Siesicka Krystyna Sloneczniki

background image

Siesicka Krystyna

Słoneczniki

13 grudnia 1948 r.
Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze' brzmi. Trzeci raz zaczynam prowadzić
pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew romantyzmu,-
którego tak brak W moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z konieczności
chodzenia do szkoły. Przeciwnie, Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z rozrzewnieniem
wspominam' czasy, kiedy uczyłam sję sama. Nazwałam się wtedy „K, E. L." —co znaczy'
Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej Generalnej
Guberni,-były szkoły bez historii i geografii.- Poza tym wiodłyśmy z mamą koczownicze
życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla rńnie komplet
przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie.
Wypracowałam sobie własne metody nauczania. ¦ Się. Przede wszystkim utworzyłam tę
jednoosobową. komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem
Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym — co niech na wieczną chwałę zapisane mi
będzie — Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak
odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała
mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykolę. Pracowita córka piele od rana ogórki.
Stróż Józef poszedł po
wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka". Itp.
Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka nie
opuszcza go w złej doli", przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu, zamiast
po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Niebóską Komedię
Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?".
Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała.
Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu należało
zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której
powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest
zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić". Mama powołała do mojej biografii miłą
nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić
ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości.
Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na
uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam
się do II podstawowej. „K. E. L." do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem
elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to,
co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem. W końcu
zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia — pozbawiona cenzurek. Ta różnica w
poziomie wiedzy została mi. chyba na zawsze. Potem przeszłam do nowo utworzonej klasy
ósmej. Moje arytmetyczne wciąż wiadomości poszerzyłam zaledwie o znajomość
rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a co kapitał) przyjęli
mnie bez egzaminu do
trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż musiałam1 dorobić łacinę, którą ci wszyscy
normalnie się edukujący przechodzili systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa; odkryłam,
że mam językowe zdolności.
Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech .miesiącach byłam najlepsza
w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się
francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski,
zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z

1

background image

siódmej — aż dziw, jak prawidłowo — do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do
dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie
skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a" dla
odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni
rocznik dostać „małą maturę". Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie
chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątych bez „a" i diabli nas biorą,
że smarkateria, razem z nami dojdzie do matury.
To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że zrobią
popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy
element, to jest partyzanci. Oni, gdyby me wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i
wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego
roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie.
Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych
organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich
pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem", w braku innych
zajęć..Ciągle czekają, że coś się zacznie się dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej
sławy. Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie
domowe wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im
śniadanie. ale terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał
mi się czesać, powiedziałam wprost:
•— Odwal się, bałwanie.
Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi teczkę do
szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy
gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze, tydzień temu, kiedy
Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął:
— Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego!
Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień,.nie zareagowała więc.
Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem AK. Ale
wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą
wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku
chęci do .nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą
skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim -dlatego powinni
przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy" nie trafiają mi do
przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała:
—¦ Ty, Lilka, masz szaloną głowę.
¦Jakakolwiek, by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest
wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne,
pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu
na porę roku —- wełniane.
Przezywają mnie „Nitka". Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu mogę
się. przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka pewnie
będę za rok czy dwa.
W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się od słów:
„Dziewczyno o kasztanowych włosach". Moje włosy nie mają określonego koloru, W ogóle
niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra, oglądałam się
przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek umie na mnie
patrzeć.
Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko biedna
planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego A świat?
17 grudnia 1948 r.

2

background image

Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o której
kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada swoje
życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje życie
innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam być
wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mani w tym pewną wprawę. Gdybym
musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym jak
legendarny smok po wypiciu wody z Wisły.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama sobie
wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska.opuściła dni szkolnych 365 i
mimo to została promowana do następnej klasy". A te moje wypracowania! Zadałam sobie
raz temat,
który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego Boryny z Janem
Kiepurą". Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam pracę do jednego
zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić".
Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na konkretny
temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym — sza.
18 grudnia 1948 r.
Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na innie jak piorun. Nie mam
wprawdzie ochoty'pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale Uczciwość ryczy we
mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej.
Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza". Przygotowałam, bo już
od dawoa byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy.
Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie zakochałabym1 się.
On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu roli, mam przecież
czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne, błyszczące jak węgiel.
Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany.
Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą. Do
śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W
nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefka. Stefka jest bardzo ładna, z
przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam
najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią:
„Jaka ładna dziewczynka". Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to
rzecz pospolita.
Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem. Pierwszy raz
w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej. Przeszłam
obok, a on powiedział z lekceważeniem:
— To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład?
Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i tycie. Trzęsłam się na lekcjach z
wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki;
Dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia
ich, Zbyszek Zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga,.lecz na początek
wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy.
Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z polskiego,
ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna, często
odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu" i śledzę reakcję. Jeżeli któryś
powie: „Świnia jesteś!", obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa, dopóki mnie
nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A. tak na ciebie liczyłem",
waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat, czasami aż w siedmiu
wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na uwadze ich

3

background image

możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała* iż praca wprawdzie jest
samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego".
Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na pracę za Zbyszka. Nie chciałam,
żeby widział we mnie tylko „Caritas", za darmo wydający porcję zupy. Należy jednak od
czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym
mogłam się zaczepić. Poza tym imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do
mnie o pomoc.
Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówili z pasją i
dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam
złapać, Po,czułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie
rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie
niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną
naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do
zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na
wieszaku.
Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i
streszczenia. Powiedziałam:
— Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz? Chodziło o to, żeby być z nim.
Zgodził się, ale to stracona
sprawa, zrobiłam błąd. On jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic
nie widzi. Jacy to dziwni ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale
on wtedy:
— Jeśli zrozumiałaś, to powtórz.
Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i natychmiast o
tym zapominam. O wiel& lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy polski. Ciągnę:
— I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można
napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku!
—' Pewno wiersze — odpowiada geniusz matematyczny.
— Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? —
dręczę go.
Cisza.
— Liryki — wyjaśniam. Miłosne liryki.
Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się
okrągłe i naiwne. Gdyby uczucie do niego nie zaciemniało rui spojrzenia, wiedziałabym, jak
go nazwać. Podobam się sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba: trzymać
za uzdę, jak młodego konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas.
Zbyszek powiedział:
— Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować. Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2".
— Lilka to Lilka — powiedziałam twardo. — Ty lepie} zobacz, jak są ponumerowane strony
w literaturze Chrzanowskiego.
A mdlałam z miłości. Jeśli już.mam być dla niego numerem-., to pierwszym. Tak.
Żeby nie konieczność przelezieńia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na wszystko.
Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć, i o
zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby zdążyć
przepisać.
Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie, gdybym
mogła, napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety. Mój umysł krytykuje to serce. Zbyszek
przyszedł kiedyś do mnie i — nieszczęście—>nie było mnie w domu. Mama przyjęła go w
kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o Barbarze
Radziwiłłównie.. Mama musiała, widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała wtedy:

4

background image

— Czy pan się chce spotkać-z Lilką przez „de" czy przez „te" — bo napisał spodkać.
Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość powinna iść
ramię w ramię z orto-grafią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie inama nauczyła
mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy nie
naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od
kogo. Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama
uważa, że to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie
czasu.
Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki.
Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie będzie nas
łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy na przykład razem napisali książkę. W
opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli sekretarki, ą
znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier,, i ołówki. Miłość jednak nie
wybiera.
Tak sobie tu piszę 'i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać" pisać przez „d" i mieć piękne
loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpiewa w kwartecie szkolnym. Ładnie chłopcy
śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki przywodzi
mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę wyciągnąć
żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega powiedział mi:
— No to Zbyszek Wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie. Nie wierzę. Co to za pośrednictwo.
Gdyby mu zależało,
abym się dowiedziała o jego zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia.
— Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw — odparowałam.
Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją moje
akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie.
Nagle on pyta:
— Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz?
Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie
stwierdził: „Ty Sagowska, masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem"
Powiedziałam do Zbyszka:
— Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność.
I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy dni.
później przyszedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o mojej
beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę, podałam
mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!", nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze to chyba
wypadło i musiało zrobić na nim Wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś mojego. Ja
bym. mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć, tak jestem
do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam, aby mi
natychmiast zwrócił.szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet, ma się duszę niewolnicy, nie
wolno robić z niej wierzchniego okrycia.
— Oddaj mi szalik, i to już—powiedziałam..-
— Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu. Ho, ho, bracie! Postanowiłam być
agresywna w stosunku
do mężczyzn. Poszłam z Lidką. Mama Zbyszka dała' nam. budyniu z sokiem malinowym, co
mi na tyle- poprawiło samopoczucie, że-powiedziałam do niej:
— Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się, popisuje.
— On cię bardzo łubi i mówi,, że jesteś ładna,, wiesz? I kto by się w tym wszystkim
rozeznał? Chciał mi oddać
ten szalik. Wtedy coś. się we .mnie załamało.,,
— Możesz go zatrzymać — rzekłam.

5

background image

Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik: był piękny, puszysty i.pastelowy. Nawet mi
powieka.nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest' śliczny, ale przecież
nie kocham go za urodę.- To byłoby'niskie.
23 grudnia 1948 r
Nie ma lekcji, mam więc dużo czasu. Przeszłam koło Zbyszka pozornie obojętnie i udałam, że
nie słyszę, kiedy powiedział: „siemasz, Lilka". Hindus' odprowadził mnie ze szkoły. To jest
wydarzenie i kto nie zna stosunków w naszej klasie, nigdy nie zrozumie, jaka byłam dumna.
Kazałam mu nieść moją teczkę, już choćby tylko z zemsty za Dyzia.
— Zabiorę cię dziś do kina—powiedział niedbałym tonem.
— Zabrać to ty możesz buty do szewca — zdenerwowałam, się. — Mnie możesz tylko
zaprosić i jeśli nie będę miała nic innego do roboty, to pójdę.
— A masz co innego do roboty? — spokorniał.
— Mam — odparłam niezgodnie z prawdą. Możliwe, że Hindus zastrzelił dwóch Niemców,
cześć
mu za to i chwała, ale co to za tony wobec kobiety. Jeszcze w klasie mogłoby ujść.
^~ Ci Niemcy to byli w obronie własnej, co?— zapytałam niewinnie.
— Wy, smarkacze, tego nigdy -nie zrozumiecie.
— No to dowiedz się, że ja, tyle lat od ciebie młodsza, uważam was po prostu za gówniarzy.
Gdybyśmy w czasie okupacji mieli odpowiednią liczbę lat, także walczylibyśmy. I pomiatanie
nami tylko z tego powodu, że w pieluchach nie przyjmowali do konspiracji, uważam za
świństwo. Strzelać: to cię może w tym lesie nauczyli, ale to wszystko. Przechwalacie się
beznadziejnie. To jest szczeniackie. Mnie: już spadły łuski z oczu i widzę was takich, jakimi
jesteście obecnie, A sam wiesz, co. mam na myśli. Warn się- w głowie poprzewracało. Wiesz,
że się nigdy nie podlizuję profesorom i często wasze winy biorę na siebie, ale Hindus,
żmiłujże się, co z wami będzie? Profesorzy się nad wami litują, czy ty się nie wstydzisz?
Każda wasza trójka przejmuje mnie ¦wstrętem. -
Tak mu powiedziałam. Już dawno miałam na to ochotę.
— Zda się, spokojna głowa — odrzekł.— A swoich trójek jakoś nie przypominasz.
Nawet tych z minusami.
__To są normalne tróje i mnie nikt dla zasług nie przepuści do dziesiątej, to jest różnica —
moja trójka i twoja trójka. Gdybym ja zrobiła cokolwiek, co wyróżniałoby mnie z
przeciętności, możesz być przekonany, że nie wystawiałabym, tego na pokaz. Ciągle
wierzyłam, że jesteś niegłupi
chłopak. ^. Skądże ty jesteś taka mądra, co? . -
— Hindus, jestem okropnie głupia, ale wasze zachowanie mnie razi. Jak przyszłam do budy,
to się prawie do was modliłam, pamiętasz. Przeszło mi.
— Jak ci przeszło, to chodź, coś ci pokażę. Zaprowadził mnie do swojego ogródka i wykopał
skrzynkę.
Pełna rewolwerów. Musiałam mu przysiąc, że nikomu nie powiem. Muszę być tchórzem
podszyta, bo całą noc potem śniła mi się milicja. Żałuję, że o tym wiem, bo nie jestem pewna,
czy wytrzymałabym śledztwo, gdyby mnie wzięli na badanie. Ale dałam mu. słowo, że nic
nikomu. Dotrzy^ mam; Choćby mnie torturowali. Zresztą, nie mam innego wyjścia, bo
jakbym coś wypaplała, to Hindus mnie zabije. Milczenie to więc moje życie. Taki. z niego
twardy junak. Ori jest fascynujący. Ma najpiękniejsze oczy na świecie. Szkoda, że jest
niemoralny. Takie czarne, ogromne oczy. Zaimponował mi. Nie poszłam z nim tego dnia 'do
kina. W ogóle byłam do niczego. . —Nie, to nie—powiedział.
Później dowiedziałam się, że był na jakichś imieninach i pił wódkę. Postanowiłam go
ratować. Napisałam mu kartkę na biologii: „Wybierz — wódka albo przyjaźń Lilki". Odpisał
„Wódka' jest wierną, a kobiety płoche". Czego się nie.robi dla zawrócenia człowieka ze złej
drogi! Napisałam znów: „A nie będziesz pił i palił? Wtedy się

6

background image

przekonasz, że nie wszystkie" Odpisał: „A kochasz mnie ?'' Postawił około dwudziestu
znaków zapytania. Wobec takiego obrotu sprawy, nie mogłam gó dalej ratować. Mam
Zbyszka (?) i moją miłość. Jeśli Hindusa nie stać na rzucenie okropnych nałogów przez
sympatię do mnie, to niech się już sam o siebie martwi.
Nie zajmowałabym się więcej tym straceńcem, ale wiele mu mam do zawdzięczenia. On mnie
zorientował, co to jest polityka* i nauczył właściwie czytać gazety. Potępił Becka: Ja się
trochę boję Hindusa. I bałam się powiedzieć mu, że bardziej obchodzi mnie Zbyszek niż rząd
londyński.
Tales to wszystko podsumował, oczywiście nie wiedząc o moich zgryzotach:
— Dzieci, żyjecie w bafdzo trudnych czasach. Jeśli potraficie je przeżyć zgodnie z sumieniem
człowieka, będziecie z siebie dumni.
Może to i mądre, ale tak na dwoje babka wróżyła. Nie dostrzegam trudnych czasów i moje
sumienie co do polityki nie może się jakoś ustosunkować. Czy musi? O wielu rzeczach nie
mam pojęcia. Chciałabym, żeby to mogło mnie nie obchodzić. Ale te zagadnienia pchają się
do człowieka jak woda z popsutego kranu, zatykanego palcem.
Dnia 24 grudnia 1948 r,
Pomagałam przy pieczeniu ciasta. Dziś muszę jeszcze napastować podłogę w moim pokoju.
Smutne są moje wigilie. Za dobrze pamiętam ojca, zbyt mocno go kochałam., Mama ma
drugiego męża, aleja ojca już nigdy nie będę miała. Jest godzina 6 rano. Nie mogę spać.
Hindusmówił, że wojny wcale nie wywołuje imperializm, że to są bzdury. Ktokolwiek je
wywołuje, to jest wysłannikiem piekła. Ojciec był człowiekiem tradycji. Wigilie były bardzo
uroczyste. Rozmawiam z portretem ojca jak z żywym człowiekiem. Dla mnie ojciec będzie
żyl zawsze.
Godzina 21.
Skończył się właśnie dzień wigilijny. Wymknęłam się do swojego pokoju, bo „tam" siedzą
zbyt nudni państwo Lisowscy. Mama zrobiła bardzo elegancką kolację. Zwinę się w kłębek i
będę sobie marzyć. W marzeniach życie jest takie,.jakim chcę je widzieć. To znaczy dobre,
szlachetne.-. A w szkole nie wszystko układa się pięknie. Moje koleżanki prawie nie wiedzą,
co to jest poezja. Większość to. takie typy, co to „pójdą na stomatologię". O szukaniu skarbu
Mayów żądna nie myśli. Nie interesuje mnie, jak długo będę żyła. Ważne jest tylko — jak.
Jeśli tak, jak mam na to ochotę, jeśli będę robiła, co zechcę, jest mi obojętne, jak długo to
będzie trwało. Przeczytałam dwa rozdziały mojej powieści i omal że się nie popłakałam ze
wzruszenia. Bohaterowi, Ireneuszowi, dałam całe moje uczucie do Zbyszka. Czy to uczciwe?
Nie ma-na świecie nikogo, kto zechciałby się zniżyć do mojego poziomu i wyjaśnić mi pewne
rzeczy. Na przykład, czy jeśli ten jedyny chłopiec pokocha, to dziewczyna już nigdy nie
poczuje- się samotna? I czy to jest szczęście? Jeśli to szczęście, to wcale nie takie trudne do
osiągnięcia, jak piszą w książkach. W moim przypadku wystarczyłoby przerobić trzeci kurs
wydziału matematyki. Być szczebelek wyżej niż Zbyszek, po prostu. Po prostu. To śmieszne,
to nierealne. Swoją drogą, chłopcy śą ciekawi. Nie spotkałam jeszcze dziewczynki, która
lubiąc jakiś przedmiot, interesuje się nim w tak wielkich wymiarach. Mój polski się nie liczy.
Mnie Komisja Edukacji Lilki—• nie mając odgórnych wytycznych — kazała czytać
wszystko,
co wpadło w rękę. Stąd moja sława w szkole. Humanistyczna sława. A gimnazjum jest
ogólnokształcące. To przykre. Siedzę w domu i cierpię. Zbyszek mnie nie kocha. Tak mi
wypada z rachunku. No to co robić? Powiesić się dla kolorków? A rzeki? A lasy? A pola? A
góry? A mama, u której w jakiejś dwudziestej kolejności, ale jednak się liczę?
25 grudnia 1948 r. \
Zbyszek pojechał do Zakopanego. Więc nie traktuje mnie poważnie... Przemknęło mi nawet
przez myśl, żeby go tropić aż pod Giewontem, ale... Skąd wezmę forsę na bilet? Kiedyś
wprawdzie odbyłam podróż na kolejarską zniżkę mojej koleżanki, ale tak się trzęsłam ze

7

background image

strachu, że gra świeczki niewarta. Właśnie przez tę tremę zdradziłam się i nawet mnie na
docelowej stacji zamknęli na godzinę w dyżurce, debatując, co by tu ze mną zrobić. Dobrzy,
siwi kolejarze nic nie zrobili, nie spisali protokołu, tylko bardzo obrazowo mnie pouczyli, co
ża ten czyn grozi.
Wzrusza mnie, kiedy ktoś mi okazuje serce i tylko dlatego przestałam się upierać, że
szerokousta blondynka, to moja fotografia z młodości. Poczęstowałam ich pestkami z dyni i
pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Przysięgłam im, że nigdy w życiu nie będę robić
podobnych oszczędności. I nie będę. Pieszo do Zakopanego nie pójdę, zwłaszcza że ambicja
ciągnęłaby mnie do tyłu. Mama popłakałaby się ze śmiechu, gdybym jej wyłuszczyła powody
mojej tęsknoty za górami. A ten łobuz jakże by triumfował!
W jednym romansie przeczytałam, że „płomień jej miłości powoli ogarniał i jego". Z moich
życiowych obserwacji wynika coś wręcz przeciwnego. Zośka wpatruje się w Igora jak
pielgrzym w brudne wody rzeki Ganges. Igora jakoś nic nie „ogarnia". Powiedział do Stasia
Okonia: „Znowu
się na mnie gapi". Powiedział to z lekceważeniem i wiele mi tym wyjaśnił. Od tamtej pory
patrzę na Zbyszka na zasadzie peryskopu łodzi podwodnej. Ja widzę, a jeśli mnie dostrzega,
mam ułatwione zamaskowanie się. To jest na pewno słuszne, cóż z tego, że w mojej sytuacji
nie daje pożądanych efektów. Jego miłości w ten sposób mogę nie zdobyć, ale przynajmniej
ratuję kobiecy honor.
Ach, ten Zbyszek, jakiż potrafi być okrutny. Dwa miesiące temu założyliśmy „Związek
Skich". Cieszyłam się, ie mamy coś wspólnego, chociaż końcówkę nazwiska. Związek
urządził wieczorek u Stefki. Zabrałam swój patefon i tańczyliśmy trochę. Mało mam płyt i
kiedy wszyscy mieli dosyć melodii „Wierz mi, dziewczyno", ogłosiłam konkurs na najlepsze
odtańczenie taranteli, którą śpiewa Kiepura. Przekonana byłam, że wygram, bo niejeden
wieczór poświęciłam na układanie figur do różnych melodii, które podobno są tylko „do
słuchu". I gdyby nie to beznadziejne rozmazanie się w koledze Sikorskim, za partnera
wzięłabym Igora, który tańczy po prostu fenomenalnie. Ale nie! Wybrałam Zbyszka! Zrobił
wszystko, abyśmy wypadli na parę błaznów z podrzędnego cyrku. Słuch ma dobry, to była
zwykła złośliwość. Albo stał jak piec kaflowy, a ja kręciłam się koło niego jak bąk, albo
idiotycznie podrygiwał robiąc małpie miny. Myślałam, że te osły, to jest widownia, pochorują
się ze śmiechu. Zwyciężyła Stefka. Tańczyła solo. Nagroda — szarotka z kości słoniowej,
którą Zbyszek zawsze miał przy sobie, a wspaniałomyślnie poświęcił na ten cel —
powędrowała do jej rąk.
— Dlatego ją dałem, wiedziałem, że nie zajmiesz pierwszego miejsca — powiedziała Moja
Wielka Miłość.
W ogóle uganiał się za Stefka, to było wyraźne. Potem graliśmy w listonosza i przy
wykupywaniu fantów wypadło mi pocałować Zbyszka w policzek. Może i zrobiłabym to, ale
musiałam mu się zrewanżować w paskudny sposób.
— Bądźcie miłosierni i pozwólcie mi pocałować Jgora, nie lubię się poświęcać nawet
dla ogółu — wyrecytowałam swobodnie.
Przegłosowano ten wniosek, a Zbyszek rąbnął moim fantem o podłogę i wyszedł na dwór.
Ha! Udałam tylko, że całuję Igora, on i tak wszystko rozumie, jeśli chodzi o podobne sprawy.
Powiedział:
— Twarda z ciebie sztuka.
Sztuka nie sztuka, twarda nie twarda, ale ma się swoje zasady. Hindus utrzymuje, że jeśli się
nie ma zasad, to trzeba je sobie dorobić. No i Hindus ma piękne zęby, w odróżnieniu od
Zbyszka. Poza tym Zbyszek jest niezbyt mądry, jeśli się od niego odejmie matematykę.
Wolałabym się kochać w ideale, tylko co to znaczy?
O co mi w ogóle chodzi ? Czy o znaczenie słowa „ideał" czy „kochać się"? Zupełnie nie mam
życiowej orientacji. Co tam, Zbyszek jest śliczny przynajmniej. Nie kocham go dla zalet, lecz

8

background image

pomimo wad. Z tego, co piszę, powinnam wyciągnąć głęboki wniosek: przecierpię jakoś te
ferie. Czy wyciągnę?
Późnym wieczorem
Wyciągnęłam. Zjadłam pół strucli z makiem i piszę opowiadanie o dziewczynie, która gardzi
chłopcami. Ma wyższe cele. I już! Mówiąc między nami, autorka nie widzi w tej postaci
siebie.
29 grudnia 1948 r.
Lidka chce, abym poszła z nią i jej rodzicami na dorosłego Sylwestra. Mama z panem
Zuberem „wyskoczyła" na
trzy dni... do Zakopanego. Zostawiła mnie jak jesionkę do przenicowania u krawca,
obdarzając pieczoną gęsią i mglistymi instrukcjami, abym nie robiła głupstw. A jakież ja
głupstwa mogę robić. Gdyby mi jakiekolwiek przyszło na myśl, bez wahania przystąpiłabym
do realizacji. Chciałam dać mamie list polecający do Zbyszka — on podobno nieźle jeździ na
nartach — ale ograniczyłam się do wypowiedzi:
__ Gdybyś spotkała Zbyszka, to mu powiedz, że tak się;
nie robi.
A mama na to:
— Czy on w dalszym ciągu obgryza paznokcie?
Istotnie, Zbyszek obgryza paznokcie, lecz w człowieku należy doszukiwać się zalet, a nie
polować na wady. Paznokcie odrosną, a żal do mamy o wbijanie mi zardzewiałych gwoździ
do serca zostanie. Pójdę na tego Sylwestra, Lidkę dosyć lubię. Jest ładna jak laleczka, pusta
jak laleczka, ale schludna, ma wdzięk i dobre serce.
Nie bardzo mam w co się ubrać. Ze wszystkich możliwych kreacji, jakie przymierzałam dziś
przez trzy godziny, najlepiej mi jest w szlafroku pana Zubera. Nie rozumiem, dlaczego mama
o tych pysznych tureckich wzorach wyraziła się: „tandeta". Co za kolory. Gdyby to był bal
maskowy, mogłabym wystąpić jako roznegliżowana dama z haremu jakiegoś szejka. Jedyna
suknia, jaką mam na nadzwyczajne okazje, to niebieska. Błękit toleruję jedynie na niebie i
długo ciotce będę pamiętała, że uszczęśliwiła mnie tą wełną. O butach nawet wspomnieć
szkoda. Przymierzyłam czarne czółenka mamy, uprzednio w palce wpychając kłęby waty.
Każda moja noga, tak z osobna, wyglądała jak obsadka zanurzona w kałamarzu. Co tu
wymyślić. Zdaje się, że skończy się na spódniczce i bluzce, bo tylko to jakoś na mnie leży. ]
półbuty — strach wprost myśleć. Czy ktoś mnie poprosi do tańca? Może by nie pójść?
Szkoda mi, dlaczego mam się pozbawić atrakcji. To będzie zabawa zorganizo-
"wana przez fabrykę, w której pracuje Lidki ojciec. Zobaczę, jak to się odbywa, bo pani
Lisowska ciągle mówi, że teraz to nawet krowę wpuściliby na bal i że w ogóle, nie te czasy.
Nie znoszę tych Lisowskich. Kiedy pierwszy raz byli u mamy na kolacji, to nawet mi się
podobali. Nieprzytomnie się śmiałam, kiedy pan Lisowski, żegnając się, powiedział do żony:
— Ukłoń się nóżką, Jadziu.
Po trzeciej identycznej propozycji pana Lisowskiego omal nie dostałam nerwowej wysypki.
On to włączył do żelaznego repertuaru swoich dowcipów i nie martwi się zupełnie, że
słuchaczy nie rozbawi już nawet wizja dygającej pani Jadwigi — osiemdziesiąt trzy kilo
żywej wagi.
Niestety, niestety, tu wypadłoby mi raczej zacytować wiersz, niż przypomnieć, że Zbyszek
popełnił podobne przestępstwo. Odprowadził mnie do domu i powiedział:
— Żegnam ozięble z domieszką ironii. „Dowcipny chłopiec" — pomyślałam.
Ale powtórzył to już trzykrotnie, to jest — powiedzenie, a nie eskortę pod dom. Śpiewa się
teraz taki szlagier, trzeba przyznać, trafny:
Liczę, mierzę twoje błędy i wady
Złość mnie bierze, ale. cóż, nie ma rady.

9

background image

Już wiem. Granatowa spódnica, ale bluzka czerwona. Ta bluzka nawet jest marszczona w
całkiem niegłupim miejscu.
3 stycznia 1949 r.
Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich
ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja
się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie? Tak się
cudownie bawiłam i wszyscy byli tacy mili (pan Stangel, ojciec Lidki, dał nam nawet po
kieliszku wina), że kiedy zagrali Pozdrowienie od gór, to zamiast się rozpłakać, pomyślałam
sobie: „Ty się możesz wypchać trocinami, Zbysiu". Daję słowo, tak pomyślałam. Czyli jak się
tak zajrzy do lewej komory serca — miłość, do prawej — miłość, ale przedsionki ? A aorta,
która dostarcza utlenionej krwi ? Chociaż do medycyny mam odrazę i nigdy w życiu nie
studiowałabym tego paskudztwa, po zakochaniu się w Zbyszku przejrzałam podręcznik
Anatomii Prawidłowej.
Gdzie się może kryć to. męczące uczucie, które~ zdrowo myślącego człowieka (to o mnie)
wyprowadza z równowagi ? Po' tym Sylwestrze wiem. W przedsionku. Czyli tak, jakbym
kazała Zbyszkowi czekać na siebie w przedpokoju. Panie Sikorski, pan się doigra. Wyrzucę
pana za burtę. Tak.
Zbyszek, nie wierz w to, co ja, nieszczęśliwa, bredzę. Kocham Cię. Chcę być w Tobie
zakochana, bo to uczucie mnie uszlachetnia. Co ja wypisuję, .to przecież zupełny brak logiki.
4 stycznia 1949 r.
Ha, ha, rozchorowałam się. Mam całkiem ładną anginkę, którą rozpoznała mama i nawet
przyjęła mnie do swojego pokoju, aby mnie „doglądać". W głowie mam kamienie, które
jednak nie przeszkadzają mi czytać. Już wczoraj czułam, się niewyraźnie i z trudem
połykałam pokarm, dla ciała. Była Lidka, Danka, Drobina i jeszcze kilka osób. Dobrze, że
Zbyszek jeździ.na deskach, bo wyobraziłby sobie, że umieram przez.niego na zapalenie
opon .mózgowych jak Stefcia Rudecka. Wzrusza mnie troska moich znajomych
ale jak tak się leży w łóżku i patrzy na nich z pewnej odległości (nie mogą się zbliżać, angina
jest zakaźna) tracą trochę na wartościach, które mają w szkole. Dyzio*. mój najlepszy na
świecie kolega, nie był ani razu. Pewnie nic nie wie, że choruję, chociaż to dziwne. Jesteśmy
świetnie zorganizowani i jeżeli na jednym końcu miasta rodzice nie chcą puścić Janki do kina,
dowiadujemy się o tym natychmiast. Rozsyłamy wici i zastanawiamy się, jakby tu pomóc
biedaczce. Mnie się nigdy nic podobnego nie przytrafiło. Do swojego pokoju mogłabym
wracać nawet rano, żebym tylko miała co robić w nocy. O kinie nawet się nie mówi. Jeżeli
mnie tylko bileter wpuści, mogę oglądać wszystko. Ostatnio już wchodzę zupełnie śmiało i
otwarcie, znają mnie. Tylko na Niepotrzebni mogą odejść w kinie byt inny personel.
Wybrnęłam. Wzięłam ośmioletniego synka sąsiadów, kupiłam mu bilet i podeszłam do
bileterki z prawej już strony.
— Wprowadzam dziecko tylko na kronikę. Rozumie pani chyba, że nie pozwolę mu oglądać
niedozwolonego-filmu. Po kronice wyprowadzę go.
Chwyciło. Ostatecznie, jeśli ktoś czuje się odpowiedzialny za młodszych... Kiedy po kronice
zapalili światło, wsadziłam małego pod ławkę, a bileterka machnęła ręką, bo nie przyszła nas
wyrzucać. Mały nic nie rozumiał, ale był zadowolony.
Długo nie pojmie, kto kogo właściwie wprowadził. Zapłonął do mnie taJcim gorącym
uczuciem, że przyniósł mi dwie żaby i w ogóle często przychodzi. Opowiadam mu czasem
indiańskie historie, jak to ja i Old Shatterhand wyrwaliśmy się z niewoli od czerwonoskórych.
Gdyby nie powaga konieczna w moim wieku, chętnie pobawiłabym się z nim w Indian.
Zasadniczo to nie mam tendencji do postarzania się, ale jeżeli już się było na randce... wiele
rzeczy wtedy nie wypada. Co innego w mojej paczce.
Wygłupiamy się niekiedy wprost dziecinnie, ale my zdajemy sobie sprawę, że się
wygłupiamy. To jest różnica. Co prawda, czasami zabawa tak człowieka pochłonie, że z

10

background image

trudem wraca do rzeczywistości. Nikt mnie jednak nie zmusza, abym się do tego przyznała.
Czternaście lat to Zupełnie chora sprawa. Prawie jak średniowieczna tortura, rozrywanie
końmi. Mnie ciągnie już znacznie wyżej, gdzieś <jo poziomu siedemnastolatków, a
jednocześnie, kiedy widzę •dzieci kryjące się w krzakach nad rzeką, tylko kręgosłup zakazuje
mi przyłączyć się do nich.
Rany boskie, idzie Zbyszek.
5 stycznia 1949 r.
Kocham się w Zbyszku. Może to nie jest bardzo oryginalne, ale prawda. Wczoraj omal nie
wyznał mi miłości. Ściskał moją rękę i powtarzał:
— Gdybym wiedział, że jesteś chora, gdybym wiedział, ie jesteś chora.
— No więc wiesz, i co? — zapytałam.
— Nic. Widziałem twoją mamę w Zakopanem. Wiem, mama wyglądała szykownie, tylko on.
nie umiał
tego powiedzieć. Kazałam mu usiąść na tapczanie, niechby się zaraził. Przynosiłabym mu
codziennie kwiaty i cukierki. Ponieważ opowiadał o nartach, i śniegu, przez co mnie spychał
w niziny, spytałam:
— A jaka książka kończy się słowami: „dla pokrzepienia serc"?
¦—• Pan Tadeusz — wypalił.
Jasne, że to nieszlachetna gra, tak ciągle się upewniać, że to jest cymbałek, ale nie należy
zapominać, że on też zadaje mi pytania:
~ To czemu się równa kwadrat przyprostokątnej ?
Zbyszek odszedł z wiele mówiącą zapowiedzią,, że się za mnie weźmie. Nie potrzebuję
dodawać, że się zorientował, iż nie miałam pojęcia o godnym ubolewania fakcie: „Delta
równa się b kwadrat minus 4 ac".
Dobrze, niech się równa, tylko co to znaczy? Takie szyfry mają sens wyłącznie w czasie
wojny. Mogą służyć do nadawania tajnych meldunków.
10 stycznia 1949 r.
Już w szkole, już w szkole, już w szkole! Przekonałam mamę, że ze względu na
niepowetowane straty, jakie odniósłby mój umysł, gdybym sobie pozwoliła na
rekonwalescencję, powinnam pójść do budy. Można mamę nabrać na taką pilność, chociaż
wydaje mi się, że mnie przejrzała. Nie mogę znieść myśli, że w klasie coś się dzieje beze
mnie. Hindus może przygotować jakieś powstanie, a ja będę w łóżku,- zamiast w pierwszej
linii. Tylko przeciwka komu powstanie? Niech się o to martwią przywódcy, w tym przypadku
chętnie będę „masą".
Czasami mam gorączkę, a ciągnę na lekcje jak żołnierz na posterunek. Bo też nasza szkoła
jest najcudowniejsza na świecie. W tym roku to się bardzo uspokoiło, ale jeszcze w
początkach ubiegłego partyzanci przynosili do szkoły broń i wódkę. Raz nawet przyszła do
dyrektora milicja, sprowadzona przez profesorkę biologii. Ta nieodporna osoba omal nie
zemdlała, kiedy Juhas zamiast odpowiedzieć napytanie: „Co wiesz o skrzypach, widłakach i
paprociach", wyciągnął zza paska wielki czarny rewolwer.
My byliśmy szczęśliwi, bo zrobił to błyskawicznie i niedbale machnął tym przedmiotem, ale
ona wybiegła z klasy, krzycząc: „Mordercy!" Pistolet był zabezpieczony i nikt nikogo nie
miał zamiaru mordować. Juhas chciał tylko
podkreślić, że lekceważy skrzypy, widłaki. X paprocie. Zresztą my byliśmy do tego
przyzwyczajeni, że oni za koszulą albo w spodniach mają broń.
Potem była amnestia, nie w szkole, tylko w ogóle w państwie, i wszyscy ci, którzy pracowali
w konspiracji, mieli oddać broń na milicji.
No, Hindus nie oddał. Partyzanci przesiedzieli wiele godzin u dyrektora. Podobno
przepowiadał im, że skończą jak kryminaliści i zaklinał, żeby nas nie demoralizowali. ¦
Dyrektor to równy facet, wyciągnął Juhasa z opresji i zagwarantował za niego komendantowi

11

background image

MO. Juhas był w przymusowej sytuacji, oddał spluwę dyrkowi. W każdym razie z biologii ma
murowaną trójkę, pewnie do samej matury. To jest świństwo, ale co to jednak znaczy terror.
Ta profesorka jest naiwna, on by na pewno nic jej nie zrobił. Tak się dać zastraszyć! Na lekcji
Talesa nikt by się nie odważył na coś podobnego, bo Tales nawet pod nożem gilotyny też by
rąbnął dwóję. Po tym fakcie huknął na matematyce:
¦— Znałem już taką klasę po tamtej wojnie. Na pierwszy okres wyrzuciło się dziesięciu, na
drugi dziesięciu, na trzeci jeszcze czterech i klasa była od razu spokojniejsza.
— Ilu zostało? — zapytał Stasio Okoń, a Tales wyrwał go do tablicy.
Dyrektor w długiej przemowie do nas żalił się, że nauczyciele mają ciężki obowiązek
„zwrócenia was normalnemu społeczeństwu", że właściwie należałoby nas „rozkurzyć", ale to
jest pedagogiczna ostateczność. I że jemu jest bardzo przykro, jeśli musi wyrzucić jakiegoś
ucznia ze szkoły, bo zawsze istnieje obawa, czy taki nie zejdzie na złą drogę. Po czym
zaapelował, abyśmy wzięli to wszystko pod uwagę, że jemu się wreszcie znudzi ratowanie
nas i ciągłe rozmowy z milicją. Że komendant naszego miasta, mimo iż „rozumny
człowiek i widział to i owo", zamknie nas do domu poprawczego, „tak jak na to
zasługujecie".
Ach, były jeszcze różne draki. Kiedy Brukiew pytała któregoś partyzanta, dwie ostatnie ławy
wznosiły „anty-geograficzne" okrzyki albo stukali się szklankami mówiąc:
— No to cyk, za tego straceńca.
Kiedy byłam w trzeciej klasie, to nas nawet zawiesili na cztery dni. Zaczęło się od tego, że
wpadliśmy na bombowy pomysł, aby pognębić Mańcie, której nikt nie lubi. Niestety, pomysł
nie sięgał wyżyn ludzkiego dowcipu, ale zrozumieliśmy to zbyt późno. Igora ojciec ma małą
prywatną drukarnię, w której robią zawiadomienia o ślubach itp. Igor w nocy z chłopakiem,
który pracuje u ojca, wydrukowali Mańci klepsydry. Tekst oczywiście zredagowałam ja, bo
któż by? Trochę się bałam, co dalej będzie, ale wszyscy orzekli, że to jest genialne
pociągnięcie. Musiałam pokazać, że mam charakter, taki co to się nie cofnie przed niczym.
Do pierwszej w nocy ganialiśmy po mieście, nalepiając żałobne zawiadomienia w najbardziej
widocznych punktach miasta, także na szkole. Oto treść:
Dnia 28 marca 1948 r. po krótkich, lecz długich cierpieniach zmarła śmiercią wyczekiwaną
prof. Maria Deneszek. Wraz z jej zgonem odchodzi od nas rozpacz, a przybywa nadzieja na
lepsze jutro. O tym wszystkim zawiadamiają w ogóle nie pogrążeni w żalu
Maltretowani Uczniowie.
Z tego się zrobił kryminał, piekło i co kto chce. Mańcia przeczytała to dopiero wchodząc do
szkoły. Myśmy nie mieli po co wchodzić. Dyrektor nieomylnie zawyrokował.
— To III b.
Wpadł do klasy z szarą twarzą i krzyknął:
— Hołota, won ze szkoły! Nie przemawiam do was jako dyrektor, tylko jako urzędnik
państwowy. Żeby noga
wasza nie stanęła na dziedzińcu szkolnym! Banda! Wychodzić, ale już!
To był dramatyczny dzień. Usiedliśmy w parku rozważając projekt zbiorowego samobójstwa.
Rodzicom trzeba było powiedzieć — musieli się nazajutrz stawić w komplecie. Wreszcie
Hindus nas przekonał, że nie ważne, co się dzieje, byleby się coś działo. To nas trochę
pocieszyło. Ja przynajmniej w domu nie miałam piekła, bo mama po powrocie 2 konferencji u
dyrektora powiedziała:
— Nie sądziłam, że potrafisz być ordynarna.
Ale inni się nacierpieli. Dwie osoby dostały lanie. Trzeba przyznać, że gdyby nie solidarność
naszej klasy, ja z Igorem paślibyśmy od roku bydło. W dzień po naradzie rodziców wezwano
nas do szkoły. Nie na lekcje, o nie! Odbywało się przesłuchanie. Wzywano nas kolejno do
gabinetu dyrektora i każdemu zadawano te same pytania. Odpowiedzi były ustalone.
— Kto wpadł na ten pomysł?

12

background image

— Wszyscy.
— Kto to napisał? —- Wszyscy.
—¦ Kto był w drukarni? —¦ Wszyscy.
— Kto rozklejał?
— Wszyscy.
—• To wylecicie wszyscy ze szkoły. Możesz iść.
Później znów był dzień rodziców. Sprawa stanęła na ostrzu noża: ktoś się musi przyznać.
Udział Igora był jasny, jego ojciec omal nie stracił źródła utrzymania. Chodziło o
wspólników. I czy można nie leżeć plackiem przed taką klasą? Chciałam iść. Zatrzymali mnie
siłą: „Wszystkich nie wyrzucą, ale jedną osobę na pewno". Mańcia zastrzegła sobie, abyśmy
jej nie przepraszali, przy czym postawiła
ultimatum: „Ja — albo III b"'. Dyrektor lekkomyślnie wybrał Mańcie.
Trzeciego dnia po południu, targani rozpaczą, przypomnieliśmy sobie o tym, co nam kiedyś
profesorka biologii powiedziała, że Mańcia kocha się sentymentalnie w księdzu Kolcu.
Powiedziała także (one się nie cierpią), że Mańcia nosi gorset, ale gorset nic nam nie mógł
pomóc. Swoją drogą, nieładnie. My możemy na sobie wieszać psy, ale tylko wobec siebie.
Pamięć przyszła nam z odsieczą w samą porę, bo nazajutrz miał przyjechać delegat z
kuratorium dla zbadania sprawy na miejscu. Poszliśmy na plebanię, czterdzieści trzy osoby.
Było nas wtedy w klasie czterdzieści cztery sztuki — co jedna to mądrzejsza — ale Zośka się
rozchorowała ze strachu. Powiedzieliśmy chórem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ale ksiądz jakoś się nie kwapił ani z
otwarciem furtki, ani z „Na wieki wieków".
Sytuację byłby zupełnie położył Hindus, który wypalił.
— Tylko w Bogu nasza nadzieja.
Ksiądz Kolec wie, że Hindus jest niewierzący, nie chodzi na rekolekcje i w ogóle jest za
mądry na takie zagrywki. Skrzywił się więc i zrobił gest, jakby chciał wejść do domu, ale Igor
go powstrzymał:
— Ksiądz nam nie może odmówić miłosierdzia. Chrystus łotrom na krzyżu przebaczył.
Niech nas ksiądz tylko wysłucha.
Ksiądz nas wpuścił do ogrodu i zaczęło się. Mówili wszyscy jednocześnie, błagając go, żeby
Mańcia pozwoliła się przeprosić.
¦—¦ Niech ksiądz zrobi cud!
— Całe nasze życie zmarnowane!
— Żałujemy. To był głupi kawał.
— Zapiszę się do Sodalicji!—krzyknął z zapale Igor, zapominając, że przeszkadza mu płeć.
m
— Jeśli jeszcze powiecie, że Lilka wstąpi do zakonu, to już dalej nie słucham — powiedział
ksiądz i przysięgłabym, miał ochotę się roześmiać.
— Ale dlaczego ja? Co ja mogę pomóc? — zapytał.
— A któż nam pomoże?
— Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!
— Niech się ksiądz zlituje nad nami biednymi! Trwało to około godziny. Potem zaczął
ksiądz, który
lubi dużo mówić. Bez trudu przekonał nas, że zrobiliśmy świństwo. Dalej to już była niemal
farsa,, bo dzwony zaczęły bić na nieszpory, które ksiądz miał odprawiać.
— Idziemy się wszyscy pomodlić •— powiedziałam. Byliśmy w okropnym położeniu.
Cokolwiek by się powiedziało, nawet zupełnie szczerze — wyglądało na przekupstwo.
— Jeśli naprawdę czujecie potrzebę modlitwy, to chodźcie •— powiedział ksiądz poważnie.

13

background image

Mnie się zrobiło głupio. W kościele było prawie pusto. Ksiądz wygłosił kazanie takie,
rzekłabym, aluzyjne, jak to człowiek bezmyślnie może wyrządzić krzywdę drugiemu
człowiekowi. Patrzył przy tym groźnie na Hindusa, który walił się w piersi, ponura idiota.
— Jak trwoga, to do Boga — zauważył kwaśno, kiedy odprowadzaliśmy go na plebanię.
Wprawdzie okazywał pogardę naszym sprzedąjnym duszom, ale... Ksiądz Kolec pozuje na
wielkiego przyjaciela młodzieży względnie jest nim naprawdę. Nie rozszyfrowałam tego. No i
na maleńkim piaszczystym skrawku ziemi, z daleka od tętniącego życiem świata, zdarzył się
cud. Mańcia ustąpiła. To znaczy zgodziła się na obecność w szkołę III b, ale równolegle do
niej, nie prostopadle. Nie chciała nas uczyć. Na polski przychodził Calvus. To był jedyny
przypadek, kiedy obniżone stopnie ze sprawowania można było nazwać sukcesem. Jak ksiądz
zadziałał — nie wiadomo. Wstawiała się za nami angielka, Brukiew, Calvus, nawet
Napoleon.
Mańcia nie pozwoliła się przeprosić. Nie pomogły chóralne recytacje pod pokojem
nauczycielskim, delegacje i dosłownie rzucanie Mańci kwiatów pod nogi, kiedy przechodziła
przez korytarz. Cała szkoła śledziła tę rozgrywkę, nadawano w każdej klasie komunikaty z
frontu. Wreszcie, wreszcie... Nauczyliśmy się w ¦ pięknej staropolszczyźnie Bogurodzicy i
oddeklamowaliśmy pod Mańci oknem. Cała ulica miała widowisko. Potem była serenada i
nawet Zejdź do gondoli, jak się skończył repertuar poważny. Mańcia zmiękła. Wyjrzała przez
okno i powiedziała:
— A nauczcie się na jutro lekcji, bo dwój nastawiam!
Klasa tonęła w kwiatach. Płakała Mańcia, płakały dwie przedstawicielki rodziców, płakaliśmy
wszyscy. Nawet partyzanci pociągali nosem, chyba w połowie tylko obłudnie. Do końca
ubiegłego roku na jej lekcjach słychać było wyciskanie atramentu bibułą.
Teraz już wszystko wróciło do normy, chociaż o tamtej historii wstydzimy się nawet
wspominać.
12 stycznia 1949 r.
Zośka chce popełnić samobójstwo z miłości do Igora. Zośka to w ogóle dziwny przypadek, bo
wszystkie porzucone, zrezygnowane, zrozpaczone, rekrutują się przeważnie z najsłabszych
uczennic. Robiłam statystykę, to wiem. Wmawiają sobie te bidulki, że trudno im mieć głowę
do nauki, skoro ideał gwiżdże. A Zośka jest drugą uczennicą w klasie. To pewnie ten wyjątek,
który potwierdza regułę. Zośka ma czym zaimponować Igorowi, wygląda na dorosłą.
Zastanawiające, że obydwie się garbimy z przeciwnych powodów. Ja z braku przodu, a ona z
nadmiaru. Że też natura nie mogła rzeczy wypośrodkować. Chociaż, pod moją bluzką
zaczyna się powoli, powoli coś dziać. Nie trzeba o tym pisać, bo mogę zapeszyć.
Kiedy mi powiedziała, że „ja się przez niego o troję", odparłam:
•— Trucizna, niezła myśl. Będziesz mogła się uprzednio ładnie upozować. Bó przecież on
przyjdzie cię obejrzeć po śmierci. I wiesz co? Przyjdzie z Baśką z IX a. Ja ci to mówię, mam
nosa do tych rzeczy.
Obraziła się chyba. Ale nie ma o nią obawy. Obserwowałam ją na lekcjach. Notowała każdy
wykład. Zajrzałam jej przez ramię, czy aby nie pisze testamentu. Jak zobaczyłam: H2O+SO3
= H2SO4, uspokoiłam się zupełnie. Chyba nikomu nie zapisywała w spadku kwasu
siarkowego. Taka wyjdzie obronną ręką z każdej nieszczęśliwej miłości. Powinnam z niej
brać przykład, chociaż to trudne. Zaraz, zaraz... ale kwas siarkowy to przecież trucizna.
Eee. Użyłaby czegoś mniej cuchnącego. I trudno się w końcu otruć wzorem chemicznym.
Będę ją śledzić. Muszę jej wyperswadować te cielęce spojrzenia.
75 stycznia 1949 r.
Same niepowodzenia. Ksiądz Kolec wyrzucił mnie za drzwi z religii, bo zauważył, jak
czytałam Przeminęło z wiatrem. Gdyby nie ambicjonalna strona zagadnienia wyrzucania za
drzwi, nie byłaby to znów taka piekielna kara. Poszłam pod Zbyszka klasę. Zbyszek siedzi
naprzeciwko dziurki od klucza.

14

background image

Drugie — to omal nie dostałam dwójki z polskiego. Bo też ta Mańcia! Ona mnie nie lubi, nie
rozumiem dlaczego. Ja też jej nie lubię i też nie rozumiem dlaczego. W ogóie moje sympatie
do profesorów nie mają nic wspólnego z notami, jakie mi wystawiają. Calvusa kocham mimo
piątki z łaciny, Brukiew uwielbiam za jej pełne zrozumienie dla naszych wyskoków („Czemu
tak cicho ? Czy znów zamierzacie coś zmalować? Lilka, nie bądź taka zamyślona, bo gotowaś
coś wymyślić"). Talesa się boję, ale rękę bym sobie dała uciąć za starego, chociaż stosunki
między nami układają się, mówiąc najłagodniej, różnie. Bladą i chudziutką angielkę lubimy
wszyscy. Dziwne — na jej lekcjach nigdy nie było żadnej draki. Ona w nas wyzwala
instynkty opiekuńcze. Mówi cicho, nie zwraca uwagi na ściąganie i w ogóle widać, że jest
chora. Przeżyła obóz koncentracyjny i teraz patrzy na świat z wyrazem zdziwienia w ładnych
jasnych oczach. Nawet partyzanci nie robią przy niej z siebie wariatów. Ona nas zawsze
broni, jak narozrabiamy, i to nie proszona. Bardzo mila pani.
Ja, może nie najgorsza w gruncie rzeczy, .(czy zły człowiek się wzrusza?) czuję się wobec
niej jak złoczyńca. A Mańci nie lubię, mimo piątki „teraz i zawsze". I zawsze—jednak, choć
jak wspomniałam...
Było to tak. Kiedyś Mańcia — w ramach zbliżenia się z uczniami — nie prowadziła lekcji,
tylko wypytywała nas, kto i na co chodzi do kina. Przegadaliśmy całą lekcję o filmach,
oczywiście, o tych dozwolonych. Później, na klasówce dała jako drugi temat: „Jakie problemy
do przemyślenia nasuwają mi ostatnio widziane filmy". To właśnie pisałam, Jako podstawę.
do rozważań wzięłam film Mężczyźni w jej życiu. Mając do dyspozycji dwie godziny czasu,
nabredziłam nieźle. Zakończyłam te wywody, filozoficzną konkluzją: „Z tego wynika, że
najważniejszą sprawą w życiu bohaterki były uczucia i wobec porywów serca była
bezkompromisowa, co pochwalam. Ale jak się tak cudownie tańczy i ma takie piękne nogi jak
Loretta Young, to mężczyźni winni stanowić tylko niezbędny dodatek do życia".
Mańcia przekreśliła całe wypracowanie nie stawiając mi stopnia.
Muszę tu wyjaśnić, że (...jednak jestem głupia, to byłoby najwłaściwsze wyjaśnienie)
ogromnie lubię szukać dowcipnych momentów, nawet tam, gdzie ich być nie może. Toteż w
każdym zeszycie klasowym piszę: „Proca w klasie". Profesorzy poprawiają „o" na „a"
traktując rzecz jako zwykłą pomyłkę.
Kiedy Mańcia wniosła klasówki, trzepnęła moim zeszytem w katedrę i powiedziała:
— Sagowska, chodź no tutaj. Tym razem celnie wystrzeliłaś z tej procy.
— Pani profesorko, ona wcale nie miała procy — zaczęli mnie bronić chłopcy, nie mając
pojęcia, o co chodzi,
— Spokój. W tej klasie jedno warte drugiego — ciągnęła Mańcia, a zwracając się do mnie,
powiedziała:
— Czytasz nieodpowiednie rzeczy i to widać. Chętnie na temat twoich lektur
porozmawiałabym z matką. A ta twoja piątka to kolos na glinianych nogach.
Wybrała się! Mama mi niczego nie zabrania, co by to dało każdej z nas.
Stałam przed Mańcia jak madame Dubarry przed katem. Pewnie, mój życiorys jest uboższy
od życia tej zacnej postaci, ale czekając na ścięcie wykazałam znacznie więcej dumy. Nie
drgnęłam. Przyjrzała mi się krytycznie i zarzuciła haczyk:
—,Kto napisał Słowo o pułku Igora, panno intelektualistko?
Kosiński, który regularnie pożera połowę mojego śniadania w zamian za obowiązek
podpowiadania mi na fizyce, zaczął gwałtownie przewracać kartki książki i przesłał mi
scenicznym szeptem:
— Erazm z Rotterdamu.
Kosiński. mógłby wyłowić różnicę między serdelową kiełbasą a makagigi, ale Jarosławna i
Igor, Opat i Dama, to dla niego wszystko jedno. Scenicznego szeptu nauczył nas Calvus na
zajęciach kołka artystycznego, nie przeczuwając nawet, jakim świetlanym celom posłużą jego
wskazówki. Maikia chyba widziała we mnie płotkę, tak marząc, źe się złapię na robaka.

15

background image

Podniosłam prawą rękę do ust, odchylając kciuk w lewo, co w naszym języku znaczy:
„Zamknij twarz, wypłynę sama" i udzieliłam odpowiedzi, tonem sztucznie niedbałym:
— Ten anonimowy utwór powstał wiatach 1185—1187. Historycy literatury nie są co do
tego zgodni. Może kiedyś l'a zidentyfikuję autora. Nigdy nic nie wiadomo.
— Co wiesz o Orzechowskim ? — zapytała z wściekłością.
— Stanisław Orzechowski, gorący obrońca wolności szlacheckich, żył w latach 1513—
1566. Był zdecydowanym przeciwnikiem reformacji, a jednocześnie jednym z najbardziej
utalentowanych pisarzy swojej epoki. Pani profe-sorko, czy można być dobrym pisarzem i
mieć mętne poglądy?
— Klemens Janicki? — indagowała Mańcia, nie zwracając uwagi na naprawdę gnębiące
mnie pytanie.
— Wielki poeta renesansu, 1516—1543, był synem chłopa z Wielkopolski. Pisał
wyłącznie po łacinie. Uwieńczony laurem poetyckim w Padwie. Jego Elegia o sobie samym
do potomności...
Przerwała mi, bo z rozpędu zaczęłam deklamować:
Jeśli ktokolwiek, gdy będę w grobie, Zapragnie o mnie zasięgnąć wieści, Niech
przejrzy księgę, com sam o sobie Napisał w chwili ciężkiej boleści.
Potem był Sęp-Szarzyński i Kochanowski, i nawet Anty-gona Sofoklesa. Sprawdziła mnie
dokładnie, można powiedzieć. Rozczarowałam ją, zdaje się, bo powiedziała z głębokim
westchnieniem:
— No cóż, bardzo dobrze. Przyszło mi na myśl, że ty jesteś efekciara, ale istotnie znasz
literaturę.
Dobrze jej przyszło na myśl. Rzeczywiście lubię efektownie odpowiadać, ale historię
literatury przewidzianą programem mam w małym palcu i to u nogi. Kiedy się urodził, kiedy
mu się zmarło, czyim był synem, co na niego działało, a co nie, co napisał i co chciał przez to
powiedzieć. Niestraszna więc dla Nas (pluralis majestaticum) antypatia Mańci. Nąjrzetelniej
umiem jednak historię, geografię i łacinę* Tych przedmiotów uczę się z prawdziwą
przyjemnością,, wstecz, na bieżąco i na zapas. Przy czym jako ciekawostkę rausze
odnotować, źe nie przepadam za powieściami historycznymi. Stanowczo wolę historię
potraktowaną naukowa od zbeletryzowanej. Książki podróżnicze budzą we mnie zazdrość.
Czytam je z wypiekami na twarzy marząc, że się kiedyś odegram i sama zobaczę to wszystko.
Rzadko która książka daje złudzenia zapachu i barwy. Czy to wada stylu czy brak wiary
autora w to, co pisze? Nad ilu sprawami muszę gruntownie pomyśleć!
18 stycznia 1949 r.
Hindus najpierw ogłosił klasie, że chciałby zostać dyktatorem świata, a później rzucił od
niechcenia:
— Kto zje pudełko kremu nivea?
— A wyrżnijcie go w łeb tym pudełkiem — zaproponowałam, widząc żywe zainteresowanie
wśród chłopaków. W innych okolicznościach chętnie poczęstowałabym się tym specjałem,
ale nie cierpię, kiedy Hindus zabawia się kosztem głupszych od siebie.
— W partyzantce różne rzeczy się jadało — nie omieszkał zauważyć Hindus.
Zdjęłam z nogi papuć i podałam mu.
— To już pantofel ci. pewnie nie zaszkodzi ? Autorytet Hindusa zawisł na białej nitce
babiego lata.
Przeszył mnie smolistymi oczami, błysnął białkami i... wziął kapeć. Ale tu Kosiński,
potencjalny kandydat na ludożercę, machnął w moim kierunku ręką z lekceważeniem i
powiedział dumnie:
— Wszyscy jesteśmy mężczyznami. Dawaj; Hindus pudełko.

16

background image

Zjedli. Dwóch zwymiotowało natychmiast po libacji, jeden się rozchorował. Dokazali
bohaterskiego czynu, nie ma co. Muszę się rozmówić z tym durniem. Zrobić z kogoś balona
to satysfakcja, ale jeżeli ten ktoś jest mniej "więcej na naszym poziomie.
19 stycznia 1949 r.
— Panienko, panienko — usłyszałam na ulicy. Odwróciłam się. Stanęłam twarzą w
twarz z wynędzniała,, babiną w kraciastej chustce.
— Którędy dojdę do Kielc? — zapytała.
— Do Kielc? Ależ to daleko. Czy nie mogłaby pani pojechać ?
— Syna mam tam w szpitalu, już dwa dni idę, bo nie mam na bilet. I jeść mi się chce.
Moje serce , omal nie pękło • z nadmiaru . miłosierdzia. Zaprowadziłam ją do mieszkania
mamy i zaparzyłam świeżej herbaty. Ponieważ nasza spiżarnia nigdy się nie ugina od
zapasów, wyskoczyłam, do sklepu po jajka. Po <lrodze rozważałam, co by. powiedziała
mama, gdybym z pieniędzy zostawionych pani Mulowej na całotygodniowe utrzymanie
domu, zafundowała biednej kobiecie bilet do Kielc.
Jajka i rozważania okazały się zbyteczne. Kobieta pora-
dziła sobie sama. Zabrała pieniądze (jak znalazła w kredensie za dzbankiem do kawy?) i
pewnie dla syna — buty i garnitur pana Zubera. Trzęsąc się ze strachu, czekałam na powrót
mamy. W bardzo ostrej formie zrobiła mi wykład o. naiwności (a jeszcze brak garnituru nie
został odkryty) i zmiażdżyła mnie:
— Jeśli cię stać na taką filantropię, to przez dwa miesiące nie dostaniesz. grosza.
Jestem zadłużona u Dyzia! Honorowy dług, przegrałam w makao,
-— O ile rozumiem, to mam ponieść karę za to, że chciałam nakarmić głodnego —
powiedziałam.
— Za brak rozwagi. Przecież mogła nas okraść doszczętnie. Mama zajrzała do szafy,
klasnęła w dłonie i zawołała: ¦—• Brawo. "Nie ma garnituru!
— Nie wyglądała na złodziejkę — powiedziałam ze łzami. — Możesz mi nie dawać
pieniędzy przez trzy- miesiące. To będzie dla mnie nauczka.
— Jaka nauczka?
— Że nie należy się spieszyć z pomocą.
— Głupstwa. Jeden przypadek nie przesądza o wszyst-jdch. Jeśli tylko takie wnioski
wyciągnęłaś, to jesteś głupia. Tylko trzeba wiedzieć — kiedy. Są rodzaje pomocy, które
niszczą ludzi. Zresztą, za młoda jesteś na takie dyskusje.
— Klęska, przegrałam w makao, jak nie zwrócę, jestem skompromitowana.
— Jak nie miałaś gotówki, trzeba było nie grać. .Za dwa miesiące, dostaniesz.
Wiem, co zrobię. Pożyczę od.Mulowej. Czyli Mułowa przyjdzie mi z pomocą dla odmiany.
Pierwszy raz miałam okazję- zrobić dobry uczynek i tak się fatalnie nacięłam. Jeden
przypadek nie przesądza o wszystkich?
20 stycznia 1949 r.
Myśli, których się nie potrafi wyrazić, dziwnie, dziko i smutno.
21 stycznia 1949 r.
Żeby ŻYĆ, trzeba sobie ustalić (znaleźć, odkryć?) wartości niezależne od codzienności
wypełnionej małymi ludźmi. Chodzi mi o Maziarską. To właścicielka domu, w którym jest
mój pokój. Mama ma pokój z kuchnią, ale od czasu, kiedy została panią Zuberową, spławiła
mnie. Istotnie, tam byłoby ciasno, więc wynajęła mi pokój po-przeciwnej stronie ulicy,
właśnie u Maziarskiej. To jest, fantastyczne, bo pokój jest duży, jasny i pod oknem rosną.
jaśminy. Mama przychodzi tu raz na miesiąc, żeby sprawdzić porządek. Nie podejrzewa, że
przeciętnie 15 osób dziennie składa mi wizytę. Tu pracuje „mózg" klasy,' tu ustalamy plany, a
nawet wyciągamy wnioski. Oczywiście, wygłupiamy się czasami wprost niebywale, jak na
przykład wczoraj wieczorem.
Zaczęło się od tego, że każdy wypowiadał się, do jakiego* kraju chciałby pojechać.

17

background image

— Najpierw do Hiszpanii — ogłosiłam.
— Ja do Argentyny, tam są domy publiczne — powiedział Juhas.
•—A, świnio — odezwał się Drobina, który chodzi do mechanicznego, ale należy do
naszej paczki.
— Świnio?—:zaperzył się Juhas i rąbnął w Drobinę poduszką. Drobina jest bardzo gruby,
stąd to przezwisko,, żeby było śmiesznie. Złapał chodnik z podłogi i dokładnie-mnie wyręczył
w trzepaniu. Zaczął się hałas, co najmniej. Dyzio wpakował Drobinie w usta szalik, a ja
weszłam na
piec, żeby móc ocenić sytuację z pewnej odległości. Wpadła Maziarską z awanturą.
¦— Dośćtegocotusiędziejeposkarżęmatcetojestdompublicz-
nyniewidzianerzeczyżebytyluchłopakówprzychodziłodojednej
•dziewczynydemolujeciemidom!
— Nie musisz więc, Juhas, wyjeżdżać — powiedziałam z wysokości, a zwracając się do
Maziarskiej — dobrze, proszę pani, będzie cicho.
Głęboko wciągnęła powietrze i wyszła z przekleństwem na ustach. Zgoda, jej mieszkanie, ale!
pokój mój. Zjemy te cegły czy co?
Ona handluje", czym się da, nawet bimbrem, który produkuje w rurach i kotłach. Ogłasza
wybuch wojny, na przykład we wtorek rano. To tak, Jeśli kupi za dużo cukru. Przytaszczyła
raz do mamy 30 kilo (wojna właśnie nie wybuchła i należało wycofać kapitał). Mama, która
dla świętego spokoju kupiłaby pół kilometra dopływu Wisły, protestowała słabo: •— Po cóż
mi tyle cukru? Ale Maziarską nacierała na nią z Workiem: — Za kilka dni już nigdzie pani
nie kupi. Dzięki mojej interwencji nie udał się Maziarskiej handel. Przypomniałam mamie
zapas, cukru w 1942 r. Opiszę to kiedyś'.
Szkoda, że na świecie istnieją ludzie tak małego formatu. Interes. Zawsze, wszędzie i we
wszystkim interes. Nawet w wojnie i ludzkim nieszczęściu. Maziarską należy do tego gatunku
ludzi, którzy zamiast różowego kwiatu jabłoni widzą na drzewie złotówki, które dostaną za
jabłka.
Oczywiście nie poskarżyła mamie, bo zaledwie przekroczyła próg, Juhas wypalił:
—¦ 1 odtąd jestem w milicji.
Juhas do milicji ma się w stosunku odwrotnie proporcjonalnym, ale Maziarską musiała
zzielenieć z paniki o ten
bimber. Jak się ma nieczyste sumienie, to się boi nawet własnych myśli. Zupełnie tak jak ja,
kiedy usłyszę: „Sa-gowska do dyrektora". I chociaż później się okaże, że mam napisać referat
na akademię, długo nie mogę złapać oddechu ze strachu. Czemu Maziarska widzi zło tam,
gdzie go nie ma? Co jej przeszkadzają moi koledzy? Jej jedyna ideologia to cegły i handel.
Takiej to już nic nie pomoże. Nic dziwnego, że wszędzie węszy zło i brudy.
Po wyjściu Maziarskiej zrobiło mi się jakoś smutno. Nawet nie miałam ochoty zabawiać się
snuciem planów zorganizowania Międzynarodowego Gangu Likwidacji Milionerów. Gdyby
to miało szansę, mogłoby być ciekawe. Zalążek Gangu, to jest my, uciekłby ż Polski na
okręcie, schowany w kotłowni. Tymczasem zaczął padać deszcz ze śniegiem, więc było
jeszcze bardziej ponuro. Jak chłopcy wychodzili, zdjęłam ze ściany aywan i dałatn im do
przykrycia się. Poszli tak przez całe miasto. Wyglądali tak paradnie, że humor mi się
poprawił. Śmiałam się głośno, lekceważąc w ten sposób Maziarska, deszcz ze śniegiem,
miłość bez wzajemności i ubrudzoną smarem spódnicę.
28 stycznia 1949 r.
— .Mamo, wzywają cię do szkoły — nadałam podczas obiadu komunikat, który w naszym-
domu. nić brzmi zbyt rewelacyjnie.
— Co zrobiłaś?
¦¦— Nic. Byłam tylko nieodpowiednio ubrana.

