Roger śelazny
Widmowy Jack
Jack Of Shadows
Przełożył: Jacek Jakuszewski
Data wydania oryginalnego:1971
Data wydania polskiego:1991
„Niejeden cienie całuje
i cień szczęścia obejmuje”.
William Shakespeare
„Kupiec wenecki”
1.
Zdarzyło się, że Jack, którego imię wymawia się w cieniu, przybył do Igles w Krainie
Zmierzchu na Igrzyska Piekielne. Tam też zauważono go, gdy przyglądał się Płomieniowi
Piekieł.
Płomień Piekieł był smukłą, pięknie wykonaną wazą ze srebrzystych płomieni. Na jej
szczycie, jak w nierozerwalnym uścisku ognistych palców, znajdował się rubin wielkości
pięści. Pomimo ich płomiennego dotyku klejnot lśnił zimnym migotliwym blaskiem.
Płomień Piekieł był wystawiony na widok publiczny, fakt jednak, że widziano Jacka, jak
patrzył na niego, spowodował wiele zamieszania. Gdy tylko przybył do Igles, zauważono go,
ż
e kręcił się między latarniami wraz z innymi gapiami podziwiającymi otwarty pawilon
wystawowy. Smage i Quazer, którzy opuścili swe ośrodki mocy, aby wziąć udział w
rywalizacji, rozpoznali go i niezwłocznie donieśli o jego obecności Mistrzowi Igrzysk.
Smage przestępował z nogi na nogę i szarpał wąsy, aż łzy stanęły mu w oczach. Zaczął
mrugać. Spojrzał na swego olbrzymiego przyjaciela Quazera, którego włosy, oczy i skóra były
w odcieniu jednolitej szarości, starając się nie patrzeć na różnobarwną postać Benoniego,
Mistrza Igrzysk, którego wola była w tym miejscu prawem.
— Czego chcecie? — zapytał Benoni.
Smage wciąż gapił się i mrugał, wreszcie Quazer przemówił swym głosem o brzmieniu
fletu.
— Mamy dla ciebie wiadomość — powiedział.
— Słucham was — odrzekł Benoni.
— Udało nam się rozpoznać osobę, której obecność może wywołać tu komplikacje.
— Kto to taki?
— Musimy stanąć w pełnym świetle, zanim będę mógł ci powiedzieć.
Mistrz Igrzysk pokręcił głową na swym potężnym karku. Jego bursztynowe oczy
błyszczały, gdy spojrzał kolejno na obu gości.
— Jeśli to jest jakiś żart... — zaczął.
— To nie jest żart — odrzekł Quazer zdecydowanym głosem.
— Dobrze — westchnął Benoni. — Chodźcie ze mną.
Odwrócił się i skierował w stronę jasno oświetlonego namiotu. Jego płaszcz mienił się
zielono i pomarańczowo.
— Czy tyle światła wam wystarczy? — zapytał, gdy znaleźli się wewnątrz.
Quazer rozejrzał się wokoło.
— Tak — odpowiedział. — Nie podsłucha nas.
— O kim mówisz? — zapytał Mistrz Igrzysk.
— Czy nie słyszałeś o Jacku, który zawsze słyszy swe imię, gdy wypowiadane jest w cieniu?
— Widmowy Jack? Złodziej? Tak, słyszałem opowieści o nim.
— Właśnie z tego powodu chcieliśmy z tobą mówić w dobrze oświetlonym miejscu. On jest
tutaj. Smage i ja widzieliśmy go kilka minut temu, jak obserwował Płomień Piekieł.
— Nie do wiary! — Benoni otworzył szeroko oczy i usta z wrażenia. — Ukradnie go! —
powiedział.
Smage zaprzestał szarpania wąsów na czas wystarczający, aby skinąć głową kilka razy.
— Przybyliśmy tu, żeby go zdobyć — wybuchnął. — Jeżeli go ukradnie, nic z tego!
— Trzeba go powstrzymać — powiedział Benoni. — Jak sądzicie, co powinienem zrobić?
— Twoja wola jest w tym miejscu prawem — odparł Quazer.
— Słusznie... może by go gdzieś zamknąć na czas trwania Igrzysk?
— W takim razie upewnij się, czy w miejscu, w którym zostanie aresztowany, i tam, gdzie
ma być więziony, nie będzie żadnego cienia. Mówią, że w obecności cienia nie sposób
powstrzymać Jacka.
— Ale tutaj wszędzie jest pełno cienia.
— Tak. Dlatego tak trudno byłoby go uwięzić.
— Wyjściem byłoby jasne oświetlenie albo zupełna ciemność.
— Wszystkie jednak światła muszą być ustawione pod odpowiednim kątem i umieszczone
w miejscu nieosiągalnym dla Jacka — odrzekł Quazer — w przeciwnym razie będzie on mógł
uzyskać cienie, umożliwiające działanie. Natomiast w ciemności, gdy może zapalić choć
najdrobniejsze światełko, powstaną cienie.
— Jakiego rodzaju moc czerpie on z cieni?
— Nie znam nikogo, kto wiedziałby to z całą pewnością.
— Nie jest chyba człowiekiem? Pochodzi z Ciemnej Strony?
— Prawdopodobnie z Krainy Zmierzchu, ale blisko ciemności, tam gdzie zawsze są cienie.
— W takim razie mogłaby być wskazana wycieczka do Otchłani Łajna w Glyve.
— To okrutne — odpowiedział Smage z chichotem na ustach.
— Wskażcie mi go — powiedział Benoni.
Wyszli z namiotu. Nad ich głowami rozciągało się szare, bezchmurne niebo, ku wschodowi
przybierające barwę srebrną, ku zachodowi — czarną. Gwiazdy lśniły na tle ciemności ponad
łańcuchem stalagmitowych gór. Spieszyli w stronę pawilonu, drogą oświetloną pochodniami.
Na zachodzie, gdzieś w pobliżu linii granicznej, tam gdzie stały świątynie bezsilnych bogów,
widać było błyskawice.
Przy wejściu do pawilonu Quazer skinął głową, dotykając ramienia Benoniego. Mistrz
Igrzysk spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał wysokiego, chudego mężczyznę, który stał
oparty o tyczkę namiotu. Włosy miał czarne, cerę śniadą, rysy twarzy ostre. Ubrany był na
szaro, przez prawe ramię przewieszony miał czarny płaszcz. Palił jakieś ziele z Ciemnej Strony
zawinięte w rurkę. W świetle pochodni dym wydawał się błękitny. Benoni przyglądał się mu
przez chwilę z uczuciem, którego doznają wszyscy ludzie, gdy patrzą na istotę nie zrodzoną z
kobiety, lecz stworzoną przez nieznaną moc w miejscu unikanym przez człowieka. Przełknął
ś
linę.
— W porządku, możecie odejść.
— Chcielibyśmy pomóc... — zaczął Quazer.
— Powiedziałem, możecie odejść!
Spojrzał za nimi.
— Nie można takim ufać — mruknął do siebie.
Udał się po strażników. Kazał im wziąć ze sobą kilkadziesiąt jasnych pochodni.
Podczas aresztowania Jack nie stawiał oporu. Nie próbował nawet dyskutować. Otoczony
przez uzbrojonych ludzi i oświetlony ze wszystkich stron skinął tylko głową i wykonał ich
rozkazy, nie odzywając się ani słowem. Poprowadzono go do jasno oświetlonego namiotu
Mistrza Igrzysk i ustawiono przed stołem, za którym zasiadł Benoni. Strażnicy otoczyli Jacka
ze wszystkich stron, trzymając w rękach latarnie i lustra rozpraszające cień.
— Na imię ci Jack — powiedział Mistrz Igrzysk.
— Nie przeczę temu.
Benoni wpatrywał się w czarne, nieruchome oczy zatrzymanego, który nie mrugnął nimi ani
razu.
— ...Niekiedy jesteś nazywany Widmowym Jackiem — milczenie. — Zgadza się?
— Każdy z nas może nosić wiele imion — odpowiedział Jack.
Benoni odwrócił wzrok.
— Wprowadzić ich — rozkazał jednemu ze strażników.
Wprowadzono Smage’a i Quazera. Jack spojrzał w ich kierunku. Na twarzy nie drgnął mu
ani jeden mięsień.
— Czy rozpoznajecie tego człowieka? — zapytał Benoni.
— Tak — odpowiedzieli chórem.
— Jesteś jednak w błędzie, nazywając go człowiekiem — ciągnął Quazer. — On jest
mieszkańcem Ciemnej Strony.
— Jak brzmi jego imię?
— Zwą go Widmowy Jack.
Benoni uśmiechnął się.
— To prawda, że każdy z nas może nosić wiele imion — powiedział — jednakże co do
ciebie panuje zadziwiająca zbieżność opinii. Ja jestem Benoni, Mistrz Igrzysk Piekielnych, a ty
jesteś Widmowy Jack, złodziej. Mogę się założyć, że przybyłeś tu ukraść Płomień Piekieł.
Jack milczał.
— Nie musisz odpowiadać — dodał Benoni. — Sama twoja obecność dowodzi twych
intencji.
— Może przybyłem wziąć udział w Igrzyskach? — odpowiedział Jack.
Benoni roześmiał się.
— Oczywiście! Oczywiście! — zawołał, wycierając łzę rękawem. — Ponieważ jednak nie
przewidujemy zawodów w kradzieży, nie wiem, w jakiej konkurencji mógłbyś wystartować.
— Osądzasz mnie niesprawiedliwie — powiedział Jack. — Nawet jeśli jestem tym, za kogo
mnie uważasz, nie popełniłem żadnego przestępstwa.
— Istotnie — odrzekł Benoni. — Płomień Piekieł jest naprawdę piękny, prawda?
Oczy Jacka błysnęły przez chwilę. Jego usta skrzywiły się w mimowolnym uśmiechu.
— Niemal wszyscy zgodziliby się z tą opinią — odpowiedział pośpiesznie.
— Przybyłeś tutaj, aby go zdobyć na swój własny sposób. Uchodzisz za najgroźniejszego ze
złodziei.
— Czy z tego wynika, że nie mogę być uczciwym widzem na publicznej imprezie?
— Jeśli w grę wchodzi Płomień Piekieł — nie możesz. Jest bezcenny. Pożądają go zarówno
mieszkańcy Jasnej, jak i Ciemnej Strony. Jako Mistrz Igrzysk nie mogę tolerować twojej
obecności w jego pobliżu.
— To cały kłopot ze złą reputacją — odrzekł Jack. — Cokolwiek byś nie zrobił, zawsze
jesteś podejrzany.
— Dość tego! Czy chcesz go ukraść?
— Byłbym głupi, gdybym odpowiedział, że tak.
— Więc nie doczekam się od ciebie uczciwej odpowiedzi?
— Jeżeli przez „uczciwą odpowiedź” rozumiesz, że mam powiedzieć to, co chcesz ode mnie
usłyszeć, to muszę przyznać, że masz rację.
— Zwiążcie mu ręce z tyłu — powiedział Benoni.
Tak też zrobiono.
— Ile razy możesz umrzeć? — zapytał Mistrz Igrzysk.
Jack nie odpowiedział.
— No dobrze. Wszyscy wiedzą, że mieszkańcy Ciemnej Strony mają więcej niż jedno życie.
Ile ty ich masz?
— Nie podoba mi się to, co mówisz — powiedział Jack.
— To nie jest tak, jakbyś umarł na zawsze.
— Daleka jest droga z Otchłani Łajna w Glyve na zachodnim biegunie świata. Trzeba iść na
piechotę. Czasami mijają lata, nim uformuje się nowe ciało.
— Byłeś tam już więc?
— Tak — odpowiedział Jack, sprawdzając siłę swych więzów — i wolałbym nie powtarzać
tego doświadczenia.
— Przyznajesz więc, że masz przynajmniej jeszcze jedno życie w zapasie. Świetnie! Mogę
więc bez wyrzutów sumienia nakazać twoją natychmiastową egzekucję...
— Zaczekaj! — krzyknął Jack, potrząsając głową i wyszczerzając zęby. — To śmieszne.
Nie zrobiłem nic złego. No, ale to nieważne. Niezależnie, jakie były moje zamiary, jest jasne,
ż
e teraz nie mogę ukraść Płomienia Piekieł. Uwolnij mnie, a opuszczę dobrowolnie Krainę
Zmierzchu na czas trwania Igrzysk. Pozostanę w Ciemnej Stronie, dopóki się nie skończą.
— Jaką mam na to gwarancję?
— Moje słowo.
Benoni roześmiał się ponownie.
— Słowo faceta z Ciemnej Strony? Legendarnego przestępcy? Nie, Jack, widzę tylko jeden
sposób na zapewnienie bezpieczeństwa trofeum — twoją śmierć. Skoro jest w mojej mocy
wydać na ciebie wyrok, zrobię to. Skrybo! Zapisz, o której godzinie podjąłem tę decyzję.
Brodaty garbus o kaprawych oczach i twarzy tak pomarszczonej jak pergamin, który ujął w
rękę, wywinął piórem zakrętasa i zaczął pisać. Jack wyprostował się na pełną wysokość i
spojrzał na Benoniego spod przymkniętych powiek.
— Śmiertelniku — zaczął — obawiasz się mnie, ponieważ mnie nie rozumiesz. Jako
mieszkaniec Jasnej Strony masz tylko jedno życie. Gdy je utracisz, nie pozostanie ci nic. My,
mieszkańcy Ciemnej Strony, nie mamy dusz, jakie wy posiadacie. W zamian za to możemy żyć
wiele razy w sposób, jaki jest dla ciebie niedostępny. Widzę, że zazdrościsz mi tego i dlatego
pragniesz pozbawić mnie życia. Dowiedz się, że śmierć jest równie nieprzyjemna dla nas, jak i
dla was.
Mistrz Igrzysk spuścił wzrok. — Nie chciałbym... — zaczął.
— Przyjmij moją ofertę — przerwał mu Jack. — Zgadzam się opuścić teren Igrzysk. Jeśli
pozwolisz, by wykonano twój rozkaz, w ostatecznym rachunku przegrasz.
Garbus przestał pisać i zwrócił się w stronę Benoniego.
— Jack — powiedział Mistrz Igrzysk — chciałeś go ukraść, prawda?
— Oczywiście.
— Dlaczego? Trudno byłoby go sprzedać. Jest łatwy do rozpoznania.
— Musiałem spłacić dług przyjacielowi, który pożąda tej błyskotki. Uwolnij mnie, a
powiem, że mi się nie udało, co będzie zresztą zgodne z prawdą.
— Nie chcę narazić się na twój gniew, gdy powrócisz...
— Jeśli wyślesz mnie w tę podróż, spadnie on na ciebie z całą pewnością.
— ...Jednakże w moim położeniu nie mogę sobie pozwolić na zaufanie człowieka, którego
nazywają także Jackiem Kłamcą.
— Czy moje słowo nic dla ciebie nie znaczy?
— Obawiam się, że nie. Skrybo, pisz dalej.
— ... A moja groźba?
— Tę traktuję poważnie. Jednakże ryzyko twojej zemsty, która może nastąpić za kilka lat,
jest mniejsze od niebezpieczeństwa, na jakie byłbym narażony po ukradzeniu Płomienia
Piekieł. Zrozum moją sytuację, Jack.
— Rozumiem — odpowiedział. Zwracając się w stronę Smage’a i Quazera zawołał: —
Słuchaj, oślouchy i ty, obojnaku, o was także nie zapomnę!
Smage spojrzał na Quazera, który mrugnął i uśmiechnął się.
— Powiedz to naszemu panu, Królowi Nietoperzy — odrzekł.
Jack skrzywił twarz na dźwięk imienia swego odwiecznego wroga.
Ponieważ magia jest słabsza w Krainie Zmierzchu, gdzie zaczyna się królestwo nauki,
minęło może pół minuty, zanim pojawił się w namiocie nietoperz, przelatując ponad głowami
zebranych. Tymczasem Quazer zdążył powiedzieć:
— Będziemy startować pod sztandarem nietoperza.
Na widok nocnego lotnika śmiech zamarł na ustach Jacka. Opuścił głowę i zacisnął szczęki.
Zapanowała cisza zakłócana tylko skrzypieniem pióra.
— Niech tak będzie — powiedział Jack.
Zaprowadzono go na środek podwórza, gdzie stał człowiek imieniem Blite z wielkim
toporem w ręku. Jack rozejrzał się szybko, oblizując wargi. Po chwili ostra krawędź topora
ponownie przyciągnęła jego wzrok. Zanim poproszono go, by uklęknął przy popękanym
pniaku, powietrze wypełniło się skórzastymi pociskami. Była to horda tańczących nietoperzy.
Większość nadlatywała z zachodu. Poruszały się zbyt szybko, aby rzucić cień godny uwagi.
Jack zaklął, wiedząc, że jego wróg wysłał swoich sługusów, aby przyglądali się egzekucji.
Z reguły kradzieże udawały mu się. Był wściekły, że stracił jeden ze swoich żywotów w tak
głupi sposób. Ostatecznie miał jakąś reputację...
Uklęknął i pochylił głowę.
Zastanowił się, czy to prawda, że głowa zachowuje świadomość przez sekundę czy dwie po
odcięciu od ciała. Bezskutecznie starał się oddalić od siebie tę myśl. Czy to więcej niż zwykła
fuszerka? — zastanowił się.
Gdy Król Nietoperzy zastawił pułapkę, mogło to oznaczać tylko jedno.
2.
Jasne linie światła pędziły przez ciemność — białe, srebrne, niebieskie, żółte, czerwone —
najczęściej proste, lecz czasami falujące. Pokryły całe pole widzenia. Niektóre z nich były
jaśniejsze od pozostałych...
Coraz wolniej...
Nie były już drogami ciągnącymi się w nieskończoność lub fragmentami pajęczyny.
Zmieniły się w krótkie, cienkie pręty, laski, krótkie odcinki światła... Na koniec w
mrugające punkty.
Przez chwilę spoglądał na gwiazdy, nie rozumiejąc, co widzi. Dopiero po długiej chwili
słowo „gwiazdy” dotarło skądś do jego świadomości. Dostrzegł słabą poświatę.
Cisza. śadnego zmysłu oprócz wzroku...
Po upływie kolejnej długiej chwili poczuł się, jakby spadał z wielkiej wysokości,
przybierając kształt materialny. W następnym momencie zdał sobie sprawę, że leży na plecach,
patrząc w górę. Nareszcie w swej zwykłej postaci.
— Jestem Widmowy Jack — pomyślał, wciąż jeszcze niezdolny do ruchu.
Nie wiedział, gdzie jest ani w jaki sposób znalazł się w tym miejscu, pełnym ciemności i
gwiazd, uczucie jednak było znajome. Wiedział, że był tu już kiedyś, dawno temu.
Zalała go fala ciepła, wypływająca z okolicy serca. Odczuł mrowienie, wyostrzające jego
zmysły. Wróciła pamięć.
— Do diabła! — brzmiały jego pierwsze słowa.
Gdy tylko odzyskał węch, zdał sobie sprawę ze swej sytuacji. Znajdował się w Otchłani
Łajna w Glyve na zachodnim biegunie świata, w królestwie okrutnego barona Drekkheimu,
przez które muszą przejść wszyscy, pragnący powstać do życia.
Stwierdził, że leży na kupie nawozu w samym środku śmierdzącego jeziora. Uśmiechnął się
złośliwie, gdy po raz setny w swoim życiu pomyślał, że choć ludzie zaczynają i kończą swe
ż
ycie w nieprzyjemny sposób, los mieszkańców Ciemnej Strony wcale nie jest lepszy.
Gdy tylko mógł poruszyć ręką, zaczął sobie masować kark i szyję. Nie czuł bólu, lecz
straszliwe wspomnienie wróciło z całą wyrazistością. Ile czasu upłynęło? Co najmniej kilka lat
— pomyślał. Taka była jego średnia. Zadrżał na wspomnienie ostatniej chwili swego
poprzedniego życia. Odegnał od siebie tę myśl. Dygotał z zimna. Przeklinał stratę ubrania,
które tymczasem zbutwiało już wraz z jego poprzednim ciałem lub też, co bardziej
prawdopodobne, ktoś inny zużył doszczętnie.
Uniósł się wolno, aby nabrać powietrza w płuca. śałował, że nie może przez pewien czas
obyć się bez oddychania. Odrzucił na bok owalny kamień, który trzymał w ręku. Nie było sensu
pozostawać w tym miejscu, skoro był już niemal sobą.
Wszystkie drogi prowadziły na wschód. Zgrzytając zębami wybrał tę, która zdawała się
najłatwiejsza. Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim dotarł do brzegu. Choć jego oczy prędko
przyzwyczaiły się do światła gwiazd, nie było tu prawdziwych cieni, które mogłyby udzielić
mu odpowiedzi.
Jakie zresztą znaczenie ma czas? Rok to jeden obrót planety wokół Słońca. Można go
podzielić na drobniejsze części, zależnie od ruchów planety... lub upodobań jej mieszkańców.
Dla Jacka cztery coroczne przesunięcia Krainy Zmierzchu wyznaczały pory roku.
Dokładniej można było określić czas za pomocą zawsze widocznych gwiazd oraz magicznych
zasad, określających nastroje rządzących gwiazdami duchów. Jack wiedział, że na Jasnej
Stronie znano mechaniczne i elektroniczne urządzenia, służące do pomiaru czasu. Kilka razy
udało mu się je ukraść. Ponieważ jednak nie chciały funkcjonować na Ciemnej Stronie, dawał
je w prezencie dziewczynom w tawernach, jako amulety o wielkiej mocy antykoncepcyjnej.
Nagi i śmierdzący, Jack wyszedł na brzeg pogrążony w ciemności i milczeniu. Gdy tylko
zaczerpnął oddechu i odzyskał nieco siły, wyruszył w swą podróż na wschód.
Droga wiodła łagodnie pod górę. Wszędzie wokoło rozciągały się kałuże plugastwa. Całe
jego rzeki uchodziły do jeziora. Prędzej czy później każde świństwo trafia do Glyve.
Gdzieniegdzie wybuchały gejzery szamba, opryskując go znienacka. Z rozpadlin nieustannie
wydobywał się odór siarkowodoru. Łapał się za nos, wznosząc modły do swych bóstw
opiekuńczych. Wątpił jednak, czy zostaną one wysłuchane. Nie sądził, żeby bogowie zwracali
wiele uwagi na cokolwiek pochodzącego z tej części świata.
Parł wciąż naprzód, niemal bez odpoczynku. Droga prowadziła nadal pod górę. Po chwili
zaczęły się pojawiać skupiska skał. Z drżeniem przeciskał się między nimi. Zapomniał —
oczywiście celowo — o wielu spośród najgorszych cech tego miejsca. Małe ostre kamienie
raniły mu stopy. Wiedział, że zostawia za sobą krwawe ślady. Słyszał za sobą ciche odgłosy
drobnych zwierząt o wielu nogach, które wybiegły, aby je zlizywać. Uważano, że oglądanie się
w tym miejscu przynosi pecha.
Zawsze przyjmował ze smutkiem utratę krwi z nowego ciała, które należało do niego. Grunt
jednak zmieniał się w miarę posuwania się naprzód i wkrótce wkroczył na gładką skałę. Z
zadowoleniem zauważył, że odgłosy stóp za nim ucichły.
Im wyżej się wspinał, tym bardziej czuł ustępowanie przykrej woni. Pomyślał, że może to
być po prostu rezultatem osłabienia jego węchu na skutek długotrwałego atakowania go tymi
wyziewami. Niezależnie od przyczyn przyniosło mu to ulgę, co pozwoliło jego umysłowi zająć
się innymi problemami.
Zdał sobie sprawę, że oprócz tego, iż jest brudny, obolały i zmęczony, cierpi również z głodu
i pragnienia.
Walczył ze swymi wspomnieniami jak z drzwiami do magazynu. W końcu udało mu się
wejść do środka. Zaczął poszukiwać odpowiedzi. Starał się przypomnieć sobie swe poprzednie
podróże z Glyve najdokładniej jak tylko mógł, jednakże żaden szczegół krajobrazu nie
wydawał się mu znajomy. Gdy mijał niewielki zagajnik metalicznych drzew, zrozumiał, że
jeszcze nigdy nie szedł tą drogą.
Przez całe mile nie znajdę czystej wody — pomyślał — chyba że fortuna uśmiechnie się do
mnie i znajdę kałużę po deszczu. Tutaj bardzo rzadko pada deszcz... To kraina plugastwa,
nieczystości. Gdybym spróbował wyczarować mały deszcz, ktoś by mnie z pewnością
zauważył i wytropił. Bez cieni łatwo padłbym jego ofiarą. Czekałoby mnie ciężkie życie
niewolnika lub też zostałbym zabity i wróciłbym do Otchłani Łajna. Poczekam, aż śmierć
będzie blisko i dopiero wtedy spróbuję wywołać deszcz.
Po chwili ujrzał w oddali jakiś nienaturalny obiekt. Zbliżył się ostrożnie. Był to kamienny
obelisk dwukrotnie wyższy od niego. Na gładkiej powierzchni wyryty był wielkimi literami w
najpospolitszym języku Ciemnej Strony napis: WITAJ, NIEWOLNIKU.
Pod spodem umieszczono wielką pieczęć Drekkheimu.
Jack odetchnął z ulgą. Wiadomo było nielicznym — tym, którym udało się uciec z niewoli
Barona i od których Jack się o tym dowiedział — że podobne napisy umieszczane są w
najsłabiej patrolowanych rejonach jego królestwa, w nadziei, że powracający z Glyve zmienią
trasę i dostaną się w okolice, gdzie szansę na ich schwytanie będą większe.
Jack minął obelisk. Chciał splunąć, lecz usta miał wyschnięte. W miarę wędrówki siły
opuszczały go coraz bardziej. Miał teraz kłopoty z utrzymaniem równowagi, gdy się potykał.
Wiedział, że opuścił kilka okresów snu, nie znalazł jednak żadnego miejsca, które wydałoby
mu się na tyle bezpieczne, by móc się przespać.
Coraz trudniej przychodziło mu trzymać oczy otwarte. W pewnym momencie potknął się i
upadł. Był pewien, że przeszedł znaczny odcinek drogi śpiąc. Teren był bardziej nierówny niż
ten, który przemierzał uprzednio. To spowodowało nowy przypływ nadziei, dzięki któremu
zdołał się podnieść i ruszyć dalej.
Po chwili ujrzał miejsce, które mogło mu dać schronienie, a nie miał już siły iść dalej. Było
to skupisko pochylonych kamieni u stóp stromego zbocza, prowadzącego na wyżej położony
teren. Wlokąc się ostatkiem sił, zbadał okolicę w poszukiwaniu śladów życia. Nie znalazł nic.
Wszedł do środka, wciskając się w kamienny labirynt tak głęboko, jak tylko zdołał, znalazł w
miarę równe miejsce, położył się i zasnął.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim coś w głębinie, którą jest sen, ostrzegło go o
niebezpieczeństwie. Walcząc rozpaczliwie jak tonący, wydostał się na odległą powierzchnię.
Poczuł dotyk ust na swoim gardle i narzutę z jej długich włosów na swoich ramionach.
Odczekał chwilę, aby zebrać resztki sił. Złapał ją lewą ręką za włosy, a prawą objął wpół, aby
odciągnąć od siebie. Obrócił się na lewy bok. Od pierwszej chwili po obudzeniu wiedział, co
musi zrobić. Uderzył głową do przodu zaledwie z drobnym ułamkiem swej dawnej szybkości.
Gdy skończył, wytarł usta i podniósł się, patrząc w dół na jej zwiotczałe ciało.
— Biedna wampirzyco — powiedział. — Miałaś w sobie tak mało krwi, dlatego tak bardzo
potrzebowałaś mojej. Byłaś jednak za słaba, aby mi ją odebrać. Ja także byłem bardzo głodny.
Każdy radzi sobie, jak może.
Mając na sobie czarne ubranie, płaszcz i buty, które sobie przywłaszczył, Jack przedostał się
na wyższy poziom. Gdzieniegdzie rozciągały się poletka czarnej trawy, która okręcała mu się
wokół kostek, usiłując go zatrzymać. Jack znał ją dobrze. Torował sobie wśród niej drogę
kopniakami, zanim mogła zacisnąć swe więzy. Nie miał zamiaru służyć jako nawóz.
W końcu odnalazł małe jeziorko. Obserwował je godzinami z wielu miejsc. Wydawało się
doskonałym punktem do schwytania powracającego. Na koniec doszedł do wniosku, że nie jest
strzeżone. Zbliżył się i przyjrzał mu się uważnie, zanim opadł na ziemię. Pił przez długi czas.
Odpoczął chwilę, napił się ponownie, znów odpoczął i znów się napił. śałował, że nie ma w
czym zabrać wody ze sobą. Rozebrał się i zmył brud ze swego ciała.
W dalszej drodze mijał kwiaty, które przypominały węże wyposażone w korzenie, a być
może w istocie nimi były. Rzucały się z sykiem w jego stronę, próbując go dosięgnąć.
Spał dwukrotnie, zanim dotarł do następnego zbiornika wody. Tym razem był on strzeżony i
aby zdobyć wodę, Jack musiał użyć całej swej złodziejskiej chytrości. W podobny sposób
zdobył miecz drzemiącego strażnika oraz zaopatrzył się w chleb, ser, wino oraz ubranie na
zmianę. W tym momencie strażnikowi takie rzeczy nie były już potrzebne.
Porcje wystarczyły tylko na jeden posiłek, co w połączeniu z faktem, że strażnik nie miał
wierzchowca, doprowadziło Jacka do wniosku, że posterunek znajduje się w pobliżu i lada
chwila może przybyć zmiennik. Jack wypił wino i napełnił butelkę wodą, przeklinając jej małą
pojemność. Ponieważ w okolicy nie było żadnej rozpadliny lub jaskini, w której mógłby ukryć
szczątki, pozostawił je na miejscu i oddalił się szybko.
Jadł wolno, nie przerywając wędrówki. Z początku jego żołądek buntował się przeciwko tej
dziwnej inwazji. Spożył w ten sposób połowę posiłku, zachowując resztę na później. Niekiedy
mijał drobne zwierzęta. Nabrał w dłonie kamieni w nadziei, że uda mu się któreś z nich trafić.
Były jednak zbyt szybkie lub on zbyt wolny. Udało mu się za to, gdy po raz siódmy odnawiał
swój zapas kamieni, znaleźć ładny kawałek krzemienia.
Wkrótce musiał się ukryć, gdy usłyszał odgłos kopyt, jednakże nikt nie nadjechał. Wiedział,
ż
e zapuścił się już głęboko na terytorium Drekkheimu, zastanawiał się jednak, ku której z jego
granic się kieruje. Zadrżał na myśl, że w jednym punkcie graniczy on również z bezimiennym
królestwem, w którym wznosił się Wielki Gniew, twierdza i ośrodek mocy Króla Nietoperzy.
Z ciemnej ziemi zaniósł kolejną modlitwę w stronę lśniących gwiazd. To nie mogło
zaszkodzić.
Wspinał się w górę, kręcił w kółko, czasami musiał biec. Nienawiść rosła w nim szybciej niż
głód.
Smage, Quazer, Benoni, kat Blite, a przede wszystkim Król Nietoperzy...
Znajdzie ich jednego po drugim i zemści się, zaczynając od najmniej ważnych, budując
powoli swoją potęgę, zanim zmierzy się z tym, który już w tej chwili mógł znajdować się zbyt
blisko, aby Jack mógł spać spokojnie.
W istocie spał źle. Dręczyły go koszmary. Śniło mu się, że ponownie znalazł się w Otchłani
Łajna, tym razem jednak przykuty łańcuchami, tak jak Anioł Jutrzenki, który musi przez całą
wieczność siedzieć u wrót poranku, zmuszony pozostać w tym miejscu na zawsze.
Mimo że powietrze było chłodne, obudził się zlany potem. Ponownie odczuł z całą
intensywnością ohydny zapach wypełniający to miejsce.
Upłynęło sporo czasu, zanim był zdolny spożyć resztę swoich zapasów.
Nienawiść utrzymywała go przy życiu. Stanowiła dla niego pożywienie. Zaspokajała jego
pragnienie lub pozwalała mu o nim zapomnieć. Dała mu siły na przejście następnej mili, zanim
jego ciało zmusiło go do odpoczynku.
Planował swą zemstę raz po razie. Wyobrażał sobie tortury, które im zada: rozżarzone
kleszcze, świdry, imadła. Słyszał ich krzyki i błagania. W najgłębszych zakamarkach swego
umysłu dostrzegał kawały mięsa, potoki krwi i rzeki łez, jakie z nich wytoczy, zanim pozwoli
im umrzeć.
Wiedział, że pomimo wszelkich trudności związanych z podróżą, najbardziej bolesna była
rana zadana jego dumie. Złapali go tak łatwo i załatwili się z nim tak szybko, jakby pacnęli
natrętnego owada. Potraktowali go nie jak Potęgę władającą światem cieni, lecz jak zwykłego
złodzieja.
Dlatego właśnie planował tortury, zamiast zadowolić się zwykłym ciosem miecza. Zabijając
go w ten sposób, zranili jego dumę. Gdyby załatwili to inaczej, mógłby się czuć mniej
pokrzywdzony. To Król Nietoperzy, opętany przez zazdrość i żądzę zemsty, wyrządził mu tę
zniewagę. Zapłaci za to.
Przepełniony nienawiścią podążał naprzód. Jakkolwiek uczucie to rozgrzewało go,
zauważył, że robi się coraz zimniej. Działo się tak, chociaż od dłuższego czasu nie wspiął się na
znacząco większą wysokość.
Położył się na plecach, aby przyjrzeć się czarnej kuli zasłaniającej gwiazdy w zenicie. To
było ognisko sił Tarczy. Kula była nieustannie utrzymywana w bezpiecznej odległości od
ś
wiatła Jasnej Strony. Ktoś powinien ją nadzorować. Gdzie podziało się siedem Potęg, na które,
zgodnie z Księgą Łokci, wypadała kolej służby przy Tarczy? Z pewnością żadna z nich nie
zaniedbałaby tego obowiązku, nawet gdyby panowała między nimi wojna. Od tego zależał los
całego świata. Jack sam pełnił służbę niezliczoną ilość razy — dwukrotnie nawet wraz z
Królem Nietoperzy.
Zapragnął wypowiedzieć zaklęcie, które pozwoliłoby mu ujrzeć, czyje imiona były
wypisane na aktualnej stronicy Księgi Łokci. Być może nawet jego własne? Nie, odkąd
przebudził się w Otchłani Łajna, ani razu nie usłyszał, żeby ktoś wypowiedział jego imię. Z
pewnością nie ja — zdecydował.
Otworzył swoją jaźń. Poczuł straszliwe zimno zewnętrznej ciemności, która przeciekała
przez brzegi kuli na szczycie Tarczy. To był tylko niewielki przeciek, jednakże im dłużej będą
zwlekali z jego zatkaniem, tym trudniejsze się to stanie. Sprawa była zbyt poważna, aby sobie
pozwolić na ryzyko. Czarnoksięska Tarcza chroniła mieszkańców Ciemnej Strony przed
zamarznięciem z równą pewnością, jak pola siłowe ochraniały mieszkańców Jasnej Strony
przed usmażeniem się w bezlitosnych promieniach słońca. Jack zamknął swoją jaźń przed
wewnętrznym chłodem.
Po dłuższej chwili udało mu się zabić małe zwierzątko o ciemnej sierści, które drzemało na
szczycie skały. Obdarł je ze skóry i oprawił za pomocą miecza. Ponieważ nie znalazł nic na
podpałkę, musiał zjeść mięso na surowo. Zmiażdżył kości zębami i wyssał z nich szpik. Ten
barbarzyński posiłek napełnił go niesmakiem, choć wielu jego znajomych wolało ten sposób
odżywiania się od bardziej cywilizowanego. Cieszył się, że posiłek odbył się bez świadków.
Idąc dalej odczuł mrowienie w uszach:
— Widmowy Jack i...
To było wszystko.
Temu, kto wypowiedział te słowa, musiał dokładnie w tym momencie paść na usta cień.
Fragment był jednak zbyt krótki. Jack odwrócił głowę, aby ustalić kierunek, z którego
nadbiegły słowa. Daleko z przodu i nieco w prawo. Ponad sto mil — pomyślał. — Być może
nawet w innym królestwie.
Zazgrzytał zębami. Gdyby tylko znał swoje obecne położenie, mógłby w przybliżeniu
odgadnąć źródło głosu. Teraz nie wiedział nawet, czy był to fragment pijackiej opowieści, czy
też wypowiedź kogoś, kto wiedział już o jego powrocie i knuł przeciw niemu spisek. Ta
ostatnia możliwość zaprzątnęła jego myśli przez dłuższą chwilę.
Przyspieszył kroku. Nie zatrzymał się w przewidzianym czasie i dzięki temu, jak sądził,
wcześniej dostrzegł szczęśliwie kolejne jezioro. Nie zauważywszy w pobliżu strażników,
podszedł do niego i napił się do syta. Musiał mocno wytężyć wzrok, zanim dostrzegł swe
odbicie w czarnej wodzie: ciemna, szczupła twarz, słabe światła oczu, niewyraźna sylwetka
człowieka na tle gwiazd.
— Och, Jack! Sam stałeś się podobny do cienia — mruknął. — Marniejesz w tym okrutnym
kraju. Wszystko przez to, że obiecałeś Pułkownikowi Który Nigdy Nie Umarł tę cholerną
błyskotkę. Nie myślałeś, że tak się to skończy, co? Czy warto było ryzykować? — roześmiał się
głośno, pierwszy raz od chwili swych ponownych narodzin. — Czy ty również się śmiejesz,
cieniu cienia? — zapytał odbicia. — Chyba tak. Robisz to jednak po cichu. Jesteś w końcu
moim odbiciem i wiesz, że znowu spróbuję zdobyć ten cholerny klejnot, gdy tylko się dowiem,
gdzie się znajduje. Ona jest tego warta.
Uśmiechnął się. Na moment zapomniał o swej nienawiści. Płomienie gorejące w jego
umyśle przygasły zastąpione wyobrażeniem dziewczyny. Miała jasną twarz i oczy zielone jak
brzegi starych luster. Jej wargi miały wyraz lekkiego nadąsania, a broda pasowała dokładnie do
łuku między jego kciukiem a palcem wskazującym. Miedziane włosy spływały nad jej brwi o
tym samym kolorze, jak skrzydła ptaka w locie. Na imię miała Evene. Sięgała mu nie wyżej niż
do ramienia. Aż po szczupłą talię odziana była w zielony welwet. Jej szyja wyglądała jak
pozbawiony kory pień cudownego drzewa. Jej palce poruszały się po strunach palmyrinu jak
tancerze. Taka była Evene z Warownej Twierdzy. Pochodziła z jednego z rzadkich związków
pomiędzy Ciemnością a Światłem. Jej ojcem był Pułkownik Który Nigdy Nie Umarł, matką
ś
miertelna kobieta o imieniu Loret. Czy to była jedna z przyczyn jego fascynacji? — ponownie
zastanowił się Jack. Skoro pochodziła częściowo ze Światła, to być może miała duszę? Chyba
tak. Nie potrafił jej sobie wyobrazić w roli jednej z Potęg Ciemności, wydobywającej się, jak
on, z Otchłani Łajna w Glyve. Nie! Odegnał tę myśl od siebie.
Płomień Piekieł był ceną, której zażądał ojciec za jej rękę. Jack przyrzekł sobie, że wyruszy
po niego ponownie. Oczywiście, najpierw zemsta... Przecież Evene go rozumie, zna jego honor
i dumę. Będzie na niego czekać. Tego dnia, gdy wyruszył do Igles na Igrzyska Piekielne,
powiedziała mu, że będzie czekać na niego zawsze. Czas znaczył dla niej niewiele, była
przecież nieodrodną córką swojego ojca. Przeżyje wszystkie śmiertelne kobiety, zachowując
młodość, urodę i wdzięk. Poczeka.
