JUDITH MCNAUGHT
PODWÓJNĄ MIARĄ
Wielka miłość i prawdziwa przyjaźń
są dwoma najcenniejszymi darami życia
- czuje się po dwakroć błogosławiona,
gdyż oba zostały mi dane.
Książkę tę dedykuję w imię przyjaźni
Kathy i Stanowi śakom.
ROZDZIAŁ 1
Na odgłos kroków Philip Whitworth podniósł wzrok znad biurka. Oparł się wygodniej
w fotelu, i spojrzawszy z uwagą na zbliżającego się pośpiesznie wiceprezesa, rzucił mu
niecierpliwe pytanie:
- No i ujawnili już, kto przebił naszą ofertę?
Wiceprezes zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki oddech.
- Sinclair nas przebił! - wysapał ze złością. - O marne trzydzieści tysięcy! Przeklęty
drań, wyszedł z ceną niższą o tyle co nic i zgarnął nam sprzed nosa kontrakt na pięćdziesiąt
milionów dolarów! Radia do wszystkich aut produkcji National Motors, bagatela... -
zakończył z nutą rezygnacji.
Philip Whitworth był bardziej opanowany, co najwyżej lekkie zaciśnięcie szczęk
ś
wiadczyło o tym, że wzbiera w nim gniew.
- A więc już czwarty raz w ciągu roku Sinclair sprzątnął nam ważny kontrakt - rzekł
dobitnym, lecz spokojnym głosem. - Cóż to za niezwykły zbieg okoliczności, prawda?
Zdenerwowany wiceprezes nie dopatrzył się w tym ostatnim zdaniu ironii.
Potraktował je całkowicie serio. Zaczął wykrzykiwać:
- Zbieg okoliczności! Do diabła, Philip, to nie żaden zbieg okoliczności, dobrze wiesz,
tak samo jak ja! Ktoś w moim dziale jest u Nicka Sinclaira na garnuszku! Jakiś gnojek dla
niego szpieguje! Teraz już tylko sześciu naszych ludzi znało stawkę, z jaką wyszliśmy w
ofercie. Jeden z tej szóstki to szpicel!
Philip oparł się jeszcze wygodniej, odchylając do tyłu przyprószoną już z lekka
srebrem siwizny głowę.
- Przecież sprawdzałeś tych wszystkich sześciu facetów i dowiedziałeś się tylko tyle,
ż
e trzej z nich lubią mydlić oczy żonom i robić skoki w bok - starał się zmitygować swego
wzburzonego rozmówcę.
- Widocznie nie prześwietliłem ich dość dokładnie! - burknął wiceprezes, po czym
podrapał się z zakłopotaniem po głowie i spojrzał Whitworthowi prosto w oczy. - Widzisz,
Philip - odezwał się z lekka mentorskim tonem - ja rozumiem, że Sinclair to twój przybrany
syn, ale musisz w końcu coś zrobić, żeby mu przytrzeć nosa, bo inaczej to on cię zniszczy.
Oczy Philipa stały się zimne jak lód. Wyjaśnił:
- Nigdy nie uważałem Nicka Sinclaira za żadnego „przybranego syna”, nawet rodzona
matka, a moja żona, też już się go wyrzekła. A co właściwie według ciebie miałbym zrobić,
ż
eby przyhamować jego niebezpieczne zapędy? - zapytał.
- Zainstalować wtyczkę w jego firmie i wyniuchać, kto tu u nas jest szpiegiem. Zresztą
zrób, co uważasz, ale na litość boską, zrób coś! Zrób cokolwiek!
Nim Philip Whitworth zdążył się jakoś ustosunkować do dramatycznego apelu
wiceprezesa, w gabinecie rozległ się ostry brzęczyk interkomu.
- Tak, Helen, o co chodzi? - zapytał Philip sekretarkę.
- Przepraszam, że panu przerywam, sir, ale przyszła już miss Lauren Danner - usłyszał
w odpowiedzi. - Mówi, że jest z panem umówiona na rozmowę w sprawie pracy.
- Rzeczywiście... - przyświadczył Philip z lekkim zniecierpliwieniem. - Proszę
powiedzieć, że ją przyjmę za parę minut.
- Od kiedy to osobiście zajmujesz się kompletowaniem personelu? - spytał, nie kryjąc
zdziwienia, wiceprezes.
- To sprawa typowo grzecznościowa - wyjaśnił Philip. - Ojciec tej dziewczyny jest
moim dalekim kuzynem, wiesz, taka dziesiąta woda po kisielu. Kiedy moja matka wzięła się
przed laty do pisania książki o dziejach naszej rodziny, odnalazła go jakoś i zaprosiła na
weekend. Zawsze tak robiła, kiedy się natknęła na domniemanego krewniaka. Zapraszała tych
ludzi, żeby ich wypytać o rodzinne koneksje, sprawdzić, czy faktycznie są z nami
spokrewnieni, i zdecydować, czy warto o nich wspomnieć w książce. Ten Danner był
profesorem na uniwersytecie w Chicago. Sam nie mógł przyjechać, więc podesłał nam „w
zastępstwie” żonę - pianistkę i córkę. Wiem, że pani Danner zginęła kilka lat później w
wypadku samochodowym... Z Dannerem nie miałem żadnych kontaktów, dopóki nie
zadzwonił do mnie tydzień temu z prośbą, żebym przyjął do pracy jego córkę Lauren, Mówił,
ż
e dziewczyna nie może znaleźć nic odpowiedniego w Fenster, w Missouri, gdzie teraz
mieszkają.
- Trzeba mieć niezły tupet, żeby zadzwonić ni z gruszki, ni z pietruszki w takiej
sprawie, nie uważasz?
Philip zniechęcony machnął ręką.
- Pogadam z tą dziewczyną i odeślę ją do domu. Przecież nie mamy tu zajęcia dla
absolwentki konserwatorium. A nawet gdybyśmy mieli, jej akurat i tak bym nie przyjął.
Mówię ci, to był najokropniejszy i najbardziej denerwujący dzieciak, jakiego kiedykolwiek w
ż
yciu widziałem. Dziewięć lat czy coś koło tego, fatalne maniery, pucołowate policzki, piegi,
rude włosy, ciągle potargane, paskudne rogowe okularki... A przy tym wszystkim smarkula
jeszcze miała czelność zadzierać nosa! W naszym domu...
Sekretarka Philipa Whitwortha zerknęła na siedzącą naprzeciwko niej młodą osobę w
granatowym kostiumiku i eleganckiej białej bluzce. Dziewczyna była po prostu piękna: włosy
o barwie miodu upięte w elegancki kok, lekko wypukłe kości policzkowe, nosek niewielki,
podbródek delikatnie zaokrąglony, długie, wywinięte rzęsy, no i te oczy - niezwykłe,
ś
wietliste, turkusowe!
- Pan Whitworth przyjmie panią za kilka minut - poinformowała uprzejmie i odwróciła
wzrok, by dodatkowo nie peszyć oczekującej na ważną rozmowę interesantki.
Lauren Danner uśmiechnęła się blado. Powiedziała tylko:
- Dziękuję pani.
Powróciła do przeglądania magazynu ilustrowanego, który trzymała przed sobą.
Trzymała go i patrzyła na kolorowe stronice, w istocie jednak nic tam nie widziała,
skoncentrowana wyłącznie na jednym: na przenikającym ją napięciu, a nawet lęku, przed
spotkaniem twarzą w twarz z Philipem Whitworthem.
Czternaście minionych lat nie zatarło przykrego wspomnienia dwóch dni spędzonych
we wspaniałej rezydencji w Grosse Pointe, gdzie nie tylko cała rodzina Whitworthów, ale
nawet ich służba odnosiła się do Lauren i jej matki z obraźliwym lekceważeniem. Gdyby
ojciec nie zadzwonił do swego zamożnego i wpływowego „kuzyna” w tajemnicy i nie umówił
Lauren na rozmowę z nim w sprawie pracy, z pewnością nigdy by się tu, w Detroit, nie
zjawiła. Ale nie wypadało się wymawiać, skoro wszystko zostało uzgodnione i Philip zgodził
się „zrobić jej grzeczność”.
Lauren mogła wprawdzie opowiedzieć ojcu o tym, jak zachowali się Whitworthowie
czternaście lat temu, i wykręcić się od tego spotkania, nie chciała jednak przysparzać mu
frasunku. Wystarczająco dręczył się brakiem pieniędzy, odkąd - wraz z wieloma innymi
nauczycielami z Missouri - stracił pracę, gdy udręczeni recesją podatnicy nie zgodzili się
łożyć więcej niż dotąd na stanową oświatę...
Kiedy po trzech miesiącach bezowocnych poszukiwań ojciec powrócił z kolejnej
nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracy, tym razem z Kansas City, uśmiechnął się smutno
do córki i do swej drugiej żony i powiedział:
- Wygląda na to, że bezrobotny nauczyciel nie dostanie w dzisiejszych czasach nawet
posady stróża. Chociaż w moim wypadku to może i lepiej, bo chyba nie umiałbym wywijać
miotłą...
W chwilę później pobladł, przycisnął dłonie do piersi z lewej strony i upadł, rażony
silnym atakiem serca.
Teraz wracał już, co prawda powoli, do zdrowia, ale pod wpływem tego, co mu się
przydarzyło, Lauren postanowiła skorygować, a właściwie radykalnie wręcz zmienić swoje
ż
yciowe plany. Po latach wytrwałej nauki gry na fortepianie i ukończeniu wyższych studiów
muzycznych doszła do wniosku, że nie ma w sobie dość siły woli, ambicji i gotowości do
poświęceń, by zostać koncertującą pianistką jak matka; odziedziczyła wprawdzie po niej
talent, ale brakowało jej cech charakteru niezbędnych do osiągnięcia sukcesu artystycznego.
Ucząc się, ćwicząc i wciąż pracując dodatkowo, by zdobyć środki na opłacenie
studiów muzycznych, Lauren zupełnie nie miała w życiu czasu na rozrywkę czy relaks.
Owszem, jeździła po całych Stanach na konkursy pianistyczne, lecz nigdzie nie widziała nic
poza pokojem hotelowym, pokojem do ćwiczeń i salą koncertową. Spotykała wielu
mężczyzn, ale nigdy nie miała czasu na coś więcej niż tylko przelotna znajomość. Zdobywała
stypendia i nagrody, zawsze jednak brakowało jej pieniędzy na pokrycie własnych bieżących
wydatków, co oznaczało ciągłe dodatkowe obciążenie dorywczą pracą.
Lauren miała coraz częściej wrażenie, że zainwestowawszy w muzykę naprawdę
wiele, zbyt mało otrzymuje w zamian. Oczywiście, szkoda jej było bezpowrotnie porzucać to,
czemu z wytrwałością i upodobaniem oddawała się przez wiele lat, od dzieciństwa do
dwudziestego trzeciego roku życia. Choroba ojca i rosnący plik rachunków do zapłacenia, oto
co ostatecznie przesądziło, że podjęła decyzję, z którą dotąd zwlekała. Ojciec stracił pracę w
kwietniu, wraz z uprawnieniami do bezpłatnej opieki medycznej. W lipcu zachorował, a więc
stracił również zdrowie, W ciągu ubiegłych lat to właśnie on przede wszystkim pomagał
córce w finansowaniu studiów... Lauren uznała, że teraz przyszła kolej, aby ona pomogła
jemu.
Pod ciężarem odpowiedzialności czuła się tak, jakby musiała dźwigać na ramionach
cały świat. Potrzebowała pracy i pieniędzy, i to od zaraz! W Fenster w stanie Missouri szans
na znalezienie popłatnego zajęcia praktycznie nie było. Musiała więc zdecydować się na
wyjazd do którejś z wielkich metropolii, do jednego z krajowych centrów biznesu, Los rzucił
ją do Detroit; sprawił, że oto oczekiwała, stremowana i zdezorientowana, na wejście do
gabinetu magnata przemysłowego, a zarazem dalekiego kuzyna, który podczas pierwszego i
jedynego, jak dotąd, spotkania przed czternastu laty zaprezentował jej się od wcale nie
najlepszej strony.
Zabrzęczał telefon, sekretarka podniosła słuchawkę. Po chwili wstała zza biurka i
oznajmiła:
- Pan Whitworth prosi panią, miss Danner.
Podprowadziła Lauren do ozdobnych mahoniowych drzwi gabinetu szefa. Otworzyła
je przed nią. Ostatnią myślą Lauren przed przekroczeniem progu jaskini lwa było: „śeby tak
mnie nie pamiętał...”
Weszła. Lata występów przed publicznością nauczyły ją, jak walczyć z tremą i
maskować zdenerwowanie, mimo wewnętrznego niepokoju pozornie robiła więc wrażenie
osoby pewnej siebie i całkowicie opanowanej.
Philip Whitworth uniósł się na powitanie zza biurka. Na jego twarzy o
arystokratycznych rysach odmalowało się zdziwienie, którego nie próbował nawet, a może po
prostu nie był w stanie, ukryć. Wyciągając ku „kuzynowi” z wdziękiem dłoń ponad
mahoniowym blatem, Lauren powiedziała:
- Pan zapewne mnie już nie pamięta, mister Whitworth, ale Lauren Danner to właśnie
ja.
Uścisk dłoni Philipa był zdecydowany i dość silny. Jego głos zabrzmiał tłumionym
rozbawieniem.
- Ależ pamiętam, pamiętam doskonale, Lauren. Byłaś jednym z tych... dzieciaków,
których... tak łatwo się nie zapomina.
Lauren uśmiechnęła się, mile zaskoczona poczuciem humoru Philipa. Odparła żywo:
- Bardzo mi miło, że nie powiedział pan: Jednym z tych okropnych dzieciaków...”
W ten sposób został zawarty tymczasowy rozejm, Philip wskazał Lauren ustawione
naprzeciwko biurka krzesło z obiciem ze złocistego aksamitu. Sam usiadł w obrotowym
skórzanym fotelu, którego kasztanowa barwa harmonizowała z czerwonobrązowym
odcieniem mahoniowego biurka.
- Mam tu życiorys - oświadczyła Lauren, wyjmując z przewieszonej przez ramię
torebki kopertę i podając ją Whitworthowi.
Philip wyjął napisany na maszynie dokument i niby to zaczął go przeglądać, w istocie
jednak wciąż podnosił piwne oczy na twarz Lauren. Po dłuższej chwili odezwał się:
- Twoje podobieństwo do matki jest wprost uderzające. Była Włoszką, prawda?
- Mama urodziła się już w Stanach - wyjaśniła Lauren - ale dziadkowie byli
Włochami.
Philip pokiwał w zadumie głową.
- Włosy masz dużo jaśniejsze, ale poza tym kropka w kropkę... - powiedział. Po czym,
znów zerknąwszy przelotnie w życiorys, dodał z zadumą: - To była niezwykle piękna
kobieta...
Lauren absolutnie nie przewidywała, że jej rozmowa z ewentualnym przyszłym
pracodawcą potoczy się w takim kierunku. Pochwała urody Giny Danner, jej zmarłej matki,
podejmowanej przed czternastu laty przez „kuzyna” w rodowej rezydencji Whitworthów z
takim chłodem i rezerwą, wprawiła ją w zdumienie.
Kiedy Philip zaczął dokładnie studiować przedłożony mu życiorys, Lauren usiadła
wygodniej na krześle i najpierw rozejrzała się po okazałym, solidnym gabinecie, z którego
„kuzyn” Whitworth zarządzał swym przemysłowym imperium, a potem zaczęła się
przyglądać jemu samemu. Prezentował się wyjątkowo dobrze jak na mężczyznę po
pięćdziesiątce. Włosy miał wprawdzie przyprószone siwizną, ale twarz całkowicie
pozbawioną zmarszczek, a sylwetkę sprężystą i szczupłą. Kiedy tak siedział, wysoki,
dystyngowany, ubrany w ciemny garnitur o doskonałym kroju, za rozłożystym, prawdziwie
„królewskim” czy „prezydenckim” biurkiem, wydawał się wręcz emanować potęgą pieniądza
i władzy. Lauren musiała, choć niechętnie, przyznać się sama przed sobą, że robi to na niej
wrażenie.
Zapamiętała Philipa Whitwortha jako pyszałka i zarozumialca, nadętego snoba... Taki
obraz utrwalił się jej z dzieciństwa. Tymczasem teraz, już jako dorosła osoba, ujrzała w nim
eleganckiego dżentelmena, który potraktował ją z prawdziwą kurtuazją, a do tego jeszcze
ujawnił wcale nie najmniejsze poczucie humoru. Czyżby dotychczasowe uprzedzenia miały
być całkowicie bezpodstawne? Lauren nie potrafiła jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie,
ale nie mogła też się powstrzymać, żeby go nie postawić. Czyżby przed laty błędnie oceniła
Whitwortha? Czy może raczej teraz dała się zwieść jego nienagannym manierom i
arystokratycznej pozie, a także owej „familiarnej” serdeczności, której skąpił jej jako mało
urodziwemu dziewczątku, ale którą tak hojnie jej okazywał jako atrakcyjnej młodej kobiecie?
- Ukończyłaś studia z doskonałymi wynikami - odezwał się Philip, odkładając na
biurko przeczytany życiorys - ale chyba zdajesz sobie sprawę, że dyplom konserwatorium
niewiele znaczy w świecie wielkich interesów...
- Tak, oczywiście. - Lauren oderwała się od rozmyślań i skoncentrowała na sprawie,
którą miała do załatwienia. - Studiowałam muzykę, bo ją po prostu kochałam i kocham,
doszłam jednak do wniosku, że nie zapewni mi ona przyszłości. I nie pozwoli naszej rodzinie
przetrwać obecnej trudnej... właściwie katastrofalnej sytuacji.
Lauren opowiedziała pokrótce o problemach ojca z pracą i ze zdrowiem. Philip
wysłuchał jej uważnie, i zerknąwszy raz jeszcze w życiorys, zauważył:
- Ale, ale, widzę przecież, że na uczelni zaliczyłaś też trochę zajęć z dziedziny
biznesu...
Wyczekująco zawiesił głos. Lauren, nabierając odrobiny nadziei, że może jednak
zaproponuje jej jakąś posadę, wyjaśniła:
- Tak. Gdybym to jeszcze trochę uzupełniła, mogłabym nawet ubiegać się o dyplom
na drugim fakultecie.
- A w czasie studiów pracowałaś dodatkowo jako sekretarka... - mówił dalej Philip, a
raczej głośno myślał. - Mhm... Nie spodziewałem się... Twój ojciec nie wspominał mi o tym
wszystkim przez telefon. Rzeczywiście, tak jak tu napisałaś, dajesz sobie bez problemów radę
ze stenografią i maszynopisaniem?
- Owszem - potwierdziła Lauren, na wspomnienie o posadzie sekretarki, tracąc jednak
dotychczasowy entuzjazm.
Philip Whitworth rozsiadł się wygodniej w fotelu i po chwili zastanowienia wystąpił z
taką oto propozycją:
- Miałbym dla ciebie pracę w sekretariacie, Lauren, całkiem ciekawą,
odpowiedzialną... Póki nie zrobisz tego drugiego dyplomu, nie spodziewaj się niczego więcej.
- Ale ja nie chcę być sekretarką - oświadczyła dobitnie Lauren.
Philip uśmiechnął się leciutko.
- Widzisz, może niepotrzebnie z góry się uprzedzasz. Powiedziałaś, że przede
wszystkim potrzebne są ci w tej chwili pieniądze, a wykwalifikowanych, samodzielnych
sekretarek bardzo akurat brakuje, więc całkiem nieźle im się płaci. Na przykład moja
sekretarka, ta, którą poznałaś, zarabia teraz prawie tyle, ile członkowie kadry kierowniczej
ś
redniego szczebla w naszej firmie.
- Aleja mimo wszystko... - Lauren ponownie usiłowała zaprotestować.
Philip uciszył ją gestem dłoni.
- Pozwól mi skończyć. Jak widzę z życiorysu, miałaś do tej pory okazję pracować jako
sekretarka szefa jakiejś niedużej firmy. W małej firmie wszyscy wszystko o wszystkich i o
wszystkim wiedzą. Ale w dużej, takiej jak ta, pełny obraz sytuacji mają tylko najwyżsi
zwierzchnicy... i kto jeszcze? Właśnie ich...
- ...sekretarki? - dokończyła Lauren.
Philip kiwnął głową twierdząco i mówił dalej:
- Weźmy taki przykład. Gdybyś zajmowała się finansami w naszym dziale radiowym i
otrzymałabyś
polecenie
przygotowania
analizy
kosztów
produkcji
pojedynczego
radioodbiornika, nie miałabyś pojęcia, po co ją robisz: czy dlatego, że firma chce
zrezygnować z produkcji aparatów radiowych, czy właśnie dlatego, że chce ją rozszerzyć. Nie
wiedziałabyś, co się planuje „na górze”, ani ty, ani twój bezpośredni przełożony. Takie plany
są zawsze poufne, znają je tylko szefowie działów, wiceprezesi, prezes... i kto jeszcze?
Właśnie ich sekretarki! - zakończył swój wywód Philip, skandując ze śmiechem ostatnie
zdanie.
Po chwili zaś dodał:
- Gdybyś zaczęła u nas jako sekretarka, miałabyś pełny obraz działania firmy, dużej
firmy. Byłoby ci łatwiej zdecydować się na kierunek, jaki chciałabyś obrać w swojej dalszej
karierze zawodowej w biznesie.
- A czy za podobne wynagrodzenie, jak pensja sekretarki, nie mogłabym robić w
biznesie czegoś innego? Muszę siedzieć w sekretariacie? - zapytała Lauren.
- Tak - stwierdził Philip z całkowitym przekonaniem. - Jako pianistka musisz, dopóki
nie zrobisz drugiego dyplomu.
Lauren westchnęła. Wiedziała, że nie ma wyboru. śe powinna zarobić pieniądze,
możliwie jak najszybciej i jak najwięcej.
- Nie bądź taka posępna, głowa do góry! - zaczął ją pocieszać Philip. - To, jak mówisz,
„siedzenie w sekretariacie”, wcale nie jest takim nudnym zajęciem. Niektóre sekretarki
wiedzą więcej...
W tym momencie Philip Whitworth nagle przerwał. Uśmiechnął się szeroko i
triumfująco, jak gdyby dokonał nieoczekiwanie jakiegoś wielkiego odkrycia albo wręcz
doznał olśnienia.
- Sekretarka! - wyszeptał z błyskiem w oku. - Lauren, przecież sekretarki nikt nie
będzie podejrzewał, nikt nie będzie sprawdzał!
Po czym, poważniejąc i przechodząc od konspiracyjnego szeptu do normalnego tonu
głosu, oświadczył:
- Lauren, zamierzam ci przedstawić zupełnie niezwykłą ofertę pracy. Proszę cię, nie
odrzucaj jej, przynajmniej póki nie wysłuchasz mnie do końca. Słyszałaś coś o szpiegostwie
przemysłowym?
- Wiem, że można za to trafić do więzienia i że nie chcę mieć z tym absolutnie nic
wspólnego, mister Whitworth!
- Och, Lauren. mów mi Philip, przecież jesteśmy spokrewnieni Widzisz, nigdy bym
cię nie namawiał, żebyś szpiegowała dla kogoś innego, ale tu chodzi o mnie, o nas, o naszą
rodzinę, o naszą firmę W ostatnich latach najpoważniejszym jej rywalem na rynku stała się
spółka Sinco. Za każdym razem, kiedy składamy ofertę na jakiś kontrakt, Sinco proponuje
warunki minimalnie korzystniejsze i w ten sposób nas przebija. Działają tak, jakby dokładnie
wiedzieli, co my chcemy zaproponować, chociaż są to sprawy ściśle poufne. Sprzątają nam
sprzed nosa najlepsze kontrakty. Dzisiaj też się coś takiego zdarzyło Tylko sześciu naszych
ludzi mogło znać treść oferty, któryś z nich musiał przekazać Sinco informacje. Któryś z nich
jest szpiegiem! Nie chcę pozbywać się z firmy pięciu lojalnych ludzi na kierowniczych
stanowiskach tylko po to, żeby przy okazji uwolnić się od sprzedajnego szpicla. Ale jeśli
Sinco będzie nam dalej psuć interesy, tak jak dotąd, będę musiał generalnie zmniejszyć
produkcję i zatrudnienie... Zatrudniam dwanaście tysięcy osób, Lauren, a będę musiał zacząć
tych ludzi zwalniać! Dwanaście tysięcy osób utrzymuje się z pracy dla Whitworth
Enterprises. Dwunastu tysiącom rodzin ich praca tutaj zapewnia dach nad głową i posiłki na
stole. Mogłabyś pomoc tym ludziom utrzymać pracę i wszystko, co się z nią wiąże A proszę
cię tylko o to, żebyś jeszcze dzisiaj zgłosiła w Sinco ofertę podjęcia pracy jako sekretarka.
Skoro mają ten kontrakt, który nam ukradli, będą musieli zatrudnić więcej personelu. Ciebie,
z twoją prezencją i zdolnościami, na pewno przyjęliby na sekretarkę jakiegoś faceta na
wysokim stanowisku w firmie.
Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku, by nie wikłać się w tak niezwykłą i w
jakimś sensie też zapewne niebezpieczną historię, Lauren zapytała:
- A gdybym tę pracę w Sinco dostała, to co wtedy?
- Wtedy podałbym ci nazwiska całej tej szóstki, z ukrytym wśród niej szpiegiem.
Wszystko, co miałabyś do zrobienia, to dobrze słuchać, czy któregoś z tych nazwisk nie
wymienia się w Sinco... Prosta zagrywka, prawda? Chociaż ostra, nie powiem. Ale muszę
uciec się do czegoś takiego, nie mam wyjścia. A co do naszych układów: myślę, że mógłbym
na przyszłość zaproponować ci posadę sekretarki z pensją .. no, powiedzmy...
Tu Philip wymienił kwotę, której wysokość przyprawiła Lauren o lekki zawrót głowy.
Kwotę znacznie wyższą od nauczycielskiej pensji ojca. Zarabiając tyle i żyjąc w miarę
oszczędnie, mogłaby nie tylko sama dać sobie radę, ale jeszcze wspomóc finansowo rodzinę.
- Widzę, że taka pensja nawet by ci odpowiadała - zauważył ze śmiechem Philip,
pilnie przyjrzawszy się najpierw zdumionej, a potem rozradowanej minie Lauren. - Cóż, w
ż
yciu potrzeba tylko trochę odwagi, a można zarobić naprawdę niezłe pieniądze. Gdybyś
teraz podjęła pracę w Sinco, uzupełniałbym ci co miesiąc tamtejszą pensję do wysokości
kwoty, jaką przed chwilą wymieniłem. Jeśli zdobędziesz nazwisko szpiega lub jakąś inną
ważną dla mnie informację, dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów premii! Gdybyś
przez sześć miesięcy niczego ciekawego się tam nie dowiedziała, będziesz mogła odejść z
Sinco i przyjść do nas. A kiedy zrobisz dyplom z biznesu, awansujesz z sekretarki na
menedżera... To chyba niezła perspektywa, prawda? Chociaż widzę po minie, że coś cię w
tym wszystkim niepokoi...
- Wszystko mnie w tym niepokoi, mister Whitworth!
- Och, mów mi Philip, zrób dla mnie chociaż tyle! Przecież jesteśmy spokrewnieni.
Wiem, tamtej wizyty u nas przed czternastu laty nie wspominasz pewnie najlepiej, ale
widzisz... Mój syn Carter był akurat wtedy w trudnym wieku, moja matka dostała bzika na
punkcie swojej książki o dziejach naszej rodziny, moja żona i ja... Krótko mówiąc, wybacz,
ż
e nie byliśmy dla ciebie zbyt serdeczni. I pomóż mi, proszę! Bardzo proszę.
W innej sytuacji Lauren na pewno by Whitworthowi odmówiła, mimo przeprosin i
próśb, ale teraz, przygnieciona ciężarem odpowiedzialności za byt całej rodziny, nie zdobyła
się na to.
- No... dobrze. Zgoda - stwierdziła trochę niepewnym tonem.
- Brawo! - ucieszył się Philip.
Natychmiast chwycił za telefon, polecił sekretarce połączyć się z Sinco, a konkretnie z
szefem działu kadr, i podał Lauren słuchawkę. Dziewczyna miała cichą nadzieję, że w firmie
nie będą akurat potrzebowali sekretarek, ale niestety, okazało się, że wręcz przeciwnie,
potrzebują, i to od zaraz, w związku z dużym kontraktem, jaki właśnie podpisali. Szef kadr,
który i tak miał akurat zamiar popracować dłużej, zaprosił Lauren na wstępną rozmowę
jeszcze tego samego dnia.
Kiedy oszołomiona odłożyła słuchawkę, Philip wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział po
prostu:
- Dziękuję!
Potem napisał coś na wyrwanej z notesu karteczce, i podając ją Lauren, dodał:
- Kiedy będziesz wypełniać u nich kwestionariusz, podaj swój adres w Missouri, ale
telefon tutejszy, właśnie ten. Uprzedzę służbę, żeby odbierając, mówili tylko „halo”, a nie
„rezydencja państwa Whitworthów”. Zatrzymasz się tymczasem u nas...
- Nie chciałabym się narzucać, zatrzymam się w motelu! - Lauren zaczęła się
gorączkowo wymawiać od ponownej gościny w domu kuzynostwa.
Philip roześmiał się.
- No, no, nie wykręcaj się tak, chciałbym się zrehabilitować jako gospodarz.
Speszonej Lauren nie przyszło do głowy nic innego poza pytaniem:
- Ale czy pani Whitworth na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu?
- Skądże znowu, Carol będzie zachwycona - stwierdził z całkowitym przekonaniem
Philip.
Kiedy Lauren opuściła gabinet, połączył się telefonicznie ze znajdującym się po
drugiej stronie korytarza gabinetem swego syna Cartera.
- Zdaje mi się, że znalazłem sposób na Nicka Sinclaira - powiedział. - Pamiętasz
Lauren Danner?
ROZDZIAŁ 2
Jadąc do Sinco na rozmowę, Lauren doszła do wniosku, że jednak nie powinna była
się godzić na propozycję Philipa Whitwortha. Już sama myśl o zostaniu agentka wywiadu
przemysłowego, a właściwie kontrwywiadu, przyprawiała ją o bicie serca. Ze
zdenerwowania, a może zwyczajnie ze strachu, dłonie pociły jej się na kierownicy.
Ponieważ nie miała jakoś śmiałości po prostu zawrócić i wyjaśnić Philipowi, że
rezygnuje, wpadła na inny pomysł wybrnięcia z tarapatów. Postanowiła tak się zachować
podczas rozmowy kwalifikacyjnej, by jej do żadnej pracy nie przyjęto.
Zrealizowała swój przewrotny plan w całej rozciągłości. Szefowi kadr w Sinco, panu
Weatherby'emu, celowo nawet nie wspomniała o tym, że ma wyższe wykształcenie, W
testach z ortografii, stenografii i maszynopisania z rozmysłem zrobiła mnóstwo błędów. Na
dobitek, wpisując do kwestionariusza stanowisko, jakie chciałaby objąć w firmie, bez żenady
wymieniła najpierw posadę prezesa, potem szefa kadr, a dopiero na trzecim miejscu -
sekretarki.
Już przeglądając testy, pan Weatherby miał z lekka przerażoną minę. Natomiast
zerknąwszy w kwestionariusz i zorientowawszy się w zakusach kandydatki na jego własne
między innymi stanowisko, zrobił tak wielkie oczy, że Lauren musiała przygryźć mocno
wargi, aby się na głos nie roześmiać. Po chwili, ochłonąwszy nieco z pierwszego,
piorunującego wrażenia, pan Weatherby uniósł się zza swego biurka i poinformował Lauren
chłodnym tonem o braku możliwości zatrudnienia jej w firmie Sinco na jakimkolwiek
stanowisku. Pomyślała: „A może jednak nadawałabym się na wywiadowcę?” I pogratulowała
sobie w duchu zręcznie zastosowanego fortelu.
Kiedy przyjechała do Sinco, było już po piątej. Nim opuściła budynek firmy, zrobił się
wieczór, wyjątkowo ponury i wietrzny jak na sierpień. Lauren drżała z zimna. Szczelniej
otuliła się żakietem.
Ruch na wielopasmowej Jefferson Avenue był ogromny, samochody pędziły w
obydwu kierunkach nieprzerwanymi strumieniami. Aby przejść przez ulicę, Lauren musiała
zaczekać na zmianę świateł. Na zielonym ruszyła niemal biegiem w stronę przeciwległego
chodnika, a i tak dopadła go dosłownie na ułamek sekundy przed ponownym opanowaniem
jezdni przez zwolnioną z krótkotrwałej uwięzi sforę rozpędzonych pojazdów. Grubymi
kroplami zaczął padać deszcz. Lauren spojrzała na wznoszący się przed nią wysokościowiec,
jeszcze w budowie. Doszła do wniosku, że gdyby przeszła na skróty przez otaczający go,
nieuporządkowany jeszcze teren, szybciej znalazłaby się na parkingu, na którym zostawiła
swój wóz. Strugi deszczu i podmuchy zimnego wiatru od Detroit River pomogły jej podjąć
błyskawiczną decyzję. Lekceważąc tablicę „Wstęp wzbroniony”, weszła na teren budowy,
oddzielony od chodnika jedynie ogrodzeniem z grubej liny.
Idąc tak szybko, jak na to pozwalało nierówne podłoże, Lauren zerknęła na budynek,
ciemny, jeśli nie liczyć kilku pojedynczych świateł. Miał co najmniej osiemdziesiąt pięter i
szklane ściany, w których - niczym w ogromnych lustrach - odbijały się światła
rozciągającego się wokół wielkiego miasta. W nielicznych pomieszczeniach oświetlonych od
wewnątrz widać było sterty kartonowych pudeł, świadczące o tym, że przyszli użytkownicy
biurowca już się szykują do zagospodarowania go.
Lauren uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że za sprawą własnej niefrasobliwości
znalazła się oto sama jedna w odludnym i ciemnym miejscu, w mieście cieszącym się złą
sławą siedliska wielu przestępców, w którym dochodzi codziennie do licznych gwałtów,
napadów i rozbojów. Ogarnął ją lęk. Mając wrażenie, że słyszy za sobą jakieś ciężkie kroki,
ruszyła szybciej naprzód, wzdłuż budynku. Niepokojące kroki również stały się szybsze.
Lauren wpadła w panikę, zaczęła biec. Kiedy znalazła się na wprost głównego wejścia do
wysokościowca, zza ogromnych szklanych drzwi wyłonili się dwaj mężczyźni.
- Ratunku! - zawołała w ich kierunku. - Ktoś mnie...
Nim zdążyła sprecyzować, dlaczego prosi o pomoc, zaczepiła czubkiem buta o jakiś
wystający z ziemi kabel, i nie zdoławszy, pomimo gorączkowego wymachiwania rękami,
utrzymać równowagi, rymnęła jak długa, twarzą w błoto, tuż pod nogi dwóch nieznajomych.
Obaj natychmiast przykucnęli przy niej. Któryś wykrzyknął tonem głębokiej
dezaprobaty:
- I co też pani najlepszego zrobiła?
Lauren uniosła się na łokciach i spojrzała najpierw na buty mężczyzn, a potem na ich
pochylone nad nią, zaniepokojone twarze.
- Chciałam tylko przećwiczyć pewien numer do cyrku - rzekła z przekąsem, - To dla
mnie drobiazg, na bis zawsze skaczę z mostu.
Mężczyźni najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem pomogli jej wstać.
- Kim pani, u licha, jest? - zainteresował się jeden z nich, a kiedy Lauren się
przedstawiła, postawił zasadnicze pytanie: - Da pani radę iść?
- Choćby na koniec świata - odparła tym samym tonem co poprzednio, czując, że tak
naprawdę boli ją wszystko, a zwłaszcza lewa noga w kostce.
- Na razie proszę zrobić parę kroków do środka - rzekł z uśmiechem mężczyzna,
wskazując na szklane drzwi budynku. - Zobaczymy przy świetle, jakiej pomocy trzeba będzie
pani udzielić.
Objął Lauren w talu w taki sposób, by idąc mogła się mocno wesprzeć.
- Nick - odezwał się ten drugi. - A może lepiej zaczekaj tu z miss Danner, a ja pójdę
sam i wezwę pogotowie?
- Pogotowie nie jest mi potrzebne, proszę nie wzywać karetki, nic mi nie jest,
naprawdę, bardzo proszę! - zaczęła go przekonywać błagalnym niemal tonem Lauren.
Odetchnęła z ulgą, gdy mężczyzna, który ją podtrzymywał, czyli Nick, zignorował
sugestię współtowarzysza i zaczął ją prowadzić w stronę ciemnego hallu.
Ulga była chwilowa, gdyż zaraz potem Lauren uświadomiła sobie, że wchodzenie w
asyście dwóch nieznajomych do opustoszałego budynku również nie jest z jej strony
najrozsądniejszym posunięciem. Ponieważ jednak nie miała odwrotu, mogła tylko czekać z
niepokojem, co będzie dalej. Mężczyzna, który proponował wezwanie pogotowia, zapalił w
hallu słabe, przyćmione światło. Lauren spojrzała na niego i uspokoiła się trochę. Starszy,
dystyngowany, ubrany w elegancki garnitur i krawat, z całą pewnością nie wyglądał na
zwyrodnialca czy rzezimieszka. Raczej na menedżera wysokiego szczebla w dużej firmie...
Ten drugi, Nick, wciąż podtrzymujący ją silnym ramieniem, ubrany w zwykłe dżinsy i
dżinsową kurtkę, nie prezentował się wprawdzie równie reprezentacyjnie, ale także nie robił
wrażenia człowieka o złych zamiarach, O ile Lauren mogła się zorientować w półmroku, był
sporo młodszy od swego współtowarzysza: wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat.
- Mike - odezwał się do eleganta, po raz pierwszy wymieniając jego imię. - W którymś
z pomieszczeń gospodarczych musi być podręczna apteczka. Przejdź się i poszukaj, dobrze? I
potem podrzuć nam ją do biura.
- Czemu nie... - mruknął Mike i ruszył posłusznie ku oznakowanym czerwonym
ś
wiatełkiem schodom.
Lauren z zaciekawieniem rozejrzała się po ogromnym, wysokim co najmniej na dwa
piętra hallu: miał marmurowe posadzki i ściany, zdobiły go, podtrzymując zarazem strop,
strzeliste marmurowe kolumny. Wzdłuż jednej ze ścian, stłoczone dość bezładnie, stały w
pokaźnych donicach tuziny ozdobnych drzewek i bujnych krzewów. Rośliny najwyraźniej
oczekiwały na rozlokowanie w odpowiednich, przewidzianych przez dekoratora wnętrz
punktach hallu.
Nick i wsparta na jego ramieniu Lauren przeszli w głąb rozległego pomieszczenia, ku
szeregowi wind. Nick nacisnął guzik przy jednych z wielu połyskujących metalicznie drzwi.
Rozsunęły się bezszelestnie, niczym wrota sezamu, odsłaniając jasno oświetlone wnętrze
kabiny.
- Zawiozę panią do jednego z niewielu biur, które jest już umeblowane. Będzie pani
mogła chwilę odpocząć w wygodnym fotelu, nim pani na dobre przyjdzie do siebie - wyjaśnił
Nick, wprowadzając Lauren do windy.
Rzuciła mu pełne wdzięczności za troskę spojrzenie i... doznała czegoś w rodzaju
szoku! Stwierdziła bowiem, że Nick jest, ni mniej, ni więcej, tylko najprzystojniejszym
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek dotąd miała okazję spotkać.
Drzwi windy zamknęły się, Lauren speszona spuściła wzrok. Uwolniła się z
podtrzymującego uścisku i rzuciła zdławionym półszeptem:
- Dziękuję, mogę postać o własnych siłach.
Nick wcisnął guzik osiemdziesiątego piętra. Lauren machinalnie uczyniła taki gest,
jakby chciała poprawić nadwerężoną przez deszcz, wiatr i późniejszy upadek fryzurę,
natychmiast opuściła jednak ręce. Uświadomiła sobie, że jej typowo kobiecy odruch nie ma
najmniejszego sensu, bo cóż warte uporządkowane włosy przy rozmazanym makijażu i
ubłoconej twarzy?
Zaciekawiona, czy Nick istotnie jest aż tak przystojny, jak jej się na pierwszy rzut oka
wydawało, odważyła się spojrzeć na niego jeszcze raz. Uczyniła to bardziej dyskretnie niż
przedtem, starając się zrobić wrażenie, że po prostu rozgląda się wokół po kabinie. Nick stał
odwrócony do niej bokiem, z lekko odchyloną do tyłu głową. Patrzył na błyskające szybko
ponad drzwiami windy cyferki z numeracją pokonywanych pięter.
Lauren musiała przyznać w duchu, że jest nie tylko aż tak przystojny, ale nawet
jeszcze przystojniejszy, niż początkowo sądziła. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, szerokie ramiona i atletyczną sylwetkę, gęste, czarne i doskonale przystrzyżone
włosy, ciemne brwi. Harmonijne rysy jego twarzy wyrażały dumę, podszytą, być może,
odrobiną hardości czy buty, męską siłę, zdecydowanie i... zmysłowość.
Zmysłowe były w twarzy Nicka przede wszystkim usta. Zapatrzona w nie Lauren
stwierdziła nagle, że układają się w szeroki uśmiech. Zorientowała się natychmiast, ku swemu
przerażeniu i najgłębszemu zakłopotaniu, że nie tylko ona przygląda się Nickowi, ale i on
patrzy na nią swymi srebrzystoszarymi oczyma, I że została przyłapana na gorącym uczynku
kontemplowania szczegółów urody tego nieznajomego, nieziemsko atrakcyjnego mężczyzny.
Nie będąc w stanie uczynić nic sensowniejszego, bąknęła:
- Ja... ja się po prostu boję wind. Mam lęk wysokości. Zawsze próbuję się na czymś
skupić podczas jazdy w górę, na czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o mijanych piętrach.
- Pomysłowo sobie pani radzi - stwierdził Nick z udawanym żartobliwym podziwem,
dając Lauren do zrozumienia, że nie bierze na serio jej zmyślonych na poczekaniu wyjaśnień.
Speszona, zaczęła pilnie, w skupionym milczeniu przyglądać się z kolei... drzwiom
kabiny. Nie oderwała od nich wzroku, póki nie rozsunęły się automatycznie na
osiemdziesiątym piętrze.
- Proszę zaczekać, zapalę światło - rzucił Nick, gdy znaleźli się w hallu.
Po chwili mroczne wnętrze rozjaśniło się. Nick wrócił, podał Lauren ramię.
Poprowadził ją powoli po miękkiej wykładzinie dywanowej w szmaragdowym kolorze w głąb
pomieszczeń biurowych. Minęli obszerną salę recepcyjną i weszli do przestronnego
sekretariatu, z wbudowanymi w ścianę szafami na dokumenty i szykownym biurkiem,
połyskującym politurą blatu i chromowanymi detalami. Przypominając sobie obskurne, ciasne
pokoiki, zagracone podniszczonymi meblami, w jakich miała okazję dorywczo pracować w
czasie studiów, Lauren nie zdołała opanować zdziwienia i powstrzymać się od uwagi:
- Aż taki salon dla zwykłej sekretarki?
- „Zwykła”, jak pani mówi, ale dobra, sprawna sekretarka to w firmie nie byle kto i
musi mieć przyzwoite miejsce do pracy - obruszył się Nick. Po czym dodał: - Zarobki w tym
fachu z roku na rok idą w górę...
- Tak się składa, że ja właśnie też jestem tylko zwykłą sekretarką - wyjaśniła Lauren,
próbując zatrzeć złe wrażenie wywołane użyciem nie najzręczniejszego może sformułowania.
- Tu naprzeciwko, w Sinco, starałam się o posadę. Byłam na rozmowie kwalifikacyjnej,
zanim... zanim się spotkaliśmy.
Rozmawiając, podeszli do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi z palisandru. Nick
otworzył je na całą szerokość i przepuścił Lauren przodem. Weszła trochę niepewnym
krokiem do kolejnego pomieszczenia, i rozejrzawszy się po nim, wykrzyknęła, nie kryjąc
zdumienia:
- Dobry Boże! A ten salon dla kogo?
- Ten to już dla samego szefa - uświadomił ją Nick z lekka kpiarskim tonem, - Gabinet
prezesa, jedno z niewielu pomieszczeń już całkowicie urządzonych.
Lauren w milczeniu podziwiała imponujące wnętrze. Jedną ze ścian gabinetu, tę na
wprost wejścia, stanowiła ogromna tafla szkła. Odsłaniała rozległy, fantastyczny widok
nocnego Detroit, rozbłyskującego milionami świateł. Trzy pozostałe ściany były od podłogi
po sufit wyłożone boazerią z palisandru. Pod nogami rozpościerał się puszysty kremowy
dywan. Umeblowanie stanowiło palisandrowe biurko z fotelem dla prezesa i sześcioma
krzesłami dla jego interesantów oraz trzy długie, miękkie sofy z ciemnozielonym obiciem,
ustawione w podkowę wokół niskiego, ale rozłożystego stolika ze szklanym blatem.
- Doprawdy, coś wspaniałego! - stwierdziła z głębokim westchnieniem.
- Przygotuję dla nas coś do picia, zanim Mike zjawi się z apteczką, zgoda? -
zaproponował Nick.
Lauren nie odpowiedziała, po prostu bowiem zaniemówiła z podziwu, kiedy podszedł
do pustej ściany, dotknął jej lekko koniuszkami palców i sprawił w ten sposób, że
palisandrowa płyta odsunęła się bezgłośnie, odsłaniając wyłożony od wewnątrz lustrami i
dyskretnie podświetlony barek, w którym na szklanych półkach stały rzędami kryształowe
szklaneczki i karafki.
Pomimo wysiłków nie była w stanie ukryć piorunującego wrażenia, jakie zrobiło na
niej nagromadzone w gabinecie bogactwo. Nick z kolei ani trochę nie próbował maskować
wywołanego jej reakcją rozbawienia.
Lauren nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że ten mężczyzna traktuje ją z gruntu
inaczej niż wszyscy inni, których w dotychczasowym dorosłym życiu spotykała. śe
bezceremonialnie śmieje się jej prosto w nos, zamiast jak tamci podziwiać jej urodę. Mówi
się, że piękno, niczym w zwierciadle, odbija się w spojrzeniu tego, kto je kontempluje.
Srebrzystoszare oczy Nicka błyskały wyłącznie filuterną kpiną.
- Gdyby chciała się pani umyć, to tam jest łazienka - odezwał się, wskazując na inną
pustą ścianę.
- A dokładnie gdzie? - zapytała Lauren, siląc się na maksymalnie obojętny ton.
- Proszę iść prosto i dotknąć ściany, kiedy już pani do niej dojdzie - rzekł Nick z
figlarnym uśmiechem.
Lauren spojrzała na niego spod oka, ale zastosowała się do wskazówek. Ściana
faktycznie rozsunęła się przed nią, odsłaniając obszerną łazienkę, Lauren weszła do środka.
Zamykając za sobą drzwi, usłyszała jeszcze Mike'a, który dotarł akurat do gabinetu i oznajmił
głośno:
- Jest apteczka.
Po chwili, sądząc zapewne, że Lauren go nie słyszy, dodał ściszonym tonem:
- Nick, jako prawnik radzę ci zaraz sprowadzić do tej dziewczyny lekarza, żeby ją
zbadał i opisał jej zadrapania i stłuczenia. Jeśli nie będziesz miał w ręku świadectwa
lekarskiego, ona zawsze może wyskoczyć z żądaniem wielomilionowego odszkodowania za
rzekome „poważne obrażenia ciała” odniesione na twoim terenie, a więc poniekąd z twojej
winy.
- Mike, przestań robić z igły widły - odparł Nick. - Przecież to tylko przerażony
dzieciak, który „złapał zająca”. Lekarz, pogotowie, obdukcja... To by ją niepotrzebnie
przestraszyło.
- No cóż - westchnął Mike. - Zrobisz, jak zechcesz. W niczym cię nie wyręczę, i tak
już jestem mocno spóźniony na to spotkanie w Troy, muszę pędzić. Radź sobie sam, tylko
błagam cię, nie częstuj jej żadnym alkoholem, bo jeszcze cię ktoś oskarży o próbę uwiedzenia
małolaty! Najlepiej niech się napije lemoniady...
