Józef Ignacy Kraszewski Klasztor

background image
background image

Józef Ignacy Kraszewski

Klasztor

Opowiadanie

background image

I

Od piętnastego wieku począwszy, coraz u nas więcej stawało klasztorów reguły św.

Franciszka, i żaden zakon z tych wielu, któreśmy, począwszy od benedyktynów, bożogrobców i
cystersów gościnnie przyjęli, nie zrósł się tak jakoś z duchem i obyczajem narodu, jak dzieci
patriarchy z Asyżu.

Pomiędzy prawodawcą ich, każącym do ryb i rozmawiającym z ptaszkami, przepasanym

prostym sznurem, chodzącym boso z wesołym na ustach uśmiechem, śpiewającym piosenki
jakby z ust ludu wyjęte, a dziećmi tej ziemi, rozproszonymi po lasach i pustynnych polach, z
pieśnią tęskną na ustach i tęsknotą w duszy do nadziemskich ideałów — musiało być jakieś
powinowactwo ducha.

Powstawały też i rosły domy zakonne synów św. Franciszka, rozrastając się wszędzie, żyjąc

jałmużną, którą im chętnie przynoszono i aż do ostatnich czasów żaden z nich nie spustoszał,
pełne były wszystkie. Jak mrówki roiły się w nich ludzie wszech stanów, w ciszy klasztornej
szukający przytułku po burzach świata. Gościnne furty otwierały się zarówno dla wszystkich
zbolałych i znękanych — dla dzieci ludu i szlachty, dla mieszczańskich synów, dla neofitów, dla
tych wydziedziczonych wszelkiego stanu, którzy nie. mieli ani rodziny, ani ogniska.

Jak suknia gruba siermiężna, tak instytucja zakonu była w gruncie demokratyczną. Nie pytano

o ród, nie żądano nawet wysokiej nauki; zranione serce i pobożny umysł starczyły za prawo
przyjęcia do tego schronienia.

Bernardyni, reformaci, kapucyni przebiegali pieszo wioski i dwory, wstępowali do chat, jadali

z chłopami, biesiadowali z panami, mieli udział czynny w życia smutkach i pociechach, wszędzie
byli gośćmi pożądanymi, a z pobłażaniem dobrodusznym patrzyli na biedny świat, z którego
wyszli dlatego tylko, aby mu być posługą i pokrzepieniem.

Jednym z takich gniazd starych pobożności i żywota wspólnego był klasztor w ….icach, na

pograniczu Korony i Litwy. Założony w XVI wieku, miał czas do końca XVIII postarzeć,
posiwieć i przybrać tę fizjognomią sędziwą, która gmachom nadaje powagę i malowniczą
piękność.

Budowniczy co wznosił te mury nie był kunsztmistrzem wielkim, nie starał się o styl

wykwintny, ani o powierzchowność ozdobną. Klasztor wzniósł wedle planu jakiegoś z zagranicy
przywiezionego, zmieniwszy go tylko o tyle, o ile miejscowość tego wymagała. Kościół też
zastosować musiał do form tradycyjnych. Pomimo wielkiej prostoty pomysłu i niewyszukanych
linij budowy, całość, wznosząca się na tle lasu, otoczona gęstą zielenią ogrodu, opasana murem z
bramą i furtami, wcale pięknie stawiła się oczom wędrowca, przybywającego do małej mieściny,
która gościńcem tylko oddzieloną była od zabudowań klasztornych. Pierwszy założyciel
konwentu miał na myśli to, że osamotnionym potrzeba było dostarczyć materiału do pracy,
przestrzeni, na której by swobodniej oddychać, przechadzać się, dumać mogli i modlić się.
Znaczną przestrzeń lasu opasano dla mnichów murem, aby z niej ogród zrobić mogli. W samych
murach nie zapomniano o bibliotece, o refektarzu dla gości, o foresterii

*1

, o gościnnych izbach, o

korytarzach wygodnych. Było gdzie odbywać zjazdy i wybory generałów bodaj, prowincjałów,
definitorów i przełożonych; a gdy szlachta potrzebowała przedsejmikową złożyć naradę,
wpraszała się też do bernardynów, poprzedzając najazd furami, które wiozły potrzebne do kuchni
zapasy.

Nie próżnowali ojcowie bernardyni, choć ich prześladowano tym, iż nie robili nic. Praca ich

1

*

F o r e s t e r i a (z wł.) — pokój wyznaczony dla gości w klasztorach.

background image

tym zasłużeńszą była może, iż niewidoczną. Szli w pomoc proboszczom, kapelanami byli po
dworach, trzymali szkółkę dla ubogich chłopców; w bibliotece zawsze któryś z nich siedział, a po
celach u niejednego znalazły się obrazy, bo wielu między nimi uprawiało sztukę.

Nie ograniczały się tym ich czynności, bo nieustannie podróżując od dworu do dworu,

niejednę waśń i spór pośrednictwem swym ukoili i przywiedli skłóconych, aby sobie podali ręce.
Kwestarz bernardyński, ze swym tradycyjnym wózkiem, woźnicą starym, koniem niemłodym i
niewyczerpaną wesołością, ze swymi obrazkami dla dzieci, opłatkami na święta, był wszędzie
gościem pożądanym. W osamotnionych dworach witano go jako żywą gazetę w tych czasach,
gdy innych nie było. Szlachcic zmuszał go do kielicha, aby sam miał pretekst wysuszenia
butelczyny, dzieci otaczały go ciekawie, jejmość karmiła troskliwie.

W klasztorze też, który nie miał więcej nic nad jałmużnę, nie zbywało nigdy na zapasach

spiżarni, ani kościołowi na świetle, a odpusty napełniały skarbonki. Na święty Antoni, na św.
Franciszek, na porcjunkułę

*

mnogie tłumy oblegały kościół, a stół w refektarzu nie starczył dla

gości. W tych czasach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, przełożonym, gwardianem klasztoru
był ks. Rafał. Na oko podobien on się wydawał do tego najpospolitszego typu bernardyna, który
wesołym obliczem, rumianą twarzą, tuszą dobrą, okiem jasnym zapowiadał spokojne sumienie i
myśl nietęskliwą.

Kto nie znał o. Rafała, ten w nim widział tylko bardzo pospolitego, łagodnego a rubasznego

mnicha. Takim on też był dla wielkiej większości pospolitych ludzi, z którymi obcował. Lecz w
istocie, niepozorna powierzchowność ta kryła w sobie człowieka daleko głębiej widzącego, myśli
bystrzejszych, znajomości świata większej, niż się zdawało na pierwszy rzut oka.

Nikt nie znał przeszłości o. Rafała. Przeniesionym on tu był z klasztoru jakiegoś w Wielkiej

Polsce, przed laty; wiedziano, że miał pochodzić z rodziny szlacheckiej, a domyślano się z
pewnych oznak, że mógł służyć wojskowo.

Wybór na gwardiana zawdzięczał o. Rafał wielkiemu obyciu z ludźmi i światem, znajomości

kilku języków, energii z łagodnością połączonej i towarzyskim przymiotom. Raz go wybrawszy,
konwent nikim już zastąpić nie mógł i nie chciał.

Słusznego wzrostu, krzepki i zażywny w sobie, twarzy rumianej, zdrowia silnego,

zahartowany na wszelkie niewygody, ojciec Rafał przy wielkiej powadze miał to wesele synów
św. Franciszka, ten humor zawsze równy, który szlachta szczególniej wysoko ceniła. Był też jej
ulubieńcem.

Pomocnikiem jego i zastępcą wybrany od niedawna o. Serafin miał usposobienie więcej

ascetyczne, milczące, twarz bladą i smutną, ale łagodności i wyrozumiałości był wielkiej. I o nim
sąsiedzi a przyjaciele konwentu nie umieli powiedzieć wiele. O. Serafin nie był tutejszym.

Szczególne zamiłowanie do dzieci, zajmowanie się nimi, troskliwość o ubogich,

pieczołowitość o zbawienie i pomoc duchową dla ludu znamionowały o. Serafina. Nie bardzo
chętnie jeździł do dworów i pałaców, czuł się w nich obcym; ale do lepianek i chatek rad jechał i
do biednych umiał tak mówić, jakby był z nich jednym. Domyślano się, że musiał sam być
„prostej kondycji”, jak naówczas mówiono. Temu jednak zdawało się przeciwić wykształcenie
teologiczne i przyznawana mu nauka. Gdzie poparcia o. Rafał potrzebował, odwoływał się do
Serafina, aby powagę teologiczną jak pieczęć do rzeczy przyłożył.

O. Szymon, podobno najdawniejszy klasztoru tego mieszkaniec i najstarszy z zakonników,

odznaczał się tym, że miał na wygolonej głowie, lśniącej jak kość słoniowa, czerwoną bliznę,
straszną, która przecinała część policzka, skroń i czaszkę. Był to jakby głęboki rów zarosły,
świadek straszliwej rany, a razem i przeszłości burzliwej ks. Szymona.

* P o r c j u n k u ł a (z lac. portiuncula) — dosł. cząsteczka, nazwa kościółka pod Asyżem (św. Franciszka), a

także uroczystość obchodzona 2 sierpnia w dzień Matki Boskiej Anielskiej w kościołach bernardyńskich.

background image

Żołnierz niegdyś, miał on w habicie i po latach wielu ruchy jeszcze żołnierskie, żywe, a

dawniej zbroja, później gruba suknia tak go dobrze zahartowały, że dochodząc lat
osiemdziesięciu, zdrowszym był od wielu, co połowy jego nie mieli. O. Szymon w obejściu się
był rubaszny, gderliwy niby, mówił głośno, zażywał tabakę co chwila, potrzebował ciągle
zajęcia, ale i towarzystwa nie unikał. Szlachcie, z którą dobrze żył, prawdę rąbał nielitościwie.

— Ale ja was znam na wylot — powiadał — samem taki był!
Gdzie trzeba było wykłócić się, nahuczeć i surowości zażyć, delegowano ks. Szymona. Nie

uląkł się nikogo.

Życie czynne a wstrzemięźliwe, bo pościł surowo, a w ruchu był ciągle, dziwnie starcowi szło

na zdrowie. Na wszystkie też choroby miał i radził jedno lekarstwo:

— Głód! Głód!…. ten wszelką chorobę odpędza…
Sam się tym sposobem leczył zawsze… Pościł.
Obok ks. Szymona, między starszyznę klasztorną liczył się o. Anioł. Jako człowiek i zakonnik

był bardzo uprzejmy, miły, wesoły i towarzyski; ale miał wadę jednę, którą mu w klasztorze
wyrzucano, jako z powołaniem zakonnym niezupełnie zgodną….

O. Anioł nieustannie cóś majstrował. Miał do tego pasją i dowodził przykładami z żywotów

błogosławionych i świętobliwych reguły swej, że w tym nie tylko grzechu nie było, ale
najzdrowsze przeciw wszelkim pokusom lekarstwo. O. Anioł malował obrazki, dorabiał
drewnianym posągom poutrącane części, reparował monstrancje, cerował kobierce, gotów był
nawet klucze połamane dopiłowywać i w celi swej miał wszelkie możliwe przybory do tych
wielorakich zatrudnień. W najweselszym był humorze, gdy mu jakieś trudne przypadło zadanie, z
którym mierzyć się było potrzeba. Czego nie umiał, tego dochodził i odgadywał.

— Nie święci garnki lepią — było jego ulubionym aksjomatem.
Mały, okrągły, żwawy, brunet, z wielkimi czarnymi oczyma, mocno wystającymi, o. Anioł

miał naturę ciekawą i niespokojną, ale zadośćuczynienia jej niechętnie szukał w książkach,
daleko zaś ochotniej w pracy, która zarazem umysł i ręce zająć mogła. Dokazywał też nimi
prawdziwych cudów.

Miał klasztor z daru czyjegoś bardzo stary tryptyk z kości słoniowej, mocno przez czas

uszkodzony. Wyprosił go sobie do celi i póty około niego dłubał, aż zupełnie w stylu dawnym
dopełnił uszkodzone części, tak że ich starych rozpoznać nie było można. Tak samo obraz w
bocznym ołtarzu, od wilgoci przybutwiały, nakleił i zrestaurował nader zręcznie i kunsztownie.

Na dzieła sztuki własnego pomysłu nie porywał się ks. Anioł, ale w naśladowaniu starych

wzorów był mistrzem. Jednę kopią z Perugina

*

na desce umyślnie dobranej odmalował i tak

doprowadził do tonu oryginału, iż na żart kopią oddał właścicielowi, który dopiero się przekonał,
iż była świeżą, gdy mu uradowany twórca ukazał stary obrazek i swój znaczek na nowym.

W klasztorze, choć podziwiano talent ks. Anioła i korzystano z niego, z pewnym

politowaniem, jak na ludzką słabostkę, zapatrywano się na te jego fantazje, które uszczęśliwiały
mnicha.

O. Gabriel, w równym wieku z Aniołem, odróżniał się od niego i wszystkich braci. Było to

dziecię niegdyś możnego domu, jakąś burzą wyrzucone z rodzinnego gniazda. Cala postać,
twarz, ruchy, mowa, pomimo usiłowania aby się dostroić do bernardyńskiego prostego tonu,
ciągle w nim zdradzały arystokratyczne pochodzenie. On jeden nie miał w obliczu tego pokoju i
wesela, które stanowił charakter i właściwość jego współbraci. Pracował nad tym, aby się okazać
pokornym, przejednanym z losem, lecz walkę w nim jeszcze widać było.

* P e r u g i n — P e r u g i n o , wlaśc. P i e t r o d i C r i s t o f o r o V a n n u c c i — (ok. 1450–1523). malarz

włoskiego renesansu, nauczyciel Rafaela, autor obrazów i fresków o tematyce religijnej (m.in. w Kaplicy
Sykstyńskiej w Rzymie oraz w Collegio del Cambio w Perugii)

background image

Względem siebie nikt surowszym być nie mógł nad niego; posuwał on tę surowość aż do

ostatecznych krańców, ani chorobą, ani bezsilnością nigdy nie uwalniając się od najostrzejszych
reguły przepisów. Posłuszeństwa i pokory przykładnej, o. Gabriel wiódł życie tak ascetyczne jak
ks. Serafin, lecz w pierwszym ono płynęło z usposobienia i temperamentu, w nim z silnej woli.

Wesołości jednej, jako atrybutu życia zakonnego, wyrobić w sobie nie mógł. Poważano go

powszechnie, ale i obawiano się razem, choć nigdy nikomu przykrym nie był. Niepomierna
ostrość, z jaką czuwał nad sobą niewygodną była dla innych, gdy ich obowiązki względem
społeczeństwa odrywały od praktyk religijnych.

On i o. Serafin byli kaznodziejami kościelnymi, ale przy wielkich zgromadzeniach ludu szedł

na ambonę o. Szymon, którego dosadna rubaszna wymowa dla gminu zrozumialszą była.

O. Gabriel na kazalnicy niepomiernie był surowym i groźnym, lubującym się w obrazach

pomsty i gniewu Bożego. Naganiano mu to, lecz z goryczy wewnętrznych nic innego wypłynąć
nie mogło.

Oprócz tych pięciu starszych zakonników, w klasztorze było kilku braciszków, a między nimi

kwestarz, już od lat wielu obowiązki te sprawujący. Brat Michał, choć nie kapłan, w konwencie
ważne stanowisko zajmował. On to wszystkich karmił, on dostarczał zapasów, on jeden wiedział,
gdzie i kiedy czego dostać i jak się o to przymówić. Rzadki w klasztorze gość, ciągle prawie na
wózku, potrzebował żelaznego zdrowia, aby wszystkim wczasom i niewczasom podołać.

Naprawdę niewygody były jeszcze rzeczą do zniesienia najłatwiejszą, a najcięższym

dotrzymywanie placu gościnności szlacheckiej. Brata Michała przyjmował każdy, karmił, poił,
zmuszał do jedzenia i picia, tak że biedak byłby się nieraz wykupić chciał z tego zbytku łaski;
ale… musiał pracować dla konwentu. Do każdego dworu też zmuszony był przywieźć twarz
wesołą, słowo żywe, rozrywkę, żarcik i być w gotowości zabawienia gospodarza, gospodyni,
dzieci, a często i sług nawet.

Do tej ciężkiej służby brat Michał tak jakoś nawykł, że choć powracając do konwentu z

baranami i gęśmi pot ocierał z czoła, w parę dni odpoczynkiem nużył się i już w nową drogę
wybierał.

Nie było na jakie osiem mil dokoła wsi, dworu, dworku, chałupy, zaścianka, którego by brat

Michał nie znał wszystkich mieszkańców, ich charakteru i stosunków.

Pięknego jesiennego dnia r. … o. Szymon chodził wieczorem po ogrodzie z ks. Aniołem.
Mówiliśmy już o tym wirydarzu

*

zakonnym, który fundator, nie żałując, wydzielił

konwentowi. Ogród był obszerny, a że nad nim parę wieków razem z zakonnikami pracowało,
był też piękny i majestatyczny. Aleje lipowe, szpalery grabowe, w pośrodku Kalwaria z rzeźbami
kolorowanymi, ogromne zagony kwiatów, dalej sad z przedziwnymi owocami, bukszpanowe
kwatery, wysadzane kolorowo na murawie imiona Jezusa i Maryi — zdobiły go. Było gdzie
usiąść w cieniu, gdzie się przejść, a kto się w tym lubował, i koło czego popracować. O. Anioł, w
braku innego zajęcia, majstrował tu około kwiatów i obcinał bodaj szpalery.

W tej chwili jednak on i o. Szymon spokojną byli zajęci rozmową. Szeroka blizna na głowie

ks. Szymona pokryta była czapeczką sukienną; o. Anioł szedł z odkrytą głową.

Przedmiot rozmowy nie musiał być bardziej zajmujący, gdyż to jeden, to i rzucali po słowie i

milczeli, z wolna posuwali się ulicą — gdy bardzo czujne ucho o. Anioła jakiś gwar niezwykły
pochwyciło i stanął. — Słyszysz, ojcze?

— Co? — odparł stary z kresą.
— U furty hałas jakiś!
Nastawili oba ucha. W istocie wśród ciszy wieczornej, od furty dochodziły głosy zmieszane,

* W i r y d a r z (z łac.) — ogród, park przyklasztorny.

background image

wykrzyki jakieś, pośpieszna mowa, mająca wszelkie znamiona czegoś niezwyczajnego.

— Cóż tam się stać mogło? — odezwał się o. Anioł. — O tej porze?
— Nie rozumiem — odparł Szymon, zażywając tabakę. — Może goście jacy.
O. Anioł głową potrząsnął.
— Chodźmy zobaczyć, może się tam przydamy na co.
Nie opierając się, ks. Szymon kroku przyśpieszył i z ogrodu weszli do klasztoru. W korytarzu

na dole, od strony furty, wyraźniej teraz słychać było głos obcy i razem o. Rafała gwardiana.
Wychodziły one najdonośniej, chociaż oprócz tego inne szmery i szepty im towarzyszyły.

Staruszek Szymon coraz żywiej iść począł, a za nim i Anioł pośpieszał. Przy furcie w istocie

obraz ujrzeli wcale tu niezwykły i dziwny. Dwóch dostatnio odzianych pacholików w barwie
trzymało pod ręce młodego człowieka, który miał głowę obwiniętą płachtą krwawą i rękę jednę
zawiązaną. Piękna twarz, strój pański wskazywały, że to był zamożny jakiś młodzieniec.
Zakonnicy, znający wszystkich w sąsiedztwie, nie przypominali go sobie. Nieznanym był i
prawdopodobnie podróżnym.

Pomimo ran i utraty krwi, która go osłabić musiała, wydawał się mocno rozgorączkowanym i

niespokojnym.

O. Rafał stał przy nim z bratem Michałem. Podróżny podniesionym głosem, ale przerywanym

bólem, mówił do gwardiana:

— Na co ja wam tu mam być ciężarem w klasztorze? Te moje ludziska niepotrzebnie mnie tu

gwałtem zaciągnęły. Lada gospoda starczy. Byle gdzie legnąć na sianie, a cyrulika wyszukać, co
by rany obwiązał.

— Nam pan porucznik wcale nie będziesz ciężarem — odparł gwardian. — Jest cela gościnna,

a wygoda lepsza będzie przecież, niż u Żyda.

Krzywił się ranny.
— Niech i tak będzie — zamruczał. — Spodziewam się, że długo tu nie zależę.
Brat Michał kręcił się już, kluczów szukając do celi na dole, bo na górę osłabłego prowadzić

nie było można.

— Proszę za mną! — wołał do czeladzi porucznika.
Ranny z widocznym wysiłkiem sam się poruszył iść, lecz wiele zapewne krwi utraciwszy i

mając ranę na głowie, opadł na ręce swych pachołków, którzy go więcej nieśli, niż iść mu
pomagali. Wlokły mu się nogi, stękał.

O. Szymon, zobaczywszy rany, z którymi się znał, wysunął się naprzód, aby przyjść na

ratunek porąbanemu.

Tymczasem brat Michał już celę otworzył i biegł do stojącego w niej łóżka, aby się przekonać

czy siennik na nim był bardzo zleżały. Potrzeba było wpuścić oknem świeżego powietrza.

Wszyscy się zakrzątnęli około gościa, a gwardian począł po cichu wydawali rozkazy. Łóżko

nie było ani bardzo miękkie, ani nazbyt wygodne, ale też w owych czasach nikt nie nawykł do
miękkich pościeli. Ostrożnie złożono na nim rannego, któremu ból syczenie z ust wyrywał. O.
Szymon stanął koło niego.

— Jeżeliby Berka cyrulika w miasteczku nie było — odezwał się, chowając w rękaw szeroki

tabakierę — mogę i ja go jako tako zastąpić. Na ranach się trochę znam, bom je sam miewał.

Leżący podniósł oczy ku niemu.
— Głowa mocno przecięta? — zapytał Szymon.
Jeden z pachołków, słysząc to, zastąpił pana z odpowiedzią.
— A, haniebnie — rzekł — pewnie i kości się dostało! Strach!
— A ręka? — rzekł Szymon. Pachołek ramionami poruszył.
— Jeszcze gorzej, krwi ani utamować, a co jej wyciekło…

background image

— Poszedł kto po Berka? — zapytał o. Rafał.
— A jakże — odparł brat Michał — natychmiast wyprawiłem. Jeżeli jest w domu, a mieszka

tuż, tylko co go nie widać.

W czasie tych szeptów i pytań leżący na łóżku nie odzywał się wcale. Syknął tylko czasem i

westchnął, jakby mimo woli.

— Tymczasem, bracie Michale, ciepłej wody, płótna jakiego i miednicę należałoby

przygotować — dodał o. Szymon. — Mnie się trochę ręce trzęsą, ale gdy kogo innego nie
znajdziemy, spróbuję.

Była chwila oczekiwania; chory słabym głosem wody poprosił i podano mu ją. W korytarzu

dały się słyszeć kroki pośpieszne; brat Michał pobiegł do progu.

Prowadzono Berka owego pożądanego, który natychmiast do łóżka przystąpił rękawy zakasał

i do głowy chciał się brać naprzód, gdy chory zawołał:

— Z ręki krew się leje, naprzód ją tamuj.
Z medycyną w końcu XVIII wieku, po wsiach i na prowincji niewielu było obeznanych;

posługiwano się lekami babskimi, ale sztuka chirurgiczna mało komu obcą była, bo jej ciągle
potrzebowano. Ranę opatrzeć umiał prawie każdy, bo szable nie próżnowały. Cyrulik więc tym
bardziej znać się musiał i mieć wprawę w ratowaniu rannych. Berko zaś był bardzo zręczny i
bywał nawet w Warszawie, a doświadczenia miał wiele.

Natychmiast ujął za rękę i począł niezgrabnie zawiązaną i ściśniętą rozpowijać. Płachty całe,

już krwią przesiąkłe, pokazywały, że rana być musiała ciężką… Rozcięto rękawy, aby ją
obnażyć… Chory syknął, a Żydek, pochyliwszy się, przystąpił do rozpatrywania bliższego. Brat
Michał stał z wodą, o. Szymon trzymał bandaże.

Zawiązywanie odbyło się w milczeniu. Berkowi z twarzy można było wyczytać, iż ranę za

bardzo ciężką uważał. Nie mówił nic… Zwijał się żywo i zręcznie.

Kolej przyszła na głowę, a o. Szymon, nie pytając, podniósł ją z lekka, aby Berkowi ułatwić

opatrzenie. Chory nie wydawał jęku, mruczał chwilami, a twarz jego piękna zmieniona była
cierpieniem, którego zdradzić nie chciał.

Cały niemal klasztor, tym wypadkiem zaniepokojony, był na nogach przy celi. Dopiero

wyjście z niej gwardiana i wydane przez niego rozkazy rozproszyły ciekawych. Przy chorym
pozostali dwaj jego słudzy, cyrulik i o. Szymon.

Zmierzchło się tymczasem…
Podbudzona była wielce ciekawość tą przygodą i gwardian sam nawet wstrzymał się w

korytarzu, chcąc jednego ze sług rozpytać o porucznika, o którym dotąd nie wiedział ani jak się
zwał, ani nawet gdzie go spotkało to nieszczęście i od kogo.

Z mowy czeladzi tylko o tytule porucznikowskim się dowiedziano. Wóz, przy którym było

luźnych parę koni wierzchowych, dojechał do klasztornej bramy i zapewne z rozkazu rannego do
gospody w miasteczku zawrócił.

Na znak dany przez gwardiana, zbliżył się brat Michał i poszedł wywołać jednego z

pachołków.

Dosyć niechętnie dał się od łóżka pańskiego chłopak odciągnąć.
— Powiedzcie mi — spytał gwardian — któż jest pan wasz i jak się nazywa?
— Porucznik kawalerii, regimentu buławy koronnej — rzekł zapytany — Wiktor Bużeński z

Bużenina, syna kasztelana.

— Wiem — przerwał gwardian. — Cóż to było? Pojedynek? Chłopiec spuścił głowę, a

ramiona podniósł i nie zaraz odpowiedział.

— Nie wiem — odparł po namyśle. — Jechaliśmy przodem, pan porucznik za nami konno.

Nagle posłyszeliśmy krzyki i poznali głos pański, a przybiegłszy, znaleźliśmy porucznika

background image

spartego o drzewo, we krwi broczącego. Tętent tylko uchodzących koni słychać było…

— Więc napaść jakaś? Nie mówił pan wasz? — badał gwardian zdziwiony.
— Nie mówił nic — zakończył chłopiec, zawracając zaraz nazad do celi, z której właśnie o.

Szymon wychodził.

— Rany bardzo ciężkie — odezwał się do o. Rafała. — Głowę mu przerąbał do kości szpetnie,

na ręku żyły poprzecinane…, krwi stracił wiele…, a taki tęgi chłop, że się też nie obronił!

— Niezrozumiała rzecz — dodał gwardian. — Napastników być musiało więcej niż jeden, bo

to nie pojedynek.

O. Szymon zażył tabaki.
— Ale gdzież zaś w tej spokojnej okolicy breweria jaka? — zawołał. — Któż by tu na

gościńcu napadał?

Wtem nadszedł brat Michał, który już z cicha sługi badał.
— To jakaś historia, w której ładu dojść trudno — rzekł. — Ale, ojcze gwardianie, kiedyśmy

już plejzerowanego

*

wzięli, toćby i wóz, i konie należało do klasztoru zabrać, bo w gospodzie,

wiadoma rzecz, ludzie się popiją i szkoda być może.

— Zapewne — potwierdził o. Rafał — rozporządźcie się, proszę.
— Klasztor szkody nie poniesie na tym — dodał kwestarz. — Bużeńscy ludzie możni.
Gwardian ręką obojętnie poruszył.
— W takim razie o stratach nie myśleć.
Wydawszy rozkazy jeszcze, o. Rafał zadumany powoli do celi swej pociągnął, zapomniane

śpiesznie zaczynając odmawiać pacierze.

* P l e j z y r o w a n y , p l e j z e r o w a n y (z fr.) — ranny.

background image

II

Gdy w spokojne mrowisko pod sosną nagle wiatr, strąciwszy gałąź suchą, uderzy, wszystkie

stworzonka wybiegają strwożone, roi się i porusza co żyje. Tak samo wczorajsza przygoda całą
ciszę i spokój klasztoru zachwiała, poruszyła umysły, obudziła ciekawość, wlała jakieś życie
obce i niezwykłe w te mury, w których nawet zgon zakonnika nie wywoływał nigdy takiego
niepokoju. Krwawą ręką życie zewnętrzne uderzyło w tę furtę, która klasztor od niego dzieliła.

Ani brat Michał, umiejący ludzi badać, ani o. Szymon nie potrafili z czeladzi porucznika

Bużeńskiego wyciągnąć cóś więcej nad to, co gwardianowi powiedział pachołek.

Porucznik był w drodze do Warszawy i nie miał znajomych w tej okolicy.
Ponieważ rany mogły się stać groźnymi, a Berko jeszcze za nic nie ręczył, zdawało się o.

Rafałowi, iż może by rodzinie porucznika donieść należało o wypadku.

Nie godziło się tego jednak czynić bez jego zezwolenia.
O. Rafał poszedł do chorego, ale ten leżał w tak silnej gorączce; iż z nim mówić nie było

można. Cios zadany w głowę wstrząsnął mózgiem, upływ krwi był wielki, cyrulik wzdychał i
powiadał, że nie takie czasem rany goiły się bez szkody, ale i mniej znaczące bywały śmiertelne.

Należało czekać, aby gorączka przeszła. Ranny był młodym i silnym.
Domyślano się i odgadywano, co ta napaść mogła znaczyć. — Nikt nie umiał wytłumaczyć jej

sobie.

Tymczasem z miasteczka i gospody, w której wóz stał, nim go do klasztoru zabrano, wieść

zaraz poszła po okolicy o zagadkowym wypadku, i najbliższy sąsiad, podkomorzy Bielski,
człowiek niezmiernie nowin chciwy, gaduła niespokojny, przybiegł do klasztoru.

Powiedziano mu, że posiekanego okrutnie i odartego przez rabusiów na gościńcu młodzieńca

zawieziono do klasztoru.

Podkomorzy wpadł jak wiatr prosto do celi gwardiana.
— Cóż to się u nas dzieje, ojcze! Sądny dzień i rozbój!… Przyleciałem tu, aby się czegoś

dowiedzieć…

— Ale my nic nie wiemy — odparł gwardian. Podkomorzy, przysiąść nie mogąc, biegał po

celi.

— Jak się zowie?
— Bużeński, syn kasztelana.
— Ciężkie rany?
— Mówią, że dosyć niebezpieczne.
— A widzieć go nie można?
— Zlituj się, leży w gorączce!
— Bużeński! Bużeński! — powtarzał jakby sam do siebie podkomorzy, bijąc się w czoło. —

Bużeński, syn kasztelana! Cóś mi się ochapia

*

! Czekajcież. Kiedyż i od kogo o nim słyszałem?

Stanął podkomorzy i podniósł głowę.
— Jestem w domu. Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik kawalerii pułku buławy.
Gwardian podsuwał krzesło.
— Niechże pan podkomorzy siada.
— Czekaj, ojczulku, myśli zbieram — dodał Bielski — bo to widzisz, w starej głowie jak w

magazynie, wszystko na kupie, trzeba umieć dobyć tylko. Ale już jestem w domu. Ostatnim
razem, gdym był w Warszawie, dużom się o nim nasłuchał. Rozpowiadał mi młody Bogusz.

* O c h a p i a ć — przypominać sobie coś.

background image

O. Rafał przysłuchiwał się z uwagą, ale z cierpliwością też wielką.
— Ot co — zaczął podkomorzy — Bogusz mi o nim mówił z okazji awantury świeżej, której

był świadkiem, gdy na Woli, przy śniadaniu ów Bużeński, o marną rzecz się popstrzykawszy z
siedzącymi przy stole, trzech z nich wyzwał na rękę i wszystkich ich poobcinał. Powiadał o nim,
że podobnie zuchwałego i napastliwego człowieka, nawet pod te czasy, gdy ich się u nas
namnożyło, trudno spotkać. A przy tym — podkomorzy zniżył głos — bezbożnik być ma,
farmazono–wolterzysta

*

, że gdy pocznie pleść, włosy na głowie wstają.

Usłyszawszy ostatnie słowa, ks. gwardian porwał się niespokojnie z siedzenia, pod pierwszym

wrażeniem jakie one na nim sprawiły; ale natychmiast uspokoił się, ostygł i siadł, westchnąwszy
tylko.

— Nieprzyjemna to rzecz mieć takiego w domu gościa — rzekł — ale obowiązek

chrześcijański spełnić potrzeba. Więcej powiem — dodał po namyśle — jeszcze się troskliwiej
zaopiekować należy niedowiarkiem, aby się przekonał, że wiara nakazuje dobre uczynki.

— Święte słowa! — westchnął podkomorzy — ale to wszystko groch na ścianę z tą

teraźniejszą młodzieżą, dla której nic świętego nie ma. Jeżeli to ten sam Bużeński, co najpewniej,
bo trudno aby i dwóch jednoimiennych w tym samym pułku służyło, będziecie mieli kłopot za
miłosierdzie wasze.

O. Rafał dobrodusznie się uśmiechnął.
— Nawykliśmy do różnych w życiu przypadłości — rzekł spokojnie. Podkomorzy począł

jeszcze niektóre szczegóły z pamięci dobywać o tym

Bużeńskim, wedle opowieści owego Bogusza.
— Wszyscy się go boją w pułku, a i w Warszawie nieradzi z nim przestają, tak skłonnym jest

do burd i niepohamowanego języka.

Życie też ma prowadzić rozpustne i nie wątpię, że ta napaść na drodze… bądź co bądź, nie

daremną była. Rozbójników u nas nie ma.

— Kraść ludzie kradną — rozśmiał się gwardian — ale kryminały są rzadkie. W istocie cóś tu

innego zajść musiało, nie prosta napaść w biały dzień, na gościńcu dla rabunku.

Ks. Szymon, który był w dobrych stosunkach z podkomorzym, nadszedł gdy to mówili, a

Bielski mu powtórzył żywo wszystko to, co zwierzył gwardianowi. Bezbożność Bużeńskiego nie
zrobiła na starcu najmniejszego wrażenia. Zażył tabaki i rzekł:

— To bardzo dobrze, iż w nasze ręce popadł. Bernardyni go nawrócą! Na to Bielski głową

poruszył.

— Dajże pokój, mój ojcze, na to potrzeba oo. jezuitów.
— Niekoniecznie — rzekł ks. Szymon. — Jezuici słowem nawracają, a my… łaską Bożą i

cierpliwością. Podkomorzy myślisz, że stracona wiara odzyskuje się rozumem? Nie. Jak poszła,
tak powraca przez serce.

Bielski głowę skłonił.
— Cóż się dzieje z chorym? — zapytał gwardian. — Nie byliście u niego?
— Owszem, idę stamtąd — rzekł o. Szymon. — Jeden z naszych siedzi tam ciągle po kolei,

bo go na łasce cyrulika i jego czeladzi zostawić nie można… Majaczy i rzuca się jeszcze.
Gorączka, która zwykle po ranach przychodzi, w silnym człowieku wybuchła mocna; ale
przetrwają i jest nadzieja, że potem rany się zagoją, choć dużo na to czasu potrzeba.

— Sądzicie? — zapytał jakoś frasobliwie o. gwardian.
O. Szymon wskazał szram, który mu przecinał głowę.
— Widzicie, ojcze, żem expertus Robertus — dodał. — Wiem–ci z doświadczenia co to rana

* F a r m a z o n o – w o l t e r z y s t a (z fr.) — niedowiarek, liberał, człowiek wolnomyślny.

background image

przez łeb, a tu w dodatku i ręka jeszcze, której żyły poprzecinane.

Mimowolnie może o. Rafał westchnął tęskno. Chociaż miał miłosierdzie nad biednym

człowiekiem, nie mógł się oprzeć jakiemuś wstrętowi i odrazie, którą budził w nim bezbożnik i
farmazon.

Masoneria, która na dworze i wielkim świecie była właśnie w modzie jako nauka nowa,

pomiędzy duchowieństwem i pobożnymi katolikami wywoływała obawę i uważaną była za
najniebezpieczniejsze kacerstwo. Z trwogą mówiono o tajemniczych obrzędach farmazonów.

O. Szymon tak był nawykłym żyć od dawna z ks. Rafałem i czytał tak dobrze w jego twarzy,

iż myśl jego odgadywał, ale nie zdawał się jej podzielać.

Podkomorzy siedział, nierad widocznie, iż zamiast z wycieczki swej przywieźć jakieś

wiadomości, sam jeszcze ich tu dostarczył, nic w zamian nie dostawszy. A że nie był nawykłym
łatwo się zrzekać jakiejkolwiek imprezy, począł ks. gwardianowi i o. Szymonowi wmawiać, że
koniecznie należało kogoś roztropniejszego z ludzi Bużeńskiego wziąć na spytki i cóś z niego o
panu wydobyć.

— Pytaliśmy się już — rzekł o. Rafał — ale z nich nie można nic wybadać.
— Ba! Ba! — zawołał podkomorzy — wy byście się do tego nie zdali. Proszę was, dajcie mi

jednego z tych ludzi, ja będę indagował sam. Nie może być, abym się czegoś nie dowiedział.
Juścić donieść rodzinie jest obowiązkiem, więc trzeba wiedzieć gdzie, jak i komu?

Gwardian się wahał, spoglądając na o. Szymona, jakby go wzywał do rady, ale nim się na

odpowiedzi zdobyli, we drzwiach ukazał się kwestarz, brat Michał. Szedł on powitać
podkomorzego, z którym był w bardzo miłych stosunkach i rad je utrzymywał, bo kwesta u
Bielskiego zawsze niespodziane obfite przynosiła owoce.

Na widok brata Michała, zaraz się humor poprawił podkomorzemu i wstał z nim się ściskać.
— Ojcze gwardianie — zawołał — dalipan, nie ujmując nikomu, bo szanuj pobożność i

naukę, ale oto brat Michał z was wszystkich najrozumniejszy. Niech on mnie sądzi, czy nie mam
racji. Spuścił kwestarz głowę z pokorą.

— Ale co bo podkomorzy z prostaczka sobie żarty stroi? — rzekł. — Ja mam rozum tylko do

łapania gęsi i baranów…

Ręką wstrząsnął i głowę zaszył w szerokim kołnierzu habitu.
Bielski gwałtownie przy swoim obstawał, iż należało jednego ze sług indagować. Kwestarz

słuchał, ani potwierdzając, ni przecząc.

Gwardian w końcu, choć nie z wielką ochotą, zgodził się na przywołanie pachołka, a brat

Michał poszedł po niego.

Był to najstarszy ze służących rannego porucznika, chłop słuszny, silny, bo takich tylko miał

przy sobie Bużeński, lecz z twarzy mu patrzyło, że i nie głupim był, i ostrożnym. Samo
przywołanie do indagacji musiało w nim obudzić obawę. Wpadł na próg z pokłonem i stanął
wyprostowany. Podkomorzy z powagą inkwizytora zbliżył się do niego.

— Jak się nazywasz? — spytał.
— Jaśko Sierociuk.
— A pan wasz, nieprawdaż, Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik?
Jaśko głową potwierdził i słuchał z natężoną uwagą, a ściągniętymi brwiami.
— Cóż to za historia się stała z panem waszym? — począł podkomorzy. — Musicie

wiedzieć…

— Jechaliśmy przodem z wozem i końmi luźnymi. Dopiero gdyśmy krzyk pański posłyszeli,

nadbiegli Marcyś i Jurko. Pan nie mówił nic… Słaniał się i krew lała się z niego.

— Nie mówił kto go napadł i ranił? — nalegał Bielski. Jaśko podumał trochę.
— Proszę jaśnie pana, nasz porucznik nie ma zwyczaju nic z ludźmi mówić. U niego czuj

background image

duch, posłuszeństwo i gęba zamalowana!… Ja nic nie wiem.

Podkomorzy zżymnął się nieco.
— Widzisz, mój kochany Sierociuku, trzeba przecie komuś dać znać o tym. Może ojcu

pańskiemu. Czy ma kogo więcej z familii?

— Nie, ojca tylko — rzekł Jaśko — ale — tu się trochę zająknął — pan kasztelan podobno się

na naszego pana od kilku lat sierdzi za cóś, a pan też na niego. To tam nie ma po co słać.

Bielski poruszył ramionami.
— Porucznik ma swój majątek? — zapytał.
— A jakże, po matce, proszę jaśnie pana, na Podlasiu, klucz duży.
— Któż tam gospodaruje? — indagował podkomorzy.
Na to pytanie Sierociuk nie odpowiedział wcale.
— Ja nie wiem — zamruczał po chwili.
Indagacja, pomimo całej umiejętności badania pana Bielskiego, jak widzimy, nie przyniosła

nic, oprócz nowego cienia, który rzucała waśń z rodzonym

ojcem. Podkomorzy chodził po celi, o. Szymon tabakę zażywał. Gwardian słuchał spokojnie, a

brat Michał patrzył w oczy ostrożnemu drabowi, który widocznie na baczności się miał, aby nie
wygadać się niepotrzebnie.

— Widzisz, mój kochany Sierociuku — dodał Bielski — rzecz jest taka. Rany ciężkie, kto wie

co z nich może być, więc komuś by o tym trzeba dać znać.

Jaśko, który z nogi na nogę niecierpliwie przestępywał, odezwał się po namyśle:
— I, proszę jaśnie pana, nie ma tu co wielkich rzeczy robić z tego; albo to dla nas

pierwszyzna? Gorsze rany nieraz bywały, a my sobie z tego nic nie robili. Co ma być?
Pomajaczy trochę i przyjdzie do siebie. Jakby się pan potem dowiedział, że się to roztrąbiło, zły
byłby, bo on tego nie lubi. Nawykł sobie zawsze sam radę dawać… Nużby się potem na nas
skrupiło, żeśmy my plotki…

Bielski słuchał z uwagą.
— Ja to pytam tylko dla mojej wiadomości — rzekł — bo to przecie powiat mój, a ja tu

urzędnikiem…, mnie się to tyczy… Nie wiecie, czy pan w tej okolicy nie miał z kim zajścia?

Gwałtownie ruszył ramionami Sierociuk.
— Gdzie zaś! My tu nigdy nie bywali, nie znał nawet nikogo… Jechaliśmy do Białegostoku

do chorągwi…

— Skąd?
— Od rotmistrza naszego z Zawadowic…
— Nie był gdzie indziej? Nie miał zwady jakiejś po drodze?
Wzięty na spytki Jaśko aż twarz z potu ocierał, a coraz niecierpliwiej z nogi na nogę się

przechylał. — Proszę jaśnie pana — rzekł — ja bo jestem od koni, nie wiem nic… Mało z kim i
gdzie przyjdzie się posporzyć, a dlatego na gościńcu ludzie nie napadają.. My nie wiemy nic.

Indagowany wyraźnie się już zabierał do odwrotu. Podkomorzy, zachmurzony, nie

wstrzymywał go, a gdy wyszedł, zwrócił się do gwardiana.

— Słyszeliście? — rzekł.
— Tak, od nich się niczego dowiedzieć nie można — odpowiedział gwardian. — Więc też nic

nam nie pozostaje, jak pielęgnować go, aby co rychlej wyzdrowiał i jechał sobie z Bogiem.

— Enigma

*

, słowo daję, enigma! — zamruczał podkomorzy — ale, nie może to być, ja jej

dojdę. Powiadam ojcu kochanemu, muszę wyszperać. Mam znajomych i w chorągwi tej, napiszę
do Białegostoku.

* E n i g m a , e n i g m a t (z gr.) — coś tajemniczego, zagadkowego.

background image

Zajęty tą myślą, niespokojny i nierad odjechać z niczym, podkomorzy pożegnał gwardiana i

ojca Szymona, zapraszając go do siebie na mariasza, i przeprowadzony przez brata Michała,
który mu aż za furtę towarzyszył, pojechał do domu.

Nazajutrz jeszcze chory leżał w gorączce. Berko był zafrasowany, tak mu się wydawała

groźną i silną. Ojcowie wszyscy, w niedostatku innych stróżów, nie odstępowali łóżka chorego.
Osobliwie o. Anioł, który i do tego kunsztu pielęgnowania słabych czuł się powołanym, z
niewieścią prawie starannością okładał głowę, pomagał do opatrywania, poił i okrywał
porucznika.

