MACIEJKUCZYŃSKI
BIAŁEPALMY
ODAUTORA
„To najpiękniejsza wyspa świata…” — napisał Krzysztof Kolumb do swojej
królowej,wkrótcepoodkryciubiałychplażKuby.
Przez następne kilkaset lat Hiszpanie rujnowali wyspę. W hawańskich
muzeach oglądałem obrazy przedstawiające życie wytępionych Indian —
Tainów i Siboneyów, a także drewniane jarzma Murzynów przywożonych tu
z Afryki do pracy na plantacjach. W Górach Organowych i Sierra Maestra
widziałem ostatnie skrawki lasów, doszczętnie wyciętych i spalonych przez
europejskich osadników. Portów kubańskich strzegą kamienne fortece, a w ich
murach tkwią żelazne kule, ślady wojen i powstań. Odchodzili jedni najeźdźcy,
zjawiali się drudzy, na koniec, kiedy Kubańczycy zostali już sami, władzę
zagarnęlimiejscowidyktatorzy.
Ostatni z nich został pokonany w 1959 roku. Walczył cały naród i tysiące
ludzistałosiępartyzantami.BrodaciizarośnięcimaszerowaliodSierraMaestra
na wschodzie wyspy, wygrywając bitwy z wojskami dyktatora. Dotarli
zwycięskodoHawany.
WalkitoczyłysięinadrugimkrańcuKuby,wGórachOrganowych—Sierra
de los Organos. To o nich jest mowa w opowieści. Tam właśnie znajduje się
wioska Pica-Pica i tam pokazano mi ukryte w głębi puszczy jaskinie
niewolnikówimiejscapartyzanckichbitew.
Lecz wszystko to jest dzisiaj już tylko historią. Dzieci z Pica-Pica chodzą do
szkoły,awszyscydoroślinauczylisięczytać.Niejestemteżpewien,czysątam
jeszczepalmowestrzechyiczybeczekzwodąniezastąpiływodociągi.Odczasu
zwycięstwanaroduwszystkozmieniasiętam,budujeirozwijazdnianadzień…
I.DRZEWO
Tuż przed świtem ciemności zgęstniały. Smolista mgła wypełniała dolinę.
Ucichły nocne zwierzęta, ustały szepty wiatru. Powietrze nasiąkło chłodem
ipachniałowilgocią.
Gilberto wysunął się bez szmeru z chaty, stał nieporuszenie, nadsłuchując.
W głębi nocy, gdzieś za wzgórzami, za Mogote Junco lub za pagórkami Pinares,
możenawetpodrugiejstronieszosy,gasłakanonadastrzałów,któragozbudziła.
Brzmiała teraz jak cichutki stukot palców bębniących po wysuszonym drewnie.
Stałasięszeptemledwodosłyszalnym,wsiąkła,wtopiłasięwmrokiiniewracała
jużwięcej.
Pod bosymi stopami czuł chłodną ziemię ubitą wokół chaty jak klepisko,
palcem wyczuwał ziarno kukurydzy zapomniane przez kury. Spały teraz głęboko
pośród liści drzewka pomarańczowego, przycupnięte na gałęziach, tuż nad jego
głową.
Coś dotknęło łydki, machnął dłonią i trafił na kosmaty łeb wilgotny od rosy.
Tres Gatos wychynął bezszelestnie z mroku, zadyszany i cały mokry. Gilberto
przyklęknął,objąłpsazaszyję.
—Polowałeś?—szepnął.
TresGatoswionąłmuprostowtwarzciepłymoddecheminagleznieruchomiał,
usłyszawszy trzaśnięcie gałązki gdzieś w pobliżu. Węszył przez chwilę, a potem
wysunął się łagodnie spod ramienia chłopca i znów przepadł bez śladu. Drgnął
wielki liść banana, rozległ się krótki śpiew cykady, znaczący koniec nocy,
ipowróciłacisza.
Gilberto zrobił kilka kroków i podniósł głowę, szukając na niebie pierwszych
śladów zorzy. Nie było ich jeszcze. Może tylko gwiazdy świeciły słabiej pośród
welonuciemności.
— Gatos! — zawołał stłumionym szeptem Gilberto. — Tres Gatos! Chodź,
zapolujemynasępy.
TresGatosniewracał.Buszowałgdzieśwokolicy.Znosemprzyziemibiegłza
tropem drobnego zwierzątka, na skraju zarośli rozkopywał mysie nory. Całymi
dniami wysypiał się potem pod łóżkiem Gilberta, z uszami zalepionymi ziemią
isierściąpełnąpiasku.
Chłopiecwyciągnąłprzedsiebieobiedłonieitrafiłnaliściebananów.Otaczały
chatęzwartymmurem.Byłymokreizimne.Trzymałwpalcachichgładkie,oślizłe
blaszki i czuł, jak przesiąka ich chłodem. Strącały mu na głowę krople, kiedy
przesuwałsięwgęstwinie.Podrugiejstronieznówprzystanąłnadsłuchując.
—TresGatos!—zawołałgłośniej.
Piesniewracał,ruszyłwięcsamśrodkiemzaoranegopoletka.
Ziemia była tu pulchna, grzęzły w niej nogi. Mimo ciemności łatwo było
utrzymać kierunek — na kostkach obu stóp wyczuwał muśnięcia tytoniowych
listków,poznawał,żeidziewciążśrodkiembruzdy.Byłterazzdalaodchatyinoc
wydała mu się mniej gęsta. Tylko nad ziemią była czarna, wyżej przybrała już
odcieńwodnistejszarości.Naotwartejprzestrzenipłynąłdelikatnypowiew,niosąc
naprzemianstrugiciepłaichłodu.Zaplątanymiędzynimisnułsięzapachdzikiej
cytryny. Gilberto odetchnął’ głęboko, zwrócony twarzą w tamtą stronę. Pójść czy
nie pójść za wonią? Ale zapach małych, złotych owoców ustąpił ostrej woni
jakiegośzwierzęcia.Gilbertoznieruchomiał,wyciągnąłszyję.
Urwała się smuga zapachu, nozdrzami wciągał już tylko chłodne i nasycone
drobinami wody, bezwonne powietrze. Z poszumem błotnistych skrzydeł okrążył
go nietoperz. Było ich więcej ponad polem, szyły ciemność we wszystkich
kierunkach, wznosiły się, spadały i zwracały gwałtownymi zwrotami, ścigając
brzęczącemoskity.
Skończyłasięspulchnionaziemiaistopyugrzęzływgęstejtrawie.Terazprzed
sobąmiałłąkę.Gdzieśujejskraju,przywiązanadopalika,pasłasiędnieminocą
Argelia, stara krowa. W dzień na łące łatwo było znaleźć wyloty podziemnych
korytarzy,apomiędzynimiwydeptaneprzezmyszywąziutkieścieżki.Byłytamteż
doływygrzebaneprzezTresGatosiinnepsyprzybiegającezniedalekiejwioski.
Gilbertoszedłtakdługo,dopókiniewydałomusię,żejestjużzabliskodrzewa.
Nie widział go jeszcze, ale mogło być tuż, tuż, o kilka zaledwie kroków. Powinno
jużbielećswyminagimikonarami…Ukląkłwtrawie,schyliłsięipatrzącsponad
samej ziemi, próbował dojrzeć zarysy gałęzi na tle nieba. Nic jeszcze nie było
widać.
Drzewo ogromne i zupełnie nagie, pozbawione choćby jednego liścia, gałązek
i kory, od dawna tkwiło na skraju łąki niby rozcapierzona dłoń. Na sękatych
odroślach każdego wieczora zasiadały sępy. Spłynąwszy z gasnącego nieba,
sadowiły się na konarach muskając dziobami pióra i przestępując z łapy na łapę.
Wówczas nadbiegał milczkiem Tres Gatos, potężnym susem próbował dosięgnąć
ogona najniżej siedzącego ptaka. Zawsze jednak było za wysoko; z głośnym
ujadaniem okrążał pień, a sępy tylko przez chwilę wodziły za nim wzrokiem.
Potem brały się do swoich zajęć i niebawem poczynały drzemać. Ale kiedy przez
łąkęnadbiegałGilberto,zastygaływszystkiewbacznymoczekiwaniu,abypochwili
zerwać się z potężnym łopotem skrzydeł i odlecieć w głąb doliny. Wracały już po
ciemku,takjakbywcałejokolicyniebyłolepszegomiejscadospania.
Gilberto usiadł na piętach, pochylił się naprzód i podparł głowę złożonymi
rękami.Trawapachniałamocnozieleniną,unosiłysięnadniąbrzęczącecichutko
komary. Wstrzymywał oddech, aby nie dać się im wytropić, ale raz po raz
brzęczenie poczynało się zbliżać, przybierało na sile, drobny owad zwabiony
ciepłemciałacorazgłośniejwygrywałskrzydełkamiswojąpieśńinagleurywałją
przywierając do skóry. Gilberto postawił kołnierz koszuli, schował dłonie pod
pachyipróbowałukryćtwarzwzgięciułokcia.
Cośporuszyłosięwtrawie.
—Gatos?—szepnął.—Chodźtutaj!
Czekał na wilgotne dotknięcie psiego nosa, ale pośród trawy wierciło się coś
zupełnie innego. Wielka, ociężała żaba wlokła po ziemi napęczniały nocną
zdobyczą brzuch, aby ukryć się gdzieś przed nadejściem słońca. Zatrzymała się
wreszcie tuż przed Gilbertem. Nabrał pełne płuca powietrza i dmuchnął w nią
znienacka.Ogromnymsusemprzemknęłaobok,upadła,wygramoliłasięnacztery
łapyinastępnymskokiemznikłamuzoczu.
Niebo było już popielate, z jego tła wynurzyły się najbliższe czarne łodygi
wyrośniętych chwastów. Można też było dostrzec falistą linię gór dookoła doliny,
a także sylwetkę wielkiego drzewa. Za chwilę mogło już być za późno. Zerwał się
więc i począł skradać do bielejącego pnia. Sępy siedziały na konarach
rozwidlonych jak jelenie rogi. Głowy wtuliły głęboko w ramiona, ukryły szpony
wciepłympuchupodbrzuszaibyłyterazbardziejpodobnedoolbrzymichnarośli
niżdoptaków.Dwaznichsiedziałynauboczuiznacznieniżejodstada.
Gilberto najwolniej jak umiał podniósł się i wyprostował przytulony do pnia.
Czułpodpalcamijegogładką,jakbypolerowanąpowierzchniępociętąszczelinami.
Sercetłukłosięcorazgłośniej.
Z każdą sekundą przybywało światła. Niebo z szarego stało się niebieskawe,
czarna ziemia nabierała odcienia zieleni, na wschodzie zakwitł już różowy pasek
porannegoobłoku..Ptakisiedzącenanajwyższychgałęziachpoczynałysiębudzić.
Z wolna wysunął stopę. Zanim ją postawił, zbadał palcami, czy nie ma tam
suchychpatyków.Teraztylkoskokimocnyuchwytpalców…
IwtedyzkrzakówzadrzewemwyskoczyłmilczkiemTresGatos.Śmignąłobok
Gilberta i potężnym susem spróbował dosięgnąć ptaków. Były jednak za wysoko
dlaniego.Skoczyłwięcjeszczeraz,awidząc,żewszystkonanic,jąłtylkounosićsię
natylnychłapachiprzeraźliwieszczekać.
SępyocknęłysięnatychmiastinadgłowąGilbertazabrzmiałogłuszającyłopot.
Białedrzewozadrżało,czarnagromadaodpłynęłakuśrodkowidoliny.
TresGatospodbiegłdochłopca,podniósłkuniemuzdyszanypyskizamachał
cienkim, czarnym ogonem. Z wysoka spłynęło czarne pióro. Nim dotknęło ziemi,
Tres Gatos rzucił się ku niemu, złapał w zęby, głośno kłapnąwszy szczękami
iwarczącpogryzłjenadrobnekawałki.Wisiałymuzpyska,kiedypodbiegłznów
doGilberta.
—Sprzedamcię—powiedziałchłopiec.—Sprzedamcięhandlarzowi.
Usiadł pod samym drzewem, opierając się o pień plecami. Stado sępów
zataczało kręgi, wznosząc się spiralami coraz wyżej i wyżej w stronę nieba, które
zkażdąchwiląstawałosiębardziejprzejrzysteiniebieskie.Gilbertopatrzałwprost
wgórę,zmrużyłoczyipróbowałsobiewyobrazić,żewznosisięzgromadąptaków,
apodnimirośniecorazwiększaotchłań.
Ocknąłsię,gdywszystkobyłojużzalanesłońcem.TresGatosspałwnajlepsze,
wyciągnięty na boku pośród suchych patyków opadłych z drzewa. Przez sen
poruszał nogami i machał ogonem. Przywarte do jego wyliniałej sierści grudki
gliny teraz już obeschły i krusząc się opadały. Z traw znikły krople rosy, w ich
kępachwięcejbyłożółtychźdźbełniżzielonych.
Gilbertopatrzałsennienaszerokądolinęotoczonąmuramimogotów.Skaliste
kopce o pionowych ścianach biegły półkolem odgradzając dolinę od świata.
Porastałjepuszystykożuchroślinności.Nastromychstokach,uczepioneskalnych
półeczek i gzymsów, zawisły płaszcze utkane z powojów, lian i bluszczy. Wysoko,
na wapiennych grzbietach, chwiały się na tle nieba cienkie łodygi górskich
palemek.Dnodolinybyłorudeizielone.Ceglasta,tytoniowaglebawyzierałaspod
rządkówroślin.Tuiówdzietkwiłymiędzypoletkami,nibysmukłe,białekolumny,
gromadkipalmkrólewskich.Przezpoletkamalangi,yukiitytoniuwiłsięzakolami
wążzbitychkrzaków.WichzielonymtunelupłynęłarzeczkaCuyaguateje—Woda,
KtóraTka.
Wielkiedrzewo,rozpiętenadgłowąGilberta,błyszczałoterazjaksrebrne.Gdy
opadła zeń kora, deszcze polerowały i czyściły drewno tak długo, aż stało się
gładkie i jasne jak kość słoniowa. Nie było już cienkich gałązek, zaokrągliły się
sęki. Niegdyś rozpościerało się nad łąką ogromnym parasolem, pod którym
mogłobysięzmieścićcałestadobydła.
Przez wiele lat pośród jego wielopalczastych listków wykwitały każdej wiosny
roje drobnych kwiatów, jesienią rodziło wielkie jak ramię twarde strąki pełne
grzechocących ziarenek. Drzewo rosło i było coraz większe, aż pewnego dnia na
jednej z gałęzi znalazło się obce nasionko. Przywiał je wiatr lub może
przywędrowało przylepione do dzioba jakiegoś ptaka. Nasionko wypuściło
korzenie, przebiło korę wielkiego drzewa i poczęło czerpać jego soki. Z jednej
małejroślinkirodziłysięnastępne,pełzaływzdłużgałęzi,obsiadałyje,przenosiły
się z jednej na drugą. Ich własne, szablaste liście, rozchylające się jak wachlarze,
pochłaniałylistowiedrzewa.Którejświosnywielkiflamboyanwogóleniezakwitł,
następnejpocząłusychać.Wszystkiesokiwypijałnienasyconycuruey.Wypijałtak
długo, dopóki krążyły w kanalikach drzewa. Ale roślina była już martwa i jej
korzenie nic już nie mogły zaczerpnąć z ziemi. Wtedy poczęły marnieć także
ikępkicuruey.Więdły,kurczyłysięizsychały.Ladawiatrstrącałjezkonarów.Na
koniecwielkiflamboyanbyłznówwolny,alezakwitnąćjużniemógł.Opadłazeń
kora,drewnostwardniałoiwyschło.Wówczaszamieszkałytusępy.
Gilberto leżał pod drzewem z przymkniętymi oczami. Wyciągniętą nogę oparł
na grzbiecie Tres Gatos i potrząsnął nim. Ciemna sierść była niemal gorąca. Pies
się zbudził, usiadł, aby podrapać się za uchem, a potem, wywiesiwszy język,
poczłapałwstronędomu,nawetniespojrzawszynaGilberta.
Spodpalmowejstrzechywysuwałsiędymek.Obokbiałejściany,podłopatami
bananowychliści,zjawiłasięmatka.
II.DOM
Cotoznaczy?—spytałamatka.
— Co, Mam? — zdziwił się Gilberto. Przystanął w drzwiach i sprawdzał
działanie drewnianej zapadki. — Coś się zacina — powiedział. — Będę musiał
trochęzestrugać.
—Zostawto—rozkazałamatka.—Ichodźtutaj.Ociągającsięwszedłdochaty.
Było tu chłodno i panował zawsze cienisty półmrok. Tylko przez szpary
wpalmowychdeskachwidziałosięwąskieprążkirozżarzonegodobiałościświata
nazewnątrz.
—Nowięc?Odpowiadaj.
Pobiegłspojrzeniemzajejwzrokiem.Zpoczątkunicniemógłdostrzec.
—Tam,przysamejziemi.Schylsię.
Wmiejscu,gdzieglinianeklepiskodotykałonajniższejdeski,byładługa,czarna
szpara, zapchana na sporej przestrzeni kawałkami czegoś, co trudno było
rozpoznać.AleGilbertowcaleniemusiałsięprzyglądać.
— Co to znaczy? — powtórzył ze zdziwieniem, aby zyskać na czasie. Uniósł
stopęipiętąjednejnogipocierałołydkędrugiej.—Och…—jęknął.—Muszęsię
napićwody.
—Najpierwpowiedz,cotoznaczy.
— Ja wiem! — zawołała Chiquita. Siedziała w kącie na krześle obitym końską
skórą i bosymi nogami machała w powietrzu. — On to wkłada dla szczura! —
Złowiła niechętne spojrzenie Gilberta i zaperzyła się. — Właśnie, że dla szczura!
Tylkożeonniechcetegozjadać.Wiesz,jakonsięnazywa?—mówiładomatki.—
SeńorSoto!Gilbertogotaknazywa…
—Sprzątnijto—powiedziałamatka.—Zbierzwszystkoiwyrzućkurom.
Czekała jeszcze chwilę, aż ukląkł na ziemi i palcem zaczął wygrzebywać ze
szpary resztki jedzenia. Odeszła po chwili do kuchni, a za nią wymknęła się
Chiquita.
RuchyGilbertastałysięodrazuwolniejsze.Ztejpozycji,naczworakach,chata
wyglądałainaczejniżzwykle.Zsieniprzedzielającejobieizbymógłwidzieć,cosię
dzieje w całym domu. Wystarczyło ruszyć trochę głową, wyżej albo niżej, aby
wzrok trafił na szparę w ścianie. W izbie, gdzie spali rodzice, wisiały na ścianie,
zaczepioneobcasamiodeskę,butymatki.Podrugiejstroniesieni,przezuchylone
drzwi, widział kawałek własnego łóżka, a pod nim chrapiącego Tres Gatos.
Wyciągnąłzeszparykawałekgotowanegokaczanakukurydzyicisnąłnimwpsa.
TresGatospoderwałgwałtowniełeb,obejrzałsięizobaczywszychłopcauczynił
taki ruch, jakby chciał wstać. Raz i drugi naprężył mięśnie, podciągnął nogi
i patrzał w oczy Gilberta, jakby chcąc pokazać, że mimo najszczerszych chęci
iwielkichwysiłkówniezdołasiępodnieść.Dałwreszciezawygraną.Łbemstuknął
oziemię,ruszyłkońcemogonaiznowuzachrapał.
—SeńorSoto!—szepnąłchłopiecschylającsięnadszparą.Próbowałzajrzećdo
niejprzytykającpoliczekdoziemi.Zdawałomusię,żebielejetamcośżywego,ale
był to tylko ułamek suchego jak kość placka. — Nic Seńor nie zjadł — mówił
zwyrzutem.—NiechSeńorsięprzynajmniejpokaże…
—Gilberto?—spytałamatkazkuchni.—Sprzątnąłeś?
— Zaraz, Mam — powiedział. — Już kończę. Wszystko, co utykał w szparę od
kilkudni,terazwyschnięteitwarde,zgarnąłnakupkęiwobudłoniachwyniósłza
próg chaty. Z podcienia, nakrytego niskim okapem z palmowych liści, cisnął
okruchynajdalejjakmógłprzedsiebie.Natychmiastzbiegłysięzgdakaniemkury
myszkującpośródbananów.
Dzień był oślepiająco jasny. Na słupie podpierającym okap przysiadła
jaszczurka, zdawała się drzemać na samym skraju słonecznej plamy. Począł się
skradaćkuniejomijającfotelenabiegunach,musnąłramieniempobielanąścianę
i złuszczone płatki wapna posypały się z szelestem. Jaszczurka ani drgnęła.
Wysunąłkuniejpalec.Widział,jakoddychała,szybkimrytmempulsowałozielone
podgardle.Miałaodwróconągłowęinicniepodejrzewała,alekiedypalecbyłtuż
obokkoniuszkaogona,znikłamuzoczujakzdmuchnięta.Tylkozaszeleściłysuche
liściestrzechy.
Z kuchni dochodziło szczękanie naczyń i piosenka Chiquity nucona cienkim
głosikiem.
—Gilberto!—zawołałamatka.
—Idę,Mam!
W sieni spojrzał na stojącą w rogu szafkę. Uchylił jej skrzypiące drzwiczki
i wsunął do środka głowę. Na półce stał wielki kamień wydrążony na kształt
naczyniainapełnionywodą.Lubiłopieraćnanimręce,czułwtedychłódkamienia,
który nawet w najgorętsze dni lata wydawał się zimny. Pochylał twarz nad wodą
i oddychał głęboko jej kamiennym, wilgotnym zapachem leśnego źródła. Było tu
prawie ciemno, ale w lustrze wody widział zarys swojej twarzy i odbicie oczu.
Dmuchnąłdelikatnieiodbiciezmarszczyłosięzacierającrysy.
—Cotamrobisz?—spytałamatka,stająctużzanim.
—Już,Mam!—zanurzyłustawnaczyniuiłyknąłhaustziębiącejwzębywody.
Potemzamknąłszafkęiodwróciłsięwycierającwargiwierzchemdłoni.Czuł,żesię
niegniewała,myślamibyłagdzieindziej,miałazaczerwienioneoczy.
—Gilberto—spytałałagodnie—dlaczegowstałeśdziśwnocy?
—Słyszałaś?—powiedziałzmartwiony.Zdawałomusię,żewyszedłzchatytak
cicho,iżnawetwążniepełzaciszej.
Podałamukubekkawyiplacekkukurydziany.
—Słyszałeśstrzały?
—Mhm!—potwierdziłzpełnymiustami.Przysiadłnabrzeżkukrzesłaiutkwił
wzrokwwiązaniachdachu.Nakrokwiachipośródpalmowegoposzycia,wgrubej,
wyschniętejwarstwie,żyłomnóstwostworzeń.Wgłębokimcieniupoddachem,na
poziomejbelce,cośsięporuszyło.
—Ciekawajestem,gdziestrzelali—mówiła.—Bojęsięoojca—dodałacicho.
Spojrzałnamatkęuważnie,przełknąłgłośnołykkawyipowiedział:
—Nie,Mam!Towzupełnieinnejstronie.
—Skądmożeszwiedzieć…
— Wiem! — powtórzył. — Gdzieś po drugiej stronie szosy, nigdy w życiu
wHoyoBicho!
Westchnęła cicho i wpatrzyła się w jasny prostokąt drzwi. Biegła tam ścieżka
przeztytoniowepole,wprostdosąsiedniejchaty.Dalejzaczynałsięłagodnystok
pagórka,azzajegogrzbietuwystawałystrzechykilkujeszczedomów.
—Nicniemożeszwiedzieć—szepnęłaniedosłyszalnie.
Gilbertoniedostrzegłnawetruchuwarg,patrzałwgóręnabelkę.Ukryłwdłoni
ostatnikawałekplackaiodstawiłnakrzesłopustykubek.Zbliżyłsiędościany.
—Mam!—zawołałaChiquita.—Ontoznowurobi!Dlaszczura!
Gilberto wspięty na palce próbował dosięgnąć belki i położyć na niej kawałek
placka. Na okrzyk Chiquity odwrócił się gwałtownie i napotkał wzrok matki.
Opuściłrękęiwepchnąłdoustto,cotrzymał.
—Maszmiprzebraćfasolę—powiedziałamatka.
Usadowiłsiępocienistejstroniechaty,skądbyłwidoknasporykawałdoliny
i potężne kopy mogotów. Oparł się plecami o ścianę, a na kolanach postawił
koszykpełenczerwonejiczarnejfasoli.Czerpałpełnągarściąiwybrawszyziarna
czarnej, odsypywał je do mniejszego koszyczka. Obok, pod daszkiem
przybudowanym do ściany kuchni, matka ucierała na mąkę kukurydzę. Były tam
dwaokrągłekamienie,leżącejedennadrugim.Przezotwórwgórnymwsypywało
sięgarśćwyłuskanej,suchejkukurydzyiobracałosiękamieńpatykiemjakkorbką.
Na chrzęst ziaren zbiegły się zaraz kury. Tłoczyły się pod drewnianym stojakiem
iwyrywałysobiewszystko,cospadłonaziemię.WchaciechrapałTresGatos,ana
progu Chiquita owijała lalkę w liść banana i spinała go kolcami odłamanymi
zliściaagawy.
Plama cienia przemknęła po ziemi. Nad chatą przepłynął sęp i znikł za
wierzchołkami bananów. Wysoko, wysoko, wtopione w niebo, krążyło całe stado.
Można było godzinami patrzyć, jak nie drgnąwszy skrzydłem, suną po
wydłużonychspiralachpatrolująckażdyskrawekziemi.
—Gilberto—powiedziałamatka—chodziłeśwnocydosępów!
Przestała kręcić kamieniem. Chiquita natychmiast przerwała ubieranie lalki,
wpatrzyłasiętriumfalniewGilberta.
—Mhm…—przyznałniechętnie.TerazmusiałosięzacząćoCezarze-Murzynie.
—PewniebyłtuCezar-Murzyn—spytała—tak?
—Tak,Mam.
—Kiedy?
—Wczorajbyłwwiosce!—pisnęłaChiquita.
— Cicho bądź — powiedziała matka. — Idź zobaczyć, czy prosięta nie łażą po
tytoniu. — Zaczekała, aż Chiquita ociągając się i wlokąc lalkę za nogę zniknie za
węgłemchaty,ispytała:—Rozmawiałeśznim?
—Byłodużoludzi—odparł.—Pełno!SeńorEladio,SeńoraCatalina…
—Przyjrzałeśmusiędobrze?—nieustępowałamatka.
—Noo!
Byłatojużniepierwszanatentematrozmowa,Gilbertoznałpytaniaiwiedział
napamięć,doczegoprowadzą,aleniebyłosposobuskróceniaśledztwa.
—Więcprzyjrzałeśsięczynie?
—Tak!—poddałsięGilberto.—Twarziucho.
—Inicwięcej?
— Nic. Wczoraj nie zdejmował koszuli. Powiedział, że woli tego nie robić,
bobyśmyucieklinawidokjegopiersi.
Terazwiesz,czymsiękończychwytaniesępów?
— Mam! On powiedział, że za każdego żywego sępa do ogrodu zoologicznego
dostawałpięćpeso.Todużo?
—Tozależy—powiedziałamatka.—Jeślipoliczyćwszystkieskaleczenia…
—Aontomusiałrobić?
—Zarabiałnażycie.
—Wiesz?Onterazurządzawalkikogutów.
— Wiem — odparła matka. — Obiecaj, że nigdy więcej nie będziesz już
próbował.
—Hm…—próbowałgraćnazwłokę.
—Przyrzeknijnatychmiast!
—Ja…—zaczął,alejużniedokończył.—Mam!Popatrz,cośsięmusiałostać!
Odstawiłgwałtowniekoszykzkolaniskoczyłnarównenogi.Zkrzakówustóp
najbliższego mogotu wynurzył się chłopak. Zaczął biec w stronę chaty przez
poletko malangi, której wielkie liście sięgały mu powyżej kolan. Potknął się na
bruździe i przewrócił znikając pośród zieleni. Wstał jednak zaraz i biegł dalej
kulejąc. Matka opuściła bezwładnie ręce, zbladła, ledwie dosłyszalnym głosem
spytała:
—Ktoto?
—Pancho—odparłGilbertoinieczekającdłużej,pobiegłnaprzeciw.
III.MUŁY
Z odległości kilku kroków zobaczył podrapaną i pokrwawioną twarz Pancha.
Chłopiecpotknąłsięznówiupadłjakdługi,łamiąckrzakimalangi.Dyszałciężko,
opierającsięnałokciuiniepróbującjużwstawać.Gilbertodopadłgoiprzykucnął
obok. Nie śmiał o nic zapytać ani też obejrzeć się na matkę. Wiedział, skąd
przybiega Pancho. Od trzech dni był ze swoim ojcem i ojcem Gilberta w skrytej
wśródgórdolinieHoyoBicho.
Pancho przez długi czas nie mógł złapać oddechu. Przymknął oczy, włosy
przylegały mu do czoła, wzdłuż nosa ściekały kropelki potu. Kurczowo poruszał
palcami krusząc w nich grudki ziemi. W jego ubraniu tkwiło pełno cierni, na
spodniach zwisały uczepione cienkimi jak igiełki kolcami kawałki pnączy
wyrwanychzgąszczu.Koszulabyłapodarta,kapeluszzostałgdzieśwlesie.
Na głowy chłopców padł cień. To nadeszła matka Gilberta, uklękła obok
Panchaiwzięłagooburączzaramiona.
—Mów!Mówprędzej!Mójmąż?
Pancho otworzył oczy i spojrzał na. nią błędnie. Spróbował odpowiedzieć, ale
nie mógł wydobyć z siebie ani jednego zrozumiałego słowa, więc tylko zaczął
potrząsaćgłowąprzeczącoiprzymykaćpowiekinaznak,żenicpoważnego.
—Boże!Toty,Pancho?—rozległsiękobiecyokrzyk.
Odsąsiedniejchaty,naprzełajprzezpoletko,biegłakunimmatkaPancha.Na
jej głos chłopiec dźwignął się z wysiłkiem. Stanęła jak wryta kilka kroków przed
nim,zdłońmiprzyciśniętymidosercaiskamieniałątwarzą.
— Nic takiego — wykrztusił. Zrobił w stronę matki kilka niepewnych kroków,
ramieniem wytarł czoło. — Noga — mówił coraz wyraźniej. — Ojciec uderzył się
w nogę. To nie jest groźne, ale nie może chodzić, biegłem, żeby jeszcze dzisiaj
sprowadzić muły — odwrócił się w stronę matki Gilberta: — Seńor Enrique
powiedział…
—Tak—przerwałamu—możeszwziąćnasze.Bladośćustępowałazjejtwarzy.
PodeszłabliżejiobjęławpółmatkęPancha,któraniewydobywszyzsiebiesłowa,
zakryłatwarzrękamiipoczęłaszlochać.
—Ojciecmazłamanąnogę—Panchooddychałjużprawienormalnie.—Ścinali
drzewoiniezdążyłodskoczyć.Tobyłpieńmahoniu,niebardzogruby,alewtakim
gąszczu, że nawet nie było gdzie się cofnąć, a dla pośpiechu nie wycięli naokoło
krzaków.Ojciecstałwbezpiecznymmiejscu,alepieńtylkozpoczątkuprzewracał
sięnormalnie,apotemupadłnainnedrzewaizsunąłsięnabok,takżeojciecjuż
nie zdążył uciec. Seńor Enrique mówi, że to się raz, dwa zrośnie, byle go szybko
przywieźć do domu i położyć. Kazał mi biec po muły i powiedział, żeby zabrać
Gilberta.
—Gilberta?—zdziwiłasięmatka.
— Biegnę po muły! — zawołał Gilberto. Siedział dotąd w kucki i podczas
opowiadania Pancha próbował ustawić złamaną łodygę malangi. Mimo że
podpierałjąinnymi,wciążsięprzewracała.Zerwałsięterazzbłyszczącymioczami.
—Muszęjetylkoosiodłać!
—Powoli—powiedziałamatka.—Jeszczenigdzienieidziesz.Niemógłbyśsam
zaprowadzićmułów?—zwróciłasiędoPancha.
—Mam!—odezwałsięzwyrzutemGilberto.Udała,żenicniesłyszy.
— Tak, Seńora — powiedział z zakłopotaniem Pancho. — A właściwie to nie…
Ja nie znam drogi naokoło, a tędy górą — wskazał głową w stronę mogotu
ikrzaków,zktórychwynurzyłsięprzedchwilą—mułynieprzejdą…
—Jasne,żenie!—stwierdziłGilberto.—Wogóleniemożliwe.
—Nietrafisznaokoło?—dopytywałamatka.
—Nie,Seńora,nigdytamtędyniechodziłem,tambardzołatwozbłądzić…
—Och,Gilbertoteż…
—Ja?—krzyknął—Chodziłemtamtędyzetrzyrazy!
— Sam wiesz, że nawet ojcu zdarza się czasem zabłądzić, ale w końcu… —
urwała.—Przestań,Theresita—zwróciłasiędomatkiPanchałagodnie—widzisz,
że to nic groźnego, chwała Bogu — uścisnęła ją lekko. — Trzeba im dać coś do
jedzenia… — powiedziała już jakby do siebie, a Gilberto jak wystrzelony z procy
pomknąłwstronęchaty,przebiłgąszczbananówiwpadłwewrotaszopy.
Obamułyspędzałypoddachemnajgorętszegodzinydnia.Stałyzezwieszonymi
głowaminadwiązkątrawyrzuconąwkącie,obwąchującjąniechętnieiopędzając
sięprzedmuchami.
Głos Gilberta, który zawołał je po imieniu: „Roca! Pedrol”, nie zapowiadał
niczego dobrego. Zastrzygły niespokojnie uszami i zwróciły głowy w stronę
wejścia. Gilberto wpadł jak bomba, drzwi stuknęły o ścianę. Do mrocznego
wnętrza wlała się kolumna blasku, zawirowały w niej bzykające muchy i tuman
drobnych pyłków. Chwycił grzywę Pedra i opierające się zwierzę przyciągnął do
drugiegomuła,objąłjeramionamizaszyje,zbliżyłpyskamiimiędzydwawielkie
łbywetknąłwłasnągłowę.
— Idziemy… — szepnął tajemniczo, zawiesił głos, a potem krzyknął prosto
wdługieuszymułów:—Wgóry!
Spłoszonewyrwałygłowyzjegoobjęćidrobiąckopytamicofnęłysiępodściany
szopy.Niezdradzałynajmniejszejochotydowyjścianazewnątrz.
Skórzanesiodławisiałynadrążkachumieszczonychwroguszopy,ściągnąłna
ziemię pierwsze z brzegu i opierając je na brzuchu poniósł w stronę Pedra. Muł
zastrzygł uszami i spróbował się wymknąć, ale Gilberto rzucił siodło na ziemię
izłapałgozaogon.
—SeńorPedro,proszęnieuciekać.DlaczegoSeńorjesttakileniwy?—Poklepał
gopokudłatymbrzuchu,przejechałdłoniąposzyiipocząłgłaskaćłeb,odsamych
uszu aż do nozdrzy, gdzie pośród ciemnobrązowej sierści Pedro miał strzałkę
zbiałychwłosów.
—Masznajdłuższeuszyzewszystkichmułówiosłów,zatopójdzieszzemnądo
HoyoBichoiprzezcałydzieńniedostaniesznicdojedzeniaanidopiciaimożesz
sobieskręcićnogęalbocięwążugryzie…Nicsięniecieszysz,Pedrito?
Muł uspokojony przestał strzyc uszami. Wówczas Gilberto znienacka wsunął
munapyskrzemienieuzdyipodtrzymującyjąpasekwciągnąłnagłowęzwierzęcia
ażnauszy.Pedrozezłościąrzuciłłbemijąłsięcofaćkrokzakrokiem,aleGilberto
postępowałzaniminieprzestawałczuleprzemawiać:
—Imogącięnapaśćdzikiepsyalbodzikieosy…Wziąłjegopyskwdwiedłonie
iprzyłożyłpoliczekdowielkichnozdrzy.Słyszałterazgłośnyoddechzwierzęciaiz
bliska czuł mocny zapach jego skóry. Pedro przestał się wyrywać, sapał głośno
i mocno wydmuchiwał powietrze, które łaskotało Gilberta w szyję. Chłopiec
obrócił nagle twarz i pocałował muła wprost w chłodne, pokryte puszystymi
włoskami, delikatne nozdrza, czarne i usiane różowymi cętkami odbarwionej
skóry,nieustanniedrżące.PrzedszopązabrzmiałogłośnewołanieChiquity:
—Mam!Oncałujemuła!
