Zelazny Roger Widmowy Jack

background image

Roger śelazny

Widmowy Jack

Jack Of Shadows

Przełożył: Jacek Jakuszewski

Data wydania oryginalnego:1971

Data wydania polskiego:1991

background image

Niejeden cienie całuje

i cień szczęścia obejmuje”.

William Shakespeare

„Kupiec wenecki”

1.

Zdarzyło się, że Jack, którego imię wymawia się w cieniu, przybył do Igles w

Krainie Zmierzchu na Igrzyska Piekielne. Tam też zauważono go, gdy przyglądał się

Płomieniowi Piekieł.

Płomień Piekieł był smukłą, pięknie wykonaną wazą ze srebrzystych płomieni. Na

jej szczycie, jak w nierozerwalnym uścisku ognistych palców, znajdował się rubin

wielkości pięści. Pomimo ich płomiennego dotyku klejnot lśnił zimnym migotliwym

blaskiem.

Płomień Piekieł był wystawiony na widok publiczny, fakt jednak, że widziano

Jacka, jak patrzył na niego, spowodował wiele zamieszania. Gdy tylko przybył do

Igles, zauważono go, że kręcił się między latarniami wraz z innymi gapiami

podziwiającymi otwarty pawilon wystawowy. Smage i Quazer, którzy opuścili swe

ośrodki mocy, aby wziąć udział w rywalizacji, rozpoznali go i niezwłocznie donieśli o

jego obecności Mistrzowi Igrzysk.

background image

Smage przestępował z nogi na nogę i szarpał wąsy, aż łzy stanęły mu w oczach.

Zaczął mrugać. Spojrzał na swego olbrzymiego przyjaciela Quazera, którego włosy,

oczy i skóra były w odcieniu jednolitej szarości, starając się nie patrzeć na

różnobarwną postać Benoniego, Mistrza Igrzysk, którego wola była w tym miejscu

prawem.

— Czego chcecie? — zapytał Benoni.

Smage wciąż gapił się i mrugał, wreszcie Quazer przemówił swym głosem o

brzmieniu fletu.

— Mamy dla ciebie wiadomość — powiedział.

— Słucham was — odrzekł Benoni.

— Udało nam się rozpoznać osobę, której obecność może wywołać tu

komplikacje.

— Kto to taki?

— Musimy stanąć w pełnym świetle, zanim będę mógł ci powiedzieć.

Mistrz Igrzysk pokręcił głową na swym potężnym karku. Jego bursztynowe oczy

błyszczały, gdy spojrzał kolejno na obu gości.

— Jeśli to jest jakiś żart... — zaczął.

— To nie jest żart — odrzekł Quazer zdecydowanym głosem.

— Dobrze — westchnął Benoni. — Chodźcie ze mną.

Odwrócił się i skierował w stronę jasno oświetlonego namiotu. Jego płaszcz mienił

się zielono i pomarańczowo.

— Czy tyle światła wam wystarczy? — zapytał, gdy znaleźli się wewnątrz.

Quazer rozejrzał się wokoło.

— Tak — odpowiedział. — Nie podsłucha nas.

— O kim mówisz? — zapytał Mistrz Igrzysk.

— Czy nie słyszałeś o Jacku, który zawsze słyszy swe imię, gdy wypowiadane jest

w cieniu?

— Widmowy Jack? Złodziej? Tak, słyszałem opowieści o nim.

— Właśnie z tego powodu chcieliśmy z tobą mówić w dobrze oświetlonym

miejscu. On jest tutaj. Smage i ja widzieliśmy go kilka minut temu, jak obserwował

Płomień Piekieł.

— Nie do wiary! — Benoni otworzył szeroko oczy i usta z wrażenia. — Ukradnie

go! — powiedział.

Smage zaprzestał szarpania wąsów na czas wystarczający, aby skinąć głową kilka

razy.

— Przybyliśmy tu, żeby go zdobyć — wybuchnął. — Jeżeli go ukradnie, nic z

tego!

— Trzeba go powstrzymać — powiedział Benoni. — Jak sądzicie, co powinienem

background image

zrobić?

— Twoja wola jest w tym miejscu prawem — odparł Quazer.

— Słusznie... może by go gdzieś zamknąć na czas trwania Igrzysk?

— W takim razie upewnij się, czy w miejscu, w którym zostanie aresztowany, i

tam, gdzie ma być więziony, nie będzie żadnego cienia. Mówią, że w obecności cienia

nie sposób powstrzymać Jacka.

— Ale tutaj wszędzie jest pełno cienia.

— Tak. Dlatego tak trudno byłoby go uwięzić.

— Wyjściem byłoby jasne oświetlenie albo zupełna ciemność.

— Wszystkie jednak światła muszą być ustawione pod odpowiednim kątem i

umieszczone w miejscu nieosiągalnym dla Jacka — odrzekł Quazer — w przeciwnym

razie będzie on mógł uzyskać cienie, umożliwiające działanie. Natomiast w

ciemności, gdy może zapalić choć najdrobniejsze światełko, powstaną cienie.

— Jakiego rodzaju moc czerpie on z cieni?

— Nie znam nikogo, kto wiedziałby to z całą pewnością.

— Nie jest chyba człowiekiem? Pochodzi z Ciemnej Strony?

— Prawdopodobnie z Krainy Zmierzchu, ale blisko ciemności, tam gdzie zawsze

są cienie.

— W takim razie mogłaby być wskazana wycieczka do Otchłani Łajna w Glyve.

— To okrutne — odpowiedział Smage z chichotem na ustach.

— Wskażcie mi go — powiedział Benoni.

Wyszli z namiotu. Nad ich głowami rozciągało się szare, bezchmurne niebo, ku

wschodowi przybierające barwę srebrną, ku zachodowi — czarną. Gwiazdy lśniły na

tle ciemności ponad łańcuchem stalagmitowych gór. Spieszyli w stronę pawilonu,

drogą oświetloną pochodniami. Na zachodzie, gdzieś w pobliżu linii granicznej, tam

gdzie stały świątynie bezsilnych bogów, widać było błyskawice.

Przy wejściu do pawilonu Quazer skinął głową, dotykając ramienia Benoniego.

Mistrz Igrzysk spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał wysokiego, chudego

mężczyznę, który stał oparty o tyczkę namiotu. Włosy miał czarne, cerę śniadą, rysy

twarzy ostre. Ubrany był na szaro, przez prawe ramię przewieszony miał czarny

płaszcz. Palił jakieś ziele z Ciemnej Strony zawinięte w rurkę. W świetle pochodni

dym wydawał się błękitny. Benoni przyglądał się mu przez chwilę z uczuciem,

którego doznają wszyscy ludzie, gdy patrzą na istotę nie zrodzoną z kobiety, lecz

stworzoną przez nieznaną moc w miejscu unikanym przez człowieka. Przełknął ślinę.

— W porządku, możecie odejść.

— Chcielibyśmy pomóc... — zaczął Quazer.

— Powiedziałem, możecie odejść!

Spojrzał za nimi.

background image

— Nie można takim ufać — mruknął do siebie.

Udał się po strażników. Kazał im wziąć ze sobą kilkadziesiąt jasnych pochodni.

Podczas aresztowania Jack nie stawiał oporu. Nie próbował nawet dyskutować.

Otoczony przez uzbrojonych ludzi i oświetlony ze wszystkich stron skinął tylko głową

i wykonał ich rozkazy, nie odzywając się ani słowem. Poprowadzono go do jasno

oświetlonego namiotu Mistrza Igrzysk i ustawiono przed stołem, za którym zasiadł

Benoni. Strażnicy otoczyli Jacka ze wszystkich stron, trzymając w rękach latarnie i

lustra rozpraszające cień.

— Na imię ci Jack — powiedział Mistrz Igrzysk.

— Nie przeczę temu.

Benoni wpatrywał się w czarne, nieruchome oczy zatrzymanego, który nie mrugnął

nimi ani razu.

— ...Niekiedy jesteś nazywany Widmowym Jackiem — milczenie. — Zgadza się?

— Każdy z nas może nosić wiele imion — odpowiedział Jack.

Benoni odwrócił wzrok.

— Wprowadzić ich — rozkazał jednemu ze strażników.

Wprowadzono Smage’a i Quazera. Jack spojrzał w ich kierunku. Na twarzy nie

drgnął mu ani jeden mięsień.

— Czy rozpoznajecie tego człowieka? — zapytał Benoni.

— Tak — odpowiedzieli chórem.

— Jesteś jednak w błędzie, nazywając go człowiekiem — ciągnął Quazer. — On

jest mieszkańcem Ciemnej Strony.

— Jak brzmi jego imię?

— Zwą go Widmowy Jack.

Benoni uśmiechnął się.

— To prawda, że każdy z nas może nosić wiele imion — powiedział — jednakże

co do ciebie panuje zadziwiająca zbieżność opinii. Ja jestem Benoni, Mistrz Igrzysk

Piekielnych, a ty jesteś Widmowy Jack, złodziej. Mogę się założyć, że przybyłeś tu

ukraść Płomień Piekieł.

Jack milczał.

— Nie musisz odpowiadać — dodał Benoni. — Sama twoja obecność dowodzi

twych intencji.

— Może przybyłem wziąć udział w Igrzyskach? — odpowiedział Jack.

Benoni roześmiał się.

— Oczywiście! Oczywiście! — zawołał, wycierając łzę rękawem. — Ponieważ

jednak nie przewidujemy zawodów w kradzieży, nie wiem, w jakiej konkurencji

mógłbyś wystartować.

— Osądzasz mnie niesprawiedliwie — powiedział Jack. — Nawet jeśli jestem

background image

tym, za kogo mnie uważasz, nie popełniłem żadnego przestępstwa.

— Istotnie — odrzekł Benoni. — Płomień Piekieł jest naprawdę piękny, prawda?

Oczy Jacka błysnęły przez chwilę. Jego usta skrzywiły się w mimowolnym

uśmiechu.

— Niemal wszyscy zgodziliby się z tą opinią — odpowiedział pośpiesznie.

— Przybyłeś tutaj, aby go zdobyć na swój własny sposób. Uchodzisz za

najgroźniejszego ze złodziei.

— Czy z tego wynika, że nie mogę być uczciwym widzem na publicznej imprezie?

— Jeśli w grę wchodzi Płomień Piekieł — nie możesz. Jest bezcenny. Pożądają go

zarówno mieszkańcy Jasnej, jak i Ciemnej Strony. Jako Mistrz Igrzysk nie mogę

tolerować twojej obecności w jego pobliżu.

— To cały kłopot ze złą reputacją — odrzekł Jack. — Cokolwiek byś nie zrobił,

zawsze jesteś podejrzany.

— Dość tego! Czy chcesz go ukraść?

— Byłbym głupi, gdybym odpowiedział, że tak.

— Więc nie doczekam się od ciebie uczciwej odpowiedzi?

— Jeżeli przez „uczciwą odpowiedź” rozumiesz, że mam powiedzieć to, co chcesz

ode mnie usłyszeć, to muszę przyznać, że masz rację.

— Zwiążcie mu ręce z tyłu — powiedział Benoni.

Tak też zrobiono.

— Ile razy możesz umrzeć? — zapytał Mistrz Igrzysk.

Jack nie odpowiedział.

— No dobrze. Wszyscy wiedzą, że mieszkańcy Ciemnej Strony mają więcej niż

jedno życie. Ile ty ich masz?

— Nie podoba mi się to, co mówisz — powiedział Jack.

— To nie jest tak, jakbyś umarł na zawsze.

— Daleka jest droga z Otchłani Łajna w Glyve na zachodnim biegunie świata.

Trzeba iść na piechotę. Czasami mijają lata, nim uformuje się nowe ciało.

— Byłeś tam już więc?

— Tak — odpowiedział Jack, sprawdzając siłę swych więzów — i wolałbym nie

powtarzać tego doświadczenia.

— Przyznajesz więc, że masz przynajmniej jeszcze jedno życie w zapasie.

Ś

wietnie! Mogę więc bez wyrzutów sumienia nakazać twoją natychmiastową

egzekucję...

— Zaczekaj! — krzyknął Jack, potrząsając głową i wyszczerzając zęby. — To

ś

mieszne. Nie zrobiłem nic złego. No, ale to nieważne. Niezależnie, jakie były moje

zamiary, jest jasne, że teraz nie mogę ukraść Płomienia Piekieł. Uwolnij mnie, a

opuszczę dobrowolnie Krainę Zmierzchu na czas trwania Igrzysk. Pozostanę w

background image

Ciemnej Stronie, dopóki się nie skończą.

— Jaką mam na to gwarancję?

— Moje słowo.

Benoni roześmiał się ponownie.

— Słowo faceta z Ciemnej Strony? Legendarnego przestępcy? Nie, Jack, widzę

tylko jeden sposób na zapewnienie bezpieczeństwa trofeum — twoją śmierć. Skoro

jest w mojej mocy wydać na ciebie wyrok, zrobię to. Skrybo! Zapisz, o której

godzinie podjąłem tę decyzję.

Brodaty garbus o kaprawych oczach i twarzy tak pomarszczonej jak pergamin,

który ujął w rękę, wywinął piórem zakrętasa i zaczął pisać. Jack wyprostował się na

pełną wysokość i spojrzał na Benoniego spod przymkniętych powiek.

— Śmiertelniku — zaczął — obawiasz się mnie, ponieważ mnie nie rozumiesz.

Jako mieszkaniec Jasnej Strony masz tylko jedno życie. Gdy je utracisz, nie

pozostanie ci nic. My, mieszkańcy Ciemnej Strony, nie mamy dusz, jakie wy

posiadacie. W zamian za to możemy żyć wiele razy w sposób, jaki jest dla ciebie

niedostępny. Widzę, że zazdrościsz mi tego i dlatego pragniesz pozbawić mnie życia.

Dowiedz się, że śmierć jest równie nieprzyjemna dla nas, jak i dla was.

Mistrz Igrzysk spuścił wzrok. — Nie chciałbym... — zaczął.

— Przyjmij moją ofertę — przerwał mu Jack. — Zgadzam się opuścić teren

Igrzysk. Jeśli pozwolisz, by wykonano twój rozkaz, w ostatecznym rachunku

przegrasz.

Garbus przestał pisać i zwrócił się w stronę Benoniego.

— Jack — powiedział Mistrz Igrzysk — chciałeś go ukraść, prawda?

— Oczywiście.

— Dlaczego? Trudno byłoby go sprzedać. Jest łatwy do rozpoznania.

— Musiałem spłacić dług przyjacielowi, który pożąda tej błyskotki. Uwolnij mnie,

a powiem, że mi się nie udało, co będzie zresztą zgodne z prawdą.

— Nie chcę narazić się na twój gniew, gdy powrócisz...

— Jeśli wyślesz mnie w tę podróż, spadnie on na ciebie z całą pewnością.

— ...Jednakże w moim położeniu nie mogę sobie pozwolić na zaufanie człowieka,

którego nazywają także Jackiem Kłamcą.

— Czy moje słowo nic dla ciebie nie znaczy?

— Obawiam się, że nie. Skrybo, pisz dalej.

— ... A moja groźba?

— Tę traktuję poważnie. Jednakże ryzyko twojej zemsty, która może nastąpić za

kilka lat, jest mniejsze od niebezpieczeństwa, na jakie byłbym narażony po

ukradzeniu Płomienia Piekieł. Zrozum moją sytuację, Jack.

— Rozumiem — odpowiedział. Zwracając się w stronę Smage’a i Quazera

background image

zawołał: — Słuchaj, oślouchy i ty, obojnaku, o was także nie zapomnę!

Smage spojrzał na Quazera, który mrugnął i uśmiechnął się.

— Powiedz to naszemu panu, Królowi Nietoperzy — odrzekł.

Jack skrzywił twarz na dźwięk imienia swego odwiecznego wroga.

Ponieważ magia jest słabsza w Krainie Zmierzchu, gdzie zaczyna się królestwo

nauki, minęło może pół minuty, zanim pojawił się w namiocie nietoperz, przelatując

ponad głowami zebranych. Tymczasem Quazer zdążył powiedzieć:

— Będziemy startować pod sztandarem nietoperza.

Na widok nocnego lotnika śmiech zamarł na ustach Jacka. Opuścił głowę i zacisnął

szczęki. Zapanowała cisza zakłócana tylko skrzypieniem pióra.

— Niech tak będzie — powiedział Jack.

Zaprowadzono go na środek podwórza, gdzie stał człowiek imieniem Blite z

wielkim toporem w ręku. Jack rozejrzał się szybko, oblizując wargi. Po chwili ostra

krawędź topora ponownie przyciągnęła jego wzrok. Zanim poproszono go, by

uklęknął przy popękanym pniaku, powietrze wypełniło się skórzastymi pociskami.

Była to horda tańczących nietoperzy. Większość nadlatywała z zachodu. Poruszały się

zbyt szybko, aby rzucić cień godny uwagi. Jack zaklął, wiedząc, że jego wróg wysłał

swoich sługusów, aby przyglądali się egzekucji.

Z reguły kradzieże udawały mu się. Był wściekły, że stracił jeden ze swoich

ż

ywotów w tak głupi sposób. Ostatecznie miał jakąś reputację...

Uklęknął i pochylił głowę.

Zastanowił się, czy to prawda, że głowa zachowuje świadomość przez sekundę czy

dwie po odcięciu od ciała. Bezskutecznie starał się oddalić od siebie tę myśl. Czy to

więcej niż zwykła fuszerka? — zastanowił się.

Gdy Król Nietoperzy zastawił pułapkę, mogło to oznaczać tylko jedno.

background image

2.

Jasne linie światła pędziły przez ciemność — białe, srebrne, niebieskie, żółte,

czerwone — najczęściej proste, lecz czasami falujące. Pokryły całe pole widzenia.

Niektóre z nich były jaśniejsze od pozostałych...

Coraz wolniej...

Nie były już drogami ciągnącymi się w nieskończoność lub fragmentami

pajęczyny.

Zmieniły się w krótkie, cienkie pręty, laski, krótkie odcinki światła... Na koniec w

mrugające punkty.

Przez chwilę spoglądał na gwiazdy, nie rozumiejąc, co widzi. Dopiero po długiej

chwili słowo „gwiazdy” dotarło skądś do jego świadomości. Dostrzegł słabą

poświatę.

Cisza. śadnego zmysłu oprócz wzroku...

Po upływie kolejnej długiej chwili poczuł się, jakby spadał z wielkiej wysokości,

przybierając kształt materialny. W następnym momencie zdał sobie sprawę, że leży na

plecach, patrząc w górę. Nareszcie w swej zwykłej postaci.

— Jestem Widmowy Jack — pomyślał, wciąż jeszcze niezdolny do ruchu.

Nie wiedział, gdzie jest ani w jaki sposób znalazł się w tym miejscu, pełnym

ciemności i gwiazd, uczucie jednak było znajome. Wiedział, że był tu już kiedyś,

dawno temu.

Zalała go fala ciepła, wypływająca z okolicy serca. Odczuł mrowienie,

wyostrzające jego zmysły. Wróciła pamięć.

— Do diabła! — brzmiały jego pierwsze słowa.

Gdy tylko odzyskał węch, zdał sobie sprawę ze swej sytuacji. Znajdował się w

Otchłani Łajna w Glyve na zachodnim biegunie świata, w królestwie okrutnego

barona Drekkheimu, przez które muszą przejść wszyscy, pragnący powstać do życia.

Stwierdził, że leży na kupie nawozu w samym środku śmierdzącego jeziora.

Uśmiechnął się złośliwie, gdy po raz setny w swoim życiu pomyślał, że choć ludzie

zaczynają i kończą swe życie w nieprzyjemny sposób, los mieszkańców Ciemnej

Strony wcale nie jest lepszy.

Gdy tylko mógł poruszyć ręką, zaczął sobie masować kark i szyję. Nie czuł bólu,

background image

lecz straszliwe wspomnienie wróciło z całą wyrazistością. Ile czasu upłynęło? Co

najmniej kilka lat — pomyślał. Taka była jego średnia. Zadrżał na wspomnienie

ostatniej chwili swego poprzedniego życia. Odegnał od siebie tę myśl. Dygotał z

zimna. Przeklinał stratę ubrania, które tymczasem zbutwiało już wraz z jego

poprzednim ciałem lub też, co bardziej prawdopodobne, ktoś inny zużył doszczętnie.

Uniósł się wolno, aby nabrać powietrza w płuca. śałował, że nie może przez

pewien czas obyć się bez oddychania. Odrzucił na bok owalny kamień, który trzymał

w ręku. Nie było sensu pozostawać w tym miejscu, skoro był już niemal sobą.

Wszystkie drogi prowadziły na wschód. Zgrzytając zębami wybrał tę, która

zdawała się najłatwiejsza. Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim dotarł do brzegu.

Choć jego oczy prędko przyzwyczaiły się do światła gwiazd, nie było tu prawdziwych

cieni, które mogłyby udzielić mu odpowiedzi.

Jakie zresztą znaczenie ma czas? Rok to jeden obrót planety wokół Słońca. Można

go podzielić na drobniejsze części, zależnie od ruchów planety... lub upodobań jej

mieszkańców.

Dla Jacka cztery coroczne przesunięcia Krainy Zmierzchu wyznaczały pory roku.

Dokładniej można było określić czas za pomocą zawsze widocznych gwiazd oraz

magicznych zasad, określających nastroje rządzących gwiazdami duchów. Jack

wiedział, że na Jasnej Stronie znano mechaniczne i elektroniczne urządzenia, służące

do pomiaru czasu. Kilka razy udało mu się je ukraść. Ponieważ jednak nie chciały

funkcjonować na Ciemnej Stronie, dawał je w prezencie dziewczynom w tawernach,

jako amulety o wielkiej mocy antykoncepcyjnej.

Nagi i śmierdzący, Jack wyszedł na brzeg pogrążony w ciemności i milczeniu. Gdy

tylko zaczerpnął oddechu i odzyskał nieco siły, wyruszył w swą podróż na wschód.

Droga wiodła łagodnie pod górę. Wszędzie wokoło rozciągały się kałuże

plugastwa. Całe jego rzeki uchodziły do jeziora. Prędzej czy później każde świństwo

trafia do Glyve. Gdzieniegdzie wybuchały gejzery szamba, opryskując go znienacka.

Z rozpadlin nieustannie wydobywał się odór siarkowodoru. Łapał się za nos,

wznosząc modły do swych bóstw opiekuńczych. Wątpił jednak, czy zostaną one

wysłuchane. Nie sądził, żeby bogowie zwracali wiele uwagi na cokolwiek

pochodzącego z tej części świata.

Parł wciąż naprzód, niemal bez odpoczynku. Droga prowadziła nadal pod górę. Po

chwili zaczęły się pojawiać skupiska skał. Z drżeniem przeciskał się między nimi.

Zapomniał — oczywiście celowo — o wielu spośród najgorszych cech tego miejsca.

Małe ostre kamienie raniły mu stopy. Wiedział, że zostawia za sobą krwawe ślady.

Słyszał za sobą ciche odgłosy drobnych zwierząt o wielu nogach, które wybiegły, aby

je zlizywać. Uważano, że oglądanie się w tym miejscu przynosi pecha.

Zawsze przyjmował ze smutkiem utratę krwi z nowego ciała, które należało do

background image

niego. Grunt jednak zmieniał się w miarę posuwania się naprzód i wkrótce wkroczył

na gładką skałę. Z zadowoleniem zauważył, że odgłosy stóp za nim ucichły.

Im wyżej się wspinał, tym bardziej czuł ustępowanie przykrej woni. Pomyślał, że

może to być po prostu rezultatem osłabienia jego węchu na skutek długotrwałego

atakowania go tymi wyziewami. Niezależnie od przyczyn przyniosło mu to ulgę, co

pozwoliło jego umysłowi zająć się innymi problemami.

Zdał sobie sprawę, że oprócz tego, iż jest brudny, obolały i zmęczony, cierpi

również z głodu i pragnienia.

Walczył ze swymi wspomnieniami jak z drzwiami do magazynu. W końcu udało

mu się wejść do środka. Zaczął poszukiwać odpowiedzi. Starał się przypomnieć sobie

swe poprzednie podróże z Glyve najdokładniej jak tylko mógł, jednakże żaden

szczegół krajobrazu nie wydawał się mu znajomy. Gdy mijał niewielki zagajnik

metalicznych drzew, zrozumiał, że jeszcze nigdy nie szedł tą drogą.

Przez całe mile nie znajdę czystej wody — pomyślał — chyba że fortuna

uśmiechnie się do mnie i znajdę kałużę po deszczu. Tutaj bardzo rzadko pada

deszcz... To kraina plugastwa, nieczystości. Gdybym spróbował wyczarować mały

deszcz, ktoś by mnie z pewnością zauważył i wytropił. Bez cieni łatwo padłbym jego

ofiarą. Czekałoby mnie ciężkie życie niewolnika lub też zostałbym zabity i wróciłbym

do Otchłani Łajna. Poczekam, aż śmierć będzie blisko i dopiero wtedy spróbuję

wywołać deszcz.

Po chwili ujrzał w oddali jakiś nienaturalny obiekt. Zbliżył się ostrożnie. Był to

kamienny obelisk dwukrotnie wyższy od niego. Na gładkiej powierzchni wyryty był

wielkimi literami w najpospolitszym języku Ciemnej Strony napis: WITAJ,

NIEWOLNIKU.

Pod spodem umieszczono wielką pieczęć Drekkheimu.

Jack odetchnął z ulgą. Wiadomo było nielicznym — tym, którym udało się uciec z

niewoli Barona i od których Jack się o tym dowiedział — że podobne napisy

umieszczane są w najsłabiej patrolowanych rejonach jego królestwa, w nadziei, że

powracający z Glyve zmienią trasę i dostaną się w okolice, gdzie szansę na ich

schwytanie będą większe.

Jack minął obelisk. Chciał splunąć, lecz usta miał wyschnięte. W miarę wędrówki

siły opuszczały go coraz bardziej. Miał teraz kłopoty z utrzymaniem równowagi, gdy

się potykał. Wiedział, że opuścił kilka okresów snu, nie znalazł jednak żadnego

miejsca, które wydałoby mu się na tyle bezpieczne, by móc się przespać.

Coraz trudniej przychodziło mu trzymać oczy otwarte. W pewnym momencie

potknął się i upadł. Był pewien, że przeszedł znaczny odcinek drogi śpiąc. Teren był

bardziej nierówny niż ten, który przemierzał uprzednio. To spowodowało nowy

przypływ nadziei, dzięki któremu zdołał się podnieść i ruszyć dalej.

background image

Po chwili ujrzał miejsce, które mogło mu dać schronienie, a nie miał już siły iść

dalej. Było to skupisko pochylonych kamieni u stóp stromego zbocza, prowadzącego

na wyżej położony teren. Wlokąc się ostatkiem sił, zbadał okolicę w poszukiwaniu

ś

ladów życia. Nie znalazł nic. Wszedł do środka, wciskając się w kamienny labirynt

tak głęboko, jak tylko zdołał, znalazł w miarę równe miejsce, położył się i zasnął.

Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim coś w głębinie, którą jest sen, ostrzegło go

o niebezpieczeństwie. Walcząc rozpaczliwie jak tonący, wydostał się na odległą

powierzchnię.

Poczuł dotyk ust na swoim gardle i narzutę z jej długich włosów na swoich

ramionach. Odczekał chwilę, aby zebrać resztki sił. Złapał ją lewą ręką za włosy, a

prawą objął wpół, aby odciągnąć od siebie. Obrócił się na lewy bok. Od pierwszej

chwili po obudzeniu wiedział, co musi zrobić. Uderzył głową do przodu zaledwie z

drobnym ułamkiem swej dawnej szybkości. Gdy skończył, wytarł usta i podniósł się,

patrząc w dół na jej zwiotczałe ciało.

— Biedna wampirzyco — powiedział. — Miałaś w sobie tak mało krwi, dlatego

tak bardzo potrzebowałaś mojej. Byłaś jednak za słaba, aby mi ją odebrać. Ja także

byłem bardzo głodny. Każdy radzi sobie, jak może.

Mając na sobie czarne ubranie, płaszcz i buty, które sobie przywłaszczył, Jack

przedostał się na wyższy poziom. Gdzieniegdzie rozciągały się poletka czarnej trawy,

która okręcała mu się wokół kostek, usiłując go zatrzymać. Jack znał ją dobrze.

Torował sobie wśród niej drogę kopniakami, zanim mogła zacisnąć swe więzy. Nie

miał zamiaru służyć jako nawóz.

W końcu odnalazł małe jeziorko. Obserwował je godzinami z wielu miejsc.

Wydawało się doskonałym punktem do schwytania powracającego. Na koniec doszedł

do wniosku, że nie jest strzeżone. Zbliżył się i przyjrzał mu się uważnie, zanim opadł

na ziemię. Pił przez długi czas. Odpoczął chwilę, napił się ponownie, znów odpoczął i

znów się napił. śałował, że nie ma w czym zabrać wody ze sobą. Rozebrał się i zmył

brud ze swego ciała.

W dalszej drodze mijał kwiaty, które przypominały węże wyposażone w korzenie,

a być może w istocie nimi były. Rzucały się z sykiem w jego stronę, próbując go

dosięgnąć.

Spał dwukrotnie, zanim dotarł do następnego zbiornika wody. Tym razem był on

strzeżony i aby zdobyć wodę, Jack musiał użyć całej swej złodziejskiej chytrości. W

podobny sposób zdobył miecz drzemiącego strażnika oraz zaopatrzył się w chleb, ser,

wino oraz ubranie na zmianę. W tym momencie strażnikowi takie rzeczy nie były już

potrzebne.

Porcje wystarczyły tylko na jeden posiłek, co w połączeniu z faktem, że strażnik

background image

nie miał wierzchowca, doprowadziło Jacka do wniosku, że posterunek znajduje się w

pobliżu i lada chwila może przybyć zmiennik. Jack wypił wino i napełnił butelkę

wodą, przeklinając jej małą pojemność. Ponieważ w okolicy nie było żadnej

rozpadliny lub jaskini, w której mógłby ukryć szczątki, pozostawił je na miejscu i

oddalił się szybko.

Jadł wolno, nie przerywając wędrówki. Z początku jego żołądek buntował się

przeciwko tej dziwnej inwazji. Spożył w ten sposób połowę posiłku, zachowując

resztę na później. Niekiedy mijał drobne zwierzęta. Nabrał w dłonie kamieni w

nadziei, że uda mu się któreś z nich trafić. Były jednak zbyt szybkie lub on zbyt

wolny. Udało mu się za to, gdy po raz siódmy odnawiał swój zapas kamieni, znaleźć

ładny kawałek krzemienia.

Wkrótce musiał się ukryć, gdy usłyszał odgłos kopyt, jednakże nikt nie nadjechał.

Wiedział, że zapuścił się już głęboko na terytorium Drekkheimu, zastanawiał się

jednak, ku której z jego granic się kieruje. Zadrżał na myśl, że w jednym punkcie

graniczy on również z bezimiennym królestwem, w którym wznosił się Wielki

Gniew, twierdza i ośrodek mocy Króla Nietoperzy.

Z ciemnej ziemi zaniósł kolejną modlitwę w stronę lśniących gwiazd. To nie

mogło zaszkodzić.

Wspinał się w górę, kręcił w kółko, czasami musiał biec. Nienawiść rosła w nim

szybciej niż głód.

Smage, Quazer, Benoni, kat Blite, a przede wszystkim Król Nietoperzy...

Znajdzie ich jednego po drugim i zemści się, zaczynając od najmniej ważnych,

budując powoli swoją potęgę, zanim zmierzy się z tym, który już w tej chwili mógł

znajdować się zbyt blisko, aby Jack mógł spać spokojnie.

W istocie spał źle. Dręczyły go koszmary. Śniło mu się, że ponownie znalazł się w

Otchłani Łajna, tym razem jednak przykuty łańcuchami, tak jak Anioł Jutrzenki, który

musi przez całą wieczność siedzieć u wrót poranku, zmuszony pozostać w tym

miejscu na zawsze.

Mimo że powietrze było chłodne, obudził się zlany potem. Ponownie odczuł z całą

intensywnością ohydny zapach wypełniający to miejsce.

Upłynęło sporo czasu, zanim był zdolny spożyć resztę swoich zapasów.

Nienawiść utrzymywała go przy życiu. Stanowiła dla niego pożywienie.

Zaspokajała jego pragnienie lub pozwalała mu o nim zapomnieć. Dała mu siły na

przejście następnej mili, zanim jego ciało zmusiło go do odpoczynku.

Planował swą zemstę raz po razie. Wyobrażał sobie tortury, które im zada:

rozżarzone kleszcze, świdry, imadła. Słyszał ich krzyki i błagania. W najgłębszych

zakamarkach swego umysłu dostrzegał kawały mięsa, potoki krwi i rzeki łez, jakie z

background image

nich wytoczy, zanim pozwoli im umrzeć.

Wiedział, że pomimo wszelkich trudności związanych z podróżą, najbardziej

bolesna była rana zadana jego dumie. Złapali go tak łatwo i załatwili się z nim tak

szybko, jakby pacnęli natrętnego owada. Potraktowali go nie jak Potęgę władającą

ś

wiatem cieni, lecz jak zwykłego złodzieja.

Dlatego właśnie planował tortury, zamiast zadowolić się zwykłym ciosem miecza.

Zabijając go w ten sposób, zranili jego dumę. Gdyby załatwili to inaczej, mógłby się

czuć mniej pokrzywdzony. To Król Nietoperzy, opętany przez zazdrość i żądzę

zemsty, wyrządził mu tę zniewagę. Zapłaci za to.

Przepełniony nienawiścią podążał naprzód. Jakkolwiek uczucie to rozgrzewało go,

zauważył, że robi się coraz zimniej. Działo się tak, chociaż od dłuższego czasu nie

wspiął się na znacząco większą wysokość.

Położył się na plecach, aby przyjrzeć się czarnej kuli zasłaniającej gwiazdy w

zenicie. To było ognisko sił Tarczy. Kula była nieustannie utrzymywana w

bezpiecznej odległości od światła Jasnej Strony. Ktoś powinien ją nadzorować. Gdzie

podziało się siedem Potęg, na które, zgodnie z Księgą Łokci, wypadała kolej służby

przy Tarczy? Z pewnością żadna z nich nie zaniedbałaby tego obowiązku, nawet

gdyby panowała między nimi wojna. Od tego zależał los całego świata. Jack sam

pełnił służbę niezliczoną ilość razy — dwukrotnie nawet wraz z Królem Nietoperzy.

Zapragnął wypowiedzieć zaklęcie, które pozwoliłoby mu ujrzeć, czyje imiona były

wypisane na aktualnej stronicy Księgi Łokci. Być może nawet jego własne? Nie,

odkąd przebudził się w Otchłani Łajna, ani razu nie usłyszał, żeby ktoś wypowiedział

jego imię. Z pewnością nie ja — zdecydował.

Otworzył swoją jaźń. Poczuł straszliwe zimno zewnętrznej ciemności, która

przeciekała przez brzegi kuli na szczycie Tarczy. To był tylko niewielki przeciek,

jednakże im dłużej będą zwlekali z jego zatkaniem, tym trudniejsze się to stanie.

Sprawa była zbyt poważna, aby sobie pozwolić na ryzyko. Czarnoksięska Tarcza

chroniła mieszkańców Ciemnej Strony przed zamarznięciem z równą pewnością, jak

pola siłowe ochraniały mieszkańców Jasnej Strony przed usmażeniem się w

bezlitosnych promieniach słońca. Jack zamknął swoją jaźń przed wewnętrznym

chłodem.

Po dłuższej chwili udało mu się zabić małe zwierzątko o ciemnej sierści, które

drzemało na szczycie skały. Obdarł je ze skóry i oprawił za pomocą miecza. Ponieważ

nie znalazł nic na podpałkę, musiał zjeść mięso na surowo. Zmiażdżył kości zębami i

wyssał z nich szpik. Ten barbarzyński posiłek napełnił go niesmakiem, choć wielu

jego znajomych wolało ten sposób odżywiania się od bardziej cywilizowanego.

Cieszył się, że posiłek odbył się bez świadków.

Idąc dalej odczuł mrowienie w uszach:

background image

— Widmowy Jack i...

To było wszystko.

Temu, kto wypowiedział te słowa, musiał dokładnie w tym momencie paść na usta

cień. Fragment był jednak zbyt krótki. Jack odwrócił głowę, aby ustalić kierunek, z

którego nadbiegły słowa. Daleko z przodu i nieco w prawo. Ponad sto mil —

pomyślał. — Być może nawet w innym królestwie.

Zazgrzytał zębami. Gdyby tylko znał swoje obecne położenie, mógłby w

przybliżeniu odgadnąć źródło głosu. Teraz nie wiedział nawet, czy był to fragment

pijackiej opowieści, czy też wypowiedź kogoś, kto wiedział już o jego powrocie i

knuł przeciw niemu spisek. Ta ostatnia możliwość zaprzątnęła jego myśli przez

dłuższą chwilę.

Przyspieszył kroku. Nie zatrzymał się w przewidzianym czasie i dzięki temu, jak

sądził, wcześniej dostrzegł szczęśliwie kolejne jezioro. Nie zauważywszy w pobliżu

strażników, podszedł do niego i napił się do syta. Musiał mocno wytężyć wzrok,

zanim dostrzegł swe odbicie w czarnej wodzie: ciemna, szczupła twarz, słabe światła

oczu, niewyraźna sylwetka człowieka na tle gwiazd.

— Och, Jack! Sam stałeś się podobny do cienia — mruknął. — Marniejesz w tym

okrutnym kraju. Wszystko przez to, że obiecałeś Pułkownikowi Który Nigdy Nie

Umarł tę cholerną błyskotkę. Nie myślałeś, że tak się to skończy, co? Czy warto było

ryzykować? — roześmiał się głośno, pierwszy raz od chwili swych ponownych

narodzin. — Czy ty również się śmiejesz, cieniu cienia? — zapytał odbicia. — Chyba

tak. Robisz to jednak po cichu. Jesteś w końcu moim odbiciem i wiesz, że znowu

spróbuję zdobyć ten cholerny klejnot, gdy tylko się dowiem, gdzie się znajduje. Ona

jest tego warta.

Uśmiechnął się. Na moment zapomniał o swej nienawiści. Płomienie gorejące w

jego umyśle przygasły zastąpione wyobrażeniem dziewczyny. Miała jasną twarz i

oczy zielone jak brzegi starych luster. Jej wargi miały wyraz lekkiego nadąsania, a

broda pasowała dokładnie do łuku między jego kciukiem a palcem wskazującym.

Miedziane włosy spływały nad jej brwi o tym samym kolorze, jak skrzydła ptaka w

locie. Na imię miała Evene. Sięgała mu nie wyżej niż do ramienia. Aż po szczupłą

talię odziana była w zielony welwet. Jej szyja wyglądała jak pozbawiony kory pień

cudownego drzewa. Jej palce poruszały się po strunach palmyrinu jak tancerze. Taka

była Evene z Warownej Twierdzy. Pochodziła z jednego z rzadkich związków

pomiędzy Ciemnością a Światłem. Jej ojcem był Pułkownik Który Nigdy Nie Umarł,

matką śmiertelna kobieta o imieniu Loret. Czy to była jedna z przyczyn jego

fascynacji? — ponownie zastanowił się Jack. Skoro pochodziła częściowo ze Światła,

to być może miała duszę? Chyba tak. Nie potrafił jej sobie wyobrazić w roli jednej z

Potęg Ciemności, wydobywającej się, jak on, z Otchłani Łajna w Glyve. Nie! Odegnał

background image

tę myśl od siebie.

Płomień Piekieł był ceną, której zażądał ojciec za jej rękę. Jack przyrzekł sobie, że

wyruszy po niego ponownie. Oczywiście, najpierw zemsta... Przecież Evene go

rozumie, zna jego honor i dumę. Będzie na niego czekać. Tego dnia, gdy wyruszył do

Igles na Igrzyska Piekielne, powiedziała mu, że będzie czekać na niego zawsze. Czas

znaczył dla niej niewiele, była przecież nieodrodną córką swojego ojca. Przeżyje

wszystkie śmiertelne kobiety, zachowując młodość, urodę i wdzięk. Poczeka.