W gorączce tej od rzeczy gadając, klął i wykrzykiwał tak furiacko, a tak bezbożnie, iż

biednemu Aniołowi włosy na koronie wstawały; żegnał siebie i jego. Mieszały się w tych
wykrzykach klątwy polskie, francuskie, niemieckie i jakieś niezrozumiałe, a przerażające
cynizmem i namiętnością.

Ks. Anioł, gdyby był ciekawszym, byłby mógł pochwycić nazwiska i imiona mężczyzn i

kobiet, które ciągle się powtarzały. Ale jedno go tylko imię Emilii uderzyło.

Gorączka wreszcie zaczęła słabnąć, chory zasypiał spokojniej, mówił i rzucał się mniej. Berko

zapowiadał, że wkrótce przyjdzie upadek na siłach i potem nastąpi prawidłowe ran zagajanie.

W czasie, gdy w klasztorze tak byli wszyscy zajęci rannym, na drugi dzień po przeniesieniu go

do klasztoru, w miasteczku trafiło się cóś, co mogło być w pewnym związku z tajemniczym tym
wypadkiem.

Gościniec, który tędy prowadził, mało był uczęszczanym. Rzadko się na nim ktoś ukazał

zupełnie nie znany i z daleka. W mieście niemal wszystkich przejeżdżających znano i właściciel
wielkiej austerii, która się zwała Warszawską, po koniach i wozach poznawał z łatwością
podróżnych.

Tymczasem drugiego dnia rano zjawił się tu poczet konnych ludzi, dwóch panów, jeden

starszy, młodszy drugi, z liczną służbą, bez wozu, wszyscy konno. Dwór jakiś dostatni, konie
piękne, rzędy sute. Wszystko to najzupełniej nie znane nikomu i widocznie obce okolicy.

Wjechali w rynek, rozglądając się powoli, a gdy właściciel zajazdu wyszedł naprzeciw nich,

długo się zdawali wahać… zajadą czy nie.

Służbę pozostawiwszy opodal, dwaj panowie podjechali ku gospodarzowi. Były to pańskie,

marsowe, nasępione, groźne postacie. Nie zsiadając z koni, zapytali, czy gospoda próżna. Żyd
zapewniał, że nie ma nikogo. Naówczas starszy się odezwał:

— Bo ja, widzisz, nie lubię ani dla koni, ani dla siebie żadnego sąsiedztwa.
Po tym zapytaniu, obaj panowie zsiedli z koni, oddali je służbie, a sami wolnym krokiem iść

poczęli, tak jakby się w rynku chcieli po domach rozpatrywać.

— Cóż to u was tak pusto? — spytał starszy. — Czy to gościniec opuszczony, że nikt nie

jeździ tędy? Nie było nikogo w tych dniach?

Gospodarz w początku obawiał się wspomnieć o porąbanym poruczniku, zawiezionym do

klasztoru. Zmilczał. Po długim wahaniu się obcy panowie zajechali do Warszawskiej gospody.
Gospodarz, nie śmiąc pytać panów o nic, poczęstował ludzi ich wódką i starał się czegoś
dowiedzieć. Ale odpowiedzi były widocznie na żart umyślnie rzucane.

Jeden powiadał, że jadą panowie Winopijscy spod Czopa do Wiadra, drugi prawił o

Pacanowie, trzeci o Osieku, a wszyscy patrzyli się sobie w oczy i śmieli. Widocznym było, iż
mieli rozkazy niewydawania nazwiska swych panów.

Gdy się posilili podróżni, przywołano gospodarza. Starszy pan leżał na sianie, z rękami

podłożonymi pod głowę, młodszy chodził po izbie.

Zaczęto od zwyczajnego:
— Cóż tu u was słychać?

background image

Arendarz był przywykły do takiego badania, bo albo on je sam rozpoczynał, gdy mógł się na

to ośmielić, albo był przygotowanym, że go nie minie od gości.

— Co ma być słychać? — rzekł. — U nas, dzięki Bogu, cicho.
— W istocie, że za to możecie Bogu dziękować — odparł starszy — bo czasy są niezbyt

spokojne… Ale to taki kąt zapadły…

Arendarzowi ta kwalifikacja zdała się honorowi miasteczka uwłaczającą.
— Z pozwoleniem jaśnie pana — rzekł — ono to nie jest taki kąt zapadłe. U nas bywają

wielkie odpuste i jarmarkie. — Ale gościńce przecie wszędzie bezpieczne? — pochwycił
młodszy. Arendarz popatrzył bacznie.

— Panowie już co słyszeli? — spytał. Pytający zamilkł. — Albo co? — rzekł starszy,

spoglądając na młodszego.

— Wczoraj się tu przytrafiła historie — rzekł arendarz — ale to taka osobliwa rzecz że tego u

nas za ludzkiej pamięci nie bywało. — Wczoraj? — zamruczał młodszy. — Cóż tam takiego? —
Przywieźli tu porąbanego pana, okropnie skaleczonego, co koło niego teraz Berko cyrulik siedzi.
Powiadają, że tu niedaleko w lesie któś go napadł… i pobił…

— O! O! — zawołał starszy. — I nie wiadomo kto? A tenże porąbany? — To ciekawa rzecz

— dodał drugi.

— Cóż się z nim stało? — odezwał się pierwszy.
— Zawieźli go do klasztoru… leży tam; kto wie czy będzie żył.
Żyd, mówiąc, miał czas rzucać oczyma na słuchających i uderzyło go to, iż jak mu się

zdawało, chwytał pewne znaki porozumienia między nimi.

— Nie wiadomo jak się ten nazywa, którego porąbano? — pytał starszy.
— Ja nie wiem, ale w klasztorze wiedzą nazwisko.
— Może kto znajomy? — dodał młodszy. — A na kogoż pada podejrzenie o tę napaść?
Poruszył ramionami arendarz.
— Tu u nas na nikogo w świecie nie może paść podejrzenie — zawołał — wszystko ludzie

spokojni. Tego nigdy nie bywało. Pan podkomorzy Bielski przyjechał umyślnie się dowiadywać,
bo to strach na gościńcu, w biały dzień.

Milczeli słuchający.
— A prawda — dodał starszy — że to nie tylko w tym spokojnym kącie, ale w ogóle u nas w

kraju całym cóś podobnego teraz się nie trafia. Rychło po barskiej mogło się co podobnego
stać… ale dziś, gdy wszędzie spokojnie?

Arendarz to potwierdzał. Rozmowa się na chwilę urwała. — Nie wiadomo, czy ranny co

mówił? Boć przecież żyje, musiał opowiadać co i od kogo mu się przygodziło — rzekł starszy.

— Nie, on, słyszę, nie gada nic, a ludzie nic nie wiedzą.
— Proszę! Proszę! — przebąknął drugi. — Szczególna rzecz!
— Dziś on leży w strasznej gorączce — dodał gospodarz.
Młodszy z dwóch panów znajdował tę przygodę tak ciekawą, iż rad był widzieć się z

cyrulikiem, który około rannego miał staranie. Posłano więc po Berka, który do domu jeść
chodził, i gospodarz uprosił go, aby się do niego pofatygował.

Zaledwie się ukazał cyrulik, gdy ciekawi panowie podróżni zasypali go pytaniami. Nie było

się czemu dziwować, gdyż istotnie wypadek mógł nawet obcych ludzi zająć.

— Rany bardzo niebezpieczne? — pytał starszy, dwuzłotówką popierając badanie, co Berka

uczyniło otworzystszym.

— Pewnie, że one nie są bezpieczne — odparł cyrulik — kto to widział tak przez łeb ciąć, aby

aż kość się strzaskała.

— Kość? W głowie? — podchwycił młodszy bardzo żywo.

background image

— A na ręku żyły poprzecinane — dodał Berko. — Krew udało się zatamować, ale co jej z

niego wyciekło! A, waj!

Pytający znowu popatrzyli na siebie.
— Na takie rany trudna rada — rzekł starszy. — Beknie. Berko pociągnął sobie pejsy i głową

strząsnął.

— Może i nie beknie — rzekł — to jest strasznie twardy człek… On jeszcze teraz jak ściśnie

palcami, mógłby któremu kości połamać.

Podróżni nic już nie mówili, a starszy, żegnając cyrulika, zakończył:
— Dajże Boże, aby się wam udało postawić go na nogi, bo to jednak ciekawa rzecz, kto na

niego tu napadł i co to było. Jak wyzdrowieje pewnie cóś powie.

Berko znowu głową potrząsnął.
— Ks. Michał mówi, że gdy jego do klasztoru przywieźli, mógł jeszcze gadać: pytali go, a

tylko klął i nie chciał powiedzieć nic.

Oczyma porozumieli się słuchający i starszy żywo dodał:
— Bywaj zdrów! Bóg zapłać.
Zaraz po tej rozmowie młodszy wyszedł do koni i nie upłynął kwadrans, gdy te już były

okulbaczone. Rozpłacono się, nie targując z gospodarzem, i podróżni odjechali. Ale dziwna
rzecz! Arendarz, który stał w oknie, spostrzegł, że naprzód puścili się w stronę przeciwną tej, z
której przybyli, a potem małymi uliczkami zawrócili i tęgim kłusem pojechali z powrotem.

Wielce mu się to zagadkowym wydawało i gdy wieczorem brat Micha przechodził mimo

gospody, idąc do proboszcza, bo w miasteczku był kościółek parafialny — arendarz nie
wytrzymał, żeby mu o tej wizycie, o pytaniach i powoływaniu Berka nie powiedzieć.

— Ho! Ho! — zawołał brat Michał. — To cóś jest!
Wszedł żywo do izby, w której ci goście popasali, jakby szukając po nich śladu jakiegoś…

Pod stołem leżał właśnie kawał papieru, zatłuszczony i pomięty… Brat Michał schylił się i
podniósł go. Świstek ten jednak zawiódł jego nadzieje, bo to była karta wydarta ze starych
jakichś regestrów gospodarskich, i już ją miał precz rzucić, gdy w nagłówku wyczytał:

„Regestr ekspensy i propinacyj

*

z folwarku Zabiecza jw. Kaspra na Wielkich Mostach

Mościskiego…”

Brat Michał schował papier do kieszeni. W okolicy, a nawet w województwie tym, o żadnych

Mostach i Mościskach nie słyszał nigdy. Ale nuż papier mógł jakie rzucić światło na tę ciemną
sprawę, w której, jak się zdawało bratu Michałowi, ci ichmoście nieznani jakiś udział bardzo
mieć mogli?

Powróciwszy do klasztoru, po cichu wszystko to opowiedział kwestarz gwardianowi i corpus

delicti

*

złożył w jego ręce.

O. Rafał obejrzał wprawdzie papier i zamknął go do szufladki, ale zwierzenie to przyjął

obojętnie.

— Mój bracie — rzekł do brata Michała — do nas to nie należy. Sprawiedliwość ludzka niech

sobie bada, a my módlmy się i rany gójmy… Co nam tam do tego.

Skłonił głowę kwestarz. Nazajutrz rano miał już potrzebę i ochotę puścić się na zwykły objazd

swojej, jak ją nazywał, parafii.

— Choć wiem, że jechać wam trzeba — westchnął Rafał — a ledwie bym nie wstrzymał.

Pytać was będą, badać, a ja bym nierad, aby się o tym wieści rozchodziły. Kto wie, co tam siedzi
na dnie tej historii.

— A ja co mam o niej rozpowiadać? — odparł brat Michał. — Ode mnie się o niej nie

* Regestr ekspensy i propinacji (z łac.) — wykaz wydatków i dochodów z produkcji i sprzedaży alkoholu.
* C o r p u s d e l i c t i (łac.) — dowód rzeczowy.

background image

dowiedzą. Ja nic nie wiem. Infirmeria

*

do mnie nie należy, a tylko spiżarnia…

— Otóż to — potwierdził gwardian — bardzo dobrze… A wracaj nam prędko i z dobrym

plonem.

Brat Michał uśmiechnął się, całując rękę przełożonego.
— Przy pomocy Bożej! — zakończył.
Nazajutrz wózek kwestarza wytaczał się za bramę, a na wyjezdnym żegnający go o. Szymon

rzekł po cichu:

— Spał dobrze i odzyskał dziś przytomność; ale, co by miał dać komu dobre słowo, albo Panu

Bogu podziękować za życie, począł od tego, że czeladź swą od psów i łajdaków zbeształ.

* i n f i r m e r i a (z fr.) — izba przeznaczona dla chorych w klasztorze, w szkole, w wojsku.

background image

III

Niewygodnym był gościem pan porucznik Bużeński dla poczciwych zakonników, bo zaledwie

zaczął przychodzić do siebie, z życiem wróciła mu natura nieokiełznana, temperament
gwałtowny, słowo rubaszne, a często grubiańskie… Na księży, którzy tego słuchać musieli,
najmniejszego nie miał względu.

Niecierpliwiły go rany, gniewał cyrulik, którego parę razy za pejsy już wytargał, a z czeladzią

się tak obchodził, iż latała jak oparzona.

Nawet z o. Aniołem i otaczającymi go mnichami, pełnymi atencji, uprzedzającymi

najmniejsze jego żądania, ostrym był jakimś, pogardliwym, niegrzecznym.

Być może, że go jątrzyło cierpienie, że oprócz tego miał jakiś ból duszny, z którego się nie

spowiadał, a czuł dolegający — lecz dzikszego człowieka żaden z ojców nie przypominał sobie.
Patrzyli na niego jak na istotę dziwną,, niezrozumiałą, straszną.

Najmniej ze wszystkich miał ochoty poznawać się z porucznikiem i zbliżać do niego surowy i

posępny o. Gabriel.

Przy jego usposobieniu starcie z tym biedakiem rozpasanym stawało się nieuchronnym, a

Berko ciągle powtarzał, że rannemu potrzeba było spokoju.

Mówił on to i jemu samemu, lecz za całą odpowiedź pozyskał:
— Co ty wiesz, Judaszu jakiś? Co ty mi będziesz komenderował!
W końcu jednak, słysząc ciągle o. Gabriel o tym zuchwałym człowieku, ze wszystkimi

obchodzącym się tak bezwzględnie, szorstko, dumnie, domyślając się w nim jakiejś boleści, co tę
gorycz i żółć wywoływała — ciekawym zaczął być zobaczyć go i posłyszeć.

Z kolei ciągle jeden z ojców lub braci siadywał w celi chorego, choć nie tylko nie był im za to

wdzięcznym, ale ledwie się ich nie pozbywał. O. Gabriel wprosił się jednego wieczora na
godzinę.

Zastał chorego leżącego, jak zwykle, z podniesioną poduszkami głową, oczyma wlepionymi w

sufit, dumnie podniesionymi usty, nie raczącego spojrzeć nawet na to, co go otaczało.

Na pozdrowienie o. Gabriela nie odpowiedział wcale. Dopiero nierychło z kwaśną miną

zwrócił na niego oczy i począł mu się przypatrywać.

— Ksiądz tu u mnie pierwszy raz? — zapytał szorstko.
— Tak jest. Mieniamy się, abyś pan sam nie był…
— A mnie z was co? — szydersko odparł Bużeński. .
— Posłużyć możemy, jeżeli nie pocieszyć — rzekł Gabriel. — Pocieszyć? Albo to ja pociechy

cudzej potrzebuję? Hm?

— Jeśli nie od ludzi, to od religii — odparł zakonnik.
Powtórnie obejrzał się na niego pan Bużeński i usta mu się skrzywiły szyderstwem.
— Czy to ja dziecko? — zawołał. — Dajże pokój, księżuniu. Wszystko to dobre dla bab, dla

dzieci i dla głupiego gminu.

O. Gabriel pobladł, słuchając.
— Prawdziwie mi was żal — odezwał się.
— A mnie nawzajem — począł żywo Bużeński. — Ja przynajmniej mówię co myślę, a wy…
Ksiądz chciał przerwać, ale nie dał mu porucznik.
— Księżuniu mój — rzekł — stare to są łachmany. Ludzie je znosili i podarli, na nic się nie

zdały. Wy mnie nie nawrócicie, a dziś już i na stosach nie palą.

Zakonnik chwycił machinalnie różaniec wiszący u pasa i przebierał jego paciorki.

background image

— Chory pan jesteś i podrażniony, panie poruczniku — odezwał się. — Nie czas dysputować

i ja też nie przedsiębiorę tego. Podejmie się za mnie życie.

Bużeński uśmiechnął się sucho.
— Widzisz, mój ojcze — rzekł — wszystko to na swój czas dobre było, ale światło przyszło,

ludziom łuski, z oczów spadły. Nie zapędzicie już ich, jak dawniej, do swojej owczarni.

— Zbłąkane owieczki wracają też czasem same — cicho odezwał się o. Gabriel i zamilkł.
Zamilkł, ale słowa zamienione z chorym poruszyły go tak, że, zwykle blady, czuł jak mu się

twarz paliła. Człowiek ten budził w nim litość niewypowiedzianą. Z tego co mówił biorąc miarę,
wiedział, że stał na skraju i że cudu było potrzeba niemal, aby go stamtąd zawrócić. Sam ten
bezwstyd, z jakim przed nieznajomym kapłanem, zakonnikiem nie powoływany zdradzał się ze
swą niewiarą, chlubił się z nią niemal — miał bolesne a wielkie znaczenie.

— Jakże rany wasze? Czujecie się cokolwiek lepiej? — spytał łagodnie zakonnik umyślnie,

chcąc myśl jego odwrócić i usta mu zamknąć na bluźnierstwa.

— Łeb mi się jeszcze trzaska i czuję w nim ból okrutny — odparł ranny. — Dla mnie to

piekielna męczarnia leżeć tu bezwładnemu, gdy wcale gdzie indziej chciałbym i powinien być;
ale i wam taką załogę parszywą trzymać też nie bardzo miło! Hę?

— Mylicie się — odparł o. Gabriel — my właśnie czujemy się w obowiązku choćby

nieprzyjaciołom wiary i naszym dawać dowód miłości.

— A! A! Księżuniu, ale z ciebie sofista i stylista nie lada — zaśmiał się porucznik. — Ja to

już słyszałem. Tak, tak, miłujecie, miłujecie; wołacie jak gosposia na kury, gdy jednej z nich na
kuchnię potrzebuje. Ale mnie nie weźmiecie. Cha! cha! Pozwólcie nawzajem spytać, jakże wam
w tym habicie, w tym więzieniu i tej wiekuistej komedii, którą grać musicie? Hę?

Zwrócił się szydersko ku zakonnikowi, który śmiało i spokojnie w oczy mu patrzył.
Nim na niewczesne i niezdarne pytanie zakonnik odpowiedział, wpadł ks. Anioł, wesół jak

zawsze, i uwolnił go od dalszej rozmowy.

I tego już, w podobny sposób jak o. Gabriela, zaczepiał swymi szyderstwami chory, ale

kunsztmistrz, nie wdając się w żadne rozprawy z nim, zbywał go żartami lub milczeniem.

Ks. Anioł przychodził do łóżka, jak się w klasztorze wyrażano, „na stójkę”, to jest na swoją

godzinę stróżowania przy chorym. Mógł więc o. Gabriel pożegnać go i odejść.

Porucznik syknął, poprawiając się na łóżku.
— Już to przyznać wam muszę — odezwał się do nadchodzącego — że co do pościeli

sybarytami nie jesteście i na miękkich puchach nie legacie.

— Bóg widzi — przerwał przybyły — żeśmy wam jeszcze dali, cośmy mieli najlepszego, bo

my sami czasem i na gołych deskach sypiamy.

— Za to o brzuchu pamiętacie! — rzekł Bużeński.
— Tak to złośliwi ludzie głoszą — odparł wesoło o. Anioł — widząc, że wszyscy rumiano i

zażywnie wyglądamy. Ale wy, panie poruczniku, na naszym stole niedługo byście wytrzymali.

— I próbować nie będę — zawołał chory — bo ciała męczyć dla miłości Bożej nie myślę. Na

co się to Panu Bogu zdało?

— Zapewne — rzekł śmiało Anioł — Pan Bóg by się obszedł bez tych ofiar z naszej strony,

ale nam z tym lepiej. Ja przynajmniej, gdy pracować mam, albo się chcę modlić, postem się do
tego najlepiej przysposabiam. Rozśmiał się Bużeński.

— Winszuję! — rzekł krótko.
Ks. Anioł, który już obyty był w ciągu kilku dni z chorym, odwrócił rozmowę i począł o

Warszawie, w której wiedział, że Bużeński często bywał, a razem o malarzach, których dzieła
porucznik tam mógł oglądać.

background image

Zapytał o Smuglewicza

*

.

— Tego nie znam — odpowiedział chory, chwytając każdą sposobność ażeby mnichów

drażnić — ale co Bacciarellego, tom widział dużo pięknych kobietek, przedziwnie malowanych.

O. Anioł oczy spuścił. Porucznik szydersko się wciąż uśmiechał.
— W Białymstoku też — dodał — u hetmana są piękne obrazy; maluje mu tam Mieris

*

, ale

także nie świętości! Hetman co innego lubi.

Zmilczeć musiał ks. Anioł znowu.
— A ty, księżuniu, pono malujesz także — przebąknął chory — no, i musisz wzorów do

aniołów potrzebować, więc je zapewne z dziewcząt młodych bierzesz…

— Ja obrazów nie maluję — odparł ks. Anioł — stare tylko łatam. Nie porwałbym się na to.
Do izby wszedł jeden z ludzi porucznika, którego on zobaczywszy, jakby już zakonnika przy

nim nie było, zwrócił się do pachołka.

— A co się tam w stajni dzieje? — spytał. — Siwy nie kuleje? Nie ma was komu doglądać,

pewno konie zaniedbane. Ale, pamiętajcie, niech no ja wstanę, a znajdę, że który schudł i sierść
mu się jak lustro nie świeci, to wam dobrze skórę wygarbuję.

Sługa cóś zamruczał tylko, a porucznik, zwracając się do ks. Anioła, począł:
— Nikomu zaufać, na nikogo się spuścić nie można. Wszystko łajdaki! Prawda, że i my może

na ich miejscu nie bylibyśmy lepsi. Nie ma na świecie poczciwych ludzi.

— Pan porucznik nadto jesteś surowym — szepnął Anioł. — Są ludzie różni, to Pewna,

słabości mamy wiele, ale jak zupełnie dobrych ludzi, tak i całkowicie zepsutych mało.

— Tak to po waszemu — odparł porucznik — a u nas na świecie już tych złudzeń nie ma.

Każdy się tylko miłością własną powoduje, więc i na nic rachować nie można dla żadnej miłości
innej. Z marzeń tych ludzkość się przebudziła.

O. Anioł patrzył z serdecznym współczuciem na leżącego, który zdawał się w tym znajdować

przyjemność, gdy głosił zasady, które w przeciwieństwie były z wyznawanymi przez jego
słuchaczów.

Do dysput kunsztmistrz nie miał ani zdolności, ani ochoty, zmilczał więc. A że próżnowania

nie znosił, z szerokiego rękawa dobył maleńką, rozpoczętą z kości słoniowej trupią główką i
nożykiem powoli dłubać począł koło niej.

— Co to ksiądz robisz? — odezwał się Bużeński.
O. Anioł pokazał mu poczętą główkę.
— To do różańca, dla o. prowincjała — odezwał się.

* S m u g l e w i c z — pod tym nazwiskiem znamy czterech malarzy polskich: Ł u k a s z S m u g l e w i c z

(1709–1780) malarz nadworny króla Augusta III. W galerii drezdeńskiej znajdują się dwa portrety Augusta III w
stroju koronacyjnym i jego małżonki pędzla Łukasza; Franciszek Smuglewicz (1745–1807), syn Łukasza,
najznakomitszy malarz okresu Stanisława Augusta. Starannie wykształcony, długo przebywał we Włoszech. Był
uczniem, pomocnikiem i przyjacielem Rafała Mengsa. Wspierany przez Stanisława Augusta, po powrocie do kraju
(1785) z polecenia króla zajął się wykonaniem obrazów do kościoła księży bazylianów. Wiele z jego obrazów
zakupił do swej galerii Stanisław August. Zaproszony do Wilna przez księcia biskupa Massalskiego namalował cykl
obrazów historycznych. Obrazy jego znajdowały się u bazylianów, karmelitów bosych, w kościele Augustianów i w
kościele popaulińskim w Warszawie. Do jego znanych obrazów historycznych należą m.in. Przysięga T. Kościuszki
na Rynku krakowskim
1794, Śmierć generała Jakuba Jasińskiego. A n t o n i S m u g l e w i c z , brat Franciszka, był
malarzem dekoracyjnym. L u c j a n S m u g l e w i c z , brat poprzednich, malarz al–fresco. Malował także obrazy
olejne dla wielu kościołów. Z kontekstu wynika, iż chodzi tu o Franciszka Smuglewicza.

* M i e r i s — znana rodzina malarzy holenderskich: F r a n c i s z e k M i e r i s (l635–1681), głowa rodziny,

jeden z najznakomitszych malarzy rodzajowych. Obrazy jego, oprócz zbiorów holenderskich, posiadają galerie w
Miinchen, Dreźnie i Florencji. W i l h e l m M i e r i s (1662–1747), syn i uczeń Franciszka, malował, oprócz
rodzajowych, obrazy o tematyce religijnej. J a n M i e r i s (1660–1690), drugi syn Franciszka, także znany artysta,
malował obrazy o tematyce religijnej. Z kontekstu wynika, iż chodzi tu o Wilhelma Mierisa.

background image

— Ha, trupia główka! — rzekł porucznik. — Co to za głupia idea śmierć w ten sposób

wyobrażać! — dodał. — Średniowieczny postrach… na lachy! Śmierć wcale wygląda inaczej.
Jest to kobiecina ładna, pulchna, zwinna, tylko trochę żarłoczna. Sama źre, ale i ludziom obżerać
się nie broni, do każdej biesiady z nimi zasiąść gotowa, do każdej rozpusty dopomóc… I nie
krzywi się, jak wasze spróchniałe szkielety, ale się śmieje, mruga i śpiewa. To dobra kumoszka, a
nie ta straszna kostucha, jaką wy, dzieci, tworzycie.

Ks. Anioł słuchał, ale głową potrząsał.
— Nawet poganie poważniej ją pojmowali — rzekł.
— A ja ją tak rozumiem, jako mówię — na przekorę rzekł porucznik. — Wy, inaczej ludzi w

garść nie mogąc wziąć, musicie ich straszyć… Straszycie śmiercią, piekłem, a że i tego wam
mało, toście czyściec wymyślili i ten wam skarbonki napełnia. Cha! Cha!

Zamilkł zakonnik, spuściwszy głowę nad robotą. Niepodobna było mówić z tym

człowiekiem… Na ratunek jakoś nadciągnął szczęśliwie Berko, bo czas był ranę opatrywać.
Zobaczywszy go, porucznik zwrócił się ze swym sarkazmem na Żyda. Zdawało się, że wszystko
mu było jedno, kogo jątrzyć i komu dokuczać, byle pokoju nie dał tym, co go otaczali.

— Powiedz no, Żydzie — zakrzyczał — co to będzie, gdy mnie rany przyjdzie słoniną

smarować, bo ja to mam za pewne, że od świeżej słoniny one się najprędzej goją. Jesteś
cyrulikiem, będziesz musiał ze świniną mieć do czynienia! Kiedyś grzyb, leź w kosz, ja cię nie
zwolnię.

— Wolne żarty jaśnie pana — odezwał się Berko — jeszcze do tego świństwa, z

pozwoleniem, daleko…

Przystąpiono do opatrywania, a ks. Anioł, choć doznał przykrości od porucznika, jął się

bardzo zręcznie pomagać Berkowi. Wszystkie te posługi człek ów, dziwnie usposobiony,
przyjmował z jakimś lekceważeniem i nie płacąc za nie żadnym dobrym słowem.

Lecz przyznać mu też było potrzeba w cierpieniu wytrzymałość nadzwyczajną, męstwo

wielkie, panowanie nad sobą ogromne. Nieraz Żyd zadawał mu mimo woli ból, który się tylko
wyrażał kroplistym potem na czole i zaciętemi usty, ale porucznik miał sobie za punkt honoru ani
syknąć. Gdy go mocniej zabolało, albo poświstywał, lub nucił coś niewyraźnie.

Cyrulik, który nieraz wspólnie z doktorami przy rannych bywał, nakazał dietę i posuwał ją

może do zbytku, karmiąc porucznika kleikiem owsianym i połówkami kurczęcia…

Bużeńskiemu to było nie do zniesienia. Łajał Berka co wlazło, a ten obojętnie przyjmował

wszystko, do rachunku zapisując obelgi.

Ks. Rafał w pierwszych dniach z wielką delikatnością napomknął o obowiązkach religijnych,

o modlitwie, podziękowaniu Bogu za ocalenie.

— Ale daj mi, ojcze, pokój z tym — sucho odparł porucznik — ja jestem niedowiarek.

Dawnom się przestał modlić i Pana Boga czczę w naturze całej…

— I nie czujesz pan potrzeby podniesienia się ku Stwórcy i Zbawicielowi duszą?… — rzekł

spokojnie gwardian.

Po swojemu porucznik rozśmiał się.
— Dusza moja w tym cielsku tak zagrzęzła, że jej z niego nie dobyć — odparł. — Zostawcie

ją w tej zgniliźnie… Ze mnie pociechy mieć nie będziecie.

Te i tym podobne wybryki można sobie wyobrazić, jak biednych mnichów przerażały. O.

Serafin, który rzadko do chorego zaglądał i brzydził się nim, jak istotą nieczystą, otwarcie mówił:

— Panu Bogu podziękuję, gdy nasz klasztor od tego farmazona uwolni, a dalipan i celę po

nim na nowo trzeba będzie benedykować

*

, bodaj nawet korytarz, którym chodził. Dożyliśmy

* B e n e d y k o w a ć (z łac.) — poświęcać, błogosławić.

background image

czasów okropnych, gdy bezbożność śmie jawnie na świat wychodzić i naigrawać się z tego, co
najświętsze dla człowieka. Powietrze nam ten człowiek zakazi.

Obstawał o. Serafin, aby przynajmniej młodszych braciszków nie posyłano na usługi do

chorego, bo ten miał sobie za największą przyjemność gorszyć ich i od życia zakonnego
odwodzić.

Słowem, ciężka to była dla klasztoru próba przez miłosierdzie trzymać pod swym dachem tak

zepsutego człowieka. Gwardian wszakże chciał dopełnić obowiązku aż do ostatka i kielich ten
dopić do dna.

— Nie zgorszy nas, mój ojcze, bądźcie spokojni — pocieszał Serafina. Wszelako nawet o.

Rafał, czując ten ciężar, badał cyrulika, jak też prędko chory będzie mógł powstać i podróż
przedsiębrać.

Żyd wcale nie czynił nadziei, ażeby to przed kilku miesiącami mogło nastąpić.
Niespokojny pan podkomorzy Bielski, który ścierpieć tego nie mógł, że się jeszcze nie

zapoznał z Bużeńskim i sam z nim nie mówił, bo się z niego spodziewał cóś wyciągnąć, jak tylko
dowiedział się, że porucznik przytomnym był i że przystąpić doń nie broniono, wybrał się do
klasztoru.

O. gwardian przyjął go twarzą nad swój zwyczaj posępną, składając ręce rozpaczliwie.
— A, mój panie podkomorzy! — rzekł po cichu — ale to plaga prawdziwa i nasłanie ten

człowiek! Takiego niedowiarka i szydercy anim widział, ni przypuszczałem, ażeby się mógł
zrodzić na ziemi naszej! Gęba okropna!. Nie wstrzymuje się nawet przez poszanowanie sukni
naszej, bluzga, wygaduje… —

— Hm! — rzekł podkomorzy — żołnierz i farmazon… co chcecie! A przy tym te rany go

egzasperują

*

… Ale ze swą przygodą nie wygadał się?

— My go przecie badać nie możemy — rzekł gwardian — zresztą nie ciekawiśmy. —

Zróbcież mi tę łaskę — dodał Bielski — zaintrodukujcie

*

mnie do niego… Jest rzeczą naturalną,

że brat szlachcic, podkomorzy tego powiatu, żąda mu okazać swą kommiseracją

*

.

O. Rafał nie miał nic do zarzucenia przeciwko temu.
— Jeżeli was przyjmie…
— Jakżeby miał atencją

*

odrzucić?

Poszli do chorego zaraz i gwardian przedstawił Bielskiego, który cum omni formalitate

*

rozpoczął komplementem kondolencyjnym, zapytując, czy może w czym p. Bużeńskiemu być
pomocą.

Perory tej wysłuchał chory, jedno oko przymrużywszy, z zupełną obojętnością, okazując

raczej znudzenie nią niż ukontentowanie.

— Wdzięczen jestem — rzekł sucho — panu podkomorzemu za jego uprzejmość. Przypadki i

guzy chodzą po ludziach, ale nie ma tu nic tak dalece ważnego… Żołnierz do podobnych
akcydensów

*

przygotowanym być musi.

— Na wojnie, zapewne — żywo począł podkomorzy — ale jak tu, czasu pokoju, w biały

dzień, na gościńcu, u nas… to niesłychana rzecz.

Zmarszczyły się brwi porucznikowi, jakby mu o tym mówić i słuchać było przykro.
— Bagatela! Furda! Panie podkomorzy, nie ma o czym mówić…

* E g z a s p e r o w a ć (z łac.) — doprowadzać do rozpaczy, rozdrażniać.
* Z a i n t r o d u k o w a ć (z łac.) — zapowiedzieć wejście.
* K o m m i s e r a c j a (z łac.) — składanie wyrazów współczucia, ubolewania.
* A t e n c j a (z łac.) — okazanie szczególnego szacunku, szczególnych względów.
* C u m o m n i f o r m a l i t a t e (lac.) — z całą dokładnością, z całym rytuałem.
* A k c y d e n s (z łac.) — przypadek.

background image

— Mnie o powiat mój chodzi — przerwał podkomorzy.
Skrzywił się Bużeński, podparł głowę na zdrowej ręce i po chwili mruknął:
— Prawdziwie bym był obowiązanym panu, gdybyśmy o tej okoliczności nie mówili…

Niemiła to rzecz szlachcicowi i żołnierzowi być porąbanym, więc lepiej zapomnieć.

Tandem

*

— począł podkomorzy, ale porywczy Bużeński mówić mu nie dał.

— Suplikuję mnie nie indagować! Krew mi to psuje.
Bielski, którego ciekawość paliła, po tak kategorycznym odpaleniu nie śmiał już nastawać.
— Rad bym tylko jedno wiedział, że na mój powiat nie pada supozycja

*

takiego rozbójniczego

najścia — odezwał się po namyśle.

Bużeński zadumany i na to nie odpowiedział. Zacząć potrzeba było z innej beczki.
— Chociaż osobiście szanownej rodzinie pańskiej znanym nie jestem — rzekł — gdyby

potrzeba było do kogoś napisać, oznajmić…

— Ja, mości podkomorzy, rodziny tak jak nie mam — ofuknął się ostro Bużeński. — Z p.

kasztelanem, ojcem moim, nie żyjemy — nie… Innych krewnych bliskich nie znam, a nie
nawykłem na niczyją pomoc rachować. Każdy o sobie myśli. Ja też się spodziewam albo umrzeć,
lub się wylizać i co najprędzej ten kąt opuścić.

— A my byśmy radzi tu wszyscy pobyt ten przymusowy u nas uczynić znośnym — dodał

podkomorzy — gdybyśmy czymś służyć mogli…

— Dziękuję — rzekł sucho porucznik. — Jakoś się sam z tego barłogu wygrzebię.
Zmiarkował p. Bielski z tego początku rozmowy, że z Bużeńskim istotnie nie było łatwo się

pokumać. Nie wiedzieć o czym już było z nim mówić. Począł o cyruliku i doktorach.

— Natura doktór najlepszy — odparł ranny — jeżeli ta nie pomoże, żaden lekarz i apteka nie

dadzą rady. Taki dobry Berko, jak pan La Fontaine, albo inny… Rachuję na to, żem nie przeszedł
trzydziestki, a krew mam nie popsutą.

— To pewne i święte słowa! — potwierdził podkomorzy. — Przy pomocy Bożej…
— A! — przerwał Bużeński — na co tu do tej sprawy Pana Boga mieszać, który ma i bez tego

zbyt wiele do czynienia. Gdyby Mu przyszło wszystkich plejzerowanych oglądać, nie miałby
czasu na ważniejsze sprawy.

Tym zamknął usta pobożnemu podkomorzemu, który wierzył w Opatrzność, dającą szaty

liliom i żywiącą ptaszki maluczkie.

Chory, któremu odwiedziny natrętne podkomorzego wcale nie były do smaku, jakby się go co

rychlej pozbyć chciał, to wody żądał, to kazał poduszki poprawiać i oznaki dawał bardzo
znaczące, że wolałby sam pozostać. Podkomorzy zaś nie tracił jeszcze nadziei, że choć
przypadkiem cóś z niego wydobędzie. Zagadnął więc o Białymstoku i o panu hetmanie.

— Ja przy chorągwi rzadko siedzę — odparł Bużeński. — Czasu pokoju nudna to rzecz, wolę

Warszawę… Dosyć się opowiedzieć w miejscu, a potem weselej przy dworze.

Wpadł więc Bielski na narracje o dworze, królu i koniunkturach politycznych, na które

pogardliwym uśmiechem odpowiadał Bużeński.

I z tej beczki nic utoczyć nie było można…
Ranny widocznie mówić nie chciał. Już Bielski prawie zrozpaczył, by mu się udało bliższą

zabrać znajomość z porucznikiem, gdy on sam wreszcie zagadnął go o sąsiedztwo, obywateli i
rodziny w okolicy mieszkające.

W tym przedmiocie nikt nad Bielskiego kompetentniejszym nie był. Z dawna osiadły, z wielu

domami skoligacony, znający wszystkich nie tylko w powiecie, ale w województwie,
wtajemniczony we wszystkie familijne sprawy — gdy raz począł mówić, starczyło mu treści nie

* T a n d e m (łac.) — w końcu, wreszcie, nareszcie.
* S u p o z y c j a (z łac.) — przypuszczenie, domyślanie się.

background image

na jeden dzień.

Bużeński słuchał dosyć roztargniony. Niekiedy jednak głowę podnosił i słówko jakieś rzucił,

ale podkomorzy na próżno starał się odgadnąć, co i kto go w opowiadaniu szczególniej
zajmował. Czuł tylko, że rozpytywano go nie darmo. Sam bystry w poznawaniu ludzi, na ten raz
miał do czynienia z tak przebiegłym człowiekiem, iż ten mu się uchwycić nie dawał.

Siedzieli dosyć długo. Podkomorzy wyczerpał zapas wiadomości główniejszych, a ile razy

nawzajem sięgnął jakim pytaniem, wychodził z próżnymi rękami.

O. gwardian, w początku świadek rozmowy, w końcu samych ich pozostawił. Sług nawet nie

było.

Obejrzawszy się dokoła, skorzystał z tego porucznik, odzywając się po cichu:
— Przyznam się acindziejowi, że mi troskliwość moich ludzi wcale niepożądaną przysługę

uczyniła, zaprowadzając do klasztoru… Mam wstręt do tych mnichów, próżniaków,
darmozjadów, świętoszków… Wolałbym był w karczmie leżeć u Żyda. Podkomorzy się niemal
przestraszył.

— Mój mości dobrodzieju — zawołał — ale to są bardzo dobrzy ludzie i spodziewam się, że

tu mu na wygodach nie zbywa.

— A! Dobrzy ludzie, miód z cukrem! — zaśmiał się Bużeński. — Co mi tam po ich dobroci?

Nudzą swoimi pobożnymi minami i chcą mnie nawracać, a ja jestem wolnomyślny człek i za
stary do tych bałamuctw.

Bielski zamilkł.
— Nie są fanatycy, zaprawdę — rzeki wreszcie.
— Jeszcze by też tego brakło! — zawołał Bużeński. — Ale słyszę to ich mruczenie w chórze,

te modlitwy, dzwonki, widzę przyklękanie i całowanie po rękach. To niewolnicze posłuszeństwo
mnie oburza!

Pomimo całej swej wyrozumiałości i pobłażliwości, Bielski już tego znieść nie mógł, nie

stając w obronie księży.

— Panie poruczniku — rzekł zimniej — to ich reguła; przyjęli ją, stosują się do niej, jest im z

tym dobrze… Nie można tego mieć za złe, owszem, zazdrościć im należy spokoju i szczęścia,
jakiego tu kosztują.

— Próżniaki — zamruczał Bużeński — faryzeusze!
Podkomorzemu tak się przykro zrobiło, słysząc wyrzekania i szyderstwa z ludzi, których

szanował, że nie będąc już nawet ciekawym człowieka, odkrywającego mu tak ohydną stronę
swego charakteru — niewdzięczność — zaczął się zabierać do wyjścia. Ale zdawało mu się, że
chorego nie mógł samym pozostawić, dopóki by któś nie nadszedł.

Nienawykły do tak cynicznej bezbożności podkomorzy, choć sam sobie nieraz niewinnych

żartów z księży pozwalał, składał to rozdrażnienie chorego na stan jego.

Porucznik w czasie milczenia, które nastąpiło, przymrużywszy oko, przypatrywał się pilnie

panu Bielskiemu.

— Gdybym czym mu służyć mógł — odezwał się podkomorzy, wstając, ujrzawszy

wchodzącego sługę.

— Uniżenie dziękuję — odparł Bużeński — nie potrzeba mi niczego, oprócz spokoju, abym

siły pokrzepił.

Tą dosyć niegrzeczną odprawą zbywszy się Bielskiego, zaledwie ten był na progu, począł

porucznik łajać sługę, że go odszedł i nie był na rozkazy.

Wróciwszy do sali gwardiana podkomorzy tak się upokorzonym i zafrasowanym wydał o.

Rafałowi, że spytał się, azali czego przykrego od chorego się nie dowiedział.

— Wcalem się o niczym od niego nie dowiedział — rzekł podkomorzy — oprócz, że istotnie

background image

farmazon jest, jakiegom w życiu nie spotkał. Powszechnie wiadomo — dodał — że do lóż
masońskich i król, i dygnitarze nasi uczęszczają, a dlatego i do kościoła chodzą, i mszy słuchają,
i wszelkiej wiary nie wyrzekaja się. Ale ten!

O. gwardian westchnął.
— Któż to wie? — rzekł pobożnie. — Pan Bóg czyni czasem cuda. Mógł właśnie sprowadzić

tu człowieka tego, zmuszając go przebyć czas jakiś w klasztorze, aby jakie ziarenko zasiać w
jego duszy. Nie pochlebiam ja sobie, abyśmy go nawrócić mieli, bo to nie nasze powołanie. My
prostaczkowie jesteśmy, ale najmniej godne naczynie może się stać laski Bożej narzędziem.

Podkomorzy zażył podanej mu tabaki.
Dubito

*

— rzekł. — Co prędzej, to lepiej pozbyć go się stąd. Jak skoro pozdrowieje, nie

wstrzymujcie go. Cała ta sprawa teraz, gdym go widział i mówił z nim, w nowym mi się
przedstawia świetle. Nie była to żadna napaść rozbójnicza, boby nie miał powodu milczeć o niej.
Domyślam się albo zemsty, lub kłótni jakiejś, bo człowiek jest szorstki i drapieżny, a musi się
sam czuć winnym, gdy milczy. Na naszym terytorium zakończyła się ta historia krwawo, lecz nie
tyczy się nas ona.

O. gwardian słuchał pilnie.
— Nie dowiedzieliście się więc niczego? — zapytał.
— Najmniejszej rzeczy — zamruczał podkomorzy. — Chciałem mu pomoc z mej strony

ofiarować, pośrednictwo, przyjacielską usługę — odtrącił wszystko.

Rozstawił ręce podkomorzy.
— Bóg że z nim! Bóg z nim! Narzucać się mu nie będę. Ale zaprawdę, zbadanie tej tajemnicy

bardzo by było pożądane.

Ucałowawszy ręce gwardiana, podkomorzy wolnym krokiem poszedł do furty, przy której

konie jego stały.

