..
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widziała przed sobą ścianę ulewnego deszczu i wartki błotnisty potok, w
którym całkiem ugrzęzły jej buty. Melanie Montgomery trzęsła się z zimna i ze
zmęczenia, z trudem utrzymując rozpostarty nad głową prochowiec. Kiedy
wychyliła w końcu głowę, ujrzała wyjątkowo posępny krajobraz. Kolumbijska
dżungla tonęła w sinej, dymiącej mgle. Dopiero na linii horyzontu majaczyły
postrzępione szczyty gór, przypominając jej, jakby nie dosyć miała zmartwień,
że do domu było strasznie daleko. Po raz pierwszy, odkąd przyjęła zaproszenie
Marii Teresy, żałowała swej pochopnej decyzji. W każdym razie zaczęła się
zastanawiać, czy nie przeholowała z samodzielnością. Matka powstrzymywała
ją oczywiście przed tym „szczeniackim wybrykiem", wymieniając tysiąc
nieszczęść, jakie mogą się przydarzyć samotnej dziewczynie podróżującej po
obcym kraju. Melanie znała tę czarną listę na pamięć. Długo by mogła
opowiadać o losie najmłodszego dziecka w rodzinie... Nawet Paul i Elise,
zaledwie kilka lat od niej starsi, z jakiegoś tajemniczego powodu nie raczyli
uznać, że ich dwudziestopięcioletnia „siostrzyczka" stała się dorosłą kobietą.
Nadal traktowali ją jak zbuntowaną nastolatkę. Więc cóż dopiero mówić o
matce…
Philip zaproponował jej ucieczkę w małżeństwo, ale uznała ten krok za
zbyt drastyczny. I dość ryzykowny. W końcu chodziło o wyrwanie się spod
nadopiekuńczych skrzydełek rodziny, a nie schronienie pod inne skrzydła.
Bardzo ich wszystkich kochała, jednak doszła do wniosku, że przebrali miarkę.
Zwłaszcza Elise miała denerwujący zwyczaj węszenia i wtrącania się do życia
młodszej siostry przy każdej okazji. Jakby wychowywanie dwójki własnych
dzieci nie pochłaniało jej dostatecznie dużo czasu i energii.
Tak więc Melanie, nie zważając na katastroficzne przepowiednie matki, z
milczącym uporem przygotowywała się do podróży. Zapewne ten sam
wrodzony upór sprawił, że mały sklep z upominkami, który zaczęła prowadzić
po ukończeniu college'u, rozkwitł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po
trzech latach mogła być z niego naprawdę dumna. Zdobyła klientów, którzy
przyjeżdżali do ich małego miasteczka w północno-wschodnim Tennessee z
odległych okolic po to tylko, żeby sprawdzić, czy wymyśliła lub sprowadziła
coś nowego. Zaproszenie od Marii Teresy nadeszło akurat w momencie, kiedy
poczuła się swoim zajęciem znużona.
Po podróży do Ameryki Południowej spodziewała się nie tylko
turystycznych wrażeń, ale i świeżych pomysłów na… upominki. Z Marią Teresą
przyjaźniły się przez cztery lata college'u. W każde wakacje, kiedy Kolumbijka
wybierała się do swojego domu w Villa Yicencias, błagała przyjaciółkę, żeby z
nią pojechała.
Jednak zawsze miały pecha. Zawsze coś krzyżowało im plany. Tym razem
Melanie podjęła nieodwołalną decyzję. Musiała tylko dotrzeć pod właściwy
adres. Potoczyła wzrokiem po szarym, mokrym krajobrazie i ciężko westchnęła.
Och, żeby z tej mgły wyłonił się nagle autobus i zabrał ich stąd…
Mogło być jeszcze gorzej, pomyślała natychmiast. Gdyby nie przewodnik,
czułaby się jak ostatnie żywe stworzenie na tonącej w deszczu planecie. Zaczęła
wypatrywać sylwetki Julia w wąwozie, do którego stoczył się samochód.
Dostrzegła tylko pojazd, kilkaset metrów poniżej drogi, przewrócony na bok i
zatopiony do połowy w błotnistej mazi. Gdyby nie błyskawiczny refleks Julia,
spadliby tam oboje razem z samochodem. Zorientował się nagle, że gigantyczna
lawina błota porywa ich ze sobą, że nie mają najmniejszej szansy na ucieczkę.
Wrzasnął, żeby skakała. Melanie zrobiła to natychmiast - bez wahania,
zadziwiająco sprawnie. Auto potoczyło się po śliskim zboczu, a Julio, oniemiały,
czekał, aż się zatrzyma. Potem zszedł do niego ostrożnie, obszedł dookoła kilka
razy, kręcąc rozpaczliwie głową. Wysłużone cztery kółka były jego narzędziem
pracy, źródłem utrzymania rodziny, a tu koniec…
Cholerny świat, pomyślała Melanie. W tej okolicy trudno mu będzie
wyczarować jakiś porządny dźwig. Według mapy, Villa Vicencias dzieli od
Bogoty nie więcej niż sto trzydzieści kilometrów. Drobiazg, myślała jeszcze na
lotnisku. W Tennessee taką trasę przemierza się w niespełna dwie godziny. Tutaj
jednak musieli pokonać potężny łańcuch górski (droga wznosi się miejscami do
trzech tysięcy sześciuset metrów ponad poziom morza), żeby dotrzeć do
otoczonego dżunglą miasta. Niestety, pogoda zatrzymała ich w wysokich
górach, z dala od ludzkich osad, bez żadnej nadziei na pojawienie się w mgle
autobusu.
Ciekawe, co by zrobiła Elise na moim miejscu? Tylko że siostra nigdy nie
znalazłaby się w podobnej sytuacji. Elise nie podjęła w swoim życiu ani jednej
pochopnej decyzji. Ciągłe porównywanie Melanie do Elise było najbardziej
irytującym zwyczajem ich matki. Elise nie miała nigdy żyłki podróżniczej.
Skończyła college, została pielęgniarką, a potem zaczęła wieść przykładne
życie. Po pierwszym nieudanym małżeństwie wyszła za Damona Trenta i odtąd,
nareszcie w swoim żywiole, z radosnym oddaniem grała rolę matki i żony.
Melanie od dzieciństwa prześladowało pytanie dorosłych: „Dlaczego nie
bierzesz przykładu ze swojej siostry?" Zacisnęła odruchowo szczęki. Z wyglądu
prawie bliźniaczki: blondynki o skandynawskiej urodzie, chociaż włosy Melanie
były nieco jaśniejsze, o lekko srebrnym odcieniu, cienkie, ale bardzo gęste. Jak
to dobrze, że zaplotła je przed wyjazdem w warkocz! Ładnie by teraz wyglądała
z zabłoconą szopą. Zielone oczy sióstr prawie nie różniły się odcieniem. Obie
były wysokie… i na tym kończyło się podobieństwo. Melanie tryskała życiem, z
otwartymi ramionami witała każdy nowy dzień. I nie bała się ryzyka. Jako
dziecko zamęczała dorosłych pytaniami płynącymi z niewyczerpanego źródła jej
ciekawości.
Ocknęła się z zamyślenia. Powinna myśleć tylko o tym, jak wydostać się
z tarapatów. To nie Stany, gdzie pierwszy zatrzymany kierowca podwiózłby ją
do najbliższego domu, w którym zapytałaby, czy może skorzystać z telefonu i
po kłopocie. Od kilku godzin nikt tędy nie przejeżdżał, żadnych śladów życia w
zasięgu wzroku… Poczuła gęsią skórkę na plecach. Nigdy dotąd nie czuła się
tak bezradna i samotna.
- Julio? Gdzie jesteś? - usłyszała własny zdławiony głos i jakiś szelest za
plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej przewodnik oddychał ciężko,
nadaremnie próbując wytrzeć twarz z błota.
- Przykro mi, senorita Montgomery, nie udało mi się wyjąć pani bagażu.
Pogratulowała sobie trzeźwości umysłu. W ostatniej chwili przed skokiem
złapała torebkę z pieniędzmi i paszportem. Szkoda, że nie mogą się na razie do
niczego przydać…
- Co my teraz zrobimy? - spytała.
Julio wzruszył ramionami. Melanie zrozumiała z jego opowieści w czasie
podróży, że zbliża się do pięćdziesiątki, ma sześcioro dzieci, w tym dwoje już
dorosłych mieszkających w Kartagenie, i jest bardzo szczęśliwy, że dzięki tej
„fantastycznej maszynie" zarabia na godne życie całej ósemki.
Stali w milczeniu, pogrążeni w rozpaczy. Słowa pocieszenia na nic by się
zdały, nawet gdyby Melanie potrafiła je wykrztusić. Widziała na własne oczy,
jak ten cudowny samochód, od którego zależał los wielkiej rodziny, stoczył się
jak piłka po błotnistym stoku. Groza. Pierwszy odezwał się Julio.
- Tam dalej, kilka albo kilkanaście kilometrów stąd, jest jakaś osada. Nie
ma innego wyjścia. Musimy iść na piechotę.
Tymczasem… Na przeciwległym krańcu kontynentu, w Buenos Aires,
Justin Drake, przedstawiciel Treńt Enterprises w Ameryce Południowej,
prowadził ważne negocjacje z potencjalnym wspólnikiem firmy. Choć znał
hiszpański, wytężał całą swoją uwagę, żeby nie uronić ani słowa Argentyńczyka,
który mówił z prędkością karabinu maszynowego.
- Musi pan zrozumieć - powiedział dobitnie Jorge Villaneuva - że
zawarcie spółki z Trent Enerprises leży także w interesie firmy, którą ja
reprezentuję, ale nie mogę podjąć takiej decyzji bez zgody moich dyrektorów.
Nie wątpię, że pan rozumie…
- Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Justin z lekkim uśmiechem.
Argentyńczyk stracił zimną krew, a o to mu właśnie chodziło… - Jednakże
liczymy na konkretną odpowiedź w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W innym
razie zmuszeni będziemy zmienić plany.
- Ależ to niemożliwe! - wybuchnął Jorge. - Trzeba być cudotwórcą, żeby
w dwa dni zwołać wszystkich członków rady na specjalne posiedzenie. Chyba
zgodzi się pan… - przerwał, gdy w drzwiach pojawiła się sekretarka.
- Proszę mi wybaczyć, senor Drake. Senor Trent dzwoni z Chicago.
Powiedział, że musi z panem niezwłocznie rozmawiać.
Justin spojrzał na Argentyńczyka, który wyraźnie zbladł. Przeprosił go
natychmiast i wyszedł do swojego gabinetu.
- Damon?
- Cześć, Justin. Przepraszam, wiem, że rozmawiasz z Villaneuvą, ale nie
mogłem z tym czekać.
- Co się stało?
- Kiedy najwcześniej mógłbyś wylecieć z Buenos Aires?
- Wylecieć?! Sam wiesz, że prowadzę niezwykle delikatne pertraktacje.
-Wiem. Nie prosiłbym cię o pomoc w błahej sprawie.
Damon Trent był nie tylko jego pracodawcą, ale najbliższym
przyjacielem. I rzadko prosił o pomoc kogokolwiek. Justin zdrętwiał. Damon
musiał wpaść w prawdziwe tarapaty.
- Jasne. Mów, co mam robić.
- Chcę, żebyś poleciał do Bogoty. Siostra Elise zniknęła.
- Melanie… - Justina oblał zimny pot - zginęła w Kolumbii? A co za licho
poniosło ją właśnie tam?!
- Z tego co zrozumiałem, wybrała się w odwiedziny do koleżanki. Szkoda
gadać. Poleciała trzy dni temu. Przysięgła, że zadzwoni, gdy tylko dotrze na
miejsce. Telefonowaliśmy do przyjaciółki. Ona też nie dostała żadnej wieści.
Pomyślała, że Melanie odłożyła wyjazd.
- A wiesz przynajmniej, czy dotarła do Kolumbii?
- Tak. Pierwszą noc spędziła w hotelu "Tequendama" w Bogocie, ale
rankiem się wymeldowała. Nie mamy pojęcia, dokąd pojechała, ale tak na
zdrowy rozum musiała wynająć jakiś samochód i ruszyć do Villa Vicencias.
- Cholera! Musiała upaść na głowę, żeby pakować się tam sama!
- Powiedz jej to osobiście - odrzekł sucho Damon.
- Spokojna głowa. Powiem jej dużo więcej. Jak tylko odnajdę gówniarę.
- Masz nadzieję, że ci się uda?
Justin wyobraził sobie, co mogło spotkać samotną młodą kobietę w
Kolumbii, ale tylko głośno przełknął ślinę i odpowiedział opanowanym głosem:
- Znajdę ją, Damon. Już mnie tu nie ma.
- Dzięki, Justin.
- Dobrze, że zwróciłeś się z tym do mnie. Szkoda tylko, że nie wiedziałem
wcześniej o tej wyprawie.
- Szczerze mówiąc, prawie nikt nie wiedział. Kiedy zadzwoniła do nas jej
matka, Melanie była już w drodze.
Justin spotkał ją tylko raz w życiu, dobrych kilka lat temu, kiedy była
uczennicą. Pamiętał, że miała zielone, błyszczące oczy i rozbrajający uśmiech.
Mimo młodego wieku zdawała się doskonale wiedzieć, co chce zrobić ze swoim
życiem. Ilekroć Elise próbowała skrytykować jej plany albo do czegoś namówić,
dziewczyna stawała okoniem. Wyglądała na rogatą duszę, ale żeby do
Kolumbii… Na samotną wycieczkę?!
Przypomniał sobie, że nie skończył rozmowy z Damonem.
- Będę z tobą w kontakcie.
- W porządku. Aha, jeszcze jedno… - Damon zawiesił głos.
- Co takiego?
- Nie ryzykuj, Justin. Spróbuj się dowiedzieć, gdzie ona jest… jeśli to
możliwe, ale nie baw się w bohatera. Proszę cię.
- Kto? Ja? Za wiele lat spędziłem w gabinecie za biurkiem, żeby
sprawdzać swoje kwalifikacje na bohatera.
- Tylko że ja pamiętam, co robiłeś, zanim zacząłeś pracować u mnie, więc
nie czarujmy się. Wilka zawsze ciągnie do lasu. Bądź ostrożny, stary.
- Dobrze, dobrze. Swoją drogą, dziękuję, że mi przypomniałeś stare czasy.
Mógłbym odnowić niektóre kontakty.
- A czy mógłbyś tego nie robić?
- Nie bój się. I tak wrócę do ciebie.
- Dzięki za pocieszenie.
- Drobiazg.
Justin odłożył słuchawkę, ale wpatrywał się w nią jeszcze kilka sekund,
zbierając myśli. Połączył się z Marią.
- Zamów bilet na najbliższy samolot do Bogoty. Rezerwacja w jedną
stronę.
Musi jeszcze pojechać do domu, żeby się przebrać. W garniturze
biznesmena nie zrobiłby dobrego wrażenia w tych kilku zakątkach Kolumbii,
które zapamiętał najlepiej i których nie zapomni do końca życia…
Boże, nie mogła wybrać gorszego miejsca na świecie. Przysiągł sobie
kilka lat temu, że nigdy tam nie wróci. Ale tak to już bywasz niektórymi
deklaracjami. Czają się na człowieka, żeby dopaść go w najmniej
spodziewanym momencie i zrobić "zygu, zygu". Naprawdę nie ma wyjścia…
Był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o Villaneuvie.
- Wybaczcie, panowie - zaczął w progu sali konferencyjnej - ale musimy
przerwać nasze spotkanie. Zmuszają mnie do tego nadzwyczajne okoliczności.
Mam nadzieję, że wrócę za tydzień i będę do panów dyspozycji.
- Za tydzień! - powtórzył nieswoim głosem Jorge. - A więc pan Trent
odrzuca nasze warunki?
- Tego nie powiedziałem.
- Ale sytuacja jest dostatecznie wymowna. Proszę mi dać kilka godzin…
- Nie mam nawet czasu. Muszę zdążyć na samolot.
- Gdzie zatem możemy pana znaleźć? Dokąd dzwonić, kiedy tylko
dostanę formalną zgodę?
- Proszę zostawić wiadomość - odpowiedział Justin po chwili milczenia -
w hotelu "Tequendama" w Bogocie. - Dostrzegł ulgę w oczach Argentyńczyka,
który doskonale wiedział, że Trent Enterprises nie prowadzi żadnych interesów
w Kolumbii.
Pożegnali się pospiesznie, a Justin wrócił myślami do Melanie. Co też się
mogło wydarzyć?
Kilka godzin później wciąż zadawał sobie to samo pytanie. W hotelu
doskonale pamiętali, kiedy się wymeldowała, i że jakiś człowiek pomagał
wynosić jej bagaże. Nic więcej. Żadnych śladów, nie potrafili nawet podać
rysopisu mężczyzny ani marki jego samochodu. Justin poczuł się wściekle
bezradny. Jedyne, co mu pozostawało, to wynająć samochód i podążyć przez
góry "najprostszą" drogą, która wiodła do Villa Vicencias. Deszcz nie ułatwiał
sprawy. Kiedy już znalazł pojazd i kierowcę, dowiedział się, że trasa jest trudna,
a po kilku dniach ulewnych deszczy wręcz karkołomna. Uchwycił się więc
nadziei, że tylko pogoda zatrzymała Melanie w drodze. Nie mógł się doczekać
tego spotkania. Już on jej uświadomi - w kilku krótkich lekcjach - co może
przydarzyć się młodej damie podróżującej samotnie po obcym kraju.
Jednocześnie modlił się w duszy, żeby pierwszej lekcji nie miała już za sobą.
Chyba po raz pierwszy w życiu Melanie narzekała na swój los.
Domiasteczka dotarli po zmierzchu. Ulice z powodu słoty były opustoszałe, ani
śladów życia, na szczęście jednak Julio zachowywał się tak, jakby najgorsze
mieli za sobą. Znalazł nocleg, potem zaczął szukać ekipy ratowniczej, która
wyciągnęłaby samochód. Czyli nie poddał się… Nigdy nie czuła się tak
samotna. Jej słaba znajomość hiszpańskiego okazała się bezużyteczna. Ludzie
tutaj mówili zbyt szybko, żeby mogła wychwycić więcej niż dwa albo trzy
słowa. Nie było też telefonów, a więc żadnej szansy na kontakt z Marią Teresą.
Zastanawiała się rozpaczliwie, co robić - spróbować wrócić do Bogoty
czy znaleźć inny samochód i jechać dalej.
Następnego ranka o nic już się nie martwiła. Z gorączką, w głębokiej
malignie, widziała tylko jak przez mgłę twarze ludzi, które, nie wiedzieć czemu,
pojawiały się i znikały, coraz mniej wyraźne. Potem była pewna, że krząta się
wokół niej matka, podaje lekarstwa, poprawia kołdrę, wypominając oczywiście
jej głupotę. Czasami przychodziła Elise. Dotykała czoła Melanie chłodnymi
dłońmi, przemawiała łagodnie i podsuwała jej coś do zjedzenia. Melanie
próbowała tłumaczyć, jak bardzo chce się od wszystkich wyzwolić, że czuje się
stłamszona ich miłością. Wydawali się nie rozumieć. Mruczeli nad nią
pocieszająco, a raczej nad jej chorym, rozpalonym ciałem.
- Zwały błota zatarasowały drogę. - Kierowca zjechał na pobocze. Mimo
że przestało padać, chmury wisiały nisko nad dżunglą i nadal wyglądały
groźnie.
W Justinie wzbierał coraz większy niepokój. Czyżby gwałtowna fala błota
i kamieni zmiotła ich z drogi? Wygrzebał się z samochodu i podszedł do skraju
zbocza.
- Co zamierza pan robić, senor? Dalej nie pojedziemy.
Dobre pytanie. I była na nie tylko jedna odpowiedź.
- Muszę iść na piechotę. Proszę. - Justin wręczył mężczyźnie zwitek
pieniędzy.
- Chce pan tu zostać? - Szofer spojrzał na niego jak na szaleńca.
- Nie. Chcę dalej szukać mojej znajomej.
- Ale, senor, jak pan wróci do Bogoty?
- O to będę martwił się później.
Mężczyzna wzruszył ramionami, całkowicie przekonany, że wszyscy
norteamericanos są stuknięci. Justin zapiął pod szyję nieprzemakalną kurtkę,
wziął plecak i ruszył przed siebie. Godzinę później dostrzegł samochód, który
mógł należeć do przewodnika Melanie, a przez następną godzinę usiłował się do
niego zbliżyć - z duszą na ramieniu i nadzieją, że nie znajdzie w środku ludzi.
Gdyby tam byli, szanse na przeżycie mieliby zerowe.
Zajrzawszy przez szybę, odetchnął z ulgą i w tej samej sekundzie na
przednim siedzeniu dostrzegł apaszkę Melanie. Pamiętał nawet dzień, kiedy
Elise pochwaliła się udanym prezentem dla siostry: "Spójrzcie, jaki niesamowity
deseń". Justin sam nie wiedział, co czuje. Z jednej strony wielką ulgę, że jest na
właściwym tropie. Z drugiej, wyobraźnia podsuwała mu najtragiczniejsze
scenariusze tego, co mogło się wydarzyć. On sam znał Kolumbię jak własną
kieszeń i najgorszemu wrogowi nie życzyłby takich doświadczeń. Po kilku
latach pracy w brygadzie antynarkotykowej zaklinał się, że nigdy więcej jego
stopa nie postanie na tej ziemi.
O ironio losu! Gdyby natknął się teraz na "starych znajomych", znalazłby
się w większym niebezpieczeństwie niż Melanie. Ale nie było wyjścia. Damon
wiedział, co robi, prosząc właśnie jego o pomoc.
Podróż do najbliższego miasteczka okazała się znośna, chmury bowiem,
jakby na zaklęcie Justina, powstrzymały się z ulewą do chwili, kiedy
przekroczył próg jedynego w tej okolicy, obskurnego hoteliku. Zapytał o
Melanie. Oczywiście nie mogli nie zapamiętać kobiety o jej wyglądzie. Dotarła
tutaj z przewodnikiem dzień albo dwa dni temu, ale wynajęła pokój w
prywatnym domu. Jakiś mężczyzna podał mu dokładny adres i wtedy Justin
zaczął się poważnie zastanawiać: czy poczekać do rana, czy też dalej kusić licho
i przedzierać się po ciemku przez deszczową nawałnicę po to jedynie, żeby
wygarnąć smarkuli, co myśli o jej niedorzecznych planach wakacyjnych.
Mężczyzna, który przyprowadził ją do miasteczka, dziękował podobno
Bogu, że odpowiedzialność za Amerykankę spadła na kogoś innego. W
pierwszej chwili, kiedy Justin usłyszał, że dziewczynie nic się nie stało,
zachwiał się na nogach. Potem zaczęła wzbierać w nim złość, ale natychmiast
się opanował. Z tego, co wiedział o Melanie, nie tylko mu nie podziękuje, ale
będzie wściekła, że jakiś facet śmiał jej deptać po piętach. Wyrecytuje mu, że
"nie jest dzieckiem", "sama wie, co ma robić", "nie potrzebuje anioła stróża" itd.
Spróbuje odwrócić kota ogonem. Nie szkodzi. Teraz już mu wszystko jedno. Im
szybciej wyciągnie ją z Kolumbii i odstawi do domu, tym lepiej. Wzruszył
ramionami. O tej porze na pewno jeszcze nie śpi. No i powinna wiedzieć o jego
obecności w miasteczku… Co za różnica, dzisiaj, czy jutro… Woli mieć to z
głowy. Trafił pod wskazany adres bez kłopotu.
Kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi na oścież, zdążył zapukać, i
przyjęła jego wyjaśnienie z okrzykiem ulgi.
- Dzięki Bogu! Tak się cieszę, że pan przyjechał! Piękna lady jest chora,
ma wysoką gorączkę. Może pan coś poradzi. Proszę za mną. O, Najświętsza
Panienko, jak to dobrze! Jak to dobrze!
Serce podeszło mu do gardła. Niemożliwe, żeby przed wyjazdem nie
zaszczepiła się przeciwko malarii… Kiedy weszli na górę, kobieta uchyliła
drzwi i cofnęła się zdecydowanie, czekając, aż Justin wejdzie pierwszy.
W małej sypialni paliła się tylko nocna lampka. Kobieta leżąca w łóżku
wcale nie przypominała mu uczennicy, którą poznał kilka lat temu. Melanie jako
młoda dziewczyna wydawała mu się interesująca. Dorosła Melanie była
olśniewająco piękna. Miał nieprzepartą ochotę dotknąć jej aksamitnego
policzka. Sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak delikatny…
Leżała spokojnie niczym śpiąca królewna. Zupełnie bezbronna, w jakimś
obcym domu, w zapomnianym przez Boga i ludzi miasteczku. Justinowi nie
mieściło się to w głowie. Co też mogło skłonić dorosłą kobietę - bo przecież
Melanie nie wygląda na niesforną nastolatkę - do narażania się w tak głupi
sposób?!
Nie mógł pozbierać myśli ani oderwać od niej oczu. Mimowolne
podniecenie wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Usiadł na brzegu
łóżka i zaczął gładzić jej długie, miękkie włosy. Podziwiał regularne rysy
twarzy, lekko wystające kości policzkowe, prosty delikatny nos i ślicznie
wykrojone usta. Były lekko nabrzmiałe, jakby stworzone do pocałunków. Kiedy
musnął palcami rozpalone policzki, Melanie uniosła powieki… i, o dziwo, w jej
wzroku Justin nie dostrzegł śladu zaskoczenia.
- Witaj… - szepnęła miękko - zdążyłeś na przyjęcie. Rodzinka stawiła się
w komplecie. Ty też mi powiesz, że jestem głupia i tak dalej?
Mimowolnie rozejrzał się po pokoju. Byli sami. O czym ta dziewczyna
mówi? Kto według niej przyjechał? Ujął w ręce jej rozpaloną dłoń, a potem
gładził powoli wszystkie palce, jeden po drugim, masując lekko opuszki.
- Hm, wydają rodzinne przyjęcie, ale powiedz, na jaką to cześć…
- Zapomniałam - mruknęła zbolałym głosem. - Strasznie tu gorąco.
Dlaczego nikt nie włączył klimatyzacji?
- Z troski o twoje zdrowie. Mogłabyś się przeziębić.
- Elise powinna mnie ostrzec, że przyjedziesz.
- Elise nie wiedziała, gdzie jesteś.
- Och, ona i mama zawsze wiedzą, gdzie jestem. Założę się, ze wynajęły
drużynę tropicieli, którzy śledzą każdy mój krok. - Powiedziała to z takim
niesmakiem, iż Justin ledwie powstrzymał się od śmiechu.
Przedni pomysł, pomyślał. Drużyna tropicieli zaoszczędziłaby wszystkim
zmartwień.
- Kochają cię - odparł poważnie.
- Wiem - westchnęła ciężko. - Ja też ich kocham, ale mam prawo do
własnego życia.
- Po to właśnie uciekłaś do Kolumbii? Żeby żyć własnym życiem?
- Próbowałam, ale była ulewa, prawdziwy potop, ślisko… no i samochód,
którym jechałam, stoczył się w przepaść.
- Rozumiem. Trudno być niezależnym bez samochodu.
Uśmiechnęła się i tym jednym uśmiechem oczarowała go na dobre.
- Wiem, że jesteś nieprawdziwy…
- Nie?
- Po co Justin Drake miałby tu przyjeżdżać? Nawet gdyby… Nie
siedziałby przy mnie i nie słuchał opowieści o rodzinnych kłopotach.
- Ach tak? Nie siedziałby? A to dlaczego?
- Bo Justin jest wspaniałym, przebojowym facetem, który nie zagrzewa
nigdzie miejsca. Wiesz, tacy jak on nie mają czasu. Gonią przecież po całym
świecie w poszukiwaniu nowych celów. Wciąż przesuwają granice. Zdobywają
szczyty.
- Ta ironia w głosie… Zdaje mi się, że ów Justin, czy jak mu tam, naraził
ci się.
- Nie, skąd, to porządny facet, tylko rzeczywiście… nie w moim typie.
"Dominujące osobowości" nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej… - Melanie
uśmiechała się, ale nie mogła dokończyć zdania. - Wydajesz mi się tak
prawdziwy… - westchnęła żałośnie - ale nic nie widzę…
Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Justin przetarł jej twarz
wilgotnym ręcznikiem.
- Spróbuj teraz zasnąć.
- Co za niemądra propozycja… Przecież śpię.
Nachylił się, żeby pocałować ją w policzek. Melanie odwróciła
niespodziewanie głowę i wtedy na ułamek sekundy spotkały się ich wargi. Justin
podskoczył odruchowo, ale pokusa wydała mu się nie do przezwyciężenia.
Tylko jeden pocałunek, pomyślał.
Jej usta rozchyliły się natychmiast. Były drżące i niewiarygodnie słodkie.
Błądził po nich językiem, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do zabawy,
coraz bardziej pospiesznie i zachłannie - wstydząc się nieco, że wykorzystuje
chorą, majaczącą dziewczynę. Wyobraził sobie furię, w jaką wpadnie Melanie,
kiedy wyzdrowieje. Zdecydował jednak natychmiast, że chwila w jej ramionach
warta jest nie tylko własnych wyrzutów sumienia, ale i awantury, którą z
pewnością zrobi mu… później.
ROZDZIAŁ DRUGI
Melanie otworzyła oczy. Pokój, którego nie poznawała, skąpany był w
słońcu. Nareszcie! Odzyskała przytomność, nie słyszała żadnego deszczu, a
doskwierał jej tylko głód. Przeciągnęła się z uśmiechem. Jak długo to mogło
trwać: gorączka, majaczenie, dzień zlewający się z nocą, natarczywe sny, z
których każdy był projekcją jej lęków i pragnień? Jak gdyby, nie wychodząc z
kina, oglądała przegląd filmów z Melanie Montgomery w roli głównej.