Zarazem rozbawiona i poirytowana nazwaniem jej „dzieciakiem” i „małolatą”, Lauren
domknęła drzwi. Zerknęła w zawieszone nad umywalką lustro i... parsknęła nerwowym,
histerycznym śmiechem. W zwierciadle ujrzała bowiem wprawdzie własne, z natury
urodziwe oblicze, zmienione jednak niemal nie do poznania za sprawą pokrywającej je
maseczki z gęstego, kleistego błota. Również włosy miała pozlepiane gliną w sztywne,
sterczące pasemka. śałosnej całości dopełniał zmięty i poplamiony błotem żakiet.
Poczuła - był to dla niej nieodparty wprost impuls - że musi się kompletnie zmienić,
zanim wyjdzie z łazienki, i zaskoczyć, zaszokować Nicka. Wcale nie po to (tłumaczyła sama
sobie), by wzbudzić u niego podziw czy zainteresowanie. Raczej aby mu pokazać, że ten się
naprawdę śmieje, kto się śmieje ostatni.
Zaczęła pośpiesznie doprowadzać się do porządku, wychodząc ze słusznego ze wszech
miar założenia, że tylko szybka przemiana naprawdę robi wrażenie. Umyła ręce i twarz,
zdjęła podarte na kolanach rajstopy, rozpuściła i rozczesała włosy, lekko uszminkowała usta
brzoskwiniową pomadką i przypudrowała policzki. Zdjęła ubłocony żakiet. Włożyła
zapasowe rajstopy, które szczęśliwym trafem miała w torebce. Z satysfakcją spojrzała w
lustro. Odświeżona, w eleganckiej białej bluzce układającej się miękko na wypukłościach
biustu, wyglądała dokładnie tak, jak mogła sobie życzyć. Wzięła torebkę i żakiet do ręki.
Cicho zamykając za sobą drzwi, przeszła z łazienki z powrotem do gabinetu.
Nick stał przy barku. Nie spoglądając w stronę Lauren, usprawiedliwił się:
- Musiałem zadzwonić, więc się spóźniłem z drinkami, ale już za chwilę będą gotowe.
Znalazła pani w łazience wszystko co trzeba?
- Owszem, dziękuję - odpowiedziała Lauren.
Odłożyła na kanapę żakiet i torebkę. Zaczęła przyglądać się Nickowi, tym razem bez
skrępowania, skoro nie mógł jej na tym przyłapać, odwrócony tyłem. Przygotowywał drinki
energicznymi, zręcznymi ruchami: szklanki, kostki lodu... Wcześniej zdjął kurtkę i przewiesił
ją przez oparcie krzesła, był tylko w dżinsach i trykotowej koszulce, która napinała mu się na
karku przy każdym poruszeniu muskularnych ramion. Lauren prześliznęła się wzrokiem po
jego imponującej sylwetce: szerokie ramiona, wąskie biodra, długie nogi... Zawstydziła się i
zaczęła patrzeć w inną stronę dopiero wtedy, gdy się odezwał.
Powiedział:
- Przykro mi, ale nie mam tu lemoniady. Przygotowałem dla pani tonik z lodem.
Usłyszawszy słowo „lemoniada”, Lauren przypomniała sobie Mike'a i jego obawy,
więc o mało nie wybuchnęła śmiechem. Opanowała się jednak i czekała w milczeniu, aż Nick
na nią spojrzy i oceni efekt przemiany.
Ujął w dłonie napełnione szklanki i odwrócił się. Zrobił krok i stanął jak wrośnięty w
ziemię. Zmarszczył brwi, przymrużył oczy i zaczął intensywnie wpatrywać się w fantazyjnie
obramowaną połyskliwą, miodowozłocistą masą rozpuszczonych włosów twarz Lauren, jakże
inną w tej chwili niż przedtem. Po chwili opuścił wzrok niżej, na jej kształtne piersi, wąską
talię i zgrabne nogi.
Chciała, by dojrzał w niej kobietę, i dopięła swego. Z błyskiem rozbawienia w
turkusowych oczach czekała teraz na jakiś komplement. Nick jednak nie rzekł nic, tylko
odwrócił się ponownie w stronę barku, podszedł do niego i sięgnął po jedną z kryształowych
karafek.
- A cóż to zamierza pan zrobić? - spytała Lauren z lekka zaczepnym tonem.
Usłyszała w odpowiedzi:
- Zamierzam wzmocnić pani tonik odrobiną ginu.
Roześmiała się głośno. Nick zerknął przez ramię w jej stronę.
- Tak z czystej ciekawości: ile pani ma lat? - zapytał.
- Dwadzieścia trzy.
- I zanim padła pani dzisiaj przede mną na twarz, wystraszona przez tutejszego
dozorcę, odwiedziła pani Sinco jako kandydatka na sekretarkę?
- Owszem.
- Proszę usiąść. - Nick wskazał Lauren sofę. - Nie powinna pani niepotrzebnie
forsować tej nogi...
- Nic mnie nie boli - wyjaśniła, ale posłusznie usiadła.
Nick podał jej szklankę.
- I co, dali pani tę pracę? - zapytał.
- Niestety nie.
Nick przykucnął przy sofie.
- Muszę rzucić okiem na pani kostkę - stwierdził, po czym dość bezceremonialnie
zdjął Lauren pantofel i z wprawą przeszkolonego sanitariusza zaczął obmacywać jej nogę.
Każde dotknięcie jego dłoni wywoływało w niej dziwny, niepokojący dreszcz.
Spłoniła się ze wstydu. Na szczęście on, skupiony na badaniu, jakoś tego nie zauważył.
Spytał:
- Jest pani dobrą sekretarką?
- Mój poprzedni pracodawca twierdził, że tak.
- Dobre sekretarki są zawsze w cenie, ktoś z Sinco na pewno niedługo do pani
zadzwoni i zaproponuje posadę.
- Och, wątpię - zachichotała Lauren. - Szef kadr w Sinco, pan Weatherby, uznał chyba,
ż
e nie jestem wystarczająco bystra - wyjaśniła.
Nick z niedowierzaniem spojrzał jej w oczy.
- Czyżby? Moim zdaniem, Lauren, jest pani co najmniej tak bystra jak woda w
górskim strumieniu. Ten Weatherby musi chyba być ślepy!
- Chyba tak, bo inaczej nie włożyłby marynarki w kratkę i krawata w paski. - Lauren
pozwoliła sobie na lekką kpinę z szacownego kadrowca.
- Doprawdy tak się wystroił? - spytał z uśmiechem Nick.
Lauren skinęła głową. Teraz z kolei ona spojrzała mu w oczy. D o - strzegła w nich
sporą dozę ciepła i poczucia humoru, a także... odrobinę cynizmu. To odkrycie bynajmniej jej
nie przeraziło, przeciwnie, sprawiło, że Nick wydał jej się nawet jeszcze bardziej atrakcyjny,
bardziej męski.
- Noga nie jest ani trochę opuchnięta - stwierdził, powracając do badania. - Chyba nie
bardzo ucierpiała w wyniku tego pani upadku.
- Też tak sądzę - zgodziła się Lauren. Po czym dodała pół żartem, pół serio: - Z całą
pewnością znacznie mniej niż moja godność osobista.
- Do wesela noga na pewno się zagoi. Razem z godnością! - zażartował Nick.
Wziął w rękę pantofel Lauren. Wsuwając go jej na stopę i udając, że tylko głośno
myśli, powiedział:
- Czy mi się zdaje, czy jest jakaś bajka, w której facet, chyba królewicz, rozpoznaje
dziewczynę po buciku?
- Jest taka bajka, o Kopciuszku - przytaknęła Lauren, nieco speszona.
- A co się stanie, jeśli ten bucik będzie pasował?
- Przystojny królewicz zamieni się we wstrętną ropuchę!
Oboje wybuchnęli śmiechem, Nick wstał, wychylił szybko swego drinka, odstawił
szklankę na szklany blat stołu, Lauren zrozumiała, że czas już zakończyć niezwykłe
spotkanie. Nick podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, wybrał jakiś numer.
- George, tu Nick Sinclair - oznajmił swemu rozmówcy - Ta młoda dama, którą
uznałeś za intruza i próbowałeś gonić, już prawie przyszła do siebie po upadku. Mógłbyś
podjechać służbowym wozem pod główne wejście i podwieźć ją do miejsca, gdzie zostawiła
swój samochód? Świetnie, będziemy na dole za pięć minut.
„Tylko pięć minut - pomyślała Lauren ze smutkiem. - I nawet mnie sam nie podrzuci
na parking. Nick Sinclair... Właściwie co to za facet, że tak swobodnie się tutaj rządzi?”
Desperacja dodała jej odwagi, by zapytać:
- Pracuje pan dla firmy, która buduje ten biurowiec?
- Tak, właśnie dla tej - odparł, zerkając niecierpliwie na zegarek.
- Lubi pan swoją pracę?
- Owszem, lubię budować. Jestem inżynierem.
- Wyślą pana gdzie indziej, jak ta budowa się skończy?
- Nie. Powinienem tu zostać jeszcze przez kilka lat.
Lauren wstała, wzięła torebkę i żakiet. Pomyślała, że widocznie obsługę
nowoczesnych, skomputeryzowanych urządzeń takiego wysokościowca, obsługę ogrzewania,
klimatyzacji, wind i tak dalej musi na stale nadzorować inżynier budowlany. Gdyby więc
znowu znalazła się kiedyś w tej okolicy... „Nie, przecież to nie ma najmniejszego sensu!” -
zaczęła przekonywać w duchu sama siebie. A głośno powiedziała:
- Cóż, dziękuję panu za wszystko. Mam nadzieję, że prezes nie zauważy śladów
włamania do barku w jego gabinecie?
- Nie ma obawy. Wszyscy portierzy się tu włamują. Cała ta nowoczesność, „Sezamie,
otwórz się”, sama pani widzi, co to wszystko warte. Przydałaby się solidna kłódka, ot co! -
stwierdził z humorem Nick, ucinając dalszą rozmowę.
Lauren zorientowała się, że najwyraźniej się śpieszy. „Może ma jakieś spotkanie?” -
zaczęła się zastanawiać, kiedy jechali na dół windą. „Z piękną kobietą? - próbowała
zgadywać. - A może jest po prostu żonaty i pilno mu po pracy na kolację do domu?”
Samochód czeka! przed wejściem. Nick pomógł Lauren zająć miejsce obok kierowcy
w służbowym ochroniarskim uniformie. Zanim zatrzasnął drzwi wozu, rzucił jeszcze:
- Znam parę osób w Sinco, spróbuję szepnąć, komu trzeba, żeby nakłonił
Weatherby'ego do zmiany decyzji w pani sprawie....
Lauren zrobiło się przyjemnie, że Nick chce się za nią ująć, pamiętając jednak
doskonale, co rozmyślnie zrobiła z testami, powiedziała:
- Proszę sobie nie robić kłopotu, w mojej sprawie na pewno nikt pana Weatherby'ego
nie przekona. Ale dziękuję za dobre chęci...
W dziesięć minut później Lauren odebrała swój samochód ze strzeżonego parkingu, i
trzymając się wskazówek, jakich udzieliła jej wcześniej sekretarka Philipa, ruszyła
spryskanymi deszczem ulicami w kierunku rezydencji rodziny Whitworthów. O Nicku
Sinclairze chwilowo zapomniała, w jej pamięci odżyły bowiem przykre wspomnienia
weekendu, jaki spędziła w Grosse Pointę przed czternastu laty.
Pierwszy dzień wizyty nie był nawet najgorszy: po prostu nikt się nią specjalnie nie
interesował. Za to drugiego dnia, zaraz po lunchu, w pokoju, który jej przydzielono, zjawił się
Carter, nastoletni syn gospodarzy. Oświadczył, że na polecenie matki zajmie się nią trochę,
„żeby jej się nie nudziło”. Wyszli do ogrodu. Carter „niechcący” tak złośliwie podstawił
Lauren nogę, że przewróciła się wprost na klomb mocno kolczastych róż i podarta sobie
sukienkę. Po pól godzinie, kiedy już się przebrała w swoim pokoju, przyszedł znowu, z
przeprosinami i propozycją, że pokaże jej domowe psy.
Lauren zgodziła się puścić w niepamięć incydent z różami. Pochwaliła się Carterowi,
ż
e też ma psa, białą suczkę imieniem Fluffy, po czym podreptała za nim w odległy kraniec
ogrodu, gdzie za zamaskowanym żywopłotem ogrodzeniem z drucianej siatki znajdował się
wybieg dla dwóch strzegących nocą terenu rezydencji dobermanów.
- Moja najlepsza przyjaciółka też ma dobermana. On chętnie bawi się z nami w berka i
zna różne sztuczki - zaszczebiotała, gdy stanęli przed furtką.
- Nasze też znają trochę sztuczek, sama zobaczysz - mruknął Carter, po czym otworzył
ogromną kłódkę i wpuścił Lauren za ogrodzenie.
- Cześć, pieski - powitała wesoło dwa skupione, czujne czworonogi i wyciągnęła ku
psom rękę, żeby je po kolei pogłaskać.
W tym samym momencie furtka zatrzasnęła się za nią, a Carter, który pozostał za
ogrodzeniem, wydał dobermanom komendę:
- Pilnuj!
Słysząc rozkaz, psy na moment znieruchomiały, a potem, odsłaniając kły i
powarkując, zaczęły zbliżać się do Lauren. Zmusiły ją, by się cofnęła do samego płotu.
Krzyknęła przerażona:
- Carter, czemu one się tak zachowują?
- Na razie jeszcze nie robią nic złego, ale lepiej się nie ruszaj, bo mogą ci skoczyć do
gardła! - pocieszył ją w odpowiedzi kuzynek, krzywiąc usta w złośliwym, urągliwym
uśmieszku.
I jak gdyby nigdy nic, poszedł sobie, nie zważając na błagalne nawoływania Lauren,
ż
eby nie zostawiał jej samej.
Dopiero w pół godziny później natknął się na nią ogrodnik.
- Co ty tu, dziecko, najlepszego robisz? - wykrzyknął rozgniewany. - Dlaczego
drażnisz te przeklęte psy?
Otworzył furtkę i wyprowadził sparaliżowaną i oniemiałą dosłownie ze strachu Lauren
na zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie się odezwać.
- One chciały mi skoczyć do gardła, proszę pana - wyszeptała i zalała się łzami.
- Co też ty opowiadasz, dziecko - rzeki ogrodnik nieco łagodniejszym tonem. - Te psy
nie zrobiłyby ci żadnej krzywdy, są wyszkolone tylko do pilnowania terenu. Wiesz, płoszą
intruzów samym szczekaniem i groźnym wyglądem, nic więcej. Wcale nie gryzą.
Wróciwszy do domu, Lauren przez resztę popołudnia próbowała obmyślić plan
krwawej zemsty na Carterze, niestety jednak bez konkretnych rezultatów. Nim przyszła
matka, żeby ją zabrać na kolację, Lauren doszła do wniosku, że po raz kolejny będzie
zmuszona zapomnieć o nagannym postępku kuzyna. Matce nie chciała się skarżyć, gdyż Gina
Danner, ze względu na swe włoskie korzenie, miała ogromny sentyment do rodziny, nawet
dalekiej, i kierując się tym sentymentem, z pewnością byłaby skłonna uznać wybryk Cartera
raczej za niewinną chłopięcą psotę niż za rozmyślną złośliwość.
Nim zeszły z góry do znajdującej się na parterze jadalni, pokojówka poinformowała
panią Danner, że jest do niej telefon od męża. Gina zatrzymała się w hallu, przy aparacie,
poleciwszy przedtem córce iść do pokoju jadalnego i zająć miejsce przy stole.
Lauren
skierowała
się
ku
zwieńczonym
lukiem
drzwiom przestronnego
pomieszczenia, w którym przy ogromnym, rozłożystym stole zasiadała cala rodzina
Whitworthów. Już miała przekroczyć próg, gdy usłyszała wypowiedziane kąśliwym tonem
słowa matki Cartera, skierowane do męża:
- Przecież mówiłam tej Danner, że kolacja będzie o ósmej. Jest ósma dwie. Skoro ona
nie ma na tyle ogłady, żeby się nie spóźniać, zaczniemy bez niej, trudno.
Lauren zatrzymała się. Nie ujawniając swej obecności zgromadzonym przy stole,
patrzyła w zamyśleniu, jak lokaj nalewa zupę do porcelanowych miseczek. Pani Whitworth
znowu się odezwała do męża:
- Philipie, dotąd starałam się być tolerancyjna, ale nie zamierzam się już więcej godzić
na żadne kolejne wizyty w naszym domu tej podejrzanej zbieraniny z całych Stanów, albo i z
całego świata. Mam wrażenie - tu zwróciła się do siedzącej również przy stole starszej damy -
ż
e mama zgromadziła już wystarczająco dużo materiałów do swojej monografii...
- Gdybym zgromadziła dość materiałów - przerwała jej seniorka rodu - ci ludzie nie
byliby mi potrzebni. Wiem, że ich grubiańskie towarzystwo cię drażni, Carol, ale jeszcze
przez pewien czas będziesz musiała się godzić na odwiedziny naszych dalekich krewnych.
Lauren, nie zauważona przez zgromadzonych przy stole, stała w drzwiach.
Przysłuchiwała się wymianie zdań oburzona, z poczuciem bezsilnej wściekłości. Myślała z
dziecięcą, bezkompromisową logiką: „Dlaczego ci straszni ludzie mogą bezkarnie
wygadywać takie rzeczy, dlaczego wolno im tak obrażać i poniżać innych? Dlaczego nie
wstydzą się tego, skoro każde z nich, nawet pewnie ten bęcwał Carter, uważa się za wzór
towarzyskiej ogłady i dobrych manier?”
Nadeszła matka, wzięła Lauren za rękę, wprowadziła ją do pokoju. Przeprosiła za
chwilowe spóźnienie. Whitworthowie jedli zupę i zdawali się wcale nie zauważać
wchodzących.
Lauren, usiadłszy przy stole, doznała nagle czegoś w rodzaju olśnienia. Przyszedł jej
do głowy znakomity pomysł. Złożyła nabożnie dłonie i piskliwym trochę, ale dźwięcznym i
mocnym dziecięcym głosikiem wyrecytowała taką oto modlitwę:
- Dobry Boże, prosimy Cię, pobłogosław ten pokarm, który będziemy spożywać. I
pobłogosław nam wszystkim, nawet tym wstrętnym, nadętym zarozumialcom, którzy myślą,
ż
e są lepsi od innych, bo mają więcej pieniędzy. Amen.
Nie sprawdzając nawet, jakie wrażenie wywarła jej zuchwała przemowa na obecnych,
a już zwłaszcza jak zareagowała na nią tak bardzo układna i życzliwa ludziom w każdej
sytuacji matka, Lauren jak gdyby nigdy nic spróbowała zupy. Zupa była całkiem zimna.
Dziewczynka odłożyła łyżkę, podejrzewając jakąś kolejną złośliwość ze strony gospodarzy.
- Jakiś problem, panienko? - sapnął w jej kierunku lokaj, równie naburmuszony jak
jego chlebodawcy.
- Moja zupa jest zimna - wyjaśniła Lauren i sięgnęła po szklankę z mlekiem.
- Aleś ty głupia! Przecież to vichyssoise! Zawsze się ją podaje na zimno - odezwał się
przemądrzałym tonem siedzący obok Carter.
W chwilę potem mleko „niechcący” wylało się Lauren prosto na spodnie i krzesło
kuzyna.
- Och, tak mi przykro, Carter, przepraszam! - zaczęła się usprawiedliwiać, tłumiąc
złośliwy chichot. - Znowu nam się przytrafił wypadek, prawda? Tyle już mieliśmy dzisiaj
tych wypadków - zwróciła się do wszystkich obecnych. - Najpierw Carter niechcący
wepchnął mnie w kolczaste róże, potem niechcący zamknął mnie na wybiegu z psami.,.
- Dość! Nie zamierzam już dłużej słuchać tych impertynenckich oskarżeń. To dziecko
jest doprawdy źle wychowane - sznurując pogardliwie usta, rzuciła w przestrzeń Carol
Whitworth.
Lauren znalazła w sobie dość odwagi, by spojrzeć wprost na nią i powiedzieć z
udawaną skruchą:
- Bardzo przepraszam. Nie wiedziałam, że ludzie dobrze wychowani nie opowiadają
przy kolacji o tym, co ich spotkało w ciągu dnia. Nie wiedziałam też - dodała po chwilowym
namyśle - że ludzie dobrze wychowani nie krępują się nazywać swoich gości „podejrzaną
zbieraniną”.
ROZDZIAŁ 3
Zatrzymawszy samochód przed rezydencją Whitworthów, Lauren poczuła się
ogromnie zmęczona. Nic dziwnego. Miała przecież za sobą dwanaście godzin jazdy do
Detroit, dwie rozmowy na temat pracy, niefortunny upadek, wreszcie - niezwykłe spotkanie w
nieukończonym biurowcu z najprzystojniejszym i najbardziej zniewalającym mężczyzną,
jakiego kiedykolwiek dotąd w życiu miała okazję poznać. Tyle wrażeń! I złość na siebie
samą, że rozmyślnie robiąc błędy w testach w Sinco, utraciła niepowtarzalną okazję podjęcia
pracy w firmie, której siedziba znajduje się tak blisko miejsca pracy tamtego fantastycznego
faceta!
Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik, wyjęła z niego swoją walizkę.
Uświadomiła sobie, że zbliżający się właśnie ku końcowi ciężki dzień to czwartek, że od razu
nazajutrz, w piątek, powinna zająć się szukaniem mieszkania, a gdy tylko je znajdzie, zaraz
wracać do Fenster po resztę rzeczy. Philip wprawdzie nie określił terminu, w jakim mogłaby
rozpocząć pracę w jego firmie, ale im szybciej, tym lepiej, choćby za tydzień, a najdalej za
dwa tygodnie...
Frontowe drzwi rezydencji otworzyły się. Stanął w nich lokaj w liberii, ten sam, jak
rozpoznała Lauren, który czternaście lat temu asystował przy pamiętnej niedzielnej kolacji i
nalewał cebulowo - ziemniaczany chłodnik, zwany z francuska vichyssoise.
Nim lokaj zdążył ceremonialnie wprowadzić Lauren i zaanonsować ją państwu, Philip
Whitworth wybiegł osobiście na powitanie kuzynki.
- Lauren, nareszcie jesteś! - wykrzyknął. - Gdzie się podziewałaś tak długo?
Zamartwiałem się tu już o ciebie... J a k ci poszło w Sinco?
Lauren wyjaśniła oględnie, że nie najlepiej, opisała w krótkich słowach wszystko, co
jej się przytrafiło po rozmowie z panem Weatherbym, i zapytała na koniec, czy jeszcze przed
kolacją mogłaby się trochę odświeżyć. Philip polecił lokajowi zaprowadzić ją do gościnnego
pokoju z łazienką, który przygotowano dla niej na górze. Lauren szybciutko wzięła prysznic,
uporządkowała fryzurę i makijaż. Wygniecionego i poplamionego granatowego kostiumu
oczywiście już nie wkładała. Wybrała na wieczór elegancką, idealnie dopasowaną morelową
spódnicę i harmonizującą z nią bluzkę.
Philip Whitworth, który czekał w hallu na dole, rzekł z podziwem:
- Jesteś doprawdy niewiarygodnie szybka, Lauren. Weszli do salonu.
- Carol, z pewnością pamiętasz Lauren - zwrócił się Philip do żony.
- A czyż mogłabym ją zapomnieć? - odparła pani Whitworth, przywołując na swą
piękną, lecz zimną, beznamiętną twarz uśmiech również chłodny, choć całkowicie poprawny.
- Jak się miewasz, Lauren?
- Widać, że Lauren miewa się świetnie, mamo, a w każdym razie świetnie wygląda -
odezwał się na to Carter Whitworth, z ogromną galanterią powstając z krzesła i już z nieco
mniejszą mierząc uroczą kuzynkę od stóp do głów badawczym spojrzeniem.
Dawny dręczyciel nalał Lauren szklaneczkę sherry. Wzięła ją od niego, przysiadła na
sofie. Carter nie wrócił już na poprzednie miejsce, lecz ulokował się obok.
- Zmieniłaś się... - zagadnął.
- Ty też - ucięła krótko Lauren,
- Kiedyś jakoś trudno nam się było dogadać...
- Owszem, trudno.
- A właściwie dlaczego?
- Właściwie nie pamiętam.
- A ja pamiętam - roześmiał się Carter. - Bo byłem nieznośnym łobuziakiem i z
rozmysłem ci dokuczałem!
- Istotnie! - Spięta i nieufna dotąd Lauren, usłyszawszy szczere wyznanie kuzyna, a
właściwie jego otwartą samokrytykę, również wybuchnęła śmiechem.
W ten sposób zawarty został rozejm. Kiedy w drzwiach salonu pojawił się lokaj,
Carter wstał i podał Lauren rękę.
- Czy mogę cię prosić? - zapytał. - Podano już do stołu...
Pod koniec składającego się z kilku wykwintnych dań posiłku w pokoju jadalnym
pojawił się lokaj, by oznajmić:
- Proszę wybaczyć, ale miss Danner jest proszona do telefonu. Dzwoni pan
Weatherby, z Sinco Electronics Company.
- Miss Danner nie będzie się fatygowała podczas kolacji, Higgins, proszę przynieść
aparat telefoniczny tutaj, do stołu - polecił Philip Whitworth.
Gdy tylko Lauren skończyła krótką rozmowę, a właściwie wysłuchała tego, co
Weatherby miał jej do powiedzenia, zniecierpliwiony i zaciekawiony zapytał:
- No i co? Czego się dowiedziałaś? Mów śmiało, Carol i Carter znają już sprawę,
wiedzą, że będziesz próbowała mi pomóc...
Lauren nie była zachwycona faktem, że Whitworth wtajemniczył we wszystkie
szczegóły ich poufnej rozmowy żonę i syna. Przeszła nad tym jednak do porządku i
wyjaśniła, lekko rozbawiona:
- Okazuje się, że ten mężczyzna, który mi pomógł, kiedy się przewróciłam, ma w
Sinco jakiegoś bardzo wpływowego przyjaciela. Skontaktował się z nim, a ten przyjaciel
natychmiast skontaktował się z panem Weatherbym. I Weatherby nagle sobie „przypomniał”,
ż
e w firmie jest posada w sam raz dla mnie. Posada sekretarki... Jutro mam się zgłosić na
rozmowę.
- Mówił konkretnie do kogo?
- Wymienił chyba nazwisko Williams...
- Jim Williams, a niech to! - mruknął Philip z podziwem, ale nie powiedział nic więcej
o ewentualnym przyszłym szefie Lauren.
Po kolacji Carol i Carter udali do swoich apartamentów na spoczynek. Philip
natomiast poprosił Lauren, by jeszcze przez chwilę została z nim w salonie.
- Jim Williams pewnie zechce, żebyś rozpoczęła pracę od zaraz - powiedział. - Ile ci
trzeba czasu, żeby wyskoczyć do domu, zabrać resztę rzeczy i wrócić?
- Nie mogę jechać do domu po rzeczy, dopóki nie znajdę mieszkania - zastrzegła się
Lauren.
Rzeczywiście... Philip zamyślił się na chwilę. Nagle wykrzyknął raźno:
- Mam! Wiesz, kilka lat temu kupiłem mieszkanie w Bloomfield Hills dla jednej z
moich ciotek. Ona teraz, już od kilku miesięcy, jest w Europie. Zamierza tam zostać dłużej,
może nawet jeszcze przez rok. Będzie mi bardzo milo, jeśli zgodzisz się rozgościć w jej
apartamencie.
- Nie, nie mogę. Nie powinnam! - zaoponowała Lauren. - Nie chciałabym
nadużywać...
- Nic z tych rzeczy! - przerwał jej Philip. - Wyświadczysz mi nawet dodatkową
przysługę, jeśli zaopiekujesz się tym opuszczonym lokalem. Teraz co miesiąc muszę opłacać
dozorcę, żeby miał tam oko na wszystko, nawet dość słono to kosztuje... A tak zaoszczędzimy
oboje, ja na napiwkach dla tego faceta, a ty na czynszu.
Lauren milczała, niepewna, jak powinna postąpić. Perspektywa dodatkowego
zaoszczędzenia pieniędzy, tak bardzo potrzebnych ojcu i całej rodzinie, była dla niej nad
wyraz kusząca. Ale z drugiej strony... Niezdecydowana spojrzała na Philipa. Ten wydawał się
nie mieć najmniejszych wątpliwości. Wyjął z kieszeni marynarki pióro i notes, wyrwał z
niego kartkę, coś na niej napisał i podał ją Lauren.
- Oto adres i telefon mieszkania mojej ciotki - powiedział. - Wpisz go jutro w Sinco do
swojego kwestionariusza. W ten sposób już na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy nas ze
sobą łączyć.
Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Philipa Whitwortha było dla Lauren
przypomnieniem dwuznacznej roli, jaką zgodziła się pełnić w firmie Sinco, roli sekretarki i...
szpiega. Poczuła dreszcz lęku. „Nie, nie, przecież nie będę tam szpiegowała, mam tylko
zdemaskować szpiega, a to zupełnie co innego, to całkiem chwalebne zadanie! - pomyślała,
starając się rozproszyć własne wątpliwości. - Popracuję uczciwie, pomogę kuzynowi... A
poza tym - uśmiechnęła się w duchu do własnych marzeń - może znów spotkam Nicka
Sinclaira? On będzie przecież tak blisko, w tym biurowcu po drugiej stronie ulicy...”
Głos Philipa wyrwał Lauren z zamyślenia.
- Kiedy jutro zaproponują ci tę pracę - mówił Whitworth - przyjmij ją i od razu jedź do
Missouri. Jeśli się nie odezwiesz do południa, będę wiedział, że wszystko poszło zgodnie z
planem, i przygotuję ci mieszkanie. Za tydzień możesz wracać i brać się do roboty.
ROZDZIAŁ 4
Następnego dnia rano Lauren, lekko speszona, stawiła się na ponowne spotkanie z
panem Weatherbym.
- Doprawdy, miss Danner - rzekł, witając ją z cokolwiek cierpkim uśmiechem w
swoim gabinecie - zaoszczędziłaby pani sobie, mnie i jeszcze kilku innym osobom sporo
cennego czasu, gdyby wspomniała mi pani od razu, że jest zaprzyjaźniona z p a n e m
Sinclairem...
- Zaprzyjaźniona? - zdziwiła się Lauren, - Czy pan Sinclair tak powiedział, kiedy do
pana dzwonił w mojej sprawie?
- Ależ miss Danner, pan Sinclair nie dzwonił bezpośrednio do mnie! - zaczął
wyjaśniać Weatherby, z trudem tłumiąc irytację. - Dzwonił do szefa naszej firmy, pana
Sampsona. A pan Sampson do swego zastępcy. A on do szefa wydziału, a szef wydziału do
szefa działu, czyli do mojego bezpośredniego zwierzchnika. A mój bezpośredni zwierzchnik
do mnie, do domu, późnym wieczorem. Z pretensjami, że źle panią oceniłem, obraziłem i tak
dalej. Panią, osobistą przyjaciółkę pana Sinclaira!
Lauren była trochę zakłopotana faktem, że wywołała swoją skromną osobą aż tyle
zamieszania.
- Strasznie mi przykro - zaczęła się sumitować. - Tyle miał pan przeze mnie kłopotu,
co gorsza, zupełnie nie ze swojej winy, bo przecież ja naprawdę nie popisałam się w tych
testach. Proszę zrozumieć, byłam taka zdenerwowana...
Weatherby pokiwał głową.
- Tak też tłumaczyłem całą sprawę szefowi - stwierdził nieco bardziej przyjaznym
tonem. - śe z przejęcia nie wiedziała pani nawet, z której strony ołówka jest grafit, a z zasad
ortografii i stenografii nie pamiętała pani chyba nic, że już o maszynopisaniu nie wspomnę,
Tymczasem on mi na to: „Skoro to jego protegowana, niech pisze na maszynie nawet palcami
u nóg, nie będę miał o to do pana żadnych pretensji, Weatherby...”.
Westchnąwszy ciężko na koniec tej przydługiej tyrady, szef kadr Sinco wstał zza
biurka i poinformował Lauren:
- Pójdziemy teraz do gabinetu pana Williamsa. To wiceprezes naszej firmy. Jego
obecna sekretarka przenosi się do Kalifornii, szukamy kogoś na jej miejsce.
- Czy pan Williams - zaciekawiła się Lauren - to ten zastępca szefa firmy, który
zadzwonił do szefa wydziału, żeby zadzwonił do szefa działu...
- Tak. Właśnie ten! - odpowiedział jej Weatherby, nie czekając nawet, aż do końca
sformułuje pytanie.
Poczciwy kadrowiec zaprowadził Lauren do gabinetu wiceprezesa Sinco. James
Williams, z wyglądu trzydziestokilkuletni i wyjątkowo pewny siebie mężczyzna, na widok
wchodzących uniósł wzrok znad papierów.
- Proszę usiąść - zwrócił się do Lauren, wskazując jej ruchem głowy obite skórą
krzesło, ustawione naprzeciwko jego rozłożystego biurka. - A pan niech, wychodząc, zamknie
za sobą drzwi - odprawił dość bezceremonialnie Weatherby'ego.
Lauren posłusznie zajęła miejsce. Williams wstał, wyszedł zza biurka, oparł się o nie,
skrzyżował ręce na piersiach i przyjrzawszy się badawczo kandydatce na swoją nową
sekretarkę, zapytał:
- Więc to pani jest tą słynną miss Danner?
- Tak, niestety - odparła Lauren, odzyskując po trosze rezon.
Wyniosłe rysy wiceprezesa na moment złagodniały w czymś w rodzaju uśmiechu,
który jednak niemal natychmiast znowu ustąpił miejsca masce typowo dyrektorskiej powagi.
- Powiedziałem „słynna” - wyjaśnił Williams beznamiętnym tonem - mając na myśli
to, jak szerokim echem odbiła się w całej naszej firmie pani wczorajsza wizyta.
- Bardzo mi przykro z powodu tych wszystkich problemów... - zaczęła się tłumaczyć
Lauren.
- A „problemów” to „u” czy „o” z kreską? - przerwał jej Williams.
- „O” z kreską! - odpowiedziała trafnie mimo zaskoczenia.
- Jak szybko pisze pani na maszynie? - spytał Williams. - W normalnych
okolicznościach, nie podczas egzaminu, kiedy jest pani szczególnie zdenerwowana - dodał.
Lauren zarumieniła się.
- Osiągam około stu znaków na minutę - wyjaśniła.
- Stenografia?
- Owszem.
- No to proszę notować! - polecił swej dość speszonej rozmówczyni wiceprezes Sinco,
podając jej przybory do pisania.
Zaczął szybko dyktować Lauren następujący tekst: „Droga miss Danner, jako
asystentka do spraw administracyjnych będzie pani zobowiązana do sprawnego i efektywnego
wypełniania wielu obowiązków mojej sekretarki i osobistej łączniczki w kontaktach z resztą
personelu. Bez względu na zażyłość z Nickiem Sinclairem, będzie pani musiała stosować się
ś
ciśle do reguł obowiązujących wszystkich pracowników tej firmy, także wówczas kiedy
przeniesiemy się do Global Industries Building, nowo zbudowanego biurowca po drugiej
stronie ulicy, co nastąpi za kilka tygodni. Jeśli okaże się, że lekceważy pani obowiązki i łamie
zasady, nie bacząc na nic, zwolnię panią i osobiście odprowadzę do drzwi. Jeśli z kolei
wykaże się pani poświeceniem i inicjatywą, będzie pani mogła w Sinco naprawdę rozwinąć
skrzydła i daleko na nich dolecieć. Gdyby odpowiadały pani takie warunki, proszę się zgłosić
do mojego biura za dwa tygodnie od najbliższego poniedziałku o dziewiątej rano”.
- Czy to znaczy, że dostałam już tę pracę? - spytała Lauren i zerknęła na Williamsa z
ukosa.
- To znaczy, że będzie ją pani miała, jeśli przepisze pani ten stenograficzny zapis
bezbłędnie i szybko na maszynie - odpowiedział.
Kiedy po kilku minutach przeglądał sporządzoną przez Lauren już na czysto notatkę,
zauważył ze zdziwieniem:
- Całkiem nieźle. Jak ten Weatherby mógł panią uznać za kompletną niedojdę?
- Widocznie takie zrobiłam na nim wrażenie - odparła wymijająco Lauren.
- Ale dlaczego?
- Sama nie wiem. Może... może miałam wczoraj zły dzień?
- No, może, dajmy już temu spokój. Czy coś jeszcze pozostało nam do omówienia?
Oczywiście, pani pensja! - Williams sam sobie zadał pytanie i sam na nie odpowiedział, po
czym wymienił kwotę o dwa tysiące dolarów niższą w skali roku od tej, którą obiecywał
Lauren Philip Whitworth.
„Cóż, zgodnie z obietnicą kuzyn będzie mi musiał wyrównać tę stratę...” - pomyślała
Lauren i uśmiechnęła się.
Williams uznał widać jej uśmiech za oznakę akceptacji proponowanych warunków,
gdyż powiedział:
- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia.
- Doszliśmy do porozumienia... - powtórzyła za nim w zadumie Lauren. - No, chyba
tak, ale... Chciałabym podjąć tę pracę, oczywiście, ale gdyby jedynym powodem tego, że mi
ją pan oferuje, miała być moja znajomość...
- Z Nickiem Sinclairem?
- Właśnie.
- Ani ta pani znajomość, ani żadne inne nie mają tu nic do rzeczy, miss Danner.
Owszem, przyjaźnię się z Nickiem, i to od dawna, ale w interesach nie ma miejsca na
przyjaźń. Biznes to biznes, on ma swój, ja swój, ani on mi nie podpowiada, co mam robić, ani
ja jemu...
- To dlaczego zgodził się pan dzisiaj ze mną rozmawiać na temat pracy, skoro wczoraj
sknociłam wszystkie testy?
- Tu panią boli! Cóż - wyjaśnił wiceprezes z leciutkim uśmiechem - moja
dotychczasowa sekretarka, z którą mi się naprawdę świetnie pracowało, też w pierwszej
chwili nie przypadła do gustu Weatherby'emu. Więc kiedy usłyszałem, że z kandydatką na jej
następczynię historia się powtórzyła, pomyślałem sobie: „A może historia powtórzy się do
końca i ta nowa okaże się równie dobra jak Theresa, ba, może nawet lepsza?” Teraz, po
rozmowie z panią, mam nadzieję, właściwie pewność, że tak będzie, Lauren.
- Dziękuję panu, mister Williams.
- Proszę mówić mi Jim.
- W takim razie proszę mówić mi Lauren.
- Zdaje mi się, że już tak pani mówiłem.
- No właśnie...
Williams z podziwem pokręcił głową.
- Punkt dla pani, Lauren - przyznał. - Proszę zawsze trzymać taką klasę. Do miłego
zobaczenia za dwa tygodnie od najbliższego poniedziałku - pożegnał ją przyjaźnie i wrócił do
swoich papierów.
Kiedy Lauren wyszła z budynku Sinco, natychmiast spojrzała na wznoszący się po
drugiej stronie ulicy wysokościowiec, w świetle pogodnego sierpniowego dnia jeszcze
bardziej chyba imponujący niż po ciemku. Global Industries Building - przypomniała sobie
nazwę, wymienioną w „egzaminacyjnej” notatce przez Jima Williamsa. Miejsce, w którym
pracuje Nick...
Odczekawszy do zmiany świateł, przeszła na drugą stronę Jeffernon Avenue.
Skierowała się w stronę parkingu. Prawdę mówiąc, miału ogromną ochotę znów spotkać
Nicka Sinclaira, podziękować mu za skuteczną interwencję w Sinco. „Ale czy on miałby
ochotę na to spotkanie? - zastanowiła się. - Przecież gdyby miał, to pewnie poprosiłby na
przykład o mój telefon, żeby się jakoś jeszcze kiedyś umówić. A on nic. Może jest nieśmiały?
O, nie! - Lauren uśmiechnęła się sama do siebie i pokręciła z przekonaniem głową. -
Nieśmiałość z całą pewnością nie jest cechą mężczyzn takich jak on. Już raczej nonszalancja
w kontaktach z kobietami, rodzaj lekceważenia czy zwykłego lenistwa, które każe im biernie
czekać, aż druga strona wystąpi z jakąś inicjatywą. Ta druga strona to ja!” - uświadomiła
sobie Lauren i... w tej samej chwili spostrzegła, że Nick Sinclair ukazał się właśnie w
drzwiach Global Industries.
- Nick! - wykrzyknęła bez wahania i pomachała mu ręką.
Zauważył ją, zamaszystym krokiem podszedł bliżej. Uśmiechnął się figlarnie i
zapytał:
- Czyżby dzisiaj starała się pani o posadę modelki?
Lauren spłoniła się lekko, słysząc taki komplement, odpowiedziała jednak spokojnie i
rezolutnie:
- Na razie ciągle jeszcze tylko o posadę sekretarki. Właściwie to już ją dostałam, w
Sinco Electronics, dzięki panu... Dziękuję!
- Nie ma za co - mruknął. - Zadowolona?
- I owszem. Pensja niezła, przyszły szef wprawdzie trochę straszny, ale praca chyba
interesująca, z perspektywami.
- A więc zadowolona!
- Tak - potwierdziła Lauren. Po czym zebrawszy się na odwagę, zaproponowała: -
Nick, jestem dzisiaj w takim nastroju... Udało mi się z tą pracą, miałabym ochotę jakoś to
uczcić. Zapraszam pana na lunch! Zgoda?
Nick Sinclair, w pierwszej chwili najwyraźniej zaskoczony bezpardonową propozycją,
po kilku sekundach wahania szeroko się uśmiechnął i stwierdził:
- Zgoda! To najlepsza oferta, jaką mi dzisiaj złożono. Przeszli razem na parking do
samochodu Lauren.
- Pozwoli pani, że usiądę za kierownicą? - zapytał Nick. - Znam jedno takie miłe
miejsce tu niedaleko, będzie mi łatwiej poprowadzić tam wóz niż bawić się w pilotowanie...
Lauren uśmiechnęła się i bez słowa podała mu kluczyki.
Przejechali nieduży odcinek Jefferson Avenue i zatrzymali się na parkingu na tyłach
niezbyt okazałej, ale pełnej uroku i doskonale utrzymanej stylowej kamieniczki. Umieszczony
nad wejściem do niej szyld głosił złotymi literami na ciemnym tle: „U Tony'ego”. Wnętrze
kryło przytulną, nastrojową, trochę mroczną restauracyjką z ciemną dębową podłogą,
dębowymi stolikami, obrusami w biało - czerwoną kratkę, oknami z barwionego szkła, przez
które przesączało się światło sierpniowego słońca, i z kolekcją miedzianych rondli,
porozwieszanych na ścianach z surowej czerwonej cegły.
Dyżurujący przy drzwiach kelner powitał Lauren i Nicka uprzejmym „dzień dobry” i
wskazał im stolik, jedyny wolny w całym lokalu. Zajmując miejsce, Lauren rozejrzała się
trochę. Była jedną z niewielu kobiet, wśród gości przeważali mężczyźni, w większości ubrani
w eleganckie garnitury i krawaty. Tylko trzej, wliczając Nicka, mieli na sobie dżinsy i
rozpięte pod szyją sportowe koszule.
Przy stoliku pojawił się starszawy już jegomość. Powitał Nicka przyjacielskim
klepnięciem w ramię i słowami:
- Miło cię znów widzieć, przyjacielu. Proszę o zamówienie.
- Jesteśmy tu ze specjalnej okazji, więc chyba zamówimy coś specjalnego, Tony -
rzekł Nick, po czym zwracając się do Lauren zaproponował: - Tony podaje pyszną
zapiekankę z wołowiną, spróbujemy?
- No jasne! - odpowiedziała, nie zastanawiając się nawet nad ceną specjału. - W końcu
niecodziennie świętuje się z okazji otrzymania posady.
Kiedy Tony, najwyraźniej sam właściciel lokalu, oddalił się, by zrealizować
zamówienie, Nick zapytał Lauren:
- Mieszka pani w Detroit na stałe?
- Nie, przyjechałam z Missouri, dokładnie z Fenster, w Detroit zamierzam osiąść
dopiero teraz, w związku z pracą.
- Ach tak! Dziewczyna z małego miasteczka... Nie czuje się pani trochę zagubiona w
wielkiej metropolii?
- Ani trochę - odpowiedziała Lauren z uśmiechem. - Wychowałam się w Chicago, a to
już przecież całkiem spore miasto, prawda? Do Fenster przenieśliśmy się z ojcem, dopiero
kiedy miałam dwanaście lat, po śmierci mojej matki. To rodzinne strony taty, podjął pracę
nauczyciela w tej samej szkole, której był uczniem jako chłopiec.
- Ma pani rodzeństwo?
- Przyszywane. W rok po przeprowadzce do Fenster mój ojciec ponownie się ożenił.
Za jednym zamachem sprawił mi nową mamę i nową siostrę, starszą ode mnie o dwa lata, no i
jeszcze, niestety, nowego braciszka, starszego o rok.
- Dlaczego niestety? Zawsze mi się wydawało, że każda mała dziewczynka marzy o
dużym starszym bracie, czyż nie tak?
- Co do marzeń, zgoda, ale w konfrontacji z rzeczywistością bywa różnie. Z Lennym
nie znosiliśmy się od samego początku. On mi dokuczali podkradał pieniądze, a ja w rewanżu
obmawiałam go na lewo i prawo, że jest gejem. Tak się tym biedak przejął, że wyrósł na
słynnego kobieciarza!
Nick roześmiał się.
- A jak było z siostrą? - zapytał. - Trochę lepiej?
- Mało się mną interesowała. Za bardzo była zajęta chłopakami.
- Nie konkurowałyście czasem ze sobą w tej dziedzinie?
- O nie! Nie miałabym szans być dla niej konkurencją.
- Patrząc na panią, trudno w to uwierzyć.
- Dziękuję za komplement... ale to jednak prawda.
Znowu zjawił się Tony. Przyniósł apetyczne, imponujących rozmiarów zapiekanki z
francuskiej bułki, obsypane cieniutkimi płatkami rostbefu. Obok każdego talerza ustawił małą
miseczkę z aromatycznym sosem z pieczeni do maczania ciepłej, chrupiącej bagietki.
- Proszę od razu spróbować - zachęcił Lauren - I powiedzieć, czy smaczne.
Skosztowała kęs ze swojej porcji.
- Smaczne to mało. Pyszne!
Okrągła, jowialna, ozdobiona wąsikiem twarz restauratora rozpromieniła się szerokim
uśmiechem. Tony puścił perskie oko i stwierdził:
- Nick wiedział, co wybrać. On zawsze wie, co dobre. Mało - dobre. Najlepsze! Ale
jak wybrał, to niech teraz płaci. Stać go na to, moja miła pani. Jego dziadek pożyczył mi w
swoim czasie pieniądze na urządzenie tego lokalu...
Kiedy Tony odszedł, zaciekawiona Lauren zaczęła wypytywać Nicka o
sympatycznego restauratora, a także o dziadka i w ogóle o rodzinę. Odpowiadał lakonicznie,
półsłówkami. śe obydwie familie są zaprzyjaźnione od trzech pokoleń, że kiedyś jego ojciec
pracował nawet u ojca Tony'ego... Lauren domyśliła się, że sytuacja finansowa jednej i
drugiej rodziny musiała się w którymś momencie radykalnie zmienić, skoro ojciec
pracownika mógł wspomóc pożyczką syna pracodawcy. Nick nie rozwinął jednak szerzej
tego tematu.
Gdy tylko zjedli zapiekankę, Tony podszedł do ich stolika po raz trzeci.
- Mili państwo, a co z deserem? - zapytał. Po czym dodał, zerkając na Lauren: - Pełnej
ognia kobiecie powinien zasmakować mój deser lodowy, prawdziwe włoskie spumoni,
oryginalnie komponowane, nie taka podrabiana, paczkowana masówka, jaką sprzedają w
supermarketach. Masę lodową o kilku smakach i kolorach układam warstwami, a potem
dodaję...
