MERLINE LOVELACE
TAJEMNICA MEDALIONU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Doprawdy nie rozumiem, czemu się z nią nie ożeni? Anna tak mu się wiesza
na ramieniu, że każdy ślepiec by zauważył, jak bardzo jest w nim zakochana i marzy
tylko o tym, żeby otoczył ją ramionami i chronił przed całym złem tego świata -
mruknęła ironicznie Margarita Alfonsa de las Fuentes, sącząc szampana z
kryształowego kieliszka.
Stała oparta plecami o ozdobną balustradę tarasu, za którym rozciągała się
oświetlona teraz blaskiem księżyca panorama San Rico, stolicy Madrileño,
rozpostarta w dolinie pomiędzy morską zatoką a porośniętymi bujną tropikalną
roślinnością wzgórzami. Z tego miejsca miała także doskonały widok na barwny
tłum, który zebrał się w Pałacu Prezydenckim, aby powitać nowo przybyłego am-
basadora Austrii. Panie w eleganckich zwiewnych sukniach i panowie w dostojnych
smokingach wirowali na lśniącym parkiecie sali balowej w takt walca ,,Nad pięknym
modrym Dunajem’’.
Uwagę Margarity przykuwała zwłaszcza jedna z tancerek, a mianowicie jej
kuzynka Anna. Filigranowa, piękna Anna, o słodkich orzechowych oczach i lśniących
kruczoczarnych włosach, typowych dla Madrileńczyków. Gibka jak łodyga trzciny
cukrowej, głównego bogactwa niewielkiego państewka Madrileño, poruszała się z
gracją, która niepomiernie irytowała kuzynkę. Wiele osób dało się zwieść słodkiej
twarzyczce i łagodnemu uśmiechowi, ale Margarita doskonale znała kapryśne
usposobienie Anny, która potrafiła solidnie dokuczyć każdemu, kto choćby w
najmniejszym stopniu sprzeciwił się jej woli.
Choć najpewniej jej partner w walcu za nic miałby jej humory, o ile w ogóle
by je zauważył. Gdyby Carlos ożenił się z Anną, tak niemiłosiernie by ją rozpuścił, że
siedziałaby cichutko w swoim luksusowym domu, podczas gdy on zajmowałby się
poważnymi męskimi sprawami. W efekcie spędzałby z nią niewiele czasu, więc nie
miałby okazji doświadczać jej złych nastrojów, a zatem Anna uchodziłaby w jego
oczach za milutką, cichutką żonkę.
Tylko że Carlos nie chciał się z nią żenić. Co więcej, zdecydował, iż za żonę
pojmie ją, Margaritę. Nawet uzyskał już zgodę jej ojca!
Ze złości aż zgrzytnęła zębami, po czym jednym haustem wychyliła resztę
szampana. Mimo iż od jej powrotu ze Stanów minęły trzy lata, wciąż nie mogła się
przyzwyczaić do sposobu, w jaki traktowano kobiety w jej ojczyźnie. Ilekroć udawało
jej się w jakiś sposób zmniejszyć męską dominację w którejkolwiek dziedzinie - na
przykład ostatnio, wbrew zdecydowanym protestom ojca, przyjęła stanowisko w
Ministerstwie Gospodarki - trafiała na kolejną, jeszcze większą przeszkodę.
Taką przeszkodą był Carlos. Carlos Caballero, wiceminister obrony
Madrileño, wysoki niemal na dwa metry, czarnowłosy, rewelacyjnie zbudowany, a
przede wszystkim irytująco pewny siebie. Znała go prawie od zawsze, a od ponad
roku stanowczo i regularnie odrzucała jego oświadczyny, mimo przejmujących
apelów matki, żądań ojca i... mrowienia w okolicach żołądka, jakie zawsze odczuwa-
ła, napotykając spojrzenie jego grafitowych oczu. Cóż z tego, że pochodził z tego
samego środowiska, że podczas służby wojskowej zdobył kilkanaście cennych
odznaczeń, że uważano go za jednego z najbardziej inteligentnych i obiecujących
wyższych urzędników Ministerstwa Obrony? Nie zmieniało to faktu, iż absolutnie nie
odpowiadał jej wyobrażeniom o idealnym mężu. Po pierwsze był konserwatystą. Po
drugie miał szalenie tradycyjne podejście do relacji damsko - męskich. Po trzecie był
nadopiekuńczy. To nic, że oprócz tego miał uśmiech, który wywoływał westchnienia
dziewcząt, a dorosłe kobiety przyprawiał o zawrót głowy. To nic, że jego ruchy miały
w sobie coś z kociej gracji. Nie wystarczał nawet fakt, że Margarita wprost oblewała
się żarem na myśl, jak by to było, gdyby znalazła się z nim w intymnej sytuacji...
Najistotniejsze było to, że Carlos był zwolennikiem tradycyjnego modelu
małżeństwa, niestety wciąż tak rozpowszechnionego w madrileńskim społeczeństwie.
Tymczasem Margarita już raz pokazała swojej rodzinie, że nie podporządkuje się jej
nakazom i nie wyjdzie za narzuconego jej mężczyznę. W efekcie wyjechała do
Stanów, gdzie spędziła sześć lat i gdzie jako studentka wstąpiła do pewnej tajnej
organizacji. Oczywiście jej rodzice nie mieli o tym najmniejszego pojęcia, bo gdyby
się dowiedzieli, umarliby ze zgrozy. Przed trzema laty wróciła do kraju. Nie
potrafiłaby osiedlić się na stałe gdzieś indziej, za bardzo bowiem kochała swoją
ojczyznę.
Westchnąwszy, odwróciła się tyłem do rzęsiście oświetlonej sali balowej i
oparła łokcie na kamiennej balustradzie. Jak zawsze widok wzgórz porośniętych
gęstwiną tropikalnych roślin, białych budynków przykrytych ceglastymi dachami, a
także morza połyskującego srebrzyście w świetle księżyca, przyprawił ją o lekkie
drżenie serca. San Rico, stolica Madrileño, łączyła w sobie wszystko, co Margarita
kochała i nienawidziła w swoim rodzinnym kraju. Były tam miejsca tak piękne, że aż
zapierało dech w piersiach, lecz w ich pobliżu czaiła się złowieszcza dżungla;
niewyobrażalne bogactwo sąsiadowało z rozpaczliwą biedą; wykształcona,
kosmopolityczna elita bezwzględnie rządziła narodem analfabetów, nieznającym
demokratycznych idei i niesamodzielnym, co było efektem kilku wieków ucisku.
Margarita postawiła sobie za punkt honoru, że zrobi wszystko, co w jej mocy,
aby pomóc rodakom w osiągnięciu wyższego standardu życia. Jej zdaniem przede
wszystkim należało ukrócić działalność niezliczonych producentów oraz handlarzy
narkotyków, którzy od lat, owładnięci żądzą łatwych zysków, drwili sobie z prawa i
zwykłej przyzwoitości. Dlatego tak bardzo starała się o tę pracę w Ministerstwie
Gospodarki, a jeszcze jako studentka Uniwersytetu Stanu Pensylwania przyjęła pro-
pozycję wstąpienia do SPEAR...
- Czy wiesz, jak pięknie wyglądasz w promieniach księżyca?
Aksamitny męski głos, który nagle rozległ się niebezpiecznie blisko,
przyprawił ją o gęsią skórkę na plecach. Odwróciwszy się szybko, ujrzała przed sobą
Carlosa, który w doskonale skrojonym smokingu prezentował się tak korzystnie, iż
gęsia skórka rozprzestrzeniła się po całym ciele.
- Dziękuję - mruknęła, zła na siebie za gwałtowną reakcję.
Starała się nie przyznać sama przed sobą, że jest także zła na niego, bowiem
nigdy nawet nie próbował poprawić swoich notowań jakimkolwiek komplementem
dotyczącym jej intelektu. Ale przecież wcale nie zależało jej na jego komplementach,
prawda?
Nieprzyjazny ton Margarity sprawił, że zdziwiony Carlos uniósł brwi.
- Podobasz mi się w czerwieni - dodał niezrażony. - A tym bardziej w tak
oszczędnie skrojonej sukni.
- Jak mi miło - odparła ze sztucznym uśmiechem, mimowolnie wygładzając
miękką tkaninę. - Wybierając ten fason, myślałam wyłącznie o tobie.
- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - powiedział spokojnie,
ignorując jej ciętą ripostę. - Uwielbiasz się ze mną droczyć, prawda, querida?
Jego nonszalancki uśmiech wywołał w niej niepokojące drżenie serca. Wcale
nie miała ochoty przyznać sama przed sobą, jak wielkie wrażenie robi na niej Carlos,
jak mocno jest poruszona jego bliskością.
- Ile razy mam ci przypominać, że nie życzę sobie, abyś nazywał mnie swoją
ukochaną? - zaatakowała, chcąc odwrócić jego i swoją uwagę od nazbyt emocjonalnej
reakcji na obecność Carlosa. - Nie jestem nią i nigdy nie będę!
- Och, myślę, że i tysiąc razy nie starczy. Co więcej, odpowiem ci na to
tysiąckroć, że ,,nigdy’’ to bardzo ryzykowne słówko. A ja jestem cierpliwy, bardzo
cierpliwy...
- Tak, tak, wiem, już to mówiłeś. - Machnęła lekceważąco ręką.
Jego niezłomna cierpliwość doprowadzała ją do furii. Był to jeden z
powodów, dla których Carlos nie miał u niej żadnych szans, marzyła bowiem o
mężczyźnie, który nie obawiałby się ponieść namiętności, a on był taki stateczny,
odpowiedzialny i opanowany.
- Tracisz czas - ostrzegła. - Przecież mówiłam ci już, że nigdy nie wyjdę za
mężczyznę, który zamierza chronić żonę przed każdym, nawet najlżejszym
podmuchem wiatru i przed każdą przeciwnością losu.
- Obowiązkiem każdego mężczyzny jest troska o jego kobietę - oświadczył z
przekonaniem. - Taki już jestem, Rito, i nie potrafię ani nie chcę tego zmienić - dodał,
zanim zdążyła skrytykować jego poglądy, ewidentnie wywodzące się z epoki
kamienia łupanego. - Tak samo jak ty. - Uśmiechnął się.
- Nie masz pojęcia, jaka naprawdę jestem.
Faktycznie nie wiedział o niej czegoś bardzo ważnego, podobnie zresztą jak
nie mieli o tym pojęcia jej rodzice ani przyjaciele. Nikt z nich nawet nie podejrzewał,
że należy do supertajnej amerykańskiej organizacji SPEAR, o której istnieniu
wiedziało zaledwie kilku członków rządu Stanów Zjednoczonych oraz paru
kongresmanów. Tymczasem działalność SPEAR nie ograniczała się tylko do spraw
związanych z wewnętrznymi i zewnętrznymi problemami USA, ale także rozciągała
się na powiązania gospodarcze i finansowe.
Wprawdzie Margarita, tak jak wszyscy agenci, przeszła niesłychanie trudne
szkolenie, ale natychmiast po jego zakończeniu została odesłana do domu, ponieważ
zwerbowano ją do konkretnej misji, która dotyczyła jej ojczystego kraju. Dlatego już
od trzech lat przekazywała SPEAR informacje o handlu narkotykami na terenie
Ameryki Południowej. Szczególną satysfakcją napawała ją świadomość, iż swą
działalnością przyczyniła się do zlikwidowania kilku groźnych, bezwzględnie dzia-
łających grup przestępczych, które od lat pustoszyły kraj.
- Wiem o tobie wszystko, co powinienem wiedzieć, querida - odrzekł,
wzruszając ramionami. - I uważam, że stanowimy dobraną parę.
- A niby dlaczego? Dlatego, że mój stryj jest prezydentem Madrileño? I że,
jego zdaniem, powinieneś w najbliższych wyborach ubiegać się o fotel senatora?
Przez chwilę zdawało się jej, że ujrzała w jego oczach zniecierpliwienie i
złość, co sprawiło jej niejaką przyjemność. Jednak zaraz potem triumf ustąpił miejsca
zaniepokojeniu, ponieważ Carlos przysunął się jeszcze bliżej i teraz niemal przyciskał
ją do zimnej i kamiennej balustrady.
- Gdybym chciał się żenić tylko i wyłącznie z powodów politycznych,
wybrałbym bardziej uległą kandydatkę.
- Na przykład Annę? - zapytała szybko, chcąc kpiną pokryć zmieszanie, jakie
wywołał w niej zapach jego wody kolońskiej.
- Na przykład Annę - potwierdził. - Ale chcę ciebie, Margarito.
- Ale dlaczego? Czemu upierasz się przy poślubieniu kobiety, która cię nie
kocha?
- Może dlatego, że wcale mnie nie przekonała, jakoby nic do mnie nie czuła. -
Uśmiechnął się przekornie.
- Ojej - jęknęła bezradnie. - Naprawdę już nie wiem, co zrobić, żeby cię o tym
przekonać.
- Czy ja wiem? - Udawał, że się zastanawia. - Może zróbmy mały test.
To powiedziawszy, pochylił się lekko, opierając jednocześnie dłonie na
balustradzie. Jeszcze zanim Margarita poczuła na swoich wargach delikatny dotyk
jego ust, doskonale wiedziała, co zamierzał zrobić, mogła więc go powstrzymać
jednym krótkim zakazem. Mogła odwrócić głowę, a nawet powalić go na łopatki
którymś z wielu chwytów, jakich nauczyła się podczas szkolenia w SPEAR.
Tymczasem postanowiła po prostu zachować niewzruszony wyraz twarzy, ponieważ
uznała, że tylko wykazując całkowity brak emocji, zademonstruje skutecznie swoją
obojętność.
Gdyby Carlos poprzestał tylko na lekkim muśnięciu jej warg, zapewne
udałoby jej się dokonać tego, co założyła, niestety objął ją ciasno w talii i przycisnął
mocno do siebie. Jego usta również wzięły udział w tym natarciu, tak że chcąc nie
chcąc, poczuła, jak rozkoszne ciepło rozlewa się po całym jej ciele. Na moment
zatraciła się w tym doznaniu, przez co zupełnie zapomniała, że miała całą swą
postawą okazywać zimną obojętność. Ze zgrozą poczuła, jak jej ciało przebiegł
dreszczyk, który z pewnością nie uszedł uwagi Carlosa, byli bowiem zbyt blisko
siebie, aby udało się ten fakt ukryć. Gdy podniósł głowę, nabrała głęboko powietrza,
gotowa zmiażdżyć go ciętym komentarzem, tymczasem ponownie odczuła drżenie.
Wibracje znów rozchodziły się po jej ciele, a ich epicentrum znajdowało się na
piersiach.
Dłoń Margarity natychmiast powędrowała ku płaskiemu złotemu
medalionowi, z którym nigdy się nie rozstawała, choć czasem wydawał się zbyt
skromny przy balowych sukniach, wymagających oprawy z lśniących brylantów. Gdy
jeszcze raz poczuła znajome wibracje, jej serce aż podskoczyło z podniecenia.
Był to sygnał od SPEAR. Koniecznie musiała teraz znaleźć jakieś ustronne
miejsce, gdzie mogłaby spokojnie skorzystać z miniaturowego nadajnika, który miała
w torebce.
- To było... całkiem przyjemne - oceniła z przekornym uśmiechem. - A teraz
pozwolisz, że cię opuszczę, ponieważ muszę wrócić na bal.
Całkiem przyjemne! Też coś! Carlos poczekał, aż Margarita zniknie mu z
oczu, po czym rozprostował zaciśnięte pięści.
On sam nie nazwałby tego pocałunku przyjemnym. Nerwy miał tak napięte, że
czuł się obolały na całym ciele. Jeszcze chwila, a porwałby tę upartą kobietę na ręce i
wyniósł w jakieś odludne miejsce, gdzie mógłby zerwać z niej ten skrawek materiału,
który nazywała sukienką, i kochać się z nią, grzebiąc ostatecznie szanse, by
kiedykolwiek zgodziła się zostać jego żoną.
Znał ją dobrze, obserwował, jak z inteligentnej, pełnej entuzjazmu dziewczyny
przeistoczyła się w pewną siebie, stanowczą kobietę. Nie był w stanie sobie
przypomnieć, kiedy zaczął marzyć, by została jego żoną. Od czasu jej powrotu ze
Stanów czekał cierpliwie, aż Margarita znajdzie wreszcie złoty środek pomiędzy
liberalnymi poglądami rodem z USA a tradycyjnymi wartościami, którymi kierowali
się Madrileńczycy. Minął już rok, odkąd oświadczył się jej, licząc, że z czasem
uświadomi sobie, iż są sobie przeznaczeni. Teraz nie był pewien, jak długo jeszcze
będzie w stanie czekać z założonymi rękami. Rozum podpowiadał mu, że nie ma
innego wyjścia, jak zaakceptować fakt, iż Margarita musi sama odkryć drogę do
niego. Nie powinien jej do niczego nakłaniać, choćby był u granic wytrzymałości.
Nie mógł też zmusić jej do przyznania, że wcale nie jest jej tak obojętny, jak
utrzymywała. Tak więc pozostawało mu tylko cierpliwie czekać, od czasu do czasu
poddając ją delikatnej presji... Choć nie było to takie proste. Na wspomnienie
charakterystycznego ruchu głowy, z jakim odrzucała do tyłu lśniące czarne włosy,
robiło mu się sucho w gardle. Jedno było pewne.
Musiał za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, jak silnie reagował na jej
obecność, uważał bowiem, że nie ma nic gorszego od mężczyzny, który pozwala, by
emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Ech, łatwiej pomyśleć, trudniej
wprowadzić takie postanowienie w życie...
Margarita aż drżała z niecierpliwości. Zwinnie przemykała między
zgromadzonymi gośćmi, nie zatrzymując się na pogawędki, posługując się pre-
tekstem, że natychmiast musi odnaleźć ojca. Przechodziła z jednego pomieszczenia
do drugiego, ale nigdzie nie mogła wypatrzeć ustronnego kącika, ponieważ tego
wieczoru rezydencja prezydenckiej pary tętniła życiem. W każdej sali, w każdym
przedsionku stały rozdyskutowane grupki wyższych urzędników państwowych,
dyplomatów i innych VIP - ów. Raz po raz mijała zabieganych adiutantów w
galowych mundurach i kelnerów, krążących wśród gości z tacami wypełnionymi
smakowitymi przekąskami oraz wykwintnym alkoholem.
Wreszcie udało jej się znaleźć puste pomieszczenie. Był to nieduży gabinet o
purpurowych ścianach, ozdobionych licznymi portretami byłych prezydentów w
bogato złoconych ramach. Tu zazwyczaj przyjmowano dyplomatów niższego szcze-
bla. Zaletą tego pokoju były solidne drzwi i ciężkie zasłony w oknach, więc Margarita
liczyła, że żaden dźwięk nie dotrze do niepożądanych uszu. Zamknąwszy dokładnie
za sobą drzwi, sięgnęła do torebki, aby wydobyć z niej niewielki, płaski przedmiot,
przypominający telefon komórkowy. Tylko ona i inni członkowie SPEAR wiedzieli,
iż w tej niepozornej obudowie kryje się supernowoczesny aparat do łączności
satelitarnej. Za pomocą przycisków na klawiaturze wprowadziła kod, po czym
powiedziała kilka słów, by system identyfikacji głosowej ustalił jej tożsamość.
Chwilę później połączono ją z oficerem dyżurnym, którego głos rozpoznała
natychmiast, należał bowiem do wysokiego niebieskookiego Marcusa Watersa, z
którym zaprzyjaźniła się w szkole przetrwania wkrótce po zwerbowaniu jej przez
SPEAR. Marcus nieraz dawał jej do zrozumienia, że interesuje go coś więcej niż
przyjaźń, ale nigdy nie brała tego na serio. Tym razem jednak ze skupieniem i
powagą słuchała, co miał jej do powiedzenia.
- To bardzo ważne. Właśnie się dowiedzieliśmy, że wczoraj wasza policja
zgarnęła grubą rybę z mafii narkotykowej.
- Kogo? - spytała, zbyt podenerwowana tym, co się wydarzyło między nią i
Carlosem, aby mieć ochotę na jakiekolwiek zagadki.
- Jeśli stoisz, to lepiej usiądź - poradził Marcus. - Z opisu wynika, że to
Simon.
- Ten sam Simon, którego tropimy już od sześciu miesięcy? - spytała, nie
mogąc uwierzyć własnym uszom. - Ten, który toczy osobistą wojnę ze SPEAR?
- Właśnie ten - potwierdził, zadowolony z efektu, jaki zrobiła na niej ta
wiadomość. - Jonasz właśnie leci do San Rico.
Jonasz! Tajemniczy szef SPEAR - głos w słuchawce telefonu lub na taśmie
doręczonej w bukiecie kwiatów, podpis pod zaszyfrowanym telegramem...
Wiadomość, że Jonasz jest w drodze do San Rico, znacznie przyspieszyła tętno Rity.
- Chce, żebyś jak najszybciej pojechała do więzienia, w którym wasze władze
trzymają Simona. Masz dopilnować, by nie wymknął się w dziwny sposób... -
poinformował Marcus.
- Nie wszyscy nasi urzędnicy są skorumpowani - odparła z godnością.
- Oczywiście, że nie! - zgodził się szybko. - Odezwij się, jak tylko będziesz
miała Simona na celowniku.
- Jasne - obiecała, po czym schowała nadajnik do torebki, zastanawiając się
jednocześnie, w jaki sposób może szybko, a zarazem nie wzbudzając niczyich
podejrzeń, wydostać się z Pałacu Prezydenckiego. Przypomniała sobie o zazwyczaj
nieużywanym korytarzu, położonym nieopodal gabinetu, w którym się znajdowała.
Wkrótce stała już na placu przed głównym wejściem do pałacu.
Mieszkała zaledwie dwie przecznice dalej, na osiedlu nowych domków,
ciasno przytulonych do zbocza wzgórza. Kupiła to mieszkanie przed niespełna
czterema miesiącami, wbrew stanowczym sprzeciwom ojca i obawom matki, która
uważała, że młoda dziewczyna nie powinna mieszkać sama. Margarita zdołała jednak
postawić na swoim.
Kilka razy miała okazję odwiedzić fortecę, która służyła za główne więzienie
w Madrileño, wiedziała więc, że mieszkające tam szczury rozmiarami przypominają
małe psy. Dlatego nie mogła się tam udać w balowym stroju, tylko musiała się
przebrać w białą bluzkę z długimi rękawami, grube dżinsy i buty z cholewkami. Tak
więc jej odwiedziny w więzieniu nieco się opóźnią.
Na szczęście nie musiała wymyślać pretekstu, by uzasadnić swoją wizytę,
ponieważ jako bratanica prezydenta mogła dostać się praktycznie wszędzie bez
większych kłopotów czy ograniczeń. Mimo to na wypadek, gdyby jednak ktoś zaczął
się dopytywać, przygotowała odpowiedź, że powodem jej odwiedzin jest konieczność
przesłuchania więźnia w celu zdobycia informacji potrzebnych do wykonania analiz
dla Ministerstwa Gospodarki.
Była tak podekscytowana misją, że nawet nie spojrzała za siebie na rzęsiście
oświetloną fasadę Pałacu Prezydenckiego ani nie pomyślała o mężczyźnie, którego
pozostawiła na tarasie.
Upewniwszy się jeszcze raz, czy na pewno włożyła do torebki nadajnik i
pistolet kaliber 38, Margarita ruszyła za oficerem, który poprowadził ją ciemnymi,
wilgotnymi korytarzami więzienia. Jeszcze niedawno podziemia fortecy, używane
niegdyś przez hiszpańskich kolonizatorów do przechowywania prochu i zapasów,
zapełnione były dziesiątkami więźniów politycznych, ale dzięki nowoczesnemu
stylowi sprawowania władzy, jaki preferował jej stryj, większość cel świeciła
pustkami. Mimo to panujący tu od wieków nieprzyjemny zapach nadal się
utrzymywał, drażniąc nozdrza osób przybywających ze świata zewnętrznego.
- Człowieka, z którym pani zamierza się zobaczyć, umieściliśmy w jednej celi
razem z draniem, który wykorzystywał zdesperowanych biedą ludzi do przerzucania
narkotyków - poinformował oficer. - Wysłałem strażnika, żeby przyprowadził go do
rozmównicy.
- Świetnie, bardzo dziękuję. - Uśmiechnęła się.
Obmyślała sposób na pozbycie się zarówno oficera, jak i strażnika, ponieważ
musiała porozmawiać z więźniem sam na sam, aby upewnić się, czy jest to ten
człowiek, którego poszukiwał SPEAR.
Eskortujący ją oficer otworzył drzwi, po czym odsunął się na bok. Margarita
pochyliła się, aby nie uderzyć głową w niską futrynę, a gdy znalazła się w słabo
oświetlonym pomieszczeniu, zamarła na widok tego, co ujrzała. Mocno
zaczerwieniony na twarzy strażnik wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi ze strachu
oczami. Na jego szyi zaciskało się silne ramię, a u skroni tkwiła przyciśnięta lufa
półautomatycznego pistoletu. Tuż za nim z ciemności wyłaniała się pokiereszowana
twarz, wykrzywiona w diabolicznym uśmiechu.
- Proszę, señorita de las Fuentes - odezwał się mężczyzna. - Spodziewałem się
pani wizyty.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Carlos? A co ty tu robisz sam jak palec? - zdziwiła się Anna, zaglądając do
utrzymanego w tonacjach purpurowo - złocistych przedsionka.
- Szukam twojej kuzynki. Podobno widziano, jak tu wchodziła jakiś czas
temu.
Przez moment na twarzy Anny malował się wyraz irytacji, ale szybko ustąpił
miejsca słodkiemu uśmiechowi.
- A ja ci nie wystarczę? - zapytała, kokieteryjnie odrzucając włosy.
Niezaprzeczalnie urocza Anna była zdeterminowana, by osiągnąć swój cel,
jakim było zostanie jego żoną. Nie zrażał jej nawet fakt, że Carlos z podobną
determinacją dążył do poślubienia jej kuzynki. Podejrzewał, że Anna interesowała się
nim nie tylko z zazdrości o piękną Margaritę, ale także z fascynacji sporo starszym, a
zatem dużo bardziej doświadczonym mężczyzną. Może komu innemu pochlebiałoby,
że jest przedmiotem jej uwielbienia, być może znaleźliby się tacy, którzy zechcieliby
wykorzystać tę sytuację, ale Carlos nie czuł najmniejszej pokusy, aby ulec tym
uwodzicielskim sztuczkom. Anna była bardzo ładną młodą kobietą, ale miała jedną
ogromną wadę. Nie była Margaritą.
- Pozwól, że cię odprowadzę z powrotem na bal - zaproponował, zbliżając się
ku niej z uśmiechem. - Jestem pewien, że Miguel już cię poszukuje, jak zwykle
marząc o tańcu z tobą.
- Miguel! Phi! - prychnęła lekceważąco na wzmiankę o adiutancie Carlosa. -
Przecież to jeszcze chłopak. Prawie dziecko.
- Tak naprawdę Miguel jest sporo starszy od wielu pułkowników - sprostował.
- Na swój awans ciężko sobie zapracował, nie jak ci, którzy robią karierę dzięki
koneksjom.
- Nie rozmawiajmy więcej o Miguelu. - W głosie Anny dała się słyszeć nuta
zniecierpliwienia. - Porozmawiajmy o nas - poprosiła, spoglądając na niego zalotnie
spod opuszczonych rzęs. Jednocześnie jej dłonie powędrowały na klapy smokingu
Carlosa.
- Nie ma żadnych nas - odparł, ujmując jej nadgarstki. - Wiesz przecież, że
poprosiłem twojego stryja o rękę Margarity.
- Wiem. I wiem także, że jeśli chodzi o mężczyzn, Margarita kieruje się tylko i
wyłącznie swoją własną opinią. Podobnie jak ja.
- To akurat zauważyłem - mruknął oschle. - Chodźmy, Miguel już pewnie
wpadł w panikę, że ktoś cię porwał.
- Nie chcę tańczyć z Miguelem! - zaprotestowała, tupiąc nogą. - A jeśli cię to
interesuje, to widziałam, jak Margarita opuszczała pałac niemal godzinę temu -
poinformowała nie bez satysfakcji.
- Naprawdę? - ucieszył się, bowiem z tego wynikało, że nie tylko on
potrzebował odrobiny samotności, aby pozbierać się po tym pocałunku. - A nie
mówiła, dokąd idzie?
- Nie. Ale kto wie, może poszła spotkać się z jakimś mężczyzną? -
zasugerowała przebiegle Anna.
- Nie sądzę. - Carlos uśmiechnął się do swoich myśli.
Podczas jednej z licznych sprzeczek Margarita oznajmiła mu, że nawet gdyby
mimo wszystko została jego żoną, i tak nie będzie jej pierwszym mężczyzną. Na myśl
o tym, by ktokolwiek inny miał jej dotykać, krew zawrzała w żyłach Carlosa, ale nie
mógł zaprotestować, bowiem sam nie przeżył swoich trzydziestu ośmiu lat w
celibacie. Pocieszał się jednak tym, że z natury wybredna Margarita nie wdawała się
w przelotne związki, pomijając jedną przygodę miłosną z czasów pobytu na uni-
wersytecie w Stanach. Podejrzewał, że abstynencja dokucza jej podobnie jak jemu,
jawiła mu się bowiem jako kobieta zmysłowa i namiętna. On zaś postanowił tę
namiętność rozpalić. Zaczynał wierzyć, że po części już mu się to udało, ponieważ
niemożliwe było, aby tak stopniała w jego ramionach, gdyby jej na nim nie zależało.
Zniecierpliwiony chwycił dłonie Anny, aby uwolnić się z jej objęć. Chciał jak
najszybciej odnaleźć Margaritę, odprowadzić ją do domu i tam dokończyć to, co
zaczęli na tarasie.
- Komendancie! - Zza pleców dobiegł go niespokojny głos Miguela.
Wprawdzie przyjmując nominację na wiceministra obrony, Carlos zrzekł się
tytułu komendanta oraz stanowiska dowódcy elitarnego oddziału antyterro-
rystycznego, niektórzy z jego podwładnych wciąż nie mogli się przyzwyczaić do tej
zmiany, a i sam Carlos odruchowo reagował na swój dawny tytuł.
- Słucham?
- Panie komendancie, musi pan natychmiast wyjść - oznajmił Miguel Carreras,
wyglądający tego wieczoru wyjątkowo przystojnie w galowym mundurze ze złotymi
pagonami. - W fortecy... - Gwałtownie urwał, zauważywszy Annę, której dłonie nadal
spoczywały na piersi Carlosa.
W oczach adiutanta na chwilę pojawił się wyraz bólu i rozczarowania,
jednakże po upływie paru sekund Miguel zreflektował się i zwrócił kamienną twarz
ku swojemu przełożonemu.
- W fortecy zdarzył się pewien incydent - dokończył.
Carlos spokojnie wyplątał się z objęć pięknej dziewczyny, jednocześnie
postanawiając, że przy najbliższej okazji porozmawia ze swoim adiutantem i wyjaśni
mu całą sytuację, a przy okazji da parę rad, jak powinien postępować z Anną.
- Jaki incydent? - zapytał.
- Nie znam szczegółów, ale wiem, że jeden z więźniów, wezwany na
przesłuchanie, zaatakował strażnika i zagroził, że go zabije. Wtedy Margarita... to
znaczy señorita de las Fuentes zaofiarowała się jako zakładniczka.
- Co takiego?!
- Zabrał ją ze sobą - relacjonował wyraźnie poruszony Carreras. - Zażądał
dżipa i uciekł do dżungli.
Szpetne przekleństwo, które wyrwało się z ust Carlosa, wywołało rumieniec
na policzkach Anny.
- Przed chwilą poinformował mnie o tym kapitan straży więziennej. Czeka na
pana w Złotym Gabinecie - dokończył adiutant.
Carlos bez słowa wyszedł na korytarz. Na usta cisnęły się dziesiątki pytań.
Jakim cudem Margarita znalazła się w więzieniu? Dlaczego zgodziła się zostać
zakładniczką? Kim był ten więzień?
Carlos miał opinię nieustraszonego, ale teraz czuł obezwładniający strach.
Przecież Margarita nie miała pojęcia o niebezpieczeństwach czyhających w dżungli.
Wakacje spędzała na plantacji trzciny cukrowej należącej do jej ojca, więc z
pewnością nigdy nie przedzierała się przez gęste liany grubości męskiego ramienia
ani nie natknęła się na pająka wielkości dłoni. Jeśli nawet zdoła uciec porywaczowi,
ma niewielkie szanse, by przeżyć choćby jeden dzień w tropikalnym lesie.
Na jego widok szef straży więziennej wyprężył się jak struna i zasalutował.
Choć w Madrileño od jakiegoś czasu panował ustrój demokratyczny, wszystkie
służby związane z bezpieczeństwem wewnętrznym podlegały Ministerstwu Obrony,
zatem Carlos był jego przełożonym.
- Proszę mówić - wycedził generał Caballero przez zaciśnięte zęby. - Ja na
razie tylko posłucham.
- To był jeden z tych przestępców, których złapano wczoraj - zaczął szef
straży. - W wyniku wspólnej akcji z Amerykanami.
- Wiem, co to była za akcja - potwierdził Carlos.
Oczywiście że wiedział. Otrzymawszy wiadomość o mającym się odbyć
przerzucie dużej ilości narkotyków, pracował non stop przez czterdzieści osiem
godzin, aby przeprowadzić skomplikowaną operację, w której brały udział miejscowe
siły i amerykańskie oddziały specjalne. Owocem tej akcji było zarekwirowanie
dwóch samolotów, aresztowanie sześciu pilotów, kilku szefów narkotykowych
gangów oraz kilkunastu przemytników. Policja miała pełne ręce roboty, gdyż
wszystkie procedury, związane z aresztowaniami, trwały cały dzień.
- Ten drań od samego początku nie chciał nam powiedzieć, jak się nazywa.
Brzydki jak noc, twarz ma całą w bliznach. Początkowo sądziliśmy, że to tylko
płotka, ale kiedy kazali nam go trzymać w areszcie o zaostrzonym rygorze...
- Kazali? Kto kazał? - przerwał mu Carlos.
- Amerykanie. Otrzymaliśmy polecenie przez telefon. Sądziłem, że pan wie... -
tłumaczył się szef straży.
Carlos nie wiedział, ale w tej chwili najważniejsze było to, by jak najszybciej
uwolnić Margaritę. Niestety, szef straży nie był w stanie wyjaśnić, w jakim celu
señorita de las Fuentes spotkała się z aresztowanym. Wiedział tylko tyle, że pojawiła
się w więzieniu i zażądała widzenia z nim.
- Co ciekawe, ten drań najwyraźniej się jej spodziewał. Znał jej nazwisko i
uśmiechnął się, gdy zaproponowała, że będzie jego zakładniczką. Jakby to wcześniej
przewidział.
Słysząc to, Carlos zbladł ze strachu, a także ze złości. Co ta Margarita
wyprawia!? - myślał gorączkowo. W co się wplątała?
- Więzień zamknął nas w sali przesłuchań - przyznał z wyraźnym wstydem
szef straży. - Ściany fortecy są tak grube, że dobijaliśmy się dobre dziesięć minut,
zanim nas znaleziono. Moi ludzie donieśli mi, że señorita de las Fuentes wyszła z tym
przestępcą spokojnie, bez szarpania, tak jakby szli na spacer. Dopiero po naszym
uwolnieniu odkryto, że zabrał jeden z naszych dżipów.
- Więc nikt nie wie, w którym kierunku odjechali?
- Niestety nie, komendancie. - Mężczyzna spuścił głowę.
Carlos z trudem powstrzymał przekleństwo. Upewniwszy się, że przełożony
straży więziennej nie potrafi mu już nic więcej powiedzieć, odprawił go z polece-
niem, by natychmiast zaostrzył rygory w więzieniu, co zapobiegnie kolejnym
ucieczkom.
- Znajdź señora de las Fuentesa - rozkazał Miguelowi. - Poproś, żeby tu
przyszedł.
Wczorajsza operacja wydawała mu się coraz bardziej podejrzana. Ostrzeżenie
o przerzucie, niespodziewanie szybka pomoc ze Stanów, wreszcie ten dziwny telefon
w sprawie jednego więźnia... Było coraz więcej powodów, aby przypuszczać, że za
sprawą kryło się dużo więcej, niż dotąd sądził. Carlos uczył się trzy lata w Akademii
Wojskowej, potem pracował jako attaché wojskowy przy ambasadzie Madrileño w
Waszyngtonie, miał więc kilku wysoko postawionych przyjaciół. Sięgnął po telefon...
Gdy kwadrans później do gabinetu wszedł zaniepokojony ojciec Margarity,
Carlos był bliski furii, bo mimo czterech rozmów telefonicznych nie zdołał się
dowiedzieć, kto dzwonił do więzienia. Był jednak zdeterminowany, aby wszelkimi
sposobami dotrzeć do sedna sprawy.
- Co się stało? - zapytał Eduard de las Fuentes, lekko sapiąc po szybkim
marszu.
Ojciec Margarity był prawą ręką prezydenta. Najpierw pomógł mu w
wygraniu wyborów, a teraz wspierał w trudnym procesie długo oczekiwanych reform.
Cieszył się opinią dobrego, prawego człowieka, który wyznawał tradycyjne wartości,
a jednocześnie wyznawał postępowe poglądy w kwestii poprawy warunków życia w
Madrileño.
- Margaritę? Ten drań porwał moją Margaritę? - wykrztusił, gdy Carlos zdał
zwięzłą relację z wydarzeń w więzieniu.
- Jak się okazuje, sama zaofiarowała się jako zakładniczka w zamian za
jednego ze strażników.
- Ale... ale jakim cudem ona w ogóle znalazła się w więzieniu?
- Gdy odnajdę pańską córkę, poznam odpowiedź na to pytanie - odparł Carlos.
I nie tylko na to, myślał, zbiegając po stopniach wiodących do Pałacu
Prezydenckiego. Obiecywał sobie też, że gdy już doprowadzi Margaritę w bezpieczne
miejsce i dowie się, w co się wplątała, wtedy albo udusi ją za to, że popełniła taką
głupotę, albo zaciągnie przed ołtarz, aby położyć kres dalszym tego typu wybrykom.
Jednak w tej chwili pierwsza opcja wydawała mu się bardziej prawdopodobna.
Dwie godziny później miał wystarczającą ilość informacji, by stwierdzić, że
zbiegły więzień najpewniej zdąża do ukrytej w dżungli jaskini, która służyła
handlarzom narkotyków za punkt przerzutowy. Tam zapewne czekali już na niego
uzbrojeni ludzie, których tajne służby obserwowały, gdy przekraczali granicę.
Carlos wręcz szalał z niepokoju o Margaritę, gdy w mundurze bojowym jechał
do bazy wojskowej położonej nieopodal San Rico. Kiedy na czele
dziesięcioosobowego oddziału znalazł się na lotnisku, helikopter był już gotowy do
odlotu. Żołnierze mieli na sobie panterki, a ich twarze umazane były zielono -
czarnymi barwnikami, tak że trudno ich było dostrzec na tle kadłuba wojskowego
śmigłowca. Gdy już znaleźli się w powietrzu, Carlos wyjął mapę i przedstawił
szczegóły swego obmyślanego naprędce planu.
