PAULA MARSHALL
ODNALEZIONA MARKIZA
Tłumaczyła Anna Kruczkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jesień 1812 roku
- No nie - odezwał się Marcus, lord Angmering, w typowy dla
niego, prostodusznie żartobliwy sposób - przecież małżeństwo to
absurd! Nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak się do niego palą.
Utrzymanka jest znacznie wygodniejszym rozwiązaniem. Taka
kobieta nie ma prawa wtrącać się do twego życia i spotykasz się z nią
tylko wtedy, kiedy masz na to ochotę.
- Jak zatem chcesz rozwiązać problem ciągłości rodu? W naszej
sferze dziedziczenie to bardzo istotna kwestia; chodzi przecież o
majątek i tytuł - cedząc słowa, zapytał jego nowy przyjaciel, Jack. Był
podobno dalekim krewnym rozgałęzionej rodziny Percevalów, - To
jest przecież możliwe tylko w ramach uświęconego związku, czyli
małżeństwa.
- Dobry Boże - odparł Marcus, który nadal trwał w żartobliwym
nastroju. - w mojej sytuacji nie ma z tym żadnego problemu. Nie
muszę się żenić; mam przecież dwóch dorastających przyrodnich
braci. Niech inni mężczyźni dają się zakuwać w kajdany, ja wolę
zostać kawalerem.
Marcus nie dodał, że nieudane małżeństwa - a znał ich wiele -
skutecznie go zniechęcały do ożenku. W jego przypadku było to
zupełnie zrozumiałe. Dziś tylko dlatego pozwolił sobie na taką
szczerość w tej kwestii, że wypił o parę kieliszków za dużo i miał
lekko zaćmiony umysł.
Rzadko sobie na to pozwalał, a nigdy się nie upijał. Jednak dzień
dzisiejszy był wyjątkowy; jeden z jego bliskich znajomych, Nick
Cameron, ożenił się właśnie ze znaną z urody i inteligencji panną
Ateną Filmer i oblewał tę uroczystość w gronie przyjaciół.
- Odnoszę wrażenie, jakby zapanowała jakaś epidemia. Co chwila
ktoś staje na ślubnym kobiercu. Nigdy przedtem tego nie było - mówił
dalej Marcus, pociągając kolejny łyk porto, chociaż w zasadzie nie
przepadał za tym trunkiem. - Moja siostra również wychodzi za mąż;
ślub został zaplanowany na Boże Narodzenie. W domu z tego powodu
panuje taki zamęt, jakby, nie przymierzając, chodziło o koronowaną
głowę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują.
Widocznie jest to bardzo zaraźliwe. Co do mnie, na pewno nie
poddam się tej modzie i nie porzucę wolnego stanu.
- Możemy się założyć? - zapytał przeciągle Jack.
- Dlaczego nie? Pieniądze będą jak darowane, bo wiem, że
wygram.
- Doskonale. Kelner! - zawołał Jack gromkim głosem. - Przynieś
mi papier i pióro. Szybko, zanim mój przyjaciel się rozmyśli.
- W żadnym razie - zapewnił go Marcus. Spojrzał na niego z
pogardą znad swego wydatnego nosa. Tylko taki idiota jak Jack może
sądzić, że on, Marcus Cleeve, jest chorągiewką, która zmienia
kierunek za każdym razem, kiedy wiatr powieje inaczej. Jeżeli tak
uważa, to znaczy, że zupełnie go nie zna.
Jego prześladowca wciąż na niego spoglądał i uśmiechał się
domyślnie, tak jak gdyby tylko on jeden z całego towarzystwa znał
przyszłość Marcusa. Po chwili zadyszany kelner przyniósł żądane
przedmioty.
- A teraz - oznajmił Jack, uśmiechając się promiennie - pozostaje
tylko pytanie, o jaką sumę się zakładamy? Pięćset gwinei?
Utrzymujesz, że nie ożenisz się przed upływem roku? Ja jestem
innego zdania. Jeżeli przegrasz, zapłacisz mi sumę wymienioną w
umowie.
Marcus nie był na tyle pijany, żeby nie brać pod uwagę takiej
ewentualności. Jeśli przegra, pięćset gwinei pójdzie w błoto, choć
teraz przysiągł sobie pozostać do końca życia kawalerem. Kto wie, co
się może zdarzyć? Nie sprzeciwi się przecież ojcu, jeżeli ten uzależni
przekazanie mu rodowego majątku i tytułu od poślubienia jakiejś
posażnej panny. Prawdę mówiąc, ojciec wielokrotnie czynił uwagi na
ten temat w rozmowie ze swoim najstarszym synem.
- Czas najwyższy, abyś się wreszcie ustatkował, Marcusie.
Małżeństwo wpływa stabilizująco na mężczyznę.
- Myślę, że i bez tego jestem wystarczająco stateczny - zazwyczaj
ripostował wtedy Marcus i ucinał rozmowę. Nie chciał sprzeczać się z
ojcem.
W tej chwili, mimo że mocno podchmielony, odpowiedział
Jackowi z powagą:
- Pieniądze to nie wszystko.
Nazajutrz rano miał pomyśleć posępnie, że wyłącznie pijaństwu
zawdzięcza, że tak lekkomyślnie zaryzykował całkiem spore
pieniądze. Szkoda, że nie zwalił się pod stół nieprzytomny, zanim
zaczął wychwalać zalety kawalerskiego stanu.
- Nie przepadam za hazardem - dodał jeszcze na zakończenie.
- Czas najwyższy, abyś zaczął - odparł Jack. Był namiętnym
graczem i chciał zarazić swą pasją Marcusa. - Nie próbuj udawać
biedaka, Angmering. Wszyscy wiemy, że twój ojciec zrobił wielki
majątek podczas pobytu w Indiach.
- To prawda, ale ja nie jestem moim ojcem. Niech będzie dwieście
pięćdziesiąt i przy tej sumie zostańmy.
Nie mógł już wycofać się z zakładu, to nie byłoby godne
dżentelmena, nie mówiąc już o utytułowanym potomku wysokiego
rodu.
- Trzysta - zaproponował z nadzieją w głosie Jack. Nie wiadomo
dlaczego, ale przyszło mu do głowy, że taki gorący zwolennik
kawalerskiego stanu jak jego przyjaciel może faktycznie być
zagrożony utratą tej tak cennej dla niego wolności.
- Dwieście pięćdziesiąt i ani grosza więcej - oświadczył
stanowczym tonem Marcus. - W przeciwnym razie nici z zakładu.
- Dobrze, niech ci będzie. Jack nagryzmolił warunki umowy,
podpisał się i podsunął papier Marcusowi, aby zrobił to samo.
Następnie przekazał dokument swym podpitym towarzyszom, którzy
niepewną ręką złożyli na nim podpisy w charakterze świadków.
- A więc załatwione. A teraz, panowie, proponuję zmienić lokai.
Kto jest za tym, aby odwiedzić „Węglową Jamę”?
- Ja rezygnuję - oświadczył Marcus, który miał już dość na dzisiaj
towarzystwa Jacka. - Nie byłbym w stanie się tam dowlec - dodał,
kładąc głowę na zaśmieconym stole i zamykając oczy. Zasnął albo,
jak podejrzewali koledzy, udawał, że się zdrzemnął.
Marcus nie symulował, żeby pozbyć się męczącej kompanii. Po
godzinie kelner, który ich uprzednio obsługiwał, z trudem zdołał go
dobudzić. Pomógł mu dojść do drzwi i wezwał powóz, żeby go
odwiózł do domu. Słowo „dom” w wypadku Marcusa nie było może
adekwatne do rzeczywistości. Budynek przy Berkeley Square był
londyńską siedzibą jego ojca i miejscem, które Marcus rzadko
odwiedzał, ponieważ nigdy nie był pewien, jak zostanie przyjęty.
Kiedy znalazł się w łóżku, zasnął kamiennym snem i spał przez
wiele godzin. Obudził go lokaj, przypominając, że po południu
obiecał swej siostrze Sophii, iż zabierze ją na przejażdżkę do Hyde
Parku. Byli tam umówieni z jej narzeczonym księciem Sharnbrook,
który chciał ich przedstawić jednej ze swych nobliwych ciotek.
Lokaj przyniósł mu do łóżka śniadanie oraz tacę ze szklanką i
karafką. Marcus wypił porto, krzywiąc się niemiłosiernie, ale trunek i
jedzenie uspokoiły nieco jego podrażniony żołądek. Jest nadzieja, że
jeszcze pożyje!
Na przyszłość muszę uważać z piciem, przyrzekł sobie solennie.
Weźmy tylko przykład Sywella, popatrzmy, dokąd go ono
zaprowadziło. Od dawna leży w grobie i na dodatek, jak okropnie
zszedł z tego świata!
Poczuwszy się lepiej, postanowił wstać z łóżka i przywitać nowy
dzień. Nie przypuszczał, aby ojciec był jeszcze w domu, a Sophia z
pewnością wkrótce zacznie się szykować na spotkanie z narzeczonym.
Świetnie byłoby mieć dom dla siebie, poczytać „Morning Post”,
zadzwonić po kawę, poprzeciągać się, poziewać, a nawet trochę
podrzemać.
Zasługiwał na małe wakacje i odrobinę spokoju po ciężkich
trudach zarządzania północnymi włościami ojca. Szczęśliwie
doprowadził je wreszcie do kwitnącego stanu. Zanim do tego doszło,
pod rządami ostatniego dzierżawcy przedstawiały obraz zupełnej
ruiny.
Los jednak zrządził inaczej. Schodząc na dół, przy wejściu na
klatkę schodową zobaczył młodą kobietę. Marcus nigdy przedtem nie
widział równie uroczego stworzenia. Stała, jakby specjalnie na niego
czekała. Miała lekko kręcone włosy, których złoty odcień
przypominał kruszec wydobywany we francuskiej kolonii zwanej
Gwineą i tak jak on przebłyskiwał tonami delikatnej czerwieni. W jej
powabnej twarzyczce szczególną uwagę zwracał mały zuchowaty
nosek i usta tak słodkie i kruszące, że Marcus od razu poczuł ochotę,
aby je ucałować.
Figurę miała również powabną - zręczną i zgrabną, co sprawiało,
że wyglądała jak mała Wenus. Marcus uwielbiał ten typ urody u
kobiety. Ubrana była tak, jak lubił, z gustowną prostotą, cechującą
prawdziwą elegancję. Miała na sobie jasnozielony wyjściowy kostium
z wykończeniami w delikatnym cytrynowym kolorze, który doskonale
pasował do barwy jej oczu i płomienistych włosów.
Urocze stworzenie było w towarzystwie służącej, która stała za
nią z wielkimi pudłami w rękach. Lokaj w nieznanej Marcusowi
liberii co chwila wnosił do holu dalsze podobne pudła. Wydawali się
czekać i żadne z nich nie spostrzegło schodzącego ze schodów
mężczyzny.
Może to gość? Nie słyszał jednak, aby lokaj anonsował czyjeś
przybycie. Marcus, zaintrygowany i rycerski jak zwykle, zwrócił się
do damy z pytaniem:
- Gzy mogę pani w czymś pomóc, madame?
Jego mała Wenus odwróciła się zaskoczona i obrzuciła go
uważnym spojrzeniem. Stał przed nią postawny, krzepki i muskularny
mężczyzna. Spoglądał na nią z wysoka. Oceniła, że mierzył nie mniej
niż sześć stóp.
- Z kim mam przyjemność, sir?
Głos również pasował do jej ujmującej powierzchowności. Był
dźwięczny i melodyjny. Mówiła z akcentem, który wskazywał, że
może być z pochodzenia Francuzką. Jej twarzyczka wydała mu się
znajoma. Odniósł wrażenie, jakby już gdzieś ją widział, a zarazem
gotów był przysiąc, że nigdy jej przedtem nie spotkał. Z pewnością by
zapamiętał takie prześliczne stworzenie.
Skłonił się nisko.
- Jestem Marcus Angmering, do usług. Najstarszy syn hrabiego
Yardleya, jak przypuszczalnie pani wiadomo. A ja, z kim mam
przyjemność, madame? Czyżby lokaj nie zaanonsował pani? To
nieładnie pozwalać, żeby pani czekała w holu.
- Bardzo to uprzejmie z pana strony - odparła półgłosem dama -
ale proszę się nie kłopotać. Lokaj właśnie poszedł powiadomić lady
Sophię i jej matkę o moim przybyciu. Jestem madame Felice, modiste.
Mam zaszczyt projektować ślubną suknię lady Sophii i jej małżeńską
wyprawę.
Ta odpowiedź wyjaśniała wszystko - pudła, lokaja oraz francuski
akcent; większość znanych krawcowych w Londynie była
Francuzkami. Na Marcusie już od dawna żadna kobieta nie zrobiła
takiego wrażenia od pierwszego rzutu oka. Jeśli kreacje madame
dorównywały pięknością projektantce, to Sophia rzeczywiście może
nazywać się szczęściarą. Będzie ubrana przez największą mistrzynię
krawieckiego fachu w stolicy.
Co teraz powiedzieć? Nie mógł pozwolić, aby oddaliła się i
zniknęła z jego życia, a on nie podjął żadnej próby, żeby podtrzymać
ich znajomość. Pod tym ostatnim pojęciem Marcus rozumiał, rzecz
jasna, dalsze, mniej oficjalne spotkania, a w bardziej odległej
perspektywie możliwość zrobienia z niej swojej kochanki. A mówiąc
bardziej konkretnie, liczył, że po prostu uda mu się zaciągnąć ją do
łóżka.
Marcus znał francuskie powiedzenie coups de foudre. Odnosiło
się do sytuacji, w której kobieta robi na mężczyźnie takie wrażenie, że
ten zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Przedtem Marcus
na samą myśl o takiej sytuacji zaśmiewał się do łez. Zawsze chełpił
się swym beznamiętnym stosunkiem do życia i miłości. A teraz,
proszę, sam znalazł się w takim niewygodnym położeniu.
Zaledwie kilka minut temu schodził po schodach, wesoły, pewny
siebie i wolny jak ptak, ale nim znalazł się na dole, para zielonych
oczu i śliczna twarzyczka sprawiły, że zupełnie stracił pewność siebie
i tylko z trudem klecił banalne zdania.
Musiał być ze sobą szczery: wprost oniemiał z wrażenia. Jedynym
wyjaśnieniem jego dziwnego zachowania był ascetyczny tryb życia,
jaki od dłuższego już czasu prowadził w Northumberland. Mieszkanie
na odludziu nie sprzyjało uciechom. Całkowicie poświęcił się pracy,
która wysysała z niego wszystkie siły i tamowała chęć do miłosnych
igraszek.
Już miał zrobić kolejną banalną uwagę, która prawdopodobnie
utwierdziłaby tylko madame w przekonaniu, że jest skończonym
bałwanem, kiedy nadszedł Cardew, kamerdyner. Za nim pojawili się
dwaj lokaje; ci ostatni mieli nosić niezliczone pudła z galanterią
madame. Było tego tyle, że ich zawartością można by obdzielić nie
jedną, ale pięć panien młodych, pomyślał Marcus.
- Tędy, madame Felice - polecił kamerdyner, prowadząc całą
grupę po schodach na górę. Przechodząc obok Marcusa, który sam
ustąpił im z drogi i zszedł do holu, powiedział uniżenie:
- Za pozwoleniem, milordzie.
Marcus skinął mu głową z roztargnieniem. Madame, mijając go,
skłoniła się lekko. Spoglądał na nią tęsknym wzrokiem, dopóki nie
zniknęła za zakrętem schodów. Pomyślał później, że musiał wyglądać
jak kompletny cymbał, którego nagły przypływ żądzy zupełnie
ogłupił.
Madame Felice, która w rzeczywistości wcale się tak nie
nazywała, nie odwróciła głowy i nie spojrzała na mężczyznę, który
przyglądał się jej z taką ciekawością. Była przyzwyczajona do tego, że
wszędzie, gdziekolwiek się pojawiała, budziła zainteresowanie płci
odmiennej.
Dotyczyło to mężczyzn w różnym wieku i z rozmaitych
środowisk. Ich natrętne, a często zuchwałe spojrzenia nie robiły już na
niej wrażenia. Wiedziała, że dżentelmen schodzący po schodach to
Marcus Cleeve, lord Angmering, najstarszy syn hrabiego Yardleya.
Widziała go ostatnio na przejażdżce w Hyde Parku, którą odbywał
tylko w towarzystwie chłopca stajennego.
Rozpoznała go od razu, mimo że wiele wody upłynęło od czasu,
kiedy, będąc małą dziewczynką, spotkała go spacerującego w pobliżu
opactwa Steepwood. Z jego zachowania wynikało, że jej nie poznał.
Nie było to dla niej zaskoczeniem. Wiedziała, że bardzo się od tego
dnia zmieniła. Poza tym fakt, że mówiła z francuskim akcentem,
chociaż udawanym, musiał ostatecznie rozproszyć wątpliwości, jeżeli
je miał.
Zważywszy, że większość mężczyzn z tak zwanych wyższych
sfer uważała modiste za dobrą zwierzynę, za coś pośredniego między
aktorką a kobietą lekkich obyczajów, nie było zaskakujące, że i ją
traktowali podobnie. W rezultacie ona również zachowywała się jak
tropione zwierzę - broniąc się przed napastnikami na wszelkie
możliwe sposoby.
Och, dobrze znała ten wyraz malujący się w oczach Marcusa
Angmeringa. Widziała go już tyle razy! To spojrzenie mówiło, że
bardzo mu się podoba i że przypuszcza, iż to uznanie jej pochlebia.
Pomyślała, że może krzywdzi go takim posądzeniem, ale była prawie
pewna, że się nie myli. Życie dało jej niejedną nauczkę, a ta była
jedną z tych, o których nigdy nie powinna zapominać, jeżeli nadal
chce bezpiecznie egzystować.
W tej chwili musi jednak przestać o nim myśleć i skoncentrować
się na zadaniu, które przywiodło ją tutaj. Mimo to nie bardzo mogła
się przemóc. Wciąż się zastanawiała, co by pomyślał Marcus
Angmering, gdyby znał jej historię, prawdziwe nazwisko oraz
wiedział, jakie więzy - chociaż dalekie - łączą ich ze sobą. Jak on by
wtedy na nią spojrzał?
Co powiedziałby, gdyby wiedział, że madame Felice nazywała się
kiedyś Louise Hanslope i była żoną nieżyjącego już i ogólnie
znienawidzonego markiza Sywella? Uciekła od niego do Londynu,
gdzie, udając francuską modiste, założyła pracownię krawiecką i stała
się w krótkim czasie najbardziej wziętą projektantką mody i
krawcową szyjącą na zamówienia miejscowej arystokracji.
A przechodząc bardziej do sedna, co by powiedział, gdyby odkrył,
że nie jest nawet Louise Hanslope? To ostatnie też nie było jej
prawdziwym nazwiskiem. Była mianowicie córką od dawna
nieżyjącego kuzyna ojca Marcusa - nigdy nie pamiętała którego -
bliższego czy dalszego i w związku z tym powinno się ją tytułować
lady Louise Cleeve. Jak dotąd nie miała jednak środków, okazji ani
chęci, by dowieść ludziom prawdy o swoim pochodzeniu.
Gdyby wszystko działo się zgodnie z prawem, ona również
mogłaby oczekiwać, że wyjdzie za mąż za człowieka z wyższych sfer.
Wówczas to jej by szyto ślubną wyprawę, a nie odwrotnie. Ona musi
je szyć teraz dla innych wysoko urodzonych kobiet. Nie mogła
stłumić złośliwego chichom, kiedy wyobraziła sobie minę, jaką by
zrobił Marcus, gdyby zwróciła się do niego „kuzynie”.
Przestań, nakazała sobie w duchu stanowczo. Rzeczywistość jest
taka, jaka jest, a ponieważ nie ma na nią rady, musisz pilnować pracy,
z której żyjesz, czyli teraz przygotować małżeńską wyprawę dla
kuzynki Sophii. Kreacje madame Felice, ulubionej krawcowej
londyńskiej socjety, powinny, jak zwykle, być eleganckie i
olśniewające.
- Śliczna, prześliczna - zachwycała się Marissa, lady Yardley,
obchodząc dookoła Swą córkę.
Sophia stała przed długim lustrem i mierzyła wytworną ślubną
suknię kremowego koloru. Louise przywiozła ją w ogromnym pudle,
jednym z tych, które Marcus widział w holu. Sophia z podziwem
przyglądała się swemu odbiciu.
- Ta toaleta jest dokładnie taka, jak sobie wymarzyłyśmy: ja i
córka - powiedziała z uznaniem lady Yardley. - Jest niezwykle
wytworna, właśnie przez swoją prostotę, i nie przeładowana
ozdóbkami. Na figurze wygląda nawet lepiej niż na szkicach, które
widziałyśmy u pani w pracowni. Jeżeli reszta wyprawy jest równie
udana, to będziemy sobie gratulować decyzji, że to właśnie panią
zatrudniłyśmy. Czyż nie tak, córeczko?
- Tak, mamo, ale nie jestem zaskoczona, że suknia jest taka
piękna. Widziałam ślubną wyprawę obecnej żony Nicka Camerona,
która również była dziełem madame. Po prostu rwała oczy, taka była
wspaniała. Cieszę się jednak, że moje suknie nie są podobne do
strojów Ateny.
Na szczęście madame Felice wzięła pod uwagę moje fizyczne
warunki, a nie najnowsze trendy w modzie, co w tym szczególnym
przypadku tylko wyszło sukni na dobre. Ja w strojach Ateny na pewno
nie wyglądałabym korzystnie, a ona natomiast nie czułaby się dobrze
w moich. Mamy odmienny typ urody i różną karnację.
- To prawda - potwierdziła jej matka. - Madame, należą się pani
gratulacje. Nie mogę doczekać się chwili, kiedy zobaczę minę księcia
Sharnbrook, kiedy ujrzy córkę w tej kreacji w kościele.
- Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - skinęła głową Louise, z
wdziękiem przyjmując komplementy. - Na szczęście, natura szczodrze
obdarzyła zarówno pani córkę, jak i pannę Atenę; obydwie są piękne i
mają doskonałe figury. Szyć dla nich to czysta przyjemność.
Problemy powstają wtedy, kiedy przychodzi mi projektować stroje dla
osób, które los pozbawił podobnych atutów.
Stały w sypialni Sophii, zarzuconej już gotowymi sukniami i
sztukami materiałów, z których miały być uszyte dalsze kreacje. Panie
zamówiły również u madame bieliznę dla Sophii - nocną i dzienną. W
tym celu Louise przywiozła ze sobą próbki materiałów i kilka
gotowych wzorów, a także parę sztuk cięższej odzieży, na zimniejsze
dni, jak płaszcz i żakiet w husarskim stylu, które, jak uważała,
również będą Sophii potrzebne.
Gdy lady Yardley zjawiła się w jej pracowni z prośbą, aby uszyła
dla jej córki ślubną wyprawę, Felice lub Louise, jak zawsze nazywała
siebie w myślach, początkowo zdecydowana była odmówić.
Próbowała zasłonić się nawałem pracy i krótkim terminem. Myśl, że
przekroczy progi budynku, który mogła nazwać przecież śmiało
swoim domem, i że spotka tam krewnych, nie mających pojęcia o jej
prawdziwej tożsamości, była dla niej bardzo denerwująca.
Ale potem spoglądając spoza pleców lady Yardley w długie
lustro, w którym i jej postać się również odbijała, powiedziała sobie w
duchu: nie będę szukać wykrętów. Przyjmę to zamówienie. Zawsze
stawiałam czoło przeciwnościom losu. Nigdy od niczego nie ucieka-
łam, wyjąwszy tego łotra Sywella. I od tego zadania też nie będę
uciekać.
Poza tym, kto wie, co się może zdarzyć?
Teraz, kiedy już znalazła się w domu Yardleyów, odczuła nawet
pewien rodzaj złośliwej satysfakcji z tego powodu. Oto wtargnęła do
gniazda Cleeve'ów niczym kukułka, a jego właściciele nie mieli
pojęcia, kim jest pierzaste stworzenie, które się w nim pojawiło.
Oczywiście, nie jestem żadną kukułką, poprawiła się w duchu Louise,
tylko takim samym ptakiem jak oni!
Rzecz jasna, żadnej z tych myśli, które krążyły jej po głowie, nie
wyraziła. Uklękła przed Sophią, aby zaznaczyć szpilkami długość
sukni - chciała ukazać jej ładne kostki - a także tu i ówdzie coś
zmienić lub dodać. Sugerowała też delikatnie obu paniom, jaki rodzaj
biżuterii najlepiej pasuje do ślubnej sukni. Louise była zdania, że
panna młoda nie powinna obwieszać się nadmiernie klejnotami.
- Ma pani zupełną rację - zgodziła się lady Yardley. - Bardzo mi
się podobała ślubna wyprawa uszyta przez panią dla córki Tenisonów.
Powiedziano mi, że sprzeciwiła się pani matce panny młodej, która
koniecznie chciała obwiesić córkę błyskotkami, niczym bożonaro-
dzeniową choinkę.
Moim zdaniem, największym atutem panny młodej jest jej
niewinność i czystość i właśnie te elementy należy w sukni ślubnej
uwypuklić, czy to przez niepokalaną biel tkaniny, prostotę i
szlachetność kroju, czy też dyskretną biżuterię. Boże uchowaj,
żadnych bransolet, wisiorów lub broszek. Będzie czas nosić je
później, kiedy świeżość pierwszej młodości przeminie.
- To prawda - przytaknęła Louise, z gracją podnosząc się z
klęczek i przy okazji odsłaniając własną zgrabną kostkę - szczegół,
który Marcusa z pewnością wprawiłby w zachwyt, gdyby mógł być
przy tym obecny. - Bardzo to pani dobrze ujęła, milady, jeżeli mogę
się tak wyrazić.
Uważaj, zwróciła sobie w duchu uwagę, nie przesadzaj z
uniżonością. Godne zachowanie znacznie bardziej popłaca.
Nawyk prowadzenia rozmowy w myślach wziął się u Louise
jeszcze z czasów dzieciństwa i przetrwał aż do tej chwili. Poza Ateną
Filmer, obecnie Ateną Cameron, nie miała przyjaciółek, musiała więc
sobie stworzyć ich namiastkę. Ożywiła w wyobraźni postać
wyimaginowanej przyjaciółki z lat dziewczęcych, z którą często
wiodła spory, ale która, wiedziała, zawsze będzie przy niej.
Na koniec, po tym, kiedy już wszystkie szczegóły związane ze
strojami panny młodej zostały omówione i ostatecznie zatwierdzone,
Louise zdjęła miarę z lady Yardley. Matka panny młodej z okazji
ślubu córki również musiała mieć nową kreację.
Suknia winna być elegancka i wytworna, ale też na tyle
stonowana, aby nie przyćmiewać strojów weselnych gości. Louise już
po raz kolejny stwierdziła, że szyć dla lady Sophii i jej mamy było
prawdziwą przyjemnością. Były nie tylko uprzejmymi klientkami, ale
także odznaczały się podobnym jak ona gustem.
Lady Yardley w młodości nie była może wybitną pięknością, ale
jej rysy, charakter i wrodzona dystynkcja sprawiały, że łata - była w
średnim wieku - nie tylko nie nadwerężyły jej urody, ale nawet jakby
dodały uroku. W każdym razie wyglądała obecnie znacznie ko-
rzystniej niż niejedna kobieta, którą uważano za ładną, kiedy była
młodą dziewczyną.
Louise zastanawiała się czasami, jaka była pierwsza żona lorda
Yardleya. Jedna z plotek, które doszły do jej uszu, głosiła, że
małżeństwo nie należało do udanych, w przeciwieństwie do obecnego,
które ogół określał jako bardzo szczęśliwe.
Rzecz jasna, nie były to jednak tematy, które mogła poruszyć w
rozmowie ze swymi klientkami, ale zważywszy na fakt, że, bądź co
bądź, była to jej rodzina, nawet jeżeli ten interesujący szczegół nigdy
nie miał ujrzeć światła dziennego, jej zainteresowanie tymi sprawami
było rzeczą całkowicie naturalną.
Zastanawiała się, czy uda jej się zobaczyć Marcusa przed
wyjściem. Nie był przystojny w powszechnym rozumieniu tego słowa
- w przeciwieństwie do swego ojca - ale emanowały z niego ukryta
siła i moc, które w szczególny sposób przemawiały do wyobraźni
Louise.
A tak w ogóle, to czy uroda ma jakieś znaczenie? Sywell w
młodości był bardzo przystojnym mężczyzną, ale w późniejszych
latach tak się zmienił na niekorzyść, że nikt by tego nie zdołał
odgadnąć.
Louise nie dociekała, dlaczego chciała raz jeszcze zobaczyć
Marcusa - zwłaszcza że od czasu małżeństwa z Sywellem starała się
unikać mężczyzn. Ten jedyny mężczyzna w jej życiu był takim
potworem, że nic dziwnego, iż przysięgła sobie nigdy więcej nie mieć
z nimi do czynienia.
W świetle tego wszystkiego wrażenie, jakie sprawił na niej
Marcus Angmering, wydawało się jej tym dziwniejsze.
Marcus odkrył, że ojciec został w domu tego ranka. Zazwyczaj
wychodził o tej porze do klubu lub - rzadziej - do parlamentu.
Wszedł do biblioteki w poszukiwaniu „Morning Post” i zobaczył,
że hrabia już tam jest. Marcus odniósł wrażenie, że ojciec ostatnio
jakby podupadł na zdrowiu. Siły wyraźnie przestały mu dopisywać.
Miał też dziwnie bladą, prawie przezroczystą cerę, która sprawiała, że
wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Niemniej, kiedy
zobaczył wchodzącego syna, wyraźnie się ożywił.
Napięte stosunki z najstarszym synem były dla hrabiego źródłem
wielkiego zmartwienia. Panowała między nimi jakaś sztuczność i
zakłopotanie, mające związek przypuszczalnie z nieudanym
małżeństwem z matką Marcusa. Lorda Yardleya pocieszała myśl, że
Marcus i Marissa byli ze sobą w dobrej komitywie.
Marcus szanował macochę, ponieważ uczyniła jego ojca
szczęśliwym i zarządzała domem sprawną i sprawiedliwą ręką. Lady
Yardley lubiła i ceniła Marcusa przede wszystkim za prawość
charakteru i uczciwość, z jaką podchodził do życia i ludzi.
- Witaj, Angmering, zamierzałem właśnie z tobą porozmawiać -
zaczął ojciec. - Jest kilka spraw, które pragnę z tobą przedyskutować.
Nie chodzi o interesy - przejrzałem dokumenty i sprawozdania, jakie
przywiozłeś z północy, wraz z twoim raportem o zmianach, które
poczyniłeś w systemie zarządzania tamtejszymi posiadłościami.
Jestem niezwykle zadowolony z rezultatów twojej pracy. Już
dawno powinienem pozbyć się Sansoma - z latami stawał się coraz
mniej efektywny i coraz gorzej gospodarował. Brak mi słów uznania
dla zmian, jakie tam wprowadziłeś, i sposobu, w jaki usprawniłeś
administrowanie moim majątkiem.
Chcę pomówić o bardziej osobistych sprawach. Mam błogą
nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. Aż za dobrze wiem,
jak bardzo cenisz sobie wolność i jak niechętny jest twój stosunek do
małżeństwa. Muszę jednak prosić cię znowu, abyś rozważył
ewentualność poślubienia odpowiedniej osoby - nie tylko po to, aby
zapewnić ciągłość rodu i przejąć po mnie majątek rodzinny, ale przede
wszystkim dlatego, iż pragnę, abyś znalazł w nim tyle szczęścia co ja
z moją drogą Marissą. Nie chcę, żeby ta sprawa nas poróżniła, ale
czuję się w obowiązku wyrazić swoje zdanie na ten temat.
Marcus wiedział, że ojcu niełatwo przyszła ta prośba. Świadczył o
tym sposób, w jaki się wysławiał - mówił powoli i z rozwagą dobierał
słowa. Było to bardzo do niego niepodobne; zazwyczaj był dość
szorstki i mówił bez ogródek, co myśli o danej sprawie.
Czuł się w obowiązku szczerze przedstawić ojcu własne racje.
Ostatnimi czasy, zwłaszcza od kiedy ujawnił swoje organizacyjne i
gospodarskie talenty w północnych włościach ojca, istniejący między
nimi dystans się zmniejszył. W rezultacie odpowiedź Marcusa była
dyplomatycznym kompromisem.
- Wiesz, ojcze, że nie jestem wielkim zwolennikiem instytucji
małżeństwa i wolałbym trwać w kawalerskim stanie, jak długo się da.
Nie podjąłem tej decyzji lekkomyślnie. Oprócz mnie masz jeszcze
dwóch synów, którzy, na dodatek, dobrze się zapowiadają. Wszystko
wskazuje na to, że wyrosną na godnych następców swego
szlachetnego rodzica i zapewnią ciągłość rodu.
Hrabia przerwał mu niecierpliwie.
- Może i tak będzie, Marcusie, ale los bywa kapryśny i nie można
liczyć, że zawsze będzie nam sprzyjał. W ostatnich latach widziałem
wiele podobnych przykładów. Rodziny, w których było po kilku
synów, w wielu przypadkach potraciły ich w wyniku nieszczęśliwych
zdarzeń lub choroby. Majątek i tytuł przeszedł w inne, nieznane ręce -
dostał się ludziom, którzy nie mieli żadnych danych, aby godnie
pełnić rolę przedstawiciela rodu, i w konsekwencji nie cenili tego, co
tak łatwo im się dostało.
Nie chciałbym pozbawić możliwości dziedziczenia majątku i
tytułu ani Edmunda, ani Edwarda, ani też któregokolwiek z ich
synów, ale to właśnie od ciebie chciałbym doczekać się przyszłego
dziedzica. Pragnę tego tym bardziej, że wyrosłeś na wyjątkowo
odpowiedzialnego i rozsądnego człowieka. Moim gorącym życzeniem
jest, abyś się ożenił, i to w niedługim czasie. Wiem, że nie mogę cię
zmusić - ale, proszę, rozważ ponownie tę prośbę. Jesteś mądrym
człowiekiem, a ja nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko gorąco
apelować do twego rozumu i serca.
Marcus skłonił głowę.
- Dobrze, sir, zrobię tak, jak sobie życzysz. Pomyślę o
małżeństwie. Dotychczas jednak nie spotkałem nikogo, z kim
chciałbym dzielić resztę życia. Jakkolwiek wygląda prawda o twoim
małżeństwie z moją matką, to obecny twój związek z Marissą jest z
pewnością niezwykle udany. Gdybym spotkał kogoś chociaż w
połowie tak wartościowego...
Urwał i wzruszył ramionami. Następnie rozłożył ręce i mówił
dalej:
- Na razie nikogo takiego nie poznałem. Jeżeli jednak to nastąpi,
bez wahania pójdę w twoje ślady. W tej chwili nie mogę ci obiecać
nic więcej.
Pojednawcze stanowisko syna wyraźnie ucieszyło lorda. Miał
nadzieję, że Marcus mówił szczerze, a nie tylko starał się go uspokoić.
- Doskonale - odrzekł. - Chciałbym, żebyś pozostał w Londynie
jeszcze przez jakiś czas. Potem wszyscy razem pojedziemy do
Northampton, aby świętować małżeństwo Sophii. Książę Shambrook
bardzo na to nalegał. Przyrzekłem uczynić zadość jego życzeniu.
Proszę tylko Boga, aby paskudna historia związana z
morderstwem Sywella nie rzuciła cienia na to radosne wydarzenie.
Przyjaciel z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych poinformował mnie
ostatnio, że nic nowego w tej sprawie nie wykryto. Nadal nie
wiadomo, kto popełnił zbrodnię. Kłopot polega na tym, że wiele osób
życzyło mu śmierci, ale brakuje dowodów, kto spośród podejrzanych
jest zabójcą.
Marcus zmarszczył brwi. Wiedział, że krążą plotki, iż jego ojciec
jest zamieszany w tę zbrodnię, ale nie wierzył, aby to było prawdą.
Spodziewał się, że morderca zostanie wkrótce odnaleziony i że płotki
wreszcie ucichną. Istnienie Sywella, niczym ciemna chmura, wisiało
nad rodem Cleeve'ów, a jego intrygująca okrutna śmierć jedynie tę
chmurę powiększyła zamiast ją rozpędzić.
- Przyszły mi do głowy dwa pytania - odezwał się. - Pierwsze
dotyczy młodej markizy, żony Sywella. Co się z nią mogło stać?
Drugie to: dlaczego śledztwo w sprawie zabójstwa toczy się tak
ospale? Biorąc pod uwagę niegodziwy charakter Sywella, jego
podłość i krzywdy, które wyrządził tylu ludziom, nie wyłączając
ciebie, sir. trudno się oprzeć refleksji, dlaczego nie potraktować jego
zamordowania jako swego rodzaju zadośćuczynienia za zło, które ten
łajdak wyrządził społeczeństwu i swoim licznym ofiarom. Sywell był
chwastem, który, tak czy inaczej, należało wyrwać.
- No cóż - odpowiedział ojciec - w tych smutnych czasach, kiedy
przeciwnicy ustalonego porządku dochodzą do głosu i wzniecają
wokół niepokoje, gdy duch rewolucji francuskiej ciągłe nas straszy,
rządzący są zdania, że zamordowanie arystokraty, nawet jeśli był to
taki niegodziwiec jak Sywell, nie powinno ujść bezkarnie.
Co się tyczy jego zaginionej żony, wydaje się, że organa śledcze
podejrzewają, że to sam Sywell jej się pozbył i że dalsze
poszukiwania markizy, jako ewentualnej morderczyni, są tylko stratą
czasu. Poza tym, jak wskazują ślady, zabójca był mężczyzną, a nie
kobietą.
Marcus wzruszył ramionami.
- W obydwu twoich przypuszczeniach tkwi ziarno prawdy. Zaś co
do jego żony, to rzecz jasna, dopóki nie znajdą ciała, wszystkie
hipotezy są dopuszczalne.
- To prawda. Odkąd jednak opactwo i pozostałe grunta wróciły do
mnie po tym, jak Solomon Burneck wyznał, że mój kuzyn nie tylko
został podstępem wyzuty z majątku, ale na dodatek zamordowany
przez Sywella, sprawa jej losu bardzo leży mi na sercu. Jeśli żyje, to
musi być w wielkiej nędzy. Chętnie bym coś dla niej zrobił. Wiem, że
Sywell obchodził się z nią okrutnie. Musiała przejść koszmar. Nikt,
kto znał niegodziwy charakter tego człowieka, nie będzie tym
zaskoczony.
Po jakimś czasie Marcus miał przypomnieć sobie rozmowę z
ojcem na temat zaginionej żony Sywella i na myśl o niej uśmiechnąć
się niewesoło. Temat markiza został wyczerpany, więc skorzystał z
okazji, aby przedyskutować z Ojcem niektóre dalsze zmiany, jakie
zamierzał poczynić w północnych posiadłościach, a następnie zostawił
ojca i skierował się na dół, do holu, aby sprawdzić, czy jego blond
Wenus jest jeszcze, czy już wyszła. Jeżeli nie wyszła, to postara się
znaleźć sposób, aby zamienić z nią kilka słów.
Z bieganiny po schodach wywnioskował, że madame Felice
wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w domu, ale że już szykuje się
do wyjścia. Pudła i kartony z galanterią i kapeluszami oraz barwne
sztuki materiałów wynoszono z holu do jej powozu. Ona sama
trzymała się na uboczu, kierując operacją równie sprawnie jak
Wellington swymi wojskami na polu bitwy.
Wspaniałe! Musi teraz wymyślić jakiś sensowny pretekst, aby
zatrzymać ją tutaj przez kilka minut, starając się równocześnie, żeby
jego wysiłki wypadły możliwie naturalnie. Na szczęście los mu
sprzyjał. Dwaj lokaje wynieśli właśnie ostatnie bagaże madame
Felice; ona sama została jeszcze w holu ze swą małą podręczną
torebką. W pewnym momencie drzwi otworzyły się szeroko i dwaj
przyrodni bracia Marcusa hałaśliwie wdarli się do środka, mocując się
ze sobą. Idący za nimi guwerner bezskutecznie próbował ich
mitygować.
Zajęci zabawą, nie zauważyli madame Felice. W ferworze walki
jeden z nich zawadził ją ramieniem i popchnął na ścianę. Widząc to,
Marcus jednym susem przeskoczył ostanie dwa stopnie i rzucił się do
nich. Pochwycił jednego chłopca za ucho, drugiego za nadgarstek,
zanim nauczyciel zdążył ich rozdzielić i skarcić.
- Dość tego! - odezwał się ostro Marcus. - Rozkazuję wam na
kolanach przeprosić madame.
- Puść nas, Marku Antoniuszu! - wykrzyknął jeden z chłopców. -
My się przecież tylko bawimy. Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.
- Teraz już wiecie. Ani słowa więcej. Klękajcie i jazda,
przepraszać panią!
- Bardzo przepraszamy i tak dalej - powiedział arogancko drugi z
chłopców, ale posłusznie ukląkł. Oberwało mu się za to zuchwalstwo
od Marcusa, który szturchnął go boleśnie.
Louise odstąpiła od ściany. Cios był lekki i niezbyt go odczuła, a
cała scena z Marcusem w roli anioła zemsty dość ją ubawiła. Miała
już do czynienia z chłopcami w tym wieku i dlatego podchodziła do
ich wybryków z tolerancją.
Mistrzyni w pracowni krawieckiej francuskiej emigrantki, u której
Louise uczyła się fachu, miała trzech takich urwisów. Louise często
przyłączała się do ich zabaw, ale kiedy ze swawolnej dziewczynki
stała się młodą damą, zrozumiała, że chłopięce wybryki czasami źle
się kończą.
- Ci dwaj chłopcy przed panią - wskazał Marcus na klęczących i
proszących o przebaczenie urwisów - to dwaj Nedowie, Edward i
Edmund... Jak saksońscy królowie, na cześć których zostali nazwani,
nigdy nie przyswoili sobie dobrych manier.
- Mama twierdzi, że jesteśmy już za starzy, abyś nas tak nazywał -
zauważył starszy z bliźniaków, Edward, który pierwszy przyszedł na
świat. Drugi urodził się dwie minuty po nim.
- To prawda - przyznał Marcus, naśladując ulubiony zwrot swego
ojca. - A ja z kolei też już jestem za stary, byście nazywali mnie
Markiem Antoniuszem.
- Jesteś naszym bratem, ale tak nas musztrujesz, jakbyś co
najmniej był naszym wujem - nadal buntował się Edward.
- Daj spokój, Nedzie Pierwszy - uspokajał go Edmund, który miał
bardziej pokojowe usposobienie. - On zawsze nas broni. Wiesz o tym
dobrze.
Zwrócił się do guwernera, który od chwili kiedy Marcus wziął
sprawę w swoje ręce, nie odezwał się słowem.
- Hol nie jest miejscem do zabawy, prawda, panie Wright?
- Masz rację, Nedzie Drugi, przepraszam, Edmundzie.
- Już dobrze, nic się przecież takiego nie stało. Przeprosiliście
mnie i wyraziliście skruchę, mam nadzieję, ze szczerą, więc dajmy już
temu pokój - powiedziała Louise, szybko kładąc kres całej sprawie. Z
przyjemnością odnotowała widoczną zażyłość, jaka panowała między
Marcusem a jego przyrodnimi braćmi. - A teraz pozwolą - państwo, że
się oddalę. Na mnie już czas.
- Pod jednym warunkiem - odezwał się Marcus z galanterią
podając jej ramię. - Pozwoli pani, że odprowadzę ją do powozu.
Czyż mogła odmówić takiej kuszącej propozycji? Wypadało
podziękować, nie mogła być przecież niegrzeczna.
- Dziękuję, milordzie.
- Świetnie. Tędy, proszę. - Prowadził ją ostrożnie do miejsca,
gdzie czekał na nią powóz, już załadowany po dach pudłami,
kartonami i innymi przedmiotami.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Louise wysunęła spod jego
ramienia swą małą dłoń. Jednak Marcus ujął ją łagodnie i zapytał
uprzejmie:
- Mam nadzieję, że przymiarka ślubnej wyprawy mojej siostry
wypadła dobrze.
Dlaczego nagle zabrakło jej tchu? Dlaczego poczuła się taka
onieśmielona i zakłopotana? Przecież potrafiła osadzić w miejscu
nawet gwałtownego Sywella. Co sprawiło, że ten potężny, ale trzeba
przyznać, bardzo grzeczny mężczyzna sprawił na niej tak wielkie
wrażenie?
Chciała wyrwać rękę z jego dłoni, ale rozsądek nakazywał nie
działać pod wpływem impulsu. Nie mogła poznać własnego głosu, tak
chłodno zabrzmiał, kiedy odrzekła:
- Bardziej niż dobrze, milordzie. Zarówno pańska siostra, jak i jej
matka wydają się bardzo zadowolone z mojej pracy. Na szczęście
nasze gusty są zbieżne.
- Cieszę się - odpowiedział Marcus. Nie był w stanie wymyślić
żadnego rozsądnego powodu, który pozwoliłby kontynuować
rozmowę, nie sprawiając wrażenia, że chce na niej wymusić zgodę,
żeby się z nim spotkała. A o to przecież mu chodziło.
- O ile mi wiadomo, pani pracownia mieści się przy Bond Street.
Spoglądał na nią z nieukrywanym zachwytem. Nie mogła udawać,
że tego nie zauważa. Pomyślała, że dobrze się składa, iż konie
zaczynają już bić kopytami o ziemię z niecierpliwości.
- Czas już na mnie - powtórzyła znowu. - Czekają mnie jeszcze
inne spotkania.
- Umówiła się pani z mężem? - nie mógł powstrzymać się od
pytania Marcus.
Nareszcie mogła odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
- Nie, nie jestem mężatką, jestem wdową - odparła. Być może to
powstrzyma go od czynienia jej awansów. Nie ulegało wątpliwości, że
miał na to wielką ochotę.
- Ale pani wdowieństwo, rozumiem, nie jest świeżej daty? -
zauważył.
Zirytowała go banalność tej rozmowy. Pomyślał, że jej poziom
jest absolutnie karygodny. Reakcja Louise była podobna. Co się z
nami dzieje, pomyślała spłoszona.
- Rzeczywiście, owdowiałam już jakiś czas temu - odrzekła. I to
miała być właściwa odpowiedź?
Marcus puścił jej rękę, ucałowawszy ją przedtem z galanterią.
- Pozwoli pani, że pomogę wsiąść do powozu. Kiedy uwolnił jej
rękę, doznała wrażenia, jak gdyby nagle kogoś przy niej zabrakło. To
uczucie wydało jej się dość dziwne, ponieważ od dawna przywykła do
tego, że jest niezależna i zdana na samą siebie. Wrażenie znikło, kiedy
pomagał jej wsiąść do powozu, i powróciło, gdy od niej odstąpił.
Wiedziała, choć nie odważyła się spojrzeć za siebie, że
obserwował ją, dopóki powóz nie zniknął za zakrętem. Coś mówiło
jej, że niedługo zobaczy go znowu.
Pozostawało tylko pytanie, czy ona może pozwolić sobie na
znajomość z tym mężczyzną - niezależnie od tego, jak bardzo by tego
chciała. Anonimowość była jej bronią od dnia, w którym opuściła
opactwo Steepwood, aby poszukać schronienia przed swoim
prześladowcą i przed każdym, kto mógł pamiętać małą biedną Louise
Hanslope.
Marcus spoglądał za oddalającym się powozem. Od natłoku myśli
wirowało mu w głowie. Podobnie jak Louise, nie był w stanie
uwierzyć, że osoba, którą widział po raz pierwszy, i to tak krótko,
sprawiła na nim tak silne wrażenie. Koniecznie musi ją znowu
zobaczyć. Za wszelką cenę.
Ale w jaki sposób?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Gronow, stary druhu, czy wiesz, kim jest ta piękna mała
modiste, która nazywa się madame Felice?
Marcus podejrzewał, że nie ma rzeczy ani osoby, o której kapitan
Gronow nie miałby jakichś danych, i nie bardzo się mylił. Szczęśliwie
spotkał go w Hyde Parku, dokąd wybrał się tego samego popołudnia
co on. Skorzystał z okazji, podjechał do niego i zapytał, czy ma jakieś
informacje na temat madame.
- Chodzi ci o tę modną krawcową, u której ubierają się panie z
towarzystwa? O tę, która ma pracownię przy Bond Street? Niewiele
mogę o niej powiedzieć. Moja wiedza oparta jest tylko na plotkach i
domysłach, które mogą, ale nie muszą, być prawdziwe. Czy to cię
satysfakcjonuje?
- Oczywiście. Lepsze to, niż nie wiedzieć nic.
Gronow zastanawiał się przez chwilę. Nie musiał pytać Marcusa,
dlaczego interesuje się madame. Nietrudno się było domyślić.
- Pojawiła się w stolicy jakiś czas temu, ale nikt nie wie, skąd się
wzięła. Musiała mieć pieniądze, ponieważ kupiła sklep przy Bond
Street, który gruntownie przerobiła. Podejrzewają, że ma bogatego
protektora, albo tu, albo w Paryżu, ponieważ ogólnie uchodzi za
Francuzkę. Podkreślam: uchodzi, ponieważ także i w tej kwestii nie
ma całkowitej pewności.
Ale nikt nie wie, kim jest ten bogaty opiekun; Wszystkich nurtuje
to pytanie. Nikt nigdy nie widział jej w męskim towarzystwie.
Czasami przed wieczorem jeździ tutaj konno, ale zawsze sama. Żaden
z mężczyzn też się do niej nie przyznaje.
Tajemnicza sprawa, nie uważasz? Nasze panie twierdzą, że ona
zachowuje się jak prawdziwa dama. Ma doskonałe maniery, nie
wywyższa się ani nie podkreśla swej pozycji w świecie mody. Nie ma
zwyczaju narzucać swego zdania, tylko delikatnie sugeruje poprawki,
zwłaszcza takim prowincjonalnym gęsiom jak teściowa Adriana
Kinlocha - której gust, jak mówią, jest wprost skandaliczny.
- Jednym słowem wzór doskonałości - zauważył sucho Marcus.
To, co usłyszał od Gronowa, nie było zachęcające. Dowiedział się, że
albo jego piękność jest wyjątkowo cnotliwa, albo stoi za nią jakiś
bogaty nieznany protektor. Musiał jednak przyznać, że dyskretna
powściągliwość, jaką odznaczała się madame, dobrze o niej
świadczyła.
- Czy to prawda, że ona mieszka nad pracownią?
- Tego też nikt nie wie na pewno. Doszło do moich uszu, że ten
osioł Sandiman zachował się kiedyś prostacko w jej pracowni -
usiłował ją napastować czy coś w tym rodzaju. Jak plotka głosi,
uderzyła go w twarz tak mocno, że aż krew puściła mu się z nosa. Tak
go ukarała za zuchwalstwo. Dowodzi to, że albo jest cnotliwa, albo
tylko stwarza takie pozory.
Marcusa zaciekawiła ta historia.
- Ona wydaje się taka drobna i delikatna. Skąd, na Boga, wzięła
siłę, aby rozkwasić nos takiemu drabowi?
- Podobno posłużyła się pogrzebaczem. Biedny głupiec wcale się
tego nie spodziewał. Najpierw podprowadziła go trochę, a następnie,
kiedy już się zupełnie zapamiętał, ugodziła go tym żelastwem w twarz
z taką siłą, na jaką tylko rozsierdzona kobieta może się zdobyć. Na
twoim miejscu byłbym ostrożny, Angmering. Uważaj, jeżeli masz
zamiar zawrzeć bliższą znajomość z tą damą. Nie chciałbym, żebyś
poniósł szwank na urodzie.
- Dziękuję za ostrzeżenie, Gronow. Zawsze dobrze wiedzieć, co
może cię czekać, nie uważasz?
- W miłości i na wojnie wszystkie środki są dozwolone.
- Czy masz jakieś wyobrażenie, kto za nią może stać? Jeżeli
rzeczywiście ktoś za nią stoi. Czy pieniądze, jakie wydała na
uruchomienie pracowni, stanowiły zapłatę za określone usługi z jej
strony, czy też były rodzajem odprawy, jak sądzisz?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, stary, najmniejszego. Jeżeli
czegoś się dowiem, to bądź pewien, że nie będę trzymał tej informacji
tylko dla siebie.
Ta madame Felice to rzeczywiście jakaś tajemnicza postać, uznał
Marcus. W dodatku bardzo zdecydowana. Musi mieć zapalczywe
usposobienie. Wskazują na to jej włosy i kształt podbródka; ten
ostatni szczególnie się Marcusowi podobał.
Wrócił do tego miejsca w Hyde Parku, gdzie jego siostra
rozmawiała z księciem Shamobrook - ten facet to był dopiero okaz.
Musi przemówić Sophii do rozumu, aby wreszcie utarła nosa
ukochanemu.
W tej chwili zależało mu tylko na jednym - aby udało mu się
przekonać madame - jeżeli rzeczywiście jest wolna - że on, Marcus,
jest równie dobrym kandydatem na bliskiego przyjaciela i protektora
jak inni, i że ona bez obawy może zawrzeć z nim bliższą znajomość, a
nawet zamieszkać w jednym domu.
W takim wolnym związku mogą być oboje szczęśliwi jak Sophia
w małżeństwie z księciem Sharnbrook, zawartym z zachowaniem
wszelkich zasad. Przy tym pozostawaliby wolni. Małżeństwo stwarza
masę niepotrzebnych komplikacji i problemów. Teraz pozostawało
mu tylko znaleźć sposób, jak zachęcić uroczą madame do bliższej z
nim znajomości. Dobrze jednak wiedział, że nie będzie to łatwe
zadanie.
W innych warunkach mógł skorzystać z tysiąca okazji na
pogłębienie przyjaźni z kobietą, która go pociągała. Gdyby należała
do towarzystwa, mógłby spotykać ją w parku, na balach urządzanych
przez licznych przyjaciół oraz składać grzecznościowe popołudniowe
wizyty w jej domu; tak jak to było w zwyczaju. Nawet gdyby
pochodziła z półświatka też znalazłoby się wyjście. W Londynie było
wiele miejsc i lokali, w których zbierały się kobiety z tego
intrygującego środowiska.
Jednak madame Felice różniła się od innych kobiet. Nie należała
do żadnej z tych dwóch społecznych grup. Miała swoją własną
pracownię krawiecką i z pewnością kółko przyjaciół - ale Marcus, lord
Angmering, należący do wyższych sfer, niewiele mógł mieć z nimi
wspólnego, choć, prawdę mówiąc, nie bardzo też lgnął do ludzi ze
swojego własnego arystokratycznego środowiska.
Czasami, myśląc o tym, Marcus uprzytamniał sobie, że właściwie,
z wyjątkiem krótkich pobytów w Londynie, prowadzi bardzo samotne
życie, i to z dala od socjety. Musi zatem wymyślić koniecznie jakiś
sposób, aby zawrzeć bliższą znajomość z madame. Przyjaźń z tą
ślicznotką na pewno doda pikanterii jego egzystencji, która, jak
szczerze przyznawał, stała się ostatnio trochę nudna.
Tak więc po południu wybrał się na przechadzkę po Bond Street.
Szedł wolnym krokiem z niewinną miną, chociaż Bóg raczy wiedzieć,
dlaczego postanowił udawać świętoszka. Nosił się przecież z
zamiarem uwiedzenia kobiety, która, z tego co wiedział, prowadziła
się cnotliwie. Jednak w świecie, w którym obracał się Marcus, młode
krawcowe, w rodzaju madame, rzadko bywały niewinne. Wprawdzie
jego przyjaciel Gronow nie chciał wydawać o niej sądu, co bardzo mu
się chwaliło, ale nie było żadnym dowodem.
Pogrążony w myślach dotarł w końcu do pracowni madame. W
małej witrynie, mieszczącej się w głębokim wykuszowym oknie,
królował tylko wielki kapelusz położony na malowniczych zwojach
kremowego szala. Czyżby miała to być aluzja do charakteru mada-
me? Marcus miał nadzieję, że tak nie jest.
Teraz powinien wejść do środka, ale co ma powiedzieć, jaki
wymyślić pretekst? Nie może przecież zamówić u niej nowej, modnej
sukni. A może by ją tak poprosić, aby uszyła mu koszulę? Ciekawe,
czy potrafi szyć męską bieliznę? W razie potrzeby zawsze może
przecież posłużyć się argumentem, że jego obecny krawiec nie jest na
tyle pomysłowy, aby zaproponować ciekawy krój koszuli dla
mężczyzny, który chce dobrze wyglądać na weselu swojej siostry.
Tak właśnie zrobi.
Nie był to może najbardziej przekonujący pretekst, ale żaden inny
pomysł nie przyszedł mu do głowy.
Marcus pchnął drzwi i wszedł do środka.
Louise miała ciężki dzień. Kierowniczka pracowni dostała
gorączki i nie przyszła do pracy, a jej najlepsza krojczym wpadła w
złość, kiedy zwróciła się do niej, aby wykonała coś, na co ta ostatnia
nie miała ochoty. W końcu Louise zmuszona była sama zrobić
projekt, żeby jej udowodnić, że pomysł jest nie tylko możliwy do
wykonania, ale również interesujący. Kobieta uspokoiła się w końcu,
ale świadomość, że nie miała racji, sprawiła, że już przez resztę dnia
siedziała w swym kącie milcząca i nastroszona.
A teraz, na dodatek, pomocnica, która urzędowała w sklepie za
ladą, przybiegła do niej podekscytowana.
- Madame, przyszedł pan, który chce uszyć sobie tutaj koszulę.
Odpowiedziałam, że pani jest damską krawcową, ale on nie przyjmuje
tego do wiadomości i chce rozmawiać tylko z panią.
- Doprawdy? Czy ten mężczyzna powiedział, jak się nazywa?
- On na pewno ma jakieś nazwisko, ale mi go nie podał.
Louise westchnęła ciężko. Jakie jeszcze niespodzianki czekają ją
dzisiaj? Czyż nie dość już miała problemów?
- Dobrze, Charlotte. Zostań tutaj, a ja pójdę i pozbędę się tego
pana.
Jakiś mężczyzna chce, abym uszyła mu koszulę? Czy słyszał ktoś
o czymś podobnym?! Ciekawe, kim może być ten człowiek?
Energicznym krokiem weszła do sklepu i oniemiała z wrażenia.
To był Marcus. To on okazał się tajemniczym klientem.
Podobnie jak za pierwszym razem i dziś również sam jego widok
wystarczył, aby zbić ją z tropu.
- Ach, więc to pan - odezwała się niedorzecznie. Po czym, chcąc
zyskać trochę na czasie, dodała: - Powinnam się była domyślić.
Uśmiechnął się do niej. Wyglądał dzisiaj imponująco, o wiele
lepiej niż wtedy kiedy go ujrzała po raz pierwszy. Pomyślała, że
trudno nazwać go przystojnym; nie był nim w każdym razie w
potocznym rozumieniu tego słowa; miał na to zbyt wydatne rysy.
Odpowiedź Marcusa nie zdziwiła Louise. Była dokładnie w jego
stylu.
- Doprawdy? Czyż jestem aż taki ekscentryczny? - zapytał z
uśmiechem.
- Prośba o uszycie koszuli na to wskazuje. Przecież ma pan z
pewnością na swoje usługi krawca.
- Nie myli się pani, rzeczywiście tak jest. Pragnę poznać panią
bliżej, a to był jedyny wybieg, jaki przyszedł mi do głowy. Nie
potrafiłem znaleźć innego pretekstu. Mało prawdopodobne, bym mógł
panią spotkać w modnych salonach, a nie wiedziałem, gdzie pani
mieszka - domyślałem się, że nad pracownią, na górze.
A teraz, wracając do mojej prośby, czy zgodzi się pani
zaprojektować dla mnie - podobno takiego określenia używają
obecnie modne damy - koszulę, w której mógłbym wystąpić na ślubie
mojej siostry? Chciałbym zrobić na towarzystwie jak najlepsze
wrażenie.
Louise zaczęła się śmiać. Tej niepoważnej propozycji
towarzyszyła taka rozbrajająca mina - żartobliwa i zuchwała
równocześnie - że nie potrafiła zachować powagi. Trudno jej teraz
będzie wyprosić go, ot tak sobie, za drzwi. Odmówi mu oczywiście,
ale postara się to zrobić w możliwie najgrzeczniejszy sposób.
- Pan chyba raczy żartować, milordzie. Sądzę, że mogłabym
zadośćuczynić pańskiemu życzeniu, ale czy rzeczywiście ta cała
komedia - niepoważna rozmowa ze mną i moją ekspedientką - ma
tylko na celu poznanie mnie bliżej? Jeżeli tak, to do czego pan
zmierza? Nie chce mi się wierzyć, żeby pańskie intencje wobec mnie
były uczciwe. Pochodzimy z zupełnie różnych środowisk. Pan stoi
znacznie wyżej ode mnie na społecznej drabinie.
