole działania - wyjaśnił,
gdy skończyłem czytać. NIe
wątpię, że obdarzony metodycznym
umysłem Baynes przyjął podobną
metodę.
- Chyba nie całkiem cię
rozumiem.
- Mój drogi, doszliśmy do
wniosku, że wiadomość otrzymana
przez zamordowanego podczas
obiadu, zawierała informację o
spotkaniu, na które miał się
udać. Jeśli jest to wniosek
słuszny, to lokalizacja podana w
liście sugeruje duży dom; po cóż
inaczej podawać ilość klatek
schodowych czy korytarzy?
Oczywiste jest także, iż dom
ten znajduje się w odległości
mili lub dwóch od Oxshett, gdyż
Garcia udał się tam na piechotę
i liczył, jak sądzę, że dotrze
na miejsce do godziny pierwszej,
czyli do czasu, na który
zapewnił sobie alibi. Ponieważ
nie może być zbyt wiele takich
domów, obrałem najprostszą
metodę. Wysłałem telegram do
wzmiankowanych przez Scotta
Ecclesa pośredników
nieruchomościami z prośbą o
przesłanie mi listy posesji
spełniających powyższe warunki.
Oto ona i wśród wymienionych
powinien znajdować się
poszukiwany przez nas zabójca.
Dochodziła szósta, gdy wraz z
inspektorem Baynesem znaleźliśmy
się w malowniczej wiosce Esher w
Surrey. Obaj z Holmesem
zabraliśmy niezbędne do noclegu
rzeczy i znaleźliśmy dość
wygodny pokój w "Bull". Gdy
udaliśmy się w drogę do Wisteria
Lodge, był zimny i ciemny
marcowy wieczór, a ostry wiatr i
zacinający deszcz sprzyjały co
praweda nastrojowi grozy i
tajemniczości, ale zupełnie nie
zachęcały do rozmowy.
Ii. Tygrys z San Pedro
Po niezbyt miłym, paromilowym
marszu, znaleźliśmy się przed
drewnianą bramą, za którą
znajdowała się ponura aleja
kasztanowców. Skręcający,
mroczny podjazd prowadził do
niskiego, pogrążonego w
ciemności domu, odznaczającego
się ciemną bryłą na tle
zasnutego nieba. Tylko z jednego
z frontowych okien, położonego
po lewej stronie drzwi, sączyło
się słabe, niezbyt jasne
światło.
- Zostawiłem tu konstabla na
straży - wyjaśnił Baynes. -
Zastukam, by nas wpuścił.
Przeszedł przez pas trawy i
zapukał w szybę, co wywołało
dość nieoczekiwany efekt -
siedzący na krześle przy kominku
policjant poderwał się z
okrzykiem na równe nogi. Chwilę
później blady jak ściana stróż
prawa otworzył nam drzwi.
Świeca, którą niósł, dziwnie
drżała mu w dłoni.
- Co się dzieje, Walters? -
ton Baynesa był ostry.
Zapytany odetchnął z wyraźną
ulgą i otarł czoło chusteczką.
- Cieszę się, że pan wrócił,
sir. To był długi wieczór, a
moje nerwy wyraźnie nie są już
takie, jak dawniej.
- Nerwy, Walters? Nigdy nie
sądziłem, żebyście je w ogóle
mieli.
- Cóż, sir. Ten samotny, cichy
dom z tymi... dziwactwami w
kuchni... Gdy pan zapukał w
szybę, myślałem, że to wróciło.
- Co wróciło?!
- Diabeł, sir. Był w oknie.
- Jaki diabeł?! Kiedy?
- Jakieś dwie godziny temu,
gdy zaczynało zmierzchać.
Czytałem sobie na krześle i nie
wiem, co skłoniło mnie do
spojrzenia w okno. Tam, za dolną
szybą zobaczyłem twarz, która
się na mnie gapiła... Sir, ale
jaka twarz, pewnie będzie mi się
śniła po nocach...
- No, no, Walters. Policjant
nie opowiada takich rzeczy.
- Wiem, sir, ale przyznaję, że
mnie przeraziła. Nie była czarna
ani biała, sir. Miała taki
szarobury kolor, jak niektóre
tynki. I była dwa razy większa
od pańskiej, sir. Wielkie,
wytrzeszczone oczy i ostre zęby,
jak u dzikiego zwierza. Mówię
panu, sir, że nie mogłem się
ruszyć dopóki nie zniknęła.
Wybiegłem na zewnątrz, ale,
dzięki Bogu, nie było nikogo.
Gdybym nie wiedział, że
jesteście dobrym policjantem
Walters, porozmawialibyśmy
inaczej. Tak, zapamiętajcie
sobie na przyszłość, że choćby
nawet to był diabeł we własnej
osobie, policjant na służbie nie
ma prawa dziękować Bogu, że go
ten stwór nie złapał. Jeżeli
już, powinno być odwrotnie. Mam
tylko nadzieję, że się wam to
wszystko nie przyśniło?
- MOżna to łatwo sprawdzić -
wtrącił się Holmes, zapalając
kieszonkową latarkę i zabierając
się do oglądania trawy przed
domem. - Tak... według mnie
buty numer dwanaście. Jeśli był
proporcjonalnie zbudowany, to
sądząc po rozmiarze stóp, musiał
być prawdziwym olbrzymem.
- Co się z nim stało?
- Przedarł się przez krzaki,
zmierzając ku drodze.
- No cóż - twarz inspektora
spoważniała - kimkolwiek by był
i czegokolwiek by tu szukał,
teraz go nie ma, a my mamy
ważniejsze problemy. Jeśli pan
pozwoli, panie Holmes,
oprowadzę panów po domu.
W sypialniach i salonach
niczego nie znaleźliśmy mimo
dokładnych poszukiwań.
Najwidoczniej mieszkańcy
niewiele lub nic ze sobą nie
przynieśli, zwłaszcza że
wynajęli dom razem z meblami i
całym wyposażeniem, aż do
drobiazgów.
Znaleźliśmy odzież ze znakami
Marx and Co. High Holborn.
Telegraficzne sprawdzenie
wykazało, że nie wiedzą tam o
swoim kliencie niczego, poza
faktem, że płaci zawsze gotówką,
bez zwłoki ani innych
niedogodności. Parę drobiazgów,
kilka fajek i książek, z czego
dwie po hiszpańsku, stary
rewolwer na oddzielne spłonki i
gitara - to było wszystko, co
mogliśmy uznać za rzeczy
osobiste.
- Ogólnie mówiąc, nic -
oznajmił Baynes ze świecą w
dłoni, gdy Sherlock obejrzał
ostatni pokój. - Ale zapraszam
do kuchni.
Było to ciemne i wysoko
sklepione pomieszczenie na
tyłach domu. W jednym z jego
rogów spoczywał materac,
najprawdopodobniej służący
kucharzowi za łóżko. Na stole
piętrzył się stos brudnych
talerzy i na wpół opróżnionych
półmisków, będących
pozostałością po wczorajszej
kolacji.
- Proszę spojrzeć - Baynes
oświetlił kąt izby. - Co pan o
tym sądzi?
Na niewielkim stoliku stało
coś tak pomarszczonego i
zapadniętego w sobie, że trudno
było określić, czym mogłoby być.
Z pewnością dało się jedynie
powiedzieć, że było czarne i
skóropodobne, oraz że
przypominało karłowatą ludzką
postać, przepasaną podwójnym
sznurem białych muszli. Z
początku sądziłem, że to
zmumifikowane dziecko
murzyńskie, potem, że rzadki
gatunek małpy. W końcu nie
wiedziałem, czy to człowiek, czy
zwierzę.
- Rzeczywiście, bardzo
interesujące - Holmes przyglądał
się dłuższą chwilę tej
osobliwości. - Jeszcze coś?
Baynes w milczeniu zaprowadził
nas do zlewu i uniósł świecę -
wewnątrz leżały kończyny i
korpus jakiegoś białego ptaka,
poszarpane na sztuki i to przed
obraniem.
- Biały kogut - mruknął mój
towarzysz wskazując na leżącą na
spodzie głowę. - To naprawdę
ciekawa sprawa.
Największą niespodziankę
inspektor zostawił jednak na
koniec. Pod zlewem stała cynkowa
wanienka pełna krwi, a na stole
talerz z odłamkami spalonych
kości.
- Coś zabito i spalono. Kości
wygrzebaliśmy z ognia. Lekarz,
który tu był rano twierdzi, że
nie są to szczątki ludzkie -
poinformował nas po pokazaniu
obu znalezisk.
Sherlock Holmes zatarł
radośnie ręce.
- Muszę panu pogratulować. To
nader interesująca i pouczająca
sprawa. Okoliczności, jeśli się
pan nie obrazi, znacznie
przewyższają możliwości, jakie
zwykle reprezentują lokalni
przedstawiciele prawa. W tym
jednak przypadku reguła ta, jak
sądzę, została złamana.
Oczy inspektora po tej uwadze
błysnęły z zadowolenia.
- Ma pan rację, panie Holmes,
na prowincji panuje stagnacja.
Sprawy takie, jak ta, dają
człowiekowi szansę i mam
nadzieję, że ją wykorzystam. Co
pan sądzi o tych kościach?
- Jagnię albo koźlę.
- A ten kogut?
- Dziwaczne, panie Baynes.
Powiedziałbym nawet, że
unikalne.
- To musieli być naprawdę
dziwni ludzie, o jeszcze
dziwniejszych zwyczajach. Jeden
z nich nie żyje, a dwaj
pozostali? Jeśli zabili go i
teraz próbują wyjechać za
granicę, to ich złapiemy - każdy
port jest pod obserwacją. Choć
osobiście mam inne zdanie na ten
temat. Powiedziałbym nawet, że
diametralnie inne.
- Ma pan w takim razie jakąś
teorię?
- Tak. I jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, panie Holmes,
chciałbym sam nad nią
popracować. Pana nazwisko jest
sławne, o mnie zaś nikt nie
słyszał. Chciałbym móc później
uczciwie powiedzieć, że
rozwiązałem tę sprawę bez pana
pomocy.
Słysząc to Sherlock roześmiał
się szczerze.
- Jest pan pierwszym, który
tak stawia sprawę i szczerze
życzę panu powodzenia. Każdy z
nas ma swoją teorię i każdy
będzie pracował osobno. Jeśli
zechce pan skorzystać z moich
osiągnięć, to są one i będą w
każdej chwili do pana
dyspozycji. Co do dnia
dzisiejszego, sądzę, że
obejrzeliśmy tu wszystko i
lepiej czas spędzić gdzie
indziej. Do zobaczenia, życzę
powodzenia.
Znając Holmesa mogłem z
drobnych, choć dla mnie
jednoznacznych oznak w jego
zachowaniu stwierdzić, że jest
na tropie, i to obiecującym. Dla
przypadkowego obserwatora był
jak zwykle obojętny i spokojny,
ale błysk w oku, czy gwałtowność
wymowy jasno wskazywały, że to
tylko pozór. Zgodnie ze swym
zwyczajem milczał jednak na ten
temat, a ja, zgodnie ze swoim,
nie pytałem. Gdyby oczekiwał
pomocy lub odczuł potrzebę
rozmowy, wie, że zawsze jestem
do dyspozycji, a nie miałem
najmniejszego zamiaru rozpraszać
go pytaniami - i tak wszystko
wyjaśni się we właściwym czasie.
Toteż czekałem cierpliwie,
choć cierpliwość ta tym razem
została wystawiona na ciężką
próbę. Dni mijały, a postępów
nie było. Jeden dzień spędził w
British Museum, ale co robił w
pozostałe, nie licząc samotnych
wycieczek po okolicy i plotek w
gospodzie, w których brał
regularnie udział, tego nie
wiedziałem.
- Pewien jestem, że ten tydzień
na wsi ci się przyda - zauważył
któregoś dnia. - Zawsze lubiłeś
świeże powietrze, zieleń i
piesze wycieczki. MOżna by nawet
zająć się botaniką.
Zajął się nią zresztą osobiście,
kompletując wyposażenie
do zbierania zielnika, choć
trzeba uczciwie przyznać, że
sukcesy na tym polu miał dość
mierne.
W trakcie naszych wycieczek
czasami spotykaliśmy inspektora
Baynesa, który zawsze witał mego
przyjaciela z uśmiechem i, choć
niewiele o tym mówił, dało się
zauważyć, że nie jest
niezadowolony z rozwoju
wydarzeń. Muszę jednak
przyznać, że z zaskoczeniem
przyjąłem piątego dnia po
morderstwie w porannej gazecie
tytuł, który oznajmiał:
"Rozwiązanie Tajemnicy
Oxshett
Aresztowanie Przypuszczalnego
Zabójcy"
Gdy go przeczytałem na głos,
Sherlock podskoczył niczym
ukąszony przez węża.
- Nie chcesz mi chyba
powiedzieć, że Baynes był
pierwszy? - zdziwił się.
- Najwyraźniej. Posłuchaj:
"Wielkie poruszenie w Esher i
okolicy wywołała najnowsza
wieść, iż dokonano aresztowania
podejrzanego o zamordowanie pana
Garcii, zamieszkałego w Wisteria
Lodge Oxshett. Tejże nocy,
kiedy go zabito, obaj jego
służący uciekli, co zdaje się
wskazywać na ich związek ze
zbrodnią. Możliwe jest, choć
dotąd nie zostało to
potwierdzone, że w domu
znajdowały się kosztowności,
których kradzież stała się
motywem zbrodni. Prowadzący tę
sprawę inspektor Baynes nie
szczędził wysiłków, by odnaleźć
zbiegów. Mając poważne podstawy
do podejrzenia, że nie uciekli
daleko, lecz skorzystali z
uprzednio przygotowanej
kryjówki, zastawił na nich
pułapkę. Z zebranych zeznań
wynikało bowiem jasno, że
kucharza pana Garcii widziano po
popełnieniu zbrodni w okolicy, a
osobnika tego o szczególnym
wyglądzie trudno pomylić z kimś
innym. Jest potężnie zbudowanym
mulatem, o żółtawym odcieniu
skóry i nader wyraźnych rysach
negroidalnych. Konstabl Walters
dostrzegł go pierwszego wieczora
po morderstwie, gdy pilnował
domu pana Garcii. Inspektor
Baynes założył, że wizyta ta
musiała mieć konkretny cel,
którego zrealizowanie
uniemożliwiła interwencja
konstabla. Na pozór przestał
zatem interesować się domem,
odwołując posterunek, urządził
natomiast zamaskowany punkt
obserwacyjny w krzakach. Dzięki
temu zatrzymano ostatniej nocy
kucharza, gdy próbował dostać
się do wnętrza domu.
Obezwładniono go po ciężkiej
walce, w czasie której konstabl
Downing został groźnie
pogryziony przez dzikusa.
Zrozumiałe jest, że z tym
aresztowaniem wiąże się nadzieja
na szybkie postępy śledztwa".
- Musimy szybko zobaczyć się z
Baynesem - zdenerwował się
Holmes, gdy skończyłem. - Bierz
kapelusz i w drogę!
Pośpieszyliśmy ulicą. Dopisało
nam szczęście, gdyż spotkaliśmy
inspektora zanim jeszcze zjawił
się na posterunku.
- Widział pan gazety, panie
Holmes? - spytał na nasz widok.
- Owszem, widziałem i, proszę
mi wybaczyć, ale chciałbym pana
po przyjacielsku ostrzec.
- Ostrzec?
- Dość dokładnie zająłem się
tą sprawą i nie sądzę, aby był
pan na właściwym tropie. Nie
chciałbym w związku z tym, by
wpędził się pan przypadkiem w
kłopoty.
- To miło z pańskiej strony,
panie Holmes.
- Daję słowo, że mam na
względzie jedynie pańskie dobro.
Przez chwilę wydawało mi się,
że coś na kształt podziwu
przemknęło przez twarz
policjanta, ale jego głos był
równie spokojny jak przedtem.
- Zgodziliśmy się pracować
osobno, panie Holmes, i tak
właśnie postępuję.
- Och, niech tak będzie, ale
proszę nie mieć do mnie żalu.
- NIe mam i nie będę miał.
Wierzę, że życzy mi pan jak
najlepiej, ale każdy z nas ma
własną metodę. Pańska jest już
sprawdzona, ja swoją właśnie
testuję.
- Dobrze. W takim razie nie
mówmy już o tym.
- Dlaczego nie? Ma pan zawsze
prawo do własnych opinii oraz do
poznania najdrobniejszych
faktów. Gość jest silny jak wół
i zapalczywy jak sam diabeł.
Typowy dzikus. Prawie odgryzł
Downingowi kciuk, zanim go
obezwładnili. Słabo mówi po
angielsku i nic nie sposób z
niego wydobyć.
- I sądzi pan, że zdoła zebrać
dowody, iż to on zamordował
Garcię?
- Nie powiedziałem tego, panie
Holmes. Nie powiedziałem tego.
Każdy ma swoje metody. Pan
próbuje swojej, ja swojej, taka
była umowa.
Sherlock wzruszył ramionami.
Pożegnaliśmy się.
- NIe mogę go rozgryźć. NIe
jest głupi, a postępuje tak,
jakby sam chciał się przewrócić.
No cóż, jak powiedział, każdy z
nas ma swoje metody. Mimo to
jest w inspektorze Baynesie coś,
czego nie rozumiem.
- Usiądź i posłuchaj, mój
drogi - zaczął, gdy wróciliśmy
do gospody. - Chcę cię
wprowadzić w sytuację, gdyż mogę
cię potrzebować dziś w nocy. W
tej sprawie podstawowe kwestie
były proste, a samo aresztowanie
winnego może okazać się bardzo
trudne. Nadal nie wiemy wielu
rzeczy - myślę tu zwłaszcza o
tej notatce, którą otrzymał
Garcia w dniu śmierci. Możemy
spokojnie zignorować pomysł
Baynesa, że zamordowała go
służba. Przeczy temu fakt
zaproszenia przez niego na ten
wieczór Scotta Ecclesa. To
dowód, że gospodarz miał do
zrobienia coś, co wymagało
alibi. Należy sądzić, że
właśnie to coś spowodowało jego
śMierć. Musiało chodzić o jakieś
przestępstwo - w innym wypadku
alibi nie byłoby potrzebne. Kto
w takim razie zabił Garcię?
Najbardziej prawdopodobne jest,
że ten, przeciwko komu
wymierzona była ta nocna
eskapada. Jak dotąd wszystko
pasuje, prawda? Teraz zajmijmy
się zniknięciem służby.