- Tutaj lądujemy. - Wskazał palcem na mapie. - Mniej więcej kilometr na
zachód od jaskini, żeby nie wzbudzić podejrzeń okolicznych mieszkańców. O ile
będziemy mieli szczęście, dotrzemy do jaskini przed uciekinierem i tam na niego
poczekamy. Jeśli jednak zjawi się tam przed nami, zaatakujemy po zmroku, kiedy
najmniej się będzie nas spodziewać.
Każdy z tych scenariuszy był ryzykowny zarówno dla jego ludzi, jak i dla
Margarity. W tej sytuacji był to jednak najlepszy plan.
I zapewne by się powiódł, gdyby nie pechowa awaria helikoptera, przez co
musieli lądować trzy kilometry od ustalonego punktu. Perspektywa nocnej wędrówki
przez dżunglę nie napawała optymizmem co do pozytywnego zakończenia operacji.
- No już! Dalej! Wspinaj się!
Twarda końcówka lufy pistoletu bezlitośnie wbijała się w kręgosłup
Margarity, zmuszając tym samym do wspinaczki po stromym zboczu.
Zmrużyła oczy, spoglądając w kierunku wschodzącego słońca. Z daleka
słychać było szum wodospadu, w kierunku którego podążali.
Z każdym ruchem cierpiała niewysłowione katusze, nadwerężone stawy
usztywniały ramiona, a skurcze łydek unieruchamiały mięśnie. W dodatku tak bardzo
zaschło jej w gardle, że oddałaby niemal wszystko za łyk wody.
Przez całą noc jechali krętymi leśnymi drogami w kierunku górzystego serca
dżungli. Po dwóch godzinach pełnego nadziei nasłuchiwania Margarita straciła
wszelką nadzieję, że grupa pościgowa podąża ich tropem. No cóż, niepotrzebnie się
łudziła. Powinna była się domyślić, że człowiek, którego od pół roku bezskutecznie
poszukuje SPEAR, dobrze zaplanuje ucieczkę.
Była zdecydowana mu tej ucieczki nie ułatwiać, toteż z premedytacją potknęła
się o kamień i padła na kolana. Ostra skała przecięła nogawkę dżinsów i jęk, który
wyrwał się z jej ust, wcale nie był udawany.
- Wstawaj! - wrzasnął porywacz, sapiąc ciężko z wysiłku. Opróżnił bidon już
przed paroma godzinami, więc głos miał zachrypnięty z pragnienia i zmęczenia. -
Nikogo nie oszukasz, udając słabą, bezbronną kobietkę. Wiem, jak was tam
trenowali.
Podpierając się na chropowatej skale, podniosła się z nieudawanym trudem.
- O jakim treningu mówisz? Co ty o mnie wiesz? Kim ty w ogóle jesteś? -
zasypała go pytaniami.
- Może ty mi powiesz? - Skrzywił się w sarkastycznym uśmiechu.
- Zgoda - mruknęła, ciężko opierając się o skałę. - Nazywasz się Simon.
- Bardzo dobrze - pochwalił, po czym podszedł do niej i przystawił lufę
pistoletu do jej szyi. - I obydwoje wiemy, kim ty jesteś, prawda? Jesteś tą suką, która
od paru lat krzyżuje mi szyki w Ameryce Łacińskiej i Południowej.
Margarita gorączkowo zastanawiała się, czy gdyby teraz zaatakowała Simona,
zdołałaby ujść z życiem, zwłaszcza mając na względzie tę lufę, która uciskała jej
przełyk, utrudniając oddychanie...
- Sporo czasu musiałem kombinować, by wreszcie wykapować, kogo Jonasz
ma w Madrileño - ciągnął.
Jonasz! To imię padło w rozmowie tak naturalnie, jakby była to zwykła osoba,
a przecież nawet nie wszyscy agenci SPEAR, a więc ludzie najwyższego zaufania,
wiedzieli o jego istnieniu.
- Dlaczego sądzisz, że pracuję dla SPEAR? - zapytała, chcąc zyskać trochę na
czasie.
- Mam swoje sposoby zdobywania informacji, podobnie zresztą jak SPEAR.
Bardzo mi zalazłaś za skórę, señorita de las Fuentes. Ty i ten przeklęty wiceminister
obrony.
- Carlos? - wyrwało się Margaricie.
- Tak, Carlos - warknął Simon. - Dzięki informacjom, które przekazywałaś
SPEAR, i zbrojnym operacjom, które prowadził Caballero, prawie straciłem robotę w
tej części świata.
Wspomnienie silnych ramion Carlosa spowodowało, że poczuła miękkość w
kolanach. Dlaczego była tak głupia i poprzedniego wieczoru uciekła z jego objęć?
- Świetnie - oznajmiła, dumnie patrząc bandycie prosto w oczy. - Bardzo się
cieszę, że sprawiliśmy ci kłopot.
- Na twoim miejscu raczej bym się tak nie cieszył - odparował, przyciskając
mocniej lufę. - Moje kłopoty skończą się jeszcze dzisiaj.
Ignorując tę groźbę oraz własny strach, Margarita uważnie przyjrzała się
pokancerowanej twarzy Simona. Już w mroku więzienia wyglądał okropnie, ale w
pełnym słońcu prezentował się wręcz odrażająco. Jedno oko miał szklane, drugie
wodziło po twarzy Margarity, obserwując jej reakcję.
- Straszne, prawda? - spytał w końcu nie bez satysfakcji.
- Widziałam gorsze - odparła, wzruszając ramionami, nie chciała bowiem
okazywać mu żadnych ciepłych uczuć.
Biorąc pod uwagę dzisiejsze osiągnięcia chirurgii plastycznej, Simon mógł
bez większych problemów poprawić swój wygląd, a jednak obnosił blizny z
perwersyjną przyjemnością i dumą. Margarita doszła do wniosku, że z nieznanych
przyczyn obsesyjnie pragnął pamiętać o jakimś tragicznym wydarzeniu.
- Chcę, żeby Jonasz je kiedyś zobaczył - odrzekł, gdy go o to zapytała. -
Przeczucie mówi mi, że stanie się to już wkrótce - dorzucił z diabolicznym błyskiem
w oku. - Ruszaj się, señorita . Już dostatecznie dużo czasu zmarnowałem w tym
śmierdzącym zielonym szambie, które nazywacie swoją ojczyzną.
Ta obelga, rzucona pod adresem jej ukochanego kraju, sprawiła, iż z coraz
większą determinacją zaczęła obmyślać plan wyswobodzenia się z niewoli.
Postanowiła, że gdy tylko to się stanie, pod groźbą kulki w głowę każe Simonowi
odwołać tę grubiańską uwagę na temat Madrileño.
Kpiąc z groźnego wyrazu jej oczu, bandzior odsunął się i pistoletem pokazał,
aby ruszyła przed nim. Margarita posłusznie ponowiła marsz w górę stromej ścieżki.
Wiedziała, że za moment nadejdzie chwila jej triumfu. Musiała nadejść.
Słońce było już wysoko i palące promienie przebijały się nawet poprzez gęstą
tropikalną roślinność. Z tego upału Margarita coraz bardziej opadała z sił, dwa razy
potknęła się i padła na kolana, ale natychmiast bezwzględna ręka szarpnęła ją za
włosy do góry.
W pewnym momencie poczuła na piersi wibrację medalionu. Prawie
zapłakała. Niestety, za pomocą tego urządzenia SPEAR mógł tylko wzywać ją, by
skontaktowała się z centralą, natomiast ona nie miała możliwości nadać komunikatu
zwrotnego, a tym samym podać swojego położenia.
Byli już bardzo blisko wodospadu, którego szum stał się wręcz ogłuszający,
gdy Simon skręcił w lewo i uszedłszy kilka kroków, odgarnął gęste pnącza,
odsłaniając wejście do jaskini. Margarita wiedziała, że teraz musi działać szybko i
natychmiast się uwolnić, bo gdy zjawią się koledzy Simona, nie będzie już potrzebna
jako zakładniczka. Widząc jej wahanie, bandyta pchnął ją z całej siły do środka, tak
że upadła boleśnie na wystające kamienie. Zgrzytając ze złości zębami, rozejrzała się
po ciemnym wilgotnym wnętrzu w poszukiwaniu węży, pająków i innych
nieprzyjemnych stworzeń.
- Wkrótce powinni tu dotrzeć moi kumple - oznajmił Simon, obojętny na ból,
który jej sprawił. - Teraz pójdę napełnić bidon, a ty masz tu czekać.
To powiedziawszy, zaniósł się nieprzyjemnym rechotem. Sięgnął do plecaka,
wyjął dwa kawałki mocnej liny i związał dłonie i stopy Margarity.
Zdawał się czerpać wyjątkową przyjemność z cierpienia, jakie jej sprawiał,
szarpiąc tak mocno, że aż musiała zacisnąć zęby, by powstrzymać okrzyk bólu.
Nawet nie drgnęła, gdy jego dłoń zacisnęła się na jej łydce.
- Bądź dobrą dziewczynką, a dostaniesz trochę wody - obiecał z obrzydliwym
uśmiechem. Jego dłoń powędrowała wyżej, aż do jej uda. - Zresztą jeszcze nie wiem,
może ci jej nie dam? Będziesz musiała o nią błagać. Lubię rozpalone, spragnione
kobiety...
- Rozumiem, że tylko przemocą i szantażem jesteś w stanie je zdobyć -
wypaliła, patrząc mu prosto w oczy.
W następnej chwili poczuła na policzku silne uderzenie, a w ustach smak
krwi. Obiecała sobie, że zrobi wszystko, by wpakować tego drania do więzienia,
zanim znów ją dotknie.
- Będziesz mnie jeszcze błagać - wycedził przez zaciśnięte z wściekłości usta.
- Długo i namiętnie.
Gdy tylko zniknął za zasłoną z pnączy, Margarita poruszyła się z trudem i
starając się nie narobić hałasu, zaczęła powoli, czołgając się, przeszukiwać jaskinię w
poszukiwaniu ostrych kamieni, którymi mogłaby przeciąć liny. W czasie treningu w
SPEAR udało jej się ujść cało z gorszych opresji, więc nie upadała na duchu, wierząc,
że uratuje się i tym razem. To się dzieje naprawdę, to nie żadne szkolenie,
podpowiadał jej wewnętrzny głos, ale uporczywie go ignorowała. Tylko tego
brakowało, żeby zaczęła roztkliwiać się nad sobą i swoim losem. Nie miała czasu do
stracenia, a panika zmniejszała szanse na ocalenie. Tymczasem wciąż natykała się na
płaskie kamienie. Nie znalazła nic dostatecznie chropowatego, by przeciąć więzy.
Była już bliska rozpaczy, gdy jej palce odnalazły ostro zakończone pęknięcie
w skale. Modląc się w duchu, by udało jej się rozciąć linę, uniosła się na łokciu i
zaczęła pocierać nadgarstkami o kamień. Kręgosłup bolał ją niemiłosiernie od
niewygodnej pozycji, pot płynął strumieniami po skroniach, a na dłoniach
pokaleczonych o ostrą skałę pojawiły się krople krwi. Serce biło jej tak mocno, że
obawiała się, iż w tym dudnieniu nie usłyszy kroków zbliżającego się Simona.
Wreszcie sznur puścił. Margarita przez chwilę siedziała w bezruchu, sapiąc z wysiłku
i nie dowierzając własnemu szczęściu. Rozplątawszy linę krępującą stopy, oparła
głowę na kolanach i pozwoliła sobie na chwilę słabości.
Nie upłynęło nawet pół minuty, gdy szybko otarła oczy, a następnie podniosła
się cichutko. Wtedy jej uszu dobiegł chrzęst kamieni. Simon! O nie, tym razem nie
zamierzała się tak łatwo poddać! Szykowała się właśnie do ataku, kiedy na zewnątrz
rozległy się odgłosy strzelaniny, a po nich wrzaski małp i łopotanie skrzydeł dzikich
ptaków. W tej samej chwili w wejściu do jaskini pojawiła się jakaś postać.
Promienie słoneczne odbiły się w lufie pistoletu. Nie czekając na wystrzał,
Margarita rzuciła się z całej siły na mężczyznę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jeszcze długo Carlos z niedowierzaniem kręcił głową, wspominając to
zdarzenie. Siła, z jaką został zaatakowany przy wejściu do pieczary, była wprost
niewiarygodna. Właśnie ostrożnie poruszał się wąską ścieżką, gdy odgłosy
strzelaniny poinformowały go, że straże, jakie wystawił wokół stóp stromego
skalistego podejścia, starły się z wrogiem. W następnej chwili zza kurtyny pnączy,
spływającej, jak mu się zdawało, po skale, wypadła jakaś postać, która nieomal
zepchnęła go ze ścieżki w dół urwiska. Carlos zdołał jednak chwycić napastnika za
ramiona i odturlał na bok, dzięki czemu cudem uniknęli stoczenia się po stromej
skale. Szarpali się tak przez jakiś czas, aż w pewnym momencie poczuł, że się dusi.
To łokieć napastnika, wbity w jego szyję, tamował mu oddech. Dławiąc się, Carlos
szarpnął ramię nieznajomego i zamachnął się drugą dłonią, aby wymierzyć cios
prosto w szczękę.
- Ty skończony draniu! - wysapał dziwnie znajomy głos.
Carlos w ostatniej chwili zdołał zmienić tor uderzenia i jego zaciśnięta pięść
wylądowała na ramieniu, a nie policzku... Margarity.
- Dios mio! - jęknęła cicho, po czym opadła bezsilnie na jego klatkę piersiową.
Upewniwszy się, że są w bezpiecznej odległości od krawędzi skały, Carlos
poderwał się na równe nogi, aby sprawdzić, czy nikt im nie zagraża. Miał wprawdzie
ochotę porwać Margaritę w ramiona i przeprosić za to, że tak silnie ją uderzył, ale
instynkt żołnierza zwyciężył. Odgłosy strzelaniny nasiliły się, co sugerowało, że
oddział wdał się w poważną wymianę ognia, ale trudno było ocenić, jak liczne były
siły wroga i ilu bandytów znajdowało się już w jaskini. Biorąc pod uwagę, że tyle
było niewiadomych, jedyną metodą obrony był atak.
Gestem nakazał Margaricie, aby nie podnosiła się z ziemi, po czym, trzymając
przed sobą dziewięciomilimetrową berettę, wpadł do jaskini. Rozejrzał się uważnie
dookoła, a gdy przekonał się, że nikogo nie ma, włożył pistolet do kabury i wybiegł z
powrotem. Serce mu się ścisnęło, gdy ujrzał Margaritę, która zwinięta w kłębek leżała
na ziemi.
- Rito! Kochanie! - zawołał, klękając przy niej. - Wybacz mi! Nie miałem
pojęcia, że to ty.
- Domyślam się... - wykrztusiła.
Z najwyższym trudem usiadła. Wyglądała naprawdę rozpaczliwie. Łzy
płynęły po brudnych policzkach, we włosy wplątały się liście i gałązki, a na
mankietach niegdyś białej bluzki widniały plamy krwi.
- Co ten drań ci zrobił?! - wykrzyknął, obejrzawszy jej nadgarstki.
Trach!
Pocisk odłupał kawałek skały tuż nad ich głowami. Świst przelatującej kuli
wciąż dźwięczał im w uszach, gdy Carlos jednym zwinnym ruchem rzucił się przed
siebie, aby osłonić Margaritę swoim ciałem. Seria z karabinu, wystrzelona chwilę
później, odłupała kilkanaście odłamków skały, które rozprysły się na wszystkie
strony.
Carlos zorientował się, że strzały padły nie od strony ścieżki, lecz od
wodospadu. Błyskawicznie chwycił Margaritę wpół i przeciągnął ją parę metrów,
gdzie na łuku ścieżki znajdował się duży głaz, za którym mogli się bezpiecznie
schronić.
- To on! - Margarita nie miała żadnych wątpliwości. - To ten zbieg. Ma
półautomatyczny karabin, który zabrał w więzieniu strażnikowi.
Gdyby Carlos był sam, nie wahałby się ani chwili przed przystąpieniem do
ataku, ale teraz najważniejsze było bezpieczeństwo Margarity. W dole ścieżki
żołnierze walczyli z nieznaną liczbą bandytów, przed nimi zaś znajdował się
uzbrojony po zęby desperat, który przesuwał się w ich kierunku. Pozostał więc tylko
odwrót.
- Schodzimy - zarządził, ruchem głowy wskazując urwiste zbocze.
Margarita z przerażeniem spojrzała w dół przepaści, ale odważnie skinęła
głową. Carlos odpiął płócienny wojskowy pas, po czym włożył go na jej szczupłą
talię i mocno zaciągnął klamrę, a następnie mocnym szarpnięciem sprawdził, czy
zapięcie nie ustąpi pod ciężarem jej ciała.
- Przytrzymuj się pnączy - polecił, okręcając wokół nadgarstka końcówkę
pasa.
Zabrzmiała kolejna seria z karabinu. Carlos dał ostrożny krok w tył i
pociągnął za sobą Margaritę.
Zejście wzdłuż skalnej ściany nie mogło trwać dłużej niż minutę, ale
Margaricie wydawało się, że upłynęła cała wieczność, nim ponownie poczuła pod
nogami miękką ziemię. Elastyczne pnącza, które gęsto pokrywały ścianę, chroniły
przed dotkliwym poranieniem o chropowatą skałę, a także służyły jako liny.
Sprężyste łodygi utrzymywały ciężar ciał, a gdy któraś groziła zerwaniem, Carlos
przerzucał się na następną.
Trzeba przyznać, że wykazał się niezwykłą siłą i sprytem podczas tej
karkołomnej jazdy w dół po lianach, trzymając przy tym Margaritę za prowizoryczną
uprząż z paska. Ona nie była w stanie mu pomóc, ponieważ prawe ramię, porażone
jego ciosem, nadal zwisało bezwładnie, zaś lewa ręka zaplątała się w pasek.
Wreszcie skaliste zbocze zetknęło się z ziemią. Carlos ostrożnie opuścił
Margaritę, po czym sam położył się obok. Wyczerpani leżeli przez jakiś czas, sapiąc,
by wyrównać oddech. Margarita nie widziała nic, bowiem pot zalewał jej oczy.
Podniosła sprawne ramię, rękawem otarła oczy i spojrzała w górę na zieloną
gęstwinę. Z oddali słychać było huk wodospadu.
- Jak się czujesz? Wszystko w porządku? - zapytał Carlos, podnosząc się i
ciągnąc ją ze sobą.
- Będzie w porządku... bylebym tylko mogła... oddychać - wysapała, próbując
rozplątać krępujący ją pasek.
- Czekaj, pomogę ci.
Szybko uwolnił ją z uwięzi, a Margarita przez chwilę głęboko wciągała
powietrze w płuca.
Po raz pierwszy przyjrzała się uważnie Carlosowi, ubranemu w szerokie
spodnie, oliwkowo - brązową panterkę oraz taką samą koszulę. Na wierzchu miał
oliwkową kamizelkę płócienną, zaopatrzoną w tuzin kieszeni i schowków. Jego twarz
była pomazana czarną i zieloną maskującą farbą. Wszystko to sprawiało, że ciężko
było go dostrzec na tle roślinności, nic więc dziwnego, że nie rozpoznała go, gdy z
impetem skoczyła na niego przez skalną szczelinę prowadzącą do jaskini. Owszem,
do tej pory widywała Carlosa w mundurze, ale był to mundur galowy, zaś od czasu,
gdy po objęciu stanowiska wiceministra zrezygnował z czynnej służby, nosił tylko
cywilne stroje. Teraz nawet jego głos brzmiał inaczej. Brakowało w nim ciepła,
żartobliwej nuty, wreszcie tej niewypowiedzianej sugestii, do której zdążyła się już
przyzwyczaić.
Kimże on był, że potrafił do tego stopnia się kontrolować? Margaritą miotały
różne emocje, od ogromnej radości z ocalonego życia, po wściekłość, że nie zdołała
obezwładnić i doprowadzić przed sąd Simona. Tymczasem Carlos potrafił bez
mrugnięcia okiem opracować operację uwolnienia jej z rąk bandyty, w ostatniej
chwili umknąć przed gradem pocisków, po czym zsunąć się po lianach wzdłuż
stromego skalistego zbocza. Jego samodyscyplina była bardzo irytująca.
- Zostań tutaj - zarządził, ponownie chwytając za łodygę pnącza. - Muszę
wrócić na górę, żeby przegrupować oddział. Gdy będzie po wszystkim, zrzucę ci linę,
żebyś mogła wspiąć się z powrotem.
Margarita zmarszczyła brwi. Jeśli wydawało mu się, że będzie tu siedzieć
bezczynnie, to się grubo mylił. Właśnie otwierała usta, by mu to oznajmić, gdy w
pobliżu rozległ się trzask, a potem wystrzały. Gigantyczna paproć, której liście
zwisały nad ich głowami, zatrzęsła się od kul.
- Dios! - jęknęła.
Carlos czym prędzej rzucił się w jej kierunku. Razem opadli na ziemię, po
czym podczołgali się, szukając schronienia pod pniem powalonego drzewa.
- Tam! - dobiegł ich męski głos. - Widziałem, tam się coś ruszało.
Sekundę później powietrze ponownie przeszyła seria z karabinu. Spróchniały
pień był marną osłoną, więc Carlos poderwał się i mocno złapawszy Margaritę za
nadgarstek, pociągnął ją za sobą. Poczuła ostry ból w poranionej ręce, ale nie zamie-
rzała protestować.
Biegli co sił w nogach, a kule raz po raz szybowały nad ich głowami. Słyszeli
krzyki i jęki, a także głuche uderzenie ciała spadającego z dużej wysokości. Potem
zielona gęstwina wchłonęła wszystkie dźwięki. Paprocie wielkości małych drzew
smagały po twarzach, zwieszające się do ziemi liany bardzo utrudniały bieg, a
kolczaste ananasowce szarpały ubranie. Margaritę chwyciła kolka w boku, z ran znów
sączyła się krew, zaś suchy oddech zdawał się parzyć płuca. Na szczęście poszycie
znacznie się przerzedziło i teraz trzeba było jedynie uważać na powalone,
próchniejące drzewa.
Margarita wiedziała, że ta zmiana roślinności oznaczała, iż zbliżali się do
obszaru opanowanego przez figowce - dusiciele. Te przedziwne rośliny rozpoczynały
swe życie z nasion rozrzucanych na innych drzewach przez małpy oraz ptaki. Nasiona
puszczały korzenie, zwisające z konarów drzewa - żywiciela aż do samej ziemi,
tworząc wokół swojej ofiary coś na kształt klatki. Pnie figowca rosły pionowo w
górę, zagłuszając swych żywicieli rozłożystym listowiem, aż wreszcie nieszczęsne
drzewa umierały. Z czasem pozostawało po nich jedynie rozpadające się próchno,
porośnięte różnobarwnymi gatunkami mchu, paprociami oraz orchideami i epifitami.
Margarita zupełnie straciła rachubę czasu. Nie miała pojęcia, jak długo
wędrowali w półmroku, który panował w dżungli. Wreszcie Carlos zatrzymał się,
uważnie nasłuchując. Margarita nie miała żadnej szansy czegokolwiek usłyszeć, gdyż
wszystko zagłuszał jej własny, świszczący oddech. Jeszcze nigdy, nawet podczas
najbardziej forsownego treningu w SPEAR, nie była tak wyczerpana. Skłoniwszy się
do przodu, oparła dłonie na drżących z wyczerpania udach. Głębokie oddechy
przynosiły ulgę, a jednocześnie dotkliwie kłuły w płucach.
- Chyba ich zgubiliśmy - oznajmił Carlos.
Chrypka w jego głosie kazała Margaricie przyjrzeć mu się bliżej. Także i on
okazywał oznaki zmęczenia. Klatka piersiowa szybko wznosiła się i opadała, gdy z
trudem łapał oddech, zaś posklejane od potu włosy lepiły mu się do czaszki.
Zadowolona, że także niezłomny Carlos odczuwał skutki szaleńczej gonitwy, zdobyła
się na uśmiech.
- Właśnie zamierzałam ci podziękować, że przybyłeś mnie uwolnić, kiedy
kule znów zaczęły nam latać nad głowami - wyznała.
- Podziękować? - powtórzył, odwracając się gwałtownie w jej stronę. Z jego
oczu biły pioruny. - Podziękować?! Dobre sobie. Niepotrzebne mi twoje
podziękowania!
- W takim razie je cofam. - Mocno zirytowana wzruszyła ramionami. W ciągu
ostatnich dwunastu godzin przeszła zbyt wiele, by bez słowa znosić takie traktowanie.
- Proponuję natomiast, żebyś zrobił użytek z tego nadajnika, który masz zatknięty za
pasek od spodni, i wyznaczył miejsce zbiórki swoim ludziom. - Odwróciła się, by
rozejrzeć się za wodą pitną. - Ja w tym czasie...
Carlos ni stąd, ni zowąd znalazł się tuż przed nią i zablokował jej przejście.
- W tej chwili chcę od ciebie tylko dwóch rzeczy - oświadczył tonem
nieznoszącym sprzeciwu. - Po pierwsze musisz mi coś wyjaśnić. Co tu się, u diabła,
dzieje? Co robiłaś wczoraj wieczorem w więzieniu?!
Niestety, nawet gdyby bardzo chciała, nie mogłaby odpowiedzieć na to
pytanie zgodnie z prawdą. Podobnie jak wszyscy agenci SPEAR, złożyła uroczystą
przysięgę, że nikomu nie wyjawi, iż należy do tej supertajnej organizacji. Jednak z
zaciętej miny Carlosa wywnioskowała, że musi natychmiast wymyślić jakąś
wiarygodną historyjkę.
- Może pamiętasz, że do moich obowiązków w Ministerstwie Gospodarki
należy analiza wpływu nielegalnego handlu narkotykami na madrileńską ekonomię?
Ten zbiegły bandzior jest najwyraźniej jakąś grubą rybą w narkotykowym kartelu,
więc pomyślałam, że będzie w stanie powiedzieć mi coś więcej o tym procederze.
Z twarzy Carlosa wyczytała, że nie dał się nabrać na takie wytłumaczenie.
Zresztą sama musiała przyznać, że zabrzmiało dość naiwnie.
- Czy naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Daj spokój... Wybiegłaś z balu tylko
po to, żeby przesłuchać więźnia, z którym równie dobrze mogłabyś się spotkać
następnego ranka?
- Nic mnie nie trzymało na balu - odparowała, dumnie unosząc brodę. -
Nudziło mi się, więc postanowiłam wyjść.
Jego zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, że idealnie trafiła w czułe miejsce.
Przez chwilę Carlos wpatrywał się w nią z taką wściekłością, że zaczęła się
niepokoić. Niezłomnemu generałowi zaczęły puszczać nerwy... Szybko jednak
opanował się, przywołując obojętny wyraz twarzy.
- Kapitan straży więziennej powiedział, że zatrzymany rozpoznał cię, gdy
tylko stanęłaś w drzwiach rozmównicy - zmienił gładko temat. - Jakim cudem znał
twoje nazwisko?
- A jakim cudem znał twoje? Być może korzystał z tego samego źródła
informacji.
- Wiedział o mnie?
- W jednej z nielicznych chwil, kiedy stawał się rozmowny, powiedział mi, że
twoje antynarkotykowe akcje pokrzyżowały mu szyki w Madrileño - oznajmiła.
Carlos uśmiechnął się z satysfakcją. Przez moment Margaricie wydawało się,
że wreszcie zakończy przesłuchanie, ale okazało się, iż się łudziła.
- To dobrze, to bardzo dobrze. Wracając jednak do rzeczy, powiedz, co za grę
prowadzisz? - Utkwił w niej badawcze spojrzenie.
- Nie prowadzę żadnej gry - odparła, w duchu przekonując samą siebie, że nikt
przy zdrowych zmysłach nie nazwałby grą tego, co jej się przydarzyło w ciągu
ostatnich dwunastu godzin.
Carlos przybliżył się do niej, wciąż wpatrując się w nią przenikliwym
wzrokiem. Wywołało to w niej lekki przestrach, ale resztkami silnej woli zdołała
powstrzymać się przed cofnięciem się o krok. Nie zamierzała zachowywać się jak
przerażona ptaszyna, z drugiej jednak strony starała się pohamować swą dumę, by
jeszcze bardziej nie zaogniać sytuacji. No cóż, Carlos był tu szefem i chciała to
uszanować. Poskutkowało, bo najwyraźniej to, co wyczytał w jej spojrzeniu, na jakiś
czas go usatysfakcjonowało, gdyż tylko uśmiechnął się ironicznie.
- Tak to się kończy, gdy uparta kobieta traktuje swą pracę w ministerstwie
zbyt poważnie - mruknął lekceważąco, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak wiele
przez takie gadanie traci w oczach kobiety, której pragnął ponad wszystko.
- Nie widzę w tym nic złego - prychnęła, mierząc go wyniosłym spojrzeniem.
- Traktuję moją pracę poważnie, bo chcę zrobić coś pożytecznego, zamiast siedzieć
potulnie w domu jak przystało na dobrą madrileńską żonę.
- Coś pożytecznego? - Zaśmiał się sarkastycznie. - Na przykład co?
Zaofiarować się jako zakładniczka zamiast strażnika więziennego? Na litość boską,
co cię skłoniło do podjęcia tej wariackiej, desperackiej decyzji?
- Nie mogłam dopuścić do jego śmierci.
- I dlatego pozwoliłaś, żeby porwał cię niebezpieczny przestępca? Kiedy
usłyszałem, co się stało, serce na moment przestało mi bić.
Zdumiona tym nagłym wyznaniem, uważnie przyjrzała się Carlosowi. Chyba
jeszcze nigdy nie widziała na jego twarzy takiej wściekłości. Nie rozumiała, dlaczego
tak emocjonalnie na to wszystko reagował.
- Ty głuptasie! Co byś zrobiła, gdybym po ciebie nie przyszedł?
- To samo. - Wzruszyła ramionami. - Uciekłabym. Czyżbyś już zapomniał, że
kiedy pojawiłeś się przy jaskini, właśnie z niej wychodziłam?
- Nie. I nie zapomniałem też, jak się skuliłaś, kiedy uderzyłem cię w ramię.
Nie miałabyś najmniejszych szans, gdyby ten bandyta postanowił mieć z ciebie nie
tylko zakładniczkę. Zrobiłby z tobą wszystko, na co tylko przyszłaby mu ochota! -
zawyrokował z furią.
Margarita doszła do wniosku, że nie jest to najodpowiedniejszy moment, by
mu powiedzieć, iż Simon najpewniej miał takie plany. Ani że cios, który otrzymała w
ramię, dosięgnął ją w chwili największej słabości.
- Innym razem porozmawiamy o tym, czy sama dałabyś radę uciec. A teraz...
- Tak?
Przez chwilę nie odpowiadał. W jego pociemniałych oczach wciąż widać było
wściekłość, więc Margarita, wiedziona instynktem samozachowawczym, postanowiła
go więcej nie drażnić. Jednocześnie zupełnie inny instynkt podpowiadał jej coś
całkiem przeciwnego.
- Mówiłeś, że chcesz ode mnie dwóch rzeczy - przypomniała, nieco już
zniecierpliwiona tą rozmową. - O drugiej jeszcze nie wspomniałeś. O co chodziło?
Coś nieprzeniknionego w jego spojrzeniu sprawiło, że cofnęła się o krok. Nie
zdążyła odsunąć się jeszcze bardziej, gdy objął ją mocno w talii i przyciągnął do
siebie.
- O to - mruknął.
Nim zdążyła się zorientować, całował ją z takim żarem, że nie była w stanie w
żaden sposób zareagować. Jego niespokojna dłoń zaplątała się w jej włosy, a usta
napierały gwałtownie na jej wargi. Z dzikim nienasyceniem żarliwie przytulał ją do
siebie.
To nie był ten sam Carlos, którego wielokrotnie spotykała w San Rico. Wtedy
flirtował z nią w wyrafinowany sposób, przerzucał się słówkami, komplementował,
jak przystało na wykształconego, obytego mężczyznę, zajmującego wysoką pozycję
w państwie. Tamten Carlos nigdy nie tracił panowania nad sobą, nie poddawał się
emocjom ani namiętnościom, zaś ten Carlos całkowicie się zatracił w nieokiełznanym
ognistym pocałunku.
Być może ta chwilowa utrata kontroli wynikała z faktu, że przed chwilą
cudem uszli z życiem i teraz nadszedł moment, by rozładować nagromadzone
napięcie. Byłaby to całkiem naturalna, choć w dość niekonwencjonalny sposób
wyrażona reakcja.
Dopiero po chwili Margarita zdała sobie sprawę, że w Carlosie odezwał się
instynkt rycerza, który po zdobyciu obozu wroga wyratował znajdującą się w opałach
białogłowę, po czym posadził ją na swoim rumaku i wywiózł do swojego zamku,
traktując ją jako nagrodę za męstwo. No cóż, wprawdzie nieraz marzyła o tym, że
pozbawi Carlosa samokontroli... ale miało to wyglądać zupełnie inaczej. Nie chciała
być niczyją nagrodą, tak samo jak nie pragnęła, by ktoś ratował ją z opresji. Jednakże
pod wpływem namiętnych pocałunków zaczynała już wątpić, czy na pewno
wiedziała, czego tak naprawdę chce.
Gdy wypuścił ją z objęć, czuła się zdezorientowana i wściekła. Jej policzki
płonęły jak w gorączce. Chcąc pokryć czymś zmieszanie, obrzuciła go lodowatym
spojrzeniem.
- Choć mam na to wielką ochotę, tym razem ci daruję i nie położę cię na
łopatki za tę nędzną prostacką manifestację męskiej agresji - oświadczyła dumnie.
Carlos uniósł z powątpiewaniem brwi, wyraźnie chcąc ją sprowokować. Tylko
wdzięczność, którą mimo wszystko czuła za to, że wyruszył jej na ratunek,
powstrzymywała ją przed rzuceniem się na niego z pięściami. A tak chętnie
wypróbowałaby na nim któryś ze wspaniałych ciosów, jakich nauczyła się podczas
szkolenia w SPEAR. Niestety, musiała na później odłożyć te marzenia. Jak i
wszystkie pozostałe...
- Pozwolisz, że wrócimy do tej dyskusji, gdy znajdziemy się z powrotem w
San Rico? - zaproponował z szerokim uśmiechem.
- Oczywiście, dzielny rycerzu. Trzymam cię za słowo - syknęła ze zjadliwą
ironią, obserwując, jak wyjmuje małe radyjko z jednej z licznych kieszeni kamizelki.
Faktycznie nie był to odpowiedni czas ani miejsce na jakiekolwiek kłótnie,
bowiem musieli jak najprędzej wydostać się z dżungli, co jednak nie okazało się
zadaniem prostym, gdyż radio odmówiło posłuszeństwa. Bez względu to, w jakiej
pozycji znajdowała się antena, wyświetlacz pozostawał ciemny.
- To dziadostwo powinno wytrzymać skok ze spadochronem, a popsuło się po
jednym zejściu z urwiska - zirytował się Carlos.
Margarita także czuła się podenerwowana, bo podobnie jak on nie mógł się
porozumieć ze swoimi żołnierzami, tak ona nie była w stanie skontaktować się ze
SPEAR. W obawie przed wykrywaczem metali pozostawiła w więziennej wartowni
torebkę z nadajnikiem oraz pistoletem. Jedynym gadżetem, jaki miała przy sobie, był
medalion, który jakimś cudem przetrwał zjazd po lianach wzdłuż skalistej przepaści.
- Wygląda na to, że musimy się przespacerować - stwierdził Carlos,
niecierpliwym gestem chowając radyjko do kieszeni.
- Tą samą drogą, którą przyszliśmy?
- Nie, nie możemy tam wrócić - zdecydował po chwili namysłu. - Nie wiemy
przecież, kto zwyciężył w strzelaninie. Myślę, że najlepiej będzie ruszyć w kierunku
najbliższej wioski.
- Najbliższej, to znaczy...? - urwała, pełna najgorszych przeczuć.
- To znaczy, że czeka nas piętnastokilometrowa przechadzka - wyjaśnił.
Przerażona obrzuciła spojrzeniem bujną zieleń, która ich otaczała. Być może
była tu gdzieś jakaś ścieżka, ale Margarita nie potrafiła jakoś jej dostrzec. A
przedzieranie się przez tropikalną dżunglę naprawdę trudno było nazwać tak
sympatycznym skądinąd słowem jak przechadzka...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mając przed sobą perspektywę długiego wyczerpującego marszu, a także
wciąż czując zagrożenie ze strony Simona, Margarita sięgnęła do zasobów wiedzy,
którą zdobyła podczas jednego z licznych szkoleń SPEAR.
- Zanim wyruszymy w drogę, zróbmy przegląd wszystkiego, co przy sobie
mamy - zaproponowała. - Tak na wszelki wypadek - dodała, pochwyciwszy pełne
zaskoczenia spojrzenie Carlosa. - Nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć w
dżungli.
Nie miała zamiaru ani prawa wyznać mu, że należy do SPEAR, ale za nic nie
chciała, aby uważał ją za bezbronną, niezaradną, głupiutką kobietkę.
Carlos skinął głową na znak zgody, po czym zdjął kamizelkę i
przykucnąwszy, zaczął wykładać na ziemię zawartość kieszeni. Margarita przyklękła
obok, przypatrując się uważnie każdemu z przedmiotów i przysłuchując się
precyzyjnym wyjaśnieniom, do czego służą.
- Opracowałem ten zestaw, gdy dowodziłem oddziałami antyterrorystycznymi
- powiedział. - Miał być przydatny podczas szybkiego przemieszczania się w takim
terenie i w czasie nagłych ataków, natomiast oddziały wyznaczone do długich
operacji wyposażane są inaczej.
Margarita, której nieobce były te zagadnienia, szybko doceniła ogrom pracy,
jaki został włożony w przygotowanie tego zestawu. Poza maczetą, schowaną we
wszytym w kamizelkę futerale, w jego skład wchodziły liczne przedmioty szczególnie
przydatne wtedy, gdy dochodziło do walki o przeżycie w gęstej dżungli. Była tam
moskitiera złożona w pokrowcu wielkości paczki papierosów, plastikowa sakwa, w
którą można było nałapać deszczówki, kieszonkowe urządzenie GPS, mały, składany
noktowizor, szwajcarski scyzoryk o niezliczonej liczbie tajemniczych końcówek,
miniaturowa apteczka pierwszej pomocy, zapas amunicji, a także para skarpetek.
Choć wydawało się to zabawne, że komuś chciałoby się dźwigać jeszcze dodatkowe
skarpetki, wbrew pozorom był to szalenie ważny element wyposażenia osoby, która
chciała cało i zdrowo powrócić z wyprawy w dżunglę. Wielu żołnierzy zostało
kalekami, zlekceważywszy tę istotną zasadę, że podczas marszu przez typowe dla
Madrileño tropikalne lasy bezwzględnie należy mieć na nogach suche skarpetki.