To było otwarte postawienie sprawy, nie ma co. Zresztą nie
powinien spodziewać się innego stanowiska od osoby, którą los
obdarzył takim kolorem włosów i takim uroczym, choć świadczącym
o uporze podbródkiem. Postanowił być z nią tak samo szczery jak ona
z nim.
- Nie może pani wiedzieć, madame, jak wielkie wrażenie wywarła
pani na mnie swą urodą i osobowością. Wprost nie mogę o pani
zapomnieć od chwili, kiedy panią ujrzałem. Może zresztą się pani tego
domyśla; trudno mi bowiem uwierzyć, żeby już przedtem nikt nie
zakochał się w pani od pierwszego wejrzenia.
Louise pomyślała ze smutkiem, że on nie wie o jednej rzeczy -
tego mianowicie, że ona, wyjąwszy jej brutalnego nieżyjącego męża,
nie ma żadnego erotycznego doświadczenia. Nie zna metod
postępowania mężczyzn, Ich gierek ani podstępów.
Od kiedy opuściła opactwo Steepwood, prawie nie rozmawiała z
przedstawicielami płci odmiennej. Dlatego też nie bardzo zdawała
sobie sprawę, czy to, co czuje za każdym razem, kiedy go widzi, jest
normalne. Nie wiedziała, czy ta szalona radość, która przepełniała całą
jej istotę, jest naturalną reakcją.
Po ucieczce ze swego więzienia, od męża, który okazał się
brutalem i cynikiem pozbawionym jakiejkolwiek moralności,
przyrzekła sobie nigdy więcej nie zadawać się z mężczyznami. I oto
jak dotrzymała danego sobie słowa. Stoi i przekomarza się z jednym z
przedstawicieli tego podłego gatunku, czując przy tym, jak dreszcz
podniecenia przebiega jej po krzyżu. Przerażała ją także myśl, że
jeżeli go ośmieli, to może okazać się na ostatku wcale nie lepszy od
Sywella - a może nawet gorszy.
Czy mogła mu wierzyć?
Może, kiedy spoglądał na nią, jakby...
Jakby co? Nie chciała o tym myśleć.
- Proszę mnie posłuchać, milordzie - odezwała się ze smutkiem w
głosie. Żartobliwy ton, jakim rozmawiała z nim do tej pory, zniknął
bez śladu, - Wie pan równie dobrze jak ja, że pańskie intencje nie są
uczciwe. Dzieli nas wielka przepaść.
Marcus skinął głową ze zrozumieniem. Nie zamierzał temu
zaprzeczać. Mógł ją tylko zapewnić, że będzie dla niej dobry i że
nigdy jej nie zawiedzie. Nie postąpi z nią tak jak niektórzy znajomi
mężczyźni z jego sfery ze swymi kochankami, niezależnie od tego,
czy wywodzą się z towarzystwa, czy demi - monde
*
, tego niezwykłe
intrygującego półświatka, usytuowanego w cieniu warstw wyższych,
szanowanej klasy średniej i uczciwej biedoty.
- W kategoriach społeczeństwa, w którym żyjemy - rany boskie,
ależ to pompatycznie zabrzmiało - może ma pani słuszność, ale w
kategoriach ogólnoludzkich ja jestem mężczyzną, a pani kobietą, która
mi się bardzo podoba, i nic nie powinno nas dzielić. Innymi słowy,
jesteśmy Adamem i Ewą, a nie lordem Adamem i panną Ewą.
Marcus nie mógł uwierzyć, że to są jego własne słowa; zazwyczaj
nigdy się tak nie wyrażał. Postanowił jednak grać z nią w otwarte
karty. Nie chciał, by ktoś kiedyś mu zarzucił, że próbował ją oszukać,
zdobyć podstępem. Postępował tak, jak dyktowała mu jego natura -
szczera, otwarta i prostolinijna, która brzydziła się wszelkim fałszem.
Wyjąwszy, pomyślał smętnie, wizyty w jej pracowni pod pretekstem
chęci zamówienia koszuli. Jeżeli takie postępowanie nie było
oszukaństwem, to jak je w takim razie można nazwać?
Louise musiała myśleć podobnie, ponieważ ściągnęła zabawnie
usta i rzekła:
*
demi - monde - półświatek
- Zgodzi się pan jednak ze mną, milordzie, że świat przebył długą
drogę od czasów, kiedy Adam i Ewa chodzili po ziemi - a jedna rzecz
jest pewna, jeżeli chodzi o Adama; nasz praojciec nie potrzebował
zamawiać sobie koszuli, kiedy przebywał w raju.
- Istotnie - stwierdził Marcus z ukłonem. Udało mu się chwycić ją
za rękę i na dodatek wycisnąć pocałunek na wewnętrznej stronie
dłoni. - Mam wrażenie, że dojrzę pani rozumie, co chcę powiedzieć.
Pragnąłbym mianowicie widywać panią częściej, madame Felice, jak
najczęściej. Zostaje tylko kwestia, w jaki sposób mógłbym swoje
marzenia urzeczywistnić, skoro nie obracamy się w tych samych
kręgach. - Mówiąc te słowa, uśmiechnął się znacząco.
- Go się mnie tyczy, milordzie - odparła Louise - to mój problem
jest całkiem innego rodzaju. Ja nie obracam się w ogóle w żadnych
kręgach. Prowadzę ciche, odludne życie i chcę, żeby takie zostało.
- Ale niech pani pomyśli, ile szczęścia by to dało nam obojgu -
nalegał Marcus, nie wypuszczając jej ręki ze swojej dłoni - gdyby
zechciała pani chociaż trochę odstąpić od swoich surowych zasad,
nawet odrobinę. Zapewniam panią, a wszyscy wiedzą, że nie rzucam
słów na wiatr. Byłbym dla pani troskliwym opiekunem i nigdy bym
jej nie zawiódł ani nie skrzywdził.
- Z wyjątkiem jednej rzeczy, dla mnie absolutnie podstawowej -
podkreśliła zdecydowanym tonem Louise. - Jedno jest bowiem
pewne: w naszym przypadku nie może być mowy o małżeństwie.
Żaden taki czy inny układ między nami nie przewiduje podobnej
ewentualności. Nie należę do sfery, z której lord Angmering, następca
hrabiego Yardleya, wybiera sobie kandydatkę na żonę.
- Rzecz w tym - odparł Marcus, znowu całując jej dłoń; z radością
stwierdził, że nie próbuje wyrwać ręki z jego uścisku - że lord
Angmering, następca hrabiego Yardleya, nie zamierza w ogóle się
żenić. Nie szuka kandydatki na żonę ani w wyższych, ani w niższych
sferach społeczeństwa, a na swoje bettes amies
*
wybiera kobiety na
poziomie.
Dlaczego w dalszym ciągu przekomarzała się z mężczyzną, który
nie ukrywał, że ma wobec niej niemoralne zamiary? Czy dlatego, że
lubiła walkę na słowa? A może dlatego, że mimo wszystko ten
mężczyzna jej się podobał, i to do tego stopnia, że sam jego widok
przy-prawiał o szybsze bicie serca? Nie może jednak dać się zwieść
uwodzicielskim słówkom i popełnić głupstwa, na które ją namawia.
Musi się dobrze zastanowić, zanim mu odpowie.
- Ach - odrzekła z lekkim westchnieniem - musi pan jednak
przyznać, milordzie, że pańskie bettes amies nie są zbyt cnotliwe; w
przeciwnym wypadku nie godziłyby się na status kochanki. Żadna
przyzwoita kobieta nie zaakceptowałaby takiego układu. Nie należę
do wyższych sfer, ale nie zamierzam zrezygnować ze swojej cnoty,
nawet jeżeli będzie to oznaczało, że nigdy nie wyjdę za mąż.
- Cóż warta jest cnota - odpowiedział Marcus, uśmiechając się
czarująco - jeżeli nie pozwala nam zaznać szczęścia.
*
bettes amies - (j, franc), przyjaciółki, kochanki, (przyp. tłum.).
- Zostanie pańską kochanką nie przyniosłoby mi szczęścia,
milordzie, i byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan puścić moją rękę.
Nie dałam panu pozwolenia na jej trzymanie.
- Oczywiście, zastosuję się do pani życzenia, ale przedtem proszę
mi pozwolić jeszcze raz ucałować tę śliczną łapkę.
- Jest pan bardzo zuchwały, sir.
- Zawsze taki jestem, kiedy mam do czynienia z piękną kobietą -
odpowiedział, całując jej dłoń, a następnie wypuszczając ją z wolna. -
Nie chciałbym pani rozgniewać, odmawiając takiej umiarkowanej
prośbie.
- Będę bardzo zobowiązana, jeśli zastosuje się pan teraz do mojej
drugiej umiarkowanej prośby i opuści ten lokai.
- Nie zamawiając przedtem koszuli? - zapytał z komicznie żałosną
miną.
Louise nie wytrzymała. Zaczęła się serdecznie śmiać.
Uspokoiwszy się trochę, rzekła stanowczo:
- Lordzie Angmering, doprawdy zachowuje się pan niemożliwie.
Proszę, niech się pan stąd jak najszybciej zabiera, razem ze swoją
niestosowną propozycją, i to bezzwłocznie. Go mam jeszcze
powiedzieć, żeby panu wybić z głowy ten pomysł? Nawet mi przez
myśl nie przyjdzie wziąć go pod uwagę, chociaż pan, jak
przypuszczam, uważa, iż powinnam czuć się nim zaszczycona.
- A więc, jak rozumiem, nie zgadza się pani?
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Czyżby spodziewał się pan innej
odpowiedzi, milordzie?
- Spodziewałem się... Czego się spodziewałem? - zapytał Marcus
bardziej siebie niż Louise. Pomyślał, że świat należy do odważnych, a
on, Marcus Angmering, nigdy nie był nieśmiały.
Pochylił się, aby zajrzeć w jej piękne oczy i długo się w nie
wpatrywał.
- Muszę pani coś wyznać - szepnął poufale. - Mam bardzo dziwny
zwyczaj. Nie uznaję słowa „nie”. Myślę nawet, że stanowi ono dla
mnie większe wyzwanie niż słowo „tak”.
Louise zdusiła w sobie ponowną chęć do śmiechu. Miała nadzieję,
że jej uparte naleganie sprawi, że Marcus opuści pracownię i da jej
wreszcie spokój. Nie chciała zaostrzać rozmowy ani pozować na
cnotkę; nie dobierał się do niej siłą, w przeciwieństwie do Sandimana
i innych mężczyzn, o których słyszała, że nie zwykli liczyć się z
kobietą. On ujmował ją tylko delikatnie za rękę, głaskał ją i całował,
to wszystko.
- Czy ja dobrze słyszę, milordzie? Pan lubi wyzwania? Jeżeli tak,
to proszę przyjąć do wiadomości, że nie mam zamiaru wdawać się z
panem w dyskusję na temat tego, czy mam zostać, czy nie pańską
najnowszą kochanką. Nawet gdyby mi się pan oświadczył, moja
odpowiedź i tak brzmiałaby „nie” zważywszy na to, że prawie się nie
znamy.
Powiedziawszy te słowa, wyciągnęła mały kieszonkowy zegarek i
spojrzała na niego, po czym oświadczyła:
- Jak obliczyłam, obydwa nasze spotkania, razem wziąwszy, nie
trwały dłużej niż pół godziny. To całkiem niezły wynik, biorąc pod
uwagę fakt, że w ciągu tego krótkiego czasu sporo się wydarzyło;
złożył mi pan niemoralną propozycję, którą ja dwukrotnie odrzuciłam.
Poza tym muszę zwrócić panu uwagę, że jestem bardzo zajęta i mam
jeszcze dużo pilnych prac, które czekają aa ukończenie. Po raz drugi
zwracam się zatem do pana z prośbą, aby pan opuścił moją pracownię.
Jest pan szlachcicem, więc nie wątpię, że zachowa się pan jak
dżentelmen i bezzwłocznie zastosuje się do mego życzenia. Marcus
skłonił głowę.
- Doskonale, madame. Wydaje mi się, że pani i ja z powodzeniem
moglibyśmy napisać farsę dla teatru Drury Lane, i to nie gorszą niż
Sheridan. Gdybyśmy oboje nie byli tak zajęci, zaproponowałbym pani
współpracę. Sam ten fakt każe mi odejść, bo jak mówi znane
przysłowie: „Ten, kto walczy i ucieka, dożyje następnej walki”.
Skłonił się przed nią nisko i szedł już ku drzwiom, kiedy Louise
rzuciła jeszcze za nim od niechcenia:
- Czyżbym się przesłyszała, milordzie? Wspomniał pan o walce.
Czy my naprawdę ze sobą walczymy?
Odwrócił się w jej stronę, ale nim wyszedł, potrząsnął głową i
powiedział:
- Proszę do mnie mówić, Angmering, jeśli łaska, milordzie.
Widzę, że nie jest pani jeszcze gotowa nazywać mnie Marcusem.
Wkrótce tu wrócę.
Louise zajęła jedno z krzeseł przeznaczonych dla klientek i
podniosła rękę do zarumienionego policzka.
Nie, nie jestem gotowa ani na to, ani na niego, ani w ogóle na
nikogo, powiedziała sobie w duchu. Sądziłam, że małżeństwo z
Sywellem podziała na mnie odstraszająco, kontynuowała rozmowę z
samą sobą, zaszczepi mnie przeciwko mężczyznom, ale okazuje się,
że nic z tego.
A najbardziej zaskakuje mnie to, że on w najmniejszym stopniu
nie przypomina bohatera, o jakim marzyłam w dzieciństwie - kiedy
byłam małą biedną Louise Hanslope - bohatera, który miał mnie
wybawić z nędzy i poniżenia. Trudno powiedzieć o nim, że jest
przystojny, ale ma za to jakiś nieuchwytny urok, któremu nie sposób
się oprzeć.
Nie jest także na szczęście typem dandysa ani lalusia. Jest po
prostu prawdziwym mocnym mężczyzną, bardzo, na dodatek,
pewnym siebie. Nie zdobędzie mnie jednak, jeżeli ja sama tego nie
zechcę, a ja nie wiem doprawdy, jakie są moje rzeczywiste uczucia dla
niego - lub jakie mogą być.
Louise wiedziała jednak, że okłamuje samą siebie. Ciągnęło ją do
niego, i to tak silnie, że nawet teraz, kiedy już odszedł, dreszcz wciąż
jeszcze wstrząsał jej ciałem. To przecież musiało coś znaczyć.
Z pewnością tak było, ale Louise nie chciała o tym myśleć ani
wiedzieć.
Marcus również nie zdawał sobie sprawy z własnych uczuć. Nie
był na tyle zarozumiały, by sądzić, że madame Felice ulegnie mu
natychmiast, ale uważał, że nie będzie miał z jej zdobyciem
większych trudności.
Teraz już tak nie myślał. Jego pewność siebie uległa zachwianiu.
Gdyby sądzić po wyglądzie, ta kobieta była krucha i słaba. Krucha!
Może tak wyglądała, ale w rzeczywistości była wytrzymała jak
Napoleon lub któryś z jego marszałków. Wysłać ją do Hiszpanii, a
Wellington błyskawicznie wygra tam wojnę.
Musiał jednak przyznać, że łatwe zwycięstwo to żadna
przyjemność. Zabiegi, aby zaciągnąć ją do łóżka, mogą potrwać
długo, ale jest nadzieja, że ta popołudniowa wizyta w pracowni stanie
się zaczynem większej zażyłości, a nagroda, jaka go czeka na końcu
drogi, jest doprawdy warta wszelkich zachodów.
Łupy dla zwycięzcy - a teraz pora wracać do rutyny jednostajnego
życia. Czekają go odwiedziny u starej ciotki, siostry jego matki, która
przybyła do Londynu z krótką wizytą. Otrzymał od niej list, w którym
napisała, że bardzo pragnie się z nim zobaczyć.
Ciekawiło go, co miała mu takiego ważnego do posiedzenia.
Spotkał ją raz w życiu przed wielu łaty, kiery był dorastającym
chłopcem, ale pamiętał, że w przeciwieństwie do jego matki nie
odznaczała się urodą. Słyszał, - że wyszła za mąż za bogatego
ziemianina z hrabstwa Norfolk i że miała kilkoro dzieci. Marcus
jednakże nigdy nie spotkał żadnego z tych kuzynów.
Stwierdził, że ciotka rzeczywiście nie musiała być pięknością w
młodości, ale że, podobnie jak jego macocha, miała interesującą, pełną
wyrazu twarz. Szczerze cieszyła się na jego widok.
- Ależ jesteś podobny do ojca! - wykrzyknęła po powitalnych
formalnościach. Zasiedli oboje na jednej kanapie. Marcus dał się
namówić na kieliszek madery migdałowe herbatniki.
- Wiesz, twój ojciec zawsze mi się podobał i było - przykro, kiedy
z nas dwóch wybrał Danielle. Potem byłam zadowolona, że tak się
stało. Gdybym została jego żoną, nie spotkałabym mego drogiego
Roberta, świeć Panie nad jego duszą, który okazał się najwspa-
nialszym mężem na świecie.
Robert Hallowes zmarł kilka lat temu i owdowiała ciotka Marcusa
mieszkała teraz w rodzinnej posiadłości Hallowesów, Dower House
niedaleko King's Lynn. Opowiedziawszy Marcusowi pokrótce o
życiu, jakie tam wiodła, zapytała go z kolei o jego pobyt w
Northumberland.
- Przypuszczam, że słyszałeś o tym strasznym człowieku Sywellu,
a może nawet miałeś z nim do czynienia? Takich ludzi jak on należy
unikać. Od pierwszej chwili, kiedy pojawił się w towarzystwie,
wzbudził ogólną niechęć. Miał fatalną opinię w naszych kręgach.
Twój ojciec z czasem też powziął ku niemu głęboką odrazę.
Krążyły nawet plotki, że obaj byli zainteresowani tą samą młodą
kobietą i stąd ta niechęć. Ale to było, zanim twój ojciec poznał nas
obie - Danielle i mnie. Stało się to z okazji naszego towarzyskiego
debiutu; po raz pierwszy wystąpiłyśmy wtedy w salonach. Ja na
szczęście nie należałam do grona młodych zamożnych piękności, na
które Sywell zawsze polował.
Zaśmiała się wesoło przy ostatnich słowach. Marcus nie mógł
uwierzyć, że ta miła starsza pani jest siostrą jego matki. Była tak do
niej niepodobna! Upiła madery z kieliszka, po czym już znacznie
poważniejszym tonem powiedziała:
- Myślę, że czas najwyższy wyjawić ci, dlaczego chciałam się z
tobą zobaczyć. Zawsze byłam zdania, że powinieneś znać prawdę o
małżeństwie twoich rodziców. Kiedy dowiedziałam się od przyjaciół,
że stosunki między tobą a twoim ojcem nie układają się dobrze,
przypuszczalnie, ich zdaniem, w wyniku małżeńskich niesnasek
twoich rodziców, tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że jest
to moim obowiązkiem. Dlatego cię wezwałam.
Przerwała. Na jej twarzy w tej chwili malowała się taka powaga,
że sprawiała wrażenie zupełnie innej osoby.
- Musisz zrozumieć, Marcusie, że Danielle była bardzo piękną
dziewczyną i nasi rodzice mieli nadzieję, że doskonale wyjdzie za
mąż. Namawiali ją usilnie na małżeństwo z twoim ojcem, o którym
wiedziano, że według wszelkiego prawdopodobieństwa odziedziczy
fortunę Yardleyów i który był bardzo obiecującym młodym
człowiekiem.
Cały kłopot polegał na tym, że Danielle była już zakochana.
Obiektem jej uczuć był przyszły dziedzic niewielkiego majątku w
naszym sąsiedztwie, za którego uparcie chciała wyjść za mąż.
Jednakże któregoś dnia zmieniła zdanie; przypuszczalnie perspektywa
zostania lady Yardley wydała jej się na tyle kusząca, że postanowiła
porzucić młodzieńczą miłość.
Przykro mi tak mówić o własnej siostrze, ale zawsze była osobą
płochą i niestałą. Ciągle zmieniała zdanie i uważała za punkt honoru
zawracać w głowach wszystkim nowo poznanym młodym
mężczyznom. Rodzice chcieli jak najprędzej wydać ją za mąż,
ponieważ myśleli, że się ustatkuje. Niestety, niewiele to pomogło.
Gdy poślubiła twego ojca, stała się nawet jeszcze bardziej
nieodpowiedzialna niż przedtem.
Tęskniła za swoim dawnym ukochanym i próbowała złagodzić
ból rozstania w inny sposób. Zachowywała się, mówiąc delikatnie,
bardzo niekonwencjonalnie i tylko obawa przed towarzyskim
ostracyzmem powstrzymywała ją od zbyt radykalnych wybryków.
Była taka, jak obecnie jest w naszej sferze lady Caroline Lamb;
lekceważyła reguły i zasady.
Najgorsze jednak ze wszystkiego było to, że jej zachowanie
wzbudziło w twoim ojcu wątpliwość, czy rzeczywiście jesteś jego
synem. Dopiero gdy podrosłeś i twoje podobieństwo do niego stało się
już dla wszystkich oczywiste, uwierzył, iż naprawdę jesteś jego
potomkiem.
Marcus drgnął, słysząc te słowa. Dopiero teraz zrozumiał,
dlaczego ojciec odnosił się do niego tak powściągliwie i chłodno.
Kiedy się odezwał, nie poznał swego głosu, tak był zmieniony ze
wzruszenia.
- Czy on miał jakieś podstawy sądzić, że matka mówiła prawdę?
Ciotka roześmiała się smutno.
- Może jakieś i były, ale, niestety, Danielle, kiedy się pokłócili, a
zdarzało się to często, lubiła mu dokuczać, dając do zrozumienia, że
nie jesteś jego synem. Przykro mi to mówić, ale główną winę za
rozdźwięk w ich małżeństwie ponosi Danielle, a nie twój ojciec.
Prawdę mówiąc, on wykazał aż nadto wyrozumiałości dla jej
wybryków. Niestety, jej zachowanie wywarło negatywny wpływ na
wasze wzajemne stosunki, które stały się chłodne i pełne wzajemnej
niechęci.
Danielle
czuła
się
nieszczęśliwa
w
tym
małżeństwie,
unieszczęśliwiła swego męża, i na dodatek wszystkiego, zniszczyła
uczucie, jakim powinny być nacechowane relacje między ojcem a
synem. Pomyślałam, że sprawiedliwość wymaga, abyś poznał prawdę.
Uważałam, że jest to moim obowiązkiem wobec twego ojca i ciebie.
O ile mi wiadomo, jego drugie małżeństwo jest bardzo udane.
Wiem również, iż lubisz swoją macochę i że ona lubi ciebie, a moja
biedna siostra ma wiele rzeczy na sumieniu, za które będzie musiała
odpowiedzieć przed Bogiem. Zerwała wszelkie stosunki z naszymi
rodzicami i ze mną - ku naszemu wielkiemu żalowi.
Marcus westchnął. Pomyślał z goryczą o dotkliwym dla niego
dystansie, jaki przez wiele lat oddzielał go od ojca. Ostatnio stosunki
między nimi poprawiły się, a teraz powstała nadzieja - jeżeli można
wierzyć słowom ciotki - a przypuszczał, że można, że uda się zaleczyć
ranę powstałą w wyniku nieporozumienia.
Starsza pani dostrzegła jego rozterkę i niepokój.
- Mam nadzieję, że nie popełniłam błędu, mówiąc ci o tym, ale
sądziłam, że będzie dla ciebie lepiej, jeżeli poznasz prawdę - odezwała
się z troską.
Marcus nachylił się i spontanicznie pocałował ją w policzek.
- Nie popełniłaś żadnego błędu, przeciwnie, postąpiłaś słusznie.
Żałuję tylko, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Wyobrażam sobie,
że nie przyszło ci łatwo powiedzieć tyle złego o siostrze, którą kiedyś
z pewnością musiałaś bardzo kochać.
- Jesteś taki sam jak twój ojciec - stwierdziła ciotka. - Odważny,
śmiały i zdecydowany. Twój ojciec nigdy do nikogo nie wyraził się
źle o Danielle. W milczeniu znosił jej niegodne zachowanie, jak
przystało na prawdziwego mężczyznę. Marissa wynagrodziła mu
dawne cierpienia - i nie wątpię, że ty również jesteś dla niego wielką
podporą. Ale pomówmy teraz o przyjemniejszych rzeczach. Mam
nadzieję, że odwiedzicie mnie kiedyś wszyscy. Bardzo chciałabym
poznać twoją przyrodnią siostrę i obu braci.
- A więc poznasz ich - obiecał Marcus z żywością. - Musisz
przyjechać również na ślub Sophii. Bądź co bądź, jesteś moją ciotką, a
ja na dodatek mam teraz wobec ciebie dług wdzięczności za to, że
powiedziałaś mi prawdę o przeszłości rodziców.
Wracając do domu, Marcus przez całą drogę rozmyślał o tym, co
usłyszał od ciotki. Myśli skakały mu po głowie niczym zwierzęta
dokazujące w ciasnej klatce. Jako dziecko uważał, że to on jest winien
temu, że ojciec tak mało okazuje mu uczucia. Widocznie coś musiało
być z nim nie w porządku, uznał, skoro rodzic tak się zachowywał.
Później stosunek hrabiego uległ zmianie na lepsze, a historia,
którą opowiedziała mu ciotka, wyjaśniła resztę. Powinien postarać się
zapomnieć o swoich urazach i wynagrodzić im obu lata wzajemnych
pretensji i nieporozumień, które jak ciężki głaz legły między nimi.
Czyżby miała go już więcej nie ujrzeć? Louise nie wierzyła w to.
Wyczuła w Marcusie Angmeringu upartą zawziętość, która jej się
bardzo podobała, ale też i trochę przerażała. Miał rację, kiedy
twierdził, że mało jest miejsc, w których mogliby się spotkać, ale nie
wątpiła, że prędzej czy później, znajdzie sposób, żeby się z nią znowu
zobaczyć.
Miała mały domek w dzielnicy Chelsea, do którego przenosiła się
na weekend. W ciągu tygodnia mieszkała nad pracownią. Trzymała
swoje pomocnice krótko : wymagała od nich wiele, ale tylko przez
pięć dni w tygodniu. Na owe czasy była to prawdziwa rewolucja w
systemie zatrudnienia, ale Louise stwierdziła, że jej dziewczęta przez
pięć dni pracują lepiej i wydajniej niż robotnicy, od których
pracodawcy wymagali więcej godzin i w o wiele gorszych warunkach.
Aż za dobrze pamiętała swoją własną trudną młodość, aby chcieć
wyzyskiwać innych, i z rozbawieniem odkryła, że liberalne
traktowanie pracowników nie tylko nie umniejsza jej dochodów, ale
odwrotnie, znacznie ich przysparza. Dwa dni po odwiedzinach
Marcusa spostrzegła, że ktoś ją śledzi. A może tak się jej tylko
wydawało? Pożycie z Sywellem wyrobiło w niej szósty zmysł.
Dwukrotnie zauważyła tego samego obcego człowieka na rogu,
niedaleko jej pracowni, kiedy wyszła przed wieczorem na
przechadzkę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. I na pewno nie było
przypadkiem, że ten sam człowiek pojawił się na chodniku przed jej
domkiem w Chelsea. Ten domek był jej azylem, gdzie mogła się
chronić przed światem, i nikt, nawet jej główna krawcowa, nie znał
jego adresu. Wszyscy myśleli, że ona mieszka na stałe nad pracownią.
Czyżby Marcus Angmering ośmielił się kazać ją śledzić? Mogła
się tego po nim spodziewać. Co ona miała w sobie takiego, że
przyciągała głównie mężczyzn, w których drzemał tyran i despota i
których celem było tylko podporządkować ją sobie całkowicie? Czyż
nie dość się nacierpiała w małżeństwie z tym okrutnikiem Sywellem?
Czy koniecznie los po raz drugi musi ją doświadczać, stawiając na
drodze mężczyznę, który upatrzył ją sobie i za nic nie chce
zrezygnować?
A może ona tylko dlatego węszy wrogów na każdym kroku, że
życie nauczyło ją bać się wszystkich i wszystkiego? Chciałaby tak
myśleć, ale nie miała takiej pewności.
Louise nie myliła się. Prosto od niej Marcus pojechał do domu
byłego policjanta, którego adres podał mu jego przyjaciel, Nick
Cameron. W swoim czasie zatrudnił go, aby zebrał informacje o
Atenie Filmer, kobiecie, w której Nick się zakochał.
- To proste zadanie - oświadczył mężczyźnie o przebiegłych
oczach i chytrym wyrazie twarzy. Detektyw od razu odgadł, że jego
klient jest człowiekiem stanowczym i zdecydowanym, który wie,
czego chce, i potrafi realizować swe pragnienia.
- Chciałbym, żeby się pan dowiedział, czy owa dama mieszka nad
pracownią, czy też ma jakieś inne lokum. Chcę także wiedzieć, z kim
się przyjaźni i w jakim towarzystwie się obraca, jeżeli w ogóle ma
jakichś znajomych - dodał, pamiętając, że Louise powiedziała, że nie
ma żadnych przyjaciół i z nikim się nie widuje.
Jackson, rzecz jasna, nie zapytał, do czego milordowi potrzebne
są te informacje. Skinął głową i zapewnił Marcusa o swojej dyskrecji.
- Może pan być pewien, milordzie, że dowiem się wszystkiego, co
pana interesuje, i to w taki sposób, że owa dama nawet nie domyśli
się, iż zbieram o niej wiadomości.
- Doskonałe - odrzekł Marcus. Lord Yardley zobaczył Jacksona,
gdy ten opuszczał jego dom po złożeniu meldunku Marcusowi.
- Własnym oczom nie wierzę, synu. Były policjant u ciebie?
Czyżbyś go zatrudniał? - spytał, unosząc znacząco brwi. - To ludzie o
często podejrzanej przeszłości, chociaż wydaje się, że ten akurat jest
przyzwoitym człowiekiem.
Nie powiedział Marcusowi, że Jackson odwiedził co ostatnio na
polecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w związku z
zamordowaniem Sywella, ani też nie zadał synowi pytania, w jakim
celu go zaangażował.
Marcus odparł spokojnie.
- Mój przyjaciel Cameron polecił mi tego człowieka. Zapewnił, że
jest uczciwym detektywem. Potrzebuję jego pomocy w pewnej
dyskretnej sprawie. Chcę to zaćmie, póki jestem jeszcze w Londynie.
Hrabia nie zapytał, co to za dyskretna sprawa, i zmierzał do
odejścia. Marcus zatrzymał ojca.
- Sir, chciałbym cię poinformować o czymś ważnym, a właśnie
nadarza się okazja. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciał poświęcić
mi trochę czasu, to wszystko.
Ojciec odwrócił się w jego stronę i odpowiedział z powagą:
- Jestem do twojej dyspozycji, Angmering. Ogromnie żałuję, że
„kiedyś nie miałem dla ciebie czasu. Obiecuję cię wysłuchać z
największą uwagą.
Marcus zdumiał się oświadczeniem ojca, ale starał się tego nie
okazać. Wydawało mu się, że jego rodzic domyśla się, o czym będą
mówili. Weszli do gabinetu. Hrabia nie usiadł jak zwykle za biurkiem,
ale przeszedł przez pokój i zajął miejsce na krześle obok okna. Wska-
zał synowi miejsce naprzeciwko siebie.
Teraz, kiedy nadszedł właściwy moment, Marcus poczuł pustkę w
głowie. Nie wiedział, od czego zacząć. Gdyby do takiej rozmowy
doszło kilka lat temu, kiedy był młodszy i bardziej porywczy,
przypuszczalnie zalałby ojca lawiną słów, opowiedział o tym, co
usłyszał od ciotki, i wyrzucał krzywdy, jakich od niego doznał -
wypominał, że ojciec mścił się na nim za swe nieudane małżeństwo i
wybryki matki. Obecnie, mądrzejszy o to, co usłyszał od ciotki,
Marcus czuł jedynie litość dla człowieka, który był taką samą ofiarą
jak on.
- Sir - zaczął Marcus - spotkałem się z ciotką, siostrą mojej matki.
To ona poprosiła mnie o spotkanie. Opowiedziała mi prawdziwą
historię waszego małżeństwa i wyjaśniła dlaczego, kiedy byłem
dzieckiem, traktowałeś mnie tak nieprzyjaźnie.
Był to najłagodniejszy sposób na wyrażenie chłodu i obojętności,
z jaką jego ojciec odnosił się do niego, odkąd tylko sięgał pamięcią.
Ponieważ lord milczał, Marcus brnął dalej. Zdziwiła go własna
oględność w formułowaniu słów; nigdy by siebie nie posądzał o takie
dyplomatyczne zdolności.
- Wyjaśniła mi także, dlaczego, kiedy dorosłem, twój stosunek do
mnie zmienił się na lepsze. Teraz, gdy patrzę na twój portret z czasów,
kiedy byłeś w moim wieku, a potem przyglądam się sobie, widzę, jak
bardzo jesteśmy do siebie podobni. To przekonuje mnie, a
najwyraźniej przekonało również ciebie, że rzeczywiście jestem
twoim synem.
Na twarzy lorda Yardleya pojawił się wyraz bólu. Mimo to
Marcus poczuł się w obowiązku kontynuować:
- Ciotka wyjaśniła mi również, że to nie ty ponosisz winę za
nieudane małżeństwo z moją matką; wręcz przeciwnie, byłeś dla niej,
jak mówiła, ponad miarę wyrozumiały i cierpliwie znosiłeś jej
wybryki aż do chwili, kiedy porzuciła nas obu.
Zamilkł. Ojciec nadal się nie odzywał. Przemówił dopiero po
dłuższej chwili.
- Trudno mi jest o tym mówić. Od dawna już wyrzucam sobie, że
tak surowo traktowałem niewinne dziecko. Gdybym nawet, jak
twierdziła twoja matka, nie był twoim ojcem, w żadnym razie nie
powinienem dopuścić do tego, by mój gniew skupiał się na tobie. To
niedopuszczalne - byłeś przecież wtedy tylko małą bezbronną istotą.
Wina za chłód i napięcie między nami leży wyłącznie po mojej
stronie. Widzę teraz, jak niemądrze postąpiłem, pozwalając, żeby
kłamstwo przez tyle lat ciążyło nad moim i twoim życiem. Proszę cię :
wybaczenie. Chcę, abyś uwierzył, że od tej pory będziemy
przyjaciółmi. Nie można wymazać przeszłości ani jej zmienić, ale
możemy nie dopuścić do tego, by położyła się cieniem na naszym
przyszłym życiu.
Pocieszam się myślą, że moje zachowanie nie pozostawiło
większych śladów na twojej psychice - wyrosłeś na dzielnego,
mądrego człowieka, którego każdy ojciec może mi pozazdrościć.
Jeszcze raz proszę cię o wybaczenie - jeżeli jesteś w stanie to uczynić.
Marcus pochylił się i odpowiedział tak, jak miał to w zwyczaju -
prosto i szczerze:
- Nie ma czego wybaczać, sir. Mówmy raczej o zrozumieniu. Po
tym, co usłyszałem od ciotki, poczułem dla ciebie wielkie
współczucie, które po części złagodziło mój ból.
Hrabia wstał i wyciągnął do syna rękę ze słowami:
- Potraktujmy to jako epitafium dla umarłej przeszłości,
Angmering. Zapomnijmy o niej i podajmy sobie ręce na zgodę.
Wypada, abyśmy się pogodzili przed ślubem twojej siostry i wystąpili
na nim jak prawdziwie kochający się ojciec i syn.
Marcus podniósł się również. Stali teraz naprzeciwko siebie
twarzą w twarz - surowy ojciec i jego syn, podobni do siebie jak dwie
krople wody - rysami twarzy, głosem i sposobem bycia.
- Masz rację, sir, nigdy więcej nie wracajmy do tej sprawy.
Ojciec przytaknął ruchem głowy. Przez moment obaj trwali w
milczeniu. Ciszę w pokoju zakłócał jedynie staroświecki zegar,
którego miarowe tykanie było najlepszym komentarzem do
upływającego czasu.
Marcus nie musiał długo czekać na wyniki detektywistycznych
poszukiwań byłego policjanta Jacksona. Detektyw uprzedził go
przecież, że w porównaniu z innymi wyzwaniami zadanie, jakie zlecił
mu Marcus, było dziecinną igraszką.
W następny poniedziałek po południu Jackson zjawił się w domu
przy Berkeley Square.
- Przypuszczam, że dowiedziałem się wszystkiego, co pana
interesuje, milordzie. Wspomniana dama mieszka nad swoją
pracownią przy Bond Street przez pięć dni - . tygodniu. W piątek o
szóstej wieczorem wynajmuje powóz i jedzie do małego domku w
Chelsea, położonego niedaleko rzeki, w którym spędza cały weekend.
W niedzielę idzie do kościoła, tak jak to robią wszyscy porządni
obywatele, ale z nikim nie rozmawia. Po nabożeństwie żegna się z
duchownym przez podanie ręki. Wczesnym rankiem w poniedziałek
wraca do swej pracowni.
W domku w Chelsea zatrudnia dwie służące: gosposię
dziewczynę do wszystkiego. Nie wydaje się, aby utrzymywała bliższe
stosunki z sąsiadami, a przez cały czas, kiedy ją obserwowałem, ani
razu nikt nie zapukał do jej drzwi z wyjątkiem chłopca, który roznosi
mleko. Przerwał, by zebrać myśli, po czym kontynuował:
- Moim zdaniem to bardzo bystra osóbka. Podejrzewam, że dość
szybko zorientowała się, że jest śledzona. musiała mnie zauważyć już
pierwszego dnia. Przyznaję, że nie zachowywałem odpowiedniej
ostrożności i nie zanadto się przed nią kryłem. Od tej pory, za każdym
razem, kiedy wychodzi z domu, rozgląda się bacznie dookoła.
Zabrałem o niej dyskretnie garść informacji, które, jak
przypuszczam, zainteresują pana. Wydaje się, że nie odwiedza jej
żaden mężczyzna ani na Bond Street, ani w jej domku w Chelsea.
Panuje opinia, że zachowuje się jak dama - powściągliwie i z wielką
godnością.
- Świetnie - odrzekł Marcus. - To wszystko, co chciałem
wiedzieć. Czy mam zapłacić panu od razu?
- Jeżeli to panu nie robi różnicy, milordzie, to owszem, tak.
Marcus wręczył mu umówioną kwotę. Było mu trochę głupio, że
kazał śledzić madame Felice, ale to uczucie nie było na tyle
dojmujące, by stłumić rozczarowanie, jakie ogarnęło go na myśl, że
będzie musiał czekać aż do soboty, aby jej złożyć wizytę.
W sobotę rano wynajął powóz i kazał się zawieść do Chelsea.
Modiste albo świetnie zarabiała, albo była majętną osobą, ponieważ
jej mały domek był istnym cackiem. Świeżo odremontowany i
odmalowany, prezentował się bez zarzutu. Marcus pomyślał, że poza
świeżą farbą wygląd tego domku bardzo przypomina jego piękną
właścicielkę. Pogwizdując z cicha, zapłacił woźnicy i zapukał do
eleganckich frontowych drzwi...
Louise właśnie skończyła jeść późne śniadanie i raczyła się
filiżanką wybornej kawy - zawsze robiła z a - kupy u Jacksona na
Piccadilly - kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Podniosła głowę znad
filiżanki, zastanawiając się, kto może do niej przychodzić o tak nieod-
powiedniej porze.
Nie musiała długo czekać. Nadeszła służąca i oznajmiła:
- Jakiś dżentelmen pragnie się widzieć z panią, madame.
- Dżentelmen, Jessie? Czy się przedstawił?
- Nie, madame. Powiedział, że pani na pewno wie, kim on jest.
Powiedział, że potrzebuje koszuli - ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
On ma na sobie bardzo ładną koszulę.
- Coś podobnego! - Louise szybko podniosła się z krzesła, po
części rozbawiona, a po części rozgniewała. - Powiedz mu, aby sobie
natychmiast poszedł.
- Tak jest, madame. Jessie zniknęła, ale po kilku minutach
pojawiła się znowu.
- Och, madame, on mówi, że nie odejdzie. Mówi, ze koniecznie
musi zobaczyć się z panią i że gotów jest czekać na zewnątrz dopóty,
dopóki pani nie zdecyduje się go przyjąć. Dał mi nawet pół suwerena
za to, aby to rani powiedzieć, o, proszę spojrzeć!
Louise, która już siedziała, znowu zerwała się na nocą. A więc
ucieka się już do takich metod jak przekupstwo? Co jeszcze ten
człowiek wymyśli? Louise nie miała najmniejszej wątpliwości, że to
lord Angmering rył tym intruzem, który czekał pod drzwiami.
Widocznie udało mu się w jakiś sposób wyśledzić, gdzie ona mieszka.
- Czy mam oddać te pieniądze, madame? - zapytała niespokojnie
służąca.
- Naturalnie, że nie. Powinien stracić więcej niż pół suwerena.
Jego zachowanie na to zasługuje. Powiedz mu to. - Werwa opuściła ją
nagle. Niech diabli porwą tego mężczyznę! Jakie jeszcze słowa ma mu
przekazać, aby odstąpił od swego zamiaru? - Powiedz mu, że jeśli nie
odejdzie, zawołam posterunkowego, aby usunął go siłą - oświadczyła
w końcu.
- Nie sądzę, aby go to odstraszyło, madame - zauważyła służąca.
Wciąż była niespokojna.
- Też jestem tego zdania, ale, niemniej, powtórz mu to.
Po odejściu dziewczyny Louise znowu podniosła filiżankę z kawą
do ust; była wstrząśnięta i podekscytowana.
Służąca powróciła po chwili, ale już nie sama. W ślad za nią
postępował ten pyszałek Marcus Angmering. Widocznie bardzo chciał
ją zobaczyć, skoro nic go nie zniechęciło - żadne groźby ani
perswazje.
- Nie chciałem narażać pani na kłopot wzywania policji i
pozbywania się mnie siłą - zażartował, kiedy służąca wyszła z pokoju
i zostali sami. - Postanowiłem pomówić z panią osobiście. Pragnę,
byśmy jak najszybciej rozwiązali nasze trudności. Proszę tylko nie
gniewać się na służącą za to, że mnie wpuściła do środka. Próbowała
zagrodzić mi drogę, ale nie dała rady. Jestem przecież od niej wyższy
i silniejszy.
Louise spoglądała na niego oniemiała. Ręka, w której trzymała
filiżankę z kawą, zawisła w powietrzu. W końcu, o zgrozo, zamiast
rozkazać mu, aby natychmiast opuścił jej dom, wykrztusiła jedynie z
wysiłkiem:
- Jakie trudności, sir? O co panu chodzi?
- Mam na myśli odrzucenie przez panią mej uprzejmej propozycji,
abym został jej protektorem.
Odstawiła filiżankę na spodeczek.
- Pańska bezczelność, sir, nie ma granic. Wdziera się pan siłą do
mego domu, terroryzuje służącą...
Marcus nie pozwolił jej skończyć.
- Przesada - mruknął, wykrzywiając zabawnie wargi. - Wcisnąłem
jej tylko do ręki pół suwerena. Czy to można nazwać terrorem?
- No, nie! - wykrzyknęła z irytacją Louise. - Pan naprawdę nie jest
dżentelmenem, sir. Przekręca pan każde moje słowo. Pan doskonale
wie, o co mi chodzi - nie ma żadnych trudności w sprawie pańskiej
propozycji zostania moim protektorem. Ta sprawa nie istnieje,
przecież kategorycznie odrzuciłam pańską ofertę, o ile mnie pamięć
nie myli.
- Moim skromnym zdaniem bardzo się pani z tą odmową
pośpieszyła - sprzeciwił się Marcus. - Nawet nie starała się pani
udawać, że ją rozważy. W interesach nie postępuje się tak pochopnie.
Trzeba się dobrze zastanowić, nim się odrzuci czyjąś ofertę.
- Nigdy nie udaję, sir - oświadczyła Louise. Pomyślała, że to
kłamstwo przeszło jej przez gardło z dziwną łatwością. Przecież
udawała przez całe życie; nawet jej nazwisko było nieprawdziwe. -
Odpowiedziałam już panu. Proszę pozwolić, by Jessie odprowadziła
pana do drzwi.
- Nie zaproponuje mi pani nawet filiżanki kawy - odezwał się ze
smutkiem. - To nieładnie tak traktować gościa, madame. Myślałem, że
jest pani bardziej uprzejma.
- Pan nie jest gościem - odpaliła Louise. - Przyszedł pan tutaj
nieproszony, wdarł się pan siłą do mego mieszkania...
- To prawda - przyznał z tym samym smutkiem w głosie. - Proszę
mi jednak powiedzieć, czy w inny sposób mógłbym się z panią
spotkać? Śmiem twierdzić, że nie.
Jego uśmiech był taki figlarny, a oczy spoglądały na nią z taką
przekorą, że Louise poczuła, jak złość powoli zaczynają opuszczać.
Nigdy przedtem nie doświadczyła takiego uczucia. Po raz wtóry
stwierdziła, że nie jest przystojny; ujmował jednak manierami i jakimś
nieuchwytnym wdziękiem, który sprawiał, że trudno było mu się
oprzeć.
Musiało tak być, w przeciwnym razie jego obecność nie robiłaby
na niej takiego wrażenia. Oblizała wargi i zobaczyła, że na ten widok
zmienił się na twarzy. Zastanawiała się, co mogło nim tak wstrząsnąć.
Louise nie miała żadnej praktyki w sztuce miłości. Jej erotyczne
doświadczenia sprowadzały się do aktów niezaspokojonej żądzy
byłego męża. Nie miała wyobrażenia, co może pociągać lub podniecać
mężczyznę. Marcus, który przez cały czas obserwował ją uważnie,
doszedł ze zdziwieniem do wniosku, że naprawdę musi być niewinna i
że obawa, która maluje się na jej twarzy, wcale nie jest udawana.
Ogarnęły go nagłe wstyd i zażenowanie. Droczył się z nią
podobnie jak ze swoją siostrą Sophią i Dwoma Nedami. Tamto
przekomarzanie się było tylko zwykłą zabawą, podczas gdy sposób, w
jaki prowadził rozmowę z madame, mógł w istocie wydać się
złośliwy. Jego zakłopotanie zwiększył jeszcze widok jej drgających
warg i drżących rąk.
- Przepraszam - odezwał się ze skruchą. - Nie powinienem tak
postępować. Nie zamierzałem pani przestraszyć. Rzeczywiście, muszę
odejść. - Odwrócił się, by skierować się do drzwi, którymi poprzednio
wyszła służąca.
Znowu zostanie sama. Jakkolwiek przestraszona, Louise
zrozumiała nagle, że wcale nie chce, aby odszedł. Oprócz obawy,
którą jego obecność w niej wzbudzała, a która nie uszła uwagi
Marcusa, na dnie jej duszy drzemał jeszcze inny lęk.
Była taka samotna. Przez całe życie była samotna. Na ciemnym
niebie jej osamotnienia świeciły tylko zwie jasne gwiazdy - jej
opiekun, a później Atena Filmer. Straciła obydwoje. Jeżeli Marcus
opuści jej dom, do kogo się dzisiaj odezwie? Do gosposi, do służącej,
a potem być może do sprzedawców i ekspedientek; tylko i jedynie do
nich.
- Nie - zaprotestowała, z trudem wypowiadając słowa przez
ściśnięte gardło - Proszę nie odchodzić. Stoi pan tutaj nade mną jak
wieża. Proszę, niech pan usiądzie.
Marcusa zaskoczyła ta nagła zmiana. Ciekawe, co mogło ją
spowodować? - zadał sobie w duchu pytanie. Uśmiechnęła się nawet,
wprawdzie blado i nieznacznie, ale niemniej był to uśmiech. Czyżby
udało mu się dokonać pierwszego wyłomu w obronnych murach jej
cnoty?
Odpowiedział z taką swobodą, na jaką tylko potrafił się zdobyć:
- Nie jestem aż taki wysoki, aby można mnie było określić
mianem wieży, ale pani, z kolei, jest taka krucha i drobna, że
rozumiem, iż w jej odczuciu mogę się wydawać jeśli nie wieżą, to
przynajmniej wieżyczką strzelniczą. - Po tych słowach wyciągnął
krzesło i usiadł naprzeciwko gospodyni przy stole.
Ta ostatnia uwaga wywołała na jej twarzy oczekiwany, ale nieco
smętny uśmiech. Ośmielony nim Marcus zwrócił się do niej
przymilnie jak chłopczyk, który domaga się łakoci.
- Czy pani posunie się w swej uprzejmości tak dalece, aby
poczęstować mnie filiżanką tej aromatycznej kawy? Już sam zapach
wskazuje, że jej smak musi być wyborny. Tak mi było pilno zobaczyć
się z panią, że nie zdążyłem zjeść śniadania.
Był doprawdy niemożliwy! Jak, na miłość boską, udało mu się
zmiękczyć ją do tego stopnia, że nie tylko nie wyrzuciła go z domu,
ale także pozwoliła usiąść razem ze sobą przy stole, a na dodatek,
uśmiechać się przyjaźnie, tak jakby tu, w tej jadalni, było jego
właściwe miejsce, jakby dopiero co obudzili się ze snu i siedli razem
do śniadania, niczym owa para ze znanej ludowej ballady - Darby i
Joan.
Co gorsza, zaczęła jej się podobać ta niecna gra, w którą usiłował
ją wciągnąć. Wstała, otworzyła drzwiczki kredensu, który stał za nią i
w którym znajdował się komplet pięknej porcelany, wyjęła filiżankę i
spodeczek i nalała mu kawy. Podsunęła także dzbanuszek ze
śmietanką i cukierniczkę.
- Wielkie dzięki - powiedział, unosząc filiżankę do ust. Pił wolno,
ze znawstwem, rozkoszując się smakiem napoju. Podniósł na Louise
wzrok znad filiżanki, ale kiedy się odezwał, w jego głosie nie było już
cienia przekory.
- Proszę uwierzyć moim słowom. Uciekam się do takich środków
tylko dlatego, że nie mam innego wyjścia. Pragnę się z panią
widywać, ponieważ mi na pani zależy. Chcę zdobyć pani względy, a
dobrze pani wie, ze nie będzie to łatwe zadanie - wyjaśnił z powagą.
- Starać się o moje względy? - żachnęła się znowu Louise. -
Umizgiwać się do mnie po to, żeby mnie nakłonić do zostania pańską
kochanką? W normalnym języku to się nazywa uwiedzenie. Czy nie
szanuje pan cnoty?
Marcus odłożył na spodeczek pustą filiżankę.
- Możemy podyskutować na temat, z czego składa się cnota. To
może okazać się bardzo dla nas przydatne.
- Nie, nie możemy. Obydwoje doskonale wiemy, co to takiego.
Pańskie zachowanie, sir, jest po prostu obrzydliwe.
- W przeciwieństwie do pani kawy - wtrącił, nie zmieniając
wyrazu twarzy.
- O, tak, jest pan niemożliwy. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że
traktuje mnie pan w dalszym ciągu jak cenną zwierzynę. Zadaję sobie
tylko pytanie, dlaczego nie wyrzuciłam pana za drzwi.
- Chce pani wiedzieć? - odparł, wbijając w nią przenikliwy wzrok.
- Już to wyjaśniam: dlatego, że się sobie nawzajem podobamy. Czyż
nie mam racji? Proszę mi wierzyć, że gdyby została pani moją bette
amie, traktowałbym panią tak, jak gdyby była pani moją żoną - nie, co
mówię, z o wiele większą miłością i dbałością, niż większość moich
znajomych traktuje swoje żony.
Zapewniam, że nie dlatego nie proponuję pani małżeństwa, że
stoję wyżej w hierarchii społecznej, ale dlatego, iż nie mam w ogóle
zamiaru się żenić. Z wyjątkiem jednego, wszystkie znane mi
małżeństwa są nieudane. Nie mam więc podstaw sądzić, że moje
będzie inne. Błagam, niech się pani zgodzi na moją propozycję.
Obiecuję być wiernym i zrobię wszystko, co w mej mocy, aby uczynić
panią szczęśliwą.
W tym, co mówił, było sporo prawdy. Czymże bowiem innym był
jej związek z Sywellem jak nie upiorną parodią prawdziwego
małżeństwa? Co więcej, wiedziała dobrze, że pod demonstrowaną na
zewnątrz zgodą w wielu małżeństwach kryje się pustka i brak miłości.
Ale, i to było wielkie ale, Louise uważała, że pomimo swej
skomplikowanej biografii, która wymogła na niej popełnienie różnych
czynów - musiała się przecież w jakiś sposób ratować - ocaliła
podstawowe dla siebie wartości: cnotę i honor i zamierzała przy nich
pozostać.
- Wierzę panu - odparła wolno. - Uważam, że jest pan rzetelnym
człowiekiem, który dotrzymuje słowa, lecz to nie wystarczy.
- Co mam zrobić, aby nakłonić panią do zmiany zdania?
- Nic.
Przechylił się przez stół i ujął ją za rękę.
- Nie zrezygnuję z pani. Muszę znowu zobaczyć się z panią. W
dalszym ciągu będę się starał przekonać panią do swojej propozycji.
Potrząsnęła głową przecząco.
- Nie? Nawet jeżeli zostanę tylko przyjacielem? - zapytał Marcus i
dodał bezwiednie: - Felice, jestem człowiekiem samotnym i tak było
od dzieciństwa. Jeżeli przyrzeknę pani, że nie będę cię dręczył ani
śledził...
- Ani kazał innym mnie śledzić - wtrąciła. Marcus schylił głowę
zażenowany.
- Tak, proszę o wybaczenie, ale byłem w desperacji. Jeżeli
obiecam, że będę zachowywał się przyzwoicie, to czy możemy się
spotkać od czasu do czasu? Choćby tylko po to, aby porozmawiać i
pobyć trochę w swoim towarzystwie?
- Skąd mogę wiedzieć, że pan nie będzie... - Urwała i po chwili
namysłu zapytała: - Ale w jaki sposób będziemy się spotykać?
Prywatnie czy publicznie?
- Nie w towarzystwie, to pewne, ale czasami zabiorę panią na
spacer lub pojedziemy gdzieś za miasto, gdzie nikt nas nie zna.
- A zatem w sekrecie - zauważyła Louise, myśląc z goryczą, że
przecież całe jej dotychczasowe życie było jednym wielkim sekretem.
- Niekoniecznie - odpowiedział. - Proponuję zastosować
nieszkodliwe kłamstewko, za pani zgodą oczywiście. Będę udawać
pani kuzyna, który zaginął przed lary, ale teraz się odnalazł i odszukał
panią.
- Nieznana kuzynka lorda Angmeringa? - rzekła pytającym tonem
Louise. Zagadkowy uśmiech przemknął jej po twarzy.
- W żadnym wypadku lorda Angmeringa. Kuzynka pana Marksa.
Będę panem Marksem, przeciętnym londyńczykiem, z którym zostaje
pani w dyskretnie przyjacielskich stosunkach. Pan Marks nie jest
człowiekiem bogatym i ubiera się stosownie do swej pozycji.
Louise odniosła wrażenie, że milord bawi się tą całą sytuacją.
Przywodził jej na myśl małego chłopca, który otrzymał nową
zabawkę. Obawa, którą w niej wzbudził, nieco zmalała.
- Nie powinnam pana słuchać - odezwała się - ale... - Urwała i
zawahała się.
- Niemniej słucha mnie pani - odparł z żywością. - Niech pani
myśli, jaką przyjemnością będą dla nas te spotkania; mówię tu
oczywiście o rozmowach.
- Oczywiście - odparła szyderczo Louise. - Tak długo, jak będzie
pan o tym pamiętał, milordzie, nie będzie powodu do sprzeczki
między nami.
- Panie Marksie - poprawił ją. - Proszę nie zapominać, że od tej
chwili jestem panem Marksem. Pani będzie łatwiej stwarzać pozory w
tej naszej grze, ponieważ zachowa pani swoje nazwisko.
- Tak długo, jak zachowam swoją cześć - zauważyła z
uśmiechem.
- Obiecuję, że pan Marks będzie lepiej wychowany od lorda
Angmeringa. A teraz proszę wyrazić zgodę, aby pan Marks zabrał
madame Felice na krótką przejażdżkę dziś po południu - nie w
powoziku milorda, ale w powozie Hackneya, który zajedzie przed
pani dom o drugiej. Proszę zapewnić swą służącą, że kiedy znowu
tutaj przyjadę, zachowam się jak na prawdziwego dżentelmena
przystało. A tymczasem prosiłbym o jeszcze jedną filiżankę kawy.
- Niestety, kawa już wystygła, ale po południu, kiedy wrócimy z
przejażdżki, zaproszę pana na herbatę.
Marcus wstał i skłonił się nisko.
- Lord Angmering zostawia teraz madame Felice, aby za kilka
godzin zjawić się ponownie, już jako pan Marks.
Ja chyba oszalałam, uznała w popłochu Louise. Drżała trochę z
niewiadomego powodu, zła, że w ogóle dała mu punkt zaczepienia,
stworzyła szansę, aby mógł znowu zawracać jej głowę swą idiotyczną
propozycją. Dlaczego, do licha, ustąpiłam? - zadawała sobie pytanie.
Nie była szczera wobec siebie, wiedziała o tym. Uległa, ponieważ
po raz pierwszy w życiu pozwoliła, aby emocje wzięły górę nad
rozsądkiem. Uczyniła to w pełni świadoma zaskakującej ironii
wydarzenia. Marcus Angmering będzie udawał jej kuzyna, a
tymczasem faktycznie jest jej kuzynem, wprawdzie dalekim, niemniej
prawdziwym.
Louise rozważała tę zabawną myśl, wchodząc do kuchni, w której
gosposia ze służącą rajcowały zawzięcie. Nie ulegało wątpliwości, że
rozmawiały o dziwnym gościu. Nie miała potrzeby ani obowiązku
tłumaczyć służbie, kim był mężczyzna, który ją odwiedził, ale po-
myślała, że zręczniej będzie podać im krótkie wyjaśnienie, jeżeli
Marcus rzeczywiście ma ją częściej odwiedzać.
- Okazuje się - rzekła, kiedy już zarządziła, co ma być na obiad -
że dżentelmen, który dziś złożył mi wizytę, jest moim dalekim
zaginionym krewnym. - To przecież nie jest kłamstwo, tylko prawda,
uspokajała swe sumienie. - Nazywa się pan Marks. Bardzo długo mnie
szukał, ale w końcu znalazł mój adres. Z pewnością nieraz tu jeszcze
zajrzy.
Jeżeli nawet obie, wpatrujące się w nią kobiety uważały to za
wierutne kłamstwo, niczym, nawet najmniejszym mrugnięciem oka,
nie dały tego po sobie poznać.
- Ach, więc to dlatego wręczył mi pół suwerena! - wykrzyknęła
służąca.
- Chyba tak - zgodziła się Louise, zadowolona, że udało jej się
wybrnąć z kolejnej niezręcznej sytuacji. Miała tylko nadzieję, że nie
będzie musiała znowu kłamać... Jej dotychczasowe życie składało się
z wciąż nowych trudnych sytuacji, a dzisiejsza była tylko najnowszą.
Wierzyła głęboko, że szczęśliwa gwiazda, która do tej pory tak
opiekuńczo nad nią świeciła, w dalszym ciągu będzie jej sprzyjać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Marcus Angmering pomyślał, że szczęście mu sprzyja.
Nieoczekiwana zgoda madame Felice na jego drugą wizytę po
południu była co najmniej obiecująca. Czuł w niej jednak jakiś opór,
który kazał mu powątpiewać w szybki sukces. Wstępne napomknienia
na ten temat Louise skwitowała pogardliwym prychnięciem, choć nie
ulegało wątpliwości, że Marcus jej się podobał.
Po sympatycznej przejażdżce we dwoje, podczas której
zachowywał się nienagannie, wrócił na Berkeley Square. W domu
odkrył, że ojciec miał niespodziewanego gościa. Był to detektyw
Jackson, którego spotkał w drzwiach przy wyjściu.
- Czy to mnie pan szukał? - zapytał zaskoczony Marcus.
- Nie - odrzekł Jackson. - Byłem z wizytą u pańskiego ojca.
Chciałem wyjaśnić niektóre szczegóły związane z zamordowaniem
markiza Sywella. Skoro już pana spotkałem, byłbym wdzięczny,
gdyby zechciał pan poświęcić mi parę minut. Chciałbym zadać panu
kilka pytań.
Marcus uniósł brwi ze zdziwienia.
- W czasie, kiedy popełniono morderstwo, przebywałem w
Northumberland. Wobec powyższego nie sądzę, abym mógł panu być
w czymś pomocny. Moje zeznania nic nie wniosą, ponieważ nie mam
panu nic do powiedzenia.