Przypuszczam, że wszyscy trzej
byli wspólnikami. Gdyby się
powiodło, obecność i świadectwo
Ecclesa chroniłoby wszystkich.
Sprawa jednak była
niebezpieczna, toteż umówili
się, że jeśli Garcia nie powróci
do jakiejś umówionej godziny,
obaj pozostali mają ukryć się w
przygotowanym wcześniej miejscu,
gdzie mogliby uniknąć
zatrzymania i przygotować się do
kolejnej próby. To w pełni
wyjaśnia fakty, prawda?
Istotnie wyjaśniało, i jak
zwykle przy takich okazjach
dziwiłem się, że sam wcześniej
na to nie wpadłem.
- Dlaczego w takim razie jeden
z nich wrócił?
- Prawdopodobnie przy
ucieczce, w zamieszaniu,
zostawił coś cennego, coś, bez
czego nie mógł dłużej wytrzymać.
Dlatego próbował pierwszej nocy
i dlatego wrócił teraz. Zajmijmy
się z kolei tą wiadomością.
Wskazuje ona na jeszcze jednego
wspólnika i to po drugiej
stronie. Ta druga strona, jak ci
wcześniej powiedziałem, to jeden
z dużych domów, których liczba
jest ograniczona możliwością
dojścia pieszo. Pierwsze dni
spędzone tutaj poświęciłem serii
spacerów, w trakcie których pod
pozorem zbierania roślin
obejrzałem wszystkie podejrzane
budynki oraz dowiedziałem się
wszystkiego o ich mieszkańcach.
Moją uwagę zwróciło szczególnie
słynne domostwo High Gable,
położone o milę od
przeciwległego krańca Oxshett
i mniej niż pół mili od miejsca
zbrodni. Pozostałe posiadłości
nie kryją żadnych tajemnic -
chyba że liczące po parę wieków
i całkiem już dziś zapomniane.
Mieszkają tam przyzwoite rodziny
prowadzące normalny tryb życia.
Zgoła inaczej sprawy mają się z
panem Hendersonem z High Gable.
Jest to osobliwy człowiek,
któremu mogą się przytrafiać
nader osobliwe przygody. Toteż
na nim i na jego domownikach
skoncentrowałem swoją uwagę.
Dziwne zbiorowisko ludzi, mój
drogi, a on sam jest
najdziwniejszym ze wszystkich.
Zdołałem zobaczyć się z nim pod
dość prawdopodobnym pretekstem,
ale zdawało mi się, że odczytuję
w jego czarnych, głęboko
osadzonych oczach świadomość
prawdziwych powodów mej
obecności. To silny i żwawy
mężczyzna około pięćdziesiątki,
o zaczynających dopiero siwieć
włosach, krzaczastych, czarnych
brwiach i zachowaniu władcy
przyzwyczajonego do posłuchu
oraz kryjącego pod kamienną
twarzą gwałtowną naturę. Albo
jest obcokrajowcem, albo
mieszkał długo w tropikach, gdyż
opalenizny tak czarnej jak jego,
nie sposób osiągnąć inaczej.
Jego przyjaciel i sekretarz,
niejaki pan Lucas, jest
niewątpliwie cudzoziemcem. Ma
śniadą skórę i przypomina
skrzyżowanie kota z wężem - na
pozór układny i miły, faktycznie
zawsze gotów do ataku. Jak więc
widzisz mamy już dwa zestawy
gości spoza Anglii - pierwszy w
Wisteria Lodge, drugi w High
Gable. Luki zaczynają się
wypełniać! Centrum stanowią ci
dwaj, będący bliskimi i
zaufanymi przyjaciółmi, ale jest
jeszcze jedna osoba, która dla
nas może być nawet ważniejsza.
Henderson ma dwie córki w wieku
jedenastu i trzynastu lat, a ich
guwernantką jest pani Burnet,
Angielka, lat około
czterdziestu. Jest tam także
jeden zaufany służący. Ta grupa
tworzy praktycznie rodzinę,
zawsze podróżują razem, a robią
to często. Powrócili dopiero
parę tygodni temu po rocznej
nieobecności. Dodać jeszcze
można, że Henderson jest bardzo
bogaty i stać go na spełnianie
wszystkich swoich zachcianek.
Poza tym dom pełen jest lokajów,
stajennych i służących, nie
mających zbyt wiele do roboty,
jak to zwykle bywa w dużym
wiejskim domu w tym kraju. Tyle
dowiedziałem się z plotek w
gospodzie i własnych obserwacji.
Ponieważ zaś nie ma lepszego
pomocnika w takich sprawach, jak
zwolniony służący, żywiący urazę
do dawnego pana, poszukałem
kogoś takiego. Szczęście mi
dopisało i znalazłem szybko. Jak
twierdzi Baynes, każdy z nas ma
własną metodę, a moja umożliwiła
mi znalezienie Johna Wornera,
poprzednio ogrodnika w High
Gable, wyrzuconego przez swego
chlebodawcę w napadzie złości.
Ten z kolei ma przyjaciół wśród
zatrudnionej tam nadal służby,
którą łączą dwie rzeczy:
doskonała płaca i strach
połączony z nienawiścią do swego
pana. Uzyskałem więc klucz do
wnętrza posiadłości. Dziwni
ludzie, Watsonie. Jeszcze
wszystkiego nie rozumiem, ale to
jedno nie ulega kwestii. Dom ma
dwa skrzydła. W jednym mieszka
służba, w drugim rodzina. MIędzy
obu częściami budowli nie ma
kontaktu - poza zaufanym
służącym Hendersona, który
podaje odbierane z kuchni
posiłki przez drzwi stanowiące
jedyne przejście między obu
skrzydłami. Guwernantka i dzieci
rzadko wychodzą na zewnątrz,
chyba że do ogrodu. Natomiast
Henderson nigdy nie chodzi sam,
jego sekretarz nie odstępuje go
ani na krok. Plotka między
służbą niesie, że ich pan
strasznie się czegoś boi. Według
Wornera zaprzedał duszę diabłu
za majątek i lęka się powrotu
wierzyciela. Skąd pochodzą i kim
są, nikt nie ma pojęcia. Są
natomiast gwałtownej natury:
dwukrotnie Henderson użył pejcza
na służbę i tylko dzięki
poważnemu odszkodowaniu sprawa
nie trafiła do sądu. Oceńmy
teraz sytuację w świetle tych
informacji. Załóżmy, że list
został wysłany z tego dziwnego
domostwa i był zaproszeniem do
wykonania przez Garcię czegoś,
co uprzednio zaplanowano. Kto go
napisał? Ktoś z wewnątrz, i to
płci odmiennej - wszystko
wskazuje na guwernantkę. Możemy
więc przyjąć tę hipotezę i
zobaczyć, jakie niesie
konsekwencje. Dodać należy, że
osobowość i wiek pani Burnet
wykluczają moje pierwotne
domniemanie, że motywem była
miłość. Jeżeli to ona była
autorką listu, znaczy to, że
była wspólniczką i przyjaciółką
zabitego. Jaka wobec tego
powinna być jej reakcja na wieść
o jego śMierci? Jeśli, jak
przypuszczamy, eskapada była
tajemnicą, to milczenie, ale też
wściekłość i nienawiść do tych,
którzy go zabili oraz, w miarę
swych możliwości, pomoc w
zemście. W takim razie należało
skontaktować się z nią i tego
też próbowałem. Okazało się
wówczas, że nikt jej nie widział
odkąd zginął Garcia. Zniknęła
dokładnie tego samego wieczora.
Powstaje wobec tego problem: czy
żyje i jest więźniem, czy też
spotkał ją taki koniec jak jego,
tylko zwłoki lepiej ukryto?
Rozumiesz teraz trudności, jakie
stwarza ta sytuacja - nie ma
żadnych podstaw do wszczęcia
oficjalnego dochodzenia, czy też
uzyskania nakazu rewizji. Całe
rozumowanie, jakie ci
przedstawiłem, wywołałoby w
najlepszym wypadku uśmiech na
twarzy burmistrza, gdybyśmy się
doń zgłosili. Zniknięcie
guwernantki łatwo wyjaśnić w tym
domu, w którym każdy może i
tydzień być niewidoczny,
tłumacząc to chorobą. A mimo
wszystko może jej grozić
śmiertelne niebezpieczeństwo.
Wszystko, co mogłem zrobić, to
obserwować posesję i zostawić
przy bramie Wornera, który
obecnie jest naszym agentem. Nie
możemy jednak pozwolić, by
sytuacja ta trwała dłużej, a
skoro prawo nie jest w stanie
nic zrobić, musimy zaryzykować.
- Co proponujesz?
- Wiem, w którym pokoju
mieszka. Jest on dostępny z
dachu przybudówki. Proponuję,
byśmy dziś w nocy spróbowali
dotrzeć do sedna tajemnicy.
Przyznaję, że nie był to
pociągający pomysł - stary dom,
morderstwo, dziwni i groźni
gospodarze, nieznane
niebezpieczeństwa. W dodatku, z
prawnego punktu widzenia,
stawialiśmy się w roli złodziei
- wszystko to razem wzięte nie
nastrajało mnie optymistycznie.
W zimnym rozumowaniu Holmesa
było jednak coś, co sprawiało,
że niemożliwe było wycofanie się
z jakiejkolwiek przygody, jaką
proponował. Wiedziałem, że jest
to jedyny sposób, by znaleźć
rozwiązanie - toteż i tym razem
w milczeniu uścisnąłem mu dłoń,
potwierdzając tym samym swą
gotowość pomocy.
Nie było nam jednak pisane
zakończyć sprawę w tak
awanturniczy sposób - około
piątej, gdy marcowe cienie
kładły się na ulicach, znalazł
się przed naszymi drzwiami i po
chwili wpadł do pokoju niezwykle
podniecony mężczyzna.
- Wyjechali, panie Holmes -
zameldował bez tchu - ostatnim
pociągiem. Pani uciekła i mam ją
na dole w dorożce!
- Doskonale, Worner! - Holmes
zerwał się na równe nogi -
Watsohnie, zbliżamy się do
finału.
W dorożce siedziała na wpół
omdlała kobieta, o twarzy
noszącej ślady jakiejś niedawnej
tragedii. Słysząc nasze kroki
uniosła głowę. Dostrzegłem, że
jej źrenice były czarnymi
punkcikami. Musiała dostać sporą
dawkę opium.
- Obserwowałem bramę, jak pan
kazał - opowiadał tymczasem
Worner. - Gdy wyjechali,
pośpieszyłem za nimi i dotarłem
na stację. Wyglądała jak
lunatyczka, ale gdy chcieli ją
wepchnąć do przedziału obudziła
się i zaczęła się szamotać.
Wtedy się przyłączyłem - dałem w
łeb tej gnidzie, sekretarzowi.
Udało mi się złapać dorożkę i
odjechać razem z panią, zanim
się opamiętali. Ten żółty diabeł
nikomu nie daruje!
Zanieśliśmy kobietę na górę,
położyliśmy na sofie i
zaczęliśmy poić mocną kawą. Po
kilkunastu minutach jej umysł
zaczął wyzwalać się spod wpływu
narkotyku, a w międzyczasie
pojawił się Baynes, po którego
Sherlock posłał uspokojonego
nieco Wornera. Mój przyjaciel
pokrótce wyjaśnił inspektorowi
sytuację.
- Wspaniale, panie Holmes -
ucieszył się ten po wysłuchaniu
jego relacji. - Znalazł pan
dowody, których potrzebuję. Od
samego początku byliśmy na tym
samym tropie.
- Co? Pan też podejrzewał
Hendersona?
- Cóż, kiedy pan łaził po
krzakach przy High Gable, ja
siedziałem na jednym z
tamtejszych drzew. Kwestią było
jedynie to, który z nas pierwszy
będzie miał dowody.
- To po coś pan łapał mulata?
Baynes zachichotał.
- Bo byłem pewien, że ten cały
Henderson, jak się tutaj
nazywał, czuł, że go
podejrzewamy i że przyczai się
nie robiąc nic dopóki będzie
sądził, że zagraża mu
jakikiekolwiek niebezpieczeństwo.
Aresztowałem niewinnego, by
skłonić go do przekonania, że
jest bezpieczny - podejrzewałem,
że będzie chciał wyjechać, dając
nam tym samym szansę dotarcia do
pani Burnet.
- Wysoko pan zajdzie -
pogratulował mu Holmes. - Ma pan
intuicję i rozum, a to rzadkie
połączenie.
Trudno uwierzyć, ale słysząc
to Baynes zaczerwienił się jak
pensjonarka.
- Miałem tajniaków na stacji
przez cały dzień. Dokąd by ci
ludzie nie pojechali, mieli
rozkaz nie spuszczać ich z oczu.
Ale ucieczka pani Burnet musiała
nieźle zaskoczyć Hendersona.
Całe szczęście, że pański
człowiek miał lepszy refleks i
zdołał ją przejąć. Bez jej
zeznań nie moglibyśmy nic
zrobić, a teraz pozostaje tylko
je uzyskać i możemy zamknąć obu.
- Widać, że przychodzi już do
siebie - mruknął Holmes
spoglądając na guwernantkę. -
Ale, ale, niech mi pan powie,
Baynes, kto to właściwie jest,
ten cały Henderson?
- Henderson to Don Murillo,
niegdyś zwany Tygrysem z San
Pedro.
Teraz wszystko zaczęło być
jasne. Przypomniała mi się cała
historia tego nikczemnego
człowieka. Jego nazwisko stało
się głośne dzięki temu, że
rządził w najbrutalniejszy i
najkrwawszy sposób ze wszystkich
władców Ameryki, mających
pretensje do cywilizowanych
systemów władzy. Silny,
pozbawiony strachu oraz na tyle
energiczny i sprytny, by utrzymać
się przy władzy dziesięć czy
dwanaście lat. Jego nazwisko
wzbudzało lęk w całej Ameryce
Środkowej, choć jego rządy
zakończyły się masowym
powstaniem. Był jednak równie
przewidujący, co okrutny i na
pierwszą wzmiankę o poważnych
kłopotach zniknął wraz ze
skarbami, które nagromadził, na
pokładzie obsadzonego wierną
sobie załogą statku. Następnego
dnia powstańcy opanowali pusty
pałac - dyktator, jego dwie
córki, sekretarz i bogactwo
zniknęły. Od tego momentu zszedł
tak ze sceny światowej
polityków, jak i ze szpalt
gazet, choć wzmianki o jego
przypuszczalnym miejscu pobytu
trafiały co jakiś czas na łamy,
nigdy jednak nie znajdując
potwierdzenia.
- Jeśli pan zada sobie trud
sprawdzenia - ciągnął Baynes -
dowie się pan, że flaga San
Pedro jest zielono_biała.
Prześledziłem całe postępowanie
Hendersona od chwili, gdy
przybrał to nazwisko. W 1886
roku wylądował w Barcelonie,
stamtąd udał się do Madrytu, a
dalej do Paryża, by w końcu
zawitać do nas. Przez cały czas
był poszukiwany przez swych
rodaków, którzy nie zapomnieli
jego rządów, ale dopiero tu
udało im się wpaść na właściwy
ślad.
- Odkryli go rok temu -
włączyła się pani Burnet,
siedząca już i z żywym
zainteresowaniem śledząca
rozmowę. - Raz już próbowano go
zabić, ale diabeł go ochronił.
Teraz znów szlachetny i dzielny
Garcia zapłacił życiem, a ten
łotr uciekł. Ale będzie
następny, któremu się uda i
pewnego dnia sprawiedliwości
stanie się zadość. To równie
pewne jak to, że jutro będzie
następny dzień.
Zacisnęła ręce, a twarz
rozjaśniła jej nienawiść tak
silna, jak rzadko zdarza się u
kogokolwiek.
- Ciekawi mnie, w jaki sposÓb
angielska dama związała się z
morderczym spiskiem? - mruknął
Holmes. - Mogłaby pani to
wyjaśnić?
- Związałam się, gdyż nie
miałam innego sposobu, by
wymierzyć sprawiedliwość
mordercy. Co obchodzą prawo tego
kraju rzeki krwi, wylane lata
temu w San Pedro, czy ładunek
skarbów zrabowanych przez niego
mieszkańcom kraju, w którym
rządził? Dla was są to zbrodnie
równie odległe, jakby były
popełnione na Księżycu. Ale dla
nas to prawda, to coś, co
przeżyliśmy i za co drogo
zapłaciliśmy. Nie ma gorszego
wroga od Juana Murillo i nie ma
spokoju, gdy jego ofiary łakną
zemsty.
- NIe wątpię, że mówi pani
prawdę - zgodził się Holmes -
ale nie bardzo rozumiem, w jaki
sposób dotyczy to również pani?
- Zaraz pan zrozumie. Otóż
naczelną zasadą, dzięki której
Murillo przez tyle czasu
utrzymywał się przy władzy, było
mordowanie pod jakimkkolwiek
pretekstem każdego, w kim
upatrywał rywala do rządów. Mój
mąż był ambasadorem San Pedro w
Londynie - naprawdę bowiem
nazywam się signora Victor
Durando. Tu się spotkaliśmy i
pobraliśmy. Nie było
szlachetniejszego niż on
człowieka. Niestety, Murillo
usłyszał o nim, odwołał go pod
jakimś pozorem i kazał
zastrzelić. Przeczuwając swój
los, mąż nie zgodził się na
zabranie mnie ze sobą. Jego
majątek został skonfiskowany i
tym oto sposobem zostałam sama,
ze złamanym sercem i bez grosza
przy duszy. Potem przyszedł kres
tyrana - uciekł tak, jak pan
powiedział. Jednak ci, których
zrujnował, których torturował i
którzy przez niego stracili
najbliższych, nie zapomnieli i
nie dali za wygraną. Utworzyli
organizację, której celem stało
się odnalezienie Tygrysa z San
Pedro i zemsta. Moim zadaniem
było dołączyć do jego służby,
gdy odkryto, że Henderson i on
to ta sama osoba, by informować
innych o jego posunięciach i
ułatwić wykonanie wyroku. Udało
się to osiągnąć i zostałam
guwernantką jego córek - nie
widział nigdy mnie ani mojej
podobizny, toteż nie przyszło mu
do głowy, że dzień w dzień jada
patrząc na kogoś, komu zabił
najbliższą osobę. Pierwszej
próby dokonano w Paryżu, ale nie
udała się. Podróżowaliśmy potem
zygzakiem po Europie, by zgubić
prześladowców i w końcu
wróciliśmy tu, do domu, który
wykupił, gdy pierwszy raz zjawił
się w Anglii. Ale tu także
czekali wysłannicy
sprawiedliwości. Wiedząc, że w
końcu przybędzie, czekał tu na
niego Garcia, syn poprzedniego
prezydenta San Pedro, zabitego
zresztą przez Murillo. Czekał na
nas wraz z dwoma zaufanymi
towarzyszami, a wszystkich
trzech przepełniała chęć zemsty.