* D u b i t o (wł.) — wątpić, nie mieć pewnego zdania.

background image

IV

O małą milkę od miasteczka miał zagrodę i pola szlachcic Jeremi Wojakowski. Był to jeden z

tych Mazurów kolonistów, którzy od wieków po całym obszarze Rzeczypospolitej w lasach, na
równinach, w stepach rozsiadali się, zaludniali je i ciężką pracą na biedny kawałek chleba
zarabiali.

Spokojniejszego człowieka nad starego Jeremiasza nie było na świecie. Pracowity, milczący,

wolał z ludźmi nie obcować, niż najmniejsze z nimi mieć zajście. Tak żył tu dziad i ojciec jego,
w ślady ich poszedł on i zapewne syna by na godnego po sobie następcę wychował, gdyby mu go
Pan Bóg był dał.

Lecz stare małżeństwo, Jeremi i Basieczka, pomarszczona, zgrzybiała, starszą się wydająca od

niego — małżeństwo przypominające bajecznego Filemona i Baucis

*

— miało tylko dwie córki.

Jedna z nich była o mil kilka za ekonomem, druga w domu przy rodzicach. Oprócz tego miał
Wojakowski sierotę Mazura, parobka do pomocy, istotę upośledzoną, chłopa silnego, zdrowego,
lecz tępego na umyśle, tak iż tylko zwierzęcą swą siłą mógł się przydać na cóś komu, a cierpliwy
tylko Jeremi wyżyć z nim zdołał.

Oboje Wojakowscy, ludzie pobożni, bywali w kościele regularnie i w miasteczku niekiedy, ale

się w ogóle mało pokazywali i na świat wychodzili. W klasztorze, gdzie ich znano, szczególnie o.
Szymon był im przychylnym i on w razie choroby, gdy pociechy lub rady potrzebowali, zwykle
pieszo ich odwiedzał.

Jeremi, bojaźliwy z natury, gdy najmniejszą miał wątpliwość lub troskę, przychodził zawsze

do o. Szymona na konsylium.

Dawno go tu już jakoś nie widziano, gdy dnia jednego zjawił się u furty. A że nigdy nie

przychodził z próżnymi rękami, bo jałmużnę dla księży miał sobie za obowiązek, i tym razem
naprzód bratu szafarzowi oddał jaja, które przyniósł, a potem, włosów przygładziwszy, udał się
do celi o. Szymona.

— No! Jakże ty mi się masz, mój stary? — zawołał księżyna, zobaczywszy go i śpiesząc

naprzeciw szlachcicowi, który wpół zgięty do ucałowania ręki się nachylał. — Kopę lat jak was
nie widziałem, ale w tym po trosze wina moja, bom był powinien was odwiedzić.

— Roboty w polu było dużo — rzekł, wzdychając, Wojakowski. — Jesień mieliśmy

niestateczną, tak że z pola zebrać trudno było.

— No, ale chwalić Boga — przerwał zakonnik.
— Jakoś się to pościągało.
Westchnął ciężko stary, a twarz wielki wydawała frasunek. Po chwilce tajemniczo się

przysunął do o. Szymona.

— Ja tu do dobrodzieja, jak do ojca rodzonego — rzekł cicho. — Ciężka nas spotkała

przygoda.

Potarł się po głowie.
— No, cóż takiego? Mów!
— Tygodni już temu para będzie — mówił, zniżywszy głos, Jeremi — właśnie z pola na

połudenek przyszedłem do mojej starej i miałem zasiąść do miski… gdy przed chatą zatętniało.
Co takiego? Ażem się zerwał do okna, bo to u nas dziura taka, że nikt nigdy nie zajrzy. Dokoła
lasy… Patrzę, koni z dziesięć, ktoś u wrót… państwo jakieś znaczne; ale ja, co wszystkich w

* F i l e m o n i B a u c i s — historia mityczna, której wątek oparty jest na fragmencie Przemian Owidiusza

(rozdz. VIII), wielokrotnie wykorzystywana w literaturze.

background image

sąsiedztwie znam, zaraz powiedziałem żonie: Jacyś z daleka! A tu, nim ja miałem czas na próg,
już drzwi się otworzyły nagle i wpadł w czapce jeden niemłody, bardzo dostatnio odziany, a taki
jakiś zdyszany i przelękły, że słowa z piersi dobyć nie mógł w początku… Spojrzał na mnie.

— Tyś gospodarz? Obejrzał się po chacie.
— Masz komorę jaką dla chorego?
Jegomość znasz naszę chatę, gdzie u nas komora taka. Ruszyłem ramionami.
— Widzicie — rzekłem — mnie samemu ciasno. Mała mila do miasteczka na prost, tam

wszelką wygodę znajdziecie. Myśmy ludzie ubodzy.

— Nagrodzi się wam sowicie — krzyknął — do miasteczka go wieźć nie można, musi u was

poleżeć.

Wpadł zaraz, nie pytając, do komory i obejrzał się.
— Wyście przecie ludzie, co Boga w sercu macie… (zobaczył obrazy święte na ścianie)

ratujcie! Człowieka tego dalej wieźć nie można.

Nie było sposobu ani się sprzeczać, ani opierać. Moja poszła zaraz wybierać z komory

naprzeciwek co było i łóżko słać, a tu już ludzie nieśli chorego. Ale, jako żywo, nie chory on był,
tylko zrąbany i to tak szpetnie, że już ledwie dychał. Głowę miał posieczoną i pierś przeciętą tak,
że zdawało się do wieczora nie dotrwa. Co było robić? Przyjęliśmy biedaka, nie wiedząc ani
skąd, ani kto, ani gdzie tej rany i z jakiej okazji dostał.

Wojakowski potarł głowę.
Starszy pan rzucił mi na stół — mówił dalej — sakiewkę, w której my potem z żoną

naliczyliśmy dukatów obrączkowych dwadzieścia, a talarów srebrnych cztery. Ledwie się to stało
a myśmy rozpytywać chcieli, gdy zawołał starszy.

— Zgłosimy się tu po niego, a proszę żebyście mieli o nim staranie.
Potem mi się schylił do ucha: Jeśli umrze, pochować go każcie po chrześciańsku, a nagroda

nie minie. Rzekł tych kilka słów i już do proga śpieszył; ja za nim, żeby rozpytać się lepiej, ale
wszyscy zaraz na konie, na łeb, na szyję, i puścili się cwałem polami, jakby ich kto gonił. Ja i
moja stara małośmy nie poszaleli. Co tu czynić? Basieczka się tam koło chorych i na ranach zna,
więc poszła do jęczącego. Ja też, choć była robota w polu, porzuciłem wszystko i jęliśmy się
ratować. Sprowadziłem babę Salomoniakową, robiliśmy, co mogli. Co tu mówić długo — dodał
Wojakowski — mimo wszelkiego starania, żyć nie będzie. Daremna rzecz, bo ma cóś w piersi
popsutego i żebra w nią powbijane.

— Żyjeż jeszcze? — przerwał o. Szymon.
— Dychać dycha — rzekł Jeremi i skłonił się ojcu do kolan. — Ja do dobrodzieja, żeby choć

się wyspowiadał, a potem co ja tu pocznę z tym pogrzebem.

O. Szymon przeszedł się po swej celi.
— Kiedyż to było? — zapytał.
Jeremi oznaczył dzień. Uderzyło księdza, że właśnie ten sam był, którego Bużeńskiego do

klasztoru przywieziono.

— Pieszo przyszedłeś? — zapytał Wojakowskiego.
— Mam kałamasz

*

na mieście — rzekł Jeremi.

— U mnie wybór krótki — dodał o. Szymon, ale o. gwardianowi opowiedzieć się potrzeba, a i

przenajświętszy sakrament i oleje zabrać z sobą. Czekaj tu na mnie!

Żywym krokiem wyszedł starzec, bo gdy obowiązek miał do spełnienia, zdawało się, że

młodzieńcze odzyskiwał siły. O. gwardiana znalazł w celi i w krótkości mu opowiedział, z czym
Wojakowski przybył.

* K a ł a m a s z k a — mała bryczka jedno— lub dwukonna, ozdobniejsza od zwyczajnej bryczki, często

malowana.

background image

— Jawna rzecz — westchnął o. Rafał — że to jeden z tych, którzy naszego porucznika

napadli. Może się w ten sposób rzeczy wyjaśnią. Jedźcie z Bogiem, ale rozgłaszać zawczasu nie
trzeba. Któż wie, co w tym wszystkim tkwi?

W kwadrans potem o. Szymon ubrany, z torebką na piersiach, modląc się, jechał na wózku

Wojakowskiego, który jak mógł, nie żałując konia, poganiał.

Gdy wydobywszy się z lasu zobaczyli chatę, stała przed nią oczekująca niespokojnie na męża

przybycie stara Basieczka. Zobaczywszy o. Szymona, wbiegła nazad do domu, aby się na
przyjęcie przygotować.

Wojakowski wychodzącą naprzeciw nim córkę zapytał:
— Żyje?
Odpowiedziała skinieniem głowy tylko rozpaczliwym, które oznaczało, życia tego niewiele

już w nim pozostało.

Tymczasem o. Szymon, modląc się ciągle, wchodził z wolna do przyciemnionej komory.

Potrzebował czasu trochę, nim się oczy po blasku dziennym z mrokiem tym oswoiły. Wniosła też
zapaloną gromnicę stara Basieczka i dwa świec złomki, aby je na stole ustawić. Teraz dopiero
zakonnik mógł się lepiej rysom umierającego przypatrzeć.

Był to człowiek młody jeszcze, uderzającej piękności rysów, chociaż nic w nich

wypieszczonego, arystokratycznego nie było. Twarz wyrażała energię i męstwo, którymi nawet
cierpienie i śmierć zbliżająca się zachwiać nie potrafiły. Rozpacz milcząca, cicha, oblekła
marmurowe oblicze.

Żył jeszcze, ale oczy jego blasku już nie miały; twarz wychudzoną, bladą, martwa barwa

powlekała. Oddychał przyśpieszonym piersi wysiłkiem; chrzęszczenie w nich słychać było
przykre, a ręce zbielałe chwytały dokoła okrycie, jakby szukając ratunku, podpory…

W sam czas przybywał o. Szymon; poznał, że ostatnia nadchodziła godzina.
Zobaczywszy go, chory usiłował się podnieść na próżno. Dłoń jedną błogosławiącą chwycił i

do ust przyciągnął. Widać było, że wysilał się, aby przemówić, lecz z piersi wyrywał się świst
tylko i chrzęszczenie; głos dobyć się nie mógł. Czoło okrywał pot.

O. Szymon przeżegnał go, pomodlił się i począł spowiedź ostatnią, żądając tylko oznak

skruchy.

Łzy toczyły się z oczu umierającego, który wciąż niespokojnie rękami poruszał, aż nareszcie

słabnąć zaczął. Nie przemówił ani słowa.

Z tym widokiem, który na nie oswojonych z nim ludziach czyni tak wielkie wrażenie, obytym

był zakonnik. Widywał śmierć na polu bitwy, spotykał się z nią ciągle w swoich wycieczkach po
chatach i dworach. Dla niego był to obraz znany, który w nim tylko pobożność obudzał.

Wzruszenie, jakiego doznał ranny, i wysiłek przyśpieszyły może nieuchronny już koniec. O.

Szymon poznał łatwo, że w ostatnim oddechu dusza opuściła ziemskie swe mieszkanie i głosem
podniesionym rozpoczął Anioł Pański.

Poklękłszy na progu, połączyli się z nim w modlitwie oboje Wojakowscy i ich córka.

Modlitwa ta trwała chwilę zaledwie; trzeba było zaraz obmyślić pogrzeb i naradzić się o to z o.
Szymonem. Stara Basieczka, choć trochę popłakawszy, wzięła się, nakrywszy ciało, do zapalenia
świec przy nim i ustawienia krucyfiksu. Mówiono po cichu, jak gdyby szanując spokój
nieboszczyka.

— Wiecie kto on taki był? Skąd? Jak się nazywał? Tyle dni tu przeleżawszy, musiał wam co

powiadać o sobie.

Jeremi potarł głowę.
— Otóż bo to — rzekł — że nam chorego badać nie wypadało, a on wcale o niczym nie

mówił, tylko co chwila dopytywał, czy kto nie przyjechał i nie dowiadywał się o niego. Ciągle się

background image

na próżno spodziewał…

— Ale jakże to może być — przerwał o. Szymon — aby tak ciężko porąbanego porzuciwszy,

ani się nawet zgłosili do niego? To niepojęta rzecz! Znajdą się może przy nim jakie papiery.

Jeremi potrząsł głową.
— Zaraz pierwszego dnia, gdyśmy go rozbierali i odzienie zdjęli, umyślnie przepatrzyłem

kieszenie. Nie było nic, oprócz woreczka z kilku talarami i sygnetem, który zachowałem.

To mówiąc, poszedł stary do szufladki, otworzył ją i dobywszy zielonej sakiewki, położył ją

przed księdzem.

Dla o. Szymona równie jak dla biednych Wojakowskich, była to rzecz dziwna i nieprzyjemna.

Należało pochować tego nieznajomego, o którym nie wiedziano co za jeden był, a nawet z jakiej
przyczyny tak gwałtowną z ran odniesionych śmiercią ginął. Lecz cóż z tym począć było?
Wojakowski ofiarował się z pieniędzy, jakie mu zostawiono, na pogrzeb przystojny łożyć, ile
było potrzeba. O. Szymon miał się naradzić z proboszczem, aby pogrzeb się odbył niezwłocznie i
Wojakowscy od nieprzyjemnego widoku zwłok byli uwolnieni. Biednym starym cała ta smutna
historia bardzo była nie na rękę, ale ludzie dawnego autoramentu, pamiętając, że do obowiązków
chrześcijanina należało „umarłych grześć”, spełniali powinność swą bez szemrania. Parę tygodni
tych usług przy rannym zbliżyły go do nich, obudziły politowanie, pewien rodzaj przywiązania.
Basieczka i jej córka płakały po cichu nad losem tego pięknego młodzieńca, który nie miał nawet
pociechy u łoża swego widzieć kogo z krewnych i przyjaciół i umarł z tą myślą bolesną, że przez
nich został opuszczonym.

Jak cały dworek Wojakowskich teraz musiał być na usługi zmarłego, tak i stara klacz

Jeremiego, zaledwie przekąsiwszy, musiała nazad o. Szymona wieźć do klasztoru. Tym razem
tylko powoził milczący parobek, bo Jeremi, zmęczony i zakłopotany, w domu pozostać musiał.

Za powrotem do klasztoru, o. Szymon naprzód się rozmówił z o. gwardianem, potem z

proboszczem. Wszyscy byli tego przekonania, że zmarły na Wojakowszczyźnie i chory Bużeński
musieli w jednej uczestniczyć awanturze. Nie wypadało jednakże pytać o to porucznika, który i
tak był aż nadto podrażniony, rozgorączkowany, a wyleczenie go wymagało spokoju.

Proboszcz i bernardyni zgodzili się skromny pogrzeb nieznajomemu sprawić jak

najmniejszym kosztem, aby starego Jeremiego, i tak już dotkniętego wypadkiem, na koszta nie
wyciągać.

W klasztorze wiadomość o tej śmierci uczyniła wielkie wrażenie. Bużeński, który wciąż

obcował z zakonnikami, byłby może dostrzegł po nich jakiegoś poruszenia i domyślił się czegoś
niezwyczajnego, ale zupełnie fałszywie sobie wyobrażając życie zakonne, przypisywał to, co
widział, wewnętrznym jakim rozterkom. Żartował więc z księży jak zwykle, w sposób cyniczny.
Wszyscy przed nim milczeli. Rzecz byłaby się zataiła, gdyby w czasie pogrzebu nieznajomego z
Wojakowszczyzny ludzie Bużeńskiego nie dowiedzieli się o wszystkim, biegając na miasteczko.

Dobrze powiada przysłowie: jaki pan, taki kram. Służba porucznika miała cóś z jego

charakteru niespokojnego i obyczajów. Kłóciła się między sobą i z parobkami klasztornymi,
wylatywała na miasteczko i plotki niedorzeczne przynosiła panu dla zabawy. Starszy a
najulubieńszy porucznikowi dworzanin Chychłowski, który pomimo faworów co dzień z błotem
bywał zmieszany i nieraz w kark dostawał, nie miał nic pilniejszego nad doniesienie
Bużeńskiemu o tym jakimś szlachcicu nieznajomym, który z ran umarł, nic nie powiedziawszy o
sobie.

Z ust do ust przechodzące opowiadanie o nim wzrosło już było na bajkę wcale udatną.

Opowiadano, że szlachcic po nim wziął ogromną sumę pieniędzy i klejnoty, że człowiek był jakiś
pańsko wyglądający, że zostawił zlecenia tajemnicze do osób wysoko położonych itp.

Gdy Chychłowski począł opowiadać panu o tym, Bużeński o mało się z łóżka nie porwał, ale

background image

rany mu nie dały. Oczy się zaiskrzyły, szybko dopytywać począł, kto przy umierającym był z
księży, chciał, aby mu go zaraz przywołano, ale o. Szymon jeszcze był z pogrzebu nie powrócił.

Musiał więc czekać. Chychłowski tylko postrzegł, że nie bardzo się przysłuchując temu, co

prawił, niespokojnym się stał wielce, a koniecznie Szymona się domagał.

Twarz Bużeńskiego, trochę uspokojonego ostatnimi dniami, zarumieniła się, on sam dziwnie

się zaraz ożywił, roznamiętnił, mówił cóś sam do siebie, mruczał, wykrzykiwał i na drzwi
spoglądał.

Tak nareszcie doczekał się powrotu o. Szymona, który słysząc, że niecierpliwie go wyglądał,

nawet nie zrzuciwszy płaszczyka, poszedł do niego.

— Mój ojcze — zakrzyczał, zobaczywszy go porucznik — na miłego Boga, co mi tu bajki

plotą, jakobyście wy dysponowali na śmierć porąbanego jak ja… gdzieś tu w sąsiedztwie… Któż
to? Co za jeden? Zmarł?

Zasypał tak pytaniami zakonnika, który się namyślał, co miał odpowiedzieć.
— Któż wam o tym mówił? — zapytał.
— Moi ludzie. Cóż to, sekret jest? Albom ja dziecko, żeby przede mną trzeba było taić, że

któś nogi zadarł? Tfu! Albo ja się boję śmierci?

Z gniewem prawie to mówił, patrząc w oczy Szymonowi.
— Któż to był taki? — dodał.
— Nie wiadomo — rzekł zakonnik. — Istotnie z ran umarł, w dworku szlachcica

Wojakowskiego.

— A jakże się tam dostał?
— Ja się o te rzeczy, co do mnie nie należą, dopytywać tak bardzo nie zwykłem — rzekł

mnich. — Moim obowiązkiem było wyspowiadać go i pogrzebać.

Bużeński głową pokręcił.
— Jakaś zaraza na te rany od szabel — rzekł. — Cóś się tak składa, jakby człowiek ten

równocześnie ze mną był porąbany. Z tego co mi Chychłowski mówił, tak wnoszę. Ale, ojcze
kochany, któż to był taki? Przecież nie mógł taić się z nazwiskiem?

O. Szymon, po namyśle, sądził, że gdy już Bużeński o tym wiedział, reszty szczegółów taić

nie było potrzeba. Jeśli był sprawcą śmierci nieboszczyka, powinien był uczuć to, a może i
skruchę wiadomość sprowadzić miała.

— Nazwiska — rzekł poważnie zakonnik — nie wiem ja i nikt nie wie. Za to zaręczyć mogę.
— Ach, ach! — zamruczał porucznik. — Aleście nieboszczyka widzieli. Jak wyglądał?
— Piękny, młody mężczyzna — westchnął o. Szymon. — W kwiecie wieku, wielka szkoda!
— Jest takich młokosów pod dostatkiem — rzekł lekceważąco Bużeński. — Nie macie się co

nad losem jego rozpadać. Nie wiecie, ojcze, jaką ranę otrzymał, że na nią rady nie było?

— Był podobno kilkakroć ranny — odezwał się o. Szymon — ale najniebezpieczniejsza pierś

mu i żebra pogruchotała.

Porucznik drgnął i zbladł nieco i w tejże chwili krew mu na twarz powróciła.
— A, a! — szepnął i tchnął silnie. — Byłoż go choć pogrzebać za co? — Dodał po krótkim

milczeniu. — Gdyby nie stało, zawsze to brat szlachcic, gotówem sumpt łożyć.

O. Szymon spojrzał na niego.
— Nie potrzeba nic — odparł. — Wojakowski, u którego zmarł, proboszcz i my postaraliśmy

się o to, aby trumnę miał, pogrzeb chrześcijański i modlitwę za duszę…

Porucznik zadumany nie odpowiedział na to.
Nigdy od pierwszych dni ks. Szymon nie widział go tak wzruszonym, niespokojnym. Razem z

tym jednak nie było po nim widać smutku ani żalu, lecz przeciwnie, jakby uczucie odniesionego
tryumfu.

background image

— To jakaś historia arcana

*

— zwrócił się do o. Szymona. — Żeby też nie wiedziano ni kto,

ni skąd, ani przez kogo był odwieziony i powierzony szlachcicowi. Cóż? Znalazł go może na
polu czy w lesie, hm?

— Nie — rzekł ks. Szymon, który umyślnie mówił otwarcie, badając, jakie to uczyni

wrażenie. — Odwieźli go jacyś panowie towarzysze. Mieli się zgłosić i, choć parę tygodni
upłynęło, nikt ani przybył, ni się dowiadywał.

Złośliwie zaśmiał się porucznik.
— Ho! Bo to widzicie, ojcze, snadź był chudy pachołek, a tamto dostojni panowie. Łba za

nich nastawił, spełnił obowiązek i — basta. Co o nim mają pamiętać? Dobrze trutniowi tak,
niechby na wysokie progi nóg nie zadzierał!

Zmilczał trochę Bużeński i znowu począł gorączkowo:
— Przecież choć świstek, znaczek, papierek zostać musiał po zmarłym.
— Sygnet pono i sakiewka…
— Nie bardzo nabita! — dodał porucznik. — A na sygnecie co? Chyba figa.
Czoło mu się namarszczyło.
Wtem Berko nadszedł dla opatrywania, a porucznik zawołał, podnosząc pięść: — Żydzie ty,

niewiaro! Chcesz mieć uszy całe i dostać dobrą rękompensę za swoje plastry, to prędzej mnie
lecz! Słyszysz? Potrzebuję być zdrów. Gadaj, rychło wstanę?

Berko, nawykły już do połajań i gróźb, do serca ich nie brał.
— Ja nie jestem Pan Bóg — odparł — ani cudów robić nie umiem. Nie mogę wiedzieć, kiedy

jaśnie pan wstanie, a co mam kłamać i obiecywać!

— Osioł jesteś! — krzyknął Bużeński i zamilkł.
Gdy wieczorem przyszedł na swoją „stójkę” o. Anioł, do którego najwięcej miał zaufania i

poufałości porucznik, po raz pierwszy nieco grzeczniej się z nim obszedłszy, poprosił go, aby mu
krótki list napisał, gdyż on sam nie mógł jeszcze pióra utrzymać.

Miał on być wysłanym do pierwszej poczty najbliższej. Chętnie się za sekretarza ofiarował

zakonnik, a list też nie był długi i zawierał tylko wezwanie do towarzysza chorągwi w
Białymstoku stojącej, pana Kalasantego Zerwikaptura, aby co prędzej dla widzenia się z rannym
Bużeńskim pośpieszał.

Jak tylko pismo było gotowe, porucznik Chychłowskiego zawołał i, pomimo nocy, kazał

pachołka na deresza wsadzić i jechać z nim do najbliższej poczty.

Nazajutrz i dni następnych wszyscy uważali pewną zmianę w Bużeńskim. Posądzano go

wielce o to, że on, nie kto inny, owego nieznajomego o śmierć przyprawił; lecz skruchy nie
widać było wcale po nim. Wesół był w sposób jakiś chorobliwy, gorączkowy; szydził jeszcze
okrutniej ze wszystkiego, dokuczał dotkliwiej jeszcze zakonnikom.

Zwykle dla ludzi ostry, teraz się okazywał nielitościwym. Jakby mu milczenie i samotność

dolegały, mówił ciągle. Starał się dowcipkować, lecz żółć tryskała z każdego słowa.

Już po pogrzebie biednego nieznajomego, gdy wszystko u Wojakowskich weszło w karby

powszedniego życia i porządku, a stary Jeremi chodził znów za pługiem, jednego dnia przybiegła
do niego córka, boso, ledwie się chustką okrywszy, i co żywiej zawezwała do matusi, do chaty,
mówiąc, że jakaś jejmość stara przybyła i chciała z nim mówić.

Domyśliła się, że to pewnie tyczyło się nieboszczyka. Pośpieszył Wojakowski, pług

porzuciwszy w polu, i zastał przed chatą brykę dosyć porządną, którą wyrostek powoził w parę
tęgich koni. We dworku siedziała, oczekując na niego, kobieta niemłoda, rozmawiając z
Basieczką i rozpytując istotnie o zmarłego. Nie musiała to być jednak ani krewna żadna, ani w

* H i s t o r i a a r c a n a (łac.) — tajemnicza historia.

background image

bliższych z nim stosunkach zostająca osoba, gdyż nie okazywała zbytniego żalu, a więcej
ciekawości.

Gdy Wojakowski nadszedł, wytłumaczyła mu się, iż była uproszoną dowiedzieć się o rannego

i nie spodziewała się, że go już nie zastanie. Nade wszystko chodziło jej o to, czy po nim listów
jakich i papierów nie było, a gdy ją Wojakowski upewnił, iż ani świstka nie znaleziono, nazwiska
nie wiedziano, a sygnet tylko w woreczku z talarami kilku, wolniej odetchnęła i twarz się jej
rozjaśniła.

Wojakowski spodziewał się, że od jejmości tej na pewno się dowie teraz, kto był ranny i gdzie

miał rodzinę, ale kobieta, zająknąwszy się, zakłopotawszy, odparła, że o tym się później od kogo
innego dowiedzą, a jej tylko zlecono o papiery się zapytać.

Nie chciał jej tak puścić szlachcic, niemal napastliwie dopominając się nazwiska i wiadomości

o rodzinie, ale przybyła, na stół tylko położywszy woreczek, jako tymczasowe wynagrodzenie,
sama do bryczki zaraz pobiegła i kazała co żywiej popędzać.

Wojakowski byłby może gonił za nią, lecz w stajni, oprócz starej kobyły, nie miał konia, a

nimby pobiegł na pole i sprowadził, okulbaczył, siadł, niepodobieństwem już było dopędzić.

W worku pozostawionym, z prostej siatki nicianej, nie było więcej nad dziesięć czerwonych

złotych i to monety osobliwej, starej jakiejś, różnego stempla, chociaż bardzo ważnych.

Do mnogich zagadek przybyła tedy jeszcze jedna, kim była ta kobieta, skąd, i o jakie papiery

tak się niepokoiła. Wojakowski z powodu roboty w polu nie mógł zaraz iść z tym do ks.
Szymona; musiał czekać do niedzieli i dopiero po sumie pochwycił księdza na cmentarzu,
spowiadając mu się z nowej tej przygody.

Dawała ona do myślenia, bo tak staranne ukrywanie nazwiska i ten niepokój o listy jakieś czy

papiery, które nieboszczyk, jak mówiła jejmość, miał zawsze nosić na piersiach, jakąś dziwną
komplikacją tajemniczej tej sprawie nadawały. Wojakowski z ubrania, uprzęży, bryczki wnosząc,
utrzymywał, że jejmość z daleka, o mil przynajmniej kilkanaście, przybyła.

Szlachcicowi szło i o to, czy z sumieniem czystym mógł dukaty porzucone zatrzymać, o co ks.

Szymon go uspokoił. Starowina jednak przy tym stał, zdaniem swoim i Basieczki, aby choć z
tych pieniędzy krzyż postawić na mogile.

Ale cóż na nim napisać było? O. Szymon radził dzień tylko śmierci położyć i prośbę o Anioł

Pański…

background image

V

Bużeński jeszcze z łóżka nie wstawał, gdy codziennie oczekiwany przyjaciel, przezywany

przez niego Kalasem, dnia jednego do miasteczka przybył i z pyłu się otrząsnąwszy, odziawszy
się przystojnie, mundurowo, oznajmiony już naprzód Bużeńskiemu, nadszedł do klasztoru.

Z porucznika wnosząc, po jego najserdeczniejszym przyjacielu, za którym tak tęsknił, można

się było spodziewać drugiego takiego zawadiaki i szaleńca, jakim on był.

W związkach serdecznych ludzkich bywają wszakże tajemnice, równie niezbadane, jak w

chemicznych powinowactwach. Łączą się z sobą charaktery i temperamenty często
najsprzeczniejsze.

Ów Kalas Zerwikaptur przedstawiał typ swojego czasu, zupełnie różny od przyjaciela

Bużeńskiego. Piękny bardzo mężczyzna i do swej piękności a elegancji ją uwydatniającej
przywiązujący wagę nadzwyczajną — Kalas nie miał ani zuchwalstwa, ani rubasznej mowy
porucznika. Galant, sentymentalny, nie bardzo nawet stworzonym był na żołnierza i tylko woli
ojca zadość czyniąc, który go zahartować chciał służbą — chorągwi się trzymał, za światem
salonowym tęskniąc.

Gdy Bużeński przejęty już był do szpiku kości doktrynami wieku najskrajniejszymi, Kalas

grzeszył wcale innym usposobieniem.

Był zupełnie obojętnym na sprawy religii, chodził do kościoła dla widywania pięknych

twarzyczek, duchownym oddawał poszanowanie należne, z farmazonami śmiał się z praktyk
religijnych, wierzył we wszystkie niedorzeczności świeże i jakby go to wcale nie obchodziło —
ani się spierał, ani mówił o tym. Przekonań nie miał określonych żadnych.

Lubił żyć wesoło, to było jego zasadą i osią życia. Smutkowi, pod jakąkolwiek formą

przychodzącemu, opędzał się rozpaczliwie; gotów był do największych ustępstw, byle go nie
męczono. Często gęsto powtarzał, co było hasłem jego:

— Raz się żyje!
Kalas był przy tym usłużny, grzeczny, łatwy w pożyciu, już dlatego, aby nikt nie miał powodu

wody mu zamącić.

Gdy się w klasztorze dowiedziano o powołaniu towarzysza tego i jego przybyciu, o. Rafał,

człowiek cierpliwości świętej, ale już zmęczony jednym farmazonem, zachmurzył się na tę myśl,
że mu jeszcze drugi taki przybył.

Odetchnął jednak, gdy w korytarzu się z nim spotkawszy, po bardzo uniżonym powitaniu,

zobaczył młodzieńca gładkiego, słodkiego i wcale do Bużeńskiego niepodobnego.

Na widok przybywającego jedną zdrową rękę wyciągnął porucznik i począł go witać

wymówkami.

— Bodajżeś przepadł! Toś się wlókł na raku!… Schnąłem z niecierpliwości. Na tym drzwi

zamknięto, przyjaciele pozostali z sobą sami, a w korytarzu słychać było tylko długo nadzwyczaj
ożywioną, hałaśliwą rozprawę.

Chychłowski stał, z polecenia pana, na straży, aby jej nikt nie przerywał. Nawet Berka,

przybywającego dla opatrywania rany, zatrzymano.

Gdy w końcu Bużeński począł w dłonie klaskać i zawołał dworzanina, a ten wszedł z

cyrulikiem, po obu towarzyszach widać było znużenie wielkie.

Bużeński leżał na pościeli czerwony, dyszący, a Kalas siedział z nogami wyciągniętymi i

głową na piersi spuszczoną, smutny, jakby ciężar wielki spadł na niego. Milczeli obaj.

Zerwikaptur był tak zmęczony, że obejrzawszy się, zażądał wyjść na świeże powietrze,

background image

odetchnąć trochę.

— Idź do ogrodu, choć to już jesień i nie ma tam co widzieć, ale się ochłodzisz….
Posłuchawszy tej rady, jakby upojony, wyszedł z celi Kalas.
Zaledwie kilka zrobił kroków w korytarzu, gdy go z uprzejmością powitał o. Anioł, choć

nieznajomy, ciesząc się z jego przybycia dla porucznika, który za nim tęsknił. Ofiarował się też
przewodnikiem być po ogrodzie. Zerwikaptur, odpowiadając grzecznie, szedł w myślach
zatopiony.

— Lękam się — rzekł, pomilczawszy — aby mój przyjaciel nie był ojcom bardzo przykrym

gościem. Natura to do zbytku żywa, niepohamowana, niecierpliwa, a tu jeszcze i niemałe
cierpienie padło na nią. Rany jak rany — dodał — te się znoszą łatwiej, ale Bużeński ma innych
utrapień wiele. Żal mi tego człowieka.

— Nam też wszystkim go żal — rzekł ks. Anioł — tym bardziej, że my mu pociechy

przynieść nie możemy.

— I nikt w świecie — dokończył Kalas.
Badać przyjaciela o te utrapienia moralne, o których wspomniał, nie chciał ks. Anioł.

Mówiono o rzeczach obojętnych.

Zerwikaptur zdawał się interesować życiem klasztornym, chwalił je, znajdował tę ciszę i

spokój godnymi zazdrości. W istocie więcej może przez grzeczność niż z zamiłowania jakiegoś
okazywał zajęcie żywe wszystkim, o czym mu ks. Anioł mówił. Ogród mu się podobał, klasztor
wydawał bardzo pięknym, okolica miłą. Unosił się nad gościnnością zakonników itp.

— Rad bym — dodał — wyzwolić ojców od tej niepotrzebnej załogi i zabrać z sobą

Bużeńskiego; ale, na nieszczęście, widzę, że rany są daleko gorsze, niż sądziłem, i podróży
rychło nie zniesie.

— My sobie nie przykrzymy z nim wcale — przerwał Anioł. — Troską tylko naszą jedyną, że

go tak przyjąć i dać mu takich wygód, jakbyśmy pragnęli, nie możemy. Nawykliśmy do życia
prostego… źle tu mu być musi.

— Owszem, owszem! — przerwał Kalas — jest mu doskonale.
Wśród przechadzki, ostrożnie i dyskretnie, przybyły usiłował się dowiedzieć o o. Szymona,

który był przy zmarłym niedawno w okolicy nieznajomym. O. Anioł zapewnił go, że się z nim
będzie mógł widzieć. Dodał towarzysz, iż rad by z nim na osobności pomówić.

Powrócili potem do klasztoru i Zerwikaptur wszedł do celi przyjaciela, który już spoczywał po

dosyć burzliwym opatrywaniu rany, przy którym nieszczęśliwy Berko wiele ucierpiał. Zdawało
się, że przybycie Kalasa, zamiast uspokoić chorego, rozdrażniło go jeszcze.

O. Szymon, dowiedziawszy się, iż przybyły widzieć się z nim po obiedzie przyszedł do celi,

poznał się z nim, wesołą zawiązał rozmowę, a gdy Bużeński milczący zdawał się potrzebować
spoczynku, obaj razem wysunęli się potem do o. Szymona.

Wiadomo powszechnie, iż w klasztorach ściślejszej reguły cele zakonników niczym się od

siebie nie różnią. Ograniczona w nich jest ilość sprzętów, ich kształty, a ubogi mnich, nie mający
żadnej osobistej własności, bo nawet habit, który nosi, nie należy do niego, nie może niczym tego
szczupłego schronienia swego przystroić. Jakkolwiek bądź, każdą z tych celek jednakże charakter
osobisty człowieka w niej mieszkającego piętnuje, często jednym niczym, oznaką prawie
niepostrzeżoną, a znaczącą. Tak cela o. Szymona, niegdyś żołnierza i wojaka, miała cóś w sobie
pachnącego obozowiskiem… Nie było tu tego ścisłego porządku w ustawieniu stoików i półek,
jak gdzie indziej, żadnego starania o wygodę dozwoloną i ozdobę, żadnego kwiatka, żadnego
obrazka.

Klęcznik twardy, drewniany, z krzyżykiem, ręcznik na kołku, para książek do modlitwy, nic

więcej… Łóżko, na którym spłaszczony siennik ledwie się dawał dojrzeć, wyglądało jak deska…

background image

Sukienna poduszka zdawała się dla formy tylko na nim rzucona.

Jedynym dodatkiem zbytkownym był w kącie stojący kij prosty, wyłamany gdzieś w lesie, a

używaniem wyślizgany. Nie był to dziś już kawał suchej gałęzi, ale istota jakaś, cóś niezbędnego
dla o. Szymona, co by się niczym innym zastąpić nie dało. W tym kątku, w którym on miejsce
zajmował, prawie go widać nie było; stał tam skromnie, czekając aż będzie potrzebny, ale gdyby
go zabrakło, stary czułby się osieroconym.

O. Szymon, wychodząc, gdy przyjaciela tego miał wziąć z sobą nie potrzebował go szukać,

ani patrzeć nawet; sięgał szeroką dłonią i był pewnym, że go w niej uczuje…

Jak ten kamień Mickiewicza, z którego łza pociec była powinna, tak z kija tego, noszonego

przez lata długie, teraz by wycisnąć się może dały mnogie wspomnienia. Razem ze starcem ileż
to oni odwiedzili chat, ile przebyli dróg! Po kiju tym, stojącym pokornie przy drzwiach,
poznawano bytność o. Szymona… Zdawało się, że sękate drzewo nabyło fizjognomii jakiejś,
przypominającej swego pana.

Był to kij taki, który czasem kładną do trumny…
O. Szymon, gdy szedł pieszo, choćby się na nim opierać nie potrzebował, brał go zawsze z

sobą. Zdawało mu się, że on tak by tęsknił po nim, jak stary po tym niemym przyjacielu.

Jak zawsze, nawet zimą, okno celi o. Szymona było i teraz otwarte. Potrzebował powietrza…

Wprowadziwszy tu Kalasa, chciał je zamknąć staruszek; ale grzeczny młodzieniec zaręczył, że i
on bardzo lubi powietrze.

Rozmowa się poczęła o Bużeńskim. Niedługo lawirując, Kalas wprost przystąpił ad rem

*

,

chcąc wybadać cóś więcej o nieznajomym. Wzdychał biedak i nie taił tego, że w zmarłym
domyślał się przeciwnika swego przyjaciela.

— Na nieszczęście, ja waćpanu o nim nic więcej powiedzieć nie potrafię nad to, com p.

Bużeńskiemu mówił. Nie chcę być natrętnym ani badać waćpana o historią porucznika, lecz dla
nas też świadomość jej nie byłaby obojętną. Umielibyśmy się z nim może obchodzić właściwiej.
Bużeński ciągle się wydaje podrażnionym, zniecierpliwionym… Możeśmy temu winni mimo
woli…

Kalas stal zakłopotany.
Nikt temu nie winien oprócz niego samego — rzekł. — Historią mojego przyjaciela znam jak

swoję własną, lecz gdy on milczy i tai się z nią, mogęż ja się z nią zwierzać?

Nie nalegam też — rzekł o. Szymon. — Żal mi go bardzo… Zagrzązł w świata tego kale i

więzach… człowiek biedny! — Tak i bardzo biedny — odparł Kalas. — Cóż, gdy na to pono
rady nie ma.

Spojrzał na o. Szymona, dla którego czuł jakąś sympatią. Był w usposobieniu skłonnym do

wywnętrzania się.

— Gdybyś, ojcze szanowny, przyrzekł mi, że to, co powiem, za te ściany nie wyjdzie — dodał

— zaprawdę, wyspowiadałbym się za Bużeńskiego, bobyście może wy mnie wskazali, a ja bym
jemu wskazał drogę, aby wynijść z tego zawikłania.

O. Szymon stał dosyć obojętny.
— Nie chcę namawiać na żadną spowiedź — rzekł powoli. — Jeśli sądzicie, że ona się przyda

na co, to wiecie, że kapłan i obowiązany jest, i nawykły do milczenia.

Kalas siadł na wskazanym krześle i zadumał się.
— Będzie to długie opowiadanie — rzekł — gdyż inaczej zrozumiałym by się nie stało.
Zamyślił się nieco. O. Szymon, nie chcąc wyzywać, patrzył i milczał.
— Od tego począć muszę — odezwał się Zerwikaptur — iż przyjaciel mój u matki jednym

* A d r e m (łac.) — do rzeczy.

background image

dziecięciem był, że w początkach i pięknością, i żywością, i rozumem jako cóś cudownego
zachwycał. Za wcześnie mu dano swobodę wielką.

Dom był bardzo możny, pański, życie zbytkowne, gwarne, wesołe. Wychowywali go

dworacy, nosząc na ręku i dogadzając mu; później cudzoziemcy, służalcy, którzy na wszystko
pozwalali.

Gdy komu długo trybularzem

*

kadzą, w końcu się bożkiem uczuć musi.

Pojechał potem za granicę — mówił dalej Kalas. — Ja go naówczas nie znałem jeszcze tak z

bliska, ale wiem o tym, co mówię, z jego własnego Powiadania, gdyż Bużeński, ostry dla
drugich, tak samo szydzi i wyśmiewa samego siebie i zna się na wylot.

Podróż ta, jak on sam powiada, zmieniła go wielce, nie poznawał sam siebie. Buta, z którą

wyjechał, wzrosła do najwyższej potęgi.

Między nim a ojcem, człowiekiem dumnym i równie jak syn gwałtownym, już czasu podróży

powstały nieporozumienia. Kasztelan kazał powracać. Syn nie chciał. Wydatki były wielkie, a
gdy ojciec mu je wyrzucał, Bużeński odpowiedział, że ma macierzysty majątek i nim
rozporządzać prawo.

Za powrotem starli się z sobą.
Ojciec wypuścił mu znaczną bardzo majętność po matce, ale razem zerwał z synem i

zapowiedział, że po nim grosza nie weźmie.

Rozstali się. Jednakże, ponieważ poprzednio było życzeniem ojca, aby służył w wojsku i o

zapisanie się do chorągwi starania poczyniono, spełnił — chociaż z ojcem zerwał — wolę
ojcowską i począł służbę wojskową.

Służyliśmy razem, ale wiecie, mój ojcze, co u nas służba taka znaczy. Kto siedzi przy

chorągwi? Przyjdzie się raz, drugi, wstąpi, pokaże i wraca na wieś lub do Warszawy.

Tak i on, i ja przesiadywaliśmy w Warszawie. Tu, na nieszczęście swoje, poznał Bużeński

panienkę zamożnego domu, piękności nadzwyczajnej, ale wychowaną inaczej niż nasze
wszystkie dziewczęta i jakby na umęczenie go stworzoną.

Pociągnął i mnie z sobą do domu pana Mościskiego. Widy wałem ją, jak on, więc o tym z

własnego przeświadczenia mówić mogę.

Mościski, pewnie starego, ale zubożałego rodu, jakim się sposobem gdzieś na ukrainnych

krajach dorobił majątku, nikt nie mógł tego spenetrować. Przyszedł do niego nagle, a z
majątkiem pycha i ochota pańska.

Jak nikt nie wie skąd wziął dostatki, tak nie wiadomo skąd wziął żonę, cudzoziemkę,

Francuzkę podobno, z której Pan Bóg mu dał córkę.

Panna Emilia mogła i musiała przypaść do serca Bużeńskiemu, raz dla piękności swojej

nadzwyczajnej, a potem dlatego, że charakterem do niego była podobną.

Wcześnie jej dano swobodę zupełną i wychowanie jakieś na pół męskie. Robiła co chciała:

jeździła konno, strzelała doskonale, mówiła śmiało i w zadumienie a admiracją wprawiała
szlachtę naszą, która podobnej niewiasty nie tylko nie widziała nigdy, ale i nie przypuszczała,
aby na świecie cudactwo podobne mogło się zjawić. ,

Salwowało ją to, że tak nadzwyczajnie była piękna. Młodzieży się koło niej zwijało mnóstwo;

szaleli wszyscy, ale starać się i żenić z nią nikt ani pomyślal.

Matkę już straciła, został tylko ojciec, młody bratanek, którego on przybrał sobie do boku, i

panna Emilia, w domu będąca gospodynią, gospodarująca też jak się Jej podobało. Panna lubiła
zabawy i to właśnie takie, które jak najmniej wiekowi jej i płci przystały.