Najpierw, zagubiona w dżungli, mokła w ulewnym deszczu. Potem matka, w
zgodnym chórze z rodzeństwem, wypominała jej karygodny brak rozsądku. W
"happy endzie" wystąpił Justin Drake.
W skrytości ducha musiała przyznać, że jak na człowieka, którego
spotkała jeden jedyny raz w życiu, pan Drake zrobił na niej piorunujące
wrażenie. Pamiętała każdy szczegół jego wyglądu - wzrost, brązowo-miedziane
włosy i oczy, które zmieniały barwę w zależności od nastroju: od głębokiego
błękitu, poprzez kolor szaroniebieski do srebrnego. Najdziwniejsze oczy, jakie
widziała. I silny, głęboki głos. Jeżeli natura bywa hojna, to Justin należał do jej
wybrańców.
Ale przecież nie jego urody obawiała się najbardziej. Mimo młodego
wieku i braku doświadczenia Melanie podświadomie wyczuwała w takich
mężczyznach jak Justin zagrożenie własnej wolności. Instynkt nakazywał jej
ucieczkę. Założyła, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i odtąd
konsekwentnie unikała Justina Drake'a. Nagle, po kilku latach od ich
pierwszego i jak dotąd jedynego spotkania, ten człowiek pojawia się w jej śnie. I
to w jakim śnie… Wszedł do pokoju, jak gdyby ten dom należał do niego, i jak
gdyby ona należała do niego!
Na myśl, że tak mogłoby być naprawdę, Melanie dostała gęsiej skórki.
Chociaż nigdy nie pragnęła zostać własnością mężczyzny, intuicja jej
podpowiadała, że ten facet niezwykle czule troszczy się o wszystko, co
posiada… Śniła, że usiadł na brzegu łóżka, trzymał ją za rękę i całował. Czuła,
że topnieje w jego ramionach. Usta Justina były ciepłe i stanowcze. Dziwne…
jak na sen, pamięta ten pocałunek bardzo dokładnie, czuje go jeszcze i płonie na
samo wspomnienie. Co się z nią dzieje?! Melanie usiadła raptownie. Ile można
myśleć o Justinie Drake'u z powodu jakiegoś głupiego snu? Ściągnąwszy przez
głowę pożyczoną koszulę, podeszła do miski, nalała do niej wody z dzbanka i,
szczękając zębami, zaczęła się myć. Musi dzisiaj koniecznie zdecydować, w jaki
sposób ruszyć w dalszą drogę. Ciekawe, czy Julio zdołał odzyskać samochód i
bagaże. Wiele od tego zależy.
Zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się, żeby
przywitać gospodynię domu, poczciwą kobietę, która troszczyła się o nią jak
matka, ale w progu stał nie kto inny, tylko Justin Drake.
Zdumiony, przez kilka sekund nie odrywał wzroku od pustego łóżka i
dopiero po chwili spojrzał w kąt pokoju. Pewien był, że Melanie śpi.
Tymczasem ona stała przed nim bez ruchu, niczym blada nimfa, okryta
płaszczem długich włosów, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
- Co ty tu robisz? - wydobyła z siebie zdławiony okrzyk.
- Dlaczego wstałaś z łóżka? - zapytał niemal równocześnie.
Melanie sięgnęła po koszulę, owinęła się nią jak ręcznikiem, rumieniąc
się ze złości i wstydu.
- Nie powinnaś wstawać z łóżka - powtórzył łagodnie, robiąc krok w
przód.
- A ty nie powinieneś wchodzić do mojego pokoju! Wynoś się stąd!
Drżała jak liść na wietrze. Justin nie był jednak pewien, czy to z
wyczerpania, czy ze złości, czy z obu powodów jednocześnie. Postawił na
podłodze walizkę, którą dotąd trzymał w ręku, i zbliżył się do Melanie na
odległość wyciągniętej ręki. Zniżył głos do szeptu i biorąc ją za łokieć,
zaprowadził do łóżka.
- Za wcześnie na wstawanie. Potrzebujesz jeszcze kilku dni, żeby
odzyskać siły.
Melanie nie umiała zaprotestować. Czuła, że słabnie i uginają się pod nią
nogi. Z ulgą opadła na posłanie.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdumiona.
- Szukałem cię.
- Po co?
- Twoja rodzina odchodziła od zmysłów.
- Przecież nic mi nie jest…
- Bezsprzecznie. Właśnie widzę, że wszystko jest w porządku: chora,
zdana na pastwę losu w jakiejś kolumbijskiej dziurze. Pewnie nigdy dotąd nie
wiodło ci się lepiej.
- Nie jesteś ich prywatnym detektywem. Nie mieli prawa…
- Może i nie. Ale przyjechałem tutaj, więc spróbuj nie stawiać oporu i
pozwól, że ci pomogę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
- Melanie, bądź rozsądna. Nie znasz nawet języka. Twój przewodnik
wyjechał. Co zamierzasz robić w takiej sytuacji?
Julio zostawił ją? Liczyła na jego pomoc w zorganizowaniu transportu. Ze
swoim hiszpańskim niczego nie załatwi. Westchnęła załamana.
- Zamierzam wydostać się z tego miejsca, nawet na piechotę, jeżeli nie
uda się inaczej, i dotrzeć wreszcie do Villa Vicencias.
- Chcesz powiedzieć, że nie zrezygnowałaś ze złożenia wizyty swojej
przyjaciółce?!
- Oczywiście. Niby dlaczego miałabym zmienić plany?
- Bo ta przygoda powinna cię czegoś nauczyć. Powinnaś być mądrzejsza
o jedno życiowe doświadczenie: to nie jest miejsce dla samotnej kobiety!
Dlatego!
- Pozwolę sobie nie komentować twojego zabawnego oświadczenia.
- Nie przyjechałem cię rozśmieszać, Melanie. Zapominasz o jednej
podstawowej rzeczy: nie jesteś w Stanach. Tutaj nie tolerują kobiet, które
obnoszą się z taką… postawą.
- Z jaką znowu postawą? Z czym ja się obnoszę?
- Z pozą nieustraszonej Zosi Samosi: ze wszystkim sobie radzisz, żadnej
pracy się nie boisz, w dżungli kolumbijskiej czujesz się bezpieczniej niż na
Manhattanie…
- Dosyć! Rzeczywiście umiem sobie radzić, więc i tym razem nie zginę.
- Melanie - Justin wziął głęboki oddech i policzył w myśli do dziesięciu. -
W porządku. Umiesz. Ale skoro już tu jestem, chciałbym ci pomóc. Jeśli
pozwolisz.
- W czym chcesz mi pomóc?
- W dotarciu na miejsce. Dokąd tylko zechcesz.
- Jak się do tego zabierzesz?
- Po pierwsze, powiesz mi, gdzie mieszka twoja przyjaciółka. Potem
załatwię jakiś transport.
Melanie poczuła, że po raz pierwszy, odkąd wyskoczyła w biegu z
samochodu, nie ma ściśniętego ze strachu gardła. Dopiero teraz zdała sobie
sprawę, w jakim była stanie. I przyznała się w duchu, że oszukiwała samą siebie
z czystej próżności.
- Przepraszam za to całe gadanie. Byłam zdenerwowana. Masz rację.
Oczywiście chętnie skorzystam z twojej pomocy. Sama niczego bym nie
załatwiła.
Justin dopiero teraz osłupiał. Łatwa kapitulacja nie była w jej stylu.
Potulne przeprosiny ni stąd, ni zowąd… Nie, Melanie Montgomery musi być
naprawdę w kiepskim stanie. Wyprostował się i obdarzył ją najpogodniejszym
ze swoich uśmiechów.
- Pójdę poszukać prowiantu. - Wskazał palcem stojącą przy drzwiach
walizkę. - Dzielny Julio odzyskał twoje ciuchy. Założę się, że ta wiadomość
postawi cię na nogi. - Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie ciepłym,
przyjaznym uśmiechem, który wzbudził w Melanie dziwny dreszcz i
przypomniał o sennych majakach.
O Boże… Justin przyjechał naprawdę. A więc to nie był żaden sen.
Całowali się na jawie, wszystko działo się na jawie! Co za wstyd… Rzuciła mu
się w ramiona jak jakaś nimfomanka. I pewnie go sprowokowała. Ciekawe, co
on sobie pomyślał. Zdrętwiała z przerażenia. Nikt nie może odpowiadać za to,
co robi albo mówi, kiedy jest nieprzytomny. Miałam gorączkę, bredziłam, to był
kompletny odjazd, muszę go o tym przekonać. Ten sympatyczny facet, Justin
Drakę, nie obchodzi mnie nic a nic!
Gdy Justin zamknął za sobą drzwi, Melanie wyskoczyła z łóżka i rzuciła
się do walizki. Wyciągnęła pierwsze z brzegu dżinsy oraz sweter - i w pół
minuty, mimo zawrotów głowy, była gotowa do wyjścia.
Na korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach gotowanego jedzenia. Poczuła
wilczy głód i, niewiele myśląc, powędrowała na palcach do kuchni.
- Myślałem, że umówiliśmy się co do jednego: że zostajesz w łóżku -
usłyszała za sobą podniesiony głos.
Zadrżała, potem odwróciła się gwałtownie na pięcie, tracąc równowagę.
Justin złapał ją w ostatniej chwili i trzymając za łokcie, lekko potrząsnął.
- Ale ty masz w nosie wszystkie umowy, prawda?
- Nie jestem dzieckiem, Justinie.
- Ale daję słowo, że zachowujesz się jak dziecko. Nie masz za grosz
zdrowego rozsądku.
- Dzięki za tak rzetelną ocenę mojej osobowości.
- Zawsze do usług.
Stali tak naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, aż Justin poczuł, że
Melanie drży. Zwolnił uścisk i natychmiast się opanował.
- Skoro już jesteś na nogach, usiądźmy do stołu. Śniadanie gotowe, -
Położył rękę na jej ramieniu i zaprowadził do kuchni.
Gospodyni przywitała ich szerokim uśmiechem oraz potokiem
niezrozumiałych słów. Melanie wychwyciła kilka razy esposo, bo wtedy
Kolumbijka mówiła wolniej i patrzyła na Justina z uwielbieniem i matczyną
pobłażliwością.
- Czy ty jej powiedziałeś, że jesteś moim mężem?
- Nie, ale i nie zaprzeczyłem. W końcu co to za różnica, za kogo mnie
wzięła? Niczego nie musimy tłumaczyć ani prostować.
- Chyba masz rację - powiedziała po dłuższej chwili milczenia,
wzruszając ramionami.
- No, no, co się stało, że Melanie Montgomery przyznała mi rację.
Węglem w kominie zapisać.
- Daj spokój. Z sarkazmem jest ci wyjątkowo nie do twarzy - powiedziała
wyniośle i zaciskając usta, na próżno starała się ukryć uśmiech.
Ale tobie z tym przekornym uśmiechem jest wyjątkowo do twarzy, myślał
w popłochu. Serce biło mu jak młotem i coraz czarniej widział najbliższą
przyszłość. Nie umiał zapanować nad własną wyobraźnią, tym bardziej że
naprawdę trzymał Melanie w ramionach. Nie potrafi… i nie chce zapomnieć
smaku tamtego pocałunku. Czeka ich jednak długa wspólna podróż i wiele
godzin udawania, że nic się nie stało. Potem każde pójdzie swoją drogą, bo nie
ma powodu, żeby stało się inaczej. Melanie Montgomery nie zadaje się przecież
z mężczyznami jego pokroju. "Jest w porządku, ale zupełnie nie w moim
typie"… Jaśniej nie mogła się wyrazić. A jemu nie trzeba powtarzać dwa razy.
Gospodyni zaprosiła ich do stołu. Usiedli na grubo ciosanej ławie, ramię
przy ramieniu, nie patrząc sobie w oczy. Melanie jedzenie wydało się pyszne,
ale zjadła niewiele; uczucie zmęczenia okazywało się silniejsze od głodu.
Zaczęła wpatrywać się bezradnie w talerz.
- Teraz przyznaj mi rację - Justin uśmiechnął się pobłażliwie - że
przesadziłaś trochę z tym wstawaniem z łóżka. Czy dalej będziesz udawać
gotową do drogi? Drogi przez góry i dżunglę…
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jestem taka słaba, - Pokręciła ze
smutkiem głową, nie mając siły dłużej udawać.
- To proste. Trzy dni wysokiej gorączki wycieńczyły twój organizm.
Musisz dać mu trochę czasu. Nic cię przecież nie goni. Nikt cię stąd nie
wygania.
Miał rację. Granie siłaczki byłoby śmieszne. Melanie z ulgą wróciła do
pokoju, wyciągnęła się na łóżku i zapadła w głęboki, uzdrawiający sen.
Obudziła się po kilku godzinach w znacznie lepszej formie. Słońce grzało
mocniej. Znalazła łazienkę, wzięła prysznic i postanowiła wyjść na spacer, żeby
choć przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem i wysuszyć włosy.
Uszła zaledwie kilka kroków, gdy otoczyła ją grupka rozszczebiotanych
dzieci, które pokazując ją palcami, chichotały coraz głośniej, a niektóre aż
zataczały się od śmiechu.
Z ich słów wychwyciła tylko ojosverde, i zrozumiała, że chodzi o zielone
oczy. Ogromne zainteresowanie budził także kolor jej włosów. Kiedy doszła do
pierwszego skweru i usiadła na ławce, ośmielone dzieciaki podeszły na
wyciągnięcie ręki i okrążyły ją ciasnym półkolem.
Uśmiechała się do tych śniadych, brązowookich chłopców i dziewczynek,
których skóra tak bardzo kontrastowała z jej bladością.
Zaczęła z nimi rozmawiać - trochę po hiszpańsku, trochę na migi - i
wkrótce chichotali wszyscy razem. Dzieci były ciekawskie i coraz bardziej
natarczywe. Dotykały jej skóry, głaskały po włosach, próbowały nawet zbadać
zawartość torebki.
Żeby zniechęcić ich do dalszego wścibstwa, Melanie wyjęła szminkę i
puderniczkę, a potem każdemu dziecku pozwoliła przejrzeć się w lusterku.
Tłumiony do tej pory chichot zmienił się w szaloną radość. Mała dziewczynka,
wyglądająca na trzy albo cztery lata, wdrapała się "białej seńoricie" na kolana.
Melanie pokazała jej, do czego służy szminka, a potem wszystkie dziewczynki
chciały mieć pomalowane usta.
-Królewna Śnieżka wśród czarnych krasnoludków.
Melanie przełknęła ślinę i dopiero po chwili uniosła głowę. Justin stał
obok uśmiechnięty, w swobodnej pozie, z rękami na biodrach. Musiał
przyglądać się zabawie od dłuższego czasu. A jej wystarczyło mgnienie oka,
żeby zauważyć, jak świetnie wygląda. Wcale nie chciała tego widzieć, nie
mogła jednak oderwać wzroku od jego smukłej, silnej sylwetki. Miękka
batystowa koszula opinała szeroki tors, a dopasowane dżinsy podkreślały
imponująco długie nogi.
Zarumieniła się na wspomnienie ich pocałunku. Czuła jeszcze jedwabiste
włosy Justina między swoimi palcami, w nozdrzach zapach jego wody
kolońskiej, a na ustach dotyk jego warg. Musiała teraz spojrzeć mu w oczy, jak
najobojętniej… Boże, co za katorga…
- Udało ci się może załatwić jakiś pojazd?
- I tak, i nie. Nie istnieje na razie żadna możliwość wydostania się z tej
dziury inaczej niż na własnych nogach, ale gdybyśmy powędrowali dalej na
południe, trafilibyśmy na wielką plantację. Tam szansa byłaby większa.
- Kiedy możemy wyruszyć?
- Wtedy, gdy odzyskasz siły. Nie wiem, ile kilometrów mamy do
przejścia: kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt.
- Na pewno jutro rano będę gotowa. Wyspana i wypoczęta. Już teraz czuję
się dobrze… Przysięgam.
- Jak sobie życzysz. - Wzruszył ramionami.
- Założę się, że ty też nie możesz doczekać się powrotu do...
- Buenos Aires.
- Tak? - uśmiechnęła się promiennie. - Zawsze chciałam tam pojechać.
- Musisz zatem odwiedzić mnie w Argentynie - Justin odwzajemnił się
uśmiechem.
- Dziękuję.
- Czy zjesz wreszcie porządny obiad? Rosa prosiła, żebym cię znalazł.
- Tak ma na imię? Że też nie przyszło mi do głowy zapytać, jak się
nazywa… Jest taka miła. - Melanie odwróciła się do dzieci, pomachała im na
pożegnanie, a potem przesłała kilka pocałunków, wzbudzając tym zachwyt
dzieciarni.- Co oni mówią? - spytała Justina.
- Chcą, żebyś została.
- Powiedz im, że idę coś zjeść i że zobaczymy się później.
Justin ukucnął, żeby porozmawiać z dziećmi. Kiedy wszystko im
wytłumaczył, położył ręce na głowach najbliżej stojących chłopców i śmiejąc
się razem z nimi, zmierzwił gęste czupryny.
- Gotowa? - Podniósł się i wyciągnął rękę do Melanie, która - kompletnie
oniemiała na widok tej sielankowej sceny - skinęła tylko głową.
Kiedy szli obok siebie w milczeniu, Justin kątem oka przyglądał się
Melanie, Zauważył, że z łatwością dotrzymywała mu kroku, choć szedł dosyć
szybko. Chyba naprawdę wydobrzała.
- Rosa jest tobą oczarowana, wiesz? Chętnie by ci jeszcze pomatkowała.
Powiedziała, ze jestem w czepku urodzony, bo mam taką piękną żonę, a potem
zbeształa bez litości za to, że wypuściłem cię samą z domu. Koniecznie chciała
wiedzieć, dlaczego od razu nie pojechałem z tobą.
Melanie, z piekącymi policzkami, zastanawiała się, co powiedzieć.
- Chyba wyprowadziłeś ją z błędu…
- Nie. Wytłumaczyłem jej, że chciałaś ode mnie odpocząć. - Wybuchnął
śmiechem na widok jej miny.
- Bardzo zabawne - mruknęła pod nosem.
Musnął ręką jej lekko falujące włosy, okrywające ramiona i sięgające do
pasa.
- Nigdy nie widziałem takich włosów. Wyglądają jak srebrne nitki.
Melanie czuła, jak ten lekki dotyk przenika jej włosy, ubranie, a potem
skórę. Przejmuje ją aż do szpiku kości. Zamknęła na chwilę oczy. Skoro czeka
ich wspólna podróż, musi nauczyć się panować nad swoimi reakcjami.
Justina stropiło jej długie milczenie. Zrobiło mu się głupio, jakby
powiedział coś bardzo niestosownego. Melanie mogła być spragniona wielu
rzeczy, ale nie jego tanich komplementów. Tak naprawdę, na nic się nie przydał,
a zepsuł jej całą przygodę.
Pewnie jest wściekła, ma go za "anioła stróża" nasłanego przez rodzinkę i
marzy tylko o tym, żeby się zgubił. Jak najszybciej. Już od rana coś mu mówiło,
że ta na pozór krucha istota poradziłaby sobie doskonale bez jego pomocy. Tak
jak radziła sobie do tej pory. Julio nie zostawiłby jej, gdyby nie wiedział, że
Melanie jest pod dobrą opieką. Ale trudno. Skoro sprawy potoczyły się w taki, a
nie inny sposób, musi dotrzymać słowa i odstawić dziewczynę do Villa
Vicencias. Nigdy jednak nie zapomni tej sceny na skwerze. Melanie otoczona
małymi dziećmi, z błyszczącymi w słońcu włosami i ciepłym uśmiechem na
ustach. Żadna inna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Była niezwykle
piękna, ale przecież nie o to chodziło. Poznał wiele atrakcyjnych kobiet, ale w
Melanie pociągało go coś innego, coś, co promieniowało z jej wnętrza i było
trudne do określenia słowami.
Nagle zapragnął ją chronić. Tak… Może właśnie to, że wzbudza w
ludziach nadmierny instynkt opiekuńczy, doprowadza ją do szału. Mimowolnie,
a nawet wbrew sobie, robi wrażenie bezbronnej. Buntuje się przeciw
nadopiekuńczej rodzinie, coraz śmielej udowadniając własną zaradność i
niezależność. Rodzina ma coraz więcej powodów drżeć ze strachu… i tak się
toczy błędne koło. Powinniśmy dać jej spokój, myślał gorączkowo, odczepić się
od niej, pozwolić rozwinąć skrzydła, żeby przekonała się wreszcie, że potrafi
latać i nie musi niczego udowadniać.
Łatwo mówić. Gdyby go tak nie pociągała fizycznie, wszystko byłoby
proste. Ale jego ciało reagowało na jej bliskość, jak licznik Geigera na
radioaktywność. Gorzej! Włączały się alarmy, sprawny dotychczas system
wariował, jak gdyby nie mógł sprostać nowej sytuacji.
A teraz, rozkazał sobie w duchu, przypomnisz sobie, po co tu przyjechałeś
i skoncentrujesz na kolejnych zadaniach. Po pierwsze, znaleźć środek lokomocji.
Po drugie, zawieźć Melanie do jej przyjaciółki. Najbardziej pomocna w
wypełnieniu zobowiązań wobec Dam ona, poza kubłem zimnej wody od czasu
do czasu, powinna być myśl, że o wszystkim, co się przydarzy w tej podróży
jego szwagierce, dowie się zarówno on, jak i Elsie… Poprosili go o znalezienie
dziewczyny i odstawienie jej w bezpieczne miejsce. O uwiedzeniu nie było
mowy.
Następnego ranka, gdy pierwszy brzask poranka zajaśniał w pokoju
Melanie, Justin, kompletnie ubrany, potrząsał energicznie jej ramieniem.
- Melanie, zbudź się - powtarzał błagalnym szeptem. - Musimy stąd
uciekać.
- Jak się tu dostałeś?! - Otworzyła wreszcie oczy i w tej samej sekundzie
usiadła gwałtownie.
- Przez okno. Posłuchaj, nie mamy czasu do stracenia. Musimy stąd wiać.
- Dlaczego?
Chwycił jej walizkę, lekceważąc pytanie, i całą zawartość rzucił na łóżko.
- Ubierz się, weź rzeczy, bez których naprawdę nie możesz się obyć, i
włóż je do mojego plecaka.
- Hej, co się z tobą dzieje, goni nas ktoś czy co?
- Jeszcze nie, ale gdyby nas namierzyli, odpowiedź byłaby twierdząca.
Zostało nam piętnaście minut. Przed wschodem słońca musimy się ulotnić.
Wyparować jak kamfora.
Otworzył drzwi.
- Dokąd idziesz?
- Znaleźć coś do jedzenia. Twojej gospodyni zostawię górę pieniędzy, ale
wyjdziemy stąd, niestety, po angielsku. Nie ma czasu na pożegnania.
Melanie pokręciła z niedowierzaniem głową. Nigdy nie należała do
rannych ptaszków, więc wykazanie się refleksem w "środku nocy", przerastało
jej możliwości. Siłą woli nieco jednak oprzytomniała, ubrała się, spakowała
zgodnie z instrukcją i wtedy do pokoju, bezszelestnie jak kot, wrócił Justin.
- Czy mógłbyś mi teraz łaskawie wytłumaczyć, co tu jest grane?
- Nie, nie teraz. Później, kiedy będziemy w drodze. Teraz zrobimy „hop" i
już nas tu nie ma.
Uchylił okno. Ani żywej duszy. Wyrzucił plecak, wszedł na parapet i
skoczył na ziemię. Stanął teraz twarzą do okna z wyciągniętymi w górę rękami.
- No chodź - szepnął.
W porządku, myślała w popłochu. Marzyły ci się przygody? Brakowało ci
w życiu dreszczyka emocji? No to masz!
Wzięła głęboki oddech i spadła prosto w ramiona Justina. Nikt ich nie
śledził.
Dopiero kiedy wyszli z miasta i trafili na właściwą drogę, Melanie
ośmieliła się zadać pytanie.
- Dokąd idziemy?
- Przyczaimy się w dżungli na dwa, trzy dni. To konieczne, wierz mi.
Żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nas widział, rozumiesz? Takich
amerykańskich wymoczków trudno nie zapamiętać.
Wędrowali kilka godzin, z krótkimi przerwami na ugaszenie pragnienia
lub złapanie oddechu. Ponura mina Justina przekonała Melanie ostatecznie, że
nie był to alarm próbny. Sytuacja musiała być groźna. Gdy koło południa dotarli
do małej zamkniętej polany, Justin zarządził przerwę na lunch. Melanie nie
czuła nóg ze zmęczenia.
- Powiesz mi teraz, przed kim uciekamy?
Wyciągnięci na trawie, zaczęli pałaszować kurczaka z bułką.
- Przed jednym bardzo chytrym facetem. Nazywa się Victor Degas.
- Skąd go znasz?
- Dawno temu, kiedy byłem młodym idealistą, wziąłem udział w tajnej
akcji rządu amerykańskiego przeciwko tutejszej mafii. Pewnie wiesz, że
Kolumbia jest największym zagłębiem kokainowym zachodniej półkuli…
- Nie żartuj, wystarczy oglądać seriale telewizyjne.
- W porządku. Więc była to zasadzka na grube ryby. Udało mi się dostać
do siatki szmuglerskiej Degasa - wielkiego, bezwzględnego cwaniaka, którego
podchodziłem kilka dobrych lat. W końcu stałem się jednym z jego najbardziej
zaufanych ludzi.
- I co?
- Prawie ich miałem. Rozpracowałem organizację. Podczas jednej akcji
mogłem zniszczyć cały jego interes na dwóch kontynentach. Wszystko było
zapięte na ostatni guzik, ale niestety, Victor wymknął się z sieci w ostatniej
chwili. Uciekł nie wiadomo dokąd. Ten łobuz ma szósty zmysł.
- Czy on wie, przez kogo musiał uciekać?
- Wcale mnie to nie ciekawi. Nie zamierzałem tu nigdy wracać ani
zasięgać języka na temat Degasa.
- Jak sądzisz, co by zrobił, gdyby cię - odpukać - spotkał?
- Victor ma jedną zasadę: zawsze strzela pierwszy. A jeśli jego ofiara
jeszcze żyje, zadaje jej kilka pytań.
- I ten Victor był w miasteczku? Jesteś pewien?
- Absolutnie. Myślę, że jechał ze swoimi ludźmi do Bogoty, ale z powodu
lawiny błota musieli zawrócić. Ostatniej nocy zatrzymali się w miasteczku i
szukali noclegu.
- Widział cię?
- Nie. Na szczęście byłem w innym pokoju, rozpoznałem tylko jego głos.
Poczekałem, aż zjedzą i zasną, i natychmiast przybiegłem do ciebie.
Przez kilka minut Melanie przyglądała się Justinowi w milczeniu.
- Do głowy by mi nie przyszło, że wiodłeś takie ekscytujące życie.
- Ekscytujące… - roześmiał się. - Można określić je i w ten sposób, w
każdym razie to stare dzieje.
- Ile masz lat?
- Trzydzieści siedem.
- I nigdy nie byłeś żonaty?
- Skąd wiesz?
- Nie wiedziałam. Sprawiasz po prostu wrażenie człowieka, który nie
zagrzewa miejsca na tyle długo, żeby mieć własny dom, żonę, nie mówiąc o
większej rodzinie.
- Brawo. Nic dodać, nic ująć.
- Czy Damon zna twoją przeszłość?
- Jasne.
- I dlatego właśnie ciebie wysłał do Kolumbii? Z rodzinną misją specjalną
- mruknęła pod nosem, jakby do siebie.
- Niestety. Wygląda na to, że dopiero teraz, przeze mnie, znalazłaś się w
niebezpieczeństwie… - zawiesił niepewnie głos. - Cóż… ostatnia decyzja nie
przyszła mi łatwo. Czekając w hotelu, aż Victor pójdzie spać, zastanawiałem się
długo, jak powinienem postąpić. Gdyby Julio nie odjechał, zostawiłbym cię pod
jego opieką. Ale nie mogłaś zostać tu sama. Nie znasz języka, ale to drobiazg…
Victor ma słabość do blondynek. Wyczuwa je na odległość, jak tygrys świeże
mięso. Gdyby dowiedział się, że jesteś w miasteczku, przetrząsnąłby dom po
domu, szkoda gadać. A Victor nie należy do dżentelmenów, wiem coś o tym.
Melanie wzdrygnęła się. Miała ochotę ucałować Justina za to, że nie
zostawił jej na pożarcie jakiemuś Victorowi.
- Zawsze marzyłam o niebezpiecznych przygodach - no i los się do mnie
uśmiechnął!
Widząc jej podekscytowane, roześmiane oczy, Justin tylko pokręcił
głową. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia o tym, co ich czeka, jak może
zakończyć się ich "przygoda". A on nie miał serca jej straszyć. Istniała przecież
nadzieja, że nigdy w życiu nie pozna Degasa ani innych podobnych mu zbirów.
Że razem wydostaną się z potrzasku…
Nigdy dotąd nie widziała piękniejszego widoku: trzy małe chatki,
zbudowane ciasno jedna obok drugiej, na lilipuciej polanie. Po kilku godzinach
wędrówki przez leśną gęstwinę, Melanie czuła się tak zmęczona, jakby szli co
najmniej dwa dni. Czy kiedykolwiek przypuszczała, że pozna Kolumbię od tej
strony? Że przejdzie szmat dżungli na własnych nogach? Jak bardzo
pokrzyżowały się jej plany…
Wreszcie dotarli do osady. Justin zatrzymał się, zdjął z ramion plecak i
pobiegł w kierunku najbliższej chaty. W kilka minut polana zaroiła się od dzieci,
kobiet, mężczyzn, psów i innych domowych zwierząt.