18

background image

— Lilka, daj mi spokój, jak się wpędziłaś, w aferę, to nadstawiaj sarna głowy, dobrze? Nie
mam czasu. I na czym polegał ten nieodpowiedni strój?
•—¦ Jeśli nie idziesz, to nieważne. Poradzę sobie.
Na pewno uda mi się wytłumaczyć Brukwi, że nie mogłam
inaczej postąpić, że naprawdę musiałam przyjść do szkoły
w piżamie.
Stasio Okoń, ten który się rozchorował po kremie nivea„«
zjawił się blady. .— Hindus, jesteś stary, ale głupi — powiedziałam.
— Coś cię opuszcza fantazja — Hindus na to.
, — Mnie opuszcza?! To się dowiedz, że ja mogłabym:: przyjść do szkoły nawet w piżamie.
Akurat to przyszło mi na myśl. A cała klasa na mnie: napadła:
— Gadać to łatwo, trudniej zrobić.
— No to zobaczycie — rzekłam.
Zobaczyli. Nie tylko oni. Wstałam rano i do stroju-dorzuciłam wyłącznie wełniane skarpetki.
Podwinęłam, nogawki, narzuciłam płaszcz i wkroczyłam do szkoły. Niech .sobie nie myślą.
Płaszcz zostawiłam w szatni, nogawki-odwinęłam. Przemaszerowałam we flanelowej piżamie
w różowe kropki i rannych pantoflach przez dwa piętra i korytarze. Cała buda zataczała się ze
śmiechu. Potem zamknęłam, się w ubikacji i poczekałam na dzwonek. Kiedy profesorowie
porozchadzili się do klas, odczekałam jeszcze moment, później dumnie weszłam na lekcję
Brukwi. Sprawdzała listę i wyczytywała moje nazwisko. Dla większego efektu-na tę chwilę
właśnie czatowałam pod drzwiami. •— Sagowska.
— Obecna — powiedziałam spokojnie, zamykając za. sobą drzwi.
Klasa ryczała. Brukiew, jak w pierwszej chwili zastygła w osłupieniu, tak nagle zerwała się z
wrzaskiem:
— Marsz do domu! Nie pokazuj mi się bez matki. Cóż było robić, poszłam do domu. Ale
niech, wiedzą,
że słowo, to słowo.
.30 stycznia 1949 r.
Dużo mi w szkole uchodzi. Profesorowie lubią mnie. Mnie — czy rozrywki, jakich im
dostarczam ? A już Brukiew ma do mnie wyraźną słabość. Wyłożyłam jej szczegółowo
motywy mojego czynu i domagałam się kategorycznej odpowiedzi, czy sama zrobiłaby
inaczej?
— Lilka, daruję ci to, ale pamiętaj, przedostatni raz. Przypomnieć należy, że ten
przedostatni raz był już
w zeszłym roku. Założyłyśmy się z całą klasą, że pójdziemy w wiankach na głowie na
dworzec i rzucimy się na szyję nieznanemu mężczyźnie. Wzięłyśmy dwa olbrzymie pęki róż i
w asyście całej klasy wkroczyłyśmy na dworzec. W dobrą porę przyszliśmy. Była piąta po
południu. Przyjechało właśnie kilka pociągów. Kibice ustawili się na peronie, a my
zaczęłyśmy szukać odpowiedniego pana. Wyszedł taki właśnie odpowiedni. Nosił okulary,
jasny kapelusz, teczkę i mimo to był młody. Niczego się nie spodziewał. Dałam Zośce znak
ręką. Z dzikim wrzaskiem rzuciłyśmy się na nieznanego człowieka. Zośka objęła go za szyję,
a ja wpychając róże, zrzuciłam mu z głowy kapelusz. Facet wyjąkał:
— Czy wy, panie, oszalałyście?
Panie rzeczywiście oszalały. Śmieli się wszyscy ludzie na peronie, maszyniści wyszli z
czarnych parowozów. Ten pan powiedział jeszcze:
— Panie są bardzo mile, tylko zwariowane.
Ktoś podniósł mu kapelusz, a ja umocowałam mu, wreszcie mój bukiet pod pachą.
— No, to wezmę panie na lody — zaproponował on. Ale ja byłam już w transie.
— Wzięłyśmy pana za kogoś innego — wyjaśniłam grzecznie. — Przepraszamy.
I wyrwałam Zośce bukiet, którego nie zdołała mu wcisnąć.

19

background image

Zaczęłam rozdawać róże, komu popadło. Zabawa szła świetnie. Klasa ryczała,, „brawo"
i „niech żyje Lilka".
Byłam bardzo podniecona tym, co robię. I nagle zobaczyłam Brukiew. Tłum na peronie nie
rozumiał, co się stało. Upuściłam róże i jak skazaniec poszłam w jej kierunku. Zośka za mną,
a tuż za nami cała wierna klasa. Miałam tak popsutą całą przyjemność, że nie martwiłam się
nawet o to, co będzie dalej.
Odprowadziliśmy Brukiew ze stacji. Byliśmy smutni jak orszak pogrzebowy. Nikt nic nie
mówił. Wreszcie, już pod swoim domem, Brukiew odwróciła się do nas szybko całą
brukwiową twarzą:
— Nawet nie macie odwagi prosić, żeby nie mówić dyrektorowi. To dobrze, bo znaczy, że
coś niecoś rozumiecie. To co dziś zrobiła Lilka, to był skandal. Co sobie ludzie pomyślą o
uczniach naszej szkoły. Idźcie i zastanówcie się nad tym. Ja dyrektorowi nie powiem, jeżeli to
jest wasz przedostatni wybryk.
Dyzia wysunął się z grupy i machnął Brukiew w rękę. Ja nie powiedziałam nic. Byłam
Brukwi bardzo wdzięczna. Ale nie czułam się winna. Czy już nie można ludziom dawać
kwiatów? Więcej poczucia humoru. Co za skandal, rzeczywiście.
Mam wyrzuty sumienia, że nic nie myślę o Zbyszku. Czyżby taka marna była ta moja miłość?
Podoba mi się to zdanie z klasówki o Loretcie Young. Rzeczywiście świat jest za piękny,
żeby myśleć o mężczyznach. A zwłaszcza bez przerwy. Mężczyźni to tylko dodatek do życia.
Tak. Tak.
3 lutego 1949 r.
Mój największy przyjaciel na świecie, brzydki i zawsze czysty Dyzio — awansował.
Stworzyliśmy na terenie klasy
organizację, która ma na celu... o Boże, właściwie nic. Ale jest nieprzytomnie wesoło, to
wystarczy. Zabawiamy się w konspirację. Partyzanci patrzą na sprawę z uśmieszkiem, lecz
nie wyłamują się. Już nie ma IXa, jest Republika Imperialistycznych Rewolucjonistów. Na
czele Republiki stoi prezydent Dezyderiusz Żbikowski. Ja jestem jego osobistą sekretarką.
Chętnie przygotowalibyśmy jakiś zamach stanu. Mianowaliśmy ministrów, dyrektorów
departamentu. Najważniejsze ministerstwo to Ministerstwo Spraw Zagmatwanych — tekę
powierzyliśmy Stasiowi Okoniowi. Pierwsze zadanie ministra Okonia to wykraść klarnet z
pbkoju nauczycielskiego. Klarnet odebrał Zośce Kwiatek na fizyce. W ogóle pokój
nauczycielski pęka od podobnych eksponatów. Najpierw się te cuda (budziki, sztuczne wąsy)
pokazuje rodzicom na wywiadówce, a później oddaje się w dniu rozdania świadectw. Taki
jest lokalny zwyczaj. Z klarnetem sprawa jest poważniejsza. Zośka „pożyczyła" go sobie od
dziadka, który gra w kolejowej orkiestrze. Dziadek nie ma na czym ćwiczyć, za to Zośka
ćwiczy się w sztuce cierpliwości, bo cały dzień w domu jest gadanie na temat zaginięcia
klarnetu. Jej nie podejrzewają. Dziadek chce zgłosić kradzież na milicji. Karierze artystycznej
dziadka R.I.R. przyjdzie z pomocą.
4 lutego 1949 r.
Powiedziałam, że musimy mieć jakąś ideologię. Na razie zostałam sekretarzem redakcji
naczelnego organu R.I.R.-u: „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Redaktorem
naczelnym jest sam prezydent Dyzio. Jakkolwiek by było, to w młodzieży tkwi pęd do
zorganizowanego życia. Wprawdzie nikt R.I.R-u nie traktuje specjalnie poważnie, ale chyba
wszyscy tego żałują. Krzyczymy:
„Niech żyje anarchia!", ale od Dyzia wymagamy żelaznej dyktatury. Odebraliśmy tekę
Stasiowi O. Bał się, mimo że sytuacja była rozpracowana. W związku z tym przykrym
incydentem ustanowiliśmy Prawo Selekcji. Będzie mu podlegał przez tydzień.
6 lutego 1949 r.
Ukazał się pierwszy numer „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Dużo o Calvusie i o
mnie. Calvus, którego prawdziwe nazwisko brzmi Wróblewski, jest świetnie

20

background image

skarykaturowany przez Celinę. Pod tym podpis: „Nie wszystkie ptaszki tak dobrze ćwierkają
łacinę". I znów Calvus, a przed nim klęczy z rozdartą koszulą Tadzik Nieszporek, który
deklamuje: „Ubi mi pater, et quo modo aqua ad Sagowskiej pervenit?". Ma to stanowić
aluzję, że w moich odpowiedziach jest dużo wody. Łajdaki, za moją pracę! To ja napisałam
artykuł wstępny: „Polowanie na tygrysy, a żywotne interesy klasowej społeczności". Ja dałam
dialog Napoleona z Mirkiem Deduszko.
Cały nakład, to jest trzy, egzemplarze gazety, krążyły z rąk do rąk. Z profesorów daliśmy
jedynie Calvusowi. Uśmiał się i powiedział, że młodzież trudnych czasów zwykle bywa
bardzo inteligentna. Szkoda, że nie ma się kto nami naprawdę zająć, bo mamy niezłe pomysły
i sam nie wie, skąd nam się to bierze.
Postanowiliśmy, że mój pokój będzie służył wiecaorem na Tajne' Konferencje Prezydium
Rady Ministrów. To się nazywa „melina". Przygotowujemy amnestię.
9 lutego 1949 r.
Mamy macki we wszystkich klasach, chociaż nie dbamy o to. Wystarczy nam nasze państwo
w państwie. Myśleliśmy
z Dyzrem nad ideologią R.I.R-u, ale nic nadzwyczajnego nie udało nam się wykombinować.
Jakaś polityczna działalność nie wchodzi w rachubę, bo ani się na tym nie znamy, ani klasie
to nic nie da. Chcielibyśmy przebudować świat, być dla ludzkości jakimś złotym środkiem,
ale czy zdołamy to narzucić komukolwiek? Dopiero jak o tym piszę, widzę śmieszność
takiego wybierania się z motyką na słońce. A w klasie płonę jak szczapa przesiąknięta
żywicą. Czy więc nam trzeba narzucić pojęcia o świecie?
To jest niesłychanie skomplikowane. Jeśli „góra" lansuje jakąś teorię, rodzi to protest.
„Zdrowa ryba zawsze płynie pod prąd" — Hindus. A zdani na siebie, jesteśmy do niczego. Ja
już w ogóle jestem beznadziejna. Harcerstwo, do którego należę, pociąga mnie jedynie od
strony pozornie nieefektownej dekoracyjności. Obóz to rzecz genialna, ale zbiórki w czasie
roku szkolnego są żenujące. Drużynowej na pytanie: „Czy zrobiłaś dzisiaj jakiś dobry
uczynek?" odpowiedziałam:
— Omal, omal.
— Cóż to znaczy?
— Omal nie wybiłam Józkowi Kosińskiemu dwóch zębów. To byłby dobry uczynek,
nie mógłby jeść ze trzy dni.
Postawiła mnie do karnego raportu i nie wolno mi nosić chusty do końca roku.
Czuję, czuję, że chciałabym coś zrobić, coś zaproponować, tylko nie wiem co.
Pięknie powiedział Asnyk:
Szukajcie prawdy jasnego płomienia, * ; Szukajcie nowych, nie odkrytych
dróg.
Tak, cytować to ja potrafię, ale poza tym nic.
11 Mego 1949 r.
"Nadaliśmy Brukwi, zrazu zaocznie, tytuł Honorowej Obywatelki R.I.R-u. Kiedy na geografii
zawiadomiliśmy ją o tym, była głęboko wzruszona. Czy udawała, czy też rzeczywiście
zrobiliśmy jej przyjemność? To wyróżnienie przecież o czymś świadczy. Może do tytułu nie
przywiązywać wagi, ale musi zrozumieć, że ją lubimy i szanujemy. Obiecała pośrednictwo
między nami a dyrektorem w sprawie klarnetu. Jednocześnie przestrzegła nas przed zabawą w
organizację. To się podobno może źle skończyć, mogą nas nie zrozumieć, potraktować jako
wrogów klasowych.
Oczywiście, klasowych w sensie społecznym, a nie szkolnym. Co tu jest do zrozumienia.
Organizacja jest, działa, a życie powszednie ustanowiło ideę, która jest konglome-ralern haseł
komunizmu z zachodnim stylem życia. Jest więc równy podział wartości materialnych.
Przynoszone óo budy śniadania składamy na stertę i każdy je, ile może, a kiedy wszyscy są
syci, odwiązujemy ze sznurka Kosińskiego, który załatwia to, co pozostało. Ponieważ w

21

background image

naszej klasie jest kilka biednych osób. ci bogatsi mają obowiązek przynoszenia ogromnych
porcji. W związku z tym mama nie może zrozumieć, po co zabieram do szkoły na przykład 10
smażonych jajek w słoiku i podwójną paryską. Mówię, że gimnastyka mnie wyczerpuje i
muszę nadrobić stratę, kalorii.
Od zachodu przyjęliśmy sposób wysławiania się. Na pieniądze mówimy „dolary", zamiast
„hurra" — krzyczymy „Unrra", a na Dyzia mówimy „Sir"'. Dobrze nam się żyje w Republice.
Na przerwach chodzę za Dyziem z notesem i udaję, że stenografuję jego wypowiedzi. Jeśli
ktoś chce uzyskać u niego audiencję, musi to załatwić ze mną. Reguluję też sprawę
rozdawania autografów przez Prezydenta.
Według tego, co wiemy o życiu, to Dyzio powinien się we mnie kochać. Niestety, on się
kocha w Jance z IX b, ale twierdzi, że ja jestem dia niego kimś ważniejszym.
16 lutego 1949 r.
Dostałam piątkę, powtarzam z naciskiem, piątkę z chemii. To może nie jestem tępa do
matematyki, tylko nieco przeszkadza mi Zbyszek, który jakoby pomaga mi w tym
przedmiocie?
22 lutego 1949 r.
Boże, Boże! Jakież okrutne jest życie niekiedy! Dyzia zabrali na milicję. Całe miasto trąbiło,
że na terenie naszej szkoły jest tajna organizacja. Co za oportunista,. co za świnia wypaplała?
Dyzio to bohater. W,dniu, w którym go zamknęli do tego więzienia, calutki R.I.R. stał pod
komisariatem z bułkami i kiełbasą. Jakiś kapral na nasze błagania zabrał ten prowiant i
przysiągł, że Dyżiowi doręczy. Przesłuchiwali Dyzia około dwóch godzin. Nic mu. nie
zrobili, a nawet były humorystyczne akcenty, bo Dyzio na pytanie:
— Co pan ma na swoją obronę? — odpowiedział:
— Nic. Nawet laskę zostawiłem w domu. Wypuścili go jednak, ale do szkoły przyszedł
komendant,
zarekwirował Brukwi godzinę wychowawczą i palnął taką mniej więcej mowę:
— Drogie dzieci. Bardzo was proszę, bez głupich kawałów. Nie zdajecie sobie sprawy, że
takie zabawy ktoś może skierować na inne tory, wykorzystać waszą inicjatywę do wrogich
naszemu państwu celów. W przyszłości
bylibyśmy zmuszeni załatwić to inaczej. A więc zapowiadam: bawcie się, ale nie w
konspirację. Sytuacja polityczna naszego kraju jest ciężka. Chciałbym na was polegać. Itp.
Mówił z godzinę, nawet ładnie. Ja byłam wzruszona, ale serce pękało mi z żalu za R.I.R-em.
Ten komendant to jest podobno komunista-ideowiec. Walczył w Hiszpanii przeciwko gen.
Franco. Teraz przenoszą go wbrew jego woli na wysokie stanowisko do Warszawy. Szkoda,
bo tylko u mądrego człowieka możemy liczyć na pobłażanie. Dyrektor skonfiskował nam cały
nakład czwartego numeru „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Przyjemnej lektury, dużo
się dowie, o sobie^ Nic nam nie zrobi, bo artykuły są na poziomie, inteligentne i nikogo
bezmyślnie nie szkalują. Wyławiają śmiesznostki, to prawda, podkreślają je na zasadzie
karykatury. I tak samo godzą w nas, jak w profesorów. Równość wobec słowa pisanego. Ja
bym trochę zreorganizowała system w szkołach. Wymagania — tak, proszę bardzo, ale
jednocześnie dążność do wykształcenia ludzi samodzielnie myślących. Co prawda, ludzie W
moim wieku nie mogą się poszczycić osiągnięciem poziomu gwiazd. Cóż z tego? Chcą -ten
poziom osiągnąć, a to już jest coś. Tymczasem szkoła tłumi indywidualność. Ja się nie dam.
Smutno teraz w klasie. Straciliśmy energię. Ale na pewno nie na długo.
3 marca 1949 r.
Chcę coś radosnego opisać. Coś, z czego nie wynika, że jestem zła. Otóż na ostatniej
klasówce z matematyki pod moją ławką siedział Zbyszek i szybko mi zadania rozwiązywał, a
ja przepisywałam jeszcze szybciej. Zbyszek pocałował mnie w nogę, a ja nie zorientowałam
się, o co chodzi, i w pierwszym porywie kopnęłam go w ramię.

22

background image

Myślałam, że mnie łaskocze. Mogłabym się zacząć śmiać, ale nie życzę nikomu śmiać się na
lekcji Talesa. Potem podałam mu pod ławkę placek z powidłami i kartkę („Przepraszam
bardzo"). Placek zjadł, ale ani nie odpisał, ani mnie drugi raz nie pocałował. „No, trudno —
myślę sobie. — Można się pomylić". Co to za pomysły — całowanie w nogę. „Odjechał" pod
ostatnią ławkę. Otóż jak Tales przyniósł klasówki, to mój zeszyt odłożył na bok i powiedział
tylko kilka słów:
— Sagowska zostanie po lekcjach.
To mi wystarczyło. Miałam w teczce Tajemnicę zaginionego miliona, ale zupełnie nie
mogłam czytać na biologii. Z rozpaczy słuchałam, jak rozmnażają się okrytozalążkowe. Po
lekcjach wszyscy życzyli mi:
— Trzymaj się, Lilka.
Zostałam w pustej klasie. Tales wszedł, jak zwykle, gwałtownie, ale nie kazał mi iść do
tablicy, tylko usiadł przy mnie w ławce i powiedział wprost:
— Kto ci rozwiązał to zadanie? Nie kłam, bo wiem, że nie ty. Wynik jest dobry, ale to nie
moja metoda. Nikt w klasie nie rozwiązał podobnie, więc nie ściągnęłaś. Czy wyrzuciłaś
przez okno kartkę na nitce?
— Nie — mówię.
Byłam czerwona ze wstydu. Chciałam zapytać, jakie znaczenie ma metoda, skoro wynik jest
dobry, ale w mojej sytuacji polałam nie dyskutować. Jeszcze kazałby mi uzyskać na jego
oczach taki wynik. Milczałam więc. On patrzył na mnie zupełnie niegroźnie i to mnie trochę
ośmieliło. Nagle wyrwało mi się, przysięgam, że nie chciałam tego powiedzieć:
¦— Nienawidzę matematyki. - .
Już myślałam, że przepadłam na wieki. A on na to:
—- Uczeń nie lubi tego przedmiotu, w którym ma zaległości, matematyka to nic strasznego,
spróbuj, mówię ci,
^związać w domu jedno zadanie. Chociaż jedno, bo wiem,, le ściągasz i mogę ci nawet
powiedzieć, od kogo. Od Niesz-porka. Ale tego nie przepisałaś od niego. Jak nie chcesz, to lie
mów, lecz jesteś taka inteligentna dziewczyna i gdybyś chciała, to miałabyś u mnie piątkę.
Więc umówmy się. )d dziś już nie ściągaj ani razu. Jak ci będzie wychodzić, Ito tak zostaw.
Będę sprawdzał na każdej lekcji i nie postawię |ei stopnia, chyba że rozwiążesz na pięć.
Zgoda?
Musiałabym być kamieniem, żeby się nie rozbeczeć. — Zgoda — powiedziałam. —
Klasówkę przepisałam, tył-Iko nie mogę naprawdę powiedzieć, w jaki sposób. Niech I mi pan
profesor postawi dwójkę.
Ałe on już wyszedł z klasy. Obok mnie na ławce leżał I zeszyt, a w nim czwórka z ostatniej
klasówki. Płakałam I tak chyba w tej pustej klasie z pół godziny i przy okazji 1 wypłakałam z
połowę miłości do Zbyszka. Jego rzeczywiście uczy matematyki kto inny. No, ale ren Tales to
cudowny 'człowiek.
Rzuciłam się na matematykę z pazurami, przede wszystkim nauczyłam się wszystkich
definicji, powtórzyłam je właściwie. Potem zaczęłam udowadniać twierdzenie Pitagorasa i tak
mnie to wciągnęło, jak rozwiązywanie rebusów. Już zupełnie z rozmachu zaczęłam się uczyć
fizyki. Jednak do tej pory okropnie pływałam. Cóż z tego, że świetnie stoję z polskiego,
historii, geografii, angielskiego i łaciny. Muszę tamto wyrównać. Od tej pory ani razu nie
zerżnęłam. Wszyscy w klasie osłupieli, że przed matmą wcinam jabłka, zamiast uganiać się
za zeszytem Tadzika Nieszporka.
Jeszcze mnie od tej pory Tales nie wyrwał do tablicy. Patrzy tylko na zeszyt i kiwa przyjaźnie
głową. Rozumiem,, daje mi czas, żebym się podciągnęła. Nikomu nie mówię nic na ten temat,
tylko uczę się jak szalona. Codziennie godzinę matematyki i godzinę fizyki. Tak to i Kwiatek,
fizyk, ma dzięki Taksowi pociechę z uczennicy. Ubóstwiam Taksa i wiem, że może polubię z
czasem matematykę. W tym jest coś ciekawego.

23

background image

Ante diem ąuartum Nonas Martias.
Umiem napisać każdą datę po łacinie. Z tego Calvus jest bardziej dumny niż ja.
Calvus postawił mnie na lekcji w trudnym położeniu, •apelując do mojego poczucia
sprawiedliwości. Teresa zaczęła czytać tekst. Na książce miała położony bryk, coś jej się
pokręciło i po przeczytaniu pierwszego łacińskiego zdania zaczęła czytać inne po polsku z
bryka. Calvus kazał mi to jej polskie przetłumaczyć na łacinę. Mógłby mi stary nie robić
takich kawałów. Nie chciałam narażać koleżanki, a z drugiej strony nienawidzę bezmyślności.
Zaproponowałam więc jak Pytia, że przetłumaczę raczej naszą rozmowę i udowodnię tym, że
łaciną można się posługiwać „na co dzień". Uparł się jednak. Powiedziałam, że nie znam
składni. On na to, ze to niemożliwe i żebym natychmiast przestała rezonować, a wzięła się za
tłumaczenie. Cóż było robić. Starałam się tłumaczyć jak najgorzej. Nie zwracał na to uwagi,
tylko powiedział do Teresy:
— Sagowska ci wyjaśni, kiedy można posługiwać się brykiem. No, powiedz, Lilka.
¦— Brykiem można posługiwać się celem ewentualnego wygładzenia przetłumaczonego już
tekstu.
Calvus wie, że ja bryka nigdy nie używam. To byłoby poniżej mojej godności.
— Powiedz więc, co powinienem postawić uczennicy, którą nawet z bryka nie umie
tłumaczyć.
— Ja bym jej nic nie postawiła — odparłam. — Drugi raz jej-się to -aie zdarzy.
Na tym stanęło. Objechałam Teresę na przerwie. To taki epizodzik, który mnie skłonił do
rozmyślań, że może to nasze wieczne „zwalanie" nie jest cudownym środkiem. Inny profesor
trzasnąłby Teresie dwóję i koniec. Ja też
0 mały figiel nie dostałam dwójki z rysunków. Roli kazał narysować krzesło. Postawił je na
stole, zaznaczył, że „w perspektywie", i widać było, że jest z siebie zadowolony. Sto razy
nam opowiadał, że jego obraz przed wojną kupiono aż do Szwajcarii. Świetnie, ale to mi
krzesła nie pomogło rysować. Udawałam więc, że tworzę, a Tadzik Nieszporek już wiedział,
że musi ten mebel rysować na dwóch kartonach.
Przy okazji muszę wyjaśnić, że do ludzi z talentem malarskim odnoszę się z szacunkiem.
Tego jednego nie można nikogo nauczyć. Z człowieka pozbawionego słuchu można drogą
żmudnych ćwiczeń zrobić przeciętnego pianistę. Ale rysunek? Za cenę życia nie potrafię
narysować konia. Roli wie o tym doskonale, ale maltretuje mnie, ponieważ zrobiłam mu
świństwo — tak twierdzi. Otóż powiedział mi kiedyś, że mam szyję jak Nefretete, świetnie
„noszę" głowę
1 w związku z tym będę mu pozować do portretu „Dziewczęca główka". Zamierzał portret
wysłać na wystawę. Modelce jednak szybko się znudziło siedzenie bez ruchu i patrzenie w
jeden punkt. Któregoś dnia, kiedy po stu poprawkach usiadłam nareszcie w przepisowej
pozie, oczy zaszły mi Izami — i zrozumiałam, że tego nie przetrwam. Uciekłam z płaczem z
seansu i nigdy więcej już nie poszłam. Teraz Roli patrzeć na mnie nie może, Co znaczy, że na
lekcji widzi moje poczynania w najdrobniejszych detalach. Jest złośliwy. „Perspektywa, to
już zupełnie zamknięta dziedzina dla twojego umysłu".
Gwiżdżę na perspektywę. Roli czyhał na moment, kiedy Tadzik rzucił mi karton z
nieszczęsnym krzesłem.
— Wątpię, abyś kiedykolwiek miała dobry stopień z tego przedmiotu — powiedział drąc
rysunek Tadzika.
Natomiast zabrał moje własne arcydzieło, które wypisz, wymaluj przypominało fotografię
rozrzuconego siana. No i czołem. Malarką raczej nie będę, chyba że taką od ścian. Chcę, aby
całe moje życie było malowaniem obrazu „Mądra głowa".
Na razie, niestety, tylko nieudolnie pozuję. Karton jest* nie wiem jednak, jakich użyć farb?
Kolory muszą być zdecydowane, chwytające za serce, działające na wyobraźnię. Precz z
mdłymi pastelami.

24

background image

20 marca 1949 r.
Usnę chyba dopiero jutro, tyle mam rzeczy do opisania. Na pierwszy (oby piekielny) ogień
niech idzie Maziarska. Przeżyłam groźny moment w oziębłych stosunkach z tą panią.
Zgubiłam klucz od mojego pokoju. Prosiłam więc chłopców z mechanicznego, aby dorobili w
ogóle nowy zamek. Nie chciałam w to wtajemniczać mamy. Owszem,, dorobili zamek na
tokarce (?), a kluczy chyba piętnaście. Teraz chodzą do mnie na wagary. Ja wracam ze
szkoły,, a te gnojki grają na patefonie i kurzą papierosy. Miałam zamiar palnąć im
umoralniającą gadkę, kiedy wtargnęła Maziarska:
— Tegojużzawielećiekąweczypanidoktorwiejaksięzabawia-jejcóreczkaskoriczęztym!
Powiedziałam patrząc jej prosto w oczy:
— Niechże pani siada. I proszę nie lekceważyć moich gości. Gość — rzecz święta.
Chłopaki, przedstawić się grzecznie pani.
Tak. Użyłam tego chwytu. Chłopaki podrywali się, buchali ją w rękę i szurali nogami. Kiedy
Drobina usiłował" poczęstować ją papierosem, byłam bliska spazmów z wewnętrznego
śmiechu. Zaczęła się krygować i wyjaśniać, że
zasadniczo to ma miękkie serce, ale ten dom to dla niej
wszystko.
Z trudem zrozumiała, że powinna wyjść. Jednak to było tylko chwilowe załamanie. Już zza
drzwi doleciał
świergot:
~ Zrujnująmipodłogędoczegotowszystkopodobne.
Chłopaków przepędziłam, klucze zabrałam, związałam sznurkiem i utopiłam w rzece. Ale
zrobiłam to z własnej woli, a nie ze strachu. Wygodniacy, patrzcie ich! I co za urok mają takie
wagary? A na świeże powietrze, tak jak na całym świecie się wagaruje, zdrowo, w
porozumieniu
z naturą!
Sprawa druga tak zwanymi korzeniami sięga do ubiegłego roku szkolnego. Hufcowa
wyznaczyła mnie na kwestę uliczną. Los przydzielił mi więc puszkę, ulicę i Bogdana. Gdyby
Zbyszek był taki inteligentny! Z Bogdanem można w nieskończoność rozmawiać o książkach.
Byłam z nim dwa razy w kinie i byłabym chodziła dalej, gdybym nie odkryła, że zgadzam się
na spotkania wtedy, kiedy Zbyszek mi mocno dokuczy.
Z każdym problemem muszę sobie poradzić sama, a nie „wycofywać się na z góry upatrzone
pozycje". Przerwałam więc te spacerki, chociaż w towarzystwie Bogdana czułam się dobrze.
Kątem oka notowałam jednak, że Bogdan posyła mi powłóczyste spojrzenia. Otóż dwa
tygodnie temu doszedł do mnie w budzie na schodach i powiedział:
— Lilu (nie znoszę tego zwrotu), chciałbym z tobą iść na zabawę, ale przedtem muszę ci coś
wyznać.
— To szybko, bo następna fizyka, muszę się zorientować, co zadane.
— Sprawa jest poważna. Będę czekał po szkole.
— Dobra — machnęłam ręką i poleciałam udzielać Kosińskiemu odpowiednich
instrukcji (co ciszej, a co głośniej).
Spacer z Bogdanem trwał bardzo długo. Dowiedziałam się, że: a) on jest mądrzejszy ode
mnie; b) jestem promykiem słońca przypadkowo zabłąkanym w jego życiu; c) Sza-
niawskiego mi chętnie pożyczy; d) mam szczere, urzekające-spojrzenie; e) wybiera się na
prawo; f) Zbyszek nie zasługuje na moje uczucie,; g) zima w tym roku jest lekka i prawie nie
ma mrozów; h) wszyscy mówią, że jestem ładna; i) tylko szkoda, że jestem taka „kanciasta",
bo to odpycha, j) żałuje, że zdaje w tym roku maturę, bo będzie mnie rzadko widywał, ale od
czego są listy; k) ZMP, które powstało, budzi w nim wiele sprzecznych uczuć; 1) Margaret
Mitchell pisząc Przeminęło z wiatrem, myślała chyba o mnie; m) nie powinnam się oburzać,
bo on sam rozumie, że jestem bardziej oczytana niż Scarlett; n) nie do mnie odnosi się zdanie:

25

background image

„Scarlett O'Hara nie była piękna", ale mam dużo z niej; o) on także lubi łacinę, natomiast co
do pieczonego drobiu i gruszek nie ma sprecyzowanego stanowiska; p) cierpi, kiedy widzi,
jak „byle kto" poklepuje mnie po plecach; r) doskonale recytowałam Pieśń Wajdeloty; s)
każde moje wystąpienie na akademii jest dla niego dużym przeżyciem; t) moje przyjaźnie z
Hindusem i tą całą zgrają martwią go; u) Stefka wobec mnie w ogóle nie istnieje i on także
nie rozumie Z. Sikorskiego; w) z tą „Nitką" to przesada; x) nie rozumie, jak przy moich
zdolnościach można ustawicznie ściągać; y) jego rower jest do mojej dyspozycji z) kocha się
we mnie.
Podsumowałam to wszystko zgodnie z moim sumieniem.
— Na zabawę z tobą mogę pójść, ale ścieżki mojego życia są zbyt poplątane, aby ciebie na
nie wprowadzić. Przykro mi, ale Zbyszek jest dla mnie ważny! Nie chciałbyś chyba, abym cię
traktowała jako rezerwę. Ja sama sobie nigdy bym na to nie pozwoliła.
Kiedy się zegnaliśmy, drżały mu ręce. Czułam, że chce mu się płakać. Trudno, spraw
uczuciowych nie można
traktować ugodowo i powierzchownie. Jeśli nawet do' Zbyszka ciut, ciut mi przechodzi, tó na
pewao nie na korzyść Bogdana, tylko Jerzego. I tu sprawa trzecia, aktualnie najważniejsza.
Hindus ma brata Jerzego. Studiuje na politechnice^ w Warszawie. Jerzy jest przystojny i
chyba to właśnie znaczy to: czarujący. Oczy mu płoną jeszcze bardziej; niż Hindusowi. Są
podobni. Jerzy przyszedł z bratem na zabawę. Hindus mnie przestrzegał r
¦— Ty nie patrz tak w jego oczy, bo on tymi oczami uwodzi każdą kobietę w dziesięć sekund.
No. Tego mi było potrzeba. Powiedziałam do Hindusa: poważnie:
— Mój drogi, pod moim spojrzeniem rumieni się każdy chłopiec w pięć sekund.
To wcale nieprawda. Myśliciele narzucający nowe systemy filozoficzne też chyba wygrywają
głównie na pewnym: siebie tonie. Powiedziałam w tańcu do Jerzego:
¦— Pana brat ostrzegał mnie, że z pana straszny uwodziciel-Niech pan na mnie wypróbuje
swoje diabelskie sztuczki.
Roześmiał się bardzo głośno i powiedział, że ze mnie jest przemiły dzieciak. A kiedy widział,
że prawie się obraziłam, dodał:
— Ale śliczny dzieciak.
Jerzy tańczył porywająco. Tam gdzie mnie zawodziły taneczne umiejętności, pomagało mi
wyczucie rytmu.. Radziłam sobie, niestety, tylko z tańcem. Ciągle nie traktował mnie
poważnie. W pewnym momencie zrobiło mi. się zimno. Piliśmy lemoniadę w bufecie i nagle
stwierdził, że powinien zatańczyć z Marylą. Nie, Maryla ma za dużo wdzięku, żebym mogła
się na to zgodzić. Powiedziałam patrząc prosto w te straszne oczy: . — Mogę panować
krótko, ale niepodzielnie.
Został. Myślę sobie — „Mam go". Ale z niego twarda feestia. Mówi:
— Zgłoszę się za dwa lata jako pani korny niewolnik na całe życie. Wtedy przepędzimy
wszystkich wielbicieli
;z moim braciszkiem łącznie.
— Dlaczego za dwa lata?'—denerwowałam się.
— Za dwa lata przyjedzie pani na studia do Warszawy i będziemy codziennie tańczyć.
Ostrzegam, że jestem bardzo zazdrosny. Zgadza się pani?
Zgodziłam się szybko, ale nadmieniłam o tym traperze w Kanadzie. On twierdził, że mi to
przejdzie. Nie zna mnie przecież. Wyszliśmy przed końcem zabawy i łaziliśmy po deszczu i
błocie. Powiedział, że przeżył ze mną niezapomniany wieczór i że coś podobnego rzadko się
zdarza. Obiecał napisać. Ja jestem niezwykle dzielna, że jeszcze tego wieczoru przejrzałam
chemię. Usiłowałam pomyśleć ciepło o Zbyszku, ale jakoś mi się to nie udawało. Może to i
lepiej.
Cały czas w klasie patrzyłam na Hindusa, ale ten baranek nic nie kapował i uśmiechał się do
mnie w swoim imieniu. Zawsze lepszy Hindus niż zdjęcie Jerzego, bo są szalenie podobni.

26

background image

Ta moja klasa to nie wysychające źródło pomysłów i radości. Czasami przychodzę do budy
smutna i owładnięta jakimiś dziwnymi myślami i przeczuciami. Już na progu klasy kapituluję.
Dzisiaj też nie mogłam bez przerwy myśleć o Jerzym, bo wynaleźliśmy nową zabawę.
Dowcip polega na tym, żeby niepostrzeżenie, bardzo powoli przesunąć wszystkie ławy pod
samą katedrę i to na oczach profesora. Klasa jest bardzo długa, odległość między pierwszą
ławką a katedrą wynosi prawie 3 metry. Żeby zrobić taki „niedostrzegalny gołym okiem"
kurs, trzeba się nieźle napracować. Profesor nie widzi przebiegu zabawy (na tym to polega),
dopiero zauważa, jak pierwsza ławka wali w katedrę. Wtedy zaczyna się najlepsza część
gry. Profesorowie na ogół nie lubią się ośmieszać, więc udają, że nic nie zauważyli. Bo niby
co? Klasa się przesunęła o parę metrów i nie widzieli kiedy? Ale z szybkich, zakłopotanych
spojrzeń wiemy, że coś węszą. Tylko Calvus nie wytrzymał i rąbnął:
— Co to się stało? My ani słowa.
— No wiecie, już się przy was w oczach człowiekowi troi.
Na przerwie ławki przesuwa się do tyłu i na nowej lekcji „jedziemy" od początku. Trzeba
przyznać, że robimy to artystycznie. Cicho, równiutko i bezszmerowo. Przy tym lekcja toczy
się jak najnormalniej. Świetnie. Nerwów tym nikomu się nie szarpie, a my mamy godziwą
rozrywkę. No, i jest to bardzo nieuchwytne przestępstwo. Wszyscy nas proszą zawsze,
abyśmy byli cicho, więc jesteśmy. Ostatnio cieszę się, że żyję. A kiedy zakwitną jaśminy...
21 marca 1949 r.
Nie poruszyłam dotąd szczegółowiej sprawy wagarów, a w interpretacji naszej klasy to
problem niebagatelny. Niestety, nie stworzymy precedensu dla przyszłych pokoleń. Nasz
wynalazek zemrze razem ze starymi szerokimi ławami. Czasami, kiedy jest piękne słońce,
idziemy do kamieniołomów. Spotykamy się przed budą i Dyzio przysięga, że widział
czarnego kota.
A jak kot ci drogę przeleci.
To znaczy, do szkoły nie idź, waszeci.
Osobiście wolę siedzieć w klasie, gdzie zawsze coś się dzieje, niż marznąć na łonie przyrody.
Nie mogę z siebie
robić mięczaka. Chodzę więc. Czasami zresztą jest bosko. Robimy zdjęcia i palimy fajkę
pokoju. Raz chłopaki wzięli butelkę wina. Wypiliśmy wszyscy po dużym łyku, ale mi to nie
służy. Najpierw ciepło, a potem niedobrze. To takie idiotyczne oszałamianie się. Nie
odpowiada mi. Wolę śpiewać o tym, na przykład:
W zrujnowanym lokalu na Woli Na. harmonii walczyka ktoś rżnie.
Ale najprzyjemniej leży się pod ławkami. To niemal metafizyczne; człowiek jest i go nie ma.
Słyszy się, co mówią, a nie jest się do niczego zobowiązanym. W każdej takiej naszej ławie
siedzi po osiem osób. Zasadą jest,, że pierwsza ława musi być pełna. Wtedy nogi tych z
pierwszej zasłaniają „kabaret", jak nazywamy miejsce na podłodze. Zajada się serek, suchą
kiełbaskę, cukiereczki i słyszy z góry:
— A czemuż to Sagowskiej dziś nie ma, czy choruje?
— Chyba tak, pani profesorkp, wczoraj bolała.ją głowa. Czasami w kabarecie jest tłoczno. Ja
mam wstęp wolny,
bo to mój pomysł, ale są tacy, którzy muszą zapisywać się na listę i włazić według kolejności
zgłoszeń. Pewnie, każdy by chciał i moglibyśmy wpaść przez przesadę. Jedynie w przypadku
niespodziewanej pytologii ryzykujemy nadmiernym zagęszczeniem. Czaeami udzielamy
gościny kolegom z innych, biednych klas, zaopatrzor.ych w ławki dwuosobowe, które
wykluczają podobne numery.
Moje myślenie o Jerzym przeszłoby w maniąptwo, gdyby nie klasa. I tak na przykład dziś
było sześć lekcji i sześć sensacji. Pierwsza była matma. Wszyscy wiedzieli, że Tales będzie
pytał. Wobec tego Dyzio i Stasio O. przynieśli kosz jabłek i butelkę wina, a my zwróciliśmy
im za to pieniądze. Porozumieli się także wczoraj wieczorem i zmontowali orkiestrę.

27

background image

Juhas i Igor grali na skrzypcach, a Maciek na harmonii. Jak Tales wkraczał do klasy, to
zagrali mu marsza Słowiankę. A najlepsza uczennica w klasie i najlepszy uczeń (Wanda Z. i
Jurek B.) podeszli do niego z tym koszem i złożyli mu najserdeczniejsze życzenia urodzinowe
w imieniu całej klasy.
— Ale, moi drodzy, przecież to nie dziś.
No, wszyscy o tym świetnie wiedzieli, że w październiku. Stary się ogromnie wzruszył, a
orkiestra zagrała walca Fran-cois.
Myślę sobió, że to była najprawdziwsza niespodzianka. O pytaniu nie było nawet mowy, całą
lekcję przegadaliśmy. Natomiast zamiast botaniki był polski, zupełnie niezgodnie z planem.
Profesorka biologii zachorowała. Zanim wyzdrowieje, to mi wywietrzeje z głowy to, czego
się przedwczoraj nauczyłam. Trudno. Będzie łatwiej powtórzyć. Ten dzisiejszy polski, to
chyba przejdzie do historii szkoły.
Jak weszła Mańcia, to zupełnie jakby strzelił piorun. Zanim przeszła od drzwi do katedry,
połowa klasy znalazła się w kabarecie. Było jasne, że na Manię muzyka nie podziała, choć to
taka polonistka, a Tales taki matematyk. Mańcia stwierdziła wyciągając notes, że. „to się
dobrze złożyło", iż dostała to zastępstwo, bo „ma zaległości w pytaniu". Spod ławek
dochodził rechot, a na górze rozległ się jęk. Na szczęście nie sprawdzała listy, tylko od razu
zabrała się do rzeczy. Wyglądało to tak:
— Cechówna.
— Nieobecna.
— Fabisiak.
— Nieobecny.
— Garncarz.
•— Nieobecny.
Kiedy wyrwała Dyzia, wstałam i powiedziałam, że go. wyrzucił do domu dyrektor, bo chodził
w butach. Po wyczytaniu jeszcze dwóch nazwisk zajrzała do dziennika. I teraz się dopiero
zaczęło.
— Jak to, to na matematyce wszyscy byli, a z polskiego uciekli?
Maciek odpowiedział:
— Nikt by nie uciekł z polskiego, miała być botanika. A ona zamiast się ucieszyć, wzięła
Maćka do odpowiedzi.
Ten, przytomnie, w ostatniej chwili wpakował sobie w usta chusteczkę do nosa i powiedział,
że go bolą zęby. Dała mu dwójkę „na wszelki wypadek". Nie chcę ja tej Mańci martwić, ale
to trzeba być ślepą, żeby nie widzieć, jak tyle osób leży pod ławami. Ja znam powód: ona ma
okropną figurę i nie chce się ruszać z katedry. A poza tym nie będzie się uganiać za uczniami
pod ławką. Myśli, że to obniżyłoby jej autorytet, który i tak jest „nieobecny".
Znakomicie wybrnął Mirek D., który odpowiedział:
—• Nie mogę wyjść do tablicy, bo mam podarte spodnie.
No to kazała mu odpowiadać z ławki, a on, że nie może nawet wstać, a siedząc nie będzie
odpowiadał ze-względu na szacunek dla pani profesorki. Znowu dała dwójkę.
Ratowaliśmy „tych z dołu", jak tylko się dało. A to krew z nosa, a to ząb, a to inna niemoc
fizyczna.
Później była religia. Już wszyscy się ujawnili, ale też wolelibyśmy, żeby ksiądz nie pytał.
Wobec tego orkiestra zaczęła ćwiczyć jakiś kościelny kawałek, ale nic z tego nie wychodziło.
Jeden umiał tylko Lulajże, Jezuniu, a drugi W żłobie leży. Więc jak ksiądz wchodził, to
zagrali Rozkwitały jabłonie i grusze. Kazał natychmiast przestać i wyciągnął notes. Wstała
Wanda D. i poprosiła, żeby nam ksiądz zechciał wyjaśnić, co to znaczy deizm i na czym to
polega. Jak zaczął wyjaśniać, to minęło 40 minut.
Prawdziwa awantura zaczęła się na dużej przerwie. Zrobiliśmy Wielką Rewolucję Francuską.
Z ławek — barykady, katedra była, naturalnie, Bastylią. Dyzio był margrabią

28

background image

Mirabeau i „zebrał się w sali gry w piłkę". Ja byłam Mar-sylianką. Był Ludwik XVI, Maria
Antonina, delfin, gawot i wszystko jak trzeba. Zdjęliśmy papucie i zaczął się szturm na
Bastylic. Ja stałam na oknie i ryczałam:
— Ludu Paryża, burz twierdzę feudalizmu! W bój was powiodę ja, Marsylianka!
Maria Antonina tańczyła, a Robespierre skoczył z pieca. Przygotowywaliśmy się do ścięcia
Ludwika XVI, a wtedy, niemalże jak w prawdziwej historii, wkroczył Napoleon. Stał tak
chyba już dość długo w drzwiach, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi. Nikt też nie słyszał
dzwonka. W klasie były tumany kurzu. Robespierre skacząc z pieca ściągnął za sobą wiadro
sadzy.
Zrobiło się cichutko. Napoleon kazał nam „ale to szybciutko" poustawiać ławki. Zaległa cisza
jak na cmentarzu. Wykonaliśmy polecenie w trzy sekundy. Historyk zaczął pytać. Kiedy
usłyszałam „Sagowska", myślałam, że to kpiny. Od hymnu narodowego do pytanej uczennicy
droga nie taka prosta. Na szczęście to była historia.
— Rewolucję francuską to widzę, że znasz, ale powiedz mi o przemysłowej w Anglii.
Dostałam czwórkę. Humor mu się od razu poprawił, zwłaszcza że nadmieniłam, iż my w ten
sposób powtarzamy historię i to było tylko i wyłącznie dlatego, żeby sobie powtórzyć. Pytał
całą lekcję i nikt nie dostał dwójki.
Rola Marsylianki to ciężka praca. Płonęły mi policzki i waliło serce z wysiłku. Poza tym
nieźle któryś Bourbon Wyrżnął mnie pantoflem w głowę.
Na tym wszystkim zyskał tylko Calvus, bo już nie mieliśmy siły i na łacinie była
nadzwyczajna cisza. Aż stary patrzył podejrzliwie, czy nagle coś się nie stanie. Tylko
Maćkowi otworzył się akordeon i brzęknął głośno. A potem partyzanci wyjęli grzebienie i
jednakowiusieńkim ruchem zaczęli się wszyscy czesać. Calvus obiecał wstawić się za
naszą klasą do Mańci, żeby unieważniła te dwóje, bo to było przez zaskoczenie. My
przyrzekliśmy, że się przepięknie nauczymy „Arma virumque cano".
Ten Calvus jest bardzo, bardzo miły. Przyszedł kiedyś do szkoły w dwóch skarpetkach na
jednej nodze, drugą naturalnie miał gołą. Podobno wydaje podręcznik gramatyki łacińskiej i
poza tym pisze jakąś rozprawę o Mickiewiczu. To pewnie dlatego był taki wściekły, gdy
Kosiński zapytał w muzeum w Krakowie:
— Panie profesorze, czy tu na tej ławce Mickiewicz napisał Pana Tadeusza!
Tak więc na łacinie złapaliśmy oddech i na geografii znów się zaczęło. Najpierw była
dyskusja: „Dlaczego Indianie nie mieszkają w Indiach". Wszyscy dobrze to rozumieją,
Kolumb, pomyłka i tak dalej, lecz chodziło
0 zyskanie na czasie. Później klasa wpadła w szał śmiechu, konwulsji po prostu
dostawaliśmy, bo Brukiew powiedziała:
— Drogie dzieci, teraz już niestety nie ma panów, tylko są obywatele.
Na to Stasio Okoń wstał i zapytał: —¦ Obywatelko profesorko, czy mogę wyjść? Tak jak
piszę, to mi się wcale nie wydaje takie śmieszne, aie w klasie dostawaliśmy wszyscy białej
gorączki ze śmiechu.
1 Brukiew nie wytrzymała, bo śmiech jest zaraźliwy i tylko dlatego nie zapisała klasy do
dziennika. Ryczeliśmy tak głośno, że z innych klas wybiegli profesorowie dowiedzieć się, co
się znowu u nas stało. Brukiew trzęsła się razem z całą katedrą i w ogóle nie mogła
odpowiadać. Juhas, który stał przy mapie, położył się na podłodze i drgał jak paralityk. Zośka
waliła głową w ścianę, a ja leżałam na ławce i rzęziłam, bo już nie miałam siły na śmiech.
Wreszcie Brukiew wybełkotała:
•— Zobaczycie, że nas zawieszą.
To „nas" zamiast „was" dolało oliwy do ognia i wyliśmy
tak jeszcze z kwadrans. Kiedy wszyscy osłabli i jęczeli cichutko, poczułam łaskotanie w
pięty. To Igor wlazł pod ławkę. Kopnęłam go solidnie, a on mi przywiązał nogi do-sąsiedniej

29

background image

ławki. Zaczęłam znów wyć ze śmiechu i wszyscy się dołączyli, tacy byli rozbawieni. To nie
do wiary, ale prześmialiśmy się tak całą lekcję, właściwie z niczego.
Brukiew zapomniała cokolwiek zadać do domu i śmiała się jeszcze po dzwonku. Morowa
baba. I klarnet wydostała. W związku z tym atakiem śmiechu zapomniałam, że na pauzie
między łaciną a geografią zrobiłam okropną rzecz. Mianowicie dałam Hindusowi ugryźć
chleba z serem. Ugryzł raz, zaczął mlaskać, ugryzł drugi raz i mlaskał jeszcze głośniej. Proszę
go:
— Hindus, nie mlaskaj, bo tego nie znoszę.
A on zaczął jeszcze głośniej. Wtedy coś mnie napadło i rąbnęłam go ręką w policzek, aż echo
poszło po całej klasie. Spojrzał na mnie swoimi pięknymi oczami bardzo smutno i od tej
chwili w ogóle mnie nie widzi. Jak mogłam! Ale dlaczego mlaskał. Jestem gwałtowna. Muszę
zwalczać to w sobie. Wypadałoby przeprosić Hindusa, ale jak? Muszę pomyśleć nad formą.
Przy całej klasie byłoby mi bardzo głupio. Jestem rzeczywiście szalona. Przykro mi, że nie
potrafię panować nad impulsami.
W trzy {wesoło przeżyte) dni później.
List od Jerzego. Jaki piękny list! Zaczynam rozumieć kobiety, które do Byrona pchały się
drzwiami i oknami, bo chciały być przez niego nieszczęśliwe. Za takie słowa gotowa jestem
cierpieć:
„Liluś, jest Pani najbardziej uroczym stworzeniem na świecie. Jest Pani bardzo mądrym
dziewczątkiem, dlaczego więc udaje Pani dorosłą? Szkoda takich cudownych lat.
Niech je Pani chwyta i zatrzymuje. Później już zawsze będzie Pani dorosła. Nie potrafię
określić Pani wdzięku. Mani nadzieję, że nigdy go Pani nie roztrwoni. To wielkie szczęście,
że jest Pani inteligentna, gdyż przy tym tupecie pusta głowa byłaby katastrofą. Cudowna jest
Pani nieświadomość siebie przy wyobrażeniach.; typu: «wiem, na co mnie stać». Niech Pani
czyta jeszcze więcej, niech Pani będzie nawet przemądrzała, niech Pani pracuje nad sobą.
Będzie Pani wspaniałym człowiekiem, tak jak dziś już jest Pani dla mnie zjawiskiem".
Na trzy czwarte tych komplementów nie zasługuję, ale to piękne i mobilizujące. Jerzy jest
pierwszym, który pokazał mi największą szansę, potrafił nazwać moje bardzo chaotyczne
myśli: być wspaniałym człowiekiem. Istotnie, jak bezmyślnie żyję! Od wygłupu do kina, od
kina do zabawy, byle wesoło, byłe dużo. byle szybko. A z tego musi wyniknąć: byle jak.
Przecież chciałabym żyć dobrze i działać w jakiś mądry sposób. To nie jest proste. Jestem
ograniczona przez rygory dnia. O czym zresztą myślę? Epoka, rodzina i społeczeństwo
porozumieli się co do faktu, że powinnam się uczyć. Racja nie zawsze leży po stronie
większości, ale w tym przypadku — tak. Na dnie świadomości wiem o tym, choć głośno
przyznaję niechętnie.
Może powinnam się zapisać do tego ZMP? Hindus nie pozwala, ale plunęłabym na niego,
gdyby mnie nie zrażali ci organizatorzy szkolnego koła. Latają, po budzie w czerwonych
krawatach, krzyczą dużo i głośno, co mi nie wróży niczego nadzwyczajnego. Zastanawiający
jest wśród nich tylko Waldek Maciejewski z X b. Prymus szkoły. Ponoć takiego mądrego i
zdolnego ucznia nasze gimnazjum jeszcze nie miało i długo mieć nie będzie. Jest spokojny,
brzydki, wysoki, grzeczny i od razu widać: tęga głowa. Trzeba by zagiąć na niego parol, żeby
mi wyjaśnił, co go
skłoniło do wstąpienia do ZMP. W naszej klasie nikt jeszcze nie należy. Nie pomylę się
mówiąc, że sympatia Brukwi skurczyłaby się nieco, gdybym zapisała się do tego związku.
Podobno kto nie będzie należał do ZMP, ten nie dostanie się na studia. To się jeszcze okaże.
W końcu jest konstytucja, która, jak dojdę do pełnoletności, zagwarantuje mi swobodę
przekonań politycznych. Oczywiście, uprzednio muszę nabyć jakieś przekonania. Mówi się
dużo o wojnie. Teraz ma być wojna o ideologię. Jasne, bo Ural Amerykanom niepotrzebny,
podobnie jak Rosjanom Kordyliery. Gdyby to zależało ode mnie, rozpisałabym referendum na
całym świecie. Kto za komunizmem, kto za imperializmem. Tylko co byłoby z tymi

30

background image

ciemnymi, nieuświadomionymi ludźmi? Z Pigmejami, ze mną? Zbyt daleko odbiegłam od
tematu.
Jerzemu odpisałam natychmiast, ale list wyślę dopiero za trzy, cztery dni. Niech sobie nie
myśli, że się tak szybko* zakochałam.
25 marca 1949 r.
No, jasne. W naszej klasie nie może być długo spokoju. Dyzio dzisiaj wykombinował, że
mamy stosować bierny opór jak Gandhi.
Na biologii nikt się nie poruszył. Wszyscy siedzieli sztywn jak trupy. Bardzo to mnie bawiło i
śmiać mi się chciało-strasznie. Profesorka wpisała całą klasę do dziennika. Za co, za
spokój? Natomiast na łacinę wjechał Hindus na wielbłądzie. Zrobił sobie biały turban z
szalika, a wielbłądem byli Stasio Okoń i Mundzio okryci płaszczami. Hindus krzyknął:
— Salem alejkum! — a Calvus, trzeba to przyznać, uroczy facet, powiedział:
— Vive, papa!
Na to ja stanęłam na ławce i wyskandowałam pięknie:
— Milites! Scio vos omnes multis pugnis fatigatos esse...
Lekcja upłynęła niezwykle przyjemnie.
Tales postawił mi czwórkę z plusem. Dojdziemy więc do piątki. Ja wiem, Tales tą piątką chce
mnie kupić dla matematyki. Za wielką płaci cenę. Matematyce to się nigdy nie opłaci. Był
Zbyszek i robił co mógł, abym się skupiła nad geometrią. Patrzyłam na niego, ale nie oni, to
znaczy nie Sikorski i nie Pitagoras byli.mi w głowie. Mówiłam: „W tezie mamy udowodnić",
a myślałam: „Nie rozczaruj mnie. Okaż się mądry i dobry. Pomóż mi szukać drogi. Niech nie
będę dla Ciebie rozrywką, chociaż Ty jeden się mną zajmij". To jest tylko moja tajemnica.
Nikomu o tym nie powiem.
Tylko dlatego, kiedy Bogdan i Heniek zaproponowali mi dziś kino, powiedziałam:
— Czołem, koledzy. Ja-i tak kocham się w Zbyszku. To dowodzi, że jestem przewrotna.
27 marca 1949 r.
Dyzio mdlał na polskim. Oczywiście, na lipę, Świetnie to robi. Mania była wystraszona i „na
wszelki wypadek" postawiła mu trójkę. A potem Igorowi przywiązali nogę sznurkiem do
ławki. Nic nie wiedząc, szybko wyszedł do tablicy. Kiedy już był koło Mańci, Stasio
pociągnął sznurek. Igor rąbnął jak długi. Ale nie stracił przytomności umysłu, tylko podniósł
ręce do góry i powiedział do Mańci:.
— Na twarz przed tobą padam, o Pani!
Mańcia się roześmiała i byłoby wszystko dobrze, tylko w tej chwili wyskoczyła Igorowi z
kieszeni biała myszka
i przerażona uciekła pod ławki. Zrobiło się lekkie zamieszanie i Mańcia wykorzystując to
zapisała całą klasę do dziennika.
Nigdy w życiu nie będę zarozumiała. Dziś Tadzik Niesz-porek rąbnął w nos Juhasa, bo Juhas
się do mnie jakoby przysunął. Wywiązała się regularna bijatyka, przerwana ¦dopiero wejściem
księdza na religię. Na religii, po tym zajściu bądź co bądź o mnie, siedziałam obok Stasia
Okonia i podpowiadałam mu sobory. Patrzcie państwo, co za rycerz z tego Tadka. Rzucił się
na Juhasa, który przerasta go o głowę. Najdziwniejsze jest to, że ja niczego nie zauważyłam.
Może się Juhas i przysunął, ale nie widziałam w tym nic złego. Muszę skierować uwagę na te
sprawy. Bo Tadzik wyraźnie krzyknął:
¦— Nie dowalaj się do Lilki!
Coś podobnego! Łuskę mam na oczach czy co ? Do głowy by mi nie przyszło, że można się
do mnie „dowalać*'.
28 marca 1949 r.
Nie potrafiłabym się dręczyć, gdybym zupełnie się rodzicom nie udała. Wygląd zewnętrzny
to nie nasza zasługa czy wina. Natomiast te wszystkie cechy, które kształtujemy sami, mogą
być powodem do dumy. A więc charakter, silna wola, serce, rozum. Niestety. Te przymioty,

31

background image

które człowiek sam nabywa, nie przedstawiają się u mnie najlepiej! Jestem kapryśna. A
prawdomówna tylko dlatego, że zbyt się cenię, aby kłamać.
Postanawiam sobie kierować się w życiu jedynie prawdziwymi odruchami. Ludzie są jacyś
czasami ślepi. Na przykład Irka S. jest nieprzyjemna. Mówię do niej dziś na dużej przerwie:
— Słuchaj, o co chodzi? Co to za minyj.
Ona mi odpowiada:
— Tak się nie postępuje. Włóczysz za sobą tylu chłopców i każdemu robisz nadzieję. To
niemoralnie.
Ona chyba zwiedzała jakąś budowę i cegła jej spadła na głowę. Jaką nadzieję? Niemoralnie.
To już trzeba być idiotką. Kocham wszystkich chłopców na świecie. Wolę kolegów niż
koleżanki. Chłopcy są prawdomówni, odważni, nie trują się z miłości, są inteligentni,
wysportowani, mają duże poczucie humoru, chętnie spieszą z pomocą, nie robią intryg ani
plotek. Na ogół są zdolniejsi.
Mają poza tym jakiś taki „techniczny" zmysł i prawie wszystko potrafią zrobić. Gdybym
zamiast chłopców „wodziła za sobą" dziewczęta, to utopiłabym się w morzu ich łez,
tragicznych miłości, tego, co jedna powiedziała na drugą. Kiedyś, naturalnie, dokonam
wyboru, ale przecież za mąż się nie wybieram. Każdy chłopiec jest inny,, o czym innym
marzy, są solidarni i bardziej się cenią. U chłopców słowo to słowo. No, oczywiście, są
wyjątki, ale to na pewno ciekawszy rodzaj ludzki.
Mimo wszystko nie chciałabym być chłopcem. Dziewczynka potrafi być bardziej uczuciowa,
tkliwa, co znów nie jest cechą chłopców. Podobno dziewczynki są większymi
romantyczkami. Chłopcy także mają marzenia niedostępne nawet dziewczętom. Chodzę z
nimi ciągle, rozmawiam, to wiem. I co to za bzdura, że nie potrafią kochać. Tylko są bardziej
wybredni. Mają rację, trzeba się cenić. Na przykład ja, tak się mądrzę tu w pamiętniku, a w
życiu zakochałam się w kolorkach Zbyszka. To także dowodzi, że kobiety są głupsze.
Gdybym ja miała tylko kolorki, to wątpię, czy chłopcy lubiliby mnie. Oni przepadają za moją
fantazją. Potrafię się wygłupiać i ze spokojem, przyjmować za to karę. I chłopcy to świetnie
rozumieją, i potrafią ocenić. Tego wszystkiego nie powiedziałam Irce. Wzruszyłam
tylko ramionami. Wiem, że czeka mnie dużo tego typu nieporozumień. Przecież nie mogę
nikomu powiedzieć: „Kocham chłopców. Są niezawodnymi kolegami". Wyśmialiby mnie.
1 kwietnia 1949 r.
Zrobiliśmy profesorom największy kawał na. świecie. Uznaliśmy zgodnie, że siebie samych
nie zdystansujemy, więc z okazji prima aprilisu została nam jedna rozpaczliwa szansa.
Zachowywać się normalnie. Na wszyściutkich lek^ cjach było cicho, nikt nie powiedział
głupiego słowa. Jeden Calvus nie wytrzymał nerwowo:
— Słuchajcie, czy to kawał, czy straciliście kondycję?
Profesorzy, przygotowani psychicznie na niebotyczne draki, zawiedli się gorzko. Na pewno
mają do nas żal. Dopiero po lekcjach wyładowaliśmy energię. Poszliśmy ¦do parku, gdzie
odbyło się polowanie na grubego zwierza. Dowodził Dyzio. Bilans: cztery guzy, krew z
jednego nosa, podarta spódnica i teczka w błocie. Wróciłam do domu szczęśliwa i zaczęłam
się uczyć botaniki, nie złorzecząc ludziom, którzy takie okropności mogli dostrzec w
przyrodzie.
2 kwietnia 1949 r.
Jerzy nie żyje. Zginął w wypadku ulicznym w Warszawie. Byłam w kościele i modliłam się
za niego, płacząc. Niech mu Bóg daruje wszystkie złamane serca.
Jakie to straszne, o Boże! Nie żyje chłopiec, z którym nic mnie wprawdzie nie łączyło, ale
który mógł być czymś
w moim życiu. Nie dostanę już listu. Będę zawsze pamiętać Jerzego, błoto i słowa:
— Za dwa lata będziemy codziennie tańczyć.
Bożej Boże! Jakiż głupi jest świat!

32

background image

6 kwietnia 1949 r.
W klasie nikt nie zna powodów mojego przygnębienia. • Ubył ktoś z mojego życia i to w
sposób tak beznadziejny, bezsensowny. Jeśli ma być w tym wszystkim jakaś logika, to kto mi
wyjaśni, na co się zda komu czy czemukolwiek śmierć Jerzego. Hindus zjawił się w szkole
bardzo smutny. Już po pogrzebie. Pogodziliśmy się, przyszło to zupełnie samo, bez
inicjatywy żadnej ze stron. Ich matka bardzo rozpacza. No, a te rewolwery Hindusa! Żeby nie
było drugiego nieszczęścia. Nie rozmawiam ż nim o tym. Razem z Jerzym odeszła ode mnie
beztroska. Śmierć zawsze nastraja filozoficznie, a dopiero taka śmierć. Bezcelowa, głupia;
Znałam go tylko przez jeden wieczór i zapomnieć nie mogę. Stało się coś, czego nie potrafię
zrozumieć. Słyszę jego głos, pamiętam każde.zdanie i gest. Na co te .wielkie życiowe plany,
ideały, jeśli wszystko, się może tak idiotycznie zakończyć. Chciałabym bardzo z kimś na ten
temat porozmawiać. Nie bardzo jest jednak z kim. Każdego by to zdziwiło, że ta śmierć to dla
mnie osobisty cios, a nie zwykłe, ludzkie nieszczęście.
Tamten wieczór nabrał dla mnie głębokiego wyrazu, teraz, kiedy wiem, że się nie może
powtórzyć. Czytam po całych dniach książki, ale na każdej stronie widzę zdanie: „Liluś w
Pani włosach będą tańczyć słoneczne promienie, a my będziemy razem".
Razem.
Niczego sobie po tej znajomości nie obiecywałam. Być
może, korespondencja stworzyłaby jakąś zażyłość. Bo coś jednak było... O Boże, po co to
pisać! Zaszła w moim życiu jakaś rzecz nieodwracalna. Muszę sobie to dokładnie przemyśleć,
nazwać po imieniu.
Kilka dni temu tańczyłam z nim. Mieliśmy tańczyć dalej, my i słońce. Życie to wielka
niewiadoma i tu znajomość równań nie pomoże.
8 kwietnia 1949 r.
Była botanika. Od kilku dni nie uczę się zupełnie. Nie widz-ę nadchodzącej wiosny, świat jest
pełen mgły i strasznych przeczuć. Na botanice byłam w kabarecie, profesorka zobaczyła moją
nogę. Na szczęście nie zajrzała pod ławkę, tak że tylko ja wpadłam. Wygramoliłam- się,
poszłam do odpowiedzi i pozwoliłam sobie zupełnie spokojnie postawić trójkę 'minus. Nawet
wolę dwóję niż mówienie głupstw. Spaliłam swoją nie dokończoną powieść. Nieprawdziwe,
napuszone i bez sensu. Popełniam zasadniczy błąd. Nic piszę ot tak, po prostu jak w
pamiętniku, tylko się wysilam, myślę o składni, każdym słowie i wychodzą dziwolągi.
Zrozumiałam to teraz, kiedy mi jest tak smutno.
Ucichłam, przestałam się wygłupiać, aż Calvus zapytał, czy nie jestem chora.
— Nie, panie profesorze — powiedziałam — człowiek z czasem poważnieje.
Stary się uśmiał, myślał, że usiłuję być dowcipna. Przestałam czytać książki na lekcji, a o
sobie myślę „Liluś" zamiast jak dotąd — Lilka.
Zbliżyliśmy się jakoś z Hindusem. Nie powiedziałam, mu, że między mną a Jerzym było
„coś".
Nie myślę też o tym, że Jerzy traktował mnie jak smarkulę. Mógł mieć nawet w Warszawie
narzeczoną, to nie ma dla.
mnie znaczenia. Ton jego jedynego listu był taki ciepły i serdeczny jak głos. I to ma dla mnie
wartość, tamten spacer, deszcz ze śniegiem i nawet żal. Tak zostanie.
Do Zbyszka już nic nie czuję. Rozwiało się, ani się spostrzegłam.
Nie dziwię się sobie, że durzyłam się w nim, bo to jest ładny i miły chłopak. Ta ostatnia,
smutna historia, być może, miała tu wpływ. Ale nie tylko. Modnie jest być zakochaną, to
podnosi w oczach koleżanek. Obserwowałam już od pewnego czasu, że coś za dużo sobie
wmawiam. Jestem uparta. Ponieważ rozumiem, że upór to nie konsekwencja, usiłowałam być
konsekwentna. Coraz częściej pytam się siebie: „Po co?"
Moi ukochani koledzy, cymbałki, odwalili wypracowanie z Chrzanowskiego, Siedmiu słowo
w słowo to samo. Siedem nowych dwój. Nawet ściągać trzeba umieć.

