Arthur Conan Doyle
Ostatnia zagadka
Sherlocka Holmesa
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1994
Tłumaczył
Jarosław Kotarski
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa,
ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
Biuro Promocji
i Reklamy Fantastyki
"Sfera"
oraz
Agencja Wydawniczo_Handlowa
"Passa"
Pisała K. Pabian
Korekty dokonali:
K. Kruk
i St. Makowski
Po raz pierwszy ujawnione!
Modny ostatnio trend usuwania
"Białych Plam" na historii nie
może ominąć i literatury
sensacyjnej.
Sir Arthur Conan Doyle napisał
kilkadziesiąt opowiadań, których
bohaterami byli Holmes i Watson.
W Polsce dotąd ukazała się
jedynie niewielka ich część.
Niniejszy tom jest prezentacją
premierową nigdy dotąd w Polsce
nie tłumaczonych opowiadań z tej
serii. Po raz pierwszy więc
czytelniku bierzesz do ręKi tom
Conan
Doyle'a, którego nikt dotąd poza
tobą nie czytał.
Trzej Garridebowie
Mogłaby to być historia
równie komiczna, co tragiczna.
Jednego człowieka kosztowała
spokój, mnie trochę krwi, a
jeszcze innego bliższą znajomość
z wymiarem sprawiedliwości. A
mimo to sprawa miała w sobie coś
z komedii. Czym była w
rzeczywistości, niech każdy
oceni sam.
Doskonale pamiętam, kiedy to
było, gdyż zdarzyło się w tym
samym miesiącu, w którym Holmes
odmówił przyjęcia szlachectwa za
usługi... być może pewnego dnia
je opiszę. Wspominam o tym tylko
zdawkowo, gdyż jako jego
towarzysz i osoba zaufana
zobligowany jestem do unikania
jakichkolwiek niedyskrecji.
Powtarzam jednak, iż dlatego
właśnie jestem w stanie podać
dokładną datę, a mianowicie:
ostatnie dni czerwca 1902 roku,
krótko po rozstrzygnięciu wojny
burskiej Holmes spędził kilka
dni w łóżku, co było czasami
jego zwyczajem, lecz tego ranka
pojawił się na śniadaniu z
obszernym pismem w dłoni i
błyskiem zainteresowania w
oczach.
- Oto okazja zarobienia paru
groszy, mój drogi - oznajmił. -
Słyszałeś kiedyś nazwisko
"Garrideb"?
- Przyznam szczerze, że nie.
- Szkoda, gdybyś znał
jakiegoś, mógłbyś na tym
skorzystać.
- Dlaczego?
- O, to długa i oryginalna
historia. Nie sądzę, byśmy w
dotychczasowych badaniach natury
ludzkiej natrafili na coś
równie specyficznego. Nasz
klient będzie tu niedługo, toteż
poczekam z omówieniem problemu
do czasu jego przybycia.
Przedtem spróbujemy tego, co
najprostsze.
Książka telefoniczna leżała
obok mnie, toteż zabrałem się do
przerzucania jej stronic. Zwykle
takie poszukiwania nie dawały
efektu, ale tym razem, ku swemu
zaskoczeniu, znalazłem w niej
owo dziwne nazwisko.
- Mam, Holmesie! -
wykrzyknąłem.
- Garrideb N. - Przeczytał mój
przyjaciel pochylając się nad
stronicą - 136 Little Ryder
Street, W. Przykro mi cię
rozczarować, mój drogi, ale to
właśnie nasz człowiek. Ten adres
figuruje na jego liście.
Potrzebny nam jeszcze jeden,
żeby było do pary.
Pani Hudson pojawiła się w
drzwiach z wizytówką na tacy.
Wziąłem ją zaskoczony.
- Oto i on! John Garrideb,
radca prawny z Moorville w
Kansas, U$s$a - zawołałem.
Holmes uśmiechnął się,
spoglądając na wizytówkę.
- Obawiam się, że będziesz się
musiał zdobyć na jeszcze jeden
wysiłek, mój drogi. Ten
dżentelmen jest również
zamieszany w całą historię, choć
przyznaję, że nie spodziewałem
się dziś go ujrzeć. Jest on
jednak w stanie opowiedzieć nam
znacznie więcej o całej sprawie
i jestem tej opowieści nader
ciekaw.
W chwilę potem nasz gość był
już w pokoju. John Garrideb,
radca prawny, był krępym, silnym
mężczyzną o świeżo ogolonej,
rumianej twarzy,
charakterystycznej dla
przedstawiciela amerykańskich
sfer finansowych. Był to
młodzieniec o szerokim i
szczerym uśmiechu, choć
najbardziej przykuwały uwagę
jego oczy - rzadko bowiem widuje
się źrenice tak żywe, tak
wyraziście i gwałtownie
odzwierciedlające każdą myśl.
Miał amerykański akcent, ale nie
towarzyszyła mu typowa dla
przedstawicieli tej nacji
ekscentryczna wymowa.
- Pan Holmes? - spytał,
spoglądając wpierw na mnie,
potem na Sherlocka. - O, to pan!
Pańskie fotografie są dość
podobne do oryginału. Otrzymał
pan list od Nathana Garrideba,
prawda?
- Proszę usiąść. Jak sądzę,
mamy sporo spraw do omówienia -
zaproponował mój przyjaciel. -
Pan jest oczywiście tym Johnem
Garridebem, o którym wspomina
niniejszy dokument. Przebywa pan
w Anglii już od dość dawna, czyż
nie?
- Co pana skłania do takiego
wniosku?
Wydawało mi się, że w oczach
naszego gościa czai się
podejrzliwość.
- Pańskie ubranie jest
angielskie.
- Czytałem o pańskich metodach
- Garrideb roześmiał się
nieszczerze. - Ale nigdy nie
sądziłem, że sam będę obiektem
tych pańskich sztuczek. Jak pan
to zauważył?
- Krój płaszcza w ramionach,
noski butów. Czy ktokolwiek może
wątpić?
- Cóż, nie miałem pojęcia, że
się tak zanglizowałem. Interesy
przywiodły mnie tu już jakiś
czas temu i stąd to ubranie,
prawie w całości kupione w
Londynie. Sądzę jednakże, że
pański czas jest zbyt cenny, zaś
moje skarpetki nie są celem
naszego spotkania, toteż, jeśli
pan pozwoli, proponowałbym
przejść do tych papierów, które
ma pan w ręku.
Zachowanie Holmesa musiało
nieco dotknąć naszego gościa,
gdyż jego twarz straciła sporo
ze swego radosnego wyglądu i
przybrała poważny wyraz.
- Spokój i cierpliwość, panie
Garrideb - odparł mój przyjaciel
łagodnie. - Doktor Watson może
panu powiedzieć, że te moje
dygresyjki niejednokrotnie
kończyły się w całkowicie
poważny sposób. Przechodząc zaś
do rzeczy, dlaczego pan Nathan
Garrideb nie przybył z panem?
- Należałoby raczej zadać
pytanie, dlaczego on w ogóle
pana w to mieszał? - warknął z
nagłym gniewem zapytany. - Nie
ma pan z tym nic wspólnego.
Dwóch dżentelmenów załatwia ze
sobą pewną sprawę i oto jeden z
nich postanawia wezwać detektywa
na pomoc. Widziałem go rano i
jestem tu dlatego, że powiedział
mi o tym, co zrobił. Nie zmienia
to jednak mojej oceny jego
postępowania.
- O panu nie ma w tym liście
nic, poza niewielką wzmianką. Po
prostu prosi mnie o pomoc w
osiągnięciu celu, który, jeśli
się nie mylę, jest równie ważny
dla obu panów. Wie, że mam różne
możliwości uzyskiwania
informacji i jest rzeczą
zupełnie normalną, że zwrócił
się do mnie.
Wyraz rozdrażnienia powoli
znikał z twarzy naszego gościa.
- Cóż, to zmienia postać
rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z
nim dziś rano i dowiedziałem
się, że udał się po pomoc do
detektywa, wziąłem jedynie
pański adres i z miejsca
przybyłem tutaj. Nie lubię
policji grzebiącej w prywatnych
sprawach. Ale jeśli ograniczy
się pan do pomocy w odnalezieniu
brakującego nam człowieka, to
może to jedynie znacznie ułatwić
nasze zadanie.
- O to właśnie chodzi -
zapewnił go Holmes. - A teraz
korzystając z tego, że już pan
tu jest, może usłyszymy od pana
jak mają się sprawy. Obecny tu
mój przyjaciel nie ma pojęcia, o
co chodzi, a i ja z
przyjemnością posłucham pańskiej
relacji.
Garrideb przyjrzał mi się
niezbyt przychylnym wzrokiem.
- Czy on musi wiedzieć? -
spytał.
- Zazwyczaj pracujemy razem.
- No cóż, właściwie nie jest
to żadna tajemnica. By
oszczędzić czasu, podam panom
fakty pokrótce. Gdybyście
panowie pochodzili z Kansas,
tłumaczenie, kto to taki
Alexander Hamilton Garrideb,
byłoby niepotrzebne. Zrobił
pieniądze na handlu nieruchomościami, a potem
zbożem w
Chicago. Kupił za nie tyle
ziemi, że mógłby zmierzyć nią
obszar niektórych państw w
Europie. Wszystko, co leży na
zachód od Fort Dodge, wzdłuż
Arkansas River, to jego
posiadłości. Łąki, pola i lasy,
które razem wzięte przynoszą
komuś, kto wie, jak z nich
korzystać, fortunę. Nie miał
krewnych ani rodziny (a jeśli
miał, to ja nigdy o nich nie
słyszałem), ale był dumny z
dziwności i unikalności swojego
nazwiska. I to nas właśnie
połączyło.
Studiowałem prawo w Topeka.
Pewnego dnia odwiedził mnie
starszy człowiek, uradowany
niepomiernie, iż spotkał kogoś,
kto nosi to samo nazwisko. To
był jego pomysł, by poszukać,
czy są na świecie jeszcze inni
ludzie o takim nazwisku. Kazał
mi znaleźć jeszcze jednego, a
gdy mu oznajmiłem, że jestem
zbyt zajęty, by włóczyć się po
świecie, złożył mi propozycję,
która diametralnie zmieniła moje
podejście do sprawy.
Zmarł rok później,
pozostawiając testament, chyba
najdziwniejszy, jaki
kiedykolwiek sporządzono w
stanie Kansas. Podzielił w nim
swój majątek na trzy części,
jedna z nich przypada mnie pod
warunkiem, że znajdę dwóch
innych Garridebów, dla których
są pozostałe części. Wypada
tego po pięć milionów dolarów
dla każdego, ale nie mogę dostać
z nich ani centa, póki pozostali
nie stawią się przed sądem i nie
potwierdzą oficjalnie swych
nazwisk.
Szansa była zbyt kusząca,
toteż zawiesiłem praktykę
prawniczą i zająłem się
poszukiwaniami. W Stanach nie
znalazłem ani jednego, a
szukałem, proszę mi wierzyć,
naprawdę uczciwie. Zająłem się
więc starym krajem i w książce
telefonicznej Londynu znalazłem
pierwszego. Zjawiłem się u niego
dwa dni temu, wyjaśniając mu
całą sprawę. Ale człowiek ten,
podobnie jak i ja, jest samotny,
a w testamencie wyraźnie
napisano, że chodzi o trzech
dorosłych mężczyzn. Jak pan
widzi, mamy jeszcze jeden wakat
i jeśli pomoże nam go pan
zapełnić, z przyjemnością
zapłacimy panu honorarium.
- Cóż, Watsonie - odezwał się
mój przyjaciel - powiedziałem
ci, że to niecodzienna sprawa.
Dla mnie oczywistym posunięciem
jest danie ogłoszenia w
gazetach.
- Zrobiłem tak, panie Holmes,
i nie uzyskałem żadnej
odpowiedzi.
- No, no. To doprawdy
ciekawostka, którą trzeba będzie
zająć się poważniej. A tak przy
okazji, skoro pan jest z Topeka.
Miałem tam znajomego, niestety
już nie żyje. Stary doktor
Lysander Starr, był burmistrzem
w 1890 roku. Znał go pan?
- Dobry, poczciwy doktor
Starr! - ucieszył się nasz gość.
- Jego imię nadal jest żywe w
tym mieście. Sądzę, panie
Holmes, że najlepiej zrobimy,
jeśli każdy z nas spróbuje dalej
szukać brakującej osoby i będzie
na bieżąco informować
pozostałych o postępach.
Proponuję spotkanie za dzień lub
dwa.
Po tych słowach skłonił się i
wyszedł.
Holmes zapalił fajkę i przez
chwilę siedział w milczeniu, z
dziwnym uśmieszkiem na ustach.
- I cóż? - spytałem w końcu.
- Zastanawiam się, mój drogi.
- Nad czym?
- Zastanawiam się, Watsonie -
powiedział biorąc fajkę w rękę. -
Dlaczego na Boga, ten człowiek
naopowiadał nam tyle bzdur.
Niewiele brakowało, a spytałbym
go o to wprost. Wiesz przecież,
że czasami najlepszą bronią jest
frontalny atak, ale doszedłem w
końcu do wniosku, że lepiej
będzie pozostawić go chwilowo w
przekonaniu, iż udało mu się nas
oszukać. Zacznijmy od tego, że
nosi angielską marynarkę,
wytartą nieco na łokciach, i
takież spodnie z wypchniętymi,
od co najmniej rocznego
noszenia kolanami, a według
dokumentów i jego własnych słów
jest prowincjonalnym
Amerykaninem przybyłym tu nie
tak dawno. W londyńskich
gazetach nie było żadnych
ogłoszeń. Wiesz, że ten dział
jest moją ulubioną lekturą i coś
takiego nie uszłoby mojej
uwadze. Poza tym nigdy nie
znałem doktora Starra z Topeka i
nie mam pojęcia, czy ktoś taki
kiedykolwiek istniał. Sądzę, że
nasz gość faktycznie jest
Amerykaninem, ale od lat
przebywa w Londynie, co znacznie
wygładziło jego akcent.
Natomiast godny uwagi jest cel,
jaki chce osiągnąć poprzez to
niewiarygodne poszukiwanie
Garridebów, gdyż, zakładając, iż
jest to kanalia, przyznać
należy, że inteligentna i
pomysłowa. Teraz musimy
stwierdzić, czy autor tego listu
nie jest także oszustem. Zadzwoń
do niego, jeśli łaska.
Wykręciłem numer i usłyszałem
po drugiej stronie piskliwy,
drżący nieco głos:
- Tak, tu Nathan Garrideb. Czy
to pan Holmes? Bardzo chciałbym
z nim mówić.
Mój przyjaciel wziął słuchawkę
i usłyszałem następującą połówkę
dialogu:
- Tak, był tutaj. Rozumiem, że
pan go nie zna... Jak długo?...
Tylko dwa dni!... Tak,
oczywiście, perspektywa nader
nęcąca. Będzie pan w domu
wieczorem? Przypuszczam, że nie
w jego towarzystwie?...
Doskonale, zjawimy się wobec
tego. Wolałbym porozmawiać pod
jego nieobecność... doktor
Watson będzie mi towarzyszył...
Z pańskiego listu wnoszę, że nie
wychodzi pan często... Tak,
około szóstej idealnie mi
odpowiada... Nie musi pan o tym
informować naszego
amerykańskiego przyjaciela...
Doskonale, wobec tego do
zobaczenia.
Zmierzchało już, gdy
znaleźliśmy się na Little Ryder
Street, jednej z najmniejszych
przecznic Edgware Road o rzut
kamieniem od osławionego Tyburrn
Tree, o którym złe wspomnienia
żywe są jeszcze w pamięci co
starszych londyńczyków. Dom, do
którego kierowaliśmy swe kroki,
był dużym budynkiem, zbudowanym
we wczesnogregoriańskim stylu,
o regularnej fasadzie i jedynie
dwóch oknach na parterze. Tam
właśnie mieszkał nasz klient, a
okna wychodziły z dużego pokoju,
w którym spędzał dzień. Holmes
zwrócił uwagę na mosiężną
tabliczkę z wygrawerowanym
nazwiskiem na drzwiach.
- Wisi ładnych parę lat,
Watsonie. Jest to zatem jego
prawdziwe nazwisko, co wydaje
się w tej sprawie dość istotne.
Klatka schodowa była wspólna
dla całego domu, a z listy
lokatorów poznać można było
innych mieszkańców, oraz
instytucje, które miały tu swe
biura. Ogólnie wyglądało to
bardziej na kącik starych
kawalerów, niż na rezydencję
mieszczańskich rodzin. Nasz
klient otworzył nam drzwi
osobiście, gdyż, jak oznajmił,
kobieta, która u niego sprząta,
wychodzi o #/16#00. Nathan
Garrideb okazał się wysokim,
chudym osobnikiem, bladym i
łysym jak kolano, w wieku mniej
więcej sześćdziesięciu lat. Miał
trupią twarz o bladej cerze
człowieka, któremu obce jest
słońce i spacery, a kozia bródka
i duże, okrągłe okulary nadawały
mu wygląd kogoś wiecznie
ciekawego nowinek. Ogólnie
sprawiał wrażenie przyjaznego
ekscentryka.
Pokój, do którego nas
wprowadził, był równie dziwny
jak jego właściciel. Wypełniały
go szafki i gabloty z okazami
geologicznymi i anatomicznymi.
Na ścianach wisiały oprawione
kolekcje motyli. Na środku
pomieszczenia stał stół zawalony
najrozmaitszymi szczątkami,
spośród których wyzierała
mosiężna tuba silnego
mikroskopu. Rozglądałem się po
wnętrzu zaskoczony
wszechstronnością zainteresowań
gospodarza - od monet, poprzez
instrumenty muzyczne, do
skamielin. Nad biurkiem wisiał
rząd gipsowych czaszek,
opatrzonych napisami
"Neandertalczyk", "Heidelberg",
"Cromagnon". Nasz gospodarz
tymczasem stał przed nami,
wycierając kawałkiem skóry jakąś
monetę.