— Tak, cieniu cienia — powiedział do swego odbicia. — Ona jest tego warta.
Pędził przez ciemność żałując, że jego nogi nie są kołami. Ponownie usłyszał odgłos kopyt.
Ukrył się. I tym razem jeźdźcy minęli go, jednak znacznie bliżej niż poprzednio.
Nie usłyszał już więcej swego imienia. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś związek pomiędzy
tym, kto je wypowiedział, a jeźdźcami.
Temperatura ustaliła się. Nieustannie odczuwał dotkliwy chłód. Gdy tylko otwierał swoją
jaźń, wyczuwał powolny, nieustający przeciek w Tarczy ponad nim. W tym miejscu najłatwiej
to zauważyć — pomyślał. Glyve leżało bezpośrednio pod kulą — szczytem Tarczy. Być może
dalej na wschód skutki nie dały się jeszcze odczuć.
Wędrował dalej, nie słysząc żadnych dźwięków, które mogłyby być odgłosami pościgu.
Dodało mu to odwagi. Pozwolił sobie na częstsze odpoczynki. Kilkakrotnie zboczył z trasy
wyznaczonej za pomocą gwiazd, aby zbadać formacje skalne, w których mogła się znajdować
woda lub jakieś zwierzęta. Dwukrotnie udawało mu się znaleźć wodę, nie odkrył jednak
niczego, co mogłoby służyć jako pożywienie.
Podczas jednej z takich wycieczek jego uwagę przykuło słabe, czerwone światło,
wydobywające się z rozpadliny skalnej po prawej stronie. Było tak niewyraźne, że gdyby
poruszał się szybciej, nie zauważyłby go. Dostrzegł je jednak w chwili, gdy wspinał się w górę
zbocza poprzez żwir i luźne kamienie. Zatrzymał się na ten widok. Ogień? Tam, gdzie coś
płonie, można znaleźć cień. A gdzie jest cień...
Wyciągnął miecz i skręcił w bok. Trzymając broń przed sobą, wkroczył do rozpadliny.
Przeciskał się ostrożnie przez wąskie przejście z plecami opartymi o skałę. Spoglądając w górę,
ocenił, że skały sięgają mniej więcej na jego czterokrotną wysokość. Rzeka gwiazd zdawała się
płynąć między czarnymi kamiennymi brzegami. Droga skręcała w lewo, po czym kończyła się
nagle, przechodząc w szeroki występ o poziomie o trzy stopy wyższym niż grunt doliny.
Zatrzymał się, aby przyjrzeć mu się dokładnie.
Ze wszystkich stron otoczony był przez wysokie ściany skalne, wyglądające na naturalne.
Ich podstawę porastały czarne krzewy. Nieco dalej rosła trawa i inna ciemna roślinność. Na
końcu doliny znajdował się wolny od wszelkiej roślinności krąg o średnicy około
osiemdziesięciu stóp. Był doskonale odgraniczony od otoczenia. Nie było na nim żadnych
ś
ladów życia. Na jego środku znajdował się wielki omszały głaz. Dobywała się z niego słaba
poświata.
Z niewiadomych przyczyn Jack poczuł się niewyraźnie. Przyjrzał się dokładnie skarpom
otaczającym dolinę. Rzucił okiem na gwiazdy.
Czyżby światło zamigotało, gdy odwracał spojrzenie? Może mu się tylko zdawało?
Zszedł z występu, na którym stał. Ruszył ostrożnie w stronę głazu, trzymając się blisko
ś
ciany po lewej stronie. Głaz był całkowicie pokryty różowawym mchem, który wydawał się
być źródłem poświaty. Zbliżając się do niego, Jack zauważył, że w dolinie jest nieco cieplej niż
na zewnątrz. Być może jej ściany stanowiły swego rodzaju osłonę.
Z mieczem w ręku wkroczył na teren kręgu. Cokolwiek dziwnego znajduje się w tym
miejscu — pomyślał — jest szansa, że na coś mi się przyda. Nie zdążył uczynić więcej niż
sześć kroków, gdy poczuł w swym umyśle poruszenie, jak gdyby coś go potrąciło.
— Świeży szpik! Nareszcie! — nadeszła myśl.
Jack zatrzymał się.
— Kim jesteś? Gdzie się znajdujesz? — zapytał.
— Leżę przed tobą, maleńki. Chodź do mnie.
— Widzę tylko omszałą skałę.
— Wkrótce zobaczysz więcej, chodź!
— Dziękuję, nie — odrzekł Jack, wyczuwając złowieszczą intencję w myślach
przemawiającej do niego istoty.
— To nie jest zaproszenie. To rozkaz, który ci wydaję.
Poczuł, że jakaś potężna siła zmusza go do poruszania się do przodu. Opierał się ze
wszystkich sił.
— Kim jesteś? — zapytał ponownie.
— Widzisz mnie przed sobą. Chodź już!
— Jesteś skałą czy grzybem? — pytał, starając się pozostać w miejscu, w którym stał, czuł
jednak, że przegrywa tę walkę. Wiedział, że gdy tylko zrobi jeden krok, następne przyjdą same.
Jego wola zostanie złamana i stanie się bezbronną ofiarą skały.
— Można powiedzieć, że jestem i tym, i tym. W istocie stanowimy jedność. Jesteś uparty,
ale to ci nic nie pomoże. Teraz już nie możesz mi się opierać.
To była prawda. Prawa noga Jacka spróbowała się poruszyć wbrew jego woli. Nie potrafił
jej dłużej powstrzymać. Zdecydował się na kompromis i poddał się naporowi, posuwając się
jednak raczej w prawo niż do przodu. Następnie jego lewa noga zapragnęła posunąć się w
stronę skały. Pozornie poddając się, dosunął ją do prawej.
— Doskonale, nie musisz iść prosto. W ten sposób też do mnie przyjdziesz, tylko trochę
później.
Pot wystąpił na czoło Jacka. Mimo zawziętego oporu krok za krokiem zbliżał się po spirali,
w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, do tego, który go wzywał. Nie wiedział, ile
czasu upłynęło. Zapomniał o wszystkim: o nienawiści, głodzie, pragnieniu i miłości. We
wszechświecie pozostały tylko dwie rzeczy: on i różowy głaz. Napięcie pomiędzy nimi
wypełniło powietrze jak stały dźwięk, który pozostaje niesłyszalny z powodu swej
niezmienności, czyniącej go elementem naturalnego porządku rzeczy. To było tak, jak gdyby
walka pomiędzy Jackiem a tamtym trwała całą wieczność.
Nagle do małego świata ich pojedynku wkroczył nowy element. Czterdzieści czy
pięćdziesiąt kroków pełnych bólu — Jack stracił rachubę — przywiodło go do miejsca, skąd
mógł ujrzeć tylną ścianę głazu. W tym momencie jego koncentracja o mało nie ustąpiła pod
wpływem nagłego wybuchu emocji. Niewiele brakowało, żeby poddał się nieustępliwej woli
przeciwnika.
Zadrżał na widok stosu szkieletów leżących za świecącym kamieniem.
— Tak, muszę trzymać je tutaj. Inaczej ci, którzy przychodzą w to miejsce, przestraszyliby
się i nie chcieli wejść do kręgu znajdującego się pod moim wpływem. Ty także będziesz tutaj
leżał, mój krwisty obiadku.
Jack odzyskał panowanie nad sobą. Stos kości stał się dla niego zachętą do dalszej walki.
Przeszedł za głazem swym powolnym, okrężnym ruchem, mijając po drodze kości. Wkrótce
znalazł się z przodu w tym samym miejscu, co poprzednio, jednakże o dziesięć stóp bliżej.
Spirala zaciskała się nadal i po chwili znów skrył się za głazem.
— Muszę przyznać, że opierasz się dłużej niż wszyscy twoi poprzednicy. Ty pierwszy
wpadłeś na pomysł, aby kręcić się w kółko, w chwili gdy nad tobą zapanowałem.
Jack nie odpowiedział. Przechodząc ponownie za głazem przyjrzał się dokładnie szczątkom.
Zauważył, że miecze, sztylety, sprzączki i rzemienie leżały nienaruszone, podobnie części
ubrania, choć te przeważnie były zbutwiałe. Zawartość wielu plecaków leżała rozsypana na
ziemi, nie mógł jednak rozpoznać wszystkich drobnych przedmiotów przy słabym świetle
gwiazd. Jeśli oczy go nie myliły i rzeczywiście widział wśród kości to, co sądził, że widział,
wciąż mógł żywić pewną nadzieję.
— Jeszcze jedno okrążenie i przyjdziesz do mnie, mój mały. Będziesz mógł mnie dotknąć.
Jack zbliżał się coraz bardziej do plamistej, różowej powierzchni głazu, który z każdym
krokiem wydawał się coraz większy, a jego światło bardziej rozproszone. śaden z punktów
jego powierzchni, gdy przyglądał się im dokładnie, nie wydawał się świecić własnym światłem.
Blask najwyraźniej pochodził z jej całości.
Znowu z przodu, na odległość splunięcia...
Z tyłu, tak blisko, że niemal mógłby dotknąć ręką...
Przełożył miecz w lewą rękę i ciął nim w omszałą powierzchnię. W zranionym miejscu
pojawił się płyn.
— Nie pokonasz mnie w ten sposób. Ani w żaden inny.
Ponownie ujrzał szkielety. Bardzo już bliska powierzchnia głazu przypominała
zrakowaciałe ciało. Mógł wyczuć jego głód. Rozkopał kości we wszystkie strony, słysząc, jak
chrupią mu pod nogami.
Zobaczył to, czego szukał. Zmusił się, aby przejść trzy kroki w tę stronę. To było, jakby
poruszał się naprzeciw huraganowi. Tylko kilka cali dzieliło go od śmiercionośnej
powierzchni. Rzucił się w stronę plecaków. Przyciągnął je do siebie rękoma i mieczem.
Schwycił również przegniłe ubrania, które leżały wokoło.
W tym momencie odczuł potężne szarpniecie. Przesunął się w tył, aż dotknął barkiem
pokrytej porostami powierzchni. Spróbował wyszarpnąć się, z góry wiedząc, że nie ma szans.
Przez chwilę nie czuł nic. Nagle w miejscu zetknięcia poczuł przejmujący chłód, który po
chwili ustał. Nie czuł bólu. Jego bark stał się zupełnie pozbawiony czucia.
— Widzisz, to nie takie straszne, jak myślałeś.
Poczuł w głowie mroczne oszołomienie, jak człowiek, który za szybko wstanie po zbyt
długim siedzeniu. Po chwili i to minęło. Wtedy poczuł się, jakby do jego ramienia został
dołączony przewód, przez który wyciekały jego siły. Z każdym uderzeniem serca było mu
coraz trudniej myśleć. Uczucie odrętwienia rozszerzyło się, obejmując plecy i ramiona. Z
trudem uniósł prawą rękę, szukając po omacku torebki u pasa. Wydało się, że trwa to całe
wieki.
Opierając się pokusie zamknięcia oczu i opuszczenia głowy na piersi, ułożył stos z
łachmanów, które udało mu się zebrać. Ujął miecz w lewą rękę, przysuwając go do stosu i
uderzył weń krzemieniem. Iskry zatańczyły na suchym ubraniu. Nie przestawał uderzać, nawet
gdy zaczęło się ono tlić. Gdy pojawiły się płomienie, zapalił od nich niedopałek świecy, który
miał przy sobie jeden z zabitych.
Uniósł go przed sobą. Pojawiły się cienie. Postawił świecę na ziemi tak, żeby jego cień padał
na głaz.
— Co robisz, obiadku?
Jack odpoczął przez chwilę w swym szarym królestwie. Jego myśli stały się jasne. Poczuł
znajome mrowienie, zaczynające się od palców.
— Ja jestem kamieniem, który pije ludzką krew. Odpowiadaj mi. Co robisz?
Ś
wieca migotała. Cienie otoczyły Jacka. Położył swą prawą rękę na lewym barku. Pod
wpływem mrowienia odrętwienie ustąpiło. Skryty w cieniach wstał na równe nogi.
— Co robię? — powiedział. — Już to zrobiłem. Zaraz zobaczysz. Pożywiłeś się moim
kosztem. Teraz czas, żeby się odwzajemnić.
Cofnął się o krok i odwrócił twarzą do głazu. Ten ponownie spróbował sięgnąć w jego
stronę, teraz jednak Jack rozłożył ręce i cienie zatańczyły na powierzchni głazu. Rozciągnął
swoją jaźń na migotliwy wzór, który stworzył.
— Gdzie jesteś?
— Wszędzie — odpowiedział. — Nigdzie.
Schował miecz i ponownie skierował się w stronę głazu. Wiedział, że musi działać szybko.
Ś
wieca była tylko niedopałkiem. Oparł dłonie o gąbczastą powierzchnię.
— Tu jestem — powiedział.
W przeciwieństwie do innych Potęg Ciemnej Strony, których ośrodki mocy znajdowały się
w określonym miejscu, gdzie władały niepodzielnie, moc Jacka była bardziej subtelna. Łatwiej
ją było zablokować, za to pojawiała się wszędzie tam, gdzie światło i ciemność spotykały się,
tworząc półmrok. Otoczony półmrokiem, Jack skierował swą wolę w stronę głazu. Oczywiście,
odwrócenie ról nie przebiegało bez oporu. Moc, która go schwytała, nie stała się jego ofiarą bez
walki. Jack wytworzył w sobie głód, wolne miejsce, próżnię. Prąd, ciąg, przepływ został
odwrócony... zaczął jeść.
— Nie możesz mi tego zrobić. Jesteś tylko rzeczą.
Jack roześmiał się tylko. Był coraz silniejszy. Opór słabł. Wkrótce protesty umilkły. Zanim
ś
wieczka zdążyła się wypalić, mech na głazie stał się brązowy i jego poświata zgasła.
Cokolwiek tutaj żyło, było teraz martwe.
Jack wytarł dokładnie ręce w płaszcz, zanim opuścił dolinę.
3.
Siły, których nabrał, nie opuszczały go przez długi czas. Miał nadzieję, że wkrótce opuści
ś
mierdzące królestwo. Temperatura przestała spadać. Gdy pragnął ułożyć się do snu, spadł
lekki deszcz. Schował się za kamień i nakrył głowę płaszczem. Nie była to wystarczająca
osłona, Jack jednak śmiał się, nawet gdy woda dotarła do jego skóry. Był to jego pierwszy
deszcz od czasu Glyve.
Gdy przestało padać, mógł do woli umyć się w kałużach, jak również napić się i napełnić
wodą swoją butelkę. Zrezygnował ze snu i wyruszył w dalszą drogę licząc, że w ten sposób
prędzej wyschnie mu ubranie.
Nagle coś musnęło jego twarz tak szybko, że ledwie zdążył zareagować. Gdy zbliżał się do
ruin jakiejś wieży, skrawek ciemności oderwał się od tła i runął błyskawicznie w jego stronę.
Zanim Jack zdążył wyciągnąć miecz, dotknął jego twarzy i odleciał. Nim stracił go z oczu,
rzucił jeszcze za nim wszystkie trzy kamienie, które miał ze sobą. Za drugim razem chybił tylko
o włos. Opuścił więc głowę i przeklinał przez równe pół minuty. To był nietoperz.
Rzucił się do ucieczki, by znaleźć gdzieś choć trochę cienia.
Na równinie stało wiele zburzonych wież. Jedna z nich znajdowała się przy samym wejściu
do wąwozu prowadzącego pomiędzy wysokimi wzgórzami w głąb pasma gór, które rozciągało
się przed nim. Jack nie lubił przechodzić w pobliżu budynków, całych czy zburzonych, w
których mogli się ukrywać jego wrogowie. Postanowił więc obejść ją najdalej, jak tylko można.
Minął ją i skierował się w stronę rozpadliny, gdy nagle usłyszał swoje imię.
— Jack! Mój Widmowy Jack! — nadbiegł krzyk. — To ty! To naprawdę ty!
Odwrócił się w kierunku, z którego padły słowa, z ręką na rękojeści miecza.
— Nie, nie, mój Jackie! Nie potrzebujesz miecza przeciwko swojej Rosie!
Stała nieruchomo, tak że o mało co by jej nie zauważył. Stara baba w czarnym stroju oparta
o laskę. Za plecami miała zburzony mur.
— Skąd znasz moje imię? — zapytał w końcu.
— Czyżbyś mnie zapomniał, Jack, najdroższy, nie mów, że mnie zapomniałeś.
Przyjrzał się przygarbionej postaci z kępą siwych włosów na głowie.
Przypomina wiecheć — pomyślał. — Potargany wiecheć. A jednak...
Wydawało mu się, że widzi w niej coś znajomego, nie wiedział jednak co. Zdjął rękę z
miecza i zbliżył się do niej.
— Rosie? Nie, to niemożliwe...
Podszedł jeszcze bliżej. Wreszcie, zaglądając jej w oczy, zmusił ją do odwrócenia wzroku.
— Powiedz, że mnie pamiętasz, Jack.
— Pamiętam — odpowiedział.
Rzeczywiście pamiętał.
— Rosalie z Gospody Pod Płonącym Tłuczkiem, przy drodze prowadzącej w kierunku
oceanu. To było tak dawno temu, w Krainie Zmierzchu.
— Tak — odrzekła. — Dawno temu i daleko stąd. Nigdy cię nie zapomniałam, Jack. Ze
wszystkich mężczyzn, których poznałam w gospodzie, ciebie zapamiętałam najlepiej. Powiedz,
co się z tobą stało?
— Och, Rosalie! Ścięto mi głowę! Niesprawiedliwie, muszę dodać. Właśnie wracam z
Glyve. Ale co z tobą? Nie pochodzisz z Ciemnej Strony. Jesteś śmiertelną kobietą. Co robisz w
straszliwym królestwie Drekkheimu?
— Jestem wiedźmą Marchii Wschodniej, Jack. Znałeś mnie jako głupią dziewczynę, która
dała się nabrać na twój piękny uśmiech i twoje obietnice. Z wiekiem zmądrzałam.
Pielęgnowałam starą rajfurkę w jej chorobie. W nagrodę nauczyła mnie co nieco ze swej sztuki.
Gdy usłyszałam, że Baron poszukuje wiedźmy, która stałaby na straży tego przejścia
prowadzącego z jego królestwa, przystałam do niego na służbę. Mówią, że jest złym
człowiekiem. Dla mnie zawsze był dobry. Lepszy niż inni, których znałam... Cieszę się, że o
mnie nie zapomniałeś.
Wyjęła spod ubrania kawałek materiału i rozłożyła go na ziemi.
— Usiądź i zjedz ze mną, Jack — powiedziała. — Jak za dawnych lat.
Odpiął miecz i usiadł naprzeciwko niej.
— Minęło już wiele czasu, odkąd zjadłeś żyjący kamień — powiedziała, podając mu chleb i
kawał suszonego mięsa. — Musisz być głodny.
— Skąd wiesz o moim spotkaniu z kamieniem?
— Jak już powiedziałam, jestem wiedźmą. W dosłownym sensie tego słowa. Nie
wiedziałam, że to twoje dzieło, tylko że kamień został zniszczony. Właśnie dlatego Baron
wyznaczył mnie do pilnowania tej okolicy. Wiem o wszystkim, co się tu dzieje i kto tędy
przechodzi. Składam mu raporty.
— Rozumiem — powiedział Jack.
— Musiała być część prawdy w twoich przechwałkach, że nie jesteś zwykłym mieszkańcem
Ciemnej Strony, lecz Potęgą, co prawda jedną ze słabszych. Moja wiedza mówi mi, że tylko
ktoś obdarzony mocą mógł zjeść czerwony kamień. Nie okłamałeś biednej dziewczyny. No,
może co do innych rzeczy, ale nie w tej.
— Jakich innych rzeczy? — zapytał.
— Mówiłeś na przykład, że któregoś dnia wrócisz po nią i zabierzesz ją ze sobą do Strażnicy
Cieni, twojego zamku, którego nikt nigdy nie widział. Czekała wiele lat. Pewnego dnia
właścicielka zachorowała. Młoda dziewczyna, która nie była już młoda, musiała myśleć o swej
przyszłości. Wykorzystała tę okazję, aby wyuczyć się lepszego rzemiosła.
Jack milczał przez chwilę, wpatrzony w ziemię. Przełknął kęs chleba, który przeżuwał.
— Wróciłem — powiedział. — Wróciłem tam, ale nikt już nie pamiętał mojej Rosalie.
Wszystko się zmieniło. Nie znałem nikogo z tamtych ludzi, więc odszedłem.
— Jack! Jack! Jack! — Rosalie zachichotała. — Nie potrzebuję już twoich pięknych
kłamstewek. Jestem starą kobietą, nie młodą, łatwowierną dziewczyną.
— Podobno jesteś wiedźmą — odpowiedział. — Czy nie znasz sposobu na odróżnienie
prawdy od kłamstwa?
— Nie mogę użyć swej sztuki przeciwko Potędze... — zaczęła.
— Użyj jej — powiedział, patrząc jej ponownie w oczy.
Wpatrzyła się w Jacka, pochylając się w jego stronę. Jej oczy zmieniły się nagle w olbrzymie
pieczary gotowe go pochłonąć. Jack poczuł, że spada w dół. Po chwili wrażenie ustało.
Odwróciła od niego wzrok, schylając głowę na prawy bark.
— Rzeczywiście wróciłeś — powiedziała.
— Tak jak ci powiedziałem.
Podniósł swój chleb i zaczął go głośno przeżuwać, aby sprawić wrażenie, że nie widzi
wilgoci, która pojawiła się na jej policzkach.
— Zapomniałam — powiedziała po chwili — jak mało znaczy czas dla mieszkańców
Ciemnej Strony. Lata znaczą dla ciebie tak mało, że nie umiesz ich nawet porządnie policzyć.
Po prostu pewnego dnia przyszło ci do głowy, że powinieneś wrócić po Rosie. Nie zdawałeś
sobie sprawy, że mogła tymczasem zestarzeć się, umrzeć albo odjechać. Rozumiem cię teraz,
Jackie. Przywykłeś do tego, że nic się nigdy nie zmienia. Potęgi zawsze są Potęgami. Możesz
dzisiaj kogoś zabić, a po dziesięciu latach spożyć z nim razem obiad. Będziecie się śmiać ze
swego pojedynku, usiłując przypomnieć sobie jego przyczynę. Masz takie wspaniałe życie!
— Nie mam duszy. Ty ją masz.
— Dusza? — roześmiała się. — Po co komu dusza? Nigdy jej nie widziałam. Skąd mam
wiedzieć, czy ją mam? Jeśli nawet, to co z niej za pożytek? Zamieniłabym się z jednym z was
bez wahania, ale to przekracza możliwości mojej sztuki.
— Przykro mi — powiedział Jack.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
— Chciałabym cię o coś zapytać — powiedziała.
— O co?
— Czy Strażnica Cieni znajduje się naprawdę? Zamek o wysokich, cienistych komnatach,
niewidzialnych zarówno dla twoich wrogów, jak i przyjaciół, gdzie chciałeś zabrać tamtą
dziewczynę, aby spędziła tam z tobą swoje dni?
— Oczywiście — odpowiedział, przyglądając się jej, jak je. Brakowało jej wielu zębów,
cmokała głośno, lecz nagle pod pokrywą zmarszczek zdołał dostrzec twarz młodej dziewczyny,
którą niegdyś była. Białe zęby błyszczały, gdy się uśmiechała. Włosy miała długie i lśniące, jak
niebo Ciemnej Strony w miejscach pomiędzy gwiazdami, blask jej oczu przypominał błękit
nieba jej ojczyzny. Lubił sobie wyobrażać, że błyszczą tylko dla niego.
Nie zostało jej wiele życia — pomyślał.
Spojrzał na obwisły podbródek. Twarz pięknej dziewczyny zniknęła.
— Oczywiście — powtórzył — a teraz, gdy w końcu cię znalazłem, czy zechcesz ze mną
opuścić ten przeklęty kraj i udać się w bezpieczne miejsce, pełne cieni, gdzie spędzisz ze mną
resztę swoich dni? Będę dla ciebie dobry.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Dotrzymałbyś swojej obietnicy po tylu latach? Teraz, gdy jestem już brzydką staruchą?
— Udajmy się razem tym wąwozem w stronę Krainy Zmierzchu.
— Dlaczego chcesz to dla mnie uczynić?
— Znasz odpowiedź.
— Szybko, pokaż mi ręce — powiedziała.
Wyciągnął obydwie dłonie. Schwyciła je, odwróciła do góry i przyjrzała się im uważnie,
pochylając się nad nimi.
— Och, nic z tego! — powiedziała. — Nie potrafię cię odczytać, Jack. Ręce złodzieja mają
zbyt wiele pokrętnych linii i zakrętasów. śadna z nich nie jest na swoim miejscu. Co prawda są
to wspaniale zniszczone ręce.
— Widzisz coś, czego nie chcesz mi powiedzieć. Co to takiego, Rosalie?
— Nie kończ jedzenia. Zabieraj chleb i uciekaj. Jestem za stara, żeby iść z tobą. Cieszę się,
ż
e mnie o to poprosiłeś. Tamtej dziewczynie, którą byłam, podobałaby się Strażnica Cieni.
Mnie na starość wystarcza to, że mam to, co mam. Ruszaj już! Szybko! Spróbuj mi wybaczyć.
— Wybaczyć? Co?
Podniosła się i ucałowała go w obie ręce.
— Gdy ujrzałam, że nadchodzi ten, którego nienawidziłam przez te wszystkie lata,
wysłałam wiadomość przy pomocy mojej sztuki i postanowiłam zatrzymać cię tutaj. Teraz
widzę, że postąpiłam źle. Strażnicy Barona są już jednak w drodze. Wyruszaj natychmiast do
wąwozu. Nie zatrzymuj się ani na chwilę. Z drugiej strony gór może zdołasz im umknąć.
Spróbuję wywołać burzę, aby zatrzeć twoje ślady.
Zerwał się na równe nogi. Przycisnął ją do siebie.
— Dziękuję ci — powiedział. — Powiedz jednak, co widziałaś na mojej dłoni.
— Nic.
— Powiedz mi, Rosalie.
— To nie ma wielkiego znaczenia, czy cię złapią, czy nie — powiedziała. — Istnieje Potęga
silniejsza niż Baron, z którą wcześniej czy później będziesz się musiał zmierzyć. To będzie
decydujący moment. Nie pozwól, aby twoja nienawiść zaprowadziła cię do maszyny, która
myśli jak człowiek, tylko szybciej. Tam znajdziesz zbyt wielką moc. W połączeniu z
nienawiścią jej skutki mogą być straszne.
— Takie maszyny istnieją tylko na Jasnej Stronie.
— Wiem o tym. Uciekaj, Jackie! Uciekaj!
Pocałował ją w czoło.
— Zobaczymy się jeszcze pewnego dnia — powiedział i pognał naprzód, w stronę wąwozu.
Gdy patrzyła, jak odchodził, poczuła nagle chłód, który zapanował nad całą krainą.
Wzgórza z początku niskie stawały się coraz wyższe, wyrastając nad jego głowę, aż w końcu
zastąpiły je wysokie ściany skalne. Wąwóz rozszerzał się, zwężał, i ponownie rozszerzał. W
końcu Jack opanował swój strach i zaprzestał biegu. W ten sposób zmęczyłby się zbyt szybko.
Wolniejszy, bardziej regularny krok pozwoli mu pokonać większą przestrzeń, zanim ogarnie go
zmęczenie. Oddychał głęboko, nasłuchując odgłosów pościgu. Nie usłyszał niczego.
Po prawej stronie ujrzał długiego czarnego węża, który skrył się przed nim w rozpadlinie
skalnej. Nad głową przeleciała mu spadająca gwiazda. śyły różnych minerałów świeciły w
ś
wietle gwiazd.
Pomyślał o Rosalie. Zastanowił się, jak się czuje człowiek, który ma rodziców, jest
dzieckiem zależnym od opieki innych, który starzeje się i wie, że wkrótce nadejdzie śmierć, po
której nie będzie już powrotu. Zmęczyły go te myśli. Miał dość wszystkiego. Pragnął tylko
położyć się na ziemi, owinąć płaszczem i zasnąć.
Próbował różnych sposobów walki ze snem. Liczył kroki — tysiąc, potem następny,
przecierał oczy, zaśpiewał w całości kilka piosenek, przypominał sobie zaklęcia, myślał o
jedzeniu, o kobietach, wspominał swoje najbardziej udane kradzieże, znowu policzył kroki do
tysiąca, wyobraził sobie tortury i poniżenia, które zada swym wrogom. Na koniec pomyślał o
Evene.
Ś
ciany wąwozu stawały się coraz niższe. Wkroczył na teren pokryty wzgórzami, podobnymi
do tych, które mijał uprzednio.
Wciąż nie słyszał odgłosów pościgu, co — miał nadzieję — wskazywało, że nie znajdą go w
wąwozie. Gdy tylko wyjdzie na otwartą przestrzeń, z pewnością znajdzie więcej miejsc, w
których będzie można się ukryć.
W górze usłyszał grzmot. Chmury częściowo przesłoniły gwiazdy. Było ich coraz więcej.
Przypomniał sobie, że Rosalie obiecała wywołać burzę. Uśmiechnął się na widok błyskawicy.
Zabrzmiał grzmot. Wkoło zaczęły padać pierwsze krople deszczu.
Wyszedł z wąwozu przemoczony do suchej nitki. Burza nie miała najmniejszego zamiaru
ustąpić. Widoczność była słaba. Miał wrażenie, że znalazł się na usianej skałami równinie,
podobnej do tej, którą zostawił po drugiej stronie gór.
Zboczył około mili z drogi, którą uważał za swój szlak, to jest z najprostszej trasy
prowadzącej do granicy królestwa Barona. Znalazł tam grupę głazów, ułożył się po suchej
stronie największego z nich i zasnął.
Obudził go tętent kopyt. Leżał przez chwilę nasłuchując. Dobiegał on z kierunku wąwozu.
Wyciągnął miecz, trzymając go u swego boku. Deszcz niemal ustał. W oddali słychać jeszcze
było pojedyncze grzmoty.
Tętent oddalił się. Jack przycisnął ucho do ziemi. Westchnął, następnie uśmiechnął się.
Niebezpieczeństwo minęło.
Mimo protestów ze strony obolałych mięśni podniósł się i ruszył w dalszą drogę. Postanowił
wykorzystać deszcz zacierający jego ślady i zawędrować jak najdalej.
Buty Jacka zostawiały głębokie ślady w czarnym błocie. Ubranie przywierało mu do ciała.
Kichnął kilka razy i zaczęły ogarniać go dreszcze. Poczuł dziwny ból w prawej ręce. Spojrzał
na nią i zrozumiał, że wciąż trzyma w niej miecz. Wytarł go o płaszcz i schował do pochwy.
Mógł już rozpoznać zarysy gwiazdozbiorów w przerwach między chmurami. Za ich pomocą
wyznaczył kierunek swej dalszej drogi.
Wreszcie przestało padać. Wszędzie wokół nie było niczego oprócz błota. Jack jednak nie
zatrzymywał się. Jego ubranie stopniowo schło. Wysiłek rozgrzewał go nieco.
Po chwili znowu usłyszał za sobą tętent, który wkrótce ustał. Dlaczego zadają sobie tyle
trudu, aby schwytać jednego człowieka? — zastanowił się. Poprzednim razem tak nie było.
Oczywiście wtedy szedł inną drogą.
Albo nabrałem szczególnego znaczenia, podczas gdy byłem martwy — uznał — albo ludzie
Barona polują na mnie po prostu dla sportu. Tak czy inaczej lepiej trzymać się od nich z daleka.
Co miała na myśli Rosalie mówiąc, że to nie ma większego znaczenia, czy mnie złapią? Jeśli to
prawda, jest w tym coś dziwnego.
Wkrótce wdrapał się na wyższy, bardziej skalisty teren, zostawiając błoto za sobą. Rozejrzał
się w poszukiwaniu miejsca na odpoczynek. Teren był płaski. Nie mógł się tu zatrzymać, aby
go nie złapano na otwartej przestrzeni.
Posuwając się dalej, dostrzegł coś, co wyglądało na barierę z głazów. Zbliżając się do nich,
zauważył, że ich kolor różni się od otoczenia. Wyglądały na ułożone celowo. Najwyraźniej nie
ułożyły ich tu siły natury, lecz jakiś wariat z manią na punkcie pięciokątów. Znalazł suche
miejsce pod najbliższym z głazów i ułożył się tam do snu.
Ś
nił mu się deszcz i burza. Wydawało mu się, że cały wszechświat trzęsie się od grzmotu.
Przez dłuższą chwilę unosił się w przestrzeni pomiędzy snem a jawą. Miał wrażenie, że po
którejś ze stron coś jest nie w porządku, choć nie potrafił określić co.
— Nie jestem mokry! — zdał sobie sprawę zdumiony i zaniepokojony.
Podążył w ślad za grzmotem do swego ciała. Przez chwilę leżał jeszcze, w pełni obudzony, z
głową opartą na ramieniu, po czym zerwał się na równe nogi. Byli na jego tropie!
Jeźdźcy pojawili się w polu widzenia. Naliczył siedmiu. Wyciągnął miecz i przerzucił
płaszcz przez ramiona. Przyczesał włosy palcami. Potarł oczy. Ponad jego lewym barkiem
jedna z gwiazd zdawała się zwiększać swoją jasność. Zdecydował, że nie ma sensu uciekać na
piechotę przed ludźmi na koniach, zwłaszcza że nie znał w okolicy żadnego miejsca, gdzie
mógłby się schronić. Poza tym, kiedy by go dognali, byłby zbyt zmęczony, żeby stoczyć dobrą
walkę i wysłać przynajmniej kilku z nich do Glyve.
Czekał więc. Światło na niebie lśniące coraz jaśniej tylko nieznacznie odwracało jego
uwagę.
Nadjechało siedmiu czarnych jeźdźców. Kamienie iskrzyły pod kopytami ich
wierzchowców. Ich oczy, wysoko ponad gruntem, świeciły jak rozżarzone węgle rzucone w
jego kierunku. Z ich nozdrzy wydobywały się kłęby dymu. Od czasu do czasu któryś z nich
wydawał przenikliwy gwizd. U ich boku biegło milczące zwierzę podobne do wilka z łbem
pochylonym nad ziemią i uniesionym w górę ogonem. Prowadziło ich dokładnie po trasie,
którą przeszedł Jack, idąc w kierunku kamienia.
— Ty będziesz pierwszy — powiedział Jack, unosząc miecz.
Stworzenie uniosło pysk, jak gdyby go usłyszało. Z wyciem pomknęło naprzód.
Jack cofnął się o cztery kroki i oparł się o kamień. Podniósł miecz wysoko, trzymając go w
obu rękach.
Stworzenie otworzyło paszczę i wywaliło język, odsłaniając olbrzymie zęby w niemal
ludzkim uśmiechu. Gdy skoczyło, Jack zatoczył mieczem półkole i wystawił go przed siebie,
opierając łokcie o kamień. Stworzenie nadziało się na miecz Jacka. Zamiast szczeknąć,
warknąć lub zawyć jak pies, krzyknęło z bólu jak człowiek.
Siła uderzenia odebrała na chwilę Jackowi oddech. Omal nie zemdlał, jednak krzyki jego
przeciwnika oraz jego przenikliwy fetor przywróciły mu świadomość. Stworzenie dwukrotnie
jeszcze spróbowało schwycić miecz zębami, zadrżało i padło martwe.
Jack stanął nogą na jego ciele i z rozmachem wyciągnął miecz, po czym uniósł go w górę i
spojrzał na zbliżających się jeźdźców. Zwolnili, ściągając uzdy i po chwili zatrzymali się w
odległości około dwunastu kroków od miejsca, w którym stał. Dowódca — niski, łysy
mężczyzna o ogromnej tuszy — zsiadł z konia i ruszył w jego stronę. Potrząsnął głową,
spoglądając w dół na zakrwawione zwierzę.
— Nie powinieneś był zabijać Shundera. Nie zrobiłby ci krzywdy. Chciał cię tylko rozbroić
— powiedział swym szorstkim, ochrypłym głosem.
Jack roześmiał się. Mężczyzna spojrzał na niego. W jego żółtych oczach błyszczała ukryta
moc.
— Ośmielasz się ze mnie drwić, ty złodzieju!
Jack skinął głową.
— Jeśli dostaniesz mnie żywego, czekają mnie liczne cierpienia — odrzekł. — Nie widzę
więc powodu, aby ukrywać swoje uczucia, Baronie. Drwię z ciebie, ponieważ cię nienawidzę.
Czy nie masz nic lepszego do roboty, niż prześladować powracających?
Baron cofnął się, unosząc rękę. Na ten znak pozostali jeźdźcy zsiedli z koni. Uśmiechając się
wydobył swój miecz i oparł się na nim.
— Czy wiesz, że znajdujesz się na terenie mojego królestwa — powiedział.
— To jest jedyna droga prowadząca z Glyve — odparł Jack. — Wszyscy, którzy wracają,
muszą przechodzić przez twoje terytorium.
— To prawda — odrzekł Baron. — A ci, których uda mi się pojmać, muszą zapłacić okup,
kilka lat w mojej służbie.
Jeźdźcy otoczyli Jacka półkolem, jak koroną ze stali.
— Odłóż miecz, człowieku z cienia — powiedział Baron. — W przeciwnym razie z
pewnością zostaniesz ranny, ja zaś wolałbym zdrowego sługę.
Usłyszawszy słowa Barona, Jack splunął. Dwóch jeźdźców spojrzało w górę. W obawie, że
chcą odwrócić jego uwagę, Jack nie powtórzył ich gestu. Po chwili następny jeździec, a za nim
Baron również spojrzeli w górę.
W górze, na granicy swego pola widzenia Jack dostrzegł jasne światło. Spojrzał w tym
kierunku i zobaczył wielką lśniącą kulę, która pędziła w ich kierunku, rosnąc z każdą chwilą.
Szybko odwrócił wzrok. Czymkolwiek była kula, byłoby głupotą nie wykorzystać nadarzającej
się okazji.
Skoczył naprzód. Odcięta głowa gapiącego się w górę jeźdźca, stojącego z prawej strony,
spadła na ziemię.
Zdążył jeszcze rozpłatać czaszkę następnemu przeciwnikowi, który bezskutecznie usiłował
odparować jego cios, po czym Baron i jego czterej pozostali żołnierze ruszyli do kontrataku.
Jack unikał ich ciosów, nie próbując nawet riposty. Zamierzał okrążyć kamień po swej lewej
stronie, trzymając ich na dystans, byli jednak na to zbyt szybcy. Otoczyli go ze wszystkich
stron. Każdy odparowany cios zwiększał ból w jego ręce i ramieniu. Miecz stawał się z każdym
ruchem coraz cięższy.
Na jego barkach, ramionach i udach pojawiły się drobne rany. Wspomnienie Otchłani Łajna
ożyło w jego myślach. Zaciekłość ich ataku dowodziła, że nie pragną już wziąć go żywcem,
lecz pomścić śmierć swoich towarzyszy. Zdając sobie sprawę, że wkrótce zostanie porąbany na
kawałki, Jack postanowił, jeśli tylko zdoła, zabrać Barona ze sobą do Glyve. Gdy tylko nadarzy
się okazja, zamierzał rzucić się na niego, nie zważając na miecze innych. Miał nadzieję, że
stanie się to możliwie szybko. Czuł, że z każdą chwilą staje się coraz słabszy.
Jakby wyczuwając jego zamiary, Baron walczył ostrożnie, skryty za plecami swoich ludzi
prowadzących atak. Jack złapał oddech. Uznał, że nie może już czekać dłużej.