W ciągu dnia niewiele mógł
zrobić, gdyż Tygrys powziął
wszelkie środki ostrożności i
nie ruszał się nigdzie bez
Lucasa czy raczej Lopeza, bo tak
brzmi jego prawdziwe nazwisko.
Nocą jednak sypiał sam. Tego
wieczoru, jak zostało to
wcześniej przygotowane, wysłałam
Garcii ostatnią wiadomość, gdyż
Murillo nie sypiał dwóch nocy w
tej samej sypialni, a trudno
było przeszukiwać po nocy cały
dom. Miałam dopilnować, by drzwi
wejściowe były otwarte i
zostawić w oknie wychodzącym na
podjazd sygnał z białych i
zielonych lamp, w zależności od
tego czy wejście było
bezpieczne, czy też sytuacja
uległa zmianie. Tylko że nic się
nie udało. W jakiś sposób
musiałam wzbudzić czujność
Lopeza, który mnie widocznie
śledził i skoczył od tyłu, kiedy
tylko skończyłam pisać tę
kartkę. Obaj z Murillem
zaciągnęli mnie do mego pokoju -
gdyby wiedzieli, jak mogą uciec
przed konsekwencjami, to
zabiliby mnie na miejscu, ale
stwierdzili po długiej naradzie,
że miejsce i czas są zbyt
niebezpieczne. Inaczej rzecz się
miała z Garcią. Postanowili
pozbyć się go raz na zawsze.
Gdybym
wiedziała, co planują, nigdy bym
im nie powiedziała, a tak, kiedy
Murillo zaczął mi wykręcać ręce,
podałam im adres. Lopez
zaadresował kartkę,
zapieczętował spinką od
mankietów i wysłał przez swego
służącego imieniem Jose. Jak
zabili Garcię, nie wiem, ale
zrobił to Murillo, gdyż Lopez
całą noc pilnował mnie. Najpierw
chcieli pozwolić mu wejść i
zabić jako włamywacza, ale
doszli do wniosku, że raz
wmieszani w zabójstwo mogą dalej
nie być w stanie ukryć swych
prawdziwych nazwisk i narażą się
na kolejne ataki. Sądzili, że to
zabójstwo może zapewnić im
spokój, gdyż reszta przestraszy
się śmierci. Co do mnie, to
przez pięć dni więzili mnie w
pokoju, próbując groźbami i
biciem zmusić mnie do wyznania
wszystkiego, co wiem. Przez ten
czas zastanawiali się też, co ze
mną zrobić. Dziś po południu
ledwie zjadłam obiad,
zorientowałam się, że dodali do
niego jakiś narkotyk. Resztę
pamiętam jak niezbyt wyraźny sen
- na wpół wnieśli, na wpół
wyprowadzili mnie do karety, a
potem próbowali wepchnąć mnie do
pociągu, ale wtedy do mnie
dotarło, że mam okazję uciec i
zaczęłam się szamotać. Gdyby nie
pomoc tego dobrego człowieka,
pewnie by mi się to nie udało. A
tak jestem, dzięki Bogu, poza
ich zasięgiem.
Po tej nieoczekiwanej
opowieści przez chwilę panowała
cisza. Przerwał ją dopiero
Holmes:
- To jeszcze nie koniec
trudności. Robota policyjna
skończona, ale prawna dopiero
nas czeka.
- Dobry adwokat może zrobić z
tego działanie w samoobronie -
zgodziłem się z nim - a sądzić
go można tylko za jedną
zbrodnię, nie za wszystkie.
Takie jest nasze prawo.
- Panowie, mam trochę lepsze
zdanie o naszym prawie -
sprzeciwił się Baynes. -
Samoobrona to jedno, a mord
popełniony z zimną krwią to
zupełnie coś innego. NIe.
Zresztą przekonacie się, że mam
rację, gdy zobaczymy właścicieli
High Gable na ławie oskarżonych.
W tej jednak sprawie historia
miała inne zdanie - co prawda
minęło trochę czasu nim Tygrys z
San Pedro spotkał swych
sędziów, gdyż zmylił pogoń
używając przechodniego domu przy
Edmonton Street, a wychodzącego
na Curzon Square i od tego dnia
nikt go w Anglii nie widział.
Jakieś sześć miesięcy później w
Hotelu Escurial w Madrycie
zostali zabici markiz Montarla i
senior Rulli. Czyn ten
przypisywano nihilistom, zaś
morderców nigdy nie znaleziono,
ale z rysopisów, jakie uzyskał
od swych świadków Baynes
wynikało niezbicie, że zemsta
dosięgnęła w końcu poszukiwanych
w Anglii za morderstwo
osobników.
- Bardzo zawikłana sprawa, mój
drogi - oznajmił Holmes na wieść
o tym czynie. - Obawiam się, że
nie będziesz w stanie
zaprezentować jej czytelnikom w
ten ulubiony przez ciebie
skrótowy sposób. Obejmuje ona
dwa kontynenty, dwie grupy
tajemniczych do końca osób i
jest dodatkowo skomplikowana
przez obecność Scotta Ecclesa,
skądinąd dowodzącego nieźle
rozwiniętego instynktu
samozachowawczego i rozumu
zmarłego Garcii. Godna uwagi
jest zaś jedynie ze względu na
to, że w dżungli możliwości tak
my jak i inspektor, byliśmy w
stanie trzymać się cały czas
tego co najważniejsze i to
pomimo przeróżnych przeszkód.
Czy jest w niej jeszcze coś, co
nie w pełni pojmujesz?
- Powód powrotu kucharza.
- To coś, co znaleźliśmy w
kuchni. To prymitywny dzikus z
puszcz San Pedro, a owo coś było
jego fetyszem. Gdy uciekali do
przygotowanej kryjówki,
towarzysz musiał go przekonać,
by ten kompromitujący, a łatwy
do rozwiązania drobiazg
zostawił. Był doń jednak zbyt
przywiązany, by rozstać się z
nim na dłużej. Niestety, za
pierwszym razem przestraszył go
policjant, a trzy dni później
złapał przewidujący Baynes.
Jeszcze coś?
- Rozszarpany ptak, naczynie z
krwią i cała tajemnica tej
dziwacznej kuchni.
- Spędziłem cały ranek w
British Museum, sprawdzając to i
parę innych rzeczy - odparł z
uśmiechem Sherlock wyjmując
notes. - Oto cytat z "Kult Voodoo
i inne religie murzyńskie"
Eckermana:
"Prawdziwy wyznawca Voodoo
nie
podejmuje niczego ważnego bez
uprzedniego złożenia
odpowiednich ofiar swym bogom.
W
sytuacjach szczególnie ważnych
ofiary mają charakter
kanibalistyczny, zazwyczaj
jednak składają się z białych
kogutów rozerwanych żywcem lub
czarnych kozłów, które po
upuszczeniu krwi zostają
spalone".
Jak więc widzisz, nasz dziki
przyjaciel był nader
ortodoksyjny w tych sprawach.
Jest to, przyznaję, groteskowe,
ale, jak ci kiedyś wspomniałem,
od groteski do śmierci jest
tylko jeden krok.
Zniknięcie
Lady Frances Carfax
Ciekawe. Dlaczego tureckie? -
mruknął Holmes, wpatrując się w
moje buty.
Kołysałem się w tym momencie
na fotelu i moje wystawione w
stronę kominka stopy musiały
zwrócić jego uwagę.
- Angielskie - odparłem
zaskoczony. - Kupiłem je u
Latimera na Oxford Street.
Uśmiechnął się z wyrazem
cierpliwej rezyfgnacji.
- Łaźnie! - wyjaśnił. -
Dlaczego wolisz kosztowne,
tureckie łaźnie od prostych
rodzimych?
- Bo ostatnio zacząłem czuć
się staro i dokuczał mi
reumatyzm. Łaźnia turecka jest
czymś, co lekarze nazywają
zmianą leków, nowym etapem w
leczeniu i oczyszczeniu całego
ciała - powiedziałem, dodając po
chwili namysłu. - Tak na
marginesie, nie wątpię, że
związek między moimi butami, a
turecką łaźnią jest dla
logicznego umysłu oczywisty, ale
byłbym ci nader wdzięczny,
gdybyś był łaskaw wskazać mi go.
- Tok myślowy jest dość
jasny... oznajmił ze złośliwym
uśmieszkiem. - Podobnie jak
dedukcja, którą musiałbym ci
tłumaczyć, gdybym spytał z kim
dziś jechałeś dorożką.
- Nie sądzę, by ten przykład
coś mi wyjaśnił - przyznałem
szczerze.
- Brawo! Doskonały przykład
logicznego myślenia. Wobec tego
do rzeczy. Zacznijmy od dorożki.
Łatwo da się zauważyć, że na
lewym rękawie i na ramieniu
płaszcza masz świeże ślady
błota. Gdybyś siedział na środku
siedzenia w dorożce, nie miałbyś
ich, albo też miałbyś z obu
stron. Stąd prosty wniosek, że
siedziałeś po lewej stronie
pojazdu, co spowodowane być
mogło tylko towarzystwem w
czasie jazdy.
- Faktycznie, to oczywiste.
- I zupełnie trywialne, czyż
nie?
- Ale buty i łaźnia?
- Równie proste. Masz zwyczaj
zawiązywać buty w określony
sposób, a teraz są zawiązane
inaczej, na podwójny węzeł.
Wobec tego zdejmowałeś je będąc
w mieście. Gdzie? U szewca nie,
bo są nowe i nie widać śladów
naprawy. Wobec tego co
pozostaje? Łaźnia i wiązanie
przez obsługę. Absurdalnie
proste, prawda? A mimo to
turecka łaźnia
posłużyła za przykład i spełniła
swe zadanie.
- Jakie zadanie?
- Powiedziałeś, że poszedłeś
tam potrzebując odmiany.
Proponuję ci w takim razie, byś
skorzystał z następnej
propozycji. Co powiesz na wyjazd
do Lozanny? Bilet pierwszej
klasy i wszystkie wydatki na
koszt klienta!
- Doskonale! Ale dlaczego?
Sherlock wyciągnął wygodnie
nogi i sięgnął do kieszeni po
notes.
- Jedną z najbardziej
niebezpiecznych istot na
świecie jest podróżująca,
samotna kobieta - oświadczył. -
Sama z siebie jest najczęściej
zupełnie niegroźna, a wręcz
nader przyjacielska, ale w
nieunikniony sposób prowokuje
przestępstwa innych. Jest bowiem
bezradna i bezbronna.
Przemieszcza się z miejsca na
miejsce, ma wystarczające środki
do życia i podróży, jest sama,
zatrzymuje się w hotelach oraz
prywatnych pensjonatach i,
ogólnie rzecz biorąc, łatwo może
zniknąć, nie wzbudzając
niczyjego zainteresowania.
Zupełnie jak zabłąkana kura
wśród stada lisów. Obawiam się,
że podobny los spotkał lady
Frances Carfax.
Przyznaję, że to przejście od
ogólników do konkretów przyjąłem
z ulgą, gdyż już zacząłem łamać
sobie głowę, co też mój
towarzysz może mieć na myśli.
- Lady Frances - kontynuował
tymczasem Holmes po sprawdzeniu
w notatkach - jest dziedziczką
księżnej Rufton. Nieruchomości,
jak być może pamiętasz, przeszły
w posiadanie męskiej części
rodu, jej natomiast dostała się
gotówka oraz kolekcja rzadkiej,
hiszpańskiej biżuterii ze srebra
i osobliwie szlifowanych
diamentów, do której jest
zresztą bardzo przywiązana.
Można by rzec, że nawet za
bardzo, gdyż nie zgadza się
nigdy na pozostawienie klejnotów
u swego bankiera, lecz wozi je
wszędzie ze sobą. Jest to nader
piękna kobieta, w średnim już
teraz wieku, która dzięki
dziwnemu kaprysowi losu jest
ostatnią z licznej jeszcze
dwadzieścia lat temu rodziny.
- Co jej się przydarzyło? -
spytałem zaciekawiony.
- To jest właśnie problem,
którym mamy się zająć. A
właściwie problemem jest to, czy
żyje, czy też już nie. Z tego,
co wiem, ma upodobanie do
pewnych staroświeckich zachowań.
W ciągu ostatnich czterech lat
jednym z nich było pisywanie co
dwa tygodnie listów do pani
Dobney, swej starej guwernantki,
która jest już na emeryturze i
mieszka w Comberwell. Ona
właśnie zgłosiła się do mnie,
gdyż od ostatniego listu lady
Frances minęło już pięć tygodni.
Ten ostatni wysłany został z
Hotel National w Lozannie, który
autorka opuściła nie podając
swego kolejnego adresu. Rodzina
czuje się zaniepokojona takim
stanem rzeczy, a że jest
majętna, nie szczędzi pieniędzy,
byleśmy rozwiązali tę zagadkę.
- Czy pani Dobney jest jedynym
źródłem informacji? Z nikim
innym lady Carfax nie
korespondowała?
- Jest jeszcze jeden
korespondent i to taki, do
którego można mieć całkowite
zaufanie. Lady Carfax musi żyć,
a do tego niezbędne są
pieniądze. Jej bankiem jest
Silvester. Pokazali mi ostatnie
rachunki. Ostatni jej czek to
ten, którym zapłaciła rachunek w
Lozannie. Ale ponieważ wystawiła
go na większą sumę,
najprawdopodobniej używała
potem
gotówki. Następnie zrealizowano
jeszcze tylko jeden z jej
czeków.
- Kto i gdzie?
- Pani Marie Devine, ale nie
wiadomo gdzie go wystawiono.
Zrealizowany został trzy
tygodnie temu w Credit Lyonnais
w Montpellier i opiewał na
pięćdziesiąt funtów.
- Kto to taki, ta pani Devine?
- Tego też się dowiedziałem.
To służąca lady Frances.
Natomiast powody, dla których
chlebodawczyni zapłaciła jej
czekiem i to taką sumę, są mi
jeszcze nie znane. Nie wątpię
jednak, że twoje badania wkrótce
rozwikłają tę zagadkę.
- Moje co?
- Twoje badania, wynikające ze
zdrowotnej wycieczki do Lozanny.
Wiesz, że nie mogę opuścić
Londynu. Stary Abrahams obawia
się o swoje życie i skłonny
jestem przyznać mu rację.
Zresztą w ogóle nie powinienem
opuszczać tego kraju. Scotland
Yard beze mnie czuje się
samotny, a poza tym moja
nieobecność wywołuje niezdrowe
podniecenie w świecie
przestępczym. Jedź więc, mój
drogi, i jeśli moje skromne rady
warte są tak wygórowanej ceny
jak dwa pensy za słowo, to
natychmiast depeszuj po nie,
jeśli tylko uznasz to za
stosowne.
Dwa dni później znalazłem się
w Hotelu National w Lozannie,
gościnnie przyjęty przez pana
Mosera, dyrektora tej szacownej
instytucji. Jak mnie
poinformował, lady Frances
mieszkała tu kilka tygodni i
była osobą lubianą przez
wszystkich. Miała nie więcej jak
czterdziestkę i zasługiwała
nadal na miano kobiety
przystojnej, a z rysów twarzy
należało wnosić, że w młodości
określano ją jako bardzo piękną.
Nic mu nie wiadomo o
jakiejkolwiek biżuterii, ale
służba coś wspominała o solidnym
kufrze, który stał w jej
sypialni i który zawsze był
dokładnie zamknięty. Marie
Devine była równie popularna jak
jej pani, a nawet bardziej, gdyż
zaręczyła się z głównym kelnerem
tegoż hotelu. Bez trudu też
zdobyłem jej adres - Ii rue de
Trojan, Montpelier. Śmiem
twierdzić, że sam Holmes nie
mógłby lepiej i szybciej zebrać
tych faktów.
Jedna tylko rzecz pozostawała
nadal zupełnie niewyjaśniona -
powód nagłego wyjazdu
poszukiwanej damy. Była tu
szczęśliwa i wszystko
wskazywało, że zechce pozostać
do końca sezonu, a opuściła
hotel nagle, bez uprzedzenia,
tracąc przy tym pieniądze
zapłacone za resztę tygodnia.
Jedynie narzeczony służącej,
Jules Viborrt, miał w tej
kwestii coś do powiedzenia.
Łączył on mianowicie nagły
wyjazd lady Frances z wizytą,
jaką złożył jej dzień czy dwa
wcześniej wysoki i brodaty
mężczyzna o śniadej karnacji,
którego opisał jako: "Un
sauvage, un veritable sauvage".
Musiał wynajmować pokój w
mieście, gdyż nie znano go w
hotelu, natomiast widziano jak
rozmawiał z zaginioną na
promenadzie, a później dzwonił
do niej do hotelu. Lady Frances
nie chciała go jednak przyjąć.
Był Anglikiem, lecz nikt nie
zapamiętał jego nazwiska. Po
jego telefonie lady Carfax
wyprowadziła się prawie
natychmiast i Jules, a co
ważniejsze jego przyszła żona
również, przekonani byli, że
powodem tego nagłego wyjazdu był
właśnie ów telefon. Jednej tylko
rzeczy nie dowiedziałem się od
niego, a mianowicie powodów, dla
których Marie odeszła od swej
pani. Nie chciał rozmawiać na
ten temat oświadczając, że jeśli
chcę się czegoś dowiedzieć, to
jedynie od samej
zainteresowanej.
Tak zakończył się pierwszy
etap poszukiwań. Drugi
poświęcony był miejscu, do
którego udała się lady Frances
po opuszczeniu Lozanny. Zrobiła
to w tajemnicy, co wyraźnie
świadczyło, że pragnęła zgubić
jakiegoś prześladowcę. Dla
jakiego bowiem innego powodu jej
bagaż nie został wysłany
bezpośrednio do Baden, ale,
podobnie jak ona sama, pojechał
tam okrężną drogą? Tego
dowiedziałem się w lokalnym
oddziale Cooka i sam też udałem
się do Baden, po uprzednim
wysłaniu Sherlockowi
sprawozdania z dotychczasowych
działań i otrzymaniu telegramu z
na wpół żartobliwą zachętą do
dalszego wysiłku.