- Syrakuzy z okresu świetności
- wyjaśnił widząc moje
zainteresowanie. - Pod koniec
znacznie się zdegenerowali.
Niektórzy wolą szkołę
aleksandryjską, ale ja uważam
ich za najlepszych. Krzesło jest
tutaj, panie Holmes, tylko
proszę mi pozwolić uprzątnąć te
kości. A pan... no tak, doktor
Watson, jeśli byłby pan tak
uprzejmy i odstawił tę japońską
wazę... o, doskonale, proszę
spocząć. Co prawda, mój lekarz
ma mi za złe, że nie wychodzę na
powietrze, ale to, co panowie
widzą, to całe moje życie. A
poza tym, po co mam wychodzić,
skoro tyle jest tutaj
interesujących problemów.
Dokładne skatalogowanie
którejkolwiek z tych szaf
zabrałoby około trzech miesięcy.
Holmes rozejrzał się z
ciekawością.
- I nigdy pan stąd nie
wychodzi? - spytał.
- Czasami do Sotheby'ego lub
Christee, ale poza tym naprawdę
rzadko. Nie jestem już młody, a
moje badania zabierają mi sporo
czasu. Może pan sobie wyobrazić,
panie Holmes, jaki szok,
przyjemny co prawda, przeżyłem,
słysząc o tym niespodziewanym
uśmiechu fortuny. Potrzeba
jeszcze tylko jednego Garrideba,
z pewnością go znajdziemy.
Miałem brata, ale niestety, nie
żyje, a żeńskie przedstawicielki
rodu nie wchodzą w grę. Ale
przecież na świecie musi być
jeszcze jakiś Garrideb.
Słyszałem, że zajmuje się pan
dziwnymi przypadkami i dlatego
napisałem do pana. Oczywiście
ten dżentelmen z Ameryki miał
całkowitą rację, iż najpierw
powinienem spytać go o radę, ale
działałem w jak najlepszej
wierze.
- Osobiście sądzę, że postąpił
pan rozsądnie - wtrącił Holmes.
- Ale, tak na marginesie,
zamierza pan osiąść w Stanach?
- Ależ skąd! Nic nie skłoni
mnie do opuszczenia zbiorów,
lecz ten dżentelmen zapewnił
mnie, że jak tylko ustalimy
nasze prawa, wykupi moją część
za pięć milionów dolarów. Jest
na rynku z tuzin okazów, które
doskonale pasowałyby do mojej
kolekcji, a których nie mogę
nabyć z powodu braku paruset
funtów. A tu! Aż strach
pomyśleć, co mógłbym zrobić
mając te pieniądze. Stworzyłbym
zalążek muzeum narodowego,
byłbym Hansem Sloane naszego
wieku.
Oczy za szkłami błyszczały mu
gorączkowo i jasne było, że
gotów jest na wszystko, byle
tylko znaleźć brakującego
przedstawiciela rodu.
- Zadzwoniłem jedynie po to,
by pana poznać, toteż nie ma
powodu, dla którego miałby pan
przerywać swe studia - odezwał
się mój przyjaciel. - Zawsze
wolę osobiście poznać tych, z
którymi wiążą mnie interesy. Mam
do pana parę pytań, które
uzupełnią obraz całej sprawy, w
czym i tak znacznie pomógł mi
już nasz amerykański przyjaciel.
Rozumiem, że do tego tygodnia w
ogóle nie wiedział pan o jego
istnieniu?
- Dokładnie tak. Zadzwonił w
zeszłą środę.
- Czy opowiedział panu o
naszej dzisiejszej rozmowie?
- Tak, przybył tu prosto od
pana i był bardzo zdenerwowany.
- Dlaczego?
- Zdawał się sądzić, że moja
prośba do pana stanowi jakąś
ujmę na jego honorze.
- Czy zaproponował jakieś
konkretne działanie?
- Nie.
- Czy otrzymał lub prosił pana
o jakieś pieniądze?
- Dotąd nie.
- Nie widzi pan też niczego,
co chciałby osiągnąć?
- Poza celem, o którym mówi od
początku, nie.
- Czy powiedział mu pan o
naszym spotkaniu?
- Tak.
Holmes pogrążył się w zadumie
i zauważyłem, że jest
zaskoczony.
- Czy w swej kolekcji ma pan
jakieś cenne eksponaty? - spytał
po chwili.
- Nie, nie jestem bogaty i
choć ten zbiór jest
interesujący, nie jest cenny.
- Nie obawia się pan złodziei?
- Nie.
- Jak długo mieszka pan pod
tym adresem?
- Prawie pięć lat.
Dalsze wypytywanie przerwało
niecierpliwe pukanie do drzwi.
Ledwie nasz gospodarz je
otworzył, do wnętrza wpadł
podniecony gość z Ameryki.
- Jest! - krzyknął wymachując
nad głową jakimś papierem. -
Pomyślałem, panie Garrideb, że
natychmiast dam panu znać i
pogratuluję osobiście. Jest pan
teraz bogatym człowiekiem, a
nasz wspólny interes został
szczęśliwie zakończony. Co do
pana, panie Holmes, to możemy
jedynie przeprosić za zbędny
kłopot.
Wręczył naszemu gospodarzowi
trzymany w ręku papier. Ten
wpatrywał się weń zachłannie.
Obaj z Holmesem pochyliliśmy się
i przez ramię przeczytaliśmy
następujące ogłoszenie:
Howard Garrideb
Konstruktor maszyn rolniczych.
Grabie, łopaty, parowe i ręczne
płógi, świdry, wozy, brony i
inne narzędzia farmerskie.
Urządzenia do studni
artezyjskich. Grosvenor
Building. Aston.
- Wspaniale - gospodarz
odzyskał głos. - Mamy wobec tego
trzeciego.
- Rozpocząłem poszukiwania w
Birmingham - wyjaśnił nowo
przybyły. - Mój agent przysłał
mi to ogłoszenie z lokalnej
gazety. Musimy jednak dopilnować
sprawy na miejscu. Napisałem do
tego dżentelmena i wyjaśniłem
mu, że zobaczy się pan z nim
jutro w jego biurze około
#/16#00.
- Chce pan, żebym tam jechał?
- A co pan radzi, panie
Holmes? Nie sądzi pan, że to
byłoby najrozsądniejsze?
Dlaczego miałby uwierzyć mnie,
obywatelowi obcego państwa?
Tymczasem jest tutaj obywatel
imperium, z solidnymi
referencjami i to, co on powie,
w uszach rodaka będzie miało
zupełnie inną wagę. Pojechałbym
z panem, ale akurat jutro jestem
bardzo zajęty, a poza tym zawsze
mogę tam dojechać, jeśli tylko
napotka pan jakieś problemy.
- Cóż, nie jeździłem tak
daleko już od paru ładnych lat.
- Drobiazg, panie Garrideb.
Spisałem rozkład jazdy pociągów.
Wyjedzie pan o #/12#00, a po
#/14#00 powinien pan być już na
miejscu. Wrócić może pan tej
samej nocy. Wszystko, co ma pan
tam do zrobienia, to tylko
zobaczyć się z tym człowiekiem,
wyjaśnić mu sytuację i otrzymać
dokument potwierdzający jego
nazwisko. Do diabła! W
porównaniu z tym, co ja musiałem
zrobić, żeby pana znaleźć, ta
stumilowa przejażdżka to nic
wielkiego.
- Zgadzam się - wtrącił nagle
Holmes. - W tym, co pan mówi,
jest wiele racji.
Nathan Garrideb wzruszył z
rezygnacją ramionami. - Cóż,
jeśli panowie nalegacie, to
pojadę. Trudno mi czegokolwiek
odmówić zwiastunowi tak wielkich
i wspaniałych nowin.
- Wobec tego uzgodnione -
powiedział mój przyjaciel. - Mam
nadzieję, że da mi pan znać
zaraz po powrocie.
- Osobiście tego dopilnuję -
ucieszył się Amerykanin,
spoglądając na zegarek. -
Przykro mi, ale muszę już iść.
Zadzwonię jutro, panie Garrideb,
i odwiozę pana na dworzec. Idzie
pan, panie Holmes? Nie? W takim
razie do zobaczenia, mam
nadzieję, że jutro będziemy
mieli dla pana ciekawe
wiadomości.
Zauważyłem, że twarz mego
towarzysza rozjaśniła się, gdy
niespodziewany gość wyszedł.
Poprzednio wyrażała skupienie.
- Chciałbym dokładniej
zapoznać się z pańskimi zbiorami
- zwrócił się Holmes do
gospodarza. - W moim zawodzie
wszystkie wiadomości, nawet
najdziwniejsze, mogą się
przydać. A ten pokój jest ich
pełen.
Po usłyszeniu tych słów
Garrideb wyraźnie poweselał.
- Wiedziałem, że jest pan
inteligentnym człowiekiem.
Oprowadzę pana natychmiast,
jeśli ma pan oczywiście czas.
- Niestety, teraz nie mam, ale
okazy są tak doskonale opisane,
że nie musi się pan trudzić.
Gdybym znalazł czas jutro, czy
nie miałby pan nic przeciwko
temu, żebym je obejrzał pod pana
nieobecność?
- Absolutnie nie. Mieszkanie
będzie oczywiście zamknięte, ale
pani Sanders jest do #/16#00 w
suterenie i wpuści pana.
- Doskonale się składa. Mam
akurat wolne popołudnie i gdyby
pan ją uprzedził o mojej
wizycie, zjawię się z prawdziwą
przyjemnością. Tak na
marginesie, kto jest
właścicielem tego budynku?
- "Hollowey i Steele" z
Edgware Road. A dlaczego pan
pyta?
- Jeśli chodzi o budynki, to
jestem archeologiem amatorem -
roześmiał się Holmes. -
Zastanawiałem się, czy zbudowano
go za królowej Anny, czy później?
- Bez wątpienia później.
- Tak też sądziłem, ale to i
tak bez znaczenia. Do
zobaczenia, panie Garrideb,
życzę udanej podróży do
Birmingham.
Ponieważ firma na Edgware
Road była już zamknięta,
poszliśmy do domu i dopiero po
kolacji Holmes wrócił do tego
tematu.
- Nasza mała sprawa zbliża się
ku końcowi - oznajmił. - Nie
wątpię, że również wpadłeś na
ogólne zarysy rozwiązania.
- Przyznam ci się, że nie mam
o nim zielonego pojęcia.
- Pojęcie powinieneś mieć,
gdyż widać jasno jak na dłoni, a
kolor ustalimy jutro. Nie
zauważyłeś niczego dziwnego w
tym ogłoszeniu?
- Zauważyłem, że "pługi" było
napisane z błędem.
- O, dostrzegłeś to! Moje
gratulacje. Drukarz złożył tak,
jak dostał w oryginale, ale nie to
jest akurat istotne. "Studnie
artezyjskie" to typowo
amerykańskie określenie. Zresztą
samo urządzenie jest w Anglii
dość rzadko spotykane. To typowe
ogłoszenie z amerykańskiej
gazety, a ma być rzekomo anonsem
brytyjskiej firmy. Co o tym
sądzisz?
- Mogę jedynie przypuszczać,
że ten Amerykanin sam je ułożył,
choć nie wiem, co chciał przez
to osiągnąć.
- Wyjaśnień jest kilka, ale
tylko jedno pasować będzie do
jego poczynań. Pewne jest, że
chce się pozbyć naszego
niedawnego gospodarza z domu i
wysyła go do Birmingham. Mogłem
go ostrzec, ale po namyśle
stwierdziłem, że lepiej będzie
oczyścić scenę i przyspieszyć
bieg wydarzeń. Jutro, Watsonie,
dowiemy się wszystkiego.
Holmes wyszedł wcześnie rano,
a gdy powrócił na lunch,
zauważyłem, że ma zatroskany
wyraz twarzy.
- Sprawa jest znacznie
poważniejsza, niż sądziłem,
Watsonie - oznajmił. - Muszę cię
uprzedzić, że staje się
niebezpieczna, choć wiem
równocześnie, że to cię i tak
nie powstrzyma. Powinieneś
jednak wiedzieć, że kryje się w
niej niebezpieczeństwo, i to
znaczne.
- Cóż, nie pierwszy raz, i mam
wrażenie, że nie ostatni. Co
konkretnie grozi nam tym razem?
- Mamy do czynienia z trudnym
przeciwnikiem. Zidentyfikowałem
bowiem Johna Garrideba, radcę
prawnego z Ameryki. To "Killer"
Evans, osobnik o reputacji
mordercy.
- Wydaje mi się, że nie miałem
dotąd przyjemności bliższego
poznania go.
- No cóż, nie nosisz w pamięci
przenośnego archiwum Newgate.
Widziałem się z komisarzem
Lestrade'em w Scotland Yardzie i
choć nie są tam obdarzeni
nadmiernie wyobraźnią, to jednak
cechuje ich dokładność i rutyna.
Pomyślałem sobie, że może uda mi
się rozpoznać naszego
podopiecznego w ich archiwum, i
faktycznie znalazłem jego
radosną podobiznę w Galerii
Przestępców. Jones Winter, alias
Morecroft, alias "Killer" Evans,
tak głosił podpis. - Holmes
wyjął z kieszeni kopertę. -
Zapisałem parę szczegółów jego
kariery. Lat czterdzieści sześć,
urodzony w Chicago i ścigany za
potrójne morderstwo. Dzięki
politycznym koneksjom uciekł do
Anglii w 1893 roku. W styczniu
1895 w nocnym klubie na Waterloo
Road, zastrzelił przy kartach
człowieka, ale okazało się, że
to tamten zaczął. Zabitym był
niejaki Rodger Prescot, słynny
fałszerz z Chicago. Evansa
zwolniono w 1901 roku. Był pod
nadzorem policji, lecz jak dotąd
prowadził uczciwe i przykładne
życie. To człowiek
niebezpieczny, zawsze ma broń i
jest gotowy jej użyć w każdej
chwili.
- Ale o co mu chodzi?
- I to zaczyna się wyjaśniać.
Byłem w hipotece. Nasz klient,
jak sam mówił, mieszka na Little
Ryder Street od pięciu lat.
Wcześniej mieszkanie stało puste
przez cały rok, a poprzednim
lokatorem był człowiek o
nazwisku Waldron, którego wygląd
dobrze tam zapamiętano i który
nagle zniknął, nie dając do tej
pory znaku życia. Był wysokim
mężczyzną, z ciemną brodą i
takimiż włosami. Prescot,
którego zabił Evans, według
danych Scotland Yardu wyróżniał
się takim właśnie wyglądem. Jako
hipotezę roboczą przyjąłem, że
to on właśnie zamieszkiwał ten
sam pokój, który nasz
nieświadomy przyjaciel zamienił
na muzeum.
- A dalej?
- Musimy to sprawdzić.
Wyjął z szuflady rewolwer i
wręczył mi go ze słowami: - Swój
ulubiony mam w kieszeni. Jeśli
nasz przyjaciel z Dzikiego
Zachodu będzie się starał
potwierdzić swój przydomek, to
lepiej, żebyśmy byli na to
przygotowani. Daję ci godzinę na
sjestę, a potem pora na finał na
Ryder Street.
Było już po czwartej, kiedy
dotarliśmy do dziwnego
apartamentu Nathana Garrideba.
Pani Sanders szykowała się
wprawdzie do wyjścia, ale
wpuściła nas bez wahania,
wyjaśniając, że drzwi mają
sprężynowy zatrzask, który
Holmes solennie obiecał
sprawdzić przed wyjściem.
Wkrótce potem trzasnęły frontowe
drzwi, jej kapelusz
przedefilował przed naszym oknem
i wiedzieliśmy, że zostaliśmy
sami. Holmes błyskawicznie
zbadał otoczenie i wybrał
stojącą w mrocznym kącie szafkę,
odstającą nieco od ściany.
Odsunęliśmy ją jeszcze dalej
przycupnęliśmy za nią, podczas
gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi
szeptem swe zamiary:
- Chciał pozbyć się stąd
gospodarza, to nie ulega
wątpliwości, a ponieważ ten
rzadko wychodzi, wymagało to
sporego zachodu. Cały pomysł z
Garridebami służył właśnie temu
celowi i muszę przyznać,
Watsonie, że na swój sposób jest
genialny. To wykorzystanie
dziwacznego nazwiska, przy braku
innych możliwości legalnego
wejścia, jest doprawdy godne
podziwu. Wykazał w tej sprawie
dużo pomysłowości i
cierpliwości.
- A co jest jego celem?
- Właśnie po to tu jesteśmy,
żeby się tego dowiedzieć. Nie ma
to nic wspólnego z naszym
klientem, przynajmniej o ile
wiem. Natomiast jest powiązane z
człowiekiem, którego zastrzelił
i który, być może, był jego
wspólnikiem. W tym pokoju kryje
się jakiś mroczny sekret. Z
początku sądziłem, że Garrideb
ma w swych zbiorach jakiś cenny
eksponat i nie zdaje sobie z
tego sprawy, ale fakt, że
niesławnej pamięci Rodger
Prescot zamieszkiwał ten pokój,
wskazuje na głębsze podłoże
sprawy. Cóż, mój drogi, możemy
jedynie ćwiczyć cierpliwość i
czekać na to, co przyniosą nam
najbliższe godziny.
Trzeba przyznać, że nie
czekaliśmy długo - może po pół
godzinie usłyszeliśmy
skrzypienie drzwi wejściowych i
głośny szczęk klucza w zamku. Po
chwili nasz znajomy z Ameryki
znalazł się wewnątrz zamykając
za sobą cicho drzwi. Rozejrzał
się wokół, po czym
stwierdziwszy, że jest
bezpieczny, zdjął płaszcz i
zdecydowanym krokiem kogoś, kto
doskonale wie, czego chce,
podszedł do stojącego na środku
pokoju stołu. Przesunął go na
bok, zwinął dywan i wyjętym z
kieszeni dłutem zabrał się do
usuwania deski w podłodze.
Usłyszeliśmy serię niezbyt
głośnych trzasków. W chwilę
później otworzył się w podłodze
prostokąt wejścia, w którym
przybysz zniknął z ogarkiem
świeczki w dłoni.