Kiedy Justin przemawiał do nich, gestykulując z zapałem, słuchacze tylko
raz oderwali wzrok od jego twarzy, żeby spojrzeć na Melanie. Potem wszyscy
pokiwali głowami, a on się uśmiechnął.
- Chyba mamy trochę szczęścia - zaczął.
- Cudownie. Zaprowadzą nas do tutejszego Hiltona.
- Obawiam się, że nie aż tyle szczęścia.
- Nie ma sprawy - wzruszyła ramionami. - Skromny, a równie wygodny
Holiday Inn zupełnie wystarczy.
- Przymierzymy się raczej do legowiska, które nam odstąpią, i dżipa,
który zawiezie nas rano do najbliższego miasteczka.
- Chcesz powiedzieć, że jest tu gdzieś jakaś droga, którą przeoczyliśmy?
- Z tego co zrozumiałem, po drugiej stronie osady, ale ja mam dosyć.
Koniec podróżowania na dzisiaj. Wykonaliśmy plan z nawiązką. - Wstał
energicznie, jedną rękę podał Melanie, a drugą chwycił plecak. - Chodź,
wspólniczko.
- Czy myślisz, że oni mają coś takiego jak prysznic?
- Zobaczymy.
Mieli. Nie prysznic, ale "coś takiego".
Kilku tubylców poprowadziło ich ubitą ścieżką do strumyka, który,
spiętrzony w mały wodospad, zasilał jeszcze mniejsze kąpielisko. Najwyraźniej
dumni ze swojej "łazienki", mężczyźni uśmiechali się i gestykulowali.
Melanie poczekała cierpliwie, aż odejdą, i dopiero wtedy, z niewyraźną
miną, zwróciła się do Justtna:
- Ciągniemy losy, kto kąpie się pierwszy?
- Po co? Miejsca jest dosyć. - Usiadł na brzegu strumienia, żeby
rozsznurować buty, potem wstał, jednym ruchem ściągnął przez głowę koszulę i
zaczął rozpinać spodnie.
- Justin, poczekaj chwilę. Nie możemy kąpać się razem!
- A to dlaczego?
- No… jak to… dlatego że nie i już!
- Melanie - zaczął tłumaczyć - to jasne, że w Stanach korzystalibyśmy z
łazienki jedno po drugim lub każde ze swojej, ale nie jesteśmy w Stanach. Nie
miałem najmniejszego zamiaru wprawiać cię w zakłopotanie, ale wspólna kąpiel
to żaden powód do wstydu. Japończycy robią tak od stuleci. Nie chcesz chyba,
żeby zastał nas tu zmierzch, a przed zachodem słońca nie zdążymy umyć się
oddzielnie. - Uśmiechnął się rozbrajająco. - Przykro mi, Melanie, ale nie jestem
aż takim dżentelmenem, żeby zrezygnować z kąpieli dla uszanowania twojej
skromności. Poza tym, czy ci się to podoba, czy nie, widziałem już cię w całej
okazałości.
Justin zsunął do końca spodnie z całkowitą swobodą. Melanie uważała się
za dojrzałą, nowoczesną kobietę. Tylko tak się jakoś stało, że nie widziała do tej
pory nagiego mężczyzny… z wyjątkiem pięcioletniego siostrzeńca. Czuła, że
blednie. Patrzyła, jak Justin wchodzi do strumienia, potem wolnymi,
dokładnymi ruchami namydlą ramiona, plecy i dużo jaśniejsze pośladki, które
wyglądały jak dwie toczone z marmuru, lekko owalne kule. Z trudem przełknęła
ślinę, nabrała głęboko powietrza i wbiła wzrok we własne dłonie. Justin ma
rację. Cóż to za powód do paniki? Przecież "dusiła się" pod rodzinnym kloszem,
chciała wszystko zmienić, ryzykować, skoczyć na głęboką wodę… I co?
Zacznie teraz piszczeć jak wystraszona dziewica? Na widok nagiego
mężczyzny?
Rozebrała się w najbardziej nonszalancki sposób, na jaki było ją stać, a
Justin, który śledził jej wysiłki kątem oka, o mało nie wybuchnął śmiechem. W
głębi duszy był z niej dumny. Nie tylko dotrzymywała mu kroku, ale przez cały
dzień nie poskarżyła się ani słowem. Nie wygarnęła mu nawet, że jedyne
prawdziwe niebezpieczeństwo grożące jej w Kolumbii zawdzięczała właśnie
jemu - Amerykaninowi, który przyjechał ratować przed barbarzyńcami białą
lady! Starał się myśleć o czymś innym, ale pamięć o Victorze prześladowała go.
Co on, do diabła, robił w tych okolicach! Tereny wpływów Degasa ograniczały
się do wybrzeża i Kartageny. Kto mógł przypuszczać… Prawdopodobieństwo,
że trafią na siebie w dżungli, było bliskie zera. Szlag by to trafił! Zrobiłby
wszystko, żeby ocalić Melanie.
Melanie przydeptywała stopą nogawki dżinsów, odwracając wzrok, byle
tylko nie spojrzeć na niego. Zastanawiał się, czy wejdzie do wody w bieliźnie -
na pewno miała taki zamiar… W ostatniej chwili zawahała się i zdjęła stanik.
Boże, jaki biust! Kiedy drobnymi kroczkami wchodziła do strumienia, Justin z
zaciśniętymi do bólu powiekami szorował tors i ręce, licząc do stu…
W orzeźwiającej wodzie Melanie rozluźniła się i natychmiast
podziękowała Bogu, że nie została na brzegu. Justin stanął pod wodospadem,
żeby zmyć z siebie pianę.
- Łap! - krzyknął, rzucając wysokim łukiem mydło. - Dobry chwyt!
- Dobry rzut! - zawołała.
Nagle zaczęła na niego patrzeć normalnie, jakby męska nagość nie robiła
na niej specjalnego wrażenia. On przybrał tak doskonale obojętną minę…
dlaczego miałaby się zachowywać inaczej?
Kilka godzin później identyczny argument pozwolił Melanie zasnąć.
Justin tłumaczył jej - na początku cierpliwie - że powinni skakać z radości, bo
dostali jakiekolwiek miejsce do spania. To, że jakaś para okazała
wspaniałomyślność, odstępując im własne łóżko, wcale nie znaczy, że wypada
prosić o drugie - z powodu jej śmiesznych skrupułów.
- To nie są śmieszne skrupuły, Justinie. Po prostu… naprawdę sądzę, że to
nie najlepszy pomysł.
- To znaczy, że masz lepszy! Cały zamieniam się w słuch, proszę, tylko
nie proponuj mi noclegu pod drzewem! Moja rycerskość nie przekracza granic
zdrowego rozsądku. Przepraszam, że się powtarzam, ale…
Melanie parsknęła śmiechem. Swoim posępnym, urażonym tonem Justin
całkiem ją rozbroił. Właściwie o co chodzi? Po takim dniu miał prawo czuć się
wykończony, a ona robi problem z jakiejś bzdury. Razem czy osobno: co to za
różnica! A jednak…
Kłopot z Melanie polegał na tym, że w swoim życiu niewiele miała do
czynienia z mężczyznami. Ojciec umarł, gdy była małą dziewczynką. Wkrótce
starszy brat założył własną rodzinę, a ona, aż do ukończenia college’u, świata
nie widziała poza książkami. Potem równie gorliwie zajmowała się sklepem -
mimowolnie ograniczając swoje kontakty towarzyskie do koleżanek i Philipa.
Niestety, jego towarzystwo działało na Melanie jak pigułka nasenna.
Ze stoickim spokojem doszła do wniosku, że natura obdarzyła ją nie tylko
skandynawską urodą, ale także zimnym temperamentem… Teraz musiała
przemyśleć wszystko od nowa. Nieswojo czuła się ze świadomością, że Justin
wzbudza w niej tak gwałtowne emocje, Zupełnie nie wiedziała, co robić, ale
jedno było pewne: noc spędzona u jego boku nie przywróci jej spokoju.
Zastanawiała się przez moment, czy to aby nie sen - dalszy ciąg halucynacji
spowodowanych gorączką.
Ale zanim pojawił się Justin, odzyskała przytomność umysłu…
- W porządku - powiedziała jakby od niechcenia. - Śpimy razem.
- Twój entuzjazm działa na mnie jak plaster miodu, serdeczne dzięki!
- Doprawdy nie sądzę, żeby mój entuzjazm miał dla ciebie znaczenie.
- Och! Przed twoim ciętym językiem nikt się nie uchroni.
Wieczorem, po kolacji, Melanie z przyjemnością odkryła, że wcale nie
czuje skrępowania. Śmiertelnie zmęczona, zwinęła się w kłębek i z głową na
ramieniu Justina zapadła w ciężki sen.
Justin leżał bez ruchu kilka godzin, wsłuchując się w jej oddech. Od czasu
do czasu wzdychał żałośnie. Czyżby to kara boska za dotychczasowe życie?
Kobiety, które znał, zachowywały się inaczej. Akceptowały jego reguły gry i
nigdy nie marnowały okazji. Były zawsze pod ręką, zadowolone z każdej chwili,
którą mógł im poświęcić. A on nie zwykł odmawiać sobie czegokolwiek. Co za
upalna noc, majaczył zasypiając.
Zbudził ich szorstki, gardłowy głos mężczyzny, który mówił po angielsku
z obcym akcentem:
- Witam w Kolumbii, senor Drake. Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś o
swojej wizycie. Zgotowałbym ci o wiele milsze przyjęcie.
Melanie usiadła i skamieniała z przerażenia. Aż dziw, ilu mężczyzn z
karabinami może pomieścić taka chatka… Jeden z napastników oślepił ich
latarką. Oboje odruchowo zasłonili oczy.
- Jak się masz, Victor. Co za niespodzianka. Miło spotkać cię znów po
tylu latach.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Zbieraj się, amigo, znajdziemy ci jakąś wygodniejszą metę - powiedział
Victor ze zjadliwym uśmiechem, poszturchując Justina czubkiem buta. -
Wstawaj!
Powoli, z rękami wyraźnie odsuniętymi od tułowia, Justin podniósł się,
odwrócił do Melanie i podał jej rękę.
- No, no! Podróżujesz z kobietą? Kiedyś byłeś samotnikiem, jeśli dobrze
pamiętam - burknął Victor. - Znowu coś kombinujesz? Szykujesz większą
wsypę?
- Załatwiam w Kolumbii sprawy prywatne, Victorze.
- To ty tak mówisz. A mnie cholernie trudno wyrolować. Prawda, amigo?
- Nigdy cię nie wyrolowałem.
- Nie? Może i nie. Jeśli udawanie, że siedzisz w interesie, nie jest
łgarstwem…
- Nie było żadnego udawania.
- Więc tylko dziwnym zbiegiem okoliczności zwiałeś do kraju po wsypie
naszej bazy, to chciałeś powiedzieć?
- A co ci podpowiada intuicja?
- Że udało ci się zdobyć moje zaufanie, wrobiłeś nas w lewą akcję, a
potem dałeś dyla - w samą porę, żeby ocalić swój tyłek.
- To się nawet trzyma kupy. Powiedz mi tylko, po co miałbym was
wrabiać. Więcej zyskałbym na udanej operacji. Tamtej i wszystkich następnych.
- Święte słowa. Ale wyparowałeś zbyt szybko. I nie raczyłeś dać głosu.
Co na moim miejscu pomyślałbyś o takim facecie?
- A co ty byś zrobił na moim? Kiedy usłyszałem, co wydarzyło się w
bazie, miałem przeczucie, że są lepsze pomysły na życie niż powrót… do kotła.
Nie było żadnej pewności, kto jest zdrajcą, a komu mogę ufać. Doszły mnie
słuchy, że to ty sypnąłeś.
Kolumbijczyk odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. Potem równie
gwałtownie zamilkł.
- Chodźmy, Drake. W nagrodę za szczerość odraczam wyrok. Pozwolę ci
udowodnić, że nie kłamiesz. - Skinął głową w kierunku wyjścia. - Wychodź.
Justin mocno objął Melanie. Ludzie Victora prowadzili ich przez polanę, a
potem krętą ścieżką przez las do drogi, na której stały dwa dżipy. Weszli do
pierwszego, drugim pojechała obstawa.
- Jak nas znalazłeś? - spytał Justin, kiedy ruszyli.
- Całe miasteczko mówiło o pięknej Amerykance i jej przystojnym mężu.
Chciałem wiedzieć, kim jesteście i po co tu jesteście. Więc pojechałem za wami.
I nie żałuję! To dopiero fart, żeby z czystej i bezinteresownej ciekawości trafić
na ciebie…
- Nie wiedziałeś, że to ja?
- Aż do chwili kiedy cię zobaczyłem.
Kierowca dżipa, nie przejmując się ani wyboistą drogą, ani złą
widocznością, jechał jak szaleniec.
Melanie miała duszę na ramieniu. Mimo iż Justin obejmował ją żelaznym
uściskiem, na każdym zakręcie była przekonana, że wypadnie z pędzącego
samochodu.
- Kiedy zdecydowałeś się ożenić? - po długich minutach milczenia Victor
przeszedł na hiszpański.
- A co to ma do rzeczy?
- Nic. Zdziwiłem się. Nie wyglądałeś na faceta, który żegluje ku
"spokojnej przystani".
- Każdy kiedyś dorasta.
- Zwłaszcza kiedy trafi na taką jak ta twoja, co? Chyba trochę za młoda
dla ciebie… i zbyt niewinna, jak na mój gust.
- Jakoś do głowy mi nie przyszło, żeby zapytać cię o zdanie. W nosie
mam twoje gusta.
- Jasne - zarechotał Victor. - Chociaż niewykluczone, że kiedy się
znudzisz… mógłbym wybawić cię z kłopotu i nauczyć ją zaspokajać bardziej
wyrafinowane upodobania.
Justin modlił się, żeby Melanie nie zrozumiała, o czym mówią. Chciał ją
w jakiś sposób pocieszyć, uspokoić, że wszystko będzie dobrze. Niestety,
wszystko szło źle, nic nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia kolumbijskiej
przygody. To cud, że jeszcze żył! Może Victor złagodniał przez te lata, kiedy się
nie widzieli… Albo rzeczywiście nie był pewny, kto go zdradził. Tak czy
inaczej, ich życie zależało od tego, czy Justin potrafi tę wątpliwość, tlącą się
zaledwie w umyśle Victora, podsycić i wykorzystać.
Wciąż myślał o Melanie. Co czeka tę dziewczynę, jeśli zostanie sama, w
charakterze spadku po niewiernym wspólniku? Przeszył go zimny dreszcz.
- Dokąd jedziemy? - Justin postarał się, żeby jego głos zabrzmiał
naturalnie.
- Do mnie.
- Wybierałem się z żoną do Villa Vicencias, w odwiedziny do jej szkolnej
koleżanki. Będzie się martwiła, jeśli tam w końcu nie dotrzemy.
- Co robiliście w miasteczku?
- Szukaliśmy środka transportu. W czasie ostatniej ulewy wpadliśmy w
lawinę błota, która zablokowała drogę do Bogoty.
Justin żywił cichą nadzieję, że nikt w miasteczku nie opowiedział
Victorowi, jak to Justin szukał żony, która przyjechała kilka dni wcześniej z
jakimś Kolumbijczykiem. Czekał w napięciu na następne pytanie, ale nie
doczekał się. Co wcale nie oznaczało, że Victor kupił tę bajeczkę.
- Dokąd jedziemy? - zapytała Melanie teatralnym szeptem, przyciskając
wargi do jego ucha. Czując, że krew napływa mu do twarzy, nabrał głęboko
powietrza i dopiero wtedy odwrócił głowę. Musnąwszy jej usta, pomału zbliżył
wargi do jej ucha.
- Do kwatery Victora.
- Dlaczego?
Potrząsnął lekko głową, potem ścisnął jej dłoń i ułożył, drżącą i ciepłą, na
swoim udzie. Głaskał jej rękę powoli, jakby prosząc, żeby Melanie się uspokoiła
i nie zadawała więcej pytań.
- Porozmawiamy później - obiecał prawie bezgłośnie, ani na moment nie
spuszczając wzrok z siedzących przed nimi mężczyzn.
Melanie drżała, ale wcale nie ze strachu. Pod opuszkami palców czuła
twarde, napięte jak do skoku, mięśnie ud Justina. Miała irracjonalną pewność, że
wybrną bezpiecznie z tarapatów.
Obejmował ją mocnym ramieniem, drugą ręką głaszcząc wierzch dłoni -
rytmicznym, falującym ruchem, od nadgarstków do paznokci i z powrotem.
Poddawała się tej hipnozie z zamkniętymi oczami, zapominając o Victorze i
reszcie świata. Jak długo jeszcze przyjdzie im udawać małżonków? Melanie
wiedziała, że każda nowa sytuacja zbliża ich do siebie fizycznie. Czuła, że igrają
z ogniem, ale… na razie groziło im większe niebezpieczeństwo niż spłonięcie w
ogniu namiętności. Ostre hamowanie wyrwało ją z zamyślenia. Kierowca skręcił
w wąską, zarośniętą dróżkę i natychmiast dodał gazu. Justin i Melanie zdążyli
schować głowy, ale zwisające pnącza chłostały ich bezlitośnie po plecach i
ramionach.
- Do jasnej cholery, Victorze, bądź tak dobry i pohamuj zapędy swojego
szofera!
- Przepraszam, amigo. - Zerknął na nich przez ramię, a potem burknął coś
do kierowcy, który natychmiast zwolnił.
Jestem za stary na takie hece, pomyślał Justin. Za długą miałem
przerwę… Jakby na przekór wisielczemu nastrojowi, wyostrzył zmysły i zaczął
notować w pamięci wszystkie boczne ścieżki, charakterystyczne miejsca, liczbę
zakrętów, czas jazdy itd. Od tego, czy prawidłowo "narysuje" tę mapę, mogło
zależeć powodzenie ich ucieczki - a gra toczyła się o życie.
- Witaj w moim domu, Drake. - Victor ukłonił się z uśmiechem. -
Wejdźmy do środka. Jak pani widzi - zwrócił się do Melanie - żyjemy tutaj jak u
Pana Boga za piecem.
Justin pokiwał głową. Miejsce wydało mu się straszne, a on był
całkowicie bezbronny. Objął Melanie ramieniem i razem podążyli za Victorem.
Z okrągłego salonu weszli schodami na galerię. Victor zatrzymał się przed
drugimi z kolei drzwiami i otworzył je nonszalanckim ruchem.
- Odeśpijcie teraz trudy podróży. Dobranoc, porozmawiamy rano. -
Poczekał, aż wejdą do środka i zamknął drzwi na klucz.
Melanie stała nieruchomo, kiedy Justin robił dokładny przegląd
apartamentu. Najpierw zniknął w łazience i wyszedł z niej po minucie z
rozbawioną miną.
- Wszystkie wygody. Pod względem warunków ten nocleg bije na głowę
chatę w dżungli.
- Sama nie wiem dlaczego, ale bezpieczniej czułam się w poprzednim
miejscu. -Melanie z trudem zdobyła się na uśmiech.
- Tak mi przykro, że naraziłem cię na niebezpieczeństwo… - Justin
przyciągnął ją do siebie i pocałował.
- To nie twoja wina. Zrobiłeś wszystko, żeby nie wpaść w ręce tego
bandyty.
- Nie doceniłem drania. Ten błąd mógł nas kosztować… lepiej nie mówić.
- Co teraz zrobimy? - Melanie oparła głowę na jego piersi. Masował na
przemian jej kark i barki, aż poczuł, że napięcie ustąpiło.
- Spróbujemy się przespać.
Melanie uniosła głowę. Na wpół zdziwionym, na wpół przerażonym
wzrokiem spojrzała na wielkie małżeńskie łoże, które onieśmielało ją znacznie
bardziej niż legowisko w chacie. Zakłopotana, odwróciła twarz do Justina,
patrząc na niego z obawą.
- Odbyliśmy przecież chrzest bojowy, i to w trudniejszych warunkach.
Nie zauważyłem, żebyś cierpiała na bezsenność… więc nie rób, błagam, takiej
przerażonej miny. Melanie, różnica jest taka, że tutaj mamy więcej miejsca -
tłumaczył jej jak dziecku, nie wierząc w to, co mówi…
Na próżno, bo jego słowa docierały do niej piąte przez dziesiąte. Słyszała
tylko bicie własnego serca i bolesny szum w uszach. Jeszcze raz pozwoliła sobie
na luksus przytulenia głowy do jego piersi. Wszystko, co działo się między
nimi, działo się za szybko. Była pewna, że i on zdawał sobie z tego sprawę.
Może od samego początku - od chwili kiedy wszedł po raz pierwszy do jej
pokoju - czuł rosnące napięcie, które wiązało ich niewidzialną nicią…
Czy to możliwe, że od ich pierwszego spotkania minęły dopiero trzy dni?
Miała wrażenie, iż nie rozstają się od tygodni albo nawet miesięcy. Czuła się
bezpiecznie tylko wtedy, kiedy jej dotykał. Ale kiedy jej dotykał, zaczynało się
wewnętrzne trzęsienie ziemi, które nie ma nic wspólnego z poczuciem
bezpieczeństwa. Przy nim nie bała się ludzi, ale przerażały ją emocje, nad
którymi nie panowała. Po raz pierwszy w życiu Melanie zapragnęła kochać się z
mężczyzną. Odsuwała od siebie nie tylko pragnienie, ale i samą myśl o tym.
Czuła podświadomie, że to jedynie gra na czas, ale rozsądek nakazywał opór.
Niby dlaczego miałaby się poddać?
- Najpierw ja wezmę prysznic… - Justin cofnął się o krok z bardzo
niewyraźną miną - żebyś nie musiała się spieszyć. - Bardzo zimny prysznic,
pomyślał, wchodząc do łazienki.
Melanie szukała nerwowo nocnej koszuli, niezdecydowana, czy może
pozwolić sobie na ten luksus… Jeśli będzie spała w ubraniu, narazi się na
śmieszność. Dlaczego on na nią tak działa? Jak to możliwe, że podoba jej się
pod każdym względem… Gdyby nie wyjątkowe okoliczności… Ależ nie,
okoliczności nie mają nic do rzeczy! Nawet w tak niebezpiecznej sytuacji czuje
się z nim dobrze. Justin nie wymądrza się, nie wyśmiewa, nie próbuje jej
niczego narzucać. W ciągu trzech dni ich znajomości postępował
konsekwentnie, wszystko odbywało się według jego planu, a jednak Melanie ani
razu nie miała wrażenia, że Justin zlekceważył jej zdanie, postawił przed faktem
dokonanym. Tak! O to właśnie chodzi! Nie czuje się przez niego osaczona.
Justin działa na nią kojąco, bo ani nie poucza, ani nie stawia wymagań. Sprawia
wrażenie, że zaakceptował ją taką, jaka jest. Jednym słowem, Justin Drake
okazał się księciem z bajki, w którym Melanie musiała się zakochać…
Wyszedł z łazienki w czystych dżinsach, za to bez butów i bez koszuli. Z
trudem oderwała wzrok od jego napiętych, grających pod lśniącą skórą mięsni.
Jasne, zmierzwione na torsie włosy układały się w wyraźną literę V, a potem
denka linią ginęły za paskiem nie dopiętych dżinsów.
- Kolej na ciebie - powiedział szeptem, który nie pasował do tak prostego
komunikatu. Melanie, dygocząc, chwyciła nocną koszulę. W drodze do łazienki
próbowała ominąć Justina szerokim łukiem.
- Co się stało? - Zatrzymał ją, dotykając lekko policzka.
- Jestem po prostu zmęczona. Dawka emocji przekroczyła dzisiaj moje
najśmielsze oczekiwania - uśmiechnęła się ze skruchą, wciąż unikając jego
wzroku.
- Wiem. Zniosłaś to naprawdę po bohatersku.
- Pocałował ją w nos i odwrócił się plecami. - Przyjemnej kąpieli. Może
nie jest tu bezpiecznie, ale łazienka - pierwsza klasa!
Melanie nie odezwała się, zamknęła za sobą drzwi, a Justin podszedł do
zakratowanego okna. Nie dostrzegł nikogo na zewnątrz. W szybie, jak w
zwierciadle, odbijało się wnętrze pokoju. Gdyby choć mieli oddzielne sypialnie!
Niestety, nie mógł zwierzyć się Victorowi, że jego żona nie jest jego żoną, a on
nie potrafi udawać i z dwojga złego woli spać sam niż cierpieć katusze. Wrócił
do drzwi, żeby zgasić niepotrzebną iluminację. Światło drażniło go, zmuszało
do zachowywania dystansu. Została tylko wąska smuga, wydobywająca się spod
drzwi łazienki.
Justin zdjął niedbale spodnie, rzucił je na podłogę i wskoczył do łóżka.
Niezłe, mruknął z zadowolenia. Tak… Victor uwielbiał luksusowe życie i nigdy
nie skąpił na wygody. Może to dobry znak, że użyczył im tak luksusowej celi?
Gdyby nie klucz w zamku, mogliby się czuć jak jego goście, a nie więźniowie.
Powinien myśleć tylko o ucieczce, o tym, jak przechytrzyć Victora, ale nawet z
zamkniętymi oczami widział ją, Melanie, z roześmianą twarzą, błyszczącym
wzrokiem, figlarną miną i ustami, które pragnął całować…
Wydał z siebie niski, stłumiony jęk. Czy kiedykolwiek wymaże z pamięci
ten obraz: nagą Melanie wchodzącą do strumienia albo namydlającą piersi? Na
myśl, że inny mężczyzna mógłby patrzeć na nią tak, jak on patrzył, Justinowi
zakręciło się w głowie. Teraz był już pewny, że zwariował! Do diabła! Stało się
to, w co nigdy nie wierzył. Pożądał jej. W porządku, nic dziwnego, ale on
pragnął jej niepodzielnie, pragnął w niej wszystkiego: jej ciała, jej bliskości,
żeby była tylko jego… jego żoną.
A wiec naprawdę oszalał. Leżał bezwładnie, czując na piersi jakiś
wyimaginowany ciężar. Jak gdyby przywaliło go wielkie drzewo. On, Justin
Drake, ożeni się z Melanie Montgomery. Postradałem zmysły, pomyślał. Z
siostrzyczką Many Elise Trent? Chyba po trupach jej rodziny. Mieliby zgodzić
się na wyjazd swojej pupilki do Ameryki Południowej? Nigdy! Już widzi ich
miny. Ale przecież Melanie marzy o Buenos Aires. Tak powiedziała. Jasne,
marzy o wycieczce, a nie o przeprowadzce do Argentyny. Może polubiłaby to
miasto. Mówiła, że się dusi, że chciałaby wszystko zmienić, nawet uciec.
Chciała. Po tak udanej przygodzie (jeżeli wyjdą z niej cało), odechce się jej raz
na zawsze włóczęgi i ryzyka. Wróci skruszona na łono rodziny ze słowami
"nigdy więcej".
Jednak mógłbym zapytać. Dać jej szansę wyboru. Żeby roześmiała mi się
w twarz? Czy nie mówiła, jak bardzo kocha niezależność i gardzi małżeństwem?
Moja żona nie byłaby niewolnicą. Miałaby mnie i swoją niezależność. Spróbuj
ją o tym przekonać. Zrobię to! Po tym uroczystym postanowieniu Justin poczuł
się jak zwycięzca, jakby już wygrał najważniejszą bitwę swojego życia i z
błogim uśmiechem zapadł w sen.
Melanie zanurzyła się w pachnącej wodzie z taką rozkoszą, jakby po raz
pierwszy… albo ostatni korzystała z luksusu gorącej kąpieli. Zastanawiała się,
co robi Justin. Pewnie przytulił głowę do poduszki i natychmiast zasnął. Czy nie
na to właśnie liczyła? Nagle przypomniała sobie wyraz jego oczu, kiedy szła do
łazienki. Przeszył ją dziwny dreszcz. Może to sprawił przypadkowy odblask
światła, a może jej chora wyobraźnia. Poza tym jednym, ostatnim spojrzeniem,
traktował ją obojętnie, co najwyżej z przyjacielską serdecznością. Jak gdyby
nigdy…
A jeśli naprawdę śniła tamte pocałunki? Wszystko możliwe. Pewnie
zajrzał na chwilę do pokoju, dotknął rozpalonego czoła, a reszta to wytwór jej
chorej wyobraźni. Ale przecież pamięta każdy szczegół, czuje jeszcze dotyk
jego skóry. A więc sen na jawie…
Nie, to nie do wiary! Wszystko jedno, czy zaczęło się we śnie, czy na
jawie: lgnęła do niego od pierwszego wejrzenia i już nie bała się do tego
przyznać.
Justin ma bzika na punkcie wolności. Na pewno nie znosi zaborczych
kobiet. Melanie uśmiechnęła się.
Po raz pierwszy w życiu gotowa była poświęcić odrobinę własnej
niezależności dla mężczyzny. Jedyne, co jej pozostaje, to przekonać Justina,
żeby skorzystał z niepowtarzalnej okazji.
Straciła poczucie czasu, ale lodowata woda wyrwała ją w końcu z
błogiego zamyślenia. Wyszła z wanny, wytarła się olbrzymim puszystym
ręcznikiem i włożyła koszulę. Bezgłośnie otworzyła drzwi. Uff, niepotrzebnie
się denerwowała. Pokój pogrążony był w ciemności, a Justin smacznie spał.
Leżał na samym brzegu łóżka, odwrócony do niej plecami. Wśliznęła się pod
kołdrę, wciągnęła w nozdrza zapach świeżej bielizny, przyłożywszy głowę do
poduszki, zasnęła jak dziecko.