Gilberto skoczył jak oparzony do drzwi, ale tuż za progiem stała już matka,
aChiquitakryłasięzajejspódnicą.
— Masz tu jedzenie na drogę — powiedziała matka wchodząc do środka
z pakunkiem zawiniętym w szmatkę. Schyliła się i wsunęła zawiniątko do
skórzanejtorbyprzysiodle,podniosłajeizarzuciłanagrzbietPedra.
— Dociągnij popręg — rozkazała Gilbertowi. Ukląkł, złapał dwa końce
zwisającego rzemienia i, opierając się głową o kudłaty brzuch muła, począł
dociągaćzcałejsiłymetalowąklamerkę.Widział,jakmatkazdjęłazkołkadrugie
siodło i wrzuciła je na grzbiet Roca. Chiquita biegała za nią nie puszczając
spódnicy. Nie odrywała wzroku od Gilberta. Złowił jej spojrzenie i spod brzucha
Pedrawyszczerzyłwszystkiezęby.
—Mam!—pisnęła.
—Musicieruszać—powiedziałamatka—jeślimacietamdotrzećprzednocą.
Klepnęłapozadachmuły,któreociągającsięwyszłynasłońce,wysokounosząc
kopytawprogu.
IV.BAMBUSY
GilbertodosiadłPedrairuszyłprzodem.Dosiodłaumocowanybyłrzemień,na
którymwlókłsięRocazPanchemnagrzbiecie.Gdychatyzostałyzanimi,Gilberto,
tłukąc muła piętami po bokach, poprowadził małą kawalkadę ścieżką między
poletkami ku wijącej się jak wąż Cuyaguateje — Wodzie, Która Tka. Jak okiem
sięgnąć w obie strony, nie było miejsca dogodnego do przeprawy, tak gęsto
skupiała się roślinność nad wodą. Jednak ścieżka zmierzała wprost do wielkiej
kępy bambusów. Ich strzeliste pędy wyrastały wprost z ziemi na niebotyczną
wysokośćbezżadnychrozgałęzień.Dopierowysoko,uszczytu,smukłatyka,zgięta
włukpodwłasnymciężarem,byłaubranawobfitąkitęwysokich,długichlistków.
Chwiały się przy najmniejszym powiewie, migocąc różnymi barwami zieleni.
Z daleka bambusy wyglądały jak wiotkie pióra zatknięte nad rzeką, ale kiedy
wjechali w gęstwinę, było już tylko widać palisadę pni grubych jak ramię
mężczyzny. Pośród żywych, zielonych roślin tkwiło mnóstwo uschniętych, które
pożółkły, straciły odporność i szarpane uderzeniami wiatrów popękały na długie
drzazgi.
Pedrozwolniłkroku.Zrozwagąwybierałdrogęprzekraczającleżącewpoprzek
ścieżkisuchetyki.Tamgdziebyłoichzbytwiele,opierałnanichkopyto,wydawały
brzęczącyodgłospustejtykwyipękałyzdonośnymtrzaskiem.
Gilberto wyciągał w bok rękę i próbował uderzać mijane bambusy. Omal nie
spadł przy tym z siodła. Zerknął na Pancha, ale Pancho nic nie zauważył. Jechał
zamyślony, ze śladami zadrapań na twarzy, z oberwanym rękawem koszuli. Na
głowiemiałzamiastzgubionego—jakieśstaresombrero,zesłomkowymrondem
obgryzionymdokołaprzezpsyalboprosięta.
Górą,przeszywającnawskrośkityliści,przemknęłostadkozielonychpapużek.
Nie zatrzymały się w bambusowym gaju. Nie było tu też innych ptaków. Na
gładkich i twardych pniach nie miały gdzie zaczepiać pazurków. Na dole zaś, na
najniższym piętrze żółtozielonego gaju, żyły chyba tylko jaszczurki, którym nie
przeszkadzało, że każdemu ich poruszeniu towarzyszy donośny szelest suchych
liści i drzazg. Ale jaszczurki miały swoją barwę ochronną i nawet wtedy, kiedy
biegały, niełatwo było je odróżnić od tła bambusów. Inne stworzenia nie lubią
szeleszczącegopodszycia,którezdradzakażdyichkrok,iunikałytegomiejsca.Gaj
bambusowywydawałsięzawszemartwyipusty.
Pedroprzystanąłizaparłsiękopytamiwziemię.Przednimurywałsięstromy
brzeg jaru. Dołem płynęła woda, wzburzona na płyciznach i sterczących z dna
kamieniach.Ponadnią,odkopytPedraażdoprzeciwległegobrzegu,zawisałpień
palmy. Była to jedna z rosnących po drugiej stronie palm królewskich. Podcięta
niegdyśprzezojcaGilberta,upadłałączącobabrzeginaturalnymmostem.
Pedro zeskoczył na ziemię i nie puszczając uzdy wkroczył na gładki, okrągły
pień.—Zsiadamy?—spytałPancho.
—Tymożeszsiedzieć—Gilbertomachnąłdłonią.
—Chceszjeprzeprowadzićpopniu?—zaniepokoiłsięPancho.
—Aco?Boiszsię?
—Nie—stęknąłPancho—tylko…
—Siedźspokojnie!—przerwałGilberto.—Tylkopłoszyszmuły.
Posunąłsięwzdłużpniainaprężyłuzdę.Mułprzytuliłuszydoczaszki,opuścił
niskołebiopierałsięzcałejsiły.
—Dajspokój—prosiłPanchopłaczliwie.—Oneprzejdąprzezwodę,Gilberto.
— Mówiłem, że się boisz! Pedro, Pedrito, nie bądź taki uparty — zluźnił uzdę
ipogłaskałmułaponozdrzach.—No,chodźzamną,zobaczysz,jaktoprzyjemnie,
nawetkopytniezamoczysz.
Pedrozwiedzionyłagodnymgłosemuniósłnogęipostawiłkopytonapniu,ale
niezdecydowałsięnadrugikrok.Machnąłłbemniespokojnieiwróciłdodawnej
pozycji.
—Nowidzisz!—wołałPancho.—Onwcaleniechce!
Gilberto rzucił mu lekceważące spojrzenie. Zawiesił uzdę na łęku i obszedł
Pedradokoła.Poklepałgopobrzuchu.
—Musisztowszystkorobić?—pytałnapółprzezłzyPancho.—Przecieżone
zawszechodząprzezwodę.
— No to teraz zobaczysz, jak przejdą po palmie — odpowiedział spokojnie
Gilberto.—Wystarczyimtylkorazpokazaćijużnigdyniebędąchciałyinaczej.
— Ja wracam! — oświadczył Pancho. Głośno siąknął nosem i zsunął się na
ziemię.—Nigdzieniejadęztobą.
—Tonie—odparłGilberto.
Nieobejrzawszysięnawet,oparłdłonienazadziePedraiznienackapchnąłgo
zcałejsiły.Mułposunąłsiępółmetra,alepniapalmynawetniedotknąłkopytem.
Skoczyłwbokizbiegłnadnojaruwprostdowody,pociągajączasobąuwiązanego
na rzemieniu Roca. Woda sięgała zwierzętom do kolan. W samym środku nurtu
przystanęły i jakby nigdy nic piły wodę, układając miękkie wargi w wydłużony
ryjek.
Pancho wytarł pięścią oczy, poprawił na głowie sombrero, przeszedł po
palmowymmostkuimaszerowałścieżką,jakbymajączamiarodbyćdalsządrogę
piechotą.
Mułyugasiwszypragnienienieruszałysięzmiejsca.Wodaburzyłasięmiękko
dokołaichkolan,wiałoodniejchłodem.Rocarozglądałsięnaboki,węszącpilnie
zapachynadrzecznychziół.Pedrostałżpochylonągłowąiudając,żejeszczepije,
zezował wzwyż, na Gilberta, który wszedł na środek palmy z suchym bambusem
wdłoni.
—Wyłazić!—krzyknąłipocząłokładaćmułydługątyczką.
Wyskoczyłynatychmiast,wdrapałysięnastromąskarpęiprzebiegłytruchtem
jeszczesporykawał,zanimjedogonił.WspiąłsięnasiodłoiruszyłzaPanchem.
Na jeźdźców padł cień wielkiej góry, zanurzyli się w lesie. Skalista ścieżka
wpełzała na zbocze. Spod kopyt strzelały odłamki kamieni, staczały się na dół
zsuchymgrzechotem.Wokółzgęstniałyzarośla,dotknęłybokówzwierzątipoczęły
zaczepiaćkolcamioichskudlonąsierść.Nogichłopcówbyłychronionefartuchami
ze skóry wiszącymi u siodeł, same zaś stopy kryły się w twardych, skórzanych,
ozdobnie wytłaczanych strzemionach. Nie mogły ich przebić nawet podobne do
stalowychszydełkolceopuncji.
Z pochwy u siodła Gilberto wydobył maczetę, zawinął nią w powietrzu i ściął
palmowąkitę.Panchoprzezornieściągnąłwodzeswegomułaizostałniecoztyłu.
Roca w ogóle chętnie by się zatrzymał, gdyby Pedro nie wlókł go na rzemieniu.
Maczeta błyskała, szerokie, giętkie ostrze świsnęło gniewnie w ręku Gilberta, ale
naziemięsypałosięniewielegałązek.
—Obetnieszmuuszy!—zawołałPancho.
—Komu?—zdziwiłsięczerwonyzwysiłkuGilberto.
—Jakto:komu?Pedrowi!
Na dźwięk swego imienia muł zastrzygł uszami, ale nie uniósł głowy,
przezornie trzymał ją tuż nad ziemią. Pracował ciężko pnąc się na stromiznę,
wlokąc coraz to zostającego z tyłu Roca i dźwigając wiercącego się na grzbiecie
jeźdźca. Od czasu do czasu, gdy przed nos nawinęła mu się jakaś pachnąca
gałązka,chwytałjązębamiizjadałpodrodze.
Pnie i gałęzie były skryte za parawanem liści. Powoje i liany tworzyły wiszące
sieci,żywepłachtyichwiejącesiękotary.Ichłodyżkipięłysięwzajemniejednepo
drugich, okręcały spiralami, krzyżowały i przeplatały. Na nitki i sznury łodyg
nanizane były liście matowe lub lakierowane, płaskie i wielkie jak dłonie lub
wąskieicienkiejakszpileczki.
Byli już u szczytu zbocza i muły ruszyły w poprzek niewielkiej polanki, kiedy
Gilberto ściągnął wodze i zatrzymał Pedra. W dłoni mocniej ścisnął rękojeść
maczety.
—Coznowu?—zaniepokoiłsięPancho.—Dlaczegostoimy?
—Tsss!—syknąłGilberto.—Widziszgo?
—Kogo?
— Cicho bądź! — zabrzmiał groźny rozkaz. Gilberto odwrócił się w stronę
Panchazgniewniezmarszczonymibrwiami.—Możejeszczenasniedostrzegł.
—Alekto?
Gilbertomachnąłręką.Wpowietrzuniebyłonajmniejszegopowiewu,amimo
to po drugiej stronie polanki chwiały się gałązki rozłożystego krzewu. U stóp
wyniosłejścianylasupanowałpółmrokitrudnobyłocokolwiekwypatrzyć.
— Coś tam jest — szepnął Pancho. — Jedźmy dalej. — Ścisnął muła piętami
icmoknął,aleRocawogóleniezwróciłnatouwagi.Nicniebyłowstanieruszyć
gozmiejsca,dopókistałPedro.
—Chcesz,widzę,żebysięnanasrzucił—powiedziałGilberto.
—Alecotojest?
—Jakiśdrapieżnik.
—Tunictakiegoniema—pocieszałsięPancho,alenawszelkiwypadekwyjął
nogizestrzemionioparłjewysokonakarkumuła.
—Mógłprzyjśćzinnejstronywyspy—zauważyłGilberto.
— Mógł… ale… — jąkał się Pancho. — Ale muły stoją spokojnie! — zawołał
ztriumfem.
GilbertoskrzywiłsięispojrzałzobrzydzeniemnaPedra.
—To?—powiedział.—Towogóleniesąmuły!
Pedro i Roca pasły się w najlepsze krzaczkami jakiejś kolczastej rośliny.
Ruchliwymiwargamiobszczypywałyzliścigałązki,niedotykającwogólekolców.
Przytymdrobnymikroczkamizbliżałysięnieznaczniedopodejrzanegokrzaka.
—Niemożemytakstaćdowieczora,Gilberto—przemówiłbłagalniePancho.
—Pewno!—przyznałGilberto.—Ontammożestaćistaćbezkońca.
Zsunął się z siodła i lekko pochylony, z maczetą uniesioną do ciosu, ruszył
wstronękrzaka.
Gałązki znieruchomiały, wokół zapadła cisza, nawet muły przestały poruszać
szczękami.Gdzieśwgłębilasubrzmiałoterkocącepostukiwaniedzięcioła.
—Terazmniezauważył—szepnąłdosiebieGilbertoizwilgotniałymudłonie.
Pośród listowia coś czerwieniało. Krzak zadrżał cały, coś w nim przeraźliwie
zaskrzeczało.Ześrodkawypadłoogromneptaszyskoiłomocącrudymiskrzydłami
wbiło się w ścianę zarośli przepadając bez śladu. Tylko ochrypły skrzek dobiegał
jeszczeprzezchwilę.
Maczeta opadła w ręku Gilberta, ostrze brzęknęło o kamień, zwrócił się
wstronęPanchaipowiedział:
—Arriero!Możnajechaćdalej.
Pancho nie odpowiedział, miał już dość wszystkiego, opadły go czarne myśli.
Tkwił na siodle zgarbiony, patrząc ponuro spod oberwanego ronda. Gilberto
schowałmaczetędopochwyprzysiodleiwciągnąłsięnagrzbietPedra,alerównie
prędkozeskoczyłzpowrotemnaziemię.
—Macao!—zawołał.—Macao!—przebiegłkilkakrokówirzuciłsięnakolana,
nakrywająccośdłonią.
Pośródkępektrawyleżaławielkamuszlaleśnegoślimaka.Gilbertocofnąłdłoń,
a wtedy ze środka skorupy wysunęły się drobne nóżki i dźwigając ją poczęły
uciekać. Chłopiec złapał muszlę w dwa palce i nóżki skurczyły się, trwożnie
znikającwewnątrz.
—Pancho!—zawołał.—Chodź,mammacao!Wypłoszymygoześrodka,weź
zapałkizmojejtorby…
Ale za jego plecami panowała cisza. Odwrócił się więc i zobaczył, że Pancho,
wysoko na grzbiecie muła, tkwi z zaciśniętymi powiekami, spod których na
policzkispływajągrubełzy.
—Nodobra—powiedziałpodnoszącsięzmuszląwdłoni.—Schowamgona
później.Możeszprzestaćryczeć.
Zdoliny,stłumionyodległością,dobiegłwarkotsilnika.Spojrzeliobajwstronę
przebytej ścieżki. Biegła głębokim wcięciem w lesie i poprzez ów zielony wąwóz
widziało się wycinek kraju w dole. Czerwone tytoniowe pólka, na nich białe
kolumny pni palmowych, zwieńczone strzępiastą gwiazdką zieleni. Jasną
wstążeczkądrogipełzałdrobnyjakżuczeksamochód,zanimdrugiitrzeci.Patrzyli
wmilczeniuażPancho,znieobeschłymijeszczełzaminapoliczkachszepnął:
—Znowujadą.
Gilberto, ściskając w jednej dłoni muszlę, podniósł drugą, wycelował z palca
wsunącąwoddaleniukolumnęizaterkotał.
—Ta-ta-ta-ta…
V.JASKINIA
Napółzarośniętaścieżkaprowadziładnemlasu,poprzezgrzbietwielkiejgóry
na jej przeciwległy stok, gdzie poczęła się obniżać, prowadząc do wewnętrznej
doliny.Jeszczeniewidzielijejdna,wciążotaczałyichzarośla.
Zewsząd wyzierał nagi wapień, spękany i pocięty szczelinami. Podszycie było
rzadkie,poskałachwiłysiępnącekaktusy,zdziurwystawałyszablasteliścieagaw.
Zrzedły powoje i bluszcze, tylko tu i ówdzie przewijał się gruby jak ramię konar
liany wędrującej w powietrzu od drzewa do drzewa. Stok zwrócony był ku
południowi i wszystkie liście, broniące się przed wysuszającym nadmiarem
słonecznego blasku, ustawiały się na szypułkach pionowo. Poprzez siateczkę
ukośniestojącychblaszekmożnabyłozobaczyćotwarteniebo.
Jechaliwmilczeniu,odchylającsięwsiodłachdalekodotyłu,abyniezjeżdżać
nakarkmułomschodzącympostromiźnie.Palącepromienieprzenikaływszystkie
roślinnepiętralasuiniczymniezatrzymywanepadałynabiałąskałę,odktórejbiła
fala gorąca. Gilberto i Pancho oddychali ż trudem, ogarniała ich senność,
oszałamiał mocny zapach wysuszonego jak wiór lasu. Powietrze pełne było
eterycznych olejków, którymi otaczały się krzaczki o twardych jak ze skóry
listkach.
Jesienny cyklon zwalił kilka drzew, na ich miejsce nie wyrosły jeszcze nowe.
Poprzez wyrwę w szarej, zgaszonej żarem zieleni ukazało się Gilbertowi na
mgnienie oka wnętrze górskiej krainy. Aż po horyzont biegły jedna za drugą
skaliste kopy, otulone kożuchem puszczy, bardziej niż do gór — podobne do
grzbietówwielkich,znieruchomiałychżółwi,omszałychiobrośniętychzestarości.
Skupiały się w gromady, ciągnęły długimi szeregami, otaczały i zasłaniały sobą
zamknięte doliny, w których nigdy nawet nie stanęła stopa człowieka. Dołem
płynęłyrzekiistrumienie,znikaływczarnychtunelachupodnóżygóriukazywały
się o kilka lub kilkanaście kilometrów dalej, przebiwszy na y/skroś wapienny
łańcuch.
Nad mogotami, niby garść szeroko sypniętych po niebie ziarenek pieprzu,
zawisłypunkcikisępówauratińosa.
Słońceminęłozenitipoczęłoopadaćkuhoryzontowi,gdymuływyszłyzlasu.
Nogi zwierząt zaszeleściły w wysokiej trawie. Jechali przez rozległą płaszczyznę
stanowiącą dno doliny. Wiązki źdźbeł sięgały do wysokości strzemion i wkrótce
pełno skruszonych i połamanych wierzchołków traw uczepiło się strzemion
i kudłatych brzuchów Pedra i Roca. W pobliżu wielkiego drzewa flamboyan
o kształcie parasola oba muły poczęły zwalniać kroku, węszyć i strzyc uszami.
Panchouniósłsięwstrzemionachikrzyknął:
— Tam coś leży! — gwałtownie ściągnął wodze, ale Roca nie zwrócił na to
najmniejszej uwagi, parsknął tylko i szedł wytrwale za Pedrem. Oba nie zważały
jużnazwęszonązwierzynęiszływprostwjejkierunku.
Ztrawwcieniudrzewawychynęłyogromnerogi,azanimiczołotakszerokie,
że Gilberto i Pancho mogliby usiąść na nim jak w fotelu. Czarne oczy patrzyły
nieruchomo na chłopców, potem zjawił się pysk zwierzęcia z ciemną plamą
wilgotnegonosa.
—Toro!—krzyknąłGilberto.—Byk!Zwalistezwierzęskoczyłonaczterynogi,
a za nim całe niewidzialne dotąd stado, zażywające w cieniu drzemki. Zatętniły
kopyta,zakołysałysiępotężnerogi,grubeunasadyjakbambusowerury,ukońców
wyostrzonenibykolceopuncji.
Stado rzuciło się do ucieczki pośród grzmotu kopyt i tumanów kurzu, które
natychmiast wzbiły się w powietrze. Przez brudną kurzawę migały siwe cielska
krów zebu, a na ich karkach przewalające się z boku na bok tłuste garby
obramione czarną grzywą niby falbaną z włosia. Obwisłe podgardla chwiały się
wbieguiuderzałyokolanazwierząt.Ostatniruszyłbyk,dokonałlekkiegozwrotu
izanurzyłsięwobłokupyłu.Zwierzętadopadłyniskichkrzaków,pocwałowałypod
ichosłonąbrzegiemdoliny,wbiegłypoddrzewaidopierooddaliwszysięznacznie,
przystanęły.
—Podjedziemydonich?—spytałGilberto.
—Nie!—zawołałszybkoPancho.
—Jakchcesz—zgodziłsięGilberto.—Moglibyśmyzobaczyć,jakiemająznaki
naskórze—zaproponowałpochwili—co?
—Nie—powtórzyłPanchomartwymgłosem.
—Ojciecmówił,żetokrowyEladiazSumidero—ciągnąłGilberto.—Ontunie
zaglądałjużzedwalata.
—Którędymamyjechać?—Panchospróbowałzmienićtematrozmowy.
—Niebójsię.Razdogóry,raznadółijesteśmywHoyoBicho.
—Alektórędy?—dopytywałsięPancho.
Bylijakbynadnieogromnegokotła,otaczałyichścianytakstrome,żedrzewa
rosnące na skalnych półeczkach dotykały koronami korzeni drzew rosnących
wyżej. Same zaś korzenie, nie mogąc przeniknąć w głąb skały, spełzały po jej
powierzchnigrubymipowrozami.
— Którędy? — odpowiedział Gilberto. — Tamtędy! Takie dwie palmy… —
mówiłwolno,obszukującwzrokiemskrajgąszczu,doktóregosięzbliżali.
—Niewidzężadnychdwóchpalm—powiedziałPancho.
—Jateżnie—przyznałGilberto.
Alewłaśniewtedymułyzaczęłyjakośinaczejstąpać.Podkopytamileżałagruba
warstwa popiołu. Nie było tu traw ani kaktusów, ani żadnych krzaczków, tylko
jednolitypokładszaregopudru.
—Lassięspalił!—wykrzyknąłPancho.
—E,tam!—żachnąłsięGilberto.—Brzeglasu.
—Niemapalm—wyjąkałPancho.
—Niema—zgodziłsięGilberto.
—Tozbłądzimy!
Gilberto nawet nie słuchał, zsunął się z siodła i ugrzązł po kostki w popiele,
aPedro,pozbywszysięjeźdźca,poczłapałprzezspaleniskodościanyzarośli,gdzie
spomiędzy przypalonych i poskręcanych gałązek wyglądały już świeże, zielone
liście.
Gilberto przykucnął i, jak to czynią starzy, doświadczeni drwale, wysunął
poziomoręcedłońmidogóry,takabydelikatniejszaskórapozewnętrznejstronie
była zwrócona ku popielisku. Nie było ani odrobinę cieplejsze niż nagrzane
słońcem powietrze doliny. Nigdzie nie unosiła się nawet smużka dymu, popiół
wystygłjużdawno.Zanurzyłwnimpalce.
—Miękkijakpuch!—zawołał.
Zacząłczerpaćpełnymigarściamiiwyrzucaćwpowietrzedelikatnejakbibułka
płatkibiałe,błękitneiszaroniebieskie.Wzleciałyjasnąkurzawąipowoliopadając
rozsypywałysięnamiałkipył.
— Palmy — powiedział. — To jest palmowy popiół. Poszedł wzdłuż
pogorzeliska. Ogień przesunął się wąskim pasem wzdłuż krawędzi doliny i sam
wygasł.Gilbertomocnowyrzucałbutypodnoszącjasnąkurzawę.Stadokrówzebu
z ukrycia pod drzewami obserwowało wciąż bacznie jego poruszenia, gotowe
wkażdejchwilidoucieczki.AleGilbertojużonichniepamiętał.Stopamitrafiałna
ukryte pod warstwą popiołu kikuty zwęglonych krzaków. Z pni palmowych
pozostały krótkie pieńki z otworem w środku. Szedł pomiędzy nimi zygzakiem,
wzdłużkrawędzilasu.
—Pocotamchodzisz?—zawołałzdalekaPancho.
Nie odwracając się machnął mu uspokajająco dłonią. Gdzieś tu powinna
zaczynaćsięścieżkawiodącazakosaminaprzełączkęwgrzbieciegóry.Dawniejjej
początek znaczyły dwie palmy nachylone ku sobie pniami, tworząc trójkątną
bramę.Aleteraztrudnobyłoodnaleźćtomiejsce.Przystawał,kręciłgłowąiszedł
dalej. Dotarł do końca pogorzeliska. Skręcił i zanurzył się w lesie, wracał jego
brzegiem,lawirującpośródgłazów,którespadłykiedyśzurwiska,aterazbyłyjuż
wtopione w zarośla, oplecione pnączami i unieruchomione na zawsze. Pełno tu
byłodróżekwydeptanychprzezleśnezwierzęta.Jednaznich,szerokaiwyraźna,
biegławgóręzbocza.
—Jest—szepnął.—Musiałatubyć.
Ruszył pogwizdując, ale wkrótce ścieżka znikła, podzieliwszy się na szereg
drobnychprzesmyków.Zawróciłwięcnadółipuściłsięnowąścieżką,przecinającą
zbocze ukosem. Szukał na niej starych śladów kopyt, ale znajdował tylko
niewyraźnewgłębienia.
Najmniejszy powiew nie drgnął w dusznym powietrzu, uwięzionym przez
gęstwinę. Gilberto zadyszany i spocony przysiadł na krawędzi głazu. Ścieżka
wywiodła go pod niedostępną ściankę skalną i znów musiał zawrócić. Siedział
patrząc na wijące się dookoła kaktusy. Jeden z nich pełzał po powierzchni ziemi,
potemwspiąłsięnakamieńwypuszczającnaprawoilewoodnogi.Głównałodyga,
gruba jak banan, ciemnozielona i najeżona brunatnymi kolcami, wspinała się
dalej, z kamienia na cienki pień młodego drzewa, oplatając je spiralą aż do
pierwszej gałęzi, potem wzdłuż niej tak daleko, jak sięgała, a wreszcie, gdy
zabrakłooparcia!wnajmniejszymchoćbysęczku!,łodygakaktusazwisłapionowo
kuziemiiwciążjeszczerosła,abydosięgnąćgruntuinanowomóczacząćuparte
pełzanie.
Gilberto dotarł spojrzeniem do koniuszka rośliny najeżonego szczotką szpilek
izanim,wyżejnazboczu,ujrzałokrągłą,brunatnąkulę.
—Alewielkie!—szepnąłzpodziweminienamyślającsiędługo,ruszyłpoprzez
krzakidogniazdamrówek.
Przekroczył zwalony pień, schylił się, aby nie zaczepić głową zwisającego
kaktusa, i pomagając sobie rękami na stromiźnie, dotarł do brązowej bryły
uczepionej nisko, w rozwidleniu pnia. Gniazdo przypominało zupełnie wielką
gąbkę, o powierzchni poskręcanej, pokarbowanej i pełnej czarnych otworków,
wylotówzawiłychkorytarzy.Suchympatykiempocząłskrobaćjegopowierzchnię.
Ani jedna mrówka nie wyjrzała na światło dzienne, nigdzie nie dostrzegł
poruszającychsięniespokojnieczułkówirozwartychszczęk,gotowychdoobrony.
Wypłoszony hałasem wymknął się z martwego gniazda lśniący chrząszczyk.
Gilbertorzuciłpatykirozejrzałsięwokoło.Wtedyzobaczyłjaskinię.
Szeroki łuk skalny był przesłonięty firanką korzeni spływających z góry. Te
z nich, które już dosięgały ziemi i zdołały w nią wrosnąć, były grube jak słupy
i oddzielały jaskinię od świata zewnętrznego żywą palisadą. Pomiędzy nimi,
przylepionedostropu,zwisałyjakwyciągniętejęzoryplastrypełneleśnegomiodu.
Ogromne, żółte osy ciężko sunęły między nimi, napełniając powietrze buczeniem
skrzydełek.
Wszedł pod sklepienie, a kiedy oczy przywykły nieco do gęstego mroku,
zobaczył wnętrze jaskini. Z mroku wyłaniały się majaczące bielą kształty słupów
czy kolumn, nad głową wisiały dziwaczne twory o kształtach zakrzepłego wosku.
Postąpił naprzód i drgnął z przestrachu. Wielka, popielata sowa zerwała się
zwysokiejpółkiilotemprostymjakstrzałaodpłynęławgłąbpodziemi.Przepadła
roztapiającsiębezszelestniewmroku.Ciszapanowałatuzupełna,asłabeodgłosy
z zewnątrz brzmiały jakoś obco. Daleki, ochrypły krzyk arriero, samotne
pogwizdywanie kolibra zunzunzito, który uwijał się w pobliżu otworu, nie
podejrzewającbliskościczłowieka.
Gilberto,wstrzymującoddech,posuwałsięnapalcachnaprzód.Przyzwyczajały
sięoczyiwidziałcorazwięcej.Napłaskimdnieoglądałkamienne,wypukłetwory,
podobne do połówek pomarańczy tak wielkich, że mógłby siadać na nich jak na
stołku. W ich wapiennej skorupie widniały nawet promieniste bruzdy jak działki
owocu. Obok leżały przewrócone kamienne kolumny, wtopione na pół
wnamulisko,podobnedomartwychpni.
W głębi jaskini coś zajaśniało. Przez okrągły otwór na drugim końcu sali
sączyła się bladozielonkawa poświata. Począł skradać się w jej stronę. Na środku
sali było zupełnie ciemno, ale patrząc na plamę blasku przed sobą i ostrożnie
stawiając stopy, dotarł do miejsca, gdzie znów było jaśniej. Wtedy zza załomu
skaływyłoniłsięjeszczetrzeciotwór.Miałkształtwysokiejszczeliny,którąmożna
było wyjść na zewnątrz. W przejściu na skalnym gzymsie siedziała sowa. Tkwiła
nieporuszenie, zwrócona głową w stronę Gilberta. Przyłożył do ust dłonie
iwydymającpoliczkizahukał.Nastroszonyptakporuszyłsięniespokojnie,obrócił
wlewoiprawopuszystągłowąiwróciłdodawnejpozycji.Głosodezwałsięgłucho
w ciemnej, pustej przestrzeni. Wszędzie pod ścianami czaiła się nieprzejrzana
ciemność,kryjącwnękiiwejściadobocznychkorytarzy.
Gilberto klasnął w ręce, ale nie spłoszył tym sowy, siedziała przymykając
powieki,jakgdybyniemogącobronićsięsenności.
—Wynośsię!Dajmiprzejść!—podniósłkamykirzuciłwsowę.
Wyciągnęłatrwożnieszyję,rozpostarłaskrzydłaimiękkospłynęłazpółki.Ale
wtejsamejchwili—Gilbertodostrzegłtotylkokątemoka—zgłębokiejwnękipod
ścianą wychynął cień i śmignął w stronę wyjścia. Mróz przeniknął ciało Gilberta,
obróciłsięjaknasprężynie.
Tylkodłoniasteliścieleśnejpalmychwiałysięjeszczegwałtownie,lecztocoś,
co je potrąciło, znikło już bez śladu. Stał jak wrośnięty w ziemię, z oczami
wlepionymi w zielone wachlarze, które kołysały się coraz wolniej i coraz to
mniejszymiłukami.
Serce, które zamarło na mgnienie oka, poczęło bić tak mocno i głośno, jakby
chciałorozerwaćpiersi.Falagorącaprzepłynęłaposzyiipoliczkach.Oblizałusta
suchymjęzykiemidłoniąprzeciągnąłpoczole.
Krokzakrokiemruszyłwstronępalmowejzasłony,zaktórąznikłospłoszone
zwierzę. Zajrzał do dusznego gąszczu, nigdzie śladu żywej istoty. Te same pnące
kaktusy zawieszone girlandami na drzewach, wysuszone krzaki na rumowiskach
kamieni,kępkicuruey—pasożytanapniach.
Pod stopami miał czerwonawą glinkę, suchą i ubitą, pokrytą nalotem,
w którym odbijało się najlżejsze dotknięcie. Przyklęknął i długo patrzał na ślady,
które pozostawiło zwierzę. Były większe od psich, o wiele większe od tych, które
zostawiał Tres Gatos. Schylony, poszedł za tropem w głąb korytarza. Stały tutaj
trzy tyczki wbite w czerwoną glinkę, górnymi końcami wciśnięte do szczelin
wapiennegostropu.Dotknąłpalcamidrewna,stwardniałegonakośćitaksuchego,
żeresztkikory,jakieutrzymałysięniewielkimipłatkami,poskrobanepaznokciem
osypywały się jak proszek. O krok dalej, już w głębokim cieniu, zobaczył płaski
kamień, a dokoła niego kilka mniejszych, wyglądających jak krzesła wokół stołu.
Wreszcie dostrzegł butelkę. Zakurzona leżała na boku, zatopiona do połowy
wglince.Podważyłpalcemszyjkę,butelkadałasięłatwopodnieść,pozostawiając
głębokieodbicieswegokształtu.
Gilberto trzymał ją oburącz i nadsłuchiwał. W jaskini panowała niezmącona
cisza, sowa zapadła już pewnie w drzemkę, tajemnicze zwierzę musiało już być
dalekowlesie.Zebrałtrochęślinywustach,rozmazałjąpalcemnabutelce,potem
wytarł błotnistą warstewkę o nogawkę spodni. Zalśniła biała, nieprzejrzysta
glazura.Butelkabyłapękatawdolnejczęści,ugórybardzowydłużona.Pachniała
jużtylkojaskinią.Kołatałowniejkilkaokruchówskałyiziarenkapiasku.
Ukrył ją pod ścianą, zasłonił kilkoma kamieniami. Jeszcze raz wrócił do
skalnego okna, wystawił głowę poprzez kiście palm, ale teraz, spojrzawszy wyżej
niż poprzednio, zobaczył prześwitującą między drzewami dolinę. Zamykała ją
stercząca samotnie okrągła skała, podobna do wychylającej się z puszczy twarzy
olbrzyma. Wnęki i rysy znaczyły na niej oczy i linię nosa. Z zarośli u stóp skały
wznosiłasięsmużkadymu.
Patrzał chwilę uważnie, potem energicznym ruchem podciągnął spodnie
ipoświstującprzezzębyzawróciłnapięcie,abyodszukaćPanchaiprzeprowadzić
go wraz z mułami nowo odkrytą drogą przez jaskinię do obozu drwali w dolinie
HoyoBicho.
VI.OBÓZ
Słońcezachodziłoiniebozwolnastawałosięszare.Wsiąkaławniebezśladu
smużka dymu z ogniska. Gilberto rzucił na daszek szałasu przydźwigany liść
palmy.Otrzepałpotemręce,poprawiłliśćnogąiprzyglądałsięswejbudowli.
—Wystarczy,Pap?—spytał.
— Wystarczy — powiedział od ogniska ojciec. — Przynieś teraz banany —
dorzucił, nie patrząc już na sklecony przez Gilberta daszek, który składał się
z poziomego drąga wbitego między dwa drzewa i opartych na nim skośnie
strzępiastychliści.
—Rosaspadniewnocy—odezwałsięochrypleSeńorPerfecto.
Leżał na wznak na postrzępionej derce, opierając głowę o naręcze trawy
wepchnięte pod derkę. Patrzał prosto w niebo. Nogę miał usztywnioną dwoma
kawałkami prostej gałęzi, owiniętą w podartą koszulę i związaną giętkimi,
brunatnymi pnączami. Spróbował zmienić pozycję. Uniósł się lekko na łokciach
z bolesnym wyrazem twarzy. Potem znieruchomiał oddychając ciężko i mnąc
wpalcachzerwaneźdźbło.
Pancho z głośnym trzaskiem zwalił całe naręcze suchych gałęzi. Cisnął
wszystko, co przyniósł z krzaków, i wpatrywał się w twarz leżącego przy ognisku
ojca.Podbiegłkuniemuirzuciłsięnakolanauskrajuderki,dotykającgłowąboku
ojca.
—Uspokójsię—szepnąłSeńorPerfecto.—Przecieżwidzisz,żenicwielkiego
miniejest.
—Tak…—jąkałPancho.—Ale…
—Enrique—odezwałsięojciecPanchadoojcaGilberta—gdzieśtuwokolicy
powinnybyćeukaliptusy.
OjciecGilbertauniósłgłowęipowiódłwzrokiempostokachdolinyikrawędzi
wzgórz, które teraz były już niemal czarne. Słońce schowane za nimi rozjaśniało
jeszczekawałnieba,alebyłatobarwapopiołu.Sępyspływałykuziemi.
—Może—odparł.—Możebyćcałygajeukaliptusów.Itakniemamyprasydo
olejku.