W Baden sprawy stały się nieco
łatwiejsze, gdyż ślad był
wyraźniejszy. Lady Frances
zatrzymała się w Englisher Hof i
tam też poznała doktora
Schlessingera wraz z małżonką.
Podobnie jak większość samotnych
kobiet, lady Carfax szukała
pociechy w religii, a doktor
Schlessinger był misjonarzem w
Ameryce Południowej. Jego
niepospolita osobowość jak i
całkowite oddanie religii oraz
fakt, iż zdrowiał właśnie po
przejściu jakiejś zarazy, która
dotknęła go podczas wykonywania
obowiązków apostolskich, głęboko
ją wzruszyły. Pomagała małżonce
chorego w sprawowaniu opieki nad
nim i częstokroć widywano całą
trójkę na werandzie, gdzie
misjonarz, jak mi opisano,
zażywał górskiego powietrza i
słońca w towarzystwie obu
kobiet. Jak się dowiedziałem,
przygotowywał on mapę i
przewodnik po Ziemi Świętej. W
końcu podreperował zdrowie
wystarczająco, by wrócić do
Londynu, co też wraz z małżonką
uczynili. Lady Frances
towarzyszyła im w drodze. Było
to trzy tygodnie temu i od tej
pory dyrekcja hotelu nic o nich
nie słyszała. Co zaś tyczy się
służącej lady Carfax, to parę
dni wcześniej odeszła zalewając
się łzami i informując inne
służące, że porzuca służbę na
zawsze. Rachunek za wszystkich
uiścił doktor Schlessinger.
- Zresztą - oświadczył mi na
zakończenie dyrektor - nie jest
pan pierwszym przyjacielem
lady Frances, który jej szuka.
Zaledwie tydzień temu pewien
mężczyzna pytał mnie dokładnie o
to samo, co pan.
- Czy podał nazwisko?
- Nie, ale bez wątpienia był
Anglikiem, choć o niecodziennym
wyglądzie i zachowaniu.
- Groźny? - spytałem,
przypominając sobie opis Julesa.
- Dokładnie. To słowo opisuje
go idealnie. Potężnie zbudowany,
brodaty i opalony. Sprawiał
wrażenie jakby bardziej pasował
do oberży, niż do luksusowego
hotelu. Twardy i zapalczywy typ,
lepiej takiego nie obrażać.
Zagadka zaczynała się
wyjaśniać - bez wątpienia przed
nim właśnie uciekała poszukiwana
przez nas dama, najwyraźniej w
obawie następnego spotkania.
Prześladowca okazał się jednak
uparty i nie wątpiłem, że w
końcu ją doścignie... Zresztą,
być może już tego dokonał. Może
to właśnie jest przyczyną jej
długotrwałego milczenia? Nie
wiedziałem, co prawda, dlaczego
ją ścigał, ale do wszystkiego,
jak mawiał Holmes, dochodzi się
we właściwym czasie.
Opisałem swe postępy w
telegramie do Holmesa i w
odpowiedzi otrzymałem prośbę o
opis lewego ucha doktora
Schlessingera. Ponieważ nim
nadeszła, zdążyłem dojechać do
Montpelier, nie byłem w stanie
tego zrobić i dlatego też
niezbyt zirytowało mnie jego
specyficzne poczucie humoru.
Bez trudu odnalazłem
eks_służącą i dowiedziałem się
wszystkiego, co tylko mogła mi
powiedzieć. Była oddana swej
pani i opuściła ją jedynie z
uwagi na swoje zbliżające się
małżeństwo, a i to po upewnieniu
się, że pozostawia ją pod dobrą
opieką. Wyznała też, że w czasie
pobytu w Baden lady Frances
zaczęła podejrzewać ją o różne
niecne postępki, co nigdy dotąd
nie miało miejsca i co ułatwiło
w pewien sposób rozstanie.
Pięćdziesiąt funtów było
prezentem; zarazem ślubnym i
pożegnalnym. Podobnie jak i ja,
nie ufała mężczyźnie, który był,
jak słusznie sądziłem, powodem
wyjazdu lady Carfax z Lozanny.
Był zapalczywy, niebezpieczny i
sądziła, że to właśnie z obawy
przed nim jej pani przyjęła
towarzystwo Schlessingerów w
drodze do Londynu. Co prawda
nigdy o tym nie wspominała, ale
po jej zachowaniu Marie nabrała
przeświadczenia, że lady żyła w
ostatnim czasie w ciągłym
napięciu nerwowym. Tyle zdążyła
mi powiedzieć, gdy nagle zerwała
się z krzesła z wyrazem
zaskoczenia i strachu na twarzy.
- Niech pan spojrzy! -
krzyknęła - to ten człowiek, o
którym mówiłam.
Przez otwarte okna salonu
dostrzegłem wysokiego i
barczystego mężczyznę ze
smoliście czarną brodą, idącego
powoli środkiem ulicy i
przyglądającego się uważnie
numerom mijanych domów.
Jasnym
było, że, podobnie jak ja,
poszukiwał mojej rozmówczyni.
Pod wpływem nagłego impulsu
wybiegłem na zewnątrz i
zastąpiłem mu drogę.
- Jest pan Anglikiem -
stwierdziłem.
- I co z tego? - spytał z
nieprzyjemnym grymasem.
- Mogę poznać pańskie
nazwisko?
- Nie, nie może pan.
Sytuacja stała się dość
dziwna, ale częstokroć
najprostsza droga jest
jednocześnie najlepszą.
- Gdzie jest lady Frances
Carfax?
Spojrzał na mnie z
osłupieniem.
- Co pan jej zrobił? Dlaczego
ją pan ściga? Żądam odpowiedzi!
Zamiast odpowiedzi warknął coś
wściekle i rzucił się na mnie
niczym tygrys. Brałem udział w
wielu bójkach, i to z niezłym
skutkiem, ale miał żelazny
uchwyt, a wściekłość
spotęgowała jego siłę. Dłoń
przeciwnika zacisnęła się na
mojej szyi i prawie traciłem
przytomność, gdy z położonego
naprzeciwko kabaretu nadbiegł
zarośnięty gość z pałką w ręku.
Rąbnął nią mego przeciwnika po
bicepsie, powodując zwolnienie
uchwytu. Mężczyzna stał przez
chwilę sapiąc ciężko, niepewny
czy wycofać się, czy też
ponownie zaatakować, po czym
parsknął wściekle i zniknął w
domu, z którego przed chwilą
wybiegłem. Odwróciłem się, by
podziękować swemu wybawcy, gdy
usłyszałem:
- Cóż, Watsonie, nieźle
narozrabiałeś! Sądzę, że
najlepiej będzie jeśli wrócisz
wraz ze mną do Londynu
najbliższym ekspresem.
Godzinę później Sherlock
Holmes, już ogolony i w swoim
normalnym ubraniu, siedział w
moim pokoju w hotelu.
Wyjaśnienie jego nagłego a
niespodziewanego zjawienia się w
najodpowiedniejszej chwili było
nader proste: skończywszy sprawę
trzymającą go w Londynie,
postanowił spotkać się ze mną w
kolejnym punkcie mej podróży i
przebrany, dla lepszego efektu,
oczekiwał mnie przed domem
Marie.
- Przeprowadziłeś, co ci muszę
przyznać, nadzwyczaj
niecodzienne śledztwo, mój
drogi. Tak na poczekaniu trudno
mi stwierdzić, czy istnieje
jakiś błąd, którego nie
popełniłeś, ale ogólnym efektem
twych działań było zaalarmowanie
wszystkich i nieodkrycie
niczego.
- Może tobie bardziej by się
poszczęściło - mruknąłem
rozżalony.
- NIe ma "może". Oto Philip
Green, który zresztą mieszka w
tym hotelu i być może
rozpoczniemy to śledztwo od nowa
z lepszymi rezultatami.
To ostatnie zdanie spowodowane
było wizytówką, która
poprzedziła wejście mego
dzisiejszego napastnika do
naszego pokoju. Na mój widok
stanął zaskoczony.
- O co chodzi, panie Holmes? -
spytał. - Otrzymałem pańską
wiadomość, więc przyszedłem. Ale
co ten gość ma wspólnego z całą
tą sprawą?
- To mój stary przyjaciel i
współpracownik, doktor Watson,
który zresztą pomaga mi także i
w tej sprawie.
Przybysz wyciągnął potężną
dłoń, mrucząc przeprosiny pod
moim adresem.
- Mam nadzieję, że nie
wyrządziłem panu krzywdy. Kiedy
oskarżył mnie pan, że zrobiłem
jej krzywdę, przestałem nad sobą
panować. Ostatnimi czasy jestem
bardzo nerwowy, ale sytuacja
mnie przerasta. Natomiast
najpierw chciałbym się
dowiedzieć, jak pan, panie
Holmes, dowiedział się o moim
istnieniu.
- Od pani Dobney, guwernantki
lady Frances.
- Stara Susan! Doskonale ją
pamiętam.
- Podobnie jak ona pana. Choć
dużo czasu minęło od momentu gdy
zdecydował się pan szukać
szczęścia w Afryce.
- Słyszę, że zna pan moją
historię. Nie muszę i nie chcę
niczego przed panem ukrywać i
przysięgam, że całym sercem
kochałem i nadal kocham Frances.
Byłem dzikim i szalonym
młodzikiem, wiem o tym, ale nie
gorszym niż inni. Ona była
czysta jak śnieg i nie znosiła
przemocy. Gdy usłyszała o
rzeczach, które zrobiłem, nie
chciała mnie więcej widzieć. A
przecież kochała mnie. I to na
tyle mocno, by pozostać samotną
przez cały ten czas. Lata minęły
i w Barberton dorobiłem się
sporego majątku. Pewnego dnia
pomyślałem sobie, że może dobrze
by było odnaleźć ją i ułagodzić.
Słyszałem, że nie wyszła za
mąż... Spotkaliśmy się w
Londynie. Wahała się. Ale zawsze
miała silną wolę i gdy
zadzwoniłem, by się ponownie z
nią spotkać, dowiedziałem się,
że wyjechała. Wyśledziłem ją w
Baden, ale przybyłem za późno.
Potem dowiedziałem się adresu
jej służącej i znalazłem się tu.
Życie nie obeszło się ze mną
łagodnie, a że z natury jestem
raptus, to gdy doktor zaczepił
mnie oskarżając o skrzywdzenie
Frances, nie umiałem się
opanować. Tyle o mnie, a teraz,
na litość boską, powiedzcie mi
panowie, co się z nią dzieje?!
- Tego właśnie musimy się
dowiedzieć - odparł ze smutkiem
Holmes. - Jaki jest pański adres
w Londynie?
- Langham Hotel. Gdybym
zatrzymał się gdzie indziej
pozostawię wiadomość w recepcji.
- Radziłbym panu wrócić tam i
czekać na wiadomość ode mnie.
Nie chciałbym budzić fałszywych
nadziei, ale może pan być
pewien, że zrobimy wszystko, by
zapewnić tej damie
bezpieczeństwo. W tej chwili nie
mogę powiedzieć nic więcej. Oto
moja wizytówka, aby miał pan
możliwość skontaktować się ze
mną. Myślę, Watsonie, że
najlepiej będzie, jeśli się
spakujesz i zatelegrafujesz do
pani Hudson, by spróbowała
nakarmić jutro wpół do ósmej
dwóch zgłodniałych
obieżyświatów.
Na Baker Street oczekiwał nas
telegram, który Holmes
przeczytał z prawdziwym
zainteresowaniem, po czym podał
mi. Nadany był z Baden i
brzmiał:
"Poszarpane lub pocięte".
- Co to jest? - zdumiałem się.
- Może przypominasz sobie
moje, z pozoru bezsensowne,
pytanie o lewe ucho
świątobliwego doktora? Nie
odpowiedziałeś mi na nie.
- Dostałem telegram po
wyjeździe z Baden i było
niemożliwością ustalenie
czegokolwiek.
- Dlatego wysłałem je ponownie
do dyrektora Englisher Hof. Oto
odpowiedź.
- I co z niej wynika?
- To, że mamy do czynienia z
nader groźnym i zdecydowanym na
wszystko przeciwnikiem.
Wielebny doktor Schlessinger,
misjonarz z Ameryki, to nikt
inny jak Holy Peters, jeden z
najbardziej pozbawionych
skrupułów szakali, jakich
zrodziła Australia. Przyznać
trzeba, że jak na tak młody
kraj, ma on sporą ilość
wybitnych przestępców. Ten
specjalizuje się w rabunkach
dokonywanych na samotnych
kobietach przy wykorzystaniu ich
uczuć religijnych i tak zwanej
żony, dość zasłużonej pomocnicy,
którą jest Angielka o nazwisku
Fraser. Natura przestępcy
zasugerowała mi w tym wypadku,
jego tożsamość, a ten szczegół,
datujący się z 1898 roku z
Adelajdy, gdzie brał udział w
walkach bokserskich, potwierdził
przypuszczenie. Nasza klientka
jest w mocy pary, która nie
zawaha się przed niczym i należy
się obawiać, że już nie żyje.
Natomiast jeśli jeszcze jej nie
zamordowano, z pewnością
przebywa w zamknięciu,
pozbawiona kontaktu ze światem.
Jest także możliwe, że nigdy nie
dotarła do Londynu, lub
przejechała tylko przez to
miasto, choć nie wydaje mi się,
by któraś z tych możliwości była
prawdopodobna. Raz, że trudno
cudzoziemcowi oszukać
kontynentalną policję i system
rejestracji "gości", a dwa, że
Londyn jest idealnym miejscem do
ukrycia i trzymania kogoś w
odosobnieniu. Wszystko wskazuje
na to, że nadal są tutaj, choć
nie ma żadnych śladów, które
pozwoliłyby dokładnie ich
zlokalizować. Wobec powyższego
można jedynie zawiadomić
Lestrade'a z Yardu i cierpliwie
czekać.
Mijały jednakże dni i ani
oficjalne czynniki, ani
niewielka, ale sprawna
organizacja Sherlocka nie były
w stanie odkryć niczego nowego.
Wśród milionów londyńczyków trzy
osoby mogły się ukrywać równie
dobrze, jakby ich nigdy nie
było. Spróbowano ogłoszeń, które
niczego nie dały, sprawdzono
ślady, które prowadziły donikąd,
zasięgnięto języka w światku
podziemnym, co także nie wniosło
niczego nowego.
I nagle, po tygodniu
oczekiwania, dowiedzieliśmy się,
że u Beringtona na Wesminster
Road został sprzedany srebrny
naszyjnik z brylantami starej
hiszpańskiej roboty.
Sprzedającym był wysoki, gładko
ogolony mężczyzna o wyglądzie
duchownego. Nazwisko i adres,
które podał były rzecz jasna
fałszywe, a jego ucho nie
zwróciło niczyjej uwagi, ale
rysopis pasował jak ulał do
doktora Schlessingera.
W międzyczasie nasz brodaty
znajomy trzykrotnie dzwonił po
nowe informacje, po raz ostatni
w godzinę po wiadomości od
sprzedawcy. Zjawił się też
natychmiast i po jego wyglądzie
widać było, że bezczynne
oczekiwanie spala go
wewnętrznie.
Gdybym tylko mógł coś zrobić!
- krzyknął od progu.
Tym razem Sherlock mógł
uczynić zadość jego prośbie.
- Zaczął sprzedawać klejnoty -
wyjaśnił. - Teraz powinniśmy go
dostać.
- Ale czy to nie oznacza, że
jej stała się krzywda?
- Załóżmy, że dotąd trzymali
ją w zamknięciu - odparł
poważnie mój przyjaciel. -
Jasnym jest, że nie mogą jej
uwolnić, gdyż oznacza to ich
własny koniec. Musimy być
przygotowani na najgorsze.
- A co ja mogę zrobić?
- Czy ta para widziała pana?
- NIe.
- Jest to możliwe, że z
kolejnym klejnotem przyjdą do
tego samego sklepu, a tam będzie
na nich czekał pan. Dostali
dobrą cenę, nikt się o nic nie
pytał, toteż sądzę, że nie będą
szukać innego kupca. Dam panu
kartkę do Beringtona, aby
pozwolił panu czekać wewnątrz.
Jeśli zjawi się któreś z nich -
tym razem może to być
wspólniczka - będzie ją pan
śledził do domu, w którym
mieszka. Jest jednak jeden
warunek: niech się pan nie da
zauważyć i przede wszystkim,
nie próbuje użyć siły. Musi mi
pan dać słowo, że nie podejmie
pan żadnych działań bez mojej
wiedzy i zgody.
Przez dwa dni pan Green (syn
sławnego admirała dowodzącego
flotą brytyjską na Morzu
Azowskim w czasie Wojny
Krymskiej) nie miał nam nic do
zakomunikowania. Jednakże
wieczorem trzeciego dnia wpadł
do naszego salonu blady i
podniecony.
- Mamy ich! - oznajmił.
Dalsza relacja była jednak tak
nieskładna, że trzeba go było
posadzić na krześle i napoić
koniakiem. Dopiero po dłuższej
chwili uspokoił się na tyle, by
zdać jasne sprawozdanie.
- Jak pan przewidział, panie
Holmes, tym razem przyszła
kobieta, i to zaledwie godzinę
temu. Nie znałem jej, ale
naszyjnik rozpoznałem
natychmiast. Kobieta jest
wysoka, blada i ma rozbiegane
oczy.
- Idealny opis - uśmiechnął
się Holmes.
- Śledziłem ją, gdy wyszła.
Piechotą dotarliśmy na Kemington
Road, gdzie weszła do sklepu.
Panie Holmes, to był sklep z
trumnami! Poszedłem za nią i
słyszałem fragment rozmowy ze
sprzedawczynią. Tłumaczyła, że
trumny jeszcze nie ma, gdyż jako
robiona na zamówienie wymaga
więcej czasu. Przerwały na mój
widok, toteż spytałem o jakiś
drobiazg i wyszedłem.
- Doskonale! - ucieszył się
Holmes.
- Po chwili wyszła. Ukryłem
się w sąsiedniej bramie i sądzę,
że dobrze zrobiłem, gdyż
rozglądała się na wszystkie
strony, zanim wzięła dorożkę.
