Rozdział XII.
Lasy na zachód od Fillydelphii. Grudzień, 1251.
Scootalo wlekła się przez pokrytą szronem trawę. Jej kopyta tętniły o zamarzniętą
ziemię. Nie jadła zupełnie nic od wczoraj. Od tygodnia nie jadła porządnego posiłku. Jej
ubrania wyglądały, jakby zaraz miały się rozlecieć. Sierść wychodziła jej kłakami. Przycisnęła
skrzydła do ciała. Zimne powietrze kłuło w płucach. Na początku myślała, że wojna będzie
fajna. Potem myślała, że wojna jest okropna. A teraz starała się nie myśleć. Tak było łatwiej.
Idąca obok niej Apple Bloom potknęła się i upadła. Sweetie Belle trąciła ją ramieniem.
- Dalej, Apple Bloom! Jeszcze tylko kilka mil. Dasz radę!
Ziemna klaczka spróbowała powstać. Wyglądało, że za chwilę rozjadą się jej nogi, ale z
pomocą przyjaciółek udało się jej zachować równowagę. Zrobiła kolejny krok. I jeszcze jeden.
Po czym upadła znowu, uderzając głową o ziemię z głośnym trzaskiem. Spróbowała jeszcze
raz unieść się z ziemi. Bez skutku.
- Ja... Nie mogę. Po prostu nie mogę.
- Musisz! Musisz! Nie możesz się poddać! - błagała Sweetie Belle.
Apple Bloom nie ruszyła się. Zamiast tego przemówiła, cichym, spokojnym, ale przerywanym
głosem.
- Ja się nie poddaję... Obiecałam Big Macowi... będę szła... dopóki nogi mi nie odmówią
współpracy... a teraz odmówiły... ja się nie poddaję... ale już nie mogę...
Scootaloo uklękła przy Apple Bloom i rzuciła Sweetie wściekłe spojrzenie.
- No? Na co czekasz?
- Ja... Co ty robisz?
- Będziesz tak stać? Pomóż mi ją podnieść! Musimy ją ponieść, dopóki nie odzyska sił.
Sweetie wbiła wzrok w ziemię.
- Scoot... Ja sama ledwo idę. Nie dam rady nieść połowy kucyka przez trzy mile.
- A myślisz, że mi jest łatwiej? No, dalej! Nie możemy jej zostawić.
Sweetie zerknęła za siebie. Nikogo tam nie było - zostały z tyłu grupy. Spojrzała przed siebie.
Stara, leśna ścieżka wiła się, uniemożliwiając stwierdzenie, jak bardzo oddaliły się od reszty.
- W porządku. Scoot. Spróbuję. Ale nie wiem, czy--
- Nie myśl, Sweetie. Po prostu mi pomóż.
Sweetie skinęła głową. Dwie klaczki uklękły na ziemi, po czym wspólnymi siłami wypchnęły
Apple Bloom w górę. A potem, przytulone do siebie, powlekły się do przodu.
- Aleś ty ciężka, Apple Bloom. - powiedziała Sweetie.
- Wcale nie... To ty... jesteś słabym, małym jednorożcem... A jeśli ktoś tu jest ciężki, to ty...
Tuczysz się tym jedzeniem, które podkradasz...
- Ja nie kradnę jedzenia. - bąknęła Sweetie.
- Tak, kradniesz. Wszystkie o tym wiemy. Ale w porządku. Nocami ja wyjmuję część jedzenia
z twojej torby.
Apple Bloom zaśmiała się słabo.
- Nic dziwnego... że jeszcze macie siłę...
- W każdym razie, nie jest tak źle, prawda? Przynajmniej ogrzewamy się nawzajem. -
zmieniła temat Scootaloo.
Sweetie Belle nie odpowiedziała. Potknęła się o wystający kamień, ale zdołała utrzymać
równowagę.
I wtedy zza drzew wyłonił się wielki, czerwony ogier. Kiedy zobaczył klaczki, jego spokojny
kłus przeszedł w galop.