Nasza chwila nadeszła. Holmes
dotknął mojej ręki i razem
ruszyliśmy ku drzwiom w
podłodze. Poruszaliśmy się
ostrożnie, ale mimo to stara
podłoga skrzypnęła pod naszymi
stopami i głowa Amerykanina
wynurzyła się nagle z otworu.
Spojrzał na nas z
niedowierzaniem, które
błyskawicznie zmieniło się we
wściekłość, a ta z kolei w
niewyraźny uśmiech przywołany na
twarz, gdy uzmysłowił sobie, że
są weń wycelowane dwa pistolety.
- No, cóż - mruknął gramoląc
się na górę. - Nie mogę się z
panem równać, panie Holmes.
Przejrzał pan moją grę od samego
początku i szpetnie mnie
wykiwał. Przyznaję, że mnie pan
pokonał i...
Szybkim jak mgnienie oka
ruchem wyciągnął zza paska
spodni rewolwer i dwukrotnie
nacisnął spust. Poczułem na
udzie dotyk rozpalonego żelaza i
ujrzałem, jak broń Holmesa opada
na głowę strzelającego. Ten
rozciągnął się na podłodze, z
krwawiącą raną na czole. Mój
przyjaciel zabrał mu broń i
sprawdził, czy przypadkiem nie
ma drugiego rewolweru. Następnie
podszedł do mnie i ostrożnie
poprowadził w stronę krzesła.
- Nie jesteś ranny? Watsonie,
na Boga, to chyba nic poważnego?
To stwierdzenie warte było
rany, nawet nie jednej - poznać
tę głębię lojalności i
przywiązania, jaka kryła się
pod zimną maską. Jego błękitne
oczy przez moment były zamglone,
a pewne zwykle dłonie drżały.
Przez tę chwilę widziałem serce
równie wielkie, co umysł, choć
przez wszystkie te lata nie
zdawałem sobie sprawy z tej
wielkości.
- To nic, Holmesie, zwykłe
skaleczenie.
Holmes rozciął mi nogawkę
spodni i odetchnął z ulgą. -
Masz rację, to tylko
powierzchowny postrzał -
spojrzał płonącym wzrokiem na
ruszającego się więźnia. - Masz
szczęście, gdybyś zabił Watsona,
nie wyszedłbyś stąd żywy. A
teraz, co masz nam do
powiedzenia?
Okazało się, że nic.
Wspierając się na ramieniu
Holmesa zajrzałem do otworu.
Prowadził do niewielkiej
piwniczki, oświetlonej
migotliwym blaskiem świeczki
przyniesionej przez Evansa. Na
pierwszy rzut oka dostrzegłem
jakąś przerdzewiałą maszynerię,
bele papieru i rzędy butelek, a
potem niewielkie, starannie
poukładane na stole paczuszki.
- Prasa drukarska - mruknął
Holmes.
- I owszem - nasz więzień z
trudem dobrnął do krzesła i
opadł na nie z ulgą. -
Największy i najlepszy punkt
fałszowania funtów w całym
Londynie. Pordzewiałe urządzenie
to maszyna Prescota, a w
paczuszkach na stole jest dwa
tysiące banknotów po sto funtów
każdy, które bez mrugnięcia
okiem zostaną przyjęte w każdym
banku. Proszę wziąć ile chcecie,
i zakończmy tym samym sprawę.
Holmes parsknął śmiechem.
- Nie robimy takich rzeczy,
panie Evans. W tym kraju nie ma
dla pana kryjówki. To pan
zastrzelił Prescota?
- Ja... I uczciwie
odsiedziałem za to pięć lat,
choć to on pierwszy wyciągnął
broń. Za ten dobry uczynek
powinienem dostać od was medal,
i to wielkości talerza. Nikt nie
jest w stanie odróżnić jego
banknotów od tych, jakie emituje
Bank Anglii. Gdybym go nie
zastrzelił, zalałby nimi całe
państwo. Byłem jedynym, który
wiedział, gdzie je produkuje, i
chyba was nie dziwi, że chciałem
się tu dostać. Możecie sobie
panowie wyobrazić, jak się
czułem, stwierdziwszy, że siedzi
tu ten łowca robaków o głupim
nazwisku, nie mający o niczym
pojęcia i nie opuszczający tych
czterech ścian ani na krok. Może
byłoby rozsądniej usunąć go z
drogi definitywnie, co nie
stanowiłoby żadnego problemu,
ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem
nikogo, kto nie miał w ręku
broni. Proszę mi powiedzieć,
panie Holmes, kiedy popełniłem
błąd? Nic nie zrobiłem temu
staremu; nie drukowałem tych
pieniędzy. O co więc mnie pan
oskarży?
- O usiłowanie zabójstwa. Ale
to już nie ja, zajmie się tym
policja. Nam zależało jedynie na
wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź
tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń
do Scotland Yardu. Nie będzie to
całkiem niespodziewany telefon,
ale lepiej ich nie denerwować.
Tak przedstawiają się fakty w
sprawie "Killera" Evansa i jego
godnej uwagi pomysłowości.
Dowiedzieliśmy się potem, że
Nathan Garrideb nigdy nie
doszedł do siebie po ciosie
spowodowanym rozwianiem marzeń o
fortunie. Ostatnie, co o nim
wiem, to że znalazł się w domu
opieki społecznej w Brixton. W
Scotland Yardzie natomiast
odkrycie warsztatu Prescota było
świętem - wiedzieli, że taki
istniał, ale nie mieli pojęcia
gdzie; a po śmierci fałszerza
stracili nadzieję na jego
odnalezienie. Było
niezaprzeczalnym faktem, że
banknoty stanowiły klasę wśród
fałszerstw i gdyby znalazły się
na rynku, byłyby bardzo trudne
do wychwycenia. Chciano nawet
dać Evansowi ten medal wielkości
talerza, ale sąd miał inny
pogląd na całą sprawę i "Killer"
wrócił w cień murów, które tak
niedawno opuścił.
Zaginiony sportowiec
Co prawda, byliśmy już z
Holmesem przyzwyczajeni do
dziwnych telegramów
przychodzących na Baker Street,
ale ten, który nadszedł owego
zimowego poranka przed siedmiu
czy ośmiu laty utkwił mi
szczególnie w pamięci. Był
zaadresowany do Sherlocka i
brzmiał następująco:
"Proszę mnie oczekiwać.
Straszne nieszczęście. Zaginął
prawoskrzydłowy, nie zastąpiony
jutro.
Overton"
- Nadany na Strand o #/10#30 -
oznajmił Holmes oglądając
depeszę.
Overton musiał być mocno
podniecony, gdy go wysyłał, stąd
ta nielogiczność i
nieprzejrzystość. Myślę, że
zjawi się tu niebawem, i to
zanim skończę czytać "Timesa".
Od niego dowiemy się
wszystkiego. Nawet najgłupsza
sprawa będzie jakąś odmianą w
tych nudnych czasach.
Od dłuższego czasu nic
ciekawego nam się nie trafiło.
Zacząłem się już nawet bać o
Holmesa, gdyż dotychczasowe
doświadczenia nauczyły mnie, iż
takie przedłużające się okresy
bezczynności są niebezpieczne
dla aktywnego umysłu mego
przyjaciela przyzwyczajonego do
ciągłej pracy. Przez lata
odzwyczajałem go od uciekania
się w takich przypadkach do
narkotyków, ale wiedziałem też,
że przeciwnik nie zginął, a
jedynie zasnął, gotów w każdej
chwili zbudzić się z letargu.
Poznawałem to po oczach Holmesa,
gdy przeciągały się okresy
bezczynności, i dlatego
wdzięczny byłem temu Overtonowi,
kimkolwiek był, za przerwanie
ową wiadomością apatii,
groźniejszej dla mojego
przyjaciela niż wszystkie
związane z jego zajęciem
niebezpieczeństwa razem wzięte.
Jak się spodziewaliśmy,
telegram niewiele wyprzedził
nadawcę, którego przybycie
oznajmił nam bilet wizytowy.
Cyril Overton z Cambridge,
potężnie zbudowany i umięśniony,
wypełniał prawie całą futrynę
swymi barami atlety,
przyglądając się nam kolejno
sympatycznymi, choć
zaniepokojonymi oczyma.
- Pan Sherlock Holmes?
Mój towarzysz skłonił się w
milczeniu.
- Byłem w Scotland Yardzie i
widziałem się z inspektorem
Hopkinsem, który poradził mi
zwrócić się do pana. Powiedział
też, że jego zdaniem moja sprawa
bardziej nadaje się dla pana,
niż dla policji.
- Proszę więc usiąść i
wyjaśnić mi, o co chodzi.
- To okropne, panie Holmes!
Sam się dziwię, że jeszcze nie
osiwiałem. Godfrey Staunton:
słyszał pan oczywiście o nim?
Jest on po prostu centralnym
elementem planu gry całej
drużyny. Wolałbym, żeby mi
zabrakło trzech innych graczy
niż jego. Obojętnie, w ataku czy
obronie, nie ma sobie równych.
Co teraz robić? Mam co prawda
rezerwowego, nazywa się
Moorhause, ale został źle
przeszkolony i ciągle zapuszcza
się na prawo, zamiast pilnować
swego miejsca w linii. Ma dobry
wykop, ale zły sprint i brak mu
wyczucia sytuacji. Morton czy
Johnson z Oxfordu załatwią się z
nim bez problemów. Stevenson z
kolei dobrze biega, ale nie
trafi z dwudziestki piątki, a
skrzydłowy, który tego nie umie
nie wart jest w ogóle wzmianki.
Nie, panie Holmes, jeśli nie
pomoże mi pan odnaleźć Godreya,
jesteśmy skończeni.
Holmes przysłuchiwał się temu
z rozbawieniem, zwłaszcza że
przemowa obfitowała w gwałtowne
gesty i ożywioną mimikę gościa
akcentującego każde zdanie
silnym uderzeniem pięści w
kolano. Gdy zamilkł, mój
przyjaciel sięgnął po "leksykon"
i przestudiował uważnie literę
"S".
- Jest tu Arthur H. Staunton,
początkujący fałszerz - mruknął.
- I Henry Staunton, którego
pomogłem powiesić. Ale Godfrey
jest dla mnie zupełnie nową
postacią.
Teraz nasz gość wyglądał na
zupełnie zaskoczonego. - Ale...
słyszałem, że pan wie o
wszystkim, co się dzieje na
świecie - wyjąkał. - Przepraszam
pana. Wobec tego, jeśli nie
słyszał pan o Godfreyu
Stauntonie, to nie zna pan
również Cyrila Overtona?
Holmes przytaknął z uśmiechem.
- Święty Boże! - jęknął
Overton. - Byłem rezerwowym
Anglii przeciwko Walii, i to
przez cały rok. Ale nie o to
chodzi. Nigdy bym nie
przypuścił, że jest ktoś w tym
kraju, kto nie słyszał o
Godfreyu Stauntonie, najlepszym
prawoskrzydłowym z Cambridge,
Blackheth. Dobry Boże! Panie
Holmes, na jakim świcie pan
żyje?
Tym razem Holmes, nie mogąc
się opanować, parsknął śmiechem.
- Pan żyje w innym świecie,
niż ja - odparł. - W świecie
znacznie zdrowszym i
przyjemniejszym. Moje
zainteresowania rozciągają się
na wszystkie prawie afery
towarzyskie, ale sportu jak
dotąd nie objęły, co jest
zresztą najlepszym dowodem
zdrowia i pogody tej sfery
zainteresowań angielskiego
społeczeństwa. Jednakże pańska
wizyta przekonuje mnie, że tu
również jest pole do popisu dla
moich umiejętności. Proszę więc
się uspokoić, przejść do
porządku nad tym, że nie
orientuję się w ogóle w tych
sprawach i dokładnie opowiedzieć
mi, co się stało i jak mogę panu
pomóc.
Twarz młodzieńca wskazywała
jasno, że jest on bardziej
przyzwyczajony do używania
mięśni, niż głowy, ale
stopniowo, z powtórzeniami i
przerwami, których pozwolę sobie
nie przytaczać, opowiedział nam
dziwną historię.
- Wygląda to tak, panie
Holmes. Jestem kapitanem zespołu
piłkarskiego Unirex Cambridge, a
Godfrey to mój najlepszy
zawodnik. Jutro gramy mecz z
Oxfordem, tu, w Londynie.
Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i
zamieszkaliśmy w prywatnym
hotelu "Bentley". O #/10
wieczorem sprawdziłem, czy
wszyscy udali się na spoczynek,
jako że mocny i długi sen jest
niezbędny do tego, by być w
dobrej formie. Zamieniłem też
przy okazji parę słów z
Godfreyem, zanim położył się
spać. Wydał mi się blady i
zaniepokojony, ale na moje
pytania odparł, że nic mu nie
jest, tylko trochę boli go
głowa. Wyszedłem życząc mu
dobrej nocy. Jednakże niepokoił
mnie jego stan.
W pół godziny później portier
poinformował mnie, że zjawił się
jakiś podejrzany typ z
wiadomością dla niego. Godfrey
jeszcze nie spał, gdy mu ją
doręczono do pokoju. Przeczytał
i jak rażony gromem padł na
krzesło, co tak przeraziło
portiera, że chciał biec po
lekarza i po mnie. Ale Godfrey
powstrzymał go, wypił nieco wody
i najwyraźniej zebrał się w
sobie, gdyż zszedł do
oczekującego posłańca. Zamienili
parę słów i wyszli. Portier
zauważył, że udali się w
kierunku Strand.
Dziś rano pokój Godfreya
okazał się pusty, a łóżko nadal
pościelone. Wszystkie jego
rzeczy były na tym samym
miejscu, co wczoraj, gdy się
rozstaliśmy. A zatem oddalił
się poprzedniego wieczora po
otrzymaniu nagłej wiadomości,
wraz z tym obcym i zniknął, nie
dając znaku życia. To prawdziwy
sportowiec, panie Holmes, i z
całą pewnością nie zrobiłby tego
dobrowolnie przed tak ważnym
meczem, gdyby nie zaszło coś
nagłego i nieprzewidzianego. Mam
przeczucie, że zniknął na dobre
i że nigdy go więcej nie
ujrzymy.
Holmes wysłuchał opowieści z
uwagą, po czym zapytał:
- Co pan zrobił?
- Zatelegrafowałem do
Cambridge, czy mają jakieś
wiadomości od niego i dostałem
odpowiedź, że nikt go nie
widział.
- Mógł tam dojechać w nocy?
- Owszem kwadrans po #/23#00
jest ostatni pociąg.
- Ale z tego, co pan wie, nie
pojechał nim?
- Nikt go tam nie widział.
- Co pan uczynił dalej?
- Zatelegrafowałem do Lorda
Mount_Janesa.
- Dlaczego?
- Godfrey jest sierotą, a
najbliższym jego krewnym jest
właśnie Lord Mount_Janes. O ile
dobrze pamiętam, jest on wujem
Godfreya.
- Rzuca to nowe światło na
sprawę - mruknął mój przyjaciel.
- To jeden z najbogatszych
ludzi w Anglii. Tak mówił
Godfrey.
- I byli blisko spokrewnieni?
- Jest jego jedynym
spadkobiercą, a stryj ma już
ponad osiemdziesiąt lat i
podagrę, która mocno mu dokucza.
Poza tym, jak słyszałem, jest
strasznym skąpcem. Nigdy nie dał
Godfreyowi ani szylinga, choć
trzeba przyznać, że zapisał mu
wszystko.
- Czy dostał pan odpowiedź na
swój telegram?
- Nie.
- A jaki, pańskim zdaniem, cel
miałby Godfrey, by się tam udać?
- No cóż, coś go trapiło.
Jeśli chodziło o pieniądze, to
zrozumiałe, że udał się do
najbliższego krewnego, zwłaszcza
że ten ma ich w bród. Co prawda,
szansa na ich uzyskanie byłaby
nikła, ale jeśli nie miał innego
wyjścia...
- Cóż, wyjaśnimy to, sądzę,
dość szybko, ale nie rozwiązuje
to sprawy nocnych odwiedzin i
wrażenia, jakie wywarła na nim
otrzymana wiadomość.
Overton złapał się za głowę
szepcząc: - Nic z tego nie
rozumiem.
- Proszę się uspokoić, mamy
piękny dzień, a ja z
przyjemnością zajmę się tą
sprawą - pocieszył go Holmes. -
Radziłbym panu przygotować się
do meczu nie biorąc pod uwagę
tego młodzieńca. Powodem jego
nieobecności musi być, jak sam
pan powiedział, nader istotna
przyczyna, która może zatrzymać
go przez jakiś czas. Chodźmy do
hotelu zobaczyć, czy portier
może coś dodać do tego, co już
panu powiedział.
Holmes był mistrzem w
wydobywaniu prawdy od świadków i
dość szybko w opuszczonym
pokoju Stauntona dowiedział się
wszystkiego, co wiedział lub
przypuszczał portier. Nocny gość
nie był ani robotnikiem, ani
dżentelmenem. Portier opisał go
jako "średnio zamożnego", około
pięćdziesiątki, o potarganej
brodzie, bladej twarzy i
spokojnym w kolorach i kroju
ubraniu. Sam wydawał się mocno
zdenerwowany - drżała mu ręka,
gdy podawał list. Godfrey wsunął
go w kieszeń, wychodząc z
pokoju, a obecnemu nie podał
nawet ręki. Zamienili kilka
słów, z których portier usłyszał
jedynie "czas", i wyszli - zegar
hotelowy wskazywał wtedy
#/22#30.
- Podsumujmy - Holmes usiadł
na łóżku Stauntona. - Jesteście
dziennym portierem, nieprawdaż?
- Tak, sir. Kończę pracę o
jedenastej.
- Nocny portier, jak rozumiem,
nic nie zauważył?
- Nie, sir. Jedna para wróciła
późno z teatru, poza tym nikogo
nie było.
- Cały dzień byliście wczoraj
na służbie?
- Oczywiście, sir.
- Czy przed nocną wizytą nie
było żadnych listów do pana
Stauntona?
- Był telegram.