33

background image

Hindus ścisnął mi na przerwie rękę.
— Pocałuj — mowie — spracowaną dłoń
A on mi na to:
—¦ Dłoń sadystki.
To było pierwsze słowo na temat mojego Wybryku.
Wracaliśmy pieszo ze szkoły, nie mówiąc prawie nic. Koło mostu minął nas Tadzik
Nieszporek. Szedł krokiem bardzo elastycznym, z głową dumnie podniesioną. Nawet na nas
nie spojrzał. On ma szlachetny charakter i w oczach żółte cętki, które błyszczą w słońcu.
Zrobiło mi się dziwnie głupio, dlaczego — nie potrafię powiedzieć, jak również wiem, że nie
potrafię się bliżej zainteresować tym chłopcem.
.15 kwietnia 1949 r.
Zamknęłam się w swoim pokoju, nie chcę nikogo widzieć. Jestem idiotką, histeryczką i czym
kto chce. Niestety.
Pochlebia mi ogromnie męskie zainteresowanie. Muszę to jakoś z siebie wyrwać.. Ale to, co
się stało wczoraj, gorsze jest niż burza i pioruny Uczyłam się fizyki, bo mam zaległości.-O
piątej przyszedł Hindus. Zaczął uczyć się ze mną. Siedzieliśmy na. kozetce, bardzo blisko
siebie. Mówię: —¦¦ Zobacz, to będzie prędkość rzeczywista, czyli chwilowa. Jest to graniczna
Wartość, do jakiej zbliżają się...— i widzę, że on zupełnie tego nie słucha. Patrzy na mnie
oczami Jerzego, w szczególny jakiś sposób. Mówię:
— Hindus, bałwanie jeden, jak nie chcesz uczyć się fizyki, to powtórzmy plan Marshalla.
Brukiew wprawdzie podniesie oczy do nieba, na znak, że ciężko jej uczyć takich historii, ale
będzie tego pytać na zagadnieniach.
On ani drgnie. Poczułam się bardzo niepewnie, jakby mnie hipnotyzował.
— To może historię — proponuję, ale sama wpadam w jakiś nieokreślony nastrój.
¦— Może polski — próbuję dalej, bo przeczuwam, \ że coś jest źle. Zdawało mi. się, że to nie
ja mówię. Słyszałam tylko swój, zupełnie obcy mi głos.
Porwał mnie gwałtownie w ramiona i powiedział miękko:
— Podobasz mi się, dziewczyno, do szaleństwa.
Miał bardzo gorące usta, które mnie prawie parzyły. I zupełnie inny, „nie klasowy" ton głosu.
Niższy, cieplejszy. Byłam zupełnie pozbawiona woli. Wziął moją prawą rękę i zarzucił sobie
na szyję. Pocałował mnie w usta. Wzbudzało to we mnie nieznane mi dreszcze.
•—• Pocałuj mnie, .Liluś— powiedział.
W jednej chwili odzyskałam równowagę. Rzuciłam się na jego twarz z pięściami.
— Nie mów, Liluś, Nigdy, pamiętaj!
Krzyczałam i okładałam go pięściami. Biłam go po twarzy, aż piekły mnie dłonie. Nie
reagował zupełnie, co. wyzwalało we mnie nowe pokłady furii. Rzuciłam.
się w końcu na kozetkę, zanosząc się płaczem. Gładził mnie po plecach i pytał:
— Co ci jest, kochanie moje, czy ty mnie kochasz? No, to już trzeba być kretynem. Kobieta
wali po gębie,
a on widzi w tym miłosne wyznanie. Zerwałam się z rykiem:
— Won stąd, psie! Nie jestem ani twoje kochanie, ani niczyje, rozumiesz?
¦— Lilka, co ci się stało, powiedz.
— Wynoś się, wynoś! — krzyczałam. Usiłował coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam.
— No już! —¦ krzyknęłam jeszcze raz. ¦— I nie odzywaj się do mnie nigdy w życiu.
— Ty nic nie rozumiesz — powiedział jeszcze.
Wtedy zrobiłam coś najgorszego. Już zupełnie na zimno uderzyłam go w twarz i znowu
zaczęłam płakać. Słyszałam jak cicho zamykał drzwi. 'Ryczałam tak ze dwie godziny. To był
pierwszy u mnie w życiu wybuch histerii. Kiedy się opanowałam, myślałam, że się powieszę.
Skąd u mnie takie histerie? Gdzie są korzenie takiego wybuchu? A może to się leczy?

34

background image

Nienawidzę chłopców, nienawidzę mężczyzn, nienawidzę ludzi, nienawidzę świata,
nienawidzę życia, nienawidzę siebie.
2 maja 1949 r.
Nie pisałam dość długo. Jaśminy mają już pąki i wkrótce zaczną szaleć przed moim oknem.
Obym im tylko nie zaczęła sekundować. Dzisiaj jest taki roześmiany dzień, że kocha się
wszystkich, wbrew woli. Nawet Maziarska jakoś mi wysubtelniała. Co to znaczy, kto by mi
mógł wytłumaczyć: z jednej strony uważam się za głupszą i gorszą od moich koleżanek. Z
drugiej strony uważam je za zupełne idiotki, z wyjątkiem kilku. To Lidka Stangelówna
natchnęła mnie
do takich rozważań. Wyznała mi, że jest zakochana w Bogdanie. Tak, w tym samym
Bogdanie, który jakoby cierpi, jeśli na przykład Stasio Okoń da mi kuksańca w bok. To
byłaby prawidłowość w nieprawidłowości; już w czasach Juliusza Cezara i Kleopatry uczucia
ludzkie nie bywały zbieżne. Ale Lidka w imię przyjaźni (to znaczy chyba — jej przyjaźni do
mnie) zaklęła mnie, abym porozmawiała z Bogdanem. Pomysłowość człowieka jest, jak
widzimy, nieograniczona. Wzruszona jej łzami, podjęłam się funkcji dyplomaty w miłości.
Nie rozumiałam jej. Jeśli nawet uda-łoby mi się wskórać dla Lidki randkę, to jakże ona
spojrzałaby mu w oczy?
Postanowiłam działać inaczej. Zainteresować go Lidką. Zaprowadziłam ją do niego do domu,
pouczając uprzednio, że ja będę nadawać rozmowie odpowiedni kierunek, a ona ma jedynie
podchwytywać moje diamentowe myśli.
Otworzyła nam jego mama. Przyjęła nas wytwornie, w stołowym pokoju i potraktowała
sokiem porzeczkowym. Musiałyśmy chwilę poczekać, bo Bogdan poszedł do sklepu po bułki.
Kiedy wrócił, mama zażartowała:
—¦ Ależ masz ładne koleżanki, no, no!
Zapowiedziała herbatę i zostawiła nas samych. Naturalnie, nie domyślała się, że jedna z nas
mogłaby już zrobić z niej teściową, a druga przyszła jak gdyby starać się o rękę synalka. Od
razu straciłybyśmy na urodzie.
— Lidka, zagraj nam coś ¦—• powiedziałam wskazując na pianino. —¦ Przyszłyśmy
pogadać sobie z tobą — wyjaśniłam Bogdanowi.
Lidkę sparaliżowało. Potrząsnęła głową i długo nie udało mi się wycisnąć z niej słowa.
— Lidka poważnie myśli o konserwatorium. Zupełnie co innego niż ja, bo mnie td tylko
głupoty w głowie —¦ poświęcałam się, wiedząc, że Bogdan lubi muzykę.
Weszła mama z herbatą. Zaczęłam dowodzić, że w życiu nie piłyśmy czegoś tak wspaniałego,
jak ten sok.
— Prawda, Lidka? — zaatakowałam ją.
— Tak — powiedziała kamiennie.
Mama wyszła z uśmiechem na ustach. Lidka zaczęła pić herbatę nie wyjmując łyżeczki ze
szklanki. Bogdan jest dobrze wychowany, nie mógł tego nie dostrzec. Mówiłam cielakowi, że
ma robić mniej więcej to co ja i tak jak ja. Kopnęłam ją pod stołem. To jest, wydawało mi się,
że ją kopię, ale moja stopa trafiła w kolano Bogdana.
— Przepraszam cię — powiedziałam, wkładając do szklanki swoją łyżeczkę. — Zupełnie nie
umiem się 'zachować. Lidka w związku z tym udziela mi lekcji, jak nie należy robić. Poproś
ją, żeby zagrała.
•— Zagraj, Lidka — rzekł.
Lidka młóci zupełnie nieźle, ale w tej podbramkowej sytuacji zaczęła wyklepywać. U
prząśniczki siedzą, myląc się co drugi takt.
Sprawa się nie posuwała ani o centymetr. Czułam jak do odwrotu głos trąbki wzywa. Lidka
zamknęła z trzaskiem pianino i usiadła na krześle z miną siódmego trupa z białej wanny.
Wtedy zaczął brzdąkać Bogdan. Gra pochłonęła go, zanucił:
Miłość mnie zdradziła i dziewczyna,

35

background image

Dziewczyną pusta, com całe szczęście widział w niej.
Zdenerwowałam się na takie aluzje co do zawartości mojej głowy. Mam piętnaście lat i
niekiedy wiem, co czynię. Ujęłam Bogdana za kołnierz i delikatnie przesadziłam na krzesło.
Zasiadłam sama do pianina.
Juź taki jestem zimny drań I dobrze mi z tym, bez dwóch zdań, I w tym jest rzeczy
sedno, Że mi jest wszystko jedno. ' Już taki jestem zimny drań.
Biedne, rozklekotane pianino stawało się wyraźnie terenem rozgrywki między mną a
Bogdanem. Widząc, że Bogdan wstaje, sama ustąpiłam mu miejsca. Byłam ciekawa, co
wymyślił.
Zaczął nucić:
I do rybaka zwraca się:
Wszak niegdyś ty kochałeś, mnie,
Teraz mnie pocieszyć chciej,
A rybak na to jej:'
Wybacz;, ale miłość twa
Na nic mi się dzisiaj zda.
Dopadłam, do niego i o mały włos nie rąbnęłam go świecznikiem. Ostrzegał mnie? Nie
jestem asekarantką! Odepchnęłam go, zaczęłam z pasją walić i śpiewać:
Dudni woda, dudni, w cembrowanej studni. Zakochać się łatwo, odkochać się trudniej.
Z furią złapał mnie za rękę i brutalnie postawił na nogi. Rozległo się;
Mała kobietko, czy wiesz,
że lusterko twe kłamie ci też?
Buzia ładna lecz nienaturalna,
To rzecz fatalna, ach, wierz rai, wierz.
To był już psychiczny bój na śmierć i życie. Bylibyśmy się naprawdę pobili, gdyby nie weszła
mama. Skorzystałam z tego i cichutko zagrałam, aby mieć ostatnie słowo:
Gwiżdżę na wszystko, śmieję się w słońce. Wino jest zimne, usta gorące, A
sekret tego jest wciąż ten sam, Że ciebie, miły, już dosyć mam.
Tego już nie śpiewałam. Liczyłam, że Bogdan zna słowa. Mama pochwaliła nasze
umuzykalnienie. Sympatyczna osoba. Dałam Lidce znak do pożegnania się. Zaproszono nas
do ponownego odwiedzenia tego domu. To znaczy mama, bo Bogdan, mimo że wyszedł nas
odprowadzić, najwyraźniej marzył, aby mnie rzucić krokodylom na pożarcie.
Daliśmy Lidce niezłe widowisko. Ó ile coś zrozumiała.
¦— Czołem — powiedziałam do nich na ulicy. — Idę sama. — Nikt nie zaprotestował.
Nazajutrz Lidce ogłosiłam że wycofuję się z pośrednictwa. Jakież było moje zaskoczenie,
kiedy w dwa dni potem, będąc z Drobiną w kinie na filmie Muzyka i miłość (co za trafny
tytuł), zobaczyłam Lidkę z Bogdanem. No, i czy życie nie jest zagadkowe?
6 maja 1949 r.
Ponieważ słońce cudownie grzeje, prawem kontrastu przypominam sobie kulig. Nie o kulig tu
jednak chodzi, tylko o pewne zagadnienia, które wtedy, po raz pierwszy, nachalnie wepchnęły
się do mojej świadomości.
Wspomniany kulig udał się. Był dobry śnieg, a przy tym ciepło. Jechałam na końcu z
Heńkiem z XI a. Wywróciliśmy się ze 100 razy, aż ubranie przemokło mi do ostatniego
splotu. Każda nitka była mokra. Kiedy leżałam zasypana śniegiem, Heniek pocałował mnie w
szyję. „Nie podniosę wrzasku, bo mnie wyśmieją" — pomyślałam. Zwróciłam się do niego
elegancko:
•— Uważaj no, balonie, bo możesz oberwać.
Nadbiegł wtedy Zbyszek i pomógł mi się wygramolić z zaspy. Miał okropnie szerokie
spodnie narciarskie, co mu szyku nie dodawało. Z przekory usiadłam znów obok-Heńka.
— Czemu jesteś taka dziecinna, Bogdan mówi o tobie jak o kobiecie — rzekł na zakręcie.

36

background image

— A ja co, mężczyzna? — spytałam wyciągając sobie śnieg zza kołnierza.
I znów chciał mnie pocałować. Zepchnęłam go z sanek i przesiadłam się do Zbyszka.
— Walcz o mój honor — zaproponowałam. — Heniek za dużo sobie pozwala.
— Zwróć się do Hindusa albo do Żbikowskiego — odparł ten gentleman.
— Żartowałam, chciałam cię tylko wypróbować. Wypadłeś diablo minusowo, safanduło —
zakończyłam dysputę.
Do czego zmierzam? Właściwie nie pocałowałam się jeszcze z chłopcem, nie licząc ataku
Hindusa. Niektóre dziewczęta godzą się na taki interes, ponieważ im to imponuje. Inne z
ciekawości. Ja może zakwalifikowałabym się do którejś z tych grup, gdyby nie pewna ponura
historia, jaka przydarzyła mi się w dzieciństwie. Jeśli tak wygląda całowanie... Chodził ksiądz
„po kolędzie". Byłam sama w domu. Umoczył w wodzie kropidło, popryskał ściany i serwetę.
Spojrzał na mnie. Myślałam, że chce mnie pobłogosławić. Wziął moją twarz w ręce i
pocałował mnie w usta. Właściwie nawet nie pocałował, tylko jakoś ścisnął mi wargi swoimi
ustami. Potem, jakby ze mnie wyskoczył diabeł, oddalił się szybko. To było ohydne, plułam
ze dwie godziny i długo nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
Dlatego teraz, uczestnicząc w majówkach w lesie, takich z winem, całowaniem i kanapkami,
poprzestaję na kanapkach. To wszystko jednak musi być inaczej. Czasami mam ochotę
pozwolić się pocałować. Na przykład: analizując scenę z Hindusem, dochodzę do wniosku, że
nie tylko wspomnienie Jerzego wprawiło mnie w nerwowe rozprężenie. Zjawiło się jakieś
uczucie, którego przedtem nigdy nie
było. Coś trudnego do określenia, czego nie potrafię nazwać, a co niewątpliwie graniczyło z
przyjemnością. To właśnie wpędziło mnie w furię. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek
wyprowadzał mnie z równowagi, na której nadmiar i tak nie cierpię. To nie ma nic wspólnego
z miłością.
Kochałam się w Zbyszku (jak lekko mi się to pisze w czasie przeszłym...), a niczego
zbliżonego do tych odczuć nie było. A ludziom się zdaje, że jestem ustawicznie
eksplodującym pociskiem śmiechu. Tak w istocie jest na zewnątrz. Natomiast nadzienie jest
solidnie naszpikowane_smutkiem.
Najgorsze, że muszę sobie radzić sama. A może to najlepsze?
22 maja 1949 r.
Dostałam od życia po nosie. Należy mi się to, przyjmuję więc pokornie. Hindus się do mnie
nie odzywa. Ta-dzik N. zachowuje się bardzo powściągliwie. Dawniej łączył nas jego zeszyt
do matematyki, teraz nic.
Bogdan chodzi z Lidką, a Zbyszek uczy matematyki już nie tylko mnie, ale także Stef kę.
Poczułam się opuszczona, sama. Najbardziej dotknął mnie Zbyszek, a właściwie Stefka.
Nigdy się z nią nie przyjaźniłam, a tu ona nagle zaczęła przychodzić do mojej klasy, zwierzać
mi się, jaki to Zbyszek miły, że to w ogóle bajka, i te opowieści przerywa ^uwagami w
rodzaju: „No, bo tobie przecież już na Zbyszku nie zależy". Naturalnie. Naprawdę mi nie
zależy. Ale poczułam się jak ktoś, za czyimi plecami uknuto przeciw niemu spisek, byłam
poniżona, upokorzona.
Jestem strasznie nielogiczna — bo jeśli Zbyszek istotnie się nie liczy, to dlaczego jakieś
rozterki? Ale trzymaj się Lilka, wyciągniemy z tego jakieś nauki. Ta Stefka jest
przebiegła i inteligentna. Ona. rozumie. Doskonale wie, co się ze mną dzieje. Mówi wszystko,
bo chce mnie pognębić. Miałam nawet ochotę spróbować odzyskać Zbyszka. Ale po
rozłożeniu sprawy na czynniki pierwsze, zrezygnowałam. Bo primo, naprawdę on mnie nic
nie obchodzi, secundo, bałam się pudla, tertio, nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać.
A Stefka jest taka pociągająca. I najważniejsze — jest starsza ode mnie. Wydorośleliśmy
trochę, Lilka.
Już kilka tygodni temu skończyłam piętnaście, lat, więc właściwie mam szesnaście. Podoba
mi się ta cyfra: szesnaście lat, jak głos Beniamina Gigli.

37

background image

Myśl o Jerzym nie opuszcza mnie. Jakie to dziwne, znać kogoś przez jeden wieczór.
Jedenaste klasy są już częściowo po maturze. Po maturze...
Muszę napisać o czymś, co. przechodzi granice mojego rozumowania. Hindus jako pierwszy i
jedyny w naszej klasie zapisał się do ZMP. Może to i lepiej, że nie rozmawiamy ze sobą.
Chcę wierzyć, że naprawdę zmienił swoje zapatrywania. To właśnie nie chce mi się
pomieścić w głowie. Godzinami potrafili atakować komunistów. Miał, przyznać to trzeba,
zajadłe, ale mocne argumenty. Pluł jadem. I on...? Trudno mi o tym myśleć. Ciekawe, czy
przyniósł na zabranie tę broń i czy bił się w piersi za dotychczasową postawę? Zmieniają się
trochę za szybko moje pojęcia o życiu, jakże naiwne.
Straciłam do Hindusa całą sympatię. Świnia. Nie wierzę, że. można się tak nagle zmienić.
Chciałabym kiedyś jednak z nim na ten temat porozmawiać. Jak tak można? Co się za tym
kryje? A może on po prostu chce gdzieś należeć? Będę go obserwować. Nie wierzę w
gwałtowne przemiany... gwałtowne, głębokie, do dna serca.
W ogóle wszyscy zbaranieli. Jedno mu się bezsprzecznie udało: wprowadził w osłupienie całą
prawie szkołę.
Martwię się, że nie mam właściwie żadnego światopoglądu. Jest tyle spraw, które znam zbyt
pobieżnie, aby ocenić ich wartość. Tacy niedowarzeni osobnicy, jak ja, nikogo właściwie nie
obchodzą. Nikt się nie zajmuje tym, co myślą i czują. Starsi dmuchają w olbrzymi puzon i
żyją wspomnieniami. Nie rozumieją, że życie wspomnieniami, to strata •czasu. Traci się
aktualność.
26 maja 1949 r.
Calvus to geniusz. Dzięki jego staraniom jest u nas Janusz Meissner. Przyjechał na dwa
odczyty, a ja oczywiście byłam na obydwóch. Na pierwszym — siedziałam w drugim rzędzie
i zachłannie patrzyłam w twarz tej podwójnej sławy. Tak sobie go właśnie wyobrażałam.
Jasna, szczera, uśmiechnięta, piękna twarz. Nie był w mundurze, a szkoda, co za sylwetka.
Może to i lepiej, bo gotowam była stracić zupełnie głowę. Stefka była ze Zbyszkiem. Ja z
Tadzikiem N. (jednak mi zaproponował wspólne pójście) i Igorem. Po odczycie zostawiłam
ich i polazłam do Meissnera. Co za uroczy człowiek! Rozmawiał ze mną o Lucy, Pryszczyku,
Góralu. Wypadłam na małą idiotkę, bo pierwszy raz w życiu rozmawiałam ze sławą. Jako
płeć piękna miałam nad nim tę przewagę, że mogłam wyciągnąć do niego rękę. Uścisnął ją,
co miał robić. Widziała to masa osób. Pierwszy raz w życiu rozmawiałam z pisarzem.
Niestety, oszołomienie sprawiło, że nie mógł widzieć we mnie swojej przyszłej koleżanki.
Wymknęłam się potem sama, chodziłam długo i bez celu. Wraz ze zmęczeniem przyszło do
mnie jakieś duchowe odprężenie. Lunął deszcz.
28 maja 1949 r.
Będę miała na koniec roku piątkę z matematyki. Chyba za postawę moralną. Im dalej w las,
tym więcej drzew, jakaż to prawda. Do jakich niespodzianek trzeba się jeszcze przygotować?
A więc Irka S. Zapisała się do ZMP. Pytam się na przerwie:
— Jak mogłaś tak zrobić? Powiedz mi tylko, dlaczego? : Gdyby powiedziała: „Doszłam do
wniosku, że ZMP..."
czy coś takiego, może czułabym dla niej szacunek, ale ona:
— Mamg. mi kazała, musiałam, po maturze idę na stomatologię, będzie się łatwiej
dostać.
Tffuu. Co za świnia. Jakkolwiek sądzę Hindusa, to jednak motywy jego postępku wydają mi
się jakieś inne. Hindus jest mądry, a w końcu tylko zwierzęta nie zmieniają poglądów. Kiedy
tak się rozglądam po otaczającym mnie świecie — czuję, że warto żyć. A jeszcze bardziej to
czuję, kiedy słucham Chopina. Śliczna to muzyka, smutna, tajemnicza i przejmująca. Dziwne
to, ale smutek Chopina nie pogłębia mojego własnego. Przeciwnie, podnosi mnie na <luchu,
jak wszystko, co wzniosłe. A ludzie? Ileż mi Oni jeszcze dostarczą niespodzianek?

38

background image

Irka, Hindus, a także Bogdan. Nie napisałam jeszcze, ¦dlaczego Bogdan. Otóż przyszedł
wczoraj pod pretekstem pożyczenia Skąpca. Co za naiwność. Widziałam w jego bibliotece
całego prawie Moliera. Ale Skąpca pożyczyłam i wyraziłam żal, że nie mam czym gościa
poczęstować. Rozmawialiśmy chwilę o szkole, nagle on przemówił:
— Wobec tego, że Zbyszek ze Stefka, to muszę ci wyznać, że z Lidką to tylko było tobie na
złość. .
Odpowiedziałam, że przykro mi, iż palnęłam taki błąd, rezygnując z jego uczuć, ale już
trudno, nie mogę zmienić ¦decyzji. I że wolę cierpienie niż powroty. No, jeszcze jeden, do
którego tracę sympatię. Jak można siebie proponować
w zastępstwie! Bogdan był dla mnie zawsze za bardzo paniczykowaty, ale myślałam, że ma
więcej ambicji.
W godzinę potem przyszła Lidka i szlochając wyznała, że ona go kocha, a on ją lekceważy.
Prosiła, żebym z nim znówporozmawiała. Taka rola wydaje mi się śmieszna. To nie polityka,
gdzie można mydlić oczy. Obydwoje nie potrafią kalkulować. Ona — ba cóż ja mogę uzyskać
dla niej ? Najwyżej pogorszę sprawę. On — bo ciekawe, co by mu przyszło ze mnie, gdybym
przyjęła go jako „pocieszy-cielą". Krótkowzroczni. Ich „burze" chyba przejdą. Powinna być z
nich niezła, godna siebie para.
W życiu moim wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Barwne, podobno niepowtarzalne
układanki. Zastanawiam się czasami, co będę sądzić o tym wszystkim za rok, za dziesięć lat?
To, co się dzieje wokół mnie, zmienia się o wiele szybciej niż ja sama. Muszę więc tym
bardziej się spieszyć, przeżyć wszystko, bo przecież mogę zginąć nagle, tak jak Jerzy. W
ogóle, od jego śmierci coś się zmieniło we mnie. Nieco inaczej patrzę na świat.
Moje koleżanki też piszą pamiętniki. Pokazywała mi swój Zośka. Musiała go pisać z myślą o
tym, bo masa tam komplementów pod adresem „byczej Lilki". Poza tym rysunki serc,
złączonych w pocałunku ust i ten sam błąd, co w mojej niewydarzonej powieści. Śmieszył
mnie górnolotny styl u takiego podlotka. I jak starannie kaligrafowane!
Ciekawe, po co pisać takie pamiętniki. Za kilka lat nie dojdzie zupełnie, gdzie tam się kończy
prawda, a zaczyna poza.. Odmówiłam dania swojego „w dowód zaufania", chociaż to bardzo
miła dziewczyna. Łatwo mi przychodzi krytykowanie innych, a jak to jest ze mną w życiu?
Jak często się przestaję orientować, co ja naprawdę myślę, a co mi się przyczepiło z książek.
Jak często żyję w tym przeczytanym świecie i właściwie nie widzę siebie. Do niczego nie
doszłam. Na niewiele spraw mam naprawdę własny
pogląd. Nawet za Jamesem Masonem lezę jak owca. Podoba się on prawie wszystkim.
Dlatego na Niepotrzebni mogą odejść przeżyłam moment prawdziwego szczęścia.
Uwierzyłam, że mnie się podoba. Jak to jest z tym ZMP, o którym coraz więcej się mówi?
Wiele osób w klasie potępia, więc i ja. A może to nie takie złe? W każdym razie jakaś
organizacja młodzieżowa, mająca zapewne jakieś cele. Trudno uwierzyć, żeby młodzi ludzie
mieli za ideał powieszenie "wszystkich księży.
Młodzież ma więcej pasji, serca i zdrowego rozsądku, niż sobie dorośli wyobrażają. Ciężko
mi chyba będzie żyć z takim „żadnym" charakterem, tak bardzo podlegającym wpływom.
Cokolwiek się zobaczy czy przeczyta, dezorientuje tylko człowieka, zamiast mu pomóc. Co z
tego, że wiele rzeczy wiem na pewno. Wiem na przykład, jak się powinnam zachowywać, a
robię przeciwnie. I to nie ze złej woli, tylko tak wypalam. Mam ataki złości i co z tego, że się
później wstydzę. Co piętnaście minut jestem w innym nastroju. Raz mi się chce płakać, raz
śmiać.
Ho, zrobiła się nieoczekiwanie burza z piorunami. Widocznie w naturze też coś jest nie w
porządku.
30 maja 1949 r.

39

background image

Pół dnia przesiedzieliśmy nad stawem. Wszystko było świetnie, pływaliśmy z Drobiną
kajakiem, opalałam się. Ale przyszedł Zbyszek i Stefka. Stefka powiedziała, że ten staw
przepływa trzy razy dookoła, bez odpoczynku.
— Trzy ? — wycedziłam. — Ja normalnie pięć.
Chciałam się popisać. Przepłynęłam pięć razy, wyszłam nawet na brzeg i spokojnie
zemdlałam. Nieźle się popisałam! Zbyszek poił mnie kompotem Stefki, rozcierał mi ręce, ale
miał bardzo ironiczną minę. Brawura nie opłaca się. Zapamiętać.
4 czerwca 1949 r.
Nie tylko w życiu nie nadążam za wypadkami, ale także w pamiętniku. Mam mało czasu.
Gorące dni w szkole, czytanie, Dyzio i wygłupy zabierają mi cały czas.
Zawarłam atrakcyjną przyjaźń. Mą na imię Kasia, długie kasztanowe warkocze, nigdy nie
zaplecione do końca (trzymają się!). Jest bardzo wysoka, zdecydowanie zgrabna. Rok tylko
starsza ode mnie, ale ma maniery, które daj mi Boże nabyć u schyłku żywota. Mówi
literackim językiem. Przesadzam trochę. Mówi po prostu po polsku. Że też mnie nigdy nie
przyszło do głowy, aby mówić tak, jak się pisze, w każdym razie tak, jak się powinno pisać.
My już tak w budzie głupiejemy, że wstydzimy się mówić poprawnie. Dlaczego? Sądzę, że
rozumiem. Nikt nie chce być papierowy, bezduszny i wyniosły. Uważamy, że przestrzeganie
na co dzień prawideł gramatyki kompromituje nas. Złe rozumowanie. Bardzo jestem ciekawa,
ile splendoru dodaje mi taka wiązanka: „Ty kretynie przemalowany na człowieka, jak cię
palnę w czaszkę, to ci się odechce drak na cały życiorys". A to jeszcze łagodnie.
Kasia się nie „wydurnia", tylko robi głupstwa. Nie przeżywa drak, tylko zabawne wydarzenia.
Nie kładzie lachy na lekcje, tylko się nie przygotowuje. I tak dalej i tak dalej. Dobrze gra na
pianinie, pisze wiersze i całowała się z Mirkiem z technikum osiem razy. A może i z innymi?
Przy tym wszystkim ma dwóję z fizyki i w Mirku kocha się bez wzajemności. Obserwowałam
Kasię już dawno, zachwycałam się nią, ale wydawało mi się, że ona mnie lekceważy.
Ciekawe, że ludzie, z powodu których mamy nieuzasadnione kompleksy, szybko dochodzą do
wniosku, iż ich osobowość powinna je wywoływać. Patrząc jak Kasia dystyngowanie się
porusza, w rozmowach z nią nigdy nie potrafiłam zachować umiaru. Szarżowałam, chcąc ją
sobą zainteresować.
Machałam rękami jak wiatrak. Cóż dziwnego, że nie posądzała mnie o myślenie? Była
zdumiona, kiedy wracałyśmy ze szkoły autobusem i rozmawiały o książkach. Literatura to
jedyny temat, wobec którego pęka moja szkolna powłoka, staję się normalna. Kasia polubiła
mnie, wydaje mi się, bardzo i teraz umieram ze strachu, żeby nie za szybko zobaczyła
podziurkowane dno mojego rozumu. (Intelekt wyobrażam sobie jak sitko o zbyt gęstych w
moim przypadku „oczkach", przepuszczających także rzeczy zasługujące na zatrzymanie.)
W podtrzymywaniu podziwu Kasi dla mojej wiedzy przychodzi mi z pomocą pannęć
słuchowa. Wszystko co usłyszę, pamiętam długo. Na przykład całe felietony czytane w radio,
z modulacją głosu spikera włącznie. Gdyby byt radiowy uniwersytet, już mogłabym robić na
boku ze dwa wydziały. Uczyłabym się do matury, a jednocześnie jeździła na egzaminy do
Krakowa czy Warszawy. To byłoby piękne! Tak, ale na ilu długościach Warszawa musiałaby
nadawać audycje? Przecież to radioodbiornik pękałby w spojeniach od przeładowania. No
proszę, znowu mam „pomysł". Drżą przed moimi pomysłami profesorowie, mama, ja. Kasię
na razie wszystko zachwyca. I to, że nauczyłam ją prawa naczyń połączonych, i to, że ja
wymyśliłam pseudonim dla Talesa. Jeśli ktoś zajmuje się matematyką, prowadzi Kółko
Astronomiczne, w głębi ducha marzy o stworzeniu, nowej teorii powstania świata—jak się
może nazywać?
Kasia udzieliła mi wskazówek dotyczących pocałunków. To mi rzuciło na nią jakiś cień. Nie
dlatego, że udaję św. Cecylię, o nie! Tylko to są sprawy tak intymne i tak kameralne, że
rozmowa na ten temat (ostatnio temat nr 1 w damskiej części klasy) wułgaryzuje rzeczy, które
prawdopodobnie są ładne. Intuicyjnie wyczuwam, że zdobywanie przedwczesnej teoretycznej

40

background image

rutyny pozbawiłoby mnie w przyszłości jakichś doznań. Po rozmowie z Kasią dużo o tym
myślałam.
Tu nie chcę być ciekawa i dążyć na siłę do uzgodnienia wiedzy teoretycznej z praktyczną. W
ogóle nie chcę tych spraw, i tak mam wiele kłopotów. Wszystko się komplikuje przy
bliższym poznaniu.
14 czerwca 1949 r.
Całe popołudnia spędzam z Kasią. Cudowna dziewczyna. Czuję się przy niej jak służąca.
Poznałam tego Mirka, bo znowu zgubiłam klucze od Maziarskiej. Jestem po prostu
roztrzepana, lecz nazywam to ładniej: roztargniona. To cecha ludzi wielkich, niech mam choć
tę jedną. Co mają klucze do Mirka? O, bardzo wiele. Chciałam udać się do chłopców z
mechanicznego, ale postąpiłam według wskazówek Kasi.
Dałam zlecenie Drobinie, aby przyszedł z Mirkiem. Przyszli. Drobina zajął się zamkiem,
Kasia — Mirkiem, ja —¦ patefonem. Mirek — mną. Efekt tych posiedzeń (było ich kilka)
podwójny: nowe klucze i mój krnąbrny umysł znów zmuszony do myślenia. Lubię niejasne
sytuacje, jak wszystko co zawiera pewną tajemniczość (z wyjątkiem matematyki —¦ jednak),
ale tu chodzi o moją przyjaźń z Kasią. O coś więcej nawet. Kasia mi zaufała, zwierzyła mi się
ze swoich uczuć i w pewnym sensie liczy na moją pomoc. Jest tak zaślepiona, że nie widzi,
kiedy Mirek pozornie bezwiednie dotyka moich włosów. Rozumiem, że mu to może sprawiać
przyjemność, moje włosy są zawsze puszyste i lśniące, szczotkuję je i cuda przy częstym
myciu z nimi wyczyniam. No i co z tego ? Czy za pielęgnację włosów mam płacić brakiem
szacunku do siebie?
Mirek nie jest smarkaczem. Ma dużo chłopięcego wdzięku, długie nogi, w ogóle nabiera
uroku przy bliższym poznaniu. Kasia szczęśliwa, kiedy jesteśmy razem. Ja udręczona
jak pokrojona ryba na patelni. Mirek nic takiego nie mówi i nie robi, żeby to mnie
upoważniało do jakiegoś zdecydowanego wystąpienia. Łatwo mógłby się wycofać:
„Wydawało ci się". Ja wiem, że coś jest nie w porządku. Czuję to. Cokolwiek by się dalej
działo, nie zawiodę Kasi. To jest — siebie. Lojalność obowiązuje głównie tam, gdzie nam
wierzą.
15 czerwca 1949 r.
Przyszedł Mirek, mimo iż doskonale wiedział, że Kasi nie zastanie. Kazałam mu froterować
podłogę. Froterował, bo powiedziałam to groźnie. Potem udawał okrutnie zmęczonego,
położył się na tapczanie i cicho poprosił, abym koło niego usiadła. Usiadłam, bo powiedział
to wzruszająco. Ale na tym skończył się jego takt. Chciał mnie pocałować. Wskazówki Kasi...
W decydującym momencie powiedziałam:
— Zwyciężyła męska przyjaźń do Górala nad miłością do pięknej Angielki — po czym
dodałam, że zdanie to można odnieść także do kobiet. To nie moje zdanie, coś takiego
powiedział mi Meissner, kiedy tak ohydnie naciągałam go na uśmiechy. Mirek zrozumiał, co
mnie zaskoczyło, bo to nie takie znowu proste. Moralny obowiązek nakazywał mi złożyć
dodatkowe wyjaśnienia:
—¦ Ale to nie tak, tylko w tym sensie, wiesz?
Znowu zrozumiał, że ten triumf przyjaźni nad — nazwijmy to — ochotą, nie kosztował mnie
zbyt wiele wysiłku. Postąpiłabym podobnie, choćbym nawet kochała się w Mirku.
Inteligentny chłopiec, to jest niezmiernie ważne. Cudownie, kiedy można we własnej obronie
posłużyć się aluzją czy cytatem, a niekoniecznie łapami. Tym bardziej rozumiem Kasię.
16 czerwca 1949 r.
Święto. Calutki dzień przeleżałam na podłodze. To mi pomaga w myśleniu, jak Sherlockowi
Holmesowi brak pożywienia i fajka. Moje zagadki są trudniejsze niż wykrycie mordercy
metodą dedukcji. Na to za młoda, na tamto za młoda, i w końcu, kiedy życie namota
człowiekowi najbłahszy problem, umie się tylko postawić znak zapytania. A więc. Dlaczego
Mirek nie przyszedł? Jest delikatny? Upokorzony? Chodziło mu tylko o pocałunek. Dlaczego

41

background image

mi jest przykro i jakoś głupio? Zupełnie jak bym miała trzy lata i pytała: „A jak się rodzą
małe tramwaiki?" Pytań bez końca, a na wszystko własny, wyczerpany fizyką i chemią tak
zwany rozum.
Kiedy się ma tyle lat, jest się małym ziarnkiem grochu z olbrzymiego strąka, które każdy
może pogryźć i wypluć. Nie dam się! Won! Dojrzeję. Ja wam pokażę! Wprawdzie nie wiem,
komu tak wygrażam, ale mi lżej. Miejcie się przede mną na baczności! To ostatnie dołożyłam,
już z poczucia humoru i idę na sentymentalny, samotny spacer nad rzekę.
17 czerwca 1949 r.
Przyszedł Mirek, przyniósł mi książki do czytania i zaproponował mecz. Powiedziałam:
— Wstąpimy po Kasię i wybierzemy się.
Kasia była zamknięta w pokoju, musiała się uczyć fizyki, więc poszliśmy tylko we dwójkę.
Piłka nożna mnie zupełnie nie interesuje, ale jest dużo ludzi, wesoło i Mirek mi powiedział,
za kim mam kibicować. Krzyczałam 'więc głośno i tylko dwa razy wiwatowałam na cześć
drużyny wrogów. Mirek powiedział, że się wyrobię. To chodzi o to, żeby nie
było „ręki" i żeby nogą albo głową, ale przede wszystkim nogą wbili piłkę do przeciwnej
bramki, przy czym przeciwnej bramki nie liczy się od miejsca, w którym się siedzi, tylko
gracze tam jakoś wiedzą.
Według tego, co się działo na boisku, to moje dwa pomyłkowe okrzyki nazywają się
„samobójcze". Coś takiego właśnie zrobił jakiś zawodnik. Mirek wtedy krzyknął: „Jezus
Maria!" — a ja powiedziałam, że mi jest bardzo przykro. Nie kłamałam, bo było mi żal
Mirka, że „nasi" przegrywają, chociaż do końca nie wiedziałam, którzy to są nasi. Nie
protestowałam, kiedy Mirek trzymał mnie za rękę. Przeżywał ciężkie chwile i co sekundę
włosy spadały mu na czoło.
— Rzeź, rzeź — mówił szeptem. Był blady i zaciskał usta.
Przegraliśmy „jedenaście do fajerki". Już się nie pytałam, co to znaczy, bo był bardzo
przygnębiony. Obiecałam, że mu napiszę wypracowanie domowe. Dziewczęta go chyba
psują.
Zabrał kwiatek, który miałam przypięty i przyrzekł mi, nieproszony, że sobie zasuszy.
Starałam się ciągle mówić o Kasi. Wieczorem czytałam książkę od niego. Była to piękna
powieść Melyille Moby Dick.
19 czerwca 1949 r.
Przychodzi codziennie, ale nie ponawia tamtej próby.
23 czerwca 1949 r.
Nawet nie zdążę naciągnąć atramentu do pióra, a tu już coś nowego. Żeby tak można nalać do
mózgu trochę oliwy. Tyle nowych wrażeń, że już nie wiem, od czego
Pada deszcz, w pokoju nieporządek.
Nie jestem okrutna, ale tak szybko wszystko się zapomina. Chodzi mi o Jerzego. Pamiętam
każde jego słowo, lecz twarz zaciera się w mojej wyobraźni. Pakuję książki, zeszyty, do
września nie muszę kiwnąć nawet palcem. Czas po wariacku pędzi dalej. O wiele trudniej mi
przeżyć najbliższą godzinę niż cały miesiąc.
18 lipca 1949 r.
Jestem na obozie i mimo że ten pamiętnik leży na dnie plecaka, nie mam czasu pisać. Lipiec
w tym roku nie udał się naturze, leje, siąpi, kapie. Zeszłoroczny obóz w Szwajcarii
Kaszubskiej to właściwie była jedna wielka plaża i słoneczna plama na moim życiu. Poza tym
żarcie było genialne i do opalania smarowałyśmy się masłem. Po całych dniach leżałyśmy
nad jeziorem, pływałyśmy łódkami, dopóki nie utopiły się te harcerki, gdzieś pod
Wejherowem. Wokół nie było ani jednego obozu, cisza,, spokój, na warcie bałyśmy się tylko
dzików. Pomagałyśmy trochę przy żniwach, ale kierownik PGR-u nie był, zdaje się, olśniony.
Robiłyśmy masę wycieczek do Gdyni, Oliwy, Sopotu. W Sopocie miałyśmy z Agnieszką
śmieszną przygodę związaną z tak zwanym wejściem w świat. Przeglądam tak te kartki i w

42

background image

głowie pomieścić mi się nie chce, że nie napisałam ani słowa o Agnieszce. To dlatego, że
jestem zbyt pochłonięta klasą i amorami. A poza tym, przez cały rok w budzie z Agnieszką
prawie się nie widuję. Zaledwie odwiedzimy się czasami. Agnieszka chodzi do starszej klasy,
ma cudowną, chłopięcą figurę, najdłuższe nogi na świecie i kolosalny zmysł humoru. Tak jak
się potrafię śmiać z Agnieszką z niczego, to już chyba nigdy w życiu z nikim innym nie
potrafię, nawet z najlepszego dowcipu.
Z Agnieszką się nie mówi o miłości. Mamy tyle innych tematów. Ona w ogóle nie interesuje
się chłopcami. Dobrze się uczy, pływa najlepiej w całym gimnazjum i co mnie napełnia już
zupełnym nabożeństwem, konstruuje sobie coraz to nowe radio. I to radio gra. Jak Boga
kocham. Ma krótką czuprynę i orzechowe oczy. Hoduje w domu zwierzęta, z których
najukochańsza była suka „Psotka".
„Psotka" umarła, kiedy Agnieszka była na wycieczce. Agnieszka omal nie dostała zapalenia
mózgu, tak się przejęła. Nauczyła wszystkich mówić, że „Psotka" właśnie umarła, a nie
zdechła. Nad stolikiem Agnieszki wisi fotografia „Psotki". Agnieszka do dziś wierzy, że
gdyby nie pojechała na wycieczkę, to „Psotka" żyłaby. Nie może sobie tego darować, ma żal
do swojej mamy, że „Psotki" odpowiednio nie pielęgnowała, a swojej siostrze, Helenie,
rozbiła na głowie własnej roboty radio, kiedy się dowiedziała, że ta wstąpiła na lody w drodze
po weterynarza. Bardzo różne siostry: Agnieszka jest postrzelona, Helena dystyngowana
dama, z miłosnymi historiami.
Przez cały rok w budzie zaledwie kiwniemy na siebie z Agnieszką ręką, gdzieś w przelocie.
„Czołem, Lilka!", „Cześć, Agnieszka!" i to wszystko. Ale niech tylko będzie jakaś wycieczka
czy obóz, jesteśmy nierozłączne. Sypiamy zawsze na sąsiednich siennikach i cały dzień
jesteśmy razem. Nie wyobrażamy sobie bez siebie minuty. Mamy kilka wspólnych cech, brak
szacunku dla dyscypliny, umiłowanie przygód i jakieś satyryczne spojrzenie, takie z ukosa, na
wiele spraw. Przy czym obydwie mamy fioła na punkcie wody i mycia się, potrafimy tu na
obozie ganiać codziennie do rzeki po trzy kilometry, chociaż reszcie wystarcza woda ze
studni. No i śmiejemy się. Śmiejemy się z guzika, z miłości, z margaryny, z patyka, z zamku,
z organów — tematu do śmiechu nie brakłoby nam nawet w więzieniu. Przy Agnieszce staję
się od razu inna. Gubię natychmiast wszystkie
romansowe historie. Przy niej w ogóle każda tego typu tragedia to humoreska. Jednym
celnym zdaniem wyłowi z całej opowieści najbardziej komiczną stronę i tragedia sercowa
staje się powodem do trzygodzinnego, spazmatycznego śmiechu. Odpowiada mi niezwykle
takie podejście do tych spraw. Nasze poszukiwania przygód w niejedną kabałę nas już
wkropiły w różnych miastach Polski, ale zawsze i wszędzie znalazłyśmy powody do wycia.
Poza tym obydwie jesteśmy indywidualistkami i zawsze urywamy się od wycieczki. A to
jedna się źle czuje, a to trzeba odwiedzić ciocię, która mieszka właśnie w tym mieście, i już
jesteśmy same. Nie kroczymy w parach, w szeregu, robimy to, na co mamy ochotę.
Z Poznania do Gniezna jechałyśmy na platformie z piaskiem, w Wieliczce postawiłyśmy na
nogi całą dyrekcję kopalni, bo zauważono, że nas nie ma. Zabłądziłyśmy w korytarzach
kopalni i po czterech godzinach krążenia nawet nam się ta samotność znudziła. Znaleźli nas
dopiero po pięciu. No, co tam ciągnąć przykre wspomnienia, czyli co było potem. Zawsze
sięjakoś wykaraskamy. Na W.Z.O. ukryłyśmy się w „gabinecie śmiechu", chciałyśmy, żeby
nas zamknęli na noc. Nie udało się. O Agnieszce chyba kiedyś napiszę książkę. Cudowna
dziewczyna. Mam teraz jednak pewną inną rzecz do opisania. Ja z Agnieszką, to ja z
Agnieszką. A ja, to ja. Niestety, tylko Lilka. Zbiórka!
19 lipca 1949 r.
Położyłam się pod pagórkiem, ciepło i zielono. Nikt mnie tu chyba nie dojrzy,-mogę sobie
popisać, bo ciągle przeszkadzają. A to zbiórka, a to praca jakaś, a to gotowanie. Z
gotowaniem mamy z Agnieszką na pewien czas spokój, tak chyba do końca obozu.
Agnieszka jest zastępową

43

background image

i właśnie nasz zastęp miał ugotować obiad dla całej drużyny. Rozpaliłyśmy ogień pod tą
okropną polową kuchnią, przyniosłyśmy wodę i wiadro makaronu i zaczęłyśmy się śmiać z
harcerzyka, który gapił się na nas i grał na gitarze. Wsypałyśmy makaron do kotła i zalały
zimną wodą. Zanim się ugotowało, zrobiła się zupa. Przegotowałyśmy sobie w ten sposób
zabawę. Za karę siedziałyśmy w namiocie, nie było nam źle, tylko... właśnie. Muszę o
wszystkim po kolei. Zaraz na początku obozu zorganizowano nam jakieś biegi. Ciekawe po
co, kiedy było jasne, że wygra Agnieszka. W sporcie to jej nigdy nie dorównam. Zresztą,
miałam inne powody. Z komendantką nie chciałam pertraktować, powiedziałaby, że się
„migam". Co innego ustawiać namioty, budować prycze czy kuchnię. To lubię. Ale biegać nie
mogłam, a przynajmniej nie powinnam. Podeszłam więc do takiego mocno ważnego ze
stoperem i pyszną_ miną. Mówię:
— Miły panie, Walasiewiczówna to ja nie jestem i wobec tego proszę mnie wykreślić z listy.
Poza tym brzuch mnie boli.
Zauważyłam jednak, że ma złociste włosy, ciemnoniebieskie oczy przechodzące aż w granat,
delikatne rysy jak na rysunkach Leszka Górskiego, chociaż ten rysuje przeważnie chłopów,
piękne, wypielęgnowane ręce o długich palcach i czystych paznokciach, czego wśród moich
kolegów tak często nie oglądam. Stała przy nim, niestety, komendantka. Ale ja nic. Też
stanęłam. Podniósł na mnie te błękitne oczy i powiedział:
— Dobrze, oczywiście.
Komendantkę ktoś odwołał, więc powiedziałam jeszcze ogólnikowo:
— To wdechowo.
Stałam boso, miałam podrapane nogi, więc wyrównałam te braki królewską miną,
podziękowałam i poszłam.
Ale nie zaszłam daleko. Już po dwóch susach dopędził mnie nowy rozdział mojego życia.
Mówi:
— Druhno, czy druhna nie wybrałaby się ze mną dziś ¦na spacer?
Odpowiedziałam, że w wolniutkim spacerze brzuch.mi nie przeszkadza i że owszem, o
szesnastej na drodze za zamkiem.
Do szesnastej nóg wprawdzie wyleczyć się nie dato, ale miałam biełusieńkie skarpetki i
tenisówki wyczyszczone różowym proszkiem do zębów, włosy upięte i nieśmiałość w
spojrzeniu; Szłam na pierwszą randkę z człowiekiem zupełnie dorosłym. Wlazłam w ruiny
zamczyska, gdzie pod cegłą Lidka ukrywała wodę kolońską, pokropiłam się trochę i
wyjrzałam przez dziurę w murze. Spacerował. Naprzód—lecz nigdy w ty!, nigdy w tył —
zanuciłam sobie.
— Spóźniłam się trochę, chociaż bardzo nie lubię tego robić. To po prostu nie leży w moim
zwyczaju — wyjaśniłam mu.
Obejrzał sobie tenisówki, włosy, musiało wypaść pomyślnie, bo zrobił się milutki.
— A jak się czuje druhna? Już dobrze?
Ten brzuch to sobie wykrakałam. Zaczynał mnie naprawdę boleć.
¦— Ach, świetnie, nareszcie trochę innej atmosfery. Tęsknię nieco do światowego życia, więc
chętnie sobie z panem pospaceruję.
Miał błękitną koszulę, co w bezczelny sposób podnosiło jego męską urodę. Nawet nie
zauważyłam, jak zeszliśmy z drogi i wkroczyliśmy w las. Objął mnie za plecy. Nie drgnęłam
nawet. Jak życie światowe, to światowe, choćby nawet w lesie. Ptaki śpiewały, las szumiał,
nie zapowiadało się nic złego. Najgorsze było, że on przez cały czas coś mówił, a ja nie
wiedziałam co. Nawet na jaki temat. Czy to" o polityce, czy o miłości.
Dosyć, myślę sobie, mimo wszystko mam piątkę z matematyki, niech sobie nie wyobraża, że
spotkał idiotkę.
¦— Ach, nużą mnie te dyskusje (chociaż to był monolog) mam tego dosyć (?) w mieście,
niech pan spojrzy, jak pięknie w lesie — powiedziałam.

44

background image

Nareszcie przemówił ludzkim językiem, bo orzekł, że ten las beze mnie zupełnie nie miałby
uroku.
— Taaak? — zapytałam przeciągle i zrobiłam minę, która mnie samej wydała się
kokieteryjna.
— Nie wierzy mi pani? Chyba często słyszy pani takie rzeczy — rzekł.
Nooo. Jemu nie miałam zamiaru składać sprostowania. Przeciwnie, należało go utrzymać w
tym mniemaniu. Chwalić Boga, „druhnę" już zgubiliśmy, chociaż dopiero dochodziliśmy do
rzeczki. Oczywiście ja, ciemna pała, nawet nie pomyślałam, że taki elegancki mężczyzna nie
zechce przechodzić przez wodę. Zdjęłam tenisówki i właśnie zabierałam się do skarpetek.
— Co pani robi? —Chciał się widocznie upewnić. Wyjaśniłam mu, że za rzeczką jest
piękna polana, paliłyśmy tam ognisko.
— Ależ nie wolno pani chodzić po wodzie! Powiedziałam groźnie:
— Niech pan się nie miga i nie udaje hrabiego. Przechodzi pan albo idę sama.
Wtedy on wziął mnie za ręce i powiedział, że przez rzekę mi iść nie pozwoli, a hrabiego nie
udaje, bo jest nim naprawdę i widocznie nie dosłyszałam nazwiska: Prahorecki? Ooo!
Wpadłam jednak do tej wody. Jak mówił o tym hrabim, to właściwie lewą nogę miałam na
kamieniu. Kamień był śliski, klapnęłam przed hrabim na kolana, co było efektem absolutnie
nie zamierzonym.
Wyciągnął mnie szybko, a ja błyskawicznie przywołałam się do porządku. Nie było znów
powodu do paniki. Ostatecznie, rozparcelowany, nie ma dzieci, więc rola guwernantki, tak
coś jak Betty Davis, nie przypadnie mi w udziale. Ale czy on dosłyszał moje nazwisko ?
Raczej nie, bo wymamrotałam je cichutko, brak mi jeszcze trochę salonowego-szlifu. Miałam
pewną szansę. „Prahorecki", patrzcie go! Na mnie to nie wywarło najmniejszego wrażenia.
Mógt gadać od razu: hrabia Prahorecki.
— Moje nazwisko nic panu nie mówi? Skłodowska. Tak! Od Marii Curie-Skłodowskiej.
Pochodzę właśnie z tej rodziny, gdzie najwyżej ceni się intelekt. A że na liście było inne
nazwisko... Mój ojczym...
Naturalnie, że kłamać i w dodatku z sensem, jest trudno. On się tylko, ach, jak ślicznie
uśmiechnął. Ja natomiast intensywnie myślałam o mezaliansie, w jaki można by hrabiego
wpakować. Bardzo zarozumiałego hrabiego. Jeszcze głębiej i bardziej krytycznie dumałam
nad przewrotnością, mojej natury. W szkole uważałam się za demokratkę i troszeczkę
reakcjonistkę z perspektywą na zmianę poglądów — to może trochę skomplikowane, w
każdym razie mnie to-się klei — a przy hrabim poczułam się od razu bolszewikiem. i
wielbiłam reformę rolną. Niech się fircyk nie puszy.
— Rozparcelowali mająteczek, podpalili dworek i usmażyli babcię? — zagadnęłam hrabiego.
Powiedział, że tak, rozparcelowali, we dworze jest siedziba kierownictwa PGR-u, a babcia
siedzi na letnisku w Dusznikach.
— Może na wczasach? Na ludowych wczasach? — podsuwałam.
Ale on mówił dalej, że we dworze ma być szkoła, więc już kompletnie wszystko zrujnują,
majątek podupadł, słabo dbają o kulturę rolną. Kiedy wreszcie wkroczy Anders,. to będzie
dużo rzeczy do zrobienia. W oranżerii hodują świnie, w ogóle tylko sobie strzelić w łeb.
Bardzo mi się podobało zestawienie świń z oranżerią,
-więc zaczęłam ryczeć ze śmiechu ku chwale parcelacji ziemskich majątków.
Nie przechodziliśmy w końcu przez tę rzekę, bo jednak to był człowiek w pewnym sensie
złamany i nie chciałam go topić do reszty. Miał takie piękne ręce. Oczy. Rysy twarzy. Rasa.
Byłam wdzięczna władzy ludowej, że zatarła różnice klasowe między nami. Powiedziałam,
żeby się odwrócił, to sobie wysuszę mokry dół u spódnicy. Odwrócił się, ale tylko profilem
(rasowym). Na szczęście, jak jest upał, to z bielizny używam tylko majtek, więc nie mógt
zobaczyć na przykład podniecającego rąbka koszuli. Miałam tak podrapane nogi! Ciszę
poobiednią spędzamy z Agnieszką na drzewie.

45

background image

Znudziło mi się szybko to suszenie, samo wyschnie, -więc obciągnęłam spódnicę i
pozwoliłam mu całą twarzą spojrzeć na mnie. Powiedział, że robię wrażenie,, jakbym
należała do jego sfery, takie mam szlachetne rysy.
— Nic bardziej, mylnego — odparłam. —• Mój dziadek przeprowadza! całą tę rewolucję w
Rosji. Niewykluczone, że babka w międzyczasie pozwalała sobie z białogwardzistami. Gdyby
jednak udało mi się tego dowieść, wyrzekłabym, się babki, mimo radu, polonu, bo to była
stryjeczna siostra Marii.
Świetnym zbiegiem okoliczności nie chciał się wdawać w dalsze światopoglądowe dysputy.
Mogłabym się zaplątać.
Usiadł przy mnie i przyciągnął mnie do siebie. Myślałam, że mi się oświadczy, przecież
często przedstawiciele podupadłych rodów żenią się z fordanserkami dla odświeżenia linii, a
ją jestem harcerka. Nie, jednak ta szlachta jest zde-generowana. Rząd wiedział, co robi, oni
zupełnie stracili już fantazję. Pomyśleć, że pod Grunwaldem tak sobie świetnie radzili, i z tą
tragedią ze Szwedami, Oleśnicki, Lubomirscy, nie mówiąc już o Beresteczku i Wiedniu. I
jeszcze mieli czas na rokosze, konfederacje, liberum veto

i „nic o nas bez nas". A ten cymbał tak przez tę parcelację stracił polot, że zamiast usiłować
mnie pocałować, co by na pewno każdy dawny magnat uczynił, zaczął mi rozpinać bluzkę.
— Co pana obchodzą moje zatrzaski, hę?-—zapytałam. On spojrzał mi namiętnie w oczy i
czule wyszeptał: ¦— Czemu bronisz dostępu do pucharu rozkoszy? Czy
nie chcesz być szczęśliwa?
Chciałabym być szczęśliwa, ale niekoniecznie ze szlachtą, może od nawet jest zaściankowy
— w historii o jego rodzinie nic nie było — zresztą, mój Boże, po co te brednie o pucharze
pod bluzką, kiedy człowiek nie miał w życiu na sobie biustonosza. Rzekłam chłodno, że nie
mam tam nic ciekawego. Nie mogłam się kompromitować przed przygodnie poznanym
mężczyzną, że chodzę właściwie nago. Wzięłam go za rękę i wstaliśmy. Wydał mi się trochę
zdenerwowany. Mówił coś długo i zawile o komach, na których jeździł prawie w pieluchach,
o walcu Straussa Kobieta, wino i śpiew oraz o tym, że „oni" się zniszczyć nie dadzą,
wykształcą się i przeczekają. Tales wmówił mi logiczne myślenie. Nie mylił się bardzo, bo
przerwałam hrabiemu:
— Jednak ci komuniści nie zamknęli wam drogi do nauki, co?
To małe słówko „wam" postawiło mnie ostatecznie w szeregach proletariatu. On się oburzył.
Powiedział, że owszem, zamknęli, a jego medycyna kosztowała kolię brylantową tej babki, co
siedzi w Dusznikach, że wśród profesorów są jeszcze ludzie. Po tej kolii brylantowej
zaczęłam mieć znowu rozterki ideologiczne. Takie klejnoty! Stłumiłam jednak żądzę i
stwierdziłam, że co do poglądów politycznych to się nigdy nie porozumiemy, ale na szczęście
jesteśmy młodzi i mamy co innego do roboty. Chodziliśmy jeszcze długo po lesie, siadając od
czasu do czasu. Podczas jednego takiego postoju on się nagle we mnie zakochał,
bo mi to powiedział. Ale z bluzki w dalszym ciągu nic mu nie wyszło. Odzyskał jednak
inicjatywę, bo po tym wyznaniu miłosnym zaczął mnie całować. Byłam tak przerażona i
zaszokowana, że nie protestowałam. Był zresztą silny i miły w dotyku. No. Będę ja się miała
z czego spowiadać! I już zupełnie nie mogę iść do księdza Kolca, bo mimo tajemnicy
spowiedzi na pewno obniżyłby mi stopień z religii i zepsuł świadectwo. W ogóle nie
mogłabym mu spojrzeć w oczy na lekcji. Jeśli trafię na księdza bez poczucia humoru,, to mi
zada za pokutę ze trzydzieści litanii albo jeszcze dołoży nowennę do św. Stanisława Kostki.
Oszołomiły mnie jego pocałunki. Natomiast moje;—jego zupełnie nie. Zapytał mnie nawet:
¦— Czy ty zupełnie nic nie czujesz?
Powiedziałam, że tak, mrówka mnie wściekle ugryzła^ ale przez grzeczność nie dodałam —
gdzie.

46

background image

Jak się żegnaliśmy, bo musiałam zdążyć na apel, był bardzo podniesiony na duchu.
Powiedział zagadkowo, że powinnam mu być we wszystkim uległa, że to bzdury, co mówią o
krzywdzie, że przeciwnie, to jest największe szczęście dla kobiety. Po siarczystym pocałunku
uzupełnił ten filozoficzny wykład zapowiedzią, że zrobi ze mnie mónarchistkę. Powiedziałam
na to wszystko, że w Anglii jest monarchia konstytucyjna. Nie wiem, co tu Anglia miała do
rzeczy, ale chciałam wykazać swoją wiedzę. Umówiliśmy się na następny dzień. Wróciłam do
namiotu prawie nieprzytomna. Agnieszka przelękła się okropnie. Bała się, czy mnie nie
„wzięło". Uspokoiłam ją, że eksperymentuję z autentycznym hrabią.
Nazajutrz znowu poleciałam na drogę. Sławek czekał. Przemierzyliśmy tę samą trasę. Mówił,
abym się nic nie bała, bo najpierw muszę się trochę oswoić. Z ciekawszych jego wypowiedzi
muszę zanotowaćj wzniosłe zdanie, że chciałby ze mną zginąć na zakręcie śmierci w
Szklarskiej Porębie. Skoro jego uczucia tak się gwałtownie rozwijały,
to zapytałam, czy nie wolałby ze mną żyć, bo mnie się na tamten świat nie spieszy, najpierw
muszę się poprawić. Odrzekł, że owszem, wolałby, tylko niech nie będę taka ¦dzika. Moja
bluzka nie budziła już w nim takiego zainteresowania. Przerzucił się na nogi, po których mnie
głaskał, tak do kolan, bo wyżej dostawał po łapie. Wyjaśniłam mu pogodnie, że ja nie
Telimena, a on nie Tadeusz. W przerwach uświadamiał mnie politycznie, ale we mnie rósł
upór i wypadało to przeciwnie. Nie dawałam się, czasem udało mi się-wtrącić zręcznie coś z
tego, co Brukiew mówiła na zagadnieniach.
Nabierałam za to wprawy w całowaniu, ma taki śliczny wykrój ust. Zaczął przychodzić do
naszego obozu, czym byłam zachwycona, bo jak mówił, to wszystkie słuchały go jak baranki,
nic riie rozumiały, ale zazdrościły mi takiego wytwornego amanta. I tak płynęło niebo
błękitne, życie bez chmur, dopóki nie przyleciał do chłopaków piegowaty Kosiński.
Mówi:
—<- Uwiodłaś naszego lekarza. Nie uwierzyłbym w to nigdy, gdybym nie słyszał na własne
uszy.
Ooo IKosiński ma na co słyszeć. Uszy majak dwa wachlarze.
— Co słyszałeś? — zapytałam.
— Mówił, że ty jesteś śliczna dziewczyna i kto wie, czy sobie z ciebie nie wyhoduje żony.
Czy on jest pomylony ?
Sama miałam wątpliwości co do stanu umysłu Prahorec-kiego, ale imponował mi
nadzwyczajnie, to wszystko jednak nie nadawało się do dyskusji z takim Kosińskim, co on w
ogóle wie o życiu, baran. Poza tym zawrzała we mnie lawa, jak w czynnym wulkanie przed
wybuchem. Hodować to on sobie może buraki cukrowe w tym swoim Pegeerze, hrabia jeden.
Kosiński dodał, że dziwi się, co „doktor" we mnie widzi, bo mówił, że wyrosnę na wampa.
Pewnie, Kosiński to widzi we mnie tylko pasztet, którego
mu czasem puszkę rąbnę, jak mam dyżur w magazynie, bo chłopcy gorzej jedzą niż my, no, a
Kosiński podpowiada mi na lekcjach. Tego pasztetu nam i tak nie dają. Komenda schowała
go sobie pod kartoflami, więc moralnie jestem w porządku. Tym „wampem" trochę się
udobruchałam, zawsze chciałam być takim typem — coś jak Yeronika Lakę, ale mimo
wszystko postanowiłam, że się z Prahoreckim policzę.
Więc na następnym spotkaniu wyjechałam na hrabiego z piekielnym pyskiem, że mój wywiad
pracuje, że hodować to on sobie może tulipany w Holandii, a nie żony. Uspokajał mnie, jak
mógł, gładził po rękach i nogach, i przysięgał, że to nic złego, że powinnam być zadowolona,
że nie traktuje mnie jak przygodę, tylko ma zamiar nade mną popracować i rzeczywiście
kiedyś się ze mną ożenić, bo jestem młoda, ładna i pełna czegoś tam.
Trochę się uspokoiłam, ponieważ on nie zdawał sobie sprawy z tego mezaliansu, zwiodła go
Maria Curie-Skłodow-ska i uwierzył w niemoralność mojej babki-dewotki. Więc
pomyślałam, że to byłby niezły kawał .i jak tylko zostanę hrabiną, to się natychmiast
rozwiodę, bo po co mi taki Arct, jak już będę miała tytuł.