- Kurczę, mówiłem pani kapitan, że powinniśmy was wsadzić na wozy. - powiedział Big
Macintosh, gdy już do nich dotarł. - Wiedziałem, że przeceniacie swoje siły. Dobra, ja poniosę
Apple Bloom. - mówiąc to, złapał żółtą klaczkę zębami za skórę na karku i wrzucił sobie na
grzbiet. - A wy, dziewczynki, dacie radę przejść jeszcze te kilka mil?
Scootaloo skinęła głową. Sweetie Belle po chwili wahania poszła w jej ślady. Ogier popatrzył
na nie wzrokiem pełnym troski, po czym odwrócił się i ruszył. A one poszły za nim.
***
W obozowisku jak zwykle panowała cisza. Kucyki kuliły się wokół ognisk, próbując
walczyć z zimnem. Strasznym, przeszywającym płaszcze, sierść, ciało i ducha zimnem.
Zimnem, które raniło ciało i umysł, odbierającym nadzieję, jakby słońce zaszło już na zawsze.
Derpy przysunęła się bliżej do ognia. Czucie w jej zmarzniętych uszach, kończynach i
nosie powracało, a wraz z nim kłujący ból. Big Mac podszedł do ogniska i usiadł przy niej.
Derpy spojrzała na niego.
- Jak klaczki?
- Usadziłem je przy ogniu i dałem kilka z tych koców, które dzisiaj znaleźliśmy. Wyliżą się.
- Miałeś rację. Powinniśmy byli kazać im jechać na wozach. Są za małe, żeby dotrzymać
kroku reszcie. - powiedziała sciszonym tonem.
- Eeeyup.
Siedzieli razem, milcząc. Po kilku minutach Big Mac przerwał ciszę, nie odrywając wzroku od
ognia.
- Mogą jechać na wozach, ale nie tylko one zostały z tyłu. Ale tylko je dałem radę unieść.
- Wiem. Davenport codziennie przelicza oddział. Straciliśmy dzisiaj kolejne siedem kucyków,
martwych albo zaginionych. Nie, żeby jedno nie równało się tutaj drugiemu.
- Ile zostało?
- 132, ale ponad jedna trzecia z nich dołączyła do nas w ciągu ostatnich kilku tygodni. Jak tak
dalej pójdzie, nie będziemy mogli nazywać się milicją z Ponyville. Ale... I tak myślałam nad
zmianą naszej nazwy. Przecież nie siedzimy na zadach, mówiąc, że bronimy naszych domów,
jak inne milicje.
- Może powinniśmy? Z całym szacunkiem, psze pani. Dlatego się zaciągnęliśmy. Żeby bronić
naszych domów.
Derpy pokręciła głową.
- Mac, proszę, tylko nie ty. Nie możemy po prostu siedzieć w domach i czekać, aż na naszym
podwórku pojawi się pięćdziesiąt tysięcy gryfów i lwów. Musimy wyjść do nich i nękać ich,
dzień po dniu, na każdym kroku. My wszyscy. Gdyby wszystkie kucyki walczyły, nie mieliby
szans z nami wygrać.
- Od tego mamy armię, pani kapitan. - Mac odpowiedział ostrożnym tonem. - Wieść niesie, że
wygrała bitwę.
- Nie. My wszyscy jesteśmy od tego. - powiedziała Derpy surowym tonem. - Armia ma
walczyć z nimi w regularnych bitwach. My mamy zadbać, żeby gryfy nie były w stanie
walczyć. I to robimy. To właśnie musimy robić. My wszyscy.
Odpowiedziała jej cisza. Więc siedzieli, patrząc na tańczące płomienie.
- Mam zamiar rozpocząć pobór, Mac. Masz rację - kucyki myślą, że milicja powinna siedzieć
w domach. Więc będziemy armią. Nadal będziemy robić to samo, po prostu będziemy się
inaczej reklamować. Jakiś kucyk może pomyśleć, że może wracać do domu, bo milicja
opuściła Ponyville. Armii nie można opuścić tak łatwo.