- Niemniej - nalegał Jackson - jest możliwość, że wie pan o
czymś, co pańskim zdaniem nie zasługuje na uwagę, a dla mnie może
mieć bardzo duże znaczenie.
- Jeżeli tak, to jestem do pańskiej dyspozycji. Uważam jednak, że
nic to nie da; marnuje pan tylko czas.
- Pomimo to zaryzykuję - odparł wesoło Jackson, wchodząc za
Marcusem do salonu. - Przejdziemy zatem od razu do rzeczy. O ile mi
wiadomo, odwiedzał pan czasami Jafrrey House w okresie, gdy w
Steepwood mieszkał zamordowany markiz. Czy spotkał go pan
kiedykolwiek lub, co ważniejsze, czy widział pan jego żonę?
Marcus potrząsnął głową przecząco.
- Ojciec zalecił mi, abym, jeżeli to możliwe, starał się go unikać.
To prawda, widziałem Sywella kilka razy podczas mojej bytności w
Jaffrey House, ale tylko z daleka. Nic nie wiem o jego życiu w
Steepwood, z wyjątkiem plotek, których pan z pewnością zdążył
wysłuchać.
Jackson pokiwał głową w zamyśleniu.
- Tak też myślałem. A czy widział pan kiedykolwiek jego żonę,
młodą markizę? Czy ma pan wyobrażenie, jak ona wygląda? Problem
polega na tym, co wydaje się dość dziwne, że wszystkie
przesłuchiwane przeze mnie osoby twierdziły zgodnie, że niewiele
pamiętają. Byłoby dobrze, gdyby pan sobie coś przypomniał - coś, o
czym pan słyszał lub widział. Bardzo by mi to ułatwiło sytuację.
Marcus znowu potrząsnął głową. Nie mógł przyznać się
Jacksonowi, że nie znosił jego wizyt u ojca. Wprawdzie nie zdarzało
się to często, ale Marcus zawsze w takich wypadkach starał się go
unikać - nie wiadomo dlaczego, lecz sprawiało mu to przykrość. Miał
nadzieję, że to już koniec przesłuchania, jednak Jackson miał jeszcze
jedno pytanie.
- Z tego, czego dowiedziałem się poufnie od pewnej osoby, młoda
żona markiza bardzo się swojego czasu przyjaźniła z panną Ateną
Filmer, obecną żoną jednego z pańskich znajomych. Panna Filmer
określiła nam jej powierzchowność, ale jej opis niewiele dał. Może
pasować do każdej kobiety. Wydaje się, że panna Filmer nie miała
wiele przyjaciółek, i ciekawi mnie, czy widział ją pan kiedyś z
markizą. Może wtedy, gdy były jeszcze dziewczynkami, a może w
późniejszym czasie?
- Nie przypominam sobie dokładnie - odpowiedział Marcus,
szukając w pamięci jakiegoś szczegółu, którego Jackson mógłby się
uczepić. Przyszły mu na myśl dawne spacery po lesie Steepwood.
Jakiś zamazany obraz kołatał się mu w głowie. Rzeczywiście, kiedy
miał lat czternaście, przyjechał na jakiś czas do Jaffrey House i
pewnego razu na spacerze natknął się na młodziutką dziewczynę,
która mogła być Ateną Filmer. Towarzyszyła jej inna, mniejsza
dziewczynka. Ta ostatnia, bawiąc się i skacząc nad sadzawką,
potknęła się, upadła i rozcięła sobie kolano.
Marcus pamiętał, że zatrzymał się i własną chusteczką oczyści i
przewiązał skaleczenie. Dziewczynka odbiegła, kuśtykając... Na tym
wspomnienie się urwało. Coś go w tej dziewczynce uderzyło, jakiś
szczegół, który koniecznie powinien sobie przypomnieć, ponieważ był
ważny. W pamięci utkwił mu tylko jej wdzięczny głosik. Postanowił
powiedzieć o tym Jacksonowi.
- Piękne, bujne złociste włosy - rzekł wolno. - To było dawno
temu, jeszcze zanim wstąpiłem na uniwersytet. W lesie Steepwood
spotkałem Atenę Filmer. Towarzyszyła jej mniejsza dziewczynka,
która miała piękne złociste włosy i uderzające oczy. Przypuszczam, iż
mogło to być dziecko, które potem zostało markizą.
Panna Filmer powiedziała kiedyś, że przez jakiś czas w młodości
przyjaźniła się z przyszłą żoną Sywella. Nie przypominam sobie
jednak, bym potem spotkał osobę, która mogła nią być, ponieważ w
owym czasie rzadko odwiedzałem Steepwood.
Co było takiego szczególnego w oczach tej dziewczynki? I co go
jeszcze na przelotną chwilę zaintrygowało? Nadal nie był w stanie
sobie przypomnieć.
Jackson skinął głową.
- To by się zgadzało - zauważył. - To samo powiedziało mi kilka
innych osób, którym wydawało się, że ją widziały, ale jest wiele
młodych kobiet o podobnych cechach urody. To żaden wyróżnik.
Mówi pan o pannie Filmer. To prawda, nie miała wielu przyjaciółek,
ale jedną z nich jest na pewno owa słynna krawcowa z Bond Street,
która ubiera panie z towarzystwa.
- Madame Felice! - wykrzyknął Marcus. - Ona jest przyjaciółką
Ateny! W jaki sposób ją poznała?
- Otóż to - odparł Jackson. - Widzi pan, panna Filmer, obecna
pani Cameron, twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie markiza może
przebywać w tej chwili, ale ja nie bardzo wierzę jej słowom. To
przebiegła kobieta.
- To prawda - przyznał Marcus z uśmiechem. - Co jednak wcale
nie świadczy o tym, że panna Filmer wie, w którym miejscu żona
Sywella ukryła się po ucieczce ze Steepwood. - Ta sprawa
zaintrygowała Marcusa i ciekaw był, co Jackson może mu na ten
temat powiedzieć.
Detektyw jednak zmienił taktykę w sposób niepokojący. Była to
jego ulubiona metoda.
- Przypuszczam, że jest panu wiadome, jak bardzo pański ojciec
nie znosił Sywella.
- Wszyscy, którzy znali Sywella, nie cierpieli go serdecznie -
odrzekł sucho Marcus.
- Każdy powtarza to samo. Jednak im więcej dowiaduję się o
Sywellu, tym oczywistsze stają się dla mnie związki rodziny
Yardleyów z markizem. Zacznijmy od początku. Do tej pory
wiedzieliśmy, że Edmund Cleeve, zrozpaczony po śmierci jedynego
syna, pojechał do Londynu i tu spotkał Sywella. Zasiedli do kart i w
ciągu jednego wieczoru hrabia Yardley przegrał cały majątek, po
czym się zastrzelił.
Okazało się jednak, że zginął w pojedynku zaaranżowanym przez
Sywella. Zeznanie Solomona Burnecka potwierdziło, że pojedynek rył
ukartowany, czyli, innymi słowy, popełnione zostało morderstwo.
Sywell zamordował pańskiego krewnego i w konsekwencji wszedł w
posiadanie opactwa Steepwood - on, a nie pański ojciec. Wydawało
się, że Yardleyowie już na zawsze stracili rodzinną posiadłość.
Ach, więc to tak. Jackson wyraźnie sugeruje, że jego ojciec miał
uzasadniony powód, aby zamordować Sywella. A ponieważ zeznania
Burnecka obciążające Sywella zostały złożone już po śmierci markiza,
podejrzenie o morderstwo przede wszystkim musi paść na jego ojca.
Zarzucą mu, że chciał tą drogą odzyskać opactwo.
- Pańskie rozumowanie jest całkowicie błędne - oświadczył zimno
Marcus. - Opactwo jest niewiele warte. To ruina. Trzeba wielkich
nakładów pieniężnych, aby zaczęło przynosić dochód. Mój ojciec
rzeczywiście wszedł ponownie w posiadanie tego majątku po
ujawnieniu przez Burnecka faktu, że Sywell zdobył go w sposób
oszukańczy i na dodatek zamordował mego kuzyna. Jednak długo nie
będzie miał z niego korzyści. Trzeba być głupcem, aby zabijać kogoś
dla takiej ruiny.
- To prawda, a pański ojciec z pewnością nim nie jest - przyznał
Jackson. - Całkowicie się z panem zgadzam. Szkoda, że musimy
fatygować i przepytywać tylu zacnych ludzi, aby odnaleźć osobę,
która zabiła takiego nędznika jak Sywell, ale, rozumie pan,
sprawiedliwości musi stać się zadość. Nie możemy pozwolić, aby
zbrodniarze, którzy mordują markizów, uniknęli kary.
- W pełni popieram pańską pierwszą tezę - odpowiedział Marcus z
uśmiechem - ale mam zastrzeżenia co do drogiej. Skoro wymiar
sprawiedliwości nie był w stanie rozprawić się z Sywellem,
powinniśmy być wdzięczni człowiekowi, który go wreszcie usunął z
tego świata. Przecież ten łotr był wrzodem na ciele społeczeństwa, nie
mówiąc już o tym, że kompromitował naszą sferę, nie sądzi pan?
Jackson skinął głową twierdząco.
- Można tak powiedzieć. Dziękuję, że poświęcił mi pan czas,
milordzie. Rozmowa z panem dużo mi dała. - Zawrócił w stronę
drzwi.
- To nic wielkiego - rzucił za nim Marcus wesołym tonem. Był
rad, że detektyw wreszcie sobie idzie. Za wcześnie się jednak
ucieszył. Jackson doszedł do drzwi, otworzył je, ale na progu
przystanął i odwracając się w stronę Marcusa, powiedział:
- A przy okazji, jeżeli przypomni pan sobie więcej szczegółów na
temat wyglądu przyjaciółki panny Filmer - która może być żoną
Sywella - proszę mnie o tym łaskawie powiadomić. Pan wie, gdzie
mnie szukać. Bardzo bym chciał ją przesłuchać.
Marcus patrzył w bezruchu na zamknięte drzwi. Co to wszystko
ma znaczyć? A madame Felice, jak to się stało, że jej imię padło w
trakcie tej rozmowy? Co ją łączy z tajemnicą opactwa Steepwood -
poza tym, że ryła przyjaciółką Ateny Filmer? Rzecz dziwna, detektyw
Jackson nie uznał za stosowne poinformować mnie o tym fakcie, gdy
angażowałem go do zbierania informacji na temat madame, pomyślał.
Ten szczwany lis widocznie odgadł, że wiedziałem coś więcej o
małej przyjaciółce Ateny, niż zapamiętałem, snuł domysły Marcus,
ale żeby mnie kto zabił, nie mogę sobie przypomnieć, co takiego
szczególnego uderzyło mnie w niej przed laty.
Marcus się nie zdziwił, kiedy usłyszał, że Jackson złożył wizytę
madame Felice w poniedziałek rano. Okazało się, że zaszedł tego dnia
do jej pracowni i oznajmił dziewczynie za ladą, że pragnie widzieć się
z właścicielką. Louise poinformowała Marcusa o tej wizycie, gdy
odwiedził ją w jej domku w Chelsea wczesnym rankiem następnej
soboty.
Poleciła służącej wprowadzić go do środka, ale kiedy przekroczył
próg uroczego saloniku, przywitała go zimnym jak lód spojrzeniem.
- No, no, panie Marksie - odezwała się chłodno. - Znowu pan
nasłał na mnie tego człowieka. Jeżeli to prawda, należą mi się od pana
kolejne przeprosiny.
- Jakiego człowieka? - zapytał obłudnie Marcus. Dobrze wiedział,
kogo Louise ma na myśli.
- Jacksona. Niech pan nie udaje, że nie wie, o kim mówię.
Widziałam, jak obserwował mój dom przed tym, zanim pan złożył mi
wizytę w Chelsea. Rozpoznałam go natychmiast. Przyszedł mnie
indagować na temat przyjaźni z Ateną Filmer. Oświadczył, że jest
byłym policjantem z Bow Street, ale nadal pracuje dla rządu.
Pytał mnie, czy jako przyjaciółka Ateny wiem coś. o jej innych
koleżankach, a zwłaszcza o zaginionej markizie. Wspomniał
mimochodem, ale jestem pewna, że zrobił to celowo, że rozmawiał z
panem. Czy to pan podsunął mu pomysł, aby mnie przesłuchiwać?
Jeżeli to prawda, proszę uprzejmie, żeby natychmiast opuścił pan mój
dom.
- Daję pani najświętsze słowo honoru, że to nie ja - zapewnił ją
Marcus, wznosząc do góry rękę uroczystym gestem. - To prawda, że
zatrudniłem go, aby dowiedział się dla mnie, gdzie pani mieszka, ale z
przesłuchaniem nie mam naprawdę nic wspólnego. Chciał wiedzieć,
czy spotkałem kiedyś markizę, gdy była jeszcze dzieckiem, czy też
później, po wyjściu za mąż za Sywella, ale odparłem, że nie
przypominam sobie nic takiego.
- Nie wiem, czy mogę panu wierzyć - zauważyła z
powątpiewaniem Felice. Była wyraźnie zdenerwowana. - Jeżeli to nie
pan go nasłał, to co go w takim razie do mnie sprowadziło?
- On prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa Sywella i
przepytuje każdego, kto miał cokolwiek do czynienia z opactwem
Steepwood i markizem. Dał mi do zrozumienia, że, między innymi,
podejrzewa również mego ojca. Twierdzi, że ojciec miał powody, aby
pozbyć się Sywella. Nie jest pani zatem jedyną, która znajduje się na
jego liście podejrzanych osób.
To prawda, pomyślała Louise, ale to ja jestem właśnie zaginioną
markizą. Przeszedł ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie ten fakt.
- Czy mogę panu wierzyć?
Marcus ukląkł przy jej krześle i łagodnie wziął jej ręce w swoje
dłonie.
- Felice, niech mi pani zaufa. Nie ma pani pojęcia, jak okropnie
się czułem, kiedy mnie przesłuchiwał. Miałem wrażenie, że zupełnie
nie różnię się od tych wszystkich rzezimieszków, którzy trafiają na
ławę oskarżonych w Old Bailey. Za nic nie chciałbym, żeby pani
również przeżywała podobne upokorzenie. On przypomina mi
jednego z tych psów, którzy pędzą za ociekającym niedźwiedziem, a
kiedy go dopadną, chwytają za gardło i już nie wypuszczają.
Przyrzekam solennie, że gdybym kiedykolwiek stanął przed
podobnym dylematem, najpierw bym panią zapytał o zgodę na takie
przesłuchanie! Czy ta obietnica wystarczy? Bardzo chciała mu
wierzyć. Był taki szczery i prostolinijny, a ponadto uprzejmy i dobrze
wychowany.
W każdych okolicznościach zachowywał się elegancko - czy to
wtedy w sklepię, kiedy usiłował ją namówić, aby uszyła mu koszulę,
czy później, gdy, nieproszony, pojawił się w jej domku w Chelsea.
Dobrze wiedziała, że w porównaniu z innymi mężczyznami z jego
sfery, którzy próbowali uwodzić młode kobiety z niższych warstw,
Marcus zachowywał się bez zarzutu. Nawet jeżeli jej dotknął, robił to
w sposób bardzo czuły i delikatny - ale jak dotąd na palcach jednej
ręki mogła policzyć takie próby.
- Wynika z tego, że on przyszedł do mnie z własnej inicjatywy.
Nikt mu nie kazał?
- Tak jest. Ja go na pewno do pani nie przysłałem. Jeżeli zjawi się
ponownie, proszę być ostrożną; pod jowialną powierzchownością
kryje się bardzo sprytny jegomość.
- Takie też odniosłam wrażenie. Na szczęście niewiele miałam mu
ciekawego do opowiedzenia. - Znowu skłamała! Po raz kolejny!
Komu jak komu, ale właśnie Jacksonowi najmniej miała ochotę
ujawniać swą prawdziwą tożsamość.
Marcus uśmiechnął się.
- Musiał być bardzo rozczarowany, jak przypuszczam. On jest
urodzonym detektywem do spraw kryminalnych, takim, co to ściga
złodziei i morderców. Denerwuje go, że nie może wykryć zabójcy
Sywella, chociaż dobrze wie, że łotr zasłużył sobie na podobny
koniec. Jackson ma ciężki orzech do zgryzienia. Jest bardzo wielu
ludzi, którzy mogli zamordować Sywella, włącznie z jego własną
żoną.
- Pomówmy o czymś innym. Czy mam dzwonić po kawę?
- Przebaczyła mi pani zatem? Jakże się cieszę!
- Tak, jeżeli panu na tym zależy. Nie sądzę jednak, żeby było coś
do wybaczania.
- Skoro tak, mam pomysł. Dzień jest piękny, chociaż dość zimny,
proponuję więc spacer nad rzekę. Popatrzymy sobie na jej bystre
wody.
Marcus w towarzystwie Louise czuł się niezmiernie szczęśliwy,
chociaż jednocześnie cierpiał przy niej katusze pożądania. Panował
jednak nad sobą, pamiętając, że dał jej słowo, iż nie będzie się
narzucał z czułościami. Im dłużej przebywał z Felice, jak ją teraz
zaczął w myśli nazywać, tym bardziej jej pragnął.
I nie tylko czysto fizyczna żądza wchodziła tu w grę. Owszem, jej
zgrabna figura i śliczna twarz ogromnie go pociągały; ale rozmowa z
nią również sprawiała mu przyjemność. Rozmawiał z nią tak jak
nigdy przedtem z żadną kobietą.
Przy całej swej subtelnej i delikatnej urodzie Louise była osóbką
tak samo konkretną i rozsądną jak on i nie wahała się ostro z nim
sprzeczać, jeżeli miała odmienne zdanie. Tak samo jak on lubiła
proste, niewyrafinowane przyjemności.
Przy drodze obok rzeki stał sprzedawca z wózkiem pieczonych
kasztanów. Marcus, widząc tęskny wzrok swej towarzyszki, wskazał
na przysmak wytwornym ruchem swej, jak to Louise zawsze określała
w duchu, lordowskiej ręki i zapytał:
- Ma pani na nie ochotę?
- Owszem, jeżeli pan także ją ma - odparła. - Jego lordowskiej
mości nie wypada chyba jeść kasztanów na ulicy, prawda? To ciężkie
wykroczenie przeciwko etykiecie.
- Zapomniała pani, że jestem dzisiaj tylko panem Marksem -
odpowiedział. - Pan Marks jest przeciętnym obywatelem i może sobie
na to pozwolić. Nie jest żadnym arystokratą. Nie towarzyszą mu
lokaje i nie musi podkreślać, że jest kimś ważnym, która to sytuacja,
nawiasem mówiąc, bardzo mu odpowiada. Nie lubię występować w
roli dostojnika, moja droga Felice, ale jestem na nią skazany. Dziś
natomiast jestem tylko jednym z ludzi w tłumie.
Louise nie odpowiedziała od razu. Zastanawiała się przez chwilę,
zanim rzekła:
- Odnoszę wrażenie, że mówi pan szczerze, panie Marksie. Czy
kiedy przebywa pan na wsi, we włościach swego ojca, na północy, też
się pań tak skromnie zachowuje? - Pamiętała, że powiedział jej
niedawno, że rzadko bywa w Londynie, ponieważ woli życie na
prowincji.
- Tyle, na ile mogę, ale szlachectwo zobowiązuje, jak to się mówi
i choćbym nie wiem jak tego nie lubił, muszę zachowywać się
zgodnie ze swoim społecznym statusem. To mój obowiązek, sama
rozumiesz.
- Sywell nigdy w ten sposób nie myślał - wyrwało się Louise.
- Tak przypuszczam, ale on nie może być wzorem dla nikogo ani
jako człowiek, ani jako szlachcic.
Doszli do Embankment i usiedli na jednej z ławek. Mieli z niej
piękny widok na rzekę. Patrzyli na wodę i raczyli się kasztanami z
papierowej torebki, w którą zapakował je sprzedawca, grzejąc sobie
przy okazji zmarznięte dłonie.
- Chelsea to bardzo interesująca dzielnica - zauważył w pewnej
chwili Marcus. - Znajduje się tu wiele ciekawych miejsc i obiektów,
żeby wspomnieć tylko Królewski Szpital dla Weteranów Wojennych.
O ile mi wiadomo, jego piękne ogrody są ogólnie dostępne. Jednakże
o tej porze roku niewiele jest tam do zobaczenia - poza samym
budynkiem, oczywiście. Mam wyrzuty sumienia, jeśli chodzi o to
miejsce. Przebywają w nim ludzie, którzy poświęcili młodość i
zdrowie dla ojczyzny, podczas gdy ja nie zrobiłem dla niej nic.
Powiedział to z takim uczuciem i żalem w głosie, że Louise
bezwiednie
położyła
dłoń,
obciągniętą
wytworną
skórzaną
rękawiczką, na jego ręce. Już po raz drugi w tym dniu działa pod
wpływem impulsu, pomyślała zaskoczona.
- Chciałby pan służyć w wojsku? - zapytała.
- Bardzo, ale mój ojciec na to nie zezwolił. I chociaż w tym czasie
byliśmy ze sobą na pieńku, niemniej uważałem, że należy uszanować
jego wolę. Jest przecież głową rodziny i powinienem być mu
posłuszny. Przez jakiś czas miałem nawet nadzieję, że udobrucham go
swoją uległością, ale... - Marcus nie dokończył, wzruszając
ramionami.
Opowiedział jej o rzeczach, o których nigdy przedtem z nikim nie
rozmawiał. Chociaż znali się niedługo, to kiedy tak razem siedzieli na
ławce nad rzeką, wydawało mu się, że są oboje jak owa para z
ludowej ballady - Darby i Joan. Z pewnością byli sobie bardziej bliscy
niż niejedno wieloletnie małżeństwo.
- Przepraszam, że o to pytam, ale czy nadal jest pan z ojcem na
wojennej stopie?
- Nie, ostatnio pogodziliśmy się nawet i muszę przyznać, że
zarówno jemu, jak i mnie kamień spadł z serca. Zawsze go
szanowałem, ale nie darzyłem miłością. Rzecz dziwna, kocham za to
bardzo moją macochę oraz przyrodnie rodzeństwo - dwóch jej synów i
córkę, dla której szyje pani teraz ślubną wyprawę.
Roześmiał się krótko i dodał:
- Bardzo się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się, że przybędzie
mi dwóch braci bliźniaków. Miała pani okazję poznać Dwóch Nedów.
To ja ich tak nazwałem.
Louise pomyślała, że Marcus widocznie musi mieć do niej duże
zaufanie, skoro jej tak szczerze i otwarcie opowiada o swym
skomplikowanym rodzinnym życiu. Czuła się trochę zakłopotana,
ponieważ ona sama wciąż miała uczucie, że nie ufa mu do końca.
- Podoba mi się to - odezwała się, patrząc na niego z uśmiechem.
Jej twarz miała taki słodki i ujmujący wyraz, że serce zabiło mu
żywiej w piersi.
- Czy oni lubią swoje przydomki?
- O, tak! Widzi pani, oni uwielbiają przekomarzać się ze mną.
Mówią, że jestem stary i zacofany, a ja odwdzięczam się im w
podobny sposób - nazywam ich postrzelonymi dzieciuchami - ale
nasze sprzeczki nie mają poważnego charakteru.
- Szczęśliwy z pana człowiek! - wykrzyknęła impulsywnie. - Ma
pan taką kochającą rodzinę. Mnie zawsze tego brakowało.
Wypowiedziała te słowa z tak przejmującym smutkiem, że
Marcusa ogarnęła ochota, aby wziąć ją w ramiona, utulić i pocałować,
a także oświadczyć: ja zastąpię ci rodzinę. Pomny jednak obietnicy, że
będą tylko przyjaciółmi, przycisnął jedynie lekko jej dłoń, którą ona
bezwiednie złożyła na jego ręce.
Robiło się coraz zimniej. Marcus podał ramię Louise i powoli
udali się w stronę jej domu. Zaprosiła go po spacerze na herbatę, co
prawie weszło już w zwyczaj. Idąc, rozmawiali z ożywieniem. Byli
tak zajęci sobą, że żadne z nich nie dostrzegło, że śledzi ich para
ciekawskich oczu. Mężczyzna był najwyraźniej zdziwiony tym, co
zobaczył, ale nie zdecydował się iść za nimi.
Niemniej, przyrzekł sobie, kiedy następnym razem spotka się z
Angmeringiem, nie omieszka zapytać go o jego najnowszą zdobycz: o
małą modiste, która do tej pory z powodzeniem trzymała na odległość
wszystkich zalotników. Lekceważyła nawet ich czołobitne ukłony.
Sandiman nie był jedynym nieszczęśnikiem, który został tak boleśnie
odprawiony. Ciekawe, jaki urok rzucił na nią Angmering, że
spoglądała na niego z taką ufnością w oczach.
Podczas ich krótkiego spaceru Marcus, zgodnie z przyrzeczeniem,
zachowywał się nienagannie, chociaż Bóg jeden wie, ile go ta
powściągliwość kosztowała. U niej w domu na herbacie też nie
pozwolił sobie na żadne poufałości. Pił aromatyczny napój z
wytwornej filiżanki i opowiadał o sławnym klaunie Grimaldim,
którego występy oglądał w teatrze Sadler's Wells. Madame Felice
również widziała to przedstawienie.
Była jeszcze za mała, mówiła mu, aby zabrano ją na spektakl z
udziałem sławnego mistrza Betty'ego. Ten niezwykłe utalentowany
młodzieniec przez krótki czas zabawiał Londyn kilkanaście lat temu,
zanim moda na wcielanie młodych chłopców w role szekspirowskich
bohaterów nie przeminęła ostatecznie.
- A więc - zauważył Marcus - mamy jeszcze jedno wspólne
zamiłowanie: teatr. Gdyby nie to, że nie możemy się razem
pokazywać publicznie, byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zabrać
panią któregoś wieczoru do teatru. Co za szkoda, że nie żyjemy w
środku ubiegłego wieku; mogłabyś nosić maskę i nikt by cię nie
rozpoznał, ale w obecnych czasach... - Urwał i skrzywił się z
niesmakiem.
Louise również pomyślała, że to wielka szkoda, ale nie
powiedziała tego głośno. Uważała, że dla własnego dobra powinna
trzymać Marcusa na dystans. Zaczynała uświadamiać sobie, że im
dłużej przebywa w jego towarzystwie, tym bardziej go lubi. Obojgu
nie przyszło na głowy użyć słowa „miłość” na określenie tego, co się
między nimi zrodziło, ponieważ mogłoby ich ono zapędzić w
nieznane i groźne rejony.
- Czy mogę panią odwiedzić w przyszłym tygodniu? - zapytał
Marcus, żegnając się z Louise. Ujął jej rękę i pocałował. Ta niewinna
pieszczota sprawiła, że obojgu krew zaczęła, szybciej krążyć w
żyłach. Nim się rozstali, każde z nich zadało jeszcze sobie w duszy
pytanie, jaka to siła popychała ich ku sobie z taką mocą.
Louise przeżywała to szczególnie. Nie była tak doświadczona w
sprawach miłości jak Marcus. Nigdy nie zapałała namiętnością do
żadnego mężczyzny, a brutalność jej zmarłego męża sprawiła, że sama
myśl o fizycznym zbliżeniu budziła w niej strach i odrazę. Nie wyob-
rażała sobie, że obecność któregoś z nich może wprawić jej zmysły w
stan takiego podniecenia. Znała tylko uczucie wstrętu - o, tak, tego
uczucia doświadczyła aż nadto!
Przy Marcusie sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Dzień
wydawał się jaśniejszy, kiedy spędzali go wspólnie. Każdy jego
dotyk, nawet najlżejszy, wzniecał w niej podniecenie, którego źródło
było dla niej całkowitą tajemnicą.
Żadna powieść, jaką czytała, nie mówiła o takich sprawach.
Wszystko w tych książkach było bardzo przyzwoite. Kobiety i
mężczyźni przekomarzali się i flirtowali ze sobą, ale te rozkoszne
dreszcze, które w tej chwili drobnymi fałami przebiegały jej ciało,
nigdy nie zostały opisane na stronach tych powieści. Po raz pierwszy
zrozumiała, dlaczego kobiety dają się uwieść mężczyznom; nie tylko
ci je zdradzają, ale ich własne ciała również.
Kiedy więc Marcus zapytał, czy pozwoli mu odwiedzić się za
tydzień, w sobotę, wprawdzie odpowiedziała uprzejmie „Tak,
oczywiście”, niemniej gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, nakazała
sobie stanowczo być bardziej wobec niego powściągliwą. Zrozumiała,
że największym zdrajcą w obozie jej cnoty jest przede wszystkim ona
sama.
Marcus miał uczucie, jakby nagłe znalazł się na rozdrożu. Nie
bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Na wsi, we włościach swego ojca,
zawsze było coś do roboty, musiał rozwiązywać problemy,
podejmować decyzje; miał przyjaciół, z którymi należało się zobaczyć
czy wybrać się z nimi na konną przejażdżkę.
Tutaj, w Londynie, dni mijały na ciągłym próżnowaniu. Jałowość
takiego życia doprowadzała go do rozpaczy. Rozumiał teraz, dlaczego
wielu jego znajomych piło, grało lub uganiało się za spódniczkami.
Oni po prostu nie mieli nic innego do roboty. Ile czasu można siedzieć
i czytać książkę, choćby nawet najciekawszą?
Gdyby przyszło żyć mu tutaj na stałe, powiedział sobie,
koniecznie musiałby znaleźć jakieś interesujące zajęcie. Może by
zbudował naukowe laboratorium, zaczął eksperymentować z
bicyklami bądź pogłębiał rolniczą wiedzę, ucząc się nowoczesnego
gospodarowania ziemią.
Mógłby również zostać dyplomatą jak lord Granville Leveson
Gower, aczkolwiek byłoby to trochę niepoważne, zważywszy, jak
słabym dyplomatą był w życiu. Mógłby także zająć się polityką jako
członek parlamentu. Wszystko byłoby lepsze od ciągłego
próżnowania. Na razie wyglądało jednak na to, że wkrótce wróci na
północ, do posiadłości ojca, gdzie był nie tylko szczęśliwy, ale i
użyteczny, nie było więc sensu zajmować się czymś nowym.
W środę rano postanowił udać się do sali sportowej pana Jacksona
przy Bond Street 13. Miejsce miało również tę zaletę, że znajdowało
się niedaleko pracowni madame Felice; istniała szansa, że jeżeli
szczęście mu dopisze, ujrzy ją chociaż przelotnie. Nie mógł doczekać
się soboty, żeby znowu się z nią zobaczyć - ale ponieważ dał słowo
honoru, że nie będzie się jej naprzykrzał, postanowił poświęcić się
chwilowo innym zajęciom - najlepiej sportowym.
Sala Jacksona była już pełna, kiedy się w niej pojawił. Wśród
obecnych tam mężczyzn - niektórzy przebrani już byli do walki z
pięściarzami - byli książę Sharnbrook, przyszły mąż jego siostry, oraz
Jack Perceval. Jack właśnie wycierał się ręcznikiem. Kiedy ujrzał
Marcusa, pomachał mu ręką na powitanie i wykrzyknął w jego
kierunku kilka niezrozumiałych słów.
Marcus wzruszył ramionami i usiadł z zamiarem poczekania na
właściciela, który był chwilowo zajęty. Uważał Jacksona, w pewnej
mierze, za swego przyjaciela. Jackson szanował Marcusa za jego
uczciwość i prostolinijność oraz za dobry lewy sierpowy. Marcus nie
był z tych, którzy tylko pozują na bokserów - przychodził do jego
ośrodka za każdym razem, kiedy pojawiał się w Londynie.
Jack Perceval skorzystał z okazji, by dokuczyć Marcusowi.
Zaczepił go wesoło, kiedy rozmawiał on z księciem Sharnbrook.
- Chytry z ciebie lisek, Angmering, nie ma co mówić! Jak ci się
udało doprowadzić do tego, że ta zarozumiała ślicznotka je ci z ręki,
podczas gdy reszta wychodzi ze skóry, żeby choć raczyła na nas
spojrzeć, nie mówiąc już o czymś poważniejszym. Natomiast ty
spacerujesz sobie z nią w najlepsze po King's Road i Embankment.
Gdyby wzrok Marcusa był w stanie zabijać, Jack z pewnością
byłby już trapem.
- Nie wiem, o czym mówisz, stary. Słowo „stary” zabrzmiało jak
obelga, ale Marcus chciał, żeby to tak właśnie wypadło. Co za pech,
że tego największego plotkarza londyńskiej socjety musiał spotkać
wtedy, gdy spacerował po Chelsea z madame Felice. Ale, co u licha,
Jack Perceval robił w tej dzielnicy?
Jack przyłożył palec do nosa.
- Przeklęte płotki, Angmering. Albo naprawdę byłeś w
towarzystwie tej ślicznotki, madame Felice w Chelsea w ubiegły
weekend, albo oboje macie sobowtórów - zauważył drwiąco i
roześmiał się rubasznie.
Marcus czuł na sobie domyślne spojrzenie księcia Sharnbrook.
Był wściekły; jego stosunki z madame miały dotychczas wyłącznie
przyjacielski charakter, poczuł się więc dotknięty uwagą Jacka.
Rozsadzała go także chęć zemsty. Ręka go świerzbiła, żeby
wymierzyć mocny cios w wątły podbródek Percevala, i tym sposobem
nauczyć go, by szanował dobre imię uczciwej kobiety.
Marcus do tej pory uważał Jacka za znajomego i był przekonany,
że będzie on na tyle taktowny, że zatrzyma dla siebie wiadomość o
tym, co zobaczył. Przyszło mu jednak do głowy, że powinien do
pewnego stopnia zrozumieć Jacka; pokusa, by rozpowiedzieć o takiej
sensacji znajomym, była dla takiego plotkarza jak on stanowczo za
silna.
Dobrze, sprawi zatem, że Jack będzie milczał, ponieważ myśl o
wesołości, jaką wiadomość o jego rzekomym romansie z madame
Felice wywoła w towarzystwie, była dla niego nie do zniesienia.
Kierowany odruchem wstał, pochylił się do przodu i złapał za
końce ręcznika, który Jack zarzucił sobie na szyję. Zacisnął je lekko,
mówiąc jednocześnie przez zęby:
- Ile mam ci zapłacić, Perceval, abyś przestał rozsiewać podłe
plotki o kobiecie, która swym zachowaniem nie dała ci najmniejszych
podstaw do powątpiewania w jej przyzwoitość - i również moją -
jeżeli już o to chodzi? Czego byś chciał, Perceval? - spytał, zaciskając
mocniej ręcznik wokół jego szyi. Wydawało się, że zamierza go
udusić.
Marcus, rzecz jasna, nie miał najmniejszego pojęcia, z jaką miną
wypowiadał te słowa. Jego oczy były jak dwie płytki stali, a twarz
miała zły i zacięty wyraz. Jack zbladł jak płótno i śliniąc się,
wybełkotał:
- Przestań, Angmering, nie miałem nic złego na myśli, wiesz
przecież. To była tylko żartobliwa, nic nieznacząca paplanina.
Wszyscy przecież lubimy takie tematy. Dobrze o tym wiesz.
- Nie, nie wiem, Perceval, i będę ci wdzięczny, jeżeli na
przyszłość nie będziesz szargał w mojej obecności dobrego imienia
żadnej kobiety. Przyrzeknij, że nigdy już tego więcej nie zrobisz, bo w
przeciwnym wypadku ukręcę ci łeb.
Sharnbrook położył rękę na ramieniu Marcusa.
- Uspokój się. Przestań grozić biednemu Jackowi, ponieważ jest
to narwaniec. Wiemy o tym wszyscy, prawda, Jack?
- Tak, ale czy on o tym wie?
- Teraz wie na pewno - uśmiechnął się Shambrook. - Powiedz, że
przyrzekasz być na przyszłość grzecznym chłopcem, a Angmering
puści cię wolno. - Mówiąc to, zacisnął mocniej dłoń na ramieniu
Marcusa.
Marcus z ociąganiem uwolnił mruczącego przeproszenia Jacka i
opuścił ręce. W tym momencie na sali pojawił się pan Jackson.
- Panowie, uprzejmie proszę, tylko bez awantur - spokojnie
przywołał ich do porządku. - Wałki toczymy na ringu. A co do pana,
panie Perceval, powinien pan już znać panującą w tym miejscu
zasadę: nie plotkujemy na temat płci pięknej. Proszę to sobie zapa-
miętać.
- Nic złego nie miałem na myśli - wymamrotał Jack z opuszczoną
głową.
- Jeżeli tak rzeczywiście było, sir, to trzeba było raczej trzymać
język za zębami, nie sądzi pan?
Po tych słowach Jackson opuścił salę wraz z księciem
Shambrook. Zawiązując rękawice wokół jego nadgarstków, zauważył
półgłosem:
- Nigdy nie przypuszczałem, że lord Angmering jest taki krewki.
Zawsze go miałem za człowieka spokojnego i opanowanego.
- Jeżeli chodzi o kobiety - odparł Shambrook, przyjmując pozę do
walki - wszyscy łatwo się zapalamy. Moim zdaniem Angmering obrał
zły kierunek, i to po raz pierwszy, śmiem twierdzić. A teraz
zabierajmy się do roboty.
Nieświadoma, że stała się obiektem złośliwej plotki wytwornego
towarzystwa, Louise pilnie pracowała nad wykończeniem wyprawy
Sophii Cleeve. Własnoręcznie skroiła jej suknię ślubną i właśnie
zajęta była fastrygowaniem spódnicy i stanika, kiedy dziewczyna ze
sklepu przyszła jej oznajmić, że detektyw z Bow Street pojawił się
znowu i prosi madame o chwilę rozmowy.
- Co, jeszcze raz! - wykrzyknęła Louise, omal nie wbijając sobie
szpilki w dłoń zamiast w poduszeczkę. Wiadomość, że Jackson znowu
ją odwiedza, wyprowadziła ją z równowagi. Po pierwszej rozmowie z
detektywem była przekonana, że nigdy więcej go nie zobaczy, i
cierpła teraz na myśl o kolejnej serii podchwytliwych pytań.
Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie może mu odmówić;
mogłoby mu się to wydać podejrzane.
- Przekaż mu, że będę u siebie w biurze, na zapleczu. Zaraz tam
przyjdę.
Nie chciała rozmawiać z nim w obecności swoich pracownic - ich
wścibskie spojrzenia śledziłyby każde drgnienie widoczne na jej
twarzy. Kiedy Jackson stawił się w wyznaczonym miejscu, odezwała
się z przekąsem:
- Nie wątpię, że powód, który pana dzisiaj do mnie sprowadza,
jest rzeczywiście ważny, panie Jackson. Zdaje pan sobie sprawę z
tego, że źle to wpłynie na moją opinię wśród klientek, jeżeli dowiedzą
się, że znany londyński detektyw zajmujący się sprawami kryminal-
nymi wciąż mnie przesłuchuje.
- Przykro mi, madame, że tak często panią nachodzę - odparł z
miną, która całkowicie temu zaprzeczała - ale usiłuję połączyć
niektóre luźne, na pozór niezwiązane ze sobą, wątki, to wszystko.
Chodzi mi o łata, które spędziła pani w Steepwood. Ustaliliśmy już, że
nigdy nie spotkała pani markizy w okresie, kiedy owa dama mieszkała
tam ze swoim mężem, prawda? O ile pamiętam, wyznała pani
również, że przyjaźniła się swego czasu z panną Filmer, obecną panią
Cameron, kiedy obie byłyście młodziutkimi dziewczętami. Proszę
mnie poprawić, jeżeli w którymś miejscu mijam się z prawdą.
- Nie mija się pan z prawdą - odparła lodowatym tonem Louise.. -
Czy przyszedł pan tylko po to, aby mi zadać to pytanie? Jeżeli tak, to
mógł pan sobie oszczędzić tej wizyty.
Jackson wyciągnął z kieszeni wymięty kawałek papieru, rzucił na
niego okiem i rzekł półgłosem:
- Tak, o to mi właśnie chodzi. Poprzednim razem nie zapytałem
pani, czy spotkała pani markizę w okresie, kiedy była ona małą
dziewczynką. Musiała mniej więcej mieć tyle lat co pani wówczas, a
nazywała się Louise Hanslope. Pani była w tamtym czasie
przyjaciółką obecnej pani Cameron. Przypuszczam, że mogła istnieć
taka możliwość. Jeżeli coś takiego miało miejsce, byłbym wdzięczny,
gdyby zechciała pani opisać mi jej wygląd. Widzi pani, to dziwne, ale
bardzo niewielu ludzi miało okazję ją zobaczyć, a jeżeli już coś
pamiętają, to raczej mało znaczące szczegóły.
- Pyta mnie pan, czy pamiętam dziewczynkę, którą, być może,
widziałam przed wielu łaty, w nadziei, że to naprowadzi pana na trop
dorosłej kobiety? Uważam, że to pytanie jest jeszcze dziwniejsze niż
ludzie, którzy nie zdołali dobrze zapamiętać osoby, którą rzadko i
tylko w przelocie, ale jednak widywali. Nie, nie przypominam sobie,
abym ją kiedykolwiek spotkała, nie potrafię więc opisać jej wyglądu.
Zaczęła się obawiać, że Jackson coś zwęszy. Najwyraźniej
podejrzewał, że istnieje związek między małą Louise Hanslope,
zaginioną markizą i madame Felice. Następne pytanie detektywa
dowiodło, że jej niepokój nie był bezpodstawny.
- Jest inne możliwe powiązanie, madame. Widzi pani,
dowiedziałem się ostatnio, prawie zupełnie przypadkowo, że Louise
Hanslope wyjechała z tej okolicy, będąc praktycznie jeszcze
dzieckiem, żeby uczyć się krawieckiego fachu. Pani również pracuje
w tym zawodzie. Może się kiedyś pani na nią natknęła?
Miała rację, ten człowiek był kimś więcej niż szpiclem - był psem
gończym, psem, który zagrażał jej bezpieczeństwu i spokojowi,
egzystencji, którą sobie z takim mozołem zbudowała.
- Gzy wolno mi zapytać, u kogo ta dziewczynka uczyła się
krawiectwa, panie Jackson?
Znowu zerknął na swój wymięty karteluszek.
- O ile mi wiadomo, w Northampton.
- Northampton! - Louise wybuchnęła histerycznym śmiechem.
Nie była w stanie się opanować. Wietrzyła nadciągające
niebezpieczeństwo i to sprawiało, że zaczynała tracić kontrolę nad
swoim zachowaniem. - Nie, nigdy nie spotkałam tej pani - ja
praktykowałam gdzie indziej. Obawiam się, że niewiele panu pomogę.
Jackson wetknął papier do kieszeni.
- Wielka szkoda. Nie fatygowałbym pani, gdyby nie to, że
natykam się na mur, jeżeli chodzi o osobę markizy. Proszę wybaczyć,
że niepokoiłem panią po raz drugi, ale moim obowiązkiem jest zbadać
każdy ślad, który może mnie do niej zaprowadzić.
- Oczywiście, rozumiem. Czy na tym będzie już koniec?
Jackson nie odpowiedział od razu. Skierował się do drzwi, ale
zanim ujął za klamkę, odwrócił się i obcesowym tonem oświadczył:
- Nie jestem pewien. Mam nadzieję, że nie będę musiał znowu
pani niepokoić, ale jeszcze jedna rzecz mnie intryguje.
- Cóż takiego, panie Jackson? - wykrztusiła z trudem. Nie chciała
znać odpowiedzi, ponieważ przypuszczała, że nie będzie ona po jej
myśli. Nieoczekiwanie nabrała pewności, że ten człowiek coś
podejrzewa i próbuje zastawić na nią pułapkę.
- Jedna z nauczycielek w szkole pani Guarding zapamiętała, że
Louise doskonale, jak na taką małą dziewczynkę, mówiła po
francusku. W szkole była bardzo dobra z tego języka. Dlatego też
pomyślałem, że pani może - przerwał, jak gdyby szukając
odpowiedniego słowa na wyrażenie swojej myśli, po czym
wykrzyknął triumfalnie - że może pani ją znać. Jest pani przecież
Francuzką, nieprawdaż? Skoro jednak pani twierdzi, że jej nie znała,
to wobec tego nie mamy o czym mówić, prawda?
Nadal ociągał się z odejściem. Louise odezwała się oschłym
tonem:
- Czy to już wszystko na dzisiaj, panie Jackson? Jak pan wie,
jestem osobą bardzo zajętą. Muszę wykończyć kilka ślubnych kreacji,
i to w terminie. Nie mogę sobie pozwolić na luksus plotkowania o
wydarzeniach z przeszłości.
Jackson posłał jej uśmiech. Louise pomyślała, że przypomina jej
wilka przypatrującego się swej zdobyczy.
- Myślę, że na dzisiaj to wszystko, madame. Do widzenia pani,
proszę nie odprowadzać mnie do drzwi. Sam trafię do wyjścia.
Louise po jego odejściu padła na krzesło i ukryła w dłoniach
rozognioną twarz. On wie albo podejrzewa, że jestem markizą,
pomyślała w panice, ale na razie nie ma na to dowodów.
A co będzie, kiedy i jeżeli mu się to uda? Co wtedy ona pocznie?
Nie ma znaczenia, że mogę udowodnić, iż to nie ja zabiłam tego
łotra, swego męża. Skandal, który takie zdemaskowanie nieuchronnie
za sobą pociągnie, zniszczy mnie oraz cały mój dorobek, pomyślała z
rozpaczą.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Droga madame - powiedział Cardew, kamerdyner Yardleyów -
milady i lady Sophia kazały panią przeprosić i powiedzieć, że nie są
jeszcze gotowe do przymiarki. Miały nieoczekiwanego gościa dziś
rano i właśnie w tej chwili spożywają spóźniony lunch. Proszą, aby
pani łaskawie zgodziła się zaczekać na nie w galerii. Służba poda tam
pani kawę i biskwity. Pani lokaj oraz służąca proszone są do kuchni,
gdzie otrzymają poczęstunek.
Mina kamerdynera mówiła wyraźnie, jakie jest jego zdanie o
ludziach, którzy składają wizyty o takiej niefortunnej porze. Sztywno
wyprostowany, zaprowadził Louise do galerii. Ta szumna nazwa
odnosiła się do długiego korytarza obwieszonego rodzinnymi
portretami i starymi obrazami przedstawiającymi głównie pejzaże.
Oczywiście, był tam także niski stolik, na którym stała taca z kawą i
herbatnikami.
Louise usiadła, wypiła kawę, którą czuwający w pobliżu lokaj
nalał jej do wytwornej filiżanki, i schrupała kilka ciasteczek.
Następnie, aby skrócić sobie czekanie, postanowiła obejrzeć obrazy.
Pobieżnie rzuciła okiem na więcej niż banalne pejzaże, a następnie
zaczęła oglądać portrety zmarłych członków rodziny Cleeve'ów.
Niektóre liczyły ponad dwieście łat. Interesowały ją - wszak byli to
także jej krewni - i ciekawa była, jak wyglądali, a także czy ona jest
choć trochę do nich podobna.
Doszła właśnie do części poświęconej niewiastom Cleeve'ów,
kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich Marcus. Louise była tak
pochłonięta oglądaniem podobizn jej nieznanych przodków, że nie
usłyszała, jak wchodził...
Marcus spędził ranek na rozmowie z ojcem. Tematem była jego
przyszłość. Był to pierwszy rezultat ich świeżo zawartej zgody. Nigdy
przedtem ojciec z synem nie gawędzili ze sobą tak swobodnie i
przyjacielsko.
- Moim życzeniem jest w dalszym ciągu mieszkać w Jaffrey
House - oświadczył lord Yardley. - To jest mój prawdziwy dom.
Opactwo nigdy nim nie było. Niemniej jestem absolutnie
zdecydowany przywrócić opactwu dawną świetność, a to oznacza
wielki wysiłek na rzecz odbudowy i odrestaurowania. Sywell ograbił
je do reszty z tych nielicznych mebli, jakie jeszcze zostały, i wnętrze
rezydencji przypomina bardziej psią budę niż stare rodzinne gniazdo.
Mój obecny sekretarz i zarazem bibliotekarz twierdzi, że tysiące
łat temu poganie, którzy założyli Święty Gaj i położyli kamień
runiczny, rzucili klątwę na Steepwood. Tych wszystkich, którzy po
nich nastali, a nie czcili kamienia, tylko wierzyli w fałszywych
bogów, po wsze czasy miały nawiedzać nieszczęścia i różnego
rodzaju kataklizmy. Burzliwa historia Steepwood, dowodzi mój
sekretarz, wydaje się świadczyć o prawdziwości tej tezy.
Thomas Cleeve zamyślił się chwilę, po czym kontynuował
opowieść.
- Opactwo, które tam zostało założone, rzeczywiście upadło i
zamieniło się w ruinę, a wszystkich jego właścicieli kolejno spotykał
tragiczny los, nie wyłączając Sywella, który, jak wiemy, marnie
skończył. Podzielam zatem zdanie mego sekretarza, że taka niepra-
wdopodobna rzecz jak klątwa rzeczywiście mogła zostać rzucona.
Niezależnie od wszystkiego, trzeba myśleć o przyszłości. Mając to na
uwadze, chcę cię prosić, abyś rozważył starannie propozycję, którą
zamierzam ci złożyć, a która dotyczy objęcia przez ciebie opactwa na
własność.
Lord Yardley znów przerwał, poprawił się w fotelu, po czym
podjął wywód.
- Jeden z tamtejszych obywateli ziemskich, którzy kupili znaczną
część gruntów opactwa od Sywella, popadł w długi i zaproponował
mi, abym je odkupił. Zgodziłem się. Trzeba będzie jednak włożyć
wiele pracy i wysiłku, aby doprowadzić majątek do takiego stanu,
żeby znowu zaczął przynosić zyski. Ponieważ dowiodłeś swoich
gospodarskich i organizacyjnych zdolności, zarządzając mymi
północnymi posiadłościami, chcę ci zaproponować, abyś podjął się
podobnego zadania w Steepwood.
Dobrze byłoby również, gdybyś zaczął jednocześnie restaurować
opactwo z uwagi na to, że w przyszłości, kiedy ja odejdę już z tego
świata, stanie się ono twoją stałą siedzibą. Jaffrey House przypadnie
wdowie, ale do ciebie oczywiście będzie należała ostateczna decyzja
w tym względzie. Do mnie już nie.
Nie musisz mi od razu dawać odpowiedzi, ale chciałbym, żebyś
nie zastanawiał się nad nią zbyt długo. Ten ambitny projekt będzie
miał również tę dobrą stronę, że na dłuższy czas zapewni pracę
miejscowej ludności. Odbudowane opactwo też będzie wymagało
stałego licznego personelu. To wielki obiekt i trzeba będzie ciągłej
troski, by go utrzymać w dobrym stanie. Marcus spojrzał na ojca.
- Jesteś pewien, że dobrze przemyślałeś tę decyzję, ojcze? Tak
długo czekałeś na to, żeby odzyskać opactwo, byłoby więc rzeczą
naturalną, abyś sam zajął się restaurowaniem rezydencji.
Lord Yardley potrząsnął głową.
- Jestem na to za stary, Angmering. Chcę tylko zabezpieczyć
przyszłość i spokojny byt rodzinie, dając tobie w tej sprawie carte
blanche. Jesteś odpowiedzialnym człowiekiem, nigdy się na tobie nie
zawiodłem. Potraktuj to jako zadośćuczynienie za moje zaniedbania w
stosunku do ciebie w przeszłości. Żywię nadzieję, że wkrótce ożenisz
się osiądziesz wraz z żoną w Steepwood. Oby to się stało jak
najszybciej. Uważałem za swój obowiązek uprzedzić cię o klątwie
ciążącej na opactwie, zanim podejmiesz decyzję.
Pierwszym odruchem Marcusa było odrzucić propozycję, ale po
chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że przecież jego działalność
w Northhumberland i tak dobiegła już końca. Teraz wystarczy tam
zatrudnić dobrego administratora, który dopatrzy, aby rekultywowane
grunty przynosiły obfity plon, a reszta i tak będzie toczyła się
wyznaczonym przez niego torem.
Przyszło mu również na myśl, że przecież ostatnio często zadawał
sobie pytanie, jakiemu zajęciu ma się oddać w przyszłości. Teraz już
wie, jakie ma przed sobą zadanie. Ojciec daje mu jedyną w życiu
okazję, aby odrobić wiekowe zaniedbania - przodkowie Yardleyów
niewiele dbali o ziemię.
Co do klątwy, to nie przywiązywał do niej wagi. Był dzieckiem
Oświecenia i odrzucał takie średniowieczne przesądy. Nie było
obawy, aby ten czynnik nawet w najmniejszym stopniu zaważył na
jego decyzji.
Ojciec znowu wspomniał o tym, że pragnie, aby syn się ożenił, i
po raz pierwszy Marcus nie odrzucił tej myśli natychmiast. Żona
faktycznie bardzo by mu się w realizacji tego zadania przydała,
zwłaszcza kiedy przyjdzie czas na urządzanie wnętrz i meblowanie
opactwa. W przeciwnym wypadku będzie całkowicie zdany na
stolarzy, antykwariuszy i tapicerów. Wyobraził sobie nagle Felice, jak
biega po pokojach z próbkami materiałów, jak dobiera dywany i
lustra... Jego macocha twierdziła, że Felice ma bezbłędny gust.
Uświadomił sobie, że ojciec oczekuje od niego odpowiedzi.
Otrzyma ją, i na dodatek taką, która, jak miał nadzieję, całkowicie go
usatysfakcjonuje.
- Muszę przyznać, że nieźle mnie zaskoczyłeś, ojcze. To trudny
orzech do zgryzienia - odezwał się w końcu. - Miesiąc temu moja
odpowiedź z pewnością brzmiałaby „nie”. W tej chwili mogę cię
zapewnić, że jestem skłonny spełnić twoje życzenia, ale chciałbym,
żebyś zostawił mi trochę czasu do namysłu. Znasz mnie, ojcze. Muszę
starannie rozważyć twoją propozycję; jest zbyt ważna, by ją przyjąć
tak od razu, bez głębszego zastanowienia.
- Zgadzam się z tobą, Angmering - odrzekł hrabia.
- Proszę jednak, byś nie zwlekał zbyt długo z ostateczną
odpowiedzią. Jestem starszym człowiekiem i ważna jest dla mnie
świadomość, że zanim zejdę z tego świata, przekażę ster rodzinnej
nawy w ręce dobrego i odpowiedzialnego sternika.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas o innych, mniej ważnych
sprawach, po czym ojciec pojechał do siedziby rządu w Whitehall
Marcus natomiast skierował kroki na dół do głównego przedsionka.
Tam spotkał Cardew. Marcus zawsze odnosił wrażenie, że służba
więcej wie o pracodawcach, niż im się wydaje, a Cardew tylko
potwierdził to przypuszczenie.
- Słóweczko, milordzie - zatrzymał go kamerdyner.
- Milady i lady Sophia bardzo późno jadły dziś lunch i w związku
z tym prosiły modiste, która przyjechała z przymiarką, aby poczekała
na nie przez ten czas w galerii. Poleciłem podać jej tam kawę i
biskwity.
Przerwał znacząco, jakby oczekiwał od młodego pana jakiejś
odpowiedzi.
Marcus, którego myśli zajęte były niedawną rozmową z ojcem,
odparł cokolwiek niecierpliwie:
- Tak, Cardew, tak. Słucham, o co konkretnie chodzi?
- Drobiazg, milordzie, sądziłem po prostu, że wiadomość, iż
madame Felice jest tu, w domu, zainteresuje pana.
- Naprawdę tak myślałeś? - Oczywiście, służący miał rację, ale,
do licha, skąd on wiedział, że lord Angmering jest zadurzony w
modiste! Czyżby to już było znane całemu światu? Jakim sposobem?
Marcus postanowił nie zastanawiać się dłużej nad tym
zagadnieniem. Odpowiedział kamerdynerowi:
- Dziękuję ci za informację, Cardew. Powiedz mi, jak sądzisz, czy
madame zechciałaby uszyć mi koszulę?
Udało mu się - wytrawny sługa stracił rezon, ale na krótko.
Cardew uśmiechnął się.
- Och, milordzie, przypuszczam, że sam pan może ją o to zapytać
- oświadczył i odszedł, stąpając cicho jak kot.
No cóż, dlaczego nie zastosować się do jego sugestii i zobaczyć
się z madame? Wszyscy w domu już wiedzą o tej wizycie, nikogo
więc nie zdziwi, że rozmawia z gościem. Będzie to dla niego
wspaniała sposobność, aby pobyć z Louise trochę sam na sam -
zachowując się z odpowiednim szacunkiem, oczywiście.
Wbiegł lekkim krokiem na schody i skręcił na pierwszym
podeście w stronę drzwi prowadzących do galerii. Otworzył je jednym
pchnięciem i ujrzał Felice. Stała pośrodku i spoglądała na portret jego
prababki Adelaide Cleeve.
Nie słyszała, jak wszedł. Marcus zatrzymał się na progu, aby
przyjrzeć się jej w momencie, gdy sądziła, że nikt jej nie obserwuje.
Stała z głową odchyloną do tyłu i spoglądała na portret z uwagą, która
cechowała wszystkie jej poczynania. Kinkiet na ścianie oświetlał jej
postać, tworząc nad jej głową rodzaj aureoli.
W tym momencie Marcus zrozumiał nagle, że już widział ten
mocny mały podbródek, i teraz uświadomił sobie, kiedy i gdzie to
było. Taki podbródek miało dziecko, któremu kiedyś bandażował
skaleczone kolano w lesie Steepwood. Pamiętał, że dziewczynka
zadarła wtedy do góry bródkę i oświadczyła mężnie: „Nie jestem
tchórzem, chłopcze, chociaż jestem dziewczynką”. Tę właśnie
dziewczynkę widział w towarzystwie Ateny Filmer, a Jackson właśnie
o nią rozpytywał ostatnio tak uporczywie.
Ledwie zdążył ochłonąć po tym pierwszym zadziwiającym
odkryciu, kiedy dokonał drugiego, równie fascynującego. Z
niewymownym zdziwieniem stwierdził, że kipiąca energią młoda
kobieta stojąca pośrodku galerii i jego dawno zmarła prababka, której
namalowana twarz widniała na portrecie wiszącym na ścianie, są do
siebie łudząco podobne, jakby były bliźniaczkami.
Nie miał już teraz wątpliwości, że madame Felice nie jest żadną
Francuzką, tylko dorosłą Louise Hanslope - ową Louise Hanslope,
która wyszła później za mąż za Sywella i została markizą. Ciekawe,
co na to powie Jackson? I jak on, Marcus Cleeve, lord Angmering,
pierworodny syn i następca hrabiego Yardleya, ma się teraz zachować
wobec damy, która miała twarz i karnację rodziny Cleeve'ów?
Dlaczego, na miłość boską, dotąd tego nie zauważył?
Stał nieruchomo w miejscu aż do chwili, gdy Louise poruszyła się
i wreszcie go spostrzegła. Marcus pomyślał, że muszą mieć podobne
miny, ponieważ jej twarz również wyrażała zaskoczenie i
niedowierzanie.
Spoglądali na siebie w milczeniu. Marcus poruszył się pierwszy.
Kiedy się odezwał, własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie
głucho i obco.
- Widziałem cię już kiedyś, prawda? Przed wielu laty. Wcale nie
zamierzał odezwać się w ten sposób. Był świadomy, że to pytanie
zabrzmiało jak oskarżenie, ale nie potrafił powstrzymać się od tej
uwagi. Był do głębi wstrząśnięty swym odkryciem.
Louise nie zrozumiała, co Marcus miał na myśli. Do czego
odnosiły się jego słowa? Skonsternowana, zapytała niepewnie:
- Dlaczego? Dlaczego tak myślisz? Gdzie i kiedy mnie widziałeś,
milordzie? - Wzrok, jakim na nią spoglądał, wywołał zimny dreszcz.
Usiłowała grać, pokrywać niepokój żartobliwym tonem, jakim zwykle
z nim rozmawiała, powiedzieć coś w rodzaju. „Mój drogi panie
Marksie, cokolwiek pan sobie myśli”, ale słowa uwięzły jej w gardle.
Marcus był tak zaskoczony, że nie wiedział, którą zagadkę ma
najpierw wyjaśniać, do której się przede wszystkim odnieść - czy do
odkrycia, że madame Felice jest prawie na pewno Louise Hanslope,
oraz tego wszystkiego, co się z nim łączy, czy też do drugiej za-gadki,
jaką było niezwykłe podobieństwo madame Felice do jego prababki.
- Chcesz powiedzieć, że nie przypominasz sobie, że mnie już
dawniej spotkałaś - odezwał się w końcu, świadomy, jak kulawo i
niedorzecznie wypadła ta uwaga.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła Louise. - Skąd to
przypuszczenie, że się już kiedyś widzieliśmy?