- Ciekawe, o której?
- Około osiemnastej.
- Gdzie przebywał Staunton,
gdy mu go doręczyliście?
- Tutaj, w swoim pokoju.
- Byliście przy tym, gdy go
czytał?
- Tak, czekałem, czy będzie
odpowiedź.
- Była?
- Tak, sir. Sam ją napisał.
- Wysłaliście ją?
- Nie, sir. Sam ją zaniósł na
pocztę.
- Ale pisał w waszej
obecności?
- Tak, sir. Ja czekałem przy
drzwiach, a on siedział przy
stole. Gdy skończył pisać,
powiedział, że sam ją wyśle.
- Czym pisał?
- Piórem.
- Czy na tych formularzach
telegraficznych, które leżą na
stole?
- Tak, sir. Na pierwszym z
góry.
Holmes podniósł się żywo,
wziął ze stołu leżący tam stosik
i dokładnie obejrzał przy oknie.
- Szkoda, że nie użył ołówka -
mruknął rozczarowany. - Jak z
pewnością zauważyłeś, Watsonie,
tekst często odbija się na
następnej stronicy, co
niejednego złoczyńcę
zaprowadziło już za kratki. Tu
jednak nie ma ani śladu.
Natomiast bibularz powinien nam
być wielce pomocny, jeśli tylko
pióro było grube... O, nie
mówiłem? - Wyjął z bibularza
kartkę, na której znajdowały się
następujące hieroglify:
"Eżkat
ąksob ćotil an,
iman z źdąb"
- Niech pan przyłoży to do
lustra. - Overton był silnie
podniecony.
- Nie ma potrzeby - uspokoił
go Holmes. - Bibuła jest cienka,
wystarczy spojrzeć na odwrotną
stronę. Patrzcie. - Odwrócił
kartkę i przeczytaliśmy:
"Także
bądź z nami
na litość boską".
- Jest to więc zakończenie
telegramu, który wysłał na parę
godzin przed swym zniknięciem.
Co najmniej sześć słów tej
wiadomości umknęło nam, ale to,
co zostało, wskazuje wyraźnie,
że piszącemu zagrażało poważne
niebezpieczeństwo, z którego
ktoś mógł go wybawić. Wraz z nim
wplątana w sprawę była
przynajmniej jeszcze jedna
osoba, stąd użyta w telegramie
liczba mnoga. Najprawdopodobniej
był to ów blady brodacz o
niezbyt silnych nerwach.
Pozostaje pytanie: co mają ze
sobą wspólnego? I jeszcze jedno:
kto jest adresatem tego wezwania
o pomoc? Praktycznie nasze
zadanie sprowadza się do
znalezienia odpowiedzi na te dwa
pytania - zakończył mój
przyjaciel.
- W zasadzie wystarczyłoby
znaleźć adresata -
zasugerowałem.
- Właśnie, mój drogi Watsonie.
To samo przyszło mi do głowy.
Ale pozwolę sobie zauważyć, że
gdybyśmmy poszli na pocztę i
zażądali wglądu w depesze, nie
spotkalibyśmy się ze
zrozumieniem i pomocą ze strony
urzędników tej instytucji. Nie
wątpię jednak, że przy odrobinie
sprytu i finezji uda nam się ten
cel osiągnąć. Teraz chciałbym w
pana obecności, panie Overton,
przejrzeć leżące na stole
papiery.
Leżało tam sporo listów,
rachunków i notatek, które
Holmes przejrzał uważnie.
- Nic - mruknął w końcu. -
Pański przyjaciel był, jak
rozumiem, zupełnie zdrowy i nie
uskarżał się na żadne
dolegliwości?
- Był zdrów jak ryba.
- Czy kiedykolwiek chorował w
czasie, w którym panowie się
znacie?
- Nie. Raz skaleczył się w
rękę, innym razem skręcił nogę,
ale przy czynnym uprawianiu
sportu to się zdarza.
- Być może nie był tak całkiem
zdrów, jak się panu wydaje.
Myślę, że coś mu jednak
dolegało, ale zachował to w
tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, zabiorę te dwie
kartki. Mogą nam być nader
pomocne w ustaleniu prawdy.
- Chwileczkę! - rozległo się
za naszymi plecami.
Głos był dość żałosny, toteż
obejrzeliśmy się jak na komendę.
W drzwiach stał, postękując i
trzęsąc się, zasuszony starzec,
niewysokiego wzrostu, ubrany w
staromodne, zużyte czarne
ubranie i takiż cylinder. Na
szyi nosił białą chustę.
Sprawiał wrażenie biednego
pastora albo emerytowanego
urzędnika niższego szczebla.
Jednakże mimo dziwnego,
niepokaźnego wyglądu jego głos
przyzwyczajony był do
rozkazywania, a zachowanie
zwracało uwagę.
- Kim pan jest i jakim prawem
dotyka pan tych papierów? -
spytał.
- Jestem prywatnym detektywem,
zobowiązanym do wyjaśnienia
zagadki zniknięcia ich
właściciela.
- O, doprawdy? A wobec kogo
jest pan zobowiązany?
- Wobec mojego klienta, tu
obecnego przyjaciela pana
Stauntona, którego skierował do
mnie Scotland Yard.
- A kim pan jest? - to pytanie
skierowane było do Overtona.
- Cyril Overton.
- Aa, to pan wysłał do mnie
telegram! Jestem Lord
Mount_Janes i przybyłem tu tak
szybko, jak mógł mnie przywieźć
autobus. Wynająłeś więc pan
detektywa?
- Tak, sir.
- I gotów pan jesteś zapłacić
za jego usługi?
- Nie wątpię, że uczyni to
Godfrey, gdy go znajdziemy.
- A jeśli go nie odnajdziecie?
No, odpowiedz pan.
- W takim przypadku bez
wątpienia zapłaci jego rodzina.
- Nic podobnego! Jestem całą
rodziną, jaką ma ten młody
człowiek, i nie ponoszę
odpowiedzialności za jego
zobowiązania. Nie dam ani pensa!
Rozumiesz pan, panie detektyw?
Jeśli wydaje mu się inaczej to
dlatego, że zebrałem trochę
grosza dzięki mej oszczędności i
nie zamierzam jej teraz
zaprzestać. Co zaś się tyczy
papierów, w których żeś pan tak
beztrosko grzebał, to oznajmiam,
że jeśli było tam cokolwiek
wartościowego, to będziesz pan
dokładnie rozliczony z tego, co
pan z nimi zrobisz.
- Doskonale - odparł Holmes. -
A teraz mógłby mi pan
powiedzieć, co sądzi o
zniknięciu tego młodego
człowieka?
- Nic nie sądzę, mój panie.
Jest za duży i za stary, by nie
potrafić zatroszczyć się o
siebie. A jeśli był na tyle
głupi, że zaginął, to ja
bynajmniej nie zamierzam ponosić
kosztów poszukiwań.
- Rozumiem dokładnie pańskie
stanowisko - w oczach Holmesa
czaiła się złośliwość, co tylko
ja zauważyłem - ale z całą
pewnością pan niedokładnie
rozumie moje. Godfrey Staunton
zdaje się być nierozważnym
człowiekiem. Jeśli go porwano,
to nie dla czegokolwiek, co sam
posiada. Wieść o pańskim majątku
jest szeroko rozpowszechniona,
nie tylko w Anglii, ale i poza
jej granicami, sir. Jest całkiem
możliwe, że gang złodziei porwał
pańskiego siostrzeńca, by
uzyskać od niego informacje
dotyczące pańskiego domu,
skarbów i przyzwyczajeń.
Twarz nowo przybyłego zbladła
tak bardzo, że dorównała
kolorowi chustki na szyi.
- Wielki Boże! - pisnął. - Co
za pomysł? Nic podobnego nawet
mi na myśl nie przyszło! Co za
łotry! Ale Godfrey to dobry
chłopak, nie zdradziłby własnego
stryja. Srebra jeszcze dzisiaj
oddam do banku, a pan niech nie
szczędzi trudów. Proszę zrobić
wszystko, żeby go sprowadzić
całego i zdrowego. Co do
pieniędzy, to na piątkę, czy
dziesiątkę może pan zawsze u
mnie liczyć.
Choć udobruchany i
wstrząśnięty, nie był nam w
stanie jednakże udzielić
informacji, które mogłyby być
pomocne, gdyż prawie nic nie
wiedział o prywatnym życiu swego
siostrzeńca. Naszą jedyną
nadzieją pozostał telegram,
toteż pozbyliśmy się zarówno
lorda, jak i Overtona, który
udał się na konferencję z resztą
drużyny, by powiedzieć im o
nieszczęściu, jakie ich spotkało
i skierowaliśmy się do
najbliższego urzędu
telekomunikacyjnego.
- Spróbujemy szczęścia -
powiedział Holmes, gdy
zatrzymaliśmy się przed
drzwiami. - Rzecz jasna, mając
nakaz moglibyśmy oficjalnie
przejrzeć te telegramy, ale
jeszcze nie teraz. Nie sądzę
też, żeby w tak wielkim urzędzie
zapamiętywali twarze klientów.
Chodźmy zatem.
- Przepraszam, że panią
fatyguję - odezwał się uprzejmie
do młodej urzędniczki w okienku
"telegramy". - Wczoraj nadałem
tu telegram i zrobiłem niewielki
błąd. Nie mam dotąd odpowiedzi i
obawiam się, że go nie
podpisałem. Mogłaby mi pani
pomóc?
Panienka wzięła do ręki stertę
formularzy.
- O której godzinie pan tu
był? - spytała.
- Tuż po osiemnastej.
- Do kogo był adresowany?
Holmes spojrzał na nią
błagalnie i położył palec na
ustach. Ostatnie słowa brzmiały:
"na litość boską!" - szepnął
zmartwiony. - Jestem
niepocieszony, że nie mam
odpowiedzi.
Urzędniczka wyciągnęła jeden z
formularzy.
- Zgadza się, jest bez podpisu
- oznajmiła, kładąc go przed
Holmesem.
- To dlatego nie ma odpowiedzi
- ucieszył się mój przyjaciel. -
Ależ głupiec ze mnie. Do
widzenia pani i serdecznie
dziękuję.
Ledwie znaleźliśmy się na
zewnątrz, zachichotał i zatarł
ręce z radości.
- I co? - spytałem.
- Robimy postępy, mój drogi.
Miałem siedem różnych pomysłów,
jak obejrzeć telegram, ale,
doprawdy, nie liczyłem na to, że
już pierwszy okaże się
skuteczny.
- A co przez to uzyskałeś?
- Punkt wyjścia naszego
śledztwa - oznajmił zatrzymując
dorożkę. - Kings Cross Station.
- Wybieramy się więc w podróż?
- Pojedziemy odwiedzić stare
Cambridge. Wszystko wskazuje na
to, iż tam właśnie znajdzie się
rozwiązanie.
- Powiedz mi - zapytałem, gdy
znaleźliśmy się w pojeździe -
czy masz jakieś podejrzenia co
do powodów jego zniknięcia? Nie
sądzę, bym spotkał dotąd sprawę,
której motywy byłyby bardziej
niejasne. Tego, co powiedziałeś
jego stryjowi, nie myślisz chyba
naprawdę?
- Przyznaję, mój drogi, że nie
wydaje mi się to zbyt
prawdopodobne. Ale było
doskonałym pretekstem, by
zainteresować tego wielce
nieprzyjemnego starca.
- I w rzeczy samej
zainteresowało. Ale jaką masz
alternatywę?
- Mógłbym wymienić parę.
Musisz przyznać, że dość
zastanawiający jest fakt, iż
wypadek ów miał miejsce na
krótko przed meczem. Nieobecność
Godfreya na boisku przesądza o
wyniku spotkania. Może to być
oczywiście przypadek, ale dość
niezwykły. Sport amatorski wolny
jest od zakładów, ale nikt nie
broni publiczności obstawiać
wygranych. Niewykluczone, że
komuś opłacało się wyeliminować
zawodnika na podobieństwo konia
z wyścigów. To jedno
wyjaśnienie. Po drugie, jest on
dziedzicem fortuny i może
chodzić o najzwyklejsze w
świecie porwanie dla okupu.
- Żadna z tych wersji nie
wyjaśnia jednakże sprawy
telegramu.
- Słusznie, Watsonie. Telegram
nadal pozostaje jedyną konkretną
przesłanką, z jaką mamy do
czynienia, i nie możemy sobie
pozwolić na to, by o nim
zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić
jego znaczenie, jesteśmy teraz w
drodze do Cambridge i, choć
sprawa jest nieco zagmatwana,
byłbym zaskoczony, gdybyśmy
przed wieczorem jej nie
wyjaśnili lub nie dokonali
znacznych postępów.
Było już ciemno, gdy
znaleźliśmy się w starym,
uniwersyteckim mieście. Ze
stacji wzięliśmy dorożkę i
pojechaliśmy do oddalonego
ledwie o parę minut jazdy domu
doktora Leslie Armstronga. Dom
był przestronny, położony przy
jednej z głównych ulic. Po dość
długim oczekiwaniu znaleźliśmy
się w gabinecie gospodarza,
który przyjął nas siedząc za
biurkiem.
O tym, jak dalece przestałem
być na bieżąco ze swoim zawodem,
świadczy fakt, że nazwisko
Armstrong było mi całkowicie
obce, a był on wówczas nie tylko
jednym z najznakomitszych
profesorów swej uczelni, ale
także jedną z najtęższych głów w
tej gałęzi nauki, uczonym o
europejskiej sławie. Mimo to,
nawet jeśli się go nie znało,
nie sposób było, nie być pod
wrażeniem tej twarzy,
przenikliwych, ukrytych pod
krzaczastymi brwiami oczu, oraz
masywnej, wykutej jakby z
granitu szczęki. Człowiek
bystrego umysłu i głębokiego
charakteru, uważny i rzutki,
pewny siebie, lecz uczynny dla
innych - tak oceniłem go jeszcze
przed rozmową. Trzymał w dłoni
wizytówkę mojego przyjaciela i
przyglądał się jej z niezbyt
miłym wyrazem twarzy.
- Słyszałem o panu, panie
Holmes i zdaję sobie sprawę, czym
pan się zajmuje, choć z góry
uprzedzam, że nie pochwalam tego
zajęcia.
- Podobnie jak wszyscy
przestępcy tego kraju - odparł
Holmes spokojnie.
- Dopóki pańskie wysiłki są
skierowane na zwalczanie
przestępczości, powinny mieć
poparcie każdego uczciwego
członka społeczeństwa, choć
osobiście nie wątpię, że
oficjalny aparat ścigania jest
wystarczająco sprawny. Zupełnie
inna sprawa, gdy wdziera się pan
w czyjeś prywatne życie, wywleka
na światło dzienne sekrety
rodzinne i marnuje czas osób,
które są bardziej zajęte niż
pan. W tej chwili powinienem pisać
rozprawę naukową, a nie
rozmawiać z panem.
- Nie wątpię w to, a jednak ta
rozmowa może okazać się
ważniejsza od rozprawy naukowej.
Tak na marginesie, zmuszony
jestem poprawić pana. Robimy
dokładnie coś przeciwnego niż
to, co pan powiedział: staramy
się, by jak najmniej osobistych
spraw przeniknęło do wiadomości
publicznej, co niechybnie
nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły
się czynniki oficjalne. Może pan
mnie uważać za pioniera, który
wyprzedza regularne siły
policyjne w tym kraju. Pana
natomiast chciałbym zapytać o
Godfreya Stauntona.
- A konkretnie?
- Zna go pan, prawda?
- Jest moim bliskim
przyjacielem.
- Wie pan o tym, że zniknął?
- Ach, w rzeczy samej? - wyraz
twarzy naszego gospodarza nie
uległ zmianie.
- Zeszłej nocy opuścił hotel i
do tej pory nie dał znaku życia.
- Powróci bez wątpienia.
- Jutro jego drużyna gra
bardzo ważny mecz.
- Nie interesują mnie te
chłopięce zabawy, w
przeciwieństwie do losów i
przyszłości tego młodzieńca,
jako że znam go i lubię
serdecznie. Mecz piłkarski
natomiast zupełnie mnie nie
obchodzi.
- W takim razie liczę na
pańską pomoc w odnalezieniu
Godfreya. Wie pan, gdzie on
jest?
- Skądże znowu!
- Nie widział go pan od
wczoraj?
- Nie.
- Czy Staunton jest zdrowym
człowiekiem?
- Absolutnie.
- Czy wiadomo panu, by
kiedykolwiek chorował?
- Nigdy.
Holmes położył na jego biurku
kartkę papieru wyjętą z
kieszeni.
- To może wyjaśni mi pan, skąd
rachunek opiewający na
trzynaście gwinei, zapłacony
przez Godfreya Stauntona w
zeszłym miesiącu panu Leslie
Armstrongowi z Cambridge.
Znalazłem go w papierach
zaginionego w jego pokoju
hotelowym.
Doktor poczerwieniał z gniewu.
- Nie widzę najmniejszego
powodu, dla którego musiałbym to
robić, panie Holmes.
Mój przyjaciel schował
rachunek do notesu.
- Jeśli woli pan publiczne
wyjaśnienia, to mogę zapewnić,
że niedługo do nich dojdzie -
oznajmił sucho. - Mówiłem już
panu przed chwilą, że mogę
wyciszyć niejedną sprawę, która
w przeciwnym wypadku dostałaby
się do publicznej wiadomości, i
wielokrotnie już to robiłem.
Doprawdy, rozsądniej z pana
strony byłoby obdarzyć mnie
zaufaniem.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Miał pan jakieś wiadomości
od Stauntona z Londynu?
- Żadnych.
- No, patrzcie państwo! Jakaż
ta poczta jest opieszała -
westchnął Holmes. - Bardzo pilny
telegram został wysłany przez
niego do pana wczoraj wieczorem,
a pan go jeszcze nie otrzymał.
Ma to bez wątpienia związek z
jego zniknięciem. Na pana
miejscu udałbym się na pocztę i
złożył zażalenie.
Gospodarz poderwał się na
nogi, czerwony z wściekłości.