Nagle walka się skończyła. Błękitne płomienie zatańczyły na ostrzach mieczy. Walczący
wypuścili je z rąk z krzykiem. Oślepiło ich białe światło, które rozbłysło tuż na ich głowami.
Iskry posypały się nad ziemią. Nozdrza wypełnił im zapach spalenizny.
— Baronie — usłyszeli przepojony słodyczą głos — nie dosyć, że wtargnąłeś na moje
terytorium, to jeszcze usiłujesz zabić mojego więźnia. Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Strach zakiełkował we wnętrznościach Jacka i podszedł mu do gardła, gdy zdał sobie
sprawę, do kogo należy głos.
4.
Jack rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu cienia. Mroczki tańczyły mu przed oczami.
Ś
wiatło zgasło jednak równie nagle, jak się pojawiło i zapanowała niemal całkowita ciemność.
Starał się wykorzystać tę sytuację, wymijając ludzi Barona i próbując ukryć się za skałą.
— Twojego więźnia? — krzyknął Baron. — On jest mój!
— Odkąd udzieliłem ci ostatnio lekcji geografii, Baronie, byliśmy dobrymi sąsiadami —
odpowiedziała ledwie dostrzegalna postać stojąca na szczycie głazu. — Być może wskazana
jest powtórka. Te głazy wyznaczają granice pomiędzy naszymi królestwami. Więzień stoi po
mojej stronie, podobnie jak ty i twoi ludzie. Ty, oczywiście, jesteś mile widzianym gościem, a
więzień jest, oczywiście, mój.
— Panie — odpowiedział Baron — ten odcinek granicy był zawsze sporny. Nie zapominaj
też, że ścigałem tego człowieka przez całe moje królestwo. To nie jest uczciwe, żebyś
przeszkodził mi w tym momencie.
— Uczciwe? — rozległ się śmiech. — Nie ucz mnie uczciwości, sąsiedzie. Nie nazywaj też
tego więźnia człowiekiem. Obaj wiemy, że to zasięg mocy określa granice, a nie jakieś traktaty.
Jak daleko sięga moja moc z Wielkiego Gniewu, tak daleko sięgają granice mego królestwa. To
samo dotyczy ciebie i twojego ośrodka. Jeżeli chcesz zmienić granice, walcząc z moją mocą,
spróbuj to zrobić teraz. Co do więźnia, nie zapominaj, że on również jest Potęgą — jedną z
nielicznych, które są ruchome. Nie czerpie swojej mocy z pojedynczego ośrodka, lecz z granicy
pomiędzy światłem a ciemnością. Ten, kto go schwyta, może odnieść wielkie korzyści z jego
usług, tak więc należy on do mnie. Zgadzasz się, Władco gnoju, czy też spróbujemy na nowo
ustalić przebieg granicy?
— Widzę, że twoja moc jest z tobą...
— Jest więc oczywiste, że jesteśmy na moim terenie. Wracaj do domu, Baronie.
Okrążywszy głaz, Jack roztopił się w ciemności. Mógł przejść na drugą stronę granicy,
przedłużając w ten sposób spór, ale niezależnie od jego wyniku stałby się czyimś więźniem.
Lepiej uciekać w tym kierunku, który jest otwarty. Przyśpieszył kroku. Oglądając się za siebie,
ujrzał, że dyskusja trwa nadal. Baron tupał nogą i żywo gestykulował. Słychać było jego
gniewne okrzyki, Jack odszedł już jednak zbyt daleko, aby móc rozróżnić słowa. Zaczął biec.
Zdawał sobie sprawę, że wkrótce z pewnością zauważą jego nieobecność. Wbiegł na małe
wzniesienie i zbiegł po jego wschodniej stronie. Przeklinał utratę miecza. Mimo zmęczenia nie
zwalniał kroku. Zatrzymał się tylko, aby uzbroić się w dwa łatwe do trzymania w ręku
kamienie.
Nagle ujrzał przed sobą swój cień. Obejrzał się za siebie. Za wzgórzami jarzyło się jasne
ś
wiatło. Gromady nietoperzy wzbiły się w powietrze jak suche liście, wznosząc się, wirując i
opadając. Zanim mógł wykorzystać cień, światło zgasło i powróciła ciemność. Tylko ciężki
oddech Jacka zakłócał ciszę. Spojrzał na gwiazdy, aby wytyczyć kierunek i ruszył w dalsze
drogę, rozglądając się za miejscem, w którym mógłby się ukryć. Wiedział, że wkrótce wyruszy
pościg.
Co chwilę oglądał się do tyłu, zjawisko jednak się nie powtórzyło. Zastanawiał się, jak
zakończył się spór. Mimo swego ordynarnego wyglądu Baron był znany jako bardzo zdolny
czarnoksiężnik. Poza tym stojąc na granicy, znajdowali się obaj w relatywnie tej samej
odległości od swych ośrodków mocy.
Najlepiej byłoby — pomyślał — gdyby zniszczyli się nawzajem. To jednak mało
prawdopodobne. Szkoda.
Wiedział, że z pewnością zauważyli już jego nieobecność. Jedyną rzeczą, która mogłaby
teraz zatrzymać pościg, byłaby otwarta walka pomiędzy nimi. Modlił się, aby trwała jak
najdłużej, dodając, że idealnym jej wynikiem byłaby śmierć lub ciężkie obrażenia obydwu
walczących.
Jakby na urągowisko już po chwili ciemny kształt przeleciał mu nad głową. Cisnął
obydwoma kamieniami, lecz chybił. Skręcił w lewo. Nie chciał uciekać po linii prostej. Szedł
powoli, aby zachować siły. Gdy pot wysechł, ponownie odczuł chłód. Czy to był jednak jedyny
powód?
Wydawało mu się, że podąża za nim jakaś ciemna postać. Gdy tylko odwracał głowę,
znikała. Patrząc prosto przed siebie, mógł jednak zauważyć kątem oka, że z lewej strony coś się
porusza. Wydawało się zbliżać do niego.
Wkrótce było u jego boku. Wyczuł czyjąś obecność, choć nie mógł nic zauważyć. Choć
postać nie zdradzała agresywnych zamiarów, Jack przygotował się do obrony.
— Czy mogę zapytać, jak twoje zdrowie? — usłyszał cichy, słodki głos.
Starając się opanować drżenie, Jack odpowiedział:
— Jestem głodny, spragniony i zmęczony.
— Co za pech. Postaram się ulżyć ci w tej niedoli.
— Dlaczego?
— Mam bowiem zwyczaj traktować swych gości z pełną uprzejmością.
— Nie wiedziałem, że jestem czyimkolwiek gościem.
— Każdy, kto przekracza granice mego królestwa, jest moim gościem, Jack. Nawet ci,
którzy przy poprzedniej okazji nadużyli mojej gościnności.
— To sympatyczne z twojej strony, zwłaszcza jeżeli pomożesz mi dotrzeć jak najszybciej do
twojej wschodniej granicy.
— Porozmawiamy na ten temat po obiedzie.
— Zgoda.
— Proszę tędy.
Jack udał się za swoim rozmówcą. Wiedział, że nie ma sensu próbować ucieczki. Po drodze
udawało mu się czasami dostrzec przelotnie w świetle gwiazd śniadą, przystojną twarz swego
towarzysza.
Dolną jej część zasłaniał wysoki, zakrzywiony kołnierz płaszcza. Jego oczy przypominały
kałuże u knotów czarnych świec: ciemne, gorące i płynne. Co chwila z nieba zlatywał
nietoperz, ukrywając się w jego płaszczu. Po długim milczeniu towarzysz Jacka wskazał ręką w
kierunku wzgórza na horyzoncie.
— Tam — powiedział.
Jack skinął głową, patrząc w kierunku pozbawionego szczytu wzgórza. Pomniejszy ośrodek
mocy — pomyślał — i to w jego bezpośrednim zasięgu. Wspinali się powoli w górę. W
pewnym momencie, gdy Jack potknął się, poczuł, że ręka tamtego podtrzymuje go za łokieć.
Jack zauważył, że porusza się on bezgłośnie, mimo że droga pokryta była żwirem.
— Co się stało z Baronem? — zapytał po chwili.
— Wrócił do domu trochę mądrzejszy — odpowiedział tamten i uśmiechnął się, odsłaniając
na chwilę białe zęby.
W końcu wdrapali się na szczyt wzgórza i stanęli na jego środku. Towarzysz Jacka
wyciągnął miecz i narysował nim na ziemi skomplikowany wzór. Jack rozpoznał niektóre ze
znaków. Następnie tamten odsunął Jacka na bok i przejechał swym lewym kciukiem po ostrzu
miecza. Krew spłynęła na środek rysunku. Wypowiedział siedem słów. Odwrócił się i kazał
Jackowi stanąć za sobą. Następnie narysował wokół nich krąg i ponownie wypowiedział
zaklęcie. Rysunek stanął w płomieniach. Jack starał się odwrócić uwagę od płonących linii,
jednak diagram przykuł jego wzrok, zmuszając go do śledzenia jego przebiegu. Jack poczuł, że
zapada w letarg. Płonący wzór wypełniał jego świadomość, wypierając z niej wszystko inne.
Jack poruszał się razem z nim, stawał się jego częścią... Popchnięty przez kogoś upadł.
Obudził się na kolanach w miejscu pełnym blasku. Liczne postacie przedrzeźniały go. Nie.
To były jego własne odbicia.
Pokręcił głową. Ze wszystkich stron otaczały go lustra i jasność. Wstał, pragnąc zorientować
się w otoczeniu. Znajdował się blisko środka wielkiej komnaty o licznych ścianach. Wszystkie
były wyłożone lustrami, podobnie jak niezliczone powierzchnie wklęsłego sufitu i podłogi pod
jego stopami. Jack nie potrafił określić źródła światła. Możliwe, że w jakiś sposób powstawało
w samych lustrach. Na prawej ścianie, nieco powyżej podłogi, znajdował się stół. Jack ruszył w
jego stronę. Wyczuwał, że idzie pod górę, choć nie wkładał w to dodatkowego wysiłku, a jego
zmysł równowagi pozostawał nienaruszony. Minął stół i ruszył przed siebie, jak mu się
wydawało, po linii prostej. Stół znajdował się za nim, potem nad nim, a po kilkuset krokach
znalazł się przed nim. Zwrócił się w prawą stronę i powtórzył swój spacer. Skutek był ten sam.
Nie było tu okien ani drzwi, tylko stół, łóżko i krzesła rozstawione po różnych
powierzchniach. Wyglądało to tak, jakby zamknięto go w olbrzymim klejnocie o lustrzanych
powierzchniach. Niezliczone odbicia Jacka kroczyły w nieskończoność. Ze wszystkich stron
dobiegało światło. Cień był niemożliwy do uzyskania.
Usiadł na najbliższym z krzeseł. Spod stóp spoglądało na niego jego własne odbicie.
— Jestem więźniem tego, który już raz mnie zabił — pomyślał. — Z pewnością blisko jego
ośrodka mocy, w klatce zbudowanej specjalnie dla mnie. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Coś się poruszyło. Przez chwilę lustra ukazały ruchome odbicie nieskończoności. Po chwili
wszystko wróciło do normy. Jack rozejrzał się, pragnąc zobaczyć, co się stało. Na stole nad
jego głową stały pieczeń, chleb, wino i woda. Podniósł się na nogi. Poczuł, jak ktoś dotknął
lekko jego ramienia. Obejrzał się szybko. Król Nietoperzy uśmiechnął się i ukłonił nisko.
— Podano obiad — powiedział, wskazując w stronę stołu.
Jack skinął głową, udał się we wskazanym kierunku, usiadł na krześle i zaczął napełniać
swój talerz.
— Jak ci się podoba twoje nowe mieszkanie?
— Bardzo zabawne — odpowiedział Jack. — Między innymi zwróciłem uwagę na brak
drzwi i okien.
— Istotnie.
Jack zaczął jeść. Jego głód był jak płomień nie dający się ugasić.
— Wyglądasz fatalnie po swojej podróży.
— Wiem o tym.
— Będziesz się mógł później wykąpać. Przyślę ci też świeże ubranie.
— Dziękuję.
— Nie ma za co. Pragnę, abyś czuł się jak najlepiej. Minie z pewnością wiele czasu, zanim
powrócisz do zdrowia.
— Ile? — zapytał Jack.
— Kto wie? Może długie lata.
— Rozumiem.
Gdybym rzucił się na niego z nożem — pomyślał Jack — czy miałbym szansę go zabić?
Może byłby dla mnie zbyt silny? Może mógłby natychmiast wezwać swoją moc? Gdyby mi się
udało, jak odnalazłbym wyjście?
— Gdzie jesteśmy? — zapytał.
Król Nietoperzy uśmiechnął się.
— Jak to gdzie? Tutaj — odpowiedział, dotykając piersi.
Jack zmarszczył brwi.
— Nie rozumiem.
Król Nietoperzy odpiął ciężki srebrny łańcuch, który nosił na szyi. Był na nim zawieszony
lśniący klejnot. Wyciągnął rękę przed siebie.
— Przyjrzyj się temu przez chwilę, Jack — powiedział.
Jack ujął klejnot w palce. Obrócił go, oceniając jego wagę.
— Czy warto byłoby go ukraść?
— Zapewne. Co to za kamień?
— Właściwie to nie jest kamień. To ten pokój. Zwróć uwagę na jego kształt.
Jack rozejrzał się wokoło, kilkakrotnie przenosząc wzrok z klejnotu na ściany
pomieszczenia.
— Istotnie, jest podobny w kształcie do tego pokoju.
— Jest identyczny. Nie może być inaczej, ponieważ są jedną i tą samą rzeczą.
— Nie rozumiem.
— Weź kamień w rękę. Podnieś go do oka. Przyjrzyj się jego wnętrzu.
Jack uniósł kamień, zamknął jedno oko i obejrzał go dokładnie.
— W środku... — powiedział — jest maleńka kopia tego pokoju.
— Popatrz na stół.
— Widzę! Obaj siedzimy przy nim! Oglądam... ten kamień!
— Znakomicie — powiedział z radością Król Nietoperzy.
Jack wypuścił klejnot z ręki. Jego rozmówca ujął go za łańcuch.
— Popatrz — powiedział, ukrywając klejnot w swojej dłoni.
Zapanowała ciemność. Po chwili, gdy wypuścił go z ręki, ponownie zrobiło się jasno.
Następnie wyciągnął spod płaszcza świecę, postawił ją na stole i zapalił. Zbliżył naszyjnik do
płomienia. W komnacie zrobiło się gorąco nie do wytrzymania. Po chwili krople potu
wystąpiły Jackowi na czoło.
— Wystarczy! — powiedział. — Upieczesz nas! Król Nietoperzy zgasił świecę i wrzucił
naszyjnik do karafki z wodą. Natychmiast ochłodziło się.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Jack.
— Mówiłem już. Noszę nas na szyi — odrzekł Król Nietoperzy, ponownie zawieszając
naszyjnik.
— Niezła sztuczka. A gdzie ty teraz jesteś?
— Tutaj.
— Wewnątrz klejnotu?
— Tak.
— Który nosisz na szyi?
— Oczywiście. To bardzo dobry pomysł. Nie potrzebowałem wiele czasu, aby go
opracować i wprowadzić w życie. Ostatecznie jestem niewątpliwie największym ze wszystkich
czarnoksiężników, pomimo że przed laty skradziono niektóre z moich najcenniejszych
rękopisów, dotyczących wiedzy tajemnej.
— Co za strata. Wydawałoby się, że takie dokumenty powinny być pilnie strzeżone.
— Tak też było. Jednakże nieoczekiwanie wybuchł pożar. Podczas zamieszania złodziej
zdołał zabrać dokumenty i skryć się w cieniu.
— Rozumiem — odpowiedział Jack, popijając ostatni kęs chleba winem. — Czy złodziej
został schwytany?
— O tak. Został stracony. To jednak nie koniec mojej zemsty.
— Aha. Jakie masz plany wobec niego?
— Zamierzam doprowadzić go do szaleństwa — odpowiedział Król Nietoperzy, obracając
w palcach swój kielich z winem
— Może już jest szalony? Czyż kleptomania nie jest chorobą umysłową?
Rozmówca Jacka potrząsnął głową.
— Nie w tym przypadku — odpowiedział. — U tego złodzieja to kwestia dumy. Pragnie
przechytrzyć potężniejszych od siebie, odebrać im ich własność. To poprawia jego mniemanie
o sobie. Jeżeli to choroba umysłowa, w takim razie większość z nas jest chora. Jemu jednakże
często udaje się zaspokoić to pożądanie. Posiada znaczną moc, jest chytry i bezwzględny. Będę
z wielką satysfakcją obserwował, jak pogrąża się w całkowitym szaleństwie.
— Aby nasycić z kolei własną dumę?
— Po części tak. Będzie to także ofiara dla boga sprawiedliwości i przysługa dla
społeczeństwa.
Jack wybuchnął śmiechem. Król Nietoperzy uśmiechnął się tylko.
— Jak zamierzasz osiągnąć pożądany cel? — zapytał po chwili Jack.
— Zamknę go w więzieniu, z którego nie ma ucieczki, gdzie nie będzie miał nic do roboty,
poza samym istnieniem. Od czasu do czasu będę wprowadzał i usuwał różne elementy, które z
upływem czasu będą coraz bardziej zaprzątały jego myśli, wywołując okresy depresji i
wściekłości. Złamię jego dumę poprzez zniszczenie korzeni, z których wyrasta.
— Rozumiem. Widzę, że planowałeś to przez dłuższy czas.
— Możesz w to nie wątpić.
Jack odsunął talerz, przechylił się na krześle i zaczął się przyglądać niezliczonym odbiciom.
— Nie wątpię, że wkrótce mi powiesz, iż twój naszyjnik może przypadkowo wpaść do wody
podczas podróży morskiej, spłonąć, zostać pochowany w ziemi lub rzucony świniom na
pożarcie.
— Ponieważ sam wpadłeś już na ten pomysł, nie muszę ci tego powtarzać.
Król Nietoperzy wstał z krzesła i wskazał ręką na punkt wysoko ponad ich głowami.
— Widzę, że przygotowano już kąpiel — powiedział. — Czeka też na ciebie świeże ubranie.
Oddalę się teraz, abyś mógł skorzystać z tego wszystkiego w spokoju.
Jack skinął głową.
Nagle pod stołem rozległ się łomot, po którym nastąpił bełkotliwy dźwięk, a potem krótki,
ostry jęk. Jack poczuł, że coś złapało go za kostkę. Padł na podłogę.
— Zostaw! — krzyknął Król Nietoperzy, przechodząc szybko na drugą stronę stołu. — Puść
go, mówię!
Tuziny nietoperzy wyfrunęły spod jego płaszcza, rzucając się w stronę postaci ukrytej pod
stołem, która krzyknęła z przerażenia, zaciskając swój uścisk na kostce Jacka.
Miał wrażenie, że jego kość została zmiażdżona. Podniósł się z wysiłkiem i spojrzał w dół.
Nawet ból nie mógł zahamować odruchu obrzydzenia.
Biała, bezwłosa kończyna pokryta była niebieskimi plamami. Król Nietoperzy kopnął ją.
Uścisk ustał. Zanim stworzenie wycofało się, zasłaniając twarz rękami, Jack zdążył przyjrzeć
się jego koślawym kształtom. Wyglądało na coś, co miało zamiar stać się człowiekiem,
jednakże nie powiodło mu się. Było przygarbione i pokrzywione. Pełna otworów głowa
przypominała surowe ciasto. Kości prześwitywały przez przezroczyste tkanki jego tułowia.
Krótkie nogi były grube jak pnie drzew. Na ich zakończeniach, od dyskokształtnych łap
rozchodziły się tuziny robakowatych palców. Ręce miał dłuższe od całego ciała. Wyglądał jak
nieudany odlew wyjęty z pieca, zanim jeszcze był gotowy. Był...
— Oto borshin — powiedział Król Nietoperzy, wskazując ręką na piszczące stworzenie,
które sprawiało wrażenie, że nie może się zdecydować, czy bardziej boi się nietoperzy, czy ich
władcy, i wciąż waliło głową o nogi stołu, pragnąc schronić się przed obydwoma
niebezpieczeństwami. Król Nietoperzy zdjął naszyjnik i wypowiadając zaklęcie, rzucił go w
stronę borshina. Ten zniknął, pozostawiając po sobie tylko kałużę moczu. Nietoperze skryły się
w płaszczu swego władcy, który uśmiechnął się do Jacka.
— A cóż to takiego borshin? — zapytał Jack.
Król Nietoperzy przyglądał się przez chwilę swoim paznokciom. Po chwili powiedział:
— Od pewnego czasu uczeni z Jasnej Strony próbują stworzyć sztuczne życie. Do tej pory
nie udało im się to. Postanowiłem osiągnąć drogą magii to, co nie udało się im za pomocą
nauki. Po wielu eksperymentach zdecydowałem się na ostateczną próbę. Nie powiodło mi się,
czy też raczej powiodło mi się tylko częściowo. Widziałeś rezultat mojej pracy. Wrzuciłem
swojego martwego homunkulusa do Otchłani Łajna w Glyve. Pewnego dnia powrócił do mnie.
Nie mogę twierdzić, że to moja zasługa. Siły, które przywracają nas tam do życia, podziałały na
niego w jakiś sposób. Nie sądzę, żeby borshin był żywy w całym znaczeniu tego słowa.
— Czy to jest jeden z elementów, za pomocą których zamierzasz dręczyć swojego wroga?
— Tak. Nauczyłem go dwóch rzeczy — bać się mnie i nienawidzieć jego. Jednakże nie ja
sprowadziłem go tutaj w tej chwili. Ma swoje własne drogi, nie przypuszczałem jednak, że
zaprowadzą go w to miejsce. Będę musiał zbadać tę sprawę.
— Tymczasem zaś będzie mógł przychodzić tu, kiedy mu się będzie podobało?
— Obawiam się, że tak.
— W takim razie, czy mógłbyś pożyczyć mi jakąś broń?
— Niestety, nie mam nic na zbyciu.
— Rozumiem.
— Będę musiał już odejść. Przyjemnej kąpieli.
— Jeszcze jedno — powiedział Jack.
— O co chodzi? — zapytał Król Nietoperzy, głaszcząc palcami naszyjnik.
— Ja również mam wroga, na którym zamierzam dokonać wyrafinowanej zemsty. Nie chcę
zanudzać cię szczegółami, zapewniam jednak, że moja zemsta przewyższa twoją.
— Naprawdę? Chciałbym się dowiedzieć, co masz na myśli.
— Postaram się, abyś miał do tego okazję.
Obaj się uśmiechnęli.
— Na razie do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Król Nietoperzy zniknął.
Jack wziął kąpiel. Długo moczył się w ciepłej wodzie. Ogarnęło go zmęczenie
nagromadzone podczas całej podróży. Musiał się zdobyć na wielki wysiłek woli, aby podnieść
się, wytrzeć i położyć do łóżka.
Zasnął natychmiast. Był zbyt zmęczony, aby odczuwać nienawiść czy planować ucieczkę.
Ś
niło mu się, że trzyma w ręku Kolwynię — Wielki Klucz, który jest porządkiem i chaosem, i
ż
e z jego pomocą wypuszcza z zamknięcia niebo, ziemię, morze i wiatr, rozkazując im spaść na
Wielki Gniew i jego władcę ze wszystkich stron świata. Śniło mu się, że rozpętał wielki
płomień i zamknął żywcem w jego sercu czarnego władcę, jak muchę w bursztynie, aby cierpiał
tam na wieki. Radując się tą wizją, usłyszał nagle stukot Maszyny Świata. Krzyknął z
przerażenia wywołanego tym omamem. Niezliczone odbicia Jacka miotały się na zroszonych
potem łóżkach.
5.
Jack usiadł na krześle przy łóżku, wyciągając przed siebie nogi skrzyżowane w kostkach.
Podparł brodę palcami. Miał na sobie czerwono-biało-czarny, wyszywany diamentami strój
błazna. Z jego pantofli o barwie wina zwisały luźne sznurki w miejscu, gdzie oderwał
dzwoneczki. Czapkę, również ozdobioną dzwoneczkami, wyrzucił do kosza na śmieci.
— Już czas — pomyślał. — Mam nadzieję, że nie napatoczy się borshin.
Na stole leżały resztki śniadania — jego trzydziestego pierwszego posiłku w tym miejscu. W
pokoju było zbyt zimno, jak na jego gust. Borshin pojawił się do tej pory trzy razy, tocząc ślinę
i atakując go znienacka. Jack opędzał się przed nim przy pomocy krzesła, krzycząc
wniebogłosy. Po chwili pojawiał się Król Nietoperzy, który odpędzał napastnika, głośno
przepraszając za tę niedogodność. Od czasu pierwszej wizyty borshina Jack sypiał bardzo źle.
Wiedział, że atak w każdej chwili może się powtórzyć.
Mało zróżnicowane posiłki pojawiały się w regularnych odstępach czasu. Jack zjadał je
mechanicznie, nie pamiętając później, z czego się składały. Umysł miał zaprzątnięty innymi
sprawami.
— Już niedługo — pomyślał.
Ć
wiczył nieustannie, aby nie wyjść z wprawy. Odzyskał częściowo swą poprzednią wagę.
Zabijał nudę, rozważając niezliczone plany ucieczki i zemsty. Na koniec przypomniał sobie
słowa Rosalie i już wiedział, co ma zrobić.
Powietrze nagle zamigotało. Dał się słyszeć dźwięk przypominający pobliskie szuranie
paznokciem po kieliszku. Po chwili pojawił się Król Nietoperzy. Tym razem jego twarz nie
była uśmiechnięta.
— Jack — zaczął niezwłocznie — rozczarowałeś mnie. Co zamierzałeś przez to osiągnąć?
— Słucham?
— Właśnie przed chwilą próbowałeś jakiegoś słabego czaru. Czy naprawdę wydaje ci się, że
nie potrafię wykryć działania magii na terenie Wielkiego Gniewu?
— Gdyby mi się udało, to nie.
— Jak widać, nie udało ci się. Wciąż tutaj jesteś.
— Zauważyłem to.
— Nie sposób zniszczyć tych ścian ani przedostać się przez nie.
— Doszedłem do tego samego wniosku.
— Czy dokuczył ci już upływ czasu?
— Co nieco.
— Pora więc chyba wprowadzić do twojego otoczenia nowy element.
— Nie powiedziałeś mi, że masz drugiego borshina.
Rozległ się śmiech. Skądś wyłonił się nietoperz i okrążywszy kilkakrotnie głowę swego
władcy, zawiesił się na łańcuchu u jego szyi.
— Nie, mam na myśli coś innego. Ciekawe, jak długo nie opuści cię poczucie humoru?
Jack wzruszył ramionami, pocierając bezmyślnie plamkę sadzy na swym prawym palcu
wskazującym.
— Kiedy to zauważysz, nie zapomnij mnie poinformować — powiedział.
— Daję słowo, że będziesz jednym z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą.
Jack skinął głową.
— Aha, i jeszcze jedno — powiedział Król Nietoperzy. — Byłbym wdzięczny, gdybyś
powstrzymał się od dalszych prób w zakresie magii. W tutejszej, wysoce naładowanej
atmosferze mogą one spowodować poważne komplikacje.
— Wezmę to pod uwagę — odrzekł Jack.
— Znakomicie. Przepraszam, że zawracałem ci głowę. Możesz już wrócić do swoich
codziennych zajęć. Adieu.
Nim Jack zdążył odpowiedzieć, jego rozmówca zniknął.
Minęła dłuższa chwila, zanim w jego otoczeniu pojawił się nowy element. Jack obudził się
nagle, wyczuwając, że nie jest sam. Zdumiony widokiem jej uśmiechu i jej miedzianych
włosów, był niemal gotowy uwierzyć.
Wstał z łóżka i zbliżył się do niej, oglądając ją ze wszystkich stron.
— Świetna robota — powiedział na koniec. — Przekaż swojemu twórcy słowa uznania.
Jesteś naprawdę znakomitym sobowtórem mojej dziewczyny, Evene z Warownej Twierdzy.
— Nie jestem ani sobowtórem, ani twoją dziewczyną — odpowiedziała uśmiechając się.
— Tak czy owak przynosisz mi nieco radości. Czy zechcesz usiąść?
— Dziękuję.
Usadził ją na krześle, po czym sam usiadł na następnym, po jej lewej stronie. Pochylił się i
spojrzał na nią z ukosa.
— Czy możesz mi powiedzieć, co znaczą twoje słowa? Jeśli nie jesteś moją Evene ani jej
sobowtórem, stworzonym przez mojego wroga, aby mnie dręczyć, w takim razie, czym jesteś?
Albo, żeby być bardziej uprzejmym, kim jesteś?
—
Jestem Evene z Warownej Twierdzy, córką Loret i Pułkownika Który Nigdy Nie Umarł
— odpowiedziała, wciąż się uśmiechając. Dopiero wtedy Jack zauważył, że zwisa jej z szyi
dziwny klejnot przypominający jego więzienie.
— Nie jestem jednak twoją Evene — dokończyła.
— Naprawdę zrobił świetną robotę — powiedział Jack — nawet głos jest identyczny.
— Jest mi niemal żal włóczęgi mieniącego się władcą nie istniejącej Strażnicy Cieni —
powiedziała — Jack Kłamca. Jesteś tak pełen rozmaitych wykrętów, że utraciłeś zdolność
rozpoznawania prawdy.
— Strażnica Cieni istnieje! — powiedział.
—
Dlaczego więc wspomnienie o niej wyprowadza cię z równowagi?
— Dobrze cię wyuczył, istoto. Drwić z mojego domu, to znaczy drwić ze mnie.
— Taki jest mój zamiar. Jestem jednak żoną tego, którego nazywasz Królem Nietoperzy, a
nie stworzonym przez niego sobowtórem. Znam jego tajemne imię. Pokazał mi świat
zamknięty w kuli. Widziałam wszystkie jego miejsca — z komnat Wielkiego Gniewu. Nigdzie
jednak nie ujrzałam Strażnicy Cieni.
— Nie widział jej nigdy nikt oprócz mnie — powiedział Jack. — Jest zawsze skryta w
cieniach. To olbrzymia budowla pełna wysokich komnat oświetlonych pochodniami i
podziemnych labiryntów. Wieńczą je liczne wieże. Z jednej strony pada na nią światło, druga
pogrążona jest w ciemności. Pełno w niej pamiątek po największych kradzieżach, jakie
kiedykolwiek popełniono. Są tam przedmioty o wielkim pięknie i przedmioty o nieocenionej
wartości. Cienie tańczą na jej korytarzach. Niezliczone klejnoty świecą jaśniej niż słońce nad
Jasną Stroną. Taki jest pałac, z którego drwisz: Strażnica Cieni. W porównaniu z nią twierdza
twojego twórcy to nędzny chlew. Co prawda, często czułem się tam samotny, jednakże
prawdziwa Evene napełni to miejsce śmiechem i rozjaśni je swym wdziękiem tak, że jego
wspaniałość będzie trwała jeszcze długo po tym, gdy moja zemsta wtrąci twego pana w
wieczną ciemność.
Evene roześmiała się cicho.
— Tak łatwo przychodziło mi kiedyś uwierzyć twoim słowom, Jack. Teraz widzę jednak, że
gdy mówisz o Strażnicy Cieni, opisujesz ją zbyt pięknie, aby mogła ona istnieć naprawdę.
Czekałam na ciebie przez długi czas. Gdy dowiedziałam się, że ścięto cię w Igles, byłam
gotowa czekać nadal, jednakże mój ojciec zdecydował inaczej. Z początku myślałam, że
zaślepiło go pożądanie Płomienia Piekieł, nie miałam jednak racji. On od początku rozumiał, że
byłeś zwyczajnym oszustem, włóczęgą i kłamcą. Płakałam, gdy oddał mnie w zamian za
Płomień Piekieł, później jednak pokochałam tego, któremu mnie oddano. On jest wyrozumiały,
podczas gdy ty byłeś bezwzględny, mądry, podczas gdy ty byłeś zaledwie przebiegły. Jego
twierdza istnieje naprawdę i jest jedną z najpotężniejszych. On jest tym wszystkim, czym ty nie
jesteś. Kocham go.
Jack przyjrzał się przez chwilę jej pozbawionej uśmiechu twarzy.
— Jak udało mu się zdobyć Płomień Piekieł? — zapytał.
— Jego człowiek zdobył go dla niego w Igles.
— Jak się nazywał?
— Quazer — odpowiedziała. — Quazer został zwycięzcą Igrzysk Piekielnych.
— Wiadomość raczej bezużyteczna dla sobowtóra — zauważył Jack. — Jeśli w ogóle jest
prawdziwa. Z drugiej strony mój wróg jest bardzo drobiazgowy. Przykro mi, ale nie wierzę, że
jesteś prawdziwa.
— To typowy przykład zaślepienia wywołanego przez egoizm.
— Nieprawda. Wiem, że nie jesteś prawdziwą Evene, lecz jego tworem przysłanym, aby
mnie dręczyć. Evene, prawdziwa Evene nie osądziłaby mnie pod moją nieobecność.
Pragnęłaby najpierw usłyszeć moją odpowiedź na stawiane mi zarzuty.
Evene odwróciła wzrok.
— Jeszcze jeden z twoich wykrętów — powiedziała po chwili. — To niczego nie zmieni.
— Idź już — powiedział — i powiedz swojemu panu, że ci się nie powiodło.
— Nie jest moim panem, lecz towarzyszem i kochankiem.
— Jak chcesz, możesz zostać. To nie robi mi żadnej różnicy.
Podniósł się z krzesła, położył na łóżku i zamknął oczy. Gdy je otworzył, nie było jej już w
pokoju. Zdołał jednak ujrzeć to, czego nie chciała mu pokazać.
Nie dam po sobie nic poznać — zdecydował. — Jakikolwiek dowód mi przedstawią, będę
twierdzić, że to oszustwo. Zachowam dla siebie swoją wiedzę, podobnie jak swoje uczucia.
Po chwili skrył się w sen. Śnił w jasnych kolorach o przyszłości takiej, jaką sobie wymarzył.
Przez dłuższy czas pozostawiono go samego, co odpowiadało mu w zupełności. Miał
wrażenie, że udało mu się przechytrzyć Króla Nietoperzy, odeprzeć jego pierwszy atak na swe
zdrowie psychiczne. Śmiał się niekiedy cicho, spacerując po ścianach, sufitach i podłogach
swego więzienia. Układał swój plan. Myślał o niebezpieczeństwach, jakie przyniosą najbliższe
lata, zanim cel zostanie osiągnięty. Spożywał swe posiłki. Spał.
Przyszło mu do głowy, iż poza tym, że Król Nietoperzy może w każdej chwili sam na niego
patrzeć, jest zdolny również utrzymywać go pod nieustanną obserwacją. Wyobraził sobie
sługusów swego nieprzyjaciela nieustannie przekazujących sobie klejnot z ręki do ręki, gdy
nadchodzi kolej ich zmiany. Ta myśl nie opuszczała go. Przy każdej czynności dręczyło go
poczucie, że ktoś na niego patrzy. Przez długi czas przesiadywał, wpatrując się w lustra,
usiłując dostrzec za nimi obserwatorów. Niekiedy odwracał się nagle, wykonując
nieprzyzwoite gesty w stronę swych niewidzialnych prześladowców.
Na bogów! To mu się może udać! — pomyślał któregoś dnia po przebudzeniu, rozglądając
się po komnacie. — Wszędzie wyczuwam jego obecność. Zaczynam tracić równowagę. No, ale
zrobiłem już początek. Jeżeli tylko da mi szansę, a wszystkie pozostałe czynniki pozostaną bez
zmian, może mi się udać. Najważniejsze jednak, żebym wydawał się nieporuszony tym
wszystkim. Dość tych spacerów, wpatrywania się w ściany i mamrotania.
Leżąc otworzył swoją jaźń. Poczuł orzeźwiający chłód spływający z góry.
Od tej chwili zaczął się zachowywać cicho i spokojnie. Opanowanie drobnych odruchów
przychodziło mu z trudnością, dokonał tego jednak siadając, zaciskając dłonie lub licząc do
wielu tysięcy. Lustra pokazały mu, że miał dość długą brodę. Jego strój błazna był zniszczony i
poplamiony. Często budził się zlany potem, nie pamiętając koszmaru, który go dręczył. Choć
czasami jego umysł ogarniała ciemność, na ogół udawało mu się zachowywać pozory
normalności w swym świetlistym więzieniu pełnym luster.
Czy rzucił na mnie urok, czy jest to tylko efekt przedłużającej się monotonii? — zastanawiał
się. — Chyba to drugie. Potrafiłbym jednak wyczuć, gdyby spróbował mnie zaczarować, mimo
iż jest lepszym czarnoksiężnikiem ode mnie. Już niedługo. Wkrótce powinien do mnie przyjść.
Zastanowi go, dlaczego wciąż się nie załamuję. Zacznie się zastanawiać. Niedługo przyjdzie.
Gdy przyszedł, Jack był uprzedzony.
Po obudzeniu zauważył, że przygotowano mu kąpiel, drugi raz podczas jego pobytu w
więzieniu. Ile wieków upłynęło od tego czasu? Obok czekało świeże ubranie. Umył się
dokładnie i założył zielono-biały strój. Tym razem nie odrywał dzwoneczków. Włożył
czapeczkę na bakier i usadowił się na krześle, zakładając ręce za głowę. Uśmiechnął się
półgębkiem. Nie chciał, aby jego wygląd zdradził zdenerwowanie, które odczuwał. Gdy ujrzał
błysk w powietrzu i usłyszał znajomy dźwięk, spojrzał w tamtą stronę i skłonił leciutko głowę.
— Cześć — powiedział.
— Cześć — odrzekł przybysz. — Jak się czujesz?
— Można powiedzieć, że całkiem dobrze. Mam nadzieję wkrótce opuścić to miejsce.
— W sprawach zdrowia ostrożność nigdy nie zawadzi. Wydaje mi się, że jeszcze
potrzebujesz odpoczynku. Porozmawiamy jednak o tym w późniejszym terminie. śałuję, że nie
mogłem spędzić z tobą więcej czasu. Byłem zajęty sprawami, które wymagały mojej pełnej
uwagi.
— To bez znaczenia — powiedział Jack. — I tak wkrótce wszystkie twoje wysiłki spełzną
na niczym.
Król Nietoperzy przyjrzał się jego twarzy, jak gdyby poszukując na niej objawów
szaleństwa.
— Co masz na myśli? — zapytał, usiadłszy na krześle.
Jack odwrócił lewą dłoń do góry.
— Gdy świat się skończy, wszystkie wysiłki spełzną na niczym.
— Dlaczego świat miałby się skończyć?
— Czy zwróciłeś ostatnio uwagę na temperaturę, mój dobry panie?
— Nie — odpowiedział Król Nietoperzy zakłopotany. — Przez dłuższy czas nie oddalałem
się z mojej twierdzy.
— Dobrze byłoby, gdybyś to zrobił. Albo jeszcze lepiej, gdybyś otworzył swą jaźń na
sygnały z Tarczy.
— Zrobię to, gdy tylko znajdę się sam. Ale przecież zawsze jest jakiś przeciek. Siedmiu
wyznaczonych strażników ma obowiązek podtrzymywać ją i pełnią swoje funkcje. Nie ma więc
powodu do niepokoju.
— Jednak należy się niepokoić, gdy jeden z siedmiu jest uwięziony i nie może się stawić.
Król Nietoperzy otworzył szeroko oczy.
— Nie wierzę ci — powiedział.
Jack wzruszył ramionami.
— Właśnie poszukiwałem bezpiecznego miejsca, z którego mógłbym wyruszyć na swoją
służbę, gdy zaoferowałeś mi swoją hmmm... gościnę. Można to łatwo sprawdzić.
— Dlaczego więc nie mówiłeś mi o tym wcześniej.
— Po co? — zapytał Jack. — Skoro mój umysł ma zostać zniszczony, co mnie obchodzi, czy
reszta świata będzie istnieć nadal?