Było jednak coś w wyrazie twarzy Marcusa, co ją poważnie
zaniepokoiło. Nie przerażało jej odkrycie, że jest podobna do Adelaide
Cleeve - bała się tylko, jak na to zareaguje Marcus. Jego
oświadczenie, że spotkali się już dawniej, zastanowiło ją i bardzo
chciała wiedzieć, skąd się brała ta jego pewność. Lękała się, że więzy
przyjaźni i zrozumienia, jakie się między nimi nawiązały, mogą na
tym ucierpieć - jeżeli już nie zostały zerwane.
- Naprawdę nie przypomina pani sobie? Na dobrą sprawę,
pomyślał, mogło tak rzeczywiście być. Bądź co bądź, była wtedy
prawie dzieckiem. Dziewczynki nie zmieniają się z łatami do tego
stopnia co chłopcy. Rysy dorosłej kobiety zachowują w dużej mierze
dziecinne cechy, podczas gdy chłopiec między trzynastym a
czternastym rokiem życia przeobraża się w zupełnie innego człowieka
i nie sposób domyślić się, jak wyglądał, zanim wkroczył w okres
dojrzewania.
- To było w Steepwood - wyjaśnił. - Wyszedłem się przejść do
lasu któregoś popołudnia i spotkałem małą dziewczynkę. To była
pani. Nie jestem pewien, ile mogłaś mieć wtedy lat, ale byłaś jeszcze
dzieckiem. Towarzyszyła pani Atena Filmer. W pewnym momencie
potknęłaś się i upadłaś, kalecząc sobie kolano. Przewiązałem ci
skaleczenie swoją chusteczką. Pamiętam, że prosiłem, abyś nie
płakała, na co ty wtedy, przypominam sobie, odpowiedziałaś hardo, że
nie będziesz płakać, bo nie jesteś tchórzem.
Zauważył, że w miarę jak mówił, jej twarz zmieniała wyraz.
Louise nie pamiętała dokładnie tego wydarzenia, ale ono musiało
tkwić gdzieś w zakamarkach jej świadomości, czekając, aż jakieś
wydarzenie czy przypadkowe zrządzenie losu wyciągnie je na
powierzchnię.
- To pan był tym chłopcem? Pamiętam jak przez mgłę, że coś
takiego rzeczywiście miało miejsce. Jednak w najmniejszym stopniu
nie przypominasz chłopca, który wtedy chusteczką opatrzył mi
skaleczenie. Nigdy bym pana nie rozpoznała i nawet teraz trudno mi
uwierzyć, że pan nim był. Gdyby nie to, że opisał pan ten wypadek z
takimi szczegółami, za nic na świecie bym pana nie skojarzyła z
tamtym wydarzeniem. Dlaczego tak na mnie patrzysz, milordzie?
- Panie Marksie - poprawił ją machinalnie Marcus. - Jestem
panem Marksem.
- Owszem, ale nie w tym miejscu - odparła - i nie w tej chwili.
Wydaje mi się, że jeszcze coś pana gnębi, czy mam rację?
- Wiele rzeczy mnie gnębi - odrzekł. - To, że nie jest pani
Francuzką, za jaką się podaje że, jeżeli się nie mylę, jest pani
naprawdę Louise Hanslope i wdową po Sywellu oraz to, że nie
powiedziała mi pani o tym - ani, jak rozumiem, również Jacksonowi.
Dlaczego? Po co ta cała tajemnica? Z tego, co słyszałem, i z tego, na
ile zdołałem panią poznać, jest niemożliwe, aby pani zamordowała
Sywella. Oskarżanie pani o tę zbrodnię byłoby rzeczą absurdalną...
Przerwał, aby zaczerpnąć tchu.
- No cóż, milordzie - odezwała się Louise, świadoma, że słodko -
gorzka znajomość z panem Marksem umiera na jej oczach. - Cieszę
się, że nie wierzysz, iż popełniłam tę zbrodnię, a ja z kolei mogę dać
słowo, że jej nie dokonałam. Ale powtarzam, czuję, że jeszcze coś
innego pana gnębi, i bardzo chciałabym wiedzieć, co to takiego?
- Wie pani dobrze - odparł, wskazując na portret, przed którym
stali teraz oboje. - O to chodzi. Jeśli rzeczywiście jesteś Louise
Hanslope, to nie do wiary, jak bardzo przypomina pani Adelaide
Cleeve, moją prababkę. Jesteście podobne do siebie jak dwie krople
wody. Ile tajemnic ukrywasz, madame Felice, i dlaczego to robisz?
- Och - odparła ze smutkiem Louise. Gorycz przepełniała jej
serce, że w taki oto sposób Marcus dowie się o jej skrzętnie skrywanej
tajemnicy. Jednocześnie czuła, jak rośnie jej gniew na niego za to, że
on, który w przyszłości będzie hrabią i wielkim panem, nie zdaje
sobie sprawy, jak trudna jest egzystencja niższych warstw
społeczeństwa, pośród które przed laty rzucił ją okrutny los.
- Cóż ja, biedna, pocznę, jeżeli moja prawdziwa tożsamość
zostanie odkryta? Zewsząd, w takim wypadku, grozi mi zguba. Muszę
bronić się na wszelkie możliwe sposoby. Jeżeli Jackson odkryje, że
jestem Louise Hanslope, zaginioną markizą, i ujawni ten fakt przed
światem, mogę na zawsze pożegnać się ze spokojnym życiem i
pracownią, którą z takim trudem założyłam i rozwijałam.
W jaki sposób zarobię na życie? Będę miała tylko jedno wyjście,
aby nie umrzeć z głodu: przyjąć pańską niemoralną propozycję. Kiedy
w końcu sprzykrzę się panu i porzuci mnie pan dla innej, młodszej,
zostanie mi już tylko owe przysłowiowe miejsce pod latarnią, dokąd
trafiają młode, porzucone przez mężczyzn lub życiowo niezaradne
kobiety.
- Nie - zaoponował Marcus, usiłując wziąć ją w ramiona. - Zaufaj
mi choć trochę, madame. Opowiedz mi historię Louise Hanslope i
wyjaśnij - jeżeli wiesz - dlaczego jesteś podobna do mojej rodziny, do
Cleeve'ów.
Czy mogła mu zaufać? Czy musi mu ufać? Nie ma chyba wyboru.
Czy jest jakieś inne rozwiązanie? Co ma zrobić, żeby wyjść obronną
ręką z tej skomplikowanej sytuacji?
Louise popatrzyła uważnie na Marcusa. Coś z tego, co
powiedziała, musiało sprawić na nim wrażenie, ponieważ miał już
zupełnie inną minę. Spoglądał na nią już nie oskarżycielsko, a ze
współczuciem. Pomyślała, że jest to na pewno lepsze niż gniew.
- Powinnam przedtem opowiedzieć o tym, milordzie. Nie będę
przepraszała za to co zrobiłam, ale wyjaśnię, dlaczego zachowywałam
tajemnicę przed światem. Bałam się tego świata, zawsze był dla mnie
okrutny i wrogi. Po tym, jeżeli pan uzna za stosowne, możesz mnie
osądzić, potępić i odtrącić od siebie, jeżeli to, co zrobiłam, zraziło
pana do mnie.
Nie możemy jednak rozmawiać o tym w tym miejscu - nie teraz.
Lady Yardley i lady Sophia zjawią się lada moment, a ja nie chcę
sprawić im zawodu. Muszę skończyć pracę, której się podjęłam. Świat
nie może przestać funkcjonować dlatego, że lord Angmering żąda
natychmiastowej odpowiedzi na swoje pytania. Jutro mam wolny
dzień - od dawna go planowałam. Pan Marks, jeśli chce, może mnie
odwiedzić w moim domu w Chelsea. Lord Angmering, jednakże,
niech raczej zostanie tutaj, przy Berkeley Square.
Jakaż z niej piękna, wspaniała, dzielna istota, nawet jeżeli trochę
przebiegła, pomyślał Marcus z uznaniem. Postąpi zgodnie z jej
życzeniem, ponieważ jest to kobieta, za którą tęskni, której pożąda i
którą pragnie widywać. W żadnym wypadku nie może, nie powinien i
nie chce jej teraz utracić.
Tej nocy Louise nie była w stanie zasnąć. Zdołała jakoś przetrwać
żmudną przymiarkę z hrabiną i jej córką, nie pokazując niczym po
sobie zdenerwowania, które nie opuszczało jej od chwili, gdy Marcus
w galerii przed portretem swej prababki Adelaide odkrył jej
prawdziwą tożsamość.
Wiedziała,
że
Marcus
jest
bystrym
człowiekiem,
nie
przypuszczała jednak, że do tego stopnia. Dowiódł swej bystrości,
kiedy rozpoznał ją po takim długim czasie i natychmiast wyciągnął z
tego faktu jedyny słuszny wniosek - a mianowicie, że to ona jest
markizą Sywell. Zrozumiał, że to nieprawdopodobne - tak samo
pewnie myśli Jackson - aby Atena Filmer miała dwie takie same małe
przyjaciółki i że wobec tego ta przyjaciółka musi być zaginioną żoną
Sywella.
Jedyną rzeczą, której na razie zbytnio nie dociekał, było jej
uderzające podobieństwo do rodziny Cleeve'ów. Jeżeli opowie mu
prawdę o Louise Hanslope i jak to się stało, że poślubiła Sywella, a
potem od niego uciekła, musi także wyjawić największą z jej
wszystkich tajemnic - kim właściwie jest i z jakiej wywodzi się
rodziny.
I to był jej największy problem. To gryzło ją najbardziej i nie
pozwoliło zmrużyć oka tej nocy. W czasie długich bezsennych godzin
zadawała sobie pytanie, czy on w tę prawdę uwierzy? Może, na
przykład, pomyśleć, że Louise fantazjuje, twierdząc, że między nią a
rodziną Cleeve'ów istnieją więzy krwi. Jednak niezależnie od
wszystkiego dobrze zdawała sobie sprawę, jaka trudna będzie ta
rozmowa i ile ją będzie kosztować nerwów. Musi ją jednak odbyć.
Nie może dłużej oszukiwać Marcusa, jeżeli pragnie zachować jego
szacunek, nie mówiąc już o miłości.
Mogła z niego pokpiwać, nazywając panem Marksem, mogła z
pogardą odrzucić jego propozycję, by została jego kochanką,
przekonywać go wyniośle, że nic dla niej nie znaczy, ale nie mogła
zatajać przed sobą prawdy - tego, że jest w nim zakochana.
Wrażliwy chłopak, który przewiązał jej kolano swoją chusteczką,
wyrósł na silnego, ujmującego mężczyznę. Mógł przed przyjaciółmi
udawać zblazowanego, ale jego twarz mówiła co innego; przebijała z
niej dobroć i uczciwość. Nie miała pojęcia, do jakiego stopnia trudne
dzieciństwo przyczyniło się do tego, że wyrósł na tak szlachetnego
człowieka, ale poznała tego mężczyznę, i to z najlepszej strony.
Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że choć kocha go bardzo,
nigdy nie zdobędzie się na to, aby zostać jego utrzymanką. Zamierzała
być tak samo uczciwa w stosunku do własnej osoby, jak on był wobec
siebie. Czas pokaże, co z tego wszystkiego wyniknie. Najbardziej ze
wszystkiego bała się, czy prawda o niej, o jej przeszłości, o tym, kim
była, może stanąć na drodze do ich szczęścia.
- Zaufaj mi - zwrócił się do niej ostatnio z prośbą. Po raz pierwszy
w życiu ktoś odezwał się do niej w ten sposób.
Nic dziwnego, że kiedy nastał ranek, z napięciem oczekiwała jego
wizyty. Myślała, że będzie się trzymał etykiety i nie przyjdzie przed
południem, ale, jak powinna się była tego spodziewać, Marcus nie
zwracał uwagi na takie rzeczy. Pan Marks i Marcus, lord Angmering,
kierowali się w życiu swoim własnym kodeksem.
Był na tyle dobrze wychowany, że odczekał, aż ona zje śniadanie,
ale w momencie, kiedy francuski zegar na kominku wydzwonił
jedenastą, zapukał do jej drzwi. Przyszedł przebrany za pana Marksa,
w prostym nierzucającym się w oczy ubraniu. Wyglądał jak
prawdziwy kancelista. Louise pomyślała z podziwem, że kamerdyner
dobrze doradził, co ma na siebie włożyć.
Nie mogła wiedzieć, że kamerdyner Marcusa miał ze swoim
panem istny krzyż pański. Musiał ubierać go przecież na różne okazje,
a było ich wiele i różnorodne. Był czas, kiedy szykował mu galowy
strój z białej satyny na wykwintne bankiety, a. czasami stroił jak
dandysa. Najczęściej jednak pomagał mu przy wkładaniu prostych
wygodnych ubrań na pola i do lasu, kiedy Marcus zarządzał
włościami ojca.
Louise poczuła lekki niepokój, gdy służąca wprowadziła go do
salonu, ale odetchnęła z ulgą, widząc, że zachowanie Marcusa w
niczym się nie zmieniło. Odnosił się do niej jak dawniej.
Ukłonił jej się jak zawsze - głęboko i z szacunkiem: Przyjął
kieliszek madery, tak jakby to była banalna grzecznościowa wizyta, a
nie szczególnie denerwujące spotkanie, w czasie którego, spodziewał
się, Louise opowie mu całą prawdę o sobie.
Nie domyślał się, jak szczegółowe i zaskakujące będzie jej
wyznanie, ale jedno wiedział na pewno - nic nie zmieni jego stosunku
do Louise. Będzie odnosił się do niej z taką samą miłością i uwagą jak
przedtem, przed tą feralną chwilą, kiedy zobaczył ją, jak stała przed
portretem jego prababki w galerii.
Usiedli naprzeciwko siebie, rozmawiając o banalnych rzeczach: o
pogodzie i o tym, że przymiarka sukien Sophii i jej matki, wczoraj po
południu, bardzo się udała. Louise zauważyła, że Marcus wygląda na
zmęczonego; twarz miał zszarzałą i posępną. Widocznie i on również
źle spał tej nocy. Nic jednak na ten temat nie powiedziała.
Na koniec temat rozmowy wyczerpał się. Louise odstawiła
kieliszek z winem, którego prawie nie tknęła, i odezwała się
niepewnie:
- Milordzie...
- Panie Marksie - poprawił. - Tutaj, u pani w domu, jestem panem
Marksem.
- A zatem dobrze, panie Marksie. Obiecałam, że opowiem całą
prawdę o życiu Louise Hanslope, którą poznałeś jako madame Felice.
Nie muszę ci mówić, jak trudno mi przychodzi ujawniać moją
skomplikowaną przeszłość, niemniej uważam za swój obowiązek
wyznać ci wszystko uczciwie, jak na spowiedzi, niczego nie
ukrywając.
Przede wszystkim chcę poinformować, że ani Louise Hanslope
nie jest moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem, ani madame
Felice Morisot. Pragnę też pana uprzedzić, że gdy ujawnię panu swoje
rzeczywiste nazwisko i uznasz za stosowne opuścić mój dom i
wymazać mnie ze swej pamięci, zrozumiem to, nie będę miała o to
żalu. Jest to ryzykowny krok, ale zdecydowana jestem go zrobić.
Przerwała, nie wiedząc, co mówić dalej. Marcus odpowiedział jej
łagodnie:
- Ja także muszę podjąć to ryzyko. Nie wydaje mi się, żeby miało
być ono zbyt duże.
- Mówisz tak w tej chwili, ponieważ nie znasz całej prawdy,
milordzie. Obawiam się, że twoja reakcja będzie zupełnie inna, kiedy
poznasz szczegóły.
- Niewykluczone, że tak będzie - odparł z powagą Marcus. -
Najpierw jednak, proszę opowiedzieć mi swoją historię. Sam będę
wiedział, jak ją osądzić.
- A więc dobrze, zanim jednak zacznę, musi pan wiedzieć, że
część z tego, co opowiem, została mi przekazana przez inną osobę.
Jest to więc relacja z drugiej ręki. John Hanslope nie był moim ojcem.
Był najpierw rządcą majątku hrabiego Yardleya, który stracił opactwo
Steepwood, a następnie markiza Sywella. W rezultacie znał dobrze
całą hrabiowską rodzinę, a zwłaszcza lorda Ruperta Cleeve'a, który
był, oczywiście, pańskim dalekim krewnym.
Lord Rupert powinien właściwie być nazywany lordem
Angmering, ale z jakiejś niewiadomej przyczyny wolał nie używać
tego tytułu. Lord Rupert, ku wielkiemu niezadowoleniu swego ojca,
związał się i podobno poślubił francuską damę, Marie de Ferrers,
która była katoliczką. Hrabia był tym tak rozgniewany, że wyparł się
syna i zabronił mu przekraczać progu swego domu. Dawał nawet do
zrozumienia, ponieważ wybranka syna była innego niż on wyznania,
że ich małżeństwo jest nieważne.
Lord Rupert powiedział jednak rządcy, kiedy zostawiał u niego
swą żonę i dziecko, małą dziewczynkę, aby poszukać dla nich domu,
że wzięli ślub i są prawowitym małżeństwem. To trudna część mojej
historii, ponieważ tą małą dziewczynką był nie kto inny tylko ja -
Louise Cleeve. Oczywiście nie mogę nic z tego pamiętać, w owym
czasie byłam bowiem niemowlęciem.
Marcus wydał z siebie cichy okrzyk. Louise zamilkła spłoszona.
W jej szeroko otwartych oczach malowały się niepokój i zakłopotanie.
Ruchem ręki polecił jej mówić dalej.
- John opowiadał mi później, że mój ojciec po jakimś czasie
powrócił i zabrał nas ze sobą. Potem dowiedział się jednak, że ojciec
zostawił moją matkę w Cheltenham, a sam udał się do Francji, aby
odzyskać należną jej część majątku. To wszystko oczywiście działo
się już po wybuchu rewolucji francuskiej. Stosunek do tego
wydarzenia był również kością niezgody między lordem Rupertem a
jego ojcem. Byli w tej kwestii całkowicie odmiennego zdania.
Mój ojciec początkowo sympatyzował z rewolucjonistami.
Później jednak, gdy zaczęła się era Wielkiego Terroru, zmienił zdanie.
Niestety, został we Francji złapany i tam umarł, ale w jaki sposób i w
jakich okolicznościach - tego nikt nie wie. Tak więc lord Rupert, mój
ojciec, z Francji nie wrócił. John nigdy się nie dowiedział, czy zdołał
on spotkać się z rodziną mojej matki ani nawet tego, czy tej rodzinie
udało się przeżyć rewolucję, czy też stała się jej ofiarą jak tylu innych
francuskich arystokratów.
- Z pani opowieści wynika - wtrącił się Marcus - że jeśli mówisz
prawdę, to według prawa jesteś panną Louise Cleeve.
Skinęła głową i mówiła dalej:
- John nie słyszał więcej o lordzie Rupercie ani o jego żonie,
chociaż nie szczędził wysiłków, aby ich odszukać, aż do momentu, w
którym otrzymał list od mojej matki. Powiadamiała go o śmierci męża
we Francji oraz o tym, że ona sama mieszka w wielkiej biedzie w
Cheltenham i że jest umierająca. Błagała go, aby zaopiekował się jej
dzieckiem, to znaczy mną.
Nie zwróciła się o pomoc do hrabiego, ponieważ nie chciała, aby
zajął się jej wychowywaną w katolickiej religii córeczką. Nie
wiedziała, że on już nie żyje i że to pański ojciec, daleki kuzyn,
odziedziczył hrabiowski tytuł. John natychmiast udał się do
Cheltenham. Zdążył w samą porę, ponieważ moja matka wkrótce po
jego przyjeździe wydała ostatnie tchnienie.
Głos jej się załamał. Przełknęła łzy, po czym wróciła do swojej
opowieści:
- Pamiętam moment jej śmierci oraz przyjazd Johna, ale tylko
urywkowo. Naturalnie w ogóle nie pamiętam ojca. Matka przed
śmiercią błagała Johna, żeby mnie zaadoptował, a także by dołożył
wszelkich starań, żebym w przyszłości zajęła należne mi miejsce w
świecie. Zgodził się i zabrał mnie do Steepwood.
Niestety, mój opiekun, jakim stał się John Hanslope, nie mógł
znaleźć żadnego dowodu ani dokumentu, który by potwierdzał, że moi
rodzice byli rzeczywiście legalnym małżeństwem. Sądził, że pobrali
się we Francji, chociaż z tego, co lord Rupert mu kiedyś powiedział,
zrozumiał, że podobno wzięli ślub w Anglii.
W tej sytuacji Hanslope'owie zaczęli wychowywać mnie jak
własną córkę. Nie tylko nie mieli żadnych dokumentów, które by
potwierdzały, że pochodzę z legalnego małżeńskiego związku, ale
trudno by im było udowodnić, że w ogóle jestem krewniaczką
Cleeve'ów, choćby nawet nieprawą. Pani Hanslope, która swego czasu
była guwernantką we francuskiej rodzinie i bardzo dobrze mówiła po
francusku, od wczesnego dzieciństwa uczyła mnie tego języka.
Zapewniła mi też doskonałe wykształcenie. Nie miałam w owym
czasie pojęcia, że jestem Louise Cleeve. Przypuszczałam, że moi
rodzice dlatego oddali mnie Johnowi i jego żonie na wychowanie, że
moja rodzina była biedna i nie mogła zapewnić mi utrzymania.
Minęło wiele łat, zanim John - mój ojciec, jak go wtedy nazywałam -
wyjawił całą prawdę.
Marcus słuchał tej niewiarygodnej opowieści, nie odzywając się
słowem. Louise spojrzała na niego i rzekła:
- To brzmi jak opowieść grozy, nie uważa pan? Całkiem jak z
opowieści pani Radcliffe. Rozumiem teraz, dlaczego mój opiekun nie
chciał dochodzić, czy urodziłam się w legalnym związku. Nie miał
żadnego dokumentu na potwierdzenie faktu, że jestem spokrewniona z
Cleeve'ami, i bał się, że ewentualny proces narazi mnie tylko na
przykrości i upokorzenia.
- Jeżeli ta opowieść jest prawdziwa - rzekł Marcus - a jak widzę,
wierzy pani w to niezbicie, nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego
Hanslope'owie nie skontaktowali się z moim ojcem i nie powiadomili
go o twoim istnieniu wtedy, gdy wrócił z Indii.
- Po powrocie pańskiego ojca do kraju było już na to za późno.
Pani Hanslope umarła, markiz Sywell na stałe zamieszkał w opactwie,
ja natomiast znalazłam się w Northampton. Zawsze lubiłam szyć,
więc John wysłał mnie do tej miejscowości na praktykę do francuskiej
szwaczki, emigrantki, która obszywała całą okoliczną szlachtę i
arystokrację.
Uważała, że mam wielkie zdolności do szycia, i chciała mnie
polecić innej francuskiej krawcowej w Londynie. Zanim przeniosłam
się do stolicy, wróciłam jeszcze do opactwa, aby pożegnać się z moim
opiekunem, który był umierający.
Roześmiała się krótko, niewesoło.
- Wydaje się, że było mi sądzone tracić kolejno każdego, kogo
pokochałam. Tuż przed śmiercią mego opiekuna spotkałam markiza
Sywella. Nie był jeszcze wtedy taką ruiną, jaką stał się później, i nadal
miał w sobie pewien wdzięk, którym, jak przypuszczam, odznaczał się
w młodości. Zapałał do mnie gwałtowną namiętnością i
nieoczekiwanie zaproponował mi małżeństwo.
Z początku odmówiłam, ale kiedy poinformowałam o tym swego
opiekuna, ten zaczął nalegać, bym się zgodziła. To właśnie wtedy
John Hanslope powiedział mi po raz pierwszy, że jestem dzieckiem
lorda Ruperta, ale że nie istnieje żaden dokument, który by
potwierdzał, że rzeczywiście należę do rodu Cleeve'ów, ani też, że
jestem dzieckiem zrodzonym z prawowitego związku.
Wyjaśnił mi, że poślubiając Sywella, mogę odzyskać należne mi
miejsce w towarzystwie, i że jeżeli będę miała dziecko, Cleeve'owie
wrócą znowu do opactwa, które utracili. Proszę nie zapominać, że
byłam w owym czasie bardzo młoda i niewinna i że umierała ostatnia
osoba na ziemi, którą mogłam nazwać rodziną. Wkrótce miałam
zostać zupełnie sama na świecie.
Nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego Sywell nie wziął mnie po
prostu siłą i nie zrobił ze mnie swej kochanki. Był to człowiek bardzo
kapryśny i zmienny i być może myśl, że będzie miał za żonę córkę
rządcy, wydała mu się w jakiś sposób zabawna. On lubił postępować
niekonwencjonalnie. W owym czasie, naturalnie, żadna szanująca się
szlachecka rodzina nie zgodziłaby się, aby do ich grona wszedł przez
małżeństwo ktoś tak powszechnie znienawidzony i otaczany pogardą
jak Sywell.
Tak więc wzięliśmy ślub, ale jak później się okazało, nie mogłam
podjąć gorszej decyzji. Nie będę pana nudzić historią mego pożycia z
markizem. Wystarczy, że powiem, iż był to jeden wielki koszmar. Na
szczęście dla mnie byłam od dnia naszego ślubu jego żoną tylko
formalnie, co jednak nie powstrzymało go od dręczenia mnie na
tysiące innych sposobów.
Tylko odnowionej przyjaźni z Ateną Filmer zawdzięczam, że nie
popadłam w szaleństwo. Wreszcie któregoś dnia postanowiłam uciec i
spróbować szczęścia w Londynie. Chodziła mi po głowie myśl, aby
założyć własną pracownię krawiecką, jak swego czasu radziła mi
moja stara mistrzyni, francuska krawcowa z Northampton. Zawsze się
zastanawiałam, dlaczego Sywell się w ogóle ze mną ożenił.
Nie czułam żadnych wyrzutów sumienia, że ograbiłam go
zarówno z pieniędzy, jak i klejnotów, zanim uciekłam. Uważałam, że
mi się one słusznie należą za cierpienia, jakich od niego doznałam -
traktował mnie tak podle i nieludzko, że trudno to opisać słowami.
Spożytkowałam je na założenie pracowni, którą znasz.
Taka, lordzie Angmering, jest moja historia. Teraz od milorda
zależy, czy uznać mnie za oszustkę lub szarlatankę, czy też za
rzeczywistego członka rodu Cleeve'ów, niezależnie od tego, czy
pochodzę z prawego, czy nieprawego łoża. Do ciebie, milordzie,
należy osąd w tej sprawie; ja nie dysponuję żadnym dokumentem,
który by potwierdził, że moja opowieść jest prawdziwa - poza tym, że
byłam żoną markiza Sywella i że jestem przybranym dzieckiem Johna
Hanslope'a.
W małym przytulnym saloniku zapadła cisza. Marcus słuchał
fascynującej opowieści Louise najpierw z zainteresowaniem, które
przeplatało się z niedowierzaniem, a na koniec ze zgrozą, kiedy, z
trudem wstrzymując łzy, beznamiętnym głosem opisywała tragiczne
dzieje swego małżeństwa z Sywellem.
- Jedno w tym wszystkim nie ulega dla mnie wątpliwości -
odezwał się wreszcie. - Ma pani rysy typowe dla niewiast rodu
Cleeve'ów starszego pokolenia, których, jeżeli mówisz prawdę, a
myślę, że tak, jesteś ostatnią przedstawicielką. Gdy panią zobaczyłem,
jak stałaś przed portretem łady Adelaide Cleeve, uświadomiłem sobie,
że musi pani mieć coś wspólnego z naszą rodziną.
Louise roześmiała się powściągliwie.
- Z prawego bądź nieprawego łoża - kto to teraz może wiedzieć?
Nie istnieją żadne dowody, a tyle lat już upłynęło.
- To nie ma znaczenia - odpowiedział Marcus. - Między nami nic
się nie zmieniło. Zaimponowała mi pani szczerość. Wiele osób na
pani miejscu starałoby się, nie przebierając w środkach, dowodzić
swego prawowitego pochodzenia, pani natomiast przedstawiła kilka
faktów z historii swego życia z taką szczerością i obiektywizmem, że
każdy sąd ze zrozumieniem przyjąłby twoje wyznanie. Na dodatek,
jak z tego wszystkiego wynika, jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Mogę
sobie tylko życzyć, by pani była dla mnie kimś więcej niż daleką
krewną.
Serce Louise zabiło przyspieszonym rytmem. A więc jest
nadzieja, że go nie straci - jak się początkowo obawiała.
- Rzecz w tym - mówił dalej - że chociaż rozumiem pani
dotychczasowe pragnienie, aby pozostać anonimową w związku ze
sprawą Sywella, myślę, że opiekun, pomimo troski, jaką panią otaczał,
zaniedbał kilka spraw. Nie starał się ustalić prawdziwości twego
pochodzenia, a raczej zbyt szybko tego zaniechał. Oddał pani też
niedźwiedzią przysługę, nalegając, byś wyszła za Sywella.
- Z perspektywy czasu to wszystko rzeczywiście może tak
wyglądać - przyznała Louise. - Teraz, kiedy już zna pan moją historię,
jak zamierza pan postąpić?
- No cóż, z całą pewnością nie rozgłoszę tej wiedzy po całym
Londynie, o tym możesz być przekonana - zapewnił. - Nie wierzę w
to, że przyczyniłaś się pani do śmierci Sywella. Jestem pewny, że
może pani łatwo udowodnić, że przebywa w Londynie, gdy doszło do
zabójstwa. To, co usłyszałem, nie zmieniło mego zdania o pani.
Wręcz przeciwnie, jestem pełen podziwu dla twojej dzielności,
Louise. Mam nadzieję, że mogę cię tak nazywać. Madame Felice stała
się nagle fikcją, postacią z bajki, za którą Louise ukrywa swą
prawdziwą tożsamość.
A więc rozumiał ją. Nie nazwał jej Louise Cleeve, córką
człowieka, który był faktycznie wicehrabią, ale ona nigdy o sobie jako
o takiej nie myślała. Lady Louise Cleeve była postacią z fikcji, kimś
wymyślonym, jak powiedziała wcześniej, a nie konkretną kobietą,
która szyła modne stroje.
Oczy napełniły się jej łzami.
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, milordzie, że pan tak
powiedział. Kamień spadł mi z serca, że nie potraktował mnie pan jak
oszustki czy kłamczyni - wyznała, - Nigdy bym nie wyjawiła moich
sekretów, gdyby nie to, że zauważył pan, iż jestem podobna z rysów
do damy z portretu w rezydencji przy Berkeley Square.
Marcus wstał i podszedł do miejsca, gdzie siedziała. Przyklęknął
na jedno kolano i dotknął ręki Louise w odruchu współczucia. Wyraz
cierpienia malujący się na jej twarzy sprawił, że serce napełniło mu
się bólem.
- Moja droga - odezwał się, podnosząc jej rękę do ust i całując ją z
uczuciem. Chętnie by ją zaczął pocieszać w inny sposób, ale tylko
drań narzucałby się ze swoją miłością wtedy, gdy była tak zbolała i
przygnębiona. - Moja droga, od tylu już lat toczysz samotne zmagania
z życiem, walcząc o przetrwanie. Twoja niezwykła dzielność,
imponujący hart ducha, energia i przedsiębiorczość budzą mój
najgłębszy podziw. Jesteś doprawdy niezwykłą kobietą, która
zasługuje na prawdziwe uwielbienie.
A teraz chcę cię prosić, abyś pozwoliła mi przyjść sobie z
pomocą. Chciałbym zwrócić się do detektywa Jacksona, byłego
policjanta, aby zbadał twoją przeszłość i spróbował odnaleźć
dokumenty dowodzące, że twoi rodzice byli prawowitym
małżeństwem i że przyszłaś na świat w legalnym związku. Zobowiążę
go, aby przeprowadził to dochodzenie w możliwie najbardziej
dyskretny sposób, i mam nadzieję, że będzie skrupulatnie przestrzegał
tajemnicy.
- Nie, nie życzę sobie tego. Nie chcę, by ktokolwiek poza tobą,
milordzie, znał moją tajemnicę. Mój sekret ma pozostać tylko i
wyłącznie moim sekretem.
- Rozważ to dobrze. Uczciwość wymaga od mego ojca i ode
mnie, abyśmy spróbowali dowiedzieć się, czy rzeczywiście jesteś lub
nie Louise Cleeve, córką lorda Ruperta Cleeve'a. To nie będzie miało
znaczenia dla tego, kto posiada Steepwood na własność, ponieważ za-
równo posiadłość, jak i tytuł są zawarowane wyłącznie dla męskich
potomków tej rodziny, ale pozwoli ci zająć należne miejsce w świecie,
a poza tym otrzymasz także przysługujący ci posag.
- Nie chcę żadnego posagu - odrzekła stanowczo. - Jestem Louise
Hanslope, która jest także madame Felice, i nimi pragnę pozostać.
Nawet gdyby ta sprawa z Sywellem nie wisiała nade mną i tak
powiedziałabym to samo. Nie chcę, aby cały świat plotkował o mojej
przeszłości.
- Zrób to dla mnie - odezwał się miękko. - Doznałaś tyle złego -
chociaż nie z mojej winy ani przeze mnie, przyznaję, ale niemniej
bardzo dużo złego.
Uniósł się trochę i wziął ją w ramiona. Louise zrobiło się ciepło
na sercu. Było jej tak przyjemnie, że jęknęła cicho z rozkoszy i bez
sprzeciwu poddała się żarliwym pocałunkom, którymi obsypywał jej
policzki i twarz. Jednakże, w pewnym momencie, oprzytomniała i
odsunęła go od siebie.
- Nie, panie Marksie, nie wolno ci tak postępować. Tego nie było
w naszej umowie. Jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami.
- Ale teraz, kiedy wiem, że jesteś moją daleką krewną, bardziej
niż kiedykolwiek pragnę być twoim przyjacielem i kochankiem.
Zgódź się, bym porozmawiał z Jacksonem. Niech dowie się całej
prawdy o tobie, tak aby ta sprawa została wreszcie raz na zawsze
wyjaśniona.
Louise potrząsnęła głową.
- Pan Marks zastosuje się do mojej prośby, lord Angmering zrobi,
jak będzie uważał za stosowne. Nie mogę mu tego zakazać, chociaż
bardzo bym chciała.
- Łamiesz mi serce - wyszeptał, ale nie próbował już więcej brać
jej w ramiona. Sprawiała wrażenie takiej bezradnej i opuszczonej, że
serce krajało mu się z żalu. Miał tylko jedno pragnienie - pocieszyć ją,
utulić i podnieść na duchu, i o tym jej powiedział.
- Obydwoje wiemy, jak ta sprawa może się zakończyć - odparła
na to ze smutkiem. - W rodzinie Cleeve'ów na przestrzeni stuleci aż
nadto było nierozwagi, głupoty i lek-komyślności, żeby jeszcze
naszym pochopnym działaniem dokładać się do tego niechlubnego
dziedzictwa. Mój ojciec i dziadek byli tego najlepszym przykładem.
To przez ich lekkomyślność i brak serca spotkał mnie taki los. Nie
pogarszajmy już i tak skomplikowanej sytuacji.
Marcus musiał przyznać jej rację.
Pochylił głowę. Nie potrafił zaakceptować jej sprzeciwu,
ponieważ sądził, że Louise za jakiś czas zmieni zdanie. Liczył, że
kiedy minie wstrząs wywołany koniecznością ujawnienia przed nim
tak długo strzeżonego sekretu pochodzenia, na nowo przemyśli jego
propozycję i w końcu przyzna mu rację.
Nie powiedział zatem nic, tylko przysiadł dyskretnie u jej stóp w
nadziei, że jego bliskość pomoże się jej uspokoić. I tak było
rzeczywiście. Z radością stwierdził, że po kilku minutach jej pierś
przestała unosić się spazmatycznie, a oddech się wyrównał.
Louise nie poznawała siebie. Pragnęła rzucić się w objęcia
Marcusa i zapomnieć o wszystkim, czym kiedykolwiek dotąd żyła. W
tych ramionach, wiedziała, mogłaby wreszcie odnaleźć spokój i
ukojenie. Ale ten stan, obawiała się, byłby tylko chwilowy. Kiedy
początkowo radość z miłosnego oddania się ukochanemu przeminie,
powróci do punktu wyjścia, nie rozwiązawszy żadnego ze swych
problemów i na dodatek utraciwszy cześć.
Uważała, że nie przeżyje męki przesłuchania przez Jacksona.
Sama myśl o tym była dla niej koszmarem. Życie wcześnie nauczyło
ją, że nie należy ufać nikomu, a już z całą pewnością nie ludziom w
rodzaju tego drapieżnego łowcy przestępców. Nie chciała go dotknąć
swym brakiem zaufania, ale uznała, że lepsze to niż wystawienie swej
osoby na okrutne plotki, jakie odkrycie jej prawdziwej tożsamości -
jakakolwiek by ona była - nieuchronnie wywoła w wyższych sferach.
Na tyle dobrze poznała Marcusa, by wiedzieć, że zaangażuje
Jacksona, jeżeli będzie uważał za konieczne. Był człowiekiem, który
w razie potrzeby nie będzie szczędził wysiłków ani fatygi, aby przyjść
z pomocą przyjaciołom, rodzime bądź ukochanej kobiecie. Nie chciała
go prosić ani wpływać na niego czy też stosować żadnej z tych
wypróbowanych sztuczek, którymi, jak wiedziała, inne kobiety z
upodobaniem się posługują.
Zapytała go na koniec trochę sennie:
- Panie Marksie, czy masz jeszcze jakieś inne obowiązki w dniu
dzisiejszym?
Podniósł wzrok na jej śliczną twarzyczkę i jak zawsze w takich
razach zachwycił się jej uroczym hardym podbródkiem. Ten szczegół
jej urody mówił nie tylko o sile charakteru, ale także o związkach z
minionymi pokoleniami rodu Cleeve'ów.
- Nie mam żadnego, który byłby dla mnie ważniejszy niż troska o
kobietę, którą kocham. Wszystko inne może poczekać - z wyjątkiem...
Nie dokończył, a Louise z odcieniem żalu stwierdziła:
- Z wyjątkiem tego że zamierzasz porozmawiać z Jacksonem
możliwie jak najszybciej. Wolałabym, żebyś tego nie robił, naprawdę.
- To w twoim interesie - odparł uczciwie.
Louise wzruszyła ramionami.
- Trudno mi uwierzyć, żeby po tylu łatach udało mu się odkryć
coś, czego mój opiekun nie był w stanie odszukać.
- Twój opiekun nie był najbardziej doświadczonym detektywem
do spraw kryminalnych w Anglii, a Jackson jest. On zwróci uwagę na
każdy najmniejszy szczegół, który wielu ludziom może wydać się
zupełnie bez znaczenia.
Nie potrafiła znaleźć na to argumentu, zmieniła więc temat i
zapytała:
- Zechciałbyś zostać i zjeść ze mną lunch, panie Marksie?
- Z przyjemnością, moja kochana Louise. Zjedli razem lunch, po
czym Marcus opuścił jej dom z mocnym postanowieniem, że naradzi
się z Jacksonem najszybciej, jak to możliwe. Siedząc przy stole
naprzeciwko Louise, jedząc i pijąc w jej towarzystwie, musiał
przyzywać na pomoc całą siłę woli, aby zachować spokój, tylko jedna
bowiem chęć przepełniała jego istotę - pragnienie, aby wziąć ją
wreszcie w ramiona, tulić do siebie, całować...
Marcus nie wiedział, że Louise tylko dlatego zabraniała mu się
dotykać, że każde jego dotknięcie demobilizowało wewnętrznie.
Nawet pełen uszanowania pocałunek, który ceremonialnie przy
każdym pożegnaniu składał na jej dłoni, robił na niej ogromne
wrażenie. Jeżeli kiedykolwiek uważała siebie za kobietę zimną i bez
temperamentu, na którą żaden mężczyzna nie działano spotkanie
Marcusa, lorda Angmering, nakazywało jej całkowicie to przekonanie
odrzucić.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Louise nie myliła się. Marcus rzeczywiście zamierzał spotkać się
z Jacksonem po to, żeby polecić detektywowi odnalezienie dowodów
potwierdzających, że ona jest rzeczywiście Louise Cleeve. Postanowił
udać się do niego natychmiast, ale okazało się to zbędne. Natknął się
na Jacksona, wchodząc do rezydencji przy Berkeley Square. Detektyw
właśnie opuszczał dom jego ojca.
- Czy to mnie pan szukał? - zapytał Marcus.
- Nie, milordzie. Znowu wynikła potrzeba przesłuchania
pańskiego ojca. Niestety, nie zastałem pana hrabiego.
- Znowu? - zdziwił się Marcus. - Myślałem, że zakończył już pan
sprawę z moim ojcem.
- W moim zawodzie sprawa jest zamknięta, gdy przestępstwo
zostaje wykryte. W tym przypadku tak się jeszcze nie stało.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych naciska, abym jak najszybciej
wykrył mordercę markiza Sywella, nie mogę więc zasypiać gruszek w
popiele. Sekretarz pańskiego ojca umówił mnie z nim na spotkanie. A
teraz, czym mogę panu służyć, milordzie? Jeśli się nie mylę, ma pan
wielką ochotę ze mną porozmawiać.
Marcus parsknął śmiechem.
- Czyżbym był przezroczysty, a może dysponuje pan kryształową
kulą, Jackson?
- Zachowanie się człowieka dużo o nim mówi, jeżeli tylko ktoś
potrafi je dobrze odczytać - wyjaśnił detektyw. - Tu nie potrzeba
żadnych czarów, milordzie.
- No cóż, nie zaprzeczam, że pragnę z panem porozmawiać w
pilnej sprawie. Zanim wyjaśnię, o co mi chodzi, chcę pana prosić, aby
to, co pan usłyszy, zachował w możliwie największej tajemnicy.
Rzecz jest bardzo delikatnej natury i dyskrecja jest w tym przypadku
niezbędna. W przeciwnym razie nasza rozmowa nie będzie miała
miejsca.
- Chce pan, żebym kupował kota w worku, milordzie? Niestety,
przykro mi, ale nie mogę dać panu takiego przyrzeczenia. W moim
fachu jest to niemożliwe.
- Załóżmy, że połowa tego, co powiem, może ewentualnie pomóc
panu wyjaśnić jeden z wątków pańskiego śledztwa w sprawie
morderstwa w Steepwood, zaś druga połowa nie ma z tym nic
wspólnego - w każdym razie nie przedstawia żadnej wartości dla
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I co w takim razie? Niech pan
przyjmie do wiadomości, że jestem uczciwym człowiekiem, i traktuje
mnie jako takiego, a zapewniam, że oszczędzi pan sobie wiele
zachodu.
Jackson spoglądał na niego przez jakiś czas bez słowa, po czym
wzruszył ramionami i powiedział:
- Dobrze. Zgadzam się, milordzie. Mam nadzieję, że nie próbuje
mnie pan oszukać, bo uprzedzam, że jeżeli nosi się pan z takim
zamiarem, może się to źle dla pana skończyć.
- Ależ nic podobnego, to nie w moim stylu - zapewnił go Marcus.
- A teraz zapraszam do gabinetu. Mam panu do opowiedzenia kilka
interesujących historyjek.
Jackson skinął głową na znak zgody.
- Z przyjemnością, milordzie, ale proszę się streszczać. Jak pan
wie, jestem człowiekiem bardzo zajętym.
Marcus, starając się o maksymalną zwięzłość, zrelacjonował mu
treść swej ostatniej rozmowy z madame Felice. Opowiedział o jej
wyznaniu, o tym, że to ona właśnie jest zaginioną markizą, ale że nie
ma nic wspólnego z zamordowaniem swego męża. Może dowieść
niewinności na podstawie dziennika kasowego pracowni, z którego
wyraźnie wynika, że w krytycznym okresie przebywała w Londynie.
Jackson wyłowił z kieszeni wymiętoszony karteluszek i
potakując, gdy ten skończył, odezwał się:
- Zgadza się, milordzie, potwierdził pan tylko to, co już od dawna
podejrzewałem, a mianowicie, że madame Felice jest w
rzeczywistości wdową po Sywellu i przyjaciółką tej ładnej lisiczki,
panny Ateny Filmer. Obie te panie wspaniale się uzupełniają. Już jakiś
czas temu doszedłem do przekonania, że madame nie ma nic
wspólnego z zabójstwem swego męża, i co więcej, nie wynajęła
nikogo, kto by to za nią zrobił.
Marcus zdziwiony spojrzał na detektywa.
- Skoro pan o tym wiedział, to dlaczego wciąż ją ran nachodził i
dręczył pytaniami?
- Na litość boską, milordzie, jest pan bystrym człowiekiem.
Powinien pan wiedzieć, że w mojej pracy nie wystarczy samo
podejrzenie. Ja muszę mieć dowody w ręku. Dopóki ich nie mam,
najpierw długo i drobiazgowo analizuję każdy szczegół, a potem
dopiero sięgam po inne ślady, co wcale zresztą nie oznacza, że okażą
się one na coś przydatne; moja teza może bowiem okazać się błędna.
Mam nadzieję, że pan mnie rozumie. Tak jest, możemy skreślić
damę z mojej listy, niemniej jednak chciałbym usłyszeć tę historię
bezpośrednio z jej ust, a nie z drugiej ręki, od pana. Ale do rzeczy,
milordzie, co takiego jeszcze pana dręczy?
- To również dotyczy madame - odrzekł Marcus, starając się
możliwie klarownie przedstawić zagadkę pochodzenia Louise. Na
zakończenie powiedział: - Chciałbym pana prosić, jeżeli oczy wiście
jest pan w stanie tego się podjąć, o odszukanie dokumentów, które by
mogły potwierdzić - lub nie - prawdziwość tezy.
Jackson gwizdnął przeciągle.
- To bardzo interesująca sprawa, milordzie, naprawdę
niesłychanie interesująca; A więc opiekun - mówi pan - a raczej jak
ona mówi - nie mógł znaleźć żadnych dokumentów dotyczących jej
urodzenia. To, co panu powiedziała, może wyjaśnić - jeżeli to jest
prawda - fenomen tego dziwacznego małżeństwa. Dla mnie ono
zawsze było diabelnie zagadkowe i często się nad nim zastanawiałem.
Przerwał i spojrzał uważnie na Marcusa.
- Niech pan tylko rozważy to, milordzie, jest pan człowiekiem
światowym. Przecież to nie było normalne małżeństwo; raczej jakiś
cudaczny układ, a nie rzeczywisty związek.
Prawdę mówiąc, Marcus nigdy nie rozmyślał o małżeństwie
Sywella z domniemaną córką rządcy jego majątku. Gdyby się
zastanawiał, może by doszedł do wniosku, że był to chwilowy kaprys
ze strony człowieka, którego ocena rzeczywistości była już mocno
zaburzona. Miał właśnie zamiar podzielić się tą refleksją z Jacksonem,
kiedy jeszcze jedna myśl przyszła mu do głowy.
Powiedział mu o niej, z namysłem dobierając słowa.
- Sywell był rozwiązłym łajdakiem i kiedy się żenił, cierpiał już
na impotencję. Powstaje zatem pytanie, dlaczego w ogóle brał sobie
żonę. Mógł być łajdakiem, ale nie był głupi. Zawsze dbał tylko o
własne sprawy. Reszta - ludzie, ich problemy - w ogóle go nie
obchodziła. Mógł to być objaw rozmiękczenia mózgu, ale czy pan nie
uważa, że za tym kryje się jeszcze coś więcej?
- Owszem, milordzie. Powiedział mi pan przed chwilą, że istnieje
prawdopodobieństwo, że madame pochodzi z rodu Cleeve'ów. Ta
część rodziny była dla Sywella zawsze solą w oku i robił wszystko,
aby ją zniszczyć. Niech się pan przez chwilę zastanowi, milordzie.
Hanslope mógł zdradzić tajemnicę jej urodzenia bez żadnej złej woli
albo samemu Sywellowi, albo tej kreaturze, jego bękartowi,
Burneckowi.
Ten ostatni, jak twierdzi, był w Steepwood jego uszami i oczami i
wszystko, co się tam działo, bacznie obserwował, a potem donosił o
tym Sywellowi. Jeżeli zatem przyjmiemy taki tok rozumowania, a
dziewczyna rzeczywiście pochodzi z rodu Cleeve'ów, to małżeństwo z
nią mogło być Sywellowi bardzo na rękę. Oto jeszcze jeden członek
tej znienawidzonej rodziny był w jego szponach.
A gdyby na dodatek wiedział lub wszedł w posiadanie dowodu
potwierdzającego jej prawdziwe pochodzenie, jego radość z
pewnością nie miałaby granic. Proszę sobie tylko wyobrazić, z jaką
rozkoszą by ją dręczył i maltretował, wiedząc, że tylko on zna sekret
jej pochodzenia. O, tak, to małżeństwo zawsze wydawało mi się
zagadką. Pochlebiam sobie, że zdołałem nieco rozświetlić mroki
otaczające tę sprawę.
- To śmiała teza - odezwał się z zamyśleniem Marcus - ale z tego,
co wiemy o Sywellu, doskonale do niego pasuje.
- Skoro pasuje, to proszę pomyśleć, że dowody mogą jeszcze
istnieć. Trzeba je tylko odszukać. Dobrze, milordzie, podejmę się tego
zadania. I tak nosiłem się z zamiarem złożenia jeszcze jednej wizyty
Burneckowi.
Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że ten człowiek stanowi
prawie taką samą obelgę przeciwko ludzkości jak jego nieżyjący pan -
takie przynajmniej jest moje zdanie. Zdobycie dokumentów
dotyczących madame nie rozwiąże automatycznie tajemnicy
morderstwa Sywella, ale wierzę, że jestem coraz bliższy wyjaśnienia i
tego również.
- Zachowa pan, mam nadzieję, do swej wyłącznej wiadomości to,
że madame jest wdową po Sywellu?
- Ależ naturalnie, madame w tej sprawie nie jest już dłużej
podejrzana i nie ma potrzeby jej niepokoić.
- To prawda - odrzekł z przejęciem Marcus. - Miała takie ciężkie
życie, czas najwyższy, aby zaznała trochę szczęścia i wytchnienia od
ciągłych trosk i zmartwień. Kiedy madame opowie już panu swoją
historię i ona pana usatysfakcjonuje, prosiłbym gorąco, żeby ją pan
zapewnił, jeśli można, że dotrzyma pan sekretu, nie rozgłosi go wokół
i że nie będzie już pan jej więcej nachodził.
- Dobrze, milordzie. Proszę już mnie zostawić te sprawy. Nie
zawiodę pana.
- Dziękuję - odparł Marcus, potrząsając serdecznie jego ręką.
Jednocześnie pomyślał, że Louise z pewnością nie będzie
zachwycona, kiedy usłyszy, że opowiedział o wszystkim Jacksonowi -
nawet jeżeli detektyw w wyniku tego skreślił ją z listy osób
podejrzanych o zabójstwo Sywella. Może wybaczy mu, jeżeli się
dowie, że Jackson zgodził się odszukać dokumenty, które mogą
wydobyć ją z cienia i ukażą światu.
Jedyny problem polegał na tym, że jeśli ona jest z rodu
Cleeve'ów, to wówczas jego stałe ponawiane propozycje, aby została
jego kochanką, mogą zabrzmieć bardzo niestosownie, a nawet ją
obrazić i w rezultacie nie będzie już mógł kontynuować swych
zalotów. W tej sytuacji - Marcus uśmiechnął się lekko na samą myśl o
tym - dlaczego nie miałby się z nią ożenić? Przecież już przedtem,
zanim dowiedziałem się, że ona pochodzi z Cleeve'ów, powiedział
sobie, nosiłem się z pomysłem, że się jej oświadczam.
Przegram zakład z Jackiem i wyjdę na chełpliwego durnia, ale co
to ma w gruncie rzeczy za znaczenie, rozmyślał Marcus. W takim
przypadku połączę dwie gałęzie rodziny, a dla siebie będę miał w
nagrodę słodki cukiereczek. Niewiele jest kobiet na świecie, które
mimo trudnego dzieciństwa tak dobrze poradziły sobie w życiu.
Louise nie tylko zdołała zachować cnotę i honor, ale, co także nie jest
bez znaczenia, zarobiła niezłą fortunkę, i to wyłącznie dzięki własnej
pracy, rozumowi i zdolnościom.
Tak jest, z chwilą gdy ta cała sprawa będzie już szczęśliwie za
nami, oświadczę się jej i wreszcie, zgodnie z życzeniem ojca,
ustatkuję się, przyrzekł sobie Marcus.
Ta perspektywa tak go pochłonęła, że idąc po schodach na górę,
nie zauważył Dwóch Nedów; bracia minęli go i jak zwykle pozdrowili
serdecznie. Marcus jednak nie odpowiedział na powitanie i przeszedł
obok nich bez słowa.
- Co takiego? Znowu rozmawiać z Jacksonem! - wykrzyknęła
Louise. - Ale po co? Przecież on już wie wszystko na mój temat.
- To należy do jego obowiązków - wyjaśnił Marcus. - To, co mu
opowiedziałem, było tylko relacją z tego, co usłyszałem od ciebie. On
chce poznać tę historię bezpośrednio od ciebie. Dopiero wtedy
potraktuje ją poważnie.
- Jesteś pewien, że nie rozgłosi jej po całym mieście? Nie powie
nikomu, kim jest naprawdę madame Felice?
- Dał mi słowo honoru, ale, kochanie, zdajesz sobie chyba sprawę
z tego, że jeśli Jackson znajdzie dowody na to, że jesteś moją
prawowitą kuzynką, córką kuzyna Ruperta, to świat musi się o tym
dowiedzieć. W przeciwnym wypadku nie odzyskasz swego
prawdziwego nazwiska, a przecież chyba zależy ci na tym.
Louise wstrząsnęła się.
- Czyż to się nigdy nie skończy? Mam uczucie, że przechodzę
przez własne życie, spoglądając przez ramię do tyłu na to, co się już
wydarzyło. Mam dość przeszłości, ja potrzebuję teraźniejszości i
przyszłości. Nadal nie wiem, jak naprawdę się nazywam.
Udawali się na targ jesienny do Chelsea. Nie było to miejsce, w
którym mogliby spotkać znajomych. Marcus nosił strój kancelisty, a
Louise wyglądała jak jej własna służąca, kiedy miała wychodne. W
niczym nie przypominała eleganckiej modiste, madame Felice.
Włożyła prostą suknię z jasnoniebieskiego wytłaczanego
materiału, solidne czarne buciki oraz czepek z jasnej słomki,
przywiązany niebieską wstążką. Na ramiona zarzuciła jedynie lekki
szal; było babie lato i słońce nad Londynem i okolicami przygrzewało
jeszcze mocno.
- Nic mnie nie obchodzi, jakie jest twoje prawdziwe nazwisko -
oświadczył Marcus. - Dla mnie jesteś moją drogą Louise i to mi
całkowicie wystarcza.
- Ale mnie obchodzi - odparła z rozdrażnieniem. - Nie
potrzebujesz martwić się takimi sprawami. Jesteś Marcusem
Angmering, spadkobiercą lorda, hrabiego Yardleya, możesz więc
traktować takie sprawy z lekceważeniem.
Ja natomiast nie mam najmniejszego pojęcia, czy jestem
dzieckiem pochodzącym z legalnego związku, czy nie i naprawdę
wiele bym dała za to, by wiedzieć, z jakiego rodu się wywodzę. Z
dwojga złego wolałabym nawet świadomość, że jestem nieślubnym
potomkiem Cleeve'ów niż to ciągłe zastanawianie się, czy jestem
rybą, ssakiem, ptakiem, czy też smacznym wędzonym śledziem.
Marcus wybuchnął śmiechem.
- To są wszystko moje ulubione potrawy, kochanie, więc tym się
nie martw. A teraz uśmiechnij się, złotko. Dzisiaj mamy przed sobą
tylko jeden cel - weselić się całą duszą i nie myśleć o tym, co
przyniesie następny dzień. Wyobrażam sobie, że niewiele miałaś
dotąd okazji do zabawy, i moim zamiarem jest zapewnić ci w
przyszłości radosne i ciekawe życie.
Twarz Louise rozjaśniła się na te słowa.
- Przepraszam, że jestem taka gderliwa - rzekła ze skruchą. - Tak
długo, jak Jackson dotrzyma obietnicy i będzie dyskretny, będę
twierdzić, że słusznie zrobiłeś, zlecając mu wyjaśnienie zagadki mego
pochodzenia. Niewdzięcznica ze mnie, prawda?
- To zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności - odparł wesoło
Marcus. - A oto jesteśmy już na miejscu. Co powiesz na to, abym
zafundował ci wizytę u jednej z tych wróżek? Ona lub on - są także i
wróżbici - mogą rozwiązać w okamgnieniu wszystkie twoje problemy.
Co wolisz: kryształową kulę, czytanie z dłoni czy tarota? Jestem
pewien, że one dysponują tymi wszystkimi narzędziami.
- No cóż - odparła sucho Louise - wróżba może okazać się równie
użyteczna jak to, co Jackson po tylu latach ewentualnie odszuka.
Zgadzam się na to tak długo, jak zgodzisz się grać. Szukajmy „damy”.
W świetle naszej sytuacji to określenie jest bardzo stosowne, nie
uważasz, panie Marksie?
- Doskonałe - odparł Marcus - ale nie oczekuj, że karta będzie mi
szła - szczęście już mi dopisało - znalazłem miłość swego życia, a
znane ci jest chyba przysłowie, że kto ma szczęście w kartach, ten nie
ma go w miłości i odwrotnie.
Louise roześmiała się wesoło, Marcus nigdy przedtem nie słyszał,
aby jego ukochana śmiała się tak serdecznie. Ten śmiech był
balsamem dla jego duszy. Na dodatek, idąc za przykładem innych
dziewcząt na jarmarku, spacerujących w towarzystwie swoich
kawalerów, wsunęła mu rękę pod ramię.
Myśl, że Marcus jest jej kawalerem, rozbawiła Louise.
Postanowiła mu o tym powiedzieć.
- Hm - odrzekł z namysłem. - Słowo „kawaler” zawsze kojarzyło
mi się ze wsią, z młodym wieśniakiem żującym nieodłączne źdźbło
słomy, a nie z kancelistą przechadzającym się z wolna pod ręką z
damą swego serca po jarmarku. Wydaje mi się, że o nich mówi się
raczej gryzipiórki.
Louise znowu wybuchnęła śmiechem. Marcus ucieszył się.
Zaczynał wierzyć, że wszystko wreszcie dobrze się ułoży, skoro jego
ukochana odzyskała humor i zapomniała o swoich zgryzotach.
Okazało się, że Louise nigdy przedtem nie była na jarmarku, a
Marcus, jako pan Marks, również nigdy w nim nie uczestniczył.
Podobała mu się rola, jaką obecnie grał - rola przeciętnego
obywatela, nic nieznaczącej osoby, która spędza solny czas w tłumie
innych również nic nieznaczących osób. Był jednak na tyle uczciwy,
by przyznać przed sobą, że gdyby mu przyszło przejść przez życie w
charakterze zwykłego pana Marksa, to nie byłby zachwycony.
Ta refleksja jeszcze bardziej zwiększyła jego uznanie dla Louise.
Nie mógł wyjść z podziwu, że tak dzielnie poradziła sobie - z nikomu
nieznanej ubogiej dziewczyny została ważną postacią w świecie
londyńskiej mody.
Louise była szczęśliwa, że nikt im się nie przygląda ani ich nie
zauważa. Zapomniała, kim jest, zapomniała o swoich kłopotach,
cieszyła się życiem i chwilą. W towarzystwie Marcusa było jej tak
dobrze! Szła przy nim, a on czule przyciskał do boku jej ramię.
Koniecznie chciał jej kupić jabłko w karmelu na patyku, a ona
zgodziła się tylko pod warunkiem, że on kupi sobie porcję ostryg w
następnym straganie, do którego podeszli. Ra-czyli się tymi
przysmakami na miejscu, na ulicy.
- Też sobie kupię jabłko w karmelu. Raźniej ci będzie jeść swoje -
oznajmił wspaniałomyślnie i natychmiast wprowadził zapowiedź w
czyn. Marcus, lord Angmering, arystokrata o nienagannych
manierach, gryzł karmelowe jabłko i szedł wolnym krokiem między
niekończącym się rzędem bud i straganów.
Było w nich wszystko, o czym tylko dusza mogła zamarzyć, od
syreny w beczce z wodą poczynając, a na przeróżnych pamiątkach i
gościńcach kończąc, takich jak bajecznie kolorowe wstążki i kokardy,
tanie porcelanowe popiersia króla i księcia regenta oraz figurki nimf i
pasterzy. Nawet gdyby długo myślał, nie wymyśliłby nic lepszego,
aby zdobyć serce swojej wybranki.