Ostatni element zestawu stanowił lśniący półautomatyczny pistolet, który
Carlos wyjął z kabury i położył na dłoni, aby Margarita mogła mu się dokładnie
przyjrzeć.
- To jest beretta, typowe wyposażenie madrileńskiej armii - wyjaśnił. - Akurat
ten ma lufę niestandardowej długości. Została skrócona według moich szczegółowych
wskazówek.
Margarita wolała nie wyrywać się z informacją, że ukończyła z wyróżnieniem
szkolenie SPEAR dotyczące obsługi bardzo podobnego pistoletu. Nie chciała się też
zdradzić ze swoją fascynacją bronią, a zwłaszcza berettami.
- W magazynku mieści się dziesięć naboi - poinformował, wszystko dokładnie
demonstrując. - Doliczając do tego jeden nabój w środku pistoletu, który bez
przeładowania jest gotowy do wystrzału, otrzymujemy...
- Jedenaście - dokończyła. - Potrafię dodawać. Potrafię też strzelać. Ojciec
nauczył mnie w któreś wakacje - wyjaśniła szybko, widząc jego pytające spojrzenie. -
Ćwiczyliśmy na naszej plantacji.
Oczywiście pominęła milczeniem fakt, że miała wtedy osiem lat i ledwie była
w stanie udźwignąć ojcowską dubeltówkę, oraz że nauka zakończyła się po jednej
lekcji, bo matka, zauważywszy ogromne sińce na ramieniu córki, położyła kres
niebezpiecznej zabawie.
- Miejmy nadzieję, że tym razem nie będziesz musiała korzystać z tych
umiejętności - stwierdził z powagą w głosie.
Nie odpowiedziała, zajęta rozmyślaniem, że jej wybawiciel wybrał się do
dżungli odpowiednio przygotowany, zaś ona, dumna agentka elitarnego SPEAR, nie
miała ze sobą praktycznie nic. Przeklęte wykrywacze metalu! Przynajmniej miała na
tyle rozsądku, żeby przed wyruszeniem do więzienia przebrać się w dżinsy i buty z
cholewkami. Żałowała tylko, że nie wybrała czegoś bardziej solidnego niż biała
koszula, która teraz była już niemal w strzępach. Zdegustowana własną
lekkomyślnością, podniosła się energicznie. Przede wszystkim zależało jej na tym,
aby jak najprędzej skontaktować się ze SPEAR. Sprawa była niezwykle pilna.
Agencja powinna jak najszybciej wysłać grupę pościgową za Simonem, którego
powtórne ujęcie było zadaniem priorytetowym. Poza tym chciała przekazać
Jonaszowi wszystko, czego udało jej się dowiedzieć o tym bandycie, w tym również
to, że jak Margarita podejrzewała, Simon dążył do jak najszybszego spotkania z
Jonaszem, z którym łączyły go jakieś tajemnicze porachunki.
- Myślę, że powinniśmy się już zbierać - stwierdziła, przeczesując palcami
włosy.
- Za chwilę. Najpierw chciałbym obejrzeć twoje nadgarstki.
- Już przestały krwawić. - Machnęła lekceważąco dłonią. - Zaraz zakryję
czymś zadrapania, żeby nie kusiły moskitów.
To powiedziawszy, nie namyślając się wiele, oberwała kawałek koszuli.
- Pozwól mi je obejrzeć - poprosił stanowczo.
Z trudem zdusiła spontaniczny protest, ponieważ zdrowy rozsądek
podpowiadał jej, że nie powinna wędrować po dżungli z nieopatrzonymi ranami, bo
to groziło infekcją, a w konsekwencji nawet śmiercią. Z drugiej jednak strony nie
czuła się gotowa, aby Carlos ponownie jej dotykał, bowiem wciąż nie doszła do
siebie po ostatnim pocałunku. Gdy pomyślała o tym, że znów miałby położyć na niej
dłonie, dostała gęsiej skórki. Dlatego, choć przystała na jego prośbę, zrobiła to z
wyraźną niechęcią i ociąganiem.
Ująwszy jej prawą rękę, podwinął rękaw bluzki, aby lepiej przyjrzeć się
ranom, na widok których aż syknął ze współczuciem. Margarita zerknęła w dół.
Głębokie rany prezentowały się gorzej, niż jej się wcześniej wydawało.
- Mam trochę proszku dezynfekującego. Powinien zapobiec zakażeniu -
oznajmił Carlos. - Zdejmij bluzkę.
- Słucham? - obruszyła się.
- Muszę mieć bandaż - wyjaśnił, niecierpliwie przewracając oczami. - Na
wypadek gdybyś jeszcze tego nie zauważyła, informuję, że ta bluzka i tak już do
niczego innego się nie nadaje.
Owszem, zdążyła się zorientować, że bluzkę może spisać na straty, ale dopiero
teraz, gdy spojrzała po sobie, pojęła rozmiary zniszczenia. Na jej policzki wypłynął
intensywny rumieniec, kiedy zrozumiała, co przyciągało uwagę Carlosa.
Poprzedniego wieczoru tak się spieszyła, że przy przebieraniu się nie zmieniła
bielizny, wciąż więc miała na sobie czerwone koronkowe figi bikini oraz taki sam
biustonosz typu push - up, który więcej odsłaniał niż zakrywał. Ten komplecik, choć
uszyty z minimalnej ilości materiału, kosztował ją majątek, ale sądząc po
zachwyconym spojrzeniu Carlosa, był to opłacalny wydatek.
- O ile pamiętam, zdążyłem ci już wczoraj powiedzieć, jak bardzo mi się
podobasz w czerwonym. - Uśmiechnął się zawadiacko, sięgając do kieszeni kamizelki
po apteczkę.
- Naprawdę? Być może, ale kto by tam słuchał tych męskich bajdurzeń -
odparowała.
- Zdejmij bluzkę - ponowił prośbę, niezrażony jej złośliwą ripostą.
Chcąc nie chcąc, rozpięła nieliczne guziki, które jakimś cudem nadal trzymały
się materiału. W samym staniczku, ze złotym medalionem na szyi, Margarita czuła się
nieswojo, dlatego szybko wyciągnęła rękę, by mieć to jak najprędzej za sobą.
Wyjąwszy z apteczki saszetkę z pudrem, Carlos rozerwał ją zębami, po czym
posypał rany obfitą warstwą lekarstwa.
- Auuuu! - jęknęła. - Mogłeś mnie ostrzec, że będzie jeszcze bardziej bolało!
- Akurat. Wtedy byś się przestraszyła i nie dała się dotknąć, a tak najgorsze
już masz za sobą. Teraz druga ręka.
Posłusznie spełniła jego polecenie. Z zaciekawieniem przypatrywała się
Carlosowi, który w skupieniu opatrywał rany. Było to kolejne jego wcielenie, którego
do tej pory nie znała. W San Rico w wyrafinowany sposób zabiegał o jej względy,
potem, już w dżungli, z poświęceniem walczył o jej uwolnienie, a teraz z
niespodziewaną delikatnością i czułością dotykał obolałych nadgarstków. Była
zdumiona jego złożoną osobowością, a przecież jeszcze przed tygodniem uważała go
za niezbyt ciekawego człowieka, którego dominującą cechą był konserwatyzm,
zwłaszcza gdy chodziło o męsko - damskie relacje. Tymczasem okazał się wielce
intrygującym mężczyzną, który mógł fascynować kobiety. Margarita na razie nie
miała odwagi przyznać się sama przed sobą, jak bardzo ta fascynacja jej się udzieliła.
No cóż, gdy wróci do domu, będzie miała nad czym dumać...
W tym czasie Carlos to, co zostało z bluzki, porwał na długie paski, które
wykorzystał jako bandaże, luźno owijając nadgarstki Margarity.
- Tak powinno być dobrze - ocenił, oglądając swoje dzieło.
Powoli przeniósł spojrzenie na jej twarz, po drodze zatrzymując się na chwilę
w okolicach piersi. Zirytowana Margarita uznała ten przystanek za zbyt długi i
zupełnie niepotrzebny.
- Zawsze nosisz ten medalion - zauważył, jakby jego zainteresowanie
ograniczało się do owej błyskotki, a nie pociągającego zagłębienia, w którym
spoczywała. - Czy ma dla ciebie jakieś specjalne znaczenie?
- Tak, przypomina mi o pewnych wydarzeniach. Czuję do niego wielki
sentyment - odparła bez wdawania się w niepotrzebne wyjaśnienia.
Carlos przyjrzał się jej krytycznie.
- Nie możesz tak wędrować - zdecydował. - Chyba że chcesz posilić sobą
moskity.
To powiedziawszy, zdjął koszulę i ofiarował ją Margaricie, sam zaś pozostał
w obcisłym podkoszulku z czarnej bawełny.
- Ale przecież ty też potrzebujesz ochrony! - zaprotestowała.
Wprawdzie w tym klimacie moskity były aktywne tylko rano i wczesnym
wieczorem, ale to wystarczyło, by uprzykrzyć życie każdemu, kto przebywał na
zewnątrz bez odpowiedniego ubrania.
- Jasne, dlatego wysmaruję sobie ramiona błotem. Chroni zarówno przed
oparzeniami słonecznymi, jak i przed insektami.
Mimo to Margarita wciąż wzdragała się przed włożeniem koszuli. Choć nie
było to w tej sytuacji zbyt racjonalne, instynktownie nie chciała zgodzić się na tak
intymny gest. Wszak przeniosłaby na siebie zapach Carlosa, przyjęłaby ciepło jego
ciała... Tak, to naprawdę było głupie, przecież chodziło tylko o to, by nie pożarły jej
moskity ani nie spaliło słońce, a jednak zdawało się jej, że wkładając koszulę Carlosa,
dokona pewnego symbolicznego i nieodwracalnego aktu, i już na zawsze pozostanie
związana z tym mężczyzną. Oczywiście wiedziała, że to absurd, ale nie była w stanie
odpędzić tej myśli.
Siłą woli zmusiła się do logicznego myślenia. Przecież nie mogła paradować
po dżungli w skąpym pasku czerwonej koronki! Po pierwsze jeśli chciała sprawić, by
Carlos wreszcie przestał twierdzić, że się z nią ożeni, nie powinna go kusić skąpym
strojem. Po drugie naraziłaby się na nieustanne ataki moskitów, co groziło
zarażeniem się jedną z ciężkich chorób, przenoszonych przez te insekty. Po trzecie
równie groźne było tropikalne słońce przenikające przez zasłonę zieleni.
- Dziękuję - mruknęła z rezygnacją w głosie, sięgając po nieszczęsny
przyodziewek.
- Nie ma za co - odrzekł Carlos, poprawiając jej koszulę na ramionach.
Tak jak się spodziewała, męski zapach otulił jej ramiona niczym miękki szal.
Miała wrażenie, jakby uczestniczyła w pierwszym akcie dawno zapomnianego,
pierwotnego rytuału godowego... Otrząsnęła się gwałtownie. Co z nią się dzieje!
Przecież przed nimi długa, wyczerpująca i niebezpieczna droga, i tylko to miało
znaczenie.
- Czy wiesz, jak dostać się do tej wioski? - zapytała, chcąc za wszelką cenę
zmienić temat.
Skinąwszy głową, Carlos ponownie wyjął z kieszeni kamizelki miniaturowe
urządzenie GPS.
- Na szczęście zapamiętałem współrzędne. To maleństwo zaprowadzi nas
wszędzie, dokąd zechcemy, oczywiście jeśli okaże się bardziej wytrzymałe od radia.
Przycisnął włącznik i urządzenie obudziło się do życia. Obydwoje wydali
westchnienie ulgi. Margarita nie przyznała się do tego, ale od razu rozpoznała
miniaturowy komputer, działający poprzez satelity NAVSTAR, stanowiące główny
element znakomitego systemu GPS, opracowanego przez Ministerstwo Obrony
Narodowej Stanów Zjednoczonych. Zarówno wojskowe, jak i cywilne systemy
nawigacji korzystały z GPS, aby z dokładnością do kilku metrów obliczyć położenie
punktów na całym świecie.
Carlos zmarszczył brwi, przeliczając w myślach wynik.
- Jesteśmy dokładnie czternaście i pół kilometra na północny zachód od
wioski - oświadczył.
Biorąc pod uwagę warunki, w jakich miał się odbywać ich marsz, Margaritę
ogarnęło zwątpienie, czy kiedykolwiek powrócą do cywilizacji.
- Czternaście i pół kilometra w linii prostej - uzupełnił. - Musimy więc dodać
do tego... no, sporo. Diabli wiedzą, jakie czekają nas niespodzianki.
Rozejrzawszy się dokoła siebie, Margarita w milczeniu skinęła głową.
Wyjąwszy z futerału maczetę, Carlos ruszył pierwszy, silnymi ciosami torując
drogę przez tropikalną gęstwinę. Margarita chciała zaprotestować. Nie była przecież
słabą kobietką i mogła dawać zmiany jako przewodnik, jednak przemyślawszy
sprawę, zdecydowała, iż lepiej będzie, jeśli tym razem podporządkuje się silnemu,
dzielnemu mężczyźnie, który świetnie się czuł w roli opoki dla bezradnej, kruchej
istotki. Wędrówka przez dżunglę nie stwarzała zbyt komfortowych warunków do
dyskusji o nierówności płci i związanych z tym stereotypów. Najważniejsze, aby cało
i zdrowo dostali się do wioski, i Margarita zamierzała przyczynić się do tego
wszystkimi dostępnymi sposobami.
Tymczasem przeprawa okazała się jeszcze trudniejsza, niż się spodziewała. W
okolicach wodospadu były odsłonięte miejsca, teraz jednak zwarta roślinność
pochłaniała prawie wszystkie promienie słoneczne i musieli przedzierać się w
półmroku. Grube liany, gęsto zwieszające się z konarów, tak bardzo tarasowały
przejście, że Carlos musiał metr po metrze torować drogę maczetą. Ziemię pokrywała
lepka warstwa butwiejących roślin, co niepomiernie utrudniało marsz, jako że przy
każdym kroku trzeba było wyrywać stopę z mazi. Nic więc dziwnego, że już po
kilkuset metrach Margarita poczuła ból w łydkach.
Ostre zbocza oraz gęsto porośnięte rowy uniemożliwiały poruszanie się w linii
prostej, więc ciągle zmieniali kierunek marszu i po pewnym czasie Margarita
kompletnie straciła orientację, a nie miała przy sobie kompasu, by ustalić strony
świata. Typowe dla klimatu tropikalnego krótkie ulewne deszcze także nie ułatwiały
im życia. Lecz nawet gdy nie padało, i tak cały czas byli mokrzy od potu, co było
skutkiem zabójczej podzwrotnikowej wilgoci.
Pomimo tych przeszkód Margarita nie mogła nie zachwycać się otaczającym
ją cudownym, tajemniczym pięknem tropikalnego lasu. Była oczarowana
pojawiającymi się raz po raz migotliwymi chmarami złocistych i czerwonych motyli,
ogromnymi turkusowymi i fioletowymi papugami, nurkującymi w masie soczyście
zielonych liści, a także wonnymi różnobarwnymi orchideami, porastającymi pnie
drzew.
Przedzierając się przez dżunglę, Margarita przypominała sobie wszystkie
wiadomości na jej temat ze szkoły podstawowej i średniej. Porastała osiemdziesiąt
procent powierzchni Madrileño i była zróżnicowana zarówno topograficznie, jak i
klimatycznie. Zupełnie inaczej prezentowały się gęste, spowite wieczną mgłą lasy,
porastające najwyższe partie gór, a inaczej pokryte bujną roślinnością doliny. Górskie
stoki obmywało ponad sto rzek i strumieni, które przecinały niższe partie dżungli, by
wreszcie wpaść do morza. Lasy Madrileño słynęły z obfitej fauny, a wyjątkowości
dodawał im fakt, że zamieszkiwały je gatunki niespotykane nigdzie indziej na
świecie. Margarita pamiętała, że tylko w minionym roku pewien znany amerykański
entomolog skatalogował siedem gatunków owadów, które występowały jedynie tutaj.
Miała okazję się przekonać, że czytanie o fascynujących gatunkach insektów
to nie to samo, co spotkanie ich na swojej drodze. Z trudem udało jej się powstrzymać
okrzyk przerażenia, gdy udawszy się na stronę, zauważyła koszmarnie wielkiego
pająka, który wychynął spod liścia, aby jej się lepiej przyjrzeć. Ponieważ swymi
rozmiarami nie ustępował talerzowi, a w dodatku miał obrzydliwe włochate odnóża,
natychmiast uciekła, bez żenady ustępując pola bestii.
Wciąż jeszcze nie zdołała dojść do siebie po tym spotkaniu, gdy poczuła
charakterystyczne łaskotanie i wibrację. Zatrzymawszy się w pół kroku, plasnęła
otwartą dłonią w pierś. Carlos, usłyszawszy to, natychmiast odwrócił się na pięcie.
- Co się stało? - zaniepokoił się.
- To tylko komar - uspokoiła go, zasłaniając wibrujący medalion.
Skinąwszy głową, odwrócił się, aby kontynuować marsz.
Frustrowało ją, że nie mogła się skontaktować ze SPEAR. Jonasz na pewno
otrzymał już pełny raport o wydarzeniach poprzedniego wieczoru i teraz zamartwiał
się, czy Margarita przeżyła porwanie, a także poranną strzelaninę. Bardzo jej również
zależało, aby jak najprędzej otrzymał informacje, jakie dotąd zebrała. Coraz bardziej
tym strapiona, zapomniała o czających się na każdym kroku pająkach.
Niestety okazało się, że nie tylko z nimi przyszło się zmierzyć Margaricie tego
wieczoru. Podczas przerwy w marszu wypatrzyła powalony pień. Kopnęła go
energicznie, żeby wystraszyć skorpiony, które mogły się tam schronić.
- Uważaj, bo śluzorośla zaraz zaczną ci się wspinać po łydce - ostrzegł Carlos,
gdy już usiadła z westchnieniem ulgi.
Natychmiast zerwała się na równe nogi, rozglądając się gorączkowo w
poszukiwaniu tajemniczego i z pewnością jadowitego potwora. Na szczęście na pniu
dostrzegła ciemną, lepką substancję.
- Śluzo co? Co to takiego i gdzie jest? - Zmarszczyła brwi, podejrzewając, że
Carlos najzwyczajniej w świecie ją nabiera.
- Śluzorośla - powtórzył z uśmiechem, kucając przy pniu. - Inaczej śluzowce.
Ni to zwierzęta, ni to rośliny.
Zgarnąwszy palcem odrobinę ciemnozielonej galaretki, wyciągnął ku niej
rękę, aby mogła obejrzeć to coś z bliska.
- Żywią się bakteriami, które bytują w gnijącym drewnie. Zawsze pną się ku
górze, do światła, a kiedy już znajdą się w zasięgu promieni słonecznych,
wykształcają zarodnię przypominającą kwiaty, w której powstają zarodniki -
wyjaśnił. - Popatrz tylko. - Wyciągnął do niej palec.
Margarita nie miała ochoty z bliska oglądać tej dziwacznej, wstrętnej
substancji. Zupełnie nie mogła pojąć fascynacji Carlosa.
- Dziękuję, stąd widzę wystarczająco dobrze.
- Zarodniki są przenoszone przez wiatr i zwierzęta - ciągnął niezrażony jej
obojętnością. - A gdy opadną na wilgotną powierzchnię, mnożą się i przekształcają w
śluźnię. I tak bez końca.
- Świetnie - prychnęła. - To świństwo mnoży się i mnoży. Śluzorośla, oto
czego światu potrzeba! Brrr... - Wzdrygnęła się.
Śmiejąc się z jej reakcji, Carlos dokładnie wytarł palec o mech, po czym
wstał.
- Cóż, nawet to ,,świństwo’’ pełni swoją rolę w ekosystemie, querida.
- A niech sobie pełni, byle jak najdalej ode mnie. Po cholerę toto żyje? Śliskie,
obrzydliwe i zjeść tego nie można - oznajmiła, wzruszając ramionami.
- Czyżbyś była głodna?
- Odrobinkę - skłamała.
W rzeczywistości była tak potwornie wygłodniała, że pochłonęłaby konia z
kopytami, gdyby nadarzyła się taka okazja. Ostatnio jadła tylko maleńkie kanapeczki
z bekonem i krewetkami na przyjęciu w Pałacu Prezydenckim. Wprawdzie
oszukiwała żołądek wodą z mijanych strumieni, ale raz po raz powracało
wspomnienie misek pełnych duszonej czarnej fasoli oraz skwierczących steków,
sprzedawanych niemal na każdym rogu ulicy w San Rico.
- Wytrzymasz jeszcze trochę? - zapytał z troską w głosie. - Chciałbym,
żebyśmy zaszli jak najdalej, póki jest jeszcze widno.
Podczas licznych szkoleń Margarita nieraz musiała przez kilka dni obywać się
w ogóle bez jedzenia, toteż wyrzucenie z pamięci steków i fasoli nie było dla niej
zadaniem niemożliwym. Zresztą miała niepowtarzalną okazję, by zrzucić parę kilo-
gramów. Ta myśl nieco ją pocieszyła.
- Ściemni się za trzy, cztery godziny - powiedziała. - Tyle spokojnie
wytrzymam.
- Będziemy musieli zatrzymać się dużo wcześniej - odparł Carlos, ruszając w
drogę. - Zanim słońce zajdzie, musimy przygotować obozowisko i znaleźć coś do
jedzenia.
Wspomniawszy o obozowisku, nieświadomie przywołał temat, który
Margarita od paru godzin spychała na bok, starając się za wszelką cenę o nim nie
rozmyślać. Teraz jednak nie była już w stanie udawać sama przed sobą, że ta drażliwa
kwestia w ogóle nie istnieje.
Biorąc pod uwagę tempo, w jakim się posuwali, należało przypuszczać, że w
dżungli spędzą co najmniej jedną noc, a najpewniej dwie lub trzy, i naprawdę nie
mieli innego wyjścia, jak położyć się na ziemi pod jedną moskitierą. Na myśl o tym
Margarita czuła nerwowe skurcze żołądka, które nie miały nic wspólnego z głodem, a
jeśli już, to nie z takim, który można by zaspokoić duszoną fasolą czy stekami...
Tak mocno zadumała się o wspólnej nocy pod jedną moskitierą, że przegapiła
moment, gdy Carlos zatrzymał się jak wryty. Zderzyła się z jego plecami.
- O co... - zaczęła.
- Cofnij się!
Polecenie zostało wydane nieznoszącym sprzeciwu tonem, który jasno
oznajmiał, że dzieje się coś bardzo poważnego. Zaalarmowana Margarita rozejrzała
się bacznie dookoła, ale nie dostrzegła nic nadzwyczajnego, może poza
niebieskozieloną papugą, która nurkowała w gęstwinie liści na jednym z pobliskich
drzew.
- O co chodzi? - spytała szeptem. - Nic nie widzę.
- Cofnij się!
Powoli, ostrożnie wykonała krok do tyłu. Sprężyła się, gotowa do walki z
nieznanym wrogiem.
Carlos, starając się jak najmniej poruszać, wyjął z kabury berettę i
odbezpieczył ją. Stał bez ruchu niczym posąg, skupiony i czujny, gotowy do na-
tychmiastowej akcji.
Wystrzelił w tym samym w momencie, gdy smukłe, podobne do szczura
zwierzę o wystających kłach ruszyło do ataku, skacząc z niskiego konaru.
ROZDZIAŁ PIĄTY
To był margaj. Margarita rozpoznała go w tej samej chwili, gdy Carlos
pociągnął za spust pistoletu. Daleki kuzyn szczurów, zamieszkujących kanały
madrileńskich miast, odznaczał się długim, smukłym ciałem podobnym do łasicy,
długimi, drapieżnymi kłami oraz ostrymi szponami, którymi bez problemu rozrywał
padlinę, stanowiącą jego główne pożywienie. Mimo że margaje przede wszystkim
gustowały w padlinie, atakowały także kurczaki, prosięta, a nawet dzieci. Po tym, jak
pięcioletnia dziewczynka została niemal zagryziona, rząd wyznaczył spore nagrody
dla wszystkich, którzy dostarczą skóry tych ssaków.
Wprawdzie Carlos, jako człowiek zamożny, nie potrzebował pieniędzy z
nagrody, ale podobnie jak reszta Madrileńczyków nie pałał sympatią do margajów.
Strąciwszy zwierzę z gałęzi pierwszym strzałem, kolejnym upewnił się, że na pewno
nie żyje, po czym odrzucił je daleko w chaszcze.
- Czemu to zrobiłeś?! - oburzyła się Margarita, której ponownie zaczęło
burczeć w brzuchu. - Przecież mogliśmy go zjeść na kolację!
- Znajdziemy coś innego.
- Ale...
- Znajdziemy coś innego! - przerwał jej bezceremonialnie.
Już miała wszcząć karczemną awanturę, gdy dostrzegła napięcie malujące się
na jego twarzy. Była gotowa przysiąc, że jego dłonie lekko drżały. A więc twardy,
stanowczy generał Carlos Caballero jednak czegoś się bał. Odkrycie, że nie był
odlany ze spiżu i miał swoje słabości, sprawiło jej niesłychaną przyjemność,
ponieważ wreszcie wydał jej się człowiekiem z krwi i kości, istotą podatną na
emocje.
Margarita w pogodnym nastroju kontynuowała marsz przez wilgotny gęsty
las, aż wreszcie po dwóch godzinach dotarli do strumienia, gdzie Carlos postanowił
rozbić obozowisko. W samą porę, gdyż zaczęła już opadać z sił, a duma nie
pozwalała jej narzekać ani prosić o odpoczynek.
- Mamy mniej więcej godzinę do zapadnięcia zmroku - oznajmił, oceniwszy
kąt padania promieni słonecznych.
W dżungli zmrok rzeczywiście zapadał w dosłownym tego słowa znaczeniu,
nagle i bez ostrzeżenia. W ciągu kilku minut robiło się ciemno, że choć oko wykol.
Ku ogromnemu zadowoleniu Margarity, Carlos natychmiast zabrał się za
zdobywanie pożywienia i zaczął rozglądać się po niewysokich drzewach, rosnących
na brzegu strumienia, z dala od figowców - dusicieli.
- Tam są plantany. - Wskazał ruchem głowy. - Wejdę na drzewo i utnę tyle
owoców, żeby wystarczyło nam na kolację i śniadanie. Czy możesz nazrywać paproci
na posłanie? Wybierz takie miejsce, by można było zawiesić moskitierę na niskiej
gałęzi. Dasz sobie radę?
- Postaram się - odparła oschłym tonem, urażona, że w ogóle przeszło mu
przez myśl, by mogła sobie z takim zadaniem nie poradzić.
Oczywiście w naturalny sposób przypisał sobie rolę łowcy - żywiciela, ona
zaś miała, zgodnie z rozkazem, zadbać o obozowisko, czyli tymczasowe ognisko
domowe. Nie ma sprawy, niech będzie po jego myśli, nie zamierzała zniżać się do
dyskusji na ten temat. Zachowanie Carlosa tylko potwierdzało wcześniejsze
spostrzeżenie Margarity, dotyczące jego konserwatywnych poglądów o rolach kobiet
i mężczyzn.
Carlos wyjął pistolet z kabury, po czym położył go na płaskim, oszlifowanym
przez wodę kamieniu tuż przy brzegu strumienia.
- Zostawiam go tobie - oznajmił. - Tak na wszelki wypadek.
- Ale na drzewie mogą być margaje. Możesz potrzebować broni.
- Wezmę maczetę.
- Ale...
- Nie zostawię cię samej bez żadnego zabezpieczenia - stanowczo uciszył jej
protest. - Tylko uważaj, spust jest bardzo czuły, możesz niechcący wystrzelić.
- Dobrze, będę uważała - zapewniła z uśmiechem, choć ogarniała ją zimna
furia.
Jego nadopiekuńczość wywoływała w niej sprzeczne emocje. Z jednej strony
było jej miło, że ktoś tak o nią dbał, zarazem jednak nienawidziła, gdy traktowano ją
jak słabą, bezbronną kobietkę.
Obserwując jego wspinaczkę w poszukiwaniu plantanów, nie mogła się
nadziwić, że do tej pory nie zauważyła, jak świetnie był zbudowany. Owszem,
podziwiała jego barczystą sylwetkę, ale nigdy nie zwróciła uwagi na wyjątkową
rzeźbę mięśni. Być może to przeoczenie związane było z faktem, że do tej pory
widywała Carlosa tylko w garniturach lub w mundurze, lecz teraz gładko
przylegająca do ciała cienka elastyczna bawełna całkowicie zmieniała wygląd
męskich ramion...
Zebrawszy ogromne naręcze długich i rozłożystych liści paproci, zrzuciła je
na brzegu rzeki, po czym zawróciła, aby kontynuować zbiory. Nagle dobiegł ją jakiś
trzask. Margarita obróciła się na pięcie. Najpierw jej wzrok powędrował ku górze, w
poszukiwaniu Carlosa, potem ogarnęła spojrzeniem rosnące nieopodal krzewy, ale nie
dostrzegła nic podejrzanego. Chwilę później rozległ się ponowny trzask, tym razem
jeszcze głośniejszy. Ktoś lub coś przedzierało się przez chaszcze i robiło przy tym
dużo hałasu. Wspomnienie pokiereszowanej twarzy sprawiło, że po jej plecach
przebiegł dreszcz. Cisnąwszy naręcze paproci, rzuciła się w kierunku kamienia, na
którym pozostawiła pistolet.
Nie zawołała Carlosa, bo w ten sposób zaalarmowałaby intruza. Postanowiła
wykonać manewr oskrzydlający i zajść go od tyłu, dlatego skryła się w paprociach,
by między wysokimi łodygami zakraść się niepostrzeżenie do krzaków.
Chwilę później powietrze przeciął odgłos wystrzału.
Carlos właśnie schodził z drzewa z kiściami plantanów, uwieszonymi na szyi,
gdy w konarach drzew wybuchła panika. Wielobarwny tłum papug, tukanów i
kwezali wzbił się w powietrze, zaś niewidoczne, schowane w listowiu małpy z
pełnym przerażenia krzykiem zaczęły skakać po konarach.
Carlos rozejrzał się błyskawicznie w poszukiwaniu Margarity, ale nigdzie jej
nie dostrzegł, więc czym prędzej zeskoczył na ziemię, wykorzystując do tego długą,
mocną lianę. Przedzierał się przez chaszcze, torując sobie drogę maczetą, której
ostrze raz po raz z cichym świstem przecinało powietrze. Poprzysiągł w głębi serca
śmierć temu, kto ośmielił się skrzywdzić Margaritę.
Nagle dostrzegł ją, stojącą tyłem do niego, zgiętą wpół. Wyglądało na to, że z
niemałym trudem coś ciągnęła przez krzaki. Carlos ze szczęścia nie mógł uwierzyć
własnym oczom. Na wszelki wypadek jeszcze raz rozejrzał się dokoła, czy nic jej nie
zagraża. Cicho postękując z wysiłku, ciągnęła coś w jego kierunku.
- Margarita! - zawołał stłumionym głosem. - Wszystko w porządku?
- Tak! - odpowiedziała, odwracając się ku niemu z uśmiechem. - Mamy
kolację.
- Co takiego?!
Wyprostowała się i dopiero wtedy ujrzał, że u jej stóp leżało ciało pekari,
tropikalnej odmiany dzika.
- Usłyszałam, jak coś kręci się w krzakach, więc podeszłam bliżej, żeby
sprawdzić co to - wyjaśniła, bardzo z siebie dumna.
Carlos musiał przyznać, że wśród obrazów, jakie przemknęły mu przed
oczami, gdy zjeżdżał po lianie, nie było potarganej Artemidy, antycznej bogini
łowów, ciągnącej na kolację dziką świnię.
- Nie wiem, które z nas było bardziej przerażone tym spotkaniem - wyznała ze
śmiechem. - Ale gdy zaatakował, uznałam, że lepiej nie zawierać bliższej znajomości
z jego szablami.
Oceniwszy kły na jakieś dwadzieścia centymetrów długości, Carlos poczuł,
jak po plecach spływa mu strużka zimnego potu.
- Czy chcesz powiedzieć, że powaliłaś go jednym strzałem?
- Miałam szczęście - oceniła skromnie. Pochyliwszy się, złapała zwierzę za
tylne nogi. - Pomóż mi zaciągnąć go do obozowiska. Ty, generale, przygotujesz
kolację, a jak już się najemy, posprzątam - zarządziła.
Carlos zmarszczył brwi. Przewrotna aluzja Margarity do jego rzekomo
konserwatywnych poglądów dotyczących ról kobiet i mężczyzna była aż nadto
czytelna, ale nie zaprotestował. No cóż, to ona dostarczyła żywność, więc będzie jak
najbardziej sprawiedliwe, jeśli on zajmie się czyszczeniem i ugotowaniem dzikiego
prosiaka.
Półtorej godziny później Margarita oblizywała palce, po których spływał
smakowity sok, wyciekający z pieczeni. Jej spojrzenie raz po raz wędrowało od
siedzącego po drugiej stronie ogniska Carlosa do moskitiery, rozwieszonej nad
posłaniem z liści paproci. Widok białego namiotu znacząco przyspieszał jej puls, a
samopoczucia nie poprawiał fakt, że nieuchronnie zbliżał się czas spoczynku. Siłą
woli zmusiła się do myślenia o chwili obecnej, a nie o przyszłości. Podsumowując
kończący się dzień, mogła stwierdzić, że w skrajnie trudnej sytuacji poradzili sobie
naprawdę świetnie. Udało im się, przynajmniej do tej pory, umknąć niesłychanie
groźnemu bandycie, spuścili się po lianach z urwistej skały, pokonali spory odcinek
drogi, nie dali się pożreć pająkom, margajom ani innym stworom, no i mieli pełne
brzuchy. Zjadłszy smakowitą pieczeń z pekari, a także pieczone w liściach, obłożone
jagodami słodkie, podobne do bananów owoce plantanów, byli syci i przynajmniej
przez jakiś czas nie groziło im widmo głodu. Poza zasięgiem światła z ogniska, które
było dziełem Carlosa, panowały egipskie ciemności, więc nie musieli obawiać się, że
w nocy zostaną napadnięci przez Simona i jego bandę, bowiem prawdopodobieństwo,
by posługiwali się oni specjalistycznymi noktowizorami, było znikome. Niestety
równie mało było możliwe, by odnaleźli ich ludzie Carlosa.
Niepokój o losy oddziału wyraźnie malował się na jego twarzy. Odkąd usiedli
przy ognisku, Carlos ponuro milczał, a do tego kilka razy Margarita przyłapała go na
tym, jak ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w ciemność, wsłuchując się w
skupieniu w odgłosy dżungli.
Panująca wokół ciemność w niczym nie przypominała miejskiego, a nawet
wiejskiego mroku. Żadnych odcieni szarości, tylko absolutna czerń, a na jej tle
trzepotały zielonkawe świetliste kształty. Margarita domyśliła się, iż były to robaczki
świętojańskie i inne świecące chrząszcze.
- Ilu ludzi wziąłeś ze sobą? - zapytała, przerywając milczenie.
- Jedenastu, w tym pułkownika Carrerasa - odparł Carlos, odrywając na chwilę
wzrok od otaczającej ich ciemności.
- Miguela?
Ogarnęło ją przerażenie. Odgłosy strzelaniny, które dobiegły ją tuż przed tym,
jak rzuciła się przez liany porastające wejście do jaskini, sugerowały, iż oddział
wpadł w poważne tarapaty. Modliła się w duchu, aby wszyscy żołnierze ocaleli.
Darzyła ogromną sympatią barczystego, małomównego adiutanta Carlosa, a ponadto
współczuła mu z powodu jego nieodwzajemnionego uczucia do kapryśnej,
trzpiotowatej Anny.
Przypomniała sobie parę, która wirowała w tańcu na balu w Pałacu
Prezydenckim. Czy to możliwe, żeby zeszłego wieczoru Anna flirtowała z Carlosem
w takt walca Straussa? Wydawało jej się, że od tego momentu upłynęła cała
wieczność... Wspomnienie to wywołało w niej ukłucie zazdrości, co niepomiernie
zirytowało Margaritę, bo jak mogła być zazdrosna o to, że jej kuzynka robiła słodkie
oczy do mężczyzny, któremu ona sama wielokrotnie odmówiła ręki?
- Miguel bez pamięci zakochał się w Annie - wyrwało jej się.
- Wiem. - Carlos skinął głową, wciąż pogrążony w smutnych rozmyślaniach.
- Ale jej się wydaje, że kocha ciebie.
To zadziałało! Poprzez dzielące ich płomienie Carlos utkwił w niej badawczy
wzrok.
- Czy to ci przeszkadza, querida?
- Nie - odparła z godnością. - A tobie?
- Ależ skąd! - roześmiał się. - Chyba nie ma mężczyzny, który by się nie czuł
pochlebiony tym, że wzbudza zainteresowanie młodej i bardzo urodziwej kobiety.
- Prawdziwy z ciebie dyplomata - odpowiedziała ze śmiechem. - Nic
dziwnego, że mojemu stryjowi tak bardzo zależy na tym, byś się ubiegał o miejsce w
senacie. Będziesz startował w wyborach?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji. Widzisz, w głębi duszy jestem zwykłym
żołnierzem. Kocham wojsko i uważam siebie za niezłego dowódcę, mam też
odpowiednie wykształcenie, by na szczeblu rządowym uczestniczyć w pracach
związanych z armią. Dlatego wydaje mi się, że mogę więcej osiągnąć w
Ministerstwie Obrony, ale...
Ich spojrzenia spotkały się. Margarita doskonale wiedziała, że Carlos myśli
dokładnie o tym samym co ona. Jej stryj ze wszystkich sił dążył do tego, by zastąpić
skorumpowanego opozycyjnego senatora kimś, komu będzie mógł ufać, kto będzie
wspierał jego program reform. Najlepiej kimś, z kim łączyłyby go więzy krwi.
- Czy to transakcja wiązana? - zapytała, chcąc wyjaśnić dręczącą ją od dawna
zagadkę. - Czy razem z fotelem senatora masz otrzymać mnie?
- Gdybym miał pewność, że twój stryj zdoła się wywiązać z takiej obietnicy,
już dawno zgłosiłbym swoją kandydaturę. - Uśmiechnął się zawadiacko.
W żadnym wypadku nie były to słowa, które chciała usłyszeć. Sama jednak
nie wiedziała, jakiej odpowiedzi się spodziewała i jaka by ją usatysfakcjonowała.
- Lepiej chodźmy już spać - zaproponował. - Chciałbym, żebyśmy jutro
wyruszyli natychmiast, gdy zacznie się rozwidniać.
Tego też Margarita wolałaby nie słyszeć.
- Nie powinniśmy trzymać na zmianę warty? - zasugerowała z mocno bijącym
sercem.