- Zmuszony jestem prosić pana,
by pofatygował się razem z
przyjacielem za drzwi - warknął.
- Może pan oznajmić swemu
zwierzchnikowi, Lordowi
Mount_Janesowi, że nie życzę
sobie mieć nic wspólnego z nim
samym ani z ludźmi nasłanymi
przez niego. Ani słowa więcej!
Z furią pociągnął za sznur
dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy
ten stanął w drzwiach:
- Johnie, wskaż panom wyjście.
Służący wyprowadził nas
uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy
już znaleźliśmy się na ulicy,
Holmes parsknął śmiechem.
- Doktor Armstrong z pewnością
jest człowiekiem energicznym i
zdecydowanym - powiedział po
chwili. - Nie spotkałem dotąd
człowieka, który gdyby skierował
w tę stronę swe talenty, byłyby
bardziej predestynowany do
zajęcia wolnego miejsca po
niesławnej pamięci profesorze
Moriartym. Tak oto, mój biedny
przyjacielu znaleźliśmy się,
niebożęta, w niegościnnym
mieście, którego jednak nie
możemy opuścić, jeśli chcemy
rozwiązać tę zagadkę. Gospoda po
przeciwnej stronie ulicy zdaje
się być wprost wymarzona dla
naszych potrzeb. Gdybyś był tak
uprzejmy i zajął się wynajęciem
pokoi oraz nabyciem paru
drobiazgów potrzebnych do
noclegu, mógłbym się tymczasem
nieco rozejrzeć.
Rozglądanie okazało się jednak
dłuższe niż Holmes przypuszczał,
gdyż w gospodzie znalazł się
dopiero po dziewiątej wieczorem.
Był blady i zmęczony, a ubranie
pokryte miał kurzem; do chwili
spożycia oczekującej na stole
kolacji nie odezwał się słowem.
Dopiero gdy zapalił fajkę, był w
stanie spojrzeć na sytuację na
wpół ironicznie, na wpół
filozoficznie, co było dla niego
naturalne, gdy sprawy nie
układały się po jego myśli.
Odgłos kopyt końskich skłonił go
do podejścia do okna. Przed
drzwiami doktora stał powóz
zaprzężony w parę gniadoszy.
- Nie było go trzy godziny -
mruknął. - Wyjechał o wpół do
siódmej, a wrócił dopiero teraz.
To daje odległość około dwunastu
mil. Jeździ tam codziennie, a
zdarza się, że i dwukrotnie w
ciągu dnia.
- Jest to dość naturalne dla
lekarza z praktyką.
- On w istocie nie jest
praktykującym lekarzem. To
teoretyk i konsultant, ale bez
praktyki z pacjentami, która
rozpraszałaby go i zajmowała
czas potrzebny na pracę naukową.
Te wyjazdy są jak na niego czymś
niezwykłym. Rodzi się zatem
pytanie, do kogo tak zapamiętale
jeździ?
- Jego woźnica...
- Mój drogi, a jak sądzisz, od
kogo zacząłem? Nie wiem, czy
powodowany własną złośliwością,
czy poleceniem chlebodawcy,
poszczuł mnie psem. Ani pies,
ani on nie polubili mojej laski
i sprawa się nie udała. Po
incydencie uzgodniliśmy poglądy
i z tych uzgodnień jasno wynika,
że dalsze próby dowiedzenia się
czegokolwiek z tego źródła
skazane są na niepowodzenie.
Wszystko, czego się
dowiedziałem, pochodzi od
przyjaznej duszy z tutejszej
gospody. Ona właśnie powiedziała
mi o zwyczajach doktora i
codziennych podróżach powozem.
Jakby potwierdzając jego
słowa, ten ostatni podjechał pod
dom.
- Nie mogłeś go śledzić?
- Doskonale, Watsonie! Masz
dziś genialne pomysły. Rzecz
jasna, przyszło mi to do głowy,
a jak zapewne zauważyłeś, nie
opodal jest sklep z rowerami. Od
właściciela wypożyczyłem rower i
wyjechałem jeszcze przed
powozem, starając się, by
odległość między nami nie
przekraczała stu jardów. W
mieście pomagały mi go śledzić
tylne światła, ale gdy
znaleźliśmy się na wsi, zdarzył
się niezbyt miły wypadek. Otóż
powóz zatrzymał się nagle,
doktor wysiadł, zbliżył się do
mnie i w sardoniczny sposób
oznajmił mi, iż choć droga jest
wąska, obawia się, że nie na
tyle, by jego pojazd blokował mi
drogę. Przyznaję, że zrobił to
naprawdę w doskonały sposób.
Przejechałem obok powozu i
trzymając się głównej drogi
ujechałem parę mil, po czym
zatrzymałem się w dogodnym
miejscu, by nań poczekać. Nie
pojawił się jednak, widać
skręcił w którąś z licznych
bocznych dróg. Przyjechałem z
powrotem, nadal nie widząc jego
śladu, i oto teraz dopiero
powrócił. Naturalnie z początku
nie miałem żadnych powodów, by
łączyć te wyjazdy ze sprawą
Godfreya; zająłem się nimi
jedynie dlatego, by mieć
pełniejszy obraz poczynań
doktora Armstronga, ale po tym
wydarzeniu sprawa nabiera nowego
znaczenia. Jeśli ktoś spodziewa
się, że będzie śledzony, jest to
już samo w sobie podejrzane. Nie
spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej
zagadki.
- Możemy jutro za nim
pojechać.
- Naprawdę? To nie jest takie
proste, jak ci się wydaje. Nie
znasz okolic Cambridge, a jest
to teren płaski i nie zalesiony,
w którym naprawdę trudno się
ukryć. W dodatku człowiek, który
nas interesuje, nie jest
głupcem, co dobitnie dziś
wykazał. Zadepeszowałem do
Owertona, by pod ten adres dał
mi znać o każdym nowym
wydarzeniu w Londynie, tymczasem
możemy skoncentrować się na
osobie doktora Armstronga,
którego nazwisko pozwoliła mi
przeczytać w urzędzie pocztowym
ta miła osóbka. Mogę się
założyć, że wie on doskonale,
gdzie jest ten młody człowiek, i
jeśli się tego nie zdołamy
dowiedzieć, będzie to wyłącznie
nasza wina. Jak dotychczas, on
jest górą, ale znasz mnie i
wiesz, że nie pozwolę, by ten
stan rzeczy trwał zbyt długo.
Mimo tego zapewnienia następny
dzień minął nie zbliżając nas
ani o krok do rozwiązania
zagadki, a przy lunchu
dostarczono nam następujący
liścik:
"Sir,
Mogę Pana zapewnić, że śledząc
mnie traci Pan czas. Jak odkrył
Pan ostatniej nocy, mam okno w
tylnej ściance powozu, a zatem
jeśli życzy Pan sobie
dwudziestomilowej przejażdżki,
która przywiedzie Pana do
miejsca, z którego Pan wyjechał
- służę uprzejmie: wystarczy, by
jechał Pan za mną. Pragnę też
poinformować Pana, że
szpiegowanie mnie w żadnym razie
nie pomoże Stauntonowi.
Natomiast przekonany jestem, iż
największą przysługą, jaką może
mu Pan oddać, jest
natychmiastowy powrót do Londynu
i poinformowanie swego
chlebodawcy o Pańskich
bezowocnych poszukiwaniach. Czas
spędzony tutaj, to dla Pana czas
stracony.
Z poważaniem
Leslie Armstrong"
- Szczery i otwarty przeciwnik
- skomentował Holmes. - No cóż,
list ten wzmaga tylko moją
ciekawość; zanim stąd wyjadę,
muszę ją zaspokoić.
- Jego powóz zajechał -
poinformowałem go. - Właśnie
wsiada, spoglądając w nasze
okna. Może ja spróbowałbym
szczęścia na rowerze?
- Nie, mój drogi. Z całym
szacunkiem dla ciebie, ale nie
sądzę, byś był godnym dlań
przeciwnikiem. Raczej spróbuję
coś osiągnąć za pomocą innych
środków. Obawiam się, że będę
zmuszony pozostawić cię samego,
gdyż pojawienie się dwóch obcych
wypytujących się o różne rzeczy
w tej sielankowej wiejskiej
okolicy mogłoby wzbudzić więcej
plotek, niż to potrzebne. NIe
wątpię, że znajdziesz coś
interesującego w tym szacownym
mieście i mam nadzieję, że
wieczorem będę miał dla ciebie
lepsze nowiny.
Holmes wrócił ponownie
zmęczony i rozczarowany.
- Zmarnowałem dzień, Watsonie
- oświadczył. - Znając kierunek,
w którym się udał nasz doktor,
spędziłem dzisiejszy dzień na
odwiedzaniu wiosek leżących po
tamtej stronie Cambridge i
rozmowach z gospodarzami.
Przyznaję, że zwiedziłem spory
szmat kraju: Chesterton, Histon,
Waterbeach, Oakington. Nigdzie
jednak nie natrafiłem na
najmniejszy nawet ślad. Nie
można przeoczyć czegoś takiego,
jak codzienne wizyty powozu, i
to zupełnie nieznanego. Doktor
wygrał drugą rundę. Czy jest
jakiś telegram?
- Owszem, pozwoliłem go sobie
otworzyć. Oto treść:
"O Pompeya spytać Jeamy
Dixona, Trinity College".
- Zupełnie go nie rozumiem.
- Och, to jasne. Jest to
odpowiedź naszego przyjaciela
Overtona na pewne pytanie, które
mu wcześniej wysłałem. Prześlę
wiadomość do Dixona i pewien
jestem, że tym razem szczęście
się do nas uśmiechnie.
$~a propos, czy są jakieś
wiadomości o tym meczu?
- Owszem, lokalna
popołudniówka zamieściła
doskonałe sprawozdanie z jego
przebiegu. Oxford wygrał, i to
dzięki, co wyraźnie napisano,
nieszczęśliwej absencji Godfreya
Stauntona, którego nieobecność
na boisku dała się odczuć już w
pierwszych minutach meczu. Brak
tego zawodnika tak osłabił atak
i obronę, że udaremnił zupełnie
wysiłki drużyny.
- Zatem obawy Owertona były
uzasadnione - mruknął Holmes.
- W pełni zgadzam się z
doktorem Armstrongiem. Futbol
nie interesuje mnie zupełnie.
Kładziemy się spać, Watsonie,
gdyż dzień jutrzejszy, jak
sądzę, będzie męczący i, mam
nadzieję, rozstrzygający.
Następnego ranka, tuż po
przebudzeniu, przestraszył mnie
widok Holmesa, który siedział
przy kominku ze strzykawką w
dłoni. Widząc wyraz mojej
twarzy, roześmiał się i położył
strzykawkę na stole.
- Nie, mój drogi, tym razem to
nie morfina. Ten drobiazg jest
kluczem do naszej zagadki, a
przynajmniej mam taką nadzieję.
Właśnie wróciłem z małego zwiadu
i sądzę, że wszystko jest na
najlepszej drodze. Zjedz dobre
śniadanie, gdyż udamy się śladem
doktora Armstronga i nie
będziemy się zatrzymywać na
posiłki, dopóki nie znajdziemy
tajemniczego miejsca
przeznaczenia.
- Wobec tego najlepiej będzie
zabrać ze sobą drugie śniadanie.
Jego powóz zajechał -
oznajmiłem.
- Spokojnie, niech sobie
jedzie. Jeśli nam się tym razem
nie uda, to przeproszę go
osobiście na piśmie. Zjedz
teraz, a potem przedstawię cię
komuś, kto jest niezastąpionym
specjalistą w rozwiązywaniu
takich zadań.
Gdy wyszliśmy, Holmes udał się
ku stajni. Tu otworzył drewniany
kojec, z którego wyskoczył
średnich rozmiarów pies, cały
biały w brązowe łaty i z długimi
uszami - coś pośredniego między
wyżłem a ogarem.
- Pozwól przedstawić sobie
Pompeya - powiedział mój
przyjaciel. - Jest chlubą
tutejszej sfory. Choć niezbyt
szybki, co widać po jego
budowie, jest niezastąpiony na
tropie. Cóż, Pompeyu, może nie
jesteś szybki na polowaniu, ale
obawiam się, że dwóch
londyńczyków i tak ci nie
dotrzyma kroku. Wobec tego
pozwól, że założę ci smycz. A
teraz chodź i pokaż, co
potrafisz.
Poprowadził psa do bramy
wjazdowej domu doktora. Zwierzę
obwąchało ją i z piskiem
podniecenia ruszyło w dół ulicy,
ciągnąc smycz z całych sił.
Po pół godzinie byliśmy już za
miastem, żwawo maszerując
wiejską drogą.
- Co ty właściwie zrobiłeś? -
spytałem.
- Użyłem nietrwałego i może
niehonorowego, ale za to
skutecznego w takich wypadkach
środka. Dziś rano spryskałem
zawartością strzykawki, którą
widziałeś, tylne koła powozu
Armstronga. To anyż, mój drogi,
a pies myśliwski pójdzie za tym
zapachem na koniec świata.
Armstrong musiałby przejechać
przez rzekę, żeby zgubić trop, a
nie sądzę, by mu to przyszło do
głowy. O, szelma! To w ten
sposób wtedy mi zniknął!
Pies skręcił nagle z drogi na
porośnięty trawą trakt, który
pół mili dalej wychodził na inną
drogę, a trop skręcał ostro w
prawo, w stronę miasta, z
którego właśnie przyszliśmy.
Droga biegła na południe,
omijając Cambridge, i dalej w
przeciwnym kierunku niż ten, w
którym szliśmy.
- A więc to kółko było tylko
na naszą cześć - warknął
rozeźlony Holmes. - Nic
dziwnego, że moje poszukiwania w
tych wioskach nie dały
rezultatu. Trzeba przyznać, że
doktorek rozegrał partię jak
prawdziwy zawodowiec grający o
dużą stawkę. Na prawo powinno
być Trumpington i, na Boga, oto
i powóz wyjeżdżający zza rogu.
Szybko, Watsonie, albo koniec z
nami.
Skoczył w pole, ciągnąc za
sobą psa, a ja za nim. Ledwie
zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz
minął nas z turkotem. Dojrzałem
przelotnie doktora Armstronga
siedzącego ze zwieszonymi
ramionami i twarzą ukrytą w
dłoniach - przedstawiał sobą
obraz najwyższej rozpaczy.
Sądząc po wyrazie twarzy mego
przyjaciela, także to zauważył.
- Obawiam się, że nasze
poszukiwania mogą się smutno
skończyć - powiedział po chwili.
- Chodź, Pompeyu, otóż i dom
stojący w polu.
Nie mogło być wątpliwości, że
oto osiągnęliśmy cel naszych
poszukiwań. Pompey z radosnym
skowytem minął bramę, za którą w
miękkiej ziemi widać było ślady
kół powozu. Przez trawnik, w
stronę drzwi prowadziła wąska
ścieżka, toteż Holmes przywiązał
psa do pompy i ruszyliśmy ku
budynkowi. Mój towarzysz zapukał
lekko zardzewiałą kołatką, ale
nie wywołało to żadnego odzewu.
Domek jednak nie był opuszczony,
gdyż do naszych uszu dobiegł
niski dźwięk - coś jakby
zawodzenie po niepowetowanej
stracie.
Holmes zatrzymał się na
chwilę, po czym spojrzał na
drogę. Zbliżał się nią powóz,
którego zaprzęgu nie sposób było
zapomnieć.
- Doktorek wraca! - krzyknął.
- To upraszcza sprawę. Musimy
zobaczyć, co się tam dzieje,
zanim się tu zjawi.
Otworzył drzwi i znaleźliśmy
się w hallu - zawodzenie było
teraz głośniejsze i dochodziło z
góry, toteż pognaliśmy tam co
sił w nogach. Mój przyjaciel
otworzył uchylone drzwi i obaj
zamarliśmy na progu.
Młoda, piękna kobieta leżała
martwa na łóżku. Otwartymi,
błękitnymi i niewidzącymi oczyma
wpatrywała się w sufit. W nogach
posłania klęczał młody
mężczyzna, z twarzą ukrytą w
pościeli; jego ciałem wstrząsał
szloch. Był tak pogrążony w
rozpaczy, że nie zauważył nas,
dopóki Holmes nie położył mu
ręki na ramieniu.
- Pan Godfrey Staunton?
- Tak, ale... spóźnił się pan.
Ona odeszła.
Był zbyt przytłoczony
nieszczęściem, by zrozumieć, że
nie jesteśmy lekarzami
przysłanymi do pomocy. Holmes
chciał mu wyjaśnić
nieporozumienie i poinformować o
niepokoju, jaki wywołało jego
zniknięcie, gdy na schodach
zadudniły ciężkie kroki, a po
chwili w drzwiach pojawił się
zaskoczony doktor Armstrong.
- Więc to tak - wykrztusił po
chwili. - Osiągnął pan swój cel
i z wrodzoną sobie delikatnością
wybrał stosowny do tego moment.
Nie będę nic więcej mówił w
obliczu śmierci, ale zapewniam,
że gdybym był młodszy, nie
uszłoby panu takie postępowanie
na sucho.
- Proszę mi wybaczyć,
doktorze, sądzę, że niedokładnie
się rozumiemy - odparł Holmes. -
Gdyby był pan łaskaw zejść z
nami na dół, wyjaśnilibyśmy
sobie to nieporozumienie.
W parę minut później
znaleźliśmy się we trójkę w
salonie.
- Słucham.
- Chciałbym na wstępie panu
wyjaśnić, że nie jestem opłacany
przez Lorda Mount_Janesa, a moje
prywatne sympatie nie znajdują
się po stronie tegoż szlachcica.
Gdy ktoś ginie, a jego
przyjaciel zwraca się do mnie z
prośbą o pomoc, bym odszukał
zaginionego, dokładam wszelkich
starań, by to wykonać -
tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli
stwierdzę, że nie miało miejsca
żadne przestępstwo, to robię co
mogę, by zatuszować całą sprawę
zamiast rozgłaszać ją wszem i
wobec. Skoro w tym przypadku,
jak sądzę, nie zostało naruszone
prawo, może pan całkowicie
polegać na mojej dyskrecji.
