1
Krystyna Siesicka
WACHLARZE
2
To właśnie ja dostałam od Róży Firlej czarny wachlarz z Andory. Od lat leżał na białej
komodzie w jej pokoju, pośród innych pamiątek, ale pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy
przy herbacie w bawialni, podniosła się, poszła na górę i za chwilę wróciła z wachlarzem
w ręku.
- Proszę przyjąć ode mnie na szczęście - powiedziała. Znałyśmy się zaledwie od paru
godzin, byłam tak speszona, że nawet nie wyciągnęłam ręki, żeby go od niej wziąć.
Położyła wachlarz na stoliku między filiżankami z herbatą a pucharkami pełnymi konfitur i
przesunęła w moją stronę.
- Dziękuję, doprawdy nie mogę... - powiedziałam niepewnie. Usiadła w bujanym
fotelu, przyrzuciła kolana czerwonym szalem,
bo tego dnia ciągnęło od okien, mimo że były opatrzone na zimę grubymi
ocieplającymi wałkami, które, jak powiedziała, robiła sama dla całej rodziny.
- Pani Konstancja, moja sąsiadka, nie mówi „na szczęście", tylko „na dobry
początek". Proszę przyjąć ode mnie ten wachlarz na dobry początek.
- A jeżeli mi się nie uda?
- Dlaczego miałoby się nie udać?
Patrzyłam na nią. Podobała mi się. Wyglądała tak, jakby nigdy nie myślała o latach,
które miała za sobą, ani o tych, które były przed nią, a jedynie o mijającym dniu, ciekawa,
jak też może się skończyć. Niewykluczone, że się myliłam, ale takie właśnie robiła na
mnie wrażenie. Obydwie spojrzałyśmy na stos kopert, które dla mnie przygotowała. Z
listami włożonymi do nich poleciła mi coś zrobić, nie powiedziała, czego oczekuje,
określenie „coś" było pojemne. Niektóre koperty miały brzegi postrzępione, niektóre
przycięte równo, były wśród nich białe, były kolorowe, każda adresowana innym
charakterem pisma.
- To nie będzie takie proste, wydaje mi się - powiedziałam.
- Nie, nie będzie - przyznała.
Do bawialni weszła kotka, usiadła na szarym dywanie. Przez chwilę siedziała
nieruchomo, mały postumencik, wreszcie ziewnęła, otwierając szeroko pyszczek i
podwijając różowy język. Później podniosła się, przeciągnęła najpierw przednie łapy,
potem tylne. Wskoczyła na kolana Róży, przez chwilę kręciła się na nich, potem usnęła
zwinięta w kłębek. Powinnam już wyjść, nie mogłam przecież siedzieć w nieskończoność i
wpatrywać się w kota. Zatrzymywało mnie pytanie, które koniecznie chciałam zadać Róży
Firlej, ale ciągle brak mi było odwagi. Pośród wszystkich ogłoszeń, które ukazały się w
przedwczorajszej gazecie, treść mojego wydawała się najmniej atrakcyjna. Nie
zwróciłabym na nie uwagi, gdyby nie to, że sama zamieściłam je w rubryce „poszukuję
pracy". Wreszcie zapytałam otwarcie:
- Dlaczego wybrała pani właśnie mnie?
Przechyliła głowę, przyglądała mi się i milczała, zupełnie tak, jakby dopiero teraz
zaczęła zastanawiać się nad tym.
- Moja córka Tamara powiedziałaby, że miałam taki kaprys, ale ja nie miewam
kaprysów, nawet mnie denerwuje gadanie Tamary. Miewam humory, to prawda. Tym
razem nie znajduję jednak innej odpowiedzi. Wybrałam panią, ponieważ miałam taki
kaprys.
Patrzyła na mnie wyraźnie zaciekawiona, jak na to zareaguję, ale nie odezwałam się.
Wiedziałam, że to nie był żaden kaprys, ukrywała coś przede mną. Sięgnęłam po wachlarz,
rozłożyłam go i zaczęłam liczyć piękne skrzydełka z usztywnionej czarnej tkaniny. Może
3
jest w nim jakieś przesłanie, zastanowiłam się. Skrzydełek było piętnaście. Róża
uśmiechnęła się.
6
- A listów, które pani daję, jest trzynaście - domyśliła się. - Czternasty jest gdzieś w
domu, ale nie mogłam go znaleźć. Piętnastego nie ma.
- Piętnasty zatrzymała pani dla siebie?
- Nie, moje dziecko, nie został jeszcze napisany.
- A jest pani pewna, że będzie? Uśmiechnęła się, zadowolona z mojego pytania.
- Myślę, że tak. I myślę, że pani pierwsza będzie o tym wiedziała. Proszę mi podać
mój kalendarz i długopis, dobrze? Leżą na szyfonierze, musiałabym wstać, żeby po nie
sięgnąć, a wtedy obudziłabym moją kotkę. Przykro mi, ale bardziej rozpaskudzam
zwierzęta niż ludzi, nic na to nie poradzę - śmiała się.
Szyfoniera była piękną, starą komódką. Leżał na niej zeszytowy kalendarz z
reprodukcjami francuskich impresjonistów i zwykły szkolny długopis.
- Chciałabym zanotować pani adres i numer konta.
Pomyślałam, że to brzmi tak, jakbym starała się o pracę w zakładzie przemysłowym i
właśnie rozmawiała z główną księgową. Ta kobieta była chyba szalona, nigdy w życiu nie
miałam żadnego konta. Gorzej, w tej chwili nie miałam również adresu.
- Ma pani taką przerażoną minę, Elizo! - powiedziała z niepokojem.
A więc sprawę mamy jasną, ona mnie po prostu bierze za kogoś innego, szkoda.
- Mam na imię Elżbieta.
- Wiem o tym, Elizo.
- Nie mam numeru konta ani adresu.
Do tej pory to ona mnie zaskakiwała. Tym razem udało się, patrzyła ze zdumieniem.
- Więc gdzie pani mieszka? W wozie cygańskim?
Pytała bez złośliwości, przeciwnie, nawet może z nadzieją w głosie, sądzę, że byłaby
zachwycona, gdyby okazało się to prawdą.
7
- Jadąc tutaj widziałam trzy miasteczka pięknie ułożone nad rzeką...
- Ułożone nad rzeką? - przerwała mi.
- Tak. W jednym z nich chciałabym znaleźć dla siebie jakieś małe mieszkanie.
- Czy mogłabym w czymś pomóc?