Innych by to może odstręczało, a Bużeńskiego pociągnęło właśnie. Począł tedy u Mościskich

* T r y b u l a r z (z łac.) — kadzielnica kościelna.

background image

przesiadywać, z panną jeździć, polować, służyć jej, słowem jawnie o nią się starać.

Nigdy nic przez pół nie robiąc, zakochał się do szaleństwa, stracił głowę. My wszyscy, patrząc

jak panna płochą była, reflektowaliśmy go, aby się za daleko nie posuwał i nie wiązał. Słuchać
nas nie chciał.

Mościski konkury syna kasztelańskiego widocznie faworyzował. Przyjmował go serdecznie.

Emilia też była dla niego bardzo uprzejmą. Wszyscy jednak patrzący z boku widzieli to, że
szczególnego afektu dla niego nie miała.

Chciała się wydać za mąż.
Inna, znając Bużeńskiego, byłaby się może zlękła jego gwałtownego temperamentu — ona się

go nie obawiała.

Obserwując co się działo w domu Mościskich, ludzie dostrzegli, że panna jakoby od dawna

zakochana była i dozwalała z sobą romans prowadzić bardzo przystojnemu chłopcu, szlachcicowi
ubogiemu, który u starego Mościskiego był rezydentem. Zwał się Bernat Zaręba.

We dworze u Mościskich o tych stosunkach panny wiedzieli wszyscy, ojciec może także się

domyślał, ale mało sobie to ważył.

Na ostatek plotka czy prawda ta doszła do Bużeńskiego. Nie chciał wierzyć, oburzył się i na

złość wszystkim, co go przestrzegali, natychmiast z panną się zaręczył jawnie i głośno, po całej
Warszawie o tym rozpowiadając.

On sam mi powiadał, że wprost pannę spytał o Bernata tego, a gdy ona, śmiejąc się,

ramionami ruszyła, ponieważ zakochany był, na wszelkie gadania nie zważając, prosił o jej rękę i
przy świadkach, bo może pięćdziesiąt osób zaproszono na zrękowiny, zamienił pierścionki.

Termin ślubu był naznaczony.
Ale w Bużeńskim jednakże podejrzenie jakieś pozostało. Zaczął śledzić pannę Emilię,

podkradać się, płacić ludzi, dowiadywać się. Jeden ze sług zdradził pannę.

— Ma romans od dawna z Bernatem, a chcesz się pan o tym przekonać, to wnijdź wieczorem

do ogrodu: zobaczysz ich, jak w czułej parze chodzą z sobą, nie bardzo z tym kryjąc się nawet.

Bużeński jeszcze to miał za potwarz i kłamstwo, ale zasiadł w ogrodzie.
Tu, w samej istocie, naprzód zobaczył oczekującego rezydenta, potem przybywającą pannę i

jak pod rękę się z sobą wziąwszy zaczęli się przechadzać. Podkradlszy się, nawet słyszał
rozmowę i to, że z niego sobie żartowali… Panna Emilia obiecywała Bernatowi, jak skoro za
mąż wyjdzie, wziąć go do domu i była pewną, że na to małżonka namówi.

Ktokolwiek zna Bużeńskiego jak ja, ten nierad wierzyć temu, że on tego wieczora, wypadłszy

ze swojej kryjówki, oboje ich tam w miejscu trupem nie położył. Tymczasem nie tylko, że się
wstrzymał od wszelkiego kroku podobnego, ale złość i gniew umiał tak dobrze ukryć w sobie, iż
się niczego nie domyślano.

On sam powiada, że tylko straszne pragnienie zemsty mogło mu dać taką nadzwyczajną siłę.
Do wesela czynił wszelkie przygotowania, z panną był jak dawniej, a ona tak pewną się czuła

tego, iż szalał dla niej, że nie postrzegła ani z oczów, ni z mowy, co w nim kipiało.

Nadszedł termin naznaczony i z wielką paradą pojechał porucznik na wesele.
Doprowadził do tego obrząd, że aż w kościele dopiero, przed ołtarzem, pannie pierścionek

rzucił pod nogi, życząc, aby się nim zaślubiła z Bematem, a sam, uczyniwszy jej ten afront
publiczny, wyszedł wśród osłupienia powszechnego z kościoła, siadł na koń, i nim się ludzie
gonić i mścić zebrali, wyjechał…

O. Szymon słuchał opowiadania, cały pogrążony w myślach, wstrząsając się niekiedy.

Doszedłszy do ślubu tego, Kalas się zatrzymał, spoglądając na niego.

— Reszty, mój ojcze — rzekł — domyśleć się już łatwo.
Mościski stary nic z początku nie czynił — zatarł wypadek. Powiadano z ich strony, że

background image

Bużeński oszalał i że go własny ojciec miał u bonifratrów osadzić.

Panna się nie pokazywała w Warszawie, siedziała na wsi, a co najdziwniejsze, nawet tego

Bernata nie odprawiono ode dworu, aby okazać, że wszystko było potwarzą.

Zasłyszeli potem widać, że Bużeński miał jechać w te strony, i uczynili zasadzkę na niego.

Ubiliby go pewnie, bo ich była gromada, a on jeden, ale im przeszkodził ktoś nadjeżdżający…
Bużeński strasznie porąbany, a Bernat… zabity, bo zdaje się nie ulegać wątpliwości, że to on
zmarł u tego szlachcica… Bużeński o ile pamięta, powiada, że go okrutnie w piersi płatnął.

O. Szymon zdawał się słuchać jeszcze, choć Kalas skończył powieść swoją; na koniec rzekł

smutnie:

Któż by tu się domyślił z tego, co mi opowiadacie, że to historia naszego kraju i czasu? Gdzie

tu chrześcijańska miłość? Gdzie niewieścia skromność? Gdzie prawda i szczerość? Wzdrygnąć
się trzeba, słuchając. Niewiasta brzydale taką ją głupi ojciec uczynił Bużeński wasz szlachetniej
byłby postąpił, gdyby zemsty niechając, dziewczę zawstydził na cztery oczy i do żalu a
opamiętania otworzył jej wrota… Cóż mu z tego wszystkiego przyszło? Poganie jesteście! —
westchnął o. Szymon.

— Ludzie jesteśmy — odparł Kalas — namiętności panują nam.
— Gorzej niż one — rzekł ksiądz — bo namiętność wybucha na razie, a taka rozmyślna

zemsta i znęcanie się nad słabą niewiastą…

— Ależ zdrada z jej strony — zawołał Kalas — czyż na karę nie zasługiwała?
— Karę potrzeba było Bogu zostawić, a politowanie tylko mieć w sercu. Patrzcież, co ofiar!

Kobieta zgubiona, człowiek jeden zabity, drugi ledwie z życiem wyszedł i cóż mu pozostaje?
Zgryzoty i gorzkie wspomnienia.

— Ojcze mój — odezwał się Kalas — i nad nim raczej mieć potrzeba politowanie, niż go

potępiać.

— Nie potępiam też nikogo — rzekł o. Szymon. — Człowiek nieszczęśliwy jest, bo go i ta

tragedia nie poprawiła. Zamiast kajać się, szaleje i rozpacza.

O. Szymon założył ręce na piersi i poszedł do okna, świeżym odetchnąć powietrzem.
— Gorsze to nad wszystko — westchnął Kalas — iż o ile z rozmowy z nim miarkować mogę

nie odjęła mu niewiara w tę niewiastę miłości dla niej i dziś tak jest zakochany, jak był.

Milcząc, podniósł zakonnik ręce.
— Więc i dobrze jest może — odezwał się — że go choroba dłużej tu w klasztorze potrzyma i

zapobieży nowemu wybrykowi jakiemu.

— A cóż on dziś już może przedsięwziąć? Chyba męczyć się sam tylko, boć do panny, po

takim skandalu, już nie przystąpi… Zna on ją i wie, że w niej zemsta mieszka nieubłagana.
Ojciec też poślubił sprawę córki i pewnie mścić się jeszcze na Bużeńskim będą usiłowali.

Tak, tak! Brzydki to chwast ta zemsta — rzekł o. Szymon. — Dosyć małego ziarenka, aby się

do nieskończoności rozrastał.

Zwrócił się do słuchającego Kalasa.
— Wy wszyscy — mówił dalej — żyjący na świecie, w tej naszej wierze i w jej zakonie

szukacie dziś plam, odrzucacie ją pod pozorem, że krępuje wolność waszę, że was pęta.
Spójrzcież na tych, co zrzucili z siebie tę niewolę: jak żyją i czy im z tym lepiej? Po owocach
poznać drzewa, a jakież owoce zrodził libertynizm wasz, który żadnych praw i granic znać nie
chce? Waszmościn przyjaciel Bużeński, wyśmiewa się z naszej reguły, z pokory, posłuszeństwa:
ale owocem ich jest spokój ducha, z którym my szczęśliwymi się czujemy, a wy?… Kalas nic nie
odpowiadał; myślą pewnie był nawet gdzie indziej.

— Być może — odezwał się po chwili — iż dla Bużeńskiego pobyt tutaj, na ustroniu, w

samotności będzie zbawiennym i uspokajającym. Dlatego ja też nie bardzo go stąd chcę

background image

wyciągnąć, a gdybym nawet i zapragnął, dziś to niepodobieństwo. Z ranami tymi nie
wytrzymałby podróży.

Raz jeszcze uprosiwszy o. Szymona, aby powierzonej sobie historii Bużeńskiego nie

rozpowiadał nikomu, może żałując już nawet, że się z nią wygadał — Kalas powrócił do
przyjaciela, którego zastał już nieprzytomnym. Domagał się powrotu Kalasa, kazał go szukać po
klasztorze i napadł na niego, zobaczywszy wychodzącego.

— Gdzież ty się włóczysz? Przyjechałeś do mnie i dla mnie, a siedzisz w kącie i z mnichami

się zabawiasz. Gdzie byłeś?

— U o. Szymona — rzekł przybyły.
— A! Stary żołnierz, z kresą przez łeb, podobną do tej, która i mnie na pamiątkę zostanie.

Jakim sposobem wojak przedzierzgnął się w zakonnika i tak w nim wszystko wygasło? Mnie się
zdaje, że i ten komedią gra, jak oni tu wszyscy.

Kalas, nie chcąc się sprzeciwiać, nie odpowiedział nic.
— Komedianci! — dodał Bużeński. — Słodkie to wszystko, dobre, bez żółci… jakby z nich

wątrobę wypruto; ale między sobą, po cichu muszą się jeść…

Przerwał, widząc, że Zerwikaptur mu nie odpowiada i zapytał:
— A o mnie co oni powiadają? Hę?
— Rozumiesz przecie, iż przede mną, o tobie nic mówić nie mogą — odezwał się Kalas. —

Mają dla ciebie wielką kompasją

*

.

— I ja też dla nich. Lecz byłem się stąd mógł wyrwać co prędzej, bo w tej norze się uduszę…

— Nie możesz narzekać — przerwał Zerwikaptur.

— Dajmy temu pokój — urwał nagle Bużeński — ty jesteś gładki i akomodujący się wszędzie

i zawsze. Sądzę, że gdyby cię nawet wsadzono pod kaptur, nałamalbyś się do niego.

niego wybrnąć nie można? Cóż pomoże rwać się, gdy wyrwać nie ma siły?
— Baba jesteś — zawołał Bużeński — baba. Mężczyzna powinien walczyć, zawsze i

wszędzie! Walka to życie. Zgniłbym bez niej. — Sadzę, że masz jej przecie już dosyć —
rozśmiał się Zerwikaptur.

— Mylisz się. Upłynęło ze mnie wiele krwi, ale z nią nie wyszła natura… Wstanę takim,

jakim się położyłem.

Zerwikaptur zabawił przy Bużeńskim dni kilka, wziął od niego polecenia rozmaite, przyrzekł

odwiedzić znowu, a przez czas pobytu poznawszy się i poprzyjaźniwszy z zakonnikami, opuścił
klasztor niemal z żalem.

Pobyt jego cokolwiek wpłynął na uśmierzenie porucznika. Przed przyjacielem mógł się

wygadać, wyburzyć, spędzić na nim długo w sobie tajone bóle. Stał się też spokojniejszym nieco,
zrezygnował się nawet na dłuższy w klasztorze pobyt, którego rana wymagała. Zerwikaptur dla
potwierdzenia tego, co Berko o ranach powiadał, przysłał uproszonego lekarza Niemca,
nadwornego ks.ks. Ogińskich. Ten, obejrzawszy Bużeńskiego, zostawił instrukcje cyrulikowi i
zabronił myśleć nawet o poruszeniu się z klasztoru, dopóki by lepsza pora nie nadeszła. Zima
właśnie srożyć się zaczynała.

* K o m p a s j a (z łac.) — współczucie, litość.

background image

VI

Po odjeździe przyjaciela, po wizycie doktora, porucznik znowu, jak powiadał, skazanym

został na mnichów.

Oswajał się on z nimi, jak człowiek zwykł się zawsze ze wszystkim, co go otacza, powoli

zżywać i godzić; jednakże uprzedzenia przeciwko zakonowi i zakonnikom, jakie przywiózł z
sobą, pozostały w nim niezachwiane.

Gorycz, jaką miał w duszy, oddziaływała zresztą na sposób zapatrywania się nie tylko na

klasztor, ale i na świat cały.

Niepojętym dla niego było, że tych, jak zwał, komediantów widział ciągle i zawsze z obliczem

wesołym, spokojnym i jakby szczęśliwym. Przypisywał to jednak nawyknieniu do udawania.

Po Nowym Roku Bużeński się czuł tak silnym, że począł wstawać z łóżka. Nie wychodził

wprawdzie z izby, ale mógł się po niej przechadzać, z jedną ręką na temblaku i z głową
poobwiązywaną.

Pomimo młodości i krwi zdrowej, rany nie wiedzieć dlaczego powolnie się goiły. Z

nadtrzaskanej, jak się okazało, czaszki, cieniuchne, delikatne jak włos, wychodziły jeszcze
kosteczki, ręka nie miała ruchów swobodnych. Ogólny jednak stan zdrowia był dosyć dobry.

Chociaż po bliższym zapoznaniu się z tym nie dającym się pohamować Bużeńskim zakonnicy

nie mogli dla niego powziąć szczególnej sympatii, spełniali dzieło miłosierdzia zawsze z
łagodnością i dobrocią. Przychodzili go zabawiać, znosili jego przykre często żarciki i
wyszukiwali środków zajęcia go czymś i wyrwania nudom.

Lecz wszystek ten pokarm duchowy, jaki oni mu podać mogli, dla spieczonych ust zepsutego

człowieka był mdłym i niesmacznym.

Potrzeba było nawet ostrożnie mówić z nim, aby nie narażać się na cyniczne z rzeczy świętych

szyderstwa.

O. Szymon, który jak wiemy, sam jeden był w historią życia Bużeńskiego wtajemniczony,

może z tego powodu najtrafniej umiał przemawiać do niego.

Pewien rodzaj zbliżenia z nim sam porucznik przypisywał przeszłości zakonnika i bliźnie, jaką

zostawiła po sobie.

Starzec też nigdy wprost z morałami nie występował, nie rozprawiał z nim; zajmował umysł

jego opowiadaniami na pozór obojętnymi o rzeczach i ludziach, jakich spotykał w życiu. Był w
tym jednak wybór pewien i umiejętne zastosowanie, którego Bużeński nie domyślał się. Właśnie
to stanowiło skuteczność przykładów.

Zima po Nowym Roku złagodniała, powietrze było tak ocieplone, jakby przedwczesna wiosna

przyjść już miała. Nudząc się w ciasnej celi, Bużeński domagał się, aby mu choć po korytarzu
chodzić było wolno. Cyrulik nie mógł mu wzbronić.

Gdy po raz pierwszy wyrwał się na tę cząstkową swobodę, Bużeński weselszym się stał. Na

dole, dawnym obyczajem, w klasztorze były krużganki, otaczające wewnętrzne podwórze, na
sposób włoski urządzone. W pośrodku niego stał dosyć nadpsuty, stary posąg Matki Boskiej z
kamienia, u stóp którego dawniej wytryskała woda. Dziś już ona, gdy się wodociąg popsuł, nie
przypływała. Wkoło były kwatery z bukszpanu i kilka drzewek iglastych. Jeden szczególniej
wyrosły smukło jałowiec, który z krzaka wyrobił się na drzewko, był w swoim rodzaju
osobliwością.

Krużganki wprawdzie nie mogły iść w porównanie z tymi ślicznymi, jakie po sobie czasy

dawniejsze pozostawiły w klasztorach z XIII i XIV wieku, lecz budownictwo epoki Odrodzenia,

background image

choć siliło się na cóś nowego, stworzyło tylko niebrzydkiego hybryda, który przypominał swoich
protoplastów.

Galeria ta, obchodząca wkoło dziedzińczyk, zaszklona, przyozdobiona była obrazami i

wizerunkami.

W pośrodku na ścianie zawieszony był ogromny krucyfiks drewniany, pomalowany olejno,

który mimo bardzo pierwotnej roboty artysty samouka, miał wiele wyrazu. Studiów
anatomicznych szukać w nim nie należało, ale spuszczona głowa, cierniem ukoronowana,
uderzała naiwnie uwydatnioną boleścią.

Każdy przechodzący około figury zakonnik i braciszek, przyklękał tu i mówił krótką

modlitewkę.

Mnogie drzwi, ponad którymi stały napisy łacińskie pobożne, prowadziły do cel i sal dolnych.

Pomiędzy nimi ściany wszędzie były pozawieszane obrazami cudów z historii św. Franciszka z
Asyżu i jego rodziny duchowej. Były to płótna stare, kopie z jakichś nieznanych oryginałów,
którym lata długie nadały prawie charakter monochromów. Rzadko gdzie odzywała się nie dobita
farba czerwona lub sczerniała zieloność. Wszędzie powietrze pożółkło, a niebiosy i ziemia
dostroiły się do jednego tonu. Potrzeba było dobrze się wpatrzeć w obrazy, aby je od ścian
odróżnić…

Baczniejsze dopiero wejrzenie wprowadzało ciekawego widza w ten świat całkiem nowy, inny

jakiś, który one przedstawiały.

Nie były to momenty powszedniego życia, ani wizerunek ludzi pospolitych, jakich się

codziennie spotyka. Cud tryskał z każdego płótna. Powietrze napełniali aniołowie, od ziemi w
zachwycie podnosiły się postacie i stały zawieszone w powietrzu. Straszne męczarnie
wywoływały uśmiechy. Na niektórych z twarzy tych nieudolny pędzel wyraził jednak uniesienie i
ekstazę.

Z obłoków spadające promienie, aureole otaczające głowy, całe sceny odgrywające się w

niebiosach, muzyki i chóry aniołów, dramaty grobowe i męczeńskie na ziemi, w sprzeczności z
niebem rojącym się istotami powietrznymi — wszystko to przenosiło patrzącego w jakieś wieki i
dzieje jakby przez poezją stworzone, w chwili pobożnego marzenia.

W pośrodku między wielkimi scenami z żywotów, wisiały gdzieniegdzie portrety, realizmem

nielitościwym urągające się tym scenom idealnym.

Zjawiali się tu wyschli asceci, jakimś ogniem wewnętrznym wygorzeli i spaleni jak

Kapistran

*

, ludzie z twarzami pospolitymi, rysów gminnych, w których świętość kryła się pod

pokorną brzydotą; zadumani mężowie, z trupią głową pod krzyżem; święci, do których
zstępowali z komunią anioły, z liliami cherubiny…

Gdy wychodząc z celi po raz pierwszy spojrzał na ściany porucznik, ogarnął go niemal strach

jakiś, tak mu się to wydało dzikie i brzydkie. Nawykł był w malowaniach szukać tylko mdłego
wdzięku bez myśli, tu myśl była dlań spowitą, niedostępną — hieroglifem.

Wolał też odwrócić oczy….
Długi korytarz jednostajny wydał mu się smutnym jak więzienie, a podwórko z posągiem i

jałowcem przypominało campo santo

*

w Pizie i cmentarz.

Lecz właśnie promień słońca wdarł się aż na posadzkę i ściany. Wróble szczebiotały około

okien. Tam u góry było życie, za murami swoboda.

Porucznik westchnął, myśląc, że przecież kiedyś się stąd uwolni. Mimo woli przypomniała mu

się przeszłość pełna życia, ruchu, dramatu, a w takiej sprzeczności z tym spokojem, który tu od

* K a p i s t r a n — Jan Kapistran (1385–1456), święty, franciszkanin.
* C u m p o s a n t o (wł.) — typ cmentarza w formie dziedzińca otoczonego krużgankiem, w którego ścianie

znajdują się nagrobki, epitafia.

background image

lat kilkuset nie był przerwany na chwilę.

Jak ten zegar czasu niepostrzeżenie się wlókł, jak życie musiało się wydawać długim!
Bużeński wolnym krokiem przeszedł cale krużganki i przeczytał podpisy pod niektórymi

wizerunkami.

Wlókł się tak zadumany, gdy mu o. Anioł drogę zastąpił, ze swą twarzą zawsze ożywioną i

błyszczącymi oczyma.

— W korytarzu trochę chłodno, poruczniku — rzekł. — Ba! A mnie w celi naprzykrzyło się

już siedzieć — zawołał Bużeński. — Dobrze to wam, coście już w tej skorupie zadomowieni, ale
ja do ruchu i zmiany powietrza jestem nawykły…

— Dla rozmaitości proszęż w gościnę choć do mnie — rzekł wesoło zakonnik. — Muszę

tylko uprzedzić, że u mnie nieład wielki.

— Gdzież ta cela wasza? Chodźmy — odparł Bużeński.
— Tu na dole — mówił, prowadząc już o. Anioł. — Dano mi, właściwie mówiąc, nie zwykłą

celę, ale dosyć dużą izbę. Łaska to ks. gwardiana, który widząc, że ja zawsze cóś majstruję, miał
wzgląd na tę słabość moję.

To mówiąc, o. Anioł otworzył drzwi i Bużeńskiego zaprosił do obszernej izby, którą

zajmował.

W istocie celą tego nazwać nie było można, chyba fantastycznym jakimś warsztatem. W kątku

o. Anioł miał nędzne łóżeczko i klęcznik, ale to nikło pośród mnogich akcesoriów, świadczących
o zajęciach zakonnika.

W pośrodku stał drewniany anioł bez ręki, z którego złocenie i barwy pospadały i grunt tylko

jakiś białawy, na którym niegdyś były umieszczone, jakby plamami świecił. Biedny anioł był
straszliwie wygięty, wymuszony, w pretensjach, ale stał tak wysoko w kościele, a tak tam był
potrzebny, iż go koniecznie należało z ran i kalectwa wyleczyć.

Obok na ziemi leżał święty biskup, jak ze sztywności jego widać było, nierównie od anioła

starszy i w daleko opłakańszym stanie. Rzeźbiarz z jednej tylko strony nieforemnemu klocowi
nadał postać ludzką i to tak nieudolnie, jakby się porwał nad siły; ale wstęga z napisem
dowodziła poważnej starożytności pomnika. O. Anioł postanowił mu przywrócić dawną utraconą
świeżość.

Na niezgrabnie wyciosanej sztaludze widać było obrazek, dalej od stołu przypięty szrubsztak i

narzędzia stolarskie. Stolik, półki, podłoga po kątach różnymi gratami były zarzucone, pomiędzy
którymi i starożytne meble połamane sterczały.

O. Anioł śmiał się, wprowadzając porucznika.
— Widzicie, że nie próżnuję — rzekł. — Mam taki już nałogowy świerzb w rękach, że ciągle

cóś robić muszę, co mi jednak nie przeszkadza modlić się.

Bużeński obejrzał się, siadając.
— Ale, mój ojcze — rzekł — ja tu pośród tego łomu nie widzę ani jednej rzeczy, która by

waszej pracy warta była.

— Ba! Ba! — odparł o. Anioł. — Tak to się wydaje. Pamiątkom sztuki czas nadaje cenę. Są to

świadectwa rozmaitej pracy, nieudolności i walki człowieka z myślą. Często dzieło sztuki wydaje
się na pierwszy rzut oka zupełną brzydotą. Ale my patrzeć nie umiemy. Powoli, gdy człowiek
wnikać zacznie, rozglądać się, znajdzie w tym cóś przedziwnie naiwnego… czego najwyższy
kunszt nie dosięga. Są to, wierzcie mi, drogie pamiątki… Mój anioł ten, taki wykrygowany, nosi
na sobie piętno wieku, równie jak sztywny ów biskup…

Porucznik ruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ojcze — rzekł — to co mówisz, przypomina mi ludzi, którzy smakują w

pająkach i smażą sobie żabki dla popsutego podniebienia… Ja wolę wołowinę.

background image

— Moje smakoszostwo — rozśmiał się Anioł — nie przeszkadza mi prawdziwie pięknych

rzeczy cenić. Lecz wieleż jest dzieł ręki ludzkiej, które by były całkowitymi arcydziełami?

Ziewnął porucznik, ale bacznie się przypatrywał…
— Juściż u was wszystkie cele tak nie wyglądają, jak wasza — rzekł.
— A nie! — zawołał Anioł — i prawdę powiedziawszy nadużyciem to jest, że ja, zamiast

pracować duchem, robię cóś rękami, ale… caro infirma

*

.

— Ja już jednak wolę was, niż tych innych próżniaków — dodał Bużeński.
— A któż u nas próżnuje? — odparł z podziwieniem o. Anioł. — Mylicie się. Pomiędzy mną

a ojcami innymi ta tylko różnica, że oni w istocie pracują, a ja się bawię. O. Serafin po całych
dniach w księgach siedzi; o. Gabriel pomaga w parafii, układa kazania; Szymon ciągle w
rozjazdach, a gwardian ma na głowie cały konwent. Dodawszy do tego obowiązkową
modlitwę…

— Jakże wy możecie to nazywać modlitwą? Zarumienił się o. Anioł.
— Mój Boże — odezwał się — rybak dwadzieścia razy wędkę zarzuca, nim ułowi płotkę, a

nam nie wolno zarzucić modlitwy w duszę, aby z niej dobyła zastygłą pobożność. A i tak
powtarzamy modlitwy, lecz wierzcie mi, że nie zawsze bez skutku.

— Wyście sofistą — rzekł Bużeński — a ja prostym dziecięciem natury. Wszystkim nam

pono lepiej by było do niej powrócić.

— Do natury? — zapytał z cicha o. Anioł — to chyba do zwierzęcia, boć ono jej

najwierniejsze jest; ale w nim duszy nie ma.

— Duszy? podchwycił porucznik, ruszając ramionami. — Dajmy już pokój, za daleko

zajechaliśmy, a jam gotów powiedzieć jaką niedorzeczność, która wam przykrość sprawi. Jak
wam ręce, tak mnie język świerzbi. Rozśmiał się o. Anioł, spoglądając na niego.

— Przyznam się wam — rzekł po przestanku Bużeński — żem nigdy tego pojąć nie mógł, jak

człowiek przy zdrowych zmysłach od rodziny, z czynnego życia może dobrowolnie pójść
zakopać się w takiej dziurze?

— W istocie, dla pana porucznika to może być niepojętym — odparł o. Anioł.
— Argumentu tego, że my tu Boga chwalimy i Bogu służymy, nie chcę używać, bobyś pan

porucznik go nie akceptował, ani też, że ludziom służymy, pocie — szamy ich, krzepimy itp. Ale
proszę sobie powiedzieć, że myśmy chorzy i że to jest szpital. Iluż to ludzi nie ma dosyć siły
woli, aby sobą na świecie sterować, ilu nie umie sobie poradzić ani na zdobycie chleba bez sromu
i grzechu, ani na uzyskanie pokoju! Naówczas klasztor przytułkiem, posłuszeństwo
dobrodziejstwem. Gdy nie stanie klasztorów, pomnoży się liczba bezchlebnych ludzi,
występnych a samobójców…

— Ba! Ba! Ba! — zakrzyknął porucznik. — Ja bym jednego dnia wszystkie klasztory poznosił

i pozakładał w ich miejsce fabryki.

O. Anioł się rozśmiał.
— Wierzcie mi, kochany panie — rzekł — iż nic nie zastąpi tej miłości, która buduje

klasztory i wznosi ołtarze. Pomnożą się fabryki, a z nimi ich ofiary. Nie samym chlebem żyje
człowiek. Ale…

— Ale my, o. Aniele, nie zrozumiemy się nigdy — zawołał Bużeński.
— Nigdy? — Nie. Za to ręczyć nie można, ale dziś — to prawda. Gwardian, który się właśnie

dowiedział o pierwszym wyjściu chorego i chciał mu powinszować, wszedł w tej chwili do celi,
uradowany i z twarzą jak zawsze jasną.

— Jakże mnie to cieszy, że porucznik uczułeś się lepiej — zawołał.

* C a r o i n f i r m a (!ac.) — słodka choroba, miła słabość.

background image

— Ojcze szanowny — rzekł, powstając, Bużeński — lepiej mi niewiele, alem się okrutnie

znudził…

— No, a u o. Anioła jest się czym zabawić.
— Kłócimy się — rzekł Bużeński.
— Jest to także rozrywka — odparł gwardian — ale jeżeli już raz jesteś pan porucznik na

nogach, czy nie mógłbym prosić do refektarza? Mamy gościa, jest podkomorzy Bielski.

— Ba — skrzywił się porucznik — znacie przysłowie: na bezrybiu i rak ryba.
— O! O! — zawołał gwardian, zgorszony nieco zastosowaniem przysłowia do podkomorzego.
Bużeński refektarza dotąd nie widział, poszedł więc za o. gwardianem.
Rozmiary jego świadczyły, że fundator klasztoru daleko większą ilość mnichów przypuszczał,

niż się później znaleźć miała. Jak celi dość teraz stało pustych, tak i refektarz mógł objąć dziesięć
razy większą liczbę, niżeli ta, jaka tu zwykle zasiadała do stołu.

Sala sklepiona była ogromna. Zdobił ją, tak samo jak korytarz, krucyfiks olbrzymi, przy

którym stały z drzewa rzeźbione figury Matki Boskiej, św. Jana, a poniżej klęczał Franciszek
święty.

Stała też na uboczu zaniedbana katederka, z której czasu jedzenia we wszystkich klasztorach

czytano Żywoty, lub inne pisma pobożne. Proste stoły i ławy, a na części jednego z nich nakrycie
ubogie, smutno kryły się w tej wielkiej pustce.

Porucznik, który napatrzył obrazków, już w końcu XVIII w. bardzo rozpowszechnionych,

wystawiających opasłych mnichów wśród baryłek wina i tłustych gęsi i kapłonów — zdziwił się
temu posępnemu refektarzowi, w którym cienkusz piwny i olej w powietrzu czuć było. Miejsce
wcale się nie nadawało do tych bachanaliów, o które i on ich posądzał. Wiedział zresztą z
doświadczenia własnego, że stół był bardzo skromny, a braciszek kuchmistrz, oprócz stokfiszu,
nic tak dalece gotować nie umiał.

Na osobnym rogu stołu przysposobiono nakrycia dla podkomorzego i porucznika.
Bielski, trochę już zapomniawszy o wrażeniu, jakie na nim uczynił Bużeński, będąc

charakteru wyrozumiałego i przyjacielskiego, powitał go wesoło i winszując mu polepszenia na
zdrowiu. Ale ten pokazał mu rękę wiszącą na chustce.

— Nie mam się czym chwalić — rzekł — ręka zawsze jeszcze jak była nabrzmiała i goić mi

się nie chce, a biedni bernardyni pokutują za to, zmuszeni znosić naprzykrzonego gościa.

Gwardian zaprotestował.
Podkomorzy, który nowiny chętnie łapał i zwoził, zbliżył się do Bużeńskiego z taką miną, jak

gdyby miał mu cóś do powiedzenia.

— Czytujesz asindziej gazetę księdza Łuskiny? — zapytał.
— Nigdym się w gazetach i bibule w ogólności nie kochał — odparł porucznik, pogardliwą

robiąc minę — a tu nikt pono nigdy gazety nie widział.

— Bo my jej nie potrzebujemy — przerwał o. Rafał. — Dowiedziona rzecz, że najświeższe i

najpewniejsze wiadomości rozwozi poczta pantoflowa. My się nią kontentujemy… resztyśmy
nieciekawi.

Podkomorzy zdawał się czegoś szukać w kieszeni, ale powoli i ociągając się.
— Prawda to — dodał — że gazeciarze częstokroć i nieprzyjemne wiadomości podają, ale

człowiek o złym i dobrym wcześnie winien być poinformowany, aby jednemu zapobiegł, a z
drugiego korzystał.

Wtem zwrócił się do Bużeńskiego.
— Z domu i od najbliższej rodziny nie miałeś pan wiadomości?
— Zdaje mi się — rzekł zapytany — że już podkomorzemu mówiłem o tym, jako dziwnym

składem okoliczności ojca jednego tylko mając z rodziny, i z tym nie mam żadnych stosunków.

background image

On się mnie wyrzekł, a ja nawet rodzonemu ojcu narzucać się nie chcę.

Ubodło widocznie pytanie Bużeńskiego, który zdał się czekać na objaśnienia..
— Zawsze jednak los ojca musi porucznika obchodzić — odezwał się podkomorzy, z wolna

papier wyciągając z kieszeni tylnej kontusza.

— To się rozumie! — zawołał niecierpliwie Bużeński. — Cóż tedy?
— Oto co pisze ks.Łuskina — dodał, rozkładając ćwiartkę papieru szarego i szukając po niej

oczyma Bielski.

„Dnia wczorajszego w kościele św. Krzyża, jm. ks. biskup Młodziejowski pobłogosławił

związek małżeński, który połączył dwie dostojne rodziny. Jm. Pan kasztelan Bużeński, wdowiec
po… zaślubił jm. pannę podstolankę Różę Zabłocką..

Licznie zgromadzona familia, nowożeńcy, przyjaciele i koligaci podejmowani byli później

sumptem wielkim, z okazałością przez oboje państwa podstolich. Jutro udają się do rezydencji
kasztelana, dokąd zaproszeni goście towarzyszyć im mają.”

Porucznik słuchał, a twarz mu się wyrazem ironicznym wykrzywiała. Ręką zdrową pokręcił

wąsa i milczał.

— Szczęść Boże! — odezwał się po chwili — kasztelan ma sześćdziesiąt z okładem, a jeśli się

nie mylę, podstolanka Jezusowe latka, małżeństwo dobrane i czemu by szczęśliwym być, a
konsolacyj

*

się doczekać nie miało? Rycerska odwaga jest u nas we krwi — dodał — boć

ożenienie to jej dowodzi.

Milczeli wszyscy. Porucznik patrzył na stół.
— Spodziewałem się tego — szepnął — że kasztelan, nie mając pociechy z jedynego syna,

który mu się nie udał, zapragnie popróbować szczęścia; ale że podstolanka się zrezygnowała na
oddanie mu ręki….

Nie dokończył Bużeński. Podano właśnie prostą ale starą wódkę gościom, po którą mimo

zakazu cyrulika i porucznik sięgał. Gwardian mu przypomniał przepis, lecz ręką machnąwszy
porucznik rzekł tylko:

— Co ten judasz zna?
Zabrali się więc do jedzenia.
Bużeński, choć jawnie silił się na to, aby nie okazać, iż odebrana wiadomość podziałała na

niego, był milczący. Wiedział dobrze, znając ojca swego że małżeństwo zawarte głównie na celu
miało okazanie mu zupełnego rozbratu i było niejako zemstą za postępowanie jego z ojcem.
Dotknęło go to więcej, niż sam się spodziewał, ale czuł zarazem, iż kasztelan był
usprawiedliwiony.

— Wdzięczen jestem podkomorzemu — rzekł — za udzielenie mi wiadomości, bo, jak ono

jest to jest, list kondolencyjny kasztelanowi ode mnie się należy.

Bielski spojrzał nań zdziwiony.
— Gratulacyjny — poprawił.
— Ja stoję przy swoim — odparł porucznik — mam bowiem przyjemność znać pannę

podstolankę. Swojego czasu była to piękność upajająca jak wino, ale lata je w ocet zmieniły, a
kasztelan kwas ten pić będzie musiał.

Ruszył ramionami.
— Posag — dodał — wcale nieznaczny, a wymagania będą wielkie, fortuna zaś kasztelana

znacznie jest uszczuplona i ja nawet na niej jestem na pięćdziesiąt tysięcy intabulowany

*

, których

teraz rychło potrzebować będę.

Milczeli wszyscy.

* K o n s o 1 a c j a (z łac.) — pociecha.
* I n t a b u 1 o w a n y (z lac.) — wpisany do ksiąg urzędowych, przede wszystkim hipotecznych.

background image

— Na nieszczęście — kończył, gorączkowo się rozgadując Bużeński — trzyma mnie tu ta

rana, a cyrulik niepoczciwy jakby naumyślnie jej nie goi.

— Przecież i Niemiec doktór, jak słyszałem — wtrącił zawsze dobrze poinformowany

podkomorzy — prędkiej konwalescencji nie obiecywał.

— Cóż w. pan dobrodziej chcesz — cyrulik Żyd, a doktór Niemiec, znają się jak łyse konie…

Obiad, chociaż dla gościa był nieco wykwintniejszy i naleśnikami pomnożony, skończył się
rychło i braciszek posługujący pozbierał talerze. Pozostali jednak wszyscy w refektarzu, a i
księża także, po skończonym swoim obiedzie, powoli się do tego zaludnionego stołu przybliżać
zaczęli.

Znaleźli się tu o. Szymon, Anioł, Gabriel, a nieco opodal stał z surową swą twarzą milczący o.

Serafin, który mało się do Bużeńskiego zbliżał.

Gwardian nie odchodził, dosiadując dla Bielskiego. Ten, korzystając z milczenia porucznika,

półgłosem udzielał zakonnikom bieżących nowin z sąsiedztwa. W skład ich wchodziły i
odwiedziny nieznajomej kobiety u Wojakowskich, na których opowieść nastawiał ucha
Bużeński.

— Słowem — kończył podkomorzy wesoło — my, cośmy tu w okolicy przeżyli lat kilka bez

żadnego ewenementu, tak dalece, żeśmy spaloną szopą na Wólce rok się prawie karmili, szukając
ognia przyczyny, mamy na to nowe lato nowin rarytnych pod dostatkiem. Zabitego szlachcica, o
którym nie wie nikt, co za jeden był ani kto go uśmiercił, nabiegających nieznanych ludzi….

— No i rannego mnie dodaj, panie podkomorzy — wtrącił Bużeński.
— Ale pewnie — rzekł Bielski — i to na pierwszym miejscu stawię; a ludzie, skłonni zawsze

do związywania rzeczy nawet z sobą żadnego nie mających związku, łączą to wszystko w jeden
snop.

— Hm — przebąknął zadumany Bużeński — może i nie bez racji. Ale nie umiałbyś mi,

szanowny podkomorzy, powiedzieć, jak ta niewiasta wyglądała, która przyjeżdżała tak troskliwie
o papiery po nieboszczyku się dopytywać? Stara, młoda?

— Niemłoda, o ile mi rozpowiedziano, z tego co Wojakowska mówiła — rzekł Bielski —

wcale niemłoda. Porucznik ramionami potrząsnął.

— Z tego wnosić należy — dodał — że sprawa zmarłego anonimusa musi się wyjaśnić, gdy są

ludzie, których on obchodzi.

— Dowiedziona rzecz — objaśnił podkomorzy — że nawet najtajniejsze arkana w końcu czas

edax

*

, ale i genitor rerum

*

— rozświeca… Wszak nawet owa maska żelazna francuskiego

więźnia, o której tyle pisano, podniosła się po śmierci.

Oo. bernardyni, którzy o masce nie wiedzieli, spojrzeli po sobie. — Groby najlepiej zostawić

w pokoju — odezwał się aforystycznie o. Serafin — nie badajmy ich tajemnic, a sprawiedliwości
Bożej pomstę nad grzesznymi powierzmy.

Sit eis term levis

*

! — dodał o. Gabriel.

Zamilczano.
Z posępną twarzą Bużeński ruszył się z ławy, pożegnał grzecznie, ale zimno podkomorzego,

jeszcze mu dziękując za przywiezioną wiadomość, i wyszedł powoli przeprowadzony przez o.
Anioła. Powiedli wszyscy oczyma za odchodzącym, a o. gwardian wskazał nań podkomorzemu.

— Może lepiej było choremu tego nie komunikować — szepnął.
— Dlaczego? — podchwycił Bielski. — Owszem! Doszłoby go to z innej strony, a mężczyzną

jest i ma dosyć energii, aby znieść co los zsyła, albo raczej co sam sobie zgotował.

* E d a x (łac.) — pożeracz.
* G e n i t o r r e r u m (łac.) — twórca rzeczy.
* S i t e i s t e r m l e v i s (łac.) — niech mu ziemia lekką będzie.

background image

Westchnął ks. gwardian i dodał ze smutkiem:
— Nie uwierzysz pan, jaką mamy wszyscy litość rad tym człowiekiem. Patrzymy na niego,

jak na owo dzikie stworzenie, rzucone do klatki, które zamiast w niej siedzieć spokojnie, rzuca
się i bije o ściany. Takim jest ten człowiek, którego życie okiełznać i poskromić nie mogło. A
jestże widok przykrzejszy nad człowieka buntującego się przeciw woli Bożej i próżną walką z
losem wycieńczającego się?

Przeżegnał o. Rafał stronę, w którą odszedł Bużeński i szepnął:
— Niech mu Bóg miłościw będzie!…

background image

VII

Nadchodziła wiosna. Jak gdyby z tą porą roku, która świat do życia rozbudziła, i w poruczniku

krew żywiej płynąć zaczęła, wyglądał oknem, otwierał je, tęsknił, narzekał, a właśnie teraz, gdy
mu z klasztoru wyjść najpilniej było, rany obie zajątrzyły się niespodzianie i stan chorego
pogorszył.

Berko dowodził, gdy go Bużeński łajał i targał nielitościwie za włosy, że on sam winien temu.
— Trzeba być spokojnym; pan w sobie krew poburza. Na to lekarstwa nie ma ani doktora,

kiedy kto chce sam być chory.

Gniewał się Bużeński, nie chcąc tych dowodzeń słuchać.
— Osioł jesteś! — krzyczał. — Gdybym się dostał w ręce tego, co mnie po pojedynku z

Salmisem leczył, już bym dawno zdrów był.

Berko ramionami ruszał.
Niewola ta w celi tak znużyła Bużeńskiego, że skoro tylko zaświeciło słońce, choć powietrze

było chłodne, żadnych nie słuchając przestróg i refleksyj, wybiegał to do stajen, to do ogrodu.

Z litościwych ojców, choć towarzystwo porucznika wcale im przyjemnym nie było, a często

nieznośnym, gdy w cyniczne swe wpadł usposobienie, zawsze ktoś mu towarzyszył lub był w
pogotowiu go rozrywać.

Z wiosną spodziewał się Bużeński odwiedzin swego Kalasa, ale ten mu dał znać, że od

chorągwi jeszcze absentować się nie może.

Wszystko razem niecierpliwiło go do najwyższego stopnia. Zmęczony bezczynnością i

bezbarwnością jednostajnego życia, często błądził jak męczennik po klasztorze całym i z biedy a
nudów zwiedzał wszystkie jego zakątki.

Tak dnia jednego, niespodzianie klucz w zamku zobaczywszy we drzwiach bibliotecznych,

wiedząc, że tam pewnie znajdzie o. Serafina, choć z nim najmniej miał stosunków — przez
ciekawość wsunął się do wielkiej sali, której dotąd nie oglądał.

Odpowiadała ona rozmiarami na dole znajdującemu się refektarzowi, lecz okna większe

czyniły ją świetlejszą i weselszą od niego.

Fundator konwentu, choć wiedział, że zadaniem zakonów św. Franciszka nie była uczoność,

ale praktyka pobożności i czyny nieustannego miłosierdzia a pokory — chciał, aby im nie
zbywało i na pokarmie dusznym. Przewidział to, że w licznym zgromadzeniu znajdzie się zawsze
kilku, lub choćby jeden, któremu czytanie i studia będą potrzebą i rozkoszą. Pierwiastkową
bibliotekę, dosyć już przy założeniu liczną i zaopatrzoną w dzieła kosztowne pomnożyły potem
wieki powoli darami różnymi, nieznacznymi przyrostem rękopisów i przypadkowo tu
ściągającymi się księgami.