47

background image

—• Kiedy więc ślub ? — spytałam rzeczowo.
Dowiedziałam się, że za dwa lata, jak zdam maturę, a on w tym czasie będzie pisał,
przyjeżdżał, musi poznać moją mamę. Nic oczywiście nie wiedział o moich machinacjach
myślowych i do rasowej głowy mu nie przyszło, że myślę o rozwodzie na dwa lata przed
ślubem.
— W dechę — przyjęłam te oświadczyny.
On pocałował mnie w rękę, jak prawdziwą damę i powiedział, że teraz już należę do niego i
jestem jego narzeczoną. Więc hrabia, kalkulowałam, jest załatwiony. Mieszka na tyle daleko,
że nie odczuję ciężaru narzeczeństwa. On dorównywał mi sprytem, bo od razu po tych
leśnych.
zaręczynach zaczął mnie stawiać w głupiej sytuacji. Pocałował mnie w kolano. Musiałam
niestety przypomnieć sobie Zbyszka, jak go za to samo, właściwie za łydkę, kopnęłam na
klasówce. Co ci mężczyźni czują do nóg, rany boskie! Hrabiego jednak kopać nie wypadało,
zwłaszcza narzeczonego. Dałam mu jakieś wymijające obietnice, że tyle lat przed nami i nie
ma się do czego spieszyć.
Rzekł, że cóż ja mogę o tym wiedzieć, a ja na to, że więcej niż może przypuszczać.
Zainteresowało go to na chwilę, ale potem powiedział, że „to nonsens". No i się zaczęło.
Bluzkę odpiął mi jednym dobrym pociągnięciem. Walczyliśmy jak zapaśnicy, ale energia
mnie opuściła, usiadłam sobie pod krzaczkiem na mchu i zaczęłam okropnie płakać. Płakałam
już nie tylko przez te idiotyczne zaręczyny, chociaż ' nie omieszkałam mu nadmienić, gdzie
mam takie małżeństwa, żeby podobne rzeczy z tym się łączyły i że dobrze wiem, o co mu
chodzi, niech sobie nie myśli. Przy okazji wypłakałam inne żale do świata, że hufcowa taka
moralna, a spotyka się w lesie w nocy z leśniczym, że świat jest taki piękny, a jak przyjdzie
co do czego, to nawet wrzos nie ma uroku. On siedział i nic nie mówił. Kiedy mój płacz
doszedł dó momentu usmarkania się, przyszedł mi na pomoc z chusteczką. Sam zaczął mi
zapinać bluzkę i wycierać nos oraz zakomunikował, że sobie te „dziewicze łzy" zasuszy.
Deklamator to on jest, poeta z bożej łaski, nie wiedziałam, że z nosa mi kapią „dziewicze
łzy".
Nikt mnie jeszcze nie traktował tak brutalnie i tak wer-salsko zarazem. A potem, kiedy już
przestałam buczeć, zapytał, ni z tego, ni z owego, czy jestem wierząca. Znowu była głupia
sytuacja, bo po pierwsze sama nie byłam jeszcze zdecydowana, a po drugie, nie wiedziałam
do czego zmierza.
— „Tego" nie zrobię nigdy i z nikim — rozwiałam jego wątpliwość.
Dowiedziałam się, że „już nie o to chodzi", czy naprawdę
wierzę w Boga. Wmawiałam mu od początku znajomości, że jestem bolszewikiem i
monarchię sobie wybitnie lekceważę, a przecież komuniści odrzucają religię. Z drugiej strony
ksiądz Kolec mówił zawsze, że jak przyjdzie ciężka chwila na człowieka, to najpotrzebniejsza
jest wtedy religia. Zdecydowałam się:
— Mimo wszystko tak.
Wtedy myślałam, że on zwariował. Złapał mnie za rękę i krzyknął:
— Chodź do kościoła!
Myślałam, że już mamy brać ślub. Chryste Panie! Można wychodzić za mąż za dwa lata,, ale
tak szybko? Przenigdy! Zrobiło mi się żal młodego życia i tąk naprawdę, to i za dwa lata nie
machnęłabym się za ten słownik. Ale już wolałam iść z nim między ludzi, niż tak się narażać
w tym lesie. Uświadomiłam sobie, że jestem niepełnoletnia i nie mam żadnych papierów, a te
rzeczy są do ślubu potrzebne.
Może to chodzi tylko o zapowiedzi, na taką stypę mogłabym się ostatecznie zdecydować.
Kościół był bliziutko mały, drewniany. Podobał mi się do momentu, kiedy poszłyśmy tam
całym hufcem na sumę i ksiądz przez trzy godziny mówił kazanie na temat zbawienia duszy-,
zdaje się. A w moim sercu było mroczno i ciemno, już nie ze strachu przed ogniem

48

background image

piekielnym. Miałam szaloną ochotę rzucić w księdza finką. Jak długo można zbawiać duszę?
Trzy godziny to już tu, na ziemi, urządzenie czyśćca, a tam w obozie Lidki zastęp smażył
ryby. Księżulo zbawiał mnie i zbawiał, najpierw właściwie „drogich parafian", a potem
dopiero ucieszył się, że w kościele tyle młodzieży i zaczął od początku. Myślałam, że
zemdleję. Ocierał pot-z czoła, grzmiał i grzmiał, zachęcał do pokory, modlitwy i w ogóle
robił wszystko, żeby zepchnąć mnie na drogę herezji. Tak więc, gdy hrabia ciągnął mnie za
rękę do tego kościoła, z siłą, z jaką matka wyciąga dziecko ze sklepu z zabawkami,
mróz mi przechodził po krzyżu, że to właśnie ten, a nie inny ksiądz będzie świadkiem mojej
duchowej klęski, czyli tych zapowiedzi. Ale piękny Sławek gotował całkiem inny scenariusz.
Na środku kościoła, przed wielkim ołtarzem, kazał mi klęknąć i powtarzać:

— Przysięgam, że będę czekała na Sławka i żaden inny mężczyzna nigdy mnie nawet nie
pocałuje.
Przysięgałam, bo nie można drażnić mężczyzn w pewnych sytuacjach, o tym nawet dziecko
wie, a mój chłodny umysł podpowiedział mi, co mam zrobić, żeby wilk był syty i owca cała.
Więc tak cichutko, w myśli właściwie, uzupełniłam przysięgę: „Jeśli będę miała na to
ochotę". Szybko doszłam jednak do wniosku, że to może być niejasne dla Pana Boga, więc
wyraźnie zaznaczyłam termin: „Będę czekała na Prahore-ckiego do jutra rana". Narzeczony
łaskawie pozwolił mi wstać, powiedział, że to są duchowe zaślubiny i że teraz już jest
spokojny i żebym nie zapomniała. Rzekłam:
— Nigdy w życiu — mając na uwadze oczywiście swoją przysięgę.
Zaniepokoiłam się. Jak to?! Ja składam przyrzeczenia, a ten bęcwał ma hulać z jakimiś
damami! I to tak się zaniepokoiłam, jakby miała być ważna ta głośna przysięga. A poza tym
mogłam nareszcie odegrać Ewę Pobratyńską i mojego hrabiego usidlić tak, jak Ewa —
Szczerbica. Jak to dobrze czytać niedozwolone książki.
— A ty będziesz mi wierny? — wypaliłam.
Tylko tego mogłam żądać. Wątpię, czy moje oczy mogły doprowadzić do sprzedaży PGR-u.
W tym wypadku ustrój demokracji ludowej kolidował z moim życiem prywatnym.
— Zawsze będę myślą przy tobie, jedyna — powiedział wymijająco.
O, nie ptaszku! Wprawdzie nie chciałam, żeby był przy mnie ciałem, wprost przeciwnie, ale
niech cierpi. Byłam już taka wyrafinowana.
__Ale czy będziesz mi wierny cieleśnie? Hę? Nie trzeba
mi przysięgi w kościele, wystarczy mi „nobile verbum".
Dosyć człowiek ma tej szlachty w szkole i na historii. Jak się tak pomyśli o Zawiszy
Czarnym, a nawet o panu Twardowskim, to może w końcu na nich polegać. Nie byłam
diabłem, nie będzie mi chyba stosował uników. Należało teraz tylko umiejętnie wycisnąć z
niego to słowo. Owszem, wycisnęłam. Obiecał mi wszyściutko, co tylko chciałam, a potem
przystąpił do charakteryzowania różnych rodzajów wierności, ale wypadało to dla mnie tak,
jakby czytał Wielką Encyklopedię Turecką i w dodatku każde słowo wspak. Poza tym mówił
„moja śliczna" i inne takie komplementy.
Rany boskie! Zrobiło się ciemno i w obozie nie czeka mnie nic dobrego. Zmiatam. Agnieszka
mnie jakoś wyciągnie. Mówiła mi, że w zieloną noc ja mam być komendantką obozu. To
podobno pewne. Będzie wesoło. Już ja się o to postaram.
20 lipca 1949 r.
Jeszcze siedem czy osiem dni do końca obozu. Ze względu na mój narzeczeński stan — to
trochę dużo. Natomiast jak się tak trochę zastanowić, to szkoda, że człowiekowi życie tak
upływa, na niczym właściwie. Życie! Życie zacznie się po maturze, takie prawdziwe,
poważne.
Byłam dziś w wiejskiej chałupie. Kupowałyśmy z Agnieszką jajka. Tam pili wódkę, ale już
nie o to chodzi. Przyjechał jakiś kuzyn z miasta i gospodarze wyprawili przyjęcie. Przede

49

background image

wszystkim.— chcieli nas poczęstować. Odmówiłyśmy, przerażone. Wniosek jednak, że
wyglądamy dorośle. Poza tym, po wypiciu malej szklanki resztę wylewali na podłogę.
Agnieszka mówi, że taki zwyczaj. Nie zamierzam
badać folkloru, ale myślę, że tu nie chodziło o zwyczaj. W tym „głębszym" tkwi coś'
głębszego. Wytłumaczyłam sobie, że oni po każdym takim „kieliszku" mieli słodką nadzieję,
że to ostatnia kropla w ich życiu. I tak likwidowali, gardząc sobą sprzed pięciu minut, ciemne
ślady przeszłości. A potem pili znowu. Jajek sprzedali nam dużo i tanio. Jak łatwo
usprawiedliwiamy tych, których kochamy! Mam na myśli Agnieszkę. Zapytałam ją wczoraj,
co zamierza w życiu robić. A ona spokojnie:
— Pójdę na stomatologię.
Zmartwiałam. Ale zaraz... właśnie natychmiast zaczęłam szukać poważnych przyczyn tej
'okropnej decyzji.
— A co twoje radia? — spytałam.
Będzie je nadal robić, ale zbyt je lubi, żeby się tego uczyć. To do mnie dotarło. Bawi ją, że
samodzielnie dochodzi do jakichś wyników.
— Więc chirurgia szczęki albo dzieci — podpowiedziałam jej.
— Chirurgia szczęki, a skąd wiesz ? — odparła. Nooo. Jak trochę, pomyślę, to jestem
całkiem niegłupia.
Powinnam wyjaśnić, skąd się u mnie wzięła ta odraza do stomatologii. Pierwsze, to nie
uwierzę, że ktoś może mieć zamiłowanie do dłubania w zębach. Być może to wciąga jak
każda nauka, ale po pewnym czasie... zgódźmy się. Drugie, że od paru lat matka przy każdej
okazji prorokuje mi cudowną przyszłość przy bormaszynie. Dodaje przy tym argument, który
już całkowicie i na zawsze usuwa mnie z szeregu wyrwizębów:
— Będziesz miała zapewniony spokój i dobrobyt. Nie mam nic przeciw pieniądzom, ale
zdobytym w wyniku
pracy dającej zadowolenie. Na przykład rekordowy nakład. Piąte wydanie. I powód trzeci: na
stomatologię wybierają się na ogół wyrachowane, tępe kujony. Agnieszka to co
innego. Ona wie, co robi. Jej na prywatnej praktyce nie zależy, tylko na klinice. A może mój
każdy sąd jest błędny? Żongluję opiniami, a sama nie wiem nic na pewno. Tak, od Sokratesa
dzieli mnie nie tylko tak zwana płeć, chociaż obydwoje z różnych przyczyn doszliśmy do
jednego wniosku: wiemy, że nic nie wiemy.
22 lipca 1949 r.
Stałam na warcie. Były podchody, ale ho, ho! Wiedziałam z góry, że się chłopaki szykują.
Mówię do Kosińskiego:
— W magazynie są skumbrie w pomidorach i jakieś amerykańskie konserwy, nie
wybieracie się do nas na podchody?
Piekarski na mękach to przy Kosińskim był szczeniak. To zgrabne zdanko rzuciłam tak niby
od niechcenia, leciutko, i zaproponowałam mu kogel-mogel. Właściwie dopiero jajka go
złamały. Przysięgłam mu, że nikt się nie dowie, skąd te wiadomości. Wydębiłam dokładnie, o
której godzinie, z której strony i dosypywałam mu cukru do menażki. Własnoręcznie ubiłam
mu pianę, która w tym wypadku była soczewicą. Zeżarł mi pięć jajek, pół kilo cukru i zbladł.
Już mnie nie obchodziło, czy to uczulenie, czy wyrzuty sumienia.

— Niezła z ciebie świnia—powiedziałam z przekonaniem. Ale żeby go do reszty nie
położyć, potwierdziłam te
skumbrie. Poweselał.
Męski hufiec się zblamował. Byłyśmy wszystkie gotowe, przyczajone. Przy pierwszym
szeleście — gwizdek — i chłopaki dostali niezłego koca. Zachodzą tam w głowę, kto był
zdrajcą. Dziś jest święto, rocznica powstania PKWN. Niestety, nie miało to wpływu na obiad.
Kasza z gulaszem.

50

background image

28 lipca 1949 r.
W nocy był alarm. Miałam podniesioną temperaturę, ale poszłam, bo małe szprotki miały
przyrzeczenie. Ile uroku ma takie ognisko w nocy. Szum lasu, trzask płonących gałęzi,
majaczenie w pobliżu namiotowych płócien, łopot flagi. Teraz, to już mi trochę przeszedł ten
romantyzm, ale dwa lata temu marzyłam, żeby młodo umrzeć i kazać się (?) pochować w
mundurze harcerskim, z krzyżem i liiijką. No, w tej chwili to zwłaszcza liiijka się chwieje.
Żeby to wszystko opisać, co się działo, potrzeba by mi ze trzy litry atramentu i ze dwa lata
więzienia.
Więc hrabia. Mówi, że ja nie chcę,, żeby była idylla i widocznie mam nadczynność tarczycy,
tak mi się zmieniają nastroje. To nie tarczyca, tylko dyplomacja.
Jestem miluchna jak oswojona wiewiórka, ą jak on zaczyna wyciągać błędne wnioski,
natychmiast zamieniam się w jeża. To najlepsza metoda na mężczyzn. Był groźny moment.
Brr! Już myślałam, że pan Prahorecki po raz ostatni wystąpi w tym pamiętniku. To byłby cios
dla mojej ambicji. Jednak wygrałam i to na całej linii. O co chodzi. Już wtedy, kiedy nie
poszłyśmy na zabawę przez makaron, Sławek bawił się z piękną Heleną. Pewnie, wojny
trojańskiej z tego nie byłoby, aleja zakipiałam. Moja energia mogła przeprowadzić słonie i to
przez Himalaje, a cóż dopiero osadzić tego Parysa.
Jak tylko wysłuchałam meldunków na ten temat, umó-łam się ze Sławkiem w ustronnym
miejscu. Ubrałam się w białą pikową bluzkę, lisi wyraz twarzy i podążyłam z myślami
urodzonego zbrodniarza.
— Ukochany mój — wypaliłam — podobno na zabawie miałeś jakieś kłopoty, bo Helenie
rozpuścił się tusz od rzęs. Jakże.mi przykro. Ale, mój biedaku, nie byłeś sam w nieszczęściu,
bo do namiotu, korzystając z nieobecności hufcowej,
przyszedł ten lwowiak, który śpiewał na ognisku. ChciaC tego co ty i wiesz, że...
Mie pozwolił mi dokończyć, zaczął mnie całować w lewy policzek i jakby drapać w okolicę
karku. Potem oddekla-mował jakiś poemat, w którym często powtarzało się słowo-„dzieciak".
Kiedy jednak ratując moją cześć dziewiczą, wyjaśniłam mu, że mam spiżowy charakter i
lwowiak nic nie wskórał (tak między Bogiem a prawdą, to lwowiak rzeczywiście był, ale
interesował go tylko rozkład jazdy, Agnieszka miewa dziwne rzeczy), to baranek myślał, że
już po narze-czeńskiej awanturze. Ho, ho, bracie! Co ja jeszcze miałam w zanadrzu! Walę
dalej:
— Ponieważ jako narzeczona zostałam dotknięta w swo-iej dumie, przyjdziesz jutro do
obozu, przy Helenie pocałujesz mnie w obydwie ręce i zasznurujesz mi tenisówki. Wiesz, tak
bardzo ci wierzę (że też się tym nie udławiłam)-i tak się do ciebie przywiązałam, że wczoraj
w nocy myślałam, żebyś mnie może zwolnił z tej przysięgi w stosunku. do ciebie.
Chciał mnie naturalnie zwalniać natychmiast, po prostu ,.jego szczęście nie miało granic", ale
ja to wszystko przewidziałam. Powiedziałam „no więc jutro" i dałam nura. w krzaki.
Następnego dnia przyczepiłam się do Heleny jak gąsienica do kapusty, bo ona musiała być
świadkiem, tych tenisówek.
Przyszedł blady. Pocałował mnie w obydwie ręce, i to-po kilka razy, a o sznurowadłach jakoś
zapomniał. Aż-tupnęłam nogą;
— O, do diabła, but mi się rozwiązał.
I wtedy przynaglony hrabia pochylił się nisko, do nóg. przedstawicielki inteligencji
pracującej.
— Staranniej! — pozwoliłam sobie jeszcze. Obserwowałam przy tym, czy oni nie
porozumieją się spojrzeniami. Nie, Helena była marmurowa i szybko odeszła. Ciekawe, co on
jej nabredził. Ja miałam za sobą fakty. Widziało to przedstawienie z dziesięć osób. Nikt się
nie ¦domyślał, że ja byłam reżyserem i wielką cenę miałam „za to zapłacić. Cenę obiecanek-
cacanek, naturalnie. Głupiemu — radość.

51

background image

Na spacerze, po tym wszystkim, ja, zrehabilitowana, miałam humorek jako to ptaszę polne.
Powiedziałam mu, że jest tak piękny, że aż mi „takie myśli do głowy przychodziły", ale na
szczęście opamiętałam się i to co najpiękniejsze mamy w dalszym ciągu przed sobą. Nie
można powiedzieć, żeby podzielał moje zdanie. Ależ ze mnie taktyk! Gdyby Napoleon miał
mnie podWaterloo, trochę inaczej wyglądałyby rozdziały w historii.
Sławek niemalże się oblizywał na te komplementy, ale ja trzymałam go na. stalowej linie jak
tygrysa. Moja kobiecość podpowiadała mi, że kiedy wyobraźnia mężczyzn jest pobudzona,
nie należy pozwolić na pocałunek. Mogłyby być kłopoty. Skróciłam randkę pod pozorem
nagłego, śmiertelnego bólu gardła. Przesadziłam nawet, bo zaczęłam mówić cicho — że tylko
do trumny mnie kłaść. Kłamiąc, zawsze szukam dla siebie okoliczności łagodzących.
Ostatecznie jakiś ksiądz u łoża konającej kobiety przeczytał jej zawiadomienie o śmierci syna,
jako list od nieboszczyka z zapowiedzią rychłego przyjazdu. Czyli tak zwana wyższa
konieczność. Kto to, Grecy czy Rzymianie już mieli takie prawo, że jeśli łódź z dwojgiem
ludzi nie ma szans dobicia do brzegu, jednego należy poświęcić. Coś takiego. To jest
ciekawe, muszę o tym pomyśleć. Albo ten kapitan, który ma rozkaz" doprowadzić do brzegu
nadmiernie obciążoną szalupę. Są na świecie mądre rzeczy, zastanawiające. Przy nich mój
romans, Sławek i ja, to po prostu pestki.
Znowu robię dygresję jak Beniowski na Madagaskarze, nie, to trochę inaczej, mniejsza z tym.
Kłamiąc hrabiemu nigdy nie mam właściwie wyrzutów sumienia. Przeciwnie, podziwiam
siebie, że taki lew i tak je z ręki jak źrebak. Zostaje rozliczenie mnie — ze mną. I to właśnie
jest najgorsze. Gardło boli mnie często, więc mogłoby mnie boleć i wtedy. To tylko
przesunięcie w czasie. Nie darmo rnam matkę laryngologa.
Matka, zdaje się, nie wie, że ja też mam „uszy, nos i gardło". Żeby już nie wracać do tej
sprawy: koleżanki uważają, że mając matkę lekarza, mam wiadomości o „tych rzeczach" z
pierwszej ręki. Lidce, która mi się pytała, jak rodzi się dziecko, odpowiedziałam:
— Twoja mama pracuje w handlu, powiedz mi, ile kosztuje beczka śledzi?
¦ Pewnie, że już od ośmiu lat wiem wszystko albo prawie wszystko, przejrzałam atlasy
anatomiczne, ale z dziećmi to dokładnie" nie wiem. Matka nigdy ze.mną na ten temat nie
rozmawiała. To i lepiej, bo wytworzyła między nami taki układ, że wstydzę się, nigdy przy
matce się nie rozbiorę. Jak ja będę miała kiedyś córkę, to na pewno wszystko jej powiem.
Matka jest dziwna, nie wiadomo czym żyje, dni przepływają jakoś obok niej, do niczego nie
przywiązuje niby wagi, a z drugiej strony mnie stara się wychować w duchu poszanowania
obowiązujących reguł. Nawet pracy swojej nie lubi, wiem to. Nie mając w matce przyjaciółki
— mam jedno: książki i swobodę. Matka, zapatrzona w nie znane mi sprawy, nie interesuje
się, ani co robię, ani co czytam. To wielka zaleta, bo moje kontrolowane koleżanki są ode
mnie mniej oczytane, czyli głupsze. Ja chcę zerwać z tym wszystkim, z tym zawodem,
środowiskiem, żyć po cygarisku i pisać. Powtarzam się.
Ach, poznać jakiegoś prawdziwego literata! Praho-reckiemu nie mówię, czemu mam zamiar
się poświęcić. Powiedziałam mu tylko:
¦— Po ślubie będę. studiować oriehtalistykę, nie zraża, cię to?
To przynajmniej jest oryginalne. Orientalistyka. Powiedział, że zobaczymy. Baranek boży. Co
on tu ma da oglądania! Swoją drogą, on jest bardzo wytworny. Taki facet z książek, zgadza
się, sztuczny i papierowy. Jakimż. on będzie lekarzem! Być zdanym na samarytanjzm
hrabiego, to już lepiej się otruć. Ta kolia poszła na marne, zamiast ozdabiać pierś przyszłej
pani hrabiny. Zresztą, może się mylę? Może nie jest taki pusty? W jakimś subiektywnym
sensie, to nie ma znaczenia. Poznawanie życia:—poznawaniem życia, wszystko do granic,
które jeszcze może; objąć humor.
3 sierpnia 1949 r.

52

background image

Już w domu. Tak się nudzę i tak mi źle, że mi nawet Sławka brakuje. Przychodzi Mirek, ale
jednak ja bardzo wydoroślałam przez ten obóz. Rozjaśniło mi się w głowie. Zęby jeszcze
pobyć trochę w tamtej atmosferze, opiszę, jak to wszystko się skończyło.
Byłam więc-zieloną komendantką i w pierwszym rzędzie rozdałam wszystkie konserwy dla
całego obozu. Poza tym hufcową posadziłam do obierania zgniłych kartofli i nie chciałam jej
zwolnić wieczorem. Wiedziałam, że chce się „pożegnać" z leśniczym. Kosiński przebadał tę
sprawę. Wieczorem zorganizowałam w ruinach zamku zabawę taneczną. Zaprosiłam dwa
męskie hufce, żeby żadna nasza dziewczynka nie stała pod ścianą. Orkiestrę wypożyczyłam
od harcerzy z Radomia. Dwie sale w zamku miały jaką taką podłogę i po zrobieniu serpentyn
z bibułki było bardzo romantycznie.
Mam zmysł organizacyjny, tylko hufcowa powiedziała
nazajutrz, że w złym kierunku. No, obóz był zachwycony. Agnieszka była moją przyboczną.
Zamiast więc zwijać namioty do wyjazdu, zarządziłam zabawę do pierwszej w nocy. Szyjąc
sobie mundur harcerski, zrobiłam dwuczęściowy. To mi pozwala nosić białe bluzki. Już ta
biała bluzka mnie wyróżniała, zresztą i tak musiałam być na pierwszym planie jako
komendantka, jednodniowa, ale zawsze. Frencz hufcowej był na mnie za duży. Nie mogąc
.robić z siebie karykatury króla Filipa, występowałam w szarej spódnicy, wykrochmalonej,
ostatniej już bluzce, z krajką związaną pod kołnierzykiem.
Sławek był.
— Moja mała, kochana Lileczko, kiedyż cię zobaczę —¦
mamrotał.
Lekceważyłam go wybitnie, bo było tylu miłych, nie żeniących się chłopców. Czujność
rodziła się we mnie, Iciedy ukazywała się Helena. Wtedy się głupio do Sławka mizdrzyłam.
Orkiestra zagrała tango tylko dla mnie i już myślałam, że muszę zatańczyć ze Sławkiem, a
ogromnie mi się podobał taki brunet. No i uśmiechnęłam się do niego. Natychmiast się
domyślił i wyrwał mnie z szlachetnych dłoni hrabiego. Żałuję tego, bo rozmowa z nim zasiała
chaos w mojej łepetynie.
— Niechże pani da sobie spokój z tym Prahoreckim, to dandys niewart nawet pani palca.
Jak on to obliczył, ciekawe.
— Spokojnie, proszę pana, ja sobie z takimi radzę. To prawda. Można mnie rozczulić, ale
nie można mnie
•oszołomić. A hrabia nie ma w sobie nic rozczulającego.
— Co pani będzie studiować? — zapytał brunet.
•— Dziennikarstwo w Warszawie — zmyśliłam na poczekaniu.
Ucieszył się.
— Za dwa lata akurat skończę polonistykę w Krakowie
i przyjadę do stolicy na dziennikarstwo. Do zobaczenia więc za dwa lata w Warszawie.
Zmartwiałam. Jerzy. Na małą chwilę odechciało mi się żyć.
— Nie wiem jeszcze — powiedziałam, ale już byłam smutna.
Życie się powtarza i to na ogół jego smutne fragmenty. Unikałam później bruneta, ale jednak
dałam mu adres. Obiecał napisać. Ładny chłopak i dziwna historia, poczułam do niego
wielkie zaufanie. Niepotrzebnie tylko wyjechał z tym „za dwa lata". Pan Prahorecki
zmontował mi śliczną scenę zazdrości, ale skończyło się na pocałowaniu pod sosną. Ostatni
raz, myślę sobie, już i tak nic nie wskrzesi cnoty moich ust. Byłam rozmarzona,
sentymentalna i w ogóle do niczego. Chciałam być dla wszystkich miła i dobra,, i tylko,
przysięgam, tylko dlatego przytuliłam się do Sławka. po raz pierwszy gwałtownie i z
uczuciem. Było mi obojętne,, czy to Sławek, czy kto inny; lecz on wyłowił z tego tylko-
uczucie i także — po raz pierwszy — był wzruszony i nie posuwał się zbyt daleko.. Rozstanie
było poważne, melancholijne. Na cześć zielonej komendantki odbyło się trzykrotnie „hip hip
— hurra." Podrzucano mnie do góry jak worek kartofli. Niezapomniana noc.

53

background image

Później.
Już byłam skłonna przypuszczać, że Sławek się we mnie naprawdę zakochał, że poruszyłam
w nim jakieś szlachetniejsze struny, gdy tymczasem przyszedł przed chwilą list. Z pożegnania
mogłam wnioskować, że to będzie prosty, miłosny list. Tymczasem brednie na czterech
stronach i zakończenie:
Czy miłość jest namiętnością? Lub czy bez niej może istnieć?' Cudowny splot miłości i
namiętności śle swojej Psyche — Eros".
Nie, takiego to już nic nie zmieni. Na mnie takie rzeczy nie działają. Stanął mi przed oczami
taki, jaki jest w istocie: porcelanowy komediant. Ale odpiszę mu, niech tam.
„Drogi Erosie." Ha, ha, ha! „Psyche na cienkich nogach."
17 sierpnia 1949 r*
Jestem leniwa jak stary kocur, który wyleguje się u ciotki w ogródku. Siedzę u wujostwa już
trzeci tydzień i nudzę się ponad wszelkie pojęcie. Książek tu mało, towarzystwo żadne. W
przystępie obłąkanej nudy pomyślałam: „Żebym chociaż miała podręcznik fizyki". Z
rozpaczy pisuję tasiemcowe listy do wszystkich osób, których adres znam. Wygrzebałam
nowet mojego pierwszego nauczyciela angielskiego z czasów okupacji. Był Żydem, ukrywał
się na wsi, gdzie przelotnie byłyśmy z matką. W braku innych rozrywek kulturalno-
oświatowych wtłaczał mi do głowy: „I am, you are, he". Zrewanżowałam mu się, wyciągając
go na odpust. Bał się bardzo, ale jak wsiadł na karuzelę, humor mu się od razu poprawił.
Dobrym był chłopcem, inteligentnym. Przeżył. Po okupacji odnalazł nas,, wtedy zauważyłam,
że jest przystojny. Powiedział, że ja pomogłam mu przetrwać i że tego'odpustu nigdy nie
zapomni. Wujkowi obóz pozwoliła przetrwać cebula, mnie okupację — głupota, a temu
-karuzela. Zwłaszcza, że naciągnęłam go ohydnie, za jego pieniądze jeździłam sześćdziesiąt
razy. Ale rozumiem, musiał być u kresu wytrzymałości psychicznej: stodoły, obory, piwnice
— i taki zastrzyk życia jako tako normalnego dobrze mu zrobił.
Wymieniają do dziś dnia z matką życzenia noworoczne. No więc ni z tego ni z owego
napisałam list, a w nim:
Chwile, które spędziłam z panem jako dziecko, do dziś nie tracą ma sile oddziaływania.
Dopiero teraz, po tym wszystkim, puknęłam się w głowę, że to można różnie przeczytać. On
przeczytał niewłaściwie napisał mi wzruszający list i zrobił rzecz najgorszą. Pojechał do
matki i oświadczył się o moją rękę. Skończył prawo, mieszka w Warszawie, przysięgał matce,
że będzie mi dobrze, że się będę kształcić itp. Matka powiedziała mu tylko: — Lilka ma
piętnaście lat.
Wycofał się więc z roli konkurenta, przerażony, ale chciał mnie zobaczyć. Matka nie wiedząc,
co z tym fantem .zrobić, łaskawie pozwoliła mu tu przyjechać. Przyjechali obydwoje.
Leżałam pod jabłonką i omal nie udusiłam się dwudziestą piątą pyzą, bo właśnie się nabożnie
posilałam. (Na marginesie—jem i jem, a chuda jestem okrutnie). Bardzo miły człowiek. O
miłości nic nie mówił, tylko żałośnie westchnął:
— Myślałem, że pani ma przynajmniej osiemnaście lat. Chodziliśmy po lesie, nad rzeką,
odprowadziłam go na ¦stację. Kiedy pociąg ruszył — krzyknęłam:
¦—• Do zobaczenia w Warszawie, za dwa lata... Do widzenia, Maurycy!
Jemu zrobiłam przyjemność i sama w ten sposób odcięłam •się od pewnych smutnych spraw.
Ja to powiedziałam. Za dwa lata. Za dwa lata. Ha. Po powrocie do domu matka przyjrzała mi
się uważnie. Może zrozumiała nareszcie, że piątą rocznicę urodzin obchodziłam jednak
dziesięć lat temu.
25 sierpnia 1949 r.
Jeszcze tu. Nie pisałam, bo byłam zbombardowana listami, na które trzeba było
odpowiedzieć, no i znalazłam trochę książek. Między innymi Biblię. Brnęłam dzielnie.
Przeczyta-

54

background image

łam całą furę romansów, o których istnieniu ciotka nie wiedziała. Jeszcze tylko pięć dni do
szkoły. O Boże, żeby to szybko zeszło! Przyznać muszę, że nie za nauką tak tęsknię, tylko za
szkołą.
Brunet przysłał pozdrowienia z Karpacza, matka mi przekazała. Tylko pozdrowienia? To
zapewne ostatni znak życia od niego, już chyba w jego wyobraźni dokładnie się wymieszałam
z szarym tłumem harcerek. A gdybym była bardziej naiwna, to na nastroju jednego wieczoru
zbudowałabym sobie olbrzymią konstrukcję romantycznej miłości na odległość... Jutro stąd
wyjeżdżam i budżet ciotki wróci do równowagi.
2 września 1949 r.
Oddałabym wszystkich Erosów świata, z tym greckim i rzymskim Amorem na czele, za
jednego dobrego kolegę. W tym roku nie rozfiancowali nas. Jednak. Zostaliśmy w pełnym
składzie, z Brukwią jako wychowawczynią na czele. Dyzio zdał dziś poprawkę z matmy.
Mdlałam prawie pod drzwiami. Jaka to cudowna klasa! Gadamy już z Hindusem. Mówię:
— Jak tam w ZMP, kolego dyktatorze świata? A on:
— Nie bądź głupia, Lilka, ja muszę walczyć, obojętnie w jaki sposób. Nie mogę śniedzieć
jak nie naoliwiony zamek.
— I obojętne w jakim celu? — przyparłam go do muru. —• No to zarżnij mnie, bo ja jestem
reakcja według twoich światłych wskazówek.
Zapytał, czy ja coś z tego rozumiem. Przyznałam lojalnie, że nic a nic.
— To najpierw zrozum — poradził mi.
Jak będę miała trochę czasu, to rzecz przemyślę. Parys-
Eros—Sławomir Prahorecki pisze. Mówił o mnie swojej matce. Lepiej wybrać się nie mógł,
bo błagałam Agnieszkę, żeby wybadała Helenę, co jej mój narzeczony komunikował na
tamtej zabawie. Kanalia: „Jest pani tak piękna, jak moja mama w młodości". Mnie słowo w
słowo to samo. Już żerowanie na rodzinnych sentymentach — to koszmar. I wierz tu
mężczyznom. Szkoda! Pewnie, nie wszyscy są tacy: Odpisuję mu na co drugi list, choć zdaję
sobie sprawę z jego wartości (wartości hrabiego, a nie listu). Ach, te wszystkie kochliwe
pannice są uboższe o całe piękne życie.' Nie rozumieją przyjaźni i prawdziwego koleżeństwa.
My z Dyziem w ogień byśmy dla siebie wskoczyli. Opowiadamy sobie wszyściutko.
Pożyczamy sobie pieniędzy. Nie ma dla nas żadnej różnicy — że on mężczyzna, a ja kobieta.
Ja mu doradzam w sprawach Janki, on pochwala moje podejście do chłopców. Cieszy się, że
Zbyszek mi •wywietrzał. Boski chłopak jest z tego Dyzia. Uczucie, które nas łączy, jest
piękne. Coś tak bezinteresownego i trwałego.
Aha, podobno mamy być zorientowani, co się dzieje na świecie. Cacy, cacy, ale to ja (?!)
mam orientować o tym całą klasę. Brukiew powiedziała swobodnie:
— Sagowska, przygotujesz prasówkę.
U ciotki z nudów czytałam od deski do deski całą prasę, jaka tam tylko docierała, ale to co
innego. Czytałam w kolejności : opowiadania, felietony, reportaże, korespondencje, a na
końcu komunikaty PAP. Teraz muszę na odwrót. Trudno.
4 września 1949 r.
Wczoraj słyszałam interesującą rozmowę mamy z panią Lisowską. Mama mówiła:
¦— Ta Róża, no nauczycielka z ulicy Prostej, spodziewa się dziecka.
Zawachlowałam uszami. Róża nie ma męża, zginął podczas okupacji.
— Mówiłam jej, że jak chce, to jej to jakoś załatwię, bo w tej dziurze ludzie ją zjedzą. Ale
ona się uparła, słyszeć nie chce. W dużym mieście mogłaby zmienić szkołę, mieszkanie, a tu
wszędzie ją wytropią.
Dotąd nic nie rozumiałam, ale włączyła się Lisowska:
.__ A może się boi? Bo ja, jak usuwałam trzecią ciążę, to
się okropnie bałam. Może ona po prostu chce mieć dziecko ?

55

background image

Olśniło mnie. Więc to tak. Coś podobnego już do mnie doszło, ale jakoś nie uświadamiałam
sobie tego. Co do Róży to nie mogłam jej potępić. Jest zupełnie sama na świecie jak ten
prawnik z Warszawy. Jak chce mieć dziecko, to niech ma. Nie jest już młoda. Tak, ale
przecież jest ten ktoś... a może to taki ananas, który uwodzi kobietę i potem ją porzuca. Nie
mogę jeszcze polegać na swoich opiniach. Dojdę do tego. Róża jest dojrzała i mądra.
Cokolwiek uczyni, będzie to wybór świadomy. Tylko taki ma wartość, tyle wiem.
12 września 1949 r.
To jest straszne. Nie wiem, czy potrafię o tym napisać. Chcę umrzeć, moje życie już nic nie
jest warte. Nie przeżyję tego. Powieszę się albo co. Nienawidzę życia. Otruję się albo się
utopię. Jakże mogłabym dalej żyć! Żyć bez Dyzia/ bez Brukwi, bez mojej szkoły???
Dwa dni temu matka powiedziała:
— Lilka, weź ze szkoły zaświadczenie, że od pierwszego września do dwunastego
uczęszczałaś na lekcje. Czternastego "wyjeżdżamy.
— Gdzie ? I po co mi zaświadczenie ? — zapytałam, jeszcze nie przewidując tragedii.
— Blisko Katowic, mamy już mieszkanie.
131
¦— Jak to, mieszkanie, chyba nie wyjeżdżamy na stałe? I wtedy strzelił piorun, odbierający mi
wzrok, słuch i prawie przytomność:
—¦ Ależ tak, na stałe, opuszczam pana Zubera.
— Dlaczego ? —¦ ryknęłam. Matka widocznie myślała, że mi chodzi o przyczynę ich
rozstania. „Dlaczego" było tylko skondensowaną moją rozpaczą.
¦—¦ Jest między nami duża różnica kultur •— wyjaśniła mi matka.
— Co mnie to wszystko obchodzi — mówiłam trochę za głośno. — Wszyscy ci to mówili.
Ale ty — nic. Uszczęśliwiłaś mnie i siebie. Ja zostaję w pokoju u Maziarskiej i nigdzie nie
jadę.
To pierwszy wypadek w moim życiu, że powiedziałam matce takie rzeczy i to
nieodpowiednim tonem. Zaczęłam płakać i przysięgłam sobie, że się stąd nie ruszę. Niech
będzie przedstawienie, niech mnie milicja zakuje w kajdany. Postanowiłam nie mówić matce
na ten temat ani słowa. Zignorować to wszystko.
Ach, żeby pani doktor miała trochę znajomości psychologii. Bezwiednie ukąsiła mnie
najdotkliwiej:
— Przestań płakać, przejdą ci te twoje głupie przyjaźnie. Czy to o Żbikowskiego tak buczysz
? Więc milszy ci Żbikow-ski niż matka?
— No, nie stawiaj mnie wobec takiej alternatywy, bo jeszcze wybiorę Dyzia. Kto wie, czy on
mi nie jest bliższy niż ty.
Matka osłupiała, otworzyła usta, ale nie dowiem się nigdy, czy miała coś do powiedzenia na
ten temat. Poszłam do swojego pokoju, zastanawiając się nad sposobem barykadowania
drzwi. Najlepsza byłaby szafa, ale szafy nie było pod ręką. Moje nieliczne suknie wiszą u
matki. Co ja mam robić? Płakałam parę godzin, ale płacz osłabia wolę działania.
Nazajutrz poszłam na śniadanie, matka jeszcze była i znów
zaczęła:
__Nie zapomnij o zaświadczeniu.
Nie zareagowałam. Matka mnie lekceważy, to jest jasne. Czy jestem tobołem z brudną
bielizną, żeby mnie przewalać z kąta w kąt? I ten ton, zupełnie jakby mówiła: „Trzeba oddać
spódnicę do pralni". Moje życie wali się w gruzy. Ciekawe, czy za tą różnicą kultur nie kryje
się trzeci mąż mojej mamy. A bardzo kochała ojca, jak to jest? Jakże tak można? Czy to jest
„coś innego", czy też po prostu wszystko się zapomina? Do ciotki kiedyś mama powiedziała,
że wyszła za Zubera, bo była „cholernie zmęczona". Można nawet pojąć, choć rozumem, nie
sercem.

56

background image

Teraz dopiero łączą mi się pewne rzeczy. Pan Zuber wrócił znad morza wcześniej niż mama,
mama pisała jakieś listy i fakt nadzwyczajny — bywała ożywiona, nawet nuciła coś czasami.
Pana Zubera nigdy nie lubiłam. Po okresie spazmatycznej nienawiści jego istnienie na tym
świecie przestało mi przeszkadzać. On też nie zabiegał o moje względy, nie istnieliśmy dla
siebie. Mieszkałam osobno, mówiłam mu nawet „dzień dobry", odzywałam się do niego
bezosobowo. Ani tak, ani tak. Raz się tylko znalazł wobec mnie na poziomie. Widząc, że
upycham kolanem do teczki dwa tomy Tołstoja (rzadkie już wydanie), zapytał, po co to biorę
do szkoły. Powiedziałam, że nie mam pieniędzy na wycieczkę do Krakowa, natomiast kupca
na Tołstoja mam. Takiego staruszka — farmaceutę. Matka daje mi miesięcznie pieniądze,
więcej niż mają zazwyczaj moje koleżanki. Nigdy jednak nie dostanę ani złotówki ekstra. Na
wycieczki muszę oszczędzać miesiącami. Na ogół wtedy pożyczam i oddaję ratami.
Finansowo marnie stoję, zwłaszcza że kupuję książki.
Zuber wiedział, że apel do matki nie odniósłby najmniejszego skutku. To podobno jest
metoda wychowawcza.
No, ministra finansów się w ten. sposób nie wyhoduje. Wolałabym mieć wydatki
kontrolowane, dostawać na to, co mi potrzebne. Po uzgodnieniu sumy pan Zuber dał mi
pieniądze. Tołstoj wjechał z powrotem na półkę. Nic mi nie zawinił (Zuber nie Tołstoj), a
jednak nie mogę się do niego przekonać. Gdyby matka powiedziała do mnie, jak do
człowieka, jak do córki: „Słuchaj, zrozum mnie, pomóż, wiem, że ci będzie ciężko", czy coś
w tym rodzaju, byłoby mi lżej. To jest pierwsze miejsce na kuli ziemskiej, do którego jestem
przywiązana. Kocham moją szkołę, moją klasę, leniwe piachy ziemi Zeromskiego. Mam to
wszystko opuścić dlatego, że poziom intelektualny pana Zubera przestał mamie odpowiadać.
Nie chcę tej ustawicznej zależności od wszystkich i wszystkiego. Nie zamierzam w
najbliższym czasie przyjąć do wiadomości, że wolność a swoboda działania to nieco inne
rzeczy. Chcę sobą dysponować. Po co ludzie wymyślili koło? Jednak chyba nie po to, aby
rozprawiać o jego kwadraturze. Cywilizacja przyniosła nie tylko łazienki, ale także tę głupią
zależność od rodziny, budy, społeczeństwa. Gdybym była na bezludnej wyspie, mogłabym
gwizdać koncertowo na tego typu problemy, Zubera i nieudane mariaże.
Być może jestem okrutna. Przecież chciałabym, żeby matka była szczęśliwa, kocham ją. Ale
poza makabryczną treścią „wyjeżdżamy" jest także forma: „Pluń na wszystko, czym żyjesz,
przynieś zaświadczenie". Mam przecież serce, nie jestem stołem, choć chwilami łączę głupotę
jego czterech nóg.
Na domiar złego matka-mi imponuje. Jest to zimny rodzaj uczucia, zbliżony do chęci „walki
przeciw", ale trudno nie wykazać obiektywizmu. Chłodna, opanowana i rzeczowa, rozmawia
normalnie z Zuberem, a przecież to w końca rozbicie małżeństwa.
¦—¦ Chcesz ser czy jajka na śniadanie?
Przecież to można oszaleć, jak się dochodzi do takiego zachowania: Już nawet pomyślałam,
że on o niczym nie wie Ale nie. Pali potrójną ilość papierosów i kobieta, która rrzychodzi
sprzątać, zapytała przy nim:—A zegar pani doktor zabiera?
Zegar. Rany boskie! Matka na to spokojnie:
__ Nie. Ani jednego ciemnego mebla — i smarowała
sobie chleb masłem.
Widząc, że mam rękę na klamce, zwróciła się do mnie:
__ Nie zapomnij o zaświadczeniu.
Wzruszyłam ramionami, co przyszło mi z trudem, bo czuie się jak paralityk. Wtedy matka
wyszła za mną do przedpokoju i zdobyła się na wielki pedagogiczny wysiłek. Podniosła na
mnie głos:
— Rób, co ci każę, egzaltowana smarkulo! Wyszłam. Egzaltowna smarkula ma
pretendentów do

57

background image

ręki, proszę mamy. Do szkoły przybyłam z takimi napuchnię-tymi oczami, że mi rzęs nie było
widać.
To prawie nie do wiary, jak mnie lubią w szkole. Zupełnie nie było lekcji. Na geografii
ryczałam w obfity biust Brukwi. Klasa była jak klepsydra: groźna, czarna i nieutulona w żalu.
Nikt nie jadł i nie ściągał.
— Nie róbcie karawanu, nigdzie nie wyjeżdżam — zdenerwowałam się na przerwie.
Brukiew przyszła do klasy i zaczęła mi tłumaczyć, że opór tu nie ma sensu.
— To nierozsądnie, Lilka, z czasem zapomnisz o nas i przywykniesz do nowego środowiska.
— Nigdy, nigdy — wypłakiwałam z siebie.
Brukiew wzięła mnie pod rękę, zaprowadziła do dyrektora. Tyle razy wchodziłam do tego
gabinetu konając ze strachu. Czymże to było wobec tej wizyty? Jedną wielką radością.
Brukiew wyjaśniła, o co mi chodzi. Dyrektor
13.1
podpisał in blanco zaświadczenie i sam odniósł sekretarce. Mówi do mnie:
— W szkole-będzie trochę spokojniej, ale żal mi ciebie, Sagowska. Byłaś bardzo miłą
uczennicą, będziemy cię wszyscy pamiętać.
— Z jakiej strony? —zapytałam. Roześmiał się i dokończył.
— Pilnuj się dziecko, jesteś bardzo niezdyscyplinowana. Musisz sobie narzucić pewne
rygory. Nie rozpaczaj, w życiu są rzeczy nieodwracalne, kiedyś to zrozumiesz i pogodzisz się
z tym. Napisz do nas, jak ci się wiedzie w nowej szkole.
Mój płacz mógł zagłuszyć setkę startujących samolotów. Taies spotkał nas na korytarzu:
¦— A nie wybij się z rytmu, bo możesz mieć na maturze kłopoty z matematyką — usłyszałam
poprzez warkot własnego nosa.
¦— Nie będę ściągać — pocieszyłam jego i siebie. Zrobiło, mi się jakoś cieplej w sercu.
Szczytem wszystkiego był Calvus.
¦— Moje dziecko, moje dziecko, jak nam będzie smutno bez ciebie. Tak pięknie skandowałaś.
Stary miał w oczach najprawdziwsze łzy. Ze mnie była już mokra plama. Pomyśleć, ile
staremu napsułam krwi! Łacinę umiem, fakt, als jak błaznowałam na jego lekcjach! Maria
Antonina potrafiła zachować godność i dumę w obliczu szafotu. Ja żebrałam:
— Niech pani profesorka pomówi z mamą, niech mnie tu zostawi.
Ale ona wcisnęła mi tylko coś pod łokieć. Był to zbiór map i dedykacja:
..Mojej" ulubionej uczennicy, Lilce — Brukiew".
Jak Boga kocham! Więc ona wiedziała, że ją tak nazywamy. Kochana Brukiew!
Ja przecież tylko powiedziałam, że wyjeżdża moja mama i kazała mi wziąć to piekielne
zaświadczenie. A oni wszyscy zaczęli mnie pocieszać, żegnać, przysięgać, że będą pisali.
Zastanowiło mnie to. Musieli dostrzec to, co uszło mojej. uwadze: że ja tu zostać nie mogę.
Odprowadzona ze szkoły orzez sto dwadzieścia osób (w orszaku kroczył Zbyszek,, bez
Stefki) zaczęłam to pojmować wyraźnie. W moim.. pokoju stała Maziarską ze szczotką.
— Meble odjechały już wagonem towarowym — zaświer-gotała radośnie.
Kazałam jej wyjść. Była, o dziwo, posłuszna jak przy łożu konającego. Ten pokój nie jest z
gumy, a jednak jakoś pomieściliśmy się wszyscy.
— Siadajcie — powiedziałam do mojej gwardii, wskazując na podłogę. Siedzieliśmy tak
dobrych parę godzin, płacząc i śmiejąc się, bo zrozpaczony Dyzio ułożył na poczekaniu
wiersz pt. Stypa.
Dwóch rzeczy myślałem, że nie przeżyję:
Pierwsze, to jak zobaczyłem, że Zośka ma brudną szyję,
Drugie — kiedy zrozumiałem, że wszystko mija.
Niech się więc Rita Hayworth nadal na próżno do moich okien.
dobija.

58

background image

Bez Lilki nawet szampan jest dla mnie zwykłą wodą z rzeki.. Ach, Liika, Lilka, będziemy
kochać cię na wieki!
Przyszła mama i z czarującym uśmiechem powiedziała: •— Jest mi okropnie przykro, że wam
przeszkadzam, ale-Lilka jest potrzebna.
Albo to obłuda, albo kompletne niezrozumienie mojej tragedii. Przekroczyłam, po raz ostatni,
próg mojego pokoju. Na werandzie, jak krewni na testament, czyhała na mój klucz
Maziarską. Przy niej wykazałam postawę
zbliżoną do głupiej, ale nieszczęśliwej królowej Francji. To dziwne, tak nie lubiłam tej
kobiety, a teraz na zawsze zajmie miejsce we wspomnieniach, nierozerwalnie związana jze
scenerią moich bardzo szczęśliwych dni.
13 września 1949 r.
W życiu tylko dwie rzeczy mogą człowieka uratować: poczucie humoru i filozoficzne
podejście do własnego losu. Ponieważ nie inogę w mojej sytuacji użyć pierwszej części
recepty, spróbuję drugiego wyjścia. I cóż by było, gdybym tu została? Tydzień u jednej
koleżanki, tydzień u drugiej, trochę u Dyzia. Czy moja mama zechciałaby przysyłać mi
pieniądze na życie ? Czy wynajęliby mi pokój ? Przecież nie mogę mieszkać w namiocie pod
szkołą; Potrzebny mi jest stół, krzesło, półka na książki. Nie jestem naiwną bohaterką z
powieści Czarskiej. Umiem się wzruszać, aż nazbyt, ale niekiedy trochę myślę. Mamie
byłoby jednak przykro. W jaki sposób potrafiłabym się utrzymać? Zarabiać korepetycjami z
łaciny i angielskiego? Kto by mi powierzył swoje dziecko?
Gdyby Maryla Wereszczakówna wyszła za mąż za Mickiewicza, kto wie, czy on, chcąc
utrzymać dom na poziomie, nie zacząłby potrójnie pracować zamiast pisać. Czyli nie zawsze
nieszczęścia wychodzą na złe. A kimże ja postanowiłam być? Pisarzem, bo będę pisać pod
męskim pseudonimem jak George Sand. A co robię? Ciągnę moją problematyczną duszę
przez kałuże melancholii. Młodości, gdzież twe orle loty?! Będę cale życie kochała moją
szkołę, profesorów i wszystkich. Ale trzeba umieć cierpieć, jeśli się umie śmiać.
Prahorecki w ekspresie, który dziś dostałam, pociesza mnie:
Dia miłości nie ma czasu i przestrzeni. W górę serca, Lileczkc. "Miech świat wiruje i runie,
byle razem, byle z moją Lilią, którą Icocha Sławek.
Ziemia wiruje spokojnie bez udziału Sławomira Prahorec-Jdego. A do tego, czy runie, także
nie on się przyczyni. Swoją drogą, żal mi siebie, że nie mogę w to wierzyć. Przez to tracę
dużo złudzeń i tę jakąś mgiełkę sentymentalizmu. Ale gdybym dziś się dowiedziała, że inna
już została hrabiną, cieszyłabym się, że moje rozumowanie było rozsądne. Jakiż wniosek?
Inny niż to mogłoby wynikać z tych wywodów. Rozczarowań i tak nie uniknę, ale nigdy mnie
one nie załamią. Matka dobrą mi daje szkołę. Jest oschła, konkretna, kiedy jej dałam do
przeczytania jeden z jego listów, powiedziała :
. — Każdej idiotce natychmiast przewróciłoby się w głowie. Dziewczyna rozsądna bierze się
w takim wypadku za biologię.
To trochę bez serca, zwłaszcza że matka nie wie, jakie zamiary miał hrabia wobec Lilii. Jakaż
jest ta moja matka? Wie rozumiem jej zupełnie, podobnie jak ona mnie. Kiedy za okupacji
Niemcy podpalali dom, w którym mieszkaliśmy, i dali piętnaście minut na wyniesienie
rzeczy, matka powiedziała do służącej:
— I pomyśl, że dwa tygodnie temu zdecydowałam się na, malowanie ścian.
Gdybym chciała scharakteryzować matkę, straciłabym rozum. Sprawy, które są jej
niepotrzebne, odcina jak pędy pomidorów. Ciach, trach, do widzenia i już. Zastanawiam się
już nawet, czy to nie wyższa forma samotności. Udzielała gościny partyzantom i tym z
konspiracji, operowała nawet kogoś w lesie, ale potem zepsuła mi całe wrażenie tego czynu
słowami:
— Dziwne, że człowiek jest zmuszony dobrze wykonać coś, o czym w istocie nie ma pojęcia.

59

background image

Matka wyjmowała kulę z brzucha, ściągnęli ją, była jedynym lekarzem w okolicy. Gdyby
mnie los postawił wobec takiego faktu, powiedziałabym: „Jakże biedak cierpiał".
Tym, zdaje się, przede wszystkim się różnimy. Można mieć dla matki szacunek, podziw
nawet, ale kochać ją to-wysiłek, a nie rzecz naturalna, choćby dla córki. A poza tym — zbyt
pewnie stawia na mój zdrowy rozsądek. Mówi o egzaltacji, a w rzeczywistości wierzy, że ja
przez samo obcowanie-z nią nie mogłabym jej na przykład zrobić babką, chociażby przez
nieuświadomienie. Uważa na przykład, że ja wraz z jeji mlekiem wessałam zamiłowanie do
nauki, rozumiem,, że trzeba się uczyć i nawet nie warto o tyrn wspominać. No, ale niechbym
tak pozwoliła sobie na dwóję! Ileż zatrutych strzał trafiłoby we mnie! Ileż ironii musiałabym
odparować!
Cała moja „wiedza zgłębiona i niezgłębiona" wypływa wyłącznie z książek i własnych
obserwacji, a nie z jej rad. Wie o moich próbach pisarskich, nie czytała, broń Boże, ale
skwitowała to:
— To nawet lepiej, niż gdybyś uważała, że masz talent aktorski. Oświadczam ci, że za pięć
lat albo i wcześniej będziesz się wstydzić tego, co wypisujesz. A dla kobiety najważniejszy
jest zawód.
Przepraszam. A pisarz to nie zawód? To przecież podsumowanie wszystkich zawodów
świata. Kilkadziesiąt tysięcy wybitnych naukowców przyczynia się wprawdzie do postępu: i
tak dalej, ale o każdym wie najwyżej setka zainteresowanych ludzi. Co innego taki Newton
czy Kopernik. O nich się uczy w szkole. A jak się napisze książkę, to ludzie się śmieją albo
plączą, a kto płacze nad czółenkiem latającym? Albo się śmieje z praw grawitacji? I też
można dostad nagrodę Nobla. Tak, ale tu już ponosi mnie fantazja. Czy lepiej mieć wielkie
zamierzenia? Czy to wyzwala zapał
i energię? Pomyślę kiedyś o tym gruntowniej. Z tym: muszę pomyśleć" powtarzam się
beznadziejnie. Zdaję sobie z tego sprawę. Czy to moja wina, że nikt mnie nie uczy pracy nad
sobą? Moja tak zwana mentalność przypomina płaczącą wierzbę, wystawioną na działanie
huraganu. Trudno się dziwić, że nie podoba mi się we mnie wiele rzeczy. Muszę więc myśleć,
to jest oczywiste.
18 grudnia 1949 r.
Z daty, pod którą dziś piszę, można by wywnioskować, że pochłonięta życiem w nowym
miejscu nie mam czasu na prowadzenie dziennika. Nic bardziej mylnego. Zaszło istotnie
wiele nowych rzeczy, opisałam to wszystko dokładnie. Wyszedł z tego gruby brulion, była
rozpacz, była miłość, były intrygi i nowe miasto, we wszystko to strzelił piorun, .zeszyt zginął
i nie ma już szans na odszukanie go.
Domyślam się, że to sprawa klanu Haliny Z. One ¦chyba wiedziały, że prowadzę pamiętnik, a
zaiste, wielka to ¦dla nich gratka, dowiedzieć się, jak to ze mną jest naprawdę. Jeśli one w
ogóle znają pojęcie świństwa, to cena i tak nie jest słona. A ja zostałam z nowym
doświadczeniem (jeśli już włóczę do szkoły „zeszyt", to muszę go pilnować), wściekła do
zgrzytania zębami i podjudzania do dalszych wyczynów, sobie na hańbę, im na złość. Ja
chyba normalnie nie umrę, nawet w tej ostatniej chwili coś wykombinuję. I niestety, muszę tu
krótko streścić to wszystko —• co napisane zginęło, a przeżyte — zostanie.
Więc od podróży ? Jechałyśmy nocą, trzecią klasą, z przesiadką. Było dużo bagażu, mało
pieniędzy — przeprowadzka kosztuje. Najbardziej uciążliwym bagażem byłam ja. Tak sobie
postanowiłam. Bierny opór (Gandhi). Miasto małe, .gotycki kościół, cuchnąca od dopływów z
fabryk rzeczka.
Wpiywy Górnego Śląska widać nie tylko w uprzemysłowieniu. Dość czyste, zamieszkałe
przeważnie przez robotników. Aż się chce powiedzieć: i chłopów, takie to teraz w szkole
modne, zresztą nie byłoby w tym przesady. Na tym tle tym silniej świeci konstelacja księży,
lekarzy, adwokatów. Zwarty, zamknięty krąg. Ja z racji matki natychmiast się stałam „lepszą

60

background image

panienką". Oczywiście, do czasu, kiedy wszyscy zaczną odróżniać „córkę tej nowej lekarki"
od Lilki.
Przyznać muszę, że napełnia mnie to nieludzkim zdumieniem, bo primo, w mojej szkole nikt
na takie hece nie zwracał uwagi, secundo, matka moja, zapewne pod wpływem ojca, lekarza-
społecznika, nigdy nie miała żadnych manii wielkości. Trzeciego dnia, po jakim takim
zainstalowaniu się w malutkich dwóch pokoikach z piecami, matka poszła do pracy, a ja
poprułam na rekonesans. Torba--konduktorka na lewym ramieniu, beżowy płaszczyk,.
czerwone pantofle i sztandarowe czerwony beret na głowie. Tylko pończochy fildekosowe, bo
nylonów, niestety, niet.
W tym, jak się okazało, przebraniu, a nie ubraniu kroczyłam powoli ulicą Kwiatową, gdzie
mieści się mój obecny przybytek wiedzy. Nigdy nie dojdę, co za idiota nazwał tę zaplutą
uliczkę, wysadzoną kocimi łbami, tak kwieciście. Z rzeczy najbardziej do kwiatów
zbliżonych odnotowałam jeden klon i to na wymarciu. Może to chodzi o to, że kwiat
młodzieży chłonie tu naukę. Szary budynek nasuwał niestety banalne skojarzenia: więzienie.
Tym razem pozory nie myliły. Czerwona tabliczka objaśniła mnie wyczerpująco, że stoję pod
„Państwowym Gimnazjum i Liceum Żeńskim im. E. Orzeszkowej".
„No, to poedukujemy się w duchu pozytywizmu" — pomyślałam i jazda naprzód. Było
piętnaście po ósmej, w gmachu cisza. Z rzeczy godnych uwagi uchwyciłam że podłogi
polanę są jakąś ciemną cieczą, nie błyszczą zupełnie. Ponuro, ale odpada kłopot' z
papuciami. Bez wstrząsów i na pewno bez entuzjazmu, na pierwszym piętrze zapukałam trzy
centymetry poniżej wizytówki: ,Gabinet dyrektora". Miły głos zaprosił mnie do środka,
weszłam i spostrzegłam siwą panią z wyblakłymi oczami. Powiedziałam butnie:
— Dzień dobry, ja do dyrektora.
— Słucham, w jakiej sprawie? — zapytała pani.
,__Jestem zmuszona zapisać się tu do szkoły — odparłam.
— Jesteś zmuszona? — W głosie było prawie niedowierzanie.
.__ Życie ułożyło mi się tak paskudnie — uzupełniłam. —•
Nie mogę kłamać, że chciałabym tu chodzić.
Dowiedziałam się, że rok w pełnym toku i przyjęć żadnych nie ma. Pani robiła miłe wrażenie,
uśmiechała się.
— Nie, to nie — powiedziałam i skinęłam pożegnalnie głową.
Nie przyszło mi do głowy, że to może być „dyrektor". Nie wyobrażałam sobie dyrektora-
kobiety.
— Słuchaj no, gdzie ty właściwie przyszłaś? Co to za ubiór? — zapytała pani. — Masz
świadectwo?
Powiedziałam, że takie zaświadczenie, że do 12 września chodziłam na lekcje. Pani po
łagodnym wyjaśnieniu mi, że jest dyrektorką, wzięła papiery i kazała mi zdjąć „przynajmniej
ten okropny beret".
Chciałam protestować, że manifestuję w ten sposób sympatię do ruchu rewolucyjnego, ale ma
się szkolny dryl. Zdjęłam.
— Świadectwo masz dobre — potwierdziła dyrektorka rzecz oczywistą. ¦—¦ Bardzo
dobrze z polskiego, angielskiego, łaciny, matematyki — wyliczała. —¦ A dlaczego
czwórka z biologii?
— Zastanawiam się, dlaczego nie trójka — odparłam. Zdobyłam ją. No, nie przyszła
głupia gęś. tylko uczennica

z mojej szkoły, Dyrektorka uśmiechała się jakimś jasnym, znużonym uśmiechem. Od razu
zrozumiałam: człowiek przez duże C. Zrobiło mi się wstyd za moją arogancję i tupet.
Wystarczy się do mnie tak uśmiechnąć. Natychmiast gubię impertynencję i widzę gwiazdy na
ziemi.

61

background image

Powiedziała, że tylko dla formalności muszę napisać podanie. Poprosiłam więc o papier i
machnęłam na poczekaniu nowelkę fantastyczną, że proszę itd. Od dwóch lat nic już nie piszę
na brudno. Potem był cały referat, że w naszej ¦szkole obowiązuje granatowy mundur i
fartuch, tarcza, karność i coś tam. Po tej tarczy chciałam czmychnąć.
—¦ No, to chodź, zaprowadzę cię do angielskiej klasy, a jutro w granatowym ubraniu i z
książkami.
Myślałam, że skonam. Pod spodem miałam spódnicę w kwiatki i zieloną matki bluzkę.
Kazała mi iść do szatni ,i po zdjęciu płaszcza osłupiała na nrtój widok.
— No, nic, pamiętaj, że jutro...
Według dyrektorki, świetnie się składało, że właśnie następna lekcja jest z wychowawczynią.
Przed drzwiami powiedziałam bardzo grzecznie „dziękuję", dyrektorka zapukała i byłam już
w klasie.
— Panie profesorze, nowa uczennica. Dziewczęta, proszę ją miło przyjąć.
Pan profesor, lat jakieś 26, powiedział, że mu miło, ale „dziewczęta" zamurował mój ubiór.
Wszystkie były w makabrycznych mundurkach albo w fartuszkach z podszewki. Tarcze.
Słaniając się na nogach wylądowałam w trzeciej ławce, gdzie było wolne miejsce. Dyrektorka
zostawiła mnie już na pastwę losu. W mojej szkole więcej uwag] zwracało się na to, co ktoś
ma. w głowie, a nie na to, •co nosi na grzesznym ciele. Każdy się ubierał, jak chciał, że niby
wojenne trudności i dopiero piżama zrobiła wrażenie. Dziwne, ale wtedy czasami oczyma
duszy widziałam śliczny mundur z niebieskimi wypustkami. Teraz, kiedy to szczęście
miałam tuż, tuż, było mi słabo. Wyglądałam jak paw na tle kuropatw.
„No, Tales, trzymajmy się" — powiedziałam sobie dzielnie, kiedy pan profesor oszołomiony,
że ma piątkową uczennicę, chciał przy tablicy sprawdzić, co przechodziliśmy.
Po sprawdzeniu powiedział zagadkowe „hmm", chociaż przysięgam, że chciałam się przed
kuropatwami popisać. Już byłam w ławce, gdy pan profesor (krótkowidz, okulary, mięsiste
wargi) dodał, że trudności chyba nie będę miała. Na przerwie rozejrzałam się po klasie. Moje
nieomylne oko wyłowiło Halinę Zalewską. Najładniejsza, podszewkę nosi z wdziękiem. Ona
też pierwsza do mnie podeszła. Powiedziała mi, że tu jest okropny rygor i dziwna rzecz, że
mnie dyrektorka tak ubraną wpuściła do klasy.
— To chyba trochę ze względu na to, że mama jest lekarzem.
— Słuchaj, to tu są takie idiotyczne stosunki? — spytałam. Jej reakcja ścięła mnie z nóg.
Myślałam, że pochwyci nutę
kpiny w moim głosie. Ona mi na to poważnie:
— Mój ojciec jest dyrektorem odlewni żeliwa ciągli-wego.
To było koszmarne. „Gdzie ja przyszłam? Co ja tu robię?" —pytałam bez przerwy.
Wychowawczynią okazała się angielka. I tu zaczęła się tragedia w odcinkach, która jeszcze
długo będzie się „ukazywać". Pani wychowawczyni, po pytaniu o stopień itd., zapytała, kim
są rodzice.
— Ojciec został rozstrzelany w 1941 roku — powiedziałam — matka jest lekarzem.
Kiwnęła głową, powtórzyła to wszystko, co już wiedziałam na temat wyglądu uczennicy, i
nagle rąbnęła:
— Literatmę angielską braliście?
— Nie — odparłam. — Przechodziliśmy Klarę Jastroch i urozmaicaliśmy sobie lekcje
bajkami.
— Bajkami?! Jakimi bajkami?! Odpowiedziałam po angielsku, żebyły to bardzo zabawne
opowiadania dla grzecznych dzieci, a raz nawet profesorka czytała nam kawałek kryminalnej
książki o Sherlocku Holmesie.
— To opowiedz jedną taką bajkę — powiedziała po polsku.