- Nie, dziękuję, bawi mnie myśl o tym, że będę jeździła szukając miejsca, które mnie
zatrzyma.
- Zatrzyma panią... - powtórzyła.
Przyglądała mi się uważnie. Przed domem zaczęły szczekać psy, ktoś otworzył drzwi,
z sieni dobiegł stukot pazurów i czyjeś kroki.
- Najbliższe miasteczko nie jest atrakcyjne, to najbardziej odległe również, chociaż
tam od czasu do czasu coś się dzieje, no i jest pięknie położone. Najładniejsze jest
ś
rodkowe. Ciekawa jestem, w którym pani w końcu zamieszka. Proszę do mnie zaraz
zadzwonić, dobrze? I proszę założyć konto w banku, wydam w moim dyspozycję, żeby
przekazywano pani pensję pod koniec każdego miesiąca. Chyba będę musiała opłacać
jakąś składkę ubezpieczeniową czy coś... nie wiem, nie mam doświadczenia, pani jest
moją pierwszą sekretarką, zapytam o to przyjaciół. Jeżeli napotka pani jakieś trudności w
tej pracy...
Spojrzała na stos listów i zamyśliła się.
- Och, ma pani wolną rękę! - powiedziała krótko. - Zresztą zawsze może pani do mnie
telefonować, przyjechać, właściwie nie ruszam się stąd. A raz w tygodniu, w poniedziałki,
czekam na panią z obiadem, o pierwszej.
4
Wstałam. Kotka zeskoczyła, Róża podniosła się z fotela. Zdjętym z kolan szalem
przyrzuciła ramiona. Sięgnęłam po swoją torbę, schowałam do niej listy, wreszcie wzięłam
wachlarz.
- Dziękuję, jest piękny.
Włożyłam go do torby. Róża ujęła mnie pod ramię i wolno szłyśmy przez bawialnię w
stronę drzwi. W sieni usiadłam na
8
drewnianej skrzyni, zdjęłam czerwone kapcie z białymi pomponami i wróciłam do
swoich adidasów.
- Pani nie zapytała mnie o referencje ani o żaden list polecający!
- Nie zapytałam? Widocznie nie muszę.
Ś
miała się. Co ona może o mnie wiedzieć, i skąd? Zastanawiałam się nad tym, kiedy
przechodziłyśmy przez sień. Otworzyła drzwi, wyszłyśmy na zewnątrz, to była brzydka
pora roku, już nie zima, a jeszcze nie lato, tu i ówdzie z szarej ziemi wyrastały nitki trawy,
na gałęziach lekko nabrzmiewały pąki. Mój samochód stał obok trzepaka, zrobiło mi się
głupio, zachlapany, jakby nie był myty przez rok.
- Ma za sobą daleką drogę, ale dziś go umyję.
- Sama?
- A cóż to...?
Podeszłyśmy bliżej, otworzyłam drzwiczki, rzuciłam torbę na fotel obok kierowcy.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć jeszcze raz na dom Róży. Wyszło słońce, zalśniły szyby.
Szczekały psy, chyba zamknięte w kuchni. Na progu przysiadł duży, czarny kot. Róża
wpatrywała się w głąb mojego samochodu. Milczała, nie zapytała o nic i ja niczego nie
wyjaśniłam. Dopiero kiedy usiadłam za kierownicą i wsunęłam kluczyk do stacyjki,
położyła rękę na opuszczonej szybie takim ruchem jakby chciała mnie zatrzymać.
Pochyliła się, miałam teraz na wprost oczu jej oczy, szeroko rozstawione, jasnoniebieskie.
Kosmyki rudych włosów wymykały się spod spinek i zwisały luźno wzdłuż twarzy.
- A gdzie masz swoje rzeczy? - zapytała gwałtownie.
- W bagażniku.
- Wszystkie?
- Wszystkie.
Nie chciałam, żeby brzmiało to gorzko, ale słyszałam samą siebie, brzmiało gorzko.
Nie, tak nie odjadę.
- W recepcji hotelowej zostawiłam na parę godzin psa, jamnika. Czarna, podpalana
suczka. Na imię ma Rita.
9
- Dlaczego nie wzięłaś jej ze sobą?
- Nie wiedziałam, czy pani lubi zwierzęta, a ona nie chce zostawać w samochodzie.
- Słuchaj, może potrzebujesz pieniędzy? Mogę ci płacić pensję z góry.
- Dziękuję, mam jeszcze. Cieszę się, że mówi mi pani po imieniu.
- A ja się cieszę, że ciebie poznałam, Elizo. I cieszę się, że będziesz pracowała dla
mnie.
Miałam ochotę wysiąść z samochodu, przytulić się do niej i zapłakać. Zdjęła rękę z
szyby i wyprostowała się.
- Wróć, jeżeli niczego nie znajdziesz. I weź ze sobą Ritę.
- Dziękuję, ale ja znajdę.
Ruszyłam. Mijając chatkę przycupniętą nad strumieniem spojrzałam w bok.
Przygarbiona, starsza kobieta długą miotłą z ryżowej słomy zamiatała ścieżkę przed
domem, wysoki chłopak malował płot otaczający ogródek. Znieruchomieli, kiedy
5
przejeżdżałam obok, ona wsparta na miotle, on trzymając w ręku pędzel, cienkie strumyki
farby spływały do stojącego na ziemi wiaderka. Patrzyli, jak wjeżdżam w wąski mostek.
Byłam już na drodze prowadzącej do pobliskiego miasteczka, kiedy zauważyłam
samotną, karłowatą wierzbę, z przymocowaną drewnianą kapliczką. Zatrzymałam się na
poboczu i wysiadłam. Przykurzona szyba zasłaniała białą figurkę Madonny, nie mogłam
odczytać napisu wyrytego na wąskiej ściemniałej tabliczce umieszczonej wewnątrz.
Wreszcie z trudem wypatrzyłam litery: „Dziękujemy za Adrianę". Wróciłam do
samochodu, sięgnęłam po torbę i wyjęłam z niej listy. Zaczęłam je przeglądać, szybko
znalazłam ten, który zwrócił moją uwagę, kiedy w bawialni oglądałam koperty. Oprócz
imion, nazwisk, adresów, na każdej z nich w prawym rogu Róża wpisała dla mnie
dodatkowe informacje. Nie pomyliłam się, dobrze zapamiętałam to imię.
10
MELANIA DO ADRIANY
Kochana Mamo!