— Tak, cieniu cienia — powiedział do swego odbicia. — Ona jest tego warta.

Pędził przez ciemność żałując, że jego nogi nie są kołami. Ponownie usłyszał

odgłos kopyt. Ukrył się. I tym razem jeźdźcy minęli go, jednak znacznie bliżej niż

poprzednio.

Nie usłyszał już więcej swego imienia. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś związek

pomiędzy tym, kto je wypowiedział, a jeźdźcami.

Temperatura ustaliła się. Nieustannie odczuwał dotkliwy chłód. Gdy tylko otwierał

swoją jaźń, wyczuwał powolny, nieustający przeciek w Tarczy ponad nim. W tym

miejscu najłatwiej to zauważyć — pomyślał. Glyve leżało bezpośrednio pod kulą —

szczytem Tarczy. Być może dalej na wschód skutki nie dały się jeszcze odczuć.

Wędrował dalej, nie słysząc żadnych dźwięków, które mogłyby być odgłosami

pościgu. Dodało mu to odwagi. Pozwolił sobie na częstsze odpoczynki. Kilkakrotnie

zboczył z trasy wyznaczonej za pomocą gwiazd, aby zbadać formacje skalne, w

których mogła się znajdować woda lub jakieś zwierzęta. Dwukrotnie udawało mu się

znaleźć wodę, nie odkrył jednak niczego, co mogłoby służyć jako pożywienie.

Podczas jednej z takich wycieczek jego uwagę przykuło słabe, czerwone światło,

wydobywające się z rozpadliny skalnej po prawej stronie. Było tak niewyraźne, że

gdyby poruszał się szybciej, nie zauważyłby go. Dostrzegł je jednak w chwili, gdy

wspinał się w górę zbocza poprzez żwir i luźne kamienie. Zatrzymał się na ten widok.

Ogień? Tam, gdzie coś płonie, można znaleźć cień. A gdzie jest cień...

Wyciągnął miecz i skręcił w bok. Trzymając broń przed sobą, wkroczył do

rozpadliny. Przeciskał się ostrożnie przez wąskie przejście z plecami opartymi o

skałę. Spoglądając w górę, ocenił, że skały sięgają mniej więcej na jego czterokrotną

wysokość. Rzeka gwiazd zdawała się płynąć między czarnymi kamiennymi brzegami.

Droga skręcała w lewo, po czym kończyła się nagle, przechodząc w szeroki występ o

poziomie o trzy stopy wyższym niż grunt doliny. Zatrzymał się, aby przyjrzeć mu się

dokładnie.

Ze wszystkich stron otoczony był przez wysokie ściany skalne, wyglądające na

naturalne. Ich podstawę porastały czarne krzewy. Nieco dalej rosła trawa i inna

ciemna roślinność. Na końcu doliny znajdował się wolny od wszelkiej roślinności

krąg o średnicy około osiemdziesięciu stóp. Był doskonale odgraniczony od

background image

otoczenia. Nie było na nim żadnych śladów życia. Na jego środku znajdował się

wielki omszały głaz. Dobywała się z niego słaba poświata.

Z niewiadomych przyczyn Jack poczuł się niewyraźnie. Przyjrzał się dokładnie

skarpom otaczającym dolinę. Rzucił okiem na gwiazdy.

Czyżby światło zamigotało, gdy odwracał spojrzenie? Może mu się tylko zdawało?

Zszedł z występu, na którym stał. Ruszył ostrożnie w stronę głazu, trzymając się

blisko ściany po lewej stronie. Głaz był całkowicie pokryty różowawym mchem, który

wydawał się być źródłem poświaty. Zbliżając się do niego, Jack zauważył, że w

dolinie jest nieco cieplej niż na zewnątrz. Być może jej ściany stanowiły swego

rodzaju osłonę.

Z mieczem w ręku wkroczył na teren kręgu. Cokolwiek dziwnego znajduje się w

tym miejscu — pomyślał — jest szansa, że na coś mi się przyda. Nie zdążył uczynić

więcej niż sześć kroków, gdy poczuł w swym umyśle poruszenie, jak gdyby coś go

potrąciło.

— Świeży szpik! Nareszcie! — nadeszła myśl.

Jack zatrzymał się.

— Kim jesteś? Gdzie się znajdujesz? — zapytał.

— Leżę przed tobą, maleńki. Chodź do mnie.

— Widzę tylko omszałą skałę.

— Wkrótce zobaczysz więcej, chodź!

— Dziękuję, nie — odrzekł Jack, wyczuwając złowieszczą intencję w myślach

przemawiającej do niego istoty.

— To nie jest zaproszenie. To rozkaz, który ci wydaję.

Poczuł, że jakaś potężna siła zmusza go do poruszania się do przodu. Opierał się ze

wszystkich sił.

— Kim jesteś? — zapytał ponownie.

— Widzisz mnie przed sobą. Chodź już!

— Jesteś skałą czy grzybem? — pytał, starając się pozostać w miejscu, w którym

stał, czuł jednak, że przegrywa tę walkę. Wiedział, że gdy tylko zrobi jeden krok,

następne przyjdą same. Jego wola zostanie złamana i stanie się bezbronną ofiarą

skały.

— Można powiedzieć, że jestem i tym, i tym. W istocie stanowimy jedność. Jesteś

uparty, ale to ci nic nie pomoże. Teraz już nie możesz mi się opierać.

To była prawda. Prawa noga Jacka spróbowała się poruszyć wbrew jego woli. Nie

potrafił jej dłużej powstrzymać. Zdecydował się na kompromis i poddał się naporowi,

posuwając się jednak raczej w prawo niż do przodu. Następnie jego lewa noga

zapragnęła posunąć się w stronę skały. Pozornie poddając się, dosunął ją do prawej.

— Doskonale, nie musisz iść prosto. W ten sposób też do mnie przyjdziesz, tylko

background image

trochę później.

Pot wystąpił na czoło Jacka. Mimo zawziętego oporu krok za krokiem zbliżał się

po spirali, w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, do tego, który go wzywał.

Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Zapomniał o wszystkim: o nienawiści, głodzie,

pragnieniu i miłości. We wszechświecie pozostały tylko dwie rzeczy: on i różowy

głaz. Napięcie pomiędzy nimi wypełniło powietrze jak stały dźwięk, który pozostaje

niesłyszalny z powodu swej niezmienności, czyniącej go elementem naturalnego

porządku rzeczy. To było tak, jak gdyby walka pomiędzy Jackiem a tamtym trwała

całą wieczność.

Nagle do małego świata ich pojedynku wkroczył nowy element. Czterdzieści czy

pięćdziesiąt kroków pełnych bólu — Jack stracił rachubę — przywiodło go do

miejsca, skąd mógł ujrzeć tylną ścianę głazu. W tym momencie jego koncentracja o

mało nie ustąpiła pod wpływem nagłego wybuchu emocji. Niewiele brakowało, żeby

poddał się nieustępliwej woli przeciwnika.

Zadrżał na widok stosu szkieletów leżących za świecącym kamieniem.

— Tak, muszę trzymać je tutaj. Inaczej ci, którzy przychodzą w to miejsce,

przestraszyliby się i nie chcieli wejść do kręgu znajdującego się pod moim wpływem.

Ty także będziesz tutaj leżał, mój krwisty obiadku.

Jack odzyskał panowanie nad sobą. Stos kości stał się dla niego zachętą do dalszej

walki. Przeszedł za głazem swym powolnym, okrężnym ruchem, mijając po drodze

kości. Wkrótce znalazł się z przodu w tym samym miejscu, co poprzednio, jednakże o

dziesięć stóp bliżej. Spirala zaciskała się nadal i po chwili znów skrył się za głazem.

— Muszę przyznać, że opierasz się dłużej niż wszyscy twoi poprzednicy. Ty

pierwszy wpadłeś na pomysł, aby kręcić się w kółko, w chwili gdy nad tobą

zapanowałem.

Jack nie odpowiedział. Przechodząc ponownie za głazem przyjrzał się dokładnie

szczątkom. Zauważył, że miecze, sztylety, sprzączki i rzemienie leżały nienaruszone,

podobnie części ubrania, choć te przeważnie były zbutwiałe. Zawartość wielu

plecaków leżała rozsypana na ziemi, nie mógł jednak rozpoznać wszystkich drobnych

przedmiotów przy słabym świetle gwiazd. Jeśli oczy go nie myliły i rzeczywiście

widział wśród kości to, co sądził, że widział, wciąż mógł żywić pewną nadzieję.

— Jeszcze jedno okrążenie i przyjdziesz do mnie, mój mały. Będziesz mógł mnie

dotknąć.

Jack zbliżał się coraz bardziej do plamistej, różowej powierzchni głazu, który z

każdym krokiem wydawał się coraz większy, a jego światło bardziej rozproszone.

ś

aden z punktów jego powierzchni, gdy przyglądał się im dokładnie, nie wydawał się

ś

wiecić własnym światłem. Blask najwyraźniej pochodził z jej całości.

Znowu z przodu, na odległość splunięcia...

background image

Z tyłu, tak blisko, że niemal mógłby dotknąć ręką...

Przełożył miecz w lewą rękę i ciął nim w omszałą powierzchnię. W zranionym

miejscu pojawił się płyn.

— Nie pokonasz mnie w ten sposób. Ani w żaden inny.

Ponownie ujrzał szkielety. Bardzo już bliska powierzchnia głazu przypominała

zrakowaciałe ciało. Mógł wyczuć jego głód. Rozkopał kości we wszystkie strony,

słysząc, jak chrupią mu pod nogami.

Zobaczył to, czego szukał. Zmusił się, aby przejść trzy kroki w tę stronę. To było,

jakby poruszał się naprzeciw huraganowi. Tylko kilka cali dzieliło go od

ś

miercionośnej powierzchni. Rzucił się w stronę plecaków. Przyciągnął je do siebie

rękoma i mieczem. Schwycił również przegniłe ubrania, które leżały wokoło.

W tym momencie odczuł potężne szarpniecie. Przesunął się w tył, aż dotknął

barkiem pokrytej porostami powierzchni. Spróbował wyszarpnąć się, z góry wiedząc,

ż

e nie ma szans. Przez chwilę nie czuł nic. Nagle w miejscu zetknięcia poczuł

przejmujący chłód, który po chwili ustał. Nie czuł bólu. Jego bark stał się zupełnie

pozbawiony czucia.

— Widzisz, to nie takie straszne, jak myślałeś.

Poczuł w głowie mroczne oszołomienie, jak człowiek, który za szybko wstanie po

zbyt długim siedzeniu. Po chwili i to minęło. Wtedy poczuł się, jakby do jego

ramienia został dołączony przewód, przez który wyciekały jego siły. Z każdym

uderzeniem serca było mu coraz trudniej myśleć. Uczucie odrętwienia rozszerzyło się,

obejmując plecy i ramiona. Z trudem uniósł prawą rękę, szukając po omacku torebki u

pasa. Wydało się, że trwa to całe wieki.

Opierając się pokusie zamknięcia oczu i opuszczenia głowy na piersi, ułożył stos z

łachmanów, które udało mu się zebrać. Ujął miecz w lewą rękę, przysuwając go do

stosu i uderzył weń krzemieniem. Iskry zatańczyły na suchym ubraniu. Nie przestawał

uderzać, nawet gdy zaczęło się ono tlić. Gdy pojawiły się płomienie, zapalił od nich

niedopałek świecy, który miał przy sobie jeden z zabitych.

Uniósł go przed sobą. Pojawiły się cienie. Postawił świecę na ziemi tak, żeby jego

cień padał na głaz.

— Co robisz, obiadku?

Jack odpoczął przez chwilę w swym szarym królestwie. Jego myśli stały się jasne.

Poczuł znajome mrowienie, zaczynające się od palców.

— Ja jestem kamieniem, który pije ludzką krew. Odpowiadaj mi. Co robisz?

Ś

wieca migotała. Cienie otoczyły Jacka. Położył swą prawą rękę na lewym barku.

Pod wpływem mrowienia odrętwienie ustąpiło. Skryty w cieniach wstał na równe

nogi.

— Co robię? — powiedział. — Już to zrobiłem. Zaraz zobaczysz. Pożywiłeś się

background image

moim kosztem. Teraz czas, żeby się odwzajemnić.

Cofnął się o krok i odwrócił twarzą do głazu. Ten ponownie spróbował sięgnąć w

jego stronę, teraz jednak Jack rozłożył ręce i cienie zatańczyły na powierzchni głazu.

Rozciągnął swoją jaźń na migotliwy wzór, który stworzył.

— Gdzie jesteś?

— Wszędzie — odpowiedział. — Nigdzie.

Schował miecz i ponownie skierował się w stronę głazu. Wiedział, że musi działać

szybko. Świeca była tylko niedopałkiem. Oparł dłonie o gąbczastą powierzchnię.

— Tu jestem — powiedział.

W przeciwieństwie do innych Potęg Ciemnej Strony, których ośrodki mocy

znajdowały się w określonym miejscu, gdzie władały niepodzielnie, moc Jacka była

bardziej subtelna. Łatwiej ją było zablokować, za to pojawiała się wszędzie tam, gdzie

ś

wiatło i ciemność spotykały się, tworząc półmrok. Otoczony półmrokiem, Jack

skierował swą wolę w stronę głazu. Oczywiście, odwrócenie ról nie przebiegało bez

oporu. Moc, która go schwytała, nie stała się jego ofiarą bez walki. Jack wytworzył w

sobie głód, wolne miejsce, próżnię. Prąd, ciąg, przepływ został odwrócony... zaczął

jeść.

— Nie możesz mi tego zrobić. Jesteś tylko rzeczą.

Jack roześmiał się tylko. Był coraz silniejszy. Opór słabł. Wkrótce protesty

umilkły. Zanim świeczka zdążyła się wypalić, mech na głazie stał się brązowy i jego

poświata zgasła. Cokolwiek tutaj żyło, było teraz martwe.

Jack wytarł dokładnie ręce w płaszcz, zanim opuścił dolinę.

background image

3.

Siły, których nabrał, nie opuszczały go przez długi czas. Miał nadzieję, że wkrótce

opuści śmierdzące królestwo. Temperatura przestała spadać. Gdy pragnął ułożyć się

do snu, spadł lekki deszcz. Schował się za kamień i nakrył głowę płaszczem. Nie była

to wystarczająca osłona, Jack jednak śmiał się, nawet gdy woda dotarła do jego skóry.

Był to jego pierwszy deszcz od czasu Glyve.

Gdy przestało padać, mógł do woli umyć się w kałużach, jak również napić się i

napełnić wodą swoją butelkę. Zrezygnował ze snu i wyruszył w dalszą drogę licząc,

ż

e w ten sposób prędzej wyschnie mu ubranie.

Nagle coś musnęło jego twarz tak szybko, że ledwie zdążył zareagować. Gdy

zbliżał się do ruin jakiejś wieży, skrawek ciemności oderwał się od tła i runął

błyskawicznie w jego stronę. Zanim Jack zdążył wyciągnąć miecz, dotknął jego

twarzy i odleciał. Nim stracił go z oczu, rzucił jeszcze za nim wszystkie trzy

kamienie, które miał ze sobą. Za drugim razem chybił tylko o włos. Opuścił więc

głowę i przeklinał przez równe pół minuty. To był nietoperz.

Rzucił się do ucieczki, by znaleźć gdzieś choć trochę cienia.

Na równinie stało wiele zburzonych wież. Jedna z nich znajdowała się przy samym

wejściu do wąwozu prowadzącego pomiędzy wysokimi wzgórzami w głąb pasma gór,

które rozciągało się przed nim. Jack nie lubił przechodzić w pobliżu budynków,

całych czy zburzonych, w których mogli się ukrywać jego wrogowie. Postanowił więc

obejść ją najdalej, jak tylko można. Minął ją i skierował się w stronę rozpadliny, gdy

nagle usłyszał swoje imię.

— Jack! Mój Widmowy Jack! — nadbiegł krzyk. — To ty! To naprawdę ty!

Odwrócił się w kierunku, z którego padły słowa, z ręką na rękojeści miecza.

— Nie, nie, mój Jackie! Nie potrzebujesz miecza przeciwko swojej Rosie!

Stała nieruchomo, tak że o mało co by jej nie zauważył. Stara baba w czarnym

stroju oparta o laskę. Za plecami miała zburzony mur.

— Skąd znasz moje imię? — zapytał w końcu.

— Czyżbyś mnie zapomniał, Jack, najdroższy, nie mów, że mnie zapomniałeś.

Przyjrzał się przygarbionej postaci z kępą siwych włosów na głowie.

Przypomina wiecheć — pomyślał. — Potargany wiecheć. A jednak...

Wydawało mu się, że widzi w niej coś znajomego, nie wiedział jednak co. Zdjął

background image

rękę z miecza i zbliżył się do niej.

— Rosie? Nie, to niemożliwe...

Podszedł jeszcze bliżej. Wreszcie, zaglądając jej w oczy, zmusił ją do odwrócenia

wzroku.

— Powiedz, że mnie pamiętasz, Jack.

— Pamiętam — odpowiedział.

Rzeczywiście pamiętał.

— Rosalie z Gospody Pod Płonącym Tłuczkiem, przy drodze prowadzącej w

kierunku oceanu. To było tak dawno temu, w Krainie Zmierzchu.

— Tak — odrzekła. — Dawno temu i daleko stąd. Nigdy cię nie zapomniałam,

Jack. Ze wszystkich mężczyzn, których poznałam w gospodzie, ciebie zapamiętałam

najlepiej. Powiedz, co się z tobą stało?

— Och, Rosalie! Ścięto mi głowę! Niesprawiedliwie, muszę dodać. Właśnie

wracam z Glyve. Ale co z tobą? Nie pochodzisz z Ciemnej Strony. Jesteś śmiertelną

kobietą. Co robisz w straszliwym królestwie Drekkheimu?

— Jestem wiedźmą Marchii Wschodniej, Jack. Znałeś mnie jako głupią

dziewczynę, która dała się nabrać na twój piękny uśmiech i twoje obietnice. Z

wiekiem zmądrzałam. Pielęgnowałam starą rajfurkę w jej chorobie. W nagrodę

nauczyła mnie co nieco ze swej sztuki. Gdy usłyszałam, że Baron poszukuje

wiedźmy, która stałaby na straży tego przejścia prowadzącego z jego królestwa,

przystałam do niego na służbę. Mówią, że jest złym człowiekiem. Dla mnie zawsze

był dobry. Lepszy niż inni, których znałam... Cieszę się, że o mnie nie zapomniałeś.

Wyjęła spod ubrania kawałek materiału i rozłożyła go na ziemi.

— Usiądź i zjedz ze mną, Jack — powiedziała. — Jak za dawnych lat.

Odpiął miecz i usiadł naprzeciwko niej.

— Minęło już wiele czasu, odkąd zjadłeś żyjący kamień — powiedziała, podając

mu chleb i kawał suszonego mięsa. — Musisz być głodny.

— Skąd wiesz o moim spotkaniu z kamieniem?

— Jak już powiedziałam, jestem wiedźmą. W dosłownym sensie tego słowa. Nie

wiedziałam, że to twoje dzieło, tylko że kamień został zniszczony. Właśnie dlatego

Baron wyznaczył mnie do pilnowania tej okolicy. Wiem o wszystkim, co się tu dzieje

i kto tędy przechodzi. Składam mu raporty.

— Rozumiem — powiedział Jack.

— Musiała być część prawdy w twoich przechwałkach, że nie jesteś zwykłym

mieszkańcem Ciemnej Strony, lecz Potęgą, co prawda jedną ze słabszych. Moja

wiedza mówi mi, że tylko ktoś obdarzony mocą mógł zjeść czerwony kamień. Nie

okłamałeś biednej dziewczyny. No, może co do innych rzeczy, ale nie w tej.

— Jakich innych rzeczy? — zapytał.

background image

— Mówiłeś na przykład, że któregoś dnia wrócisz po nią i zabierzesz ją ze sobą do

Strażnicy Cieni, twojego zamku, którego nikt nigdy nie widział. Czekała wiele lat.

Pewnego dnia właścicielka zachorowała. Młoda dziewczyna, która nie była już młoda,

musiała myśleć o swej przyszłości. Wykorzystała tę okazję, aby wyuczyć się lepszego

rzemiosła.

Jack milczał przez chwilę, wpatrzony w ziemię. Przełknął kęs chleba, który

przeżuwał.

— Wróciłem — powiedział. — Wróciłem tam, ale nikt już nie pamiętał mojej

Rosalie. Wszystko się zmieniło. Nie znałem nikogo z tamtych ludzi, więc odszedłem.

— Jack! Jack! Jack! — Rosalie zachichotała. — Nie potrzebuję już twoich

pięknych kłamstewek. Jestem starą kobietą, nie młodą, łatwowierną dziewczyną.

— Podobno jesteś wiedźmą — odpowiedział. — Czy nie znasz sposobu na

odróżnienie prawdy od kłamstwa?

— Nie mogę użyć swej sztuki przeciwko Potędze... — zaczęła.

— Użyj jej — powiedział, patrząc jej ponownie w oczy.

Wpatrzyła się w Jacka, pochylając się w jego stronę. Jej oczy zmieniły się nagle w

olbrzymie pieczary gotowe go pochłonąć. Jack poczuł, że spada w dół. Po chwili

wrażenie ustało. Odwróciła od niego wzrok, schylając głowę na prawy bark.

— Rzeczywiście wróciłeś — powiedziała.

— Tak jak ci powiedziałem.

Podniósł swój chleb i zaczął go głośno przeżuwać, aby sprawić wrażenie, że nie

widzi wilgoci, która pojawiła się na jej policzkach.

— Zapomniałam — powiedziała po chwili — jak mało znaczy czas dla

mieszkańców Ciemnej Strony. Lata znaczą dla ciebie tak mało, że nie umiesz ich

nawet porządnie policzyć. Po prostu pewnego dnia przyszło ci do głowy, że

powinieneś wrócić po Rosie. Nie zdawałeś sobie sprawy, że mogła tymczasem

zestarzeć się, umrzeć albo odjechać. Rozumiem cię teraz, Jackie. Przywykłeś do tego,

ż

e nic się nigdy nie zmienia. Potęgi zawsze są Potęgami. Możesz dzisiaj kogoś zabić,

a po dziesięciu latach spożyć z nim razem obiad. Będziecie się śmiać ze swego

pojedynku, usiłując przypomnieć sobie jego przyczynę. Masz takie wspaniałe życie!

— Nie mam duszy. Ty ją masz.

— Dusza? — roześmiała się. — Po co komu dusza? Nigdy jej nie widziałam. Skąd

mam wiedzieć, czy ją mam? Jeśli nawet, to co z niej za pożytek? Zamieniłabym się z

jednym z was bez wahania, ale to przekracza możliwości mojej sztuki.

— Przykro mi — powiedział Jack.

Przez chwilę jedli w milczeniu.

— Chciałabym cię o coś zapytać — powiedziała.

— O co?

background image

— Czy Strażnica Cieni znajduje się naprawdę? Zamek o wysokich, cienistych

komnatach, niewidzialnych zarówno dla twoich wrogów, jak i przyjaciół, gdzie

chciałeś zabrać tamtą dziewczynę, aby spędziła tam z tobą swoje dni?

— Oczywiście — odpowiedział, przyglądając się jej, jak je. Brakowało jej wielu

zębów, cmokała głośno, lecz nagle pod pokrywą zmarszczek zdołał dostrzec twarz

młodej dziewczyny, którą niegdyś była. Białe zęby błyszczały, gdy się uśmiechała.

Włosy miała długie i lśniące, jak niebo Ciemnej Strony w miejscach pomiędzy

gwiazdami, blask jej oczu przypominał błękit nieba jej ojczyzny. Lubił sobie

wyobrażać, że błyszczą tylko dla niego.

Nie zostało jej wiele życia — pomyślał.

Spojrzał na obwisły podbródek. Twarz pięknej dziewczyny zniknęła.

— Oczywiście — powtórzył — a teraz, gdy w końcu cię znalazłem, czy zechcesz

ze mną opuścić ten przeklęty kraj i udać się w bezpieczne miejsce, pełne cieni, gdzie

spędzisz ze mną resztę swoich dni? Będę dla ciebie dobry.

Przyjrzała mu się uważnie.

— Dotrzymałbyś swojej obietnicy po tylu latach? Teraz, gdy jestem już brzydką

staruchą?

— Udajmy się razem tym wąwozem w stronę Krainy Zmierzchu.

— Dlaczego chcesz to dla mnie uczynić?

— Znasz odpowiedź.

— Szybko, pokaż mi ręce — powiedziała.

Wyciągnął obydwie dłonie. Schwyciła je, odwróciła do góry i przyjrzała się im

uważnie, pochylając się nad nimi.

— Och, nic z tego! — powiedziała. — Nie potrafię cię odczytać, Jack. Ręce

złodzieja mają zbyt wiele pokrętnych linii i zakrętasów. śadna z nich nie jest na

swoim miejscu. Co prawda są to wspaniale zniszczone ręce.

— Widzisz coś, czego nie chcesz mi powiedzieć. Co to takiego, Rosalie?

— Nie kończ jedzenia. Zabieraj chleb i uciekaj. Jestem za stara, żeby iść z tobą.

Cieszę się, że mnie o to poprosiłeś. Tamtej dziewczynie, którą byłam, podobałaby się

Strażnica Cieni. Mnie na starość wystarcza to, że mam to, co mam. Ruszaj już!

Szybko! Spróbuj mi wybaczyć.

— Wybaczyć? Co?

Podniosła się i ucałowała go w obie ręce.

— Gdy ujrzałam, że nadchodzi ten, którego nienawidziłam przez te wszystkie lata,

wysłałam wiadomość przy pomocy mojej sztuki i postanowiłam zatrzymać cię tutaj.

Teraz widzę, że postąpiłam źle. Strażnicy Barona są już jednak w drodze. Wyruszaj

natychmiast do wąwozu. Nie zatrzymuj się ani na chwilę. Z drugiej strony gór może

zdołasz im umknąć. Spróbuję wywołać burzę, aby zatrzeć twoje ślady.

background image

Zerwał się na równe nogi. Przycisnął ją do siebie.

— Dziękuję ci — powiedział. — Powiedz jednak, co widziałaś na mojej dłoni.

— Nic.

— Powiedz mi, Rosalie.

— To nie ma wielkiego znaczenia, czy cię złapią, czy nie — powiedziała. —

Istnieje Potęga silniejsza niż Baron, z którą wcześniej czy później będziesz się musiał

zmierzyć. To będzie decydujący moment. Nie pozwól, aby twoja nienawiść

zaprowadziła cię do maszyny, która myśli jak człowiek, tylko szybciej. Tam

znajdziesz zbyt wielką moc. W połączeniu z nienawiścią jej skutki mogą być straszne.

— Takie maszyny istnieją tylko na Jasnej Stronie.

— Wiem o tym. Uciekaj, Jackie! Uciekaj!

Pocałował ją w czoło.

— Zobaczymy się jeszcze pewnego dnia — powiedział i pognał naprzód, w stronę

wąwozu.

Gdy patrzyła, jak odchodził, poczuła nagle chłód, który zapanował nad całą krainą.

Wzgórza z początku niskie stawały się coraz wyższe, wyrastając nad jego głowę,

aż w końcu zastąpiły je wysokie ściany skalne. Wąwóz rozszerzał się, zwężał, i

ponownie rozszerzał. W końcu Jack opanował swój strach i zaprzestał biegu. W ten

sposób zmęczyłby się zbyt szybko. Wolniejszy, bardziej regularny krok pozwoli mu

pokonać większą przestrzeń, zanim ogarnie go zmęczenie. Oddychał głęboko,

nasłuchując odgłosów pościgu. Nie usłyszał niczego.

Po prawej stronie ujrzał długiego czarnego węża, który skrył się przed nim w

rozpadlinie skalnej. Nad głową przeleciała mu spadająca gwiazda. śyły różnych

minerałów świeciły w świetle gwiazd.

Pomyślał o Rosalie. Zastanowił się, jak się czuje człowiek, który ma rodziców, jest

dzieckiem zależnym od opieki innych, który starzeje się i wie, że wkrótce nadejdzie

ś

mierć, po której nie będzie już powrotu. Zmęczyły go te myśli. Miał dość

wszystkiego. Pragnął tylko położyć się na ziemi, owinąć płaszczem i zasnąć.

Próbował różnych sposobów walki ze snem. Liczył kroki — tysiąc, potem

następny, przecierał oczy, zaśpiewał w całości kilka piosenek, przypominał sobie

zaklęcia, myślał o jedzeniu, o kobietach, wspominał swoje najbardziej udane

kradzieże, znowu policzył kroki do tysiąca, wyobraził sobie tortury i poniżenia, które

zada swym wrogom. Na koniec pomyślał o Evene.

Ś

ciany wąwozu stawały się coraz niższe. Wkroczył na teren pokryty wzgórzami,

podobnymi do tych, które mijał uprzednio.

Wciąż nie słyszał odgłosów pościgu, co — miał nadzieję — wskazywało, że nie

znajdą go w wąwozie. Gdy tylko wyjdzie na otwartą przestrzeń, z pewnością znajdzie

więcej miejsc, w których będzie można się ukryć.

background image

W górze usłyszał grzmot. Chmury częściowo przesłoniły gwiazdy. Było ich coraz

więcej. Przypomniał sobie, że Rosalie obiecała wywołać burzę. Uśmiechnął się na

widok błyskawicy. Zabrzmiał grzmot. Wkoło zaczęły padać pierwsze krople deszczu.

Wyszedł z wąwozu przemoczony do suchej nitki. Burza nie miała najmniejszego

zamiaru ustąpić. Widoczność była słaba. Miał wrażenie, że znalazł się na usianej

skałami równinie, podobnej do tej, którą zostawił po drugiej stronie gór.

Zboczył około mili z drogi, którą uważał za swój szlak, to jest z najprostszej trasy

prowadzącej do granicy królestwa Barona. Znalazł tam grupę głazów, ułożył się po

suchej stronie największego z nich i zasnął.

Obudził go tętent kopyt. Leżał przez chwilę nasłuchując. Dobiegał on z kierunku

wąwozu. Wyciągnął miecz, trzymając go u swego boku. Deszcz niemal ustał. W

oddali słychać jeszcze było pojedyncze grzmoty.

Tętent oddalił się. Jack przycisnął ucho do ziemi. Westchnął, następnie uśmiechnął

się. Niebezpieczeństwo minęło.

Mimo protestów ze strony obolałych mięśni podniósł się i ruszył w dalszą drogę.

Postanowił wykorzystać deszcz zacierający jego ślady i zawędrować jak najdalej.

Buty Jacka zostawiały głębokie ślady w czarnym błocie. Ubranie przywierało mu

do ciała. Kichnął kilka razy i zaczęły ogarniać go dreszcze. Poczuł dziwny ból w

prawej ręce. Spojrzał na nią i zrozumiał, że wciąż trzyma w niej miecz. Wytarł go o

płaszcz i schował do pochwy. Mógł już rozpoznać zarysy gwiazdozbiorów w

przerwach między chmurami. Za ich pomocą wyznaczył kierunek swej dalszej drogi.

Wreszcie przestało padać. Wszędzie wokół nie było niczego oprócz błota. Jack

jednak nie zatrzymywał się. Jego ubranie stopniowo schło. Wysiłek rozgrzewał go

nieco.

Po chwili znowu usłyszał za sobą tętent, który wkrótce ustał. Dlaczego zadają

sobie tyle trudu, aby schwytać jednego człowieka? — zastanowił się. Poprzednim

razem tak nie było. Oczywiście wtedy szedł inną drogą.

Albo nabrałem szczególnego znaczenia, podczas gdy byłem martwy — uznał —

albo ludzie Barona polują na mnie po prostu dla sportu. Tak czy inaczej lepiej

trzymać się od nich z daleka. Co miała na myśli Rosalie mówiąc, że to nie ma

większego znaczenia, czy mnie złapią? Jeśli to prawda, jest w tym coś dziwnego.

Wkrótce wdrapał się na wyższy, bardziej skalisty teren, zostawiając błoto za sobą.

Rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca na odpoczynek. Teren był płaski. Nie mógł się

tu zatrzymać, aby go nie złapano na otwartej przestrzeni.

Posuwając się dalej, dostrzegł coś, co wyglądało na barierę z głazów. Zbliżając się

do nich, zauważył, że ich kolor różni się od otoczenia. Wyglądały na ułożone celowo.

Najwyraźniej nie ułożyły ich tu siły natury, lecz jakiś wariat z manią na punkcie

pięciokątów. Znalazł suche miejsce pod najbliższym z głazów i ułożył się tam do snu.

background image

Ś

nił mu się deszcz i burza. Wydawało mu się, że cały wszechświat trzęsie się od

grzmotu. Przez dłuższą chwilę unosił się w przestrzeni pomiędzy snem a jawą. Miał

wrażenie, że po którejś ze stron coś jest nie w porządku, choć nie potrafił określić co.

— Nie jestem mokry! — zdał sobie sprawę zdumiony i zaniepokojony.

Podążył w ślad za grzmotem do swego ciała. Przez chwilę leżał jeszcze, w pełni

obudzony, z głową opartą na ramieniu, po czym zerwał się na równe nogi. Byli na

jego tropie!

Jeźdźcy pojawili się w polu widzenia. Naliczył siedmiu. Wyciągnął miecz i

przerzucił płaszcz przez ramiona. Przyczesał włosy palcami. Potarł oczy. Ponad jego

lewym barkiem jedna z gwiazd zdawała się zwiększać swoją jasność. Zdecydował, że

nie ma sensu uciekać na piechotę przed ludźmi na koniach, zwłaszcza że nie znał w

okolicy żadnego miejsca, gdzie mógłby się schronić. Poza tym, kiedy by go dognali,

byłby zbyt zmęczony, żeby stoczyć dobrą walkę i wysłać przynajmniej kilku z nich do

Glyve.

Czekał więc. Światło na niebie lśniące coraz jaśniej tylko nieznacznie odwracało

jego uwagę.

Nadjechało siedmiu czarnych jeźdźców. Kamienie iskrzyły pod kopytami ich

wierzchowców. Ich oczy, wysoko ponad gruntem, świeciły jak rozżarzone węgle

rzucone w jego kierunku. Z ich nozdrzy wydobywały się kłęby dymu. Od czasu do

czasu któryś z nich wydawał przenikliwy gwizd. U ich boku biegło milczące zwierzę

podobne do wilka z łbem pochylonym nad ziemią i uniesionym w górę ogonem.

Prowadziło ich dokładnie po trasie, którą przeszedł Jack, idąc w kierunku kamienia.

— Ty będziesz pierwszy — powiedział Jack, unosząc miecz.

Stworzenie uniosło pysk, jak gdyby go usłyszało. Z wyciem pomknęło naprzód.

Jack cofnął się o cztery kroki i oparł się o kamień. Podniósł miecz wysoko,

trzymając go w obu rękach.

Stworzenie otworzyło paszczę i wywaliło język, odsłaniając olbrzymie zęby w

niemal ludzkim uśmiechu. Gdy skoczyło, Jack zatoczył mieczem półkole i wystawił

go przed siebie, opierając łokcie o kamień. Stworzenie nadziało się na miecz Jacka.

Zamiast szczeknąć, warknąć lub zawyć jak pies, krzyknęło z bólu jak człowiek.

Siła uderzenia odebrała na chwilę Jackowi oddech. Omal nie zemdlał, jednak

krzyki jego przeciwnika oraz jego przenikliwy fetor przywróciły mu świadomość.

Stworzenie dwukrotnie jeszcze spróbowało schwycić miecz zębami, zadrżało i padło

martwe.

Jack stanął nogą na jego ciele i z rozmachem wyciągnął miecz, po czym uniósł go

w górę i spojrzał na zbliżających się jeźdźców. Zwolnili, ściągając uzdy i po chwili

zatrzymali się w odległości około dwunastu kroków od miejsca, w którym stał.

Dowódca — niski, łysy mężczyzna o ogromnej tuszy — zsiadł z konia i ruszył w jego

background image

stronę. Potrząsnął głową, spoglądając w dół na zakrwawione zwierzę.

— Nie powinieneś był zabijać Shundera. Nie zrobiłby ci krzywdy. Chciał cię tylko

rozbroić — powiedział swym szorstkim, ochrypłym głosem.

Jack roześmiał się. Mężczyzna spojrzał na niego. W jego żółtych oczach błyszczała

ukryta moc.

— Ośmielasz się ze mnie drwić, ty złodzieju!

Jack skinął głową.

— Jeśli dostaniesz mnie żywego, czekają mnie liczne cierpienia — odrzekł. — Nie

widzę więc powodu, aby ukrywać swoje uczucia, Baronie. Drwię z ciebie, ponieważ

cię nienawidzę. Czy nie masz nic lepszego do roboty, niż prześladować

powracających?

Baron cofnął się, unosząc rękę. Na ten znak pozostali jeźdźcy zsiedli z koni.

Uśmiechając się wydobył swój miecz i oparł się na nim.

— Czy wiesz, że znajdujesz się na terenie mojego królestwa — powiedział.

— To jest jedyna droga prowadząca z Glyve — odparł Jack. — Wszyscy, którzy

wracają, muszą przechodzić przez twoje terytorium.

— To prawda — odrzekł Baron. — A ci, których uda mi się pojmać, muszą

zapłacić okup, kilka lat w mojej służbie.

Jeźdźcy otoczyli Jacka półkolem, jak koroną ze stali.

— Odłóż miecz, człowieku z cienia — powiedział Baron. — W przeciwnym razie

z pewnością zostaniesz ranny, ja zaś wolałbym zdrowego sługę.

Usłyszawszy słowa Barona, Jack splunął. Dwóch jeźdźców spojrzało w górę. W

obawie, że chcą odwrócić jego uwagę, Jack nie powtórzył ich gestu. Po chwili

następny jeździec, a za nim Baron również spojrzeli w górę.

W górze, na granicy swego pola widzenia Jack dostrzegł jasne światło. Spojrzał w

tym kierunku i zobaczył wielką lśniącą kulę, która pędziła w ich kierunku, rosnąc z

każdą chwilą. Szybko odwrócił wzrok. Czymkolwiek była kula, byłoby głupotą nie

wykorzystać nadarzającej się okazji.

Skoczył naprzód. Odcięta głowa gapiącego się w górę jeźdźca, stojącego z prawej

strony, spadła na ziemię.

Zdążył jeszcze rozpłatać czaszkę następnemu przeciwnikowi, który bezskutecznie

usiłował odparować jego cios, po czym Baron i jego czterej pozostali żołnierze ruszyli

do kontrataku. Jack unikał ich ciosów, nie próbując nawet riposty. Zamierzał okrążyć

kamień po swej lewej stronie, trzymając ich na dystans, byli jednak na to zbyt szybcy.

Otoczyli go ze wszystkich stron. Każdy odparowany cios zwiększał ból w jego ręce i

ramieniu. Miecz stawał się z każdym ruchem coraz cięższy.

Na jego barkach, ramionach i udach pojawiły się drobne rany. Wspomnienie

Otchłani Łajna ożyło w jego myślach. Zaciekłość ich ataku dowodziła, że nie pragną

background image

już wziąć go żywcem, lecz pomścić śmierć swoich towarzyszy. Zdając sobie sprawę,

ż

e wkrótce zostanie porąbany na kawałki, Jack postanowił, jeśli tylko zdoła, zabrać

Barona ze sobą do Glyve. Gdy tylko nadarzy się okazja, zamierzał rzucić się na niego,

nie zważając na miecze innych. Miał nadzieję, że stanie się to możliwie szybko. Czuł,

ż

e z każdą chwilą staje się coraz słabszy.

Jakby wyczuwając jego zamiary, Baron walczył ostrożnie, skryty za plecami

swoich ludzi prowadzących atak. Jack złapał oddech. Uznał, że nie może już czekać

dłużej.

Nagle walka się skończyła. Błękitne płomienie zatańczyły na ostrzach mieczy.