— To bardzo samolubne podejście — powiedział Król Nietoperzy.
— To moje podejście — odrzekł Jack, dzwoniąc dzwoneczkami.
— Muszę sprawdzić prawdziwość twojej opowieści — Król Nietoperzy z westchnieniem
podniósł się z miejsca.
— Zaczekam na ciebie — odrzekł Jack.
Król Nietoperzy zaprowadził go do wysokiej komnaty, leżącej za żelaznymi drzwiami,
gdzie uwolnił go z więzów. Jack rozejrzał się wokoło. Podłoga pokryta była mozaiką o
znajomych wzorach. W kątach leżały kupy szmat. Na ścianach wisiały ciemne draperie. Na
ś
rodku komnaty stał ołtarz, obok niego stół pełen różnych przyrządów. W powietrzu unosił się
zapach kadzidła.
Jack postąpił krok naprzód.
— Twoje imię pojawiło się w Księdze Łokci w podejrzany sposób — powiedział Król
Nietoperzy — ponad nim wymazano inne.
— Być może moje bóstwo opiekuńcze zainteresowało się tą sprawą.
— O ile wiem, coś takiego nigdy dotąd się nie wydarzyło. Cóż, jeśli jesteś jednym z siedmiu
wybranych, nie mam wyjścia. Wysłuchaj mnie jednak, zanim odejdziesz pełnić swą służbę przy
Tarczy.
Klasnął w dłonie. Draperia zakołysała się. Evene weszła do pokoju i stanęła u jego boku.
— Choć twoja moc może nam być potrzebna — powiedział Król Nietoperzy — niech ci się
nie wydaje, że możesz się mierzyć ze mną tu na terenie Wielkiego Gniewu. Wkrótce zapalimy
ś
wiatła i pojawią się cienie. Nawet gdybym cię nie doceniał, wiedz, że moja pani studiowała
magię przez długie lata i potrafi władać nią bardzo skutecznie. W przypadku, gdybyś
spróbował zrobić coś nie zaplanowanego, połączy swoją moc z moją. Wbrew temu, co ci się
zdaje, ona nie jest sobowtórem.
— Wiem o tym — odpowiedział Jack. — Sobowtóry nigdy nie płaczą.
— Kiedy widziałeś Evene płaczącą?
— Musisz ją kiedyś o to zapytać.
Evene spuściła wzrok. Jack zwrócił się w stronę ołtarza.
— Pora zaczynać. Stańcie, proszę, w mniejszym kręgu — powiedział.
Zapalił kolejno węgiel drzewny w dziesięciu piecykach stojących w trzech rzędach. Dodał
wonnych kadzideł, co zabarwiło płomień i dym każdego z piecyków na inny kolor. Stanął z
drugiej strony ołtarza. Narysował żelaznym nożem na podłodze magiczny wzór. Wypowiedział
cicho zaklęcie. Jego cień rozdzielony na wiele drobnych cieni ponownie połączył się w jeden,
zadrżał, znieruchomiał, pociemniał i nagle rozciągnął się na całą komnatę, jak bezkresna droga
prowadząca na wschód. Mimo migotliwego światła nie poruszył się więcej. Był tak czarny, że
wydawał się posiadać głębokość.
Jack usłyszał, jak Król Nietoperzy szepnął do Evene — nie podoba mi się to.
Spojrzał w ich kierunku. Otoczony oparami dymu, stojąc wewnątrz kręgu w świetle
migotliwych świateł, sprawiał złowieszcze wrażenie. Poruszał się z coraz większą pewnością
siebie. Podniósł z ołtarza mały dzwon i uderzył weń.
— Stój! — krzyknął Król Nietoperzy. Nie wyszedł jednak z mniejszego kręgu, gdy czyjaś
mroczna obecność wypełniła komnatę.
— Pod jednym względem miałeś rację — powiedział Jack. — Jesteś potężniejszym
czarnoksiężnikiem ode mnie. Nie jestem jeszcze gotowy, aby się z tobą zmierzyć. Zwłaszcza
tu, w ośrodku twojej mocy. Chcę ci tylko dać na moment zajęcie, aby zapewnić sobie
bezpieczeństwo. Nawet we dwoje nie uporacie się tak szybko z duchem, którego wywołałem, a
potem będziecie mieli jeszcze inne rzeczy do rozważania. Na przykład to!
Chwycił najbliższy piecyk za nogę i cisnął go w głąb komnaty. Węgle posypały się na
podłogę. Leżące wkoło szmaty prędko zajęły się ogniem. Wkrótce płomienie dotknęły
gobelinów. Jack nie przestawał mówić.
— Nie zostałem wezwany na dyżur przy Tarczy. Za pomocą drzazg ze stołu opalonych w
płomieniu świecy zmieniłem zapis w Księdze Łokci. Jej otwarcie się przede mną było właśnie
tym czarem, który wykryłeś.
— Odważyłeś się złamać Wielkie Przymierze? Igrać z losem świata?
— Ni mniej, ni więcej — odrzekł Jack. — Świat nie ma wartości dla szaleńca, którym
obiecałeś mnie uczynić, a na Przymierze pluję.
— Od tej pory jesteś wyrzutkiem, Jack. Nie licz na przyjaźń nikogo z Ciemnej Strony.
— Nigdy na nią nie liczyłem.
— Przymierze i jego wyraz — Księga Łokci — są jedyną rzeczą, którą wszyscy poważamy,
zawsze poważaliśmy, niezależnie od wszystkich sporów pomiędzy nami. Wszyscy będą teraz
na ciebie polować, aż w końcu cię unicestwią.
— Mało brakowało, a już byś tego dokonał. Tak przynajmniej mam szansę powiedzieć ci
„do widzenia”.
— Wygnam ducha, którego wywołałeś i ugaszę pożar. Potem wyślę pół świata za tobą.
Nigdy odtąd nie zaznasz odpoczynku. Twój koniec nie będzie szczęśliwy.
— Zabiłeś mnie już raz. Ukradłeś moją kobietę i zniewoliłeś jej umysł. Uwięziłeś mnie,
nosiłeś na szyi i napuściłeś na mnie borshina. Dowiedz się, że gdy spotkamy się ponownie, to
nie ja będę torturowany i doprowadzany do szaleństwa. Mam długą listę, ale ty jesteś na jej
pierwszym miejscu.
— Spotkamy się z pewnością, Widmowy Jacku. Być może nawet za chwilę. Wtedy będziesz
mógł zapomnieć o swojej liście.
— Skoro mowa o liście, czy nie jesteś ciekaw, czyje imię wymazałem z Księgi Łokci,
wpisując własne?
— Czyje?
— Dziwnie się składa, ale twoje. Naprawdę powinieneś częściej wychodzić na zewnątrz.
Wtedy zauważyłbyś chłód, sprawdził Tarczę i zajrzał do Księgi. W ten sposób byłbyś zajęty
przy Tarczy i ja nie zostałbym twoim więźniem. Jest w tym jakiś morał. Na przykład: więcej
gimnastyki i świeżego powietrza.
— W takim przypadku wpadłbyś w ręce Barona lub wrócił z powrotem do Glyve.
— To sporna kwestia — odpowiedział Jack, odchylając się do tyłu. — Te gobeliny płoną już
całkiem porządnie, mogę się więc oddalić. Gdy skończysz swój dyżur przy Tarczy, może za
jedną porę roku, może szybciej, któż to wie, z pewnością zaczniesz mnie poszukiwać. Nie
przejmuj się, gdy nie będzie ci się udawało. Nie poddawaj się. Gdy będę gotów, spotkamy się
ponownie. Odbiorę ci Evene. Odbiorę Wielki Gniew. Pozabijam twoje nietoperze. Będę
patrzył, jak wędrujesz z Glyve do grobu i z powrotem wiele, wiele razy. Tymczasem, do
widzenia.
Odwrócił się, spoglądając wzdłuż swego cienia. Usłyszał głos Evene:
— Nigdy nie będę twoja, Jack. Powiedziałam ci prawdę. Prędzej się zabiję.
Zaczerpnął głęboko przepojonego kadzidłem powietrza.
— Zobaczymy — powiedział i skrył się w cieniu.
6.
Niebo jaśniało, gdy Jack z workiem na plecach wędrował na wschód. Powietrze było
chłodne. Smugi mgły unosiły się nad szarymi trawami, wypełniając doliny i parowy. Światło
gwiazd przebijało się przez ponurą warstwę obłoków. Ponad skalistym gruntem znad
pobliskiego jeziora wiała wilgotna bryza.
Jack zatrzymał się na chwilę, przerzucając ciężar na prawe ramię. Spojrzał do tyłu, na
mroczną krainę, którą pozostawił za sobą. Przez krótki czas zdołał przejść spory kawał drogi,
nie mógł się jednak zatrzymać. W miarę jak zbliżał się do światła, malało zagrożenie ze strony
jego nieprzyjaciół. Wkrótce znajdzie się poza ich zasięgiem. Nie zapomną o nim jednak. Nadal
będą go szukać. Pozostało mu więc tylko jedno — uciekać. Będzie tęsknił za mrocznym
krajem, z jego magią i okrucieństwem. On był całym jego życiem. Tam znajdowało się
wszystko, co kochał i czego nienawidził. Wiedział, że pewnego dnia powróci, niosąc ze sobą
coś, co pozwoli mu zaspokoić oba te uczucia.
Odwrócił się i ruszył naprzód.
Cienie zaprowadziły go do jego kryjówki w pobliżu Krainy Zmierzchu, gdzie przechowywał
magiczne instrumenty, które udało mu się zgromadzić w przeciągu lat. Zapakował je dokładnie
i zabrał ze sobą na wschód. Gdy tylko osiągnie Krainę Zmierzchu, będzie względnie
bezpieczny, gdy ją zostawi za sobą, będzie bezpieczny całkowicie.
Wspiął się na pasmo gór Rennsial w tym miejscu, gdzie leżały najbliżej Krainy Zmierzchu.
Odszukał ich najwyższą grań — Panicus. Ponad mgłą ujrzał odległą postać Anioła Jutrzenki na
tle Wiecznego Świtu. Siedział nieruchomo na samej turni, patrząc na wschód. Dla nie
wtajemniczonych mógł się wydawać ukształtowanym przez wiatr zwieńczeniem szczytu
Panicusa. W istocie rzeczy w większej części był z kamienia. Jego przypominający ciało kota
tułów zrośnięty był z granią. Skrzydła miał złożone na plecach. Mimo że nadchodził od tyłu,
Jack wiedział, że ręce ma skrzyżowane na piersiach, lewa ponad prawą, że wiatr nie zmierzwił
jego przypominających druty włosów ani brody i że jego pozbawione powiek oczy nieustannie
wpatrują się we wschodni horyzont.
Ś
cieżki nie było. Ostatnie kilkaset stóp trzeba się było wspinać po niemal pionowej ścianie
skalnej. Jak zwykle, Jack wszedł pod górę, jak po płaskim terenie. W tym miejscu było pod
dostatkiem cieni. Wiatr gwizdał przeraźliwie, nie mógł jednak zagłuszyć dobiegającego jakby z
wnętrzności góry głosu Anioła Jutrzenki.
— Dzień dobry, Jack.
Jack zatrzymał się i spojrzał w górę. Olbrzymia głowa, tak czarna jak kraina, którą przed
chwilą opuścił, rysowała się wyraźnie na tle chmur.
— Dzień? — zapytał Jack.
— Prawie. Zawsze wygląda na to, że wkrótce nastanie dzień.
— W którym miejscu?
— Wszędzie.
— Przyniosłem ci coś do picia.
— Potrafię uzyskać wodę z deszczu albo chmur.
— Przyniosłem ci wino uzyskane z winogron.
Gigantyczna postać naznaczona bliznami po błyskawicach odwróciła się w jego stronę,
pochylając rogi do przodu. Jack odwrócił wzrok od spojrzenia nie mrugających oczu. Nigdy nie
udało mu się zapamiętać ich koloru. Jest coś strasznego w oczach, które nigdy nie patrzą na
rzeczy, dla których zostały stworzone.
Lewa ręka opuściła się. Pokryta bliznami dłoń otworzyła się przed Jackiem, który położył na
niej bukłak z winem. Anioł Jutrzenki uniósł go, wypił i upuścił próżny pod stopy Jacka.
Następnie wytarł usta grzbietem dłoni, beknął cicho i ponownie spojrzał na wschód.
— Czego chcesz ode mnie, Widmowy Jacku? — zapytał.
— Od ciebie? Niczego.
— Dlaczego więc przynosisz mi wino, ilekroć tędy przechodzisz?
— Myślałem, że je lubisz.
— Lubię.
— Jesteś być może moim jedynym przyjacielem. Nie masz nic, co chciałbym ukraść. Ja nie
mam nic, co byłoby ci naprawdę potrzebne.
— Być może odczuwasz dla mnie litość, gdyż jestem przykuty do tego miejsca.
— Czym jest litość? — zapytał Jack.
— Tym, co trzyma mnie tutaj w oczekiwaniu na świt.
— W takim razie nie chcę mieć z nią nic wspólnego — powiedział Jack. — Muszę ciągle
pozostawać w ruchu.
— Wiem o tym. Cała połowa świata została już powiadomiona, że zerwałeś Przymierze.
— Czy wiedzą dlaczego?
— Nie.
— A ty wiesz?
— Oczywiście.
— Skąd?
— Z kształtu obłoków potrafię odgadnąć, że w odległym mieście, za trzy pory roku od dziś,
pewien mężczyzna pokłóci się ze swoją żoną, i że zanim skończę te słowa, zostanie powieszony
morderca. Z drogi, którą spada kamień, dowiaduję się, ile dziewic zostanie uwiedzionych i
poznaję ruchy lodowców po drugiej stronie świata. Z tego, jak wieje wiatr, dowiaduję się, gdzie
trafi następna błyskawica. Czuwam już tak długo, że stałem się cząstką wszystkich rzeczy. Nic
nie może się przede mną ukryć.
— Czy wiesz dokąd idę?
— Tak.
— I co pragnę tam uczynić?
— To również.
— Powiedz mi więc, o ile to wiesz, czy uda mi się osiągnąć to, czego pragnę?
— Uda ci się zrealizować swoje zamiary, może się jednak okazać, że to nie było to, czego
pragnąłeś.
— Nie rozumiem cię.
— Wiem to również. Zawsze tak jest z przepowiedniami, Jack. Gdy to, co przepowiedziane,
zdarza się wreszcie, pytający jest już inną osobą niż w chwili, kiedy stawiał pytanie. Nie można
wytłumaczyć człowiekowi, w jaki sposób zmieni się z upływem czasu, a przepowiednia
dotyczy tego, czym stanie się w przyszłości.
— Słusznie, tylko ja nie jestem człowiekiem, lecz mieszkańcem Ciemnej Strony.
— Wszyscy jesteśmy ludźmi, niezależnie od tego, na której stronie świata jest nasz dom.
— Nie mam duszy. Nigdy się nie zmieniam.
— Zmieniasz się. Wszystko, co żyje, zmienia się lub ginie. Wasz lud ma zimne serca, lecz
wasz świat jest ciepły, ogrzany przez swoje cuda, czary i zaklęcia. Mieszkańcy Jasnej Strony
znają uczucia, których wy nie rozumiecie, lecz ich nauka jest równie zimna, jak wasze serca.
Jednakże podobałaby się im wasza ojczyzna, gdyby nie bali się jej tak bardzo, a wy
moglibyście poznać ich uczucia, gdyby nie ten sam powód. Każdy z was ma jednakowe
możliwości, wystarczy tylko zmienić strach na wzajemne zrozumienie. Jesteście nawzajem
swoimi lustrzanymi odbiciami. Nie opowiadaj mi więc o duszach, człowieku, skoro nigdy
ż
adnej nie widziałeś.
— Tak jak powiedziałeś, nie rozumiem.
Jack usiadł na kamieniu i podobnie jak Anioł Jutrzenki spojrzał na wschód. Po chwili
powiedział:
— Mówiłeś mi, że czekasz tutaj na świt, aby zobaczyć jak słońce wznosi się ponad horyzont.
— Tak.
— Obawiam się, że będziesz na to czekał przez całą wieczność.
— To możliwe.
— Nie wiesz tego? Myślałem, że wiesz wszystko.
— Wiem wiele, ale nie wszystko. To różnica.
— Odpowiedz mi zatem na kilka pytań. Słyszałem, że na Jasnej Stronie uważają, iż jądro
ś
wiata jest płynnym demonem i temperatura rośnie, gdy zstępuje się w jego stronę, a jeśli
przebije się skorupę ziemską, to ogień wytryśnie na zewnątrz i stopione materiały utworzą
wulkan. Z drugiej strony wiem, że wulkany są dziełem duchów ognia, które jeżeli się je
podrażni, topią skałę wokół siebie i wyrzucają ją w górę. śyją na niewielkich głębokościach.
Można zejść znacznie poniżej ich siedzib i temperatura nie wzrośnie. Gdy zejdzie się na sam
dół, dociera się do środka świata, który nie jest płynny. Znajduje się tam Maszyna, która ma
wielkie sprężyny, jak w zegarze, dźwignie, bloki i przeciwwagi. Wiem, że to prawda, gdyż
byłem w tamtych okolicach i dotarłem w jej pobliże. Niemniej jednak na Jasnej Stronie potrafią
udowodnić, że ich pogląd jest prawdziwy. Jeden z nich o mało kiedyś mnie nie przekonał,
mimo że wiem lepiej. Jak to możliwe?
— Obaj mieliście rację — odpowiedział Anioł Jutrzenki. — Opisywaliście tę samą rzecz,
choć żaden z was nie umiał dostrzec, jaka jest naprawdę. Każdy z was patrzy na rzeczywistość
tak, aby utrzymać ją w zgodzie z waszymi środkami panowania nad nią. Nad czym nie
potraficie zapanować — przeraża was. Czasem więc nie potraficie się nawzajem zrozumieć —
dla was maszyna, dla nich demon.
— Wiem również, że gwiazdy są siedliskiem bogów i duchów, czasem przyjaznych, czasem
nie, najczęściej obojętnych. Nie znajdują się daleko. Gdy się użyje odpowiednich zaklęć,
można z nimi nawiązać kontakt. Jednakże mieszkańcy Jasnej Strony mówią, że gwiazdy leżą
bardzo daleko i nikt na nich nie mieszka? A więc...?
— Są to dwa sposoby patrzenia na rzeczywistość, oba z nich są prawdziwe.
— Jeżeli są dwa sposoby, to dlaczego nie może być trzeciego? I czwartego? Wreszcie tylu,
ilu jest ludzi?
— Tak właśnie jest — odrzekł Anioł Jutrzenki.
— Który z nich jest więc prawdziwy?
— Wszystkie.
— Ale czy można zobaczyć, jak jest naprawdę, pod tym wszystkim? Czy to możliwe?
Anioł Jutrzenki nie odpowiedział.
— A ty? — zapytał Jack. — Czy widziałeś kiedyś rzeczywistość?
— Widzę obłoki i spadające kamienie. Czuję powiew wiatru.
— Dzięki nim możesz w jakiś sposób poznać inne rzeczy.
— Nie jestem wszechwiedzący.
—
Ale czy możesz zobaczyć rzeczywistość?
— Pewnego razu... Czekam na wschód słońca. To wszystko.
Jack spojrzał na wschód w stronę różowych obłoków, wsłuchał się w odgłos wiatru i
spadających kamieni, nie odnalazł w tym jednak żadnej mądrości.
— Wiesz dokąd idę i co pragnę uczynić — powiedział po dłuższej chwili. — Wiesz co się
stanie w odległej przyszłości i kim wtedy będę. Widzisz wszystkie rzeczy ze swej góry.
Prawdopodobnie wiesz nawet kiedy umrę swą ostatnią śmiercią i w jaki sposób to się stanie. W
porównaniu z tobą moje życie jest pozbawione znaczenia, moje wysiłki niezdolne wpłynąć na
bieg wypadków.
— Tak nie jest — odrzekł Anioł Jutrzenki.
— Mam wrażenie, że mówisz tak wyłącznie po to, aby mnie pocieszyć.
— Nie, dlatego, że nad twoim życiem rozciąga się cień nieprzenikniony dla mojego wzroku.
— Z jakiego powodu?
— Możliwe, że nasze losy są w jakiś sposób związane ze sobą. Rzeczy, które wpływają na
mój los, są dla mnie niewidoczne.
— To już jest jakaś odpowiedź — odrzekł Jack.
— Możliwe też, że gdy zdobędziesz to, czego szukasz, znajdziesz się poza granicą
przewidywalności.
Jack roześmiał się.
— To by było przyjemne — powiedział.
— Może nie takie przyjemne jak ci się zdaje.
Jack wzruszył ramionami.
— Tak czy inaczej nie mam wyboru. Pożyjemy, zobaczymy.
W dole, po lewej stronie wodospad spadał setki stóp i znikał za skalnym występem tak
daleko, że nie można było usłyszeć jego odgłosu. Znacznie niżej szeroki strumień płynął po
równinie, torując sobie drogę przez ciemny las. Jeszcze dalej można było dostrzec dym,
unoszący się nad wioską u jego brzegu. Przez chwilę, nie wiedząc dlaczego, Jack zapragnął
znaleźć się tam, spacerować po podwórzach, zaglądać w okna.
— Dlaczego Upadła Gwiazda — zapytał — która przyniosła nam znajomość magii, nie
udzieliła jej również mieszkańcom Jasnej Strony?
— Zapewne bardziej teologicznie nastawieni spośród jej mieszkańców zapytaliby, dlaczego
nie przyniosła na Ciemną Stronę znajomości nauki? Co to za różnica? Słyszałem zresztą, że
obie nie są darem Upadłej Gwiazdy, lecz dziełem ludzi, jej darem zaś była świadomość, zdolna
tworzyć swe własne systemy.
Nagle, sapiąc i dysząc, z łopotem ciemnozielonych skrzydeł, na ich skalną półkę siadł smok.
Wiatr zakłócił odgłos jego przybycia. Leżał, wypuszczając z siebie słabe płomienie. Po chwili
podniósł w górę swe czerwone oczy, przypominające jabłka.
— Witaj, Aniele Jutrzenki — powiedział. — Mam nadzieję, że pozwolisz mi odpocząć tutaj
przez chwilę. Ufff!
Wypuścił większy płomień, który oświetlił cały szczyt.
— Możesz tu odpocząć — powiedział Anioł Jutrzenki.
Smok zauważył Jacka i wbił w niego wzrok.
— Jestem już za stary, aby latać nad tymi górami — powiedział — a najbliższe owce są w
wiosce po drugiej stronie.
Jack stanął w cieniu Anioła Jutrzenki.
— Dlaczego więc nie przeniesiesz się na drugą stronę?
— Nie lubię światła — odpowiedział smok. — Potrzebuję ciemnego legowiska. Czy on
należy do ciebie? — zapytał Anioła.
— Kto?
— Ten człowiek.
— Nie. Należy do samego siebie.
— To świetnie. Mogę zaoszczędzić sobie podróży, a przy okazji oczyścić twój szczyt. On
jest większy od owcy, choć z pewnością mniej smaczny.
Jack skrył się całkowicie w cieniu. Smok wypuścił fontannę ognia w jego kierunku. Jack
zaczerpnął płomienie do płuc, po czym wypuścił je z powrotem w stronę smoka. Ten wrzasnął
ze zdumienia. Przetarł skrzydłem oczy, które nagle zaszły łzami. Cień podpełzł w jego stronę,
zakrywając jego głowę. Nagła wilgoć udaremniła kolejną próbę użycia płomieni.
— To ty! — krzyknął smok w stronę ukrytej w cieniu postaci. — Myślałem, że jesteś
człowiekiem z Krainy Zmierzchu, który przyszedł zawracać głowę naszemu drogiemu
Aniołowi Jutrzenki. Teraz cię poznaję. To ty jesteś tym człowiekiem, który okradł mój
skarbiec! Co zrobiłeś z moim diademem z jasnego złota ozdobionym turkusami, z moimi
czternastoma pięknie wykonanymi bransoletami ze srebra i z moim workiem klejnotów w
liczbie dwudziestu siedmiu?
— Są teraz częścią mojego skarbca — odparł Jack. — Radziłbym ci odejść stąd. Choć jesteś
większy od owcy i z pewnością mniej smaczny, mogę się tobą pożywić.
Wypuścił kolejny płomień w stronę smoka, który oddalił się na bezpieczną odległość.
— Miej litość! — zawołał smok. — Pozwól mi odpocząć jeszcze przez chwilę. Zaraz stąd
odejdę.
— Zjeżdżaj stąd natychmiast!
— Jesteś okrutny, człowieku z cienia — westchnął smok. — Już idę.
Podniósł się, zachowując równowagę przy pomocy długiego ogona i powlókł się sapiąc w
stronę krawędzi. Obejrzał się do tyłu. — Jesteś podły — powiedział i skoczył w przepaść.
Jack zbliżył się do krawędzi, aby patrzeć na jego upadek. Gdy wydawało się już, że
roztrzaska się o górski stok, rozwinął skrzydła i poleciał, kierując się w stronę wioski w lesie.
— Zastanawiam się, jaką wartość posiada świadomość — powiedział Jack — skoro nie
może zmienić jego zwierzęcej natury.
— Przecież smok był kiedyś człowiekiem — odrzekł Anioł Jutrzenki. — To chciwość
zmieniła go w to, czym teraz jest.
— Znam to zjawisko. Sam przez pewien czas byłem szczurem.
— Potrafiłeś jednak przezwyciężyć swoje instynkty i z powrotem stać się człowiekiem.
Może smokowi też się kiedyś uda. To dzięki świadomości udało ci się przezwyciężyć czynniki,
dzięki którym byłeś przewidywalny. Ona zawsze zmienia tych, którzy ją posiadają. Dlaczego
nie zabiłeś smoka?
— Nie było potrzeby — Jack roześmiał się. — Jego padlina zasmrodziłaby twoją górę.
— Może doszedłeś do wniosku, że nie należy go zabijać, gdyż nie możesz go zjeść ani nie
stanowi on dla ciebie żadnego zagrożenia.
— Nie — odpowiedział Jack. — Gdyż w ten sposób spada na mnie odpowiedzialność za
ś
mierć owcy, co w przyszłości pozbawi pewnego wieśniaka posiłku.
Nagle Jack usłyszał ostry, trzaskający dźwięk, którego przez kilkanaście sekund nie umiał
rozpoznać. Anioł Jutrzenki zgrzytał zębami. Poczuł zimny powiew wiatru. Światło na
wschodzie przygasło.
— Być może masz rację co do świadomości... — powiedział Anioł Jutrzenki cicho, jakby
mówił do siebie. Opuścił lekko swą wielką czarną głowę.
Jack poczuł się nieswojo. Odwrócił głowę i spojrzał w kierunku białej nie migającej
gwiazdy, której szybki ruch z prawa na lewo na wschodzie nieba zawsze był dla niego zagadką.
— Władca tej gwiazdy — powiedział — nie odpowiada na żadne próby porozumienia.
Porusza się ona inaczej niż pozostałe gwiazdy i znacznie szybciej. Jej światło nie mruga.
Dlaczego tak jest?
— To nie jest prawdziwa gwiazda, lecz sztuczny obiekt umieszczony na orbicie ponad
Krainą Zmierzchu przez uczonych z Jasnej Strony.
— W jakim celu?
— Aby obserwować granice.
— Po co?
— Czyż oni się was nie boją?
—
Nie mamy żadnych zamiarów odnośnie Krainy Światła. Wiem o tym. Czy jednak wy
również nie obserwujecie granicy na swój sposób? — zapytał Jack.
— Oczywiście.
— Po co?
— Aby wiedzieć, kto ją przekracza.
— A więc nie kryje się za tym nic więcej? — Jack żachnął się. — Jeśli ten przedmiot
znajduje się rzeczywiście ponad Krainą Zmierzchu, musi podlegać prawom magii w równym
stopniu jak swoim własnym. Odpowiednio silne zaklęcie może go strącić. Pewnego dnia zrobię
to.
— Po co?
— Aby udowodnić, że moja magia jest silniejsza od ich nauki. Pewnego dnia tak będzie.
— Byłoby niewskazane, żeby któraś z nich zdobyła przewagę.
— Dlaczego nie? Jeśli samemu jest się po silniejszej stronie.
— Sam jednak zamierzasz użyć ich metod, aby zwiększyć skuteczność swego działania.
— Jestem zdecydowany użyć wszelkich środków, które prowadzą do celu.
— Ciekaw jestem, co z tego ostatecznie wyniknie.
Jack stanął na wschodniej krawędzi szczytu, znalazł oparcie dla stóp i spojrzał w górę.
— Niestety nie mogę czekać tutaj z tobą na wschód słońca. Muszę sam udać się w jego
stronę. Do widzenia, Aniele Jutrzenki.
— Dzień dobry, Jack.
Jack wyruszył w stronę słońca z workiem na plecach jak domokrążca. Szedł przez ruiny
dawno zburzonego miasta Trupia Stopa, nie spoglądając nawet na pokryte bluszczem świątynie
bezużytecznych bogów, jego najsławniejszą atrakcję turystyczną. Na ich ołtarzach nigdy nie
pojawiały się ofiary, które by było warto ukraść. Szedł z głową szczelnie owiniętą chustką
przez sławną Aleję Śpiewających Posągów. Każdy z nich, za życia znany indywidualista,
wtórował krokom Jacka własną melodią. W końcu po biegu (gdyż aleja była długa) Jack
opuścił ją ogłuszony, zdyszany i z bolącą głową. Zatrzymał się w połowie przekleństwa, gdyż
zabrakło mu słów. Opuścił pięść. Nie potrafił sobie wyobrazić żadnej plagi, która do tej pory
nie nawiedziłaby opuszczonych ruin. Gdy ja będę miał władzę — pomyślał — wszystko się
zmieni. Nie pozwolę, żeby miasta budowano tak chaotycznie.
Władzę?
Ta myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy. Dlaczego nie? Jeśli zdobędę to, czego
szukam, będę mógł osiągnąć wszystko, czego zapragnę. Gdy już się zemszczę, będę musiał
zawrzeć porozumienie z tymi, którzy teraz są przeciwko mnie. Najlepiej rozmawiać z nimi jako
zdobywca. Jestem jedynym, który nie potrzebuje stałego ośrodka mocy. Gdy zdobędę Utracony
Klucz, Kolwynię, będę mógł pokonać ich na ich własnym terenie. Z pewnością ta myśl od
dawna była ze mną. Wynagrodzę Rosalie za to, że wskazała mi drogę. Trzeba też powiększyć
moją listę. Kiedy już zemszczę się na Królu Nietoperzy, Benonim, Smage’u, Quazarze i Blicie,
zajmę się też Baronem i sprawię, że Pułkownik Który Nigdy Nie Umarł będzie musiał zmienić
imię.
Rozbawiła go myśl, że ma ze sobą w worku, między innymi, również te rękopisy, których
strata wzbudziła gniew Króla Nietoperzy. W pewnej chwili poważnie zastanawiał się, czy ich
nie zwrócić w zamian za wolność. Jedyną rzeczą, która go powstrzymała, była myśl, że Król
Nietoperzy albo przyjąłby je z powrotem i nie uwolnił go, albo, co gorsza, dotrzymał słowa.
Konieczność zwrotu tego, co ukradł, byłaby najpoważniejszą utratą twarzy w całym życiu
Jacka. Mógłby zmazać tę plamę tylko zdobywając moc, która pozwoliłaby mu się zemścić na
Królu Nietoperzy, co właśnie zamierzał zrobić teraz. Bez rękopisów byłoby to znacznie
trudniejsze i...
Zakręciło mu się w głowie. Miałem rację — pomyślał — kiedy rozmawiałem z Aniołem
Jutrzenki. Świadomość jest jak hałas wywoływany przez dwieście posągów w Trupiej Stopie.
Przynosi tylko zamieszanie i ból głowy.
Daleko po prawej stronie ponownie ujrzał sztucznego satelitę. W miarę jak szedł naprzód,
robiło się coraz jaśniej. Na polach pojawiły się pierwsze plamy zieleni. Obłoki przed nim
jaśniały. Po raz pierwszy od stuleci usłyszał śpiew ptaka. Dostrzegł go na gałęzi dzięki
barwnym piórom.
Dobry znak — pomyślał. — Wita mnie piosenką.
Zgasił ognisko i ukrył dokładnie jego ślady, wraz z kośćmi i piórami, zanim wyruszył w
dalszą drogę w stronę dnia.
7.
Gdzieś w połowie semestru zaczął wyczuwać, że coś się święci. Nie mógł być pewien, o co
chodzi. W tym miejscu był skazany na poleganie na tych samych zmysłach, co inni. Coś
nadchodziło po omacku, klucząc, zawracając, ukrywając się, gubiąc jego ślad i znajdując go.
Wiedział o tym, nie potrafił jednak rozpoznać natury niebezpieczeństwa. W niektórych
momentach, takich jak ten, czuł, że jest ono coraz bliżej.
Przeszedł na piechotę siedem przecznic z uniwersytetu do „Ziemianki”. Po drodze mijał
wieżowce o wąskich oknach. Mimo upływu lat woń spalin odczuwalna na ulicach wciąż
drażniła jego nozdrza. Odwracając głowę, kierował się przez leżące na chodniku puszki po
piwie i odpadki wysypujące się z przerw pomiędzy budynkami. Ludzie o twarzach bez wyrazu
spoglądali na niego przez okna, mijali go na schodach i na chodniku. Wysoko nad nim
przeleciał z hukiem samolot pasażerski. Z jeszcze większej wysokości nieruchome słońce
usiłowało przygwoździć go do gorącego chodnika. Dzieci bawiące się odkręconym hydrantem
spojrzały na niego, gdy przechodził. Wilgotne powietrze stwarzało fałszywą nadzieję na wiatr.
Woda bulgotała. W pobliżu słychać było ochrypły głos ptaka. Wyrzucił niedopałek do
rynsztoka i spojrzał, jak odpływa.
Tyle wkoło światła, a ja w ogóle nie rzucam cienia — pomyślał. Dziwne, że nikt tego nie
zauważył. Swoją drogą ciekawe, gdzie go zostawiłem?
W miejscach, gdzie światło było przytłumione, czuł się inaczej. To było, jakby jeden z
elementów, z których składa się świat, pojawiał się i znikał. W cieniu wyczuwał związek
wszystkich rzeczy ze sobą, niedostrzegalny dla niego w pełnym świetle dnia. Pojawiały się
wtedy również inne odczucia, jak gdyby cienie wciąż próbowały do niego przemawiać, mimo
ż
e stał się głuchy. Dlatego też, wchodząc do ciemnego baru wiedział, że to, co go ściga, zbliża
się coraz bardziej.
Wchodząc do „Ziemianki” pozostawił za sobą żar wiecznego dnia. Ujrzał jej ciemne włosy,
lśniące w czerwonawym świetle świec. Przeciskał się w jej stronę. Po raz pierwszy od chwili, w
której opuścił salę wykładową poczuł się bezpieczny. Usiadł na krześle naprzeciw niej i
uśmiechnął się.
— Cześć, Clare.
Spojrzała na niego, otwierając szeroko swe ciemne oczy.
— John! Znowu mnie przestraszyłeś. Pojawiasz się tak nagle.
Nie przestawał się uśmiechać, przyglądając się jej. Miała nieco zbyt ostre rysy twarzy, ślady
po okularach, pod oczami niewielkie worki. Niesforne kosmyki włosów spadały jej na brwi.
— Jak domokrążca — powiedział. — Spójrz, nadchodzi kelner.
— Piwo.
— Piwo.
Westchnęli głęboko, przechylili się do tyłu i spojrzeli na siebie nawzajem. Nagle
wybuchnęła śmiechem.
— Co za rok — oznajmiła. — Cieszę się, że ten semestr już się skończył.
Skinął głową.
— Najliczniejszy kurs, jaki pamiętam.
— Pomyśl o wszystkich książkach, których nam nie oddadzą...
— Zgłoś się do sekretariatu — powiedział — i daj im listę nazwisk.
— Absolwenci będą ignorować monity.
— Pewnego dnia będą potrzebować odpisu dyplomu. Wtedy zaskoczysz ich wiadomością,
ż
e go nie dostaną, dopóki nie zapłacą kary.
Spojrzała na niego.
— Świetny pomysł.
— Jasne. Jeśli będzie to warunek otrzymania pracy, przyniosą książki w zębach.
— Minąłeś się z powołaniem. Powinieneś zostać administratorem, nie antropologiem.
— Byłem tym, kim chciałem zostać.
— Dlaczego mówisz w czasie przeszłym? — zapytała.
— Nie wiem.
— Czy coś się stało?
— Nic takiego.
Czuł, że się zbliża.
— Czy masz jakieś kłopoty z kontraktem? — zapytała.
— Nie, żadnych — odpowiedział.
Przyniesiono piwo. Podniósł je do ust i zaczął pić. Pod stołem dotknął jej nogi swoją.
Nie cofnęła się. Nigdy tego nie robiła. Ani przede mną, ani przed kimkolwiek innym —
pomyślał Jack. — Niezła z niej sztuka, ale za bardzo chce wyjść za mąż. Naciskała na mnie
przez cały semestr, a teraz... — urwał myśl.
Gdyby spotkał ją wcześniej, mógłby się z nią ożenić. Nie miałby wyrzutów sumienia, gdyby
wracając tam, gdzie musiał wrócić, zostawił za sobą żonę. Poznał ją jednak dopiero w tym
semestrze, gdy sprawa dobiegała już końca.
— Co z tym urlopem, o którym mówiłeś? — zapytała. — Czy jest już decyzja?
— Jeszcze nie wiem. Zależy od wyników moich obecnych badań.
— Jak dalece jesteś zaawansowany?
— Dowiem się, gdy otrzymam dostęp do komputera.
— Niedługo? — zapytała.
Jack spojrzał na zegarek. Skinął głową.
— Aż tak niedługo? I co, jeśli rezultaty będą obiecujące?
Zapalił papierosa.
— W takim razie w najbliższym semestrze — odpowiedział.
— Ale mówiłeś, że twój kontrakt...
— Jest w porządku. Jeszcze go nie podpisałem.
— Powiedziałeś mi kiedyś, że Quilian cię nie lubi.
— To prawda. Jest staromodny. Uważa, że za dużo czasu spędzam przy komputerze, a za
mało w bibliotece.
Uśmiechnęła się.
— Ja też tak robię.
— W każdym razie jestem zbyt popularnym wykładowcą, żeby mi nie przedłużono
kontraktu.
— Dlaczego więc go nie podpisujesz? Chcesz więcej pieniędzy?
— Nie. Jeśli poproszę o urlop i Quilian mi odmówi, będzie zabawne, jak mu powiem, żeby
się wypchał ze swoim kontraktem. Jeśli to będzie konieczne dla moich badań, odejdę z
uniwersytetu, ale wcześniej powiem doktorowi Quilianowi, gdzie może sobie wsadzić swoją
ofertę.
Wypiła łyk piwa.
— Musisz być na tropie czegoś ważnego?
Wzruszył ramionami.
— Co z twoim seminarium? — zapytał.
— Profesor Weatherton najwyraźniej nie może cię przełknąć. Poświęcił większość swego
wykładu na zwalczanie twoich tez o zwyczajach i wierzeniach Ciemnej Strony.
— Nasze poglądy różnią się, ale on nigdy nie był na Ciemnej Stronie.
— Twierdzi, że ty również nie byłeś. Zgadza się, że to społeczeństwo feudalne, że niektórzy
z jego książąt naprawdę mogą wierzyć, że panują nad wszystkim w swoich królestwach, ale
absolutnie nie wierzy, żeby byli ze sobą związani luźnym przymierzem opartym na założeniu,
ż
e niebo spadnie na ziemię, jeśli nie będą wspólnie utrzymywać pewnego rodzaju tarczy przy
użyciu magicznych środków.