Nie bądź na mnie zła, ale wrzuciłam do pralki wszystkie trykotowe bluzki i wszystkie
moje majtki razem z czerwoną skarpetką. Nie zauważyłam tej skarpetki, no i stało się. W
związku z tym zawiadamiam Cię, cała w żalu, że zostałam bez porządnej bluzki, a moje
dessous, jak powiadają Francuzi i Babcia, nadaje się tylko na szmatki do podłogi, jestem
więc bez środków do życia. Jeżeli, tak jak Babcia, będziesz się głównie interesowała tym,
gdzie jest druga czerwona skarpetka, to uroczyście Ci oświadczam, że nie mam pojęcia.
Czy długo zamierzasz mnie tu trzymać? Pytam, bo wydaje mi się, że Babcia ma serdecznie
dosyć gotowania dla mnie rosołów. Mówi, że w życiu nie widziała kogoś, kto tak długo jak
ja wracałby do zdrowia po głupiej grypie. Mamusiu, kiedy będziesz mi kupowała
trykotowe bluzki, to błagam, nie kupuj czarnych i czerwonych, bo ja źle reaguję na te
kolory. Myślę, że najbardziej chciałabym mieć białe, zielone i żółte. Jeżeli chodzi o figi
damskie rozmiar „S" , to preferowałabym jednobarwne, koniecznie bez napisów z
nazwami dni tygodnia, bo to jest idiotyczne. Jeżeli w poniedziałek noszę majtki z napisem
piątek, czuję się tak, jakbym naruszała porządek świata i bez przerwy o tym myślę.
Mamusiu, powiedz Petemu, jak go zobaczysz, że nasza Babcia nauczyła się w końcu
obchodzić z pilotem do telewizora, Pete bardzo się ucieszy, bo włożył w to dużo wysiłku.
Jeżeli ciągle masz w pamięci moje trykotowe bluzki, wchodzi tu również w grę delikatny
fiolecik. Babcia wczoraj dostała wysypki. Jest przekonana, że to uczulenie na proszek
ekologiczny, który kupiła. Jeszcze, Mamusiu, powiedz Petemu, że Babcia powiedziała, że
nie ma zamiaru zjadać naczyń stołowych zrobionych z soi i z siemienia lnianego, które
oglądała w tełewizji. Jest przekonana, że Pete przywiezie Jej cały serwis, bo to ułatwi mu
sprawę zmywania. „Proszę bardzo, powiedziała Babcia, jak sobie Pete chce, to niech zjada
naczynia po obiedzie, ale moje również, bo ja
11
nie będę." Babcia powiedziała też, że nie pozwoli, żeby jej psy i koty jadały w
naczyniach ekologicznych, bo z całą pewnością dostaną parchów, i to jest wiadomość dla
Tatusia. Ponieważ Babcia wie, że Tatuś wybiera się do nas, prosi, żeby przywiózł
witaminy dla Sobusia, bo już się skończyły. Teraz opowiem Ci historię, w którą nie
uwierzysz, ale trudno. W zeszłym tygodniu, w piątek, Babcia poszła do fryzjera. Zaczęła
narzekać, że bardzo jej wypadają włosy. Fryzjer, ten na Wełnianym Rynku, powiedział,
ż
eby Babcia koniecznie robiła sobie okłady z oleju rycynowego i żółtek. Babcia
powiedziała, że zastosuje się do rad pana fryzjera, kupiła olej, jajka miała w domu, zrobiła
packę, którą wysmarowała włosy. Na tę packę nałożyła torebkę foliową, na torebkę
foliową ręcznik frotte, na ręcznik frotte naciągnęła starą nylonową pończochę, która jej
została po wypychaniu wałków okiennych na zimę. Obcięła pończochę, żeby się nie
majtała, i w ten sposób na czubku głowy zawiązała niesłychanie zabawny pępuszek.
6
Ponieważ pan fryzjer kazał Babci trzymać packę na głowie co najmniej przez trzy godziny,
postanowiła, że w tym czasie odkurzy wszystkie dywany i chodniki. I tak zrobiła. W
chwili, kiedy zabrała się do czyszczenia dywanu w bawialni, ktoś zaczął dobijać się do
drzwi, nawet ja to słyszałam, ale nie Babcia, ogłuszona odkurzaczem. Pomyślałam, że
zejdę na dół i zobaczę, kto idzie, bo Babcia czyściła dywan ubrana w starą koszulkę
Petego, szarą, powyciąganą, zasłaniającą jej tylko pupę. Ponieważ czerwoną skarpetką, nie
pytaj mnie o to, co się stało z drugą, bo zwariuję, zafarbowałam również wszystkie dessous
Babci, spod Petowej koszulki wystawały majtki w bliżej nieokreślonym kolorze. Na
nogach miała kapcie żółte z zielonymi pomponami. Wyglądała szalowo, ale nie na tyle,
ż
eby otwierać drzwi. Postanowiłam zejść, wyłączyć ten okropny odkurzacz, zamknąć
Babcię w kuchni i zobaczyć, kto się dobija, ale gdzie tam! Myślisz, że mogłam? Skąd, jak
tylko stanęłam na podeście schodów, zaczęła wypominać mi wszystkie grypy, które
przeszłam od chwili narodzin, aż po tę ostatnią, te grypy, które beztrosko zrzucałaś na jej
głowę,
12
nie licząc się zupełnie z tym, że ona też ma własne życie. Wściekłam się na Babcię
okropnie, bo sama rozumiesz, miłe to nie było. Pomyślałam więc mściwie, że jak tak, to
niech Babcia sama walczy z odkurzaczem i z tym kimś, kto stał za drzwiami i dobijał się,
bo Babcia w końcu usłyszała, że ktoś łomocze. Jęknęła tylko: „kogo diabeł niesie?", i nie
wyłączając odkurzacza podeszła do drzwi. Parę razy zapytała: „kto tam?", ale nikt jej nie
odpowiadał, Babcię zagłuszał odkurzacz, który ciągnęła za sobą razem ze sznurem, wężem
i szczotką do czyszczenia dywanów. Stanęła z boku, tak że drzwi, kiedy je uchyliła,
zasłaniały ją zupełnie, to prawda. Okazało się, że za drzwiami stoi pan Grzymalski. Nie
potrafię Ci opisać, ile razy pan Grzymalski wolał, żeby Babcia wyłączyła odkurzacz, nie
słyszała go, tylko w kółko powtarzała, że nie ma teraz głowy na naprawę telefonu, jak
wiesz, znów jest zepsuty. I być może udałoby się Babci spłoszyć odkurzaczem pana
Grzymalskiego, gdyby nie Tutka. Pan Grzymalski przyszedł do nas ze swoim psem, który
wabi się Muki i jest bardzo przyjemnym bokserkiem, Tutce też się podoba, a że ona akurat
mogłaby Babcię uraczyć szczeniętami, radośnie wyleciała Mukowi naprzeciw,
przekonana, że wspaniale nadaje się na tatusia jej nieurodzonych dzieciątek. Pampersów
na sobie nie miała, bo Babcia zapomniała kupić, kiedy była na Wełnianym Rynku. Tutka
wyleciała na dwór, żeby pobaraszkować z Mukim, a Babcia wypuściła z ręki sznur od
odkurzacza i wyleciała za nią. Pan Grzymalski oniemiał. No, więc zeszłam z góry i
wciągnęłam go do kuchni. W tym czasie Babcia w tym swoim okropnym stroju szarpała
się przed domem z dwoma psami. Pan Grzymalski usiadł na zydlu i ciągle nie posiadał się
ze zdumienia, ale odzyskał głos. Zwykle widywał Babcię w jej nieskazitełnych strojach i
wymyślnych fryzurach, a to kok, a to lok, a to włosy rozpuszczone, sama wiesz. „Mój
Boże, powiedział, ależ ta pani Firlej ma zgrabną figurkę! I ten mysi ogonek na głowie!"