—Ciekawe—mówiłpowoliranny—iledostaniemyzatenmahoń?
—Najpierwtrzebagościągnąćnadół.
— Nie wiem, jak sam dasz radę. Nigdy nie zrozumiem, jak się dostałem pod
niego — Seńor Perfecto podniósł obie ręce leżące na derce i znów opuścił je
bezwładnie.
—Gilberto!—powiedziałojciec—banany.
Siedział na piętach i z gałęzi wiązał nosze do zawieszenia pomiędzy mułami.
Opierałdrąginakolanach,robiłwnichgłębokienacięcianożemiskładałnakrzyż,
potemkrępowałpnączami.
Gilberto schylił się po kiść bananów. Były przyrośnięte jeszcze do łodygi, tak
jakprzyniósłjeojciecskądśzlasu.Dźwignąłjeinatychmiastpuściłzpowrotemna
ziemię.
— Macao! — zawołał. — Na śmierć zapomniałem! Odpiął klapę jeździeckiej
torby i począł grzebać pośród wypełniających ją drobiazgów. Było już za ciemno,
żebyzajrzećdośrodka,ipoznawałprzedmiotysamymdotykiem.
Siodła leżały na trawie, a muły ze spętanymi nogami pasły się opodal.
Buszowały pośród młodych drzewek, ledwo widoczne o zmierzchu na skraju
zarośli.
Wpowietrzurozległsiędonośnyfurkotskrzydełimiędzylistowierozłożystego
krzewuwpadłostadogołębi.Byłytakdrobne,iżGilbertomógłbykażdegozamknąć
w swoich dłoniach. Z cichym gruchaniem kręciły się po gałązkach i sadowiły na
noc.Odezwałasiępierwszacykada,zaśpiewałacieniutkoiurywanie.
Trafiłpalcaminamuszlę,leżałanasamymdnie.Niewiedział,czymacaosiedzi
jeszczewśrodku,mógłjużdawnouciec.Zbliżyłmuszlęotworemdooczu.
— Chyba siedzi — mruknął. Podszedł do ogniska wlokąc po ziemi ciężkie
banany.
Ojciec poruszył patykiem ledwo tlące się ognisko i znowu pojawiły się
płomienie.Rozszedłsięmocniejszyzapachdymu,adookołazawirowałyunoszone
gorącym powietrzem okruchy popiołu. Gilberto rzucił banany obok wielkiej
patelni.Naskrawkuziemiwolnejodtrawypołożyłmuszlę.
— Macao? — spytał Seńor Perfecto przekręcając głowę. Nie widział dobrze
poprzezognisko,więcspróbowałunieśćsięnałokciu.Zabolałogoizsyknięciem
opadłnaderkę.
—Mhm—odpowiedziałGilberto.—Całądrogęjechałznamiwtorbie.
—Niecałą—szepnąłPancho.
— Spróbuj go przypiec węgielkiem — doradził Seńor Perfecto. Sam patrzał
wciemniejącenieborozpiętenadgóramiinakoronypalmjakwyciętezczarnego
papieru.—Robiłemtosetkirazy—szepnąłledwoporuszającwargami.
Wmuszlicośsięporuszyło.Zamykającaotwórokrągłatarczka,wysunęłasięna
zewnątrz i rozdwoiła. Teraz już było wyraźnie widać, że jest to jeden szczypiec
maleńkiegokraba.Ponimzjawiłysiędwasłupkizakończonelśniącymikuleczkami
oczu.Zwróciłysięwstronęogniska,potemwprzeciwną,badającczujnieokolicę.
Za nimi wychynęły spod ślimaczej skorupy cienkie nóżki, które przez chwilę
wiosłowały bezradnie w powietrzu, aż zahaczyły pazurkami o ziemię i wtedy
muszlawykonałapółobrotunakrywajączwierzątkoipoczęłaszybkoposuwaćsię
naprzód.
Gilbertopozwoliłkrabowiodejśćnaodległośćręki,potemzłapałgoiprzysunął
do siebie. W muszli zamarło wszelkie życie. Okrągły otwór został szczelnie
zamkniętykleszczemnibytarczą.
Wokół zgęstniała już noc i wszystko straciło swoje barwy. Zszarzały jaskrawe
paski żółci i czerwieni otaczające spiralami muszlę, znikły rozsiane po niej
pomarańczoweiczarnecętki.Jakwszystkowpobliżuognia,ziemia,trawy,twarze
iręceludzi,skorupkaokryłasięciepłączerwienią.
Gilbertoodłamałgałązkęchrustuizanurzyłjejkoniecwpłomieniu.Zsuchego
patyka uleciał rój iskierek, złuszczyła się i opadła warstewka kory. Jasne drewno
pod spodem paliło się już jasnym płomieniem. Gilberto wyjął patyk z ogniska
isamjegokoniuszekprzyłożyłdomuszli.
—No!—szepnął.—Terazmusiszwyleźć.
— Musisz chwilę zaczekać, aż poczuje gorąco — odezwał się ze swego miejsca
SeńorPerfecto.
Żywedrzwiczkiwskorupieuchyliłysięnagle,azwąskiejszparywyjrzałyoczy
na słupkach. Muszla zachwiała się i ze środka wyskoczył krab. Słupki wyprężone
jakstrunyzwróciłwstronęogniska.Czteremanogamitrzymałsięjeszczekrawędzi
swego domku. Tkwił tak chwilę nieruchomo, po czym niespodziewanie, jednym
susem wpadł znów do muszli. Ale była już zanadto rozgrzana i od dotyku
płomienia poczynała cichutko trzaskać i nadpękać. Wyskoczył więc na ziemię,
stanąłnaszerokorozstawionychośmiunogachigotówdowalkiuniósłnadgłową
rozwarte szczypce. Nie zwracał teraz uwagi na ognisko, oczy zwrócił wprost ku
nachylonejnadnimtwarzyGilbertaitrwałwoczekiwaniu.
Ojciec klęczał opodal. Zdzierał z bananów skórkę i szybkimi zamachami noża
ciął je w powietrzu na plasterki. Sypały się na patelnię z blaszanym bębnieniem.
Jedenznichpotoczyłsiępoziemi,upadłwpobliżukraba.Spłoszonezwierzątko,
nie próbując już nawet wrócić do muszli, rzuciło się do ucieczki. Biegło bokiem,
przebierając szybko ośmioma nóżkami, zwracając wciąż kleszcze w stronę
przeciwnika.
—Icoonterazzrobi?—spytałPancho.
—Och—odparłSeńorPerfecto—znajdzienową.
—Jamuposzukam!—powiedziałPancho.
Krabprzepadłwtrawieipodosłonąmrokuoddaliłsięszybko.
Zapadłanociwpuszczydokoła,wszystkocobiega,skaczeilatawpromieniach
słońca,układałosiędosnu.Jaszczurkiwpełzałydoszczelinmiędzygłazami,dzikie
osy,którejużprzedzmrokiemściągnęłydogniazd,terazobsiadaływisząceplastry,
aby przytulone jedna do drugiej przetrwać w odrętwieniu chłodniejsze godziny.
Ucichł świergot ptaków i skrzeki rudych poganiaczy. Teraz przyszła kolej na
mieszkańców nocy. Gdzieś w koronie palmy odezwała się, maleńka jak zielona
papużka, sówka tucu-tucu, oznajmując rozpoczęcie łowów, i od tej chwili nie
odzywałsięjużżadenzdziennychptaków.Ostatniezabłysłyświetlikicucuyu,ich
zielonawelatarkisunęłytuiówdzie,migającpoprzezkrzaki.Gilbertowpatrzyłsię
wciemności.
—Pap—zapytał—czytuwokolicyjestjakieśzwierzę?
Panchouśmiechnąłsiędrwiącoiwzruszyłramionami.SeńorPerfectorozchylił
powieki i spojrzał na Gilberta poprzez mgiełkę dymu, ale ojciec nie dziwił się
niczemu. Zdawało się, że nie słyszał nawet pytania. Gilberto wiedział, że musi
zaczekać. Ojciec odwinął ze szmatki buteleczkę i wyjął z szyjki korek, mały
patyczekzcedrowegodrzewa.Przechyliłbutelkęnadpatelniąiwylałzniejtrochę
złocistej, palmowej oliwy, która ściekła na stos bananowych talarków, a po nich
spłynęłaleniwienablachępodspodem.Potemojcieczamknąłizawinąłbuteleczkę
i ująwszy uchwyt patelni wsunął ją nad ogień. Dopiero teraz podniósł wzrok na
Gilberta.
—Powiedz:jestczyniema?—dopytywałsięchłopiec.
Przysunął się bliżej do ogniska. Nie patrzał teraz na boki, wszędzie tam było
ciemno. Ojciec przyglądał mu się bacznie. Sombrero o zagiętym z obu boków
rondziemiałodsunięteniecodotyłuzczołaicałatwarzukazałasięwdrgającym
blasku płomieni. Nie zabarwiała się jednak ich czerwienią. Spalona przez słońce,
miała swój własny kolor ciemnego brązu. Wokół oczu gromadziły się maleńkie
bruzdy, było je widać także w pobliżu ust. Nad górną wargą biegła cieniutka
smużka czarnego jak węgiel wąsika, a pod nią, kiedy ojciec zaczynał mówić,
błyskałyzęby.
—Widziałeścoś?—spytałojciec.
—Byłtamwjaskini—szepnąłGilberto.—Uciekł,kiedyrzuciłemkamieniem
wsowę.Wielkijak…jak—niemógłznaleźćporównania,więcrozłożyłnajszerzej
jakmógłręce.—Taki!Takialbonawetwiększyzedwarazy.
—Janicniewidziałem—odezwałsięPanchoiwykrzywiłusta,alezerknąwszy
przez ramię na ciemną puszczę, przysunął się bliżej ogniska i patelni ze
skwierczącymibananami.
— Pewnie, że nie widziałeś — Gilberto mówił wciąż tajemniczym szeptem. —
Jużdawnogoniebyło,jakwjechałeśnamuledojaskini.
Ojciec Gilberta wymienił milczące spojrzenie z Seńorem Perfecto, który
zapominając o bólu uniósł się na łokciu. Miał oczy błyszczące od gorączki,
wczarnychźrenicachodbijałysiępełgającepłomyki.
—Gilberto—powiedział—pomyślterazdobrze.Czytobyłwielkikot?
— Nie! Gilberto potrząsnął głową. — Nie wiem, co to było, ale na pewno nie
kot.
—Tensam!—powiedziałSeńorPerfectoopadającnaposłanie.—Głowędaję,
żetoon.
Obajchłopcyspojrzelinaniegoniespokojnie.
—Widziałeśślady?—spytałojciec.
—Mnóstwo!Wszędziepełnoichzostawił.
—Noi?
—Takie,jakpsie,tylkowiększe.
—Tomożebyćon—powtórzyłojcieczaSeńoremPerfecto.
—Kto,Pap?
~—Jakiśdrapieżnik.Pokazałsięostatnio.Unaswwioscejeszczenie,alewLas
ManantialesiLosNegros…
—OstatniowCasas—dorzuciłSeńorPerfecto.
—Podkradasięnocamiiporywakuryalbozagryzaprosięta,apotemznikatak
szybko,żepsyniemogągodogonić.Dawniejnigdyniebyłotudrapieżników,nie
wiadomo, skąd przywędrował — ojciec mówił nie odrywając wzroku od patelni.
Podrywałjąlekkimruchemręki,awtedykrążkibananówpodskakiwałyiobracały
się na drugi bok, przysmażone na złotawy kolor. Mocny zapach przypiekanych
owoców i gorącej oliwy rozchodził się daleko dokoła. — Wolałbym — ojciec
podniósł oczy na Gilberta — żebyś nie chodził sam do lasu, dopóki go nie
upolujemy.
Wzdłuż skraju zarośli i na szerokiej otwartej płaszczyźnie doliny śpiewały
cykady. Po pierwszych wieczornych próbach głosów nie słyszało się już teraz
pojedynczych owadów. Wszędzie było ich pełno i cała dolina tętniła ich
jednostajną,terkocącąsuchomuzyką.Tonęływniejwszystkieinnesłabeodgłosy,
niezagłuszałatylkopohukiwaniapolującej,gdzieśwoddalisówkitucu-tucu.
Ojciec sięgnął po nóż i jego ostrzem zsunął na bok patelni wszystkie banany.
Były już usmażone, twarde i kruche. Teraz odstawił patelnię z ognia i na wolne
miejsceobokbananówwysypałzglinianegogarnkagotowanyryżzczarnąfasolą.
—Wiesz,Pap?—odezwałsięGilberto.—Tamktośpostawiłtrzytyczkiizrobił
stółzkamienia.
SeńorPerfectoporuszyłsię.
—Gdzietobyło?—zapytałzożywieniem.
—Wjaskinii…
—Widziałeś—przerwałSeńorPerfecto—jakieśśladyludzi?
— Nie. To wszystko jest już dawno opuszczone i zasypane kurzem, a tyczki
wyschniętenakość…
—Jajeteżwidziałem!—wtrąciłsięPancho.—Skądwiesz,żewyschnięte?
— Bo wiem! — odciął Gilberto, — Nawet nie chciałeś zejść z muła, cały czas
jechałeśprzezjaskinię.Onemajązrok.
—Rok!—powtórzyłSeńorPerfectoiuśmiechnąłsięboleśnie.Miałspieczone
wargi i suchy język. Nic nie pomagało, że co chwilę wypijał kilka łyków wody
z drewnianej manierki. — Rok! Ja myślę, że one mogą mieć i sto lat! Byłem już
w kilku takich jaskiniach w puszczy. Zawsze było z nich wyjście na dwie strony
alboiwięcej.Wiecie,ktosięwnichukrywał?
Chłopcy słuchali w milczeniu, nie odrywając spojrzeń od czarnych, płonących
gorączkąoczuSeńoraPerfecto.Zabrakłomusiły,opuściłgłowęidokończyłciszej:
—Chowalisięwnichniewolnicy,zbiegowiezplantacji.
Seńor Perfecto już nic nie powiedział. Oddychał głośno i wpatrywał się
wciemność.Odczasudoczasuporuszyłtylkowargami,przesunąłponichsuchym
językiem.
Gdzieśwpobliżustuknęłynakamieniachkopytapodskakującegoniezgrabnie,
spętanegomuła.Blaskogniskaodbiłsięwjegooczach,którezaświeciłynibydwie
zielonelatarnie.Ojcieczdjąłzogniaparującąpatelnię.
—Bierzciesiędojedzenia—powiedział.—Ispaćdoszałasu!
—Gilberto—odezwałsięznużonym,głosemSeńorPerfecto.—Dużozrobiłeś
dlamnie…Przyjdźjutrodomniedochaty.
Gilbertopodniósłsennepowieki.Ustamiałjużpełnesmażonegobananainie
mógł nic odpowiedzieć. Tuż za głowami ludzi, na granicy światła i cienia,
przemknął jak duch nietoperz. Ledwo dosłyszalnie zaszumiał miękkimi błonami
iprzepadłoznajmiwszypocząteknocy.
VII.PORUCZNIK
Terazja!—dopominałsięManoleto.—Tyjużdwarazy!Słyszysz?Puśćmnie
teraz!
—Toidźnainnąpalmę—powiedziałGilberto.
Wisiał dwa metry nad ziemią obejmując pień rękami i nogami. Twarz miał
czerwoną, spływały po niej strużki potu, a do mokrego czoła lepiły się kosmyki
włosów. Kapelusz spadł na ziemię, jego żółta słomka była już w tej chwili okryta
dziesiątkami kręcących się we wszystkie strony punkcików — maleńkich,
czerwonychmrówek.
— Zresztą… — wystękał Gilberto z wysiłkiem. — Zresztą spróbuj — podniósł
rękęnajwyżej,jaksiędało,ipaznokciemzacząłrysowaćznaknakorze.Rozluźnił
przy tym uchwyt i nagle zjechał na sam dół. Nie wstając odpełznął po trawie
iwyciągnąłsięnawznak.Naspodniach,koszuliiwewłosachmiałpełnoszarego
pyłu,któryosypujesięzpnipalmkrólewskichprzynajmniejszymdotknięciu.Ręce
chciałpodłożyćpodgłowę,aledłoniemiałobtarte,czerwoneipiekące,rozłożyłje
więcszeroko.
—No—powiedział—nacoczekasz?Manoletostałprzypniujakprzylepiony
do niego piersiami i brzuchem. Patrzał w górę, wzdłuż toczonej powierzchni
białegosłupa,zwieńczonegopostrzępionąkitą.Przezblaszkiliściprzeglądałyostre
promieniesłońcaichwilamiManoletoniewidziałnictamwgórze.
— Nigdy nie wejdziesz wyżej ode mnie! — odezwał się znów Gilberto. — Ani
otakikawałek—pokazałdwomapalcami.
—Uwaga!—zawołałktośzgóry.—Terazleci!
Na sąsiedniej palmie, pod samą jej koroną, w miejscu, gdzie kończy się biały
pień i zaczyna jego zielony odcinek, z którego jeszcze wyżej wyrastają liście,
zabrzmiało donośne rąbanie i brzęk stalowej klingi. Coś trzasnęło sucho i na dół
runęła szorując po pniu ogromna, zielona miotła — rozgałęziona kiść cienkich
łodyżek,oblepionychdrobnymikuleczkami.
U szczytu palmy, na dwóch sznurowych pętlach obejmujących pień, wisiał
Eladio,bratManoleta.Przechylonynabok,patrzałwdół,bezwładniezwiesiwszy
rękę z maczetą. Odpoczywał chwilę, potem podniósł ostrze i począł odrąbywać
drugąkiśćowoców.
Za głową Gilberta rozległo się cichutkie pochrząkiwanie i chrzęst kopytek.
Spośród kępek trawy wybiegło szybkim truchtem kilka prosiaków. Stanęły na
otwartejprzestrzeniiwęszyły,unoszącwysokoryjki.Pyszczkimiałytakdługie,że
nieomalwydłużonewpomarszczonetrąbki.
Pierwszy z prosiaków zbliżył się na sztywnych nogach do porzuconego
kapelusza Gilberta. Za nim podbiegły inne. Zupełnie nie uginały nóg, cienkich
iprostychjakpatyki.Wyglądałoto,jakbystąpałynaczubkachkopytek,wspinając
sięjaknajwyżejnapalce.Przepychającsięikwicząc,otoczyłykapelusz.
Gilberto najwolniej, jak umiał, przewrócił się na bok i począł pełzać w ich
stronę. Patrzał na nie tuż znad samej ziemi. Skórę miały czarną, ale teraz była
zupełnie popielata od oblepiającego ją błota. Czarne pozostały tylko skręcone,
zwiniętejakwąspowojuicieniutkiejakdrucik,nieustanniemerdająceogonki.
Podczołgałsiętakblisko,żemógłjużchwytaćjeręką.Terazdopierozobaczył,
co robiły wokół kapelusza. Z wielkim pośpiechem, przymykając oczy
i pochrząkując z głębi gardła, oblizywały jasną słomkę, wyłapując językiem
wszystkie łażące po niej mrówki. Mlaskały tak głośno, jak gdyby miały pełne
pyszczki jedzenia. Kopytkami gniotły już rondo, ale kiedy zaczęły się wspinać na
wierzch kapelusza, Gilberto znienacka wyciągnął rękę i złapał najbliższego, który
zprzeraźliwymkwiczeniemupadłnabok.
Całe stadko tratując kapelusz i siebie nawzajem, potykając się i przewracając,
czmychnęłowkrzaki,azanimiztrzaskiemiłoskotemzwaliłasięzwysokadruga
kiść palmowych owoców. Uwolniony prosiak wierzgał jeszcze przez chwilę
czterema nogami, wreszcie zerwał się i rzucił do ucieczki nie przestając
lamentować.
Eladio z maczetą przypiętą do pasa zjechał z palmy na ziemię. Miał tu
przygotowany drąg, na którego obu końcach zawiesił odrąbane kiście. Dźwignął
środek drąga, oparł sobie na ramieniu i ruszył w stronę wioski ukrytej za
pagórkiem.Manoletozwinąłporzuconepętle,przewiesiłjesobiewpoprzekpiersi
iruszyłzabratem.
Gilbertopowlókłsiędodomu.Próbowałwyprostowaćzmięterondosombrera.
Z daleka zobaczył Chiquitę, stała pod okapem chaty pochylona do przodu, jakby
wpatrującsięwpodpierającystrzechęsłup.Natychmiastzmieniłkierunek,zszedł
ześcieżkiipodkradłsięzawęgieł.Wysunąłgłowęzaplecamidziewczynki.
Nasłupie,naszerokorozstawionychłapkach,siedziałajaszczurkawygrzewając
się w słońcu. Chiquita wyciągnęła ku niej brudny palec i zbliżała go powoli do
zwiniętegoogonazwierzątka.
—Zostaw!—zawołałGilbertowyskakujączzawęgła.—Onajestmoja!
Chiquitadrgnęłagwałtownieinawetnietracącczasunaoglądaniesię,wpadła
zkrzykiemdomrocznegownętrzachaty.Jaszczurkaznikłateżjakwymieciona.
—Gilberto?—odezwałasięmatkazkuchni.
—Co,Mam?—spytał.
—Chodźdomnie!
Szybko spojrzał dokoła i wspiąwszy się na palce, powiesił na kołku
wystrzępione sombrero. Wewnątrz chaty było mroczno i chłodno. Na progu
kuchni leżał Tres Gatos podrygując przez sen nogami. Gilberto ukląkł przy nim
izacząłdmuchaćpsuwodwinięteucho.
— Dlaczego nic nie mówisz? — spytała matka. — Po co cię wołał Seńor
Perfecto?
—Niewiem,Mam—dmuchnąłmocniejiTresGatosniebudzącsię,strzepnął
uchem.
—Niebyłeśuniego?
— Byłem, tylko… — pochylił się nad psem i zaczął teraz dmuchać zupełnie
zbliska.AleitoniezmusiłoTresGatosdootwarciaoczu.Zgiąłtylkołapęioganiał
sięniąnachybiłtrafił.
— Przestań wreszcie! — matka podniosła głos. — Przestań i zacznij
odpowiadać.
ZzaspódnicymatkiwychyliłasięChiquita.
—CocipowiedziałSeńorPerfecto?
—Żebymposzedłdodomu.
Matkaodłożyłanastółnóżinapółoskrobanykorzeńyuki.Wyprostowałasię
idłonieoparłanabiodrach.
—Naprawdę!—zawołałszybkoGilberto.—Onniemiałczasu.
—Przecieżleżywłóżku.
—Tak,alerazemzemnąprzyszedłfelczeri…Wiesz?—zmieniłnagletemat.—
Onpaliłtakiedługiecygaro,takie!
—CocipowiedziałSeńorPerfecto?—powtórzyłamatka.
—SeńorPerfecto?—zdziwiłsięGilberto.—Nic.Tylkotenfelczer…—spojrzał
na twarz matki i pośpiesznie dokończył: — On mi kazał wyjść z chaty, bo będzie
zakładałgipsnanogęSeńorowiPerfecto.Dlaczegonatoniemożnapatrzyć?
Matka sięgnęła znów po yukę i zaczęła ją skrobać. Odcinała krótkie kawałki
iwrzucałajedogarnkazwodą.
— Dlaczego nie było cię tyle czasu? — spytała. Mnie? — zdziwił się. —
PomagałemEladiowiścinaćowocepalmy.
—Trzebabędzieodnichkupićtrochęoleju—powiedziałamatka.—Pójdziesz
donichjutro.
— Nie będą wytłaczać, Mam, wzięli to dla świń. Złapał Tres Gatos za nogi
i przytrzymał je. Pies szamotał się chwilę, zaskomlił przez sen i wreszcie się
zbudził.AleniezwracałuwaginaGilberta.Podniósłłebinastawiłuszy.Wyrwałsię
z rąk chłopca i wybiegł z chaty. Teraz usłyszeli wszyscy. W głębi doliny brzmiał
warkotniewidzialnychjeszcze,leczzbliżającychsięzwolnasamochodów.
Wkrótce potem było je już widać. Droga biegła od chaty, wijąc się między
poletkami.MijaładomSeńoraPerfectoidalejwypełzałanapagórek,wcinającsię
w ziemię głębokim wykopem. Gliniaste brzegi rowu świeciły z daleka czerwienią.
Zzagrzbietupagórkasterczaływróżnestronyszerokieliściebananowców,apod
nimiwidziałosięsameszczytystrzechkilkunajbliższychdomówwioski.
Wmiejscu,gdziewykopbyłnajgłębszy,zalśniłocośjaskrawo.Wykopempełzał
samochód,jegoprzedniaszybarzucałanawszystkiestronyjasne,słonecznebłyski.
Zanimwychynąłdrugiitrzeci,apochwilijeszczetrzydalsze.
MatkawzięłazarękęChiquitęistanęłaprzeddrzwiamichaty,okrokprzednią
wysunąłsięGilberto.Samochodypełzałypowybojach,kołyszącsięiprzechylając
z boku na bok. Były otwarte i siedziało w nich po sześciu uzbrojonych mężczyzn
w hełmach. Gdy były już zupełnie blisko, z krzaków; ciągnących się po jednej
stronie drogi wyskoczył Tres Gatos i ujadając biegł obok kolumny. Kilka głów
whełmachobróciłosięwjegostronę.
Mężczyznasiedzącywpierwszymsamochodziepodniósłdłońiwózzatrzymał
się,azanimzahamowałynastępne,wówczasprzełożyłnogiprzezblaszanąburtę
samochoduistanąłnaziemi.
Tres Gatos podbiegł do niego milczkiem i wyciągając pysk węszył
z podwiniętym pod siebie ogonem. Gdy mężczyzna ruszył, szedł za nim krok
wkrok,wyszczerzajączębyinieprzestającwarczeć.
—Czytarzeka—zapytałmężczyzna—tojestCuyaguateje?—pokazałpalcem
wstronęwałuzarośli,podktórymipłynęławoda.
—Tak—odpowiedziałacichomatka.Mężczyznabyłwhełmie,któryspadałmu
nisko na oczy i zasłaniał uszy. Pod brodą zwisał luźny pasek, a wypukłą czaszę
hełmuokrywałmateriałwzielono-brązowecętki.Napiersiach,naszerokimpasie
przerzuconymprzezkark,wisiałwielkipistoletautomatyczny.
—Atomiejsce,jaksięnazywa?—spytał.
—Pica-Pica.
— Pica-Pica — powtórzył mężczyzna. Odwrócił się, a Tres Gatos odskoczył,
obiegł go i zaczął się podkradać z drugiej strony. Mężczyzna podniósł dłoń do
okapu hełmu i spojrzał pod słońce, w kierunku, gdzie rzeka wpływała głębokim
przesmykiem między skały. Kiedy tak stał tyłem, było widać umieszczony
ujednegobokurewolwer,udrugiegogrubyiciężkinóżwpochwie.Zdawałosię,że
mężczyzna zaraz odejdzie, poprawił zawinięty do łokcia rękaw piaskowej koszuli,
spojrzałnaniebo,odszedłkilkakrokówdosamochodu,apotemnagleodwróciłsię
ipowiedziałdoGilbertarobiącruchgłową:
—Podejdźbliżej.
Gilbertonieruszyłsięzmiejsca,stałzzałożonymirękami.
—Chodźtu!—powtórzyłmężczyzna.—Niesłyszałeś?
—Onjestjeszczemały—powiedziałazwahaniemmatka.
—Prędzej!—rozkazałmężczyzna.
—Seńor!—próbowałatłumaczyć.—Onjestzupełnieniemądry,proszęgonie
zabierać…
Chiquitawybuchnęłapłaczem,aTresGatoszacząłznowuszczekać.
—Chodźtu!—rozległosięodstronysamochodu.
— Idź — szepnęła matka. — Idź prędzej. Gilberto wyszedł z cienia chaty.
Mężczyznausiadłnastopniuauta.MiałteraztwarznawysokościtwarzyGilberta
ibyłtakblisko,żechłopiecwidziałjegolekkozmrużoneoczyukrytepodhełmem
iczułzapachsmaru,którymbyłapowleczonalufapistoletu.
— Gdzie jest ojciec? — spytał mężczyzna tak cicho, że matka nie mogła tego
słyszeć.
—Nadrzeką—odpowiedziałGilberto.
—Mówiszprawdę?—oczypodhełmemzwęziłysiętakbardzo,żezostałyznich
tylkoszparki.—Amożewlesie?
—Ojciec?Skąd,pojechałpowodę.
Za plecami mężczyzny siedzieli w samochodzie żołnierze w takich samych
hełmach i piaskowych mundurach. Tkwili nieruchomo i sztywno, obwieszeni
ciężkimi pasami. Pomiędzy kolanami trzymali broń skierowaną do góry. Tylko
jeden z nich był nie uzbrojony, trzymał w obu dłoniach zadrukowany karton
iwpatrywałsięwniego.
—Poruczniku—powiedziałpółgłosem.
Schyliłsiędouchamężczyznysiedzącegonastopniuiszepnąłcośtakcicho,że
Gilbertoniezłowiłanisłowa.Słyszałtylkomonotonnyszummotorupracującego
podmaskąsamochodu.
— Tak jest, kapitanie — odpowiedział porucznik i znowu wpatrzył się
wGilberta,akryjącysięzachłopcemTresGatosnanowowyszczerzyłzęby.
—Wiesz,cotojestbroń?—spytałporucznik.
—Wiem—Gilbertowyjąłrękęzkieszeni.PróbowałschwytaćpyskTresGatos
iwepchnąćgozasiebie.Nieodrywałoczuodtwarzymężczyzny.
—Awidziałeśjużkiedy?
Gilbertoskinąłgłową.Zerknąłwbok.Samochodystałyjedenzadrugimwzdłuż
drogi.Żołnierzewychylalisięznichipatrzylikuprzodowi.Niektórzypodnosilido
oczulornetkiiwodzilinimipoliniimogotówotaczającychdolinę.
—Uważaj!—porucznikzerwałźdźbłotrawyirozcierałjedłoniąnakolanie.Na
materiale została zielona plama. — Mówisz, że widziałeś — ciągnął nie patrząc
teraznaGilberta.—Tobyliludziezbronią,prawda?—nieczekałnaodpowiedź.—
Chowają się w lesie, tylko czasem stamtąd wychodzą i zabierają we wsi jedzenie.
Twójpiespewnienanichteższczeka…—zawiesiłgłos.
—Nie—odparłGilberto.
—Nie?—mężczyznapodniósłbrwi.—Adlaczego?—Bo…—Gilbertopatrzał,
jakpodpalcamiporucznikazielonaplamanakolaniestajesięcorazwiększa.
— Bo to ludzie z waszej wioski — podpowiedział przez zęby mężczyzna. —
Kiedyichwidziałeś?
—Kogo?—zdziwiłsięGilberto.
Mężczyznapochyliłsięidotknąłniemaljegoczołastalowymokapemhełmu.
—Ukogowidziałeśbroń,prędzej!
ChłopieccofnąłsięopółkrokuipotknąłoTresGatos.
—USeńoraEladio—powiedział.—Przedchwilą.
— To było coś takiego, prawda? — głos porucznika złagodniał. Pytając, ujął
oburączwiszącynapiersipistoletiwysunąłgotrochęprzedsiebie.
Gilberto patrzał chwilę na długą lufę, którą otaczała dziurkowana blaszana
rurka, na uchwyty, śrubki i napisy wytłoczone w ciemnym metalu, a potem
zaprzeczyłpowolnymruchemgłowy.
— A może coś takiego? — porucznik przekręcił się bokiem i oparł dłoń na
skórzanejpochwie,zktórejjednegokońcawystawałalufa,zdrugiego—rzeźbiona
wdrobnąkratkęrękojeśćrewolweru.
—Nie,proszępana!—zacząłszybkoGilberto.—Skąd!Tobyłamaczeta,onnie
ma nic innego. Przed chwilą ścinał owoce palmy! O! — pokazał palcem w stronę
grupkipalm.—Natamtejdrugiej…—urwałizwróciłsięznówkumężczyźnie:—
Maczetatoniejestbroń?
Mężczyzna miał zamknięte oczy. Powolnym ruchem uniósł się ze stopnia
iwyprostował.
—Poruczniku—powiedziałpółgłosemkapitan—jedziemy.
PorucznikniespojrzawszyjużnaGilbertawsunąłsięnasiedzenie.
— Jak pan myśli? — spytał kapitan. — Przedostaniemy się tą stroną rzeki do
Porton… — urwał i rzucił spojrzenie Gilbertowi, a w tej chwili motor zawarczał
głuchoisamochódskoczyłnaprzódjakpodcięty.
Gilberto trzymał za skórę na karku wyrywającego się Tres Gatos. Wściekłe
ujadanie psa ginęło w warkocie motorów. Samochody śmigały obok Gilberta,
rozsiewającbłękitnyoparspalin.
Droga kończyła się niedaleko za domem i było widać, jak samochody
podskakują na wybojach łąki, a potem wjeżdżają w krzaki i przez chwiejące się
zaroślatorująsobiedrogękurzece,wgłąbdoliny.Wkrótcepozostałponichtylko
dymek i trochę odcisków opon na suchej, czerwonej glince/Warkot oddalił się
iścichł.
Wtedy na szerokiej ścieżce, wiodącej na przełaj do wody, ukazały się szerokie
czoła i rozłożyste rogi dwóch wołów. Karki skuwała im wielka, drewniana rama
jarzma.Człapałyleniwie,wlokącpoziemiwyrąbanezrozwidlonegokonarapłozy.
Spoczywałananichblaszanabeczkaociekającajeszczewodą.Ztyłukroczyłojciec.
Szedłbardzowolno.Zatrzymywałsięipodnosiłdłońdoucha.
MatkapuściłarękęChiquity,obróciłasięnapięcieizagryzającwargiwpadłado
chaty.Gilbertosłyszał,jaktrzasnęłydrzwiizby.
VIII.KOGUT
Gilbertoniemógłjużdłużejutrzymaćpsa,puściłgoiTresGatoszatoczyłsię,
pyskiem trącił o ziemię, a potem jak wystrzelony pomknął milczkiem za tropem
samochodów.Gnałzwyprężonymogonem,brzuchemdotykająctrawy,ażwbiłsię
wkrzakiprzepadającbezśladu.Gilbertopobiegłnaprzeciwojca.
—Pap!—wołałzdaleka.—Onmniepytałowszystko,alenicniepowiedziałem!
—Oco?Coimnagadałeś?
Gilbertozatrzymałsię,oddychałszybkoipołykałsłowa.
—Nic!—obruszyłsię.—Oni…
— Cicho — przerwał ojciec, machnął ręką i znów zaczął nadsłuchiwać. —
Chciałbym—mruknąłdosiebie—chciałbymwiedzieć,dokądpojechali.
— Ja wiem. Do Porton — pochwalił się Gilberto. Spojrzenie ojca stało się
uważne,położyłdłońnaramieniuGilberta.
—Kapitanniewiedział,czypotejstroniedojadądoPorton—mówiłchłopiec.
—CotojestPorton?
—Tsss!Porton…—powtórzyłojciecwzamyśleniu.—Jesteśpewien,żeznimi
byłkapitan?
—Tak.Coonimielinahełmach,Pap?
Ojciec nie słuchał już i nie odpowiadał. Podniósł dłoń do kapelusza i nasunął
rondoodrobinęniżejnaczoło.
Woły oddaliły się i dochodziły już niemal do chaty. Ojciec ruszył za nimi
wielkimi krokami, a Gilberto musiał biec co chwilę, ażeby nie zostać z tyłu. Na
proguchatyojciecprzystanął.
—Niewchodź—poprosił.—Muszępomówićzmatką.No,idźgdzieśnachwilę
—obróciłgoipopchnąłlekkowstronęścieżki.—Dowiedziałeśsię—powiedział
jeszcze—bardzoważnychrzeczy,alenikomuotymniemów.
Gilbertoprzełknąłgłośnoślinę,obieręcewbiłgłębokowkieszenie,stałchwilę
cicho,apotempodskakującpobiegłścieżkądodomuSeńoraPerfecto.
Kiedybyłjużzupełnieblisko,zproguchatyzerwałsięPancho.Zgarnąłleżące
na desce w równych rządkach muszelki leśnych ślimaków i, udając, że nie widzi
Gilberta, cofnął się do sieni. Miał obie ręce zajęte, więc tylko ramieniem
przymknąłdrzwi,alezanimjezatrzasnął,Gilbertowsunąłnogędoszpary.
— No i co? — zawołał. Spróbował popchnąć drzwi, ale wyczuł, że Pancho
zdrugiejstronyopierasięnanichcałychciężarem.—Puszczaj!—rozkazał.—Nie
dociebieprzyszedłem!