Wielka sala cała była odziana szafami skromnymi, ale dla miej umyślnie zbudowanymi, i dziś

półki jej tak były pełne, że w niektórych musiano po dwa rzędy umieścić.

Nieco występujące dolne kompartymenty

*

szaf mieściły folianty, rzadko przez kogo

poruszane, i kosztowniejsze rękopisma.

Na ogromnym stole w pośrodku, przy którym kilka drewnianych krzeseł się znajdowało,

leżały książki, powydobywane dla użytku, lub przeznaczone do oglądania ciekawym.

Tu też stał staroświecki globus, pewnie fundatora pamiętający, u góry dobrze pyłem przysuty.
Cisza jakaś i spokój panowały w tym przybytku, którego sufit malarz ten sam co kościół

przyozdabiał, okrył zbladłym malowidłem wystawującym Sapientią, wedle religijnego jej pojęcia

* K o m p a r t y m e n t y (z łac.) — część symetrycznie podzielonej powierzchni.

background image

i symboliki.

U okna, z wielkim na kolanach foliałem pism Bernarda świętego siedział o. Serafin. Tu on

zwykł był spędzać znaczniejszą część dnia, wolną od obowiązków w chórze i poza kościołem a
klasztorem. Nawet zimą, choć biblioteka nie była opalaną, wytrzymywał w niej i dowodził, że
nie pieszcząc się, powietrze znośnym tam było.

Zobaczywszy wchodzącego, który się wsuwał dosyć ostrożnie i cicho, jak na zawadiakę, o.

Serafin wstał, foliant położył na stole i postąpił kilka kroków.

— Ciekawość mnie i tu przyprowadziła — odezwał się porucznik, rozglądając się. — Piękny

zbiór książek! Szkoda, że mało komu przystępny, bo to wszystko być musi łacina i teologia.

— Po większej części — rzekł ręce zakładając w rękawy o. Seraifn. Jednakże dobroczyńca

nasz, zakładając konwent, opatrzył go i w to, co ciekawości ludzkiej dogodzić mogło. Są podróże
dawne, są dzieła piękne o historii naturalnej, w której wszechmocną rękę Bożą podziwiać można.

Ojciec tu królujesz sam — dodał Bużeński — bo wątpię, aby inny czas mieli i ochotę do

czytania.

— I owszem — odparł o. Serafin. — Przychodzi często o. Gabriel, żywi się Anioł, pożyczają

czasem dzieł potrzebnych duchowni.

O. Serafin, który kochał tę swoją bibliotekę i wysoko ją cenił, począł pokazywać bogactwa, na

których porucznik poznać się nie mógł. Zaimponowali mu jednak oprawą Bolandyści i Summa
św. Tomasza, folianty, nad którymi stanął zamyślony.

— Życia by ludzkiego nie starczyło, chcąc to wszystko przeczytać — rzekł, uśmiechając się

— zapewne są ludzie już do tego stworzeni, którym i przyjemność to sprawia, i czas zajmuje, bo
z nim nie wiedzieliby, co począć. Ale życie na to człowiekowi dane, aby żył, a nie żeby z
zeschłymi myślami miał do czynienia. Wszak ci to jak rośliny w szkolnych zielnikach, gdzie
pozapuszczane są kwiaty, które straciły woń i barwę.

— Myśl nie usycha nigdy — odezwał się o. Serafin. — To w niej cudowne, że zrodzona przez

wieki, jak owe ziarna, o których powiadają, że je przy egipskich mumiach znaleziono, posiano i
poschodziły — odradza się po tysiącu latach w ludziach nowych i puszcza bujno.

— A cóż z niej, jeśli się nie staje czynem? — zapytał Bużeński.
— Sama ona największym z czynów ludzkich — rzekł łagodnie o. Serafin — a obok tego

niezaprzeczonym jest, iż czyny rodzi.

Bużeński się ironicznie uśmiechał.
— A mój ojcze! — odezwał się — iluż to bohaterów czytać i pisać nie umiało, nie uczyło się

niczego…

— Alboż myśl tylko przez czytanie i pismo się krzewi? — spytał zakonnik. — Długo u ludów

wielu, u wszystkich niemal, pismo było w małym używaniu, szła myśl z ust do ust, tradycją, nie
potrzebowano jej zapisywać. Cudowniejsze to jeszcze, że ją ludzie czytali w dziełach Bożych, w
naturze — bo nie ma kamienia, co by nie mówił do człowieka. I Pismo Święte powiada, że gdy
głos ludzi milknie, głazy wstają.

Bużeński słuchał z uwagą.
— Wszystko to być może — odezwał się — jednakże trzeba stworzonym się czuć do

karmienia tym pokarmem…

— Dosyć na to woli — rzekł o. Serafin.
— Ja się temu tylko dziwię, że człek ze krwi i kości może się czuć szczęśliwym, żyjąc bez

życia, i ograniczyć tą strawą.

— A być sytym i szczęśliwym — dodał o. Serafin.
— Szczęśliwym? Hm… — podszepnął Bużeński.
— Tak jest — potwierdził zakonnik — zupełnie szczęśliwym. Żyliście i żyjecie w świecie

background image

ruchu i czynu cielesnego, panie poruczniku, wiecie więc, bo was tego nauczyć musiało
doświadczenie, że po wszystkich tych tak zwanych rozkoszach ziemskich następuje znużenie,
rozczarowanie, przesyt i smutek, często gorzej, bo zgryzota i rozpacz.

— Toć właśnie stanowi życia dramat, mój ojcze, złożony z jasnych dni i czarnych nocy. Pod

pogodnym niebem bez chmury i zachodu słońca człowiek by nie wyżył.

O. Serafin uśmiechnął się.
Zaczęli z wolna przechadzać się około stołu.
Rozpoczęta rozmowa przerwaną została.
— Im dłużej u was w klasztorze tym siedzę — odezwał się porucznik — tym zamiast lepiej

was rozumieć, coraz mocniej podziwiam… Młodość moja waszego ukojonego wieku pojąć nie
może.

— Są i młodzi między nami — przerwał o. Serafin, a ci nie tęsknią do tej burzy, od której się

tu schronili.

— Tak, jest to przedsmak grobowego milczenia i pokoju… Jest to owo średniowieczne in

pace

*

żywcem zamurowanych.

Rozśmial się zakonnik.
— Którzy by za nic muru co ich otacza zburzyć nie dozwolili — dokończył spokojnie.
Pomimo woli burzliwy i cyniczny Bużeński, tu w atmosferze bibliotecznej, przy tym

poważnym mnichu, który mu się nie dawał przekonać i tak mężnie a spokojnie bronił swej
sprawy, czuł się jakby spętanym i nieswoim.

Ciekawość go tu wprowadziła… Obejrzał się na malowany sufit i alegoryczną świątynię

mądrości o siedmiu wieżycach, po szafach, z których wiele pootwieranych całe rzędy ksiąg jak
białych zębów mu pokazywało, pokłonił się o. Serafinowi i wyszedł.

Niedostępny wrażeniom tego rodzaju, jakie go tu spotykały na każdym kroku, Bużeński czuł

się jednak jakby zachwianym w swych pojęciach. Literatura współczesna francuska nauczyła go
widzieć fałsz w tych instytucjach, komedią w tych obyczajach, które on, oglądając z bliska,
znajdował — wedle siebie — obłędem, ale nie widział tu ani owej hipokryzji zapowiedzianej, ani
udawania i przymusu.

Gniewało go to niemal, iż wszystkich znajdował życiem swym szczęśliwych i dziwnie na

duchu spokojnych, a niedostępnych pokusom jego słów, argumentom i urokom tego świata, do
którego on wzdychał.

Zmęczony i upokorzony tym widowiskiem, mruczał pod nosem: „Wałachy! Trupy!’’
Z biblioteki ażeby stęchliznę jej wydychać, pociągnął do ogrodu. Tu znowu widok

opasujących go murów rozgniewał Bużeńskiego. — Niewola! Więzienie!

Lecz pierwsze znamiona rozwijającej się wiosny kazały mu zapomnieć o klasztorze.

Tajemniczy ów związek myśli i wrażeń, który wonią kwiatka często przypomina dawno ubiegłe
lata i pewne godziny przeżyte — rozbudził w nim widokiem zieleni i pączków, latających
owadów i ptaków cały szereg wspomnień przeszłości.

Przesunęły się przed nim dzieciństwo, młodość, podróże, pobyt w domu rodzicielskim i za

granicą; potem owa miłość dla pięknej Emilii i wszystkie jej następstwa.

Zstępując w ten grób pogrzebanych swych nadziei, przypomniał też sobie słowa świeżo

słyszane o. Serafina, że wszystko niemal w życiu zostawia po sobie przesyt i rozczarowanie.

Do niego się to stosowało w najściślejszym wyrazu znaczeniu. Nie było w jego skarbnicy

przeszłości ani jednego klejnotu nie oprawnego żałobą, nie pokalanego goryczą.

Ze wstrętem odwracał się od tego, ku czemu serce niedawno biło jeszcze. I myślał, azali w

* I n p a c e (łac.) — część zwrotu r e q u i e s c a t i n p a c e , odpoczywaj w pokoju.

background image

przyszłości takichże samych owoców nie zbierze…

Co miał czynić po wyjściu z tego szpitala, który go w takiej trzymał niewoli? — Nie wiedział

jeszcze.

Dramat jeden został skończony, zasłona zapadła, nie pozostało nic, tylko drugi rozpocząć.
W głębi serca zgniecionego znajdował tak żywe jeszcze uczucie dla niewiernej , dla tej, którą

takim sromem publicznym ukarał — iż pytał się z trwogą sam siebie, czy nie będzie zmuszonym
namiętnością bezrozumną pójść, paść Przed nią i błagać o przebaczenie.

Na samo to przypuszczenie ogarniała go złość taka przeciwko samemu sobie, taki wstyd, iż

zdawało mu się, że z rozpaczy mógłby sobie odebrać życie.

A jednak silił się na próżno, aby przemóc się i zapomnieć. Coraz z większą siłą i potęgą barw

stawał przed nim wizerunek tej kobiety, tak cudownie pięknej, tak na świecie zdającej mu się
jedyną.

Śnił o niej i marzył nieustannie, a gniewając się na samego siebie, przypisywał to klasztorowi.
— Gdybym się tylko mógł stąd wyrwać — powtarzał — to widma te poszłyby precz.

Samotność i nudy mnie dręczą… ta cisza…

Żywy chód, który posłyszał za sobą, zdający się nie zapowiadać mnicha, zmusił go odwrócić

się w tę stronę, skąd pochodził.

Z okrzykiem radości, zobaczywszy przyjaciela Kalasa, pośpieszył ku niemu.
— A! niepoczciwy, żeś mi tak długo kazał czekać na siebie! Ale ja się tu piekę, jak św.

Wawrzyniec na ruszcie. Widzisz, że nauka nie idzie w las, i że wiem o męczeństwie św.
Wawrzyńca, jak gdybym był jego świadkiem, Kalasie! Umieram, zwariuję!

— No, ale ręka i głowa?
— Cyrulik judasz, łotr, zdrajca! Wystawże sobie… każą mi jeszcze cztery tygodnie rekolekcji

tu odbywać. Grywam w szachy, w warcaby, w mariasza na fasolę i wściekam się. Powietrza!
Słońca! Swobody!

— Ale naprzód wyzdrowieć trzeba — śmiał się Kalas. — Cierpliwości! Bużeński milczał.
— Wiesz o kasztelanie? — wybuchnął nagle, głowę podnosząc. — Naiwni bałwan, sąsiad

klasztoru za specjalik przywiózł mi co najrychlej milą wiadomość o jego mariażu.

— Spodziewam się, że cię to ani zmartwiło, ni zdziwiło — rzekł Kalas. — Mógłżebyś się nie

spodziewać tego? Byłbyś chyba naiwnym.

— Przewidywałem — prawda — odparł Bużeński, a jednak uczyniło to na mnie wrażenie…

Podstolanka moją macochą! Biedny stary! Bo nie wątpię, że ona mnie pomści.

— Mylisz się; o ile wiem, przynajmniej dotąd — zaczął Kalas — głoszą wszyscy, że jest

najsłodszą z małżonek, że kasztelan cały majątek zapisał jej na przeżycie i że odmłodniał
szczęśliwością.

Tu Kalas głos nieco zniżył.
— I ja też, jak ów naiwny sąsiad — dodał — przywożę ci nowinę, z tą różnicą, iż moja jest

pomyślną…

— Cóż by to było? — kwaśno spytał Bużeński i stanął.
— Panna Emilia Mościska wyszła za mąż — rzekł, patrząc mu w oczy Kalas.
Porucznik rzucił się i pobladł, usta zacięły mu się, jak gdyby go największy gniew porwał.
— Do miliona!… A to mi dobra nowina! — krzyknął.
— Jak to? — odstępując krok, dodał Kalas — co tobie? Chciałżeś tak dalece na niej zemstę

rozciągnąć, ażeby jej nawet wyjścia za mąż zabronić? Wiesz jak ojciec jest bogaty, jak ona
piękna. To było można przewidzieć. Bużeński zdrową ręką chwycił za ramię przyjaciela i
zatrząsł nim silnie. — Jakżeś ty nie odgadł, ślepy człecze, że ją dotąd kocham, że ja szaleję!…

— Nie, tegom ani przypuszczał — rzekł Kalas — ani przypuściwszy, mógłbym zrozumieć.

background image

Tak! To w istocie jest szaleństwo.

Ręka opadła Bużeńskiemu, który stał jak skamieniały. W twarzy wyraz boleści wykrzywił ją i

zmienił straszliwie.

— Upamiętaj się — odezwał się przyjaciel — to wprost sensu nie ma. Po tym, coś uczynił,

jakżeś mógł przypuszczać…

— Ale ja nie przypuszczałem, nie spodziewałem się niczego, chyba zabić ją, aby się pozbyć

męczarni — począł Bużeński — Cóż chcesz? Jestem głupi wariat.

Kalas odwrócił się od niego zniecierpliwiony.
— Gadać z tobą nie można.
Ochłonął nieco porucznik. W uliczce, na której stali, „tam i nazad zrobił kroków kilka, kręcąc

się bezprzytomnie.

— Za kogoż poszła? Kiedy? — począł badać.
— Naprzód oprzytomnij, ochłoń, uspokój się, potem gadać będziemy — rzekł Kalas.

Porucznik tarł czoło.

— Bierzesz mnie na tortury! Gadaj! — krzyknął.
Zawachawszy się nieco i popatrzywszy na Bużeńskiego, Zerwikaptur z wolna rozpoczął

narracją.

— Słyszałeś pewnie o tym panu wojewodzie in partibus infidelium

*

, którego krzesło zostało

poza nowymi granicami, a on sam wewnątrz… Zostały tam i bardzo odłużone majątki
białoruskie, tak iż senator, z młodym swym dziedzicem, niemal był na łasce króla, koligatów i
imienników.

Rozumiesz to dobrze, że gdy się było wojewodą i ma się wojewodzica, chciałoby się, aby on

nie zszedł na łaskawy chleb krewnych. Chłopak wcale kształtny, ale głowa do pozłoty… Czy
wojewoda w całej rozciągłości znał historią panny, dosyć w kraju znaną, czy mu
wyperswadowano, że ona jest potwarzą, nie wiem… Mościski potrzebował wydać córkę, on
gwałtownie chciał syna ożenić bogato. Pośrednicy w to weszli, zawieziono pretendenta,
zaprezentowano — umowa i intercyza

*

zawarte zostały z niezmierną łatwością i natychmiast ślub

nastąpił.

Król ozdobił nowożeńca orderem swojego imienia do ślubu; małżeństwo jest w Warszawie i

w łaskach pani krakowskiej…

Wojewodzicowa robi furorę… wszystkie panie są zazdrosne… Strojami i elegancją je

zaćmiewa.

Bużeński słuchał.
— Wszystko to są preliminarze — odezwał się — ale gadaj mi, jakże ona sama sobie radzi?

Co mówią nie o strojach i piękności, ale o niej? Jest trusią, czy zuchwałą?

— Znasz ją — rzekł Kalas — zdaje mi się, że powinien byś się domyśleć. Jaką była, taką

pozostała. Śmiałą aż do zuchwalstwa, swobodną i wesołą, jakby w sercu krwi przelanej nie
nosiła. Srebrny jej uśmiech, na pokojach królewskich się rozlegający, porównywają do śpiewu
ptaszka jakiegoś. Męża zawojowała tak, iż go dziś już zdeptanym nazywają pantoflem… króluje!
Cóż chcesz — ma piękność i odwagę.

— Zwyciężyła! — mruknął Bużeński — ale ja przecież kiedyś wyzdrowieję, do stu katów! I

pojadę się tam zaprezentować. Mościski mnie nie ubije wprzód… Śmiałą jest, ale i ja mam
odwagi trochę!

Kalas nie odpowiadał długo; porucznik skorzystał z tego i począł z wielkim pośpiechem:
— Zaprawdę wiele bym dał, żebym prędzej mógł dojechać do Warszawy i żeby mi się nie

* I n p a r t i b u s i n f i d e l i u m (łac.) — poza granicami kraju, w obcej stronie.
* I n t e r c y z a (z łac.) — umowa przedślubna ustalająca sprawy majątkowe przyszłych małżonków.

background image

wyślizgnęła ofiara! Drżę na tę myśl, że mogą wyjechać, zakopać się na wsi i zrehabilitowawszy
w ten sposób, nie pokazywać już w stolicy. A, podła ta ręka! — krzyknął z niecierpliwością.

— Ręka — przerwał Kalas — ale i blizna okropna na głowie. Część jej ogolona.
— Wziąłbym perukę! — zawołał Bużeński. — Co mi tam! Pięknym być nie chcę, ale —

strasznym.

— Zdaje mi się, że oni ci nie uciekną — począł Kalas — ale mówmy na serio. Napadli cię raz

Mościscy, a nic nie ręczy za to, że sprawa z nimi skończona. Gdy ci przyjdzie wyjeżdżać stąd,
jestem przekonanym, że wiedzieć będą i czatować. Ludzi znajdą… Potrzeba więc nadzwyczajnej
ostrożności.

— A, a! — przerwał Bużeński — imaginacja!
— Nie odważą się! Dałem im naukę… Nie lękam się… Dziwactwo.
— Ja to widzę inaczej — rzekł Kalas. — Nie chcę powiedzieć, ażebym miał jakieś poszlaki,

może to być przywidzeniem; ale jestem pewnym, że za wygraną nie dali. Ojciec swoją drogą, a i
za córkę nie ręczę.

— Nie wierzę w to — odpowiedział porucznik — ale gdyby tak nawet było, dosyć mamy

czasu obmyśleć środki i podróż odbywać oględnie. Najmniejszej nie mam ochoty być znowu
napadniętym przez całą kupę, a jakim dwom, trzem gdy do sil przyjdę, dam radę. Dałem dowód
tego na Bernacie.

Szli jeszcze, gdy o. Anioł się zbliżył z uwagą, że powietrze zaczynało być chłodnym i że lepiej

było powrócić do celi.

Grzeczny Zerwikaptur, przywitawszy się z nim i uznając słuszność przestrogi, natychmiast

nawrócił ku klasztorowi, usiłując nie dać poznać księdzu, jak obaj byli roznamiętnieni rozmową.

Bużeński szedł, dając się prowadzić, niemy, zamyślony, zmarszczony. Kalas za niego

podżartowywał i uśmiechał się.

W celi, gdy tylko pozostali sami, rozmowa na nowo się zawiązała w tym samym przedmiocie.
Bużeński chciał się rwać do Warszawy, Kalas mówił o możliwym napadzie i dowodził, że

należało zawczasu obmyśleć środki ostrożności. Sam ofiarował się przybyć dla konwoju.

— Bylem raz mógł jechać i byłem się stąd potrafił wyrwać — wolał porucznik — reszta

furda! Nie mogę stać na drodze miesiącami, a ja wyjadę tak, że nikt się ani domyśli. Spodziewam
się, że w klasztorze szpiegów nie mają.

— A w miasteczku?
Porucznik głową potrząsał i powtarzał swoje: „Furda i furda!” Kalas zabawił dni kilka, a nic

mu nie mogło wybić z głowy raz powziętej myśli, że Mościscy będą jeszcze starali się mścić na
poruczniku i zgładzić go ze świata. Poczciwy, a trochę podlegający wybrykom fantazji bujnej,
Kalas nie bez przyczyny może upierał się przy tym. Bużeński śmiertelnie obraził i zbezcześcił
rodzinę w ten sposób, że ona od sądów i sprawiedliwości nie mogła żądać zadośćuczynienia i
kary. Dopóki żył Bużeński, póty miała w nim nieprzyjaciela swej dobrej sławy. Rodzina więc
zmuszona była niejako szukać na nim pomsty, tym bardziej że świeżo się dorobiwszy majątku i
wszedłszy w wyższe sfery, dbać musiała o nieposzlakowane imię. Śmierć Bużeńskiego zamykała
wszystkim usta; można było potem na jego warcholstwo złożyć wszystko.

Z tą myślą przybywszy Kalas do klasztoru, pokoju nie miał, póki nie wypytał wszystkich, czy

się tu jacy ludzie nieznajomi nie snuli i nie dopytywali o porucznika. A że do kościoła i klasztoru
mnóstwo osób przybywało znanych i nieznanych — trudno mu było dowiedzieć się czegoś
pewnego. Szczególniej czeladź Bużeńskiego wziął na spytki Kalas i od jednego z ludzi,
Boruszki, posłyszał, że w istocie kilka razy go jakiś niemłody człek miodem w miasteczku
traktował, dowiadując się o zdrowie Bużeńskiego i czy rychło a dokąd stąd jechać myśli.

Boruszko nie widział w tym nic podejrzanego, że się o pana jego dopytywano, bo przygoda

background image

głośna w okolicy ciekawość obudzała.

Kalas mu przykazał, aby jeżeli ten stary człek jeszcze się raz zjawi, dał mu o tym wiedzieć. O

niczym jednak Bużeńskiemu nie mówił. Tkwiło w nim to przekonanie, że z Mościskimi rzecz nie
jest skończona. Z opowiadania porucznika miał też wyobrażenie o charakterze wojewodzicowej
Emili takie, iż ją o poprzysiężoną zemstę posądzał.

Boruszko, znęcony przyobiecaną nagrodą, tak się ułożył, iż w dni kilka znowu spotkawszy się

z nieznajomym, zostawił go w karczmie, pod pozorem że się pójdzie czegoś więcej dowiedzieć, i
kazał mu czekać na siebie. Oznajmiwszy o nim Kalasowi, sam powrócił i siadł rozmawiać ze
starym.

Kalas narzuciwszy lada jaką opończę na siebie, wszedł do izby szynkowej, niby przypadkiem,

i udawał starszego sługę porucznika.

Stary, którego tu zastał, nietutejszy był i zdawał się usprawiedliwiać powzięte podejrzenie.

Zaprosił on na miód Kalasa i począł rozmowę o tym i o owym, ale z wyraźnym celem
informowania się o chorym. Zerwikaptur począł ubolewać nad stanem jego i opowiadać, że choć
pora była cieplejsza, trudno mu będzie ruszyć rychło z klasztoru. Dodał i to, że gdyby wracał, to
nie do chorągwi do Białegostoku, ale do majątku swego pojedzie, aby wypocząć. Słowem
jednym, starał się zbałamucić wypytującego i zbić go z tropu, jeśli już jakiego napytał.

Jako próbę stanowczą, czy to istotnie szpieg był Mościskich, lub po prostu próżniak, chciwy

jakiej nowiny, Kalas postanowił na końcu wmieszać w rozmowę nazwisko Mościskich, aby się
przekonać, jakie ono uczyni wrażenie na starym szlachcicu.

Wyglądał on dobrodusznie, z oczu mu wielka bystrość nie patrzyła, ale Kalas podejrzywał, że

się tak prostacko maskował.

Naprowadził więc gawędę na dawne przygody Bużeńskiego, jako pana swojego i wspomniał o

jego staraniu o pannę Mościską.

Mówiąc to, z oka nie spuszczał starego, który w tej chwili sięgnął po kubek z miodem.

Dostrzegł tylko bardzo wyraźnie, że ręka silnie mu zadrżała; stary zawahał się, biorąc lampkę, i
żywo ją potem pochwycił, oczu nie podnosząc.

Uderzyło i to, że tak bardzo ciekawym będąc, nie spytał o tych Mościskich. Zamilkł, a nawet

wprędce jakoś potem, rozpłaciwszy się, przepadł jak kamień w wodę.

Arendarz pytany powiedział, że od niejakiego czasu człowiek ten często przejeżdżał i

popasywał, ale ani on, ani nikt go tu nie znał. Podejrzenie więc utrzymywało się.

Kalas, nie chcąc tym nadaremnie nudzić chorego, wymógł tylko na nim słowo, że nie

wyjedzie stąd bez niego. Bużeński tak był znudzony, zniecierpliwiony, zły w końcu, iż w
jakimkolwiek by stanie rany się znajdowały, postanowił jechać w maju.

— Niech będzie co chce, a ja tu dłużej załogą siedzieć nie mogę i nie będę. pierwszych dni

maja wyjadę, choćbym się na drodze miał położyć. Ale diabli mnie nie wezmą!

Kalas, wymógłszy słowo uroczyste, że bez niego nie wyjedzie, obiecał się na dziesiąty maja.
Termin ten postanowiwszy, Bużeński trochę już był spokojniejszym, twarz mu się uśmiechała.
— Ja ci mówię — powtarzał Kalasowi — dłużej w tej trumnie żyjąc czuję, że zgniłbym. Nie

powiem nic złego na mnichów: ludziska są niczego… Nauczyli się kłamać światu i sobie, tak, że
w końcu wierzą w to co mówią i zdaje się im, że są szczęśliwi. Ale człowiekowi jak ja za nogę
być przywiązanemu w tej klatce… no to oszaleję! Przybywaj więc maja i… w świat! Znajdę
doktora, co mnie prędzej wyleczy niż ten głupi Berek… A! Tak mi pilno stanąć przed obliczem
wojewodzicowej i oczyma jej powiedzieć:

„Pani, oto jestem, chociażeście mnie na śmierć skazali. Żyw stoję przed tobą i wojnę będę

prowadził aż do zgonu!”

Kalas, pożegnawszy się z Bużeńskim, wyjechał nazad do Białegostoku.

background image

Po wyjeździe jego, Bużeński, zostawiony sam sobie i myślom swym, smutniejszy i bardziej

niż kiedy podrażniony, pozostał, dni licząc, które mu do przebycia w klasztorze pozostały.

background image

VIII

Trudnym to do uwierzenia, a jednak prawdą było, że od czasu przeniesienia swego do

klasztoru, Bużeński ani razu w kościele nie był.

Z początku dziwić to nie mogło, boć z celi nie wychodził; później, włócząc się po całym

klasztorze, przechadzał po krużgankach, często po kilka godzin spędzał w ogrodzie, słyszał
dzwony i dzwonki powołujące na nabożeństwo Dochodziły go śpiewy; księża rozmaitymi
sposobami nieznacznie starali się go skłonić, aby zaszedł się pomodlić; ks. Anioł zaciekawiał go
obrazami i rzeźbionymi ławami w chórze — ale porucznik wszystkiego tego zdawał się nie
rozumieć i nie słuchać.

Nigdy też nikt z nich nie widział go modlącym się, a choćby żegnającym. Ale ani o. gwardian,

ani surowy Serafin i Gabriel nie próbowali go gwałtownie ciągnąć na nabożeństwo, nawet w dni
świąteczne.

Obojętność ta naówczas była niebezprzykładną, a z tych, co dla pokoju domowego, na usilne

prośby żon, jeździli do kościołów, wielu już a wielu było takich, co czynili to tylko dla ludzkiego
oka.

Porucznik więc nie — był nadzwyczajnością. Ojcowie bernardyni z tymi domami

poszlakowanymi o obojętność obchodzili się w sposób sobie właściwy. Nie wdawali się ani w
polemikę, ani w propagandę żadną, ale niedowiarstwo to ignorowali po prostu.

Jeździli do zobojętniałych i nieprzyjaznych, tak samo jak do pobożnych i gorliwych, mówili z

nimi, jakby nie przypuszczali i nie brali na serio ich dziwactwa. Zasiadali do stołu wesoło, znosili
prześmiewania cierpliwie, a nie dawali pokoju zastygłym.

Częstokroć skutkiem takiego postępowania było, że ludzie zawstydzeni nawracali się po

trosze, gdy domy skazane na anatema

*

opuszczone były zupełnie.

To apostolstwo tolerancji nie dochodziło jednak do pobłażania. Zagadnięci umieli dać

świadectwo prawdzie, ale w sposób spokojny i łagodny, z wiarą, iż ona gwałtownej broni nie
potrzebowała.

Tak samo postępowano z porucznikiem, który jawnie afiszował swe niedowiarstwo, a słuchać

musiał nieraz religijnych uniesień o. Serafina i Gabriela. Jego szyderstwa przelatywały około
uszu spokojnych zakonników, jak te strzały, na które czasem z politowaniem odpowiadano
słowem krótkim, głębokiego znaczenia, wiele do myślenia dającym. Pobyt w klasztorze nie
podziałał na porucznika dotąd jawnie, ale z tych myśli, z którymi się ciągle spotykał, wiele w nim
utkwiło. Nie zeszły one od razu, lecz nie odbiły się od opoki: pozostały w jej szczerbach.

Zbliżał się w końcu miesiąc maj — miesiąc kwiatów i Maryi, i zawczasu w ogrodzie wielki

był zachód i staranie, aby wonnych bzów, czeremch, róż i wszelkiego kwiecia starczyło do
ubrania ołtarza, który przez miesiąc cały miał dzień i noc gorzeć światłem, zionąć wonią i
rozlegać się pieśnią.

Porucznik, wychodzący często do ogrodu, który teraz w całym był blasku, spotkał się tu z o.

Aniołem, mającym w opiece ołtarz, który ubierał i starał się uczynić jak najpiękniejszym.
Niezmierne zajęcie nim bawiło Bużeńskiego tak niemal, jakby się dziecinnej przypatrywał
zabawce. Śmiał się, drażnił go, lecz chodził za nim i gdziekolwiek go spotkał, zapytywał, czy
białe lilie zakwitną w porę, a bez perski starczy zapachem do ostatnich dni maja.

O. Anioł tak był tym dziełem swym zaprzątnięty, tak nim szczęśliwy, że wcale się żartami

Bużeńskiego nie obrażał. Na zapytanie o ukwiecenie i przyozdobienie ołtarza, odpowiadał mu

* A n a t e m a (z gr.) — klątwa.

background image

prawie zawsze:

— Kiedy porucznik przyjdzie i zobaczy, nie powstydzę się.
Nastąpiło otwarcie nabożeństwa uroczyste, a śpiewy dochodziły do Bużeńskiego w ogrodzie;

ale ponieważ za dni dziesięć miał stąd odjechać, tak był zajęty swoją podróżą, iż oprócz niej nic
go nie obchodziło. Podróż ta dla niego znaczyła nową zemstę, po którą śpieszył, której łaknął. Im
się ona bardziej zbliżała, tym był jej chciwszym i wpadł w rodzaj gorączki.

Rany się goiły. Na głowie mało co pozostało, oprócz głębokiego rowu, który nigdy włosami

nie miał zarosnąć; ale mężczyzny szrama taka nie szpeci. Zawsze ona dozwala przypuszczać, że
została zdobytą nie w sprawie zemsty własnej, ale w obronie kraju.

Ręka była znacznie lepiej; nawet władza w niej powracała, chociaż dwa palce, jak się

zdawało, miały na wieki pozostać martwymi.

Czeladź porucznika, równie jak on szczęśliwa, że się do domu dostanie, z wolna zaczynała

ładować się, gotować wozy i konie.

Bużeński co dzień rozkazy ponawiał, chodził do stajni i konie swe opatrywał. Chciało mu się

bardzo jechać konno, nie na wozie i miał nadzieję, że tego dokaże.

Zajęcia teraz nie brakło. Przychodziły i kilkomiesięczne rachunki do załatwienia, a porucznik

chciał je wszystkie popłacić honeste

*

, tak aby ludzie pamiętali, że mieli do czynienia nie z lada

jakim szerepetką. Trzeba było Berka wynagrodzić, a co najtrudniejsza, należało się w sposób
delikatny wywdzięczyć oo. bernardynom, którzy z nim i kłopotu niemało, i kosztu mieli dosyć.

O zapłacie wprost ani mówić było można. Radził się o to porucznik o. Anioła, z którym był

najpoufalej; ale ten mu zaręczył, że gwardian nic przyjąć nie może i nie zechce.

Nie pozostawało więc nic niedowiarkowi temu, nad ofiarę jakąś dla kościoła. Myśląc o tym

sam on się uśmiechał. Odjechać znowu, nie odwdzięczywszy się, było niepodobieństwem.
Napisał więc do Kalasa, aby mu srebrne ampułki i lampę podobną przywiózł od złotnika.

Po cichu powtarzał sobie: „Wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak i ony”….
Dzień uchodził za dniem, maj się rozpoczął, lecz pospolitym u nas trybem był słotny. Miało to

zwiastować żyto jak gaj, ale tymczasem było dosyć nudnym.

W przerwach między deszczami, gdy się tylko słonko ukazało, Bużeński wybiegał do ogrodu i

tu sam, lub z którym z mnichów, chodził godzinami. Znał już wszystkie jego cieniste kryjówki,
ławki ulubione, uliczki wonne, niemal drzewa okazalsze.

Zakonnicy, jak zawsze, zabawiali go chętnie rozmową, choć ona się niekiedy stawała przykrą

tym cynizmem, z którego porucznik czynił sobie jakąś chlubę i popisywać się z nim lubił. Ale
bywały godziny chóru, nabożeństwa, gdy wszyscy go opuszczali, naówczas błądził sam z
myślami.

Tak jednego wieczora znalazł się u furtki, która prowadziła na dziedziniec wewnętrzny, a do

niego bokiem jednym przypierał kościół.

Prawie bezmyślnie wyszedłszy na to podwórze, Bużeński począł się murom przyglądać. Z

dawnych czasów, z lat pierwszych po założeniu, było tu kilka wpuszczonych w ściany
nagrobków rzeźbionych, z napisami.

Zwrócił uwagę jego grobowiec jeden, w którym pod krzyżem klęczały dwie postacie w

dawnych strojach — mężczyzna i kobieta, dosyć niezgrabnie wyciosane.

Wpatrując się i czytając prośbę o modlitwę, Bużeński tuż postrzegł boczne drzwi kościoła,

stojące otworem. W czasie nabożeństwa majowego bywał on zawsze do bardzo późna otwarty
dla pobożnych.

Jak się to stało, że Bużeński zapragnął zobaczyć wnętrze kościoła czy ołtarz ubrany przez o.

* H o n e s t e (łac.) — godnie, honorowo, uczciwie, szlachetnie.

background image

Anioła — sam on może nie umiał sobie wytłumaczyć. Dosyć, że szedł z wolna, zdjął czapkę i
począł się rozglądać.

Budowa nie była, jak mówiliśmy, bardzo starożytną ani się wykwintną odznaczała

architekturą; ale okazałą wydawała się rozmiarami, a wieczór, w którego mrokach nikły zbyt
jaskrawe szczegóły, nadawał całości harmonię spokojną i piękną.

Oknami z góry wpadało jeszcze blade światło wieczora. Uroczysta cisza doskonale się

jednoczyła z tym półcieniem świątyni. porucznik oczyma szukał tego ołtarza Maryi, o którym się
nasłuchał od o. Anioła, ale go spostrzec nie mógł. Kościół, oprócz trzech naw zwykłych, miał
dwa rzędy kaplic, oddzielonych od niego żelaznymi przezroczystymi wroty.

W jednej z nich właśnie ubranym był ów ołtarz majowy, lecz należało przejść dokoła kościół,

aby go znaleźć.

Wrażenie, jakie gmach ten, śpiący tak w mrokach i milczeniu, zrobił na poruczniku, było

niemal bolesne. Dawniej widywał on wprawdzie kościoły i bywał w nich częściej, ale nie trafiło
mu się w życiu nigdy znaleźć się w żadnym o tej porze, samemu, wśród wieczornych cieniów.
Chód jego własny, rozlegający się dziwnie w tej próżni, raził go. Począł stąpać ciszej. Milczenie
zdawało się tu obowiązkowym.

Z wolna postępował dalej.
Na ścianach spotykały go kamienie grobowe, którym już przypatrzeć się nie mógł.

Występowały nad ławami chorągwie, których złociste obszycia gdzieniegdzie pobłyskiwały
światłem przez okna wpadającym.

Coraz to jakiś przedmiot, dawno nie widziany, a w dzieciństwie znajomy, przywodził mu na

pamięć lata ubiegłe i pogrzebione. Stawał i myślą wracał do dni tych, tak różnych od
dzisiejszych, tak przejrzysto–jasnych i spokojnych.

Z kolei obszedł cały kościół dokoła i dopiero w końcu jego zobaczył, jak gwiazdami, małymi

lampkami otoczony posąg N. Panny, cały utopiony w bujnej zieleni.

Nie mógł jeszcze z dala rozeznać dobrze szczegółów, lecz tajemnicza ta kapliczka, świecąca

sama jedna, żyjąca jeszcze, gdy wszystko było uśpione dokoła — wydała mu się istotnie piękną.
Dla niego jednak był to tylko obrazek ładny.

W miarę jak się zbliżał ku niemu, zyskał on jeszcze. Stary posąg kamienny, trochę ostrych

rysów we dnie, teraz obleczony jakby mgłą mroków występował na tle gałęzi ciemnych
tajemniczo, jakby życiem obdarzony. Mrugające lampki poruszały na nim cienie.

Wkoło cały ołtarz był jakby jednym kwiecia wieńcem;. Bzy, wieczorem więdniejąc,

wydawały woń najsilniejszą, mieszającą się z zapachem liści brzozowych, kwiatów różnych,
pogaszonych świec woskowych i rozwianych w powietrzu kadzideł.

O. Anioł mógł się istotnie dziełem swoim pochwalić. Nie: żałował on na nie ani młodych

brzózek, ani świerków, ani bzów i czeremch z ogrodu. Posadzka, wysłana liśćmi kosaćca
(tatarskim zielem), nadawała trochę mdłym woniom innym silny swój zapach, goryczą zaprawny.

Teraz dopiero, przybliżając się ku ołtarzowi, na którego białym antepedium

*

wyszyta była

złotem cyfra Maryi, dostrzegł porucznik, że przed nim klęczał na modlitwie jeden z zakonników,
ale choć słyszał go nadchodzącego, nie przerwał jej i nie zwrócił się nawet.

Bużeński też stanął w pewnym oddaleniu, przypatrując się misternej budowie o. Anioła, w

której poczucie piękna wielkie malowało się w zręcznym ugrupowaniu gałęzi.

Na samym ołtarzu piętrzyły się najrozmaitsze kubki i naczyńka, kwiatów pełne. Były one

bardzo rozmaite i proste i łatwo się domyślić było, że pochodziły z ofiar pobożnych, które
zakonnik starał się tak ustawić, aby i one tu były, a nie raziły pospolitością lub szpetotą.

* A n t e p e d i u m (z łac.) — zasłona okrywająca z przodu dolną część ołtarza.

background image

Obok dzbanuszka porcelanowego stał i kubek gliniany, mówiąc o skromnej ofierze. Sam

posąg nawet nie obronił się przyozdobieniu!, bo na szyi jego widać było kilka rzędów paciorek
kolorowych, bursztynów i korali.

Wszystko to razem fantastycznie się wyłaniało z nocy, a małe lampki i jedna większa,

zwieszona od sufitu, łagodnymi światełkami grały na tej arfie tonów stłumionych.

Dalej już w prawo nie widać było nic, tylko szerokie linie ścian i koliste sklepienia, a na tle

ich posągi ledwie dojrzane i obrazy, jakby ciemnością zamknięte.

Bużeński stał, wpatrując się bardzo długo i ciekawie. Obraz dla niego by nowym zupełnie i to,

co widział, w osobliwszy sposób godziło się ze wspomnieniami jego, bo i one tak mglisto a
niewyraźnie występowały na tle zabrukanym pamięci.

Sceptyk i szyderca, znajdował dziwne jakieś upodobanie w tym widowisku, nie mogąc sobie

wytłumaczyć, co go tu przykuwało. Oczyma ciekawymi sięgał na prawo i lewo po przedmiotach
niewyraźnych, usiłując odgadnąć ich tajemnice.

Wszędzie stała przed nim powaga i groza życia lub przypomnienie śmierci, o której on nigdy

nie myślał. Tak samo i ta strona surowa żywota była mu obcą: z niej tryskały myśli prawie
niezrozumiałe, lecz tak z rzeczywistością zgodne, że ich o przesadę i fałsz nie mógł obwiniać.
Dla niego był to jakby nowy świat, który miał prawo bytu, choć on stał poza nim. Zatem były
dwa życia, dwa światy w walce z sobą, a prawda tylko w jednym z nich mieszkać mogła. W
prawo, dalej trochę, spoza filaru, silniej od okna górnego oświecona, wisiała chorągiew żałobna.
Trupie głowy biało, wyraziście odbijały się na niej. Bużeński długo się im przypatrywał, myśląc
od dawna po raz pierwszy o śmierci.

Nie lękał się on jej, ale nigdy poza nią nie wybiegał myślą. Dla niego głębiej, dalej była tylko

noc i nicość.

Poruszenie zakonnika, który, ukończywszy modlitwę, podniósł się z wolna, rozbudziło i

porucznika z zadumy tak duszącej go, iż tchnąć musiał piersią całą, aby do życia powrócić.

W z wolna idącym mnichu poznał, zdziwiony trochę, nie żadnego z ascetów starszych, ale —

wesołego prostaczka, kwestarza, brata Michała, który, zobaczywszy porucznika, zrobił ruch
malujący zdziwienie, a razem twarz mu się wyjaśniła wesoło.

Bużeńskiemu może nie było zbyt miło być pochwyconym na uczynku, tak sprzecznym z tym,

co zawsze wygłaszał; pośpieszył więc po cichu, idąc ku drzwiom z bratem Michałem,
wyspowiadać mu się z tego, iż go tu prosta ciekawość sprowadziła.

Wyszli bocznymi drzwiami w dziedziniec.
— Tyle mi o tym swoim ołtarzu prawił ojciec Anioł, że go raz przecież widzieć chciałem —

rzekł śmiejąc się, Bużeński.

— Ale po nocy mało co dojrzeć można — rzekł brat Michał.
— Owszem, piękniejszy może jest teraz niż we dnie.
Stali jeszcze we drzwiach, gdy nadbiegł sam o. Anioł.
— O cudo! — zawołał, składając ręce — prawdziwy cud Maryi! Byłeś porucznik w kościele,

a ja, a my po całym klasztorze i ogrodzie szukaliśmy go, nie wiedząc, co się z nim stało.

— Przecież dzieło rąk waszych musiałem widzieć, o którym mi tyle rozpowiadaliście —

zawołał Bużeński. — No, i przyznać wam muszę, że się to wcale pięknie prezentuje.

— Ale gdzie tam — przerwał o. Anioł — wiele rzeczy mi brakło. Tak bym był życzył

rozkwitłych parę oleandrów starych. Mówiono mi, że tam nad Jordanem tyle dziko ich kwitnie. I
cóżeście mogli widzieć w tym mroku? — dodał z zapałem. — To oglądać trzeba, gdy wszystkie
światła rzęsiście dokoła płoną, a obłoki kadzideł odrywają posąg i ołtarz od ziemi. Wszystko to
zdaje się wtedy kwitnąć w niebiosach.

Bużeński stał już ostygły i milczący. Poczęli wolnymi krokami iść ku klasztorowi.

background image

— Mój Boże — dodał o. Anioł — jakżem ja szczęśliwy, że mój ołtarz nareszcie porucznika

do kościoła zwabił.

— Ha — przerwał smutnie Bużeński — znasz księże przysłowie: „Co po psie w kościele”?