- Nie ma takiej potrzeby, bo śpię bardzo czujnie. Zresztą żaby i inne zwierzęta
dadzą nam znać, gdy ktoś się będzie zbliżał.
Wsłuchawszy się w nocne odgłosy dżungli, Margarita nie mogła nie przyznać
mu racji. Mieszkające tu stworzenia zdawały się zaakceptować już ich obecność, ale
gdyby na scenie pojawiły się drapieżniki, najpierw zamarłyby w milczeniu, a potem
podniosłyby taki krzyk, że zbudziłyby umarłego.
- Kiedy się myłaś w rzece, dla większego bezpieczeństwa ogrodziłem nasze
posłanie - dorzucił.
- Ogrodziłeś? Czym?
Jego uśmiech nie wróżył dobrze ewentualnym napastnikom.
- Zaostrzyłem kilka patyków więcej niż potrzebowaliśmy do upieczenia
pekari.
Margarita była pełna podziwu dla jego przemyślności oraz zmysłu
organizacyjnego. Lata doświadczenia w jednostkach specjalnych nauczyły go wielu
użytecznych trików, które mogła od niego przejąć.
Wtedy Carlos wstał i przeciągnął się, a myśli Margarity powędrowały
zupełnie innym torem. Wcale nie chciała zachwycać się jego muskularną sylwetką, to
ta obcisła koszulka sprawiła, że nie była w stanie skupić się na niczym innym.
- Idę zmyć błoto - oznajmił. - Potem zgaszę ognisko i przyjdę do ciebie.
Ta ostatnia informacja znacznie przyspieszyła bicie serca Margarity.
Odprowadziła Carlosa wzrokiem aż do chwili, gdy zniknął w ciemnościach, ale nawet
wtedy nie była w stanie zapanować nad swoim pulsem. Oczywiście zdawała sobie
sprawę, że zachowuje się absurdalnie. Po pierwsze już dawno przestała być
wstydliwą niedoświadczoną dziewczynką, więc nie powinna rumienić się po same
uszy na myśl o dzieleniu posłania z mężczyzną. Po drugie, choć ich dzisiejszy
pocałunek wytrącił ją z równowagi, Carlos wciąż był tym samym opanowanym,
godnym zaufania i honorowym człowiekiem, więc wydawało się niemożliwe, aby
nagle zażądał od niej czegoś, czego nie była gotowa mu dać.
Czy aby rzeczywiście? Jeszcze tego ranka Margarita wyśmiałaby każdego, kto
miałby co do tego jakiekolwiek wątpliwości, ale teraz, sprzątając obozowisko, nie
była wcale przekonana, że nie ma się czego obawiać. Carlos był zupełnie inny niż
subtelny uwodziciel, którego znała w San Rico. Pobyt w dżungli odarł go z
wyrafinowania, odsłaniając bezwzględnego, szorstkiego żołnierza. Elegancki
dygnitarz podobał się jej, to prawda, ale nie było w tym żadnej ekscytacji. Natomiast
twardy generał, radzący sobie zarówno z okrutnym i zdeterminowanym wrogiem, jak
i z dziką dżunglą, zrobił na niej ogromne wrażenie. Margarita byłaby naiwna, gdyby
utrzymywała, iż jest inaczej. Nowy Carlos napawał ją prawdziwym lękiem, o ile
bowiem świetnie sobie radziła i trzymała na wodzy wiceministra obrony, o tyle nie
miała pewności, czy starczy jej sił, by zachować tę przewagę nad komandosem.
Szybko zakończyła sprzątanie obozowiska, nie miała bowiem zbyt wiele
pracy. Od razu po kolacji zapakowali pozostałe jedzenie, a następnie schowali je w
bezpiecznym miejscu, by nie posiliły się nim zwierzęta. Uporawszy się z
uprzątnięciem liści, które służyły za naczynia, udała się w kierunku namiotu z
moskitiery.
Z bijącym sercem zdjęła buty, po czym ułożyła się wygodnie ma miękkim
posłaniu z liści paproci. Wielofunkcyjna bojowa kamizelka Carlosa posłużyła za
poduszkę, zaś pusty worek na wodę chronił krzyż przed wilgocią ziemi, odczuwaną
nawet poprzez grubą warstwę liści.
Niestety nic nie było w stanie ochronić Margarity przed dreszczem, jaki
przebiegł jej ciało, gdy Carlos wszedł pod moskitierę i położył się na posłaniu.
Upewniwszy się, że obydwie części siatki zachodzą na siebie, dzięki czemu nie było
najmniejszego prześwitu, przysunął się do Margarity na tyle blisko, że jego klatka
piersiowa dotykała jej pleców. Wreszcie wtulił twarz w jej szyję, zaś ramieniem objął
ją w talii.
- Rozluźnij się - szepnął.
Ciekawe, jak miała się rozluźnić, czując na karku jego ciepły oddech, a na
udach jego uda?! Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w żar, jaki pozostał z
ogniska. Za każdym razem, gdy jego klatka piersiowa podnosiła się przy wdechu, a
opadała przy wydechu, ubywało jej samokontroli. Była tak skoncentrowana na
swoich myślach i doznaniach, że aż podskoczyła ze strachu, gdy usłyszała głęboki,
stłumiony głos Carlosa.
- Nie obawiaj się, nie zedrę z ciebie ubrania i nie zacznę się z tobą kochać -
zapewnił.
- Nie obawiam się tego - skłamała. - Ale tak z ciekawości... Czemu nie?
Liście paproci zaszeleściły, gdy podnosił ramię, aby oprzeć na nim głowę.
Pochyliwszy się nad jej twarzą, utkwił spojrzenie w jej oczach.
- Kiedy będę się z tobą kochać...
- Kiedy?! - powtórzyła oburzona.
- Czyżbyś miała jakieś wątpliwości? Przecież to oczywiste. Nie mam
najmniejszych wątpliwości, że kiedyś to nastąpi. - Uśmiechnął się szeroko. - Ale nie
tak, na ziemi, jak zwierzęta, nadstawiając uszu, czy nie zbliża się bandyta lub
drapieżnik.
A więc jednak po części był tym dawnym Carlosem, który potrafił się
kontrolować niezależnie od okoliczności. Mimo że szanse, aby ktokolwiek ich
zaatakował, były znikome, trzymał pragnienia i emocje na wodzy. Margarita powoli
traciła rozeznanie, z którym wcieleniem Carlosa miała do czynienia, sądziła bowiem,
że wciąż jest tym nieprzewidywalnym, dzikim mężczyzną, który rankiem całował ją
do utraty tchu, zapomniawszy o całym świecie.
- Jesteś bardzo pewny siebie - odparła z jawną ironią.
- Owszem.
Tak mocno wbiła paznokcie w dłonie, że aż odcisnęły się na nich różowe
półksiężyce. Świerzbiła ją ręka, by w drobny mak strzaskać tę jego cholerną męską
pychę.
- A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że myślałam o tym, by zedrzeć z
ciebie ubranie?
- A myślałaś?
Odwróciła się twarzą do niego. Tym razem nie miała zamiaru ukrywać
prawdy. Emocje dławiły ją za gardło. Każde miejsce, w którym ich ciała stykały się,
zdawało się płonąć żywym ogniem.
- Tak - przyznała bez owijania w bawełnę.
Uśmiech spełzł z jego ust, zaś w czarnych oczach pojawił się nieodgadniony
wyraz.
Margarita miała wrażenie, że bicie jej serca słuchać w promieniu kilku
kilometrów. Choć wcześniej dobiegały ją odgłosy dżungli - rechot żab, popiskiwanie
ptaków, nawoływania małp - teraz nie docierało do niej nic, tak była skoncentrowana
na tym, co działo się między nią a leżącym obok mężczyzną. Przez chwilę była bliska
tego, by zrealizować to, co przed chwilą wyznała. Wystarczyło tylko, aby wsunęła
dłonie pod jego koszulkę, dotknęła ciepłego muskularnego ciała... Zanim ostatecznie
poddała się szalonemu impulsowi, Carlos pochylił głowę.
- Nie tu, nie na ziemi - szepnął, muskając delikatnie jej usta. - Nie jak
zwierzęta. Ale niedługo, mi amor. Już niedługo.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Carlos miał za sobą wiele nieprzespanych nocy. Podczas służby w oddziale
komandosów spał na piasku tak gorącym, że parzył mu skórę przez ubranie, a także
na zimnym, powoli wciągającym w głąb błocie. Zdarzyło mu się także drzemać na
asfalcie w oczekiwaniu na samolot, który miał zabrać jego oddział na miejsce akcji.
Kiedyś spędził czterdzieści osiem godzin na konarze drzewa, zawieszony piętnaście
metrów nad ziemią, obserwując znajdujące się na dole obozowisko bandy groźnych
przestępców. Jednakże teraz, trzymając w ramionach Margaritę i czekając, aż zmorzy
ją sen, podejrzewał, iż ta noc dołączy do listy przeżyć, których za żadne skarby nie
chciałby doznawać powtórnie.
W końcu zmęczenie wzięło górę, Margarita powoli rozluźniła się, zmiękła, aż
wreszcie, wymamrotawszy kilka słów, zasnęła w jego objęciach.
W przeciwieństwie do niej Carlos z każdą chwilą czuł się mniej senny.
Wciągając powietrze, wdychał jej zapach, toteż starał się jak najrzadziej oddychać. Za
każdym razem, gdy się poruszyła w jego ramionach, wyzywał siebie od głupców.
A przecież mógł ją mieć! Gdy odwróciła się do niego, spojrzała mu w oczy i
przyznała, że chciałaby zedrzeć z niego ubranie, niemal stracił resztki samokontroli.
Czy naprawdę uważała, że miał serce z kamienia?! Nie domyślała się, że pragnął jej
każdą komórką swojego ciała?! Wbrew temu, co jej powiedział, był bardzo blisko od
zaspokojenia tego pragnienia na liściastym posłaniu, nie zważając na niebezpie-
czeństwo. Powstrzymała go przed tym jedynie instynktowna potrzeba zapewnienia
opieki kobiecie, którą uważał już za swoją. Nie chciał kochać się z nią po raz
pierwszy, wsłuchując się w odgłosy dżungli, nie zamierzał też narażać jej zdrowia i
życia.
Zmęczony, z piekącymi oczami, odwrócił się na plecy, układając głowę
Margarity na swojej piersi. Wpatrzony w ciemność, czekał na wschód słońca jak na
wybawienie.
Dzień, podobnie jak zmrok, pojawia się w dżungli nagle. W parę sekund
ciemność ustępuje miejsca jasności. Gdy pojawiło się słońce, w jednej chwili
zwierzęta obudziły się do życia, skrzecząc, piszcząc, ćwierkając, wrzeszcząc i
mrucząc. Najgłośniejsze były małpy, których liczne stada nawoływały się tubalnymi
głosami. Mimo że działo się to tuż obok, Margarita absolutnie nie zamierzała się
budzić. Carlos wspaniałomyślnie ofiarował jej jeszcze chwilę snu, a sam zajął się
obserwacją kropel rosy, które spływały po gałęziach drzewa, opadały na moskitierę, a
następnie łączyły się w cienkie strumyczki podążające ku ziemi. Odprowadził
wzrokiem kilka takich kropel, zanim delikatnie potrząsnął ramieniem Margarity.
- Rito - szepnął.
Mruknęła coś nieprzytomnie w odpowiedzi.
- Już ranek - poinformował.
- Mmm...
- Musimy ruszać - nalegał.
- Jeszcze minutkę.
Jak się mógł spodziewać, minutka przeciągnęła się do dwóch, a potem do
pięciu. Carlos poruszył ramieniem, w którym niemal stracił czucie pod jej ciężarem.
W geście protestu przytuliła się jeszcze mocniej i ukryła twarz na jego piersi.
- Domyślam się, że nie jesteś rannym ptaszkiem. - Uśmiechnął się.
- Zanim nie poczuję kofeiny, nie wiem, jak się nazywam - wymruczała w jego
koszulkę.
- Postaram się to zapamiętać.
Ta obietnica sprawiła, iż Margarita podniosła w końcu głowę.
- Tak dla porządku, kolejnej rzeczy, której nie należy się po mnie spodziewać
z samego rana, to błyskotliwej wymiany zdań - zapowiedziała z kwaśną miną.
Carlos odsunął moskitierę i sięgnąwszy po buty, potrząsnął nimi, aby wysypać
ewentualnych nieproszonych gości.
- Idę się opłukać w rzece - oznajmił. - Zostawiam ci pistolet, ale proszę, raczej
unikaj następnego spotkania z pekari czy innym dużym stworzeniem.
- Zgoda, powiedz im to samo.
Gdy odchodził, siedziała po turecku na liściastym materacu, przypatrując mu
się zmrużonymi oczami. Odniósł wrażenie, że tego ranka nie była wobec niego zbyt
przyjaźnie nastawiona. Carlos musiał przyznać, że on również nie był w najlepszym
nastroju. Winą za złe samopoczucie obarczał nieprzespaną noc, a także konieczność
spędzenia kilku godzin w jednej pozycji, bowiem nie chcąc budzić Margarity, cały
czas leżał na wznak. Podążając w kierunku rzeki, wykonywał ćwiczenia gim-
nastyczne. Znalazłszy się na brzegu, rozebrał się i wszedł do zimnej, wzburzonej
wody. Aby pobudzić krążenie krwi, zanurzył się kilka razy, a następnie natarł ciało
zerwanymi po drodze liśćmi mimozy. Gdy poczuł mrowienie skóry, wywołane kon-
taktem z lodowatą wodą oraz chropowatymi liśćmi, wróciły mu energia i dobry
humor. Ubrawszy się ponownie, szybko przeczesał palcami mokre włosy i żwawym
krokiem powrócił do obozowiska. Margarita siedziała w kucki przy żarzącym się
ognisku, pochłonięta splataniem kawałków liany. Carlos zastanawiał się, jak to
możliwe, aby w wojskowej koszuli i w dżinsach wyglądała lepiej niż w czerwonej
jedwabnej sukni?
- Zrobiłam plecak - oznajmiła, pokazując luźną plecionkę z łodyg i liści. -
Zmieścimy tu tyle mięsa, że powinno nam wystarczyć na jakieś dwa dni.
Jej pomysłowość zrobiła na nim ogromne wrażenie, podobnie zresztą jak
smakowity zapach, który dobiegał z ogniska. Margarita uśmiechnęła się, widząc jego
głodną minę.
- Upiekłam pozostałe plantany i jagody na śniadanie - wyjaśniła, przesuwając
patykiem niewielkie pakieciki z liści, leżące na rozżarzonych węgielkach. - Gdy
zrywałam liany, znalazłam też kilka owoców mango. Jedz, a ja pójdę się obmyć.
Zacisnął zęby, by nie wyskoczyć z propozycją, że umyje jej plecy.
- Tylko się pospiesz - polecił. - Musimy zaraz ruszać.
- Rozkaz, generale!
- Kiedy wrócisz, jeszcze raz chciałbym posypać twoje rany proszkiem
antyseptycznym.
- Rozkaz, generale! - zawołała ponownie, tym razem dodając fantazyjny salut.
Carlos z uśmiechem zasiadł przy ognisku i szybko pochłonął owocowe
śniadanie.
Niedługo po tym, jak wyruszyli, wędrówka stała się na tyle trudna, że stracili
wszelką ochotę na żarty. Ponieważ oddalili się od strumienia, musieli łapać
deszczową wodę podczas krótkich tropikalnych burz. Pełny pojemnik na wodę przy
każdym kroku obijał się o udo Carlosa, dodatkowo go obciążając. Margarita niosła
własnoręcznie upleciony plecak, a także pistolet, jako że Carlos nie mógł ich
ubezpieczać, ponieważ był zajęty torowaniem drogi maczetą.
Nie minęło pół godziny, a ubrania lepiły im się do ciała od potu i deszczu. Nie
minęło pół dnia, a zużyli cały zapas energii, jaki udało im się odbudować podczas
nocnego odpoczynku. Wciąż musieli kluczyć, gdyż raz po raz natykali się na strome
urwiska i głębokie wąwozy, które musieli omijać, nakładając sporo drogi. Nogi
odmawiały im posłuszeństwa, dłonie piekły od skaleczeń, których nie dało się
uniknąć podczas zsuwania się po zboczach i wspinaczek.
Margarita szybko straciła poczucie czasu oraz orientację przestrzenną. Była
tak zmęczona, że miała wrażenie, iż gorące, lepkie powietrze parzy jej płuca przy
każdym wdechu. Gdy już myślała, że nie da rady zrobić ani kroku, Carlos zarządził
przystanek.
Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale sądząc po ilości światła,
wpadającego przez gęsty baldachim liści, było wczesne popołudnie.
- Jak dużo przeszliśmy? - zapytała z ciekawością.
Była tak zmęczona opędzaniem się od moskitów oraz przedzieraniem przez
chaszcze, że odnosiła wrażenie, jakby wędrowali od tygodnia, a nie od paru godzin.
- Niewiele ponad siedem kilometrów - odparł Carlos, skonsultowawszy się z
urządzeniem GPS.
- Żartujesz, prawda? - Margarita nie wierzyła własnym uszom.
- A jak myślisz? Oczywiście, że nie! - odrzekł zniecierpliwionym tonem,
ponieważ był w nastroju dalekim od żartów.
- Jesteś pewien, że dobrze odczytałeś wynik?
Nawet nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć na to pytanie.
Oznaczało to, że do wioski zostało im około sześciu kilometrów. Zdruzgotana
Margarita opadła ciężko na powalony pień. Teraz, gdy dowiedziała się, jak długa
jeszcze czekała ich droga, obolałe od dźwigania plecaka ramiona dokuczały jej ze
zdwojoną siłą.
- Dasz radę? - Carlos przyjrzał jej się uważnie spod oka.
- Dam - potwierdziła.
- Jestem zaskoczony, jak świetnie sobie radzisz w tak trudnych warunkach.
Wzięła jego słowa za komplement, więc uśmiechnęła się lekko.
- Jesteś w lepszej formie, niż sądziłem - dodał pozornie lekkim tonem, który
obudził w niej podejrzliwość.
Zrozumiała ukryte pytanie, które czaiło się za tym pozornie niewinnym
stwierdzeniem. Miała ochotę stuknąć się w głowę za to, że cały czas nie udawała
słabej, przerażonej i mdlejącej z wysiłku kobietki.
- Regularnie uprawiam gimnastykę i codziennie biegam - odparła.
- Kiedy? - Nie dawał za wygraną.
- Proszę? - żachnęła się.
Postawiwszy stopę na pniu, Carlos oparł łokieć na kolanie, a następnie zajrzał
jej prosto w oczy.
- Kiedy się gimnastykujesz i uprawiasz jogging, Rito? Z tego co wiem,
zazwyczaj przychodzisz do pracy pierwsza i pracujesz do późna, a przynajmniej
zawsze tak mówisz, kiedy chcę się z tobą umówić na kolację. A więc ciekaw jestem,
kiedy to wszystko robisz? Gimnastyka, bieganie, to pochłania sporo czasu. Masz
świetną kondycję, znakomicie radzisz sobie podczas tego piekielnego marszu. Jak to
osiągnęłaś? I kiedy?
- Rano biegam i gimnastykuję się, a po powrocie z pracy uprawiam w domu
aerobik - odparła wymijająco, próbując rozmasować obolałe ramiona. - Pomaga mi
się zrelaksować.
Prawdę mówiąc ćwiczenia, jakie codziennie wykonywała, były równie
relaksujące, co spanie na łóżku najeżonym gwoździami, ale uznała, że nie musi
zwierzać się Carlosowi z tego, co robi wieczorami, gdyż była to jej prywatna sprawa.
Już miała mu to powiedzieć, gdy odsunąwszy jej dłonie, wziął się za masaż jej
ramion. Początkowo chciała zaprotestować, ale szybko zrezygnowała, czując, jak pod
jego wprawnymi palcami stwardniałe z wysiłku mięśnie ponownie nabierają
elastyczności.
- Uciekasz groźnemu przestępcy, jednym strzałem zabijasz dziką świnię, a do
tego przez dwa dni wędrujesz przez dżunglę i to wszystko bez słowa skargi -
mruknął. - Znam niewiele kobiet, które mogłyby się pochwalić choćby jednym z
takich osiągnięć, ale ani jednej, która mogłaby ci dorównać.
- Hmm...
- To samo dotyczy mężczyzn - dodał.
Bardzo chciała przedstawić jakieś wiarygodne wyjaśnienie, ale nie mogła się
skupić, gdyż jego dłonie czyniły cuda na jej ramionach.
- Najlepiej do działania motywuje nas desperacja, a ja właśnie jestem
zdesperowana - odparła wreszcie po dłuższej chwili zastanowienia. - Muszę przyznać,
że sama się sobie dziwię. Nigdy bym nie przypuszczała, że sobie poradzę w tak
niezwykłej sytuacji. Oczywiście z twoją pomocą, bo gdybym była sama, na pewno
bym już nie żyła - dodała, by pogłaskać jego męską próżność.
Carlos zignorował jej lizusostwo.
- Naprawdę dziwisz się sobie?
- Tak... Och, zrób tak jeszcze raz, proszę, proszę! - wykrzyknęła, gdy jego
palce zaczęły kreślić koła między jej łopatkami.
Carlos spełnił jej prośbę, na moment zawieszając rozmowę, ale absolutnie nie
zamierzał odpuścić. Bardzo nie lubił, gdy traktowano go jak naiwniaka, a poza tym
sprawa dotyczyła Margarity, była więc pierwszej wagi. Wszystko, co dotyczyło tej
kobiety, było najważniejsze na świecie. Kochał ją, ale teraz był naprawdę wściekły.
Starannie ukrywała coś przed nim, bawiła się z nim w kotka i myszkę. Nienawidził
tego, doprowadzało go to do furii.
Chwilę jeszcze masował obolałe ramiona Margarity, wreszcie przestał.
- Czy masz mnie za głupca, Rito? - zapytał, odwracając jej głowę ku sobie.
Była tak zaskoczona tym pytaniem, że natychmiast otworzyła oczy. W jego
spojrzeniu dostrzegła ledwie tłumioną wściekłość.
- Powiedz mi, jaką grę prowadzisz? - wycedził. - O co w tym wszystkim
chodzi, do diabła?
Będąc tak blisko niego, niemalże twarz przy twarzy, z całego serca pragnęła
mu o wszystkim opowiedzieć - o SPEAR, o rozmowie telefonicznej z Marcusem
Watersem, o wizycie w więzieniu, o Simonie i jego zagadkowej żądzy zemsty na
Jonaszu. Przeklinając złożoną przed laty przysięgę milczenia, powiedziała
spokojnym, wyważonym tonem:
- Nie prowadzę żadnej gry.
Na jego twarzy odmalowała się furia... lub może było to rozgoryczenie, że nie
ufała mu na tyle, aby wyznać prawdę?
- Odpoczęłaś już? - Zmienił temat. - Powinniśmy ruszać.
- Carlos...
- Musimy jeszcze przejść kilometr, zanim zapadnie zmrok - przerwał jej ostro.
To powiedziawszy, gwałtownie odwrócił się i zawzięcie machając maczetą,
zaczął wycinać ścieżkę przez chaszcze.
Wściekła i nieszczęśliwa Margarita, chcąc nie chcąc, ruszyła śladem pana
generała.
Kolejna noc minęła im podobnie jak poprzednia. Posiliwszy się zimną
pieczenią oraz owocami awokado, ułożyli się na osłoniętym moskitierą posłaniu z
liści i miękkich gałązek. Wtulona w ramiona Carlosa, Margarita czuła, że pomimo
fizycznej bliskości byli sobie bardziej obcy niż poprzedniego wieczoru. Z całego
serca pragnęła odwrócić się, wziąć w dłonie jego twarz i stopić pocałunkami ten
chłód, który wciąż gościł w jego oczach. Siła tego pragnienia nie pozwalała jej
zasnąć, mimo wyczerpania całodzienną wędrówką.
Nie rozumiała, skąd brała się ta potrzeba pocieszenia i utulenia Carlosa,
bowiem nigdy dotąd nie doświadczyła tego uczucia. No tak, ale do tej pory Carlos
nigdy nie odsunął się od niej tak bardzo. Dopiero teraz pojęła, jak bardzo
przyzwyczaiła się do okazywanych jej względów, do jego zainteresowania i podziwu.
Przypomniała sobie, że jej matka zwykła mawiać, iż żona nie powinna kłaść
się spać, czując gniew do swojego męża, jeśli nie chce się obudzić również
zagniewana. Ponieważ piękna Maria de las Fuentes od trzydziestu lat cieszyła się
nieustanną adoracją swojego małżonka, Margarita podejrzewała, że matka miała
rację, powtarzając tę maksymę. Gdyby tylko było to takie proste... Gdyby tylko była
w stanie pokornie przyjąć rolę typowej madrileńskiej żony, posłusznie czekającej na
męża w domu wśród gromadki dzieci.
Na myśl o dzieciach ogarnęła ją dziwna nostalgia. Dzieci, jej... ich dzieci...
Margarity i Carlosa... Poczuła ucisk w gardle. Leżała bez ruchu, wpatrzona w
ciemność, zastanawiając się, jak to się stało, że po raz pierwszy myśl o dzieciach nie
wzbudziła w niej buntu. Wręcz przeciwnie, ogarnęło ją niespotykane wzruszenie, gdy
wyobraziła sobie, jak trzyma przy piersi dziecko Carlosa. Czy faktycznie wychodząc
za mąż, straciłaby swoją tożsamość, tak jak jej się do niedawna wydawało? Słuchając
miarowego oddechu Carlosa, czując na swojej skórze mocne bicie jego serca, miała
ochotę zmierzyć się z tymi uprzedzeniami.
Zaniepokojona tak nagłą zmianą swoich poglądów, poruszyła się niecierpliwie
na posłaniu.
- Śpij - mruknął rozkazującym tonem Carlos.
- Próbuję.
- To próbuj mocniej! - Silne ramię zacisnęło się na jej talii.
Ta absurdalna odpowiedź w innych okolicznościach wywołałaby wściekłą
awanturę, ale Margarita błyskawicznie zorientowała się, dlaczego Carlos obejmował
ją tak kurczowo, a jednocześnie starał się trzymać jak najdalej od niej. Otworzyła
szeroko oczy. Ciepło jego ciała parzyło jak ogień. Wystarczyłoby poruszyć biodrami,
odwrócić się...
- Śpij, do diabła! - warknął, jakby posiadł zdolność czytania w jej myślach.
Następnego ranka jego nastrój nie uległ poprawie. W ponurym milczeniu
Carlos torował drogę przez krzaki, a gdy tylko zdarzyło mu się spojrzeć w kierunku
Margarity, natychmiast odwracał wzrok. Była jeszcze bardziej zagubiona niż do tej
pory, nie potrafiła bowiem określić, jakie żywiła wobec niego uczucia. Poza tym była
na niego zła, że tak się przed nią zamknął. Tym bardziej, że pragnął jej w takim
samym stopniu, jak ona jego. Na wspomnienie ciepła jego ciała robiło jej się miękko
w kolanach. Niech diabli porwą jego żelazną samokontrolę! Jakie takie pocieszenie
stanowił jedynie fakt, że Carlos nie mógł zasnąć tak długo jak ona, a więc niemal całą
noc.
Zatrzymali się tylko dwukrotnie, raz około południa na posiłek oraz mniej
więcej godzinę przed zachodem słońca. Z westchnieniem ulgi zdjęła z ramion ciężki
plecak, natomiast Carlos wspiął się na poszarpaną granitową skałę, aby sprawdzić,
czy gdzieś nie unosi się dym, co byłoby widomą oznaką, że są blisko celu. Jak się
okazało, zauważył dym, ale w przeciwnym niż wioska kierunku.
- Idą za nami - oznajmił grobowym głosem, znalazłszy się ponownie na dole.
- Zbiegły więzień i jego ludzie? - upewniła się.
- Podejrzewam, że tak - potwierdził. - Nikt z mojego oddziału nie byłby na
tyle nierozsądny, żeby rozpalić ogień za dnia.
- Jak daleko są?
- Półtora do dwóch kilometrów.
Poczuła się rozczarowana, ponieważ kilometr w dżungli oznaczał godzinę
marszu, a więc byli zbyt daleko, by zorientować się, kto naprawdę rozpalił to
ognisko. Przeczucie podpowiadało jej, że był to Simon.
- Musi mu bardzo na tobie zależeć, skoro ściga cię z taką determinacją -
zauważył Carlos, mierząc ją chłodnym spojrzeniem.
Simonowi nie zależało personalnie na niej, była mu potrzebna tylko po to, by
za jej pośrednictwem mógł dotrzeć do szefa SPEAR.
- Podejrzewam, że obydwoje jesteśmy mu potrzebni - odparła, sięgając po
plecak. - Mówiłam ci, że wini cię za swoje ostatnie niepowodzenia w Madrileño.
Była to tylko część prawdy, ale Margarita obłudnie tłumaczyła sobie, że
lepsza część prawdy niż całe kłamstwo.
- Lepiej chodźmy, póki jeszcze jest widno - zarządził.
Zarzuciwszy pasek plecaka na lewe ramię, próbowała odnaleźć drugi, gdy
pleciony worek uderzył ją w plecy. Zamarła z ręką wyciągniętą za siebie. Wrażenie,
że coś wspina się jej na plecy, zaparło jej dech w piersiach. Boże, spraw, żeby to nie
była żmija, modliła się w duchu. Ani wąż koralowy, ani boa.
Poczuła woń cuchnącego oddechu, i w tej samej chwili szorstkie futro otarło
się o jej kark. Gdy zdała sobie sprawę, że to margaj wskoczył jej na plecy, poczuła
silne uderzenie. To Carlos z impetem rzucił się na nią, aby zerwać z jej ramion nie-
proszonego gościa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dla kogoś, kto tak jak Carlos wręcz nienawidził wszelkiej maści
drapieżników, widok margaja wspinającego się na plecy Margarity był jak senny
koszmar. W ciągu sekundy, jaką zajęło mu rzucenie się do ataku, zarejestrował
zadarty pysk zwierzęcia, obnażone zęby oraz zakrzywione ostre szpony. W następnej
sekundzie jego dłoń zacisnęła się mocno wokół szyi margaja. Carlos obrócił się w po-
wietrzu, by nie przygnieść Margarity, która pchnięta przez niego upadła na trawę.
Na szczęście chwycił zwierzę za kark, więc nie miało szansy się obrócić i
ugryźć go. Adrenalina płynąca w żyłach Carlosa kazała mu trzymać drapieżnika na
odległość wyciągniętej ręki, aby nie mógł sięgnąć jego twarzy. Kątem oka zauważył,
że Margarita z rozdzierającym szlochem pada na kolana, wolał jednak nie odrywać
spojrzenia od wijącego się, skrzeczącego stworzenia, które z furią waliło ogonem na
prawo i lewo. Leżąc na plecach, cały czas trzymał rękę maksymalnie wyciągniętą
przed siebie, jednocześnie starając się sięgnąć po maczetę, która tkwiła w pochwie.
Świst kuli przeciął powietrze. Ułamek sekundy później zwierzę nie żyło.
Zatrzepotały skrzydła przerażonych ptaków, rozległy się piski uciekających małp.
Carlos utkwił zszokowane spojrzenie w zakrwawionym ciele drapieżnika. Gdy
po jakimś czasie wreszcie dotarło do niego, co się stało, pełnym obrzydzenia gestem
odrzucił martwego margaja. Już zaczął się podnosić, gdy Margarita przypadła do
niego i jednym ruchem zmusiła go do położenia się z powrotem.
- Leż spokojnie! - nakazała, dokładnie oglądając jego twarz i szyję. - Ugryzł
cię?
- Nie...
- Nie ruszaj się - przerwała mu w pół słowa. - Czytałam, że margaje roznoszą
wściekliznę.
- Nie przejmuj się mną, Rito. Lepiej powiedz, co z tobą.
- Wszystko w porządku. Mówiłam ci, nie ruszaj się!
Z determinacją w oczach zdjęła z niego kamizelkę, aby dokładnie obejrzeć
ramiona.
- Czy czułeś ugryzienie? Tutaj? A może tutaj?
Och! - jęknęła, wpatrując się intensywnie w jego lewe ramię.
Carlos za moment zamarł w bezruchu.
- Nie, to tylko zadrapanie - westchnęła z ulgą, a następnie powróciła do
szczegółowego badania.
Gdy przystąpiła do zdejmowania koszulki z Carlosa, zdecydował, że musi ją
zatrzymać, zanim rozbierze go do naga.
- Nie ugryzł mnie - oznajmił, chwytając ją za nadgarstki. - Złapałem go za
szyję, więc nie miał szans dosięgnąć mnie zębami.
- Jesteś pewien?
- Tak, jestem pewien - zapewnił solennie.
Jego słowa zaczęły docierać powoli do Margarity. Wpatrzyła się w Carlosa
pełnym nadziei spojrzeniem. Margaj nie zdołał go ugryźć. Wszystko było w
porządku. Nie groziło mu niebezpieczeństwo. Gdy w pełni zrozumiała znaczenie tych
informacji, nastąpiła w niej opóźniona reakcja na szok, jakiego doznała. Całym jej
ciałem wstrząsnął silny dreszcz, po nim nastąpił kolejny, jeszcze silniejszy i dłuższy.
Do tej pory klęczała, ale teraz uda odmówiły jej posłuszeństwa, więc usiadła na
piętach. Nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez. Po raz pierwszy od czasów
dzieciństwa gorzko się rozpłakała.
- Rito, nie płacz! - poprosił Carlos, obserwując, jak raz po raz wstrząsają nią
spazmatyczne szlochy. - Nie płacz, wszystko jest w porządku.
- Nieprawda! Nic nie jest w porządku!
Wyszarpnąwszy dłoń, zaczęła tłuc pięścią w jego klatkę piersiową, jakby to
była wina Carlosa, że margaj postanowił przejechać się na gapę w jej plecaku.
- Przecież mógł mieć wściekliznę - szlochała. - Mogłeś umrzeć w strasznych
męczarniach! Tu, na moich oczach!
- Rito, na litość boską! - Ponownie chwycił ją za nadgarstek. - Przed chwilą
zastrzeliłaś tego drania z precyzją, której mogłoby ci pozazdrościć wielu strzelców
wyborowych, a teraz szlochasz jak rozhisteryzowana panienka?
- Nie rozmawiajmy o tym! - krzyknęła, znów zalewając się łzami. - W ogóle
nie rozmawiajmy. Lepiej... - Zawahała się. W jej zapłakanych oczach pojawił się
niezwykły blask. - Lepiej mnie pocałuj.
Nie czekając na odpowiedź, żarliwie przywarła do jego ust. Ze względu na
specyficzny stan emocjonalny, w jakim się znajdowała, nie był to najzgrabniejszy
pocałunek, jaki Carlos w życiu otrzymał, ale z całą pewnością najszczerszy i
najbardziej namiętny. Z głębokim westchnieniem przytulił się do niej, niesiony
nagłym przypływem uczuć.
Margarita wymruczała coś niezrozumiale wprost w jego usta. Pieszczoty stały
się coraz bardziej gwałtowne, pocałunki coraz gorętsze, dłonie coraz bardziej
niecierpliwe...
To nie tak miało wyglądać, przemknęło przez myśl Carlosowi, gdy
gorączkowo rozpinał guziki wojskowej koszuli, którą pożyczył Margaricie. Resztki
cywilizowanych odruchów podpowiadały mu, że powinien przerwać ten miłosny
spektakl i zaczekać, aż znajdą się w bardziej romantycznym miejscu, ale wystarczył
jeden rzut oka na skąpą czerwoną bieliznę, aby zapomniał o wszelakich skrupułach...
Zawahał się jeszcze raz, aż wreszcie przekroczyli niewidzialną granicę i nie było już
odwrotu. Żadne z nich nie wiedziało, co może ich czekać po drugiej stronie. Oboje
jednak rzucili wyzwanie losowi. Nie chcieli już dłużej na siebie czekać, dlatego
zespoleni w jedno, oddali się rytmowi natury.
Margarita nigdy do tej pory nie doznała tak wielkiej, obezwładniającej
rozkoszy. Miała wrażenie, że wyzwolona energia rozszczepiła ją na tysiące drobnych
cząsteczek. Była tak wyczerpana, że nawet nie miała siły otworzyć oczu. Pragnęła
jedynie, bezpieczna i nasycona miłością, zasnąć w ramionach Carlosa.
- Przepraszam. - Jego cichy głos wyrwał ją z krainy nirwany.
Podniósłszy powieki, przyjrzała się uważnie jego przygnębionej twarzy.
- Za co? - spytała zdumiona.
- Nie powinienem był... Ja nigdy... - plątał się. - Nigdy jeszcze nie przestałem
tak bardzo nad sobą panować.
Uznała, że nie był to najlepszy moment, aby wyznać mu całą prawdę. Otóż
gdyby nadal się powstrzymywał, osobiście wydrapałaby mu oczy.
- Nie zraniłem cię? - zapytał łamiącym się głosem.
- Ależ skąd! - zapewniła żarliwie.
- Następnym razem będzie lepiej - obiecał, nieco się od niej odsuwając.
Margarita nie była w tej chwili w stanie wyobrazić sobie, by kiedykolwiek
mogło być lepiej niż tym razem. Jeśli było idealnie, to co, ma być jeszcze bardziej
idealnie? Przecież to nielogiczne. Z drugiej strony, czy w miłości jest miejsce na
logikę? Uśmiechnęła się do siebie.
Carlos podniósł się, aby pozbierać rozrzucone ubrania.
- Następnym razem będziemy się kochać w prawdziwym łóżku - obiecał,
naciągając spodnie.
W głowie Margarity zadźwięczał sygnał ostrzegawczy. Jeszcze nie doszła do
siebie po szaleńczych erotycznych ekscesach, a on już myślał o następnych. To tempo
trochę ją przerażało. Zaniepokojona sięgnęła po koszulę.
- Następnym razem nie będziemy się spieszyć - zapewnił, jakby potrafił czytać
w jej myślach. - Będziemy kochać się tak powoli, tak słodko, że zaczniesz umierać z
rozkoszy.
- Teraz też o mały włos nie umarłam - zauważyła z przekornym uśmiechem,
ale Carlos zdawał się nie podzielać jej rozbawienia. - Nie dzielmy skóry na
niedźwiedziu - dodała dla rozluźnienia atmosfery. - Mamy jeszcze do przebycia kilka
kilometrów dżungli, więc na razie nie planujmy, co zrobimy, gdy się z niej
wydostaniemy.
- Mam swoje zasady! - żachnął się. - Nie jestem jakimś chłystkiem, który
zabawi się raz z kobietą, a potem odchodzi w siną dal.
- Och, na litość boską! - jęknęła, doprowadzona do rozpaczy jego uporem. -
Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Przecież to, że raz się kochaliśmy, nie znaczy od
razu, że mamy razem zamieszkać...
- Raz? - prychnął z niedowierzaniem. - Jeśli sądzisz, że zdarzyło nam się to po
raz pierwszy i ostatni, to znaczy, że jesteś jeszcze bardziej skołowana niż ja.