Znowu cisza.
- Kapitanie, nie tracisz kucyków, bo tęsknią za domem. Tracisz je, bo głodują i marzną.
Poczuciem obowiązku nikt się nie naje.
- Wiem to, Mac. - odpowiedziała, zniecierpliwiona. Wydawał się taki chłodny. Tak krytycznie
nastawiony. Nie tylko do jej sposobu dowodzenia, ale do niej samej. Oddaliła od siebie tę myśl.
- Nie myśl, że nie wiem, w jakiej jesteśmy sytuacji...
Wyciągnęła mapę ze swojej znoszonej torby na listy.
- Spójrz. Tutaj. Dolina Źrebaków, dwadzieścia mil na północny-zachód od Fillydelphii.
Przeczekamy tam zimę. Rozesłałam te pegazy, które jeszcze są w stanie latać, do innych
oddziałów milicji w pobliżu. Chcę zebrać je pod swoim dowództwem. Mam nadzieję, że uda
się zebrać około tysiąca kucyków.
- Dolina Źrebaków? Mieszkańcom chyba nie spodoba się, gdy tysiąc kucyków pojawi się u
nich na podwórku, prosząc o jedzenie i miejsce do spania.
- To kolaboranci, Mac. Tak jak wszyscy inni z okolic Fillydelphii. Nie stawiali żadnego oporu.
- To ciągle są kucyki. Po prostu nie chcieli, żeby gryfy spaliły ich domy. Jak w
Stalliongradzie... czy Ponyville.
Zapadła cisza. Derpy spojrzała na ogiera.
- Nie, Mac. Proszę, wysłuchaj mnie. - położyła kopyto na jego ramieniu. - Rozejrzyj się po
obozie. Tak żyją teraz kucyki. Tamci to nie kucyki. To gryfy z kopytami.
Mac odwrócił wzrok.
- Nie podoba mi się to.
Derpy złapała jego głowę drugim kopytem i przyciągnęła do swojej. Nie opierał się.
- Mac. Proszę cię. Ten oddział się rozpada. Jeśli czegoś nie zrobię, to wszyscy tu pomarzniemy
albo wymrzemy z głodu. A wtedy gryfy wygrają. Wszystko spoczywa na moich barkach.
Wszystko. Wiem, że robimy złe rzeczy, ale ktoś musi je robić.
Nie odpowiedział. Nie spojrzał na nią. Więc mówiła dalej.
- Wiem, że to okropne. Ci jeńcy. Nocne rajdy. Odmawianie pomocy chorym i głodującym. I
wszystko inne. Ale musimy to robić. A ja nie mogę być za wszystko odpowiedzialna. Nie mogę
wszystkiego zrobić sama. Proszę, Mac. Ufam ci i wiem, że jesteś dobrym kucykiem. Musisz mi
powiedzieć, że robię tu właściwą rzecz. Potrzebuję twojej pomocy. Potrzebuję cię, Mac.
Czerwony kuc odsunął od siebie jej kopyta, po czym spojrzał w stronę reszty obozu. A potem
w końcu spojrzał jej w oczy.
- W porządku, pani kapitan. Masz rację. Musimy coś zrobić. Ale ciągle mi się to nie podoba.
- Mac, proszę. - powiedziała błagalnym tonem. - Nie mogę zrobić tego sama. Nie mogę brać
tego wszystkiego na swoje sumienie. Nie chcę być jedyną, która każe robić kucykom złe
rzeczy i wysłuchiwać, że “to się im nie podoba, ale zrobią to, bo jesteś kapitanem”. Potrzebuję
kogoś, kto będzie ze mną na dobre i na złe. Nie dlatego, że jestem kapitanem, ale... ale... że
jestem sobą, jestem dobrym kucykiem, który stara się, jak może.
Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku i przymarzła do sierści.
- Jestem z tobą, bo jesteś kapitanem. A jesteś kapitanem, bo jesteś dobrym kucykiem.