62

background image

Z tonu wywnioskowałam, że coś jest źle. Nie wiedząc na razie co, dałam się zarżnąć jak baran
i opowiedziałam bajkę o trzech świnkach. Przede wszystkim: widziałam, że w klasie nikt nic
nie rozumie. Angielka była zielona i przerwała mi ostro:
— Przestań się wysilać, masz okropny akcent i ciekawe, kto cię angielskiego uczył.
O, to nie było fair! W ten sposób do mnie przemówić się nie da. Jestem dosyć wrażliwa na
punkcie ładnego stawiania spraw. Nawet dystans profesorka — uczennica nic już nie mógł
pomóc. Zatrzęsło mnie. Przypomniała mi się biedna, niepozorna moja angielka, więźniarka z
Ra-vensbriick. Na nią rzucano te gromy.
— Absolwentka Cambridge i doktor honoris causa uniwersytetu w Uppsali—
powiedziałam tak spokojnie, jakbym mówiła prawdę.
Zaczęło się. Nienawistnie zmierzyła bluzkę w ulubionym kolorze Scarlett i trzęsąc zeszytem
przed moim nosem, wygłosiła taki spicz:
— Jesteś bezczelna! Jak śmiałaś przyjść do szkoły w takim maskaradowym stroju! Może
myślisz, że będziesz miała u mnie jakieś względy, bo uważasz się za inteligentną! O nie,
żadnych względów miała nie będziesz! U mnie nikt nie ma względów! Zachciewa ci się
mówić do mnie po angielsku! Język angielski służy przede wszystkim do tego, żeby poznać
wspaniałą literaturę tego kraju w oryginale! Pojęcia nie masz o angielskim! Bajki! U mnie
dziś dostajesz
pierwszą dwóję! Czy wiesz kto to był Choser? Na pewno nie wiesz! Uppsala!
To ostatnie wypluła z wściekłością i kazała mi siadać. Zanim jednak to zrobiłam,
powiedziałam z godnością:
— U mnie w szkole, nawet jeśli ktoś nie umiał lekcji, usprawiedliwiał się po angielsku. W
ten sposób poszerzaliśmy słownictwo. Gdybym w tej chwili była w Londynie i miała
Stanisławskiego pod ręką, dałabym sobie radę.
I usiadłam zachęcona okrzykiem:
— Bezczelna, bezczelna, do cyrku chodziłaś, a nie do-szkoły!
Byłam wstrząśnięta. Niezłe przywitanie. Chleb z solą,, można powiedzieć, z tym że więcej
soli. Sąsiadka z ławki szepnęła:
— Nie przejmuj się, to wariatka.
Tyle to i ja podejrzewałam. O dwójce z angielskiego w życiu mi się nie śniło. Nauka języków
przychodzi mi szalenie łatwo. Dwóją przejęta bardzo nie byłam. Liczyłam, że mnie wyrzucą i
będę dojeżdżać do Katowic. Zawsze to większe miasto i mama w końcu zrozumie, że ma
nienormalną córkę. Niedostateczny w każdym razie był faktem. Być może to nie było w
dobrym tonie, ta bluzka i tak dalej. Ale co takiego zrobiłam? Umiem mówić po angielsku i to
nieźle. Jednak było mi smutno i nawet klon-emeryt nie był w stanie mnie rozweselić. A
zagląda akurat do tej Masy.
Na pauzie rozglądałam się bystro po kuropatwach. Było kilka ładnych, ale inteligencję na
obliczu trudna było dojrzeć. W oczach kuropatw dojrzałam natomiast niezdrową ciekawość.
No, z nimi R.I.R.-u nie dałoby się założyć.
Kiedy piszę na bieżąco, to wszystko mi się jako tako klei. A to uzupełnienie, mnie, jako
pisarza in spe, irytuje.
Będę miala w palcu. To jest na pewno robione na zasadzie uspokojenia sumienia i
przeświadczenia o swoich racjach, ale w tej chwili gramatykę angielską znam lepiej niż
polską. Czuję, że tu dojdzie do rozlewu krwi. Mogę się pogodzić (ostatecznie) z rygorem, ale
nie pozwolę, żeby mi profe-sorka przerywała w pół zdania, groziła linijką, plując przy tym
obficie. Jestem uczennicą, ale mogę zmienić szkołę. O, w tej chwili już nie! Zobaczymy, co
się będzie działo. Na szczęście mogę tę operetkę komentować w myślach i dzienniku. To
jedno mi zostało.
Profesorów innych opiszę przy okazji. Różni. Nareszcie wielka sztama z polonistką. Mańcia z
mojej szkoły jest mi droga przez wspomnienia, ale ta jest cudowna. Panna Kasia. U niej się

63

background image

nie mądrzę, tylko samodzielnie myślę. Była bardzo zmartwiona, że musi mi z klasówki
postawić czwórkę. Zrobiłam błąd. Hańba mi. To właściwie była pomyłka, ale czarno na
białym. Napisałam: „uważał, że to uwłaszcza jego godności". Zamiast: uwłacza. Pomyślałby
kto, jakże mnie zajmuje szkoła. A tymczasem moje prawdziwe życie jest poza nią. Po tych
wszystkich arabskich awanturach, kiedy powiedziałam moim koleżankom, że są idiotki, była.
zabawa. Zależało mi, żeby je wszystkie zakasować.
Kto wymyślił podział szkół na żeńskie i męskie, ten z pedagogiką nie miał nic wspólnego. W
mojej szkole, pewnie, durzyliśmy się w sobie, ale nikt nie dostawał wysypki nerwowej na
widok płci odmiennej. A tu? Słowa „gimnazjum męskie" to jakiś ołtarz, zaklęcie, modlitwa
czy coś takiego. U nas, jak się do mnie jakiś chłopak za blisko przysunął, przez nieuwagę
zresztą-, mówiłam: „Odwal się bałwanie" Tutaj żadna kuropatwa nic podobnego by nie
powiedziała, bo uprzednio zemdlałaby z wrażenia. Całe towarzystwo lata do kościoła, raz, że
rozmodlone, dwa, że w kościele jest idealne miejsce spotkań. Można się pokazać chłopakom
z boku, z przodu j z tyłu, i jest szansa, że po mszy dojdą
do nich. Posyłają sobie kartki, tropią się po ulicach, kino, jak Boga kocham. Gdzie ja
wylądowałam? Przecież to pensja pani Latter, z tym, że w Iksinowie. Tak tego wszystkiego
nienawidzę i tak tęsknię za moją szkołą!
Przed zabawą klasa przypomina szpital psychicznie chorych. „A co, a czy ten będzie itd."
Ponieważ zabrakło mi taktu i głośno wypaliłam swój sąd na ten temat, kuropatwy obrażone.
Poza tym, jako osoba nowa w mieście stałam się szalenie modna w gimnazjum męskim.
Kuropatwy są głupie, kiedyś przed polskim błagały mnie, żebym powiedziała, że nie
przeczytałam ja także Dziewczęcia z Sącza. „A ucho śledziowe" •— myślę sobie. —
Nagrywać na mózgowe płyty życiorysy po angielsku, to dobrze?
Kiedy więc panna Kasia zapytała:
~ No, a ty Sagowska? — Wstałam i odpowiedziałam na wszystkie pytania. Oczywiście, w
mojej szkole nigdy bym tego nie zrobiła. Tu nie poczuwam się do żadnej solidarności. One
nie rozumują, działają poprzez strach, uczą się bezmyślnie, ściągają, owszem, ale wtedy są
już właściwie w trumnie, tak się boją. Lękają się odpowiedzialności za swoje czyny, a tego
już nienawidzę. Jeśli mnie stać na czyn, to także na wynikające z niego konsekwencje.
Postanowiłam zatruć im resztę młodości i na zabawie wyglądać ładnie, a nawet lepiej niż
ładnie. Nie mając się kogo poradzić w tej materii, zwróciłam się, do mamy. Powiedziałam, że
bardzo mi zależy na dobrym wyglądzie, że czuję się szykanowana, upośledzona i chcę
koleżankom popsuć wieczór.
Ubiór nie mógł być, niestety, sprawą dyskusyjną. Obowiązywała mnie biała bluzka i
granatowa spódniczka. Mama dała mi natomiast swoje nylony i poradziła iść do fryzjera.
Poszłam. Fryzjer zrobił mi czterdzieści dwa loki francuskie, żelazkiem. Ściągnęłam włosy
gładko do tyłu, loki związałam granatową kokardą, ale tak. żeby się wymykały.
Upudrowałam nos, pociągnęłam rzęsy bezbarwnym tłustym ołówkiem, co natychmiast dodało
głębi mojemu spojrzeniu, i przed samym wyjściem w łazience wtarłam bardzo starannie ¦w
wargi trochę mamy szminki. W poradach dla kobiet piszą czasem, że dolna warga powinna
być mocniej umalowana. Najpierw więc natarłam dolną, ale wtedy górna okropnie przez
kontrast zbielała, więc umalowałam usta w pełnym składzie. Nie odmówiłam sobie kropli
perfum,
W towarzystwie Jadźki Morawskiej z mojej klasy i w bojowym szyku przekroczyłam próg
sanktuarium pt. „Państwowe Gimnazjum i Liceum Męskie im, A. Witkowskiego" Kto to był
A. Witkowski?!
W szatni dwóch chłopców poderwało się, żeby mnie rozebrać. Proszę bardzo. Jednocześnie
poprosili mnie do tańca. Bardzo proszę, po to przyszłam, ale nie umiem tańczyć z dwoma
jednocześnie. Jak ten Salomon, wybrałam trzeciego. Od jednego rzutu oka poznałam, że to
powinno być bożyszcze męskiego. A jeśli tak — to miłość Haliny, czyli Michał. Nie

64

background image

popełniłam błędu. To był Michał i od pierwszej sekundy objęłam prowadzenie w grze.
Rozmowa była zdawkowa, mało ciekawa, ale Michał — cudo. Wygląda jak nordyk, lubię
takie typy. Powinien grać w kosza, ze dwa metry wzrostu, blondyn, twarz bardzo męska.
Tańczy wprost genialnie. Zaproponowałam przejście na ty, co go wprowadziło w zachwyt, W
ogóle sprawie nadałam amerykańskie tempo i umiejętnie prowadząc rozmowę, uzyskałam to,
o co mi chodziło. Zadeklarował się, że mnie odprowadzi do domu, Wtedy ja zgodziłam się z
widocznym wahaniem i powiedziałam:
— Dobrze, ale dziś więcej- tańczyć nie będziemy..Mam zobowiązania.
Żadnych zobowiązań, naturalnie, nie miałam, ale chciałam, żeby inni zaciągnęli je wobec
mnie.
O co mi chodziło. Tu, bez wyrozumiałego Talesa, mój
zapał do matmy ulotnił się jak sen złoty. A profesor matematyki kazał zrobić na
milimetrowym papierze wykres siousoidy i cosinusoidy* Musiałam więc jak wąż złapać iakąś
ofiarę. Nie jestem materialistką, nie za darmo, jak zwykle za wypracowania. Pierwszym
pytaniem, jakie zadawałam moim tancerzom, było:
— Czy kolega z matematycznego?
Te ostatnie klasy, w tej chwili przedmaturalne, jeszcze są zróżnicowane na humanistów
przyrodników i matematyków. Z żalem w sercu odmawiałam więc tańca miłym humanistom.
Trudno, nie samym Słowackim człowiek żyje. Poza tym przyszłam tu z dwóch powodów:
złowić matematycznego rycerza i dać po nosie moim koleżankom.
Mój wielkoświatowy romans z hrabią dał mi jednak, trochę szlifu i dziwne, im bardziej się
oddalam od tej historii, tym większego nabiera ona uroku, jako coś absurdalnego, naturalnie.
W końcu trafiłam na właściwego człowieka. Zaprosiłam go do domu i od razu postawiłam
sprawę jasno, nie jestem aż taka perfidna. Handel wymienny. On mi wszystkie domowe
zadania, wykresy, a także ściągi na klasówkę, jeśli się da (może nitka?), a.ja mu
wypracowania i streszczenia obowiązkowych i nadobowiązkowych lektur. Pisać
wypracowania z polskiego o klasę wyżej jest rzeczą daleko łatwiejszą,. niż zrobić zadanie z
matematyki o trzy klasy niżej. Ma się literaturę, przeczytało się to i owo i rzecz polega tylko
na zgrabnym ściągnięciu i ładnym napisaniu. Krzyś zgodził się z entuzjazmem. Upewniłam
się, że ma piątkę i zamierza studiować na politechnice. Po załatwieniu najważniejszej sprawy
przystąpiłam do drugiej części mojego programu.
Francuskie loki i swoboda w zachowaniu, giętki język w gębie, pozwoliły mi pogrążyć w
rozpaczy moje klasowe-antagonistki, Bawiłam się jak szalona, ale niestety, jestem "w
niebezpiecznym wieku. Pochwyciłam smutne, poważneżne spojrzenie szarych oczu. Tak się
zaczyna miłość., Nagle z pewnej siebie, rozhukanej i bezczelnej wariatki, stałam się
zalęknioną gąską. Usiadłam na krześle, policzki mi płonęły, nie odpowiadałam na pytania
otaczających mnie chłopców, których uwodzenie jeszcze dwie minuty temu uważałam za
swój najświętszy życiowy obowiązek. Czekałam. Modliłam się:
\
„O Boże, spraw, żeby zechciał ze mną zatańczyć. Do końca życia nie zatrzepię rzęsami ot tak,
sztuka dla sztuki. Będę sama robić matematykę. Nigdy się nie umaluję. Będę wstawać o
szóstej rano i czytać dzieła teologiczne, o Boże!"
No i stał się cud. Elastycznym krokiem zbliżył się do mnie. Jeszcze nie widziałam ukłonu,
kiedy poszłam w jego kierunku. Nie miałam odwagi spojrzeć w twarz mojego bóstwa. A
jednak widziałam ją. Wymarzoną, ascetyczną twarz o wąskich wargach. Byłam urzeczona,
nie istniałam niemal. Przemówił dopiero w trzecim tańcu.
Byłam w transie, nie mogłam odpowiadać. Bałam się, że on wszystko rozumie i jednocześnie
chciałam, żeby rozumiał wszystko. Jego głos parzył mnie, a zetknięcia policzka z klapą jego
marynarki wywoływały dreszcze. Kiedy powiedział: „cudownie pani tańczy" wiedziałam już,
że spotkała mnie klęska. Byłam zakochana.

65

background image

Na nic wszystkie spekulacje, na nic Wierzyński i jego Manifest Szalony, na nic
postanowienia, na nic smutne -doświadczenia. Na każdego przychodzi godzina miłości. Jak ja
to ładnie napisałam. Dobrze, że nie mam skłonności do melodramatu. Nagle przemieniona i
uszlachetniona pod wpływem gwałtownej miłości, nie potrafiłam przekreślić ciemnych,
przeżytych już spraw.
Kiedy mój ideał zaproponował, że mnie odprowadzi, ja, nieprzytomna z wrażenia,
powiedziałam najgłupszą rzecz w moim życiu, przy której oświadczenie Pelagii
na biologii: „Witaminy są albo ich nie ma" — było rewelacją naukową. Powiedziałam
mianowicie:
__ Wprawdzie już jestem umówiona, ale to nieważne.
— Ach tak. Trudno, spóźniłem się więc. Dziękuję pani za
•wieczór.
I odszedł. Nie umówił się ze mną. Tańczył później z coraz ¦to inną dziewczyną, co przytomnie
zauważyłam. Wiedział, że ścigam go wzrokiem. Byłam nieuprzejma dla moich partnerów. On
na mnie nie patrzył. Pocieszałam się, że celowo, że to metoda itp., ale nic mi to nie pomogło.
Z szatni odebrał mnie Michał. Co za nieporozumienie. Osiągnęłam na tej zabawie wszystko,
co chciałam. Halina Z. poszła do domu wściekła. Michał demonstracyjnie pomagał mi się
ubrać. Krzyś się upewnił, że „jutro o piątej". Koleżanki patrzyły na mnie z zazdrością i
nienawiścią. A ja byłam nieszczęśliwa. Nagle chciałam być brzydka, nie stwarzać głupich
pozorów wokół siebie. Być z nim, iść z nim.
Poszedł sam. Mnie na pociechę został Michał, o wiele bardziej obiektywnie interesujący.
Nienawidziłam go. Miałam do wyboru: obnosić cierpiącą twarz nieszczęśliwie zakochanej
albo udawać, że gwiżdżę na wszystko, „chodzę" z Michałem, bo mnie, Lilce Sagowskiej, tak
się podoba. Wybrałam drugie wyjście i długo w nocy płakałam. Te skryte łzy; to cena za
ambicję. Jestem gotowa zapłacić daleko więcej.
Dnia 19 grudnia 1949 r. Na geografii.
Sprawy, które opisywałam wczoraj, są już dość odległe. Bo potem widziałam się z nim,
jestem rozanielona i rozko-chana, ale ostrożna jak kot. Kiedy mnie spotka na ulicy (tylko w
sobotę i niedzielę, studiuje w Gliwicach) kłania •się ślicznie, dochodzi i 'odprowadza mnie do
domu. On
jest niesłychanie powściągliwy i tylko raz nadmienił, że chętnie by się ze mną wybrał na
Sylwestra. O Boże, ja bym się z nim w każdej sekundzie wybrała na koniec świata,, ale
uśmiecham się i mówię o czym innym.
Kiedyś udałam, że nie idę do domu, tylko wywlokłam go na drugi koniec miasta, niby że
muszę sobie pożyczyć skrypty Wszechnicy Radiowej. Oczywiście, w domu, do którego
weszłam, nikogo nie zastałam. Przeprosiłam go-za błacdzenie po błotach i powiedziałam:
— Na pewno pan bardzo się złości za taki długi spacer?
— Chciałbym móc zawsze się tak złościć.
Już, już, myślę sobie, a on o pogodzie. Że pada. Rzeczywiście, wyglądałam jak zmokła kura.
Bardzo się w nim kocham. Dzwonek. Boski dzwonek w tym wypadku, bo geografia w
wydaniu tej profesorki, to nudna pilą. Geografka nie rusza się z miejsca, nie korzysta z map,
które bardzo pobudzają wyobraźnię. Siedzi i dyktuje z podręcznika,, jakbyśmy same tego nie
mogły przeczytać. Wszystkie piszą, bo zeszyty prowadzić trzeba. Ja też przecież piszę,
niekoniecznie geografię. Za to prowadzę piękny album. Mapy, wykresy, zdjęcia, ciekawostki.
Wkładam w to dużo zapału. Taki pomnik na cześć „Brukwi", bo gdybym słuchała tych
rygorów, niedługo nie wiedziałabym, gdzie leży Egipt i przez jakie miasto przepływa rzeka
Hudson.
20 grudnia 1949 r. dla odmiany na fizyce.
Fizyk jest bardzo przystojny, a dziś szczególnie, ponieważ wygląda na zmęczonego. Dziś nie
pyta i nie prowadzi wykładu, tylko zabawia nas rozmową. Zdarza, mu się to czasami. Te

66

background image

lekcje więcej dają niż powtórka prawa Ohma czy prawa pracy. Zawsze najbardziej
skomplikowanym mechanizmem pozostanie świat i życie. O tak, przeniknąć
te rzeczy jest nieco trudniej, niż pojąć głębię pola magnetycznego. W klasie świąteczny
nastrój. Trzy dni dzieli nas •od dwutygodniowych ferii. Fizyk właśnie — dla zachowania
twarzy — zapowiada, że po feriach zniszczy nas elektro-statyką. Ale zaraz rozjaśnił oblicze i
dodał z wdziękiem:
__Jeśli tylko na całe życie zapamiętacie, że ciepło się
mierzy w kaloriach, a temperaturę .w stopniach, będę bardzo .zadowolony.
Wstałam przed chwilą i powiedziałam, że od nas niech zapamięta cytat:.
—¦ „Lepiej grzeszyć i potem żałować, niż żałować, że' się nie grzeszyło".
Myślałam, że mnie wyrzuci za drzwi, ale powiedział "bez związku z powyższym, że
organizuje wieczór poezji Gałczyńskiego i ją (?!) będę głównym filarem. Nie wiem, czy
potrafię interpretować Gałczyńskiego. To nie koncert Jankiela. W domu poczytam sobie
Gałczyńskiego, postaram się pojąć i zabłysnąć na tym wieczorze. Tak, to jest moja wada.
Lubię błyszczeć. Nawet przedmiotów', których, nie znoszę, uczę się z samozaparciem, żeby
się nie ośmieszyć. Fizycznie cierpię, kiedy widzę przy tablicy moje koleżanki z kretyńskim
wyrazem twarzy.
Wieczorem w domu.
Przyszedł Krzyś i przyniósł rozwiązane zadania, Wręczyłam mu mały traktacik o Prusie,
który nawet napisałam na maszynie. Piszę na maszynie, co tylko mogę, bo szanujący się
pisarz powinien mieć przynajmniej pełne kwalifikacje maszynistki. Krzyś, nie zachęcony
przeze mnie ¦do rozmowy, poszedł szybko.
Już myślałam, że spokój, wyłączyłam radio z szalejącym Cajrnerera i chciałam się wziąć do
pisania. Mama poszła
na bridża, nastrój miałam niezły. Zamierzałam napisać list na wiatr albo opowiadanie o
walkach w Indonezji. Indonezja zresztą miała być pretekstem do postawienia. 'ciekawego
problemu psychologicznego. Zebrałam masę zeszłorocznych gazet z nagłówkami: „Indonezja
krwawi znowu". Bohaterem opowiadania ma być żołnierz Legii. Cudzoziemskiej. Ponieważ
nie wiem, czy Legia tam walczyła, oraz wielu inych rzeczy, kraj ma być umowny,
anonimowy.
I właśnie kiedy machnęłam pierwsze zdania, rozległ się srebrzysty dzwoneczek. Otworzyłam
drzwi i widząc dwie panie ohydnie uśmiechnięte, odpaliłam z miejsca:
¦— Doktor Zuberowej nie ma w domu i w ogóle prywatnie-nie przyjmuje.
Panie pokazały mi w uśmiechu po dwa srebrne ząbki (każda!) i powiedziały, że one „wobec
tego do pani". Wpuściłam je do mieszkania i po ich dalszej przemowie nie pożałowałam tego
kroku. Przedstawiły mi się jako... kaznodziejki i poprosiły, abyśmy wspólnie poczytały Pismo
święte. Zrazu nastroszyłam się jak sowa na widok myszki polnej, ałe ciekawość zwyciężyła.
Jedna z nich wyjęła brudnawy foliał i zaczęła monotonnym głosem czytać Ewangelię św.
Mateusza. Myślałam,. że zdechnę ze śmiechu. Wątpię, żeby taką metodą uzyskały choć jedną
neofitkę. Panie poradziły mi się skupić i zaczęły mnie uświadamiać. Że zło panuje na świecie.
Że Pan Zastępów, że trzeba pomyśleć o zbawieniu. Przerwałam tę zabawę^ bo stały się
natarczywe. Powiedziałam chłodno, że zbawienie duszy interesuje mnie w minimalnym
stopniu, a dobry Jehowa nie wstawi się za mną do angielki. I jest rzeczą pewną, że piekło jest
ciekawym miejscem, a ludzie potępieni przynajmniej coś przeżywają. Że Mateusz jako imię
— to nawet niebrzydkie,, ale wolę mężczyzn o pociągłej bladej twarzy, którzy chcą ze mną
spędzić grzesznego Sylwestra. One zaniemówiły. Ja mam duże oczy, przez to twarz moja
wygląda
ładnie i z pozorów nie przypominam diabła. Około kwadransa zajęło mi wyrzucanie
kaznodziejek z mieszkania. To jakieś wariatki, nic innego. Jeśli się nie mylę, to mnie
przeklęły. Czekałam, której z nich w pierwszej kolejności wyleci górna szczęka. Po ich

67

background image

wyjściu byłam tak osłabiona, ze ponownie włączyłam radio i złapałam Monte Carlo. Od razu
powiało kasynem gry, nieznanymi mi zapachami perfum, pięknymi kobietami, rozpustą i
całym jakimś fascynującym światem. Potem, żeby nie osłabiać efektu uzyskanego przez
szacowne te damy, wypiłam łyk wina i długo patrząc w lustro usiłowałam zapalić papierosa.
Muszę się nauczyć palić, a dlaczego, to przy okazji. Opowiadania dzisiaj nie napiszę, lekcji
nie odrobię, pogrążę się w chaosie myśli. Życie jest cudowne, ma tyle paskudnych wad.
21 grudnia 1949 r.
Co znaczy puste pojęcie: „rywalka" ? To jest słowo wyciśnięte z wszelkiego sensu. Albo się
jest kochanym, albo
nie.
A jednak jestem wściekła, wściekła! Moja kalkulacja do tej pory była dziecinna. Zaczynam to
pojmować. Otóż zakładałam, że nie może i nie powinno być nieszczęśliwego małżeństwa.
Uważałam, że jeśli mnie spotka taka katastrofa, że wyjdę za mąż, będę szczęśliwa w każdym
przypadku. Jeśli on będzie mnie bardzo kochał, to będzie dla mnie najlepszy, będzie mnie
ubóstwiał, rozumiał i ja oceniając to właściwie, nie zamienię go na żadnego innego. Jeżeli ja
będę tą modlącą się stroną —muszę być szczęśliwa dzięki możliwości przebywania z
ukochanym, szczęśliwa nawet przez łzy i cierpienie, bo te powinny dodawać miłości
swoistego uroku. Tymczasem, zdaje się, nie wzięłam pod
uwagę szeregu wariantów. Na przykład zazdrości. Widziałam dziś Grzegorza na ulicy z jedną
z naszych przyrodniczek. Zignorowałam ukłon, co było posunięciem idiotycznym, i
sprzecznym z nakreślonym planem działania. Poleciałam, jak szalona do domu, rozpaczać.
No i siedzę, I rozpaczam. Mama jest u siebie i robi sobie manicure. Może iść do jej pokoju i
wyrąbać: „Podziel się doświadczeniem, bo twoja córka szaleje z miłości". Poleciłaby mi
zimne okłady. Co ta robić? Czyżby i mnie nie ominęło głupie słowo: „rywalka?" Mogła mnie
bawić rozgrywka z Heleną o Sławka, ale nie tu. W tym wypadku czuję się niczym, bo ja
jestem stroną zaangażowaną. On jest poważny, piękny i w ogóle same wzniosłe przymiotniki.
Ja go kocham, naprawdę. Mając za sobą wmówioną sobie miłość do Zbyszka, świetnie się
orientuję. A może oblać ją kwasem solnym ? Zginęłabym w więzieniu, ale z pełną
świadomością człowieka, który wie, za co ginie. Ale kwas solny wypadłby tu słabo. Daleko
lepszy1 pistolet. Napiszę do Hindusa albo uktadnę na posterunku MO.
Ten ksiądz, który mnie pocałował za okupacji, miał na plebanii taką płytę, którą sobie
puszczał podczas czytania brewiarza:
Nie igraj, seńiorito,
i we mnie płynie andaluzyjska wrząca krew.
Nie igraj, Carmensito, pogardą swą rozpętasz
rozpacz mą i gniew.
Nie igraj, bo na Boga, z miłości mojej już
po kątach ludzie drwią.
X choć jesteś nad życie mi droga
za zniewagę zapłacisz własną krwią.
Z pieśni tej wynika, że powinnam zabić jego. Nie. Lepiej ją. Może mnie obronić w sądzie
jakiś adwokat, a Grzegorz oszołomiony potęgą mojej miłości... Tak, jeśli tak dalej
nó, czeka mnie kariera Mniszkówny. Pochlebiam sobie, te przy czytaniu Trędowatej płakałam
ze śmiechu, a tu...
To dlatego krztuszę się przy paleniu papierosów! Po to kocham się platonicznie we
wspomnieniu o Kalininie. Nie napisałam bowiem o rzeczy aktualnie najbardziej istotnej:
należę do ZMP. Jeszcze tego nie przemyślałam do końca, co jest dla mnie charakterystyczne.
Jasną jest rzeczą, że wpływ, jaki mieli na mnie partyzanci, nie należał do tak zwanych
przemożnych. Oni niby byli anty", ale także nie z głębokiego przekonania, tylko z kokieterii.
Przyzwyczaili się chłopcy do ataków, do „cel, pal", a tu nagle zapędzili ich do ławek i kazali

68

background image

odmieniać „puer, pueri". Należy ich więc trochę usprawiedliwić, że nie w smak im była
polityczna stabilizacja. W okresie, kiedy kształtuje się jakoś charakter, tj. kiedy mieli po
szesnaście lat (ciekawe, jak to się u mnie ukształtuje), z karabinem w ręku czuli się
niesłychanie ważni. A kiedy byli już naprawdę dorośli, mieli po osiemnaście, dziewiętnaście
wiosen, dali im ołówek, spychając ich w ten sposób w przeciętność. Tylko niezwykle silne
charaktery mogłyby tu nie ponieść uszczerbku. W głębi serca zawsze miałam dla nich
mieszane uczucia: podziw, żal, lekceważenie i zazdrość. A proszę, jak chłopcy się wyrobili.
Pisze mi Kasia", że Hindus... organizuje pomoc dla słabszych w nauce i jest szkolnym
aktywistą numer jeden. Ludzie kochani, wierzę w to! Hindus nie jest sprzedawczykiem i
duszę mógłby przehandlować wyłącznie diabłu.
Już widzę, jak płoną zapałem jego przepastne oczy.. Godzinami myślałam na te tematy.
Mamie, jeśli się nie mylę, jest wszystko jedno. Polska Ludowa czy Polska kapitalistyczna,
byle nie okupacja i nie na przykład faszyzm. Miałam więc do wyboru — być za albo przeciw.
Nie mogę stać na uboczu i biernie czekać nie wiadomo na co. Koncepcja młodości
niezaangażowanej jest dla mnie nie do przyjęcia
i obiektywnie wstrętna. Przeciwko komu ? Przeciwko czemu ? Przecież zawsze co światlejsi
ludzie walczyli o sprawiedliwość społeczną. Ten ustrój daje takie szansę. Hasła
międzynarodowego proletariatu są piękne i zatykają dech w piersiach. Kiedy pierwszy raz
przeczytałam „Za waszą i naszą wolność", rozbeczałam się ze wzruszenia, co mnie raczej na
marksistkę wysokiej kjasy nie kreuje. Ponieważ jakieś takie wewnętrzne ustawienie się wobec
tych spraw będzie mnie kosztować jeszcze wiele trudu, postanowiłam działać choć
zewnętrznie. W związku z tym dokonałam następujących pociągnięć:
1) Obcięłam włosy po męsku, żeby się upodobnić do rewolucjonistek i żeby to
harmonizowało z czerwonym krawatem.
2) Przeczytałam Manifest Komunistyczny. 3) Na duchowych przywódców wytypowałam
sobie Gorkiego i Swierdfowa. 4) Pojechałam na wagary do Częstochowy i kupiłam sobie
malutkie popiersie Karola Marksa. 5) Podarłam fotos James'a Masona-—nie licował z
moją obecną postawą życiową. 6) Zbieram wszystkie książki dotyczące walk Brygad
Międzynarodowych w Hiszpanii — bo w Hiszpanii najpiękniej uwydatniła się solidarność
komunistów i humanitaryzm. 7) Uczę się palić papierosy. Niestety wszystkie szczytne hasła i
założenia przeszczepione na teren naszego gimnazjum stają się jakby mniejsze i niepełne.
Rozumiem, w szkole nie dzieje się nic patetycznego, nic co wyzwala energię, nie ma żadnej
walki klas (a jeśli, to francuskiej z angielską o chłopaków od Witkowskiego), o czym się tyle
pisze w prasie. Rozumiem, ale mi przykro. Chciałabym dzia-fkć. Już tylko fakt przyjęcia
mnie do ZMP był malutkim rozczarowaniem. Marysia Stokoniówna zapytała na prze--rwie:
— Kto się chce zapisać do ZMP?
— Ja chcę — powiedziałam.
— No to masz deklarację.
I już. Należy sobie wyobrazić, że teraz Wysoki Autorytet,
Icoło klasowe, zyskał możliwość krytykowania mnie na zebraniach ogólnych. Na pewno
marzę o podporządkowaniu się czemuś lub komuś — to chodzenie samopas jest męczące—
ale kuropatwom?. Coś tu nie tak. Zapalę sobie, to podobno dobrze robi na duchowe rozterki.

Akurat zrobiło mi źle i to tak, że interweniowała mama. Kategorycznie zabroniła mi palić,
wywietrzyła pokój i dała mi belladonny czy czegoś. Spróbuję jeszcze raz, będę dmuchała do
pieca. Tam są takie lufty, że dym od razu wali do góry i w pokoju nic nie czuć.
Wszystko mi ostatnio idzie ciężko, nawet głupie palenie papierosów.
22 grudnia 1949 r.
Gdzie moja ambicja? Popłakuję tu sobie, a Grzegorz może tego niewart. Mógł tę
przyrodniczkę po prostu spotkać na ulicy. Ukłonił mi się jednak obojętnie. A chyba będę

69

background image

musiała zniknąć z frontu na jakiś czas. Chcą mnie wysłać na kurs ZMP do Katowic. Kurs
polityczny. Plac boju opustoszeje więc n-a kilka dni, w tym Sylwester. To jest dramat. Wcale
nie ja miałam jechać. W ostatniej chwili okazało się, że jedna z tych kursantek przyszłości jest
córką właściciela cegielni. Zarząd Miejski ZMP okropaie zmył głowę naszej
przewodniczącej. Ja na nieszczęście mam piątkę z ekonomii i będę (w założeniu) godnie
reprezentować nasze koło.
Ach, te długie, nudne zebrania, to przelewanie z pustego w próżne. I te jakieś mgliste
wytyczne pracy. Ja też gadam, jak najęta, niestety, przeważnie nie „po linii". Mogą być
przekonani, że sobie bezkrytycznie nie pozwolę narzucić szablonowego sposobu myślenia.
Dnia 28 grudnia 1949 r. Na kursie.
Stanę się wielką zetempowską działaczką. Ja, inteligencja pracująca, jestem tu właściwie
zamiast cegielni, ale podoba mi się wszystko niesłychanie. Kierownik kursu to porywający
człowiek, inteligentny, mówi prosto, z patosem, pięknie. Zrozumiałam, że ZMP w
interpretacji naszego gimnazjum, to jak Adolf Dymsza w roli lady Makbet. Gdybym
zawzięcie nie dławiła się tęsknotą za widokiem Grzegorza, chętnie zostałabym tu całe życie.
Często zabieram głos w dyskusji, wyjaśniają mi niezrozumiałe sprawy i nikt mnie jeszcze za
to nie pożarł. Natomiast po raz pierwszy w życiu ktoś się mną zajął, mam do dyspozycji jego
wiedzę i doświadczenie, czuję, że im na mnie zależy, że chcą rozjaśnić mi mroki spraw
społeczno-politycznych, że chcą mnie ukształtować.
Palę damskie i byłam z kierownikiem w kawiarni na winie... Więc co to była za brednia, że
ZMP to gorsza odmiana klasztoru, że terror itd.
Kierownik wyjaśnił mi strukturę kołchozów i sowcho-zów w ZSRR. Jasna sprawa, że bez
kolektywizacji, a co za tym idzie, bez mechanizacji rolnictwa w dwudziestym wieku nic się
nie zrobi. I co jest urzekające, że koledzy z kursu i kierownik nie widzą w nas kobiet, tylko
akty-wistki. Jestem zachwycona, chociaż do aktywności mi jeszcze daleko, daleko.
Powiedziałam kierownikowi śmiało i otwarcie, że kocham się w historii Stanów
Zjednoczonych. Krótka, węzłowata i jakże wymowna. Zgodził się ze mną, a potem znacznie
lepiej niż historyczka na ekonomii wyjaśnił mi mechanizm imperializmu. Rzeczywiście,
Amerykanie zaprzepaścili piękny kawał roboty niepodległościowo-wyzwo-leńczej. Do tej
pory na to nie wpadłam. Jedno spędza mi sen z moich liliowych powiek. Kierownik potępiał
w czambuł Baden-Powella i jego ideologię, a ja nie zaprotestowałam. Trochę zbyt szybko
dałam się przekonać, porwać patosowi
tego, co się dzieje wokół mnie. Kiedy śpiewaliśmy: My nowe iycie stworzymy i nowy ład,
miałam wilgotne oczy. Już ja tym gęsiom w szkole powiem, co to jest ZMP.
1 stycznia 1950 r.
Sylwestra spędziłam na zabawie, którą urządziło nam kierownictwo kursu. Byłam w krawacie
i białej bluzce. Niestety nie dorosłam do stojących przede mną zadań. Zapomniałam się i
okrutnie kokietowałam jednego kolegę z Bytomia. Kiedy się ocknęłam, było za późno.
Kolega się zadurzył. Natychmiast stałam się bardziej polityczna, ale kolega mówił już tylko o
moich rzęsach. Cholera! A może ja się nie nadaję na rewolucjonistkę? Jutro się zapytam
kierownika kursu, czy zrobiłam byka i czy to się godzi z nową moralnością.
6 stycznia 1950 r. W domu.
Wczoraj byłam z Grzegorzem na występie Fogga. Łżę jak pies, poszłam z Krzysiem, ale
przemyślnie go zgubiłam. Dom Ludowy był przepełniony, więc siedzieliśmy z Grzegorzem
na jakimś stole. Grzegorz położył mi głowę na ramieniu i powiedział cicho:
— Panno Lilko!
Marzyłam, żeby mnie pocałował. Ręce mieliśmy splecione, byłam nieprzytomna- ze
szczęścia. Było mi lekko, dobrze, takiego go kocham i takiego chcę widzieć: czułego i
nieśmiałego. Szaleję za nim. Dotyku jego dłoni nie zapomnę nigdy w życiu. Kochany Fogg.
jak bardzo mi pomógł.

70

background image

Grzegorz mnie odprowadził, przytulił, a ja wprost rzuciłam się w jego ramiona. Nie
pocałował mnie jednak. To
lepiej, gdyż czuję, że w ostatniej chwili stchórzyłabym, a po co przykry akcent. Mógłby
pomyśleć, że moje uczucie jest jakąś grą.
7 stycznia 1950 r.
Już niestety, lekcje. Na szczęście, myśl moja przebija te ponure mury, jestem uskrzydlona i
nieludzko zakochana. Ach, żeby już zdawać maturę, żeby zdać! Mieć przed sobą całe życie,
które można roztrwonić według własnych pragnień. Szaleć, szaleć, szaleć, ciągły ruch,
zmiany, pasje, porywy, upadki i wzloty!
8 stycznia 1950 r.
Owszem, upadek to już nawet jest. I to żeby jeszcze na ciele, ale niestety, na umyśle.
Ponieważ słynęłam z długich i podwiniętych rzęs, postanowiłam mieć jeszcze dłuższe. No i
się wymądrzyłam. Chciałam uciąć koniuszki, żeby pobudzić ich wzrost. Światło było słabe,
mrugało. Chlasnę-łam nożyczkami tuż przy powiekach. Chciałam sobie tymi samymi
nożyczkami wykłuć oczy. Zaczęłam głośno płakać. Weszła mama i dostała ataku śmiechu. Po
czym powiedziała, że odrosną, ale radzi mi także wyrwać włosy i zgolić brwi, co mi to niby
szkodzi. Płakałam parę godzin. Mama weszła ponownie z butelką rycyny. Myślałam, że to
dalsze kpiny. Nie, już nie żartowała, olej rycynowy dobrze wpływa na porost włosów. Mam
smarować co drugi dzień na noc. Podobno odrosną takie długie, jak były jeszcze wczoraj,
może nawet dłuższe, ale nigdy nie odzyskają dawnej, intensywnej czerni, Widocznie do
mamy przemówiła moja rozpacz, bo niemalże siłą zabrała mnie do kina na Milczenie jest
zlotem. Dobry film, to mnie trochę podniosło na duchu.
15 stycznia 1950 r,
Jestem bohaterką najprawdziwszej filmowej historii. Dlatego przez tydzień nie pisałam, bo
byłam zajęta korespondencją, a właściwie notami dyplomatycznymi. Otóż siostra Irki A.,
koleżanki z mojej klasy studiuje medycynę na jednym roku z Prahoreckim. Nie, to wszystko,
co piszę, jest nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Siostra odwiedziła Irkę w szkole
na dużej przerwie. Pytałyśmy się właśnie słówek łacińskich. Następna miała być gimnastyka,
ale nie było nauczycielki. Siostra robiła wielkoświatowe miny i starała się nas wyraźnie
oszołomić cudami studenckiego życia, a swoją wiedzą w szczególności. Ponieważ nie cierpię
pssudopopisów, pseudoerudytek, miałam zamiar odejść i podukać w ciszy i skupieniu: „puto,
are avi, atum — sądzę, mniemam", kiedy Irka zapytała:
—¦ A co z tą Kasią, którą poznałam, jak byłam u ciebie w akademiku ? No wiesz, co się tak
kochała w tym Sławku z twojego roku. Ona mi się bardzo podobała.
Sławek, medycyna, tajemnicza Kasia — zaczęłam odczuwać nerwowe podniecenie. Intuicja
mówiła mi, że się dowiem czegoś ciekawego. Przerzucałam kartki łacińskiego podręcznika.
Uszy płonęły mi z ciekawości. 1 dowiedziałam się, cytuję prawie dosłownie:
— Tak, to bardzo ładna dziewczyna i zakochała się w takim typku. Nawet u niego już
mieszkała, nie w domu, tylko wynajął jakiś pokój. Okazało się, że Kasia jest w ciąży. Pan
Prahorecki (jednak myślałam, że zemdleję, uwaga własna) pieniążki ma. Załatwił jej
ginekologa. Ona nie chciała, płakała. Truła się luminalem. Odratowali ją. Wtedy piękny
Sławek, jak się już rozniosło, że dziewczyna oczekuje dziecka, r.ie tylko nie poszedł do niej
do szpitala, ale głośno rozgłaszał, że tylko biegły wróżbita mógłby dojść, kto może być
ojcem. Kasia błagała go o rozmowę, ja nawet do niego chodziłam.
Nic. Na adres tego ich pokoju, gdzie mieszkała po wyjściu ze szpitala, przysłał pieniądze.
¦— Co napisał? — zagadnęłam spokojniutko.
— O, umiem to na pamięć: „Nie można serca zmusić do kochania, nie uwierzę ci nigdy. To
wszystko, co mogę zrobić dla ciebie, Katarzyno, a Ty wymaż mnie ze swojej pamięci.
Kobiety natrętne i pokrzywdzone nie przemawiają do mojej wyobraźni. Zmień się,
Katarzyno, to dobra rada (ostatnia) od Sławka. Żegnaj".

71

background image

Każde słowo chłonęłam jak bibuła atrament. Usłyszałam jeszcze, że Kasia przyznała się do
wszystkiego matce, rodzice ją zabrali. Miała piekło. Dziecka nie'będzie, ale na studia
dotychczas nie wróciła.
Trzeba tu nadmienić, że dwa dni przed tą rozmową dostałam list od Sławka, a w nim:
Mój cudny, niewinny kwiecie. Twój Sławek, pomny przysięgi, cierpi mękę pożądania ciebie i
tylko ciebie, zjaw się i zerwij te, kajdany.
I takie dyrdymałki. Na szczęście nie odpisałam. Więc po tym, czego się dowiedziałam,
wystosowałam taki poemat:
Nie można serca zmusić do kochania, nie uwierzę Ci nigdy. To wszystko, co mogę zrobić dla
Ciebie, Sławomirze, a Ty wymaż mnie ze swojej pamięci. Mężczyźni natrętni i pokrzywdzeni
nie przemawiają do mojej wyobraźni. Zmień się, Sławomirze, to dobra rada (ostatnia!) od
Lidii, Żegnaj.
Odpowiedź przyszła błyskawicznie:
W niezrozumiały dla mnie sposób dojść musiały do ciebie jakieś ohydne plotki, które
krzywdzą Sławka, nie znającego smaku innych ust niż Twoje. Lilio...
Ja starannie i kaligraficznie, ekspresem:
Jedynie moja wrodzona skromność nie pozwala mi zaproponować miejsca, w które chętnie
kazałabym ci się pocałować. Zrozum, za-
rozumialcze, że to ja, a nie Ty, bawiłam się tą „miłością". I przestań zanudzać mnie tymi
bredniami. Na piątym roku jest egzamin z medycyny sądowej. Gwarantuję, że oblejesz, ze
trzy razy. Czołem. Lilka.
Nie odpisał, czyli osadziłam trochę tego fircyka. I koniec. Tak się skończył mój pierwszy
występ na szerokim świecie. I pomyśleć, że podobna kreatura należy do tego samego rodzaju
ludzkiego, co subtelny Grzegorz. Jakoś po tym wszystkim chce mi się płakać. Nie z żalu za
Sławkiem, brr! Ale może właśnie z żalu, że to wszystko jest takie brudne.
18 stycznia 1950 r.
Nematodes, Cestodes, Sporozoa, Rizopoda i inne podobne maszkary trzeba powtórzyć z
zoologii. Historyczka się rozszalała i na każdej lekcji mnie pyta. Kiedyś okropnie
skomplikowałam walkę o Inflanty, to równie dobrze mogłaby być wojna trzydziestoletnia.
Teraz nie daje mi spokoju. Ogromnie lubi mnie pytać. O dwunastej w nocy, i to na
„prywatce", mogę recytować najbłahsze daty. Oczywiście, gdyby tam nie było Grzegorza.
Przy nim Zygmunt Stary może śmiało pochodzić z rodu Yorków, a Cromwell mógłby
świetnie przewodzić konfederacji barskiej. Historyczce wszystko mało. Zauważyłam, że im
uczeń więcej umie, tym bardziej się go piłuje. Właściwie nie umie, tylko mógłby umieć.
Wyjątek — angielski, na który machnęłam ręką. Co mam z tym fantem zrobić? Cooo??°
Moje stosunki z klasą pogorszyły się. Główna przyczyna — Michał, który po próbie
Gałczyńskiego czekał na mnie pod budą z parasolką. Poza tym, panna Kasia, polonistka,
bezwiednie dolała oliwy do ognia. Była klasówka z polskiego: „Droga duchowa Mickiewicza
od Gustawa do Konrada". Po sprawdzeniu" połowy zeszytów, powiedziała na lekcji:
— Dotychczas najlepsze wypracowanie jest Haliny Za-lewskiej.
Przełknęłam, ale to był dla mnie cios. Na następnym polskim, rozdając drugą część zeszytów,
rzekła:
— Zalewską zakasowała Sagowska. Celująco. Pierwszy-celujący w mojej praktyce, gratuluję
ci.
Klasa zawyła. W tym „zakasowaniu" wszystkie widziały;' Michała. Żeby trochę ostudzić
moje humanistyczne szczęście, tego samego dnia dostałam solidną i mocną dwóję? z
angielskiego. Jeszcze jakiś czas upłynie i zacznę mówić/ że nie cierpię języka gnijących
imperialistów.
Grzegorz, kochany, cudny Grzegorz fruwa w swoim; dalekim ode mnie świecie.

72

background image

Najwybitniejszym przedstawicielem stawonogów jest..._ Tak, twardy jest żywot człowieka
poczciwego. Kochaj Grzegorza, a ucz się o rakach i dżdżownicach.
A po tangensach dobrze byłoby odpocząć. Źle to się dla mnie skończyło. Wpadła angielka i
przepowiedziała mi obniżenie stopnia ze sprawowania. Ona jedna będzie na mnie nalatywać
na konferencji. Nie da rady. Jednostka — zerem. Moja pozycja w szkole staje się ostatnio
mocna. Aż mnie to zobowiązuje do jakichś wysiłków. Wszystko, jak widać, ma ujemne
strony.
31 stycznia 1950 r.
Dziś było rozdanie świadectw. 2,e sprawowania jednak piątka. Ani jednej trójki, tylko jak
egzotyczny kwiat na bagnie — dwójka z angielskiego. Wpadłam w panikę. Może ja się mylę?
Może rację ma angielka? Teraz już nic nie pomoże, ona się zacięła jak stary scyzoryk.
22 stycznia 1950 r.
Dziś jest Grzegorz, muszę odbyć długi spacer. Dostałam list od tego kolegi z kursu ZMP.
Zapomniałam, jak on wygląda. Pisze o firankach moich rzęs. To, co w tej chwili sterczy z
moich. półłysych powiek, przypomina włoski na liszce. Ohyda. Rosną, rosną, ale bardzo
powoli. Przestałam się tym przejmować. Gorące dni przed półroczem. Klasówka z
matematyki. Cosinusy, cotangensy, logarytmy, rzuty graniastosłupa prostego, sześciokąty
umiarowe, skróty wynoszące Yi, kąt beta 22°16 — no, przez dwie godziny byłam na prostej
drodze do obłąkania. Jak przez tę dżunglę przebrnęłam, pojąć trudno.
Mróz jest siarczysty, więc jako dyżurna wypędziłam wszystkie dziewczynki z klasy i
otworzyłam okna. Naiwnie myślałam, że puszczą nas do domu ze względu na zimno.
6 lutego 1950 r.
Nowa bieda. Ta małpa z przyrodniczej klasy (z „zoologicznej") zaprosiła Grzegorza na
wieczorek, który urządzały w sali gimnastycznej. Grzegorz poszedł. Rażona gromem
napisałam do Irki. A. kartkę na fizyce:
Czy wiesz, jak tam się bawili i kto był?
Irka odpisała:
Była angielka, fizyk, dyrektorka. Podobno nieźle wypadło.
Na to ja na tej samej kartce:
Napisz coś konkretniejszego. Pewnie, że się bawili przyzwoicie, to inaczej nie mogli.
I tu wkroczył w akcję fizyk. Wziął kartkę, przeczytał i dopisał coś ołówkiem, a później
położył ten elaborat na mojej ławce. Dopisek brzmiał:
Mogli, ale nie Chcieli, bo nie było Sagowskiej.
To można było dwojako zrozumieć, nawet na upartego, że on by się chciał bawić ze mną
nieprzyzwoicie. Ja to jednak przeczytałam jako obelgę i jak zwykle, impulsywna, dopisałam:
Hipokryzja, musieli chcieć, skoro był fizyk.
I zaniosłam mu kartkę do stolika. To także mogło mieć podwójny wydźwięk: mógł
potraktować jako komplement lub zniewagę, jak woli. Dumna ze swojego refleksu, zbyt
późno zaczęłam medytować nad pustą moją głową. Przeczytał, zaczerwienił się i zaczął tak
szybko wykładać, że nikt nie zdążył nic zanotować. Na przerwie podeszłam do niego i
powiedziałam wprost z serca:
— Przepraszam.
— Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, a wszystko będzie cacy — odparł.
Muszę to rozebrać.
W ogóle nie opisałam sobotniej zabawy. Grzegorza nie było, a Michał był lekko pijany, co mi
odrobineczkę zaimponowało. Gdyby mógł handlować bronią, byłby wykapanym Rettem
Butlerem. Cyniczny, a także by chyba poszedł: walczyć o przegraną sprawę. Zważywszy
wszystkie jego walory i pałający wzrok tej żmii Haliny, Grzegorza plus „zoologię", zajęłam
się Michałem. Wytańczyłam się cudnie. Potem ugryzła mnie jakaś pchła w okolicę serca i
kiedy Michał powiedział pewnym siebie tonem:

73

background image

— Wychodzimy już, prawda ? — odparłam: ¦— Niestety, odprowadza mnie Krzysztof.
I rzeczywiście wracałam z Krzysiem, który nie mógł nic zrozumieć i stał się sentymentalny.
Zielony ze złości Michał bawił mnie. Ostatecznie mężczyźni nie liczą się tak znów bardzo z
kobietami (Katarzyna — Sławek), żebym ja nie mogła się pobawić kosztem Michała. Obym
tylko znowu nie wpędziła się w jakąś kabałę. Nie wiem, źle robię, czy dobrze. W każdym
razie: Michał jest jakiś zwarty i mocny i żaden numer z mojej strony nie będzie miał dla niego
przykrych następstw.
Dnia 7 lutego 1950 r.
Fizyk się do mnie jednak nie odzywa, co ma problematyczną dobrą stronę, że z fizyki mam na
długo spokój. Ponieważ mnie nie dostrzega,więc mnie pytał nie będzie. Tylko, czy w tych
warunkach ja będę się-uczyć? Bat szkoły wyrabia w człowieku duszę niewolnika. Trzeba, to
się uczę. To jest okropne. Muszę sobie udowodnić, że jest przeciwnie, że uczę się dla siebie.
Ale że też akurat mi wypadło przeprowadzać ten dowód z takim przedmiotem, jak fizyka.
Trudno. Muszę nad sobą popracować. Tak bardzo się boję, żebym nie była schematyczna.
Typowa uczennica z żeńskiego gimnazjum. Na wieczną rzeczy pamiątkę utrwalam te słowa
na biologii. Dobiega mnie z oddali głos:
— Otworki narządów wydzielniczych.
Hm. Znowu będzie szkolna zabawa, w naszej sali. Z kotylionami. Mama w związku z
kotylionem przeżyła kiedyś jakąś romantyczną historię. Może mnie także coś się przytrafi?
Mam powodzenie, to pewne, tylko co mi z tego? Jak dotąd przynosi mi to same komplikacje.
Trzeba by to jakoś nareszcie zrozumieć, co warto, a czego nie warto. Chryste Panie!
Dziargnął mnie do odpowiedzi i chciał
koniecznie zobaczyć, co ja z takim zapałem piszę. Odmówiłam. Dostałam dwóję, bez
specjalnego wysiłku z obydwu stron. Koniec z pamiętnikami na lekcji. Amen.
Wieczorem
Mama wyjeżdża na sprawę rozwodową. Błagałam, żeby mnie zabrała z sobą, że wszystkie
lekcje nadrobię. Nie, nie mogę opuszczać lekcji dla „widzimisię". Zobaczyć Agnieszkę,
Brukiew, Dyzia! O Boże! Dobrze, nie pojadę. Ale w szkole nikt mnie oglądał nie będzie. W
tym roku byłam dopiero raz na wagarach i to spędziłam je żenująco poprawnie.
S lutego 1950 r. Katowice
Słowo stało się ciałem. Siedzę sobie w tej chwili w „Cyganerii", piję kawę, piszę te słowa i
mam założoną nogę na nogę. Żadnego granatu, żadnej tarczy, żadnej teczki. Zielona apaszka
na głowie i futrzana kurtka mamy. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Byłam po raz
trzeci na Pustelni Parmeńskiej. Dwie serie. Mężczyźni przyglądają mi się z zainteresowaniem.
Myślę o Fabrycym. Zupełnie aie rozumiem, że mając miłość takiej pięknej, dojrzałej,
interesującej kobiety, jak Sanseverina, kochał gąskę marki Clelia. Tak samo, będąc
Tadeuszem, nigdy nie porzuciłabym Telimeny dla Zosi. Tu rację ma Balzac, który jak
wiadomo, nie znosił młodych kobiet. Chociaż to przemawia przeciwko mnie, jestem gotowa
walczyć o swoje zdanie.
Podtrzymuje irmie w tym sądzie obserwacja moich koleżanek. Przeciętności. A może to
epoka nie sprzyja powstawaniu wielkich indywidualności? Przysięgam, obejdę całe Katowice
i nie spotkam Sorella ani Matyldy de la
e. Czasami myślę, że większość ludzi składa się z żołądków i języków. Nie ma umysłów ani
serc. Dlaczego ludzie robią wszystko, żeby się oszpecić? Dlaczego ten łysy brzuchacz pożera
mnie oczami ? Wyobraża sobie, że jest amantem. Przysięgłabym, że pija na czczo cholagogę,
a tu dandys. I w jaki wstrętny sposób pożarł ptysia! Wyciera usta, przypominające dwie
dżdżownice, serwetką, łypie na moje nogi i wyraźnie chce jakoś „zagaić". No to pójdę stąd.
Owszem, szukam przygód, tylko nie na miarę jego ciasnego umysłu. Mogłabym uratować na
przykład tonącą angielkę, a potem powiedzieć jej coś obraźliwego. Mogłabym zostać służącą
Putramenta albo Kazimierza Brandysa. Wyjechać do Holandii w charakterze konserwatora

74

background image

wiatraków. Wyznawać islam. Palić opium. Dać się zasztyletować jakiemuś pijanemu
marynarzowi za niewierność. Pracować w policji międzynarodowej. Zmykam, bo brzuchacz
zmierza do mojego stolika.
9 lutego 1950 r.
Ale go przerobiłam! Zaledwie zapytał:
— Czy pani na kogoś czeka? — odpaliłam:
— Co pan sądzi o ostatnich doniesieniach egiptologów; na temat królowej Nefretete?
Zostawiłam pieniądze na stoliku i czmychnęłam na dworzec.
To, że budzę zainteresowanie swoim wyglądem, w wielu wypadkach bardzo mi przeszkadza.
Chętnie poszłabym wieczorem do „Monopolu" na kolację i przyjrzała się, jak to ludzie żyją.
Sama, bo na przykład z Michałem to żadna sztuka. Tylko żeby mnie nikt nie poprosił do tańca
ani nie zaczepił, bo jednak się okropnie peszę.
Tak, a na znanym mi terenie jestem bezczelna. Czy z tym
się urodziłam? Czy to jest forma samoobrony przed zaplutym życiem w szkole? Otóż
porachunki, takie zaoczne, z mamą, wymagały dwóch dni wagarowania. Dzisiaj jednak
zupełnie odruchowo (!) polazłam do szkoły i dopiero na angielskim przypomniałam sobie, że
zaszła pomyłka. Na pocieszenie wyskoczyłam do cukierni i kupiłam sześć czekoladowych
butelek. Trzy zjadłam, trzy dałam Pelagii. Kosztowało mnie to prawie dwieście złotych, ale w
jakich proporcjach do tej sumy jest obrazek, że butelki były napełnione czystą wódką i
Pelagia urżnęła się w trupa. Leżała na ławce, a ja im każdej lekcji komunikowałam
odnośnemu profesorowi, że boli ją wyrostek robaczkowy. Mnie nawet nie szumiało w głowie,
tak byłam zajęta obserwowaniem cierpiącej na alkoholizm Pelagii. Wreszcie przyszła
matematyka, a z nią zeszyty z klasówkami. Już dawno Fredzio wyczytał stopnie (czwórka).
Zapomniałam jednak, że podczas tamtych dwóch godzin męczarni zrobiłam na marginesie
głęboką uwagę. Przy zadaniu: „Wyznaczyć rzut graniastosłupa umiarowego... —-dopisałam:
„To równa się rzutowi graniastosłupem w głowę nękanej matematyką uczennicy". Fredzio
spojrzał rai przenikliwie w oczy i polecił zająć miejsce przy tablicy. Po czym grobowym
głosem zapytał:
— Proszę mi powiedzieć, jaki ma przebieg funkcja tangens a w trzeciej ćwiartce?
Błyskawiczne skojarzenie „trzeciej ćwiartki" z chorą na wyrostek Peią zwaliło mnie z nóg.
Zaczęłam się śmiać, ale widząc, że bierze notes, oprzytomniałam. Zaczęłam odpowiadać, a
ponieważ marszczył nos, pozwoliłam sobie:
— Widzę, że pan profesor także niezdecydowany co do tego przebiegu. — Klasa w
ryk.
Na to on:
— Poleciłbym więcej zajmować się matematyką, a mniej dowcipami.
Ja z nabożnym westchnieniem:
.__Gdybyż wszyscy uczyli się matematyki tak gorliwie
jak Sagowska!
On, wzniósłszy oczy na sufit:
— To byłby koniec świata. Wrócilibyśmy do epoki kamienia łupanego.
Zdenerwowałam się:
— Jakoś Sagowska dwójki nie ma i nie będzie miała, oświadczam to uroczyście.
On:
— Wypadki chodzą po ludziach.
W czasie tego dialogu, którego klasa słuchała jak mszy świętej, przypomniałam sobie
wszystko, co obowiązana jestem wiedzieć o tangensie w X klasie w miesiącu lutym. Rozjaśnił
twarz i całe swoje wnętrze do tego stopnia, że przy mojej pomocy wyprowadził szatański
wzór na postępy. Ja spełniłam naturalnie rolę kredy. Kazał wzór przepisać i oprawić w
czerwone ramki.

75

background image

— Ja oprawię w zielone, to kolor nadziei — poinformowałam go.
Kazał mi siadać^ nie wdając się już w żadne dyskusje. Coś postawił w notesie. Ja go
naprawdę nie lekceważę, tylko on w dziwny sposób wyzwala we mnie pokłady głupoty.
Chwilami żal mi go, jest bezbronny wobec pannie z naszej kłasy. Przy tym na tyle
inteligentny, że nie obraża się o byle co i nie walczy o autorytet przy pomocy dwój. Kocham
inteligencję.
11 lutego 1950 r.
Ostatnie chwile przed zabawą. Klasówka z angielskiego. Niezwykle interesuje mnie jej wynik
i to nie ze względu na
stopień. Na zebraniu aktywu ZMP (po tym kursie jut prawem ciągłości jestem aktywem,
chociaż to już nie to) w męskim, dowiedziałam się, że była u nich klasówka i angielka (nasza
angielka) dała temat: „Dzień na farmie". Zważywszy jej ograniczenia w systemie nauczania
— temat śmiały. Wyłuskaliśmy z Krzysiem piątkowego ucznia „Miss" z dziesiątej klasy. Bez
większych trudności udało nam się posłać go do domu po zeszyt. Przyniósł, pożyczył. Dostał
z tej klasówki piątkę. Dzisiaj właśnie, mimo wielkich trudności, jakie miałam przy ściąganiu,
przepisałam to bardzo dokładnie. Zobaczymy. Poza tym „Miss" spotkała mnie na korytarzu:
— Co ty masz na twarzy ? — zapytała.
Dotknęłam ręką swojego oblicza, ale ona powiedziała szybko:
— Darwin, Darwin.
I poszła. Osłupiałam. Czyżbym była aż tak świetną ilustracją przykładu, że człowiek pochodzi
od małpy? To pechowo, bo za godzinę idę na zabawę. Będzie Grzegorz. Grzesio. Grzesiątko.
Grzesiulek. Grzesiek. On jest dla mnie wszystkim.
Są pocałunki jak sny swobodne, Jaskrawo cudne, dziko szczęśliwe.
To nie ja. Belmont, a szkoda.
Więc strzeż się szalu rozcałowania
Tragedia w tym, że nie zamierzam się strzec. Tak jakoś teoretycznie nie zamierzam. Jeśli
zechce mnie pocałować, pozwolę, na to. Chyba pozwolę. Na pewno pozwolę. Czy pozwolę?
No, tylko bez spekulacji na te tematy, Lilka.
Pnia 12 lutego 1950 r.
Wczorajszy wieczór wyryje się „złotymi zgłoski" na czarnym jednak tle. Przez pierwszą
godzinę miałam dyżur w szatni. Mogłam wieszać palta wszystkim, ale nie im. Nie
Grzegorzowi i nie Michałowi. Przyszli razem, uśmiechając się do siebie, co napełniło mnie
jak najgorszymi przeczuciami. W sekundę ulotniłam się z tego miejsca pracy zostawiając
wieszaki na opiece dziewczynki z francuskiej klasy. Kiedy obydwaj panowie zostali już
obsłużeni, wróciłam na posterunek. Grzegorz zapytał, czy długo to jeszcze potrwa. Byłam
czerwona, zdenerwowana i mamrotałam niewyraźnie. Na dopełnienie nieszczęścia w
charakterze skały przycumował przy mnie jakiś przyrodnik, wyobrażając sobie zapewne, że
jego adoracja wprawia mnie w zachwyt. Nie pomogło patrzenie na niego jak na czysto
wymytą szybę, brak odpowiedzi, nic. Chłopak się zaciął:
—¦ A ile jeszcze koleżanka tu będzie? Czy mogę z koleżanką zatańczyć?
Dobrze, że nie miałam noża. Grzegorz poszedł na salę. Kiedy nareszcie zostałam zmieniona i
weszłam na salę, Michał tańczył z Haliną. Nie próżnowała, jędza! Nie widząc Grzegorza,
zaczęłam tańczyć z jakimś „nieobiektem". Muzyka szybko umilkła i moja gwiazda'¦
przypomniała sobie o własnym istnieniu. Grzegorz, słoneczko moje, doszedł i powiedział
dokładnie tak:
¦—¦ No, jest nareszcie moja królewna.
Słowa te powtórzyłam sobie do dziś przynajmniej dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt trzy razy.
Tańczyłam tylko z nim, nie reagując w ogóle na inne zaproszenia. W pewnym momencie
Grzegorz przeprosił mnie i odszedł. Zagrali tango. Siedziałam blisko Haliny. W naszym

76

background image

kierunku szedł Michał. Było sprawą prestiżową, że powinien mnie poprosić. Byłam taka tego
pewna. Już nawet posłałam
Halinie spojrzenie pełne satysfakcji, kiedy nie dowierzając własnym oczom zobaczyłam, że
on się kłania jej, a nie mnie. To było dla mnie takie upokorzenie, że wolę zostać mniszką, niż
przeżyć jeszcze raz coś podobnego. Mój cień, przyrodnik, wprawdzie wybawił mnie z
kryzysu, ale tańczyłam już z gracją szafy orzechowej i nie wiedziałam, jak mi na drugie imię.
A drugie imię interesujące. Magdalena. Od tej jawnogrzesznicy, której przebaczono. Koszmar
się skończył, Grzegorz wrócił, kochałam go tak bardzo. A jednocześnie patrzyłam w kierunku
Michała, przysięgając mu krwawą zemstę. I zrobiłam rzecz, której zrozumieć nie jestem w
stanie. Powiedziałam Grzegorzowi:
— Proszę na mnie nie czekać, wracam z koleżankami. Jeśli pan chce, spotkamy się w
przyszłą sobotę, o siedemnastej, w uliczce koło stacji.
Powiedział tylko jedno słowo:
— Dobrze.
Pożegnał mnie i poszedł. Chciałam biec za nim, zatrzymałam się, byłam bardzo
nieszczęśliwa. Ja mam chorą ambicję, w tym sęk. Teraz należało przystąpić do drugiej rundy.
Tańczyłam już „jak leci", nadaremnie czekając na Michała. Wreszcie poprosił mnie.
Odmówiłam. Ja jestem obłąkana, po to zostałam przecież. Ale to, że nie chciałam z nim
tańczyć, widziała Halina. To właśnie okazało się ważne. Wracałam z Krzysiem, powtarzałam
sobie w myśli „moja królewna". Płakałam. Wyprzedziła nas Halina z Michałem. Krzyś
wycierał mi twarz i przysięgał, że wszystko rozumie, a Michał to znany uwodziciel, karciarz
itd. Nie płakałam o Michała. Kocham Grzegorza. W Krzysia matematycznej głowie nie mogła
się zrodzić myśl, że płaczę, bo przeniosłam ambicję ponad uczucie. W wyniku tej transakcji
został mi on, Krzysztof, który mówił:
— Żebyś ty płakała o chłopca, to już świat się wali. I nic nie rozumiał. Nic. Zupełnie nic.
14 lutego 1950 r.
...wtedy Eneasz, z bogami Penatami, z małym synem i nielicznymi przyjaciółmi do nowej
ojczyzny pożeglował... jsiie dowiem się dzisiaj, co spotkało Eneasza w nowej ojczyźnie, bo
dalej mi się nie chce tłumaczyć.
Sny me bezkresne są bez imienia. Jam dziś potężna wola kochania I bezczelności i
oburzenia. ,
Znacznie bardziej odpowiada mi nastrój tego wiersza. Kocham sięjestem zakochana:
Przyglądam się tym słowom i stwierdzam z przerażeniem, że to pojęcia umowne. Jak czas.
Jak prawo. Jak moralność. Jak dziesięcioro przykazań. Jak Sezam. Do nauki brak nastroju,
zabawimy się w filozofa z X A.
Co by było, gdyby... tak, właśnie, gdyby kiedyś się okazało, że cała ludzkość tkwi w
koszmarnym niezrozumieniu, że to wszystko jest inaczej i powinno być inaczej. Że na
przykład wszyscy ludzie normalni to obłąkani i vice versa: psychicznie chorzy to ci właśnie,
którzy przechodzą barierę pewnej niedostępności. To takie ubezpieczenie, na wypadek,
gdybym zwariowała. Swoją drogą, mieć szesnaście lat i zupełnie nie wiedzieć, co z tym
zrobić, to trochę żenujące. Na pewno lekcje nie są najważniejszą sprawą, poza tym należałoby
jakoś działać, żebym kiedyś nie musiała się przyznać wnuczkom: „Wiecie, wasza babcia
zmarnowała młodość wyłącznie przez własną głupotę". Szczęśliwi są ci ludzie, którzy w coś
głęboko wierzą, obojętne, komuniści czy mahometanie. Ja??? Co to za śmieszny zaimek! I
jaki obowiązujący! Kiedy się leży na plaży na gorącym piachu i z dala dochodzi szum morza,
wydaje się biednemu człowiekowi, że słońce świeci tylko dla niego, h że to niemożliwe,
aby te ciała wyciągnięte obok łapały
choćby jeden promień słoneczny. Zalewa pot, serce wali. Otwiera się oczy i obłęd trwa dalej
—jest mroczno wszędzie —• poza mną. I znów praży. Dla mnie.