Musiała w duchu przyznać mu rację, było bowiem bardzo prawdopodobne, że
nie poprzestaną na tym jednym razie. Faktycznie jednak czuła się oszołomiona,
bowiem od momentu, gdy poczuła na ramieniu nieszczęsnego margaja, targały nią
silne emocje o skrajnie różnym zabarwieniu - strach o własne życie, a zaraz po nim
trwoga o życie Carlosa, następnie przemożna ulga, a na koniec gwałtowne pożądanie.
A do tego wszystkiego targało nią dużo głębsze, potężniejsze uczucie, którego nie
potrafiła ani nie chciała nazwać nawet dla samej siebie. Potrzebowała czasu, aby
uporządkować ten natłok emocji. By zrozumieć, dlaczego perspektywa dzielenia
życia z Carlosem przyprawiała ją o drżenie rąk i przyspieszone bicie serca.
- Ta rozmowa niczego nowego nie wnosi, więc wydaje mi się, że powinniśmy
ją zakończyć - oznajmiła, sięgając po figi.
Potrząsnąwszy nimi energicznie, aby pozbyć się nieproszonych gości, czekała
z wymowną miną, aż Carlos odwróci się, by mogła się swobodnie ubrać. Ku jej
zdumieniu udawał, że nie rozumie, o co chodzi, zaś gdy posłała mu znaczące
spojrzenie, uśmiechnął się przekornie.
- Jak słusznie zauważyłaś, mamy już dwudziesty pierwszy wiek -
przypomniał.
Gdy jego wzrok powędrował niżej, ku szparze między niezapiętymi połami
koszuli, na policzki Margarita wypłynął gorący rumieniec. Była zła na siebie za takie
absurdalne zachowanie. Przecież zaledwie przed dziesięcioma minutami przeżywała
w ramionach Carlosa cudowne chwile miłosnego uniesienia, dlaczego więc teraz
nagle poczuła się tak bardzo skrępowana?
Zapinając guziki koszuli, doszła do wniosku, że czym innym jest pospieszne
rozbieranie się w przypływie namiętności, a czymś zupełnie innym ponowne
wkładanie ubrania pod bacznym okiem mężczyzny, który jeszcze tak niedawno
pomagał jej to ubranie zdejmować. Różnica wynikała z całkiem odmiennej sytuacji,
dlatego jej rumieniec był zupełnie zrozumiały.
- Pewne rzeczy pozostają niezmienne nawet w dwudziestym pierwszym
wieku, prawda? - zauważył nie bez satysfakcji.
To powiedziawszy, podniósł z ziemi kamizelkę oraz maczetę, a następnie
odszedł kilka kroków, by dać Margaricie choć trochę prywatności.
Naraz dobiegł ich głośny pisk. Carlos natychmiast odwrócił się w kierunku,
skąd nadlatywał ten nieprzyjemny dźwięk. Na pewno z bardzo bliska. Chwilę później
hałas rozległ się ponownie. Tym razem towarzyszył mu ogromny tumult, podniesiony
przez wystraszone ptaki, których setki w jednej chwili poderwały się do lotu.
Zakląwszy cicho pod nosem, Carlos narzucił szybko kamizelkę.
- Wkładaj buty - rozkazał, jakby była nieświadoma niebezpieczeństwa i
potrzebowała specjalnej zachęty.
Nagle nad jej głową zaszeleściły liście, zatrzeszczały gałęzie, a następnie po
konarach przebiegło stado niedużych kremowych małp czepiaków. Uciekały w takim
tempie, że nie mogło być najmniejszych wątpliwości, iż coś je nie na żarty
wystraszyło. Margarita przyspieszyła sznurowanie butów, natomiast Carlos
przykucnął tuż obok niej i położywszy na ziemi berettę, zanurzył dłonie w miękkiej
ściółce.
- Rozejrzę się - oznajmił krótko, rozsmarowując błoto na ramionach i twarzy.
Bez słowa skinęła głową, starając się jak najprędzej zawiązać sznurówkę.
- Zostawiam ci pistolet. Tylko błagam, nie wpakuj mi przez pomyłkę kulki
między oczy, gdy będę wracał - zażartował.
- Jeśli wpakuję ci kulkę między oczy, to na pewno nie będzie to przez
pomyłkę - odparowała, przeładowując broń. - No to chodźmy - dodała, podnosząc się.
- Ale ty nigdzie nie idziesz - zaprotestował.
Margarita tylko wzruszyła ramionami. Nie chciało jej się nawet otwierać ust,
aby mu udowadniać absurdalność jego rozumowania. Podniosła wzrok ku górze, aby
przyjrzeć się niebu gdzieniegdzie prześwitującemu przez liście drzew.
- Zostało nam najwyżej pół godziny do zachodu słońca - oceniła. - Ponieważ
to ty masz jedyny noktowizor, nie mam innego wyjścia, jak pójść za tobą.
- Do licha, nie mam czasu się z tobą wykłócać! - zdenerwował się.
- A kto tu się kłóci? - zapytała z niewinną miną. - Dalej, komendancie,
idziemy! - I dodała z charakterystyczną zupacką artykulacją: - Rusz wreszcie ten swój
leniwy tyłek, generale!
Wystarczyło na nią spojrzeć, by domyślić się, iż Carlos miał dwa wyjścia.
Mógł albo pójść wraz z nią, albo wymierzyć jej cios na tyle silny, by straciła
przytomność i w ten sposób grzecznie została tam, gdzie jej nakazał.
Margarita zdawała się bezbłędnie czytać w jego myślach.
- Nic z tego. - Uśmiechnęła się słodko. - Przypominam, że właśnie dałeś mi
pistolet.
Musiał przyznać, że dotąd nikt nie odważył się z nim tak pogrywać. Wiadomo
jednak, że piękna kobieta może pozwolić sobie na wiele, a wobec zakochanego
mężczyzny, choćby nawet był generałem i komandosem, na wszystko.
Jeszcze się wahał, ale wiedział, że przegrał to starcie. Wreszcie z rezygnacją
wysmarował twarz Margarity resztką błota, którego przed chwilą użył do kamuflażu.
Krzywiąc się niemiłosiernie, wypluła maź, która przypadkowo dostała się jej do ust.
Zawrócili w kierunku ścieżki, którą Carlos wyciął w krzakach przed niespełna
godziną, a która teraz wydawała im się całą wiecznością.
- Trzymaj się lewej strony przynajmniej piętnaście metrów za mną -
poinstruował. - Będę szedł po prawej. Kiedy usłyszysz taki sygnał - zademonstrował
stłumiony, niski świst - padnij twarzą w dół i czekaj, dopóki cię nie zawołam.
Skinęła głową. Wprawdzie w trakcie szkoleń SPEAR nie specjalizowała się w
akcjach w terenie, ale częsta współpraca z najlepszymi agentami nauczyła ją, że
podstawą przeżycia w takich sytuacjach jest absolutna współpraca w grupie. Nie
miała zamiaru narażać Carlosa lub siebie na niebezpieczeństwo tylko po to, aby
popisać się heroicznym czynem.
Pocałowawszy ją mocno na pożegnanie, Carlos zniknął w gęstwinie na prawo
od ścieżki. Postępując zgodnie z jego poleceniem, odczekawszy chwilę, weszła w
zarośla po lewej stronie. Z pistoletem gotowym do strzału, pochylając się jak mogła
najniżej, przemieszczała się w kierunku poprzedniego obozowiska. Z najwyższym
skupieniem wsłuchiwała się w dźwięki dżungli, wypatrując podejrzanego ruchu
wysokich, giętkich paproci.
Nie miała pojęcia, jak daleko się cofnęli, pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt
metrów? Przedzieranie się przez chaszcze zmęczyło ją na tyle, że musiała na moment
przystanąć, aby otrzeć pot spływający jej z czoła. Wtedy właśnie do jej uszu dobiegł
umówiony sygnał. Niewiele myśląc, padła na twarz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Margarita leżała plackiem twarzą przy ziemi, pilnie nasłuchując, co się wokół
dzieje. Wydawało jej się, że już całą wieczność pozostaje w bezruchu. Musiała
znajdować się w takiej samej pozycji dłuższą chwilę, bo z natury płochliwa maleńka
pomarańczowa żaba wyjrzała zza kępy mchu, z niekłamanym zdumieniem
przypatrując się dziwnej, rozpłaszczonej istocie.
Bardzo niepokojący było to, iż w dżungli panowała absolutna cisza, jakby
poza Margaritą nie było tu żadnego innego żywego stworzenia. Owady nie brzęczały,
ptaki nie ćwierkały ani nie trzepotały, małpy nie pohukiwały... Upiorna,
przygniatająca cisza wręcz świdrowała w uszach. Był to bardzo, bardzo zły znak...
W każdej chwili spodziewała się usłyszeć okrzyki, odgłosy strzelaniny, świst
kul i jęki rannych, tymczasem ciągle nic. Była coraz bardziej zdenerwowana,
nienawidziła bowiem niepewności, dlatego by zająć czymś innym myśli, sięgnęła do
tyłu, aby sprawdzić, czy w kieszeni dżinsów nadal znajdowały się zapasowe naboje.
Wtedy dobiegł ją niespodziewany dźwięk.
Był to śmiech. Serdeczny męski śmiech.
Zamrugała zdumiona. Kolejny wybuch śmiechu. Zapewne okazało się, że to
ludzie Carlosa podążali ich tropem. Na myśl, że Miguel Carreras był cały i zdrowy,
odczuła niesłychaną ulgę. Z radosnym uśmiechem podniosła się, płosząc tym samym
małą pomarańczową żabkę.
- Wszystko w porządku, Rito - zawołał w tej samej chwili Carlos.
Otrzepując się ze ściółki, natychmiast wyszła z zarośli na ścieżkę.
Spodziewała się ujrzeć znajomą barczystą sylwetkę pułkownika, tymczasem jej
oczom ukazał się ktoś, kogo do tej pory nigdy nie widziała na oczy.
Obok Carlosa stał bardzo wysoki chudy mężczyzna o imponujących siwych
wąsach. Był ubrany w szeroką koszulę z białej bawełny oraz workowate lniane
spodnie, czyli w typowy strój wielu Madrileńczyków. Zdjąwszy z głowy mocno
zniszczony słomkowy kapelusz, gwizdnął przez szparę po brakujących przednich
zębach.
- Aj, przepiękna jest ta pańska kobieta, komendancie - pochwalił.
- O tak, to prawda - zgodził się Carlos, ignorując malujące się na jej twarzy
oburzenie. - Margarito, przedstawiam ci Alejandra Benevideza. Alejandro, to
Margarita de las Fuentes. Alejandro pochodzi z pobliskiej wioski, która jest tak mała,
że nie została odnotowana na mapie.
Przełożywszy pistolet do lewej ręki, Margarita podała mężczyźnie dłoń na
powitanie.
- Nawet pan sobie nie wyobraża, señor Benevidez, jak miło mi pana poznać.
- Bardzo proszę mówić mi Alejandro. - Mężczyzna wyciągnął ku niej rękę,
wytarłszy ją uprzednio w spodnie.
- Alejandro zaproponował, żebyśmy zatrzymali się w jego domu -
poinformował Carlos.
- Powinniśmy jak najprędzej wyruszyć - oznajmił Alejandro. - Jeśli mrok
zastanie nas w dżungli, nie dostaniemy się już dziś do wioski, bo wciągną windę.
Margarita nie miała pojęcia, o jakiej windzie mówił, ale gdy w poszukiwaniu
wyjaśnienia spojrzała na Carlosa, ten wzruszył tylko bezradnie ramionami i podążył
za przewodnikiem.
Opuścili ścieżkę, którą wcześniej wyciął w zaroślach Carlos. Alejandro
prowadził ich tylko sobie znaną, niewidoczną dla niewtajemniczonych oczu dróżką.
Nie uszli nawet kilkunastu metrów, gdy niespodziewanie lunął rzęsisty deszcz,
przez co wędrówka stała się szalenie uciążliwa.
Wreszcie dotarli do krawędzi głębokiego wąwozu, na dnie którego płynęła
rwąca, sądząc z odgłosu, rzeka.
- Diablo! - mruknął pod nosem Alejandro. - Zabrali windę.
- Jaką znowu windę? - nie wytrzymała Margarita.
- Tylko nią można przedostać się na drugą stronę rzeki - wyjaśnił mężczyzna,
pokazując palcem do góry.
Mrużąc oczy, Margarita uniosła wzrok i zobaczyła grubą linę, która przecinała
ciemniejące niebo. Przyczepiona była do stojącego samotnie na krawędzi wąwozu
drzewa mahoniowego i znikała gdzieś w ciemnościach.
- Conceptión! - krzyknął Alejandro, niemal przyprawiając Margaritę o zawał
serca.
Najpierw rozległo się szczekanie psów, ale w końcu usłyszeli kobiecy głos:
- Alejandro, to ty?
- Tak. Prześlij mi windę.
Coś zaskrobało o pień mahoniowca. Przyjrzawszy się uważniej, Margarita
doszła do wniosku, że była to główna lina, dzięki której tajemniczy wehikuł mógł się
przemieszczać. Alejandro ciągnął sznur obydwiema rękami, aż parę chwil później
lekki stukot oznajmił przybycie niezwykłej windy.
Przyjrzawszy się temu wynalazkowi, Margarita stwierdziła, że nazwano ją
nieco na wyrost, składała się bowiem z dwóch zbitych na krzyż desek z przy-
twierdzonym na górze bloczkiem, który przesuwał się po linie. Nadal zastanawiała
się, jak to w ogóle działa, gdy Alejandro zaproponował jej, by jako pierwsza odbyła
podniebną podróż.
- Usiądź na poprzecznej desce i trzymaj się pionowej - podpowiedział. - To
bardzo proste.
Aż za proste, myślała z przekąsem. Miała poważne wątpliwości co do
trwałości drewnianej konstrukcji.
- Na pewno wytrzyma mój ciężar? - spytała nieufnie dzielna pani agent tajnej
organizacji.
- Ależ oczywiście - zapewnił Alejandro. - Jeżdżę tym dwa razy dziennie i
jakoś żyję.
Akurat ten argument wcale nie podziałał na Margaritę uspokajająco, bowiem
mężczyzna był tak chudy, iż bez wątpienia ważył co najmniej dziesięć kilo mniej niż
ona. Wychyliwszy się poza krawędź skalnego ustępu, zerknęła n dno wąwozu, gdzie
jakieś piętnaście metrów pod nimi szumiała rzeka. Cóż, nawet jeśli wpadnie do wody,
nie zmoczy się bardziej niż do tej pory...
Carlos, stojący do tej pory w milczeniu u jej boku, zapytał, czy umie pływać.
- Jasne! Woda to mój drugi żywioł - zapewniła bez cienia przesady.
Wolałaby jednak nie demonstrować swoich umiejętności po ciemku i z
ciężkim plecakiem na ramionach, zwłaszcza iż w rzece pewnie mieszkały pijawki i
inne równie upiorne stworzenia. Po ostatnich doświadczeniach tropikalna fauna nie
wzbudzała w Margaricie zbyt wielkiego entuzjazmu.
- Zjechałbym pierwszy, ale wolę osłaniać tyły na wypadek, gdyby coś się stało
- wyjaśnił Carlos, mocnym pociągnięciem sprawdzając trwałość liny. Test wypadł
pomyślnie.
- Rozumiem - odparła, bezskutecznie próbując usiąść na poziomej desce, która
jak dla niej znajdowała się trochę za wysoko nad ziemią.
Nagle silne ręce pochwyciły ją w talii i uniosły w górę.
- Miłej przejażdżki, querida - powiedział Carlos, sadowiąc ją wygodnie. - Do
zobaczenia. Niedługo spotkamy się po drugiej stronie.
- Mam nadzieję! - odrzekła, mocno chwytając pionową deskę.
- Gotowa? - odezwał się Alejandro.
- Goto... Ojeeeej!
Czuła się, jakby znalazła się w wagoniku kolejki górskiej w lunaparku.
Prymitywne krzesełko jak strzała pomknęło w dół po zwisającej luźno linie.
Margarita zacisnęła powieki, przekonana, że zaraz wpadnie do wody, jednak gładko
dotarła do najniższego punktu, potem wolno podjechała wyżej, nieco się cofnęła, aż
w końcu zatrzymała się tuż nad powierzchnią wody.
- Trzymaj się mocno! - zawołał wesoło Alejandro, wyraźnie ubawiony jej
strachem. - Conceptión za chwilę wciągnie cię na brzeg.
Główna lina zatrzeszczała niepokojąco, a następnie drewniany bloczek zaczął
się przesuwać po sznurze. Po serii szarpnięć Margarita znalazła się po drugiej stronie
wąwozu, gdzie została przywitana przez żonę Alejandra, niewysoką, pulchną kobietę,
która przyjęła jej przybycie z takim spokojem, jakby obce osoby co najmniej kilka
razy dziennie pojawiały się w tej zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce. Nie miały
jednak czasu na rozmowę, gdyż jak najszybciej należało przetransportować mężczyzn
na drugą stronę rzeki. Gdy tak się stało, Conceptión zakasała spódnicę i bez słowa
poprowadziła gości ledwie widoczną ścieżką. Towarzyszyła im gromada psów, które
ujadały jak najęte, informując mieszkańców wioski o ich przybyciu. Kozy uciekały z
drogi, becząc i pobrzękując dzwonkami zawieszonymi na szyjach. Coś, co z daleka
przypominało wyjątkowo chudą krowę lub niespotykanej wielkości kota tygrysiego,
przypatrywało im się uważnie z bezpiecznej odległości.
Ścieżka była tak podmokła, że buty Margarity zapadały się aż po kostki, a
wszędzie wokół słychać było szmer cieniutkich strużek wody, które spływały po
zboczu w kierunku wąwozu. Nic dziwnego, że wszystkie domy w wiosce zbudowane
były na wysokich palach.
Wioska nie była duża, a prawdę mówiąc maleńka, składała się bowiem z
siedmiu zaledwie chylących się ku ziemi domostw. Nierówne, grubo ciosane stopnie
wiodły do zasłoniętych wodoodporną tkaniną otworów drzwiowych. W oknach nie
było szyb, a zniszczone dachy niezbyt dobrze chroniły przed deszczem. Jednak
mieszkańcy wioski, którzy zwabieni niezwykłym zamieszaniem jak jeden mąż
wyglądali ze swych chat, nie sprawiali wrażenia osób ogarniętych lękiem, że ich
domostwa lada moment rozsypią się jak domki z kart. Wkrótce na widok obcych
wylegli na środek wioski. Dorośli, dzieci, psy, kurczaki, a nawet jedno różowe prosię,
wszyscy stłoczyli się wokół przybyszów.
Podczas gdy Alejandro odpowiadał na niezliczone pytania sąsiadów,
Conceptión poprowadziła gości po schodkach do jednej z chat.
- Czujcie się jak u siebie w domu - powiedziała serdecznie sympatyczna
gospodyni, gestem zapraszając, aby weszli do środka.
Mocno pochyliwszy się, Margarita pierwsza weszła do jednoizbowej chaty,
oświetlonej jedynie migoczącymi płomykami świec. Za nią podążył Carlos,
Conceptión i jej mąż, a także pozostali mieszkańcy wioski, łącznie z psami,
kurczętami oraz prosiątkiem.
- Siadajcie, siadajcie - powiedział Alejandro. - Najpierw coś zjecie, a potem
opowiecie nam, co słychać.
Modląc się w duchu, aby zapadająca się lekko na środku pomieszczenia
podłoga nie ustąpiła pod ciężarem tak dużej liczby gości, Margarita zajęła wskazane
jej miejsce na ławce przy dużym, nieheblowanym stole. Mieszkańcy wioski rozsiedli
się na podłodze wzdłuż ścian, natomiast Conceptión ustawiała na stole miski z ryżem,
czarną fasolą, talerze z tortillami oraz cynowe kubki pełne gorącej, słodkiej kawy.
Wszyscy obecni cierpliwie czekali, aż przybysze skończą posiłek, a potem
zasypali ich gradem pytań. Ponieważ nie mieli elektryczności, nie mogli słuchać radia
ani oglądać telewizji, zatem wszystkie wieści ze świata czerpali od przyjezdnych,
którzy, jak Carlos wywnioskował z rozmowy, pojawiali się nieczęsto. Ostatni raz
mieszkańcy wioski rozmawiali z kimś obcym przed miesiącem, dlatego głodni byli
nowinek z szerokiego świata.
- Widziałem dziś dym z ogniska - poinformował Alejandro. - Niezbyt daleko
od miejsca, gdzie was spotkałem. Wydaje mi się, że ktoś uparcie idzie waszym
śladem.
- To prawda - przyznał z powagą w oczach Carlos. - Ale nie wiemy, czy to
mój adiutant i reszta oddziału, czy też zbiegły więzień ze swoją bandą.
- A ten więzień jest groźny?
- Bardzo groźny - potwierdził Carlos. - W żadnym wypadku nie wolno go
lekceważyć. Jest grubą rybą w największym gangu narkotykowym w Ameryce
Południowej.
- To drań! - zawołało zgodnie kilku mieszkańców wioski. - Przychodzą nie
wiadomo skąd i okradają nas z naszych nędznych dochodów.
Margarita i Carlos nie komentowali tego, choć oczywiście domyślali się, że
zarówno gospodarze, jak i ich sąsiedzi trudnili się handlem narkotykami. Podobna
sytuacja miała miejsce na większości wiejskich obszarów Madrileño, gdzie ubodzy
wieśniacy traktowali przemysł narkotykowy jako jedyną szansę na zdobycie
pieniędzy, dzięki którym mogli się utrzymać oraz wykształcić dzieci. Nie mieli przy
tym żadnych wyrzutów sumienia, uważali bowiem, że skoro bogaci, znudzeni życiem
Amerykanie znajdowali przyjemność we wciąganiu do nosa proszku pochodzącego z
koki, a w dodatku byli gotowi za to słono zapłacić, to czemu by tego nie
wykorzystać? Dlatego właśnie Carlos uważał, iż należy ścigać najpotężniejszych
handlarzy, a nie takich biedaków jak mieszkańcy tej wioski, bo to ci najwięksi,
obracający milionami dolarów, wykorzystywali nędzę i nieszczęście innych.
Natomiast wprowadzane właśnie reformy gospodarcze miały zapewnić chłopom inne,
za to całkiem legalne, źródła dochodów.
- Toms i ja wybierzemy się jutro na drugą stronę rzeki, żeby sprawdzić, kto
was śledzi - zaproponował Alejandro, obejmując ramieniem szeroko uśmiechniętego,
chudziutkiego chłopca w wieku siedmiu, najwyżej ośmiu lat. - To mój wnuk. Potrafi
się wspinać po drzewach zwinniej niż małpka.
- Czy mógłbyś też wysłać najszybszego biegacza do najbliższej wioski, w
której znajduje się radiostacja? - poprosił Carlos. - Jeśli okaże się, że to bandyci,
będziemy potrzebowali posiłków, bo ci ludzie są dobrze wyszkoleni i uzbrojeni po
zęby - dodał, widząc, że gospodarz szykuje się do gwałtownej przemowy. Najpewniej
chciał zapewnić, że mieszkańcy wioski bez problemu dadzą odpór całej hordzie
bandytów. - Na pewno mają przy sobie karabiny, a może także moździerze.
Wśród zebranych przeszedł pomruk. Mężczyźni przybrali wojownicze miny,
zaś kobiety wyglądały na zaniepokojone. Margarita domyśliła się, że z pewnością
mieli już kiedyś podobne kłopoty i zbrojna walka nie jest im obca.
- Już wszystkiego się dowiedzieliście, więc idźcie - zarządziła Conceptión. -
Nasi goście są przemoczeni i zmęczeni. Eliado, przynieś Carlosowi jakąś koszulę i
spodnie. Dałabym mu coś z rzeczy Alejandra, ale pękłyby w szwach.
Wysoki, barczysty młodzieniec pospiesznie wyszedł, aby spełnić jej
polecenie.
- A jeśli chodzi o ciebie, moja droga... - Zawahała się, mierząc Margaritę
wzrokiem od czubka głowy aż po mokre, zabłocone buty. - Tobie dam moją ślubną
suknię.
- Ogromnie dziękuję - odparła Margarita, wzruszona tym, że kobieta
zaoferowała jej tak cenną, pamiątkową rzecz. - Ale wystarczy mi coś skromniejszego.
- Nie, nie, koniecznie musisz ją włożyć - nalegała Conceptión. - Trzymałam ją
dla wnuczki, ale... - Urwała, marszcząc czoło.
- Ale Anuncia uciekła z jednym gringo, który przyjechał tu rok temu -
dokończył za nią mąż. - Był strasznie niezgrabny, potykał się o własne nogi, ciągle
gubił okulary, a w dodatku na okrągło zbierał mrówki.
- Mrówki! - prychnęła pogardliwie Conceptión, jakby to było ostatecznym
dowodem szaleństwa jej wnuczki.
Otworzyła duży pleciony kufer, z którego roztoczył się zapach kory cedru,
stosowanej do odstraszenia moli oraz zwalczania zarodków pleśni. Po krótkich
poszukiwaniach wydobyła nieco pożółkłą, ale niegdyś bez wątpienia białą bawełnianą
bluzkę oraz piękną, rozszerzającą się do dołu spódnicę, haftowaną wszystkimi
kolorami tęczy. Z rzewnym uśmiechem przesunęła dłonią po skomplikowanym
wzorze, złożonym z pnączy, kwiatów i różnobarwnych papug.
- Zaczęłam ją haftować tego samego dnia, gdy zgodziłam się, by Alejandro
ubiegał się o moje względy. O tym, że się ze mną ożeni, wiedziałam długo przed nim
- wyjaśniła, spoglądając to na Carlosa, to na Margaritę. - A ty jak długo każesz mu się
uwodzić, zanim za niego wyjdziesz?
Carlos z wyraźnym zainteresowaniem przypatrywał się Margaricie, która nie
miała pojęcia, co odpowiedzieć.
- Zresztą ceremonia ślubna tak naprawdę znaczy niewiele - zlitowała się nad
nią gospodyni. - Minęły trzy lata, odkąd dopuściłam Alejandra do swego łóżka, gdy
ksiądz mógł wreszcie przyjechać do wioski i pobłogosławić nasz związek. Przy okazji
ochrzcił naszego syna i starszą córkę. Od chwili, gdy kobieta odda się mężczyźnie,
wszystko musi się jakoś samo ułożyć.
Adresatka tej życiowej mądrości z uporem wpatrywała się we własne buty,
aby uniknąć znaczącego spojrzenia Carlosa.
- Aha, znalazłam też koszulę nocną - oznajmiła Conceptión, podając
Margaricie zwój miękkiej białej materii. - Masz tu też suchą bieliznę. Obok łóżka
leży kora do wyszorowania zębów i mydło. Zostaw ten dzbanek na stole, Alejandro -
zwróciła się do męża.
- Conceptión, to przecież moja najlepsza tequila - zaprotestował.
- Nasi goście będą mogli jej spróbować, gdy już zostaną sami, jeśli oczywiście
będą mieli na to ochotę. Chodź, Alejandro, już późno, pozwólmy im odpocząć.
Gdybyście nas potrzebowali, będziemy u naszego syna - dodała, spoglądając na
Margaritę i Carlosa.
Gospodarz z wyraźnym ociąganiem postawił gliniany dzbanek na stole, po
czym podążył śladem energicznej żony. Wraz z nimi wyszły także psy, ujadaniem
wypędzając kurczaki oraz prosię.
W izbie zapadła cisza, przerywana jedynie dudnieniem deszczu w blaszany
dach. Przyciskając do piersi pachnące cedrem ubrania, Margarita niepewnie
spoglądała na przypatrującego się jej zza stołu Carlosa. Wolała nawet sobie nie
wyobrażać, jak w tej chwili się prezentowała. Cała w błocie, przemoczona, ubrana w
ogromną wojskową koszulę... Pocieszała się tym, że Carlos wyglądał wcale nie lepiej.
Mokre włosy sterczały mu na wszystkie strony, policzki i brodę porastał kilkudniowy
zarost, zaś porwana na ramieniu koszulka była przemoczona.
Nie mogła uwierzyć, że minęło zaledwie kilka godzin od chwili, kiedy w
przypływie namiętności zerwała z niego tę koszulkę i kompletnie straciła głowę w
jego ramionach... Przypomniały jej się mądre słowa Conceptión: ,,Od chwili, gdy
kobieta odda się mężczyźnie, wszystko musi się jakoś samo ułożyć’’. A zaraz potem
pamięć podsunęła jej żarliwą obietnicę Carlosa: ,,Następnym razem będziemy się
kochać w prawdziwym łóżku. Żadnego pośpiechu. Będziemy się kochać tak powoli,
tak słodko, że zaczniesz umierać z rozkoszy’’.
Nagle zrobiło jej się gorąco. Gdy to mówił, sądziła, że będzie miała sporo
czasu na przemyślenie tego, co wydarzyło się w dżungli, na znalezienie kompromisu
między uczuciem, jakie rozpalał w niej Carlos, a pragnieniem niezależności. Lecz
teraz, gdy spoglądał jej prosto w oczy, była tak oszołomiona, że nie była w stanie
wyjaśnić, dlaczego aż tak bardzo zależało jej na owej niezależności... Ba, nawet z
trudem przypominała sobie, jak ma na imię... Czuła się bardzo nieswojo, nie była
bowiem przyzwyczajona do sytuacji, w której nie potrafiła się w pełni kontrolować.
- Jesteś przemoczona do suchej nitki - zauważył Carlos, przerywając jej
rozmyślania. - Lepiej się przebierz, bo jeszcze złapiesz zapalenie płuc.
Wciąż przyciskając do piersi pożyczone ubrania, rozejrzała się po niedużej
izbie. Jedynym w miarę odosobnionym miejscem była niewielka wnęka tuż za
osłoniętym moskitierą łóżkiem. Było tam ciemno, ale Margarita i tak nie czuła się
swobodnie, cały czas miała bowiem wrażenie, że Carlos ją obserwuje. Mimo iż w
pomieszczeniu utrzymywała się dość wysoka temperatura, gdy zdejmowała mokre
dżinsy i koszulę, wstrząsnął nią silny dreszcz, a na całym ciele pojawiła się gęsia
skórka.
Dobiegło ją ciche przekleństwo, a następnie brzęk glinianego naczynia
uderzającego o cynowy kubek. Domyśliła się, że to Carlos postanowił spróbować
tequilę Alejandra.
Zdjąwszy staniczek, zmoczonym ręcznikiem wytarła ciało z błota i brudu, a
następnie włożyła koszulę nocną, która zakrywała ciało od szyi aż do połowy łydek.
Pozbywszy się mokrych fig, włożyła miękkie bawełniane majtki, sięgające od talii do
pół uda. Oczywiście nigdy dotąd nie miała na sobie nic takiego, ale staromodna
bielizna okazała się bardzo wygodna. Poza tym sam fakt, że po raz pierwszy od
dwóch dni mogła się wreszcie przebrać w coś suchego i czystego, sprawił jej
niewysłowioną przyjemność.
Właśnie sięgała po kawałek kory, aby wyczyścić zęby, gdy na schodach
rozległo się donośne tupanie, a potem dały się słyszeć męskie głosy. Domyśliła się, że
to Eliado, zgodnie z umową, przyniósł ubrania. Chwilę później dobiegły ją dźwięki,
które sugerowały, że Carlos również zaczął się przebierać.
Na zakończenie wieczornej toalety rozczesała włosy drewnianym
grzebieniem, po czym zaczęła się rozglądać za dogodnym miejscem do rozwieszenia
mokrych ubrań. Spostrzegła, że Carlos wykorzystał do tego celu wieszaki, które były
przybite do ściany niedaleko wejścia, więc podeszła, aby obok powiesić swoją odzież.
Odwróciwszy się, zauważyła Carlosa, który wygodnie usadowiony na ławce
przy stole, z wyrazem zadowolenia na twarzy pociągał tequilę z cynowego kubka. Po
raz kolejny w ciągu zaledwie trzech dni miała przy sobie innego mężczyznę. Prosta
biała koszula w wiejskim stylu miękko okrywała szerokie ramiona, zaś sprane jasne
spodnie zastąpiły oliwkowe bojówki. Siedząc okrakiem na drewnianej ławce, w
niczym nie przypominał dobrze jej znanego wiceministra obrony ani groźnego
generała - komandosa.
Ona także musiała przejść metamorfozę, gdyż Carlos przypatrywał się jej z
wyraźnym zainteresowaniem.
- W tej koszuli nocnej wyglądasz zupełnie inaczej niż dotychczas, querida -
zauważył z lekkim uśmiechem, błąkającym się w kącikach ust. - Jak mała
dziewczynka.
Od małej dziewczynki odróżniały ją tylko ponętne kobiece kształty, tak
doskonale widoczne w świetle płomyków świec pod lekko przejrzystą bawełnianą
tkaniną. Widząc zarys jej smukłego ciała, z wrażenia niemal upuścił kubek.
A on, naiwny, myślał, że to ta czerwona koronka doprowadziła go do
szaleństwa! Spoglądając teraz na tę z pozoru niewinną białą koszulę, a także rysujące
się pod nią długie, staroświeckie majtki, czuł, jak robi mu się coraz bardziej gorąco.
Jednym łykiem opróżnił kubek z ognistej zawartości.
- Conceptión miała rację, jest już bardzo późno. Gotowa do łóżka? - spytał.
To z pozoru całkiem zwyczajne pytanie wypowiedział drżącym z emocji
głosem. Oboje wiedzieli, że nie była to niewinna propozycja udania się na spoczynek.
Widział, że Margarita toczy wewnętrzną walkę, zauważył to w jej zagubionym
spojrzeniu. Wreszcie przymknęła oczy. Niemal czytał w jej myślach, niemal rozumiał
dręczące ją sprzeczne emocje. Niemal...
Jego uwagi nie uszedł ów szczególny moment, w którym skapitulowała. Tak
jak tego oczekiwał.
- Gotowa - odparła powoli, patrząc mu prosto w oczy.
Z triumfalnym uśmiechem porwał ją w ramiona.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdy Margarita obudziła się następnego ranka, przywitały ją lśniące,
migoczące promienie słoneczne. Wpadały przez szparę w moskitierze, rozpiętej nad
łóżkiem Alejandra i Conceptión, tworząc złocistą plamę na szorstkiej, ręcznie tkanej
pościeli.
Z błogim uśmiechem przysłuchiwała się pobekiwaniu kóz, pobrzękiwaniu
dzwonków zawieszonych na ich szyjach, a także rozdzierającemu pianiu koguta.
Przeciągnęła się rozkosznie, ziewając lekko. Wyciągnęła ręce, aby założyć je za
głowę, ale nagły ból w mięśniach przypomniał jej o forsownej wędrówce, jaką
niedawno odbyli. Ostatniej nocy dowiedziała się o mięśniach, o istnieniu których do
tej pory nie miała bladego pojęcia...
Zerknęła na sąsiednią poduszkę, która wciąż nosiła ślad po głowie Carlosa,
choć wyszedł tuż przed świtem, nakazując Margaricie, aby przespała się jeszcze
trochę. Chętnie usłuchała tego polecenia, bowiem po godzinach spędzonych w jego
objęciach była całkowicie wykończona. Gdy w swoim czasie obiecywał jej, że
następnym razem będą kochać się wolno i namiętnie, nie ostrzegł jej, co według
niego znaczy ,,powoli’’. Niespiesznymi pieszczotami doprowadzał ją na skraj
szaleństwa, aż zaczęła błagać o więcej i więcej. Rumieniła się gwałtownie, bowiem
ich krzyki mogły obudzić mieszkańców wioski. Łudziła się jednak nadzieją, że
wszyscy spali na tyle twardo, aby ich miłosne wyczyny pozostały niezauważone...
Nadzieję tę straciła, gdy tylko Conceptión stanęła w drzwiach chaty, niosąc
tacę z dzbankiem smakowicie pachnącej gorącej czekolady oraz talerze z całą furą
jedzenia. Gospodyni zdawała się być zaskoczona, widząc ją jeszcze w łóżku.
- Wybacz, proszę, nie chciałam ci przeszkadzać. Słyszałam... hm... słyszałam,
że obudziłaś się wcześnie rano, więc pomyślałam, że może miałabyś ochotę na
śniadanie.
Na twarz Margarity wypłynął purpurowy rumieniec. Co gorsza, mimo
dyskretnych poszukiwań nie mogła zlokalizować koszuli nocnej.
- Jest pod łóżkiem - podpowiedziała ze śmiechem Conceptión, stawiając
jedzenie na stole.
Oszołomiona smakowitym zapachem czekolady, Margarita zapomniała o
wstydzie i sięgnąwszy pod łóżko, podniosła koszulę i nałożyła ją pospiesznie, by jak
najprędzej dołączyć do siedzącej przy stole gospodyni.
Śniadanie składało się z podsmażanych bananów polanych śmietaną, a także
podstawowego dania kuchni madrileńskiej, czyli czarnej fasoli w wywarze z warzyw.
Oblizując się z apetytem, Margarita zanurzyła świeżo upieczoną tortillę w gorącej
zupie.
- Pyszne - pochwaliła szczerze między jednym a drugim kęsem.
Conceptión szerokim uśmiechem przyjęła komplement.
- Nasze krowy są wprawdzie bardzo chude i nie nadają się na mięso, za to są
bardzo mleczne. Gdybyśmy tylko mogli to mleko dowieźć na targ zanim skwaśnieje...
- zasmuciła się.
Transport mleka przez góry i dżunglę rzeczywiście był zadaniem
niewykonalnym, dlatego machnęła lekceważąco ręką i sięgnęła po dzbanek z sokiem
ze świeżych pomarańczy, po czym rozlała napój do dwóch kubków.
- Aż mi wstyd, że się tak objadam - westchnęła Margarita, kończąc kolejną
tortillę. - Zjem jeszcze jedną, a resztę zostawię dla Carlosa.
- Nie musisz, jadł z Alejandrem, zanim wyszli - poinformowała gospodyni.
- Zanim wyszli? - powtórzyła, przerywając jedzenie. - Jak to? A dokąd poszli?
- Carlos, Alejandro i mały Toms przeprawili się na drugą stronę rzeki, żeby
wytropić tego, kto was śledzi.
Margarita nieomal zakrztusiła się tortillą z fasolą. A więc Carlos udał się do
dżungli na poszukiwanie osób, które wędrowały ich śladem. Wziął ze sobą tylko
Alejandra i Tomsa, ją zaś pozostawił w wiosce, aby nie narażać jej na
niebezpieczeństwo. Z jednej strony była mu wdzięczna za jego opiekuńczość, ale z
drugiej była wściekła, bo przecież razem tyle przeżyli podczas ostatnich dni, że powi-
nien był się z nią chociaż skonsultować!
- Na pewno nic im się nie stanie - pocieszyła Conceptión, sądząc, że
przyczyną jej smutku był niepokój o Carlosa. - Alejandro zna dżunglę jak własną
kieszeń i nie dopuści, żeby twój mężczyzna wpadł w pułapkę.