- ...owoce i orzechy! Moja matka tak samo przyrządzała spumoni - weszła Tony'emu
w słowo Lauren.
- To pani też jest Włoszką? - wykrzyknął uradowany.
- Tylko w połowie. Rodzina ojca wywodzi się z Irlandii.
Wścibski, a równocześnie ogromnie wylewny restaurator momentalnie zasypał Lauren
mnóstwem pytań. O ojca, o matkę, ojej włoską rodzinę. Kiedy przy okazji dowiedział się, że
Lauren nie ma w Detroit żadnych krewnych (o Philipie przezornie nie wspomniała, obawiając
się, że skoro Nick jest zaprzyjaźniony z ludźmi z Sinco, lepiej przy nim nie wymieniać
nazwiska Whitwortha, głównego antagonisty tej firmy), zapewnił ją z przekonaniem:
- Miła pani, my, Włosi, jesteśmy wszyscy jedną wielką rodziną. W każdej potrzebie
proszę walić do Tony'ego jak w dym, bez zastanowienia, tu, do lokalu albo do domu, bo
mieszkamy na piętrze nad restauracją! No to co będzie z tymi lodami? Podajemy?
Lauren pytająco spojrzała na Nicka. Osobiście czuła się nieprzyzwoicie wprost
najedzona, ale zależało jej na maksymalnym przedłużeniu wspólnego lunchu, więc
napomknęła:
- Nawet lubię dobre spumoni...
Nick uśmiechnął się i rzeki konfidencjonalnym tonem do oczekującego na męską
decyzję w kwestii deseru restauratora:
- Lauren to takie troszkę większe dziecko, Tony, a dzieci przecież uwielbiają słodycze.
Pędź, przyjacielu, po te swoje włoskie pyszności, nie ma rady.
Zadowolony restaurator oddalił się w lansadach w stronę bufetu. Lauren milczała
przez dłuższą chwilę naburmuszona, po czym zapytała Nicka z powagą:
- Dlaczego traktuje mnie pan jak jakąś naiwną prowincjonalną nastolatkę? Proszę
przyjąć do wiadomości, że jestem dorosłą, samodzielną kobietą!
- W takim razie proszę mi to udowodnić, Lauren! - stwierdził Nick z błyskiem w oku i
uśmiechnął się figlarnie, a nawet z lekka przewrotnie.
- W jaki sposób, jeśli wolno spytać...
- Po pierwsze, przechodząc ze mną na ty, a po drugie...
- Na to pierwsze zgoda, od zaraz!
- Wspaniale. A wracając do drugiego sprawdzianu: co sobie zaplanowałaś na
najbliższy weekend?
Lauren poczuła, że z przejęcia serce zaczyna jej bić szybciej niż dotąd. Usilnie starając
się o możliwie obojętny ton, wyjaśniła:
- Wyjazd do Missouri. Muszę zabrać z domu trochę rzeczy, zanim wprowadzę się do
nowego mieszkania w Detroit... A gdybym nie miała żadnych planów, co chciałbyś mi
zaproponować?
- Wspólny wypad. Moi znajomi urządzają małe przyjątko w swojej weekendowej
chacie niedaleko Harbor Springs. Właśnie miałem do nich jechać, kiedyśmy się dzisiaj
spotkali. Wybierz się ze mną. To mniej więcej pięć godzin jazdy w jedną stronę. W niedzielę
będziemy z powrotem.
Lauren zamierzała wprawdzie jechać prosto do Fenster, ale przeprowadziwszy
błyskawiczną kalkulację, doszła do wniosku, że skoro na podróż tam i z powrotem potrzebuje
dwóch dni, a do rozpoczęcia nowej pracy ma dwa tygodnie, z pewnością zdąży się spakować
do przeprowadzki, nawet jeśli wyjedzie z Detroit trochę później. Miała wielką ochotę wybrać
się z Nickiem. Skądinąd nie była do końca pewna, czy to wypada, zapytała więc jeszcze:
- Czy gospodarze nie będą mieli pretensji, jak się im nagle zwalę bez zaproszenia i
zapowiedzi?
- Absolutnie nie! Spodziewają się, że kogoś ze sobą przywiozę.
- Mhm... W takim razie zgoda po raz drugi, Nick. Jestem gotowa do podróży, nawet
walizkę mam już spakowaną, w bagażniku.
- Wspaniale. No to w drogę, Lauren!
Nick lekkim skinieniem głowy zasygnalizował Tony'emu, żeby przygotował rachunek.
Restaurator zjawił się niemal natychmiast i chciał go wręczyć Nickowi, Lauren jednak
wyrwała mu rachunek z ręki, stwierdzając:
- Ja stawiam, taka była umowa.
Kiedy zerknęła na wypisaną na arkusiku kwotę, osłupiała - tak słone ceny proponował
Tony za swoje włoskie pyszności i słodkości. Zaszokowana, ale konsekwentna, sięgnęła po
portmonetkę, nim jednak zdążyła wyliczyć pieniądze, Nick, nie sprawdzając rachunku,
wetknął restauratorowi w dłoń kilka banknotów. W tej sytuacji Tony nie chciał już przyjąć od
Lauren zapłaty.
- Innym razem, Laurie, innym razem - rzekł dobrodusznie familiarnym, ojcowskim
niemal tonem. - Wpadaj jak najczęściej. Zawsze będę miał dla ciebie coś smacznego. I wolny
stolik.
- Przy takich cenach wszystkie stoliki w twoim lokalu powinny być stale wolne, Tony
- zażartowała Lauren.
- A jednak nigdy nie są - stwierdził z powagą restaurator. - Trudno nawet
zarezerwować sobie miejsce z wyprzedzeniem, jeśli się nie figuruje na naszej liście. O
właśnie! Trzeba cię wpisać na listę. Chłopcy!
Trzej młodzi, przystojni, ciemnowłosi kelnerzy zameldowali się natychmiast u boku
Tony'ego.
- Ta młoda dama - poinformował ich - znajdzie się od dziś w gronie naszych stałych
gości, żebyście o tym pamiętali. To moi synowie, Ricco, Dominie i Joe - przedstawił z dumą
trzech młodzieńców. A to Lauren, nasza rodaczka, Włoszka, macie mi się nią opiekować,
kiedy przyjdzie - zwrócił się znowu do synów. - No, tylko tak bez przesady - dodał, znowu
puszczając oko. - Joe, uważaj zawsze na swoich braci, kiedy Lauren nas odwiedzi! Joe jest
już żonaty... - wyjaśnił.
Lauren wybuchnęła śmiechem.
- A na kogo ja mam uważać? - zapytała.
W odpowiedzi wszyscy czterej Włosi jak na komendę spojrzeli na Nicka.
- Przyjmijcie do wiadomości, że Lauren jest dorosłą i samodzielną kobietą, przed
chwilą właśnie mi o tym powiedziała - rzeki ten z nutką ironii w głosie i wstał od stolika.
Kiedy wyszedł z Lauren do hallu, przeprosił ją na chwilę, mówiąc że musi zadzwonić.
Lauren czekała, a on rozmawiał przez telefon. Mówił ściszonym głosem, ale jedno,
wielokrotnie powtarzane słowo, a właściwie imię, słyszała wyraźnie: Ericka. Imię kobiece...
Lauren zaczęła się gorączkowo zastanawiać: „Czyżby właśnie ową Erickę zamierzał
zabrać na weekend do przyjaciół z Harbor Springs, a teraz w pośpiechu wszystko odkręca?
Takie byłoby z niego ziółko?” O nic jednak Nicka nie zapytała, kiedy skończył rozmowę.
Wyszli z restauracji na parking.
- Skoro mamy od razu jechać, wygląda na to, że twoim samochodem. Nie będzie
trzeba przekładać walizki - stwierdził Nick.
- A twoje rzeczy?
- Nic ze sobą nie biorę, mam wszystko w Harbor Springs. W innej chacie - wyjaśnił,
widząc zdziwione spojrzenie Lauren.
- Rozumiem. Jedźmy więc.
- A mogę dalej prowadzić?
- Oczywiście.
Zajęli miejsca w samochodzie i ruszyli.
- Opowiedz mi coś więcej o swojej rodzinie, o sobie... - zaproponował Nick.
I oto Lauren nieoczekiwanie znalazła się w kłopocie. W ankiecie personalnej w Sinco
nie przyznała się do odbytych w college'u studiów, w rozmowie z Tonym nie przyznała się do
swych krewnych z Detroit, czyli Whitworthów. Co miała powiedzieć Nickowi, a co przed
nim zataić, żeby się w tym wszystkim ostatecznie nie poplątać? I nie wyjawić nieopatrznie
szpiegowskiej intrygi, w jaką została uwikłana?
- Nie wiesz, od czego zacząć? - rzucił Nick żartobliwie, gdy przez dłuższą chwilę nie
zdołała wydobyć z siebie słowa. - A może ukrywasz przede mną jakieś rodowe tajemnice? -
zażartował.
Lauren poczuła się jeszcze bardziej skonfundowana. Próbując jakoś wybrnąć z trudnej
sytuacji, zaczęła mówić szybko i trochę nerwowo, jakby recytowała wyuczoną lekcję:
- Niewiele jest do opowiadania. Lenny ma teraz dwadzieścia cztery lata i jest już
ż
onaty. Melissa, moja siostra, ma dwadzieścia pięć, wzięła ślub w kwietniu, jej mąż jest
mechanikiem samochodowym, pracuje w warsztacie dealerskim Pontiaca.
- A rodzice?
- Zostali sami, ale bardzo im ze sobą dobrze.
- Mówiłaś, że twój ojciec jest nauczycielem. Nie próbował cię zachęcić do studiów?
- Próbował, ale...
Lauren znowu w zakłopotaniu zamilkła. Na szczęście znaleźli się akurat na
podmiejskim węźle autostrad. Nick skoncentrował się na naprowadzeniu samochodu na
właściwe pasmo drogowego labiryntu i po prostu zapomniał o swoim pytaniu. Lauren
odetchnęła z ulgą.
Dalsza rozmowa, jaką prowadzili podczas kolejnych godzin jazdy, była typową
swobodną pogawędką o wszystkim i o niczym. Nick nie wypytywał już więcej Lauren o
historię jej życia. O sobie również mówił niewiele. Wspomniał tylko, że w wieku czterech lat
stracił ojca i że wychowywali go dziadkowie, w tej chwili już oboje nieżyjący.
W miasteczku Grayling, z którego do celu podróży miało być jeszcze półtorej godziny
jazdy, Nick zatrzymał samochód przed niewielkim sklepem spożywczym, wyskoczył na
moment i wrócił z dwiema puszkami coli i paczką papierosów. Niedługo potem, na
przydrożnym parkingu, zarządził krótką przerwę w podróży dla rozprostowania kości.
Wysiedli, zaczęli sączyć colę.
- Powiedziałeś, że wychowywali cię dziadkowie, bo twój ojciec zmarł, kiedy miałeś
cztery lata. A co się stało z twoją matką? - zapytała Lauren.
- Z matką? Nic - odpowiedział lakonicznie Nick i zapalił papierosa.
- Nick, ty chyba nie bardzo lubisz mówić o sobie...
- Chyba masz rację, Lauren, wolę coś powiedzieć o tobie. Na przykład, że masz
niewiarygodnie piękne oczy...
- Dzięki za komplement.
- I że... Wiesz, Lauren, ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem ostatnio
spięty. Dopiero kiedyśmy się dzisiaj spotkali, przed lunchem, zacząłem się trochę rozluźniać.
Przy tobie...
- Przemęczony, przepracowany?
- Mniej więcej siedemdziesiąt godzin harówki tygodniowo przez ostatnie dwa
miesiące. Prawie dwa etaty.
Lauren pokręciła głową.
- Biedaku, współczuję ci. Nie uśnij tylko za kierownicą.
- Przy tobie za kierownicą na pewno nie usnę. Chyba że w...
- A jak cię zanudzę? - spłoszona Lauren pośpiesznie zadanym pytaniem starała się
skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory.
- Nie ma obawy. Zresztą w razie czego znam świetne lekarstwo na nudę we dwoje,
naprawdę niezawodne, zaraz się przekonasz, jak działa..
Nick zdusił papierosa, wrzucił do parkingowego kosza na śmieci niedopałek i puszkę
po coli. Otoczył Lauren ramieniem, przyciągnął bliżej ku sobie, wyjął jej z drżących lekko
palców drugą puszkę i również cisnął do kosza. Pochylił się nad dziewczyną, zbliżył usta do
jej ust.
„A może Nick jest jakimś perwersyjnym...” - alarmująca myśl, jaka nawiedziła w tej
chwili Lauren, uleciała gdzieś, nim zdążyła w pełni dotrzeć do jej świadomości. Zbyt silny,
zbyt zniewalający okazał się urok tego mężczyzny. Lauren spazmatycznie westchnęła i ulegle
poddała się pieszczocie jego warg i języka. Na parę chwil pozwoliła całkowicie porwać się
zmysłom. Przylgnęła mocno do Nicka całym ciałem, objęła go rękoma za szyję.
Odwzajemniła pocałunek z taką samą gwałtowną namiętnością, z jaką on jej go ofiarował.
Kiedy po dłuższym, trwającym niemal wieczność zespoleniu ust oderwali się w końcu
od siebie, by zaczerpnąć tchu, Nick, wciąż nie wypuszczając Lauren z objęć, powiedział:
- Chyba cię powinienem teraz przeprosić.
- Za co?
- Za to, że pozwoliłem sobie na kpinki z ciebie jako „dorosłej, samodzielnej kobiety”.
Za to, że pomyślałem sobie w pewnej chwili o tobie: „Taką prowincjonalną nastolatkę
mógłbym łatwo usidlić”. Za to...
Lauren nie pozwoliła mu dokończyć zdania.
- A co myślisz o mnie teraz, Nick? – zapytała.
- Teraz myślę, że to ty możesz mnie bez trudu usidlić, jeśli zechcesz. I że... jeśli
będziesz dłużej patrzyła na mnie tymi swoimi turkusowymi oczyma, tak jak w tej chwili, to
chyba nigdy nie dotrzemy do Harbor Springs!
Spojrzał wymownie na motel usytuowany po przeciwnej stronie autostrady, a potem
chwycił Lauren za rękę i pociągnął do samochodu.
- Lepiej uciekajmy stąd, póki czas! Póki nie spłonę do szczętu w ogniu twego
spojrzenia - rzucił pól żartem, pól serio.
Zajęli miejsca, ruszyli. Lauren miała wrażenie, jakby dopiero co wydostała się z oka
cyklonu. Nie była w stanie pozbierać się, uporządkować niespokojnych i chaotycznych myśli.
Dopiero po pewnym czasie zdołała sobie uświadomić, że już niebawem będzie zmuszona
jakoś się uporać z dwoma zasadniczymi problemami. Problem pierwszy - to nieskrywane
zapędy Nicka, żeby pójść z nią do łóżka w czasie weekendu. Problemem drugim, znacznie
poważniejszym była... jej własna nieprzeparta ochota dokładnie na to samo! Problemem
poważniejszym, trudniejszym, bo przecież mężczyźnie, nawet najprzystojniejszemu,
najbardziej atrakcyjnemu, zawsze można w odpowiedniej chwili powiedzieć „nie”. Ale jak
powiedzieć „nie” własnym zmysłom?
- Lauren, troszkę nieswojo się czuję w tej ciszy. O czym tak zawzięcie rozmyślasz? -
spytał Nick.
Spojrzała najpierw na jego silne i zręczne ręce, pewnie operujące kierownicą, potem
na wyrazistą, męską twarz o zdecydowanym, trochę buńczucznym profilu. I stwierdziła z
lekkim uśmiechem:
- Przestraszyłbyś się, gdybym ci powiedziała...
ROZDZIAŁ 5
- Popatrz, jezioro Michigan, dwadzieścia dwa tysiące mil kwadratowych powierzchni,
bagatela, fale zupełnie jak na morzu, nieraz bałwany i prawdziwe sztormy, chociaż teraz
wygląda tak spokojnie...
Słowa Nicka wyrwały Lauren z głębokiego zamyślenia. Rozciągająca się w oddali
ogromna polać pulsującego w leniwym rytmie błękitu wprawiła ją w niemy zachwyt.
- Będziemy tam za parę minut - rzucił jeszcze Nick i zjechał z autostrady w boczną,
lokalną szosę, która wiła się malowniczo wśród sosnowego lasu.
Niedługo potem skręcił w lewo, w wąską drogę oznakowaną jako prywatna. Jechali
nią mniej więcej milę, przez zadrzewiony teren z mnóstwem przepięknie obsypanych
jaskrawopomarańczowymi koralami górskich jarzębin.
Lauren pomyślała sobie, że tak rozległa posiadłość kryć musi zapewne coś więcej niż
zwykłą weekendową chatę, jaką sobie wyobraziła, gdy Nick zaprosił ją w tę wspólną podróż.
To, co ujrzała, gdy wydostali się z lasu na otwartą przestrzeń, przeszło jednak jej najśmielsze
oczekiwania.
W blasku zachodzącego sierpniowego słońca ukazała się jej oczom imponująca
rezydencja: przeszklona, nowocześnie zaprojektowana i idealnie wkomponowana w tło
urwistego nabrzeża. U stóp budowli rozpościerał się spory obszar soczyście zielonego
trawnika, opadający łagodnie ku piaszczystej plaży i przystani, w której stało na kotwicach
kilka luksusowych jachtów, odcinających się jaskrawą bielą burt od ciemniejszej o kilka
tonów, złociście roziskrzonej powierzchni wody. Nieopodal rezydencji znajdował się
ogromny basen o fantazyjnym, nieregularnym kształcie. Wokół niego, przy stolikach z
barwnymi parasolami lub na ogrodowych szezlongach, rozlokowani byli goście
weekendowego zgromadzenia, w liczbie co najmniej setki. Krążyli wśród nich z tacami
kelnerzy w jasnobłękitnych marynarkach. W pewnym oddaleniu, na obszernym parkingu,
stały długim szeregiem samochody: eleganckie rozłożyste limuzyny bądź ekskluzywne
sportowe cacka o aerodynamicznych liniach.
Nick wjechał na ów parking, zatrzymał wóz i wysiadł pierwszy, aby otworzyć Lauren
drzwi. Potem podał jej ramię i poprowadził ją w stronę zgromadzonych w pobliżu basenu
gości.
Kiedy podeszli bliżej, zorientowała się, że ludzie, z którymi za chwilę mieli się
spotkać twarzą w twarz, są jej doskonale znani. Skąd? Oczywiście z pierwszych stron gazet i
z okładek najpopularniejszych magazynów ilustrowanych! Dostrzegła kilka sławnych gwiazd
filmowych, a także wielu przedstawicieli międzynarodowego klubu bajecznie bogatych i
niezwykle wpływowych rekinów biznesu.
Zaszokowana zerknęła na Nicka. Lustrował weekendowe towarzystwo spojrzeniem
znudzonym, a nawet, zdawałoby się, zdegustowanym, W jego oczach nie było ani odrobiny
podziwu, ani krzty onieśmielenia! Co najwyżej trochę rozczarowania, zabarwionego nutą
irytacji.
- Przepraszam cię, Lauren - powiedział. - Gdybym przypuszczał, że „kameralne
przyjacielskie spotkanie”, na które ściągnęła mnie Tracy, to będzie taki pretensjonalny spęd,
nigdy bym cię tutaj nie fatygował. Jeszcze jedna galówka bez wdzięku i bez wyrazu, z
tłumem zblazowanych nudziarzy...
- Może nie zwrócą na nas uwagi i nie będziemy się musieli z nimi męczyć - rzuciła
Lauren, próbując się dostosować do nonszalancko - ironicznego tonu Nicka i maskując w ten
sposób własną fascynację tym niezwykłym dla niej tłumem, w który za chwilę mieli się
wmieszać.
- Nie licz na to! - uciął krótko Nick.
Przeszli do baru urządzonego na wolnym powietrzu specjalnie na okoliczność
weekendowego party. Nick zaczął przyrządzać drinki. Lauren rozejrzała się wokół.
Spostrzegła rudowłosą kobietę o efektownej, zwracającej uwagę urodzie, która oddzieliła się
od grupki gawędzących nieopodal gości i ruszyła energicznym krokiem w ich stronę.
- Nick, kochanie! - zawołała już z daleka, wdzięcząc się w promiennym uśmiechu i
otwierając szeroko ramiona na powitanie.
Uściskali się i ucałowali z Nickiem serdecznie, jak para starych przyjaciół. Rudowłosa
zaszczebiotała:
- Wszyscy już myśleli, że nas zawiedziesz i wcale się nie zjawisz. Ale ja wiedziałam,
ż
e jedziesz, bo nie odbierałeś telefonów w swoim biurze. W domu też cię nie było, zgłaszała
się tylko służba... A któż to taki? - spytała, przerywając nagle wywód i spoglądając z
zaciekawieniem na Lauren.
- Lauren, to Barbara Leonardos... - rozpoczął prezentację Nick.
- Mów mi Bebe, jak wszyscy - rzuciła rudowłosa. - Myślałam, że przywieziesz
Erickę... - znowu zwróciła się do Nicka.
- Naprawdę? A ja myślałem, że jesteście z Alexem w Rzymie - spróbował zmienić
temat.
- Byliśmy, owszem. Ale chcieliśmy cię zobaczyć, więc jesteśmy tutaj - wyjaśniła
Bebe, po czym zakręciła się na pięcie i wróciła do poprzedniego towarzystwa.
- Bebe jest... - zaczął tłumaczyć Nick.
Lauren przerwała mu:
- Nie musisz mówić, przecież wiem! Barbara Leonardos, córka amerykańskiego
potentata naftowego i żona greckiego multimilionera, stała bohaterka kronik towarzyskich,
jedna z najlepiej ubranych kobiet świata. Setki razy widziałam jej zdjęcia w gazetach i
magazynach!
- Ho, ho, widzę że jesteś nieźle wprowadzona w tutejsze towarzystwo - zażartował,
podając Lauren drinka. - A tamtych dwoje poznajesz? - spytał, wskazując ruchem głowy
zbliżającą się ku nim pod rękę parę, urodziwą brunetkę po trzydziestce i dość korpulentnego
dżentelmena pod sześćdziesiątkę.
- Tamtych? Nie... Ich z całą pewnością nie! - odpowiedziała po chwili zastanowienia.
- W takim razie muszę cię z nimi zapoznać, bo tak się składa, ze to nasi mili
gospodarze i moi bardzo bliscy przyjaciele.
- Nick! - wykrzyknęła już z oddali brunetka. - Nie widzieliśmy cię od wieków, cóżeś
ty, u licha, porabiał?
- Niektórzy ludzie wciąż jeszcze muszą pracować na życie - stwierdził z uśmiechem
Nick, po czym ujął Lauren za rękę i powiedział: - Chciałbym, żebyś poznała naszych
gospodarzy, Tracy i George'a Middletonów,
- Naprawdę bardzo mi milo! - rzuciła Trący i zwróciła się do niej i Nicka z pytaniem: -
Czemu, u licha, tak się tu kamuflujecie na uboczu? Nikt nawet nie wie, żeście przyjechali.
- A czy naprawdę cały ten tłum musi wiedzieć? - odpowiedział dość szorstko Nick.
Tracy stropiła się nieco. Zaczęła wyjaśniać:
- Nie gniewaj się, Nick, daję słowo, planowałam kameralne spotkanie, nie
przypuszczałam, że prawie wszyscy, których grzecznościowo zaproszę, rzeczywiście się
zjawią. Prawdę mówiąc, to nawet nie za bardzo mam teraz gdzie tyle osób pomieścić!
Przydałby się większy dom... - stwierdziła z uśmiechem, zerkając w stronę rezydencji. - No,
na szczęście coś do zjedzenia podamy na wolnym powietrzu, w świetle pochodni, potańczyć
w taką pogodę jak dziś też można śmiało pod gołym niebem! Niektórzy goście są na tyle
niekłopotliwi, że nawet przebiorą się do kolacji na własnych łajbach, więc nie będę musiała
przydzielać im garderób. A wy pojedziecie się przebrać do Cove czy wolelibyście zostać
tutaj?
- Lauren przebierze się tutaj, a ja pojadę do Cove. - odparł Nick. - I tak będę musiał
pewnie oddzwonić na kilka superpilnych telefonów. Nawet w weekend człowiek nie może
liczyć na spokój.
Tracy uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Dom pęka w szwach, więc skorzystajmy wspólnie z naszego pokoju, zgoda? -
zwróciła się do Lauren, - George będzie musiał znaleźć inne miejsce, jako gospodarz na
pewno sobie poradzi. Idziemy?
Lauren zawahała się. Spojrzała zakłopotana na Nicka. Przede wszystkim nie bardzo
wiedziała, w co mogłaby się przebrać na uroczystą kolację w gronie tylu znakomitości. Nie
miała w walizce żadnej odpowiedniej kreacji. Nick domyślił się, w czym tkwi problem.
- Musimy jeszcze obgadać z Lauren parę drobnych spraw - wyjaśnił Tracy. - Na
chwilę ją zatrzymam, a potem sama do ciebie dołączy, Dobrze?
- Jasne - zgodziła się gospodyni i wraz z małżonkiem oddaliła się w stronę domu.
- Przecież ja nie mam ze sobą żadnego wieczorowego stroju, ty chyba też... - zaczęła
Lauren.
- Nic się nie martw. Mam odpowiednie ubranie w Cove, a i dla ciebie coś
wystrzałowego się znajdzie. Zacznij się spokojnie szykować, wieczorową sukienkę będziesz
miała na czas. Gwarantuję - uspokoił ją Nick.
Zaprowadził ją do domu Middletonów, wypełnionego gwarem rozmów,
dobiegających z co najmniej dwudziestu rozmieszczonych na trzech kondygnacjach pokoi, w
których goście przygotowywali się do kolacji. Służba biegała tam i z powrotem ze świeżo
odprasowanymi częściami garderoby dla wszystkich i drinkami dla spragnionych. Nick
zatrzymał jednego z lokajów i zapytał go o telefony. Okazało się, że nazwiska wszystkich,
którzy go szukali, zostały przez służbę Middletonów skrupulatnie zanotowane. Nick schował
karteczkę, przyniesioną przez lokaja niemal natychmiast. Z ciepłym uśmiechem odezwał się
do Lauren:
- Spotkajmy się przy basenie za godzinkę, zgoda? Wytrzymasz tyle czasu beze mnie?
- Jakoś sobie poradzę...
- Jesteś pewna?
Lauren skinęła głową, choć prawdę mówiąc, wcale pewna n i e była Nick odszedł.
Lauren rozejrzała się zakłopotana, dostrzegła rudowłosą Bebe Leonardos. Starając się o
swobodny, nonszalancki ton, zapytała ją:
- Czy jest tu gdzieś telefon? Chciałabym zadzwonić do domu...
- Chodź, zaprowadzę cię. A gdzie ten dom, daleko?
- W Fenster, w Missouri - wyjaśniła Lauren.
- Fenster? - Bebe skrzywiła się tak, jakby poczuła nagle jakiś nieprzyjemny zapach. -
Telefon jest tam - wskazała Lauren jedne z drzwi i odeszła.
Pomieszczenie z telefonem okazało się eleganckim gabinetem. Lauren przeprowadziła
z ojcem rozmowę w telegraficznym skrócie, tak aby koszt połączenia nie okazał się zbyt
wysoki. Powiedziała mu o swojej nowej, nieźle płatnej pracy i zaoferowanym przez Philipa
Whittha bezpłatnym mieszkaniu. Nie wspomniała oczywiście o dodatkowej, sekretnej
umowie z kuzynem. Nie chciała ojca niepokoić.
Kiedy, zamierzając wyjść z gabinetu, uchyliła drzwi, usłyszała dobiegającą z głębi
hallu rozmowę dwu kobiet:
- Bebe, kochanie, wyglądasz cudownie, nie widziałam cię od wieków! Nie wiesz, czy
Nick Sinclair zjawi się tu na weekend?
- Wiem , że już tu jest. Nawet z nim rozmawiałam.
- Dzięki Bogu, że przyjechał. Carlton ciągnął mnie tu specjalnie aż z Bermudów, żeby
porozmawiać z Nickiem o jakichś tam interesach - Do licha, Carlton będzie się musiał
ustawić w kolejce! Alex też chce rozmawiać z Nickiem, o budowie sieci międzynarodowych
Przez dwa tygodnie wydzwaniał do niego z Rzymu, ale ze Nick nie odpowiadał, specjalnie
wczoraj przylecieliśmy, żeby go tu złapać.
- Nick jest z Ericą?
- O nie! Nic z tych rzeczy. Nie przywiózł jej. Ściągnął coś zupełnie innego. Nie
uwierzysz! Jakąś gąskę prosto z farmy w Missouri...
Bebe i jej rozmówczyni oddaliły się, głosy ucichły. Oburzona Lauren wyszła z
gabinetu do hallu i skierowała się do apartamentu Tracy.
Ledwie zdążyła wziąć kąpiel, przyniesiono jej przysłaną z Cove przez posłańca
wieczorową kreację z delikatnego kremowego dżerseju. Wyrafinowana prostota fasonu w
niezwykle sugestywny sposób podkreślała wszelkie naturalne powaby kobiecej sylwetki.
Lauren uczesała się, zrobiła makijaż, włożyła suknię i pożyczone od gospodyni przyjęcia
złote sandałki. W uszy wpięła złote kolczyka które miała po matce.
- Bezbłędnie! - oceniła ją z podziwem Tracy. - A z tyłu?
Lauren odwróciła się posłusznie.
- Fantastycznie! Przód skromny, chociaż bardzo obiecujący, a na plecach dekolt aż do
pasa. Przez kontrast to prawdziwy szok! Niesamowita jesteś, Lauren. Schodzimy?
Lauren skinęła głową. Wyszły na dwór. Tracy natychmiast została otoczona przez
jakąś grupkę przyjaciół. Lauren zaczęła się rozglądać za Nickiem, Spostrzegła go niemal od
razu. Stał w gronie kilku mężczyzn po drugiej stronie basenu. Ruszyła w tamtym kierunku.
Kiedy była już bliżej, zorientowała się, że Nick, pozornie słuchając tego, co na zmianę
próbowali mu gorączkowo klarować współtowarzysze, w istocie rozgląda się za nią. Gdy
tylko dojrzał ją w tłumie gości, porzucił swych rozmówców i ruszył w jej stronę. Był wprost
oszałamiająco przystojny w nienagannie skrojonym czarnym smokingu, białej koszuli i
eleganckiej czarnej muszce.
- Nick, czy ty masz pojęcie, jak wspaniale wyglądasz? - zapytała go Lauren, nawet nie
starając się kryć swego podziwu.
- Myślisz, że powiem, że nie?
- Myślę, że mógłbyś być odrobinę skromniejszy i trochę się zawstydzić, słysząc takie
pochlebstwa!
- Widzisz, wcale nie jest tak łatwo wprawić mnie w zakłopotanie, i to z żadnego
powodu.
- A mnie tak. I właśnie czekam, aż to zrobisz. Jak wyglądam? - spytała Lauren.
Nick zlustrował ją w milczeniu swym nieprzeniknionym wzrokiem, zamyślił się, tu i
ówdzie zatrzymał spojrzenie jeszcze raz.
- Suknia w sam raz dla ciebie, świetnie leży - bąknął w końcu.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? - roześmiała się Lauren. - To raczej komplement
dla krawcowej.
- Tak myślisz? - spytał Nick z nagłym błyskiem w oku. - No to posłuchaj, co mam do
powiedzenia wyłącznie na twój temat. Wyglądasz... po prostu... niesamowicie!
Wyrafinowana, pełna seksu dama i anielsko niewinna dziewica w jednej osobie! Szokujące
połączenie, to wprost poraża, ścina człowieka z nóg. Piekielnie żałuję, że otacza nas cały ten
tłumek, bo gdyby nie to, w jednej chwili porwałbym cię w ramiona i...
Widząc że Lauren oblewa się rumieńcem i odwraca w zawstydzeniu wzrok, Nick
przerwał. Ujął ją delikatnie dwoma palcami pod brodę i zapytał z odrobiną ironii:
- Skoro wyglądam tak wspaniale, to czemu na mnie nie patrzysz?
- Głupio mi, że się tak bez zastanowienia wyrwałam - szepnęła Lauren. - łże... że...
- ...przesadziłaś?
- Nie, nie o to mi chodzi. Tylko że tak obcesowo...
- Nie przejmuj się, było mi bardzo miło. A teraz pozwól - podał jej ramię. - Chodźmy
się czegoś napić i coś zjeść.
Kiedy przepychali się przez tłum, wciąż to z lewej, to z prawej ktoś próbował go o coś
nagabywać.
- Niemożliwi są ci ludzie - westchnął. - Przecież nie będę mógł bez końca udawać, że
jestem ślepy i głuchy, a naprawdę wolałbym spędzić ten wieczór tylko z tobą.
- Tym wpływowym bogaczom wydaje się pewnie, ze skoro dla nich pracujesz,
powinieneś przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i przez siedem dni w tygodniu
posłusznie czekać na ich rozkazy - zauważyła Lauren.
- Skąd ci przyszło do głowy, że dla nich pracuję? - zapytał Nick, marszcząc brwi.
- Podsłuchałam niechcący rozmowę Bebe Leonardos z jakąś mną kobietą, zwierzały
się sobie, że ich mężowie Alex i Carlton przyjechali tutaj specjalnie po to, żeby pogadać z
tobą o interesach.
- I pomyśleć - stwierdził Nick, nie kryjąc irytacji - ze ja przyjechałem tutaj specjalnie
po to, żeby po dwóch miesiącach ciężkiej pracy trochę odpocząć!
- Przecież nie musisz z tymi dwoma dżentelmenami rozmawiać, skoro nie chcesz...
- Jak nie pogadam z nimi, znajdą się inni nudziarze. Już kilku mnie zdążyło zaczepić.
Zresztą kiedy ktoś pokonał parę tysięcy mil specjalnie po to, żeby ze mną porozmawiać...
Jakoś mi nie wypada...
- Wiesz co? Zostaw to mnie. Już ja zadbam, żeby ci nikt nie zawracał głowy.
- Naprawdę? Ciekaw jestem, jak to zrobisz.
- Po prostu będę cię celowo, mhm... rozpraszać, gdy tylko ktoś zacznie z tobą
rozmowę o interesach. - oświadczyła Lauren. – Ale musisz udawać, że to faktycznie na ciebie
działa - dorzuciła z figlarnym uśmiechem.
Nick zerknął na nią z ukosa i powiedział:
- Z tym nie będzie problemu. Nie muszę niczego udawać. Naprawdę działasz na mnie
w taki sposób, że... zupełnie nie mogę się skupić.
Przez następne trzy godziny Lauren z żelazną, iście napoleońską konsekwencją
wcielała w życie swój plan strategiczny. Ilekroć ktoś próbował wciągnąć Nicka w
poważniejszą dyskusję o interesach, ze słodką minką przerywała mu, przypominając swemu
współtowarzyszowi a to o obiecanym drinku, a to o zaplanowanym spacerze, to wreszcie o
czymkolwiek innym, co akurat przyszło jej do głowy. Każdy pretekst był dobry, skoro tylko
okazywał się skuteczny.
Nick obserwował ją ze szczerym podziwem i nie mniej autentycznym rozbawieniem.
Przechadzali się tu i tam, konfidencjonalnie objęci, od czasu do czasu zmuszeni umykać przed
jakimś zbyt natrętnym rozmówcą, usiłującym roztaczać przed Nickiem perspektywy
wspólnego kokosowego interesu. Ostatnim był pewien zażywny właściciel jachtu, który miał
mnóstwo do opowiedzenia na temat jakiejś kompanii naftowej z Oklahomy.
- Nie bolą cię nogi od tego nieustannego spaceru? Może wolałabyś gdzieś przysiąść? -
spytał Nick.
- Nie, bo jak przysiądziemy, zaraz nas dopadną - odpowiedziała Lauren. - Zresztą -
dodała, wysączywszy z trzymanej w ręku szklaneczki ostatni łyczek likieru o smaku i
konsystencji czekolady, natomiast o mocy, której trudno by się było po tym niewinnym
przysmaku spodziewać - moje nogi są bez zarzutu, naprawdę, tak samo jak nogi tamtej pani
na korcie - wskazała Nickowi ruchem głowy gwiazdkę filmową, która do nocnej gry w tenisa
zdjęła... spódnicę, pozostając jedynie w wyszywanej cekinami górze wieczorowej kreacji,
czarnych koronkowych majteczkach i pantofelkach na wysokim obcasie.
Nick wyjął Lauren z dłoni szklaneczkę, odstawił ją na jeden z ogrodowych stolików,
obok umieścił swoją, też pustą.
- Skoro twoje nogi są w porządku, to może byśmy się przeszli nad jezioro? -
zaproponował.
Zgodziła się. Doszli do przystani jachtowej. Jezioro Michigan było tej nocy
wyjątkowo spokojne, pulsująca łagodną falą powierzchnia jego rozległych, zdawałoby się,
bezkresnych, wód srebrzyła się w świetle księżyca. Z oddali, znad basenu, gdzie na
zaimprowizowanej estradce wygrywał zaangażowany przez gospodarzy dla ubarwienia
wieczoru zespół muzyczny, dobiegały dźwięki jakiejś nastrojowej melodii.
- Zatańczmy - szepnął Nick, mocniej obejmując Lauren ramieniem.
Pozwoliła mu się poprowadzić w powolnym, swingującym rytmie. Oparła w tańcu
policzek o jego pierś. Poddała się niezwykłemu uczuciu, jakie ją ogarnęło, uczuciu będącemu
piorunującą mieszanką podniecenia, rozmarzenia, znużenia, wywołanego pełnym wrażeń
dniem, i napięcia wynikającego z bezpośredniej bliskości niezwykle atrakcyjnego mężczyzny.
Poranna rozmowa z panem Weatherbym, spotkanie z Jimem Williamsem, lunch z Nickiem,
wspólna podróż, tłumne, choć ekskluzywne przyjęcie z udziałem ludzi z pierwszych stron
gazet, w pełnej niepowtarzalnego uroku scenerii... Myśl, ze wszystko to pomieściło się w
jednym dniu jej życia, przyprawiła Lauren o zawrót głowy. No, może nie tylko ta myśl, także
pewnie alkohol wypity w znacznie większej niż kiedykolwiek dotąd ilości.
- Wiesz, Nick, ja do gry w tenisa - odezwała się trochę ni w pięć, ni w dziewięć,
przypomniawszy sobie roznegliżowaną francuską aktorkę - raczej zostałabym w spódnicy, za
to zdjęłabym szpilki. A wiesz dlaczego?
- śeby ci było wygodniej podbiegać? - próbował się domyślić.
- Nie o to chodzi - obruszyła się. - Zresztą nawet nie bardzo umiem trzymać rakietę.
Widzisz, nie zdjęłabym spódnicy, bo jestem skromna. A może raczej mam zahamowania?
Sama nie wiem... Cóż, jedno z dwojga, albo to, albo to!
Nick nie skomentował tego stwierdzenia Lauren. Przytulił ją tylko w tańcu mocniej do
siebie i zsunął dłoń nieco niżej po jej nagich plecach.
- Ale w tej chwili - mówiła dalej trochę sennym głosem - nie jestem ani skromna, ani
zahamowana. Jestem... Kim ja właściwie jestem? Produktem purytańskiego wychowania i
liberalnej edukacji. Czyli czymś w rodzaju pomieszania z poplątaniem! Uważam, jestem
przekonana, że ludzie powinni robić absolutnie wszystko, na co mają ochotę. Wszyscy ludzie,
tylko nie ja! Ja jako mały speszony wyjątek! Powiedz mi, Nick, czy to w ogóle ma sens?
- To ty mi raczej powiedz, Lauren, czy przypadkiem nie za dużo dziś wypiłaś? - zadał
jej własne pytanie, nie siląc się na żadną filozoficzną odpowiedź.
- Nie jestem pewna.
- Ja też nie.
Nick roześmiał się trochę diabolicznie, a potem pocałował Lauren z taką samą
namiętnością i ogniem jak wcześniej, na parkingu.
Zwarli się ustami. Lauren czuła przebiegające falami przez cale jej ciało dreszcze
rozkoszy. Mocno przywarta do Nicka, poddając się pieszczocie jego warg i języka, i jego rąk
wplątanych w jej włosy Miała nieprzepartą ochotę zatracić się w niej bez reszty. Rozchyliła
leciutko zaciśnięte w pierwszej chwili usta, objęła Nicka mocno ramionami...
Pocałunek przedłużał się bez końca. W którymś momencie Nick szepnął:
- Jaka tam z ciebie purytanka, Lauren...
I znów na długo przylgnął ustami do jej ust. Wreszcie zaproponował:
- Jedźmy do Cove.
Lauren zadrżała z podniecenia pomieszanego z lękiem. Bała się przede wszystkim
samej siebie, własnej uległości wobec pożądania, własnej gotowości do kompletnego i
natychmiastowego zatracenia się w jego odmętach. Odezwała się niepewnie:
- Nick, ja...
Nadal trzymając ją w objęciach poprosił:
- Spójrz mi w oczy.
Uniosła głowę, jego i jej spojrzenia skrzyżowały się.
- Pragnę cię, Lauren - powiedział zdecydowanym tonem.
- Wiem, Nick - wyszeptała. - I cieszę się z tego.
Uśmiechnął się ciepło, pogłaskał ją delikatnie po policzku.
- No więc? - zapytał.
Nie była w stanie ukryć przed nim prawdy. Cała w ogniach, wypowiedziała drżącym
głosem słowa, na które czekał:
- Ja też cię pragnę, Nick!
- W takim razie - wyszeptał jej prosto do ucha - dlaczego tu jeszcze stoimy?
Nim Lauren zdążyła cokolwiek powiedzieć, w ciemności rozległ się tubalny męski
głos:
- Cześć, Nick! Czy to na pewno ty?
Lauren odruchowo chciała wyrwać się z objęć, ale Nick przytrzymał ją mocno przy
sobie, a nagabującemu go mężczyźnie odpowiedział:
- Nie, to nie ja, Sinclair ulotnił się już parę godzin temu.
- Ejże? A to dlaczego? - wciąż niewidoczny rozmówca najwyraźniej nie zamierzał
łatwo dać za wygraną.
- Pewnie miał coś ciekawszego do roboty - burknął zniecierpliwiony Nick.
- Coś znacznie ciekawszego, jak widać! - zgodził się tamten.
Okazał się jowialnym grubasem w rozpiętej marynarce i rozluźnionym pod szyją
krawacie. Nick rad nierad przedstawił go Lauren jako Dave'a Numbersa.
- Jak się pan miewa, mister Numbers? - wypowiedziała z uśmiechem grzecznościową
formułkę.
- Dziękuję, miewam się świetnie, urocza młoda damo - odparł uprzejmie, po czym,
zwracając się do Nicka, zaczął opowiadać:
- Na jachcie Middletonów hazard idzie już na całego. Black - jack kości... Straszliwe
stawki, można się zgrać do koszuli, Bebe Leonardos już beknęła na dwadzieścia pięć
kawałków.
Nick przez chwilę udawał, że słucha, Lauren nawet się nie starała. Czuła, że zamykają
jej się oczy, że ogarniają coraz większa senność.
- Widzę, że całkiem zanudzam twoją damę, Nick - zaczął się sumitować Numer.
Zakłopotana Lauren uśmiechnęła się niepewnie, lecz nawet nie próbowała zaprzeczać.
- Wybacz, Dave - odezwał się Nick, najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją - ale moja
dama już jest chyba gotowa do łóżka...
Grubas łypnął okiem na Lauren, i kręcąc z podziwem głową powiedział:
- Ty to masz szczęście, Nick.
Po czym oddalił się w stronę jasno oświetlonego domu Middletonów.
Nick mocno przytulił Lauren do siebie. Zapytał ją:
- Naprawdę mam szczęście?
- Naprawdę masz co? - wymamrotała na wpół śpiąc.
- Szczęście! Dzisiejszej nocy.
- Chyba nie...
- Ja też tak myślę. Ty przecież zasypiasz na stojąco. Chodź zaprowadzę cię do twojego
pokoju.
Pomimo późnej pory dom Middletonów pełen był światła i gwaru.
- Czy ci ludzie wcale nie sypiają? - spytała półprzytomnie Lauren.
- Jeśli nie muszą, to nie - odparł ze śmiechem Nick.
Spytał lokaja, który pokój przewidziano dla Lauren, podprowadził ją na gorę po
schodach. śegnając się, powiedział:
- Będę w Cove, dobrze się wyśpij i przyjedź do mnie jutro. Kluczyki od twojego
samochodu dam na przechowanie starszemu lokajowi. Jak stąd wyjedziesz, po dwu milach
skręć w pierwszą drogę w lewo. Zaprowadzi cię prosto do mojej chaty, w Cove nie ma
ż
adnych innych domów, więc się na pewno nie pomylisz. Będę na ciebie czekał o jedenastej.
Spędzimy cały dzień tylko we dwoje.
- Nie pytasz nawet, czy w ogóle chcę spędzić z tobą tylko we dwoje cały dzień? -
próbowała się droczyć Lauren.
- Chcesz, chcesz, tylko trochę kaprysisz - zapewnił ją Nick takim tonem, jakby mówił
do rozpieszczonego kilkuletniego brzdąca. - Ale jak nie zechcesz - dodał - możesz przecież
jechać prosto do Missouri. No to do jutra, do jedenastej! - rzucił na pożegnanie, pocałował
Lauren lekko w usta i wyszedł.
- Oj, bo przytrę ci nosa, mój panie, i naprawdę pojadę do Missouri! - mruknęła Lauren
niby to rozgniewana i uśmiechnęła się sama do siebie.
„Cóż to za niesamowity facet! - pomyślała. - Nieznośnie arogancki, a równocześnie
taki... cudowny... Silny, inteligentny, czuły, dowcipny, przystojny, męski!” Przez ostatnie lata
była stale zbyt zajęta nauką i muzyką, by móc sobie pozwolić na bliższe kontakty z
przedstawicielami płci przeciwnej, niemniej jednak, jako dorosła już przecież kobieta,
doskonale zdawała sobie sprawę, jacy mężczyźni jej się podobają. Wiedziała, czego chce.
Wiedziała, że chce Nicka. Ogarnięta gwałtownym, nieodpartym pożądaniem, gotowa w
zasadzie na wszystko, oczekiwała wszakże z jego strony czegoś więcej niż tylko zaspokojenia
doraźnej namiętności. Oczekiwała troskliwości. Adoracji. Kto wie, może nawet miłości?
„Niech przynajmniej nie będzie taki pewny swego!” - pomyślała i postanowiła zjawić
się nazajutrz w Cove trochę później. Mniej więcej o wpół do dwunastej. Tak, żeby Nick
zdążył pocierpieć, ale żeby przypadkiem nie zdążył opuścić domu. „Dam mu małą nauczkę,
ale potem znów będę dla niego dobra” - pomyślała. I usnęła.
ROZDZIAŁ 6
Działając zgodnie ze swym planem, Lauren zgłosiła się do starszego lokaja po
kluczyki dopiero o jedenastej dwadzieścia. Ponieważ jednak okazało się, że jej samochód
został na parkingu zablokowany przez kilka innych, zdołała wyruszyć z Harbor Springs
dopiero za kwadrans dwunasta. „Co będzie, jeśli Nick nie poczeka?” - myślała z niepokojem
podczas jazdy, zaciskając dłonie na kierownicy i przyduszając do oporu pedał gazu.
Boczną drogę w lewo odnalazła łatwo, zwłaszcza że była nawet oznakowana czymś w
rodzaju drogowskazu: niewielką drewnianą tabliczką z napisem „Cove”. Droga ta prowadziła
dość ostro pod górę, przez gęsty las. Kończyła się u stóp urwistego wzniesienia, osłaniającego
od tyłu efektowny, stylowy dom z cedrowych bali i szkła. Z boku znajdował się żwirowany
podjazd dla samochodów. Przed domem rozciągał się niewielki, ale starannie utrzymany
trawnik.