Walczący wypuścili je z rąk z krzykiem. Oślepiło ich białe światło, które rozbłysło tuż

na ich głowami. Iskry posypały się nad ziemią. Nozdrza wypełnił im zapach

spalenizny.

— Baronie — usłyszeli przepojony słodyczą głos — nie dosyć, że wtargnąłeś na

moje terytorium, to jeszcze usiłujesz zabić mojego więźnia. Co masz na swoje

usprawiedliwienie?

Strach zakiełkował we wnętrznościach Jacka i podszedł mu do gardła, gdy zdał

sobie sprawę, do kogo należy głos.

background image

4.

Jack rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu cienia. Mroczki tańczyły mu przed

oczami. Światło zgasło jednak równie nagle, jak się pojawiło i zapanowała niemal

całkowita ciemność. Starał się wykorzystać tę sytuację, wymijając ludzi Barona i

próbując ukryć się za skałą.

— Twojego więźnia? — krzyknął Baron. — On jest mój!

— Odkąd udzieliłem ci ostatnio lekcji geografii, Baronie, byliśmy dobrymi

sąsiadami — odpowiedziała ledwie dostrzegalna postać stojąca na szczycie głazu. —

Być może wskazana jest powtórka. Te głazy wyznaczają granice pomiędzy naszymi

królestwami. Więzień stoi po mojej stronie, podobnie jak ty i twoi ludzie. Ty,

oczywiście, jesteś mile widzianym gościem, a więzień jest, oczywiście, mój.

— Panie — odpowiedział Baron — ten odcinek granicy był zawsze sporny. Nie

zapominaj też, że ścigałem tego człowieka przez całe moje królestwo. To nie jest

uczciwe, żebyś przeszkodził mi w tym momencie.

— Uczciwe? — rozległ się śmiech. — Nie ucz mnie uczciwości, sąsiedzie. Nie

nazywaj też tego więźnia człowiekiem. Obaj wiemy, że to zasięg mocy określa

granice, a nie jakieś traktaty. Jak daleko sięga moja moc z Wielkiego Gniewu, tak

daleko sięgają granice mego królestwa. To samo dotyczy ciebie i twojego ośrodka.

Jeżeli chcesz zmienić granice, walcząc z moją mocą, spróbuj to zrobić teraz. Co do

więźnia, nie zapominaj, że on również jest Potęgą — jedną z nielicznych, które są

ruchome. Nie czerpie swojej mocy z pojedynczego ośrodka, lecz z granicy pomiędzy

ś

wiatłem a ciemnością. Ten, kto go schwyta, może odnieść wielkie korzyści z jego

usług, tak więc należy on do mnie. Zgadzasz się, Władco gnoju, czy też spróbujemy

na nowo ustalić przebieg granicy?

— Widzę, że twoja moc jest z tobą...

— Jest więc oczywiste, że jesteśmy na moim terenie. Wracaj do domu, Baronie.

Okrążywszy głaz, Jack roztopił się w ciemności. Mógł przejść na drugą stronę

granicy, przedłużając w ten sposób spór, ale niezależnie od jego wyniku stałby się

czyimś więźniem. Lepiej uciekać w tym kierunku, który jest otwarty. Przyśpieszył

kroku. Oglądając się za siebie, ujrzał, że dyskusja trwa nadal. Baron tupał nogą i żywo

gestykulował. Słychać było jego gniewne okrzyki, Jack odszedł już jednak zbyt

daleko, aby móc rozróżnić słowa. Zaczął biec. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce z

background image

pewnością zauważą jego nieobecność. Wbiegł na małe wzniesienie i zbiegł po jego

wschodniej stronie. Przeklinał utratę miecza. Mimo zmęczenia nie zwalniał kroku.

Zatrzymał się tylko, aby uzbroić się w dwa łatwe do trzymania w ręku kamienie.

Nagle ujrzał przed sobą swój cień. Obejrzał się za siebie. Za wzgórzami jarzyło się

jasne światło. Gromady nietoperzy wzbiły się w powietrze jak suche liście, wznosząc

się, wirując i opadając. Zanim mógł wykorzystać cień, światło zgasło i powróciła

ciemność. Tylko ciężki oddech Jacka zakłócał ciszę. Spojrzał na gwiazdy, aby

wytyczyć kierunek i ruszył w dalsze drogę, rozglądając się za miejscem, w którym

mógłby się ukryć. Wiedział, że wkrótce wyruszy pościg.

Co chwilę oglądał się do tyłu, zjawisko jednak się nie powtórzyło. Zastanawiał się,

jak zakończył się spór. Mimo swego ordynarnego wyglądu Baron był znany jako

bardzo zdolny czarnoksiężnik. Poza tym stojąc na granicy, znajdowali się obaj w

relatywnie tej samej odległości od swych ośrodków mocy.

Najlepiej byłoby — pomyślał — gdyby zniszczyli się nawzajem. To jednak mało

prawdopodobne. Szkoda.

Wiedział, że z pewnością zauważyli już jego nieobecność. Jedyną rzeczą, która

mogłaby teraz zatrzymać pościg, byłaby otwarta walka pomiędzy nimi. Modlił się,

aby trwała jak najdłużej, dodając, że idealnym jej wynikiem byłaby śmierć lub ciężkie

obrażenia obydwu walczących.

Jakby na urągowisko już po chwili ciemny kształt przeleciał mu nad głową. Cisnął

obydwoma kamieniami, lecz chybił. Skręcił w lewo. Nie chciał uciekać po linii

prostej. Szedł powoli, aby zachować siły. Gdy pot wysechł, ponownie odczuł chłód.

Czy to był jednak jedyny powód?

Wydawało mu się, że podąża za nim jakaś ciemna postać. Gdy tylko odwracał

głowę, znikała. Patrząc prosto przed siebie, mógł jednak zauważyć kątem oka, że z

lewej strony coś się porusza. Wydawało się zbliżać do niego.

Wkrótce było u jego boku. Wyczuł czyjąś obecność, choć nie mógł nic zauważyć.

Choć postać nie zdradzała agresywnych zamiarów, Jack przygotował się do obrony.

— Czy mogę zapytać, jak twoje zdrowie? — usłyszał cichy, słodki głos.

Starając się opanować drżenie, Jack odpowiedział:

— Jestem głodny, spragniony i zmęczony.

— Co za pech. Postaram się ulżyć ci w tej niedoli.

— Dlaczego?

— Mam bowiem zwyczaj traktować swych gości z pełną uprzejmością.

— Nie wiedziałem, że jestem czyimkolwiek gościem.

— Każdy, kto przekracza granice mego królestwa, jest moim gościem, Jack. Nawet

ci, którzy przy poprzedniej okazji nadużyli mojej gościnności.

— To sympatyczne z twojej strony, zwłaszcza jeżeli pomożesz mi dotrzeć jak

background image

najszybciej do twojej wschodniej granicy.

— Porozmawiamy na ten temat po obiedzie.

— Zgoda.

— Proszę tędy.

Jack udał się za swoim rozmówcą. Wiedział, że nie ma sensu próbować ucieczki.

Po drodze udawało mu się czasami dostrzec przelotnie w świetle gwiazd śniadą,

przystojną twarz swego towarzysza.

Dolną jej część zasłaniał wysoki, zakrzywiony kołnierz płaszcza. Jego oczy

przypominały kałuże u knotów czarnych świec: ciemne, gorące i płynne. Co chwila z

nieba zlatywał nietoperz, ukrywając się w jego płaszczu. Po długim milczeniu

towarzysz Jacka wskazał ręką w kierunku wzgórza na horyzoncie.

— Tam — powiedział.

Jack skinął głową, patrząc w kierunku pozbawionego szczytu wzgórza. Pomniejszy

ośrodek mocy — pomyślał — i to w jego bezpośrednim zasięgu. Wspinali się powoli

w górę. W pewnym momencie, gdy Jack potknął się, poczuł, że ręka tamtego

podtrzymuje go za łokieć. Jack zauważył, że porusza się on bezgłośnie, mimo że

droga pokryta była żwirem.

— Co się stało z Baronem? — zapytał po chwili.

— Wrócił do domu trochę mądrzejszy — odpowiedział tamten i uśmiechnął się,

odsłaniając na chwilę białe zęby.

W końcu wdrapali się na szczyt wzgórza i stanęli na jego środku. Towarzysz Jacka

wyciągnął miecz i narysował nim na ziemi skomplikowany wzór. Jack rozpoznał

niektóre ze znaków. Następnie tamten odsunął Jacka na bok i przejechał swym lewym

kciukiem po ostrzu miecza. Krew spłynęła na środek rysunku. Wypowiedział siedem

słów. Odwrócił się i kazał Jackowi stanąć za sobą. Następnie narysował wokół nich

krąg i ponownie wypowiedział zaklęcie. Rysunek stanął w płomieniach. Jack starał

się odwrócić uwagę od płonących linii, jednak diagram przykuł jego wzrok,

zmuszając go do śledzenia jego przebiegu. Jack poczuł, że zapada w letarg. Płonący

wzór wypełniał jego świadomość, wypierając z niej wszystko inne. Jack poruszał się

razem z nim, stawał się jego częścią... Popchnięty przez kogoś upadł.

Obudził się na kolanach w miejscu pełnym blasku. Liczne postacie przedrzeźniały

go. Nie. To były jego własne odbicia.

Pokręcił głową. Ze wszystkich stron otaczały go lustra i jasność. Wstał, pragnąc

zorientować się w otoczeniu. Znajdował się blisko środka wielkiej komnaty o

licznych ścianach. Wszystkie były wyłożone lustrami, podobnie jak niezliczone

powierzchnie wklęsłego sufitu i podłogi pod jego stopami. Jack nie potrafił określić

ź

ródła światła. Możliwe, że w jakiś sposób powstawało w samych lustrach. Na prawej

background image

ś

cianie, nieco powyżej podłogi, znajdował się stół. Jack ruszył w jego stronę.

Wyczuwał, że idzie pod górę, choć nie wkładał w to dodatkowego wysiłku, a jego

zmysł równowagi pozostawał nienaruszony. Minął stół i ruszył przed siebie, jak mu

się wydawało, po linii prostej. Stół znajdował się za nim, potem nad nim, a po

kilkuset krokach znalazł się przed nim. Zwrócił się w prawą stronę i powtórzył swój

spacer. Skutek był ten sam.

Nie było tu okien ani drzwi, tylko stół, łóżko i krzesła rozstawione po różnych

powierzchniach. Wyglądało to tak, jakby zamknięto go w olbrzymim klejnocie o

lustrzanych powierzchniach. Niezliczone odbicia Jacka kroczyły w nieskończoność.

Ze wszystkich stron dobiegało światło. Cień był niemożliwy do uzyskania.

Usiadł na najbliższym z krzeseł. Spod stóp spoglądało na niego jego własne

odbicie.

— Jestem więźniem tego, który już raz mnie zabił — pomyślał. — Z pewnością

blisko jego ośrodka mocy, w klatce zbudowanej specjalnie dla mnie. Niedobrze.

Bardzo niedobrze.

Coś się poruszyło. Przez chwilę lustra ukazały ruchome odbicie nieskończoności.

Po chwili wszystko wróciło do normy. Jack rozejrzał się, pragnąc zobaczyć, co się

stało. Na stole nad jego głową stały pieczeń, chleb, wino i woda. Podniósł się na nogi.

Poczuł, jak ktoś dotknął lekko jego ramienia. Obejrzał się szybko. Król Nietoperzy

uśmiechnął się i ukłonił nisko.

— Podano obiad — powiedział, wskazując w stronę stołu.

Jack skinął głową, udał się we wskazanym kierunku, usiadł na krześle i zaczął

napełniać swój talerz.

— Jak ci się podoba twoje nowe mieszkanie?

— Bardzo zabawne — odpowiedział Jack. — Między innymi zwróciłem uwagę na

brak drzwi i okien.

— Istotnie.

Jack zaczął jeść. Jego głód był jak płomień nie dający się ugasić.

— Wyglądasz fatalnie po swojej podróży.

— Wiem o tym.

— Będziesz się mógł później wykąpać. Przyślę ci też świeże ubranie.

— Dziękuję.

— Nie ma za co. Pragnę, abyś czuł się jak najlepiej. Minie z pewnością wiele

czasu, zanim powrócisz do zdrowia.

— Ile? — zapytał Jack.

— Kto wie? Może długie lata.

— Rozumiem.

Gdybym rzucił się na niego z nożem — pomyślał Jack — czy miałbym szansę go

background image

zabić? Może byłby dla mnie zbyt silny? Może mógłby natychmiast wezwać swoją

moc? Gdyby mi się udało, jak odnalazłbym wyjście?

— Gdzie jesteśmy? — zapytał.

Król Nietoperzy uśmiechnął się.

— Jak to gdzie? Tutaj — odpowiedział, dotykając piersi.

Jack zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem.

Król Nietoperzy odpiął ciężki srebrny łańcuch, który nosił na szyi. Był na nim

zawieszony lśniący klejnot. Wyciągnął rękę przed siebie.

— Przyjrzyj się temu przez chwilę, Jack — powiedział.

Jack ujął klejnot w palce. Obrócił go, oceniając jego wagę.

— Czy warto byłoby go ukraść?

— Zapewne. Co to za kamień?

— Właściwie to nie jest kamień. To ten pokój. Zwróć uwagę na jego kształt.

Jack rozejrzał się wokoło, kilkakrotnie przenosząc wzrok z klejnotu na ściany

pomieszczenia.

— Istotnie, jest podobny w kształcie do tego pokoju.

— Jest identyczny. Nie może być inaczej, ponieważ są jedną i tą samą rzeczą.

— Nie rozumiem.

— Weź kamień w rękę. Podnieś go do oka. Przyjrzyj się jego wnętrzu.

Jack uniósł kamień, zamknął jedno oko i obejrzał go dokładnie.

— W środku... — powiedział — jest maleńka kopia tego pokoju.

— Popatrz na stół.

— Widzę! Obaj siedzimy przy nim! Oglądam... ten kamień!

— Znakomicie — powiedział z radością Król Nietoperzy.

Jack wypuścił klejnot z ręki. Jego rozmówca ujął go za łańcuch.

— Popatrz — powiedział, ukrywając klejnot w swojej dłoni.

Zapanowała ciemność. Po chwili, gdy wypuścił go z ręki, ponownie zrobiło się

jasno. Następnie wyciągnął spod płaszcza świecę, postawił ją na stole i zapalił.

Zbliżył naszyjnik do płomienia. W komnacie zrobiło się gorąco nie do wytrzymania.

Po chwili krople potu wystąpiły Jackowi na czoło.

— Wystarczy! — powiedział. — Upieczesz nas! Król Nietoperzy zgasił świecę i

wrzucił naszyjnik do karafki z wodą. Natychmiast ochłodziło się.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Jack.

— Mówiłem już. Noszę nas na szyi — odrzekł Król Nietoperzy, ponownie

zawieszając naszyjnik.

— Niezła sztuczka. A gdzie ty teraz jesteś?

— Tutaj.

background image

— Wewnątrz klejnotu?

— Tak.

— Który nosisz na szyi?

— Oczywiście. To bardzo dobry pomysł. Nie potrzebowałem wiele czasu, aby go

opracować i wprowadzić w życie. Ostatecznie jestem niewątpliwie największym ze

wszystkich czarnoksiężników, pomimo że przed laty skradziono niektóre z moich

najcenniejszych rękopisów, dotyczących wiedzy tajemnej.

— Co za strata. Wydawałoby się, że takie dokumenty powinny być pilnie

strzeżone.

— Tak też było. Jednakże nieoczekiwanie wybuchł pożar. Podczas zamieszania

złodziej zdołał zabrać dokumenty i skryć się w cieniu.

— Rozumiem — odpowiedział Jack, popijając ostatni kęs chleba winem. — Czy

złodziej został schwytany?

— O tak. Został stracony. To jednak nie koniec mojej zemsty.

— Aha. Jakie masz plany wobec niego?

— Zamierzam doprowadzić go do szaleństwa — odpowiedział Król Nietoperzy,

obracając w palcach swój kielich z winem

— Może już jest szalony? Czyż kleptomania nie jest chorobą umysłową?

Rozmówca Jacka potrząsnął głową.

— Nie w tym przypadku — odpowiedział. — U tego złodzieja to kwestia dumy.

Pragnie przechytrzyć potężniejszych od siebie, odebrać im ich własność. To poprawia

jego mniemanie o sobie. Jeżeli to choroba umysłowa, w takim razie większość z nas

jest chora. Jemu jednakże często udaje się zaspokoić to pożądanie. Posiada znaczną

moc, jest chytry i bezwzględny. Będę z wielką satysfakcją obserwował, jak pogrąża

się w całkowitym szaleństwie.

— Aby nasycić z kolei własną dumę?

— Po części tak. Będzie to także ofiara dla boga sprawiedliwości i przysługa dla

społeczeństwa.

Jack wybuchnął śmiechem. Król Nietoperzy uśmiechnął się tylko.

— Jak zamierzasz osiągnąć pożądany cel? — zapytał po chwili Jack.

— Zamknę go w więzieniu, z którego nie ma ucieczki, gdzie nie będzie miał nic do

roboty, poza samym istnieniem. Od czasu do czasu będę wprowadzał i usuwał różne

elementy, które z upływem czasu będą coraz bardziej zaprzątały jego myśli,

wywołując okresy depresji i wściekłości. Złamię jego dumę poprzez zniszczenie

korzeni, z których wyrasta.

— Rozumiem. Widzę, że planowałeś to przez dłuższy czas.

— Możesz w to nie wątpić.

Jack odsunął talerz, przechylił się na krześle i zaczął się przyglądać niezliczonym

background image

odbiciom.

— Nie wątpię, że wkrótce mi powiesz, iż twój naszyjnik może przypadkowo

wpaść do wody podczas podróży morskiej, spłonąć, zostać pochowany w ziemi lub

rzucony świniom na pożarcie.

— Ponieważ sam wpadłeś już na ten pomysł, nie muszę ci tego powtarzać.

Król Nietoperzy wstał z krzesła i wskazał ręką na punkt wysoko ponad ich

głowami.

— Widzę, że przygotowano już kąpiel — powiedział. — Czeka też na ciebie

ś

wieże ubranie. Oddalę się teraz, abyś mógł skorzystać z tego wszystkiego w spokoju.

Jack skinął głową.

Nagle pod stołem rozległ się łomot, po którym nastąpił bełkotliwy dźwięk, a potem

krótki, ostry jęk. Jack poczuł, że coś złapało go za kostkę. Padł na podłogę.

— Zostaw! — krzyknął Król Nietoperzy, przechodząc szybko na drugą stronę

stołu. — Puść go, mówię!

Tuziny nietoperzy wyfrunęły spod jego płaszcza, rzucając się w stronę postaci

ukrytej pod stołem, która krzyknęła z przerażenia, zaciskając swój uścisk na kostce

Jacka.

Miał wrażenie, że jego kość została zmiażdżona. Podniósł się z wysiłkiem i

spojrzał w dół. Nawet ból nie mógł zahamować odruchu obrzydzenia.

Biała, bezwłosa kończyna pokryta była niebieskimi plamami. Król Nietoperzy

kopnął ją. Uścisk ustał. Zanim stworzenie wycofało się, zasłaniając twarz rękami,

Jack zdążył przyjrzeć się jego koślawym kształtom. Wyglądało na coś, co miało

zamiar stać się człowiekiem, jednakże nie powiodło mu się. Było przygarbione i

pokrzywione. Pełna otworów głowa przypominała surowe ciasto. Kości

prześwitywały przez przezroczyste tkanki jego tułowia. Krótkie nogi były grube jak

pnie drzew. Na ich zakończeniach, od dyskokształtnych łap rozchodziły się tuziny

robakowatych palców. Ręce miał dłuższe od całego ciała. Wyglądał jak nieudany

odlew wyjęty z pieca, zanim jeszcze był gotowy. Był...

— Oto borshin — powiedział Król Nietoperzy, wskazując ręką na piszczące

stworzenie, które sprawiało wrażenie, że nie może się zdecydować, czy bardziej boi

się nietoperzy, czy ich władcy, i wciąż waliło głową o nogi stołu, pragnąc schronić się

przed obydwoma niebezpieczeństwami. Król Nietoperzy zdjął naszyjnik i

wypowiadając zaklęcie, rzucił go w stronę borshina. Ten zniknął, pozostawiając po

sobie tylko kałużę moczu. Nietoperze skryły się w płaszczu swego władcy, który

uśmiechnął się do Jacka.

— A cóż to takiego borshin? — zapytał Jack.

Król Nietoperzy przyglądał się przez chwilę swoim paznokciom. Po chwili

powiedział:

background image

— Od pewnego czasu uczeni z Jasnej Strony próbują stworzyć sztuczne życie. Do

tej pory nie udało im się to. Postanowiłem osiągnąć drogą magii to, co nie udało się

im za pomocą nauki. Po wielu eksperymentach zdecydowałem się na ostateczną

próbę. Nie powiodło mi się, czy też raczej powiodło mi się tylko częściowo.

Widziałeś rezultat mojej pracy. Wrzuciłem swojego martwego homunkulusa do

Otchłani Łajna w Glyve. Pewnego dnia powrócił do mnie. Nie mogę twierdzić, że to

moja zasługa. Siły, które przywracają nas tam do życia, podziałały na niego w jakiś

sposób. Nie sądzę, żeby borshin był żywy w całym znaczeniu tego słowa.

— Czy to jest jeden z elementów, za pomocą których zamierzasz dręczyć swojego

wroga?

— Tak. Nauczyłem go dwóch rzeczy — bać się mnie i nienawidzieć jego.

Jednakże nie ja sprowadziłem go tutaj w tej chwili. Ma swoje własne drogi, nie

przypuszczałem jednak, że zaprowadzą go w to miejsce. Będę musiał zbadać tę

sprawę.

— Tymczasem zaś będzie mógł przychodzić tu, kiedy mu się będzie podobało?

— Obawiam się, że tak.

— W takim razie, czy mógłbyś pożyczyć mi jakąś broń?

— Niestety, nie mam nic na zbyciu.

— Rozumiem.

— Będę musiał już odejść. Przyjemnej kąpieli.

— Jeszcze jedno — powiedział Jack.

— O co chodzi? — zapytał Król Nietoperzy, głaszcząc palcami naszyjnik.

— Ja również mam wroga, na którym zamierzam dokonać wyrafinowanej zemsty.

Nie chcę zanudzać cię szczegółami, zapewniam jednak, że moja zemsta przewyższa

twoją.

— Naprawdę? Chciałbym się dowiedzieć, co masz na myśli.

— Postaram się, abyś miał do tego okazję.

Obaj się uśmiechnęli.

— Na razie do zobaczenia.

— Do zobaczenia.

Król Nietoperzy zniknął.

Jack wziął kąpiel. Długo moczył się w ciepłej wodzie. Ogarnęło go zmęczenie

nagromadzone podczas całej podróży. Musiał się zdobyć na wielki wysiłek woli, aby

podnieść się, wytrzeć i położyć do łóżka.

Zasnął natychmiast. Był zbyt zmęczony, aby odczuwać nienawiść czy planować

ucieczkę. Śniło mu się, że trzyma w ręku Kolwynię — Wielki Klucz, który jest

porządkiem i chaosem, i że z jego pomocą wypuszcza z zamknięcia niebo, ziemię,

background image

morze i wiatr, rozkazując im spaść na Wielki Gniew i jego władcę ze wszystkich stron

ś

wiata. Śniło mu się, że rozpętał wielki płomień i zamknął żywcem w jego sercu

czarnego władcę, jak muchę w bursztynie, aby cierpiał tam na wieki. Radując się tą

wizją, usłyszał nagle stukot Maszyny Świata. Krzyknął z przerażenia wywołanego

tym omamem. Niezliczone odbicia Jacka miotały się na zroszonych potem łóżkach.

background image

5.

Jack usiadł na krześle przy łóżku, wyciągając przed siebie nogi skrzyżowane w

kostkach. Podparł brodę palcami. Miał na sobie czerwono-biało-czarny, wyszywany

diamentami strój błazna. Z jego pantofli o barwie wina zwisały luźne sznurki w

miejscu, gdzie oderwał dzwoneczki. Czapkę, również ozdobioną dzwoneczkami,

wyrzucił do kosza na śmieci.

— Już czas — pomyślał. — Mam nadzieję, że nie napatoczy się borshin.

Na stole leżały resztki śniadania — jego trzydziestego pierwszego posiłku w tym

miejscu. W pokoju było zbyt zimno, jak na jego gust. Borshin pojawił się do tej pory

trzy razy, tocząc ślinę i atakując go znienacka. Jack opędzał się przed nim przy

pomocy krzesła, krzycząc wniebogłosy. Po chwili pojawiał się Król Nietoperzy, który

odpędzał napastnika, głośno przepraszając za tę niedogodność. Od czasu pierwszej

wizyty borshina Jack sypiał bardzo źle. Wiedział, że atak w każdej chwili może się

powtórzyć.

Mało zróżnicowane posiłki pojawiały się w regularnych odstępach czasu. Jack

zjadał je mechanicznie, nie pamiętając później, z czego się składały. Umysł miał

zaprzątnięty innymi sprawami.

— Już niedługo — pomyślał.

Ć

wiczył nieustannie, aby nie wyjść z wprawy. Odzyskał częściowo swą poprzednią

wagę. Zabijał nudę, rozważając niezliczone plany ucieczki i zemsty. Na koniec

przypomniał sobie słowa Rosalie i już wiedział, co ma zrobić.

Powietrze nagle zamigotało. Dał się słyszeć dźwięk przypominający pobliskie

szuranie paznokciem po kieliszku. Po chwili pojawił się Król Nietoperzy. Tym razem

jego twarz nie była uśmiechnięta.

— Jack — zaczął niezwłocznie — rozczarowałeś mnie. Co zamierzałeś przez to

osiągnąć?

— Słucham?

— Właśnie przed chwilą próbowałeś jakiegoś słabego czaru. Czy naprawdę wydaje

ci się, że nie potrafię wykryć działania magii na terenie Wielkiego Gniewu?

— Gdyby mi się udało, to nie.

— Jak widać, nie udało ci się. Wciąż tutaj jesteś.

— Zauważyłem to.

background image

— Nie sposób zniszczyć tych ścian ani przedostać się przez nie.

— Doszedłem do tego samego wniosku.

— Czy dokuczył ci już upływ czasu?

— Co nieco.

— Pora więc chyba wprowadzić do twojego otoczenia nowy element.

— Nie powiedziałeś mi, że masz drugiego borshina.

Rozległ się śmiech. Skądś wyłonił się nietoperz i okrążywszy kilkakrotnie głowę

swego władcy, zawiesił się na łańcuchu u jego szyi.

— Nie, mam na myśli coś innego. Ciekawe, jak długo nie opuści cię poczucie

humoru?

Jack wzruszył ramionami, pocierając bezmyślnie plamkę sadzy na swym prawym

palcu wskazującym.

— Kiedy to zauważysz, nie zapomnij mnie poinformować — powiedział.

— Daję słowo, że będziesz jednym z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą.

Jack skinął głową.

— Aha, i jeszcze jedno — powiedział Król Nietoperzy. — Byłbym wdzięczny,

gdybyś powstrzymał się od dalszych prób w zakresie magii. W tutejszej, wysoce

naładowanej atmosferze mogą one spowodować poważne komplikacje.

— Wezmę to pod uwagę — odrzekł Jack.

— Znakomicie. Przepraszam, że zawracałem ci głowę. Możesz już wrócić do

swoich codziennych zajęć. Adieu.

Nim Jack zdążył odpowiedzieć, jego rozmówca zniknął.

Minęła dłuższa chwila, zanim w jego otoczeniu pojawił się nowy element. Jack

obudził się nagle, wyczuwając, że nie jest sam. Zdumiony widokiem jej uśmiechu i jej

miedzianych włosów, był niemal gotowy uwierzyć.

Wstał z łóżka i zbliżył się do niej, oglądając ją ze wszystkich stron.

— Świetna robota — powiedział na koniec. — Przekaż swojemu twórcy słowa

uznania. Jesteś naprawdę znakomitym sobowtórem mojej dziewczyny, Evene z

Warownej Twierdzy.

— Nie jestem ani sobowtórem, ani twoją dziewczyną — odpowiedziała

uśmiechając się.

— Tak czy owak przynosisz mi nieco radości. Czy zechcesz usiąść?

— Dziękuję.

Usadził ją na krześle, po czym sam usiadł na następnym, po jej lewej stronie.

Pochylił się i spojrzał na nią z ukosa.

— Czy możesz mi powiedzieć, co znaczą twoje słowa? Jeśli nie jesteś moją Evene

ani jej sobowtórem, stworzonym przez mojego wroga, aby mnie dręczyć, w takim

background image

razie, czym jesteś? Albo, żeby być bardziej uprzejmym, kim jesteś?

Jestem Evene z Warownej Twierdzy, córką Loret i Pułkownika Który Nigdy Nie

Umarł — odpowiedziała, wciąż się uśmiechając. Dopiero wtedy Jack zauważył, że

zwisa jej z szyi dziwny klejnot przypominający jego więzienie.

— Nie jestem jednak twoją Evene — dokończyła.

— Naprawdę zrobił świetną robotę — powiedział Jack — nawet głos jest

identyczny.

— Jest mi niemal żal włóczęgi mieniącego się władcą nie istniejącej Strażnicy

Cieni — powiedziała — Jack Kłamca. Jesteś tak pełen rozmaitych wykrętów, że

utraciłeś zdolność rozpoznawania prawdy.

— Strażnica Cieni istnieje! — powiedział.

Dlaczego więc wspomnienie o niej wyprowadza cię z równowagi?

— Dobrze cię wyuczył, istoto. Drwić z mojego domu, to znaczy drwić ze mnie.

— Taki jest mój zamiar. Jestem jednak żoną tego, którego nazywasz Królem

Nietoperzy, a nie stworzonym przez niego sobowtórem. Znam jego tajemne imię.

Pokazał mi świat zamknięty w kuli. Widziałam wszystkie jego miejsca — z komnat

Wielkiego Gniewu. Nigdzie jednak nie ujrzałam Strażnicy Cieni.

— Nie widział jej nigdy nikt oprócz mnie — powiedział Jack. — Jest zawsze

skryta w cieniach. To olbrzymia budowla pełna wysokich komnat oświetlonych

pochodniami i podziemnych labiryntów. Wieńczą je liczne wieże. Z jednej strony

pada na nią światło, druga pogrążona jest w ciemności. Pełno w niej pamiątek po

największych kradzieżach, jakie kiedykolwiek popełniono. Są tam przedmioty o

wielkim pięknie i przedmioty o nieocenionej wartości. Cienie tańczą na jej

korytarzach. Niezliczone klejnoty świecą jaśniej niż słońce nad Jasną Stroną. Taki jest

pałac, z którego drwisz: Strażnica Cieni. W porównaniu z nią twierdza twojego

twórcy to nędzny chlew. Co prawda, często czułem się tam samotny, jednakże

prawdziwa Evene napełni to miejsce śmiechem i rozjaśni je swym wdziękiem tak, że

jego wspaniałość będzie trwała jeszcze długo po tym, gdy moja zemsta wtrąci twego

pana w wieczną ciemność.

Evene roześmiała się cicho.

— Tak łatwo przychodziło mi kiedyś uwierzyć twoim słowom, Jack. Teraz widzę

jednak, że gdy mówisz o Strażnicy Cieni, opisujesz ją zbyt pięknie, aby mogła ona

istnieć naprawdę. Czekałam na ciebie przez długi czas. Gdy dowiedziałam się, że

ś

cięto cię w Igles, byłam gotowa czekać nadal, jednakże mój ojciec zdecydował

inaczej. Z początku myślałam, że zaślepiło go pożądanie Płomienia Piekieł, nie

miałam jednak racji. On od początku rozumiał, że byłeś zwyczajnym oszustem,

włóczęgą i kłamcą. Płakałam, gdy oddał mnie w zamian za Płomień Piekieł, później

jednak pokochałam tego, któremu mnie oddano. On jest wyrozumiały, podczas gdy ty

background image

byłeś bezwzględny, mądry, podczas gdy ty byłeś zaledwie przebiegły. Jego twierdza

istnieje naprawdę i jest jedną z najpotężniejszych. On jest tym wszystkim, czym ty nie

jesteś. Kocham go.

Jack przyjrzał się przez chwilę jej pozbawionej uśmiechu twarzy.

— Jak udało mu się zdobyć Płomień Piekieł? — zapytał.

— Jego człowiek zdobył go dla niego w Igles.

— Jak się nazywał?

— Quazer — odpowiedziała. — Quazer został zwycięzcą Igrzysk Piekielnych.

— Wiadomość raczej bezużyteczna dla sobowtóra — zauważył Jack. — Jeśli w

ogóle jest prawdziwa. Z drugiej strony mój wróg jest bardzo drobiazgowy. Przykro

mi, ale nie wierzę, że jesteś prawdziwa.

— To typowy przykład zaślepienia wywołanego przez egoizm.

— Nieprawda. Wiem, że nie jesteś prawdziwą Evene, lecz jego tworem

przysłanym, aby mnie dręczyć. Evene, prawdziwa Evene nie osądziłaby mnie pod

moją nieobecność. Pragnęłaby najpierw usłyszeć moją odpowiedź na stawiane mi

zarzuty.

Evene odwróciła wzrok.

— Jeszcze jeden z twoich wykrętów — powiedziała po chwili. — To niczego nie

zmieni.

— Idź już — powiedział — i powiedz swojemu panu, że ci się nie powiodło.

— Nie jest moim panem, lecz towarzyszem i kochankiem.

— Jak chcesz, możesz zostać. To nie robi mi żadnej różnicy.

Podniósł się z krzesła, położył na łóżku i zamknął oczy. Gdy je otworzył, nie było

jej już w pokoju. Zdołał jednak ujrzeć to, czego nie chciała mu pokazać.

Nie dam po sobie nic poznać — zdecydował. — Jakikolwiek dowód mi

przedstawią, będę twierdzić, że to oszustwo. Zachowam dla siebie swoją wiedzę,

podobnie jak swoje uczucia.

Po chwili skrył się w sen. Śnił w jasnych kolorach o przyszłości takiej, jaką sobie

wymarzył.

Przez dłuższy czas pozostawiono go samego, co odpowiadało mu w zupełności.

Miał wrażenie, że udało mu się przechytrzyć Króla Nietoperzy, odeprzeć jego

pierwszy atak na swe zdrowie psychiczne. Śmiał się niekiedy cicho, spacerując po

ś

cianach, sufitach i podłogach swego więzienia. Układał swój plan. Myślał o

niebezpieczeństwach, jakie przyniosą najbliższe lata, zanim cel zostanie osiągnięty.

Spożywał swe posiłki. Spał.

Przyszło mu do głowy, iż poza tym, że Król Nietoperzy może w każdej chwili sam

na niego patrzeć, jest zdolny również utrzymywać go pod nieustanną obserwacją.

background image

Wyobraził sobie sługusów swego nieprzyjaciela nieustannie przekazujących sobie

klejnot z ręki do ręki, gdy nadchodzi kolej ich zmiany. Ta myśl nie opuszczała go.

Przy każdej czynności dręczyło go poczucie, że ktoś na niego patrzy. Przez długi czas

przesiadywał, wpatrując się w lustra, usiłując dostrzec za nimi obserwatorów.

Niekiedy odwracał się nagle, wykonując nieprzyzwoite gesty w stronę swych

niewidzialnych prześladowców.

Na bogów! To mu się może udać! — pomyślał któregoś dnia po przebudzeniu,

rozglądając się po komnacie. — Wszędzie wyczuwam jego obecność. Zaczynam

tracić równowagę. No, ale zrobiłem już początek. Jeżeli tylko da mi szansę, a

wszystkie pozostałe czynniki pozostaną bez zmian, może mi się udać. Najważniejsze

jednak, żebym wydawał się nieporuszony tym wszystkim. Dość tych spacerów,

wpatrywania się w ściany i mamrotania.

Leżąc otworzył swoją jaźń. Poczuł orzeźwiający chłód spływający z góry.

Od tej chwili zaczął się zachowywać cicho i spokojnie. Opanowanie drobnych

odruchów przychodziło mu z trudnością, dokonał tego jednak siadając, zaciskając

dłonie lub licząc do wielu tysięcy. Lustra pokazały mu, że miał dość długą brodę. Jego

strój błazna był zniszczony i poplamiony. Często budził się zlany potem, nie

pamiętając koszmaru, który go dręczył. Choć czasami jego umysł ogarniała ciemność,

na ogół udawało mu się zachowywać pozory normalności w swym świetlistym

więzieniu pełnym luster.

Czy rzucił na mnie urok, czy jest to tylko efekt przedłużającej się monotonii? —

zastanawiał się. — Chyba to drugie. Potrafiłbym jednak wyczuć, gdyby spróbował

mnie zaczarować, mimo iż jest lepszym czarnoksiężnikiem ode mnie. Już niedługo.

Wkrótce powinien do mnie przyjść. Zastanowi go, dlaczego wciąż się nie załamuję.

Zacznie się zastanawiać. Niedługo przyjdzie.

Gdy przyszedł, Jack był uprzedzony.

Po obudzeniu zauważył, że przygotowano mu kąpiel, drugi raz podczas jego

pobytu w więzieniu. Ile wieków upłynęło od tego czasu? Obok czekało świeże

ubranie. Umył się dokładnie i założył zielono-biały strój. Tym razem nie odrywał

dzwoneczków. Włożył czapeczkę na bakier i usadowił się na krześle, zakładając ręce

za głowę. Uśmiechnął się półgębkiem. Nie chciał, aby jego wygląd zdradził

zdenerwowanie, które odczuwał. Gdy ujrzał błysk w powietrzu i usłyszał znajomy

dźwięk, spojrzał w tamtą stronę i skłonił leciutko głowę.

— Cześć — powiedział.

— Cześć — odrzekł przybysz. — Jak się czujesz?

— Można powiedzieć, że całkiem dobrze. Mam nadzieję wkrótce opuścić to

miejsce.

— W sprawach zdrowia ostrożność nigdy nie zawadzi. Wydaje mi się, że jeszcze

background image

potrzebujesz odpoczynku. Porozmawiamy jednak o tym w późniejszym terminie.

ś

ałuję, że nie mogłem spędzić z tobą więcej czasu. Byłem zajęty sprawami, które

wymagały mojej pełnej uwagi.

— To bez znaczenia — powiedział Jack. — I tak wkrótce wszystkie twoje wysiłki

spełzną na niczym.

Król Nietoperzy przyjrzał się jego twarzy, jak gdyby poszukując na niej objawów

szaleństwa.

— Co masz na myśli? — zapytał, usiadłszy na krześle.

Jack odwrócił lewą dłoń do góry.

— Gdy świat się skończy, wszystkie wysiłki spełzną na niczym.

— Dlaczego świat miałby się skończyć?

— Czy zwróciłeś ostatnio uwagę na temperaturę, mój dobry panie?

— Nie — odpowiedział Król Nietoperzy zakłopotany. — Przez dłuższy czas nie

oddalałem się z mojej twierdzy.

— Dobrze byłoby, gdybyś to zrobił. Albo jeszcze lepiej, gdybyś otworzył swą jaźń

na sygnały z Tarczy.

— Zrobię to, gdy tylko znajdę się sam. Ale przecież zawsze jest jakiś przeciek.

Siedmiu wyznaczonych strażników ma obowiązek podtrzymywać ją i pełnią swoje

funkcje. Nie ma więc powodu do niepokoju.

— Jednak należy się niepokoić, gdy jeden z siedmiu jest uwięziony i nie może się

stawić.

Król Nietoperzy otworzył szeroko oczy.

— Nie wierzę ci — powiedział.

Jack wzruszył ramionami.

— Właśnie poszukiwałem bezpiecznego miejsca, z którego mógłbym wyruszyć na

swoją służbę, gdy zaoferowałeś mi swoją hmmm... gościnę. Można to łatwo

sprawdzić.

— Dlaczego więc nie mówiłeś mi o tym wcześniej.

— Po co? — zapytał Jack. — Skoro mój umysł ma zostać zniszczony, co mnie

obchodzi, czy reszta świata będzie istnieć nadal?