Tak i ze mną! — poruszył ramionami. — Dawnom zapomniał się modlić — dodał — a komu raz
umrze na ustach modlitwa, nie wskrzesi jej już nic.

— O, nie! — zaprzeczył zakonnik — przeciwko temu ja się piszę z protestem.
Bużeński począł cóś podśpiewywać umyślnie, aby się nie okazać poruszonym, i pożegnawszy

zakonników zwrócił się do swojej celi. Z nową jakąś gwałtownością i pośpiechem nakazał
przygotowywać się ludziom do wyjazdu.

— Dziś już ósmy — rzekł — najdalej dziesiątego Zerwikaptur nadjedzie, a gdy się go

doczekam, ani chwili nie zabawię tu dłużej.

Zapewniali go ludzie, że wszystko było w pogotowiu.
Rzecz dziwna jednak: Bużeński ciągle na pobyt swój w klasztorze skarżył się i narzekał, śmiał

się z zakonników i ich życia, a teraz, gdy tak upragniony wyjazd się zbliżał, doświadczał
osobliwego uczucia. Jakoś mu żal było tych mnichów, z którymi się zżył, czuł, że mu po nich
tęskno będzie, że nawet ta nieznośna cisza grobowa przypomni mu się nieraz wśród wrzawy.
Wszyscy ci ludzie występowali przed nim zagadkowo, ale sympatycznie. „Dobre ludziska” —
powtarzał.

Lecz wnet przypomniał sobie swoją przeszłość, z którą był związany łańcuchem krwi; budziła

się niedorzeczna namiętność ku kobiecie, którą razem kochał i pogardzał nią.

W tych sprzecznościach z samym sobą czekał na Kalasa.
Tymczasem, próbując się już ubierać, choć żupan i kontusz na ręku musiał być rozpruty i

pozawiązywany, chodził po celach z pożegnaniami.

— Na świecie się już pewnie nie zobaczymy — powtarzał z uśmieszkiem — a gdzie indziej

nie mam nadziei spotkać się, bo ichmość będziecie śpiewali Gloria in excelsis

*

, a ja będę wył z

potępieńcami.

— Ale wybór od pana porucznika zależy — mówił o. Anioł. — Myliślicie? — mruczał

Bużeński.

Im ów dziesiąty zbliżał się więcej, tym porucznik niespokojniejszym się okazywał. Miał

wprawdzie list od Kalasa, zapewniający, że przybędzie w terminie, ale dnia dziesiątego
Zerwikaptur nie przyjechał. Bużeński chodził, klnąc go i niepokojąc się.

Na ostatek jedenastego rano Kalas, który z całym swym obozem, bo ludzi z sobą wziął kilku,

stanął na mieście, przyszedł do klasztoru. Można sobie wystawić, jak go Bużeński witał.

Rad był tego samego dnia wieczorem jechać, ale konie były pomęczone i mnóstwo jeszcze

rzeczy zostawało do załatwienia.

Na dobitkę podkomorzy, od gwardiana się dowiedziawszy, że porucznik miał opuścić

klasztor, obiecał się na ten dzień z pożegnaniem.

Nie mogąc mu oddać wizyty, porucznik przynajmniej czekać na niego musiał, aby się

wytłumaczyć.

Bielski przybył dopiero po obiedzie, w wyśmienitym humorze, z małymi podarkami na drogę.

Wiózł też zapas nowin zwykły. Wiedział, kto się w Warszawie narodził, umarł, ślubował i jacy
dostojnicy na zamku byli przyjmowani i kto ostatnimi czasy zaszczycony został Orderem Orla
Białego i św. Stanisława. Pomiędzy udekorowanymi wymienił podkomorzy jm. pana na
Wielkich Mostach Mościskiego.

— Ale to, mości dobrodzieju — dodał, nie wiedząc o stosunkach porucznika — nieczysta

* G l o r i a i n e x c e l s i s (łac.) — chwała na wysokości.

background image

historia tego na Wielkich Mostach Mościskiego, boby się on chyba na dziurawym moście pisać
powinien. Posądzam go, że szlachectwem się szczyci podejrzanym i wszył się w cudzą skórę. A
co to za buta! Co za fumy! Ho! Ho! Zdaje się, że kędyś tu przechodzić musi droga z jego
majętności Zabierza do owych Mostów, bo oto, nie dalej jak wczoraj, ludzie mi mówili, że w
karczmie na gościńcu w Krzywdzie spotkali jakiś oddział salw — gwardii tego pana, dosyć
liczny, popasający czy nocujący. Co to, słyszę, za uzbrojenie i barwy od sajet! Daj go katu!

Kalas i Bużeński spojrzeli po sobie.
— Gdzie ci ludzie popasali? — zapytał Kalas.
— W Krzywdzie, na gościńcu w lesie — rzekł podkomorzy — a pili, słyszę, na umór, a

krzyczeli…

— I dużo ich było?
— Powiadali mi, że dobrze kilkunastu. Chłop w chłopa jak dęby.
Porucznik zdrową ręką wąsa kręcił. Śmiały mu się oczy.
Bielski, wysypawszy nowiny, wyściskawszy obu ichmościów, napiwszy się starego miodu dla

konkokcji

*

, odjechał wieczorem. Zaledwie był za furtą, gdy Kalas przybiegł do porucznika.

— A co! Nie mówiłem? — zawołał.
— Ale ja się z tego niewymownie cieszę — odezwał się Bużeński.
— Ilu nas będzie?
— Co ty myślisz? — przerwał Kalas.
— Co! Oczywista rzecz, wprost na nich jechać. Z satysfakcją się z nimi rozprawię. Po długim

wypoczynku większego specjału nie ma nad taką okazyjkę.

Kalas się zżymnął cały.
— Ja na to nie pozwolę — rzekł. — Wiemy, szczęściem, że czekają na nas pod Krzywdą,

pominiemy ich łatwo, a leźć im na sztych po co? Tyś jeszcze chory. Albo ta hałastra tego warta?
Tfu do licha!

— Lubku mój! — przerwał Bużeński. — Miałoby to pozór, jakbyśmy się ich ulękli. Słuchaj

tylko. Wielu ich? Kilkunastu, a nas, z moją i twoją czeladzią, doliczym się do dziesiątka; czyż
przyzwoita rzecz ich omijać?

— Nie pojadę na Krzywdę! — zawołał Kalas. — Gdyby się to na co mogło przydać, nie

mówię.

— Satysfakcja! — zawołał Bużeński. — Człek się odświeży, jakby w żywej wodzie skąpał.
Zerwikaptur ani słuchać nie chciał.
— Szlachcic ze szlachcicem wybić się, czemu nie? — wołał. — Ale to ciury!
Sprzeczali się tak z sobą i do wieczora ani jeden, ani drugi nie ustępował, a że Kalas w celi

przyjaciela na podłodze spał, dobra część nocy zeszła jeszcze na upieraniu się, każdy przy
swoim.

Nazajutrz Bużeński chciał już jechać na gwałt; tymczasem koń zakulał. Dozorujący go

masztalerz otrzymał obietnicę stu batów wolniejszym czasem.

Szczodrym był na to Bużeński, lecz groźby te, jeśli na razie wykonane nie zostały, nigdy się

potem nie spełniły.

Koń był przy kuciu zagwożdżony, a po usunięciu ufnala trzeba było dać nodze choć dzień

spoczynku.

Tymczasem, jak skoro sami z sobą zostali, zaczynali się sprzeczać zajadle, czy jechać na

Krzywdę, czy nie?

Kalas stał twardo przy swoim.

* K o n k o k c j a (z łac.) — trawienie, strawność.

background image

Porucznik też dopiero tym został rozbrojony, gdy mu przyjaciel przypomniał, że dla marnej,

jak on ją zwal, satysfakcji, dostawszy znowu rany — bo to chodzi po ludziach — opóźni
przybycie do Warszawy i tę wielką scenę, którą tak pragnął odegrać z wojewodzicową.

W istocie zaś Zerwikaptur miał nadzieję w czasie podróży, i nimby się do Warszawy dostali,

przekonać powoli Bużeńskiego, iż sceny tej powinien był także zaniechać.

Postanowiono więc, zamiast wielkim gościńcem na Krzywdę, ruszyć w lewo, omijając ją, na

Suchą Wolę.

— Kat ich bierz — zakończył Bużeński — można suponować, żeśmy o nich nie wiedzieli.

Niech tam stoją i czekają. Mnie do Warszawy pilno.

— Pomimo to — dodał Kalas — chociaż podkomorzy o nich mówił, że się tam znajdują,

powinniśmy się mieć na baczności. Mogą i oni się poinformować, drogę zabiec. Musiemy iść
zwartym szeregiem, ławą i wszyscy razem.

— Zdaję na ciebie komendę — odezwał się porucznik — rób jak chcesz, byle w drogę raz…

w pole, na świat i adieu — tym murom, które mnie tak długo trzymały. No, ale wiesz co, Kalas,
śmiej się ze mnie, dalipan, że mi tych trutniów mnichów żal będzie.

background image

IX

Znanym jest serca ludzkiego przymiotem, że się przywiązuje do tych, którym mogło usłużyć.

Odwrotną stroną medalu tego jest równie dowiedziony pewnik, że dobrodziejstwo upokarza i
najczęściej wywołuje niewdzięczność.

Oo.bernardyni, pomimo wszystkiego czego doświadczyli od Bużeńskiego bo ten, jak

widzieliśmy, wcale delikatnym nie był i obchodził się z nimi często grubiańsko, a zawsze z
pewnym lekceważeniem — przywiązali się do tego nieszczęśliwego. Z dobrocią ludzi do
pobłażania nawykłych, starali się w nim wynajdywać strony jasne, popędy szlachetne, upatrywali
pewne zmiany charakteru, na przyszłość obiecujące poprawę. Jednym słowem, niewdzięczny ten
gość, który nadużywał ich serdecznej uprzejmości dla siebie, w ciągu kilkumiesięcznego pobytu
stał się dla wszystkich już jakby cząstką potrzebną i czymś konwentowi należnym.

Był to probierz ich cierpliwości. Wybaczano mu wiele, przepuszczano mimo uszu cyniczne

wybryki, miano dla niego litość i współczucie.

Wszyscy przygotowani byli do tego, że ich miał opuścić, a nie znalazł się ani jeden, który by

go nie żałował.

Oni wszyscy czuli się tu tak bezpieczni w tym cichym kąciku i nie mogli pomyśleć bez trwogi

o tym, na co zuchwały człek miał być narażony, znowu się na świat wyrywając.

O. Szymon pocieszał się tym, że różnymi drogami prowadzi Opatrzność ludzi do poprawy, że

wielu potrzeba być wprzódy w srogim ogniu, nim ochłody zapragną i poznają, gdzie szukać jej
powinni.

O. Anioł zawczasu myślał, jak mu będzie smutno przechodzić później około tej celi pustej,

którą przez tak długi czas biedny porucznik zajmował.

Tymczasem w wigilią dnia odjazdu wozy już stały popakowane. Bużeński rozdał podarki i

pamiątki i, sam dosyć wzruszony rozstaniem, położył się ostatni raz spać pod gościnnym dachem
klasztoru. Paliła go już gorączka wyrwania się znowu w świat, do boju.

Z rana, gdy wozy i ludzie porucznika i Kalasa stały już u bramy klasztoru, do wyruszenia, w

murach panował nadzwyczajny ruch i wszyscy byli zaprzątnięci wyjazdem. Co żyło,
powysuwało się z cel i komórek. Służba klasztorna, po pańsku wynagrodzona, żałowała
Bużeńskiego i jego czeladzi, z którą żyła w najlepszej komitywie. Wszyscy niemal z orszaku
porucznika raniuchno na intencją podróży poszli słuchać mszy świętej przed ołtarzem N. Panny,
odprawionej przez o. Gabriela. Bo choć pan bezbożnikiem był, a niewiara jego oddziaływała po
trosze na służbę, w prostaczkach nie tak łatwo zachwiać tym, co z mlekiem wyssali.

Gdy się to działo, Bużeński się odziewał do drogi, którą uparł się odbywać konno,

przynajmniej dopóty, dopóki starczą siły. Był tego przekonania, że na koniu rychlej odzyszcze
postradaną swobodę ruchów i dawną rześkość.

Jeszcze się obaj z Kalasem nie poprzepasywali do drogi, gdy już zakonnicy na pożegnanie

schodzić się zaczęli.

Jeden z pierwszych przybył o. Rafał, jako gospodarz. Tęskno mu było, że ten gość po

staroświecku i po chrześciańsku nie chciał wnijść do kościoła ani na chwilę, podziękować Bogu
za wyzdrowienie, a prosić o błogosławieństwo. W rytuałach kościelnych, w starych agendach
znajduje się wszakże taka benedykcja podróżnych.

Dawniej, gdy wszystkie podróże były z wielu niebezpieczeństwami połączone, obyczaj prawie

powszechny prowadził zabierających się w drogę do kościoła. Bużeńskiemu jednak o tym ani
mówić nie było można. O. Rafał patrzył na śpieszącego i rozgorączkowanego swojego gościa z

background image

politowaniem wielkim.

— Jeszcze raz, ojcze gwardianie — odezwał się rubasznie porucznik — tysiączne dzięki wam!

Byliście dla mnie, nieznośnego natręta, bardzo miłościwymi. Nie umiem wypowiedzieć, jak
wdzięczen jestem. Sam to czuję, żem dokuczał, ale naturę mam psią, zjadliwą.

— Wierzcie mi, poruczniku — przerwał ksiądz — że nie tylkoście nam się nie naprzykrzyli,

ale tęskno będzie po was wszystkim. Nie umiemy inaczej okazać wam afektu, tylko po mniszemu
modlić się za was będziemy.

Drzwi nie domknięte otworzyły się i wszedł o. Serafin, z książeczką w ręku. Z nim najmniej

obcował Bużeński, ale miał wielkie poszanowanie dla niego i jakąś niewytłumaczoną przed nim
trwogę.

O. Serafin wsunął się jakby zakłopotany i bardzo po cichu cóś do Bużeńskiego przemówił.

Głos mu drżał.

— Niech Bóg prowadzi! — rzekł. — Wyście po sobie klasztorowi zostawili pamiątki, otóż i ja

wam chcę też narzucić jedną. Wiem, że rychło jej nie spożytkujecie, ale — któż wie, przyjdzie
może taka w życiu waszym godzina, gdy… otworzycie, choćby przez ciekawość, książeczkę,
którą wam przynoszę.

To mówiąc, małą, oprawioną w skórę czarną z klamrami książkę, o. Serafin, obejrzawszy się

dokoła, wcisnął w podróżną sakwę porucznika, która jeszcze nie była zasznurowaną.

Bużeński, nawet nie spojrzawszy na książkę, począł dziękować, a o. Serafin, jakby ciężkiego

dopełniwszy obowiązku, cofnął się przed przybywającym o. Gabrielem.

Ten w krótkich słowach przynosił także błogosławieństwa i życzenia. Na twarzy jego widać

było niepokój o tego człowieka, ale zarazem smutne przekonanie, że godzina nawrócenia go nie
wybiła jeszcze.

Oo. Anioł, Szymon, nawet kwestarz Michał znaleźli się w celi, wszyscy spoglądając na

przygotowującego się z serdecznym uczuciem. Na niektórych obliczu czytać było można jakby
przeczucie, iż nowe niebezpieczeństwa zuchwałemu szlachcicowi groźnymi będą.

O. Anioł na próżno się silił na wesołość.
Sam Bużeński, natura wcale niesentymentalna, czuł się poruszonym głęboko, choć wesołego

chciał udawać. Zapowiadał on ojcom, że chyba żyw nie będzie, a przy pierwszej sposobności
odwiedzić ich musi.

Chciano się nastroić na ton wesoły, ale w glosach brzmiała jakaś nuta smutna.
Dla o. Michała Bużeński szedł na stracenie. Jeden o. Serafin, który mu wcisnął naśladowanie

Chrystusa Pana, miał jakąś nadzieję.

Ks. Michał, świadom dróg i dworów, dowiedziawszy się, którędy jechać mają, informował ich

o mostach niepewnych, o groblach jeszcze nie wyschłych, o grzęzawicach i objeżdżkach. Był
nawet tego zdania, że noclegi i popasy po dworach raczej niż po gospodach odprawiać byli
powinni, dla bezpieczeństwa i dla przyjemności. Porucznik się temu opierał, z powodu, że do
szlachcica zajechać było łatwo, ale wydobyć się trudno, i podróż musiałaby się nie wiedzieć jak
długo przeciągnąć.

W końcu Bużeński schylił się przed gwardianem raz ostatni, ujął za czapkę i ruszył,

obejrzawszy się po celi.

Ojcowie, wszyscy zasmuceni, jak w procesji go przeprowadzili. Mimo woli. Kalas się

skrzywił i pomyślał: brak tylko świec, a wyglądałby pochód nasz jak pogrzeb.

Bużeński szedł, rozmawiając wesoło, ale spoglądając się smutnie po korytarzach i

krużgankach. Co chwila ukazywał się któryś z braciszków, żegnając go jeszcze pokłonem i
szeptem:

— Bóg prowadź!

background image

Pożegnano się u furty, przy której pozostali o. Rafał z Serafinem, reszta towarzyszyła aż do

bramy… Tu stali ludzie na koniach, wozy i wierzchowce dla ichmościów.

Żegnano się jeszcze. O. Anioł błogosławił krzyżem świętym.
Bużeńskiemu oczy się śmiały do konia i skoczył na siodło raźno, ale na krótką chwilę cóś go

jakby zaślepiło… płatki przeleciały przed oczyma, potarł ręką po czole, i dopiero odetchnąwszy,
dał znak:

— Naprzód!
Zza bramy stojący zakonnicy spoglądali jeszcze.
Wielu z nich po tym krnąbrnym i zuchwałym żołnierzu tęskno już było. Na ostatek cała

kawalkata znikła za pierwszymi domami miasteczka i wrota się zamknęły.

Po tych miesiącach kilku rekolekcyj, Bużeński, choć się na pozór wcale nie zmienił, znalazł

się wszakże na swobodzie jakby innym. Nie był już tym nieustraszonym zapaśnikiem w walce z
losem, co wprzódy. Wola była taż sama, lecz energia w wykonaniu osłabła. Gwałtowne
postanowienia poddawał jakiejś rachubie, czego dawniej nie bywało.

Tak teraz z początku zażądał się puścić na Krzywdę i narazić na napaść, a dał się przełamać

przyjacielowi i od zamiaru odstąpił — a myśląc o Warszawie i spotkaniu z panią
wojewodzicową, choć się z tego nie zwierzał Kalasowi, wahał się, jak tego dopełnić.

Podróż, przedsięwzięta z ostrożnością i oględnością wielką, poszła pomyślnie. Zasadzka

Mościskich, jeżeli w istocie zamierzoną była, pozostała za nimi, a o pogoni mowy być nie mogło,
gdy raz na wielki dostali się gościniec.

Porucznik wprost dążył do Warszawy. Kalas mu chciał towarzyszyć aż tam i dni kilka

pozostać, aby, jeżeli można, odwieść go od zamiaru zrobienia nowej awanii

*

kobiecie i

ściągnięcia na siebie zemsty jeszcze straszniejszej. Bużeński miał tu stosunki bardzo rozległe i
powszechnie był lubianym. Bywał na dworze i we wszystkich znaczniejszych domach.
Przyjaciele jego, w czasie niebytności, starali się wieści, jakie chodziły o nim, obrócić na korzyść
jego. Było cóś tajemniczego w tym, lecz wierzyli wszyscy, znając Bużeńskiego, że nic honorowi
jego uwłaczającego być nie mogło. Zaraz po przybyciu co najpilniej posłał się porucznik
dowiadywać, czy wojewodzicowa z mężem jest w Warszawie. Kalas życzył gorąco, by jej nie
zastali. Stało się jednak inaczej. Starego Mościskiego nie było, ale córka z mężem właśnie jako
gwiazda nowa przyświecała horyzontowi.

Spotkanie się było nieuchronnym.
Zerwikaptur sądził, że może zawczasu rozgłaszając o przybyciu Bużeńskiego, wypłoszy stąd

piękną panią. Wiedział dowodnie o tym, że przyjazd porucznika doszedł do jej wiadomości, nie
ruszyła się jednak i nie zdawała chcieć zmienić życia trybu.

Porucznik potrzebował dni paru, nimby pierwsze wizyty oddawać począł. Ręka jego jeszcze

wymagała pewnych ostrożności, lecz suknie tak zręcznie mu porozparano dla niej, że mógł,
mimo to, ze zwykłą elegancją wystąpić.

Kalasowi się nie zwierzał już, gdzie i jak miał wojewodzicowa Emilią po raz pierwszy

powitać, nie chciał się bowiem przyznać do tego, że gdy wprzód gwałtownie sobie życzył tego
spotkania, teraz zdawał je na losy i powiedział sobie, że to ma być udziałem przypadku.

Tymczasem kasztelanic, jak wszyscy owej epoki zabawiający się wesoło, był namiętnym

graczem. Drugiego czy trzeciego dnia spotkał się w ulicy z szambelanem króla, u którego co
wieczór grywano — można było nawet powiedzieć i co rano, bo najczęściej poczęta wieczorem
gra przeciągała się do świtu.

Szambelan gwałtownie prosić go począł, aby na wieczerzę przybył koniecznie. Mieli być

* A w a n i a (z fr.) — obelga, krzywda, afront.

background image

mężczyźni sami.

— Mam z sobą swego przyjaciela, Kalasantego — rzekł porucznik — opuścić go nie mogę.
— Przyjdźcie we dwu, proszę — dodał szambelan. — Plus on est desfous, plus on rit

*

.

O godzinie dziewiątej, nie bez bicia serca, Bużeński, po raz pierwszy od wypadku, ukazał się

w gronie dawnych znajomych.

Powitano go radośnie, ale z należną dyskrecją, nie zarzucając pytaniami do zbytku. W liczbie

gości znajdujących się tu uderzyła Bużeńskiego figura, obca mu, młodego, delikatnego, dosyć
przystojnego jegomościa, który mówiąc szeplenił trochę i miał głosik cienki, niby niewieści, niby
dziecinny.

Nadzwyczaj grzeczny dla wszystkich, nieznajomy ten, ni z tego, ni z owego, wśród rozmowy,

kazał się zaprezentować

Bużeńskiemu. Był to pan wojewodzic, mąż Emilii.
Osłupiał niemal porucznik, gdy ten swym cieniuchnym głosikiem, słodziuchno przemówił do

niego, że wiele o nim słyszał od żony, że bardzo pragnął zrobić z nim znajomość, a w końcu
wyraził się, iż ma nadzieję widzieć go w domu swoim.

Zuchwały i niczym się nie dający zmieszać, Bużeński tym razem tak był niespodzianką tą

odurzony, iż z początku odpowiedzieć nie umiał. Zamruczał cóś, kłaniając się. Wojewodzic
rozpoczął z nim swobodną rozmowę i dał mu poznać w niej całą swą nicość.

Głos dziecinny doskonale w nim odpowiadał umysłowi, na wieczne skazanemu dzieciństwo.
Gdy się wojewodzic oddalił, a Bużeński mógł zbliżyć do Kalasa i spojrzeli sobie w oczy,

Zerwikaptur zapytał go:

— Cóż ty myślisz?
— Naturalna rzecz, że zaproszenia nie mogę odrzucić. Sami mnie wyzywają.
— Ja to rozumiem inaczej — odparł Kalas. — Jejmość chce przejednania.
Bużeński się zadumał.
— Wszystkiegom się spodziewał, ale tego — przyznaję się — nie. Bądź co bądź, nie ujdę z

placu.

W kilka dni potem porucznik pojechał z wizytami i kartę swą wyrzucił w pałacyku, który

wojewodzie z żoną zajmował na Krakowskim Przedmieściu.

Był to krok pierwszy.
Nazajutrz wojewodzie go odwiedził wzajemnie. Wiadomo było powszechnie, że nic nie czynił

bez wiedzy żony, całe to więc wystąpienie jej przypisać należało.

Na wieczorze u pani lubelskiej, na którym tłum był wielki, a chwilowo i król się znajdował,

porucznik znajdował się także. Tu miał szczęście zwrócić na siebie naprzód łaskawe oko
najjaśniejszego pana, który go przywitał, zapytał o zdrowie, powiedział, iż słyszał o chorobie i
grzecznie pożegnał życzeniem, aby tak miłego człowieka societe

*

stolicy nie straciła… Stanisław

August miał zawsze na zawołanie uśmiech ten zdawkowy, którym wszystkich czarował.
Obdarzył nim i Bużeńskiego. W chwilę potem, o trzy kroki od siebie, niespodzianie ujrzał
wojewodzicową. Tyle mu ona przypominała, iż mimo całego męstwa swego zaniemiał i pobladł.

Nadzwyczaj strojna, jaśniejąca pięknością, której znamieniem była śmiałość i zuchwałe

narzucanie się, okryta brylantami, obwita w koronki, stała przed nim jak urągające się widmo
jakieś.

W twarzyczce jej nie dostrzegł ani cienia strachu, niepewności, wahania się. Zmierzyła go

wielkimi oczyma, a gdy, przystąpiwszy, ukłonił się jej, pierwsza go powitała ze swobodą
niepojętą.

* P l u s o n e s t d e s f o u s , p l u s o n r i t (fr.) — im więcej ludzi, tym jest weselej.
* S o c i e t e (fr.) — towarzystwo, społeczność.

background image

— Miło mi pana porucznika tu spotkać.
Wachlarzyk przyłożyła do ust i patrząc nań zaczęła się uśmiechać. Bużeński stał jeszcze

skamieniały.

— Mąż mój mówił mi, iż miał przyjemność zrobić z nim znajomość. Bużeński dostrzegł, że ze

stron zwracano na nich oczy; to mu bodźca dodało.

— Pani mi dozwoli, abym jej złożył uszanowanie?
— Spodziewam się! — przerwała młoda pani. — Czekam na wizytę i mam do niej prawo.
Nie uszło zapewne oka wojewodzicowej wrażenie, jakie uczyniła na dawnym swym

wielbicielu. Była pewną, że panowanie nad nim odzyska i korzystając z tego, że towarzystwo
otaczające zajęte było przybywającym Anglikiem jakimś, dodała półgłosem:

— Przeszłości trzeba zapomnieć i wzajemne winy sobie przebaczyć. Rozumiesz mnie pan?…
Resztę wzrokiem dopełniwszy skinęła na męża wachlarzem, a gdy ten, przebiwszy się przez

tłum, przyleciał natychmiast, zawołała, wskazując porucznika:

— Prośże pana Bużeńskiego, aby bez ceremonij przyszedł do nas na obiad we czwartek.
Wojewodzie oburącz uchwycił dłoń porucznika, a gdy się ta ceremonia odbywała, piękna pani

skorzystała z chwili, wstała i odeszła.

Długo potem Bużeński przyjść do siebie nie mógł.
Na wieczorze u pani lubelskiej nie było Kalasa, porucznik natychmiast wyjechał, aby się z

nim rozmówić o tym, co go spotkało. Nie zastał jednak przyjaciela i miał czas, czekając na niego,
rozmyślać, ważyć, jak mu postąpić należało. Własne jego zuchwalstwo, które on sam uważał za
nadzwyczajne, przeszła śmiałość i energia tej kobiety. Był na pierwszym wstępie zwyciężonym
już przez nią.

Gdy Kalas o północy wrócił i usłyszał opowiadanie przyjaciela, z początku wierzyć nie chciał.

Zdawało mu się to niepodobieństwem.

— Wiesz co — rzekł w końcu — na twym miejscu, zaprawdę, strzegłbym się jeść i pić w

domu tej kobiety. Żeby ona ci mogła przebaczyć, temu nigdy nie uwierzę. Ma jakąś zemstę na
oku — strzeż się!

Bużeński się rozśmiał.
— Śni ci się; jaką ona zemstę knuć może? Nie lękam się jej, a przyznam ci się że mnie

widokiem swej piękności do najwyższego stopnia na nowo rozkochała. Małżonek jest zerem.

Nie dokończył. Kalas, chłodniejszy, na próżno starał się ostudzić go i baczniejszym uczynić.
Po owym obiedzie czwartkowym powrócił Bużeński jeszcze bardziej rozmarzony i spętany

zupełnie. Przyjaciela ani słuchać już nie chciał i gniewał się na niego. Szał nim owładnął jakiś.

Kalas, trwożliwy, na próżno starał się przeniknąć, co to wszystko znaczyć miało. Nic nie

mogło mu wybić z głowy zemsty, lecz tak misternie osnutej, że rodzaju jej i dróg niepodobna
jeszcze było wyśledzić.

Chciał pozostać tu na straży przy Bużeńskim, który oświadczył, że służbę porzuca,

porucznikowstwo sprzedaje i ma zamieszkać w Warszawie, ale dla Kalasa było to poświęcenie
się niepodobieństwem.

Po kilku tygodniach, gdy coraz ściślejsze stosunki zawiązywały się pomiędzy wojewodzicem,

jego żoną i Bużeńskim, a Kalas na próżno prawił kazania o ostrożności — musiał w końcu
odjechać do chorągwi, zdając przyjaciela na opiekę losu.

Przewidzieć było poniekąd łatwo, że Bużeński, pod wpływem tej kobiety, tam pójdzie, gdzie

ona zechce.

Przez dosyć długi czas Kalas, wyjechawszy do Białegostoku, unikał stosunków z Warszawą,

nie dowiadywał się o poruczniku, lękając się czegoś straszliwego dowiedzieć. Stosunki
rezydencji pani krakowskiej ze stolicą były bardzo częste i łatwe, przejeżdżających i

background image

przybywających wielu. Snadnie więc mógł informować się Zerwikaptur, lecz, jakby
przeczuciem, słuchać nie chciał i nie pytał.

Tak cały rok upłynął. Bużeński ani razu się nie zgłosił, nie napisał nawet.
Kalasa wysłano po lenungi

*

do Warszawy. Rad nierad, jechać musiał. Miał zamiar,

odebrawszy ze skarbu przyobiecaną i asygnowaną sumę, natychmiast odjeżdżać. Tymczasem
formalności się znalazły do dopełnienia, zwlekano wypłatę.

Kalas mało się gdzie pokazywał. Miał tu siostrę cioteczną, kobietę żyjącą cicho, słabowitą, i u

niej jednej czasem bywał.

Dom to był zamknięty, chociaż nie bez stosunków ze światem. Chora pani starościna spędzała

znaczniejszą część dnia, leżąc na kanapie, zajęta dwojgiem swych dzieci. Kilka dobrych
przyjaciółek, odwiedzając ją, przynosiło ten chleb powszedni wszystkich miast wielkich — plotki
i pogłoski.

Jednego dnia Kalas trafił właśnie na opowiadanie o nadzwyczajnych zbytkach i

marnotrawności swojego przyjaciela, który, jak w mieście mówiono, dla pięknej
wojewodzicowej, dla towarzystwa jej, dla przypodobania się i popisu, majątek tak szybko tracił,
a w karty przy tym tak wiele przegrywał, że miała mu w prędkim czasie grozić nieuchronna
ruina.

Opowiadano o wydawanych przez niego na wsi i w mieście fetach, których Emilia była

królową, tysiącami dukatów kosztujących.

Mąż był z nim w najlepszych stosunkach, Bużeński przyjacielem domu. Kredyt, jaki miał w

początku, już był silnie zachwiany, mówiono, że wpadł w ręce lichwiarzy, że część majątku
chciał sprzedać.

Kalas tak wziął to do serca, iż nazajutrz pobiegł do Bużeńskiego bardzo rano, aby go zastać w

domu na pewno.

Porucznik spał jeszcze, miał czas przyjaciel rozpatrzeć się w domu, na stopie nadzwyczaj

pańskiej postawionym, pełnym służby i nieładu. Przypuszczony potem do sypialni, znalazł
Bużeńskiego przerażająco zmienionym.

Zawsze piękny jeszcze, gwałtownie w ciągu tego roku postarzał, podrażniony był,

niecierpliwy, a słowa goryczy pełne wyrywały mu się z ust mimo woli, choć dowodził, że bardzo
jest szczęśliwy.

Z rozmowy się okazało, że niedawno przegrał około pięciu tysięcy czerwonych złotych.

Troska o dostanie pieniędzy była widoczną. Kalas spróbował dawać rady zdrowe, ale Bużeński
powitał je śmiechem.

— Dajże mi pokój! Przegrałem wczoraj, jutro mogę wygrać. Życia, do którego nawykłem, nie

rzucę, bo nie mogę. Nie wytrzymałbym już, nie kąpiąc się w tym wrzątku… Ale to się nazywa —
żyć… a kisnąć, jak wy ludzie rozsądni, to największa nędza i głupota! Jak co komu służy. Krótko
a dobrze, to moje godło!

— Ależ czy dobrze? — pytał Kalas. — Nie wyglądasz wcale tak szczęśliwym.
— Mylisz się. Za nic w świecie trybu życia bym nie zmienił.
Rozmowa zwróciła się na wojewodzicową.
— Widzisz — rzekł Bużeński — jakie miałeś podejrzenia i przeczucia śmieszne. Jesteśmy z

nią i z nim w najlepszej przyjaźni… Kobieta zachwycająca, a charakter jej tak mojemu
odpowiada, że myśli swe zgadujemy.

Kalas patrzył nań wielkimi oczyma.
— Mąż najwygodniejsze w świecie stworzenie. Począł się śmiać.

* L e n u n g (z niem.) — żołd.

background image

— Zalotną jest, to prawda, ale któraż piękna jak ona kobieta jest od tego wolną?
— Ludzie głoszą, że ona cię rujnuje.
— To pocieszne! — odparł Bużeński. — Ona nie potrzebuje niczego, bo jest bogatszą daleko

ode mnie. Ja, jeśli się rujnuję, to dla siebie, nie dla niej. Bawimy się razem, to prawda.

Zasępiło się czoło porucznikowi na to wspomnienie ruiny.
— Nie będę kłamał przed tobą — dodał. — Istotnie w tym towarzystwie przeszastałem wiele,

a po ojcu, jak wiesz, niczego się już spodziewać nie mogę ale… jakoś to będzie! Karty mnie dużo
kosztują, lecz parę wieczorów szczęśliwych i mogę stanąć na nogi.

Kalasowi tak przykro było słuchać tych wyznań i widzieć już jawnie pochyłość, po której

przyjaciel leciał w przepaść, że pożegnawszy go dnia tego, choć parę dni bawił jeszcze w
Warszawie, widzieć go już nie chciał.

Życie Bużeńskiego, o którym go dochodziły z różnych stron wieści, nawet w tej epoce

rozprzężenia i jakiegoś bezmyślnego szału, obudzało w ludziach politowanie.

Kalas w tym wszystkim dostrzegł jakby umyślną, podżegającą, popychającą do zguby dłoń

wojewodzicowej. Ciągle myśl ta go dręczyła, iż mściwa niewiasta prowadzi do ruiny
Bużeńskiego, aby się w ten sposób za doznane upokorzenie odpłacić.

Z tymi myślami smutnymi wyjechał Zerwikaptur do Białegostoku i znowu przez czas dosyć

długi nie miał żadnej o przyjacielu wiadomości. Przykro mu było przypomnieć sobie swoją
ostatnią bytność w Warszawie, rozmowę z Bużeńskim i wszystko, co biło w oczy z jego sposobu
życia. Z trwogą myślał, ażali groźna jaka wiadomość nie przyjdzie o nim… Znając gwałtowny
charakter porucznika, przewidywał jakiś koniec tragiczny. W ciągu całego jednak następnego
roku, o Bużeńskim nic słychać nie było. Dwa lata upłynęły od jego osiedlenia się w Warszawie.

Następny lenung dla chorągwi już inny z panów towarzyszów jechał odebrać w Warszawie,

Kalas się wymówił od tego. Po powrocie kolegi nie śmiał badać nawet Zerwikaptur, ale on sam
przyszedł, ukłon mu przynosząc od dawnego towarzysza.

— Cóż się z nim dzieje? — zapytał Kalas.
— Mówią, że ostatkami goni — rzekł przybyły — ale zawsze to są jeszcze pańskie ostatki. Na

grze spędza większą część czasu, a co gorzej, głoszą nieprzyjaźni mu, że co dawniej sam się
zgrywał, teraz na spółkę z jakimś Francuzem ogrywa drugich. Krzywo nań patrzeć poczynają.

— Na Boga! — zawołał, protestując, Kalas. — To są potwarze! Znam tego człowieka: może

się zrujnować, ale się nie splami.

— Tak tyś go znał i myśmy go wszyscy znali — odparł towarzysz. — Ale tempora mutantur

*

.

Po krzywej drodze zajść można tam, gdzie się nie spodziewało. Nie chciał ani słuchać, ani
wierzyć temu Kalas. To pewnym było jednak, że majątki wszystkie, zadłużone, już
poprzechodziły w obce ręce, że porucznik nie miał nic, a żył na pańskiej stopie i w
najściślejszych stosunkach z człowiekiem podejrzanym, że jest graczem z rzemiosła.

Z wojewodzicową i jej mężem, jak powiadał przybyły, stosunki miały być nie zerwane, ale

znacznie osłabłe. Z domu dawnej przyjaciółki wychodziły właśnie wieści uwłaczające sławie
porucznika.

Wkrótce potem wiadomość o chorobie i śmierci ciotecznej siostry Kalasa zmusiła go udać się

do Warszawy. Nie miał zamiaru ani szukać tu już Bużeńskiego, ani się z nim widzieć — ale los
rozporządził inaczej.

* T e m p o r a m u t a n t u r (łac.) — czasy się zmieniają.

background image

X

Po pogrzebie i ułożeniu interesów zmarłej z rodziną, Kalas wybierał się już z powrotem do

Białegostoku, gdy z rana usłyszał głos donośny, chociaż ochrypły, dopytujący się o niego w
gospodzie pod Orłem Białym. Nie poznał w nim Bużeńskiego, chociaż on to był, który go szukał.

Ukazujący się w progu był cieniem obrzydliwie wykoszlawionym tego pięknego i

szlachetnego oblicza mężczyzny, jakim Kalas znał go niegdyś.

Twarz obrzękła, skrzywiona, zaczerwieniona chorobliwie, oczy jakby krwią zaszłe, wyraz ust,

dawniej energiczny, dziś cynicznie szyderski — czyniły go wstrętliwym. Ubiór jeszcze po
dawnemu wytworny był, choć niesmaczny, a dowodził, że zrujnowany chciał się pokazać
bogatym. Łańcuchy, pierścienie, spinki kosztowne błyszczały na szatach drogich, ale pomiętych.
Na czole straszna troska kryła się w zmarszczkach przedwczesnych, gdy usta zdawały się drwić i
urągać ze świata.

— Cóż to za moda znowu? — zawołał od progu. — Być w Warszawie, a starego przyjaciela i

brata nawet nie nawiedzić? Trzeba wypadku, aby się Bużeński dowiedział o Kalasie i sam mu
przyszedł się narzucać, hę?

— Proszę cię, na pogrzeb przybyłem — rzekł zmieszany Zerwikaptur.
— Cóż to ma do tego? Umarłych się grzebie, a z żywymi się je i pije. To mówiąc, siadł

Bużeński.

— Hę? Cóż słychać?
Kalas, przejęty widokiem strasznym upadku tego człowieka, prawie się nie umiał zebrać na

odpowiedź.

— No, a u ciebie? — odparł.
— U mnie? Cóż chcesz? Żyje się. Pozbyłem się do kaduka dóbr, na których okradano, jestem

teraz swobodny, procul negotiis

*

.

Rozśmiał się szydersko.
— Ludzie ci powiedzą może, iż zrujnowany jestem. Kłamstwo! Jestem na drodze do fortuny.

Przyjdź kiedy chcesz do mnie wieczorem, zobaczysz jak mieszkam, zjesz kolację i przekonasz
się, jakiego mam kucharza. Spędzisz kilka godzin w towarzystwie najweselszych ludzi w
Warszawie, zobaczysz kupy złota na stolikach…

Milczał Kalas, a Bużeński koniec laski ze złotą gałką wziął w usta i przestał mówić na chwilę.
— Z wojewodzicową moją — dodał ciszej — trochęśmy na zimno. Kobieta piękna, dziś może

rozkwitła jeszcze śliczniej, ale zalotna i bałamutka. Starliśmy się parę razy ostro.

— Bywasz u nich jeszcze? — spytał Kalas.
— Nie, bo ten błazen mąż mi się sprzykrzył. Ślepy jest, chciałem się nim posłużyć, aby

drugich odpędzić.

Bużeński nie dokończył.
— Przyjdziesz do mnie na wieczerzę? — zapytał.
— A cóż bym tam robił? — odparł Kalas. — Wiesz, że w karty nie grywam, a wieczerzy nie

jadam. Towarzystwa twojego nie znam.

— Poznać je warto — wtrącił Bużeński — bo to są najpiękniejsze imiona i ludzie wysoko

położeni. Nie ma jak karty, aby się przy stoliku zrównali wszyscy.

Nagle porucznik się poprawił, obrócił, sparł rękę na poręczy krzesła i ciszej począł:
— Wystaw sobie, co to za podłość tych ludzi. Mówię o wojewodzicu i jego żonie. Żyliśmy na

* P r o c u l n e g o t i i s (łac.) — wolny od obowiązków.

background image

takiej stopie poufałej, a gdy mi się interesa czasowo zawikłały, mizernych tysiąca czerwonych
złotych mi odmówili. Między nami mówiąc, jejmość ode mnie wprzódy przyjmowała
kosztowniejsze prezenta, niż to, o com na kilka dni prosił. Kobieta piękna, ale jak była, tak jest
niewiele warta.

— Przestrzegałem cię — szepnął Kalas.
— Ano, pamiętam o tym, alem był pod urokiem naówczas. Teraz mi się oczy otworzyły —

dodał smutnie. — A co powiesz? Gdyby chciała ta wiedźma, jeszcze by mnie wzięła, taką ma
władzę przeklętą nade mną.

Zaczął śpiewać Bużeński, dobył zegarka kosztownego, spojrzał i rzekł:
— Nalegam, abyś przyszedł do mnie na wieczerzę, dlatego tylko, abyś głupcom,

rozgłaszającym ruinę moją, mógł gębę zatkać.

Wstał, mówiąc to, i pochwycił rękę Kalasa.
— Co u licha! Nie dróż się, przyjdź! Co jest najznakomitszego, najsławniejszego w

Warszawie, poznasz u mnie. Sama ciekawość cię sprowadzić powinna.

Okręcił się na nodze, z udaną wesołością.
— Czekam nieodmiennie. Możesz przyjść nawet po północy.
Po wyjściu gościa, Kalas długo siedział smutny, przerażony tym widokiem upadku człowieka,

który był mu niegdyś sympatycznym. Majątkowa jego ruina niczym się zdawała obok moralnej,
tak wypiętnowanej na obliczu, w mowie, w stroju, obejściu się człowieka, że Kalas powtarzał
sobie: Byćże by mogło, aby się do tego stopnia zszargał i zbrukał?

Wiele było i dawniej w zuchwałym, młodym szlachcicu rażącego często przesadą, lecz teraz

wszystko zdawało się fałszem, udawaniem, kłamstwem przeciwko samemu sobie. Ten Bużeński,
co w klasztorze mnichów nieustannie komedią prześladował, dziś sam najnikczemniejszego
pajaca grał rolę, udając państwo, dostatek i w społeczeństwie należenie do sfery, w której
utrzymać się nie mógł.

Z tonu mowy, z wejrzeń, z pewnego troskliwie ukrywanego zakłopotania wnosił Kalas —

który nie był wielkim znawcą ludzi — że Bużeński sam czuć musiał ruinę własną i okłamywał
również siebie, jak drugich.

Przeczuciem jakimś Kalasowi na ten wieczór i wieczerzę bardzo się iść nie chciało, choć był

ciekawym rzucić okiem na ten świat dla siebie nowy. Wiedział, że powróci ze wstrętem i
obrzydzeniem. Ociągał się długo, lecz nareszcie, dość późno już, postanowił dotrzymać danego
słowa. Poszedł.