Nie mieli pojęcia, jak to się stało, że nad ranem oboje leżeli na środku
łoża, wtuleni jedno w drugie i spleceni ramionami. Spali tak dość długo,
uśmiechając się przez sen albo cicho mrucząc. Melanie, z podwiniętą koszulą,
przyciskała kolana do ciepłego podbrzusza Justina. W półśnie naprężyła
mięśnie, kiedy on błądził palcami po jej kręgosłupie, od szyi do pośladków,
pieszcząc delikatną skórę miedzy aksamitnymi półkulami, wędrując dłonią
poprzez wewnętrzną stronę ud aż do kolan.
Coraz bliższa była odkrycia, że to nie sen, a jawa. Nie czuła lęku ani
zakłopotania. Zamarła w bezruchu, bojąc się, że czar pryśnie. Uniosła głowę, a
wtedy Justin przyciągnął ją mocno do siebie, ręką zaczął przeczesywać jej
włosy, wplątując palce w długie jedwabne pasemka. Kąsał delikatnie najpierw
jedną wargę, potem drugą, jakby badał ich dotyk i kształt. Nagle zaczął całować
gwałtownie, zachłannie, nie dając Melanie czasu na wahanie. Nie wahała się. To
był ten pocałunek, który zapamiętała! O którym marzyła… Kiedy poczuła w
ustach jego język, zadrżała, a oczy zapłonęły pożądaniem, jakiego nigdy dotąd
nie zaznała.
Justin przewrócił się na plecy, nie wypuszczając z objęć Melanie. Wpił się
w nią dłońmi. Palce błądziły po wypukłościach bioder i ramion dziewczyny,
paciorkach kręgosłupa. Dygotała cała rozpalona, wyobrażając sobie, że stopili
się w jedno ciało. Nie umiała stłumić cichego jęku, kiedy zagarnął jej pośladki i
poruszając nieznacznie biodrami drażnił ją arogancką męskością. W tym samym
rytmie koniuszki piersi Melanie zderzały się z torsem Justina. Poczuła szaloną
radość i ulgę. Więc tak wygląda pożądanie. Teraz ona napierała rozpaczliwie,
pędziła na oślep, jakby chciała odrobić stracone godziny.
Nagle Justin wypuścił ją z objęć i ułożył na plecach. Wyprężyła się i
cichym pomrukiem zadowolenia przywitała jego ciepłe wargi i język: drażniący
najpierw jedną brodawkę, potem drugą, każdą zupełnie inaczej i w innym
rytmie. Miała wrażenie, że jakaś nadzwyczajna siła unosi ją w powietrze. Była o
krok od wielkiego odkrycia. Nie przestając ssać piersi, Justin błądził rękami po
jej brzuchu i nogach. Kiedy po raz kolejny ominął miejsce najwrażliwsze,
Melanie, spragniona tego właśnie dotyku, jęknęła błagalnie, unosząc biodra.
Justin miał wrażenie, że nie zniesie dłużej narastającego pożądania. Uniósł się
na łokciach i opadł wargami na jej usta. W tej samej chwili Melanie poczuła
jego rękę miedzy udami. Delikatne palce pieściły ją coraz głębiej i żarliwiej,
rytmicznie, w doskonałej zgodzie z językiem. Wpiła się paznokciami w jego
barki, doprowadzona do szaleństwa, gotowa jęczeć i płakać…
- Nie przeszkadzam?
Zamarli z przerażenia. Justin uniósł głowę, Melanie, szukając ratunku w
jego oczach, ujrzała zamiast źrenic dwa rozżarzone ognie. Odsunął się od niej,
sprawdzając jedną ręką, czy jest dokładnie przykryta. Zerknął na intruza, który
stał w otwartych na oścież drzwiach i szczerzył radośnie zęby.
Tylko spokojnie… Jesteś z kobietą. Wziął głęboki oddech i zaklął w
duchu. To jego wina. Nie powinien aż tak się zapominać… w areszcie. Trudno,
Teraz musi wziąć siew garść, żeby nie pogarszać sytuacji.
- Masz cholernie dziwne maniery, Victorze. Czy z jakichś szczególnych
powodów nie zapukałeś do drzwi?
- Nie. Po prostu nie lubię tracić czasu na bzdety. Chociaż… muszę
przyznać, że zaskoczyłeś mnie swoją pracowitością o tak wczesnej porze. Dla
ciebie to przecież środek nocy, amigo? No, chyba że w małżeństwie zmieniłeś
zwyczaje.
- Zostawmy na boku moje zwyczaje, jeśli łaska. - Justin zerwał się z łóżka
i wskoczył w dżinsy. - No więc czego chcesz ode mnie o tak wczesnej porze?
Victor zaniósł się ordynarnym śmiechem.
- Może jednak powinieneś dokończyć dzieła. Niezdrowo tak sobie
przerywać. Milej by się nam gawędziło. Dobry nastrój jest zaraźliwy, amigo, a
zły jeszcze bardziej.
- Posłuchaj, Victorze. Doceniam twoją gościnność, ale my naprawdę
musimy jechać. Założę się, że wpadłeś do pokoju jak bomba, żeby podzielić się
z nami radosną nowiną. Skołowałeś dla nas jakiegoś grata, którym dotrzemy do
Villa Vicencias, tak?
- Właśnie o tych sprawach przyszedłem pogadać.
- A możemy pogadać gdzieś indziej?
- Nie ma sprawy. W moim biurze na dole. - Victor zwrócił się do Melanie:
- Do zobaczenia, senora Drake.
Justin ruszył za Victorem, ale zatrzymał się w progu, jakby o czymś sobie
przypomniał.
- Zejdę za moment - oznajmił.
Nie czekając na odpowiedź, zamknął drzwi i podszedł do łóżka. Śmiech
Victora wypełnił echem cały dom, a może i okolicę…
- Potworny facet - mruknęła Melanie, unikając wzroku Justina.
Usiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. Była lodowata i drżąca.
- Owszem. Nigdy sobie nie wybaczę, że naraziłem cię na taką przykrość.
- To przecież nie twoja wina, że jakiś cham wpadł tu bez pukania!
- Nie. Ale to moja wina, że zaczęliśmy coś, czego nie mogliśmy
dokończyć.
- To też nie twoja wina. - Spuściła głowę jeszcze niżej.
- Czyżby? - Pokazał w uśmiechu wszystkie swoje piękne zęby. - W takim
razie… drogą eliminacji… winę za wszystko ponosi druga osoba zajmująca to
łóżko.
- Ja… widzisz, ja… - Zmieszana jak mała dziewczynka, wydała się
Justinowi jeszcze piękniejsza.
Był szczęśliwy. Nie płakała, nie miała do niego pretensji. Może cała
historia nie skończy się jakimś psychicznym urazem… Już wiedział, że to miał
być jej pierwszy raz.
- Melanie, spójrz na mnie. - Czekał, aż podniesie oczy. - To, co między
nami prawie się stało i co na pewno wkrótce się stanie, było nam od początku
pisane. Jak przeznaczenie, jeśli w nie wierzysz. Pragnąłem cię, odkąd wszedłem
do tamtego pokoju, u Rosy. Mimo że zbeształaś mnie na przywitanie.
Wyobrażałem sobie wciąż, jak to będzie, gdy wezmę cię w ramiona i ujrzę cię
nagą… A tak naprawdę, tylko że sam się do tego nie przyznawałem, wstępne
objawy mojej choroby wystąpiły już w czasie naszego pierwszego spotkania,
kiedy byłaś uczennicą, z trudnym charakterem i szmaragdowymi oczami.
Melanie rozpromieniła się.
- Nie masz pojęcia, jak mi przykro - Justin spoważniał - że tak
niefortunnie skończył się nasz "pierwszy raz". Wybaczysz mi?
- Wybaczam - szepnęła.
- No to idę pogadać z Victorem - uśmiechnął się promiennie, jakby szedł
na randkę, a nie "pogadać z Victorem". - Aha, jeszcze jedno. Czy mówiłem ci
już, że zakochałem się w tobie jak szczeniak?
Zamknął za sobą drzwi. Melanie wpatrywała się w nie jak urzeczona. Nie
wierzyła własnym uszom. Ale czy Justin kiedykolwiek ją okłamał?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ochroniarz pilnujący schodów wskazał Justinowi właściwe drzwi.
Wszedł bez pukania do środka. Ściany gabinetu zdobił arsenał pistoletów,
karabinów, a także broni maszynowej. Victor siedział za biurkiem i przyglądał
mu się uważnie, rozpostarty w fotelu, z nogami skrzyżowanymi na blacie.
- Siadaj, Drake - machnął niedbale ręką. - Musimy ze sobą pogadać.
Narobiło się trochę zaległości… - Otworzył pudełko z cygarami i poczęstował
Justina.
- Dzięki, nie palę.
Victor wzruszył ramionami, sięgnął po cygaro i rozpoczął długą
ceremonię jego przycinania, zapalania, smakowania z przymkniętymi oczami…
Trwało to kilka dobrych minut. Justin siedział z obojętną miną, doskonale
wiedząc, że przechodzi test na wytrzymałość. Czekał spokojnie na następny
ruch Degasa.
- Ileż to lat minęło, Amigo? - Czarne oczy Victora nie zdradzały żadnych
uczuć ani myśli.
- Prawie dziesięć, tak mi się wydaje. - Justin wyprostował nogi i
uśmiechnął się zagadkowo. - Niewiele się zmieniłeś od naszego rozstania.
- Co masz na myśli?
- Wygląda na to, że interes kwitnie, a ty miewasz się doskonale,
- Nie narzekam. Ale sporo czasu zajęło mi odbudowanie tego
wszystkiego, co straciłem na wybrzeżu.
- Ten dom pachnie… forsą i stylem. Robi wrażenie. Na wybrzeżu żyło ci
się skromniej.
- Miałem fart. Facet, który zbudował tę posiadłość, doszedł nagle do
wniosku, że Kolumbia nie jest najzdrowszym miejscem na kuli ziemskiej.
Zostawił mi ten dom na pamiątkę.
Jeśli Justin dobrze zrozumiał aluzję Victora, poprzedni właściciel nigdy
nie wyjechał z tego kraju.
- Nie obejrzałem całego domu, ale na pierwszy rzut oka wygląda
naprawdę imponująco.
- Żeby zrobić miejsce na lądowisko, musiałem wyrąbać spory kawałek
lasu, wyobrażasz sobie? Nie to, co na wybrzeżu…
- Czyli siedzisz w tym samym co niegdyś biznesie.
- A jakże by inaczej. To kura, która znosi złote jajka, pod warunkiem że
nie wierzy się nawet własnemu bratu. Tylko sobie.
- Nie masz powodu mi nie wierzyć, Victorze, jeśli o to ci chodzi.
- Więc dalej twierdzisz, że nie miałeś nic wspólnego z wpadką, która - co
tu dużo mówić - zmiotła mnie z wybrzeża?
- Dziwię się - Justin patrzył mu prosto w oczy - że coś podobnego
przyszło ci do głowy. Miałem wrażenie, że ufasz mi bardziej niż rodzonemu
bratu.
- Jak zatem wytłumaczysz swoje niespodziewane zniknięcie?
- Miałem szczęście i tyle. - Justin wzruszył ramionami.
- W moim zawodzie nie wierzy się w cuda ani zbiegi okoliczności.
Szczęściu zawsze ktoś pomaga.
Justin odpowiedział milczeniem.
- Wiec jaki jest cel twojej podróży?
- Mówiłem ci już. Muszę zawieźć żonę do jej przyjaciółki z college'u.
- Ach, tak! Swoją piękną żonę… Tym mnie naprawdę zaskoczyłeś.
Zawsze taki niezależny. Więc co się z tobą działo przez ostatnie dziesięć lat?
- Cóż… Kiedy rozleciała się siatka i wyglądało na to, że wszystko diabli
wzięli, postanowiłem wrócić na północ. Znalazłem biznesmena, który aż się
palii, żeby pociągnąć strefę wpływów do Ameryki Południowej. Przekonałem
go, że znam teren jak własną kieszeń i mam kontakty. Facet mnie wynajął.
- Chcesz mi wcisnąć ciemnotę, że kręcisz się tu od kilku lat i po raz
pierwszy na siebie wpadliśmy?
- Trzymałem się z daleka od Kolumbii. Większość czasu spędzałem w
Argentynie.
- Rozumiem. Czy z jakichś szczególnych powodów nie chciałeś wrócić?
- Nie byłem pewien, kto tu został. Nie wiedziałem nawet, czy i ciebie
zgarnęli, czy się gdzieś zadołowałeś. Pamiętaj, że moje kontakty nie wykraczały
na ogól poza ścisłą grupę. Słyszałem, że trzech naszych zabili. Nie chciałem
czekać za długo tylko po to, żeby dowiedzieć się, kto przeżył.
- Chciałbym ci wierzyć, amigo. - Victor westchnął ciężko i pokiwał
głową. - Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciał… Niestety, mam za dużo
wątpliwości. Nawet gdyby pozostała jedna jedyna, nie zaryzykowałbym. Zbyt
wiele mam do stracenia, żeby pozwolić ci prysnąć po raz drugi.
Justin ani drgnął. Ani na ułamek sekundy nie przestał patrzeć Victorowi w
oczy.
- Masz zamiar nas tu trzymać? - Jego głos nie zdradzał żadnych uczuć
poza czystą ciekawością.
- Lubię twój styl, bracie! - Victor wybuchnął śmiechem. - Naprawdę. Po
co miałbym was trzymać? Nie będę miał z ciebie żadnego pożytku. Twoja żona
- to co innego. Jestem pewien, że okaże się przydatna… na swój sposób.
Co teraz? Justin odsuwał od siebie lęk o Melanie. Wyraz jej oczu nad
ranem… Jeśli zrobi fałszywy krok, Victor przejdzie od słów do czynów.
Spokojnie, byle tylko nie dać się sprowokować. Victor upajał się swoją władzą,
igrał z nim, ale wciąż nie był pewny jego winy.
- Mógłbyś mnie, na przykład, wykorzystać do roboty. - Justin powiedział
to dobitnie, naturalnym tonem.
- Niby dlaczego miałbym to zrobić? - Victor zmrużył oczy.
- Dlatego, że byłem jednym z najlepszych z twoich ludzi. Wiesz o tym
równie dobrze jak ja,
- Byłeś orłem! Ale nie brakuje nam rąk do pracy.
- Czyżby? - Justin uśmiechnął się. - Aż trudno uwierzyć: w takim
miejscu… Musisz potrzebować mnóstwo ludzi: do ochrony, przerzucania
towaru…
- Chcesz robić u mnie za gońca?!
- Lepsze to niż siedzieć cały dzień pod kluczem.
- Kiedy zajrzałem do twojej sypialni, wydało mi się, że nie narzekasz na
nudę.
- A ty nie wyglądałeś mi na faceta, którego rajcuje podglądanie. - Justin
wycedził słowo po słowie, nie spuszczając wzroku, świadomy, że gra o
najwyższą stawkę. - Starzejesz się.
Victor znieruchomiał na momenty wybałuszył oczy i parsknął gromkim
śmiechem.
- Żadna z moich kobiet nie skarżyła się na mnie do tej pory. Ale żadna z
nich nie dorównuje urodą twojej żonie. Chętnie bym jej udowodnił, że kogut im
starszy, tym lepszy. Co ty na to, amigo?
- Nic z tego. Jestem bardzo zaborczy, nie lubię się z nikim dzielić.
Victor wstał, przeciągnął się, ręce skrzyżował na karku.
- Zobaczymy. Teraz coś przekąsimy, a potem znajdę ci jakieś zajęcie.
Może twoja żona podziękuje mi za to, hę? - zaniósł się tubalnym, sprośnym
śmiechem.
- Pójdę po Melanie, jeśli pozwolisz. Ona też jest głodna.
- Za bardzo się z nią cackasz. Nic dziwnego, że wasze kobiety są zepsute
do szpiku kości. Sami przyzwyczajacie je do tego, że robią, co chcą.
- Karmienie ich nazywasz cackaniem się?
- Jeżeli babę przegłodzisz, to nabierze pokory. Sam zobaczysz, jaka
będzie energiczna i napalona. Dopiero wtedy, frajerze, zacznie ci dogadzać.
Wyszli z pokoju. Justin z lodowatą miną spojrzał na galerię.
- Sprawdzę, czy czegoś nie potrzebuje. - Nie czekając na pozwolenie,
wbiegł na schody.
- Spiesz się, śpiesz! - krzyknął za nim Victor. - Kiedyś żoneczka cię
zaskoczy i powie, że potrzebuje prawdziwego mężczyzny, a nie służącego.
Wtedy rzeknij tylko słowo… Z radością przejmę pałeczkę.
Dziki śmiech "prawdziwego mężczyzny" towarzyszył Justinowi do drzwi
sypialni. Zamknął je od wewnątrz na zamek. Z zamkniętymi oczami oparł się o
ścianę i dopiero po chwili odnalazł wzrokiem Melanie. Stała przy oknie,
przyglądając mu się takim wzrokiem, jakby chciała powiedzieć, że wszystko
słyszała.
- Zawiezie nas do Villa Vicencias?
- Marzenie ściętej głowy. Niestety. Za żadne skarby nie chce się z nami
rozstać. Dlaczego ja cię zabrałem? Nigdy sobie tej nie głupoty nie wybaczę. W
miasteczku miałabyś jednak szansę uciec.
- Chcesz powiedzieć, że teraz jej nie mam? - zapytała spokojnie.
- Nie wiem. Jedyny powód, dla którego trzyma od ciebie łapy z daleka, to
przekonanie, że jesteś moją żoną.
- W takim razie cieszę się, że nią jestem.
- Mimo wszystko? Po tym, co się stało dziś rano?
- Nie bierz wszystkiego na swoje sumienie. Do tańca trzeba dwojga…
Przynajmniej Victor nie wątpi w nasze małżeństwo.
- Masz rację. Tylko że gdybym nie ciągnął cię ze sobą, nie musielibyśmy
rozwiewać żadnych wątpliwości Victora na nasz temat.
- Czyste "gdybanie". Zastanówmy się lepiej, co robić w tej sytuacji.
- Victor szykuje dla mnie jakieś zajęcie po śniadaniu. Przynajmniej będę
mógł wyjść stąd i zorientować się, czy mamy szansę na ucieczkę. Zejdziesz na
dół, żeby coś zjeść?
- Chyba nie. Sama myśl o zobaczeniu Victora odbiera mi apetyt.
- Rzeczywiście powinnaś unikać go tak długo, jak to możliwe. Nie
wchodzić bestii w drogę… Przyniosę ci śniadanie do pokoju. Jesteś pewna, że
wytrzymasz tu cały dzień?
- Nie martw się o mnie. Spójrz na półki z książkami. Swoją drogą twój
przyjaciel nie wygląda na bibliofila.
- Ani trochę. Przyznał się, że zarekwirował dom prawdziwemu
właścicielowi. Ale nie opowiedział mi, jak naprawdę skończył tamten człowiek.
Victor ufa mojej domyślności.
- Będę na ciebie czekała - uśmiechnęła się ciepło - pochłonięta lekturą.
Wiedział, że nie powinni się roztkliwiać, a jednak podszedł do Melanie i
objął ją mocno ramionami. Przylgnęła do Justina z całej siły. Pocałował obie jej
powieki i zwolnił uścisk.
- Wydostanę cię stąd całą i zdrową. Obiecuję.
- Wiem. Nie musiałeś mi tego mówić.
Nie oparł się jej wilgotnym, lekko drżącym ustom.
Całowali się pospiesznie i nieporadnie, odczuwając na zmianę ból i
zachwyt: nad czymś, co gęstniało z sekundy na sekundę i nie mogło się
dopełnić. Oderwali się od siebie niemal jednocześnie.
- Boże - szepnął Justin - co ty ze mną robisz! Nie mogę skupić myśli na
niczym innym, rozumiesz? Ten obłęd mógł nas kosztować życie.
- Czy mam cię przeprosić? - Zmrużyła roześmiane oczy.
- Właśnie! Za to, że w ogóle jesteś. Nikt nie ma prawa być taki piękny. To
nienaturalne i powinno podlegać karze. - Justin przygładził włosy i wybiegł na
korytarz.
Melanie opadła na łóżko. Krew pulsowała jej w skroniach, a serce biło jak
oszalałe - z podniecenia i strachu jednocześnie. Nic się nie stanie, szeptała
bezgłośnie. Justin ich przechytrzy. Uratuje mnie i siebie. Nie możemy zginąć…
właśnie teraz.
Jeszcze raz wyjrzała przez okno. Godzinę temu, kiedy czekała na Justina,
na podwórze wjechało kilka ciężarówek. Jacyś mężczyźni zaczęli wyjmować z
nich różnej wielkości pudła, a potem nieśli je gdzieś w kierunku lasu, do miejsca
odległego od domu.
Justin, nie przekraczając progu sypialni, podał Melanie tacę ze
śniadaniem. Poprosił ją, żeby do jego powrotu nikomu, pod żadnym pozorem,
nie otwierała. Zjadła niewiele, wzięła z półki jakąś książkę, ale nie mogła
skoncentrować się na lekturze. Wciąż wyglądała przez okno. Przyjechało
jeszcze kilka ciężarówek, słyszała coraz głośniej wydawane komendy. W końcu
odłożyła na stolik książkę i usiadła przy oknie.
W polu jej widzenia pojawił się Justin z Victorem. Ten dragi energicznie
gestykulował, tłumaczył coś Justinowi, pokazując palcem ścieżkę, tę samą,
której używali tragarze. W końcu obaj ruszyli w stronę dżungli i wkrótce straciła
ich z oczu.
Melanie nie potrafiła siedzieć bezczynnie. Gdyby mogła się do czegoś
przydać! Przy takim ruchu na dziedzińcu… na pewno nikogo nie było w domu.
Jedyna szansa, zęby go zwiedzić. Zresztą, nawet jeśli się na kogoś natknie,
powie, że chce się napić wody i szuka kuchni.
Otworzywszy bezszelestnie drzwi, wychyliła głowę na korytarz. Ani
żywej duszy. Potem oceniła sytuację na parterze. Nikogo.
Postanowiła zacząć od parteru. Myszkowanie na górze trudniej byłoby
wytłumaczyć. Z duszą na ramieniu zeszła po schodach… i, krok po kroczku, w
piętnaście minut obejrzała cały dom. Wydał jej się naprawdę piękny: cudownie
położony, ze stylowymi meblami, zupełnie nie pasował do Victora. Zastanawiała
się, od jak dawna ten potwór w nim mieszka.
Zaspokoiwszy ciekawość, chciała wracać na górę, ale przypomniała sobie
o jednym pokoju, do którego nie zajrzała. Przecież nie musiał być zamknięty na
klucz… Nasłuchiwała przez chwilę, za drzwiami panowała głucha cisza.
Poruszyła klamką - otwarte. Pokój był pusty. Westchnęła z ulgą i weszła do
środka.
Kiedyś musiał służyć za bibliotekę albo gabinet, ale z półek usunięto
książki. Biurko - z porysowanym barbarzyńsko blatem - na pewno nie służyło
nikomu do pracy.
Na jednej ze ścian wisiała kolekcja broni palnej. Nigdy w życiu nie
oglądała tylu rewolwerów i karabinów naraz. Niektóre do złudzenia
przypominały pistolet, z którego brat uczył ją strzelać.
Obejrzała się przez ramię. Nikt by nie zauważył, że pożyczyła taki
jeden… najmniejszy. A jeśli ją złapią… Chyba jednak warto zaryzykować…
Sprawdziła, czy w magazynku są naboje. Było ich pięć.
Upewniła się, czy na korytarzu nie słychać kroków, i bezszelestnie
wymknęła się z pokoju. Brakowało jej kilka metrów do końca schodów, kiedy w
drzwiach wejściowych pojawił się Victor ze swoimi ludźmi. Natychmiast ją
zauważył.
Melanie przycisnęła do uda pistolet i nakryła go szczelnie dłonią.
- Szuka mnie pani, senora? - Uśmiechnął się obleśnie.
- Och nie, nie… Chciało mi się pić, pomyślałam, że na parterze znajdę
kuchnię…
- Więc dlaczego wchodzi pani na piętro?
- Ja… usłyszałam, że ktoś nadchodzi. Justin nie pozwolił mi opuszczać
pokoju, więc… - wykonała bezradny gest ręką.
- Ach, tak. Nie zawsze słucha pani męża, rozumiem - zaśmiał się krótko. -
Miło mi to słyszeć. Trafia mi się szansa, żeby lepiej panią poznać. Proszę zejść
na dół. Drake będzie dzisiaj długo zajęty. Mamy mnóstwo czasu dla siebie.
Pozostali mężczyźni zniknęli w korytarzu. Melanie miała wrażenie, że
pistolet rośnie w jej dłoni. Dlaczego nie włożyła spódnicy z kieszeniami?
- Nie mogę. Wrócę do pokoju i poczekam na Justina.
Victor postawił nogę na pierwszym schodku, uśmiechając się do niej
kusząco.
- Nie musisz się mnie bać, malutka. Za nic bym nie skrzywdził takiej
pięknej dziewczyny. Zejdź na dół, a ja poproszę Lupe'a, żeby zrobił nam coś do
picia, dobrze?
Melanie weszła tyłem o jeden schodek wyżej, potem jeszcze jeden, i dalej
posuwała się w ten sposób, cały czas patrząc Victorowi w oczy.
- Przykro mi, ale naprawdę nie mogę skorzystać z pańskiego zaproszenia -
powiedziała uprzejmym, chłodnym tonem.
- A może ja odwiedzę cię na górze? To chyba lepszy pomysł. Będzie nam
tam o wiele wygodniej.
Ostatni schodek - i była już na galerii. Nie wiedziała, ile kroków dzieli ją
od drzwi sypialni. Cofała się powoli, nie mając pojęcia, co robić dalej. Zamknąć
się w sypialni na zamek? Na pewno miał klucz. Skorzystał z niego rano. Ile
czasu będzie go szukał?
Czy w ogóle ma jakiś wybór? Jeśli ją zaatakuje, będzie musiała użyć
broni… Boże, nigdy w życiu nie strzelała do człowieka. Dystans między nimi
malał. Nie ulegało wątpliwości, że Degas wpadnie za nią do pokoju. Justin jest
zbyt daleko, żeby usłyszeć jej krzyk.
Boże, Justin, dlaczego cię nie posłuchałam!
Victor zatrzymał się na szczycie schodów. Melanie stała przy drzwiach,
prawie nie oddychając, z pistoletem gotowym do strzału.
Nagle dom zadrżał w posadach. Melanie straciła równowagę. Niewiele
brakowało, a nacisnęłaby cyngiel…
Victor w mgnieniu oka znalazł się na dole. Wrzeszcząc nieludzko, zaczął
wydawać rozkazy. Melanie wpadła do pokoju, przekręciła klucz w zamku i
spojrzała na pistolet. Co z tym zrobić? Niewiele myśląc, włożyła go pod
poduszkę. Rzuciła się do okna. Ludzie biegli ścieżką w stronę dżungli. Rano, na
tej samej drodze, widziała po raz ostatni Justina.
Melanie poczuła dziwny ból między żebrami. Jeśli nie wypuści z płuc
powietrza, zemdleje… Zaczęła głęboko oddychać.
Myślała tylko o Justinie. Czy miał coś wspólnego z tym wybuchem?
Kilkaset metrów od domu kłębiły się ponad lasem czarne chmury dymu.
Nigdy nie widziała z bliska pożaru. Nie! Nie ma zamiaru zaspokajać swojej
ciekawości. Nie ruszy się z pokoju ani na krok.
Po chwili złowrogiej ciszy rozległa się seria wystrzałów. Serce podeszło
jej do gardła. Co tam się, do diabła, dzieje! Gdzie jest Justin?
Mijały minuty, a ona stała przy oknie jak sparaliżowana, wpatrując się w
jeden punkt - miejsce, w którym straciła Justina z oczu.
Usłyszała ożywione, coraz wyraźniejsze męskie głosy. W końcu dojrzała
ich. Dwaj mężczyźni nieśli między sobą trzeciego… jak worek piasku.
Wyglądało na to, że nie przejmują się rannym kolegą. Dopiero na dziedzińcu,
kiedy położyli go na ziemi, zorientowała się, że ten człowiek nie żyje.
- O mój Boże! - krzyknęła głośno.
Oczywiście nie był to Justin. Miał kruczoczarne włosy i ciemne ubranie.
Pomimo wyraźnej ulgi, Melanie drżała jak w febrze.
Nadeszli inni. Szybkim krokiem, krzycząc do siebie i gestykulując. Dwaj
mężczyźni, którzy zamykali pochód, także nieśli rannego. Tym razem był to
Justin.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Elise Trent obudziła siew środku nocy zlana potem. Znowu ten koszmar.
Odkąd jej siostra, Melanie, zaginęła w Kolumbii, noc w noc męczył ją
identyczny sen: biegnie przez dżunglę, która nie ma końca - ścieżką, która
wiedzie donikąd. Wzywa pomocy, ale oczywiście nikt nie odpowiada.
- Co się stało, kochanie, nie możesz zasnąć? - Damon zna Elise tak
doskonale, że wyczuwa jej niepokój nawet przez sen.
- Nie chciałam cię obudzić - szepnęła. - Śpij spokojnie.
Przyciągnął ją do siebie i zaczął delikatnie masować kark, potem mięśnie
wzdłuż kręgosłupa. Rozluźniła się i wtuliła w niego jeszcze mocniej.
- Boję się, Damon. Naprawdę się boję. Minęły już cztery dni od twojej
rozmowy z Justinem. Dlaczego nie zadzwonił? Teraz mamy dwoje zaginionych.