— To bardzo samolubne podejście — powiedział Król Nietoperzy.

— To moje podejście — odrzekł Jack, dzwoniąc dzwoneczkami.

— Muszę sprawdzić prawdziwość twojej opowieści — Król Nietoperzy z

westchnieniem podniósł się z miejsca.

— Zaczekam na ciebie — odrzekł Jack.

Król Nietoperzy zaprowadził go do wysokiej komnaty, leżącej za żelaznymi

drzwiami, gdzie uwolnił go z więzów. Jack rozejrzał się wokoło. Podłoga pokryta

background image

była mozaiką o znajomych wzorach. W kątach leżały kupy szmat. Na ścianach wisiały

ciemne draperie. Na środku komnaty stał ołtarz, obok niego stół pełen różnych

przyrządów. W powietrzu unosił się zapach kadzidła.

Jack postąpił krok naprzód.

— Twoje imię pojawiło się w Księdze Łokci w podejrzany sposób — powiedział

Król Nietoperzy — ponad nim wymazano inne.

— Być może moje bóstwo opiekuńcze zainteresowało się tą sprawą.

— O ile wiem, coś takiego nigdy dotąd się nie wydarzyło. Cóż, jeśli jesteś jednym

z siedmiu wybranych, nie mam wyjścia. Wysłuchaj mnie jednak, zanim odejdziesz

pełnić swą służbę przy Tarczy.

Klasnął w dłonie. Draperia zakołysała się. Evene weszła do pokoju i stanęła u jego

boku.

— Choć twoja moc może nam być potrzebna — powiedział Król Nietoperzy —

niech ci się nie wydaje, że możesz się mierzyć ze mną tu na terenie Wielkiego

Gniewu. Wkrótce zapalimy światła i pojawią się cienie. Nawet gdybym cię nie

doceniał, wiedz, że moja pani studiowała magię przez długie lata i potrafi władać nią

bardzo skutecznie. W przypadku, gdybyś spróbował zrobić coś nie zaplanowanego,

połączy swoją moc z moją. Wbrew temu, co ci się zdaje, ona nie jest sobowtórem.

— Wiem o tym — odpowiedział Jack. — Sobowtóry nigdy nie płaczą.

— Kiedy widziałeś Evene płaczącą?

— Musisz ją kiedyś o to zapytać.

Evene spuściła wzrok. Jack zwrócił się w stronę ołtarza.

— Pora zaczynać. Stańcie, proszę, w mniejszym kręgu — powiedział.

Zapalił kolejno węgiel drzewny w dziesięciu piecykach stojących w trzech rzędach.

Dodał wonnych kadzideł, co zabarwiło płomień i dym każdego z piecyków na inny

kolor. Stanął z drugiej strony ołtarza. Narysował żelaznym nożem na podłodze

magiczny wzór. Wypowiedział cicho zaklęcie. Jego cień rozdzielony na wiele

drobnych cieni ponownie połączył się w jeden, zadrżał, znieruchomiał, pociemniał i

nagle rozciągnął się na całą komnatę, jak bezkresna droga prowadząca na wschód.

Mimo migotliwego światła nie poruszył się więcej. Był tak czarny, że wydawał się

posiadać głębokość.

Jack usłyszał, jak Król Nietoperzy szepnął do Evene — nie podoba mi się to.

Spojrzał w ich kierunku. Otoczony oparami dymu, stojąc wewnątrz kręgu w

ś

wietle migotliwych świateł, sprawiał złowieszcze wrażenie. Poruszał się z coraz

większą pewnością siebie. Podniósł z ołtarza mały dzwon i uderzył weń.

— Stój! — krzyknął Król Nietoperzy. Nie wyszedł jednak z mniejszego kręgu, gdy

czyjaś mroczna obecność wypełniła komnatę.

— Pod jednym względem miałeś rację — powiedział Jack. — Jesteś

background image

potężniejszym czarnoksiężnikiem ode mnie. Nie jestem jeszcze gotowy, aby się z tobą

zmierzyć. Zwłaszcza tu, w ośrodku twojej mocy. Chcę ci tylko dać na moment

zajęcie, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nawet we dwoje nie uporacie się tak

szybko z duchem, którego wywołałem, a potem będziecie mieli jeszcze inne rzeczy do

rozważania. Na przykład to!

Chwycił najbliższy piecyk za nogę i cisnął go w głąb komnaty. Węgle posypały się

na podłogę. Leżące wkoło szmaty prędko zajęły się ogniem. Wkrótce płomienie

dotknęły gobelinów. Jack nie przestawał mówić.

— Nie zostałem wezwany na dyżur przy Tarczy. Za pomocą drzazg ze stołu

opalonych w płomieniu świecy zmieniłem zapis w Księdze Łokci. Jej otwarcie się

przede mną było właśnie tym czarem, który wykryłeś.

— Odważyłeś się złamać Wielkie Przymierze? Igrać z losem świata?

— Ni mniej, ni więcej — odrzekł Jack. — Świat nie ma wartości dla szaleńca,

którym obiecałeś mnie uczynić, a na Przymierze pluję.

— Od tej pory jesteś wyrzutkiem, Jack. Nie licz na przyjaźń nikogo z Ciemnej

Strony.

— Nigdy na nią nie liczyłem.

— Przymierze i jego wyraz — Księga Łokci — są jedyną rzeczą, którą wszyscy

poważamy, zawsze poważaliśmy, niezależnie od wszystkich sporów pomiędzy nami.

Wszyscy będą teraz na ciebie polować, aż w końcu cię unicestwią.

— Mało brakowało, a już byś tego dokonał. Tak przynajmniej mam szansę

powiedzieć ci „do widzenia”.

— Wygnam ducha, którego wywołałeś i ugaszę pożar. Potem wyślę pół świata za

tobą. Nigdy odtąd nie zaznasz odpoczynku. Twój koniec nie będzie szczęśliwy.

— Zabiłeś mnie już raz. Ukradłeś moją kobietę i zniewoliłeś jej umysł. Uwięziłeś

mnie, nosiłeś na szyi i napuściłeś na mnie borshina. Dowiedz się, że gdy spotkamy się

ponownie, to nie ja będę torturowany i doprowadzany do szaleństwa. Mam długą

listę, ale ty jesteś na jej pierwszym miejscu.

— Spotkamy się z pewnością, Widmowy Jacku. Być może nawet za chwilę. Wtedy

będziesz mógł zapomnieć o swojej liście.

— Skoro mowa o liście, czy nie jesteś ciekaw, czyje imię wymazałem z Księgi

Łokci, wpisując własne?

— Czyje?

— Dziwnie się składa, ale twoje. Naprawdę powinieneś częściej wychodzić na

zewnątrz. Wtedy zauważyłbyś chłód, sprawdził Tarczę i zajrzał do Księgi. W ten

sposób byłbyś zajęty przy Tarczy i ja nie zostałbym twoim więźniem. Jest w tym jakiś

morał. Na przykład: więcej gimnastyki i świeżego powietrza.

— W takim przypadku wpadłbyś w ręce Barona lub wrócił z powrotem do Glyve.

background image

— To sporna kwestia — odpowiedział Jack, odchylając się do tyłu. — Te gobeliny

płoną już całkiem porządnie, mogę się więc oddalić. Gdy skończysz swój dyżur przy

Tarczy, może za jedną porę roku, może szybciej, któż to wie, z pewnością zaczniesz

mnie poszukiwać. Nie przejmuj się, gdy nie będzie ci się udawało. Nie poddawaj się.

Gdy będę gotów, spotkamy się ponownie. Odbiorę ci Evene. Odbiorę Wielki Gniew.

Pozabijam twoje nietoperze. Będę patrzył, jak wędrujesz z Glyve do grobu i z

powrotem wiele, wiele razy. Tymczasem, do widzenia.

Odwrócił się, spoglądając wzdłuż swego cienia. Usłyszał głos Evene:

— Nigdy nie będę twoja, Jack. Powiedziałam ci prawdę. Prędzej się zabiję.

Zaczerpnął głęboko przepojonego kadzidłem powietrza.

— Zobaczymy — powiedział i skrył się w cieniu.

background image

6.

Niebo jaśniało, gdy Jack z workiem na plecach wędrował na wschód. Powietrze

było chłodne. Smugi mgły unosiły się nad szarymi trawami, wypełniając doliny i

parowy. Światło gwiazd przebijało się przez ponurą warstwę obłoków. Ponad

skalistym gruntem znad pobliskiego jeziora wiała wilgotna bryza.

Jack zatrzymał się na chwilę, przerzucając ciężar na prawe ramię. Spojrzał do tyłu,

na mroczną krainę, którą pozostawił za sobą. Przez krótki czas zdołał przejść spory

kawał drogi, nie mógł się jednak zatrzymać. W miarę jak zbliżał się do światła,

malało zagrożenie ze strony jego nieprzyjaciół. Wkrótce znajdzie się poza ich

zasięgiem. Nie zapomną o nim jednak. Nadal będą go szukać. Pozostało mu więc

tylko jedno — uciekać. Będzie tęsknił za mrocznym krajem, z jego magią i

okrucieństwem. On był całym jego życiem. Tam znajdowało się wszystko, co kochał i

czego nienawidził. Wiedział, że pewnego dnia powróci, niosąc ze sobą coś, co

pozwoli mu zaspokoić oba te uczucia.

Odwrócił się i ruszył naprzód.

Cienie zaprowadziły go do jego kryjówki w pobliżu Krainy Zmierzchu, gdzie

przechowywał magiczne instrumenty, które udało mu się zgromadzić w przeciągu lat.

Zapakował je dokładnie i zabrał ze sobą na wschód. Gdy tylko osiągnie Krainę

Zmierzchu, będzie względnie bezpieczny, gdy ją zostawi za sobą, będzie bezpieczny

całkowicie.

Wspiął się na pasmo gór Rennsial w tym miejscu, gdzie leżały najbliżej Krainy

Zmierzchu. Odszukał ich najwyższą grań — Panicus. Ponad mgłą ujrzał odległą

postać Anioła Jutrzenki na tle Wiecznego Świtu. Siedział nieruchomo na samej turni,

patrząc na wschód. Dla nie wtajemniczonych mógł się wydawać ukształtowanym

przez wiatr zwieńczeniem szczytu Panicusa. W istocie rzeczy w większej części był z

kamienia. Jego przypominający ciało kota tułów zrośnięty był z granią. Skrzydła miał

złożone na plecach. Mimo że nadchodził od tyłu, Jack wiedział, że ręce ma

skrzyżowane na piersiach, lewa ponad prawą, że wiatr nie zmierzwił jego

przypominających druty włosów ani brody i że jego pozbawione powiek oczy

nieustannie wpatrują się we wschodni horyzont.

Ś

cieżki nie było. Ostatnie kilkaset stóp trzeba się było wspinać po niemal pionowej

ś

cianie skalnej. Jak zwykle, Jack wszedł pod górę, jak po płaskim terenie. W tym

background image

miejscu było pod dostatkiem cieni. Wiatr gwizdał przeraźliwie, nie mógł jednak

zagłuszyć dobiegającego jakby z wnętrzności góry głosu Anioła Jutrzenki.

— Dzień dobry, Jack.

Jack zatrzymał się i spojrzał w górę. Olbrzymia głowa, tak czarna jak kraina, którą

przed chwilą opuścił, rysowała się wyraźnie na tle chmur.

— Dzień? — zapytał Jack.

— Prawie. Zawsze wygląda na to, że wkrótce nastanie dzień.

— W którym miejscu?

— Wszędzie.

— Przyniosłem ci coś do picia.

— Potrafię uzyskać wodę z deszczu albo chmur.

— Przyniosłem ci wino uzyskane z winogron.

Gigantyczna postać naznaczona bliznami po błyskawicach odwróciła się w jego

stronę, pochylając rogi do przodu. Jack odwrócił wzrok od spojrzenia nie

mrugających oczu. Nigdy nie udało mu się zapamiętać ich koloru. Jest coś strasznego

w oczach, które nigdy nie patrzą na rzeczy, dla których zostały stworzone.

Lewa ręka opuściła się. Pokryta bliznami dłoń otworzyła się przed Jackiem, który

położył na niej bukłak z winem. Anioł Jutrzenki uniósł go, wypił i upuścił próżny pod

stopy Jacka. Następnie wytarł usta grzbietem dłoni, beknął cicho i ponownie spojrzał

na wschód.

— Czego chcesz ode mnie, Widmowy Jacku? — zapytał.

— Od ciebie? Niczego.

— Dlaczego więc przynosisz mi wino, ilekroć tędy przechodzisz?

— Myślałem, że je lubisz.

— Lubię.

— Jesteś być może moim jedynym przyjacielem. Nie masz nic, co chciałbym

ukraść. Ja nie mam nic, co byłoby ci naprawdę potrzebne.

— Być może odczuwasz dla mnie litość, gdyż jestem przykuty do tego miejsca.

— Czym jest litość? — zapytał Jack.

— Tym, co trzyma mnie tutaj w oczekiwaniu na świt.

— W takim razie nie chcę mieć z nią nic wspólnego — powiedział Jack. — Muszę

ciągle pozostawać w ruchu.

— Wiem o tym. Cała połowa świata została już powiadomiona, że zerwałeś

Przymierze.

— Czy wiedzą dlaczego?

— Nie.

— A ty wiesz?

— Oczywiście.

background image

— Skąd?

— Z kształtu obłoków potrafię odgadnąć, że w odległym mieście, za trzy pory roku

od dziś, pewien mężczyzna pokłóci się ze swoją żoną, i że zanim skończę te słowa,

zostanie powieszony morderca. Z drogi, którą spada kamień, dowiaduję się, ile

dziewic zostanie uwiedzionych i poznaję ruchy lodowców po drugiej stronie świata. Z

tego, jak wieje wiatr, dowiaduję się, gdzie trafi następna błyskawica. Czuwam już tak

długo, że stałem się cząstką wszystkich rzeczy. Nic nie może się przede mną ukryć.

— Czy wiesz dokąd idę?

— Tak.

— I co pragnę tam uczynić?

— To również.

— Powiedz mi więc, o ile to wiesz, czy uda mi się osiągnąć to, czego pragnę?

— Uda ci się zrealizować swoje zamiary, może się jednak okazać, że to nie było

to, czego pragnąłeś.

— Nie rozumiem cię.

— Wiem to również. Zawsze tak jest z przepowiedniami, Jack. Gdy to, co

przepowiedziane, zdarza się wreszcie, pytający jest już inną osobą niż w chwili, kiedy

stawiał pytanie. Nie można wytłumaczyć człowiekowi, w jaki sposób zmieni się z

upływem czasu, a przepowiednia dotyczy tego, czym stanie się w przyszłości.

— Słusznie, tylko ja nie jestem człowiekiem, lecz mieszkańcem Ciemnej Strony.

— Wszyscy jesteśmy ludźmi, niezależnie od tego, na której stronie świata jest nasz

dom.

— Nie mam duszy. Nigdy się nie zmieniam.

— Zmieniasz się. Wszystko, co żyje, zmienia się lub ginie. Wasz lud ma zimne

serca, lecz wasz świat jest ciepły, ogrzany przez swoje cuda, czary i zaklęcia.

Mieszkańcy Jasnej Strony znają uczucia, których wy nie rozumiecie, lecz ich nauka

jest równie zimna, jak wasze serca. Jednakże podobałaby się im wasza ojczyzna,

gdyby nie bali się jej tak bardzo, a wy moglibyście poznać ich uczucia, gdyby nie ten

sam powód. Każdy z was ma jednakowe możliwości, wystarczy tylko zmienić strach

na wzajemne zrozumienie. Jesteście nawzajem swoimi lustrzanymi odbiciami. Nie

opowiadaj mi więc o duszach, człowieku, skoro nigdy żadnej nie widziałeś.

— Tak jak powiedziałeś, nie rozumiem.

Jack usiadł na kamieniu i podobnie jak Anioł Jutrzenki spojrzał na wschód. Po

chwili powiedział:

— Mówiłeś mi, że czekasz tutaj na świt, aby zobaczyć jak słońce wznosi się ponad

horyzont.

— Tak.

— Obawiam się, że będziesz na to czekał przez całą wieczność.

background image

— To możliwe.

— Nie wiesz tego? Myślałem, że wiesz wszystko.

— Wiem wiele, ale nie wszystko. To różnica.

— Odpowiedz mi zatem na kilka pytań. Słyszałem, że na Jasnej Stronie uważają,

iż jądro świata jest płynnym demonem i temperatura rośnie, gdy zstępuje się w jego

stronę, a jeśli przebije się skorupę ziemską, to ogień wytryśnie na zewnątrz i stopione

materiały utworzą wulkan. Z drugiej strony wiem, że wulkany są dziełem duchów

ognia, które jeżeli się je podrażni, topią skałę wokół siebie i wyrzucają ją w górę. śyją

na niewielkich głębokościach. Można zejść znacznie poniżej ich siedzib i temperatura

nie wzrośnie. Gdy zejdzie się na sam dół, dociera się do środka świata, który nie jest

płynny. Znajduje się tam Maszyna, która ma wielkie sprężyny, jak w zegarze,

dźwignie, bloki i przeciwwagi. Wiem, że to prawda, gdyż byłem w tamtych okolicach

i dotarłem w jej pobliże. Niemniej jednak na Jasnej Stronie potrafią udowodnić, że ich

pogląd jest prawdziwy. Jeden z nich o mało kiedyś mnie nie przekonał, mimo że

wiem lepiej. Jak to możliwe?

— Obaj mieliście rację — odpowiedział Anioł Jutrzenki. — Opisywaliście tę samą

rzecz, choć żaden z was nie umiał dostrzec, jaka jest naprawdę. Każdy z was patrzy na

rzeczywistość tak, aby utrzymać ją w zgodzie z waszymi środkami panowania nad

nią. Nad czym nie potraficie zapanować — przeraża was. Czasem więc nie potraficie

się nawzajem zrozumieć — dla was maszyna, dla nich demon.

— Wiem również, że gwiazdy są siedliskiem bogów i duchów, czasem

przyjaznych, czasem nie, najczęściej obojętnych. Nie znajdują się daleko. Gdy się

użyje odpowiednich zaklęć, można z nimi nawiązać kontakt. Jednakże mieszkańcy

Jasnej Strony mówią, że gwiazdy leżą bardzo daleko i nikt na nich nie mieszka? A

więc...?

— Są to dwa sposoby patrzenia na rzeczywistość, oba z nich są prawdziwe.

— Jeżeli są dwa sposoby, to dlaczego nie może być trzeciego? I czwartego?

Wreszcie tylu, ilu jest ludzi?

— Tak właśnie jest — odrzekł Anioł Jutrzenki.

— Który z nich jest więc prawdziwy?

— Wszystkie.

— Ale czy można zobaczyć, jak jest naprawdę, pod tym wszystkim? Czy to

możliwe?

Anioł Jutrzenki nie odpowiedział.

— A ty? — zapytał Jack. — Czy widziałeś kiedyś rzeczywistość?

— Widzę obłoki i spadające kamienie. Czuję powiew wiatru.

— Dzięki nim możesz w jakiś sposób poznać inne rzeczy.

— Nie jestem wszechwiedzący.

background image

Ale czy możesz zobaczyć rzeczywistość?

— Pewnego razu... Czekam na wschód słońca. To wszystko.

Jack spojrzał na wschód w stronę różowych obłoków, wsłuchał się w odgłos wiatru

i spadających kamieni, nie odnalazł w tym jednak żadnej mądrości.

— Wiesz dokąd idę i co pragnę uczynić — powiedział po dłuższej chwili. —

Wiesz co się stanie w odległej przyszłości i kim wtedy będę. Widzisz wszystkie

rzeczy ze swej góry. Prawdopodobnie wiesz nawet kiedy umrę swą ostatnią śmiercią i

w jaki sposób to się stanie. W porównaniu z tobą moje życie jest pozbawione

znaczenia, moje wysiłki niezdolne wpłynąć na bieg wypadków.

— Tak nie jest — odrzekł Anioł Jutrzenki.

— Mam wrażenie, że mówisz tak wyłącznie po to, aby mnie pocieszyć.

— Nie, dlatego, że nad twoim życiem rozciąga się cień nieprzenikniony dla

mojego wzroku.

— Z jakiego powodu?

— Możliwe, że nasze losy są w jakiś sposób związane ze sobą. Rzeczy, które

wpływają na mój los, są dla mnie niewidoczne.

— To już jest jakaś odpowiedź — odrzekł Jack.

— Możliwe też, że gdy zdobędziesz to, czego szukasz, znajdziesz się poza granicą

przewidywalności.

Jack roześmiał się.

— To by było przyjemne — powiedział.

— Może nie takie przyjemne jak ci się zdaje.

Jack wzruszył ramionami.

— Tak czy inaczej nie mam wyboru. Pożyjemy, zobaczymy.

W dole, po lewej stronie wodospad spadał setki stóp i znikał za skalnym występem

tak daleko, że nie można było usłyszeć jego odgłosu. Znacznie niżej szeroki strumień

płynął po równinie, torując sobie drogę przez ciemny las. Jeszcze dalej można było

dostrzec dym, unoszący się nad wioską u jego brzegu. Przez chwilę, nie wiedząc

dlaczego, Jack zapragnął znaleźć się tam, spacerować po podwórzach, zaglądać w

okna.

— Dlaczego Upadła Gwiazda — zapytał — która przyniosła nam znajomość

magii, nie udzieliła jej również mieszkańcom Jasnej Strony?

— Zapewne bardziej teologicznie nastawieni spośród jej mieszkańców zapytaliby,

dlaczego nie przyniosła na Ciemną Stronę znajomości nauki? Co to za różnica?

Słyszałem zresztą, że obie nie są darem Upadłej Gwiazdy, lecz dziełem ludzi, jej

darem zaś była świadomość, zdolna tworzyć swe własne systemy.

Nagle, sapiąc i dysząc, z łopotem ciemnozielonych skrzydeł, na ich skalną półkę

siadł smok. Wiatr zakłócił odgłos jego przybycia. Leżał, wypuszczając z siebie słabe

background image

płomienie. Po chwili podniósł w górę swe czerwone oczy, przypominające jabłka.

— Witaj, Aniele Jutrzenki — powiedział. — Mam nadzieję, że pozwolisz mi

odpocząć tutaj przez chwilę. Ufff!

Wypuścił większy płomień, który oświetlił cały szczyt.

— Możesz tu odpocząć — powiedział Anioł Jutrzenki.

Smok zauważył Jacka i wbił w niego wzrok.

— Jestem już za stary, aby latać nad tymi górami — powiedział — a najbliższe

owce są w wiosce po drugiej stronie.

Jack stanął w cieniu Anioła Jutrzenki.

— Dlaczego więc nie przeniesiesz się na drugą stronę?

— Nie lubię światła — odpowiedział smok. — Potrzebuję ciemnego legowiska.

Czy on należy do ciebie? — zapytał Anioła.

— Kto?

— Ten człowiek.

— Nie. Należy do samego siebie.

— To świetnie. Mogę zaoszczędzić sobie podróży, a przy okazji oczyścić twój

szczyt. On jest większy od owcy, choć z pewnością mniej smaczny.

Jack skrył się całkowicie w cieniu. Smok wypuścił fontannę ognia w jego

kierunku. Jack zaczerpnął płomienie do płuc, po czym wypuścił je z powrotem w

stronę smoka. Ten wrzasnął ze zdumienia. Przetarł skrzydłem oczy, które nagle zaszły

łzami. Cień podpełzł w jego stronę, zakrywając jego głowę. Nagła wilgoć udaremniła

kolejną próbę użycia płomieni.

— To ty! — krzyknął smok w stronę ukrytej w cieniu postaci. — Myślałem, że

jesteś człowiekiem z Krainy Zmierzchu, który przyszedł zawracać głowę naszemu

drogiemu Aniołowi Jutrzenki. Teraz cię poznaję. To ty jesteś tym człowiekiem, który

okradł mój skarbiec! Co zrobiłeś z moim diademem z jasnego złota ozdobionym

turkusami, z moimi czternastoma pięknie wykonanymi bransoletami ze srebra i z

moim workiem klejnotów w liczbie dwudziestu siedmiu?

— Są teraz częścią mojego skarbca — odparł Jack. — Radziłbym ci odejść stąd.

Choć jesteś większy od owcy i z pewnością mniej smaczny, mogę się tobą pożywić.

Wypuścił kolejny płomień w stronę smoka, który oddalił się na bezpieczną

odległość.

— Miej litość! — zawołał smok. — Pozwól mi odpocząć jeszcze przez chwilę.

Zaraz stąd odejdę.

— Zjeżdżaj stąd natychmiast!

— Jesteś okrutny, człowieku z cienia — westchnął smok. — Już idę.

Podniósł się, zachowując równowagę przy pomocy długiego ogona i powlókł się

sapiąc w stronę krawędzi. Obejrzał się do tyłu. — Jesteś podły — powiedział i

background image

skoczył w przepaść.

Jack zbliżył się do krawędzi, aby patrzeć na jego upadek. Gdy wydawało się już, że

roztrzaska się o górski stok, rozwinął skrzydła i poleciał, kierując się w stronę wioski

w lesie.

— Zastanawiam się, jaką wartość posiada świadomość — powiedział Jack —

skoro nie może zmienić jego zwierzęcej natury.

— Przecież smok był kiedyś człowiekiem — odrzekł Anioł Jutrzenki. — To

chciwość zmieniła go w to, czym teraz jest.

— Znam to zjawisko. Sam przez pewien czas byłem szczurem.

— Potrafiłeś jednak przezwyciężyć swoje instynkty i z powrotem stać się

człowiekiem. Może smokowi też się kiedyś uda. To dzięki świadomości udało ci się

przezwyciężyć czynniki, dzięki którym byłeś przewidywalny. Ona zawsze zmienia

tych, którzy ją posiadają. Dlaczego nie zabiłeś smoka?

— Nie było potrzeby — Jack roześmiał się. — Jego padlina zasmrodziłaby twoją

górę.

— Może doszedłeś do wniosku, że nie należy go zabijać, gdyż nie możesz go zjeść

ani nie stanowi on dla ciebie żadnego zagrożenia.

— Nie — odpowiedział Jack. — Gdyż w ten sposób spada na mnie

odpowiedzialność za śmierć owcy, co w przyszłości pozbawi pewnego wieśniaka

posiłku.

Nagle Jack usłyszał ostry, trzaskający dźwięk, którego przez kilkanaście sekund

nie umiał rozpoznać. Anioł Jutrzenki zgrzytał zębami. Poczuł zimny powiew wiatru.

Ś

wiatło na wschodzie przygasło.

— Być może masz rację co do świadomości... — powiedział Anioł Jutrzenki cicho,

jakby mówił do siebie. Opuścił lekko swą wielką czarną głowę.

Jack poczuł się nieswojo. Odwrócił głowę i spojrzał w kierunku białej nie

migającej gwiazdy, której szybki ruch z prawa na lewo na wschodzie nieba zawsze

był dla niego zagadką.

— Władca tej gwiazdy — powiedział — nie odpowiada na żadne próby

porozumienia. Porusza się ona inaczej niż pozostałe gwiazdy i znacznie szybciej. Jej

ś

wiatło nie mruga. Dlaczego tak jest?

— To nie jest prawdziwa gwiazda, lecz sztuczny obiekt umieszczony na orbicie

ponad Krainą Zmierzchu przez uczonych z Jasnej Strony.

— W jakim celu?

— Aby obserwować granice.

— Po co?

— Czyż oni się was nie boją?

Nie mamy żadnych zamiarów odnośnie Krainy Światła. Wiem o tym. Czy

background image

jednak wy również nie obserwujecie granicy na swój sposób? — zapytał Jack.

— Oczywiście.

— Po co?

— Aby wiedzieć, kto ją przekracza.

— A więc nie kryje się za tym nic więcej? — Jack żachnął się. — Jeśli ten

przedmiot znajduje się rzeczywiście ponad Krainą Zmierzchu, musi podlegać prawom

magii w równym stopniu jak swoim własnym. Odpowiednio silne zaklęcie może go

strącić. Pewnego dnia zrobię to.

— Po co?

— Aby udowodnić, że moja magia jest silniejsza od ich nauki. Pewnego dnia tak

będzie.

— Byłoby niewskazane, żeby któraś z nich zdobyła przewagę.

— Dlaczego nie? Jeśli samemu jest się po silniejszej stronie.

— Sam jednak zamierzasz użyć ich metod, aby zwiększyć skuteczność swego

działania.

— Jestem zdecydowany użyć wszelkich środków, które prowadzą do celu.

— Ciekaw jestem, co z tego ostatecznie wyniknie.

Jack stanął na wschodniej krawędzi szczytu, znalazł oparcie dla stóp i spojrzał w

górę.

— Niestety nie mogę czekać tutaj z tobą na wschód słońca. Muszę sam udać się w

jego stronę. Do widzenia, Aniele Jutrzenki.

— Dzień dobry, Jack.

Jack wyruszył w stronę słońca z workiem na plecach jak domokrążca. Szedł przez

ruiny dawno zburzonego miasta Trupia Stopa, nie spoglądając nawet na pokryte

bluszczem świątynie bezużytecznych bogów, jego najsławniejszą atrakcję turystyczną.

Na ich ołtarzach nigdy nie pojawiały się ofiary, które by było warto ukraść. Szedł z

głową szczelnie owiniętą chustką przez sławną Aleję Śpiewających Posągów. Każdy z

nich, za życia znany indywidualista, wtórował krokom Jacka własną melodią. W

końcu po biegu (gdyż aleja była długa) Jack opuścił ją ogłuszony, zdyszany i z bolącą

głową. Zatrzymał się w połowie przekleństwa, gdyż zabrakło mu słów. Opuścił pięść.

Nie potrafił sobie wyobrazić żadnej plagi, która do tej pory nie nawiedziłaby

opuszczonych ruin. Gdy ja będę miał władzę — pomyślał — wszystko się zmieni. Nie

pozwolę, żeby miasta budowano tak chaotycznie.

Władzę?

Ta myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy. Dlaczego nie? Jeśli zdobędę to,

czego szukam, będę mógł osiągnąć wszystko, czego zapragnę. Gdy już się zemszczę,

będę musiał zawrzeć porozumienie z tymi, którzy teraz są przeciwko mnie. Najlepiej

rozmawiać z nimi jako zdobywca. Jestem jedynym, który nie potrzebuje stałego

background image

ośrodka mocy. Gdy zdobędę Utracony Klucz, Kolwynię, będę mógł pokonać ich na

ich własnym terenie. Z pewnością ta myśl od dawna była ze mną. Wynagrodzę

Rosalie za to, że wskazała mi drogę. Trzeba też powiększyć moją listę. Kiedy już

zemszczę się na Królu Nietoperzy, Benonim, Smage’u, Quazarze i Blicie, zajmę się

też Baronem i sprawię, że Pułkownik Który Nigdy Nie Umarł będzie musiał zmienić

imię.

Rozbawiła go myśl, że ma ze sobą w worku, między innymi, również te rękopisy,

których strata wzbudziła gniew Króla Nietoperzy. W pewnej chwili poważnie

zastanawiał się, czy ich nie zwrócić w zamian za wolność. Jedyną rzeczą, która go

powstrzymała, była myśl, że Król Nietoperzy albo przyjąłby je z powrotem i nie

uwolnił go, albo, co gorsza, dotrzymał słowa. Konieczność zwrotu tego, co ukradł,

byłaby najpoważniejszą utratą twarzy w całym życiu Jacka. Mógłby zmazać tę plamę

tylko zdobywając moc, która pozwoliłaby mu się zemścić na Królu Nietoperzy, co

właśnie zamierzał zrobić teraz. Bez rękopisów byłoby to znacznie trudniejsze i...

Zakręciło mu się w głowie. Miałem rację — pomyślał — kiedy rozmawiałem z

Aniołem Jutrzenki. Świadomość jest jak hałas wywoływany przez dwieście posągów

w Trupiej Stopie. Przynosi tylko zamieszanie i ból głowy.

Daleko po prawej stronie ponownie ujrzał sztucznego satelitę. W miarę jak szedł

naprzód, robiło się coraz jaśniej. Na polach pojawiły się pierwsze plamy zieleni.

Obłoki przed nim jaśniały. Po raz pierwszy od stuleci usłyszał śpiew ptaka. Dostrzegł

go na gałęzi dzięki barwnym piórom.

Dobry znak — pomyślał. — Wita mnie piosenką.

Zgasił ognisko i ukrył dokładnie jego ślady, wraz z kośćmi i piórami, zanim

wyruszył w dalszą drogę w stronę dnia.

background image

7.

Gdzieś w połowie semestru zaczął wyczuwać, że coś się święci. Nie mógł być

pewien, o co chodzi. W tym miejscu był skazany na poleganie na tych samych

zmysłach, co inni. Coś nadchodziło po omacku, klucząc, zawracając, ukrywając się,

gubiąc jego ślad i znajdując go. Wiedział o tym, nie potrafił jednak rozpoznać natury

niebezpieczeństwa. W niektórych momentach, takich jak ten, czuł, że jest ono coraz

bliżej.

Przeszedł na piechotę siedem przecznic z uniwersytetu do „Ziemianki”. Po drodze

mijał wieżowce o wąskich oknach. Mimo upływu lat woń spalin odczuwalna na

ulicach wciąż drażniła jego nozdrza. Odwracając głowę, kierował się przez leżące na

chodniku puszki po piwie i odpadki wysypujące się z przerw pomiędzy budynkami.

Ludzie o twarzach bez wyrazu spoglądali na niego przez okna, mijali go na schodach i

na chodniku. Wysoko nad nim przeleciał z hukiem samolot pasażerski. Z jeszcze

większej wysokości nieruchome słońce usiłowało przygwoździć go do gorącego

chodnika. Dzieci bawiące się odkręconym hydrantem spojrzały na niego, gdy

przechodził. Wilgotne powietrze stwarzało fałszywą nadzieję na wiatr. Woda

bulgotała. W pobliżu słychać było ochrypły głos ptaka. Wyrzucił niedopałek do

rynsztoka i spojrzał, jak odpływa.

Tyle wkoło światła, a ja w ogóle nie rzucam cienia — pomyślał. Dziwne, że nikt

tego nie zauważył. Swoją drogą ciekawe, gdzie go zostawiłem?

W miejscach, gdzie światło było przytłumione, czuł się inaczej. To było, jakby

jeden z elementów, z których składa się świat, pojawiał się i znikał. W cieniu

wyczuwał związek wszystkich rzeczy ze sobą, niedostrzegalny dla niego w pełnym

ś

wietle dnia. Pojawiały się wtedy również inne odczucia, jak gdyby cienie wciąż

próbowały do niego przemawiać, mimo że stał się głuchy. Dlatego też, wchodząc do

ciemnego baru wiedział, że to, co go ściga, zbliża się coraz bardziej.

Wchodząc do „Ziemianki” pozostawił za sobą żar wiecznego dnia. Ujrzał jej

ciemne włosy, lśniące w czerwonawym świetle świec. Przeciskał się w jej stronę. Po

raz pierwszy od chwili, w której opuścił salę wykładową poczuł się bezpieczny.

Usiadł na krześle naprzeciw niej i uśmiechnął się.

— Cześć, Clare.

Spojrzała na niego, otwierając szeroko swe ciemne oczy.

background image

— John! Znowu mnie przestraszyłeś. Pojawiasz się tak nagle.

Nie przestawał się uśmiechać, przyglądając się jej. Miała nieco zbyt ostre rysy

twarzy, ślady po okularach, pod oczami niewielkie worki. Niesforne kosmyki włosów

spadały jej na brwi.

— Jak domokrążca — powiedział. — Spójrz, nadchodzi kelner.

— Piwo.

— Piwo.

Westchnęli głęboko, przechylili się do tyłu i spojrzeli na siebie nawzajem. Nagle

wybuchnęła śmiechem.

— Co za rok — oznajmiła. — Cieszę się, że ten semestr już się skończył.

Skinął głową.

— Najliczniejszy kurs, jaki pamiętam.

— Pomyśl o wszystkich książkach, których nam nie oddadzą...

— Zgłoś się do sekretariatu — powiedział — i daj im listę nazwisk.

— Absolwenci będą ignorować monity.

— Pewnego dnia będą potrzebować odpisu dyplomu. Wtedy zaskoczysz ich

wiadomością, że go nie dostaną, dopóki nie zapłacą kary.

Spojrzała na niego.

— Świetny pomysł.

— Jasne. Jeśli będzie to warunek otrzymania pracy, przyniosą książki w zębach.

— Minąłeś się z powołaniem. Powinieneś zostać administratorem, nie

antropologiem.

— Byłem tym, kim chciałem zostać.

— Dlaczego mówisz w czasie przeszłym? — zapytała.

— Nie wiem.

— Czy coś się stało?

— Nic takiego.

Czuł, że się zbliża.

— Czy masz jakieś kłopoty z kontraktem? — zapytała.

— Nie, żadnych — odpowiedział.

Przyniesiono piwo. Podniósł je do ust i zaczął pić. Pod stołem dotknął jej nogi

swoją.

Nie cofnęła się. Nigdy tego nie robiła. Ani przede mną, ani przed kimkolwiek

innym — pomyślał Jack. — Niezła z niej sztuka, ale za bardzo chce wyjść za mąż.

Naciskała na mnie przez cały semestr, a teraz... — urwał myśl.

Gdyby spotkał ją wcześniej, mógłby się z nią ożenić. Nie miałby wyrzutów

sumienia, gdyby wracając tam, gdzie musiał wrócić, zostawił za sobą żonę. Poznał ją

jednak dopiero w tym semestrze, gdy sprawa dobiegała już końca.

background image

— Co z tym urlopem, o którym mówiłeś? — zapytała. — Czy jest już decyzja?

— Jeszcze nie wiem. Zależy od wyników moich obecnych badań.

— Jak dalece jesteś zaawansowany?

— Dowiem się, gdy otrzymam dostęp do komputera.

— Niedługo? — zapytała.

Jack spojrzał na zegarek. Skinął głową.

— Aż tak niedługo? I co, jeśli rezultaty będą obiecujące?

Zapalił papierosa.

— W takim razie w najbliższym semestrze — odpowiedział.

— Ale mówiłeś, że twój kontrakt...

— Jest w porządku. Jeszcze go nie podpisałem.

— Powiedziałeś mi kiedyś, że Quilian cię nie lubi.

— To prawda. Jest staromodny. Uważa, że za dużo czasu spędzam przy

komputerze, a za mało w bibliotece.

Uśmiechnęła się.

— Ja też tak robię.

— W każdym razie jestem zbyt popularnym wykładowcą, żeby mi nie przedłużono

kontraktu.

— Dlaczego więc go nie podpisujesz? Chcesz więcej pieniędzy?

— Nie. Jeśli poproszę o urlop i Quilian mi odmówi, będzie zabawne, jak mu

powiem, żeby się wypchał ze swoim kontraktem. Jeśli to będzie konieczne dla moich

badań, odejdę z uniwersytetu, ale wcześniej powiem doktorowi Quilianowi, gdzie

może sobie wsadzić swoją ofertę.

Wypiła łyk piwa.

— Musisz być na tropie czegoś ważnego?

Wzruszył ramionami.

— Co z twoim seminarium? — zapytał.

— Profesor Weatherton najwyraźniej nie może cię przełknąć. Poświęcił większość

swego wykładu na zwalczanie twoich tez o zwyczajach i wierzeniach Ciemnej Strony.

— Nasze poglądy różnią się, ale on nigdy nie był na Ciemnej Stronie.

— Twierdzi, że ty również nie byłeś. Zgadza się, że to społeczeństwo feudalne, że

niektórzy z jego książąt naprawdę mogą wierzyć, że panują nad wszystkim w swoich

królestwach, ale absolutnie nie wierzy, żeby byli ze sobą związani luźnym

przymierzem opartym na założeniu, że niebo spadnie na ziemię, jeśli nie będą

wspólnie utrzymywać pewnego rodzaju tarczy przy użyciu magicznych środków.

— Co więc utrzymuje wszystko na tamtej stronie przy życiu?

— Ktoś zadał mu to samo pytanie. Odpowiedział, że to problem dla fizyków, nie

socjologów. Sam podejrzewa, że działają tu przecieki z naszych pól ochronnych.

background image

Jack żachnął się.