Powiedziałem już, że zgadzam się - musimy coś zrobić. Ale nie podoba mi się to, co musimy
zrobić. I nie będę udawać, że jest inaczej, bo to ty to mówisz.
- Dlaczego nie? Dlaczego nie może tak być? - rzuciła, i natychmiast tego pożałowała.
- Pani kapitan, jesteś dobrym kucykiem, i lubię cię, bo wiem, że chcesz dobrze... Ale to tak nie
działa. Muszę sprawdzić, co słychać u dziewczynek.
Big Mac wstał i odszedł od ognia. Derpy patrzyła za nim, póki nie znikł jej z oczu, po czym
przeniosła wzrok na płomienie.
Nie, z większością kucyków to tak nie działało. Ale łudziła się, że z nią będzie inaczej.
***
Bon-Bon kuśtykała za Lyrą, wołając za nią ze swoim manehattańskim akcentem.
- Nie możesz odejść! Nie możesz mnie tu samej zostawić!
Lyra pokręciła głową.
- Nie zostawiam. Wracam do domu, tam, gdzie moje miejsce. Jeśli chcesz dalej głodować
razem z Derpy w tym lesie, to proszę bardzo. Droga wolna. Ale ja wracam do domu.
- Ale nie ma już domu! Gryfy go spaliły, wszyscy tak mówią. Proszę, zostań, będzie lepiej.
Wiem, że tak.
- Wszystko przez to, że pannie Zezowatej zachciało się bawić w wojnę! Odbuduję miasteczko
sama, jeśli będę musiała, ale nie zostanę tu.
Bon Bon pokręciła głową: na jej poranionej twarzy malował się smutek.
- Kochasz ty mnie?
- Co to w ogóle za pytanie?
- Lyra. Kochasz mnie jeszcze?
- Oczywiście, że tak.
- Mimo, że jestem taka poharatana. Mimo, że kuśtykam jak stara klacz. Chociaż jestem
wychudła, słaba, a sierść wychodzi mi kłakami. Ty ciągle mnie kochasz.
Lyra odwróciła wzrok.
- … Tak.
Bon Bon zrobiła krok w jej stronę.
- To dlaczego chcesz mnie zostawić? Powiedziałam ci. Nasz miejsce jest z tą milicją. Prawie za
nią umarłam. Nie mogę odejść.
- Nasze miejsce? A Zezowata pewnie jest dla ciebie jak druga matka?
- Nie nazywaj jej tak. Tylko dzięki niej jeszcze żyjemy.
- Nie! Do cholery, nie jesteś lepsza od niej. To przez nią połowa z nas zginęła!
- Lyra. Ja zostaję. Chcę, żebyś ty też została. Zaciągnęłam się, bo cię kocham i chcę cię
chronić. A ty zaciągnęłaś się, bo kochasz mnie i nie chciałaś, żebym szła sama. Zostałaś ze
mną, kiedy byłam ranna, bo mnie kochasz i nie chciałaś, żebym cierpiała. A ja zostałam z
tobą, kiedy byłaś chora, bo cię kocham i nie chcę, żebyś cierpiała. Proszę. Przeszłyśmy razem
tak wiele. Żyjemy tylko dlatego, że jesteśmy razem. Proszę, nie mów mi, że to koniec. -
pocałowała Lyrę w policzek. - Słuchaj, kochanie. Ja wracam do naszego namiotu. Chcę, żebyś
poszła ze mną. Ale jeśli nie wrócisz... Zrozumiem. Nie żegnam cię. Powiem tylko, że będę cię
kochać niezależnie od tego, co wybierzesz.
Po czym Bon Bon odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie patrząc wstecz.
Lyra westchnęła. Nie wiedziała, czy kochała jeszcze Bon Bon. Nie wiedziała, co czuła. Nie
wiedziała, czy potrafiła jeszcze czuć cokolwiek oprócz głodu, zimna i wyczerpania.