— Co więc utrzymuje wszystko na tamtej stronie przy życiu?
— Ktoś zadał mu to samo pytanie. Odpowiedział, że to problem dla fizyków, nie
socjologów. Sam podejrzewa, że działają tu przecieki z naszych pól ochronnych.
Jack żachnął się.
— Chciałbym zabrać go kiedyś w teren, razem z jego koleżką Quilianem.
— Ja wiem, że byłeś na Ciemnej Stronie — powiedziała. — Myślę, że twoje związki z nią są
silniejsze niż sam mówisz.
— Co masz na myśli?
— Wiedziałbyś, gdybyś mógł zobaczyć siebie w tej chwili. Przez długi czas nie mogłam
pojąć, co powoduje, że wyglądasz osobliwie w takich miejscach jak to. To twoje oczy. Gdy
tylko to zauważyłam, stało się to dla mnie oczywiste. Są bardziej wrażliwe na światło, niż
jakiekolwiek oczy, które widziałam do tej pory. Gdy tylko wyjdziesz ze światła w takie miejsce
jak to, twoje źrenice stają się olbrzymie. Wokół nich zostaje tylko wąski rąbek tęczówki.
Zauważyłam też, że okulary słoneczne, które wciąż nosisz są znacznie ciemniejsze od
zwyczajnych.
— Cierpię na chorobę oczu. Nadmiar światła im szkodzi.
— Tak, to właśnie powiedziałam.
Uśmiechnął się do niej. Skruszył papierosa w ręku. Jak na znak z głośnika umieszczonego
wysoko na ścianie pod barem popłynęła łagodna, nużąca muzyka. Pociągnął kolejny łyk piwa.
— Przypuszczam, że Weatherton miał też co nieco do powiedzenia na temat
zmartwychwstania ciał?
— Tak.
Gdybym zginął tutaj? — pomyślał. — Co by się stało? Czy powrót do Glyve byłby mi
odmówiony?
— Co się stało? — zapytała.
— Dlaczego pytasz?
— Twoje nozdrza rozszerzyły się, a brwi ściągnęły.
— Za dużo czasu poświęcasz na studiowanie rysów twarzy. Po prostu nie mogę znieść tej
muzyki.
— Lubię patrzeć na ciebie — odrzekła. — Chodźmy do mnie. Zagram ci coś innego. Mam
też jedną rzecz, którą chciałabym ci pokazać i o którą chciałam cię zapytać.
— Co to takiego?
— Wolałabym później.
— Jak uważasz.
Skończyli piwo. Jack zapłacił rachunek. Poczucie zagrożenia zmniejszyło się wyraźnie, gdy
znaleźli się na zewnątrz.
Weszli po schodach do jej mieszkania na trzecim piętrze. Tuż po wejściu zatrzymała się,
wydając cichy okrzyk zdziwienia. Jack odsunął ją na bok. Zatrzymał się.
— Co się stało? — zapytał przeszukując pokój wzrokiem.
— Na pewno wszystko zostawiłam na swoim miejscu jak wychodziłam. Te papiery na
podłodze... Nie wydaje mi się, żeby krzesło stało tam. Ta otwarta szuflada. Drzwi do szafki...
Jack cofnął się. Przyjrzał się zamkowi w drzwiach, poszukując śladów wytrycha. Nie
znalazł ich. Wszedł do środka. Gdy znalazł się w sypialni, usłyszała dźwięk, który mógł być
tylko szczęknięciem noża sprężynowego. Po chwili wyszedł stamtąd i przeszedł do drugiego
pokoju, następnie do łazienki. Gdy wrócił, zapytał:
— Czy zostawiłaś okno przy stole otwarte?
— Chyba tak — powiedziała. — Tak, na pewno.
Westchnął. Obejrzał dokładnie parapet.
— Prawdopodobnie wiatr rozrzucił twoje papiery — powiedział. Jeśli chodzi o szafkę i
szufladę, założę się, że zostawiłaś je otwarte i zapomniałaś, że przestawiłaś krzesło.
— Zawsze dbam o porządek — powiedziała, zamykając za sobą drzwi. Odwróciła się. —
Myślę, że masz rację — dodała.
— Dlaczego się denerwujesz?
Zaczęła zbierać papiery z podłogi.
— Skąd masz ten nóż? — zapytała.
— Jaki nóż?
Zatrzasnęła szafkę i spojrzała na niego.
— Ten, który miałeś w ręku przed minutą. Jack wyciągnął przed siebie puste dłonie.
— Nie mam żadnego noża. Możesz mnie przeszukać, jeśli chcesz. Nie znajdziesz przy mnie
broni.
Zamknęła otwartą szufladę, nachyliła się, otworzyła drugą i wyjęła z niej paczkę zawiniętą
w gazetę.
— To jest jeden z powodów — powiedziała. — Dlaczego się denerwuję? Właśnie dlatego!
Położyła paczkę na stole i rozwiązała sznurki. Stanął przy jej boku i przyglądał się, jak
rozpakowuje paczkę. W środku były trzy bardzo stare książki.
— Myślałem, że odniosłaś je już z powrotem.
— Miałam zamiar...
— Tak się umówiliśmy.
— Chcę wiedzieć gdzie i w jaki sposób je zdobyłeś.
Jack potrząsnął głową.
— Zgodziliśmy się też, że jeśli je odzyskam, nie będziesz zadawać mi takich pytań.
Położyła książki obok siebie. Wskazała palcem na grzbiet jednej i okładkę drugiej.
— Jestem pewna, że nie było ich przedtem. To są plamy z krwi, prawda?
— Nie mam pojęcia.
— Próbowałam zetrzeć jedną z nich wilgotną szmatką. Wyglądała na skrzepłą krew.
Wzruszył ramionami.
— Gdy ci powiedziałam, że skradziono je z magazynu rzadkich książek, oświadczyłeś, że
możesz je odzyskać. Zgodziłam się. Zgodziłam się również na to, że jeśli dostaniemy je z
powrotem, pozostaniesz anonimowy. śadnych pytań. Nigdy bym nie pomyślała, że aby je
odzyskać, potrzebny będzie rozlew krwi. Same plamy nie wzbudziłyby we mnie takich
podejrzeń, gdybym nie zastanowiła się nad tobą i nie zdała sobie sprawy, jak mało o tobie
wiem. Dopiero wtedy zauważyłam takie rzeczy, jak twoje oczy i to, jak cicho się poruszasz.
Słyszałam, że masz przyjaciół wśród przestępców, potem napisałeś kilka artykułów na temat
kryminologii, a nawet prowadziłeś wykłady z tej dziedziny, wszystko więc wydawało się w
porządku. Teraz widzę, że chodzisz po moim pokoju z nożem, najwyraźniej gotowy zabić
intruza. śadna książka nie jest warta życia ludzkiego. Nasza umowa jest nieważna. Powiedz
mi, jak je zdobyłeś.
— Nie.
— Muszę się dowiedzieć.
— Specjalnie zaaranżowałaś tę scenę, kiedy szliśmy tutaj, aby zobaczyć, jak zareaguję.
Zaczerwieniła się.
Obawiam się, że spróbuje zmusić mnie do małżeństwa szantażem, jeśli będzie się jej
wydawało, że może z tego zrobić dużą sprawę — pomyślał.
— No, dobrze — powiedział. Wcisnął ręce do kieszeni i spojrzał przez okno. —
Dowiedziałem się, kto to zrobił. Próbowałem się z nim dogadać, ale nie wyszło, więc złamałem
mu nos. Pechowo zakrwawił książkę. Nie zdołałem wytrzeć wszystkich plam.
— Och — powiedziała.
Odwrócił się i spojrzał na jej twarz.
— To już wszystko — powiedział. Zbliżył się do niej i pocałował ją. Po chwili rozluźniła się
w jego objęciach. Przez moment masował jej plecy. Potem jego ręce powędrowały w kierunku
pośladków.
Udało się — pomyślał, przesuwając je w stronę klatki piersiowej i guzików jej bluzki.
— Przepraszam cię — westchnęła.
— Nic nie szkodzi — powiedział, rozpinając je — wszystko w porządku.
Po wszystkim spojrzał na poduszkę zasłoniętą jej włosami. Zastanawiał się nad swoją
reakcją. Ponownie odczuł czyjąś obecność, tym razem tak blisko jakby tamten znajdował się
tuż obok. Rozejrzał się szybko po pokoju. Był pusty.
Przysłuchując się odgłosom ruchu ulicznego, zdecydował się wypalić papierosa i zabierać
się stąd.
Okno zadrżało pod wpływem huku odrzutowca, jakby potrącone niewidzialną ręką.
Powoli zbierające się chmury zasłoniły w końcu słońce. Wiedząc, że przyjechał za
wcześnie, postawił swój samochód na parkingu dla pracowników uniwersytetu. Wziął ze sobą
teczkę. W bagażniku zostawił trzy torby podróżne. Odwrócił się i ruszył na piechotę przez teren
uczelni. Odczuwał potrzebę ciągłego pozostawania w ruchu, aby w razie potrzeby móc rzucić
się do ucieczki. Pomyślał o Aniele Jutrzenki, który w tej samej chwili obserwował góry, obłoki
i ptaki, czuł powiew wiatru, deszcz i błyskawice. Zastanawiał się, czy zna on każde jego
poruszenie. Czuł, że tak jest. śałował, że jego przyjaciel nie jest przy nim, aby udzielić mu
rady. Czy wie on już, a może wiedział już od dawna, czym się zakończy jego przedsięwzięcie?
Liście i trawa wydawały się błyszczeć, co niekiedy zdarza się przed burzą. Wciąż było
ciepło, lecz lekki wiatr z północy złagodził upał. Uniwersytet był niemal wyludniony. Minął
grupę studentów, którzy siedzieli przy fontannie, porównując notatki z egzaminu, który właśnie
się zakończył. Dwóch z nich pamiętał ze wstępnego kursu. Z antropologii kulturowej, który
prowadził kilka semestrów temu. śaden z nich nie spojrzał w jego stronę, gdy przechodził.
— John! Doktorze Shade!
Zatrzymał się. Ujrzał wyłaniającą się z drzwi niską, krępą postać młodego asystenta
Poindextera. Miał on również na imię John, ale ponieważ był nowicjuszem w ich karcianym
towarzystwie, utarło się, że zwracano się do niego po nazwisku, w celu uniknięcia pomyłek.
Jack zmusił się do uśmiechu i skinął głową na powitanie.
— Cześć, Poindexter. Myślałem, że już stąd wywiałeś.
— Mam jeszcze kilka tych cholernych prac do oceny — powiedział dysząc ciężko. —
Wyszedłem wypić kubek czegoś ciepłego. Dopiero gdy zatrzasnąłem drzwi za sobą,
zorientowałem się, co zrobiłem. Zostawiłem klucze na biurku. W całym budynku nie ma
nikogo. Drzwi frontowe również są zamknięte. Stałem tutaj czekając na strażnika. Powinien
mieć klucz uniwersalny. Widziałeś któregoś z nich?
Jack potrząsnął głową.
— Nie, dopiero co przyszedłem. Wiem jednak, że strażnicy nie mają tego klucza. Twoje
biuro mieści się z tyłu budynku, prawda?
— Tak.
— Nie pamiętam, jak to wysoko nad ziemią, ale czy można by wejść przez okno?
— Za wysoko. Bez drabiny nie da rady. Zresztą obydwa są zamknięte.
— Chodźmy zobaczyć.
Poindexter potarł ręką po swym rumianym czole. Skinął głową. Jack skierował się w stronę
drzwi wskazanych przez Poindextera. Wyjął z kieszeni pęk kluczy, włożył jeden z nich do
zamka, obrócił go z trzaskiem i otworzył drzwi na oścież.
— Masz szczęście — powiedział.
— Skąd masz klucz uniwersalny?
— To nie jest klucz uniwersalny, to klucz od mojego pokoju. Dlatego mówię, że masz
szczęście.
Poindexter uśmiechnął się, ukazując żółtawe zęby.
— Dziękuję — powiedział. Bardzo dziękuję. Spieszysz się?
— Nie. Mam jeszcze trochę czasu.
— W takim razie przyniosę coś z automatu. Muszę trochę odetchnąć.
— Zgoda.
Wszedł do środka. Postawił teczkę pod drzwiami. Odgłos kroków Poindextera oddalił się.
Spojrzał przez okno na nadciągającą burzę. Skądś dobiegał głos dzwonu. Po chwili wrócił
Poindexter. Jack przyjął od niego kubek gorącego napoju.
— Jak się czuje twoja matka? — zapytał Jack.
— Dobrze. Niedługo powinna wyjść.
— Pozdrów ją ode mnie.
— Dziękuję. To miło, że ją odwiedziłeś.
Pociągnęli łyk ze swoich kubków.
— Miałem szczęście, że cię spotkałem — powiedział Poindexter. — Możliwe, że na całej
uczelni tylko nasze dwa zamki otwierają się tym samym kluczem. Do diabła, cieszyłbym się
nawet, gdybym spotkał tego ducha, byleby tylko wpuścił mnie do środka.
— Ducha?
— Wiesz, najnowszy numer.
— Obawiam się, że nie słyszałem o tym.
— ...Biała istota, którą podobno widziano biegającą wśród drzew i po dachach.
— Od dawna o tym mówią?
— Oczywiście, że nie. W zeszłym semestrze były mutagenne skały w Instytucie Geologii.
Jeszcze wcześniej środki podniecające płciowo w aparatach do chłodzenia wody, o ile
pamiętam. Zawsze to samo. Koniec semestru jest jak koniec świata — pełen złowieszczych
znaków. Czy coś się stało?
— Nic. Papierosa?
— Dziękuję.
Jack usłyszał w oddali odgłos gromu. Wszechobecny odór unoszący się z laboratoriów
wywołał nieprzyjemne wspomnienia. To dlatego nigdy nie lubiłem tego budynku — pomyślał.
— Przez ten odór.
— Czy zostaniesz u nas na następny semestr? — zapytał Poindexter.
— Chyba nie.
— Więc zatwierdzili twój urlop? Moje gratulacje.
— Niezupełnie.
Poindexter spojrzał na niego z zatroskaniem spoza grubych szkieł.
— Chyba nie rezygnujesz?
— To zależy od kilku rzeczy.
— Z egoistycznych powodów mam nadzieję, że zostaniesz.
— Dziękuję ci.
— Gdybyś wyjechał, będziesz z nami w kontakcie?
— Z pewnością.
Potrzebna mi broń — pomyślał. — Coś lepszego, niż mam. Nie mogę poprosić Poindextera.
Całe szczęście, że mnie zatrzymał.
Zaciągnął się papierosem. Spojrzał przez okno. Niebo wciąż ciemniało. Na szybie pojawiły
się pierwsze krople. Skończył pić, wyrzucił kubek do kosza, zgasił papierosa i wstał z krzesła.
— Muszę już iść, bo inaczej nie zdążę do budynku Walkera, zanim zacznie lać.
Poindexter uścisnął mu rękę na pożegnanie.
— Jeśli mamy już się nie zobaczyć przed twoim wyjazdem — powiedział — w takim razie,
powodzenia.
— Nawzajem. Klucze!
— Co?
— Dlaczego nie włożyłeś swoich kluczy do kieszeni, tak na wszelki wypadek?
Poindexter zaczerwienił się i schował klucze.
— Masz rację. Nie chciałbym, żeby przytrafiło mi się to po raz drugi.
Uśmiechnął się.
— Musisz uważać.
Wziął w rękę teczkę. Poindexter zapalił lampę na biurku. Na niebie pojawiła się błyskawica,
po której nastąpił odległy grzmot.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wyszedł, kierując się w stronę budynku Walkera. Zatrzymał się po drodze, aby włamać się
do budynku i ukraść butelkę kwasu siarkowego. Zatkał ją szczelnie korkiem.
8.
Wyrwał kilka pierwszych stron wydruku i rozłożył je na stole. Drukarka trzaskała wciąż,
zagłuszając odgłosy deszczu. Zwrócił się w stronę maszyny i wyrwał następną stronę. Położył
ją na stole obok poprzednich i spojrzał na nie. Od strony okna nadbiegł zgrzytliwy dźwięk. Jack
uniósł szybko głowę, rozszerzając nozdrza.
Nic. Zupełnie nic tam nie było.
Zapalił papierosa. Rzucił zapałkę na podłogę. Zaczął spacerować nerwowo po pokoju.
Spojrzał na zegarek. Na lichtarzu migotała świeca. Wosk leniwie spływał w dół. Stanął przy
oknie i wsłuchiwał się w szum wiatru.
Nagle usłyszał szczęk zamka. Odwrócił się i spojrzał na drzwi. Do pokoju wszedł wysoki
mężczyzna. Spojrzał na Jacka. Zdjął z głowy czarny kapelusz i położył go na krześle.
Przeczesał ręką rzadkie, siwe włosy.
— Doktor Shade — powiedział kłaniając się i rozpinając płaszcz.
— Doktor Quilian.
Powiesił płaszcz na drzwiach, wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać okulary.
— Jak leci?
— Nie narzekam. A tobie?
— Dziękuję, wszystko w porządku.
Doktor Quilian zamknął drzwi. Jack zwrócił się w stronę maszyny i wyrwał z niej następną
stronę.
— Co robisz?
— Obliczenia do pracy, o której mówiłem ci, jak sądzę, parę tygodni temu.
— Rozumiem. Dopiero teraz dowiedziałem się, że pracujesz tutaj — wskazał ręką w stronę
maszyny. — Gdy tylko ktokolwiek zrezygnuje, natychmiast zajmujesz jego miejsce przy
komputerze.
— Tak, utrzymuję kontakt ze wszystkimi na liście.
— Ostatnio sporo osób zrezygnowało.
— To pewnie przez tę grypę.
— Być może...
Jack upuścił niedopałek na podłogę i rozdeptał. Drukarka przestała pracować. Zebrał
ostatnie strony i położył je na stole obok innych.
— Mogę zobaczyć, co tam masz? — zapytał.
— Oczywiście — odpowiedział Jack i wręczył mu papiery.
— Nic z tego nie rozumiem — powiedział po chwili Quilian.
— Zdziwiłbym się bardzo, gdybyś zrozumiał. Są w wysokim stopniu uabstrakcyjnione.
Będę je musiał z powrotem przetłumaczyć do mojego artykułu.
— John — powiedział Quilian. — Zaczynam mieć dziwne podejrzenia w stosunku do
ciebie.
Jack skinął głową, zapalił kolejnego papierosa i schował papiery.
— Jeżeli potrzebujesz komputera, to właśnie skończyłem.
— Wiele myślałem o tobie. Jak długo jesteś z nami?
— Około pięciu lat.
Odgłos za oknem powtórzył się. Obaj spojrzeli w tamtą stronę.
— Co to było?
— Nie mam pojęcia.
— Możesz tu robić wszystko, na co masz ochotę, John — powiedział po chwili Quilian,
poprawiając okulary.
— To prawda. Doceniam to.
— Przybyłeś do nas z referencjami sprawiającymi korzystne wrażenie. Okazałeś się być
znakomitym ekspertem od kultury Ciemnej Strony.
— Dziękuję.
— To nie miał być komplement.
— Naprawdę? — uśmiechnął się, patrząc na ostatnią stronę wydruku. — Co chcesz przez to
powiedzieć?
— Mam wrażenie, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz, John.
— W jakim sensie?
— W swoim podaniu o przyjęcie do pracy tutaj napisałeś, że urodziłeś się w New Leyden. W
tym mieście nie ma świadectwa twojego urodzenia.
— Czyżby? W jaki sposób to wyszło na jaw?
— Profesor Weatherton był tam niedawno.
— Rozumiem. Czy to już wszystko?
— Oprócz tego, że często można cię spotkać w towarzystwie opryszków, zaistniały również
wątpliwości co do autentyczności twojego tytułu.
— Znowu Weatherton?
— Nie liczy się źródło, tylko fakty. Myślę, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz.
— Dlaczego postanowiłeś wyrazić swe wątpliwości akurat teraz i tutaj?
— Semestr się skończył. Słyszałem, że chcesz odejść. Dziś w nocy jest twoja ostatnia sesja
przy komputerze, zgodnie z listą. Chcę wiedzieć, co zabierasz ze sobą i dokąd.
— Carl — powiedział Jack. — Nawet jeśli nie jestem tym dokładnie, za kogo się podaję, to
co z tego? Sam przyznałeś, że jestem ekspertem w swojej dziedzinie. Obaj wiemy, że jestem
popularnym wykładowcą. Jakie ma znaczenie, co wygrzebał Weatherton?
— Może masz jakieś kłopoty? Może mógłbym ci w czymś pomóc?
— Nie. śadnych kłopotów.
Quilian przeszedł na drugą stronę pokoju i usiadł na kanapie.
— Nigdy nie widziałem z bliska żadnego z was — powiedział.
— Co masz na myśli?
— śe jesteś czymś innym niż istota ludzka.
— A mianowicie?
— Mieszkańcem Ciemnej Strony. Czy nim jesteś?
— Jakie to ma znaczenie?
— Prawo mówi, że w pewnych okolicznościach należy ich aresztować.
— Rozumiem, że jeśli nim jestem, będzie to znaczyło, że te okoliczności zaistniały.
— Być może — odpowiedział Quilian.
— A być może nie? Czego chcesz?
— Na razie chcę poznać twoją tożsamość.
— Znasz mnie — odpowiedział Jack, składając strony i sięgając po teczkę.
Quilian potrząsnął głową.
— Wiele spraw związanych z tobą budzi wątpliwości — powiedział. — Ostatnio jednak
dowiedziałem się o jeszcze jednej, która wzbudziła mój niepokój. Zakładając, że jesteś
przybyszem z Ciemnej Strony, który wyemigrował na Jasną, istnieją okoliczności, które
zmuszają mnie do zajęcia się sprawą twej tożsamości. Na Ciemnej Stronie istnieje postać, którą
zawsze uważałem za mityczną. Czy legendarny złodziej odważyłby się pokazać w świetle
słońca? — zastanawiałem się. — A jeśli tak, to po co? Czy to możliwe, że Jonathan Shade jest
ś
miertelnym wcieleniem Widmowego Jacka?
— A jeśli nim jestem? — zapytał, starając się nie patrzeć w stronę okna, gdzie jakiś kształt
przesłaniał większość światła. — Czy jesteś przygotowany do tego, żeby mnie aresztować? —
zapytał, przesuwając się powoli w lewą stronę tak, że Quilian musiał odwrócić głowę.
— Tak, jestem.
Jack spojrzał w stronę okna. Powróciło do niego znane uczucie wstrętu, gdy ujrzał, co się za
nim znajduje.
— Sądzę więc, że masz ze sobą broń?
— Tak — odpowiedział. Wyjął z kieszeni mały pistolet i wycelował w stronę Jacka.
Mógłbym rzucić w niego teczką ryzykując, że trafi mnie jednym pociskiem — pomyślał. —
Ostatecznie to mała broń. Jeśli jednak uda mi się zyskać na czasie i podejść bliżej światła, nie
będzie to potrzebne.
— Dziwne, że przyszedłeś sam, jeśli planujesz taką rzecz, nawet jeśli posiadasz uprawnienia
do dokonania aresztowania na terenie uniwersytetu.
— Nie powiedziałem, że jestem sam.
— Gdy się nad tym zastanowić, nie jest to takie dziwne — powiedział Jack zbliżając się o
krok bliżej do migoczącego światła. — Myślę, że jesteś sam. Chcesz załatwić tę sprawę w
pojedynkę. Myślę, że chcesz po prostu zabić mnie bez świadków albo pragniesz, aby zasługa za
zatrzymanie mnie przypadła tylko tobie. Myślę, że raczej to pierwsze. Zawsze odczuwałeś do
mnie niechęć, choć nie wiem dokładnie dlaczego.
— Obawiam się, że przeceniasz swoją zdolność do wywoływania niechęci, jak również
moją do gwałtownych czynów. Policja jest już w drodze. Zamierzam jedynie zatrzymać cię do
ich przybycia.
— Mam wrażenie, że czekałeś z tym do ostatniego momentu.
Quilian wskazał swą wolną ręką na teczkę.
— Podejrzewam, że gdy twoja ostatnia praca zostanie rozszyfrowana, okaże się, że ma
bardzo mało wspólnego z socjologią.
— Jesteś bardzo podejrzliwy. Nie wiem, czy wiesz, że prawo zabrania aresztowania ludzi
bez powodów.
— Dlatego właśnie czekałem do ostatniej chwili. Jestem pewien, że trzymasz dowód w ręku,
a również, że znajdzie się ich więcej. Zauważyłem też, że w sprawach bezpieczeństwa państwa
prawo staje się bardziej elastyczne.
— Pod tym względem masz rację — odpowiedział Jack, odwracając się tak, że światło
padało mu prosto w twarz.
— Jestem Widmowy Jack! — krzyknął. — Władca Strażnicy Cieni, złodziej, który skrada
się w ciszy i półmroku! Zostałem ścięty w Igles i ponownie powstałem z Otchłani Łajna w
Glyve. Wypiłem krew wampirzycy i pożarłem kamień. To ja złamałem Przymierze, fałszując
imię w Czerwonej Księdze Łokci. To ja byłem więźniem klejnotu. Raz już wystrychnąłem na
dudka Władcę Wielkiego Gniewu. Powrócę jeszcze, aby się na nim zemścić. Jestem wrogiem
moich wrogów. Chodź i schwytaj mnie, paskudo, jeśli kochasz Króla Nietoperzy i nienawidzisz
mnie. Ja jestem Widmowy Jack!
Na twarzy Quiliana malowało się zdumienie. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale krzyki
Jacka zagłuszyły jego słowa.
Nagle szyba w oknie pękła. Świeca zgasła i borshin wpadł do pokoju.
Quilian odwrócił się i ujrzał pokaleczoną, zlaną wodą postać. Wydał z siebie
nieartykułowany okrzyk i stanął jak sparaliżowany. Jack upuścił teczkę, wyjął buteleczkę z
kwasem, odkorkował ją i wylał zawartość na głowę borshina. Nie czekając na skutki, podniósł
teczkę i rzucił się do ucieczki, mijając po drodze Quiliana.
Był już przy drzwiach, gdy stwór wydał pierwszy okrzyk bólu. Wybiegł na korytarz i
zamknął za sobą drzwi. Zatrzymał się tylko, aby ukraść płaszcz przeciwdeszczowy Quiliana
wiszący na wieszaku.
Zbiegł już połowę drogi w dół po schodach, gdy usłyszał pierwszy strzał. Potem padły
następne, których już nie słyszał, gdy biegł przez teren uniwersytetu, wciągając na siebie
płaszcz i przeklinając głośno kałuże. Poza tym zagłuszyły je grzmoty. Obawiał się, że wkrótce
rozlegną się również syreny. Pełen chmurnych myśli biegł naprzód.
Pogoda pod pewnymi względami ułatwiała mu zadanie, a częściowo utrudniała. Mimo że
ruch na drogach był niewielki, samochody poruszały się znacznie wolniej niż zwykle, a gdy
wyjechał wreszcie na otwartą drogę, jej nawierzchnia była zbyt śliska, aby mógł rozwinąć
pożądaną prędkość. Zapanowała ciemność powodująca, że kierowcy opuszczali ulice przy
pierwszej okazji, a ci, którzy byli w domu, pozostawali tam, bezpieczni przy blasku świec.
Nigdzie nie widać było pieszych. Wszystko to ułatwiło mu, zanim odjechał daleko, porzucenie
własnego pojazdu i przywłaszczenie sobie innego.
Wydostanie się z miasta było łatwe, w przeciwieństwie do wydostania się z zasięgu burzy.
Wyglądało na to, że porusza się ona w tym samym kierunku, co on. Po drodze, którą dawno już
miał zaznaczoną na mapie i zanotowaną w pamięci jako zarazem dogodną i krętą trasę, mogącą
go zaprowadzić do Ciemnej Strony. W każdej innej sytuacji powitałby z radością przygaśnięcie
nieustannego blasku, który najpierw przypiekał, potem opalił jego oporną skórę. Teraz
ciemność zmuszała go do zmniejszenia prędkości. W obecnej sytuacji nie mógł sobie pozwolić
na wypadek. Deszcz zalewał samochód, wiatr starał się zepchnąć go z drogi. W świetle
błyskawic można było za nim dostrzec horyzont.
Ś
wiatła policyjne umieszczone przy szosie sprawiły, że zwolnił, szukając zjazdu z
autostrady. Uśmiechnął się szeroko, gdy próbowano go zatrzymać przy miejscu, gdzie doszło
do zderzenia trzech samochodów. Zdążył zauważyć, jak niesiono mężczyznę na noszach w
stronę ambulansu.
Włączył radio, lecz nie mógł złapać żadnego programu. Zapalił papierosa i uchylił okno. Od
czasu do czasu na policzek padała mu kropla deszczu, jednak zimny powiew oczyszczał
wnętrze pojazdu z dymu. Odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, jak bardzo był napięty.
Po dłuższym czasie burza ustąpiła miejsca lekkiej mżawce. Niebo zaczęło się przejaśniać.
Jechał przez otwarty teren. Ogarnęło go mieszane uczucie ulgi i obawy, które narastało wśród
przekleństw od czasu jego wyjazdu.
Co udało mi się osiągnąć? — zapytał siebie, patrząc wstecz na lata spędzone na Jasnej
Stronie. Zapoznanie się z terenem, uzyskanie potrzebnych referencji i wciągnięcie się w pracę
na uniwersytecie, zajęło mu sporo czasu. Następnie musiał znaleźć pracę w uczelni
posiadającej odpowiedni komputer. W wolnym czasie musiał nauczyć się nim posługiwać oraz
wymyślić projekt, który dałby mu pretekst do korzystania z niego. Następnie musiał zebrać
wszystkie dane, które posiadał i spisać je w formie pytań, na które chciał znaleźć odpowiedź.
Wszystko to zajęło mu lata. Popełnił przy tym wiele błędów, tym razem jednak był tak blisko,
ż
e mógł niemal węchem wyczuć odpowiedź, której poszukiwał.
Został zmuszony do ucieczki z teczką pełną papierów, których nie miał okazji przejrzeć.
Istniała możliwość, że znowu mu się nie udało i wracał do miejsca, w którym czekali jego
wrogowie, bez broni, którą miał nadzieję znaleźć. To by znaczyło, że udało mu się tylko odwlec
swoją zagładę. Musiał jednak uciekać, ponieważ tutaj także znalazł wrogów. Zastanowił się
przez chwilę, czy kryje się w tym jakiś morał, jakaś dostępna, lecz ukryta lekcja, która mogłaby
mu powiedzieć więcej o nim niż o jego wrogach. Jeśli tak było, nie potrafił go dostrzec.
Gdyby tylko miał trochę więcej czasu... Mógłby wtedy sprawdzić i gdyby zaistniała taka
potrzeba, poprawić swoje wyniki. Teraz już za późno. Jeśliby się okazało, że jego miecz jest
tępy, nie będzie miał okazji go naostrzyć. śałował też, że nie mógł lepiej rozwiązać innych,
osobistych spraw, na przykład Clare...
Po chwili deszcz przestał padać, lecz całe niebo wciąż pokrywały groźnie wyglądające
chmury. Zdecydował się zaryzykować szybszą jazdę. Ponownie próbował włączyć radio.
Wciąż słychać było trzaski, lecz muzyka przebijała się przez nie, zostawił więc radio włączone.
Gdy podawano wiadomości, zjeżdżał właśnie ze stromego wzgórza. Zdawało mu się, że
słyszał swoje nazwisko, jednakże odbiór był zbyt słaby, by mógł być tego pewien. Droga była
pusta. Co chwila oglądał się do tyłu i spoglądał na boczne drogi, które mijał. Doprowadzało go
do wściekłości to, że zanim odzyska swoją moc, śmiertelnicy wciąż mają realne szansę
schwytania go. Wjeżdżając na wysokie wzgórze ujrzał po lewej stronie ścianę deszczu. W dali
widział błyskawice — zbyt wysoko, aby usłyszeć grzmoty. Dziękował Królowi Burz za to, że
uniemożliwił pościg powietrzny. Zapalił papierosa i w poszukiwaniu wiadomości przestawił
radio na bliższą stację. Gdy je usłyszał, nie było wzmianki o nim.
Przypomniał sobie odległy dzień, gdy rozmawiał ze swym odbiciem w wodzie. Wspominał,
jak wtedy wyglądał — zmęczony, chudy, zziębnięty, głodny, obolały i śmierdzący. Wszystko
to dawno minęło. Zaczął wprawdzie odczuwać lekki głód, był on jednak niczym w porównaniu
z tamtą sytuacją, gdy bliski był śmierci głodowej. Jak bardzo zmienił się od tego czasu? Czy
jego sytuacja była teraz inna? Wtedy uciekał z zachodniego bieguna świata, starając się
pozostać przy życiu, wymknąć się ścigającym i osiągnąć Krainę Zmierzchu. Tym razem
uciekał z jasnego bieguna wschodniego. Kierowała nim nienawiść i odrobina miłości. Jego
serce wypełniała gorąca żądza zemsty, ogrzewając go i zastępując mu pożywienie. Była z nim
nadal. Poznał całą wiedzę Jasnej Strony, lecz pozostał wciąż tym samym człowiekiem, który
przeglądał się wtedy w wodzie. Ich myśli były takie same. Odkręcił szybę.
— Aniele Jutrzenki! — krzyknął w stronę nieba. — Podobno słyszysz wszystko, usłysz
więc, że nie zmieniłem się od naszego ostatniego spotkania. Roześmiał się cicho. Czy to
dobrze, czy źle? — przyszło mu do głowy pytanie. Zakręcił okno i zastanowił się nad tym
problemem. Nie lubił introspekcji, był jednak dociekliwy.
Podczas swojego pobytu na uniwersytecie zauważył, jak bardzo ludzie się zmieniają.
Najłatwiej było to dostrzec na przykładzie studentów. Zmieniali się znacznie w krótkim czasie
— pomiędzy rozpoczęciem studiów a ich zakończeniem. Jednakże jego koledzy ulegali
również zmianom, dotyczącym poglądów czy uczuć. Tylko on pozostawał taki sam. Czy to coś
fundamentalnego? — zastanowił się. — Czy na tym polega zasadnicza różnica między
mieszkańcami Jasnej a Ciemnej Strony? Oni się zmieniają, a my nie. Czy to jest takie istotne?
Prawdopodobnie tak, nie mogę jednak zrozumieć dlaczego? My nie potrzebujemy się zmieniać,
podczas gdy oni wydają się tego potrzebować. Czy to wynika z długości lat w ich życiu? Być
może z obu tych przyczyn. Jaką w ogóle wartość ma zmiana?
Po wysłuchaniu następnych wiadomości skręcił w boczną drogę, która wydawała się być
pusta. Wymieniono jego nazwisko jako poszukiwanego w związku ze sprawą zabójstwa.
Rozpalił ognisko i wrzucił do niego wszystkie swoje dokumenty. Gdy spłonęły, otworzył
teczkę i włożył do portfela nowe, które przygotował kilka semestrów temu. Zgasił ogień i
rozrzucił popioły. Rozdarł płaszcz Quiliana w kilku miejscach i wrzucił go do wypełnionego
mętną wodą kanału po drugiej stronie pola. Wróciwszy do samochodu, postanowił jak
najprędzej zamienić go na inny. Jadąc w pośpiechu autostradą zastanawiał się nad tym, co
zaszło. Borshin zabił Quiliana i uciekł, tak jak wszedł, przez okno. Policja wiedziała, co miał
zamiar zrobić Quilian. Poindexter zeznał, że Jack był obecny na terenie uniwersytetu. Clare i
wielu innych potwierdzą, że nie lubili się nawzajem. Wnioski były oczywiste. Choć zabiłby
Quiliana, gdyby zaszła tego potrzeba, myśl, że mógłby zostać stracony za coś, czego nie zrobił,
doprowadzała go do wściekłości. Przypomniało mu się Igles. Mimo woli podrapał się w szyję.
To była rażąca niesprawiedliwość.
Zastanawiał się, czy borshin oszołomiony bólem myślał, że zabija jego, czy też działał tylko
w obronie własnej i wiedział, że Jack uciekł. Jak ciężko był ranny? Jack nie miał pojęcia, jakie
są jego zdolności regeneracyjne. Czy wrócił już na jego trop, którym podążał już od tak dawna?
Czy wysłał go Królowi Nietoperzy, czy też podążał za nim na własną rękę, pod wpływem
wpojonej mu nienawiści? Jack zadrżał i nacisnął gaz.
— To nie będzie miało znaczenia, gdy powrócę — powiedział sobie. Nie był jednak tego
taki pewny.
Przejeżdżając przez kolejne miasto, ukradł nowy samochód, którym pojechał dalej w stronę
Krainy Zmierzchu, gdzie niegdyś usłyszał śpiew ptaka.
Przez dłuższą chwilę siedział na szczycie wzgórza ze skrzyżowanymi nogami i czytał. Jego
ubranie było brudne i przepocone, pod paznokciami miał brud, a jego powieki wykazywały
tendencję do opadania, zamykania się i raptownego podnoszenia. Westchnął kilka razy, robiąc
notatki na papierach, które trzymał w ręku. Ponad górami na zachodzie świeciły słabe gwiazdy.
Porzucił swój ostatni samochód wiele mil na wschód od tego wzgórza, wyruszając w dalszą
drogę na piechotę. Od pewnego czasu silnik przerywał, zanim zatrzymał się ostatecznie. Jack
wiedział, że dotarł do miejsca, w którym rywalizujące ze sobą potęgi pozostawały w stanie
równowagi. Wyruszył w stronę Ciemności zabierając ze sobą tylko teczkę. Zawsze najlepiej
czuł się w górach. Przez cały czas swojej podróży spał tylko raz. Choć był to głęboki i zdrowy
sen, Jack żałował każdej jego chwili. Obiecał sobie, że nie zaśnie już ani razu, zanim nie
wydostanie się poza zasięg władzy ludzi. Teraz, gdy w końcu osiągnął swój cel, pozostała tylko
jedna rzecz do zrobienia, zanim będzie mógł zasnąć.
Przerzucał z niecierpliwością strony, aż znalazł to, czego szukał. Zrobił notatkę na
marginesie i cofnął się do poprzedniego miejsca.
Wszystko wydawało się być w porządku. Wyglądało na to, że się zgadza...
Z drugiej strony wzgórza wiał chłodny wiaterek, przynoszący ze sobą dzikie zapachy, o
jakich niemal zapomniał w miastach ludzi. Teraz nieustające światło Wiecznego Dnia, zapachy
i hałasy miasta, rzędy twarzy na sali wykładowej, nudne zebrania, monotonny odgłos maszyn i
nieprzyzwoita jasność kolorów wydawały mu się nie tylko snem. Przynosił ze sobą z Jasnej
Strony tylko te kartki. Odetchnął głęboko powietrzem wieczoru. Tłumaczenie wydruku
pojawiło się w jego umyśle jak nagle zrozumiały poemat.
Tak jest!
Spojrzał na niebo. Ujrzał białą, nie mrugającą gwiazdę, poruszającą się szybko na nim.
Wstał, zapominając o zmęczeniu. Prawą stopą narysował na piasku magiczny wzór, po czym
wskazał palcem na satelitę. Wypowiedział słowa, które uprzednio zapisał na papierze.
Przez chwilę nie działo się nic.
Potem satelita się zatrzymał.
Jack wciąż wskazywał na niego nie wypowiadając już ani słowa. Satelita stawał się coraz
jaśniejszy. Jego wielkość zaczęła wzrastać. Nagle rozjarzył się jak spadająca gwiazda i zniknął.
— Kolejny znak — powiedział Jack i uśmiechnął się.
9.