Panchomilczałjakzaklęty,tylkomocniejprzyciskałdeski.Gilbertoodchyliłsię
najdalej, jak mógł, nie wyjmując nogi ze szpary, i z całej siły uderzył ramieniem.
Drzwitrochęodskoczyły,alezarazwróciłydodawnegopołożenia.
—Wcaleniemuszętędywchodzić—powiedziałdoszparyGilberto.—Obejdę
domnaokołoicomizrobisz?
—Cosiętamdzieje?—zapytałzgłębidomuSeńorPerfecto.—Pancho!
Zabrzmiał szybki tupot nóg i drzwi odskoczyły ze skrzypnięciem. Gilberto
wszedł do środka. Na glinianej polepie leżało kilka zgubionych przez Pancha w
pośpiechumuszelek.Ominąłjeistanąłnaproguizby.Pełnabyłazapachujakiegoś
lekarstwa, który nie wywietrzał jeszcze przez szczeliny w ścianach. W głębi stało
drewniane łóżko, a na nim leżał nieruchomo Seńor Perfecto. Miał otwarte oczy
ipatrzałprostowgórę,nawiązaniadachuisuchepęczkipalmowychliści.
—Toty,Gilberto?—spytał.
—Ja—Gilbertozbliżyłsiędołóżka.—Niemajużfelczera?
SeńorPerfectoskrzywiłsię.
— Uciekł, jak tylko przyjechali żandarmi, nie wiem nawet, czy mi porządnie
zagipsowałnogę.
LewanogawkaspodniSeńoraPerfectobyłazupełnierozciętaodgórydodołu
ipodwiniętawysokonaudo.Całanoga,odstopyażpowyżejkolana,tkwiławbiałej
skorupie. Gilberto dotknął ją palcem, była jeszcze wilgotna, a na palcu zostawiła
białyślad.Pełnokropekgipsubyłoteżnadrugiejnogawce,namateracuinaziemi
przedłóżkiem.
—Widziałeśich?—spytałSeńorPerfecto.—Ciekawyjestem,czegotuszukają.
—TresGatospobiegłzanimi,mogąmucośzrobić,prawda?
—Jemu?—SeńorPerfectomachnąłdłonią.—Todiabeł!
Gilberto odwrócił na to twarz, udając, że ogląda coś na ścianie, i uśmiechnął
się.Byłpełendumyzeswojegopsa.
—Mamcośdlaciebie,Gilberto—mówiłchory.—Takjakobiecałem—uniósł
głowęispojrzałwstronęsieni.—Pancho!—zawołał.—Pancho,chodźtu!
Wszędzie panowało głuche milczenie, jakby Pancha nie było w pobliżu.
Z jakiejś szpary posypało się trochę suchego pyłu. Gilberto spojrzał tam uważnie
i wtedy dostrzegł oczy Pancha. Nie było widać nic więcej, tylko dwa czarne
ibłyszczącekrążkitkwiącewszczeliniemiędzydeskami.
— Znowu gdzieś poszedł — powiedział słabym głosem Seńor Perfecto. —
Trudno.Gilberto,wiesz,gdzietrzymamkoguty?
—Którego?
—ElRico.
Gilbertoprzybrałskupionywyraztwarzy,jakgdybyzastanawiałsięgłęboko.
—Wiem—powiedziałniepewnymtonem.SeńorPerfectonierozgniewałsię.
—Nodobrze—przymknąłpowieki.—Toidźiweźgosobierazemzklatką.
—Nie!—krzyknąłcienkoPanchozaścianą.
—A,jesteś?—zdziwiłsięojciec.
— Ja nie chcę! — wołał Pancho. — Nic mu nie dam! — zaczął tupać nogami
ipięściamibićwdeski.
Oczy Gilberta stały się wielkie i okrągłe. Jakby nie słysząc łomotu i krzyków,
wpatrywałsięwtwarzSeńoraPerfectoiledwoporuszającwargami,powtarzał:
—ElRico…
—Idź—szepnąłchory.—Tomójnajlepszykogut.Jeszczenigdyniewalczyłna
arenie,alezobaczysz…
Gilberto cofnął się o dwa kroki, zatoczył na kulawy stołek, wreszcie trafił na
drzwiiznalazłsięwsieni.
AlePanchozdążyłgouprzedzić,wypadłjakbombanadwórizdrugiejstrony
zatrzasnąłGilbertowidrzwiprzednosem.
—Niewypuszczęcię!—wołał.
Gilberto spróbował raz pociągnąć za drewnianą klamkę, potem odwrócił się
i wybiegł przez sień na drugą stronę chaty. Przeskoczył beczkę z wodą i ruszył
pędem w stronę zarośli. Wpadł w krzaki i przebijał się przez nie, rozrywając
koszulę i kalecząc ręce. Najkrótszą drogą dotarł do małej polanki. Na jej środku,
wokrągłej,plecionejklatce,zagdakałoniespokojniecośczerwonozłotego.
Gilbertoporwałzatrzcinowypałąk,dźwignąłklatkęizaszyłsięzniąwkrzaki
po drugiej stronie polanki. Było tu tak gęsto, że mógł posuwać się tylko na
czworakachprzysamejziemi,przestawiającciężarpokawałkualbowlokącgoza
sobą.Dogrzbietulepiłomusiępłótno,zakołnierzspływałyciurkiemkroplepotu.
Wreszcie krzaki zrzedły i mógł się wyprostować. Przekładając ciężar z ręki do
ręki i dysząc z wysiłku brnął dalej. Wychynął wreszcie na otwartą przestrzeń.
Przystanął na chwilę, wytarł rękawem czoło. Niewiele widział w rażącym blasku
południa.Caładolina,poletka,palmyichatyrozmazywałysięjakośidrgały.
Oparł klatkę na ramieniu i nie zważając na uciskające w szyję pręty, pobiegł
truchtem wzdłuż krzaków, przeskakując bruzdy tytoniowego pólka. Okrążając
ogromny kawał, dotarł wreszcie do miejsca w pobliżu domu, gdzie wielka góra
rzucała głęboki cień. Wepchnął klatkę pod osłonę krzaków, zakrył suchymi
patykamiimającwolneręce,począłsięskradaćdochaty.
Nikogoniebyłonazewnątrz.Niezauważonyprzesunąłsiępodścianą.Usłyszał
głos ojca i coś jakby płacz matki. Wśliznął się do szopy. Dopiero tutaj odpoczął
chwilę oparty o stojak z siodłami. Odetchnął mocnym zapachem stajni. Muły
obróciły ku niemu głowy, chwilę patrzały sennie, potem udając, że są zajęte
jedzeniem, wsadziły pyski do drabinki, chociaż nic za nią nie było. Długimi
ogonamiopędzałysięodmuch,akiedyktóraśsiadałaimnabrzuchu,usiłowałyją
dosięgnąćkopytem.Gilbertozdjąłmaczetęwiszącąusiodła.
Gdy wrócił na skraj zarośli, klatka była na swoim miejscu. Powlókł ją do
największego, jaki znalazł, gąszczu. Czołgał się znów bardzo długo, zanim dotarł
podskałęzwisającąnadgłowąpotężnymokapem.Nieodpoczywajączabrałsiędo
karczowaniapolanki.Staloweostrzeprzecinałogałęziekrzaków,jakgdybybyłyze
słomki, ale odrąbane kolczaste i poskręcane patyki wcale nie spadały na ziemię.
Zawisały dalej na swoich miejscach, uwikłane w plątaninę drobnolistnego
bluszczu. Musiał ciąć i rąbać gęstwinę tak długo, aż zielony kłąb stał się drobną
siekaniną.Odgarniałtonabokikońcemostrza,odpychałbutamiiwreszciezdołał
oczyścićniewielkąprzestrzeń.Wtedyodrzuciłmaczetę,anaśrodkupolanki,niby
wMrocznozielonejkomnacie,ustawiłtrzcinowąklatkę.
Ukucnąłtużprzyniejipoczekałchwilę,ażuspokoisięoddech,wtedyoparłna
trzcinowychprętachobiedłonieitwarzprzycisnąłdoplecionki.
W środku stał El Rico. Tkwił nieruchomo ze zwróconą w bok głową i jednym
okiempatrzałnaGilberta.Nadrozchylonymzgorąca,ostrymjakszydłodziobem
zwisałodczubkagłowykrwistygrzebień.Szyjękogutaotaczałakrezazezłocistych,
wyciętychnakońcachwdługiezęby,puszystychpiór.Dalejwszystkobyłogładkie,
lśniące i połyskujące jak lakier, smukły tułów opięty rubinowym pancerzem, tak
jednolitym,żenieodcinałasięnanimnawetliniaskrzydełciasnoprzywartychdo
ciała. I wreszcie ogon El Rico — wygięta w łuk kita cienkich i drżących piór
odwóchbarwach,złocistejirubinowej.
—ElRico—mówiłGilbertoprzyciskającustadoklatki—niebójsięniczego.
Terazjesteśmój,wiesz?DostałemcięodSeńoraPerfecto.
El Rico przykucnął, ukrywając pazury w piórkach podbrzusza. Z gorąca lekko
rozpostarł skrzydła i drzemał ze skuloną szyją. Na szelest otwieranych przez
Gilbertadrzwiczekuchyliłjednookoiuniósłsięodrobinę,patrzałwyczekująco.
— El Rico — przemówił znów chłopiec — jesteś najlepszy ze wszystkich
kogutówbojowychwcałejwiosceiwszędzie!Jesteśwogólenajlepszy.Wiesz?
Kogutprzymknąłznówoko,zasłoniłjebłękitnąpowiekąizabrałsiędodalszej
drzemki.Gilbertomusnąłpalcamijegomiękkąkrezę.
— Nie pozwolę ci walczyć — szepnął. — Nigdy, rozumiesz? Mógłbyś pobić
każdego koguta, ale ja ci nie pozwalam. Chcesz być cały pokrwawiony i mieć
połamanepióraiwyrwanyogon?
El Rico słuchał patrząc raz lewym, raz prawym okiem, obracając jak na
sprężyniegłowęichwiejącgrzebieniem.Niecofałjuższyi,kiedyGilbertodotykał
delikatniejejpiórek.
— Nic ci nie mogą zrobić, bo jesteś mój. Nikt nawet nie wie, gdzie cię
schowałem,będziesztuzawszemieszkał.
Przymknął drzwiczki i znów wyciągnął się na ziemi. Leżał na boku z głową
opartąnawyciągniętymramieniuiwpatrywałsięwdrzemiącegokogutatakdługo,
ażsamzasnął.
Gdysięocknął,wzaroślachbyłodużojaśniejniżpoprzednio.Słońcespłynęło
na zachodnią stronę nieba i oświetlało teraz górną część skały, a także najwyżej
wystrzelającegałęziekrzakówiczubkidrzew.
Otworzyłklatkęiwsunąwszydłońpodciepłybrzuchkoguta,wyjąłElRicona
zewnątrz. Uniósł go na wysokość twarzy, a drugą ręką zaczął głaskać lekko po
grzbiecie.Alekogutwierciłsięniespokojnie,zacząłtrzepaćskrzydłamiipróbował
znaleźćoparciedlanóg.
—Jesteśgłodny?—spytałGilberto.—Poczekajchwilkę.
Zamknął go z powrotem w klatce i na kolanach, ciągnąc za sobą maczetę,
popełznął na skraj zarośli. Wychyliwszy z nich głowę, zobaczył ojca idącego
naprzeciw. Znieruchomiał nie śmiejąc odetchnąć, ale ojciec nie widział go wcale.
Szedłzuniesionągłową,badajączarośnięteurwisko.MinąłGilbertaskradającym
się krokiem i o kilkanaście metrów wszedł w zarośla. Zanim znikł, obejrzał się
przez ramię, jakby chcąc mieć pewność, że nikt go nie śledzi. Gilberto widział
umocowane sznurkami na plecach ojca zawiniątko, a za chwilę słyszał już tylko
coraz cichsze i coraz wyżej wznoszące się trzaskanie suchych patyków. Ojciec
przedzierał się na pół zarośniętą ścieżyną, wiodącą wzwyż urwiska na szczyt
mogotu.
Odczekał chwilę, obgryzając niecierpliwie lepkie pączki z kołyszącej mu się
przed nosem gałęzi, a potem przebiegł pędem otwartą przestrzeń i skrył się
wbananachotaczającychpółkolemchatę.Byłojużpopołudnieikury,włóczącesię
cały dzień po okolicy, poczynały teraz ściągać w stronę domu. Czekając na
wieczorne karmienie skupiały się u stóp drzewka, na którym spędzały noce.
Spomiędzykrzakówtytoniuwychynąłteżkogut.
Gilberto skrzywił się na jego widok, podniósł z ziemi skórkę banana i rzucił
prosto w wystrzępiony ogon. Kogut z trwożnym gdaknięciem odbiegł kilka
kroków,zatokuryrzuciłysięnaskórkęcałągromadą.
—ElRicobycipokazał—mruknąłGilberto.
Zbokunadeszłamatka,niosławoburękachblaszanąmiskę.
— Nie strasz ich. Masz — podała mu miskę. — Daj to kurom i pilnuj, żeby
prosiakiniezjadły.
Sama podeszła do sznura rozpiętego między palmami i zaczęła z niego
zdejmowaćwysuszonąpopraniubieliznę.
Gilbertooparłmaczetęościanęchaty.Miskęprzycisnąłdobrzucha,wyjąłzniej
pełną garść gotowanej kukurydzy zmieszanej z kawałkami yuki i cisnął między
kury.Stłoczyłysiętakciasno,żeniebyłowidaćpustegoskrawkaziemi.Przyglądał
sięimzobrzydzeniemisypałpokarmwprostnagłowy,grzbietyiskrzydła.
Matkaznaręczembieliznyweszładochaty.Ledwoznikła,Gilbertozgarnąłna
brzeg miski kupkę ziaren kukurydzy, resztę cisnął kurom. O kilka kroków dalej
zobaczył leżący na ziemi strzęp bananowego liścia. Zsunął do niego porcję dla El
Rico,zawinąłwmałąpaczuszkęiwepchnąłdokieszeni.
—Psst…—rozległosięzzawęgłachaty.Chiquitaobserwowałagocałyczas.—
Nicniepowiem,jakpójdzieszzemną.
—Czegochcesz?Niemamczasu—zrobiłkrokwstronębananów.
— Tam coś jest — pokazała palcem za siebie. — Coś bardzo dziwnego. To się
wcalenierusza—mówiłagłębokimszeptem,zprzejęciaszerokootwierającoczy.
—Chodź,tocipokażę.
Pobiegła w stronę szopy, gdzie stały muły, tam przykucnęła przed belką
podpierającą narożnik dachu i obserwowała coś z lękiem. Gilberto ociągając się
podszedłdoniej.
—Tu—pokazała.—Nisko,nabelce—cofnęłatrwożniepalceiprzycisnęłado
ustobiebrudnepięści.
Zrazu nic nie mógł dojrzeć, ale wreszcie i on to zobaczył: podobną do grzyba
brudnoszarą narośl, tkwiącą po zacienionej stronie słupa i tak bardzo
przypominającą kolorem wysuszone, chropowate drewno, że kiedy na chwilę
odwrócił spojrzenie, aby zerknąć na Chiquitę, nie od razu mógł to odnaleźć
oczami.
Zbliżył twarz i wtedy odróżnił wyraźnie zarysy wypukłego grzbietu, głowy
wyrastającej wprost z tułowia i czterech nóg przyciśniętych ciasno do grubych
boków.Dopierozbliskamożnabyłorozpoznać,żenagaskóramainnyrysunekniż
podłużnesłojestaregodrzewa.Pokrywałyjąniezliczonebrodawkiiróżnokolorowe
plamki, zlewające się we wspólną barwę szarości. Żaba miała otwarte oczy, ale
najmniejszym nawet drgnięciem nie zdradzała niepokoju. Bezruch był jej jedyną
obronąizawszetakspędzaładnie,uczepionabelkialbopniadrzewa,przybrawszy
jegobarwę.Kiedypodrzewieprzesuwałasięplamasłońca,skórażabyrozjaśniała
się,gdyogarniałjącień—ciemniała.Nazielonymliściustawałasięzielonkawa,na
korzealmacigonabierałaodcieniaczerwieni.
Wziął ją ostrożnie w dwie dłonie i delikatnie oderwał po kolei przyssawki
wszystkichpalcówżabyodchropowategopodłoża.Odwróciłsięnagleirzuciłżabę
wstronęChiquity.Krzyknęłaprzeraźliwieizasłaniająctwarzrękamiodskoczyła.
W mgnieniu oka wpadł między banany i pobiegł do kryjówki. Kogut
niespokojnie krążył po klatce, z głębi gardła wydobywał bulgocące gdakanie.
Nerwowodziobałziemię,próbowałrozdrapywaćjąpazuramiwotworachmiędzy
plecionką,alenictamnieznajdował.
—Masztu!—szepnąłGilberto.—Wszystkodlaciebie.
WypuściłElRicozklatkiirozwinąłprzednimliśćzgarściążółtychziarenek.
Kogut w gorączkowym pośpiechu dziobał kukurydzę. Rozłupywał ziarna
potrząsając głową i żółte okruchy sypały się na wszystkie strony. Łykał je
łapczywie,przymykającpowiekiiwyciągającszyję.
ZaGilbertemrozległsięszelestigłośnesapanie.Zanimzdążyłsięodwrócić,coś
ciepłego i wilgotnego przejechało mu po uchu. Zobaczył szeroko otwarty, ziejący
zdyszanym oddechem pysk Tres Gatos. Pies wyskoczył z zarośli i merdając
ogonem, usiłował lizać Gilberta po twarzy. Powieki miał zmrużone, zostały tylko
wąskie szparki, zza których błyskały szklące się źrenice, marszczył nos i kurczył
wargiodsłaniająccałedziąsła.
— Teraz się śmiejesz — mówił Gilberto wprost do psiego ucha, obejmując
oburącz wyliniałą szyję. — Naszczekałeś im porządnie, co? Fuj! — zasłonił twarz
unikając mokrego jęzora. — Popatrz, to jest El Rico, nie wolno go straszyć,
rozumiesz?
Chwyciłpsazanogę,ipocząłjąciągnąćwstronękoguta.TresGatosopierałsię
zcałychsił,wbijająctrzypozostałenogiwziemię.Zaskomliłcichoiniemogącsię
wyrwać,począłlizaćciągnącągodłońGilberta.Wreszciejegopyskznalazłsiętuż
obok koguta i wtedy Tres Gatos przeciągnął wilgotnym jęzorem po gładkich
piórach ptaka. Kogut odskoczył i nastroszył pióra, a Tres Gatos gwałtownym
szarpnięciem zdołał się wydobyć z objęć Gilberta i jednym susem przepadł
wkrzakach.
—Gilberto!—wołałazdalekamatka.—Dodomu!
Zapadłajużnocidolinęogarnęłyciemności.Wchaciepaliłsiębawełnianyknot
wetknięty do puszki z oliwą. Kaganek stał w kuchni, ale oświetlał od spodu
wiązaniacałegodachu.Gilbertoleżałwłóżkuiwpatrywałsięwstrzechę.Wysoko
nadgłowąwbrunatnymcieniudostrzegłnieznaczneporuszenie.Jaszczurka?Nie.
Jaszczurki zaszyły się już głęboko w pęczkach palmowego suszu, aby przeczekać
chłodne godziny nocy. Biaława plama wychynęła zza krokwi i poczęła sunąć
wzdłużbelki.
— Fiuu… — świsnął przez zęby Gilberto i plama zatrzymała się, na dół zwisał
cienkijaksznureczekogon.
— Seńor Soto? — zdziwił się chłopiec. — To pan się tam przeniósł? Na górę?
Zresztąoddzisiajnicmnietonieobchodzi.
Zwierzątkopobiegłodalej,znikałonachwilę,omijającopartenabelcekrokwie,
iznówsięukazywało,corazdalej,nadsienią,nadizbąrodziców,węszyłoiwtykało
swójdługinosdowszystkichszpar,wktórychmogłysięukrywaćowady.Wreszcie
znikłowjakimśzałomie,aleGilbertoitakjużtegoniewidział,zasnąłmocno.
IX.BITWA
Ocknął się, kiedy wnętrze chaty było jeszcze pogrążone w ciemności, ale na
zewnątrzgóryjużposzarzałyizkażdąchwiląprzezszparypomiędzypalmowymi
deskami wlewało się do wnętrza więcej bladej jasności. Zrazu leżał nieruchomo,
wydawało mu się, że odgłosy dochodzące z zewnątrz są częścią snu i powoli
ucichnąiodpłyną,aleonewcalenieustawały.Zkażdąsekundąbyłycorazbardziej
natarczywe i groźne. Poznał, że to już nie sen i że nad doliną przetacza się gęsta
kanonada.Łoskotstrzałówodbijałsięodskał,wracałimieszał,takiżniepodobna
byłoodróżnić,cojestprawdziwymwystrzałem,acotylkojegoechem.
Ubrał się szybko i wymknął z izby. Nie musiał nawet uważać na skrzypiące
drzwi,boitaktendźwiękbyłniesłyszalnywogólnymtumulcie.Wszarymświetle
zobaczył matkę, stała przed chatą owinięta w szal nakrywający głowę i patrzała
wstronę,gdziewczorajodjechałysamochody.
Palbałoskotałagłucho,płynęłaseriami,urywałasięiwtychkrótkichchwilach,
kiedy nie brzmiał metaliczny terkot automatów, rozlegały się tylko dwa, trzy
pojedyncze,jakbyspóźnionewystrzały.
Było już dość jasno, Gilberto widział chatę Seńora Perfecto, a przed nią dwie
nieruchome postacie, wpatrzone także w kierunku, gdzie odpływała wijąca się
rzeczka Cuyaguateje — wysoką matki Pancha i niższą, otuloną w koc, samego
Pancha.
Skrawek słonecznej tarczy zajaśniał w głębokiej szczelinie, wciętej między
masywymogotów,ipierwszepromieniepadłynagrzbietpagórka,zaktórymkryła
sięwioska.Nasamejkrawędziwypukłości,tamgdziedrogaprzewijasięnadrugą
jejstronę,zjawiłsiężółtykapelusz,zachwilęjeszczejeden,potemznówprzybyło
ich kilka. Wszystkie twarze zwracały się w jedną stronę, ale zielona krawędź
mogotu, za którą wpływała Cuyaguateje, nie pozwalała nic dostrzec. Wstawał
dzień, niebo nabierało swej zwykłej błękitnej barwy, rosa parowała z traw i liści,
aniewidzialnabitwaprzybieraławciążnasile.
Brunatne sępy wzniosły się tak wysoko, jak nie robiły tego nigdy dotąd.
Podobnedoszarychpyłkówwtapiałysięwnieboleniwiewirującąkolumną.
W chacie zapłakała Chiquita, wołała coś na pół sennie. Matka przeszła obok
Gilbertabezsłowa,zespuszczonymioczami,tylkodłoniąmusnęłagopowłosach.
Napodwórzeweszłostadkoprosiaków.Wędrowałygromadą,odwracającryjkami
kamienieiobgryzająckaczanykukurydzy.
Gilbertoprzebiegłskrawekpolainaczworakachwczołgałsięwmrocznytunel
krzaków. Odgłosy strzałów przycichły i oddaliły się, przenikając pod zasłonę liści
traciłyczęśćswojejsiłyitutajniezakłócaływniczymzwykłegożyciazarośli.
Nie tłumiły szelestu suchych liści, pod którymi przesuwały się leśne stonogi,
ani delikatnego trzaskania patyków poruszanych przez drobne zwierzątka. Po
gałązkach biegły łańcuszki czarnogłowych mrówek, ślimaki prześlizgiwały się po
najeżonychkolcamiłodygach,takjakbyichjedynanogabyłaopancerzonastalą.
Gilberto wystawił głowę na maleńką, mroczną jeszcze polankę i zobaczył
klatkę. Stała na swoim miejscu, tak jak zostawił ją wczoraj, a w jej wnętrzu,
poprzez trzcinowe pręty, jaśniał złotawy kształt. Chłopiec czekał nieruchomo, aż
wreszcie za prętami coś drgnęło i w półmroku rozległo się ciche, pytające
gdaknięcie.
W jednej chwili był przy klatce i otworzył drzwiczki. Z kieszeni wydobył
połówkęschowanegozwczorajszejkolacjiplackaikruszącgonaziemię,mówił:
—MaszElRico.Niesłuchajtegostrzelania,conastoobchodzi.
Kogut nie chciał wyjść z klatki, stał z dala od drzwiczek, blisko tylnej ściany,
łypnął raz lewym, raz prawym okiem na Gilberta, niespokojnie poruszał szyją na
widokkruszonegoplackaidalejstałwmiejscu.
Gilbertoschyliłsię,abygowyjąć,iwtedyzobaczył:nadnieklatki,przezcałąjej
szerokość, pomiędzy kogutem a otwartymi drzwiczkami, leżał zielony wąż. Był
martwy i dziwnie skręcony. Ukazywał jaśniejsze podbrzusze pokryte dużymi
łuskami o mlecznym kolorze i grzbiet ciemnozielony z dwoma liniami czarnych
cętek biegnących wzdłuż boków. Oczy szkliły się martwo, a z rozchylonego
pyszczka zwisał rozdwojony język. Obok niego, na trzcinowej plecionce, leżało
kilkadrobnychpiórek.
Gilberto złapał węża dwoma palcami za koniec ogona i wyrzucił w krzaki,
apotemchwyciłkogutaiprzycisnąłdosiebie.Tuliłgoicałował,ażptakpocząłsię
wyrywaćibićzcałejsiłyskrzydłami.
—ElRico—mówiłchłopiec.—Widzisz,jaksięprzestraszyłem?Posłuchaj,jak
misercebije—przycisnąłgłowękogutadopiersi.—Nigdywięcejniemogęciętak
zostawić.
Poszukał wzrokiem węża. Zielony tułów zwisał bezwładnie z gałązki, mrówki
jużgoznalazłyituiówdziepróbowałyprzegryźćpancerzzłusek.
—Alemudałeś!—szeptałchłopiec.—Walczyłeśznim,ElRico?Jesteśdzielny.
Nic ci nie zrobił? — zapytał z nagłą troską i począł oglądać koguta. Dmuchał,
rozwiewającmupuchnapiersiach,odchylałskrzydła.—Aniśladu!—powiedział
zdumą.—Szkoda,żetegoniewidziałem!
Pocałował go w sam czubek krwistego grzebienia i postawił na ziemi. El Rico
otrząsnąłsię,strzepnąłskrzydłamiijąłpośpieszniedziobaćokruchy.
Daleka bitwa toczyła się nieprzerwanie. Grzechot strzałów natężał się i słabł,
bywałyteżchwileciszy,kiedymilkłynawetechawędrująceodskałydoskały,ale
niebawemwszystkowybuchałoznowązajadłością.
Gilbertowróciłdochaty.Zaglądałdokątówizakamarkówiwywlekałkawałki
sznurka. Mierzył ich długość i próbował wytrzymałość owijając dwa końce na
pięściach i mocno szarpiąc. Pękały przeważnie i wtykał je z powrotem do
schowków.
—Mam—poprosił.—Dajmijakiśsznurekalbokawałekdrutu.
Matkanieodpowiedziała.Kręciłasiępokuchnipotrącającsprzętyimogłosię
wydawać,żeniewidzinicwokółsiebie.Chwilamiprzystawałazjakimśgarnkiem
wdłoniachinadsłuchiwała.
—Co?Mam…—powtórzyłprośbę.
Milcząco zaprzeczyła ruchem głowy. Nie wiedział nawet, czy zrozumiała, co
mówił. Ze zwisającej dłoni wypuściła pokrywkę, która potoczyła się z blaszanym
rumorem.Matkawyszłaprzedchatęipatrzaławstronęzarośli.Wróciłapotemze
schylonągłową,alecoraztozbliżałasiędoszerokiejszparywdeskachiwyglądała
przeznią.
Niepytałwięcejosznurek.Przysiadłnaławieipocząłzwiązywaćdwakawałki
mocnego postronka. Chiquita siedziała obok, przytuliła obronnym ruchem
szmacianą lalkę o wielkiej głowie zrobionej z wysuszonej tykwy. Przy każdym
ruchuwewnątrzniejgrzechotałagarstkanasion.Dziewczynkaniebawiłasięwcale,
wodziła tylko wzrokiem za matką. Zerknęła niepewnie na Gilberta i odsunęła się
nasamskrajsiedzenia.
— Chcesz? — powiedział. — Zrobię jej włosy. Chiquita zmarszczyła brwi i z
uwagąwpatrywałasięwewłasnąbosąstopę.Obudłońmizakryłatykwę,naktórej
nożembyłynarysowaneoczy,nosiustalalki.
—Zczego?—zapytałapochwiliudając,żejestzajętatylkoswojąnogą.
— Ze wszystkiego. Mogę obciąć ogon mułowi, albo z twoich włosów, albo
zkokosa…
—Jachcęzkokosa!—przerwała.—Akiedyzrobisz?
— Teraz — powiedział wypróbowując szarpnięciem węzeł zawiązany na
sznurku—albowprzyszłymtygodniu…
Liście bananów otaczających dom zadrżały i na podwórzu zjawił się ojciec.
Przeciąłkilkomakrokamiotwartąprzestrzeń,niesionewrękuzawiniątkoupuścił
obokbeczkizwodą.Ruchymiałpowolne,wydawałosię,żejestbardzozmęczony.
Przedzierałsięzapewneprzeznajwiększygąszcz,bonakapeluszuzieleniałokilka
postrzępionych liści, a na nogawce spodni wisiała łodyga bluszczu. Zobaczyli go
z chaty wszyscy troje. Matka zrobiła krok ku niemu, oparła się dłonią o ścianę
iciężkousiadłanastołku.
W tej chwili coś się zmieniło dokoła. Gilberto wyczuł zmianę, ale zrazu nie
wiedział,naczymonapolega.Patrzał,jakojciecleniwymruchemzdejmujęzgłowy
sombrero, opiera je na leżącej beczce i sięga po cynowy kubek. Nagle ręka ojca
zawisławpowietrzu,wyprostowałsię.
Strzały umilkły. Nad całą doliną, nad puszystymi kępami mogotów,
wpalmowychgajachiwcienistychprzesmykachwąwozówzapadłacisza.Jeszcze
zabrzmiała krótka, zapóźniona seria, kilka pojedynczych trzasków jak odgłos
pękającejsuchejgałęzi,izapanowałspokój.Rozpłynęłysięecha,awszystkodokoła
milczało, nadsłuchując tylko i czekając. Nie trwało to długo. Od kępy do kępy
zarośliprzemknąłzradosnymświergotem,błyskająckarminemiturkusem,pstry
ptaszek pedorrera, a dalej, na żerdziach rozbitego płotu, poczęły się hałaśliwie
swarzyć grubodziobe, czarne judio. I znów dolina napełniła się zwykłymi jak co
dzieńodgłosami.Wwioscezaryczałwół,rozległsięstuksiekieryotwardedrzewo.
Gilberto podbiegł do ojca. Odczepił mu od spodni zwisający pęd bluszczu
iwywijającnimwpowietrzuzawołał:
—Przestali!—apotemspytałcicho:—Byłeśtam,Pap?
Ojciecspojrzałzukosa.Twarzmiałzmęczoną,ciemnąsmugęnapoliczku.
—Przestańpleśćgłupstwa—powiedziałmarszczącbrwi,alewgłosieniebyło
gniewu.—Nalejmiwodynaręce.
Stanął w rozkroku, nachylił się i wysunął złożone dłonie. Gilberto zanurzył
kubekwotworzebeczki,zaczerpnąłipocząłlaćwodęnaręceojca.Widział,żejest
na nich pełno podrapań, a koszula i spodnie aż jeżą się od drobnych i większych
igieł wyniesionych z gąszczu. Pełno było też najeżonych haczykami brunatnych
nasionek.
—Wolniej—poprosiłojciec—inienaziemię.Opłukałnajpierwdłonietrącje
mocnoosiebie,apotem,kiedyGilbertojeszczerazzaczerpnąłwody,umyłtwarz
iszyję.
Schylony, pozwalał wodzie skapywać z brody i końca nosa. Lśniące kropelki
trzymałysięmocnobrwiimałegowąsikanadgórnąwargą.Zchatywyszłamatka
ipodałaojcukawałekpłótnadowytarcia.
—Opowieszmiwszystko,co,Pap?—spytałGilberto.—Dokogoonistrzelali?
— Nigdzie nie chodziłem — powiedział ojciec i oparł mu rękę na głowie. —
Rozumiesz?Całąnocspałemwłóżku,aodranapracujęnapolu.Tytońjestbardzo
delikatnyitrzebagopielęgnować,jeślisięchce,żebyobrodził.
—Pap…—zacząłGilberto,aleojciecjużsięgnąłposombreroiposzedłwprost
na tytoniowe poletko. Po drodze schylił się, aby podnieść motykę. Stanął z nią
okrakiemmiędzygrządkamiicofającsiętyłempocząłspulchniaćziemięiwycinać
chwasty.
Słońcestałojużwzenicie,kiedyGilbertouporałsięzklatkąElRico.Zawiesiłją
na sznurku przerzuconym przez gruby konar. Do środka wstawił połówkę łupiny
kokosazwodądopicia,nadużyliśćwysypałtrochękukurydzy.
—Musiszzrozumieć,ElRico—tłumaczył—żeniemogęsiętobązajmowaćbez
przerwy.Mamjeszczeinnebardzoważnesprawy.
Stałprzedklatką,mająchawysokościtwarzyjejotwartedrzwiczki,wktórych
przycupnął kogut. Nosem próbował dotknąć dzioba, ale El Rico uchylał głowę za
każdym razem. Żółtymi pazurami trzymał się samej krawędzi i wypatrywał
dogodnejchwili,abyrozwinąćskrzydłaisfrunąćnaziemię.Łypałoczamiwlewo
i prawo na chwiejące się gałązki, na skrawek nieba widoczny w górze, wyciągnął
ciekawieszyję,kiedyzesklepienialiścisypałysiędrobinykorylubtwardeowadzie
łuski,pokruszoneprzezżerującegdzieśwysokoptaki.
— Dzisiaj zostaniesz w domu — szeptał miękko Gilberto i dmuchał w szyję
koguta. Rozchylała się wtedy złota, aksamitna kreza, ukazując podbicie
z delikatnego puchu. — Mam dzisiaj jeszcze dużo pracy, muszę wszystko
przygotować, bo wczesnym rankiem wyruszam. Rozumiesz, El Rico? To będzie
bardzoniebezpieczne,mogęnigdyniewrócić.Czykogutypłaczą?
Wziął głowę El Rico w dłonie i z bardzo bliska przyglądał się jego oku. Było
zupełnie okrągłe, otoczone niebieską obwódką, a kiedy powlekała je nasuwająca
sięoddołupowieka,Gilbertowiwydawałosię,żecałewywracasiędogórynogami.
—Zróbtakjeszcze!—poprosił.
AleElRicozdołałsięwreszciewyrwać,odwróciłsiętyłem,przejechałpotwarzy
chłopcawielkąkitąogonaizabrałsiędodziobaniakukurydzy.
Od chwili, kiedy ucichły ostatnie echa strzałów, upłynęła zaledwie godzina.
W dolinie zabrzmiał daleki, niski pomruk, który wzmagał się z każdą chwilą
i niebawem zamienił się w wyraźny warkot motorów. To wracały samochody.
Ludzie w wiosce skryli się do wnętrza chat i przykładając oczy do szpar między
deskamipatrzylimilcząco.
Samochody nie ukazywały się, wracały po drugiej stronie rzeki zasłonięte
wałemroślinności.Raztylkomignęływprzecincewiodącejdopalmowegomostku
wbambusowymgaju.Gilbertowspiąłsięnasamczubekdrzewa,naktórymzwykły
sypiać kury, i ponad wierzchołkami krzaków patrzał przez chwilę na kolumnę
odpływającąponierównościachiwertepachwstronędalekiejszosy.Zobaczył,że
ludzie w autach nie siedzą tak sztywno. Wielu z nich leżało jeden na drugim,
aniektórzyzamiasthełmówmielinagłowachbiałezwojebandaży.
X.ODKRYCIE
Las rozgrzany i duszny pogrążał się w południowej drzemce, kiedy Gilberto
stanąłporazdrugiuwejściadojaskini.Zatrzymałsiępodszerokimłukiemskalnej
bramyi,ściskającwspoconejdłonirękojeśćmaczety,nadsłuchiwał.Zmrocznego
wnętrzapłynąłłagodnyprądchłodniejszegopowietrzaniosączapachwilgoci.Cisza
była tak wielka, że Gilberto słyszał pulsowanie krwi w skroniach. Nie głuszyło go
nawet monotonne buczenie os sunących ociężałym lotem ku plastrom miodu.