Potem obdarzyli się nawzajem prezentami. Louise kupiła
Marcusowi kokardę, aby ozdobił nią swój kapelusz, a on ofiarował jej
pęk niebieskich wstążek. Wręczając prezent, zaśpiewał jej wprost do
ucha pod melodię starej ludowej ballady: „Przewiąż nimi swe piękne
jasne włosy”. Specjalnie wybrał taki kolor; błękit świetnie pasował do
złocistych, przetykanych czerwonawymi nitkami włosów Louise.
Marcus śpiewający na ulicy zaskoczył ją, nawet jeżeli piosenka
przeznaczona była wyłącznie dla jej uszu. Ciekawe, z czym on teraz
wystąpi, zastanawiała się Louise. Podobnie jak Marcus, nigdy nie
bawiła się tak dobrze i nigdy nie było jej tak lekko i radośnie na
duszy.
Rzeczywiście, na co teraz przyjdzie kolej? Tym razem była to
kobieta przepowiadająca przyszłość. Wróżka oferowała szeroki
wachlarz usług, począwszy od kryształowej kuli do kart tarota.
„Płacisz, a wybór należy do ciebie” - głosił napis namalowany
koślawymi literami na namiocie.
- Ja zapłacę - zaproponował Marcus, ale Louise odmówiła
stanowczo. Przez chwilę mocowali się przyjaźnie na progu ku uciesze
małej dziewczynki, która pobierała opłatę za wstęp.
Wewnątrz było ciemno, a w powietrzu unosił się zapach palących
się w mroku świec. Wróżka była starszawą już Cyganką.
Przypominała Louise do złudzenia wiedźmę, którą zapamiętała z
obrazu wiszącego w rodzinnej galerii Cleeve'ów przy Berkeley
Square.
Cyganka spojrzała na nich i odezwała się głębokim głosem.
- Jest was dwoje, ale zapłaciliście tylko za jeden bilet. Domyślam
się, że to dama chce poznać swoją przyszłość.
- Tak jest - odpowiedziała Louise, spoglądając na kryształową
kulę leżącą na stole między nią a Cyganką, Obok kuli znajdowało się
jeszcze kilka talii kart tarota, miska z czystą wodą oraz coś, co
przypominało czarodziejską różdżkę.
- Co pani wybiera, milady? Z czego mam wróżyć?
Louise nieświadomie przybrała wyniosły ton madame Felice.
Rozbawiło to Marcusa.
- Dlaczego zwracasz się do mnie „milady”?
Kobieta pochyliła się do przodu, mówiąc:
- No przecież jest pani milady, czyż nie? Czy pani uważa, że
zdoła mnie oszukać, przebierając się za służącą?
Louise, zbita z tropu, spojrzała na Cygankę, po czym,
zapomniawszy o dobrych manierach, wskazała kciukiem na Marcusa i
zapytała wyzywająco:
- A on? Co myślisz o nim? Kobieta nawet nie odwróciła głowy,
aby spojrzeć na towarzysza Louise. Roześmiała się i stwierdziła
miękko:
- On jest jeszcze większym oszustem niż pani. Postanowiliście,
jak widać, spłatać wróżce psikusa. Występujecie w przebraniu, aby
mnie oszukać, a potem, gdy wrócicie do domu, będziecie wyśmiewać
się ze mnie, że dałam się nabrać na wasz skromny ubiór. Takie
sztuczki to nie ze mną. Ja się nie dam zwieść. Musielibyście wymyślić
coś bardziej oryginalnego niż przebieranie się za biedaków.
Marcus, który dotychczas słuchał Cyganki z zagadkowym
wyrazem twarzy - choć gdyby go zapytano, nie byłby w stanie
odpowiedzieć, dlaczego ma taką minę - wtrącił się do rozmowy.
- Ma pani rację, madame, a zarazem myli się pani. Proszę
zgadnąć, kim jestem. Proszę rozwiązać zagadkę.
Po raz pierwszy Cyganka uważnie spojrzała na Marcusa.
- Och, mój świetny panie, ty, który nigdy w życiu nie splamiłeś
się pracą, uważasz, że zwiedziesz mnie rym pytaniem?
Zakryła oczy rękami, po czym opuściła je i powiedziała:
- Nie mylę się, mówiąc, że jesteś wielkim panem. Dlaczego zatem
udaje pan zwykłego człowieka i występuje w tym skromnym
przebraniu, które nie pasuje do pańskiej pozycji? Podejrzewam, że to
raczej świat chce pan oszukać tym strojem, nie mnie. Wszedł pan do
mego namiotu dla kaprysu, a nie po to, aby zasięgnąć rady wróżki,
prawda?
- Brawo - odpowiedział Marcus. - A teraz na mnie kolej. Postaram
się dowieść, w jaki sposób nas pani zdemaskowała. Jestem wprawdzie
ubrany jak biedny urzędnik, ale poza ubraniem nic we mnie nie
wskazuje na to, że nim w istocie jestem. Mankiety koszuli nie są ani
wystrzępione, ani nie noszą śladów atramentu. Krawat jest wprawdzie
tandetny, ale czysty i nowy, a nie sprany do ostatniej nitki. Moje
dłonie nie świadczą o tym, bym przez długie godziny ślęczał przy
kancelaryjnym biurku z piórem w dłoni. Paznokcie są czyste, a na
wskazującym palcu nie ma odcisków.
Czy mam mówić dalej? Mogę dodać, że domyślam się, skąd pani
wie, że jestem szlachcicem, a moja towarzyszka nie jest służącą. Och,
zapomniałem się... Wszystko to, o czym nam pani powiedziała przed
chwilą, bierze się stąd, że jest pani uważną obserwatorką życia i żaden
szczegół nie uchodzi pani uwagi. Moim zdaniem nie ma w tym żadnej
magii.
Cyganka uczyniła coś dziwnego. Odchyliła głowę i zaczęła się
śmiać.
- Jest pan wyjątkowym człowiekiem, milordzie. Wszystkim się
zdaje, że pańska szczerość i otwartość bierze się z braku bystrości, a
także sprytu. Proszę, niech mi pan powie, skąd zaczerpnęłam tę
wiedzę o panu. Przecież nigdy dotąd pana nie spotkałam, a teraz tylko
raz rzuciłam na pana okiem.
Marcus potrząsnął głową.
- Nie, nie zgadzam się. Nie tylko pani na mnie spojrzała, ale
również słyszała, w jaki sposób się wyrażam. A teraz proszę
powróżyć mojej towarzyszce ze szklanej kuli - tak się to chyba
określa - i powiedzieć, co ją czeka w przyszłości nie tylko na
podstawie oceny naszej powierzchowności i zachowania czy naszej
mowy. Wynagrodzę panią sowicie, ale przedtem musi się pani trochę
potrudzić i odgadnąć przyszłość tej oto damy za pomocą wszystkich
dostępnych pani środków.
- Podoba mi się pan, milordzie, bo nie mam wątpliwości, że jest
pan nim. Żałuję, że nie spotkałam pana wcześniej, kiedy byłam tak
młoda i piękna jak towarzysząca panu w tej chwili dama. Moglibyśmy
nieźle się zabawić. Czy pańska towarzyszka zdaje sobie sprawę, ile ją
czeka szczęścia, kiedy znajdzie się z panem w łóżku?
Louise zaczerwieniła się aż po nasadę włosów. Przybierając
ponownie wyniosły ton madame Felice - nie było już sensu udawać
dłużej, że jest własną służącą - odezwała się z godnością:
- Przyszłam tutaj po to, aby dowiedzieć się, jak wygląda moja
przyszłość. Proszę mi ją przepowiedzieć. Tylko to mnie interesuje.
- Pasujecie do siebie obydwoje - rzekła kobieta. - Proszę, niech mi
pani poda swą rękę, moja droga. Od tego zacznijmy.
Louise położyła na stole dłoń wewnętrzną stroną do góry. Kobieta
wpatrywała się w nią pilnie przez dłuższy czas, po czym rzekła:
- Tak, jest pani damą, ale zarazem jeszcze nią nie jest. Nie mogę
powiedzieć, jak wygląda pani przyszłość, ponieważ przedstawia się
ona dość zagadkowo, nie tak jednak zagadkowo jak pani przeszłość.
Pani ręka mówi mi o niej - są w niej świetne momenty - jeżeli jednak
chce pani dowiedzieć się czegoś więcej o swojej przyszłości, muszę
zajrzeć do kryształowej kuli. Czy naprawdę pragnie pani poznać
przyszłe koleje swego życia? Wielu ludzi nie życzy sobie tego.
- Tak - odparła szybko Louise, bojąc się, że może zmienić zamiar.
- Mam już dość rozmyślania o swojej przeszłości. Chciałabym, jeżeli
to możliwe, dowiedzieć się, co los ma dla mnie w zanadrzu.
- Wobec tego proszę trzymać rękę w mojej dłoni i nie cofać jej,
ponieważ ma pani dar, który tylko niewielu jest dany. To moc, która
nie pozwala innym targnąć do pani duszy, jeżeli jest to wbrew pani
życzeniu. Dlatego pani ręka musi być blisko mojej. Proszę otworzyć
przede mną serce, a być może uda mi się pani pomóc.
Louise skinęła głową twierdząco, starając się, na ile to tylko
możliwe, zastosować do rady siedzącej naprzeciwko kobiety.
Cyganka wymruczała kilka słów, po czym zajrzała badawczo w głąb
kuli.
Nagle odtrąciła rękę Louise od siebie i chrapliwym głosem
wykrzyknęła:
- Nie, waga pani przeszłości jest tak wielka, że zamazuje obraz
przyszłości. Ta przeszłość koniecznie domaga się, aby ją odkryć.
Krew, pani, wokół ciebie zewsząd jest krew, ale to nie twoja krew i
nie ty ją przelałaś. Wszyscy, których kochałaś, odeszli. Twój ojciec,
którego nie znałaś, zginął gwałtowną śmiercią niedługo po twoim
urodzeniu. Miałaś męża, który nie był mężem - nie widzę go - wiem
tylko, że i jego otacza krew.
Wykrzyknęła ponownie i dodała:
- Muszę odpocząć chwilę, ponieważ próba odgadnięcia pani
przyszłości bardzo mnie zmęczyła. Wydaje się, że pani życie dobrze
się ułoży i będzie długie i szczęśliwe, ale obraz jest mglisty.
Marcus ściągnął usta. Próbował pohamować ironiczny uśmiech,
który cisnął mu się na wargi, kiedy przyglądał się, jak sądził, dobrze
odegranej scenie pantomimy, ale w momencie, gdy Cyganka
wspomniała o mężu Louise, który, jak powiedziała, nie był jej mężem,
i o krwi, która otaczała jego i ją, drwiący grymas znikł z jego twarzy.
Zobaczył, że jego ukochana zbladła jak płótno. Siłą opanował
odruch, aby odciągnąć ją od kobiety, którą początkowo uznał za
oszustkę. Obecnie wszakże nie miał już takiej pewności. Zastanawiał
się teraz, kim ona właściwie jest.
Poza tym Louise nie zrobiła żadnego ruchu, który by wskazywał,
że chce wstać bądź wyjść, a to przecież jej dotyczyła wróżba, nie jego.
Decyzja należała do Louise. Cyganka znów się poruszyła. Zaczęła
mamrotać słowa w języku, którego ani Marcus, ani Louise nie znali.
- Przerwałam klątwę, która nad tobą ciążyła - odezwała się,
przechodząc na swój łamany angielski. - Była rzucona na ciebie
dawno temu - i na niego również - dodała, wskazując na Marcusa. -
Ona ciąży nad wami, ponieważ dziedzictwo przekazane wam przez
przodków było kiedyś sprofanowane i skradzione jego założycielom.
Nowi właściciele wstawili tam fałszywych bogów i kazali ich czcić.
Znowu muszę spojrzeć w kryształową kulę; chcę zobaczyć, czy po
przełamaniu klątwy łatwiej mi będzie odczytać pani los.
Znowu wzięła dłoń Louise i wyrecytowała szereg słów w tym
samym nieznanym języku, a następnie zapuściła przenikliwe
spojrzenie w głąb kuli.
- Tak! - wykrzyknęła. - Widzę coś, chociaż jest to bardzo
niejasne. Niestety, obraz w dalszym ciągu jest zamazany i odległy, tak
że nic szczególnego nie mogę powiedzieć. Wiem tylko, że spełni się
marzenie pani serca. Znajdzie pani również to, czego szukała przez
całe życie, chociaż nie widzę dokładnie, co to może być.
Łączy się to z nazwiskiem i wielkim domem - dziwnym domem.
W nim znajdzie pani swoje przeznaczenie. Nie mogę powiedzieć nic
więcej. Ma pani niesłychanie silną wolę i musiałabym zebrać
wszystkie siły, aby ją pokonać, i zobaczyć chociaż to, co szklana kula
pokazuje.
Cyganka puściła rękę Louise i odchyliła się na oparcie wymyślnie
rzeźbionego krzesła. Oddychała ciężko, z wysiłkiem i chciwie łapała
powietrze jak po długim i wyczerpującym biegu.
- Jestem taka zmęczona. Przełamać klątwę, która ciążyła nad
waszym życiem, to doprawdy niełatwe zadanie. Zwątpiłam już, czy
dam radę to zrobić.
- A ta klątwa, madame? - zapytał Marcus. Był zaintrygowany,
chociaż nadał uważał, iż stara kobieta zmyśla i kręci. Podejrzewał, że
sprytnie łączy niektóre wątki, tak aby stworzyły wiarygodną
opowieść, chociaż niektóre epizody z przeszłości Louise odgadła
prawidłowo. - Do czego odnosi się ta klątwa?
- Mogę powiedzieć o tym, milordzie, jedynie to, co następuje:
istnieje gaj zwany niegdyś Świętym Gajem, który wieki temu został
sprofanowany. Za karę jego założyciele rzucili klątwę na sprawców
barbarzyńskiego czynu oraz na ich potomków. Miały ich za to
spotykać różnego rodzaju klęski i nieszczęścia. Tych, którzy mieszkali
z dała od tego miejsca, klątwa nie obejmowała. Nie mogę powiedzieć
nic więcej ponad to, że zdjęłam klątwę z pana i pańskiej damy. Klątwa
przestała już nad wami ciążyć i będziecie teraz mogli żyć długo i
szczęśliwie.
Słuchając przepowiedni wróżki, Marcus i Louise myśleli
jednocześnie o Steepwood i zrujnowanym życiu ludzi, którzy weszli
kiedyś w posiadanie opactwa. Na jego terenie rósł Święty Gaj. Marcus
uświadomił sobie, że jego ojciec zaznał szczęścia i spokoju dopiero
wtedy, kiedy opuścił Anglię i wyjechał do Indii.
Już miał zamiar zapytać Cygankę, czy ona jest w stanie uchylić
całkowicie rzuconą przed wiekami klątwę, ale jako nieodrodne
dziecko Oświecenia natychmiast odrzucił tę absurdalną myśl.
Louise poruszyła się niespokojnie. Słowa Cyganki wstrząsnęły nią
do głębi.
- Powiedziała pani, że będę szczęśliwa i że znajdę to, o czym
zawsze marzyłam. Czy mogę pani wierzyć? - zapytała lekko
ochrypłym głosem. To, co zobaczyła i usłyszała, zrobiło na niej
wielkie wrażenie.
Stara kobieta uśmiechnęła się ze znużeniem.
- Powiedziałam pani tyle, ile zdołałam zobaczyć w szklanej kuli.
Mam nadzieję, że pani i jej ukochany zaznacie w przyszłości
szczęścia, za którym tęsknicie I na które zasłużyliście. Czas pokaże,
czy miałam rację, ale wierzę, że kryształowa kula ujawniła mi prawdę.
Spojrzała badawczo na Marcusa i dodała:
- Pan nie ufa mi, sir, ponieważ pański rozum nie pozwala panu
„wierzyć we wróżby ani w żadne nadprzyrodzone rzeczy. ran wierzy
tylko w to, co zobaczy na własne oczy, czego pan dotknie lub usłyszy.
Tylko to pana przekonuje. Wszystko, czego nie można objąć
rozumem, dla pana nie istnieje.
Marcus wstał i się ukłonił. Zgodził się z tym, co przed chwilą
powiedziała Cyganka. Bez drwiny w głosie zacytował słowa
szekspirowskiego Hamleta:
„Chciałbyś wszystko pojąć? O Horacy, Więcej jest rzeczy na
ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom”.
- Właśnie tak, młody człowieku. A teraz, odejdźcie już, proszę.
Zmęczyliście mnie. Nie jestem już dzisiaj w stanie wróżyć więcej z
kryształowej kuli. Wnieśliście ze sobą do tego namiotu moc potężną i
złą i ta moc odeszła, ale ja, żeby się jej pozbyć, musiałam dokonać
ogromnego wysiłku. To mnie naprawdę kosztowało wiele zdrowia.
Wyszli z namiotu na zewnątrz, mrużąc oczy w pomarańczowych
promieniach jesiennego słońca. Było wczesne październikowe
popołudnie. Louise odezwała się pierwsza. Jej głos drżał lekko.
- Jak sądzisz, panie Marksie? Mamy w to wszystko wierzyć?
Marcus obrócił się i objął ją ramieniem. Po raz pierwszy, od kiedy
ją poznał, wyglądała blado i mizernie. Uścisnął ją, aby dodać jej
otuchy, nie zważając na przechodzących łudzi. Młody urzędnik ma
przecież prawo obejmować i ściskać swą ukochaną na ulicy, czyż nie?
Tu, w tym miejscu, Marcus Cleeve nie musiał stosować się do
żadnych ograniczeń.
- Nie wiem - odrzekł. - Początkowo myślałem, że ona jest
oszustką, ale potem... Później trudno mi było wytłumaczyć sobie to
wszystko. Cała ta rozmowa o krwi, a następnie o Świętym Gaju i o
klątwie, o której wszyscy wiemy...
- Właśnie tak - przyznała Louise, powtarzając jak echo słowa,
które skierowała do nich Cyganka na pożegnanie. - Skąd ona mogła o
tym wiedzieć? A także o opactwie - nazwała je dziwnym budynkiem.
Miała rację, przecież jest to połączenie świątyni i domu. Musisz
przyznać, że to było dość przerażające.
Podzielałam twoje zdanie, kiedy jej wytknąłeś, że łatwo mogła
odgadnąć, iż nie należymy do warstwy niższej, ponieważ nasz ogólny
wygląd temu przeczy. Zgadzam się, że oczom uważnego obserwatora
nie ujdzie żaden szczegół, a kto jak kto, ale wróżka na pewno potrafi
właściwie ocenić łudzi. Musi być dobrym psychologiem. Ale skąd
wiedziała o wszystkich innych rzeczach, o całej reszcie?
- Louise - odparł z powagą Marcus - postaraj się nie myśleć za
dużo o tym, co powiedziała ci wróżka. A jeżeli już musisz, to pomyśl
o tym, co powiedziała na końcu.
- O szczęściu, które nas czeka w przyszłości?
- Tak. Wcześniej, dziś po południu, wspominałaś już o
przyszłości. Postaraj się uwierzyć, że ona mówiła prawdę. Ale, ale,
coś mi się wydaje, że rumieńce zaczynają już powracać na twoje
policzki, moja droga panno Louise. Staraj się je zachować, a ja
obiecuję, że znowu zjem ostrygi, jeżeli ty zjesz węgorza w galarecie.
Gzy nie uważasz, że jest to wielkie ustępstwo z mojej strony?
- Drogi panie Marksie - rzekła Louise, która po wstrząsie
wywołanym wizytą u wróżki zapomniała o danym sobie
przyrzeczeniu, że będzie trzymać Marcusa na dystans, a nie go
zachęcać - drogi panie Marksie, to bardzo uprzejmie z twojej strony.
Tak, zgadzam się zjeść węgorza w galarecie, chociaż nigdy przedtem
go nie próbowałam. Mam tylko nadzieję, że przejdzie mi przez gardło
i że się po nim nie rozchoruję.
Żadne się nie rozchorowało. Zajadając się pysznościami z
papierowych torebek, Marcus i dama jego serca zapomnieli o
wszystkich nękających ich troskach i kłopotach. Zapomnieli o
przeszłości i przyszłości i całą duszą cieszyli się tym małym darem
losu, jakim był jesienny jarmark w Chelsea.
- Przeklęte hrabstwo Northampton, cholerne Steepwood - gderał
głośno Jackson. - Znowu szykuje się na deszcz.
Przyjechał bez zwlekania z Londynu, który jego zdaniem był
jedynym cywilizowanym miejscem w królestwie, i zmierzał do
domku w Steep Ride, w którym obecnie mieszkał Solomon Burneck.
Jackson z góry się cieszył na to spotkanie. Nic nie mogło sprawić
mu większej przyjemności niż ponowne pognębienie tego
gburowatego drania. Ono uczyni tę nudną sprawę rzeczywiście wartą
zachodu, pomyślał z satysfakcją.
Domek znajdował się na końcu błotnistej ścieżki prowadzącej od
równie błotnistej bocznej drogi. Jackson obserwował domek do
momentu, kiedy zobaczył, że właścicielka najwyraźniej gdzieś się
wybiera. Nie chciał mieć świadka tego, co zamierzał zrobić. Drzwi
otworzył mu sam Burneck. Na widok Jacksona skrzywił siei zrobił
wrogą minę.
- Co, pan tu znowu? Marcus Angmering też ostatnio, w
podobnych okolicznościach, uczynił taką uwagę, ale mówił całkiem
innym tonem.
- Tak jest - odpowiedział Jackson - wracam jak ów przysłowiowy
zły szeląg, prawda? Proszę mnie wpuścić do środka, przemoknę do
cna na tym deszczu.
- Wpuścić pana - powtórzył Burneck. - Nie ma pan prawa...
- A właśnie, że mam - odpowiedział Jackson - i na dodatek
cholernie skuteczne. - Przyłożył rękę do piersi Burnecka i popchnął go
w głąb niewielkiego saloniku.
- Tam, do licha - bełkotał Burneck. - Nie zapraszałem pana do
środka, a dom Anglika to prywatna twierdza.
- Małe sprostowanie - odparował Jackson. - Po pierwsze, to nie
jest pański dom. Pan jest tu tylko lokatorem. Po drugie, to nie jest
zamek, mogę więc robić, co mi się podoba. Czy gospodyni jest w
domu?
- Tak - skłamał Burneck.
- Jak widzę, zaczynamy od mówienia nieprawdy - uśmiechnął się
krzywo Jackson. - Nie dalej niż pięć minut temu widziałem, jak
wychodziła po zakupy z koszykiem.
- Wróci lada moment - nie poddawał się Burneck.
- Jeżeli wróci, w co bardzo wątpię, powiem jej, że jesteś
przestępcą i że zabieram cię do okręgowego więzienia. Prowadź mnie
zatem na górę, chcę sobie trochę z tobą porozmawiać.
- Po co? Przecież pan wie, że ja nie mam nic wspólnego z
zamordowaniem mego ojczulka. Dlaczego miałbym go zabić?
Straciłem mieszkanie i pozycję społeczną.
Jackson roześmiał się głośno.
- Pozycję społeczną! Dobre sobie. Miejsce, w którym wszyscy
tobą pomiatali i poniewierali. - Zatrzasnął za sobą drzwi i powiedział:
- A teraz, padalcu, wyznaj wszystko, co wiesz o markizie albo pannie
Louise Hanslope, bo tak się poprzednio nazywała. Szalenie mnie
osoba tej damy ciekawi. Zachodzę w głowę, dlaczego Sywell
postanowił się z nią ożenić, chociaż jako mężczyzna do niczego już
wtedy się nie nadawał.
- To był jego wybór, nie mój - odparł Burneck. - Nie mogę
zrozumieć, dlaczego pan się nią interesuje.
- Ciekawi mnie, po co Sywell w ogóle się z nią ożenił. Była
przysposobioną córką jego rządcy, o ile wiem. Może byś mi wyjaśnił,
kim była, zanim Hanslope ją adoptował.
- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć? Nie mam najmniejszego
pojęcia.
Jackson złapał go za kołnierz.
- Jakoś nie potrafię w to uwierzyć. Powiedz mi prawdę, draniu.
Powiedz o dziewczynce, którą Hanslope przywiózł do domu z
niewiadomego miejsca, i wyjaśnij, dlaczego twój pan, który zawsze
tylko swój interes miał na względzie, ożenił się z nią. Czym się
kierował, podejmując taką dziwną decyzję? Sywell niczego nie robił
bezinteresownie. Musiał upatrywać w tym jakąś korzyść dla siebie,
daję za to głowę.
Burneck wzruszył ramionami.
- Nie wiem...
Jackson tym razem złapał go za gardło. Oblicze Burnecka zrobiło
się purpurowosine. Detektyw ział mu w twarz kwaśnym odorem
przetrawionego piwa.
- Milczeć, ty kłamliwy nędzniku, bo w przeciwnym razie oskarżę
cię o zamordowanie Sywella, oto co zrobię.
- Nie zrobi pan tego. Wie przecież, że tego nie uczyniłem -
zaskrzeczał z rozpaczą Burneck.
- Zrobię to, jak amen w pacierzu. Moi przełożeni chcą, żebym jak
najszybciej zamknął tę sprawę, i nie obchodzi ich, jakich użyję metod,
by dowiedzieć się prawdy. Mogę zakończyć sprawę jutro, wskazując,
że jesteś mordercą. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyś ty nim został.
Możesz się z tego wywinąć, jeżeli mi opowiesz o Sywellu i
dziewczynie. W przeciwnym razie,..
Burneck zaczął coś mruczeć. Wzrok miał błędny.
- Dobrze, powiem, tylko proszę mnie puścić. Jeżeli da mi pan
słowo, że zostawi mnie w spokoju, wyjawię wszystko. Bądź co bądź,
nic nie stracę, jeżeli to zrobię. Nikt już nie żyje, z wyjątkiem
dziewczyny.
- Masz rację. A teraz mów. Pamiętaj, że chcę prawdy, całej
prawdy i tylko prawdy, inaczej wylądujesz na ławie oskarżonych w
Old Bailey.
- To było tak. John Hanslope przyszedł do mego ojczulka i
oświadczył, że jego siostra jest umierająca i że musi jechać do
Cheltenham, aby dopilnować sprawy pogrzebu i zaopiekować się jej
małą córeczką. Milord zgodził się na jego wyjazd, acz dość
niechętnie. Kiedy John odszedł, żeby przyszykować się do podróży,
zwróciłem milordowi uwagę, że o ile wiem, Hanslope nie ma siostry.
Po co zatem udaje, że ją ma, i fatyguje się aż do Cheltenham, aby
jej pomóc, jak mówił? Milord ubóstwiał wszelkie zagadki i lubił
wiedzieć wszystko o ludziach, którzy u niego pracowali. Wiedza to
potęga, powtarzał. Roześmiał się głośno i polecił mi co następuje:
„Jedź za Johnem i dowiedz się, co się za tym kryje. Może to nic
wielkiego, może chodzi o jakąś jego dawną miłość i jej bękarta, ale
dobrze byłoby o tym wiedzieć. Pamiętaj, aby nie zorientował się, że
go śledzisz”.
- Ach, więc to tak - zauważył z namysłem Jackson zaintrygowany
opowieścią. Sprawa coraz bardziej zaczęła go wciągać. Jednocześnie
śmieszył go sposób, w jaki bękart Sywella mówił o swoim ojcu - raz
był dla niego milordem, a raz ojczulkiem.
- Wie pan, on się nudził. Pojechałem zatem w ślad za Johnem do
Cheltenham i, faktycznie, okazało się, że to, co mówił, było prawdą.
Rzeczywiście były tam umierająca kobieta i mała dziewczynka.
Wynająłem pokój w miejscowej gospodzie i dyskretnie zacząłem o
nie rozpytywać okolicznych mieszkańców. Zainteresował mnie fakt,
że umierająca kobieta była Francuzką. Co John Hanslope miał
wspólnego z Francuzką? Nosiła śmiesznie brzmiące nazwisko.
Obserwowałem więc dom i pewnego poranka zobaczyłem, że
John wyszedł z dzieckiem i udał się do sąsiada, u którego, jak się
później dowiedziałem, stołował się razem z dziewczynką. Po jakimś
czasie znowu wyruszył do wsi. Skorzystałem z tej okazji, wślizgnąłem
się do domu od tyłu i przeszukałem mieszkanie. Na górze w łóżku
znalazłem Francuzkę - nie żyła już, ale nie całkiem jeszcze ostygła.
Domyślałem się, że John poszedł szukać kogoś, kto by ubrał ciało do
trumny.
Burneck
przerwał
i
uśmiechnął
się
do
Jacksona
porozumiewawczo. Na początku bronił się zawzięcie przed
składaniem zeznania, a teraz wyraźnie cieszył się, że może zdradzić
swą tak długo skrywaną tajemnicę. Jackson często spotykał się z
podobnym zjawiskiem w swojej detektywistycznej karierze.
- O mało nie padłem trupem z wrażenia, kiedy to zobaczyłem.
Rzecz bowiem w tym, że ja tę kobietę znałem. Widziałem ją wiele lat
temu, kiedy lord Rupert Cleeve w tajemnicy odwiedził Johna
Hanslope'a. W jaki sposób ona znalazła się w Cheltenham wraz z
dzieckiem? Krążyły plotki, że lord Rupert ożenił się z Francuzką -
niektórzy twierdzili, że on tylko tak mówił, ale nie miał z nią ślubu.
Niezależnie od tego jak wyglądała prawda, Francuzka leżała przede
mną martwa, a John Hanslope opiekował się jej dzieckiem.
Przyszło mi na myśl, że w domu mogą znajdować się jakieś
dokumenty - akt ślubu, jeżeli się pobrali - metryka urodzenia
dziewczynki, a może jeszcze inne, i że ojczulek będzie zadowolony,
jeżeli je dla niego ukradnę. John nie będzie mógł wtedy oddać dziecka
lordowi Yardleyowi. Poza tym fakt, że w rodzinie Cleeve'ów pojawił
się bękart, na pewno niesłychanie ucieszy ojczulka. On ogromnie lubił
tego typu skandale. Był wówczas w swoim żywiole.
- Tobie też ten pomysł się podobał, o ile się nie mylę, prawda,
Burneck?
- Można tak powiedzieć. Tak więc przeszukałem jej rzeczy. Nie
było ich wiele i rzeczywiście znalazłem dokumenty. Był tam akt
małżeństwa, metryka urodzenia dziecka oraz pamiętnik tej kobiety.
Zabrałem te papiery i szybko opuściłem dom. Nie pomyliłem się co
do reakcji milorda. Zanosił się od śmiechu, kiedy zobaczył
dokumenty, i już ich nie wypuścił z rąk. John nigdy się nie
dowiedział, że go śledziłem i że byłem w Cheltenham.
Ojczulek często o tym mówił, kiedy się upił, i zawsze wówczas
śmiał się do rozpuku. Dziewczynka wyrosła na prawdziwą piękność i
milord postanowił się z nią ożenić. Był to dla niego kolejny powód do
śmiechu. Traktował to jako dobry żart i cieszył się jak dziecko, że tak
wszystkich oszukał. To była cała jego radość, ponieważ jako
mężczyzna do niczego się już wtedy nie nadawał, biedaczysko. Był
zupełnym wrakiem.
Z całą pewnością nie biedaczysko. Kto by tam żałował Sywella,
pomyślał posępnie Jackson.
- Dlaczego przerwałeś? Co się stało z papierami, kiedy Sywell
został zamordowany i znalazł się tam, gdzie było jego właściwe
miejsce, czyli w piekle?
Burneck przytknął palec do nosa.
- Wiedziałem, w którym miejscu trzyma ważne papiery. Ci,
którzy przeszukiwali opactwo, chcąc dowiedzieć się, kto mógł
zamordować Sywella, nigdy nie wpadli na ślad jego skrytek. Nawet
gdyby je odkryli i tak by niczego w nich nie znaleźli, ponieważ ja już
tam byłem przed nimi i skrzętnie je opróżniłem. - Roześmiał się
gromko, zadowolony, że okazał się takim spryciarzem.
- A więc są teraz u ciebie - zauważył Jackson. - Najpierw ukradłeś
je dla Sywella, a potem dla siebie. Co zamierzasz z nimi zrobić?
- Wiedza jest potęgą; pewnego dnia mogą okazać się przydatne -
odparł Burneck i mrugnął do Jacksona porozumiewawczo.
- Tobie się na pewno na nic nie przydadzą - zauważył Jackson,
znowu uśmiechając się krzywo. - Jeżeli mi ich nie oddasz, zawlokę
cię do najbliższego posterunku i oskarżę o kradzież. Domyślam się, że
papiery nie były jedyną rzeczą, którą zwędziłeś Sywellowi, nie mylę
się chyba?
- Och, wiedziałem, że mnie pan oszuka - zawołał Burneck. -
Nigdy nie należy ufać policjantom; ani przez chwilę nie powinienem o
tym zapominać.
- Spokojnie - mitygował go Jackson. - Daj mi te dokumenty oraz
dziennik, a wszystko inne możesz sobie zatrzymać. Z tego co tu widzę
i tak niewiele jest warte.
- To jedyne pamiątki, jakie pozostały mi po moim biednym
ojczulku - lamentował Burneck. - Może sobie pan wziąć te papiery.
Zaraz je dam.
- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony - stwierdził Jackson
- zważywszy, że zabrałbym je nawet bez twojej uprzejmej zgody.
Chciałbym obejrzeć także inne twoje łupy na wypadek, gdyby trafiło
się coś, co pomogłoby mi rozwiązać zagadkę śmierci biednego
drogiego ojczulka. Jestem pewien, że też chciałbyś się dowiedzieć, z
czyich rąk zginął.
Burneck poddał się. Wskazał na zniszczony kufer w rogu pokoju i
wręczył Jacksonowi klucz.
- Na samym dnie - wyjaśnił - między kartkami Biblii, którą
podarował mi kiedyś ojczulek.
- Sywell podarował ci Biblię! Coś podobnego! - wykrzyknął
Jackson, wyrzucając z przepastnego kufra na podłogę brudną odzież
oraz dwa srebrne zaśniedziałe świeczniki, by dostać się do księgi. W
końcu ją odnalazł. Rzeczywiście były w niej dokumenty oraz dzien-
nik, który zaświadczał o prawdziwym pochodzeniu Louise, ale Pismo
Święte zainteresowało go również. Była to stara Biblia z okresu
panowania króla Jakuba, oprawiona w podartą i zniszczoną skórę i
opatrzona napisem: „Własność Philipa Cleeve'a, rok 1642”.
- Część łupu Sywella - zauważył filozoficznie Jackson, wkładając
z powrotem dokumenty między kartki zniszczonego tomu. - Myślę, że
lord Yardley ucieszy się z odzyskania tej historycznej księgi.
- Nie! - zaskrzeczał Burneck. - To wszystko, co mi zostało po
moim biednym ojczulku!
- Który skradł to prawowitemu właścicielowi. Pocieszaj się
szczęśliwymi wspomnieniami o swoim drogim zmarłym ojczulku -
poradził mu złośliwie Jackson. - Ciesz się, że nie zabiorę cię do
Newgate za kradzież pozostałej zawartości kufra, co zrobiłbym bez
wątpienia, gdyby nie to, że nie jest warta funta kłaków.
Roześmiał się do siebie, schodząc na dół odprowadzany
żałośliwym zawodzeniem Burnecka. Lord Angmering ucieszy się z
dokumentów, które zdobył, a to go tylko obchodziło.
A teraz w drogę do domu. Kochany, stary Londyn może nie
pachnie najprzyjemniej, ale jest o niebo lepszy od tych sennych
grajdołów porozrzucanych z rzadka po okolicznych hrabstwach.
- Marcusie - odezwała się lady Yardley tego samego ranka. -
Byłabym ci wdzięczna, gdybyś poświęcił mi kilka minut. Chciałabym
z tobą porozmawiać na osobności.
- Zawsze jestem do twej dyspozycji, moja droga Marisso -
odpowiedział z galanterią. Uznał, że sprawia wrażenie zmartwionej, i
sądził, że domyśla się przyczyny jej zgryzoty.
Miał rację. Kiedy już znaleźli się w jej małym przytulnym
saloniku, gdzie było wiadomo, że nikt nie przeszkodzi im w
rozmowie, od razu przystąpiła do rzeczy. Marissa miała wiele zalet i
była prawie tak szczera i prostolinijna jak Marcus i jego ojciec. Były
to
wartości,
które
oboje
cenili
bardziej
niż
atrakcyjną
powierzchowność, która często szła w parze z pustką w głowie.
- Chodzi o twego ojca, Marcusie. Nie czuje się dobrze. Nie mówię
o dolegliwościach związanych z jego wiekiem, na które nie ma rady.
Dostrzegłam pewne inne objawy, które mnie niepokoją. Wydaje mi
się, że ma jakieś duże zmartwienie, które spędza mu sen z powiek i
odbiera apetyt. Czy domyślasz się, co może trapić twego ojca?
Postaram się wyrazić to jaśniej: czy ostatnio zauważyłeś jakąś zmianę
w jego zachowaniu? Zresztą nie wiem, może przesadzam?
- Droga Marisso - odparł. - Nie sądzę, byś przesadzała. Ja również
zaczynam się niepokoić jego stanem. Stwierdzenie, że on nie wydaje
się sobą, jest za słabym określeniem. On w ogóle nie jest sobą. To
prawda, my dwaj doszliśmy wreszcie do porozumienia, które kiedyś
wydawało się zupełnie niemożliwe do osiągnięcia, ale nawet i to nie
wpłynęło na polepszenie jego nastroju. Mnie pogodzenie się z nim
bardzo uszczęśliwiło, ale na nim, wydaje się, nie pozostawiło
specjalnego wrażenia.
Marissa skinęła głową w zamyśleniu.
- To prawda, opowiadał mi o tym. Zgadzam się z tobą.
Zapytałam, czy go coś dręczy, a on - co jest całkowicie nie w jego
stylu - zaprzeczył temu dość opryskliwie. Pomyślałam, że może jest
coś, co pragnie zachować przede mną w tajemnicy, ponieważ jestem
kobietą, albo dlatego, że nie chce mnie martwić. Tak więc po
dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że jesteś jedyną osobą, która
może mi pomóc. Chcę cię prosić... - Urwała.
- Chcesz, abym z nim pomówił? - zapytał domyślnie Marcus.
- Och, gdybyś tylko mógł - ucieszyła się Marrisa. - Byłabym ci
ogromnie wdzięczna. On jest z natury bardzo pedantyczny i starannie
przestrzega form współżycia. Dlatego bardzo mnie dziwi, że ukrywa
przede mną jakąś tajemnicę. Zawsze mieliśmy zwyczaj zwierzać się
sobie z kłopotów i takie zagadkowe postępowanie zupełnie do niego
nie pasuje. Wiem, że wizyty byłego policjanta, który od czasu do
czasu przychodzi do naszego domu, źle na niego wpływają, ale
zupełnie nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
- Nie martw się detektywem Jacksonem - uspokoił ją Marcus. -
On przychodzi raczej do mnie niż do ojca. Powierzyłem mu
załatwienie pewnej bardzo delikatnej sprawy. Przyszło mi na myśl, że
może ojciec martwi się tym, że nie wyrażam zapału do wstąpienia w
związek małżeński, jak myślisz, Marisso?
Macocha potrząsnęła przecząco głową.
- Nieraz mówiliśmy o tym, i to od dłuższego czasu. Skoro
jesteśmy już przy tym temacie, to chcę ci powiedzieć, że całkowicie
go popieram w tej sprawie. Byłbyś wspaniałym mężem i ojcem.
- Ale to oznaczałoby odsunięcie od dziedziczenia Dwóch Nedów -
zauważył Markus.
- To nieważne. Posag, który wniosłam, wychodząc za mąż za
twego ojca, zapewni im dobry start w życiu, a kiedy spoglądam na
historię hrabiów Yardleyów, ogarniają mnie wątpliwości, czy
chciałabym, żeby któryś z moich synów odziedziczył ten tytuł. Ale
wracajmy do tematu. Ty, Marcusie, jesteś zupełnie innym typem
człowieka. Jesteś silny, znacznie mocniejszy od swego ojca i wiem, że
w razie potrzeby zaopiekujesz się moimi urwisami. Ty w ogóle
opiekujesz się wszystkimi, czyż nie? Otaczasz nawet opieką tę śliczną
modiste, madame Felice, z którą spotykasz się w sekrecie.
Marcus jęknął przeciągle.
- Skąd, do diabła, przepraszam za wyrażenie, dowiedziałaś się o
tym, moja droga?
- Ten głupi plotkarz Jack Perceval rozpowiada wokół, że widział
was razem, ją i ciebie, na spacerze pod rękę w Chelsea. Gdyby nie to,
że ona jest krawcową, sama zachęcałabym cię, żebyś się nią ożenił.
Jestem przekonana, że byłaby z niej wspaniała lady Yardley, ale
branie za żonę kobiety spoza sfery to nie jest dobry pomysł.
Marcus potrząsnął głową.
- Naprawdę nie przypuszczam, aby troska o to, czy ja się ożenię,
czy nie, gryzła ojca do tego stopnia, że wpadł w chorobę. Jakby nie
było, ma jeszcze dwóch synów oprócz mnie, nie istnieje zatem
problem zachowania ciągłości rodu, nawet jeżeli nie zachwyca cię
myśl, że w przyszłości któryś z nich może zostać lordem Yardleyem.
Obiecuję ci, że postaram się wydobyć z ojca, co go dręczy, ale znasz
go, wiesz, jaki jest uparty. Jeśli postanowił, że będzie milczał, słowa z
niego nie wydobędziesz i z niczym się nie zdradzi.
- Jesteś jeszcze bardziej uparty od niego, więc liczę na ciebie. Nie
zawiedziesz mnie, prawda?
Marcusowi nie pozostawało nic innego, jak tylko ją zapewnić,
choć był to kolejny powód do zmartwienia, że zrobi wszystko co w
jego mocy, aby jej pomóc. Co się zaś tyczyło zarzutu, że madame
Felice nie należała do jego sfery; to miał nadzieję, że po powrocie
Jacksona ze Steepwood dostanie to, na co czekał. Wówczas pomyśli o
małżeństwie. Jak mówi stare przysłowie: „Lepiej ożenić się, niż
spłonąć”.
No cóż, to prawda, on płonął z całą pewnością - płonął z
pożądania i wizja małżeństwa zaczęła przedstawiać mu się w coraz
bardziej kuszących barwach. A to, czy jego przyszła żona będzie
pochodzić z jego, czy też innej, niższej sfery, nie miało już dla niego
żadnego znaczenia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Louise nie mogła doczekać się soboty, żeby wreszcie znowu
spotkać się z Marcusem. Po raz kolejny przybyła do domu przy
Berkeley Square - tym razem miała przymierzać suknię hrabinie - ale
jego nie było. Sophia wspomniała, że brat pojechał odwiedzić
szkolnego przyjaciela w hrabstwie Surrey, ale miał jej podobno
powiedzieć, że najpóźniej w piątek będzie z powrotem.
Podczas tej wizyty jedna rzecz szczególnie uderzyła Louise.
Kiedy pokazywała Sophii swój nowy pomysł na małą koronę z
jedwabnych kwiatów na głowę do ślubnej sukni, spostrzegła, że lady
Yardley przypatruje się jej z dziwnie zagadkową miną.
Co to wszystko może znaczyć? - zastanawiała się Louise. Marcus
nie powiedział jej, że Jack Perceval widział ich, jak spacerowali razem
po Chelsea, ponieważ nie chciał psuć jej nastroju. Wiedział, że
zmartwi się na myśl o płotkach, które w wyniku tego odkrycia nie-
uchronnie obiegną towarzystwo. Niemniej, baczne spojrzenie damy
niepokoiło trochę Louise.
W końcu ostro powiedziała sobie: dość. Nie może przecież na
każdym kroku węszyć niebezpieczeństwa, wszędzie widzieć tylko
zagrożenia. To, że przetrzymała trudne dzieciństwo, że wybrnęła
zwycięsko ze skomplikowanych życiowych sytuacji, zawdzięczała
głównie swej niezwykłej intuicji, która ją na czas ostrzegała i mówiła
prawdę o otaczających Louise ludziach. Często były to sprawy, które
starannie ukrywali przed światem.
Intuicja zawiodła ją tylko raz w życiu - kiedy zgodziła się zostać
żoną Sywella. Myśl o markizie przywiodła jej na pamięć zmarłego
opiekuna, a to, z kolei, przypomniało jej Jacksona oraz intrygujące
pytanie, czy udało mu się znaleźć dokumenty dotyczące jej pocho-
dzenia. Ciekawa była, czy jego poszukiwania zakończyły się
sukcesem, czy wpadł na trop dowodów potwierdzających to, że
wywodzi się z Cleeve'ów.
Wszystko to na koniec sprowadziło jej myśli do Marcusa, który
Jacksona wynajął, do mężczyzny, którego pokochała całym sercem.
Och, gdyby tylko mogli się spotykać częściej na prawach równych
sobie ludzi. Denerwowało ją odgrywanie komedii, w której on był
księciem, a ona biedną dziewczyną, chociaż, trzeba przyznać, że
Marcus robił wszystko, aby zatrzeć różnicę między nimi,
postanawiając nazwać się panem Marksem.
Drogi pan Marks! W drodze do Bond Street ciągle o nim myślała.
W pracowni czekała już na nią lady Leominster wraz ze swoją świtą;
sfora zwietrzyła krew i szykowała się do skoku. Dama chciała
zamówić nowe stroje i była niepocieszona, że madame się spóźniała.
- Słyszałam, że była pani u Yardleyów - odezwała się
dyszkantem. - Jak widać, książę Sharnbrook podjął w końcu tę mężną
decyzję. Sophia to takie mile słodkie dziecko. Mam nadzieję, że zrobi
pani wszystko, aby pięknie wyglądała, madame. Nikt nie
przypuszczał, że Sharnbrook da się zakuć w małżeńskie kajdany. Jako
kawaler do wzięcia jest już stracony, więc teraz kolej na Angmeringa.
On powinien być następny.
- Och, milady - uśmiechnęła się głupawo poczwara strzegąca jej
torebki - czy możliwe, żeby pani o tym nie słyszała? Lord Angmering
założył się z Jackiem Percevalem, że na pewno przez następny rok
zostanie jeszcze kawalerem. Dodał również... - zaczerwieniła się
lekko i urwała.
Lady Leominster, która znana była z tego, że nie przebierała w
słowach, poleciła jej z naciskiem:
- Wypluj wreszcie z siebie te słowa, moja droga. Jestem pewna, że
madame nie weźmie ci za złe tej otwartości. Jakby nie było, jest
Francuzką, a wszyscy wiemy, jacy są Francuzi.
- On powiedział, że woli niezobowiązujący układ, jeżeli rozumie
pani, co mam na myśli. Twierdził, że damy, które godzą się na wolny
związek, są mniej wymagające od żon - lub coś w tym sensie.
- Typowe dla mężczyzny - odparła milady, spoglądając na Louise.
Jej spojrzenia nie można było określić inaczej niż znaczące. - Chodzą
wieści, że znalazł sobie raka damę. Ciekawe, kto to może być?
Nie zamierzała być złośliwa. Powiedziała to tylko, zęby rozbawić
siebie i swoje otoczenie. Louise czuła, ze jej policzki pokrywają się
krwistym rumieńcem. Skorzystała z okazji i uklękła, aby upiąć suknię,
którą jej krojczym zdążyła już włożyć na damę przed jej powrotem od
Yardleyów.
- Nie mam pojęcia, milady. Wiem tyle samo co pani.
Odpowiedź nie dotknęła ważnej klientki, wręcz odwrotnie, nawet
ją ubawiła. Wczoraj wieczorem Jack Perceval powiedział jej w
wielkim zaufaniu, że ma powody, aby sądzić, że lord Angmering
zadurzył się w madame Felice. Należało podziwiać czelność, z jaką
Francuzka wyparła się tej prawdy.
Lady Leominster pochyliła się i słodziutkim głosem zasyczała do
ucha Louise:
- Jestem pewna, że wie pani znacznie lepiej ode mnie, moja droga,
ale życzę pani szczęścia. Angmering jest wspaniałym młodym
dżentelmenem, aczkolwiek trochę ekscentrycznym. Uchodzi za
milczka.
Louise podniosła się z kolan i rozprostowała plecy.
- Nie wydaje mi się, aby ten kolor był dla pani stosowny, milady -
zauważyła sucho. - Jest za bardzo krzykliwy. Uważam, że w innym
kolorze byłoby pani znacznie bardziej do twarzy. Delikatna czerwień
w odcieniu fioletu byłaby odpowiedniejsza dla pani cery niż taki
zdecydowany szkarłat jak ten.
Damie z towarzystwa z pewnością nie wypada mrugać okiem, ale
lady Leominster to właśnie zrobiła - mrugnęła do Louise
porozumiewawczo.
- W takich wypadkach zawsze zdaję się na pani zdanie, madame.
Ma pani świetny gust, a pani kreacje odznaczają się wyjątkowym
smakiem. Zamierzam zawsze się u pani ubierać. Przez tę kiepską
krawcową, u której dotychczas sobie szyłam, wyglądałam jak
Cyganka na jarmarku.
Słowa „Cyganka na jarmarku” przypomniały Louise o Marcusie,
lordzie Angmering, który robił paskudne zakłady z takimi ludźmi jak
Jack Perceval. Nigdy więcej nie nazwie go panem Marksem. Pan
Marks nie będzie więcej uwodził biednych dziewcząt i niszczył ich
życia, aby wygrać haniebny zakład.
Natomiast lorda jak widać, stać na wszystko. Niech no tylko zjawi
się w jej domu w sobotę! Pomyśleć tylko, jakim językiem ta pewna
siebie i rzekomo dobrze wychowana dama rozmawiała z nią przed
chwilą; zmyje mu za to głowę, to pewne!
Nadeszła sobota. W Marcusie wszystko dygotało wewnątrz z
niecierpliwości. Wrócił do domu przy Berkeley Square w piątek
wczesnym popołudniem, a wieczorem zjawił się Jackson z
sensacyjnymi wiadomościami. Marcus wysłuchał go, żałując tylko, że
musi czekać aż do rana, aby poinformować Louise, że jest naprawdę
Louise Cleeve i że on ma w ręku dokumenty potwierdzające ten fakt.
Zdziwiło go jednak, kiedy po przybyciu do jej domku w Chelsea
służąca wprowadziła go do pustego salonu. Oznajmiła, że madame
jest zajęta i że zejdzie do niego wtedy, gdy skończy to, co ma do
zrobienia.
Nigdy w życiu nie rozsadzała go taka niecierpliwość. Minęło pół
godziny, wlekące się jak wieczność, a ukochana wciąż się nie
zjawiała. Marcus w końcu wstał i zaczął niespokojnie krążyć po
saloniku, ale ograniczona przestrzeń nie dawała możliwości
wyładowania się w ruchu.
Wreszcie drzwi otworzyły się i Louise weszła do pokoju. Zamiast
uradować się jak zwykle jego widokiem, okazać szczęście i radość,
zmierzyła go ostrym spojrzeniem i odezwała się zimno:
- Cóż to za pilna sprawa przywiodła pana tutaj o tak wczesnej
porze, milordzie?
- Panie Marksie - poprawił ją z uśmiechem. Wydawało mu się, że
Louise żartuje, bawi się z nim w jakąś zagadkową grę. W każdym
razie zachowywała się zupełnie inaczej niż zwykle.
- Pan Marks? - zdziwiła się Louise. - Jaki pan Marks? - W jej
głosie brzmiała ironia. - Kim jest ten człowiek? Nie znam go i myślę,
że pan go również nie zna, milordzie.
Marcus nie mógł się już dłużej oszukiwać. Musiało stać się coś,
co sprawiło, że harde stworzenie, jakim była, kiedy ją spotkał po raz
pierwszy, znowu pokazało różki. Cały ten swobodny ton i żartobliwy
nastrój, który cechował ostatnio ich spotkania i działał na nich tak
ożywczo, zniknął bez śladu. Podszedł do niej i chciał ją wziąć za rękę,
ale ona cofnęła się i uniosła ramię, aby go odtrącić.
- Co to ma znaczyć? - zapytał zaskoczony. - Co takiego złego
zrobiłem? Co sprawiło, że tak wrogo traktujesz swego drogiego pana
Marksa? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, a nawet więcej niż
przyjaciółmi.
- Jak pan może o to pytać? - odparła ze srogą miną. - Pan, który,
jak plotka głosi, nie tylko założył się, że nigdy się nie ożeni, ale
również oświadczył publicznie, że swobodny związek z chętną do
takich rzeczy kobietą znacznie bardziej mu odpowiada. Prawie
natychmiast po tym dowiedziałam się, że cały Londyn - mam
oczywiście na myśli wykwintne towarzystwo - już wie, że pan się ze
mną w sekrecie spotyka. Ta wstrętna megiera i plotkara, lady
Leominster, dała mi wyraźnie do zrozumienia, że słyszała o naszych
schadzkach, i na dodatek była na tyle bezczelna, że wytknęła mi to w
oczy.
Marcus westchnął. To, czego się obawiał od chwili, kiedy Marissa
wspomniała, że nie jest dla niej tajemnicą, że spotyka się z Louise,
ziściło się, niestety! Gorzko żałował, że niezależnie od wszystkiego, w
momencie, w którym się o tym dowiedział, nie poszedł z tym do
Louise od razu, na Bond Street i nie poinformował, że ich sekret nie
jest już sekretem.
Postąpił jak struś, który chowa głowę w piasek, myśląc, że w ten
sposób się uchroni - łudził się, że jeśli ukryje przed nią ten fakt, to ona
nigdy się o nim nie dowie. Miał podstawy tak przypuszczać; Louise
nie należała do towarzystwa i było mało prawdopodobne, aby tego
rodzaju płotki docierały do jej uszu.
Dobrze wiedział, jakimi plotkarami były niektóre z tych
wytwornych dam, a już najgorszą z nich była z pewnością lady
Leominster. To ona wiodła prym. Celowo powiedziała Louise, o czym
mówi się w towarzystwie, aby ich ze sobą skłócić. I trzeba przyznać,
że w pełni osiągnęła swój cel. Gdyby teraz o tym wiedziała, pomyślał,
niewątpliwie zacierałaby ręce z radości.
- Moja droga - odparł łagodnie. - Nigdy cię nie okłamałem, wiesz
o tym dobrze. Powiedziałem ci, że chcę, abyś została moją kochanką i
że do ciebie należy wybór. Zapewniam cię, że to nie ode mnie ci
plotkarze się o tym dowiedzieli. To ten głupek Jack Perceval rozgłosił
wokół, że się spotykamy. Widział nas kiedyś razem na spacerze w
Chelsea.
Co więcej, od kiedy mi zapowiedziałaś, że nie masz zamiaru
wchodzić ze mną w żaden nieformalny układ, zacząłem traktować cię
z takim samym szacunkiem jak swoją siostrę - nie, co mówię, z o
wiele większym nawet, ponieważ siostrze stale dokuczam i nie
szczędzę różnych złośliwości, czego w stosunku do ciebie nigdy nie
robię. Droga Louise, przebacz swemu kawalerowi jego niezawinione
grzechy, zwłaszcza że przynosi ci naprawdę pomyślne wieści.
Louise spojrzała na niego uważnie. Nie wiedziała, czy ma mu
wierzyć, czy nie. Wiele mogła powiedzieć o tym, jak szlachta i
arystokracja odnoszą się do osób wywodzących się z niższego stanu.
Wiedziała, jak to wykwintne i dobrze ułożone towarzystwo potrafi
ludzi ranić i jak bardzo bywa bezwzględne.
Nieraz pocieszała młode niedoświadczone szwaczki, które
zdradził kochanek pochodzący z wyższych sfer. Ci mężczyźni będą
mówić wszystko, co kobieta pragnie usłyszeć, byle tylko osiągnąć
swój cel. Kiedy już zdobędą, to, porzucają bezlitośnie - odarłszy
uprzednio z cnoty i godności, nie mówiąc już o tym, że często
zostawiają jej pamiątkę w postaci nieślubnego dziecka i zrujnowanej
opinii.
Przyrzekła sobie nie być taką naiwną i dopóki nie poznała
Marcusa, nigdy nie uległa pokusie, aby romansować z mężczyzną
stojącym od niej wyżej w społecznej hierarchii.
- Czy mogę ci wierzyć? - zapytała nieco łagodniejszym tonem.
Nie miała już takiej srogiej miny. - Czy dlatego okazujesz mi tyle
uczucia i traktujesz tak szarmancko, że masz nadzieję, iż pewnego
dnia twoje metody przyniosą pożądany skutek, że złapię się w końcu
na lep twojej galanterii i dam się uwieść? Czy możesz temu
zaprzeczyć?
Marcusowi niełatwo przyszło odpowiedzieć na to pytanie, Z
bolącym sercem wyznał:
- Prosiłaś mnie, żebym był z tobą uczciwy, a więc będę. Na
początku tak rzeczywiście było; po tym, kiedy po raz pierwszy
odrzuciłaś moją propozycję, przez jakiś czas istotnie nosiłem się z
takim zamiarem, ale im bliżej cię poznawałem, tym lepiej zaczynałem
zdawać sobie sprawę, że nie mogę dopuścić się takiego haniebnego
czynu. Co więcej, gdy ci już opowiem o odkryciach Jacksona,
zamierzam zapytać cię o coś, co, mam nadzieję, rozproszy twe
wątpliwości dotyczące moich rzeczywistych zamiarów wobec ciebie
w przyszłości.
Louise znalazła się w niezręcznej sytuacji. Bardzo chciała
dowiedzieć się, jaki jest rezultat poszukiwań Jacksona, i nie mogła z
pogardą potraktować człowieka, który jej te wieści przynosił. Co
innego, gdyby Marcus zjawił się u niej z pustymi rękami, o, wtedy z
pewnością szybko by go odprawiła.
Jakkolwiek jednak było, to on opowiedział Jacksonowi jej
historię, i to on zapłacił mu za trudy jego skomplikowanej misji.
Nawet jeżeli początkowo była przeciwna temu przedsięwzięciu, to
teraz, gdy dobiegło już końca, zależało jej niezmiernie na poznaniu
prawdy - wszystko jedno jakiej - dobrej czy złej, ale sądząc po minie
Marcusa, wiadomości były raczej pomyślne.
- Dobrze - zgodziła się. - Niech tak będzie. Wierzę, choć nie w
pełni. Proszę, usiądź - wskazała krzesło, na którym zawsze siadywał -
i opowiedz mi, czego Jackson się dowiedział.
Niecierpliwość, która rozsadzała Marcusa, kiedy czekał na Louise
w saloniku, wróciła obecnie ze zdwojoną siłą.
- Och, moje kochanie - odrzekł. - Misja Jacksona powiodła się
nadspodziewanie dobrze. Odnalazł dokumenty, które potwierdzają, że
madame Felice jest Louise Cleeve, wnuczką poprzedniego hrabiego
Yardleya. Co więcej, materiał dowodowy jest tak pełny i
niepodważalny, że nikt nie ośmieli się kwestionować jego
autentyczności. Jeśli pozwolisz, pokażemy go prawnikom naszej
rodziny po tym, kiedy już sama go przejrzysz, abyśmy mogli
oficjalnie ogłosić, że pochodzisz z rodziny Cleeve'ów. Wtedy
zajmiesz należne ci miejsce w naszej sferze.
Po raz pierwszy w życiu Louise miała uczucie, że za chwilę
zemdleje.
- Dowody? Niepodważalne dowody - odezwała się prawie
szeptem - po tylu latach? Gdzie on znalazł te dokumenty? Mój
opiekun nie mógł ich odszukać. Gdzie to było?
Marcus opowiedział jej o przebiegu wizyty Jacksona w Steep
Ride i zakończył uwagą, że Sywell i Burneck od początku znali
prawdę o jej pochodzeniu.
W tym momencie Louise, która zaczynała już trochę dochodzić
do siebie po wstrząsie, jakim była dla niej ta oszałamiająca
wiadomość, wykrzyknęła głośno:
- Ach, więc to dlatego on ożenił się ze mną! Cóż to był za nędznik
z tego człowieka.
- Tak jest - przyznał Marcus, po raz kolejny podziwiając bystrość
umysłu ukochanej. - Tak powiedział Burneck. Najwidoczniej
traktowali to jako dobry kawał - on i jego ojczulek Sywell.
Louise podniosła się i zaczęła nerwowo spacerować po pokoju,
podobnie jak to wcześniej robił Marcus.
- Kawał! Ładny mi kawał! Moje życie to był dla nich kawał. Moje
cierpienie, ciężka praca, samotność, brak pewności co do mego
pochodzenia, niewiedza, kim są moi krewni, lęk, że jestem
nieślubnym dzieckiem, to wszystko nic ich nie obchodziło. Dla nich
liczyła się tylko okazja do śmiechu. Cieszyli się jedynie, że udało im
się wpaść na taki świetny pomysł.