- Carlos nie jest moim mężczyzną - sprostowała. - Jak widać, należy tylko i
wyłącznie do siebie i sam o sobie decyduje.
Sceptyczne spojrzenie gospodyni powędrowało ku łóżku, na którym leżała
zmięta pościel. Conceptión była jednak zbyt delikatna, aby to w jakikolwiek sposób
skomentować.
- Zostawię cię, żebyś mogła się ubrać - stwierdziła i wstała. - Wszystkie
kobiety są na podwórzu i skubią kurczaki. Dołącz do nas, jeśli masz ochotę. Aha, dziś
wieczorem urządzamy uroczystość na waszą cześć.
Z jednej strony Margarita była zaszczycona, że mieszkańcy wioski zamierzali
zorganizować uroczystą kolację na ich cześć, z drugiej jednak czuła się niezręcznie,
widziała bowiem, że byli bardzo biedni i nie chciała ich pozbawiać cennego poży-
wienia. Mimo to nie zamierzała protestować, by nie sprawić im przykrości.
Choć urodzona i wychowana w luksusie, Margarita doceniała ciężką fizyczną
pracę. Zadbała o to jej matka, która nie znosiła bezczynności i nie potrafiła siedzieć z
założonymi rękami, gdy wokół wrzała robota. Jako młoda dziewczyna, zanim jeszcze
zdobyła serce syna właściciela ziemskiego, Maria de las Fuentes szorowała podłogi,
gotowała w wielkim kotle bieliznę pościelową oraz gracowała grządki w ogrodzie
przy kuchni. Dumna ze swego pochodzenia, uczyniła wszystko, co było w jej mocy,
aby jej dzieci doceniały ciężką pracę oraz tych, którzy ją wykonywali.
Szybko dokończywszy śniadanie, Margarita przeszła do wnęki, w której stała
miska z wodą. Chcąc jak najszybciej zmyć z siebie zapach Carlosa, który czuła przy
każdym ruchu, zaczęła z całej siły szorować ciało szorstkim ręcznikiem. Właśnie
wkładała staromodne majtki Conceptión, gdy na piersi poczuła znane wibracje.
Natychmiast przykryła medalion dłonią. To było takie frustrujące! Gdyby tylko
mogła się z nimi skontaktować! Jednocześnie bardzo budujący był fakt, że nawet po
upływie kilku dni nie stracili nadziei, że uda im się ją odnaleźć. Medalion wibrował
jeszcze mniej więcej przez minutę, po czym znieruchomiał, aby po kolejnej chwili na
nowo się uaktywnić. Sądząc, że może to być jakiś tajny kod, Margarita położyła dłoń
na piersi, wstrzymując jednocześnie oddech, ale po chwili wibracje ustały na dobre. Z
westchnieniem znów zaczęła się ubierać.
Przepiękny strój weselny, pożyczony przez Conceptión, absolutnie nie
nadawał się do skubania i zaparzania kurczaków, więc włożyła wciąż wilgotne dżinsy
oraz wojskową koszulę Carlosa. Ubrawszy się, wygładziła rozłożoną na materacach
pościel, po czym wyszła na dwór, aby dołączyć do kobiet.
Na podwórzu powitały ją salwy serdecznego śmiechu, złociste promienie
słońca oraz ściskająca za serce nędza. Zatrzymawszy się na werandzie, aby
przyzwyczaić oczy do ostrego światła słonecznego, Margarita rozejrzała się dokoła.
Główna droga wiodąca przez wioskę była zaledwie rozdeptaną, rozjeżdżoną błotnistą
dróżką, zaś stojące przy niej domy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały spaść z pali,
na których je zbudowano. Wioskę oddzielały od dżungli osmalone kikuty pni drzew.
Wydawały się pełnić rolę strażników, których zadaniem było strzec zabudowania
przed wchłonięciem przez żarłoczną dżunglę.
Mimo oczywistych trudności oraz zagrożeń, jakie niosło ze sobą mieszkanie w
tym malowniczym zakątku świata, kobiety nie wyglądały na specjalnie zatroskane.
Wokół fruwało pierze, a pracy towarzyszyła ożywiona dyskusja o młodym żonkosiu i
świeżo upieczonym ojcu, który tak bardzo rozochocił się na widok żony, że próbował
unieść jej spódnicę, choć miała dziecko przy piersi. Młoda kobieta, która bez
fałszywego wstydu wesoło opowiedziała o swym narowistym mężu, otrzymała od
sąsiadek kilka pouczających wskazówek wziętych prosto z życia.
- Rogerio też tego próbował, gdy karmiłam nasze pierwsze dziecko - wyznała
jedna ze śmiechem. - Więc wsypałam mu do piwa pokruszone nasiona nasturcji i
przez trzy dni z trudem podnosił się z łóżka, żeby dojść do toalety. Zrozumiał i
zostawił mnie w spokoju, aż byłam na niego znowu gotowa.
- Czyli jakiś tydzień później - zażartowała siedząca obok niej kobieta. - Ale
wcale ci się nie dziwię, bo twój Rogerio jest wyjątkowo dorodny. Podobnie zresztą
jak ten zabójczo przystojny Carlos, sądząc po odgłosach, które dziś w nocy dobiegały
z domu Conceptión... Co takiego? Czemu mnie szturchasz?
Kobieta podążyła wzrokiem za znaczącym spojrzeniem sąsiadki, a
zauważywszy stojącą nieopodal na werandzie Margaritę, wyraźnie się speszyła.
Jednak chwilę później pogodny uśmiech powrócił na jej twarz.
- Oczywiście nie miałam nic złego na myśli - zapewniła wesoło, przesuwając
się na ławce, aby zrobić miejsce dla nowo przybyłej. - Ale powiedz nam, moja droga,
czy ten twój Carlos jest taki męski, na jakiego wygląda?
- Nawet jeszcze bardziej - odrzekła ze śmiechem Margarita, sadowiąc się na
ławce.
Zirytowany, spocony i zmęczony Carlos czekał na swoją kolejkę podczas
przeprawy przez wąwóz. Alejandro był już na drugim brzegu, zaś mały Toms
znajdował się właśnie w połowie drogi, przytrzymując się mało stabilnej drewnianej
konstrukcji.
Dziadek słusznie porównał go poprzedniego wieczoru do małpki, bowiem
chłopiec miał niespotykane zdolności, jeśli chodzi o wspinanie się na drzewa i skały.
Niestety jego talenty tym razem na nic się nie zdały, bo choć Toms wiele razy
podciągał się na lianach i wspinał na wysokie drzewa, by sprawdzić, czy nad
baldachimem z liści nie unosi się dym zdradzający ludzką obecność, nie dostrzegł nic
podejrzanego. W śpiewie ptaków nie dosłuchali się żadnego ostrzegawczego dźwięku
ani nie spostrzegli żadnych oznak niepokoju wśród zwierząt. Jedynym
potwierdzeniem, że faktycznie ktoś śledził Margaritę i Carlosa, zanim spotkał ich
Alejandro, był ślad po ognisku, a przy nim nadpalone papierki po cukierkach. Tak
więc zdołali ustalić tylko tyle, że podążająca ich tropem osoba miała słabość do
czekoladowych cukierków z kokosowym nadzieniem...
Ale któż to mógł być? Zbiegły więzień czy żołnierze? Ta niepewność
doprowadzała Carlosa do furii. Dziękował opatrzności, że zesłała im Alejandra, bo
gdyby nie to, że zboczyli z zaplanowanego szlaku, aby zajść do niezaznaczonej na
żadnej mapie wioski, zapewne stanęliby oko w oko z tym kimś, a instynkt
podpowiadał Carlosowi, że nie byłoby to miłe spotkanie. Niestety wielce praw-
dopodobne było, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, aby śledzić ich przez kilka dni
w dżungli, na pewno tak prędko nie zrezygnuje i prędzej czy później odkryje tajemną
przeprawę na drugi brzeg wąwozu.
Jeśli był to bandyta, co było bardzo prawdopodobne, sprawa naprawdę
przedstawiała się groźnie. Musiał być bardzo zdesperowany, bo nie bacząc na
czyhające w dżungli niebezpieczeństwa, uparcie podążał ich śladem, a to oznaczało,
że traktował Carlosa i Margaritę jako śmiertelne zagrożenie, które za wszelką cenę
chciał zlikwidować. Innymi słowy, zabić. Gotów był walczyć z madrileńskim
wojskiem, byle tylko osiągnąć swój cel. Dlaczego jednak zbiegły więzień, zamiast
uciec do innego kraju, decydował się na tak ryzykowną akcję? I kim on był, u diabła?
Carlos nie znał nawet jego imienia.
W przeciwieństwie do Margarity...
Jej upór ogromnie irytował, a jednocześnie ranił Carlosa. Dlaczego nie była z
nim szczera? Teraz było dla niego zupełnie oczywiste, że wiedziała o tym przestępcy
dużo więcej, niż chciała się do tego przyznać. W ogóle wiedziała i potrafiła o wiele
więcej, niż sądził jeszcze przed tygodniem. Gotów był założyć się o ostatniego
centavo, że wcale nie na farmie ojca nauczyła się tak doskonale strzelać!
Kilka razy miał ochotę potrząsnąć nią mocno, by wydusić z niej prawdę. Co
więcej, ostatniej nocy przez moment zastanawiał się, czy nie posunąć się do podłego
co prawda szantażu. Chciał mianowicie powiedzieć jej, że jeśli nie wyzna mu
prawdy, nie dokończy tego, co tak chwacko zaczął i pozostawi ją z niezaspokojonym
pragnieniem. Jednak gdy spojrzał w niebieskie oczy Margarity i usłyszał swoje imię
wyszeptane przez nią, zapomniał o wszelkiej strategii i podstępnych knowaniach. Co
więcej, zapomniał o tym, co ich dzieliło, całkowicie oddając się temu, co zespalało
ich w jedno.
Zaczynał poważnie powątpiewać, czy kiedykolwiek zdoła zaspokoić głód, jaki
wzbudzała w nim Margarita, bowiem po szalonej nocy nadal nie miał jej dość, tylko
przeciwnie, pragnął jeszcze bardziej. Była pierwszą kobietą, która zachwycała go bez
względu na to, czy miała na sobie skąpą czerwoną sukienkę, ogromną wojskową
koszulę, czy też długą, niby aseksualną bawełnianą koszulę nocną.
Podobała mu się nawet z pierzem we włosach! Na widok jej zarumienionej,
uśmiechniętej twarzy, okolonej burzą potarganych włosów, w które wplątały się
kurze pióra, aż potknął się z wrażenia i mało brakowało, by upadł jak długi.
Nieświadoma jego przybycia, wesoło śmiała się, gawędząc z kobietami,
jednocześnie skubiąc kurczaka z wprawą, o którą nigdy by jej nie podejrzewał.
Doprawdy nie było chyba na świecie zadania, któremu by nie sprostała. Wyglądało na
to, że potrafiła absolutnie wszystko.
Fakt, iż wiedział o niej tak mało, że wciąż miała przed nim sekrety,
jednocześnie intrygował go i drażnił. Dlatego zbliżając się do zabudowań, był
skrzywiony, jakby w ogóle nie cieszył go jej widok. Humoru nie poprawił mu także
sposób, w jaki go przywitała. Gdy tylko go ujrzała, natychmiast przestała się
uśmiechać, a jej spojrzenie stało się chłodne, wręcz lodowate. Przekazawszy na wpół
oskubanego kurczaka siedzącej obok kobiecie, wstała i ocierając dłonie o dżinsy,
podeszła do niego.
- I co, znaleźliście coś?
- Ślad po ognisku i parę papierków po cukierkach - odrzekł oschłym tonem,
domyślał się bowiem, jakie pytanie padnie za chwilę i był na siebie wściekły, że nie
potrafi na nie odpowiedzieć.
- Nie wiesz, kto rozpalił to ognisko?
- Nie - mruknął.
Przez moment rozważała w milczeniu jego odpowiedź.
- Czy nie sądzisz, że powinieneś był mnie poinformować o swojej wyprawie z
Alejandrem do dżungli? - zapytała zirytowanym tonem.
- Spałaś, kiedy wychodziłem - odparł, czując się nieswojo, gdyż prowadzili tę
rozmowę na oczach wszystkich. - Obudziłem cię wcześniej... - Przerwał mu
gwałtowny wybuch śmiechu jednej z kobiet. - No więc obudziłem cię, ale znowu
zasnęłaś. Pewnie wykończyła cię ta długa wędrówka przez dżunglę.
Znów wybuch śmiechu.
- Coś ją na pewno wykończyło! - wesoło zawołała jedna z kobiet.
Zastanawiając się gorączkowo, o czym ten babski sejmik mógł dyskutować
podczas jego nieobecności, ujął Margaritę pod rękę.
- Może porozmawiamy o tym, kiedy będę się mył? - zaproponował. -
Alejandro mówił mi, że gdzieś tu w pobliżu jest staw.
Z przyczyn kompletnie dla niego niezrozumiałych, podwórze aż zadudniło od
śmiechu. Margarita zdawała się podzielać rozbawienie pozostałych kobiet, ponieważ
jej wargi zadrżały, mimo że bardzo starała się zachować powagę. Carlos zerknął na
Alejandra, ale ten zdawał się niczego nie pojmować.
- O co chodziło? - zapytał, gdy trochę się już oddalili.
- O nic.
Z tyłu wciąż dobiegał ich serdeczny śmiech, więc Carlos nie dawał za
wygraną.
- A jednak o coś musi chodzić - powiedział, hamując złość.
- To naprawdę nic wielkiego - odparła Margarita, rumieniąc się lekko. -
Chodzi o pewien zabawny incydent, która wydarzył się, gdy Elena i jej mąż ostatnim
razem kąpali się w tym stawie.
Starannie unikając jego spojrzenia, zniknęła w chacie Conceptión i Alejandra,
aby przynieść mydło oraz czyste ubrania. Carlos oczywiście nie musiał wiedzieć, że
w wyniku tego śmiesznego incydentu Elena po raz szósty zaszła w ciążę. Opowieść
młodej matki, jak kochali się pod wodą, starając się przy tym nie utonąć,
doprowadziła wszystkie kobiety do spazmatycznego śmiechu.
Opowieść Eleny przypomniała Margaricie o jej własnej głupocie, bowiem w
ogniu namiętności zapomniała o zabezpieczeniu, a ostatnie czego w tej chwili
potrzebowali, była niechciana ciąża.
Przez całą drogę nad staw Carlos milczał, pogrążony w rozmyślaniach, także
w wodzie trzymał się od niej na odległość, nie podzielając zainteresowań męża Eleny.
Margarita pływała niespiesznie, pozwalając, by woda unosiła i kołysała jej ciało, on
zaś szorował się energicznie, zmywając błotny kamuflaż. Zakończywszy toaletę,
niecierpliwym gestem przesunął dłonią po zaroście, który, jak domyślała się
Margarita, musiał podrażniać skórę twarzy w ciepłym i wilgotnym tropikalnym
klimacie.
- Muszę się jeszcze ogolić - oznajmił, potwierdzając jej przypuszczenia. - A
potem porozmawiamy.
- O czym?
- Co powinniśmy dalej zrobić.
Namydliwszy starannie policzki i brodę, rzucił mydło Margaricie, a następnie
podszedł do brzegu stawu. Odprowadziła go spojrzeniem, po czym wyszła na brzeg,
ubrała się w ślubny strój Conceptión i usiadła na kamieniu. W tym czasie Carlos
ostrym nożem zgolił zarost z policzków i wziął się za brodę, ponieważ jednak nie
miał lusterka, zaciął się w kilku miejscach i na skórze pojawiły się lśniące czerwone
kropelki. Syknął zniecierpliwiony, a na szczęce pojawiła się cieniutka strużka krwi.
- Daj, pomogę ci - zaofiarowała się Margarita.
Uklęknąwszy przy nim, wzięła do ręki groźnie wyglądający nóż, nieco
mniejszy od maczety, ale równie ostry.
- Umiesz golić? Robiłaś to kiedykolwiek? - spytał zaniepokojony.
- O tak, wiele razy.
- Jak to? - Zmarszczył brwi. - Kogo?
- Mojego ojca - odparła spokojnie, w duchu odnotowując nie bez satysfakcji
jego ostry ton. - Zanim wreszcie dobrał sobie odpowiednią maszynkę elektryczną,
która goliła dostatecznie dokładnie, często prosił mamę, żeby go ogoliła. A kiedy była
zajęta, chętnie ją zastępowałam.
Wykonanie tej prostej czynności sprawiło jej dużo satysfakcji, a gniew, który
wcześniej czuła wobec Carlosa z powodu porannej wyprawy, powoli ustąpił miejsca
zwykłej radości z przebywania w towarzystwie mężczyzny, który stawał się coraz
ważniejszy w jej życiu.
Namydliła mu twarz, po czym wprawnym, zdecydowanym ruchem przesunęła
ostrzem po szyi. Pochyliła się do przodu, aby sięgnąć w trudno dostępne miejsce na
podbródku, przy okazji przyciskając piersi do nagiego ramienia Carlosa. Poczuła
lekkie drżenie, które sprawiło jej ogromną przyjemność. Prawdziwa sielanka: wokół
tropikalna dżungla, nikogo w pobliżu, tylko ona i on...
Żeby życie było takie proste, westchnęła w duchu. Żeby wszystko
sprowadzało się do prostych, czystych emocji, odruchów i czynności, a bylibyśmy
szczęśliwsi...
Wróciła do golenia. Całkowicie skupiła się na tym odpowiedzialnym zajęciu,
dlatego nie spostrzegła, że Carlos nagle zamarł. Po chwili gwałtownie odtrącił jej
dłoń uzbrojoną w nóż i utkwił w niej oskarżycielskie spojrzenie.
- Co to? - zapytał ostro.
- Niby co? - Kompletnie nie miała pojęcia, w czym rzecz.
Bez słowa chwycił w dłoń skromną ozdobę, która wysunęła się zza dekoltu jej
bluzki.
- To! - warknął, podnosząc medalion na wysokość jej wzroku.
Dopiero w tym momencie dotarło do niej, skąd wzięło się to drżenie, które
początkowo błędnie przypisała emocjom. Przeklęty medalion znów zaczął wibrować!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dłoń Carlosa ponownie zamknęła się na medalionie. Margaricie wystarczyło
jedno spojrzenie w jego pociemniałe z wściekłości oczy, aby domyślić się, że tym
razem została przyparta do muru.
- Mów! - zażądał bez zbędnych ceregieli. - Ale tym razem chcę usłyszeć
prawdę.
Zawahała się. Przez tyle lat żyła w świętym przekonaniu, że nikt z zewnątrz
nie może wiedzieć o jej działalności w SPEAR, dlatego teraz było jej trudno wyznać
całą prawdę. Jednak nauczono jej też innej zasady, równie ważnej dla każdego agen-
ta, a mianowicie że gdy znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, powinna zapomnieć o
wszelkich skrupułach i w pierwszym rzędzie ratować swoją skórę. A właśnie znalazła
się w beznadziejnej matni. Murem, do którego została przyparta, było kamienne
spojrzenie wiceministra obrony jej ojczystego kraju. Carlos trzymał ją na uwięzi,
czyli na cienkim złotym łańcuszku, coraz mocniej wrzynającym się jej w skórę na
karku.
- Mów! - powtórzył przez zaciśnięte zęby.
Dobrze, powie mu wszystko, zanim jednak to nastąpi, musi nieco
zrównoważyć siły. Nie odpowiadała jej rola owieczki prowadzonej na rzeź.
- Najpierw musimy coś ustalić...
- Niczego nie będziemy ustalać! - ryknął. - Gadaj!
Spojrzała na niego zimno.
- Pozwala pan sobie na zbyt wiele, panie ministrze. - Ostatnie słowo
powiedziała ze znaczącym naciskiem.
Carlos zrozumiał.
- A więc to oficjalna rozmowa?
- Tak, a zarazem całkowicie poufna. Nikomu, nawet prezydentowi, nie
zdradzisz tego, co ode mnie usłyszysz. Jeśli przyrzekniesz mi to, będę mówić. Inaczej
nie powiem ani słowa.
- Mam zatajać prawdę przed moimi zwierzchnikami? Czy wiesz, w jakiej
sytuacji mnie stawiasz?
- Życie jest sztuką wyborów, więc wybieraj. - Nagle uśmiechnęła się lekko. -
A tak poza protokołem przypomnę ci, że twoim najwyższym zwierzchnikiem jest mój
stryj i gdyby dowiedział się tego, co ewentualnie ci wyznam, w rodzinie rozpętałoby
się piekło.
- W coś ty się wplątała?!
- Jedno ci mogę powiedzieć, zanim dasz mi swoje słowo. Wiedz, że stoję po
dobrej stronie, po tej samej co ty.
Carlos, mimo że ogarnięty furią, myślał logicznie. Był pewien, że Margarita
nie trzyma z przestępcami i pod tym względem całkowicie jej ufał. Z drugiej strony
był wysokim urzędnikiem państwowym i generałem, i oto stanął wobec dylematu:
może uzyskać być może ważne dla bezpieczeństwa kraju informacje, ale będzie
musiał zachować je tylko dla siebie, a w każdym razie zataić ich źródło. Lub nie
dowie się niczego.
Uznał, że lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć.
- Masz moje słowo.
- Od trzech lat pracuję dla tajnej agencji szpiegowskiej SPEAR.
Carlos przeklął pod nosem tak szpetnie, że Margarita natychmiast domyśliła
się, co sądził na temat organizacji, w której działała.
- A to, co to jest? - zapytał powoli, otwierając dłoń, w której spoczywał
medalion.
- To takie urządzenie, które informuje mnie, kiedy moi przełożeni chcą,
żebym się z nimi skontaktowała.
- Czyżbyś przez cały ten czas miała łączność ze SPEAR?!
- Nie. Medalion tylko odbiera sygnały, nie może ich wysyłać. - Nie uwierzył.
Nie ufał jej. Miał ku temu podstawy, a jednak było jej ogromnie przykro. - Uaktywnił
się dzisiaj już kilka razy. - Wyszarpnęła mu medalion z dłoni. - Być może to jakaś
zakodowana wiadomość, ale nie potrafię jej rozszyfrować.
Milczał. Między nimi wyrósł ogromny, nieprzebyty mur. Carlos oddalił się od
niej, zamknął się w sobie. Margarita była zdruzgotana. Cudowna więź, jaka ostatnio
powstała między nimi, właśnie rozpadła się w proch i pył.
- Zrozum mnie, Carlos. Nie wolno mi było zdradzić...
- Tak, tak. Jak mogłaś komuś zaufać, skoro sama jesteś jednym wielkim
fałszem? Skoro udajesz kogoś innego, niż jesteś naprawdę?
- Nikogo nie udaję! - warknęła. - Jestem tajną agentką, generale. Jako
wojskowy powinieneś coś o tym wiedzieć.
- Tak, wiem, agentko specjalna Scully - prychnął ze złośliwą ironią, ignorując
urażoną minę Margarity. - Skoro już jednak dałem słowo, może mi wreszcie
wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi i jakie jest twoje zadanie?
- Podczas studiów w Stanach zostałam zwerbowana do SPEAR w bardzo
konkretnym celu, a mianowicie do walki z kartelami narkotykowymi w Ameryce
Środkowej. Od trzech lat biorę udział w różnych akcjach, ale mówić możemy tylko o
obecnej. Otóż...
- A ja, głupi, sądziłem, że to przez moje pocałunki drżałaś w moich
ramionach. - Skrzywił się ironicznie. - Drżałaś z pożądania, o tak, ale do informacji,
które zamierzałaś ode mnie wyciągnąć!
- Rzeczywiście jesteś głupi - syknęła z furią. - Czy wyciągałam od ciebie
jakieś tajne informacje? Mów!
- Nie - przyznał po chwili.
- A może domyślasz się, kto ci przekazał wiadomość o ostatnim przerzucie
narkotyków przez granicę?
- Ty?
- Owszem.
- No tak... a więc dziękuję. - Zamyślił się na chwilę. - Słuchaj, sprawa jest
poważna i muszę znać wszystkie szczegóły. Kim jest ten człowiek, który chciał cię
zabić? Skąd się wziął w Madrileño? Dlaczego strażnik sądził, że ten więzień cię zna?
Czemu SPEAR się nim interesuje?
- Jakieś ponad pół roku temu zorientowaliśmy się, że ktoś wypowiedział
prywatną wojnę SPEAR. Dopiero niedawno poznaliśmy jego imię. Nazywa się
Simon. Nikt nie wie, skąd się wziął, co do tej pory robił, wiadomo tylko, że ma liczne
powiązania z groźnymi grupami przestępczymi i terrorystycznymi.
- Oraz z kartelami narkotykowymi - uzupełnił. - I SPEAR wydelegował cię do
przesłuchania tego niebezpiecznego bandyty? Ktoś, kto wydał takie absurdalne
polecenie, powinien modlić się, żebym go nie spotkał.
- Absurdalne? Naprawdę pozwalasz sobie na zbyt wiele. Obrażasz mnie -
wycedziła. - Poza tym dobrze wiesz, że potrafię o siebie zadbać.
- Och, naprawdę dużo potrafisz! Na przykład udowodnić kompletną ślepotę
facetowi, który naiwnie sądził, że się zakochał.
Facetowi, który naiwnie sądził, że się zakochał?! Margarita była oszołomiona.
- Carlos... - wykrztusiła z trudem.
- Dokończ swoją relację - powiedział zimno.
- Niewiele już zostało do powiedzenia. - Szybko zebrała się w sobie. - Nie
udało mi się nic wyciągnąć z Simona ani na temat jego przeszłości, ani motywów.
Wiem tylko, że traktuje swoje blizny jak wojenne medale i że chce jak najszybciej
pokazać je Jonaszowi.
- Jonaszowi?
- To szef SPEAR. Wiem o nim jeszcze mniej niż o Simonie, ale bezwzględnie
mu ufam.
- Więc jednak komuś ufasz - rzucił ironicznie i zaczął się ubierać.
- Słuchaj, Carlos, mam tego dość. Pracuję w tajnych służbach i obowiązują
mnie pewne zasady. Jeżeli tego nie rozumiesz, to nie wiem, jakim cudem dochrapałeś
się generalskich szlifów.
- Czy chcesz coś jeszcze dodać? - zapytał oschle.
A niby co? Tłumaczyć temu męskiemu szowiniście, że poważnie traktuje
swoją misję? Że jako tajna agentka nie mogła wcześniej powiedzieć mu o swojej
działalności? A na koniec, że go kocha i każdy dzień bez niego będzie dniem
straconym?
Och, nie poniży się do tego. Patrząc na zaciętą, wściekłą twarz Carlosa,
wiedziała jedno: pozostała jej tylko duma. I milczenie.
- W takim razie wracamy do wioski - powiedział. - Musisz się przebrać i
spakować rzeczy.
- Wyruszamy?
- Ty wyruszasz. Zięć Alejandra zabierze cię łódką w dół rzeki.
- A więc wszystko już zaplanowałeś - rzuciła chłodno.
- Tak.
- A sam co będziesz robił?
- Alejandro i ja wybieramy się z powrotem do dżungli. Nie wyjadę stąd, póki
nie dowiem się, co się stało z moimi ludźmi.
Zatrzymała się gwałtownie. Carlos także stanął i posłał jej miażdżące
spojrzenie.
- Koniec dyskusji - warknął.
- Nigdy więcej do mnie tak nie mów - powiedziała, powoli cedząc słowa. - Idę
z wami. Moim obowiązkiem jest doprowadzić do aresztowania Simona.
- Podjąłem już decyzję.
- Ja też. Idę z wami.
- W żadnym wypadku! - warknął.
Świerzbiło ją, by przyłożyć w tę rozjuszoną generalską gębę, ale się
pohamowała i postanowiła spróbować perswazji.
- Twoi ludzie znaleźli się w dżungli z mojego powodu, dlatego bardzo
obchodzi mnie ich los. Poza tym przestań się oszukiwać i przyznaj, że mnie
potrzebujesz. Oboje dobrze wiemy, kto z nas jest lepszym strzelcem.
- Wiesz co? - wycedził przez zęby. - Dziś rano zastanawiałem się, czy nie
przywiązać cię do łóżka, żeby wreszcie wycisnąć z ciebie prawdę. Ciekawe, że teraz,
kiedy już wszystko wiem, ten pomysł wydaje mi się równie atrakcyjny.
Całkiem niespodziewanie Margarita zachichotała.
- To naprawdę świetny pomysł... ale odłóżmy go do czasu, kiedy będziemy już
w San Rico, dobrze? - Osiągnęła swój cel, bo Carlos zbaraniał. - Dlaczego się
dziwisz? Ja też kilka razy fantazjowałam na twój temat. Jak stwierdziły kobiety z
wioski, jesteś bardzo męski, Carlos, naprawdę bardzo męski...
To powiedziawszy, wyminęła go z podniesioną dumnie głową, w duchu
pękając z radości, bo wreszcie ostatnie słowo należało do niej. Oczywiście zdawała
sobie sprawę, jak trudno będzie jej odbudować wzajemne zaufanie, ale poradzi sobie
z tym, bowiem gorące spojrzenie, jakim właśnie obdarzył ją Carlos, nieźle rokowało
na przyszłość. Aby odnieść sukces, potrzebowała trochę cierpliwości, pomysłowości
oraz... paru godzin spędzonych wspólnie pod jedną moskitierą. Niestety w najbliższej
wyprawie towarzyszyć im będzie Alejandro, więc ostatni punkt planu będzie mogła
zrealizować dopiero po powrocie do San Rico.
Potrząsnęła energicznie głową, aby pozbyć się obrazów podsuwanych jej
przez zdradliwą wyobraźnię. Teraz przede wszystkim musiała się skupić na
niebezpiecznej wyprawie do dżungli.
Jak się okazało, wędrówka nie była im jednak pisana. Co więcej, niewiele
brakowało, by w ogóle nie wrócili do wioski.
Gdy wyłonili się z gęstego lasu, z przeciwnego brzegu wąwozu rozległa się
seria z karabinu maszynowego. Pociski dziurawiły ziemię, rozpryskując błoto i
rozrzucając kępy trawy.
- Padnij! - rozkazał Carlos, brutalnie popychając ją ku ziemi, wskutek czego
Margarita po raz drugi wciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wylądowała
twarzą w błocie.
W następnej chwili rzucił się na nią, by osłonić ją przed kulami. Przygnieciona
jego ciężarem, ledwie mogła oddychać. Na szczęście zaraz przesunął się, aby
wydobyć z kabury berettę. Wystrzelił cały magazynek tuż nad jej uchem, prawie ją
ogłuszając. Poprzez nieznośne dzwonienie w uszach usłyszała dobiegające z drugiej
strony wąwozu przekleństwa, a także towarzyszące im piski małp i pełne przerażenia
krzyki papug.
Przez minutę lub dwie leżała obok Carlosa, starając się uporządkować w
głowie te dźwięki oraz dostrzec cokolwiek przez gęste listowie. Wreszcie, gdy jej
słuch doszedł już jako tako do siebie, usłyszała donośne szeleszczenie paproci,
dochodzące z przeciwnego brzegu rzeki. Liany zakołysały się znacząco. To
napastnicy zbliżali się do skraju wąwozu... a więc do windy!
Jednocześnie domyślili się, co za chwilę może się wydarzyć. Przekląwszy pod
nosem, Carlos zmierzył wzrokiem zwisającą łagodnie linę, po której poruszała się
winda. Mieszkańcom wioski groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, bowiem
nietrudno było się domyślić, jak ktoś taki jak Simon zamierzał ich potraktować,
gdyby tylko wpadli w jego ręce. Zdesperowany, sadystyczny bandzior musiał się już
bowiem zorientować, kto pomagał Margaricie i Carlosowi.
- Trzeba przeciąć linę - powiedział.
- Daj mi broń. Będę cię osłaniać.
Wahał się przez chwilę, nagle jednak oprzytomniał. Do diabła, choć był na nią
wściekły, Margarita nie była jego wrogiem, tylko sojusznikiem, uświadomił sobie.
Nie wolno mieszać prywatnych spraw z zawodowymi, to pierwsza zasada.
Wreszcie spojrzał na nią cieplej... i stał się cud. Znów byli razem, po jednej
stronie barykady. Teraz bez wahania powierzał jej swój los. Oczywiście na krótko, bo
walka zbrojna nie jest zajęciem dla kobiety, ale nie miał wyboru.
Gdy podał jej broń i zapasową amunicję, Margarita w duchu głęboko
odetchnęła. Ten gest miał dla niej nie tylko praktyczne, ale i symboliczne znaczenie.
- Przemieszczaj się przy samej ziemi - poinstruowała. - Chowaj się za
powalonymi pniami.
- Rozkaz! - Uśmiechnął się lekko.
Dla Margarity ten uśmiech był jak objawienie.
W jednym momencie, leżąc w błocie pod obstrzałem bandy przestępców,
doszła do szalenie prostego wniosku: kochała Carlosa ponad życie.
Oczywiście doskonale zdawała sobie sprawę, że był to najgorszy moment na
takie wyznania, toteż na razie zatrzymała je dla siebie.
- Gotowy?
Carlos skinął głową. Ująwszy pistolet obiema dłońmi, ułożyła łokcie na
leżącym przed nią pniu, by nie stracić równowagi w momencie wystrzału.
Przypomniała sobie, że gdy zastrzeliła pekari, broń odskoczyła nieco w górę i w
prawo.
- Ruszaj! - rzuciła komendę.
Biegnąc zygzakiem i ukrywając się za wszelkimi możliwymi przeszkodami,
Carlos zdołał się dostać w pobliże liny obsługującej krzesełko, zanim ponownie
rozległy się strzały. Margarita z najwyższą trudnością mogła się skupić na
obserwowaniu, skąd napastnicy prowadzą ogień, bowiem stale zerkała na Carlosa,
żeby sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Wreszcie z bijącym sercem wycelowała i
oddała pojedynczy strzał. Rozległ się przerażający okrzyk, padło kilka chaotycznych,
krótkich serii, aż wreszcie zapadła cisza. Wiedząc doskonale, że minie zaledwie
chwilka, nim kto inny podejmie ostrzał, natychmiast zerwała się i pobiegła, by
dołączyć do Carlosa. Po chwili zauważyła Alejandra, który spieszył ku nim, niosąc
najstarszy i najbardziej zardzewiały karabin, jaki kiedykolwiek widziała. Za nim
podążali inni mężczyźni z wioski, wszyscy uzbrojeni w maczety.
- Czy to ci handlarze narkotyków? - wysapał.
- Tak!
- Te dranie do końca życia pożałują tego, że zaczęli strzelać w kierunku naszej
wioski!
- Mają przynajmniej jeden karabin maszynowy - sprowadził go na ziemię
Carlos. - I pewnie każdy ma rewolwer oraz pistolet maszynowy.
- Czy wiemy ilu ich jest?
- Na pewno o jednego mniej niż przed pięcioma minutami - odparł,
spoglądając ciepło na Margaritę. - Dzięki naszemu strzelcowi wyborowemu.
Mężczyźni przyjrzeli się jej z aprobatą.
- Musimy zdemontować windę - oznajmił Carlos. - Przykro mi.
- Nie ma sprawy. - Alejandro machnął ręką. - Zbudujemy następną. Mamy już
praktykę, bo co jakiś czas spada.
- Jak to co jakiś czas spada? - Margarita nie wierzyła własnym uszom. -
Przecież wczoraj mówiłeś, że wozi cię w tę i z powrotem przynajmniej raz dziennie -
przypomniała.
- Bo tak jest. Wozi, póki nie spadnie, a potem przygotowujemy nową i znów
wozi.
- Tym razem sami pomożemy jej spaść - zadecydował Carlos. - Margarita i
Alejandro będą mnie osłaniać, kiedy pójdę przeciąć liny. Pozostali niech wyprowadzą
kobiety i dzieci do dżungli.
Na wszelki wypadek... Nie powiedział tego głośno, ale wszyscy dobrze
rozumieli, jak wielkie jest zagrożenie. Przecież mieli tylko jeden pistolet z
prawdziwego zdarzenia, nie licząc prehistorycznej strzelby Alejandra, zaś ich
przeciwnicy byli uzbrojeni po zęby w najnowocześniejszą broń. W bezpośrednim
starciu szanse tubylców były bliskie zeru.
Ze ściśniętym gardłem Margarita rozejrzała się dokoła. Jedyne drzewo w
okolicy, poza tym, na którym zaczepiona była lina, znajdowało się na środku wioski,
tak więc Carlos nie miał gdzie się schować na wypadek serii z karabinu, z czego
wynikał prosty wniosek, że jego życie zależało od ochrony, jaką mieli mu zapewnić
Alejandro i ona.
- Może wszyscy powinniśmy się wycofać do dżungli? - zaproponowała. -
Taktyczny odwrót jest w tym przypadku uzasadniony. Możemy ich atakować z
ukrycia, obmyślić wypady... - Urwała, gdyż po raz kolejny tego dnia poczuła na piersi
wibracje.
Czy SPEAR naprawdę sądził, że zagubiona w dżungli agentka nie ma nic
lepszego do roboty, jak tylko siedzieć i interpretować ich sygnały?! Margarita zaklęła
w duchu.
- Nasze domy to nie pałace, ale nikomu nie pozwolimy się z nich wyrzucić -
oświadczył dumnie Alejandro. - Jeśli trzeba, będziemy walczyć.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - uspokoił go Carlos, wyjmując
maczetę. - Wyprowadźcie kobiety i dzieci do dżungli. Domy odbudujecie, życia nie
przywrócicie. Rita ma rację, możemy działać tylko z ukrycia. Szybko, czas ucieka.
Parę chwil później, przytulona do pali, które podtrzymywały jeden z domów,
Margarita z bijącym sercem obserwowała, jak Carlos wprawnym ciosem maczetą
przecina konopną linę, po której przesuwała się winda. Zza drugiego domu czujnie
wyglądał Alejandro, w każdej chwili gotowy do oddania strzału.
Gdy lina wpadła do wody, z przeciwnej strony wąwozu wystrzelono serię z
karabinu maszynowego, więc Margarita błyskawicznie wycelowała i nacisnęła spust
beretty. Przez chwilę zdawało jej się, że w gęstwinie mignęła oszpecona bliznami
twarz, zaraz jednak napastnicy schronili się w zaroślach, skąd ponownie otworzyli
ogień. W odpowiedzi zahuczała archaiczna strzelba Alejandra, na moment ogłuszając
wszystkich, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Niezrażony tym Alejandro opróżnił cały
magazynek, po czym załadował strzelbę i dalej strzelał. Margarita gorączkowo
zastanawiała się, co będzie, kiedy skończy się amunicja, bowiem w magazynku
beretty pozostały tylko dwa naboje. Co będzie, jeśli nie uda im się zastrzelić
bandytów, a będą zmuszeni się wycofywać? Była tak skupiona na obmyślaniu planu
obrony, że Alejandro musiał kilka razy zawołać ją po imieniu, by zwróciła na niego
uwagę.