Lauren zaparkowała wóz, pośpiesznie wysiadła, podbiegła do frontowych drzwi domu
i wcisnęła guzik dzwonka. Raz, drugi, trzeci... Nikt nie otwierał. Najwyraźniej nikogo już nie
było.
„Nick pewnie uznał, że pojechałam prosto do Missouri - pomyślała Lauren. - Swojego
samochodu nie miał, więc pewnie zabrał się z właścicielem tego wspaniałego bungalowu. I
teraz... szukaj wiatru w polu...”
Zrobiło jej się strasznie szkoda, że sama do czegoś takiego doprowadziła. Prawdę
mówiąc, miała ochotę się rozpłakać, Z żalu, ze złości... Dzień zapowiadał się tak
emocjonująco, tak ciekawie, a tymczasem... Łykając łzy, wróciła do samochodu. Już miała
wsiąść i odjechać, prosto do Missouri, gdy obrzucając ostatnim Spojrzeniem na dom i jego
malownicze otoczenie, spostrzegła wykute w skalistym zboczu urwiska schodki. Prowadziły
gdzieś w dół, skąd dochodził dziwny, metaliczny stukot. „Ktoś tam jest - pomyślała. - Może
to...”
Poczuła przyśpieszone bicie serca, i nie zastanawiając się ani chwili dłużej, zaczęła
szybko zbiegać po kamiennych stopniach. Odetchnęła z ogromną ulgą, ujrzawszy jezioro,
stojącą na wodzie żaglówkę i.., Nicka, który ubrany tylko w białe tenisowe szorty, dłubał coś
przy silniku łodzi.
Zatrzymała się. Przed ujawnieniem swojej obecności chciała uspokoić się nieco,
wrócić do równowagi, a poza tym... po prostu popatrzeć przez chwilę na swego cudownego
mężczyznę, przypominającego posąg ze spiżu, podelektować się nieco obrazem jego
szerokich barków, muskularnych ramion i opalonych na przepiękny, połyskujący brąz
pleców.
Nick przerwał na moment pracę przy silniku, zerknął na zegarek. Pokręcił głową...
Wrócił do poprzedniej czynności. Lauren zauważyła obok łodzi, na złocistym piasku, dwa
rozłożone koce i lniany obrus z elegancką śniadaniową zastawą na dwie osoby. Obok stały
trzy piknikowe koszyki. Z jednego z nich przez uchylone wieczko wystawała butelka wina.
„Ile razy on musiał zejść i wejść po tych schodkach, żeby to wszystko przygotować” -
pomyślała z czułością.
Chciała powiedzieć Nickowi coś miłego na powitanie, ostatecznie jednak zawołała
tylko:
- Cześć!
Nie prostując się i nie odkładając trzymanego w ręku klucza, odwrócił powoli głowę.
Zerknął na Lauren przez ramię i stwierdził chłodno, oskarżycielskim tonem:
- Spóźniłaś się.
- Lepiej późno niż wcale - odcięła się nie bez złośliwości.
- Czasem za późno to to samo co wcale - stwierdził filozoficznie.
W pierwszej chwili Lauren miała ochotę kontynuować tę szermierkę słowną,
dostrzegłszy jednak w srebrzystoszarych oczach Nicka niekłamany smutek, a przynajmniej
głęboką melancholię, zrezygnowała z walki i zdecydowała się na kapitulację.
- Masz rację, Nick - zgodziła się. I zapytała: - Byłbyś rozczarowany, gdybym się
wcale nie zjawiła?
Pokiwał głową i wypowiedział tylko jedno słowo:
- Bardzo...
Wyprostował się, zrobił kilka kroków w jej stronę.
- Lauren...
- Tak?
- Chciałabyś najpierw coś zjeść?
- Najpierw coś zjeść? - powtórzyła stłumionym z emocji głosem. - Najpierw, to
znaczy, zanim co?
- No, zanim pożeglujemy na jezioro! - odparł Nick, najwyraźniej zdziwiony pytaniem.
- Na jezioro! - wykrzyknęła z ulgą i roześmiała się na myśl o obawach, jakimi była
ogarnięta przed chwilą. - Tak, chętnie najpierw coś zjem, bardzo chętnie, naprawdę...
I dodała po chwili:
- Nick, uwielbiam z tobą,., żeglować!
ROZDZIAŁ 7
Wypłynęli. Pogoda była wspaniała. Wiatr dął w żagiel z taką akurat silą, by łódź
mogła się ślizgać po wodzie bezszelestnie i gładko. Po świetlistym, jasnobłękitnym niebie
przepływały od czasu do czasu bielusieńkie puchate obłoczki, i poskrzekując, przelatywały
mewy. Nick sterował. Lauren, siedząc naprzeciwko na dziobie, trochę rozglądała się wokół,
po jeziorze, trochę się opalała, a tak naprawdę po prostu cieszyła się pięknym dniem i miłym
towarzystwem wymarzonego mężczyzny. Rozmawiali po przyjacielsku, śmiali się razem.
Nawet jeśli chwilami milczeli, mocna nić obopólnego, harmonijnego porozumienia, jaka ich
tego dnia połączyła, nie ulegała osłabieniu, a tym bardziej zerwaniu. Po prostu było im ze
sobą dobrze.
Po mniej więcej dwu godzinach od wypłynięcia z Cove Nick zaproponował:
- Może byśmy stanęli tu na kotwicy? Poopalamy się, powędkujemy...
- Cudownie! - zgodziła się Lauren.
Nick zarzucił kotwicę i zwinął żagiel. Przygotował dwie wędki.
- Złowimy coś na kolację - powiedział. - Może trafi się okoń? Tu jest też mnóstwo
łososi, ale łososia trzeba by na błyszczkę... Wędkowałaś kiedyś?
- Trochę z ojcem w Missouri. Ale zawsze z brzegu, nigdy z łodzi.
Zarzucili wędki.
- Mam coś! - wykrzyknął Nick po półgodzinnym mniej więcej wyczekiwaniu.
Podniecona Lauren nieświadomie zaczęła udzielać mu wskazówek, takich samych,
jakie wielokrotnie słyszała od ojca:
- Ściągaj! Kij sztorcem! Nie luzuj żyłki. Teraz popuść z kołowrotka, bo się zerwie!
- Wielkie nieba, kobieto, ależ ty umiesz komenderować! - roześmiał się Nick i
wprawnie wyciągnął rybę. - No i co o tym myślisz? - zapytał, prezentując Lauren z dumą swą
zdobycz.
- Myślę, że to ładna sztuka! - pochwaliła.
W tej samej chwili uświadomiła sobie jasno i wyraźnie, że chcąc wyrazić to, co
naprawdę czuje, powinna właściwie powiedzieć coś całkiem innego: „Myślę, Nick, że jesteś
po prostu wspaniały! śe zawładnąłeś moim sercem, I że dzisiejszej nocy zawładniesz również
moim ciałem...”
Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, kiedy ruszyli z powrotem do Cove. Lauren
nie miała już żadnych wątpliwości co do tego, jak powinna się zachować wobec Nicka
wieczorem i na co mu pozwolić. Wiedziała, była pewna, że go kocha, wiedziała, że pozwoli
mu na wszystko. Porzuciła wszelkie skrupuły i wahania. Jeśli coś ją jeszcze niepokoiło, to
tylko fakt, że tak niewiele wie o mężczyźnie, z którym zamierza przeżyć coś, co kobieta
przeżywa tylko ten jeden jedyny raz w życiu: swój pierwszy raz...
- Lauren, o czym tak rozmyślasz? - spytał Nick.
Odpowiedziała szczerze:
- O tym, że tak mało o tobie wiem.
- A co na przykład chciałabyś wiedzieć?
- Na przykład... Jak poznałeś Tracy Middleton i całe to jej bogate towarzystwo?
Nick nie odpowiedział od razu. Odczekał chwilę, zapalił papierosa. Potem dopiero
wyjaśnił:
- Tracy i ja dorastaliśmy po sąsiedzku. W jednym z tych starych domów w
ś
ródmieściu, które już dawno poszły do rozbiórki. W pobliżu miejsca, gdzie Tony ma teraz
restaurację. Jego kamieniczka przetrwała jako jedna z nielicznych, prawdziwy z niej zabytek,
po odnowieniu nawet ładnie się prezentuje, jak sama widziałaś...
Nick zamilkł. Lauren pomyślała, że kiedy on i Tracy byli dziećmi, stare domy w ich
ś
ródmiejskiej dzielnicy z pewnością nie prezentowały się tak ładnie.
- Kiedyś było tam całkiem inaczej, po prostu biednie i tyle - podjął znów swoją
opowieść Nick, zdając się czytać w myślach Lauren. - Tracy zdecydowała się wyjść za faceta
dwa razy starszego od siebie, byleby tylko się wyrwać z tej zakazanej dzielnicy.
Znów przerwał. Lauren odważyła się postawić ponownie pytanie, które ją wyjątkowo
mocno nurtowało, a na które Nick nie udzielił jej wczoraj odpowiedzi:
- Powiedziałeś, że twój ojciec zmarł, kiedy miałeś cztery lata, i wychowywali cię
dziadkowie. Ale co się stało z twoją matką?
- Nic się nie stało - rzekł chłodnym, obojętnym tonem. - W dzień po pogrzebie mojego
ojca wróciła do swoich rodziców.
Lauren zapytała z wahaniem:
- A ciebie... Ciebie ze sobą nie wzięła?
Nick zasępił się. Historia matki najwyraźniej nie należała do tych, które chętnie
opowiadał i do których w ogóle wracał myślami, Lauren odniosła wrażenie, że teraz też
wolałby tego uniknąć. Już zaczęła żałować postawionego pytania, kiedy Nick, po dłuższej
chwili milczenia, przemógł się jednak.
- Widzisz - zaczął wyjaśniać - moja matka była bogatą, rozpieszczoną dziewczyną z
Grosse Pointe, dzielnicy ekskluzywnych rezydencji, a mój ojciec - przystojnym, ale ubogim
chłopakiem ze śródmieścia, zwykłym elektrykiem. Poznali się, kiedy naprawiał instalację w
domu jej rodziców. W sześć tygodni później matka dała kosza swemu bogatemu
narzeczonemu i wyszła za mego ojca. I chyba zaraz tego pożałowała.,.
- Pamiętasz ojca?
- Prawie że nie. Znam go tylko z opowieści. Był strasznie honorowym facetem, nie
chciał niczego od bogatych teściów. Starał się sam zarobić na utrzymanie rodziny,
zapracowywał się...
- No i co dalej? - spytała Lauren, kiedy Nick znów przerwał.
- No i nic. Umarł. A w dzień po jego pogrzebie matka oświadczyła, że zrywa „z tym
zafajdanym życiem”, które razem z nim prowadziła, i wraca do Grosse Pointe. Ja też
widocznie byłem dla niej zanadto „zafajdany”, skoro i ze mną zerwała raz na zawsze.
Zostawiła mnie dziadkom, a sama wyszła po trzech miesiącach za mąż za swojego
eksnarzeczonego i po roku urodziła drugiego syna - mojego przyrodniego brata.
- Ale chyba cię odwiedzała, prawda?
- Nie, nigdy.
- Chcesz powiedzieć, że w ogóle jej nie widywałeś? Mimo że mieszkała w tym samym
mieście, w odległości zaledwie paru mil od miejsca, w którym dorastałeś pod opieką
dziadków?
- Widywałem ją od czasu do czasu, ale tylko za sprawą przypadku.
- Na przykład?
- Kiedyś przyjechała na stację benzynową, na której pracowałem.
- I co ci wtedy powiedziała?
Nick uśmiechnął się cierpko.
- Powiedziała, żebym sprawdził poziom oleju.
- Tylko tyle?
- Nie. Dodała jeszcze, żebym sprawdził ciśnienie w kołach.
Lauren starała się panować nad sobą, poczuła jednak, że do oczu zaczynają jej
napływać łzy. Odwróciła głowę, chcąc je ukryć przed Nickiem.
- Co ci jest? - spytał.
- Nic... naprawdę nic... - odpowiedziała zdławionym głosem.
Nick ujął ją dłonią za podbródek i spojrzał jej prosto w oczy. Zdziwił się:
- Przecież ty płaczesz!
- Nie zwracaj na to uwagi - bąknęła. - Na smutnych filmach tez zalewam się łzami.
Nick uśmiechnął się i przytulił ją do siebie.
- Ten film wcale nie jest taki smutny - powiedział. - Miałem cudownych opiekunów i
wspaniałe, radosne dzieciństwo. Dorastałem w skromnych warunkach, prawdę mówiąc w
biedzie, musiałem wcześnie nauczyć się radzić sobie w życiu na własną rękę, ale dzięki
miłości dziadków nigdy nie czułem się porzucony czy osamotniony. Nie wyrosłem na
zakompleksionego ponuraka. Ani, na szczęście, na beznadziejnie samolubnego paniczyka, jak
mój przyrodni braciszek!
Lauren rozpogodziła się.
- Nick, skoro osiągnąłeś w życiu sukces własnymi siłami, bez pomocy bogatych
rodziców, to po prostu przerosłeś tamtego! - stwierdziła z entuzjazmem.
- Faktycznie, przerosłem. Mój dziadek był wysokim facetem, mój ojciec też...
- Nie żartuj sobie! Mówiłam serio.
- Przepraszam.
- Już dobrze... Powiedz mi, kiedy byłeś chłopakiem, pewnie marzyłeś, żeby dorównać
pozycją finansową i wpływami drugiemu mężowi matki i jej drugiemu synowi, prawda?
- Co tam dorównać! Zawsze chciałem być bogatszy i potężniejszy od tych dwóch
dupków! - przyznał Nick.
- I dlatego zostałeś inżynierem?
- Właśnie.
- I co dalej?
- Chciałem wziąć się do biznesu, ale brakowało mi torsy na rozkręcenie interesów...
No, dość tych zwierzeń! - uciął nagle Nick. - Ahoj! Dopływamy do brzegu.
ROZDZIAŁ 8
Nastrój przyjaznej bliskości, jaki zapanował pomiędzy nimi w czasie popołudniowego
rejsu pojezierze, utrzymywał się również przy kolacji, zjedli ją na powietrzu, na niewielkim
tarasie usytuowanym na tyłach domu, od strony zbocza.
- Nie zawracaj sobie tym głowy, rano gospodyni wszystko posprząta i zmyje -
powiedział Nick, kiedy Lauren podniosła się, żeby zebrać nakrycia ze stołu.
Nalał do dwóch kryształowych kieliszków po odrobinie likieru Grand Marnier. Jeden
podał Lauren, drugi uniósł do ust i w milczeniu zaczął sączyć maleńkimi łyczkami przedni
trunek.
Nastrój wieczoru zmienił się zdecydowanie - stał się nastrojem oczekiwania.
Powierzchowny spokój w istocie zaczął coraz silniej nabrzmiewać napięciem. W spojrzeniu,
w oczach Nicka, w całym wyrazie jego twarzy, ba, nawet w pozornie obojętnych gestach jego
rąk czy poruszeniach głowy, gdy palii papierosa, Lauren widziała narastające z każdą minutą
pożądanie. Własnych pragnień również była świadoma. I wystarczająco silnych, by wywołać
dreszcz.
- Zimno ci? - spytał Nick, spostrzegłszy, że lekko drży.
Pospiesznie pokręciła głową, chcąc odwlec jeszcze trochę moment, kiedy on, ten jej
wspaniały, ale i w jakiś sposób groźny mężczyzna, wprowadzi ją do domu. Powiedziała, siląc
się na spokój:
- Jest może trochę chłodno, ale bardzo przyjemnie... Posiedźmy tu jeszcze trochę.
Minęło kilka minut. Nick zdusił papierosa, odsunął się z krzesłem od stołu.
- Chciałabym jeszcze kropelkę - poprosiła Lauren, podsuwając mu swój pusty już
kieliszek.
Nalał trochę jej i sobie. Oparł się wygodniej. Jakoś dziwnie znacząco zaczął się
Lauren przyglądać. Była zbyt podniecona, zbyt zdenerwowana, żeby znieść hipnotyzujący
ciężar jego wzroku. Wstała z krzesła, i popijając likier, zaczęła się kręcić tam i z powrotem po
tarasie, niemal miotać się po nim, niczym wystraszone zwierzę po klatce. Chciała, pragnęła
tego samego co Nick, lecz równocześnie bała się jego drapieżnej męskości i bogatego
doświadczenia, i własnej dziewiczej ignorancji, i ewentualnego rozczarowania z jego strony.
W końcu Nick podszedł do niej i objął ją ramieniem.
- Chyba ci jednak zimno, cała dygoczesz - powiedział.
Przytulił Lauren mocno do siebie, oplatając ją obiema rękami.
- Teraz ciepło? - zapytał.
Na potwierdzenie skinęła tylko głową; zupełnie nie była w stanie wydobyć z siebie
głosu.
- W domu jest jeszcze cieplej - stwierdził. - Wejdźmy do środka.
Lauren była zbyt przejęta, by zauważyć, że wchodzą do domu innymi drzwiami niż te,
którymi wychodzili na taras. Dlatego ogarnęło ją zdumienie, kiedy nagle znalazła się wraz z
Nickiem nie w saloniku, ale w luksusowo urządzonej, utrzymanej w tonacjach bieli i brązu
sypialni, zdominowanej przez ogromne podwójne łoże. Nick zamknął drzwi od tarasu. Lauren
pomyślała z przestrachem, że teraz nie ma już odwrotu. Klamka zapadła.
Usiłowała jeszcze zagrać na zwłokę. Spojrzawszy na łóżko, stwierdziła dość
niedorzecznie:
- Nick, przecież ja jeszcze wcale nie jestem śpiąca!
Przygarnął ją do siebie ramieniem i delikatnymi, drobniutkimi pocałunkami zaczął
obsypywać najpierw jej szyję, a potem koniuszek ucha. Wśród pocałunków wyszeptał:
- Dziewczyno, mnóstwo czasu minie, zanim będziemy spali.
Nie przestając całować, zaczął pieszczotliwie błądzić dłońmi po jej ciele, z początku w
okolicach talii, ale stopniowo coraz wyżej.
- Miałam na myśli... - zaczęła mu pośpiesznie tłumaczyć załamującym się głosem -
...miałam na myśli, że nie jestem jeszcze gotowa... do łóżka, Nick!
- Lauren, czekałem na ciebie całą wieczność. Nie każ mi czekać dłużej - rzekł głosem
nabrzmiałym pożądaniem.
Jego słowa, ich treść i ton, podziałały na Lauren niczym najprzedniejszy afrodyzjak.
Przestała się opierać, przestała zaprzątać sobie głowę jakimikolwiek skrupułami czy
obiekcjami. Nie próbowała powstrzymywać coraz śmielszych rąk Nicka. Tylko
zawstydzonym spojrzeniem wciąż uciekała gdzieś w bok od jego oczu, jego twarzy, jego
ciała.
- Popatrz mi trochę w oczy - poprosił, a chcąc mieć pewność, że prośba zostanie
spełniona, ujął jej głowę delikatnie, lecz stanowczo w obie dłonie i zmusił Lauren do
skierowania wzroku prosto na niego. - Zrobimy to razem - powiedział łagodnym, choć trochę
mentorskim tonem. - Najpierw ty rozepniesz mi koszulę...
„Uznał mnie za jakąś pierwszą naiwną, która nie ma pojęcia, jak się zachować sam na
sam z mężczyzną!” - pomyślała speszona Lauren.
Oblała się rumieńcem wstydu i drżącymi palcami zaczęła dość niezgrabnie
manipulować przy jego guzikach. Nick znacznie zręczniej poradził sobie z rozpięciem jej
bluzki i stanika.
- Dotknij mnie - rzekł władczym tonem, kiedy oboje stali już naprzeciwko siebie
nadzy do pasa.
Lauren spojrzała na jego męski, muskularny, jakby wykuty z brązu tors i... nie
potrzebowała już więcej ani zachęty, ani żadnych wskazówek. Kobiecy instynkt zaczął jej
bezbłędnie podpowiadać, co powinna robić. Zaczęła pieścić Nicka najpierw dłońmi, a potem
ustami. Przyciągnął ją blisko do siebie, wstrząsany dreszczem rozkoszy. Pozwolił jej jeszcze
przez chwilę pokrywać pocałunkami swą szeroką, bujnie owłosioną pierś, wkrótce jednak,
zapragnąwszy ust Lauren, wpił się w nie własnymi ustami.
Z początku pieścił, smakował wargami i językiem tylko jej zaciśnięte wargi. Kiedy je
jednak lekko rozchyliła, natychmiast wniknął głębiej. Lauren poczuła obezwładniającą
rozkosz, tak silną, że zdobią chyba przyprawić o szaleństwo. Przywarła całym ciałem do
Nicka. Przerwał na chwilę pocałunek, podejmując heroiczny wysiłek pohamowania - dla
przedłużenia obopólnej przyjemności - zmysłów Lauren i własnych. Wyszeptał:
- Dziewczyno, nie masz pojęcia, jak bardzo cię pragnę!
Następny pocałunek sprawił, że płomień namiętności wybuchł w całym ciele Lauren
gwałtownym pożarem. Pojękiwała z rozkoszy, gdy Nick coraz bardziej niecierpliwymi
dłońmi błądził po jej piersiach i plecach. Kiedy zszedł niżej, na biodra i pośladki, i kiedy
zmusił ją, by przylgnęła podbrzuszem do jego nabrzmiałej męskości, doznała zawrotu głowy.
Ś
wiat nadal wirował Lauren w oczach, gdy Nick pochwycił ją na ręce i zaniósł na
wielkie łoże. Sam natychmiast znalazł się obok, by po chwili okryć jej ciało własnym ciałem.
Zaczął pieścić dłońmi i ustami jej piersi, sprawiając, że ich delikatne koniuszki nabrzmiewały
rozkoszą aż do bólu. Zaczął pieścić pocałunkami jej wargi, sprawiając, że rozchylała je
chciwie, złakniona kolejnych, upajających szturmów na wnętrze swoich ust. Zaczął
wprawnie, wręcz po mistrzowsku, penetrować i pobudzać całe jej ciało, pozbawiając je przy
tym niepostrzeżenie ostatnich osłon.
Sam również był już nagi. Lauren poczuła, że jest całkowicie gotowa do tego, by
otworzyć przed nim najskrytszą głębię swej kobiecości. Zgięła kolana, rozchyliła uda i...
niemal w tej samej chwili gwałtownie je zacisnęła.
- Nick! - wyszeptała. - Nick, zaczekaj, ja...
- Nie, Lauren - przerwał jej - teraz już nie każ mi czekać. Proszę!
Przesycony najwyższym, bolesnym aż pragnieniem ton tej prośby sprawił, że Lauren
posłusznie jej uległa. Oplotła ramionami plecy Nicka, a nogami jego biodra. Pozwoliła mu
wejść w siebie aż do końca. Ból, jaki odczuła w pierwszym momencie, szybko ustąpił miejsca
słodkiej, obezwładniającej rozkoszy, której kolejne fale, wzbierające, nabrzmiewające w
zrazu powolnym, a z każdym ruchem męskości Nicka coraz szybszym rytmie, były wciąż
potężniejsze i bardziej gwałtowne.
- Dziewczyno, czekałem na ciebie całą wieczność! - Nick zdławionym szeptem
wypowiedział te same co wcześniej magiczne, namiętne słowa.
Przyśpieszył rytm, zaczął przyśpieszać go coraz bardziej i bardziej... Nie zwolnił, nie
spoczął w wysiłkach, póki nie doprowadził Lauren do szczytu miłosnej ekstazy.
Potrzebowała dużo czasu, by ocknąć się z oszołomienia, z zauroczenia, by w pełni
uświadomić sobie i ocenić to, co zaszło między nimi. Wtedy dopiero zaczęła się gorączkowo
zastanawiać. Czy zauważył, że była dziewicą? Jak ocenił jej przyzwolenie na to, by pozbawił
ją dziewictwa? Czy uznał tę decyzję za wynik rozbudzenia zmysłów, czy też za skutek
rozbudzenia uczuć, którym owa decyzja była naprawdę?
Spojrzała na Nicka. Leżał obok niej, wsparty na łokciu. I przyglądał się jej, po trosze
zaskoczony, zdumiony, a po trosze najwyraźniej ... rozbawiony. A więc zorientował się!
Lauren uniosła się gwałtownie, usiadła i szybko naciągnęła na siebie jego leżącą w
nogach łóżka pogniecioną koszulę. Z jakąś rozpaczliwą determinacją pragnęła osłonić swoją
nagość. Chciała natychmiast uciec od Nicka i od jego ewentualnych pytań.
- Napiłabym się kawy. Zrobię! - rzuciła, znajdując w ten sposób pretekst do rejterady z
sypialni.
Wstała. Spojrzała na Nicka jeszcze raz. Widok jego swobodnej, nonszalanckiej
nagości przyprawił ją o rumieniec wstydu. Zapytała nieśmiało:
- Nie gniewasz się, że ja... że wzięłam twoją koszulę, Nick?
- Nie gniewam się o nic, Lauren - odparł z głębokim przekonaniem, choć
równocześnie z nie gasnącym błyskiem rozbawienia w oczach.
- Jaką najbardziej lubisz? - zapytała, speszona jeszcze bardziej.
- Dokładnie taką jak ty! - odpowiedział ze stoickim spokojem.
- Miałam na myśli... jaką lubisz kawę?
- Czarną.
- Masz ochotę?
- Zależy na co - pozwolił sobie na dwuznaczność.
- No... na kawę!
- Tak, poproszę.
- Zaraz zrobię.
Lauren pośpiesznie przeszła z sypialni do kuchni. Miała ochotę się rozpłakać. Była
pewna, że Nick z niej kpi, że całkowicie, żałośnie ośmieszyła się w jego oczach. Trzęsącymi
się ze zdenerwowania rękoma zaczęła otwierać kolejne szafki, szukając najpierw kawy, a
potem ekspresu do jej zaparzenia, filiżanek, łyżeczek... W którymś momencie kuchenne drzwi
skrzypnęły. Stanął w nich Nick, już ubrany. Ponieważ nic sensowniejszego nie przychodziło
Lauren do głowy, zagadnęła go:
- Dlaczego nie ma prawie żadnych zapasów w tej kuchni? Wygląda na to, że
wszystko, co było, zjedliśmy.
- Nie ma zapasów, bo dom idzie na sprzedaż - odparł Nick.
Podszedł do Lauren, objął ją i przyciągnął do siebie. Zapytał cicho:
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- . Nie powiedziałam ci? O czym? - Próbowała wykrętnie udawać, że nie rozumie, o
co mu chodzi.
- Dobrze wiesz...
- Bo zapomniałam.
- Błędna odpowiedź - zachichotał Nick. - Spróbuj jeszcze raz.
Wzruszyła ramionami.
- Bo jakoś nie było okazji - bąknęła. - Zresztą myślałam, że nie zwrócisz uwagi.
Wielka mi sensacja...
- No wiesz! Trudno w dzisiejszych czasach nie zwrócić uwagi na dziewictwo
dwudziestotrzyletniej kobiety. Jasne, że sensacja! Zwłaszcza jeśli to kobieta o takiej urodzie
jak twoja. Oczywiście, że zwróciłem uwagę!
- Ale wcześniej, Nick... Przed... przed tą chwilą, wiesz... Nie domyśliłeś się niczego?
- Wcześniej nie. Nie miałem pojęcia. A później... Później było już za późno, żeby się
nad tym zastanawiać. Mhm... Chyba powinnaś była mi powiedzieć, zanim znaleźliśmy się w
łóżku.
- Czy gdybym powiedziała, postąpiłbyś inaczej?
- Nie, ale postarałbym się być delikatniejszy. Dlaczego niby miałbym,,, inaczej?
- Właściwie nie wiem. Może miałbyś jakieś skrupuły, że... no, że...
- śe ograbię z tego cennego daru twego przyszłego męża? Nie bądź śmieszna! Nie
będzie oczekiwał od ciebie dziewictwa, dzisiaj faceci w ogóle nie przywiązują do tego wagi.
Widzisz, my też jesteśmy teraz wyzwoleni, nie wymagamy od kobiet niewinności.
Akceptujemy, a nawet wręcz cenimy ich bogate doświadczenie. Masz takie same erotyczne
potrzeby jak ja, Lauren, i pełne prawo do zaspokojenia ich, z kimkolwiek zechcesz. Przyjmij
to do wiadomości!
Lauren zamyśliła się, wpatrzona w złoty medalion na długim łańcuszku, który Nick
nosił na szyi. W końcu spytała:
- Nick, czy zależało ci kiedyś w życiu, ale tak naprawdę, na jakiejś kobiecie?
- Owszem, nawet na kilku.
- I nie obchodziło cię nigdy, czy miały przed tobą innych mężczyzn?
- Oczywiście, że nie. Nigdy.
- Wydaje mi się... - zaczęła Lauren i zawahała się, najwyraźniej mając kłopoty z
wyrażeniem nurtujących ją myśli. - Wydaje mi się... mam wrażenie, że to bardzo... śe to
całkiem beznamiętne podejście.
- Jeśli odniosłaś wrażenie, że nie jestem wystarczająco namiętny w kontaktach z
kobietami, to może wrócimy do sypialni? Spróbuję ci udowodnić, że jesteś w błędzie, Lauren.
- Nick, ja przecież nie to miałam...
Nie dokończyła rozpoczętego zdania, gdyż zamknął jej usta pocałunkiem.
Rzeczywiście minęło mnóstwo czasu, nim oboje usnęli. Lauren zbudził dopiero
aromat świeżo zaparzonej kawy, którą przyniósł jej Nick, Postawił filiżankę na nocnym
stoliku, sam przysiadł na łóżku.
- Dzień dobry - powiedział.
- Dzień dobry - odrzekła i rozejrzała się wokół zdziwiona.
Na dworze był już dzień w pełni. Nick, ogolony i odświeżony, miał na sobie szare
sportowe spodnie i popielatą, rozpiętą pod szyją koszulę. A ona? Zawstydziwszy się własnej
nagości, podciągnęła koc aż pod brodę. Nick najwyraźniej nie zwrócił uwagi ani na jej
nagość, ani na jej wstyd.
- Bardzo mi przykro, Lauren - powiedział - ale musimy trochę skrócić wspólny
weekend. Mój partner w interesach dzwonił wcześnie rano. Jest jakaś pilna sprawa do
omówienia, on... ten właśnie facet... będzie tu za godzinę. Musimy się wcześniej pożegnać.
Ktoś mnie potem podwiezie do miasta.
- Rozumiem, Nick, zaraz będę gotowa, tylko... W takim razie wyjdź, proszę, żebym
mogła się ubrać.
Starała się mówić spokojnie, jak najspokojniej, także później, kiedy po mniej więcej
trzech kwadransach odprowadził ją do samochodu. Nie była jednak w stanie stłumić
ogromnego rozczarowania takim obrotem spraw, a także silnego niepokoju wewnętrznego.
Nick, wczoraj namiętny kochanek, dziś traktował ją uprzejmie, lecz w gruncie rzeczy
obojętnie, niemal bezosobowo. Czyżby niezwykły czar upojnej nocy prysnął w ciągu dnia?
„A może przesadzam, może jestem przeczulona?... - usiłowała w myślach pocieszyć samą
siebie Lauren. - Pewnie wszyscy mężczyźni tak się zachowują, kiedy jest już po...”
Mimo wszystko spodziewała się, że na pożegnanie Nick obejmie ją i pocałuje.
Tymczasem on, wetknąwszy ręce w kieszenie, rzucił tylko:
- Lauren, mam nadzieję, że zabezpieczyłaś się w jakiś sposób przed konsekwencjami
tej nocy?
Konsekwencje? Czyli ciąża! Cyniczne pytanie Nicka podziałało na nią niczym zimny
prysznic. Zupełnie zaniemówiła, nie była w stanie wykrztusić bodaj jednego słowa. Pokręciła
tylko przecząco głową. Nick stwierdził:
- W takim razie koniecznie daj mi znać, gdybyś miała jakieś kłopoty. Nie próbuj
czasem brać wszystkiego na siebie! Zapisałem ci tu mój telefon. - Wręczył jej karteczkę. - Na
wszelki wypadek zanotuj mi też swój numer w Detroit, w tym nowym mieszkaniu, zgoda?
Nadal nie mogła mówić, więc tylko skinęła głową. Wyszukała w torebce notatkę z
adresem i telefonem mieszkania w Bloomfield Hills, którą dał jej Philip Whitworth.
Przepisała numer na jakimś świstku i podała go Nickowi. Wsiadła do samochodu. Nick
zatrzasnął drzwi, które jej przedtem otworzył. Nie czekając nawet, aż Lauren odjedzie z
parkingu, skierował się raźnym krokiem w stronę domu.
„Gdybyś miała kłopoty, daj mi znać...” - powtarzała Lauren w myślach wielokrotnie
słowa Nicka, przemierzając w drodze znad jeziora Michigan do Missouri rolniczą Indianę.
Czuła się... Czuła się wykorzystana i porzucona. Jak mogła w inny sposób określić swą
sytuację, skoro wczorajszy namiętny kochanek dziś tylko dla przyzwoitości powiedział, że
chciałby wiedzieć o ewentualnej ciąży, a poza tym był całkowicie gotów z dnia na dzień o
wszystkim, co między nimi zaszło, zapomnieć?
On chciał zapomnieć, a ona... Ona się w nim tak głupio zakochała! A może... A może
on też coś do niej poczuł i właśnie dlatego tak dziwnie dziś rano wobec niej postąpił? Może,
odtrącony w dzieciństwie przez matkę, obawiał się teraz popaść w emocjonalne uzależnienie
od niej? Od innej kobiety... Może chciał zwalczyć, stłumić ogarniające go uczucie?
Do takich optymistycznych w gruncie rzeczy wniosków doszła Lauren, nim
przejechawszy most na Missisipi, znalazła się w rodzinnym Missouri. No, może nie do
ostatecznych wniosków, lecz w każdym razie do zabarwionych optymizmem pytań oraz
gotowości udzielenia sobie na nie twierdzących odpowiedzi. A także do nadziei, że Nick
będzie o niej pamiętał nie tylko ze względu na ewentualne konsekwencje wspólnie spędzonej
nocy i że może zadzwoni, skoro już ma, zanotowany „na wszelki wypadek”, jej telefon.
ROZDZIAŁ 9
Dobry, optymistyczny nastrój nie opuścił Lauren ani podczas kilku pracowitych dni
pobytu w Fenster, spędzonych na pakowaniu rzeczy przed przeprowadzką, ani podczas
czwartkowej podróży powrotnej do Detroit. Kierując się wskazówkami Philipa Whitwortha,
mimo późnej pory odnalazła eleganckie podmiejskie osiedle Bloomfield Hills bez większych
problemów. Chociaż niejeden problem był: Lauren nie bardzo mogła uwierzyć, że naprawdę
będzie mieszkać w miejscu pełnym tylu imponujących rezydencji i wspaniałych ogrodów!
O
dziesiątej
wieczorem
zatrzymała
samochód
przed
bramą
efektownej
architektonicznie budowli w stylu hiszpańskim, będącej kompleksem apartamentów
mieszkalnych. Właśnie jeden z nich miał być mieszkaniem przeznaczonym przez Whitwortha
na jej tymczasowe lokum. Portier w służbowym uniformie i czapce z daszkiem wyszedł na
zewnątrz, spojrzał badawczo na Lauren i jej wóz. Opuściła boczną szybę, wychyliła się i
podała swoje nazwisko. Usłyszawszy je, portier służbiście zasalutował i oświadczył:
- Pan Whitworth już czeka na panią, miss Danner. śyczę miłego pobytu w nowym
mieszkaniu i służę w razie potrzeby wszelką pomocą. Proszę wjeżdżać.
Otworzył bramę, wskazał Lauren podjazd do jej apartamentu numer 175. Stal tam już
rozłożysty cadillac Whitwortha. Philip, zgodnie z obietnicą, przyjechał, aby pokazać Lauren
mieszkanie i pomóc jej się w nim zainstalować.
- No i cóż o tym wszystkim sądzisz? - zapytał, kiedy ją już oprowadził po całym
apartamencie.
- Sądzę, że to wszystko jest cudowne, po prostu bajeczne! - odparła, nie kryjąc
entuzjazmu.
Zajrzała do sypialni. W jedną ze ścian, całkowicie lustrzaną, wbudowano tu szafy na
ubrania, cały ciąg szaf, przewidzianych na wprost nieprawdopodobne ilości garderoby.
Lauren otworzyła drzwi którejś z nich. Okazała się pełna. W innych również wisiały jedna
przy drugiej najrozmaitsze kreacje: suknie i kostiumy pochodzące z pracowni najlepszych
nowojorskich i paryskich projektantów, nowiutkie, w większości jeszcze z metkami, a przy
tym równie eleganckie, co modne, absolutnie nie w stylu starszej damy.
Lauren stwierdziła ze zdziwieniem:
- Philip, twoja ciotka ma wyjątkowo młodzieżowy gust!
- Moja ciotka ma przede wszystkim bzika na punkcie zakupów! - odparł Whitworth. -
Kupuje prawie wszystko, co jej wpadnie w ręce, bez wyboru, jak leci... Muszę zadzwonić do
jakiegoś stowarzyszenia charytatywnego, niech przyjadą i zabiorą te ciuchy dla swoich
podopiecznych, Będziesz miała trochę miejsca w szafach.
Lauren zerknęła na parę metek. Wypełniające szafy rzeczy były nie tylko w jej guście,
ale i rozmiarze.
- Philip - spytała - a może mogłabym coś z tej odzieży odkupić dla siebie?
Wzruszył ramionami.
- Wybierz sobie, co chcesz, w ten sposób tylko wybawisz mnie z kłopotu. Odłóż to, a
resztę zostaw.
- Ale to są przecież bardzo drogie rzeczy...
Philip zniecierpliwił się.
- Wiem, ile kosztowały, płaciłem przecież za ciotkę rachunki! Jakie miałem wyjście?
Kompletnie zbzikowana kobieta... Mówię ci, bierz, co chcesz. Reszta trafi do instytucji
dobroczynnych.
Philip pomógł Lauren wypakować bagaże z samochodu i pożegnał się z nią. Już na
odchodnym wyjaśnił:
- Ale, ale... Moja żona nie ma pojęcia, że kupiłem dla ciotki to mieszkanie. Wiesz,
Lauren, jej zdaniem rodzina nad miarę wykorzystuje mnie finansowo, więc niektóre sprawy
po prostu trzymam przed Carol w tajemnicy. Po co się ma niepotrzebnie denerwować? A
według mnie rodzina to rodzina, ma się wobec starszych wiekiem krewnych pewne
obowiązki... Nie wspominaj przy Carol o tym mieszkaniu, dobrze?
- Oczywiście, jak sobie życzysz. Nie wspomnę nigdy ani słowem - obiecała Lauren.
Po odejściu kuzyna rozejrzała się po ekskluzywnym apartamencie, który miał być w
najbliższym czasie jej mieszkaniem, trochę swobodniej i dokładniej. Wnętrze jak z prospektu
reklamowego: marmurowy kominek, cenne antyczne meble, jedwabna tapicerka... No i ten
oszałamiający zestaw kreacji w szafach. „Moja żona nie wie, że kupiłem... dla ciotki... więc
nie wspominaj przy niej...” Lauren nagle uśmiechnęła się znacząco sama do siebie. Pokiwała
głową. „No tak! To przecież jasne - pomyślała. - Rzekoma starsza pani to w rzeczywistości
pewnie jakaś ekskochanka kuzyna Whitwortha! »Ma się pewne obowiązki...* Raczej: miało
się, sprawa widocznie przestała być aktualna. W spadku po tajemniczej przyjaciółeczce
pozostały Philipowi tylko te pełne szafy!”
Lauren wzruszyła obojętnie ramionami. Uznała, że to naprawdę nie jej problem.
Podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę, usłyszała sygnał. Westchnęła z ulgą. Działa! Nick
ma jej numer, na pewno wkrótce zadzwoni. Może już jutro...
Nazajutrz rano, przygotowując sobie w kuchni listę zakupów, które powinna zrobić w
supermarkecie, raz po raz spoglądała na aparat telefoniczny. Uparcie milczał. Umieściła na
liście whisky i likier Grand Marnier. „Przecież jeśli Nick się zjawi, muszę mieć jakiś alkohol
na drinka - stwierdziła w myślach. Schowała gotową już listę sprawunków do torebki. - A
jeśli się nie zjawi? - pomyślała z niepokojem, zerknąwszy na milczący telefon. - Zjawi się,
zjawi... A przynajmniej zadzwoni... - Starała się rozproszyć własne wątpliwości, przywołując
wspomnienie upojnej nocy w Cove. - Za bardzo na mnie leci, żeby się już w ogóle nie
pokazać ani nie odezwać!”
Wybrała się na zakupy. Po mniej więcej dwu godzinach wróciła do domu. Resztę dnia
spędziła na rozpakowywaniu własnych rzeczy i przeglądaniu odzieży z zasobów „ciotki”
Philipa Whitwortha. Przymierzyła wszystko po kolei, zgodnie z sugestią kuzyna odkładając
to, co chciała dla siebie zatrzymać. Telefon milczał aż do piątkowego wieczora. Kładąc się
spać, Lauren pomyślała z nadzieją, że może Nick zadzwoni nazajutrz, w sobotę.
W sobotę Lauren na wszelki wypadek w ogóle nie oddalała się od aparatu, ale telefonu
od Nicka nie było. W niedzielę również nie. W poniedziałek Lauren wybrała się do miasta.
Kupiła włóczkę o srebrzystoszarym odcieniu, dokładnie takim jak kolor oczu Nicka. Niby to
tłumaczyła sobie samej, że zrobi z niej na drutach sweter dla brata, na gwiazdkę,,, W głębi
duszy oczywiście wiedziała, że będzie robiła ten sweter dla kogoś całkiem innego!
Minął tydzień, Zasypiając w kolejną niedzielę wieczorem, Lauren była pełna nadziei,
ż
e Nick odezwie się do niej - nazajutrz. śe zadzwoni do Sinco, żeby życzyć jej miłej pracy.
Nowej pracy!
ROZDZIAŁ 10
Nick nie zadzwonił, lecz Lauren była przez cały dzień zbyt zajęta, żeby o tym
rozmyślać.
- Myślisz, że masz już dość, czy jeszcze trochę popracujemy? - spytał ją o piątej po
południu Jim Williams, uśmiechając się figlarnie.
Siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku w jego gabinecie. Notatnik Lauren był
wypełniony mnóstwem zapisanych stenograficznie tekstów do przepisania na czysto i
wyekspediowania.
- Myślę, że mój nowy szef pracuje z prędkością tajfunu, Jim! - odpowiedziała również
z uśmiechem..
- Sama narzucasz takie tempo, Lauren. Tak świetnie mi się z tobą pracuje... Po
godzinie zupełnie nie pamiętałem, że jesteś nowa!
Lauren zarumieniła się leciutko, usłyszawszy komplement. Jim mówił dalej:
- Wiesz, przez cały dzień ciągle musiałem odpowiadać na pytania na twój temat.
Każdemu facetowi z naszej firmy, który się u mnie zjawił, a dziwnym trafem mnóstwo
facetów miało dzisiaj do mnie jakiś interes.
- Co oni wszyscy chcieli o mnie wiedzieć? — spytała Lauren z nutą niepokoju w
głosie.
- Głównie to, czy jesteś zamężna lub zaręczona, czy wolna. Nie miałem pojęcia, co
odpowiadać. Jesteś wolna czy zajęta, Lauren?
- W tej chwili jestem zajęta notowaniem - wykpiła się dowcipnie od udzielenia
konkretnej odpowiedzi, - Czy te wszystkie materiały muszą być gotowe jeszcze na dzisiaj?
- Na dzisiaj nie, wystarczy na jutro rano! - tym razem Jim Williams pozwolił sobie na
małą złośliwość.
Porządkując swoje biurko przed wyjściem z pracy, Lauren zastanawiała się, z jaką
intencją szef próbował ją wypytywać o sprawy osobiste. Czy interesują go jej towarzyskie
układy z Nickiem? Czy może wiąże z jej osobą jakieś własne plany tego rodzaju? „Nie, to
drugie raczej nie” - myślała, przypominając sobie plotki na temat Jima Williamsa, jakimi dość
obficie ją uraczono podczas lunchu. Podobno Jim poprzenosił do innych działów trzy swoje
kolejne sekretarki, które próbowały go kokietować. Zyskał sobie w ten sposób w Sinco opinię
faceta, który absolutnie nie uznaje łączenia pracy z rozrywką. Dla osób pozostających z nim
w stosunkach służbowych prywatnie był całkowicie niedostępny. Skądinąd mógł się podobać
kobietom: wysoki blondyn, zamożny, na stanowisku...
Lauren zerknęła na zegarek i w pośpiechu zatrzasnęła drzwiczki biurka. Uświadomiła
sobie, że powinna jak najszybciej znaleźć się w domu. Przecież Nick może zadzwonić, żeby
zapytać, jak minął jej pierwszy dzień w nowej pracy! „Może, ale czy zechce? - pomyślała z
goryczą. - Przecież nie odezwał się dotąd, mimo że od wspólnego weekendu minęły już
ponad dwa tygodnie...”
Mimo wszystko jednak jechała do domu tak szybko, jak tylko to było możliwe w
godzinach szczytu i korków na ulicach. Była na miejscu dokładnie o szóstej piętnaście.
Zrobiła sobie kolację, z kanapką w ręku zasiadła przed telewizorem. W pobliżu telefonu,
który milczał jak zaklęty.
O dziewiątej trzydzieści, wciąż nasłuchując sygnału przez otwarte drzwi łazienki,
zajęła się wieczorną toaletą. O dziesiątej położyła się do łóżka. Przymknęła oczy, zwilgotniałe
od łez. W wyobraźni ujrzała twarz Nicka, usłyszała jego niski, dźwięczny głos, którym mówił
jej: „Pragnę cię, Lauren!”
„Pragnął, ale najwyraźniej już przestał. Raz na zawsze” - pomyślała.
Nim usnęła, zmoczyła łzami całą poduszkę.
Następnego dnia z determinacją rzuciła się w wir pracy. Nie szło jej jednak najlepiej.
Prawdę mówiąc, szło jej po prostu fatalnie. Zrobiła parę błędów w przepisanych na maszynie
listach. Rozłączyła nieopatrznie Jimowi dwie rozmowy telefoniczne. Zapodziała gdzieś
pewien ważny dokument. Nie była w stanie się skupić, nie potrafiła uwolnić się od natrętnych
myśli o Nicku. Podczas południowej przerwy na lunch wybrała się na spacer w pobliże
wysokościowca Global Industries. Liczyła podświadomie na przypadkowe spotkanie z
Nickiem. Przeliczyła się, oczywiście.
„Niestety, nie jestem kobietą wyzwoloną” - powtarzała sobie z goryczą w myślach
tego popołudnia, przepisując po raz kolejny na maszynie ten sam materiał dla Jima Williamsa.
Istotnie, nie mogła się zdobyć na potraktowanie zbliżenia z Nickiem w kategoriach
jednorazowej przygody. Nie potrafiła dokonać rozgraniczenia pomiędzy sferą erotycznych
przyjemności a sferą uczuć.
- Miałaś zły dzień? - spytał Jim, kiedy mu w końcu oddała poprawiany kilkakrotnie
dokument.
- Niestety, nie najlepszy - rzekła smętnie. - Na szczęście niezbyt często coś takiego mi
się zdarza - dodała pośpiesznie, usiłując zatrzeć złe wrażenie.
- Czasem może się zdarzyć każdemu, nie przejmuj się - uspokoił ją szef, składając
podpis u dołu arkusza.
Spojrzał na zegarek.
- Muszę teraz podrzucić ten raport do nowego budynku - powiedział.
„Nowym budynkiem” powszechnie nazywano w Sinco biurowiec Global Industries.
Jim Williams też tak o nim mówił. Wstał zza biurka i zapytał Lauren:
- Widziałaś już pomieszczenia, które będziemy tam zajmowali?
- Ja? Nie, skądże! Nigdy nie byłam w Global Industries - odparła, odwracając wzrok,
ż
eby nie kłamać zwierzchnikowi w żywe oczy. - Słyszałam tylko, że już w poniedziałek się
przeprowadzamy.