Gdy przeklęty stwór dotarł do Wielkiego Gniewu, biegał od komnaty do komnaty w
poszukiwaniu swojego pana. Znalazł go w końcu w samym środku ośmiokątnego pokoju przy
zbiorniku z rtęcią, do którego wrzucał siarkę. Zwrócił na siebie jego uwagę i czepiając się jego
wyciągniętego palca, przekazał mu na swój sposób wieści, które przyniósł. Król Nietoperzy
odwrócił się i wykonał jakieś dziwne gesty, posługując się kawałkiem sera, świecą oraz ptasim
piórem, po czym opuścił komnatę.
Wszedł na jedną z wież i przez dłuższą chwilę spoglądał na wschód. Następnie odwrócił się
szybko i spojrzał na drugą z dróg prowadzących z jego twierdzy, która biegła w stronę
północno-zachodnią.
Tak! Tam też! To niemożliwe! Chyba, żeby to było złudzenie...
Wbiegł po schodach prowadzących wokół wieży w kierunku przeciwnym do wskazówek
zegara, otworzył klapę i wyszedł na dach. Podniósł głowę aby przyjrzeć się wielkiej, czarnej
kuli otoczonej przez gwiazdy. Powąchał wiatr. Spojrzał w dół, na potężną twierdzę Wielki
Gniew, stworzoną przez jego moc wkrótce po tym, jak sam powstał na szczycie tej góry. Gdy
zobaczył i zrozumiał różnicę miedzy urodzonymi i stworzonymi i odkrył, że jego moc skupiła
się w tym właśnie punkcie przestrzeni, wyssał całą moc z korzeni gór i ściągnął ją do siebie z
niebios w potężnym wirze, aż zaczął świecić oślepiającym blaskiem, jak piorunochron
uderzony przez błyskawicę i sam zabrał się do dzieła tworzenia. Jeśli tu był ośrodek jego mocy,
w tym miejscu musiał zbudować swój dom i swoją twierdzę. Tak też się stało. Ci, którzy chcieli
mu zaszkodzić, musieli umrzeć, co nauczyło ich rozumu. Jeśli to nie pomogło, musieli latać na
błoniastych skrzydłach poprzez Wieczną Noc, aż zasłużyli sobie na jego łaskę. Dbał o nich
dobrze, wielu więc zgodziło się pozostać w jego służbie, gdy przywrócił im ludzką postać. Inne
Potęgi, być może na swój sposób równie silne na swych własnych obszarach, nie niepokoiły go
zbytnio, odkąd zostały między nimi wytyczone odpowiednie granice.
To było nie do pomyślenia, aby ktokolwiek teraz odważył się wyruszyć przeciwko
Wielkiemu Gniewowi! Tylko głupiec albo wariat odważyłby się na coś takiego!
A przecież góry pojawiły się tam, gdzie ich przedtem nie było. Może były tylko złudzeniem?
Uniósł wzrok i przyjrzał się ich odległym kształtom. Niepokoiło go, że nie mógł wykryć we
wnętrzu swojej jaźni takiego nagromadzenia mocy, które byłoby potrzebne do stworzenia
choćby i złudzenia gór w obrębie jego królestwa.
Usłyszał kroki na schodach. Obejrzał się i ujrzał Evene. Weszła na dach i stanęła u jego
boku. Miała na sobie krótką, czarną suknię, spiętą na lewym ramieniu srebrną broszką. Objął ją
ramionami i przytulił. Zadrżała, czując prądy mocy przepływające przez jego ciało. Wiedziała,
ż
e nie chciał się odzywać.
Wskazał palcem na góry przed nimi, potem na drugie na wschodzie.
— Tak, wiem o tym — powiedziała. — Przybiegłam tutaj, gdy tylko dowiedziałam się od
posłańca. Przyniosłam ci różdżkę.
Uniosła w górę czarną jedwabną pochwę, którą miała przypiętą do pasa.
Uśmiechnął się i pokręcił lekko głową od lewej do prawej. Lewą ręką zdjął naszyjnik, który
miał na szyi. Podniósł go w górę i umieścił jasny klejnot przed ich oczyma. Zakręciło się jej w
głowie.
Przez chwilę miała wrażenie, że spada w stronę klejnotu, który zaczął rosnąć, wypełniając
całe jej pole widzenia. W następnej chwili nie patrzyła już na klejnot, lecz na góry na
północnym zachodzie. Przez chwilę przyglądała się ciemnoszarym kopułom z kamienia.
— Wyglądają jak prawdziwe — powiedziała. — Jakby można było ich dotknąć.
Milczenie.
Nagle gwiazdy zaczęły znikać jedna za drugą, zasłaniane przez szczyty, zbocza, podstawy
gór.
— One rosną! — krzyknęła. Po chwili — Nie... poruszają się, zbliżają się do nas!
Góry zniknęły. Ponownie patrzyła na klejnot. Król Nietoperzy spojrzał w drugą stronę,
obracając ją razem z sobą. Spojrzeli na wschód. Ponownie uczucie wirowania, opadania,
zbliżania się.
Góry na wschodzie leżały przed nimi jak dziób olbrzymiego niezwykłego statku. Ich zarysy
otoczone były chłodnym światłem, które również zdawało się zbliżać do nich. Nagle zza gór
wzniosły się olbrzymie, płonące skrzydła.
— Ktoś jest na szczycie... — zaczęła Evene. Nagle klejnot pękł. Rozgrzany do czerwoności
łańcuch wypadł z rąk Króla Nietoperzy i upadł, dymiąc u jego stóp. Evene wyczuła w jego ciele
nagły wstrząs. Odsunęła się od niego.
— Co się stało?
Nic nie odpowiedział, wyciągnął tylko rękę.
— O co ci chodzi?
Wskazał na różdżkę. Gdy mu ją podała, wzniósł ją w górę i bez słowa wezwał swoje sługi.
Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, zanim nie pojawił się pierwszy z nich. Wkrótce powietrze
zaroiło się od jego sług, nietoperzy. Dotknął jednego z nich końcem swojej różdżki. U jego stóp
upadł człowiek.
— Panie! — krzyknął, pochylając głowę. — Co mi rozkazujesz?
Król Nietoperzy wskazał na Evene. Człowiek uniósł głowę i zwrócił wzrok w jej stronę.
— Zgłoś się do porucznika Quazera — powiedziała. — Da ci broń i wyda rozkazy.
Spojrzała na swego pana, który tylko skinął głową.
Zaczął dotykać różdżką następnych, przywracając im dawną, ludzką postać.
Wielki parasol z nietoperzy rozpostarł się nad wieżą. Pozornie nie kończąca się kolumna
większych istot przechodziła obok Evene, udając się po schodach w dół, w stronę twierdzy.
Gdy wszyscy już wyszli, Evene spojrzała na wschód.
— Minęło już sporo czasu — powiedziała. — Popatrz, jak bardzo się zbliżyły.
Poczuła dotyk na swoim ramieniu. Odwróciła się do niego, podnosząc twarz. Pocałował ją w
oczy i usta, po czym odsunął od siebie.
— Co zamierzasz zrobić?
Wskazał ręką w stronę klapy.
— Nie, nie odejdę. Zostanę z tobą, aby ci pomóc.
Ponownie wskazał klapę.
— Czy wiesz, co to jest?
— Idź — powiedział. Być może zdawało jej się tylko, że słyszała jego słowa.
Przypomniała to sobie, stojąc w swej komnacie na południowo-wschodnim krańcu twierdzy,
niepewna, co się wydarzyło od momentu, w którym jego słowo wypełniło jej ciało i umysł.
Stanęła przy oknie, nie dostrzegła jednak w nim nic oprócz gwiazd.
Na koniec, w jakiś sposób zrozumiała. Rozpłakała się z żalu nad światem, który tracili.
Wiedział już, że są prawdziwe. Zbliżając się pękały. Wyczuwał swoim ciałem wibracje
spowodowane ich ruchem. Gwiazdy powiedziały mu, że nadchodzą złe czasy, które potrwają
bardzo długo. Wiedział o tym bez ich pomocy. Nadal gromadził moc, która niegdyś stworzyła
Wielki Gniew, a teraz miała go bronić. Zaczął się czuć tak samo, jak w tym odległym dniu.
Na szczycie nowej góry na wschodzie zaczął formować się ognisty wąż. Nie potrafił ocenić
jego rozmiarów. Słyszał, że podobne moce istniały w czasach przed jego powstaniem, lecz ich
władcy zmarli swą ostatnią śmiercią, a Klucz został utracony. Sam go kiedyś poszukiwał,
podobnie jak większość Władców Ciemnej Strony. Teraz wyglądało na to, że komuś innemu
udało się to, czego on nie potrafił osiągnąć lub też jedna ze starożytnych Potęg ponownie
budziła się do życia. Patrzył, jak wąż formuje się ostatecznie. Uznał, że jest znakomicie
wykonany. Wąż wzniósł się w powietrze i popłynął w jego stronę.
— Zaczyna się — pomyślał Król Nietoperzy.
Uniósł różdżkę i stanął do walki.
Po dłuższej chwili zniszczony wąż, dymiąc spadł na ziemię. Król Nietoperzy zlizał pot ze
swej górnej wargi. Potwór był silny.
Góra zbliżała się. Nie zatrzymała się ani na chwilę, gdy walczył z wężem wysłanym
przeciwko niemu.
Teraz — pomyślał — muszę się stać taki, jak na początku.
Smage kroczył powoli, pełniąc straż przy głównym wejściu do Wielkiego Gniewu. Celowo
zwalniał swe ruchy, aby nie zdradzić swojego niepokoju mniej więcej pięćdziesięciu
wojownikom, którzy oczekiwali na jego rozkazy. Tumany pyłu unosiły się wokół niego.
Ilekroć któryś z eksponatów zawieszonych na ścianach — miecz, czy fragment zbroi — spadał
na ziemię z hałasem gdzieś w obrębie twierdzy, wszyscy jego żołnierze podskakiwali
niespokojnie. Spojrzał przez okno, lecz szybko odwrócił wzrok. Znajdująca się na
wyciągnięcie ręki góra zasłoniła całe pole widzenia. Słychać było nieustanne dudnienie.
Nienaturalne okrzyki przeszywały ciemność. Rycerze bez głów, ptaki o wielu skrzydłach i
zwierzęta o ludzkich głowach przemykały przed jego oczyma jak błyskawice, wraz z wieloma
rzeczami, których kształty nie pozostały w jego pamięci. śadna z postaci nie zatrzymała się,
aby go zaatakować. Wiedział, że wkrótce wszystko się rozstrzygnie, gdyż czoło góry zbliżało
się już z pewnością do twierdzy jego pana.
Zderzenie zwaliło go z nóg. Przestraszył się, że sufit spadnie mu na głowę. Ściany zaczęły
pękać. Cała twierdza jakby przesunęła się o krok do tyłu. Usłyszał odgłos spadających cegieł i
pękających belek. Po kilku uderzeniach serca gdzieś wysoko nad głową usłyszał krzyk, a po
nim głośny trzask gdzieś na dziedzińcu. Następnie całą twierdzę wypełnił kurz i nastała cisza.
Stanął na nogi i wezwał swoich żołnierzy. Spojrzał na nich, przecierając oczy ze
wszechobecnego kurzu i pyłu. Wszyscy leżeli na podłodze i żaden z nich się nie ruszał.
— Powstań! — krzyknął, rozcierając obolały bark.
W dalszym ciągu jedyną odpowiedzią było milczenie. Podszedł do najbliższego z leżących i
przyjrzał mu się. Nie wyglądał na rannego. Uderzył go lekko. śadnej reakcji. Spróbował tego
samego z następnym i jeszcze z dwoma, również bez rezultatu. Ledwie oddychali.
Wyjął miecz i skierował się w stronę dziedzińca. Pokasłując wszedł na jego teren.
Nieruchoma już góra zasłaniała połowę nieba. Na dziedzińcu leżały szczątki zdruzgotanej
wieży. Jej ściany pękły. Panująca cisza sprawiała wrażenie bardziej złowieszcze niż uprzednie
dudnienie czy następujący po nim huk. Zjawy zniknęły. Nic się nie poruszało. Ruszył naprzód.
Wszędzie widział ślady, jak gdyby wypalone przez błyskawice. Zatrzymał się na widok postaci
leżącej na skraju rumowiska. Podbiegł do niej i czubkiem miecza odwrócił ciało.
Wypuścił z ręki miecz i upadł na kolana, przyciskając pokiereszowaną rękę do piersi.
Zapłakał. Gdzieś z tyłu usłyszał trzask płomieni. Zalała go nagła fala gorąca, nie poruszył się
jednak.
Nagle usłyszał śmiech. Spojrzał w górę, rozejrzał się wokoło, lecz nie zobaczył nikogo.
Ś
miech powtórzył się gdzieś po prawej stronie.
Tam!
Coś poruszyło się w cieniu na pochyłej ścianie...
— Cześć, Smage. Pamiętasz mnie?
Smage zmrużył oczy i potarł je.
— Ja... nie bardzo cię widzę.
— Za to ja widzę cię wyraźnie, jak rozpaczasz przy tej padlinie.
Smage podniósł miecz z ziemi i wstał.
— Kim jesteś?
— Chodź, to się dowiesz.
— Ty to wszystko zrobiłeś? — zapytał, wskazując ręką.
— Wszystko.
— W takim razie idę.
Ruszył w stronę postaci zamachując się mieczem, lecz jego cios przeszył tylko powietrze.
Stracił równowagę. Wyprostował się i wymierzył następny cios, z podobnym rezultatem. Po
siódmej próbie rozpłakał się.
— Wiem już, kim jesteś. Wyłaź ze swojego cienia, to przekonamy się, ile jesteś wart!
— Jak sobie życzysz.
Coś się poruszyło i Jack stanął przed nim. Przez chwilę zdawał się być wysoki ponad miarę,
przerażający, wspaniały. Smage wahał się. Rękojeść miecza stanęła w płomieniach. Smage
wypuścił go i miecz upadł na ziemię. Jack uśmiechnął się. Smage uniósł dłonie i poczuł, że
ogarnia go paraliż. Spoglądał na twarz Jacka przez palce znieruchomiałe jak powyginane
gałęzie.
— Jak widzisz, jestem wart sporo — usłyszał. — Z pewnością więcej od ciebie. Cieszę się,
ż
e znów cię widzę.
Smage chciał splunąć, lecz nie mógł zebrać śliny, a poza tym przeszkadzały mu ręce.
— Morderca! — krzyknął ochrypłym głosem. — Potwór!
— Złodziej — odpowiedział Jack spokojnie — a także czarnoksiężnik i zdobywca.
— Gdybym tylko mógł się poruszyć...
— Wkrótce będziesz mógł. Weź miecz i obetnij paznokcie u nóg tego ścierwa. Oczywiście
powyżej karku.
— Nie zrobię tego...
— Utnij mu głowę! Zrób to jednym szybkim ruchem, jak kat toporem!
— Nigdy! Był dobrym panem dla mnie i dla moich przyjaciół! Nie zbezczeszczę jego ciała!
— Nie był dobry, lecz okrutny i bezwzględny.
— Tylko dla swoich wrogów i tylko wtedy, kiedy na to zasłużyli.
— No cóż, teraz masz nowego pana. Aby przejść do niego na służbę, musisz mu przynieść
głowę poprzedniego.
— Nie zrobię tego!
— Powiedziałem, że musisz to zrobić dobrowolnie, jeżeli chcesz pozostać przy życiu.
— Nie!
— Jak sobie życzysz. Teraz już jest dla ciebie za późno, aby się uratować. Niemniej jednak
wykonasz mój rozkaz.
Smage poczuł jak w jego ciało wstępuje obcy duch. Schylił się i podniósł miecz, który palił
jego dłonie. Utrzymał go jednak w rękach i zwrócił się w stronę ciała. Stanął nad nim. Płacząc i
przeklinając, zamachnął się i ciął mieczem. Głowa potoczyła się kilka stóp. Krew spłynęła po
kamieniach.
— Teraz przynieś ją do mnie!
Uniósł głowę za włosy i trzymając ją na długość wyciągniętego ramienia, powrócił do
miejsca, gdzie stał poprzednio. Jack przyjął głowę od niego i zaczął nią machać u swego boku.
— Dziękuję — powiedział. Rzeczywiście wyraźne podobieństwo — podniósł głowę do
oczu, przyjrzał się jej wyraźnie i ponownie zaczął nią machać.
— No, no. Ciekawe, co też się stało z moją? No, ale to teraz nieważne. A ta mi się jeszcze
przyda.
— Zabij mnie teraz — powiedział Smage.
— Niestety, muszę jeszcze na chwilę odłożyć ten przykry obowiązek. Na razie możesz
dotrzymać towarzystwa szczątkom swojego byłego pana, śpiąc jak wszyscy tutaj, oprócz
dwojga.
Skinął dłonią. Smage zasnął i padł na ziemię. Płomienie zgasły. Gdy drzwi się otworzyły,
Evene nie spojrzała w ich stronę. Po dłuższym milczeniu usłyszała jego głos. Zadrżała z
przerażenia.
— Musiałaś wiedzieć, że w końcu przyjdę po ciebie — rzekł.
Nie odpowiedziała mu.
— Pamiętasz chyba, co ci obiecałem.
Odwrócił się i ujrzał w jej oczach łzy.
— Przyszedłeś, aby mnie ukraść? — zapytała.
— Nie, żeby cię zrobić panią Strażnicy Cieni u mego boku.
— Ukraść mnie — powtórzyła. — To jedyny sposób, w jaki możesz mnie teraz mieć i twoja
ulubiona metoda zdobywania tego, czego pragniesz. Nie można ukraść miłości, Jack.
— Potrafię obyć się bez niej.
— Gdzie teraz? Do Strażnicy Cieni?
— Ależ Strażnica Cieni jest tutaj. Zawsze była tam, gdzie się znajdowałem.
— Wiedziałam o tym — szepnęła. — Masz zamiar rządzić tutaj, w miejscu tego, który jest
moim panem. Co z nim zrobiłeś? — zapytała szeptem.
— To, co mu obiecałem. To, co on zrobił ze mną.
— A inni?
— Wszyscy śpią, oprócz jednego, który może ci dostarczyć rozrywki. Podejdź do okna.
Zbliżyła się na sztywnych nogach. Jack odsunął zasłonę i wskazał ręką na zewnątrz, gdzie na
równym placu, którego z pewnością wcześniej tu nie było, ujrzała Quazera. Olbrzymi obojnak
wykonywał skomplikowane ruchy Piekielnego Tańca. Wielokrotnie upadał, podnosił się i
zaczynał tańczyć ponownie.
— Co on robi?
— Powtarza swój występ, dzięki któremu zdobył Płomień Piekieł. Będzie to robił tak długo,
aż pęknie mu serce lub któreś z większych naczyń. Wtedy umrze.
— To straszne! Zatrzymaj go!
— Nie. To nie jest gorsze niż to, co on mi zrobił. Twierdziłaś, że nie dotrzymuję obietnic i
sama widzisz, że dotrzymałem słowa.
— Skąd masz taką moc? — zapytała. — Nie potrafiłeś robić podobnych rzeczy wtedy, gdy...
gdy cię znałam.
— Mam w ręku utracony Klucz — powiedział — Kolwynię.
— W jaki sposób go zdobyłeś?
— To nieważne. Liczy się tylko to, że mogę rozkazać górom chodzić i ziemi rozstępować
się. Mogę sprowadzić w dół błyskawice i wezwać duchy, które mnie wspomogą. Potrafię
pokonać każdego z władców w jego ośrodku mocy. Stałem się najpotężniejszą rzeczą na
Ciemnej Stronie.
— Tak — odrzekła. — Trafnie to określiłeś. Stałeś się rzeczą.
Spojrzał na Quazera, który ponownie się przewrócił i zasłonił okno.
Evene odwróciła się.
— Jeśli oszczędzisz wszystkich, którzy tu pozostali — powiedziała — zrobię wszystko, co
mi rozkażesz.
Wyciągnął swą wolną rękę w jej stronę, jakby chciał jej dotknąć, lecz nagle usłyszał krzyk
zza okna. Uśmiechnął się i opuścił rękę. Smak zemsty był zbyt słodki.
— Jak się przekonałem, ten kto potrzebuje miłosierdzia, nigdy go nie otrzymuje —
powiedział. — Kiedy jednak znajdzie się w takiej sytuacji, że sam może je przyznać, ci, którzy
oszczędzili go uprzednio, najgłośniej błagają o łaskę.
— Pewna jestem — odrzekła — że nikt w Wielkim Gniewie nie prosił o łaskę dla siebie.
Odwróciła się i spojrzała mu w twarz.
— Nie, nie znajdę tu litości. Kiedyś było w tobie coś, co można było nazwać szlachetnym.
Teraz to zniknęło bez śladu.
— Jak myślisz, co zamierzam zrobić z Kluczem, kiedy już zemszczę się na swoich wrogach?
— zapytał.
— Nie mam pojęcia.
— Zamierzam zjednoczyć Ciemną Stronę, uczynić z niej jedno królestwo.
— Pod twoją oczywiście władzą.
— Oczywiście, gdyż nikt inny nie potrafiłby tego zrobić. Następnie ustanowię rządy pokoju
i prawa.
— Twojego pokoju i prawa.
— Wciąż nie rozumiesz. Rozmyślałem o tym przez dłuższy czas. Jest prawdą, że
początkowo poszukiwałem Klucza jedynie z myślą o zemście, teraz jednak zmieniłem swój
sposób myślenia. Za jego pomocą położę kres nieustającym sporom pomiędzy władcami i
zapewnię swojemu państwu trwały dobrobyt.
— Zacznij od zaraz. Wprowadź nieco dobrobytu do Wielkiego Gniewu lub Strażnicy Cieni,
jeśli tak chcesz ją nazwać.
— To prawda, że pomściłem już wiele swoich krzywd — zastanowił się. — Niemniej...
— Zacznij swe rządy okazując miłosierdzie, a twoje imię będzie w przyszłości otoczone
czcią — powiedziała. — Nie udzielisz go, a z pewnością będą je przeklinać.
— Być może... — powiedział, cofając się.
Jej oczy zdawały się obejmować całą jego postać.
— Co tam trzymasz pod płaszczem? Na pewno przyniosłeś to, żeby mi pokazać!
— Nic takiego — odpowiedział. — Zmieniłem zdanie. Mam jeszcze kilka rzeczy do
zrobienia. Przyjdę do ciebie później.
Skoczyła w jego stronę i zerwała mu płaszcz. Zaczęła krzyczeć. Jack upuścił głowę na
ziemię i złapał ją za ręce. W prawej dłoni trzymała sztylet.
— Bestia! — krzyknęła, gryząc go w policzek. Jack pobudził swą wolę, wypowiedział jedno
słowo i sztylet zamienił się w czarny kwiat, który przycisnął jej do twarzy. Pluła i kopała go
przeklinając, lecz po chwili opuściły ją siły. Powieki jej opadły. Gdy była już bliska snu,
zaniósł ją na łóżko i położył na nim. Wciąż próbowała stawiać opór, nie miała już jednak sił.
— Mówią, że moc może zniszczyć w człowieku wszystko, co dobre — wydyszała. — Ty nie
masz się czego obawiać. Nawet gdy jej nie miałeś, byłeś taki sam: Jack Potwór!
— Niech i tak będzie — powiedział. — Niemniej wszystko, co zapowiedziałem, ziści się, a
ty będziesz przy mnie, aby na to patrzeć.
— Nie. Przedtem odbiorę sobie życie.
— Nagnę twoją wolę tak, że mnie pokochasz.
— Nigdy nie opanujesz mojej woli ani mojego ciała.
— Teraz zaśniesz — powiedział. — Gdy się obudzisz, przyjdę do ciebie, aby cię posiąść.
Będziesz się opierać jeszcze przez chwilę, potem jednak mi ulegniesz, najpierw twoje ciało, a
potem wola. Przez pewien czas pozostaniesz bierna, ale przyjdę do ciebie ponownie, a potem
jeszcze raz. Następnym razem to ty przyjdziesz do mnie. Teraz zaśniesz, a ja pójdę zabić
Smage’a na ołtarzu jego pana i oczyścić to miejsce ze wszystkiego, co mi się nie podoba.
Przyjemnych snów. Czeka na ciebie nowe życie.
Zrobił wszystko tak, jak zapowiedział.
10.
Po rozwiązaniu wszystkich sporów granicznych z Drekkheimem poprzez podbój tego
królestwa, przyłączenie go do własnego i wysłanie Barona do Otchłani Łajna, Jack zwrócił
swoją uwagę w stronę Warownej Twierdzy, siedziby Pułkownika Który Nigdy Nie Umarł.
Mimo dumnie brzmiącej nazwy Jack nie potrzebował wiele czasu, aby wkroczyć do środka.
Usiadł w bibliotece z Pułkownikiem. Popijali białe wino i wspominali dawne czasy. Po
dłuższej chwili Jack poruszył drażliwą sprawę małżeństwa Evene z tym z zalotników, który
zdobył Płomień Piekieł.
Pułkownik, który na żółtawych policzkach miał dwie identyczne półksiężycowate blizny, a
włosy zmierzwione ponad linią nosa jak czerwone tornado, skinął głową nad swym kielichem.
Spuścił swe blade oczy.
— Cóż, taka była... umowa — powiedział cicho.
— Nie ze mną — odrzekł Jack. — Uważałem, że to zadanie dla mnie, nie oferta otwarta dla
wszystkich.
— Musisz przyznać, że ci się nie powiodło. Tak więc, gdy się pojawił następny zalotnik z
Płomieniem Piekieł...
— Powinieneś był poczekać na mój powrót. Ukradłbym go i przyniósł dla ciebie.
— Powrót zajmuje sporo czasu. Nie chciałbym, żeby moja córka została starą panną.
Jack potrząsnął głową.
— Muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, że sprawy przybrały taki obrót —
ciągnął Pułkownik. — Jesteś teraz potężnym władcą i zdobyłeś moją córkę. Myślę, że jest z
tobą szczęśliwa. Ja mam Płomień Piekieł i to mnie zadowala. Wszyscy mamy to, czego
pragnęliśmy...
— Nie — odpowiedział Jack. — Mógłbym zasugerować, że nigdy nie chciałeś, abym został
twoim zięciem, zawarłeś więc umowę z byłym władcą Wielkiego Gniewu co do tego, jak
załatwić tę sprawę.
— Ja...
Jack uniósł rękę.
— Powiedziałem tylko, że mógłbym to zasugerować. Oczywiście nie twierdzę, że tak było.
Nie wiem, co łączyło cię z Królem Nietoperzy, oprócz Evene i Płomienia Piekieł, i nie
obchodzi mnie to. Wiem tylko, że tak się wydarzyło. Biorąc to pod uwagę, jak również
uwzględniając fakt, że jesteś teraz członkiem mojej rodziny, pozwolę ci samemu odebrać sobie
ż
ycie, zamiast tego, żebyś stracił je z rąk kogoś obcego.
Pułkownik westchnął i uśmiechnął się, ponownie podnosząc wzrok.
— Dziękuję ci — powiedział. — Jesteś bardzo dobry. Obawiałem się, że możesz nie
przyznać mi tej łaski.
Wypili łyk wina.
— Będę musiał zmienić imię — dodał Pułkownik.
— Jeszcze nie w tej chwili — odrzekł Jack.
— To prawda, ale może masz jakieś pomysły.
— Na razie nie. Zastanowię się nad tą kwestią podczas twojej nieobecności.
— Dziękuję ci — odrzekł Pułkownik. — Wiesz, nigdy jeszcze tego nie robiłem... czy
mógłbyś polecić mi jakiś sposób?
Jack zastanowił się przez chwilę.
— Trucizna jest bardzo dobra, ale jej efekty są różne u różnych osób. Niekiedy może okazać
się bolesna. Myślę, że dla ciebie najlepszym sposobem byłoby przecięcie żył w gorącej kąpieli,
pod powierzchnią wody. To prawie nic nie boli, tak jakbyś zasypiał.
— Myślę, że tak właśnie zrobię.
— W takim razie pozwól, niech udzielę ci kilku wskazówek. Przede wszystkim — zaczął,
wpadając w sposób mówienia charakterystyczny dla wykładowcy, którego dawno nie używał
— nie popełnij tej samej pomyłki, co wszyscy amatorzy.
Ujął Pułkownika za rękę i odwrócił ją, wyciągając sztylet. Używając go jak wskaźnika,
powiedział:
— Nie tnij poprzecznie, w ten sposób, gdyż krzepnięcie krwi może zahamować jej wypływ,
spowodować obudzenie się i konieczność powtórzenia cięcia. Może się tak zdarzyć nawet kilka
razy, co spowodowałoby pewien ból, jak również byłoby nieestetyczne. Musisz ciąć podłużnie,
wzdłuż tej niebieskiej linii — powiedział, wskazując nożem. — Gdyby tętnica okazała się zbyt
ś
liska, musisz ją unieść nożem i szybko odwrócić ostrze. Nie ciągnij jej po prostu do góry. To
nie jest przyjemne. Zapamiętaj, jeśli nie uda ci się ciąć wzdłuż, pozostanie ci szybkie
odwrócenie noża. Masz jakieś pytania?
— Nie.
— Powtórz wszystko jeszcze raz.
— Pożycz mi swojego sztyletu.
— Proszę.
Jack wysłuchał Pułkownika, kiwając głową. Zrobił tylko drobne poprawki.
— W porządku, myślę, że zrozumiałeś — powiedział i schował sztylet do pochwy.
— Napijesz się jeszcze wina?
— Chętnie. Twoje piwnice są naprawdę dobre.
— Dziękuję ci.
Wysoko ponad skrytym w ciemności światem, tuż poniżej czarnej kuli, dosiadając leniwego
smoka, którego nakarmił Benonim i Blitem, Jack roześmiał się w głos. Niestałe sylfy
roześmiały się razem z nim, gdyż teraz on był ich panem.
Z upływem czasu Jack rozwiązywał kolejne spory graniczne po swojej myśli. Było ich coraz
mniej. Początkowo tylko dla zabicia czasu, potem z coraz większym entuzjazmem, zaczął
wykorzystywać wiedzę, którą zdobył na Jasnej Stronie, tworząc obszerne dzieło pod tytułem
„Opis kultury Ciemnej Strony”. Ponieważ jego władza rozciągała się teraz na znaczną część
nocy, zaczął wzywać na swój dwór obywateli, których wspomnienia, czy też specjalne
umiejętności mogły dostarczyć historycznego, technicznego bądź artystycznego materiału do
jego dzieła. Był bardziej niż w połowie zdecydowany wydać je na Jasnej Stronie, gdy tylko
będzie ukończone. Teraz, gdy utworzył szlaki przemytnicze i miał swoich agentów we
wszystkich ważniejszych miastach po stronie dnia, nie sprawiłoby mu to trudności.
Siedział w Wielkim Gniewie, zwanym teraz Strażnicą Cieni — olbrzymiej budowli pełnej
wysokich komnat oświetlonych pochodniami i podziemnych labiryntów. Wieńczyły je liczne
wieże. Były tam przedmioty o wielkim pięknie i przedmioty o nieocenionej wartości. Cienie
tańczyły na jej korytarzach. Niezliczone klejnoty świeciły jaśniej niż słońce nad Jasną Stroną.
Siedział w swej bibliotece w Strażnicy Cieni, pracując nad swoim dziełem. Na biurku stała
czaszka jej poprzedniego władcy, której używał jako popielniczki.
Zapalił papierosa. Jednym z powodów, dla których stworzył potajemny handel, było to, iż
stwierdził, że ten zwyczaj Jasnej Strony jest równie przyjemny, jak trudny do porzucenia.
Obserwował, jak dym z papierosa miesza się z dymem świec, wędrując ku sufitowi, gdy Stab
(były człowiek — nietoperz, którego uczynił swoim służącym) wszedł, zatrzymując się w
przepisowej odległości.
— Panie — rzekł.
— Słucham.
— Pod bramą stoi jakaś stara baba, która mówi, że chce rozmawiać z tobą.
— Nie wzywałem żadnych starych bab. Każ jej iść precz.
— Powiedziała, że ją zaprosiłeś, panie.
Jack spojrzał na małego, ciemnoskórego człowieczka, którego wydłużone kończyny i
pióropusz białych włosów, przypominających czułki nad nienormalnie długą twarzą nadawały
owadopodobny wygląd. Jack miał dla niego poważanie, gdyż był on niegdyś znanym
złodziejem, który próbował okraść poprzedniego władcę tego miejsca.
— Zaprosiłem? Nie przypominam sobie. Jakie wywarła na tobie wrażenie?
— Czuć od niej było smród zachodu, panie.
— Dziwne...
— Kazała przekazać, że ma na imię Rosie.
— Rosalie! — krzyknął Jack, zrywając się na równe nogi. — Przyprowadź ją do mnie, Stab!
— Tak jest, panie — odpowiedział Stab, odsuwając się od pana na bezpieczną odległość jak
zwykle, gdy następowały u niego nieoczekiwane zmiany nastroju.
Jack strząsnął popiół do czaszki, przyglądając się jej.
— Ciekawe, czy wkrótce znowu się pojawisz? — zastanowił się. — Mam wrażenie, że tak.
Zrobił notatkę, która miała mu przypomnieć, że powinien zarazić kilka kompanii żołnierzy
ciężkim katarem i skierować ich do patrolowania okolic Otchłani Łajna.
Opróżnił czaszkę i zabrał się do porządkowania papierów na biurku, gdy Stab wprowadził
Rosalie. Podnosząc się zza biurka, Jack spojrzał na sługę, który oddalił się szybko.
— Rosalie! — zawołał. — Jak się czujesz!
Nie odwzajemniła uśmiechu, lecz skinęła głową i usiadła na krześle, które jej wskazał.
Na bogów! — pomyślał. — Naprawdę wygląda jak wiecheć, ale... to jednak przecież
Rosalie.
— Widzę, że w końcu przybyłaś do Strażnicy Cieni. W podzięce za chleb, który mi wtedy
dałaś, nigdy nie zabraknie ci jedzenia. W zamian za radę, której mi udzieliłaś, będziesz
otoczona honorami. Przyślę ci służących, aby cię wykąpali i ubrali. Będą zawsze na twoje
rozkazy. Jeśli pragniesz pogłębić znajomość swej sztuki, udzielę ci lekcji wyższej magii. Dam
ci wszystko, o co poprosisz. Wydam na twoją cześć ucztę, gdy tylko zdążę ją przygotować.
Witaj w Strażnicy Cieni!
— Właściwie nie mam zamiaru tu zostać, Jack. Chciałam tylko popatrzeć, jak wyglądasz w
swym nowym szarym ubraniu i wspaniałym płaszczu. Jakie piękne buty! Nigdy przedtem nie
miałeś takich czystych.
Uśmiechnął się.
— Nie chodzę tyle na piechotę, co kiedyś.
— ...Nigdzie też nie musisz się podkradać — dodała. — Zdobyłeś dla siebie królestwo, Jack,
największe o jakim słyszałam. Czy uczyniło cię to szczęśliwym?
— Raczej tak.
— Poszedłeś do maszyny, która myśli jak człowiek, tylko szybciej. Tej, przed którą cię
ostrzegałam, prawda?
— Tak.
— ...i ona dała ci Utracony Klucz — Kolwynie?
Odwrócił się, sięgnął po papierosa i zapalił go. Zaciągnął się głęboko. Spojrzał na Rosalie i
skinął głową.
— O tym nie rozmawiam z nikim — powiedział.
— Oczywiście, oczywiście — odpowiedziała. — Dzięki niemu jednak zdobyłeś moc, która
umożliwiła ci spełnienie twoich ambicji, o których nawet nie wiedziałeś kiedyś, że je masz.
— Muszę przyznać, że masz rację.
— Opowiedz mi o tej kobiecie.
— Jakiej kobiecie?
— Widziałam w komnacie piękną kobietę, całą ubraną na zielono, pod kolor oczu.
Powiedziałam jej „dzień dobry”. Jej usta uśmiechnęły się do mnie, lecz jej duch podążał za nią
płacząc. Co jej uczyniłeś, Jack?
— To, co było konieczne.
— Okradłeś ją z czegoś, sama nie wiem z czego, tak jak okradasz wszystkich, których znasz.
Czy masz kogoś, kogo uważasz za przyjaciela? Komu nic nie zabrałeś, lecz dałeś mu coś?
— Tak — odpowiedział. — Siedzi na szczycie Panicusa, zrobiony w połowie ze skały, a w
połowie nie wiem z czego. Wiele razy odwiedzałem go i ze wszystkich sił starałem się go
uwolnić, jednakże nawet potęga Klucza okazała się niewystarczająca.
— Anioł Jutrzenki... — powiedziała. — Tak, to się nawet zgadza, że twoim jedynym
przyjacielem jest ktoś przeklęty przez bogów.
— Rosie, za co chcesz mnie ukarać? Pragnę ci wynagrodzić, jak tylko będę mógł wszystko,
co wycierpiałaś z mojej i nie mojej winy.
— Ta kobieta, którą widziałam... Czy przywrócisz ją do stanu, w jakim była, zanim ją
okradłeś, jeśli to właśnie będzie moje życzenie?
— Być może — odpowiedział Jack. — Wątpię jednak, czy mnie o to poprosisz. Gdybym to
uczynił, ogarnęłoby ją szaleństwo.
— Dlaczego?
— Z powodu wszystkiego, co przeżyła.
— Z twojej winy?
— Tak, ale sama do tego doprowadziła.
— śadna ludzka dusza nie zasługuje na takie cierpienie, jakie widziałam podążające za nią.
— Dusze! Nie opowiadaj mi o duszach ani o cierpieniu! Czy chcesz mi przypomnieć, że ty
masz duszę, a ja nie? Czy myślisz, że ja nie wiem nic o cierpieniu? Co prawda, masz rację co do
niej. Jest w połowie pochodzenia ludzkiego.
— Ależ ty masz duszę, Jack. Przyniosłam ją ze sobą.
— Obawiam się, że nie rozumiem...
— Zostawiłeś ją w Otchłani Łajna w Glyve, jak wszyscy mieszkańcy Ciemnej Strony.
Przyniosłam ją ze sobą na wypadek, gdybyś któregoś dnia jej potrzebował.
— śartujesz, oczywiście?
— Nie.
— Skąd wiedziałaś, że to moja?
— Jestem wiedźmą.
— Pokaż mi ją.
Zdusił papierosa. Rozpakowała swój tobołek. Wyjęła z niego mały przedmiot, zawinięty w
czystą szmatkę. Rozwinęła ją i pokazała Jackowi na wyciągniętej dłoni.
— Takie coś? — zapytał.
Zaczął się śmiać.
Przedmiot był szarą kulą, która pod wpływem światła zaczęła się rozjaśniać. Jej
powierzchnia zaczęła lśnić, wreszcie stała się zupełnie przezroczysta. Na jej powierzchni
błyszczały różnokolorowe światła.
— To tylko kamień — powiedział.
— Miałeś go ze sobą, gdy przebudziłeś się w Glyve, prawda?
— Tak, trzymałem go w ręku.
— Dlaczego go zostawiłeś?
— A dlaczego nie?
— Czy nie był z tobą za każdym razem, gdy się przebudzałeś?
— No i co z tego?
— Ten kamień zawiera twoją duszę. Być może któregoś dnia zapragniesz się z nią połączyć.
— To ma być dusza? Co mam z nią zrobić? Nosić ją w kieszeni?
— Zawsze to lepiej niż zostawić ją na kupie łajna.
— Daj mi to!
Wyrwał jej kamień z ręki i przyjrzał mu się uważnie.
— To nie jest dusza — powiedział. — To wyjątkowo nieatrakcyjny kawał kamienia lub jajo
wielkiego żuka gnojaka. Nawet śmierdzi jak Glyve! Zamachnął się ręką pragnąc wyrzucić
przedmiot.
— Nie! — krzyknęła. — To twoja dusza... — dokończyła cicho, gdy kamień uderzył o
ś
cianę i rozsypał się na kawałki. Jack odwrócił głowę.