Ale czy było to spowodowane miłością, poczuciem obowiązku, szacunkiem dla lat, które
spędziły razem, czy strachem przed samotną śmiercią w drodze do domu, nie potrafiła odejść.
Nie dzisiaj. Zarzuciła swoją torbę na grzbiet. I wróciła do swojego namiotu.
***
Pierwsze Orędzie do Equestriańskiej Armii Wolnych Kucyków
Dolina Źrebaków, grudzień 1251
Trudy ostatnich miesięcy poddały nas ciężkim próbom. Przy letniej bryzie, przy cieple
słońca, łatwo jest mówić o miłości wobec ojczyzny. Dopiero śpiąc na zamarzniętej ziemi,
zmagając się z lodowatym wiatrem, możemy stwierdzić, jak wysoko cenimy Equestrię.
Kucyka możemy ocenić po tym, co jest dla niego najcenniejsze, a kucyk, dla którego Celestia i
wolność to tylko hasła pozbawione znaczenia, których można wyzbyć się, gdy napotka się
pierwszą przeszkodę, nie zasługuje na miano kucyka. Wy, którzy przede mną stoicie,
udowodniliście, że będziecie walczyć za waszą Księżniczkę i wasze domy - walczyć z gryfami,
walczyć z ich dobrowolnymi niewolnikami, walczyć z samą zimą - walczyć do samej
śmierci.
Ale nadeszły dla nas trudne czasy. Brakuje nam jedzenia. Marzniemy. Jesteśmy
brudni i zaniedbani. Nasze koce są w strzępach. Możemy uzbroić się jedynie w wytrwałość,
ogrzać tylko oddaniem dla sprawy, a zdobyć strawę jedynie przez akty bezinteresownego
heroizmu. Nigdy nie byliśmy słabsi na ciele.
I nigdy nie byliśmy silniejsi.
Nigdy nie mogliśmy narzekać na przewagę liczebną wroga - na każdego poddanego
Króla Gryfów przypada piątka kucyków. I podczas gdy tylko nieliczni z gryfich niewolników
mogą zostać wcieleni do ich armii, każdy kucyk może walczyć.
Gdy tylko nadejdzie odwilż, tysiące rekrutów zasilą nasze szeregi. Nie, naszym problemem
nie jest przewaga liczebna wroga. Od samego początku było nim oddanie - czy odnajdziemy
w sobie siłę i odwagę, niezbędne do powstania przeciwko armii tyrana. Na tym
zamarzniętym kowadle, nasze dusze zostały skruszone i przekute na nowo, wolne od
wątpliwości i wolne od strachu. Chociaż jeszcze jest nas mało, to już jesteśmy armią,
niegorszą od żadnej innej w dumnej historii Equestrii. Przetrwamy tę zimę. A gdy nadejdzie
wiosna, odbijemy nasz kraj z łap gryfów.
Nieprzyjaciel siedzi beztrosko w Fillydelphii. Tuczy się na naszych ciastach i owocach.
Chleje naszą sarsaparillę i gorącą czekoladę. Gnuśnieje, wierząc w zapewnienia służalczych
kucyków, że my wszyscy prędzej zostaniemy niewolnikami, niż oddamy życie za wolność.
Kiedy nadejdzie wiosna, nie będzie gotowy na wojnę. A gdy ta chwila nadejdzie, odpłacimy
mu po stokroć za wszystkie krzywdy, których doznaliśmy.
Marzniemy. Głodujemy. Ale zbliża się świt. To nie Księżniczka w swoim pałacu, ale sto
tysięcy kopyt działających w harmonii wznosi słońce, które obleje Equestrię nie tylko
światłem, nie tylko ciepłem, ale wolnością. My pierwsi wzniesiemy to słońce. I zostaniemy
zapamiętani na wieki, jako pierwsi i najlepsi z naszego pokolenia. Bo to my wzniesiemy to
słońce, nie tylko dla naszych przyjaciół i sąsiadów, ale dla naszych dzieci, i dzieci ich dzieci, i
dla wszystkich kucyków, które przyjdą po nich, teraz i na zawsze.