- Uspokój się, kochanie. Nie daj się ponieść wyobraźni. Pamiętaj, że w
niektórych rejonach Kolumbii nie znajdziesz telefonu. Tam nie ma automatów
na każdym rogu ulicy jak w Stanach. Prawdę mówiąc, nie ma także rogów ulic.
- Pocałował ją delikatnie w usta.
- Mam pełne zaufanie do Justina. Bez względu na to, co się przydarzyło
Melanie, Justin ją znajdzie. Wszystko będzie dobrze, Elise, wierzysz mi? -
przemawiał niskim, kojącym głosem. - Kto wie? Może Justin wykorzystuje
okazję i zaprzyjaźnia się z twoją małą siostrzyczką?
- Mówisz poważnie?
- Znając Justina - a znam go nieźle - jedyne prawdziwe niebezpieczeństwo
zagraża cnocie Melanie.
- Nie, nie Justin. Nie wykorzystałby jej w takiej sytuacji.
- To prawda - westchnął Damon. - Pod tym względem nieco się
różnimy…
Elise parsknęła śmiechem.
- Myślałby kto… że akurat deprawowanie dziewic jest twoją
specjalnością!
- No, może rzeczywiście nie jest, Ale przyznasz, że bywam uparty. Odkąd
zaszczyciłaś mnie po raz pierwszy uśmiechem, wiedziałem, że nie pozwolę ci
się wymknąć. Nigdy!
- Coś podobnego! Trafił mi się niezłomny rycerz. A tak naprawdę…
gdybym nie przyszła do ciebie po tamtej operacji, nie spotkalibyśmy się nigdy
więcej.
- To ty tak sądzisz. Dawałem ci czas na oswojenie się z myślą o nowym
życiu. Ze mną na zawsze.
- Ach, tak?
- Uhm… - Pocałował ją w usta. Tym razem powoli, zmysłowo, z
absolutną pewnością, że budzi w niej rozkosz.
- Naprawdę myślisz, że nic im nie grozi?
- Naprawdę jestem pewien, że Justin staje na głowie, żeby ją znaleźć.
- Ale może przeceniasz jego możliwości.
- Kochanie, postawiłem na Justina wiele lat temu. Jeszcze nigdy nie
przysporzył mi kłopotów, Ani strat. Ten facet ma szósty zmysł, A na dodatek jest
moim przyjacielem.
- Nie mogę bezczynnie siedzieć i czekać, wpatrując się w ten głupi
telefon. Damon, ja po prostu nie wytrzymuję…
- Nie ma innego wyjścia, Elise.
- Polećmy razem do Villa Vicencias.
- I co nam to da?
- Nie wiem. Mielibyśmy do nich bliżej. Może zaczęlibyśmy ich szukać na
własną rękę, sama nie wiem.
- Kochanie, wstrzymajmy się z decyzją jeszcze przez kilka dni. Jeżeli nie
zadzwonią, polecimy do Villa Vicencias.
- Kocham cię, Damon, nawet nie wiesz, jak bardzo. Nie daję ci spokoju,
ale rozumiesz, co czuję, prawda? To bezczynne czekanie na wiadomość
wykańcza mnie.
- Rozumiem. Przecież Justin jest dla mnie bratem, którego nie miałem… a
Melanie siostrą.
Leżeli w milczeniu, wsłuchani w nocną ciszę i własne oddechy. Palce
Damona zaczęły błądzić po plecach Elise, od szyi do pośladków, potem
wędrowały w górę, coraz wolniej i delikatniej,
- Chyba wiesz, co robisz - mruknęła cicho - dotykając mnie w ten
sposób…
- Uhm. Domyślam się. To znaczy, że czas na naszą ulubioną pigułkę
nasenną. Jedyne lekarstwo na twoje smutki, prawda?
Kiedy Damon zasypiał, Elise leżała w jego ramionach, modląc się, żeby
następnego dnia zadzwonił telefon.
Melanie wbiła zęby w zaciśnięte pięści, żeby powstrzymać się od szlochu,
Justin żyje, powtarzała w myślach, obiecał mi. Kiedy straciła go z oczu,
podbiegła do drzwi, przez kilka sekund walczyła z zamkiem, wreszcie wypadła
na korytarz i zbiegła po schodach.
Byli już w holu. Zamarła na moment, bojąc się, że kiedy zobaczy Justina
z bliska, zacznie krzyczeć. Victor wydawał błyskawiczne rozkazy, wskazując
ręką schody. Spostrzegł ją na górze i zamilkł.
- Pani mąż jest szczęściarzem, senora Drake. Cholernym szczęściarzem.
W czasie rozładunku przewróciła się beczka z paliwem. Zanim ktokolwiek
pojął, co się stało, zbiornik eksplodował. Drake stał najbliżej. Wylądował na
drugim końcu hangaru.
Dał znak swoim ludziom, żeby wnieśli Justina na górę,
- Ten niezdarny idiota, który rozlał benzynę, nie wywinie już żadnego
głupiego numeru, zapewniam panią.
Pobiegła do pokoju, żeby przygotować łóżko.
- Bądźcie ostrożni, błagam!
Mężczyźni, którzy z ulgą rzucili rannego na posłanie, spojrzeli na nią
tępym wzrokiem.
Pokręciła głową. Z nich wszystkich tylko Victor ją rozumiał… Tym
bardziej powinna go unikać.
Justin był blady jak ściana. Melanie uklękła przy łóżku. Sprawdziła puls;
wydawał się wolny i miarowy. Rozpięła guziki koszuli i niemal krzyknęła na
widok zakrwawionego boku.
Kiedy spróbowała odkleić materiał od rany, Justin stęknął.
- Melanie? - szepnął, z trudem unosząc powieki.
- Jestem przy tobie, Justinie. Spróbuj odpocząć.
- Co się stało?
- Eksplodowała beczka z paliwem i wyleciałeś w powietrze.
- Czuję się, jakby słoń nadepnął mi na głowę.
- Myślę, że trzymają tu wszystko - zaśmiała się nerwowo - oprócz słoni.
- Gdzie jest Victor?
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, byle nie właził do naszego pokoju.
- Napastował cię? - Justin podniósł głowę, ale skrzywił się i opadł
bezradnie na poduszkę.
- Nie - szepnęła ciepłym, kojącym głosem. - Jak dotąd…
Justin odetchnął z ulgą
- Nie jestem w najlepszej formie, żeby go zabić gołymi rekami…
- Ja się nie boję.
Pomyślała o pistolecie pod poduszką. Uświadomiła sobie nagle, że nie
miałaby żadnych skrupułów, gdyby przyszło jej bronić Justina. Ciekawe, skąd u
niej taki instynkt opiekuńczy…
Już pod wieczór Justin czuł się o wiele lepiej. Zdołał wziąć prysznic i
zejść z "żoną" na kolację.Victor pełnił honory gospodarza domu z gracją słonia.
Pożerał wzrokiem Melanie i raczył oboje historiami "nie z tej ziemi". W każdej
z nich on, Victor Degas, spisał się na piątkę w roli bohatera. Rozochocony
alkoholem, zanosił się coraz bardziej drażniącym, rubasznym śmiechem. Justin
kręcił się na krześle, szukając najwygodniejszej pozycji dla swojego obolałego
ciała. Katusze fizyczne były jednak niczym w porównaniu z lękiem o Melanie.
Napięcie niebezpiecznie rosło. Victor nigdy nie żartował, kiedy gra szła o
pieniądze albo… kobietę.
- Wszyscy mieliśmy ciężki dzień, Victorze. - Justin odsunął krzesło i
wstał od stołu. - Na nas już czas. Dziękujemy za wspaniałą kolację.
Melanie w tej samej sekundzie poderwała się na nogi.
- Rozumiem, że ty potrzebujesz odpoczynku - zaprotestował Victor - ale
nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbyś pozbawić mnie towarzystwa
swojej żony. O tej porze?! Jest jeszcze wcześnie.
- Czuję się naprawdę zmęczona - zaprotestowała Melanie. - Mimo
wczesnej pory chciałabym już pójść spać.
- Obawiam się, że pani mąż - Victor wybuchnął swoim
charakterystycznym dzikim śmiechem - okaże się dzisiaj całkowicie
bezużyteczny, senora Drake. A ja przeciwnie, nigdy nie czułem się lepiej. Jestem
do pani usług i gwarantuję ich jakość.
Melanie poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Jednak siłą woli
opanowała się i nie spuszczając wzroku z Victora wycedziła odpowiedź:
- Kocham swojego męża, panie Degas, i razem wrócimy do pokoju.
Justin śledził tę zapierającą dech scenę z półprzymkniętymi powiekami.
Sam niemal uwierzył, że Melanie jest szczęśliwą mężatką. Wyraźnie minęła się
z powołaniem! Z takim aktorskim talentem marnować czas na sprzedawanie
prezentów!
- Cóż - Victor skinął uprzejmie głową - ja potrafię czekać, senora Drake.
Dobranoc.
Justin zacisnął szczęki, powtarzając sobie w myśli, że za nic nie da się
sprowokować. Ten zbir właśnie na to czekał. Podjudzał go i drażnił, za wszelką
cenę chciał wyprowadzić z równowagi.
Wyszli z jadalni bez słowa. Pokonali schody w milczeniu, oboje spięci,
niepewni każdego kroku. Dopiero gdy znaleźli się w sypialni, Melanie zawołała:
- Musimy się stąd wydostać, słyszysz?!
- Przecież o tym, do diabła, przez cały czas myślę.
Obojgu nerwy odmówiły posłuszeństwa.
- Nadstawiasz głowę!
- Nie martw się. Niewielka rana i ból głowy to trochę za mało, żeby
zwalić mnie z nóg na amen.
Usiadł na brzegu łóżka, żeby rozsznurować buty. Melanie, zerknąwszy na
poduszkę, przypomniała sobie o pistolecie.
- Znalazłam to rano, po twoim wyjściu - powiedziała spokojnie.
Obejrzał się przez ramię. Na widok "tego" zerwał się na równe nogi,
- Gdzie? Gdzie to znalazłaś?
- Na dole.
- Na dole! Chcesz powiedzieć, że spacerowałaś sobie tu i tam? Przecież
błagałem, żebyś nie wychodziła.
Melanie zagryzła wargi. Wybrała najgorszy moment na pochwalenie się
zdobyczą. Zniżyła głos do szeptu.
- Nie jestem dzieckiem, Justinie. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, z
założonymi rękami… Szukałam sposobu, żeby się stąd wydostać.
- A jak sądzisz, po jaką cholerę ja poszedłem do lasu? Podźwigać sobie
ciężkie skrzynie? Dla treningu?!
- Znalazłeś jakąś broń, która pomogłaby nam w ucieczce?
- Nie. I wcale jej nie szukałem. Możesz mi wierzyć lub nie, Melanie, ale
chciałbym stąd po prostu zwiać - bez zabijania kogokolwiek.
- Nie bądź śmieszny. Czy ja chcę zabijać? Broń zwiększa nasze szanse…
w razie czego… Czy nie mam racji?
- Kochanie, chcesz przestraszyć jednym damskim rewolwerem bandę
uzbrojonych zbirów? Jeden strzał i mamy na karku dziesięciu facetów. Jeżeli
człowiek ma przy sobie broń, powinien zakładać, że jej użyje. Noszenie spluwy
na wszelki wypadek jest bezcelowe… a nawet niebezpieczne. Jeżeli nie umiesz
strzelać - i to doskonale - strasząc przeciwnika popełniasz samobójstwo.
Rozumiesz?
- Nie myślałam o tym w ten sposób…
- Wspaniale. Więc ryzykowałaś głowę, żeby zdobyć to świństwo? A co by
było, gdyby Victor cię złapał?
- Ale nie złapał! - Postanowiła nie opowiadać Justinowi, jak niewiele
brakowało…
Zrezygnowany, podszedł do Melanie, położył ręce na jej ramionach i
lekko potrząsnął.
- Naprawdę nie rozumiesz, że Victor dobierze się do ciebie, jak tylko
znajdzie pretekst, żeby mnie wykończyć? Chce nas sprowokować do fałszywego
kroku, a potem ukarać. Nie potrafię wyłożyć ci tego jeszcze jaśniej. Facet szuka
jakiegokolwiek, najdrobniejszego nawet, pretekstu, żeby mnie zabić. Chociaż na
ogół nie potrzebuje żadnych pretekstów… Pewnie ze względu na naszą starą
przyjaźń postanowił, że raz w życiu zagra fair, co daje nam pewną szansę…
Melanie przypomniała sobie człowieka, który zginał w wypadku.
Wzdrygnęła się z przerażenia. Justin zaklął w duchu. Co on, do diabła, wyrabia!
Zaraża dziewczynę strachem, żeby samemu sobie ulżyć? Objął ją i mocno
przytulił. Jej ciepło, a nie strach, przyniesie mu ulgę.
Wcale się nie bała. Rozluźniona i uśmiechnięta uniosła głowę, rozchylając
lekko wargi. Nie musiała czekać ani chwili.
Ich usta złączyły się w długim, gwałtownym pocałunku. Melanie poczuła
mrowienie w nogach, potem gorący dreszcz przeszywający całe ciało. Rozpięła
mu koszulę na piersi i wsunęła pod nią ręce. Jej palce błądziły po wypukłościach
mięśni na plecach. Dziwiła się nierównemu biciu jego serca. Wargi Justina
parzyły, przyprawiały o zawrót głowy, oszałamiały. Garnęła się do niego
rozpaczliwie, chciała być jak najbliżej. Justin nacierał coraz mocniej,
rozpaczliwie, jak gdyby ten pocałunek miał zastąpić wszystkie słowa. Należała
do niego - tak jak tylko kobieta może należeć do mężczyzny - mimo że ich
miłość czekała na spełnienie. Wiedział, że póki on żyje, Melanie nie dotknie
inny mężczyzna. Spokojnie, myślał w popłochu. Musi zachować zimną krew.
Nie może narażać jej na zajście w ciążę, oboje są nie przygotowani…
Zwolnił uścisk. Z bólem serca podniósł głowę, otworzył oczy - i
natychmiast tego pożałował. Wilgotne, lekko nabrzmiałe wargi błagały o
następny pocałunek. Objął ją jeszcze mocniej, drżąc cały, chowając twarz w jej
włosach. Szept, który z siebie wydobył, był niski i ochrypły:
- Och, Melanie… Melanie, sama nie wiesz, co robisz…
Gdyby musiała przejść choć kilka kroków, nogi odmówiłyby jej
posłuszeństwa. Justin nie prosił o to. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.
Rozbierał ją powoli i ostrożnie, chcąc rozkoszować się tą chwilą jak najdłużej.
Gładził delikatnie, pieścił ustami, coraz czulej, coraz mniej zachłannie. Z
bałwochwalczym uwielbieniem odkrywał każdy milimetr jej nagości.
Melanie nie poznawała samej siebie. Nie myślała o niczym, nie
odwoływała się do własnego rozsądku. Liczyło się tylko to, że Justin jest z nią.
Zniknął wszelki strach. Nie tylko Justin odpowiadał za to, co się stało, i za to, co
stanie się za chwilę. Melanie pragnęła go tak, jak on pragnął jej. Reszta przestała
się liczyć. Sprawił, że po raz pierwszy w życiu była zafascynowana własnym
ciałem. Wyobraziła sobie, jak ją widzi Justin, i poczuła się piękna! Podobały jej
się własne włosy, szyja, ramiona, linia talii i bioder, po której jego palce błądziły
z takim namaszczeniem. Justin wstał, żeby się rozebrać. Melanie śledziła
wzrokiem każdy jego ruch, upajając się widokiem tego wspaniałego mężczyzny.
- Melanie - jęknął zbolałym głosem - jeśli chcesz mnie powstrzymać, zrób
to teraz…
Uśmiechnęła się, krzyżując ręce nad głową.
- Chcę się z tobą kochać. Teraz. Nie odmawiaj mi… proszę.
Zagryzł wargi. Ułożył się delikatnie na boku, tuląc do siebie jej drobne
ciało.
- Nie chcę cię skrzywdzić… rozumiesz?
- Pocałuj mnie - szepnęła. Nie pragnęła słów, wyznań i zapewnień.
Nareszcie przestała myśleć i błagała go o to samo. - Nie skrzywdzisz mnie,
Justin. Nigdy. Po prostu kochaj mnie. Nic już nie mów.
Westchnęła z ulgą, czując, że Justin wzmacnia uścisk. Czego miałaby się
bać? W chwili kiedy to pomyślała - zagarnięta nagimi, gorącymi udami,
zaatakowana agresywną męskością - mimowolnie napięła mięśnie.
Justin wycofał się, pogłaskał ją po włosach.
- Spróbuj się rozluźnić, malutka.
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Miała przed sobą
mężczyznę swoich marzeń i rozpaczliwie go pożądała. Nie odrywając wzroku
od jego twarzy uniosła gwałtownie biodra, napotykając ten sam, twardy jak
kamień opór. Wbił się w nią jednym silnym pchnięciem przy akompaniamencie
własnego jęku. Przeszył ją krótki jak błyskawica, tępy ból, a potem udami
oplotła jego biodra, z westchnieniem ulgi, z uczuciem doskonałej pełni.
Poruszał się wolno, rozmyślnie, jakby rozkoszując się pierwszym
nasyceniem. Melanie, zadowolona z tego rytmu, odpowiadała mu nieznacznymi
ruchami bioder.
Nagle zaczęła czuć wszystko dotkliwiej i wyraźniej: zapach ich ciał,
kropelki potu na owłosionym torsie. Oddychała coraz szybciej.
- Justin!
- Cicho, kochanie… nie myśl o niczym… zamknij oczy, zobaczysz
gwiazdy.
Zaczął przyspieszać. Melanie zamarła na moment, wpiła się paznokciami
w jego ramiona, zaciskając powieki. Ujrzała milion spadających gwiazd. Jej
ciało przeszył dreszcz, który załamał się w połowie i przemienił w błogie
uczucie spełnienia.
Bardzo pragnął, żeby to trwało, żeby Melanie krzyczała z rozkoszy i
nigdy nie zapomniała tej chwili.
- Boże, Justin, nie miałam pojęcia, że może być aż tak… tak dobrze.
- Ja też się tego nie spodziewałem. - Drżał, gdy jej dłonie gładziły biodra i
pośladki, błądziły po kręgosłupie i udach, uczyły się na pamięć jego skóry.
- Chcesz powiedzieć, że… czułeś to samo?
- Wciąż to czuję, kochana. Prawdziwy dżentelmen zawsze zgadza się z
opinią damy.
Ledwie dokończył zdanie, jego twarz zastygła w dziwnym, niemal
bolesnym uśmiechu. Zaczął pędzić na oślep, porywając Melanie ze sobą, mokry
od potu. Wreszcie opadł na nią bez tchu, w wyciągnięte ramiona, bezbronny i
uspokojony. Zasnęli jednocześnie, zmęczeni i szczęśliwi jak dzieci.
Justin obudził się gwałtownie w środku nocy. Zaczął nasłuchiwać, ale
zarówno w pokoju, jak i za oknem panowała absolutna cisza. Może właśnie brak
jakichkolwiek dźwięków zakłócił mu sen… Dlaczego nie słyszy odgłosów
dżungli? Choćby krzyku nocnych ptaków… Spojrzał na Melanie, która leżała
tak blisko, uśmiechając się przez sen.
Po raz pierwszy, odkąd wylądował w Bogocie, pomyślał o Damonie i o
Elise. Bez żadnej wiadomości od tylu dni jego przyjaciele musieli odchodzić od
zmysłów. Lepiej jednak, żeby Elise nie wiedziała…
O czym? O niebezpieczeństwie, jakie groziło jej siostrze, czy o tym, że z
niekłamaną przyjemnością oboje udają małżeństwo? Co by powiedziała Elise,
gdyby się dowiedziała o ich zażyłych stosunkach? To, co się stało, było i tak
tylko sprawą czasu, ale nie miał zamiaru kochać się z Melanie w tym miejscu, w
takich nie sprzyjających okolicznościach. Inaczej wyobrażał sobie ich pierwszy
raz, jej pierwszy raz w życiu! Myślał o sobie z niesmakiem. Melanie była taka
bezbronna w jego ramionach… otwarta i oczekująca. Mógłby ją kochać całą
noc. Na samą myśl o tym poczuł fizyczny ból w lędźwiach. Oparł się na łokciu,
żeby zaczerpnąć powietrza - i nie zdołał stłumić cichego jęku.
Melanie obudziła się. Dopiero po kilku sekundach oprzytomniała i
poszukała wzrokiem Justina. Miał oczy otwarte i dziwnie błyszczące.
- Boli cię coś?
- Nie, nie… - wykrztusił i przyciągnął ją mocno do siebie.
- Więc co się stało?
Nie chciał się przyznać. Po raz pierwszy w życiu tracił rozum. On, facet
przed czterdziestką, zachowywał się jak opętany seksem nastolatek.
Ręka Melanie zaczęła gładzić jego owłosiony tors.
- Nic - zachrypiał jeszcze ciszej.
- Żałujesz, że się kochaliśmy?
- Nie.
- Ja też nie. Było cudownie - powiedziała sennym głosem. - Kiedy mnie
rozbierałeś, a potem dotykałeś w taki sposób… Justin, ja nawet nie marzyłam,
że można czuć się tak cudownie.
- Tak, kochanie… O, Boże, lepiej już zaśnij. Musisz trochę odpocząć.
- Wiem. Ty też powinieneś usnąć. Nie za ciężką mam głowę? Nie
drętwieje ci ręka?
Dłoń Melanie przesuwała się od piersi Justina do brzucha, coraz niżej…
Chwycił ją za nadgarstek, ale było za późno. Odkryła jego podniecenie. Jej
palce dziwiły się aksamitnej powierzchni, błądziły w tę i z powrotem z coraz
większym zapamiętaniem. Justin westchnął ciężko, opadając na plecy. Cofnęła
rękę.
- Naucz mnie, jak cię kochać - szepnęła.
- Nie potrzebujesz żadnych instrukcji, przysięgam, rób tak dalej…
- Tak?
- Och, tak… ale zatrzymaj się na chwilę, Melanie…
- Uwielbiam to, Justin. Skóra jest taka delikatna, a pod nią żywy kamień.
Pulsuje, kiedy cię dotykam. Czujesz własny puls, Justin?
- Przestań! - Jednym ruchem wciągnął ją na siebie, uniósł lekko głowę,
tak żeby ustami dotknąć nabrzmiałych brodawek jej piersi. Mruczała z
zadowolenia, kiedy ssał najpierw jedną pierś, potem drugą, w końcu zaczęła
drżeć oszołomiona i tracić oddech. Objęła nogami jego biodra i zaczęła poruszać
się delikatnie, powoli, jakby chciała przeciągnąć tę chwilę w nieskończoność.
Justin uniósł się gwałtownie, wreszcie opadł na plecy z jękiem, chwycił ją w
talii i zanurzył się w niej do końca.
- Czy teraz jest ci wygodnie? - zapytał.
- Cudownie…
- Melanie…
- Słucham.
- Bardzo cię kocham.
- To dobrze. Ja też cię kocham.
Cedzili słowa powoli, dobitnie, w rytmie miłosnych poruszeń. Melanie
poddała mu się całkowicie, zapomniała o braku doświadczenia, była
rozpaczliwie wdzięczna za to, co czuła, i pragnęła, żeby Justin dogonił ją w tej
gorączce. Żeby wspólnie dobili do brzegu. Stało się tak, jak chciała. Poczuła, że
jakaś siła unosi ją w powietrze. Że oboje, oderwani od ziemi, ulatują w
przestworza w błogim zespoleniu, rozkołysani miłosną galopadą. Razem z nimi
kołysało się łóżko, ściany, dom, ziemia… wszechświat.
Melanie opadła bez tchu w ramiona Justina, niezdolna wykonać
najmniejszego ruchu. I wciąż miała wrażenie, że wszystko wokół nich drży.
Nagle Justin poderwał się i krzyknął.
- Boże święty! Przecież to jasne! - Wyskoczył z łóżka. - Melanie,
wstawaj, to trzęsienie ziemi!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Ubieraj się! Szybko! Musimy stąd uciekać.
Melanie, dość brutalnie przywołana przez Justina do rzeczywistości,
zrozumiała, że musi wstać i włożyć ubranie. Nic więcej.
Gdzieś na parterze rozległ się potworny grzmot. Justin zaczął przeklinać.
Zasznurował buty, chwycił plecak i wrócił do Melanie.
Stała przy łóżku jak zagubione dziecko, które nie wie, co ze sobą zrobić.
Spodnie i koszulę trzymała w ręku, ale nie mogła znaleźć butów.
Nieprzytomnym wzrokiem błądziła po pokoju.
- Co się z nimi stało? - zastanawiała się głośno.
Justin znalazł jeden but przy łóżku, drugi pod krzesłem. Podał je Melanie
bez słowa. Wieczorem po kolacji nie troszczyli się wcale o garderobę…
Z sufitu odpadł kawałek tynku, w szczytowej ścianie pojawiła się wielka
rysa i niemal w tej samej chwili, tak jak błyskawica zapowiada uderzenie
pioruna, rozległ się ogłuszający huk. Pokój rozkołysał się na dobre.
Justin szarpnął Melanie za rękę i pociągnął w kierunku wyjścia. Kiedy
znaleźli się na korytarzu, usłyszeli następny łomot. Obejrzeli się przez ramię i
oboje zdrętwieli. Kawałki łamiącego się dachu wpadały do sypialni.
Melanie krzyknęła. Spełniał się jej koszmarny sen. Dokąd teraz mogą
uciekać? Dom drżał w posadach. Na podłogę spadały belki, cegły, odłamki
tynku. Trzymając się jak najbliżej ściany, zmierzali przez galerię do schodów.
Lecz schodów już nie było.
Dzwonek telefonu wyrwał Damona z głębokiego odrętwienia.
- Damon Trent.
- Damon! Och, Damon... - Elise, ze ściśniętym gardłem, ledwie mogła
mówić.
- Elise! Co się stało? Masz jakieś wiadomości o Melanie?
- Nie. O Boże, Damon… W Kolumbii było trzęsienie ziemi.
- Trzęsienie ziemi? Kiedy?
- Dowiedziałam się o tym przed chwilą, z radia. Jakieś sto kilometrów na
południe od Bogoty. Damon, co my teraz zrobimy?
- Zostań w domu i czekaj na mnie. Przyjadę najszybciej, jak będę mógł.
Elise odłożyła słuchawkę. Wpatrzona w pustą ścianę, nie usłyszała, kiedy
do pokoju wpadł pięcioletni Eric.
- Co się stało, mamusiu?
Siłą woli powstrzymała się od płaczu. Nie miała prawa dzielić się swoją
rozpaczą z małymi dziećmi.
- Martwię się o ciocię Melanie, skarbie.
Eric usiadł na kanapie i wziął ją za rękę. Tak bardzo przypominał
Damona, kiedy marszczył z powagą brwi… Uśmiechnęła się, z trudem
powstrzymując łzy.
- Mamusiu, nie martw się. Cioci nic się nie stanie, zobaczysz. Pamiętasz,
co powiedział tata. Wujek Justin ją obroni.
- Masz rację. Dobrze, że mi o tym przypomniałeś. - Starała się myśleć o
czymś innym. O czymkolwiek, byle nie o trzęsieniu ziemi. Natrętna pamięć
podsuwała jej sceny z Meksyku… Gruzy, zawalone domy, tysiące ofiar.
Pogłaskała Erica po gęstej czuprynie. - Co robi Brenda?
- Bawi się w przebieranie.
- W przebieranie? W co się wystroiła tym razem?
- W twoją szminkę, klipsy i takie tam różne… co noszą tylko dziewczyny.
- O Boże, jak ona to znalazła? - Elise wyszła z pokoju z nadzieją, że
uratuje chociaż część swoich kosmetyków.
Kiedy Damon wrócił do domu, usłyszał głosy całej trójki dochodzące z
małżeńskiej sypialni. Stanął w progu i zaniemówił.
Brenda zdawała się być w swoim żywiole. Wyglądało na to, że mimo
młodego wieku poznała wszystkie techniki makijażu… Jej czarne loki,
posypane pudrem, przybrały odcień beżowy. Usta, policzki oraz brwi
"podkreśliła" jaskrawą szminką.
Na widok ojca zadzwoniła wszystkimi bransoletkami, jakie zdołała zapiąć
na swoich chudych rączkach.
- Tatuś wrócił!
- Tylko nic nie mów! - odezwał się Damon. - Pozwól mi zgadnąć… Do
naszego miasta przyjechał cyrk i Brenda postanowiła przyłączyć do trupy w
charakterze klowna. Trafiłem w dziesiątkę?
- Och, Damon! - Elise machnęła ręką.
Zrezygnowała z usuwania makijażu z twarzy córki i przytuliła się do
męża. Co za ulga! Wszystko stawało się łatwiejsze, kiedy on był w domu.
Pogłaskał ją po plecach, nie odrywając wzroku od Brendy.
- Sądzę, kochanie, że wybrałaś nie najlepszy odcień czerwieni. Zbyt
jaskrawy.
- Wyglądam super! - zachichotała Brenda.
- Jasne, tylko że mamusia nie może się teraz z tobą bawić, wiesz?
Elise otarła ukradkiem łzy, zanim odwróciła się do córki.
- Chodźmy, zmyjemy twarz specjalnym kremem, a potem doprowadzimy
do ładu włosy. Panna strojnisia musi się jeszcze wiele nauczyć. Sama widzisz,
że dbanie o urodę nie jest taką prostą sprawą. - Wzięła małą na ręce, zaniosła do
łazienki i odkręciła kurek z impetem.
- W drodze do domu - zaczął Damon - słuchałem ostatnich wiadomości.
Na szczęście nie wygląda to aż tak groźnie, jak podawali na początku. Wstrząs
był lokalny, ograniczył się do niewielkiej powierzchni. Istnieje duża szansa, że
Justin i Melanie dowiedzieli się o trzęsieniu ziemi później od nas.