Miałem szczęście złapać drugą,
nim zniknęła mi z oczu. Wysiadła
i weszła do domu na Porttney
Square 38 w Brixton. Pojechałem
dalej, zatrzymałem dorożkę na
drugim końcu placu i
obserwowałem dom. Poza jednym
oknem na parterze wszystkie inne
były ciemne, a zasłony w tym
jednym opuszczone, toteż, nie
mogłem zajrzeć do wnętrza.
Zastanawiałem się właśnie, co
robić, gdy przed dom zajechał
furgon, z którego dwóch
mężczyzn zdjęło i wniosło do
środka trumnę! Przez moment
walczyłem ze sobą, aby nie wpaść
tam za nimi. Drzwi otworzyła
ta sama kobieta, która była w
sklepie. W świetle padającym z
korytarza musiała mnie dostrzec i
chyba rozpoznać, bo czym prędzej
zatrzasnęła drzwi. Przypomniałem
sobie co panu obiecałem, toteż
wróciłem do dorożki i
przyjechałem tu.
- Doskonale się pan spisał -
pochwalił go Sherlock, pisząc
coś jednocześnie na kartce. -
Bez nakazu przeszukania niewiele
możemy zrobić, toteż najlepiej
się pan przysłuży sprawie
zanosząc policji tę wiadomość i
starając się o takowy. Mogą być
pewne problemy, ale sądzę, że
sprzedaż biżuterii jest
wystarczającym dowodem, by
Lestrade przypilnował
szczegółów.
- Ależ... oni mogą ją w
międzyczasie zamordować! Dla
kogo jeśli nie dla niej jest
przeznaczona ta trumna?
- Zrobimy co tylko będzie
można i to nie tracąc ani
chwili, proszę być o to
spokojnym.
Gdy nasz gość wyszedł, Holmes
poderwał się na nogi, mówiąc:
- Teraz, Watsonie, skoro
zawiadomiliśmy czynniki
oficjalne możemy nieoficjalnie
wziąć sprawę w swoje ręce.
Sytuacja wygląda zbyt poważnie,
by czekać na policję. Jedziemy na
Porttney Square!
- Zrekonstuujmy wydarzenia -
odezwał się, gdy przejeżdżaliśmy
przez Westminster Bridge. -
Najpierw nasza para pozbawiła
lady Frances zaufanej służącej,
następnie wywiozła ją do
Londynu. Jeśli w międzyczasie
napisała jakieś listy, to
zdołali je przejąć, a czas
podróży wykorzystali na
wynajęcie tego domu, za
pośrednictwem jakiegoś
miejscowego wspólnika. Ledwie
znaleźli się wewnątrz, uwięzili
nieszczęśliwą kobietę i stali
się posiadaczami biżuterii, co
od początku było ich celem.
Zaczęli ją sprzedawać, nie mając
powodów podejrzewać, że ktoś
intereesuje się losami
właścicielki. Naturalnie
sytuacja zmieniłaby się, gdyby
ją uwolnili, dlatego też nie
zrobią tego. Nie mogą też
trzymać jej w zamknięciu w
nieskończoność. Jedynym wyjściem
pozostaje więc morderstwo.
- Zgadzam się z tobą
całkowicie.
- Teraz druga sprawa. Gdy
rozważa się każde wydarzenie z
osobna, częstokroć trafia się na
miejsca, w których odrębne z
pozoru sprawy łączą się ze sobą,
zbliżając nas do odkrycia
prawdy. Zajmijmy się wobec tego
trumną - jej istnienie dowodzi,
że poszukiwana już nie żyje.
Wskazuje także na oficjalny
pogrzeb z legalnym aktem zgonu i
wpisem do rejestru. Gdyby zabili
ją w najprostszy sposób, nie
zadawaliby sobie trudu i
pochowali ją w dole wykopanym w
ogrodzie. Zakup trumny i
oficjalność pogrzebu dowodzi, że
udało im się oszukać lekarza co
do przyczyny śmierci.
Najprawdopodobniejsza wydaje się
trucizna. Choć dziwnym jest, że
w ogóle pozwolili lekarzowi
zbliżyć się do ciała... Chyba że
jest on ich wspólnikiem... Ale
to z kolei nie wydaje mi się
prawdopodobne.
- Może sfałszowali świadectwo
zgonu?
- To nader śliska i
niebezpieczna sprawa, mój drogi.
Mocno w to wątpię. Zatrzymajmy
się tu na chwilę! - to ostatnie
skierowane było do dorożkarza. -
Oto i miejsce nabycia trumny.
Bądź tak uprzejmy, wejdź tam i
zapytaj, o której jutro odbędzie
się pogrzeb z Porttney Square.
Twój wygląd wzbudza większe
zaufanie niż mój.
Bez cienia wahania czy
podejrzliwości sprzedawczyni
poinformowała mnie, że o ósmej.
- Widzisz więc, że wszystko
jest jak najbardziej jawne -
stwierdził Sherlock, gdy mu o
tym powiedziałem. - W jakiś
sposób dopełnili formalności
urzędowych i sądzę, że cała
sprawa ujdzie im na sucho. Cóż,
nie pozostało nam nic innego jak
atak frontalny. Jesteś
uzbrojony?
- Laska powinna wystarczyć.
- Też tak sądzę. Po prostu nie
możemy sobie pozwolić na
bezczynne czekanie na policję.
Jesteśmy na miejscu. Miejmy
nadzieję, że i tym razem dopisze
nam szczęście.
Zastukaliśmy do drzwi dużego,
ciemnego budynku przy Porttney
Square, które zostały otwarte
prawie natychmiast przez wysoką
i bladą kobietę.
- Czego panowie sobie życzą? -
spytała ostro, przypatrując nam
się uważnie.
- Chcemy rozmawiać z doktorem
Schlessingerem - odparł Holmes.
- Nie ma tu nikogo takiego -
warknęła, zamykając drzwi. Ale
stopa mego towarzysza była już
za progiem, uniemożliwiając
zakończenie dyskusji.
- W takim razie chcę rozmawiać
z mężczyzną, który tu mieszka,
obojętnie, jakiego używa teraz
nazwiska.
Widząc jego zdecydowanie
kobieta zawahała się, po czym
otworzyła drzwi.
- W takim razie wejdźcie,
panowie. Mój mąż nie ma się
czego obawiać i zaraz do panów
przyjdzie - zamknęła za nami
drzwi i zaprowadziła nas do
salonu, zapalając po drodze
lampę. - Pan Peter zaraz się
zjawi.
Jej słowa sprawdziły się
prawie natychmiast. Ledwie
mieliśmy czas, aby rozejrzeć się
po zakurzonych meblach, gdy w
przeciwległej ścianie otwarły
się drzwi i pojawił się w nich
masywny, łysy mężczyzna. Jego
twarz była w tej chwili
czerwona z gniewu lub też z
wysiłku, a usta zacięte.
Roztaczał wokół siebie atmosferę
zła i zagrożenia.
- Z pewnością nastąpiła jakaś
pomyłka - odezwał się uprzejmie.
- Przypuszczam, że podano panom
zły adres. Może w którymś z
sąsiednich domów...
- Wystarczy. Nie ma sensu
dalej tracić czasu - przerwał mu
Holmes. - Jest pan Holy Petersem
z Adelajdy, ostatnio
posługującym się nazwiskiem
doktora Schlessingera,
misjonarza z Ameryki
Południowej. Jestem tego tak
samo pewien jak tego, że nazywam
się Sherlock Holmes.
Peters przyglądał mu się przez
chwilę uważnie, po czym mruknął.
- Dla pańskiej informacji,
panie Holmes, nie wystraszyłem
się. Jeśli ktoś ma czyste
sumienie, to nie wystraszy go
pan. Co pana sprowadza?
- Chciałbym się dowiedzieć, co
pan zrobił z lady Frances
Carfax, którą przywiózł pan tu
aż z Baden.
- Wdzięczny będę, jeśli uzyskam
od pana informację, gdzie mogę
ją znaleźć. Jest mi winna prawie
sto funtów, nie miała gotówki
poza paroma świecidełkami, które
ledwie można sprzedać. Dołączyła
do nas w Baden, gdzie przyznaję,
używałem nazwiska Schlessinger i
razem wróciliśmy do Londynu.
Zapłaciłem jej rachunek w hotelu
i za bilet, a ledwie znaleźliśmy
się w Londynie, dama zniknęła,
pozostawiając mnie bez
pieniędzy. Jeśli pan ją
znajdzie, panie Holmes, będę
bardzo zadowolony.
- Zamierzam ją odnaleźć.
Zamierzam też w tym celu
przeszukać ten dom.
- A ma pan nakaz?
Holmes wyjął rewolwer z
kieszeni płaszcza.
- Myślę, że dopóki nie zjawi
się policja, taki nakaz
wystarczy.
- To zwykły napad!
- Tak to można nazwać -
zgodził się uprzejmie Holmes. -
Mój towarzysz także ma zresztą
wprawę w takich sytuacjach. I
razem obejrzymy pana dom.
Nasz gospodarz otworzył drzwi
do hallu.
- Anno, idź po policję! -
polecił.
Odpowiedzią było trzaśnięcie
frontowymi drzwiami.
- NIe mamy zbyt wiele czasu -
mruknął Holmes. - Jeśli będzie
pan nas próbował powstrzymać,
może pana spotkać krzywda. Gdzie
jest trumna?
- Po co panu trumna? Jest już
wykorzystana. Ma swojego
lokatora.
- Muszę go obejrzeć.
- Nie zgadzam się!
- Pańskie prawo - odparł mój
przyjaciel, odpychając go i
wchodząc do hallu.
Jedne z drzwi były uchylone.
Ruszył ku nim bez wahania, a my
obaj w ślad za nim. Była to
jadalnia, a na stole, pod
migocącym żyrandolem stała
trumna. Sherlock podkręcił gaz,
by zrobiło się jaśniej i uniósł
wieko. Wewnątrz leżała
wymizerowana postać, której
drobne kształty potęgowały
jeszcze głębokie ściany trumny.
Niemożliwym było, by w tak
krótkim czasie głód,
okrucieństwo czy trucizna mogły
zmienić poszukiwaną przez nas
kobietę w ten ludzki wrak,
sterany latami nędznego życia.
Mina Holmesa wyrażała zarówno
zdumienie, jak i ulgę.
- Dzięki Bogu! - mruknął. - To
kto inny.
- Aha, wreszcie się pan
pomylił - oznajmił z tryumfem
Peters.
- Kto to jest?
- Jeśli naprawdę musi pan
wiedzieć, panie Holmes, jest to
piastunka mojej żony, Roso
Spencer, którą znaleźliśmy w
przytułku w Bixton Workhause.
Sprowadziliśmy ją tutaj,
zawezwaliśmy doktora Horsona -
mieszka na Firbank Villas pod
numerem 13, co może pan sobie
sprawdzić - i otoczyliśmy
opieką, jak przystało na
chrześcijańską rodzinę. Zmarła
na trzeci dzień. W świadectwie
zgonu podana jest przyczyna:
uwiąd starczy. Ale to tylko
przypuszczenie lekarza, pan
oczywiście wie lepiej. Pogrzeb
odbędzie się jutro. Zajmie się
nim firma Stimson and Co. z
Kemington Road. Coś jeszcze chce
pan wiedzieć? Pomylił się pan i
nie da się tego zmienić. Wiele
bym dał za fotografię pańskiej
głupiej miny po otwarciu trumny,
w której spodziewał się pan
znaleźć lady Carfax, a znalazł
dziewięćdziesięcioletnią
staruszkę.
Twarz mego przyjaciela była
nieruchoma, jak zwykle gdy ktoś
z niego kpił, ale zaciśnięte
dłonie aż nadto świadczyły o
jego uczuciach.
- Idziemy dalej, do następnego
pokoju - oznajmił.
- Jeszcze czego! - krzyknął
Peters, słysząc w hallu kobiecy
głos i ciężkie kroki. - Tutaj,
panie konstablu! Ci ludzie siłą
weszli do mojego domu i nie mogę
się ich pozbyć. Proszę pomóc mi
ich wyrzucić.
W drzwiach stanął sierżant w
towarzystwie konstabla. Na ich
widok Holmes wyjął z portfela
wizytówkę.
- Oto moje nazwisko i adres.
To jest mój przyjaciel, doktor
Watson.
- Znam pana, sir - stwierdził
sierżant - ale bez nakazu
rewizji nie może pan tu zostać.
- Naturalnie, że nie. Zaraz
wychodzimy.
- Aresztujcie go! -
zdenerwował się Peters.
- Wiemy, gdzie można znaleźć
tego dżentelmena, jeśli
zaistnieje taka potrzeba -
odparł z godnością sierżant. -
Proszę wyjść, panie Holmes.
- Oczywiście. Watsonie,
opuszczamy ten dom.
Chwilę później byliśmy wraz z
policjantami znów na ulicy.
Sherlock zdawał się jak
zwykle spokojnie, ale
wiedziałem, że wewnątrz kipi z
wściekłości i upokorzenia.
- Przykro mi, panie Holmes,
ale takie jest prawo -
usprawiedliwiał się sierżant.
- Nie mógł pan postąpić
inaczej - uspokoił go mój
towarzysz.
- Sądzę, że miał pan poważny
powód, by tam wejść. Jeśli
możemy w czymś pomóc...
- Myślę, że przetrzymują tam
siłą pewną kobietę, sierżancie.
Właśnie czekam na nakaz rewizji.
- W takim razie będziemy
obserwowali ten dom. Jeśli
cokolwiek zacznie się dziać,
damy panu znać.
Była dopiero dziewiąta
wieczorem, toteż udaliśmy się na
dalsze poszukiwania. Najpierw do
przytułku. Okazało się,
że historia, którą opowiedział
nam Peters jest zgodna z prawdą.
Zgłosili się wraz z żoną po tę
zeskleroziałą staruszkę,
twierdząc, że to ich była
służąca, uzyskali zgodę i
zabrali ją ze sobą. Na wieść, że
zmarła, nikt się specjalnie nie
dziwił.
Następnym naszym celem był
lekarz, który także potwierdził
wersję Petersa. Zawezwano go do
umierającej na uwiąd starczy
kobiety, był obecny przy jej
śmierci i podpisał z czystym
sumieniem akt zgonu. Nic ani u
chorej, ani w domu nie wzbudziło
jego podejrzeń, choć dziwnym
wydał mu się całkowity brak
służby. Ale to już prywatna
sprawa państwa Petersów.
W końcu pojechaliśmy do
Scotland Yardu, gdzie, zgodnie z
oczekiwaniami, kwestia uzyskania
nakazu rewizji napotkała na
spore trudności. Główna polegała
na tym, że podpis burmistrza
można było uzyskać dopiero po
dziewiątej rano następnego dnia,
co odwlekało całą sprawę. Tak
zakończył się ten dzień, jeśli
nie liczyć telefonu od
sierżanta, który około północy
zawiadomił nas, że w oknach
zapala się i gaśnie światło, ale
nikt nie wszedł, ani nie wyszedł z
domu. Mogliśmy jedynie
cierpliwie oczekiwać ranka.
Sherlock był zbyt poirytowany
by rozmawiać, a zbyt niespokojny
by spać. Zostawiłem go
siedzącego ze zmarszczonymi
brwiami w kłębach fajkowego
dymu, wybijającego jakiś rytm na
oparciu fotela i analizującego
całą tę zagadkę. Parokrotnie w
nocy słyszałem jego kroki, a w
końcu rankiem wpadł do mojego
pokoju. Był w szlafroku, ale
wyraz jego twarzy dobitnie
świadczył o nieprzespanej nocy.
- Pogrzeb jest o ósmej, tak? -
spytał niespokojnie. - Teraz
jest dwadzieścia po siódmej.
Dobry Boże, co za dureń ze mnie!
Pośpiesz się, mój drogi, bo to
naprawdę kwestia życia i
śmierci. Nigdy sobie nie
wybaczę, jeśli się spóźnimy.
Nie minęło dziesięć minut, gdy
pędziliśmy wzdłuż Baker Street,
ale i tak na Brixton Road
byliśmy dopiero o ósmej. Na całe
szczęście nie tylko my się
spóźniliśmy. Dopiero dziesięć
minut później w drzwiach
znanego nam już domu pojawiło
się trzech mężczyzn wynoszących
trumnę do stojącego przed nim
karawanu. Holmes podbiegł do
nich zagradzając drogę i
krzycząc!
- Z powrotem! Natychmiast
wnieście ją z powrotem!
- Co pan, do diabła, wyprawia?
I gdzie ma pan nakaz? - krzyknął
rozwścieczony Peters, niosący
trumnę wraz z pracownikami
zakładu pogrzebowego.
- Nakaz jest w drodze, a
trumna zostanie wewnątrz tego
domu do chwili jego nadejścia!
Jego autorytet przekonał obu
pracowników tym bardziej że
Peters zniknął nagle wewnątrz
domu. Bez sprzeciwu posłuchali
Holmesa.
- Szybciej, Watsonie, oto
śrubokręt! - wykrzyknął ledwie
złożono trumnę na stole. Oto
drugi! Masz suwerena, mój dobry
człowieku, jeśli zdejmiemy wieko
w minutę. Doskonale! Jeszcze
jedna śruba... ostatnia... teraz
razem! Idzie! Nareszcie!
Wspólnym wysiłkiem zdjęliśmy
wieko. Z wnętrza doleciał nas
silny zapach chloroformu. W
trumnie leżało ciało z głową
spowitą w watę przesiąkniętą
narkotykiem. Mój przyjaciel
zerwał ją pośpiesznie,
odsłaniając przystojną twarz
kobiety w średnim wieku, bladą i
nieruchomą. Błyskawicznie złapał
ją wpół i posadził.
- Do roboty, Watsonie! Obyśmy
się tylko nie spóźnili -
zakomenderował.
Przez prawie pół godziny
wszystko wskazywało na to
ostatnie. Lady Frances zdawała
się być martwa od trujących
oparów chloroformu, jak i od
przyduszenia przed
zaaplikowaniem owej mikstury.
Jednakże w końcu, po sztucznym
oddychaniu, wstrzyknięciu eteru
i wszystkich innych zabiegach
jakie tylko mogła zaproponować
medycyna lekkie drgnienie powiek
i słaba mgiełka na podsuniętym
lusterku wskazały na powolny
powrót do świata żywych. Przed
dom zajechał w tym czasie powóz
i Sherlock po wyjrzeniu przez
okno oznajmił:
- Oto i Lestrade z nakazem.