Doktor Armstrong złapał rękę
Holmesa i potrząsnął nią silnie.
- Jest pan uczciwym
człowiekiem - powiedział. - Źle
pana oceniłem i dziękuję
Niebiosom, że wyrzuty sumienia
wobec biednego, pozostawionego
tu samotnie Godfreya skłoniły
mnie do powrotu i bliższego
poznania pana. Wie pan już
wystarczająco wiele, reszta jest
prosta do wyjaśnienia. Rok temu
ten młodzieniec mieszkał przez
pewien czas w Londynie. Zakochał
się tam w córce kobiety, u
której wynajmował mieszkanie.
Pokochali się, pobrali. Żona
jego była równie miła, co piękna
i nie musiał się jej wstydzić.
Ale Godfrey jest dziedzicem tego
skretyniałego sknery i był
zupełnie pewien, że gdyby
dotarła do jego uszu wieść o
małżeństwie, byłoby to
równoznaczne z końcem
sprzyjającej mu fortuny.
Znam Godfreya dobrze i darzę
go głębokim uczuciem. Zrobiłem
co można, by pomóc im utrzymać
ten związek w tajemnicy. Dzięki
temu domkowi i wrodzonej
dyskrecji Godfrey do tej pory
zachował sekret. Poza mną i
służącym, który udał się właśnie
po pomoc do wioski, nikt o
niczym nie wiedział. Niestety,
cios nadszedł z zupełnie
nieoczekiwanej strony: żona
Godfreya zachorowała nagle i to
poważnie. Biedak omal nie
oszalał, a musiał jechać do
Londynu na ten głupi mecz, gdyż
bez wyjaśnienia całej sytuacji
nie miał żadnych powodów, by tam
nie być. Starałem się
telegraficznie informować go o
stanie zdrowia żony i
podtrzymywać na duchu. W
odpowiedzi na mój telegram
wysłał mi depeszę, o której pan
się dowiedział, choć pojęcia nie
mam jakim cudem. Nie
powiedziałem mu oczywiście jak
groźna jest sytuacja, wiedząc,
że jego obecność i tak nic nie
pomoże. Ale ojcu dziewczyny
napisałem całą prawdę. On też
natychmiast skontaktował się z
Godfreyem i obaj przyjechali
tutaj. Dziś rano śmierć położyła
kres jej cierpieniom. I to
wszystko, panie Holmes. Jestem
pewien, że mogę polegać na
dyskrecji pana i pańskiego
przyjaciela.
Holmes uścisnął mu dłoń i bez
słowa odwrócił się. Wyszliśmy w
milczeniu z tego domu żałoby na
dwór, gdzie świeciło słabe,
zimowe słońce.
Szlachetnie urodzony kawaler
Zarówno małżeństwo lorda
St. Simona, jak i dziwne
unieważnienie tego związku dawno
już przestało być tematem
zainteresowania w kręgach, w
których obracał się nieszczęsny
oblubieniec. Nowe skandale
przyćmiły to pechowe małżeństwo,
a rozmaite pikantne szczegóły
odciągnęły plotki od
czteroletniego już dramatu. Mam
jednakże podstawy sądzić, że nie
wszystkie fakty są znane
szerokiemu ogółowi, a ponieważ
mój przyjaciel Sherlock Holmes,
miał znaczny udział w
rozwikłaniu całej zagadki, śmiem
twierdzić, że żadne wspomnienia
nie są kompletne bez tego
epizodu.
Było to na parę tygodni przed
moim własnym małżeństwem, kiedy
wciąż jeszcze mieszkałem z
Holmesem na Baker Street. Wrócił
on wieczorem tegoż dnia i zastał
list adresowany do siebie. Przez
cały dzień nie wychodziłem z
mieszkania, gdyż niespodziewanie
zaczęło padać i zrobiło się
wietrznie, co powodowało
nieodmiennie przypominanie się
rany od kuli po afgańskiej
kampanii. Siedząc w fotelu, z
nogami opartymi na drugim,
otoczony stertą gazet, które
zdążyłem już przeczytać, na wpół
leżąc oglądałem imponujący herb
i monogram na kopercie,
zastanawiając się leniwie, kim
też może być szlachetny
korespondent mojego przyjaciela.
- Jest tu godna uwagi epistoła
- poinformowałem go, gdy wszedł.
- Twoja poranna korespondencja,
jeśli dobrze pamiętam, składa
się przeważnie z listów od
sklepikarzy i agentów
ubezpieczeniowych.
- Istotnie, twój sąd nie jest
pozbawiony podstaw - zgodził się
z uśmiechem. - Ten zaś tutaj
wygląda jak jedno z tych
niepożądanych i uciążliwych
zaproszeń na zebrania
towarzyskie, na których zmuszają
człowieka bądź do nudzenia się,
bądź do kłamania.
Złamał pieczęć i przebiegł
wzrokiem treść listu.
- Patrzcie państwo - mruknął.
- Okazuje się, że to jednak coś
interesującego.
- Od szlachetnie urodzonego
klienta?
- Jednego z najlepiej
urodzonych w tym kraju.
- Moje serdeczne gratulacje.
- Mogę cię zapewnić, Watsonie,
że wysokie urodzenie, czy też
jego brak, nie ma dla mnie
żadnego znaczenia, w
przeciwieństwie do tego, czy
sprawa jest interesująca, czy
też nie. Możliwe, że ta okaże
się zupełnie banalna. Czytałeś,
jak widzę, najświeższe gazety?
- Owszem - przytaknąłem -
patrząc na stertę papierów koło
fotela. - Z braku lepszego
zajęcia...
- Dobrze się składa, oszczędzi
nam to wiele czasu. Osobiście
poza rubryką kryminalną i
ogłoszeniami nie czytałem nic.
Jeśli zaś przeglądałeś
najnowsze wydarzenia, to musiała
ci wpaść w oko notatka o lordzie
St. Simonie i jego ślubie.
- I owszem.
- Doskonale. List, który mam w
ręku, jest właśnie od niego.
Przeczytam ci go, a ty przewróć
te papierzyska i poszukaj mi
wszystkiego, co wiąże się z tą
sprawą.
Oto, co przeczytał mi
Sherlock:
"Drogi Panie Holmes!
Lord Backwater powiedział mi,
że mogę mieć zaufanie do Pana
sądów i dyskrecji. Zdecydowałem
się wobec tego napisać i prosić
Pana o radę w kwestii nader
bolesnej. Wiąże się to z moim
ślubem. Pan Liestrade ze
Scotland Yardu działa już w tej
sprawie, ale zapewnił mnie, że
nie ma nic przeciwko pańskiej
współpracy. Obaj sądzimy, że
może być nam wielce pomocna.
Zjawię się o #/4 po południu i
byłbym bardzo zobowiązany, gdyby
znalazł Pan dla mnie czas, gdyż
sprawa jest, przynajmniej dla
mnie, najwyższej wagi.
Z poważaniem
Robert St. Simon"
- Wysłany z Grosvenor
Mansions, pisany piórem, a autor
miał pecha i umazał się
atramentem na zewnętrznej
powierzchni małego palca prawej
dłoni - dodał Holmes składając
list. - Napisał, że będzie tu o
czwartej, a więc mamy godzinę,
by wyrobić sobie zdanie na
podstawie tego, co piszą w
prasie. Zajmij się tymi
artykułami, a ja sprawdzę, kim
jest konkretnie nasz gość.
Z półki nad kominkiem wziął
oprawny w skórę tom i zaczął
kartkować.
- Jest. "Robert Walsingham de
Vere St. Simon, drugi syn
księcia Balmoral. Herb -
czerwone tło, trzy kotwice nad
sobolem. Urodzony w 1846 roku".
Ma wobec tego 41 lat, co w
zupełności wystarczy do
małżeństwa. Był podsekretarzem
do spraw zagranicznych. Są
bezpośrednimi potomkami
Plantagenetów, a pośrednimi
Tudorów. Poza tym nic ciekawego.
Mam nadzieję, że tobie się
lepiej powiodło.
- To, co potrzebne, znalazłem
bez problemów. Wydarzenia są
zupełnie świeże, a cała sprawa
utkwiła dość silnie w mej
pamięci. NIe chciałem ci jednak
nic mówić, bo wiem, że masz w
tej chwili na głowie dochodzenie
i nie lubisz, jak coś innego
odrywa cię od tej pracy.
- Och, masz na myśli tę błahą
sprawę wozu meblowego z
Grosvenor Square? Wszystko jest
już zupełnie jasne, właściwie od
początku nie wzbudzało
wątpliwości. Streść mi, proszę,
co piszą w gazetach.
- Oto pierwsza wzmianka, na
jaką się natknąłem. Zamieszczona
była w "Morning Post" przed paru
tygodniami. Tytuł brzmi:
"Uzgodnione małżeństwo":
Jeśli wiadomości nasze zostaną
potwierdzone, wkrótce zostanie
zawarty związek małżeński
pomiędzy lordem Robertem
St. Simonem, drugim synem
księcia Balmoral a Katty Doran,
jedyną córką Aloysiusa Dorana,
Esg. Z San Francisco,
Kalifornia, U$s$a.
- Zwięzłe i jasne - wtrącił
Holmes wyciągając nogi w stronę
ognia.
- W tym samym tygodniu był o
tym cały artykuł w jednej z
gazet towarzyskich. O, mam:
Wkrótce będzie trzeba ogłosić
przepisy antyeksportowe na
małżeńskim rynku, gdyż obecnie
trwająca wolna konkurencja zdaje
się zdecydowanie nie sprzyjać
naszemu rodzimemu produktowi.
Szlachetne damy Wielkiej
Brytanii przechodzą po kolei w
ręce naszych kuzynów zza oceanu.
W ostatnim tygodniu do
imponującej listy łupów tych
uroczych najeźdźców dołączył
lord St. Simon, który przez
ponad dwadzieścia lat okazał się
odporny na strzały Amora.
Obecnie ogłosił on o swym
zbliżającym się małżeństwie z
panną Katty Doran, fascynującą
córką kalifornijskiego
milionera.
Panna Doran, której zgrabna
postać i pociągająca twarz
zwracały uwagę w Westbury House,
jest jedynaczką i najświeższe
notowania jej posagu
przekraczają sześć cyfr. Dodając
do tego fakt, który jest
wszystkim znany, a mianowicie,
że książę Balmoral zmuszony był
w ostatnich latach wyzbyć się
części kolekcji obrazów, a lord
St. Simon nie posiada żadnych
nieruchomości poza niewielką
posiadłością w Birchmoor,
oczywiste jest, że nie tylko
amerykańska oblubienica
skorzysta na tym związku, który
z republikańskiej damy zmieni ją
w szlachetnie urodzoną lady.
- Coś jeszcze? - spytał Holmes
ziewając.
- Och, całe mnóstwo. Choćby
notatka z "Morning Post"
oświadczająca, że związek
zawarty będzie po cichu w
Kościele St. George na Hanover Square z udziałem
jedynie pół
tuzina najbliższych przyjaciół,
a nowożeńcy powrócą do domu na
Lancaster Gate zakupionego przez
pana Dorana. Dwa dni później
jest krótka notatka, iż
małżeństwo odbyło się, a miesiąc
miodowy spędzony zostanie w
posiadłości lorda Backwatera
koło Petersfield. To wszystko,
co pojawiło się w prasie przed
zniknięciem panny młodej.
- Przed czym? - Holmes aż się
poderwał.
- Przed zniknięciem
oblubienicy.
- Kiedy to się stało?
- Na ślubnym śniadaniu.
- To zaczyna być bardziej
obiecujące, niż się zapowiadało.
Powiedziałbym, że wręcz
dramatyczne.
- Owszem, mnie też uderzyło.
Trochę odbiega to od zwyczaju.
- Bywa, jak zauważyłeś, że
panny znikają przed ceremonią,
a czasami w trakcie miodowego
miesiąca. Ale nie mogę sobie
przypomnieć podobnego przypadku.
Podaj mi szczegóły.
- Ostrzegam cię, że z
pewnością nie są kompletne.
- Nie szkodzi.
- Na szczegóły składa się
jeden artykuł we wczorajszej
gazecie, który ci przeczytam.
Zatytułowany jest: "Szczególne
wydarzenie na weselu". Oto jego
treść:
"Rodzina lorda St. Simona
doznała niemałej konsternacji w
związku z dziwnym wypadkiem na
jego weselu. Ceremonia ślubna -
co zostało podane w gazetach
wczorajszych - miała miejsce
poprzedniego ranka, ale dopiero
teraz możliwym stało się
potwierdzenie dziwnych plotek,
które się po niej pojawiły.
Wbrew usiłowaniom przyjaciół, by
wyciszyć całą sprawę, rzecz
stała się przedmiotem
powszechnych rozmów.
Ceremonia odbyła się w
Kościele St. George na Hanover Square. Była cicha
i skromna, a
uczestniczyli w niej jedynie:
ojciec panny młodej, księżna
Balmoral, lord Eustace i lady
Clara St. Simon (młodszy brat i
siostra pana młodego) oraz lady
Alicja Whittington.
Całe towarzystwo udało się do
domu Pana Dorana na Lancaster
Gate, gdzie przygotowano
śniadanie. Wygląda na to, że
kłopoty sprawiła pewna kobieta o
nieznanym nazwisku, która wdarła
się do domu w ślad za gośćmi
twierdząc, iż ma prawo widzieć
się z lordem St. Simonem.
Dopiero po długiej i bolesnej
scenie udało się lokajowi i
odźwiernemu ją usunąć. Panna
młoda, która na szczęście
zdążyła wejść przed tym przykrym
wydarzeniem, zasiadła ze
wszystkimi do śniadania, gdy
niespodziewanie zdjęta nagłą
niedyspozycją, musiała wycofać
się do swego pokoju. Jej
przedłużająca się nieobecność
wywołała sporo komentarzy, zatem
ojciec panny młodej udał się po
nią. Od pokojówki dowiedział
się, że pani pojawiła się tylko
na chwilę, wzięła pelerynę,
kapelusz i wybiegła. Jeden ze
służących twierdzi, że widział,
jak młoda kobieta opuszcza dom,
ale nie rozpoznał panny młodej,
o której sądził, że przebywa z
gośćmi.
Stwierdziwszy, że jego córka
zniknęła, Pan Doran wraz z panem
młodym natychmiast skontaktowali
się z policją, która wszczęła
nader energiczne śledztwo.
Powinno ono wkrótce przynieść
wyjaśnienie tego niespotykanego
wypadku. Do późnych godzin
nocynych jednak nie było
wiadomo, gdzie przebywa
zaginiona dama. Chodzą słuchy o
zagrażającym jej
niebezpieczeństwie i mówi się,
że policja aresztowała kobietę,
która była sprawczynią
zamieszania przed wejściem do
domu, podejrzewając, że z
zazdrości lub innych powodów
mogła ona przyczynić się do
dziwnego zaginięcia panny
młodej".
- To wszystko?
- Jest jeszcze wzmianka w
porannej gazecie, krótka, ale za
to nader agresywna.
- I co ona głosi?
- Że panna Flora Millar, która
wywołała zamieszanie, w rzeczy
samej została aresztowana. Była
poprzednio baletnicą w teatrze i
znała pana młodego przez parę
lat. Nie ma dalszych szczegółów;
sprawa jest teraz w twoich
rękach. To wszystko, na co
możesz liczyć, jeśli chodzi o
gazety.
- Sprawa wydaje się nader
oryginalna. Za nic w świecie nie
chciałbym, żeby wymknęła mi się
z rąk. Ale cóż i dzwonek do
drzwi. Zegar wskazuje trzy
minuty po czwartej i można
spokojnie założyć, że to nasz
zapowiedziany klient. NIe
zbieraj się do wyjścia,
Watsonie, gdyż bez ciebie
zmuszony byłbym rzucić całą
sprawę, a wolałbym tego uniknąć.
Poza tym chcę mieć świadka na
wypadek nagłej utraty pamięci.
- Lord Robert St. Simon -
zaanonsował nasz służący
otwierając drzwi.
Do pokoju wszedł dżentelmen o
miłym, kulturalnym obliczu,
ozdobionym spiczastym nosem
znamionującym zarówno
opanowanie, jak i
przyzwyczajenie do posłuchu.
Jego ruchy były żywe, ale
sprawiał wrażenie osoby mającej
już swoje lata. Chodził lekko
przygarbiony, z nieznacznie
ugiętymi kolanami. Gdy zdjął
kapelusz, można było dostrzec,
że na czubku głowy włosy
zaczynają mu już rzednąć. Ubrany
był nader starannie, w czarne
ubranie nienagannego kroju i
śnieżnobiałą koszulę. Stroju
dopełniały skórzane rękawiczki i
takież buty. Wszedł rozglądając
się uważnie, trzymając w dłoni
okulary w złotej oprawie.
- Witam milordzie - Holmes
wstał i ukłonił się uprzejmie. -
Proszę usiąść i pozwolić
przedstawić sobie mojego
najlepszego przyjaciela i
współpracownika, doktora
Watsona. Proszę się przysiąść do
ognia i powiedzieć nam, co pana
sprowadza.
- Nader bolesna dla mnie
sprawa, jak pan może z łatwością
sobie wyobrazić, panie Holmes.
Wiem, że miał pan już w swojej
karierze parę spraw równie
delikatnej natury, choć ośmielę
się zauważyć, że dotyczyły ludzi
z trochę niższych klas
społecznych.
- Powiedziałbym raczej, że
wręcz przeciwnie.
- Przepraszam?
- Ostatnim moim klientem był
król.
- Och, przepraszam! Nie
wiedziałem. A który, jeśli wolno
spytać?
- Król Skandynawii.
- Czyżby on też stracił żonę?
- Niezupełnie. Ale rozumie
pan, obowiązuje mnie wobec moich
klientów taka sama dyskrecja,
jaką obiecałem panu.
- Oczywiście! Bardzo słusznie
i proszę mi wybaczyć niestosowną
ciekawość. Co do mojej sprawy,
to naturalnie gotów jestem podać
panu wszelkie informacje, jakich
tylko będzie pan potrzebował.