Nitki pnączy i cienkie jak włos korzonki wiszące ze skalnego okapu obracały się
ledwiedostrzegalnymruchem,czasemzadrgałnanichjakiślisteklubosypałosię
kilkadrobinpyłujaśniejącychnatleciemnegownętrzajaskini.Życienieustawało
w godzinach największego żaru, owady ani na chwilę nie przerywały swych
wędrówek.
Mrówcze ścieżki wspinały się z ziemi na drobny rumosz kamienny, potem na
większe głazy otaczające otwór jaskini, a z nich przechodziły na skałę i dążyły po
niej do sklepienia, wprost do wiszących tam plastrów, pachnących świeżym
woskiemimiodem.
Gilberto zadzierał głowę i widział, jak wierzch plastrów z otwartymi
komórkamiobsiadajążółte,pręgowaneosy,odspoduzaśmrowisiędrobnytłum
czarnych napastników, który dziesiątkami szczęk gryzie i rozrywa delikatne dna
komórekiunosipokawałkuszarybudulec,woskimiód.
Tu i ówdzie na kamieniach leżały suche już i martwe plastry, których
konstrukcja została tak nadwątlona, iż oderwały się pod własnym ciężarem, pod
ciężaremswoichmieszkanekihordynapastników.Podniósłjedenznich,lekkijak
piórko, zbudowany z szarej, bibulastej masy. Sześcienne komórki były wszystkie
otwarteipuste.Odrzuciłplaster,którybezszelestnieopadłnakamienie.
Krok za krokiem zagłębiał się w cieniu. Przeszedł linię pomiędzy krainą dnia
a krainą wiecznego mroku, jaką stanowiła firanka pnączy i korzeni. Stanął za
białym korpusem wapiennego słupa i wstrzymując oddech badał wzrokiem
ciemności.Przyzwyczajałsiędonichipowolipoczęłymusięukazywaćdziwaczne
kształty skalnych utworów wypływające z czarnej mgły. Na głazach, po stronie
zwróconejdootworu,zieleniałynibydelikatnynalotkoloniemchówibrązowiały
liszajeporostów.
Uniósłmaczetęiuderzyłpłazemoskałę.
—Jesteśtam?—zawołał.
Metaliczny dźwięk odbił się od sklepienia, drżący pogłos napełnił jaskinię
itłukłsięprzezchwilęwjejzakamarkach,wczarnychszczelinachiwnękach.
—Wychodź!—wołałGilberto.—Wyłaźstąd!Słyszysz?
Głosprzebrzmiałinastałazwykła,zlekkaszumiącaciszapodziemi.Nicnigdzie
nie drgnęło nawet, żaden szelest nie zdradził obecności wewnątrz żywej istoty.
Gilberto wyszedł zza kamiennej osłony, ciemność leżała przed nim głucha
i nieruchoma. Powiódł wzrokiem po skalnych listewkach i półeczkach, ale
iwielkiejsowyjakośniebyło.
Ze środka komory zobaczył zielony blask drugiego otworu. Idąc ku niemu
odkrył jeszcze jedno wiodące na zewnątrz okno. Zjawiło się daleko, w głębi
wydłużonegotunelu.Wyciągnąłprzedsiebierękę,astopąwymacywałnierówności
gruntu.Słyszał,jakpodnaciskiembutówchrupieikruszysięcośtwardego.Jakieś
skorupkipękałyzchrzęstem,przykucnąłidotknąłich.Byłyzchłodnegowapienia,
przyrośnięte jedne do drugich. Leżały warstwami jak cienkie wafle
opostrzępionychbrzegach,podnimibyłypustezagłębienia,wktórychzebrałosię
niecowodynadnie.
Oknowiodącedopuszczybyłoniskieiszerokie.Musiałbyklęknąć,abyprzejść
pod jego łukiem. Smuga światła przesiana przez warstwy listowia padała na
chropowatedno.Wtymmiejscuniebyłojużkruszącychsięskorupek.Zastąpiłaje
warstwaotoczonychkamyków.
Wysuniętanaprzóddłońtrafiłanacoświlgotnego.Wzdrygnąłsięizatrzymał.
Dotknąłjeszczekamiennejpowierzchni,wyrzeźbionejwgęstenacięciairowki.
Niespodziewanie zbudził się w nim jakiś dziwny niepokój. Ścisnął kurczowo
rękojeśćmaczetyipoczuł,jakfalachłodupełzamupoplecach.Wokółbyłotylko
milczenie,aprzednim,okilkametrów—duszne,prześwietlonesłońcemzarośla.
Wystarczyło rzucić się ku nim i jednym susem wypaść na pełny blask południa.
Zacisnął zęby i wolno, jak najwolniej odwrócił głowę. Z tyłu nie było nic poza
ciemnościągęstąinieprzeniknioną.Rozluźniłnapiętemięśnie.
Znowu patrzał na brunatne kulki zaścielające dno. Ukląkł i wziął je do ręki.
Były chropowate, niektóre z zagłębieniem mieszczącym koniec palca. Przebierał
wśród nich i wybierał najdziwniejsze. Trafiło się kilka o kształcie podobnym do
ślimaczychmuszli,skręconychwpiramidkę.
Leżąc na brzuchu podciągnął się łokciami bliżej w stronę otworu i z bliska
patrzał w ziemię. Widniały w niej nie większe od naparstka dziurki wykapane
przez krople. Wyciągnięty na twardym dnie jaskini, odwrócił się na plecy. Miał
teraznadsobąniskiesklepienie.Podniósłdoniegorękęinagleznowuogarnęłogo
mrożące i ściskające za gardło uczucie, że nie jest tutaj sam. Leżał długo nie
śmiejąc drgnąć ani odetchnąć głębiej. Zacisnął kurczowo palce na uchwycie
maczety,poczułsiępewniej,alepokrótkiejchwiliwydałomusię,żezciemności
dobiegło stłumione westchnienie. Usiadł jak rażony, pochylił się do przodu i tak
pozostał, nie mogąc się zdobyć na dalszą ucieczkę, podczas której trzeba by się
odwrócić plecami do ciemnego wnętrza. Kropelki potu łaskotały po szyi, zbierały
sięwokółoczu,spełzaływzdłużnosa.
Tużprzyziemigałązkizadrgałygwałtownie,spomiędzyliściwychynąłkrab.Był
to stary, leśny krab o tułowiu tak wielkim, jak talerz. Zatrzymał się u wylotu
podziemiibadałterenwyprężającsłupkioczu.Ogromnekleszcze,owewnętrznych
krawędziachząbkowanychjakpiła,uniósłwysokonadgłowąipowolnymruchem
zwierałjeirozwierałnaprzemian.Posunąłsiękilkomadrobnymikroczkami,znów
przystanąłiruszyłwgłąbjaskiniswoimlekkim,tanecznymkrokiem,jakbywspięty
napalce,isposobemkrabówzwróconybokiemwkierunkumarszu.MinąłGilberta
nie zauważając go wcale. Wierzch pancerza miał porysowany i popękany,
zielonobłękitny,pokrytyzestarościnalotem.Zanurzyłsięwmrokuidługojeszcze
potemrozlegałsiędelikatnyszmerjegokroków.
Gilberto odetchnął, odłożył maczetę, znów patrzał na ziemię. Pomiędzy
kulkami odkrył puste muszle ślimaków. Niektóre były zupełnie świeże, jakby
ślimakopuściłjedopieroprzedchwilą,aleinnezdążyłyjużstracićbarwyipokryć
sięmatowymnalotem.Pocierałjednąodrugąizeskrobywałbiałyproszek.Tonie
byłykamyki,leczmuszleobrosłewapiennymosadem!Zatraciłykształtizmieniły
się w ciężkie kulki, na wielu z nich trudno było nawet rozpoznać zarys muszli.
Oczyściłkawałekziemiinamałymplacykuzacząłukładaćjeszeregiem.
Nagle podniósł wzrok i napotkał spojrzenie dwojga czarnych, błyszczących
i nieruchomych oczu. Znikło wszystko dokoła, ściany skalne i czerwona glinka,
a przed Gilbertem była tylko para jarzących się w zupełnej ciszy i bezruchu
ludzkichoczu.
Wszystkie myśli uciekły mu spod czaszki, przestał cokolwiek czuć i słyszeć,
krewtętniłamuwuszach,acałyświatjakbypogrążyłsięwwacie.Obezwładniony
iprzykutydomiejsca,mógłtylkopatrzeć.Zczarnegocieniaprzednimwyłaniały
się z wolna coraz wyraźniejsze kształty. Majaczyła jaśniejsza plama twarzy,
rozpoznawał okalającą ją gęstą brodę, ale rysy wciąż były nieuchwytne.
NieznajomytkwiłwbezruchujakiGilberto,leżałwciśniętypodskałęigdybynie
oczy, wyglądałby na martwego. Ze skulonej masy jego ciała coś obsunęło się na
ziemię. To drobne poruszenie wyrwało Gilberta z odrętwienia, oderwał wzrok od
trzymającychgonauwięzioczu.Naczerwonawympodłożuspoczywałabezwładna
dłoń,aobokjejrozwartychpalców,ukosemnakamieniach,leżałpistoletodługiej
lufie.
Płonące oczy zgasły na chwilę nakryte ciężkimi powiekami, głowa
nieznajomego zapadła głębiej między ramiona, a z ust wydostał się chrapliwy
oddech.
—Sam?—szepnąłledwiedosłyszalnie.—Samjesteś?
— Tak — odparł Gilberto, ale z jego zdrętwiałych warg i suchego, ściśniętego
skurczemgardłaniewyszedłżadendźwięk.
Skinąłgłową.Oczynieznajomegoprzymknęłysięznów,zamieniającwwąskie
szparki. Gilberto odzyskał czucie w rękach i nogach, ale całe ciało było wiotkie
ioklapniętejakpowielkimwysiłku.Koszulaprzylgnęładoramion,piersiipleców,
oczypiekłynieznośnie,awustachczułsłonysmakpotu.
—Pić—rozległsięchrapliwyszeptnieznajomego.
Palce leżące na kamieniach poruszyły się bezwładnie. Ręka była naga, także
ramiona i druga ręka wyciągnięta wzdłuż ciała. W poprzek piersi, wysoko pod
pachami, opasywała mężczyznę koszula zwinięta w rolkę i związana z przodu na
grubywęzeł.Zwisałyzniegoluźnekońcerękawów.Długiespodniewpuszczonedo
butówbyłyposzarpane,zrozdarciawystawałopokrwawionekolano.
—Wody—szepnąłleżący.
Gilbertosuchymjakwiórjęzykiemprzeciągnąłpowargach,wichkącikachbyła
tylko paląca słoność. Oparł obie dłonie na ziemi, spróbował się dźwignąć. Na
szmer nieznajomy otworzył oczy, chwycił z ziemi pistolet i wycelował go
wGilberta.
— Stój! — powiedział. — Nie ruszaj się z miejsca. Lufa pistoletu chwiała się
i tańczyła we wszystkie strony, aż opadła ku ziemi. Rozwarły się trzymające
rękojeść palce i pistolet stuknął o kamienie. Nieznajomy spróbował go odnaleźć,
dotknął palcami stali, ale nie miał dość siły, aby ją objąć i podnieść. Cofnął więc
dłoń i przycisnął nią koszulę opasującą piersi, w miejscu gdzie na materiale
widniałaciemnaplama.
Na łokciach i kolanach Gilberto wypełznął z jaskini. Poczuł na twarzy
dotknięcieliści,wtedypodniósłsięizrobiłkilkakrokówprzezgęstwinę.Odchylił
łodygi leśnej palmy, stanął przed grubym pniem i dotknął czołem kory. Długo
patrzałwjejpopielatąpowierzchnięusianąjaśniejszymiplamkami.Popniubiegł
ukosem dawny trop ślimaka — wyschnięte pasmo śluzu. Niżej, na resztkach
pajęczynyprzywartejdonierównościkory,wisiałachwiejąc,sięprzejrzystabłonka,
połyskujące tęczowo skrzydełko owada. U stóp Gilberta, z ciemnej szpary
w plecionce korzeni, wypełzała ogromna skolopendra. Najpierw zjawiła się jej
opancerzona, obła głowa, a potem wypływał na światło dzienne jeden za drugim
człon nie kończącego się ciała. Falując i gnąc się miękko, płynęło po
nierównościach podłoża. Zjawił się wreszcie ostatni człon, opatrzony parą
haczykowatychszczypiec.Dziesiątkidrobnychnóżekporuszałysiępoobubokach,
czepiającsiękorzeni,kamykówisuchychgałązek,ażzaniosłybrunatne,błyszczące
jakbyświeżymlakieremstworzeniedonowejkryjówki.
Gilberto podniósł głowę, już znowu mógł stać nie opierając się o nic. Wytarł
twarz obu dłońmi, przejechał rękawem po oczach. Obejrzał się. U podnóża białej
skały, wymytej przez deszcze w niezliczone żłobki i rynienki, okrągłe zagłębienia
iostrekrawędzie,ciemniałotwórjaskini.Natlejegoaksamitnejczernirysowałsię
ostrorozcapierzonyliśćpalemki.
Aokilkametrówdalejwgłąbtuneluleżałczłowiek.
XI.PARRA
Na zmurszałym pniu zwalonym przez uderzenie wiatru tkwiły długim
szeregiem wachlarzowate krzaczki pasożyta curuey. Gilberto wyszukał dwa
największe i gołymi rękami oddzielił je i wyrwał z plątaniny kłączy. W miejscach
gdzie szablaste liście wrastają do łodygi, curuey ma głębokie kieszonki, a w nich
zbierasięzawszetrochęwodyzostatniegodeszczuinocnejrosy.
Wróciłdojaskini.Mężczyznależałtam,gdziepoprzednio,tyleżenieopierałsię
już o skałę. Zsunął się na ziemię, a wokół głowy rozsypały się jego długie włosy.
Gilberto klęczał i w promieniu światła padającym wprost na twarz nieznajomego
widziałjegozbielałepoliczki,sinecienieokalająceoczyibruzdyzobustronnosa.
—Przyniosłemwodę—szepnął.
Mężczyzna leżał z zamkniętymi oczami. Wstrząsały nim dreszcze, dłońmi
przyciskałkoszulęnapiersiach.
—Przyniosłemwodę!—powtórzyłGilbertogłośniej.
Powiekirozchyliłysię,obcyspojrzałnieprzytomnie.Jęknąłzcicha.
—Ktoto?—spytał.—Ktotujest?
—Toja,zwodą—powiedziałGilberto.
— Woda… — nieznajomy poruszył wargami. Bezwładna ręka podniosła się
ipalcedotknęłyostrychliści.
—Comidajesz…
—Curuey,Seńor!
—Wody!—powtórzyłnieznajomyopuszczającdłoń.
—NiechSeńortylkootworzyusta—powiedziałGilberto.
Wziął między kolana jeden krzaczek curuey, a drugi przechylił powoli nad
twarzą leżącego. Po łódkowatych liściach wybiegły z zielonych kieszonek chłodne
krople. Posypały się na twarz i oczy, kilka upadło wprost na wyschnięte wargi
mężczyzny. Wstrząsnął się lekko, zacisnął powieki, otworzył szeroko usta i łowił
językiem ciurkającą wodę. Nie była wcale czysta, pływało w niej pełno leśnego
pyłu.Zzałamańliściwysypałysięjakieśśmieci:opadłezdrzewskorupkinasion,
zdechłemoskityidrobinkikory.Gilbertoprzechylałkrzaczekcorazmocniejiwoda
lałasięterazgęstymprysznicem.
Wysączył wszystko i teraz przechylił nad obcym drugi krzaczek. Starał się nie
rozlewaćnicnabokiicałąwodęwylaćprostowotwarteusta,aleonauciekałapo
liściachirazporazzaczynałasączyćsięciurkiemnaczoło,napoliczkiinagęstą
brodę.Świeżydotykkropelorzeźwiłmężczyznę.
—Jeszcze—poprosił.—Dużowody.
— Przyniosę — powiedział Gilberto. — Tam ich jest pełno. Albo poszukam
parry—rozejrzałsięzamaczetą.
—Poczekaj—odezwałsięmężczyzna.—Nieodchodźteraz.
Odzyskałtrochęsił.Podniósłgłowęioparłjąościanę.Oddychałciężko.
—Skądjesteś?—spytał.
— Ja? — odpowiedział Gilberto. — Z Pica-Pica. — Co to jest? Wieś czy
miasteczko?
—Miasteczko?Skąd?Zwykławioska.
Patrzałnakoszulęopasującąpiersileżącego.Teraz,zbliska,widział,żeplama
napłótniemakolorciemnejczerwieni.Dłonieprzyciskającepłótnoporuszyłysię
nieznacznie.
—Jestemranny—powiedziałmężczyzna.
—Wczorajbyłastrzelanina.Seńorjestpartyzantem?
Mężczyznaskrzywiłusta,jakbysięchciałuśmiechnąć.Uniósłzwysiłkiemjedną
rękęioparłkarknadłoni.Odpoczywałchwilęzprzymkniętymipowiekami.
— Dostałem z tyłu — szepnął. — Poszła cała seria, ale dostałem tylko jedną
kulę.Weszłaprzezplecyiwyszłatędy.
— Przyprowadzę muły — powiedział Gilberto. — Nawet są nosze po Seńorze
Perfecto…—oparłsięnarękach,abywstać.
— Zostań! — rozkazał ranny. Oczami odszukał leżący obok pistolet, ale nie
wyciągnął po niego ręki. — Przysięgnij, że nikomu nie powiesz. Powtórz:
przysięgam…Głośniej!
—Przysięgam!—szepnąłGilberto.—Niepowiemnikomu.
—Todobrze…—zustotoczonychczarnymzarostemwydobywałsięświszczący
oddech.—Umręjużtutaj.Wczorajpełzałemcałydzieńprzezpuszczę.Czołgałem
sięnakolanach.Nieodszedłemdaleko,aletumniechybanieznajdą,jeżeli…
—Onijużodjechali—powiedziałGilberto.—Widziałem,jakodjeżdżali.
—Gdybyznaleźlimniewktórejśchacie—szeptałochrypleranny—całąwieś
puścilibyzdymem.Słuchaj—otworzyłoczyispojrzałzukosanaGilberta.—Czy
tutajsąjakieśzwierzęta?
—Pełno,Seńor.
—Notak—mężczyznamilczałprzezchwilę,potemzapytał:—Aledrapieżne,
duże,drapieżnezwierzęta—patrzałwyczekująco.
— Nnie… — powiedział z wahaniem Gilberto i spojrzał w stronę ciemnego
wnętrzajaskini.—Odniedawna.
—No?
—Pokazałosięjakieś,byłotutaj.
—Właśnie—powiedziałcichoranny,odwróciłgłowę.—Całąnocskradałosię
domnie,słyszałemszelestliściitrzaskaniegałązek,apotemzdrugiejstrony,od
wnętrzajaskini.Zapachkrwijezwabił.Przynieśmijeszczewody.
—Zcuruey?
—Możebyć.Zaczekajjeszczechwilę.
Gilberto zatrzymał się, przyklęknął znowu. Głową dotykał niskiego w tym
miejscustropu.
—Potrzymajmniezarękę—poprosiłranny.—Zrobiłomisięciemno—mówił
ledwodosłyszalnie.—Jesteśtutaj?
— Jestem, Seńor — Gilberto wziął w palce dłoń leżącą na kamieniach. — To
boli?—spytałcicho.
— Nie bardzo, tylko zrobiło mi się ciemno. — Palce mężczyzny zacisnęły się
lekko.—Wiesz?—mówił.—Niewiedziałem,żewtymjestwoda.Curuey.Jestem
zmiasta.
—ZSumidero?
—Nie,zHawany.Nigdyprzedtemniebyłemwgórach.Pićmisięchce,mam
chybagorączkę.
Gilbertodelikatnieuwolniłrękę.
—Pójdę—powiedział.—Niedługowrócę,poszukamwlesieparry.
—Napewnojesteśtutajsam?—spytajjeszczeranny.
Zbliżało się południe. Gilberto siekąc maczetą posuwał się wzdłuż stoku góry.
Dotarł do miejsca, gdzie zbocze stało się bardziej strome, a spod cienkiej gleby
i leśnego podszycia wyjrzały wapienne głazy. Ostro zakończonymi czubkami niby
skalne wieżyczki wyrastały pośród drzew i Gilberto musiał lawirować, zawracać
i kluczyć, aby posuwać się w ich labiryncie. Przeciskał się przesmykami pośród
cienkichkrawędziinaglespostrzegł,żelasoddaliłsięgdzieśkugórze,nawyższe
jakbypiętro.WokółGilbertabyłytylkonagieściany,popielataskała,wyrzeźbiona
w podłużne rowki i pocięta w ostre jak noże, pionowe krawędzie. Posuwał się
mrocznymi uliczkami, grzęznąc po kolana w zalegających tu liściach i gnijących
szczątkach.
Posiatcekorzeni,nibyposznurowejdrabince,wspiąłsięnagóręikiedystanął
na wierzchu skalnej grzędy, ujrzał, iż spękany i pocięty szczelinami teren jest już
pozanim.Wstokugóryotwierałasiępółkolista,wklęsładolinka.Słońcedocierało
tu rzadko, bo liście zaścielające podłoże były mokre. Unosił się nad nimi ciężki
zapach butwiejących roślin. Między krzakami czerwieniały tu i ówdzie kopce
mrówek bibijagua, spiczaste i zgrupowane po kilka na kształt małych łańcuchów
górskich.Poodłamkuskały,sterczącymzleśnejtrawy,pełzałnagiślimakbabosa,
wielkijakdłoń,połyskującyśluzemiobojętnynamrówki,którepodbiegałydojego
spłaszczonejnogiiobmacywałyczułkamijejsunącąleniwiekrawędź.
Od rozgałęzionej korony wielkiego drzewa do mniejszych rosnących wokół
drzewekrozciągałasięwiszącasiećbrunatnychpnączy.Grubejakramięzawisały
ciężkimi łukami od konaru do konaru, podtrzymując niezliczone cieńsze pędy,
zwisające w wielu miejscach ku ziemi, pełzające po niej i wspinające się znów
spiralamiwokółkażdejnapotkanejrośliny.
—Parra—szepnąłGilberto.
Wybrałzwisającąniskołodygęiprzeciąłjąjednymukośnymcięciemmaczety.
Obciętykonieczakołysałsięizwisłbezwładnie.Gilbertowziąłgowpalceiobejrzał
z bliska. W otoczce ciemnobrunatnej kory bielał owalny plaster jasnego drewna,
usianywylotaminiezliczonych,cieniutkich,okrągłychjakrurkikanalików.
To była parra! Zamachnął się po raz drugi i odciął kawałek łodygi długości
ramienia.Rzuciłszybkomaczetęioburękamipodniósłwyrąbanykijpionowonad
głową. Przegiął się do tyłu, otworzył szeroko usta i chwilę czekał. Sitowata
powierzchnia zapieniła się nagle i z otworów wytrysnął strumień jasnej, czystej
wody.Łykałjąpośpiesznie,spływałamunatwarziściekałazakołnierz.Skończyła
siępokilkułykachiwustachpozostałtylkocierpki,gorzkawyposmak.
Wlokąc za sobą wiązkę grubych tyczek parry, ruszył w drogę powrotną. Aby
woda nie wyciekła, zasmarował świeże blizny czerwoną glinką, której garść
zaczerpnąłznajbliższegomrowiska.Grudkitłustejziemiwcisnęłysiędowylotów
rurekizatkałyjeszczelnie.
— Już jestem! — zawołał półgłosem, nachylając się do otworu jaskini. —
Przyniosłemwodę!
Odpowiedziało mu niewyraźne mruknięcie. Zostawił wszystko na zewnątrz
iwszedłnakolanachdotunelu.Zrazunicniewidział,alepochwilioczyprzywykły
dopółmrokuiwcieniuzabielałatwarzrannego.
—Chodziłeśgdzieś?—szepnął.
—Kawałdrogi.Znalazłemparrę.Dorzekijestjeszczedalej.
—Zdawałomisię,żenieodchodziłeś.Śpiewałeśprzedchwilą?
—Nie—zaprzeczył.—Nicnieśpiewałem.
—Mamprzywidzenia.Słyszałemtrąbkęsamochodu.Kilka.
—Tutajnicniema.
— Wiem — mówił ranny mężczyzna. Wymawiał słowa bardzo wolno i jakby
znamysłem.—Ciąglemisięzdaje,żejestemwHawanie.
—Dlaczego?—zdziwiłsięGilberto,obejrzałsięwlewoiprawo.
— Gorączka. Te białe domy. Stoją prosto, a potem zaczynają się powoli
przechylać.Mógłbympoliczyćpiętra…Chociażniewiem…Policzgłośno:raz,dwa,
trzy…
—Raz,dwa,trzy,cztery,pięć…—liczyłGilberto.
—Dalej!
—Sześć,siedem,dziewięć…
.—Nie—odezwałsięranny—terazosiem.
—Osiem,dziewięć…
—Dalej!
—Zapomniałem,Seńor.
—Dziesięć.Chodziszdoszkoły?Pewnienie.
—WPica-Picaniemaszkoły.
—Notak.Maszdlamniejeszczetrochęwody?
—Pełno!
Wyczołgał się na zewnątrz i odciął kawał parry, ale zanim wrócił z nią do
mężczyzny, woda zaczęła już płynąć z jednego końca i zraszała suchą ziemię
wtunelu.
— Niech pan otworzy szybko usta! — zawołał. Pochylił się nad rannym, znów
byłoślepiony.Opryskałcałątwarzmężczyznyitylkoostatniekropledostałysiędo
ust.
—Coto?—spytałpartyzant.—Cotobyło,parra?
—Tak.Wszystkosięzmarnowało.
— Smaczna — mężczyzna podniósł rękę i wierzchem dłoni, na który upadło
kilkakropel,dotknąłust.—Matrochęsmakwina.Słyszałemotym,alenigdynie
piłem. Dopiero przyszedłem do oddziału parę dni temu. W sobotę albo może
wniedzielę…Chciałbymmiećtakdużowody,żebyzanurzyćtwarziłykać.
Gilbertozmarszczyłbrwi,spojrzałwciemnągłębięjaskini.
—Przypomniałemsobie—powiedział.—Tamjestbutelka.
Staretyczki,resztkiplecionejścianyzbudowanejtuprzeddziesiątkamilat,były
nietknięte na swoim miejscu. Butelka leżała w zagłębieniu, w którym ją ukrył.
Szmer odrzucanych kamieni wypłoszył z sąsiedniej szczeliny kraba. Był równie
wielki jak ten, spotkany poprzednio. Odbiegł lekkim krokiem w smudze światła,
wyprężając słupki oczu w stronę, skąd dochodziły go szelesty. Kleszcze miał
uniesione, a z jednego z nich zwisało coś, co wyglądało na zmięte i zakurzone
skrzydełkoptaka.Niewypuszczajączdobyczyzaszyłsięwciemnościach.
Gilberto wytrząsnął z butelki garstkę paprochów i napełniwszy ją do pełna
wodą przysiadł na piętach obok partyzanta. Mężczyzna był zupełnie przytomny,
zdawałosię,żeprzeszłamugorączka.
— Jak daleko jest do wsi? — spytał mocniejszym głosem, oddychał też
swobodniej.
—Blisko—powiedziałGilberto.
—Dwieście,trzystametrów?Kilometr?
—Kilometr?—zdziwiłsięGilberto.—Niewiem.
—Skądsiętuwziąłeś?Ktościęprzysłał?
—Samprzyszedłem.Tojaznalazłemjaskinię.Mamprzyprowadzićmuły?
—Jużzapomniałeś?
—Nikomuniepowiem!
—Chcęmiećjużtylkospokój—szepnąłranny.—Toniepotrwadługo,niechcę
widziećludzi.Obiecaszmicoś?
Gilbertoskinąłgłową.
—Przyjdźtuzaparędniizobacz…
—Przyjdęjutro—przerwałGilberto.
—Tolepiej,bowieszco?Onotuznówprzyjdzie…
—Tozwierzę?
Rannyprzymknąłpotakującopowieki.
—Terazjeszczemogęsiębronić,mampistolet,alejakumrę…
Gilbertosłuchałnieodrywającoczuodwargrannego.
— Chciałbym, chciałbym, żebyś wtedy zbudował kopiec z kamieni. Zostawisz
mniewtymmiejscu.
—Dobrze—szepnąłGilberto.
—Idźjużteraz—rannyuśmiechnąłsiękącikiemust.—Zostawmitylkowodę.
Gdybyś… — zawahał się — gdybyś spotkał kogoś… Rozumiesz? Zupełnie
przypadkiem,wlesie,możeszspotkaćkogośzoddziału,towtedy…
—Przyprowadzićgo?
—Idźjuż,nikogoniespotkasz.
—Muszęiść—powiedziałGilberto.—Mamwłasnegokogutadowalki.
—Tak?—mężczyznauniósłlekkobrwi.
—Aleniebędziewalczył,bopoco,prawda?
—Pewnie—szepnąłpartyzant.
—Muszęgonakarmić,bardzodużopracyjestzkogutem.
—Idźjuż.
—Przynieśćcośdojedzenia?
—Niejestemgłodny.Alewieszco?Wytnijtrochękolczastychgałęziipołóżje
zobustron.Mogęznówzasnąćalbostracićprzytomność,niechcę,żebyono…
W pobliżu otworu jaskini trafił na gęste zarośla sagrado o prostych,
tyczkowatych gałęziach, prawie zupełnie bezlistnych, za to usianych gęsto
popielatymi kolcami/Wyciął kilka odrośli i dobrał się do środka krzaka. Maczetą
zaczepiałorozwidleniagałęziiprzeciągałjedootworujaskini.
W gąszczu wypatrzył drzewko cytrynowe. Było jeszcze młode i miało niewiele
owoców. Te, które rosły nisko i od strony stoku, były zupełnie twarde
i ciemnozielone, ale na wyższych gałęziach było już trochę zielonkawożółtych
kulek.Zerwałjewszystkie,załadowałzakoszulęi,podpierającsięrękamioziemię,
wpełzłdojaskini.
—Znalazłemcytryny—powiedział.
—Dobrzeznaszpuszczę.
—Niewiem—powiedziałGilberto.
Schyliłsięiwysypałcytrynywprostnaziemię.Zgarnąłjenajednąkupkę.Były
tak drobne, że mógł każdą prawie schować w dłoni. Ranny opuścił rękę i po
omackuszukałpalcamiwokółsiebie.
—Przetnijmijedną.
Gilbertooparłowocnakolanieiprzepiłowałmaczetą.
—Proszę.Przepiłujęodrazuwszystkie.Seńorniemanoża?
—Zgubiłem.—partyzantpodniósłdoustpołówkęcytryny.
W otoczce białej, grubej skórki lśnił bladożółty krążek miąższu. Ściśnięty
palcamizmarszczyłsię,pękłyprzejrzystebłonkiiprysnąłsok.Mężczyznazamknął
oczy, skrzywił się i łykał krople spadające wprost do ust. Potem odrzucił skórkę
ioblizałwargi.
—Czymógłbyśjeszczenaciąćtrochęliścipalmowych?Chciałbymsięnaczymś
położyć,tusąkamienie.
—Przyniosępoduszkęzdomu—Gilbertopodniósłwzrokznadcytryn.
— Nie! — mężczyzna potrząsnął głową. — Nikt nie może nic zauważyć. Noc
będzienajgorsza—szepnąłdosiebie.
—Wdzieńjestlepiej?
—Lepiej,aleniewiem,czydoczekamnowego.Gdybyśkogośspotkał…
Zamilkł. Przed otworem jaskini rozległ się furkot skrzydeł i skrzekliwy
świergot. Stadko zielonych papużek usiadło na pobliskim drzewie. Czepiając się
dziobami i pazurkami nierówności kory, przesuwały się wzdłuż pnia i konarów,
wyłapując owady, chwytając gąsienice i wyłuskując ze szczelin chrząszczyki.
Z cichym szelestem sypały się na dół szczątki błyszczących pokryw i strzępki
tęczowychskrzydełek.
XII.PORTON
Gilberto przebiegł po palmowym mostku nad rzeką, minął gaj bambusowy i,
skacząc po bruzdach tytoniowego poletka, przemykał się w stronę kryjówki El
Rico. Dolina drzemała w popołudniowej ciszy, otulona czerwonawą mgiełką. Na
wełnistychcielskachmogotówniedrgałynawetchwiejneliściegórskichpalemek.
Dach chaty wystający ponad wachlarze bananowców spowijała ulotna chmurka
dymuwysuwającegosięprzezszczelinystrzechy.
— Gilberto! — zawołała niespodziewanie matka. Potknął się i wypuścił z ręki
maczetę.Klęczącnasuchejczerwonejglincespojrzałdotyłu.
—Gilberto!
Klęczał bez ruchu i dyszał otwierając szeroko usta. Wtedy oddech był
najcichszy.
—Chodźtu!—dobiegłoodstronydomu.
Nieodzywałsię.Patrzałwziemię.Poczerwonych,zruszanychmotykągrudach
dwiemrówkiwlokłycienki,rozszczepionypatyczek.Trzymałygoszczękamizobu
końców.
—Słyszysz?—wołałamatka.—Przecieżcięwidzę!Uśmiechnąłsię,nawetnie
zerknąłwtamtąstronę.
Mrówki nie mogły pokonać z ciężarem stromej bruzdy. Ta, która była wyżej,
uczepiłasięczteremanogamibryłkiziemiiciągnęłatakmocno,ażwyrwałabryłkę
zmiejsca.Zatoczyłasiętracącrównowagęiwypuściłazdobyczzuchwytu.Wtejże
chwili cienki patyczek ożył. Rozszczepione drzazgi zamieniły się w długie nogi,
którejęływierzgaćnawszystkiestronyiowadwyrwałsięzkleszczytakżedrugiego
prześladowcy.Mrówkizgubiłyślad,kręciłysięwkółkoszukającnaoślep,podczas
kiedy owad wspiął się na schylony nisko liść tytoniu i, przywarłszy do łodyżki,
znieruchomiał.Terazznówzamieniłsięwpatyk.
—Widzęcię,Gilberto—mówiłamatkaznużonymgłosem.—Przestańichodź
tuzaraz—rozchyliłabananyiukazałasiępomiędzynimi.
—Widziałaśmniecałyczas?—spytał.
Poszedł do domu unosząc wysoko kolano i uderzając w nie płazem maczety.
W kuchni było prawie mroczno, przysiadł na ławie. Z cynowego kubka pił wodę.
Miałasmakmetalicznyipachniałaodrobinęrzeką.
—Gdziesięznowuwłóczyłeśprzezcałydzień?—spytałamatka.
—Ja?Nigdzie.
—ZaniesieszjedzenieSeńorowiPerfectoiojcu.
— Dlaczego, Mam? — koniuszkiem nosa dotykał powierzchni wody.
Wydmuchiwałpowietrzeizezującdokubka,widział,jakwodasięmarszczy.
— Ja wiem! — zawołała Chiquita z sieni. — Bo Seńora Theresita poszła do
Sumidero,prawda,Mam?
— Prawda — zgodziła się matka. Zdjęła z ognia dymiący garnek mieszając
wnimdrewnianąłyżką.
Gilbertoodstawiłkubekiposunąłsięwstronęwyjścia.
—Dokąd?—spytałamatka.—Jużjestgotowe.
—Zarazwrócę,Mam!—zawołałiwyśliznąłsięnadwór.
Wpadł pod daszek, gdzie stały żarna, i zebrał garstkę kukurydzianych
okruchów. Pobiegł z tym w krzaki i na czworakach wpełzł pod nisko zwieszone
gałęzie.
Nakoguciejpolancebyłozupełniecicho.Klatkawisiałatak,jakjązostawił.El
Ricodrzemałznastroszonymipiórami,apodklatką,naziemi…
SercezamarłoGilbertowiwpiersi,kiedypierwszespojrzeniepadłonaczarny,
płaskorozciągniętykształt,alewnastępnejchwilipoznałTresGatos.Piesleżałna
bokuzwyciągniętymiłapami.SłyszącGilbertanawetłbanieuniósłinierozchylił
powiek,zatowaliłogonemoziemięcorazszybciej.
Gilbertopołożyłsięnanimcałymciężaremiprzykładającustadopsiegoucha
szepnął:
—Tusięprzeniosłeś?Pilnujeszmikoguta?Zatocośdostaniesz.