Był doprawdy rozrzewiony, Mamusiu, a kiedy mówił o mysim ogonku, przyklepywał
swoją łysinę w tym miejscu, gdzie Babci sterczał pępuszek od pończochy.
13
Za chwilę Babcia weszła do kuchni. Miała na sobie swoją domową suknię, tę z
granatowego wełuru, na głowie turban z czerwonego ręcznika. Usiadła na zydlu, założyła
nogę na nogę i zapytała: „Słucham pana, panie Grzymałski, jaką ma pan sprawę do mnie?"
Pan Grzymalski wyjaśnił, że jeżeli o niego chodzi, to nie ma żadnej sprawy do Babci, że to
ona wezwała go do zepsutego telefonu i zaproponowała tę właśnie godzinę, o której
przyszedł. Babcia udawała, że nie słyszy, pan Grzymalski rozkręcił aparat, skręcił aparat i
powiedział, że wszystko jest w porządku. I było. Babcia nie zaproponowała panu
Grzymalskiemu ani kawy, ani herbaty, a kiedy wychodził, powiedziała krótko:
„Zawiadomię, jak się urodzą szczenięta. Będzie pan obciążony kosztem porodu i
7
utrzymania tej zwierzyny!" Pan Grzymakki bardzo był uradowany, powiedział, że cała
przyjemność po jego stronie i że, oczywiście, będzie płacił za Muka ałimenty.
Kiedy wreszcie pan Grzymalski i Muki zniknęli nam z oczu, Babcia zdjęła z siebie
wełurową suknię, zsunęła z głowy czerwony ręcznik i w ten sposób znowu była w stroju
roboczym. Przysiadła w kuchni na zydlu i patrzyła na Tutkę, która zajęła się obgryzaniem
ciełęcej kości. Babcia westchnęła. Powiedziała, że nie wyobraża sobie do jakiego stopnia
brzydkie mogą być dzieci pochodzące ze związku boksera ze spanielką, potem, Mamusiu,
spojrzała na mnie i dodała sobie na pociechę, że ja też byłam bardzo nieładnym
noworodkiem.
Takie mam tu życie. Myślę, że wchodzi w grę jeszcze bluzeczka pomarańczowa, jak
sądzisz? Wyślę ten list, chociaż telefon już działa, bo tak się napracowałam, żebyś
wreszcie mogła wyjąć ze skrzynki coś, co nie będzie rachunkiem, wezwaniem albo
reklamą. Jeszcze jedna rzecz: chciałabym wiedzieć, co się dzieje z Tamarą. Babcia
wzrusza ramionami, kiedy o to pytam, i mówi: „Nic!" Nie pamiętam, kiedy widziałam ją
ostatni raz, chyba w listopadzie, kiedy przyjechała na Zaduszki, ale była tyłko na grobie
dziadka Juliusza, położyła kwiaty i odjechała, mówiła, że ma sesję zdjęciową. Potem
widziałam jej dwie reklamówki w telewizji. W jednej prezentowała szampon do włosów,
14
w drugiej lakier do paznokci. Na Boże Narodzenie nie przyjechała, pamiętasz?
Przysłała nam z Paryża taką ładną kartkę. No, dobrze, ale kiedy to było? W końcu jest już
marzec. Całuję Ciebie, Mamo, i Tatę też. Poproś, żeby pamiętał o witaminach dla Sobusia,
a w sytuacji, w której jest obecnie Tutka, jej też należy się witaminowe wsparcie. I
powiedz Tacie, że koń pana Antoniego jest już zdrowy, widziałam go, ma piękne, wilgotne
chrapy i wspaniałą grzywę. Zaglądam również do chlewika pani Konstancji, jej świnka
wygląda na wyleczoną, jest w dobrym humorze i chrząka, czego nie można powiedzieć o
pani Konstancji, która była na mnie zła, że w ogóle do niej przyszłam, bo z pewnością
rozsiewam zarazki, a w tym roku grypa jest tak jadowita, że nawet wieprzek może się
zarazić. Kocham Cię, Mamusiu!
Melania
List do Adriany Melania napisała na różowym papierze w kwiatki, szczególnie
lubianym przez dziewczynki, które może jeszcze nie są dziewczynami, ale już potrafią
bawić się epistolografią, czemu wyraźnie Melania uległa. Na ile przesadziła? Róża Firlej z
listu swojej wnuczki, to naprawdę nie była Róża Firlej, którą przed chwilą pożegnałam.
Siedziałam w samochodzie i patrzyłam przed siebie na szary, nierówny pas asfaltowej
drogi, ze śladami pojazdów - musiały jechać tędy w jakieś minione upalne dni. Brzegi
asfaltu były rozlane, pofałdowane, brzydkie. Dobre do zapatrzenia. Jaka naprawdę była
Róża? Może ani Melania nie przesadziła, ani moje pierwsze wrażenie nie jest błędne?
Może będę poznawać ciągle nowy obraz Róży Firlej i każdy z nich okaże się prawdziwy?
Może właśnie z ludźmi tak jest?