- Ba, gdybyśmy wiedzieli, gdzie oni teraz są!
- Ciągle o tym myślę. Wiesz, chyba masz rację. Gdyby twoja matka
zgodziła się zająć dziećmi, moglibyśmy polecieć do Kolumbii i spróbować ich
odnaleźć.
Elise wypuściła z rąk gąbkę, którą myła Brendę, i odwróciła się do
Damona,
- Dziękuję ci, kochany.
- Swoją drogą, dobrze ci zrobi oderwanie się na chwilę od tych aniołków.
Nic nie powiedziała, bo nowe łzy napłynęły jej do oczu. Skinęła głową i
zajęła się aniołkiem numer jeden.
Otworzywszy oczy, Justin stęknął z przerażenia. Zobaczył niebo oraz
złote, nie zasłonięte ani jedną chmurą słońce. Gdy spróbował usiąść, przeszył go
wściekły ból. Prawą ręką zaczął odgarniać gruz, kawałki tynku - odsłaniając
pokaleczony tułów oraz lepkie od krwi strzępy koszuli.
Nagle wszystko sobie przypomniał. Stał z Melanie w miejscu, gdzie
powinny zaczynać się schody… trzymał ją za rękę, zastanawiał się, jak wyjść z
pułapki - i wtedy runęła cała galeria.
- Melanie!
Z całego domu zostało kilka ścian i zwały gruzu. Serce w nim zamarło, a
potem zaczęło bić jak oszalałe. Odrzucił jeszcze kilka kamieni, które
przygniatały mu nogi i, zaciskając z bólu zęby, uklęknął wyprostowany. Gdzie
ona jest? Trzymał ją za rękę do ostatniej chwili, przecież za nic by jej nie
puścił… Musiała leżeć gdzieś niedaleko!
Znalazła się. Melanie leżała tuż obok Justina, ale rozdzieliła ich potężna
belka sufitowa, zasłaniając widok. Przeczołgał się nad przeszkodą i dotknął jej
twarzy. Oddychała! Na czole miała wielkiego guza, krew na ramieniu, ale
oddychała!
Stanął na chwiejnych nogach i zaczął rozglądać się za najłatwiejszym
przejściem. Gdzie się podziali inni ludzie? Podniósł Melanie i przedarł się,
niosąc ją na rękach ostrożnie, krok za krokiem, do drzwi frontowych, wciąż
zamkniętych na klucz mimo braku ściany.
Pomyślał o prawowitym właścicielu domu. Czy ucieszyłby się? Uznał, że
sprawiedliwości stało się zadość? Justin wiele by dał, żeby wiedzieć - na sto
procent - czy Victor przeżył katastrofę. Jeżeli spał w swojej sypialni, szanse miał
znikome. Ich samych uratował jakiś cud! Patrząc na to przerażające gruzowisko,
miał wrażenie, że nikt nie ocalał.
Ułożył Melanie w cieniu, na skraju polany, a sam wrócił na poszukiwanie
wody, jedzenia, ocalałych ludzi. Znalazł wodę, swój plecak i prowiant na kilka
dni.
Nie spotkał ani jednego żywego człowieka.
Kiedy wrócił, Melanie miała otwarte, całkiem przytomne oczy. Patrzyła,
jak krążył wokół ruin tego wielkiego, pięknego domu, i nie mogła się doczekać
jego powrotu.
- Cieszę się, że się wreszcie obudziłaś - przywitał ją promiennym
uśmiechem - i widzisz, co się stało. Trochę tu się zmieniło, odkąd straciłaś
przytomność. - Podał jej kubek z wodą, wytarł ręcznikiem czoło i przyjrzał się
dokładnie guzowi.
- Wiesz, Justin, tak sobie myślałam... - zaczęła poważnym głosem.
- O czym?
- O nas.
- Ach, tak? To usprawiedliwia twój poważny ton - roześmiał się wesoło.
-1 co sobie o nas pomyślałaś?
- Nie sądzisz, że powinniśmy pohamować swoje miłosne zapędy? Zobacz,
co zrobiliśmy z tym biednym domem.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, kochanie, ale nie mieliśmy z tym nic
wspólnego. Matka Natura nabroiła tutaj sama, bez naszej pomocy. - Przygarnął
ją do siebie i długo nie wypuszczał z ramion. Przeżyła najgorsze, myślał w
popłochu. Boże, błagam, nie pozwól, żeby Melanie umarła! Ona musi
wyzdrowieć!
- Co za ulga… - mruknęła, zamykając oczy. Zastanawiał się, czy to
objawy wstrząśnienia mózgu, silnego szoku, czy Melanie tylko majaczy w
półśnie. Tak czy inaczej, nie do końca rozumiała, co się stało.
- Pamiętasz, kochanie, trzęsienie ziemi?
- Och, tak - jej twarz rozpromieniła się pięknym, sennym uśmiechem. -
Było cudownie…
- Nieszczególnie… Pamiętasz, jak spadały kawałki sufitu?
- Nie - odpowiedziała po chwili namysłu. - Ale nareszcie rozumiem sens
słów: "czuję, jak ziemia drży pod moimi stopami". Naprawdę tak czułam.
- Bardzo chciałbym, żeby to, co czułaś, było wyłącznie moją zasługą, ale
niestety, ziemia drżała naprawdę.
- Nieważne - machnęła ręką. - Uwielbiam trzęsienia ziemi.
- Powinnaś teraz odpocząć. - Justin martwił się coraz bardziej. Wyjął z
plecaka swój blezer, złożył go w kostkę i podłożył Melanie pod głowę. -
Prześpij się, ja poszukam jakiegoś pojazdu. Nie muszę pytać o pozwolenie, bo
poza nami nie ma tu żywego ducha.
Dżip ostał się, na szczęście, w nienaruszonym stanie. W hangarze
lotniczym, który również przetrwał trzęsienie ziemi, Justin zaopatrzył się w dwa
kanistry benzyny. Kiedy podjechał na polanę, Melanie spała. Nie był pewien,
czy to dobry znak. Denerwował się coraz bardziej, ale też wiedział doskonale,
że jedyne, co może dla niej zrobić, to jak najszybciej zawieźć ją do lekarza.
Ułożył ją na tylnym siedzeniu i ruszył w drogę.
Po kilku godzinach jazdy znaleźli się w sporym miasteczku. W
porównaniu z dżunglą - szczyt cywilizacji, ale radość trwała krótko. Trzęsienie
ziemi i tam wyrządziło poważne szkody. Maleńki szpital okazał się
przepełniony. Sympatyczny lekarz naprawdę nie mógł przyjąć Melanie na
obserwację, ale zbadał ją dokładnie, stwierdził wstrząśnienie mózgu i pocieszył
Justina, że kilka dni odpoczynku pozwoli jej dojść do siebie. Powtórzył
kilkakrotnie, że nie przewiduje żadnych trwałych skutków urazu.
Justin odkrył, że i tak nie pojechaliby dalej, bo trzęsienie ziemi zniszczyło
most. Zostało im nie więcej niż pół dnia jazdy do Viila Vicencias, ale jedyna
droga okazała się przerwana. Telefony oczywiście nie działały.
Korzystając z rady tubylców, Justin uzbroił się w cierpliwość. Znalazł
wygodny nocleg i przestał myśleć o jutrze. Kiedy Melanie zasypiała bezpiecznie
w jego ramionach, modlił się, żeby wyprawa do Kolumbii zapisała się w ich
życiorysie jako ostatnia ekscytująca przygoda. Marzył o ciepłym, bezpiecznym
domu i nocach spędzanych we własnym łóżku. Ich wielkim, małżeńskim łożu…
Wczesnym rankiem Melanie obudziła się z ciężką głową i bólem mięśni.
No tak, jęknęła cicho, do szczęścia brakowało mi tylko grypy.
Spojrzała na Justina. Spał na boku, zwinięty w kłębek, jedną ręką
obejmując jej talię. Uśmiechnęła się. Kochali się, było cudownie. Może jednak
przesadziła… jak na pierwszy raz, dlatego organizm odmówił posłuszeństwa i
"uciekł" w grypę?
Kiedy przyjrzała mu się dokładniej, zauważyła ranę - rozległe, okropnie
wyglądające skaleczenie między nadgarstkiem a łokciem. Jak to się stało?
Oczywiście! Wybuch zbiornika z benzyną. Postanowiła wstać z łóżka i
posiedzieć w gorącej wodzie. Może kiedy rozgrzeje mięśnie, poczuje się lepiej.
Wyśliznęła się delikatnie spod ramienia Justina. Stanęła przy łóżku i
natychmiast z powrotem usiadła. Pokój wirował jak karuzela, a ona oddychała
głęboko, żeby nie zemdleć. W końcu wszystko się uspokoiło. Melanie rozejrzała
wkoło i osłupiała. Przecież to nie jest dom Victora! Zauważyła lustro na ścianie,
tuż obok łóżka. Wystarczyły dwa małe kroki… Wzięła głęboki oddech i
odważyła się wstać.
Polowa twarzy okazała się spuchnięta, na czole miała kolorowy siniak.
Przyjrzała się dokładniej Justinowi. Miał podkrążone oczy, jakby nie spał od
tygodnia, głębokie zadrapania między nosem a górną wargą… Niczego nie
rozumiała.
Próbowała przypomnieć sobie ostatni sen. Kochali się, odczuwała
wszystko jak na jawie. Dlaczego drżały ściany? Coś się wydarzyło, ale z jakichś
powodów miała lukę w pamięci. Nie pamięta, żeby się przebierała, a przecież
jest w nocnej koszuli…
Drobnymi kroczkami powędrowała do łazienki. Odkręciła kurek z gorącą
wodą, rozebrała się i zanurzyła w kąpieli. W błogim odprężeniu, z zamkniętymi
oczami, zaczęła rozpamiętywać wszystko od początku.
Wymknęli się z rąk Victorowi. Ale w jaki sposób? Te walące się ściany,
drżąca podłoga… czy to był koszmarny sen? Guz na czole jest prawdziwy i boli.
Tak czy inaczej, skoro uciekli przed zbirami Victora, nie ma żadnych
przeszkód, żeby dotrzeć do Villa Vicencias i zakończyć tę nieszczęsną przygodę.
Nieszczęsną? Przecież nie żałowała ani jednej chwili… Dla tamtej nocy z
Justinem zgodziłaby się przeżyć wszystko od początku… Zdawała sobie sprawę,
że w normalnych warunkach - gdyby nie jej wyjazd do Kolumbii, a potem cały
łańcuch niebezpiecznych wydarzeń, który skazał ich na wspólną przygodę -
Justin nie wkroczyłby w jej życie i nie nauczył miłości.
Właśnie dlatego, że go kochała, nie miała żadnej nadziei. Ani myślała
zabiegać o stałe miejsce w jego życiu. Miejsca takiego po prostu nie było.
Uwierzyła mu - dlaczego miałaby nie wierzyć - kiedy w chwili uniesienia
wyznał jej miłość, ale przecież nie na takiej miłości buduje się małżeństwo.
Justin, wieczny kawaler, lubił swoją niezależność, pasowała do niego jak własna
skóra. A czy w jego wieku zmienia się skórę? Kochała go takiego, jakim był
naprawdę.
Wiedziała, że wcześniej czy później Justin z nią zerwie. Sam fakt, że jest
wspólnikiem i bliskim przyjacielem jej szwagra, nie nastrajał optymistycznie, Z
drugiej strony… niby dlaczego koligacje rodzinne miałyby niweczyć szczęście
dwojga ludzi!
Jedyne wyjście, to przekonać Justina - gdyby kiedyś poruszył temat - że
ona nie zamierza wyjść za mąż. Małżeństwo zbudowane na przymusie, choćby
tylko psychicznym i zakamuflowanym, rozpadłoby się z hukiem. Miała jednak
cichą nadzieję, że… nieprędko dojdzie do takiej rozmowy. Nie w Kolumbii.
Woda prawie ostygła, kiedy w otwartych drzwiach łazienki pojawił się
Justin.
- Dzień dobry.
Przeszył ją dziwny ból. Jeszcze przed chwilą potrafiła rozsądnie myśleć, a
teraz, kiedy patrzył na nią w ten sposób… wyobraziła sobie, że go utraci, że
przyjdzie jej spędzić długie życie bez Justina - i zdrętwiała z przerażenia.
Spróbowała spojrzeć na niego obiektywnie, jak na obcego człowieka:
poszarpane, nieświeże dżinsy, podrapane ramiona, siniaki na twarzy… Kochała
go rozpaczliwie!
- Wyglądasz okropnie - wykrztusiła po długiej chwili milczenia.
- Dziękuję. A ja chciałem powiedzieć, że wyglądasz znacznie lepiej niż
wczoraj.
- Żartujesz? - Dotknęła guza na czole.
- Naprawdę. Wróciły ci kolory… No, może to za dużo powiedziane, ale
naprawdę nie ma porównania. Jak się czujesz?
- Trochę połamana, głowa mnie boli jak diabli, ale poza tym wszystko jest
w porządku. Gdzie jesteśmy?
- Zostało nam kilka godzin drogi do Villa Vicencias.
- Cudownie! To znaczy, że dotrzemy tam przed południem?
- Niestety, Melanie. Zawalił się most, uszkodzony jest spory odcinek
drogi. Po wczorajszej jeździe, niech ją szlag trafi, sądzę, że łatwiej dojdziemy na
piechotę. Ale ponieważ źle się czujesz, nie ma o czym mówić. Poczekamy, aż
wydobrzejesz.
- Zgoda - zawahała się. - Ale jutro będę całkiem zdrowa.
- Możliwe.
- Czy można stąd zadzwonić do Marii Teresy?
- Kable telefoniczne też są uszkodzone. Zresztą trudno się temu dziwić.
- Aha… - Pomyślała z przerażeniem o rodzinie. - Założę się, że mama i
Elise wyrywają sobie włosy z głowy. Teraz już nie bez powodu…
- Owszem. Jeśli słyszały o trzęsieniu ziemi, na pewno wpadły w panikę.
- Co?! Więc naprawdę było trzęsienie ziemi?
- Niczego nie pamiętasz?
Pokręciła głową, marszcząc z wysiłkiem brwi. Justin parsknął śmiechem.
- Co w tym śmiesznego?
- Opowiem ci kiedy indziej. Pamiętasz dom Victora? Leży w gruzach.
- O Boże! Pamiętam jakieś pojedyncze obrazy, urwane sceny, strzępy
koszmarnego snu. Zburzone schody… Spadające na podłogę kawałki sufitu.
- To wszystko działo się naprawdę. Masz rację, to przypominało
koszmarny sen.
- I dzięki trzęsieniu ziemi urwaliśmy się Victorowi?
- Nikt nie protestował, kiedy pożyczałem jego dżipa.
- Fajnie, że mamy z głowy tego łajdaka - uśmiechnęła się ciepło - ale
trzęsienie ziemi nadszarpnęło moje nerwy.
- Przysięgam, że ja go nie zamawiałem. Długo jeszcze tu posiedzisz?
- Och, nie. Już wychodzę. - Wstała natychmiast i trzymając się ręki
Justina wyszła ze staromodnej, bardzo wysokiej wanny.
Kropelki wody spływały po jej ciele. Jedna z nich wykonała błyskawiczną
marszrutę od szyi, poprzez zagłębienie między piersiami, do pępka, aż wreszcie
zginęła w jasnym gąszczu…
Justin otulił Melanie ręcznikiem, a potem zaczął powoli, zdecydowanymi
ruchami, masować jej plecy.
Pasemko długich rozpuszczonych włosów owinęło się wokół jego
nadgarstka.
- Przepraszam - szepnął. - Zaplątałem się niechcący.
Odwróciła się i spojrzała mii w oczy. Ujrzała w nich płomień, który mógł
spalić ją całą na popiół.
Wspięła się na palce. Nie odwracając wzroku, oplotła ramiona wokół szyi
Justina. Chciała płonąć jego ogniem, nie zmarnować ani odrobiny czasu, który
im pozostał.
- Chciałbyś, żebym wyszorowała ci plecy, teraz, z samego rana?
Dotyk jej piersi, pokrytych gęsią skórką, zderzających się delikatnie z
jego torsem, odebrał Justinowi mowę. Szorowanie pleców odłożyli na później.
Palce prawej ręki wplątał w jedwabiste, wilgotne włosy. Musiała
przechylić głowę do tyłu, a wtedy wargami dotknął jej ust, całował zachłannie,
gwałtownie, głęboko sięgając językiem, nie dając Melanie czasu na wahanie.
Nie wahała się. Pożądanie łączyło ich jak mocny węzeł. Przylgnęła do
Justina bezwiednie, błagała wzrokiem, żeby ją kochał.
Kiedy kładł Melanie na łóżku, jej ręce ześliznęły się z jego szyi i
powędrowały w dół, do zapięcia spodni. Oczy skrzyły się radosnym
podnieceniem, jakby zapomniała o lękach i nieśmiałości.
Pochyliła się nad Justinem i dotknęła wargami jego skóry. Całowała
każdy milimetr jego ciała, czując, jak pulsuje z rozkoszy, widząc, jak maluje się
na jego twarzy uczucie błogości.
Reakcje Justina były natychmiastowe. Całował ją coraz głębiej i żarliwiej,
jego dłonie odpowiadały pieszczotą na pieszczotę.
Kochali się rozpaczliwie, pozwalając budzić swoje ciała raz po raz do
przeżywania i dawania rozkoszy. Później, kiedy leżeli skuleni, twarzą w twarz,
myśleli o tym samym, ale skąd mogli wiedzieć…
- Dziękuję.-Melanie pocałowała Justina w brodę.
- Za co? - mruknął basem, unosząc głowę.
- Za to, że nauczyłeś mnie… kochać. Jesteś wspaniały.
- Skąd możesz o tym wiedzieć?
- Po prostu wiem.
- Ale żeby nie było nieporozumień, młoda damo: nie dam ci żadnych
okazji do porównań. Może to niesprawiedliwe, ale trudno, taki twój los.
- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Dobrze… Otóż jak tylko wrócimy do cywilizacji, pobierzemy się… i
będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Zamarła w bezruchu. Potem odsunęła się nieznacznie od Justina, żeby
złapać oddech. Nie czuła się na siłach rozmawiać o tym teraz, kiedy zatraciła się
w czystej radości, nie zmąconej marzeniami, lękiem o przyszłość ani głosem
zdrowego rozsądku.
- O czym ty mówisz? - Postanowiła grać na zwłokę, bo naprawdę nie
wiedziała, jak mu powiedzieć, że nie ma zamiaru wychodzić za mąż.
- Mówię, że chcę się z tobą ożenić.
- Nie - pokręciła smutno głową - wcale nie chcesz.
- Ja nie chcę?! - Oparł się na łokciach i patrzył na nią zdumiony, szeroko
otwartymi oczami.
- Tak. Ale rozumiem, skąd ten pomysł. W końcu jestem małą siostrzyczką
Elise, a ty najlepszym przyjacielem Damona. Wyszłaby dość niezręczna
sytuacja, gdyby dowiedzieli się, jak spędziliśmy ten tydzień.
- Nie dlatego chcę, żebyś została moją żoną!
- Nie musisz grać przede mną komedii, Justinie. Jeżeli nie ożeniłeś się do
tej pory, to znaczy, że nie chcesz być żonaty. To jasne jak słońce - wycedziła
nienaturalnie spokojnym głosem.
- Bzdura! Chcę się ożenić teraz, z tobą. Wcześniej nie miałem ochoty - to
jest dopiero jasne jak słońce!
- Nie musisz podnosić głosu. Mam dobry słuch.
Opadł na plecy, przez długą chwilę nie odrywając oczu od sufitu.
- Nie mogę w to uwierzyć. Przez tyle lat nie poprosiłem nikogo o rękę, a
kiedy wreszcie się zdecydowałem, ukochana daje mi kosza.
- Nie bierz tego do siebie… tak poważnie…
- A jak, do diabła, mam to wziąć? Czy nie powiedziałaś, że mnie kochasz?
- Tak.
- Kłamałaś?
- Nie kłamałam.
- Więc dlaczego nie chcesz wyjść za mnie?
- Powiedziałam ci już. Dlatego, że ty wcale nie chcesz być żonaty. Żyjesz
sobie własnym życiem, dokładnie tak jak lubisz, i ja to świetnie rozumiem.
Gdybyś nie przyjechał po mnie do Kolumbii na prośbę Damona, do głowy by ci
nie przyszedł taki pomysł, rozumiesz?
- To akurat święta prawda, ale…
- Zapomnijmy o tyra, co się wydarzyło, Justinie. Elise i Damon nie muszą
o niczym wiedzieć.
- Każesz mi zapomnieć o… o tym wszystkim?
- Tylko nie udawaj, że przeżyłeś coś szczególnego, że kochałeś się po raz
pierwszy.
- Nigdy ci nie mówiłem, że nie spałem z innymi kobietami. Byłoby to
śmieszne. Ale wiem jedno: że jestem twoim pierwszym mężczyzną.
- Ach, więc tu cię boli. Nie czujesz się chyba winny. Do niczego mnie nie
zmuszałeś. Jeśli pogrzebiesz w pamięci, przypomnisz sobie, że byłam ci…
wdzięczna.
Justin usiadł na brzegu łóżka.
- Zawieszam dyskusję. Pójdę się ogarnąć, ubrać i przyniosę coś do
jedzenia. Kiedy napełnimy puste żołądki, wrócimy do rozmowy.
- Jestem głodna jak wilk, ale nie ma sensu wałkować tego od początku…
- Wydaje mi się, że wprost przeciwnie - burknął pod nosem, zamykając
się w łazience.
Melanie zaczęła szczotkować włosy, a potem zaplatając je w warkocz
próbowała zebrać myśli. A więc stało się. On postąpił właściwie i zaproponował
jej małżeństwo. W porządku, chciał mieć czyste sumienie. Ona postąpiła
właściwie, odrzucając oświadczyny. Szkoda tylko, że robienie właściwych
rzeczy tak boli… Justin zagalopował się w roli niezłomnego rycerza i chyba nie
ma zamiaru złożyć broni.
Starała się okiełznać wyobraźnię. Nie myśleć, jak by to było, gdyby
została panią Drakę, zamieszkała z Justinem w Buenos Aires albo gdziekolwiek
indziej, tam, dokąd rzuciłby go los. Westchnęła. Przecież nie jest dzieckiem.
Odróżnia romantyczne historie od prawdziwego życia. Kocha Justina, będzie go
kochać zawsze, dlatego nie ma zamiaru go ujarzmiać. Nie pozwoli, żeby ich
miłość zamieniła się w niewolę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Justin ochłonął z zaskoczenia, choć przyszło mu to z niemałym trudem.
Przyznał w duchu, że sam jest sobie winien. Zachował się jak mały chłopiec, a
raczej jak słoń w składzie porcelany, ale Melanie swoim sądem o małżeństwie
wprawiła go w osłupienie! Czuł się jak uczniak postawiony do kąta... nie
wiadomo za co. Mógł przemyśleć wszystko dokładniej - zanim wyrwał się z
oświadczynami jak Filip z konopi.
Melanie wielokrotnie dawała mu do zrozumienia, że nie chce żyć pod
niczyją kuratelą. Nie powinien lekceważyć tego, co powiedziała. A może sądzi,
że trzydziestosiedmioletni facet jest dla niej za stary… Nie powiedziała tego
wprost, żeby nie ranić jego uczuć. Czy dwanaście lat to taka straszna różnica
wieku? Przepaść pokoleniowa? To zależy… Melanie imponowała mu
wyjątkową dojrzałością, a nie młodym wiekiem, poza tym sama mówiła, że
obraca się wśród ludzi starszych od siebie. A jednak… Dwadzieścia pięć lat to
dużo mniej niż trzydzieści siedem. A może poczuła się zbyt "łatwa", może
zapragnęła, żeby się o nią starał, zalecał, żył w niepewności. Tak, to wydaje się
bardziej prawdopodobne.
Więc będzie czekał. Wszystko jedno, ile dni, miesięcy, lat, bo i tak nie ma
innego wyjścia. Niech tylko ta nieszczęsna wizyta w Villa Vicencias dojdzie do
skutku, wtedy…
Do diabła! Wtedy będzie musiał natychmiast wrócić do Buenos Aires i
stwierdzić, czy uda się jeszcze uratować kontrakt z Jorgem Villaneuvą. No, ale
potem mógłby polecieć do Stanów i porozmawiać z nią… O czym? Poprosić,
żeby zostawiła rodzinę, przyjaciół, sklep z upominkami i wyszła za niego za
mąż? Żeby zamieszkała w Argentynie, żyła w jego cieniu i rodziła mu dzieci?
Rusz głową, stary. Melanie nie ma zamiaru wychodzić za mąż. Odkryłeś
nagłe, że nie możesz bez niej żyć? A to wcale nie znaczy, że ona nie może żyć bez
ciebie. Takie rzeczy zdarzają się milionom ludzi. Banalne zakończenie romansu.
Wykąpał się, wytarł szorstkim ręcznikiem, spojrzał z zadumą w lustro. A
więc nie udało mu się znaleźć ani jednego powodu, dla którego panna
Montgomery miałaby powiedzieć "tak".
Kiedy wyszedł z łazienki, Melanie nie było w pokoju. Na równo
posłanym łóżku leżały ubrania wyjęte z plecaka - wszystkie w żałosnym stanie,
ale choć trochę czyściejsze od szmat, które przetrwały trzęsienie ziemi. Ubrał
się błyskawicznie i wybiegł na korytarz. Melanie nie było ani na korytarzu, ani
na dole przy wyjściu. Zatrząsł się ze złości. Czy ona ma dobrze w głowie? Po
tym wszystkim, co przeszli, jeszcze jej mało! Pewnie wybrała się na spacer -
odetchnąć świeżym powietrzem! Cholera jasna…
Natychmiast się uspokoił, gdy dostrzegł Melanie na ławce przed hotelem,
z małym chłopcem na kolanach. Malec wyglądał na cztery lata i głośno płakał.
- Och, Justin! Przetłumacz mi, co on mówi. I spójrz na jego nóżkę,
strasznie spuchnięta, nie wiadomo, czy nie jest złamana.
Justin ukucnął, wziął małego za brudną rączkę i zaczął łagodnie do niego
przemawiać. Okazało się, że Miguel nie wie, gdzie mieszka, zgubił matkę i jest
bardzo głodny.
Popatrzyli na ulicę przed hotelem. Gromady ludzi przemieszczały się w
obie strony. Jedni prowadzili rannych, inni przystawali z tobołami, jakby nie
wiedząc, co ze sobą zrobić. Niektórzy krążyli w tę i z powrotem, ale nikt nie
szukał małego dziecka.
- Zabierzemy chłopaka na śniadanie, a potem spróbujemy szczęścia w
szpitalu. Może go ktoś szukał.
Zresztą lekarz musi obejrzeć tę nogę.
Melanie nie pamiętała swojej pierwszej wizyty w szpitalu, który, jeszcze
bardziej zatłoczony niż poprzedniego dnia, zrobił na niej wstrząsające wrażenie.
Lekarz wytłumaczył im, że samo miasto ucierpiało w niewielkim stopniu, ale
rannych zwożono z odległych nawet okolic. Noga Miguela okazała się silnie
stłuczona, ale nie złamana. Jakaś kobieta, która przyprowadziła kulejącego
mężczyznę, rozpoznała chłopca i zawołała go po imieniu. Dziecko rzuciło się jej
na szyję i rozpłakało z radości. Kobieta okazała się ciotką małego, ale zgodziła
się nim zaopiekować do czasu, kiedy odnajdzie się jego matka.
- Wygląda na to, że przydałaby się panu każda pomoc - zwróciła się
Melanie do lekarza.
- O tak… - pokiwał siwą głową, wycierając pot z czoła. - Nie brakuje nam
tylko pacjentów. To maty szpital, trzeszczy w szwach, ale robimy, co w naszej
mocy.
- Gdybym mogła się do czegoś przydać… - Spojrzała na Justina. - Nie
masz nic przeciwko temu, prawda?
- Ależ skąd. Zostań w szpitalu, ja tymczasem rozejrzę się po mieście i
zorientuję, czy mamy szansę przedostać się na drugą stronę rzeki. Przyjdę po
ciebie wieczorem. Sam już nie wiem - zawiesił głos - czy tobie, czy mnie
spieszy się bardziej do Villa Vicencias.
Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle.
W czasie śniadania Justin nie powrócił do tematu porannej rozmowy, choć
czekała na to ze ściśniętym sercem. W porządku. Zrobił, co do niego należało,
złożył propozycję, ale nie miał zamiaru nalegać. Tak będzie lepiej,
przekonywała samą siebie.
Cały dzień spędziła w szpitalu. Wieczorem, zmęczona i obolała, odkryła
w łazience, że jedyne, czego może się nie obawiać, to ciąża. Przygoda jej życia
zbliżała się ku banalnemu końcowi, bez kłopotliwych konsekwencji… i bez
happy endu.
Justin zastał Melanie w pokoju hotelowym. Spała zwinięta w kłębek,
dziwnie rozpalona, z bolesnym wyrazem twarzy. Kiedy usiadł na brzegu łóżka,
otworzyła oczy.
- Płakałaś?
- Nie. Ale chce mi się wyć. Raz w miesiącu żałuję, że jestem kobietą.
Dopadło to mnie w szpitalu, niespodziewanie, dlatego nie czekałam już na
ciebie, przepraszam.
- Rozumiem. - Milczał przez chwilę. - To pewnie ze zmęczenia i nadmiaru
emocji. Ale chyba odetchnęłaś z ulgą…
- Oczywiście. Czułabym się strasznie, gdybyś pomyślał, że próbowałam
cię złapać na…
- Jak możesz! - Przebiegł palcami po jej plecach. - Nigdy bym tak nie
pomyślał, Melanie.