Jest z nim też ktoś, kto o wiele
lepiej zaopiekuje się teraz tą
damą niż my obaj. Dzień dobry,
panie Green. Myślę, że im
prędzej przeniesiemy lady
Frances w inne otoczenie, tym
będzie dla niej lepiej. A
pogrzeb tej biedaczki, która
nadal spoczywa w trumnie, może
się w końcu odbyć bez dalszych
problemów.
- Jeśli chcesz tę historię
włączyć do swych kronik, mój
drogi - wrócił do tematu Holmes,
gdy siedzieliśmy wieczorem przy
kominku - to jedynie jako
przykład chwilowego zaćmienia
umysłu, który może przytrafić
się każdemu. Nie każdy natomiast
potrafi je sobie uświadomić i
naprawić na czas. Tym razem
udało mi się zarówno jedno, jak
i drugie. Przez całą noc
próbowałem przypomnieć sobie, co
też umknęło mojej uwadze:
zdanie, powiedziane przypadkiem,
jakaś przeoczona poszlaka...?
Wiedziałem, że coś takiego było,
tylko nie mogłem skojarzyć co. I
nagle, gdy już świtało,
przypomniałem sobie wypowiedź
sprzedawczyni, którą
zrelacjonował nam Philip Green.
Przepraszała ona wspólniczkę
Petersa, że trumny jeszcze nie
ma, gdyż jest robiona na
zamówienie. Dlaczego? Wówczas
uświadomiłem sobie, jak głęboka
była i jak w niej wyglądała
staruszka. Po co tak wielka
trumna dla kogoś tak drobnego?
Odpowiedź nasuwała się sama.
Zrobiono ją jedynie po to, by
zmieścić tam jeszcze jedno
ciało, które będzie mogło być
pochowane bez aktu zgonu i o
którym nikt po prostu nie będzie
wiedział. Wszystko to miałem
przed oczyma wcześniej, ale nie
zwróciłem na ten szczegół żadnej
uwagi. Gdybyśmy nie zdążyli na
czas, punktualnie o godzinie
ósmej lady Frances zostałaby
pochowana w cudzej trumnie.
Szansa, że jeszcze żyje, była
doprawdy minimalna. Nasi
złoczyńcy nigdy dotąd nie
mordowali i do końca mogli mieć
skrupuły. Sprawę mogli też tak
urządzić, by pochować ją bez
widocznych śladów użycia
przemocy. Wówczas, po
ekshumacji, mogliby uniknąć
wyroku i na to właśnie liczyłem.
Resztę sam widziałeś, łącznie z
tą komórką na strychu, w której
ją trzymali i w której ją
uśpili. Przyznaję, że sprytnie
to sobie obmyślili i jeśli
Lestrade wkrótce ich nie złapie,
spodziewam się w niedalekiej
przyszłości usłyszeć jeszcze o
którymś z ich oryginalnych
pomysłów.
Sprawa kartonowego pudełka
W wyborze spraw, jakie mogłyby
zilustrować nadzwyczajne
zdolności umysłowe mojego
przyjaciela, Sherlocka Holmesa,
starałem się zawsze preferować
nie te, które zasługiwały na
miano widowiskowych lub zgoła
sensacyjnych, ale te, które
najlepiej zobrazowały jego
talent. Niestety, niemożliwością
jest całkowite oddzielenie
sensacji od zbrodni. Powstaje
dylemat: czy dla dobra
czytelnika poświęcić istotne
szczegóły, dając tym samym
fałszywy obraz problemu, czy też
opisywać materiał tak, jak sam
Sherlock się z nim zapoznawał?
Po tym krótkim wstępie wracam
do swych notatek, które
przypominają mi dziwaczny, choć
straszny w sumie łańcuch
wydarzeń.
Był upalny sierpniowy dzień i
Baker Street przypominała otwarty
piekarnik, a promienie słońca
odbijające się od przeciwległego
budynku z żółtej cegły boleśnie
raziły nas w oczy. Trudno
doprawdy było uwierzyć, że są to
te same mury, które w zimie
niewyraźnie i ponuro majaczą
we mgle. Zasłony mieliśmy na
wpół zaciągnięte, zaś Holmes
leżał na sofie przyglądając się
listowi, który otrzymał w
porannej poczcie. Jeśli chodzi o
mnie, to służba w Indiach
przygotowała mnie lepiej do
znoszenia upałów niż mrozów i
skwar rzędu 90/0 Fahrenheita nie
robi na mnie szczególnego
wrażenia. Wrażenie natomiast
robiła nuda ziejąca z gazety.
Parlament zarządził przerwę,
każdy kto mógł wyjechał za
miasto, a ja dawno byłbym w New
Forest czy Southsea, gdyby nie
stan mojego konta w banku. Jeśli
chodzi o mojego przyjaciela, nie
trapiły go tego typu problemy -
zarówno wieś, jak i morze nie
były dlań żadną atrakcją.
Uwielbiał życie w tym
pięciomilionowym mieście i
zagadki, w które obfitowało.
Docenianie uroków przyrody nie
należało do jego licznych zalet,
a jedyną rzeczą, która mogła
zainteresować go na wsi, było
popełnione tam przestępstwo.
Doszedłem do wniosku, że jest
zbyt pochłonięty listem by
rozmawiać, odłożyłem więc
gazetę, wyciągnąłem się wygodnie
w fotelu i pogrążyłem w
rozmyślaniach. Przerwał je nagle
głos mego towarzysza.
- Masz rację, Watsonie, to
bezsensowny sposób rozstrzygania
sporów.
- Bezsensowny - zgodziłem się
i wtedy uświadomiłem sobie, że
zawtórował moim myślom.
Poderwałem się, wpatrzony w
niego z niemym podziwem.
- Co? Holmesie, to przekracza
wszystko, co można sobie
wyobrazić!
Roześmiał się.
- Pamiętasz, jak niedawno
przeczytałem ci fragment jednego
z opowiadań Edgara Allana Poe?
Tego, w którym precyzyjnie
rozumujący bohater szedł śladem
niewypowiedzianych myśli swego
towarzysza? Potraktowałeś całą
sprawę jako wytwór wyobraźni
autora, a gdy zwróciłem ci
uwagę, że postępuję czasami tak
samo jak on, odniosłeś się do
tego z niedowierzaniem.
- Ależ skąd!
- Nie powiedziałeś tego, ale
zdradziło cię charakterystyczne
w takich wypadkach zmarszczenie
brwi. Kiedy więc zobaczyłem, że
odkładasz gazetę i pogrążasz w
rozmyślaniach, ucieszyłem się z
okazji do przeprowadzenia małego
eksperymentu. Chciałem odgadnąć
twój tok rozumowania i przerwać
go w pewnej chwili, dając ci tym
samym dowód, że to, co wówczas
mówiłem, to prawda.
Jego wyjaśnienia nadal jednak
mnie nie zadowalały.
- W tym fragmencie, o którym
mowa, bohater wnioskuje na
podstawie obserwacji zachowań
swojego towarzysza. Jeśli dobrze
pamiętam, potknął się on o
kupkę kamieni, spojrzał w
gwiazdy i tak dalej. Ja
natomiast siedziałem spokojnie w
fotelu. Jakie wskazówki mógł ci
dać mój bezruch?
- Niesprawiedliwie się
oceniasz. Twarz jest po to, by
wyrażać uczucia i robi to nawet
bezwiednie. A twoja robi to
wręcz doskonale.
- Chcesz powiedzieć, że
odczytałeś moje myśli z wyrazu
mojej twarzy?
- Owszem, ale przede wszystkim
z wyrazu twoich oczu. Być może
zresztą nie pamiętasz, w jaki
sposób wpadłeś w zamyślenie?
- Przyznaję, że nie.
- W takim razie odświeżę twoją
pamięć. Zwróciłem na ciebie
uwagę w momencie, w którym
odłożyłeś gazetę. Przez pół
minuty siedziałeś nieruchomo, po
czym wzrok twój skierował się ku
nowo oprawionemu portretowi
generała Gordona i twarz nieco
ci się zmieniła - zacząłeś o
czymś myśleć. Niewiele mi to
jeszcze dawało. Po chwili
rzuciłeś okiem na nie oprawiony
portret Henry'ego Ward Beechera,
oparty o ścianę nad książkami, a
w końcu spojrzałeś na samą
ścianę. Tok twych myśli był
zupełnie jasny. Gdyby portret
oprawić, to doskonale pasowałby
do wizerunku Gordona.
- Dokładnie tak pomyślałem!
- Do tego momentu wszystko
było proste i trudno się było
domyślić. Dalej jednak wróciłeś
myślami do Beechera i
spoglądałeś nań tak
przenikliwie, jakbyś chciał
zgłębić jego charakter. Potem
przestałeś mrużyć oczy, ale
nadal wpatrywałeś się w obraz z
namysłem. Przypomniałeś sobie
służbę Beechera i oczywistym
było, że nie mogłeś przy tym
pominąć misji, jakiej podjął się
na rzecz Północy w czasie Wojny
Secesyjnej. Pamiętam doskonale
nasze dyskusje na ten temat, gdy
potępiałeś sposób, w jaki
przyjęli go bardziej zapalczywi
z naszych rodaków. Tak silnie
byłeś tym przejęty, że nie
mogłeś myśleć o nim, nie
wspominając tego wydarzenia. Gdy
po chwili dostrzegłem, że twój
wzrok ześlizgnął się z obrazu,
pomyślałem, że teraz tematem
twych przemyśleń jest sama
Wojna Secesyjna, a sądząc po
wyrazie oczu i zaciśnięciu ust
musiałeś myśleć o męstwie,
okazanym przez obie strony w
tych desperackich zmaganiach.
Następnie twarz ci się
zachmurzyła i pochyliłeś w
zadumie głowę, zastanawiając się
ani chybi nad okropnościami
wojny i marnotrawstwem ludzkiego
życia. Odruchowo sięgnąłeś ku
swej starej ranie i
uśmiechnąłeś się lekko, co
naprowadziło mnie na to, iż
zastanawiasz się nad bezsensem
takiej metody rozstrzygania
sporów międzynarodowych. Zresztą
całkowicie się z tobą zgadzam,
gdyż jest ona bezsensowna.
Ucieszyłem się też, że moja
dedukcja była właściwa.
- Całkowicie! - potwierdziłem.
- Choć przyznaję, że po tym
tłumaczeniu nadal jestem pełen
podziwu dla ciebie.
- To naprawdę było bardzo
proste, mój drogi, i zapewniam
cię, że w ogóle nie wspominałbym
ci o tym, gdyby nie twoje
niedowierzanie okazane przy
okazji czytania wspomnianego
opowiadania. Mam tu natomiast
mały problem, który może okazać
się znacznie trudniejszy niż
odczytywanie cudzych myśli.
Zauważyłeś może niewielki artykuł
w gazecie opisujący dość dziwną
zawartość paczki, jaką za
pośrednictwem poczty otrzymała
pani Cushing z Cross Street w
Croydon?
- Przyznam, że nie.
- Wobec tego podaj mi gazetę.
Oto on. Zamieszczony jest w
pobliżu działu finansowego. Bądź
tak uprzejmy i przeczytaj go
głośno.
Artykuł zatytułowany był
"Makabryczna przesyłka" i
brzmiał następująco:
"Pani Susan Cushing,
zamieszkała w Croydon na Cross
Street, stała się ofiarą czegoś,
co można określić jedynie jako
nader odrażający żart - chyba że
wypadek ten ma o wiele
poważniejsze podłoże, niż można
obecnie sądzić. O drugiej po
południu, w dniu wczorajszym,
listonosz wręczył jej niewielką
paczuszkę zapakowaną w brązowy
papier. Wewnątrz znajdowało się
tekturowe pudełko wypełnione nie
oczyszczoną solą, a w niej para
świeżo odciętych ludzkich uszu.
Paczkę wysłano poprzedniego dnia
z Belfastu. Co do nadawcy jak i
znaczenia przesyłki nic nie
wiadomo. Pani Cushing, samotna
osoba około pięćdziesięciu lat,
prowadzi spokojne życie i ma tak
wąski krąg znajomych, że
prawdziwą rzadkością jest, by
otrzymywała cokolwiek za
pośrednictwem poczty. Jednakże
parę lat temu, gdy mieszkała w
Penge, wynajęła pokój trzem
studentom medycyny, których
zmuszona była pozbyć się z
powodu ich głośnego zachowania.
Policja sądzi, że sprawcami tego
pożałowania godnego incydentu są
ci właśnie młodzieńcy, żywiący
do niej żal o przymusowe
wykwaterowanie. Przyznać należy,
że w prosektorium bez problemów
mogliby mieć dostęp do
zawartości paczuszki, a
prawdopodobieństwa dodaje tej
teorii fakt, że jeden z nich
pochodził z Północnej Irlandii.
Tymczasem sprawa jest dokładnie
badana przez zespół, któremu
przewodzi pan Lestrade, jeden z
naszych najlepszych
inspektorów".
- Tyle "Daily Chronicle" -
oznajmił Holmes, gdy skończyłem
- teraz kolej na Lestrade'a.
Dziś rano otrzymałem od niego
kartkę następującej treści:
"Myślę, że to sprawa dla pana.
Mamy nadzieję szybko ją
zakończyć, choć napotykamy na
trudności w znalezieniu poszlak.
Telegrafowaliśmy do urzędu
pocztowego w Belfaście, ale tego
dnia przyjęli zbyt wiele paczek,
by móc zidentyfikować nadawcę
tej jednej. Pudełko jest
półfuntowym opakowaniem po
słodkim tytoniu i również nie
stanowi żadnej pomocy w
identyfikacji nadawcy.
Najbardziej pasuje mi teoria
studentów medycyny, ale gdyby
miał pan wolne kilka godzin,
byłbym wdzięczny, mogąc pana
ujrzeć. Będę cały dzień albo w
domu pani Cushing, albo na
posterunku policji".
- Co ty na to, Watsonie? Czy
mimo upału wybierzesz się ze mną
w nadziei na uzupełnienie swych
kronik?
- Szczerze mówiąc, nudzi mnie
bezczynne siedzenie tutaj.
- Wobec tego w drogę. Zadzwoń
po nasze buty i poleć sprowadzić
dorożkę. Zaraz będę gotów,
zrzucę tylko szlafrok i napełnię
papierośnicę.
Gdy jechaliśmy pociągiem,
spadł przelotny deszcz, toteż w
Croydon było znacznie
przyjemniej niż w Londynie.
Ponieważ Holmes depeszował przed
wyjazdem, inspektor Lestrade
oczekiwał nas na peronie.
Pięciominutowy spacer
doprowadził nas na Cross Street,
przed drzwi domu pani Cushing.
Była to długa ulica
dwupiętrowych domów, czysta i
spokojna, z grupkami
plotkujących kobiet - ot, typowa
uliczka w małym mieście. Dom
pani Cushing znajdował się mniej
więcej w jej połowie, a drzwi
otworzyła niewysoka służąca.
Pani Cushing siedziała w
salonie, do którego nas
wprowadzono, zajęta wyszywaniem
wielobarwnego wzoru na tamborku.
Była już starszą kobietą, o
siwiejących włosach i wielkich,
spokojnych oczach.
- Te okropieństwa są w
altanie - oznajmiła na widok
policjanta. - I chciałabym, żeby
pan je jak najszybciej stąd
zabrał.
- Tak też uczynię, szanowna
pani i to wkrótce. Pozostawiłem
je tu tylko po to, by mój
przyjaciel, pan Holmes, mógł je
obejrzeć w pani obecności.
- Dlaczego w mojej obecności,
sir?
- Na wypadek, gdyby miał do
pani jakieś pytania.
- Co za korzyść z pytań,
skoro, jak już panu
powiedziałam, nic o tym
wszystkim nie wiem?
- Nie wątpię - wtrącił się
uspokajająco Holmes - że ma już
pani serdecznie dość tej całej
sprawy.
- W rzeczy samej, mój panie.
Jestem spokojną kobietą i
prowadzę spokojne życie. Widzieć
swoje nazwisko w gazetach i
policję we własnym domu to dla
mnie coś zupełnie nowego i
niezbyt miłego. Nie pozwolę
jednak, by ta paczka znalazła
się znów pod moim dachem. Panie
Lestrade, jeśli chce pan ją
obejrzeć, to musi udać się pan
do altany.
Altana była równie mała jak
ogród, w którym stała. Nie
opodal znajdowała się ławka,
toteż Lestrade przyniósł
pudełko, papier i sznurek
właśnie tam. Usiedliśmy wszyscy
obserwując Sherlocka dokładnie
badającego wszystkie otrzymane
od inspektora przedmioty.
- Nadzwyczaj interesujący jest
ten sznurek - zauważył po
chwili, trzymając go pod światło
i wąchając. - Co pan o nim sądzi,
Lestrade?
- Został nasmołowany.
- Właśnie. Jest to nasmołowana
linka, a miss Cushing była tak
uprzejma, iż przecięła ją, za co
winni jesteśmy jej wdzięczność.
- Nie bardzo rozumiem
dlaczego? - zdumiał się
Lestrade.
- Dlatego, że dzięki temu
węzeł został nie naruszony. A
jest to dość ciekawy węzeł,
muszę przyznać.
- Jest zawiązany dokładnie i
mocno. Też na to zwróciłem
uwagę.
- To byłoby wszystko, jeśli
chodzi o sznurek - Holmes
odłożył go z uśmiechem. -
Zajmijmy się wobec tego
papierem. Brązowy papier pakowy
o wyraźnym zapachu kawy. Co, nie
zauważył pan tego? Adres pisany
niezbyt wprawną ręką, piórem o
szerokiej stalówce,
najprawdopodobniej rozmiaru J, a
do tego podłym gatunkiem
atramentu. Wyraz "Croydon"
najpierw napisany został przez
"i", a następnie poprawiony.
Paczkę nadał mężczyzna -
charakter pisma mężczyzny o
ograniczonym wykształceniu i
braku znajomości tego
miasteczka, w którym właśnie
jesteśmy. Teraz pudełko. Żółte,
półfuntowe opakowanie po tytoniu
zaprawionym melasą, bez żadnych
charakterystycznych śladów
oprócz dwóch odcisków kciuka w
lewym dolnym rogu. Wypełnione
nie oczyszczoną solą, jakiej
używa się do peklowania czy
solenia ryb. No i wreszcie ta
ciekawa zawartość.
Mówiąc to wyjął z wnętrza i
położył na kolanie parę małżowin
usznych, dokładnie im się
przyglądając. Obaj z inspektorem
patrzyliśmy na nie ponad jego
ramionami, dopóki nie włożył ich
z powrotem do pudełka. Siedział
przez chwilę, pogrążony w
zadumie.