TresGatosporuszyłsięniespokojnie,alebyłzbytsenny,żebywyrwaćsięspod
Gilberta. Ani na chwilę nie otworzył oczu, przestał nawet machać ogonem.
Gilberto, leżąc na psie, wybrał z garści kukurydzy największe ziarno i odchylił
czarną wargę Tres Gatos. Ukazało się różowe dziąsło, usiane czarnymi cętkami,
ibiałe,lśniącegładkąglazurązęby.Wcisnąłmiędzyichdwarzędyziarno,akiedy
wpadło już do środka, przytrzymał pysk Tres Gatos nie pozwalając mu rozchylić
szczęk.
—Połknij!—prosiłcicho.—No,cocitoszkodzi?Pieszacząłwyrywaćgłowę.
Gilbertozwolniłuchwyt.
Tres Gatos mlaskał przez chwilę głośno, starając się wyłowić ziarno językiem,
wreszciewyplułje,powąchał,oblizałnosiziewnąwszyszeroko,usnął.
Gilberto uchylił drzwiczki klatki i przed dziób koguta podsunął garść pełną
kukurydzy.
—Jesteśgłodny,biedaku?
Kogut spojrzał lewym, potem prawym okiem, przechylił głowę i przyjrzał się
żółtym okruchom, gdaknął jakby z niedowierzaniem i dalej siedział przycupnięty
inastroszony.
—Dlaczegoniejesz?Obraziłeśsię?Cofnąłsięiwysypałziarnanaziemię.
—Tu-tu-tu-tu!—zawołałcienko.Tu-tu-tu!
El Rico rozejrzał się nerwowo, wstał i strzepnął skrzydłami. Wyciągnął kilka
razy szyję, jakby mierząc odległość, wreszcie sfrunął, odepchnąwszy tak mocno
klatkę, że poczęła huśtać się szerokim łukiem. Rzucił się na ziarna i dziobał
łapczywie. Nie zwracał uwagi na Gilberta, który położył się płasko z policzkiem
przyziemiipatrzałprzezzmrużonepowieki.
—Dlaczegozamykaszoczyprzyłykaniu?—szepnąłdokoguta.
—Gilberto!—zawołałazdalekamatka.
Zerwałsię,podniósłElRicoipocałowałgowczubekgrzebienia.
—PoproszęSeńoraPerfecto—powiedział—żebymizrobiłszczoteczkę,będę
cięcodziennieszczotkował.
— Co to jest, Mam? — spytał trzymając oburącz żelazny garnek. Wąchał parę
wydobywającąsięspodpokrywki.
—Zobaczysz.Idźprędzejinieprzewróćsię.Potemodnieśmigarnek.
PoszedłścieżkądochatySeńoraPerfecto.Byłojużpopołudnieisłońce,skoro
raz przesunęło się na zachodnią stronę nieba, opadało już szybko. Wydłużały się
cienie palm i palmowe gaje składały się teraz z jasnych i ciemnych kresek. Białe
pnie stały pionowo, a pomiędzy nimi leżały na ziemi paski cieni. Grubodziobe
judio poczynały już jak zwykle przed wieczorem obsiadać żerdki i rozbite płoty,
asępykrążyłyniskonaddomami,wypatrującodpadkówkuchennych.
SeńorPerfectoleżałnałóżku,znogąopartąnazwiniętejderce.Obok,wfotelu
nabiegunach,siedziałojciecGilberta.Odpychałsięstopąodścianyikołysałlekko,
paląccygaro.ObajmężczyźnispojrzelinastojącegowproguGilberta.
—Nicniemogęjeść—skrzywiłsięSeńorPerfecto.—Wkuchnisątalerze.
Ojciecwstałiposzedłdokuchni,kiwnąwszynaGilberta,Pustyfotelkołysałsię
jeszczeprzezchwilę.
Zdjął pokrywkę wypuszczając z garnka kłąb pary. Wielką łyżką począł
wyjmować na blaszany talerz ryż zabarwiony na żółto szafranem, wymieszany
zgotowanąyukąikawałkamikury.Mocnyzapachwypełniłcałąkuchnię.
—Pap?—szepnąłGilberto.—GdziejestPancho?
— Poszedł z matką do Sumidero — odpowiedział ojciec nie wypuszczając
zzębówcygara.Postukałłyżkąobrzeggarnkaisięgnąłpodrugitalerz.—Zanieśto
SeńorowiPerfecto.
Gilberto zbliżył się do łóżka, ale chory nawet nie odwrócił głowy. Patrzał
wstronęścianyipostukiwałpalcamiopalmowądeskę.
—Postawnakrześle.Jaksięmakogut?
—Dobrze,Seńor.
—Trzymaszgonaosobności?
—Tak.
—Pamiętaj,żedobrykogutdowalkimusibyćzupełniesamotny.
Gilbertoprzysunąłnogąkrzesłoobiteskórąipostawiłnanimtalerz.
— Nie może chodzić z kurami ani widzieć innych kogutów — ciągnął Seńor
Perfecto — wtedy staje się dziki i zawzięty. Nawet ciebie powinien dziobać po
rękach.
Gilberto usiadł na ziemi przed chatą i oparty plecami o ścianę postawił sobie
talerz na kolanach. Usłyszał skrzypnięcie fotela, na którym siadał ojciec. Przez
chwilę była cisza, wreszcie odezwał się Seńor Perfecto. Zabrał się widocznie do
jedzenia,bomówiłniewyraźnieiprzerywałcokilkasłów:
—Noicodalej?Zajęlipozycjenadrzeką?
— Nie — odezwał się ojciec przyciszonym głosem. — Nad rzeką, w zaroślach,
zostawilisamochodyiprzykażdymwartownika,resztaruszyłanaprzódtyralierą.
—Jakto?—zdziwiłsięSeńorPerfecto.—Szlitakpoprostu?
— Kryli się za krzakami i pniami, ale i tak było ich widać, otaczali polankę.
W pewnej chwili zaczęli strzelać w stronę szałasów, nie wiedzieli, że są puste.
Sypałysiętylkosucheliścieiwparumiejscachpokazałsiępłomień.Mielipociski
zapalające.
—Tosięmusielizdziwić!—SeńorPerfectoroześmiałsię.
— Zauważyli, że tam nikogo nie ma i zaprzestali ognia. Myśleli, że są sami
wdolinie,zebralisięwokółszałasów…
—Noi…—drewnianełóżkoskrzypnęłodonośnie.
— Kiedy padły pierwsze strzały od strony skał, ze zdziwienia stali jak słupy,
dopieropochwilirozproszylisięwpopłochu,padlinaziemięiteżzaczęlistrzelać,
chociażnieodrazuwiedzieli,wktórąstronę.
—Dobrzezrobione—szepnąłSeńorPerfecto.—Ilubyłopartyzantów?
Partyzantów! Łyżka, którą Gilberto podnosił do ust, zawisła w powietrzu.
Przycisnąłuchodoszpary.
—Tylkoośmiu.
—Dobrzeuzbrojeni?
— Bardzo źle. Tylko pięciu miało karabiny, reszta pistolety. Do tego mało
amunicji.Alepokazałemimmiejsce,gdziemoglisiębronićcałymitygodniami.
—Wiem—powiedziałSeńorPerfecto.—Porton.Rzekawpływadojaskinijak
doskalnejbramy.
Gilbertoodstawiłtalerznaziemięiukląkłprzyścianiezprzyciśniętymdoniej
uchem.
— Partyzanci strzelali bardzo rzadko — mówił ojciec. — Cofnęli się w głąb
tunelu i pochowali za głazami. Wszystko tam jest potrzaskane i popękane,
adołem,pododłamamiskały,przebijasięrzeka.Wgłębitunelujestciemnoinie
byłoichwidać.
—Zatożandarmi…—podpowiedziałSeńorPerfecto.
—Bylinapełnymświetle,odkądwzeszłosłońce,istrzelalitrochęnaoślep,ale
gęsto.Głazysąterazwyszczerbionejakpoospie.
—Icodalej?—niecierpliwiłsięSeńorPerfecto.
—Podeszlidosamegowylotutunelu.
—Notak—rozległosiępogardliwemruknięcie.
—Niewiedzieli,żeonmadrugieujście,myśleli,żetamcisąjużzamknięcijak
wworkuibędąmusielisiępoddać.
—Nietakprędko!
— Sześciu broniło jaskini, a dwaj wydostali się na drugą stronę i weszli na
szczytgóry.Terazwidzielipodsobądokładniewszystkichżandarmówleżącychza
krzakamiigłazami.
—Mówdalej!—łóżkoSeńoraPerfectoskrzypiałogrożąc,iżsięrozpadnieprzy
następnymgwałtownymporuszeniu.
—Tobylidwajnajlepsistrzelcyibitwaskończyłasięjużbardzoszybko.
Gilberto wstał, z talerzem w ręku podszedł do węgła chaty. Łykał teraz
pośpiesznie zimny ryż i patrzał w stronę, gdzie wijąca się Cuyaguateje, okryta
puszystymwałemroślinności,odpływałaznikającwzasnutejmgiełkągłębidoliny.
—Muszętozrobić—szepnął.—Jeszczedzisiaj.
Daleko, pośród kępy bambusów kryjących mostek z pnia palmowego, wszczął
się jakiś ruch. Jakaś postać przystanęła między zielonożółtymi tyczkami. Ktoś
podniósł do oczu dłoń i badał otwartą przestrzeń. Wreszcie ruszył i wyłonił się
z cienia, a za nim kilku innych. Mieli hełmy, piaskowe koszule i spodnie, pasy
obwieszoneciężkimiładownicami,aprzedsobą,trzymaneoburącz,ciemnekrechy
pistoletówautomatycznych.
—Pap!—zawołałGilberto.
Zawrócił na pięcie, żeby wbiec do chaty, ale wtedy zobaczył, że sępy, które
zebrałysięnastokupagórka,rozwijająskrzydłaiulatująpośpieszniewpowietrze.
Na drodze wiodącej od wioski ukazał się wolno idący człowiek w hełmie, za nim
drugi, trzeci i wreszcie cały sznur stąpających uważnie, rozglądających się
wmilczeniu.
Na koniec Gilberto ujrzał trzecią kolumnę. Sunęła z wolna samym skrajem
doliny,wzdłużpasmazarośliustópmogotu.
Wpadłdoizby.SeńorPerfecto,wyciągniętypłaskonałóżku,przywarłokiemdo
otworu, jaki został po sęku. Ojciec pobladł nieco, z kieszonki koszuli wyjął nowe
cygaro. Lekko schylony stał przy ścianie i patrzał przez szparę w stronę drogi.
Cofnąłsięnagłeipowiedziałcicho:
—Idątutaj—usiadłnafotelu.
Seńor Perfecto oderwał wzrok od dziury i zwrócił twarz ku drzwiom. Przed
chatą zabrzmiały ciężkie kroki, ktoś przystanął, potem usłyszeli, jak wszedł do
sieni. W drzwiach ukazały się wielki hełm, spocona twarz i lufa pistoletu.
Spojrzeniespodstalowegookapuomiotłoizbę.
— Chata zostanie obsadzona — powiedział żandarm, odwrócił się do swoich
ludzi.—Garrincha,Suarez,Canet,dośrodka!—Czekałchwilę,ażwejdąztupotem
dosieni,izwróciłsięznowudoizby:—Życiewewsimasiętoczyćnormalnie.
—Czytoznaczy—zapytałwstajączfotelaojciec—żemogęzchłopcemiśćdo
swojejchaty?
— Możesz — powiedział żandarm. Odwrócił się tyłem. — Garrincha, na
stryszek! — rozkazał. — Suarez… — urwał, jakby przypomniawszy sobie coś
jeszcze,spojrzałgdzieśnadgłowąojca.—Zapróbęucieczkizewsi—powiedziałod
niechcenia — rozstrzelanie, za dawanie sygnałów rozstrzelanie, za ostrzeżenie
partyzantówrozstrzelaniewszystkichwewsi.
XIII.RZEKA
Gilberto siedział na łóżku i wsłuchiwał się w ciemność. Okrążające dom
stąpaniaumilkły.Zaścianąskrzypnąłprzeciąglefotel,azachwilęjęłypostukiwać
rozkołysanebieguny.
W izbie rodziców płonął blady kaganek. Jego blask, podobny do brudnożółtej
mgiełki, kładł się na spodniej stronie strzechy. Z butami w ręku, stąpając na
palcach,zbliżyłsiędoproguiwystawiłgłowędosieni.Naglinianejpolepieleżały
paski światła przenikające szparami. Drzwi wiodące na dwór były na rozcież
otwarte.
Żółty promyk wybiegający z sieni padał na but oparty o słup podcienia.
Zaledwie majaczyła jasna nogawka spodni i kolano poruszające się odrobinę do
przoduidotyłu,wmiaręjaksiedzącykołysałfotelem.Resztaciałabyłaskrytaza
ścianą.
Gilberto przemknął wzdłuż sieni kilkoma bezgłośnymi krokami i kuchennym
wyjściem wydostał się na zewnątrz. Teraz usłyszał stłumioną rozmowę. Szmer
dochodził od strony szopy. Siedzieli i tam… Któryś z mułów, Pedro albo Roca,
stuknął kopytem w belkę, potem zaczął się czochrać bokiem o ścianę. Rozmowa
przycichła.
Usiadł w głębokiej bruździe na środku tytoniowego pólka i włożył buty. Na
wschodzie, ponad falistą linią mogotów, nocny granat nieba stawał się coraz
jaśniejszy.Toksiężycpodsuwałsiędokrawędzihoryzontu.
Poszedłnaprzełaj,wstronęzaroślikryjącychrzekę.Wkrótcetrafiłnabielejące
pasemkościeżki,którarazbliżej,razdalejodrzeki,dążyławrazzszemrzącąwodą
kunajdalszemuzakamarkowidoliny.
Ledwo ruszył, na ścieżce zabłysła iskierka. Zgasła i znów zalśniła zamieniając
sięwnikłypłomyk.Stałbezruchu,aczłowiekleżącypodkrzakiemprzysunąłtwarz
do osłoniętego dłońmi płomyka i zapalał trzymanego w ustach papierosa.
Światełkozgasło,pozostałtylkożarzącysięczerwieniąpunkcik.
Drogabyłazamknięta.Wielkaćmanadleciałazmrokuizafurkotałaobokucha
Gilberta.
Krok za krokiem począł się cofać w stronę bambusowego gaju. Poznał jego
bliskość po cichutkich trzaskach brzmiących wewnątrz wyschniętych rur. Gdzieś
tutajbyłmostekzpniapalmy…
—Montero?—odezwałsiępółgłosemktośniewidzialny.
—Jestemtutaj,panieporuczniku—odparłgrubyszept.
— Co tu robicie? — spytał surowo ten pierwszy. — Mieliście stać na drugim
brzegu.
— Za rzeką — tłumaczył gruby szept — jest kapral z sześcioma ludźmi, panie
poruczniku.
Ktośporuszyłsięwciemności,strzeliłagałązka,oddaliłysiękroki.
Wysokie, wtopione w niebo pióropusze bambusów powlekła srebrzysta
mgiełka,dosięgnąłichpierwszypromieńksiężyca.
Droga za rzekę była też zamknięta, Gilberto cofnął się ze ścieżki i stał długo,
zwijając w palcach listek, który wsunął mu się sam do ręki. Czuł na twarzy
łaskocącydotykgałązek,przesuwałpoliściachpoliczkiemiwtedydrobne,cienkie
jak włosek haczyki pokrywające ich powierzchnię zaczepiały delikatnie o skórę.
Zgłębinocynadpłynąłmocnyzapachpapierosowegodymu.
Schylił się, oparł na dłoniach i począł pełzać ku wodzie. Dotarł na krawędź
skarpy i zsuwał się z niej nogami naprzód, wstrzymując oddech i zamierając
wbezruchupokażdymnieostrożniewywołanymszeleście.Otaczałygociemności
tak gęste, że nie widział nawet jaśniejszych plam własnych dłoni. Księżyc, który
wychynął ponad mogoty i oblał dolinę zielonkawym blaskiem, nie zdołał
przeniknąćwgłąbnakrytegogałęziamitunelurzeki.Usłyszałpluskiiszeptdrobnej
faliopływającejjakąśprzeszkodę,pieńczygłazsterczącynaśrodkunurtu.Opuścił
sięwreszcietaknisko,żeodgłosywodypochłonęływszystkieinne.Utonąłwnich
śpiewcykad,szczekaniepsówiszmerynocnychowadów.
KiściegęstychchwastówrozstąpiłysiępodnaciskiemnogiiGilbertozanurzył
stopę w wodzie. Chłodny strumyczek przeniknął do buta, łaskotał i ziębił skórę.
Woda oblepiła nogawki spodni, objęła piersi i zalała ramiona, już tylko głowa
pozostałanadwodą.
Odwróciłsiękuśrodkowirzekiipochylonykuprzodowi,począłiśćpowolnymi
krokamiwrazzunoszącymgonurtem.Czubkamibutówdotykałgruntu,zawadzał
o sterczące z dna korzenie. Miejscami tracił oparcie i wówczas pomagał sobie
wiosłującrękami.Oddychał,szerokootwierającusta,agdyzalałajewoda,łykałją
milczącocałymihaustami,unikającnajmniejszegohałasu.
Nicniewidziałoboksiebie,trafiałdłońminapłynącezprądemszczątkiroślin
i kawałki drzewa. Przywykł już do chłodu wody, oddychał coraz spokojniej
i pozwalał nieść się szemrzącej, płynnej masie poprzez łagodne zakola. Odwracał
się na wznak, a wówczas ukazywało się czarne sklepienie tunelu, pełne jednak
okienek i prześwitów, w których przemykały gwiazdy i skrawki rozjaśnionego
przez księżyc nieba. Gdzieś przed nim skoczyła z donośnym pluskiem ryba,
wzaroślach,poobustronachkoryta,błyskałygęstozielonkawelatarkiświetlików
cucuyu,jakbywyznaczającszeregiemświatełekszlaknocnejprzeprawy.
Piasek na dnie ustąpił miejsca żwirowi, żwir otoczonym kamieniom. Z dna
podnosiłysięgłazyspiętrzającfalęgrubymikołnierzami.Wodastawałasiępłytsza,
aprądzkażdymmetremprzybierałnasile.RzekaporwałaGilberta,uniosłazsobą
i rzuciła w pochyłe koryto. Ogłuszony i bezradny, toczył się, płynął, zachłystywał
wodą, znikał pod nią wraz z głową, czuł na całym ciele twarde uderzenia
iszarpnięcia.
Wylądował na miękkiej ławicy piasku, usiadł na dnie. Zobaczył wielkie jak
jezioro rozlewisko, płaskie brzegi, palmy w niebieskawej poświacie. Na niebie
jaśniałwielkikrągksiężyca.
Dobrnąłdobrzeguinakolanachwyczołgałsięnabiałypiasek.Suche,miałkie
ziarnaprzylgnęłygrubąwarstwądodłoniioblepiłynogawki.Zubraniaizbutów
spływały strumyki znacząc na piasku ciemne ślady. Gilberto upadł u stóp palmy,
której jasny pień świecił jak srebrny. Głowę oparł na ramieniu i leżał tak drżąc
zchłodu.
Księżyc wzniósł się do zenitu. Skróciły się cienie, nadrzeczne zarośla zostały
prześwietlone do dna, każdy kamyk i każdy listek rysował się wyraźnie jak
wpełnymświetledziennym.
Delikatny powiew dotknął karku Gilberta. Powtórzył się za chwilę, krótki
i podobny do ostrożnego, miękkiego jak aksamit muśnięcia. Chłopiec z wolna
wracał do siebie. Przestał dygotać z zimna, podniósł głowę i patrzał na bielejący
palmowy korzeń. Za sobą uczuł znowu drgnięcie powietrza i usłyszał ledwo
uchwytny,ulotnyposzum.
Przewrócił się na bok i spojrzał w stronę Cuyaguateje. Tafla szerokiego
rozlewiska świeciła matowym, fosforycznym blaskiem. Na jej tle, ostro odcięte,
śmigałyczarnecieniepodobnedomiotanychwiatremarkuszyciemnegopapieru.
Ptaki? Jeden z cieni zapędził się łukiem ponad piaszczystą łachę i w nagłym
zwrocie ukazał całą swą sylwetkę, tułów i rozpostarte skrzydła, które wydały się
Gilbertowiniemaltakszerokie,jakusępów.
Sowa? Uskrzydlony cień pomknął ku środkowi rzeki, mignął jak błyskawica,
niemal muskając powierzchnię, i nagle załamał lot, zatrzymał się zwrotem przez
skrzydłoidotknąłwody.Zapieniłasiękrótko,drobnafalapobiegłakręgiem,cień
poderwałsięipomknąłkubrzegowi,przepadającwmroku.
Pescadores! Teraz Gilberto już wiedział. Ogromne, rybożerne nietoperze
ozmrokuruszałynapołówmałychrybekbuszującychpopłyciznachCuyaguateje.
Rybieszczątki,przejrzysteblaszkipłetwicieniutkieościznajdowalipotemchłopcy
zewsi,porzuconetuiówdzienadrzeką.
Gilbertopodniósłsię,wyprostowałztrudemipocząłbrnąćpoprzezpiasekku
łące. Dolina była tu wąska, rzeka płynęła zacieśniającą się gardzielą. Gilberto
potykał się na nierównościach i słyszał, jak w butach piszczy woda. Za każdym
krokiem wysączała się dziurkami od sznurowadeł. Człapał coraz wolniej poprzez
miejsca głęboko zacienione, pod wielkimi drzewami, i wychodził na jasno
oświetlone przestrzenie. Podnosił głowę i patrzał na wysoki, zamykający się krąg
mogotów,podktórymi,gdzieśtamdołem,przebijałasiętunelemrzeka.
Oczykleiłymusię,czułociężałośćwcałymciele,niepragnąłjużnicwięcej,jak
tylkopołożyćsięgdziekolwiekiusnąć.
Wreszcieugięłymusiękolana,opadłprzyjakimśpniu,skuliłsięwzagłębieniu
gruntuiusnął.
XIV.TORONJA
Obudził się czując na policzku delikatne łaskotanie. Coś drobnego sypało się
z góry. Przekręcił obolały kark i spojrzał jednym okiem. Niebo raziło blaskiem,
głowa była ciężka, jak przez mgłę zjawił się pień palmy barrigona. W połowie
wysokościmiałazgrubieniekształtupękatejbaryłki.Podszczytem,tużpodkoroną
wiotkich liści, wisiało na pniu coś czerwonego. Sypały się stamtąd jakieś pyłki
i okruchy, brzmiał suchy terkot dzioba kującego twardo drewno. Dzięcioł zerwał
się nagle i falistym lotem popłynął gdzieś dalej. Gilberto usłyszał szum wody
iprzypomniałsobieorzece,usiadł.
Ponad łąkę i najwyższe palmy wyrastała w niebo ciemna ściana skalna. Przez
jej górną krawędź schylała się ku przepaści kipiąca zielenią puszcza. Niżej były
nagiepłyty.Zrzadkazwisałkorzeńlubkołysałsiępęd„wolegooka”,liany,której
nasiona wielkie i okrągłe przypominają brunatną źrenicę w jaśniejszej otoczce.
W samym środku urwiska ziała mrokiem i chłodem ogromna wyrwa. Sklepiona
włuk,rozszerzałasięniżejukośnymiścianami,tworzącgigantycznąbramę.
Podniósł się na sztywnych nogach i oparł dłonią o palmę. Palce miał
zdrętwiałe, nogawki spodni były wciąż jeszcze wilgotne. W butach nie chlupotała
jużwoda,alenasiąkniętaskórabyłatwardaiziębiłastopy.Kuśtykałiprzystawał,
wielkaściananachylałasięnadnim,przesłaniałaniebo.
Obejrzał się. Gdzieś tam, za zakrętem doliny, za przegrodą krzaków
i palmowych gajów, leżała wieś. Spod strzech płynęły pewnie smużki dymu,
a wokół chat rozchodził się zapach porannej kawy. Ziewnął i przetarł oczy
pięściami.Odwróciłsięnagleiwkroczyłpodłukskalnejbramy.Wgłębizobaczył
jej drugi sklepiony wylot. Szedł wąską półką, niżej pieniła się i kotłowała wrząca
woda. Z piany i bryzgów wystawały głazy, dźwięki kipieli biły pod sklepienie
iodbiteodniegonapełniałyciasnąprzestrzeńogłuszającymłoskotem.
Najednymzpłaskichblokówopadłychzestropuzobaczyłkupkębłyszczących
łusekzwystrzelonychnabojów.
Długorozglądałsiępozłomiskach,szukającśladuczłowieka,alewszystkobyło
puste i głuche, spowite tylko dudnieniem Cuyaguateje. Schylił się i rozgarnął
palcamigarstkęłusek.Położyłjednąnadłoni.Byłazimnaipusta,awokółwylotu
osadziłsięnażółtejpowierzchniciemnyosadjakbysadzy.Zebrałwszystkie,jakie
leżałyrozrzuconedokoła,inapełniłnimikieszeń.
Teraznapionowychiskośnychpowierzchniachwapieniazobaczyłjasneblizny
po świeżych odpryskach. W jakiejś szczelinie wypatrzył tkwiącą kulę. Chciał ją
wydłubać, ale wbita potężną siłą nawet nie drgnęła, kiedy szarpał ją dwoma
palcami.
Zrobiło się jasno, smuga słońca wpadła do tunelu. Był już po drugiej stronie.
Przednimotwierałasięnowadolina,otoczonazewsządzboczamigórskimi.
Rozgrzane,falującepowietrzesprawiało,żeobrazdrgał,kołysałsięimiejscami
rozmazywał, a spomiędzy garbatych kop, zwrócona ku dolinie, wystawała
zaokrąglonanibyolbrzymiatwarz,płaskaczerwonaskała.Widziałwyraźnieczarną
krechę, niby nos na obliczu skały, i dwie wgłębione plamy cienia w miejscu
oczodołów.ByłznówwHoyoBicho!
Puściłsiębiegiemprzezotwartąprzestrzeń,dopadłkrzakówipocząłprzebijać
sięprzeznie,łamiącgałęzieizrywającpnącza.Stromiznarosłaiwkrótcezabrakło
muoddechu,krewgwałtowniezapulsowaławskroniach.Oparłsięczołemopień
jakiegoś drzewa i dyszał z wysiłkiem. Gdy przyszedł nieco do siebie, ruszył dalej
pod górę. Na skałach, tam gdzie słońce docierało do kamiennego podłoża,
rozsiadły się agawy, uzbrojone żółtymi szpilami. Ominął je i znowu wchodził
w cień. W jakimś mrocznym zakątku, gdzie nogi grzęzły w warstwie liści
ipanowałamocnawońzgnilizny,stąpnąłnacośmiękkiego.Poderwałszybkobut.
Na ziemi leżał krągły kształt, brunatny i okryty liszajami pleśni. Pod naciskiem
nogi rozpłaszczył się i pękł. Toronja! Gilberto nacisnął gnijący owoc czubkiem
stopy,zpęknięciawypłynąłbrudnysok.Niebyłosięnawetpocoschylać.
Podniósł wzrok na drzewa, pośród nich jedno było obwieszone ciężkimi
kulami.Gilbertoznalazłspróchniałykonariuderzającobcasemodłamałzeńgruby
kołek. Rzucił nim raz i drugi w koronę drzewa, ale na ziemię posypały się tylko
strzępy liści. Za trzecim razem z głośnym pacnięciem spadły od razu dwie kule.
Rzucił się na kolana i ujął ciężki, żółty owoc w obie dłonie. Nacisnął szorstką
skórkę. Była zupełnie żółta, nawet bez plamek zieleni. Jeszcze dzień, dwa i owoc
sam spadłby na ziemię. Gilberto oparł toronję na kolanach i wbił w skórkę oba
kciuki.Skórka,podzewnętrznążółtąwarstewkąbiałaimiękkajakwata,schodziła
płatami.Trysnąłmocnopachnącysok.Ścisnąłowocdłońmi,począłłykaćchłodny,
słodkawocierpki,przejrzystypłyn.
Gilberto odrzucił resztki, oblizał wargi, palce wytarł o spodnie. W ich
wypchanej kieszeni coś zachrzęściło. Poprzez materiał wyczuł na nodze ucisk
twardego metalu. Zerwał się i poszukał kołka. Strącił jeszcze kilka owoców,
wepchnąłjezakoszulęiruszyłdalej.
Trafiłnaściankęskalną,poszedłwzdłużjejpodnóża,szukającmiejsca,gdzieby
sięmożnawspiąćnagórę,alewtedywapiennepłytyrozstąpiłysięnagle,ukazując
ciemny otwór. W głębi ujrzał korytarz, a w nim wyschnięte stare tyczki zatknięte
między dnem a stropem, okrągły kamień podobny do stołu i kamienne siedzenia
dokoła.
Głucha cisza panowała w podziemiu. Nadsłuchiwał chwilę, postąpił krok
naprzódzanurzającsięwciemności.
— Seńor! Ej, Seńor! — zawołał z cicha i przestraszył się dźwięku własnego
głosu.
Wstrzymując oddech zaczął się skradać korytarzem, poprzez podziemną salę
dobocznegoodgałęzienia.Zobaczyłprzedsobąplamęświatła.
Zawołał jeszcze raz. Żadnej odpowiedzi. Stopą trafił na gałąź, był już obok
kolczastejprzegrody,którąsamtuwzniósł.Wyszukawszyomackiempatyk,zaczął
ją ciągnąć ku sobie. Zwał gałęzi ruszył się z szelestem. W czarnej wnęce błysnął
jaskrawy płomyk. Nad uchem Gilberta bzyknęło coś ostro, a w następnej
sekundzierozległsięhukogłuszającyjakuderzeniepioruna.
Gilberto rzucił się na bok i przywarł do kamiennej ściany. Echo wystrzału
tłukło się w pustych przestrzeniach, kołatało coraz cichsze i słabsze, aż zamarło
pokonanezwykłymmilczeniempodziemi.
XV.JUTIE
Byłbymcięzabił—szepnąłmężczyzna.
Leżałnaposłaniuzpalmowychliści,odwróconądłońopierałnaczoleipatrzał
spodniej.
— Wołałem dwa razy — powiedział Gilberto. Mężczyzna miał głęboko
zapadniętepoliczkiiciemneplamypodoczami.
—Drzemałem—mówiłcicho—ikiedyzaszeleściłygałęzie,pomyślałem,żeono
jestjużblisko,nawetniemiałemczasuwycelować.
—Przeleciałamikołosamegoucha—Gilbertowyjąłzzapazuchyowocetoronji
ipołożyłjeobokrannego.
—Myślałem,żejużnigdynieprzyjdziesz—szepnąłpartyzant.—Całeszczęście,
żepostrzalezawołałeś,celowałemwciebie.
—Seńorchciałjeszczerazstrzelić?
—Czekałem,ażznowusięruszągałęzie.Onotubyłooświcie,słyszałem,jaksię
skrada.
Gilbertorozejrzałsię,wylotjaskinizamykałaprzegrodazkolczastychgałęzi,za
niązieleniałyliścienajbliższegokrzaka.
—Znalazłemtoronję!
—Tak?—rannyzdjąłrękęzczołaiciężkoopuściłwzdłużciała.—Gardłomam
zupełniesuche.Wodęwylałem,chciałemsięnapićibutelkawypadłamizpalców.
Gilbertozabrałsiędoobieraniaowoców.Mężczyznależącnawznakprzysunął
toronję do ust i nadgryzł przezroczystą błonkę. Skrzywił się i otrząsnął, kiedy
wypłynęłypierwszekroplesoku,zwilżającpopękanegłębokowargi.
—Pali—szepnął.
Otworzyłustaistarałsię,abykroplepadaływprostnawyschniętyjęzyk.
—Szukałemich—powiedziałGilberto.
—Mhm…—odparłniewyraźnieranny.
—Alenieowoców,partyzantów.
Mężczyznaleciutkouniósłpowieki,spojrzałzukosa,potemznówzwróciłoczy
naowoc,zktóregosokkapałmunabrodę.
— Naprawdę! — zawołał Gilberto. — O, proszę! — wytrząsnął kieszeń i na
czerwonąglinkęposypałysięmetalowerurki.
Mężczyznasięgnąłdonichdłonią.Dotknąłpalcamimetalu.
—Łuski—szepnął.—Skądjewziąłeś?
—Znalazłem—powiedziałGilberto.—Wjaskinibyłabitwa,prawda?
—Chodziłeśtam?
— Pewnie! — kiwnął głową. — O mało się nie utopiłem w nocy, całą wieś
otoczyli.
—Ktootoczył?
—Żandarmi.Musiałemwejśćdorzeki.CzySeńorstrzelałztegopistoletu?
—Pocochodziłeśdojaskini?
—Myślałem,żetamsąpartyzanci.
—Cobyśimpowiedział?
—ŻeSeńortuleży.
—Miałeśnikomuniemówić.—Niemówiłem.Dlaczegoichtamniebyło?Oni
przecieżwygrali,prawda?
Rannypodniósłznówtoronję,łyknąłkilkakropel.
—Wygrali,aleniemoglizostać.Partyzancimusząprzenosićsięwciążzmiejsca
namiejsce.
—Niewiedziałem—powiedzą!cichoGilberto.—Niespotkałemich.
— Nie szukaj więcej. Już nie warto, może jeszcze wytrzymam do jutra, ale na
pewnoniedłużej.Niechcę,żebyktośmiałkłopoty.
Sokpłynąłciurkiemzotwartegoowocuirannystarałsięłykaćgopospiesznie.
Krzywił się i sykał oblizując obolałe wargi. Gilberto miał powieki ciężkie jak
zołowiu.
— Położę się na chwilę — powiedział. Wyciągnął się na ziemi i podłożył pod
głowę zgięte ramię. Próbował patrzeć na leżącego w półmroku partyzanta, ale
obrazrozmazałsięiznikł.
Kiedysięobudził,wydałomusię,żewjaskinijestbardzojasno.Senodpływał
powoli. Nad głową miał kamienny łuk, z wapienia białego i jakby zmurszałego,
pełno w nim było otworków i drobnych szczelinek. Nie ruszając się, powiódł
wzrokiempościanieinapotkałspojrzeniepartyzanta.
—Spałeś—powiedziałtamten.
—Zdajesię—odparł.
Poczułpragnienieipomyślałoowocach,Uniósłsięnałokciu.Naziemileżały
tylko łupiny. Ranny zjadł też drugą toronję. Były jeszcze dwie zgubione za
przegrodązgałęzi,alenarazieniechciałomusięruszać,abyjeodnaleźć.
—JakSeńorsięnazywa?—spytał.
—Lepiej,żebyśniewiedział.
—Dlaczego?JasięnazywamGilberto,ananazwisko…
—Niemów.Niechcęnicwiedzieć,anużnieumrę.Wnaszychczasachniejest
dobrze wiedzieć, jak się kto nazywa i z jakiej wsi pochodzi, szczególnie wtedy,
kiedy pomagał partyzantom… Kiedyś — dodał po chwili — kiedyś chciałbym
zamieszkaćnawsi.Jaksięskończytowszystko,przyjadętutaj.
—Donas?
—Podobamisiętutaj.
—MógłbySeńorpostawićchatę.
—Takmyślisz?
—AtymczasembędzieSeńormieszkałunas,dobrze?
—Aha!—zgodziłsięmężczyzna.—Niemogęjużleżećnawznak—szepnął.
Spróbował przekręcić się na bok. Skrzywił się boleśnie i dłonią przycisnął
zakrwawioną opaskę na piersiach. Obracał się powoli. Zagryzł wargi i zacisnął
powieki. W kącikach oczu ukazały się łzy. Wreszcie położył się na prawym boku
i znieruchomiał, oddychał tylko chrapliwie i dłonią przyciskał wciąż ranę. Twarz
miał zwróconą teraz do światła. Była bardzo blada, a w otoczeniu czarnej brody
wydawałasiębiałajakpapier.
—CzySeńorjestmłody?—spytałGilberto.
— Czy ja wiem? — szepnął partyzant otwierając oczy. — Dla ciebie pewnie
bardzo stary… — umilkł, po chwili znów zaczął mówić. Głos miał trochę
mocniejszy.—Prawienieznamwsi,zawszedotądmieszkałemwmieście.Jużjej
pewnieniepoznam,góranipuszczy.Czytutajwgórachsąjutie?
—Są.Jutiacongaijutiacarabali.
—Chciałbymmiećjutię.
—Możemyzłapać!
—Widziałeśtakiepolowanie?
—Ilerazy!