77

background image

Człowieka wszystko oszukuje. Podobnie jest w życiu codziennym. Wydaje mi się, że jestem
czymś jedynym i niepowtarzalnym, że patrzę w inny sposób, widzę inne rzeczy, a przecież
jeśli stwierdzam: „Jaka cudowna zieleń", to w tej chwili parę milionów ludzi odnosi podobne
wrażenie. Inni też mają oczy, uszy, jedni reagują na zjawiska tego świata tak — drudzy
inaczej, ale wszyscy czują. Jednakowy ból, głód, szansę na śmierć czy zakażenie.
Skąd więc wypływa moje poczucie odrębności, dlaczego zamykam się, dlaczego się nie
zwierzam ze swoich nastrojów koleżankom? Jestem może śmieszna z wyobrażeniem, że
jestem pępkiem świata i że dwadzieścia wieków nowożytnej cywilizacji czeka na mój wyrok.
Jakże mam wydać sąd
0 urządzeniu świata, skoro dobrze nie wiem, jak on powstał (Pan Bóg? Oparin?) i nie potrafię
rozróżnić, czy większą rolę odegrał węglowodór, czy też rnoże węglowodan. Zaledwie
dowiedziałam się, że nazywam się „Lidia Sagowska, a mamusia jest, lekarzem i tatuś też jest
lekarzem, a ja to jeszcze nie wiem, czym będę, a mamusia z Krynicy przywiozła mi taką
wielką lalkę", wybuchła wojna, zginął ojciec
1 wszystko się skończyło. I też nikt nie raczył mnie się zapytać, czy ja bym ewentualnie te
zmiany pochwalała, czy też jestem zdecydowanie przeciw. Nikt więc ze mną się nie liczy,
natomiast ja powinnam się liczyć ze wszystkimi i ze wszystkim, co zostało ustalone bez
mojego udziału, ponieważ ja mam lat szesnaście, a dorośli, „wiedzą lepiej".
Moje niepotrzebne narodziny do złudzenia przypominają ślub młodej dziewczyny z bogatym
wdowcem. On jej wyświadcza wielką łaskę, bo bierze ją „w jednej koszuli", a ona
„przychodzi na gotowe". Stary jest despotą, nie pozwala w „gotowym" nic zmienić, za to
dziewczyna
•loże zjeść trzy razy dziennie. Może wprawdzie schować swoją koszulę do komody po
nieboszczce, ale nie wolno • • komody przestawić. Ja taki interes lekceważę. W moim pokoju
komoda musi stać tam, gdzie mnie się spodoba, a koszula może leżeć na stole. Sama sobie
urządzę życie i nie pozwolę się nikomu mieszać w te sprawy. Nikt nie będzie za mnie
egzystował. Cokolwiek zrobię, będę mogła mieć tylko do siebie pretensję, gdybym
spudłowała.
15 lutego 1950 r.
Dostałam list od Sławka. Nie mogłam w to uwierzyć po prostu. Pisze, że podły świat chce nas
rozdzielić, że on mi wybacza i że miłość musi się spełnić. Odpisałam ordynarnie, jednym
zdaniem. Wymieniłam dokładnie miejsce, w które ma mnie pocałować. Może w poprzednim
liście zbyt zawoalowałam tę propozycję i wielki intelektualista nie zrozumiał ? Mężczyźni
tracą ambicję, jeśli nie osiągną swych zamierzeń. Tak, byłam ordynarna, ale tylko dlatego, że
nie pozwolono mi widzieć subtelności choćby tylko w zwykłym „sportowym" flircie.
16 lutego 1950 r. Czwartek, jeśli to ma coś do rzeczy.
Fredzio mi powiedział, że mocno się dziwi, iż tak gwałtownie bronię się przed piątką. Ja się
dziwię, że mam czwórkę, czego mu nie omieszkałam powiedzieć w formie:
— Czymże zasłużyłam na dobrą notę tak wymagającego profesora?
— Quo usąue tandem abutere Lidia patientam meam? Pochwaliłam go za łacinę. On jest w
dechę, biedny brzydal. Ożeni się z jakąś szarą postacią, która poleci na niego dla kariery.
Magister-inżynier, nie żarty.
Być dobrą uczennicą, to ma jednak dodatnie strony. Można sobie na wiele pozwolić. Kiedy
profesor się nie boi, że straci autorytet, to traktuje ucznia jak równego sobie. Autorytetu
jeszcze nikt nie stracił przez poważne traktowanie innych.
Przeżyłam noc pełną koszmarów i widziadeł. Wczoraj w zarządzie miejskim ZMP, na
zebraniu, 'zostawiłam na stole ten zeszyt. Kiedy tam wróciłam, było już zamknięte. No,
wyobrażałam sobie, jak wytrzeszcza oczy kolega przewodniczący czytając to wszystko. I tak
na zebraniu wywloką wszystkie moje wątpliwości: „Wierzyliśmy w koleżankę Sagowską, ale
koleżanka Sagowska ma dwa oblicza. Jest epigonem reakcji". Niejeden raz rozlegają się takie

78

background image

mowy. Czy mają klapki na oczach? A cóż wart człowiek bez wątpliwości! Opracowałam
sobie małe przemówienie, z którego miało wynikać, że moje rozterki są daleko poważniejsze,
niż to widać z tego, co piszę. I że ja to pochwalam. I że czytać się na Kapitale nie uczyłam, że
trzeba mnie zdobyć, bo fakt podpisania deklaracji był w moim przypadku mało ważny.
Przecież nawet taki cymbał, jak Prahorecki, zdobywał mnie, jak umiał. Tam chodziło tylko o
ciało, a tu o cały mój światopogląd, dalsze życie. Buduj, człowieku, socjalizm i to tylko
pyskiem, bo żadnej roboty nie ma. A wiadomo z licznych doświadczeń, że prędzej się buduje
łopatą niż ozorem. Kamieni na piramidy faraonów na językach nie naniesiono. To fakt.
Nie było mi jednak dane wygłosić te wzniosłe myśli. Dziś w szkole Marysia Stokoniówna
oddała mi ten brulion:
¦— Zostawiłaś w zarządzie miejskim zeszyt do zagadnień.
Rzeczywiście. Na okładce stoi jak wół. „Zagadnienia Lidii Sagowskiej". To są niewątpliwie
zagadnienia Lidii
Sagowskiej. Szkoda, że ich nie przewiduje ministerstwo-
oświaty. Uratowało mnie to także przed ciekawością Marysi..
19 lutego 1950 r.
Widziałam się z Grzegorzem. Może to nie jest sprawa na skalę światową, ale dla mnie —
istota szarych dni. Tak mało o nim wiem. To niedobrze, że wystarcza mi sama jego obecność
do szczęścia. Ma 25 lat i ta różnica wieku jest tragiczna. Ona właśnie go onieśmiela. On mnie
traktuje iak smarkulę, która ma wielką taneczną intuicję, ładne oczy i czasami zabawnie
bredzi. Ale zauważa, że mam bezbłędny profil wankiecie w szkole zajęłam I miejsce; nawet-
kuropatwy nie mogły zaprzeczyć) i delikatny wykrój ust. Zaprowadziłam go na cmentarz. Ma
niezwykle poważny stosunek do nauki. Mówi o tym z nerwem, bez przechwalania się.
Zgodził się, że najpiękniejsze kolory to zielony,, rudy, fiolet i czarny. Zgodził się, że niebieski
okropny. Aprobował moje nowe uczesanie. Skąd tyle rezerwy w jednym młodym człowieku?
Jedno spotkanie z nim wynagradza mi tydzień w szkole i dziesięć dni dociekań:, jestem
absolutnie zmanierowana czy też coś się ze mnie wykroi?
20 lutego 1950 r.
I na pustynię poszedł człowiek I przyniósł jadu człowiekowi.
Angielka oddała klasówki. Dwója. Całe wypracowanie-jest pokreślone na krzyż, w skos, w
bok, poziomo i pionowo.-I pod tym wiele (jak wiele!) mówiący mi wyraz: niedostatecznie.
Sprawdziłam z tamtym zeszytem. Literka w literkę to samo. I niech mi ktoś teraz powie, że to
niemożliwe, . iż profesor uweźmie się na ucznia. Sama przez lata walczyłam z tą teorią. To,
co robi ze mną angielka, przeczy logice. Jestem zdruzgotana, ta sytuacja nie ulegnie zmianie.
Nie traktowałam tego poważnie, po prostu przyzwyczaiłam się do myśli, że lekcje mnie nie
pogrążą, że zawsze wybrnę itd. Dlaczego ona mnie nienawidzi? Za apatyczny wyraz twarzy
podczas jej lekcji? Po oddaniu zeszytów raczyła mnie zapytać. Ledwie powiedziałam: „The
war of independence" — podeszła do mojej ławki, spojrzała w sposób jakiś szczególny,
zrobiła gest, jakby miała ochotę, uderzyć mnie w twarz. Kopnęłam Pelagię, która
najwyraźniej modliła się do św. Franciszka z Asyżu. Potem angielka złapała się za głowę i
mrucząc coś, zapomniała o moim istnieniu. Usiadłam. Co z tego wyniknie? Czego ta baba
chce od mnie?
W klasie przestały na mnie napadać z jej powodu. Pojęły, że to nie moja wina. Odpowiadałam
kiedyś już niemalże po myśli angielki, przerwała mi ostro:
— Żadnej furtki, ja ci nie dam żadnej furtki, zapamiętaj sobie!
No to furtkę do XI kiasy musi mi otworzyć kuratorium. Chyba jest sprawiedliwość na
świecie? Nie boję się żadnego egzaminu. W tej chwili z angielskiego jestem kozak. Niech
mnie nawet pyta śp. Franciszek Bacon. Być może, niebezpiecznie sobie poczynam, ale stać
mnie na to. W razie rozgrywki udowodnię swoje racje.
21 lutego 1950 r., a właściwie już 22, czyli środa popielcowa.

79

background image

Trzeba sobie posypać popiołu na głowę. Wróciłam przed chwilą z olbrzymiej, kolosalnej
prywatki. Bawiłam się świetnie, z Michałem. Triumf na całej linii, była Halina
{zielona i fioletowa z zazdrości — w jej wypadku kolory, okazały się nietwarzowe). Micha!
stoi jeszcze pod oknem. Sprawdzę. Tak jest. Stoi. Udaje nieprzytomnie zakochanego, test mu
z tym bardzo ładnie. Kiwnę mu jeszcze ręką i idę spać. Do szkoły obudzi mnie pewnie
Archanioł Gabriel. Przepełniona dziwnymi uczuciami, ziewam. Z Michałem przyjemnie
flirtować, nikt tu nikogo nie skrzywdzi, stawka w grze duża, lecz partnerzy obydwaj uczciwi
— albo szulerzy, kto to wie?
16 kwietnia 1950 r.
Dziś, w niedzielę była wywiadówka. Mama się pofatygowała. Wróciła bardzo zdenerwowana.
Na trzeci okres mam dwóję z angielskiego. Naprawdę, tragedia. Nie pisałam długo, bo przez
moje życie przeszedł huragan.
Dnia 17 kwietnia 1950 r.
Nie, ja wiem przecie dobrze,
Jesteś chłopcem tyiko
I Bóg nie mieszka w Tobie. Masz ułomne ciaio,
Jesteś piękny jak człowiek i kłamiesz co chwilkę, .
I chcę, aby po Tobie nic nie pozostało.
Mając egzaltowaną, podatną na- rzeczy przeczytane naturę, brak całkowitego rozeznania w
życiu i jednocześnie wygórowane pojęcie o swojej logice, często zapędzę się w ślepy zaułek.
Michał potrafi być romantyczny. To było pierwsze zaskoczenie. Sentymentalny. Drugie.
Arbitralny. Trzecie. Pełen sprzeczności. Czwarte. Zmusza do myślenia o sobie. Piąte. I tak
dalej i tak dalej.
Potrafię dotrzymać postanowień. Więc piszę tu niniejszym,
zielonym na białym: bez używania w przyszłości wielkich słów. Przecież chyba pióro mi się
złamie, kiedy będę zmuszona wreszcie nagryzmolić: wydawało mi się, że kocham Grzegorza.
Był inny, starszy, bardzo delikatny. Sytuacja na tamtej naszej zabawie: „uczucie od
pierwszego wejrzenia", zafascynowała mnie. Przeżywałam zawrót głowy od sukcesów, a on
nie deklarował się zbyt szybko. Mogłam go widzieć tylko raz w tygodniu, a więc atrakcja.
Liczenie dni, byle do soboty. Wnosił powiew innego niż szkolne, życia. Widziałam go
ideałem, mądrym, opanowanym. Mówi mało, więc ciągle mi się zdawało, że ma do
powiedzenia znacznie więcej. Może jest właśnie taki, ale w tej chwili to nie ma żadnego
znaczenia. Bardzo mi przykro, że wypisywałam te wzniosłe kwestie o miłości do niego.
Mogłabym wprawdzie wyrwać kartki, ale cóż by to zmieniło ? W moim wieku tak często coś
się wydaje. Był moją odskocznią od spraw szkoły. Postawię mu więc w sercu ładny nagrobek,
który jednocześnie niechaj stanowi „memento" na moją dalszą. drogę: nigdy nie widzieć
kogoś jedynym i ostatecznym. Nie szaleć i nie płakać. Przejdzie, przeminie, nie wróci.
Przeżyłam dzięki niemu wiele wzruszeń, marzeń i uniesień. W tym co robiłam i myślałam —
byłam szczera. Nie byt więc nikim w moim życiu, ale nie mógł stać się wszystkim.
Jeśli jestem niestała w uczuciach — naprawdę nie moja wina. Jakoś akurat do mnie nie pasuje
pojęcie pierwszej i jedynej miłości. Wiecznej — tak, ale to inna sprawa. Najpierw trzeba taką
spotkać. Nie widzieć jej w każdym interesującym chłopcu, który być może przelotnie zajmuje
się moją osobą. Podobnie jak ja nim. A wierzę, że uczestniczę w tragedii. Bzdura.
Uodporniłam się dość wcześnie.
Może to i cynizm? A może wszystko to, co piszę, zwali się w gruzy jak Grzegorz? O moje
niewygodne życie! Ileż mam z tobą kłopotów! Potrzebna mi jest dusza życzliwa
to śmieszne, ale czuję się samotna i zbyt niedojrzała intelektualnie, żeby w tym widzieć
powód do dumy. Raczej do rozpaczy.
Z fizykiem dobrze. Pytał mnie, rozmawiamy na przerwie, głównie o poezji. Gdzie on polazł
na fizykę, facet jest wyraźnie „humanistycznie" niewyżyty. Przyznałam mu się, że próbuję

80

background image

pisać i opowiedziałam treść tej nowelki o Indonezji. Zdziwił się trochę, że biorę się za takie
rzeczy i orzekł, że pomysł jest kapitalny. Radził, żeby się nie zniechęcać. Kiedy
wspomniałam o armii grafomanów, rzekł:
.__ Masz świetnie rozwinięty zmysł krytyczny i dużo
autoironii. To cię uratuje. Pracuj nad sobą i zadedykuj mi kiedyś egzemplarz autorski.
Po czym ubolewaliśmy wspólnie, że muszę zdawać na maturze fizykę. Są na świecie mili
ludzie. Nawet przemili. Tylko pochłonięta własnymi zmartwieniami nie mam czasu, aby
dostrzec piękno w człowieku. Fizyk jest cudowny.
18 kwietnia 1950 r.
Czy modliłaś się tej nocy, Desdemono?
Wkrótce po ostatkach był występ baletu Tacjany Wysoc-iiej. Halina („oczy czarne, oczy
smętne") powiedziała głośno przy całej klasie:
— Idę z Michałem.
Zamarłam. To było wyzwanie. Nazajutrz posłałam do Witkowskiego przez Krzysia kartkę.
Napisałam po angielsku, a Krzyś uczy się francuskiego. Oto treść:
Wyobrażam sobie, jak bardzo się cieszysz, że obejrzysz tyle pięknych nóg. Mam zamiar
ufundować Cł dodatkową przyjemność — swoje towarzystwo. Czekaj przed Domem
Ludowym. Dostaniesz za to nagrodę w niebie — L.
Na wszelki wypadek poszłam z Krzysiem. Kiedy tylko zobaczyłam wysoką (wysoką i
smukłą, och, jak smukłą) sylwetkę Michała, kazałam się Krzyśkowi ulotnić, według um owy.
Byłam tak rozaniełona, że chciałam wziąć Michała pod rękę, ałe mógł być ktoś z profesorów.
Miał już bilety. Uśmiechnęłam się do niego, byłam serdeczna i zagadkowa. Gioconda, można
powiedzieć. Słowo —to było nie tylko wyrachowanie. W pięć minut później przyszła Halina,
a z nią polowa naszej klasy. Usiedliśmy z Michałem w końcu sali. Halina była smutna,
wyniosła i piękna. Zachowała się z godnością, nic ze zdenerwowania pognębionej rywalki,
jakie pokazała na prywatce. To rni zaimponowało. Miałam ochotę wycofać się nawet z tej
gry. W przerwie Michał polecił mnie opiece kolegów i doszedł do niej. Wyszła przed
zakończeniem występu, ale to ja byłam zdenerwowana. Wbrew pozorom, nie bawi mnie
„odbijanie" chłopców koleżankom. To życie pcha mnie w eksperymenty.
¦— Co jej powiedziałeś? — zapytałam.
— Przeprosiłem ją za zawód i wyjaśniłem ostatecznie, że należy skończyć z tym wszystkim.
Trudno, zwyciężyłaś. Bądź moim szczęściem.
Dosłownie. Wzruszyłam się. Chyba tak bardzo, jak wtedy, kiedy pierwszy raz w życiu ukłonił
mi się chłopiec. Frunęłam po prostu do szkoły, zapominając, że mam na plecach
kompromitujący tornister. Michał potrafił załatwić po męsku sprawę. A wyglądał na
uwodziciela. Tego wieczoru pocałował mnie. To jest takie przyjemne wrażenie, chociaż nie
czułam nic, tylko dumę, że chęć i uczucie odniosły zwycięstwo nad zakłopotaniem. I od tej
pory spotykamy się niemal codziennie. Klasa mnie potępia, ałe gwiżdżę na to. Same
wciągnęły mnie w tę grę, a kiedy zatriumfowałam, to .przestało być grą. Sukcesem — tak, ale
niezmiernie ważnym.
Czeka na mnie po szkole. Mamy swoją trasę — na cmentarz i miejsce, w którym się zwykle
całujemy. Raz, a czasami
wa razy. Ale skąd to motto pod dzisiejszą datą? Robi mi karczemne awantury o Krzysia, o
wszystkich, z którymi przejdę dwa metry ulicą. ,__ Rzuciłem wszystko dla ciebie po to, abyś
ty była dla
mnie.
I jak cudownie ścina przy siatkówce! Byłam w ich sali. Gdvbv nie Michał, matematycy
wygraliby turniej. Gdyby nie Michał, w dalszym ciągu czekałabym soboty, tkwiąc w błędzie.
Mamie się nie podoba. Niechętnie puszcza mnie z nim do kina. Więc puka Krzyś,
wychodzimy, macham, mu ręką, a za rogiem czeka Michał. Boję się go, nie wiem dlaczego.

81

background image

19 kwietnia 1950 r.
Wiem, czego się „boję". Kiedy wczoraj usiedliśmy z Michałem na zwalonym drzewie i on
mnie pocałował, pomyślałam: „Gdybym w tej chwiii musiała wstać, nie ma siły, która byłaby
w stanie mi to umożliwić". Tą siłą okazałam się jednak ja. To był taki chwilowy zawrót
głowy jak po jeździe na diabelskim młynie. Precz z tym. Poszliśmy dalej. Wieczór był
wilgotny, pełen drgań cząsteczek mgły, latarnie właściwie podkreślały ciemność. Z
przyjemnością oparłabym mu głowę na ramieniu i uwierzyła w jego uczucie. Niestety, nie
udaje mi się to. Coś niecoś mam do zawdzięczenia Prahoreckiemu. Intensywnie myślę o
skończeniu tego flirtu, nic wielkiego nie wnosi w moje życie. Ale primo, nie chcą stracić
Michała, secundo, on — dotąd zawsze porzucający— z trudem wyglądałby na porzuconego,
choć w tym przypadku zdaję sobie z tego sprawę — to jest uczucie niskie i małe.
Całą tę historię skończy czas. Michał w tym roku zda maturę i pójdzie na studia. Zdaję się
więc na tak zwany
los. Jeden brzydki rys charakteru Michała. Chełpi się miłosnymi sukcesami i nawet pokazał
mi list Haliny:
Twoje pocałunki były tak mocne, że nawet mi się śniły.
Nie czuję ani cienia zazdrości, nawet mi się to podoba, że inne za nim szaleją. Gdzie ta Halina
ma głowę, żeby chłopcu pisać prawdę i w taki sposób. Jeśli już list miłosny—¦ to dwuznaczny
i szyfrowy, żeby nigdy nie miał adresat postawionej kropki nad i. W ogóle trzeba ich trzymać
krótko, a nic tak nie uwodzi jak lekka kpina. Więc albo mówić rzeczy poważne drwiącym
głosem (wtedy go oszałamia: „żeby to była prawda") albo drwić na nutę sentymentalną („taka
wspaniała dziewczyna, trzeba zrobić wszystko, żeby przestała widzieć w tym zabawę").
Dosyć wcześnie przystępuję do opracowywania KP (Kodeks Podbojów). Mam w tym już
pewne doświadczenie i dobre wyniki. Pewną jest rzeczą, że dziewczyna „cierpiąca i
znosząca" daleko nie zajdzie. Chłopcy ganiają za mną tylko dlatego, że nic sobie z nich nie
robię. Świetnie zdają sobie z tego sprawę. To drażni ich ambicję i zmusza do gwałtownych
wysiłków w celu podobania się.
Przestanę być taka podła, jeśli spotkam mężczyznę, przy którym poczuję się pyłkiem. Przede
wszystkim: intelekt, subtelność, kultura. Żeby zawsze można powiedzieć to, co się czuje, nie
obawiając się, że obiekt rozpłynie się w samouwielbieniu. Żeby to potrafił ocenić. Michałek
chybaby się rozpłynął. Dlatego milczę.
Dnia 20 kwietnia 1950 r.
Awantura z mamą. I to w dziwnym okresie, bo ostatnio mama się bardzo wyrobiła.
Powiedziała mi ostrym głosem rzeczy, o których dobrze wiedziałam:

1). Za rok czeka mnie matura.
2). Michał nie budzi zaufania.
3). Jeśli nie przyszła gosposia, to moim obowiązkiem było posprzątać.
4) Z angielskim sprawa jest niejasna.
5) Binibam sobie.
Wiem, że mam kilkakrotnie lepsze warunki w domu niż inne moje rówieśnice. I to nie mówię
o stronie materialnej, o warunkach do nauki. Nie ma między mną a mamą konfliktu pokoleń.
Matka mnie lekceważy. To mnie boli, ale nie przesadzajmy. Nie jest źle. Mam absolutną
swobodę.
Na szczęście byłam w domu, kiedy listonosz przyniósł list od hrabiego „do rąk własnych".
Podejrzewając, że pismo to zawiera stek niewymyślnych obelg, nie chciałam dać pięknemu
Sławkowi satysfakcji. („Przeczytała i teraz sobie myśli"). Napisałam na kopercie: „Adresatka
odmówiła przyjęcia" i kazałam odesłać na adres nadawcy. Listonosz podrapał się w głowę i
oświadczył mi, że „tego się nie praktykuje".

82

background image

O tym, że jest inaczej, przekonała go dopiero paczka damskich i resztki mojego „stanu
posiadania w gotówce". W ten sposób nigdy się nie dowiem, jak reaguje mężczyzna na tak
interesującą ofertę złożoną w sposób dosłowny przez ¦ukochaną kobietę. Jeśli nie ma w żadnej
gramatyce takiego czasu —-niniejszym go tworzę: nieszczęścia występują w czasie
teraźniejszym dokonanym. Wszystko, co aktualne, musimy przyjąć do wiadomości, chcemy
czy nie chcemy. Można okpić smętnego amanta, ale nie można okpić życia. Te złote myśli
napisała Lidia Sagowska, zabierając się bez cienia entuzjazmu do chemii.
21 kwietnia 1950 r.
Skończyliśmy chlorowce, znamy wiele metod otrzymywania sody. To jest raczej szaleństwo,
bez metody, i duch Hamleta — seniora nie patronuje zjawisku. Na angielskim wylałam
butelkę kropli Valeriana, narobiłam okropnego smrodu, bo trudno to nazwać zapachem.
Angielka wyrzuciła mnie za drzwi i kazała iść do dyrektorki. Postawiła mi także kilka dwój,
bez pytania. Gdybym się nie martwiła, co z tego wyniknie, napisałabym o tym opowiadanie
do „Szpilek", które nałogowo czytuję.
Zadziwiła mnie dyrektorka. Kiedy tylko weszłam do gabinetu i ogłosiłam, że wyrzuciła mnie
pani Zieleńska (angielka), dyrektorka przyjrzała mi się z niekłamanym współczuciem i
powiedziała:
— Moje biedne dziecko, czy ty przypadkiem nie jesteś arogancka ?
— Już nie — powiedziałam szczerze. — Jeśli byłam, to nie ze złej woli, tylko z głupoty. Na
pierwszej lekcji pani Zieleńska zadała mi pytanie, które obrażało moją byłą nauczycielkę.
Dyrektorka badała moją twarz, szczegół po szczególe, jakbym była okazem ciekawym przez
zwyrodnienie.
— A te krople, o których mówisz? — zapytała.
— Wygłupiłam się, bardzo mi przykro, to także trochę przez nieuwagę.
— Przeproszenie pani Zieleńskiej nic nie da — powiedziała szybko. — Będziesz, niestety,
miała poprawkę z angielskiego. Idź do klasy i staraj się być idealna, nadzwyczaj grzeczna i
cicha, rozumiesz?
— Pani dyrektorko, ja umiem angielski — ryknęłam płaczem. — Tyle, ile w programie,
to już na pewno.
Dyrektorka jest mądrym i doświadczonym pedagogiem. Nie zgromiła mnie, tylko wymówiła
dziwne słowa:
194
__ Kiedyś wszystko zrozumiesz, pani Zieleńska przeżyła powstanie warszawskie, straciła
męża i jedynego syna. No, idź już do klasy i nie denerwuj jej. Wiem, że jesteś solidną
uczennicą, ale czasami zbyt głośną.
Powstanie warszawskie. Tragedia narodu i tragedia jednostki. Bardzo mi żal angielki. Ale
dlaczego ja mam płacić dwóją z angielskiego za nie przemyślane decyzje dowództwa AK?
Już i tak dość się napłakałam oglądając zdjęcia płonącej Warszawy. W ogóle, z tym płaczem
u mnie jest słabo. Wydarzenie wielkie czy małe i już ryczę. Życie jest jak uspokajające
tykanie licznika w taksówce podczas postoju na skrzyżowaniu: przyjemne, a jednocześnie
działa na naszą niekorzyść.
22 kwietnia 1950 r.
Poemat Fibicha w Katowicach. Teatr, lody, Michał, lody,'spacer, lody, lody, lody.
Michał jest taki czarujący, że powinnam z nim natychmiast zerwać. Oglądają się za nim
prawdziwe, eleganckie kobiety. I to w nadmiarze. Gardzę podłością, a jestem podła, brzydzę
się kłamstwem, a kłamię. Michał mówi na mnie Liana. Chciałby widzieć we mnie kobietę-
pnącze, uczepione jego ramion. Mnie ideologia tych krzewów jest obca, ale jest w tym coś
zniewalającego. Na pewnym, -małym odcinku życia mogę być Lianą. Jednak tak ogólnie nie
widzę się w tej roli. W ogóle, budowanie życia na drugim człowieku jest ryzykiem, co

83

background image

najmniej, jeśli nie wręcz nonsensem.-Chcę osiągnąć jakąś dojrzałą samodzielność i jeśli
„Liana" — to wyłącznie dlatego, że aktualnie jest mi z tym dobrze.
Micha! powinien grywać w amerykańskich filmach dzielnego szeryfa, takiego co to za
jednym strzałem — sześć
trupów, w imię sprawiedliwości. Albo szlachetnego Jima--zawadiakę, którego ściga ciemna
przeszłość. A potem na szybkim koniu przez prerię, ze mną na siodełku wyrwaną ze szponów
zbirów.
Michała można widzieć w marzeniach — to duży i ostateczny znak, żeby z nim skończyć.
Okropnie się boję poczucia przynależności. Mam szesnaście lat, a poglądy i doświadczenie
jak dwudziestoletnia kobieta. Chyba stąd, że dużo czytam i dużo piszę.
To byłby numer, gdyby uczennica wydała książkę! Na pewno na maturze zamknęliby oczy na
ewentualne brednie. Niestety, wszystkie moje arcydzieła są rozmamłane, niedokończone. Nikt
tego nie czytał poza mną i Bóg tylko ¦wie, czy to coś warte, a ten, jak wiadomo, nie używa
atramentu i nie zaproteguje mnie do wydawnictwa. Zdam maturę, pojadę do Warszawy i tam
wtrynię się w środowisko literackie. Czasami ogarnia mnie obłęd, marzę, że siedzę
naprzeciwko Jarosława Iwaszkiewicza, czytam mu zawartość mojej walizy, a On nie ziewa,
tylko na zakończenie mówi:
—¦ Nie dopracowane... „bo chcę iść coraz dalej, coraz głośniej śpiewać" i jeszcze pani (!) nie
rozumie, że to znaczy: praca.
„Bo chcę iść coraz dalej, coraz głośniej śpiewać". Są mv życiu rzeczy tak piękne, że można
od tego oszaleć. Ach, żeby już zdać maturę! Matura jest koszmarem, ale jednak istnieje po to,
żeby ją zdać. Ciekawa jestem, jak będą wyglądać moje losy za dziesięć lat. A w czwartek ?
Czy w czwartek skończę z Michałem? Jakoś w to nie wierzę, chociaż to byłaby rzecz
rozsądna. Cios dla zarozumialca. Poczucie własnej godności. Wyrwanie się z dziwnych
nastrój ów. Protest przeciwko mojej niemoralności. Bunt w imieniu kobiet ciemiężonych
przez pięknisiów.
Czwartek.
Moja moralność jest jak ameba. Za każdym krokiem zmienia kształt. Powiedziałam zaledwie:
__Michał, koniec spotkań, ty masz maturę, a ja nie
jestem zakochana.
Roześmiał się, wyjął chusteczkę i starannie wytarł mi wargi. Umalowałam je trochę, żeby w
pięknej scenie rozstania ¦wypaść niezapomnianie.
__Jeśli to powtórzysz po piątym pocałunku, to zgoda —
powiedział. — I nie maluj warg, głównym akcentem w twojej twarzy są oczy. Psuje smak
taka szminka.
Przy szóstym pocałunku wspięłam się na palce. On jest taki wysoki i tak cudownie zepsuty.
Trafiła kosa na kamień. On wie, podobnie jak ja, że tylko pewność siebie daje rezultaty. A ja
tę pewność tracę, z każdym spotkaniem coraz bardziej. Z jednej strony wzruszają mnie
chłopcy, którzy pytają:
•— Lilka, czy mógłbym cię pocałować?
A z drugiej strony... sami widzimy. Należałoby jednak z nim zerwać. Może w sobotę. Idem
per idem. Czy to wszystko przypadkiem nie znaczy, że Michał. stanowi groźbę dla mojej
duchowej swobody?
25, kwietnia 1950 r,
W klasie wrzenie niczym w Serajewie po zamordowaniu arcyksięeia austriackiego. Okazało
się, że Zosia Ogonikównar tłusta, apatyczna blondynka, jest w ciąży. Usunięto ją od razu ze
szkoły bez podania nam przyczyn, abyśmy się nie zepsuły. Zosia miała koło prawego ucha
trzy czarne ohydne y, włosy zawsze tłuste. Uczyła się średnio, z mozołem, raczej zdałaby
maturę.

84

background image

Z kronikarskiego obowiązku odnotuję fakt i więcej sprawie nie poświęcę słówka. Kuropatwy
szaleją. Ja na przerwach czytam.
— Lilka, co o tym myślisz ? — zapytała Janka. .Powoli zamknęłam Klub Pickwicka i
powiedziałam
głośno :••
— Myślę, że jesteście malutkie idiotki, nie warto się tym zajmować.
Nawet Pelagia, mój cień i gorąca wielbicielka, otworzyła szeroko oczy.
— A dlaczegóż to? — syknęła Halina. W jej pięknych oczach czaiła się wysoka gorączka.
— A dlategóż, dlategóż — odpowiedziałam powoli —• że każdy człowiek powinien mieć
rozum. A jeśli go nie ma, to ja się o to nie zamierzam martwić. Owszem, chętnie dam
składkę, jak będziecie kupować wyprawkę dla niemowlęcia, ale bardzo proszę, odwalcie się
ode mnie z tym Romeo i Julią, dobrze? To mnie nic, ale to nic nie obchodzi.
Wróciłam do książki. Już dawno tak bardzo nie naraziłam się kuropatwom. Nie miałam
zamiaru motywować im mojego stanowiska. Obydwa odłamy klasy — rzymskokatolicki i
socjalistycznie moralny, obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi pogardy. Jedne widzą w tym
nieszczęście, inne romantyczną miłość, jeszcze inne argument w walce Z zacofaniem. Ja nic z
tych rzeczy, tylko głupotę. Krostowaty „majster klepka" z czerwonym nosem jest okropny.
Ale nie o to chodzi. Przymierzałam wszystkie możliwe etykiety, żeby usprawiedliwić
postępek mojej rówieśnicy. Przy „pożarze zmysłów" zawyłam ze śmiechu.
Wszystkie ubolewamy, że nie traktują nas jak osoby dorosłe. Niestety, ludzi należy traktować
tak, jak na to zasługują, a nie tak, jak chcieliby, żeby ich traktowano. Zosia pokazała, że jest
głupią smarkulą. Stać na progu życia, być tak blisko matury, nareszcie móc rozprostować
198
skrzydła i pokierować swoim życiem i tak się urządzić. powiedzmy, że życie jest kołem, ale
dlaczego skazywać
się na wycinek. Majster ożeni się z Zosią. No i co ją jeszcze
czeka? Nawet ten ślub będzie smutny, a całe przyszłe życie bez żadnych już tajemnic, obdarte
z uroku. Czy historia wulgarna ma przemienić się w historię romantyczną dlatego, że światu
przybędzie niekochana istota? To się nazywa
wpaść". To jest ohydne. Nie ma nic wspólnego z szeptem Tatiany do Piotra Rozłuckiego:
„Będziemy mieli córeczkę, będę ją kochała, pieściła". To nie ma nic wspólnego z Różą, która
chciała urodzić dziecko, żeby mieć dla kogo żyć. Tu działać musiały jakieś prymitywne
instynkty, potępiam to. Porywy serca należy umieć zlokalizować. Zosia mogłaby być
inżynierem, lekarzem, czym tylko by chciała. Mogłaby podróżować, pracować, bawić się i
kiedyś dokonać wyboru. Teraz słusznie ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Będzie prać
pieluchy, mieszkać z teściową i gotować krupnik na obiad. Ja nad nią łzy nie uronię. Jeśli się
czuła tak dorosła, żeby się zdecydować na coś podobnego, niech liczy na siebie. Chciałabym
się tym wzruszyć i nie mogę. Każdy jest kowalem swego własnego losu, to prawda. Jeśli
jestem podła — trudno. Tak to czuję, co mam robić. Poza tym — miłość w takim wydaniu
napełnia mnie odrazą.
Biedny Michał! Długo chyba poczeka na pocałunek. W ogóle, jeszcze ze dwie takie Zosie i
spędzę życie w ponurym celibacie.
Ostatni dzień kwietnia. Niedziela
Chce mi się płakać, odchodzę bezpowrotnie od naiwnego podlotka. Teraz mnie czeka na
pewno trudna młodość. Nienawidzę szkoły, Michała i w ogóle wszystkiego. Nie lubię siebie
takiej, jaka w tej chwili jestem. Mądrzę się okropnie,
a głupia jestem jak but. Dziwnie jest na tym świecie. Zerwałam z Michałem i to nie jest,
niestety, powód, z którego mogłabym poczuć się dumna. Posłałam przez Krzyśka kartkę do
Męskiego:

85

background image

„O miłości idealnej mowy być nie może — przyznasz. Te pocałunki nas odcinają od teorii
Platona! Nie miej mi za złe, że nie chcę Cię spotykać. Pociesza mnie, że może Ci tylko
pomagam, prawda? Trzymaj Się, «życie nie kończy się dziś», Lilka".
Wczoraj Janka, zauszniczka Haliny, jakimś podejrzanym sposobem przyniosła odpowiedź:
„Gdybym się z Tobą ożenił, to tylko po to, żeby Ci dać solidnie w skórę. A teraz szukaj
sposobów, żeby o mnie zapomnieć. «Ofelio, idź do klasztoru». Książę duński".
Oczywiście, że przeczytała. Byłam tego pewna, to wynikało z ich ironicznych spojrzeń.
Goniąc za duchową i cielesną czystością ciągnę w stronę zła. A jak mam jakiś zryw, to się
okaże, że wcale nie tak. Inaczej. A jak? Inaczej. Ale jak?
Płonęły mi na lekcjach policzki, nie zrobiło na mnie wrażenia, że fizyk mi gratulował za ten
wieczór poezji Gałczyń-skiego. A mnie się wydawało, że mamrotałam. Wróciłam tamtego
dnia z wizytacji koła ZMP w liceum pedagogicznym, byłam struta. Podsumowałam dyskusję,
no płakać się chce, co ja miałam do podsumowania. Moja błyskotliwa kariera działaczki
śmieszy mnie i nie imponuje ani trochę. Po prostu, mam tak zwane „gadanie" i podpuszczają
mnie do wystąpień, jak jest jakiś delegat z województwa. Znam masę cytatów i umiem je w
odpowiednim momencie zastosować. Czasami się narażam, ale trudno, jak mi się coś nie
podoba, to nie zawsze chce mi się zgrywać. Na przykład na jakimś zebraniu w hotelu
robotniczym. Przeczytałam referat, potem była dyskusja, nic nikomu nie
dająca, sztywna, w ramach, wreszcie potańcówka. Poczucie koleżeństwa swoją drogą, ale od
dawna mi się nie podoba, . na zabawach dziewczyna ma jakiś umowny obowiązek tańczenia
z każdym, kto ją poprosi. __Co to to nie, kolego — powiedziałam i poszłam
do domu.
Mam wrażenie, że socjalizm nic by nie zyskał przez mój taniec z żałobnymi paznokciami.
Chłopcy, których przyszliśmy uświadamiać (sami niezmiernie uświadomieni!), woleliby,
prawdopodobnie, kielich gorzały. Jakieś wyjątkowo tępe typy. Dyskutować mogłam, ale
tańczyć nie. Nie lubię tańca dla tańca, byle gdzie i z byle kim. A kolega z powiatowego
dojrzał przez mój czerwony krawat inteligencję pracującą, „sadzenie się". Nic bardziej
mylnego. Widzę piękno w klasie robotniczej, ale niekiedy bywam trochę taką Katarzyną
Simonidze. Można mnie krytykować, ale trudno zaprzeczyć mojemu istnieniu, Obiektywnie
rzecz biorąc — żyję i może trzeba mnie zmieniać, ale jednocześnie akceptować. Tylko ciasto
wlewa się do brytfanny i placek ma zamierzony kształt. Ja jestem z zakalcem, widocznie
słabe drożdże.
Żeby już do reszty zagmatwać sobie mój obraz, muszę się przyznać, że te wszystkie rzeczy
dzieją się w czasie, kiedy przestałam chodzić do kościoła. „Albo, albo — myślę sobie —
trzeba zrobić cesarskie cięcie". Poszłam więc do spowiedzi, żeby sprawę jakoś załatwić.
Odmówiłam formułkę i mówię do księdza:
— Mam poważne wątpliwości co do religii, odchodzę od Boga, nie czuję żadnej potrzeby
modlitwy. Niech mnie ksiądz jakoś przekona. Zaznaczam, że nie mam podbudowy do
materialistycznego poglądu na świat.
— Moje dziecko, jesteś pod wpływem zła, które panoszy się na świecie. Czy całujesz się z
chłopcami?
— Całuję się, ale...
— Ile razy?
Byłam czerwona ze wstydu i złości. Już chciałam powiedzieć, że pierwszą, obrzydliwą i nie
do zatarcia lekcję całowania dał mi jego kolega po fachu. Zmitygowałam się i mówię:
— Proszę księdza, z tym problemem poradzę sobie, sama, sprawa jest poważniejsza, ja
już nie wiem, jaka jestem, proszę księdza o pomoc.
— Dziecko, postaraj się sobie przypomnieć, ile razy.
— Nie wiem, czy to takie ważne, skoro...

86

background image

— Więc widzisz, pocałunki prowadzą do rzeczy nieskromnych, do wielkiego grzechu,
którego Bóg ci nie odpuści. Czy może popełniłaś już nieskromny czyn?
— Niejeden, proszę księdza, ale nie ten, o którym ksiądz myśli. Trudno mi uwierzyć w fakt,
że świat powstał za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uczę się chemii i przede wszystkim
biologii... prosiłabym księdza jednak...
— Nie dopuszczaj ¦ do siebie takich myśli, materialiści nie mają żadnego dowodu na swoje
teorie. Trzeba wierzyć gorąco, modlić się, to szatan ci nie podszepnie...
—• Kiedy właśnie nie mogę uwierzyć, wychowałam się w religii rzymskokatolickiej, a teraz
mam coś więcej niż wątpliwości.
¦— Nie zadawaj się z chłopcami, módl się w pokorze, a spłynie na ciebie łaska...
— A teraz, ojcze duchowny, proszę cię o rozgrzeszenie i naznaczenie mi pokuty —
zakończyłam te wywody.
Otrzymałam rozgrzeszenie. Właśnie w tej chwili rozciągam sobie to pojęcie: rozgrzeszona.
Naprawdę mnie rozgrzeszył. Ksiądz wystawił z konfesjonału stułę do pocałowania. Udałam,
że tego nie widzę. Jako pokutę za moje rozterki plus całowanie zafundował mi odklepanie
dwadzieścia razy litanii do Serca Jezusowego. Padał deszcz, kiedy wyszłam z kościoła, było
mi tak źle. Nie znalazłszy
w kościele nic poza frazesami, a tylko normalne lekceważenie, następnym zebraniu ZMP
przedstawiłam projekt zeświecczenia szkoły. 1 tak nie ma lekcji religii tylko klepanie
modlitwy. Takie bezmyślne klepanie, że aż obelżywe d!a religii.
Miałam mściwą satysfakcję, kiedy widziałam popłoch wśród kuropatw. Szalałam z radości,
kiedy one, bigotki, córki bigotek i wnuczki bigotek, po mniej niż skromnej dyskusji
podpisywały listę. Będą teraz klęczeć na grochu, błagać o przebaczenie, latać do kościoła i
łkać (na wszelki wypadek, żeby sobie nie zamykać furtki do nieba): „Zrozum mnie, Boże —
będzie wionął szept przerażonych ust —• musiałam podpisać, bo mogłabym się nie dostać na
medycynę. Ty zrozumiesz. Panie, ta Sagowska to świnia, o Boże, ona ma kontakty z
zarządem powiatowym, to oni ją napuścili".
Nie chcę obrażać ich uczuć religijnych. Wolno mi jednak w nie piuć, nie było jednego głosu
przeciw. Gdzież pokolenie Stasiów Tarkowskich!
Medycyna ma jednak jakieś uroki, nie znane mi, ani — przyznajmy szczerze — mamie.
Oczywiście, w zarządzie nic nie zrozumieli, poza tym, że „koleżanka Sagowska bardzo się
wyrobiła".
Jakże nikt tego nie rozumie. Jak bezowocne byłoby tłumaczenie. Ja się musiałam
zdecydować. Nie wystarcza sama wiadomość, że się należy do „Homo Sapiens". Trzeba
przynajmniej sobie to udowodnić.
Wróciłam do domu i powiedziałam:
— Mamo, przestaję chodzić do kościoła, nie jestem dwulicowa. Nie budź mnie w
niedzielę.
— Co ty mówisz, Lilka. Słuchaj, pożycz mi na sobotę swojego pokoju, bo robię dużego
bridża, na dwa stoliki.
— Chętnie. Sprzątnę swoje graty. Wyglądasz na zmęczo-na_. Prześpij się.
I już. To jest cudowne ze strony matki, a jednocześnie—•
znów lekceważące. Sama jest niepraktykująca, ale mógłby ją zainteresować przełom w duszy
córki. Tak, świat gwiżdże na mnie. Prawem odwetu powinnam gwizdać na świat. Ale ujmując
rzecz handlowo, ja wyszłabym na tym gorzej. Społeczeństwo poradzi sobie beże mnie, ale ja
bez społeczeństwa? Każdego przestępcę najbardziej męczy izolacja od ludzi. To wszystko jest
bzdurą, tak jak eksport rewolucji jest bzdurą.
Mam napisać wypracowanie: „Wpływ pieniądza na człowieka" (Balzac). Jestem bardzo
nieszczęśliwa, na mnie pieniądz nawet nie ma wpływu.

87

background image

Michał ma dziś mecz, nie pójdę. Czy komuś się podoba święto robotnicze, czy nie, jutro
zaczyna się maj.
2 maja 1950 r.
Wczoraj o dwudziestej drugiej wieczorem tańczyłam na ławce w parku rumbę. Z Michałem i
Krzysiem jednocześnie. Z Michałem przeprosiliśmy się. Porwał mnie w tak zwane objęcia i
usiłował pocałować, nie bacząc na obecność Krzysia. „Jeśli już pogodzenie, to bardziej
kameralne" ¦— myślę. Nie lubię miłosnych demonstracji. Pożegnałam się z Krzysiem.
Po dziesiątym chyba pocałunku, Michał dowodził:
— Ja rozumiem, nie chcesz się zakochać. Ale właściwie dlaczego? Pamiętam, jak szalałaś za
Grzegorzem.
— Właśnie dlatego. Muszę mieć pewność, że to ty. Poza tym nie wierzę w twoje słówka.
— A Grzegorzowi bardzo się podobałaś. Miałem z nim. męską rozmowę. Onieśmielałaś go,
smarkaczu.
— No i ustąpiłeś z pola bitwy ? — spytałam.
— Nie. Ale wtedy była jeszcze Halina i chciałem ci dać po nosie. Ty jesteś...
__jaka? — nie wytrzymałam.
__ Cudowna. I bardzo jeszcze głupia.
__TO ci wyznanie miłosne! Gorszego durnia niż ty
znaleźć trudno. O! „Smutne jest życie kretyna, życie kretyna to łza, któraż pokocha
dziewczyna, takiego kretyna jak ja". Powtórz!
Powtórzył. Niekoniecznie ten wierszyk. Niech żyje 1 maja!
4 maja 1950 r. lr
Zdarza się czasami, że wymyślę sobie zgrabne powiedzonko, a potem ku swojemu oburzeniu
czytam to w jakiejś książce. Telepatia? Czy też rzeczy gdzieś zasłyszane tkwią w
podświadomości?
Jutro wyjeżdżam na Targi Poznańskie. Ten wyjazd to nagroda dla dobrych uczniów. Cudnie.
Chyba jedyny w Europie wypadek, że uczeń z dwóją zostaje wyróżniony za dobre postępy w
nauce. Ciemna sprawa. Dyrektorka uśmiecha się do mnie przyjaźnie, profesorzy bardzo mnie
lubią, z jednym wyjątkiem. Zakraczą angielkę na sesji.
Pożegnanie z Michałem wypadło lirycznie. Pocałowałam go w policzek, z własnej inicjatywy.
Dlaczego jestem taka nieufna? Ciągle mi się wydaje, że ktoś chce mnie okpić, oszukać, że za
moimi plecami coś się knuje. Są milsze sposoby spędzania życia niż siedzenie w
podejrzeniach.
Chciałabym, żeby mnie kochał. Ale myślę sobie: 15 maja Michał zdaje maturę. Zda, bo to
mądry chłopiec. Potem wakacje, nie będzie pod moim wpływem. Wyjeżdżam z mamą do
Krościenka. Później ja wrócę do tej ponurej szkoły, a Michał zacznie studiować chemię
politechniczną w Warszawie. Pozna tam dziewczynę i zapomni o mnie. To mało, może
powie: „Była tam taka jedna Lilka, ale to już minęło".
Przede wszystkim dlatego trzeba by zerwać. Ubiec los. To ja, a nie on, i nie życie, położyłam
kres idylli I teraz nie wiem, czy warto się nad tym zastanawiać. Odwróćmy sprawę. Ja też
pewnie kiedyś zapomnę o Michale. Ale co z tego, jak on może wtedy nie będzie już wiedział,
jaki mam kolor oczu. Żadna satysfakcja. Gdyby nie moje literackie skłonności, byłby ze mnie
niezły chemik. Moje tak zwane życie duchowe głównie polega na analizie. Czasami synteza.
Niekiedy wymiana — pojęć.
Targi nie robią na mnie nadzwyczajnego wrażenia. Szkoda, ¦• wiszę na zbiorowym bilecie,
bo chętnie wróciłabym do
domu.
O czwartej ¦— Grzegorz, przy "stoisku chińskim.

88

background image

Patrzę sobie na przechodzących ludzi i myślę o Atlantydzie. Była czy też jej nie było ?
Uczestniczę tym samym w zbiorowej nieświadomości. Nikt tego nie wie na pewno, a to już
cieszy, że się wspólnie taszczy ignorancję.
10 maja 1950 r. W palmiarni, w Poznaniu.
Gorąco tu. Obejrzałam cyprysy, aloesy, i ryby, a w międzyczasie zgubiłam „wycieczkę". Nie
ma Agnieszki ja już nie mam dawnej fantazji ani humoru. Częściej mi się chce płakać niż
śmiać. Starzeję się. Ooo!
Potem.
W parku Wilsona, w muszli koncertowej, śpiewały dziewczęta z jakiegoś poznańskiego
gimnazjum. „Dąbrówki" chyba. Błąkam się po tym obcym mi mieście i nie bardzo wiem, co
robić. Ludzie, ludzie, obojętny, daleki tłum.
Grzegorz ma się postarać o bilety na operę, no, to wyjazd uznałabym za udany. Chciałabym
zobaczyć Cannen.
11 maja 1950 r. W Alei Kiermaszowej.
To „ooo!" dotyczyło ... Grzegorza.
Jakiż świat jest mały! Zaprowadziłam go do Zoo i trzy godziny trzymałam przy
hipopotamach. Potem marsz do ogrodu botanicznego. Ciekawy człowiek, małomówny, miły.
Przed chwilą byłam w pawilonie przemysłu ciężkiego-i wpisałam się do książki:
Jutro może zaświeci nam słońce, chociaż dzisiaj jest mglisty dzień.
Podpisałam pełnym imieniem i nazwiskiem. Może mnie odnajdą i zrobią z tego użytek.
Zabawiam się, jak mogę.
75 maja 1950 r. W domu.
Odespałam nareszcie ten Poznań. Wieczorami ganiałam po mieście. Po operze Grzegorz
zaprosił mnie na dansing. Byłam w półbutach i granatowej sukience, ale nikomu to nie
przeszkadzało.
Na szczęście spałyśmy w olbrzymiej sali i kierowniczka dziewcząt z katowickiego nikogo nie
pilnowała. Szumiało mi w głowie od muzyki, wina i bliskości kochanego niegdyś Grzegorza.
Były jakieś słowa, gesty, przytulenia, ale serce we mnie nie drgęło. Żeby tak wtedy! A on
właśnie na pożegnanie chciał mnie pocałować. Teraz! Udałam więc bardzo powściągliwą, ja,
dla odmiany.
Michał ma dziś pisemny. Bardziej martwię się o Krzyśka,
bo dziś polski, a polotu mój rycerz nie ma — za grosz. Wieczorem idę z Michałem na występ
Marii Bogdy i Adama Brodzisza. To przedwojenni filmowi aktorzy.
Czytam Tołstoja. Jestem przy Spowiedzi. A to? Czy to nie o mnie:
Religia zaszczepiona mi w dzieciństwie znikła we mnie, tak jak i w innych, z tą tylko różnicą,
że ponieważ już w piętnastym roku życia zacząłem czytać filozoficzne książki, więc utratę
religijności wprędce sobie uświadomiłem,
Grzegorz powiedział mi, nie tak dosłownie, że łażenie z Michałem szarpie moją opinię. Jaką
opinię?! Chcąc mnie sądzić, nie ze mną trzeba żyć, ale we mnie, jak powiedział A.
Mickiewicz.
W nocy.
Michałowi poszło dobrze, nam na randce też, ale ja nie odrobiłam matmy. „W ostrosłup
prosty o podstawie sześciokąta foremnego wpisano stożek". I pomyśleć, że pachną bzy, a
majowa noc wchodzi do pokoju.
Przerwa na zadanie.
No. Nareszcie można spokojnie pomarzyć. Psiakrew. Niestety. Jeszcze powierzchnia
poboeznicy stożka ściętego, która coś tworzy z powierzchnią walca równobocznego o
promieniu podstawy...
Jeśli zadzieram z całą klasą, nie mogę zerżnąć. To by się cieszyły! Krzyś zajęty własną
maturą, nie miałabym serca zawracać mu głowę. Gdzie moje tablice logarytmiczne?!

89

background image

Mama puka w ścianę, żeby zgasić światło. Bogda ładna, Brodzisz beznadziejny, Michał
cudny, Grzegorz miły. Oszaleć można! Oszaleć!
25 maja 1950 r.
Przyszła kryska na Matyska, uczę się, uczę się. Co ja mam w tej wędrówce do grobu.
Wypaliłam na zebraniu ZMP:
— Nie podoba mi się jednak, że teraz nie można strajkować.
Pewnie, sama bym postrajkowała.
Kuropatwy zawyły że szczęścia, że jestem skończona w opinii czynników. Ale już się ze mną
liczą, kolega delegat zaczął mi rzecz tłumaczyć. Ja byłam zbyt przejęta ustną maturą Michała
i faktem, że angielka widziała, jak chodzę boso po ulicy. Uzna to za wygłup, a ja zdjęłam buty
dla przyjemności, woda po deszczu zalewała ulice. Nic z tego strajkowania nie złapałam, to
jest tak, ale niewiele. Po co mieliby teraz strajkować, kiedy sami rządzą. Jak będę miała
trochę czasu, sama przeczytam. Uratowałam od śmierci wróbla, podkurował się, odżył i
uciekł przez okno. Nadmieniam, że rzeczownik „wróbel" jest rodzaju męskiego.
28 maja 1950 r.
Kiedy sprawy sercowe mnie drażnią — mówię sobie: ..Jest jeszcze inne życie". Kiedy w
książkach błądzę między herezją a mistycyzmem, między materializmem a idealizmem,
pocieszani się, że na szczęście istnieje miłość. Dziś
tak, jutro siak.
30 maja 1950 r.
Fizyk doszedł do mojej ławki na lekcji i mówi:.
•— Lilka, słyszałem, że masz bilet do teatru koło Michała. — Fizyk jest świetnie
zorientowany w naszych „kto z kim".
¦— Tak — odpowiedziałam — prawda. Gnomy się o to postarały.
— Szkoda, że ja nie jadę.
— Zamiast czy także? —spytałam; ¦— Także, naturalnie.
— Bo już się bałam, że zamiast — palnęłam. Oczywiście, chętnie siedziałabym w teatrze
mając fizyka
po prawicy, a Michała po lewicy, ale tak mi się powiedziało. Nic nie odpowiedział, ale czuję,
że topór wojenny znów wykopany. Lubię go najbardziej ze wszystkich profesorów, ale po co
zaczyna ze mną takie dyskusje przy klasie ? Brawuruję wtedy, chcąc pokazać, że pozwalam
sobie na więcej niż inne. Potem rozdał zeszyty z klasówkami. Dostałam piątkę minus.
— Panie profesorze, może weźmie pan ten zeszyt na pamiątkę, ja młodo umrę, jako że
wybrańcy bogów..,
— Ewentualnie przekażę komuś bardziej zainteresowanemu osobą ofiarodawcy — uciął
chłodno.
— Ten ktoś zostanie bez tego hojnie obdarowany — powiedziałam.
Klasa zachichotała. Im jednak imponuje poziom naszych rozmów. Żeby jednak móc tak
mówić do profesora, trzeba wiele godzin spędzić nad końmi mechanicznymi, ale to się opłaca
i to w podwójnym sensie. Fizyk wyszedł z roli i kazał mi rozwiązać zadanie. Łatwe, dobrze
mi poszło.
Skąd to się rozniosło, że sprytnie pokierowałam tymi biletami na Balladynęl I co fizyka
ukąsiło?
Zeszyt mi zwrócił z napisem:
A że ją Pan Bóg stworzył,
A szatan opętał,
Więc będzie na wieki i grzeszna, i święta.
Cudowny człowiek. Bawi mnie, kiedy wbrew własnej naturze przyobleka się w szaty
pedagoga.
I zdradliwa, i wierna, I dobra, i zła, Początek i koniec...

90

background image

Janka po fizyce powiedziała z podziwem:
— Jak ty to robisz? Mnie wyrzuciłby za drzwi. Z ciebie jest bycza dziewczyna, trzymaj ze
mną.
— Robię to w ten sposób, że umiem fizykę, moja droga. A twoją ofertę przemyślę. Jak
chcesz, będziemy się razem uczyć.
Powiedziałam to z grzeczności. Nie lubię się z nikim uczyć, nie mam rodzeństwa,
wychowywałam się zawsze sama. Może to dlatego. Mogę mieć przyjaciółki, ale nie
odczuwam ich braku. Jestem tak zajęta sobą i otaczającym mnie światem. Nie lubię plotek i
cudzych zwierzeń. Sama też nikogo nie uszczęśliwiam nadmiernym zaufaniem. Stąd ten
pamiętnik. Janka jednak przyczepiła się.
— Dobrze, u mnie czy u ciebie?
— Więc opuszczasz obóz Haliny? — przycisnęłam ją do muru.
—¦ Nie ma żadnego obozu. Bardzo nam się podobałaś, jak przyszłaś, ale byłaś taka wyniosła.
A potem uważaliśmy, że z Michałem...
— Nie ukradłam Michała ani go nie schowałam. Poza tym... durzę się w nim.
To powiedziałam tylko r.a swoje usprawiedliwienie, ja chwilami nienawidzę Michała i w
dalszym ciągu chcę
z nim zerwać. Nad połową globu ziemskiego rozpościera się noc. I w mym sercu mroczno i
ciemno. Płakać się chce bez powodu.
3 czerwca 1950.
Byliśmy z Michałem rowerami na .dalekiej wyprawie za miastem. Zwiedzaliśmy ruiny
zamku, wymyśliłam zabawę: ja jestem zaklętą królewną. On miał mnie odczarować, ale żeby
to się udało, musiał wejść na szczyt rumowiska. Nogi nie złamał, ale zaklęta królewna wpadła
do lochu i potłukła sobie głupi łeb. Przerażony Michał zaniósł mnie do nieczynnego młyna i
wyczarował kwaśne mleko. Ułożył na sianku, robił kompresy, karmił.i poił. W nagrodę dałam
mu wianek z margierytek, który poprzednio uwiłam.
— Ale to nie symbol — powiedziałam (koedukacyjna przeszłości), a on się zaczerwienił.
Był taki kochany i delikatny. Nawet mnie nie pocałował, byłam mu za to wdzięczna.
Cmentarz, ulica, to mi dodaje pewności. Tu czułabym się głupio. Zdrzemnęłam się z cudowną
świadomością, że on jest obok. To wszystko jest piękne. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam
twarz Michała.
-— Kochanie moje — powiedział.
Uśmiechnęłam się, pachniały łąki.
— Mogłabyś tu zostać ze mną na noc — rzekł. — Czy wiesz, co to znaczy?
— Domyślam się — warknęłam.
— To znaczy — powiedział cicho — że cię kocham. Zrozumiałam, ale straszne
podejrzenie przeszło mi przez
mózg.
— A z inną nie mógłbyś tu być? To znaczy... czy ona nie mogłaby spać spokojnie?
__ Straszny z ciebie głuptas. Jak kolano?
Okazało się, że mowy nie ma o moim powrocie na rowerze. Wiózł mnie Michał, a lewą ręką
ciągnął mój rower. Potem szliśmy, droga była dla nas zbyt krótka. Zwalnialiśmy. Mama
zauważyła oschle:
_ Trochę późno i trawa we włosach. Wiedz o tym, że najważniejszy dla kobiety w twoim
wieku jest zdrowy rozsądek.
Nie ma obawy, mamo. Zmysły mnie nigdy nie poniosą to brednia. Chcę być świadoma
swoich czynów. Życie jest takie piękne, takie bogate. I może być czyste i szlachetne przy
odrobinie wysiłku. Już się nie przejmuję, że Michał wyjedzie. Ten mój sen w młynie złączył
nas bardziej niż noc poślubna.
5 czerwca 1950 r.

91

background image

Oni są bardzo mądrzy, zdali maturę, błąkają się po mieście, organizują wycieczki i
sprowadzają mnie na złe drogi. Mam słaby charakter, kiedy pogoda jest taka piękna. Nie
wiem, jak się rozstanę z Krzyśkiem, tak oddanego rycerza jeszcze nie miałam. Zaledwie,
człowiek przywiąże się do kogoś — żegnaj, wzywa los.
Idę do kina, ogarnia mnie spłeen. Do całości brakuje mi milionów. Gdybym je miała,
udałabym się w nieznane. Walizka, charakter pełen sprzeczności, przestrzeń i słońce.
¦Tymczasem jakieś spotkania przy patefonie, tańce, zbyt rzadko jakiś wygłup. Jak też żyją
inni ludzie, w dużych miastach? Na pewno ciekawiej niż ja. Będę miała dwóję z angielskiego
na koniec roku. Satyra. Czytam Hamleta Po angielsku i usiłuję tłumaczyć. Kiedy angielka
mnie wywołała, powiedziałam do Peli: — Ona mnie nie pyta, tylko się upewnia, że nie
umiem.
Angielka usłyszała i zanotowała moje oświadczenie dosłownie. Jako argument na sesję
pedagogiczną.
Poszłabym chętnie na wagary, ale jeszcze nie byłam pytana „ostatecznie" z chemii i geografii.
18 czerwca 1950 r.
W szkole nic mi już nie grozi, chodzę po mieście w płaszczu przeciwdeszczowym, chociaż
słońce praży. Pozuję na oryginalną. Spotykam się z chłopcami, którzy mnie nic nie obchodzą
i w ogóle zbijam bąki. Zupełnie nie umiem powiedzieć, co się ze mną dzieje. Nie chce mi się
czytać, pisać. Michał wyjechał do Warszawy. Odprowadziłam go na dworzec. Była jego
mama, przyglądała mi się z aprobującym uśmieszkiem. Sympatyczna. Pociąg odjechał,
wracałam sama z pustką w sercu i poczuciem beznadziejności. Dworzec, cmentarz, dom —
znam na tej trasie każdy kamyk. Szkoda, że życie pozagrobowe nie istnieje. W ten sposób
tracę szansę, że kiedykolwiek uporam się z myślami i zrozumiem sens życia.
Ten Czesiek, z którym robiliśmy zdjęcia w rowie, doszedł do wniosku, że potrzebny mi jest
mężczyzna z silnym charakterem, a z tego, co mówił, wynikało, że on takowy posiada.
Zerwałam pęk zielska i powiedziałam:
— Czy wobec tego mogę pana prosić o rękę?
Ale kiedy zbliżył się do mnie niebezpiecznie, wsadziłam mu garść chrabąszczów za koszulę i
ze śmiechem uciekłam do domu.
W tej chwili zerwałam firankę i uderzyłam się w głowę karniszem. To mi dobrze zrobi.
Nareszcie jakiś mocny akcent. Zobaczyłam gwiazdy. Zabija mnie „literackość" i patrzenie na
siebie z dystansu.
20 czerwca 1950 r.
Zamiast 4 grządek wyplewiłam na „SP" pół. Kiedy
espiaczka zwróciła mi w ostrej formie uwagę, rzekłam czasy karbowych się
skończyły. Niech mi pani da
dobry przykład. .... ,
Potem wróciłam do zajęcia obserwowania złotych much. Ona ma sprawę poruszyć. Proszę
bardzo. Jestem tak duchowo niemrawa, tak dręczą mnie dziwne tęsknoty, że chętnie zgubię
ten balast, choćby w awanturze.
24 czerwca 1950 r.
Wczoraj był koniec roku. Poprawka z angielskiego. W domu kwaśno jak we wnętrzu cytryny.
Odwalam stosy zaległej korespondencji. Każde najsłabsze przeżycie jest dla mnie nie
dekoracyjnym elementem życia, ale powodem zrywu coraz bardziej niezrozumiałych uczuć.
Poznać prawdę. Obiektywną prawdę o człowieku. Zrobić coś dla ludzi. Wyzwolić się z
małych problemów. Jestem impulsywna, mani złe instynkty. Chwilami upodabniam się do
bezmyślnej kokietki. Lubię się podobać, wodzić chłopców za nos. A wcale taka w istocie
rzeczy nie jestem. Banały, banały, banały.
Dobre, wyblakłe oczy dyrektorki:
—¦ Nie martw się, Lilka. Zdasz poprawkę.