- Zgadza się - potwierdził Williams, wkładając marynarkę. - Dotąd, jako Sinco,
byliśmy jednym z najmniej ważnych i najmniej rentownych odgałęzień Global Industries, ale
teraz to się powinno radykalnie zmienić, dlatego „awansujemy” do nowego biurowca. Zanim
wyjdziesz - rzucił na odchodnym, podając Lauren złożony na pół wycinek z jakiejś gazety -
podrzuć to, proszę, Susan Brook z działu reklamy. Zapytaj, czy czytała. Jeśli nie, niech
przeczyta teraz i włoży do odpowiedniego segregatora.
W drzwiach dodał:
- Pewnie już cię nie będzie, kiedy wrócę. Miłego wieczoru, Lauren.
Wyszedł. W chwilę później Lauren również opuściła gabinet.
Przeszła do działu reklamy, odnalazła Susan Brook, wręczyła jej wycinek.
- Jim prosił, żebyś to przeczytała, jeśli nie czytałaś już wcześniej, i żebyś to potem
włożyła do odpowiedniego segregatora - wyjaśniła.
Susan rzuciła okiem na gazetowy tekst.
- Nie widziałam tego - mruknęła.
Wyjęła z szafki biurka opasły segregator, pełen wycinków z dzienników i
magazynów.
- Nawet lubię pilnować jego spraw w archiwum - rzuciła z uśmiechem. - Spójrz,
Lauren, niezły kawał chłopa, prawda?
Lauren spojrzała na wpiętą do segregatora barwną okładkę magazynu „Newsday”. Z
wrażenia aż pobladła.
- Spokojnie, dziewczyno, wolnego - zachichotała Susan. - Weź sobie to wszystko na
trochę i przejrzyj w wolnej chwili, tylko się tak od razu nie podniecaj!
Lauren z kolei spąsowiała. Podziękowała Susan zdławionym głosem, wzięła
segregator pod pachę i czym prędzej wypadła na korytarz. Pobiegła szybko do swego pokoju,
rozłożyła segregator na biurku, odszukała kolorową okładkę „Newsday”. Przedstawiała ona ni
mniej, ni więcej, tylko... Nicka! Podpis pod fotografią głosił: „J. Nicholas Sinclair, założyciel
i prezes Global Industries”.
Nie mogąc wprost uwierzyć własnym oczom, Lauren szybko przekartkowała cały
segregator. Dotarła do ostatniego wycinka. Publikacja pochodziła sprzed dwóch tygodni. Jej
tytuł brzmiał: „Pięciodniowy zlot orłów biznesu i ich rajskich ptaków w Harbor Springs”. W
ilustrowanym serią zdjęć artykule pisano o przyjęciu, jakie odbyło się w posiadłości Tracy i
George'a Middletonów. Na jednej z fotografii widniał Nick w towarzystwie atrakcyjnej
blondynki, której Lauren nie spotkała podczas swego krótkiego pobytu nad jeziorem
Michigan. Siedzieli przytuleni do siebie na tarasie bungalowu w Cove. Podpis informował:
„Przemysłowiec z Detroit J. Nicholas Sinclair i zaprzyjaźniona z nim nie od dziś miss Ericka
Moran podczas relaksu w weekendowym domu panny Moran nad jeziorem Michigan, w
pobliżu Harbor Springs”.
Zaprzyjaźniona nie od dziś... Dom panny Moran... Więc to tak? Nick zwabił ją do
domu swej kochanki i zaciągnął do jej łóżka, a potem w przyśpieszonym tempie odprawił pod
pretekstem poufnej wizyty „partnera w interesach”? I dalej zabawiał się w Harbor Springs,
spędzając kolejne dni i noce ze swoją Ericką?
Lauren nie mogła wprost uwierzyć w taki bezmiar podłości. Sięgnęła do
wcześniejszych wycinków, zaczęła czytać artykuł po artykule. Czego się dowiedziała? Otóż
tego, że Nick miał w swoim czasie burzliwy romans z Bebe Leonardos, a także z ową
długonogą francuską aktorką, która grała w Harbor Springs w tenisa w szpilkach i
koronkowych majteczkach.
W końcu Lauren zatrzasnęła segregator i zaczęła się histerycznie śmiać. A więc to tak!
Nick uwiódł ją i porzucił! I podczas kiedy ona warowała całe dnie przy telefonie, kiedy robiła
dla niego sweter - beztrosko zabawiał się z kochanką!
Ś
miech przeszedł po chwili w płacz. Lauren zaczęła szlochać. Płakała nad własną
naiwnością, nad własnym poniżeniem, nad utratą złudzeń i marzeniami, które rozwiały się
niczym mgła. Płakała ze wstydu, że zdecydowała się pójść do łóżka z mężczyzną, którego nie
znała nawet z nazwiska. Płakała z obawy przed możliwymi konsekwencjami własnej
lekkomyślności, za której sprawą pozwoliła sobie na miłosne szaleństwo bez jakiegokolwiek
zabezpieczenia.
Z oszołomienia wyrwał ją nagle glos Jima Williamsa:
- Lauren, co się stało?
Nie była w stanie kłamać, nie była w stanie niczego na poczekaniu zmyślić.
Szlochając, wyjaśniła szczerze:
- Ja myślałam... myślałam... że on jest zwyczajnym inżynierem... Tak mi powiedział...
A przynajmniej nie zaprzeczał... Tak myślałam...
Z wyrazu twarzy Jima mogła bez trudu odczytać, że domyśla się, o kogo i o co chodzi.
Popatrzył na nią w milczeniu, współczująco. W końcu zaproponował:
- Odwiozę cię do domu. Nie powinnaś prowadzić w takim stanie.
- Nie, nie! Dziękuję - wymówiła się pośpiesznie. - Wszystko ze mną w porządku, dam
sobie radę... za kierownicą...
- Jesteś pewna?
- Najzupełniej - potwierdziła Lauren, już trochę opanowana. - Widzisz, Jim - dodała -
przeżyłam szok i wielkie rozczarowanie, ale teraz mi przeszło. Naprawdę dobrze się czuję.
Mogę jechać...
- Przestudiowałaś wszystko? - spytał ją Jim, wskazując na segregator z wycinkami.
- Jeszcze nie - odpowiedziała. - Wezmę to do domu i dokończę, dobrze?
Skinął przyzwalająco głową. Lauren wstała zza biurka, wzięła segregator i wyszła. Nie
płakała więcej - ani podczas jazdy samochodem, ani w domu przez cały wieczór spędzony na
przygnębiającej lekturze. Jakby zabrakło jej łez...
Kiedy nazajutrz jechała do pracy, wiedziała już, co oznacza nazwa zatrudniającej ją
firmy, Sinco - Sinclair Electronic Components. Wiedziała też z artykułu w „The Wall Street
Journal”, że przedsiębiorstwo zostało założone przed dwunastu laty przez Matthew Sinclaira i
jego wnuka w garażu mieszczącym się na tyłach tej samej kamienicy, w której teraz
znajdowała się restauracja Tony'ego.
„Garażowy interes Nicka - rozmyślała z goryczą - rozwinął się szybko w prawdziwe
elektroniczne imperium, pewnie za sprawą szpiegów podsyłanych bez najmniejszych
skrupułów konkurencji. Ale czy można się spodziewać skrupułów w biznesie po kimś, kto nie
ma ich zupełnie w życiu osobistym?”
Lauren zaparkowała samochód i weszła do budynku Sinco. Wymieniając w drodze do
biura Jima Williamsa pozdrowienia z pracownikami innych działów, uświadomiła sobie, że
celem misji, jaką podjęła się wypełnić dla Philipa Whitwortha, jest rozbicie firmy dającej
zatrudnienie i materialne oparcie wszystkim tym ludziom.
„Rozbicie? - zastanowiła się, czując coś w rodzaju wyrzutów sumienia. - Nie! -
poprawiła się. - Raczej zmuszenie do uczciwej gry, do podporządkowania się regułom, jakich
przestrzegają inni. Jeżeli Sinco ma przetrwać, niech przetrwa uczciwie, a jeśli uczciwie
przetrwać nie może, to niech sczeźnie. Im prędzej, tym lepiej, bylebym tylko wytropiła tego
szpiega!”
- Lauren, jak się dziś czujesz? - z nie ukrywaną troską zapytał ją na powitanie Jim
Williams.
- Dziękuję, już dobrze. Przepraszam za ten wczorajszy... wygłup... - odpowiedziała.
Przez myśl przemknęło jej pytanie: czy Jim wie o szpiegu? Jakoś nie mogła w to
uwierzyć, nie wyglądał na człowieka, który aprobowałby takie metody działania w biznesie
jak szpiegostwo.
- Nie chcę być niedyskretny - zagadnął przyjacielskim tonem Williams - ale powiedz,
czym ten Nick tak ci wczoraj dopiekł?
Lauren, czując się w obowiązku udzielić zwierzchnikowi jakichś wyjaśnień w
związku ze swym wczorajszym wybuchem histerii, a równocześnie nie chcąc wchodzić w
bolesne szczegóły całej sprawy, odpowiedziała wykrętnie:
- Nick... Cóż, w pewnym sensie wprowadził mnie w błąd, myślałam o nim... coś
całkiem innego, niż teraz myślę...
- Rozumiem. - Jim nie chciał zmuszać Lauren do dłuższych wynurzeń na kłopotliwy,
krępujący ją temat. - Powiedz tylko, co teraz masz zamiar zrobić?
- Mam zamiar wziąć się solidnie do pracy, to wszystko.
- No tak, ale co zrobisz, kiedy znów zobaczysz się z Nickiem?
- Nie chcę go więcej widzieć! Nigdy w życiu!
Jim uśmiechnął się łagodnie, usłyszawszy tę stanowczą deklarację.
- Lauren - zaczął tłumaczyć - w przyszłą sobotę, w restauracji na najwyższym piętrze
wysokościowca Global Industries, odbędzie się cocktail party. Wszyscy członkowie kadry
kierowniczej firmy muszą być obecni, ich sekretarki również. Nie unikniesz spotkania z
Nickiem, ponieważ to on będzie gospodarzem przyjęcia.
- Jeżeli pozwolisz, Jim, to wcale się tam nie zjawię.
- Nie pozwolę! Nie mogę...
Lauren poczuła się jak w pułapce. Zdawała sobie sprawę, że nie może okazać szefowi
nieposłuszeństwa, bo wówczas straci pracę, a więc i możliwość wypełnienia misji na rzecz
firmy Philipa Whitwortha.
- Prędzej czy później, Lauren - tłumaczył dalej Jim, nie tracąc cierpliwości - natkniesz
się gdzieś na Nicka. A niewątpliwie łatwiej sobie poradzisz, jeśli będziesz na to z góry
przygotowana. W sobotę, pamiętaj! - zakończył, ucinając dalszą dyskusję na temat przyjęcia.
- Przyjadę po ciebie o siódmej trzydzieści...
ROZDZIAŁ 11
Ręce trzęsły się Lauren ze zdenerwowania, kiedy w ową nieszczęsną sobotę robiła
sobie makijaż. Pomadka, odrobina różu na policzki... Spojrzała na zegarek: Jim Williams
powinien być za piętnaście minut. Podeszła do jednej z szaf i wyjęła z niej koktajlową suknię
z cieniutkiego, kremowo - brzoskwiniowego szyfonu, na którą zdecydowała się po licznych
przymiarkach już znacznie wcześniej, po południu.
Włożyła zwiewną kreację i dopasowane do niej lekkie pantofelki, przejrzała się w
lustrze. Chciała wyglądać możliwie jak najlepiej, jak najbardziej atrakcyjnie, kokieteryjnie,
seksownie. śeby Nick nie myślał, że coś przeżywa, że czuje się dotknięta, zraniona! Nich
raczej wyobraża sobie, gdy ją zobaczy, że weekend w Harbor Springs był dla niej tym
samym, czym dla niego: miłą przygodą, przelotną chwilą zapomnienia.
Zwierciadło podpowiedziało Lauren, że istotnie wygląda tak, jak sobie tego życzyła.
Odkryte ramiona i plecy, biust ledwo, ledwo przesłonięty warstewką cieniutkiej materii,
delikatna szyfonowa mgiełka wokół nóg. Jeszcze tylko... tak, jeszcze tylko kolczyki, złote
kolczyki po matce. Ale gdzie one są?
Lauren zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Miała je w uszach na przyjęciu w Harbor
Springs, była tego pewna. Następnego dnia w Cove też. Dopiero... Dopiero później, w łóżku,
Nick jej je odpiął, bo przeszkadzały mu w całowaniu! I gdzieś tam zostały! Kolczyki po jej
matce, tam, w Cove, w domu i w łóżku kochanki Nicka!
Odezwał się dzwonek do drzwi, zdruzgotana Lauren wzięła głęboki oddech, żeby się
chociaż trochę opanować i pobiegła otworzyć. To był Jim Williams, w eleganckim ciemnym
garniturze i krawacie.
- Proszę dalej - zachęciła go.
W milczeniu wszedł do hallu.
- Wezmę tylko torebkę i zaraz będę gotowa. A może miałbyś ochotę na małego drinka
przed wyjściem?
Jim nadal milczał.
- Czy coś nie tak? - spytała zaniepokojona.
- Przeciwnie, wszystko jak najbardziej „tak”, i właśnie dlatego oniemiałem! - odezwał
się wreszcie Williams, otrząsnąwszy się z piorunującego wrażenia, jakie zrobiła na nim
Lauren w swej nowej, uwodzicielskiej postaci.
- To może jednak drinka?
- Tylko dla towarzystwa, jeśli ty chcesz się napić jednego na odwagę.
Pokręciła przecząco głową. Odpowiedziała z przekonaniem:
- Nie boję się. On już nic dla mnie nie znaczy.
- W takim razie jedźmy.
Wyszli, wsiedli do ciemnozielonego jaguara, którym przyjechał Williams, ruszyli.
- Więc chcesz mu udowodnić, że się dla ciebie nie liczy, Lauren? - zagadnął podczas
jazdy Jim.
- Nie chcę... to znaczy tak, w pewnym sensie...
- Wiesz co? W takim razie mu pokaż, że świat się na nim nie kończy, że jest wokół
ciebie wielu innych mężczyzn. Choćby ja! Będę pod ręką, Lauren, pamiętaj, możesz mnie
wykorzystać do inscenizacji, możesz mnie obsadzić w komedii!
- Dziękuję ci, Jim, będę o tym pamiętała - zapewniła z melancholijnym uśmiechem
Lauren, zdziwiona przenikliwością szefa również w sprawach nie mających nic wspólnego z
biznesem.
W wieżowcu Global Industries wjechali windą na osiemdziesiąte pierwsze piętro.
Elegancka restauracja, z obrotową podłogą, pozwalającą gościom bez wstawania od stolika
obejrzeć pełną panoramę Detroit, widoczną przez przeszklone ściany, była już pełna
uczestników przyjęcia. „Gdzieś w tym eleganckim tłumie jest Nick” - pomyślała Lauren i
poczuła, że dotychczasowa odwaga zaczynają opuszczać.
Podeszli do baru, Jim zamówił coś do picia. Lauren odruchowo spojrzała w stronę
zgromadzonej nieopodal kilkuosobowej grupki. Był w niej Nick! Ciemny, doskonale skrojony
garnitur, szklaneczka z drinkiem w dłoni... Nick śmiał się swobodnie, z nonszalancją
odchylając głowę do tyłu. Ona, ta piękna blondynka z fotografii w gazecie, Ericka Moran,
„zaprzyjaźniona z nim nie od dziś”, również się śmiała. Stała tuż obok Nicka, uczepiona
poufale jego ramienia. I miała na sobie... tę samą kremową suknię, którą Lauren nosiła w
Harbor Springs! Tę, którą Nick miał czelność jej pożyczyć!
Lauren odwróciła wzrok od rozbawionej pary. Zaczęła rozmawiać z Jimem. Szybko
się zorientowała, że on również zerka w kierunku, w którym ona starała się już nie spoglądać.
ś
e tak samo tęsknie, jak ona przed chwilą patrzyła na Nicka Sinclaira, popatruje na... Erickę
Moran. Czyżby się w niej kochał?
- Proszę, Lauren, twój drink - Jim podał jej szklaneczkę, po czym uśmiechnął się
cierpko i powiedział: - To co, zaczynamy przedstawienie? Kurtyna w górę, pora na scenę!
Podał Lauren ramię. Chciał ją poprowadzić w stronę Nicka i Ericki. Powstrzymała go.
- Jim, po co się tak śpieszyć? Jeżeli Nick jest gospodarzem przyjęcia, pierwszy
powinien podejść do każdej z zaproszonych osób, żeby się przywitać.
Jim zastanowił się i przyznał Lauren rację.
- Zgoda, poczekajmy. Niech oni zrobią pierwszy krok.
Przez najbliższe pół godziny krążyli razem wśród gości i odgrywali swoją komedię.
Udawali rozbawioną, w najwyższym stopniu usatysfakcjonowaną wzajemnym towarzystwem
parę. Z jakim rezultatem? Lauren miała wrażenie, że zdecydowanie miernym, ze względu na
Jima starała się jednak nie wypaść z roli.
W którymś momencie, gdy sączyli drugiego drinka, Jim wskazał jej ruchem głowy
grupę osób.
- Spójrz, tam się zebrały same najgrubsze ryby, prawdziwe rekiny finansów i
przemysłu. Ten dżentelmen po lewej to ojciec Ericki, Horace Moran. Moranowie od pokoleń
siedzą w nafcie...
- I wygodnie im tak? - zażartowała Lauren.
Jimowi jakoś nie było do śmiechu, ale dowcip podchwycił ktoś inny.
- Zawsze wygodniej siedzieć w nafcie niż stać. śeby ustać, jest za ślisko - powiedział.
Lauren znieruchomiała w najwyższym napięciu. Tak, to był Nick! Stał tuż obok i
uśmiechał się niefrasobliwie. Wewnętrznie zdruzgotana i rozbita, na zewnątrz Lauren zdołała
się niemal natychmiast opanować.
- Witaj, Nick - rzuciła od niechcenia i wyciągnęła do niego rękę.
- Witaj, Lauren - odpowiedział i uścisnął jej dłoń.
Jim Williams przedstawił Lauren Erickę Moran.
- Przez cały wieczór podziwiam pani kreację, Lauren - powiedziała. - Jest
fantastyczna!
- Dziękuję. Pani suknia też od razu rzuciła mi się w oczy - odpowiedziała Lauren
dwuznacznym komplementem. - Jim - zwróciła się do swego współtowarzysza - obiecałeś mi
jeszcze jednego drinka, przejdźmy do baru. Państwo wybaczą? - przeprosiła ugrzecznionym
tonem, choć z jadowitym uśmieszkiem, po czym wzięła Jima pod rękę i pociągnęła za sobą w
odległy koniec sali.
W którymś momencie imprezy Jim Williams został odwołany przez wiceprezesa
firmy. Lauren zaczęła krążyć w tłumie gości sama, starając się nie tylko nie natknąć na Nicka,
ale nawet go nie dostrzegać. Świadomość, że on jest gdzieś niedaleko, w tym samym
pomieszczeniu, okazała się jednak dla niej na tyle męcząca i bolesna, że po mniej więcej
trzech godzinach uczestniczenia w przyjęciu postanowiła choćby na krótko, na parę minut,
wymknąć się z gwarnej restauracji i odetchnąć chwilę w samotności.
Skierowała się dyskretnie ku szklanym drzwiom prowadzącym na restauracyjny taras.
Wyszła. Owiało ją chłodne, nocne powietrze. Wzięła kilka głębokich oddechów. Pomyślała:
„Gram chyba nawet nieźle, przedstawienie przebiega zgodnie ze scenariuszem...” Nie odczuła
jednak satysfakcji. Raczej znużenie i gorycz.
- Grasz nawet nieźle, Lauren! - Jej własna myśl zmaterializowała się nagle w słowach
wypowiedzianych niskim, męskim głosem. - Już prawie uwierzyłem, że jestem dla ciebie
niewidzialny...
Nick! Tuż obok, na tarasie!
- Cudowne przyjęcie, prawda? - Lauren najwyższym wysiłkiem woli zdobyła się na
obojętny, nieco nonszalancki ton.
- Naprawdę mnie nie dostrzegasz? - Nick uparcie nie dawał za wygraną.
- Tyle osób, prawdziwy tłum, po prostu nie wiadomo, z kim rozmawiać, sami ciekawi
ludzie... - ciągnęła, ignorując jego pytanie.
- I ani trochę nie tęskniłaś za mną od czasu tamtego spotkania?
Cyniczne słowa Nicka podziałały na Lauren niczym smagnięcie biczem. Wypadła z
dotychczasowej roli, odruchowo przybierając pozycję obronną i napastliwy ton.
- Dlaczego miałabym tęsknić? Byłam zajęta. Zresztą nie jesteś przecież jedynym
mężczyzną w tym mieście, zechciej to wziąć łaskawie pod uwagę, istnieje jeszcze wielu
innych, często nie mniej atrakcyjnych.
- Wielu, powiadasz? Apetyt rośnie w miarę jedzenia? Jakość przechodzi w ilość?
- Nick, nie obrażaj mnie!
- Przepraszam. Nie gniewaj się - wyciągnął rękę na zgodę.
Podała mu dłoń. Ścisnął ją mocno swymi silnymi palcami i pociągnął Lauren w
odległy kraniec tarasu, w stronę jakichś drzwi. Oszołomiona, przeszła posłusznie kilkanaście
kroków, nim spytała:
- Nick, dokąd idziemy?
- Do mnie albo do ciebie, nieważne...
- Po co?
Zerknął z ukosa. Ujął wolną ręką klamkę. Rzucił:
- Uważasz, że to mądre pytanie?
Lauren zatrzymała się, stanęła niczym wrośnięta w ziemię. Nie posiadając się z
oburzenia, wykrzyknęła:
- Uważam, że jesteś arogantem i egoistą! Nie cierpię takich ludzi, pozwól sobie
powiedzieć.
Nick nie stracił rezonu.
- A jednak kiedyś mnie lubiłaś, pozwól sobie przypomnieć - stwierdził beznamiętnym
tonem.
Policzki Lauren zapłonęły rumieńcem, a jej oczy rozbłysły gniewem. Wyrzuciła z
siebie:
- Kiedyś uważałam cię za porządnego, uczciwego faceta! Kiedyś nie miałam pojęcia,
ż
e jesteś rozpustnym, obleśnym playboyem, który zmienia kochanki jak rękawiczki. Ale teraz
już dobrze wiem, coś ty za jeden. Kiedyś może cię i lubiłam, ale teraz tobą gardzę!
- A może nawet się mną brzydzisz? - zapytał zjadliwie Nick.
- Może...
- Sprawdzimy - rzucił od niechcenia, po czym nieoczekiwanie przyciągnął Lauren do
siebie, przytrzymał w żelaznym uścisku muskularnych ramion i pocałował równie namiętnie i
gorąco jak kiedyś.
Musiała przyznać w głębi duszy, że bynajmniej nie odczuła wstrętu. Wręcz
przeciwnie, przeniknął ją ten sam co wtedy dreszcz najwyższej rozkoszy.
- Więc jak, idziemy? - bezczelnie zapytał Nick, oderwawszy usta od jej ust, nie
uwolniwszy jednak Lauren z objęć.
Pokręciła przecząco głową.
- Nie, Nick, powiedziałam ci przecież...
- Oszczędź mi łaskawie kazań na temat mojej moralności - przerwał jej i rozluźnił
uścisk. - Znajdź sobie faceta równie naiwnego jak ty i wcielajcie sobie w życie te wszystkie
nudne, niestrawne zasady. śyczę smacznego! Wracaj na salę, znikam stąd sam... - Otworzył
drzwi.
Lauren odcięła się:
- Wolna droga, mój panie! Nie zatrzymuję cię. Zaczekaj! - zawołała za nim, gdy już
przekroczył próg. - Ta twoja sympatia czy kochanka, Ericka Moran, ma moje kolczyki.
Kolczyki mojej matki. Zostawiłam te kolczyki w Cove, w jej domu, w jej łóżku. Pragnęłabym
je odzyskać. Ciebie odstępuję tej pani bez żalu, pasujecie do siebie. Chcę tylko dostać z
powrotem swoje kolczyki...
Zasypiając późno w nocy samotnie w swoim łóżku, Lauren przebiegła myślami
wydarzenia minionego wieczoru. Była w rozterce. Może jednak należało przyjąć propozycję
Nicka? Skoro namawiał do wspólnego zniknięcia właśnie ją, a nie Erickę, to chyba trzeba
było z nim pójść. Pójść? Z nim? A kobieca duma? A szacunek dla samej siebie? Nie, o kimś
takim jak Nick nie warto nawet myśleć. Trzeba o nim po prostu zapomnieć. Ostatecznie. Raz
na zawsze!
ROZDZIAŁ 12
Podjęte nocą z soboty na niedzielę kategoryczne i solenne postanowienie Lauren
zaczęła od poniedziałku wcielać w życie, w ten przede wszystkim sposób, że rzuciła się
energicznie w wir pracy. Przedpołudnie minęło jej niepostrzeżenie. Podczas lunchu umówiła
się z kilkoma dziewczynami z biura na wieczór, na wspólnego drinka. Kiedy po południowej
przerwie znów wróciła do pracy, zadźwięczał stojący na jej biurku telefon. Odebrała. W
słuchawce rozległ się głos pana Weatherby'ego:
- Miss Danner? Proszę wpaść do mnie, do działu kadr, od razu, jeśli to możliwe.
Zdziwiona trochę Lauren zgłosiła się za parę minut na rozmowę z kadrowcem.
- Na początku muszę pani wyjaśnić, miss Danner - rozpoczął swój wywód Weatherby
- że informacje o wszystkich osobach zatrudnionych w naszej firmie są automatycznie
wprowadzane do komputera w dziale kadr Global Industries. Dzięki temu w razie potrzeby
nietrudno jest wychwycić pracowników o szczególnych czy nietypowych umiejętnościach. W
tej chwili Global Industries pilnie potrzebuje sekretarki z biegłą znajomością języka
włoskiego. Komputer wybrał panią, to znaczy właściwie wybrał niejaką Lucię Palermo, a
panią dopiero na drugim miejscu, ale ponieważ miss Palermo jest chora... Krótko mówiąc,
przez najbliższe trzy tygodnie będzie pani każdego popołudnia oddelegowana do innej pracy
Do biura pana Williamsa będę na ten czas przysyłał jakieś zastępstwo.
- Ale Jim... to znaczy pan Williams... nie będzie chyba zadowolony...
- W grę wchodzi wyższa konieczność, z tego co wiem, ma to związek z jakimś
ważnym, poufnym projektem. Pan Williams będzie musiał się pogodzić z pani okresową
nieobecnością. Poinformuję go o wszystkim, a panią, miss Danner, proszę o niezwłoczne
zgłoszenie się do biura pana Sinclaira.
- Co takiego? - usłyszawszy ostatnią wieść, Lauren aż poderwała się z krzesła. - A czy
pan Sinclair wie, że to właśnie ja...
- Panno Danner! - przerwał jej Weatherby, patrząc na nią z politowaniem. - Pan
Sinclair jest w tej chwili zajęty i nikt nie będzie mu zawracał głowy drobiazgami.
Na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building Lauren zgłosiła się do
recepcjonistki, urodziwej brunetki.
- Moje nazwisko Danner, Lauren Danner - przedstawiła się. - Przysłano mnie do pana
Sinclaira jako dwujęzyczną sekretarkę.
- Zawiadomię pana Sinclaira, że pani już tu jest.
Nim zdążyła się połączyć z gabinetem, z którego właśnie wychodziło jakichś sześciu
dżentelmenów, brzęknął telefon na jej biurku. Podniosła słuchawkę. Po chwili, przesłaniając
dłonią mikrofon, poinformowała Lauren szeptem:
- Proszę wejść, pan Sinclair już na panią czeka.
„Czeka na Lucię Palermo, niestety...” - pomyślała Lauren i na drżących ze
zdenerwowania nogach podeszła do wysokich palisandrowych drzwi. Były lekko uchylone.
Nick stał przy biurku, odwrócony tyłem do wejścia, i rozmawiał przez telefon. Lauren
wsunęła się do środka i cicho zamknęła drzwi za sobą. Nick rozmawiał dość długo. Wreszcie
skończył.
- Recepcjonistka powiedziała, że mogę wejść... - odezwała się Lauren.
Nick odwrócił się gwałtownie. Zmierzył ją zdumionym wzrokiem.
- Wybrałaś sobie nie najlepszą porę na przeprosiny, Lauren - powiedział. - Za pięć
minut mam umówione spotkanie, a właściwie służbowy lunch.
Przypuszczenie Nicka, że przyszła go przeprosić, naprawdę rozbawiło Lauren. A
wesołość, jąkają niespodziewanie ogarnęła, pozwoliła jej poczuć się nieco pewniej,
swobodniej.
- Przepraszam, ale nie przyszłam przepraszać - pozwoliła sobie na żart. - Pan
Weatherby, nasz kadrowiec, mnie przysłał.
- Co takiego? - Nick dokładnie powtórzył słowa, jakie ona wypowiedziała kilkanaście
minut wcześniej, w gabinecie szefa kadr Sinco.
- Mam tu być oddelegowana na okres trzech tygodni jako dodatkowa sekretarka, w
związku z jakimś ważnym projektem.
- Po pierwsze nie masz odpowiednich kwalifikacji. A po drugie, nie chcę cię tutaj -
warknął Nick.
Lauren obruszyła się.
- Ja też nie chciałam tu przychodzić, ale pan Weatherby zignorował moje zastrzeżenia.
Tylko dlatego jestem!
Nick chwycił za słuchawkę interkomu.
- Z Weatherbym! - rzucił.
Czekając na połączenie, zapytał Lauren:
- A jakież to zastrzeżenia byłaś łaskawa przedstawić Weatherby'emu?
- Powiedziałam mu, że nie chcę pracować z takim bezczelnym uwodzicielem jak ty!
- Powiedziałaś mu coś takiego? Naprawdę? - wychrypiał rozwścieczony Nick.
- Naprawdę - odparła Lauren z równie słodkim, co jadowitym uśmieszkiem.
- A cóż on ci na to odpowiedział?
- Ach, tylko tyle, że interesy firmy są ważniejsze od moich osobistych uprzedzeń i że
jeśli nawet mnie uwiodłeś, to nie jestem pierwsza ani ostatnia.
Tego już Nick nie wytrzymał. Wycedził przez zęby:
- Lauren, możesz się czuć zwolniona z pracy.
- Z milą chęcią. Ale Weatherby powiedział mi jeszcze, że skoro jestem dwujęzyczna...
- Dwujęzyczna?
Lauren zatrzymała się przy drzwiach.
- Tak, dwujęzyczna - potwierdziła, ujmując klamkę. - Mogłabym ci powiedzieć, co o
tobie myślę, po włosku, przecież miałam mamę Włoszkę, nie pamiętasz już, jak o tym
opowiadałam Tony'emu? Mogłabym po włosku, ale wolę po angielsku, żebyś lepiej
zrozumiał: jesteś draniem!
Otworzyła drzwi i wybiegła do hallu. Już miała nacisnąć guzik windy, gdy Nick, który
wypadł za nią, chwycił ją mocno za rękę.
- Wracaj natychmiast... - sapnął.
- Trzymaj ręce przy sobie! - nakazała mu szeptem.
- Jeśli nie wrócisz sama do mojego gabinetu, to cię wciągnę siłą - zagroził Nick.
- No, proszę, spróbuj! Ludzie na nas patrzą. Oskarżę cię o napaść i będę miała
ś
wiadków - ostrzegła Lauren.
Nick nieoczekiwanie zmienił taktykę.
- Lauren, ależ ty masz śliczne oczy - powiedział. - Kiedy jesteś zła, robią się takie...
- Daruj sobie!
- O nie! Nigdy bym sobie nie darował, gdybyś teraz do mnie nie wróciła.
- Nick, nie mów do mnie w ten sposób. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
- Kłamczuszka! Wiem, że chciałabyś mieć ze mną wszystko wspólne: stół, łoże...
- Przestań! Puść mnie, pozwól mi odejść.
- Nie chcę! Nie mogę.
- Przecież wyrzuciłeś mnie z pracy!
- Już jesteś przyjęta z powrotem.
Lauren zaprzestała sporu. Nie chciała dłużej szarpać się z Nickiem przy ludziach,
pomyślała poza tym, że przecież dalsza praca w Sinco to dla niej wyjątkowo ważna sprawa.
Pozwoliła się zaprowadzić do pokoju sekretarki Nicka, przylegającego do jego gabinetu i
połączonego z nim drzwiami.
- Mary, to jest Lauren Danner - poinformował Nick urzędującą w sekretariacie starszą
damę w okularach. - Będzie z nami współpracowała przy projekcie Rossiego. Ja wychodzę
teraz na lunch. Lauren niech się tu zainstaluje i zacznie tłumaczyć ten list, który przyszedł od
Rossiego dziś rano. Jak wrócę - spojrzał znacząco - to sobie trochę dłużej porozmawiamy.
Wyszedł, Sekretarka bez entuzjazmu wyciągnęła do Lauren bladą, kościstą dłoń.
- Moje nazwisko Callahan - przedstawiła się. - Tam jest miejsce pracy dla ciebie,
Lauren - wskazała na biurko ustawione naprzeciwko swojego. - Jesteś jeszcze bardzo młoda...
- rzuciła na koniec tonem ni to przygany, ni to komplementu.
- Na szczęście starzeję się z każdym dniem - zażartowała Lauren, i ignorując fakt, że
Mary Callahan spiorunowała ją wzrokiem, rozsiadła się wygodnie za swym nowym biurkiem.
Dokładnie o pierwszej trzydzieści, kiedy Nicka nadal nie było, a i starsza dama z jego
sekretariatu akurat gdzieś wyszła, zadzwonił telefon. Lauren podniosła słuchawkę.
- Mary? - odezwał się kobiecy głos.
- Nie, Lauren, Lauren Danner. Panny Callahan chwilowo nie ma w pokoju. Może
mogłabym jej przekazać wiadomość?
- Och, Lauren, witaj, mówi Ericka Moran. Wiadomość mam właściwie dla Nicka,
tylko nie chciałam mu przeszkadzać. Przekaż mu proszę, że przylatuję z Nowego Jorku jutro i
jadę prosto z lotniska do klubu Recess. Tam się spotkamy, o siódmej.
- Oczywiście, wszystko mu powtórzę. Jak tylko wróci z lunchu - odpowiedziała
Lauren i odłożyła słuchawkę.
Niemal natychmiast telefon odezwał się znowu. Tym razem jakiś zmysłowy kobiecy
głos poprosił „Nicky'ego”.
- Przykro mi, ale prezesa Sinclaira nie ma w tej chwili w gabinecie - poinformowała
Lauren, - Czy mogłabym przekazać mu wiadomość?
- Powiedz mu, złociutka, że dzwoniła Vicky, Nicky zapomniał mi powiedzieć, czy to
sobotnie przyjątko to oficjalna czy prywatna impreza, i ja teraz nie mam zielonego pojęcia,
jaką kieckę wybrać. Powtórz mu, złociutka, że zadzwonię do niego wieczorem do domu.
„A dzwoń sobie, flądro, dzwoń!” - pomyślała urągliwie Lauren i cisnęła słuchawkę na
widełki.
Dość długo w sekretariacie panowała cisza. Przerwał ją dopiero brzęczyk interkomu.
Zgłosił się Nick. Poprosił Lauren swym dźwięcznym barytonem z najwyższą kurtuazją:
- Czy byłabyś tak miła i weszła teraz do mnie na rozmowę?
Rada nierada wstała i skierowała się z sekretariatu do gabinetu.
- Tak? - odezwała się, stanąwszy w progu.
- Proszę bliżej - zachęcił ją Nick zza biurka.
Zrobiła parę kroków, ale zatrzymała się w sporej odległości od niego.
- To jeszcze nie dość blisko, Lauren - zaczął się z nią droczyć.
- Jak dla mnie, dość! - odparła chłodno.
- Lauren, chyba musimy sobie to i owo wyjaśnić, zanim na dobre przystąpimy do
współpracy. Co byś powiedziała na wspólną kolację dziś wieczorem?
- Dziś nie mogę, jestem już umówiona - odpowiedziała zgodnie z prawdą, nie
wyjaśniając tylko z kim.
- No to może jutro?
- Jutro ty masz randkę, zapomniałeś? Z miss Moran, o siódmej, w klubie Recess,
właśnie dzwoniła w tej sprawie z Nowego Jorku.
Nick westchnął: - Pojutrze lecę do Włoch...
- Szczęśliwej podróży!
- ...ale wracam w sobotę, więc moglibyśmy...
- W sobotę ani ja nie mogę, ani ty. Masz być na przyjęciu z Vicky, nie pamiętasz?
Właśnie dzwoniła, nie wie, biedactwo, w co się ubrać. Ona tak słodko o tobie mówi: Nicky.
Doprawdy, to nawet ładnie brzmi: Vicky i Nicky!
- Odwołam to!
- Aleja nie odwołam tamtego. Czy coś jeszcze?
- Tak, do diabła, jeszcze coś! - Nick stracił cierpliwość. - Zraniłem cię, więc
przepraszam.
- Przyjmuję przeprosiny. W końcu zraniłeś tylko moją duszę, żadnych obrażeń ciała
nie było...
- Lauren, nie kpij. Próbuję cię przeprosić...
- Przyjęłam przeprosiny!
- ...próbuję cię przeprosić i przekonać, że gdybyśmy tylko oboje odpowiednio zadbali
o dyskrecję, to moglibyśmy bez problemów pozwolić sobie...
- Pozwolić sobie na co? Na pokątne amory? Na zabawę w bohaterów tandetnego
romansu?
- Lauren, nie kpij, bardzo cię proszę. Pragnę cię i doskonale wiem, że ty też mnie
pragniesz. Tylko jesteś na mnie zła o tę... inicjację...
- O, co to, to nie! Po tamtej nocy pozostały mi wyłącznie słodkie wspomnienia.
Spisałeś się świetnie, Nick. Myślę, że gdybym miała kiedyś córkę, dałabym jej w
odpowiednim czasie twój telefon. Wiem, że nie pozwolisz sobie na fuszerkę. Jeśli tylko,
oczywiście, będziesz jeszcze wtedy w stanie coś z siebie w tej dziedzinie wykrzesać.
Nick nie wytrzymał po raz wtóry tego dnia. Wyskoczył zza biurka i zanim Lauren
dobiegła do drzwi, chwycił ją za obydwie ręce. Oczy zapłonęły mu wściekłością pomieszaną
z pożądaniem.
- Ty mała czarownico! - syknął, pochylając się nad nią. - Ty prześliczna mała jędzo!
Usiłował przywrzeć ustami do jej ust. Zacisnęła zęby, odwróciła głowę.
- Nick, zostaw mnie! - krzyknęła.
- Zostawiłbym, gdybym tylko mógł - odpowiedział. - Ale widzisz, odkąd wyjechałaś z
Harbor Springs, stale o tobie myślę. Na niczym nie potrafię się skupić. Sama widzisz, nie
mogę cię zostawić!
Znów się pochylił do pocałunku. Lauren, oszołomiona wyznaniem, jakie usłyszała
przed chwilą, nie była już w stanie się opierać. Uniosła głowę, rozchyliła leciutko wargi...
- A więc to tak się przedstawia w szczegółach ten „ważny i poufny projekt”, przez
który na trzy tygodnie odebrano mi Lauren?
W drzwiach prowadzących z sekretariatu do gabinetu stał Jim Williams. Usłyszawszy
jego głos i śmiech, skonfundowana Lauren wyrwała się Nickowi z objęć. Jim mówił dalej, już
poważniejszym tonem:
- Przepraszam, ale całkiem niechcący stałem się świadkiem tej czułej sceny.
Widocznie biuro nie jest najlepszym miejscem... zawsze tak uważałem i chyba miałem rację...
Dziwię ci się trochę, Nick, przecież Mary może się zorientować... narobić płotek... Tobie
oczywiście nie śmiałaby przypiąć żadnej łatki, więc wszystko się skrupi na Lauren... A w
ogóle, przyjacielu, to tak się składa, że na sobotę Lauren umówiła się ze mną. Tydzień ma aż
siedem wieczorów, więc akurat ten, który sobie wcześniej u Lauren zarezerwowałem, bądź
łaskaw mi zostawić! Możemy obaj podrywać tę samą dziewczynę, czemu nie, jeszcze się
okaże, kto będzie lepszy, ale przestrzegajmy uczciwych reguł gry, zgoda?
Nick milczał. Lauren, świadoma, że Jim blefuje, ale mocno zdezorientowana jego
ryzykowną zagrywką, usiłowała się dyplomatycznie wycofać. Oświadczyła:
- Panowie, nie chcę tego słuchać. Będzie chyba lepiej, jeśli sobie porozmawiacie w
cztery oczy.
Skierowała się ku drzwiom. Nim zdążyła opuścić gabinet, usłyszała jeszcze pierwsze
pytanie Nicka:
- Skoro już mowa o regułach, to najpierw bądź łaskaw wyjaśnić, jakiż to ważny
powód sprowadził cię z tą nie zapowiedzianą wizytą, Jim?
Usłyszała również część odpowiedzi Williamsa:
- Taki, że Curtis dzwonił, kiedy nie było mnie w biurze. Dlatego nie wiem, o co mu
chodzi, ale przypuszczam...
Lauren poczuła przyśpieszone bicie serca i nagłe drżenie rąk. Z ogromnej emocji, nie
mającej jednak nic wspólnego z dramatyczną sceną, jaka rozegrała się przed paroma
minutami pomiędzy nią i Nickiem, a potem pomiędzy nią, Nickiem i Jimem... Curtis! To
nazwisko było jednym z sześciu, jakie podał jej Whitworth! Jednym z sześciu nazwisk ludzi,
których Philip podejrzewał o szpiegostwo!
Usiadła za swoim biurkiem. Dalszej rozmowy Nicka i Jima z sekretariatu nie było już
słychać, Mary pisała na dość hałaśliwej maszynie... Lauren zaczęła się zastanawiać. Curtis...
Mogło to być nazwisko, ale równie dobrze imię... Zerknęła do spisu telefonów Global
Industries, znalazła dwu facetów o takim imieniu wśród pracowników firmy. Jakoś nie mogła
uwierzyć, by Jim Williams pośredniczył w kontaktach Nicka ze szpiegiem. Michael Curtis,
kogoś takiego wymienił jej Whitworth... Czyżby jednak właśnie tego człowieka Jim miał na
myśli?
- Jeśli się nudzisz, to może byś miała ochotę mnie w czymś wyręczyć? - zapytała ją
jadowitym tonem Mary Callahan, sznurując przywiędłe usta.
Lauren spłonęła rumieńcem i zabrała się do swych obowiązków.
Przez resztę dnia Nick był bez przerwy zajęty. O piątej Lauren z westchnieniem ulgi
opuściła jego sekretariat i udała się do swojego stałego miejsca pracy. Jim Williams czekał na
nią.
- Chcesz porozmawiać? - zapytał.
Skinęła głową. Przeszli do jego gabinetu. Jim usiadł za biurkiem, Lauren naprzeciwko,
w skórzanym fotelu,
- Wal śmiało, Lauren, nie krępuj się, przecież jesteśmy niejako wspólnikami w tej grze
- zachęcił.
Lauren nerwowym gestem odgarnęła włosy z czoła. Zapytała:
- Jim, dlaczego właściwie tam stałeś i... podsłuchiwałeś? I dlaczego naopowiadałeś
potem Nickowi tych głupstw... o sobie i o mnie?
- Och, Lauren, ja naprawdę znalazłem się tam przypadkiem. Kiedy się zorientowałem,
co się święci, zamierzałem się natychmiast wycofać, ale ty tak wspaniale rozgrywałaś tę
scenę, że... nie mogłem. Obserwowałem z podziwem, jak go nokautujesz... Chciałem
popatrzeć jeszcze chwilę, naprawdę zaraz bym się wycofał, kiedy spostrzegłem, że nagle... ty
tracisz nad nim przewagę, zaczynasz nabierać się na te jego sztuczki! Lauren, musiałem
wtedy wkroczyć, bez względu na wszystko, na moje i twoje skrępowanie! śebyś mogła...
ż
ebyś miała czas oprzytomnieć. Chciałem, żebyś zaczęła się bronić... A potem znów
atakować!
- Dlaczego?
Jim wahał się przez dłuższą chwilę, nim zdecydował się ujawnić kierujące nim
pobudki.
- Dlatego, Lauren, że widzę, co do niego czujesz, i wiem, że on by to bez skrupułów
wykorzystał. Widzisz, on cię wykorzysta i zrani, ty stąd odejdziesz, a ja... Ja już nie będę cię
miał w pobliżu, młoda damo. Strasznie szkoda by mi było cię stracić. Taka jesteś bystra i
ś
liczna...
Uśmiechnął się. Lauren również się uśmiechnęła, słysząc komplement. Nie uznała
jednak sprawy za wyjaśnioną do końca. Zapytała:
- Ale dlaczego zasugerowałeś Nickowi, że sam też się mną interesujesz? Sytuacja
współzawodnictwa tym bardziej przecież pobudzi go do działania... Ach, już wiem! - doznała
nagłego olśnienia. - Chcesz napuścić Nicka na mnie po to, żeby przestał się zajmować Ericką,
tak?
Jim pochylił głowę.
- Widzisz, Nick, Ericka i ja studiowaliśmy razem. Ja i Ericka przez całe lata byliśmy
ze sobą zaprzyjaźnieni...
- Blisko zaprzyjaźnieni? - Lauren nie dawała za wygraną.
- Tak, blisko. Nawet przez jakiś czas byliśmy zaręczeni. Ale to było tak dawno temu...
Teraz... - Spojrzał na Lauren z figlarnym uśmieszkiem. - Teraz zaczynam się poważnie
zastanawiać, czy istotnie nie zrobić tego, o czym mówiłem Nickowi, i nie zacząć cię na serio
podrywać?
- Nie bądź cyniczny, Jim! - ucięła krótko Lauren, po chwili jednak, chcąc złagodzić
ostrość riposty, dodała żartobliwym tonem: - Swoją drogą, mógłbyś spróbować. Taki
atrakcyjny mężczyzna...
- Dzięki za komplement!
- To nie komplement, to fakt. Ale, ale, Jim, powiedz, byliście z Nickiem bliskimi
kumplami?
- Nie, tylko kolegami z uczelni. Widzisz, Lauren, on nie miał szans należeć do mojej
paczki, był na to za biedny... Biedny, ale przebojowy! Z nauką szło mu świetnie, z
dziewczynami nie gorzej. Kilka sprzątnął mi dosłownie sprzed nosa...
Jim westchnął głęboko i umilkł. Lauren zorientowała się, że pora kończyć rozmowę.
Wstała z fotela. Już była w drzwiach, kiedy zdecydowała się zaryzykować jeszcze jedno
pytanie:
- Jim, powiedz mi, z tym Curtisem to była prawda czy tylko wymówka?
Spojrzał cokolwiek zdziwiony.
- Z Curtisem? Prawda. Ale dlaczego o to pytasz?
- Bo pomyślałam... Nieważne! Skoro mówisz, że prawda, to ci wierzę.
Jim zgarnął z biurka do teczki jakieś papiery. Zaproponował:
- Chodźmy już, Lauren, odprowadzę cię do samochodu.
Wyszli razem na zewnątrz. Pierwszą osobą, na jaką się natknęli przed budynkiem,
był... Nick. Wsiadał właśnie do lśniącej, srebrzystoszarej limuzyny z szoferem za kierownicą.
Zauważył ich. Uśmiechnął się diabolicznie, Zupełnie jakby chciał ostrzec Lauren: „Jutro nie
pójdzie ci ze mną tak łatwo!”
- Dokąd jedziemy, mister Sinclair? - zapytał szofer, gdy Nick ulokował się już na
tylnym siedzeniu.
- Muszę odebrać kogoś z lotniska.
Ruszyli. Nick spojrzał jeszcze raz na Lauren. Przez dłuższą chwilę, póki nie zniknęła
mu z oczu, z czysto estetyczną przyjemnością kontemplował jej efektowną figurę i pełne
wdzięku ruchy. Potem zaczął rozmyślać... Romans z tą niezwykłą dziewczyną
niespodziewanie skomplikował mu życie. I mógł mu je skomplikować jeszcze bardziej!