Przypomniała sobie długie męczące godziny spędzone nad igłą,
kiedy uczyła się krawieckiego fachu w Northampton, i chociaż nie
żałowała tego trudnego czasu ani nie uważała go za stracony, bolała ją
świadomość, że na tyle lat podstępem pozbawiono ją uczestniczenia w
życiu świata, do którego pochodzenie w pełni ją upoważniało.
Marcus, gdyby to zdarzyło się wcześniej, zanim Louise
dowiedziała się o jego zakładzie z Jackiem Percevalem, oraz o tym, że
w londyńskim towarzystwie wiedzą o ich potajemnych spotkaniach,
wziąłby ją teraz w ramiona i usiłował pocieszyć. Jednakże, w obecnej
chwili, wydało mu się to niezbyt właściwym krokiem. Pomyślał, że
Louise może opacznie go zrozumieć; zacznie podejrzewać, że nie
porzucił swoich planów i nadal nosi się z zamiarem zaciągnięcia jej
do łóżka.
Musi być cierpliwy. Przecież jeszcze przed podróżą Jacksona do
Steepwood podjął decyzję, że się z nią ożeni. Rozważał ją podczas
bezsennej nocy i ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że właśnie
tak powinien postąpić. Już wkrótce jej to oznajmi, a potem już nigdy,
miał nadzieję, nie da Louise powodu do powątpiewania w szczerość
jego intencji.
Zamiast się oświadczyć, zaproponował jedynie:
- Może zadzwonię na służącą i każę jej przynieść herbatę lub
nawet coś mocniejszego? - Niepokoił go wygląd Louise, była blada i
nienaturalnie podniecona. Był zdania, że przydałby się jej jakiś
wzmacniający środek.
Louise potrząsnęła głową przecząco i mocnym głosem
oświadczyła:
- Nie, nie wolno mi poddawać się nastrojom. Tylko głupcy, którzy
nigdy nie musieli stawić czoła przeciwnościom życia, pozwalają sobie
na humory. Usiłuję uwierzyć, że to, o czym usłyszałam, jest prawdą.
To sprawia, że widzę swoje minione życie w zupełnie innym świecie.
Mój opiekun, kiedy leżał na łożu śmierci, wyznał, że byłam córką
Ruperta Cleeve'a, co dało mi nazwisko, ale, niestety, nie miał żadnych
dokumentów, które by ten fakt potwierdzały. Ty, milordzie, je dla
mnie odszukałeś i jestem ci za to niezmiernie wdzięczna. Pragnę
przeprosić cię za niemiłe zachowanie i niegrzeczne słowa, którymi cię
dzisiaj przywitałam.
- To całkiem zrozumiałe, że poczułaś się urażona po tym, co
słyszałaś na mój temat od lady Leominster - zauważył Marcus,
podchodząc bliżej, do kominka, przy którym Louise stała, opierając
się o gzyms. - Dałem ci podstawy do takich przypuszczeń swoim
zachowaniem zaraz po naszym poznaniu. Jeżeli czujesz się na siłach
znieść kolejny wstrząs, to chciałbym cię o coś zapytać. To pytanie jest
dla mnie bardzo istotne.
Czy czuła się na siłach znieść jeszcze jedną ważną wiadomość?
Zdecydowanie nie, ale główną zasadą, jaką Louise kierowała się w
życiu, było nigdy nie przyznawać się do słabości ani nie uginać się
pod ciężarem losu. Nie widziała powodu, aby teraz postąpić inaczej.
A poza tym, co on jej jeszcze może powiedzieć takiego, co by mogło
nią wstrząsnąć lub zadziwić? W późniejszym czasie Louise
niejednokrotnie dziwiła się swojej naiwności, która podsunęła jej to
pytanie.
Odwróciła się do Marcusa i skinęła twierdząco głową. Nie
wiedziała, że bladość spowodowana szokiem, jakim była dla niej
wiadomość o pochodzeniu, zaczyna powoli znikać z jej twarzy. Lekki
rumieniec pojawił się znowu na jej policzkach, a niebieskie oczy
rozbłysły jak gwiazdy. Mężczyźnie, który ją kochał, wydała się w tej
chwili tak olśniewająco piękna, że wprost oniemiał z wrażenia.
Zbliżył się, wziął ją za rękę i odezwał się ochrypłym głosem:
- Kochanie, proszę, zechciej usiąść, zanim cię o coś zapytam.
Uczucie oszołomienia jeszcze Louise nie opuściło. Nie czuła w
sobie na razie dość energii, aby Marcusowi się przeciwstawić, więc
tylko posłusznie spełniła polecenie. Marcus stanął przed nią, wysoki i
wyprostowany. W jego oczach, kiedy spoglądał na ukochaną,
malowała się ogromna czułość.
- Moja droga Louise - zaczął uroczystym tonem. - Zamierzam
zrobić coś, czego dotąd nigdy nie robiłem, i mam nadzieję, że nigdy
więcej nie będę musiał robić. Nie jestem w stanie wyrazić podziwu,
jaki wzbudziłaś we mnie od początku, a który bliższa znajomość z
tobą w ostatnich tygodniach tylko ugruntowała.
Muszę powiedzieć, że powściągliwość, z jaką mnie na początku
traktowałaś, i stanowczość, z jaką odrzuciłaś moje umizgi, sprawiły,
że ten podziw dla ciebie nie tylko nie osłabł, ale, odwrotnie, jeszcze
bardziej się spotęgował. To jeszcze nie wszystko - do podziwu doszła
miłość. Tak, to prawda, zakochałem się w tobie, moja droga Louise, i
ogrom tego uczucia zaskoczył mnie samego.
Nigdy dotąd żadna kobieta nie zdobyła mego serca i nigdy nie
przypuszczałem, że to się kiedykolwiek zdarzy. Ale fakt jest faktem i
dlatego błagam cię, najdroższa, spełnij moją prośbę i uczyń mnie
najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi - zgódź się zostać moją żoną.
Marcus, zanim wystąpił z tą propozycją, nie zastanawiał się, jak
Louise ją przyjmie i w jaki sposób na nią zareaguje. Gdyby tak było,
oczekiwałby raczej gwałtownego wybuchu radości, wyobrażałby
sobie, że uniesiona szczęściem, z wdzięcznością rzuci się w jego
ramiona.
Przynosił jej przecież wspaniałe prezenty: nie tylko jej prawdziwe
nazwisko i dowód, że jest pochodzącym z prawego łoża dzieckiem,
ale także uczucie mężczyzny, który pokochał kobietę pierwszą w
swoim życiu prawdziwą miłością. Jednak reakcja Louise była jak
najdalsza od jego oczekiwań. Skoczyła na równe nogi i wykrzyknęła:
- O, co to, to nie! Już widzę, w czym rzecz. Kiedy byłam madame
Felice, jedyne, co miałeś mi do zaoferowania, to rola kochanki, ale
oczywiście Louise Cleeve, potomkini słynnego hrabiowskiego rodu to
już zupełnie inna sprawa. Ona jest godna zaszczytu, aby zostać żoną.
Gdyby pan Marks oświadczył się madame Felice, nie wiedząc,
czy ona jest panną Louise Cleeve, czy też wdową po markizie
Sywellu, wówczas moje stanowisko przedstawiałoby się zupełnie
inaczej. Bez namysłu odpowiedziałabym, że owszem, tak, zgadzam
się zostać jego żoną. Nie wahałabym się ani przez moment. Ale tak
jak sprawa wygląda w tej chwili, moja odpowiedź to zdecydowane
„nie”.
W Marcusa jakby piorun strzelił, kiedy usłyszał te słowa. W
rezultacie zrobił coś, co było całkowicie sprzeczne z jego naturą. Padł
przed Louise na kolana, aby prosić ją i błagać. Wziął jej rękę w swoją,
ale ona wyrwała mu ją ze złością.
- Nie! - wykrzyknął Marcus. - Krzywdzisz mnie tym
posądzeniem. Postanowiłem zaproponować ci małżeństwo już
wcześniej, zanim jeszcze Jackson wyruszył do Steepwood, aby
poszukać dowodów na to, czy jesteś dzieckiem z prawego łoża.
Czekałem tylko na wyniki jego misji. Chciałem oznajmić ci o tych
dwóch rzeczach jednocześnie: poinformować o wynikach poszukiwań
Jacksona, a zaraz potem prosić o rękę.
- Tak mówisz teraz - odparła Louise, czując, że łzy napływają jej
do oczu. Wszystkie ważniejsze zdarzenia w jej życiu zawsze w końcu
obracały się w ruinę i nawet teraz oświadczyny Marcusa wydały się
jej nieszczere. Nigdy przedtem nawet słówkiem nie wspomniał o
małżeństwie i dopiero gdy dowiedział się, że ona rzeczywiście jest
Louise Cleeve, postanowił się jej oświadczyć.
Marcus wpadł nagle w rozpacz.
- Zastanów się tylko - prosił błagalnym tonem. - Spodobaliśmy się
sobie od pierwszego wejrzenia i od tej pory zawsze nas do siebie
ciągnęło. Gdyby było inaczej, nigdy byś nie pozwoliła, abym został
twoim przyjacielem - odtrąciłabyś mnie natychmiast. Ja wiem jedno:
poruszyłaś moje serce, gdy tylko cię zobaczyłem. Już wtedy musiałem
się w tobie zakochać. Powiedz tak, kochanie, powiedz tylko, że się
zgadzasz.
- Ale ona odwróciła głowę i stwierdziła żałośnie:
- Byłam taka samotna. Rozświetliłeś moją samotność, to
wszystko.
- Nie. - Wstał, próbując znowu ująć ją za rękę, ale Louise wciąż
mu na to nie pozwalała.
Sprawa była beznadziejna - przynajmniej na razie. Przypomniało
mu się stare przysłowie: „Ten, kto walczy ucieka, dożyje następnej
walki”. Zostawi ją teraz w spokoju, nie będzie jej dłużej dręczył. Był
jednak zdecydowany powrócić. Kochał ją i za nic na świecie nie
chciał jej stracić. Bardziej niż kiedykolwiek pragnął, aby została jego
żoną nie tylko dlatego, że była najdroższą mu istotą na świecie, ale że
nie wyobrażał sobie również, by ktoś inny został matką jego dzieci.
Nawet
opanowanie,
jakie
wykazywała,
słuchając
jego
oświadczyn, by je następnie odrzucie, zaimponowało mu - sprawiło,
że tym mocniej ją pokochał. Jej silna wola, upór i zdecydowanie, aby
pozostać wierną wyznawanym przez siebie wartościom, robiły
wrażenie na mężczyźnie, który nade wszystko cenił takie zalety.
Może kiedy pożegna się z nią, a ona tutaj zostanie sama i będzie
miała czas rozważyć wszystko, co jej powiedział, może wtedy
przestanie się tak nierozsądnie upierać przy swoim zdaniu i zmieni
decyzję. Bądź co bądź, przeżyła ostatnio wiele i musi mieć czas, aby
dojść do siebie. Gdy się już całkowicie uspokoi, będzie w stanie
obiektywnie ocenić jego propozycję. Może wtedy wreszcie zrozumie,
że składając ją, kierował się wyłącznie uczuciem - że to miłość go in-
spirowała, a nie wyrachowanie.
Jeżeli łudził się, to trudno - ale teraz nie wolno mu już dłużej na
nią nalegać. Podjąwszy tę decyzję, odezwał się możliwie
najspokojniejszym tonem:
- Zostawiam cię teraz samą, abyś przemyślała raz jeszcze to, co ci
dzisiaj powiedziałem, i mam nadzieję, że w rezultacie dojdziesz
jednak do wniosku, że powinnaś przyjąć moją propozycję.
Louise w milczeniu skinęła głową, a następnie rzekła:
- Mam jedną prośbę, lordzie Angmering. Proszę, przynieś mi
świadectwo ślubu rodziców oraz inne dokumenty dotyczącego mego
urodzenia. Proszę nie pokazywać ich żadnym prawnikom, tylko
najpierw dać mi je do przejrzenia. Ja zadecyduję, w którym momencie
przekazać sprawę urzędnikom. Znam już swą nową pozycję w życiu i
do mnie będzie należeć decyzja w tej sprawie.
Mogę chcieć lub nie, być nadal zwykłą madame Felice, ale nigdy
nie użyję tytułu markizy Sywell, mimo że byłam żoną tego człowieka.
Ufam, że pozwolisz mi samej o tym zadecydować, po - jak mówisz -
odpowiednim zastanowieniu się. Chcę również prosić, aby nikomu nie
wspominać o tym, co Jackson odkrył, dopóki ja nie wyrażę na to
zgody.
- Naturalnie - odpowiedział z prostotą. - Decyzja będzie należeć
do ciebie. Dopilnuję, abyś otrzymała te dokumenty. Pamiętaj tylko o
jednym - zyskałaś teraz dużą nową rodzinę, która, jestem o tym
przekonany, będzie chciała ci zrekompensować wszystkie te trudne i
długie lata, jakie zmuszona byłaś spędzić z dala od nas, w samotności
i upokorzeniu. Ta rodzina czeka na ciebie z otwartymi ramionami i
sercem przepełnionym miłością i przyjaźnią.
Nie wspomniał, że zamierza osobiście wręczyć jej te papiery; bał
się, że go posądzi o szantaż, o to, że próbuje w ten sposób wymusić na
niej zgodę na małżeństwo, już teraz, w tej chwili, podczas kiedy ona
wcale nie jest do tego skłonna.
Kiedy wyszedł, zamykając starannie za sobą drzwi, Louise wstała
i podeszła do okna, aby zobaczyć, jak pan Marks się oddala. Od kiedy
stali się przyjaciółmi, trudno jej było myśleć o nim jako o lordzie.
Mężczyzna, który ubierał się jak urzędnik, jadł ostrygi na ulicy z
papierowej torebki i rozmawiał z nią tak szczerze i bezpośrednio, nie
przypominał w niczym tych nielicznych wyniosłych arystokratów,
których miała okazję spotkać w życiu.
Nie wiedziała, że również robotnicy w północnych włościach
hrabiego Yardleya podobnie myśleli o człowieku, który chodził
między nimi w prostym roboczym ubraniu, uczył się podkuwać konie
i chętnie pracował w kuźni i który zażądał, by pokazać, jak równo
wyprowadzać bruzdy podczas orki.
Niektórzy mieli mu za złe takie zachowanie - uważali, że jest
poniżej jego godności zniżać się do zwykłych ludzi i uczyć się od nich
pracy na roli; bardziej mu przystawało, ich zdaniem, siedzieć
bezczynnie w swym wielkim domu i czekać na dochody z majątku.
Inni, przeciwnie, szanowali go za to, że chociaż częściowo starał się
dzielić trudy ich surowej egzystencji. Resztę, tak jak Louise, wprawiał
w pewne zakłopotanie.
Ale dlaczego ona, Louise, miała czuć się zakłopotana, tego nie
wiedziała. Marcus był człowiekiem szczerym i prostolinijnym. Od
początku postawił sprawę jasno - powiedział, że mu się podoba, i że
chce, aby została jego kochanką. Nie szeptał czułych słówek, nie
bawił się w zalecanki, nie udawał, że z nią romansuje. Wszystko to
były środki prowadzące do jednego celu, a zakończenie było zawsze
takie samo - uwiedzenie, zdrada i porzucenie. Marcus nie bawił się w
fałszywą grę i to była jego wielka zaleta. Za to, między innymi, ceniła
go i szanowała.
Louise przyznawała też, że żaden mężczyzna w życiu nie
traktował jej tak uprzejmie i z taką galanterią jak on. Przypomniał jej
się Sywell i brutalność, z jaką ten człowiek się do niej odnosił. W
rezultacie, zmuszona była od niego uciec i ukryć się w Londynie - w
mieście, którego nie znosił i unikał. Spotykała również innych
mężczyzn; przychodziła do ich wspaniałych domów mierzyć suknie
ich żonom, córkom i siostrom. Mężczyzn na tyle bezczelnych, że
ośmielali się zaczepiać ją i nagabywać, a także szeptać do ucha o
swych najbardziej nikczemnych żądzach.
Był nawet jeden, który zwabił ją do pustego pokoju pod
pretekstem, że jego siostra, dla której szyła ślubną suknię, prosi, aby
przyszła do saloniku. Tylko przypadkowi i własnej inteligencji
zawdzięczała, że jej nie zgwałcił, ale wciąż, mimo że od tego
wydarzenia minęło już sporo czasu, trzęsła się ze zgrozy na to
wspomnienie.
Nie, Marcus był zupełnie inny, a słowa, które powiedział na
odchodnym - że zyska rodzinę - potrąciły najbardziej czułą strunę w
jej duszy; jeszcze przez długi czas po jego odejściu czuła jej
wibrowanie.
Zawsze była sama. Te kilka osób, które znała i kochała w
dzieciństwie, odchodziły jedna po drugiej - pani Hanslope, która była
dla niej jak matka i którą nazywała matką, a potem John, jej opiekun.
Następnie, kiedy opuściła Steepwood, aby uczyć się krawieckiego
fachu w Northampton, straciła swą drogą przyjaciółkę, Atenę Filmer.
Tutaj, w Londynie, nie zawarła żadnej przyjaźni i poznanie oraz
miłość Marcusa dały jej nową podnietę do życia - były jak owa
przysłowiowa manna zesłana przez Boga na pustynię głodującym
Żydom. Tylko wrodzona prawość powstrzymała ją od decyzji, by
zostać jego kochanką, ale cała jej istota - jej umysł, ciało wyrywały się
do niego, nakazując poddanie, choćby tylko dlatego, żeby wypełnił
treścią jej pusty świat.
Louise ostro zabroniła sobie skarżyć się na los i rozczulać nad
sobą. Czekało ją dużo pracy, wiele problemów do rozwiązania i
ważnych decyzji do podjęcia. Nieoczekiwanie otworzyły się przed nią
interesujące perspektywy - przed nią, która do tej pory nie widziała
dla siebie żadnych widoków. Kiedy spróbowała ogarnąć myślą swą
nową sytuację, poczuła kompletny chaos w głowie.
Poza tym, zaczynała już trochę żałować, że pozwoliła Marcusowi
odejść...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Marcus wrócił na Berkeley Square zdenerwowany i bez humoru.
Był jednak zdecydowany nie poddawać się przygnębieniu. Przeklinał
własną głupotę i brak wyobraźni, które nie pozwoliły mu przewidzieć
reakcji Louise na jego spóźnioną matrymonialną propozycję. Mimo to
był przekonany, że jej zdrowy rozsądek zwycięży i podsunie właściwą
odpowiedź, kiedy minie wstrząs wywołany rewelacjami dotyczącymi
pochodzenia Louise.
Nieoczekiwana odmowa nie zniechęciła go - wręcz odwrotnie -
wzmogła tylko jego determinację, aby zaprowadzić Louise do ołtarza.
Wiedział jednak, że ma przed sobą kilka niełatwych dni, ale przeżył
już niegdyś podobne, postanowił więc czekać ze spokojem.
W holu spotkał ojca. Zobaczywszy go, Marcus pomyślał, że
Marissa miała rację, niepokojąc się o męża. Hrabia postarzał się w
sposób widoczny i wyglądał na chorego. Marcus odruchowo zapytał:
- Czy mogę cię prosić o rozmowę, sir? Jeżeli oczywiście nie masz
nic przeciwko temu - dodał szybko, widząc, że ojciec próbuje go
wyminąć. Dotknęło go to niemile; sądził, że od czasu ich ostatniej
szczerej rozmowy rozumieli się znacznie lepiej i stali się sobie bliżsi.
- Naturalnie, Angmering, naturalnie. Przejdźmy do gabinetu. Przy
okazji chcę ci powiedzieć, że zatrzymał mnie dzisiaj urzędnik z
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, informując, że śledztwo w
sprawie zamordowania markiza Sywella zostało ostatecznie
umorzone. Urząd ma pilniejsze sprawy na głowie; chodzi o stan
bezpieczeństwa naszego kraju, które jest zagrożone.
Luddyści buntują się i niszczą maszyny fabryczne zwłaszcza w
hrabstwach centralnych. Ci, którym powierzono śledztwo w sprawie
Sywella, są potrzebni do innych, ważniejszych zadań. Wydaje się, że
ta zbrodnia pozostanie już na zawsze tajemnicą, może dopiero czas
albo jakiś niezwykły przypadek ją rozwiąże.
Tak więc zadanie Jacksona dobiegło końca. Detektyw powróci
niewątpliwie w rejony niepokojów wywołanych przez luddystów, ale
tym razem jego robota będzie już zupełnie innego rodzaju.
- Przynajmniej nie będzie ci już więcej zawracał głowy, sir -
zauważył, kiedy ojciec wskazał mu krzesło po przeciwnej stronie
biurka.
Usiadł i zawahał się przez moment. Nie bardzo wiedział, jak
rozpocząć rozmowę na temat obaw Marissy i swoich, dotyczących
ojca. Milczenie Marcusa przeciągało się do tego stopnia, że lord w
końcu pierwszy się odezwał:
- O co chodzi, Angmering?
- Marissa i ja odnosimy wrażenie, że coś cię dręczy. Ta zgryzota
jest na tyle poważna, iż odbija się na twoim wyglądzie: Ona lęka się
jednak, że tu chodzi o coś więcej niż twoje gorsze samopoczucie, i ja
podzielam jej obawy. Jeżeli uważasz, że zasługuję na zaufanie, to
błagam cię, powiedz mi o tym.
Na pewno będzie ci lżej, jeśli zwierzysz mi się ze swoich
kłopotów. Jak głosi stare powiedzenie, zmartwienie, które dzielisz z
drugą osobą, staje się połową zmartwienia. Jeżeli ukrywasz przed
nami jakąś złą wiadomość, to jestem przekonany, że taka spowiedź
przyniesie ci ulgę.
- Wiem - odparł ojciec, nie patrząc Marcusowi w oczy. - Nie
mogę mówić o tym z Marissą, chociaż wciąż na mnie nalega, abym
przyznał się, co mnie dręczy. Zastanawiam się, czy rzeczywiście
możesz mnie wysłuchać.
- O tym sam musisz zadecydować, sir. Uwierz mi, moją jedyną
intencją jest ci służyć tak, jak przystało dobremu synowi, a obawiam
się, że ostatnimi łaty nie byłem synem, któremu mógłbyś zwierzyć się
ze swoich trosk. Jednak teraz, kiedy wreszcie stosunki między nami są
już właściwe, może zdobędziesz się na wyjawienie swojej tajemnicy.
- To prawda, Angmering, to prawda. Muszę przyznać, że w
najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem, że wyrośniesz na takiego
wspaniałego, wartościowego człowieka; nie przypuszczałem, że
okażesz się podporą mojej starości. Ale właśnie dlatego, że jesteś taki,
a nie inny, czuję, że mogę ci zaufać i wyjawić, co mi leży na sercu.
Kiedy ci już o wszystkim opowiem, będę wdzięczny, jeśli
wyrazisz na koniec swoje zdanie i ewentualnie poradzisz, jak
powinienem postąpić. To jest bardzo długa historia i niezbyt budująca.
Miała początek wiele lat temu i lękam się, że gdy skończę swoją
opowieść, może zechcesz wyrzec się człowieka, który ci ją
opowiedział.
Marcus miał w pamięci jedną historię, której korzenie sięgały
przeszłości, a teraz zapowiadało się, że usłyszy następną. Pomógł już
Louise, a teraz, chociaż się to wydawało dziwne, jego rodzie również
oczekiwał od niego pomocy i rady.
- Dopóki nie opowiesz mi wszystkiego, ojcze - odezwał się,
porzucając bezosobowe „sir”, ponieważ zauważył, że ojciec po tym
wstępie wygląda jeszcze bardziej mizernie niż na początku rozmowy -
dopóty nie będę ci w stanie nic doradzić.
- Zanim przystąpię do opowiadania - zaczął hrabia drżącym
głosem - chcę cię prosić, abyś moje wyznanie zachował w całkowitej
tajemnicy. Nie wolno ci nikomu o tym powiedzieć, absolutnie
nikomu, choćbyś nawet doszedł do wniosku, że twoim obowiązkiem
jest tak właśnie postąpić. Bez pewności, że tego nie zrobisz, bez twej
uroczystej obietnicy i słowa honoru, niczego nie wyjawię.
Marcus już miał na języku odpowiedź: „Oczywiście, sir.
Powinieneś już wiedzieć, że ja zawsze dotrzymuję słowa”, kiedy
przypomniał sobie, że wcześniej podobną obietnicę złożył Louise - i
że prawie natychmiast złamał przyrzeczenie.
W wyniku tego wiarołomstwa - mimo że popełnił je, kierując się
najlepszymi intencjami i wyłącznie dla jej dobra - stracił zaufanie
Louise. Przypuszczał, że przestała niezachwianie wierzyć w jego
prawdomówność, i niewykluczone, że dlatego odrzuciła jego
oświadczyny.
Postanowił, że tym razem, jak również w przyszłości, niezależnie
od ceny, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, dotrzyma słowa. Zauważył,
że ojciec spostrzegł jego wahanie i zmienił się na twarzy. Nie
domyślając się przyczyny synowskiego milczenia, zwiesił głowę i
ukrył ją w dłoniach, jak gdyby dłużej nie mógł już znieść ciężaru
swojej tajemnicy.
Marcus w końcu przemówił. Mocnym, jasnym głosem, w którym
dźwięczała szczerość, zapewnił:
- Możesz polegać na moim słowie, ojcze. Nie ujawnię ani słowa z
tego, co mi opowiesz, cokolwiek by to było. Mogę złożyć przed tobą
przysięgę, że będę milczał, jeżeli to może cię uspokoić.
Lord Yardley znowu uniósł głowę.
- Nie, nie ma potrzeby, Angmering, twoje zapewnienie mi
wystarczy. Ostatnio bardzo podupadłem na zdrowiu, ale ufam Bogu,
że da mi jeszcze dość siły, abym w Boże Narodzenie powiódł Sophię
do ołtarza i oddał ją w ręce przyszłego małżonka. Kiedy odejdę z tego
świata, mój sekret zejdzie razem ze mną do grobu, gdzie zapadnie w
mroki niepamięci. Nie wolno mi już dłużej zwlekać.
Ta historia sięga drugiej połowy minionego stulecia. Byłem
młody - młodszy, niż ty jesteś teraz, Angmering. Wchodziłem w życie
jako zwykły Thomas Cleeve, który, wydawać się mogło, nie ma
żadnych szans na hrabiowski tytuł; nasza rodzina już dawno temu
rozgałęziła się w liczne boczne linie i ja nie byłem pierwszy w
kolejce. Spotkałem wtedy piękną i bardzo pobożną młodą kobietę,
która nazywała się Sophia Goode i w której bez pamięci się
zakochałem.
Uśmiechnął się z wysiłkiem, widząc, że Marcus poruszył się
nagle na krześle, najwyraźniej zaskoczony.
- Domyślasz się teraz zapewne, dlaczego twoja przyrodnia siostra
nosi takie imię. Tak, masz rację. To ja je dla niej wybrałem. Ale
wracajmy do tematu. Byliśmy w sobie tak zakochani, że
postanowiliśmy się pobrać, ponieważ nie wyobrażaliśmy sobie
dalszego życia bez siebie. Zarówno jej, jak i moi rodzice przyjęli
naszą decyzję z najwyższym zadowoleniem.
Cieszyło ich, że się tak kochamy, bo, jak sam wiesz, w naszej
sferze małżeństwa z miłości raczej rzadko się zdarzają. Mieliśmy już
rozpocząć przygotowania do ślubu, kiedy pewnego dnia dostałem od
niej list, który zniszczył cały świat, w jakim dotychczas żyłem. Moja
ukochana napisała, że zmieniła zamiar, że nie wyjdzie za mnie za mąż
i przechodzi na katolicyzm.
Odrzuca pokusy ziemskiej miłości i pragnie zostać oblubienicą
Chrystusa - w tym celu zamierza wstąpić do klasztoru. Możesz sobie
wyobrazić, jakim ciosem był dla mnie ten list. Natychmiast do niej
pojechałem, aby wyperswadować jej ten zamiar i nakłonić do zmiany
decyzji, ale Sophii już nie zastałem; okazało się, że przybyłem za
późno.
Kiedy uświadomiłem sobie, że ona jest już dla mnie stracona, że
odeszła na zawsze i nigdy więcej jej nie zobaczę, poczułem, że tracę
zmysły. Buntowałem się, złorzeczyłem Bogu i losowi za to, że tak
bezlitośnie się ze mną obszedł i że odebrał mi to, co miałem w życiu
najdroższego. Wszystko, co dookoła siebie widziałem, wydało mi się
nagle wrogie i nienawistne, ponieważ jej nie było przy mnie i nie
mogłem tego oglądać wraz z nią ani razem z nią uczestniczyć w życiu
świata.
Po dziesięciu latach poślubiłem twoją matkę - uczyniłem to
zarówno dlatego, że czułem się samotny, jak i z każdego innego
powodu. Zostałem srogo ukarany za ten lekkomyślny czyn - moje
małżeństwo okazało się katastrofą. W końcu twoja matka porzuciła
mnie dla innego. W niedługi czas potem umarła. Nie dowiedziałem się
nigdy, w jakich to było okolicznościach; zresztą, nie próbowałem tego
dociekać. Byłem szczęśliwy, że znowu jestem wolnym człowiekiem.
Miałem też syna, ale go zaniedbywałem i odtrącałem od siebie,
ponieważ przypominał mi swoją matkę, przez którą tyle
wycierpiałem. Następnie spotkałem Marissę, która stała się gwiazdą
przewodnią mojego życia - a do pewnego stopnia również i twoją, jak
mniemam. Byłem szczęśliwy, szczęśliwszy nawet, niż na to
zasługiwałem. Minęło wiele lat i zaczynałem już zapominać o swojej
dawnej miłości, ciesząc się codziennymi radościami.
Hrabia zamyślił się i dopiero po dłuższej chwili podjął opowieść.
- Niestety, na początku tego roku otrzymałem paczkę, w której
znajdowało się kilka osobistych drobiazgów oraz list. Był
zaadresowany do mnie i pochodził od kogoś, kto nazywał się siostrą
Mary Margaret. Zaintrygowało mnie to, ale kiedy przeczytałem list,
wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że napisała go moja dawna
utracona miłość.
Po jej śmierci, która nastąpiła wkrótce po tym, zgodnie z jej
ostatnią wolą, przeorysza zakonnego zgromadzenia przesłała
paczuszkę z listem do mnie. Zasmuciła mnie wieść o śmierci mej
pierwszej miłości, ale jeszcze większym wstrząsem było to, co
napisała. Wyjaśniła, dlaczego tak nagle ze mną zerwała.
Okazało się, że została uwiedziona, a właściwie zgwałcona przez
mego przyjaciela z czasów młodości, lorda George'a Ormistona,
znanego później jako markiz Sywell. Padła ofiarą swej niewinności i
braku doświadczenia z mężczyznami. Sywell w owym czasie był
bardzo atrakcyjnym i przystojnym młodym człowiekiem i rzadko
która kobieta potrafiła mu się oprzeć.
Moja Sophia była do tego stopnia niewinna, że po tym wszystkim
sądziła, że nie ma dla niej innego wyjścia, jak tylko go poślubić.
Dlatego postanowiła zerwać nasze zaręczyny, ale, tak czy inaczej, po
związaniu się z Sywellem nie chciała już do mnie wrócić.
Bardzo się na nim zawiodła. Sywell lekceważył ją i traktował całą
sprawę jak świetny kawał. Drwił z niej i z jej oczekiwań, że się z nią
ożeni. Nie miał najmniejszego zamiaru tego zrobić. Została oszukana i
zdradzona. Zdradziła siebie, zdradziła mnie i zdradziła także zasady
religijne, do których przywiązywała wielką wagę, a wszystko to z
miłości do nędznika, który pozbawił ją dziewictwa i uczynił z niej
obiekt bezlitosnych żartów.
Uważała, że zhańbiła się do tego stopnia, że nie ma prawa wiązać
się ze mną małżeńskim węzłem. W rezultacie, odarta, jak pisała,
całkowicie z czci i honoru, postanowiła wyrzec się ziemskiego świata
i zamknąć w klasztornych murach.
Możesz sobie wyobrazić, co działo się w mej duszy, kiedy
przeczytałem ten list. Przeszłość, która, myślałem, już dawno została
pogrzebana, powstała naraz z grobu, ożywiając ponure duchy mej
minionej młodości i ponownie przywodząc na myśl tragiczną sercową
porażkę. Dowiedziawszy się o nikczemności Sywella, zapragnąłem
zemścić się na potworze, który doprowadził moją ukochaną do takiej
desperacji, że musiała zamknąć się w klasztornych murach i wyrzec
ziemskiego życia.
Ból przenikał moje serce, kiedy przypomniałem sobie, jak bardzo
za nią tęskniłem i jaki byłem nieszczęśliwy, gdy odeszła. Pałałem
żądzą zemsty - chciałem natychmiast biec do Sywella, obrzucić go
obelgami, zrobić coś, już nawet nie wiem co. Zapomniałem o swym
udanym małżeństwie z Marissą, zajęty wyłącznie rozpamiętywaniem
cierpienia, które Sywell zadał mojej dawnej ukochanej.
Bezzwłocznie wybrałem się do opactwa Steepwood, aby rzucić
mu w twarz oskarżenie, zwymyślać od ostatnich i kazać zapłacić za
całe zło, jakie wyrządził jej i mnie. Możesz sobie wyobrazić z jakim
rezultatem. Zniszczony i zdegenerowany, był karykaturą tego ongiś
świetnego młodzieńca. Zaczął się ze mnie wyśmiewać i nazywać
niedołęgą, który nie potrafił utrzymać przy sobie ukochanej kobiety.
Chełpił się, że rzuciła mnie najpierw dla niego, a potem dla Boga.
Śmiejąc się drwiąco, oświadczył: ,,Dziwka sama tego chciała i nie jest
moją winą, że dostała religijnego fioła po tym, jak poszła ze mną do
łóżka. Moim zdaniem to, że nie związałeś się z tą głupią krową,
wyszło ci tylko na dobre. Przyszłość to pokazała. W gruncie rzeczy
oddałem ci przysługę, za którą raczej należy mi się podziękowanie”.
Przypuszczalnie zabiłbym go tam już wtedy, gdyby nie ten jego
bękart, Burneck, który zawsze przy nim warował, stał obok i pilnował.
Postanowiłem, że wykończę go w taki sposób, aby na nikogo nie
padło podejrzenie, nawet na tę kreaturę, Burnecka. Stłumiłem nie-
nawiść, która wprost mnie dusiła, podziękowałem Sywellowi za
„przysługę”, jaką mi oddał - co Burnecka rozśmieszyło do łez - i
nawet zaproponowałem temu ostatniemu, dla pozoru oczywiście, że
zrobimy wspólnie jakiś mały interes.
Pod tym pretekstem - właśnie interesu - zaprosiłem Burnecka do
Jaffrey House tego wieczoru, w którym postanowiłem zabić Sywella.
Noc była ciemna, bezksiężycowa i było mało prawdopodobne, że ktoś
mnie zauważy. Wymyśliłem jakiś powód i zatrzymałem Burnecka w
domu u siebie na noc. Spał w pomieszczeniach dla służby, co
stwarzało mu niepodważalne alibi.
Na nieszczęście nie wziąłem pod uwagę ewentualności, że
podejrzenie o morderstwo może paść również na zaginioną żonę
Sywella, podopieczną Hanslope'a. Później jednak Jackson zdjął mi
ciężar z serca, zapewniając, że ona w żadnym wypadku nie może być
oskarżona o tę zbrodnię, ponieważ w owym czasie przebywała w
Londynie, w którym, po ucieczce od Sywella, zamieszkała na stałe, a
nie miała dostatecznych środków, aby wynająć płatnego mordercę,
który by za nią tego okrutnika sprzątnął.
Przebrałem się w strój leśnika, na wypadek gdyby ktoś jednak
mnie zobaczył w ciemnościach. Wziąłem też ze sobą pistolet. Przez
całą drogę do opactwa myślałem o tym, jak go będę zabijał. Nie
odczuwałem najmniejszych wyrzutów sumienia z tego powodu.
Powiedziałem sobie, że zasłużył w pełni na taki haniebny koniec
przez swoje liczne zbrodnicze czyny.
Nadal o tym myślałem, kiedy przekraczałem progi opactwa i
szedłem po schodach na górę jednym z tych dobrze mi znanych
tajemniczych przejść. Gdyby nawet jakiś niefortunny zbieg
okoliczności sprawił, że ktoś znalazłby się w pobliżu, i tak nie mógłby
mnie zobaczyć.
Zastałem Sywella w sypialni. Wydawał mi się jeszcze bardzie
odrażający niż wtedy, kiedy go widziałem ostatnim razem z racji
awantury, jaką mu urządziłem po otrzymaniu pośmiertnego listu od
mojej pierwszej miłości. Nie pamiętałem już, jak wyglądaliśmy obaj
w latach naszej młodości. O nim mówiono, że przypominał Adonisa,
owego pięknego młodzieńca z greckich mitów.
Teraz przede mną w łóżku leżał jedynie żałosny ludzki wrak.
Widocznie próbował się ogolić, ponieważ na podręcznym stoliku
obok łóżka leżała brzytwa i ręcznik. Spojrzał na mnie i wybełkotał:
„Co ty, u diabła, robisz w mej sypialni o takiej późnej porze,
Yardley?” „Przyszedłem, żeby cię posłać do piekła” - odrzekłem.
„Kula, którą ci zaraz wsadzę w głowę, będzie moim prezentem dla
ciebie od Sophii”.
Podniosłem pistolet do góry i wycelowałem w ten łachman. To
coś nie było już człowiekiem. Wytoczył się z łóżka. Stanął
naprzeciwko mnie i powiedział: „Nie stać cię na to. Nie zdobędziesz
się na tyle odwagi, Tozzy, aby zabić z zimną krwią starego
przyjaciela”.
Umyślnie użył przezwiska, jakim obdarzono mnie w szkole, i nie
wiem, nigdy nie będę wiedział, czy to, że mnie tak nazwał, czy coś
jeszcze innego sprawiło, że nie wypaliłem do niego od razu.
Doznałem jakiegoś olśnienia, jakaś błyskawiczna myśl przebiegła mi
przez głowę, przed oczami stanęło mi moje szczęśliwe życie z
Marissą. Wiedziałem już jedno - nie potrafię go zabić, nawet jeżeli w
pełni na to zasłużył.
Uprzytomniłem sobie, co będzie, jeśli dowiodą mi morderstwa, i
jaki to wtedy będzie cios dla Marissy, dla mojej córki Sophii, mającej
poślubić w Boże Narodzenie księcia Shambrook. Zostanę aresztowany
i jeszcze przed tym wielkim świętem zawisnę na szubienicy.
Pomyślałem sobie, że on nie jest tego wart, że on już przebywa w
piekle, które sam sobie stworzył. Plugawym życiem zniszczył męską
urodę i zmarnował zdolności, podczas gdy ja, jedna z jego ofiar,
stworzyłem zasobny szczęśliwy dom, doczekałem się dzieci i żyję
otoczony kochającą rodziną.
Trzeba byłoby wielu słów, aby wyrazić moje uczucia, ale dla
myśli czasu było aż nadto. Opuściłem rękę z pistoletem i jak głupiec
położyłem go na stoliku, mówiąc: „Umieraj naturalną śmiercią,
Sywell. Nie chcę skracać twego nędznego żywota”.
Och, i tym razem go nie doceniłem. Ryknął groźnie i podskoczył
ku mnie, zanim zdążyłem pochwycić pistolet. Złapał brzytwę i rzucił
się z nią na mnie, zamierzając poderżnąć mi gardło. Chciał mnie
zabić. Jednak nie docenił swej ostatniej ofiary. Aczkolwiek już stary i
słaby, byłem i tak silniejszy od tej ruiny, jaką on sobą przedstawiał.
Złapałem go za nadgarstek i wykręciłem z garści brzytwę. On plunął
mi w twarz i odezwał się drwiąco: „Mówiłem już, że zabraknie ci
odwagi, aby mnie zabić, Tozzy, pamiętasz?”.
Nie wiem, co mnie ogarnęło po tych słowach. Opanowała mnie
furia podobna chyba do szału, jaki był udziałem naszych
skandynawskich przodków, wikingów, gdy ruszali do walki z
nieprzyjacielem. W jednej chwili przeistoczyłem się w szaleńca.
Ciąłem go i dźgałem dopóty, dopóki starczyło mi sił, a on nie znalazł
się na podłodze nieżywy. Odstąpiłem od niego, chwiejąc się na
nogach, wyczerpany do ostateczności. Odrzuciłem brzytwę i
podniosłem pistolet, który upadł na podłogę. Byłem cały
zakrwawiony; należało czym prędzej uciekać z tego domu.
Nie bardzo pamiętam, co było dalej, ponieważ przez cały czas
znajdowałem się w szoku, ale, rzecz dziwna, w dalszym ciągu nie
odczuwałem żadnych wyrzutów sumienia. Przecież gdybym ja go nie
zabił, to on by mnie zabił. Zanim wyszedłem z sypialni Sywella,
podniosłem jego płaszcz, niedbale rzucony na podłogę i wziąłem ze
sobą.
Kiedy doszedłem do stawu, w którym obaj kąpaliśmy się jako
chłopcy, rozebrałem się, zdjąłem z siebie wierzchnią odzież,
przesiąkniętą jego krwią i zagrzebałem ją w ziemi. Nie mam pojęcia,
w którym miejscu. Nie byłem wtedy w stanie przejmować się takimi
sprawami. Następnie umyłem się, włożyłem na siebie płaszcz
Sywella, żeby jako tako wyglądać i udałem się do domu. Po drodze
nie spotkałem nikogo i bez przeszkód dotarłem do swej sypialni.
Zadbałem o to, aby mój lokaj i służba byli świadkami, że położyłem
się spać o zwykłej porze.
Kiedy, w jakiś czas potem, zaczął się szum wokół tej zbrodni, moi
ludzie z czystym sumieniem zaświadczyli, że feralnego dnia pomogli
mi jak zwykłe wieczorem położyć się do łóżka i że nazajutrz rano
zastali mnie w sypialni. Jackson maglował mnie podczas
przesłuchania na wszystkie strony, ale nic nie zdołał ze mnie
wydobyć. Nie zdradziłem się niczym - nawet powieka mi nie drgnęła.
Martwiłem się tylko, że jakiś niewinny człowiek może zostać
posądzony o morderstwo, które w rzeczywistości nie było przecież
morderstwem, tylko działaniem w obronie własnej - i że wtedy będę
musiał przyznać się do winy. Nie mogę przecież pozwolić, aby jakiś
Bogu ducha winny człowiek zawisnął zamiast mnie na szubienicy.
Dzisiaj, jak ci już wspomniałem, poinformowano mnie, że
śledztwo utknęło w martwym punkcie. Organy śledcze nie wpadły jak
dotąd na żaden trop sprawcy tej zbrodni. Jeżeli nie pojawią się nowe
fakty, to zagadka śmierci Sywella nigdy nie zostanie rozwiązana.
Wszyscy podejrzani, włącznie ze mną, mają niepodważalne alibi, tak
więc sprawa, jak do tej pory, nie posunęła się ani o krok do przodu.
Tak długo już żyję ze świadomością tego czynu, że życie
przestało przedstawiać dla mnie jakąkolwiek wartość. Do tego
dochodzi choroba, która, zdaniem lekarzy, w ciągu roku zabierze mnie
z tego świata. Mówię ci to na wypadek, gdyby jakaś niewinna osoba
została oskarżona o to morderstwo po mojej śmierci. Wtedy i tylko
wtedy weźmiesz pismo, które ci zaraz wręczę, a które zawiera moje
zeznanie i przedstawisz je właściwym organom. Nie chcę, aby
ktokolwiek cierpiał za moje winy.
Twarz hrabiego była szara jak popiół. Na biurku stała szklanka z
wodą. Podniósł ją do ust drżącą ręką i spojrzał na syna.
- Oczywiście, że uczynię to, o co mnie prosisz, ojcze -
odpowiedział Marcus z bezbrzeżnym współczuciem w głosie. - Znając
moralność Sywella i twoją, wierzę głęboko, że działałeś wyłącznie w
obronie własnej, ale ze względu na brak świadków trudno byłoby ci to
udowodnić przed sądem. Zwłaszcza że, jak sam na początku
stwierdziłeś, przyszedłeś do niego po to, by go zabić. Jeśli o mnie
chodzi, całkowicie rozumiem uczucia, które tobą wtedy miotały i
które zmusiły cię do tego czynu.
- Dziękuję ci, Angmering - odrzekł lord Yardley. - Mam
wrażenie, że pośmiertny list Sophii wprawił mnie w chwilowy obłęd.
Dopiero kiedy uprzytomniłem sobie, co zrobiłem Sywellowi,
powróciłem do przytomności i zacząłem rozumować normalnie.
Jestem również przekonany, że, poza wszystkim, moja dawna
miłość nie życzyłaby sobie, abym mścił się za nią na Sywellu. Nic nie
tłumaczy mojego postępku ani kłamstw, jakie głosiłem. Ja, który
zawsze chlubiłem się prawdomównością, muszę obecnie żyć ze
świadomością, że jestem kłamcą i oszustem...
Marcus podniósł się, okrążył biurko i zwrócił się do hrabiego:
- Przestań, ojcze, przestań. Co się stało, to się nie odstanie.
Niezależnie od Sywella, który ma to, na co zasłużył, w zasadzie ty
jesteś jedyną ofiarą. Nikt nie został skrzywdzony niesłusznym
posądzeniem o morderstwo. Wszyscy, których to podejrzenie
obejmowało, dowiedli, na szczęście, swojej niewinności.
Teraz, kiedy się już przede mną wyspowiadałeś i zrzuciłeś ciężar
z serca, postaraj się odzyskać spokój. Zapewniam cię, że nie powiem
nic i nie zrobię niczego oprócz tych dwóch rzeczy, o które mnie
prosiłeś. Po pierwsze, będę milczał jak grób, a po drugie, w razie
konieczności przekażę twoje zeznania władzom. A teraz idź do
sypialni i spróbuj odpocząć.
- Nie zasłużyłem na takiego syna jak ty, Angmering -
odpowiedział z prostotą stary hrabia. - Nie zasługuję też na Marissę.
W latach swojej młodości nie byłem wcale lepszy od Sywella. Byłem
takim samym rozpustnikiem jak on. Czy Sophia byłaby w stanie,
gdyby została moją żoną, zmienić mnie pod tym względem? Nie
wiem i nigdy się tego nie dowiem.
Zmieniłem się na lepsze dopiero po jej odejściu. O Boże, wszyscy
jesteśmy przekonani, że przeszłość to jest coś, co skończyło się raz na
zawsze i nigdy nie wróci. Boże zmiłuj się nade mną, w moim
przypadku ta przeszłość wróciła i zniszczyła mnie po raz wtóry.
Co mam powiedzieć, jakich słów użyć, aby ulżyć męce ojca,
myślał z rozpaczą Marcus. Niestety, nic nie mógł na to poradzić.
Jedyne, co zrobił, to pomógł mu dźwignąć się z miejsca i odezwał się
uspokajająco:
- Pozwól, że zaprowadzę cię teraz na górę, ojcze. Połóż się do
łóżka i postaraj się zasnąć. We śnie znajdziesz zapomnienie od
dręczących cię koszmarów. Sen przyniesie ci spokój. Żywy czy
umarły, Sywell nie jest wart, abyś zadręczał się wyrzutami sumienia.
Pomyśl, to jego własna podłość i niegodziwość spowodowały, że w
taki, a nie inny sposób zakończył życie. To on sam jest winien swej
haniebnej śmierci.
Ojciec zgodził się zrobić tak, jak Marcus sobie życzył. Wspierany
mocnym ramieniem Thomas Cleeve, lord Yardley, szedł wraz z
synem, którego docenił dopiero na starość, po schodach, na górę, do
sypialni. Tam wreszcie, w jej zaciszu, zasnął głębokim snem.
Spowiedź przed synem oczyściła go i zesłała na niego upragniony
spokój, który, jak mu się zdawało, na zawsze już go opuścił.
Marcus odprowadził ojca do sypialni, a następnie, wstrząśnięty,
długo rozmyślał nad tym, co od niego usłyszał. Nachodziły go też
myśli o Louise. W rezultacie od nadmiaru wrażeń nie mógł długo
zasnąć tej nocy.
Kiedy w końcu, wyczerpany przeżyciami minionego dnia,
zdrzemnął się, dręczyły go koszmary zrodzone pod wpływem
ojcowskiej opowieści. W tym śnie ukazał mu się powstały z grobu
Sywell, który go straszył, a także Louise, smutna i pobladła jak wtedy,
kiedy opowiadała mu historię swego tragicznego życia.
Pod koniec sen okazał się jednak całkiem przyjemny. Ciemność,
która go otaczała, rozproszyła się, a on przechadzał się po lesie w
Steepwood razem z Louise. Odwrócił głowę, aby na nią spojrzeć, i
fala czułości zalała mu serce. Jej zaróżowiona twarz promieniała
szczęściem, a oczy błyszczały wesołością i uczuciem. Trzymała w
ręku bukiet i powiedziała do niego „Chciałabym tam pójść...”
Już miał jej odpowiedzieć, ale sen się urwał, a on ocknął się w
bladym świetle wczesnego jesiennego poranka. Ciężar, który
przygniatał mu duszę od chwili, kiedy dowiedział się o tajemnicy
ojca, zelżał i Marcus poczuł się na siłach, aby wziąć się za bary z
nadchodzącym dniem i wszystkimi innymi dniami w przyszłości.
Louise miała już dość znaczących spojrzeń, jakimi obrzucały ją
ostatnio niektóre z jej wytwornych klientek. W ich wzroku czytała
wyraźnie, że wiedzą o plotkach krążących w towarzystwie na temat jej
bliskich stosunków z Marcusem; Oczywiście, nie wyrażały swej
ciekawości otwarcie, ale było jasne, że ten fakt bardzo je intryguje.
Louise wiedziała, że jej osoba będzie w centrum zainteresowania
londyńskiej socjety dopóty, dopóki inny skandal nie przyciągnie
uwagi tych, których egzystencja była tak jałowa i pusta, że tylko tego
rodzaju namiastki nadawały jej kolorów życia.
Skończyła właśnie przymierzanie ślubnej kreacji innej młodej
kobiecie, której ślub również miał się odbyć w Boże Narodzenie.
Odpoczywała w swym małym gabinecie - od rana była tak zajęta, że
nie zdążyła nawet przysiąść, żeby chwilę odetchnąć, kiedy przybiegła
zadyszana ekspedientka, oznajmiając z żywością:
- Madame Felice, ten dżentelmen, który chciał zamówić u pani
koszulę, znowu się pojawił. Powiedział do mnie tak „Powiedz
madame Felice, że pan Marks musi się z nią koniecznie zobaczyć w
bardzo ważnej sprawie...”
Marcus przyszedł do niej na Bond Street, nie bacząc na to, że ktoś
go może zobaczyć! Czego on chce? Co to może być takiego pilnego?
Kiedy widzieli się ostatnio w jej domku w Chelsea, obiecał, że prześle
jej dokumenty, które Jackson wydostał od Burnecka, a które
potwierdzały, że jest dzieckiem pochodzącym z legalnego
małżeńskiego związku. Czyżby zatem jego obecna wizyta miała
znaczyć, że zmienił zamiar i nie odda jej papierów?
Louise zastanawiała się, czy to widok Marcusa wprawił jej
pomocnicę w takie podniecenie, czy też było to jej normalne
zachowanie, tylko skrzętnie do tej pory ukrywane. Ekspedientka
zwróciła się ponownie do swej patronki:
- Co mam powiedzieć temu panu, mam?
- Madame Felice, nie mam - skarciła ją Louise. - Powiedz, że go
oczekuję.
Co mu powie, kiedy go zobaczy? Długo analizowała swoją
sytuację i zastanawiała się, jak ma postąpić. Wyjść za Marcusa czy też
nie wyjść? Ogłosić, że jest Louise Cleeve, daleką kuzynką hrabiego
Yardleya czy nie? Starać się o unieważnienie małżeństwa z Sywellem
czy nie? Tę ostatnią ewentualność rozważała po odejściu Marcusa
szczególnie długo. Nie chciała używać tytułu markizy Sywell. W razie
czego pójdzie do akuszerki, a ta zaświadczy, że jest dziewicą.
Kiedyś myślała, że jeśli nadejdzie taki moment, że dowie się
prawdy o swoim pochodzeniu, to wszystkie dalsze decyzje przyjdą już
jej z łatwością. Nic bardziej mylnego...
Wejście Marcusa położyło kres jej zadumie. Był ubrany jak pan
Marks i miał ze sobą teczkę - zawierała przypuszczalnie dokumenty.
Na jego widok serce zabiło jej szybciej w piersi. Dlaczego tak jest,
zastanawiała się, że zawsze, kiedy go przez czas dłuższy nie ogląda,
wydaje się jej tak nieodparcie pociągający. Zrozumiała, że po prostu
za nim tęskniła.
Poczuła się zakłopotana i dziwnie podekscytowana. Jej oddech
stał się szybszy i urywany. Nakazała ciału zachować spokój, ale ono
nie chciało posłuchać wezwania. Najgorsze ze wszystkiego - a może
najlepsze - było to, że nie musiał nawet jej dotykać, aby poczuła, że
jej właściwe miejsce jest w jego ramionach - miejsce, w którym nigdy
jeszcze nie gościła.
- Proszę siadać, panie Marksie - zwróciła się do niego, jakby
rzeczywiście był kancelaryjnym urzędnikiem. - Spodziewam się, że
przynosisz mi dokumenty zaświadczające o moim prawdziwym
pochodzeniu.
Moje ty kochanie! - czule odpowiedział jej w myślach Marcus.
Wystarczy, że tylko cię zobaczę, a natychmiast rodzi się we mnie
pragnienie, aby jak najszybciej powieść cię do ołtarza i uczynić swoją
żoną. Nie chcę, nie mogę czekać już dłużej, to ponad moje siły. Coś
mi się wydaje, że Louise dobrze o tym wie i specjalnie się ze mną
droczy. To dobry znak.
- W rzeczy samej - odpowiedział, służalczo skłaniając przed nią
głowę. Louise rozbawił ten uniżony gest. Och, cóż to była dla niego
za radość widzieć uśmiech na jej twarzy. - Postanowiłem, że najlepiej
będzie, jeżeli osobiście przekażę ci te dokumenty. Będę przynajmniej'
miał pewność, że nie zapodzieją się gdzieś po drodze.
- To bardzo przezornie z twojej strony - odparła łaskawie,
wyciągając po nie rękę, kiedy już z wielką ostrożnością wydobył je z
teczki. - Zwłaszcza że jak zrozumiałam, kiedy widzieliśmy się
ostatnio u mnie w domu w Chelsea, miałeś je przesłać przez
umyślnego.
Marcus uśmiechnął się i tak manewrował papierami, aby jego
ręka dotknęła jej dłoni. To wystarczyło, by poczuł silne pożądanie.
Zachował się jak owa żaba ze sławnego eksperymentu signorą
Galvaniego w momencie, kiedy podłączył ją do prądu. Wszystkie jego
zmysły zareagowały jak na zawołanie.
Sądząc po wyrazie twarzy Louise, jej odczucia musiały być
podobne. Oddychała teraz nawet szybciej niż przed chwilą jej
pomocnica ze sklepu. Chciała już odłożyć papiery, kiedy Marcus
odezwał się ostrzegawczo:
- Radziłbym ci najpierw sprawdzić dokumenty według spisu,
który specjalnie w tym celu sporządziłem. Mam również do
przekazania pamiętnik twojej matki. - Wyjął go z teczki i oddał
Louise, ponownie szukając sposobności, aby dotknąć jej dłoni.
Tym razem Louise drgnęła. Uśmiechnął się szeroko, podczas gdy
ona otworzyła dzienniczek i zaczęła przerzucać jego kartki.
Niewymowna radość odmalowała się na jej twarzy, większa nawet niż
w chwili, kiedy wręczał jej pierwszą partię dokumentów, tych, które
potwierdzały jej prawdziwą tożsamość - akt ślubu jej rodziców oraz
jej własną metrykę urodzenia.
Louise poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i toczą niczym
groch po policzkach.
- O, nie - rzekła, ocierając je ręką. Na ten widok Marcus podał jej
przez biurko dużą lnianą chustkę.
- Przepraszam - odezwała się ze skruchą - ale bardzo się
wzruszyłam, choć jednocześnie jestem taka szczęśliwa. Obdarowałeś
mnie niezwykle hojnie - nikt nie oddał mi większej przysługi w życiu.
Dokumenty, które otrzymałam z twojej ręki, to nie tylko moje
dzieciństwo i wczesna młodość, ale i moja przyszłość. Rozumiesz
chyba, dlaczego tak się z nich cieszę - to przecież jedyna pamiątka po
mojej matce i dlatego moja radość pomieszana jest ze łzami. Jej smak
jest słodki i gorzki jednocześnie.
Trzeba oddać sprawiedliwość Marcusowi, że rozumiał stan jej
ducha i potrafił się w niego wczuć - wiedział, co chciała wyrazić. W
gruncie rzeczy był subtelnym i wrażliwym człowiekiem, ale mało kto
znał tę drugą stronę jego natury. Martwiło go, że Louise jest taka
rozstrojona, ale jednocześnie cieszył się, że tak się teraz do niego
przychylnie odnosi. Nie było już w niej śladu owej rezerwy, a nawet
niechęci, jaka cechowała jej zachowanie podczas ich ostatniego
spotkania w Chelsea.
I rzeczywiście tak było. Wydawać się mogło, że przykra scena w
jej domu, odmowa przyjęcia oświadczyn nigdy sienie wydarzyły.
Zgodny stan ich umysłów i nowe porozumienie znalazły
potwierdzenie - Louise otarła ostatnią łzę z oka i w tym samym
momencie co Marcus powiedziała:
- Myślałam, że... Spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli
śmiechem.
Następnie również jednocześnie wyrzekli:
- Najpierw ty...
Marcus przechylił głowę na bok i przybrał minę, która Louise
zawsze kojarzyła się z twarzą pana Marksa - wyrażała zarazem pokorę
i przymilne zainteresowanie.
- Muszę przyznać, że po naszym ostatnim widzeniu, podczas
którego tak się poróżniliśmy, byłem przekonany, że już nigdy nie
zamienimy ze sobą słowa. Nasze obecne spotkanie jednak cechuje
taka zgodność, że... - Urwał.
Louise wtrąciła bystro:
- ...że prawie ze sobą nie rozmawiamy - zbyt nas pochłania
mówienie tego samego.
- Masz rację - przyznał Marcus. - Jak sądzisz, dlaczego tak jest?
- Dlatego - zaczęła Louise, z namysłem dobierając słowa - że
długo zastanawiałam się nad naszą sytuacją i doszłam do wniosku, że
ostatnio bardzo brzydko się wobec ciebie zachowałam, zwłaszcza że
byłeś zwiastunem pomyślnych wieści. Zadałeś sobie wiele trudu, aby
odnaleźć to, o czym przez całe życie chciałam się dowiedzieć, a ja,
zamiast podziękować, obraziłam cię.
Taką nagrodę otrzymałeś ode mnie za swe wysiłki. Po tym, co
zaszło, dziwię się, że jeszcze chcesz ze mną rozmawiać. Przyrzekłam
sobie, że kiedy, a raczej jeżeli, ponownie się spotkamy, postaram się
być dla ciebie uprzejmiejsza. Bardzo mi zależy, abyś zapomniał o
przykrości, jaką swym bezmyślnym zachowaniem wyrządziłam.
- O, nie - zaoponował Marcus. - Nie obwiniaj się, proszę.
Przeżyłaś wielki wstrząs. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy w
spokoju przemyślałem całą sytuację. Uświadomiłem sobie, jakim
nietaktem z mojej strony było proponowanie ci w takim momencie
małżeństwa.
Widzisz, kochanie moje, odkąd wszedłem w rolę kancelaryjnego
urzędnika, zacząłem również rozmawiać w podobny sposób jak on.
Urażona duma sprawiła, że zachowałem się niewłaściwie i dodatkowo
pogorszyłem tym całą sprawę. Ale ja zawsze reagowałem
spontanicznie i w związku z tym często zachowuję się jak ten
przysłowiowy słoń w składzie porcelany.
- Drogi Marcusie - odezwała się z wielkim przejęciem Louise i
uśmiechnęła do niego przez łzy. Przestały już wprawdzie płynąć, ale
wciąż przesłaniały jej oczy świetlistą zasłoną. - Powinieneś używać
liczby mnogiej. Obydwoje ponosimy winę i wspólnie narobiliśmy
tego zamieszania. Nie zgadzam się, abyś brał ją tylko na siebie.
- Proszę bardzo, możemy się nią podzielić! - wykrzyknął Marcus.
- Ostatnio odbyłem długą rozmowę z ojcem, która dała mi wiele do
myślenia. Uświadomiłem sobie, że życie jest bardzo krótkie i że
szybko musimy chwytać szczęście, jeżeli nam się nadarzy. Druga taka
okazja może się nam już nigdy nie trafić.