— Powinnam była to przewidzieć — powiedziała. — śaden z was tak naprawdę ich nie
chce, a już najmniej ty. Sam musisz przyznać, że było to coś więcej niż zwykły kamień czy jajo,
bo inaczej nie zareagowałbyś z taką wściekłością. Wyczułeś coś, co zagrażało ci osobiście.
Mam rację?
Nie odpowiedział jej. Zwrócił powoli głowę w kierunku rozbitego kamienia i wlepił w niego
swój wzrok. Rosalie również spojrzała w tamtą stronę.
Z kamienia wydobył się mglisty obłok, który rozpostarł się we wszystkie strony. Uniósł się
w powietrze, znieruchomiał i zaczął przybierać kolory. Zaczął pojawiać się zarys
człowiekokształtnej postaci. Jack patrzył zafascynowany. Coraz lepiej widoczne zarysy twarzy
były identyczne z jego własnymi. Postać była coraz wyraźniejsza. W końcu miał wrażenie, że
patrzy na własnego bliźniaka.
— Jak się nazywasz duchu? — zapytał.
Zaschło mu w gardle.
— Jack — padła odpowiedź.
— Ja jestem Jack. Jak brzmi twoje imię?
— Jack — powtórzyła postać.
Zwrócił się w stronę Rosalie.
— Ty sprowadziłaś go tutaj. Wygnaj go teraz — warknął.
— Nie mogę — odpowiedziała. Przeczesała włosy ręką, a potem opuściła ją na podołek,
gdzie połączyła się w uścisku z drugą. — On należy do ciebie.
— Dlaczego nie zostawiłaś go w Glyve, tam gdzie go znalazłaś? Gdzie jest jego miejsce?
— To nie było jego miejsce — odpowiedziała. — Należy do ciebie.
Jack odwrócił się.
— Hej, ty! — zapytał. — Czy jesteś duszą?
— Zaczekaj chwilę, proszę — padła odpowiedź. — Muszę się pozbierać do kupy. Tak,
wydaje mi się, że jestem duszą.
— Czyją?
— Twoją, Jack.
— Świetnie — powiedział Jack. — Naprawdę mi się odpłaciłaś, Rosalie. Co mam u diabła
zrobić z duszą. Jak się jej pozbyć? Jeśli umrę, gdy ona jest na wolności, nie będę mógł
ponownie narodzić się.
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Myślałam, że zrobię dobrze, kiedy ją odnajdę i przyniosę
do ciebie.
— Dlaczego?
— Mówiłam ci kiedyś, że Baron był zawsze dobry dla starej Rosie. Gdy zdobyłeś jego
królestwo, powiesiłeś go głową w dół i rozprułeś mu brzuch. Płakałam, Jack. Przez długi czas
on był jedynym człowiekiem, który był dla mnie dobry. Słyszałam wiele o twoich czynach i
ż
aden z nich nie był dobry. Mając taką moc jak ty, łatwo jest skrzywdzić wielu i ty to zrobiłeś.
Myślałam, że jeśli przyniosę ci twoją duszę, staniesz się bardziej wyrozumiały.
— Och, Rosalie — westchnął. — Jakaś głupia. Chciałaś dobrze, ale postąpiłaś głupio.
— Możliwe — odpowiedziała zaciskając dłonie z całej siły. Spojrzała na duszę, która stała
nieruchomo, wpatrzona w nich.
— Duszo — odezwał się Jack. — Słyszałaś, co powiedziałem. Czy masz jakieś propozycje?
— Pragnę tylko jednego.
— A mianowicie?
— Połączyć się z tobą. Iść z tobą przez życie, pocieszać cię i udzielać ci rady i...
— Poczekaj chwilę — powiedział Jack. — Czego potrzebujesz, aby się ze mną połączyć?
— Twojej zgody.
Jack uśmiechnął się. Zapalił papierosa. Ręce drżały mu lekko.
— Co się stanie, jeśli odmówię tej zgody? — zapytał.
— Wtedy pozostanę bezdomna. Będę podążać za tobą z daleka, niezdolna pocieszać cię ani
ostrzec, niezdolna...
— Świetnie — powiedział Jack. — Odmawiam zgody. Wynoś się stąd.
— Chyba żartujesz? Cholernie nieładnie postępować tak z duszą. Czekam gotowa pocieszać
cię i ostrzegać, a ty mnie wyrzucasz. Co ludzie powiedzą? Patrzcie, tam idzie dusza Jacka.
Biedactwo. Wałęsa się z pomniejszymi duchami, demonami i...
— Zjeżdżaj — powiedział Jack. — Mogę się obejść bez ciebie. Znam was, podstępne
gnojki. Przez was ludzie się zmieniają. Ja natomiast nie chcę się zmieniać. Podobam się sobie
taki, jaki jestem. Nie potrzebuję cię. Wracaj do Otchłani Łajna albo idź sobie, gdzie chcesz.
Rób, co ci się podoba, tylko zostaw mnie w spokoju.
— Ty naprawdę tego chcesz?
— Oczywiście. Mogę ci nawet znaleźć ładny nowy kryształ, jeśli wolisz tkwić w jego
ś
rodku.
— Na to już za późno.
— Cóż, to wszystko, co mogłem ci zaoferować.
— Jeśli nie chcesz się ze mną połączyć, to chociaż nie wyrzucaj mnie jak byle włóczęgę.
Pozwól mi zostać przy sobie. Może w ten sposób będę mogła cię pocieszać, ostrzegać i udzielać
ci rady. Może wtedy docenisz moją wartość i zmienisz zdanie.
— Wynoś się.
— A jeśli nie pójdę? Jeśli będę się narzucać ze swoją obecnością?
— Wtedy użyję przeciw tobie najbardziej niszczycielskich mocy Klucza — odpowiedział
Jack — których nigdy do tej pory nie stosowałem.
— Zniszczyłbyś własną duszę?
— Masz cholerną rację! Zjeżdżaj stąd!
Dusza odwróciła się w stronę ściany i zniknęła.
— Tyle o duszach — powiedział Jack. — Teraz znajdę ci pokój i służących. Potem
przygotujemy ucztę.
— Nie — odpowiedziała Rosie. — Chciałam cię tylko zobaczyć. W porządku, zobaczyłam.
Chciałam ci przynieść pewną rzecz — przyniosłam ją. To wszystko.
Wstała z miejsca.
— Zaczekaj — powiedział Jack. — Dokąd pójdziesz?
— Moja rola jako wiedźmy Marchii Wschodniej dobiegła końca. Wracam do Gospody pod
Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej w kierunku morza. Może znajdę tam młodą
dziewczynę, która zaopiekuje się mną na stare lata. W zamian za to nauczę ją magii.
— Zostań choć na chwilę — poprosił. — Zjedz coś, odpocznij.
— Nie podoba mi się to miejsce.
— Jeżeli koniecznie chcesz odejść, pozwól mi wysłać cię w łatwiejszy sposób niż na
piechotę.
— Nie, dziękuję.
— Mogę ci dać trochę pieniędzy.
— Ukradną mi je.
— Wyślę eskortę.
— Wolę podróżować sama.
— Dobrze, Rosalie.
Spojrzał jak wychodzi, potem zwrócił się w stronę kominka i rozpalił w nim mały ogień.
Jack kontynuował pracę nad swoim dziełem „Opis kultury Ciemnej Strony”, stając się w
nim coraz ważniejszą postacią. Konsolidował też swoją władzę nad krainą nocy. Widział, jak w
całym kraju wznoszono na jego cześć niezliczone posągi. Słyszał swe imię na wargach
pieśniarzy i poetów nie w starych pieśniach o złodziejskich wyczynach, lecz w nowych o jego
mądrości i potędze. Czterokrotnie pozwalał Królikowi Nietoperzy, Smage’owi, Quazerowi,
Baronowi i Blite’owi przebyć część drogi z Glyve, zanim wysłał ich tam z powrotem, za
każdym razem w inny sposób. Postanowił zużyć wszystkie przydzielone im życia i w ten
sposób pozbyć się ich raz na zawsze.
Evene tańczyła i śmiała się na uroczystości, którą urządził Jack na cześć powrotu jej ojca.
Unosząc we wciąż pokrytej bliznami ręce puchar wina z piwnicy, która niegdyś należała do
niego, Pułkownik Który Nigdy Nie Został Zabity Przez Drugiego wzniósł toast:
— Za pana i panią Strażnicy Cieni! Niech ich królestwo i ich szczęście przetrwają tak długo,
jak noc, która nas osłania!
Pułkownik wypił wino. Zaczęła się zabawa.
Wysoko na szczycie Panicusa, zrośnięty z nim Anioł Jutrzenki spoglądał na wschód.
Dusza przeklinając wędrowała na wschód.
Tłusty smok sapiąc dźwigał owcę w stronę swego legowiska.
Potwór w mrocznym bagnie śnił o krwi.
11.
W końcu nadszedł czas, gdy naprawdę złamano Przymierze.
Robiło się coraz zimniej. Jack zajrzał do Księgi i znalazł imiona tych, na których przypadała
kolej. Czekał i czekał, lecz nic się nie zdarzyło. W końcu wezwał ich do siebie.
— Przyjaciele — powiedział. — Na was przypada kolejny dyżur przy Tarczy. Dlaczego go
nie podjęliście?
— Panie — odrzekł Eldrige. — Wspólnie ustaliliśmy, że odmówimy.
— Dlaczego?
— Ty pierwszy złamałeś Przymierze — odpowiedział. — Jeśli nie możemy wskrzesić
ś
wiata takiego, jakim był przedtem, to wolimy, aby pozostał taki, jaki jest teraz, to znaczy
zmierzający prostą drogą ku zagładzie. Nie ruszymy nawet ręką. Jeżeli chcesz, możesz nas
zabić. Jeżeli jesteś taki potężny, napraw Tarczę sam. Zabij nas i patrz na śmierć.
— Słyszałeś jego prośbę — powiedział Jack do sługi. — Przypilnuj, żeby wszyscy zostali
zabici.
— Ale, panie...
— Zrób, jak ci powiedziałem.
— Tak jest.
— Sam zajmę się Tarczą.
Wyprowadzono ich i stracono.
Jack zabrał się do dzieła. Wspiął się na szczyt jednej z najbliższych gór i zaczął zastanawiać
się nad całym problemem. Czuł chłód. Otworzył swoją jaźń i znalazł luki w Tarczy. Zaczął
rysować na ścianie magiczne diagramy, wydrapując je ostrzem własnego miecza. Zatliły się, a
potem rozbłysły pełnym blaskiem. Wyrecytował słowa Klucza.
— Cześć.
Jack odwrócił się wyciągając miecz.
—
To tylko ja.
Opuścił miecz. Powiał zimny wiatr.
— Czego chcesz duszo?
— Zaciekawiło mnie, co robisz. Czasami podążam za tobą, rozumiesz.
— Wiem o tym i nie podoba mi się to.
Jack ponownie zwrócił uwagę w stronę diagramu.
— Czy możesz mi odpowiedzieć?
— Zgoda — odpowiedział — ale pod warunkiem, że przestaniesz zawodzić mi nad uchem.
— Jestem zbłąkaną duszą. One zawsze zawodzą.
— W takim razie rób, co chcesz. Nic mnie to nie obchodzi.
— Ale to, co pragniesz zrobić...
— Mam zamiar naprawić Tarczę. Myślę, że znalazłem odpowiednie zaklęcie.
— Nie wierzę, żebyś potrafił to zrobić.
— Dlaczego?
— Myślę, że nikt nie potrafi tego dokonać w pojedynkę.
— Przekonamy się.
— Czy mogę ci pomóc?
— Nie!
Wrócił do diagramu, poprawił go ostrzem swojego miecza i ponownie zaczął recytować
zaklęcie. Powiał wiatr. Płomienie rozjarzyły się.
— Muszę już iść — powiedział. — Zejdź mi z drogi duszo.
— W porządku. Pragnę tylko zjednoczyć się z tobą.
— Może kiedyś, gdy znudzę się życiem. Z pewnością nie teraz.
— To znaczy, że mogę mieć nadzieję?
— Być może, ale nie w najbliższym czasie.
Jack wstał i spojrzał na to, czego dokonał.
— Nie udało się, prawda?
— Zamknij się.
— Nie powiodło ci się.
— Zamknij się.
— Czy chcesz się ze mną zjednoczyć?
— Nie!
— Może mogłabym ci pomóc?
— Idź do diabła.
— Tylko zapytałam.
— Zostaw mnie w spokoju.
— Co teraz zrobisz?
— Zjeżdżaj stąd!
Podniósł ręce i cisnął przed siebie moc. Bez skutku.
— Nie potrafię tego zrobić — powiedział.
— Przewidziałam to. Czy wiesz co zrobić teraz?
— Zastanawiam się.
— Mam pewien pomysł.
— Jaki?
— Spytaj swego przyjaciela, Anioła Jutrzenki. On wie mnóstwo rzeczy. Myślę, że mógłby ci
coś poradzić.
Jack opuścił głowę i spojrzał na dymiący diagram. Wiał zimny wiatr.
— Być może masz rację — powiedział.
— Jestem pewna, że mam.
Jack owinął się w swój płaszcz.
— Wyruszę poprzez cienie — powiedział.
Szedł długo poprzez cienie, aż dotarł na miejsce. Potem wspiął się w górę. Gdy dotarł na
szczyt, podszedł do Anioła Jutrzenki.
— Jestem tutaj — powiedział.
— Wiem o tym.
— Czy wiesz, czego pragnę?
— Tak.
— Czy można tego dokonać?
— Nie jest to niemożliwe.
— Co mam uczynić?
— To nie będzie łatwe.
— Nie spodziewałem się, że będzie. Powiedz mi.
Anioł Jutrzenki pochylił nieco swój olbrzymi tułów. Potem powiedział mu.
— Nie wiem, czy dam radę tego dokonać — powiedział Jack.
— Ktoś musi.
— Czy nie ma nikogo, komu mógłbym powierzyć to zadanie?
— Nie.
— Czy jesteś w stanie przepowiedzieć, czy mi się uda?
— Nie. Mówiłem ci już kiedyś o twoich cieniach.
— Tak, przypominam sobie.
Przez chwilę na szczycie panowała cisza.
— Do widzenia, Aniele Jutrzenki — powiedział Jack wreszcie. — Dziękuję ci za radę.
— Powodzenia, Jack.
Jack odwrócił się i ponownie wyruszył w drogę poprzez cienie. Wszedł do wielkiej jamy,
która prowadziła do wnętrza świata. Gdzieniegdzie na ścianach widać było świetliste plamy. W
pobliżu nich mógł używać cienia i pokonywać znaczne odległości za jednym zamachem. W
innych miejscach, gdzie panowała całkowita ciemność, musiał iść na piechotę, jak wszyscy. Od
czasu do czasu mijał niezwykle ozdobione galerie i skryte w ciemnościach drzwi. Nie
zatrzymywał się, aby im się przyjrzeć. Niekiedy słyszał odgłosy wyposażonych w pazury łap
lub tętent koni. Raz minął ognisko, w którym płonęły kości. Dwukrotnie usłyszał krzyk,
brzmiący jak okrzyk bólu kobiety. Nie zatrzymał się, sięgnął tylko do rękojeści miecza.
Minął korytarz, w którym olbrzymi pająk siedział na środku pajęczyny o niciach grubych jak
powrozy. Gdy przechodził, zaczęła drżeć. Rzucił się do ucieczki, jednakże pająk nie ścigał go.
Po chwili usłyszał za plecami śmiech.
Gdy zatrzymał się na odpoczynek, ujrzał, że ściany w tym miejscu były wilgotne i pokryte
pleśnią. Z dala dobiegał odgłos podziemnej rzeki. Małe stworzenia podobne do krabów
uciekały przed nim wspinając się po ścianach.
Posuwając się dalej, napotkał rozpadliny i przepaście ziejące cuchnącymi oparami. Z
niektórych wydobywały się płomienie. Upłynęło sporo czasu zanim dotarł do metalowego
mostu szerokiego zaledwie na dłoń. Spojrzał w przepaść na dole. Ujrzał tylko ciemność. Ruszył
naprzód, balansując ostrożnie. Odetchnął z ulgą, gdy postawił stopę na drugim brzegu. Nie
obejrzał się za siebie.
Tunel stawał się coraz szerszy, aż jego ściany i sufit zniknęły z pola widzenia. Ciemne
kształty o różnej gęstości przesuwały się obok niego. W każdej chwili mógł zapalić niewielkie
ś
wiatło, aby oświetlić drogę, wolał jednak tego nie robić, obawiając się zwrócenia uwagi
któregoś z nich. Równie łatwo mógł zapalić wielkie światło, jednakże nie przetrwałoby ono
długo, gdy tylko bowiem Jack wkroczyłby w stworzony w ten sposób świat cieni, zgasłoby
ponownie, pozostawiając go w ciemności.
Przez chwilę obawiał się, że znalazł się w olbrzymiej jaskini i zgubił w niej drogę, potem
jednak pojawiło się przed nim pasemko światła. Przykuł do niego wzrok i ruszył w jego
kierunku. Gdy po dłuższej chwili dotarł na miejsce, ujrzał wielki, czarny staw, na którym
unosiły się przypominające rybie łuski fragmenty fosforyzującego grzyba, porastającego
ś
ciany i sklepienie jaskini. Okrążył staw, kierując się w stronę plamy ciemności na jego drugim
brzegu. Nagle w wodzie coś się poruszyło. Jack odwrócił się, wyciągnął miecz. Skoro i tak
został odkryty, mógł wypowiedzieć zaklęcie, dzięki któremu nad wodą pojawiło się światło.
Ujrzał na powierzchni wielką falę, zbliżającą się w jego stronę, jakby pod wodą poruszało się
coś dużego. Z obu jej stron pojawiły się czarne, zakończone szczypcami, ociekające wodą
macki. Wyciągnęły się w jego kierunku. Zmrużył oczy pod wpływem stworzonego przez siebie
ś
wiatła. Zamachnął się mieczem, trzymając go w obu rękach. Wypowiedział najkrótsze znane
mu zaklęcie, przynoszące siłę i pewność uderzenia.
Gdy bliższa macka znalazła się w zasięgu jego uderzenia, ciął ją mieczem. Upadła, wciąż się
wijąc tuż obok jego lewej nogi i uderzyła go, przewracając go na ziemię.
Można powiedzieć, że miał szczęście, gdyż w tym samym momencie druga z macek
uderzyła w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowały się jego głowa i barki.
Wtem z wody wyłoniła się okrągła twarz o bladych oczach. Jej średnica wynosiła około
trzech stóp. Ozdobiona była koroną wijących się macek o grubości męskiego kciuka. W jej
dolnej części pojawił się wielki otwór. Ruszyła w kierunku Jacka. Ten, nie podnosząc się z
ziemi, skierował miecz trzymany w obu rękach w stronę potwora. Wypowiedział słowa Klucza
tak szybko, jak jego usta mogły nadążyć. Ostrze rozjarzyło się jasnym światłem, rozległo się
głośne brzęczenie i z końca miecza wytrysnął strumień płomienia.
Jack powoli zatoczył mieczem krąg. Wkrótce do jego nozdrzy nadbiegł smród palącego się
mięsa. Stwór wciąż nie ustępował, aż Jack ujrzał biel jego licznych zębów. Jego zdrowa macka
wraz z kikutem drugiej waliły na oślep w niebezpiecznie bliskiej odległości. Bestia zasyczała
głośno. W tej samej chwili Jack uniósł miecz tak, że płomienie padły na krótkie macki, wijące
się na czubku głowy potwora. Z dźwiękiem przypominającym łkanie stworzenie rzuciło się z
powrotem do wody, wznosząc falę, która zalała Jacka. Zanim bestia zniknęła w głębinach, Jack
zdążył jeszcze ujrzeć jej tylną część.
To nie zimna woda sprawiła, że zadrżał. Podniósł się, zanurzył miecz w wodzie i
wypowiedział zaklęcie, które wzmocniło tysiąckrotnie moc, którą przywołał uprzednio. Miecz
zaczął wibrować tak, że tylko z największym trudem mógł go utrzymać w rękach. Stał jednak
mocno. Nad głową błyszczało mu światło, u jego stóp leżała odcięta macka. Im bardziej bał się
mocy, którą wezwał, tym dłużej wydawało mu się, że tam stoi. Pot pokrył go jak dodatkowe
ciepłe ubranie.
Nagle z sykiem, przypominającym niemal krzyk bólu, połowa ciała stworzenia wychynęła z
wody. Po chwili zniknęło z powrotem. Jack nie poruszył się, dopóki woda nie zaczęła wrzeć.
Potwór nie pojawił się więcej.
Jack nie zatrzymał się na następny posiłek, zanim nie zostawił stawu za sobą i nie wszedł do
następnego tunelu. Wiedział, że nie odważy się spać. Zażył środki wzmacniające i ruszył dalej.
Gdy zbliżył się do obszaru płomieni, zaatakowała go para włochatych małpoludów.
Skrywając się w cieniu, uciekł im z łatwością. Nie miał czasu, żeby je zabić lub poznęcać się
nad nimi, odmówił więc sobie tej przyjemności i rozkazał cieniom, aby go zaniosły najdalej jak
to możliwe.
Teren zajęty przez płomienie był olbrzymi i po chwili, gdy Jack znalazł się na ich drugim
końcu, wiedział już, że zbliża się do celu. Przygotował się na spotkanie następnego
niebezpieczeństwa.
Po dłuższej drodze poczuł smród, przywodzący mu na myśl Glyve, lub coś jeszcze bardziej
obrzydliwego. Wiedział, że wkrótce będzie mógł widzieć, choć nigdzie nie było światła, a co za
tym idzie, również i cieni, w które mógłby się schronić. Powtarzał w pamięci niezbędne
wiadomości. Smród nasilał się. Z najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się od wymiotów.
Stopniowo zaczynał widzieć, jednakże nie za pomocą zwyczajnego wzroku.
Ujrzał podmokły, pełen skał i jaskiń krajobraz, sprawiający ponure wrażenie. Panowała tu
cisza. Mgła unosiła się leniwie w powietrzu i wśród skał, opary wzbijały się z wielkich kałuż
stojącej wody. Niekiedy mgły i opary kondensowały się na niewielkiej wysokości nad głową i
przez krótką chwilę padał milczący deszcz, który spłukiwał plugastwo pokrywające ziemie,
przenosząc je z jednego miejsca na drugie. Poza tym nie było widać nic. Wokoło panował chłód
przejmujący do szpiku kości.
Jack poruszał się najprędzej jak tylko mógł się odważyć. Nie zdążył zajść daleko, gdy
zauważył po swej lewej stronie niewielkie poruszenie. Z jednej z normalnie spokojnych kałuż
wyskoczyło małe, czarne, pokryte brodawkami stworzenie, które wpatrywało się w niego bez
ruchu. Jack wyciągnął miecz i dotknął lekko stworzenia jego końcem. Cofnął się szybko o
krok, przewidując, co może się zdarzyć. Powietrze eksplodowało, gdy stworzenie zmieniło
nagle swoją postać. Wznosiło się nad Jackiem na czarnych, krzywych nogach. Nie miało
twarzy. Wydawało się nie mieć trzeciego wymiaru, jak gdyby narysowano je najczarniejszym z
atramentów. To, na czym stało, to nie były stopy. Machając ogonem, przemówiło:
— Powiedz mi swoje imię, ty, który tędy przechodzisz.
Jego głos brzmiał jak srebrne dzwony z Krelle.
— Nikt nie może usłyszeć mojego imienia, zanim nie poda mi własnego — odpowiedział
Jack.
Z zarysu rogatej głowy dobiegł śmiech.
— Szybciej. Chcę usłyszeć twoje imię. Nie mam czasu.
— Jak sobie życzysz — rzekł Jack i powiedział mu swoje imię.
Stwór upadł przed nim na kolana.
— Panie — powiedział.
— Tak, to jest moje imię. Teraz musisz mi być we wszystkim posłuszny.
— Tak jest.
— Rozkazuję ci w imię tego, co powiedziałem, żebyś zaniósł mnie na swoich plecach do
najdalszych granic swojego królestwa, drogą wiodącą w dół, aż do tego miejsca, gdzie ty i tobie
podobni nie możecie już iść dalej. Nie wolno ci też zdradzić mnie przed żadnym z twoich
kompanów.
— Zrobię, jak mi rozkazałeś.
— Powtórz to jeszcze raz jako przysięgę.
Stwór wykonał polecenie.
— Schyl się teraz tak, abym mógł cię dosiąść.
Jack wskoczył na grzbiet stwora, pochylił się i chwycił go za rogi.
— Naprzód! — krzyknął. Stwór podniósł się i ruszył z miejsca. Jack usłyszał tętent jego
kopyt i oddech przypominający pracę miechów.
Zauważył, że powłoka jego wierzchowca przypominała w dotyku delikatne sukno. Stwór
przyśpieszył kroku, aż krajobraz zaczął migać Jackowi przed oczyma...
Potem nastała cisza.
Wyczuwał wokół siebie poruszającą się ciemność. Wiatr owiewał jego twarz z regularnością
uderzeń serca. Zrozumiał, że znajdują się w powietrzu i wielkie, czarne skrzydła stworzenia
unoszą ich w górę ponad niezdrową krainą. Podróż trwała przez dłuższy czas. Jack marszczył
nos, gdyż bestia śmierdziała jeszcze gorzej niż jej rodzinny kraj. Poruszali się szybko, mógł
jednak od czasu do czasu dostrzec podobne ciemne kształty poruszające się w powietrzu.
Choć poruszali się z wielką prędkością, to końca podróży wciąż nie było widać. Jack
obawiał się, że opuszczą go siły. Ręce zaczęły go boleć jeszcze bardziej niż wtedy, gdy
zagotował wodę w czarnym stawie. Nie mógł zasnąć w obawie, że puści się swego
wierzchowca. Aby odegnać sen, rozmyślał o wielu rzeczach.
Dziwne — pomyślał — że to mój najgorszy wróg wyświadczył mi największą przysługę.
Gdyby Król Nietoperzy nie zmusił mnie do tego, nigdy nie poszukiwałbym mocy, którą teraz
posiadam. Mocy, która uczyniła mnie władcą. Dzięki której mogłem się zemścić i zdobyć
Evene... Evene... Wciąż nie zadowala mnie sposób, w jaki utrzymuję cię przy sobie. Jakie
jednak mam wyjście? Zasłużyłaś na to. Czyż miłość również nie jest rodzajem zaklęcia? Jeden
kocha, a drugi jest kochany i ten, który kocha, wykonuje wszystkie rozkazy tego drugiego. No
jasne. To jest to samo...
Pomyślał też o jej ojcu — Pułkowniku, o Smage’u, Quazerze, Benonim, Blicie, Baronie.
Wszyscy mu zapłacili, wszyscy. Pomyślał o Rosalie, o starej Rosie. Zastanowił się, czy wciąż
ż
yje. Postanowił spytać o nią któregoś dnia w Gospodzie pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze
prowadzącej w kierunku oceanu. Borshin — pomyślał. Czy ten kaleki stwór zdołał jakoś
przeżyć, czy wciąż poszukuje mojego tropu, gnany jedynym pożądaniem wypełniającym jego
zdeformowane ciało? Był on naprawdę ostatnią bronią Króla Nietoperzy, jego jedyną nadzieją
na zemstę. Jak wybuch strąka geblinki myśl ta sprawiła, że jego umysł powrócił do spraw, o
których już dawno nie myślał: komputery, „Ziemianka”, jego wykłady, dziewczyna. Jak miała
na imię? — Clare! Uśmiechnął się na myśl, że wciąż pamiętał jej imię, choć nie potrafił
przypomnieć sobie jej twarzy. Był jeszcze Quilian. Wiedział, że nigdy nie zapomni jego
twarzy. Jak bardzo go nienawidził! Roześmiał się na myśl, że zostawił go w łapach oszalałego z
bólu borshina, który z pewnością wziął go za Jacka. Wspomniał szaleńczą ucieczkę z Jasnej
Strony w kierunku Ciemności, gdy nie wiedział, czy wydruki, które miał ze sobą, rzeczywiście
zawierają Utracony Klucz — Kolwynię. Pamiętał triumf jaki odczuł, gdy je sprawdził. Choć
nigdy już nie wrócił do Krainy Światła, odczuwał dziwną nostalgię za tamtymi dniami na
uniwersytecie. Być może — pomyślał — to dlatego, że cała rzecz należy już do przeszłości i
mogę wspominać ją spokojnie, podczas gdy wtedy byłem w centrum wydarzeń...
Wciąż wracał myślą do Anioła Jutrzenki siedzącego na szczycie Panicusa...
Przypomniał sobie cały okres od Igrzysk Piekielnych do chwili obecnej... i ponownie jego
myśli zwróciły się do Anioła Jutrzenki, jego jedynego przyjaciela.
Dlaczego byli przyjaciółmi? Co ich ze sobą łączyło? Nie widział wytłumaczenia. Czuł
jednak przywiązanie do tej tajemniczej istoty, jak nigdy do nikogo innego. Czuł, że Anioł
Jutrzenki z jakichś przyczyn odwzajemnia to uczucie. To właśnie on zalecił mu tę podróż jako
jedyne wyjście z sytuacji, w której się znalazł...
Pomyślał o tym, co dzieje się na Ciemnej Stronie i zdał sobie sprawę, że on, Jack, był nie
tylko jedynym, który był zdolny do odbycia takiej podróży, lecz był również w znacznym
stopniu odpowiedzialny za to, że stała się ona konieczna. Jednak to nie poczucie
odpowiedzialności czy obowiązku kierowało nim w tej podróży, lecz raczej instynkt
samozachowawczy. Gdyby Ciemna Strona zginęła w czasie Wielkiej Zimy, Jack zginąłby
razem z nią, bez nadziei powrotu do życia...
Wciąż jego myśl wracała do Anioła Jutrzenki siedzącego na szczycie Panicusa.
Wstrząsnęła nim nagła myśl. O mało nie puścił rogów swojego straszliwego wierzchowca.
To podobieństwo...
— Nie! — pomyślał. — Ten stwór jest karłem w porównaniu z Aniołem Jutrzenki, który jest
wysoki jak wieża, sięgająca niebios. On ukrywa swoją twarz, podczas gdy rysy tamtego są
szlachetne. Stwór śmierdzi, a Anioł Jutrzenki pachnie świeżym wiatrem i górskim deszczem.
Jest mądry i dobry, a to stworzenie głupie i złośliwe. To tylko przypadek, że obaj mają skrzydła
i rogi. Ten stwór dał się okiełznać zwykłym zaklęciem, a kto zdołałby okiełznać Anioła
Jutrzenki?
No, właśnie, kto? — zastanowił się Jack. — Czyż nie został on okiełznany z taką samą
pewnością, jak ja okiełznałem tego demona, choć w inny sposób? Z pewnością tylko sami
bogowie mogliby dokonać czegoś takiego... Jack odpędził od siebie tę myśl.
To nie ma znaczenia — uznał. Jesteśmy przyjaciółmi. Mógłbym zapytać tego demona, czy
go zna, ale jego odpowiedź nie sprawiłaby żadnej różnicy. Anioł Jutrzenki jest moim
przyjacielem.
Ciemność wokoło pogłębiła się. Zacisnął uchwyt w obawie, że zaczyna tracić przytomność.
Gdy jednak obniżyli lot i ciemność zgęstniała jeszcze bardziej, zrozumiał, że zbliżają się do
końca drogi. Wkrótce stwór zatrzymał się.
— Nie mogę cię już nieść dalej, panie — zaśpiewał swym słodkim głosem. — Ten czarny
kamień oznacza koniec królestwa widzialnej ciemności. Nie mogę przejść poza niego.
Jack przeszedł na drugą stronę czarnego kamienia. Ciemność była tam absolutna.
— W porządku — powiedział, odwracając się. — Zwalniam cię ze służby. Rozkazuję ci
tylko, że jeśli kiedyś jeszcze się spotkamy, nie będziesz próbował wyrządzić mi szkody i
ponownie spełnisz moje rozkazy, tak jak teraz. Pozwalam ci odejść. Jesteś zwolniony!
Jack opuścił ponure królestwo wiedząc, że jest już blisko celu. Powiedziało mu to lekkie
drżenie pod jego stopami. W powietrzu dawało się odczuć słabą wibrację, przypominającą
brzęczenie odległej maszynerii.
Ruszył naprzód, rozmyślając nad swoim zadaniem. Za chwilę magia przestanie działać, a
sam Klucz stanie się bezużyteczny. Ciemność, przez którą wędrował, nie powinna jednak
zawierać żadnych niebezpieczeństw. Była to po prostu zwyczajna ciemność. Zapalił małe,
przerywane światło, aby widzieć, co ma pod stopami. Nie potrzebował drogowskazów,
wystarczyło iść w kierunku słyszanego odgłosu...
W miarę jak stawał się on coraz głośniejszy, zdolność do zapalania światła opuszczała
Jacka. W końcu światło zgasło. Poruszał się ostrożniej. Zgaśniecie światła nie sprawiło mu
różnicy, ponieważ daleko przed sobą ujrzał maleńki punkt światła.
12.
Zbliżał się coraz bardziej do światła i szum maszyny stawał się coraz głośniejszy. Po chwili
stało się na tyle jasno, że mógł widzieć drogę przed sobą. Po pewnym czasie światło stało się
tak jasne, że Jack przeklinał, iż nie wziął ze sobą swych starych okularów słonecznych. W
końcu jasność przekształciła się w świetlisty kwadrat. Patrzył na niego przez dłuższy czas,
leżąc na brzuchu, aby przyzwyczaić swe oczy do światła. W miarę jak posuwał się naprzód,
musiał powtarzać tę bolesną czynność wielokrotnie. Podłoga korytarza była gładka, powietrze
chłodne i wolne od smrodu przepełniającego okolicę, przez którą wędrował poprzednio.
Jack posuwał się wciąż naprzód, aż kwadrat znalazł się u jego stóp. Nie widział nic oprócz
ś
wiatła. Było to olbrzymie wejście, które dokądś prowadziło, nie mógł jednak dojrzeć nic
oprócz bladożółtej poświaty. Słyszał chrzęst, brzęk i huk, jakby pracowało tam wiele maszyn...
albo jedna Wielka Maszyna.
Ponownie położył się na brzuchu i podpełzł do otworu. Położył się na krawędzi. Przez
chwilę jego umysł nie mógł ogarnąć tego, co widział w dole.
Było tam tak wiele przekładni, że w żaden sposób nie można ich było policzyć: wielkich i
małych, obracających się powoli i szybko, oprócz tego olbrzymia ilość bloków, dźwigni i
wahadeł. Niektóre z tych ostatnich, o powolnym majestatycznym ruchu, przerastały Jacka
wysokością dwudziestokrotnie. Widział też tłoki i korkociągi poruszające się w czarnych,
metalowych łożyskach, kondensatory, transformatory i prostowniki. Wielkie pulpity z
błękitnego metalu pełne zegarów, przełączników, przycisków i nieustannie mrugających
ś
wiatełek o różnych kolorach. Pomieszczenie wypełniał nieustanny hałas, brzęczenie ukrytych
gdzieś w głębi generatorów czy też innych urządzeń, być może czerpiących energię z samej
planety — jej ciepła, pola grawitacyjnego, czy też ukrytych wewnętrznych sił. Brzęczały mu w
uszach jak rój owadów. Wszędzie wyczuwalny był zapach ozonu. Ze wszystkich ścian
olbrzymiej jaskini, w której mieściła się maszyna, biło oślepiające światło. Nad całym
kompleksem jeździły po prowadnicach naczynia ze smarem, gdzieniegdzie zatrzymując się,
aby wykonać swoje zadanie. Wszędzie widać było przypominające węże przewody elektryczne
przewieszone z jednego miejsca do drugiego według klucza niezrozumiałego dla Jacka. Małe
szklane pudełka, połączone z resztą maszyny cienkim drutem zawierały elementy tak drobne,
ż
e Jack nie mógł rozróżnić ich kształtów z miejsca, gdzie leżał. Nie mniej niż sto mechanizmów
przypominających windy zjeżdżało nieustannie pod powierzchnię lub znikało z pola widzenia
w górze, zatrzymując się na różnych poziomach, aby wmontować w mechanizm dodatkowe
części. Na przeciwległej ścianie pojawiały się i znikały szerokie czerwone wstęgi światła.
Umysł Jacka nie potrafił ogarnąć wszystkiego, co widział, słyszał i czuł. Wiedział jednak, że
musi sobie jakoś poradzić, znaleźć punkt wyjścia, coś wewnątrz tej gigantycznej maszynerii, co
pozwoli mu ją zniszczyć. Znalazł wiszące na ścianach monstrualnych rozmiarów narzędzia,
pasujące chyba tylko do rąk olbrzymów: klucze, obcęgi, łomy, narzędzia do chwytania innych
narzędzi. Wiedział, że wśród nich musi znajdować się to, czego szukał — narzędzie, które
odpowiednio użyte może zniszczyć Wielką Maszynę.
Podpełzł bliżej, wpatrując się w nią. Była wspaniała. Nigdy wcześniej nie było czegoś
podobnego i nigdy już nie będzie. Rozejrzał się w poszukiwaniu drogi prowadzącej w dół. Po
prawej stronie ujrzał metalową drabinę. Skierował się w jej stronę.
Półka była wąska, zdołał jednak schwycić się najwyższego szczebla i rozpocząć wędrówkę
w dół. Zanim dotarł do podłogi, usłyszał kroki. Huk maszyny zagłuszał je niemal całkowicie,
Jack jednak dosłyszał je i schował się w cieniu, który nie miał tu właściwości magicznych,
niemniej jednak mógł zapewnić schronienie. Czekał schowany między drabiną a czymś w
rodzaju generatora, planując swe następne posunięcie.
Po chwili pojawił się siwy, niski, kulawy mężczyzna. Jack przyjrzał się mu. Mężczyzna
zatrzymał się na chwilę, wyjął puszkę z olejem i naoliwił jedną z przekładni.
Jack obserwował jak mężczyzna posuwał się przed siebie, odnajdując różne otwory i
nalewając w nie olej.
— Hej, ty! — zawołał, gdy tamten przechodził.
— Co... Kim jesteś?
— Przyszedłem tu, aby cię zobaczyć.
— Po co?
— Pragnę ci zadać kilka pytań.
— To miło z twojej strony. Chętnie ci odpowiem. Co chcesz wiedzieć?
— Interesuje mnie konstrukcja Maszyny.
— Jest bardzo skomplikowana — odpowiedział człowieczek.
— Wyobrażam sobie. Czy mógłbyś podać mi szczegóły?
— Tak — odpowiedział tamten i zasypał go lawiną faktów.
Jack skinął głową. Poczuł, że ręce mu zesztywniały.
— Zrozumiałeś?
— Tak.
— Czy coś ci się stało?
— Obawiam się, że będziesz musiał umrzeć.
— Co...
Jack uderzył go w lewą skroń kantem prawej dłoni. Następnie skierował się do szafy z
narzędziami, przyjrzał się całemu jej zestawowi i wyjął z niej ciężki metalowy drąg, którego
przeznaczenia nie rozumiał. Odnalazł małą szklaną skrzynkę, o której mówił stary. Przyjrzał się
setkom małych delikatnych przekładni, poruszających się wewnątrz z różnymi prędkościami.
Następnie uniósł drąg, stłukł szkło i zaczął rozwalać delikatny mechanizm. Za każdym
ciosem z różnych części maszyny dobiegały odgłosy mechanicznego protestu. Rozległo się
nieregularne brzęczenie, a potem chrzęst, jakby coś wielkiego pękało lub było rozrywane na
części. Potem Jack usłyszał wysoki jęk, zgrzyt i pisk metalu trącego o metal. Następnie rozległ
się trzask i z niektórych części Maszyny uniósł się dym. Jedna z większych przekładni
zwolniła, zawahała się, zatrzymała i ponownie ruszyła z mniejszą prędkością niż poprzednio.