92

background image

Michał może spaceruje trasą W-Z, ręce w kieszeniach. Żyje „na dziś", a jeśli o mnie myśli, to
w czasie przeszłym. Nie. Nie chcę. Wierzę mu.
26 czerwca 1950 r.
Gosposi wylatywały wczoraj z rąk szklanki, bo dla uczczenia nabożeństw czerwcowych
zawitał do nas biskup. We własnej osobie.
— To święty człowiek, jak panienka może nie iść go zobaczyć.
— W każdym ideale jest nieco przesady —• usiłowałam ją bezskutecznie ostudzić. Musiała
to zrozumieć, bo się przeżegnała.
Idę sobie dzisiaj ulicą, bez żadnych złych zamiarów wobec tubylczej społeczności. Daleko mi
do złośliwości Bernarda Shaw. A szkoda. Gdyby on mógł opisać to, co ja dziś widziałam!
Pryncypalną ulicą naszego grodu powoli majestatycznie kroczyła procesja. Naprzeciw mnie,
bo trudno założyć, że na moje spotkanie. Najpierw przepisowo ksiądz z Sakramentem,
dziewczynki w bieli, raz po raz dopadane przez matki, które im wygładzały falbanki, ON,
asysta księży itd., wreszcie pochód wiernych z transparentami (cytuję dosłownie): „Słudzy
Serca Pana Jezusowego", „Miłownicy Baranka Świętego", „Zgromadzenie Sióstr Świeckich".
Stanęłam i patrzę. Dalej „Zgromadzenie Dziewic pod wezwaniem Maryi Niepokalanej". Jak
zobaczyłam te dziewice z naszego miasta i okolicznych wiosek, usiadłam na krawężniku. Co
druga w zaawansowanej ciąży, co trzeciej dzieciak drze się przy piersi albo kroczy koło
łydek. Wyglądało to jak obchód Święta Matki. To był kiepski cyrk. Nie rozumiem, skąd się
bierze tyle zacofanych ludzi w kraju dążącym do socjalizmu. „Dziewice" śpiewały, co
pozwoliło mi się zorientować, że co druga nie ma zębów. Przez nylonowe bluzki wylewały
się tłuste cielska, a włosy miały nerwowo poskręcane trwałą ondulacją. Przekonałam się raz
na zawsze, że uprzemysłowienie, to nie cywilizacja,
ta jak widzimy, nie wszędzie jeszcze sięga. Tych próbie-'w nie załatwią ministerialne dekrety.
To długa, uporczywa walka, w której sukces wierzę.
2 lipca 1950 r, Krościenko.
Narkoza, która paraliżowała mnie przez ostatnie dni,
zestala działać. Odzyskałam radość życia ¦¦ i poczucie humoru. W pociągu jakiś pan wmawiał
mi, że jestem. podobna do Michelle Morgan.
__ Bo to jej siostrzenica — powiedziała mama.
W Nowym Targu wsadziłam mamę w autobus, a sama wlazłam na górę ciężarówki jadącej do
Szczawnicy. Autobus jest za mało wakacyjny, poza tym nie chciałam nic tracić z piękna gór.
Byłam pijana wiatrem i krajobrazem. W Krościenku bez trudu odnalazłam naszą kwaterę.
Wspólny pokój z mamą krępuje mnie trochę. Przywykłam do samotności. Mama ma tu
znajomych ze szpitala, umawiają się na wycieczki. To świetnie, będę miała do dyspozycji
całe długie dni, Pieniny, Dunajec.
Kończę pisanie, bo armia młodych tubylców okrutnie wydziera się pod oknem. Staram się
myśleć w języku angielskim. Udaje rni się to coraz lepiej.
16 lipca 1950 r.
Mam tyle wrażeń do odnotowania. Wyzwolona z jakichkolwiek obowiązków—jestem
niesłychanie zajęta. Biorę życie garściami, jak to się mówi. W towarzystwie mamy przebywa
facet, którego identyfikuję jako zeszłorocznego adoratora znad morza. Jakże się przez ten rok
zmieniłam! Wtedy byłam wściekła, że muszę opuszczać ukochaną
szkolę. Teraz się cieszę, że marna się dobrze bawi. Nie razi mnie nawet, źe spotkanie było
ukartowane, a nie przypadkowe, jak to usiłowano odegrać przede mną na krościeńskim rynku.
Ja się ślicznie popisałam, rozlałam śmietanę i rozsypałam zielone jabłka.
— Mamo, powiedz, że jestem nienormalna. Będzie ci współczuł, że jesteś taka nieszczęśliwa
— zaproponowałam później.
Mama popatrzyła na mnie dziwnie, może te słowa pot-y/ierdzily jej własne domysły. Schodzę
mamie z drogi, nigdy nie lubiła mnie „wychowywać". Całe szczęście przynajmniej jeden

93

background image

wielki problem młodości mnie nie dotyczy. Ale mama potrafi interweniować w niezwykle
trafnych momentach. To jest zadziwiające.
W trzecim dniu pobytu tutaj poznałam poetę z Wrocławia. Tak mi się przynajmniej
przedstawił nad Dunajcem. Nie ma on wiele do zakomunikowania temu biednemu światu, ale
jest wysportowany, bezpośredni, świetny kompan i nie robi ze mnie muzy. Opowiada mi o
jakiejś Basi. Basia jest kapryśna i ma drobnomieszczańskie obciążenia. Nie potrafi spać w
namiocie i nie umie pływać. Kobieta-mimoza. Basiu zmień się! Ja natomiast jestem zbyt
przedsiębiorcza jak na jego gust. Jemu najbardziej odpowiadałoby coś pośredniego między
Basią a mną. Bo czy ja potrafię być kobieca? Albo zażenowana bliskością mężczyzny? Tak,
tak, tak, ale nie na pokaz. Lilka, nie zmieniaj się. Dlaczego bliskość poety, który mnie nic nie
obchodzi, ma na mnie wpływać deprymująco? Hę?
Nie bardzo mogę chodzić po górach. Później się rozkręcam, ale pierwsze wzniesienie jest
koszmarne. Serce bije mi nieprzytomnie, w skroniach szumi krew. Piękne widoki
wynagradzają mi jednak zmęczenie. Byliśmy już na Skałce, hali Przehyba, Radziejowej.
Trzynaście godzin marszu z małym odpoczynkiem. Przed Rytrein skapitulowałam.
Zjedliśmy półtora kilo suchej kiełbasy, co jak na dominujący w tym udział poety jest ilością
pokaźną. On mówi, ja nie słucham, świetna z nas wakacyjna sra Podobno za naszą marszrutę
można dostać brązową odznakę turystyczną. Trzeba to tylko zgłosić w PTTK. Nie chodzę dła
blaszki, chłonę piękno gór. Schodziliśmy do Szczawnicy Zdroju ze śpiewem na ustach,
bardzo szczęśliwi, każde z sobie tylko wiadomych powodów. Przedwczoraj •wyruszyliśmy w
Pieniny, na Trzy Korony. Na Zamkowej qqXZq — herbata u pustelnika. Fascynował mnie ten
człowiek, niestety, nie zdradził najmniejszej chęci do rozmowy. Śpi w trumnie, mieszka w
jaskini. Czy to głęboka wiara,, kompleksy czy psychopatia? Miłość do Boga czy nienawiść do
ludzi — ponieważ tego podobno łączyć nie można. Z „Kudłatej Marysi" zeszliśmy do
Niedzicy. Poeta wysadził się i wynajął tratwę tylko dla nas. Lunął deszcz. Flisak uciekł gdzieś
pod dach, ale ja poetę przytrzymałam za pasek:
— Niech pan zostanie, to jest doznanie artystyczne. Od najmłodszych lat słyszałam o
pięknie przełomu,
o niebezpieczeństwie spływu. Byłam przygotowana na kosmiczne emocje, dlatego powrót
tratwą do Szczawnicy rozczarował mnie. Ani przez sekundę nie czułam się bliska śmierci. Z
urodą wodnego szczura, kłapiąca zębami krzyczałam do polskich i czechosłowackich
rybaków:
— Panie, bierze?
— Bierze, mnie cholera! — wypalił któryś.
To po co sterczy z tym patykiem? Nieruchomy jak P°3ąg, niepomny na deszcz, hipnotyzuje
biedne pstrągi. Pstrągi można łapać „na rękę". Poeta mnie nauczył.
Mama dziś jedzie do Szczawnicy na dansing.
— Jak chcesz, to chodź — powiedziała.
Nie chciałam. Też mi przyjemność. Tańczyłam z poetą
na tratwie przy niebezpiecznych zakrętach. Flisak miał ochotę przyłożyć mi drągiem, ałe miał
obydwie ręce zajęte. Hej, Austrio, hej Tyrolu! Czy wy macie Pieniny?
20 lipca 1950 r.
Prosty charakter, prawy, bez niedomówień, cała psychika na dłoni, nudziarz. Właściwie bez
żadnej wady — czyK nie ma punktu zaczepienia dla powierzchownego choćby
zainteresowania. I sentymentalny w tani sposób. On poeta, ja prozaik i to nie w literackim
sensie, takie sobie snułam myśli na temat Bolesława.
Zgrywałam się na dońskiego kozaka, bo wyczułam, że to go razi i w jakiś sposób mu
imponuję. To znaczy, razi go pozornie, on chciałby, żeby go raziło, bo wcielił się w jakieś
ramki, których opuszczenie uznałby za szarganie swojej poetyckiej duszy. Chciałam go jakoś
poznać, skoro los zesłał mi już szansę poznania drugiego człowieka. Przyczepiłam się do

94

background image

sprzeczności: poezja i kiełbasa, sentymentalizm i Basia jedynaczka, z willą w tak zwanym
posagu. I ani się obejrzałam, jak dałam się wciągnąć w długie i zawiłe rozmowy. Nie żałuję,
już wszystko o nim wiem, a on
0 mnie nic, ponieważ każda moja druga wypowiedź zaprzecza pierwszej. To jest celowe. Ja
muszę przecież jakoś poznać życie i ludzi •— a jemu to chyba nie będzie tak bardzo
potrzebne. Z tą Basią-mimozą nie czytało się Spinozy przy księżycu. Już dawno na podstawie
jego słów doszłam do tego wniosku. Kiedy chodziliśmy po górach, rozumiałam, że ten
człowiek chce mówić, że coś go gnębi, że nie może się ustosunkować wobec jakichś nie
znanych mi spraw
dlatego towarzystwo szesnastolatki, która sprawia wrażenie dziewczyny bardzo serio (a on
dalej nie wie, że to tylko wrażenie, przyjmuje jako dobrodziejstwo losu. Początkowo nie
chciało mi się pogrążać w cudze intymne wynurzenia "kiedy on o Basi, ja zaczynałam go
pytać historii, żeby mu się
. utrwaliło. Sucho stwierdzałam, że nic nie umie, on mi hvł wdzięczny za zwrócenie mu
uwagi na ten fakt itd. Później iednak sama sobie zwróciłam uwagę, że nie mając własnych
rozległych doświadczeń, należy korzystać z cudzych, jeśli cokolwiek da^się dopasować do
mojej sytuacji. Kiedy Aviec mama pomknęła z amantem do szczawnickiego „Ma-xima",
zaprosiłam poetę do pokoju, gotowa wysłuchać wszystkiego. No i mam nową ludzką tragedię,
widzianą męskimi — na szczęście dla Basi — poczciwymi oczyma.
__Tracisz humor, poeto, kiedy dostajesz list — zauważyłam.
— To ciężka sprawa, Lilka, ty tego nie zrozumiesz, nie chcę o tym mówić — rzekł, a
pękał z ochoty, żeby nareszcie to komuś powiedzieć.
— Wal śmiało, tu siedzą ludzie rozsądni —• zachęciłam go.
Oto: studiując we Wrocławiu, wynajmował pokój u rodziców Basi, a dalej to już szablon
czystej wody. Basia młoda i naiwna, zakochała się od razu, a najgwałtowniej wtedy, kiedy
jemu wszystko przeszło. Nie można powiedzieć, początkowo bardzo mu się podobała, no i
„człowiek w pewnych wypadkach jest zwierzęciem".
Nie do mnie taka mowa i ochotę miałam niemożebną zdjąć ze ściany ślubny portret naszej
gospodyni i przy pomocy ciosu w głowę uświadomić poecie człowieczeństwo, lecz cierpliwie
nie przerywałam. Chciał uciec od „tego wszystkiego" i dlatego do Krościenka przyjechał na
wakacje ale spóźniona to ucieczka. Dostał tu list:
»Rodzice już wszystko wiedzą. Nie musisz się żenić, jeziora S4 głębokie, nikt się nie dowie,
dlaczego my nie chcieliśmy żyć".
— Będę musiał się ożenić — wyjaśnił mi łopatologicznie.
— A cóż to znaczy „będę musiał". Raczej staraj się przekonać, że chcesz to zrobić.
—."Nie kocham jej.— jęknął.
— To jest maligna, a nie rozumowanie — pocieszyłam go. — Teraz chciałbyś, żeby ona była
mistrzynią skoków z trampoliny albo czymś równie niezwykłym ale wtedy najważniejszym
jej urokiem -była potulnóść, co?
— Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć, choć przyznaję,, każde twoje słowo to naga prawda—
błysnął szacunkiem dla mojej głowy. — I jak widzisz Baśkę w świetle tego listu ?
— Słabo — przyznałam lojalnie —• ale ona jest nieszczęśliwa.
— Ty nie zrobiłabyś nigdy podobnie — rozczulił się nad moją osobą.
¦— To znaczy jakiś taki moralny szantaż nie wchodziłby w grę, bo ja jestem mocna i patrzę
życiu w gębę, ale przede wszystkim, poeto, nie łudź się, nie byłbyś w stanie dać mi
{ powodu do takiego szantażu. Doszło? '
— Rozumiem, że też ciebie spotkałem w takiej tragiczne) ¦ sytuacji.
¦ '
— Tak, jak się już narozrabiało, to się marzy o'dziewczynie nawet ciut za ordynarnej jak na
poetycki gust, ale za to z gwarancją na. nieprzysparzanie komplikacji. Słuchaj, jeśli masz się

95

background image

żenić z litości, nie rób tego. Będziesz miał do niej całe życie pretensje i ona to odczuje —
popisałam się wnikliwą znajomością literatury. — Jeśli jednak jest jedna szansa na sto, że się
przełamiesz, opuszczaj w popłochu Krościenko i jazda na ślubny kobierzec.
. — Żeby ona była inna... ,
I w tym stylu rozmowa toczyła się około czterech godzin. Kiedy wychodził z pokoju, potknął
się trzy razy na chodniku. Wczoraj wyjechał do Wrocławia. Odprowadziłam go, skazańca, do
autobusu. Rozpłakał się. Nie chciałam mu
podać
adresu, bo i po co? Zadedykował mi tomik.
swoich produkcyjniaków, pisanych chyba na siodełku traktora.
Żal mi go, ale zarówno on, jak i bohaterka dramatu nie podobają mi się. Te tragedie po fakcie,
to dla mnie jest śmieszne. W sądach na ten temat jestem bezwzględna. Rzadkie .to dziś
przypadki, żeby ktoś kogoś zgwałcił. Więc nie należy winić tylko mężczyzny. Tak już jest, że
chłopcy tego chcą i tak powinno być, żeby dziewczęta się trzymały. I poeta, nieszczęśliwy
biedaczek, z tą czarującą bezradnością:
to co ja teraz mam robić?" Szczęśliwy oblubieniec, krzyżyk z nim. Te moje dywagacje
nasuwać mogą, że jestem wyrachowana i nie mam serca. Między: nie zrobić czegoś-przez
wyrachowanie, a uczynić to z pełną świadomością — jest wielka różnica i ja ją już
dostrzegam.
5 sierpnia 1950 r. W domu.
W przerwach między jedną wycieczką rowerową a drugą piszę listy i monotonnie powtarzam
angielską gramatykę. Nocami śni mi się poprawka. Czekam na nią z takim drżeniem serca jak
na przykład na wizytę Michała. Oczywiście: Anioła Buonarotti. Nie ma cudów, zdam, bo
będę odpowiadać przy dyrektorce, która na szczęście zna angielski. Nie przewiduję dla
Zieleńskiej możliwości skoszenia mnie. No, no, ostrożnie z takimi oświadczeniami. Odpukać.
Naprawiałam przed chwilą patefon. Teraz rumbę gra w tempie angielskiego walca. Straszno
mi jakoś, czegoś się. boję. Może to wynik mieszanki, bo czytam Ojca zadziwionych na
przemian z soczystym kryminałem. Ugotuję sobie jajek. na miękko, to podtrzyma choć
fizyczne siły.
Czuję coś zbliżonego do tęsknoty za Michałem. Ostrożnie! Odpukać, choć nie jesteśmy
zabobonni.
1 września 1950 r., czyli pierwszy dzień ostatniego roku szkolnego.
Staję się refleksyjna. Bo też płaczę wraz ze Słowackim: Smutno, mi Boże...
Jestem małpa, świnia i co kto chce. Angielka odeszła ze szkoły. To jest, nie z własnej woli,
tylko zabrali ją do szpitala dla nerwowo chorych.
Fizyk powiedział mi zagadkowo:
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki wielki w tym twój udział. Ale nie ma w tym twojej
winy, przypadek, zwykły przypadek.
Mizdrzyłam się, błagałam. Na nic. Jest związany słowem honoru. Dowiedziałam się tylko
tyle, że po maturze dyrektorka mi wszystko wyjaśni. Co ja takiego mogłam zrobić? Podobno
nigdy w życiu nie zdałabym poprawki, gdyby była Zieleńska. Sprawa jest bardzo tajemnicza,
przecież z powodu ucznia kuratorium nie zadrze z profesorem. Czy to naprawdę jakiś uraz
popowstaniowy? Była więc na wpół obłąkana. Podejrzewałam to, ale że ja odgrywam w tym
jakąś rolę ? Fizyk nic więcej nie powie. Dlaczego więc powiedział tyle? Będę się dręczyć,
będę miała wyrzuty sumienia. Rzeczywiście, nie może tu być jakiejś mojej winy obiektywnej,
bo wtedy wylaliby mnie ze szkoły.
Młoda nauczycielka, świeżo po studiach, która ma nas uczyć, przypatrywała mi się badawczo
na egzaminie poprawkowym.
— Ach, to ty, Sagowska... — chwila przerwy — co wiesz o teatrze elżbietańskim?

96

background image

Wykute miałam wszystko na blachę, poprawka okazała się formalnością. Dostałam czwórkę i
wcale nie mogłam się cieszyć. Będę się w tym roku uczyć, uczyć. I przypominam ci, Lilka:
jesteś matematycznie zupełnie opuszczona.

Już ci nic me Pomoze' m^t me uratuje. A maturę chcesz nie tylko zdać, ale otrzymać nagrodę.
Weź to pod uwagę, dziewczyn0-
10 września 1950 r.
W moje życie wkroczył mężczyzna pod dziwnym tytułem: Hieronim. Jasne włosy, łobuzerski
wygląd, przeciążone kieszenie, lat dwanaście, filatelista z zawodu i uczeń z konieczności.
Fantazja jego matki skończyła się raczej z chwilą, kiedy uszczęśliwiła go imieniem
Białopiotrowicza, teraz już tylko potrafi chlipać na temat swojego pierworodnego.
__ Nic a nic nie chce się uczyć, panno Lilko, co mu
dam na składkę, to kupi znaczki.
— Chętnie mu pomogę w lekcjach, czy stoi słabo z polskiego?— łudziłam się.
— Ze wszystkiego, a najgorzej z matematyki.
— Hm. Proszę go do mnie przysłać, zobaczę, czy sobie poradzę.
— Bardzo pannie Lilce dziękuję, ojciec zajęty, a ja nie mam do tego głowy, jeszcze
dwóch w domu.
Tych dwóch na szczęście w wieku przedszkolnym. Widuję ich, bo mieszkamy w tej samej
klatce schodowej. Hieronim przyszedł ślicznie domyty i ulizany, niedbale machnął książką i
od jednego rzutu oka poznałam bratnią duszę: wszystko tylko nie matma mu w głowie. Nie
chciałam do reszty obrzydzić mu tej gałęzi wiedzy, więc nie zaczęłam od egzaminu, jak
każdy szanujący się profesor, tylko od geografii. Dał się nabrać. Około godziny
recytowaliśmy: Ekwador, Celebes, Jamajka, Taiti, Honolulu i ani się chłop-czyna spostrzegł,
kiedy wyznał, że z matematyki wprawdzie przekroczył próg dziesiątkowy, ale poza tabliczkę
mnożenia
daleko nie wyleciał. Od razu poczułam się profesorem Sier-pińskim.
— Możesz mi mówić na ty — zaproponowałam w ramach swojego szatańskiego planu
pedagogicznego.
•—Dobra — zaakceptował. — Czy nie dostajesz jakichś listów z zagranicy?-.
Wszedł z kaloszami w moje życie prywatne.
—• Niestety, nie, ale znam takich, którzy dostają, zajmę się tym. Lekcje będziemy odwalać na
bieżąco i wstecz — zaznaczyłam.
Najbardziej się bałam „na bieżąco", ale w ułamkach okazałam się orłem.- Skąd ja to
właściwie umiem? Nigdy się o to nie podejrzewałam. Przez dziewięć dni trwała niczym nie
zakłócona sielanka, chłopakowi i mnie te „lekcje" sprawiały przyjemność i on sam nawet nie
wiedział, kiedy machnął swoje zadanka, tak nam się. przyjemnie gadało. Wczoraj nie
przyszedł o umówionej ¦ godzinie. Poszła więc góra do Mahometa dowiedzieć się, co się
stało. Już pod drzwiami zrozumiałam, że Hieronimek zawiera bliższą znajomość z szelkami
lub pasem ojca. Wychowana w poczuciu nietykalności cielesnej,, odczułam to boleśnie. Nie
czekając na „proszę", weszłam. Dwóch w wieku przedszkolnym' wyło dla towarzystwa,
matka płakała przy kuchni, kot chłeptał z garnka zupę, a Hieronim miał głowę niezupełnie
dobrowolnie wetkniętą między kolana ojca i ryczał jak syrena strażacka. Tatuś rytmicznie
walił sznurem od żelazka w kon-wulsyjnie drgające pośladki Hieronima, obiecując mu co
sekundę:
— A dostaniesz jeszcze, dołożę ci za wszystko.
¦— Dzień dobry państwu — przerwałam tę rodzinną idyllę. — Chciałam się dowiedzieć,
dlaczego Hieronim nie przyszedł na lekcje ¦— wyjaśniłam cel wizyty.
— Buty ojca przehandlował. Znaczki kupił. Zaraz mu spalę to wszystko.

97

background image

Błagani, niech pani mi pozwoli z nim pomówić i proszę • -nalić znaczków, odzyskamy te
buty — powiedziałam, "ama nie wierząc w to, co mówię. "'___ ojciec, pozwól pannie Lilce
do niego przemówić, może jej się przyzna, komu sprzedał. Złapałam delikwenta za rękę i
wprowadziłam do swojego
pokoju.
__ Pokpiłeś sprawę, szefie, zachowałeś się jak dwunastoletni smarkacz. Pokaż no te znaczki.
^_- Zostawiłem w domu.
__To jazda po nie. Nie bój się, powiedz, że idziemy po
buty.
Po upływie minuty wrócił. Oczy błyszczały mu żywą inteligencją, podobał mi się ten
nędzny przedsiębiorca.
—. Jasne — wydęłam pogardliwie wargi na widok jakiejś francuskiej serii przyrodniczej —
połowa to kancery.
— Gdzie kancery ?•—zapytał z oburzeniem.
Musiało go dotknąć zaczepienie jego fachowości, Westchnęłam w duchu do Makarenki i
brnęłam dalej i
— Przecież widzisz, że tu. było złamanie i tylko jest rozprasowane. Tak się dać nabrać!
Wstydzę się za ciebie. Komu opędzlowałeś te buty? Musimy mu obić mordę.
— Takiemu z fabryki.
— No to idziemy.
Bez słowa poszedł za mną. Łudziłam' się, że może ten z fabryki pracuje na drugiej zmianie,
nie mógłby nam się wymigać. Co innego w domu. Niestety. .Portier zawołał jakiegoś majstra,
który nam tylko podał adres zamieszkania Rocha. Mały na szczęście znał nazwisko amatora
kokosowych interesów. Adres: pięć kilometrów za miastem.
— Skąd ty wykopałeś' tego Rocha?
— Brat takiego z mojej klasy.
Przez drogę do Rocha nie maltretowałam już, małego śledztwem. Ostatecznie mnie
powiedział wszystko, a ojciec
bił go pół godziny i nic nie wybił. Poza tym bardzo lubię szczeniaka i w głębi serca nie
mogłam go potępić. Ostatecznie gdyby kiedyś Zuber... to Tołstoj...
Roch nas się przeraził jak- Kowalski po odkryciu fortelu Zagłoby. Był sam'w domu.
— Pan jest szubrawcem, wpakujemy pana do więzienia —-zakomunikowałam mu. —
Byliśmy w fabryce, i jeszcze pójdziemy do MO. Buty, ale już. I ma pan te swoje kancery.
— Masz te kancery; oszuście — podtrzymał mnie mały. Kazaliśmy sobie zapakować buciki,
a jakże. Ponieważ
¦powtórny pięciokilometrowy spacer przestał mi się podobać, powiedziałam do Rocha:
— Nie pójdziemy do MO, jeśli nam pan pożyczy roweru. Męskiego, bo nie będę Hieronima
wiozła na bagażniku. Jutro mały panu odstawi rower pod fabrykę.
— Pani bierze — powiedział Roch.
—• Pan na przyszłość nie handluje z nieletnimi —¦ skinęłam mu dumnie głową i wyszłam,
popychając przed sobą małego.. Przed domkiem wsiedliśmy na rower Rocha i. tylko raz
wywaliliśmy się do rowu, aczkolwiek bez obrażeń na ciałach. Później rozmawiałam długo z
ojcem Hieronima. Przyrzekłam, że będę pomagać małemu w nauce, że na niego wpłynę itp.,
w zamian, za puszczenie w niepamięć całego incydentu. Obiecał.
Wniosek z tego wszystkiego' dość prosty: ze wszystkich mężczyzn na ziemi tylko trzech
będzie mi wiernych całe życie: Wiliam Szekspir, Hieronim Klonek i dobry wojak Szwejk.
18 września 1950 r.
Przed klasówką wypalam jednego damskiego i usiłuję się skupić. Monotonnie powtarzam w
myśli wzory, formuły,
228

98

background image

potem się kąpię czytając w wannie porady. kosmetyczne dla kobiet dla odprężenia umysłu.
Wczoraj byłam na zabawie, przed którą wykorzystałamjedną ztakich porad - długo płukałam
twarz w naparze rumianku i kwiatu lipowego. Nie mam żadnych kłopotów z cerą, piję napar
bratków polnych i jem drożdże. Zaordynowała mi to mama. Początkowo podchodziłam do
ziół nieufnie i nie chciało mi się parzyć, bo codziennie muszą być świeże. Mama mnie jednak
pilnowała. Po dwóch tygodniach, kiedy zobaczyłam efekty, sama już o to dbam, a i
przyzwyczaiłam się do tych czynności.
Zaczęłam zwracać uwagę na swój strój. Kiedyś interesowała mnie jedynie higiena i. wygoda.
Teraz przeglądam' się w lustrze, jak w talii, a jak w biuście. Czy to co złego? Mama mówi, że
„nareszcie". Niestety, moje ulubione kolory odpadają. Nie tylko przez szkołę. Są za poważne.
Nie szkodzi, ¦ poczekam. Wkrótce skończę siedemnaście lat. Równocześnie z maturą. Mimo
że tak jest lepiej, chętnie wspominam czasy niewyparzonego podlotka. Nie miało się żadnych
kwestii-erotycznych. I przychodzi moment zastanowienia. Co zrobię z maturą w kieszeni ?
Trzeba będzie znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Już rozwiałam złudzenia mamy co do
medycyny i to definitywnie.
— Studiuj, co chcesz, bylebyś to robiła dobrze i później lubiła swoją pracę.
Sądzę, że mama skończyła medycynę wbrew swojej woli i teraz nie chce powtarzać błędu
moich dziadków. Za łatwo ustąpiła. A może to moje konsekwentne mowy na temat pisania?
Jednak, czy mam talent? Piszę, bo lubię, jak typowy grafoman. Lubię przesypywać słowa
przez moje mózgowe komórki, tak jak brylanty przez palce. Właśnie. Nawet nie' widziałam,
jak żyję, prawdziwego brylantu. Raczej trudno byłoby powiedzieć: „jestem pisarzem", nie
wiedząc właściwie nic. Trzeba najpierw gruntownie poznać
jedną dziedzinę, żeby móc pisać o innych. To pozorny paradoks. Po prostu, trzeba chociaż
jedną rzecz znać na pewno. Każdy, kto ma czy miał piątkę z polskiego, uważa się za
polonistę. A mnie filologia polska zupełnie nie pociąga. Są literatury daleko ciekawsze niż
nasza, i na tę prawdę nie pomoże patriotyzm. Na przykład — literatura rosyjska. Turgieniew,
Tołstoj, Kuprin, Lermontow, Puszkin. Eugeniusza Oniegina umiem na pamięć. Zawsze
czytałam,, kiedy było mi smutno, płakałam nad pięknem i prostotą wiersza, aż się w końcu
nauczyłam. Fizyk mi nie wierzył, ale mu to udowodniłam. Recytowałam przez trzy
kwadranse, aż mi przerwał ze. słowami:
— Masz fenomenalną pamięć.
Nie o to chodzi, Pana Tadeusza się nigdy nie nauczę. Znam masę wyjątków, lubię i tak dalej,
ale.bliższy memu sercu jest nastrój Oniegina.
A przecież mam dumę narodową. Niejeden raz wilgotniały mi oczy, jak czytałam o legionach,
Somosierze czy szewcu Kilińskim. Kocham powstanie styczniowe,. opłakałam mniej więcej
co drugą jego ofiarę. Wrócę do tego tematu, na razie nic nie wiem.
24 września 1950r.
Jak pisarz, który nie może całkowicie aprobować współczesności i sięga po tematykę
historyczną, pozwolę sobie zanurzyć się w epokę kamienia łupanego w moim życiorysie.
Skąd to prowokacyjne zdanie na początku pamiętnika? Pozostałość czasów, kiedy to
koniecznie chciałam, aby wszystko w moim życiu było niezwykłe. Wertowałam po kryjomu
papiery, mozolnie licząc, czy się nie urodziłam przed ślubem rodziców. Niestety. Trzy lata,
pięć miesięcy i dziewięć dni po ślubie mojej matki z moim ojcem i na dodatek w domu.
Odpadła więc także możliwość, że zamie-^°. je w klinice. Nie okażę się nagle księżniczką
perską, Itrei matce poród pokrzyżował polowanie w Górach świętokrzyskich. Nie
napiszemy tu więc: „Ogary poszły jss a Księżna Roszan Taliwi ciężko zaniemogła. Pięciu
ewolników na dziesięciu-mułach odwiozło ją do miejscowego szpitala". Jeszcze cztery lata
temu, kiedy utrzymywałyśmy kontakty ze znajomymi ojca, byłam tak głupia, że inna
kombinacja nie przychodziła mi na myśl. Tylko dlatego przyjaciele ojca zostali pozbawieni
romansowych podejrzeń o mnie. Przez te trzy lata, pięć miesięcy i dziewięć dni rodzice

99

background image

wymyślili dla mnie imię: Paweł. Było to imię dziadka. — Niezwykłejdobrociczłowieka.
Kiedy więc wycięłam pierwszy w życiu kawał i urodziłam się dziewczynką, wybuchła
panika. Stało się jasne, że imienia po dziadku odziedziczyć nie mogę. Podobnie nie wyszło z
niezwykłą dobrocią. Przy każdej literze alfabetu dochodziło do wielkich sporów, wreszcie
stanęło na Lidii — Magdalenie. Imię Lidia niewiele mi mówi, natomiast Magdalena... Kiedy
skończyłam lat jedenaście, biskup podczas swych duszpasterskich wojaży zatrzymał się w
miasteczku, w którym wtedy przebywałam z mamą. Szansę tę postanowiła wykorzystać
podstępnie owieczka Lidia —¦ Magdalena i zdobyć imię ubóstwianej gwiazdy filmowej —
Marleny Dietrich. Ale biskup zamiast „Marlena" powiedział „Maria" (widocznie nie
dosłyszał) i uderzył mnie w twarz. To się nazywa bierzmowanie. Za to nie pocałowałam go w
palec, który mi nadstawił, tylko się schyliłam i wytarłam własny nos własnym palcem.
Tak czy inaczej, jestem nieźle zaopatrzona w imiona, natomiast znacznie gorzej w zdrowy
rozsądek, co niedwuznacznie wynikać musi z moich zapisków.
Natychmiast po urodzeniu na ręce lekarza przelałam moje lekceważenie do świata, a w
sekundę później zrobiłam
dalszy nietakt. Wiem to z mitów rodzinnych. Jak na kobietę wykazywałam nadwagę,
ważyłam cztery i pół kilo. Miałam olśniewającą karnację lekko gnijącego pomidora.
Kruczoczarne włosy rosły na krzywej (wtedy!!!) główce w zorganizowanym szyku: trzy nad
czołem, po jednym nad każdym uchem i długa broda na karku. Z otwieranego co jakiś czas
prawego oka „aż biła" inteligencja.
W tych warunkach ojciec się natychmiast zdecydował, że jestem najpiękniejszym i
najgenialniejszym dzieckiem na świecie. Wszystkie inne dzieci darły gębę w kąpieli, a ja
tylko wtedy ją zamykałam. W drugim dniu swojego życia uśmiechałam się radośnie (?!) w
chwili zapalenia światła. Naturalnie, nie mogło być mowy o konwulsyjnym grymasie. Pewnie
cieszyłam się, że przyszłam na świat po Edisonie, który wynalazł żarówkę i mnie już nie
czekał ten obowiązek. Część swojego młodego żywota przesypiałam. Wierzę, że robiłam to z
przekonaniem. W mitologii tuż za Amorem drepce u mnie Morfeusz.
Kiedy tylko umiałam siedzieć o własnych siłach, położono przede mną następujące
przedmioty: książeczkę do nabożeństwa (którą Magdalena odrzuciła ze wstrętem), dzieło
naukowe, którego nie obdarzyłam przesadną uwagą, stetoskop ojca, którym wyrżnęłam
z.furią w głowę babci, skrzypce — jako że postawienie fortepianu na stole napotkało na
trudności, jasełkową maskę diabła — co miało symbolizować sztukę aktorską, aluminiowy
garnek — bo życie różne płata figle i kto wie, czy nie „będzie zmuszona gotować". Wreszcie
—¦ kryształowy kałamarz, napełniony atramentem, bo bez atramentu wróżba byłaby niepełna.
Najbardziej zainteresował mnie kałamarz. Oczywiście nie dlatego, że zawsze trzymany był
ode mnie daleko. Z radością wylałam atrament, na kogo tylko się dało i rycząc zuchwale nie
pozwoliłam sobie wydrzeć pióra. Dostałam kartkę papieru, gdzie udowodniłam swój talem
literacki. To, co
apisałam, zostało przez ojca zidentyfikowane jako „a".. Babcia niepewnym głosem
stwierdziła, że można się tam, dopatrzeć „t". Gorący aplauz. Przy czym, jak wiemy z książki
pana Falskiego, odpowiednie połączenie tych liter daje nam dwusylabowy wyraz tata. Tak
więc umiałam pisać, zanim nauczyłam się alfabetu. Moja ręka i umysł wyprzedzały język,
który ani rusz nie chciał się ułożyć tak, abym mogła przeczytać to, co już pięknie pisać
umiałam. Wykrzywiłam sie szpetnie na widok diabelskiej maski, więc kto wie, czy nie będę
krytykiem teatralnym. W każdym razie, jak wiemy, rosnę w przekonaniu, że pióro stanowi
moją. przyszłość W trzynastym roku życia napisałam pierwszą powieść,. Pracowałam nad nią
cztery dni. Już wtedy wiedziałam, że geniusze są za życia nie doceniani. Jasne, że nie
powierzyłam jej nikcmu. Przeczytałam więc sama sto trzy razy, co należy rozumieć, że
powieść zdobyła pewien rozgłos. Przyjmując,, że za każdorazowym czytaniem byłam Jednym
Czytelnikiem, już mamy stu trzech czytających mnie ludzi. Czy każdy autor może się

100

background image

poszczycić, że miał stu trzech czytelników, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli czytali
jego dzieło jęcząc z zachwytu? Poza tym, byłam w posiadaniu-rękopisu, a wiadomo, jak się
za tym rozbijają biblioteki.. Dopiero okrutne życie sprawiło, że rękopis zaginął. Cześć. Jego
Pamięci! Pamiętam treść, którą pozwolę sobie przytoczyć z prawdziwą radością, że mogę
wrócić życiu choć tyle: .,«Batorym» do Polski wraca piękna dziewczyna razem z ojcem
bisnesmenem. który zlikwidował fabryczkę wiecznych piór, żeby ucałować łan ziemi
ojczystej. Jedzie także, mama — Amerykanka, która była kiedyś manicurzystką. i robiąc
tatusiowi manicure, zacięła go boleśnie w serce... Oprócz nich — braciszek, którego tylko
wpływ polskiej.! młodzieży może uratować przed stoczeniem się na dno_ Na statku nasza
bohaterka poznaje mężczyznę-cud^. pana Zańskiego. Pokochali się miłością czystą i
namiętną.
Gdynia wita ich deszczem. Zagadka tytułu, bo powieść była pt. Deszczowy dzień. Jest to
dzień ich rozstania. Marten-bardzo cierpi, bardzo.
Po ożywionej korespondencji jedzie do Gdyni, aby złożyć ukochanemu wizytę. Kocha go
ponad konwenanse. Drzwi otwiera jej ruda wydra. Marlena mdleje, a potem choruje na
zapalenie opon mózgowych. Zański ocknął się, zrozumiał, co może stracić. Czuwa przy jej
łóżku. Następuje w nim wiciki przełom, który utrwala się na całe życie. Martena wyzdrowiała
i padli sobie w ramiona..." Koniec.
Przez ten czas posunęłam się trochę w rozwoju i dziś już nie byłabym w stanie wymyślić
podobnie interesującej fabuły. Gdyby nawet, to kazałabym Martenie puścić jednak w trąbę
pana Zańskiego.
Od razu po urodzeniu wypędzono (?) ze mnie złego -ducha przy pomocy „chrztu.z wody".
Planowano huczne chrzciny. Termin był ustalony, goście zaproszeni, a w kościele załatwione,
co tani trzeba. Przyszłam już jednak na świat ze zmysłem humoru, toteż zakpiłam ze
wszystkiego. O trzeciej nad ranem lico przyoblekłam w łunę i popędziłam rtęć w termometrze
do 40°. Zaraz, ile to będzie w skali Fahren-heita, fizyk by się ucieszył, gdybym wiedziała.
Mniejsza z tym. Marzyłam więc o przejażdżce do Krainy Wiecznych Łowów. Ojciec robił z
moim ciałem, co mógł, a ciotki, babki i całe kobiece zgromadzenie zastanawiało się nad
ratunkiem dla mojej duszy.
Chrzest „z wody" mógł być na sądzie ostatecznym nieważny. Zrobiono ze mnie zgrabny
tobołek i osobliwa procesja udała się do kościoła. Kościół był, nieprzytomne dziecię też, ale
dawał się odczuć brak ojca chrzestnego. Zdecydowano się na „kościelnego". Chrzestną matką
miała być mdiejąca z rozpaczy ciotka. Zdołano tylko ściągnąć zaspanego księdza, który
sutannę narzucił na piżamę. Ojciec złowił przechodnia, który jakoś podczas ceremonii zdołał
mnie podtrzymać
" dla uczczenia chrześniaczki zaintonował w świątyni bojową •»śń. Legiony to — żołnierska
nuta. Niestety, ja już nie widziałam go nigdy w życiu, a jest rzeczą wątpliwą, że on widział
mnie wtedy. Czasem, z logiką ludzi dorosłych, obwiniano mnie o niego: „Pijaczyna cię .do
chrztu trzymała". Byłam taka dumną z całej tej szopki, ie natychmiast wyzdrowiałam, co w
wersji babki Józefy arie tylko graniczy z cudem, ale nim było niewątpliwie. rzecz utrwalił
Mickiewicz w Panu Tadeuszu mówiąc:
Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę ofiarowany, martwą podniosłem powiekę.
Wieszcz miał dar przewidywania, bo trudno to inaczej tłumaczyć.
Od najwcześniejszych miesięcy życia' lubiłam przedmioty humanistyczne, dlatego też te
ciągłe kłopoty z matematyką. 2 wielką wnikliwością psychologiczną parodiowałam Ludwi-
Jka XIV i za pomocą ciągłego ryku zmusiłam wszystkich do uznania hasła: „Dom — to ja".
Brałam więc z góry zadośćuczynienie za stan obecny, teraz nikt się ze mną nie liczy. Za to
odjadam sobie, bo we wczesnej młodości codziennie powinnam była zemrzeć śmiercią
głodową. Nie jadłam nic, „Absolutnie, ale to zupełnie nic". Tajemnicze jest pochodzenie tych
wałków tłuszezii na moich rękach i nogach, jakie oglądam na kolorowych portrecikach.

101

background image

Na wakacje wyjeżdżaliśmy na wieś, jakieś dobre sto metrów od naszego domu w mieście.
Właściwie trzeba było tylko przejść przez łubin i powietrze było już dla dziecka zdrowe.
Rodzice dobrze zarabiali, zwłaszcza w dni targowe. Większość honorariów otrzymywali
jednak w jajkach i indykach. Ale i z gotówką nie było źle. Byłoby jeszcze iepiej, gdyby ojciec
nie poczuł się odcięty od świata, po studiach w Warszawie. Przeprowadził więc na własny
koszt, przez kilkanaście kilometrów, linię telefoniczną.
Mieliśmy więc telefon, z którego można było zadzwonić do pana Dery, aptekarza, albo nawet
do powiatowego miasta, jak było potrzeba. Później także na plebanię, bo-proboszcz złakomił
się na gotowe i też sobie założył aparat. To tyło już za mojego żywota. Przedtem rodzice
zaczęlt budować jednopiętrowy dom. Ja się urodziłam na etapie parteru i tak już zostało, to
znaczy nic nie zostało, bo dom spalili Niemcy, a plac sprzedała mama w czasie okupacji za
dwa. metry cukru i pięć kilo masła. Wykiwali ją. Masło-po przetopieniu jadłyśmy całą zimę i
jeszcze się upiekło ciasto na Wielkanoc. Z cukrem była historia zupełnie makabryczna.
Jeszcze dziś, jak kłodzę herbatę, uprzednio wącham cukierniczkę. Miałam trzy koty, Pawła,
Gawła i Kunegundę. Te bydlaki uznały, że to piasek, a miały świetne maniery.. Dwa tygodnie
pomagałam mamie przetapiać ten cukier na karmel. Zrobiło się .z tego cukierki „krówki" i
sprzedawała za chleb albo słoninę. Częstowałam także dzieci, nigdy sama nie jedząc.
Front naszego domu wychodził na rynek. Po rynku chodziły krowy przez okrągły rok, w lecie
i w zimie, z wyjątkiem Bożego Ciała, kiedy chodziła procesja. Wtedy tajemniczo znikały, w
każdym razie nigdy w procesji nie widziałam ani jednej, z wyjątkiem pani Derowej.
.Ona mi dziwnie krowę przypominała, ałe nie powinna. czuć się obrażona, bo jej to szczerze
powiedziałam: „Pani to jest podobna do krowy". Ojciec wtedy dał mi jedynego-w życiu
klapsa. Wspomnienie to pieszczę w sercu jak największy skarb. Pani Derowa wyróżniała się
jedynie brzuchem: i siedzeniem. Zrobiła tylko jedną rzecz szokującą. Kiedy kupiła sobie
konia i bryczkę, chciała sama powozić. Wjechała do cukierni pana Kidawki, który omal nie
umarł na serce, widząc ruinę swojego lokalu. Ten koń też się musiał wyróżniać głupotą, bo na
przykład „Jaśka" dziadka Pawia odwoziła. go z lumpki pod sam .dom, wprost w ramiona
stęsknionej
bki Zofii. Babka Zofia jest jędzą. Odkąd zginął ojciec, llie widziałam jej.
Matomiast dziadek "przyjeżdżał dó nas często. Umarł serce. To był cudowny człowiek. W
odróżnieniu od babki nigdy się nie bał, że mi musi zapisać kamieniczkę w Grodzisku pod
Warszawą. Kpię z kamieniczek. Przed wojną miałam założoną książeczkę PKO. Po dojściu
do pełnoletności miałam być panną z pieniędzmi. Oczywiście, wszystko przepadło. Tego
jednego nie żałuję, bo być „panną z posagiem" to bardzo staroświeckie. Nie mogę pojąć, jak
ta wiecznie narzekająca babka mogła jakoby rzucić w profesora kałamarzem, za co wylali ją z
gimnazjum. Albo po sprzeczce z dziadkiem, w podróży poślubnej,-wrzuciła do rzeki obrączkę
i zaręczynowy pierścionek z brylantem. Posądzam ją, że nad rzeką zrobiła tylko gest, a
biżuterię tajemnie sprzedała. Jest bardzo skąpa i nie ma ani odrobiny fantazji, którą w
nadmiarze miał dziadek. Dziadek był arystokratycznie-zubożało obciążony, ale może to
nieprawda, tylko odgrywał się na babce, która była córką właściciela piekarni.
Kiedy byłam u dziadków, często chodziłam do restauracji. Zaczynało się zwykle od obiadu.
Siedziałam zawsze koło dziadka, który ściągał babce- poduszki z otomany, abym była „na
poziomie". Jeśli wypadła poduszka z Pierro-tem, babka ją brutalnie wyciągała spode mnie.
Zanim zaczęła rozlewać do talerzy, brała łyżkę, próbowała zupę, siorbiąc głośno.
¦— Proszę cię, Zosiu, nie próbuj.
¦— W kuchni sto razy próbuję i dobrze.
•— Mogłabyś tego nie mówić.
•— Delikatniś, patrzcie go.
Zabieraliśmy się do jedzenia. Obiady te w niczym nie przypominały moich trawiastych, kulek
z cielęciny i przecieranych zup. Jeśli były zimne nogi, dziadek obficie skrapiał

102

background image

je octem, co mnie napawało zrozumiałym zachwytem. Jadło się kwaśne żury, kapustę,
pierogi, tłuste mięsa, groch, chrzan, ćwikłę. Czasami obiad przebiegał spokojnie.-Niekiedy
jednak, jeżeli babką zrzędziła, dziadek nie wytrzymał:
— No i czego tak na mnie patrzysz?
— Bo mi się zdaje, żeś sobie dzisiaj kropnął.
— Guciu — zwracał się do swojej córki — co wygaduje twoja matka?
— Mnie się też zdaje, że ojciec sobie kropnął.
— Nie kropnął sobie dziadek, nie kropnął — piszczałam.
—• Jedynie dziecko mnie rozumie — mówił dziadek. ¦—-Chodź, dziecko., z tego domu, bo tu
nas chcą otruć.
Zrywałam się jak żołnierz na komendę. Dziadek w jedną rękę brał laskę, w drugą moją łapę i
ścigani okrzykami babki, wyruszaliśmy do knajpy.
•— Demoralizuje dziecko, łobuz jeden — dobiegał nas. krzyk.
—: Ona ma sztuczną szczękę i w nocy trzymają w szklance, wiesz? Hi! hi! hi! — informował
mnie dziadek.
— Wiesz, najpierw pójdziemy do Żyda; a potem na lody, charaszo?— ciągnął dziadek.
— Charaszo, niech mi dziadek opowie, jak to się rozpuścił w Petersburgu — prosiłam.
— Hulało się, hulało. Ale co ty, dziecko, wygadujesz? Wchodziliśmy do knajpy. „Żyd"
kłaniał się i pytał,
czy dla pana radcy nakryć, jak zwykle, w gabinecie. W „gabinecie" była czerwona otomana,
muślinowa firanka upstrzona, przez muchy i prostokątny stół, który się ciągle kiwał. Dziadek
dochodził do lady, na której stała gablotka z pozieleniałymi nieco zakąskami i „wystukiwał"
laską:
— To, to, to.
Potem przyglądał mi się krytycznie. Jako kumpel do
kieliszka nie musiałam się najlepiej prezentować, bo z troską J głosie pytał „Żyda": _
Rogalskiego nie było?
__ Nie.
__\ doktora Petruszki?
__ Jeszcze nie.
Ale oto wchodził w restauracyjne progi jakiś człowiek-Dziadek napadał na niego:
.__Kolego, możeście dzisiaj nie pili?
__. W samej rzeczy, panie radco, nie.
— To nie odmówicie nam kieliszeczka.
— Jakżebym mógł.
_W karafce to co zwykle — dysponował dziadek — a dla dziecka...
— Śledzia i lody — podsuwałam.
•— Śledzia i lody dla dziecka — powtarzał dziadek.
Czasami „dobijał" doktor Petruszko. Udzielił mi raz pierwszej pomocy w postaci wody
sodowej, kiedy zwymiotowałam pod stół. Libacje ciągnęły się długo, ja nikomu nie
przeszkadzałam. Obserwowałam strzępki dywanu na podłodze i jadłam wszystkie „zakazane
owoce".
— Dziecko powinno jeść, co chce i jak chce. Ręką czy nogą, byle jadło — dewiza dziadka
odnośnie pielęgnacji dzieci.
To wszystko było wielką tajemnicą. Nigdy słówkiem nie wspomniałam o „Żydzie". Tylko raz
wyprowadził mnie 2 równowagi doktor Petruszko. Ojciec był jedynym człowiekiem, który
mógł wpakować mi łyżkę do gardła i kazać. powiedzieć „aaa". Mama miała do mojej jamy
ustnej wstęp kategorycznie wzbroniony. Wychowałam się właściwie między ceratową
kanapką a stetoskopem, ale przed łopatką miałam paniczny lęk. Ojciec wyjechał, a mama
podejrzewała u mnie anginę. Przebywałyśmy wtedy u babki.

103

background image

•— No to pójdziemy do Petruszki — zdecydowała mama — zmęczona moim wierzganiem i
rykiem.
U Petruszki przejrzałam natychmiast niecne zamiary wobec mojego gardła. Kiedy tylko
zbliżył się do mnie z łyżką, powiedziałam szeptem:
— Jak pan tego nie schowa, to powiem mamie, jak się zakropiliśmy u „Żyda".
— Nie ma powodu do obaw, pani Lusiu — dał diagnozę •przerażony doktor, chowając
łopatkę.
W ten sposób, mając cztery i pół roku, dokonałam pierwszego w życiu szantażu i jak na razie
— ostatniego. I pierwsza życiowa lekcja: dobrze wiedzieć coś niecoś
0 dorosłych. Wtedy istotnie miałam anginę i Petruszko dostał nalepkę: „Stary cymbał,
prostej choroby nie umie rozpoznać."
Na „letnisku" najchętniej jadałam w chlewie u pana Piguły. Wśród pochrząkiwań świń,
porykiwania krów byłara w swoim żywiole. Było to jedno z najbardziej interesujących
towarzystw, w jakich zdarzało mi się jadać. Chodziłam tam z ojcem i Martą. Przy koniku
byłam zwykle po zupie i Marta szła po drugie danie. Mama miała pewne zastrzeżenia co do
warunków higienicznych, w których wzrastał mój apetyt, jednakże ojciec nie miał nic przeciw
moim zainteresowaniom. Chodził za mną z łyżką i powtarzał:
— Uważaj, bo ci krówka zje zupkę.
Te podłe zamiary krówki odbiłam sobie na świni, której podczas samotnej wyprawy do obory
zjadłam pół korytka kartofli z ospą. U Pana Piguły popiłam to Rurową wodą -(„nie można pić
surowej wody, bo tam są milfony bakterii")
i jak widzimy — żyję i w szkole uchodzę za dobrą uczennicę.
To jest pomylenie pojęć, nie jestem zdolna bardziej »niż przeciętnie, mam tylko świetną
pamięć, a do niej głównie apelują w szkole. Na całe życie zapamiętam, że ciało zanurzone w
cieczy traci pozornie na wadze tyle, ile waży ciecz wyparta przez to ciało, ale nigdy nie
zrozumiem, po co ten szum. jeśli to ciało traci na wadze pozornie. Dalsze życie zmusiło mnie
do postawienia sobie pytania:
Czy wolałabym się nie urodzić". Tego się jednak nie da odwołać. Urodzenie się — to nie
ogłoszenie w gazecie:
Niniejszym odwołuję obelgę rzuconą na panią Karolinę Maziarską, jakoby ta pani była płatną
agentką firmy «Ki-wi» — L. S.'
Tak, moja pamięć idzie za mną jak chmura za Oitieginem. W rozmowach z mamą ojciec
zawsze trafnie utrzymywał, że nie jestem infantką hiszpańską i towarzystwo kominiarza mi
nie zaszkodzi. Kominiarz był amantem Marty. Marta czasami szczypała mnie w pośladek, ale
pozwalała siadać na ziemi i kazała mi myć kafle w piecach, co wtedy, o dziwo, napełniało
mnie szczęściem. Lubiłam ją i do kominiarza się z czasem przyzwyczaiłam. Potem odeszła,
bo jej ojca zabili widłami. Komisarz został, bo przyszła Rózia.
Ojciec kochał naszą mieścinę i nigdy nie chciał słyszeć
0 zamieszkaniu w prawdziwym mieście. Może gdyby nie przywiązanie do pracy, pacjentów,
żyłby dziś? Jakże inaczej wyglądałby świat. O trzeciej w nocy przyjechało „SS", kazali ojcu
wziąć ciepłą bieliznę, żywność na drogę. Rozstrzelali go w pół godziny potem w pobliskim
lesie. Razem z nim czterystu mężczyzn z naszego miasta. Kiedy odnaleziono tę wielką mogiłę
i odkopano ojca, mama "nie zabrała mnie tam, czego do końca życia jej nie wybaczę.
Powodem tej egzekucji był fakt, że koło posterunku żandarmerii przeleciał na koniu jak
huragan brodaty major i nie zdążyli go postrzelić. Pamiętam tego majora, często u nas bywał
i długo konferował z ojcem. Obym go nie spotkała. Wtedy nie bardzo rozumiałam tragedię,
miałam pięć lat.
Pierwszy raz rozpłakałam się z powodu ojca śmierci, iiedy płonął nasz dom. Dali kwadrans
na wyniesienie

104

background image

rzeczy. Mama uratowała przytomnie patefon, album i moje lalki. O trzy domy dalej
znaleziono broń, więc podpalono trzy ulice, na wszelki wypadek. I wtedy, patrząc na łunę,
płaczące kobiety, hitlerowców w czarnych mundurach z bańkami benzyny w ręku,
rozryczałam się straszliwie. Zrozumiałam.
W trzy dni później na pogorzelisku domu znalazłam fragment solniczki. Solniczka ta,
posklejana, stoi odtąd zawsze na honorowym miejscu, gdziekolwiek się znajduję. Nigdy nie
noszę żadnych fotografii, ale ten przedmiot zabieram na każdą wycieczkę. Od wspomnień
człowiek się nie wykręci, dlatego trzeba robić wszystko, żeby mogły być najbardziej jasne, a
przynajmniej dobre.
1 października 1950 r.
Znów naraziłam się klasie. Połowa dziewcząt zaczęła „szyć" bez przyborów, naśladować
postać symulanta z czechosłowackiego filmu Ostatni Mohikanin. To' było nawet dość
dowcipne, łacinnik się uśmiechał, a ja już miałam się zabrać do „wykańczania rękawa", kiedy
szeptem zaczęty krążyć idiotyczne uwagi na temat choroby pani Zieleńskiej. Jasnym jest, że
osoby tej nie darzyłam przesadną miłością, ale od dnia, kiedy się dowiedziałam, że jest
nieszczęśliwa, moja niechęć skapitulowała. Oburzyłam się więc strasznie, aż łacinnik się
zdziwił.
— Lidio, odkąd to ty przeciwko kawałom?
— Video melipra proboąue, deteriora seąuor — popisałam się.
Skłonił się dwornie. W ogóle, od pierwszej u niego odpowiedzi mam „bardzo dobrze". Łacina
jest dla urnie najpiękniejszym językiem świata. Szkołę Calvusa ciągle ulep-
stary może być ze mnie dumny. Pewnie, nie na wiele w życiu przyda mi się znajomość łaciny,
ale własna satysfakcja to pies? Lubię, po prostu lubię i niechaj to oświadczenie zamknie
kwestię.
Halina kiedyś powiedziała złośliwie:
___ I tak masz pięć, więc po co te przysłowia?
—- Są piękne, a poza tym któż zabrania używać ich i tobie?
Dobra znajomość przedmiotu daje gratyfikacje, choćby w postaci wersalskich stosunków z
profesorem. Łacinnik traktuje mnie jak osobę dorosłą, poważną i na poziomie. Wszystko
mogę, u niego przeforsować, nawet wmówiłam mu w ubiegłym roktt' szkolnym, że Pelagia
powinna mieć czwórkę.
— Naprawdę tak myślisz?
— Naprawdę. Ona jest solidna, tylko mało błyskotliwa. Dał jej czwórkę bez żadnych
zastrzeżeń, a Pelagię to
zmobilizowało, nie tylko do łaciny.
Na przerwie między łaciną a geologią powiedziałam kuropatwom kolejkowym systemem:
— Możliwe, że jestem głupia,. ale wy to już kompletne
idiotki. . .
Na to Halina: ,
— I to myślałby kto, pupilka Zieleńskiej, Ty jej najwięcej nerwów naszarpałaś.
— Chyba ty, Halina powinnaś rozumieć, że to. nie była zamierzona złośliwość.
— Masz zawsze wyższe racje.
O! To już była aluzja do Michała. Od tego do tego i doszło do karczemnej kłótni na temat...
filmu Burza nad Azją. Ja — że to dzieło genialne — one, że pozuję itd. Nie pozuję, nawet
przed sobą, tylko głośno mówię to, co myślę.
9 października 1950 r.
Miałam referat na akademii. Później — ten sam, w hotelu robotniczym, ale innym niż
poprzednio. No i co? Pięćdziesiąt młodych robotników w nienagannych koszulach, świetnie
tańczących. Czarujący kierownik bardzo pomysłowo zorganizował potańcówkę. Hulałam
cztery godziny bez chwili wytchnienia.

105

background image

Jestem przygnębiona atmosferą w klasie. Wszystkie budują zamki na lodzie, trzy czwarte
klasy wybiera się na medycynę. Jak tak dalej pójdzie, co drugi człowiek w Polsce będzie
lekarzem. Samarytanki, myślałby kto. Ja powiedziałam:
¦— Idę na turkologię. Już mi się nie zdarzy, żebym kiedykolwiek siedziała „jak na tureckim
kazaniu".
Fizyk orzekł, że po mnie się można wszystkiego spodziewać, więc także i turkologii. Nie
mam żadnych skrystalizowanych zasad życiowych. Co ja będę ¦ robić ? Na razie się uczę z
samozaparciem fizyki. Postanowiłam do końca roku zrobić sama siedemset żądań z
trygonometrii. Jak do tej pory, zrobiłam dwa. Jeżeli przerobię całego Jefremowa, nie wsiąknę
na maturze. Rozwiążę każde inne zadanie, choćby przez analogię albo na zasadzie odruchu.
Ostatecznie, słonia nauczą tańczyć, jak trzeba. Będziemy zdawać z polskiego, matematyki,
historii, fizyki, zagadnień — tak się słyszy. Lubię logikę. Wykłada dyrektorka w świetny
sposób. „Logika jest nauką częściowo praktyczną, częściowo spekulatywną, moralnie
potrzebna do innych nauk". Ano dobrze.
Niezbadana jest myśl ministra oświaty. Po co wlepił nam astronomię? Sądziłam, że to o
gwiazdach, tajemnicach kosmosu. Owszem, ale w sposób czysto matematyczny. Wola i
dopust ministerski. Panie ministrze, co to jest kąt triangulacji? A kuku! A może to wcale nie
od ministra
leży ten nasz program. Czy nie dość już, że mamy geologię ?
w że to i ciekawa nauka, ale gcografka robi, co może, żeby
przedmiot obrzydzić. W tych warunkach zaskoczyła
ve Pelagia, która „idzie" na geologię. Od razu innymi
oczyma na nią spojrzałam. Nigdy nie wiadomo, jakie
ludzie w sobie mają pokłady. Ale co ja zrobię z tą swoją
wiedzą"? Cooo?! Czy w ogóle ta moja nauka ma sens?
Najciekawszy świat jest między twarzą a poduszką.
10 października 1950 r.
Musiałam zasugerować pannę Kasię, tak intensywnie myślałam, żeby mi nie kazała czytać
wypracowania domowego. Miałam napisane tylko pół. Czytałam więc powoli i wyraźnie,
żeby się nie rzucało w oczy, iż obraz zakłamania moralnego w twórczości Zapolskiej
wykańczam na poczekaniu. Nie rzucało się. Lekcje dłużyły mi się okropnie, ciągnęły się jak
amerykańska guma do żucia. Wreszcie nie wytrzymałam nerwowo i zwolniłam się u
geografki, która jest teraz naszą wychowawczynią. Coś tam nagadałam i poszłam do parku.
Wpatrywałam się w żółtoczerwone liście. Szeleściły pod stopami. Przekwitają ostatnie
kwiaty, Przesiedziałam dwie godziny bez ruchu.
W tej chwili jest ciepły, październikowy wieczór. A jutro chemia, fizyka, astronomia, łacina,
angielski, godzina wychowawcza. Na godzinie wychowawczej zwykle czytam głośno.
Geografka także coś czyta, ale cicho, albo patrzy przez okno.
Ostatnio tylko Hieronim Kloflek dodaje mi wiary w ludzi.
11 października 1950 Y,
Nie było żadnych lekcji, miałyśmy pracę społeczną. ¦Zawieźli nas do PGR-u, gdzie jedna
partia obierała cebulę,
a druga wrzucała kamienie z. pola w okoliczne krzaki. Robiłam to i to, przypominając sobie,
co powiedział Volter o cudzych ogródkach i jak się do tego ustosunkował Boy-Żeleński. Jeśli
mnie pamięć nie myli, powiedział coś w sensie:
„Oto wypowiedź Yoltera, który Cale życie Wrzucał kamienie w cudze ogródki"..
Chodzi mi o Kandyda. Patrzcie, państwo, zapomniałam. Czytałam to jeszcze w czasach, kiedy
usiłowałam imponować sobie samej, jakież to ja poważne rzeczy rozumiem. Muszę wrócić do
tego, inaczej denerwowałaby mnie własna ignorancja.

106

background image

PGR sowicie wynagrodził mój wysiłek: zjadłam ze trzy kilo pomidorów. Gdyby tak zrobili
bilans wartości naszej pracy i odjęli od tego cenę pożartych przez nas produktów, saldo
byłoby wysoko minusowe. Widocznie to im się opłaci, inaczej nie przysyłaliby po nas
ciężarówki.
Jedno jest pocieszające. Przestałam być „rożflirtowana". Nie chce mi się. Tylko wczoraj
zupełnie mechanicznie umówiłam się z Grzegorzem. Miał jakiś wolny dzień, wpadł do
rodziców. Spotkałam go wracając do domu po tej pracy. Zresztą, dobrze, że się umówiłam,
gdyż byłam brudna i potargana. Trzeba zmyć to wrażenie.
14 października 1950 r.
Coś okropnego. Czy oni się powściekałi, cży jaki piorun. Mamy zdawać egzamin z
Wszechnicy Radiowej. Mówię do kuropatw:
— Nie bądźcie głupie, nie zawracajmy sobie tym głowy. Trzeba się uczyć do matury.
Niestety, niestety. Wszechnica Radiowa jest dobrze
widziana. Może nie przyjęliby na medycynę? Skoro wy-wl ,v sję religii, będą zdawać
Wszechnicę. Poszłam do rZe ktorki prosić ją, żeby przełożyła ten egzamin na czasy
pomaturalne.
__ Czy ty, Lilka, jesteś przytomna? Która by zdawała. maturze? O co ci zresztą chodzi? Nie
zdasz z zagadnień?
__. obleję z geografii gospodarczej — powiedziałam.
Dyrektorka ma „zobaczyć". Jak przyjdzie okólnik, że to jest obowiązkowe, nikt nic nie
poradzi. Obleję. Mam zaabonowane skrypty Wszechnicy, ale używam ich głównie do
czyszczenia zabłoconych butów. Gdzieś tam w Warszawie ktoś nie ma nic do roboty i
wymyśla wszystko, żeby nas pognębić. A tu już na mnie czyha grabarz Sekans ze swoim
kumplem Cosekansem. O, „kąt depresji", to nie jest złe wyrażenie. Abstrahując naturalnie do
faktu, że to termin matematyczny.
16 października 1950 r.
Można z Wszechnicy zdawać później. Brawa dla kuratorium! Ulżyło mi, bo zaczynałam się
gubić w nawale pracy i nauki. Połowa klasy jednak zdaje w pierwszym terminie. Nadgorliwe.
Czy dla nich fakt, że mogą się ośmieszyć, nic nie znaczy? Często bluffuję na lekcjach, ale iść
coś zdawać bez przygotowania, choćby niedokładnego, to mi się w głowie nie mieści. Budzić
litość swoją niewiedzą? Wywoływać współczucie przy pomocy tak często stosowanego
chwytu; „Ja się uczyłam, tylko mi się pokręciło". Nie liczy się czasu poświęconego na naukę,
tylko aktualny stan. wiadomości. Ale moje wiadomości z geografii gospodarczej są żadne.
Nie zdaję i kropka. Jeśli rzecz da się odwlec do matury, pokażę klasę, przyjdę na egzamin już
bez żadnych, presji.
17 października 1950 r.
Te, które teraz nie' zdają Wszechnicy, będą w drugim terminie zdawać w Katowicach.
Niechta! Liście. Deszcz,
Wieczorem.
Dotarłam aż na cmentarz. Nie jestem przesadnie skłonna do refleksji, ale.to miejsce nastraja
mnie filozoficznie, jak drzewo jakiegoś mędrca w starożytności. Nie wiem, czy to był Budda
czy Konfucjusz? Iluż rzeczy jeszcze nie wiem! Świadomość własnej ignorancji dodaje mi
wiary w życie, trzeba żyć, żeby wiedzieć. Nigdy nie bałam się śmierci, nawet wtedy, kiedy
nie wiedziałam, że „nic w przyrodzie nie ginie" i nie rozumiałam procesów gnicia. Poza
jedyną nocą w czasie okupacji. Mama wtedy pojechała na wieś po mąkę, uwożąc z sobą
jedyny nasz majątek, złotą carską pięciorublówkę. Tego dnia Niemcy likwidowali getto.
Widziałam to. Wiedziona czymś więcej niż dziecinną ciekawością poszłam za kolumnami na
stację kolejową. Nie pojmuję własnej odwagi. Mogli mnie przecież dołączyć do transportu.
Policjant mnie ofuknął, znał mnie z widzenia. To był polski policjant:'
— Uciekaj stąd, bo oberwiesz.