Po tej rozmowie postanowiłem jak najszybciej ciebie odwiedzić i
naprawić nasze stosunki. Coś mi się jednak wydaje, że obydwoje
mieliśmy
podobne
zamiary.
Z
tego,
co
powiedziałaś,
wywnioskowałem, że stan naszych umysłów jest zbliżony i że
czujemy jednakowo.
- To prawda - przyznała Louise - ale muszę powiedzieć, że
jeszcze nie zdecydowałam się do końca, co zrobić z tymi... - wskazała
ręką na dokumenty. - Jest jeszcze inna sprawa, którą się martwię.
Chodzi o to, że nie chcę nosić tytułu markizy Sywell, i w związku z
tym zamierzam unieważnić swoje małżeństwo - jeżeli jest to możliwe
teraz, kiedy on już nie żyje. Byłam głupia, że zgodziłam się zostać
jego żoną.
Mój opiekun był umierający i na łożu śmierci błagał mnie, abym
przyjęła oświadczyny Sywella. John Hanslope był dla mnie taki
dobry, że nie chciałam go martwić, sprzeciwiając się jego ostatniej
woli. Nie wiedziałam wtedy, jakim potworem był Sywell. Nie chcę
mieć nic wspólnego z tym nazwiskiem. Pragnę się pozbyć
wszystkiego, co mnie łączy z jego osobą, raz na zawsze.
- No cóż - powiedział Marcus - radziłbym ci udać się w tej
sprawie do dobrego prawnika, a nie takiego dyletanta jak ja, i zapytać
go o prawne implikacje twego nowego statusu oraz o to, czy jest
możliwe starać się o unieważnienie małżeństwa z Sywellem. Co do
mnie, to przyznaję, że nie mam ochoty poślubić markizy Sywell,
nawet jeżeli Louise Cleeve zgodzi się przyjąć moje oświadczyny. Ale
widzę po twojej minie, że nie podjęłaś jeszcze decyzji w tej sprawie.
- Nie - odparła niecierpliwe Louise. Podniosła się z krzesła i
podeszła do małego stolika, na którym stał dzbanek z wodą i dwie
jednakowe szklanki. Nie czuła pragnienia, ale chciała uspokoić się
trochę, a także zyskać na czasie, zanim da odpowiedź Marcusowi. Nie
chciała go, broń Boże, urazić, to była jej główna troska.
- Strasznie chce mi się pić. Nalać ci również? - zapytała.
- Tak - odparł Marcus. Domyślił się, że jest to unik ze strony
ukochanej - że Louise gra na zwłokę. Widocznie zamierza mu
powiedzieć coś, co nie będzie mu w smak. - Mówienie wysusza
gardło, a ja nie zwykłem tyle mówić. Chłopi i rzemieślnicy, z którymi
mam do czynienia w północnych włościach mego ojca, są na ogół
ludźmi małomównymi. Rozmawiają głównie monosylabami.
- My zaś robimy wręcz przeciwnie - stwierdziła Louise, wręczając
mu szklankę z wodą. - Chciałabym uprzedzić, że to, co teraz powiem,
nie jest moim ostatecznym słowem. Prawda wygląda w ten sposób, że
jestem rozdarta wewnętrznie. Mam dobrze prosperującą pracownię,
tutaj, przy Bond Street, i wychodząc za mąż, musiałabym z niej
zrezygnować.
Żona najstarszego syna i następcy lorda Yardleya nie może być
krawcową, która przychodzi do domu jego przyjaciół nie w
charakterze gościa, ale z racji wykonywania swego zawodu - aby
przymierzać suknie ich żonom, matkom i córkom. Pozycja szwaczki
w świecie niewiele się różni od statusu służącej.
Tak, niestety, przedstawia się rzeczywistość i trzeba się z nią
liczyć, podejmując tak ważną decyzję jak zawarcie związku
małżeńskiego. Jednak - przerwała, aby napić się wody, której
dotychczas nie tknęła - mam świadomość innej, ważnej dla mnie
prawdy: zrozumiałam, że kocham przyszłego hrabiego Yardleya i
chciałabym być jego żoną. Mam nadzieję, że rozumiesz mój dylemat.
Nie usiadła z powrotem, ale stanęła przed nim, odstawiwszy
uprzednio szklankę na biurko. Zanim zdążyła się zorientować, Marcus
porwał ją w ramiona.
- Kochasz mnie! Tylko to mnie interesuje i tylko to muszę
wiedzieć. Och, moje najdroższe kochanie, tyle czasu marzyłem, aby
usłyszeć te słowa z twoich ust. Wyznałem ci miłość, ale nie
wiedziałem, czy ty odwzajemnisz moje uczucie. Do diabła ze
słowami, one nie są moją najmocniejszą stroną.
To nie jest dziedzina, w której celuję, ale na tym znam się na
pewno - a to wystarczy za wszystkie słowa. - Prawą ręką
podtrzymywał jej głowę, a lewą otaczał szczupłe ramiona, tak aby
móc bez przeszkód pieścić jej twarz delikatnymi pocałunkami.
Początkowo jego pieszczoty były dość powściągliwe. Wiedział
przecież, że jest dziewicą, i to dziewicą, z którą ten łotr Sywell
przypuszczalnie źle się obchodził. Z początku opierała się trochę, ale
stopniowo zaczęła odwzajemniać jego pocałunki i pieszczoty -
oddawać pocałunek za pocałunek, czułość za czułość, aż w pewnym
momencie do tego stopnia zatracili się w namiętności, że zapomnieli o
bożym świecie. Ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość,
pogrążeni w miłosnym uniesieniu, podążali ścieżką wiodącą
nieuchronnie do miłosnego spełnienia.
Louise nigdy przedtem nie doświadczyła podobnych wrażeń. Po
raz pierwszy w życiu zrozumiała, co znaczy siła prawdziwej
namiętności. Pojęła, że nie tylko mężczyźni jej ulegają, ale że i
kobiety również mogą ją odczuwać. Odkryła odwieczną prawdę, że
miłość nie zważa na okoliczności ani różnice majątkowe czy
społeczne, tylko domaga się spełnienia i ciągłej obecności ukochanej
osoby. Siła jej własnej reakcji była taka wielka i zaborcza, że
zaskoczyła ją samą.
Przez jakiś czas trwali nieruchomo, spleceni ramionami, głusi na
wszystko, co się poza nimi dzieje. Marcus pierwszy, bardziej z nich
dwojga doświadczony, przerwał ten hipnotyczny stan. Oderwał się,
chwytając oddech i mówiąc niewyraźnie:
- Nie, nie tutaj, nie teraz, ktoś tu może wejść w każdej chwili i
zobaczyć nas. Nie mogę cię kompromitować, przecież nie przyjęłaś
jeszcze moich oświadczyn. Ale przyjmiesz je, prawda, że przyjmiesz?
Powiedz, proszę, że tak.
Louise nie odpowiedziała od razu. Nadal stała bez ruchu. Włosy
miała w nieładzie, oczy rozszerzone i zasnute mgiełką, wargi
nabrzmiałe, a policzki zaróżowione od miłosnego żaru. Dopiero po
dłuższym czasie powiedziała:
- Nie mogę tego zrobić, póki nie podejmę decyzji w dwu
najważniejszych sprawach: czy chcę stać się Louise Cleeve, czy też
zostać madame Felice. Co mam zrobić, Marcusie? Nie jestem wobec
ciebie w porządku - zauważyła ze smutkiem. - Wiem, że tak jest.
- Jesteś nie w porządku wobec nas dwojga - wyszeptał, nadal
trzymając się od niej na pewną odległość. Nie odważył się po raz
drugi wziąć jej w ramiona. Wiedział, że skoro tylko jej dotknie,
znowu ogarnie go niepohamowana namiętność. - Nie zwlekaj tylko z
tą decyzją zbyt długo, bardzo cię o to proszę.
- Do soboty - przyrzekła. - Przyjdź do mnie w sobotę tym razem
już jako lord Angmering. Mam dość udawania, stwarzania pozorów i
mydlenia ludziom oczu. Nie zdając sobie z tego sprawy, żyłam w
kłamstwie przez całe moje życie i nie chcę już dłużej kłamać ani
świadomie, ani nieświadomie.
Marcus kiwnął głową na znak, że się z nią zgadza, chociaż cztery
dni, które dzieliły go od tej daty, wydały mu się długie jak wieczność.
Dopiero kiedy wyszedł, obrzuciwszy ją jeszcze na ostatek
tęsknym spojrzeniem, Louise zdała sobie sprawę, że w momencie, w
którym zaprosiła go do siebie jako lorda, nieświadomie podjęła
decyzję.
Teraz zostawało tylko poinformować o niej Marcusa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wracając do domu, Marcus, który przywykł już myśleć o domu
przy Berkeley Square jako o swej siedzibie, spotkał niespodziewanie
detektywa Jacksona. Jeżeli nawet niecodzienny strój milorda zdziwił
byłego policjanta, to niczym nie dał tego po sobie poznać - nawet
powieka mu nie drgnęła. Marcus natomiast był zbyt zaprzątnięty
rozpamiętywaniem swego ostatniego spotkania z Louise, aby
zawracać sobie głowę taką błahostką jak ubranie, które miał na sobie.
- Przepraszam, milordzie, ale chciałbym, jeżeli to możliwe,
zamienić z panem kilka słów, tu, w tym miejscu, na ulicy.
- Oczywiście - odparł Marcus. - Jak pan widzi, jestem nawet
ubrany stosownie do takiej okazji. Nikt z przechodniów nie zwróci na
nas uwagi.
- Tak jest, milordzie. A może powinienem zwracać się do pana
panie Marksie?
Marcus nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Poklepał byłego
policjanta po ramieniu i rzekł:
- Nic się przed tobą nie ukryje, człowieku! Czyżbyś śledził
mężczyznę, który po to cię wynajął, abyś miał na oku bliską mu
osobę? Jeżeli tak, to z czystym sumieniem mogę cię polecić innym
zainteresowanym. Twoja przezorność, pracowitość, a także tupet, są
godne pożałowania. Nie wiem, która z tych cech u ciebie przeważa.
- Zgadza się - odpowiedział Jackson, uśmiechając się od ucha do
ucha. - Im więcej policjant ma danych, tym lepiej wywiązuje się ze
zleconego mu zadania. Polecono mi śledzić madame Felice - to pan
mnie o to prosił - ale przy tej okazji miałem również sposobność
obserwować i pana, kiedy przychodził do niej z wizytą.
Jej służąca bardzo mi pomogła. Powiedziała mi, kiedy zabrałem ją
na jarmark, że jest pan kuzynem madame - co rzeczywiście jest
prawdą - oraz że jest pan kancelaryjnym urzędnikiem, co już, niestety,
nią nie jest. Teraz nie muszę już chodzić ani za madame, ani za
panem. Przypuszczam, że hrabia Yardley poinformował pana, że
ministerstwo postanowiło umorzyć śledztwo w sprawie morderstwa
markiza Sywell.
- Tak. rzeczywiście, wspominał mi o tym. W związku z tym
zastanawiam się, o czym chce pan ze mną rozmawiać. „
- Chodzi o następującą sprawę, milordzie. Przypuśćmy, że jest
ktoś, kto domyśla się, kim jest sprawca tej nikczemnej zbrodni - jeżeli
zamordowanie takiego łotra jak Sywell można nazwać nikczemnością
- ale nie może tego dowieść w sądzie, ponieważ brakuje mu
dowodów. Wszyscy podejrzani mają bardzo mocne alibi, nie
wyłączając pańskiego ojca.
Dzięki temu hrabia Yardley urwał się z haczyka, czyli spadł z
listy osób posadzonych o ten czyn. Muszę wyznać, że to właśnie
pański ojciec był moim głównym podejrzanym; miał powody, aby
pozbyć się Sywella, żeby wspomnieć tylko o utraceniu opactwa, starej
rezydencji pańskiej rodziny, jak również o kilku innych ważnych
sprawach. Jednak udowodnienie mu tego nie jest rzeczą łatwą. Poza
tym moi przełożeni nie lubią, kiedy oskarżam o morderstwo
przedstawicieli zacnych rodów, nie mając przeciwko nim żadnych
dowodów.
Przerwał i spojrzał znacząco na Marcusa.
- Jest pan prawym i inteligentnym człowiekiem, milordzie, w
przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli pańskiej sfery, z
którymi miałem do czynienia. Nie brzydzi się pan fizyczną pracą -
podkuwał pan konie i chodził za pługiem, orząc ziemię, prawda?
Gdyby nie to, że przebywał pan na północy, kiedy dokonano tej
zbrodni, pan także byłby jednym z moich podejrzanych, ale nikt nie
może wykazać się mocniejszym alibi niż pan.
- Nie wiedziałem, że jakiekolwiek alibi było mi potrzebne ani też,
że miałem takowe - odrzekł Marcus, spoglądając na Jacksona z równie
znaczącym uśmiechem.
- Jaki ojciec, taki syn, zawsze to powtarzam. Weźmy, na przykład,
pańskiego ojca, hrabiego Yardleya. Pojechał do Indii i zrobił tam
majątek, zgadza się, prawda? Zdobył go własną pracą, a niewielu
ludzi z wyższych sfer może pochlubić się takim osiągnięciem. On jest
człowiekiem czynu, potrafi dbać o swoje interesy i wszystko sam
sobie zawdzięcza. To człowiek ze wszech miar zasługujący na
szacunek, w przeciwieństwie do tego pasożyta Sywella.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno mi jest nie zadać sobie
pytania: co to jest sprawiedliwość? Prawo nie jest w stanie jej
zapewnić, to nie ulega żadnej wątpliwości - przynajmniej nie zawsze.
Jestem przekonany, że rozumie pan, co mam na myśli. W związku z
tym oświadczyłem swoim przełożonym, że bardzo mi przykro, ale jak
dotąd nie wpadłem na trop sprawcy zamordowania Sywella i nic nie
wskazuje na to, że go znajdę.
Rzecz jasna, nie dodałem, że z tego co słyszałem o tym draniu,
Sywellu, ten, kto go sprzątnął, nie tylko nie powinien być skazany, ale
przeciwnie, należałoby go za to nagrodzić medalem. Wyrywając taki
chwast, jakim był markiz, oddał tylko przysługę społeczeństwu.
Stwierdzam jednak z przykrością, że ten ktoś nie dokończył zadania -
powinien również zabić tego obleśnego diabła, Burnecka. Jego alibi
interesowało mnie szczególnie, zwłaszcza kiedy dowiedziałem się, kto
mu je zapewnił. Powiedziałem już dostatecznie dużo, nie sądzi pan,
milordzie? Wszystko jest już jasne.
- Gdybym wiedział, co mi pan usiłuje przekazać, panie Jackson,
może bym się nawet z panem zgodził.
- Ależ, milordzie, pan dobrze wie, o czym mówię, prawda?
Możecie teraz obaj spać spokojnie - oczywiście każdy z innego
powodu. Życzę panom wszystkiego najlepszego - chociaż, sądząc po
wyglądzie pańskiego ojca, nie wydaje się, aby zbyt długo przebywał
na tym świecie. Miejmy nadzieję, że boskie prawo lub
sprawiedliwość, nazwijmy to, jak chcemy, jest lepsze od naszego,
ziemskiego. Zgadza się pan?
Odchodząc, skłonił się raz jeszcze nisko przed Marcusem i
zamiatając ziemię swym wytłuszczonym kapeluszem, dodał:
- Życzę panu dobrego dnia, milordzie.
Jackson przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie wkrótce zniknął
między tłumem przechodniów.
On wie, pomyślał oszołomiony Marcus, a mimo to, cytując jego
własne słowa, pozwolił ojcu „urwać się z haczyka”. W jaki sposób, u
diabła, Jackson się o tym dowiedział?
Było to pytanie, na które Marcus nigdy nie zdołał sobie
odpowiedzieć. Wiedział tylko, że Jackson, z sobie tylko znanych
powodów, oszczędził jego ojcu hańby i stryczka.
W Cleeve House Marcusa czekało jeszcze jedno nieoczekiwane
spotkanie. W holu, przed główną klatką schodową, natknął się na ojca
i macochę. Marcus poczuł się nieswojo; nie mogli go zobaczyć w
mniej odpowiedniej chwili. Miał na sobie ubiór kancelisty, a właśnie
zamierzał iść do siebie, aby się przebrać. Co za pech, że akurat teraz
musieli go zobaczyć.
Ojciec i macocha spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Co, u diabła, ma znaczyć to przebranie, Angmering? Za
wcześnie na maskaradę. Jeszcze nie wieczór - stwierdził zaskoczony
hrabia. Mówił tonem o wiele łagodniejszym, niż gdyby to było jeszcze
kilka tygodni temu.
Marcus, stojąc przed nimi, gwałtownie szukał w myślach
wytłumaczenia. W końcu odpowiedział:
- Pomagałem rano przyjacielowi przy koniu i właśnie idę do
siebie na górę, aby się przebrać.
- Naprawdę, Angmering, naprawdę? - zapytał z niedowierzaniem
lord Yardley. - Trochę mi się to wydaje dziwne. Do takiej brudnej
roboty powinieneś ubrać się całkiem inaczej. Strój kancelisty wcale
się do tego celu nie nadaje. W pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem,
myślałem, że to jeden z urzędników z kancelarii pana Herriotta, który
przyszedł mnie męczyć w związku z moją ostatnią wolą.
To mi przypomina, że chciałbym jeszcze dzisiaj z tobą
porozmawiać o kilku średnio ważnych sprawach. Te najistotniejsze,
które ciebie dotyczą, omówiliśmy wcześniej. Zostałeś już
poinformowany o wszystkim co trzeba.
- Oczywiście, ojcze - odpowiedział z uśmiechem Marcus. Z
trudem tłumił rozbawienie, w jakie wprawiła go żartobliwa uwaga
ojca na temat jego dziwacznego przebrania. - Przyrzekam być lepiej
ubrany, kiedy przyjdę na rozmowę do twego gabinetu. Myślę, że strój
myśliwski byłby całkiem na miejscu, jak sądzisz? A może jednak
zostać przy stroju kancelisty? Do pracy nad papierami to
stosowniejszy ubiór. Lepsze to, niż wystroić się jak dandys.
Marissa, która także uśmiechała się, słuchając tej żartobliwej
wymiany zdań, wtrąciła się do rozmowy:
- Mój drogi Marcusie. Ubierasz się bardzo elegancko, ale daleko
ci do wyglądu prawdziwego dandysa. Masz za dużo rozsądku, żeby
się stroić na co dzień jak paw.
- Droga Marisso - odparł Marcus z udawanym smutkiem. - Widzę
teraz, jak bardzo was oboje zawiodłem.
- Nie o to chodzi - odrzekła macocha i zbliżyła ;się do pasierba,
aby poprawić mu pospolity lniany krawat. - Wolę twój
niewymuszony, bezpośredni sposób bycia niż sztuczne komplementy i
wymuskany wygląd, który cechuje londyńskich dandysów. Jednak
bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego przebrałeś się za urzędnika
prawniczej kancelarii? Znając ciebie, wiem, że starannie rozważasz
każdy swój krok i niczego nie robisz bezmyślnie. Musiałeś mieć
ważne powody, aby się tak ubrać. Oczekuję od ciebie wyjaśnienia w
tej kwestii. Mam nadzieję, że będzie wiarygodne.
- Oczywiście, droga Marisso. - Marcus pocałował macochę w
policzek. - Kiedy ci wszystko wyjaśnię, nie wątpię, że przebaczysz mi
tę maskaradę.
Po tych słowach skierował się schodami na górę, aby włożyć
ubranie stosowniejsze dla przyszłego hrabiego Yardleya. Niestety,
było znacznie mniej wygodne niż skromny ubiór kancelisty. Kiedy
jednak wszedł do gabinetu ojca, aby przedyskutować z nim projekt
testa-mentu, który dostarczył im rzeczywisty urzędnik kancelarii ich
stałego prawnika, hrabia spojrzał na syna z uznaniem i zauważył:
- Chciałbym żebyś zawsze tak wyglądał jak teraz, Angmering.
Marcus zrewanżował się żartobliwym uśmiechem i odrzekł:
- To samo powiedział mi przed chwilą mój lokaj, sir. Możesz
liczyć na to, że postaram się na przyszłość brać twoje rady pod uwagę.
Zuchwałe słowa syna rozbawiły nawet jego zawsze tak
poważnego i statecznego ojca.
- To dobrze - odparł lord Yardley - ale teraz zabierajmy się do
pracy. Wspomniałem ci już jakiś czas temu, że lwia część spadku
przypadnie tobie, Marissie oraz Nedom. Gnębi mnie pewien problem
natury moralnej. Dotyczy on zaginionej córki naszego kuzyna,
Ruperta. Nie mam wobec niej żadnych prawnych zobowiązań.
Wszystko, co odziedziczyłem,
dostałem z racji mego
hrabiowskiego tytułu. Mój majątek jest wolny od obciążeń na rzecz
jego dziecka. Czuję jednak, że jest poniekąd moją powinnością wziąć
ją pod uwagę w moim testamencie, po uwzględnieniu, oczywiście,
wszystkich innych zapisów i świadczeń.
Marcus był w kłopocie. Chciał wyznać ojcu, że córka lorda
Ruperta odnalazła się i że, co więcej, on ma zamiar się z nią ożenić.
Jednak dał słowo Louise, że nie wspomni nic na temat dokumentów,
potwierdzających, że ona w rzeczywistości pochodzi z rodu
Cleeve'ów i że jest córką lorda Ruperta.
Chciała sama zadecydować, w którym momencie ogłosić swoje
prawa do ich rodowego nazwiska. Ostatnio niewiele brakowało, a
doszłoby między nimi do zerwania właśnie dlatego, że nie dotrzymał
danego jej słowa. Nie miał najmniejszej ochoty narażać się znowu na
jej gniew - a w konsekwencji, być może, nawet na jej utratę.
Siedział przez chwilę w milczeniu, zanim oświadczył:
- Mam dla ciebie ogromny szacunek, sir, za to, że nie zapomniałeś
o tej naszej zaginionej kuzynce, tym bardziej że jej ojcu okoliczności
nie pozwoliły zadbać o córkę. Proponuję, byś przeznaczył na ten cel
pewną sumę i utworzył z niej fundusz powierniczy, który, na wypadek
gdyby się kiedyś odnalazła, zapewniłby jej godziwe utrzymanie. Ta
suma mniej więcej powinna odpowiadać wielkością spadkowi, który
by zostawił jej ojciec, gdyby wrócił do Anglii.
- To świetny pomysł - przyznał lord Yardley. - Myślałem, żeby
tak właśnie postąpić. Postaram się to od razu załatwić, nie będę z tym
zwlekał. A teraz przejdźmy do innych, mniej ważnych spraw. Musimy
je omówić, zanim Marissa nie wezwie nas na popołudniową herbatę.
Ten dziwaczny zwyczaj niedawno wszedł w modę i Marissa bardzo
go przestrzega.
Marcus skinął głową twierdząco i razem z ojcem zabrał się pilnie
do pracy do czasu, kiedy Cardew otworzył drzwi i donośnym głosem
oznajmił:
- Wasze lordowskie moście, herbata podana. Czeka w niebieskim
saloniku.
Louise, podobnie jak Marcus, nie mogła doczekać się nadejścia
soboty. Jej również czas dłużył się niemiłosiernie. Przez wszystkie te
dni jedna myśl towarzyszyła jej obsesyjnie. Wspominała uwagę
Marcusa, że wraz z uzyskaniem nowej tożsamości, zyskuje kochającą
rodzinę, której przedtem nigdy nie miała, a o której przez całe życie
marzyła.
Czasami ta myśl ją przerażała. Znała już lady Yardley i lady
Sophię i obie sprawiły na niej przyjemne wrażenie - były miłe i
sympatyczne, a także traktowały ją z wielką uprzejmością, w
przeciwieństwie do innych dam. Ale co sobie pomyślą i jak się
zachowają, kiedy nagle takie towarzyskie zero jak ona, zwykła
skromna modiste, wkroczy w ich życie, roszcząc sobie prawo do
noszenia ich nazwiska i twierdząc, że jest ich kuzynką? I co powie na
to arystokracja i londyńska socjeta? Jakie oni zajmą stanowisko w tej
sprawie? Czy ją zaakceptują?
Jej pojawienie się w wytwornym towarzystwie jako osoby równej
urodzeniem wszystkim jego przedstawicielom wywoła, rzecz jasna,
niesłychane podniecenie. Niektórzy mogą nawet nie chcieć uwierzyć,
że ona jest Louise Cleeve, mimo iż nie tylko dokumenty, które
posiada, ale również jej wygląd nie pozostawiają co do tego żadnych
wątpliwości. Trzeba się nawet liczyć z ewentualnością, że towarzyska
pozycja Marcusa może zostać zachwiana, jeżeli ją poślubi.
Na szczęście poczucie humoru Louise i jej zdrowy rozsądek
wzięły w końcu górę. Jednej rzeczy była pewna - Marcus nic sobie nie
będzie robił z tego, co inni o nim pomyślą, i czy jego reputacja ucierpi
z powodu zawarcia małżeństwa, czy nie. Nie ma zatem potrzeby
nadmiernie przejmować się tą sprawą.
Przestała się też w końcu kłopotać innym ważnym dla niej
problemem, co mianowicie zrobić ze swoją firmą oraz osobą madame
Felice? Doszła do wniosku, że głupotą byłoby likwidować tak
doskonale prosperującą pracownię tylko dlatego, że wychodzi za mąż
za arystokratę. Postanowiła nie pozbywać się jej, tylko znaleźć kogoś,
kto będzie nią zarządzał w jej imieniu.
Miała już nawet upatrzoną osobę na swoje miejsce - była to jej
główna krawcowa, kobieta w średnim wieku, doświadczona i
odznaczająca się świetnym gustem. Jeżeli lord Yardley był w stanie
kierować z Anglii swoimi rozległymi interesami w Indiach, to ona,
jako lady Angmering, równie dobrze może prowadzić firmę w
Londynie.
Będąc na miejscu, zawsze może służyć swej następczyni radą i
pomocą, jeżeli zajdzie taka konieczność.
Tak więc ostatnia przeszkoda utrudniająca jej przyjęcie
propozycji Marcusa, aby została jego żoną, została wreszcie usunięta.
Powie mu w sobotę, że przyjmuje jego oświadczyny, chociaż jeszcze
do niedawna taka myśl wydała jej się zupełnie absurdalna.
Wówczas jednak nie zdawała sobie sprawy z tego, do jakiego
stopnia zakocha się w Marcusie. Teraz już nie mogła sobie wyobrazić
bez niego dalszego życia. Świat, w którym ona i Marcus musieliby
żyć rozdzieleni, z dala od siebie, wydał jej się szary i niewart istnie-
nia. Odrażający duch Sywella, jej zmarłego męża, został zepchnięty
do otchłani, z której już nigdy się nie wydobędzie, a ona może
podziękować Bogu, że była jego żoną tylko z imienia.
W sobotę rano ubrała się w swoją najelegantszą wyjściową
kreację z bladozielonej jedwabnej materii, która doskonale współgrała
z jej porcelanową cerą i złocistymi włosami. Suknia miała klasyczny
krój i była na tyle krótka, że odsłaniała szczupłe kostki obute w
gustowne czarne pantofelki, ozdobione srebrnymi klamerkami.
Kapelusik w formie czepka był na tyle mały, że nie zasłaniał włosów
ani twarzy, a wstążki do wiązania pod brodą były tego samego koloru
co reszta stroju.
Czepek i torebka leżały obok niej na sofie, kiedy gosposia
prowadząca jej dom - służąca wyszła po sprawunki - weszła do jej
pokoju i oznajmiła:
- Dżentelmen, który przedstawił się jako lord Angmering, stoi
przed drzwiami i pragnie się z panią widzieć, ale, madame, chcę panią
uprzedzić, że to jest ten sam pan, który był już tutaj kilka razy. Wtedy
nazywał się pan Marks. - Urwała, widać jednak było, że rozsadzają
chęć, aby mówić dalej. Louise zachęciła ją łagodnym głosem: - Tak,
słyszę, o co chodzi? Widzę, że coś cię niepokoi.
- Och, madame - odrzekła zdenerwowana kobieta. - Prowadzi
pani firmę i jest pani bystrą osobą, ale wciąż jeszcze jest pani młodą
kobietą i o ile znam się na ludziach, niezbyt doświadczoną, na
dodatek. Proszę nie uważać mnie za bezczelną i źle wychowaną
dlatego, że wtrącam się w pani sprawy - dobrze znam swoje miejsce -
ale pozwolę sobie powiedzieć, że panowie z wyższych sfer często
robią takie sztuczki, aby zdobyć kobietę, która się im podoba.
Kłamią i oszukują, ile wlezie, byle tylko dopiąć upragnionego
celu. Jako pan Marks ów dżentelmen wydawał się całkiem
sympatycznym młodym człowiekiem, ale jako lord Angmering - o, to
już całkiem inna para kaloszy, przepraszam za wyrażenie. Według
mnie to podejrzana sprawa.
Louise podniosła się z miejsca i wzięła ją za rękę.
- Nie martw się, moja droga - uspokoiła ją. - To bardzo ładnie z
twojej strony, że starasz się mnie przestrzec, ale ja od samego
początku,, od chwili kiedy go poznałam, wiedziałam, kim jest.
Wiedziałam, że jego prawdziwe nazwisko brzmi lord Angmering. On
przychodził tutaj jako pan Marks, ponieważ uważał, że będę się wtedy
czuła mniej skrępowana.
Jednak jego obecne odwiedziny mają zupełnie inny charakter i są
dla mnie wielkim zaszczytem. A teraz, proszę, idź i wprowadź go
bezzwłocznie do salonu. On już czekał tyle czasu przed drzwiami, że
może myśleć, iż stało się coś złego.
- Pani się nie gniewa za moją śmiałość... - zaczęła niespokojnie
gosposia.
- Absolutnie nie. Idź i zrób, jak kazałam. Jeżeli Louise myślała, że
ubrała się zbyt elegancko na przyjęcie Marcusa, to bardzo się
pomyliła. Kiedy go zobaczyła, o mało nie wykrzyknęła głośno z
wrażenia; jego strój przeszedł jej najśmielsze oczekiwania.
Po raz pierwszy Louise zobaczyła go tak wystrojonego. Wyglądał
jak z igły. Jego lokaj przeszedł samego siebie, zrobił wszystko, co
mógł, aby jego pan chociaż raz wyglądał jak prawdziwy dżentelmen.
Powiedział to zresztą Marcusowi bez ogródek. Ten roześmiał się i
zauważył:
- Czyżbyś chciał dać mi przez to do zrozumienia, że nie jestem
prawdziwym dżentelmenem?
Lokaj odpowiedział z powagą:
- Dobrze pan wie, milordzie, co mam na myśli. Byłbym bardzo
rad, gdyby pan zawsze ubierał się z taką dbałością jak dzisiaj. Ubrania
dobrze na panu wyglądają - pan potrafi je nosić, że tak powiem.
- Nie myśl sobie, że codziennie mnie będziesz tak stroił jak jakąś
lalę - ostrzegł Marcus. - Mowy nie ma. Ja cenię przede wszystkim
wygodę. Głowę dam, że nie będę w stanie usiąść w tych bryczesach.
- Pan raczy żartować, milordzie - rzekł zaniepokojony lokaj. -
Kiedy powiedziałem krawcowi, że pan nie życzy sobie zbyt obcisłych
spodni, ten o mało nie zemdlał z przerażenia. Nie wyobrażał sobie, że
spodnie mogą być luźne. Tak długo wierciłem mu dziurę w brzuchu,
aż w końcu ustąpił. Ale ani on, ani ja nie byłem z tego zadowolony.
- Bardzo bym chciał, żebyś kiedyś pochodził w tych przeklętych
bryczesach - odrzekł Marcus. Kiedy jednak przed wyjściem z domu
przejrzał się w długim lustrze, przyznał rację wiernemu słudze. Lokaj
ponownie stwierdził, że jego pan wygląda imponująco i śmiało może
konkurować ze wszystkimi dandysami, którzy brylowali w
londyńskich salonach. Tego rodzaju rywalizacja nie pociągała jednak
Marcusa. Pomyślał, że są to żałosne ambicje.
Jednakże wszystkie niewygody stroju wynagrodziła mu uwaga
Louise:
- Nic dziwnego, że moja gosposia była taka zdenerwowana, kiedy
cię zobaczyła. Przed chwilą przez całe pięć minut starała się mnie
przekonać bardzo żarliwie, że powinnam wystrzegać się takich
wytwornych dżentelmenów jak ty. Ona wyznaje zasadę ze starej
ludowej piosenki: „Czy na lądzie, czy na morzu mężczyźni zawsze i
wszędzie są tacy sami - kłamią i zdradzają”.
- Ach, to dlatego kazano mi czekać przed drzwiami tak długo -
zauważył Marcus. - Zacząłem się już niepokoić, że zmieniłaś zdanie i
nie chcesz mnie więcej widzieć.
- Ależ skąd, przecież dałam ci słowo, a ja zawsze go dotrzymuję. -
Spojrzała na niego z oczekiwaniem w oczach. - Zapewniłam ją, że
twoje intencje są czyste. Mam nadzieję, że mnie nie oszukujesz.
- W żadnym razie - zapewnił Marcus, kłaniając się przed nią
nisko. - Nie chcę oświadczać ci się u ciebie w domu. Mam do tego
powody. Przyjechałem kariolką, z całym fasonem i chciałbym
zawieźć cię w jakieś romantyczne miejsce - o ile mi wiadomo takiego
zwrotu używają modne damy - i tam, w niecodziennym otoczeniu i
podniosłym nastroju, prosić o twoją rękę. Może wtedy uda mi się
zmiękczyć twoje oschłe serce.
Mówił tak specjalnie, ponieważ całe zachowanie Louise, wyraz
jej twarzy, oczu oraz wspaniała suknia kazały mu się domyślać, że
oświadczyny zostaną przyjęte. Miał w Bogu nadzieję, że jego
przewidywania okażą się słuszne i że nie na próżno ubierał się w ten
diablo niewygodny strój.
Nie chciał wydać się zbyt pewnym siebie, żeby nie zapeszyć jej
odpowiedzi. A od pomyślnej odpowiedzi zależało przecież jego
szczęście oraz przyszłość.
- Jeszcze nigdy w życiu nie jechałam kariolką - stwierdziła
Louise. Promieniała z radości, a jej oczy błyszczały jak gwiazdy.
- Domyślałem się tego, kochanie, i uznałem, że przejażdżka w
paradnym pojeździe, z całym fasonem po mieście, ma wiele dobrych
stron: tobie pozwoli obejrzeć z góry Tamizę, a mnie da sposobność
nakłonienia cię do mego grzesznego pragnienia - jak by powiedziała
twoja gosposia - chociaż jak ci wiadomo, moje intencje w stosunku do
ciebie są uczciwe.
Podał jej ramię z uśmiechem, kłaniając się przy tym nisko.
Jednego był pewny - gdyby Louise zamierzała odrzucić jego
oświadczyny, nie zgodziłaby się pojechać na spacer kariolką.
Pojazd czekał przed domem. Lokaj ubrany w liberię w złote i
czarne paski - wyglądał w tym uniformie jak duża osa - trzymał w
ręku lejce dwóch pięknych kasztanów. Konie, jak oznajmił
Marcusowi, były bardzo zniecierpliwione.
- Już myślałem, że pan nigdy nie wyjdzie z tego domu - odezwał
się z pretensją, ale zaraz się zreflektował i dodał: - Milordzie.
Kariolka była istnym cackiem. Podobnie jak liberia lokaja, była
utrzymana w czarno złotych barwach.
- Czy to twoja własność? - zapytała z ciekawością Louise, kiedy
zajęła miejsce. Była zaskoczona wspaniałym pojazdem - nie posądzała
Marcusa o takie luksusowe upodobania.
- Niestety, nie - westchnął. - Kariolka należy do przyjaciela,
narzeczonego mojej siostry, księcia Sharnbrook. Musiałem go długo
prosić, zanim zgodził się mi ją pożyczyć. Dałem mu najświętsze
słowo honoru, że mu ją zwrócę w nieuszkodzonym stanie, w
przeciwnym razie groził, że wyzwie mnie o świcie na pojedynek.
Zwracam się więc do ciebie z prośbą, abyś podczas przejażdżki
zachowywała się przyzwoicie i z godnością. Żadnych niekontrolowa-
nych ruchów lub gwałtownych gestów, które mogą spłoszyć konie.
Nawet tak zwane eleganckie psoty są niedopuszczalne.
Louise coraz bardziej zaczynał podobać się sposób, w jaki Marcus
się z nią przekomarzał. Nikt przedtem tego nie robił - nie mówiąc o
flirtowaniu. Przyjemności, jakimi większość młodych i ładnych kobiet
cieszyła się w życiu, ją, niestety, ominęły. Kiedy o tym pomyślała,
zrobiło jej się trochę smutno na duszy.
- Obiecuję zachowywać się poprawnie - odrzekła z powagą - tak
długo, jak ty będziesz zachowywał się podobnie.
- A teraz co do zasadniczej kwestii - powiedział Marcus, szykując
się do wzięcia trudnego zakrętu przy wjeździe na King's Road; ulica
jak zwykłe w sobotę o tej porze była bardzo zatłoczona. -
Przyjechałem kariolką dlatego, że doszedłem do wniosku, iż będzie
le-piej, jeśli ci się oświadczę w miejscu publicznym.
Bałem się, że gdybym to zrobił w czterech ścianach twego
saloniku, a ty byś moje oświadczyny przyjęła, mógłbym stracić
kontrolę nad sobą ze szczęścia, że zgodziłaś mi się oddać swoją
śliczną rączkę. Ty bowiem, kochanie moje, jesteś ucieleśnioną
pokusą.
- Naprawdę? - zapytała wzruszona Louise. - Naprawdę, Marcusie?
- Tak, naprawdę, i jeżeli jeszcze raz tak na mnie spojrzysz, będę
musiał kazać lokajowi, aby przywołał mnie w razie czego do
porządku, bo nie ręczę za siebie. Lokaje to straszliwi tyrani, nie mam
racji, Jarvis? - zapytał służącego przez ramię.
- Skoro pan tak twierdzi, milordzie.
- Tak jest, właśnie tak twierdzę. Pędzili teraz drogą w kierunku
Pimlico i Belgravii, które biegły równolegle do rzeki. Louise zaczęła
się niepokoić, że ktoś może ich zobaczyć i rozpoznać. Podzieliła się tą
obawą z Marcusem.
- Nie martw się - odrzekł. - Zatrzymamy się wkrótce i skręcimy w
Embankment - pamiętasz Embankment? - gdzie wysiądziemy, a Jarvis
zostanie, żeby przypilnować pojazdu i koni. Specjalnie zrobiłem takie
duże koło, ponieważ chciałem, abyś nacieszyła się jazdą w tym
pięknym pojeździe, zanim „wystrzelę z tym pytaniem” - o ile mi
wiadomo w niższych sferach tak się określa oświadczyny - czyli,
jednym słowem, zapytam: czy za mnie wyjdziesz? - Roześmiał się. -
Cóż może być bardziej romantycznego niż oświadczyny nad brzegami
Tamizy, w środku babiego lata, jak Jankesi nazywają taką ciepłą
jesienną pogodę.
Marcus jest w uderzająco dobrym humorze, pomyślała Louise,
widocznie musi być przekonany, że zgodzę się wyjść za niego za mąż.
Rzeczywiście, mam taki zamiar, ale skąd on o tym wie? Ale cóż ze
mnie za roztrzepana osoba; przecież to jasne, on dobrze mnie zna i
domyśla się, że nie ubrałabym się z taką starannością, gdybym chciała
odrzucić jego propozycję. Ale oto i Embankment, Muszę się dobrze
zastanowić, zanim mu odpowiem.
- To nasza ławka, pamiętasz? Na niej zawsze siadaliśmy -
przypomniał jej Marcus, kiedy opuścili pojazd. Wręczył lejce
Jarvisowi i nakazał mu przejechać się trochę kariolką. - Jestem
pewien, że pamiętasz, jak to wtedy było. Ja byłem panem Marksem,
ale ty ciągłe byłaś madame Felice, kobietą, o której nikt nic nie
wiedział. Nie wiadomo, skąd przybyła i jakie jest jej pochodzenie.
Teraz sytuacja się zmieniła. Ja jestem lordem Angmering, a ty Louise
Cleeve. Jak się czujesz w tej nowej roli, kochanie moje?
- Trochę dziwnie, muszę przyznać - odrzekła. - Jak dotąd niewiele
się zmieniło w moim życiu. Nie jestem Louise Cleeve ani nią nie
będę, dopóki moja nowa tożsamość nie zostanie oficjalnie
potwierdzona przez prawników. Udałam się do jednego z nich kilka
dni temu. Nazywa się Herriott. Słyszałam, jak lady Leominster
wspominała jego nazwisko.
Pokazałam mu swoje dokumenty i powiedziałam, że panowie
Jackson i Burneck zaświadczą w razie potrzeby, że to ja byłam
dzieckiem wymienionym w tych papierach i że to mną, po śmierci
mojej matki, zaopiekował się przed laty John Hanslope. Mam
nadzieję, że pan Burneck o tym zaświadczy - dodała trochę
niespokojnie. - Obawiam się, że minie jeszcze sporo czasu, zanim
będziesz mógł przedstawić mnie swojej rodzinie i ogłosić, że to ja
jestem zaginioną córką Ruperta Cleeve'a.
- O, tak - powiedział Marcus z domyślnym uśmiechem. - Możemy
kazać znowu Jacksonowi poddusić Burnecka, jeżeli ośmieli się
odmówić. Co do Herriotta, jest to bardzo znany londyński prawnik.
Jest bardzo uparty i prawie nie ma sprawy, której by nie wygrał - tak
mi powiedziano. Dobrze wybrałaś.
- Cieszę się, ale dowiedziałam się od niego, że nie istnieje
możliwość unieważnienia mego małżeństwa z Sywellem. On nie żyje,
a prawo głosi, że nie można wytoczyć sprawy umarłemu. Mogę
jedynie, poradził mi pan Herriott, wyrzec się tytułu i nazwać się
Louise Cleeve, kiedy dochodzenie prawdy już się zakończy. Na razie
siedzisz jeszcze obok Louise Hanslope. Poza tym, wyjąwszy moją
firmę, przestanę występować jako madame Felice.
- Nie obchodzi mnie, jakiego nazwiska używasz, kiedy siedzę
przy tobie - oświadczył dobitnie Marcus.
- W tej chwili bowiem zwracam się do ciebie z pytaniem, czy za
mnie wyjdziesz? Jeżeli odpowiesz twierdząco, będziesz nazywać się
Louise Cleeve, lady Angmering. Błagam cię, nie odrzucaj moich
oświadczyn; usycham z miłości i nie wyobrażam sobie dalszego życia
bez ciebie. Nie mogę w tym miejscu paść na kolana, wyobrażasz
sobie, jakby to wyglądało?
Dobry Boże, zaczynam żałować, że postanowiłem być taki
szlachetny. Lepiej byłoby, gdybyśmy nie ruszali się z domu.
Oświadczyłbym się w twoim saloniku w Chelsea, a potem, gdybyś
powiedziała tak, całowałbym cię i tulił do woli.
- Właśnie mam zamiar to uczynić - odezwała się z udawaną
powagą Louise. - Dlatego wydaje mi się, że dobrze się stało, iż
wybrałeś właśnie to miejsce. Nie przypuszczam, abyśmy poprzestali
tylko na pocałunkach i przytulaniu, a ja nie zamierzam kłamać przed
ołtarzem, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi. Co się zaś tyczy twojej
skargi, że usychasz z miłości, to muszę stwierdzić, że nie pamiętam,
byś kiedykolwiek wyglądał lepiej.
- Żenię się z purytanką, i to na dodatek prawdomówną - poskarżył
się Marcus. - Niemniej, chociaż znajdujemy się w miejscu publicznym
i tak zamierzam cię pocałować.
- Bezzwłocznie zrealizował zapowiedź właśnie w momencie, gdy
Jarvis podprowadzał kariolkę.
- Dobra robota, milordzie - zauważył z uznaniem, kiedy Marcus
pomagał Louise wsiąść do pojazdu. - Widzę, że pan i pańska dama nie
marnowaliście czasu, jeżeli mogę się tak wyrazić.
- Nie, nie możesz - odpowiedział Marcus, ale w jego głosie
brzmiało rozbawienie. - Czy książę Sharnbrook zezwala ci na taką
poufałość?
Jarvis zachichotał.
- Och, jego wysokość to wyjątkowy człowiek, on zna się na
rzeczy, a my obaj też znamy się od dawna, ale wiele by mówić na ten
temat. - Przyłożył palec do nosa. - Jedziemy do domu, czy tak?
- Jedziemy do domu mojej pani - wyjaśnił Marcus.
- Będziemy świętować zaręczyny wyborną herbatą. Potem możesz
zwrócić kariolkę swemu panu, a ja zamówię powóz Hackneya, aby
mnie odwiózł z powrotem na Berkeley Square.
- Myślałem, że boisz się zostać ze mną sam na sam - zażartowała
Louise, kiedy pojazd z Jarvisem zniknął im z oczu.
- To było przedtem, a teraz jest już po. Postaram się zachować
grzecznie, ale nie mogę tego zagwarantować w stu procentach. Krzycz
„dość”, jeżeli przekroczę miarę, a ja daję słowo, że cię posłucham.
- To znaczy, że odpowiedzialność znowu spadnie na mnie -
westchnęła Louise. - Co z nas będzie za małżeństwo, jeżeli od
początku tak zaczynamy ?
- Jak na razie nie jesteśmy jeszcze po ślubie - zauważył Marcus,
kiedy weszli do holu.
- To prawda. Pozwól teraz, że każę podać lunch. Przynajmniej
podczas jedzenia postaraj się być grzeczny.
- Czy mam przez to rozumieć - zauważył Marcus, spoglądając na
nią figlarnie - że jak skończymy jeść, wszystko nam będzie wolno?
Będę o tym pamiętać.
Ale szelma z tego Marcusa, jakiż on ma cięty język! Louise nigdy
przedtem tak się nie bawiła. Miała trudne życie, w którym niewiele
było okazji do śmiechu. Marcus jednak w szybkim tempie
rekompensował jej tamte niewesołe lata. Nigdy nie myślała, że miłość
może nieść ze sobą tyle szczęścia.
Nawet wtedy, kiedy jedli lunch podany przez gosposię,
rozradowaną, że jej pani wychodzi za mąż i nie pada ofiarą
pozbawionego skrupułów młodego arystokraty, Marcus nie ustawał w
żarcikach i dobrodusznej ironii.
A potem? No cóż, potem całował ją i pieścił delikatnie, ucząc
podstaw sztuki miłosnej i szlachetnie - choć nie przychodziło mu to
łatwo - powstrzymując się od ostatecznego kroku. Wynagrodził mu tę
powściągliwość widok jej zaróżowionej od szczęścia twarzy, a kiedy
już rozbudził w niej uśpione zmysły - jej chętna współpraca we
wstępnej grze miłosnej. Louise szybko się uczyła i odwzajemniała
jego pieszczoty z pełnym inwencji żarem.
Marcus w końcu rozluźnił uścisk i odsunął ją lekko od siebie,
mówiąc chrapliwym szeptem:
- Nie wyrywałaś się i nie mówiłaś „dość”, ale ja, niestety, muszę
to powiedzieć za nas oboje. Chcę cię zaprowadzić do ołtarza jako
dziewicę, nawet jeżeli na nią nie zasłużyłem swym dotychczasowym
niemoralnym życiem. Postępowałem w tych sprawach tak jak więk-
szość wysoko urodzonych młodych ludzi - lekkomyślnie i hulaszczo.
Nie będę drwił z kościelnych przykazań, pozbawiając cię przed
ślubem dziewictwa, i mam wrażenie, że ty również byś tego nie
chciała.
Louise spojrzała na niego zamglonym wzrokiem.
- Nigdy nie przypuszczałam, że tak łatwo można się zapomnieć.
W jednej chwili można znaleźć się na granicy takiego miłosnego
upojenia, że wszelkie obowiązujące nas zasady przestają działać.
Zawsze dziwiłam się dziewczętom, które dały się uwieść, ale teraz
całkowicie je rozumiem.
Gdybyś ty sam nie wytyczył granicy, której nie wolno nam
przekroczyć, i postanowił kochać się ze mną do całkowitego
spełnienia, nie byłabym w stanie ci się przeciwstawić. Uczucia, które
mną zawładnęły, są zbyt rozkoszne i potężne, aby można je było
łatwo opanować. Czy ty też tak odczuwasz?
- Naturalnie - odparł Marcus, przeklinając w duchu własne słabe
ciało, które na zakaz miłosnego spełnienia zareagowało dotkliwym
bólem. - Dlatego właśnie przerwałem nasze pieszczoty. Teraz,
niestety, musimy nad sobą panować i wynagradzać sobie ten brak
marzeniami o wspólnej przyszłości. O ile wiem, zgodziłaś się
oficjalnie oświadczyć przed moją rodziną, że pochodzisz z rodu
Cleeve'ów wtedy, gdy prawnicy ostatecznie wszystko załatwią.
Kiedy to się już stanie, oznajmimy memu ojcu i innym członkom
rodziny, że jesteśmy zaręczeni. Moja siostra Sophia, jak wiesz,
wychodzi za mąż w Boże Narodzenie. Wolałbym wcześniejszy ślub,
ale myślę, że mój ojciec i Marissa będą bardzo szczęśliwi, kiedy obie
uroczystości odbędą się w tym samym czasie, jeżeli naturalnie twoje
wspomnienia ze Steepwood nie są zbyt bolesne, byś się na to
zgodziła.
Louise potrząsnęła głową.
- Nie wszystkie moje wspomnienia z tamtego okresu są przykre.
Pamiętam również wiele przyjemnych momentów spędzonych z
Ateną i chciałabym, żeby ona i jej mąż byli również na naszym ślubie.
To będzie dla mnie niezwykłe przeżycie - szyć dla siebie ślubną
suknię - a nie dla innej młodej kobiety.
- A więc wszystko ustalone - orzekł Marcus. - Teraz, wybacz, ale
muszę się z tobą pożegnać. W przeciwnym wypadku znowu ulegnę
pokusie. Kiedy już twoja nowa tożsamość zostanie pod względem
prawnym ustalona, będziemy mogli spotykać się bez przeszkód w
miejscach publicznych jako ludzie równi sobie urodzeniem. Nie mogę
wprost doczekać się tego dnia.
- Ani ja - odparła Louise. Po wyjściu Marcusa usiadła i zaczęła
marzyć o tym, gdy ona i Marcus będą już zawsze razem i kiedy będzie
miała własną rodzinę i stałe miejsce w świecie, a także nazwisko,
które nie jest fałszywym nazwiskiem.
Ojciec Marcusa chciał jak najszybciej opuścić Londyn, by wrócić
na wieś, ale jego lekarz wyperswadował mu ten pomysł. Nalegał, żeby
pozostał jeszcze przez jakiś czas w Londynie, ponieważ na wsi, jak
twierdził, trudno będzie w jego chorobie zapewnić mu odpowiednią
opiekę medyczną.
- Proszę wstrzymać się z tą decyzją do momentu, kiedy wydamy
ostateczną diagnozę co do pańskiego stanu. Musimy być w stu
procentach przekonani, że nic więcej nie jesteśmy w stanie dla pana
uczynić, milordzie - mówił lekarz. - Możliwe, iż moja diagnoza jest
błędna, a jeśli tak, to zastosujemy wówczas inny rodzaj terapii. Ale jej
również w wiejskich warunkach nie można przeprowadzić.
- Jeżeli mam niedługo umrzeć, wolałbym, żeby to się stało w
Jaffrey House - utyskiwał hrabia. - Nie przepadam za Londynem, to
nie jest moje ulubione miejsce, chociaż to stolica naszego kraju. To
miasto brudne i smrodliwe i mnie, człowiekowi wsi, trudno jest się do
niego przyzwyczaić.
- Ja jednak będę nalegał na pozostanie w Londynie - upierał się
lekarz. - Wydanie ostatecznej diagnozy nie potrwa długo, zapewniam
pana.
Marissa poparła lekarza. Również Marcus, kiedy go zapytano o
zdanie, wypowiedział się w podobnym duchu. W charakterystyczny
dla siebie, otwarty sposób zauważył:
- Czy po to kupuje się psa, aby samemu szczekać? Nie sądzisz, że
mam rację, ojcze?
- Zauważyłem, że ostatnio jesteś w świetnym humorze - stwierdził
zgryźliwie lord, ale zastosował się do rady syna.
Kilka tygodni po tym, kiedy Marcus oświadczył się Louise i
został przez nią przyjęty, stary hrabia drzemał w fotelu w swoim
gabinecie. Obudziło go wejście syna. Zauważył, że Marcus, jak
zawsze ostatnimi czasy, wygląda na szczęśliwego. Radość i optymizm
biły z jego twarzy.
Lord Yardley miał nadzieję, że nie jest to skutek zażywania
opium. Znał wielu głupców, którzy namiętnie oddawali się temu
nałogowi. Największym głupcem, oczywiście, był on sam, ponieważ
również je zażywał. Lekarz zapisał mu ten narkotyk, aby uśmierzyć
bóle, które przejściowo zaczynały go już nękać.
- Sir - odezwał się Marcus - chciałbym pomówić z tobą o kilku
ważnych sprawach. Myślę, że to, co ci powiem, bardzo cię zaskoczy,
ale niewątpliwie zdejmie również kamień z serca.
- Co takiego? - zapytał hrabia, z wolna budząc się z drzemki. -
Czy to ma jakiś związek z tym, że niezadługo przejmujesz ode mnie
opactwo?
- Poniekąd - odparł z namysłem Marcus. Chciał sprawić ojcu
radość, uszczęśliwić go pomyślną nowiną, ponieważ widział, że stan
zdrowia hrabiego Yardleya pogarsza się z dnia na dzień. Jego rodzic
dosłownie nikł w oczach. Stawał się coraz słabszy, mizerniejszy, bled-
szy. Chwilami przypominał widmo. Zjadała go choroba. - Mam dla
ciebie dwie informacje, ojcze. Po pierwsze, żenię się, a po drugie,
mam wiadomość dotyczącą damy, która, mam nadzieję, zostanie moją
małżonką.
- Żenisz się! - wykrzyknął hrabia. - Nareszcie! A więc w końcu
poszedłeś po rozum do głowy. Jeżeli nie jest to tylko żart, umrę
szczęśliwy,
wiedząc,
że
zostawiam
ziemskie
sprawy
w
odpowiedzialnych rękach i że ciągłość rodu jest zapewniona.
- Czas pokaże, jak to z tym będzie - zauważył filozoficznie
Marcus i uśmiechnął się. - Jakby nie było. jest jeszcze Dwóch Nedów
w zapasie, na wszelki wypadek. Zapewniam cię jednak, że nie żartuję
i naprawdę zamierzam się ożenić i że, na dodatek, pani mego serca
zgodziła się, aby nasz ślub odbył się w Boże Narodzenie, w tym
samym czasie co ślub księcia Shambrook i Sophii - jeżeli oni,
oczywiście, nie mają nic przeciwko temu.
- Ale czy rodzina twojej wybranki nie sprzeciwi się temu
pomysłowi? Jest w zwyczaju, że pannę wydaje się za mąż z jej
rodzinnego domu.
- Właśnie o tej sprawie pragnę z tobą pomówić, ojcze. Myślę, że
w jakiś swoisty sposób moja przyszła żona będzie wydawana mężowi
z rodzinnego domu. Widzisz, ojcze, moja narzeczona jest nikim
innym jak tylko zaginioną córką naszego kuzyna, lorda Ruperta
Cleeve'a. To Jackson dokonał tego odkrycia, ale na moje polecenie.
Działaliśmy w tej sprawie wspólnie. Okazuje się na dodatek, że
ona była żoną zmarłego markiza Sywella, która od niego uciekła i po
której zaginął wszelki ślad. Jest wdową po nim i nosi tytuł markizy.
Uchodziła za córkę Johna Hanslope'a, rządcy Sywella, i zawsze była
znana pod nazwiskiem Louise Hanslope. Udowodniła ponad wszelką
wątpliwość swą prawdziwą tożsamość oraz to, że jest dzieckiem
pochodzącym z legalnego związku.
Prawnicy stwierdzili, że dokumenty, jakie im przedstawiła, są
autentyczne i dowodzą, że mówiła prawdę. Ginekologiczne badanie
przez akuszerkę wykazało, że jest dziewicą. Musiałem długo ją
namawiać, aby ujawniła światu, jakie jest jej prawdziwe pochodzenie,
ponieważ zamierzała w dalszym ciągu pozostać osobą nieznaną i
anonimową.
Nie chciała też wywoływać zamieszania w rodzinie swymi
roszczeniami. Ale, na szczęście, zarówno wobec siebie, jak i naszej
rodziny, ujawniła swą prawdziwą tożsamość. Zgodziła się, abym
pomówił z tobą na ten temat. Muszę cię także poinformować, że
Marissa i Sophia znają już moją przyszłą żonę.
Marcus przerwał. Zbliżał się krytyczny punkt rozmowy. Ojciec
był kompletnie zbity z tropu. Kiedy Marcus oznajmił, że jego
macocha i siostra znają już jego wybrankę, na twarzy hrabiego
pojawił się wyraz niepokoju i konsternacji.
Po chwili milczenia lord Yardley zapytał:
- Chcesz powiedzieć, że nie znam tej pani, a one ją znają, ale jak
to się mogło stać?
- Stało się tak dlatego - odpowiedział odważnie Marcus - że moja
narzeczona znana jest w towarzystwie jako madame Felice, modiste.
To ona właśnie szyje suknię ślubną dla Sophii oraz jej całą wyprawę.
- Czy to znaczy, że żenisz się z... z... krawcową? Na miłość boską,
w jaki sposób ją poznałeś?
- To, sir, jest długa historia i nie da się jej opowiedzieć w kilku
słowach - odrzekł Marcus. - Jest to kobieta, którą kocham i z którą
zamierzam się ożenić. Wierzę, że kiedy ją poznasz, pokochasz ją
również. Chcę ją tutaj przyprowadzić najszybciej, jak tylko się da, i
przedstawić ją naszej rodzinie, która jest także jej rodziną, jako naszą
kuzynkę i moją przyszłą żonę.
- No, no, Angmering - pokiwał głową stary hrabia. - Rozumiem,
że wiesz, co robisz, nieraz już dowiodłeś swego rozsądku. Mam
nadzieję, że twoja wybranka porzuci zawód krawcowej po tym, jak
wyjdzie za ciebie. Mówisz, że ona jest wdową po Sywellu. To zaiste
zaskakujące odkrycie, musisz przyznać.
Marcus pomyślał, że takiej właśnie reakcji spodziewał się po ojcu.
Hrabia zawsze w taki sam sposób reagował na wiadomości, które jego
zdaniem były zadziwiające.
- Powiedz raczej, ofiara Sywella - sprostował. - Ofiara w każdym
tego słowa znaczeniu. Postaram się chociaż częściowo opisać ci jej los
u boku tego potwora. - Opowiedział ojcu szczegółowo, czego Jackson
dowiedział się od Burnecka.
Kiedy skończył, ojciec odezwał się posępnie:
- To, co od ciebie usłyszałem, jeszcze bardziej utwierdza mnie w
przekonaniu, że dobrze zrobiłem, uwalniając społeczeństwo od tego
nędznika. Jedyne, co mnie gryzie, to obawa przed hańbą, jaka by
spadła na moją rodzinę, gdyby się wydało, że to ja popełniłem tę
zbrodnię. Biedne dziecko, pomyśleć, jakie ona miała ciężkie życie -
najpierw jako uczennica u krawcowej, a potem jako ofiara Sywella.
Przecież gdybym wiedział o jej istnieniu, przyjąłbym ją do swojego
domu z radością, otoczył troskliwą opieką i traktował jak członka
najbliższej rodziny.
Gdyby ojciec zechciał powtórzyć to na rodzinnym spotkaniu z jej
udziałem, pomyślał Marcus, wracając do swego pokoju, to wszystko
będzie dobrze. Moja najdroższa nie będzie żałować decyzji, że
ujawniła swój związek z rodziną Cleeve'ów.
- Jak wyglądam? - zapytała Louise swoją główną krawcową.
Przymierzała przed lustrem bladoniebieską wyjściową suknię o
prostym, ale modnym kroju, w której wyglądała bardzo dziewczęco i
niewinnie. Marcus miał przyjechać po nią lada moment, aby zawieźć
ją do domu przy Berkeley Square na spotkanie z rodziną.
- Bądź spokojna - przekonywał ją gorąco - nie ma najmniejszej
obawy co do tego, jak zostaniesz przyjęta. Wszyscy przywitają cię z
największą radością.