Lauren pragnęła go, po tym, co zaszło między nimi dzisiaj w gabinecie, uważał to za pewnik.
Ale była kobietą w pełni świadomą kłopotliwej prawdy, że w życiu liczy się .coś więcej niż
tylko cielesne zachcianki: poczucie przyzwoitości, godność osobista, wzajemna lojalność,
szacunek dla drugiego człowieka, niezależność... Była kobietą z zasadami, całkiem inną od
atrakcyjnych dziewczyn, z jakimi miewał do czynienia dotychczas. Swoją postawą chwilami
go śmieszyła, a chwilami doprowadzała do wściekłości, stale jednak ekscytowała, może
nawet w takim samym stopniu jak temperamentem i urodą.
Pragnął jej... I absolutnie nie mógł się pogodzić z faktem, że mógłby mu ją odebrać
jakiś inny mężczyzna. Jim Williams na przykład.., A jeśli nie on, to chociażby... Przecież
wszyscy faceci obecni na sobotnim przyjęciu gapili się na nią tak, jakby ją chcieli rozebrać
wzrokiem! Swoją drogą, prawie nie byłoby z czego, ta prowokująca suknia... Cóż, w tej
dziewczynie można znaleźć wszystko, niewinność i zmysłowość. Łagodność i żar. Niezwykłą
harmonię przeciwieństw. Miał okazję się o tym przekonać w Harbor Springs... Może nawet
nietrudno ją rozpalić, ale przecież równie łatwo zmrozić. Łatwo urazić...
A tego przecież nie chciał! Nie chciał jej dotknąć, nie chciał skrzywdzić. Może dlatego
próbował o niej zapomnieć, ukryć się przed nią? Tak czy inaczej, nie udało się, pragnienie
okazało się zbyt wielkie. I teraz było już za późno, żeby się zastanawiać nad możliwymi
konsekwencjami tego, co wydawało się nieuniknione. Co rysowało się przed nimi jako ich
wspólne przeznaczenie...
Nick doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko poddać się
konieczności, zaprzestać walki z samym sobą i na serio zacząć walczyć o Lauren. Kiedy to
sobie uświadomił, poczuł wreszcie - po przeszło czterech tygodniach szamotaniny
psychicznej - pewien spokój wewnętrzny. Otworzył teczkę. Stwierdził z zadowoleniem, że
bez większego trudu jest w stanie skupić się nawet na szczegółach umowy, którą miał tego
popołudnia podpisać z kontrahentami. Po nich właśnie jechał teraz na lotnisko.
ROZDZIAŁ 13
Kiedy nazajutrz o pierwszej po południu Lauren zjawiła się w sekretariacie Nicka na
osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building, została z punktu poinformowana przez
Mary Callahan, że „pan Sinclair chce się z nią natychmiast widzieć”. Poprawiła włosy, wzięła
głęboki oddech i wkroczyła do gabinetu. Nick siedział za biurkiem i przeglądał jakieś
dokumenty.
- Podobno jestem ci potrzebna - odezwała się, stanąwszy nieopodal drzwi.
- Ba! Zawsze i wszędzie!
- Skoro żartujesz, wychodzę... - Wykręciła się na pięcie.
- Stój! Zaczekaj... Nie grajmy ze sobą w ten sposób.
- Grać z tobą? Niby w co?
- W tę sympatyczną grę, którą rozpoczęliśmy wczoraj.
- Nie prowadzę z tobą żadnej gry, Nick. Nie miałabym w niej nic do wygrania.
Skłamała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że chciałaby z nim grać. I wygrać! On
byłby dla niej najlepszą nagrodą, nagrodą całego życia.
Nick chyba się zorientował, że nie jest z nim szczera. Uśmiechnął się triumfująco.
Wskazał jej krzesło naprzeciwko swego biurka.
- Usiądź. Właśnie miałem przejrzeć pewne akta personalne, które mi przesłano.
Lauren zajęła miejsce, zadowolona, że nie będą już dłużej rozmawiali na osobiste
tematy. Ulga, jaką odczuła, okazała się jednak przedwczesna. Kiedy Nick uniósł z blatu
otwarty segregator z dokumentami, odczytała z przerażeniem na okładce: „Poufne. Akta
personalne nr 98753, Lauren E. Danner”. Przypomniała sobie swoje testy kwalifikacyjne i
wpisane do kwestionariusza dezyderaty w kwestii przyszłego stanowiska, które wprawiły w
takie osłupienie poczciwego pana Weatherby'ego. Zarumieniła się, pomyślawszy, że oto Nick
może teraz to wszystko zobaczyć. On rozpoczął jednak studiowanie dokumentów od danych
osobowych.
- Ho, ho! - zaczął się delektować. - Lauren Elizabeth Danner. Drugie imię równie
piękne jak pierwsze. I obydwa do ciebie pasują.
- Obydwa po ciotkach, starych pannach - sprowadziła go z nieba na ziemię. - Ciotka
Lauren miała zeza, a ciotka Elizabeth brodawki.
Nick zignorował jej zgryźliwy ton. Czytał dalej:
- Oczy niebieskie...
Zerknął zza segregatora.
- Faktycznie - potwierdził - zgadza się, niebieskie. W dopisku powinno jeszcze być:
cudowne, niezgłębione, można się w nich zatracić bez reszty!
- W prawym miałam po ciotce lekkiego zeza, dlatego przez całe dzieciństwo musiałam
nosić okulary. Wymagało korekty operacyjnej.
- Okulary! Musiałaś w nich wyglądać na małego kujona - zażartował Nick.
- Raczej na małą intelektualistkę! - odcięła się Lauren.
Nick zaczął kartkować dokumenty. Zbliżył się niebezpiecznie do nieszczęsnego
kwestionariusza, w końcu zatrzymał się przy nim...
- Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Widzę, że obaj z Weatherbym musimy na ciebie
uważać. Którego z nas chętniej wygryzłabyś z posady?
- śadnego. Powypisywałam te głupoty, bo podczas spotkania z Weatherbym doszłam
do wniosku, że nie chcę pracować w Sinco!
- I dlatego spartaczyłaś testy, tak?
- Owszem.
- A jednak los... - rozpoczął Nick z uwodzicielskim uśmiechem, który momentalnie
nakazał Lauren mieć się na baczności.
- ...los sprawił - przerwała mu - że ja też miałam okazję zapoznać się z twoimi „aktami
personalnymi”, Nick. Ze zbiorem wycinków prasowych na twój temat - dodała gwoli
wyjaśnienia, widząc jego zdziwioną minę. - Wiem z nich wszystko o Bebe Leonardos i o tej
francuskiej aktoreczce. Dowiedziałam się nawet, że tym „partnerem w interesach”, przez
którego odprawiłeś mnie w przyśpieszonym tempie z Harbor Springs, była Ericka Moran!
- Poczułaś się urażona...
- Raczej zdegustowana. Poczułam niesmak. Wiesz, czasem zdarza mi się coś takiego...
Jestem ci jeszcze potrzebna, czy mogę wracać do pracy?
Nie odpowiedział. Na szczęście kłopotliwą ciszę, jaka zapadła w gabinecie, przerwał
po chwili brzęczyk interkomu. Mary Callahan przypomniała Nickowi, że ma umówione
spotkanie. Lauren wyszła. Do końca dnia spokojnie pracowała w sekretariacie.
Nazajutrz o dziesiątej Jim w pośpiechu wyskoczył ze swego gabinetu, żeby
poinformować Lauren:
- Sinclair właśnie dzwonił. Jesteś mu potrzebna zaraz, i to do końca dnia. Pędź, Ja już
sam skończę ten raport, który miałaś przepisać.
Mary nie było w sekretariacie. Przez otwarte drzwi gabinetu Lauren od progu
zobaczyła Nicka. Siedział za biurkiem i coś sobie notował. Był bez marynarki i krawata,
rękawy koszuli miał zawinięte powyżej łokci, a kołnierzyk rozpięty. Gęste, ciemne włosy,
skupiony wyraz twarzy o wyrazistych, męskich, trochę drapieżnych rysach, piękna
opalenizna, odsłonięte muskularne przedramiona... Lauren westchnęła w duchu: „Toż to
najprzystojniejszy i najbardziej zniewalający facet, jakiego w życiu widziałam, niech się
schowają wszyscy gwiazdorzy z Hollywood!”
Głośno jednak stwierdziła tylko chłodnym tonem:
- Jim powiedział, że jestem ci potrzebna. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Ty dla mnie, oto jest pytanie...
Lauren zignorowała dwuznaczną uwagę. Mówiła dalej:
- Rozumiem, że masz jakąś pilną sprawę...
- Owszem, mam.
- O co chodzi?
- Skocz do barku i przynieś mi coś do zjedzenia.
- I to niby ma być takie pilne? - obruszyła się Lauren.
- Owszem, bo jestem strasznie głodny.
Lauren zacisnęła dłonie w pięści. Syknęła z irytacją:
- To ja przerywam naprawdę ważną pracę, zostawiam Jima samego, a ty się
wygłupiasz?
- Zanim zostawiłaś Jima, ja byłem sam, skarbie. Teraz sytuacja się po prostu
odwróciła. Tak bywa...
- Nie nazywaj mnie skarbem!
- Dlaczego? Jesteś mi bardzo droga...
- A co właściwie masz ochotę zjeść? - przerwała uwodzicielskie zapewnienia.
- Najchętniej skonsumowałbym pewną apetyczną sekretarkę.
Lauren bez słowa zrobiła w tył zwrot. Nick zawołał za nią:
- Sama wybierz coś smacznego. I niech zapiszą na mój rachunek!
Kiedy Lauren wróciła z barku ze słodkimi bułeczkami, Nick podziękował jej z wielką
galanterią i, choć się mocno wymawiała, uparł się, żeby wypiła z nim kawę.
- Lauren - odezwał się, gdy już siedzieli z filiżankami w fotelach przy szklanym
stoliku - jeśli cię uraziłem, przepraszam. Uwierz mi, naprawdę nie chciałem.
- Nie przepraszaj mnie tak ciągle - odparła. - Raz w zupełności wystarczy. I
zapomnijmy o tym wszystkim.
- O tym i owym zapomnieć - zgoda, ale o wszystkim - nie... Wiesz, prawdę mówiąc,
nie ściągnąłem cię pilnie tylko po to, żebyś mi przyniosła bułki. To miał być żart! Chciałem ci
powiedzieć... Dziś wieczorem lecę do Włoch. Jak wrócę, od poniedziałku będę cię tu
potrzebował na cały dzień.
- Na jeden?
- Nie.
- Więc na ile?
Uśmiechnął się w zamyśleniu.
- Na tyle, żebym mógł rozegrać do końca pewną grę. Do zwycięskiego końca, ma się
rozumieć.
Lauren milczała. Nie odważyła się zapytać, czy chodzi o grę interesów, czy o grę
uczuć. Nick przełknął ostatni kęs drożdżówki i stwierdził:
- Bierzmy się do roboty. Przynieś z łaski swojej ten zaczęty list do Rossiego, trzeba go
dokończyć. Przy okazji dopijemy kawę.
Lauren wybiegła do sekretariatu i wróciła z listem do włoskiego wynalazcy, Nick
zaczął jej dyktować dalszy ciąg. Stenografowała. W którymś momencie, nie robiąc żadnej
pauzy i nie zmieniając tonu głosu, Nick powiedział:
- W promieniach jesiennego słońca twoje włosy lśnią czystym zlotem...
Machinalnie zapisała całe zdanie i dopiero wtedy uświadomiła sobie jego treść.
Zmarszczyła gniewnie brwi. Nick zachichotał i jak gdyby nigdy nic dyktował dalej.
Gdy skończyli, Lauren zajęła się tłumaczeniem tekstu na włoski, po czym przepisała
go na maszynie. O pierwszej, po lunchu, Nick poprosił ją o protokołowanie przebiegu narady,
która miała się odbyć w jego gabinecie. Gdy jej uczestnicy się rozeszli, zatrzymał jeszcze
Lauren.
- Czy materiały dla Rossiego są już gotowe? - zapytał. – Przykro mi tak cię poganiać,
ale muszę je zabrać ze sobą do Casano - dodał z przepraszającym uśmiechem.
- Są gotowe - odpowiedziała.
- Świetnie. Zorientowałaś się z tego, cośmy razem pisali, o co w całej sprawie chodzi?
Pokręciła głową.
- Prawdę mówiąc, nie. To zbyt specjalistyczne sprawy Wiem tylko, że ten Rossi jest
chemikiem i wynalazł coś, czym ty się interesujesz, Jako ewentualny producent tego
wyrobu...
- Powinnaś wiedzieć trochę więcej, żeby ci się ciekawiej pracowało. Widzisz, Rossi
wynalazł substancję, która nadaje niektórym włóknom syntetycznym, takim jak na przykład
nylon, zupełnie nowe właściwości. Mówiąc najkrócej, potraktowane tym jego specyfikiem
stają się odporne na działanie wody, ognia i tak dalej, po prostu - nie do zdarcia. Wiesz, jaka
to perspektywa dla producentów odzieży czy materiałów obiciowych?
- Ale czy ten środek naprawdę tak działa? I niczego we włóknach nie zmienia ani nie
niszczy?
- Cóż, byłem świadkiem kilku pokazów. Potrzebna by mi była próbka do przebadania
w jakimś niezależnym laboratorium, ale Rossi na razie nie chce niczego udostępnić. Ma bzika
na punkcie szpiegostwa w biznesie, piekielnie się boi, żeby mu ktoś nie podkradł wynalazku!
Lauren zmrużyła oczy Zamyśliła się.
- Może on w ogóle jest trochę zbzikowany? - zasugerowała.
- W każdym razie cholernie ekscentryczny - westchnął Nick. - Mieszka w tym swoim
Casano, to taka mała wioska rybacka, trzyma przy domu psy dla ochrony. Ale laboratorium
ma w zwykłej szopie, o pól mili za wsią, i wcale go nie pilnuje... Wiesz, Lauren - zmienił
nagle temat - chciałbym ci przywieźć jakiś upominek z podróży. Jak myślisz, co to takiego
mogłoby być? - zaczął się przymilać z uwodzicielskim uśmiechem.
- Kolczyki mojej matki - ucięła krótko i wyszła.
Nick zamyślił się. Cóż to za niezwykła dziewczyna! Subtelna, delikatna, krucha, a
jednocześnie taka silna! Wystarczająco silna, by nie poddać się presji, jaką uparcie starał się
na nią wywierać. Wystarczająco silna, by wyrwać się z każdej matni, z każdej przemyślnie
zastawionej pułapki. Silna, odważna, konsekwentna... Dziewczyna z zasadami, można nawet
powiedzieć - idealistka... Trochę tajemnicza i zdecydowanie inna niż wszystkie
przedstawicielki płci pięknej, z jakimi dotąd obcował. Godność, poczucie własnej wartości...
To też zaczynało mu się u Lauren podobać, oczywiście poza uroczą buzią i zgrabną figurą.
Na godzinę czwartą pięćdziesiąt pięć Nick wyznaczył telekonferencję z
przedstawicielami Global Industries w Kalifornii, Oklahomie i Teksasie. Znów poprosił
Lauren o protokołowanie.
- Rozmowa będzie nagłośniona na cały gabinet. Ja będę mówił stojąc, bo tak wolę, a
ty usiądź za moim biurkiem i notuj - powiedział.
Kiedy narada była już w pełnym toku, skoncentrowana na stenograficznych notatkach
Lauren poczuła nagle, że Nick... pochyla się nad nią i zaczyna muskać wargami jej włosy. Nie
zdołała utrzymać nerwów na wodzy.
- Dość tego! - syknęła.
- Słucham? Słucham? Słucham? - Trzej zdezorientowani dżentelmeni, telefonujący z
trzech różnych stanów, wypowiedzieli to samo pytanie niemalże chórem.
- Mojej sekretarce chodzi o to, że za szybko referujecie, nie może nadążyć z
notowaniem - wyjaśnił rozbawiony Nick.
Zirytowana Lauren postanowiła zdobyć się na służbową niesubordynację i po prostu
wyjść. Zatrzasnęła notatnik i chciała wstać zza biurka. Nic z tego! Nick zablokował jej fotel.
A kiedy odwróciła głowę, żeby mu dyskretnie szepnąć coś do słuchu, zamknął jej usta
pocałunkiem!
- No i co o tym sądzisz, Nick? - rozległo się tymczasem pytanie któregoś z
uczestników telekonferencji.
- Sądzę, że rzecz jest warta zachodu - odpowiedział Nick, wziąwszy przedtem głęboki
oddech.
Kiedy konferencja się skończyła, nacisnął jakiś guzik w panelu wmontowanym w blat
biurka. Drzwi łączące gabinet z sekretariatem Mary Callahan zamknęły się automatycznie.
Uwalniając Lauren z potrzasku fotela, Nick równocześnie chwycił ją za obie ręce i
przyciągnął ku sobie. Zbliżył usta do jej ust.
- Nie, Nick - szepnęła. - Proszę, nie rób mi tego!
- Czemu, Lauren? Przecież mnie chcesz, przyznaj się w końcu! Zaskoczyła go
ogromnie, stwierdzając:
- Rzeczywiście, przyznaję się!
- A widzisz! - zatriumfował.
Zaskoczyła go jeszcze bardziej:
- Jak miałam osiem lat, chciałam mieć małpkę ze sklepu zoologicznego...
- No i...
- Dostałam ją.
- I co z tego wynikło?
- Dwanaście szwów na mojej nodze. Ten małpiszon, nazwałam go Fredzio, pogryzł
mnie!
- Pewnie z zemsty za imię, Fredzio - pedzio... - zażartował Nick. - Ale cóż ta stara
historyjka może mieć wspólnego z nami, z tobą i ze mną?
- A jednak... Spróbuj zrozumieć, że jeśli ja nawet, jak powiedziałeś, chcę ciebie, to nie
mam już więcej ochoty leczyć ran.
- Nie zranię cię więcej, Lauren, uwierz mi!
- Nie uwierzę! Zranisz, choćby niechcący... Bo ty, folgując zmysłom, umiesz się
wyzbyć emocji, pohamować uczucia. A ja nie!
Lauren zamilkła. Nick również się nie odzywał. Po chwili zapytała go:
- Gdybyśmy nawiązali romans, a potem ten romans by się skończył, pewnie byś
chciał, żebyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi, prawda?
- Oczywiście! - odparł bez wahania.
- Uznajmy więc to, co między nami było, za romans, a to, co jest, za przyjaźń, zgoda?
Nick nie odpowiedział. Lauren spojrzała mu prosto w oczy, lecz z jego wzroku
również nie odczytała niczego.
Wieczorem, już w domu, najpierw pogratulowała sobie dojrzałości i opanowania, a
potem zalała się łzami.
ROZDZIAŁ 14
Przez resztę tygodnia Lauren pilnie pracowała i nieustannie rozmyślała o Nicku. No,
nie całkiem nieustannie, często myślała również o ojcu, martwiła się jego sytuacją
finansową... Leczenie było kosztowne, a miało jeszcze długo potrwać. Lauren zastanawiała
się nad sprzedażą cennego fortepianu po matce, ale jakoś nie mogła się zdobyć na podjęcie
decyzji. Brakowałoby jej tej pamiątki. Brakowałoby przyjaznego instrumentu, który tyle razy
pozwalał jej zapomnieć o własnych frustracjach i rozczarowaniach, który umożliwiał wejście
w inny, lepszy świat czarnych i białych klawiszy, w świat muzyki, zdolnej nie tylko łagodzić
ludzkie obyczaje, ale i koić zbolałe ludzkie serca... Cóż jeszcze mogłaby zrobić poza
oddaniem ukochanego fortepianu w obce ręce? Przekazać za obiecane dziesięć tysięcy
Philipowi Whitworthowi niesprawdzoną informację o Curtisie? Narazić czyjąś opinię i
pozycję zawodową na szwank na podstawie tak niepewnej poszlaki? Uznała, że tego jej nie
wolno uczynić, że najpierw musi mieć pewność. Dlatego kiedy Whitworthowie zaprosili ją na
piątek wieczór na kolację i Philip zaczął przy stole wypytywać o rezultaty „tajnej misji”,
stwierdziła:
- Na razie nie ma żadnych.
Rozczarowany Philip westchnął ciężko. Powiedział:
- Za kilka tygodni upływa termin składania ofert na pewien kontrakt, który ma dla
mnie kardynalne znaczenie. Muszę go zdobyć! A wcześniej muszę mieć nazwisko faceta,
który szpieguje u mnie dla Sinco!
Lauren poczuła się rozdarta między przekonaniem o słuszności własnego
postępowania a współczuciem dla kuzyna, który najwyraźniej znalazł się w poważnych
kłopotach. Poza tym irytowało ją sceptyczne i lekceważące zarazem spojrzenie obecnego przy
rozmowie Cartera.
- Rezultatów na razie nie ma - wyjaśniła - ale w każdej chwili mogą być. Szanse rosną,
skoro jestem tymczasowo oddelegowana do sekretariatu samego prezesa. Asystuję Nickowi...
to znaczy panu Sinclairowi... przy wdrażaniu pewnego specjalnego projektu.
Philip Whitworth aż poderwał się z krzesła. Carter Whitworth spojrzał na Lauren z
niekłamanym podziwem i zapytał:
- Jak ci się udało do niego dostać? Przecież dzięki temu możesz mieć dostęp...
- Jak mi się udało? Prawdę mówiąc, dzięki mamie. I dzięki komputerowi. Sinclair
potrzebował sekretarki biegle mówiącej po włosku, mama mnie nauczyła języka swoich
przodków, a komputer wybrał. Sinclair jest teraz we Włoszech, więc na razie wróciłam do
Jima Williamsa, do Sinco, ale...
- Co to za projekt, ten, o którym wspomniałaś? - zapytał z kolei Philip.
Lauren spojrzała uważnie na niego, potem na Cartera, wreszcie na milczącą przez cały
czas, ale też w widoczny sposób zainteresowaną przebiegiem rozmowy Carol Whitworth,
Rzekła dobitnie:
- Philipie, zgodziłam się udzielić ci pomocy w zdemaskowaniu szpiega. Nie
spodziewaj się jednak, proszę, że sama będę szpiegowała na rzecz twojej czy jakiejkolwiek
innej firmy!
Whitworth zgodził się z nią wyjątkowo skwapliwie, ale kiedy już się rozstali po
kolacji, polecił synowi:
- Spróbuj dotrzeć do kogoś z linii lotniczych i wyniuchaj, gdzie dokładnie obraca się
we Włoszech Sinclair.
- Uważasz, że to istotne?
- Chyba tak. Mam przeczucie, że on pracuje nad czymś wyjątkowym. Wysłałoby się
jego tropem do słonecznej Italii odpowiednich ludzi na przeszpiegi i... no wiesz...
Carter Whitworth ze zrozumieniem pokiwał głową.
W niedzielę po południu ktoś zadzwonił do drzwi zajmowanego przez Lauren
mieszkania w Bloomfield Hills, Zdziwiła się, bo nie oczekiwała gości. Zdziwiła się jeszcze
bardziej, gdy otworzywszy drzwi, zobaczyła w nich... Nicka!
- Cześć! Co tu robisz? - zapytała, starając się o możliwie swobodny ton.
- śebym to ja wiedział...
Uśmiechnęła się.
- Każdy zwykle mówi w takich sytuacjach, że akurat był niedaleko i wpadł przy
okazji.
- Ja widocznie nie jestem każdy... - rzucił Nick, odpowiadając Lauren uśmiechem na
uśmiech. - Nie zaprosisz mnie dalej?
- Myślisz, że mogę się zdobyć na takie ryzyko?
- Ryzyko istotnie jest spore... - stwierdził pół żartem, pól serio, po czym spojrzał na
Lauren w taki sposób, że odpaliła z miejsca:
- W takim razie nie będę go podejmowała!
I zamknęła drzwi.
Zaledwie jednak przeszła parę kroków w głąb przedpokoju, pod wpływem jakiegoś
nieprzepartego impulsu zmieniła zdanie. Obróciła się na pięcie i podbiegła do wejścia,
otworzyła drzwi na oścież. Nick stał w nich nadal. Wyrecytował z figlarnym uśmiechem:
- Cześć, Lauren. Akurat byłem tu niedaleko i wpadłem przy okazji...
- Nick, czego ty właściwie chcesz? - spytała najzupełniej poważnie.
- Ciebie - odpowiedział jej równie serio.
Znów próbowała zamknąć drzwi, lecz tym razem jej na to nie pozwolił. Zapytał:
- Naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł?
Lauren westchnęła.
- Zdawało mi się, że już ci wytłumaczyłam, jak to z nami jest...
- Obiecuję, że cię nie pogryzę, jak ten twój Fredzio!
Dała za wygraną. Nick wszedł do środka, powiesił na wieszaku zamszową kurtkę,
którą miał niedbale przerzuconą przez ramię, pozostając tylko w jasnej, rozpiętej pod szyją
koszuli. A potem oparł się plecami o zamknięte już od wewnątrz drzwi i oświadczył:
- Odwołuję obietnicę. Mam ochotę nie tylko cię pogryźć, ale nawet schrupać!
- Nick, to nie fair. Chcesz kawy? - spytała Lauren, cofając się przezornie o parę
kroków.
- Na razie może być.
- Zaraz zrobię.
- Lepiej najpierw mnie pocałuj!
Lauren spojrzała na niego spod oka i bez słowa przeszła do kuchni, Nick ruszył za nią
i stanął w kuchennych drzwiach.
- Stać cię na taki apartament? - odezwał się, by znów jakoś nawiązać rozmowę.
- Oczywiście, że mnie nie stać. Pod nieobecność właścicielki po prostu pilnuję tego
mieszkania.
Nick podszedł bliżej. Spytał:
- Tęskniłaś za mną?
- A jak myślisz? - zaczęła się z nim droczyć.
- Myślę, że tak, trochę...
- A ja myślę, że masz chyba trochę zbyt wygórowane mniemanie o sobie.
- O sobie na pewno nie, za to o tobie! Oczy anioła, figura gwiazdy filmowej,
profesorskie słownictwo i języczek ostry jak skalpel chirurga! Tak cię oceniam.
- Dzięki za komplementy.
Chciała się odwrócić, by wyjąć z kuchennej szafki filiżanki i spodeczki. Nick ujął ją
za obie ręce i przyciągnął blisko do siebie.
- Kawa później - odezwał się zdławionym głosem, - Najpierw mnie pocałuj, Lauren.
Poczuła, że gwałtownie ogarniają chęć... spełnienia jego prośby, opanowała się jednak
i stwierdziła zdecydowanym tonem:
- Nie!
Nick, nie rozluźniając mocnego uścisku, zaczął obsypywać leciutkimi pocałunkami jej
włosy, skronie, czoło, uszy, policzki, szyję... Zdecydowanie Lauren zaczęło słabnąć.
- Nick, proszę... - wyszeptała.
- Proś, o co chcesz, byle nie o to, żebym sobie teraz od ciebie poszedł!
- Nick, nie!
- Nie iść?
- Nic nie rozumiesz!
- Ależ rozumiem, rozumiem... Mam zostać, pocałować cię, a potem cię rozebrać i
kochać się z tobą. Przecież tego naprawdę chcesz! Pocałuj... Od tygodni marzę o twoim
pocałunku.
Skapitulowała. Zwarli się ustami. Na długo, na bardzo długo.
- Gdzie jest sypialnia? - spytał cicho Nick, przerwawszy pocałunek dla zaczerpnięcia
oddechu.
Usłyszawszy to obcesowe pytanie, Lauren gwałtownie ocknęła się z oszołomienia, w
którym zdawała się pogrążona już bez reszty.
- Nick, wolnego! - stwierdziła. - Myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy sobie najpierw
pewne sprawy wyjaśnili.
- Po co? Dla mnie wszystko jest między nami jasne.
- A dla mnie nie! Ty...
- Ja cię po prostu pragnę, Lauren. Co poza tym się dla ciebie liczy? Co poza tym
chcesz wiedzieć?
Przyciągnął ją znów mocniej, jedną ręką. Drugą zaczął błądzić wokół jej piersi.
Odepchnęła go od siebie, wyrwała mu się z objęć.
- Co poza tym? - syknęła. - Powinieneś się domyślić, ale mogę cię oświecić, skoro
pytasz. Liczą się twoje zamiary! Chcę wiedzieć, jakie masz wobec mnie plany?
Wzruszył ramionami.
- Zamiary, plany... Zamierzam zaprowadzić cię do sypialni. Mam w planie kochać się
z tobą, i to aż do utraty sił...
- A później co? - wykrzyknęła ze złością Lauren. - Dzisiaj będziemy się kochać, a
jutro możemy się nawet nie znać! śadnych zobowiązań z żadnej strony, pełna swoboda, takie
są twoje reguły gry, prawda?
- Owszem - potwierdził, wypowiadając to słowo przez zaciśnięte zęby.
Lauren rzekła chłodno:
- W takim razie proszę cię na kawę. Jest już gotowa.
- Do licha, Lauren, ja też jestem już gotowy!
- A ja nie, przyjmij to do wiadomości. Nie jestem gotowa na to, żeby zostać twoją
zabawką na niedzielne popołudnia. Znajdź sobie jakąś inną, jeśli się nudzisz w wolnym
czasie!
Nick westchnął głęboko.
- Czego ty w końcu ode mnie chcesz? - spytał, najwyraźniej zniecierpliwiony
przedłużającą się wymianą zdań.
„Chcę, żebyś mnie kochał, tylko tyle!” - odpowiedziała mu Lauren w myślach.
A na głos powiedziała:
- Nie chcę od ciebie niczego poza tym, żebyś już sobie poszedł i zostawił mnie w
spokoju!
Nick posłał jej piorunujące spojrzenie.
- Zanim pójdę - powiedział lodowatym tonem - udzielę ci jednej rady, Lauren.
Dorośnij wreszcie!
Potraktowała te słowa jak policzek. Przestała się hamować, wykrzyczała mu prosto w
twarz wszystko, co jej leżało na sercu.
- Słusznie! Masz rację! Muszę dorosnąć, zacznę dorastać już od jutra. Muszę wreszcie
dorosnąć do tego, żeby bez długich ceregieli iść do łóżka z pierwszym lepszym facetem, który
mi się spodoba. Tak właśnie będę robiła, zastosuję się do twojej rady, prześpię się z każdym!
Ale nie myśl, że z tobą! Jak na mój gust, jesteś za stary i zanadto cyniczny. Do widzenia!
- Do widzenia, Lauren - odpowiedział Nick.
Nim wyszedł z kuchni, dodał jeszcze:
- Jestem ci winien parę kolczyków...
Położył na kuchennym stole maleńkie ozdobne puzderko, które wyjął z kieszeni
spodni, i wyszedł do przedpokoju. Po chwili Lauren usłyszała trzask zamykających się
drzwi... Westchnęła ciężko. Sięgnęła po pudełeczko i otworzyła je. W środku spodziewała się
znaleźć skromne, maleńkie kolczyki swojej matki, tymczasem znajdowały się tam.,. Dwie
duże krople deszczu? Nie, dwie ogromne perły w oprawie tak cudownie delikatnej, że niemal
niezauważalnej.
Lauren zamknęła puzderko. „Ciekawe, czy to obiecany upominek z Włoch, czy
pamiątka po jakiejś innej sympatii...” - pomyślała z goryczą. Poczuła, że niedawna potężna
fala gorących emocji, jaką jeszcze przed chwilą była ogarnięta, opadła. Zrobiło jej się zimno.
Weszła do sypialni, żeby wziąć jakiś sweter. Wysunęła dolną szufladę komody. Leżał w niej
gotowy już srebrzystoszary pulower, który zrobiła na drutach dla Nicka. Przypomniało jej się,
ż
e Susan Brook z działu reklamy mówiła coś o przypadających w najbliższym tygodniu, w
czwartek, urodzinach Jima Williamsa. Pomyślała: „Jim jest mniej więcej tego samego
wzrostu i ma podobną sylwetkę... Zrobię mu prezent. Nie będę przecież ubierała tego...
drania!”
ROZDZIAŁ 15
Kiedy w poniedziałek rano Lauren zjawiła się w sekretariacie Jima Williamsa, ten
spytał ją zdziwiony:
- Nie powinnaś przypadkiem być teraz na osiemdziesiątym piętrze?
Odpowiedziała z uśmiechem:
- Myślę, że nie!
Była w błędzie. Mniej więcej po pięciu minutach zadzwonił telefon. Jim podniósł
słuchawkę i zaraz przekazał ją Lauren, z lakoniczną informacją:
- To Nick.
Nick zaczął wykrzykiwać:
- Gdzie się podziewasz? Chyba wyraźnie powiedziałem, że masz być teraz u mnie
przez cały dzień! Przychodź zaraz!
Nie czekając na odpowiedź, rzucił słuchawkę. Lauren osłupiała. Nie spodziewała się
po nim takiego tonu. Ani tego, że zechce ją jeszcze widzieć po wczorajszym incydencie.
Jim Williams, który nawet na odległość usłyszał wrzaski Nicka, pokręcił z
niedowierzaniem głową:
- Taki opanowany facet? Oj, chyba ktoś musiał mu nastąpić na odcisk...
- Chyba ja... - mruknęła Lauren. - I chyba się jednak przeniosę na to osiemdziesiąte
piętro, Jim.
W kilka minut później zastukała do drzwi gabinetu Nicka. śadnego odzewu. Zastukała
jeszcze raz, trochę głośniej. Znów cisza. Uchyliła drzwi, zajrzała. Nick siedział za biurkiem i
pisał. Weszła do środka. Zignorował ten fakt. Po dłuższej chwili oczekiwania tuż za progiem
wzruszyła ramionami, podeszła do biurka i położyła na nim otrzymane wczoraj puzderko.
- To nie są kolczyki mojej matki - powiedziała. - Nie chcę ich. Te są diabelnie drogie,
tamte były bez porównania skromniejsze, ale dla mnie bezcenne. Potrafisz to zrozumieć?
- Doskonale. Te są bezcenne dla mnie, to pamiątka po mojej babce. Dlatego
zdecydowałem się dać ci je w zamian...
Lauren pożałowała wypowiedzianych przed chwilą ostrych słów. Powiedziała
półgłosem:
- Nie mogę ich od ciebie przyjąć, Nick.
- Więc je tu zostaw i wyjdź! - rzucił krótko, nie podnosząc oczu znad papierów.
Przez kolejne dni Lauren dyżurowała od rana w sekretariacie Nicka. Dowiedziała się
od Mary Callahan, że główny powód, dla którego jej stała obecność na osiemdziesiątym
piętrze Global Industries Building jest niezbędna, to spodziewany telefon od Rossiego.
- Pan Sinclair uważa, że trudno z góry przewidzieć, kiedy ten narwany Włoch
zdecyduje się zadzwonić, więc na wszelki wypadek musisz być zawsze pod ręką jako
tłumaczka - wyjaśniła jej starsza dama, swoim zwyczajem sznurując usta.
Nick niczego Lauren nie wyjaśniał. Przyjął wobec niej typową wyniosłą postawę
szefa: ograniczał się do dyktowania rozmaitych materiałów i wydawania służbowych poleceń.
Sam pracował dosłownie bez wytchnienia. Odbywał mnóstwo spotkań i konferencji,
przeprowadzał dziesiątki rozmów telefonicznych, długie godziny spędzał samotnie za
biurkiem, pogrążony w raportach, analizach i notatkach... Rano zjawiał się w Global
Industries pierwszy, wieczorem - wychodził ostatni. Robił wrażenie człowieka, który usiłuje
zapamiętać się w pracy i zapomnieć o wszystkim, co istnieje poza nią. Przez kolejne dwa dni
nie pozwolił sobie bodaj na chwilę relaksu. Dopiero w środę...
- Jestem Vicky Stewart - oświadczyła ognista brunetka, wchodząc do sekretariatu. -
Tak się złożyło, że byłam tu niedaleko, więc przyszło mi do głowy, żeby wstąpić i wyciągnąć
Nicky'ego, to znaczy pana Sinclaira, na lunch. Nie, nie uprzedzaj go, złociutka! -
powstrzymała Lauren przed zaanonsowaniem jej przybycia. - Zrobię Nicky'emu milą
niespodziankę.
Bez zapowiedzi wparadowała do gabinetu. Po kilku minutach ona i Nick wyszli
razem, czule objęci, roześmiani, zapatrzeni w siebie... Widząc to, Lauren poczuła, że
nienawidzi Vicky Stewart. I uświadomiła sobie po raz kolejny, że mimo wszystko kocha
Nicka Sinclaira. Miłością bezgraniczną, szaleńczą, niepohamowaną!
- Nie przejmuj się aż tak, moja droga - odezwała się z nieoczekiwanie ciepłym
uśmiechem Mary Callahan, spostrzegłszy minę Lauren. - Mnóstwo takich obcesowych
panienek próbowało zakotwiczyć przy Nicku, ale żadnej się to nie udało... na dłużej.
- Cóż mnie to może obchodzić? - mruknęła Lauren, wściekła na Vicky, na Nicka, na
Mary i przede wszystkim na siebie samą, że tak łatwo pozwoliła się rozszyfrować starszej
damie.
- A może jednak? - roześmiała się panna Callahan i wyszła na lunch.
Nick wrócił z obiadu do biura bardzo późno. „Pewnie zafundowali sobie deser -
myślała z bezsilną złością Lauren. - Ciekawe, u niego w sypialni czy u niej?”
Była zazdrosna, czuła pogardę dla samej siebie z tego powodu, ale nie potrafiła owej
zazdrości pokonać. Nie umiała sobie poradzić ze sobą. Czuła się kompletnie zagubiona. Miała
ochotę rzucić wszystko, natychmiast się spakować i wyjechać z Detroit, wrócić do Missuri,
do Fenster, zapomnieć...
Przez cały wieczór miotała się po swym luksusowym mieszkaniu, usiłując
uporządkować jakoś w myślach własne sprawy, podając sensowne decyzje, dojść do
rozsądnych wniosków. Wreszcie postanowiła. Fortepian - sprzeda, żeby zdobyć dla ojca
pieniądze na leczenie! Pracę w Sinco - rzuci, żeby nie oglądać więcej Nicka i jego
„obcesowych panienek”! Poszuka sobie w Detroit innego zajęcia, wyprowadzi się z
apartamentu w Bloomfield Hills i wynajmie jakieś niedrogie mieszkanko... Sekretną umowę z
Philipem Whitworthem - zerwie! Niech kuzyn i jego synalek sami pilnują swych brudnych
interesów. A jeśli zdąży jeszcze usłyszeć w Sinco któreś z nazwisk z jego „czarnej listy” -
Natychmiast o tym zapomni. Bo Nicka Sinclaira mimo wszystko - nie zdradzi!
ROZDZIAŁ 16
We czwartek Lauren zjawiła się w pracy odprężona jak chyba nigdy dotąd, nie tylko z
urodzinowym upominkiem dla Jima Williamsa, ale nawet - z urodzinowym ciastem, które
sama upiekła!
- Lauren, nie powinnaś... Ale tak się cieszę... Jesteś wspaniała! - Jim był wyraźnie
zaskoczony i wzruszony niespodzianką.
- To ty jesteś wspaniały, jubilacie! Wszystkiego najlepszego! I niech ci się ten sweter
dobrze nosi - złożyła mu ze śmiechem życzenia i czym prędzej popędziła na dyżur w
sekretariacie Nicka.
Mniej więcej w tym samym czasie na trzydziestym piętrze, w dziale ochrony Global
Industries, jego szef Jack Collins odbywał służbową rozmowę ze swym asystentem Rudym.
- Mam tu raport z maleńkiego prześwietlenia, którego nasi ludzie dokonali na sygnał z
działu kadr - zaczął Collins.
- O kogo chodzi?
- O jedną z sekretarek.
- Przecież sekretarek nigdy nie prześwietlamy...
- Tym razem trzeba było. Tę dziewczynę szefostwo włączyło do superważnego,
poufnego projektu.
- Wyniknął jakiś problem?
- I owszem. Jej dawny pracodawca z Missouri podał, że była u niego przez pięć lat
zatrudniona tylko dorywczo, ponieważ równocześnie studiowała. Tymczasem ona...
- Zbujała w kwestionariuszu, że pracowała na cały etat!
- Nawet nie to. W ogóle się nie przyznała, że skończyła studia i ma dyplom!
- Dlaczego to zataiła? Nie rozumiem...
- Ja też nie. Gdyby nie była po studiach, a próbowała nakłamać Weatherby'emu, że
jest, to jeszcze... Ale tak? Coś mi tu śmierdzi! Trzeba się będzie przyjrzeć tej sprawie w
przyszłym tygodniu...
Kiedy Lauren wróciła po przerwie na lunch do sekretariatu na osiemdziesiątym
piętrze, czekał na nią w ustawionym na biurku wazonie wspaniały bukiet dwudziestu czterech
czerwonych róż. Do kwiatów dołączona była wizytówka z lakonicznym tekstem: „Dziękuję
Ci. J.”
- Od tajemniczego wielbiciela? - zapytał sarkastycznym tonem Nick, stając w
otwartych drzwiach swego gabinetu.
- Nie całkiem... - odpowiedziała wymijająco Lauren.
- Więc od kogo?
- Nie jestem do końca pewna.
- Czyżby? - rzucił z niedowierzaniem Nick i bezceremonialnie zerknąwszy na
karteczkę, dodał: - To aż dla tylu facetów na „ J” jesteś warta dobre sto dolców w różach?
- Sto dolarów za kwiaty? - zdziwiła się Lauren.
- Widocznie musiałaś zasłużyć na takie „dziękuję”! - stwierdził zgryźliwie Nick i
wrócił do siebie.
Dokładnie za pięć piąta, kiedy Mary Callahan już nie było, bo wyszła tego dnia trochę
wcześniej, do sekretariatu wkroczył Jim Williams, wystrojony w nowy sweter. Uchylił drzwi
do gabinetu Nicka, stanął w progu.
- Sinclair, spójrz tylko, co dostałem od Lauren - pochwalił się. - Sama go zrobiła na
drutach!
Obrócił się napięcie, przesłał Lauren dłonią całusa i triumfalnie uśmiechnięty wyszedł.
W chwilę później z czeluści swej luksusowej samotni wyłonił się Nick. Warknął:
- Twój „J” już mi się pochwalił, tylko szkoda, że nie wszystkim, co dostał!
- Ten drugi prezent został od razu skonsumowany - wyjaśniła Lauren, mając na myśli
ciasto.
- Ty bezczelna mała wydro! Więc nawet się nie wypierasz? - wrzasnął Nick.
Lauren w pierwszej chwili osłupiała, potem spłonęła rumieńcem oburzenia.
- Jak śmiesz w ten sposób!... O taki drobiazg? - odcięła się podniesionym głosem.
- Drobiazg? A więc to jest drobiazg! Dziewczyno, lepiej zejdź mi już dzisiaj z oczu...
- Z przyjemnością. Do jutra - rzuciła Lauren.
Gdy wyszła, Nick podszedł do barku, nalał sobie szklaneczkę whisky i wychylił ją
jednym haustem.
- Nie trzeba było mu się tak od razu chwalić - powiedziała z lekkim wyrzutem Lauren,
natknąwszy się na Jima nazajutrz rano. - I te kwiaty...
- A co, wściekł się?
- Owszem.
- Nic dziwnego, jest o ciebie zazdrosny...
- Raczej o placek! Ty się wygłupiasz, a ja muszę potem znosić jego humory. I nawet
nie wiem, jak mam je potraktować!
- Z humorem, moja droga, z humorem... - zachichotał Jim.
Łatwo było udzielić takiej rady, trudniej się do niej zastosować. Przez cały następny
tydzień Nick chodził ponury niczym chmura gradowa, pieklił się z byle powodu i rozstawiał
po kątach wszystkich w Global Industries, od windziarzy po wiceprezesów. Kiedy wreszcie w
ś
rodę wyjechał w interesach do Chicago, cały personel odetchnął z ulgą.
- Zjawi się w firmie dopiero w poniedziałek, mamy trochę czasu na złapanie oddechu i
regenerację sil - zauważyła z humorem Mary Callahan. - Wiesz co? - zwróciła się do Lauren.
- Zjedzmy jutro razem spokojnie porządny lunch, na przykład w restauracji Tony'ego, zgoda?
Myślę, że chwila relaksu słusznie nam się należy po tygodniu spędzonym w oku cyklonu.
Uradowany Tony podbiegł do nich, ledwie przekroczyły próg jego lokalu. Wyściskał
serdecznie i Lauren, i Mary.
- Wiesz, Laurie - wyjaśnił - my z Mary znamy się już od tylu lat... Pracowała tuż obok
w firmie Sinclairów, to znaczy u ojca Nicka i u jego dziadka...
Zaprowadził Lauren i Mary do stolika.
- Ricco się wami zajmie - poinformował. - Ten chłopak jest tobą zachwycony, Laurie -
dodał, puszczając jak zwykle perskie oko. - Zobaczysz, będzie się rumienił z przejęcia niczym
panienka!
Ricco faktycznie się zarumienił, przyjmując zamówienie i podając drinka, Lauren
również. Rozbawiona Mary upiła łyk wina, a potem spytała bez żadnych zbędnych wstępów:
- Porozmawiamy o Nicku?
Lauren omal się nie zakrztusiła. Odpowiedziała pośpiesznie:
- Mary, nie! Przecież miałyśmy się odprężyć. Zresztą... Ja już chyba wystarczająco
dużo o nim wiem.
- Co na przykład?
- śe jest egoistą, arogantem i despotą!
- Więc kochasz egoistę, aroganta...
- Skąd wiesz?
- Z tego, co widzę, słyszę i wyczuwam przez skórę - roześmiała się Mary. - Wiem też,
ż
e ten egoista, arogant i despota kocha ciebie!
- To też widać i słychać, prawda? - Lauren nie kryła ironii.
- A żebyś wiedziała! On zawsze traktował wszystkie swoje kobiety, te liczne przelotne
sympatie w typie Vicky Stewart, z taką... powiedziałabym... obojętną galanterią. Ich rozmaite
zabiegi, żeby go wyprowadzić z równowagi, żeby rozbudzić w nim zazdrość, co najwyżej
bawiły go. Albo nużyły. A o ciebie jest naprawdę zazdrosny, potrafisz doprowadzić go do
pasji. Pomyśl tylko, jak on się zachowuje. Wścieka się o byle co, ale trzyma cię uparcie przy
sobie zamiast odesłać do Jima Williamsa czy w ogóle do wszystkich diabłów. To musi o
czymś świadczyć, moja droga! Powtarzam z całkowitym przekonaniem: on cię kocha,
Lauren!
- A Vicky? A Ericka?
- O Vicky szkoda mówić, ta mała flądra absolutnie się nie liczy. A Ericka... Ona i
Nick są już tylko dobrymi przyjaciółmi. I od czasu do czasu partnerami w interesach. Ericka
kupiła na przykład ostatnio od Nicka weekendowy dom nad jeziorem Michigan...
Lauren poczuła przyśpieszone bicie serca i natłok gorączkowych myśli: „Partnerzy w
interesach? Sprzedaż Cove? A więc sypialnia, w której spędzili noc, nie była sypialnią jego
kochanki? Łóżko, na którym się kochali, nie było jej łóżkiem? Nie było jeszcze łóżkiem
Ericki Moran?”
Ricco zjawił się z zamówionymi daniami. Gdy odszedł, Lauren wzięta głęboki oddech
i zapytała Mary:
- Od jak dawna właściwie znasz Nicka?
- Właściwie od zawsze. Kiedy zaczęłam pracować u Sinclairów, miałam dwadzieścia
cztery lata, a on był czteroletnim brzdącem. Firmę, całkiem wtedy maleńką, prowadził jego
ojciec, a potem dziadek, bo ojciec Nicka wkrótce przedwcześnie zmarł.
- Jaki on był... Nick, w dzieciństwie?
Mary uśmiechnęła się do wspomnień.
- Mały Nick? Był cudowny! Bystry, rezolutny, trochę uparty... Jak prawdziwy
mężczyzna! Każda kobieta byłaby dumna z takiego syna.. .Tylko nie jego matka! - dodała
pochmurniejąc.
- A jego matka? - zaczęła sondować Lauren.