Podczas gdy Jack rozwalał następne skrzynki, smarownice w górze oszalały. Zaczęły
jeździć we wszystkie strony, opróżniając swą zawartość i wracać do zbiorników ukrytych w
ś
cianach po następną porcję. Poczuł swąd palącej się izolacji. Słychać było stukot i
skwierczenie. Podłoga zaczęła się trząść. Spod dymu zaczęły wyłaniać się płomienie. Palące
wyziewy doprowadziły Jacka do kaszlu. Maszyna zadrżała, zatrzymała się na chwilę i zaczęła
pracować bezładnie. Przekładnie rozpadały się. Osie pękały. Wszystko zaczęło rozpadać się na
kawałki. Jack zaczął odczuwać ból w uszach. Zakręcił się wkoło i cisnął drąg w stronę
Maszyny. Następnie uciekł ku drabinie.
Gdy obejrzał się za siebie, ujrzał, jak olbrzymie postacie, zasłonięte częściowo przez dym,
biegną w stronę Maszyny. Za późno — pomyślał.
Wbiegł po drabinie i skierował się w stronę ciemności, skąd przybył. Tak rozpoczęła się
zagłada świata, który znał.
Droga powrotna okazała się pod pewnymi względami bardziej niebezpieczna od podróży w
tamtą stronę. Ziemia trzęsła się Jackowi pod nogami, wznosząc pył i odpadki nagromadzone
przez stulecia, ściany pękały, sufit zapadał się. Dwukrotnie musiał, kaszląc, usuwać pył ze
swojej drogi, zanim zdołał przejść. Również mieszkańcy tunelu uciekali panicznie, walcząc ze
sobą po drodze z niezwykłą zaciekłością. Musiał zabić wielu z nich, zanim wyszedł z tunelu.
Po wyjściu spojrzał na czarną kulę, zawieszoną na niebie. Chłód wciąż przeciekał przez nią,
może nawet silniej niż wtedy, gdy wyruszył na swoją misję zniszczenia. Przyjrzał się jej
uważnie. Zauważył, że przesunęła się nieco w stosunku do miejsca, które zajmowała
poprzednio.
Wyruszył pospiesznie, aby dotrzymać obietnicy, którą niedawno sobie złożył. Użył Klucza,
aby jak najszybciej dotrzeć do Gospody pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej w
kierunku oceanu. Wkroczył do wnętrza starodawnego budynku, zbudowanego z mocnego
drzewa, noszącego na sobie ślady tysięcy napraw. Gospoda była tak stara, że Jack nie pamiętał
niemal jej początków. Gdy wszedł do sali jadalnej, podłoga drżała pod jego nogami, a ściany
skrzypiały wokoło. Zapanowała cisza, zakłócana tylko rozmową gości siedzących w pobliżu
ognia.
Jack podszedł do nich.
— Szukam starej kobiety o imieniu Rosalie — powiedział. — Czy znajdę ją tutaj?
Mężczyzna o szerokich barach i blizną na czole podniósł oczy znad talerza.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Jack ze Strażnicy Cieni.
Mężczyzna przyjrzał się jego ubraniu i twarzy. Wybałuszył oczy, następnie opuścił je.
— Nie znam żadnej Rosalie, panie — powiedział cicho.
— Może któryś z was?
— Nie — odpowiedziało pięciu pozostałych gości. Odwrócili oczy, aby nie patrzeć na
Jacka. — Panie — dodali pośpiesznie.
— Kto jest tutaj właścicielem?
— Na imię mu Haric, panie.
— Gdzie mogę go znaleźć?
— Za tymi drzwiami, po prawej, panie.
Jack odwrócił się i skierował w stronę drzwi. Zanim do nich doszedł, usłyszał swe imię,
wypowiedziane w cieniu.
Wszedł po dwóch schodach do małego pokoju, gdzie tłusty mężczyzna o czerwonej twarzy
ubrany w brudny fartuch popijał piwo. Światło żółtej świecy stojącej na stole sprawiało, że jego
twarz wydawała się jeszcze bardziej czerwona niż w rzeczywistości. Odwrócił powoli głowę.
Minął dłuższy moment zanim zdołał skupić swe spojrzenie na Jacku.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Nazywam się Jack. Odbyłem daleką wędrówkę, aby dotrzeć w to miejsce, Haric. Szukam
starej kobiety, która przybyła tutaj, aby spędzić swe ostatnie dni. Jej imię brzmi Rosalie.
Powiedz mi, co o niej wiesz.
Haric przymrużył oczy i zmarszczył brwi. Opuścił głowę.
— Zaczekaj chwilę... Tak... była tu taka stara baba. Umarła jakiś czas temu.
— Rozumiem. Powiedz mi, gdzie jest pochowana, abym mógł odwiedzić jej grób.
Haric parsknął śmiechem. Pociągnął łyk piwa, wytarł usta dłonią, po czym śmiejąc się
głośno, uniósł rękę, aby przetrzeć oczy rękawem.
— Pochowana? — zapytał.
— Nie miała żadnej wartości. Trzymaliśmy ją tu tylko z litości i dlatego, że wiedziała co
nieco o uzdrawianiu.
Jack naprężył mięśnie, zaciskając szczęki z całej siły.
— Co z nią zrobiliście?
— Wyrzuciliśmy jej ścierwo do oceanu. Ryby nie najadły się nią zbytnio.
Jack zostawił za sobą płonącą Gospodę pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej
w kierunku oceanu.
Spacerował nad brzegiem czarnego, płaskiego oceanu. Odbite w wodzie gwiazdy tańczyły
przy każdym wstrząsie gruntu. Powietrze było zimne. Jack odczuwał wielkie zmęczenie. Miecz
wydawał mu się tak ciężki, że ledwie mógł go udźwignąć. Pragnął owinąć się w płaszcz i
położyć na chwilę. Brakowało mu papierosa. Szedł jak lunatyk, buty grzęzły mu w piasku.
Nagle ujrzał przed sobą postać, której widok gwałtownie przywrócił mu świadomość.
Był to on sam.
Jack potrząsnął głową.
— Ach, to ty, duszo — powiedział.
Dusza skinęła głową.
— Niepotrzebnie spaliłeś tę gospodę — powiedziała. — Wkrótce morze wystąpi z brzegów
i potężne fale zaleją ląd. Ona stałaby się jedną z pierwszych ofiar powodzi.
— Nie masz racji — odpowiedział Jack ziewając. — Miałem powód. To uspokoiło moje
serce. Skąd wiesz o tym, co zamierzają zrobić morza?
— Zawsze jestem blisko ciebie. Byłam z tobą na szczycie Panicusa, gdy rozmawiałeś z
potężnym Aniołem Jutrzenki. Zstąpiłam z tobą do wnętrzności świata. Byłam u twego boku,
gdy zniszczyłeś Wielką Maszynę. Wróciłam z tobą i wciąż jestem u twego boku.
— Po co?
— Wiesz, czego pragnę od ciebie?
— Wielokrotnie już słyszałaś moją odpowiedź.
— Tym razem sytuacja jest inna, Jack. Na skutek tego, co zrobiłeś, utraciłeś znaczną część
swej mocy, być może nawet całą. Jest możliwe, że zniszczyłeś też wszystkie swoje życia,
oprócz obecnego. Potrzebujesz mnie teraz. Wiesz o tym dobrze.
Jack spojrzał na ocean i gwiazdy lśniące jak świetliste owady.
— Być może — powiedział — ale jeszcze nie teraz.
— Popatrz na wschód, Jack, popatrz na wschód. Jack uniósł głowę w tamtym kierunku.
— To gospoda płonie — powiedział.
— Nie chcesz się więc ze mną zjednoczyć?
— Na razie nie. Jednak nie przepędzam cię również. Wracajmy razem do Strażnicy Cieni.
— Jak sobie życzysz.
Nagle nadszedł najpotężniejszy ze wstrząsów, który zachwiał Jackiem tak, że ledwie
utrzymał się na nogach.
Gdy ziemia się uspokoiła, wyciągnął miecz i zaczął rysować na piasku magiczny wzór.
Wypowiedział zaklęcie. Zanim zdążył go ukończyć, zbiła go z nóg potężna fala, która nakryła
go niemal w całości. Woda uniosła go w górę. Nie mógł zaczerpnąć powietrza do płuc. Starał
się odpłynąć z falą jak najdalej, wiedząc, co stanie się później. Zarył się rękami w piasku.
Pełznął naprzód, mając mroczki przed oczyma.
Udało mu się nieco oddalić, gdy woda zaczęła się cofać. Opierał się ze wszystkich sił,
wczepiając się w piasek, przebierając rękami, wierzgając nogami, próbując pełzać...
Nagle poczuł, że jest wolny.
Leżał z twarzą pogrążoną w połowie w zimnym piachu. Paznokcie miał połamane. Buty
pełne wody.
— Tędy, Jack. Prędko! — zawołała dusza. Leżał, dysząc ciężko. Nie miał siły się poruszyć.
— Musisz wstać, Jack! Albo zjednocz się ze mną teraz! Za chwilę nadejdzie następna fala!
Jack jęknął. Bezskutecznie próbował się podnieść. Od strony płonącej gospody, która
rzucała na brzeg czerwoną poświatę, dobiegł huk. To zawalił się dach oraz jedna ze ścian.
Coś zasłoniło światło. Wokoło niego zatańczyły cienie. Bliski płaczu czerpał z nich moc za
każdym razem, gdy padały na niego.
— Śpiesz się, Jack! Nadchodzi następna fala!
Podniósł się z kolan, następnie wstał z wysiłkiem na własne nogi. Zataczając się ruszył w
głąb lądu. Ujrzał czekającą na niego duszę i podążył w jej kierunku. Z tyłu usłyszał odgłos
następnej fali. Nie obejrzał się za siebie, zanim nie załamała się. Obryzgała go piana. Tylko
piana.
Uśmiechnął się słabo do duszy.
— Widzisz? Obszedłem się jednak bez twoich usług.
— Wkrótce jednak będziesz ich potrzebować — odpowiedziała dusza, odwzajemniając się
uśmiechem.
Jack poszukał u pasa swojego sztyletu, lecz ocean zabrał go wraz z płaszczem. Ten sam los
spotkał miecz, który trzymał w ręku, gdy nadeszła fala.
— Morze okradło złodzieja — zaśmiał się. — To nieco utrudnia sytuację.
Opadł na kolana i krzywiąc się z bólu ze względu na połamane paznokcie, ponownie
narysował na piasku magiczny wzór swym palcem wskazującym. Nie wstając z klęczek,
wypowiedział zaklęcie.
Klęczał w swej wielkiej komnacie w Strażnicy Cieni. Wkoło świeciły pochodnie i olbrzymie
ś
wiece. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, skąpany w cieniach, potem wstał i oparł się
o ścianę.
— Co teraz? — zapytała dusza. — Powinieneś się wykąpać i porządnie wyspać.
Jack potrząsnął głową.
— Nie — odpowiedział. — Nie mogę ryzykować, że prześpię moment mojego
największego triumfu lub klęski, jeśli miałoby dojść do tego. Odpocznę przez chwilę, potem
zażyję mocnego lekarstwa, które doda mi siły.
Skierował się do gabinetu, gdzie miał swoją apteczkę. Otworzył drzwi za pomocą zaklęcia i
przygotował odpowiednią miksturę. Zauważył, że ręce mu drżą. Zanim wypił pomarańczowy
płyn, musiał kilka razy splunąć, aby oczyścić usta z piasku... Zamknął za sobą gabinet.
— Nie spałeś przez dłuższy czas — powiedziała dusza. — Zażyłeś już podobny środek
podczas podróży do Wielkiej Maszyny.
— Mam wrażenie, że wiem o tym lepiej od ciebie — odrzekł Jack.
— Obawiam się, że możesz tego nie wytrzymać.
Jack nie odpowiedział. Po chwili zaczął drżeć. W dalszym ciągu zachował milczenie.
— Tym razem musi minąć więcej czasu, zanim na ciebie zadziała, prawda?
— Zamknij się!
Jack podniósł się z miejsca i krzyknął:
— Stab! Gdzie jesteś do diabła! Wróciłem!
Po chwili nadbiegł Stab.
— Panie! Wróciłeś! Nie wiedzieliśmy...
— Teraz już wiecie. Przygotuj mi kąpiel, czyste ubranie, nowy miecz i coś do jedzenia, tylko
dużo. Umieram z głodu. Jazda! Ruszaj dupę!
— Tak jest, panie.
Stab wybiegł.
— Czy czujesz się tak niepewnie, że potrzebujesz miecza we własnej twierdzy, Jack?
Jack uśmiechnął się.
— Czasy są niepewne, duszo. Jeśli rzeczywiście zawsze byłaś przy mnie, jak twierdzisz,
musisz wiedzieć, że zwykle nie korzystam z miecza w obrębie tych ścian. Dlaczego próbujesz
mnie rozdrażnić?
— Czynić to niekiedy to przywilej duszy, można nawet powiedzieć jej obowiązek.
— Znajdź lepszy moment na korzystanie ze swego przywileju.
— Nigdy dotąd nie było lepszego momentu, Jack. Czy nie obawiasz się, że jeśli utracisz
swoją moc, twoi poddani mogą się zbuntować przeciwko tobie?
— Zamknij się!
— Wiadomo oczywiście, że mówią na ciebie Jack Potwór.
Jack uśmiechnął się ponownie.
— Nie, to ci się nie uda. Nie pozwolę ci wyprowadzić się z równowagi. Nie zrobię nic
głupiego. Tak jest, wiem o tym tytule, który mi nadali. Niewielu odważyło się nazwać mnie tak
prosto w twarz, a nikomu nie udało się to dwa razy. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że
gdyby ktokolwiek z moich poddanych zajął moje miejsce, wkrótce zasłużyłby na podobny
tytuł.
— Wiem o tym. To dlatego, że nie mają dusz.
— Nie będę się z tobą spierał — odpowiedział Jack. — Odpowiedz mi jednak, dlaczego nikt
oprócz mnie nie zwraca uwagi na twoją obecność?
— Jestem widzialna wyłącznie dla ciebie i to tylko wtedy, gdy mam takie życzenie.
— Wspaniale! — powiedział Jack. — Stań się więc teraz niewidzialna i pozwól mi wykąpać
się i najeść w spokoju.
— Przykro mi, ale nie jestem na to gotowa.
Jack wzruszył ramionami i odwrócił się do duszy plecami. Po chwili przyniesiono wannę i
napełniono ją wodą. Część z niej rozlała się na skutek wstrząsu tak silnego, że pozostawił na
jednej ze ścian szczelinę przypominającą błyskawicę. Dwie świece spadły na podłogę, pękając
na kawałki. W jednej z sąsiednich komnat z sufitu odpadł jeden kamień, nie wyrządzając
jednak nikomu krzywdy. Zanim zdążył się rozebrać, przyniesiono mu nowy miecz. Obejrzał go
dokładnie i skinął głową. Na ławie położono czyste ubranie. Nim zdążył skończyć kąpiel,
posiłek był już gotowy. Wytarł się do sucha, ubrał, przypasał miecz i zasiadł do stołu.
Jadł powoli, smakując każdy kęs. Zjadł bardzo dużo. Po posiłku wstał i udał się do swego
gabinetu po papierosy. Stamtąd przeszedł do podstawy swej ulubionej wieży i wspiął się na jej
szczyt.
Gdy już znalazł się na górze, zapalił papierosa i zaczął się przyglądać czarnej kuli. Tak jest,
poruszyła się wyraźnie od czasu, kiedy ją poprzednio widział. Dmuchnął dymem w jej
kierunku. Być może był to efekt wypitej mikstury, lecz Jack czuł uniesienie z powodu tego, co
zrobił. Co będzie to będzie, ale to on był tym, który zmienił oblicze świata.
— Czy odczuwasz wyrzuty sumienia, Jack? — usłyszał głos duszy.
— Nie — odpowiedział. — To było konieczne.
— Ale czy żałujesz, że to było konieczne?
— Nie.
— Dlaczego spaliłeś Gospodę pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej w
kierunku oceanu?
— Aby zemścić się za to, w jaki sposób potraktowali Rosalie.
— Co czułeś później, gdy spacerowałeś nad brzegiem morza?
— Nie wiem.
— Czy byłeś tylko zły i zmęczony, czy może odczuwałeś coś więcej?
— Byłem smutny i było mi żal.
— Czy często przedtem doznawałeś podobnych uczuć?
— Nie.
— Czy chcesz wiedzieć, dlaczego doznajesz ich teraz więcej i częściej?
— Powiedz mi, jeśli wiesz.
— Dlatego, że ja jestem przy tobie. Masz drugą duszę, która została uwolniona i przebywa
teraz w pobliżu. Zaczynasz odczuwać mój wpływ. Czy to jest takie złe?
— Zapytaj mnie innym razem — odrzekł Jack. — Przyszedłem tu obserwować, nie
rozmawiać.
Jego słowa dobiegły uszu tego, który go szukał. Odległa góra zrzuciła swój wierzchołek,
zionęła ogniem, huknęła i ponownie uspokoiła się.
13.
Jack słuchał odgłosu pękających skał. Patrzył jak czarna kula obniża się. Słyszał jęki
dobiegające z wnętrza świata. Widział ogniste linie przeszywające widnokrąg.
Do jego nozdrzy doleciał ostry zapach podziemnego świata. Popioły unosiły się w
powietrzu, jak nietoperze jego poprzednika. Gwiazdy wykonywały ruchy do tej pory nie
widywane na nieboskłonie. W oddali widniało siedem gór o szczytach przypominających
pochodnie. Jack wspominał dzień, w którym sam rozkazał górom chodzić. Roje meteorów
nieustannie przeszywających firmamenty przywiodły mu na myśl wygląd nieba w dniu jego
ostatecznego powrotu do życia. Opary i smugi dymu przesłaniały gwiazdy. Ziemia nie
przestawała drżeć. Daleko pod nim fundamenty Strażnicy Cieni zostały naruszone. Jack
obawiał się, iż wieża się zawali, albowiem lubił ją tak bardzo, że wzmocnił jej fundamenty
potężnymi zaklęciami. Wiedział, że wytrzymają one tak długo, jak długo zachowa swoją moc.
Dusza stała w milczeniu u jego boku. Zapalił następnego papierosa patrząc na kamienną
lawinę spadającą z sąsiedniego szczytu.
Powoli zbierały się chmury. W oddali zaczęła się burza. Jak owady o wielu ognistych
odnóżach chmury przesuwały się z jednego szczytu nad drugi. Rozświetliły całe północne
niebo. Atakowały je meteory. Również ziemia wydawała się odpowiadać im ogniem. Po chwili
Jack mógł już usłyszeć odgłosy bitwy. Po następnej dostrzegł, że zbliża się ona do Strażnicy
Cieni.
Gdy burza była blisko, Jack uśmiechnął się i wyciągnął miecz.
— No, duszo — powiedział. — Zobaczymy, czy moja moc jeszcze działa.
Narysował na kamieniu magiczny wzór i przemówił. Rzeka światła i grzmotu rozdzieliła się,
mijając Strażnicę Cieni z obu stron i pozostawiła ją nietkniętą.
— Znakomicie.
— Dziękuję za uznanie.
Stali bezpiecznie, choć wokół nich szalały płomienie, ziemia się trzęsła, burza srożyła się w
pobliżu, a spadające gwiazdy przeszywały niebo.
— Jak będziesz zdolny stwierdzić, czy się udało?
— To łatwe. Chyba to już widać, prawda?
Dusza nie odpowiedziała. Jack usłyszał odgłos kroków. Zwrócił się w stronę schodów.
— To na pewno Evene — powiedział. — Zawsze bała się burzy. Przychodziła wtedy do
mnie.
Evene weszła na wieżę, ujrzała Jacka, podbiegła do niego i stanęła u jego boku, nie
odzywając się ani słowem. Owinął ją swoim płaszczem i ramieniem, gdyż dygotała z zimna.
— Czy czujesz wyrzuty sumienia w związku z tym, co jej zrobiłeś?
— Niekiedy — odpowiedział Jack
— Dlaczego więc tego nie naprawisz?
— To wykluczone.
— Czy dlatego, że wiesz, że cię nienawidzi?
Jack nie odpowiedział.
— Ona mnie nie słyszy. Możesz odpowiadać krótko na pytania, które zadaje. Będzie
myślała, że mruczysz coś pod nosem. Czy boisz się czegoś więcej niż jej nienawiści?
— Tak.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Tego, że może oszaleć?
— Tak.
— To znaczy, że masz więcej uczuć niż niegdyś. Więcej nawet niż podejrzewałam.
Jack milczał. Wokoło wciąż szalały grzmoty i błyskawice. Evene odwróciła głowę i
spojrzała na Jacka.
— Tu jest tak strasznie. Czy nie możemy zejść na dół, mój kochany?
— Jeśli chcesz, możesz zejść. Ja muszę tu zostać.
— W takim razie zostanę z tobą.
Powoli, bardzo powoli burza zaczęła przechodzić, uspokoiła się, odeszła. Jack ujrzał, że
góry wciąż stały w ogniu, a z rozpadlin tryskały płomienie. Odwróciwszy się ujrzał w
powietrzu biel. Zdał sobie sprawę, że nie jest to dym, lecz śnieg. W każdym razie było to daleko
na zachodzie. Nagle wydało mu się, że jego plan poniósł fiasko, że zniszczenia będą zbyt
dogłębne. Nie pozostało mu jednak nic oprócz czekania.
— Evene... — powiedział.
— Słucham, mój panie.
— Chce ci coś powiedzieć.
— Co takiego, najdroższy?
— Nie, nic...
Dusza zbliżyła się do niego i stanęła tuż obok. Ogarnęło go dziwne uczucie, którego nie
potrafił opanować. Odwrócił się w stronę Evene.
— Przepraszam cię.
— Za co, najdroższy.
— Nie mogę ci tego teraz powiedzieć, ale być może nadejdzie czas, iż przypomnisz sobie, że
prosiłem cię o wybaczenie.
— Mam nadzieję, że taki czas nigdy nie nadejdzie, Jack — powiedziała zdumiona. —
Zawsze byłam z tobą szczęśliwa.
Odwrócił się i skierował oczy na wschód. Przestał na chwilę oddychać i poczuł, jak bicie
serca przepełnia całe jego ciało.
Poprzez pył, zgiełk i chłód podążał tropem. Błyskawice, trzęsienia ziemi, szalejące wkoło
burze nie znaczyły dla niego nic. Nigdy nie znał strachu. Spływał ze wzgórz jak duch i
prześlizgiwał się pomiędzy skałami jak wąż. Przeskakiwał rozpadliny, uchylał się od
spadających kamieni. Raz został uderzony przez błyskawicę. Był tylko bryłą protoplazmy na
patyku, pokrytym bliznami kadłubem. Nie było żadnego powodu, dla którego wciąż miałby być
ż
ywy. Być może nie był naprawdę żywy w takim sensie, jak inne stworzenia, nawet te z
Ciemnej Strony. Nie miał imienia, tylko ogólną nazwę. Nie był chyba zbyt inteligentny. Miał
nieco instynktów i odruchów, część z nich wrodzonych. Nawet jeśli chodzi o uczucia, znał
tylko jedno. Był nieprawdopodobnie silny, zdolny wytrzymać wszelkie uciążliwości,
największy ból i ciężkie uszkodzenia ciała. Nie znał żadnego języka. Wszystkie napotkane
stworzenia uciekały przed nim. Gdy zaczął schodzić z góry, która niegdyś się poruszała, ziemia
się trzęsła i kamienie spadały obok niego. Gorejące obłoki oświetlały jego drogę. Obsuwanie
się ziemi nie było dla niego większą przeszkodą niż burza. Utorował sobie drogę pomiędzy
głazami leżącymi u podnóża szczytu. Przez chwilę spojrzał na końcowy odcinek drogi,
prowadzący w górę. Tędy prowadził ślad, tędy musiał iść.
Wysoko, wysoko, otoczony murami i pilnowany przez straże...
Oprócz siły posiadał jednak również pewną chytrość.
I swe jedyne uczucie...
— Udało się — powiedział Jack. — Na dobre czy złe.
Choć Evene nie odpowiedziała mu, uczyniła to dusza.
— Dla ciebie na złe. Czy świat na tym skorzysta, czy nie, to inna sprawa. Ty przegrałeś,
Jack.
Spojrzał na wschód, na przejaśniające się niebo. Wiedział, że dusza mówi prawdę. To
ś
wiatło nie pochodziło od wulkanów czy burz. Czuł, że jego moc zaczyna zanikać. Obróciwszy
się na zachód, ujrzał, jak daleko opadła czarna kula. Nadchodziła jutrzenka. W miarę zanikania
jego mocy ściany Strażnicy Cieni zaczęły się kruszyć.
— Lepiej uciekajmy.
— Co ci do tego, duchu? Tobie nic nie grozi. Nie zamierzam uciekać. Twierdzę, że ta wieża
przetrwa nadejście świtu.
Gdzieś w dole zawaliła się ściana, zasypując dziedziniec cegłami i kamieniami. Wnętrze
kilku komnat zostało odsłonięte. Jack usłyszał krzyk swoich służących. Kilku z nich biegło
przez dziedziniec. Po chwili nadszedł następny wstrząs. Wieża pochyliła się lekko. Ponownie
spojrzał na różowe niebo na wschodzie. Spróbował prostego zaklęcia, które nie poskutkowało.
— Klucz został utracony ponownie — powiedział. — Tym razem na zawsze.
Usłyszał głośny huk, jak gdyby wody występowały z brzegów. Kolejna część cytadeli
rozpadła się w gruzy.
— Jeżeli nie uciekniesz, co stanie się z dziewczyną, która stoi obok ciebie.
Jack spojrzał na Evene. Niemal o niej zapomniał. Jej twarz zmieniła się. Z początku nie
potrafił odczytać jej uczuć, a gdy przemówiła, usłyszał, że barwa jej głosu jest inna niż
poprzednio.
— Co się dzieje, Jack?
Poczuł, że jej ciało zesztywniało. Odsunęła się nieco od niego. Rozluźnił swój uścisk wokół
niej.
Nagle jego umysł rozjaśniła jedna myśl. Wraz z zanikaniem jego magicznej mocy mijał
czar, który rzucił na nią dawno temu. Jej umysł przejaśniał się w miarę jak nad pełnym
zdumienia światem następował brzask. Zaczął mówić, pragnąc odwrócić jej uwagę od zmian
zachodzących w jej umyśle.
— To moje dzieło — stwierdził. — Siódemka wyznaczona przez Czerwoną Księgę Łokci
odmówiła współpracy w obsłudze Tarczy chroniącej nas przed zewnętrznym chłodem. Zabiłem
ich więc, myśląc, że mogę obyć się bez nich. Byłem w błędzie. Nie byłem w stanie w pojedynkę
wypełnić ich zadania. Zostało mi tylko jedno wyjście — zniszczyć Wielką Maszynę, która
utrzymywała świat w jego ówczesnej postaci. My, mieszkańcy Ciemnej Strony, którzy
czerpiemy nasze legendy z niemal niezrozumiałego źródła, zwanego nauką, twierdzimy, że
Maszyna kieruje losami świata. Mieszkańcy Jasnej Strony, również przesądni, twierdzą, że
ś
rodek Ziemi pełen jest demonów ognia i stopionych minerałów. Kto może określić, gdzie leży
prawda? Filozofowie na obu stronach często wysuwali przypuszczenia, że świat zmysłów jest
jedynie złudzeniem. To nie ma dla mnie znaczenia. Niezależnie od tego jak wygląda
rzeczywistość, od której najwyraźniej jesteśmy całkowicie odgrodzeni, wiem, że udałem się do
ś
rodka świata i spowodowałem tam katastrofę. Widzisz wokół siebie jej skutki. W wyniku
mojego czynu Ziemia zaczęła się obracać. Nie będzie już więcej ciemnej i jasnej strony, lecz
ciemność i światło będą następować kolejno po sobie na całej kuli ziemskiej. Sądzę, że w
ciemnościach zawsze zachowują się w jakiejś postaci te rzeczy, które znaliśmy, podczas gdy w
ś
wietle z pewnością przewagę będzie miała nauka.
— O ile świat nie ulegnie zniszczeniu — dodał w myśli.
Zastanawiał się, co czują w krainie światła, na uniwersytecie, gdy nadchodzi zmierzch, a
potem ciemność i można ujrzeć gwiazdy. Czy Poindexter sądzi, że to nowy dowcip na
zakończenie semestru?
— Dzięki temu — kontynuował — nie będą już potrzebne osłony przed zimnem czy
gorącem. Ciepło gwiazdy, wokół której krążymy, zostanie sprawiedliwie rozdzielone.
— Jack Potwór — krzyknęła, wyrywając się nagle z jego objęć. Kątem oka dostrzegł
ś
wietlisty pomarańczowy łuk, pojawiający się nad horyzontem. Gdy jego promienie padły na
wieżę, zaczęła ona gwałtownie trząść się i drżeć.
Usłyszał odgłos kamieni spadających w obrębie samej wieży, czuł pod stopami wstrząsy
wywołane ich upadkiem.
Evene skuliła się. Jej szeroko otwarte oczy wypełniło szaleństwo. Wiatr rozwiewał jej włosy
we wszystkie strony.
Ujrzał, że w prawej ręce trzyma sztylet. Oblizał wargi i odsunął się od niej lekko.
— Evene! — powiedział. — Wysłuchaj mnie, proszę. Mogę ci z łatwością odebrać tę
zabawkę, ale nie chcę ci zrobić krzywdy. Skrzywdziłem cię już dostatecznie. Odłóż to, proszę.
Spróbuję...
Skoczyła na niego. Spróbował złapać ją za nadgarstek, lecz nie udało mu się. Uskoczył na
bok. Sztylet przeszedł obok, wraz z nim jej ciało. Złapał ją za ramiona.
— Jack Potwór — krzyknęła.
Uderzyła go sztyletem w dłoń. Gdy jego uścisk osłabł, ponownie rzuciła się na niego,
celując w gardło. Zablokował cios lewym przedramieniem i odepchnął ją od siebie prawą ręką.
Spojrzał na jej twarz. W kącikach ust pojawiła się piana. Po brodzie ściekała jej krew z
nadgryzionych warg.
Zatoczyła się i oparła o balustradę, która niemal bezgłośnie ustąpiła pod jej ciężarem.
Skoczył w tamtą stronę, lecz zdążył tylko ujrzeć, jak spadała w dół, w stronę dziedzińca, z
wydętą spódnicą. Jej krzyk był krótki.
Cofnął się, aby samemu nie spaść z chwiejącej się wieży. Słońce wyszło już ponad horyzont
do połowy.
— Jack! Musisz uciekać! Wszystko się rozpada!
— To nie ma znaczenia — odpowiedział, odwrócił się jednak i skierował w stronę schodów.
Wszedł do cytadeli przez dziurę w jej północnej ścianie. Przeszukiwał korytarze zostawiając
ciała tych, których musiał zabić tam, gdzie leżały. W pewnej chwili spadł na niego kawał sufitu.
Wygrzebał się spod gruzów i ruszył na dalsze poszukiwania. Skrył się za kupą gruzu, gdy
brygady ludzi z wiadrami usiłowały ugasić płomienie. Chował się we wnękach, za draperiami,
meblami i drzewami. Przemykał się jak duch i pełznął jak wąż. Torował sobie drogę poprzez
rumowisko, aż w końcu wyczuł trop.
Wysoko, wysoko, po krętej drodze...
Udał się w tamtą stronę.
Ś
wiatło przeszywające niebo, pękniętą balustradę, tak wyraźne w jego pamięci, jej spódnica,
jak kwiat opadający w dół, jej plwocina i krew, jak oznaka jego winy, jęki umęczonej ziemi
przez swą monotonię przechodzące w milczenie, gruzy wyraźnie widoczne w bladym świetle
poranka, wiatr jak pieśń żałobna. Wstrząsy walącej się ziemi niemal go uspokajały. Jack stanął
u szczytu schodów i ujrzał go... jak nadchodził.
Wyciągnął miecz i czekał. Innej drogi w dół nie było.
— Dziwne — pomyślał — jak wielka chęć życia tkwi w nas bez względu na okoliczności.
Gdy borshin skoczył w jego stronę, skierował na niego czubek miecza. Przebił on lewy bark
stworzenia na wylot, to go jednak nie powstrzymało. Borshin zbił go z nóg, wyszarpnął mu
miecz z ręki i ponownie skoczył na niego. Jack przetoczył się na bok. Przed następnym atakiem
zdołał przykucnąć. Miecz wciąż tkwił w barku stwora, lśniąc w świetle poranka. Z rany nie
płynęła krew, lecz brązowy płyn sączący się powoli z jej brzegów. Jack zdołał się uchylić po
raz drugi i uderzyć go obiema rękami, lecz jego cios nie przyniósł widocznych rezultatów. To
było tak, jakby uderzył budyń, który nie chciał się rozprysnąć. Dwukrotnie jeszcze uchylał się
przed atakami przeciwnika, za pierwszym razem kopiąc go w nogę, a za drugim uderzając
łokciem w tył głowy. Następnym razem borshin chwycił go lekko, lecz Jack szarpnął mieczem
w jego ranie i uciekł z rozdartym płaszczem.
Kluczył pochylony, starając się trzymać jak najdalej od przeciwnika. Podniósł dwa duże
kawały gruzu i uskoczył do tyłu. Gdyby nie to, borshin by go złapał. Jack odwrócił się
błyskawicznie i rzucił w niego jednym ze swych pocisków, lecz chybił. Zanim zdążył odzyskać
równowagę, borshin skoczył na niego i przewrócił na ziemię. Jack walił go w głowę drugim z
kawałów gruzu, aż wypadł mu on z ręki. Bestia miażdżyła mu klatkę. Jego twarz była tak
blisko, że Jack pragnął krzyknąć i krzyknąłby, gdyby mógł zaczerpnąć oddechu.
— Niedobrze się stało, że nie dokonałeś właściwego wyboru — usłyszał głos duszy.
Jedna z rąk stworzenia spoczęła na jego karku, druga na głowie. Zaczęły się obracać.
Pociemniało mu przed oczyma. Łzy bólu mieszały się z potem na jego twarzy. Borshin
odwrócił jego głowę w ten sposób, że Jack ujrzał coś, co przypominało mu nadzieję. Magia
przestała działać, lecz ten świat przypominał półmrok. Jego moc pozwalała mu działać w
półmroku nie jako czarnoksiężnikowi, lecz jako złodziejowi.
Dzięki mocy, którą miał nad cieniem...
ś
aden miecz nie mógł go tam zranić, żadna siła wyrządzić mu krzywdy.
Wschodzące słońce, padając na balustradę, rzucało długi cień zaledwie o stopę od miejsca,
w którym leżał.
Ze wszystkich sił starał się tam dostać, lecz borshin nie zwolnił uścisku. Wyciągnął prawą
rękę najdalej jak tylko mógł, aż jego dłoń i połowa przedramienia znalazły się w cieniu. Wciąż
czuł ból, trzeszczenie kręgów i miażdżący ciężar na klatce piersiowej, ale znane mroczne
uczucie wypełniło całe jego ciało. Walczył, aby nie utracić przytomności. Naprężył mięśnie
karku. Szarpnął i pchał z całą siłą, która napłynęła do niego, aż całe jego ramię i bark znalazły
się w cieniu, z którego czerpał moc. Następnie za pomocą łokci i pięt zdołał skryć tam swoją
głowę.
Uwolnił drugą rękę. Jego dłonie odnalazły gardło borshina. Wciągnął go w cień za sobą.
— Co się dzieje, Jack? — usłyszał głos duszy. — Nie widzę cię, gdy jesteś w cieniu.
Po długiej chwili Jack wyłonił się z cienia, cały pokryty krwią i brązową kleistą substancją.
— Jack?
Drżącą ręką sięgnął w głąb tego, co pozostało z jego płaszcza.
— Do diabła... — odezwał się ochrypłym szeptem. — Moje ostatnie papierosy się
pokruszyły.
Wyglądał jakby miał zamiar rozpłakać się z tego powodu.
— Jack, nie myślałam, że uda ci się uratować...
— Ja też nie... No cóż, duszo, zawracałaś mi głowę przez dłuższy czas. Straciłem wszystko,
co miałem, mogę więc przynajmniej uszczęśliwić ciebie. Wyrażam zgodę. Rób ze mną, co
chcesz.
Zamknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył, dusza zniknęła.
— Duszo? — zapytał.
ś
adnej odpowiedzi.
Czuł się tak samo jak przedtem. Czy naprawdę byli zjednoczeni?
— Duszo, dałem ci to, czego chciałaś. Mogłabyś przynajmniej mi odpowiedzieć.
Nadal cisza.
— Jak chcesz. I tak cię nie potrzebuję.
Odwrócił się i spojrzał na zdewastowany krajobraz. Poziomo promienie słońca napełniły
zniszczony przez niego świat kolorami. Wiatr uspokoił się nieco. Jack miał wrażenie, że w
powietrzu unosi się śpiew.
Mimo całego spustoszenia i pożogi okolica miała w sobie jakieś okrutne piękno. Całego tego
zniszczenia dałoby się może uniknąć, gdyby nie coś we wnętrzu Jacka, co przyniosło ból,
ś
mierć i hańbę tam, gdzie ich wcześniej nie było. Obok ruin, czy raczej poprzez nie, dojrzał
jednak coś, czego do tej pory nie znał. Miał wrażenie, że wszystko, na co patrzy, zawiera w
sobie zapowiedź doskonałości. W oddali widział zburzone wioski, obalone góry, spalone lasy.
Wszystko to było jego winą. Doprawdy, zasłużył na tytuł, który mu nadano. Czuł jednak, że
dzięki temu powstanie coś nowego, choć nie będzie to już jego zasługą. Jemu mogła przypaść
w udziale wyłącznie wina. Wiedział, że nie będzie mu zabronione zobaczyć tego, co powstanie
w odmiennym świecie, napawać się nim, podziwiać go, być może nawet... to nie. W każdym
razie jeszcze nie teraz. Następstwo światła i ciemności będzie nowym początkiem rzeczy. Jack
czuł, że będzie to dobre.
Spojrzał na wschodzące słońce. Przetarł oczy i ponownie podniósł wzrok. To była
najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. Tak jest — pomyślał. — Na pewno mam duszę.
Nigdy przedtem nie doznałem podobnego uczucia.
Kołysanie wieży pod jego stopami ustało. Zaczęła się ona rozpadać.
Nie okłamałem cię, Evene, mimo że jeszcze wtedy nie miałem duszy. Naprawdę było mi żal.
Nie tylko tego, co zrobiłem tobie, lecz również całemu światu. Wybacz mi. Kocham cię.
...Kamień po kamieniu wieża zawaliła się. Jack został rzucony w stronę balustrady.
Tak właśnie powinno się to skończyć — pomyślał, uderzając w poręcz. Nie ma innego
wyjścia. Świat został oczyszczony przez ogień, wiatr i wodę.
Wszystko co złe zostało zniszczone bądź zmyte. Niemożliwe, żeby to, co najgorsze, zostało
pominięte.
Gdy balustrada pękła, usłyszał głośny szum, jakby rozpętał się wicher. Przerywany odgłos,
jak gdyby łopot bielizny suszącej się na sznurku wypełnił powietrze.
Gdy przelatywał ponad krawędzią, udało mu się spojrzeć w górę.
Oczywiście — pomyślał. — Ujrzał w końcu wschód słońca i został uwolniony.
Złożywszy skrzydła, Anioł Jutrzenki spadał jak czarny meteor. Jego wielka, ozdobiona
rogami twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gdy się zbliżał, wyciągnął ramiona na całą długość
i otworzył swe potężne dłonie.
Spadając Jack zastanawiał się, czy jego przyjaciel zdąży.