Mieszkanie, które porucznik zajmował wraz z Francuzem jakimś, tytułującym się margrabią, z

daleka już jaśniało, oświecone tak rzęsisto, że ludzie ulicami przechodzący stawali, aby mu się
przypatrywać. Cały rząd okien na pierwszym piętrze bił światłem aż na błoto uliczne.
Kilkanaście powozów różnych stało przed wrotami, a woźnica i służba od koni, pozsiadawszy z
kozłów, hałaśliwie się też zabawiali.

Schody były oświetlone, a i tu pachołkowie, lokaje, hajduki, pilnujący płaszczów w

przedpokoju i sieniach, grali w karty i głośnymi śmiechy świadczyli o dobrym humorze.

Cały szereg sal i pokojów ciągnął się, na przestrzał otwarty. Atmosferę czuć było jedzeniem,

winem, ponczem, tytuniem i wonnościami, jakie naówczas były w modzie. Kilkanaście osób
przechadzało się kupkami, gwarząc żywo, niektórzy leżeli na kanapach, ale znaczniejsza część
zgromadzona była przy stolikach gry, które w każdym prawie pokoju rozstawiono. Około nich
ścisk był największy i po chwilowym milczeniu oczekiwania rozległy się wykrzykniki.

U jednego stolika dostrzegł Kalas niemłodego mężczyznę, w którym się domyślił owego

margrabiego, z zakasanymi rękawami, trzymającego bank. Duża kupa złota leżała przed nim.
Francuz z elegancją i dumą, z wielką zręcznością władał kartami, oczyma mierząc otaczających

background image

go dostojnych graczów.

W drugiej sali, za takim samym stołem, porozpinany, z szyją obnażoną, rozparty na krześle, z

zuchwałym wejrzeniem, ciągnął

Bużeński. Z dala spostrzegłszy Kalasa, kiwnął mu głową i wskazując na bank, zawołał:
Si le coeur vous en dit

*

….

Ale Kalas najmniejszej nie miał ochoty ani wygrywać, ani tracić. Skrył się za innymi i

przypatrywał nie tak wesołemu, jak mocno roznamiętnionemu i rozgrzanemu towarzystwu.

Roznoszono napoje chłodzące i rozgrzewające.
Pańskie to przyjęcie — choć miało pozór wszelki dostatku, zarazem nosiło na sobie jakieś

piętno nieładu i rozpusty. Słudzy chodzili tak, jakby się panów swych ani obawiali, ani ich
szanowali. Zdawali się niemal z nich urągać.

Kalas, nieznany tu, błądził wśród zgromadzonych, którzy wcale nie zważając na niego,

rozmawiali swobodnie. Z kilku kupek zaleciały go cicho, ale dobitnie wyrażone zdania wcale
niepochlebne o Francuzie i o Bużeńskim.

— Nie może to być, aby on nie wiedział, że jest spólnikiem i pomocnikiem pospolitego

szalbierza. Tu grać nie można, to po prostu jaskinia rozbójników.

— To się smutnie skończyć musi — dodawał inny.
Kilka razy aż zadrżał Kalas, słysząc nagle powstającą przy stołach gry burzę, ale wnet jakoś

się uspokajało. Grano dalej.

Niektórzy wychodzili roznamiętnieni, nie widząc nic, mrucząc sami do siebie, nie

odpowiadając na zapytania.

Wśród tego gwaru słudzy oznajmili, że wieczerza była na stole i banki pozamykano, bo sala

jadalna została otwarta.

Na chwilę nadbiegający do przyjaciela Bużeński porwał go i prawie gwałtem posadził przy

stole. Dał mu takie miejsce, aby w sąsiedztwie znalazł dawnego znajomego i towarzysza spod tej
samej chorągwi, którego teraz dopiero zobaczył Kalas.

Był to starszy od niego niejaki Paweł Sas — Sasin, człek dziwny, ponury, który swojego czasu

między wojskowymi uchodził za nudnego warchoła. Milczał, albo się kłócił zawsze. Kalas nie
był z nim nigdy blisko, ale koleżeństwo, po upływie pewnego czasu, stanowi węzeł i ludzi kuma
ze sobą.

Sasin się z nim przywitał grzecznie.
— Co asindziej tu robisz? — spytał. — Nigdym go nie widział jeszcze u Bużeńskiego.
— Przypadkiem jestem, przejazdem tylko.
— Ano! — odparł Sasin — a ja też, choć siedzę w Warszawie i uczęszczam dla ciekawości do

tego przybytku fortuny, nie wdaję się w zapasy z nią. Schylił się do ucha Kalasowi.

— Co mówisz? Hę? To wszystko mi pachnie jakąś nadciągającą katastrofą. Hę?
— Niestety, i na mnie to takie czyni wrażenie — rzekł Kalas. — Rzecz ciekawa! — mruczał

Sasin. — Na co to zeszło Bużeńskiemu! Popatrzyli sobie w oczy.

— Ja przyznaję się — dodał Sasin — jestem tu raz ostatni. Nie chciałbym być wmieszanym w

awanturę, a czuję ją w powietrzu.

Po chwili Sasin, który rozpatrywał się po gościach nie znanych Kalasowi, zaczął mu ich

wskazywać po nazwiskach i tytułach. Zgromadzenie było istotnie świetne, ale złożone ze
znanych hulaków, nie mających jutra.

Po cichu przez ciąg wieczerzy rozmawiali tak z Sasinem, gdy już namiętność gry niespokojna

zaczęła znaczniejszą część, osobliwie przegranych, odciągać od stołu. Margrabia i Bużeński

* S i l e c o e u r v o u s e n d i t … (fr.) —jeżeli serce ci dyktuje…, tu w znaczeniu: jeżeli masz ochotę…

background image

wstali, ulegając natarczywemu domaganiu się o banki.

Kalas i Sasin siedzieli przy kieliszku wina burgundzkiego jeszcze, gdy rychło po wieczerzy z

sali, w której bank trzymał Bużeński, głośniejsza wrzawa dochodzić ich zaczęła. Słychać było
parę razy podnoszący się głos gospodarza, zagłuszony wykrzyknikami. Nastąpiło milczenie i
spór zawzięty znowu.

— Wieczerza cóś ich bardzo zaanimowała — rzekł Sasin, oglądając się. Kilka już razy i przed

wieczerzą powstawały spory, lecz teraz one widocznie przybierały jakiś gwałtowniejszy
charakter.

Sasin potrząsał głową.
— Wiesz co, kolego — szepnął do Kalasa — dopij kieliszka i wynośmy się. Pachnie mi tu

burdą.

Ledwie miał czas słów tych domówić, gdy w sali powstał taki krzyk i hałas, jakby się już

mordowano. Bużeńskiego ponad wszystkimi było słychać, ale natychmiast zakrzykiwano.

— To infamia

*

! To rozbój!

Nim powstali od stołu, łomot krzeseł, stuk, szczęk okrutny zwiastował, że przyszło do starcia.
Niektórzy wynosili się co rychlej za drzwi, inni biegali, kapelusze włożywszy na głowę.
Bużeński krzyczał schrypły:
— Sprawa honorowa! Ja mej krzywdy nie daruję!
— Nikt się z tobą bić nie będzie, chyba kijem.
Sasin i Kalas wpadli do sali, gdy ona już była prawie opróżnioną. Stół leżał wywrócony, kilka

krzeseł zdruzgotanych, po ziemi walały się karty i rozsypane złoto. Bużeński, pąsowy z gniewu,
w rozpiętej sukni, bijąc się kułakami w piersi, latał jak szalony po sali.

Margrabia, równie przerażony i gniewny, stał na uboczu, jakby niepewny, co ma robić.

Obłąkanymi oczyma rzucał dokoła.

Już byli w progu, gdy Sasin, rzuciwszy okiem na to, co się działo, wstrzymał towarzysza.
— Dajmy pokój, my tu nic nie pomożemy. Zejdźmy im z oczu lepiej, niech się to bez nas

wyklaruje.

I porwawszy za rękę Kalasa, uprowadził go wprost do sieni i na schody.
— Nie mówiłem, że katastrofa za pasem? Inaczej się to skończyć nie mogło.
Przeciskając się przez gości, Sasin i Kalas, zdziwieni i strwożeni, nie posłyszeli ani jednego

głosu, który by się odezwał za gospodarzami. Wszyscy teraz utrzymywali, iż od dawna to
widzieli, co się dnia tego objawiło jasno i na jaw wyszło.

Na Bużeńskiego składano winę całą, bo gdyby nie on, nikt by z nieznanym przybłędą, takim

chevalier d’industrie

*

nie chciał się zadawać.

Struty okrutnie, Kalas, pożegnawszy w ulicy Sasina, powlókł się do gospody. Zawsze mu,

pomimo wszystko, żal było

Bużeńskiego; rad by się dowiedział nazajutrz, na czym to wszystko skończyć się miało. Lecz

w stolicy, naówczas pełnej sejmowego gwaru, niemal codzienne przygody jakieś były chlebem
powszednim. Nazajutrz Kalas nie mógł się o niczym dowiedzieć.

Poszedł na oślep ku Krakowskiemu Przedmieściu, aby około mieszkania Bużeńskiego dostać

języka. Na pierwszym piętrze okna wszystkie były pootwierane, jakby mieszkanie opuszczone
przewietrzano. W domu cicho było i pusto. Zbliżywszy się do sąsiedniego sklepu, Kalas z
łatwością się dowiedział, że szulernia na pierwszym piętrze, po nocnej awanturze, została
opróżnioną. Francuz miał zniknąć nad ranem, a z towarzyszem jego nie wiedziano, co się stało.

Ponieważ Sasin dał mu adres swój, a Kalas przez miłosierdzie losu dawnego towarzysza będąc

* I n f a m i a (z łac.) — niesława, hańba.
* C h e v a l i e r d ’ i n d u s t r i e (fr.) — oszust, spekulant, tu w znaczeniu: niebieski ptak.

background image

ciekawym, sądził, że się o nim dowie u obytego z miastem człowieka — poszedł do niego. Stary
dziwak, z fajką na niepomiernie długim cybuchu, chodził po bardzo skromnym swym
mieszkanku. Zobaczywszy Kalasa, podał mu szeroką dłoń w milczeniu.

— A co, nie mówiłem? — odezwał się. — Katastrofa nastąpiła. — Cóż się z Bużeńskim

stało?

— Chce się bić — rzekł Sasin — ale nikt z nim nie stanie. Francuz złodziej czmychnął,

szalbierstwo było jawne. Nie pozostaje mu, chyba sobie w łeb palnąć.

— A cóż to pomoże? — odparł Kalas — tym się nie zrehabilituje.
— A czymże u kaduka z takiego błota czy smoły się dobyć? — począł Sasin. — Jak to raz

przywrzeje do człowieka, nie zmazać niczym .

Zresztą Sasin nie wiedział więcej nic.
Parę dni jeszcze dla własnych interesów wstrzymać się w Warszawie zmuszony, Kalas już

nawet nie pytał o dawnego towarzysza, tak się lękał dowiedzieć o nim czegoś złego. Bolał go los
jego niewymownie.

Tymczasem na drugi dzień ceremonialny stary Sasin przyszedł mu się wypłacić wzajemnymi

odwiedzinami. Rozmowa naturalnie znów zwróciła się na Bużeńskiego, ale nic nowego nie
wiedział o nim dawny towarzysz broni.

— Wszystko to, co w tak krótkim czasie zaszło — mówił — od dawna można było

przewidzieć. Pchnęła go na tę drogę zemsta kobiety, o której mówią, że mając do Bużeńskiego
niedarowaną obrazę, umyślnie go pociągnęła ku sobie, pracowała nad zrujnowaniem go i —
dobiła wreszcie. Ona pierwsza drzwi mu zamknęła. Ludzie mówią o niesłychanej perfidii, z jaką
ta jejmość nadzwyczaj zręcznie miała chodzić około zguby tego człowieka. Naprzód dla niej
stracił wszystko, a gdy nie stało na życie rozpasane, rzucił się na manowce. Mówią, że teraz ona i
jej przyjaciele błotem obrzucają nieszczęśliwego, aby już nigdzie oczów pokazać nie mógł.

— Tak się to wydawać może, kto zna historią porucznika — rzekł Kalas — lecz sądzę, że

chyba więcej los i charakter jego własny niż taka przemyślna i obrachowana zemsta
poprowadziły go do upadku. — A ja ci powiadam — przerwał Sasin — ja, co nie od dziś znam
kobiety, że to sprawa wojewodzicowej. W tych czasach, kiedy na oko z nim najlepiej była,
myślisz, że się taiła z tym, iż go nienawidzi? Wszystkie jej przyjaciółki wiedziały, co zamierza.
W kobiecych kołach, gdy on wydawał fety kosztujące tysiące, powtarzano sobie na ucho, co
powiadała wojewodzicowa. Jeszcze kilka takich, a… wszystko runie. Z początku może naiwny
mąż użyty był jako narzędzie; później i on pomagał ze świadomością. Powiadała mu słyszę, a on
to drugim powtarzał: „My się go inaczej nie pozbędziemy, tylko gdy się do szczętu zrujnuje. Im
prędzej, tym lepiej!” Dziś wojewodzicowa i jej mąż po całym mieście się z tym noszą, że
wszystkie drzwi przed Bużeńskim zamknąć się powinny. Na nieszczęście i ojca ma przeciw sobie
— dołożył Sasin — bo ten i macocha z nim, usprawiedliwiając siebie, jego potępiać muszą. —
Nieszczęśliwy! — zawołał Kalas. — Nie wiecie, co się z nim dzieje?

— Nie, nie słychać nic.
Tegoż dnia wieczorem, gdy już Kalas w łóżku był, do drzwi jego gwałtownie się dobijać

zaczęto.

Tknęło go coś, iż to być może Bużeński, kazał więc chłopcu wstać i otworzyć. On to był w

istocie.

Wpadł jak burza, sapiąc i klnąc, a z głosu i postawy poznał Kalas, iż był mocno napiły. Nie

witając się, jak gdyby tylko co się rozstał z Kalasem, począł, upadłszy na krzesło:

— To nie koniec! O nie, początek dopiero! Ja im pokażę, co to Bużeński znaczy — ja im

pokażę! Ja się śmierci nie boję, a potwarz z siebie krwią ich zmyję. Inaczej jak krwawo nie może
to się skończyć.

background image

Nagle zadumał się i westchnął, jakby zapominając, gdzie i z kim był.
— Dziwne losy! Szelma Francuz! Ale nie dowiodą mi tego, nie! Bić się nie chcą, to ostrzelam

plac i będę do nich jak do psów palił. Wystaw sobie ta… paskudna Emilia, i ta mi drzwi
zamknęła. Wychodzi lokaj z zuchwałą miną i powiada mi, że ma rozkaz nigdy mnie na próg nie
puszczać, żebym o tym raz na zawsze wiedział. Plunąłem w oczy chamowi. Wojewodzica na
ulicy zbiję kijem przy pierwszym spotkaniu. Wszystkich ich ten los czeka. Nie, nie koniec,
panowie moi… poznacie mnie!

Mówił tak więcej do siebie niż do Kalasa, nie patrząc na niego, siedząc z głową i oczyma

spuszczonymi, widocznie już zapomniawszy, gdzie jest.

Wstał potem i zdał się czegoś dokoła szukać oczyma. Ustami poruszał, jakby w nich zaschło.

Wejrzenie obłąkane biegało, nie widząc nic.

Siedział znowu przy łóżku.
— Nikogo! Wszyscy odstąpili — począł wołać. — Zabawna rzecz… Wczoraj jeszcze pili i

jedli u mnie, dziś żaden znać nie chce.

Zamruczał coś niewyraźnie.
— To nikczemne stworzenie, ten Francuz… Zląkł się, zabrał wszystko, sprzątnął i nimem się

opatrzył, już go nie było. Wziął, słyszę, pocztę w nocy. Grosza nie zostawił, tylko długi. Niech
go szukają, ja za nic nie odpowiadam.

Rozśmiał się szydersko..
— Zmuszony byłem pisać do kasztelana — dodał — odesłał mi list nie odpieczętowany.

Ojciec! Urzędownie słyszę się mnie wyrzekł.

Wtem obróciwszy się do Kalasa, który nic nie mówił, gwałtownie zakrzyczał:
— Nie powiadaj mi tego, żem ja sam temu winien, kłamstwo! Fałsz! Ja wiem czyja wina,

wiem… Nie moja. Naprawić dziś niepodobna, ale trzeba skończyć jak należy. Poznają mnie.
Zakrztusił się, pięść nastawił i spojrzawszy na Kalasa, zawołał szorstko:

— Czy i ty z nimi? Patrz — (wywrócił kieszeń) — nie mam szeląga. Dasz mi, czy nie? Kalas

pośpieszył spod poduszki dobyć zieloną sakiewkę; w milczeniu wytrząsł z niej, co miał, odliczył
w oczach jego i dał mu połowę. Bużeński rękę wyciągnął, złoto wsypał do kieszeni, nie
powiedział słowa i wyszedł.

Kalas koniecznie już chciał wybrać się do domu nazajutrz, lecz przeszkoda nowa go

wstrzymała.

Biegał po mieście za ostatnimi jakimiś sprawunkami, gdy się z Sasinem spotkał. Z dala już

stary mu dawał znaki.

— A co — rzekł — porwał się w ulicy nie wiem do kogo z kijem i wzięto go pod straż.

Mówiono mi, że w areszcie bije się jak szalony o ściany.

Zdjęty litością, Zerwikaptur w pierwszej chwili chciał iść starać się albo o uwolnienie go, lub

próbować ukołysać rozjątrzonego; lecz trudno się było i dowiedzieć gdzie go zamknięto, i
docisnąć do niego.

— Instyguje

*

przeciwko niemu osób wiele — rzekł Sasin — nie zrobisz nic. Wsadzą go do

czubków… i to jeszcze dobrze będzie dla niego, gdy się na tym skończy.

Zmuszony do wyjazdu, nie spodziewając się być pomocą Bużeńskiemu, Kalas szedł już na

powrót do gospody — gdy przed sobą spostrzegł idącego wolnym krokiem bernardyna. Suknia ta
żywo mu przypomniała pobyt w klasztorze i te lepsze czasy, gdy nie można było przewidzieć
nawet, jak smutny los spotka Bużeńskiego. Przypatrywał się idącemu naprzeciw siebie
zakonnikowi, gdy ten uśmiechać się zaczął, rękę podniósł do czapeczki i pozdrowił go.

* I n s t y g o w a ć (z łac.) — poduszczać, ukrycie inspirować.

background image

— Jeżeli się nie mylę…
Kalas poznał w nadchodzącym starego o. Szymona.
— Nie mylisz się, mój ojcze — witając, odparł Kalas. — Ale cóż was tu sprowadziło?
— Zwykła zmiana — rzekł o. Szymon łagodnie. — Klasztory się dopełniają mieniają wedle

potrzeby członkami konwentu, posyłają ich, gdzie potrzebniejsi być mogą.

— I nie tęskno wam za waszym miłym, spokojnym gniazdem? — zapytał Kalas.
— Mój panie drogi — odezwał się zakonnik — my nie mamy prawa tęsknić, tylko za

niebieskimi rzeczami. Myślą człowiek powraca do tych miejsc, w których lat wiele przeżył, lecz
myśl to wdzięczna, nie tęskna. Ale powiedzcież mi, proszę, z porucznikim co się stało?

Kalas pochwycił się za głowę.
— Nie pytajcie lepiej — rzekł cicho.
Milczeli obaj czas jakiś. Na twarzy o. Szymona malowały się smutek i współczucie.
— Spotkało go nieszczęście jakie? — począł o. Szymon.
— Największe, jakie człowieka może dotknąć — rzekł Kalas. — Właśnie spotkaliście mnie w

chwili, gdy o nim otrzymałem wiadomość. Jest uwięziony; lecz niczym by to było, ojcze mój.
Ale sponiewierał się człowiek, w którym było sił wiele na dobre mogących się obrócić.
Wszystkie się zwróciły na zgubę, niestety!

O. Szymon, słuchając z zajęciem gorącym, zdawał się modlić w duszy. — Nie maszże

ratunku? — szepnął.

— Ja już nie widzę żadnego — mówił Kalas smutnie. — Widzieliście go, ojcze mój,

urągającym się losowi, majętnym, śmiałym, pewnym siebie — a dziś! Zubożały, odepchnięty,
wzgardzony, może w sumieniu własnym upokorzony… ach!

Nie odpowiadając nic o. Szymon zapytał tylko o to, gdzie się porucznik znajduje, pod jaką

strażą.

Kalas musiał mu opowiedzieć wszystko, czego był świadkiem ostatnich dni w Warszawie.
Na starcu uczyniło to głębokie wrażenie.
— Byłeś przyjacielem jego — rzekł — teraz pora dowieść mu miłosierdzia i miłości

braterskiej. Kochać tych, co zasługują na to, aby byli kochani, bardzo łatwo; ale miłość mieć dla
upadłych i nie porzucić ich, gdy wszystko opuściło, chrześcijańskim jest dziełem.

Próbujcie, azali się wam nie uda ocalić go.
— Jak? — zapytał, ręce łamiąc, Kalas. — Możnaż ratować tego, który sam nie chce być

ocalonym?

— Ale gdy go wszyscy opuszczą i zostawiony będzie na pastwę sobie, cóż wówczas? Chodź

ze mną — dodał żywo o. Szymon — we dwu prosić będziemy, aby nas do niego dopuszczono.
Nie pochlebiam sobie, abym go potrafił opamiętać, ale któż wie? Próbujmy. To mówiąc,
litościwy zakonnik pociągnął z sobą Kalasa, który dał mu się przekonać i ująć.

O. Szymon obeznany tu już był i miał wszędzie poszanowanie. Łatwiej mu się było

dopytywać o Bużeńskiego; lecz w początku nikt nic o nim powiedzieć nie umiał. Po długich
badaniach, błądzeniu po zamku, udało się dostać języka.

Wskazano im tu więzienie, w którym się miał znajdować. Trafili właśnie na chwilę

największego zamieszania. Więzień zamknięty tu, który w początku rzucał się jak lew po klatce,
trzęsąc drzwiami, wołając o urzędników, grożąc i szalejąc, uspokoił się był po niejakim czasie.
Lecz gdy ostrożnie potem chciano zajrzeć do niego, aby mu dać posiłek, okazało się, że słabo
obwarowane okno wyłamawszy, skoczył na pusty dziedziniec i uszedł bez śladu… Na zamku
próżno go było szukać… miał wszelką łatwość wyślizgnięcia się z niego, razem z mnóstwem
ludzi, którzy się tu ciągle kręcili.

O. Szymon pożegnał się z Kalasem, który, już nie mając co robić w stolicy, co prędzej z niej

background image

chciał uciekać. W Białymstoku dowiedział się później od kogoś przybywającego z Warszawy, iż
na wojewodzica wracającego do domu napadli jacyś nieznajomi ludzie i ranionym być miał
śmiertelnie.

O Bużeńskim wcale słychać nie było. Wpadł jak kamień w wodę.

background image

XI

Lat kilka upłynęło od opisanych wypadków. Zerwikaptur porzucił służbę wojskową, sprzedał

swą szarżę i osiadł na wsi, gospodarując. Zamyślał się żenić, lecz trochę za długo nawykłszy do
kawalerskiego stanu, wzdychał wprawdzie, pragnąc zmiany jego, ale w stanowczej chwili nie
śmiał się ważyć na nią.

Wieś, która mu w dziale przypadła, znajdowała się wypadkiem o kilka mil od tego klasztoru,

pamiętnego mu pobytem przy rannym poruczniku.

Kalas nie mógł bez bólu wielkiego pomyśleć teraz o człowieku, którego kochał, żałował go, a

od ucieczki z więzienia nie mógł najmniejszej o nim powziąć wiadomości.

Co się z nim stało? Niepodobna było odgadnąć. Należało przypuszczać, że mógł sobie życie

odebrać chyba, bo gdyby na świecie był, z gorącym temperamentem, z nieuchodzonym
zuchwalstwem, nie umiałby się ukryć w tłumie.

Kalas był tego przekonania, lecz niemal z pociechą myślał, że nie żył, bo cóż warta była

ocalona resztka życia, skalanego i zmarnowanego?

Z tych, co na losy Bużeńskiego wpływali, ojciec już nie żył. Wdowa po nim wychowywała

pozostałych dzieci dwoje. Wojewodzicowa, której mąż, ranny w tajemniczej na ulicy napaści,
długo leżał chory, owdowiała także i wydała się wprędce za jednego z licznych cudzoziemców,
których stolica naówczas pełną była. Znikła też zupełnie z horyzontu i pozostawiła tylko po sobie
wspomnienie jednej z tych piękności, które kwitły tak obficie na dworze Stanisława Augusta.

Z powodu interesów swych, rad zawsze, gdy się cokolwiek mógł przetrząść, pan Kalasanty,

który się nudził na wsi, razem z jednym z sąsiadów wyruszy późną jesienią do Warszawy.

Zgłodniałemu życia i ruchu Kalasowi, po jego wiosce cichej i gospodarstwie jednostajnym,

usypiającym, stolica w pierwszych dniach tak się wydawała zajmującą, ciekawą, zabawną, że i
on, i sąsiad, z którym przybył, chwili nie mieli swobodnej od rana do wieczora. Wszystko
widzieć było potrzeba, każdej rzeczy skosztować, z chwilki najmniejszej korzystać. Kalas, który
jadąc tu, miał na myśli dowiedzieć się o Bużeńskiego, zapomniał potem zupełnie o nim. Dopiero
przypadkiem w ulicy spotkawszy starego Sasina, spytał go, czy też nie wie czego o znikłym bez
wieści poruczniku.

— Przepadł biedaczysko — westchnął Sasin. — Nie mogło być inaczej. Po stromej górze kto

się puści, im dalej leci, tym szybciej, dopóki łba nie rozbije. Nie jestem pewnym, ale mi się zdaje,
że się krył, wałęsał po Warszawie i pod zmienionym nazwiskiem żył między ostatnią szują. Jak
człowiek lepiej wychowany, nawykły do towarzystwa przyzwoitszego, mógł spaść tak nisko, to
dla mnie rzecz niepojęta. Zdaje mi się, żem go parę razy spotkał obszarpanym, odartym i bardzo
zmienionym, lecz ilekroć się to trafiło, unikał i uchodził, wstydząc się i nie dając poznać. Od
dłuższego już jednak czasu nie musi tu być, bom go nie widział. Łatwo mógł paść ofiarą jakiej
bójki, lub…

Sasin ręką poruszył, nie kończąc.
— Niech Bóg mu będzie miłosierny!
Kalas, któremu na sercu leżał los przyjaciela, z bólem zaczął opowiadać o dawnej ich służbie,

o pobycie w klasztorze i dodał, prawie mimo woli,: jak Bużeński naówczas z mnichów i życia
zakonnego szydził i wyśmiewał je.

— Tak — przerwał Sasin — to buta i zuchwalstwo a lekkomyślność go zaślepiała i zgubiła.

Śmiał się z zakonów i zakonników, a właśnie dla takich jak on ludzi, co sami sobą rządzić nie
umieją, klasztory i ostra ich reguła są jedynym przytułkiem. Kto swą własną wolą nie potrafi się

background image

kierować, winien mieć ten rozum, aby się jej zrzec. W takim konwencie czuwałoby nad nim
prawo i wola przełożonego, tak jak nad obłąkanymi czuwa straż. Obłąkanie czy słabość równie
potrzebują opieki. Wierz mi — dokończył Sasin — gdy przytułków dla słabych na woli nie
stanie, zwiększy się liczba nieszczęśliwych i występnych.

Pożegnali się, a że Kalasowi ta rozmowa przypomniała o. Szymona, choć nie bardzo się

spodziewał go tu jeszcze zastać, bo wiedział, ile lat liczył sobie, gdy się po raz ostatni zeszli —
zawrócił do klasztoru, aby się o niego dowiedzieć.

Na zapytanie u furty braciszek mu odpowiedział skinieniem ręki. O. Szymon był żyw i zdrów.
Kalas zastał go w celi, tak w najmniejszej rzeczy nie zmienionym, jakby wczoraj się z nim

rozstał. Stary powitał go wesoło.

— Bóg zapłać, że o znajomych nie zapominacie! Widzicie, trzymam się… Czasem trochę

sztywnieją mi nogi, ale na to nie majak ruch. Nie trzeba się pieścić.

Pomimo chłodnej pory, okno u o: Szymona stało otwarte. Na twarzy wyglądał czerstwo i

zdrowo.

— Nie śmiem was zapytać, kochany ojcze — odezwał się Kalas — ale, mieszkając w

Warszawie, czyście czego nie słyszeli, albo nie spotkali tego nieszczęśliwego?

Zakonnik stanął zamyślony i milczał czas jakiś.
— Lepiej się nie dowiadujcie o niego — rzekł — nic pocieszającego nie mam wam do

powiedzenia. Tak jest, spotkałem go nieraz, ale w takich miejscach i okolicznościach, że wstręt
mam i przykrość wspominać o tym. Tułał się i doszedł do nędzy prawie. Nazwisko swe rzucił…
Zmienił się, upadł… lecz kto wie, Bóg łaskaw, ja nie rozpaczam jeszcze o nim.

Kalas spojrzał bacznie, pytająco.
— Tak było — począł o. Szymon. — Wiecie zapewne, że kasztelan, ojciec jego, zmarł tutaj,

w Warszawie. Pogrzeb był nader wspaniały, starała się o to pozostała po nim wdowa. Wszystkie
zakony wezwane były i myśmy też szli za trumną. Wśród tłumu naówczas, w odartej opończy,
dostrzegłem i poznałem Bużeńskiego. Krył się z sobą, lecz szedł za pogrzebem aż na cmentarz.
Zobaczywszy go, nie spuszczałem z niego oka. Wątpię, ażeby kto, oprócz mnie, domyślił się w
tym odartym biedaku syna kasztelana. Samo już to, że za pogrzebem ojca szedł, było dla mnie
znakiem, iż w nim się coś odezwało. Po odśpiewaniu Salve Regina

*

na cmentarzu, gdy się

wszyscy porozjeżdżali i porozchodzili a my też, pogasiwszy świece, zabieraliśmy się do powrotu,
postrzegłem go, jak wziąwszy łopatę od grabarza, ziemi kilka grudek rzucił na grób, a potem
stanął i stał długo zadumany, tak że myśmy musieli odejść, a on tam jeszcze na cmentarzu
pozostał. Otóż — dokończył o. Szymon — zdaje mi się, że ten pogrzeb może w nim obudził jakiś
żal i opamiętanie. Od tej pory już go tu widać nie było.

— Cóż by począł? — zawołał Kalas. — Stosunki wszystkie zerwał, nie miałby się do kogo

udać, ani o czym. Z takiego upadku niełatwo się podźwignąć bez pomocy cudzej, a on nie miał
żadnej.

— Nie zapominajcie o tym, że to człowiek był swego czasu energiczny i zuchwały; jeżeli mu

myśl jakaś zaświeciła, nie wahał się pewnie, choć z największą ofiarą, doprowadzić jej do skutku
— rzekł o. Szymon.

— Ja się lękam samobójstwa — odparł Kalas. — Na taki gwałtowny jakiś krok szalony

łatwiej mu się porwać było, niż na cóś, co by długiego wytrwania potrzebowało. Bernardyn
zamilkł.

— Wierzcie mi — rzekł w końcu — że z ludźmi jak on nigdy odgadnąć niepodobna, jakimi

drogami pójdą; lecz to pewna, że gdy obiorą drogę, nie skręcą ani w prawo, ani w lewo, pójdą

* Salve Regina (łac.) — Witaj Królowo…, początek pieśni kościelnej.

background image

choć w przepaść.

— Czy sądzicie, iż Bużeński widział was i poznał, mój ojcze? — zapytał Kalas.
— Czy mnie postrzegł, nie wiem, ale że zakonnikom się pilno przypatrywał, bo mu może

pobyt w klasztorze przypominali, tego jestem pewnym. Daj Boże, by mu to wspomnienie dobrą
jaką myśl poddało.

Kalas z takim miłosierdziem troszczył się o los przyjaciela, że od o. Szymona chciał

wskazówek, gdzie by się o nim mógł dowiedzieć. Bernardyn starał się go odwieść od myśli
indagowania i poszukiwań i ze wstrętem potem podszepnął o salach gry, najostatniejszego
rodzaju, po których miał się tułać nieszczęśliwy.

Ówczesny szał do gry hazardowej, jak wszystkie podobne namiętności, z góry schodził do

najniższych warstw ludności, naśladującej obyczaj panów. Na srebrnych i złotych salach grywało
mieszczaństwo, oficjaliści, czeladź magnatów; były to prawdziwe jaskinie rozbójnicze.

W jednej z nich, do której o. Szymon był wezwany dla spowiedzi niebezpiecznie ranionego

człowieka, miał mu się, jak powiadał, nawinąć porucznik, ale się natychmiast ukrył.

Zerwikaptur nie wahał się wyszukać tej brudnej dziury, która po dniu ohydniej jeszcze niż

nocą przy świetle wyglądała. Śmiesznie wystrojona, brudna, otyła jejmość, będąca tu
gospodynią, przyjęła go kwaśno i dumnie. Z początku nie chciała go rozumieć.

Usiłowała się pozbyć — i dopiero w końcu ledwie nieledwie zmuszona, przebąknęła, że

pewnie mu chodziło o tego, którego tu na przemiany pułkownikiem i kasztelanem nazywano.

Rysopis i inne wskazówki nie dozwalały wątpić, że mówiła o Bużeńskim.
— Nie chcę go znać ani wiedzieć o nim — poczęła z gniewem jejmość. — O! To ptaszek! Bił,

mordował, łajał, zagrabiał, co chciał, i Panu Bogu dziękuję, że w końcu gdzieś w świat poszedł.
Uczciwej kobiecie z nim nie można było wytrzymać… Czysty rozbójnik!

— Ale cóż się z nim stało? .
Kobieta wpadła w pasją okrutną.
— A co mnie tu kto będzie badał, co się z nim stało? Albo to mnie go przykazano pilnować?

Cóż to on mnie brat czy swat?

Przybłęda jakiś, marnotrawnik, pijak. Jak się tu przywałęsał, tak potem jednego dnia znikł bez

wieści, ani dobrego słowa mi nie powiedziawszy. Oj, to ptaszek był, ptaszek! Koszuli na
grzbiecie nie miał, a dęło się to, dęło! Ani przystępu bywało! A pój, a karm, a chodź koło niego
na palcach. Wpadnie w złość, to ciśnie co ma pod ręką, karafkę, krzesełko. Panu Bogu dziękuję,
że przepadł. Nic nie wiem, nic i niech ginie marnie a nie powraca, bodaj go oczy moje więcej nie
oglądały!

Tyle tylko mógł z niej wyciągnąć Kalas i dając już pokój dalszemu śledzeniu, razem z

sąsiadem wybrał się w podróż z powrotem. W pół drogi jednak towarzysz go opuścił,
zboczywszy do familii, u której chciał święta przepędzić, a Zerwikaptur wprost do domu jechał.

Rozpoczynała się właśnie zima, a jak na złość, dzień po dniu śniegiem miotło i ciągle zadymki

pospieszyć nie dozwalały. Kalas musiał bryczkę na sanie położyć i przerzynać się przez zaspy
śnieżne.

Lasami jeszcze jechać było jako tako, bo choć droga kopna, ale zbłądzić nie dawały wyręby.

Na polach za to co dnia prawie tracili gościniec i błąkali się z wielką czasu stratą.

Po kilku dniach takiego utrapienia, zbliżał się już Kalas ku domowi, gdy w ogromnych lasach

sapieżyńskich pod wieczór woźnica puścił się w bok nieostrożnie. Noc nadeszła, zadymka
straszna wszelki ślad ludzki pokryła i trzeba było ważyć się na przepędzenie długich godzin do
świtu w lesie, pod sosnami, bo konie zmęczone dalej iść już nie mogły.

A że w puszczy i wilcy włóczący się około Gromnic nierzadko kupami się spotykają,

zwłaszcza gdy im koń zapachnie, Kalas musiał strzelbę dobyć i ludziom kazał mieć się na

background image

baczności.

Ponieważ w lesie szum wichru nie tak się czuć dawał, a z pewnych oznak po drzewach

domyślali się, że niedaleko od ludzkich osad być mogą — ludzie poczęli hukać, a Kalas mający
ładunków dosyć, kilka razy wystrzelił, nuż kto gdzie usłyszy i na ratunek przyjdzie.

Mało jednak mieli nadziei, aby to poskutkować mogło. Z pół godziny stali, poglądając tylko

jak śnieg ich i konie coraz przysypywał, gdy po nowych dwóch czy trzech wystrzałach Kalas
dojrzał w dali cóś, jakby człowieka na małym koniu, ku nim podjeżdżającego.

W początku wziął się do strzelby, bo nie był pewnym czy to zwierz, czy człowiek był, a i z

czym przybywał.

Konny, gdyż w istocie nim się okazał czarny ów przybysz — schrypłym głosem począł od

setnego łajania.

— Kaci was po nocach w taką porę noszą! Bodaj was wilcy zjedli… Pijani, czy szaleni…
Kalas odezwał się też gniewnie, obiecując nagrodę, ale łając nawzajem. Na to mu stojący na

koniu odparł gburowato: — Myślisz, że się tu kto na twoję nagrodę głupią połakomi?

Od słowa do słowa łająć się poczęli, ale w końcu człek na koniu zawołał:
— Jedźcie za mną, jeśli możecie.
Nie tak to jednak łatwym było, bo naprzód sanie ciężkie, wóz na gryndżach

*

, musieli ludzie z

Kalasem ruszyć, a potem bez drogi, zaspami po nawałach, gałęziach, dolach sunąć się za tym
niechętnym przewodnikiem.

Wlekli się tak noga za nogą, a konny, zwolniwszy też kroku, począł obok sani jechać. Nie

mówił nic, aż go Kalas zaczepił, pytając, gdzie by byli.

— Gdzie? W puszczy! — zawołał człek. — Tu naokół osady nie ma, las i las; niedźwiedzi i

wilków panowanie i moje! — dodał groźno. — Nie wiecie, że to Czartowe góry? Czart, zwierz i
ja tu mieszkamy. Noclegu się nie spodziewajcie innego, tylko takiego, jaki czarci dać mogą.

Dziwny głos, którym to mówił, jakoś znajomo brzmiał Kalasowi chwilami. Cóś mu

przypominał… Jadący obok to milczał, to klął.

— Licho was tu nadało z waszym strzelaniem. Nie wiem, po co ruszyłem was ratować, bo

jakbyście zmarzli w lesie, no to co? Mało na świecie trutniów? A po co się włóczycie po nocy?

Od Kalasa, który milczał zły, niczego się nie dopytawszy, przewodnik do idącego przodem

sługi podjechał.

— Kto ten twój pan, słyszysz?
Sługa nie śmiał ani zataić, ani skłamać nazwiska. Posłyszawszy je, człek zamilkł. Jechał

długo, nie mówiąc nic. Wtem Kalas zapytał:

— A daleko tam jeszcze?
— Do czego daleko? — odparł przewodnik. — Myślisz, że gospodę znajdziesz? Nie ma tu

nic, jeno mój nędzny szałas… w którym do jutra musicie przestać. Nawet żłobu dla koni nie
znajdziecie.

Nie mówili już z sobą, wlokąc się niezmiernie wolno. Na ostatek, wśród drzew, pokazało się

cóś jakby licha zagroda. Ponieważ na dachu chaty śnieg leżał, nie można nic było rozpoznać,
tylko czarne ściany.

Chałupa była mała, nędzna, z przypierającą do niej szopką. Gdy przed nią stanęli, człek

przeprowadzający zsiadł, konika poprowadził do stajenki, a sam, powróciwszy, począł mówić:

— Konie ponakrywajcie i zasypcie im obroku, jeśli macie, bo ja go nie mam. A i wy mości

podróżni, najlepiej zrobilibyście, zostając na wozie, bo u mnie w chacie tak zimno prawie jak na
dworze i strawy pewnie u was w nogach więcej, niż u mnie na policy. Jutro rano drogę wam

* G r y n d ż e (grążel) — pierścienie żelazne nawleczone na powróz dolnego niewodu, aby

dobrze przylegał do ziemi.

background image

pokażę.

— Ale, na rany Pańskie, cóż to znowu jest?! — krzyknął Kalas. — Choćby chlew był, zawsze

w nim lepiej niż na zamieci. Żebyście zbłąkanemu podrożnemu drzwi nie chcieli otworzyć…

— No, a jakbym nie chciał, to co? A mnie co zbłąkany podróżny? — począł gburowato

przewodnik. — Podziękujcie Bogu, żem wam ginąć nie dał.

Kalas, pomimo odmowy przytułku, wyskoczył z woza i szedł ku drzwiom, które mrucząc

otwierał niegościnny człowiek. Nie wzbraniał on mu iść za sobą.

W istocie, w chałupie, do której się po ciemku dostali, tak było ciemno jak na podwórzu i

niewiele zaciszniej.

Nie zważając na natrętnego gościa, począł ognia spod popiołu w piecu dobywać gospodarz i

łuczywo rozpalać.

Blade światełko dozwoliło się rozpatrzeć w nędznej izbie, w której lepiony piec lichy, barłóg

w kącie i rodzaj stołu, a na ścianie półek parę, tak wiele miejsca szczupłego zajmowały, że w
środku ledwie się można było obrócić.

Ubóstwo straszne lub zaniedbanie się widać było w tym schronieniu, ledwie mogącym

starczyć człowiekowi. Ciągle tyłem zwrócony do Kalasa przewodnik, gdy ognia trochę rozniecił,
nie patrząc na niego, począł mruczeć.

— Widzisz, że to nie gospoda, ale barłóg. Zagrzej się i idź do woza: tu nie ma nic dla was.
Zerwikaptur teraz, gdy głos pośród ścian inaczej mu brzmiał, nagle powziął myśl jakąś.
— Bużeński! — zawołał. — Jak mi Bóg miły, tyś Bużeński. Nie było długo odpowiedzi; stał

tyłem zwrócony przewodnik.

— Bużeńskiego — rzekł wreszcie — na świecie nie ma Zwrócił się potem powoli ku niemu i

w świetle ognia Zerwikaptur postrzegł twarz wychudłą, zarosłą siwiejącym przedwcześnie
włosem, w której chyba on jeden byłby mógł poznać Bużeńskiego, a nawet on nie domyśliłby
się, gdyby głosu nie posłyszał. Dziko patrzył na niego stojąc jak wryty porucznik.

— Nie ma już Bużeńskiego na świecie — powtórzył. — Nie budź bestii, gdy śpi.. Dajcie mi,

jak dzikiemu zwierzęciu, które na zdychanie do lasu idzie, zdechnąć tu i sczeznąć, gdy mi
odwagi brakło życie sobie odebrać!

To mówiąc, rzucił się na swój barłóg i podparł na ręku.
— O nic nie pytaj — dodał — o niczym mi nie mów. Co było, przepadło… Nie chcę wiedzieć

ni słyszeć nic. Dosyć mam wszystkiego. I was wszystkich!

— Jam ci przecie nie zawinił — zawołał Kalas.
— Jak to nie? Zawiniłeś! Boś był mi powinien w łeb strzelić, gdym do ciebie przyszedł,

widząc, że ja na to siły nie mam — krzyknął porucznik. — Dałeś mi się zwalać i jeszcześ mi
pieniędzy rzucił garść… Tyś taki jak i drudzy. Pozbyć ci się było pilno.

Nie wiedział co odpowiedzieć Zerwikaptur. Stał smutny, zawiesiwszy ręce; poszedł potem,

milcząc, zagrzać się u małego ognia rozpalonego. Spotkanie to bolesne i przygniatające czyniło
na nim wrażenie. Leżący na barłogu swym Bużeński sapał, oddech jego ciężki słychać było. W
przyciemnionym kątku, w którym leżał, oczy jego świeciły jak wzrok dzikiego zwierza.

— Gdybym wiedział, że ciebie nadybię w lesie, ani bym wylazł z tej nory — zamruczał

Bużeński. — Myślałem, że jakie chłopisko, których ja tu łaski skarbić sobie muszę, aby mnie
precz nie wygnali. Ty po świecie o Bużeńskim rozniesiesz, a Bużeńskiego nie ma. Rozumiesz?