Odjechałam. Obrzeża miasteczka były niedaleko, przy szosie ciągnął się już szereg
niepozornych domów. Nagie jeszcze drzewa i bure ogródki nie wyglądały zachęcająco. W
miasteczku nie było lepiej, jedynie Wełniany Rynek, którego nazwę znałam już z listu
15
Melanii, był zabawny, ale z pewnością nie chciałabym tu zostać. Jechałam wolno,
spoglądając jednocześnie w głąb uliczek, których wyloty mijałam, żadna mnie nie
pociągała. Tu nie będę mieszkać, myślałam. Minęłam miasteczko i na szosie
przyspieszyłam. Powinnam odebrać Ritę z hotelowej recepcji. Szybko przejechałam
następne, to, o którym Róża mówiła „środkowe", ale nie przyglądałam mu się, nie
wjeżdżałam w głąb. Zaczęłam się spieszyć.
8
Rita leżała na krześle obitym brązową skórą. Łeb trzymała na wyciągniętych przed
siebie przednich łapach, mrugała nerwowo, na mój widok nawet się nie ruszyła, musiała
być na mnie bardzo obrażona. Zawołałam ją, poruszyła ogonem, przekonana chyba, że
tego nie zauważę, i jeszcze szybciej zaczęła mrugać. Nie należała do psów, które szaleją ze
szczęścia na widok swojej pani, jeżeli na to nie zasłużyła. Rita miała silnie rozwinięte
poczucie godności osobistej, jednocześnie była bardzo kochającą i mądrą suczką. Wzięłam
ją na ręce i przytuliłam dó siebie, poczułam szybkie uderzenia serca i leciutkie drżenie
całego ciała. Długi pyszczek wsunęła mi pod pachę, usłyszałam ciche skomlenie. Biedna
Rita, myślała, że już nie wrócę. Obiecałam sobie, że więcej nie zrobię jej czegoś takiego,
trudno, wolę, żeby szczekała w samochodzie wypatrując mnie przez okno.
- Była spokojna - powiedział młody człowiek w recepcji. - Wcale nie myślałem, że
cierpi.
- Ma to po mnie! - roześmiałam się. - Ja też jestem spokojna i nie wyglądam na osobę,
która cierpi, prawda?
- Nie, nie wygląda pani.
Przeszłam do hotelowego baru, usiadłam na wysokim stołku, Rita ułożyła się na
moich kolanach. Poprosiłam o frytki, podwójne parówki i sok pomarańczowy. Udało mi
się podkarmić Ritę, bo nikogo oprócz nas tu nie było. Barek wyglądał tak, jak wyglądają
barki w małych hotelikach, czysto i miło. Poprosiłam jeszcze o kawę z ekspresu. Syczał,
kiedy napełniała się filiżanka. Zobaczyłam, że
16
obok mnie siada młody człowiek z recepcji, ten, pod którego opieką zostawiłam Ritę.
Było parę minut po drugiej, widocznie skończył dyżur. Właściwie dopiero teraz
zauważyłam, jakim był pięknym chłopcem, ciemnowłosym, z zielonymi oczyma, które
przymrużał trochę. Może to jest nerwowe, jak mruganie Rity, pomyślałam. Zauważyłam,
ż
e nosi kolczyk, niedużą, przylegającą do ucha obrączkę. Podszedł mężczyzna zza baru.
- Cześć, Radek! - powiedział. - Co jesz?
- A co masz?
- Frytki, parówki. Flaczki. Hamburger.
- Frytki i hamburger, Mięciu.
- Zawsze się pytasz, a potem: frytki i hamburger, Mięciu.
- To daj jeszcze colę, Mięciu.
Miecio otworzył butelkę, nalał colę do wysokiej szklanki i podsunął Radkowi.
- Jak będzie z tymi twoimi studiami? - zapytał. - Podobno chcesz iść na uczelnię, czy
coś?
- Może w przyszłym roku, nie wiem, zależy. -Od?
- No od forsy, wiesz, jak jest, żeby iść na studia, muszę na to mieć, nie?
Ten zza baru przyniósł frytki i hamburgera. Oparł się głęboko na blacie i po chwili
zapytał, nie kryjąc zaciekawienia.
- Dziewczynę masz?
Radek wbił widelec w hamburger, ale nie sięgnął po nóż, tylko spojrzał na tego
Mięcia.
- A co ty wiesz? - zapytał.
- A co mam wiedzieć?
- Najlepiej, żebyś nic nie wiedział.
- Jak pytam, znaczy nie wiem. Podobno wpadła ci w oko Paulina, wnuczka malarza.
- Wpadła, wypadła, jak to dziewczyna, miejsca nie zagrzeje - filozoficznie
skonstatował Radek.
17
Roześmiałam się, spojrzał na mnie, potem na Ritę i też się
9
uśmiechnął.
- Hamburgery ona jada?
- Nie jest głodna, dałam jej dwie parówki.
- Pani dziś wyjeżdża?
- Nie wiem. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie. Szukam małego,
taniego.
- Na długo?
- Też nie wiem. Na rok, myślę. Może pan coś słyszał?
Jadł teraz frytki, każdą nabijał na widelec, zanurzał w ketchupie, patrzył, jak sos
spływa, i dopiero brał do ust.
- Może słyszałem - powiedział po namyśle. - Jest tu jedna pani, która ma coś do
wynajęcia, sama tam nie mieszka, bo na stałe jest u córki. Nie wiem tylko, czy zgodzi się
na psa.
- To odpada.
- Można się dowiedzieć, nie? Ładne mieszkanie, na pierwszym
piętrze, z balkonem.
- Tym bardziej odpada.
- To prawda, że jamniki nie mogą po schodach?
Nie odpowiedziałam od razu. Pogłaskałam lśniący łeb Rity, jej uszy wisiały jak
gałganki.
- Mają słabe kręgosłupy i łapki. Nie powinny.
- Nawet na pierwsze piętro? Jeżeli tamta się zgodzi, to można przecież psinę wnosić,
ciężka nie jest.
- Dziękuję panu, szukam mieszkania na parterze. Jadł frytki szybko, ciągle je solił i
polewał ketchupem.
- Nic mi nie przychodzi do głowy. Tylko to jedno na piętrze.
- Pojadę do tego miasteczka, wie pan, tego pośrodku, podobno
jest ładne.
- Nasze też jest ładne. Była pani w parku? A na rynku? A nad rzeką? Nie? To w ogóle
pojęcia nie ma pani o naszym, tu jest naprawdę pięknie. Nawet jeden malarz osiadł na
stałe. Ze wszystkim.