107

background image

Uciekłam, ale nie tak całkiem. Usiłowałam przedtem zajrzeć do wagonów towarowych i
naiwnie współczułam Żydom, że pojadą długo do „pracy", bez sienników na podłodze
wagonu.
Potem przyprowadzili dzieci. Wmieszana w tłum zwykłych podróżnych — szmuglerskie
życie toczyło się normalnie — jak urzeczona wpatrywałam się w żydowskich policjantów,
których hitlerowcy używali „do pomocy". Byłam wtedy taką głupią portugalską sardynką, a
jednak— przysięgam —
stanawiałam. się, dlaczego, jak mogli się zgodzić na podobną rolę-
potem na pierwszy peron przyjechał pociąg, dzieci stały na drugim. Widziałam tylko ich
nóżki. Śliczne, chude, sole dziecięce nóżki. Nogi zafalowały, niezdarnie poruszały sie w
marszu — zniknęły. Wróciłam do domu, wyjęłam spod wycieraczki klucz. Byłam bardzo
głodna. W garnku stała marmolada z buraków, brzęczały muchy. Było gorąco i przeraźliwie
jasno._ Gardło ściskał mi szloch, nie mogłam przełknąć marmolady. Do wieczora czytałam
Braci zmart-wychwstańców Kraszewskiego. Kiedy zapadł zmrok, czytałam już W pustyni i w
puszczy, po raz dwudziesty chyba. Bvlo mi duszno, otworzyłam okno. Przerzucałam kartki i
wreszcie dorwałam się do opisu, kiedy Staś chrzci chorych na śpiączkę Murzynów z obozu
Lindego. W tym momencie ugryzła mnie mucha. Po takim dniu, to musiała być mucha tse-
tse! Nareszcie się rozpłakałam. „A więc umrę, może już za chwilkę" — lamentowałam.
Spocona ze strachu, przykleiłam się do ściany. Śmierć w ten sposób mogła nadejść tylko z
trzech stron, bo między mną a ścianą nie prześliznęłaby się. Widziałam rzędy śniadych łydek,
twarze Żydów z kolumny, wyłam. Uspokoiłam się wreszcie i z dorosłą już ciekawością
postanowiłam śledzić proces umierania. Pobudzona wyobraźnia szalała. Dziecinne nogi,
Niemcy w hełmach, a ze środka co chwila zrywał się Murzyn i z piekielnym wrzaskiem
uciekał w dżunglę. „Uciekaj stąd, bo oberwiesz" — mówił policjant- z nagą czaszką zamiast
twarzy.
Modliłam się i z każdą sekundą widziałam u siebie więcej objawów śmierci. „Głowa już
płonie, teraz mi pewnie ciało zacznie odpadać kawałkami, bo to równie dobrze może być
trąd". Niezwykle się ucieszyłam, że żyję, kiedy zbudziłam się nazajutrz i usłyszałam głos
matki. Mąki nie kupiła, ale za pięciorublówkę dostała 25 kg kaszy jaglanej.
Do końca życia nie wezmę tego świństwa do ust. Zjadłam już swój cały przydział. Tak więc
przeżyłam już własną śmierć, może dlatego tak.lubię cmentarze?
Cieszę się, że mnie tam jeszcze nie ma? Nigdy jednak . nie zatrzymuję się przy grobach
dzieci. Tego nie chcę dopuścić do świadomości. Od razu przypomina mi się tamta stacja i
tamte dzieci. Jeszcze teraz;, Stara idiotka, pótra-iiłam się rozpłakać ną widok dziewczynki w
białych skarpetkach.
W któryś poniedziałek.
Gardzę poniedziałkiem. Parę setek razy zaczynałam życie na nowo właśnie od poniedziałku.
Wczoraj rano też tak się mobilizowałam, a tu po południu 'przyjechał Michał. Dzisiaj na
lekcjach trzęsłam się ze strachu, żeby mnie nikt nie wyrwał. Byłam zupełnie nie
przygotowana jak plan lekcji długi. 'Pytała mnie z historii, na szczęście nie bieżącej lekcji,
tylko powtórki.
Z Michała student całą gębą. Jeszcze wyprzystojniał. Twarz mu zeszczuplała. Pozbawiony
mamusinego wiktu. Najgorsze jest, jeśli ludzie chcą odnaleźć to, czego, być może, nie zgubili
albo nie było wcale?
Michał kocha, a ja powiedziałam, że kocham. Starałam się, jak mogłam, żeby przywołać
tamte cudowne chwile. Pocałowaliśmy się, ale... gnębiły mnie myśli, czy on w międzyczasie
nie pocałował innej. Choćby tak, dla sportu. Zazdrość o niewiadome. Jeśli głęboko
pokocham, będę żądać absolutnej wyłączności. Zobaczymy się dopiero w święta. To długo.
Uschnę z tęsknoty. Rozstawaliśmy się, jakby on szedł na wojnę, a ja bym zostawała w

108

background image

oblężonym mieście. Nie dałam mu poznać, że coś mnie dręczy. Muszę sama uporać się z
sobą, a to nie jest łatwe.
tydzień później.
W akcji rozrywek dla siebie i ucieczki przed otępieniem lałam do Częstochowy na wagary.
Byłam na Jasnej zez trzy godziny włóczyłam się po wałach. Myślałam o Kmicicu i księdzu
Kordeckim. Smutne jest stwierdzenie, że coś robimy ostatni raz, A tu zbliża się matura i nie
mogę opuszczać lekcji. Chciałam zostać do wieczora i zobaczyć, jak wvgląda klasztor w
nocy, ale bałam się, że wzbudzę w mamie podejrzenia. Jeszcze mogłaby zadzwonić do szkoły
i miałabym niezły bigos.
Nazajutrz.
Trochę lepiej się czuję „duchowo" po tych wagarach. Na dużej przerwie biłyśmy się jajkami.
Uśmiałam się, jak za dawnych dobrych czasów.
5 listopada 1950 r.
O muzo! Spłyń! I do mnie podejdź blisko!
Czym jest talent, a czym natchnienie?
Panna Kasia doradza mi dziennikarstwo. Twierdzi; że mam wszystkie cechy niezbędne do
tego zawodu. Łatwość pisania, umiejętność formułowania wniosków (?), potrafię gorąco
bronić swoich opinii. Widzi też we mnie jakąś pasję, której ja nie notuję. Czyżby wydawała
sądy na podstawie gazetki ściennej, którą redaguję? To dziecinada, zabawka, którą lubię.
Skrytykowałam na zebraniu gazetkę, uważałam, że jeden wykaligrafowany frazes plus
wycinki z gazet, to tylko odfajkowana pozycja w „pracy".
— To zrób lepiej, mądralo - powiedziała któraś.
Uniosłam się ambicją i niedbale wyrzuciłam z siebie: — Ażebyście wiedziały, że zrobię i to
na jutro. Trzeba mieć pokrycie do tego rodzaju wystąpienia. Nie zmrużyłam oka przez
całą noc. ale nazajutrz weszłam do szkoły z dumnie podniesioną głową i z gigantycznych
rozmiarów kartonem pod pachą. Jako myśl przewodnią wzięłam cytat z Szekspira:
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.
Jesz ze kilka wypowiedzi sławnych ludzi o pięknie pracy, pochwały ludzkiego trudu. Ani
jednego wyświechtanego banału. Zgrabny artykulik o historii tańca. Jak prawdziwy
naukowiec zerżnęłam z piętnastu książek, starając się nadać temu własną twarz. Parę
dowcipów, które musiała przepuścić cenzura dyrektorki, bo to tak zwane złote myśli
klasyków. Nie rysowałam wprawdzie nic pośredniego między Pegazem a krokodylem, ale
dałam dwie kapitalne prace Zaruby i zdjęcie plakatu Trepkowskiego. Przemyciłam także
zdjęcie Nataszy Tańskiej. Zawsze to młoda aktorka. Wszystko było logicznie powiązane i nie
odzwierciedlało galimatiasu, jaki panuje w mojej głowie.
Opłaciła mi się nie przespana noc. Pod gazetką zebrały się tłumy. Wypadła specjalnie dobrze
na tle październikowej, antypropagandowej, której nikt nie czytał. To wcale jednak nie
świadczy o tym, że byłabym dobrym dziennikarzem. Kusi mnie myśl o reportażu, wielkim
reportażu, psychologicznych opowiadaniach. Wprawdzie wiodę na razie nieciekawe życie, ale
zawsze patrzę i to, pochlebiam sobie, lepiej niż inni.
30 stycznia 1951 r.
Mam masę pamiętnikowych zaległości, przede wszystkim — Sylwester spędzony z Michałem
na prywatce (u mnie).
muszę opisać rozróbkę na dzisiejszej biologii. Jakoś mnie • wvlali ze szkoły, aż dziwne. Od
dawna denerwowało nie'dzielenie nauki na. dwa obozy: Zachód —witaliści • Wschód —
materialiści. Zapytałam przeto drżącym głosikiem, jakiej narodowości był Lamarck i Karol
Darwin. Profesor nie przewidując podstępu, wyraził tylko zdziwienie, ie nie znam takich
podstawowych rzeczy. Ja na to:
,__. Chciałabym bardzo zobaczyć dzieło naukowe jakiegoś Francuza czy Niemca, w którym
naiwna teoria

109

background image

0 stworzeniu świata jest podniesiona do rangi naukowej
doktryny.
.__Uczeni zachodu odcięli się od tych. teorii, zrozum
Sagowska — odrzekł profesor,
— To znaczy, nie uznają teorii ewolucji?
— Nauka powinna być polityczna—-powiedział wymijająco.
~ Nie zgadzam się. Ustroje się zmieniają, a każdy uważa się za najwłaściwszy. Jeżeli
zamieszamy w to. naukę, nie będzie już nic obiektywnego poza regułami matematycznymi.
— Ty nic nie rozumiesz.
— Akceptuję naświetlenie faktów historycznych do potrzeb danej dyktatury. To jest
straszne, ale nieuniknione. Każda propaganda stara się mieć naukową bazę. Natomiast
biologia... ¦
— Sagowska, nie przeszkadzaj mi w prowadzeniu lekcji. Siadaj.
Był zły. Nie rozumiał mnie chyba i nic nie wyjaśnił. Kiedy tłumaczył teorię Miczurina,
westchnęłam:
— To jednak był empiryk.
Sądziłam, że na ten nonsens zareaguje i wreszcie powie coś do rzeczy. Obrzucił mnie tylko
miażdżącym spojrzeniem
1 ciągnął wykład dalej, jakby nie było w klasie mnie i moich wniosków.
O co mi chodzi? Był Mieczników, był Łomonosow ale był też Pasteur, Morgan, Weissman i
Mendel. Niektóre teorie należy, odrzucić — gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą — na przykład
Maithusa. Ale to nie znaczy, że Malthus nie wniósł do nauki nic nowego. Wyzwolił poglądy
w swoich antagonistach. Chociażby to. Tylko ze ścierania się teorii może drogą selekcji czy
rozumowania wykwitnąc prawda. Wiem zbyt mało o genach, żeby autorytatywnie zabierać}
głos, ale nie chcę uczyć się bezmyślnie. Rażą mnie pewne-rzeczy. „To jest dobre, a to złe" i
koniec. Jak w zasadach etyki chrześcijańskiej. Jeżeli mamy z nią zerwać i stworzyć nową,
należy pozwolić ludziom dyskutować.
Ten profesor to uroczy człowiek, rozumiem, że mój niewyparzony język postawił go w
głupiej sytuacji. Wiem, że teraz uczymy się razem. „Za jego czasów" nie wkowalało się
jednakŁysenki. Uczeni na Zachodzie to idealiści (patrzcie, jakie to piękne: imperialistyczni
idealiści, zupełnie jak Republika Imperialistycznych Rewolucjonistów), a na Wschodzie —
materialiści. Tylko materializm potrafi tłumaczyć świat i życie. Więc jak oni tam żyją w
Ameryce ? Nie ma tam prawdziwej nauki? Muszą odrzucać Marksa jako teorię społeczną, bo
to godzi, w ich ustrój. Ale po co rozciągać rzecz na biologię. To jeden mój numer. Był i drugi.
Ksiądz, który mnie tak ¦ niesławnie spowiadał, przyczepił się do mnie na ulicy.
— Chciałbym z tobą porozmawiać.
¦— Bardzo chętnie, proszę księdza, przejdźmy się.
Chodziliśmy po ulicach, bo nie miałam najmniejszej ochoty zaprosić go do domu. Przed
oknami Zarządu Miejskiego.ZMP poinformował mnie, że Tołstoj był brutalem.
— To mojej duszy nic nie pomoże — wypaliłam. —¦ Jestem konsekwentna. Kościoły
inieresują mnie już tylko jako
zabytki, a z religii kocham wyłącznie mity greckie. Za późno Siądź przybywa na ratunek
trudem pożegnałam go, bo zmęczona jego filozoficznymi atakami miałam ochotę klęknąć w
błocie, bić się w piersil zaPrze^ się Tołstoja. Niestety, stracił już owcę.
Nazajutrz w zarządzie miejskim kierownik tak zwanego referatu szkolnego" powiedział z
przekąsem:
__Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, co?
.__Niech kolega ZMP nie porównuje do diabła. —• Zniżyłam głos i szepnęłam:—
Namawiałam go, żeby wstąpił do Partii, ale z niego większy kobieciarz niż demokrata.

110

background image

Nie znoszę wtrącania się w moje sprawy. Przez dwa • tygodnie nie poszłam na zebranie, ale
tylko mnie objechali, zamiast poznać się na rzeczy. Tak to się kręci, to moje życie. Z dnia na
dzień gorzej mi z sobą. Prawda, jakie to oryginalne? I pomyśleć, że w dziesiątym roku życia
rozszyfrowałam tajemnicę tabliczki mnożenia (trzy razy trzy równa się trzy dodać trzy dodać
trzy), a w czternastym odkryłam, że Sienkiewicz ściągał z Paska. Mając siedemnaście, nie
bardzo nadążam za sobą, uczennicą tuż przed maturą. Stanowczo powinnam więcej
wiedzieć. Czy rzeczywiście Tołstoj, malujący z taką subtelnością portret Anny Kareniny i
Kitty,,,? Lewi na nie lubię, to tak, na marginesie.
2 lutego 1951 r.
Jak ja będę mieszkać w Domu Akademickim? To niemożliwe. Mama twierdzi, że szybko się
przyzwyczaję. W moim wieku?! Czym skorupka za młodu nasiąknie.,. Mamy jednak nie stać
na wynajęcie mi pokoju w Warszawie, Ma wprawdzie dwa etaty, ale nie jest najzaradniejszą
gospodynią w Europie. Teraz dojdą koszty mojego samodzielnego utrzymania w stolicy. Już
zdecydowałyśmy, że nie będę
się starać o stypendium, są biedniejsi ode mnie. Mama oczywiście traktuje moją maturę jak
sprawę niesłychanie naturalną.
— Po maturze, kiedy będziesz na studiach.,.
Na jakich w ogóle studiach? W tej chwili mam pełne szansę zostać, kim tylko mi się zamarzy.
Co zrobię? Za kilka miesięcy będę mogła już być tylko tym, co napiszę w ankiecie. To
straszne. Powiedziałam wczoraj do mamy:
¦— Ostatnio idę na filozofię.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego. Studiuj sobie filozofię, bylebyś miała zawód. Chociaż
wolałabym, jak wiesz...
Wiem, wiem, ale nic z tego. Mam jedną tylko rzecz, własne życie, i nie mogę tęgo
przehandlować za miraże stabilizacji. Stabilizacja. Okropne słowo. Lidia Sagowska —
filozof. Ha! ha! „W drugiej połowie dwudziestego wieku wystąpiła z nowym programem
Lidia Sagowska. Teoria jej, wywodząca się z filozofii Szopenhauera, nie wniosła nic nowego,
a całe rozumowanie, pełne mętniactwa, nie przyczyniło jej wielu zwolenników". Z jakim
programem? Wściec się można. Języki obce? Czy jest taki wydział? Same filologie pękające
od gramatyki. Całe szczęście, że twardo odpadają: politechnika i akademia medyczna. Tak
więc drogą eliminacji zostaje uniwersytet. I SGPiS. I SGGW. I SGSZ. I CHTW. (Cholera to
wie) I ASP.
Pewien stary doktor uświadomił mnie kiedyś, że mam zmarnowaną młodość przez ustrój.
Słusznie. Nawet ja nie mogę studiować na dwóch iiczelniach jednocześnie. Chociaż, gdy
dobrze sprawę przemyśleć... Raz na lewo, raz na prawo? Prawo? To nie jest najgłupsza myśl.
Ale... czuję się zbyt opuszczona, żeby ludzi bronić, zbyt mało ich nie lubię, żeby oskarżać, a o
wiele za mało o nich wiem., żeby sądzić.
Hej, ty na szybkim koniu! Gdzie pędzisz, kozacze?
9 lutego 1951 r.
Hieronim Klonek dostał pierwszą w swoim hochsztap-lerskim życiu czwórkę z matematyki.
Kiedy mi złożył 0 tym donos, natychmiast wyrzuciłam go z pokoju. Nie mógł wiedzieć, że
pani profesor płacze ze szczęścia,
15 lutego 1951 r.
Po studniówce. Zaprosiłam Krzysia i Michała. Niby przypadkowo tam się znaleźli, bo
geografka zaproponowała, żeby zrobić „dziewczęcy wieczór". Ponieważ mdliło mnie na sam
dźwięk tych słów, tego samego dnia wystosowałam do nich. petycję. Stawili się obaj, a na
studniówce trochę się wstawiliśmy winem pod schodami, bo dojrzałość dojrzałością, ale była
tylko herbata. Także przypadkowo znalazło się wielu chłopców. Dyrektorka nie mogła ich
wyrzucić, naszych drogich gości, bo to eks-uczniowie zaprzyjaźnionego z nami gimnazjum
Witkowskiego. Tańczyliśmy do godziny 24. Gdyby nie obecność Michała, cała ta studniówka

111

background image

nie zostawiłaby mi żadnych wspomnień. Krzyś, poirytowany trochę przyjazdem Michała,
uwodził angielkę. Ona jest bardzo miła, trochę bezbarwna. Mam u niej pięć. Spacerowaliśmy
z Michałem do trzeciej rano, nie mogąc się rozstać. Zmienił pozycje atakowania mnie:
podobno jestem za mało romantyczna, A on dla mnie sfałszował zaświadczenie lekarskie,
żeby móc przyjechać! Głuptas. Nie chciałam mówić o tym, co czuję, bo dowiedziałby się zbyt
dużo; Byle do wiosny!
6 lutego 1951 r.
Zupełnie jak Napoleon. Sto dni. Tylko Bonaparte po swoich stu dniach wykombinował
Waterloo* g u mnie
musi być Jena. Żegnaj, dzienniczku. Następne słowa napiszę już jako człowiek dojrzały.
Trochę strachu, trochę żalu, a najwięcej niepewności. No to cześć. Nad Lilką zapada noc. Z
tą'maturą to tak, jakby małpie dać sznurek i kazać jej zaprowadzić świat do świetlanej
przyszłości: uda się: albo się nie uda.
20 marca 1951 r.
Nie dotrzymuję postanowienia, ale też sprawa, którą chcę opisać, jest pierwszorzędnej wagi.
Trzy dni temu dyrektorka weszła do klasy i powiedziała:
— Dziewczęta, pani Zieleńska wraca ze szpitala, trzeba przygotować mieszkanie na jej
powrót. Która się zgłasza?
Poczułam, jak jakiś niezmierny ciężar trzyma mnie w ławce, i zrozumiałam: nie zgłoszę się,
choć marzeniem moim było móc to uczynić.
Jakimż mądrym człowiekiem jest dyrektorka! W ciągu minuty rozegrała się tragedia godna
najlepszych klasycznych wzorów. Wstała cała klasa z wyjątkiem mnie. Oczy dyrektorki
spoczęły na mojej twarzy, łagodne, dobre oczy. Wiedziałam, że mnie zrozumiała. Miałam
ochotę rzucić jej się na szyję, całować jej ręce, kiedy powiedziała spokojnie:
— Pójdzie Lilka z Pelagią, wstąpcie po lekcjach do mojego gabinetu po klucze.
Do mieszkania Zieleńskiej odprowadziła nas dyrektorka, powiedziała, co i jak mniej więcej
zrobić, i klucze kazała odnieść nazajutrz do szkoły. Nigdy nie byłam tytanem pracy domowej,
ale jeśli już sprzątam, to dokładnie i w tempie tornado, żeby jak najszybciej rzecz zakończyć.
Podzieliłam pracę: Pelagia dostała okna, wyszorowanie kuchni, a ja kurze, książki,
pastowanie podłóg i takie zupełnie malutkie pranko (dyrektorka dała nam pieniądze na
proszki, pastę itp.
Mieszkanko Zieleńskiej jest niewielkie i znać wyraźnie, ^zawsze tu panował obłędny
porządek.
Umeblowanie tak proste, że przez to w jakiś sposób ekstrawaganckie. Szare ściany, a na nich
ani jednego obrazka, zupełnie nic, jasne biurko z czarną lampką, twardy tapczan, a na nim
jedyny kolorowy akcent — tak piękny, że mi oddech w piersi zaparło: puszysty włochacz w
kolorze ognia: żółto-czerwony. Na tle bezbarwnego pokoju kolory krzyczą. Oszklona półka
na książki. Książek niewiele, ale za to jakie! Angielskie wydania Szekspira i Plutarcha,
Cervantes de Saawedra (więc ona też musi kochać don Kichota, takjakja, wiecznie walcząca z
wiatrakami), wreszcie Galsworthy. Kilku Francuzów. Czułam, że przed północą nie
wyjdę z tego pokoju. Huraganowym zrywem wypastowałam podłogę, wzięłam Sagę rodu
Forsyiów, usiadłam na chodniku i przepadłam. Obudziła mnie Pelagia.
— Ty, bumelantko, nie sprzątnęłaś na biurku. Ja już idę.
— Idź, skończę resztę.
Po jej wyjściu zabrałam się do układania papierów. Jakieś kartki, zeszyty poukładane
równiutko — przysięgam, nie czytając słowa. Pod stosem papieru maszynowego leżał listowy
blok w kratkę, z załamaną okładką. Chciałam to położyć na miejscu, kiedy moje oczy
uchwyciły zdanie: „Nazywa się Lidia Sagowska, Lidia, Emilio, czy mnie rozumiesz?".
Przerzucałam kartki drżącymi rękami. Było tego około szesnastu stron, pisane widocznie nie
jednego dnia, bo kolor atramentu często ulegał zmianie. Czułam, że robię źle, ale

112

background image

przeczytałam ten list. To było ponad moje siły. Wynotowałam sobie fragmenty dotyczące
mnie. Zawartość nawiasów moja:
Moja droga Emilio, nie miałam odwagi napisać Ci o tym, pomyślałabyś, że jestem szalona.
Ale teraz, kiedy sama siebie o to zaczynam posądzać...
Ostatnio marnie się czuję, a wydawało mi się, że w tej mieścinie zapomnianej przez Boga i
ludzi odzyskam równowagę. Może i udałoby mi się to, gdyby Maria (dyrektorka) nie
przysłała mi do klasy nowej uczennicy. To było w ubiegłym roku i zamiast się jakoś uciszyć
— rozwija się. Co ze mną będzie, Emilio? Chcę żebyś Ty wiedziała wszystko.
Przez moment byłam pewna, źe to ona. Opanowałam się i usiłowałam ją zapytać. Ma zły
akcent, ale angielski zna lepiej niż moja czwórkowa' Stokoniówna. To ogarnęło mnie, kiedy
się dowiedziałam, że nazywa się Lidia Sagowska, Lidia, Emilio, czy mnie rozumiesz ? Jest
córką lekarki. Tak jak tamta. „Spokój, spoKÓj, to niedorzeczne", nakazywałam sobie.
Spojrzałam na nią i znowu wróciło wszystko. Patrzyły na mnie te same bezczelne oczy, w
głosie brzmiały imper-tynenckie tony. Zuchwała, z tej samej gliny pewnych siebie, młodych
kobiet. Jakże ich wszystkich nienawidzę. O wiele lepiej czuję się wśród chłopców. Oni
przypominają mi Jacka i jego kolegów.
Nie mogłam spokojnie wejść do tej klasy. Ona mnie obserwowała. Przywoływałam się do
porządku, pytałam ją. Wiedziała, że umie angielski. Mówiła zupełnie swobodnie. Zniszczeją,
tak jak ona zniszczyła to, co miałam najdroższego.
Ona krytykowała moje metody nauczania. Raczej wiedziała, że nie mam żadnych metod. Nie
jestem pedagogiem. Usiłuję się trzymać programu i to wszystko. Jestem już stara i zmęczona.
Ale ona wyzwala we mnie energię. Wpadałam w pasję, kiedy Lidia cokolwiek mówiła.
Wydawało mi się, że to mówi tamta: „Nie moż* pani trzymać go pod kloszem. Jacek jest
człowiekiem czynu". Posłuchał jej. Nie matki. Poszedł i zginął. Zbrodniarka.
Czułam fizyczną rozkosz na myśl, że uderzę ją w twarz.
Wydawało mi się, że ściąga na klasówce. Nie drgnęłam. Mam na nią swoje sankcje. Gdyby
się okazało, że jestem w błędzie, mogłabym się ośmieszyć.
Czy to możliwe, że kiedyś studiowałam w Oxfordzie i marzyłam o przetłumaczeniu liryk
Shakespeare'a? Wracam myślą do wieczoru, kiedy upiłam się na imieninach Jacka,
pamiętasz? A później, przebrałam się za korsarza, zorganizowałam bunt na statku. „Jesteś
niezrównana, mamo" — mówił Jacek. Czy to wszystko było, czy też to wytwór wyobraźni?
Jakże byłam szczęśliwa. Po śmierci Zenona
już wiedziałam, że nienawidzę. Jakiż Jacek był cudowny, pełen miłości. Tak odrzucałam ich
koncepcję walki. Konspiracja! Smarkateria raczej. Protestować dla zasady? Z maniackim
uporem stawiać na jedną szansę ? Nie mylił mnie mój paniczny strach ani macierzyński
instynkt. I gdyby nie ona> potrafiłabym Jacka zatrzymać. Miłością, histerią, obojętnie. „To
jest inteligentny entuzjazm, a nie naiwność" — powiedział kiedyś Jacek. One zawsze są
inteligentne, wyniosłe, choć wysilają się na serdeczność. Ostrzegałam go, że to jest zła
dziewczyna.Idą do celu konsekwentnie, z tupetem, nie oglądając się za siebie ani patrząc na
boki. Mam satysfakcję, że potem nie powiedziałam do niej ani jednego słowa. Ona
rozpaczała! To podłe. Chciała zostać Ze mną! Brak mi słów.
Spotkałam ją na korytarzu. Słońce padało jej na twarz, którą przecinała czerwona pręga.
Zmartwiałam ze szczęścia. Więc jednak uderzyłam ją. To musiało być dla niej.upokorzenie,
one są dumne. Ale potem przeraziłam się. To przecież nie ta. To moja uczennica,' Sagowska.
To nie ona, nie ona. Zapytałam ją, co ma na twarzy. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, byłam
pewna, że także;z ironią. Powiedziałam coś bez sensu i odeszłam szybko.
Zaczęłam znajdywać sadystyczną przyjemność w maltretowaniu jej. Ma w sobie dużo
godności. Chwilami bałam się, że moja nienawiść jej nie dotyczy.

113

background image

Miałam przed sobą zadanie klasowe-Lidii. Obniżyła w ogóle loty, przycichła. Aaa! Jednak.
Wypracowanie było poprawne, zasadniczo bezbłędne. Co miałam robić? Kiedy mam być
matką albo nauczycielką, nie mogę mieć wątpliwości.
Z pasją kreśliłam jej zadanie. Wydawało mi się, że to na jej twarzy wykwitają krwawe pręgi,
O Boże, Boże!
Zachowuję się zupełnie normalnie, ale są momenty, W których mam zaburzenia
świadomości. Przestaję pamiętać, gdzie jestem.
Do Jacka strzelili na schodach, z roztrzaskaną głową upadł na parter.
Mnie już nie ma. Został ochłap, trochę żywych komórek, które instynktem wiedzione chcą
żyć. Ale nie jestem zwierzęciem, przecież kiedyś na pewno byłam człowiekiem. Postaram się
wyciągnąć z tego wnioski.
Katarzyna i Bostal (fizyk) na radzie pedagogicznej atakowali mnie. W ogóle wszyscy chcieli
wymóc na mnie dostateczną notę dla Lidii. Katarzyna utrzymywała, że Lidia łączy duże
zdolności z systematyczną pracą (???). Nauczyciel łaciny powiedział wprost, że to
niemożliwe, żeby nie umiała na trójkę i jeśli będę chciała ją zostawić na drugi rok, on
osobiście wystąpi z wnioskiem o egzamin komisyjny. Jedna Maria wydawała się coś
rozumieć. Kategorycznie trzymałam się swojego zdania. Jestem nauczycielką i zawsze mogę
uznać, że uczeń nic nie umie. Ściemnieją te bezczelne oczy, ściemnieją.
Kiedy Lidia wstawała do odpowiedzi, zwykle poprawiała włosy tak znanym mi ruchem.
Jeden taki gest znaczył dla Jacka więcej niż zaklęcia matki. Przestawałam zupełnie je
rozróżniać. Z każdym dniem Sagowska była dla mnie coraz bardziej Lidią.
Te lekcje w żeńskim to jeden wielki koszmar. Nigdy nie lubiłam uczyć, Jackowi w lekcjach
pomagał Zenon. Gdybym się przemogła! Powinnam była sprzedać futro i naszyjnik i wziąć
nauczycieli do domu. Ale Jacek ciągnął do młodzieży. Ustąpiłam. Poszedł na komplety i tam
ją poznał.
Dopóki ona tu jest — nie rzucę szkoły. Dlaczego wtedy nie przyjęłam jej do domu?
Zamknęłam się w nieszczęściu, nie rozumiałam, że muszę się zemścić. Ambitna. Nie przyszła
więcej. Kiedy uświadomiłam sobie, że będzie mi potrzebna, nie było już Warszawy. Gdybym
miała trochę rozsądku, odeszłabym stąd. To dziwne, przez Lidię. Skąd się wzięła w tej
szkole ? Po co tu przyszła ? Ona w jakiś metafizyczny sposób łączy mnie ze światem, który
nie istnieje. Jest pomostem mojego nieszczęścia i transmisją mojej nienawiści.
Potem zrobiłam jakieś głupstwo. Nie wiem, nie pamiętam. Maria martwi się o mnie. Tak,
emerytury nie dostanę, uczę dopiero trzy lata. Z czego będę żyć? Może z tłumaczeń? To nie
ma najmniejszego znaczenia. Po co mam żyć. Lidia. Widzisz, a ona żyje.
Inne fragmenty dotyczą uwag na temat ustroju. Brak w nich jakiegokolwiek rozeznania we
współczesności. Bez nienawiści, ale z kompletnym niezrozumieniem faktów. Są też uwagi
dotyczące naszego miasta, szkoły. Złośliwe, błyskotliwe wypowiedzi. Dużo miłości do
zwierząt, uwielbienie dla kota „Pickwicka" (co się z nim stało?). „On jeden został mi na
świecie, on mnie rozumie".
Nie wiem, jak doszłam do domu, w jaki sposób oddałam dyrektorce klucze, ezy byłam przez
te dni w szkole i czy mówiłam cokolwiek.
1 lipca 1951 r.
Postawiłam w życiu na chłopców. To chyba jasno wynika z mojego charakteru. Lecz nie
cieszcie się, moi wrogowie, jeśli was mam. Nie schodzę na tak zwaną „złą drogę".
Postawiłam na takich do piętnastu lat. Nie będę nauczycielką, nie. Nigdy nie miałam
upodobania do szablonów,
W ogóle, przedstawmy się: Lidia Sagowska — magister psychologii po upływie najbliższych
pięciu lat.
Hieronim Klonek ma mi do zawdzięczenia świadectwo

114

background image

z jedną trójką, ale to ja zostanę jego dłużniczką do końca życia. Teraz wydaje mi się, że
rowerem niejakiego Rocha dojechałam do swojego miejsca na ziemi. Jestem taka szczęśliwa i
po raz pierwszy w życiu spokojna. Zdecydowałam się. Co miałam na względzie pisząc w
ankiecie „Uniwersytet Warszawski, wydział — psychologia" ? Będę pracować w zakładzie
dla dzieci trudnych. I jakie książki będę mogła pisać, przede wszystkim o rodzicach. A któż
zrozumie tych chłopców, jeśli nie ja — autorka klepsydry dla profesorki, której nigdy nie
życzyłam nic złego? A któż zrozumie, że kłamie się nie z wewnętrznej potrzeby, tylko z
przeświadczenia, że prawdę źle przyjmą, jeśli nie ja, walcząca na każdym zebraniu z
zaciekłością koguta? I poczucie przydatności, które w tym zawodzie bezwzględnie osiągnę!
Myślę tak sobie, że jedna szczupła, śmiejąca się z byle czego wychowawczyni,
wyrozumiała (bo sama palnęła wiele błędów) więcej zdziała niż dziesięć nowych
paragrafów dotyczących przestępczości wśród nieletnich. No, mam słabość do tych łobuzów,
nie zawiedziemy się wzajemnie. Pomyślnych wiatrów, Lilka, trubadur Klonek głęboko
zapadł w twoje rozśpiewane serce. Kupisz mu na pożegnanie piękny klaser. Będę pracować z
dziećmi. Z tymi najciekawszymi, trudnymi. Będę im mówić, jak łatwo się pomylić, nie
podając naturalnie, skąd to doświadczenie.
2 lipca 1951 r.
Siała baba mak, nie wiedziała jak. Dziadek wiedział, nie powiedział, Cztery lata w kozie
siedział, A to było tak:
Matura. Nie, najpierw przed maturą.
Uczyłam się z Janka. Tysiąc razy miałam chęć iść na
wagary Było mi bardzo ciężko. Usiłowałam patrzeć na siebie z profilu, en face i od tyłu, także
w lustrze. Mówiłam sobie' „Lilka, co z tobą będzie w pełnej atrakcji Warszawie?Jeśli teraz
poleziesz w plener na ćwierkanie wróbla — zginiesz. Mocowałam się z sobą jak atleta z
podkową. W budzie figurowałam niemal wyłącznie pod postacią uszu. Płyneły okropne dni.
Buda, obiad, pół godziny odpoczynku, Dzwonek — Janka. Dwie godziny bieżących lekcji.
Przerwa, ale nie Tetmajer, tylko biały ser z chlebem, herbata. Cztery godziny powtórki.
Monotonne zakowalanie, mozolne cerowanie pękającego w szwach mózgowia. Wreszcie
Janka wychodziła. Radio i książka, żeby nie zgłupieć tuż przed przekroczeniem progu
dojrzałości. Sen. I tak w kółko, w kółeczko przez sto dni, a może więcej. Ale byłam jedyną
uczennicą w klasie, która nie zarwała ani jednej nocy. Janka uczyła się jeszcze „na lewo". Na
pisemny przyszłam nie obciążona zbędnym balastem ściąg, z promienną twarzą. Czułam się
pewna. Już na kilka tygodni przedtem chodziły słuchy, że w tym roku bardzo modne jest
Oświecenie. Nie cieszyło mnie to i byłam zdecydowana wziąć wolny temat. W Nowych
Drogach był dobry artykuł o Staszicu i Kołlątaju, na wszelki wypadek przeczytałam dwa razy.
Oświecenie rzeczywiście było. Ale jak tylko panna Kasia zaczęła pisać tematy na tablicy,
moja humanistyczna dusza zawyła z radości. O piękniejszym maturalnym temacie marzyć
trudno: „Doktor Judym a Paweł Własowjako wyraziciele poglądów społecznych Żeromskiego
i Gorkiego." Pisałam od razu na czysto. Machnęłam dwadzieścia trzy strony kancelaryjnego
papieru, w tym na stronach ośmiu w przystępnej formie .wyraziłam przy okazji także swoje
zapatrywania. To jest właściwie takie^ jakie zdecydowanie chciałabym mieć. Oddałam pracę
jako ostatnia. Na matematykę przyszłam także w białej bluzeczce, ale nie przesadzajmy,
daleko mi było do usposobienia beztroskiego ptaszęcia. O ściąganiu —
mowy. Pisało się w sali gimnastycznej, stolik od stolika
0 półtora metra. Między tymi wysepkami dramatów jednostek kursowali profesorzy
niezrażeni rolą cerberów.
Kiedy Fredzio pochylił się nad moim nieszczęściem,. syknęłam:
¦— Są tacy profesorzy, którzy na maturze robili ściągi, czyta się o tym. Są także inni,. o
których czytać się nie będzie.
Spojrzał na mnie, na papier, znowu na mnie i z jego dolnej wargi spłynęło:

115

background image

— Źle,
— Co źle, gdzie źle ? — chciałam się dowiedzieć.
Nie sprostował mojej zwykłej pomyłki. Zanim ja wpadłam, gdzie to „źle", minęły koszmarne
wieki. Jak taternik, który tuż nad przepaścią nadludzkim wysiłkiem chwyta linę, trafiłam
wreszcie na błąd. Dalej już mi szło. Na końcu tej abrakadabry postawiłam kropkę —
wielkości guzika.
Tego dnia zrobiłam dwadzieścia kilometrów na rowerze
z radością wjechałam na słup, ratując życie napuszonemu kogutowi, który ze wszystkich
dróg świata chciał przeciąć akurat drogę mojego życia. Czas między pisemnym a ustnym
spędzałam już mniej pracowicie. Z książką na kolanach wprawdzie, ale z plecami na słońcu
godzinami wysiadywałam na parapecie okna, aż do czasu, kiedy jakaś dewota wpadła do
mamy z awariturą, że wyleguję się nago i to publicznie, że to bezwstyd i coś tam. Mama
powiedziała:
— Zejdź z okna.
Nieporozumienie polegało na tym, że nie chcąc mieć pleców w paski, wiązanie od górnej
części opalacza wsadzałam w część dolną. Z przodu wszystko było w porządku, ale tego nie
mogła zauważyć dama z vis a vis.
Później spadł deszcz. Ubrałam- się w płaszcz i górną polową tułowia wisiałam za oknem.
Ubóstwiam deszcz padający mi na twarz. Pod plecy podłożyłam poduszkę było mi nawet
wygodnie. W sąsiedztwie mam jednak opinię osoby niespełna rozumu. Mama wchodziła
podczas tych seansów do pokoju, wzruszała ramionami. Powiedziałam (z zewnętrznej strony
domu):
__ Będę tak wisieć, dopóki nie kupisz mi rudej, skórkowej kurtki. Jest na halach w
Katowicach. ___ Zejdź z okna. Wtedy zaczęłam powtarzać przez kwadrans:
,__Oświęcim, Majdanek, Treblinka, ruda kurtka, Gusen,
cała pieczona kura, Oświęcim, ruda kurtka, Treblinka, kura pieczona w maśle, kurtka,
Oświęcim.
__Ile kosztuje? — zapytała mama, najwyraźniej nie
chcąc się dowiedzieć, bo zatkała sobie uszy i wyszła z pokoju. Ziarno kurtki zasiano. Ustny.
Wcale tego dnia nie miały zdawać „S", ale przyszłam kibicować pod drzwiami i dyrektorka
pozwoliła dołączyć mnie do ,.N, O, P". Nie mogłam dłużej znieść atmosfery oczekiwania.
Błagałam pannę Kasię, żeby zechciała wytłumaczyć dyrektorce, iż daleka w alfabecie
pierwsza litera mojego nazwiska odbije się ujemnie na moich władzach umysłowych. Z
grzeczności, w podziękowaniu za interwencję, zdawałam polski w pierwszej kolejności, choć
planowałam to na koniec, żeby zostawić komisji przyjemne wrażenie. Dobrze się stało, bo
polski poszedł - cudownie, nawet przedstawiciel kuratorium nie patrzył w papiery, tylko
najwyraźniej słuchał, a czynnik młodzieżowy z Zarządu Miejskiego ZMP zrobił do mnie
„oko", co miało, jeśli dobrze zrozumiałam, podkreślić, iż on w pełni akceptuje moje
naświetlenie pobytu Mickiewicza w Lozannie i w Pieśni o zamordowaniu Jędrzeja
Tęczyńskiego dopatruje się identycznych z moimi spostrzeżeniami rysów obyczajowych.
Panna Kasia była ze mnie dumna, potem mi powiedziała, że miała ochotę głośno się
roześmiać, że najlepsza uczennica wyciągnęła takie łatwe tematy.
Tremy pozbyłam się zupełnie. Od polskiego chciałam ¦Walić do pudełka z historią, ale fizyk
skinął ręką, więc posłusznie usiadłam naprzeciw niego.
Długo, bardzo długo grzebałam ręką w tematach z fizyki. I równie długo fizyk ciągnął mnie
na piątkę. Jeżeli bardzo chciał, mógł mi tę piątkę spokojnie postawić, choćbym powiedziała,
że elektromagnes rozmnaża się płciowo, bo byliśmy jedynymi w tym towarzystwie osobami,
które z grubsza orientowały się w podstawowych prawach fizyki. Delegat z kuratorium był
polonistą, czynnik raczej wszech-talentem, a Fredzio przy tablicy mordował ofiarę. Reszta .
profesorów, naturalnie, musiała kiedyś mieć do czynienia z tym przydatnym przedmiotem, ale

116

background image

mroki niepamięci przysłoniły już. wszystko z wyjątkiem przekonania, że żelazko należy
włączać do kontaktu, bo z garnka z bigosem „prąd nie popłynie".
— A teraz zadanie — powiedział twardo. Przyjrzałam się zadaniu uważnie, przeczytałam,
kiwnęłam
głową, wzięłam do ręki pióro i patrząc fizykowi prosto w oczy, powiedziałam:
— Tu brak jednego elementu.
Robiłam wszystko, żeby został w moich wspomnieniach najmilszym nauczycielem pod
słońcem.
— Proszę przeczytać uważnie.
Trudno. Ale musiałam czytać powtórnie, żeby je rozwiązać. Nie było skomplikowane,
właściwie z X klasy.
Sprawdził, uśmiechnął się, comedia finita. Przy ustnej odpowiedzi wtrącił zręcznie słówko,
które naprowadziło mnie na odpowiedni tor. Historia, na którą tak liczyłam,, nie poszła mi
łatwo.
Między innymi miałam temat: Stosunki polsko-czesko-węgierskie w epoce feudałizmu".
Myślałam przez chwilę,, że przepadnę. Wszystkie daty zawirowały mi w głowie,, ułożyły się
gwiaździście, dośrodkowo i... pustka. Przemogłam się. W moich oczach wyglądało to tak,
jakby na język sączyła mi się wąska struga wprost z mózgu, wreszcie rzeka.
Dwa dalsze punkty poszły już koncertowo. Przy zagadnieniach martwiłam się o matematykę.
Dwa przykłady z algebry i zadanie trygonometryczne rozwiązałam kilkoma pociągnięciami
kredy, szczegółowo objaśniając Fredzia i innych, co robię i z czego mi to wynika. Na koniec
zostały mi liczby ¦urojone. Wiedziałam tylko, że „i równa się minus jeden" i iuż chciałam
Fredzia o tym zawiadomić, aż tu Fredzio, Boski Fredzio, Kłapouch Przecudowny,
Przeżuwacz Niepospolity, mruknął:
— Dziękuję, wystarczy.
Było to wynikiem błędnego rozumowania: często na lekcji, kiedy dowodziłam ,,to liczby
urojone, ale w jakiejś chorej wyobraźni," on twierdził, że nie ma rzeczy w matematyce
łatwiejszej. Jemu z tego wynikało, że skoro kręcąc trójkątem potrafiłam zrobić stożek, a
potem ściąć mu czubek i obliczyć stosunek czegoś do czegoś mając niejasne dane, przy
liczbach urojonych zniszczę go elokwencją. Niech żyje dalej w tym przeświadczeniu!
Ukłoniłam się tablicy I popędziłam do domu.
Mama nie urządziła okolicznościowego przyjęcia, byłam jej za to wdzięczna. Wolę sama
wytwarzać warunki, w których powinnam być na pierwszym planie.
— Odebrałam., gratulacje od komisji. Duże gratulacje.
— Łączę swoje —¦ powiedziała. — Lilka, ty jesteś okropną idiotką.
— Uzasadnij mi to,, proszę — zdenerwowałam się.
— Życie mnie wyręczy i w związku ż tym coś ci powiem. Nigdy nie usiłowałam wywierać
na ciebie żadnych wpływów tak zwanych zbawiennych, prawda? Postawiłam na poczucie
swobody i rozum. Pozornie wszystko mi się z tobą udało, ale tylko pozornie. Masz szaloną
głowę i zbyt kategoryczne opinie, nie poparte niczym w zasadzie. Kiedy wypełniałaś
ankietę na studia, nie zaprotestowałam. Nawet pojęcia n|c.
masz, jak psychologia jest zbliżona do medycyny...
— Mam pojęcie — przerwałam, — Fizjologia, jako czynnik kształtowania osobowości
człowieka, nie przeszkadza mi, natomiast jako przedmiot...
—¦ Najwięcej trudności będziesz miała z własną osobowością. Zrozum, każdemu się wydaje,
że jest bardzo mądry. Chwilami się cieszyłam, kiedy miałaś dwóję z angielskiego...
Lekceważysz swoje rówieśnice, sądzisz, że przeczytanie iluś tam więcej książek wynosi cię
na wyimaginowany piedestał. Kiedy dojdziesz do wniosku, że nie jesteś niczym
nadzwyczajnym, jesteś uratowana, będziesz mogła swobodnie żyć.
— Nic podobnego o. sobie nie myślę, nie mam tylko kompleksów.

117

background image

— Bo nie masz powodów, żeby je mieć. Masz duże zdolności, szkoda, że nie bardziej
wyspecjalizowane. Natomiast nie masz żadnego talentu.
— O, tego nie mów. To jeszcze nie wiadomo. Martin Eden...
— Nie szukaj w literaturze życia, jeśli już, to przeciwnie. Wiele rzeczy może ci się nie
powieść, a takie osoby jak ty. są przeważnie zdruzgotane małym nawet niepowodzeniem.
Ulatnia się ta cała energia. Wierzę wprawdzie, że sobie będziesz doskonale radzić z nauką,
może nawet z sobą. Gdybyś jednak w tym wymarzonym samodzielnym życiu miała
jakiekolwiek kłopoty, licz na mnie. Bardzo cię lubię, chociaż ci tego nie mówię. Ludzie będą
cię lubić, bo jesteś miła, ale wrogów sobie potrafisz narobić. Na nową drogę życia kupiłam ci
tę kurtkę i materiał na spódnicę w identycznym kolorze.
Miękką, cudowną rudą wełnę zaniosłam tego dnia do krawcowej. Kurtka leży jak ulał,
szkoda, że do jesieni daleko.
3 lipca 1951 r.
Test jeszcze do opisania największa bomba mojego żywota. Odłożę to jednak na
później. Wybrałam psychologię idę się jej uczyć. Skończę studia. Teraz już w to wierzę,
bo Jefreniowa przerobiłam od deski do deski, a wątpię, że jest na świecie coś mniej
frapującego.
Za kilka dni wyjeżdżam do Warszawy. Nie na egzamin wstępny, o nie! Teoretycznie już
jestem na uczelni. Mogłabym być na każdej i na każdym wydziale. Nasza sąsiadka z
przeciwka powiedziała:
— To zbrodnia, żeby móc się tak bez niczego dostać na medycynę i iść na jakąś tam
psychologię.
Tak się delektuję tym, co mam napisać, że przedtem jeszcze co innego. W dzień po
zakończeniu matury poszłam do szkoły zdawać Wszechnicę. Należy zdawać przy komisji.
Dyrektorka załamała ręce:
— Lilka, skąd ja ci teraz wezmę komisję? Gdyby zdawało więcej...
— Ale ja bardzo chcę to zdać. Muszę po prostu. Pani dyrektorko...
•—• Przyjdź za godzinę.
Tamten katowicki straszak nie wypalił. Chodziło tylko o to, żeby sprawozdanie wypadło
procentowo jak. najlepiej. Która się dała zastraszyć, poszła na rzeź. Dwóm nie zaliczono.
Reszta uzyskała świadectwa z wynikiem dostatecznym, były też trzy czwórki. Przez tę
godzinę wymyłam dokładnie twarz kawalkfem żrącego mydła, które dała mi woźna. Matura
maturą, ale jak mogłam zapomnieć, że utuszowałam sobie rzęsy! Obeszłam całą szkolę, od
góry do dołu, z niesmakiem kładąc pożegnalne spojrzenia na każdym mrocznym progu.
Wróciłam do gabinetu. Komisja się utworzyła. Dyrektorka, łacinnik, który nie
poszedł na lekcje, historyczka. Dyrektorka niepewnym głosem zadała|mi pytanie:
— Co wiesz o cyrkulacji pieniądza?
Hm. Wiedziałam coś niecoś z ekonomii, komisja wyglądała na usatysfakcjonowaną. Okazało
się, że jak na geografię gospodarczą to wystarczy. Historyczka orzekła, że zagadnień można
mnie w ogóle nie pytać. Komisja wyraziła zgodę,
— Historię społeczeństw zna, tyle razy odpowiadała na historii — wyjaśniła historyczka.
Aprobata Komisji.
— W materializmie na pewno się orientuje — zaryzykował łacinnik.
— Wydamy jej więc dyplom I i II stopnia — rzekła dyrektorka.
— Dziękujemy ci, moja droga. To ładnie, że jednak przyszłaś zdawać.
Rzeczywiście ładnie odśpiewałam swoją arię w tej operetce. Dostałam dwa bladoniebieskie
dyplomy;
„Była słuchaczką kursów Wszechnicy Radiowej i otrzymała następujące noty: materializm
dialektyczny — bardzo dobry, materializm historyczny — bardzo dobry, bardzo dobry,
bardzo dobry itd."

118

background image

W domu starannie podarłam dyplomy na drobne strzępki i wrzuciłam do kosza na śmieci.
Dotrzymałam słowa, zdawałam wtedy, kiedy na pewno nie musiałam tego robić.
4 lipca 1951 r.
W dniu rozdania świadectw maturalnych ostatni raz kroczyłam do szkoły z obowiązku.
Byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, tak przy tym głupia i bezmyślną, że aż cel mojej
wyprawy wydawał mi się podejrzany. To było nie do uwierzeaia, że idę po świadectwo
dojrzałości, obejrzę je sobie dokładnie, pokażę w domu, a potem muszę dołączyć do papierów
na uczelnię. Odbierałam jedynie wrażenia czysto zewnętrzne (słońce świeci, ptaszki śpiewają,
życie jest piękne). Żadnej głębszej myśli.
Przed budą spotkałam smarkate z dziesiątej. Taszczyły olbrzymie pęki czerwonych
goździków. To tradycyjny sposób żegnania maturzystek przez niższe klasy.
— Lilka, dostałaś dyplom. My już w sali od wczoraj wszystko robimy, to wiemy.
— Dyplom „Przodownika Nauki i Pracy Społecznej"? — zachłysnęłam się.
__Tak. Ty i Kierasówna z francuskiej klasy.
Przez chwilę myślałam, że pęknę z dumy. Tego nigdy nie brałam pod uwagę w moich
planach. Myślałam, że przeszkadza mi pochodzenie. Wiedziałam, że do dyplomu
przewidywana była Marysia Stokoń. Dobra uczennica i do ojca strzelał granatowy policjant.
Jak się okazało, moją kandydaturę wysunęła szkoła, a ZMP łaskawie akceptowało.
Marysia ma dwie czwórki na świadectwie. Z polskiego i z fizyki. Tak, ona nie
korespondowała z fizykiem w zeszycie do klasówek (mówiąc między nami). Ja mam bardzo
dobre od góry do dołu. Gdyby to ktoś obejrzał przez lupę, musiałby dostrzec: sympatię fizyka,
fantastyczny gest Fredzia, zaćmienie umysłu nauczycielki astronomii. To ostatnie przede
wszystkim. Biedna, dobra kobieta! Jak łatwo uległa opinii:
— Sagowska to świetna uczennica.
Panna Kasia opowiadała mi potem, że espiaczka koniecznie chciała mi dać czwórkę, ale ją
jakoś do mnie przekonali. I przy angielskim była dyskusja. W jednym roku dwója, w drugim
bardzo dobrze. Przeważył głos dyrektorki, która „wzięła na siebie za to odpowiedzialność".
Kochany biolog rąbnął mi pięć ze słowami:
¦— To otwarty umysł.
Dyrektorka wygłosiła przemówienie, z którego zapamiętałam jedno żenujące zdanie:
— Nieście wysoko sztandar naszej szkoły.
Skóra mi cierpła od tego banału. Kiedyś była piękną, -na pewno wesołą dziewczyną. Dziś jest
cudowną dyrektorką, pełną życia i pogody, ma wielki autorytet, ale...
Zresztą, czy każdy musi dokonać rzeczy nadzwyczajnych? Dlaczego w poezji zachwycam się
prostotą, siłą słowa, a w życiu szukam patosu i to wypowiedzianego w sposób
skomplikowany? Odebrałam dyplom, wrażenia, goździki i gratulacje. Fizyk wręczył mi
nagrodę indywidualną: Alchemię słowa Parandowskiego.
¦— Ale na maturze mścił się pan za te brednie na lekcjach—¦ powiedziałam po
podziękowaniu. — Nie można było przymknąć oka na to zadanie?
— Oj, Lilka, Lilka, ciekawe, jak to z tobą będzie. Przyjdź kiedyś do szkoły, jak przyjedziesz
na ferie.
No i już, czyli tak zwany koniec ze szkołą. Zaimponowała mi jedna z nie dopuszczonych.
Przyszła na całą uroczystość zakończenia roku. O trzech oblanych słuch zaginął. Wiadomo
tylko, że jedna będzie powtarzać. Halina zdaje na biologię w Warszawie. Czy nigdy się od
niej nie odczepię? Więc nawet tam, w wypieszczonej w myślach stolicy, będziemy w trójkę?
Bo przysięgłabym, że Halina ciągnie do Michała. Ja to po raz pierwszy sobie skojarzyłam: że
w Warszawie jest Michał i będę mogła go codziennie widywać. Z naszej klasy do Warszawy
idzie chmara osób. Janka na farmację. Peia na geologię, Marysia, Jadźka, Marzena, Kazia na
medycynę. Reszta to Rokitnica, Kraków, jedna na połibudę do Gliwic. Ja jedyna z żeńskiego i
męskiego na psychologię. Bez egzaminu. Jeśli ktokolwiek myśli, że uszczęśliwił mnie tak

119

background image

głęboko dyplomem, jest w błędzie. Owszem, przyjemnie, ale w ten sposób nigdy się nie
dowiem, czy i jak zdałabym
egzamin
na uniwersytet. Tam dopiero będę mogła sprawdzić,
' o się nauczyłam przez lata bumelowania. W bibliotece C\ lnej zostawiłam masę moich
książek, literatury i wszyst-. tru(łniejsze do zdobycia podręczniki. Niech służą smarkatym za
te goździki. Niech je gnębią. Kupiłam woźnej kjlo cukierków. Ileż razy dzwoniła pięć minut
wcześniej, łciedy się zanosiło na pytologię! Zamknęłam za sobą bramkę od parkanu. Na ulicy
odłączyłam się od koleżanek. Przyszłam tu sama i odejść chciałam sama.
6 lipca 1951 r.
Niektórzy mężczyźni są jak szlagiery: nudni, natrętni i nic nie mówią o stanie cywilnym. To
w związku z epizodem, jaki mi się przytrafił w Katowicach.
Byłam w teatrze, musiałam być, bo grał ON. To genialny aktor, filar teatru Wyspiańskiego.
On ma klasę. Zawodu aktora nie przeceniam, widzę w tym coś sztucznego, komicznego i
obserwując kiedyś w kawiarni jedną „gwiazdę" teatru, doszłam do wniosku, że to światek
malutki, zadufany w sobie, ciasny i z mądrością niewiele mający wspólnego. Gwiazda
krygowała się, zgrywała, oscylowała między słodką idiotką a wielkoświatową damą. Pewnie,
nie wszystkie aktorki są takie, ale cóż z tego? Ci ludzie przesiąknięci grą, nieprawdziwi w
geście, potrafią mnie przekonać tylko na scenie i to nie zawsze. Poza szczenięcym
uwielbieniem do Masona (brutal z duszą pełną psychologicznych podtekstów) nigdy nie
zawracałam sobie głowy aktorem. ON to co innego. Rozsadza ramy teatralnej konwencji.
Jako postać sceniczna jest autoironiczny, nie dopowiedziany, zostawia
dziesięciocentymetrowy margines dla widza. Emanuje z niego inteligencja, wielka kultura
uczuć. Nie mogę

sobie go nigdy wyobrazić jako starego ramola żyjącego okruchami dawnej sławy. On w
każdym wieku będzie sobą. Jest interesujący jako mężczyzna. Trudno rozstrzygnąć: brzydki
czy ładny ? Kanon teatralnej urody w jego wypadku nie wchodzi w rachubę. Często oglądając
go na scenie myślę, że myli kreowaną postać z sobą, ale to tylko cecha indywidualności.
Ciekawe, czy żonaty? Na pewno w życiu nie powiedział zdania: „Pani tak sama?"
Łaził za mną ordynarny, oślizły typ już w czasie antraktów. ¦Człapał na dworzec, z wysiłkiem
dotrzymując mi kroku. ¦—¦ Taka ładna i taka zagniewana — bredził.
•— Żona czeka z kolacją, może usmażyła polędwicę, radzę się pośpieszyć — usiłowałam się
go pozbyć.
— Zjadłbym z panią kolację.
¦—¦ Jednostronne pragnienie, good by, my uncle.
Angielskiego nie znał. Wlókł się tak na peron, pociąg ruszył, a on jeszcze roztaczał miraże
„Monopolu". Żałosny okaz poławiacza pereł. Jak można zaczepiać kobietę! To oburzające,
psuje każdą przyjemność. Tak lubię być sama w teatrze i kinie. Nikt mnie nie częstuje
cukierkami podczas głównej tyrady bohatera. Mogę się skoncentrować, ludzie nieznani nie
przeszkadzają mi. Z rzeczy, które oglądam samotnie, wyciągam większą korzyść niż
wspierana „męskim ramieniem". Jest jednak liczny zastęp idiotów, do których takie rzeczy
nie docierają. To ci, którzy sądzą, że cnota to chroniczny brak okazji. Uchowaj mnie,
Apollinie, od cnoty, ale wszystko we właściwym czasie i z najgłębszych pragnień.
W powrotnej drodze marzyłam o NIM. To jedyna poważniejsza strata, że wyjeżdżam do
Warszawy.
Kiedyś pewna pani, która przyglądała mi się jak jadowitej kobrze pod szklanym kloszem,
zapytała:
__ A gdybyś się czesała- z grzywką, co ? To naprawdę nie chciałabyś być aktorką?
__ Nie chciałoby mi się co wieczór wkładać cudzych,-

120

background image

zepoconych kiecek i udawać, że czuję to, czego nie miałabym ochoty czuć.
__. Lilka ma naukowe zainteresowania — próbowała mnie
ratować mama, blada ze wstydu za głupią córkę.
— Tak, tak, jak nie czujesz tego tu, to nic by z tego nie było.
„Tego tu" mówiła z przejęciem, waląc się pięścią w obfity biust. Miała na pewno dużo
miejsca, żeby to czuć tu. Istotnie, nie czuję tego, a tu w szczególności. Dlaczego-miałabym
powtarzać cudze słowa innym, kiedy mogę mówić własne? Odtwórca to nie twórca,
przyznajmy. Teatr interesuje mnie wyłącznie jako widza. Aktorzy są konieczni. „Już
starożytni" wpadli na to. Gdybym była reżyserem,, żądałabym wyłącznie doskonałości,
choćby teatr i film stał się przez to sztuką ekstraelitarną. Nie ma nic bardziej żenującego niż
na scenie aktorzyna małego formatu. Ja się wtedy wstydzę. Usiłuję nie patrzeć, nie słyszeć.
Jest mi niewypowiedzianie głupio, że są ludzie, którzy dla taniego poklasku gotowi są się
ośmieszać. Jeśli jeszcze to robią dla forsy. Merkury z nimi. Zawsze wolno mi przelecieć
wzrokiem po afiszu i zabrać się do książki. Znajdą się tacy, którzy im zrobią z siebie
publiczność. Ale jeżeli wierzą w swoją misję dziejową i widząc puste krzesła, czują się
niezrozumiani „jak każda wielka sztuka", to już jest dramat.. „Bo widza należy trochę
lekceważyć, to go bierze" — dowodzą niekiedy smutni recenzenci. ON jakoś nie lekceważy.
Przeto może nie jest bożyszczem podlotków, ale pozwala Wierzyc w sztukę. On, jeśli
lekceważy, to wszystko. Siebie, autora, reżysera, scenografa, ale w umowie z widownia.
To właśnie jest w nim najwspanialsze. Zobaczę teraz stołeczne teatry, muzea, filharmonię.
Ach, jakież to będzie piękne życie!
7 lipca 1951 r.
Mama wyjechała na urlop do Łeby. Ciągnie ją jednak nad ten Bałtyk. Jeśli mnie nie myli całe
myślowe spekulowanie, w odwiedziny na ferie będę jeździć do Gdańska. Chciałabym, żeby
się mama wreszcie jakoś urządziła. Amant, którego poznałam w Krościenku, wydał mi się
spokojny i inteligentny. Chyba byłoby im dobrze z sobą, mama nie znosi gwałtowników.
Chciałabym przeżyć coś wzniosłego i jedynego. Odkąd jestem dojrzała, mam zawsze świetne
warunki, żeby się stoczyć do rynsztoka, jak to się pisze w brukowych powieściach.
Powodzenie, swobodę, często jestem sama w domu przez dni i tygodnie. Sama, a czasem z
kimś. Do Michała czuję coś więcej niż pociąg fizyczny, coś więcej niż zainteresowanie
mężczyzną i coś więcej niż to wszystko razem. Ale go nie uwielbiam. Widzę, że ma piękne,
męskie ręce, kocham wprost przytulać się do niego. Michał czeka. Mój jeden gest więcej,
sekunda braku kontroli i byłabym już inną Lilką.
Nie mogę. To nie moralność. I nie wstyd. I nie brak uczuć czy odczuć. Nie potrafię o sobie
zapomnieć. Nie, nie, nie, nie. Uczynię to bez namysłu, jeśli ten ktoś zapanuje nade mną tak,
żeby wykluczyć wszelką myśl. Nigdy dla poznania. Jak w teatrze ON, tak w życiu Michał,
pozwalają mi myśleć. W pierwszym wypadku to jest twórcze, w drugim raczej smutne.
— Michał, kochany mój—-mówię absolutnie szczerze. Tak zwana dziewiczość jednak mi nie
ciąży. Nie chcę
dożyć chwili, żeby po uniesieniach i nieznanych: mi doznaniach zapytać siebie:
__Dlaczego to zrobiłam?
Muszę mieć gwarancję, że potem będę szczęśliwa. Patrząc na Michała, widzę, że on mi tej
gwarancji dać nie może. Byłby czuły, tkliwy, delikatny i dumny. Prawdopodobnie,
powiedział dziś coś genialnie niedorzecznego;
— Gdybym wiedział, że będziesz mi wierna, jutro bym się z tobą ożenił.
Po co te słowa, Michale! Wierność nie jest sprawą formalną jak ślub. Wynika wyłącznie z
pragnień, nie nakazów. Chcę mu być wierna całe życie — znaczy więcej niż —• kocham go.
Ja wcale tak nie myślę o Michale. Szczęśliwe te dziewczęta, które się nie zastanawiają. Tak,
ale nie zamieniłabym się z nimi na miejsca, jak w klasie przed łaciną, żeby móc podpowiadać
Jance słówka.

121

background image

Zabiorę się do pakowania walizki. Jakże mnie przyjmie to wielkie miasto? Przed mamy
wyjazdem, odbyłam z nią następującą rozmowę:
— Idę nadać na pocztę kołdrę i poduszkę na adres .Agnieszki.
— Agnieszka jest w Warszawie?
— Od roku. W zeszłym roku nie dostała się na studia z braku miejsc. W tym rokują przyjmą,
po raz drugi świetnie zdała egzamin.
— Co robiła przez ten czas?
—• Pracowała w jakimś instytucie chemicznym jako pomoc laborantki czy coś. Wynajęła
sobie pokój. Kupiła z rocznej pensji półlitrowy garnczek na mleko. Ona jest cudowna.
— Chciałabyś z nią mieszkać?
— Bardzo. Ona też, ale czy ja wiem? Wmeldować
się komuś na głowę... Ona pokój zdobyła krwawo, mu.; go bardzo lubić. Rozumiem to.
¦— Przecież możesz się zatrzymać na czas załatwienia spraw formalnych w Domu
Akademickim. W wakacje sa do dyspozycji takich jak ty studentów.
— Tak, chyba tak zrobię, ale mam inne plany.
— Ciekawe.
— Udaję się do jaskini lwa.
•—¦ Do samotnego mężczyzny. ¦— A cóż to znowu za historia?
•— Do Maurycego. Zaprasza mnie. Ma dwa pokoje z kuchnią i chce mi jeden odstąpić.
— Ani mi się waż. To wprawdzie człowiek o wielkiej etyce, ale pomyśl przez chwilę, będą
cię odwiedzać twoi pomyleni znajomi, a to naukowiec. Potrzebuje ciszy, skupienia. No i to
nie jest najwłaściwsze, abyś mieszkała z mężczyzną.
—¦ Nie zamierzam mieszkać, tylko się zatrzymać. Jeśli rni przyznają D.A., wyniosę się. —¦
Zatrzymaj się u Agnieszki.
— Nie. Ja chcę bliżej poznać tego człowieka. Nie zje mnie. To wielki samotnik. Czuję, że się
zaprzyjaźnimy. On naprawdę chętnie odstąpi mi pokój. A Agnieszka będzie cierpiała, że
rozwalam swoje rzeczy po jej kątach. Ja bym cierpiała, a jesteśmy do siebie podobne. To nie
sprawa egoizmu...
— Pozwolisz, że wystąpię raz z pozycji matki: kategorycznie zabraniam ci mieszkać u
Maurycego.
¦—¦ Nie mów tego, bo przecież wiesz, że jestem rozsądna. Chyba nie chodzi ci o to, że nie
wypada.
— Także i o to.
—¦ W Warszawie będę pewnie miała okazję robić więcej rzeczy, które raziłyby w tej dziurze.
Będę chodzić na dansingi, jeśli mnie ktoś ciekawy zaprosi.
__ Ładnie jedziesz się uczyć.
___ Nie jadę na teologię. W każdym razie napisz z Wybrzeża na jeg° adres. Nie wiem, gdzie
będę, odwołaj ten zakaz.
__Odwołam, jeśli mi przyrzekniesz, że przed każdym
czynem minutę pomyślisz.
__- Dwie minuty. Przyrzekam.
__Odwołuję. Licz się z pieniędzmi, niech cię Warszawa
nie oszołomi jak typową gęś z prowincji.
. .__ Odprowadzę cię na dworzec. Napisz szybko. Ja też
jutro wyjadę.
Nie wyjeżdżam jakoś. Zawiadomiony o moim i Pelagii (tego mamie nie powiedziałam
celowo) przyjeździe Maurycy czeka w tej chwili na Dworcu Głównym. Mogło mi coś
wypaść. Powód jest jeden: bardzo, bardzo chcę zetknąć się już z tym nowym. Jest jednak
trochę niepewności. W szkole wyczyściłam wszystkie sprawy na wysoki połysk. Opuszczam
tę instytucję bez cienia żalu czy sentymentu.

122

background image

Także to miasto. Czy wrócę tu kiedyś ? Sądzę, że wyjeżdżam na zawsze. Do 1 października
wprawdzie daleko, ale to już będzie tylko krótki przystanek wędrowca przy źródle, które
wyschło. Jakkolwiek za lat kilka czy kilkanaście będę sądzić siebie z dzisiejszych dni, jedno
wydaje mi się pewne: ładny kawałek życia mam za sobą. Przede mną dużo, nie ma co. Czy
potrafię udrękę młodości—: poszukiwanie prawdy i słońca — przeistoczyć w coś
konstruktywnego ? Zwłaszcza że wszelkie siły muszę czerpać z siebie. Czuję się lekka, jakby
bracia Montgolfier napompowali mnie rozgrzanym powietrzem. Wstawiłam kwiaty do
wanny, według instrukcji. Gosposia już odeszła, dalszy znak, że znajdzie się inną na
Wybrzeżu.
Patrzę na fibrową walizkę, w której jutro powiozę moją przyszłość, ten dziennik, solniczkę,
trochę rudych i zielonych kolorków, pierwsze własne pantofle na wysokim obcasie i
Alchemię słowa. Walizka nie będzie ciężka. Ale nie tylko
dlatego nie zechcę się w Warszawie bawić w damę i nie zafunduję sobie numerowego (co już
poprzednio w myślach wyreżyserowałam). Wszak chcę być tragarzem. Tragarzem ludzkiej
typowości. Lubię symbole. Przeglądam się w lustrze. Czy przypadkiem nie wyglądam na
dziewczę z prowincji. Chyba nie. Moje „stroje" są proste i przez to nie będą nigdzie razić.
Mogą nawet od biedy uchodzić za indywidualny styl. Mało ich, ale za to zapędzę w kozi róg
wszystkie nie domyte i „nie doprasowane" rówieśnice. Jakoś sobie pewnie poradzę. I z
czasem nabędę trochę towarzyskiej ogłady, a wyrwana z dotychczasowej samotności nauczę
się współżyć z ludźmi. Trudna to będzie dla mnie sztuka, nigdy nie miałam żadnych rygorów
poza bardzo powierzchowną dyscypliną szkoły. Mój KP—Kodeks Podbojów, winien się
zamienićwKP—Kodeks Postępowania. Nie zamienić się tak całkiem, nie przesadzajmy.
Niech sobie współistnieją! Będę kontynuować pisanie. A miłość? Przyjdzie, wiem o tym.
Potrafię na nią czekać — nie wyczekując. Michał? Już za mnie odpowiedział Iwaszkiewicz,
poeta mój ukochany:
Bo jeśli- ja chcę kochać, to już jak należy — Bo kto nie całkiem kocha, ten wcale nie kocha.
Lecz kochać — to się wiązać. A ja muszę w drogę, I nie możesz się nawet o to na mnie
gniewać, Że cię całować nie chcę i pieścić nie mogę •— Bo chcę iść coraz dalej — coraz
giośniej śpiewać.
Zwrot „że cię całować nie chcę" nie może być w moim wypadku brany dosłownie.
Potraktujmy go więc jako gwiazdę przewodnią, literacką przenośnię, ostrzeżenie przed
własnym, świadomym już sercem. Pójdę sobie na spacer trasą moich romantycznych randek.
Rozsiałam tam wiele myśli. Może coś zakiełkowało? Może z którejś z nich wyrośnie
słonecznik, uparcie, jak młodość, szukający jasności?
Godzina szósta rano.
Nie mogę już spać, jak nigdy słyszę daleki gwizd pociągów. Zaraz przyjdzie Pelagia, zjemy
przyzwoite śniadanie. o" dziewiątej odjeżdżamy.
Warszawo. Życie! Przyjmijcie mnie! Choćby w rewanżu za miłość, jaką was darzę. W
podzięce — może kiedyś stanę się dobra i mądra? Zaczynam w tej chwili — życzliwym
uśmiechem.

123


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Siesicka Krystyna Przez dziurkę od klucza
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Opowieści rodzinne 03 Wachlarze
Siesicka Krystyna Między pierwszą a kwietniem
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku

więcej podobnych podstron