— Rozumiem przecie — rzekł urażony Kalas.
— Tu jest tylko nędzarz, co przyszedł świat kląć i zdychać, gdzie go ludzie nie znają i nie

zobaczą — dodał Bużeński.

— Obwiniasz ludzi — odparł Kalas. — Nie będę ja ich bronił i są po świecie różni; ale

wnijdźże sam w siebie!

background image

— Myślisz, żem ja na to czasu nie miał? — przerwał leżący. — Rzuć najzdrowszy owoc

między zgniłe, a gnić będzie. Zgnilizną wy jesteście wszyscy. Czego ramionami zżymasz? Kto z
was ma odwagę prawdę powiedzieć? Patrzycie się na zło i uśmiechacie się grzecznie. Pięścią je
gnieść trzeba, nie głaskać! Tak było ze mną. O, dobrzy ludzie! Wyście dobrzy — dla siebie. Kto
na drodze wam stoi, choćby w przepaść, aby zszedł… Braterstwo ludzi! Piękni mi bracia… Zjeść
by rad jeden drugiego!

Wyrzekań tych oklepanych Kalas słuchał z politowaniem, nie poruszony nimi wcale.

Bużeński, mrucząc, dokończył, jakby sam do siebie. Widząc, że wcale go przyjmować nie myśli,
zmarzły i zgłodzony Zerwikaptur już nie zważał na niego. Rozprawiać z nim nie było warto.
Poprawił ogień i dołożył suchych gałęzi do niego, otworzył drzwi i zawołał na sługi, aby mu
puzderko i jedzenie przynieśli.

Bużeński leżał nieruchomo, wcale też nie zważając na niego.
Rozpatrując się po izbie, dawny przyjaciel nieszczęśliwego wystawiał sobie, jakie on tu życie

musiał prowadzić. Pojąć było trudno, czym się żywił. Na półce leżał czarny chleb i kilka
czerepów jakichś stojących obok kazało się domyślać, że w nich cóś mógł gotować. Woda w
lichym wiaderku stała w kącie. Kupa gałęzi suchych około pieca leżała, aby nimi łatwiej było
ogień rozpalać.

— Życie tu osobliwe prowadzisz — odezwał się Kalas. — Strach pomyśleć! — I ty to życiem

nazywasz? — odparł porucznik. — Wolę takie konanie, niż na oczach ludzi, niż litość waszę
głupią, podobną do miłosierdzia starych bab, które dzieci na śmierć zakołysują, aby same zasnąć
mogły… Wolę głód, wolę mróz, abym sam był… Znowu Kalas, poruszywszy ramionami, nie
znalazł na to odpowiedzi.

— Całe życie psie — dodał Bużeński. — Oszukaństwo, komedia, szalbierstwo!
Nastąpiło milczenie.
— Tobie lepiej na świecie, ty komediancie, co się każdemu podlizać umiesz, aby cię nikt nie

szturgnął, hę?

— Odpowiedziałbym ci inaczej, gdybym litości nad tobą nie miał — rzeki Kalas.
— Ale ja litości ani twojej, ani czyjejkolwiek nie chcę! — krzyknął Bużeński. — Pluję na tę

waszą litość! Zwierzęta, gdy widzą skaleczonego śmiertelnie, to go dobiją. To mi litość! A wy go
karmicie, aby się dłużej męczył i żebyście chwalić się mogli, żeście takie anioły serdeczne.

Rozśmiał się straszliwie Bużeński.
Kalas, widząc, że go już nie potrafi z tego rozpaczliwego szyderstwa wywieść, nie zważał na

niego. Zajął się przyniesionym jadłem, napił wódki i jął zimne mięso, dobyte z woza, pożywać.

— Chcesz jeść ze mną? — zapytał.
— Nie chcę — odparł leżący — aby mi jutro mój chleb z wodą wydał się obrzydliwszym.

Wielka łaska!

— Gdybyś nie tak szalonym był, jak jesteś — począł Kalas — powiedziałbym ci: siądź jutro

na mój wóz i jedź do mnie. Chleba ci nie pożałuję.

— Abyś się czwanił, żeś tego łotra od głodnej śmierci na puszczy ratował — zawołał

Bużeński. — Daj mi pokój, nie proszę o nic i nie chcę niczego, oprócz tego jednego, żebyś
zapomniał, żeś mnie widział i był tu… Zdechnę prędko, a wilcy się z kośćmi uwiną i to najlepszy
pogrzeb; długo gnić nie trzeba. Kalas ramionami ruszał, coraz więcej zniecierpliwiony.

— No, ty gadaj, co robisz na świecie? — odezwał się trochę ciszej Bużeński. — Łżesz jak

drudzy i drogę sobie tym torujesz?

— Siedzę na wsi, hreczkę sieję i nie potrzebuję nikomu kłamać, bo, dzięki Bogu, od nikogo

nic nie potrzebuję.

— Ożeniłeś się, co? Zwodzi cię żona, czy ty kogo bałamucisz? Bo to inaczej nie może być —

background image

rzekł Bużeński.

— Ano inaczej jest — oparł się Kalas. — Swojej nie mam, a cudzych nie bałamucę.
— Święty człowiek — rozśmiał się gospodarz. — W dziurze siąść, łapę ssać… i to ma być

życie!

Nie chcąc wywoływać nowych podobnych szyderstw, Kalas milczał. Położyć się spać nie było

gdzie, siedział więc w kącie, kiedy niekiedy ognia podkładając, a prosząc Boga, aby dzień
nadszedł prędzej. Lecz długie są te zimowe noce.

Dla obu była to męczarnia, bo Bużeński, zamiast pociechy jaką by miał z dawnego

towarzysza, złościł się na niego, że go wyszukał, widział i był świadkiem nędzy, w jaką popadł.
Kalas, nie mogąc go poratować, bolał, lecz wszelkie usiłowanie przemówienia do niego rozbijało
się o gorycz tę i żółć, jaką Bużeński miał w duszy.

Po dłuższym milczeniu, Zerwikaptur, chcąc przekonać przyjaciela, że i w tej podróży nie

zapomniał o nim, począł mu opowiadać, jak śladów jego szukał po Warszawie. Przypomnienie
jej gniew tylko wywołało z piersi zdziczałego człowieka.

— No widzisz! — krzyknął ze złością. — Pan Bóg twe dobre serce wynagrodził i masz

przyjemność oglądać Łazarza na barłogu.

A jużciż przyjemność, bo to słodka rzecz myśleć sobie: ot gnije ta paskudna bestia, a jam

zdrów i cały.

Obruszył się Kalas na to.
— Nie udawaj lepszego, niż jesteś — przerwał grubiańsko Bużeński. — Dość, żeś człowiek,

byś podłym musiał być!

— Nie ma więc już na świecie dobrego człowieka? — odparł Kalas.
— A nie ma! — zawołał Bużeński. — Psy są dobre czasami, a ludzi nie ma poczciwych. Na to

rozum mają, aby szelmami ich robił.

Widząc, że do niczego rozmowa taka nie doprowadzi, umilkł Kalas.
Poszedł do okienka, wielkiego jak dwie dłonie, w którym kawałek wprawiony był, i wyjrzał,

czy się nareszcie świt nie robi.

Na podwórzu śnieg biały i zamieć tylko widać było. Podłożył ognia. Dotrwali tak aż do

chwili, gdy sługa Kalasa drzemiącemu już panu przyszedł oznajmić, że na dworze dniało.

Zadymka nieco się zmniejszyła. Bużeński na barłogu swym chrapał w śnie jakimś

gorączkowym. Poruszenie się Kalasa zbudziło go. Wstał i on, nic nie mówiąc. Poszedł do konia
swego do szopki, wrócił prędko i odezwał się zimno:

— Konie każ okiełznać i w drogę. Doprowadzę jużciż do gościńca… Miło mi uczynić

przysługę tę, bo wiem, że dłużej żyjąc, będziesz ją przeklinał. Życie doje ci, jak mnie! Każdy
musi się męczyć, a ty coś się dotąd z prawa tego wyłamywał, pójdziesz pod nie, jak i ja! W
drogę! — krzyknął, wychodząc.

Wszystko gotowym było. Bużeński siadł na lichą szkapę swoją; wóz ruszył z ciężkością z

miejsca.

Godzin parę wlekli się tak aż do skraju lasu. Dobiwszy się tu, Bużeński stanął i ręką wskazał

na prawo.

— Trzymać się ponad lasem aż do karczmy, dalej gościniec pokaże. I nie spojrzawszy nawet

na Kalasa, zawrócił konia w gąszcze.

background image

XII

Na święty Antoni odpust był w kościele oo. Bernardynów, na który corocznie tysiące ludu się

zgromadzało. Ożywiało się naówczas i miasteczko, bo z uroczystością kościelną łączył się
jarmark; a ściągali nań i rozwożący towary kupcy ruscy, i Izraelici z większych miast, i wiejscy
rzemieślnicy.

Na wiosenny ten jarmark nie przywożono wprawdzie kożuchów, nie rozprzedawano wiele

bydła, ledwie odżywionego po zimie — ale budy z łokciowym towarem, garnki i wszelki sprzęt
gospodarski się znalazł. Na kilka mil wokoło, św. Antoni gromadził tu pobożnych i ciekawych.
Drobnej szlachty, oficjalistów, a nawet pańskich bryczek, wózków i kałamaszek przybywało tyle,
iż ich gościnne domy pomieścić nie mogły. Ci też, których nabożeństwo tylko tu sprowadzało,
obozem się rozkładali pod murem klasztornym. Konie posilały się z torebek, które im zarzucano
na głowę, a woźnice stali u bramy, gwarząc, o ile im do niej zbliżyć się dozwalał cały zastęp
żebraków, obsiadujący i wielkie wrota, i część murów, i całą drogę do kościoła prowadzącą..

Dziadów i bab natłok tu był nadzwyczajny, a śpiewy ich, pisk, wołanie, kłótnie niekiedy

dźwięk dzwonów głuszyły.

Oprócz nich pod samą bramą dwa kramiki, w których sprzedawano obrazki, medaliki,

krzyżyki i świeczki — zatrzymywały po drodze pobożnych pielgrzymów.

Nie mniej życia dnia tego było i w samym kościele, i klasztorze. Duchowieństwa świeckiego

przybywało wiele, gości z sąsiedztwa, dobrych przyjaciół oo. bernardynów, mnóstwo także.
Gwardian musiał swych benefaktorów

*

przyjmować wedle możności zakonu, żyjącego z

jałmużny.

Pomimo iż niemało kłopotu dnia tego mieli wszyscy, a poprzedzające i następne dni od niego

wolne nie były, wszystkie twarze się tu dnia uroczystego uśmiechały, począwszy od
najmłodszego braciszka, który najwięcej miał do czynienia, aż do ks. prowincjała, zwykle także
odpustowi asystującego.

Już w wigilią musiano myśleć o przystrojeniu ołtarza, o przybraniu kościoła, o wszystkim co

na ten dzień potrzeba było mieć w zakrystii, na chórze, w kościele. Światło, wino, ampułki,
bielizna, lampy, kadzielnice, kobierce do wysłania stopni ołtarza — dobywały się z szafy, z
szuflad i opatrywały starannie.

Na ten dzień też zwykle dobywano kosztowną monstrancją koralową, dar fundatora,

wspaniały pacyfikał

*

, wielki krzyż srebrny i kadzielnicę, którą chłopak ledwie mógł dźwignąć.

Wszystkie wspaniałości musiały się oczom pobożnych ukazać dnia tego.

Lecz i o. prowincjał, i o. gwardian, i konwent cały mogli się pochwalić, że nigdzie piękniej,

wspanialej, pobożniej nie obchodzono dnia wielkiego świętego padewskiego niż tutaj.

Najbardziej przyczyniła się do tego i wiosna, już cała w kwieciu, a ciepła i promienna. U nas

czerwiec zastępuje prawie maj, który płacze i drży z zimna.

I teraz dopisał dzień tym piękniejszy, że się nawet, dzięki wietrzykowi, nie obiecywał zbyt

gorącym. Zjazd był nadzwyczaj liczny. W miasteczku rynek był jak nabity. Cała droga do
klasztoru roiła się tłumami, a około muru ledwie się można było przecisnąć. I twarzy prawie
smutnej wśród tej ciżby nie można się było dopatrzeć.

W kościele, strojnym w kwiaty i światło, przy ołtarzu św. Antoniego, wtajemniczeni

ukazywali sobie ozdobę dotąd nie widzianą.

* B e n e f a k t o r (z łac.) — dobroczyńca, dobrodziej.
* P a c y f i k a ł (z łac.) — naczynie do chowania świętości.

background image

Na prawo i na lewo klęczały dwa nowiuteńkie anioły, z główkami podniesionymi do góry ku

il santo

*

, jakby się wystawiały do niego za pobożnych ludzi, ołtarz tłumnie otaczających.

Wśród przyciemniałych ornamentacyj otaczających obraz, okryty srebrno — złocistą szatą,

dwie te nowe postacie odbijały nie tylko świeżością swoją, ale jakimś wdziękiem naiwnym,
którego żadne inne figury dawne nie miały.

Była to widocznie jakaś nowa ofiara, przyniesiona patronowi, zapewne drogo kupiona,

sprowadzona z daleka, bo ludzie się kunsztowi, z jaką wykonaną była, dziwili. Braciszek w
komży, który chodził z długim prętem, na końcu mającym przymocowany stoczek, szeptał po
cichu ciekawym, dowiadującym się o proweniencją aniołów, że one były zrobione tu na miejscu,
w klasztorze. Ale imienia ich twórcy, uśmiechając się, wyjawić nie chciał.

W istocie, były one dziełem ręki ojca Anioła, który, póki rzeźbił je, bardzo się radował swej

pracy, a teraz, oglądając ją na ołtarzu, wstydził się i znajdował biedną.

O. Rafał i wszyscy zresztą podziwiali piękną robotę samouczka, który tak umiał proste kloce

lipowe, dostarczone przez podkomorzego, przeistoczyć na dwie zaklęte w drzewo modlitwy.

Msze następowały jedne po drugich. Wyszła suma z akolytami

*

, uroczysta, a po ewangelii o.

Serafin ukazał się na ambonie, wymownie opowiadając nie tylko o żywocie i cudach świętego,
ale o pierwocinach zakonu św.Franciszka i wielkiego ducha założycielu.

Całe nabożeństwo wesoło, pięknie, bez najmniejszego wypadku, jaki się czasem trafia mimo

pilności i dozoru, przeszło aż do końca i do tych śpiewów, które je zamykają. Żadna świeca nie
zgasła, nie zapaliła się żadna firanka, nie zemdlał nikt w ciżbie kościół przepełniającej.

Wszyscy powoli opuszczali świątynię, a honoratiores

*

, znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, ciągnęli

do refektarza na skromny posiłek.

Zdziwionym był o. Rafał, gdy w progu refektarza ujrzał już prawie zapomnianego Kalasa,

tego Zerwikaptura, który na myśl mu przywiódł nieszczęśliwego porucznika; tłumaczył on tym
swe przybycie na odpust, że towarzyszył swej dalekiej krewnej, której imię było Antonina.

— Chciałem, korzystając z bytności mojej, pokłonić się ojcu gwardianowi i jeszcze mu raz za

gościnność podziękować.

Gwardian westchnął. Wiedział on, choć niespełna, o losach porucznika i nie śmiał nawet

spytać o niego Kalasa, który natychmiast się chciał oddalić, ale nadchodzący podkomorzy go
zatrzymał.

Postarzały trochę Bielski pochwycił Zerwikaptutra, rad, że od nowego człowieka czegoś się

może dowie nowego.

W refektarzu gwar, powitania, rozmowy, ruch panował jak nigdy. Skromna przekąska prawie

zapomnianą była, tak wszyscy, spotykający się tu, mieli z sobą wiele do mówienia. Ojcowie
gospodarowali, nie wyjmując nawet o. Serafina i dwu młodszych, świeżo przybyłych księży, oo.
Dydaka i Kolumbana.

O. Anioł jak mógł się wymykał od tych, którzy mu jego dwu pięknych klęczących imienników

winszowali, rumieniąc się jak panienka.

Kwestarz Michał podnosił ogórki na żartobliwych, którzy sobie pozwalali zbyt wesołych

konceptów. Zapach doskonałego bigosu, fundowanego całą faską przez podkomorzego,
rozchodził się po refektarzu, mieszając do innych woni jadalnych mniej wybitnego charakteru,
gdy w podwórzu usłyszano gwar, który zwrócił wszystkich uwagę, gdyż zupełnie tonem się
różnił od tego, jaki tu panował.

* Il santo (wł.) — święty.
* A k o 1 y t , a k o l i t (z gr.) — jeden z niższych stopni duchownych w Kościele katolickim a także osoba

towarzysząca,

* Honoratiores (łac.) — dostojni goście.

background image

O. Anioł i brat Michał pobiegli co prędzej, domyślając się jakiegoś zajścia, lub nieprzyzwoitej

bójki między czeladzią gościnną, a do refektarza z raportem wbiegł braciszek Krescentyn
zmieszany i wprost się skierował ku gwardianowi.

— Co to tam za wrzawa? — zapytał niespokojny o. Rafał.
— Na rynku w miasteczku powstała jakaś bójka — rzekł żywo braciszek. — Nie wiadomo o

co poszło, ale jakiegoś nieszczęśliwego tak pobito, że go tu niosą na ratunek, bo w miasteczku
obawiano się, aby szlachta gorzej go jeszcze nie mordowała.

Smutną tę odebrawszy wiadomość, która wesołe święto zatruła, pośpieszył gwardian sam, i

gdy ludzie w dziedzińcu rozstępujący się przepuścili go, spostrzegł na ziemi leżącego,
okrwawionego, w nędznej odzieży, odartego mężczyznę. Twarzy jego krew, którą była okryta,
rozpoznać nie dawała.

Pobity, chociaż straszliwie stłuczony, ledwie dyszący, ruszał się jeszcze, jakby mordować

chciał nieprzyjaciół. Kto to był, o co poszło, nie wiedział nikt, nie umiał nikt powiedzieć. Ci, co
pobili biedaka, pouciekali ze strachu.

Kalas, powracający do swoich kobiet, wyszedł był z refektarza i musiał pomijać leżącego na

ziemi, na którego spojrzał; ale w tejże chwili poskoczył ku niemu, pochylił się, aby lepiej
przypatrzeć, i cóś o. gwardianowi na ucho szeptać zaczął.

O. Rafał zbliżył się także i ręce załamał.
Natychmiast wydał rozkazy, młodych kilku braciszków wzięło ostrożnie na ręce stękającego

człowieka i w milczeniu nieść go poczęto do klasztoru. Kalas i o. Rafał szli za nimi.

— Klucz! Klucz od celi! — zawołał gwardian, wskazując tę, w której niegdyś tak długo leżał

porucznik.

Widok pobitego mógł w istocie litość obudzić, tak nie tylko odzież jego, ale niesłychanie

wynędzniała twarz, całe ciało, ze skóry tylko i kości złożone, okropną nędzę opowiadały.
Pomimo to, oblicze było dumne i zuchwałe, a teraz gniewem do szału posuniętym wyszpecone
straszliwie.

Nowo zaciągnięty do klasztoru braciszek Dydak, który tak jak o. Anioł do dzieł kunsztu, miał

powołanie na szpitalnego dozorcę i posądzano go, że musiał może praktykę przy cyruliku
odbywać, natychmiast nie proszony wziął się do opatrywania złożonego na tapczanie biedaka.

Znano już w klasztorze jego zręczność i umiejętność, nie zabroniono mu więc zająć się

rannym, a o. Rafał naprzód niepotrzebnych tu świadków, oprócz Kalasa, z celi wyprosił i drzwi
zamknął.

Pobity z początku bronił się Dydakowi i opatrywanym być nie chciał, lecz wkrótce sił mu

zabrakło i leżał już bezwładny.

Potrzeba było z niego zwlec w części ubranie, aby się przekonać, czy mu kości nie połamano.

Ciało całe niemal okryte było sińcami, krwawymi plamami i guzami. Nie poszanowano też
głowy ani piersi i można było powiedzieć, że wszystek był jakby jednym sinym obrzmieniem.

Kalas patrzył milczący z politowaniem. W tym nieszczęśliwym poznał on od razu

Bużeńskiego.

O przyczynie tego zajścia, o sprawcach okropnego pobicia na próżno się czegoś dowiedzieć

chciano.

Wójt, który nadszedł z miasteczka za pobitym, opowiadał o. gwardianowi, że gdy na wrzawę

nadbiegł tam, gdzie pijana hałastra mordowała tego nieznajomego, już go zastał na ziemi
leżącym i okrwawionym.

Bądź co bądź, dziwny zbieg okoliczności, jak gdyby ręka Opatrzności po raz wtóry już do

tego klasztoru sprowadzała człowieka, którego pierwszy pobyt był tu jeszcze pamiętnym.

Lecz jakże lata ubiegłe zmieniły nieszczęśliwego rozbitka!

background image

Kalas siedział ze łzami na oczach. Oddalił się na krótko do kobiet, z którymi przybył, aby im

wytłumaczyć, dlaczego towarzyszyć im nazad pewnie nie będzie mógł, i wrócił do łoża
Bużeńskiego.

Brat Dydak prawie musem napoił go jakąś polewką, obłożył chustami, w winie z rozmarynem

zmoczonym, otulił i siadł pilnować.

Osłabły porucznik spał, chorobliwie się rzucając; można się było domyślać, że mu głowę

potłuczono, gdyż gorączka i inne symptomata dowodziły tego.

Miałli osłabły i wycieńczony wytrzymać to pobicie? Możnaż go było ocalić? Tego nikt

powiedzieć nie umiał. Brat Dydak szeptał, że naturze należało zostawić resztę.

Wypadek ten, który na chwilę wesoły odpust zakłócił, wkrótce innymi wrażeniami został

zatarty. Rozpoczęły się uroczyste nieszpory z wystawieniem N. Sakramentu i śpiewy. Kazanie
wieczorne powiedział o. Gabriel.

W końcu goście się sprzed kościoła rozjeżdżać zaczęli; pod murem zostało jeszcze trochę

żebractwa, a w miasteczku tylko gwar pijanych przedłużył się do późna.

Piękny, spokojny wieczór późnej wiosny, ze śpiewem słowików i skrzeczeniem żabek, z

powiewem wietrzyka wonnym, z gwiaździstym niebem i ciszą swą uroczą rozpostarł się nad
miasteczkiem.

Z dala brzmiały piosenki i wykrzyki powracających z jarmarku.
Jak niegdyś przy dostatnim panu poruczniku, tak teraz przy nędznym ubogim, którego

nazwiska nie wyjawiano, ojcowie chodzili z tym poszanowaniem dla niedoli i cierpienia, które
jest najpiękniejszą z cnót chrześcijańskich.

Wiedział o. gwardian od Kalasa, że Bużeńskiego doznane od losu plagi nie nawróciły, że

zbuntowany ten, choć obalony, niedowiarek pozostał zawsze sobą. Budziło to tym większą w
nim litość.

— Któż wie? Palec Boży! — szeptał o. Serafin. — Czekajmy… może duszę ocalimy.
Zerwikaptur pragnął bardzo pozostać przy chorym, lecz okazało się to niepodobieństwem.

Kobiety czekały na niego i same jechać nie chciały. Wstąpił tylko późnym wieczorem do o.
gwardiana.

— Mój ojcze — rzekł, schylając się przed nim — o jednę bym łaskę was prosił. O ile

możności wstrzymujcie tego biedaka w klasztorze. Ja, gdy tylko będę mógł, przybiegnę tu, a
koszta, jakie za sobą pobyt jego i kuracja pociągnie, powrócę z wielką wdzięcznością.

— Nie bójże się, nie wygnamy go, nie puścimy — odparł o. Rafał. — Zrobimy co można, by

go zatrzymać; ale wiecie jak zuchwały jest i samowolny, a gwałtu popełnić nie możemy. O.
Dydak powiada, że w najszczęśliwszym razie, nim wstać i chodzić będzie mógł o swej sile, kilka
tygodni upłynie. Pobicie okrutne, a inny by je pewnie życiem przypłacił. Któż wie, co z nim
będzie?

Z tym odjechał Zerwikaptur, najmocniejsze mając postanowienie powrócić co rychlej do

klasztoru, bo mu Bużeńskiego żal było i ratować go chciał koniecznie, zamierzając zabrać na
wieś do siebie.

Ale chłop strzela…
Panna Antonina cześnikówna, dla której pobożną pielgrzymkę odprawiał, a do której rączki

aspirował od roku, nie mogąc się zebrać na oświadczenie, w ciągu podróży, wraz z matką swą,
tak okazała się łaskawą dla Kalasa, iż insperate

*

się jej na popasie, po trzech kieliszkach wódki

wypitych dla kurażu, oświadczył i… został przyjęty.

To go tak wstrząsnęło razem i uszczęśliwiło, tak poruszyło, iż zupełnie o Bużeńskim

* Insperata (łac.) — nieoczekiwanie.

background image

zapomniał.

Oświadczenie się pociągnęło za sobą następstwa nieskończone. Stracił głowę Kalas. Jeżdżąc

po krewnych panny, umawiając się o termin wesela, czyniąc przygotowania, nie miał już na nic
więcej czasu.

Sumienie swe uspokajał tym, gdy mu Bużeński na myśl przyszedł, że poczciwi ojcowie

bernardyni nie opuszczą biedaka, że zrobią dla niego, co tylko się da uczynić, aby ratować
nieszczęśliwego.

Odkładając od tygodnia do tygodnia, potem od miesiąca do miesiąca, napisał do gwardiana,

prosząc, aby mu dał znać tylko, gdyby Bużeński się gwałtem z klasztoru chciał wyrywać. A że
odpowiedzi na list ten nie było, uspokojony, zajął się znowu przygotowaniem do wesela. Dopiero
w sierpniu ruszyło go sumienie dowiedzieć się o porucznika i, parę dni na to przeznaczywszy,
pojechał do klasztoru.

Do miasteczka przybywszy przed wieczorem, nie tracąc czasu, ledwie się otrząsłszy z pyłu,

pobiegł Kalas do o. gwardiana. Chciał naprzód od niego zasięgnąć wieści, co się działo z
Bużeńskim, i strach go opanowywał na myśl, czego się tu dowie.

O. Rafała zastał na poufnej konferencji z kwestarzem Michałem. Obaj przywitali go z tą

niczym nigdy nie zamąconą wesołością, która niczego domyślać się nie dawała. Kalas pośpieszył
z pytaniem:

— Cóż się z tym biedakiem dzieje?
— No, nic złego — odparł, prosząc siedzieć, gwardian. — Nie możemy się pochwalić, aby był

na duszy zdrów, tak jak jest, dzięki Bogu, na ciele; ale stan teraźniejszy zawsze lepszy od
dawnego.

— Jest tu? — wtrącił Kalas.
— A jakże! — zawołał, ręce trąc, kwestarz — i nie ma wielkiej ochoty uciekać, wierzcie mi.
Zerwikaptur, zdumiony wielce, umilkł, spoglądając na wesołe oblicze księży.
— To prawie nie do wiary! — zawołał. — Gdy go widziałem raz ostatni, był w stanie

rozpaczliwym.

— Mówiłem już acanu dobrodziejowi — przerwał gwardian — że i teraźniejszy stan nie jest

bardzo błogim. Wiele zostaje do życzenia, ale zobaczycie go sami. Sądzę, że różnica wielka od
tego, co było.

— Gdzież mam go szukać? — zapytał, wstając, już niecierpliwy Kalas. — Ja zaprowadzę —

odparł kwestarz. — Pewny jestem, że w ogrodzie być musi, bo tam najczęściej siedzi, a czasem i
pracuje.

— Pracuje? — z niedowierzaniem zapytał Zerwikaptur.
— No, tak się to nazywa; jeśli chcecie, powiedzmy, że się bawi — dodał brat Michał. —

Chodźmy.

Wieczór był piękny; w milczeniu przeszli korytarze klasztorne i z nich dostali się do ogrodu,

którego gęstą zieleń oblewały ostatnie promienie zachodzącego słońca.

W ulicach widać było kilku zakonników, przechadzających się z brewiarzykami w ręku. Inni

stali parami na rozmowie.

Kalas, szukając oczyma, nie dostrzegł Bużeńskiego. Brat Michał także oglądał się na

wszystkie strony i poprowadził na lewo. Uszli kilkadziesiąt kroków, gdy z dala ukazała się
chuda, sucha postać człowieka w obcisłej sukni, butach do kolan, w czapce na głowie wyłysiałej.
W niej Kalas więcej się domyślił, niż poznał Bużeńskiego.

Szedł on z głową spuszczoną, krokiem wolnym, nakuliwając na jedną nogę. Kalas, zbliżając

się, myślał jak go ma przywitać. Nie taił tego przed sobą, że swym przybyciem poruszy struny,
które brzmieć przestały…. i mogą wydać dźwięk przykry. Powoli podchodził, tak że Bużeński,

background image

kroki usłyszawszy, wzrok podniósł i zatrzymał się. W twarzy jego spostrzec mógł Kalas drganie
jakieś.

— Jak się masz? — odezwał się, nie wysilając na powitanie.
— No, widzisz, żyw jestem — odparł Bażeński dosyć spokojnie, choć głos mu nieco drżał. —

Kazali mi gwałtem żyć bernardyni — i muszę!

Kalas nie wiedział już naprawdę, o czym zagaić, tak się lękał rozdrażnić go.
— Cóż cię tu przygnało? — spytał porucznik.
— Przejeżdżałem tędy — skłamał Kalas.
Brat Michał, widząc, że rozmowa się spokojnie rozpoczęła, usunął się na bok, zostawiając ich

samych. Zaczęli razem iść ulicą. Uderzało to szczególniej w Bużeńskim, że dawniej gwałtowny,
wzburzony, niepokojący się, teraz wyglądał jakby odrętwiały i zastygły. Twarz zestarzała,
zżółkła, nie miała wyrazu szyderstwa… Była zmęczoną i obojętną. Bużeński, równie jak Kalas,
zdawał się mieć trudności w prowadzeniu rozmowy, nie chcąc także poruszyć popiołów i
rumowisk.

Wśród tego milczącego pochodu nastręczył się im o. Anioł, który o przybyciu Kalasa nie

wiedząc, teraz dopiero go zobaczywszy, z serdecznością wielką witać zaczął i zwrócił się do
Bużeńskiego:

— Widzisz pan, na moim stanęło; pewien byłem, że przyjaciel odwiedzi was.
— I byłbym to daleko wcześniej uczynił — rzekł Kalas — ale w istocie zaszły przeszkody

nadzwyczajne.

Bużeński ciekawie obejrzał się na niego. Uśmieszek dziwny, jaki dawniej nigdy się na jego

ustach nie ukazywał, przesunął się po nich.

— Przysięgłbym — rzekł — że Kalasisko albo się ożenił, lub żeni, bo on należy do tego

rodzaju ludzi, którzy w końcu zawsze muszą parę znaleźć sobie.

— Trafnie odgadłeś — rzekł, rad z tego zwrotu, Kalas — w istocie, żenię się.
Wejrzenie na Bużeńskiego, w którego twarzy lękał się spotkać urągowisko, zdziwiło go

znowu. Porucznik skłonił głowę i rzekł:

— Byłem tego pewnym.
O. Anioł wtrącił się do rozmowy, z życzeniem szczęścia.
Idąc tak powoli, znaleźli się w ulicy, w której ozdoba nowa uderzyła Kalasa. Nie przypominał

jej sobie w dawniej znanym mu ogrodzie. Przy murze rodzaj małej groty zawierał w sobie
klęczącego na modlitwie w ekstazie św. Franciszka z Asyżu. Drewniana figura, pomalowana,
miała wiele wyrazu.

— Coś nowego — wtrącił Kalas.
— Robota o. Anioła — rzekł porucznik, trochę się ożywiając. — Człowiek szczęśliwy. Na

wszystko ma czas, godzin w chórze nie opuszcza nigdy, modli się jak nikt goręcej… a rzeźbi,
złoci, maluje, toczy, naprawia kobierce…. i czas mu tak schodzi.

Zamilkł i obracając się do Kalasa, dodał nagle, śmiejąc się:
— Wiesz, to paradna rzecz! Nie dasz chyba wiary. Ja tu wyjdę pono na organistę! Niegdyś —

dawne dzieje — grywałem licho na klawikordzie. Otóż tu począłem próbować organów. Okazuje
się, że nic nie umiem, ale ucho mam; więc gdy brat Antoni niedomaga, ja obejmuję klawiaturę.

Dziwnie sucho, smutnie począł się śmiać Bużeński. Kalas słuchał niemal osłupiały. Chodził

więc już do kościoła porucznik. Wtem powołano ich na wieczerzę do refektarza i Bużeński
poszedł razem. Siadł w końcu stołu, zachował się milcząco i spokojnie, a w czasie modlitwy,
choć nie odmawiał jej, wstał. Kalas potem z nim razem udał się do tej samej celi, którą i teraz
jeszcze zajmował.

Mimo obawy, aby jakim słowem nieostrożnym nie rozbudzić starych wspomnień, rozstać mu

background image

się z Bużeńskim trudno było. Obudzał w nim, oprócz innych uczuć, ciekawość. Rad był zajrzeć
w głąb tej duszy poranionej, zabliźnionej i zapewne bolejącej jeszcze.

Gdy do celi weszli, porucznik się przeszedł po niej parę razy milczący, a potem stanął

naprzeciw Kalasa.

— Ciąży mi to wielce, że ja tu dla tych ludzi, co z jałmużny żyją, brzemieniem jestem — rzekł

cicho.

— Nic łatwiejszego, jak się z tego położenia wyzwolić — odparł Kalas. — Mam lasy, mam

dwór dla leśniczego. Lubisz samotność. Chcesz, to osiądź sobie spokojnie u mnie. Najmniejszej
mi nie zrobisz różnicy.

Bużeński nie ruszał się z miejsca, zadumany.
— Dziękuję — rzekł. — Przyjąłbym twoją ofiarę; lecz mam li prawdę rzec? Zupełnej

samotności z sobą samym się lękam. Śmieszno mi się przyznać, ale prawdziwie nie wiem jak,
przyzwyczaiłem się do tych ludzi i ich życia. Wstyd mi, bo słabość to jest… Nie dokończywszy
chodzić, począł znowu:

— Religii nie miałem i nie mam — rzekł. — Dawniej jej w drugich nie uznawałem, dziś się to

zmieniło… Zazdroszczę im. Oni są z tym szczęśliwi! Szpital to jest ten klasztor — dodał. — No
tak… ale okazuje się, iż bez nich obejść się trudno. Przez czas tej mojej choroby, ciągle się
spodziewając umrzeć, patrzyłem i obserwowałem wiele. Co by taki asceta, jak o. Serafin, na
świecie robił, gdyby go stąd wygnano? Słowo daję nie wiem. A o. Gabriel podobnież, a o. Anioł,
który pono artystą by nie potrafił być, gdyby go na swobodę puścili, boby mu się głowa
zawróciła?… Wszyscy tu oni na swym miejscu, a że bab nie ma, sami są, siedzą jak u Pana Boga
za piecem.

Jedno wspomnienie kobiet było jakby oddźwiękiem przeszłości. Kalas unikał podniesienia go

umyślnie. — Ta chata w lesie smakowałaby mi może — mówił dalej Bużeński — ale boję się
samotności. Powtarzam… Wzdrygnął się.

— Nie wiem na co żyję, bo ochoty ani potrzeby życia dla siebie nie czuję, dla drugich zaś na

nic się nie zdałem. Ale trzeba tę farsę dograć do końca. Nie chciałbym już w niej ani monologów
zbyt tragicznych, ani zakończenia. Spokojnie skuliwszy się… umrzeć. Tu, gdzie zaczyna mi być
w duszy mroczno i czuję, że na burzę by się zebrać mogło, idę grać na organach, pomagam o.
Aniołowi w obrabianiu kloców, kopię w ogrodzie, i tak ogłupiawszy, spotniawszy, śpię potem
bez snów.

Słuchając, Kalas na próżno szukał na to odpowiedzi.
— Chciałbym w istocie ojcom być w czymś użytecznym — dokończył Bużeński — aby mnie

nie wygnali.

— O to się nie masz co obawiać — wtrącił Kalas.
— Tak — odparł Bużeński — lecz jak ono jest, to jest — reguła… to nie szpital ani przytułek

dla podupadłej szlachty. W końcu mi muszą drzwi pokazać.

— Ja się rozmówię o tym z gwardianem — rzekł Kalas.
— Daj pokój, nie, nie trzeba! Miłosierdzia nie chcę! — zawołał Bużeński. — Organista

wkrótce zdaje się pójdzie muzykować gdzie indziej, a ja się nałamię do organów.

Zwrócił się do Kalasa, rękę mu kładąc na ramieniu.
— Cóż ty na to? Hę! Bużeński dławidudą u bernardynów! Naprawdę, trzeba było osobliwego

zbiegu okoliczności.

Godzina się zbliżała, w której Kalas musiał klasztor opuścić, bo miał nocować w mieście.

Rozstali się do jutra. Wyszedłszy za furtę, Zerwikaptur przeżegnał się mimo woli, tak był
zdumiony, tak nie pojmował tego, co się z Bużeńskim stało. Wydawało mu się to jeśli nie cudem,
to czymś do tego zbliżonym.

background image

Nazajutrz rano wstąpił do kościoła i pod chórem zobaczył w kącie stojącego z założonymi

rękami Bużeńskiego. Nie modlił się wprawdzie, ale znalazł się tu, gdzie dawniej nie bywał nigdy.

Po mszy wyszli razem.
— Słyszałeś — odezwał się porucznik — jak obrzydliwie ten stary przygrywał na organach?

Ja ci powiadam, że za kilka miesięcy potrafię lepiej. Klucze już wypróbowałem. Nogami po
pedałach źle chodzę, ale tam jak jednę nutę pociśniesz kiedy niekiedy, tak huczy, że jej starczy.

W ciągu dnia ani razu nie zachmurzył się i nie uniósł po dawnemu Bużeński. Po cichu spytał

Kalas o. Gabriela, kto tak cudownie uchodził tę naturę, dotąd nieokiełznaną i buntowniczą.

— Kto? — odparł o. Gabriel. — Chyba sama ta atmosfera klasztorna. Żaden z nas nie

próbował go nawracać, nie czując, aby był przygotowanym. W duszy jego własne siły
uspokajająco działały. Jestem pewny, że czas więcej jeszcze uczyni.

Z o. gwardianem na osobności się widząc, Kalas począł go usilnie prosić o to, aby

Bużeńskiego nie wyganiano z klasztoru.

— Nikt o tym ani myśli! Zlituj się! — zawołał gwardian. — Znamy położenie jego. Byłoby to

zbrodnią znowu go w świat rzucić. On sam chyba…

— Nie, on o tym ani myśli — odpowiedział Kalas. — Zapraszałem go na wieś do siebie…

Odmówił.

Dwa dni tu zabawiwszy, Zerwikaptur do domu powracać musiał. Z Bużeńskim pożegnali się

trochę chłodno. Była chwila, iż chciał przeprowadzić Przyjaciela na miasteczko, do gospody, ale
zawahał się u furty, uściskał Kalasa i zawrócił, jakby się zląkł tego powietrza, które go zewnątrz
owionąć miało.

Zerwikaptur wkrótce się ożenił, a w miodowych miesiącach nie dziw, że trochę o przyjacielu

zapomniał. O. gwardian przyrzekł mu najmocniej, gdyby co zaszło z Bużeńskim
niespodziewanego, że go natychmiast zawiadomi.

Nie odbierając wieści żadnych, Kalas uspokoił się i nie myślał o poruczniku, przerobionym na

organistę…

Rok tak upłynął, a żona jego, która przypisywała pono św. Antoniemu wynalezienie męża,

zażądała być znowu na odpuście…

Wchodziło to tak dobrze w plan Kalasa i odpowiadało życzeniu jego, iż z największym

zapałem myśli tej przyklasnął.

Posłano tylko przodem kuchtę, aby w gospodzie zajął izbę, o którą czasu odpustu było trudno,

a państwo nocować tam chcieli. Wieczorem, przybywszy już po nieszporach, Kalas nie wybrał
się do klasztoru, na jutro to odkładając.

Odpust i w tym roku, chociaż dni były gorące, wielką się odznaczał frekwencją osób z

dalekich stron przybyłych. Od rana klasztor był w oblężeniu.

Po wotywie, nie czekając sumy, żonę z matką jej pozostawiwszy w kościele, Zerwikaptur

pobiegł do klasztoru.

Pierwszym znajomym, którego tu spotkał, był ks. Anioł. Ten spojrzał mu w oczy pytająco

jakoś i dziwnie…

— A cóż wasz organista? — spytał Kalas.
— Jak to? Pan nic nie wiesz?
— Cóż się stało?
— Pochowaliśmy biedaka niespełna cztery tygodnie temu.
Tyle tylko mógł powiedzieć o. Anioł, bo już go z zakrystii wołano. Musiał, chcąc się czegoś

dowiedzieć, czekać Kalas, aż się całe nabożeństwo skończy. W refektarzu ten sam był natłok
wesołych gości. Witali go znajomi.

Ponieważ gwardian nadto był zajęty, zwrócił się do podkomorzego przybyły; ale ten, oprócz

background image

podziwu nad cudownym Opatrzności zrządzeniem, która dała tu burzliwego życia dokończyć
człowiekowi skołatanemu — o zgonie, o przyczynach jego nie umiał nic powiedzieć.

W czasie nieszporów o. Serafin był wolny, poszedł do niego Kalas, niespokojny, aby się

czegoś dowiedzieć o przyjacielu.

— Z czegóż zmarł Bużeński? — spytał.
— Zaprawdę dla nas wszystkich to było i jest zagadką — rzekł o. Serafin. — Nie był chory,

słabł tylko w oczach i niknął, gasł jak wypalony kaganek, nie cierpiąc nawet. Dniem dopiero
przed śmiercią, poskarżywszy się, że mu nogi nie służą, że słabym się czuje, położył się do łóżka.
Nie przeczuwał ani domyślał się zgonu i my też, wiedząc jak silną była i wytrwałą ta natura, nie
przypuszczaliśmy tak rychłego końca. Bylibyśmy z obowiązku starali się tę biedną duszę, w
którą może promyk już jakiś wstąpił, uratować. Drugiego dnia, gdy długo nie wstawał, brat
Dydak poszedł zajrzeć do niego i znalazł już ostygłym…

— A w ostatnich czasach — wtrącił Kalas — nie widać w nim było zmiany?
— To co się w nim działo — rzekł o. Serafin — zakrytym było dla nas. Zmienił się na lepsze,

to pewna, lecz przychodziło to tak nieznacznie i z wolna, że dostrzec było trudno. Żartem
zaczynał niby mówić o tym, że dla zupełnego uspokojenia rad by wdziać sukienkę, przypisując
jej cudowne działanie, lecz do tego nie przyszło. Chodził i pracował w ogrodzie, ciosał u o.
Anioła, próbował przygrywać na organach, ale sił mu później brakło, choć widać było, że się nie
poddawał osłabieniu, które czuł w sobie. W ostatnich dniach spokojnym był i wesołym nawet. O
przeszłości swojej nie wspominał. Żal nam go bardzo. Któż wie?… Trochę dłuższe życie może
by…

O. Serafin, nie kończąc, ręką rzucił i zamilkł smutny.
— Bóg — dodał — łaskaw będzie duszy, która w walce z życiem przecierpiała wiele.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
romantyzm - lekturki, ulana, Józef Ignacy Kraszewski, Ulana
Józef Ignacy Kraszewki Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Dumania
Józef Ignacy Kraszewski Ramułtowie
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z XI wieku opr Wincenty Danek
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Józef Ignacy Kraszewski Get czy licho
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń (plan wydarzeń)
Józef Ignacy Kraszewski Podróż do miasteczka
Józef Ignacy Kraszewski Krzyżacy 1410
Józef Ignacy Kraszewski Zygmuntowskie czasy
Józef Ignacy Kraszewski Kunigas
Józef Ignacy Kraszewski Kwiat paproci
Józef Ignacy Kraszewski Kopciuszek cz 1
Józef Ignacy Kraszewski Marcin Kaptur

więcej podobnych podstron