- Jego matka była piękną i bogatą, ale nieczułą i samolubną dziewczyną. Chociaż
Nicky ją uwielbiał, zostawiła go po śmierci męża bez żadnych skrupułów z dziadkami i
zniknęła. Wróciła do swoich rodziców, do Grosse Pointe. Nicky przez całe miesiące na nią
czekał, wciąż wyglądał przez okno. Tak minął prawie rok. Ona w tym czasie wyszła
ponownie za mąż i urodziła drugie dziecko, ale ja i starsi państwo Sinclairowie jeszcze o tym
wtedy nie wiedzieliśmy. Zbliżało się Boże Narodzenie... Nicky poprosił mnie, żebym mu
pomogła kupić jakiś „ekstra prezent” dla kobiety. Myślałam, że dla babci... Wziął wszystkie
swoje drobne oszczędności, wybraliśmy się do domu towarowego. Kupił małe blaszane
puzderko... Dla matki! Jakoś sobie umyślił, że może przekupi ją tym prezentem, że ona wróci,
jeśli dostanie od niego upominek... Pojechaliśmy autobusem do Grosse Pointe,
podprowadziłam go pod luksusową rezydencję. Po drodze kilka razy się upewniał: „Mamie
się spodoba mój prezent, prawda?”
Mary Callahan zamilkła na chwilę, odwróciła głowę w bok, otarła chusteczką łzy,
które nabiegły jej do oczu. Odchrząknęła i zaczęła mówić dalej:
- Zadzwoniłam do drzwi. Lokaj otworzył i po krótkich pertraktacjach wprowadził nas
do salonu. Stalą tam ogromna, wspaniale udekorowana choinka. Nick zauważył pod choinką
rowerek. „Zobacz, Mary - powiedział - mama też przygotowała dla mnie prezent!” Chciał
dotknąć lśniącego cudeńka, ale pokojówka, która wycierała akurat w salonie kurze, nie
pozwoliła mu. Powiedziała, że to gwiazdkowy podarunek dla dzidziusia...
Mary znowu otarła parę łez.
- Nie uwierzysz, Lauren - podjęła przerwaną opowieść - ale ta kobieta, kiedy w końcu
raczyła się zjawić w salonie, powitała synka, którego nie widziała blisko rok, słowami:
„Czego chcesz, Nicholas?” Tylko tyle powiedziała, nic więcej. Nick wręczył jej upominek,
powiedział, że sam go dla niej wybrał w sklepie i zapłacił z własnych oszczędności, poprosił,
ż
eby rozpakowała. Ona spojrzała na to taniutkie blaszane pudełeczko, skrzywiła się i
powiedziała, że jej się coś takiego nie przyda, ale będzie w sam raz dla pokojówki na szpilki.
I natychmiast pozbyła się prezentu! Nick spojrzał na nią z wyrzutem. Powiedział: „No, my z
Mary musimy już iść, mamo, wesołych świąt!” Wyszliśmy... Długo się nie odzywał, dopiero
kiedy wysiedliśmy z autobusu i szliśmy już do domu... Trzymałam go za rękę. On nagle mija
wyrwał i powiedział: „Już jestem duży, Mary Będę chodził sam. Nie potrzebuję jej! Ani
nikogo!”
Po dłuższej chwili milczenia Mary Callahan dodała:
- Z tego, co wiem, Lauren, on nigdy nie kupuje swoim sympatiom żadnych
upominków. Daje im pieniądze, żeby same sobie coś wybrały. Z kobiet... przez wszystkie
późniejsze lata... obdarowywał przy rozmaitych okazjach jedynie babkę i mnie.
Lauren przypomniała sobie ofiarowane jej przez Nicka kolczyki po babce, których nie
przyjęła. Zrobiło jej się smutno i przykro. Spytała Mary:
- Jak sądzisz, dlaczego matka Nicka tak okrutnie z nim postąpiła? Dlaczego
potraktowała go tak, jakby był w jej życiu tylko zawadą, niczym więcej?
- Cóż, swój ślub z ojcem Nicka, kiedy minęło pierwsze zauroczenie, uznała pewnie za
mezalians. Syn wiązał ją z rodziną Sinclairów, ze środowiskiem, którym, jako osoba z tak
zwanego lepszego towarzystwa, gardziła... Zdecydowała się przeciąć te więzy. Wyrzeczenie
się dziecka było ceną, jaką zapłaciła za możliwość powrotu na wielkopańskie salony Grosse
Pointe. Za zawarcie powtórnego małżeństwa, już we własnym kręgu. Zapłaciła tę cenę chyba
bez żalu. Już ci mówiłam, urodziła drugie dziecko, też syna, na nim skupiła całą swoją
uwagę...
Przy stoliku nagle zjawił się Tony.
- Mary, dzwonili do ciebie z firmy, prosili, by przekazać, że któremuś z wiceprezesów
potrzebne są pilnie jakieś dokumenty z twojej kancelarii.
Mary zerknęła na zegarek.
- W takim razie musimy wracać...
- Ale dlaczego tak mało zjadłyście? - Tony wskazał na prawie pełne talerze. - Nie
smakowało wam?
- Nie, nie, Tony! - uspokoiła go Mary. - Wszystko było przepyszne, tylko nieopatrznie
opowiedziałam Lauren historię Carol Whitworth i przez to obie straciłyśmy apetyt.
Lauren aż pobladła z przejęcia.
- Co ty mówisz, Mary? śe o kim mi opowiedziałaś?
- O Carol Whitworth, po pierwszym mężu Sinclair. O matce Nicka...
Lauren nie zdołała się uspokoić aż do wieczora. Była roztrzęsiona, rozbita,
półprzytomna z przejęcia. Dostała dreszczy. Tłumacząc się niedyspozycją, wyszła z pracy
wcześniej. Wróciła do domu. Przez cały wieczór gorączkowo myślała o Nicku i o spisku
przeciwko niemu, w który została podstępnie wciągnięta przez rodzinę Whitworthów. Miała
im na niego donosić za pieniądze! Za ich brudne, parszywe pieniądze!
Przypominała sobie wszystkie szczegóły swojej ostatniej wizyty w Grosse Pointe.
Swoją rozmowę z Philipem i Carterem, której Carol Whitworth przysłuchiwała się z tak
stoickim spokojem i z taką wyniosłą obojętnością, jakby nie pamiętała, że chodzi ojej syna,
jakby nie wiedziała, że to jej rodzony syn jest człowiekiem, przeciw któremu mają się obrócić
sekretne knowania!
„Knowania z moim osobistym udziałem jako szpiega! - wyrzucała sobie Lauren. -
Niedoczekanie! - buntowała się w duchu. - Na szczęście nic jeszcze nie zdążyłam im donieść
i już nie doniosę... Niech sobie sami szpiegują, pewnie nieraz to już robili i mają wprawę!”
Nick... Lauren nie była do końca przekonana o jego uczuciach dla niej, zapewnienia
Mary Callahan nie zdołały rozproszyć wszystkich jej wątpliwości. „Zresztą jeśli nawet Nick
mnie kocha - myślała - to kiedy się dowie o moim pokrewieństwie i tajnych konszachtach z
Whitworthami, pokona, zabije w sobie tę miłość, tak jak przed laty, jako mały chłopiec, zabił
w sobie miłość do matki. Wystarczyło mu sił... I teraz też wystarczy!
Lauren zmieniła podjętą poprzednio decyzję. Postanowiła opuścić nie tylko Sinco, ale
i Detroit. Wrócić do domu. Gotowa była zapracować się na śmierć, tam, w Fenster, w stanie
Missouri, zarabiać na dwóch etatach, udzielać dodatkowo lekcji gry na fortepianie, byleby
tylko raz na zawsze oddalić się od miejsca, w którym wszystko przypominałoby jej Nicka...
- Już lepiej się czujesz? - powitał Lauren następnego dnia rano Jim Williams, gdy
weszła do jego gabinetu. - Podobno ta historia Carol Whitworth tak strasznie cię wczoraj
rozstroiła, że prawie się pochorowałaś? Naprawdę? Mary Callahan mi mówiła, ale aż nie
mogłem uwierzyć...
Lauren bez słowa wręczyła Jimowi przygotowane już wcześniej pismo. Przeczytał
krótki tekst. Znów nie mógł uwierzyć. Zaczął się gorączkować:
- Chcesz odejść z pracy? Z powodów osobistych? Co to znaczy, na litość boską? O co
ci chodzi? O jakie osobiste powody?
Lauren wyjaśniła spokojnie:
- Jim, Philip Whitworth to mój daleki krewny. Aleja aż do wczoraj nie miałam
pojęcia, że Carol Whitworth jest matką Nicka - dodała.
Jim był tak zbulwersowany wiadomością, że aż zapytał trochę bez sensu:
- Właściwie dlaczego mi o tym powiedziałaś?
- Bo pytałeś, dlaczego chcę odejść.
Zamyślił się, zamilkł.
- No dobrze - zaczął znów po chwili - jesteś spokrewniona z drugim mężem jego
matki... I co z tego?
Lauren nie była nastawiona na taką przedłużającą się dyskusję. Westchnęła głęboko.
Przysiadła na krześle naprzeciwko biurka Jima.
- Jim, a gdybyś się dowiedział, że jako krewna szpiegowałam dla Whitwortha, to co? -
zapytała.
- A szpiegowałaś?
- Nie.
- Whitworth cię namawiał? - Tak.
- Odmówiłaś mu?
- Nie... nie całkiem. To znaczy... - Lauren nie chciała zaplątać się w wyjaśnieniach -
...to znaczy najpierw się zgodziłam, a potem postanowiłam się wykręcić, więc celowo
spartaczyłam testy, żeby Weatherby mnie nie przyjął... Przypadkiem poznałam Nicka, wiesz,
miałam taki mały wypadek przed budynkiem Global Industries, szłam na skróty na parking,
potknęłam się, przewróciłam, Nick mi pomógł... A następnego dnia ty przeprowadziłeś ze
mną rozmowę i zaproponowałeś mi pracę. Przyjęłam propozycję, bo chciałam być blisko
Nicka. Wiedziałam, gdzie pracuje, chociaż myślałam, że jako zwykły inżynier budowlany.
Dalszy ciąg znasz...
Lauren umilkła. Poczuła się całkowicie wyczerpana, przymknęła oczy. Nie czekała na
jakąkolwiek ocenę swego postępowania ze strony Jima. Było jej wszystko jedno. Pragnęła
tylko, by dał jej wreszcie spokój i jak najszybciej pozwolił odejść. On jednak powiedział
nieoczekiwanie:
- Lauren, nie puszczę cię i tyle!
- Jak to? Chcesz, żebym została i donosiła Whitworthowi?
- Nie będziesz donosiła!
- Tak sądzisz?
- Owszem.
- A na jakiej podstawie?
- Po pierwsze na takiej, że gdybyś zamierzała donosić, nie chwaliłabyś mi się swoim
pokrewieństwem z Whitworthami i nie składała rezygnacji. A po drugie... Po drugie, a
właściwie przede wszystkim na takiej, że jesteś zakochana w Nicku. A on w tobie.
- Nie sądzę. Zresztą gdyby nawet był, to kiedy się dowie o tej sprawie z
Whitworthami, nigdy mi nie uwierzy, że...
- Lauren, zakochanemu mężczyźnie kobieta może bez obaw przyznać się do
wszystkiego, byleby w odpowiednim momencie. Zobaczysz, uwierzy ci na pewno, od razu,
jak wróci z Chicago, musisz...
- Nie, Jim, nie muszę i nie chcę! Chcę tylko odejść, i to od zaraz!
Williams spróbował innej taktyki.
- Lauren - ostrzegł - jeśli się będziesz upierać, nie dostaniesz ode mnie dobrej opinii...
- Trudno, skoro na nią nie zasłużyłam. Nie zatrzymasz mnie tu dłużej, Jim, ani prośbą,
ani groźbą. Muszę odejść. Bez względu na wszystko!
Wstała z krzesła, zostawiła Williamsa samego w gabinecie. Zastanawiał się przez
dobrych parę minut, co powinien zrobić, wreszcie sięgnął po słuchawkę...
Do sali konferencyjnej, w której grupa najznakomitszych amerykańskich finansistów i
przemysłowców debatowała nad problemami wspólnej strategii prowadzenia interesów w
skali międzynarodowej, wśliznęła się dyskretnie sekretarka i pochylając się nad Nickiem,
poinformowała go szeptem:
- Jest do pana pilny telefon, sir, dzwoni pan James Williams.
Nick wstał po cichu od stołu obrad, wyszedł z sali. Sekretarka wskazała mu ustronny
gabinet, w którym mógł bez skrępowania rozmawiać. Słuchawka była odłożona. Podniósł ją
energicznym gestem i rzucił niecierpliwe pytanie:
- Co się stało, Jim?
W odpowiedzi usłyszał:
- Jeszcze nic, ale potrzebuję twojej rady.
- Rady? - powtórzył zirytowanym tonem Nick. - W samym środku takiego ważnego
spotkania mam ci udzielać na odległość jakichś rad? W jakiej sprawie?
- Wiesz, ten nowy szef działu sprzedaży, którego mi poleciłeś zatrudnić, chciałby
rozpocząć pracę jeszcze w grudniu, a umówiliśmy się wstępnie, że zacznie dopiero w nowym
roku, od pierwszego stycznia, więc nie wiem...
- A niby kto ma wiedzieć? Skoro uważasz, że może zacząć w grudniu, niech zaczyna.
Coś jeszcze?
- W zasadzie już wszystko... A jak tam pogoda w Chicago?
- Chłopie, nie zawracaj mi głowy! Czy ty myślisz...
- Przepraszam, już kończę - wszedł mu w słowo Jim. - Konferuj spokojnie dalej. Ale,
ale, przy okazji... Wiesz, Lauren złożyła dziś rano rezygnację!
Nick ścisnął słuchawkę dłonią tak, że o mało jej nie rozkruszył.
- Porozmawiam z nią w poniedziałek...
- Nic z tego, ona chce odejść od zaraz, już jutro zamierza wyjechać do Missouri.
- Jim, co to ma znaczyć? Przecież dziewczyny, które się w tobie podkochiwały,
zawsze przenosiłeś tylko do innego działu! Czemu, u diabła, teraz doprowadziłeś do tego, że
ona chce odejść na dobre, i to od zaraz? Posyłało się kosztowne bukiety...
- Nick, przecież z tymi kwiatami i w ogóle... ze mną i z Lauren... to była tylko taka
komedia! Zwyczajny wygłup... mój i jej! Przecież ona nie przeze mnie, tylko przez ciebie
odchodzi! Najpierw rozkochałeś ją w sobie, a potem...
- śadne najpierw i żadne potem! Ona dba o mnie tyle, co o zeszłoroczny śnieg, a ja nie
mam teraz czasu dyskutować z tobą na jej temat. Ani ochoty!
Nick rzucił słuchawkę. Wrócił na salę obrad. Próbował skupić się na ważnych
sprawach, o których mówili uczestnicy konferencji, ale nie był w stanie. W oczach miał wciąż
obraz Lauren. Rozmyślał o tym, że kiedy wróci do Detroit, już jej nie zobaczy...
Obrady zakończyły się o siódmej. Potem była kolacja. Kiedy wieczorem Nick wracał
do swego apartamentu, zatrzymał się przed wystawą hotelowego butiku z luksusową
biżuterią. Zwrócił uwagę na przepiękny naszyjnik z rubinem i brylancikami, zaczął się
rozglądać za harmonizującymi z nim kolczykami. Pomyślał, że może gdyby kupił Lauren coś
takiego... I poczuł się nagle tak samo jak wtedy, kiedy trzymając za rękę Mary Callahan
kupował dla matki emaliowane puzderko!
Odwrócił się od wystawy i ruszył energicznym krokiem przez korytarz. Postanowił, że
nie będzie próbował przekupić Lauren. Nie będzie jej o nic prosił! śe nikogo nie będzie o nic
prosił!
Była już prawie jedenasta. Nick stanął w oknie swojej hotelowej sypialni. Popatrzył na
rozjarzone milionami świateł Chicago. Pomyślał: „Lauren odchodzi. A może... Może dlatego,
ż
e jest w ciąży? A jeśli nawet, to czy wiadomo z kim? Sama przecież powiedziała, mało,
wykrzyczała... A niech tam! Niech odchodzi, może tak nawet będzie lepiej. Niech wraca do
Missouri, niech sobie znajdzie jakiegoś małomiasteczkowego dupka, który się będzie przed
nią płaszczył. Jej sprawa”.
Przez cały ranek Lauren pakowała swoje rzeczy. Przenosiła torby i paczki do
samochodu, wracała po nowe, znów wybiegała na dziedziniec, żeby dołożyć jeszcze coś do
bagażnika. Przy okazji przemokła i zmarzła, bo jesienny weekend był chłodny i dżdżysty.
Wróciła do mieszkania po raz kolejny, nie zamykając za sobą drzwi. Rozejrzała się tu i tam.
Stwierdziła, że zabrała już chyba wszystko i może jechać, tylko jeszcze napisze krótki list do
Philipa Whitwortha... Przysiadła w salonie. Nagle usłyszała jakieś kroki w hallu. Zajrzała tam
zaniepokojona. Zobaczyła... Nicka!
- Co ty tu robisz? - wykrzyknęła. - Dlaczego nie jesteś w Chicago?
- Sam sobie zadaję to pytanie. Dlaczego zlekceważyłem tamte ważne obrady i tamtych
ważnych ludzi i przygnałem tutaj, do ciebie? Bałem się, że nie zdążę...
- Zdążyłeś, ale czego ode mnie chcesz?
- Chcę ciebie!
- Już ci mówiłam...
- Pamiętam, mówiłaś, że jestem dla ciebie za stary i zanadto cyniczny. Ale ja ci
jeszcze czegoś nie powiedziałem... Bo nie wiedziałem, nie byłem tego pewien, ale teraz już
wiem, wiem na pewno! Lauren, przecież ja cię kocham!
Popatrzyła na niego półprzytomnym wzrokiem. Zaczęła płakać, Podbiegł do niej,
objął ją i przytulił.
- Lauren, po co te łzy? Jesteś taka piękna...
Zwarli się ustami w pocałunku. Lauren poczuła, że jest gotowa na wszystko, na
wszystko, czego tylko Nick zechce.
Całowali się długo. W końcu Nick stwierdził:
- Chciałbym uzgodnić z tobą kilka spraw.
- Mhm?... - Lauren wciąż jeszcze była pogrążona w lekkim oszołomieniu.
- Po pierwsze, zaraz zabiorę z powrotem bagaże z twojego samochodu, zgoda?
- Mhm...
- Po drugie, pojadę potem do siebie...
Lauren oprzytomniała.
- Nick, dlaczego?
- ...żeby się trochę ogarnąć i przespać, bo po trzecie, zabiorę cię wieczorem na
eleganckie przyjęcie...
- Tak?
- ...a po czwarte...
- ...po czwarte, co?
- Po czwarte, po tym przyjęciu będziemy się kochać aż do białego rana, chcesz?
Spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
- Ty też się trochę zdrzemnij po południu, dobrze ci radzę - powiedział.
- A dokąd pójdziemy? - zapytała.
- Do hotelu Westin, na doroczny bal dobroczynny fundacji na rzecz szpitala
dziecięcego. Jestem jednym ze sponsorów, więc zawsze mnie zapraszają.
- Ależ Nick, przecież na takiej imprezie trudno zachować dyskrecję. Ludzie zobaczą
nas razem.
- Niech nas widzą! Cóż w tym złego? Będzie cała śmietanka towarzyska, telewizja,
fotoreporterzy... Niech się napatrzą! Tylko włóż coś wystrzałowego!
ROZDZIAŁ 17
Nick prezentował się oszałamiająco elegancko w czarnym smokingu, śnieżnobiałej
koszuli i czarnej muszce.
- Jesteś wspaniały! - powiedziała Lauren, ujrzawszy go wieczorem w drzwiach swego
mieszkania w Bloomfield Hills.
Sama również była ubrana na czarno, w długą, obcisłą górą, a wąską dołem i rozciętą
po bokach do wysokości kolan suknię z lekko połyskliwego weluru.
- Może być? - zapytała, prezentując się Nickowi.
- Jest idealna - odpowiedział, dokonawszy skrupulatnych oględzin. - Niby niczego nie
odsłania, a prawie wszystko odkrywa!
- Dlatego jest jeszcze coś takiego - odparła zawstydzona Lauren, oddając mu na
chwilę czarną aksamitną pelerynkę, podbitą białym atłasem.
Przed głównym wejściem do ekskluzywnego hotelu Westin w centrum miasta kłębił
się tłum fotoreporterów. Kamery telewizyjne miały swe stanowiska po obu stronach
paradnego purpurowego kobierca, po którym goście mieli wchodzić do środka prosto z
podjazdu dla samochodów. Hotelowy szwajcar w galowym uniformie otwierał drzwi
podjeżdżających jedna po drugiej limuzyn. Zaproszone znakomitości wysiadały w blasku
fleszy i telewizyjnych jupiterów.
Pierwszą znajomą osobą, którą Lauren i Nick spotkali w zatłoczonej sali balowej, był
Jim Williams.
- Jak to się stało, że tak wcześnie wróciłeś z Chicago, przyjacielu? - zapytał Nicka z
figlarnym uśmiechem. - Czyżbyś odebrał jakiś naglący telefon?
Nick spojrzał na niego trochę z ukosa, ale odpowiedział również żartem:
- Wszystko przez Lauren! Koniecznie chciałem ją zabrać na ten bal...
Roześmiali się obaj. Lauren nie bardzo wiedziała dlaczego, ale nie zastanawiała się
nad tym ani trochę. Przez cały wieczór tańczyła z Nickiem, rozmawiała z Nickiem, patrzyła
na Nicka i widziała tylko Nicka, chociaż wokół było mnóstwo ludzi. Przez cały wieczór
czekała na jego dyskretny znak do opuszczenia towarzystwa, wymknięcia się z balu i...
- Lauren? - szepnął jej w tańcu parę minut po północy.
- Mhm...
- Może byśmy już stąd zniknęli?
Skinęła leciutko głową. Zeszli z parkietu i właśnie mieli kierować się ku wyjściu,
kiedy natknęli się... na Philipa Whitwortha i jego żonę, „Tylko nie to! - pomyślała Lauren,
czując, że nogi się pod nią uginają, a serce próbuje jej wyskoczyć z piersi. - Tylko nie teraz!”
Denerwowała się jednak niepotrzebnie. Philip dyplomatycznie udał, że jej nie zna.
Siląc się na kordialny uśmiech, powiedział:
- Nick, miło cię widzieć! Zapoznaj nas ze swoją uroczą damą.
Carol i Nick, matka i syn, stali naprzeciwko siebie niczym dwoje obcych ludzi, Nick
przedstawił Lauren Whitworthów z chłodną kurtuazją jako „swego znakomitego konkurenta
w interesach i jego małżonkę”.
W kilka minut później, już w samochodzie, Lauren nie wytrzymała. Musiała to
powiedzieć:
- Nick, przecież Carol Whitworth jest twoją matką!
- Skąd wiesz? - zapytał dość obojętnym tonem.
- Od Mary.
- Mhm... Cóż, jest moją matką, i co z tego?
- To, że powinna być z ciebie dumna. Taki jesteś przystojny, elegancki, męski...
Nie mogła dokończyć zdania, bo Nick zamknął jej usta czułym pocałunkiem, czułym i
długim, bardzo długim, W przerwie, którą zrobił w końcu dla zaczerpnięcia oddechu,
szepnęła mu:
- Kocham cię, Nick.
- Do licha, już się bałem, że nigdy mi tego nie powiesz! - rzucił z błyskiem w oku i
ponownie wziął ją w ramiona.
Poddała się jego pieszczocie z uczuciem ogromnej ulgi. Po chwili z cudownego
błogostanu wytrąciła ją jednak niepokojąca myśl: „Przecież udając, że nie znam Philipa i
Carol, postąpiłam wobec Nicka nie fair! I potwierdziłam swoim zachowaniem, że
podtrzymuję tajną zmowę z Whitworthami przeciwko niemu!”
Postanowiła przyznać się Nickowi do wszystkiego. Rano, po nocy miłosnej... W
odpowiednim momencie, jak radził Jim.
- Masz ochotę na drinka? - spytała Nicka drżącym lekko z emocji głosem, kiedy już
znaleźli się w jej mieszkaniu.
- O nie! - odpowiedział z bezwzględnym przekonaniem. - Mam ochotę na coś zupełnie
innego.
Zdjął marynarkę. Podszedł do onieśmielonej Lauren i wziął ją w ramiona. Zaczął
całować jej włosy, szyję, potem usta. Zaczął najpierw delikatnie, a potem coraz gwałtowniej
pieścić dłońmi ramiona, plecy, biodra, piersi dziewczyny... Szybko wywołał prawdziwy pożar
namiętności w jej ciele. Zapomniała o wszystkim, co mogło ich dzielić o wszelkich swoich
obawach, zastrzeżeniach, skrupułach Pragnąc jak najszybszego i jak najpełniejszego
zespolenia, ufnie poddała się pieszczotom Nicka i niemal natychmiast zaczęła je
odwzajemniać, z ogniem, z temperamentem, z pasją!
Instynkt płci bezbłędnie podpowiadał jej, jak ma prowadzić, pobudzać Nicka do
ekstazy. Naturalna intuicja erotyczna sprawiała ze mimo braku biegłości wynikającej z
doświadczenia, czyniła to bezbłędnie i pewnie.
Aż nazbyt pewnie, niestety! Nicka zaczęła dręczyć obsesyjna myśl - Przecież ona jest
teraz zupełnie inna niż kiedyś! Wstydliwa dziewczyna z Harbor Springs zdążyła się już wiele
nauczyć od tamtego czasu, nabrała wprawy!”
Fala rozgoryczenia, która go nieoczekiwanie ogarnęła, dosłownie w jednej chwili
zgasiła płomień namiętności. Nick poczuł nagle, ze przenika go chłód, rodzaj odrętwienia,
zniechęcenia. Odsunął Lauren od siebie.
- Może jednak zrób mi tego drinka, dobrze? - powiedział.
Zaskoczona, całkowicie zdezorientowana, bez słowa podeszła do barku i nalała mu
whisky z wodą sodową. Wypił do dna, jednym haustem. A potem, mocno ściskając w dłoni
szklankę, zapytał:
- Lauren, ilu ich było?
- Ilu było? O kogo ci chodzi?
- Nie udawaj, że nie wiesz. o kochanków. O twoich kochanków!
Nieoczekiwany wybuch zazdrości Nicka zaskoczył Lauren i zadziwił On który jawnie
drwił z jej naiwności i otwarcie chełpił się własnym cynizmem, który wygłaszał jednoznaczne
pochwały erotycznego doświadczenia u kobiet, okazał się koniec końców zazdrosny? I to o
wyimaginowanych amantów? Postanowiła dać mu lekką nauczkę.
- A czy moi kochankowie mają dla ciebie jakieś znaczenie? - spytała z niewinną
minką, podchodząc znów do barku i sięgając po butelkę białego wina. - Przecież mówiłeś w
Harbor Springs, że nowocześni, wyzwoleni mężczyźni nie przywiązują wagi do dziewictwa,
ż
e cenią u kobiet bogate doświadczenie...
- Mówiłem - przyświadczył posępnie.
- Mówiłeś też, że kobiety odczuwają takie same potrzeby erotyczne jak mężczyźni i
mają pełne prawo do zaspokajania ich z kimkolwiek. ..
- Mówiłem, owszem! - przerwał jej, podnosząc z lekka głos w zacietrzewieniu. - Nie
musisz mi tego przypominać! Lepiej odpowiedz wprost na moje proste pytanie. Pytam, bo
chcę wiedzieć, po prostu, nie mam zamiaru prawić ci morałów... Pytam z czystej ciekawości!
- Nick, taka czysta ciekawość to pierwszy stopień...
- Nie próbuj mydlić mi oczu jakimś beznadziejnym porzekadłem! Powiedz: ilu?
Lauren, milcząc, spojrzała mu prosto w oczy. Przez dłuższą chwilę z rozmysłem
wytrzymywała jego piorunujące spojrzenie. W końcu odrzekła spokojnie:
- Tylko jeden.
Odwrócił wzrok. Skulił się w sobie niczym bokser po odebraniu silnego ciosu.
- Czy czułaś... czy czułaś coś do niego? - zapytał zdławionym głosem.
- Myślę, że kiedyś nawet go kochałam - odparła, mocując się z korkociągiem.
- Pozwól, ja to zrobię! - Nick podszedł bliżej, otworzył wprawnie butelkę i nalał
Lauren wina.
Wypiła parę łyków.
- Tak, kochałam go na pewno... - powtórzyła w zadumie.
- Dajmy już temu spokój, dobrze? - zniecierpliwił się Nick.
- Sam przecież zacząłeś, więc o co się teraz złościsz? A przedtem mówiłeś, że kobieta
może zaspokajać...
- Dobrze wiem, co mówiłem!
- Więc może nie mówiłeś tego szczerze?
- Mówiłem szczerze! Wtedy! To znaczy, wtedy szczerze wierzyłem w to, co mówię.
- Dlaczego wtedy wierzyłeś, a teraz nie?
- Bo wtedy tak mi było wygodnie! A teraz... A teraz nie, bo teraz cię kocham!
Lauren opuściła nisko głowę w znakomicie udanym geście skruchy.
- Chcesz, żebym ci o nim opowiedziała?
Wyrzekł głucho tylko jedno słowo:
- Nie!
Zignorowała je z rozmysłem. Zaczęła mówić:
- Był wysoki, przystojny, ciemnowłosy, elegancki, doświadczony, pewny siebie.
Przełamał wszelkie moje opory w ciągu dwóch dni i.,.
- Do licha, przestań!
- Miał na imię John.
- Lauren, proszę cię!
- John Nicholas Sinclair.
Dźwięk własnego nazwiska zelektryzował Nicka. Napięcie sięgnęło szczytu i nagle w
obezwładniający sposób opadło.
- Lauren, jak mogłaś? - krzyknął.
- A ty jak mogłeś, mój jedyny kochanku? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
„Do licha! - pomyślał Nick. - Z taką kobietą chciałem przeżyć jednodniową przygodę!
Posądzałem ją o naiwność, tymczasem sam byłem naiwny jak smarkacz. Zarozumiały,
zepsuty smarkacz! Ośmieszyłem się i tyle. A ona, mimo braku doświadczenia, pokazała klasę.
Prawdziwą klasę, odwagę, zdecydowanie... I mądrość! Mądrą pewność, że w życiu nie warto
zadowalać się namiastkami, rozmieniać uczuć na drobne i brać za nie zapłaty w fałszywej
monecie przyjemności bez zobowiązań. Byłem naiwny, byłem po prostu głupi! Miałem
złudzenia, że ona da się wciągnąć w przelotny romans. Traciłem tylko czas. Trzeba było ją od
razu poprosić o rękę!”
Wziął głęboki oddech.
- Lauren - zaczął - chciałbym mieć z tobą co najmniej cztery rude dziewuszki w
okularach...
Przerwał, spostrzegłszy w jej oczach łzy wzruszenia i radości.
- Kochanie, nie płacz, proszę, tylko nie płacz - szepnął czule, tuląc ją do siebie i
całując: w czoło, w policzki, w usta...
Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Oboje zaczęli się rozbierać. Po chwili stanęli
naprzeciwko siebie nadzy, bez skrępowania, bez wstydu, przeniknięci jedynie pożądaniem i
miłością.
- Lauren, kocham cię!
W odpowiedzi objęła go mocno ramionami i przywarła do niego całym ciałem. Zaczął
ją całować, łakomie wpił się ustami w jej usta, jakby chciał w jednej chwili, natychmiast,
zaspokoić całe swoje miłosne pragnienie i głód. Rozchyliła wargi, pozwoliła mu nasycić się
do woli ich słodyczą. A potem opadła wraz z nim na łóżko i pozwoliła mu się do woli
całować i pieścić.
W pieszczotach Nicka nie było tym razem owej chłodnej i wyrafinowanej maestrii,
jaką Lauren zapamiętała z Harbor Springs. Była za to żarliwa, gorączkowa spontaniczność,
nieprzeparta miłosna pasja. Były niepohamowane porywy czułości i burzliwa, rozszalała
namiętność.
Nick szeptał:
- Pragnę cię, Lauren, pragnę cię tak bardzo!
Pieścił jej piersi. Pieścił całe jej ciało. Odpowiadała, poddając się coraz pełniej
miłosnej ekstazie:
- Ja też cię pragnę, Nick. Bardzo, bardzo...
Jęknęła z podniecenia, kiedy rozchylił jej uda. Uniosła lekko biodra, ułatwiając mu
wejście w wilgotne i gorące wnętrze jej ciała. Wnikał w nią delikatnie, ostrożnie, łagodnie. A
kiedy wniknął do końca, narzucił obojgu zespolonym ciałom wspólny rytm, ekstatyczny,
niepohamowany, coraz szybszy i coraz gwałtowniejszy, prowadzący nieuchronnie do
całkowitego zatracenia się w rozkoszy.
Rankiem obudził Lauren dźwięk telefonu. Podniosła słuchawkę i po chwili podała ją
Nickowi, informując:
- To do ciebie. Dzwoni Jim.
Po krótkiej rozmowie Nick oznajmił z żalem:
- Niedziela, nie niedziela, muszę lecieć do Oklahomy. Kupiłem tam niedawno parę
szybów i zakład petrochemiczny. Poprzedni właściciel byt mało poważnym facetem, parę
razy okpił własny personel, teraz ci ludzie nie chcą rozmawiać o nowych umowach o pracę z
nikim innym, tylko osobiście ze mną. Grożą strajkiem, gdybym się nie zjawił. Wiesz, wolą
dmuchać na zimne... Nie wiedzą, że ja cały płonę - zakończył żartem i zaczął się szybko
ubierać.
Po paru minutach, całując Lauren w drzwiach na pożegnanie, obiecał jej:
- Jutro się znów zobaczymy. Będę leciał przez całą noc, żeby tylko jak najszybciej
wrócić. Do ciebie...
ROZDZIAŁ 18
Kiedy w poniedziałek rano Lauren znów zjawiła się w Sinco, wszyscy, od portiera
począwszy, przyglądali się jej z ogromnym zainteresowaniem. W sekretariacie Jima
Williamsa czekała już przejęta Susan Brook z działu reklamy i pięć innych znajomych
dziewczyn.
- O co chodzi? - zapytała Lauren zdziwiona.
- A o to! - zawołała z błyskiem w oku Susan i rozłożyła na biurku niedzielne wydanie
lokalnej gazety.
Lauren spojrzała i osłupiała. Całą stronę zajmował fotoreportaż z sobotniego balu w
hotelu Westin. Jedno z kolorowych zdjęć przedstawiało Nicka i ją w tańcu. Podpis głosił:
„Przemysłowiec z Detroit J. Nicholas Sinclair z osobą towarzyszącą”.
- Faktycznie, uderzające podobieństwo! - stwierdziła Lauren, z udanym zdziwieniem
kręcąc głową. - Przynajmniej z profilu.
Koleżanki dały się nabrać.
- Chcesz powiedzieć, że to nie ty? - odezwała się któraś rozczarowanym tonem.
- Dzień dobry, miłe panie! - dobiegł nagle od drzwi niski głos Nicka.
Sześć głów jak za pociągnięciem sznurka odwróciło się w jednej chwili w tamtą
stronę. Sześć par zaciekawionych oczu uważnie popatrzyło na szefa, który podszedł do
Lauren i powiedział jej po prostu:
- Cześć!
Sześć par zaciekawionych uszu pilnie słuchało, co Nick powie, kiedy zerknie w
gazetę. A on stwierdził:
- Lauren, wyszłaś prześlicznie, szkoda tylko, że ten paskudny typ, z którym jesteś na
zdjęciu, zepsuł cały efekt!
Po czym wszedł do gabinetu Jima Williamsa.
- No tak, uderzające podobieństwo! - zakpiła Susan Brook.
Zawstydzona Lauren nie bardzo wiedziała, jak dalej się tłumaczyć, na szczęście
obecność „szefa szefów” w sąsiednim pomieszczeniu sprawiła, że wszystkie dziewczyny, nie
przedłużając kłopotliwej rozmowy, natychmiast rozbiegły się do swoich zajęć.
Po kilku minutach Nick wyszedł od Jima. Poprosił Lauren, żeby udała się z nim do
jego gabinetu na osiemdziesiątym piętrze. Ledwie znaleźli się sam na sam, z dala od
wścibskich spojrzeń, wziął ją w objęcia i zaczął namiętnie całować.
- Strasznie za tobą tęskniłem - wyszeptał.
Po chwili dodał:
- Niestety, znów będę musiał potęsknić. Za godzinę odlatuję do Włoch. Rossi wczoraj
nie mógł mnie złapać, więc zadzwonił do Horace'a Morana do Nowego Jorku, do ojca Ericki,
wiesz, mamy trochę wspólnych interesów, w sprawę Rossiego również jest wprowadzony. ..
Podobno jacyś Amerykanie pojawili się w Casano, węszą wokół laboratorium! Lecę z Jimem,
Moran już wczoraj wysłał do Włoch Erickę. Powinniśmy wrócić w środę, najpóźniej we
czwartek... Co do Ericki, Lauren, to muszę ci wyjaśnić...
- Już wszystko wiem. Od Mary. Dlaczego bierzesz ze sobą Jima?
- Niech się chłopak uczy. Od nowego roku obecny prezes Sinco przechodzi na
emeryturę, będzie okazja do awansu... Wiesz, jestem mu wdzięczny za pewną ingerencję w
nasze życie... Chciałbym mu się jakoś odwdzięczyć. Ericka już tam jest, zawiozę go do niej,
może ta romantyczna włoska atmosfera... Widzę, że rozumiesz, skoro się uśmiechasz, tak,
trzeba w końcu skojarzyć tę parę, lepiej późno niż wcale...
Lauren faktycznie się uśmiechała, ale w głębi duszy zupełnie nie było jej do śmiechu.
Wczoraj rano, po miłosnej nocy, nie zdążyła się wytłumaczyć Nickowi ze swoich kontaktów
z Philipem Whitworthem. Teraz znowu musiała odłożyć rozmowę z nim na ten temat co
najmniej o trzy następne dni.
- Gdyby Rossi zadzwonił, powiedz mu, że do niego jadę i żeby się o nic nie martwił.
Wiesz, trzeba tymczasem jakoś udobruchać geniusza. Próbki tych jego włókien są już w
naszych laboratoriach, wkrótce będziemy wiedzieli, czy naprawdę nim jest... - dodał w
zamyśleniu. - Aha, rozmawiałem dziś rano przez telefon z pewnym dziennikarzem! - zmienił
nagle temat. - Nie zdziw się, kiedy prasa zacznie się wokół ciebie kręcić. Już wiedzą, że
zamierzamy się pobrać, więc będą ciekawi...
- Na Boga, skąd wiedzą? - zdziwiła się Lauren.
- Powiedziałem im.
- Podałeś też miejsce i datę ślubu? - zapytała z figlarnym uśmiechem.
- Podam wkrótce, ale najpierw tobie - odciął się Nick. - Wolałabyś reprezentacyjny
kościół czy skromną, cichą kaplicę? Fetę na parę setek gości czy kameralną uroczystość dla
najbliższej rodziny i przyjaciół? Bo wiesz, huczne, oficjalne przyjęcie moglibyśmy wydać
później, po powrocie z podróży poślubnej...
- Wolę, żeby było cicho, kameralnie i jak najprędzej - zażartowała Lauren.
- Więc idealnie się ze sobą zgadzamy! Będzie szybko, jak najszybciej. Poczekaj tylko
tych parę dni. Na pocieszenie kup sobie coś ode mnie, zostawiłem u Mary czek... Kup sobie,
co zechcesz, futro, biżuterię. Na pamiątkę naszych zaręczyn.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Lauren i Nick żegnali się czule w gabinecie na
osiemdziesiątym piętrze, w dziale ochrony Global Industries toczyła się kolejna służbowa
rozmowa pomiędzy Jackiem Collinsem i jego asystentem Rudym.
- Sprawdziłeś tę dziewczynę? - spytał Collins.
- Owszem, na ile się dało. Jak się okazuje, ma fantastyczny apartamencik w
Bloomfield Hills, podobno płaci jej za to gniazdko jakiś nadziany facet nazwiskiem
Whitworth... Ten Whitworth miał tam wcześniej inną dziewczynę, podobno rudą, ale raz
nakrył ją z jakimś amantem, więc się jej pozbył. Dziwna rzecz, bo on teraz podobno wcale u
tej Danner nie bywa, tak mi mówił tamtejszy dozorca, znaczy, ten Whitworth nie bywa...
- Jak, powiadasz?
- Whitworth. Philip Whitworth, tak mi powiedział dozorca, wcale tam teraz nie bywa
u tej Danner, dziwne, prawda?
Jack Collins zamyślił się głęboko.
- Może wcale nie takie dziwne, jak myślisz, chłopie - odezwał się po chwili. - Trzeba
zaraz porozumieć się z Sinclairem, nie, on miał lecieć do Włoch, w takim razie z jego
głównym prawnikiem, Walshem... Sam to zrobię, a ty miej stale na oku tę dziewczynę.
Sprawdzaj wszystkie jej telefony, chodź za nią, gdzie tylko się ruszy. Pełne pogotowie,
chłopie, dobierz sobie jeszcze kogoś do pomocy...
We wtorek rano na biurku Lauren zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, usłyszała
leciutki trzask, jaki od wczoraj odzywał się w jej aparacie zawsze na początku każdej
prowadzonej z niego rozmowy. „Trzeba będzie to zgłosić ekipie technicznej...” - pomyślała,
już jednak za moment zupełnie zapomniała o niepokojących odgłosach. Albowiem
wiadomość, jaką odebrała, zaniepokoiła ją niepomiernie bardziej.
Dzwonił Philip Whitworth. Zaproponował jej wspólny lunch, sugerując tonem głosu,
ż
e jest to propozycja nie do odrzucenia.
- Niech będzie, skoro ci na tym zależy - zgodziła się, nie wykazując nadmiernego
entuzjazmu, świadoma faktu, że póki sama nie rozmówi się z Nickiem, Philip będzie trzymał
ją w szachu, więc nie powinna go drażnić. - Muszę być przez cały czas gdzieś w pobliżu
firmy, więc może umówmy się w restauracji Tony'ego. Wiesz, gdzie to jest?
- Wiem, wiem, ale tam mają stoliki tylko dla stałych gości...
- Nie przejmuj się. Zrobię rezerwację, jakiś stolik się znajdzie. Do zobaczenia. -
zakończyła rozmowę Lauren i odłożyła słuchawkę.
Stolik oczywiście się znalazł, choć Tony sumitował się, że nie najlepszy, blisko
przejścia do kuchni, oddzielonego od sali restauracyjnej tylko ozdobnym, maskującym
przepierzeniem.
- Lepiej późno niż wcale, ale na przyszłość postaraj się dzwonić trochę wcześniej
Laurie, zarezerwuję ci spokojniejszy kącik... Tam, gdzie dzisiaj będziesz siedzieć razem z
twoim gościem, ciągle biegają kelnerzy - tłumaczył.
- Wszystko w porządku, Tony, u ciebie jest mi dobrze bez względu na miejsce!
Restaurator aż pokraśniał z zadowolenia, usłyszawszy tak mile słowa. Polecił, by
Dominie zaprowadził Lauren do stolika.
Philip Whitworth już czekał. Szarmancko zerwał się z krzesła na powitanie. Kiedy
oboje z Lauren usiedli, a Dominie oddalił się po przyjęciu zamówienia, zagadnął, siląc się na
przyjacielski ton:
- To może byś mi tak powiedziała, moja droga, jak się naprawdę układają sprawy
pomiędzy tobą a naszym wspólnym znajomym?
- Przecież Nick Sinclair nie jest żadnym twoim znajomym, tylko pasierbem! -
obruszyła się Lauren.
- Tak, tak, oczywiście! - skwapliwie zgodził się Whitworth. - Ale proszę cię, moja
droga, bez nazwisk, po co ktoś ma usłyszeć, mnóstwo tu ludzi naokoło, a czasem to i ściany
mają uszy...
Lauren, głęboko oburzona na kuzyna i jego żonę za to, jak traktowali i traktują Nicka,
oznajmiła nie bez złośliwej satysfakcji:
- Ponieważ za dzień lub dwa i tak o wszystkim przeczytasz w gazetach, Philipie,
powiem ci od razu, że ja i ten nasz „wspólny znajomy” zamierzamy się pobrać!
- Moje gratulacje! Ale... - Whitworth zawiesił głos i spojrzał znacząco na Lauren
lekko przymrużonymi oczyma. - Ale on chyba nic nie wie o twoich powiązaniach ze mną,
moja droga, prawda? W każdym razie podczas balu chyba jeszcze nie wiedział, przynajmniej
takie odniosłem wrażenie...
- Nie wie, ale wkrótce się dowie! Mam zamiar z nim szczerze porozmawiać na ten
temat.
- Lauren, moim zdaniem, wcale nie ma takiej potrzeby. Nie chciałbym ci niczego
narzucać, broń Boże, ani nawet sugerować, tylko widzisz, fakty są takie, że pomiędzy nim a
moją żoną i mną istnieją pewne animozje...
- Wyłącznie z waszej winy! - wtrąciła Lauren, nie mogąc ścierpieć obłudy kuzyna.
- Nie doszukuj się tak od razu winnych, moja droga, któż z nas jest w życiu bez winy...
- Wypowiedziawszy te słowa, Whitworth znów spojrzał na Lauren znacząco, po czym dodał
jadowitym tonem: - On nie będzie zachwycony, moja droga, kiedy się dowie, że jesteś moją
kochanką!
- Nie bądź śmieszny, Philipie! Przecież doskonale wiesz, że nie jestem!
- Ja wiem i ty wiesz, Lauren, ale czy on w to uwierzy? Udostępniłem ci apartament w
tajemnicy przed własną żoną, kupiłem ci to i owo do ubrania...
- Uwierzy! Nie ma obawy! Wszystko mu dokładnie wyjaśnię - zapewniła głęboko o
tym przekonana Lauren, z najwyższym trudem się hamując, by nie wykrzyczeć kuzynowi
prosto w twarz, na całą restaurację, co naprawdę sądzi o jego przewrotności.
- W takim razie, moja droga, pozwól, że coś ci doradzę. - Fałszywie familiarny dotąd
ton Whitwortha zdominowała nuta jawnej pogróżki. - Nie zapomnij pominąć w swoich
zwierzeniach informacji na temat Casano, które nam w swoim czasie przekazałaś...
Lauren zaniemówiła.
- Przecież ja... - odezwała się niepewnie dopiero po dłuższej chwili obopólnego
milczenia - przecież ja nic nie powiedziałam o Casano, przecież żadnych informacji...
ż
adnych poufnych informacji ode mnie nie uzyskałeś...
- Ja to wiem i ty to wiesz, Lauren, ale czy on ci uwierzy?
Lauren poczuła, że ze zdenerwowania trzęsą jej się ręce. Starając się to ukryć, splotła
mocno palce obydwu dłoni. Zapytała:
- Philipie, czy ty mi grozisz?
- Skądże znowu, moja droga! - Whitworth, czując przewagę, znów zdobył się na
uśmiech i pozornie przyjacielski ton. - Nie grożę ci ani nie chcę cię straszyć. Chciałbym
tylko... - zawiesił głos celowo, żeby potrzymać Lauren w niepokojącej niepewności i zyskać
w ten sposób lepszą pozycję wyjściową do dalszych pertraktacji - ...chciałbym tylko zawrzeć
z tobą pewną umowę!
- Umowę? Jaką umowę, Philipie? - Lauren próbowała dyplomatycznej gry na zwłokę,
choć domyślała się już, do czego jej rozmówca zmierza.
- Ano taką, moja droga - zagrał Whitworth w otwarte karty - że ja będę stale milczał
jak grób, a ty mi od czasu do czasu coś opowiesz na temat Global Industries czy Sinco.
- I naprawdę się spodziewasz, że ja na coś takiego pójdę? - syknęła Lauren z pogardą.
- Wiesz, co ci powiem? Prędzej umrę, niż zdradzę Nicka! Jesteś to w stanie pojąć?