— Chciałbym zabrać go kiedyś w teren, razem z jego koleżką Quilianem.

— Ja wiem, że byłeś na Ciemnej Stronie — powiedziała. — Myślę, że twoje

związki z nią są silniejsze niż sam mówisz.

— Co masz na myśli?

— Wiedziałbyś, gdybyś mógł zobaczyć siebie w tej chwili. Przez długi czas nie

mogłam pojąć, co powoduje, że wyglądasz osobliwie w takich miejscach jak to. To

twoje oczy. Gdy tylko to zauważyłam, stało się to dla mnie oczywiste. Są bardziej

wrażliwe na światło, niż jakiekolwiek oczy, które widziałam do tej pory. Gdy tylko

wyjdziesz ze światła w takie miejsce jak to, twoje źrenice stają się olbrzymie. Wokół

nich zostaje tylko wąski rąbek tęczówki. Zauważyłam też, że okulary słoneczne, które

wciąż nosisz są znacznie ciemniejsze od zwyczajnych.

— Cierpię na chorobę oczu. Nadmiar światła im szkodzi.

— Tak, to właśnie powiedziałam.

Uśmiechnął się do niej. Skruszył papierosa w ręku. Jak na znak z głośnika

umieszczonego wysoko na ścianie pod barem popłynęła łagodna, nużąca muzyka.

Pociągnął kolejny łyk piwa.

— Przypuszczam, że Weatherton miał też co nieco do powiedzenia na temat

zmartwychwstania ciał?

— Tak.

Gdybym zginął tutaj? — pomyślał. — Co by się stało? Czy powrót do Glyve byłby

mi odmówiony?

— Co się stało? — zapytała.

— Dlaczego pytasz?

— Twoje nozdrza rozszerzyły się, a brwi ściągnęły.

— Za dużo czasu poświęcasz na studiowanie rysów twarzy. Po prostu nie mogę

znieść tej muzyki.

— Lubię patrzeć na ciebie — odrzekła. — Chodźmy do mnie. Zagram ci coś

innego. Mam też jedną rzecz, którą chciałabym ci pokazać i o którą chciałam cię

zapytać.

— Co to takiego?

— Wolałabym później.

— Jak uważasz.

Skończyli piwo. Jack zapłacił rachunek. Poczucie zagrożenia zmniejszyło się

wyraźnie, gdy znaleźli się na zewnątrz.

Weszli po schodach do jej mieszkania na trzecim piętrze. Tuż po wejściu

zatrzymała się, wydając cichy okrzyk zdziwienia. Jack odsunął ją na bok. Zatrzymał

się.

background image

— Co się stało? — zapytał przeszukując pokój wzrokiem.

— Na pewno wszystko zostawiłam na swoim miejscu jak wychodziłam. Te papiery

na podłodze... Nie wydaje mi się, żeby krzesło stało tam. Ta otwarta szuflada. Drzwi

do szafki...

Jack cofnął się. Przyjrzał się zamkowi w drzwiach, poszukując śladów wytrycha.

Nie znalazł ich. Wszedł do środka. Gdy znalazł się w sypialni, usłyszała dźwięk, który

mógł być tylko szczęknięciem noża sprężynowego. Po chwili wyszedł stamtąd i

przeszedł do drugiego pokoju, następnie do łazienki. Gdy wrócił, zapytał:

— Czy zostawiłaś okno przy stole otwarte?

— Chyba tak — powiedziała. — Tak, na pewno.

Westchnął. Obejrzał dokładnie parapet.

— Prawdopodobnie wiatr rozrzucił twoje papiery — powiedział. Jeśli chodzi o

szafkę i szufladę, założę się, że zostawiłaś je otwarte i zapomniałaś, że przestawiłaś

krzesło.

— Zawsze dbam o porządek — powiedziała, zamykając za sobą drzwi. Odwróciła

się. — Myślę, że masz rację — dodała.

— Dlaczego się denerwujesz?

Zaczęła zbierać papiery z podłogi.

— Skąd masz ten nóż? — zapytała.

— Jaki nóż?

Zatrzasnęła szafkę i spojrzała na niego.

— Ten, który miałeś w ręku przed minutą. Jack wyciągnął przed siebie puste

dłonie.

— Nie mam żadnego noża. Możesz mnie przeszukać, jeśli chcesz. Nie znajdziesz

przy mnie broni.

Zamknęła otwartą szufladę, nachyliła się, otworzyła drugą i wyjęła z niej paczkę

zawiniętą w gazetę.

— To jest jeden z powodów — powiedziała. — Dlaczego się denerwuję? Właśnie

dlatego!

Położyła paczkę na stole i rozwiązała sznurki. Stanął przy jej boku i przyglądał się,

jak rozpakowuje paczkę. W środku były trzy bardzo stare książki.

— Myślałem, że odniosłaś je już z powrotem.

— Miałam zamiar...

— Tak się umówiliśmy.

— Chcę wiedzieć gdzie i w jaki sposób je zdobyłeś.

Jack potrząsnął głową.

— Zgodziliśmy się też, że jeśli je odzyskam, nie będziesz zadawać mi takich pytań.

Położyła książki obok siebie. Wskazała palcem na grzbiet jednej i okładkę drugiej.

background image

— Jestem pewna, że nie było ich przedtem. To są plamy z krwi, prawda?

— Nie mam pojęcia.

— Próbowałam zetrzeć jedną z nich wilgotną szmatką. Wyglądała na skrzepłą

krew.

Wzruszył ramionami.

— Gdy ci powiedziałam, że skradziono je z magazynu rzadkich książek,

oświadczyłeś, że możesz je odzyskać. Zgodziłam się. Zgodziłam się również na to, że

jeśli dostaniemy je z powrotem, pozostaniesz anonimowy. śadnych pytań. Nigdy bym

nie pomyślała, że aby je odzyskać, potrzebny będzie rozlew krwi. Same plamy nie

wzbudziłyby we mnie takich podejrzeń, gdybym nie zastanowiła się nad tobą i nie

zdała sobie sprawy, jak mało o tobie wiem. Dopiero wtedy zauważyłam takie rzeczy,

jak twoje oczy i to, jak cicho się poruszasz. Słyszałam, że masz przyjaciół wśród

przestępców, potem napisałeś kilka artykułów na temat kryminologii, a nawet

prowadziłeś wykłady z tej dziedziny, wszystko więc wydawało się w porządku. Teraz

widzę, że chodzisz po moim pokoju z nożem, najwyraźniej gotowy zabić intruza.

ś

adna książka nie jest warta życia ludzkiego. Nasza umowa jest nieważna. Powiedz

mi, jak je zdobyłeś.

— Nie.

— Muszę się dowiedzieć.

— Specjalnie zaaranżowałaś tę scenę, kiedy szliśmy tutaj, aby zobaczyć, jak

zareaguję.

Zaczerwieniła się.

Obawiam się, że spróbuje zmusić mnie do małżeństwa szantażem, jeśli będzie się

jej wydawało, że może z tego zrobić dużą sprawę — pomyślał.

— No, dobrze — powiedział. Wcisnął ręce do kieszeni i spojrzał przez okno. —

Dowiedziałem się, kto to zrobił. Próbowałem się z nim dogadać, ale nie wyszło, więc

złamałem mu nos. Pechowo zakrwawił książkę. Nie zdołałem wytrzeć wszystkich

plam.

— Och — powiedziała.

Odwrócił się i spojrzał na jej twarz.

— To już wszystko — powiedział. Zbliżył się do niej i pocałował ją. Po chwili

rozluźniła się w jego objęciach. Przez moment masował jej plecy. Potem jego ręce

powędrowały w kierunku pośladków.

Udało się — pomyślał, przesuwając je w stronę klatki piersiowej i guzików jej

bluzki.

— Przepraszam cię — westchnęła.

— Nic nie szkodzi — powiedział, rozpinając je — wszystko w porządku.

Po wszystkim spojrzał na poduszkę zasłoniętą jej włosami. Zastanawiał się nad

background image

swoją reakcją. Ponownie odczuł czyjąś obecność, tym razem tak blisko jakby tamten

znajdował się tuż obok. Rozejrzał się szybko po pokoju. Był pusty.

Przysłuchując się odgłosom ruchu ulicznego, zdecydował się wypalić papierosa i

zabierać się stąd.

Okno zadrżało pod wpływem huku odrzutowca, jakby potrącone niewidzialną ręką.

Powoli zbierające się chmury zasłoniły w końcu słońce. Wiedząc, że przyjechał za

wcześnie, postawił swój samochód na parkingu dla pracowników uniwersytetu. Wziął

ze sobą teczkę. W bagażniku zostawił trzy torby podróżne. Odwrócił się i ruszył na

piechotę przez teren uczelni. Odczuwał potrzebę ciągłego pozostawania w ruchu, aby

w razie potrzeby móc rzucić się do ucieczki. Pomyślał o Aniele Jutrzenki, który w tej

samej chwili obserwował góry, obłoki i ptaki, czuł powiew wiatru, deszcz i

błyskawice. Zastanawiał się, czy zna on każde jego poruszenie. Czuł, że tak jest.

ś

ałował, że jego przyjaciel nie jest przy nim, aby udzielić mu rady. Czy wie on już, a

może wiedział już od dawna, czym się zakończy jego przedsięwzięcie?

Liście i trawa wydawały się błyszczeć, co niekiedy zdarza się przed burzą. Wciąż

było ciepło, lecz lekki wiatr z północy złagodził upał. Uniwersytet był niemal

wyludniony. Minął grupę studentów, którzy siedzieli przy fontannie, porównując

notatki z egzaminu, który właśnie się zakończył. Dwóch z nich pamiętał ze wstępnego

kursu. Z antropologii kulturowej, który prowadził kilka semestrów temu. śaden z nich

nie spojrzał w jego stronę, gdy przechodził.

— John! Doktorze Shade!

Zatrzymał się. Ujrzał wyłaniającą się z drzwi niską, krępą postać młodego

asystenta Poindextera. Miał on również na imię John, ale ponieważ był nowicjuszem

w ich karcianym towarzystwie, utarło się, że zwracano się do niego po nazwisku, w

celu uniknięcia pomyłek. Jack zmusił się do uśmiechu i skinął głową na powitanie.

— Cześć, Poindexter. Myślałem, że już stąd wywiałeś.

— Mam jeszcze kilka tych cholernych prac do oceny — powiedział dysząc ciężko.

— Wyszedłem wypić kubek czegoś ciepłego. Dopiero gdy zatrzasnąłem drzwi za

sobą, zorientowałem się, co zrobiłem. Zostawiłem klucze na biurku. W całym

budynku nie ma nikogo. Drzwi frontowe również są zamknięte. Stałem tutaj czekając

na strażnika. Powinien mieć klucz uniwersalny. Widziałeś któregoś z nich?

Jack potrząsnął głową.

— Nie, dopiero co przyszedłem. Wiem jednak, że strażnicy nie mają tego klucza.

Twoje biuro mieści się z tyłu budynku, prawda?

— Tak.

— Nie pamiętam, jak to wysoko nad ziemią, ale czy można by wejść przez okno?

— Za wysoko. Bez drabiny nie da rady. Zresztą obydwa są zamknięte.

— Chodźmy zobaczyć.

background image

Poindexter potarł ręką po swym rumianym czole. Skinął głową. Jack skierował się

w stronę drzwi wskazanych przez Poindextera. Wyjął z kieszeni pęk kluczy, włożył

jeden z nich do zamka, obrócił go z trzaskiem i otworzył drzwi na oścież.

— Masz szczęście — powiedział.

— Skąd masz klucz uniwersalny?

— To nie jest klucz uniwersalny, to klucz od mojego pokoju. Dlatego mówię, że

masz szczęście.

Poindexter uśmiechnął się, ukazując żółtawe zęby.

— Dziękuję — powiedział. Bardzo dziękuję. Spieszysz się?

— Nie. Mam jeszcze trochę czasu.

— W takim razie przyniosę coś z automatu. Muszę trochę odetchnąć.

— Zgoda.

Wszedł do środka. Postawił teczkę pod drzwiami. Odgłos kroków Poindextera

oddalił się. Spojrzał przez okno na nadciągającą burzę. Skądś dobiegał głos dzwonu.

Po chwili wrócił Poindexter. Jack przyjął od niego kubek gorącego napoju.

— Jak się czuje twoja matka? — zapytał Jack.

— Dobrze. Niedługo powinna wyjść.

— Pozdrów ją ode mnie.

— Dziękuję. To miło, że ją odwiedziłeś.

Pociągnęli łyk ze swoich kubków.

— Miałem szczęście, że cię spotkałem — powiedział Poindexter. — Możliwe, że

na całej uczelni tylko nasze dwa zamki otwierają się tym samym kluczem. Do diabła,

cieszyłbym się nawet, gdybym spotkał tego ducha, byleby tylko wpuścił mnie do

ś

rodka.

— Ducha?

— Wiesz, najnowszy numer.

— Obawiam się, że nie słyszałem o tym.

— ...Biała istota, którą podobno widziano biegającą wśród drzew i po dachach.

— Od dawna o tym mówią?

— Oczywiście, że nie. W zeszłym semestrze były mutagenne skały w Instytucie

Geologii. Jeszcze wcześniej środki podniecające płciowo w aparatach do chłodzenia

wody, o ile pamiętam. Zawsze to samo. Koniec semestru jest jak koniec świata —

pełen złowieszczych znaków. Czy coś się stało?

— Nic. Papierosa?

— Dziękuję.

Jack usłyszał w oddali odgłos gromu. Wszechobecny odór unoszący się z

laboratoriów wywołał nieprzyjemne wspomnienia. To dlatego nigdy nie lubiłem tego

budynku — pomyślał. — Przez ten odór.

background image

— Czy zostaniesz u nas na następny semestr? — zapytał Poindexter.

— Chyba nie.

— Więc zatwierdzili twój urlop? Moje gratulacje.

— Niezupełnie.

Poindexter spojrzał na niego z zatroskaniem spoza grubych szkieł.

— Chyba nie rezygnujesz?

— To zależy od kilku rzeczy.

— Z egoistycznych powodów mam nadzieję, że zostaniesz.

— Dziękuję ci.

— Gdybyś wyjechał, będziesz z nami w kontakcie?

— Z pewnością.

Potrzebna mi broń — pomyślał. — Coś lepszego, niż mam. Nie mogę poprosić

Poindextera. Całe szczęście, że mnie zatrzymał.

Zaciągnął się papierosem. Spojrzał przez okno. Niebo wciąż ciemniało. Na szybie

pojawiły się pierwsze krople. Skończył pić, wyrzucił kubek do kosza, zgasił papierosa

i wstał z krzesła.

— Muszę już iść, bo inaczej nie zdążę do budynku Walkera, zanim zacznie lać.

Poindexter uścisnął mu rękę na pożegnanie.

— Jeśli mamy już się nie zobaczyć przed twoim wyjazdem — powiedział — w

takim razie, powodzenia.

— Nawzajem. Klucze!

— Co?

— Dlaczego nie włożyłeś swoich kluczy do kieszeni, tak na wszelki wypadek?

Poindexter zaczerwienił się i schował klucze.

— Masz rację. Nie chciałbym, żeby przytrafiło mi się to po raz drugi.

Uśmiechnął się.

— Musisz uważać.

Wziął w rękę teczkę. Poindexter zapalił lampę na biurku. Na niebie pojawiła się

błyskawica, po której nastąpił odległy grzmot.

— Do widzenia.

— Do widzenia.

Wyszedł, kierując się w stronę budynku Walkera. Zatrzymał się po drodze, aby

włamać się do budynku i ukraść butelkę kwasu siarkowego. Zatkał ją szczelnie

korkiem.

background image
background image

8.

Wyrwał kilka pierwszych stron wydruku i rozłożył je na stole. Drukarka trzaskała

wciąż, zagłuszając odgłosy deszczu. Zwrócił się w stronę maszyny i wyrwał następną

stronę. Położył ją na stole obok poprzednich i spojrzał na nie. Od strony okna

nadbiegł zgrzytliwy dźwięk. Jack uniósł szybko głowę, rozszerzając nozdrza.

Nic. Zupełnie nic tam nie było.

Zapalił papierosa. Rzucił zapałkę na podłogę. Zaczął spacerować nerwowo po

pokoju. Spojrzał na zegarek. Na lichtarzu migotała świeca. Wosk leniwie spływał w

dół. Stanął przy oknie i wsłuchiwał się w szum wiatru.

Nagle usłyszał szczęk zamka. Odwrócił się i spojrzał na drzwi. Do pokoju wszedł

wysoki mężczyzna. Spojrzał na Jacka. Zdjął z głowy czarny kapelusz i położył go na

krześle. Przeczesał ręką rzadkie, siwe włosy.

— Doktor Shade — powiedział kłaniając się i rozpinając płaszcz.

— Doktor Quilian.

Powiesił płaszcz na drzwiach, wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać

okulary.

— Jak leci?

— Nie narzekam. A tobie?

— Dziękuję, wszystko w porządku.

Doktor Quilian zamknął drzwi. Jack zwrócił się w stronę maszyny i wyrwał z niej

następną stronę.

— Co robisz?

— Obliczenia do pracy, o której mówiłem ci, jak sądzę, parę tygodni temu.

— Rozumiem. Dopiero teraz dowiedziałem się, że pracujesz tutaj — wskazał ręką

w stronę maszyny. — Gdy tylko ktokolwiek zrezygnuje, natychmiast zajmujesz jego

miejsce przy komputerze.

— Tak, utrzymuję kontakt ze wszystkimi na liście.

— Ostatnio sporo osób zrezygnowało.

— To pewnie przez tę grypę.

— Być może...

Jack upuścił niedopałek na podłogę i rozdeptał. Drukarka przestała pracować.

Zebrał ostatnie strony i położył je na stole obok innych.

background image

— Mogę zobaczyć, co tam masz? — zapytał.

— Oczywiście — odpowiedział Jack i wręczył mu papiery.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedział po chwili Quilian.

— Zdziwiłbym się bardzo, gdybyś zrozumiał. Są w wysokim stopniu

uabstrakcyjnione. Będę je musiał z powrotem przetłumaczyć do mojego artykułu.

— John — powiedział Quilian. — Zaczynam mieć dziwne podejrzenia w stosunku

do ciebie.

Jack skinął głową, zapalił kolejnego papierosa i schował papiery.

— Jeżeli potrzebujesz komputera, to właśnie skończyłem.

— Wiele myślałem o tobie. Jak długo jesteś z nami?

— Około pięciu lat.

Odgłos za oknem powtórzył się. Obaj spojrzeli w tamtą stronę.

— Co to było?

— Nie mam pojęcia.

— Możesz tu robić wszystko, na co masz ochotę, John — powiedział po chwili

Quilian, poprawiając okulary.

— To prawda. Doceniam to.

— Przybyłeś do nas z referencjami sprawiającymi korzystne wrażenie. Okazałeś

się być znakomitym ekspertem od kultury Ciemnej Strony.

— Dziękuję.

— To nie miał być komplement.

— Naprawdę? — uśmiechnął się, patrząc na ostatnią stronę wydruku. — Co

chcesz przez to powiedzieć?

— Mam wrażenie, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz, John.

— W jakim sensie?

— W swoim podaniu o przyjęcie do pracy tutaj napisałeś, że urodziłeś się w New

Leyden. W tym mieście nie ma świadectwa twojego urodzenia.

— Czyżby? W jaki sposób to wyszło na jaw?

— Profesor Weatherton był tam niedawno.

— Rozumiem. Czy to już wszystko?

— Oprócz tego, że często można cię spotkać w towarzystwie opryszków, zaistniały

również wątpliwości co do autentyczności twojego tytułu.

— Znowu Weatherton?

— Nie liczy się źródło, tylko fakty. Myślę, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz.

— Dlaczego postanowiłeś wyrazić swe wątpliwości akurat teraz i tutaj?

— Semestr się skończył. Słyszałem, że chcesz odejść. Dziś w nocy jest twoja

ostatnia sesja przy komputerze, zgodnie z listą. Chcę wiedzieć, co zabierasz ze sobą i

dokąd.

background image

— Carl — powiedział Jack. — Nawet jeśli nie jestem tym dokładnie, za kogo się

podaję, to co z tego? Sam przyznałeś, że jestem ekspertem w swojej dziedzinie. Obaj

wiemy, że jestem popularnym wykładowcą. Jakie ma znaczenie, co wygrzebał

Weatherton?

— Może masz jakieś kłopoty? Może mógłbym ci w czymś pomóc?

— Nie. śadnych kłopotów.

Quilian przeszedł na drugą stronę pokoju i usiadł na kanapie.

— Nigdy nie widziałem z bliska żadnego z was — powiedział.

— Co masz na myśli?

— śe jesteś czymś innym niż istota ludzka.

— A mianowicie?

— Mieszkańcem Ciemnej Strony. Czy nim jesteś?

— Jakie to ma znaczenie?

— Prawo mówi, że w pewnych okolicznościach należy ich aresztować.

— Rozumiem, że jeśli nim jestem, będzie to znaczyło, że te okoliczności

zaistniały.

— Być może — odpowiedział Quilian.

— A być może nie? Czego chcesz?

— Na razie chcę poznać twoją tożsamość.

— Znasz mnie — odpowiedział Jack, składając strony i sięgając po teczkę.

Quilian potrząsnął głową.

— Wiele spraw związanych z tobą budzi wątpliwości — powiedział. — Ostatnio

jednak dowiedziałem się o jeszcze jednej, która wzbudziła mój niepokój. Zakładając,

ż

e jesteś przybyszem z Ciemnej Strony, który wyemigrował na Jasną, istnieją

okoliczności, które zmuszają mnie do zajęcia się sprawą twej tożsamości. Na Ciemnej

Stronie istnieje postać, którą zawsze uważałem za mityczną. Czy legendarny złodziej

odważyłby się pokazać w świetle słońca? — zastanawiałem się. — A jeśli tak, to po

co? Czy to możliwe, że Jonathan Shade jest śmiertelnym wcieleniem Widmowego

Jacka?

— A jeśli nim jestem? — zapytał, starając się nie patrzeć w stronę okna, gdzie

jakiś kształt przesłaniał większość światła. — Czy jesteś przygotowany do tego, żeby

mnie aresztować? — zapytał, przesuwając się powoli w lewą stronę tak, że Quilian

musiał odwrócić głowę.

— Tak, jestem.

Jack spojrzał w stronę okna. Powróciło do niego znane uczucie wstrętu, gdy ujrzał,

co się za nim znajduje.

— Sądzę więc, że masz ze sobą broń?

— Tak — odpowiedział. Wyjął z kieszeni mały pistolet i wycelował w stronę

background image

Jacka.

Mógłbym rzucić w niego teczką ryzykując, że trafi mnie jednym pociskiem —

pomyślał. — Ostatecznie to mała broń. Jeśli jednak uda mi się zyskać na czasie i

podejść bliżej światła, nie będzie to potrzebne.

— Dziwne, że przyszedłeś sam, jeśli planujesz taką rzecz, nawet jeśli posiadasz

uprawnienia do dokonania aresztowania na terenie uniwersytetu.

— Nie powiedziałem, że jestem sam.

— Gdy się nad tym zastanowić, nie jest to takie dziwne — powiedział Jack

zbliżając się o krok bliżej do migoczącego światła. — Myślę, że jesteś sam. Chcesz

załatwić tę sprawę w pojedynkę. Myślę, że chcesz po prostu zabić mnie bez świadków

albo pragniesz, aby zasługa za zatrzymanie mnie przypadła tylko tobie. Myślę, że

raczej to pierwsze. Zawsze odczuwałeś do mnie niechęć, choć nie wiem dokładnie

dlaczego.

— Obawiam się, że przeceniasz swoją zdolność do wywoływania niechęci, jak

również moją do gwałtownych czynów. Policja jest już w drodze. Zamierzam jedynie

zatrzymać cię do ich przybycia.

— Mam wrażenie, że czekałeś z tym do ostatniego momentu.

Quilian wskazał swą wolną ręką na teczkę.

— Podejrzewam, że gdy twoja ostatnia praca zostanie rozszyfrowana, okaże się, że

ma bardzo mało wspólnego z socjologią.

— Jesteś bardzo podejrzliwy. Nie wiem, czy wiesz, że prawo zabrania

aresztowania ludzi bez powodów.

— Dlatego właśnie czekałem do ostatniej chwili. Jestem pewien, że trzymasz

dowód w ręku, a również, że znajdzie się ich więcej. Zauważyłem też, że w sprawach

bezpieczeństwa państwa prawo staje się bardziej elastyczne.

— Pod tym względem masz rację — odpowiedział Jack, odwracając się tak, że

ś

wiatło padało mu prosto w twarz.

— Jestem Widmowy Jack! — krzyknął. — Władca Strażnicy Cieni, złodziej, który

skrada się w ciszy i półmroku! Zostałem ścięty w Igles i ponownie powstałem z

Otchłani Łajna w Glyve. Wypiłem krew wampirzycy i pożarłem kamień. To ja

złamałem Przymierze, fałszując imię w Czerwonej Księdze Łokci. To ja byłem

więźniem klejnotu. Raz już wystrychnąłem na dudka Władcę Wielkiego Gniewu.

Powrócę jeszcze, aby się na nim zemścić. Jestem wrogiem moich wrogów. Chodź i

schwytaj mnie, paskudo, jeśli kochasz Króla Nietoperzy i nienawidzisz mnie. Ja

jestem Widmowy Jack!

Na twarzy Quiliana malowało się zdumienie. Otworzył usta, aby coś powiedzieć,

ale krzyki Jacka zagłuszyły jego słowa.

Nagle szyba w oknie pękła. Świeca zgasła i borshin wpadł do pokoju.

background image

Quilian odwrócił się i ujrzał pokaleczoną, zlaną wodą postać. Wydał z siebie

nieartykułowany okrzyk i stanął jak sparaliżowany. Jack upuścił teczkę, wyjął

buteleczkę z kwasem, odkorkował ją i wylał zawartość na głowę borshina. Nie

czekając na skutki, podniósł teczkę i rzucił się do ucieczki, mijając po drodze

Quiliana.

Był już przy drzwiach, gdy stwór wydał pierwszy okrzyk bólu. Wybiegł na korytarz

i zamknął za sobą drzwi. Zatrzymał się tylko, aby ukraść płaszcz przeciwdeszczowy

Quiliana wiszący na wieszaku.

Zbiegł już połowę drogi w dół po schodach, gdy usłyszał pierwszy strzał. Potem

padły następne, których już nie słyszał, gdy biegł przez teren uniwersytetu, wciągając

na siebie płaszcz i przeklinając głośno kałuże. Poza tym zagłuszyły je grzmoty.

Obawiał się, że wkrótce rozlegną się również syreny. Pełen chmurnych myśli biegł

naprzód.

Pogoda pod pewnymi względami ułatwiała mu zadanie, a częściowo utrudniała.

Mimo że ruch na drogach był niewielki, samochody poruszały się znacznie wolniej

niż zwykle, a gdy wyjechał wreszcie na otwartą drogę, jej nawierzchnia była zbyt

ś

liska, aby mógł rozwinąć pożądaną prędkość. Zapanowała ciemność powodująca, że

kierowcy opuszczali ulice przy pierwszej okazji, a ci, którzy byli w domu,

pozostawali tam, bezpieczni przy blasku świec. Nigdzie nie widać było pieszych.

Wszystko to ułatwiło mu, zanim odjechał daleko, porzucenie własnego pojazdu i

przywłaszczenie sobie innego.

Wydostanie się z miasta było łatwe, w przeciwieństwie do wydostania się z zasięgu

burzy. Wyglądało na to, że porusza się ona w tym samym kierunku, co on. Po drodze,

którą dawno już miał zaznaczoną na mapie i zanotowaną w pamięci jako zarazem

dogodną i krętą trasę, mogącą go zaprowadzić do Ciemnej Strony. W każdej innej

sytuacji powitałby z radością przygaśnięcie nieustannego blasku, który najpierw

przypiekał, potem opalił jego oporną skórę. Teraz ciemność zmuszała go do

zmniejszenia prędkości. W obecnej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na wypadek.

Deszcz zalewał samochód, wiatr starał się zepchnąć go z drogi. W świetle błyskawic

można było za nim dostrzec horyzont.

Ś

wiatła policyjne umieszczone przy szosie sprawiły, że zwolnił, szukając zjazdu z

autostrady. Uśmiechnął się szeroko, gdy próbowano go zatrzymać przy miejscu, gdzie

doszło do zderzenia trzech samochodów. Zdążył zauważyć, jak niesiono mężczyznę

na noszach w stronę ambulansu.

Włączył radio, lecz nie mógł złapać żadnego programu. Zapalił papierosa i uchylił

okno. Od czasu do czasu na policzek padała mu kropla deszczu, jednak zimny

powiew oczyszczał wnętrze pojazdu z dymu. Odetchnął głęboko, próbując się

uspokoić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był napięty.

background image

Po dłuższym czasie burza ustąpiła miejsca lekkiej mżawce. Niebo zaczęło się

przejaśniać. Jechał przez otwarty teren. Ogarnęło go mieszane uczucie ulgi i obawy,

które narastało wśród przekleństw od czasu jego wyjazdu.

Co udało mi się osiągnąć? — zapytał siebie, patrząc wstecz na lata spędzone na

Jasnej Stronie. Zapoznanie się z terenem, uzyskanie potrzebnych referencji i

wciągnięcie się w pracę na uniwersytecie, zajęło mu sporo czasu. Następnie musiał

znaleźć pracę w uczelni posiadającej odpowiedni komputer. W wolnym czasie musiał

nauczyć się nim posługiwać oraz wymyślić projekt, który dałby mu pretekst do

korzystania z niego. Następnie musiał zebrać wszystkie dane, które posiadał i spisać

je w formie pytań, na które chciał znaleźć odpowiedź. Wszystko to zajęło mu lata.

Popełnił przy tym wiele błędów, tym razem jednak był tak blisko, że mógł niemal

węchem wyczuć odpowiedź, której poszukiwał.

Został zmuszony do ucieczki z teczką pełną papierów, których nie miał okazji

przejrzeć. Istniała możliwość, że znowu mu się nie udało i wracał do miejsca, w

którym czekali jego wrogowie, bez broni, którą miał nadzieję znaleźć. To by

znaczyło, że udało mu się tylko odwlec swoją zagładę. Musiał jednak uciekać,

ponieważ tutaj także znalazł wrogów. Zastanowił się przez chwilę, czy kryje się w

tym jakiś morał, jakaś dostępna, lecz ukryta lekcja, która mogłaby mu powiedzieć

więcej o nim niż o jego wrogach. Jeśli tak było, nie potrafił go dostrzec.

Gdyby tylko miał trochę więcej czasu... Mógłby wtedy sprawdzić i gdyby zaistniała

taka potrzeba, poprawić swoje wyniki. Teraz już za późno. Jeśliby się okazało, że jego

miecz jest tępy, nie będzie miał okazji go naostrzyć. śałował też, że nie mógł lepiej

rozwiązać innych, osobistych spraw, na przykład Clare...

Po chwili deszcz przestał padać, lecz całe niebo wciąż pokrywały groźnie

wyglądające chmury. Zdecydował się zaryzykować szybszą jazdę. Ponownie

próbował włączyć radio. Wciąż słychać było trzaski, lecz muzyka przebijała się przez

nie, zostawił więc radio włączone.

Gdy podawano wiadomości, zjeżdżał właśnie ze stromego wzgórza. Zdawało mu

się, że słyszał swoje nazwisko, jednakże odbiór był zbyt słaby, by mógł być tego

pewien. Droga była pusta. Co chwila oglądał się do tyłu i spoglądał na boczne drogi,

które mijał. Doprowadzało go do wściekłości to, że zanim odzyska swoją moc,

ś

miertelnicy wciąż mają realne szansę schwytania go. Wjeżdżając na wysokie

wzgórze ujrzał po lewej stronie ścianę deszczu. W dali widział błyskawice — zbyt

wysoko, aby usłyszeć grzmoty. Dziękował Królowi Burz za to, że uniemożliwił

pościg powietrzny. Zapalił papierosa i w poszukiwaniu wiadomości przestawił radio

na bliższą stację. Gdy je usłyszał, nie było wzmianki o nim.

Przypomniał sobie odległy dzień, gdy rozmawiał ze swym odbiciem w wodzie.

Wspominał, jak wtedy wyglądał — zmęczony, chudy, zziębnięty, głodny, obolały i

background image

ś

mierdzący. Wszystko to dawno minęło. Zaczął wprawdzie odczuwać lekki głód, był

on jednak niczym w porównaniu z tamtą sytuacją, gdy bliski był śmierci głodowej.

Jak bardzo zmienił się od tego czasu? Czy jego sytuacja była teraz inna? Wtedy

uciekał z zachodniego bieguna świata, starając się pozostać przy życiu, wymknąć się

ś

cigającym i osiągnąć Krainę Zmierzchu. Tym razem uciekał z jasnego bieguna

wschodniego. Kierowała nim nienawiść i odrobina miłości. Jego serce wypełniała

gorąca żądza zemsty, ogrzewając go i zastępując mu pożywienie. Była z nim nadal.

Poznał całą wiedzę Jasnej Strony, lecz pozostał wciąż tym samym człowiekiem, który

przeglądał się wtedy w wodzie. Ich myśli były takie same. Odkręcił szybę.

— Aniele Jutrzenki! — krzyknął w stronę nieba. — Podobno słyszysz wszystko,

usłysz więc, że nie zmieniłem się od naszego ostatniego spotkania. Roześmiał się

cicho. Czy to dobrze, czy źle? — przyszło mu do głowy pytanie. Zakręcił okno i

zastanowił się nad tym problemem. Nie lubił introspekcji, był jednak dociekliwy.

Podczas swojego pobytu na uniwersytecie zauważył, jak bardzo ludzie się

zmieniają. Najłatwiej było to dostrzec na przykładzie studentów. Zmieniali się

znacznie w krótkim czasie — pomiędzy rozpoczęciem studiów a ich zakończeniem.

Jednakże jego koledzy ulegali również zmianom, dotyczącym poglądów czy uczuć.

Tylko on pozostawał taki sam. Czy to coś fundamentalnego? — zastanowił się. —

Czy na tym polega zasadnicza różnica między mieszkańcami Jasnej a Ciemnej

Strony? Oni się zmieniają, a my nie. Czy to jest takie istotne? Prawdopodobnie tak,

nie mogę jednak zrozumieć dlaczego? My nie potrzebujemy się zmieniać, podczas

gdy oni wydają się tego potrzebować. Czy to wynika z długości lat w ich życiu? Być

może z obu tych przyczyn. Jaką w ogóle wartość ma zmiana?

Po wysłuchaniu następnych wiadomości skręcił w boczną drogę, która wydawała

się być pusta. Wymieniono jego nazwisko jako poszukiwanego w związku ze sprawą

zabójstwa. Rozpalił ognisko i wrzucił do niego wszystkie swoje dokumenty. Gdy

spłonęły, otworzył teczkę i włożył do portfela nowe, które przygotował kilka

semestrów temu. Zgasił ogień i rozrzucił popioły. Rozdarł płaszcz Quiliana w kilku

miejscach i wrzucił go do wypełnionego mętną wodą kanału po drugiej stronie pola.

Wróciwszy do samochodu, postanowił jak najprędzej zamienić go na inny. Jadąc w

pośpiechu autostradą zastanawiał się nad tym, co zaszło. Borshin zabił Quiliana i

uciekł, tak jak wszedł, przez okno. Policja wiedziała, co miał zamiar zrobić Quilian.

Poindexter zeznał, że Jack był obecny na terenie uniwersytetu. Clare i wielu innych

potwierdzą, że nie lubili się nawzajem. Wnioski były oczywiste. Choć zabiłby

Quiliana, gdyby zaszła tego potrzeba, myśl, że mógłby zostać stracony za coś, czego

nie zrobił, doprowadzała go do wściekłości. Przypomniało mu się Igles. Mimo woli

podrapał się w szyję. To była rażąca niesprawiedliwość.

Zastanawiał się, czy borshin oszołomiony bólem myślał, że zabija jego, czy też

background image

działał tylko w obronie własnej i wiedział, że Jack uciekł. Jak ciężko był ranny? Jack

nie miał pojęcia, jakie są jego zdolności regeneracyjne. Czy wrócił już na jego trop,

którym podążał już od tak dawna? Czy wysłał go Królowi Nietoperzy, czy też podążał

za nim na własną rękę, pod wpływem wpojonej mu nienawiści? Jack zadrżał i

nacisnął gaz.

— To nie będzie miało znaczenia, gdy powrócę — powiedział sobie. Nie był

jednak tego taki pewny.

Przejeżdżając przez kolejne miasto, ukradł nowy samochód, którym pojechał dalej

w stronę Krainy Zmierzchu, gdzie niegdyś usłyszał śpiew ptaka.

Przez dłuższą chwilę siedział na szczycie wzgórza ze skrzyżowanymi nogami i

czytał. Jego ubranie było brudne i przepocone, pod paznokciami miał brud, a jego

powieki wykazywały tendencję do opadania, zamykania się i raptownego

podnoszenia. Westchnął kilka razy, robiąc notatki na papierach, które trzymał w ręku.

Ponad górami na zachodzie świeciły słabe gwiazdy. Porzucił swój ostatni samochód

wiele mil na wschód od tego wzgórza, wyruszając w dalszą drogę na piechotę. Od

pewnego czasu silnik przerywał, zanim zatrzymał się ostatecznie. Jack wiedział, że

dotarł do miejsca, w którym rywalizujące ze sobą potęgi pozostawały w stanie

równowagi. Wyruszył w stronę Ciemności zabierając ze sobą tylko teczkę. Zawsze

najlepiej czuł się w górach. Przez cały czas swojej podróży spał tylko raz. Choć był to

głęboki i zdrowy sen, Jack żałował każdej jego chwili. Obiecał sobie, że nie zaśnie już

ani razu, zanim nie wydostanie się poza zasięg władzy ludzi. Teraz, gdy w końcu

osiągnął swój cel, pozostała tylko jedna rzecz do zrobienia, zanim będzie mógł

zasnąć.

Przerzucał z niecierpliwością strony, aż znalazł to, czego szukał. Zrobił notatkę na

marginesie i cofnął się do poprzedniego miejsca.

Wszystko wydawało się być w porządku. Wyglądało na to, że się zgadza...

Z drugiej strony wzgórza wiał chłodny wiaterek, przynoszący ze sobą dzikie

zapachy, o jakich niemal zapomniał w miastach ludzi. Teraz nieustające światło

Wiecznego Dnia, zapachy i hałasy miasta, rzędy twarzy na sali wykładowej, nudne

zebrania, monotonny odgłos maszyn i nieprzyzwoita jasność kolorów wydawały mu

się nie tylko snem. Przynosił ze sobą z Jasnej Strony tylko te kartki. Odetchnął

głęboko powietrzem wieczoru. Tłumaczenie wydruku pojawiło się w jego umyśle jak

nagle zrozumiały poemat.

Tak jest!

Spojrzał na niebo. Ujrzał białą, nie mrugającą gwiazdę, poruszającą się szybko na

nim. Wstał, zapominając o zmęczeniu. Prawą stopą narysował na piasku magiczny

wzór, po czym wskazał palcem na satelitę. Wypowiedział słowa, które uprzednio

zapisał na papierze.

background image

Przez chwilę nie działo się nic.

Potem satelita się zatrzymał.

Jack wciąż wskazywał na niego nie wypowiadając już ani słowa. Satelita stawał się

coraz jaśniejszy. Jego wielkość zaczęła wzrastać. Nagle rozjarzył się jak spadająca

gwiazda i zniknął.

— Kolejny znak — powiedział Jack i uśmiechnął się.

background image

9.

Gdy przeklęty stwór dotarł do Wielkiego Gniewu, biegał od komnaty do komnaty

w poszukiwaniu swojego pana. Znalazł go w końcu w samym środku ośmiokątnego

pokoju przy zbiorniku z rtęcią, do którego wrzucał siarkę. Zwrócił na siebie jego

uwagę i czepiając się jego wyciągniętego palca, przekazał mu na swój sposób wieści,

które przyniósł. Król Nietoperzy odwrócił się i wykonał jakieś dziwne gesty,

posługując się kawałkiem sera, świecą oraz ptasim piórem, po czym opuścił komnatę.