- Dziękuję. Dowiedziałem się
już tego, co podano do
publicznej wiadomości, ale jak
dotąd jest to wszystko, co wiem.
Zakładam, że artykuły te, ot,
chociażby ten o zniknięciu panny
młodej, są napisane rzetelnie.
Lord St. Simon przejrzał
podaną mu gazetę.
- Tak, to, co tu napisano,
zgodne jest z prawdą.
- Ale zanim ktoś wyrobi sobie
na tej podstawie jakąś rozsądną
opinię, należałoby tę informację
uzupełnić - dodał mój
przyjaciel. - Prosiłbym, żeby
udzielił mi pan odpowiedzi na
parę pytań.
- Proszę bardzo.
- Kiedy po raz pierwszy
spotkał pan pannę Katty Doran?
- Rok temu, w San Francisco.
- Podróżował pan po Stanach?
- Tak.
- Czy wówczas się
zaręczyliście?
- Nie.
- Ale wasza znajomość stała
się dość bliska?
- Podobała mi się i
wiedziałem, że o tym wie.
- Jej ojciec jest bardzo
bogaty?
- Mówią, że jest najbogatszym
człowiekiem na wybrzeżach
Pacyfiku.
- Wie pan, jak doszedł do
pieniędzy?
- Kopalnie. Parę lat temu miał
niewiele, ale znalazł złoto i
mądrze inwestował.
- Jaka jest pana opinia o tej
młodej damie? Jaki ma charakter?
Nasz gość poruszył okularami i
zapatrzył się na długą chwilę w
ogień.
- Widzi pan, panie Holmes -
powiedział wolno - moja żona
miała dwadzieścia lat, kiedy jej
ojciec stał się bogaty.
Wcześniej mieszkała w obozach
górniczych, wśród lasów i gór,
co spowodowało, że swą edukację
bardziej zawdzięcza naturze niż
nauczycielom. Jest - jak to
nazywamy w Anglii - "swobodna i
świeża". Ma silny charakter, nie
skażony żadnymi tradycjami czy
zwyczajami. Jest wybuchowa i
szybka w decyzjach. Z drugiej
strony nie dałbym jej nazwiska,
które noszę, gdybym nie był
przekonany, że jest kobietą
szlachetną i honorową. Jestem
pewien, że zdolna jest do
wielkich poświęceń i nigdy nie
zrobiłaby niczego niezgodnego ze
swoim honorem.
- Ma pan jej portret?
- Przyniosłem jeden, sądząc,
że będzie panu potrzebny -
otworzył portfel i pokazał nam
twarz uroczej kobiety. NIe była
to fotografia, lecz miniatura z
kości słoniowej, na której
artysta doskonale oddał
kruczoczarne loki, wielkie,
ciemne oczy i doskonale
wykrojone usta. Holmes przyjrzał
jej się uważnie, po czym oddał
miniaturę właścicielowi.
- Młoda dama przybyła więc do
Londynu i odnowiliście państwo
znajomość? - spytał.
- Ojciec przywiózł ją na ten
sezon. Spotkaliśmy się
kilkakrotnie, zaręczyliśmy, a w
ostatnim czasie pobraliśmy.
- Jak rozumiem, wniosła panu
pokaźny posag?
- Nie większy, niż jest to
przyjęte w mojej rodzinie.
- Skoro małżeństwo zostało
zawarte, posag pozostanie rzecz
jasna w pana rodzinie?
- Przyznam, że nie orientuję
się w tej kwestii.
- Oczywiście. Widział pan
pannę Doran w przeddzień tej
uroczystości?
- Tak.
- W jakim była nastroju?
- Doskonałym. Rozmawialiśmy o
tym, co będziemy robili w
przyszłości.
- Ciekawe. A rankiem, w dniu
ślubu?
- Była taka jak zwykle,
przynajmniej do zakończenia
ceremonii.
- Czy wówczas zaobserwował pan
jakąś zmianę w jej zachowaniu?
- Cóż, prawdę mówiąc,
zauważyłem wtedy, że ma ostry
temperament i zmienne nastroje.
Sam incydent był jednak zbyt
trywialny, by o nim mówić, a
poza tym nie ma żadnego związku
ze sprawą.
- Chciałbym jednak, by pan o
tym opowiedział.
- Och, to dziecinne. Gdy
szliśmy do wyjścia, upuściła
bukiet. Akurat mijaliśmy
przednie ławki i bukiet wpadł
pomiędzy nie, co na moment nas
opóźniło, ale siedzący tam
dżentelmen podał jej kwiaty, a
upadek nie wyrządził im żadnej
szkody. Mimo to, gdy ją o to
spytałem, odpowiedziała mi dość
gwałtownie, a w powozie przez
całą drogę wydawała się
absurdalnie podenerwowana tym
drobiazgiem.
- Powiedział pan, że ktoś tam
siedział. Ceremonia była więc
dostępna publiczności.
- Cóż, nie da się tego
uniknąć, gdy kościół jest
otwarty.
- Ten dżentelmen był znajomym
pańskiej żony?
- Nie. Nazwałem go
dżentelmenem tylko przez
grzeczność, ale wyglądał
pospolicie, zresztą nie
zapamiętałem go prawie wcale.
Doprawdy sądzę, że odbiegliśmy
od tematu.
- Tak więc lady St. Simon
wróciła z ceremonii ślubnej w
mniej radosnym nastroju, niż na
nią pojechała. Co zrobiła, gdy
znalazła się w domu ojca?
- Widziałem, jak rozmawia ze
swoją służącą.
- Kto to taki?
- Na imię ma Alice, jest
Amerykanką i przyjechała ze
swoją panią z Kalifornii.
- To zaufana służąca?
- Nawet zbyt zaufana. Zdaje mi
się, że jej pani pozwala na zbyt
wiele swobody. Choć muszę
przyznać, że w Ameryce patrzą na
te sprawy zupełnie inaczej.
- Ile czasu rozmawiały?
- Och, parę minut. Miałem co
innego na głowie w tym momencie
i nawet mi to odpowiadało.
- Nie słyszał pan przypadkiem,
o czym mówiły?
- Lady St. Simon powiedziała
coś o "skoczeniu po swoje". Była
przyzwyczajona do używania
pewnych gminnych wyrażeń.
Pojęcia nie mam, co to może
znaczyć.
- Amerykański slang jest
czasami nader obrazowy - wtrącił
mój przyjaciel. - Co pańska żona
zrobiła po rozmowie ze służącą?
- Weszła do jadalni.
- Wsparta na pańskim ramieniu?
- Nie, w takich drobiazgach
była niezależna. Po jakichś
dziesięciu minutach posiłku
wstała pospiesznie i wyszła
przepraszając. Nigdy potem już
jej nie widziałem.
- Ale, jak rozumiem, to
służąca Alece oświadczyła, że
jej pani poszła do swojego
pokoju, założyła pelerynę,
kapelusz i opuściła dom.
- Właśnie. Potem widziano ją
idącą w stronę Hyde Parku w
towarzystwie Flory Millar, która
przebywa obecnie w areszcie i
która tego ranka wywołała już
pewne zamieszanie w domu pana
Dorana.
- Hm, tak. Chciałbym poznać
parę szczegółów dotyczących tej
młodej damy i pańskich z nią
stosunków.
Lord St. Simon wzruszył
ramionami i uniósł w górę brwi w
niemym zdumieniu.
- Byliśmy na przyjacielskiej
stopie od paru lat. Mogę
powiedzieć, że nawet na bardzo
przyjacielskiej stopie. Nie
byłem oszczędny, więc nie miała
podstaw, by zgłaszać pretensje,
ale sam pan wie, jakie są
kobiety. Flora to kochane
stworzenie, może tylko nader
lekkomyślne i zbyt silnie do
mnie przywiązane. Gdy
dowiedziała się, że zamierzam
wstąpić w związek małżeński,
pisywała do mnie tragiczne listy
i, prawdę powiedziawszy, dlatego
właśnie zdecydowałem się na
cichy ślub. Po prostu obawiałem
się, by nie wywołała skandalu w
kościele. Zjawiła się pod
drzwiami domu tuż po naszym
powrocie z kościoła i wepchnęła
się do środka, wyrażając się
przy tym dość sugestywnie o
mojej żonie, a nawet jej grożąc.
Przewidziałem coś podobnego i
wydałem służbie odpowiednie
instrukcje, toteż szybko
znalazła się na zewnątrz.
Wówczas uspokoiła się,
rozumiejąc najwyraźniej, że nic
dobrego nie wyniknie z awantury.
- Czy żona to słyszała?
- Dzięki Bogu nie.
- I potem widziano ją, jak
spaceruje z tą kobietą?
- Tak i dlatego pan Lestrade
ze Scotland Yardu potraktował to
tak poważnie. NIe jest zresztą
wykluczone, że Flora mogła
wywabić dokądś moją żonę i
zastawić na nią groźną pułapkę.
- Cóż, to możliwe - przyznał z
wahaniem Holmes.
- Pan w to nie wierzy?
- Powiedziałbym, że jest to
mało prawdopodobne. A co pan o
tym sądzi?
- Myślę, że Flora nie
skrzywdziłaby nawet muchy.
- Mimo tego, że zazdrość
dziwnie zmienia charaktery? Jaka
jest pańska teoria na temat
tego, co się wydarzyło?
- Prawdę mówiąc, po to właśnie
do pana przyszedłem.
Powiedziałem panu wszystko, co
wiem. Skoro jednak pan o to
pyta, to wydaje się zupełnie
możliwe, że podniecenie i
świadomość tego, jak dalece
polepszyła swoją pozycję
społeczną, mogły wywołać pewne
zakłócenia w systemie nerwowym
mojej żony.
- Mówiąc krótko: załamanie?
- Cóż, gdy się weźmie pod
uwagę z czego nagle
zrezygnowała... NIe mówię o
sobie, ale o pozycji, o którą
tak wielu stara się bez sukcesu.
Nie mogę znaleźć innego
wytłumaczenia.
- Jest to godna rozważenia
hipoteza - uśmiechnął się
Holmes. - Myślę, lordzie
St. Simon, że mam już teraz
prawie wszystkie potrzebne
informacje. Muszę jeszcze
spytać, czy przy śniadaniu mógł
pan widzieć, co dzieje się za
oknem?
- Widać było przeciwną stronę
ulicy i park.
- Cóż, wobec tego nie sądzę,
abym musiał zatrzymywać pana
dłużej. Proszę oczekiwać
wiadomości ode mnie w
najbliższym czasie.
- Oby był pan w stanie
rozwiązać ten problem -
oświadczył nasz klient wstając.
- Rozwiązałem go.
- Hm... słucham?
- Powiedziałem, że go
rozwiązałem.
- Wobec tego gdzie jest moja
żona?
- To jest właśnie ten
szczegół, którego jeszcze muszę
się dowiedzieć i dowiem się tak
szybko, jak tylko będę mógł.
- Obawiam się, że ta zagadka
wymaga mądrzejszych głów niż
pańska czy moja - nasz gość
potrząsnął ze smutkiem głową, po
czym skłonił się uprzejmie i
wyszedł.
- To nader wielkoduszne z jego
strony, że zniżył się do
porównania mojej głowy ze swoją
- roześmiał się Holmes. - Myślę,
że zasłużyłem sobie na cygaro i
whisky. Przyznaję, że opinia,
jaką wyrobiłem sobie o całej
sprawie, zanim nasz gość się tu
zjawił, jak dotąd sprawdziła się
w całej pełni.
- Mój drogi! - oburzyłem się.
- Mam notatki dotyczące paru
podobnych spraw, choć żadna,
przyznaję, nie była aż tak
oczywista. Moje pytania miały
jedynie na celu zmianę
przypuszczeń w pewność. Dowody
poszlakowe są częstokroć równie
przekonywające jak naoczni
świadkowie.
- Ależ ja słyszałem to samo co
ty!
- Nie znasz natomiast
podobnych przypadków, które
ułatwiły mi niezmiernie całą
sprawę. Istnieje spore
podobieństwo na przykład ze
sprawą z Aberdeen i nader
zbliżoną z Monachium z czasów
wojny francusko_pruskiej. To
jedna z... o, oto i Lestrade!
Dobry wieczór. Szklankę znajdzie
pan w szafce, a cygara są tu.
Detektyw odziany był w
marynarkę piaskowego koloru i
podobnej barwy krawat, co
nadawało mu tropikalny zgoła
wygląd, w ręku zaś miał czarną
torbę. Usiadł po krótkim
przywitaniu i zapalił podane mu
przez Holmesa cygaro.
- O co chodzi? - spytał mój
przyjaciel. - Wygląda pan na
rozczarowanego.
- I tak też się czuję. To
przez tę przeklętą sprawę tego
arystokratycznego małżeństwa. W
ogóle nie mogę się w niej
połapać.
- Doprawdy? Zadziwia mnie pan.
- Czy kto kiedy słyszał o tak
pokrętnej sprawie? Każdy ślad
zdaje się przeciekać między
palcami. Cały dzień się nad nią
męczyłem.
- Co, zdaje się, przemoczyło
pana solidnie - dodał Holmes,
dotykając rękawa jego piaskowej
marynarki.
- Owszem, przeszukiwaliśmy
Serpentine.
- Po co, na miłość boską?
- Szukaliśmy ciała lady
St. Simon.
Sherlock odchylił się w
fotelu, tłumiąc chichot.
- A basen na Trafalgar Square
też? - spytał, uspokoiwszy się
nieco.
- Co? Co pan ma na myśli?
- To, że szanse, iż ją tam
znajdziecie, są w obu
przypadkach takie same.
Lestrade posłał mu niezbyt
miłe spojrzenie.
- Przypuszczam, że pan już zna
rozwiązanie - warknął.
- Przyznaję, że poznałem
jedynie przebieg faktów, ale mam
już wyrobioną opinię.
- Och, doprawdy? I sądzi pan,
że Serpentine nie ma tu nic do
rzeczy?
- Myślę, że jest to nader mało
prawdopodobne.
- To może uprzejmie wyjaśni mi
pan, jakim cudem znaleźliśmy to
w rzece? - spytał, otwierając
torbę i wyrzucając na podłogę
suknię ślubną, parę białych
pantofelków i wianek wraz z
welonem, wszystko przesiąknięte
wodą. - Oto - dołożył obrączkę -
jest mały orzech do zgryzienia
dla pana, panie Holmes.
- I wyciągnęliście to wszystko
z Serpentine? - spytał Sherlock
puszczając symetryczne kółka
dymu.
- Nie, znalazł je stróż
pływające przy brzegu. Zostały
zidentyfikowane jako jej rzeczy
i sądzę, że ciało powinno być
gdzieś niedaleko.
- Według tych błyskotliwych
zasad dedukcji ciało każdego
człowieka powinno znajdować się
w pobliżu jego szafy. Można
wiedzieć, co zamierza pan
osiągnąć dzięki temu? - Holmes
wskazał na stertę Ml `a@C`a--@qC---@qC@C@qC-
1@LC`a --@LC- -`a-- -@LB-@B-@LC-`a@AB@`C- ---
`a--3 -@IC`a# - @IC-@LC- ``- -@LB- -'-@B`a-- -- -
`a--@qC`a@C~-- @IC@IC- -@B`a@IC@LC@C-- @C-
@C`a@qC@B- @LC- -@IB@qC`a @qB-`a--8@C-
`a- kieszonce sukni jest
niewielki pugilares, wewnątrz
którego znajduje się kartka -
położył ją przed sobą na stole.
- Proszę posłuchać jej treści:
"Zobaczymy się, gdy wszystko
będzie gotowe.
F$h$m"
- Teraz moja teoria o
zwabieniu lady St. Simon przez
Florę Millar, która wraz ze
wspólnikami jest bez wątpienia
odpowiedzialna za jej
zniknięcie, potwierdza się. Tu
oto jest podpisana jej
inicjałami notatka, która
naturalnie została wsunięta w
dłoń damy, aby wywabić ją na
zewnątrz.
- Doskonale - zachichotał
Holmes. - Wspiął się pan na
szczyty. Mógłbym zobaczyć tę
kartkę?
Obejrzał ją bez
zainteresowania, ale stan ten
błyskawicznie uległ zmianie, gdy
zbadał ją dokładniej.
- To faktycznie bardzo ważne
- mruknął po chwili.
- Ha! Przyznaje mi pan rację!
- Szczerze gratuluję.
Lestrade'a rozpierała duma.
Spojrzał uważnie na mojego
przyjaciela.
- Przecież pan ogląda nie tę
stronę! - pisnął.
- Ta właśnie jest przypadkowo
właściwa.
- Zwariował pan? Notatka
napisana jest ołówkiem na
drugiej stronie.
- A tu jest najwyraźniej
fragment rachunku hotelowego,
który bardzo mnie zainteresował.
- Nic ciekawego tam nie ma -
skrzywił się Lestrade. - Czwarty
października. Pokoje osiem
szylingów, śniadanie dwa
szylingi sześć pensów, cocktail
jeden szyling, lunch dwa
szylingi sześć pensów, sherry
osiem pensów. Nic
nadzwyczajnego.
- A jednak. Co do samej
notatki, to również jest
istotna, a przynajmniej
inicjały. Pozwolę sobie ponownie
panu pogratulować.
- Straciłem już wystarczająco
wiele czasu - rzucił Lestrade
wstając. - Wierzę w ciężką
pracę, a nie w snucie teorii
przy kominku. Do widzenia, panie
Holmes. Zobaczymy, kto pierwszy
dojdzie prawdy.
Zebrał rzeczy do torby i
skierował się ku drzwiom.
- Dam panu ślad - odezwał się
niespodziewanie mój przyjaciel.
- Podam panu prawdziwe
rozwiązanie całej sprawy. Lady
St. Simon to mit. Nie ma i nigdy
nie było takiej osoby.
Lestrade spojrzał na niego z
żalem, po czym zwrócił się do
mnie i potrząsnął smutno głową,
pukając się w czoło, a następnie
pospieszył ku drzwiom. Ledwie
zdołał je za sobą zamknąć, gdy
Holmes wstał i nałożył
pospiesznie płaszcz.