- Zauważyliście naturalnie, że
uszy pochodzą od dwóch osób -
odezwał się w końcu.
- Owszem - zgodził się
inspektor. - Ale jeśli to żart
tych studentów, to praktycznie
nic się nie zmienia. W
prosektorium równie łatwo o dwa
trupy, jak o jednego.
- Zgadza się, ale to nie jest
żart studentów medycyny.
- Jest pan tego pewien?
- O tyle, o ile można być
czegoś pewnym na tym etapie
śledztwa. Ciała w prosektorium
są konserwowane określonymi
płynami, po których nie ma tutaj
śladu. Poza tym zostały odcięte
raczej tępym narzędziem, z
pewnością nie skalpelem. W
dodatku człowiek o wykształceniu
medycznym nie użyłby soli jako
środka konserwującego. Raczej
spirytusu, jeśli nie czegoś
bardziej skomplikowanego.
Wszystko to skłania mnie do
wyrażenia opinii, że nie jest to
żart, ale podwójne morderstwo.
Jego poważny ton i
argumentacja przekonały mnie
całkowicie, jednak Lestrade
miał nadal wątpliwości.
- Zgadzam się, że teoria
żartu ma spore luki, ale
zbrodnia jest znacznie mniej
prawdopodobna. Wiemy, że
adresatka tak tu, jak i w Penge
przez ostatnie dwadzieścia lat
prowadziła spokojne życie,
praktycznie nie opuszczając
miasta. Dlaczego ktoś miałby
przesłać jej dowody morderstwa,
zwłaszcza że, jeśli nie jest
doskonałą aktorką, to rozumie z
całej tej sprawy równie mało, co
my?
- I to jest właśnie zagadka,
którą musimy rozwiązać -
uśmiechnął się Sherlock. - Ze
swej strony podchodzę do tej
sprawy jako do podwójnego
morderstwa. Jedna z małżowin
jest kobieca - drobna i
kształtna, z otworem na kolczyk,
druga męska, silnie opalona i
także przekłuta. Założyć
należy, że ich właściciele nie
żyją, gdyż inaczej cała sprawa
byłaby już wyjaśniona. Nie
sądzę, by ktoś milczał po
odcięciu mu ucha. Paczkę nadano
w czwartek rano, wobec czego
zbrodni dokonano nie później niż
we wtorek, co wnosić można po
świeżości małżowin. Jeśli tak,
to nadawcą może być jedynie
morderca. Dlaczego wysłał tę
paczkę? Bez wątpienia musiał
mieć po temu poważne powody -
najprawdopodobniej chęć
poinformowania pani Cushing o
tym, co zrobił, albo też chęć
sprawienia jej bólu. Jeśli tak,
to powinna znać zarówno ofiary,
jak i zabójcę, a w takim razie
dlaczego to ukrywa? Naturalnie
przy założeniu, że ukrywa, w co
osobiście wątpię. Gdyby chciała
rzeczywiście całą rzecz ukryć,
aby kogoś osłaniać, nie
zawiadamiałaby policji i mogła
po prostu zakopać uszy w
ogrodzie. Ale jeśli nie kryje
mordercy, to dlaczego twierdzi,
że nic nie wie? Tak mniej więcej
wygląda plątanina, którą należy
rozwikłać.
Podczas całej przemowy
siedział nieruchomo wpatrując
się w ogrodzenie z kutych
prętów. Teraz jednak wstał i
ruszył ku domowi, mówiąc:
- Mam kilka pytań do pani
Cushing.
- W takim razie zostawiam
panów - Lestrade podniósł się
również. - Mam jeszcze parę
spraw do załatwienia, a nie
sądzę, bym się tu dowiedział
czegoś nowego. Znajdziecie mnie
panowie na posterunku.
- Nie omieszkamy tam wstąpić,
idąc na dworzec - zapewnił go
Holmes.
Chwilę później obaj
znaleźliśmy się
ponownie w salonie, w którym
gospodyni nadal zajęta była
wyszywaniem. Na nasz widok
odłożyła tamborek i spojrzała
pytająco błękitnymi oczyma.
- Jestem przekonana, że to
pomyłka, i że to nie ja miałam
otrzymać tę paczkę -
powiedziała, zanim zdążyliśmy
się odezwać. - Mówiłam to
parokrotnie temu dżentelmenowi
ze Scotland Yardu, ale chyba mi
nie uwierzył. Nie mam żadnych
wrogów, a przynajmniej nic o
nich nie wiem i nie rozumiem,
dlaczego ktoś miałby się
zachować wobec mnie w ten
sposób.
- Ja również coraz bardziej
skłaniam się do tego zdania -
odparł Holmes siadając obok
niej. - Myślę, że jest bardzej
niż prawdopodobne...
Przerwał nagle i ze zdumieniem
stwierdziłem, że uważnie
przygląda się jej profilowi z
wyrazem zaskoczenia i
satysfakcji na twarzy. Wyraz ten
zniknął, ledwie kobieta odwróciła
się ku niemu zaskoczona jego
nagłym milczeniem. Korzystając z
okazji przyjrzałem się jej
uważnie, ale ani we fryzurze,
ani w rysach twarzy, ani też
niewielkich kolczykach nie
mogłem dostrzec niczego, co
wywołało tak gwałtowną reakcję
mojego towarzysza.
- Mam jednak parę pytań... -
przemówił w końcu Sherlock.
- Och, mam już dość pytań!
- Jak sądzę, ma pani dwie
siostry - kontynuował nie
zrażony.
- Skąd pan to wie?
- Zauważyłem, że nad kominkiem
wisi zdjęcie trzech kobiet, z
których jedną bez wątpienia jest
pani, a pozostałe są tak
podobne, iż pokrewieństwo nasuwa
się samo.
- Ma pan całkowitą rację. To
moje siostry: Sarrah i Mary.
- A tutaj mamy zdjęcie
wykonane w Liverpool
przedstawiające pani młodszą
siostrę w towarzystwie mężczyzny
ubranego w uniform stewarda.
Widzę, że nie była wówczas
zamężna.
- Jest pan bystrym
obserwatorem.
- To mój zawód.
- Cóż... Ma pan rację. Ale
wyszła za pana Brownera zaledwie
parę dni później. Pływał wówczas
na linii
południowoamerykańskiej. Darzył
ją takim uczuciem, że nie był w
stanie znieść długich rozstań i
przeniósł się na statki
pływające do Londynu.
- MOże na "Conqueror"?
- Nie, na "May Day", a
przynajmniej pływał na tej
jednostce, gdy widziałam go
ostatnim razem. To było jeszcze
wówczas, gdy dotrzymywał słowa i
nie pił. Słyszałam, że ostatnio
zaczął ponownie pić, a już po
jednym drinku wpada w szał.
Szkoda, że znowu zajął się
butelką. Najpierw pokłócił się
ze mną, potem z Sarrah, a w
końcu Mary przestała pisywać,
tak że zupełnie nie wiemy, jak
im się powodzi.
Widać było, że jest to temat,
który ją bardzo interesuje - jak
większość osób samotnych, z
początku nieco się wstydziła,
szczegółów na temat szwagra i
swych byłych lokatorów
studiujących medycynę, łącznie z
nazwami szpitali, w których
odbywali praktykę. Holmes
słuchał wszystkiego uważnie, od
czasu do czasu wtrącając jakieś
pytanie.
- Jeśli chodzi o pani drugą
siostrę, Sarrah, zastanawia mnie
fakt, iż pomimo tego, że obie
jestście osobami samotnymi, nie
mieszkacie panie razem -
zauważył w pewnym momencie.
- Nie zna pan Sarrah. Przy jej
temperamencie to nic dziwnego.
Gdy przyjechałyśmy tutaj
zamieszkałyśmy razem, ale ze dwa
miesiące temu musiałyśmy się
rozstać. Nie chcę być
nieuprzejma wobec własnej
siostry, ale, doprawdy, jest
osobą, której trudno dogodzić i
która uwielbia wtrącać się w
sprawy innych.
- Powiedziała pani, że coś
takiego miało miejsce w
przypadku Mary i jej męża.
- Tak, i poprzednio byli
przecież najlepszymi
przyjaciółmi. Przeniosła się
zresztą, by mieszkać koło nich,
a teraz nie znajduje dobrego
słowa na temat Jima. Przez te
sześć miesięcy, gdy mieszkałyśmy
tu razem, nie potrafiła mówić o
niczym innym jak tylko o jego
pijaństwie i awanturach.
Osobiście sądzę, że zaczęła się
wtrącać w ich życie, a on przy
jakiejś okazji nie wytrzymał i
powiedział jej kilka słów
prawdy.
- Dziękuję, pani Cushing - mój
przyjaciel wstał, kłaniając się.
- Sarrah mieszka na New Street w
Wellington, czy tak? Zatem do
zobaczenia. Mam nadzieję, że nic
podobnego już pani nie spotka.
Gdy wyszliśmy, ulicą
przejeżdżała akurat dorożka,
toteż Holmes zatrzymał ją i
spytał:
- Jak daleko do Wellington?
- Nie więcej niż milę, sir.
- Doskonale. Wskakuj,
Watsonie. Kujmy żelazo, póki
gorące. Choć sprawa jest
stosunkowo prosta, ma parę
ciekawych szczegółów. A, oto i
urząd pocztowy. Zatrzymajmy się
tutaj na chwilę.
Holmes nadał jakiś telegram i
przez resztę drogi siedział
nieruchomo, z kapeluszem
naciągniętym na oczy dla osłony
przed słońcem. Zatrzymaliśmy się
przy domu łudząco podobnym do
tego, który niedawno opuściliśmy
i Holmes polecił dorożkarzowi,
aby zaczekał. Zanim jednak
zdążyliśmy zapukać do drzwi,
otwarły się one ukazując
smutnego młodzieńca w czarnym
ubraniu.
- Czy pani Cushing jest w
domu? - spytał go Sherlock.
- Pani Cushing jest od wczoraj
poważnie chora. Sądzę, że to
bardzo ostry szok i jako jej
lekarz nie pozwolę na niczyje
odwiedziny. Proponuję, aby
spróbował się pan zobaczyć z nią
mniej więcej za tydzień. Do tego
czasu powinna dojść do siebie -
z tymi słowami skłonił się,
zamknął za sobą drzwi i ruszył
wzdłuż ulicy.
- No cóż, skoro nie należy,
nie będziemy się pchali -
mruknął radośnie Holmes.
- Może nie mogłaby, czy też
nie chciałaby ci zbyt wiele
powiedzieć.
- Nie chciałem z nią
rozmawiać, chciałem ją obejrzeć.
Mimo tego sądzę jednak, że wiemy
wszystko, co istotne. Jedziemy
teraz do jakiejś uczciwej
restauracji na obiad, a potem na
posterunek.
W czasie posiłku mój
przyjaciel nie mówił o niczym
innym jak o skrzypcach, nader
barwnie opisując jak nabył za 55
szylingów swego Stradivariusa,
wartego co najmniej pięćset
gwinei, od niezbyt znającego się
na rzeczy właściciela lombardu
na Tottenham Court Road. Potem
rozmawialiśmy o Paganinim, a
przy winie przez prawie godzinę
opowiadał anegdoty o tym
kompozytorze. Było już późne
popołudnie i upał znacznie
zelżał, gdy znaleźliśmy się na
posterunku policji. Lestrade
oczekiwał nas z
niecierpliwością.
- Przyszedł do pana telegram,
panie Holmes.
- Otóż i odpowiedź! - ucieszył
się mój przyjaciel chowając
przeczytaną depeszę do kieszeni.
- W porządku.
- Dowiedział się pan czegoś
ciekawego?
- Dowiedziałem się
wszystkiego.
- Co?! - Lestrade wytrzeszczył
oczy. - Żartuje pan?!
- Nigdy dotąd nie byłem
bardziej poważny. Popełniono
zbrodnię i sądzę, że
rozszyfrowałem ją do ostatnich
szczegółów.
- A zbrodniarz?
Holmes napisał parę słów na
odwrocie wizytówki i podał ją
inspektorowi ze słowami:
- Oto jego nazwisko, ale do
jutrzejszej nocy nie będzie pan
w stanie go aresztować.
Wolałbym, żeby nie podawał pan
mego nazwiska w związku z tą
sprawą. Nie mam nic przeciwko
łączeniu mnie z trudnymi do
wykrycia przestępstwami, ale to
było naprawdę zbyt proste.
Chodźmy, Watsonie.
Wyszliśmy, zostawiając
Lestrade'a nadal wpatrzonego w
kartkę, którą mu podał Holmes.
- Przypadek ten - zaczął
Holmes, gdy siedzieliśmy już na
Baker Street - jest w swej
naturze podobny do tych, które
opisałeś już jako "Studium w
szkarłacie" czy "Znak Czterech";
aby odkryć prawdę, należało ze
skutków wywnioskować ich
przyczyny, a więc niejako cofnąć
się myślą w przeszłość. Co
prawda nie aż w tak daleką jak w
tamtych sprawach, ale zasada
była ta sama. Napisałem do
Lestrade'a, by dostarczył nam
szczegóły po aresztowaniu i
przesłuchaniu mordercy i sądzę,
że można na nim polegać w tym
zakresie, gdyż choć ma niewiele
wyobraźni, to na tropie jest
zajadły jak buldog. Co zresztą
doprowadziło go do zajmowanego
obecnie stanowiska.
- W takim razie sprawa jeszcze
nie jest zakończona?
- Jeśli chodzi o
najistotniejsze kwestie, to
jest. Wiemy kto jest mordercą i
nadawcą przesyłki, choć nadal
nie wiemy, kim jest jedna z
ofiar. Znamy również powody, dla
których paczka ta została
wysłana. Sądzę, zresztą, że sam
doszedłeś do tego, kto jest
zabójcą.
- Przypuszczam, że Jim
Browner, steward linii
liverpoolskiej.
- Nie ma co przypuszczać. To
on, z całą pewnością.
- Muszę przyznać, że nie
bardzo wiem, na czym opierasz tę
pewność.
- Na logice, mój drogi.
Posłuchaj. Zajęliśmy się tą
sprawą bez żadnych sądów
własnych, co zawsze daje dużą
przewagę. Nie formułowaliśmy
żadnych teorii. Po prostu
pojechaliśmy tam, by obserwować
i wyciągać wnioski. Cóż
zastaliśmy? Spokojną i godną
szacunku damę, wytrąconą z
równowagi całą tą sprawą i
zdającą się nie mieć pojęcia o
żadnej tajemnicy, oraz zdjęcie
wskazujące, że ma ona dwie
młodsze siostry. Natychmiast
pomyślałem sobie, że paczka mogła
być przeznaczona dla jednej z
nich, choć odsunąłem chwilowo
ten pomysł, jako że dysponowałem
małą ilością faktów, zarówno by
go potwierdzić, jak też by mu
zaprzeczyć. Dalej, poszliśmy do
ogrodu i obejrzeliśmy tę
niecodzienną przesyłkę. Sznurek,
a właściwie linka, należy do
typu, jakiego używają
żaglomistrze na statkach. Węzeł
był jednym z
najpopularniejszych wśród
żeglarzy, a paczkę nadano w
porcie. W dodatku męskie ucho
było przekłute, a noszenie
kolczyków zdarza się znacznie
częściej wśród wilków morskich
niż wśród szczurów lądowych. W
tym momencie już prawie pewien
byłem, że uczestników dramatu
należy szukać wśród marynarzy.
Teraz, co się tyczy adresu:
S. Cushing kojarzyło się
naturalnie z najstarszą z
sióstr, tą, która otrzymała
paczkę, ale S. mogło być także
inicjałem tej drugiej, a to
stawiało sprawę w zupełnie innym
świetle. Dlatego też ta kwestia
była dla mnie najważniejszą, gdy
powróciliśmy do domu, by
pogawędzić z naszą gospodynią.
Zacząłem ją już zapewniać, iż
przekonany jestem o pomyłce,
gdy, jak zapewne pamiętasz,
nagle zamilkłem. Powodem tego
było dostrzeżenie czegoś, co
mnie zaskoczyło, ale co
jednocześnie bardzo zawęziło
pole naszych poszukiwań. Jako
lekarz zdajesz sobie sprawę z
tego, że nie ma części ludzkiego
ciała, która bardziej różniłaby
się u dwóch osób niż ucho. Każde
ma swój odmienny kształt i
wyraźnie różni się od innych. W
zeszłorocznym roczniku
"Anthropological Journal"
znajdziesz dwie krótkie
monografie mojego autorstwa na
ten temat. Mogę więc uczciwie
powiedzieć, że oglądałem te
odcięte małżowiny jak ktoś
znający się nieco na tym i
dokładnie zapamiętałem ich cechy
charakterystyczne. Wyobraź więc
sobie moje zaskoczenie, gdy
zobaczyłem, że ucho pani Cushing
niezwykle przypomina jedno z
tych, które przed chwilą
oglądałem. Sprawa była
ewidentna, zbieg okoliczności
wykluczony: kształt, długość
listwy, zakrzywienia wewnętrzne,
proporcje - wszystko dokładnie
takie same. Stało się jasne, że
jedna z ofiar musiała być jej
krewną, bliską krewną. Zacząłem
więc rozmowę na temat rodziny i
od razu zacząłem dowiadywać się
niezmiernie ciekawych rzeczy. Po
pierwsze, jedna z sióstr miała
na imię Sarrah, i do niedawna
mieszkała z naszą rozmówczynią,
co potwierdziło teorię, że
przesyłka przeznaczona była dla
kogo innego - właśnie dla pani
Sarrah Cushing. Po drugie,
usłyszeliśmy o stewardzie
ożenionym z trzecią z sióstr,
jak też i o tym, że w pewnym
okresie Sarrah była z
małżeństwem tym tak blisko, że
przeprowadziła się nawet do
Liverpoolu, a potem rozdzieliła
ich jakaś kłótnia. Była ona też
powodem zerwania łączności przez
kilka miesięcy, dzięki czemu
wiadomym się stało, iż gdyby
Browner chciał wysłać Sarrah
cokolwiek, to uczyniłby to pod
jej stary adres, gdyż nie znał
nowego i najprawdopodobniej w
ogóle nie wiedział, o
przeprowadzce. Tak więc sprawy
zaczęły się wyjaśniać.