Wszedł na jedną z wież i przez dłuższą chwilę spoglądał na wschód. Następnie

odwrócił się szybko i spojrzał na drugą z dróg prowadzących z jego twierdzy, która

biegła w stronę północno-zachodnią.

Tak! Tam też! To niemożliwe! Chyba, żeby to było złudzenie...

Wbiegł po schodach prowadzących wokół wieży w kierunku przeciwnym do

wskazówek zegara, otworzył klapę i wyszedł na dach. Podniósł głowę aby przyjrzeć

się wielkiej, czarnej kuli otoczonej przez gwiazdy. Powąchał wiatr. Spojrzał w dół, na

potężną twierdzę Wielki Gniew, stworzoną przez jego moc wkrótce po tym, jak sam

powstał na szczycie tej góry. Gdy zobaczył i zrozumiał różnicę miedzy urodzonymi i

stworzonymi i odkrył, że jego moc skupiła się w tym właśnie punkcie przestrzeni,

wyssał całą moc z korzeni gór i ściągnął ją do siebie z niebios w potężnym wirze, aż

zaczął świecić oślepiającym blaskiem, jak piorunochron uderzony przez błyskawicę i

sam zabrał się do dzieła tworzenia. Jeśli tu był ośrodek jego mocy, w tym miejscu

musiał zbudować swój dom i swoją twierdzę. Tak też się stało. Ci, którzy chcieli mu

zaszkodzić, musieli umrzeć, co nauczyło ich rozumu. Jeśli to nie pomogło, musieli

latać na błoniastych skrzydłach poprzez Wieczną Noc, aż zasłużyli sobie na jego

łaskę. Dbał o nich dobrze, wielu więc zgodziło się pozostać w jego służbie, gdy

przywrócił im ludzką postać. Inne Potęgi, być może na swój sposób równie silne na

swych własnych obszarach, nie niepokoiły go zbytnio, odkąd zostały między nimi

wytyczone odpowiednie granice.

To było nie do pomyślenia, aby ktokolwiek teraz odważył się wyruszyć przeciwko

Wielkiemu Gniewowi! Tylko głupiec albo wariat odważyłby się na coś takiego!

A przecież góry pojawiły się tam, gdzie ich przedtem nie było. Może były tylko

złudzeniem? Uniósł wzrok i przyjrzał się ich odległym kształtom. Niepokoiło go, że

nie mógł wykryć we wnętrzu swojej jaźni takiego nagromadzenia mocy, które byłoby

background image

potrzebne do stworzenia choćby i złudzenia gór w obrębie jego królestwa.

Usłyszał kroki na schodach. Obejrzał się i ujrzał Evene. Weszła na dach i stanęła u

jego boku. Miała na sobie krótką, czarną suknię, spiętą na lewym ramieniu srebrną

broszką. Objął ją ramionami i przytulił. Zadrżała, czując prądy mocy przepływające

przez jego ciało. Wiedziała, że nie chciał się odzywać.

Wskazał palcem na góry przed nimi, potem na drugie na wschodzie.

— Tak, wiem o tym — powiedziała. — Przybiegłam tutaj, gdy tylko dowiedziałam

się od posłańca. Przyniosłam ci różdżkę.

Uniosła w górę czarną jedwabną pochwę, którą miała przypiętą do pasa.

Uśmiechnął się i pokręcił lekko głową od lewej do prawej. Lewą ręką zdjął

naszyjnik, który miał na szyi. Podniósł go w górę i umieścił jasny klejnot przed ich

oczyma. Zakręciło się jej w głowie.

Przez chwilę miała wrażenie, że spada w stronę klejnotu, który zaczął rosnąć,

wypełniając całe jej pole widzenia. W następnej chwili nie patrzyła już na klejnot,

lecz na góry na północnym zachodzie. Przez chwilę przyglądała się ciemnoszarym

kopułom z kamienia.

— Wyglądają jak prawdziwe — powiedziała. — Jakby można było ich dotknąć.

Milczenie.

Nagle gwiazdy zaczęły znikać jedna za drugą, zasłaniane przez szczyty, zbocza,

podstawy gór.

— One rosną! — krzyknęła. Po chwili — Nie... poruszają się, zbliżają się do nas!

Góry zniknęły. Ponownie patrzyła na klejnot. Król Nietoperzy spojrzał w drugą

stronę, obracając ją razem z sobą. Spojrzeli na wschód. Ponownie uczucie wirowania,

opadania, zbliżania się.

Góry na wschodzie leżały przed nimi jak dziób olbrzymiego niezwykłego statku.

Ich zarysy otoczone były chłodnym światłem, które również zdawało się zbliżać do

nich. Nagle zza gór wzniosły się olbrzymie, płonące skrzydła.

— Ktoś jest na szczycie... — zaczęła Evene. Nagle klejnot pękł. Rozgrzany do

czerwoności łańcuch wypadł z rąk Króla Nietoperzy i upadł, dymiąc u jego stóp.

Evene wyczuła w jego ciele nagły wstrząs. Odsunęła się od niego.

— Co się stało?

Nic nie odpowiedział, wyciągnął tylko rękę.

— O co ci chodzi?

Wskazał na różdżkę. Gdy mu ją podała, wzniósł ją w górę i bez słowa wezwał

swoje sługi. Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, zanim nie pojawił się pierwszy z

nich. Wkrótce powietrze zaroiło się od jego sług, nietoperzy. Dotknął jednego z nich

końcem swojej różdżki. U jego stóp upadł człowiek.

— Panie! — krzyknął, pochylając głowę. — Co mi rozkazujesz?

background image

Król Nietoperzy wskazał na Evene. Człowiek uniósł głowę i zwrócił wzrok w jej

stronę.

— Zgłoś się do porucznika Quazera — powiedziała. — Da ci broń i wyda rozkazy.

Spojrzała na swego pana, który tylko skinął głową.

Zaczął dotykać różdżką następnych, przywracając im dawną, ludzką postać.

Wielki parasol z nietoperzy rozpostarł się nad wieżą. Pozornie nie kończąca się

kolumna większych istot przechodziła obok Evene, udając się po schodach w dół, w

stronę twierdzy. Gdy wszyscy już wyszli, Evene spojrzała na wschód.

— Minęło już sporo czasu — powiedziała. — Popatrz, jak bardzo się zbliżyły.

Poczuła dotyk na swoim ramieniu. Odwróciła się do niego, podnosząc twarz.

Pocałował ją w oczy i usta, po czym odsunął od siebie.

— Co zamierzasz zrobić?

Wskazał ręką w stronę klapy.

— Nie, nie odejdę. Zostanę z tobą, aby ci pomóc.

Ponownie wskazał klapę.

— Czy wiesz, co to jest?

— Idź — powiedział. Być może zdawało jej się tylko, że słyszała jego słowa.

Przypomniała to sobie, stojąc w swej komnacie na południowo-wschodnim krańcu

twierdzy, niepewna, co się wydarzyło od momentu, w którym jego słowo wypełniło

jej ciało i umysł. Stanęła przy oknie, nie dostrzegła jednak w nim nic oprócz gwiazd.

Na koniec, w jakiś sposób zrozumiała. Rozpłakała się z żalu nad światem, który

tracili.

Wiedział już, że są prawdziwe. Zbliżając się pękały. Wyczuwał swoim ciałem

wibracje spowodowane ich ruchem. Gwiazdy powiedziały mu, że nadchodzą złe

czasy, które potrwają bardzo długo. Wiedział o tym bez ich pomocy. Nadal gromadził

moc, która niegdyś stworzyła Wielki Gniew, a teraz miała go bronić. Zaczął się czuć

tak samo, jak w tym odległym dniu.

Na szczycie nowej góry na wschodzie zaczął formować się ognisty wąż. Nie

potrafił ocenić jego rozmiarów. Słyszał, że podobne moce istniały w czasach przed

jego powstaniem, lecz ich władcy zmarli swą ostatnią śmiercią, a Klucz został

utracony. Sam go kiedyś poszukiwał, podobnie jak większość Władców Ciemnej

Strony. Teraz wyglądało na to, że komuś innemu udało się to, czego on nie potrafił

osiągnąć lub też jedna ze starożytnych Potęg ponownie budziła się do życia. Patrzył,

jak wąż formuje się ostatecznie. Uznał, że jest znakomicie wykonany. Wąż wzniósł

się w powietrze i popłynął w jego stronę.

— Zaczyna się — pomyślał Król Nietoperzy.

Uniósł różdżkę i stanął do walki.

Po dłuższej chwili zniszczony wąż, dymiąc spadł na ziemię. Król Nietoperzy zlizał

background image

pot ze swej górnej wargi. Potwór był silny.

Góra zbliżała się. Nie zatrzymała się ani na chwilę, gdy walczył z wężem

wysłanym przeciwko niemu.

Teraz — pomyślał — muszę się stać taki, jak na początku.

Smage kroczył powoli, pełniąc straż przy głównym wejściu do Wielkiego Gniewu.

Celowo zwalniał swe ruchy, aby nie zdradzić swojego niepokoju mniej więcej

pięćdziesięciu wojownikom, którzy oczekiwali na jego rozkazy. Tumany pyłu unosiły

się wokół niego. Ilekroć któryś z eksponatów zawieszonych na ścianach — miecz, czy

fragment zbroi — spadał na ziemię z hałasem gdzieś w obrębie twierdzy, wszyscy

jego żołnierze podskakiwali niespokojnie. Spojrzał przez okno, lecz szybko odwrócił

wzrok. Znajdująca się na wyciągnięcie ręki góra zasłoniła całe pole widzenia. Słychać

było nieustanne dudnienie. Nienaturalne okrzyki przeszywały ciemność. Rycerze bez

głów, ptaki o wielu skrzydłach i zwierzęta o ludzkich głowach przemykały przed jego

oczyma jak błyskawice, wraz z wieloma rzeczami, których kształty nie pozostały w

jego pamięci. śadna z postaci nie zatrzymała się, aby go zaatakować. Wiedział, że

wkrótce wszystko się rozstrzygnie, gdyż czoło góry zbliżało się już z pewnością do

twierdzy jego pana.

Zderzenie zwaliło go z nóg. Przestraszył się, że sufit spadnie mu na głowę. Ściany

zaczęły pękać. Cała twierdza jakby przesunęła się o krok do tyłu. Usłyszał odgłos

spadających cegieł i pękających belek. Po kilku uderzeniach serca gdzieś wysoko nad

głową usłyszał krzyk, a po nim głośny trzask gdzieś na dziedzińcu. Następnie całą

twierdzę wypełnił kurz i nastała cisza.

Stanął na nogi i wezwał swoich żołnierzy. Spojrzał na nich, przecierając oczy ze

wszechobecnego kurzu i pyłu. Wszyscy leżeli na podłodze i żaden z nich się nie

ruszał.

— Powstań! — krzyknął, rozcierając obolały bark.

W dalszym ciągu jedyną odpowiedzią było milczenie. Podszedł do najbliższego z

leżących i przyjrzał mu się. Nie wyglądał na rannego. Uderzył go lekko. śadnej

reakcji. Spróbował tego samego z następnym i jeszcze z dwoma, również bez

rezultatu. Ledwie oddychali.

Wyjął miecz i skierował się w stronę dziedzińca. Pokasłując wszedł na jego teren.

Nieruchoma już góra zasłaniała połowę nieba. Na dziedzińcu leżały szczątki

zdruzgotanej wieży. Jej ściany pękły. Panująca cisza sprawiała wrażenie bardziej

złowieszcze niż uprzednie dudnienie czy następujący po nim huk. Zjawy zniknęły.

Nic się nie poruszało. Ruszył naprzód. Wszędzie widział ślady, jak gdyby wypalone

przez błyskawice. Zatrzymał się na widok postaci leżącej na skraju rumowiska.

Podbiegł do niej i czubkiem miecza odwrócił ciało.

Wypuścił z ręki miecz i upadł na kolana, przyciskając pokiereszowaną rękę do

background image

piersi. Zapłakał. Gdzieś z tyłu usłyszał trzask płomieni. Zalała go nagła fala gorąca,

nie poruszył się jednak.

Nagle usłyszał śmiech. Spojrzał w górę, rozejrzał się wokoło, lecz nie zobaczył

nikogo.

Ś

miech powtórzył się gdzieś po prawej stronie.

Tam!

Coś poruszyło się w cieniu na pochyłej ścianie...

— Cześć, Smage. Pamiętasz mnie?

Smage zmrużył oczy i potarł je.

— Ja... nie bardzo cię widzę.

— Za to ja widzę cię wyraźnie, jak rozpaczasz przy tej padlinie.

Smage podniósł miecz z ziemi i wstał.

— Kim jesteś?

— Chodź, to się dowiesz.

— Ty to wszystko zrobiłeś? — zapytał, wskazując ręką.

— Wszystko.

— W takim razie idę.

Ruszył w stronę postaci zamachując się mieczem, lecz jego cios przeszył tylko

powietrze. Stracił równowagę. Wyprostował się i wymierzył następny cios, z

podobnym rezultatem. Po siódmej próbie rozpłakał się.

— Wiem już, kim jesteś. Wyłaź ze swojego cienia, to przekonamy się, ile jesteś

wart!

— Jak sobie życzysz.

Coś się poruszyło i Jack stanął przed nim. Przez chwilę zdawał się być wysoki

ponad miarę, przerażający, wspaniały. Smage wahał się. Rękojeść miecza stanęła w

płomieniach. Smage wypuścił go i miecz upadł na ziemię. Jack uśmiechnął się.

Smage uniósł dłonie i poczuł, że ogarnia go paraliż. Spoglądał na twarz Jacka przez

palce znieruchomiałe jak powyginane gałęzie.

— Jak widzisz, jestem wart sporo — usłyszał. — Z pewnością więcej od ciebie.

Cieszę się, że znów cię widzę.

Smage chciał splunąć, lecz nie mógł zebrać śliny, a poza tym przeszkadzały mu

ręce.

— Morderca! — krzyknął ochrypłym głosem. — Potwór!

— Złodziej — odpowiedział Jack spokojnie — a także czarnoksiężnik i zdobywca.

— Gdybym tylko mógł się poruszyć...

— Wkrótce będziesz mógł. Weź miecz i obetnij paznokcie u nóg tego ścierwa.

Oczywiście powyżej karku.

— Nie zrobię tego...

background image

— Utnij mu głowę! Zrób to jednym szybkim ruchem, jak kat toporem!

— Nigdy! Był dobrym panem dla mnie i dla moich przyjaciół! Nie zbezczeszczę

jego ciała!

— Nie był dobry, lecz okrutny i bezwzględny.

— Tylko dla swoich wrogów i tylko wtedy, kiedy na to zasłużyli.

— No cóż, teraz masz nowego pana. Aby przejść do niego na służbę, musisz mu

przynieść głowę poprzedniego.

— Nie zrobię tego!

— Powiedziałem, że musisz to zrobić dobrowolnie, jeżeli chcesz pozostać przy

ż

yciu.

— Nie!

— Jak sobie życzysz. Teraz już jest dla ciebie za późno, aby się uratować.

Niemniej jednak wykonasz mój rozkaz.

Smage poczuł jak w jego ciało wstępuje obcy duch. Schylił się i podniósł miecz,

który palił jego dłonie. Utrzymał go jednak w rękach i zwrócił się w stronę ciała.

Stanął nad nim. Płacząc i przeklinając, zamachnął się i ciął mieczem. Głowa

potoczyła się kilka stóp. Krew spłynęła po kamieniach.

— Teraz przynieś ją do mnie!

Uniósł głowę za włosy i trzymając ją na długość wyciągniętego ramienia, powrócił

do miejsca, gdzie stał poprzednio. Jack przyjął głowę od niego i zaczął nią machać u

swego boku.

— Dziękuję — powiedział. Rzeczywiście wyraźne podobieństwo — podniósł

głowę do oczu, przyjrzał się jej wyraźnie i ponownie zaczął nią machać.

— No, no. Ciekawe, co też się stało z moją? No, ale to teraz nieważne. A ta mi się

jeszcze przyda.

— Zabij mnie teraz — powiedział Smage.

— Niestety, muszę jeszcze na chwilę odłożyć ten przykry obowiązek. Na razie

możesz dotrzymać towarzystwa szczątkom swojego byłego pana, śpiąc jak wszyscy

tutaj, oprócz dwojga.

Skinął dłonią. Smage zasnął i padł na ziemię. Płomienie zgasły. Gdy drzwi się

otworzyły, Evene nie spojrzała w ich stronę. Po dłuższym milczeniu usłyszała jego

głos. Zadrżała z przerażenia.

— Musiałaś wiedzieć, że w końcu przyjdę po ciebie — rzekł.

Nie odpowiedziała mu.

— Pamiętasz chyba, co ci obiecałem.

Odwrócił się i ujrzał w jej oczach łzy.

— Przyszedłeś, aby mnie ukraść? — zapytała.

— Nie, żeby cię zrobić panią Strażnicy Cieni u mego boku.

background image

— Ukraść mnie — powtórzyła. — To jedyny sposób, w jaki możesz mnie teraz

mieć i twoja ulubiona metoda zdobywania tego, czego pragniesz. Nie można ukraść

miłości, Jack.

— Potrafię obyć się bez niej.

— Gdzie teraz? Do Strażnicy Cieni?

— Ależ Strażnica Cieni jest tutaj. Zawsze była tam, gdzie się znajdowałem.

— Wiedziałam o tym — szepnęła. — Masz zamiar rządzić tutaj, w miejscu tego,

który jest moim panem. Co z nim zrobiłeś? — zapytała szeptem.

— To, co mu obiecałem. To, co on zrobił ze mną.

— A inni?

— Wszyscy śpią, oprócz jednego, który może ci dostarczyć rozrywki. Podejdź do

okna.

Zbliżyła się na sztywnych nogach. Jack odsunął zasłonę i wskazał ręką na

zewnątrz, gdzie na równym placu, którego z pewnością wcześniej tu nie było, ujrzała

Quazera. Olbrzymi obojnak wykonywał skomplikowane ruchy Piekielnego Tańca.

Wielokrotnie upadał, podnosił się i zaczynał tańczyć ponownie.

— Co on robi?

— Powtarza swój występ, dzięki któremu zdobył Płomień Piekieł. Będzie to robił

tak długo, aż pęknie mu serce lub któreś z większych naczyń. Wtedy umrze.

— To straszne! Zatrzymaj go!

— Nie. To nie jest gorsze niż to, co on mi zrobił. Twierdziłaś, że nie dotrzymuję

obietnic i sama widzisz, że dotrzymałem słowa.

— Skąd masz taką moc? — zapytała. — Nie potrafiłeś robić podobnych rzeczy

wtedy, gdy... gdy cię znałam.

— Mam w ręku utracony Klucz — powiedział — Kolwynię.

— W jaki sposób go zdobyłeś?

— To nieważne. Liczy się tylko to, że mogę rozkazać górom chodzić i ziemi

rozstępować się. Mogę sprowadzić w dół błyskawice i wezwać duchy, które mnie

wspomogą. Potrafię pokonać każdego z władców w jego ośrodku mocy. Stałem się

najpotężniejszą rzeczą na Ciemnej Stronie.

— Tak — odrzekła. — Trafnie to określiłeś. Stałeś się rzeczą.

Spojrzał na Quazera, który ponownie się przewrócił i zasłonił okno.

Evene odwróciła się.

— Jeśli oszczędzisz wszystkich, którzy tu pozostali — powiedziała — zrobię

wszystko, co mi rozkażesz.

Wyciągnął swą wolną rękę w jej stronę, jakby chciał jej dotknąć, lecz nagle

usłyszał krzyk zza okna. Uśmiechnął się i opuścił rękę. Smak zemsty był zbyt słodki.

— Jak się przekonałem, ten kto potrzebuje miłosierdzia, nigdy go nie otrzymuje —

background image

powiedział. — Kiedy jednak znajdzie się w takiej sytuacji, że sam może je przyznać,

ci, którzy oszczędzili go uprzednio, najgłośniej błagają o łaskę.

— Pewna jestem — odrzekła — że nikt w Wielkim Gniewie nie prosił o łaskę dla

siebie.

Odwróciła się i spojrzała mu w twarz.

— Nie, nie znajdę tu litości. Kiedyś było w tobie coś, co można było nazwać

szlachetnym. Teraz to zniknęło bez śladu.

— Jak myślisz, co zamierzam zrobić z Kluczem, kiedy już zemszczę się na swoich

wrogach? — zapytał.

— Nie mam pojęcia.

— Zamierzam zjednoczyć Ciemną Stronę, uczynić z niej jedno królestwo.

— Pod twoją oczywiście władzą.

— Oczywiście, gdyż nikt inny nie potrafiłby tego zrobić. Następnie ustanowię

rządy pokoju i prawa.

— Twojego pokoju i prawa.

— Wciąż nie rozumiesz. Rozmyślałem o tym przez dłuższy czas. Jest prawdą, że

początkowo poszukiwałem Klucza jedynie z myślą o zemście, teraz jednak zmieniłem

swój sposób myślenia. Za jego pomocą położę kres nieustającym sporom pomiędzy

władcami i zapewnię swojemu państwu trwały dobrobyt.

— Zacznij od zaraz. Wprowadź nieco dobrobytu do Wielkiego Gniewu lub

Strażnicy Cieni, jeśli tak chcesz ją nazwać.

— To prawda, że pomściłem już wiele swoich krzywd — zastanowił się. —

Niemniej...

— Zacznij swe rządy okazując miłosierdzie, a twoje imię będzie w przyszłości

otoczone czcią — powiedziała. — Nie udzielisz go, a z pewnością będą je przeklinać.

— Być może... — powiedział, cofając się.

Jej oczy zdawały się obejmować całą jego postać.

— Co tam trzymasz pod płaszczem? Na pewno przyniosłeś to, żeby mi pokazać!

— Nic takiego — odpowiedział. — Zmieniłem zdanie. Mam jeszcze kilka rzeczy

do zrobienia. Przyjdę do ciebie później.

Skoczyła w jego stronę i zerwała mu płaszcz. Zaczęła krzyczeć. Jack upuścił głowę

na ziemię i złapał ją za ręce. W prawej dłoni trzymała sztylet.

— Bestia! — krzyknęła, gryząc go w policzek. Jack pobudził swą wolę,

wypowiedział jedno słowo i sztylet zamienił się w czarny kwiat, który przycisnął jej

do twarzy. Pluła i kopała go przeklinając, lecz po chwili opuściły ją siły. Powieki jej

opadły. Gdy była już bliska snu, zaniósł ją na łóżko i położył na nim. Wciąż

próbowała stawiać opór, nie miała już jednak sił.

— Mówią, że moc może zniszczyć w człowieku wszystko, co dobre — wydyszała.

background image

— Ty nie masz się czego obawiać. Nawet gdy jej nie miałeś, byłeś taki sam: Jack

Potwór!

— Niech i tak będzie — powiedział. — Niemniej wszystko, co zapowiedziałem,

ziści się, a ty będziesz przy mnie, aby na to patrzeć.

— Nie. Przedtem odbiorę sobie życie.

— Nagnę twoją wolę tak, że mnie pokochasz.

— Nigdy nie opanujesz mojej woli ani mojego ciała.

— Teraz zaśniesz — powiedział. — Gdy się obudzisz, przyjdę do ciebie, aby cię

posiąść. Będziesz się opierać jeszcze przez chwilę, potem jednak mi ulegniesz,

najpierw twoje ciało, a potem wola. Przez pewien czas pozostaniesz bierna, ale

przyjdę do ciebie ponownie, a potem jeszcze raz. Następnym razem to ty przyjdziesz

do mnie. Teraz zaśniesz, a ja pójdę zabić Smage’a na ołtarzu jego pana i oczyścić to

miejsce ze wszystkiego, co mi się nie podoba. Przyjemnych snów. Czeka na ciebie

nowe życie.

Zrobił wszystko tak, jak zapowiedział.

background image

10.

Po rozwiązaniu wszystkich sporów granicznych z Drekkheimem poprzez podbój

tego królestwa, przyłączenie go do własnego i wysłanie Barona do Otchłani Łajna,

Jack zwrócił swoją uwagę w stronę Warownej Twierdzy, siedziby Pułkownika Który

Nigdy Nie Umarł. Mimo dumnie brzmiącej nazwy Jack nie potrzebował wiele czasu,

aby wkroczyć do środka.

Usiadł w bibliotece z Pułkownikiem. Popijali białe wino i wspominali dawne

czasy. Po dłuższej chwili Jack poruszył drażliwą sprawę małżeństwa Evene z tym z

zalotników, który zdobył Płomień Piekieł.

Pułkownik, który na żółtawych policzkach miał dwie identyczne półksiężycowate

blizny, a włosy zmierzwione ponad linią nosa jak czerwone tornado, skinął głową nad

swym kielichem. Spuścił swe blade oczy.

— Cóż, taka była... umowa — powiedział cicho.

— Nie ze mną — odrzekł Jack. — Uważałem, że to zadanie dla mnie, nie oferta

otwarta dla wszystkich.

— Musisz przyznać, że ci się nie powiodło. Tak więc, gdy się pojawił następny

zalotnik z Płomieniem Piekieł...

— Powinieneś był poczekać na mój powrót. Ukradłbym go i przyniósł dla ciebie.

— Powrót zajmuje sporo czasu. Nie chciałbym, żeby moja córka została starą

panną.

Jack potrząsnął głową.

— Muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, że sprawy przybrały taki obrót

— ciągnął Pułkownik. — Jesteś teraz potężnym władcą i zdobyłeś moją córkę. Myślę,

ż

e jest z tobą szczęśliwa. Ja mam Płomień Piekieł i to mnie zadowala. Wszyscy mamy

to, czego pragnęliśmy...

— Nie — odpowiedział Jack. — Mógłbym zasugerować, że nigdy nie chciałeś,

abym został twoim zięciem, zawarłeś więc umowę z byłym władcą Wielkiego

Gniewu co do tego, jak załatwić tę sprawę.

— Ja...

Jack uniósł rękę.

— Powiedziałem tylko, że mógłbym to zasugerować. Oczywiście nie twierdzę, że

tak było. Nie wiem, co łączyło cię z Królem Nietoperzy, oprócz Evene i Płomienia

background image

Piekieł, i nie obchodzi mnie to. Wiem tylko, że tak się wydarzyło. Biorąc to pod

uwagę, jak również uwzględniając fakt, że jesteś teraz członkiem mojej rodziny,

pozwolę ci samemu odebrać sobie życie, zamiast tego, żebyś stracił je z rąk kogoś

obcego.

Pułkownik westchnął i uśmiechnął się, ponownie podnosząc wzrok.

— Dziękuję ci — powiedział. — Jesteś bardzo dobry. Obawiałem się, że możesz

nie przyznać mi tej łaski.

Wypili łyk wina.

— Będę musiał zmienić imię — dodał Pułkownik.

— Jeszcze nie w tej chwili — odrzekł Jack.

— To prawda, ale może masz jakieś pomysły.

— Na razie nie. Zastanowię się nad tą kwestią podczas twojej nieobecności.

— Dziękuję ci — odrzekł Pułkownik. — Wiesz, nigdy jeszcze tego nie robiłem...

czy mógłbyś polecić mi jakiś sposób?

Jack zastanowił się przez chwilę.

— Trucizna jest bardzo dobra, ale jej efekty są różne u różnych osób. Niekiedy

może okazać się bolesna. Myślę, że dla ciebie najlepszym sposobem byłoby

przecięcie żył w gorącej kąpieli, pod powierzchnią wody. To prawie nic nie boli, tak

jakbyś zasypiał.

— Myślę, że tak właśnie zrobię.

— W takim razie pozwól, niech udzielę ci kilku wskazówek. Przede wszystkim —

zaczął, wpadając w sposób mówienia charakterystyczny dla wykładowcy, którego

dawno nie używał — nie popełnij tej samej pomyłki, co wszyscy amatorzy.

Ujął Pułkownika za rękę i odwrócił ją, wyciągając sztylet. Używając go jak

wskaźnika, powiedział:

— Nie tnij poprzecznie, w ten sposób, gdyż krzepnięcie krwi może zahamować jej

wypływ, spowodować obudzenie się i konieczność powtórzenia cięcia. Może się tak

zdarzyć nawet kilka razy, co spowodowałoby pewien ból, jak również byłoby

nieestetyczne. Musisz ciąć podłużnie, wzdłuż tej niebieskiej linii — powiedział,

wskazując nożem. — Gdyby tętnica okazała się zbyt śliska, musisz ją unieść nożem i

szybko odwrócić ostrze. Nie ciągnij jej po prostu do góry. To nie jest przyjemne.

Zapamiętaj, jeśli nie uda ci się ciąć wzdłuż, pozostanie ci szybkie odwrócenie noża.

Masz jakieś pytania?

— Nie.

— Powtórz wszystko jeszcze raz.

— Pożycz mi swojego sztyletu.

— Proszę.

Jack wysłuchał Pułkownika, kiwając głową. Zrobił tylko drobne poprawki.

background image

— W porządku, myślę, że zrozumiałeś — powiedział i schował sztylet do pochwy.

— Napijesz się jeszcze wina?

— Chętnie. Twoje piwnice są naprawdę dobre.

— Dziękuję ci.

Wysoko ponad skrytym w ciemności światem, tuż poniżej czarnej kuli, dosiadając

leniwego smoka, którego nakarmił Benonim i Blitem, Jack roześmiał się w głos.

Niestałe sylfy roześmiały się razem z nim, gdyż teraz on był ich panem.

Z upływem czasu Jack rozwiązywał kolejne spory graniczne po swojej myśli. Było

ich coraz mniej. Początkowo tylko dla zabicia czasu, potem z coraz większym

entuzjazmem, zaczął wykorzystywać wiedzę, którą zdobył na Jasnej Stronie, tworząc

obszerne dzieło pod tytułem „Opis kultury Ciemnej Strony”. Ponieważ jego władza

rozciągała się teraz na znaczną część nocy, zaczął wzywać na swój dwór obywateli,

których wspomnienia, czy też specjalne umiejętności mogły dostarczyć historycznego,

technicznego bądź artystycznego materiału do jego dzieła. Był bardziej niż w połowie

zdecydowany wydać je na Jasnej Stronie, gdy tylko będzie ukończone. Teraz, gdy

utworzył szlaki przemytnicze i miał swoich agentów we wszystkich ważniejszych

miastach po stronie dnia, nie sprawiłoby mu to trudności.

Siedział w Wielkim Gniewie, zwanym teraz Strażnicą Cieni — olbrzymiej budowli

pełnej wysokich komnat oświetlonych pochodniami i podziemnych labiryntów.

Wieńczyły je liczne wieże. Były tam przedmioty o wielkim pięknie i przedmioty o

nieocenionej wartości. Cienie tańczyły na jej korytarzach. Niezliczone klejnoty

ś

wieciły jaśniej niż słońce nad Jasną Stroną.

Siedział w swej bibliotece w Strażnicy Cieni, pracując nad swoim dziełem. Na

biurku stała czaszka jej poprzedniego władcy, której używał jako popielniczki.

Zapalił papierosa. Jednym z powodów, dla których stworzył potajemny handel,

było to, iż stwierdził, że ten zwyczaj Jasnej Strony jest równie przyjemny, jak trudny

do porzucenia. Obserwował, jak dym z papierosa miesza się z dymem świec,

wędrując ku sufitowi, gdy Stab (były człowiek — nietoperz, którego uczynił swoim

służącym) wszedł, zatrzymując się w przepisowej odległości.

— Panie — rzekł.

— Słucham.

— Pod bramą stoi jakaś stara baba, która mówi, że chce rozmawiać z tobą.

— Nie wzywałem żadnych starych bab. Każ jej iść precz.

— Powiedziała, że ją zaprosiłeś, panie.

Jack spojrzał na małego, ciemnoskórego człowieczka, którego wydłużone

kończyny i pióropusz białych włosów, przypominających czułki nad nienormalnie

długą twarzą nadawały owadopodobny wygląd. Jack miał dla niego poważanie, gdyż

był on niegdyś znanym złodziejem, który próbował okraść poprzedniego władcę tego

background image

miejsca.

— Zaprosiłem? Nie przypominam sobie. Jakie wywarła na tobie wrażenie?

— Czuć od niej było smród zachodu, panie.

— Dziwne...

— Kazała przekazać, że ma na imię Rosie.

— Rosalie! — krzyknął Jack, zrywając się na równe nogi. — Przyprowadź ją do

mnie, Stab!

— Tak jest, panie — odpowiedział Stab, odsuwając się od pana na bezpieczną

odległość jak zwykle, gdy następowały u niego nieoczekiwane zmiany nastroju.

Jack strząsnął popiół do czaszki, przyglądając się jej.

— Ciekawe, czy wkrótce znowu się pojawisz? — zastanowił się. — Mam

wrażenie, że tak.

Zrobił notatkę, która miała mu przypomnieć, że powinien zarazić kilka kompanii

ż

ołnierzy ciężkim katarem i skierować ich do patrolowania okolic Otchłani Łajna.

Opróżnił czaszkę i zabrał się do porządkowania papierów na biurku, gdy Stab

wprowadził Rosalie. Podnosząc się zza biurka, Jack spojrzał na sługę, który oddalił

się szybko.

— Rosalie! — zawołał. — Jak się czujesz!

Nie odwzajemniła uśmiechu, lecz skinęła głową i usiadła na krześle, które jej

wskazał.

Na bogów! — pomyślał. — Naprawdę wygląda jak wiecheć, ale... to jednak

przecież Rosalie.

— Widzę, że w końcu przybyłaś do Strażnicy Cieni. W podzięce za chleb, który mi

wtedy dałaś, nigdy nie zabraknie ci jedzenia. W zamian za radę, której mi udzieliłaś,

będziesz otoczona honorami. Przyślę ci służących, aby cię wykąpali i ubrali. Będą

zawsze na twoje rozkazy. Jeśli pragniesz pogłębić znajomość swej sztuki, udzielę ci

lekcji wyższej magii. Dam ci wszystko, o co poprosisz. Wydam na twoją cześć ucztę,

gdy tylko zdążę ją przygotować. Witaj w Strażnicy Cieni!

— Właściwie nie mam zamiaru tu zostać, Jack. Chciałam tylko popatrzeć, jak

wyglądasz w swym nowym szarym ubraniu i wspaniałym płaszczu. Jakie piękne buty!

Nigdy przedtem nie miałeś takich czystych.

Uśmiechnął się.

— Nie chodzę tyle na piechotę, co kiedyś.

— ...Nigdzie też nie musisz się podkradać — dodała. — Zdobyłeś dla siebie

królestwo, Jack, największe o jakim słyszałam. Czy uczyniło cię to szczęśliwym?

— Raczej tak.

— Poszedłeś do maszyny, która myśli jak człowiek, tylko szybciej. Tej, przed

którą cię ostrzegałam, prawda?

background image

— Tak.

— ...i ona dała ci Utracony Klucz — Kolwynie?

Odwrócił się, sięgnął po papierosa i zapalił go. Zaciągnął się głęboko. Spojrzał na

Rosalie i skinął głową.

— O tym nie rozmawiam z nikim — powiedział.

— Oczywiście, oczywiście — odpowiedziała. — Dzięki niemu jednak zdobyłeś

moc, która umożliwiła ci spełnienie twoich ambicji, o których nawet nie wiedziałeś

kiedyś, że je masz.

— Muszę przyznać, że masz rację.

— Opowiedz mi o tej kobiecie.

— Jakiej kobiecie?

— Widziałam w komnacie piękną kobietę, całą ubraną na zielono, pod kolor oczu.

Powiedziałam jej „dzień dobry”. Jej usta uśmiechnęły się do mnie, lecz jej duch

podążał za nią płacząc. Co jej uczyniłeś, Jack?

— To, co było konieczne.

— Okradłeś ją z czegoś, sama nie wiem z czego, tak jak okradasz wszystkich,

których znasz. Czy masz kogoś, kogo uważasz za przyjaciela? Komu nic nie zabrałeś,

lecz dałeś mu coś?

— Tak — odpowiedział. — Siedzi na szczycie Panicusa, zrobiony w połowie ze

skały, a w połowie nie wiem z czego. Wiele razy odwiedzałem go i ze wszystkich sił

starałem się go uwolnić, jednakże nawet potęga Klucza okazała się niewystarczająca.

— Anioł Jutrzenki... — powiedziała. — Tak, to się nawet zgadza, że twoim

jedynym przyjacielem jest ktoś przeklęty przez bogów.

— Rosie, za co chcesz mnie ukarać? Pragnę ci wynagrodzić, jak tylko będę mógł

wszystko, co wycierpiałaś z mojej i nie mojej winy.

— Ta kobieta, którą widziałam... Czy przywrócisz ją do stanu, w jakim była, zanim

ją okradłeś, jeśli to właśnie będzie moje życzenie?

— Być może — odpowiedział Jack. — Wątpię jednak, czy mnie o to poprosisz.

Gdybym to uczynił, ogarnęłoby ją szaleństwo.

— Dlaczego?

— Z powodu wszystkiego, co przeżyła.

— Z twojej winy?

— Tak, ale sama do tego doprowadziła.

— śadna ludzka dusza nie zasługuje na takie cierpienie, jakie widziałam

podążające za nią.

— Dusze! Nie opowiadaj mi o duszach ani o cierpieniu! Czy chcesz mi

przypomnieć, że ty masz duszę, a ja nie? Czy myślisz, że ja nie wiem nic o

cierpieniu? Co prawda, masz rację co do niej. Jest w połowie pochodzenia ludzkiego.

background image

— Ależ ty masz duszę, Jack. Przyniosłam ją ze sobą.

— Obawiam się, że nie rozumiem...

— Zostawiłeś ją w Otchłani Łajna w Glyve, jak wszyscy mieszkańcy Ciemnej

Strony. Przyniosłam ją ze sobą na wypadek, gdybyś któregoś dnia jej potrzebował.

— śartujesz, oczywiście?

— Nie.

— Skąd wiedziałaś, że to moja?

— Jestem wiedźmą.

— Pokaż mi ją.

Zdusił papierosa. Rozpakowała swój tobołek. Wyjęła z niego mały przedmiot,

zawinięty w czystą szmatkę. Rozwinęła ją i pokazała Jackowi na wyciągniętej dłoni.

— Takie coś? — zapytał.

Zaczął się śmiać.

Przedmiot był szarą kulą, która pod wpływem światła zaczęła się rozjaśniać. Jej

powierzchnia zaczęła lśnić, wreszcie stała się zupełnie przezroczysta. Na jej

powierzchni błyszczały różnokolorowe światła.

— To tylko kamień — powiedział.

— Miałeś go ze sobą, gdy przebudziłeś się w Glyve, prawda?

— Tak, trzymałem go w ręku.

— Dlaczego go zostawiłeś?

— A dlaczego nie?

— Czy nie był z tobą za każdym razem, gdy się przebudzałeś?

— No i co z tego?

— Ten kamień zawiera twoją duszę. Być może któregoś dnia zapragniesz się z nią

połączyć.

— To ma być dusza? Co mam z nią zrobić? Nosić ją w kieszeni?

— Zawsze to lepiej niż zostawić ją na kupie łajna.

— Daj mi to!

Wyrwał jej kamień z ręki i przyjrzał mu się uważnie.

— To nie jest dusza — powiedział. — To wyjątkowo nieatrakcyjny kawał

kamienia lub jajo wielkiego żuka gnojaka. Nawet śmierdzi jak Glyve! Zamachnął się

ręką pragnąc wyrzucić przedmiot.

— Nie! — krzyknęła. — To twoja dusza... — dokończyła cicho, gdy kamień

uderzył o ścianę i rozsypał się na kawałki. Jack odwrócił głowę.