Przypomniała mi się Paulina, wnuczka malarza, o którą Miecio pytał Radka. Paulina?
Radek? Moja kawa wystygła, nie lubiłam zimnej, dopiłam ją z trudem.
- Idziemy, Rita! - powiedziałam.
Poruszyła się, gotowa do wyjścia, długi pyszczek wysunęła w stronę Radka i węszyła.
- Bagaż pani zabiera?
- A co ja tam mam na górze? Jedną torbę. Nie, nie zabieram jej. Dopóki tu mieszkam,
torba mi wystarczy, reszta została w samochodzie.
- Pokoju pani nie zwalnia? - upewnił się.
- Nie, jeszcze nie, muszę coś znaleźć.
Zapłaciliśmy oboje, było tak, jak sądziłam, Radek skończył dyżur w recepcji, razem
wyszliśmy z hotelu. Założyłam Ricie smycz, przykucnęła pod najbliższym drzewem.
- Wychodziłem z nią, ale wtedy nie chciała. Poszłyśmy do samochodu, Radek szedł o
krok za nami.
- Ej! - powiedział. - To pani ten brudas?
- Mój, jechałam kawał drogi, potem spieszyłam się, nie miałam kiedy umyć. Może
dziś to zrobię.
Machnął ręką.
- Pani zostawi! Co będzie się pani chlapać, jutro go machnę, nie sądzę, żeby dziś coś
się znalazło.
10
- A ten malarz gdzie mieszka? Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Tam! - wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką. Otworzyłam drzwiczki samochodu,
Rita wskoczyła i usadowiła
się na miejscu obok mojego.
- Co znaczy: tam?
- W stronę rzeki, taki brązowy dom z cynobrowym dachem... Odpowiadał
bezmyślnie, zajęty czymś innym. Przez szybę w drugich
drzwiach samochodu wpatrywał się w siedzenia. Milczał. Położyłam
19
torbę obok Rity, która oparła się łapami o drzwiczki i wyglądała na zewnątrz.
Uniosłam trochę szybę, zbyt nisko opuszczoną, bałam się zawsze, że jadąc w ten sposób
Rita w końcu wyleci. Radek pogłaskał jej czarny łepek. Uśmiechał się do Rity, nie do
mnie.
- Do zobaczenia, panie Radku!
- Do zobaczenia, dziewczyny!
Rita merdała ogonem, popiskiwała. Przejechałam przez miasteczko nie patrząc nawet
na nie. Zatrzymałam się na parkingu przed pawilonem handlowym o mało zachęcającej
nazwie „Magazyn". Nie chciało mi się szukać przyjemniejszego miejsca, bo musiałam jak
najprędzej zajrzeć do mojej torby i sprawdzić, czy to możliwe, czy też cierpię na jakieś
omamy. Wyjęłam list. Odłożyłam ten, który pisała Melania, i zaczęłam przeglądać inne.
Był! Biała koperta, starannie zaadresowana i w prawym rogu notatka Róży dla mnie:
RADEK DO PAULINY
Miła panienko z dobrego domu!
Pewnie, że wolałbym dostać od Ciebie list mniej interesowny, ale zadowolony jestem,
ż
e w ogóle jakiś dostałem, więc najuprzejmiej dziękuję i kłaniam się nisko. Bardzo Ci
jestem wdzięczny, że zadałaś mi tyłe pytań dotyczących mojej osoby, zanim wyłożyłaś
kawę na lawę i napisałaś o tym wszystkim, o czym naprawdę chciałaś napisać od samego
początku. Kłopot jest tylko jeden, taki, że sam już nie wiem, czy odpowiadać na pytania,
które zadałaś mi grzecznościowo, czy pominąć tę sprawę grobowym milczeniem. Może
Cię poinformuję o jednym, mój dyrektor w szkole wyraził zgodę i mogę podjąć pracę w
naszym nowym hotelu, w recepcji, bardzo jestem z tego zadowolony. W ten sposób
zarobię trochę i będę mógł studiować. Może mi się uda. Twoja przyjaciółka Maryśka ma
już zupełnie poprzestawiane w głowie. Mówi, że powinienem każdy odłożony grosz
zanieść do
20
biura maklerskiego i grać na giełdzie. Czy Ty wiesz, że ona naprawdę ma pojęcie,
czym się różni rynek podstawowy od rynku równoległego? Ałe wczoraj przyszła do mnie
do recepcji i przez godzinę czytała mi swoje wiersze, ubrana była w jakieś giezlo, które
podobno dostała od Twojego dziadziusia. Nie chciałbym bynajmniej obrażać Twoich
czcigodnych babek i prababek, ałe Maryśka wyglądała jak szurnięta i cholernie się balem,
ż
e zaraz przyjdzie właściciel mojego hotelu i wywali mnie z niego, razem z twoją
przyjaciółką Marysieńką. Jej wiersze, których analizy nie podejmuję się dokonać, dotyczą
głównie szumu fał - to o tym bajorze, naszej rzece(l), liści(l), których śpiew(l) utula twoją
przyjaciółkę do snu - to o tej sośnie, którą, owszem, widać z okna Marysinego pokoju, ale
rośnie blisko pół kilometra od ich domu, jest chora i straciła igły. Paulina, słuchaj, ja
naprawdę, bardzo się staram, ałe w ogóle nie mogę pojąć, o czym ona pisze, przecież to są
same głupoty, nawet rymu tam nie ma! Jak jej to mówię, twierdzi, że do rymu pisał
Mickiewicz, więc ona już nie musi. Z moją pracą mam dobrze, bo jest na trzy zmiany, a w
szkole jest nowy plan i chodzimy raz rano, raz po południu. Hotel, w którym pracuję,
nazywa się „Pod Złocistą Chryzantemą". Maryśka twierdzi, że to pewnie na cześć
11
cmentarza, który jest niedaleko. Nie wiem, możliwe, ale to jest przyzwoity hotel i bardzo
mi się tu dobrze pracuje.
W niedzielę widziałem Twojego dziadziusia, paradnym krokiem udawał się na brydża
do księdza proboszcza. „Udaję się do Pana Plebana na brydża, może mnie odprowadzisz?"