Dowiedzieliśmy się o istnieniu
marynarza, człowieka
impulsywnego, o silnych
uczuciach - pamiętasz, że rzucił
intratną posadę tylko dlatego,
że chciał być w pobliżu żony -
który w dodatku czasami pił, co
czyniło go nieobliczalnym.
Wszystko wskazuje na to, że
jedną z ofiar jest jego żona, a
drugą jakiś marynarz. Ponieważ
zbrodnię tę popełniono w tym
samym czasie, motyw jest jasny:
zazdrość. Dlaczego dowody wysłał
Miss Sarrah Cushing?
Prawdopodobnie dlatego, że w
trakcie swego pobytu w Liverpool
w jakiś sposób przyczyniła się
do tej tragedii. Linia, na
której Browner obecnie pływa,
obsługuje Belfast, Dublin i
Waterford, toteż jeśli krótko po
morderstwie "May Day" odpłynął,
to pierwszym miejscem, w
którym nasz steward mógł
nadać paczkę, był Belfast. Na
tym etapie możliwe było inne
rozwiązanie, choć według mnie
mało prawdopodobne: mordercą
mógł być ktoś trzeci, a ofiarami
małżeństwo Brownerów. Męskie
ucho mogło być uchem Jima, a
zabójcą jakiś marynarz
podkochujący się nieszczęśliwie
w jego żonie. Teoria ta miała
wiele poważnych luk, ale była
możliwa, toteż zatelegrafowałem
do Algora z policji w Liverpool
prosząc, by sprawdził czy pani
Browner jest w domu i czy pan
Browner odpłynął na "May Day".
Potem pojechaliśmy do
Wellington. Najbardziej
interesowało mnie ucho trzeciej
z sióstr. Mogła naturalnie
wiedzieć także coś istotnego,
ale na to zbytnio nie liczyłem.
Tymczasem musiała się ona
dowiedzieć o nadejściu
przesyłki, co nie jest niczym
dziwnym, jako że cała okolica
praktycznie o tym tylko mówiła,
i zrozumiała wszystko. Jeśli
chciałaby pomóc, skontaktowałaby
się z policją. Skoro tego nie
zrobiła, to widocznie nie żywiła
takiej chęci, ale naszym
obowiązkiem było się z nią
zobaczyć. Dowiedzieliśmy się, że
nowina tak nią wstrząsnęła (jej
choroba zaczęła się dziwnym
trafem w tym samym czasie), że
nie sposób się z nią
skomunikować. Stało się
oczywiste, że wszystko
zrozumiała, oraz że na pomoc z
jej strony zmuszeni jesteśmy
nieco poczekać. Sytuacja jednak
była na tyle klarowna, że
mogliśMy się bez niej obyć. Na
posterunku oczekiwała nas
odpowiedź Algora i nic więcj nie
było potrzeba. Dom Brownerów był
od trzech dni zamknięty. Według
opinii sąsiadów pani Browner
wyjechała na południe odwiedzić
krewnych, natomiast mąż, co
potwierdzono w biurze linii,
odpłynął na pokładzie "May Day".
Z obliczeń wynika, że jutro
wieczorem powinien zawinąć do
Londynu, a gdy to nastąpi,
powita go Lestrade, i nie
wątpię, iż wkrótce będziemy
znali brakujące szczegóły.
Holmes nie zawiódł się w
oczekiwaniach. Dwa dni później
otrzymał grubą kopertę z
karteczką od inspektora i
kilkoma stronicami maszynopisu,
zawierającego zeznania
podejrzanego.
- Lestrade dotrzymał słowa -
mruknął mój przyjaciel po
przejrzeniu zawartości. -
Posłuchaj, co pisze:
"Drogi panie Holmes
W związku z pomysłem, na jaki
wpadliśmy, by sprawdzić nasze
teorie" - podoba mi się,
Watsonie, ta liczba mnoga! -
"Udałem się wczoraj o #/6 po
południu do Albert Dock, gdzie
wszedłem na pokład "May Day",
należącego do Liverpool, Dublin
and London Steam Packet
Company.
Tam dowiedziałem się, iż na
pokładzie przebywa steward
nazwiskiem Browner i że w czasie
tej podróży zachowywał się w tak
dziwny sposób, iż kapitan
zmuszony był zwolnić go z
wykonywania czynności
służbowych. Po zejściu do
zajmowanej przez niego kabiny
znalazłem go siedzącego na
skrzyni z głową w dłoniach,
kiwającego się w tył i w przód.
To duży, silny mężczyzna,
starannie ogolony i zadbany -
trochę przypomina Aldridge'a,
który pomógł nam w sprawie
tej pralni. Podskoczył, gdy
usłyszał z czym przychodzę i już
chciałem zawołać policjantów z
rzecznej, których zabrałem na
wszelki wypadek, gdy sam bez
protestu wyciągnął ku mnie
dłonie, bym założył mu kajdanki.
Zabraliśmy do więzienia jego i
jego skrzynkę marynarską sądząc,
że może być w niej jakiś dowód
winy. Jednakże poza typowym
nożem marynarskim nie
znaleźliśmy w niej niczego
ciekawego. Wystarczył natomiast
sam podejrzany, gdyż przy
pierwszym przesłuchaniu złożył
zeznanie, którego kopię panu
przesyłam. Sprawa, tak jak
przypuszczałem, jest nader
prosta, tym niemniej jestem
zobowiązany za pomoc pana
Z poważaniem
G. Lestrade"
- Co prawda, była prosta -
zauważył z sarkazmem Sherlock -
ale nie wydaje mi się, aby go to
specjalnie uderzyło, gdy prosił
nas o przyjazd. Nieważne.
Zajmijmy się tym, co miał do
powiedzenia Jim Browner. Oto
jego zeznanie, złożone przed
inspektorem Montgomerym na
posterunku Shadwell.
"Czy mam coś do powiedzenia?
Pewnie, że mam i to dużo. W
końcu muszę się przed kimś
wygadać. Możecie mnie powiesić
albo puścić wolno, nic mnie to
nie obchodzi. Coś wam powiem:
odkąd to zrobiłem, nie
zmrużyłem oka i chyba już nie
zasnę, żeby nie mieć przed
oczyma ich twarzy. Czasem jego,
ale przeważnie jej. Te twarze
nigdy mnie nie opuszczają we
śnie. On jest zły, ale ona
ciągle zaskoczona i tak jak
wtedy, gdy na mojej twarzy,
która rzadko wyrażała coś innego
niż miłość, wyczytała śmierć. A
to wszystko wina Sarrah, niech
klątwa złamanego człowieka
spadnie właśnie na nią. Nie
żebym chciał się oczyścić. Wiem,
że jak piję, to mnie diabeł
bierze w obroty, ale ona by mi
wybaczyła, byłaby przy mnie,
gdyby ta wiedźma nigdy nie
przestąpiła progu naszego domu.
Bo rzecz w tym, że Sarrah mnie
kochała, aż jej miłość zamieniła
się w nienawiść w dniu, w którym
dowiedziała się, że bardziej
mnie interesuje ziemia, po
której stąpa jej młodsza
siostra, niż ona. Z tymi trzema
siostrami to jest tak:
najstarsza to dobra kobieta,
średnia to diabeł, a najmłodsza
anioł. Gdyśmy się pobrali, Sarrah
miała 44 lata, a Mary 29.
Byliśmy szczęśliwi i w całym
mieście nie było lepszej żony od
mojej Mary. Pewnego razu
zaprosiliśmy Sarrah na tydzień
do naszego domu. Zrobił się z
tego najpierw miesiąc, potem
drugi, a w końcu stała się jakby
trzecim członkiem rodziny. NIe
piłem wtedy, mieliśmy pieniądze
i wszystko wyglądało pięknie i
wesoło, zupełnie jak nowa
dolarówka. Mój Boże, kto by
pomyślał, że tak się to skończy?
Często na weekendy przyjeżdżałem
do domu, a czasem, gdy statek
czekał na ładunek, to zdarzał
się i cały tydzień domowania.
Oczywiście, spotykałem się wtedy
ze szwagierką. Nie mogę
powiedzieć, była przystojną
kobietą, śniadą i żywą jak skra,
z dumnie uniesioną głową i
błyskiem w oczach, ale przy Mary
to nic. Przysięgam na Boga, że
nigdy nawet o niej nie
pomyślałem, choć czasami zdawało
mi się, że lubi być ze mną sama.
Ale ja niczego nie
podejrzewałem. Dopiero pewnego
wieczoru otworzyły mi się oczy.
Wróciłem z rejsu i Sarrah była
sama, bo Mary poszła zapłacić
jakieś rachunki. Z
niecierpliwością chodziłem po
pokoju, czekając na jej
przyjście i wymieniając na wpół
żartobliwe uwagi ze szwagierką.
W pewnej chwili wyciągnąłem ku
niej rękę, którą niespodziewanie
złapała kurczowo, a dłonie jej
płonęły jakby w gorączce.
Spojrzałem zaskoczony w jej oczy
i tam wyczytałem całą resztę.
Nie musiała nic mówić. Ona widać
też wyczytała w moich oczach
wszystko, bo przez chwilę
milczała, po czym poklepała mnie
po ramieniu i z szyderczym
śmiechem wybiegła z pokoju. Od
tej chwili znienawidziła mnie z
całego serca i całej duszy, a
potrafiła nienawidzić, możecie
mi wierzyć. Byłem durniem, że
pozwoliłem jej zostać z nami, że
o niczym nie powiedziałem Mary.
Wiedziałem, że ją to zmartwi, a
nie chciałem tego. Wszystko z
pozoru wyglądało tak jak dotąd,
ale po pewnym czasie zauważyłem,
że Mary zaczyna się zmieniać.
Dotąd zawsze mi ufna, teraz
stała się podejrzliwa, chcąc
ciągle wiedzieć, gdzie byłem, co
mam w kieszeniach i tysiące temu
podobnych bzdur, na punkcie
których zaczęły wybuchać
kłótnie. Z dnia na dzień robiło
się gorzej i byłem coraz
bardziej tym wszystkim
zaskoczony. Szwagierka omijała
mnie, ale z Mary stanowiły
nierozłączną parę. Teraz wiem,
że właśnie wtedy mnie oczerniała
i zatruwała Mary podejrzeniami w
stosunku do mnie. Wtedy jednak
niczego się nie domyślałem i
niczego nie rozumiałem. Zacząłem
pić - nie sądzę, abym to zrobił,
gdyby nie ta zmiana u Mary, ale
teraz dałem jej powód do
nieufności i awantur. Przepaść
między nami rosła coraz
bardziej. No, a potem zjawił się
Alec Fairbairn i sprawy zaczęły
wyglądać jeszcze gorzej.
Najpierw powodem jego odwiedzin
była Sarrah, ale dość szybko
staliśmy się nim my wszyscy -
był obyty w świecie i prędko
zjednywał sobie przyjaciół. Był
przystojny, dobrze wychowany i
wygadany jak nie wiem co.
Zjeździł połowę świata i umiał o
tym opowiadać. Nie przeczę, był
dobrym kompanem, a jak na
marynarza dużo wiedział o
różnych sprawach. Myślę, że
zanim trafił na pokład, musiał
liznąć sporo wiedzy. Może nawet
studiował. Przez ponad miesiąc
był u nas częstym gościem i
nawet cień podejrzenia nie
zaświtał mi w głowie. Ale w
końcu przejrzałem na oczy, a od
dnia, w którym zacząłem coś
podejrzewać, mój spokój zniknął
na zawsze. Był to drobiazg -
wróciliśmy wcześniej z rejsu i
nieoczekiwanie znalazłem się
przed domem. Widziałem z jaką
radością Mary otworzyła drzwi i
jakie rozczarowanie malowało się
na jej twarzy, gdy zobaczyła, że
to ja stoję na progu. To mi
wystarczyło. Mój krok można było
pomylić tylko z krokiem Aleca.
Gdyby wtedy był pod ręką, to bym
go zatłukł. Mary musiała
zobaczyć błysk szału w moich
oczach, gdyż starała się mnie
uspokoić, ale ja miałem dość.
Sarrah była w kuchni. Poszedłem
tam i najspokojniej jak umiałem
oznajmiłem: - Sarrah, ten
Fairbairn nie ma prawa nigdy
więcej przekroczyć progu tego
domu.
- Dlaczego? - spytała.
- Bo ja tak mówię.
- Och, jeśli moi przyjaciele
nie nadają się dla ciebie, to ja
w takim razie także nie.
- Możesz zrobić co ci się
żywnie podoba, ale jeśli ten
facet zjawi się tu jeszcze raz,
to wyślę ci jego ucho jak
brelok!
Myślę, że przestraszył ją
wyraz mojej twarzy. Zamilkła i
tegoż wieczoru się wyprowadziła.
Cóż, nie wiem czy reszta była
efektem jej nienawiści, głupoty,
czy też sądziła, że uda jej się
do końca pokłócić mnie z Mary.
Jakie by te motywy nie były,
zamieszkała zaledwie o dwie
przecznice od nas i wynajmowała
pokoje marynarzom. Alec
zazwyczaj tam mieszkał, a Mary
chodziła do siostry na herbatkę,
na której on również regularnie
bywał. Jak często tam przebywała
nie wiem dokładnie, ale pewnego
razu poszedłem za nią. Gdy
wyłamałem drzwi, on uciekł przez
okno jak ostatni tchórz, którym
zresztą był. Przysięgłem Mary,
że ją zabiję, jeśli jeszcze raz
spotkam ich kiedyś razem, i
zaprowadziłem ją do domu. Przez
całą drogę płakała i trzęsła się
jak liść. Nie było już między
nami miłości. Wiedziałem, że się
mnie boi i nienawidzi
równocześnie, a gdy ta wiedza
zaprowadzi mnie do butelki, to
dodatkowo jeszcze mną gardzi.
Sarrah stwierdziła, że nie
wyżyje w Liverpool, toteż
wróciła do Croydon i zamieszkała
z trzecią z sióstr, ale sprawy
między mną a Mary układały się
bez zmian. A potem przyszedł ten
ostatni tydzień i wszystko się
skończyło... "May Day" wypłynęła
w zwykły siedmiodniowy rejs, ale
w drodze mieliśmy awarię, która
zawróciła nas i wstawiła statek
do doku na półtora dnia.
Poszedłem do domu myśląc, jaką
to niespodzianką dla Mary będzie
mój powrót i mając nadzieję, że
się choć trochę ucieszy.
Skręciłem w naszą ulicę i w tym
momencie minęła mnie dorożka w
której Mary i Alec rozmawiali
wesoło i śMiali się nie
zwracając na nic uwagi. Od tego
momentu przestałem nad sobą
panować, a wydarzenia, jak je
teraz wspominam, wyglądają jak
sen. Przed zejściem ze statku
popiliśMy jeszcze zdrowo i teraz
czułem, jak coś mi zaczyna
gwizdać i wyć pod czaszką.
Ruszyłem biegiem za dorożką,
dzierżąc w dłoni grubą, dębową
laskę. Po chwili jednak coś na
kształt rozsądku przebiło się
przez wypełniającą mnie
wściekłość. Nie, ani na chwilę
nie uspokoiłem się, ale zacząłem
myśleć. Przestałem biec, a
zacząłem ich śledzić. Pojechali
na dworzec, a że przy kasie był
niezły tłok, zdołałem
nie zauważony podejść na tyle
blisko, by usłyszeć, że kupują
bilety do New Brighton. Sam też
kupiłem bilet, ale usiadłem trzy
wagony dalej. Gdy dojechaliśmy
na miejsce, poszli na spacer, a
ja za nimi, nie dalej jak sto
jardów. W końcu wynajęli łódź i
wypłynęli. Dzień był mglisty,
gorący i sądzili, że na wodzie
będzie pewnie chłodniej.
Ucieszyłem się - to było tak,
jak gdyby dobrowolnie oddawali
się w moje ręce! Mgła była taka,
że na więcej jak kilkadziesiąt
jardów nic nie było widać. Ja
również wynająłem łódź i
ruszyłem za nimi. Wiosłowałem
szybko, ale dopiero jakąś milę
od brzegu udało mi się ich
dogonić. Wtedy już otaczała nas
mgła, a wokół nie było widać
nikogo. Mój Boże! Nigdy nie
zapomnę ich twarzy, gdy
zobaczyli kto do nich dopływa.
Mary krzyknęła, a Alec zaczął
kląć, próbując sięgnąć mnie
wiosłem, gdyż musiał dostrzec
śmierć w moich oczach. Uchyliłem
się i w następnej sekundzie
rozwaliłem mu laską łeb. Jej nic
bym nie zrobił, ale zarzuciła mu
ręce na szyję i płacząc wołała
go po imieniu. Uderzyłem
ponownie i legła obok niego.
Byłem jak opętany i żałowałem
tylko, że Sarrah nie ma w
pobliżu, bo dołączyłaby do nich.
Potem przypomniałem sobie, co
jej obiecałem i wyciągnąłem
nóż... Z przyjemnością
pomyślałem, jaka też będzie jej
reakcja, gdy zobaczy do czego
doprowadziło jej wtrącanie się w
sprawy innych. Następnie
przywiązałem ciała do ławek,
wybiłem klepkę w dnie i
patrzyłem, aż nie pozostał po
nich ślad. Zdawałem sobie sprawę
z tego, iż wszyscy będą sądzić,
że zaginęli we mgle i utopili
się, albo zdryfowali w morze.
Bez wzbudzania podejrzeń
wróciłem na statek. Tej samej
nocy przygotowałem paczkę dla
Sarrah, którą wysłałem
następnego dnia, jak tylko
zawinęliśmy do Belfastu. Oto
cała prawda. Możecie zrobić ze
mną co chcecie, ale już bardziej
nie możecie mnie ukarać. Nie
mogę zamknąć oczu, by nie
widzieć ich twarzy wpatrzonych
we mnie, tak jak wtedy, gdy mnie
dostrzegli w łodzi. Zabiłem ich
szybko, a oni zabijają mnie
powoli i jeszcze jedna noc, a
zwariuję, albo się zabiję. Mam
tylko jedną prośbę - nie
wsadzajcie mnie do pojedynczej
celi".
- I cóż, Watsonie? - spytał
poważnym tonem Sherlock,
odkładając list. - Czemu służył
ten krąg przemocy i strachu?
Jaki był jego cel i skutek?
Musiał jakiś być, albo nasz
świat rządzony jest przez
przypadek, a to byłoby nie do
przyjęcia. Ale jaki? Jest to
poważny problem, a ludzki umysł
jest od jego rozwiązania tak
daleki, że szkoda słów...