- No to ulżyło mi podwójnie - rozpogodziła się. - Mam nadzieję, że
będziesz mnie dobrze wspominał. Nie chciałabym ci się kojarzyć z trzęsieniem
ziemi, Victorem i narkotykami.
- Nie martw się. Masz zapewnione dożywotnie miejsce w mojej pamięci.
Ale nie opowiem ci teraz, z czym będziesz mi się kojarzyć… Nie jesteś dzisiaj
w formie. - Pocałował ją w czoło.
- Zastanawiałam się, co opowiedzieć rodzinie, kiedy wrócę do domu. Jeśli
dowiedzą się o Victorze i wszystkich naszych tarapatach, będą się martwić i
dręczyć mnie jeszcze bardziej niż do tej pory.
- Niestety - zauważył chłodno.
- Więc powiedzmy im, że znalazłeś mnie od razu, ale mieliśmy kłopoty z
transportem i tyle.
- Jak sobie życzysz.
- Znam ich. Naprawdę nie chcę, żeby osiwieli z mojego powodu.
- Wiem, wiem. Kochasz ich bardzo, prawda?
- Uhm - jej twarz rozpromieniła się. - Najbardziej Erica i Brendę.
- Do czasu kiedy będziesz miała własne dzieci.
- Nie chcę mieć dzieci.
- Bzdura! Lgniesz do dzieci, tak jak one do ciebie. Byłabyś wspaniałą
matką.
Pokręciła głową. Bała się panicznie, że zanim otworzy usta, rozpłacze się
jak bóbr.
- Dajmy temu spokój. Nie musisz decydować się akurat dzisiaj. Odłóżmy
planowanie twojej rodziny i chodźmy coś zjeść. Nie jesteś głodna?
- Chyba nie. Pójdę wcześniej spać, bo przecież rano wyruszamy.
- Sądzisz, że do jutra będziesz w lepszej formie?
- Jasne. Rano mnie nie poznasz, zobaczysz.
- Wobec tego przyniosę ci coś do pokoju, zgoda?
- Jeśli nie sprawi ci to kłopotu…
- Kochanie, kłopoty to moja specjalność, ale sam na nie zarabiam. -
Pochylił się nad nią i pocałował w policzek.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, Melanie utonęła we łzach. Umrę albo
wybiję go sobie z głowy, szlochała cicho.
Kiedy wrócił, było zupełnie ciemno. Zapalił tylko światło w łazience,
żeby nie obudzić Melanie. Jakimś cudem, nie wiadomo kiedy, zdołała uprać
wszystkie ich ubrania. Pokój pachniał świeżością. W łazience unosił się
delikatny aromat pudru i wody kolońskiej. Pomyślał nagle, że już do końca
życia taki zapach będzie mu się kojarzył z ich miłością.
Wziął prysznic, zgasił światło i po omacku trafił do łóżka. Uświadomił
sobie raptem, że skoro są wolni i nic im nie grozi, zniknął powód, dla którego
udawali małżeństwo. Mogli spać oddzielnie. Wciąż udawali? Drżał z
podniecenia, niczego nie udając. Za późno było na szukanie drugiego pokoju.
Zresztą gdyby Melanie obudziła się i zauważyła, że go nie ma, wpadłaby w
popłoch. Może to ich ostatnia noc… Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak
zaplanował, jutro rano przeprawią się łodzią przez rzekę i powędrują do Villa
Vicencias.
Melanie nie obudziła się, a jednak przez sen czuła, że nie śpi sama.
Przysunęła się do jego boku, głowę ułożyła na piersi, mrucząc z zadowoleniem.
Pachniała tak słodko. Może właśnie ten zapach przyjdzie mu zapamiętać na całe
życie.
Justin usłyszał gwałtowne pukanie do drzwi. Poderwał się i niewiele
myśląc, mruknął: "proszę".
Ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć w tym miejscu, był Damon
Trent.
Gość zamarł na chwilę, potem wszedł do środka i powoli zamknął za sobą
drzwi.
- Widzę, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Tak, nareszcie rozumiem…
Justin uwolnił swoje ramię, przekładając głowę Melanie na poduszkę.
- Słuchaj, Damon, wszystko ci wyjaśnię - szepnął. - To nie jest wcale tak,
jak ci się wydaje.
- Z kogo chcesz zrobić idiotę, Justin? Chyba widzę, co jest grane. Całe
szczęście, że przekonałem Elise, żeby została u Marii Teresy…
- Elise jest w Villa Vicencias?
- Tak. Przylecieliśmy wczoraj.
- O matko… - Justin zerknął na Melanie.
- No właśnie. Nic dodać, nic ująć. Przypuszczam, że jesteś gotowy ożenić
się z Melanie - wycedził chłodno Damon.
- Jasne. Kocham ją.
Twarz Damona natychmiast się rozpromieniła. Poczekał, aż Justin włoży
spodnie, i podszedł do niego z wyciągniętą ręką.
- Witaj w rodzinie. Fantastyczny pomysł!
- Zaraz, zaraz, wstrzymaj się z gratulacjami. Niczego nie rozumiesz.
Melanie nie chce wyjść za mnie.
- Czego nie chce?
- Ciii! Spróbuj jej nie obudzić. Miała ciężkie przejścia, musi swoje
odespać. Zejdźmy na dół, pogadamy przy kawie. Wszystko ci opowiem, jeśli
potrafię.
Kiedy Melanie otworzyła oczy, zdziwiła się trochę, że nie ma przy niej
Justina. Słyszała w nocy, jak wchodził, brał prysznic, była jednak zbyt śpiąca,
żeby z nim rozmawiać.
Usiadła, wyciągnęła ramiona, szczęśliwa, że czuje się o wiele lepiej.
Wieczorem zobaczy się z Marią Teresą. Zadzwoni do matki, potem do Elise,
może nawet pogada z Brendą i Erikiem. Czas wrócić do normalnego życia.
Oddzielić rojenia od rzeczywistości.
Umyła się, błyskawicznie ubrała i zbiegła na dół. Na pewno znajdzie
Justina przy porannej kawie. Wypatrzyła go w najodleglejszym kącie jadalni.
Dzielił stolik z jakimś mężczyzną. Stanęła jak wryta. Po pierwsze, rozmawiali
po angielsku, a po drugie… ona tego faceta znała!
- Damon!
- Witaj, siostrzyczko!
- Och, Damon! - Melanie zawisła na jego szyi. - Jak to dobrze, że jesteś!
Jak się tu dostałeś? A co z Elise? Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?
- Zaraz, spokojnie - wybuchnął gromkim śmiechem. - Nie mogę
odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie. Usiądź.
Podał jej krzesło i sam ją na nim posadził, bo Melanie wyglądała jak
manekin - uśmiechnięty, ale sztywny w kolanach. Skinął na kelnera, żeby
przyniósł więcej kawy.
Skorzystała z okazji, żeby zerknąć na Justina, ale on wyraźnie unikał jej
wzroku. Zastanawiała się, od kiedy Damon jest w hotelu i na ile został
wtajemniczony w szczegóły. Dowiedziała się, że Elise jest u Marii Teresy, że
przyjechał wypożyczonym samochodem i zostawił go po drugiej stronie rzeki.
Jak tylko się spakują i zjedzą śniadanie, przeprawią się na drugi brzeg tą samą
łodzią. Przewoźnik jest opłacony i cierpliwie na nich czeka. Do Villa Vicencias
powinni dotrzeć wczesnym popołudniem.
- O dziwo, wyglądasz na wypoczętą, Melanie. Masz dosyć przygód na
pewien czas, czy dopiero rozsmakowałaś w awanturniczym życiu?
W oczach Damona dostrzegła kpinę pomieszaną z sympatią.
- W gruncie rzeczy nie było tak źle, Damonie - uśmiechnęła się potulnie,
niepewna, czy Justin dotrzymał umowy, czy też wszystko wypaplał. - Mieliśmy
poważne trudności z transportem. Zadzwoniłabym do was, gdyby to było
możliwe. Z telefonami w tym kraju…
- Tak, wiem. Justin mi o tym opowiedział.
- Tak? A więc wiesz już, jak to wyglądało.
- Tak, chyba tak. - Odwrócił się do kelnera, żeby zamówić śniadanie.
Mężczyźni rozmawiali o interesach. Z tego co zrozumiała, Damon
zastąpił Justina w negocjacjach zawieszonych w Buenos Aires z powodu jego
wyjazdu do Kolumbii. Sprawy przybrały jak najlepszy obrót. Gdyby choć na nią
spojrzał…
Zachowywał się uprzejmie, przesadnie uprzejmie! Podsuwał to sól, to
cukier, ciągle pytał, czy czegoś nie potrzebuje, traktował, jak gdyby była
Erikiem albo Brendą. Musiała coś wymyślić, żeby zostać z Justinem sam na sam
- wystarczająco długo, żeby ustalić wspólną wersję wydarzeń. Nie było żadnego
powodu, dla którego Elise albo ktokolwiek inny miałby się dowiedzieć, jak
spędzała noce!
Ogarniała ją panika, ale niezbyt uczciwie tłumaczyła sobie jej powody.
- Jesteś gotowa? - spytał Damon.
- Muszę pójść na górę, spakować nasze rzeczy… - urwała w pół zdania.
Czy Damon wiedział, że spali w jednym pokoju? Zerknęła na Justina, ale nawet
na nią nie spojrzał. Zadał przyjacielowi kolejne pytanie dotyczące interesów.
Damon zdawał się jej niefortunnego określenia, owych „naszych rzeczy" nie
usłyszeć.
Czy obaj grali?
- Za chwilę wracam - powiedziała nienaturalnie głośno, po raz kolejny nie
doczekawszy się odpowiedzi.
- A więc nie chce za ciebie wyjść…
- Nie.
- Podała jakiś powód?
- Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że nie chce i
już. Powody wydają się oczywiste.
- Ja nie widzę w tym nic oczywistego. Ale powiedz, co ci się wydaje.
- Jest dla mnie za młoda. Ma swoją pracę, swoje życie. Ja mam za to
starokawalerskie nawyki.
- To właśnie ci powiedziała?
- Nie.
- Więc dlaczego nie chcesz się przyznać, co powiedziała Melanie?
- Co to za różnica? - Damon wpił się w niego takim charakterystycznym
kocim wzrokiem…
Justin wzruszył ramionami.
- Powiedziała, że nie wyjdzie za mnie za mąż, bo doskonale wie, że nie
chcę być żonaty. Że oświadczyłem się dla przyzwoitości, ze względu na
przyjaźń z tobą i takie tam bzdury. Jednym słowem, daje mi kosza dla mojego
własnego dobra.
- A od czego zaczęła swój równie subtelny, jak przewrotny wywód?
- Od tego, że nie ożeniłem się do tej pory.
- No, to już coś… A dlaczego nie ożeniłeś się do tej pory?
- Dlatego, że haruję dla ciebie jak niewolnik i nie mam czasu na życie
prywatne! I dlatego, że… - dodał wolniej, jak gdyby głośno myślał: - dlatego, że
czekałem, aż dorośnie. Czekałem na nią.
Damon uśmiechnął się szeroko, z nie ukrywaną satysfakcją.
- Zastanawiałem się, czy aby sam zdajesz sobie z tego sprawę.
- Jak to?
- Och, Boże! Przyglądam ci się od tylu lat, wysłuchuję zwierzeń, widzę,
jak się zachowujesz. Odkąd ją poznałeś, traktujesz inne kobiety jak facet
żonaty… w każdym razie zajęty. Nigdy nie zapomnę tamtego dnia, kiedy
zobaczyłeś ją po raz pierwszy. Przyjechała do nas, do Chicago, pamiętasz?
Justin kiwnął głową.
- Zaprosiliśmy cię na obiad. Kiedy weszła do pokoju, zrobiłeś
niesamowicie głupią minę! Jakby ci coś niewidzialnego spadło na głowę.
- Wyglądała cudownie. - Justin uśmiechnął się ponuro.
- Wiem. Pamiętam też wyraz twojej twarzy, kiedy powiedziała, że ma
dziewiętnaście lat. Ty chyba przekroczyłeś trzydziestkę.
- Trzydzieści jeden gwoli ścisłości. Patrząc na nią czułem się jak staruch
lecący na dziewczynki, gwałciciel nieletnich, rozumiesz?
Damon rozpłynął się w uśmiechu.
- Bawiłem się z tobą, wtrącając do rozmowy jej imię, ni przypiął, ni
przyłatał, tylko po to, żeby zobaczyć, jak cię ściska w dołku. - Justin uniósł
głowę znad filiżanki kawy, nie wierząc własnym uszom. - Najzabawniej
reagowałeś na imię Philip. Wiesz, tego faceta, który za nią od lat bezskutecznie
łazi.
- Dlaczego, ty cholerny skur…
- Ależ, Justin. Zachowuj się - Damon kpił w żywe oczy. - Po tym
wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?
- Wiedziałeś, co czuję, i świadomie się nade mną pastwiłeś?
- Nie powiem, że nieświadomie. Czekałem, żebyś się wreszcie ruszył i
zrobił coś!
- Nie miałem zamiaru niczego robić…
- Tak też pomyślałem. I w końcu sam się ruszyłem. Dla twojego dobra.
Nie mogłem na to patrzeć.
- Chcesz powiedzieć, że to za twoją namową Melanie pojechała do
Kolumbii?
- Nie przesadzaj. Nie miałem z jej decyzją nic wspólnego. Ja się tylko
przyglądałem. I zadzwoniłem do ciebie, kiedy Melanie zaginęła.
- Dobrze zrobiłeś.
- Dzięki, Nareszcie jakieś dobre słowo. Pomijając jednak twoje uczucia,
nadal uważam, że nikt sobie nie radzi lepiej w prawdziwych opałach. No i tak
wymyśliłem, że kiedy będziesz z nią na okrągło, w sytuacji przymusowej, w
końcu dojdziesz do ładu z własnymi uczuciami. - Damon rozparł się wygodnie
na krześle. - Oczywiście pojęcia nie mam, jak Elise przyjmie wiadomość, że
uwiodłeś jej siostrzyczkę.
- Boże, Damon! Masz zamiar jej o tym powiedzieć?
- Kto, ja? Niby dlaczego miałbym to zrobić?
- To, co zaszło między nami, jest wyłącznie naszą sprawą. - Justin wstał
gwałtownie, patrząc przyjacielowi prosto w oczy. - A poza tym niczyją,
rozumiesz?
- Zgadzam się. Moje gratulacje, nareszcie mówisz do rzeczy. Gotowy do
wyjścia?
- Sprawdzę, co się dzieje na górze.
- Nie musisz się spieszyć. Mamy przed sobą cały dzień. Elise zacznie się
denerwować dopiero wieczorem.
Justin zapukał do drzwi i czekał, aż Melanie mu otworzy. Oniemiała ze
zdziwienia.
- Proszę. Odkąd to pukasz? Nie wziąłeś klucza?
- Myślałem… no, że może chcesz pobyć trochę sama.
- To bardzo miłe z twojej strony - powiedziała drżącym głosem,
zdejmując z łóżka plecak. - Dopychałam kolanem, ale jakoś go zapięłam. Nigdy
nie nauczę się pakować tak jak ty.
Mruknął coś pod nosem, a potem się odwrócił w stronę drzwi.
- Justin?
- Tak?
- Co powiedziałeś Damonowi o nas?
- A co tu jest do powiedzenia?
- Czy… opowiedziałeś, jak udawaliśmy małżeństwo?
- Niestety, tak. Tłumaczyłem, że nie mogłem spuścić cię z oka, a to był
jedyny sposób, żeby nas nie rozdzielili.
- Aha… - Zastanawiała się przez chwilę nad treścią jego słów. - Myślisz,
że powtórzy to Elise?
- Na dwoje babka wróżyła. Nigdy nie wiadomo, co zrobi Damon. Mój
przyjaciel staje się z wiekiem coraz bardziej tajemniczy, a już najtrudniej
przewidzieć, o czym będzie rozmawiał z żoną.
Zgadzała się z nim co do joty. Kochała swojego szwagra jak brata, ale
rzadko potrafiła zrozumieć, o co mu naprawdę chodzi. Dobrze, że choć Elise go
rozumiała.
- Jesteś gotowa do drogi? - Justin rozejrzał się po pokoju.
- Tak, jestem gotowa. - Pozwoliła sobie na małe kłamstwo.
Po tygodniu spędzonym z Justinem, nie czuła się na siłach rozmawiać z
własną siostrą.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Zbliżali się do wielkiego domu, w którym mieszkała Maria Teresa.
Samochód nie zdążył zatrzymać się przed bramą, kiedy przez otwarte z hukiem,
masywne drzwi frontowe wybiegły dwie kobiety. Melanie, nie czekając, aż
kierowca zgasi silnik, wyskoczyła z tylnego siedzenia i rzuciła się na szyję
jednej i drugiej naraz. Związane ramionami śmiały się i płakały, niezdolne
wydusić z siebie ani słowa.
Justin odetchnął z ulgą. Podróż okazała się o wiele dłuższa, niż by to
wynikało z odległości na mapie. Ilekroć wyrwane z korzeniami drzewo
zagradzało szosę, musieli zawracać i szukać objazdu bocznymi drogami. Damon
nie raczył mu się przyznać, iż zaczął poszukiwania poprzedniego wieczoru,
kilka godzin po tym, jak Justin z Melanie dotarli do szpitala. Uśmiech na jego
twarzy mówił wyraźnie, że nie tylko nie żałuje nie przespanej nocy, ale jest w
świetnym humorze.
- Wyobraź sobie, Elise śmieje się po raz pierwszy, odkąd przyszła
wiadomość, że Melanie nie dotarła na czas do Marii Teresy - powiedział
spokojnie do Justina. - Przyniósłbym was oboje na plecach, byle zobaczyć to
jeszcze raz. Wyraz jej twarzy, kiedy chwyciła Melanie w ramiona.
Po raz pierwszy w życiu Justin rozumiał, co czuje Damon.
Maria Teresa oderwała się od pochlipujących sióstr, żeby podejść do
niego.
- Witam, panie Drake. Tyle się o panu nasłuchałam. Miło mi, że mogę
pana wreszcie poznać.
Maria Teresa była fizycznym przeciwieństwem Melanie. Drobna, niska, z
krótkimi czarnymi lokami, które podkreślały dziecięcy wyraz jej twarzy.
- Dziękuję, ze zaopiekował się pan moją przyjaciółką. Nie mogłam się
was doczekać, ale czułam, że pan ją znajdzie, całą i zdrową.
- Zawsze do usług - Justin odwzajemnił się czarującym uśmiechem.
- Proszę wszystkich do środka. - Maria Teresa wskazała ręką drzwi, -
Obiad będzie za godzinę, mam nadzieję, że zdążycie chociaż trochę odpocząć.
Okna pokojów mieszczących się na parterze wychodziły na olbrzymie
okrągłe patio - zielone serce domu. Stamtąd, zewnętrznymi schodami, można
było wejść na galerię, która wieńczyła pierwsze piętro, bądź - poprzez taras - do
salonu.
- Boże, jaki piękny dom - westchnęła Melanie. - Nic dziwnego, że tak za
nim tęskniłaś.
- Rzeczywiście, uwielbiam tu wracać. Mam nadzieję, że ty też go
polubisz.
Maria Teresa wskazała wszystkim ich pokoje.
- Nie wiem, jak reszta towarzystwa - zagrzmiał Damon - ale ja wchodzę
pod prysznic i doprowadzam się do stanu używalności. Do zobaczenia przy
obiedzie. - Razem z Elise zniknęli za drzwiami sypialni.
- Twój pokój sąsiaduje z moim - Maria Teresa mrugnęła
porozumiewawczo do Melanie. - Ale na pewno jesteś strasznie zmęczona.
- Nie na tyle, żebyśmy nie mogły pogadać. Ja będę moczyć się w wannie,
a ty podzielisz się ze mną nowinami. Wszystkimi!
- Wolałabym najpierw usłyszeć je od ciebie. Masz pojęcie, co tu się
działo? Umieraliśmy ze strachu. - Zaprowadziła Melanie do łazienki, sama
nalała wody do wanny, wyjęła ręcznik i usiadła na stołku. - Ten twój Justin jest
jeszcze przystojniejszy, niż przypuszczałam. Pamiętasz, że kiedyś mi o nim
opowiadałaś?
- Tak… Ale to nie jest mój Justin. Pospieszył mi na ratunek na prośbę
Damona.
- Rozumiem. I wcale się tobą nie interesuje.
- Oczywiście, że nie.
- Och, Melanie, jesteś niesamowita! - Maria Teresa wybuchnęła głośnym,
radosnym śmiechem. - Komu ty to mówisz? Spędziłam z tobą cztery lata.
Wystarczy mi jedno spojrzenie w twoje niewinne oczy! Tylko mi nie mów, że
iskry między wami lecą w jedną stronę.
- Och, Terri… Kocham go strasznie. Ja chyba zwariowałam.
- Właśnie widzę. On także jest w tobie zakochany.
- Tak mówi.
- No i pięknie! Daję głowę, że oświadczy ci się lada moment.
- Już to zrobił.
- Oświadczył ci się, kochasz go i nie jesteś szczęśliwa? Przyznam, że nie
bardzo rozumiem.
- Nie przyjęłam jego oświadczyn.
- Pewnie najadłaś się za dużo strachu przez ten ostatni tydzień. Taak…
musiało pomieszać ci się w głowie. - Maria Teresa spojrzała na przyjaciółkę ze
smutkiem w oczach. - Wyobrażam sobie, co przeżyłaś, ale za kilka dni będziesz
jak nowo narodzona. Uspokoisz się, zaczniesz normalnie myśleć i wtedy
powiesz mu, co naprawdę czujesz.
- Nie mam zamiaru.
- Dlaczego?
- Zaproponował mi małżeństwo tylko dlatego, że… spaliśmy ze sobą.
- Bzdura. On nie wygląda na faceta, który wykorzystuje sprzyjające
sytuacje.
- Czy ja coś takiego powiedziałam? Przecież nie zgwałcił mnie, Terri!
Oboje tego chcieliśmy.
- No i bardzo dobrze! Pobierzecie się, wychowacie gromadkę dzieci,
będziecie żyli długo i szczęśliwie.
- Pomyśl chwilę. Justin ma trzydzieści siedem lat i nigdy nie był żonaty.
Czy w tym wieku zmienia się poglądy na temat małżeństwa albo tryb życia,
przyzwyczajenia…
- W każdym wieku można się zakochać, nie rozumiesz? Do tej pory nie
chciał mieć żony, a teraz chce, bo cię kocha, zakuta pało.
- Bo zdaje sobie sprawę, że Damon skręciłby mu kark, gdyby postąpił
inaczej. Wiesz, że moja rodzina traktuje mnie jak małą dziewczynkę. Niech by
tylko ktoś spróbował mnie skrzywdzić…
- Więc wyjdź za niego. Kochasz go naprawdę?
- Oczywiście, że go kocham! Tak bardzo, że nie mogę go unieszczęśliwić.
On nie nadaje się do życia w klatce.
- Może i nie. A może gotowy jest zamknąć się w jakiejś złotej klatce tylko
z tobą.
- A może korne mają skrzydła, a świnie potrafią latać…
- Krótko mówiąc: masz zamiar stracić szansę poślubienia Justina Drake'a,
ponieważ boisz się, że on będzie nieszczęśliwy.
Melanie spuściła głowę.
- W życiu nie słyszałam podobnej głupoty. Tylko ty możesz uczynić go
szczęśliwym. A wiesz, jak to zrobić? Pokaż mu własną szczęśliwą buzię. Niech
uwierzy, że to dzięki niemu.
- Myślisz, że potrafię?
- Jestem pewna, że potrafisz. Nigdy dotąd nie poddawałaś się bez walki.
- Dlatego, że na niczym mi tak strasznie nie zależało. Nie bałam się.
- Więc nie bój się i teraz. Coś mi mówi, że i jemu kolana trzęsą się jak
galareta… ale zrobi wszystko, żeby cię zaobrączkować. - Zaniosła się perlistym
śmiechem.
- Czyż nie byłoby pięknie? - Melanie powiedziała to rozmarzonym
głosem.
- Cudownie. Zasługujesz na to. - Maria Teresa spojrzała na zegarek. -
Sprawdzę, co z obiadem. Masz jakiś wystrzałowy ciuch?
- Niestety, nie. Prawie cały bagaż zgubiłam po drodze.
- Pogadam z Elise. Może by ci coś pożyczyła?
- Rób, co chcesz, moja swatko.
W czasie obiadu zaczęło się rodzinne przesłuchanie. Ilekroć pytanie
zadano Justinowi, ten - z twarzą pokerzysty - cedował je na Melanie, która
mówiła to, co chciała, oraz tyle, ile chciała. Jemu było wszystko jedno.
- Właściwie nic takiego się nie działo. Na trasie z Bogoty do Villa
Vicencias złapała nas lawina błota. Samochód nie nadawał się do jazdy. Mój
szofer i przewodnik miał załatwić jakiś inny pojazd. Starał się, ale to nie było
łatwe. No i wtedy, w jakimś małym miasteczku, którego nazwy nie pamiętam,
znalazł mnie Justin. Spieszył się, bo zostawił w Buenos Aires jakieś nie
załatwione sprawy… Dotarł na piechotę do swojego starego znajomego, który
pożyczył nam dżipa.
Justin sięgnął po kieliszek z winem. Melanie naprawdę minęła się z
powołaniem. Powinna zostać aktorką.
- Dojechaliśmy do zerwanego mostu i koniec pieśni. Gdyby nie Damon,
wędrowalibyśmy dalej na piechotę. Uparłam się, że nie wyjadę z Kolumbii, póki
nie obejrzę domu Marii Teresy. To wszystko!
- A ja wyobrażałam sobie Bóg wie co. Śniły mi się koszmary… -
roześmiała się Elise. - Znowu wyszłam na histeryczkę.
- Zawsze ci mówiłam, że za bardzo się o mnie martwisz. - Melanie
poczynała sobie coraz śmielej. - Nawet przez moment nie groziło mi poważne
niebezpieczeństwo.
Justin zakrztusił się ostatnim łykiem wina, a potem, odstawiając kieliszek,
omal go nie stłukł. Melanie przesłała mu zimne spojrzenie, a Damon uderzył w
plecy z przesadną gorliwością.
- A co z trzęsieniem ziemi? - zapytała Maria Teresa.
- Trzęsienie ziemi… - Szukała ratunku w oczach Justina, niestety, na
próżno. - Widzieliśmy mnóstwo zniszczeń… wokoło, chociażby ten zawalony
most, ale, prawdę mówiąc, ominęliśmy centrum katastrofy. Mieliśmy szczęście.
- Mnóstwo szczęścia - dodał spokojnie Damon.
- Nie podziękowałam ci jeszcze za to, że przysłałeś po mnie Justina. -
Czuła, że drżą jej ręce i płoną policzki.
- W końcu po to ma się rodzinę, malutka. Nie mieliśmy zamiaru psuć ci
wakacji, zadręczać przesadną troską, ale sama wiesz, że mogło być niewesoło. -
Odwrócił się do Elise. - Zmieńmy lepiej temat. Opowiadałaś jej o ostatnich
wyczynach Brendy?
Rozmowa zeszła na dzieci, a potem omawiano najróżniejsze tematy, które
niezbyt interesowały Melanie.
Po kawie, którą wypili na tarasie, przy okazji podziwiając patio, Damon
przeciągnął się w fotelu i lekko ziewnął.
- Przepraszam, nie miejcie mi tego za złe, ale starość nie radość. Coraz
gorzej się czuję po zarwanej nocy. - Sądząc po uśmiechu, którym obdarzył Elise,
czuł się pomimo swego "zaawansowanego wieku" jak młody bóg.
Melanie poderwała się krzesła.
- Ja też już pójdę. Do zobaczenia. Spotkamy się jutro rano.
- Niestety, odlatuję o siódmej - powiedział Justin. - O tej porze będziesz
jeszcze spała.
- Wyjeżdżasz jutro? - Nawet nie próbowała ukryć zdumienia.
- Tak. Z przykrością, ale mam tyle zaległości w pracy… Kilka spraw
czeka wyłącznie na mój podpis.
- Rozumiem - odparła ze ściśniętym gardłem. - W takim razie,
rzeczywiście, pożegnajmy się teraz.
Damon z Elise wymknęli się na górę. Maria Teresa także gdzieś zniknęła.
- Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś. - Podeszła do Justina na
wyciągnięcie ręki.
- Cieszę się, że mogłem ci pomóc. Chociaż oboje wiemy, że poradziłabyś
sobie równie dobrze beze mnie.
- Wiesz, co ci powiem? Ta przygoda wiele mnie nauczyła. Oczywiście
wielu praktycznych rzeczy, panowania nad nerwami, ale najważniejsze jest to…
że odtąd, dzięki tobie, nie muszę udowadniać ludziom swojej niezależności. W
ogóle niczego nie muszę udowadniać.
- To prawda. Doskonale widać, że jesteś panią własnego losu. Myślę, że
rodzina przestanie cię osaczać, a przynajmniej zwiększy dystans.
- A ty? Także chcesz mnie osaczyć?
- Nie, Melanie. Nigdy nie byłem w tym za dobry.
- Nigdy? Obroniłeś mnie przed Victorem. Jak sądzisz, co się z nim stało?
Przeżył?
- Nie. Stało się to, na co zasłużył.
- Nie byłabym taka pewna… Na wspomnienie tej gęby ciarki chodzą mi
po plecach. Cóż… chyba pójdę już do łóżka, - Czekała chwilę, ale nic nie
odpowiedział. - Nie pocałujesz mnie na pożegnanie?