- Coś jest w tej wychwalanej
przez niego ciężkiej pracy -
oznajmił. - Pozwolisz, że
zostawię cię na jakiś czas z
papierami, Watsonie.
Sherlock wyszedł około piątej
po południu. NIe zdążyłem poczuć
się samotny, gdy po niespełna
godzinie od jego wyjścia zjawił
się na Backer Street właściciel
pobliskiej restauracji, z
kelnerem i wielkim pudłem. Ku
memu zaskoczeniu zawierało ono
wystawną zimną kolację, która
zaraz też znalazła się na naszym
stole. Była tam kaczka, bażant,
zestaw ciast i serów, a do tego
odpowiednia kolekcja butelek.
Nakrywszy stół, obaj zniknęli
bez słowa, niczym dżiny z
arabskich opowieści. Jedyne, co
zdołałem od nich wyciągnąć, to
wyznanie, że posiłek został
opłacony i bez dwóch zdań
polecono im dostarczyć go pod
ten właśnie adres.
Tuż przed dziewiątą wieczorem
zjawił się w pokoju Sherlock.
Minę miał poważną, ale błysk w
jego oczach przekonał mnie, że
nie zawiódł się.
- Przynieśli kolację - mruknął
na widok stołu.
- Zdaje się, że oczekujesz
gości. Jest pięć nakryć.
- Wydaje mi się, że ktoś do
nas wpadnie. Powiem więcej,
dziwi mnie, że lord St. Simon
jeszcze się nie zjawił. Aha,
jeśli się nie mylę, to właśnie
jego kroki słychać na schodach.
Faktycznie, nasz poranny gość
niemal wpadł do pokoju,
zawzięcie machając okularami, z
dość dziwnym wyrazem na
arystokratycznym obliczu.
- Czy mój posłaniec zdołał
pana odnaleźć? - spytał Holmes.
- Tak, i muszę przyznać, że
wiadomość wstrząsnęła mną do
głębi. Jest pan pewien tego, co
napisał?
- Najzupełniej.
Lord St. Simon opadł na fotel
i gestem rozpaczy potarł czoło.
- Co powie książę - jęknął -
gdy się dowie, że ktoś z naszej
rodziny doznał takiego
upokorzenia?
- To czysty przypadek. NIe
widzę w tym żadnego upokorzenia
- sprzeciwił się Holmes.
- Spogląda pan na to z
niewłaściwej strony.
- Nie widzę winnego. Naprawdę,
ta młoda dama nie mogła postąpić
inaczej, choć gwałtowna metoda,
jaką przyjęła, godna jest
ubolewania. Ale dziewczyna nie
ma matki, ani nikogo, kogo
mogłaby się poradzić w tak
krytycznej chwili.
Nasz gość zaczął bębnić
palcami w stół.
- Nie zmienia to faktu, że
zostałem zlekceważony, i to
publicznie.
- Musi być pan wyrozumiały dla
tej biednej dziewczyny, która
znalazła się w tak
nieoczekiwanej sytuacji.
- Nie mogę być wyrozumiały.
Prawdę powiedziawszy, zły
jestem, że wykorzystano mnie, i
to w taki sposób.
- Chyba ktoś dzwonił - odezwał
się po chwili milczenia mój
przyjaciel. - Skoro ja nie
jestem w stanie zmienić
pańskiego podejścia do sprawy,
mam nadzieję, że adwokat,
którego pozwoliłem sobie
zaprosić, odniesie na tym polu
większe sukcesy.
Otworzył drzwi, wpuszczając do
środka damę i towarzyszącego jej
dżentelmena.
- Lordzie St. Simon -
powiedział Holmes - proszę
pozwolić przedstawić sobie
państwa Moultonów. Panią
Moulton, jak sądzę, miał pan już
okazję poznać.
Na widok nowo przybyłych nasz
klient zerwał się na równe nogi
i zamarł bez ruchu. Stał ze
wzrokiem wbitym w ziemię i
dłonią założoną za kieszeń,
stanowiąc doskonały obraz
urażonej godności. Dama
postąpiła krok do przodu,
wyciągając ku niemu dłoń, ale
on nadal nie podnosił oczu.
Było to rozsądne posunięcie,
gdyż wyraz jej twarzy mógłby
łatwo skruszyć twardsze, niż
jego, sumienie.
- Jesteś zły na mnie, Robercie
- powiedziała. - Nie przeczę, że
masz wszelkie po temu powody.
- Nie przepraszaj - odparł
kwaśno lord St. Simon.
- Och, wiem, że potraktowałam
cię okrutnie i że najpierw
powinnam była z tobą
porozmawiać. Ale od momentu, gdy
zobaczyłam Franka, nie
wiedziałam, co mówię czy robię.
Do tej pory nie mogę się
nadziwić, że nie zemdlałam w
kościele.
- Może woli pani, byśmy z
przyjacielem wyszli, póki nie
skończy pani wyjaśnień -
zaproponował Holmes.
- Jeśli mogę się wtrącić -
rzekł milczący dotąd nowo
przybyły - to uważam, że wokół
tej sprawy zebrało się i tak
zbnyt wiele tajemnic. Jeśli o
mnie chodzi, nie mam nic
przeciwko temu, by cała Europa
do spółki z Ameryką znały
prawdę.
Był niezbyt wysoki, ale
zgrabny, o opalonej twarzy,
ostrych rysach i żywym
usposobieniu.
- I tak wreszcie muszę o
wszystkim powiedzieć - zgodziła
się z nim kobieta. - Frank i ja
spotkaliśmy się w 1881 roku w
obozie Mc Quire w pobliżu
Rockies, gdzie tata prowadził
prace. Zaręczyliśmy się, ale
pewnego dnia tata trafił na
żyłę, stając się bogaty, podczas
gdy działka Franka okazała się
całkowicie pusta. Im szybciej
tata się bogacił, tym szybciej
Frank biedniał. I w końcu tata
nie chciał więcej słyszeć o
naszych zaręczynach. Zabrał mnie
do Frisco, ale Frank nie
rezygnował tak łatwo. Pojechał
za nami i mimo przeszkód
spotykał się ze mną bez wiedzy
ojca, wiedząc, że to by go tylko
rozwścieczyło. Obiecał, że nie
spocznie, dopóki nie dorówna
ojcu, a ja przyrzekłam mu, że
będę na niego czekać i nie wyjdę
za innego. W końcu
zdecydowaliśmy się pobrać w
tajemnicy, zachowując całą rzecz
w sekrecie, dopóki Frank po mnie
nie przyjedzie. Tak też
zrobiliśmy i Frank pojechał
szukać fortuny, a ja wróciłam do
ojca.
Dochodziły mnie o nim wieści,
że jest w Montanie, potem w
Arizonie, a na końcu w Nowym
Meksyku. Potem długo nic i
wreszcie artykuł w gazecie o
tym, jak to obóz górników w tych
okolicach został zaatakowany
przez Apaczów. Wśród zabitych
znajdował się Frank. Na tę
wiadomość zemdlałam i przez
długie miesiące chorowałam.
Ojciec szukał porady u
najlepszych lekarzy, ale nie
przyznałam się, co jest powodem
mej słabości. Ponad rok nie
miałam żadnych wieści i nie
wątpiłam w to, że Frank nie
żyje. Po roku lord St. Simon
zjawił się w Stanach, potem ja w
Londynie i uzgodniliśmy, że się
pobieramy. Ale w głębi serca
czułam, że nikt inny i tak nie
zajmie w mym sercu miejsca,
które miał biedny Frank. Nie
można kierować swymi uczuciami,
ale można i należy swoimi
czynami. Poszłam do ołtarza ze
szczerym zamiarem poślubienia
lorda St. Simona i przekonaniem,
że będę tak dobrą żoną, jak
tylko potrafię.
Możecie wyobrazić sobie, co
czułam, gdy tuż przy ołtarzu
ujrzałam Franka wpatrującego się
we mnie z pierwszej ławki.
Pomyślałam z początku, że to
jego duch, ale gdy obejrzałam
się powtórnie, nadal tam był i
miał taki wyraz oczu, jakby
pytał, czy cieszy mnie, czy też
martwi jego widok. Dziwię się, że
nie zemdlałam. Czułam, że
wszystko wokół mnie wiruje, a
słowa księdza były dla mnie
pustym dźwiękiem. NIe
wiedziałam, co czynić: czy
przerwać uroczystość i zrobić
scenę w kościele, czy też
pozwolić, by wszystko toczyło
się swoją koleją. Zerknęłam na
Franka, który zdawał się
wiedzieć, jakie myśli przelatują
mi przez głowę, gdyż uniósł
palec do ust. Zobaczyłam, że
pisze coś na skrawku papieru i
wiedziałam, że to wiadomość dla
mnie.
Gdy mijałam jego ławkę,
odchodząc od ołtarza, upuściłam
bukiet. Podając go, wsunął mi w
dłoń karteczkę. Była to prośba,
żebym się z nim spotkała.
Oczywiście ani przez moment nie
miałam wątpliwości, wobec kogo w
tej sytuacji powinnam być
lojalna; gotowa byłam na
wszystko, byle dotrzymać słowa.
Ledwie znalazłam się w domu,
opowiedziałam o wszystkim Alice,
która znała Franka jeszcze z
Kalifornii i zawsze była doń
przyjaźnie nastawiona. Nakazałam
jej całkowite milczenie i
poleciłam przygotować parę
rzeczy, w tym moją pelerynę.
Wiedziałam, że powinnam
porozmawiać z Robertem, ale przy
jego matce i tych wszystkich
gościach było to po prostu
niemożliwe. Postanowiłam zniknąć
i wyjaśnić wszystko później.
Siedziałam przy stole nie dłużej
niż dziesięć minut i wtedy
ujrzałam Franka po drugiej
stronie ulicy. Skinął głową i
ruszył w stronę parku.
Wymknęłam się z domu i
ruszyłam za nim. Po drodze
przyłączyła się do mnie jakaś
kobieta, mówiąc różne rzeczy o
lordzie St. Simonie. Wyglądało
na to, że on też miał swoje małe
sekrety przedmałżeńskie. Udało
mi się jej pozbyć i wreszcie
spotkałam się z Frankiem.
Wsiedliśmy do dorożki i
pojechaliśmy do hotelu na Gordon Square. Po tylu
latach
oczekiwania miałam prawdziwe
wesele. Frank, jak się okazało,
był przez długi czas więźniem
Apaczów, zanim udało mu się
uciec. Przybył do Frisco,
stwierdził, że uznałam go za
zmarłego i pojechał za mną do
Londynu po to, by znaleźć mnie w
dzień mojego ślubu.
- Zobaczyłem wiadomość w
gazecie - wyjaśnił Amerykanin. -
Podano tam tylko, gdzie odbędzie
się ślub. Nie było natomiast jej
adresu.
- RozmawialiśMy o tym, co
dalej robić; Frank był zdania,
że należy wszystko ujawnić, ale
mnie było tak wstyd, że
najchętniej zniknęłabym i nigdy
więcej nikomu nie pokazywała się
na oczy, przysyłając tylko ojcu
wiadomość, że żyję i nic mi nie
jest. Wobec takiego stanowiska
Frank zabrał mój ślubny strój i
pozbył się go, żeby nie można
było mnie wyśledzić. Nazajutrz
mieliśmy zamiar wyjechać do
Paryża. Pan Holmes przyszedł do
nas po południu, choć pojęcia
nie mam, jak nas znalazł, i
wyjaśnił nam, że to Frank, a nie
ja, miał rację i że błędem było
tak długo to wszystko ukrywać.
Zaofiarował się dać nam szansę
spotkania z lordem St. Simonem
sam na sam. Przybyliśmy tu nie
zwlekając. Teraz, Robercie,
usłyszałeś całą historię. Bardzo
mi przykro, że sprawiłam ci ból.
Mam nadzieję, że nie będziesz
długo żywił do mnie urazy.
Lord St. Simon stał
nieporuszony, ale słuchał całej
tej wypowiedzi ze zmarszczonym
czołem i wyrazem napięcia na
twarzy.
- Proszę mi wybaczyć - odezwał
się, gdy skończyła - ale nie
leży w moich zwyczajach
omawianie najintymniejszych
spraw publicznie.
- Więc mi nie przebaczysz?
Nie podasz mi ręki zanim się
rozstaniemy?
- Och, jeśli ci to sprawi
przyjemność - wyciągnął dłoń i
chłodno uścisnął podaną mu rękę.
- Miałem nadzieję - wtrącił
się Holmes - że zjemy wspólnie
kolację.
- Myślę, że zbyt wiele pan ode
mnie wymaga - odparł
arystokrata. - Byłem zmuszony
przyjąć do wiadomości te
wyjaśnienia, ale trudno
oczekiwać, by mnie one cieszyły.
Za pozwoleniem państwa, życzę
wszystkim dobrej nocy.
Skłonił się nam oficjalnie i
wyszedł.
- Wobec tego mam nadzieję, że
państwo zaszczycicie nas swym
towarzystwem - Holmes zwrócił
się do stojącej niepewnie pary.
- Zawsze sprawia mi przyjemność
poznanie przedstawiciela
pańskiego narodu, gdyż jestem jednym z
tych, którzy wierzą, że mimo
głupoty ministrów i błędów
monarchy nasze dzieci pewnego
dnia staną się obywatelami kraju
podobnego do pańskiego nie tylko
pod względem języka i barw na
fladze.
- Sprawa była dość
interesująca - zauważył Holmes,
gdy nasi goście wyszli - choćby
jako dowód, że najprostsze
wyjaśnienie jest słuszne. Nic
nie może być naturalniejszego,
niż przebieg tych wypadków, o
których opowiedziała nam panna
młoda. Podobnie jak nic nie może
być dziwniejszego, jeśli patrzy
się na te sprawy z punktu
widzenia Lestrade'a.
- Którego ty nie podzielałeś.
- Od początku były dla mnie
oczywiste dwa fakty: pierwszy,
że dama zupełnie dobrowolnie
wzięła udział w ceremonii
zaślubin i drugi, że pożałowała
swej decyzji w parę minut po
powrocie do domu. Najwyraźniej
zaszło coś, co spowodowało
zmianę jej nastawienia. Rodziło
się pytanie: co też to było? Nie
mogła z nikim rozmawiać, gdyż
przez cały czas pozostawała w
towarzystwie pana młodego. Wobec
tego musiała kogoś zobaczyć.
Jeśli tak, to musiał to być ktoś
z Ameryki, gdyż w Anglii
przebywała zbyt krótko, by ktoś
mógł wywrzeć na niej tak silne
wrażenie.
Pozostawała kwestia: kim jest
ów Amerykanin i dlaczego ma na
nią tak wielki wpływ? Mógł to
być kochanek, mógł to być mąż -
to było najbardziej oczywiste.
Wiedziałem, że spędziła młodość
w różnych dziwnych miejscach i w
dziwnym towarzystwie, i to zanim
jeszcze powiedział nam o tym
lord St. Simon. Gdy mówił o
mężczyźnie, który podał bukiet
jego żonie i zmianie w jej
zachowaniu (zresztą upuszczenie
bukietu jest tak trywialnym
sposobem, by przy tej okazji móc
otrzymać jakąś karteczkę, że
szkoda mówić), byłem już bliski
rozwiązania zagadki. Dalej, ta
konferencja tuż po powrocie do
domu z zaufaną służącą i
wypowiedź, której lord nie
zrozumiał, a która w górniczym
slangu oznacza objęcie w
posiadanie działki, do której
ktoś inny miał prawo
pierwszeństwa. Cała sprawa stała
się zupełnie jasna. Zniknęła z
mężczyzną, który był bądź jej
kochankiem, bądź mężem.
- A jak udało ci się ich
odnaleźć?
- Byłoby to znacznie
trudniejsze, gdyby nie to, że
Lestrade miał w swych rękach
informację, z której wartości
sam nie zdawał sobie sprawy.
Inicjały są tu naturalnie bardzo
istotne, ale większe znaczenie
miał fakt, że autor notatki
zamieszkał w zeszłym tygodniu
w jednym z najlepszych hoteli
Londynu.
- Skąd wiedziałeś, że w jednym
z najlepszych?
- Zorientowałem się po cenach.
Osiem szylingów za pokój i osiem
pensów za sherry wskazywały
wyraźnie, że to jeden z
najdroższych hoteli. Niewiele
jest takich w tym mieście. W
drugim, który odwiedziłem,
dowiedziałem się z książki
meldunkowej, że Francis
H. Moulton, Amerykanin,
wymeldował się zaledwie wczoraj.
Zauważyłem też notatkę, że
korespondencję do niego należy
przesyłać na 226 Gordon Square.
Tam też się udałem i miałem na
tyle szczęścia, że udało mi się
zastać zakochaną parę.
Pozwoliłem sobie udzielić im
ojcowskiej rady, że dla
wszystkich zainteresowanych
byłoby lepiej, gdyby wyjaśnili
motywy swegho postępowania
zarówno opinii publicznej, jak i
lordowi St. Simonowi. Zaprosiłem
ich więc tutaj i jego też
nakłoniłem do przybycia.
- Z niezbyt dobrymi
rezultatami - zauważyłem. - Jego
reakcja nie była zbyt przyjazna.
- Cóż, Watsonie - uśmiechnął
się Holmes - myślę, że twoja
reakcja również nie byłaby zbyt
przyjazna, gdybyś po całych
problemach z zalotami i ze
ślubem znalazł się w sytuacji
osoby pozbawionej nie tylko
uroczej żony, ale w dodatku i
jej fortuny. Myślę, że
powinniśmy traktować lorda
St. Simona wyrozumiale, nie
mówiąc już o tym, że mało
prawdopodobne wydaje mi się,
byśMy kiedykolwiek znaleźli się
w jego sytuacji. A teraz bądź
tak uprzejmy i podaj mi
skrzypce, gdyż jedynym
problemem, jaki nam pozostał, to
jak spędzić te przygnębiające,
jesienne wieczory.