— Powinnam była to przewidzieć — powiedziała. — śaden z was tak naprawdę

ich nie chce, a już najmniej ty. Sam musisz przyznać, że było to coś więcej niż zwykły

kamień czy jajo, bo inaczej nie zareagowałbyś z taką wściekłością. Wyczułeś coś, co

zagrażało ci osobiście. Mam rację?

background image

Nie odpowiedział jej. Zwrócił powoli głowę w kierunku rozbitego kamienia i

wlepił w niego swój wzrok. Rosalie również spojrzała w tamtą stronę.

Z kamienia wydobył się mglisty obłok, który rozpostarł się we wszystkie strony.

Uniósł się w powietrze, znieruchomiał i zaczął przybierać kolory. Zaczął pojawiać się

zarys człowiekokształtnej postaci. Jack patrzył zafascynowany. Coraz lepiej widoczne

zarysy twarzy były identyczne z jego własnymi. Postać była coraz wyraźniejsza. W

końcu miał wrażenie, że patrzy na własnego bliźniaka.

— Jak się nazywasz duchu? — zapytał.

Zaschło mu w gardle.

— Jack — padła odpowiedź.

— Ja jestem Jack. Jak brzmi twoje imię?

— Jack — powtórzyła postać.

Zwrócił się w stronę Rosalie.

— Ty sprowadziłaś go tutaj. Wygnaj go teraz — warknął.

— Nie mogę — odpowiedziała. Przeczesała włosy ręką, a potem opuściła ją na

podołek, gdzie połączyła się w uścisku z drugą. — On należy do ciebie.

— Dlaczego nie zostawiłaś go w Glyve, tam gdzie go znalazłaś? Gdzie jest jego

miejsce?

— To nie było jego miejsce — odpowiedziała. — Należy do ciebie.

Jack odwrócił się.

— Hej, ty! — zapytał. — Czy jesteś duszą?

— Zaczekaj chwilę, proszę — padła odpowiedź. — Muszę się pozbierać do kupy.

Tak, wydaje mi się, że jestem duszą.

— Czyją?

— Twoją, Jack.

— Świetnie — powiedział Jack. — Naprawdę mi się odpłaciłaś, Rosalie. Co mam

u diabła zrobić z duszą. Jak się jej pozbyć? Jeśli umrę, gdy ona jest na wolności, nie

będę mógł ponownie narodzić się.

— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Myślałam, że zrobię dobrze, kiedy ją odnajdę i

przyniosę do ciebie.

— Dlaczego?

— Mówiłam ci kiedyś, że Baron był zawsze dobry dla starej Rosie. Gdy zdobyłeś

jego królestwo, powiesiłeś go głową w dół i rozprułeś mu brzuch. Płakałam, Jack.

Przez długi czas on był jedynym człowiekiem, który był dla mnie dobry. Słyszałam

wiele o twoich czynach i żaden z nich nie był dobry. Mając taką moc jak ty, łatwo jest

skrzywdzić wielu i ty to zrobiłeś. Myślałam, że jeśli przyniosę ci twoją duszę, staniesz

się bardziej wyrozumiały.

— Och, Rosalie — westchnął. — Jakaś głupia. Chciałaś dobrze, ale postąpiłaś

background image

głupio.

— Możliwe — odpowiedziała zaciskając dłonie z całej siły. Spojrzała na duszę,

która stała nieruchomo, wpatrzona w nich.

— Duszo — odezwał się Jack. — Słyszałaś, co powiedziałem. Czy masz jakieś

propozycje?

— Pragnę tylko jednego.

— A mianowicie?

— Połączyć się z tobą. Iść z tobą przez życie, pocieszać cię i udzielać ci rady i...

— Poczekaj chwilę — powiedział Jack. — Czego potrzebujesz, aby się ze mną

połączyć?

— Twojej zgody.

Jack uśmiechnął się. Zapalił papierosa. Ręce drżały mu lekko.

— Co się stanie, jeśli odmówię tej zgody? — zapytał.

— Wtedy pozostanę bezdomna. Będę podążać za tobą z daleka, niezdolna

pocieszać cię ani ostrzec, niezdolna...

— Świetnie — powiedział Jack. — Odmawiam zgody. Wynoś się stąd.

— Chyba żartujesz? Cholernie nieładnie postępować tak z duszą. Czekam gotowa

pocieszać cię i ostrzegać, a ty mnie wyrzucasz. Co ludzie powiedzą? Patrzcie, tam

idzie dusza Jacka. Biedactwo. Wałęsa się z pomniejszymi duchami, demonami i...

— Zjeżdżaj — powiedział Jack. — Mogę się obejść bez ciebie. Znam was,

podstępne gnojki. Przez was ludzie się zmieniają. Ja natomiast nie chcę się zmieniać.

Podobam się sobie taki, jaki jestem. Nie potrzebuję cię. Wracaj do Otchłani Łajna

albo idź sobie, gdzie chcesz. Rób, co ci się podoba, tylko zostaw mnie w spokoju.

— Ty naprawdę tego chcesz?

— Oczywiście. Mogę ci nawet znaleźć ładny nowy kryształ, jeśli wolisz tkwić w

jego środku.

— Na to już za późno.

— Cóż, to wszystko, co mogłem ci zaoferować.

— Jeśli nie chcesz się ze mną połączyć, to chociaż nie wyrzucaj mnie jak byle

włóczęgę. Pozwól mi zostać przy sobie. Może w ten sposób będę mogła cię

pocieszać, ostrzegać i udzielać ci rady. Może wtedy docenisz moją wartość i zmienisz

zdanie.

— Wynoś się.

— A jeśli nie pójdę? Jeśli będę się narzucać ze swoją obecnością?

— Wtedy użyję przeciw tobie najbardziej niszczycielskich mocy Klucza —

odpowiedział Jack — których nigdy do tej pory nie stosowałem.

— Zniszczyłbyś własną duszę?

— Masz cholerną rację! Zjeżdżaj stąd!

background image

Dusza odwróciła się w stronę ściany i zniknęła.

— Tyle o duszach — powiedział Jack. — Teraz znajdę ci pokój i służących. Potem

przygotujemy ucztę.

— Nie — odpowiedziała Rosie. — Chciałam cię tylko zobaczyć. W porządku,

zobaczyłam. Chciałam ci przynieść pewną rzecz — przyniosłam ją. To wszystko.

Wstała z miejsca.

— Zaczekaj — powiedział Jack. — Dokąd pójdziesz?

— Moja rola jako wiedźmy Marchii Wschodniej dobiegła końca. Wracam do

Gospody pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej w kierunku morza.

Może znajdę tam młodą dziewczynę, która zaopiekuje się mną na stare lata. W

zamian za to nauczę ją magii.

— Zostań choć na chwilę — poprosił. — Zjedz coś, odpocznij.

— Nie podoba mi się to miejsce.

— Jeżeli koniecznie chcesz odejść, pozwól mi wysłać cię w łatwiejszy sposób niż

na piechotę.

— Nie, dziękuję.

— Mogę ci dać trochę pieniędzy.

— Ukradną mi je.

— Wyślę eskortę.

— Wolę podróżować sama.

— Dobrze, Rosalie.

Spojrzał jak wychodzi, potem zwrócił się w stronę kominka i rozpalił w nim mały

ogień.

Jack kontynuował pracę nad swoim dziełem „Opis kultury Ciemnej Strony”, stając

się w nim coraz ważniejszą postacią. Konsolidował też swoją władzę nad krainą nocy.

Widział, jak w całym kraju wznoszono na jego cześć niezliczone posągi. Słyszał swe

imię na wargach pieśniarzy i poetów nie w starych pieśniach o złodziejskich

wyczynach, lecz w nowych o jego mądrości i potędze. Czterokrotnie pozwalał

Królikowi Nietoperzy, Smage’owi, Quazerowi, Baronowi i Blite’owi przebyć część

drogi z Glyve, zanim wysłał ich tam z powrotem, za każdym razem w inny sposób.

Postanowił zużyć wszystkie przydzielone im życia i w ten sposób pozbyć się ich raz

na zawsze.

Evene tańczyła i śmiała się na uroczystości, którą urządził Jack na cześć powrotu

jej ojca. Unosząc we wciąż pokrytej bliznami ręce puchar wina z piwnicy, która

niegdyś należała do niego, Pułkownik Który Nigdy Nie Został Zabity Przez Drugiego

wzniósł toast:

— Za pana i panią Strażnicy Cieni! Niech ich królestwo i ich szczęście przetrwają

tak długo, jak noc, która nas osłania!

background image

Pułkownik wypił wino. Zaczęła się zabawa.

Wysoko na szczycie Panicusa, zrośnięty z nim Anioł Jutrzenki spoglądał na

wschód.

Dusza przeklinając wędrowała na wschód.

Tłusty smok sapiąc dźwigał owcę w stronę swego legowiska.

Potwór w mrocznym bagnie śnił o krwi.

background image

11.

W końcu nadszedł czas, gdy naprawdę złamano Przymierze.

Robiło się coraz zimniej. Jack zajrzał do Księgi i znalazł imiona tych, na których

przypadała kolej. Czekał i czekał, lecz nic się nie zdarzyło. W końcu wezwał ich do

siebie.

— Przyjaciele — powiedział. — Na was przypada kolejny dyżur przy Tarczy.

Dlaczego go nie podjęliście?

— Panie — odrzekł Eldrige. — Wspólnie ustaliliśmy, że odmówimy.

— Dlaczego?

— Ty pierwszy złamałeś Przymierze — odpowiedział. — Jeśli nie możemy

wskrzesić świata takiego, jakim był przedtem, to wolimy, aby pozostał taki, jaki jest

teraz, to znaczy zmierzający prostą drogą ku zagładzie. Nie ruszymy nawet ręką.

Jeżeli chcesz, możesz nas zabić. Jeżeli jesteś taki potężny, napraw Tarczę sam. Zabij

nas i patrz na śmierć.

— Słyszałeś jego prośbę — powiedział Jack do sługi. — Przypilnuj, żeby wszyscy

zostali zabici.

— Ale, panie...

— Zrób, jak ci powiedziałem.

— Tak jest.

— Sam zajmę się Tarczą.

Wyprowadzono ich i stracono.

Jack zabrał się do dzieła. Wspiął się na szczyt jednej z najbliższych gór i zaczął

zastanawiać się nad całym problemem. Czuł chłód. Otworzył swoją jaźń i znalazł luki

w Tarczy. Zaczął rysować na ścianie magiczne diagramy, wydrapując je ostrzem

własnego miecza. Zatliły się, a potem rozbłysły pełnym blaskiem. Wyrecytował słowa

Klucza.

— Cześć.

Jack odwrócił się wyciągając miecz.

To tylko ja.

Opuścił miecz. Powiał zimny wiatr.

— Czego chcesz duszo?

— Zaciekawiło mnie, co robisz. Czasami podążam za tobą, rozumiesz.

background image

— Wiem o tym i nie podoba mi się to.

Jack ponownie zwrócił uwagę w stronę diagramu.

— Czy możesz mi odpowiedzieć?

— Zgoda — odpowiedział — ale pod warunkiem, że przestaniesz zawodzić mi nad

uchem.

— Jestem zbłąkaną duszą. One zawsze zawodzą.

— W takim razie rób, co chcesz. Nic mnie to nie obchodzi.

— Ale to, co pragniesz zrobić...

— Mam zamiar naprawić Tarczę. Myślę, że znalazłem odpowiednie zaklęcie.

— Nie wierzę, żebyś potrafił to zrobić.

— Dlaczego?

— Myślę, że nikt nie potrafi tego dokonać w pojedynkę.

— Przekonamy się.

— Czy mogę ci pomóc?

— Nie!

Wrócił do diagramu, poprawił go ostrzem swojego miecza i ponownie zaczął

recytować zaklęcie. Powiał wiatr. Płomienie rozjarzyły się.

— Muszę już iść — powiedział. — Zejdź mi z drogi duszo.

— W porządku. Pragnę tylko zjednoczyć się z tobą.

— Może kiedyś, gdy znudzę się życiem. Z pewnością nie teraz.

— To znaczy, że mogę mieć nadzieję?

— Być może, ale nie w najbliższym czasie.

Jack wstał i spojrzał na to, czego dokonał.

— Nie udało się, prawda?

— Zamknij się.

— Nie powiodło ci się.

— Zamknij się.

— Czy chcesz się ze mną zjednoczyć?

— Nie!

— Może mogłabym ci pomóc?

— Idź do diabła.

— Tylko zapytałam.

— Zostaw mnie w spokoju.

— Co teraz zrobisz?

— Zjeżdżaj stąd!

Podniósł ręce i cisnął przed siebie moc. Bez skutku.

— Nie potrafię tego zrobić — powiedział.

— Przewidziałam to. Czy wiesz co zrobić teraz?

background image

— Zastanawiam się.

— Mam pewien pomysł.

— Jaki?

— Spytaj swego przyjaciela, Anioła Jutrzenki. On wie mnóstwo rzeczy. Myślę, że

mógłby ci coś poradzić.

Jack opuścił głowę i spojrzał na dymiący diagram. Wiał zimny wiatr.

— Być może masz rację — powiedział.

— Jestem pewna, że mam.

Jack owinął się w swój płaszcz.

— Wyruszę poprzez cienie — powiedział.

Szedł długo poprzez cienie, aż dotarł na miejsce. Potem wspiął się w górę. Gdy

dotarł na szczyt, podszedł do Anioła Jutrzenki.

— Jestem tutaj — powiedział.

— Wiem o tym.

— Czy wiesz, czego pragnę?

— Tak.

— Czy można tego dokonać?

— Nie jest to niemożliwe.

— Co mam uczynić?

— To nie będzie łatwe.

— Nie spodziewałem się, że będzie. Powiedz mi.

Anioł Jutrzenki pochylił nieco swój olbrzymi tułów. Potem powiedział mu.

— Nie wiem, czy dam radę tego dokonać — powiedział Jack.

— Ktoś musi.

— Czy nie ma nikogo, komu mógłbym powierzyć to zadanie?

— Nie.

— Czy jesteś w stanie przepowiedzieć, czy mi się uda?

— Nie. Mówiłem ci już kiedyś o twoich cieniach.

— Tak, przypominam sobie.

Przez chwilę na szczycie panowała cisza.

— Do widzenia, Aniele Jutrzenki — powiedział Jack wreszcie. — Dziękuję ci za

radę.

— Powodzenia, Jack.

Jack odwrócił się i ponownie wyruszył w drogę poprzez cienie. Wszedł do wielkiej

jamy, która prowadziła do wnętrza świata. Gdzieniegdzie na ścianach widać było

ś

wietliste plamy. W pobliżu nich mógł używać cienia i pokonywać znaczne odległości

za jednym zamachem. W innych miejscach, gdzie panowała całkowita ciemność,

musiał iść na piechotę, jak wszyscy. Od czasu do czasu mijał niezwykle ozdobione

background image

galerie i skryte w ciemnościach drzwi. Nie zatrzymywał się, aby im się przyjrzeć.

Niekiedy słyszał odgłosy wyposażonych w pazury łap lub tętent koni. Raz minął

ognisko, w którym płonęły kości. Dwukrotnie usłyszał krzyk, brzmiący jak okrzyk

bólu kobiety. Nie zatrzymał się, sięgnął tylko do rękojeści miecza.

Minął korytarz, w którym olbrzymi pająk siedział na środku pajęczyny o niciach

grubych jak powrozy. Gdy przechodził, zaczęła drżeć. Rzucił się do ucieczki,

jednakże pająk nie ścigał go. Po chwili usłyszał za plecami śmiech.

Gdy zatrzymał się na odpoczynek, ujrzał, że ściany w tym miejscu były wilgotne i

pokryte pleśnią. Z dala dobiegał odgłos podziemnej rzeki. Małe stworzenia podobne

do krabów uciekały przed nim wspinając się po ścianach.

Posuwając się dalej, napotkał rozpadliny i przepaście ziejące cuchnącymi oparami.

Z niektórych wydobywały się płomienie. Upłynęło sporo czasu zanim dotarł do

metalowego mostu szerokiego zaledwie na dłoń. Spojrzał w przepaść na dole. Ujrzał

tylko ciemność. Ruszył naprzód, balansując ostrożnie. Odetchnął z ulgą, gdy postawił

stopę na drugim brzegu. Nie obejrzał się za siebie.

Tunel stawał się coraz szerszy, aż jego ściany i sufit zniknęły z pola widzenia.

Ciemne kształty o różnej gęstości przesuwały się obok niego. W każdej chwili mógł

zapalić niewielkie światło, aby oświetlić drogę, wolał jednak tego nie robić, obawiając

się zwrócenia uwagi któregoś z nich. Równie łatwo mógł zapalić wielkie światło,

jednakże nie przetrwałoby ono długo, gdy tylko bowiem Jack wkroczyłby w

stworzony w ten sposób świat cieni, zgasłoby ponownie, pozostawiając go w

ciemności.

Przez chwilę obawiał się, że znalazł się w olbrzymiej jaskini i zgubił w niej drogę,

potem jednak pojawiło się przed nim pasemko światła. Przykuł do niego wzrok i

ruszył w jego kierunku. Gdy po dłuższej chwili dotarł na miejsce, ujrzał wielki,

czarny staw, na którym unosiły się przypominające rybie łuski fragmenty

fosforyzującego grzyba, porastającego ściany i sklepienie jaskini. Okrążył staw,

kierując się w stronę plamy ciemności na jego drugim brzegu. Nagle w wodzie coś się

poruszyło. Jack odwrócił się, wyciągnął miecz. Skoro i tak został odkryty, mógł

wypowiedzieć zaklęcie, dzięki któremu nad wodą pojawiło się światło. Ujrzał na

powierzchni wielką falę, zbliżającą się w jego stronę, jakby pod wodą poruszało się

coś dużego. Z obu jej stron pojawiły się czarne, zakończone szczypcami, ociekające

wodą macki. Wyciągnęły się w jego kierunku. Zmrużył oczy pod wpływem

stworzonego przez siebie światła. Zamachnął się mieczem, trzymając go w obu

rękach. Wypowiedział najkrótsze znane mu zaklęcie, przynoszące siłę i pewność

uderzenia.

Gdy bliższa macka znalazła się w zasięgu jego uderzenia, ciął ją mieczem. Upadła,

wciąż się wijąc tuż obok jego lewej nogi i uderzyła go, przewracając go na ziemię.

background image

Można powiedzieć, że miał szczęście, gdyż w tym samym momencie druga z

macek uderzyła w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowały się jego głowa i barki.

Wtem z wody wyłoniła się okrągła twarz o bladych oczach. Jej średnica wynosiła

około trzech stóp. Ozdobiona była koroną wijących się macek o grubości męskiego

kciuka. W jej dolnej części pojawił się wielki otwór. Ruszyła w kierunku Jacka. Ten,

nie podnosząc się z ziemi, skierował miecz trzymany w obu rękach w stronę potwora.

Wypowiedział słowa Klucza tak szybko, jak jego usta mogły nadążyć. Ostrze

rozjarzyło się jasnym światłem, rozległo się głośne brzęczenie i z końca miecza

wytrysnął strumień płomienia.

Jack powoli zatoczył mieczem krąg. Wkrótce do jego nozdrzy nadbiegł smród

palącego się mięsa. Stwór wciąż nie ustępował, aż Jack ujrzał biel jego licznych

zębów. Jego zdrowa macka wraz z kikutem drugiej waliły na oślep w niebezpiecznie

bliskiej odległości. Bestia zasyczała głośno. W tej samej chwili Jack uniósł miecz tak,

ż

e płomienie padły na krótkie macki, wijące się na czubku głowy potwora. Z

dźwiękiem przypominającym łkanie stworzenie rzuciło się z powrotem do wody,

wznosząc falę, która zalała Jacka. Zanim bestia zniknęła w głębinach, Jack zdążył

jeszcze ujrzeć jej tylną część.

To nie zimna woda sprawiła, że zadrżał. Podniósł się, zanurzył miecz w wodzie i

wypowiedział zaklęcie, które wzmocniło tysiąckrotnie moc, którą przywołał

uprzednio. Miecz zaczął wibrować tak, że tylko z największym trudem mógł go

utrzymać w rękach. Stał jednak mocno. Nad głową błyszczało mu światło, u jego stóp

leżała odcięta macka. Im bardziej bał się mocy, którą wezwał, tym dłużej wydawało

mu się, że tam stoi. Pot pokrył go jak dodatkowe ciepłe ubranie.

Nagle z sykiem, przypominającym niemal krzyk bólu, połowa ciała stworzenia

wychynęła z wody. Po chwili zniknęło z powrotem. Jack nie poruszył się, dopóki

woda nie zaczęła wrzeć. Potwór nie pojawił się więcej.

Jack nie zatrzymał się na następny posiłek, zanim nie zostawił stawu za sobą i nie

wszedł do następnego tunelu. Wiedział, że nie odważy się spać. Zażył środki

wzmacniające i ruszył dalej.

Gdy zbliżył się do obszaru płomieni, zaatakowała go para włochatych małpoludów.

Skrywając się w cieniu, uciekł im z łatwością. Nie miał czasu, żeby je zabić lub

poznęcać się nad nimi, odmówił więc sobie tej przyjemności i rozkazał cieniom, aby

go zaniosły najdalej jak to możliwe.

Teren zajęty przez płomienie był olbrzymi i po chwili, gdy Jack znalazł się na ich

drugim końcu, wiedział już, że zbliża się do celu. Przygotował się na spotkanie

następnego niebezpieczeństwa.

Po dłuższej drodze poczuł smród, przywodzący mu na myśl Glyve, lub coś jeszcze

bardziej obrzydliwego. Wiedział, że wkrótce będzie mógł widzieć, choć nigdzie nie

background image

było światła, a co za tym idzie, również i cieni, w które mógłby się schronić.

Powtarzał w pamięci niezbędne wiadomości. Smród nasilał się. Z najwyższym

wysiłkiem powstrzymywał się od wymiotów.

Stopniowo zaczynał widzieć, jednakże nie za pomocą zwyczajnego wzroku.

Ujrzał podmokły, pełen skał i jaskiń krajobraz, sprawiający ponure wrażenie.

Panowała tu cisza. Mgła unosiła się leniwie w powietrzu i wśród skał, opary wzbijały

się z wielkich kałuż stojącej wody. Niekiedy mgły i opary kondensowały się na

niewielkiej wysokości nad głową i przez krótką chwilę padał milczący deszcz, który

spłukiwał plugastwo pokrywające ziemie, przenosząc je z jednego miejsca na drugie.

Poza tym nie było widać nic. Wokoło panował chłód przejmujący do szpiku kości.

Jack poruszał się najprędzej jak tylko mógł się odważyć. Nie zdążył zajść daleko,

gdy zauważył po swej lewej stronie niewielkie poruszenie. Z jednej z normalnie

spokojnych kałuż wyskoczyło małe, czarne, pokryte brodawkami stworzenie, które

wpatrywało się w niego bez ruchu. Jack wyciągnął miecz i dotknął lekko stworzenia

jego końcem. Cofnął się szybko o krok, przewidując, co może się zdarzyć. Powietrze

eksplodowało, gdy stworzenie zmieniło nagle swoją postać. Wznosiło się nad Jackiem

na czarnych, krzywych nogach. Nie miało twarzy. Wydawało się nie mieć trzeciego

wymiaru, jak gdyby narysowano je najczarniejszym z atramentów. To, na czym stało,

to nie były stopy. Machając ogonem, przemówiło:

— Powiedz mi swoje imię, ty, który tędy przechodzisz.

Jego głos brzmiał jak srebrne dzwony z Krelle.

— Nikt nie może usłyszeć mojego imienia, zanim nie poda mi własnego —

odpowiedział Jack.

Z zarysu rogatej głowy dobiegł śmiech.

— Szybciej. Chcę usłyszeć twoje imię. Nie mam czasu.

— Jak sobie życzysz — rzekł Jack i powiedział mu swoje imię.

Stwór upadł przed nim na kolana.

— Panie — powiedział.

— Tak, to jest moje imię. Teraz musisz mi być we wszystkim posłuszny.

— Tak jest.

— Rozkazuję ci w imię tego, co powiedziałem, żebyś zaniósł mnie na swoich

plecach do najdalszych granic swojego królestwa, drogą wiodącą w dół, aż do tego

miejsca, gdzie ty i tobie podobni nie możecie już iść dalej. Nie wolno ci też zdradzić

mnie przed żadnym z twoich kompanów.

— Zrobię, jak mi rozkazałeś.

— Powtórz to jeszcze raz jako przysięgę.

Stwór wykonał polecenie.

— Schyl się teraz tak, abym mógł cię dosiąść.

background image

Jack wskoczył na grzbiet stwora, pochylił się i chwycił go za rogi.

— Naprzód! — krzyknął. Stwór podniósł się i ruszył z miejsca. Jack usłyszał tętent

jego kopyt i oddech przypominający pracę miechów.

Zauważył, że powłoka jego wierzchowca przypominała w dotyku delikatne sukno.

Stwór przyśpieszył kroku, aż krajobraz zaczął migać Jackowi przed oczyma...

Potem nastała cisza.

Wyczuwał wokół siebie poruszającą się ciemność. Wiatr owiewał jego twarz z

regularnością uderzeń serca. Zrozumiał, że znajdują się w powietrzu i wielkie, czarne

skrzydła stworzenia unoszą ich w górę ponad niezdrową krainą. Podróż trwała przez

dłuższy czas. Jack marszczył nos, gdyż bestia śmierdziała jeszcze gorzej niż jej

rodzinny kraj. Poruszali się szybko, mógł jednak od czasu do czasu dostrzec podobne

ciemne kształty poruszające się w powietrzu.

Choć poruszali się z wielką prędkością, to końca podróży wciąż nie było widać.

Jack obawiał się, że opuszczą go siły. Ręce zaczęły go boleć jeszcze bardziej niż

wtedy, gdy zagotował wodę w czarnym stawie. Nie mógł zasnąć w obawie, że puści

się swego wierzchowca. Aby odegnać sen, rozmyślał o wielu rzeczach.

Dziwne — pomyślał — że to mój najgorszy wróg wyświadczył mi największą

przysługę. Gdyby Król Nietoperzy nie zmusił mnie do tego, nigdy nie poszukiwałbym

mocy, którą teraz posiadam. Mocy, która uczyniła mnie władcą. Dzięki której mogłem

się zemścić i zdobyć Evene... Evene... Wciąż nie zadowala mnie sposób, w jaki

utrzymuję cię przy sobie. Jakie jednak mam wyjście? Zasłużyłaś na to. Czyż miłość

również nie jest rodzajem zaklęcia? Jeden kocha, a drugi jest kochany i ten, który

kocha, wykonuje wszystkie rozkazy tego drugiego. No jasne. To jest to samo...

Pomyślał też o jej ojcu — Pułkowniku, o Smage’u, Quazerze, Benonim, Blicie,

Baronie. Wszyscy mu zapłacili, wszyscy. Pomyślał o Rosalie, o starej Rosie.

Zastanowił się, czy wciąż żyje. Postanowił spytać o nią któregoś dnia w Gospodzie

pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej w kierunku oceanu. Borshin —

pomyślał. Czy ten kaleki stwór zdołał jakoś przeżyć, czy wciąż poszukuje mojego

tropu, gnany jedynym pożądaniem wypełniającym jego zdeformowane ciało? Był on

naprawdę ostatnią bronią Króla Nietoperzy, jego jedyną nadzieją na zemstę. Jak

wybuch strąka geblinki myśl ta sprawiła, że jego umysł powrócił do spraw, o których

już dawno nie myślał: komputery, „Ziemianka”, jego wykłady, dziewczyna. Jak miała

na imię? — Clare! Uśmiechnął się na myśl, że wciąż pamiętał jej imię, choć nie

potrafił przypomnieć sobie jej twarzy. Był jeszcze Quilian. Wiedział, że nigdy nie

zapomni jego twarzy. Jak bardzo go nienawidził! Roześmiał się na myśl, że zostawił

go w łapach oszalałego z bólu borshina, który z pewnością wziął go za Jacka.

Wspomniał szaleńczą ucieczkę z Jasnej Strony w kierunku Ciemności, gdy nie

wiedział, czy wydruki, które miał ze sobą, rzeczywiście zawierają Utracony Klucz —

background image

Kolwynię. Pamiętał triumf jaki odczuł, gdy je sprawdził. Choć nigdy już nie wrócił do

Krainy Światła, odczuwał dziwną nostalgię za tamtymi dniami na uniwersytecie. Być

może — pomyślał — to dlatego, że cała rzecz należy już do przeszłości i mogę

wspominać ją spokojnie, podczas gdy wtedy byłem w centrum wydarzeń...

Wciąż wracał myślą do Anioła Jutrzenki siedzącego na szczycie Panicusa...

Przypomniał sobie cały okres od Igrzysk Piekielnych do chwili obecnej... i

ponownie jego myśli zwróciły się do Anioła Jutrzenki, jego jedynego przyjaciela.

Dlaczego byli przyjaciółmi? Co ich ze sobą łączyło? Nie widział wytłumaczenia.

Czuł jednak przywiązanie do tej tajemniczej istoty, jak nigdy do nikogo innego. Czuł,

ż

e Anioł Jutrzenki z jakichś przyczyn odwzajemnia to uczucie. To właśnie on zalecił

mu tę podróż jako jedyne wyjście z sytuacji, w której się znalazł...

Pomyślał o tym, co dzieje się na Ciemnej Stronie i zdał sobie sprawę, że on, Jack,

był nie tylko jedynym, który był zdolny do odbycia takiej podróży, lecz był również w

znacznym stopniu odpowiedzialny za to, że stała się ona konieczna. Jednak to nie

poczucie odpowiedzialności czy obowiązku kierowało nim w tej podróży, lecz raczej

instynkt samozachowawczy. Gdyby Ciemna Strona zginęła w czasie Wielkiej Zimy,

Jack zginąłby razem z nią, bez nadziei powrotu do życia...

Wciąż jego myśl wracała do Anioła Jutrzenki siedzącego na szczycie Panicusa.

Wstrząsnęła nim nagła myśl. O mało nie puścił rogów swojego straszliwego

wierzchowca. To podobieństwo...

— Nie! — pomyślał. — Ten stwór jest karłem w porównaniu z Aniołem Jutrzenki,

który jest wysoki jak wieża, sięgająca niebios. On ukrywa swoją twarz, podczas gdy

rysy tamtego są szlachetne. Stwór śmierdzi, a Anioł Jutrzenki pachnie świeżym

wiatrem i górskim deszczem. Jest mądry i dobry, a to stworzenie głupie i złośliwe. To

tylko przypadek, że obaj mają skrzydła i rogi. Ten stwór dał się okiełznać zwykłym

zaklęciem, a kto zdołałby okiełznać Anioła Jutrzenki?

No, właśnie, kto? — zastanowił się Jack. — Czyż nie został on okiełznany z taką

samą pewnością, jak ja okiełznałem tego demona, choć w inny sposób? Z pewnością

tylko sami bogowie mogliby dokonać czegoś takiego... Jack odpędził od siebie tę

myśl.

To nie ma znaczenia — uznał. Jesteśmy przyjaciółmi. Mógłbym zapytać tego

demona, czy go zna, ale jego odpowiedź nie sprawiłaby żadnej różnicy. Anioł

Jutrzenki jest moim przyjacielem.

Ciemność wokoło pogłębiła się. Zacisnął uchwyt w obawie, że zaczyna tracić

przytomność. Gdy jednak obniżyli lot i ciemność zgęstniała jeszcze bardziej,

zrozumiał, że zbliżają się do końca drogi. Wkrótce stwór zatrzymał się.

— Nie mogę cię już nieść dalej, panie — zaśpiewał swym słodkim głosem. — Ten

czarny kamień oznacza koniec królestwa widzialnej ciemności. Nie mogę przejść

background image

poza niego.

Jack przeszedł na drugą stronę czarnego kamienia. Ciemność była tam absolutna.

— W porządku — powiedział, odwracając się. — Zwalniam cię ze służby.

Rozkazuję ci tylko, że jeśli kiedyś jeszcze się spotkamy, nie będziesz próbował

wyrządzić mi szkody i ponownie spełnisz moje rozkazy, tak jak teraz. Pozwalam ci

odejść. Jesteś zwolniony!

Jack opuścił ponure królestwo wiedząc, że jest już blisko celu. Powiedziało mu to

lekkie drżenie pod jego stopami. W powietrzu dawało się odczuć słabą wibrację,

przypominającą brzęczenie odległej maszynerii.

Ruszył naprzód, rozmyślając nad swoim zadaniem. Za chwilę magia przestanie

działać, a sam Klucz stanie się bezużyteczny. Ciemność, przez którą wędrował, nie

powinna jednak zawierać żadnych niebezpieczeństw. Była to po prostu zwyczajna

ciemność. Zapalił małe, przerywane światło, aby widzieć, co ma pod stopami. Nie

potrzebował drogowskazów, wystarczyło iść w kierunku słyszanego odgłosu...

W miarę jak stawał się on coraz głośniejszy, zdolność do zapalania światła

opuszczała Jacka. W końcu światło zgasło. Poruszał się ostrożniej. Zgaśniecie światła

nie sprawiło mu różnicy, ponieważ daleko przed sobą ujrzał maleńki punkt światła.

background image

12.

Zbliżał się coraz bardziej do światła i szum maszyny stawał się coraz głośniejszy.

Po chwili stało się na tyle jasno, że mógł widzieć drogę przed sobą. Po pewnym

czasie światło stało się tak jasne, że Jack przeklinał, iż nie wziął ze sobą swych

starych okularów słonecznych. W końcu jasność przekształciła się w świetlisty

kwadrat. Patrzył na niego przez dłuższy czas, leżąc na brzuchu, aby przyzwyczaić swe

oczy do światła. W miarę jak posuwał się naprzód, musiał powtarzać tę bolesną

czynność wielokrotnie. Podłoga korytarza była gładka, powietrze chłodne i wolne od

smrodu przepełniającego okolicę, przez którą wędrował poprzednio.

Jack posuwał się wciąż naprzód, aż kwadrat znalazł się u jego stóp. Nie widział nic

oprócz światła. Było to olbrzymie wejście, które dokądś prowadziło, nie mógł jednak

dojrzeć nic oprócz bladożółtej poświaty. Słyszał chrzęst, brzęk i huk, jakby pracowało

tam wiele maszyn... albo jedna Wielka Maszyna.

Ponownie położył się na brzuchu i podpełzł do otworu. Położył się na krawędzi.

Przez chwilę jego umysł nie mógł ogarnąć tego, co widział w dole.

Było tam tak wiele przekładni, że w żaden sposób nie można ich było policzyć:

wielkich i małych, obracających się powoli i szybko, oprócz tego olbrzymia ilość

bloków, dźwigni i wahadeł. Niektóre z tych ostatnich, o powolnym majestatycznym

ruchu, przerastały Jacka wysokością dwudziestokrotnie. Widział też tłoki i korkociągi

poruszające się w czarnych, metalowych łożyskach, kondensatory, transformatory i

prostowniki. Wielkie pulpity z błękitnego metalu pełne zegarów, przełączników,

przycisków i nieustannie mrugających światełek o różnych kolorach. Pomieszczenie

wypełniał nieustanny hałas, brzęczenie ukrytych gdzieś w głębi generatorów czy też

innych urządzeń, być może czerpiących energię z samej planety — jej ciepła, pola

grawitacyjnego, czy też ukrytych wewnętrznych sił. Brzęczały mu w uszach jak rój

owadów. Wszędzie wyczuwalny był zapach ozonu. Ze wszystkich ścian olbrzymiej

jaskini, w której mieściła się maszyna, biło oślepiające światło. Nad całym

kompleksem jeździły po prowadnicach naczynia ze smarem, gdzieniegdzie

zatrzymując się, aby wykonać swoje zadanie. Wszędzie widać było przypominające

węże przewody elektryczne przewieszone z jednego miejsca do drugiego według

klucza niezrozumiałego dla Jacka. Małe szklane pudełka, połączone z resztą maszyny

cienkim drutem zawierały elementy tak drobne, że Jack nie mógł rozróżnić ich

background image

kształtów z miejsca, gdzie leżał. Nie mniej niż sto mechanizmów przypominających

windy zjeżdżało nieustannie pod powierzchnię lub znikało z pola widzenia w górze,

zatrzymując się na różnych poziomach, aby wmontować w mechanizm dodatkowe

części. Na przeciwległej ścianie pojawiały się i znikały szerokie czerwone wstęgi

ś

wiatła. Umysł Jacka nie potrafił ogarnąć wszystkiego, co widział, słyszał i czuł.

Wiedział jednak, że musi sobie jakoś poradzić, znaleźć punkt wyjścia, coś wewnątrz

tej gigantycznej maszynerii, co pozwoli mu ją zniszczyć. Znalazł wiszące na ścianach

monstrualnych rozmiarów narzędzia, pasujące chyba tylko do rąk olbrzymów: klucze,

obcęgi, łomy, narzędzia do chwytania innych narzędzi. Wiedział, że wśród nich musi

znajdować się to, czego szukał — narzędzie, które odpowiednio użyte może zniszczyć

Wielką Maszynę.

Podpełzł bliżej, wpatrując się w nią. Była wspaniała. Nigdy wcześniej nie było

czegoś podobnego i nigdy już nie będzie. Rozejrzał się w poszukiwaniu drogi

prowadzącej w dół. Po prawej stronie ujrzał metalową drabinę. Skierował się w jej

stronę.

Półka była wąska, zdołał jednak schwycić się najwyższego szczebla i rozpocząć

wędrówkę w dół. Zanim dotarł do podłogi, usłyszał kroki. Huk maszyny zagłuszał je

niemal całkowicie, Jack jednak dosłyszał je i schował się w cieniu, który nie miał tu

właściwości magicznych, niemniej jednak mógł zapewnić schronienie. Czekał

schowany między drabiną a czymś w rodzaju generatora, planując swe następne

posunięcie.

Po chwili pojawił się siwy, niski, kulawy mężczyzna. Jack przyjrzał się mu.

Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, wyjął puszkę z olejem i naoliwił jedną z

przekładni.

Jack obserwował jak mężczyzna posuwał się przed siebie, odnajdując różne otwory

i nalewając w nie olej.

— Hej, ty! — zawołał, gdy tamten przechodził.

— Co... Kim jesteś?

— Przyszedłem tu, aby cię zobaczyć.

— Po co?

— Pragnę ci zadać kilka pytań.

— To miło z twojej strony. Chętnie ci odpowiem. Co chcesz wiedzieć?

— Interesuje mnie konstrukcja Maszyny.

— Jest bardzo skomplikowana — odpowiedział człowieczek.

— Wyobrażam sobie. Czy mógłbyś podać mi szczegóły?

— Tak — odpowiedział tamten i zasypał go lawiną faktów.

Jack skinął głową. Poczuł, że ręce mu zesztywniały.

— Zrozumiałeś?

background image

— Tak.

— Czy coś ci się stało?

— Obawiam się, że będziesz musiał umrzeć.

— Co...

Jack uderzył go w lewą skroń kantem prawej dłoni. Następnie skierował się do

szafy z narzędziami, przyjrzał się całemu jej zestawowi i wyjął z niej ciężki metalowy

drąg, którego przeznaczenia nie rozumiał. Odnalazł małą szklaną skrzynkę, o której

mówił stary. Przyjrzał się setkom małych delikatnych przekładni, poruszających się

wewnątrz z różnymi prędkościami.

Następnie uniósł drąg, stłukł szkło i zaczął rozwalać delikatny mechanizm. Za

każdym ciosem z różnych części maszyny dobiegały odgłosy mechanicznego protestu.

Rozległo się nieregularne brzęczenie, a potem chrzęst, jakby coś wielkiego pękało lub

było rozrywane na części. Potem Jack usłyszał wysoki jęk, zgrzyt i pisk metalu

trącego o metal. Następnie rozległ się trzask i z niektórych części Maszyny uniósł się

dym. Jedna z większych przekładni zwolniła, zawahała się, zatrzymała i ponownie

ruszyła z mniejszą prędkością niż poprzednio.

Podczas gdy Jack rozwalał następne skrzynki, smarownice w górze oszalały.

Zaczęły jeździć we wszystkie strony, opróżniając swą zawartość i wracać do

zbiorników ukrytych w ścianach po następną porcję. Poczuł swąd palącej się izolacji.