Powiedział już o niej Marissie i Sophii. Obie panie przyjęły
wiadomość z wielką radością. Tak jak przypuszczał, miały o Louise
jak najlepsze zdanie i wyrażały się o niej w samych superlatywach.
Dobrze, dobrze, myślała Louise, jemu łatwo tak mówić, on nie jest w
tej rodzinie obcy i na dodatek, co najgorsze, nie jest wdową po
Sywellu. Nie ma znaczenia, że ja wyparłam się wszelkich związków z
tym potworem, zrzekając się oficjalnie prawa do tytułu markizy. To w
niczym nie zmienia postaci rzeczy.
Nadal czuła się nieswojo, chociaż krawcowa zapewniała ją
żarliwie, że wygląda comme il faut
*
i że bez wstydu w tej sukni może
pokazać się nawet na królewskim dworze. Drżała z przejęcia, kiedy u
boku Marcusa wkraczała do wspaniałego salonu londyńskiej
rezydencji hrabiego - Cleeve House.
Poprzedzał ich Cardew. W salonie czekał już na nich lord Yardley
wraz z całą rodziną. Tym razem obaj Nedowie zachowywali się
bardzo grzecznie - siedzieli cicho jak trasie, jeden obok drugiego,
stłoczeni na małej kanapce. Ich mężniejące ciała ledwo się już na niej
mieściły.
Chłopcy razem z hrabią powstali z miejsca i skłonili się głęboko,
kiedy Cardew głębokim basem oznajmił:
- Milordzie, wicehrabia Angmering i panna Louise Cleeve.
Louise zaczerwieniła się i spojrzała spłoszona na Marissę i
Sophię. Panie podniosły się również z miejsc i powitały ją uprzejmie
lekkim ukłonem. Następnie Marissa podeszła do Louise, objęła ją
serdecznie i pocałowawszy w policzek, powiedziała:
- Och, moja kochana, gdybyśmy wiedzieli o twoim istnieniu, inna
byłaby twoja dola. Zaopiekowalibyśmy się tobą i oszczędzili ciężkich
przejść.
* comme il faut - jak należy
- Ale teraz, gdy zostaniesz już żoną Marcusa, będziemy starać się
robić co w naszej mocy, aby zrekompensować ci trudne lata i
przyczynić się, na ile to możliwe, do waszego wspólnego szczęścia.
Nic nie mogło bardziej uradować Louise i uspokoić niż słowa
Marissy. Podziałały na nią jak kojący balsam. Marcus uśmiechnął się
ukradkiem do macochy; mógł się spodziewać, że zrobi mu taką
przyjemną niespodziankę. Sophia również uśmiechała się wdzięcznie
do Louise, mówiąc:
- Mam nadzieję, że to nie przeszkodzi ci dokończyć mojej ślubnej
wyprawy.
- Oczywiście, że nie - odparła z żywością Louise - tym bardziej że
twoja wyprawa jest już na ukończeniu. Dzięki temu zostanie mi trochę
czasu na zajęcie się moją własną garderobą. Sama sobie uszyję suknię
ślubną. To będzie mój łabędzi śpiew, rozumiesz. W przyszłości
pracownią będzie kierować jej główna krawcowa, która obecnie jest
moją prawą ręką. Ona będzie wszystkim zarządzać, a ja będę
sprawowała nad zakładem tylko ogólny nadzór, no i w razie potrzeby
dostarczała kapitału do jego dalszego rozwoju.
- Świetny pomysł, moja droga - stwierdziła Marissa, uśmiechając
się z aprobatą. - Marcusie, muszę ci pogratulować wyboru kandydatki
na żonę. Twoja wybranka jest osobą obdarzoną wielkim rozsądkiem.
Majątek Yardleyów pod rządami takiej niezrównanej i sensownej pary
jak wy oboje z pewnością powiększy się znacznie i ugruntuje
materialną pozycję naszej rodziny.
Hrabia, który do tej pory obserwował biernie, jak jego żona i
córka przyjmują Louise na łono rodziny, wystąpił do przodu i
oświadczył:
- Zamierzałem powitać cię w naszej rodzinie bardziej formalnie,
moja droga, ale, jak zwykle, kobiety mnie uprzedziły. Zapewniam cię,
że nie mniej od nich się cieszę, że wreszcie zajęłaś należne ci miejsce
w naszym świecie. Bardzo długo na to czekałaś i ja przyłączam się do
ogólnej radości z tego powodu, że je odzyskałaś.
Hrabia spędził dwa ostatnie przedpołudnia ze swoimi i Louise
prawnikami, badając dokumenty oraz wysłuchując relacji Jacksona z
jego spotkania i rozmowy z Burneckiem. Ale dopiero kiedy ujrzał
Louise, uwierzył naprawdę, że dziewczyna jest tym, za kogo się
podaje. Jej widok rozproszył ostatecznie wszystkie wątpliwości;
wiedział, że Louise mówi prawdę.
- Jesteś wykapaną kopią jednej z moich kuzynek z rodziny
Cleeve'ów - oświadczył. - Nazywała się Sara. Przypominasz mi ją do
złudzenia. Gdybym zobaczył cię przedtem, kiedy przychodziłaś do
Sophii mierzyć jej suknie, pomyślałbym, że to jej duch. Sara zmarła w
bardzo młodym wieku, przy urodzeniu dziecka, sama właściwie będąc
jeszcze dzieckiem. Taką właśnie dziewczęcą i niewinną zachowałem
w mej pamięci.
Hrabia nie dodał, że podkochiwał się w swej kuzynce w okresie,
kiedy był niewiele starszy od swoich dwóch synów, ale ojciec Sary,
który był zamiłowanym hodowcą bydła i bezustannie krzyżował i
ulepszał rasy domowych zwierząt, był przeciwny związkom między
kuzynami. Zabronił im spotykać się ze sobą do czasu, kiedy Sara
wyszła za mąż za majętnego szlachcica z sąsiedztwa.
Louise spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami, a potem,
wzruszona do głębi, rozpłakała się serdecznie. Marissa objęła ją
ramieniem i próbowała uspokoić, przemawiając do niej łagodnym
głosem:
- Dziecinko, nie denerwuj się i nie rozklejaj niepotrzebnie.
Zapewniam cię, że wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że zostajesz
żoną Marcusa i że wróciłaś nareszcie, po tylu latach, na łono swojej
rodziny.
- Ja nie płaczę dlatego, że jest mi smutno lub że jestem
rozstrojona nerwowo - odparła Louise, łkając. - Ja płaczę ze szczęścia.
Od nikogo, możesz mi wierzyć, nie usłyszałam tyłu miłych słów w tak
krótkim czasie. Nikt nigdy nie powitał mnie tak ciepło jak wy. W
gruncie rzeczy, oprócz mojej drogiej przyjaciółki, Ateny Filmer, nikt
w życiu w ogóle mnie nie witał. Pewnie myślisz, że jestem płaksa, ale,
wierz mi, w przeszłości rzadko pozwalałam sobie na płacz - musiałam
być twarda, żeby przetrwać. Mam nadzieję, że w przyszłości w ogóle
nie będę miała okazji do płaczu.
Odwróciła się do Marcusa i powiedziała:
- Domyślam się, że uważacie mnie za niewdzięcznicę; płaczę,
zamiast dziękować za waszą dobroć i uprzejmość.
- Nie - odpowiedział, myśląc jednocześnie, że nigdy nie
wyglądała tak pięknie jak w tej chwili - niebieskie oczy błyszczały
niczym gwiazdy za przejrzystą zasłoną łez, a drżące spazmatycznie
różane usta były takie miękkie, łagodne i kuszące. - To całkowicie
zrozumiała reakcja. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że niewiele
zaznałaś dobroci i życzliwości, kiedy byłaś jeszcze Louise Hanslope,
a potem madame Felice. Nie wspomnę już o Sywellu, ten nikczemnik
nie zasługuje na żadną wzmiankę.
Louise uśmiechnęła się przez łzy, słysząc te żarliwe słowa. To
było takie typowe dla Marcusa!
- Poza tym - rzekła jeszcze - muszę się starać, aby nie przynieść
wam wstydu.
- Herbata! - wykrzyknęła Marissa. - To dobrze zrobi nam
wszystkim. Dla Louise będzie to również okazja, żeby lepiej się z
nami zapoznać. Nie mieliśmy nawet jeszcze sposobności, żeby
przedstawić jej moich Nedów, którzy dzisiaj, muszę przyznać, bardzo
mi zaimponowali. Odkąd weszłaś do salonu, zachowują się jak
dżentelmeni - jak na prawdziwych Yardleyów przystało. Trochę mnie
to nawet niepokoi. Podejrzewam, że znowu obmyślają jakiś kawał.
- Ależ skąd! - zaprotestował wesoło Ned Pierwszy. -
Zachowujemy się tak grzecznie, ponieważ nasz guwerner dostał dziś
popołudniu wolne, abyśmy mogli wraz z wami powitać naszą kuzynkę
Louise. Wydaje się, że nie mamy zbyt wielu krewnych i z tym
większą radością witamy ją w naszym gronie, zwłaszcza że jest taka
ładna. Gratuluję dobrego gustu Markowi Antoniuszowi. Podziwiam
także przedsiębiorczość, jaką wykazał, w poszukiwaniach zaginionej
krewnej naszej rodziny.
- Och, dziękuję za te słowa - odrzekła z wdzięcznością Louise, od
razu zdobywając serca obydwóch chłopców. - Widzę, że ten
szczególny Ned ma duże zadatki na dyplomatę. Czy ten drugi,
milczący, który siedzi obok, też ma zdolności w tym kierunku?
- Raczej nie - odpowiedział Ned Drugi. - To specjalność mego
starszego brata. Ja mam zamiar zostać żołnierzem, ale Marcus
twierdzi, że odkąd pobiliśmy Francję, wojna przez dłuższy czas nam
nie grozi. Ale to wcale nie zmienia moich zamiarów. Być żołnierzem
w warunkach pokojowych to bardzo przyjemne zajęcie.
Odpada obawa, że się zostanie zabitym, a zostaje frajda z
noszenia wojskowego munduru. To wszystko zachęca mnie do tego
zawodu, a nie odstręcza. Później, kuzynko Louise, chciałbym pokazać
ci moją kolekcję ołowianych żołnierzyków - jeżeli Marcus,
oczywiście, zechce cię puścić.
- Z przyjemnością - odpowiedziała szczerze, uszczęśliwiona, że
jest już traktowana jak członek rodziny. Nie znała wielu chłopców w
wieku Nedów, ale nie miała wątpliwości, że wyrosną na pożeraczy
damskich serc, niezależnie od tego, kim zostaną w przyszłości. Już te-
raz byli wspaniałymi okazami dorastających samców.
Słuchała z pewnym rozbawieniem ich matki, która karciła ich z
udawaną powagą, ale Louise tak mało miała wesołości i pogody w
swoim surowym, ciężkim życiu, że z przyjemnością przysłuchiwała
się ich beztroskim żartom. Popołudniowa herbatka minęła w wesołym
nastroju. Po wstaniu od stołu hrabia poprosił ją i Marcusa do siebie na
rozmowę. Chciał pomówię o ich przyszłości.
- Powiedziałaś - zaczął - że planujesz przekazać prowadzenie
pracowni w inne ręce i że po ślubie zamierzacie osiąść na stałe w
opactwie Steepwood, naturalnie kiedy już je odrestaurujecie i
urządzicie według własnego gustu, tak abyście się dobrze w nim czuli.
Rozmawiałem z żoną i oboje zgodziliśmy się co do tego, że będzie
nam bardzo miło, jeżeli na okres dzielący was od dnia waszego ślubu
w Boże Narodzenie zamieszkasz w hrabstwie Northampton; jeżeli
oczywiście ta koncepcja ci odpowiada.
Potem, ponieważ Marcus przejmuje ode mnie rolę administratora
naszych rodzinnych włości - ja z powodu wieku i choroby wycofuję
się z czynnego życia - proponuję, żebyście zamieszkali w jego
dotychczasowym domu aż do ukończenia prac nad modernizacją
opactwa. Po mojej śmierci Jaffrey House będzie doskonałą siedzibą
dla owdowiałej lady Yardley i Nedów. Takie rozwiązanie wymaga
oczywiście twojej akceptacji, Louise.
Co mogła na to odrzec? Nie mogła odmówić, nawet gdyby
chciała. Marcus uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony, a hrabia był
taki uprzejmy i wielkoduszny.
- Nie wiem wprost, jak mam dziękować za tyle dobroci i serca -
odpowiedziała z wdzięcznością. - Oczywiście, zrobię tak, jak pan
proponuje, sir - po tym, kiedy już załatwię swoje londyńskie sprawy.
- Świetnie - odrzekł lord Yardley. - Marissa już zajęła się
planowaniem waszego ślubu i wesela. Jesteśmy oboje z żoną zdania,
że powinnaś wyjść za mąż z domu Cleeve'ów, jak przystało pannie
pochodzącej z naszej rodziny. Będzie to dla nas dodatkowa
przyjemność.
A więc wszystko zostało ustalone. Później Marcus zabrał Louise
do ogrodu na tyłach domu. Nareszcie byli sami i przez kilka chwil, nie
niepokojeni przez nikogo, cieszyli się tylko swoim towarzystwem.
- Kłopot w tym - wyjawił Marcus, kiedy już wymienili kilka
pośpiesznych uścisków i pocałunków, z dala od okien, zza których
obserwowały ich ciekawskie oczy - że będzie mi piekielnie trudno
pohamować chęć uwiedzenia ciebie jeszcze przed Bożym
Narodzeniem.
Z każdym dniem stajesz się piękniejsza i bardziej ponętna. Twój
wygląd dowodzi najlepiej, jak szczęście może zmienić człowieka -
takie przynajmniej jest moje zdanie. Jednak nie mogę się przyznać, co
ono wyprawia ze mną, nie mówiąc już o mojej sile woli.
- A więc nie martwi cię, że przegrasz zakład z Jackiem
Percevalem? - zapytała Louise, która miała również pewne trudności z
dotrzymaniem postanowienia o zachowaniu do dnia ślubu
dziewiczego wianka.
- W najmniejszym stopniu - odpowiedział Marcus. - Wolę go
przegrać i zyskać ciebie, niż wygrać i stracić moją ukochaną. A teraz
bądź tak uprzejma i postój spokojnie przez kilka minut, albowiem
mam ogromną ochotę Cię pocałować.
- Czy nie sądzisz jednak, że powinniśmy już wrócić do reszty
towarzystwa? Twoi rodzice z pewnością będą się zastanawiać,
dlaczego, chociaż jesienne powietrze jest takie chłodne, pozostajemy
tak długo w ogrodzie.
- Nie, nie będą - odparł Marcus ze znaczącym uśmiechem. - Oni
dobrze wiedzą, co robimy - ale masz rację. Wprawdzie moje
pożądanie rośnie z minuty na minutę i z trudem powstrzymuję się,
żeby ciebie nie zniewolić, mimo że, jak się domyślam, też nie byłabyś
od tego, to jednak ogród na tyłach Cleeve House nie jest do tego
najlepszym miejscem - nie jest ani odpowiednio romantyczny, ani
wygodny.
Obydwoje z ociąganiem odstąpili od siebie - pragnęli tylko
jednego: żeby Boże Narodzenie, a z nim ich ślub, nadeszło jak
najszybciej. Będą wówczas mogli cieszyć się sobą i swoim
szczęściem do woli. Na razie musieli jedynie zadowalać się
świadomością, że Louise, po trudnym i zawiłym etapie w swoim
życiu, dopłynęła wreszcie do spokojnego portu i miała przy sobie
człowieka, którego kochała i który także ją kochał.
EPILOG
Wigilia 1812 roku
- Proszę pani... a raczej, milady. W tej sukni wygląda pani jak
królewna z bajki, słowo daję.
Louise uśmiechnęła się do służącej, która z dziewczyny do
wszystkiego w jej domu w Chelsea przedzierzgnęła się w przyboczną
pokojówkę. Louise wyjechała z Londynu w połowie listopada i
zamieszkała w Jaffrey House, gdzie miała przebywać do dnia swego
ślubu z Marcusem.
Jednocześnie miały się też odbyć zaślubiny przyrodniej siostry
Marcusa, Sophii, z jej przystojnym narzeczonym, księciem
Sharnbrook. Zdecydowali się z Marcusem na opuszczenie Londynu,
gdy wieść o jej prawdziwym pochodzeniu rozeszła się nie tylko w
eleganckim towarzystwie, ale nawet w prasowym organie Stronnictwa
Radykałów.
Niespodziewane pojawienie się Louise w charakterze krewnej
Cleeve'ów wprawiło w osłupienie londyńskie towarzystwo i dało
początek niekończącym się plotkom na jej temat, a zwłaszcza na temat
jej przeszłości. Dla rodziny Yardleyów nie mogło być nic gorszego
niż ceremonia w kościele wypełnionym żądnymi sensacji gapiami.
Aby uniknąć takiej sytuacji, postanowiono, że ślub odbędzie się w
prywatnej kaplicy przy Jafrrey House w obecności tylko najbliższych
krewnych państwa młodych. Dla przyjaciół i członków dalszej
rodziny przewidziano przyjęcie weselne w sali balowej. Służba
hrabiego oraz zaprzyjaźnieni wieśniacy z okolicy mieli się bawić w
części kuchennej wielkiego domu po zakończeniu przyjęcia i
rozpoczęciu tańców.
Marissa i Marcus martwili się jedynie, czy hrabia, którego stan
zdrowia pogarszał się z dnia na dzień, będzie czuł się na siłach, aby
uczestniczyć w takiej wyczerpującej imprezie.
Jednakże, gdy Marissa ostrożnie poruszyła ten ważny temat, mąż
zaprotestował głośno.
- Bzdura - powiedział z oburzeniem. - Byłbym ostatnim
niedołęgą, gdybym nie potrafił znaleźć w sobie tyle mocy, aby wziąć
udział w ślubie moich dzieci, zwłaszcza że przez dziesięć lat błagałem
Marcusa, żeby się ożenił.
I na tym dyskusja się skończyła.
Nie chcąc zatrudniać obcej osoby jako pokojówki, Louise zabrała
Mary Smith ze sobą do Jafrrey House. Mary okazała się bardzo
pojętną dziewczyną i gdy pokojówka Marissy zapoznała ją z nowymi
obowiązkami, od razu pozbyła się nieśmiałości i szybko weszła w
nową rolę. Okazało się również, że wpadła w oko jednemu z lokajów i
wszystko wskazywało na to, że w niedalekiej przyszłości odbędzie się
jeszcze jeden ślub.
- To najpiękniejsza suknia, jaką milady kiedykolwiek
zaprojektowała - mówiła dalej zachwycona dziewczyna, dodając
taktownie: - Poza suknią dla lady Sophii, oczywiście.
Zdaniem Louise obie kreacje były równie udane. Z odrobiną
nieśmiałości - nadal nie mogła uwierzyć, że czasy tułaczki na zawsze
się dla niej skończyły i że dziś zostanie żoną Marcusa - odparła:
- Mam nadzieję, że lordowi Angmering też się spodoba.
- Och, jestem tego pewna. Chcę pani powiedzieć, milady, że lady
Yardley bardzo ostro się dziś rano z nim sprzeczała. On uparł się,
żeby koniecznie zobaczyć panią w tej sukni przed ślubem, ale hrabina
nie pozwoliła na to. Powiedziała, że oglądanie panny młodej w
ślubnej sukni przed ceremonią przynosi pecha, a pani, mówiła, dosyć
już miała kłopotów w swoim życiu. Lord Angmering był bardzo
niezadowolony, ale lady Yardley powiedziała, że państwo macie całe
wspólne życie przed sobą, więc te kilka godzin rozłąki nie robi
różnicy i że serce mu z tego powodu nie pęknie.
Cały Marcus, pomyślała z czułością Louise. Jedną z cech, które
najbardziej w nim kochała, była jego szczerość i prostolinijność, jakże
odmienna od chytrej przebiegłości jej pierwszego męża. Nie powinna
jednak myśleć o tym łotrze w tak szczęśliwym dla siebie dniu. Mimo
woli jednak stanęła jej w pamięci przytłaczająca atmosfera jej
pierwszego ślubu i obmierzła postać Burnecka szczerzącego zęby zza
pleców Sywella.
A jednak Burneck miał być gościem na ich weselu. Został
zaproszony na zabawę w pomieszczeniach dla służby. Tak postanowił
Marcus. Burneck, jego zdaniem, zachował się w końcu całkiem
przyzwoicie, wyznając wszystko prawnikom - nawet więcej, niż
wydusił z niego Jackson - dzięki czemu jej prawo do nazywania się
Louise Cleeve zostało bezsprzecznie udowodnione. Nie była
zachwycona faktem, że bękart Sywella będzie uczestniczył w jej
wielkim dniu, ale doceniała szlachetny gest Marcusa. Dobroć była
drugą cechą, którą u niego ceniła. Nie zgłosiła więc sprzeciwu.
Jaffrey House pękał w szwach. Wielu gości spoza granic hrabstwa
zatrzymało się w lepszych zajazdach lub w pobliskich majątkach,
których właściciele zostali zaproszeni na podwójne wesele do
Yardleyów. Atena i Nick Cameron wraz z matką Ateny, która
niedawno wyszła za mąż za księcia Ingleshama - swoją pierwszą i
jedyną miłość - zamieszkali na ten czas w dawnym domku Filmersów.
Książę w rekordowym tempie odnowił i zmodernizował budynek,
tak aby mógł czasami posłużyć im jako azyl, gdy już będą mieli dość
towarzyskiego życia Londynu z jego wiecznymi płotkami i
zwariowanym tempem.
- Któż by uwierzył, że tak szybko nas dogonicie? Przecież dopiero
co braliśmy ślub, a wy już wstępujecie w nasze ślady - szepnęła Atena
do Louise, gdy Ingleshamowie z Cameronami wstąpili do Jaffrey
House w przededniu uroczystości.
- Pamiętasz, jak często spacerowałyśmy po lesie, rozmawiając o
naszych życiowych planach, o tym, co nas czeka w przyszłości.
Podczas naszego ostatniego spotkania, zanim uciekłaś od Sywella,
powiedziałaś mi: „Ja nie mam przyszłości - ani przeszłości”. - A teraz
spójrz na siebie.
Louise Cleeve tak długo pozbawiona swego dziedzictwa
odzyskuje je, wychodzi na koniec z cienia, w którym tyle lat
pozostawała, i na dodatek poślubia najwspanialszego mężczyznę,
jakiego można sobie wymarzyć, nie licząc mego Nicka, oczywiście.
Takich pogmatwanych losów nie znajdziesz w żadnej teatralnej
sztuce, nie sądzisz?
A jeśli chodzi o moją mamę to stów mi brak - co, jak wiesz,
rzadko mi się zdarza - z radości, że wyszła ponownie za mąż. - Tu
spojrzała na księżnę, która z zażenowanym uśmiechem opowiadała
Marissie o swym nowym małżeńskim szczęściu. - Moja mama
zasłużyła sobie na wszystko co najlepsze w życiu: jest taka dobra i
łagodna. Cierpłam na myśl, że zagrzebie się do końca życia na
zapadłej wsi. Jej życie jest najlepszym dowodem na to, że człowiek
nigdy nie wie, co przyniesie następny dzień.
- To i lepiej - odparła cicho Louise - ponieważ następny dzień nie
zawsze niesie ze sobą pomyślność.
- Ale twoje jutro na pewno będzie szczęśliwe, jestem o tym
głęboko przekonana - odparła Atena z właściwą sobie szczerością.
Ona jest prawie tak prostolinijna jak Marcus, pomyślała Louise.
- Podwójny ślub to rzadka uroczystość i nie ma prawa się nie
udać. Inglesham twierdzi, że wszyscy w Londynie są wściekli na was,
że pozbawiliście ich możliwości obejrzenia takiego wspaniałego
spektaklu. On sam pochwala jednak waszą decyzję. Uważa, że
postąpiliście bardzo rozsądnie. Nick też się z nim zgadza, oczywiście.
A czy zaprosiliście Kinlochów?
- Naturalnie - odparła Louise - ale oni nie mogą przybyć. Emma
jest w odmiennym stanie i trochę choruje. Jej ojciec i matka pojechali
do niej do Szkocji, by spędzić razem z nimi święta, tak więc nie będą
obecni.
- I dzięki Bogu! - wykrzyknęła Atena. - Biedna Emma, mieć
jeszcze matkę na głowie w takiej chwili to istny koszmar. Ale Nick
mówi, że odkąd Emma wyszła za Kinlocha, stosunek pani T. do córki
bardzo się zmienił na korzyść. Miejmy nadzieję, że już tak zostanie.
- Cóż to takiego mówi Nick, że warte jest cytowania? - zapytał
mąż Ateny, podchodząc do dwóch przyjaciółek siedzących obok
siebie na kanapie.
- Ach, Nick, jesteś wreszcie. Opowiadałam właśnie Louise, że
pani Tenison przestała dręczyć Emmę z chwilą, kiedy ta poślubiła
arystokratę.
- Święta prawda - potwierdził Nick. Następnie rozmowa, jak
zapamiętała Louise, zboczyła na inne tematy. Cała trójka przez
dłuższy czas rozmawiała z ożywieniem.
- Powinniśmy dzisiaj sobie pogadać, bo jutro nie będzie na to
czasu - będziesz musiała zajmować się tą ciżbą, którą sproszono na
wasz ślub i wesele.
Louise spoglądała teraz na zegar i myślała o tym, że niebawem
przestanie być jakąś tam Louise Hanslope, czy madame Felice,
modiste, lecz będzie Louise Cleeve, która wychodzi za swego księcia
z bajki. Alę cóż to za śmieszne określenie dla kogoś tak sensownego i
konkretnego jak Marcus Cleeve!
A jednak, mimo wszystko, w jakiś sposób pasowało ono do niego;
przecież to on ją uratował, nie dopuścił, aby uciekła, zanim wybiła
północ, a teraz na dodatek, miał ją poślubić, przy czym wszystko to
razem wzięte odbyło się bez udziału dobrych wróżek. Chociaż.,.
Louise nie miała przecież ani brzydkich niedobrych sióstr, ani złej
macochy.
Była tylko Marissa, macocha Marcusa, ale ta w niczym nie
przypominała wstrętnej kobiety z bajki o Kopciuszku. Marissa była
dla niej jak prawdziwa matka i zastępowała jej teraz tą, którą Louise
pamiętała jedynie jak przez mgłę. W tej chwili, jakby przywołana jej
myślami, Marissa weszła do pokoju, aby pomóc Mary w nadaniu
ostatecznego szlifu toalecie panny młodej.
- Wyglądasz zachwycająco! - wykrzyknęła, wręczając jej bukiet
złożony z białych zimowych róż, białych chryzantem, gałązek jaśminu
oraz zielonych pędów paproci ujętych szeroką kremową wstążką
związaną w wielką fantazyjną kokardę. - A oto i twój bukiet ślubny,
Louise. Ogrodnicy ścięli te kwiaty dziś rano w oranżerii, a ja z
pokojówką ułożyłyśmy z nich dla ciebie i Sophii bukiety.
Pod wpływem odruchu Louise pocałowała ją w policzek.
- Jesteś dla mnie taka dobra - szepnęła z przejęciem. Łzy
wzruszenia cisnęły się jej do oczu. - Nie wiedziałam, że może istnieć
na świecie taka dobroć.
Marissa uśmiechnęła się.
- To nie czas na smutki - odparła. - Marcus i Sharnbrook są już w
drodze do kaplicy, a ty musisz być gotowa za kilka minut. Pamiętaj
robić wszystko dokładnie tak, jak podczas wczorajszej próby: po
ceremonii ślubnej ty i Sophia ze swymi świeżo poślubionymi mężami,
idąc po obu bokach hrabiego, wchodzicie do salonu, poprzedzeni
przez Cardew, który was zaanonsuje.
- Wiem, że straszny głuptas ze mnie - powiedziała Louise - ale nie
mogę zrozumieć, dlaczego wczoraj, podczas próby, wszystko
wydawało mi się takie łatwe, a dziś cała się trzęsę ze zdenerwowania.
- Nerwy w dniu wesela to rzecz normalna - zauważyła z
uśmiechem Marissa. - Ja nie należę do osób łatwo poddających się
nastrojom, a mimo to, kiedy brałam ślub z ojcem Marcusa, kolana
uginały się pode mną. Nogi miałam jak z waty, tak że ledwie doszłam
do ołtarza.
Biorąc pod uwagę tamto doświadczenie, jak i obecny stan zdrowia
lorda Yardleya, doszłam do wniosku, że cicha ceremonia w rodzinnej
kaplicy będzie najlepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich. W
przyjaznej atmosferze i otoczeniu życzliwych ludzi prędko się
uspokoisz i odzyskasz równowagę. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Jej córce Sophii, w każdym razie, to rozwiązanie musiało bardzo
odpowiadać - była w wyśmienitym nastroju. Ale dla Louise wszystko
było tak oszałamiające, że zarówno ceremonia ślubna, jak i przyjęcie
wydawały się jej nierealne, jak jakiś piękny sen.
Czy to naprawdę ona zbliżała się do Marcusa, Sharnbrooka i
oczekującego ich duchownego? A może był to ktoś inny?
Zapamiętała, że Marcus wydał jej się przystojniejszy niż
kiedykolwiek, że pastor uśmiechnął się do niej, i że, pomimo
zdenerwowania, zdołała wszystko powiedzieć prawidłowo. Jeśli
nawet jej głos brzmiał dziwnie w jej własnych uszach, to jednak
zebranym w kaplicy osobom wydał się najzupełniej normalny.
Na koniec Marcus pocałował ją, szepcząc:
- Witaj, lady Angmering, od tej chwili tak się będziesz tytułować.
- Następnie obie świeżo poślubione pary, wraz z hrabią, hrabiną i
resztą rodziny udały się do sali balowej, gdzie oczekiwało ich
pozostałe towarzystwo. Sala była pięknie udekorowana gałązkami
blu-szczu i ostrokrzewu - roślin, nawiązujących zarówno do tradycji
świąt Bożego Narodzenia, jak i uroczystości weselnych w domu
Cleeve'ów.
Długi stół uginający się pod ciężarem jadła i napojów zajmował
jeden koniec sali. Zwracając się do Sharnbrooka, Marcus żartobliwie
zauważył, że taka aranżacja przywodzi mu na myśl wnętrze
ekskluzywnej londyńskiej jaskini gry. Wzdłuż ścian rozstawiono
liczne małe stoliki i krzesła, aby goście mieli na czym wygodnie
spocząć.
Wchodzących do sali nowożeńców powitały gromkie oklaski. Po
zakończeniu okolicznościowych przemówień goście wdali się w
ożywione rozmowy między sobą. Dla wielu z nich była to okazja do
zobaczenia dawno niewidzianych przyjaciół i znajomych. Potworzyły
się grupki i po przywitaniu się z nowożeńcami rozpoczęła się
gorączkowa wymiana nowinek i opinii.
- Miałam nadzieję, że zobaczę tu Beatrice i Harry'ego
Ravensdenów! - wykrzyknęła Lavender Brabant. - Wiem że byli
zaproszeni, ale Beatrice, podobnie jak żona Lewisa, Caroline, jest przy
nadziei i dłuższa podróż jest dla niej nie wskazana.
- Ach - zauważyła Atena - więc oni też nadążają za ogólną modą,
bo nie tylko ona jest w odmiennym stanie. Dochodzę do wniosku, że
coś musi być w atmosferze hrabstwa Northampton, co sprzyja
rozrodczości, bowiem w tym okręgu jest ogromne zatrzęsienie dzieci.
Jack i Olivia Denning również nie mogli przyjechać z tego samego
powodu. Odnoszę wrażenie, że są tu panie, które mają to szczęście, że
ich stan jeszcze zezwala na wypuszczanie się w dalszą drogę.
- A ty, Ateno? - zapytała Lavender ze złośliwym błyskiem w oku.
- Czy ty też się do nich zaliczasz?
Atena uśmiechnęła się tajemniczo.
- Jedyne, co mogę ci odrzec w tym momencie, moja droga, to: być
może. Jednak nie tracę nadziei. A jak z tobą? Słyszałam, że podobno
wydałaś książkę pod tytułem „Flora” - bardzo odpowiednia nazwa.
Przyjmij moje najszczersze gratulacje. Będę się przechwalała
znajomością z tobą, kiedy pojadę w północne rejony kraju. Nie
wszystkim jest dana przyjaźń z pisarką.
Lavender gładko przełknęła komplement i wyraźnie się
udobruchała.
- Jesteś bardzo miła - odezwała się już łagodniej - ale to tylko
skromne dziełko. Daleko mu do powieści Waltera Scotta.
- Ale za to o wiele bardziej wartościowe - odparła Atena. - Tylko
nie mów tego Nickowi. Jako rdzenny Szkot jest przekonany, że nikt
nie dorówna pisarzowi rodem ze Szkocji. Nawet nie muszę cię pytać,
czy jesteś szczęśliwa - dodała jeszcze. - Obydwoje z Barneyem
wyglądacie jak ktoś, kto zgubił grosz, a znalazł gwineę.
Mam nadzieję, że zdążę zamienić z nim kilka słów, zanim
wyjedziemy. Widzę, że przysiadł się do niego Dungarran. Daję głowę,
że ucinają sobie wesołą pogawędkę na temat Newtona i matematyki!
Atena jednak była w błędzie. Jak Lavender później odkryła,
Barney wypytywał Dungarrana o jego małżeństwo.
- Mam wrażenie - powiedział wprost - że jesteście jak Romeo i
Julia ze Steepwood. Jak się wam żyje w małżeńskim stanie? Czy
przez cały dzień rozmawiacie o matematyce, czy też tylko w
niedzielę, jeśli kazanie pastora było nudne.
- Bez przesady, nie mówimy o tym ciągle - odparł Dungarran z
kamienną twarzą. Następnie, ku rozbawieniu otaczających go
znajomych, dodał: - Muszę przyznać, że obecnie, po zakończeniu prac
nad dodawaniem, zabraliśmy się za mnożenie.
Barney w pierwszej chwili nie poznał się na żarcie, ale kiedy go
zrozumiał, zauważył:
- Czy chcesz nam przez to oznajmić, że Hester spodziewa się
dziecka? Winszuję serdecznie i tak dalej.
- Dziękuję - odparł Dungarran z ukłonem - ale mam wrażenie, że
tobie też należą się gratulacje. Jesteś prawdziwym szczęściarzem. Nie
każdemu zdarza się odziedziczyć taki wielki majątek jak tobie, ale
moim zdaniem zasłużyłeś na to bardziej niż ktokolwiek inny. A w
ogóle to przyglądam się tu obecnym i odnoszę wrażenie, że większość
naszych przyjaciół i krewnych jest bardzo zadowolona z życia.
- Masz rację - przyznał Barney. - To może wydać się dziwne, ale
ogólne powodzenie zaczęło się tutaj dopiero po odejściu Sywella - ale
lepiej nie mówmy na ten temat.
- Rzeczywiście, lepiej nie mówić - zgodził się Dungarran, -
Słyszałem, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych umorzyło śledztwo
w sprawie morderstwa Sywella i zaprzestało poszukiwania sprawcy
tego czynu ze względu na dramatyczny brak kadry oraz natłok innych
ważniejszych spraw o kryminalnym charakterze. Bądźmy szczerzy -
Sywell to mała strata.
- To prawda - zgodził się Barney. - Czuję wielką ulgę na myśl, że
ta cała historia już się skończyła. Dopóki ten groźny cień wisiał nad
nami, nikt z tych, którzy mieli cokolwiek do czynienia z tym
łajdakiem, nie mógł czuć się spokojny, a już na pewno nie mógłby
bawić się beztrosko na dzisiejszym weselu.
Nie byli jedynymi spośród obecnych, którzy wspominali sprawę
zamordowania Sywella, ale nikt nie był na tyle nietaktowny, aby
mówić o tym przy Louise bądź przy kimś z rodziny Yardleyów.
Louise natomiast rozglądała się wokół ciekawie. U boku Marcusa,
otoczona rojem rozbawionych przyjaciół i znajomych, czuła się
bezpieczna i szczęśliwa. Wkraczała w nowe życie, spychając to
dawne, minione, pełne trosk i kłopotów w czarną otchłań niepamięci.
Marissa szepnęła jej na ucho:
- Wyglądasz w tej chwili jeszcze piękniej niż rano. Podczas
zaślubin zachowywałaś się bez zarzutu: teraz widzisz, jak
niepotrzebnie się denerwowałaś, głuptasku.
A więc jednak nie skompromitowałam się, pomyślała z radością
Louise. Mogła zatem oddać się beztrosko zabawie. Właśnie zbliżał się
do niej Hugo Perceval z żoną Deborą, roześmianą i promieniejącą
szczęściem.
Louise
właśnie zaczynała czuć się podobnie.
Uświadomiła sobie, że wypada im pogratulować, kiedy sama przyjmie
już od nich życzenia.
Niestety! Zbliżając się do Louise, Debora nieopatrznie obejrzała
się za dawno niewidzianą przyjaciółką, którą właśnie spostrzegła,
skutkiem czego zderzyła się z lokajem, który niósł tacę z kieliszkami
wypełnionymi szampanem. Kaskada pienistego płynu i szkła
chlusnęła na dywan, ale jakimś cudem sporo kieliszków ocalało, a
większość stojących w pobliżu osób szczęśliwie uniknęła ochlapania
wonnym trunkiem.
Debora spojrzała na Hugona z przerażeniem w oczach, ale jej mąż
tylko uśmiechnął się szeroko.
- Sprawy idą ku lepszemu, moja miła. Zwykle to ja bywam ofiarą
twojej nieuwagi, ale tym razem, na szczęście, wyszedłem z tego
zdarzenia obronną ręką.
- Ach, Hugo, wiesz, że ja nigdy tego nie robię naumyślnie. -
Debora westchnęła żałośnie. - To straszne. Przecież już od dłuższego
czasu nie miałam żadnego wypadku.
- Faktycznie, od czasu, kiedy wjechałaś powozem prosto do
jeziorka, zaraz po naszym ślubie, nic ci się przykrego nie przydarzyło
- zgodził się, spoglądając na nią z uśmiechem.
- Jak możesz mówić takie rzeczy - oburzyła się. - Przecież to
wcale nie była moja wina, wiesz przecież. - Zamilkła, po czym, z
charakterystyczną dla niej nagłą zmianą tonu dodała ponuro: -
Sprawiam same kłopoty. Nie rozumiem, jak ty jeszcze ze mną
wytrzymujesz.
Hugo roześmiał się, ujął jej rękę i uniósł do swoich ust.
- Deboro, jesteś moim szczęściem. Uwielbiam cię, kochanie moje.
Nie zamieniłbym ciebie na inną kobietę, nawet gdyby była
najpiękniejsza.
Podprowadził ją do ośmiokątnej wnęki, gdzie siedzieli książę
Inglesham z małżonką oraz Atena Cameron ze swym mężem,
Nickiem. Z tego miejsca, z dala od gwaru licznie zgromadzonych
gości, świetnie widziało się całą salę. Jednocześnie raczono się
doskonałym jadłem i napitkiem, pod którymi uginał się weselny stół
Yardleyów.
- Posiedź tutaj przez chwilę, Deboro kochanie - polecił Hugo. -
Porozmawiaj z Ateną, a ja pójdę przynieść nam coś do picia i
jedzenia. Przy niej na pewno się pośmiejesz.
- Takimi stwierdzeniami - zauważyła z udaną surowością Atena -
skazujesz mnie na tak bezdennie nudną konwersację, że wszyscy
wokół zaczną ziewać na potęgę. Ale idź i przynieść Deborze coś
dobrego. Będziemy, jeść, pić i weselić się. - Podsunęła krzesło onie-
śmielonej Deborze.
- Ach, pani nie potrafi wyobrazić sobie jak... - zaczęła Debora, ale
Atena przerwała jej ze śmiechem:
- A właśnie, że potrafię. Kiedy byłam przedstawiana księciu
regentowi, nadepnęłam sobie na suknię i stopa uwięzła mi w
przydługich fałdach. Wyobraź sobie moją konsternację oraz miny tych
wszystkich sługusów, gdy znalazłam się na podłodze, w pozycji, jaką
by należało przybrać, gdyby się chciało ucałować książęce stopy. Nie
mogło być chyba większej kompromitacji niż moja wtedy.
- Pani specjalnie to wymyśliła, bo chce mnie pani uspokoić,
prawda? - spytała podejrzliwie Debora.
- Ależ skąd. Tak właśnie było, nieprawdaż, Nick?
- Tak, rzeczywiście - potwierdził jej mąż. - Jedyną osobą
niezażenowaną był książę regent, który stwierdził „Piękna kobieta u
mych stóp - to widok godny książąt”, i podając dłoń, pomógł jej
wstać. Co więcej, Atena zdobyła sobie ogólny poklask, kiedy,
powstawszy, nie krygowała się niepotrzebnie - jakby to inna czyniła -
tylko złożyła przed księciem głęboki ukłon.
Kiedy Hugo powrócił, przynosząc, jak się wyraził, „dosyć strawy,
by nakarmić pułk wojska”, znalazł żonę już w znacznie lepszym
nastroju. Rozprawiała z ożywieniem bez cienia dawnej nieśmiałości i
skrępowania.
Zarówno Nick, jak i księżna wiedzieli oczywiście, że dobroduszna
Atena zmyśliła tę całą historię z księciem regentem, aby ośmielić
biedną Deborę i przywrócić jej dobry humor. Pojętny mąż pośpieszył
jej w sukurs i mistyfikacja się udała. A co do Louise, ta wprawdzie
straciła okazję do rozmowy z Deborą i Hugonem, lecz towarzystwo
Dungarrana i Hester wynagrodziło jej to. Hrabia zaprosił tych
ostatnich do osobnego stołu, przy którym siedział z najbliższą rodziną.
Gdy zajęli miejsca, Dungarran nachylając się w stronę Marcusa,
zauważył wesoło:
- To była dla mnie największa niespodzianka w życiu -
zaproszenie na twój ślub, Angmering. Jakiś facet, zwany Jack
Perceval, który podaje się za mego dalekiego krewnego, choć nie
wiem, ile w tym prawdy, twierdził, że założył się z tobą, iż nie ożenisz
się przed końcem roku. A tymczasem jesteś żonaty i to wcale nie na
żarty. Czy rzeczywiście taki fakt miał miejsce, czy też to jakaś głupia
płotka?
Marcus spojrzał ze skruchą na Louise.
- Tak, to prawda i chcąc nie chcąc, zapłaciłem Percevalowi
wygraną. Nie była to wielka suma, ale nawet gdyby była, to z chwilą,
kiedy ujrzałem Louise, zrozumiałem, że Jack Perceval ma już forsę w
kieszeni. Ale co znaczą pieniądze wobec zdobycia tak niezrównanej
kobiety?
- Masz rację. Muszę cię poinformować, że obojętne jak czarująca
i inteligentna jest twoja żona, i tak nie pobije mojej Hester, gdyby obie
zechciały stanąć do walki o taki tytuł.
- Nie mówiąc już o mojej Sophii - rzucił Sharnbrook, ignorując
zasady savoir vivre'u i całując żonę w policzek. - Gdyby ona
postanowiła stanąć do tych zawodów, jej kandydatura byłaby nie do
pokonania.
- Oto głosy trzech szczęśliwych żonkosiów - zauważył
rozbawiony lord Yardley. - Ale co do ciebie, Marcusie, to muszę
wyznać, że niemile mnie zaskoczyłeś. Nie podejrzewałem cię o
hazard, ale okazuje się, że byłem w błędzie.
- Ach, ojcze - odparł Marcus z uśmiechem - to było tylko raz i w
wyjątkowej sytuacji. Byłem tej nocy trochę wstawiony i smutny, a to,
jak przyznasz, nie jest typowy dla mnie stan.
- To prawda - przyznał ojciec. Siedzący opodal Ned Drugi
wtrącił:
- A mnie się wydawało, że ty nigdy nie zaglądasz do kieliszka,
Marcusie. Czy nie uważasz, Nedzie Pierwszy, że nie jest to budujący
przykład dla nas obu? Po tym, czego się teraz dowiedziałem, nie
zamierzam już nigdy wysłuchiwać kazań Marcusa na temat naszego
złego zachowania.
- Dość tego, chłopcy - skarciła ich matka. - Nie życzę sobie takich
impertynencji wobec waszego starszego brata w dniu jego wesela.
Słysząc to, wykrzyknął:
- Czy to oznacza, że we wszystkie inne dni możemy pozwolić
sobie na impertynencję, mamo?
- Widzę, że mamy przed sobą przyszłego adwokata, logicznego i
przebiegłego - zauważył Dungarran ze śmiechem. - A może nawet
sędziego Sądu Najwyższego?
Ned Pierwszy potrząsnął energicznie głową.
- W żadnym wypadku, sir. Mówił mi Marcus, że jest pan
wybitnym matematykiem, a moim zamiarem jest poświęcić się
właśnie tej gałęzi nauki. Ale najpierw muszę ukończyć stosowny
wydział na uniwersytecie w Oksfordzie. Może zechciałby pan udzielić
mi jakiejś mądrej rady w tej materii, potem, gdy skończy się obiad?
- Z przyjemnością - zgodził się Dungarran, wznosząc kieliszek w
kierunku Neda Pierwszego. - A jeżeli ja nie podołam zadaniu, to
Hester przyjdzie z pomocą. Z nas dwojga ja jestem większym
pedantem, ona, natomiast, jest bardziej twórcza - to prawdziwy Pascal
w spódnicy.
. Hester usłyszała słowa męża i skarciła go żartobliwie.
- Ależ, mój drogi, co ty wygadujesz! Robisz ze mnie jakąś
straszną mądralę. Ale wszystko jedno, chętnie pomogę Nedowi w
matematycznych problemach.
Reszta zgromadzonego wokół stołu towarzystwa przyłączyła się
do tej ożywionej beztroskiej konwersacji. Louise, oszołomiona
samym faktem, że stała się mężatką, poczuła się nagle znużona
nadmiarem głośnej paplaniny. Nigdy przedtem nie uczestniczyła w
tak wesołym i licznym zgromadzeniu rodzinnym. Szeptem zwróciła
się do Marcusa z pytaniem:
- Czy oni zawsze tak rozprawiają?
- Przeważnie - odparł - ale dzisiaj są bardziej weseli niż zawsze.
Cieszą się, widząc, jak bardzo ja i Sophia jesteśmy szczęśliwi.
- Rzeczywiście - zgodziła się Louise. Z trudem uzmysławiała
sobie, że w końcu dotarła do miejsca, które zawsze wydawało jej się
rajem na ziemi. O, nie, nie była na tyle naiwna, aby wierzyć, że ma już
wszystkie kłopoty za sobą, że wszystko, co złe, skończyło się z dniem
dzisiejszym i że od tej pory jej życie będzie usłane różami. Ale dla
kogoś, kto tak jak ona był zawsze ignorowany, wyzyskiwany i
pomijany, wszystkie ewentualne trudności w jej nowym życiu będą
niczym w porównaniu z tym, czego doświadczyła.
Zaczęto wznosić toasty. Louise zrozumiała, że jeśli nie chce upić
się do nieprzytomności, musi ograniczyć się tylko do kropli wina przy
każdej z takich okazji. Na sali wrzawa przybierała na sile, co też
stanowiło dla niej nowość.
Jak zauważył Marcus, nie tyle była zmęczona, co oszołomiona
tym wszystkim, co się wokół niej działo. Kiedy na zakończenie
obiadu podano deser, szepnął do niej:
- Jak skończymy jeść, musimy wstać, obejść salę i pożegnać się z
każdym gościem osobiście. Następnie służba uprzątnie stoły i na salę
wejdą muzykanci. My oboje i Sharnbrook z Sophią poprowadzimy
pierwszy taniec. Potem opuścimy przyjęcie, a zabawa będzie trwała
jeszcze długo po naszym odjeździe.
Louise ucieszyła się w skrytości duszy na tę wiadomość. Była
szczęśliwa i bawiła się doskonale, ale pragnęła jak najszybciej znaleźć
się sama z Marcusem. Wiedziała, że Sophia również marzy o chwili,
kiedy zostaną z Shambrookiem tylko we dwoje. Ci ostatni nie opusz-
czali Jaffrey House.
Dostali w nim do dyspozycji apartament, podczas gdy ona z
Marcusem mieli zamieszkać na razie w wygodnym domu byłego
doradcy majątkowego hrabiego Yardleya. Dom był położony w
pobliżu opactwa. Miał im służyć do czasu ukończenia restauracji
opactwa, które zmodernizowane i wyposażone w nowe umeblowanie,
stanie się wreszcie siedzibą godną przedstawiciela starego i
zasłużonego rodu i dziedzica cenionego nazwiska.
Obchodzenie sali i żegnanie się z gośćmi sprawiało Louise wielką
przyjemność. Wszyscy uśmiechali się, wszyscy zdali się równie
szczęśliwi jak oni. Atena odezwała się do niej półgłosem:
- Życzę ci, żebyś była równie szczęśliwa z Marcusem jak ja ze
swoim Nickiem. Lubię twego Marcusa. Robi wrażenie przyzwoitego
człowieka, który, mam nadzieję, spełni wszelkie twoje oczekiwania.
Należy ci się to od życia - przeżyłaś tyle trudnych chwil.
- Och, tak, Marcus jest rzeczywiście wspaniały - przyznała Louise
z zapałem. - Ja również się cieszę z twego szczęścia.
Ostatnimi osobami, z którymi pożegnali się na sali, byli hrabia i
Marissa. Jeśli nawet lord Yardley wydawał się jeszcze słabowitszy i
mizerniejszy niż zwykle, to jego zadowolenie ze szczęśliwego ożenku
syna tak wyraźnie rzucało się w oczy, że jak na razie ich obawy o jego
zdrowie rozwiały się. Marissa, oczywiście, życzyła im wszelkiej
pomyślności, a Dwaj Nedowie byli jak zwykle czarująco nieznośni.
Następnie nowożeńcy zaszli do pomieszczeń kuchennych, gdzie
przy stole zastawionym suto wszelkim jadłem i napitkiem bawiła się
służba. Wzruszony majordomus przewodził we wznoszeniu toastów
na ich cześć.
Gdy znaleźli się wreszcie w holu, przy szeroko otwartych
drzwiach, czekając, aż powóz zajedzie przed główne wejście, Louise,
kurczowo trzymając w ręku swój ślubny bukiet, zdumiała się, że na
zewnątrz, pomimo że był to już koniec grudnia, jest nadal tak widno.
- Nic dziwnego - odrzekł Marcus - przecież jest dopiero wpół do
trzeciej, dzień, chociaż zimny, jest stosunkowo pogodny. Prawdę
mówiąc, cieszę się, że zostajemy wreszcie tylko we dwoje. Twarz mi
już zupełnie zesztywniała od tego ciągłego uśmiechania się do
wszystkich i prowadzenia zdawkowej rozmowy. To nie dla mnie.
- Ani dla mnie - przytaknęła Louise. - Ale to może nieładnie, że
myślę z ulgą o opuszczeniu towarzystwa. Wszyscy byli tacy serdeczni
i tak szczerze cieszyli się z naszego ślubu.
- Zwłaszcza mój ojciec - zauważył Marcus. - On sądził, że zostanę
starym kawalerem przemieniającym się z upływem czasu w jednego z
tych zgorzkniałych starców przesiadujących w londyńskich klubach i
utyskujących, że wszystko schodzi na psy. Bardzo się tego obawiał.
Powóz wreszcie zajechał na żwirem wysypany podjazd, lecz
zanim się w nim usadowili, Louise zwróciła się jeszcze do Marcusa „z
pytaniem:
- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś poinformować stangreta,
dokąd najpierw jedziemy.
- Naturalnie, że nie - odparł Marcus. - On wie, gdzie ma nas
przede wszystkim zawieźć. Upewniłem się co do tego. Ale widzę, że
nie rzuciłaś swego bukietu między niezamężne panny.
- To prawda. Sophia tak zrobiła - rzuciła kwiaty za siebie, przed
naszym wyjściem. Pochwyciła je siostra Dungarrana.
Marcus zaśmiał się i ucałował ją, zanim ruszyli w drogę, mówiąc:
- Podejrzewam, że jest to jeszcze jedna matematyczka w tej
rodzinie, ponieważ Ned Pierwszy tak był nią oczarowany, że nie
odstępował jej na krok. Ale, ale, jak przybędziemy na miejsce, czy nie
będzie ci za zimno w tym, co masz na sobie? Może włożysz teraz
pelerynę? Czy mam ci pomóc?
- Tak, proszę - odparła Louise i odchyliła się do tyłu na oparcie
siedzenia. W milczeniu przypatrywała się Marcusowi: nadal trudno jej
było uwierzyć, że są już małżeństwem.
- O jedno tylko cię proszę - powiedział, pochylając się, aby ująć
jej dłoń i zajrzeć głęboko w oczy. - Postaraj się, aby nasza wyprawa
nie przeciągnęła się zanadto. Jestem w okropnym stanie od momentu,
gdy pastor ogłosił, że połączył już nas małżeńskim węzłem. Jeżeli nie
znajdziemy się w niedługim czasie w sypialni, obawiam się, że będę
musiał wezwać lekarza, żeby udzielił mi pomocy, zanim zajedziemy
do domu.
- Mam nadzieję, że zdołam znaleźć lekarstwo na wszystkie twoje
dolegliwości, kiedy już znajdziemy się na miejscu - powiedziała
filuternie.
- „Spełnienie nadziei, odłożone, rani serce” - wyrecytował
posępnym głosem Marcus.
- Przeciwnie - zaprotestowała Louise - stare przysłowie mówi:
„Pragnienie wzmaga się wraz ze zwłoką”.
Roześmieli się oboje, po czym Marcus wtrącił:
- Na szczęście większość przysłów i starych porzekadeł przeczy
sobie nawzajem: skutek tego jest taki, że uczestniczymy w zawodach,
w których żadne z nas nie jest w stanie zwyciężyć.
- A biorąc pod uwagę fakt, że właśnie się pobraliśmy, to
wspaniała prognoza - podsumowała dyskusję Louise.
Wciąż śmiali się, gdy powóz zatrzymał się na skraju lasu, w
którym rósł niegdyś Święty Gaj. Louise zdjęte swe śliczne białe
pantofelki i przebrała się w parę solidniejszych bucików, które zabrała
ze sobą. Natomiast ślubne obuwie Marcusa, było na tyle mocne, że
mógł w nim z powodzeniem odbyć dłuższą wędrówkę po lesie.
Zbliżał się zmrok. Na dworze powoli zaczynało robić się szarawo,
tym bardziej że słońce kryło się za chmurami. Przed nimi rozciągała
się ciemna wstęga lasu.
- Muszę stwierdzić, że szczęście w dniu ślubu nam dopisało -
zauważyła Louise, kiedy z pomocą lokaja wysiedli z powozu. -
Pogoda była piękna, chociaż teraz zaczyna się już robić mniej
przyjemnie.
- Nasz pierwszy spacer jako pary małżonków - stwierdził Marcus.
- Weź mnie pod rękę, lady Angmering.
- Z przyjemnością, lordzie Angmering - odparła i poszli powoli
ścieżką, która wiodła w głąb lasu. Chwilami, kiedy korony drzew
zwierały się nad nimi, pogrążali się w mroku, by następnie znów
wyłonić się na jaśniejszą przestrzeń. Szli w milczeniu, dziwnie jakoś
przejęci i wzruszeni, jakby w tej ich przechadzce było coś
mistycznego, co skłaniało do świętej ciszy. Wreszcie dotarli do małej
polanki, na której rósł dawniej Święty Gaj, z królującym pośrodku
kamieniem runicznym.
- Tam - powiedziała Louise, tak jak to uczyniła w pamiętnym śnie
Marcusa. - Chcę tam pójść - i wskazała na kamień.
Naprzeciw głazu stała żeliwna ławka umieszczona tu przed laty
przez któregoś z dawno zmarłych hrabiów Yardleyów. Marcus
rozpostarł pled i wtedy dopiero na niej usiedli.
Po chwili milczenia spytał:
- A teraz, lady Angmering, powiedz, co ci kazało odwiedzić
dzisiaj to miejsce i czemu wzięłaś ze sobą swój ślubny bukiet?
- Widzisz... Atena i ja często odwiedzałyśmy polanę, gdzie
dawniej rósł Święty Gaj, i usiłowałyśmy wyobrazić sobie, jak
wyglądali ludzie, którzy wycięli runiczne litery na tym kamieniu i
nazwali go świętym. Obie znałyśmy związaną z nim legendę,
głoszącą, że pogańskie ludy, które go wzniosły, rzuciły klątwę na tych
wszystkich, którzy po nich nastąpią, a nie będą czcić świętego
kamienia.
Wedle tej klątwy jego nowych właścicieli czekają różnego
rodzaju nieszczęścia i katastrofy. Czy jest ktoś, kto zaprzeczy
prawdziwości tej legendy? Wystarczy wspomnieć o rozwiązaniu
klasztorów, o opactwie, które popadło w ruinę, a potem o
nieszczęśliwych żywotach Cleeve'ów, hrabiów Yardleyów, którzy
przejęli Steepwood w posiadanie, by je następnie utracić na rzecz
Sywella. Przypomnij sobie także, jaki straszliwy spotkał go koniec. A
teraz my dziedziczymy jedno i drugie: ziemię i klątwę.
Cyganka, która nam wróżyła, wtedy na jesiennym jarmarku w
Chelsea, zapewniła nas, że przełamała ciążącą na nas klątwę; może
zatem nic nam nie grozi. Chciałabym jednak, na wszelki wypadek,
zdjąć ją z tych wszystkich, którzy nastąpią po nas. Myśl, że nasi
potomkowie staną się spadkobiercami nieszczęść i ruiny, przejmuje
mnie grozą. Dlatego pragnę raz na zawsze położyć kres temu
przekleństwu.
Dlatego prosiłam cię, abyś mnie tu przywiózł i dlatego zabrałam
ze sobą swój ślubny bukiet. Chcę go złożyć w ofierze przed
kamieniem runicznym i oświadczyć duchom jego założycieli,
zaklętym w tym kamieniu, że czcimy mężczyzn, którzy go postawili,
oraz ich wierne towarzyszki życia.
W ten sposób wzywamy ich i błagamy, aby zlitowali się nad nami
i zdjęli klątwę z naszej rodziny, aby wszystkim Cleeve'om i tym,
którzy po nich nastaną, było dane żyć i umierać jak zwyczajnym
ludziom nieobciążonym klątwą. Czy sądzisz, że jest to głupie,
Marcusie? - zapytała na końcu.
- Nie, kochanie, to nie jest głupie. Poza tym nie zaszkodzi
próbować pozbyć się tej klątwy z pomocą zaklęć i egzorcyzmów w
rodzaju złożenia ofiary ze ślubnego bukietu i odmówienia modlitwy.
Louise wstała z ławki. Uklękła, nie bacząc, że pobrudzi swą
piękną suknię, i umieściła bukiet u stóp kamienia pokrytego
runicznym pismem.
- Przyjmij w darze mój ślubny bukiet - zaczęła jasnym
dźwięcznym głosem. - Oświadczam, że czcimy tych, którzy stworzyli
ten kamień, i pokornie błagam, jako że i my również czcimy duchy
zaklęte w tym kamieniu - o zdjęcie klątwy nie tylko z nas, ale i z na-
szych dzieci. Błagam, abyś zesłał nam znak, że przyjąłeś mój dar, że
zdjąłeś z nich odwieczną klątwę, tak aby nigdy żadne nieszczęścia i
katastrofy nie spadły na nasze dzieci ani na dzieci ich dzieci.
Złożyła ręce jak do modlitwy i tak w tej kornej pozie, w
milczeniu, trwała przez kilka minut. Następnie wstała z klęczek.
W tym momencie wiszące nad ziemią chmury rozstąpiły się i
wyjrzało blade słońce. Złocisty promień spłynął na ziemię, zalewając
kamień i bukiet złożony u jego stóp przejrzystym światłem.
- To znak - szepnęła Louise. - Prawdziwy znak. Odwróciła się do
Marcusa i wyciągnęła ku niemu obie ręce. On pochwycił je, a
następnie zamknął Louise w ramionach i ucałował różane usta. Jego
pocałunek tym razem nie był objawem namiętności - tę okazać miał
niebawem w ich sypialni - lecz wyrazem najgłębszego szacunku i
poważania.
- Znak czy nie znak - powiedział - uczyniłaś wielką rzecz i należą
ci się słowa uznania. A teraz, lady Angmering, chodźmy wreszcie do
domu, aby, jak nakazuje tradycja, uświęcić nasz związek cielesnym
zjednoczeniem.
- Tak - odparła posłusznie. Ruszyli z powrotem ścieżką ku
oczekującemu ich powozowi i ku szczęśliwej nieobciążonej już
klątwą przyszłości, która czekała ich dzieci oraz dzieci ich dzieci.