Co miałem robić, zabrałem się z Twoim dziadziusiem i dobrze, bo on zaczął opowiadać o
tym, jak sam chodził do szkoły, i o tym, że był wtedy beznadziejnie narwany. W końcu
usiedliśmy na ławce i śmieliśmy się okropnie. Ludzie zaczęli przystawać dokoła nas, bo
myśleli, że coś nam się stało, a ta piekielna baba, która ma wnuczka, o ile pamiętam,
Mariuszka, czy coś takiego, więc ta piekielna baba, wiesz, ta która przysiadła się do nas
kiedyś w parku, to nawet zapytała, czy nie trzeba wezwać lekarza do Twojego dziadziusia.
21
Wiesz, Paułina, prawdę mówiąc piszę te wszystkie głupoty głównie dlatego, żeby jak
najdłużej dochodzić do sedna sprawy, to znaczy do tych Twoich próśb, które do mnie
skierowałaś. Szkoda, że nie chciałaś, żebym wtajemniczył Marysię w to wszystko, bo
jeżeli miała mi pomóc, byłoby łatwiej, gdybym jej mógł coś powiedzieć, z drugiej strony,
jeżeli to ma być aż taka tajemnica, to fakt, że Maryśka może coś niechcący wygadać pani
Lucynce albo Twojemu dziadziusiowi, wiemy, jaka jest, dwa razy powie, zanim raz
pomyśli. Pojechaliśmy do tego pałacu, w którym Twój tata ma organizować wystawę
fotograficzną i pokazy mody. Te pokazy mają się nazywać: „Do noszenia dla każdej pani".
Marysieńka weszła do pałacu i poszła szukać osoby, która z ramienia miasta opiekuje się
wszystkim, i ona była. Siedziała w takim pokoju, jakiego Maryśka w życiu nie widziała,
tak mi potem opowiadała, i oglądała żurnale, więc Maryśka powiedziała, że przyszła, bo
chciała się dowiedzieć, kiedy przyjadą modelki, tak jej kazałem. Powiedziałem Maryśce,
ż
e mi to potrzebne do harmonogramu w hotelu, a że sam jakoś nie mam śmiałości pytać.
Maryśka miała śmiałość, a jakże, bo siedziała u tej pani dwie godziny i razem z nią
oglądała żurnale, a ja jak głupi pomagałem ustawiać stelaże na wystawę fotografii
Twojego taty. No, dobra, niech tam, w końcu to Twój tata, niech Bóg mu da zdrowie, ale
młotkiem rozwaliłem sobie palec. Wreszcie Maryśka wyszła i powiedziała, że te modelki
przyjeżdżają za dwa tygodnie, nie wiem, czy to się zgadza z tym, co Twój tata zeznaje.
Potem okazało się, że Maryśka nie zapytała w ogóle o nazwiska modelek, a Tobie, zdaje
się, na tym najbardziej zależało. Nie zapytało nasze słoneczko, bo zagadała się z tą panią o
szmatach. Kazałem jej wrócić i powiedzieć, że chciałaby od tych modelek autografy, więc
zależy jej na tym, żeby wiedzieć, które będą. Maryśka wróciła, zapytała tej pani, ale ona po
prostu nie wiedziała, które będą. Strasznie ciężko mi się to wszystko opisuje, bo jakieś tu
same krętactwa, nie wiem, do czego Ci potrzebne. Czy nie możesz zapytać swojego Taty?
Maryśka w końcu zaczęła płakać i powiedziała mi, że
22
w ogóle nie wierzy w żaden harmonogram, który jest mi potrzebny, i że na pewno ja
sam kocham się w którejś z tych modelek, a ją wykorzystuję jak pionka na szachownicy, i
ż
e ona nie da tak sobą pomiatać. Powiedziałem jej, że to porównanie jest głupie. Wtedy
powiedziała, że to ja jestem głupi. Paulina, nie mam siły opisywać Ci dalej naszych
rozmów w drodze powrotnej. Maryśka obraziła się na mnie, i dopiero w dwa dni później,
kiedy spotkaliśmy się przed kasą kina i zaproponowałem jej, żebyśmy kupili bilety obok
siebie, to powiedziała mi łas...
... musiałem przerwać, bo przyjechała do hotelu jakaś grupa na zjazd. To powiedziała
mi łaskawie, że się zgadza...
Znowu musiałem przerwać, bo ta grupa ciągłe czegoś ode mnie chciała, więc kończę
ten list wieczorem. Miałaś rację, znasz swoją przyjaciółkę Marysieńkę na wylot.
Spotkałem w warzywniaku panią Lucynkę, zaofiarowała się, że wybierze mi ładną sałatę,
bo mama kazała mi kupić. Wybiera tę sałatę i mówi: „A co to, Radeczku, podobno jesteś
12
zakochany? Mówiła mi Marysieńka! Tak płakała, biedusia! Weź tę sałatę, kochasiu, na
pewno będzie świeża i kruchutka! A w kim to zakochał się nasz drogi Radeczek, pytam
Marysieńkę, ona na to, że nie może mi powiedzieć, bo to tajemnica! Popatrz, jaka jest
dyskretna! A gdzieś ty tę modelkę poznał?" Masz pojęcie, Paulina? Nie dość, że mi się
słabo robi, jak pani Lucynka mówi do mnie Radeczku, to jeszcze awansowałem na
kochasia. A na Maryśkę nie będę więcej połowa! pod kinem i upraszał, żeby raczyła usiąść
obok mnie. Dobrze, mogę się kochać w modelce, proszę bardzo, czemu nie? Czy Tobie,
Pola, chodzi o tę Tamarę, którą widziałem w ogródku Twojego dziadziusia? Niech ja
chociaż wiem, z czyjego powodu ta Maryśka tak mną łomocze. A Ty, Paułina, może
znajdź sobie innego detektywa, bo widzę, że ja chyba nie podźwignę tej roli.
Głupie jesteście, dziewczyny!
Radek
23
Schowałam list Radka do koperty, ale jeszcze przez chwilę nie ruszałam z parkingu.
Miałam ochotę przeczytać pozostałe, niestety nie mogłam, bo zrobiło się późno, a bardzo
chciałam objechać tego dnia najbliższą okolicę, przekonana, że gdzieś tu musi być puste
mieszkanie, które czeka na mnie i na które ja czekam.
Ś
rodkowe miasteczko, zachwalane przez Różę, powitało mnie szczekaniem psów.
Widząc w oknie Ritę i powiewające im na dzień dobry uszy, leciały za samochodem. Ricie
schlebiało to wyraźnie, bo prężyła do granic możliwości swój smukły, czarny korpusik i
mocno biła sztywnym ogonem w siedzenie fotela, pac w prawo, pac w lewo, pac w prawo,
pac w lewo.