Słychać było stukot i skwierczenie. Podłoga zaczęła się trząść. Spod dymu zaczęły

wyłaniać się płomienie. Palące wyziewy doprowadziły Jacka do kaszlu. Maszyna

zadrżała, zatrzymała się na chwilę i zaczęła pracować bezładnie. Przekładnie

rozpadały się. Osie pękały. Wszystko zaczęło rozpadać się na kawałki. Jack zaczął

odczuwać ból w uszach. Zakręcił się wkoło i cisnął drąg w stronę Maszyny. Następnie

uciekł ku drabinie.

Gdy obejrzał się za siebie, ujrzał, jak olbrzymie postacie, zasłonięte częściowo

przez dym, biegną w stronę Maszyny. Za późno — pomyślał.

Wbiegł po drabinie i skierował się w stronę ciemności, skąd przybył. Tak

rozpoczęła się zagłada świata, który znał.

Droga powrotna okazała się pod pewnymi względami bardziej niebezpieczna od

podróży w tamtą stronę. Ziemia trzęsła się Jackowi pod nogami, wznosząc pył i

odpadki nagromadzone przez stulecia, ściany pękały, sufit zapadał się. Dwukrotnie

musiał, kaszląc, usuwać pył ze swojej drogi, zanim zdołał przejść. Również

mieszkańcy tunelu uciekali panicznie, walcząc ze sobą po drodze z niezwykłą

zaciekłością. Musiał zabić wielu z nich, zanim wyszedł z tunelu.

Po wyjściu spojrzał na czarną kulę, zawieszoną na niebie. Chłód wciąż przeciekał

przez nią, może nawet silniej niż wtedy, gdy wyruszył na swoją misję zniszczenia.

Przyjrzał się jej uważnie. Zauważył, że przesunęła się nieco w stosunku do miejsca,

background image

które zajmowała poprzednio.

Wyruszył pospiesznie, aby dotrzymać obietnicy, którą niedawno sobie złożył. Użył

Klucza, aby jak najszybciej dotrzeć do Gospody pod Płonącym Tłuczkiem przy

drodze prowadzącej w kierunku oceanu. Wkroczył do wnętrza starodawnego

budynku, zbudowanego z mocnego drzewa, noszącego na sobie ślady tysięcy napraw.

Gospoda była tak stara, że Jack nie pamiętał niemal jej początków. Gdy wszedł do sali

jadalnej, podłoga drżała pod jego nogami, a ściany skrzypiały wokoło. Zapanowała

cisza, zakłócana tylko rozmową gości siedzących w pobliżu ognia.

Jack podszedł do nich.

— Szukam starej kobiety o imieniu Rosalie — powiedział. — Czy znajdę ją tutaj?

Mężczyzna o szerokich barach i blizną na czole podniósł oczy znad talerza.

— Jak się nazywasz? — zapytał.

— Jack ze Strażnicy Cieni.

Mężczyzna przyjrzał się jego ubraniu i twarzy. Wybałuszył oczy, następnie opuścił

je.

— Nie znam żadnej Rosalie, panie — powiedział cicho.

— Może któryś z was?

— Nie — odpowiedziało pięciu pozostałych gości. Odwrócili oczy, aby nie patrzeć

na Jacka. — Panie — dodali pośpiesznie.

— Kto jest tutaj właścicielem?

— Na imię mu Haric, panie.

— Gdzie mogę go znaleźć?

— Za tymi drzwiami, po prawej, panie.

Jack odwrócił się i skierował w stronę drzwi. Zanim do nich doszedł, usłyszał swe

imię, wypowiedziane w cieniu.

Wszedł po dwóch schodach do małego pokoju, gdzie tłusty mężczyzna o

czerwonej twarzy ubrany w brudny fartuch popijał piwo. Światło żółtej świecy

stojącej na stole sprawiało, że jego twarz wydawała się jeszcze bardziej czerwona niż

w rzeczywistości. Odwrócił powoli głowę. Minął dłuższy moment zanim zdołał

skupić swe spojrzenie na Jacku.

— Czego chcesz? — zapytał.

— Nazywam się Jack. Odbyłem daleką wędrówkę, aby dotrzeć w to miejsce,

Haric. Szukam starej kobiety, która przybyła tutaj, aby spędzić swe ostatnie dni. Jej

imię brzmi Rosalie. Powiedz mi, co o niej wiesz.

Haric przymrużył oczy i zmarszczył brwi. Opuścił głowę.

— Zaczekaj chwilę... Tak... była tu taka stara baba. Umarła jakiś czas temu.

— Rozumiem. Powiedz mi, gdzie jest pochowana, abym mógł odwiedzić jej grób.

Haric parsknął śmiechem. Pociągnął łyk piwa, wytarł usta dłonią, po czym śmiejąc

background image

się głośno, uniósł rękę, aby przetrzeć oczy rękawem.

— Pochowana? — zapytał.

— Nie miała żadnej wartości. Trzymaliśmy ją tu tylko z litości i dlatego, że

wiedziała co nieco o uzdrawianiu.

Jack naprężył mięśnie, zaciskając szczęki z całej siły.

— Co z nią zrobiliście?

— Wyrzuciliśmy jej ścierwo do oceanu. Ryby nie najadły się nią zbytnio.

Jack zostawił za sobą płonącą Gospodę pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze

prowadzącej w kierunku oceanu.

Spacerował nad brzegiem czarnego, płaskiego oceanu. Odbite w wodzie gwiazdy

tańczyły przy każdym wstrząsie gruntu. Powietrze było zimne. Jack odczuwał wielkie

zmęczenie. Miecz wydawał mu się tak ciężki, że ledwie mógł go udźwignąć. Pragnął

owinąć się w płaszcz i położyć na chwilę. Brakowało mu papierosa. Szedł jak lunatyk,

buty grzęzły mu w piasku. Nagle ujrzał przed sobą postać, której widok gwałtownie

przywrócił mu świadomość.

Był to on sam.

Jack potrząsnął głową.

— Ach, to ty, duszo — powiedział.

Dusza skinęła głową.

— Niepotrzebnie spaliłeś tę gospodę — powiedziała. — Wkrótce morze wystąpi z

brzegów i potężne fale zaleją ląd. Ona stałaby się jedną z pierwszych ofiar powodzi.

— Nie masz racji — odpowiedział Jack ziewając. — Miałem powód. To uspokoiło

moje serce. Skąd wiesz o tym, co zamierzają zrobić morza?

— Zawsze jestem blisko ciebie. Byłam z tobą na szczycie Panicusa, gdy

rozmawiałeś z potężnym Aniołem Jutrzenki. Zstąpiłam z tobą do wnętrzności świata.

Byłam u twego boku, gdy zniszczyłeś Wielką Maszynę. Wróciłam z tobą i wciąż

jestem u twego boku.

— Po co?

— Wiesz, czego pragnę od ciebie?

— Wielokrotnie już słyszałaś moją odpowiedź.

— Tym razem sytuacja jest inna, Jack. Na skutek tego, co zrobiłeś, utraciłeś

znaczną część swej mocy, być może nawet całą. Jest możliwe, że zniszczyłeś też

wszystkie swoje życia, oprócz obecnego. Potrzebujesz mnie teraz. Wiesz o tym

dobrze.

Jack spojrzał na ocean i gwiazdy lśniące jak świetliste owady.

— Być może — powiedział — ale jeszcze nie teraz.

— Popatrz na wschód, Jack, popatrz na wschód. Jack uniósł głowę w tamtym

kierunku.

background image

— To gospoda płonie — powiedział.

— Nie chcesz się więc ze mną zjednoczyć?

— Na razie nie. Jednak nie przepędzam cię również. Wracajmy razem do Strażnicy

Cieni.

— Jak sobie życzysz.

Nagle nadszedł najpotężniejszy ze wstrząsów, który zachwiał Jackiem tak, że

ledwie utrzymał się na nogach.

Gdy ziemia się uspokoiła, wyciągnął miecz i zaczął rysować na piasku magiczny

wzór. Wypowiedział zaklęcie. Zanim zdążył go ukończyć, zbiła go z nóg potężna fala,

która nakryła go niemal w całości. Woda uniosła go w górę. Nie mógł zaczerpnąć

powietrza do płuc. Starał się odpłynąć z falą jak najdalej, wiedząc, co stanie się

później. Zarył się rękami w piasku. Pełznął naprzód, mając mroczki przed oczyma.

Udało mu się nieco oddalić, gdy woda zaczęła się cofać. Opierał się ze wszystkich

sił, wczepiając się w piasek, przebierając rękami, wierzgając nogami, próbując

pełzać...

Nagle poczuł, że jest wolny.

Leżał z twarzą pogrążoną w połowie w zimnym piachu. Paznokcie miał połamane.

Buty pełne wody.

— Tędy, Jack. Prędko! — zawołała dusza. Leżał, dysząc ciężko. Nie miał siły się

poruszyć.

— Musisz wstać, Jack! Albo zjednocz się ze mną teraz! Za chwilę nadejdzie

następna fala!

Jack jęknął. Bezskutecznie próbował się podnieść. Od strony płonącej gospody,

która rzucała na brzeg czerwoną poświatę, dobiegł huk. To zawalił się dach oraz jedna

ze ścian.

Coś zasłoniło światło. Wokoło niego zatańczyły cienie. Bliski płaczu czerpał z

nich moc za każdym razem, gdy padały na niego.

— Śpiesz się, Jack! Nadchodzi następna fala!

Podniósł się z kolan, następnie wstał z wysiłkiem na własne nogi. Zataczając się

ruszył w głąb lądu. Ujrzał czekającą na niego duszę i podążył w jej kierunku. Z tyłu

usłyszał odgłos następnej fali. Nie obejrzał się za siebie, zanim nie załamała się.

Obryzgała go piana. Tylko piana.

Uśmiechnął się słabo do duszy.

— Widzisz? Obszedłem się jednak bez twoich usług.

— Wkrótce jednak będziesz ich potrzebować — odpowiedziała dusza,

odwzajemniając się uśmiechem.

Jack poszukał u pasa swojego sztyletu, lecz ocean zabrał go wraz z płaszczem. Ten

sam los spotkał miecz, który trzymał w ręku, gdy nadeszła fala.

background image

— Morze okradło złodzieja — zaśmiał się. — To nieco utrudnia sytuację.

Opadł na kolana i krzywiąc się z bólu ze względu na połamane paznokcie,

ponownie narysował na piasku magiczny wzór swym palcem wskazującym. Nie

wstając z klęczek, wypowiedział zaklęcie.

Klęczał w swej wielkiej komnacie w Strażnicy Cieni. Wkoło świeciły pochodnie i

olbrzymie świece. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, skąpany w cieniach,

potem wstał i oparł się o ścianę.

— Co teraz? — zapytała dusza. — Powinieneś się wykąpać i porządnie wyspać.

Jack potrząsnął głową.

— Nie — odpowiedział. — Nie mogę ryzykować, że prześpię moment mojego

największego triumfu lub klęski, jeśli miałoby dojść do tego. Odpocznę przez chwilę,

potem zażyję mocnego lekarstwa, które doda mi siły.

Skierował się do gabinetu, gdzie miał swoją apteczkę. Otworzył drzwi za pomocą

zaklęcia i przygotował odpowiednią miksturę. Zauważył, że ręce mu drżą. Zanim

wypił pomarańczowy płyn, musiał kilka razy splunąć, aby oczyścić usta z piasku...

Zamknął za sobą gabinet.

— Nie spałeś przez dłuższy czas — powiedziała dusza. — Zażyłeś już podobny

ś

rodek podczas podróży do Wielkiej Maszyny.

— Mam wrażenie, że wiem o tym lepiej od ciebie — odrzekł Jack.

— Obawiam się, że możesz tego nie wytrzymać.

Jack nie odpowiedział. Po chwili zaczął drżeć. W dalszym ciągu zachował

milczenie.

— Tym razem musi minąć więcej czasu, zanim na ciebie zadziała, prawda?

— Zamknij się!

Jack podniósł się z miejsca i krzyknął:

— Stab! Gdzie jesteś do diabła! Wróciłem!

Po chwili nadbiegł Stab.

— Panie! Wróciłeś! Nie wiedzieliśmy...

— Teraz już wiecie. Przygotuj mi kąpiel, czyste ubranie, nowy miecz i coś do

jedzenia, tylko dużo. Umieram z głodu. Jazda! Ruszaj dupę!

— Tak jest, panie.

Stab wybiegł.

— Czy czujesz się tak niepewnie, że potrzebujesz miecza we własnej twierdzy,

Jack?

Jack uśmiechnął się.

— Czasy są niepewne, duszo. Jeśli rzeczywiście zawsze byłaś przy mnie, jak

twierdzisz, musisz wiedzieć, że zwykle nie korzystam z miecza w obrębie tych ścian.

Dlaczego próbujesz mnie rozdrażnić?

background image

— Czynić to niekiedy to przywilej duszy, można nawet powiedzieć jej obowiązek.

— Znajdź lepszy moment na korzystanie ze swego przywileju.

— Nigdy dotąd nie było lepszego momentu, Jack. Czy nie obawiasz się, że jeśli

utracisz swoją moc, twoi poddani mogą się zbuntować przeciwko tobie?

— Zamknij się!

— Wiadomo oczywiście, że mówią na ciebie Jack Potwór.

Jack uśmiechnął się ponownie.

— Nie, to ci się nie uda. Nie pozwolę ci wyprowadzić się z równowagi. Nie zrobię

nic głupiego. Tak jest, wiem o tym tytule, który mi nadali. Niewielu odważyło się

nazwać mnie tak prosto w twarz, a nikomu nie udało się to dwa razy. Nie wiem, czy

zdajesz sobie sprawę, że gdyby ktokolwiek z moich poddanych zajął moje miejsce,

wkrótce zasłużyłby na podobny tytuł.

— Wiem o tym. To dlatego, że nie mają dusz.

— Nie będę się z tobą spierał — odpowiedział Jack. — Odpowiedz mi jednak,

dlaczego nikt oprócz mnie nie zwraca uwagi na twoją obecność?

— Jestem widzialna wyłącznie dla ciebie i to tylko wtedy, gdy mam takie życzenie.

— Wspaniale! — powiedział Jack. — Stań się więc teraz niewidzialna i pozwól mi

wykąpać się i najeść w spokoju.

— Przykro mi, ale nie jestem na to gotowa.

Jack wzruszył ramionami i odwrócił się do duszy plecami. Po chwili przyniesiono

wannę i napełniono ją wodą. Część z niej rozlała się na skutek wstrząsu tak silnego,

ż

e pozostawił na jednej ze ścian szczelinę przypominającą błyskawicę. Dwie świece

spadły na podłogę, pękając na kawałki. W jednej z sąsiednich komnat z sufitu odpadł

jeden kamień, nie wyrządzając jednak nikomu krzywdy. Zanim zdążył się rozebrać,

przyniesiono mu nowy miecz. Obejrzał go dokładnie i skinął głową. Na ławie

położono czyste ubranie. Nim zdążył skończyć kąpiel, posiłek był już gotowy. Wytarł

się do sucha, ubrał, przypasał miecz i zasiadł do stołu.

Jadł powoli, smakując każdy kęs. Zjadł bardzo dużo. Po posiłku wstał i udał się do

swego gabinetu po papierosy. Stamtąd przeszedł do podstawy swej ulubionej wieży i

wspiął się na jej szczyt.

Gdy już znalazł się na górze, zapalił papierosa i zaczął się przyglądać czarnej kuli.

Tak jest, poruszyła się wyraźnie od czasu, kiedy ją poprzednio widział. Dmuchnął

dymem w jej kierunku. Być może był to efekt wypitej mikstury, lecz Jack czuł

uniesienie z powodu tego, co zrobił. Co będzie to będzie, ale to on był tym, który

zmienił oblicze świata.

— Czy odczuwasz wyrzuty sumienia, Jack? — usłyszał głos duszy.

— Nie — odpowiedział. — To było konieczne.

— Ale czy żałujesz, że to było konieczne?

background image

— Nie.

— Dlaczego spaliłeś Gospodę pod Płonącym Tłuczkiem przy drodze prowadzącej

w kierunku oceanu?

— Aby zemścić się za to, w jaki sposób potraktowali Rosalie.

— Co czułeś później, gdy spacerowałeś nad brzegiem morza?

— Nie wiem.

— Czy byłeś tylko zły i zmęczony, czy może odczuwałeś coś więcej?

— Byłem smutny i było mi żal.

— Czy często przedtem doznawałeś podobnych uczuć?

— Nie.

— Czy chcesz wiedzieć, dlaczego doznajesz ich teraz więcej i częściej?

— Powiedz mi, jeśli wiesz.

— Dlatego, że ja jestem przy tobie. Masz drugą duszę, która została uwolniona i

przebywa teraz w pobliżu. Zaczynasz odczuwać mój wpływ. Czy to jest takie złe?

— Zapytaj mnie innym razem — odrzekł Jack. — Przyszedłem tu obserwować, nie

rozmawiać.

Jego słowa dobiegły uszu tego, który go szukał. Odległa góra zrzuciła swój

wierzchołek, zionęła ogniem, huknęła i ponownie uspokoiła się.

background image

13.

Jack słuchał odgłosu pękających skał. Patrzył jak czarna kula obniża się. Słyszał

jęki dobiegające z wnętrza świata. Widział ogniste linie przeszywające widnokrąg.

Do jego nozdrzy doleciał ostry zapach podziemnego świata. Popioły unosiły się w

powietrzu, jak nietoperze jego poprzednika. Gwiazdy wykonywały ruchy do tej pory

nie widywane na nieboskłonie. W oddali widniało siedem gór o szczytach

przypominających pochodnie. Jack wspominał dzień, w którym sam rozkazał górom

chodzić. Roje meteorów nieustannie przeszywających firmamenty przywiodły mu na

myśl wygląd nieba w dniu jego ostatecznego powrotu do życia. Opary i smugi dymu

przesłaniały gwiazdy. Ziemia nie przestawała drżeć. Daleko pod nim fundamenty

Strażnicy Cieni zostały naruszone. Jack obawiał się, iż wieża się zawali, albowiem

lubił ją tak bardzo, że wzmocnił jej fundamenty potężnymi zaklęciami. Wiedział, że

wytrzymają one tak długo, jak długo zachowa swoją moc.

Dusza stała w milczeniu u jego boku. Zapalił następnego papierosa patrząc na

kamienną lawinę spadającą z sąsiedniego szczytu.

Powoli zbierały się chmury. W oddali zaczęła się burza. Jak owady o wielu

ognistych odnóżach chmury przesuwały się z jednego szczytu nad drugi. Rozświetliły

całe północne niebo. Atakowały je meteory. Również ziemia wydawała się

odpowiadać im ogniem. Po chwili Jack mógł już usłyszeć odgłosy bitwy. Po następnej

dostrzegł, że zbliża się ona do Strażnicy Cieni.

Gdy burza była blisko, Jack uśmiechnął się i wyciągnął miecz.

— No, duszo — powiedział. — Zobaczymy, czy moja moc jeszcze działa.

Narysował na kamieniu magiczny wzór i przemówił. Rzeka światła i grzmotu

rozdzieliła się, mijając Strażnicę Cieni z obu stron i pozostawiła ją nietkniętą.

— Znakomicie.

— Dziękuję za uznanie.

Stali bezpiecznie, choć wokół nich szalały płomienie, ziemia się trzęsła, burza

srożyła się w pobliżu, a spadające gwiazdy przeszywały niebo.

— Jak będziesz zdolny stwierdzić, czy się udało?

— To łatwe. Chyba to już widać, prawda?

Dusza nie odpowiedziała. Jack usłyszał odgłos kroków. Zwrócił się w stronę

schodów.

background image

— To na pewno Evene — powiedział. — Zawsze bała się burzy. Przychodziła

wtedy do mnie.

Evene weszła na wieżę, ujrzała Jacka, podbiegła do niego i stanęła u jego boku, nie

odzywając się ani słowem. Owinął ją swoim płaszczem i ramieniem, gdyż dygotała z

zimna.

— Czy czujesz wyrzuty sumienia w związku z tym, co jej zrobiłeś?

— Niekiedy — odpowiedział Jack

— Dlaczego więc tego nie naprawisz?

— To wykluczone.

— Czy dlatego, że wiesz, że cię nienawidzi?

Jack nie odpowiedział.

— Ona mnie nie słyszy. Możesz odpowiadać krótko na pytania, które zadaje.

Będzie myślała, że mruczysz coś pod nosem. Czy boisz się czegoś więcej niż jej

nienawiści?

— Tak.

Przez chwilę trwało milczenie.

— Tego, że może oszaleć?

— Tak.

— To znaczy, że masz więcej uczuć niż niegdyś. Więcej nawet niż podejrzewałam.

Jack milczał. Wokoło wciąż szalały grzmoty i błyskawice. Evene odwróciła głowę

i spojrzała na Jacka.

— Tu jest tak strasznie. Czy nie możemy zejść na dół, mój kochany?

— Jeśli chcesz, możesz zejść. Ja muszę tu zostać.

— W takim razie zostanę z tobą.

Powoli, bardzo powoli burza zaczęła przechodzić, uspokoiła się, odeszła. Jack

ujrzał, że góry wciąż stały w ogniu, a z rozpadlin tryskały płomienie. Odwróciwszy

się ujrzał w powietrzu biel. Zdał sobie sprawę, że nie jest to dym, lecz śnieg. W

każdym razie było to daleko na zachodzie. Nagle wydało mu się, że jego plan poniósł

fiasko, że zniszczenia będą zbyt dogłębne. Nie pozostało mu jednak nic oprócz

czekania.

— Evene... — powiedział.

— Słucham, mój panie.

— Chce ci coś powiedzieć.

— Co takiego, najdroższy?

— Nie, nic...

Dusza zbliżyła się do niego i stanęła tuż obok. Ogarnęło go dziwne uczucie,

którego nie potrafił opanować. Odwrócił się w stronę Evene.

— Przepraszam cię.

background image

— Za co, najdroższy.

— Nie mogę ci tego teraz powiedzieć, ale być może nadejdzie czas, iż

przypomnisz sobie, że prosiłem cię o wybaczenie.

— Mam nadzieję, że taki czas nigdy nie nadejdzie, Jack — powiedziała zdumiona.

— Zawsze byłam z tobą szczęśliwa.

Odwrócił się i skierował oczy na wschód. Przestał na chwilę oddychać i poczuł, jak

bicie serca przepełnia całe jego ciało.

Poprzez pył, zgiełk i chłód podążał tropem. Błyskawice, trzęsienia ziemi, szalejące

wkoło burze nie znaczyły dla niego nic. Nigdy nie znał strachu. Spływał ze wzgórz

jak duch i prześlizgiwał się pomiędzy skałami jak wąż. Przeskakiwał rozpadliny,

uchylał się od spadających kamieni. Raz został uderzony przez błyskawicę. Był tylko

bryłą protoplazmy na patyku, pokrytym bliznami kadłubem. Nie było żadnego

powodu, dla którego wciąż miałby być żywy. Być może nie był naprawdę żywy w

takim sensie, jak inne stworzenia, nawet te z Ciemnej Strony. Nie miał imienia, tylko

ogólną nazwę. Nie był chyba zbyt inteligentny. Miał nieco instynktów i odruchów,

część z nich wrodzonych. Nawet jeśli chodzi o uczucia, znał tylko jedno. Był

nieprawdopodobnie silny, zdolny wytrzymać wszelkie uciążliwości, największy ból i

ciężkie uszkodzenia ciała. Nie znał żadnego języka. Wszystkie napotkane stworzenia

uciekały przed nim. Gdy zaczął schodzić z góry, która niegdyś się poruszała, ziemia

się trzęsła i kamienie spadały obok niego. Gorejące obłoki oświetlały jego drogę.

Obsuwanie się ziemi nie było dla niego większą przeszkodą niż burza. Utorował sobie

drogę pomiędzy głazami leżącymi u podnóża szczytu. Przez chwilę spojrzał na

końcowy odcinek drogi, prowadzący w górę. Tędy prowadził ślad, tędy musiał iść.

Wysoko, wysoko, otoczony murami i pilnowany przez straże...

Oprócz siły posiadał jednak również pewną chytrość.

I swe jedyne uczucie...

— Udało się — powiedział Jack. — Na dobre czy złe.

Choć Evene nie odpowiedziała mu, uczyniła to dusza.

— Dla ciebie na złe. Czy świat na tym skorzysta, czy nie, to inna sprawa. Ty

przegrałeś, Jack.

Spojrzał na wschód, na przejaśniające się niebo. Wiedział, że dusza mówi prawdę.

To światło nie pochodziło od wulkanów czy burz. Czuł, że jego moc zaczyna zanikać.

Obróciwszy się na zachód, ujrzał, jak daleko opadła czarna kula. Nadchodziła

jutrzenka. W miarę zanikania jego mocy ściany Strażnicy Cieni zaczęły się kruszyć.

— Lepiej uciekajmy.

— Co ci do tego, duchu? Tobie nic nie grozi. Nie zamierzam uciekać. Twierdzę, że

background image

ta wieża przetrwa nadejście świtu.

Gdzieś w dole zawaliła się ściana, zasypując dziedziniec cegłami i kamieniami.

Wnętrze kilku komnat zostało odsłonięte. Jack usłyszał krzyk swoich służących.

Kilku z nich biegło przez dziedziniec. Po chwili nadszedł następny wstrząs. Wieża

pochyliła się lekko. Ponownie spojrzał na różowe niebo na wschodzie. Spróbował

prostego zaklęcia, które nie poskutkowało.

— Klucz został utracony ponownie — powiedział. — Tym razem na zawsze.

Usłyszał głośny huk, jak gdyby wody występowały z brzegów. Kolejna część

cytadeli rozpadła się w gruzy.

— Jeżeli nie uciekniesz, co stanie się z dziewczyną, która stoi obok ciebie.

Jack spojrzał na Evene. Niemal o niej zapomniał. Jej twarz zmieniła się. Z

początku nie potrafił odczytać jej uczuć, a gdy przemówiła, usłyszał, że barwa jej

głosu jest inna niż poprzednio.

— Co się dzieje, Jack?

Poczuł, że jej ciało zesztywniało. Odsunęła się nieco od niego. Rozluźnił swój

uścisk wokół niej.

Nagle jego umysł rozjaśniła jedna myśl. Wraz z zanikaniem jego magicznej mocy

mijał czar, który rzucił na nią dawno temu. Jej umysł przejaśniał się w miarę jak nad

pełnym zdumienia światem następował brzask. Zaczął mówić, pragnąc odwrócić jej

uwagę od zmian zachodzących w jej umyśle.

— To moje dzieło — stwierdził. — Siódemka wyznaczona przez Czerwoną Księgę

Łokci odmówiła współpracy w obsłudze Tarczy chroniącej nas przed zewnętrznym

chłodem. Zabiłem ich więc, myśląc, że mogę obyć się bez nich. Byłem w błędzie. Nie

byłem w stanie w pojedynkę wypełnić ich zadania. Zostało mi tylko jedno wyjście —

zniszczyć Wielką Maszynę, która utrzymywała świat w jego ówczesnej postaci. My,

mieszkańcy Ciemnej Strony, którzy czerpiemy nasze legendy z niemal

niezrozumiałego źródła, zwanego nauką, twierdzimy, że Maszyna kieruje losami

ś

wiata. Mieszkańcy Jasnej Strony, również przesądni, twierdzą, że środek Ziemi pełen

jest demonów ognia i stopionych minerałów. Kto może określić, gdzie leży prawda?

Filozofowie na obu stronach często wysuwali przypuszczenia, że świat zmysłów jest

jedynie złudzeniem. To nie ma dla mnie znaczenia. Niezależnie od tego jak wygląda

rzeczywistość, od której najwyraźniej jesteśmy całkowicie odgrodzeni, wiem, że

udałem się do środka świata i spowodowałem tam katastrofę. Widzisz wokół siebie

jej skutki. W wyniku mojego czynu Ziemia zaczęła się obracać. Nie będzie już więcej

ciemnej i jasnej strony, lecz ciemność i światło będą następować kolejno po sobie na

całej kuli ziemskiej. Sądzę, że w ciemnościach zawsze zachowują się w jakiejś

postaci te rzeczy, które znaliśmy, podczas gdy w świetle z pewnością przewagę będzie

miała nauka.

background image

— O ile świat nie ulegnie zniszczeniu — dodał w myśli.

Zastanawiał się, co czują w krainie światła, na uniwersytecie, gdy nadchodzi

zmierzch, a potem ciemność i można ujrzeć gwiazdy. Czy Poindexter sądzi, że to

nowy dowcip na zakończenie semestru?

— Dzięki temu — kontynuował — nie będą już potrzebne osłony przed zimnem

czy gorącem. Ciepło gwiazdy, wokół której krążymy, zostanie sprawiedliwie

rozdzielone.

— Jack Potwór — krzyknęła, wyrywając się nagle z jego objęć. Kątem oka

dostrzegł świetlisty pomarańczowy łuk, pojawiający się nad horyzontem. Gdy jego

promienie padły na wieżę, zaczęła ona gwałtownie trząść się i drżeć.

Usłyszał odgłos kamieni spadających w obrębie samej wieży, czuł pod stopami

wstrząsy wywołane ich upadkiem.

Evene skuliła się. Jej szeroko otwarte oczy wypełniło szaleństwo. Wiatr rozwiewał

jej włosy we wszystkie strony.

Ujrzał, że w prawej ręce trzyma sztylet. Oblizał wargi i odsunął się od niej lekko.

— Evene! — powiedział. — Wysłuchaj mnie, proszę. Mogę ci z łatwością odebrać

tę zabawkę, ale nie chcę ci zrobić krzywdy. Skrzywdziłem cię już dostatecznie. Odłóż

to, proszę. Spróbuję...

Skoczyła na niego. Spróbował złapać ją za nadgarstek, lecz nie udało mu się.

Uskoczył na bok. Sztylet przeszedł obok, wraz z nim jej ciało. Złapał ją za ramiona.

— Jack Potwór — krzyknęła.

Uderzyła go sztyletem w dłoń. Gdy jego uścisk osłabł, ponownie rzuciła się na

niego, celując w gardło. Zablokował cios lewym przedramieniem i odepchnął ją od

siebie prawą ręką. Spojrzał na jej twarz. W kącikach ust pojawiła się piana. Po

brodzie ściekała jej krew z nadgryzionych warg.

Zatoczyła się i oparła o balustradę, która niemal bezgłośnie ustąpiła pod jej

ciężarem. Skoczył w tamtą stronę, lecz zdążył tylko ujrzeć, jak spadała w dół, w

stronę dziedzińca, z wydętą spódnicą. Jej krzyk był krótki.

Cofnął się, aby samemu nie spaść z chwiejącej się wieży. Słońce wyszło już ponad

horyzont do połowy.

— Jack! Musisz uciekać! Wszystko się rozpada!

— To nie ma znaczenia — odpowiedział, odwrócił się jednak i skierował w stronę

schodów.

Wszedł do cytadeli przez dziurę w jej północnej ścianie. Przeszukiwał korytarze

zostawiając ciała tych, których musiał zabić tam, gdzie leżały. W pewnej chwili spadł

na niego kawał sufitu. Wygrzebał się spod gruzów i ruszył na dalsze poszukiwania.

Skrył się za kupą gruzu, gdy brygady ludzi z wiadrami usiłowały ugasić płomienie.

background image

Chował się we wnękach, za draperiami, meblami i drzewami. Przemykał się jak duch

i pełznął jak wąż. Torował sobie drogę poprzez rumowisko, aż w końcu wyczuł trop.

Wysoko, wysoko, po krętej drodze...

Udał się w tamtą stronę.

Ś

wiatło przeszywające niebo, pękniętą balustradę, tak wyraźne w jego pamięci, jej

spódnica, jak kwiat opadający w dół, jej plwocina i krew, jak oznaka jego winy, jęki

umęczonej ziemi przez swą monotonię przechodzące w milczenie, gruzy wyraźnie

widoczne w bladym świetle poranka, wiatr jak pieśń żałobna. Wstrząsy walącej się

ziemi niemal go uspokajały. Jack stanął u szczytu schodów i ujrzał go... jak

nadchodził.

Wyciągnął miecz i czekał. Innej drogi w dół nie było.

— Dziwne — pomyślał — jak wielka chęć życia tkwi w nas bez względu na

okoliczności.

Gdy borshin skoczył w jego stronę, skierował na niego czubek miecza. Przebił on

lewy bark stworzenia na wylot, to go jednak nie powstrzymało. Borshin zbił go z nóg,

wyszarpnął mu miecz z ręki i ponownie skoczył na niego. Jack przetoczył się na bok.

Przed następnym atakiem zdołał przykucnąć. Miecz wciąż tkwił w barku stwora,

lśniąc w świetle poranka. Z rany nie płynęła krew, lecz brązowy płyn sączący się

powoli z jej brzegów. Jack zdołał się uchylić po raz drugi i uderzyć go obiema

rękami, lecz jego cios nie przyniósł widocznych rezultatów. To było tak, jakby

uderzył budyń, który nie chciał się rozprysnąć. Dwukrotnie jeszcze uchylał się przed

atakami przeciwnika, za pierwszym razem kopiąc go w nogę, a za drugim uderzając

łokciem w tył głowy. Następnym razem borshin chwycił go lekko, lecz Jack szarpnął

mieczem w jego ranie i uciekł z rozdartym płaszczem.

Kluczył pochylony, starając się trzymać jak najdalej od przeciwnika. Podniósł dwa

duże kawały gruzu i uskoczył do tyłu. Gdyby nie to, borshin by go złapał. Jack

odwrócił się błyskawicznie i rzucił w niego jednym ze swych pocisków, lecz chybił.

Zanim zdążył odzyskać równowagę, borshin skoczył na niego i przewrócił na ziemię.

Jack walił go w głowę drugim z kawałów gruzu, aż wypadł mu on z ręki. Bestia

miażdżyła mu klatkę. Jego twarz była tak blisko, że Jack pragnął krzyknąć i

krzyknąłby, gdyby mógł zaczerpnąć oddechu.

— Niedobrze się stało, że nie dokonałeś właściwego wyboru — usłyszał głos

duszy.

Jedna z rąk stworzenia spoczęła na jego karku, druga na głowie. Zaczęły się

obracać. Pociemniało mu przed oczyma. Łzy bólu mieszały się z potem na jego

twarzy. Borshin odwrócił jego głowę w ten sposób, że Jack ujrzał coś, co

przypominało mu nadzieję. Magia przestała działać, lecz ten świat przypominał

background image

półmrok. Jego moc pozwalała mu działać w półmroku nie jako czarnoksiężnikowi,

lecz jako złodziejowi.

Dzięki mocy, którą miał nad cieniem...

ś

aden miecz nie mógł go tam zranić, żadna siła wyrządzić mu krzywdy.

Wschodzące słońce, padając na balustradę, rzucało długi cień zaledwie o stopę od

miejsca, w którym leżał.

Ze wszystkich sił starał się tam dostać, lecz borshin nie zwolnił uścisku. Wyciągnął

prawą rękę najdalej jak tylko mógł, aż jego dłoń i połowa przedramienia znalazły się

w cieniu. Wciąż czuł ból, trzeszczenie kręgów i miażdżący ciężar na klatce

piersiowej, ale znane mroczne uczucie wypełniło całe jego ciało. Walczył, aby nie

utracić przytomności. Naprężył mięśnie karku. Szarpnął i pchał z całą siłą, która

napłynęła do niego, aż całe jego ramię i bark znalazły się w cieniu, z którego czerpał

moc. Następnie za pomocą łokci i pięt zdołał skryć tam swoją głowę.

Uwolnił drugą rękę. Jego dłonie odnalazły gardło borshina. Wciągnął go w cień za

sobą.

— Co się dzieje, Jack? — usłyszał głos duszy. — Nie widzę cię, gdy jesteś w

cieniu.

Po długiej chwili Jack wyłonił się z cienia, cały pokryty krwią i brązową kleistą

substancją.

— Jack?

Drżącą ręką sięgnął w głąb tego, co pozostało z jego płaszcza.

— Do diabła... — odezwał się ochrypłym szeptem. — Moje ostatnie papierosy się

pokruszyły.

Wyglądał jakby miał zamiar rozpłakać się z tego powodu.

— Jack, nie myślałam, że uda ci się uratować...

— Ja też nie... No cóż, duszo, zawracałaś mi głowę przez dłuższy czas. Straciłem

wszystko, co miałem, mogę więc przynajmniej uszczęśliwić ciebie. Wyrażam zgodę.

Rób ze mną, co chcesz.

Zamknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył, dusza zniknęła.

— Duszo? — zapytał.

ś

adnej odpowiedzi.

Czuł się tak samo jak przedtem. Czy naprawdę byli zjednoczeni?

— Duszo, dałem ci to, czego chciałaś. Mogłabyś przynajmniej mi odpowiedzieć.

Nadal cisza.

— Jak chcesz. I tak cię nie potrzebuję.

Odwrócił się i spojrzał na zdewastowany krajobraz. Poziomo promienie słońca

napełniły zniszczony przez niego świat kolorami. Wiatr uspokoił się nieco. Jack miał

wrażenie, że w powietrzu unosi się śpiew.

background image

Mimo całego spustoszenia i pożogi okolica miała w sobie jakieś okrutne piękno.

Całego tego zniszczenia dałoby się może uniknąć, gdyby nie coś we wnętrzu Jacka, co

przyniosło ból, śmierć i hańbę tam, gdzie ich wcześniej nie było. Obok ruin, czy

raczej poprzez nie, dojrzał jednak coś, czego do tej pory nie znał. Miał wrażenie, że

wszystko, na co patrzy, zawiera w sobie zapowiedź doskonałości. W oddali widział

zburzone wioski, obalone góry, spalone lasy. Wszystko to było jego winą. Doprawdy,

zasłużył na tytuł, który mu nadano. Czuł jednak, że dzięki temu powstanie coś

nowego, choć nie będzie to już jego zasługą. Jemu mogła przypaść w udziale

wyłącznie wina. Wiedział, że nie będzie mu zabronione zobaczyć tego, co powstanie

w odmiennym świecie, napawać się nim, podziwiać go, być może nawet... to nie. W

każdym razie jeszcze nie teraz. Następstwo światła i ciemności będzie nowym

początkiem rzeczy. Jack czuł, że będzie to dobre.

Spojrzał na wschodzące słońce. Przetarł oczy i ponownie podniósł wzrok. To była

najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. Tak jest — pomyślał. — Na pewno mam

duszę. Nigdy przedtem nie doznałem podobnego uczucia.

Kołysanie wieży pod jego stopami ustało. Zaczęła się ona rozpadać.

Nie okłamałem cię, Evene, mimo że jeszcze wtedy nie miałem duszy. Naprawdę

było mi żal. Nie tylko tego, co zrobiłem tobie, lecz również całemu światu. Wybacz

mi. Kocham cię.

...Kamień po kamieniu wieża zawaliła się. Jack został rzucony w stronę balustrady.

Tak właśnie powinno się to skończyć — pomyślał, uderzając w poręcz. Nie ma

innego wyjścia. Świat został oczyszczony przez ogień, wiatr i wodę.

Wszystko co złe zostało zniszczone bądź zmyte. Niemożliwe, żeby to, co

najgorsze, zostało pominięte.

Gdy balustrada pękła, usłyszał głośny szum, jakby rozpętał się wicher. Przerywany

odgłos, jak gdyby łopot bielizny suszącej się na sznurku wypełnił powietrze.

Gdy przelatywał ponad krawędzią, udało mu się spojrzeć w górę.

Oczywiście — pomyślał. — Ujrzał w końcu wschód słońca i został uwolniony.

Złożywszy skrzydła, Anioł Jutrzenki spadał jak czarny meteor. Jego wielka,

ozdobiona rogami twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gdy się zbliżał, wyciągnął

ramiona na całą długość i otworzył swe potężne dłonie.

Spadając Jack zastanawiał się, czy jego przyjaciel zdąży.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Widmowy Jack
Zelazny Roger Widmowy Jack 2
Zelazny Roger Widmowy Jack
Żelazny Roger 40 Widmowy Jack
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack
Zelazny Roger Stalowa pijawka

więcej podobnych podstron