- Ależ, Lauren, niepotrzebnie wszystko wyolbrzymiasz. Przecież ja nie nakłaniam cię
do żadnej zdrady, tylko do drobnej przysługi, to chyba normalna rzecz w rodzinie, pomiędzy
krewniakami... Zresztą, moja droga - dobroduszny kuzynek Philip znów zamienił się na
chwilę w bezwzględnego i cynicznego szantażystę - nazywaj to, jak chcesz, bylebyś się
wywiązywała z umowy. Nie oszukujmy się, musisz zaakceptować moje warunki, nie masz
wyboru! A ja nie mam czasu! Najbliższy piątek to ostatni dzień na składanie ofert
dotyczących czterech bardzo ważnych dla firm z naszej branży kontraktów. Muszę wiedzieć,
z czym wychodzi Sinco. Jesteś w stanie to pojąć?
Lauren patrzyła na Whitwortha w głębokim zamyśleniu. Teraz ona z kolei trzymała go
w napięciu. W końcu spytała:
- Jakie to kontrakty, Philipie?
Odetchnął z trudną do zamaskowania ulgą. Uśmiechnął się triumfująco i wyjął z
zanadrza karteczkę.
- Tutaj masz wszystkie namiary - oznajmił.
Po chwili dodał:
- Byłem pewien, że rozsądna z ciebie dziewczyna...
Lauren zignorowała jego przymilne słowa. Sondowała ostrożnie dalej:
- Philipie... te kontrakty... rzeczywiście są dla ciebie takie ważne?
- Ba! To sprawa być albo nie być. Dla mnie, dla Carol, dla Cartera. I dla całej naszej
rodziny, Laurie! - rozczulił się Whitworth.
Lauren w zadumie pokiwała głową.
- Rozumiem... I jeśli ci pomogę, będziesz milczał?
- Daję ci na to moje słowo honoru - zapewnił Philip.
Lauren doskonale wiedziała, że pojęcia takie jak „honor” nie mają dla ludzi pokroju
Whitwortha żadnego znaczenia. śe jeśli Philip odwołuje się do honoru, to jedynie dla
zamaskowania swych rzeczywistych dążeń i intencji, naznaczonych piętnem zachłanności,
bezwzględności i braku jakichkolwiek skrupułów. Zdawała sobie sprawę z prawdziwych
zamiarów Whitwortha, polegających na szantażowaniu jej i wyciąganiu od niej informacji,
póki Sinco i Global Industries nie przejdą w jego ręce, a potem w ręce Cartera, póki dorobek
wielu pracowitych lat życia „gorszego”, traktowanego po macoszemu syna Carol Whitworth
nie stanie się łatwym kąskiem dla jej pupilka.
Lauren przejrzała na wylot perfidną grę kuzyna. Wiedziała, że jest zmuszona wziąć w
niej udział. Ale twardo postanowiła nie poddawać się z góry!
Ledwie po lunchu znalazła się w biurze, zadzwonił telefon. W słuchawce znów
usłyszała denerwujący trzask, a zaraz potem głos Philipa:
- Nie chciałbym cię ponaglać, moja droga, ale informacje o tych czterech ofertach są
mi potrzebne już na dzisiaj...
- Zrobię, co będę mogła.
- Rozsądna z ciebie dziewczyna! Wiesz, takie dokumenty powinny być w dziale
technicznym...
- Rozumiem.
- Rozsądna i mądra! Wobec tego będę czekał o czwartej, na parkingu przed
budynkiem, w samochodzie. Do miłego zobaczenia!
Lauren mruknęła coś niewyraźnie w odpowiedzi i odłożyła słuchawkę. Udała się do
działu technicznego, wręczyła urzędującej tam sekretarce kartkę otrzymaną od Whitwortha i
powiedziała po prostu:
- Pan Williams przysyła mnie po akta tych spraw, są mu na chwilkę potrzebne.
Szybko otrzymała cztery teczki, zawierające dokumentację techniczną, a w osobnych
kopertach kopie złożonych przez Sinco ofert. Rzeczywiście przeszła z materiałami do biura
Jima Williamsa, opustoszałego po jego niespodziewanym wyjeździe do Włoch. Skopiowała
oferty na kserografie. Potem, korzystając z korektora i cienkopisu, starannie pozmieniała
wszystkie proponowane przez Sinco kwoty, znacznie je zawyżając. Odręczne poprawki były
oczywiście widoczne, ale po kilkakrotnym przekopiowaniu skorygowanego dokumentu w
końcu się zatarły.
Lauren pomyślała z nadzieją: „śarłoczny smok Whitworth powinien połknąć ten
niestrawny kąsek!”
Wrzuciła zbędne kopie do kosza na śmieci. Zebrała teczki, żeby je odnieść z
powrotem do działu technicznego i wyszła. Nie zauważyła niepozornego faceta, który
wcześniej szedł dyskretnie jej śladem, a teraz wśliznął się do pustego gabinetu Jima.
Dokładnie o czwartej Lauren znalazła się przed budynkiem. Bez słowa podała
oczekującemu już w rozłożystym cadillacu z zaciemnionymi szybami Philipowi
Whitworthowi kopertę, obróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem do biurowca. W wejściu
nieomal zderzyła się z niepozornym facetem, który pośpiesznie chował w zanadrzu
miniaturowy aparat fotograficzny.
ROZDZIAŁ 19
- Dzięki Bogu, że jesteś! - zawołała w środę po południu Mary Callahan na widok
Nicka, wkraczającego do biura na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building w
towarzystwie Ericki i Jima. - Mike Walsh koniecznie chce z tobą rozmawiać. Mówi, że to
pilne.
- Daj mu znać, żeby za chwilę przyszedł. Wzniesiemy wszyscy razem toast za moje
małżeństwo. Jeszcze dziś lecimy z Lauren do Las Vegas i pobieramy się! Nie wytrzymam bez
niej już dłużej!
- A czy ona już wie o własnym ślubie? - zaciekawiła się Mary. - Jest teraz w biurze
Jima, zajęta pracą...
- Zaraz się dowie. I na pewno da się przekonać do mojego planu.
- Nie będzie miała innego wyjścia - roześmiała się Ericka.
- Otóż to! Samolot już czeka na lotnisku - rzucił Nick i zniknął w łazience przy swoim
gabinecie, żeby się trochę odświeżyć.
Kiedy wyszedł po kilku minutach, Mike Walsh już na niego czekał w towarzystwie
szefa działu ochrony i jego niepozornego asystenta, Rudy'ego.
- O co chodzi, Mike? - spytał Nick, sięgając do barku po szampana.
- O przeciek w sprawie Rossiego.
- O tym to sam wiem. Przecież mówiłem ci jeszcze przed wyjazdem do Włoch...
- Nick, są nowe szczegóły.
- No to słucham, słucham... - Nick był zbyt zaabsorbowany własnymi myślami o tym,
ż
e już najbliższa noc będzie jego i Lauren nocą poślubną, by w przekonujący sposób udać
zainteresowanie sprawą referowaną przez prawnika.
- Wygląda na to, że sprężyną wszystkiego jest Whitworth...
- Co ty powiesz? - Nick trochę się zaciekawił, usłyszawszy znienawidzone nazwisko,
ale nadal był myślami bardzo daleko od spraw firmy i walki z konkurencją.
- ...ale nie działa sam! Ma tu u nas swoją wtyczkę, szpiega, namierzyliśmy go, Nick.
To kobieta! Założyliśmy podsłuch na jej telefonie, mamy nagrania rozmów. Nick, ona
wczoraj przekazała Whitworthowi kopie tych czterech ofert Sinco, wiesz, o które mi chodzi...
Ośmielił się podjechać tuż pod budynek, żeby je od niej osobiście odebrać, mamy to na
zdjęciu!
- Stary drań! Tego to już za wiele! - zirytował się Nick, ale na myśl o zaplanowanym
jeszcze na dziś ślubie z Lauren w Las Vegas niemal natychmiast odzyskał równowagę. - Jak
tylko wrócę z podróży poślubnej - rzekł niefrasobliwym raczej tonem - zajmę się tym
facetem. Wykończymy go, prawda, Jim? - zwrócił się do Williamsa. - Będziemy przebijać
wszystkie jego oferty, nawet gdybyśmy mieli schodzić z proponowanymi cenami poniżej
kosztów własnych. Długo czegoś takiego nie wytrzyma, pójdzie z torbami i kwita!
Jim potakująco pokiwał głową. Nick zaczął nalewać szampana. Mike mówił dalej:
- Rozmawiałem już z sędzią Spathem. Jeśli tylko się nie sprzeciwisz, gotów jest
wydać nakaz aresztowania tej kobiety.
- A kim, u licha, ona właściwie jest, Mike?
- Kochanką Whitwortha, sir - wyrwał się Rudy, mimo że nie do niego było skierowane
pytanie. - Prześwietliłem tę damulkę osobiście, sir, nosi się jak modelka, ma fantastyczne
mieszkanko w Bloomfield Hills, Whitworth za to wszystko pła...
- Nazwisko! - Nick ryknął tak głośno, że przerażony ochroniarz zamilkł w pół słowa i
nie był już w stanie wydobyć z siebie głosu.
- Danner - odpowiedział za niego Mike Walsh. - Lauren Danner. Jak już mówiłem,
nakaz aresztowania...
- Zamknij się, Mike! Pozwól mi pozbierać myśli. Wracaj do siebie i czekaj, aż cię
wezwę. I zabierz mi stąd tych facetów! - wskazał na Collinsa i Rudy'ego.
- Nick... - odezwał się Jim Williams.
- Jim, Ericka, przepraszam was, ale też już znikajcie, razem z tym cholernym
szampanem! Mary wezwij mi tu zaraz Lauren i idź do domu! Nie ociągaj się, nic tu po tobie!
Nick został sam. Wciąż nie mógł do końca uwierzyć w tę straszną prawdę, którą przed
chwilą poznał. Lauren, jego Lauren - szpiegiem! Lauren, jego Lauren - kochanką
Whitwortha! Lauren, jego Lauren - podłą, perfidną zdrajczynią! Miał ochotę udusić ją
własnymi rękami. A potem skończyć ze sobą...
Lauren zdziwiła się, widząc w sekretariacie Nicka trzech pracowników ochrony.
Uśmiechnęła się niepewnie, przechodząc obok nich. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami
gabinetu, poprawiła włosy. Była zdecydowana wyznać Nickowi wszystko na temat swoich
kontaktów z Philipem teraz, od razu, pragnęła mieć tę okropną historię już raz na zawsze za
sobą, nie chciała czekać ani chwili dłużej! Weszła do środka. Zatrzymała się zdziwiona tuż za
progiem. W gabinecie było prawie ciemno, Nick zaciągnął zasłony na przeszkloną ścianę i nie
zapalił żadnego światła. Nie patrzył na nią. Stał odwrócony tyłem do wejścia. Zawołała:
- Nick, nareszcie jesteś, tak się cieszę!
- Zamknij drzwi.
Speszona szybko wykonała polecenie. - Nick...
- Tęskniłaś za mną, Lauren? - spytał.
- O tak! - odpowiedziała swobodniejszym tonem i podeszła blisko do niego.
- Jak bardzo?
- Odwróć się wreszcie do mnie, to się przekonasz.
Odwrócił się, ale nie popatrzył Lauren w oczy. Wziął ją pod ramię, podprowadził do
sofy.
- Teraz mi pokażesz, jak bardzo tęskniłaś - rzekł dziwnym, lekko schrypniętym
głosem.
Zaczął Lauren całować, zachłannie, pożądliwie. Rozpiął jej bluzkę i biustonosz,
obnażył piersi. Półnagą pchnął na sofę i przygniótł własnym ciałem. Niecierpliwą ręką
podkasał jej spódnicę, zsunął figi...
- Chcesz mnie, Lauren? - zapytał zdławionym półszeptem.
- Tak, Nick, tak, chcę... Nick!!!
Krzyknęła przeraźliwie z bólu, kiedy Nick nagle chwycił ją ręką za włosy i poderwał
się z sofy na równe nogi, ją również zmuszając do powstania.
- Zanim zaczniemy, dobrze mi się przyjrzyj - warknął. - Bo może myślisz, że masz do
czynienia z Whitworthem, może już ci się myli, kto cię...
- Nick, wysłuchaj mnie, proszę! Wszystko ci wyjaśnię!
Pchnął ją na sofę.
- No to wyjaśniaj, słucham. Dlaczego Whitworth kupował ci ciuchy i opłacał
mieszkanie? Po co tu dzisiaj do ciebie przyjeżdżał? Co mu podałaś w kopercie? Proszę
bardzo, wytłumacz mi, zanim się będziesz tłumaczyć przed sądem!
- Nick, posłuchaj, ja cię kocham...
- Ciekawe, czy dalej będziesz mnie kochała za pięć lat, jak już wyjdziesz z pudła
razem ze swoim kochasiem?
- Nick, proszę... Posłuchaj... Philip Whitworth nie jest moim kochankiem. To mój
krewny. Rzeczywiście, namówił mnie, żebym się wkręciła do Sinco i zdobyła dla niego
pewne informacje, ale przysięgam, nic mu nie powiedziałam... to znaczy... dopiero dzisiaj...
On zaczął mnie szantażować. Kiedy zobaczył moje zdjęcie w gazecie, zagroził mi, że...
- Miłego masz krewniaka, w ogóle miła z was rodzinka - rzucił szyderczo Nick. -
Szantażyści i szpiedzy!
- Posłuchaj, on mi na początku powiedział, że to ty opłacasz kogoś, żeby szpiegował
dla ciebie w jego firmie, że chcesz go w ten sposób zrujnować, nieuczciwie... Miałam tylko
zdemaskować...
- Nie próbuj mydlić mi oczu! Przecież to właśnie Whitworth płaci za szpiegowanie, a
nie ja! Płaci właśnie tobie!
- Nick, proszę... Dlaczego nie chcesz mnie spokojnie wysłuchać? Nick, błagam...
Nick, przecież ja cię kocham!
Lauren zaczęła spazmatycznie łkać. Nick spojrzał na nią zimno, obojętnie.
- Wstawaj! - syknął. - Przestań histeryzować! Pozapinaj się!
Podszedł do drzwi. Lauren drżącymi rękoma zaczęła zapinać bluzkę, w końcu z
wysiłkiem wstała, wspierając się rękoma o szklany blat stojącego obok sofy stolika. Nick
otworzył drzwi.
- Zabierzcie ją! - polecił ochroniarzom.
Trzej mężczyźni podeszli do Lauren, otoczyli ją. Spoglądała na nich, ale naprawdę
chyba ich w ogóle nie widziała. Wciąż miała przed oczyma twarz Nicka, kamienną, zimną i
przerażająco obojętną, w chwili gdy wzywał tych ludzi, żeby zabrali ją do aresztu. Twarz
teraz już niewidoczną, gdyż Nick, wsunąwszy ręce w kieszenie, znowu odwrócił się tyłem.
Lauren ocknęła się z oszołomienia, dopiero gdy jeden z ochroniarzy spróbował ją
chwycić za ramię.
- Ręce przy sobie! - syknęła, i spoglądając na Nicka, wyszła w otoczeniu eskorty z
gabinetu.
Nick znów został sam. Wziął z biurka zdjęcie Lauren, zrobione jej przez agenta, kiedy
przekazywała Whitworthowi kopie ofert. Usiadł na sofie. Zaczął się wpatrywać w fotografię.
„W chwili zdrady była równie piękna jak zawsze...” - pomyślał z goryczą. Odłożył zdjęcie.
Ukrył twarz w dłoniach.
Ochroniarze w milczeniu przeprowadzili Lauren korytarzem do windy. Zjechali z nią
na dół. „Policja pewnie czeka przed budynkiem” - pomyślała, ale po wszystkim, co już ją
spotkało tego dnia, nie była w stanie przejąć się nawet perspektywą aresztu.
Eskorta podprowadziła Lauren pod główne wyjście. Jeden ze strażników zapytał:
- Nie ma pani czasem jakiegoś płaszcza?
- Mam, został w biurze pana Williamsa, płaszcz, torebka...
- Proszę zaczekać, przyniosę.
Ochroniarz odszedł. Ku zaskoczeniu Lauren, dwaj pozostali ruszyli za nim. Nie mieli
zamiaru jej pilnować, zostawili ją samą! Zerknęła przez oszklone drzwi na podjazd przed
budynkiem. śadnego policyjnego samochodu nie było! Za to wokół, w obszernym hallu, było
mnóstwo ludzi: personel Global Industries i Sinco kończył akurat pracę, wszyscy rozchodzili
się do domów...
Lauren miała wrażenie, że wszyscy doskonale wiedzą, dlaczego ona tak stoi i czeka,
wydawało się jej, że na nią patrzą, pogardliwie, szyderczo, że nieomal wytykają ją palcami!
Nie mogła znieść tych pełnych potępienia ludzkich spojrzeń, czuła się jak napiętnowana. Nie
mogła tego wszystkiego znieść ani chwili dłużej! Pod wpływem tyleż nagłego, co
przemożnego impulsu, wybiegła z budynku i ruszyła w stronę Jefferson Avenue. „Wszystko
jedno dokąd, byle dalej od tego przeklętego miejsca!” - myślała.
Na parkingu Global Industries Building Jim Williams pomagał Erice Moran wsiąść do
samochodu. Lauren podeszła bliżej, spojrzała na niego pytająco. Rzucił tylko:
- Nie mam ci nic do powiedzenia!
Ruszyła dalej, w cienkiej jedwabnej bluzce i tweedowej spódnicy, w chłód i deszcz
późnojesiennego wieczoru. Minął ją samochód, którym odjechała Ericka. W chwilę później
usłyszała za sobą szybkie kroki. Ktoś podbiegł i chwycił ją za ramię. Stanęła. Odwróciła się.
To był Jim.
- Przeziębisz się w tę paskudną pogodę tak bez niczego - powiedział. - Weź mój
płaszcz. Bo przemarzniesz i przemokniesz na śmierć.
- Może tak byłoby najlepiej... - mruknęła Lauren, ni to do niego, ni to sama do siebie. I
zapytała głośniej: - Jim, wierzysz w to wszystko, o co mnie oskarżają?
- Niestety tak. Są dowody, niezbite, przecież wiesz. Muszę wierzyć.
- Ale ja nie muszę brać od ciebie płaszcza! - wybuchnęła. - Na szczęście nic już nie
muszę!
Odwróciła się od Jima, zrobiła pół kroku naprzód. Zawahała się i jeszcze na chwilę
stanęła. Rzuciła przez ramię:
- Kiedy prawda wyjdzie na jaw, powiedz ode mnie Nickowi, żeby nie próbował
przypadkiem mnie szukać. Nie chcę go znać!
Drżąc ze zdenerwowania i z zimna, ruszyła biegiem przed siebie. Nie zastanawiała się
nawet, dokąd biegnie. Mijała kolejne budynki... Nagle ujrzała jasno oświetlone okna
restauracji Tony'ego. Pomyślała, że tylko tam, u włoskich ziomków, u rodaków zmarłej
matki, znajdzie choć parę słów pociechy i chwilę bezinteresownej gościny. Podbiegła do
tylnego, kuchennego wejścia. Zaczęła stukać do drzwi. Otworzył jej sam Tony.
- Laurie! - wykrzyknął i złapał się za głowę, widząc ją w tak opłakanym stanie. -
Laurie, madonna mia, co się stało? Dominie, Joe, chodźcie tu szybko!
Obudziła się rano w wygodnym łóżku, w przytulnym, choć obcym pokoju. Przez
dłuższą chwilę nie wiedziała, gdzie właściwie jest i skąd się tu wzięła, z czasem, niestety,
przypomniała sobie wszystko, kolejne wydarzenia minionego popołudnia. Nie były to miłe
wspomnienia, poza tym ostatnim - wspomnieniem serdecznej opieki, jaką otoczyła ją cała
rodzina włoskiego restauratora, a zwłaszcza jego młoda synowa, żona Joego. To właśnie ona
przygotowała Lauren gorącą kąpiel, a potem ułożyła ją w łóżku w jednej z sypialni na piętrze,
nad restauracją.
Po przebudzeniu Lauren dość długo leżała bez ruchu. Bolała ją głowa, ręce, nogi, całe
ciało. „Cóż - pomyślała z rezygnacją - przynajmniej czuję, że żyję...”
Zaczęła się zastanawiać, jakie są szanse, by Nick kiedykolwiek poznał prawdę o tym,
co zrobiła. Doszła do wniosku, że niewielkie. No, może gdyby firma Sinco uzyskała chociaż
jeden z tych trzech kontraktów. .. Może Nick by się wówczas zastanowił, dlaczego Philip nie
przebił jego oferty, może porównałby oryginał oferty ze skorygowaną fałszywie kopią, wyjętą
widocznie przez kogoś z kosza na śmieci. Ale przecież wszystkie kontrakty mogą równie
dobrze dostać się jakiejś innej firmie, ani Sinco, ani przedsiębiorstwu Whitwortha! Jeżeli tak
się stanie, Nick na zawsze będzie przekonany, że ona, kobieta, której wyznał miłość i
zaproponował małżeństwo, niecnie go zdradziła.
Przytłoczona ponurymi myślami Lauren zdecydowała się w końcu wstać z łóżka.
Wyszła z mrocznego o poranku pokoju. Skierowała się korytarzem w stronę jasno oświetlonej
kuchni. Usłyszała głos Tony'ego, który rozmawiał przez telefon. Zatrzymała się.
- Mary, tu Tony, daj mi Nicka - mówił restaurator. - Nick? Mówi Tony. Przyjedź jak
najszybciej. Coś się stało z Laurie. Przybiegła do nas wczoraj wieczorem przemarznięta,
przemoczona, bez płaszcza w taką pogodę! śe co? Nick, nie mów do mnie takim tonem,
bardzo cię proszę... No, masz ci los, wykrzyczał się i odłożył słuchawkę!
Lauren weszła do kuchni. Tony i jego synowie siedzieli przy stole. Restaurator w
osłupieniu wpatrywał się w stojący przed nim aparat telefoniczny. Ujrzawszy Lauren
wybuchnął:
- Laurie, ten Nick chyba oszalał! Plecie, że mu wykradłaś jakieś informacje, a na
dodatek jesteś kochanką drugiego męża jego matki! I jeszcze mi grozi, że jeśli się ośmielę
wspomnieć mu jeszcze raz o tobie, to mnie załatwi, w banku, wszędzie... śe jak się nie
zamknę, to pójdę przez niego z torbami. A w końcu rzuca słuchawkę! Jak tak można, Laurie?
- Tony, nie denerwuj się, nie wiesz, co zaszło, nie orientujesz się...
- Orientuję się doskonale, jak on mnie potraktował, to wystarczy!
Restaurator jeszcze raz połączył się z Global Industries.
- Mary? Daj mi Nicka. śe co? Tak, jest tutaj. Nick nie chce ze mną gadać, ale Mary
chciałaby porozmawiać z tobą - zwrócił się do Lauren i podał jej słuchawkę.
- Tak, słucham cię, Mary - odezwała się Lauren tonem, w którym nuta lęku łączyła się
z nutą nadziei.
- Lauren, jeśli zostały ci jeszcze jakieś resztki poczucia przyzwoitości - rzuciła oschle
w słuchawkę starsza dama - to nie wplątuj Tony'ego w swoje sprawki, dobrze? Nick nie ma
zwyczaju rzucać słów na wiatr, niech więc Tony lepiej się nie wtrąca. Jasne?
- Tak. Całkowicie.
- To dobrze. Teraz poczekaj tam u nich jeszcze godzinkę, Mike Walsh przywiezie ci
twoje rzeczy i przy okazji wyjaśni ci od strony prawnej sytuację, w jaką się wpakowałaś.
Chyba że wolisz, żeby się z tobą komunikować przez Whitwortha...
- Mary, nie!
- To dobrze. W takim razie zaczekaj, a później daj już spokój Tony'emu i jego
rodzinie. Radź sobie sama, jak potrafisz.
Mary odłożyła słuchawkę. Lauren również. Usiadła przy stole. Opuściła nisko głowę.
- Zaraz sobie pójdę, jak tylko ktoś z Global Industries, to znaczy ich prawnik,
przywiezie mi płaszcz i torebkę - powiedziała.
- Laurie, zostań tak długo, jak tylko zechcesz, nie przejmuj się!
Spojrzała zdziwiona na Tony'ego, słysząc te słowa. W głosie restauratora nie
wyczuwała ani odrobiny potępienia, lecz tylko współczucie i sympatię.
- Lauren, my wszystko wiemy - odezwał się Dominie. - Wtedy kiedy byłaś u nas na
lunchu z tym facetem, z tą świnią, przypadkiem podsłuchałem zza przepierzenia, jak on cię
straszył, szantażował. Nie wiedziałem tylko, co to za typ, ale tata natychmiast go rozpoznał.
- Próbowałem od razu tego dnia dodzwonić się do Nicka - wtrącił się Tony - ale był
we Włoszech. Prosiłem Mary, żeby mi dala znać, jak tylko wróci, chciałem mu zawczasu
powiedzieć o twoich kłopotach. Nie zdążyłem. Za to tamten drań zdążył cię zmusić, żebyś mu
wydała te przeklęte informacje...
Lauren uśmiechnęła się gorzko.
- Tony, ten drań Whitworth wcale nie wyciągnął ze mnie prawdy! Wprowadziłam go
w błąd. Gdyby tylko Nick zechciał wysłuchać moich wyjaśnień...
- Rozumiem, ten popędliwy wariat ciebie potraktował tak samo jak mnie - pokiwał
głową Tony.
W pół godziny później obaj z synem towarzyszyli Lauren w rozmowie z Walshem,
który przybył w asyście Jacka Collinsa. Tony uznał bowiem, że będzie lepiej, jeśli „Laurie
pogada z tymi dwoma cwaniakami przy świadkach”.
- Tu jest torebka - zaczął Walsh. - Chce pani sprawdzić zawartość?
- Nie.
- W takim razie przejdźmy do sedna sprawy. Miss Danner, Global Industries posiada
wystarczające dowody, żeby wnieść przeciwko pani sprawę do sądu. Jeśli tego nie uczynimy,
to tylko dzięki wspaniałomyślnej decyzji pana Sinclaira. Ale ostrzegam! Gdyby kiedykolwiek
znów spróbowała pani działać na szkodę naszej firmy, wówczas już pani nie umknie
aresztowania. Radzę na wszelki wypadek w ogóle trzymać się od Global Industries z daleka.
- Ma pan rację, im dalej, tym lepiej! Już wcześniej sama do tego doszłam.
- Doskonale. Czy ma pani może do mnie jakieś pytania?
- Owszem. Jedno. Gdzie jest mój samochód?
- Został zaparkowany tuż obok tego budynku. Pozwoliliśmy sobie komisyjnie wyjąć
kluczyki z pani torebki. Pan Collins, nasz szef ochrony, przyprowadził pani wóz.
- Ach, szef ochrony! To pan osobiście zdobył te wszystkie „dowody” przeciwko mnie,
mister Collins?
- W ścisłej współpracy z moim asystentem i innymi funkcjonariuszami. A dlaczego
pani o to pyta, miss Danner?
- Nieważne. śegnam panów. Tony, Dominie, dziękuję wam za wszystko, z całego
serca!
Lauren wzięła ze stołu swoją torebkę. Wybiegła przed dom, wsiadła do samochodu i
ruszyła, mocno wciskając pedał gazu. „Im dalej, tym lepiej - myślała, - Jak najdalej od niego.
I jak najdalej od tego przeklętego Detroit”.
- Zadziwiająco piękna kobieta... - rozmarzył się Jack Collins po odejściu Lauren.
- Zadziwiająco piękna i perfidna oszustka! - sprowadził go na ziemię Mike Walsh.
- Panowie, to nie tak! - nie wytrzymał Tony. - Wiem, że macie przeciwko niej swoje
dowody, ale posłuchajcie jeszcze, co ja mogę w związku z tą sprawą powiedzieć! To znaczy
my obaj, ja i mój syn...
ROZDZIAŁ 20
Nick był tak zaskoczony, kiedy Mary, Tony, Jim Williams, Jack Collins i Mike Walsh
wparadowali bez uprzedzenia do jego gabinetu, że nawet nie pomyślał o tym, aby ich od razu
wyrzucić. Zapytał tylko:
- O co wam wszystkim, u licha, chodzi?
Spojrzeli trochę niepewnie po sobie.
- Może ja zacznę, sir... - odezwał się Collins.
- Słucham.
- Są pewne nowe dane w sprawie miss Danner. Ta historia z nią okazuje się znacznie
bardziej skomplikowana, niż dotąd sądziliśmy. Po pierwsze - Philip Whitworth. Jest kuzynem
jej ojca, a więc nie jej kochankiem, tylko raczej... mhm... stryjem. Owszem, Whitworth
udostępnił miss Danner mieszkanie, które w swoim czasie zajmowała jego flama, ale jak
zapewnia dozorca, wcale u niej nie bywał, pomógł jej tylko się wprowadzić, i to wszystko. Po
drugie - szpiegostwo pod pretekstem pracy w Sinco. Panna Danner istotnie najpierw złożyła
ofertę, ale potem próbowała się wycofać, celowo nawypisywała głupstw w testach i
kwestionariuszach. Czy tak postępuje autentyczny szpieg? Można przypuszczać, że raczej
pewne okoliczności zmusiły ją... uwikłała się w coś, z czego się potem nie umiała wyplątać...
Przecież w projekcie Rossiego też nie chciała brać udziału, prawda, mister Williams?
Wymawiała się od bezpośredniej współpracy z panem Sinclairem, czyż nie tak?
Jim Williams skinął głową. Jack Collins postawił retoryczne pytanie:
- A gdzie miałaby lepsze możliwości szpiegowania niż tutaj, w sekretariacie samego
szefa?
Zapadła cisza. Nick dłuższą chwilę siedział w głębokim zamyśleniu, z twarzą ukrytą w
dłoniach. Robił wrażenie człowieka, który się waha, którym targają sprzeczne uczucia.
- Chwileczkę, Collins - odezwał się w końcu. - A czy nie możemy podejrzewać, że
ona po prostu zręcznie się w ten sposób maskowała? śe asekurowała się przed wpadką?
Zgrywała niewiniątko, tego nie chciała, tamtego nie chciała, a koniec końców wszędzie się
wcisnęła, do wszystkiego dotarła, nawet do najbardziej poufnych informacji? Świetna z niej
aktorka, to już sam wiem najlepiej. Kiedy ją przedstawiałem Whitworthom, nigdy bym nie
pomyślał, że ich może znać, mało, że jest ich krewną i ma z nimi jakieś tajne konszachty.
Nawet nie mrugnęła tymi swoimi pięknymi oczyma!
- Nick, ona po prostu... zwyczajnie ogłupiała wtedy z zaskoczenia - wtrącił się Tony. -
Zamierzała ci potem jak najszybciej o wszystkim powiedzieć, wiem to z jej rozmowy z
Whitworthem, którą przypadkiem słyszałem, którą ja i Dominie słyszeliśmy! Wtedy właśnie
ten drań zaczął ją szantażować. Powiedział, że może milczeć tylko za cenę informacji w
sprawie jakichś ważnych kontraktów. śe jeśli ich nie dostanie, rozpuści plotkę...
- No i ona zgodziła się zapłacić tę cenę, ot co! - przerwał mu Nick. - Zgodziła się tym
łatwiej, że nie musiała płacić z własnej kieszeni. Chciała sobie załatwić milczenie Whitwortha
na koszt Sinco. Na mój koszt!
- Nie, Nick. Ona...
- Dość tego, Tony! Bądź łaskaw się zamknąć i wyjść! Wszyscy mi się stąd wynoście!
Nie mam czasu wysłuchiwać tych waszych bredni. Za parę godzin lecę do Chicago, muszę się
przygotować do podróży, trochę odpocząć... Czeka mnie parę dni trudnych pertraktacji z
grupą najpoważniejszych w tym kraju przedstawicieli finansów i przemysłu. Mamy przyjąć
wspólną strategię działania w skali międzynarodowej. Już raz przez Lauren Danner pokpiłem
tę sprawę. No i przez ciebie, Jim...
Jim nie odezwał się, choć doskonale pamiętał o swoim telefonie do Chicago. Za to
urażony restaurator stwierdził:
- Nick, jedź sobie dokąd chcesz i jedz, gdzie chcesz, byle nie u mnie. Skreślam cię z
listy stałych gości! Wpiszę cię z powrotem dopiero wtedy, kiedy zjawisz się u mnie z Lauren.
ROZDZIAŁ 21
Sekretarka pochyliła się nad Nickiem, który zasiadał przy stole obrad chicagowskiej
konferencji najgrubszych ryb amerykańskiego biznesu i poinformowała go szeptem:
- Przepraszam, że przeszkadzam, sir, ale jest do pana pilny telefon. Dzwoni pan James
Williams...
Nick skinął głową i wstał. Pozostali uczestnicy zgromadzenia jak jeden mąż spojrzeli
na niego z dezaprobatą i wyrzutem. Każdy z nich miał przecież mnóstwo ważnych i pilnych
spraw, a jednak na czas wspólnych obrad wszyscy zdołali zapewnić sobie niezbędny spokój.
Tylko on wprowadzał zamieszanie. I to już po raz drugi!
Nick, z wymuszonym przepraszającym uśmiechem, wyszedł z sali. Na zewnątrz
natychmiast spochmurniał. Był zirytowany, wręcz wściekły.
- O co znów chodzi? - warknął w słuchawkę.
- Nick, przepraszam, ale to naprawdę ważna sprawa. Uzyskaliśmy dwa spośród tych
czterech kontraktów. Wiesz, o które mi chodzi! Co do pozostałych... Ktoś nas przebił, jeszcze
nie ogłoszono kto. Tak sobie myślę...
- Nie jestem tego ciekaw! - przerwał mu bezceremonialnie Nick. - Bo ja sobie myślę,
Jim, że ten dureń Whitworth po prostu nie umiał z sensem do końca rozegrać partii, chociaż
położył łapę na wszystkich atutach. I tyle!
- Nick, ten facet to drań, ale na pewno nie dureń. Zdaje mi się, że sprawie Whitwortha
naprawdę trzeba się jeszcze raz dokładnie przyjrzeć, porównać to i owo...
- Jim, zdaje się, że wyraźnie ci powiedziałem, co masz robić w sprawie Whitwortha.
Przebijać wszystkie jego oferty, nawet z zejściem z naszą ceną poniżej kosztów. Chcę, żeby
nie przetrzymał w biznesie przyszłego roku, rozumiesz? Trzeba go puścić z torbami. To
wszystko.
Nick odłożył słuchawkę i powrócił na salę. Usiłował przysłuchiwać się obradom, ale
w istocie był myślami niezmiernie daleko od spraw międzynarodowego biznesu. Myślał o
Lauren, przypominał sobie jej rysy, jej spojrzenie, barwę głosu... Wspaniałe kształty jej
ciała... Upajający smak ust... Prawda, usilnie starał się o niej zapomnieć, żeby to sobie jakoś
ułatwić, umówił się nawet z Vicky Stewart na trzytygodniowy wyjazd na narty do Szwajcarii
w okresie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Miał nadzieję, że może wtedy...
- Mister Sinclair - wyrwał go z zamyślenia głos przewodniczącego obrad - rozumiem,
ż
e odnośnie do propozycji, o której w tej chwili dyskutujemy, jest pan za?
- Chciałbym poznać jeszcze trochę szczegółów, zanim podejmę ostateczną decyzję,
jak głosować - odparł Nick wymijająco.
- Jak to? - zdziwił się przewodniczący. - Przecież to była pańska propozycja, sam ją
pan zgłosił poprzednio pod dyskusję!
- Tak? W takim razie jestem za, oczywiście! - rzekł Nick z przepraszającym
ś
miechem.
Po zakończeniu obrad i po kolacji, którą uczestnicy konferencji spożyli w jednej z
najelegantszych chicagowskich restauracji, Nick przeprosił resztę szacownego towarzystwa i
zdecydował się wrócić do hotelu. Ruszył pieszo przez Michigan Avenue, z gołą głową i
rękoma w kieszeniach, nie zważając na śnieg, który sypał coraz gęściej i gęściej. Obojętnie
mijał efektownie oświetlone i świątecznie udekorowane wystawy sklepów. Myślał o Lauren.
O tym, jak go błagała, żeby ją do końca wysłuchał, żeby wysłuchał wszystkich jej
wyjaśnień... Myślał o dzisiejszym telefonie Jima Williamsa i o wielu niejasnościach w całej
historii z Whitworthem. Ludzie tego drania, owszem, trafili do Casano, ale tam węszyli już
całkiem na oślep, bo okazało się, że nawet nie znają nazwiska włoskiego chemika, A przecież
Lauren... Zresztą po szczegółowych badaniach laboratoryjnych wyszło na jaw, że Rossi to
zwykły fantasta, żeby nie powiedzieć, hochsztapler, i że cała sprawa staje się wobec tego
zupełnie bezprzedmiotowa. Więc Lauren...
Nick zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic, przed przejściem dla pieszych, czekając na
zielone światło. „Zielone światło... - pomyślał. - Prawie zawsze chwilę się na nie czeka, ale
kiedy już błyśnie, natychmiast trzeba ruszać naprzód, nie zwlekając, bo znów będzie za
późno. Trzeba ruszać od razu, bo inaczej można bez końca stać w miejscu... Stać w miejscu,
miotać się w miejscu, męczyć się, nudzie! Na przykład nudzić się z tą słodką idiotką Vicky
Stewart zamiast jechać na Boże Narodzenie do Szwajcarii z Lauren! Nie, do diabła ze
Szwajcarią! Święta najlepiej byłoby spędzić z Lauren w domu, przy choince, przy kominku...
Kochać się z nią na dywanie, pod choinką, to byłby najlepszy gwiazdkowy prezent! Kochać
się, płonąć z miłości w świetle i cieple płonącego na kominku ognia... O, nie! Nie będzie
ż
adnych świąt z Lauren Danner, z tą piękną zdrajczynią, z perfidną agentką tych przeklętych
Whitworthów!”
Nick przeszedł przez jezdnię na czerwonym świetle, nie zważając na pisk opon
hamujących gwałtownie samochodów, na dźwięk klaksonów i złorzeczenia rozsierdzonych
kierowców. Dotarł w końcu do hotelu. W rzęsiście oświetlonym, eleganckim hallu czekał na
niego... Jim Williams!
- Nick, gdzie ty się, u licha, włóczysz? - wykrzyknął na powitanie. - Musimy
natychmiast porozmawiać o Lauren! I o tych ofertach, które przekazała Whitworthowi!
Nick otrzepał się ze śniegu. Spojrzał na Jima podejrzliwie.
- Człowieku, zawziąłeś się, żeby mi dzisiaj zawracać głowę, ale skorzystam z resztek
cierpliwości, jaka mi jeszcze pozostała, i znów ci powtórzę, że jeśli chodzi o Whitwortha,
zależy mi tylko na jednym: chcę raz na zawsze wysadzić drania z siodła!
- Nick, nie musisz się wysilać. Lauren już to zrobiła. Spójrz, mam tutaj nasze
oryginalne oferty i kopie tego, co ta niesamowita dziewczyna podsunęła Whitworthowi, kiedy
szantażem wpędził ją w pułapkę. Sprytnie zmieniła niektóre cyferki, zobacz! Ten drań to
kupił! I właśnie na tym się pośliznął!
Nazajutrz rano Nicka Sinclaira znów brakowało przy stole obrad chicagowskiej
konferencji rekinów amerykańskiego biznesu...
ROZDZIAŁ 22
Miasteczko Fenster w stanie Missouri prezentowało się zimowo i świątecznie. Świeży
ś
nieg i bożonarodzeniowe dekoracje współtworzyły szczególną, niepowtarzalną, bajkową
atmosferę, jakiej o tej porze roku, w grudniu, przed gwiazdką, niewielkim, trochę sennym,
prowincjonalnym miejscowościom mogą zazdrościć najwspanialsze, najefektowniejsze,
tętniące życiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę metropolie...
Nick nie miał trudności z odnalezieniem cichej, wąskiej uliczki, przy której stał
skromny domek państwa Danner. Wielogodzinna podróż samochodem zaśnieżonymi
drogami, którą odbył, żeby tu dotrzeć, również wydawała mu się czymś śmiesznie łatwym w
porównaniu z tym, co miało niebawem nastąpić; w porównaniu ze spotkaniem z Lauren, którą
ogromnie kochał, a mimo to tak bardzo poniżył i tak brutalnie od siebie odepchnął.
Nick wysiadł z samochodu. Przeszedł przez niewielki frontowy dziedziniec domu, z
rosnącym pośrodku ogromnym starym dębem. Zastukał do drzwi wejściowych.
Otworzył mu młody mężczyzna. Nick pomyślał z przerażeniem: „Czyżby ona...
Czyżbym się już całkiem... spóźnił?” Opanował się jednak i postanowił bez względu na
wszystko doprowadzić sprawę do końca.
- Moje nazwisko Sinclair - przedstawił się. - Chciałbym zobaczyć się z Lauren.
- Jestem jej bratem - odparł tamten. - I wiem, że Lauren nie chce pana widzieć na
oczy!
Dowiedziawszy się, że młody człowiek to tylko brat, a nie amant Lauren, Nick
odetchnął z ulgą i natychmiast nabrał większej pewności siebie.
- Miły panie, przejechałem ładnych parę setek mil nie po to, żeby dać się tak łatwo
odprawić z kwitkiem! - odezwał się dość butnie.
- Leonardzie, pozwólmy człowiekowi wejść, skoro specjalnie jechał aż z Detroit. I
pozwólmy mu pomówić z Lauren przez pięć minut, niech usłyszy parę słów prawdy, skoro
ma na to ochotę - odezwał się z głębi domu, z hallu, starszy mężczyzna.
Leonard z wyraźną niechęcią zrobił Nickowi przejście. Robert Danner, dystyngowany
pan o oczach równie świetlistych i błękitnych jak oczy jego córki, wskazał mu ręką jedne z
wewnętrznych drzwi.
- Proszę tutaj, Lauren właśnie zaczęła ubierać choinkę...
- Pięć minut, ani chwili więcej! - przypomniał opryskliwym tonem Leonard.
- Zgoda, ale bez świadków!
- Panie, dyktować warunki to pan może...
- Lenny, daj spokój. Niech porozmawiają sam na sam - wtrącił się ojciec.
Nick z biciem serca wkroczył do niedużego, przytulnego saloniku. Lauren, w dżinsach
i luźnym swetrze, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała... po prostu prześlicznie! Nie
widziała, kto wchodzi. Była odwrócona tyłem do drzwi. Stała na krześle i zawieszała bombki
na górnych gałęziach bożonarodzeniowego drzewka.
- Lenny - rzuciła usłyszawszy kroki - przynieś mi jeszcze ze strychu gwiazdę i anioła!
Nick odezwał się:
- Moim zdaniem, gwiazda i anioł już tu są, w jednej osobie...
Lauren odwróciła się tak gwałtownie, że straciła równowagę i pewnie spadłaby z
krzesła, gdyby Nick nie przyskoczył do niej i lekko jej nie podtrzymał.
Pobladła z przestrachu, ale już w chwilę później oblała się rumieńcem złości i
krzyknęła z pasją:
- Ręce przy sobie, Nick! I bądź łaskaw stąd wyjść!
Nick cofnął się o pół kroku.
- Zanim będę musiał wyjść, pozwól, że ci pomogę zejść - zaproponował, wyciągając
ku Lauren rękę.
Zignorowała jego gest. Zgrabnie sama zeskoczyła z krzesła i powtórzyła:
- Bądź łaskaw wyjść, Nick! Precz stąd, powiedziałam!
- Lauren, chwileczkę... Proszę cię, pozwól...
- O nie! Ja też cię prosiłam, pamiętasz? Błagałam cię, błagałam na kolanach, a ty...
Ty... draniu!
Krzyczała coraz głośniej, w końcu wybuchnęła płaczem.
- Lauren, nie... Lauren, przepraszam! Bardzo cię przepraszam! - mówił Nick łamiącym
się ze wzruszenia głosem.
Stłumiony, zawstydzony głos i pełen skruchy ton, wydal się Lauren czymś
niezwykłym u tego tak zazwyczaj pewnego własnych racji mężczyzny. Wydał jej się
głosem... małego chłopca z opowieści Mary Callahan! Małego chłopca, którego przepędzono
od świątecznej choinki, któremu nie pozwolono dotknąć wymarzonego rowerka...
- Nick, czego ty właściwie ode mnie chcesz? - zapytała już spokojniej i ciszej.
- Przywiozłem ci prezent pod choinkę...
- Prezent?
- Tak, prezent gwiazdkowy, zobacz...
Podał Lauren zawiniętą w barwny papier i przewiązaną wstążeczką paczuszkę.
Poprosił:
- Zobacz, otwórz!
Lauren znów przypomniała sobie opowieść Mary Callahan o małym chłopcu, który
chciał przebłagać gwiazdkowym prezentem swą wyrodną matkę, żeby do niego wróciła.
- Rozpakuj, obejrzyj od razu! - powtórzył Nick.
Rozwiązała wstążkę, odwinęła papier. Ujrzała przepiękne puzderko, inkrustowaną
rubinami i brylantami szkatułkę mistrzowskiej jubilerskiej roboty! Poczuła, że znów
zaczynają dławić ją łzy, tym razem czułe łzy wzruszenia... Przecież tamten mały chłopiec też
przyniósł matce, przyniósł ukochanej kobiecie szkatułkę! śeby go nie odtrącała od siebie!
- Otwórz, zobacz, co jest w środku... - zachęcił Nick.
Lauren odchyliła wieczko. W kosztownym puzderku leżały... skromniutkie złote
kolczyki jej matki, te zostawione w Harbor Springs! Zagubione tam jak uczucie, które
wówczas pomiędzy nimi zapłonęło. Zagubione i teraz odnalezione...
- Nick!
- Lauren!
Podbiegli do siebie. Spojrzeli sobie prosto w oczy. On ujął ją za ręce.
- Najdroższa, tak bardzo mi ciebie przez te koszmarne dni brakowało! Tak bardzo cię
przepraszam... Za tamto, za wszystko, co było złe z mojej strony, za całą moją głupotę...
- Ja też cię przepraszam, Nick. W tym wszystkim było też sporo mojej własnej winy.
Chociaż... Chociaż nie chciałam ci zaszkodzić, chciałam tylko pomóc ojcu, rodzicom, temu
przeklętemu „kuzynowi”... W końcu tobie też! Widzisz, to, co zrobiłam, w co się wplątałam,
trzeba oceniać jakąś... podwójną miarą... Miarą tego, co zepsułam, do czego zostałam
zmuszona, ale też miarą tego, co próbowałam naprawić!
- Naprawiłaś wszystko, Lauren, teraz już o tym wiem, wszyscy wiedzą! Mary, Tony,
Ericka, Jim... Tony mnie skreślił z listy swoich gości, zapowiedział, żebym bez ciebie nie
pokazywał się więcej w jego restauracji. Mary zagroziła, że jeśli nie wrócisz ze mną do
Detroit, jeśli cię z powrotem nie przywiozę, odejdzie z Global Industries od stycznia. Ericka
znalazła twoje pamiątkowe kolczyki, oddała mi je przez Jima... Lauren, wróć ze mną! Lauren,
wróć do mnie! Wyjdź za mnie! Lauren, tak bardzo cię kocham!
Wyrwała z jego dłoni swoje dłonie i... zarzuciła mu ręce na szyję.
- Ja też cię kocham, Nick - wyszeptała przez łzy. - Ja...
Nie pozwolił Lauren dalej mówić. Zamknął jej usta pocałunkiem.
Nim nadeszła Gwiazdka, byli już małżeństwem od trzech dni... Boże Narodzenie
spędzali razem, we wspólnym domu. Tak jak wymarzył sobie Nick... pod choinką, przy
kominku... W błogosławiony czas świąt pozwolili zapłonąć burzliwym, jasnym płomieniem
namiętnościom i uczuciom, których pierwsze iskierki przebiegły pomiędzy nimi już podczas
pierwszego przypadkowego spotkania, u schyłku lata...
Blisko cztery miesiące przyszło im czekać na ostateczne spełnienie. Aż cztery! A
może tylko cztery? To chyba też można by oceniać podwójną miarą. Inaczej bezduszną miarą
zwykłego kalendarza, a inaczej miarą serca, miarą miłosnych pragnień!