—Opowiedzmi,chciałbymtoprzynajmniejusłyszeć.
Gilberto przysunął się bliżej, siedział ze skrzyżowanymi nogami i patrzał
w stronę otworu zasłoniętego przez krzaki i zwisające pędy powoju. Gąszcz na
zewnątrzpełenbyłzłotychizielonychplamekświatła.
—Idziesięwnocydopuszczy—zaczął.
—Przyksiężycu?
—Najlepiej,jakjestzupełnieciemno,onewtedywychodzążnoriniebojąsię
dalekoodejść.Mająswojeścieżkipodkrzakami.Zrywajągałązkiiobgryzająliście.
—Acoludzie?—spytałpartyzant.—Przecieżnicniewidząpociemku.
—Zabierasięlatarnie.
—Zeświatłem?Toichniepłoszy?
—Anitrochę!Onesądalekoinicniewiedzą.
—Icosięrobidalej?
—Trzebaczekać.Siedzisięnaziemi,dopókipiesniezaszczeka.
—Niemówiłeśopsie.
—Musibyćpies,nawettrzy.Jedenwielkiidwamałe.Tenwielkibiegapolesie
itropi.
—Amałe?
— Trzeba je cały czas trzymać w ręku albo pod pachą. Tak się trzęsą, o! —
Gilbertowyciągnąłprzedsiebiedłonieipokazał.
—Zestrachu?
—Skąd!Sąbardzoodważne,teżchciałybyszukać,aleniemożnaimpozwolić.
Mają za krótkie nogi i powpadałyby do różnych dziur. Są zupełnie malutkie, bo
muszą zmieścić się do najmniejszej szpary. Nawet nie umieją szczekać, tylko
piszczą. Wreszcie ten wielki pies zaczyna szczekać, wszyscy się
v
zrywają i łapią
latarnie.Trzebaodrazupoznać,zktórejstronysłychaćszczekanieibiectamjak
najprędzej.
—Zmałymipieskami?
—Trzebajenieśćcałyczas,onebywogólenienadążyłyzawszystkimi.
—Acojutia?Jużdawnouciekła!
—Nie.Jutianiemożewrócićdoswejnory,botozadaleko.Tenwielkipiesjest
bardzo szybki i jutia musi się schować do byle jakiej dziury. Wtedy przybiegają
ludzie.
—Pociemku?
—Trochęświecąlatarniami,alejaksięusłyszyszczękaniepsa,toitakwszyscy
sięzrywająibiegnąnawetnaślepo.Wspinająsięposkałachikrzakach,żebybyć
tam jak najprędzej. Ten duży pies szczeka, skacze naokoło tej dziury, do której
schowałasięjutiaitrzebagoodpędzać,żebynieprzeszkadzał.Terazpuszczasięte
małe pieski. Wbiegają do środka, a ludzie kładą się na kamieniach, każdy
przykładauchodojakiejśszczelinyinadsłuchuje.
—Słychaćcoś?
— Wszystko. Małe pieski warczą cały czas i przeciskają się w głębi różnymi
otworamicorazbliżejjutii.Wreszciełapiąjązafutro,aonazaczynapiszczećcicho.
Niemożejużuciec.
—Jestprzecieżwiększaodpiesków.Dlaczegosięniebroni?
—Niewiem.Niewiemdlaczego.Nigdytegonierobi.
—Możejestzałagodna?
—Może,bardzołatwojąoswoić.Mieszkawchacierazemzludźmiijużnawet
niechcewracaćdolasu.
— Nie powiedziałeś jeszcze, jak się ją wyjmuje z nory. Małe pieski ją dopadły
itrzymajązafutro,acodalej?
— Trzeba się do niej dokopać. Wiesza się latarnie na gałęziach i wszyscy
odwalająkamienie.Czasemtrzebanajpierwwyciąćkaktusyikrzaki.Wreszciektoś
wsadzarękędośrodkaiłapiejutięzaskóręnaplecach.
—Ajeśliniemożnasiędokopaćanidosięgnąć?
— To już trudno, trzeba polować na drugą. Tylko bardzo długo się czeka, aż
wrócą małe pieski. One są strasznie zajadłe i nie chcą wypuścić jutii. Nic nie
pomagawołanie.
— Chciałbym mieć kiedyś jutię i mieszkać tu u was. Moglibyśmy razem
polować.
Mężczyzna podniósł dłoń i odgarnął nią włosy. Leżał na boku, ale spróbował
unieśćsięnałokciu.Nakrótkąchwilęzapomniałoranieiporuszyłsięgwałtownie.
Zaciął usta i z bólu wciągnął powietrze przez zęby. Gilberto przyglądał mu się
w milczeniu, miął w palcach łupiny owoców. Ranny odzyskał swój normalny,
trochęświszczącyoddech.
—Wolałbymsięztegowygrzebać—powiedziałnieotwierającoczu.—Jaksię
niezginęłoodrazu,topotemjestcoraztrudniej.
—Przyprowadzęmuły!—zawołałGilberto.
—Samjużniewiem,czegochcę—wymamrotałledwiedosłyszalnieranny.—
Niemogętegozrobić,całąwieśbyzniszczyli.Myślałemnadtym,mamterazdużo
czasuwdzieńiwnocy.Chwilamiwszystkomisięmiesza,alejednodobrzewiem,
żeniepowinienemsięstądruszać.
— Przyprowadzę tutaj felczera — powiedział Gilberto. — Zaraz idę
iprzyprowadzęgozmiasteczka.
—Tonanic,żadennieprzyjdzie.
—Powiemmuwszystko,żepanjestranny…
—Zawiadomiżandarmów.
Gilbertospuściłgłowę,miąłwpalcachskórkętoronji.
— Trzeba by mu dobrze zapłacić — szepnął ranny. — Mnóstwo pieniędzy.
Podejdźbliżej.
Gilbertoukląkłnasamymskrajupalmowegoposłania.
— Nachyl się teraz nade mną. Tak, i wyciągnij portfel z tylnej kieszeni
wspodniach.Jest?Terazotwórziposzukajpieniędzy.
Wewnątrzbyłokilkaskórzanychprzegródek.Gilbertoznalazłzłożoną,zapisaną
kartkę,potemfotografięzurwanymirogami,wreszciebanknoty.
—Iletamjest?—spytałranny.
—Niewiem.
—Pokazujmijepokolei.Dwa…cztery…pięć…dziesięć…dwanaście.Już?
—Jużwszystko.
—Dwanaściepeso.
—Tojestdużopieniędzy?Mężczyznawykrzywiłusta.
—Itak,inie.Możnabyzatosporokupić,alefelczernieprzyjdzie,niktwogóle
nie przyjdzie, nikt nie będzie się narażał za dwanaście peso. Trzeba by mieć co
najmniejdwarazytyle,aitoniewiem…—?zamknąłoczy.
Gilbertozmarszczyłbrwiiwpatrzyłsięwtrzymanywrękuzwitekpieniędzy.
—Mamsposób—powiedział.
—Och…—odezwałsięranny.
— Dzisiaj jest sobota — Gilberto podniósł się z klęczek, głową dotykał
wapiennegostropu.—Pójdęteraz.Czymogęwziąćtepieniądze?
— Możesz wziąć, wyrzucić, zapalić nimi ognisko. Już nie będą mi potrzebne.
Pamiętaj—dodałcicho—onizatopotrafiązrównaćzziemiącałąwioskę.
XVI.DROGA
Wczesnym popołudniem niebo wokół słońca przybrało kolor wodnistobiały,
ledwiepodbarwionybłękitem.Odfalistejliniimogotówpodnosiłysiękuzenitowi
pasmabladychchmurek.Rozcapierzałysięnibypalcewielkiejdłonisięgającejpo
słońce.
Na ich mlecznym tle kołowała gromada sępów. Unosiły się wysoką kolumną,
wirując ciasnymi pętlami, jeden nad drugim, jak gdyby zamknięte w szklanym
słoju.
Ścieżką od strony wioski kuśtykał pies z postrzępionym uchem. Przystanął
wąchając kępy zielska, potem ujął w zęby i podniósł wybielony słońcem suchy
ułamek kości. Kiedy ukruszyła się i spadła na ścieżkę, stał nad nią przez chwilę
zopuszczonągłową,zanimpoczłapałdalej.
Brzegiem doliny, pomiędzy zwartą ścianą krzaków a poletkami malangi
i tytoniu, przekradał się Gilberto. Minął z daleka chaty, wspiął się na pagórek
iprzebiegłpojegogrzbiecie.Podrugiejstroniebyłjużbezpieczny,niktzdomuani
zchatySeńoraPerfectoniemógłgozobaczyć.Zostałajeszczewioska.Spomiędzy
bananów przezierały kawałki bielonych ścian i brunatne, kosmate strzechy.
Wyszedł ktoś stamtąd i na długim sznurze ciągnął siwą krowę zebu. Sombrero
miał spuszczone na oczy, patrzał w ziemię. Gilberto przyspieszył kroku i schował
siędotytoniowejszopy.
Wpierwszejchwiliniezobaczyłnic.Powolistawałosięjaśniej,zjawiłsięszereg
słupów i przybite do nich na różnych wysokościach poziome tyczki. Po zbiorach
zawisały tu pęki tytoniowych liści, teraz było pusto. Całe wnętrze wypełniała
czerwonawa mgiełka. Czerwone było klepisko z gładko ubitej glinki
i poczerwieniałe drewniane rusztowanie. Zdawało się, że szopa pełna jest
tytoniowego pyłu, który unosi się chmurą w powietrzu i zabarwia wszystkie
powierzchnie delikatnym nalotem. Ostry zapach wiercił w nosie, nie wszystko
jeszczewywietrzałopozeszłorocznychzbiorach.
Wyjrzał ostrożnie przez dziurę. Mężczyzna dotarł z krową na łąkę i schylony
przywiązywałsznurdokołka.
Gilbertoprzykucnął.Opartyplecamiosłup,czekał,ażtamtenodejdzie.Koguta
wziąłnakolana,pochyliłgłowęipoliczekprzycisnąłdomiękkichpiórnagrzbiecie
ptaka. W szopie było zupełnie cicho i Gilberto usłyszał, jak bije serce El Rico.
Kogut był senny, nie wyrywał się. Drzemał wtuliwszy głowę w krezę złocistego
puchu.
— Musiałem to zrobić — szepnął Gilberto trącając nosem zwisający grzebień
ptaka.—Tylkotenjedenraz—tłumaczył—apotemwróciszdodomuijużnigdy
niebędęcięzmuszał.
Nad głową chłopca, pod szczytem szopy, coś zaszeleściło. Na wysokim drągu
siedziałowielkieptaszysko.Przestępującnogamiposunęłosiękuśrodkowiszopy,
rozwinęło skrzydła i z twardym łopotem wylądowało na klepisku, podnosząc
chmurępyłu.
El Rico ocknął się, wyciągnął głowę i przechylając ją na bok patrzał na
pstrokatego wioskowego koguta o wystrzępionym ogonie. Kogut przeciągnął się,
rozwinąłskrzydłaimusnąłjedziobem.
Gilbertonajciszej,jakmógł,zdjąłElRicozkolanipostawiłnaziemi,ująłgoza
pióra ogona, lekko popychając naprzód. Poruszenie dostrzegł wioskowy kogut.
Gdaknął niespokojnie, wyprężył ku górze szyję, wspiął się na wyprostowanych
nogachikręcącnerwowogłową,patrzałzgórynazbliżającegosięintruza.
El Rico popchnięty przez Gilberta sunął krok za krokiem, coraz to
przyspieszając i coraz to niżej pochylając głowę. Odstawił skrzydła od boków
i najeżył pióra wokół szyi. Wreszcie, kiedy był już zupełnie blisko tamtego, wciąż
wzupełnejciszyibezżadnegowahania,zaatakowałprzeciwnikaniemaldwarazy
większego od siebie. Ale do starcia nie doszło. Obcy kogut wyczekał do ostatniej
chwili, a kiedy poznał zamiary El Rico, nie zwlekał już ani sekundy, puścił się
biegiemiwypadłzszopynaoślepiającyblasksłonecznegodnia.ElRicościgałgo
tylko do plamy światła wpadającej przez wrota, na jej skraju przystanął i zapiał
krótko,ogłaszajączwycięstwo.
Gilberto podkradł się z tyłu, złapał go za skrzydła, kogut drgnął, ale bez
sprzeciwupozwoliłsiępodnieść.
—Wiedziałem—szepnąłGilberto—jakzechcesz,toprzepędziszjewszystkie.
Wioskaznikłajużdawno,adrogaprowadziłapłaskimdnemdoliny.Łańcuchy
mogotów rozstępowały się i oddalały coraz bardziej. Rozrzucone tu i ówdzie gaje
palm królewskich i barrigona świeciły bielą pni, podobnych z odległości do
powtykanychgęstowziemięzapałek.
Gilberto maszerował zakolami wokół skałek, czasem mijał przytuloną do nich
krzywąchatęikępępalmkokosowychołukowatychpniach.Ciężkiegronaowoców
dojrzewaływcieniuwiotkichliści.
Nadrodzezjawiłysięwoływlokącekrokzakrokiemdwukołowywózek.Stałna
nim chłopak trzymający w jednej dłoni sznurki biegnące do żelaznych kółek
przewleczonychprzeznozdrzawołów,awdrugiejwitkę,którąpoganiałzwierzęta.
KiedyujrzałGilberta,zatrzymałswójpojazd.
— Skąd jesteś? — spytał. Głowę miał nakrytą sombrerem yarey, plecionym
z wiotkiej trzcinki, której nie obcięte końce sterczą na wszystkie strony całymi
pękami.
—ZPica-Pica—odparłGilbertoimocniejprzycisnąłkogutapodpachą.—Ja
ciebienieznam.
—Tocoztego?—powiedziałchłopak,usiadłnadrągustanowiącymbokwózka
i przewiesił na zewnątrz nogi. Bose pięty oparł na wielkim kole wystruganym
zjednegokawałkadrewna.—Widziałeśich?—spytał.
—Kogo?—zdziwiłsięGilberto.
—Kogo!Amówiłeś,żejesteśzPica-Pica!
— Bo jestem. Co cię to obchodzi — chciał ruszyć dalej, ale chłopak wyciągnął
rękęzwitkąizagrodziłmuprzejście.
—Mielihełmy—powiedział—ikarabinymaszynowe.
Gilbertowydąłwargi.
— No co! — zawołał chłopak. — Pewnie nie wiesz nawet, co to znaczy. Tutaj
całą noc stały samochody — pokazał głową w stronę kępy zarośli — dalej poszli
piechotą,adzisiajranoprzyjechałodwóchnamotocykluiodwołaliwszystkich.
—Idę—powiedziałGilberto.
—Dokąd?—spytałchłopak.—Cotamniesiesz?Jakiegośkurczaka.—Podniósł
witkęitrzepnąłniąpoogonieElRicosterczącymdoprzoduspodpachyGilberta.
Kogut począł się wyrywać. Gilberto złapał witkę, wyrwał ją z dłoni chłopaka
ipobiegł.Pokilkukrokachzakręciłniąnadgłowąicisnąłwbokoddrogi.Zwolnił
inieoglądającsię,maszerowałdalejdługimikrokami.Copewienczasprzekładał
kogutazjednejrękidodrugiej.
— Już niedaleko — obiecywał, a El Rico wciśnięty pod pachę, zapadał
wcierpliwądrzemkę.Upałzelżał.Słońceschyliłosiękuzachodowiiwkrótcemiało
dotknąćpalmowychkoron.
Gilberto spoglądał na obniżające się słońce i próbował biec, ale buty były
ciężkieitwarde,ugniatałyboleśnieizmuszałydozwalnianiakroku.Wcałymciele
czuł znużenie po nieprzespanej nocy, w żołądku pustkę, a wokół serca rosnący
zkażdymkrokiemniepokój.
Na przydrożnych kamieniach rozsiadła się kępa opuncji. Pośród mięsistych
liści najeżonych kolcami czerwieniały kulki owoców. Zawahał się, miasteczka nie
byłojeszczewidać,leżałozawapiennąkopą,któraodłańcuchamogotówwystąpiła
kuśrodkowidoliny.Zatrzymałsię,postawiłnaziemiElRico.Niespuszczającoczu
z koguta, zerwał kilka owoców. Pokłuł się i na skórze dłoni wystąpiły czerwone
kropelki. Nie zważając na nie ukucnął i paznokciem zdzierał włochatą skórkę.
Owoce były już dojrzałe i pełne soku. Wysypał krwisty miąższ i łykał go wraz ze
śliskimi pesteczkami. El Rico także znalazł coś dla siebie. Rozgrzebał pazurami
kopczyk skryty w cieniu opuncji i z wielkim pośpiechem wy dzioby wał białe
mrówczelarwy.Zanimskończył,Gilbertoporwałgopodpachę.Cieniepalmkładły
sięjużwpoprzekdrogi.Przygasłblasknieba,zaczynałysięwieczorneciągiptaków
nad doliną. Na ukryte gdzieś nocne leże śmignęła z furkotem gromada gołębi,
świergotałwkrzakachptak-motyl,mariposa.
Gdy ukazały się pierwsze domy miasteczka, cała ta część doliny leżała już
wcieniu.Przedpierwszymdomkiemuskrajuulicystałwysokimężczyzna.Zwracał
się twarzą w stronę, gdzie za grzbietem góry zniknęło słońce, w obu dłoniach
trzymałotwartą,grubąksiążeczkę.
Głowę miał odkrytą, siwe, mlecznobiałe włosy odcinały się ostro od czarnej
skórytwarzy.Poruszałszybkogrubymiwargami.Gilbertoprzystanąłzboku.
—Seńor—powiedziałcicho,aleMurzynnawetniespojrzałnaniego.
Odsuwał daleko od oczu książeczkę o złoconych brzegach i czytał zduszonym
szeptem.Nakońcunosaopierałymusięokularywoprawcezcienkichdrutów.Na
sobiemiałbiałą,krochmalonąbluzęsięgającąniemaldokolanirozciętązboków.
Wyglądałyspodniejwystrzępionenogawkiirozczłapanebuty.
—Amen!—powiedziałgłośnoMurzynizamknąłksiążeczkęwkładającmiędzy
stronice kolorową wstążeczkę. Potem poprawił jednym palcem okulary i zwrócił
siędoGilberta.
—Wzywałeśmnie,chłopcze?—spytał.Dolnawargazwisłamunieco,ukazując
różowe wnętrze ust. — Czy wiesz — mówił dalej surowo — że w wieczornej
modlitwieniewolnoprzeszkadzać?Byłbyśzgrzeszył,chłopcze.
Oczy Murzyna powiększone przez wypukłe szkła okularów wzniosły się ku
niebu i przez chwilę Gilberto myślał, że wywrócą się na drugą stronę. Znikły
źrenice,zzaszkiełpołyskiwałytylkobiałka.
—Chciałemtylkozapytać,gdziemieszkaseńorCezar.
— Sam się tak nazywam — odparł Murzyn. — Jeśli przychodzisz do mnie,
wstąpdochaty,chłopcze.
—Nie,chodzimiokogośinnego.
Murzynbyłwysokiichudy,zrozpięciakoszuliwychylałasiędługa,cienkaszyja
ze sterczącą krtanią. Oczy wróciły do zwykłego położenia, ale zamiast patrzeć na
Gilberta,błądziłygdzieśponadnim,jakbynapółtylkoprzytomne.
—JesttuSeńorCezarPerezGonzalesiSeńorCezarCruzMontesino.Którego
znichchceszspotkać?JestjeszczekilkuSeńorównieliczącbiałych.
—Ten,któryłapałsępy—powiedziałGilberto—iniemajednegoucha.
—A!—MurzynpierwszyrazspojrzałprostonaGilberta,dłoniezacisnąłmocno
naksiążeczcezmodlitwami.—Oniegocichodzi!
Gilbertoskinąłgłową.
— Czy wiesz, kogo szukasz, chłopcze! — zawołał Murzyn. — Nie zbliżaj się do
mnie, jeśli jesteś taki, jak on!— krzyczał coraz głośniej. — Tfu, tfu, tfu! Niechaj
będzieprzeklęty!
Wywrócił znów oczy i wzniósł nad głową książeczkę. Dyszał ciężko, szepcząc
jakieśurywanesłowa.Gilbertospróbowałniepostrzeżenieodejść.
—Stój!—rozkazałMurzyn.—Cotamniesieszpodpachą?
—Koguta—wyjąkałchłopiec.
—Kogutadowalki—powiedziałłagodnieMurzyn,nachylającgłowę.
—Tak,Seńor.
—Pokażmigo,pozwólwziąćdoręki—wyciągnąłwielkąikościstądłoń.
Gilbertocofnąłsiępospiesznie,zasłoniłsobąElRico.
— Słyszysz? — mówił Murzyn. — Słyszysz, co ci rozkazuję — oczy znów miał
straszne, źrenice podnosiły się do góry. — Oddaj mi go zaraz! Niesiesz na rzeź
niewinnego ptaka! — stanął na środku drogi, rozstawiając nogi i rozkrzyżowując
ramiona. — Precz! — krzyknął. — Wracaj, skąd przybywasz! Piekło pochłonie
Cezaraijemupodobnych!
Obróciłsięwstronęmiasteczkaizaciśniętąpięściąpocząłwygrażaćwkierunku
wyrastającegoponadniskiedomkidachuwiększej,kolistejbudowli.Ujejszczytu,
na cienkiej tyczce, chwiał się upleciony z trzciny, trawy i wstążek malowany
kogucik.
ElRicowierciłsiępodpachąiGilbertoprzyciskałgomocno,nieśmiejącnań
spojrzeć.KażdesłowostrasznegoMurzynabyłojakuderzenie.Biegnącpomiędzy
rzędamidomków,wpadłzbocznejuliczkinagłównąulicęmiasteczka.
XVII.CEZAR
Miasteczko przytuliło się do podnóża stromych skał. Ponad płaskie dachy
wystrzelałoobwieszonepnączamiurwisko,mrocznejużirzucającegłębokicieńna
domy. Gilberto szedł z wolna skrajem chodnika. Zewsząd słyszał trzaski
zapuszczanychnanocżaluzji.
Dachy parterowych domków były wysunięte daleko nad chodnik i podparte
słupami. Z rozgrzanych wnętrz ludzie wynosili krzesła i siadali w podcieniach
gwarząc z cicha. Słyszało się skrzypienie foteli na biegunach i muzyczkę z radia
dobiegającąprzezotwartedrzwiiokna.
Zmrok gęstniał i psy, pomykające w dzień pod ścianami, odważały się
wychodzić teraz na środek uliczki. Węszyły po rynsztokach i uciekały z jakimś
łupem w zębach. Skrajem dachów spacerowały koty. W podcieniach żarzyły się
czerwonekońcecygar,ichdymekbyłjużniewidoczny,stapiałsięzpomroką.Nad
ulicązpośpiesznymfurkotemśmignęłostadkoptakówspóźnionychnawieczorne
leże,aodstronyskałzabrzmiałyterkotyjaszczurek.
El Rico spał skulony pod pachą Gilberta. Siedzący na krzesłach ludzie
odprowadzali wzrokiem mijającego ich chłopca. Szedł wolno, powłócząc nogami
wciężkichbutach.Mężczyźni,półleżącywgłębokichbujakach,odpychalisięnogą
odziemiihuśtali,rozmawiającoswoichsprawach.Wieszalinaporęczysombrera
i otaczali się kłębami dymu. Za ich plecami, poprzez otwarte drzwi i uchylone
paskiżaluzji,byłowidaćwżółtooświetlonychizbachbawiącesięnałóżkachsenne
dzieciigrubeSeńorymieszającecośwgarnkunakuchni.Pachniałagorącaoliwa.
—Szukaszkogoś?—zapytałmężczyznasiedzącynaschodku.
Konieccygarawystającyspodrondasombrerarozżarzyłsięjasno.
—Zkimrozmawiasz,Pepe?—zapytałaspozażaluzjikobieta.
— Widzisz — powiedział do Gilberta mężczyzna — nie mogę nawet
porozmawiać,zkimmisiępodoba.
—Czytoktośdomnie?—pytałapiskliwiekobieta.—Jużwychodzę.
—SzukamSeńoraCezara—powiedziałcichoGilberto.
— Tego od kogutów? Musisz wrócić kawałek, spójrz tam — mężczyzna
wyciągnąłrękęzzapalonymcygarem.—Widzisztoczerwoneświatło?
Zdomuwgłębiuliczkiczerwonyblaskpadałażnakociełbyjezdni.
—Tamgoznajdzieszotejporze.Maszładnegokogucika.—powiedziałiwłożył
doustcygaro.—Powodzenia!—dodał,palcemdotknąłronda.
Cienkigłoszzażaluzjispytał:
—Oczymrozmawiacie,Pepe?
Czerwona łuna wylewała się na chodnik czterema drzwiami otwartymi na
rozcież. Wewnątrz, poprzez opary dymu, zobaczył Gilberto długą ladę, a wzdłuż
niej stojących i siedzących na wysokich stołkach mężczyzn. Łokciami opierali się
na ladzie, kurzyli cygara i popijali drobnymi łykami piwo z puszek. Każdy coś
mówił wymachując rękami, ale trudno było zrozumieć choćby słowo, wszystko
tłumiłahałaśliwamuzykagrającejszafy.
Tuż obok niej, przy samym końcu lady, siedział Cezar — Murzyn — z dwoma
Mulatami, którzy nie byli tak czarni, jak on, chociaż w czerwonym świetle ich
skórawydawałasięzupełnieciemna.
Gilberto odetchnął z ulgą, przytrzymał drugą ręką El Rico, który obudzony
zaczął się wiercić niespokojnie. Cezar zaśmiewał się z czegoś. Gilberto podszedł
wprost do niego i stanął przed wysokim stołkiem, na którym Murzyn siedział
tyłemdolady,zopartyminaniejłokciami,iśmiałsiętrzęsącgrubymbrzuchem.
Trzymałszklankęzielonegopłynu,którywylewałsięprzezbrzegi.Odrazupoznał
Gilberta,powoliprzestałsięśmiać,wytarłustawierzchemrękiukazującnachwilę,
jasną,prawieróżowądłoń.
— Przyszedłeś do mnie, chłopcze? — spytał grubym, przyciszonym tonem
izerknąłtajemniczonaboki.
Ledwo go było słychać, bo obok hałasowała grająca szafa. Za wypukłą szybą
obracała się płyta i błyskały światełka. Miękki głos śpiewał „Serce moje jest
wHawanie”.Łomotałybębnyichrzęściłysuchopotrząsanetykwy.
—Tak,Seńor—powiedziałGilberto.
Dymzcygarwciskałsiępodpowiekiipiekłgoboleśnie.Wcisnąłpięśćdooka
iskrzywiłsię.
—AcóżtamsłychaćwPica-Pica?—spytałSeńorCezarłypiącbiałkami.
DwajMulacisiedzącypoobujegostronachzarechotaligłośno.
—Nic,Seńor—Gilbertomiałzałzawioneoddymuoczyijakprzezmgłęwidział
brzuchSeńoraCezaraopiętypasiastąkoszulkąiprzelewającysięponadparcianym
paskiemspodni.
—NazywaszsięManoleto,prawda?
—Nie,Gilberto!—musiałprzekrzykiwaćbrzęczącąmuzyczkę.
—Gilberto…—powtórzyłgrubyMurzynjakbywogromnymzdziwieniuitrącił
łokciami swoich towarzyszy. Zarechotali ukazując wszystkie zęby. — I naprawdę
masz do mnie interes? — Nachylił się z wysokiego stołka i zduszonym szeptem
zapytał:—CzycidwajSeńoresmająodejść?
Jego czarna skóra błyszczała jak lakierowana. Na czole, nosie i prawym
policzku była napięta i gładka. Lewy policzek przecinała długa blizna o trochę
jaśniejszymkolorzeibrzegachnierównopozrastanych.
—SeńorCezar—spytałGilberto—czyjutrobędąwalki?
—A,przystępujemydointeresów!—Cezarwyprostowałsię,zrobiłpółobrotu
wstronęladyizawołałbasem,przekrzykującwszystkiehałasy:—Jose!Jeszczeraz
guarapo, dla tego Seńora! No — zwrócił się do Gilberta — teraz pokaż mi swego
koguta.
Odstawił szklankę na ladę i wyciągnął wielkie ręce o różowych dłoniach.
GilbertopodałmuElRico.Senny,oszołomionyhałasemidymemkogutnastroszył
się,strzepnąłskrzydłami,wyciągnąłtrwożnieszyję,aleCezaruwięziłmupalcami
nogi,przytrzymałgonadłoniiElRicoprzestałsięwyrywać.
Zamilkła muzyka, ludzie przestali na chwilę rozmawiać i cisza aż zadzwoniła
wuszach.JedenzMulatówwyskrobałzkieszenipięćcentavos,podrzuciłmonetę
izłapałją,kiedyzbłyskiemobróciłasięwpowietrzu.Zszedłzestołka.
— Siadaj! — powiedział do Gilberta, wskazując mu swoje miejsce ruchem
głowy.
Podszedł do grającej szafy i nachylił się nad tablicą z mnóstwem małych
numerów i nazwami piosenek. Mrużył brwi z głębokim namysłem, pieniądz
wsunąłdoszparyipalcemdotknąłklawisza.Zastanawiałsięjeszcze.
— He, he! — zaśmiał się drugi Mulat. — Przestań Chicho, wszyscy wiedzą, że
nieumieszczytać.
Chicho skrzywił się pogardliwie i nacisnął klawisz z numerem. W szafie coś
zadudniło,podszklanąkopułąporuszyłysięmetalowełapki,chwyciłyjednązpłyt
stojących w przegródkach i położyły ją na środku. Ogłuszający hałas znów
przytłumił rozmowy. Dźwięczał głucho bęben i stukały uderzane o siebie
drewniane pałeczki, a miękki głos śpiewał: „Jest taka dziewczyna, co się zowie
Pancha”.
Gilberto wdrapał się na wysoki stołek i nie spuszczał oczu z El Rico, który
wwielkich,czarnychdłoniachwydawałsięjeszczedrobniejszy.
— Nie przekarmiałeś go — powiedział Seńor Cezar wsuwając gruby palec pod
skrzydłokoguta.
—Czytoźle?
SeńorCezarułożyłwargiwmałekółkoicmoknąłzcicha.
—Zobaczymy—powiedział—zobaczymy.
—Wołałeśmnie—odezwałsiębarmanzzalady.
—GuarapodlaSeńora!—rzuciłCezar.
—Płacisz?—spytałbarman.
—Niemartwsięoto—wycedziłMurzynprzezzęby.
Barman wzruszył ramionami. Sięgnął pod ładę i wydobył kawał trzciny
cukrowej,grubyidługinibylaska.Podszedłznimdoblaszanegopudłazokrągłym
otworkiem w ścianie i wetknął do niego sam koniec trzciny. Drugi koniec
podtrzymywał ręką. Sięgnął po czysty kufel i postawił pod małym, wystającym
z boku kranikiem. Nacisnął guzik i w pudle zawarczały tryby. Trzcina poczęła
znikać w otworze, a w tej samej chwili z kurka trysnął do kufla strumień płynu.
Zielony sok pokrył się syczącą pianą. Barman dosypał miarkę cukru, wrzucił
ćwiartkęcytrynyipostawiłnapójprzedGilbertem.
—Proszęzlodem—powiedziałGilbertoioparłsięłokciamioladę.
Barman spojrzał spode łba, ale wyciągnął dłoń do mosiężnej klamki. Wzdłuż
całej ściany sali biegła za ladą szafa z szeregiem rzeźbionych drzwiczek. U góry
ozdabiał ją gzyms wycinany z mahoniu, a na nim stały gęsto jedna przy drugiej
butelki z winami. Wnętrze szafy było wybite blachą i okryte szronem. Zimne
kryształkibłyskałynamrożącychsiębutlach.Barmanwpuściłkostkęlodudokufla
Gilberta,wetknąłjeszczesłomkęiodszedłdoinnychgości.
CezarostrożniepostawiłnablaszeElRico.Czerwonypółmrokusypiałkoguta,
postąpiłkroknaprzód,wtuliłgłowęwswąpierzastąkrezęiprzycupnąłzamykając
oczy.
Gilbertosączyłguarapo.
—Tocobędzie,SeńorCezar?—spytał,niewyjmujączustsłomki.
— Nie miał nigdy ostróg — odezwał się Mulat, który wrócił od grającej szafy
istanąłpomiędzyCezaremaGilbertem.
—Niemiał—przyznałSeńorCezar.
—Grzebieńmaświeżyjakkurczak.
—Świeży—powtórzyłCezar.Zastanawiałsięnadczymśgłęboko,mrużącoczy
iwydymającwargi.
GilbertoprzestałciągnąćzieloneguarapoioczuniespuszczałztwarzyCezara.
—Dobra!—odezwałsięwreszcieMurzyn.—Tosięczasemudaje,aletylkoza
pierwszymrazem.
—Cosięudaje?—zdziwiłsięGilberto.
— Nie — mruknął drugi Mulat, chwycił dwoma palcami brzeg ronda i zsunął
sombreronaoczy.—Nie—powtórzyłzpowątpiewaniem.—Niewidziałem,żeby
sięudało.
SeńorCezartrąciłGilbertatłustymłokciem.
— Nie zwracaj na nich uwagi, mówię ci, że to się udaje. Taki młody, na pół
zdziczały kogut potrafi czasem pokonać starego wygę. On się nigdy nie bił,
prawda?—końcamipalcówmuskałwygiętywłukbarwnyogonElRico.
—Nigdy,SeńorCezar.
—WystawimygodowalkizMajoremDorado.
— He, he! — zarechotali obaj Mulaci. — Major Dorado! Twój kogucik będzie
miałciężkąniedzielę.Niepoznaszgopowalce.
Gilbertoprzenosiłwzrokzjednejtwarzynadrugą.
—Towszystkoprawda—odezwałsięCezar.—MajorDoradonieprzegrałod
roku.
—Czyonmuzrobicośzłego?—spytałGilbertocicho.
—Mójdrogi—Cezarrozłożyłwielkie,różowedłonie—mójdrogi,możeszgo
jeszczezabraćiwracaćdodomu.
Gilberto spuścił głowę, przygryzł wargi. Na blasze kontuaru osiadły kępki
piany, która przelała się z kufla. Zielonkawe banieczki pękały i topniały
zostawiając na gładkiej powierzchni jedynie wilgotne krążki. Podniósł twarz
ispytał:
—Czyzatojestdużopieniędzy?StojącyztyłuMulatklepnąłgopoplecach.
—Możebyćdużo—powiedziałCezar—bardzodużo,alejeśliprzegramy,nie
będzienic.Muszęciteżpowiedzieć,żejesteśjedynymczłowiekiemwmiasteczku,
którywierzy,żetenkogucikmożewygraćzMajoremDorado.
—Apan?—spytałGilberto.
—Ja?Nocóż—Cezarcmoknąłwargami—janiewieleryzykuję.No,idziemy.
Kogut musi się wyspać. Jose! — zawołał barmana. — Kieliszeczek Bacardi, a dla
tegoSeńorajeszczerazguarapo!
Jose ze ścierką na ramieniu postawił przed nim szklaneczkę rumu z lodem
isięgnąłpokawałtrzciny.
Głośnamuzykaurwałasięnagle,przezchwilęcośjeszczezgrzytałowgrającej
szafie,poczymzapadłacisza.
— Teraz twoja kolej — zachęcał Chicho drugiego Mulata. — Poszperaj
wkieszeni.
Tamten z ociąganiem wsunął rękę za pasek i grzebał tak długo, aż ktoś inny
podszedłdogrającejszafyiwrzuciłswojepięćcentavos.
„SercemojejestwHawanie”—rozległasięznówpiosenka.
Słomka złamała się w palcach Gilberta, popijał zimny płyn wprost z kufla.
Wargami zatrzymywał grudki pokruszonego lodu i pianę, która pękała łaskocząc
wargi.
—SeńorCezar—spytał—jaksięłapiesępy?
—He,he!—Cezarzatrząsłgrubymbrzuchem.Wczerwonymświetlejegoskóra
zdawałasiębyćczarnajaknajczarniejszyheban.—Nigdyniepróbujwpojedynkę,
ktośmusihałasowaćzdaleka,żebyodwrócićichuwagę.Ipamiętaj,przedpółnocą!
Wtedysąnajmniejczujne.