Oparł się o framugę drzwi i - po raz pierwszy, odkąd zostali sami -
spojrzał jej prosto w oczy.
- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł.
- No cóż… Dziękuję ci jeszcze raz - powiedziała pogodnym, nieco
wymuszonym, tonem. - Pewnie zobaczymy się kiedyś, w Stanach, a może
skorzystam z zaproszenia i odwiedzę cię w Buenos Aires,
- Dobranoc, Melanie - powiedział krótko.
Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Maria Teresa przekonała Damona i Elise, żeby zostali u niej do końca
następnego tygodnia. Od rana do wieczora, przez kitka dni, zwiedzali okolice,
włóczyli się po mieście i odpoczywali.
Melanie znajdowała wiele przedmiotów, które cieszyłyby się popytem w
jej sklepie, ale jakoś nie miała zapału do robienia zakupów.
Z uporem maniaka myślała o Justinie. Wieczorem nie mogła zasnąć, w
środku nocy budziła się przerażona, że go nie ma, rano schodziła na śniadanie z
podkrążonymi oczami.
Maria Teresa, jako osoba wtajemniczona, wynajdywała przyjaciółce
tysiące zajęć - żeby tylko jak najmniej czasu poświęcała na myślenie. Gorzej z
Elise…
- Zupełnie ciebie nie poznaję. Gdzie ta Melanie, którą rozpierała energia?
Może złapałaś w dżungli jakieś świństwo?
- Nie, po prostu źle sypiam. Budzę się na każdy hałas. Ale nic to. Nie
martw się, za kilka dni wrócę do normy,
Po pięciu dniach, zgodnie z obietnicą, Justin zadzwonił do Damona.
- Dokumenty gotowe do podpisu, szefie. Czy mam je wysłać?
- A nie możesz tu z nimi przyjechać?
- Mogę. Ale wolałbym tego nie robić.
- Nigdy nie myślałem, że jesteś tchórzem, Justinie.
- Nie jestem tchórzem. Po prostu nie widzę powodu, dla którego miałbym
narażać się na ból. W jakiej intencji? Cokolwiek byś o mnie powiedział,
przyjacielu, nie jestem masochistą.
- Rzecz do dyskusji. Ona tu cierpi bez ciebie.
- Oczywiście.
- Dałeś jej czas do namysłu, w porządku. Teraz powtórz pytanie, a
zobaczysz, że nie pożałujesz. Melanie więdnie w oczach. Nie bądź sadystą,
stary!
Serce waliło mu jak oszalałe. Na myśl, że dostanie kosza po raz drugi,
wpadał w panikę. Może jednak jest większym tchórzem, niż przypuszczał.
- Jak sobie życzysz, szefie. Do zobaczenia. Przyjadę jutro. - Usłyszał w
słuchawce westchnienie ulgi, a potem jowialny śmiech Damona.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Dawno się tak pysznie nie bawiłam! - zaśmiewała się Elise po dniu
spędzonym na zakupach z Melanie i Marią Teresą. - Tego, co dzisiaj
upolowałam, wystarczyłoby na otwarcie małego sklepu. Trochę czuję się winna,
dziewczyny, że przykleiłam się do was jak rzep. Pewnie macie sobie tyle do
powiedzenia…
- Czujesz jakiś rzep na plecach, Terri? - spytała Melanie, rozparta
wygodnie na tylnym siedzeniu samochodu. - Bo ja nie…
- Oczywiście, że nie. Od przybytku głowa nie boli, Elise. Bardzo
chciałam, żebyś z nami została. - Maria Teresa, zatrzymawszy się przed bramą
garażu, zerknęła w lusterko wsteczne. - Swoją drogą, w zeszłym tygodniu
Melanie bawiła się w dżungli jeszcze pyszniej!
- Nie chce się przyznać - parsknęła śmiechem Elise - że ta wyprawa dała
jej w kość.
- W porządku, siostro, przed tobą nic się nie ukryje. A więc, moja
kochana, wyznaję, że ta przygoda dostarczyła mi więcej podniecających wrażeń,
niż mogłam znieść… bez uszczerbku dla zdrowia psychicznego. Teraz modlę się
o proste, uczciwe życie! Takie jak mojej siostry, amen.
Wszystkie trzy wybuchnęły głośnym chichotem.
Śmiały się jeszcze przez całą drogę od garażu do domu, potykając się o
torby i paczki, które co kilka kroków wypadały im z rąk.
- Ogołociłyście miasto do cna? - Damon otworzył im drzwi, nie czekając,
aż zadzwonią.
- Prawie. - Całując go w policzek, Elise dostrzegła męską postać w holu. -
Justin! Kiedy przyjechałeś? Nie miałam pojęcia…
Melanie wypuściła z rąk wszystkie paczki.
- Justin?
- Cześć, Melanie. Zdaje się, że potrzebujesz pomocy - powiedział
naturalnym, opanowanym głosem. - Wniosę te paki na górę.
Melanie weszła pierwsza, żeby otworzyć mu drzwi.
- Rzuć je byle gdzie, choćby na krzesło. Potem wszystko rozwinę i
przepakuję.
Zrobił, jak prosiła. Potem odwrócił się i począł mierzyć ją wzrokiem.
Miał wrażenie, że rozstali się przed miesiącem, który strasznie mu się dłużył,
- A mój napiwek? - oparł ręce na biodrach.
- Napiwek?
- Należy mi się przynajmniej pocałunek.
Melanie zaczęła drżeć. Stał przed nią tamten pierwszy Justin, pogodny, z
lekko kpiącym, ale ciepłym wzrokiem - a nie facet, który uciekł od niej tydzień
temu. Czy mogła mu się oprzeć?
- Nie wiedziałam, że zależy ci jeszcze na moim pocałunku.
- Nie powiedziałem, że mi nie zależy, tylko że to nie najlepszy pomysł.
- Aha…
- Ale po dłuższym zastanowieniu radykalnie zmieniłem zdanie. - Poczuł
na szyi jej ciepłe dłonie. - Tak strasznie za tobą tęskniłem - wyszeptał i nie
czekając na jej słowa, zaczął całować.
- Kawa gotowa!
Głos Elise zelektryzował oboje. Odskoczyli od siebie, przerażeni jak
dzieci.
- Masz ochotę na kawę? - zapytała Melanie.
- Jako środek uspokajający? Chyba nie mamy wyboru. - Wziął ją za rękę i
wyprowadził z pokoju.
Wieczór spędzony w salonie okazał się dla nich istną mordęgą. Elise
relacjonowała ostatnią rozmowę z dziećmi. Brenda i Eric spędzali wakacje
swojego życia u babci na farmie i brakowało im czasu, żeby tęsknić za
rodzicami. Melanie z Justinem, coraz bardziej przygnębieni, wymieniali
gorączkowe spojrzenia, a Damon śledził rozwój sytuacji szczerze rozbawiony.
Justinowi przemknęła myśl o patio. Może powinni wyjść na spacer…
Spojrzał na Elise, potem jednak poczuł na sobie świdrujący wzrok przyjaciela - i
poddał się bez walki. Tuż po północy wszyscy jednocześnie rozeszli się do
swoich sypialni.
O zaśnięciu nie było mowy. Przez godzinę kasłał, przekręcał się z boku na
bok, w końcu odrzucił z pasją kołdrę. Resztę nocy postanowił spędzić na patio.
W dżinsach i nie zapiętej koszuli wyszedł na galerię, zamknął za sobą drzwi i,
bezszelestnie jak kot, zbiegł po schodach do ogrodu.
Melanie usłyszała ciche trzaśniecie drzwiami. A więc nie tylko ona
cierpiała na bezsenność. Próbowała wszystkiego: gorącej kąpieli, liczenia
baranów, lektury nudnej książki. Myślała tylko o Justinie, który spał w
sąsiednim pokoju.
Wyskoczyła z łóżka, na przezroczystą koszulę narzuciła równie cienki
jedwabny szlafrok i wyszła przez balkon. Justin! On nie śpi… Zapomniawszy o
butach, podreptała na dół, trzymając się kurczowo poręczy schodów.
- Melanie! Przeziębisz się… w tym stroju.
- To samo mogę powiedzieć o tobie - dotknęła jego nagiego torsu.
- Na kiedy planujesz powrót do Stanów? - zapytał, głośno przełykając
ślinę.
- Jeszcze się nie zdecydowałam. Damon z Elise wyjeżdżają za kilka dni. A
ja… nie wiem. Może w ogóle nie wrócę do domu.
- Jak to?
- Myślałyśmy z Marią Teresą o założeniu wspólnego interesu w tym
mieście. Ona nauczyłaby mnie hiszpańskiego, a ja ją prowadzenia rachunków.
- Myślałem, że po ostatnich przejściach z radością wrócisz pod skrzydła
mamusi.
- Nie - roześmiała się. - Zrozumiałam, że chcę od życia trochę więcej, niż
może mi zapewnić sklep z upominkami. Sprzedam go albo wydzierżawię sama
jeszcze nie wiem. Ale na pewno coś się zmieni.
- A małżeństwo?
- Małżeństwo?
- Nie chciałabyś wyjść za mąż… pewnego dnia?
- Oczywiście, że tak! Ale tylko za człowieka, którego kocham.
- Aha…
Co za szaleństwo! Kiedy poprosił mnie o rękę, myślała Melanie,
zachowałam się jak ostatnia idiotka, powiedziałam "nie", bo nie uwierzyłam, że
on naprawdę… Błądząc dłońmi po jego skórze, czuła coraz bardziej napięte
mięśnie, twardniejące pod jej palcami sutki.
- Oczywiście wiesz, co ze mną robisz? - wyszeptał.
- Oczywiście. I wiem, co czuję.
- Nie igraj ze mną, Melanie.
Kiedy zacisnął ręce na jej talii, przylgnęła do niego mocno, żeby nie miał
odwrotu.
- Tak się cieszę, że wróciłeś, Justinie, nigdy w życiu nie czułam się tak
samotna.
- To reakcja na ciężkie przeżycia.
- W pewnym sensie. Na to, czego mnie nauczyłeś. Wpadłam w nałóg,
kochany, nic na to nie poradzę.
- Boże! Melanie, doprowadzasz mnie do szaleństwa.
Ujął w ręce jej głowę. Całowali się gwałtownie, raniąc sobie zębami
wargi, w jakiejś chwili poczuła nawet w ustach słony smak krwi. Jeżeli do tej
pory cokolwiek przed sobą udawali, to teraz wszystkie te głupstwa straciły sens.
Justin odsunął się nagle, ujął w dłonie jej piersi, i opuszkami palców
zaczął drażnić oba koniuszki jednocześnie. Zacisnęła zęby, kiedy przerwał. Jego
ręka zsuwała się coraz niżej i zatrzymała miedzy udami. Rozsunęła je bez oporu,
z westchnieniem ulgl.
- Melanie, pragnę ciebie tak bardzo…
- Ja też. Kochaj mnie, Justin, nie mogę już… Ty też się męczysz, przecież
czuję to… Boże, chodźmy do pokoju.
- Melanie, ale ja nie pragnę ciebie na jedną noc. Męczyłbym się jeszcze
bardziej, gdybym musiał jutro odejść.
- Nie musisz nigdzie odchodzić. Pójdę za tobą wszędzie, wszystko jedno
dokąd, rozumiesz?
- To znaczy, że… zostaniesz moją żoną?
- Tak.
- Mimo że jestem za stary i mam starokawalerskie nawyki?
- To oświadczyny czy spowiedź?
- Tydzień temu nie chciałaś…
- Chciałam, ale myślałam, że ty tylko z uprzejmości…
- Ja?! Z uprzejmości? Musiałaś mnie pomylić z kimś innym.
- Postanowiłam, że zrobię wszystko, żebyś nigdy nie pożałował tego
kroku.
- Nigdy nie pożałuję. - Justin spoważniał. Wziął Melanie na ręce i zaczął
wchodzić po schodach. - Myślę, że wrócimy do tematu jutro rano.
- Nie wykręcaj się. Chcę spać z tobą. Sama nie zmrużę nawet oka.
- Mam identyczny kłopot, ale rzecz w tym, że jeśli zostanę u ciebie, tym
bardziej nie zmrużymy oka.
Ułożył ją na łóżku. Melanie zaczęła się rozbierać.
- Bądźmy logiczni - mówiła nie odrywając od niego wzroku. - Wolisz nie
spać sam, czy nie spać ze mną?
- No tak… Wyobrażam sobie, że tak będzie się kończyła każda rozmowa
w naszym małżeństwie. - Parsknęli zgodnym śmiechem.
Zasnęli tuż nad ranem, wyczerpani kolejną lekcją miłości, szczęśliwi i
ukojeni.
Nie słyszeli hałasów na korytarzu ani delikatnego pukania do drzwi.
Dopiero wyraźny głos Elise wyrwał ich ze snu.
- Melanie, Damon proponuje, żebyśmy… o Boże!
Melanie uniosła głowę z ramienia Justina i zobaczyła własną siostrę
zamienioną w słup soli. Elise stała tak kilka sekund, w końcu odwróciła się na
pięcie i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Bezszelestnie.
- Cholera! - mruknął Justin, patrząc z niesmakiem na drzwi. - Znów
narozrabiałem!
- Nic złego nie zrobiłeś. - Melanie usiadła po turecku, zaciskając pięści. -
Dlaczego bierzesz na siebie winę za to, robiliśmy wspólnie? I to z
przyjemnością - chciałam zauważyć.
- Bo jestem starszy i bardziej doświadczony, powinienem był
przewidzieć…
- Posłuchaj, staruszku, guzik mnie obchodzą twoje cholerne
doświadczenia. A po drugie, robi mi się słabo, kiedy słyszę o twoim
zaawansowanym wieku. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze.
Justin opadł na poduszkę, krzyżując ręce pod głową.
- Coś mi się zdaje - zaczął teatralnym głosem, z oczami wlepionymi w
sufit - że nasze małżeństwo nie będzie sielanką. - Spojrzał na Melanie spod
przymrużonych powiek. - Nie masz zamiaru zostać posłuszną żoną, prawda?
- A marzy ci się taka? - Wątpiła przez chwilę, czy Justin żartuje, czy mówi
poważnie,
- Nie, Boże uchowaj, tylko nie to! - wybuchnął śmiechem. - Nigdy bym
się nie zakochał w kimś, kto będzie posłuszną żoną. - Usiadł i pocałował jej
odęte wargi. - Idę do siebie, a ty spróbuj udobruchać moją przyszłą szwagierkę.
A właśnie: kiedy się pobieramy?
- W południe?
- Wspaniale. Jak ja dożyję tego południa?
Kiedy Damon wyszedł z łazienki, Elise siedziała nieruchomo w fotelu,
wpatrując się w okno. Blada jak ściana, w zaciśniętej dłoni trzymała chusteczkę.
- Co się stało? Wyglądasz, jakbyś miała za chwilę zemdleć.
- Wydaje ci się, że kogoś znasz - podniosła zapłakane oczy - że znasz
człowieka od lat i nagle okazuje się, że w ogóle nie masz pojęcia, jaki jest
naprawdę!
- Kochanie? - Damon zamarł z przerażenia. - O co chodzi? Zrobiłem coś
złego?
- Nigdy nie zapomnę, jakie zrobił na mnie wrażenie, kiedy zobaczyłam go
po raz pierwszy: ten jego spokój, pewność siebie, uczynność… Wyglądał na
człowieka, który nie skrzywdziłby nawet muchy…
Damonowi zakręciło się w głowie. Poczuł, że to on zemdleje, zanim
dowie się całej prawdy.
- Elise… chcesz powiedzieć, że zakochałaś się w kimś innym?
- Och, Damon, ufałam mu. Do tego stopnia, że powierzyłabym mu własne
życie, życie twoje i naszych dzieci. I Melanie.
- Czy mówisz o Justinie? - Damon odzyskiwał oddech.
- Tak, o Justinie, który udawał naszego przyjaciela, a przez cały czas
uwodził moją siostrę! I uwiódł!
- Powiedz mi, co się dokładnie wydarzyło, może znajdziemy jakieś
sensowne wyjaśnienie.
- Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień! Dobrze wiem, co widziałam.
- Więc co widziałaś?
- Zajrzałam do pokoju Melanie. Pukałam, ale nie odpowiadała,
pomyślałam, że śpi…
- I co zobaczyłaś?
- Justina i Melanie w jednym łóżku.
- Aha.
- Nie jesteś zdziwiony?
- Niespecjalnie.
- Bo wcale cię nie obchodzi, co się stanie z moją siostrą!
- Elise, wysłuchaj mnie. Twoja siostra jest dorosłą kobietą. Ma
dwadzieścia pięć lat, prawda?
Kiwnęła głową.
- Justin jest w niej zakochany po uszy już od kilku lat, chociaż sam nie
zdawał sobie z tego sprawy. Aż do spotkania z Melanie w Kolumbii. Swoją
drogą, ta przygoda miała bardziej dramatyczny przebieg, niż zeznała wesolutko
Melanie. Dość już mam tych rodzinnych kłamstw, które popełniamy w imię
szlachetnych pobudek, żeby nie urazić czyichś uczuć, żeby nie denerwować
mamusi i tak dalej! Melanie nie chciała cię martwić, jak zwykle, a ja cię
zmartwię i powiem, jak było naprawdę. Choćby po to, żebyś zrozumiała, że
Justin jest w porządku. Kiedy zostali porwani przez pewnego przemytnika
kokainy…
- Porwani?!
- Justinowi udało się przekonać faceta, że on i Melanie są małżeństwem.
Oszczędzę ci opowieści, co by się stało, gdyby ich rozdzielił. Zapytaj Melanie.
Tak więc przez tydzień twoja siostra i mój przyjaciel mieszkali razem, razem
jedli i spali w jednym łóżku. Justin ją chronił. Dziwisz się jeszcze
czemukolwiek? Czy na jej miejscu, gdybyś znalazła się ze mną w podobnej
sytuacji, zachowałabyś cnotę?
- Pewnie, że nie… Czy ona go kocha?
- A jak sądzisz? Przecież to twoja siostra. Sądzisz, że poszłaby do łóżka z
facetem, do którego nic nie czuje, za którego nie chciałaby wyjść za mąż?
- Wyjść za mąż?
- Stąd cała afera. Jego nagły wyjazd, a teraz powrót. Justin poprosił
Melanie o rękę i… dał jej trochę czasu do namysłu. Sądząc po tym, co
widziałaś, tym razem nie dostał kosza.
- Nie miałam pojęcia… - wydusiła z siebie Elise po chwili milczenia.
- Ja też o niczym nie wiedziałem, póki nie nakryłem ich w jednym łóżku,
w pokoju hotelowym. Wiesz, co im kupimy w prezencie ślubnym? Zamek do
drzwi sypialni!
Elise zaczęła odzyskiwać humor.
- Och, Damonie, powinnam Justina przeprosić za to, co tu wygadywałam.
Ale, wierz mi, byłam kompletnie zaskoczona!
- Nie musisz mi tego tłumaczyć. W pierwszej chwili myślałem, że go
rozerwę na kawałki. Miałem ochotę go zabić. Najlepiej zrobimy, jeśli damy im
teraz spokój. Niech robią, co chcą. My nikogo nie słuchaliśmy, prawda?
- Nie.
- A więc czas się rozstać z siostrzyczką, Elise. Ona rozwinęła skrzydła i
ma Justina, który, jak znam życie, będzie ją rozpieszczał jeszcze bardziej niż ty i
matka.
- Czuję się jak idiotka, Damonie. Jak ja im spojrzę w oczy? Wparować tak
do cudzego pokoju…
Damon przyciągnął ją do siebie i pocałował.
- Wymyślisz coś, kochanie. Nie takie rzeczy potrafiłaś załatwić.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Melanie szczotkowała włosy, myśląc o Justinie. Byt bardzo zakłopotany
niefortunnym spotkaniem z Elise, Dlaczego nie zamknęli drzwi?
Swoją drogą, to dziwne… Przejął się tym bardziej niż ona sama. Nie do
wiary.
Od lat, właściwie od urodzenia, Melanie liczyła się z każdym słowem,
każdą opinią członków swojej rodziny. Dawała im oczywiście odpór, ciągle o
coś walczyła, ale traciła na te potyczki mnóstwo czasu, zamiast żyć własnym
życiem.
I oto nagle wszystko się zmieniło. Czuła, że może robić, co chce, nie musi
na nic reagować. To ich sprawa, czego się po niej spodziewają. Sama będzie
wyrażać swoją wolę, swój charakter, bez żadnych wyrzutów sumienia. Nie
pojedzie do Indii, żeby udowodnić, że nie boi się słoni. Niczego nie musi
udowadniać.
To przebudzenie zawdzięczała Justinowi. Musiała go poznać, żeby zacząć
żyć inaczej. On nigdy nie zabiega o wolność, o to, żeby go lubiano lub
szanowano. Zna swoją wartość, nigdy nie przypomina ludziom, kim jest. Po
prostu jest.
Spojrzała na zegarek. Prawie dziewiąta. Ciekawe, czy zdążą ze ślubem do
południa. Zdążą, ale powinna się pospieszyć. Związała włosy w koński ogon i
zaczęła się ubierać.
Justin zszedł do jadalni.
- Dzisiaj śniadanie w plenerze! - zawołał Damon ze środka patia. - Jesteś
drugi - przywitał Justina wyjątkowo radośnie, nalewając mu kawy z dymiącego
dzbanka. Potem usiadł, podnosząc do ust filiżankę. - Mmm. Nie ma to jak smak
kolumbijskiej kawy.
- No dobrze, przestań się wygłupiać - mruknął Justin. - Wiem, jaki ze
mnie idiota, więc ulżyj sobie od razu. Możesz mi nawymyślać.
- Zakładam, że powiedziała sakramentalne "tak" - powiedział z
uśmiechem.
Justin skinął głową, czując, że płoną mu uszy.
- Wspaniale. Kiedy ślub?
- Melanie chce, żebyśmy pobrali się dzisiaj w południe.
Damon wylał kawę na swoją świeżo uprasowaną koszulę - ku nie tajonej
satysfakcji Justina.
- Południe, powiadasz? Dzisiaj?!
- Tak życzy sobie Melanie.
- Ale po diabła ten pośpiech? Przecież mówiłeś… że nie jest w ciąży.
- Mówiłem - Justin szepnął z niesmakiem - i nie jest, ale nie musisz
rozgłaszać tej nowiny wszem i wobec.
- Przepraszam! Więc po co ten pośpiech?
- Zdaje się, stary, że ja i Melanie cierpimy na tę samą nieodwracalną
przypadłość. Przyzwyczailiśmy się do spania w jednym łóżku. Oddzielnie nie
możemy zmrużyć oka.
- Rzeczywiście, nie wyglądasz na wyspanego.
- Staramy się coś z tym zrobić.
- Nie wątpię - Damon wybuchnął śmiechem.
Justin mu zawtórował.
- Dzień dobry. - Nadeszła Elise i swoim naturalnym, ciepłym uśmiechem
obdarzyła obu mężczyzn, wprawiając Justina w osłupienie. - Zdaje się, że
wydarzyło się coś zabawnego.
- Nie wydaje ci się śmieszne, kochanie - zwrócił się do niej Damon - że
taki stary koń jak Justin zdecydował się na małżeństwo? Naprawdę nie
myślałem, że dożyję tej chwili.
- Mmm, nigdzie nie piłam lepszej kawy.
Elise za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego jej niewinna uwaga sprawiła,
że obaj mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.
- Dzień dobry - na horyzoncie pojawiła się Melanie. - Ale piękny dzień,
prawda?
- Tak - zgodziła się Elise. - Cudowny. Ale jeśli chcesz pochwalić kawę,
przygotuj się na to, że ci dwaj cię obśmieją.
- O czym ty mówisz?
- Sama chciałabym zrozumieć, dlaczego Justin z Damonem zachowują
się, delikatnie mówiąc, dziwnie. Jakby przedawkowali.
- Protestuję - obruszył się Damon. - Po prostu… rozmawialiśmy o ślubach
i takich tam sprawach…
Justin sięgnął po rękę Melanie, która na słowa Damona zmarszczyła brwi.
Czyżby miała mu za złe, że rozmawiał o ślubie z jej rodziną?
- Justin i ja mamy zamiar się pobrać, jeśli o tym była mowa.
- To cudowna wiadomość - powiedziała Elise. - Jesteście dla siebie
stworzeni. Ustaliliście datę ślubu?
- No… niezupełnie, chcieliśmy to uzgodnić z wami.
- Co byście powiedzieli na dwunastą w południe? Dzisiaj? - zagrzmiał
Damon.
- Dzisiaj! - zawołała Elise. - Ależ, Damon, trzeba coś kupić, jakieś
przyjęcie… - na widok miny, którą zrobiła Melanie, głos zamarł jej w ustach.
- Powiedziałeś mu, prawda? - syknęła złowrogo.
- Powiedziałem, że chcę się z tobą ożenić jak najszybciej.
- Ale to świetny pomysł! Czy ktoś z was ma pojęcie, jak się załatwia
ekspresowe śluby w Kolumbii?
- Maria Teresa by wiedziała - odpowiedziała uspokojona nieco Melanie. -
Ale wyjechała do miasta. Musimy na nią poczekać.
- No trudno - Damon pokiwał głową. - Zdaje się, że dzisiaj nie zdążycie
się pobrać. A szkoda. Może na te kilka nocy spróbujecie pigułek nasennych.
- Damon! - Elise pomyślała o ulubionych pigułkach nasennych swojego
męża.
Justin i Melanie spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, za to Damon,
który zrozumiał, jak zinterpretowała jego słowa Elise, wybuchnął głośnym
śmiechem.
- Wszystkiego najlepszego z okazji pierwszej rocznicy ślubu, kochanie -
szepnął Justin do ucha Melanie.
Otworzyła ostrożnie jedno oko. W pokoju panował półmrok.
- Justin, jeszcze jest ciemno.
- Nie chciałbym zmarnować ani minuty dzisiejszego dnia. - Wsunął ręce
pod kołdrę i powolnymi ruchami zaczął masować jej biodra. - Naprawdę jesteś
taka śpiąca?
- Przypominam ci, że wieczorem strasznie długo cierpieliśmy na
bezsenność. - Położyła głowę na jego ramieniu i mocno przytuliła się do męża.
- Nie pamiętam, żebyś się choć raz poskarżyła.
- Nie. Ani razu.
- Nie chcesz chyba przespać tego dnia, co?
- Oczywiście, że nie.
Melanie usiadła, przecierając oczy. Dlaczego zakochała się w takim
rannym ptaszku? Na pewno opatrzność wiedziała, co robi. Może bez niego
przespałaby życie…
- Myślałem, że zabiorę cię na śniadanie, potem pojechalibyśmy na
przejażdżkę…
- Dzisiaj jest wtorek, kochany. Nie idziesz do biura?
- W naszą rocznicę? Wykluczone.
- To nasza rocznica, a nie święto państwowe.
- Pogadam o tym z Jorgem. Zna ludzi z rządu. Hm, zdaje się, że nie tylko
zna, ale jest spokrewniony z większością ministrów. Może przygotują
odpowiednią ustawę…
- W porządku. Masz dzisiaj wolne. Czy Maria wie, że nie przyjdziesz?
- Od dawna ma to zaznaczone w kalendarzu. Na czerwono.
- Traktujesz bardzo serio tę rocznicę, prawda? - Melanie dotknęła jego
twarzy.
- Właśnie. To najważniejsza data w moim życiu. Nigdy przedtem ani
potem nie miałem tylu kłopotów. Myślałem nawet, że tego dnia nie dożyję.
- Nie było tak źle! - zachichotała.
- O nie! Było świetnie! Musiałem tylko polecieć po twoją matkę,
siostrzeńca i siostrzenicę, urządzić przyjęcie. Ty nie miałaś głowy do
drobiazgów, bo całymi dniami biegałyście po sklepach.
- Pamiętam - westchnęła. - Było cudownie.
- Bardzo. Nawet nie wiesz, ile zimnych pryszniców wziąłem w czasie
przedślubnej kwarantanny.
- Rzeczywiście, warunki nam nie sprzyjały. Ale za to miodowy miesiąc…
- Jaki miodowy miesiąc?
- Nasz miodowy miesiąc.
- Melanie, nie zaznaliśmy tego luksusu. Przywiozłem cię do Buenos
Aires, zapakowałem do łóżka na trzy dni, a potem musiałem wrócić do pracy.
- Wiem. Było wspaniale - westchnęła.
- Łatwo cię zadowolić.
- Nie powiesz, że rozbawienie ciebie przychodzi mi z trudem.
Justin przyciągnął Melanie, zaczął całować jej szyję, i nagle przerwał.
- Nie. Nie zrobię tego.
- Czego?
- Nie spędzę pierwszej rocznicy naszego ślubu w łóżku.
- Dlaczego nie?
- Bo chcę cię gdzieś zabrać, potańczyć, pojechać na wybrzeże, zrobić dla
ciebie coś wyjątkowego, żebyś wiedziała, jak cię kocham.
- Justin?
- Uhm?
- Nie sądzisz, że ja wiem, jak mnie kochasz? Każdej nocy przekonuję się
o tym.
- Chcesz powiedzieć, że wolisz nie iść do restauracji, ani na przejażdżkę,
ani do klubu?
- Chcę być z tobą, robić, co chcesz, co sprawia ci radość.
- To sprawia mi radość - musnął wargami jej szyję, potem zsunął się niżej
i pocałował obie piersi. - I to sprawia mi radość…
Przez długą chwilę używali tylko języka szeptów i westchnień, aż
wreszcie Justin opadł na plecy z zamkniętymi oczami.
- Co za szatan ma nad nami władzę? Jak sądzisz, Melanie, czy dziesiątą
rocznicę ślubu uda nam się spędzić mniej banalnie?