- Margarita! Margarita! Posłuchaj! Słyszysz?
Potrząsnęła głową, aby odblokować porażone hukiem strzelby uszy.
- Co takiego?
- Helikoptery.
Dopiero wtedy dosłyszała daleki odgłos wirujących śmigieł. Carlos, nieopodal
przyczajony w zagłębieniu, w tym samym momencie podniósł głowę, by przyjrzeć się
nadlatującym maszynom. Margarita nie miała możliwości ich dojrzeć, ponieważ
wciąż leżała pod podłogą domu, nie wiedziała więc, czy są to wojskowe śmigłowce,
czy też niosą na pokładzie kolejnych bandytów.
- Widzisz je? - zawołała do Carlosa, nie mogąc dłużej znieść niepewności.
- Tak!
Nie zdążyła dopytać się o szczegóły, gdy czubki drzew zaczęły się kołysać, a
ryk silników zagłuszył wszelkie inne odgłosy.
Rozpętało się piekło.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Pierwszy helikopter osiadł na pobliskim wzgórzu, drugi po chwili dołączył do
niego. Wyskoczyli z nich ubrani w bojowe mundury komandosi, którzy natychmiast
otworzyli ogień i gęste zarośla po drugiej stronie wąwozu błyskawicznie się prze-
rzedziły. Gałęzie, ogromne liście paproci, a także mniejsze drzewka po prostu
znikały. Nawet pień ogromnego mahoniowego drzewa, do którego przyczepiona była
lina windy, rozszczepił się na kilka mniejszych. Widać było gorączkowo
wycofujących się bandytów, kuśtykających, czołgających się, bądź pełzających.
- Wstrzymać ogień! - padła komenda.
Otarłszy rękawem błoto i pot z powiek, Margarita przyjrzała się komandosom,
których dowódca właśnie przebiegł obok niej, kierując się w stronę Carlosa. Chcąc
dołączyć do mężczyzn, wyszła spod drewnianej konstrukcji, lecz nagle
znieruchomiała, kątem oka spostrzegłszy jasny kształt poruszający się wśród krzaków
po drugiej stronie wąwozu. Jeden z bandytów wyskoczył z zarośli, przykląkł i
wycelował z karabinu. Simon! Rozpoznała go natychmiast, nie miała najmniejszych
wątpliwości. Z przerażeniem zauważyła, w którą stronę mierzył.
- Carlos! - krzyknęła ostrzegawczo.
Dowódca komandosów błyskawicznie rzucił się na niego i obaj upadli na
ziemię ułamek sekundy wcześniej, nim zabrzmiała seria. Simon zniknął w leśnej
gęstwinie.
- Druga drużyna do helikoptera! - zawołał ktoś za Margaritą. - Przerzut na
drugą stronę, bo nam uciekną.
Nie dbając o bezpieczeństwo, ruszyła biegiem w kierunku mężczyzn. Była tak
zatroskana o Carlosa, że nie zauważyła leżącego kamienia, toteż potknęła się i
wyłożyła jak długa.
- Nic ci się nie stało? - zaniepokoił się Carlos, który podbiegł, aby pomóc jej
się podnieść.
- Nie, tylko...
Zdumiona przypatrywała się stojącemu naprzeciw niej mężczyźnie ubranemu
jak komandos.
- Marcus! - zawołała, podnosząc się z kolan.
- We własnej osobie. - Z uśmiechem pochylił się, aby cmoknąć ją w prosto w
usta.
- Masz za to, że mnie tak przestraszyłaś, znikając bez śladu. Więcej dostaniesz
później, kiedy już wyłapiemy w dżungli tych twoich przyjaciół.
Zarumieniona i rozbawiona Margarita przedstawiła Marcusa Carlosowi,
którego wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego.
- Marcus, to jest Carlos. Carlos Caballero - sprecyzowała.
- Domyśliłem się. - Wyciągnął rękę. - Ostatnio dużo o tobie słyszałem,
komendancie.
- Naprawdę? Ciekawe, bo ja nigdy nie słyszałem o tobie - odparł lodowatym
tonem Carlos.
- Margarita i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi - powiedział Marcus, jakby to
wyjaśniało, dlaczego nagle pojawił w madrileńskiej dżungli.
Carlos podejrzliwie uniósł brwi. Zanim jednak Marcus zaczął opowiadać
zmyśloną historyjkę o jego znajomości z señoritą de las Fuentes, a na pewno miał ją
w zanadrzu, bo tak nakazywały zalecenia SPEAR, spojrzenie Margarity przyciągnęła
ciemnobrązowa plama na jego rękawie.
- Marcus, czy to krew? - zapytała z przestrachem.
- Pewnie tak - przyznał, zerkając na ramię. - To tylko muśnięcie - dodał
lekceważąco.
- Trafili cię? - Carlos zmarszczył czoło.
- Ta kula była przeznaczona dla ciebie, przyjacielu, ale pomyliła adres. -
Marcus roześmiał się.
Margarita miała właśnie uściślić, iż sądząc po wielkości krwawej plamy było
to coś więcej niż tylko muśnięcie, ale w tym samym momencie nad ich głowami
rozległ się huk wirujących śmigieł. Komandosi stłoczyli się, by wsiąść na pokład
samolotu, ale jeden z nich za chwilę odłączył się od grupy i szybkim krokiem ruszył
w dół wzgórza.
- Miło znów pana widzieć, komendancie - powitał Carlosa z szerokim,
serdecznym uśmiechem.
- Nawzajem, Miguel! - Poklepał po ramieniu swojego adiutanta. - Ilu naszych
żołnierzy jest z tobą?
- Wszyscy - odparł z dumą pułkownik.
- Świetnie! Wiedziałem, że wyciągniesz ich z tej matni.
- Bez pomocy pewnie by mi się to nie udało - przyznał skromnie Miguel,
podnosząc głos, aby zagłuszyć wzmagający się hałas wirujących śmigieł. - Część
bandytów trzymała nas w potrzasku, a reszta poszła waszym tropem. Już kończyła się
nam amunicja, gdy señor Waters przyszedł nam z pomocą.
- Wygląda na to, że mam wobec ciebie podwójny dług wdzięczności -
zauważył Carlos.
- Kiedy tylko razem złapiemy Simona, twój dług zostanie spłacony z nawiązką
- obiecał Marcus.
- Znajdę go, muszę z nim wyrównać rachunki. - Carlos szybkim spojrzeniem
obrzucił ramię Marcusa. - Miguel i ja zajmiemy się tym, a ty zatroszcz się o siebie.
Nawet najmniejsze zadrapanie może w dżungli doprowadzić do fatalnych skutków.
Nie było czasu na dłuższą rozmowę, ponieważ śmigłowiec był już gotów do
startu, toteż Carlos i Miguel szybko do niego podeszli i wskoczyli na pokład. Carlos
skinął głową w kierunku Marcusa, a następnie zawołał coś do Margarity, jednak ryk
silnika zagłuszył jego słowa.
- Zaczekajcie! - krzyknęła, biegnąc za nimi. - Lecę z wami!
- Marcus jest naprawdę ranny, choć nie przyznaje się do tego - powiedział
Carlos. - Dopilnuj, żeby obejrzał go lekarz. A w razie ataku na wioskę przejmiesz
dowództwo obrony. Jesteś tu potrzebna.
- Ale...
- Do zobaczenia w San Rico - przerwał jej stanowczo.
Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku minut Margarita znalazła się w męskich
ramionach. Pocałunek Carlosa był równie krótki jak Marcosa, ale za to wprost płonął
od szaleńczej namiętności. Rozbudziwszy w niej pragnienia, Carlos odwrócił się na
pięcie i wrócił na pokład helikoptera, który natychmiast zaczął się podnosić. Powoli
skierował się ku wąwozowi, aż w końcu zniknął za drzewami.
Margarita z ciężkim westchnieniem odwróciła się do Marcusa, który również
śledził spojrzeniem oddalający się helikopter. Na jego ustach zagościł ten sam
czarujący uśmiech, który znała z czasów treningu przetrwania, kiedy to dzielili się
zebraną z liści wodą, a także cienkim kocem, ukradzionym niczego
niepodejrzewającemu wrogowi.
- No, no! - mruknął. - Wygląda na to, że mam poważną konkurencję. Chyba
powinienem zacząć się martwić.
W rzeczywistości nigdy nie łączyło ich nic więcej niż przyjaźń, ale Margarita
nie zamierzała prostować jego słów.
- Teraz powinieneś przede wszystkim martwić się o swoje zdrowie - odparła. -
Przypominam, że dostałeś w ramię, a kiedy podczas kursu pierwszej pomocy
zabawialiśmy się w chorego i doktora, odgrażałeś się, że jeśli jeszcze raz zbliżę się do
ciebie z igłą, natychmiast rzucisz SPEAR.
- Pamiętam! - skrzywił się niby to żartobliwie, ale coś jednak musiało być na
rzeczy. - Często mi się śnisz, carina. Zwykle są to miłe sny, no wiesz... ale czasami
przeistaczasz się w bestię ze strzykawką w ręku. Istny horror.
Marcus wprawdzie żartował, ale była to zwykła fanfaronada. Gdy
przyciskając zranione ramię do tułowia, ruszył pod górę w kierunku drugiego
helikoptera, widać było, że jest bardzo osłabiony. Margarita zaniepokoiła się nie na
żarty. Objęła go wpół, aby było mu lżej iść.
- Jak nas znalazłeś? - spytała.
- Dzięki twojemu odbiornikowi.
Czyli słusznie podejrzewała, że częste wibracje medalionu miały szczególne
znaczenie. Okazało się, że gdy tylko Margarita przepadła bez wieści, zatrudnieni
przez SPEAR specjaliści od urządzeń naprowadzających pracowali dzień i noc, aby ją
odnaleźć.
- Dwa dni kombinowali, jak wzmocnić twój sygnał, abyśmy mogli go
namierzyć. Problem polegał na tym, że twój medalion jest odbiornikiem, który tylko
przy okazji emituje nikłe fale, i właśnie je musieliśmy wzmocnić na tyle, by...
- Rozumiem - rzuciła niecierpliwie.
- Kolejne dwa dni trwał montaż odpowiednio czułych anten w Madrileño.
Dostawałaś więc coraz potężniejsze sygnały, aż wreszcie zaczęliśmy odbierać twoje
fale. Dziwię się, że medalion się nie przegrzał i nie wypalił ci dziury na piersi.
- Też się zastanawiałam, czy do tego nie dojdzie. Wiedziałam, że coś
kombinujecie, ale dopiero teraz wiem, w czym rzecz. Drgania rzeczywiście były
coraz silniejsze. Dziś rano Carlos je wyczuł.
Marcus dyskretnie nie zapytał, w jakich okolicznościach do tego doszło.
- A więc już wie, że pracujesz dla SPEAR?
- Musiałam mu powiedzieć.
- Założyliśmy, że tak postąpisz, i nikt cię za to nie będzie winił. Wymagała
tego sytuacja. Oczywiście zebraliśmy informacje o Carlosie. Jest w porządku.
Wiemy, że to dobry i prawy człowiek.
- Tak - potwierdziła, zerkając na drugą stronę wąwozu, gdzie odleciał
helikopter.
- Czy ktoś jeszcze wie?
- Słucham? - Tak głęboko zamyśliła się nad tym, co może w tej chwili dziać
się z Carlosem, że nie dosłyszała pytania Marcusa.
- Czy ktoś jeszcze wie, że pracujesz dla SPEAR? - powtórzył, przypatrując się
jej z niepokojem.
- Tylko on. Zastrzegłam przy tym pełną dyskrecję, nawet przed prezydentem.
- Przystał na to? - zdumiał się Marcus.
- Nie miał innego wyjścia.
- To dobrze. W takim razie musisz poznać oficjalny powód, dla którego tu
jestem, bo mogą cię o to pytać. Oczywiście Carlos domyśla się, że pracujemy razem,
ale wymogłaś na nim milczenie, więc ma związane ręce. A dla innych jest bajeczka. -
Skłonił się nisko. - Pozwól, że się przedstawię. Marcus Waters, łowca nagród, do
usług szanownej pani. Od miesięcy poszukuję Simona na zlecenie pewnego
milionera, którego córka prawie zmarła po przedawkowaniu narkotyków
dostarczonych przez gang Simona. Udało mi się przekupić jednego z jego ludzi,
zdobyłem odpowiednie informacje i dlatego tu jestem.
- Całkiem nieźle - pochwaliła. Rzeczywiście Marcus pasował do wizerunku
człowieka, który za pieniądze podejmie się najbardziej niebezpiecznego zadania, a
opowieść o narkomance i szukającym zemsty ojcu była całkowicie wiarygodna. - No
cóż, ty idź w objęcia konowała, a ja lecę na drugi brzeg.
- Carlos wydał ci inny rozkaz.
- Ja, Carlos i rozkaz? Chyba oszalałeś!
- Uff - sapnął Marcus. - On tu dowodzi. Nie przeginaj, wasze prywatne układy
nic tu nie znaczą.
- Tak, masz rację - przyznała niechętnie.
Zaraz potem wystartował helikopter. Pilot zbliżył się do krawędzi wąwozu i
wypuścił drugą grupę komandosów oraz zabrał na pokład rannych. Margarita
bezskutecznie wypatrywała Carlosa i Miguela, nie dostrzegła także Simona. Była
wściekła, że nie może brać udziału w walce... i swym celnym okiem osłaniać
ukochanego.
Ranni zostali odtransportowani do wioski, gdzie zajął się nimi lekarz, który
przybył wraz z komandosami.
- Masz szczęście - oznajmił, zwracając się do Marcusa. - Kula poszarpała
mięsień, ale nie uszkodziła kości.
- Rzeczywiście - mruknął, krzywiąc się, gdy płyn dezynfekujący zalewał
otwartą ranę. - Prawdziwy szczęściarz ze mnie.
Pozostawiwszy go w dobrych rękach, Margarita poszła pożegnać się z
Conceptión, Alejandrem oraz innymi mieszkańcami wioski.
- Bardzo cię przepraszam, że zniszczyłam twój ślubny strój. Niestety, tyle się
działo...
- Ważne, że spełnił swoje zadanie. - Uśmiechnęła się ciepło. - Sądząc po
pożegnalnym pocałunku Carlosa, przyniósł szczęście także i tobie.
Być może... Wszystko rozegrało się tak szybko, że Margarita nie miała czasu
przemyśleć ostatnich wydarzeń. Pamiętała poszczególne sceny, ale nie umiała
wyciągnąć z nich wniosków. Pamiętała gniew Carlosa, gdy dowiedział się o Simonie
i o jej pracy w SPEAR. Nie zapomniała także chwili, gdy z jej oczu opadły łuski i z
całą jasnością zdała sobie sprawę ze swoich uczuć. Miała nadzieję, że uda jej się
wszystko uporządkować po powrocie do San Rico.
Z uśmiechem obiecała Conceptión, że gdy tylko wróci do domu, wyśle jej
nową sukienkę.
- Albo nie, lepiej będzie, jak ty i Alejandro odwiedzicie mnie w San Rico i
sama wybierzesz coś, co ci się będzie podobało - zaproponowała. - Wyślę po was
helikopter.
Byłaby bardzo szczęśliwa, mogąc chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za
gościnność i serdeczność. Mając wciąż w pamięci swój karkołomny zjazd windą,
postanowiła także zafundować mieszkańcom wioski materiały potrzebne do
zbudowania porządnego mostu przez wąwóz. Złożywszy takie przyrzeczenie, dodała:
- Porozmawiam też z moim stryjem o wycięciu drogi przez dżunglę, żebyście
mogli dowieźć mleko na targ, zanim skiśnie.
Odpowiedział jej entuzjastyczny pomruk.
- A kim jest twój stryj? - spytał zaintrygowany Alejandro.
- Prezydentem Madrileño.
- Do licha, że też się nie domyśliłem! - wykrzyknął zaskoczony. - Wprawdzie
się przedstawiłaś, ale... Nie przypuszczałem... Tylu ludzi nosi nazwisko de las
Fuentes.
- Faktycznie, to bardzo popularne nazwisko - przyznała. - Któryś z moich
przodków musiał być wyjątkowo płodny - zażartowała.
Hałas silników przygotowującego się do startu helikoptera zmusił ją do
szybkiego pożegnania.
Kilka minut później byli już w powietrzu. Podczas gdy Marcus zajął się
przesłuchiwaniem jednego z lżej rannych ludzi Simona, Margarita nałożyła
słuchawki, aby przysłuchiwać się rozmowie pilota z załogą helikoptera, w którym
odleciał Carlos z oddziałem komandosów. Serce na moment zamarło jej w piersi, gdy
pilot helikoptera biorącego udział w akcji zbrojnej zakomunikował, że wypatrzyli
jakiś ślad w dżungli, więc grupa pościgowa, dowodzona przez Carlosa, zostanie
spuszczona na ziemię, aby podążyć tym tropem. Śmigłowiec miał pozostać w
powietrzu i kontynuować poszukiwania.
Obława nadal trwała, gdy Margarita wylądowała na lotnisku w San Rico.
Ponieważ pilot przekazał przez radio, że ma na pokładzie rannych oraz señoritę de las
Fuentes, nikogo nie zdziwił widok karetek oraz limuzyn zaparkowanych wzdłuż pasa
startowego. Margarita z ociąganiem oddała pilotowi słuchawki. Zaczekała, aż ranni
zostaną wyniesieni z samolotu, po czym wyszła na płytę lotniska i natychmiast
została otoczona przez tłum krewnych i kuzynów. Po radosnym i nieco łzawym
przywitaniu z matką, ojcem, braćmi oraz bratowymi, padło nieuniknione żądanie, by
wyjaśniła, co do diabła robiła w więzieniu i dlaczego zaofiarowała się jako
zakładniczka w zastępstwie strażnika.
- Tato, proszę, później. Najpierw muszę zabrać Marcusa do szpitala. Potem
odpowiem ci na wszystkie pytania - wymigała się.
- Marcusa?
Cała rodzina jak jeden mąż odwróciła się ku brudnemu, zakrwawionemu
agentowi. Jej ojciec przyjrzał mu się szczególnie uważnie.
- To pan jest tym amerykańskim łowcą nagród? - upewnił się. - Tym, który
założył podsłuch jednemu z bandytów, a potem go przekupił?
- Tak, to ja - odparł Marcus bez mrugnięcia okiem.
Maria de las Fuentes, wciąż piękna i smukła, mimo że wydała na świat piątkę
dzieci, wyminęła męża, aby podziękować Marcusowi za jego odwagę.
- Musi pan zamieszkać razem z nami, póki nie dojdzie pan do zdrowia -
zdecydowała, po czym ucałowała go w policzek.
- Cóż...
- Zdecydowaliśmy, że Marcus zatrzyma się u mnie, aż będzie gotowy, by
ponownie wyruszyć na poszukiwania - wpadła mu w słowo Margarita. - W ten sposób
będziemy mogli spokojnie porozmawiać, a ja zdam mu relację z tego, czego się
dowiedziałam w ciągu ostatnich dni o tym bandycie.
Była to szczera prawda, ponieważ teraz było najważniejsze, aby jak
najszybciej przekazała wszystkie informacje dotyczące jej spotkania z Simonem.
Matka zmarszczyła lekko brwi, po czym znacząco rozejrzała się po twarzach
mężczyzn stojących w pobliży helikoptera.
- A gdzie jest Carlos? - zapytała niby od niechcenia.
- Został w dżungli.
Osiem godzin później Carlos wciąż nie powrócił, zaś mieszkanie Margarity
zamieniło się w coś, co stanowiło połączenie szpitala i centrum dowodzenia. Jeden z
techników pracujących dla SPEAR zainstalował supernowoczesny komputer, który
dzięki bezpośredniemu połączeniu z tajną siecią wojskową, pozwalał na stałe
śledzenie grupy pościgowej. Poza tym zamontowane w komputerze głośniki
umożliwiały podsłuchiwanie każdej rozmowy pilotów śmigłowca z bazą.
Czekając na wieści z dżungli, Margarita zdała dokładne sprawozdanie ze
wszystkiego, co się działo w ciągu ostatnich kilku dni. Marcus porządnie ją
przemaglował, zadając setki szczegółowych pytań, dzięki czemu dotarli do
najdrobniejszych szczegółów. Marcus, by pracować na najwyższych obrotach,
zlekceważył zalecenia lekarza i odstawił środki przeciwbólowe, które wprawdzie
przynoszą ulgę, ale spowalniają reakcje i myślenie. Zresztą był tak podekscytowany,
że zdawał się nie odczuwać bólu. Błyskawicznie kojarzył informacje podane przez
Margaritę z tymi, które wyciągnął od bandytów przesłuchiwanych w drodze do San
Rico. Gdy po kilku godzinach morderczej pracy otrzymali sygnał od Jonasza,
przedstawili szczegółową relację z tego, co dotychczas ustalili. Szef zdawał się być
bardzo zadowolony z dotychczasowego przebiegu akcji, ponieważ wszystko
wskazywało na to, że udało im się rozbić największy kartel narkotykowy w całej
Ameryce Łacińskiej. Ponieważ Margarita i Marcus zidentyfikowali prawie
wszystkich hurtowników, było pewne, że ten haniebny proceder zostanie poważnie
ukrócony.
Jonasza bardzo zainteresowała też informacja, że Simon z demonstracyjną
dumą obnosił swoje blizny.
- Zaraz poproszę, żeby dodano tę informację do jego profilu psychologicznego
- obiecał. - Może dzięki temu wreszcie ustalimy motywy, jakimi się kieruje?
Przypomniawszy sobie złowrogi ogień, jaki płonął w spojrzeniu Simona,
Margarita zacisnęła kciuki za psychologów, którzy mieli zanalizować osobowość
bandyty.
- Może zdradził ci cokolwiek na temat swoich dalszych planów? - zapytał
Jonasz.
- To desperat. Wprawdzie zarabia krocie na narkotykach, ale nie to jest dla
niego najważniejsze. Jest w nim jakiś diabelski ogień, chodzi pewnie o zemstę.
Wyznał mi, że wszelkimi sposobami dąży do spotkania z tobą.
- Świetnie się spisałaś. Więcej nie mogłaś zdziałać. A na spotkanie z Simonem
dobrze się przygotuję.
Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Jonasz był najbardziej
odpowiedzialną osobą, jaką znała. Kiedy przed laty zdecydował się całkowicie odciąć
od swego dotychczasowego życia, aby przyjąć funkcję dyrektora SPEAR, doskonale
wiedział, że jako szef tajnej organizacji wywiadowczej będzie musiał poświęcić jej
każdą minutę. Jonasz nigdy nikogo nie zawiódł, nie zlekceważył istotnej wiadomości,
nie wystawił bez potrzeby na niebezpieczeństwo żadnego agenta. Dlatego pochwała
w ustach takiego człowieka miała szczególne znaczenie, a także łagodziła wstyd, jaki
Margarita odczuwała za każdym razem, kiedy przypominała sobie, że dała się
uprowadzić Simonowi.
- Jakie są, twoim zdaniem, szanse, że Caballero znajdzie Simona? - zapytał
Jonasz.
Zawahała się.
- Szczerze mówiąc, małe - przyznała w końcu. - Przekonałam się na własnej
skórze, jak łatwo zagubić się w dżungli. Były chwile, kiedy wydawało mi się, że
nigdy się stamtąd nie wydostaniemy. Więc jak w takich warunkach skutecznie kogoś
wytropić?
A wszyscy troje wiedzieli, że Simon jest mistrzem ucieczki i kamuflażu.
Przecież SPEAR, mając do dyspozycji najnowszą technikę i najlepszych specjalistów,
przez kilka miesięcy nie potrafił go namierzyć.
- Ale Carlos jest jedyną osobą, która może go złapać - dodała z dumą w głosie.
Chwilę później Jonasz zakończył rozmowę. Margarita poczuła na sobie
uważne spojrzenie Marcusa.
- Nigdy się nie zakładam, ale teraz postawię wszystkie pieniądze, że ty i
Carlos wprawdzie zagubiliście się w dżungli, ale odnaleźliście... no, zbliżyliście się
do siebie.
- To prawda - przyznała. - Nawet bardzo. Dzika przyroda, brak wścibskich
oczu, nastrój chwili... To robi swoje.
- Dzika przyroda, nastrój chwili... A więc jest jakieś ale?
- Nie.
- Nie umiesz kłamać. - Roześmiał się. - To ja, Marcus, pamiętasz? Nie
zamydlisz mi oczu, carina. Powiedz, co cię dręczy? - Mógł być tylko jej
przyjacielem, a skryte marzenia i gorycz serca już dawno ukrył bardzo głęboko w
duszy.
Margarita milczała, uznała bowiem, że to, co czuje do Carlosa, jest tylko i
wyłącznie jej sprawą. Żeby tylko jeszcze wiedziała, co do niego czuje...
Przygryzając dolną wargę, utkwiła spojrzenie w przeszklonych drzwiach,
które prowadziły na maleńki balkon. Za oknem rozciągał się zapierający dech w
piersiach widok na zatokę oświetloną czerwonymi promieniami zachodzącego słońca.
Jednak Margarita myślami przebywała w ciemnej, wilgotnej dżungli, wśród gęstych
zarośli i wielkich jak drzewa paproci.
Czy po powrocie do San Rico Carlos ponownie przemieni się w mężczyznę,
którego znała przed tą wyprawą? Czy znów stanie się pewnym siebie politykiem,
który z zarozumiałą dumą wygłasza konserwatywne opinie o instytucji małżeństwa?
Czy mimo tej zmiany wciąż będzie go tak mocno kochać?
Następnego wieczoru miała poznać odpowiedź na przynajmniej jedno z
nurtujących ją pytań...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Marcus Waters, ogromnie sfrustrowany dwudziestoczterogodzinnym brakiem
jakichkolwiek informacji na temat wyniku pościgu za Simonem, właśnie
przygotowywał sobie kolejną filiżankę kawy w kuchni Margarity, gdy od drzwi wej-
ściowych doleciał go dziwny stukot. Natychmiast się sprężył. Mógł to być bezdomny
pies, zabłąkany przechodzień i jeszcze tysiące innych rzeczy. Ale mógł to być
również ogarnięty żądzą mordu Simon, który jakimś cudem wydostał się z dżungli i
pojawił się tutaj. Marcusowi wciąż zaciskały się pięści na wspomnienie beznamiętnej
relacji Margarity o dobie spędzonej w towarzystwie tego bydlaka. Opowiedziała mu o
wszystkim: skąd się wzięły głębokie rany na nadgarstkach, o brutalnym uderzeniu w
twarz, a nawet o zapowiedzi, że będzie musiała długo i namiętnie błagać choćby o
kroplę wody. Marcus obiecał sobie, że kiedy wreszcie dopadnie Simona, postara się,
by to on długo błagał o zmiłowanie.
I oto być może zwierzyna sama szła w sidła...
Z nadzieją, że to Simon czai się za drzwiami, Marcus wyjął z cholewki
pistolet i na palcach przeszedł do przedpokoju. Gdy znów rozległ się ów dziwny
stukot, przywarł plecami do drzwi wejściowych. Postanowił wykorzystać atut
zaskoczenia. Simon zjawił się tu, by zaatakować samotną kobietę, spotka go jednak
przykra niespodzianka.
Marcus gwałtownie otworzył drzwi i wycelował pistolet marki Smith &
Wesson w postać, która stała na korytarzu. Bezwzględne spojrzenia czarnych i
niebieskich oczu spotkały się. Przez dłuższą chwilę mężczyźni stali w bezruchu.
- A niech cię, Caballero! - zawołał wreszcie Marcus. - Jeśli nie chcesz zginąć,
nie powinieneś pojawiać się bez zapowiedzi.
- Ciekawe, nawet nie widziałem, że powinienem się zapowiadać - odparł
zniecierpliwionym tonem Carlos. - Zwłaszcza tobie, Waters, i zwłaszcza w tym
domu. - Zajrzał do pokoju dziennego. - Zabawiasz się w anioła stróża?
- Tak - potwierdził Marcus, dumnie podnosząc głowę. - Postanowiłem, że póki
nie dasz znaku życia, nie spuszczę Margarity z oka.
Groźne spojrzenie Carlosa nieco złagodniało.
- To dobrze - pochwalił. - Właśnie tego spodziewałem się po tobie.
Dźwigając wielki plecak na jednym ramieniu, a na drugim ciężki nowoczesny
karabin, Carlos wkroczył do salonu. Bagaż wyglądał tak nieporęcznie, że Marcus
wreszcie się domyślił, skąd pochodził ów stukot, który go tak zaalarmował. Za-
trzasnąwszy drzwi, podążył śladem Carlosa.
- Co z Simonem? - zapytał.
Carlos w milczeniu potrząsnął przecząco głową.
- A niech to! - wyrwało się Marcusowi.
- Jeśli chcesz wiedzieć, mnie to też nie cieszy - warknął Carlos, mierząc go
lodowatym spojrzeniem.
- Przepraszam, nie bierz tego za krytykę. Po prostu cała ta sytuacja jest
cholernie frustrująca, bo SPEAR od paru miesięcy bezskutecznie próbuje go
namierzyć. Mimo że korzystamy z najbardziej nowoczesnych technik, wciąż bawi się
z nami w kotka i myszkę. Nie mamy pojęcia, gdzie nauczył się sztuki przetrwania, ale
opanował ją do perfekcji. Pracują nad nim najlepsi agenci i specjaliści, dla nas to
priorytetowa sprawa, ale wciąż pudło za pudłem.
Carlos zdjął karabin i oparł go o pokrytą kolorową, kwiecistą tkaniną sofę.
Chwilę później to samo zrobił z plecakiem.
- Wczoraj wieczorem byłem pewny, że go złapiemy - przyznał, a w jego głosie
pobrzmiewały furia i zniechęcenie. - Szliśmy jego śladem w dół głębokiego wąwozu.
Zmrok zastał nas na wąskiej, stromej ścieżce, więc musieliśmy przesuwać się powoli,
centymetr po centymetrze, plecami szorując po skale.
Marcus musiał przyznać, że nie było to łatwe zadanie, nawet przy użyciu
noktowizora.
- Niestety kiedy dotarliśmy na dół, ślady się urwały - kontynuował opowieść
Carlos. - Podejrzewam, że wszedł do rzeki i dalej posuwał się z jej nurtem, żeby nie
można go było wytropić. Próbowaliśmy odnaleźć go z powietrza, ale roślinność była
zbyt gęsta, żeby wyśledzić ukrywającego się człowieka, który wie, jak zatrzeć
wszelki ślad. Do tego w tej cholernej dżungli zanikała łączność radiowa, więc
helikopter sobie, a my sobie... Fatalnie to wszystko się ułożyło. Mieć drania na
wyciągnięcie ręki i pozwolić mu się wymknąć... A przecież, do diabła, nie popełniliś-
my żadnego błędu!
- Traciliście łączność? To dlatego nie mogliśmy się z tobą skontaktować.
Martwiliśmy się o was. Margarita mówiła, że w dżungli łatwo stracić orientację i
kompletnie się zagubić.
- Skoro już mówimy o Margaricie... - Przerwał, uważnie przysłuchując się
dźwiękom, które dobiegały z łazienki. - Skoro właśnie o niej mówimy... Od jak
dawna jesteś w niej zakochany?
Marcus był przygotowany na różne pytania, nawet na wymówki, ale czegoś
takiego absolutnie się nie spodziewał. Uśmiechnął się z zażenowaniem. Pomyśleć, że
był przekonany, iż nic a nic po nim nie widać! Wprawdzie Margarita wciąż zdawała
się niczego nie domyślać, lecz Caballero przejrzał go na wylot w ciągu zaledwie kilku
minut. Oczywiście nie miał zamiaru zaprzeczać, bo na nic by się to nie zdało. Nie z
tym bystrzakiem Carlosem.
- Byłem zgubiony już w pierwszej chwili, gdy tylko spojrzałem w jej
niebieskie, podszyte granatem oczy - wyznał. - A gdy w szkole przetrwania
fantastycznie radziła sobie ze wszystkim, a nawet - tu lekko się uśmiechnął - bez
mrugnięcia okiem zjadła żuka, którego jej podsunąłem. Zaimponowała mi jak żadna
inna kobieta. Poznaliśmy się właśnie na tym treningu przetrwania. Niektóre zadania
wykonywaliśmy razem jako partnerzy. A potem w tym samym czasie zostaliśmy
przyjęci do organizacji.
- No tak, gdybyście znali się tylko prywatnie, dużo wcześniej dowiedziałbym
się o twoim istnieniu.
Świadomość, że Margarita dzieliła się z Carlosem wszystkim poza swą
działalnością w SPEAR, była dla Marcusa niezwykle bolesna, tym bardziej, że do
wczoraj nie miał pojęcia o jego istnieniu. To znaczy znał jego nazwisko i funkcję, ale
nic poza tym...
- A ty od jak dawna o niej myślisz?
- Dużo dłużej niż ona o mnie - przyznał z krzywym uśmiechem Carlos. -
Długo znosiłem okrutne upokorzenia, zmieniło się to dopiero przed paroma dniami -
dodał, rujnując ostatnie nadzieje, jakie Marcus wbrew rozsądkowi jeszcze żywił.
Nie miał ochoty tego słuchać, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że nadeszła
ostateczna pora, by pozbyć się resztek złudzeń. Przecież Margarita zawsze widziała w
nim tylko przyjaciela. Oczywiście nie zamierzał przyznawać się do porażki, nie przed
tym dumnym i przekonanym o swojej wartości Madrileńczykiem. Nie miał też
zamiaru ułatwiać mu zadania, podpowiadając, iż Margarita zaczęła mieć co do niego
wątpliwości. Niech sobie radzi sam.
Splótłszy ręce na piersi, przyglądał się Carlosowi w oczekiwaniu na dalszy
ciąg wojny psychologicznej, jaka się między nimi toczyła. Caballero tymczasem
przeszedł do kuchni, gdzie poczęstował się kawą.
- Nie myśl, że zapomniałem o długu, jaki mam wobec ciebie - odezwał się,
mierząc wzrokiem Marcusa.
- Nie masz wobec mnie żadnego długu.
- W samą porę dotarłeś do moich ludzi, by uratować ich od pewnej śmierci.
Bez ciebie ci bandyci rozstrzelaliby ich jak kaczki... Potem zasłoniłeś mnie i przyjąłeś
na siebie kulę Simona, której adresatem byłem ja. Mam wobec ciebie dług -
powtórzył, popijając kawę. - Tylko nie miej złudzeń, jego spłata z całą pewnością nie
będzie miała nic wspólnego z Margaritą.
Nieświadoma samczej wojny, która toczyła się w jej salonie, Margarita
rozkoszowała się ciepłą wodą, która łagodnie opływała jej ciało. Niestety wciąż
bolała ją głowa, a mięśnie ramion nadal były sztywne. Zmęczenie i napięcie dawały
wyraźnie znać o sobie. Od czasu, gdy obydwoje z Marcusem powrócili do
cywilizacji, spała co najwyżej godzinę. Przygotowanie sprawozdania z akcji w
dżungli zajęło im całe popołudnie, zaś wieczór, noc i cały kończący się dzień
upłynęły im na gorączkowym śledzeniu komunikatów radiowych dotyczących
Carlosa i jego ludzi. Ostatnia wiadomość, jaką otrzymali krótko przed północą, była
szczególnie niepokojąca, gdyż okazało się, że oddział po ciemku przemieszczał się
wąską stromą ścieżką, która prowadziła na dno wąwozu.
A co jeśli okaże się, że Simon wykorzystał dogodne położenie i wystrzelał ich
jak kaczki? Lub też wpadli w zasadzkę? Margarita długo trzymała nerwy na wodzy,
teraz jednak ogarnęła ją panika. Powinna była iść z nimi. Powinna była nalegać.
Powinna...
Jakaś dłoń przesunęła szklane drzwi, prowadzące pod prysznic. Mimo że
woda zalewała jej oczy, Margarita nie miała najmniejszych wątpliwości, kto właśnie
wchodził do brodzika.
- Carlos! - zawołała radośnie, po czym rzuciła mu się na szyję, obsypując jego
twarz pocałunkami.
Nie zważała na to, iż dwudniowy zarost drażnił jej skórę. Była szczęśliwa, że
wreszcie się odnalazł cały i zdrowy.
- Nie znalazłeś go? - zapytała, gdy już nieco nacieszyła się jego widokiem.
- Niestety. Zgubiliśmy trop na dnie wąwozu. Przykro mi...
- To nic - zapewniła, głaszcząc go po mokrych włosach. - Simon od miesięcy
wodzi SPEAR za nos.
- Waters też tak twierdzi.
- Waters? - powtórzyła, nie mogąc skojarzyć osoby z nazwiskiem. - Ach,
Marcus...
Zupełnie zapomniała, że Marcus wciąż przebywa w jej mieszkaniu.
Gorączkowo zastanawiała się, jak wyjaśnić jego obecność Carlosowi, aby nie
wyglądało to tak, jakby się tłumaczyła.
- Lekarze chcieli zatrzymać go w szpitalu na obserwacji - zaczęła ostrożnie. -
Musieliśmy jednak natychmiast wziąć się do pracy, dlatego zaproponowałam mu,
żeby się u mnie zatrzymał.
- Bardzo dobry pomysł - pochwalił Carlos, czym zupełnie zbił ją z tropu.
Spodziewała się chłodu, wymówek, a tymczasem Carlos przygarnął ją do
siebie i zaczął wodzić wargami po jej szyi.
- Doszliśmy z Marcusem do wniosku, że będzie mu dużo wygodniej u mnie -
oznajmił, nie przestając jej pieścić.
- Jak to? - Chciała się odsunąć, ale nie pozwolił jej na to. Jego dłonie
powędrowały w dół, wzdłuż jej pleców, aby wreszcie zatrzymać się na pośladkach.
- Dałem mu klucze - poinformował beztrosko.
- Ale...
- Już się spakował i wyszedł.
Nie zdążyła się nawet dobrze zastanowić nad tą nagłą zmianą, gdy Carlos
przytulił ją mocno, no i zapomniała o całym bożym świecie, o bólu głowy,
zmęczeniu, Marcusie... W tej chwili liczył się dla niej tylko Carlos, jego pocałunki i
pieszczoty, a także miłość, którą starała się okazać mu każdym gestem.
- Tęskniłam... - szepnęła, na co odpowiedział jej długim, namiętnym
pocałunkiem.
Dywan pewnie będzie sechł przez kilka dni, pomyślała z rozbawieniem kilka
godzin później, leżąc w miękkiej pościeli w ramionach Carlosa. Było jej tak dobrze,
że drżała na myśl o powrocie do rzeczywistości, którą porzucili gdzieś w drodze
między łazienką a sypialnią.
- Rito... - wymruczał Carlos, odgarniając kosmyk włosów z jej policzka.
- Hmm...?
- Kiedy zeszłej nocy szliśmy tą ścieżką na dno wąwozu...
Otworzyła oczy, aby przyjrzeć się jego muskularnym ramionom, przystojnej
twarzy, porośniętej lekkim zarostem, lśniącym miękkim włosom... Gdyby miała
jeszcze choć trochę siły, podniosłaby rękę, aby pogłaskać go po głowie, ale musiała
ograniczyć się tylko do ciepłego uśmiechu.