XVIII.WALKA
Arena była niewielkim kołem twardo i gładko ubitej gliny. Otaczała ją niska
bandazbitazdesekpalmowych,awokółwznosiłosięstromosześćrzędówławek,
ustawionych jedne nad drugimi na rusztowaniu z belek. Zza ostatniego rzędu
wystawałjeszczekawałekścianyokrągłegobudynku,awyżejbyłjużdach,wielka
liściasta czapa oparta na promieniście zbiegających się nad środkiem areny
drągach.
Zbliżało się już południe i walki trwały od rana. Na ławkach siedziało
kilkudziesięciumężczyznianijednakobieta.Dymcygarunosiłsięwpowietrzu,do
środka nie przenikał nawet promień słońca. Na zewnątrz panował oślepiający
blask, tutaj było mroczno, prawie ciemno. Ogłuszający wrzask, który od kilku
godzin nie ucichł ani na chwilę, sprawiał, że nikt już nic nie rozumiał z tego, co
wołająinni.Dziesiątkiochrypłychgłosówwywoływałyimionakogutówizachęcały
zwierzęta do walki. Rozlegały się okrzyki radości zmieszane z jękami głębokiego
zawodu. Pośród ławek krążyło kilku mężczyzn przyjmujących zakłady. Po każdej
walceoblegałichtłumpragnącychodebraćwygranąlubpostawićkilkamonetna
upatrzonegokoguta.Wybuchałyawanturyikłótnie.
Wąskim,mrocznymprzejściemSeńorCezarwprowadziłdobudynkuGilberta.
Przepchnąłsięznimdopierwszegorzędu,gdziesiedzącynaławcemężczyźnibyli
takciasnostłoczeni,iżniepodobnabyłowetknąćpomiędzynichszpilkę.Wszyscy
machali rękami, zdejmowali kapelusze i wachlowali się nimi, nie przestając
wrzeszczećihałasować.
—Posuńsię,Celio!—ryknąłCezardochudegoobdartusa.
Tamtenpodniósłnieprzytomneoczy,apotemzwróciłsięznówkuarenieidalej
wymachiwał postrzępionym sombrerem i wygrażał pięścią wołając coś
skrzeczącym,piskliwymgłosem.
Wtedy Cezar nachylił się i całym ciężarem swojego tłustego cielska popchnął
chudzielcastłaczającdługiszeregsiedzącychnaławcemężczyzn.Zakotłowałosię,
wybuchływymyślania,ktośtamspadłnaziemię,aleCezarnieustąpił.
— Wskakuj tu! — powiedział. — Szybko! Gilberto ogłuszony hałasem wcisnął
się między obdartusa i Chińczyka z krótkim warkoczykiem leżącym na karku.
Ledwo przysiadł na ławce, Cezar cofnął się i zniknął gdzieś w tłumie, a Gilberto
został ściśnięty przez swoich sąsiadów jak kleszczami. Tkwił pomiędzy nimi nie
śmiejącpodnieśćwzroku,aleniktjużniezwracałnaniegouwagi.
Starałsięniewciągaćgłębokodopłucpowietrzanasyconegodymemipowoli
mijało drapanie w gardle. Zerknął w lewo i prawo. Obdartus trącał go raz po raz
łokciem wyłażącym przez dziurę w rękawie koszuli. Oburącz wbijał na głowę
kapelusz, aby natychmiast go zerwać i miąć w dłoniach wrzeszcząc bez chwili
wytchnienia.
Chińczyksiedziałspokojnie,nieruchomyjakposąg,dłonieopierałnakolanach,
twarzynieodwracałodareny.
Gilbertoprzywykłjużdomroku.Podrugiejstronieklepiska,tużprzybandzie,
ujrzałdwakoguty.Natleszereguschylonychnadnimimężczyzn,twarzylśniących
potem,wydawałysiędrobneinędznejakwyskubanekurczaki.Walczyłyjużdługo
i oba były wyczerpane. Oba powłóczyły skrzydłami. Stały naprzeciw siebie
opuszczając głowy i mierząc się wzrokiem. Ale raz po raz, to jeden, to drugi
spoglądał w bok i robił taki ruch, jakby chciał już umknąć i skończyć pojedynek.
Na to rozlegały się przeraźliwe gwizdy, podnosił się tumult nawoływań i wtedy
jeden z przeciwników decydował się na atak. Robił kilka kroków i mocniejszym
odbiciemstarałsięwskoczyćnagłowędrugiego.Aleatakiprzestałyjużbyćgroźne.
Obakogutystraciłyjużsiłęiwyczerpałyenergię.
Dziobały się bez zapału, trochę pierza fruwało w powietrzu, znów stawały
mierzącsięspojrzeniem.
—Zabraćje!—skrzeczałobdartus.—Zabraćtestare,zdychającekury!
KtośsiedzącyzaGilbertemszturchałgowciążkolanamiwplecy.Nachylałsię
niskoichłopiecczułnakarkujegozdyszanyoddech.Nieśmiałsięodwrócić.Gęsty
dymukładałsięławicami,płynąłpasmaminadarenąichwilaminiewieletambyło
widać.
Z pokrwawionych i wystrzępionych kogutów Gilberto opuścił wzrok na
klepiskoarenyitrwałtakześciśniętymsercem,potrącanyiuderzany,obojętnyna
krzyki, upał i zaduch. Już było za późno, aby się wycofać, pozostawało tylko
oczekiwaćnawalkęElRico..
Wjednymzwyższychrzędówzerwałsięktośnarównenogiicisnąłnaarenę
kapelusz. Słomiane sombrero wirując w powietrzu spadło między koguty. Wtedy
podniósł się ryk jeszcze głośniejszy i na arenę posypały się łupiny bananów
ipomarańczy,jakieśogryzkiikapelusze.
Pod gradem pocisków przeskoczyli bandę dwaj mężczyźni, właściciele
kogutów.Każdyznichzłapałswojegoptakairzuciłsięznimdoucieczkiwstronę
wyjścia. Wszyscy wokół zaczęli wyć i tupać, a kiedy gardła odmawiały
posłuszeństwa,wkładalidoustpalceigwizdali.
Chińczyk obok Gilberta nie drgnął nawet i nie wydał żadnego dźwięku.
Obdartus spocony i zziajany opadł na ławkę, cisnął kapeluszem o ziemię i obu
rękamiwycierałmokreczołoiszyję,drapałsięwgłowęzatapiającpalcewgęstych
włosach. Nagle przestało go wszystko obchodzić, dyszał tylko jak po wielkim
wysiłku,apoprzezrozchełstanąkoszulębyłowidaćjegounoszącesięgwałtownie
chudeżebra.
Naarenęwszedłchłopakzmiotłą.Schylałsiępodnosząckapeluszeiodrzucałje
w tłum, do wyciągających się rąk. Fala wrzasków opadła i ponad gwar rozmów
wybijałysiętylkookrzyki:
—Mój!Mój!Tenczarny!Nieten!
Mężczyźni wspinali się na ławki i spadali z nich na plecy innych, próbując
chwytaćszybująceukośnymlotemsombrera.
Chłopak zamiótł arenę i na środek wkroczył wysoki mężczyzna o długiej,
końskiej twarzy. Na szyi nosił czerwoną chustkę zawiązaną w węzeł. Pobrzękiwał
ostrogami włożonymi na buty ze świńskiej skóry. Obie ręce podniósł nad głową
iobróciłsiędokoła.
—Seńores!—powiedziałgłębokim,dźwięcznymgłosem,któryzapanowałnad
gwarem. — Poprzednia walka nie została rozstrzygnięta. Uznajemy — wciąż nie
opuszczał rąk sterczących ponad rondo ogromnego sombrera — uznajemy, iż
właścicielepoddalikoguty.Pieniędzyzawstępsięniezwraca…
Wybuchły gwizdy i krzyki, ale mężczyzna odczekał krótką chwilę i znów jego
potężnygłoszapanowałnadhałasem:
—Następnawalka,MajorDorado!MajorDoradoprzeciwdzikiemuElRico!—
szerokimruchemdłoniwskazałwstronęprzejścia.Stojącytamchłopakoparłnogę
nabandzieikuśrodkowiarenyrzuciłszaregoptaka.Kogutzałomotałskrzydłami,
wylądował na klepisku podnosząc chmurę kurzu i od razu przybrał postawę
bojową.Gotowydowalkirozglądałsięnerwowo,szukającprzeciwnika.
ElRicobyłjeszczenarękachCezara.Mimopółmrokupanującegowbudynku
mieniły się jaskrawo-czerwone i zielonkawe pióra, połyskiwała ciemnym złotem
puszysta kreza. Murzyn przestąpił bandę z desek, schylił się sapiąc i z wolna
postawiłElRiconaubitejglinie.Wycofajsięostrożnieiteraznaareniepozostały
jużtylkodwakoguty.
Gilbertozgiąłobakciukiizacisnąłdłonie.WzrokiemprzywarłdonógElRico.
W miejscu, gdzie zawsze były tylko zwrócone do tyłu krótkie, tępe pazury, teraz
sterczały dwie potężne ostrogi, dwa stalowe nożyki o krawędziach wyostrzonych
jakbrzytwa,umocowanenitkąiprzylepione,lakiem.Takiesamenosiłprzeciwnik.
Gilberto poczuł, jak ogarnia go fala gorąca, podnosiła się gdzieś od brzucha,
ogarnęłapiersi,szyję,głowę.Ztrudemłapałpowietrze,chciałbyzerwaćsięiuciec,
porwaćElRicoischowaćsięznimwjakimśzakamarku,aleodeszłygowszystkie
siły. Siedział skulony, wciśnięty między Chińczyka i obdartusa, i mógł już tylko
patrzeć.NaprzeciwElRico,puszystegoizłocistego,tkwiłstraszliwyMajorDorado.
Szary i wyblakły, jakby okryty kurzem, w niezliczonych walkach, miał w ogonie
jedno, jedyne pióro, którego nie wyrwali mu przeciwnicy, a i to było krótkie,
złamanewpołowie.Pióranagrzbiecieiskrzydłachmiałwyskubaneipostrzępione,
twardoprzylegającejakpancerz.Widaćbyło,żedawnojużstraciłkażdypuszysty
kłaczekpierza.Nawetjegogrzebieńniemiałjużkoloruczerwonego.Byłtoszary,
porozrywanystrzępeknagiejskóry,zaledwiepodobnydokoguciegogrzebienia.
Obdartusodsunąłkapeluszzczoła.
—Ongozabije—powiedział.
—Nieprawda!—wyrwałosięGilbertowiześciśniętegogardła.
—Zabije—powtórzyłobdartusipalcemprzeciągnąłpogrdyce.—Chrr…ijuż!
Gilberto nie mógł już wydobyć z siebie ani słowa, łzy zbierały mu się pod
powiekami, dławiło go w gardle. Podniósł rękę i zaciśniętą pięścią chciał uderzyć
chuderamięobdartusa,aletenzłapałgomocnoitrzymał.
—Puśćgo—powiedziałChińczyk.—Puśćgo,Celio.—powtórzyłtwardygłos
iobdartusposłuchał.
Czerwone pręgi zostały na przegubach Gilberta, łykał łzy i próbował patrzeć
znównaarenę.
—MajorDorado—powiedziałzimnoChińczyk—jeststaryiniedowidzi,oba
mająjednakoweszanse.
Koguty stały naprzeciw siebie podnosząc i opuszczając głowy jednoczesnym
ruchem, jakby związane spojrzeniami. Znienacka i błyskawicznie zaatakował
MajorDorado,podwóchkrótkichkrokachodbiłsięiskoczyłbiorącpodsiebieEl
Rico. Stalowe ostrogi prześliznęły się po miękkich piórach i kilka kolorowych
strzępówzawirowałowpowietrzu.Niebyłtociosgroźny,alewbudynkurozległy
się wiwaty i brawa. Major Dorado ledwo wylądował, już zwrócił się dziobem ku
przeciwnikowi.
Wrzask i półmrok, zaduch, tłum ludzi machających rękami, powiewających
kapeluszami,towszystkooszałamiałoElRico,którydotądznałtylkoswojąklatkę
w krzakach i bił się tylko z paroma kogutami wioskowymi, które natychmiast
ustępowały mu z drogi. Tym razem wróg był groźny, sam atakował raz za razem
i nie zostawiał ani chwili wytchnienia. El Rico zaledwie miał czas strzepnąć
skrzydłami i ustawić się oko w oko z przeciwnikiem, kiedy Major Dorado już
odbijał się sprężystymi łapami i straszliwe noże migotały nad głową El Rico. Raz
wreszcie zawadziły o nastroszony grzebień i krople krwi trysnęły plamiąc złotą
krezę. Nagły ból sprawił, że El Rico otrząsnął się z oszołomienia. Zaatakował,
zanim tamten jeszcze przyjął bojową pozycję. Począł tłuc go dziobem i walić
skrzydłami. Tuman kurzu przesłonił pole walki. Dorado cofał się bokiem, z szyją
wyciągniętą wysoko, osłaniając się skrzydłem, potem jednym susem odsądził się
od napastnika i zanim niedoświadczony El Rico zdołał cokolwiek przedsięwziąć,
dopadł go w mgnieniu oka, chwycił dziobem za grzebień i począł wlec za sobą
cofającsiętyłem.
Wstraszliwymharmiderzekilkudziesięciuochrypłychgłosów,powtarzających:
„Do-ra-do za-bij!”, tonął jeden jedyny cienki głosik Gilberta powtarzający
rozpaczliwie:„Ri-co!Ri-co!”
Tylko Chińczyk nie tracił spokoju, siedział jak posąg nieruchomo i uśmiechał
się kącikiem ust. Dorado wlókł za sobą nieszczęsnego El Rico, trzymając go
w żelaznym uchwycie dzioba, przyginając mu głowę do ziemi i pozbawiając
wszelkiej możności obrony. Cofał się tyłem zataczając koło i okrążył już niemal
całąarenę,prowadzącprzeciwnikawhańbiącympochodzie.Kiedytakprzesuwali
sięobokmiejsca,gdziesiedziałGilberto,chłopiecniewytrzymał,zerwałsięchcąc
przeskoczyćbandę,porwaćElRicoizasłonićgoprzedfuriąszaregoptaszyska,ale
nim zdołał się schylić, obdartus uchwycił go z tyłu za koszulę i jednym
szarpnięciemprzewróciłnaławkę.
Nad Gilbertem mignęły uniesione ręce, twarze lśniące od potu, otwarte usta,
błyskające białka. Usiadł, skulił się, osłonił rękami głowę, zatykał uszy i zaciskał
powieki,abyjużnicniewidziećiniesłyszeć.
—Zabijegoi—wołałobdartus.—Ontakzawszekończy,słynnychwytDorado!
—Nietymrazem—powiedziałcichoChińczyk.
I w tej chwili, mimo strasznego bólu, który zmuszał do zupełnego
posłuszeństwaiposuwaniasiękrokwkrokzaMajoremDorado,ElRicozdobyłsię
na rozpaczliwy wysiłek, szarpnął głową tak nagle i z taką siłą, że wyrwał się
zuchwytu.WdziobieMajoraDoradopozostałstrzępczerwonegogrzebienia.Krew
splamiłaszyjęipiersiElRico,bólodbierałmuprzytomność,chwiałsięnałapach
idyszał,szerokootwierającdziób.Pochyliłgłowęipotrząsnąłnią,chcącsiępozbyć
krwi spływającej na oczy. Czerwone kropelki toczyły się po arenie oblepione
pyłkami kurzu. Nie widział nic, był niezdolny do walki i właśnie teraz przyszła
najtrudniejszapróba.
Major Dorado chciał ostatecznie dowieść swej przewagi i rozstrzygnąć walkę
zmuszając El Rico do ucieczki. Spadł jak furia na bezbronnego i nie stosując już
żadnej ze swych sztuczek, jął go popychać, dziobać, łomotać krótkimi, twardymi
skrzydłami, starając się ogłuszyć i przerazić. Kurz i pierze fruwały w powietrzu,
oba koguty zlały się w jeden wirujący kłębek i tak je zobaczył Gilberto, kiedy
wreszcie odważył się rozchylić powieki. Na środku areny kotłowało się coś
pierzastego i szarego, kłąb piór sunął z wolna w stronę przeciwległej bandy,
dosięgnąłjej,począłtoczyćsięwzdłużdesek.Doradowciążjeszczeatakował,aEl
Rico,któregowogóleniebyłowidaćwpyle,wciążjeszczeniechciałsięrzucićdo
ucieczki. Spychany, tłamszony i bity, niezdolny do oddania ciosu, wciąż nie robił
tego,nacoczekałMajorDorado—nieodwróciłsiętyłeminiespróbowałszukać
ratunkuskokiempozaobrębareny.
Gilberto miał twarz okrytą kurzem, który przylgnął do wilgotnej skóry. Po tej
brunatnejskorupiespływaływzdłużnosałzy,żłobiącdwarowki.
Furia Majora Dorado wyczerpała się wreszcie, ciosy osłabły i stary kogut
zaprzestał ataków. Pył opadał odsłaniając widok na arenę. Powoli osiadały na
ubitej glinie kłaczki pierza i kawałki piór. Tłum mężczyzn wykrzykiwał imię
zwycięzcy, ci, którzy postawili na niego, domagali się na całe gardło wypłaty
wygranej, podrzucali kapelusze i walili się nawzajem po plecach. Trzeszczała
drewnianatrybunaitrząsłsięcałybudynek,azsuchejstrzechysypałsięnagłowy
kurz.
Major Dorado odszedł na bok drobnymi, chwiejnymi kroczkami, kulejąc,
iprzystanąłzwróconybokiemdoElRico.Dyszałzprzymkniętymioczami.Walka
była skończona, El Rico zamienił się w kłębek połamanych, oblepionych krwią
iziemiąpiór.
Wprzejściumiędzyławkamipojawiłsięwysokimężczyznazczerwonąchustką
na szyi i ostrogami u butów. Szykował się do wkroczenia na arenę, ażeby ogłosić
wynikwalki.Żal,wstydirozpacznapełniłyserceGilberta,nieśmiałpatrzećnaEl
Rico.Czułpalenieskórynatwarzy,piekłygooczy.
—Patrz!—usłyszałgłosChińczyka.—Patrzteraz!
Pokonany, stłamszony i krwawiący El Rico ruszył nagle z miejsca wielkimi
krokami, biegł wprost na Majora Dorado, który nie spodziewał się już żadnego
ataku.Gdydostrzegłprzeciwnika,pozostałomujużtylkotyleczasu,abyprzypaść
do ziemi unikając ciosu stalowych ostróg, jeśli El Rico wzniesie się w powietrze.
Ale El Rico nie uczynił tego. Całym rozpędem uderzył szarego koguta piersią, aż
tensięzatoczyłistraciłrównowagę.WtedyElRico,wktóregowstąpiłynowesiły,
wskoczyłnaMajoraDorado,tłukącwdzikimzapamiętaniudziobemiskrzydłami.
I tamten doświadczony zabijaka, weteran wielu walk, który i tę miał już
właściwie wygraną, począł ustępować przed furią, stracił głowę, nie mógł ani
sekundy odetchnąć, cofnąć się, zyskać nieco czasu i pola. W ogłuszającym ryku,
jaki podnieśli widzowie, bity, tłuczony i ogłuszony cofał się krok za krokiem,
potykałpośródchmarypierzaifontannypiasku,ażdotknąłbandyiczującsiędo
niejprzyciśnięty,spuściłniskogłowęipodgrademciosówpocząłuciekaćwzdłuż
desek. Osadził się na chwilę, ale El Rico dognał go, chwycił dziobem za pióro
wogonieiwyrwałjednymszarpnięciem.
Wtedy Major Dorado nie wytrzymał, skrzeknął, ni to gdacząc, ni to piejąc
ochryple,iwalącskrzydłamiprzeskoczyłbandę.Rykzawodurozległsięwszopie,
zakotłowałosię.Kogutwpadłpodnogiludzi,alezarazkilkanaścierąkwyciągnęło
sięponiegoiznówzostałwrzuconynaarenę,gdziewmgnieniuokadopadłgoEl
Rico.Doradostraciłjużwszelkąochotędowalki.Jegowłaścicielrwałsobiewłosy
zgłowy.Kogutjużtylkouciekałirazporazpróbowałprzeskoczyćbandę,abyujść
atakom.Siałpierzemistrzępamipiór,ażwreszcie,zaktórymśrazem,udałomusię
wpaść pomiędzy nogi ludzi. Skrył się pod ławką przepadając w ciemnej dziurze,
zktórejniktgoniezdołałwyciągnąć.
Naarenęwkroczyłmężczyznazczerwonąchustkąnaszyi.Podniósłnadgłową
ręceizacząłcośwołać,aletymrazemniktgoniesłyszał,budynekdrżałitrząsłsię
wposadach.Anijedenkapeluszniepozostałnagłowie,sypałysięnaarenęilatały
wpowietrzu.
Gilberto przeskoczył bandę i obijając się o nogi mężczyzn, którzy wybiegli na
środek, dopadł El Rico. Rzucił się na kolana i przycisnął twarz do zwichrzonych,
lepkichodkrwipiór.
Ktośstanąłnadnimiująłzaramię.
—Wstań!—powiedział.
Gilbertopodniósłgłowęizobaczyłschylonąnadsobątwarzojca.
—Chodź—powiedziałojciec.—Weźkogutaichodźmystąd.
Gilberto rozpiął guziki i otulił El Rico połą koszuli. Przepychając się w tłumie
wyszedł za ojcem na rażące boleśnie słońce. Tumult ochrypłych głosów pozostał
gdzieśdalekoztyłu.
— Dwie noce nie spałeś w domu — odezwał się ojciec — teraz powiedz mi
wszystko.
XIX,ZAKOŃCZENIE
Kaganek palił się równym, wysokim płomieniem i smużka dymu płynęła
wprost pod strzechę. Żółtawe światło oblewało wnętrze izby. Seńor Perfecto
siedział na łóżku oparty na zwiniętym kocu i trzymał przed sobą koguta.
Wskazującympalcemwygładzałzmiętepiórka.
—Podajminożyk—wyciągnąłdłońwstronęPanchaklęczącegonaziemi.Brał
piórawdwapalce,unosiłjeiodcinałwmiejscuzłamania.
—Ico?—spytał.—Doradouciekłzareny?
— Uciekł! — potwierdził Gilberto podtrzymujący oburącz miskę z ciemnym,
dymiącympłynem.
—Podławkę?
—No!Wogólegoniebyłowidać!
— Teraz go umyjemy — powiedział Seńor Perfecto. Zmiął w palcach szmatkę
izamoczyłjąwpłynie.Naciemnejpowierzchniunosiłysięokruchysuszonychliści
ikwiatów.Cierpkizapachziółwypełniałizbę.Mokraszmatadotknęłaporanionego
grzebienia El Rico i kogut szarpnął się próbując uciec, ale Seńor Perfecto nie
wypuściłgozręki.
—Musisztojeszczewytrzymać—powiedziałłagodnie,poczymzwróciłsiędo
Gilberta:—Zostawgoterazumnie,zakilkadniprzyjdziedosiebie.
Ciche stąpania mułów rozległy się za ścianą. Gilberto odstawił miskę
znaparemiwybiegłprzedchatę.
Nocbyłaczarna,powietrzeduszneiwilgotne,atykotświerszczyprzytłumiony
ibrzmiącyjakbyzoddali.
—Pap?—spytałGilberto.
—Mhm—odparłzciemnościojciec.—Idziemy.Gilbertoposunąłsięnaprzód
itrafiłdłoniąnawłochatąszyjęmuła.Zwierzęrzuciłogłową.
— Pedrito — szepnął chłopiec. Dłoń położył między wielkimi uszami
i przesunął nią wzdłuż pyska, wyczuwając koniuszkami palców, jak twarda
szczecina staje się coraz miększa, bardziej jedwabista. Wreszcie trafił na gładkie
nozdrza. Nakrył je dłonią, a muł węszył głośno, wciągając chrapliwie powietrze.
Uspokoiłsięistanąłnieruchomo.
W mroku jaśniał blado prostokąt otwartych drzwi. Przesłoniła go wysoka
postać,ojciecschyliłsięwprogu.
— Ruszacie? — spytał z izby Seńor Perfecto. — Nosze są w sieni, oparte
ościanę.MożebyPanchoposzedłzwami?—dodał.
Gilbertonadstawiłuszu.
—Nie—powiedziałojciec.—Nietrzeba.Damyradę.
—Zaczekajnaksiężyc—poradziłSeńorPerfecto.
—Trafimy—odparłojciec.
Wsienirozległosięprzesuwanieżerdek.
—Trafimy—szepnąłGilbertowprostdouchaPedra.—Słyszysz?
Muł otrząsnął się i stuknął kopytem. Z uwieszonym u szyi Gilbertem opuścił
głowęipocząłskubaćwciemnościzielska.Okilkakrokówdalejtrzeszczałygałązki
wzębachRoca.
Noc była nieprzejrzysta, gwiazdy świeciły blado, jakby przesłonięte mgiełką.
Gdzieśzpobliżachatydobiegałopopiskiwanienietoperzykrążącychwokółdrzewa
ańon, ciężkiego od dojrzałych owoców. U skraju puszczy polowała sowa.
Pohukując szybowała wzdłuż linii zarośli. Duszny mrok pachniał mułami
iwilgocią.
GilbertopuściłszyjęPedra.Ruszyłostrożnienaprzód.Dalekozanimbłysnęło
światłowyniesioneprzedchatę,blaskpadałnatwarze,apościanachzpalmowych
desek,pozaroślachbananówskakałydługiecienie.
NadgłowąGilbertazamajaczyłbiaławykształtolbrzymiegodrzewa.Byłtojuż
tylko pień i kilka rozpostartych niby ramiona konarów, nagie drewno ogołocone
z liści i gałązek. W oszlifowanej deszczami gładzi odbijał się słaby blask nocnego
nieba,naktóregdzieśzzagór,niewidocznyjeszcze,wspinałsiępowolnyksiężyc.
Gilberto przystanął bezszelestnie, czekał, aż ucichnie bicie serca i uspokoi
oddech. Wytężał wzrok, aby w ciemności przed sobą ułowić jakiś wyraźniejszy
obraz.Podsunąłsiębliżej,nawłosachpoczułdelikatnemuśnięcie.
Stał już obok drzewa dotykając głową najniższego konaru. Odróżniał jego
poskręcanykształt,pieńidalszekonary.Zwolnawszystkowyłaniałosięzmroku
ipoczynałojaśniećbladymświatłem.
Tylkoonebyływciążjeszczeniewidoczne.Wiedział,żesątutaj,siedząnadjego
głową,zeszponamiwczepionymiwsuchedrewnopełneodtegobliznizadziorów,
z szyjami skurczonymi i dziobem opar tym na piersi, czarne, zgarbione sylwetki,
wtopionewtłonocy.
W uśpionej wsi na pagórku zaszczekał pies, od strony chaty Seńora Perfecto
rozległosięstuknięciekopytanakamieniu.
Ścieżkąnadchodziłymuły.
Wreszcie zobaczył — skulony, nieforemny cień na konarze. Nogę wysunął
ipochyliłsiędoprzodu.Jakiśowadnadleciałzdonośnymbuczeniem,uderzyłgo
wczoło,tłukłsięchwilępotwarzy,odfrunął.
Krew cichutko pulsowała w uszach. Muły zbliżały się ścieżką, nie oglądał się,
alewiedział,żewrazznimisunieczerwonypunkcik,rozżarzonykoniuszekcygara.
Skoczyłzamykającoczy.Jednąrękąosłoniłgłowę,drugąwyprostowałsztywno
przedsiebie.Palcetrafiłynapióra,ścisnąłjekurczowo.Wmgnieniuokaprysnęła
sennaciszaibezruch.Rozległosięchrapliwe,strwożonekraknięcie,nocnapełniło
łomotanieskrzydeł,szumpowietrza,głuchedźwiękidrewnauderzanegotwardymi
piórami.
Przebudzony ptak szarpnął się potężnie, wyrwał z uchwytu drobnej garści,
apierwszeuderzenieskrzydełrzuciłoGilbertanaziemię.Ponadnimkotłowałosię
wślepymprzerażeniuobudzonestado.Wielkieptakiwzleciałygromadąizwolna
poczęłyodpływaćnaddoliną.
Gilbertozerwałsięnarównenogi,pobiegłnaprzełajkuścieżce,dokołyszącej
sięwmrokuczerwonejkropkicygara.
—Znówjepłoszyłeś—odezwałsięojciec.Cygaroznieruchomiało.—Wsiadaj
namuła.
— Dobrze, Pap — powiedział zdyszanym głosem, podbiegł do pachnącego
potemiwilgociąPedraiwdrapałsięnagrzbiet.
Wciąż zaciskał palce, między którymi tkwiło sztywne, długie, twarde sępie
pióro.
Księżyc prześwietlał puszczę od czubków drzew po splątane korzenie. Czarny
gąszczbyłusianyplamkamisrebrzystegoblasku.Połyskiwaławilgoćnablaszkach
liści, migotały skrzydełka ciem. Drzewa stały jak zamarłe w dusznym,
nieruchomympowietrzu.
Z ciemności wychynął Tres Gatos. Przemknął pod nogami mułów, które
zastrzygłyniespokojnieuszamiipobiegłnaprzódwęszączpyskiemwyciągniętym
przyziemi.
—Dodomu!—zawołałGilberto,alepiesjużwsiąkłwciemnościiniepokazał
sięwięcej.
Wspięli się na szczyt mogotu i zeszli drugim jego stokiem do wewnętrznej
doliny. Przecięli otwartą płaszczyznę, a kiedy dotarli do pasa wypalonych zarośli
i kopyta mułów podniosły obłoczki szarego popiołu, gdzieś wysoko na zboczu,
w głębi nocy, rozległ się suchy dźwięk wystrzału. Zabrzmiał krótko i twardo
irozpłynąłsięwparnympowietrzu.
Ojciecgwałtownieściągnąłuzdęiobamułyzatrzymałysięwmiejscu.Gilberto
znieruchomiałwsiodle.
—Pap—szepnął.—Touniego.
—Tsss!—syknąłniecierpliwieojciec.
Siedzieli jak skamieniali zadzierając głowy i starając się przebić wzrokiem
zasłonę liści na zboczu. Ale w księżycowym świetle, pośród wierzchołków drzew,
błądziłytylkobladeognikicucuyu.
Ojciec zsunął się z muła i trzymając go za uzdę przy pysku, pociągnął w cień
krzaków.
—Zaczekasztutaj?—szepnął.
AleGilbertojużstałnaziemiizanurzałsięwgąszczu.
— Tędy — powiedział — tu jest przejście. Zgięty w pół prześlizgiwał się pod
splotami pnączy, rozgarniał na oślep gałęzie, na rękach i kolanach piął się po
stromiźnie,słysząctużzasobąciężkioddechojca.
Mokrzy od potu przystanęli, aby odpocząć, a wtedy w gąszczu, wysoko nad
nimi, zabrzmiał zduszony i chrapliwy, urwany skowyt jakiegoś zwierzęcia. Znów
zapadła cisza, a Gilberto poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie i zimny dreszcz
przebiegapoplecach.Szerokootwartymioczymawpatrywałsięwgęstwinę.
W promieniu księżyca błysnęło ostrze maczety, ojciec ruszył bez słowa i nie
dbającociszęprzedzierałsięcałymciężaremciałaprzezkrzaki.
Poprzez lukę, którą otworzył w gąszczu spróchniały konar, smuga światła
padałanawapiennąskałkę.Ujejstópczerniałsklepionyotwór.
— Tutaj, Pap! — zawołał Gilberto i zmartwiał. Na dźwięk głosu z jaskini
wychynąłczarnycieńiskoczyłwjegostronę.Przypadłdonógchłopcaiwilgotnym
pyskiemtrąciłjegodłoń.
Tres Gatos! Gilberto stał z opuszczonymi bezwładnie rękami, pot całymi
strużkamispływałmuzakołnierz.Długachwilaminęła,zanimodzyskałoddech.
Podrondemsombrerabłysnęłamokraodpotutwarzojca.Opuszczonapowoli
maczetabrzęknęłaokamień.
—Idź—powiedziałcichoojciec.—Niechcęgoprzestraszyć.
Zdjął kapelusz i ramieniem wytarł czoło. Zgasłe cygaro przesunął językiem
zjednejstronyustnadrugą.
Gilberto schylił się pod nawisłą skałę. Wyprzedził go Tres Gatos, skoczył i z
głuchym warkotem przypadł do ciemnego kształtu wyciągniętego u wejścia do
podziemi. Teraz zobaczył i Gilberto. Tuż przy zaporze z kolczastych gałęzi leżał
wielki, dziki pies. Był martwy i nieruchomy, podrygiwał tylko bezwładnie,
szarpanyprzezTresGatos.
Ciemność wypełniała jaskinię. Gdzieś w głębi dźwięczały z rzadka krople,
pachniałaczerwonaglinka.
—Seńor!—zawołałcichoGilbertoiwstrzymałoddech.—Toja!—powtórzył
głośniej.
—Kto?—odezwałsięzciemnościranny.—Ktoto?Gilberto?
— Przyszedłem — odpowiedział. Począł chwytać gałęzie i odrzucać je na bok,
niebaczącnaukłucia.
— Strzelałem — powiedział mężczyzna. — Przyszło tu znowu. Wystrzeliłem
ostatniąkulęizraniłemjetylko.Wtedycośwyskoczyłozkrzakówizaczęłysiębić.
—TresGatos—szepnąłcichutkoGilberto,takcicho,żeniktinnyniemógłtego
usłyszeć.
Tużzanimrozległosięsuchetrzaśnięcieizapłonęłazapałka.
—Gilberto?—spytałniespokojnieranny.—Ktojestztobą?
Żółte światło padło na wapienne ściany, wydobyło z mroku zarośniętą twarz
idwojemrużącychsięprzedblaskiemoczu.
—Człowieku!—rozległsięgłosojca.—Człowieku!Totyjesteś?
Partyzantzwysiłkiemuniósłgłowę,próbowałdostrzeccośprzedsobą.
—Enrique?—zapytałzwahaniem.
Gałęzie paliły się z trzaskiem, dym pełzał po kamiennym stropie i odpływał
leniwie w głąb podziemi. Drobiny popiołu wzlatywały unoszone ciepłym
powietrzemiosiadałynagłowachludzi.
Ranny leżał płasko, poruszał bezwiednie palcami rozgrzebując czerwoną
glinkę.
— Powtórz — szepnął. — Powtórz, co mówiłeś. Ojciec Gilberta klęczał przy
rannym.Białąszmatkęnasączałpłynemzblaszanejmanierki.
— Che Guevara — powiedział — Che Guevara i Cienfuegos maszerują na
Hawanę. Mogę to powtórzyć sto razy i nic się nie zmieni. — Odstawił manierkę,
szmatkę zaś, z której kapały ciemne krople, przyłożył do piersi rannego. —
W okolicy — mówił dalej — nie ma ani jednego żandarma. Rano opatrzy cię
felczer.
Ze szmatki wyciekło kilka kropel płynu i rozlało się po skórze mężczyzny.
Przygryzałwargi,zrobiłruch,jakbychciałdotknąćranynapiersi,alecofnąłdłoń
ikońcamipalcówpocząłrozcieraćokruchywysuszonejziemi.
—Camillo?—szepnąłledwodosłyszalnie.
— Tak — odpowiedział ojciec. — Camillo Cienfuegos i jego partyzanci
zcentralnegofrontu.BardziejodpółnocyidzieChe,tojużniepotrwadługo…
Gilberto siedział przed ogniskiem ze skrzyżowanymi nogami i patrzał w sam
środek,tamgdziespalonepatykiżarzyłysięgorącączerwienią.Podpachątrzymał
ociężałyłebdrzemiącegoTresGatos,azjednejdłonidodrugiejprzesypywałkilka
muszelekobrośniętychwapiennymnalotem.
—Pap—odezwałsięzcicha—niewiedziałem,żebyłeśznimi.
— Nikt z oddziału — powiedział partyzant — nie znał tych gór. Enrique
pokazywałnamwszystkiekryjówki,przejściaimiejscadozasadzek.Potemwracał
dowsi.—Oczyrannegobłyszczaływzarośniętejtwarzy,odbijającczerwonyblask
ognia. — Chciałbym — odezwał się znowu — zostać tu już u was, mógłbym tu
otworzyćszkołę,jakmyślisz?
—Człowieku…—powiedziałojciec.
W ogniu skwierczała wilgotna gałązka. Gilberto wciągał nosem ostry zapach
dymu.Byławnimwońprzypalonychliściigorącejziemi.
Księżyc zachodził i puszcza pogrążała się w mroku. Na wysokim konarze
przycupnęła cicho sówka tucu-tucu. Okrągłymi z ciekawości oczami patrzała
wmigotliwąłunępłynącązotworujaskini.