- Tak?
- Myślałem tylko o tym, że muszę dopaść Simona, żeby już nigdy cię nie
skrzywdził.
Była mu za to bardzo wdzięczna, choć wolałaby sama pojmać tego bandziora.
- Oddałbym życie, żebyś tylko była bezpieczna.
- Carlos... - zaczęła z głębokim wzruszeniem.
- Poczekaj - przerwał jej. - Pozwól mi mówić. To, co chcę teraz powiedzieć,
układałem sobie przez całą drogę do San Rico. Kocham cię, Rito.
- Ja... też cię kocham - wyszeptała.
- Chcę dzielić z tobą życie. Chcę być twoim mężem, kochankiem,
przyjacielem, kimkolwiek, byle tylko być przy tobie.
- A co z moją pracą dla SPEAR? - zapytała. - Co z fotelem senatora, o którym
stryj marzy dla ciebie? Nie jestem pewna, czy będę w stanie poświęcić wszystko, co
jest mi drogie, aby stać się potulną żoną polityka.
- Jak ci już mówiłem, lubię moją pracę w Ministerstwie Obrony i nie
zamierzam kandydować na senatora - przypomniał. - A co do twojej działalności w
SPEAR... - Zamyślił się, utkwiwszy spojrzenie w znienawidzonym medalionie.
Ciarki przeszły go na myśl, że wystarczył jeden sygnał, by Margarita
pospiesznie opuściła jego ramiona i ruszyła na następną, śmiertelnie groźną akcję.
Jednakże w ciągu ostatnich dni udowodniła, że potrafi znaleźć wyjście z każdej,
nawet pozornie beznadziejnej sytuacji.
- No cóż, w dżungli poznałem cię z zupełnie innej strony, Margarito, i muszę
powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem. Podziwiam cię, jesteś niesamowita.
Margarita była zbyt inteligentna, by nie domyślić się, że swoimi dążeniami i
oczekiwaniami postawiła go przed nie lada dylematem.
- Podziwiasz mnie, a jednocześnie nie potrafisz się pogodzić z moją pracą w
SPEAR.
- Nie będę ukrywał, że ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę, na co się
narażasz - przyznał. - I niespecjalnie mi się podoba, że ty i Waters możecie nagle
gdzieś przepaść na kilka tygodni podczas następnej tajnej akcji.
- Pomiędzy Marcusem i mną nic nie ma - zapewniła szybko. - Jesteśmy tylko
przyjaciółmi.
Carlos dyskretnie przemilczał ten problem. Wprawdzie nie miał zamiaru
dopuścić, by Marcus stanął między nimi, zarazem jednak nie chciał sprawić mu
przykrości, ujawniając jego uczucia, które starał się za wszelką cenę ukryć.
- Myślę, że będę w stanie jakoś pogodzić się z tym, co robisz dla SPEAR. Nie
podoba mi się to, ale mogę z tym żyć.
- Do tej pory Jonasz trzymał mnie za biurkiem. Wiesz, analiza informacji,
konstruowanie hipotez, planowanie akcji i ich koordynacja... - odparła w zamyśleniu.
- Teraz pierwszy raz wzięłam udział w operacji w terenie. Zawsze o tym marzyłam,
ale...
Widać było, jak bardzo starała się znaleźć jakiś kompromis, pogodzić ich tak
bardzo sprzeczne dążenia. Dlatego też Carlos zwalczył w sobie chęć przekonania jej
do pracy w centrali. Nie zamierzał niczego narzucać Margaricie. Jak na
konserwatystę i męskiego szowinistę, było to postępowanie naprawdę niezwykłe. No
cóż, generał Caballero nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się zmienił podczas
ostatnich kilku dni...
- Jakoś to zorganizujemy - obiecał z przekonaniem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Jakoś sobie to zorganizujecie z Carlosem.
Margarita westchnęła, bowiem optymizm matki wprost nie znał granic. Dolała
sobie kolejną porcję mrożonej kawy, dodając nieprzyzwoitą ilość likieru. Oparłszy się
o poręcz krzesła, wystawiła twarz w kierunku słońca, które wlewało się do pełnego
kwiatów patio domu jej rodziców.
Maria de la Fuentes przez cały ostatni tydzień snuła różne plany dotyczące
przyszłości córki. Zresztą nie tylko ona zajmowała się tym fascynującym tematem,
ale również ojciec Margarity, jej bracia, wujowie, kuzyni i wtajemniczeni znajomi.
Wszyscy uznali bowiem fakt, że Carlos przeniósł się do apartamentu Margarity, za
sygnał, aby rozejrzeć się za prezentami ślubnymi. Wszyscy oprócz Anny, która ponad
stołem piorunowała wzrokiem Margaritę.
- Czy zamierzasz zaprzepaścić jego szanse na fotel senatora, nie kryjąc się z
tym, że razem mieszkacie? - rzuciła kąśliwie kuzynka. - To nie są Stany, ale
Madrileño.
- Anno!
Reprymenda ciotki jeszcze bardziej rozjuszyła Annę.
- A co, może nie mam racji? Margarita go nie docenia. Nigdy go nie
doceniała. Ja o wiele bardziej nadaję się na jego żonę.
- Poza jednym drobiazgiem: on ciebie nie chce - skwitowała Margarita.
Twarz Anny zapłonęła.
- Zmuszę go, żeby mnie zechciał!
- Nie radzę - wycedziła Margarita.
Anna poczerwieniała jeszcze bardziej i poderwała się z krzesła.
- I tak go nie będziesz miała! Nie dopuszczę do tego! Nieważne, czy go
kochasz i czy chcesz z nim być, czy też nie.
To zabolało. No cóż, Anna zawsze wiedziała, jak dokuczyć bliźnim. Margarita
nic nie powiedziała, gdy kuzynka pospiesznie je opuściła.
- Nie pozwól jej się wtrącać w wasze sprawy - poradziła ze spokojem Maria. -
Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nawet tu, w Madrileño, nikt nie będzie utrącał
kandydatury Carlosa tylko dlatego, że zamieszkaliście razem. Chociaż na pewno
lepiej by wyglądało, gdybyście się pobrali, zanim kampania rozpocznie się na dobre.
- Och, z całą pewnością.
Niezrażona zgryźliwym tonem Margarity, Maria zmieniła temat.
- Kiedy ten łowca posagów, który się wokół ciebie kręci, wreszcie wróci do
Stanów?
- On wcale nie jest łowcą posagów.
Niewinny wyraz twarzy matki ani na chwilę nie zmylił Margarity. Maria nie
potrafiła pogodzić się z tym, że jej córka spędzała z Marcusem wiele godzin,
pomagając mu w ujęciu zbiega. Jak do tej pory, mimo ogromnych wysiłków, nie
przyniosło to żadnego efektu. Marcus i Carlos stworzyli zespół koordynujący
poszukiwania. Margarita także włączyła się do tych prac, wziąwszy w ministerstwie
urlop. Była tak zajęta, że z trudem znajdowała chwile na złapanie oddechu. Niestety
większość śladów prowadziła donikąd. Mogła winić za to tylko i wyłącznie siebie.
Jak kraj długi i szeroki, rozeszła się wieść, że obiecała drogę i mostek pewnej
zagubionej w dżungli wiosce. Telewizja przygotowała o tym program, w którym
wspomniano również o dramatycznych wydarzeniach związanych z handlarzami
narkotyków i dołączono portret pamięciowy Simona. Teraz każdy lokalny przywódca
w całym Madrileño próbował to wykorzystać, by również zdobyć jakąś inwestycyjną
dotację dla swojej wioski. Napłynęły dziesiątki raportów o oszpeconym norte
americano, obracającym się wśród handlarzy narkotyków. Niestety, wszystko to były
fałszywe tropy.
- A do Stanów Marcus prawdopodobnie wróci już wkrótce - odpowiedziała na
pytanie matki. - Chyba że odkryjemy coś w tej rybackiej wiosce, do której wybieramy
się dzisiaj po południu.
- Czy Carlos nie sprzeciwia się temu, że spędzasz z tym mężczyzną tyle
czasu? - zdumiała się Maria.
- Nie.
Postawa Carlosa była naprawdę zaskakująca. Niczego nie narzucał
Margaricie, z góry akceptował jej działania, był łagodny i wyrozumiały.
Początkowo sądziła, że wynikało to z obietnicy, iż nie będzie ingerował w jej
pracę dla SPEAR, potem jednak nabrała pewnych podejrzeń. Podejrzewała, że Carlos
i Marcus, by zapewnić jej bezpieczeństwo, za jej plecami uzgodnili, by nigdy nie
pozostawała sama. Było bardzo możliwe, że psychopatyczny Simon nienawidził
Margarity i pragnął się na niej zemścić za to, że umknęła z jego rąk. Chore umysły
często reagują w ten sposób. Tak więc nagły desperacki atak na nią był bardzo praw-
dopodobny. Wprawdzie uważała, że potrafi się obronić przed każdym
niebezpieczeństwem, ale mężczyźni jakoś nie podzielali tego poglądu.
W ciągu dnia pracowała więc w centrum dowodzenia, które z Marcusem
urządzili w gabinecie Carlosa, lub z obstawą wyruszała w teren, by zbadać ślady, zaś
w nocy... Nie ośmieliła się myśleć o nocach spędzonych w ramionach Carlosa w
obecności matki, bowiem Maria natychmiast spostrzegłaby dziwny, pozornie niczym
nieuzasadniony rumieniec na twarzy córki.
- Carlos to dobry człowiek - powiedziała cicho pani de la Fuentes. -
Cieszyłabym się, gdybym go zobaczyła w senacie i byłabym dumna, mając takiego
zięcia.
Margarita postanowiła skomentować tylko pierwszą część wypowiedzi matki.
- Myślę, że nie będzie ubiegał się o to miejsce w senacie. Powiedział mi, że
praca w Ministerstwie Obrony całkowicie mu odpowiada.
- Twój stryj ma ciągle nadzieję, że Carlos jednak zdecyduje się kandydować.
Potrzebuje kogoś mądrego, silnego i zaufanego.
- I należącego do rodziny.
- To też.
Przez jakiś czas w milczeniu obserwowały kolibra, który zastygł w locie i
spijał nektar z kwiatów hibiskusa, pnącego się po ścianach patio. Malutki ptaszek
wisiał w powietrzu, mieniąc się zielenią na tle pomarańczowoczerwonych płatków.
Zafascynowana precyzją i aerodynamiką tego lotu, Margarita sięgnęła po kawę.
- Wiesz co? - powiedziała nagle Maria. - Jeśli Carlos nie będzie się ubiegał o
senatorski fotel, może ty powinnaś?
Margarita zakrztusiła się kawą. Łapiąc oddech, próbowała zorientować się,
czy matka mówiła poważnie.
- Jesteś inteligentna i wykształcona, pochodzisz z rodziny, która od dawna
piastuje wysokie stanowiska. A co więcej, udowodniłaś swoje kompetencje, pracując
w Ministerstwie Gospodarki.
- Ale...
- Jeśli zostaniesz senatorem, to z Carlosem, który jest przecież wiceministrem
obrony, będziecie mogli dużo zrobić dla Madrileño. Należycie do nowego pokolenia,
poznaliście inne kraje i dobrze wiecie... ja zresztą też... jak wiele trzeba w naszym
kraju zmienić. A nie jest to zadanie dla ludzi starych. - Maria mówiła z coraz
większym zapałem. - Twój stryj i ojciec robią, co mogą, by Madrileño przebudziło się
i stało się państwem nowoczesnym, ale to dopiero początek drogi. A kiedy przejdą na
emeryturę, nastanie wasz czas. Jeśli ludzie tacy jak wy przejmą władzę, w naszej
ojczyźnie nastanie dostatek i pokój, w innym jednak przypadku wróci stare.
Kochanie, wiem, jak bardzo cierpią prości ludzie, gdy w kraju panuje
niesprawiedliwość. Wiem też, jak wiele dobrego można dla nich zrobić, gdy ma się
szczere intencje, energię i głowę na karku. A ty, Carlos i wam podobni to wszystko
macie. Nie przegapcie tej szansy. Nie zlekceważcie tego obowiązku...
Zaniemówiła. Nie spodziewała się usłyszeć tego od swojej matki, skromnej i
wyznającej tradycyjne wartości kobiety, która całe swoje życie troszczyła się o dom,
podczas gdy jej mąż zajmował się poważnymi męskimi sprawami.
- Dlaczego patrzysz, jakbyś zobaczyła ducha, niña? - Twarz Marii
rozpromieniła się tym ciepłym uśmiechem, który najpierw zdobył serce Eduarda
wiele lat temu, a teraz pozwalał utrzymywać serdeczne kontakty z dziećmi. -
Myślałaś, że będę oczekiwać od córki, by dokonywała takich samych wyborów, jak ja
przed laty? Och, moja maleńka, choć tak bardzo jesteś do mnie podobna, to jesteś
zupełnie inna, bowiem czasy są inne. Musisz sama decydować o sobie i podążać za
swoim sercem, gdziekolwiek cię skieruje. Za sercem i sumieniem...
Margarita wpatrywała się z miłością w swoją matkę. Ta mądra kobieta
rozumiała tak wiele...
- To niezwykłe, co powiedziałaś, mamo. Dziękuję.
- Och, nie dziękuj, tylko przemyśl to wszystko. No cóż, to są twoje wybory,
ale mam nadzieję, że z podobnym zapałem będziesz służyć swojej ojczyźnie, jak teraz
pracujesz dla tej tajnej organizacji, do której należysz.
- Organizacji? Jakiej organizacji? Mamo, o czym ty mówisz? - Margarita była
ogromnie zaskoczona i spłoszona.
- Och, kochanie, wystarczy dodać dwa do dwóch... Te ostatnie wydarzenia...
Ale bądź spokojna, nie wiem, co to za organizacja i wcale nie jestem ciekawa -
odparła Maria. - Proszę cię jednak o jedno. Pomyśl o tym, co ci powiedziałam.
Margarita myślała o tym intensywnie, jadąc do rybackiej wioski oddalonej o
dwadzieścia cztery kilometry na południe od San Rico. Nawet serpentyny i stromo
opadające zbocza wzdłuż górskiej, krętej drogi nie przerwały jej rozmyślań. Za to
Marcus był pod wrażeniem. Siedział za kierownicą, zwinnego bmw należącego do
Carlosa, na zmianę mamrocząc przekleństwa pod adresem wijącej się drogi oraz
pogwizdując z zachwytu na widok wspaniałego krajobrazu.
- Spójrz tylko na to!
Margarita oderwała się wreszcie od rozmyślań o niezwykłej rozmowie, jaką
tego dnia odbyła z matką. Kiedy ujrzała krajobraz, który wywołał taką reakcję
Marcusa, uśmiechnęła się pogodnie. Madrileño w całej swojej krasie leżało u ich
stóp. Pokryte dżunglą góry schodziły kaskadami ku brzegom iskrzącego się,
turkusowego morza, a na dole wiła się złocista wstęga plaży. Obok rzędów
wyciągniętych na brzeg łodzi suszyły się rozwieszone na palach sieci, a
przytwierdzone do nich różnokolorowe pływaki radośnie pobłyskiwały w
promieniach popołudniowego słońca. Nieopodal w cieniu palm leżała bezładnie
rozrzucona osada krytych strzechą chat. Sielankowy obraz spokojnej wsi, niestety,
zmieniał się wraz ze zbliżaniem się do celu wyprawy. Coraz wyraźniej ujawniało się
oblicze prawdziwej biedy.
Za ostrym zakrętem Marcus skręcił z głównej drogi i zaczął poruszać się w
żółwim tempie w dół grzbietu zbocza, bowiem nawierzchnia stawała się coraz gorsza.
Resztki asfaltu, dziury, kamienie i piasek. Na kilkaset metrów przed osadą wszelkie
podobieństwo do drogi zniknęło całkowicie.
- Te zniszczenia powstały zapewne podczas ostatniego huraganu - powiedziała
Margarita.
- I być może to jest powód, dla którego otrzymaliśmy zgłoszenie o pojawieniu
się Simona.
Ludzie dowiedzieli się o wielkodusznej bratanicy prezydenta i zobaczyli
swoją szansę na otrzymanie nowej drogi - zauważył sceptycznie Marcus.
- Możliwe - przyznała.
By nie zapaść się po kostki w sypkim piachu, zdjęła sandały i wrzuciła je do
plecionej słomkowej torby. Beżowa sukienka bez rękawków powiewała na wietrze.
Marcus szedł obok niej, a jego buty chrzęściły na piasku i muszlach. Ubrany był w
koszulę, którą kupił sobie na bazarku w San Rico. Była luźna, kolorowa, typu
hawajskiego. Trochę na nim wisiała, opadając na bawełniane spodnie w kolorze
khaki. Całości dopełniała czapka baseballówka noszona daszkiem do tyłu i żółte
lustrzanki przeciwsłoneczne. Gdy się patrzyło na tego blondyna, wyglądał bardziej
jak absolwent szkoły średniej na wakacjach niż jak tajny agent wykonujący swoje
zadanie.
- Fu! - Zmarszczył nagle nos. - Czuć, że mieli dzisiaj udane połowy.
Smród psujących się na słońcu rybich wnętrzności był pierwszym sygnałem,
że osada tak malowniczo prezentująca się z góry traci wiele ze swego uroku przy
bliższym poznaniu. Przedzierając się przez piasek, Margarita dostrzegła, że strzechy
były już poszarzałe, mocno nadgryzione zębem czasu i musiały stanowić lokum dla
wielu owadów i gekonów. Umieszczone wysoko na palach zardzewiałe beczki
zapewniały zapas pitnej wody. Psy leniwie wylegiwały się na piasku, a niewielkie
owłosione świnie ryły wśród odpadków w śmietnikach pod domami. Przynajmniej
elektryczność tu dotarła. Pojedyncza linia, rozciągnięta między palmami, wchodziła
do największej chaty, na której umieszczona była antena telewizyjna. Ze środka
dochodziły latynoamerykańskie rytmy. Okiennice otwarto i podparto w taki sposób,
by jak najlepiej wyłapywały podmuchy bryzy. Gdy psy wyczuły obcych, zaczęły
warczeć i szczekać, co spowodowało, że mieszkańcy oderwali się od swoich prac i
zajęli się obserwowaniem przybyszów. Kilku ogorzałych od słońca i wiatru rybaków
porzuciło naprawianie sieci i zbliżyło się do Margarity i Marcusa, a za nimi
postępowały kobiety i maleńkie dzieci, które jeszcze nie chodziły do szkoły. Stryj
Margarity wprowadził obowiązkowe nauczanie nawet w najmniejszych, zagubionych
w dżungli wsiach Madrileño.
Wieśniacy powitali Margaritę i Marcusa z serdecznością charakterystyczną
dla większości mieszkańców tego kraju, gdy zaś dowiedzieli się, kim są goście, przez
grupę przebiegł szmer podniecenia.
- Naprawdę jesteś bratanicą prezydenta? - wykrzyknął jeden z rybaków,
zerkając na towarzyszy. - Tą, która buduje drogę do wsi?
- Tak, to ja - przyznała, ignorując wymowny uśmiech Marcusa. - Powiedziano
nam, że widzieliście człowieka, którego poszukujemy, tego Amerykanina z bliznami
na twarzy i szklanym okiem.
Część z nich skinęła głowami, a młoda kobieta z dzieckiem na ręku
powiedziała:
- Tak. Zszedł z gór późno w nocy. On i jeszcze jeden.
- Kiedy?
- Dwie noce temu. Zapłacili Ramonowi, żeby ich zabrał na łódź -
dopowiedział przyprószony siwizną rybak.
- Dokąd ich zabrał?
- Na większą łódź. - Mężczyzna wskazał na morze. - Czekała na nich.
Marcus i Margarita spojrzeli na siebie. Potrzebowali czegoś więcej, niż
określenia ,,większa łódź’’.
- Który z was to Ramon? - spytał Marcus.
- Mąż jeszcze nie wrócił - odpowiedziała młoda kobieta, tuląc dziecko do
piersi. - Z tego co mówił Paulo, powinien być lada chwila.
Zaprosiła ich do domu, zaproponowała lemoniadę i piwo na ugaszenie
pragnienia. Marcus z radością poprosił o piwo, jednak grzecznie odmówił odwiedzin
w chacie.
- Czy możecie nam powiedzieć, w którym miejscu ci ludzie wyszli z dżungli?
- zapytał.
- Było późno - powiedział jeden z rybaków. - Nie widzieliśmy ich, dopóki psy
nie zaczęły ujadać, ale myślę, że to było gdzieś tam.
- Dziękuję. Rozejrzymy się tam.
Margarita i Marcus, popijając ciepłe piwo, ruszyli wzdłuż plaży, którą
obmywały morskie fale.
- Po dwóch dniach tropikalnych deszczów nie znajdziemy tu żadnych śladów -
powiedziała.
- Jasne że nie.
- Po co więc idziemy?
Marcus uśmiechnął się szelmowsko.
- Ta plaża jest taka piękna, pomyślałem więc, że miło będzie się
przespacerować w towarzystwie jeszcze piękniejszej kobiety...
- Jak widać, tropikalne słońce szkodzi ci na mózg. - Roześmiała się.
- Taak? Czy myślisz, że skoro poznałem cię podczas wojskowych ćwiczeń,
nie potrafiłem dostrzec w tobie delikatnego kwiatu?
- Tak właśnie myślę. - Delikatny kwiat prychnął i wysforował się do przodu,
lecz szybko został schwytany przez Marcusa i objęty za odsłonięte ramiona.
- A jeśli powiem, że myślałem o czymś więcej niż tylko o spacerze plażą?
Jego wypłowiałe od słońca jasne brwi uniosły się znacząco ponad okulary
przeciwsłoneczne, co w Margaricie wywołało jeszcze gwałtowniejszy wybuch
śmiechu.
- Wtedy miałabym już całkowitą pewność, że tropikalne słońce kompletnie ci
nie służy...
- Właśnie tak byś to ujęła?
Cały Marcus, z tym swoim łobuzerskim uśmieszkiem i wiecznym droczeniem
się. Ale tym razem w jego głębokim barytonie wychwyciła specyficzną nutę, której
do tej pory nigdy jeszcze nie słyszała.
- Jak się układa między tobą i Caballero?
Pytanie padło tak niespodziewanie, że zupełnie ją zaskoczyło. Czy tego dnia
było coś w powietrzu? Najpierw matka, a teraz Marcus.
- Nieźle - odparła wymijająco.
- Czy powiedział ci, o czym rozmawialiśmy tamtej nocy, kiedy po raz
pierwszy pokazał się w twoim mieszkaniu?
Margarita sięgnęła pamięcią wstecz, ale jedyne, co mogła sobie przypomnieć,
to Carlos wchodzący pod prysznic i...
- Nie.
Nastąpiła długa cisza. Marcus obserwował ją zza okularów.
- Margarita, ja... - zaczął niepewnie.
- Hej!
Ten krzyk spowodował, że Marcus się odwrócił.
Margarita zauważyła, że mały chłopczyk biegnie plażą w ich kierunku.
- Ramon, señorita ! Ramon nadpływa! - zawołał.
Mrużąc oczy, przeszukała pomarszczone falami morze.
- Tam! To musi być łódź Ramona. - Wskazał ręką. - Chodźmy.
Godzinę później byli już w San Rico. Radość z sukcesu wyprawy wręcz ich
rozpierała. Dzięki Bogu Ramon miał wyśmienitą pamięć i przypomniał sobie numer
rejestracyjny łodzi, na którą zawiózł Simona i jego towarzysza. Opony aż zapiszczały,
kiedy Marcus skręcił w ulicę wiodącą do głównego placu San Rico.
- Zatrzymaj się tutaj - zakomenderowała Margarita, kiedy ich oczom ukazała
się ozdobna fasada siedziby Ministerstwa Obrony. - Możemy pójść do biura Carlosa i
skorzystać z jego telefonu. Będzie bliżej, a to bezpieczna linia, nikt nas nie podsłucha.
- Dobra.
Weszli do ministerialnego gmachu i ruszyli na drugie piętro. Jak przystało na
wiceministra obrony, Carlos zajmował narożne biuro z widokiem na główny plac
miasta. Ponieważ Margarita bywała tu już kilkakrotnie, a przy tym była osobą dość
znaną wśród pracowników administracji państwowej, dlatego poufale zbyła gestem
dłoni sekretarkę, która zerwała się na równe nogi na ich widok.
- Czy minister jest u siebie?
- Tak, ale ma gościa - nerwowym głosem poinformowała sekretarka.
- Na pewno się nie obrazi, gdy mu przerwiemy. Mamy bardzo ważne
informacje.
- Señorita de las Fuentes! Proszę mi pozwolić go powiadomić.
Sekretarka sięgnęła po słuchawkę w tym samym momencie, kiedy Margarita
przekręcała mosiężną gałkę. Naparła na ciężkie dębowe drzwi, otworzyła je i stanęła
jak wryta. Carlos był z kimś w gabinecie, w porządku, tylko dlaczego ta osoba była
owinięta wokół niego jak bluszcz?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Margarita potrzebowała tylko jednego spojrzenia na udręczoną twarz Carlosa,
żeby zorientować się w sytuacji. Anna, słodka, fałszywa mała Anna skorzystała z
okazji, że jej kuzynka wyjechała na trochę dłużej, i natychmiast zabrała się do
realizacji swojego przewrotnego planu. Z wielkim zapałem, wprost niezmordowanie
próbowała przekonać do siebie Carlosa.
Krew zawrzała Margaricie. Ruszyła przez skąpany w słońcu pokój.
- Lepiej, żebyś się od niego odlepiła, zanim do was dojdę - wysyczała.
Pełne łez oczy urodziwej kuzynki zrobiły się duże i okrągłe. Gwałtownie
złapała powietrze, wypuściła z objęć Carlosa i schowała się za jego szerokimi
plecami. Usatysfakcjonowana tym, że jej słowa odniosły skutek, Margarita podparła
się pod boki i spiorunowała wzrokiem Carlosa.
- Tak, ustaliliśmy, że będziemy nad pewnymi sprawami pracować, lecz wcale
nie miałam na myśli tego, byś tulił moją głupiutką kuzynkę za każdym razem, gdy do
ciebie przybiegnie cała we łzach i pełna żalu nad sobą.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Skąd wiedziałaś, że tak właśnie było?
- Bo znam Annę. - Margarita zaczęła się powoli uspokajać. - I znam ciebie.
Chociaż bywasz irytujący wprost nie do zniesienia, to nie jesteś takim mężczyzną,
który flirtowałby z jedną kobietą, podczas gdy... Podczas gdy...
- Kocha inną - dokończył za nią z delikatnym uśmiechem.
Margarita zaśmiała się pogodnie. Po jej wściekłości nie pozostał nawet ślad.
- Tak. Prawie tak bardzo jak ona kocha ciebie.
Uszczęśliwony Carlos odetchnął, po czym ruszył w jej stronę. Cichy szloch za
plecami i szarpnięcie za marynarkę spowodowały, że się zatrzymał, odwrócił i ostro
spojrzał na Annę. Gdy ta odskoczyła jak oparzona, znów ruszył w kierunku
Margarity.
I wtedy zobaczył dziwny błysk w oczach Marcusa. Rozpacz, pożegnanie ze
złudzeniami, bezbrzeżna samotność...
Trwało to ułamek sekundy, bo oto Marcus już ukrył się za maską lekko
drwiącego uśmieszku.
- Jeśli już skończyliście z tymi romantycznymi zwierzeniami, to może
weźmiemy się do pracy? Chcielibyśmy skorzystać z twojego telefonu. Sprawa jest
bardzo pilna.
- Oczywiście.
Carlos odprowadził Annę do wyjścia. Nie patrzyła na niego, kiedy zamykał za
nią drzwi.
- Powinieneś był mi powiedzieć, że kochasz Margaritę - wyszeptała,
pociągając nosem.
Robił to dziesiątki razy, by jednak nie przedłużać żenującej sceny, nie
wypomniał tego Annie.
- Myślałam... - Zaszlochała. No cóż, nie dość, że została odtrącona, to jeszcze
na oczach Margarity! - Myślałam...
- Może poszukałabyś Miguela? - zaproponował delikatnie. - Myślę, że jest
gdzieś na dole, w...
- Jest tutaj.
Krępy oficer gwałtownie wparował do gabinetu. Jego oczy ciskały gromu.
Spojrzał na zapłakaną Annę, a potem na szefa.
- Co pan jej zrobił?
Zanim Carlos zastanowił się, jaką dać odpowiedź, żeby z jednej nie
skompromitować nieszczęsnej dziewczyny, a z drugiej nie sprowokować do jakiegoś
szaleńczego czynu krewkiego i śmiertelnie zakochanego oficera, Anna jeszcze raz
pociągnęła nosem, odrzuciła włosy do tyłu, a potem powiedziała:
- Nie zrobił niczego, o co bym go nie prosiła.
Z wysoko podniesioną głową przeszła obok zdumionego pułkownika, a na
koniec wypaliła:
- Gdybyś choć raz spróbował mnie pocałować, Miguelu Carrerasie, zamiast
robić maślane oczy jak zakochany szczeniak, to może nie potrzebowałabym o nic
prosić Carlosa.
Zupełnie zbity z pantałyku Miguel najpierw pogapił się na swojego szefa, po
czym odwrócił się na pięcie i pobiegł za ukochaną.
- Anno, zaczekaj!
- Mam czekać?! Mam dosyć czekania! Mam dosyć twojej... um...!
Carlos posłał sekretarce rozbawione spojrzenie i dyskretnie przesunął się w
kierunku drzwi. Widok adiutanta obejmującego wpół Annę, podczas gdy gawiedź
złożona z umundurowanych żołnierzy, którzy akurat byli na korytarzu, szczerzyła
zęby z uciechy i pogwizdywała, uradował go niepomiernie.
Gdy jednak wrócił do gabinetu, natychmiast stracił humor. Marcus przyciskał
do ucha słuchawkę telefonu, a Margarita stała tuż przy nim.
- Ustalcie, do kogo należy ta łódź. Trzeba zająć się jej właścicielem, rodziną,
znajomymi - mówił Marcus. - Numery łodzi przekażcie marynarce i lotnictwu, niech
zaczną poszukiwania. Jeśli jest na Morzu Karaibskim, to ją znajdziemy. Myślę, że
Simon jest nasz.
- Chciałabym być przy tym! - entuzjazmowała się Margarita.
- Nie ma problemu. Myślę, że po tym wszystkim, co przeżyłaś przez tego
drania, Jonasz z pewnością się zgodzi. Ale...
Jego wzrok spoczął na Carlosie, który stał nieruchomo w drzwiach, a później
ponownie na Margaricie.
- Czy jesteś pewna, że chcesz działać w terenie? Wspaniale się sprawdzasz w
centrum dowodzenia.
- Papierkowa robota - mruknęła niechętnie.
- Cóż - powiedział Marcus pogodnie - to twoja szansa, zapracowałaś na nią.
Rozumiem, że palisz się do brudnej roboty. Powiedz tylko słowo, maleńka.
Widząc wahanie na jej twarzy, Carlos poczuł ucisk w dołku. Przekonywał sam
siebie, że potrafi stać z boku i się nie wtrącać. By zatrzymać przy sobie Margaritę,
musiał zaakceptować fakt, że jego ukochana będzie brać udział w akcjach grożących
śmiercią. Przecież taki miała zawód, była świetnie wyszkolona, odważna i kochała tę
robotę... Zmuszając się do uśmiechu, powiedział:
- Jesteście na tropie Simona?
- Już nam nie umknie - odpowiedziała z błyskiem w oku. - Mamy numery
łodzi, która dwa dni temu zabrała Simona i jednego z jego ludzi z wybrzeża
Madrileño.
- Dobra robota.
- SPEAR próbuje odnaleźć łódź i wyśledzić, dokąd zmierza - dodał Marcus. -
Satelity penetrują Morze Karaibskie, komputery analizują dane, marynarka i
lotnictwo zaraz wezmą się do roboty... - Dobiegł go głos ze słuchawki. - Tak, jestem.
Czego się dowiedzieliście?
Carlos podszedł i stanął obok Margarity. Wyczuwał podniecenie, którym
wprost emanowała. Wiedział, że ją traci. Przynajmniej na kilka najbliższych dni,
tygodni, czy też nawet miesięcy, w zależności od czasu trwania operacji. Później
znowu ją odzyska... aż do chwili, kiedy SPEAR ponownie ją wezwie. Wytrzyma to,
przyrzekał sobie. Do licha, musi się udać.
- A niech to!
Marcus rzucił słuchawkę na widełki. Jego policzki pałały z emocji.
- Mamy go! Złożono do kupy sygnały świetlne i radiowe oraz mapy
satelitarne, no i namierzono ptaszka. Opuścił wody terytorialne Madrileño i płynie w
kierunku wyspy Cascadilla.
- Cascadilla?! - Margarita w lot zdała sobie sprawę ze znaczenia tej
informacji. - O co tu chodzi? Simon zwariował! Przecież tam jest awaryjne centrum
dowodzenia SPEAR. Ten szaleniec pcha się w paszczę lwa. Albo też...
- Albo Simon planuje coś naprawdę niezwykłego. Wiemy przecież, że
obsesyjnie chce się zemścić na SPEAR. Do diabła, czeka nas niezła zabawa! Ten drań
jest zupełnie nieprzewidywalny.
- Czyżby to nie była ucieczka, ale atak? - nabrzmiałym od emocji głosem
zapytała Margarita.
- Wkrótce się przekonamy. O dwudziestej pierwszej przyleci po nas samolot.
Następny przystanek: Cascadilla.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Na niebie świecił księżyc. Carlos usiadł na kamiennej balustradzie. Z cygara
snuła się powyginana smużka wonnego dymu. Szmer rozmów dochodził przez
otwarte tarasowe drzwi. Z wnętrza dobiegała również muzyka kwartetu smyczkowe-
go, który został zaproszony, aby uświetnić przyjęcie z okazji powitania nowego
attaché kulturalnego Australii w Madrileño. Carlos jednak nie dbał o to, co dzieje się
w rezydencji prezydenckiej, bowiem jego myśli kierowały się w stronę lotniska, które
było widać z tarasu. Światła na pasie startowym lśniły w ciemnościach czerwienią i
bielą, a drogi do kołowania podświetlone były na niebiesko. Samolot miał wylądować
o dwudziestej pierwszej, czyli piętnaście minut temu. Do tej pory Margarita i Marcus
powinni już zapakować swoje bagaże i wyposażenie, więc samolot powinien
wystartować lada moment. Carlos odprowadził Margaritę na lotnisko. Musi się
przyzwyczajać do jej nagłych, niezapowiedzianych wyjazdów. Musi się przyzwy-
czajać do pustego mieszkania. Obracając w palcach cygaro, próbował sam siebie
przekonać, że godziny, które razem spędzili przed jej odjazdem na lotnisko,
zrekompensują nadchodzące samotne noce. Była taka kochająca, taka pełna pasji...
- Carlos?
Odwrócił gwałtownie głowę.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przed sobą miał znajomą drobną
sylwetkę w płomiennoczerwonej sukni wieczorowej.
Światło, bijące przez otwarte drzwi, połyskiwało w spływających falami
włosach. Carlos poczuł, że ma zaciśnięte gardło. Zdołał jedynie powiedzieć
schrypniętym głosem:
- Podobasz mi się w czerwieni, kochanie.
- Słaby z ciebie komplemenciarz, bo się powtarzasz. Już to od ciebie
słyszałam - odpowiedziała z uśmiechem, przybliżając się.
Jej twarz była skryta w cieniu, ale księżyc oświetlał łagodne linie odkrytych
ramion i szyi. Zajęło chwilę, zanim wychwycił brak czegoś, co zawsze się tam
znajdowało. Złotego medalionu.
- Myślałem, że wyjeżdżasz z Marcusem.
- Też tak myślałam. Byłam już nawet na lotnisku.
- Dlaczego więc nie poleciałaś?
- Bo zgodziłeś się, żebym mogła opuścić cię w każdej chwili. I nagle zdałam
sobie sprawę, że wolę zostać. Czy zaakceptujesz takie wyjaśnienie?
- Może być - zgodził się bez entuzjazmu.
Carlos wyrzucił za balustradę cygaro i przytulił Margaritę. W tym momencie
nie wyobrażał sobie, żeby mógł kochać ją jeszcze mocniej. Kiedy uwolniła się na
chwilę z jego ramion, jej oczy lśniły tym cudownym, niepowtarzalnym blaskiem.
Wtedy już wiedział, że się mylił. Kochał ją mocniej z każdym oddechem.
- Chyba będzie lepiej, jeśli się ze mną ożenisz - oznajmiła niespodziewanie. -
Wprawdzie moja matka zapewniała mnie, że w dzisiejszych czasach nikt nie
powinien mieć nam za złe, że mieszkamy razem, ale...
- Twoja matka to niezwykle mądra kobieta! - krzyknął z entuzjazmem.
- Bardzo mądra. - Przyjrzała mu się uważniej. - Powiedziała również, że
powinnam kandydować do senatu, o ile oczywiście ty nie masz zamiaru tego zrobić.
- Świetnie, jeśli tylko tego chcesz.
- I co, nie masz nic przeciwko temu?
Margarita naprawdę się zdumiała. Była pewna, że pokłócą się o to ze sto razy,
zanim postawi na swoim... bo oczywiście już zdecydowała, że będzie kandydować i
nic, nawet opór Carlosa, nie było w stanie zmienić jej planów... a tu proszę, wszystko
idzie jak po maśle.
- Będę się tym szczycił - zapewnił szczerze. No cóż, wolał mieć żywą żonę,
choćby noszącą tytuł senatora, niż otrzymać kondolencyjny list o śmierci agentki
Margarity Alfonsy de las Fuentes... czy raczej Caballero... poległej na polu chwały w
walce z najgorszymi szumowinami, jakich nosiła ziemia.
Wzdrygnął się na tę myśl, lecz zaraz się uśmiechnął. Zgodziłby się nawet na
to, by Margarita została chińskim cesarzem, byle tylko stolicę Państwa Środka
przeniosła do San Rico i nadal z nim mieszkała...
No i nie rozczarował się.
- A kiedy skończy się kadencja mojego stryja, kto wie, może wystartuję w
wyborach prezydenckich?
- Będziesz wspaniałą głową państwa. - Śmiał się, ale zarazem wierzył w to, co
mówił. Nagle spoważniał. - Możesz to osiągnąć, kochanie. Z twoją energią,
inteligencją i uczciwością masz szanse tak wiele zrobić dla Madrileño. Tyle tu trzeba
zmienić... Już teraz możemy wspólnie się tym zająć.
- To była jedna z przyczyn, dla których nie wsiadłam do samolotu. Ale nie
główna.
- Nie? A jakie są te pozostałe? - Była tylko jedna.
Opierając dłoń na czarnej satynowej klapie smokingu, wspięła się na palce i
sięgnęła do jego ust. - Ty, mi amor. Ty.