Rozglądałam się, jadąc wolno wąskimi ulicami. Domy były niewysokie, najczęściej
białe z siwymi dachami, ich architektura nie odznaczała się niczym szczególnym.
Większość otoczona była skrawkami ogródków, na murach zwisały pędy winorośli, nagie
jeszcze, ale już wyraźnie ożywione ciepłymi dniami, deszczem, słońcem. Dojechałam do
rynku, okrążyłam go. Były tu sklepy, apteka, poczta, pośrodku fontanna: czarna wielka
głowa lwa z otwartą paszczą, z której leciała woda. Nad lwem rozciągały się gałęzie
kasztanowca. Pomyślałam, że powinnam wyobrazić sobie, jak to miasto wygląda późną
wiosną, latem, jesienią, a nawet w zimie, kiedy przykrywa je śnieg. Ta pora, ten dzień, w
którym oglądałam je pierwszy raz, szary był i brzydki.
W jedną z uliczek wjechałam głębiej. Jezdnia była stroma, oddzielona od chodników
ś
ciankami żywopłotu. Stały tu domy inne, zamożniejsze. W końcu ulicy było ich coraz
mniej, aż wreszcie zobaczyłam pozieleniałą łąkę i prowadzącą do rzeki szeroką piaszczystą
drogę, wybrużdżoną koleinami. Nie pojechałam dalej, tu kończyło się miasteczko.
Stanęłam, wypuściłam Ritę. Latała po skąpej trawie, z nosem przy ziemi. Patrzyłam, jak
harcuje uradowana, później odwróciłam się. Przede mną było miasto rozłożone na
niewielkim wzgórzu tarasami pełnymi niskich domów, szarych i ceglastych
24
dachów. Tu i ówdzie bieliły się brzozy. Chmury nad miastem zmieniły kolor, bo nagle
przebiło się przez nie zachodzące słońce. Poróżowiały, ociepliły widok, było pięknie.
Wolno ruszyłam z powrotem tą samą ulicą, którą tu przyjechałam. Rita ułożyła się na
fotelu i usnęła. Rozglądałam się uważnie. Jeden z domów, ogrodzony żelaznymi
szpiczastymi prętami osadzonymi w betonowej podmurówce, wydał mi się szczególnie
ładny. Zatrzymałam się przy bramie, żeby go obejrzeć, chociaż nie wyglądał jak dom, w
którym wynajmuje się mieszkania. We wszystkich oknach zobaczyłam gęste, białe firanki.
Nawet o tej niewdzięcznej porze roku ogród był zadbany, przygotowano już grządki na
kwiaty, zieleniła się wysiana przed domem gazonowa trawa. Patrzyłam długo, nie
zauważyłam nawet, że ktoś zbliża się do mojego samochodu i przystaje.
- Czy pani kogoś szuka?
13
Dwoje starszych ludzi, starannie ubranych, pan z laską, pani z parasolką, przyglądało
się mojemu brudnemu samochodowi i jego wnętrzu, widocznemu na odległość.
- Nie, nie szukam nikogo. Podziwiam dom.
Wysiadłam z samochodu, a rozbudzona Rita wyjrzała przez okno. Pani uśmiechnęła
się, zaczęła zagadywać do niej. Rita kręciła się, przesuwała łapkami po brzegach szyby,
poszczekiwała. Starszy pan nie odrywał wzroku od samochodu. Wydawało mi się, że
najchętniej podszedłby bliżej, bo stał na brzegu chodnika i oparty na brązowej
bambusowej lasce przechylał się do przodu.
- Pani nietutejsza? - zapytał.
Czekał tylko na potwierdzenie swoich przypuszczeń, bo z pewnością widział moje
tablice rejestracyjne, kiedy podchodzili tutaj.
- Nie, nie jestem stąd, ale chcę zatrzymać się tu na dłużej. Szukam mieszkania,
obawiam się, że będzie z tym problem.
- Nie słyszałem, żeby ktoś chciał wynajmować. Może w innej części miasta, ale nie
tu. Wiedziałbym, bo znamy wszystkich. To piesek czy suczka?
25
- Suczka. Ma na imię Rita.
Przez chwilę rozmawialiśmy o jamnikach. Lubili jamniki. Mieli kiedyś jamniczkę,
bardzo ją kochali. Pewnego roku urodziła szczenięta. Były rozkoszne. Potem mieli
bokserka, bardzo był przywiązany, ale zabrał go ich syn, kiedy zakładał własną rodzinę,
właściwie dobrze, bo czasami wyjeżdżają i zawsze wtedy jest kłopot, kto wie, co w tym
czasie robić z psem? Bokserki są duże, nie tak łatwo prosić o opiekę, bo to i karmić trzeba,
i szczeka głośno. Potem dość długo rozmawialiśmy o kotach.
- A co panią sprowadza w nasze strony? - zapytała wreszcie pani.
- Och, nie bądź taka ciekawa, Zuziu!
Starszy pan pogroził swojej żonie palcem, ale sam chyba był ciekawy, co mnie w te
strony sprowadza, bo przechylił głowę, żeby lepiej słyszeć odpowiedź.
- Dostałam pracę niedaleko stąd, ale chciałabym zamieszkać tutaj, podoba mi się
okolica. To piękne miasteczko.
- Piękne. Nawet malarze przyjeżdżają do nas na plenery. Pracę niedaleko stąd...? -
zdziwiła się pani, ciągle głaszcząc Ritę. - W szpitalu?
- Ach, nie...
Zapadło milczenie, z którym musiałam coś zrobić, było niewygodne. A poza tym,
naprawdę chciałam im wyjaśnić, jaką mam pracę, tylko że z tym też nie umiałam sobie
poradzić.
- Jestem sekretarką. To znaczy, nie jestem sekretarką w żadnej instytucji, tylko
prywatnie, sekretarką jednej pani.
Brzmiało to bezładnie, oboje potakująco kiwali głowami, ale chyba niczego nie
rozumieli, bo przyglądali mi się z zaciekawieniem. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się,
ż
e powinnam im to wyjaśnić.
- Ta pani jest znaną poetką, może państwo o niej słyszeli, nazywa się Róża Firlej.
- Ach, Róża! Oczywiście. Znaliśmy całą rodzinę. Nie za dobrze, ale znaliśmy. Nasza
córka Ninka chodziła z Adriana do szkoły,
26
a nasz syn... - pani roześmiała się. - Nasz syn podkochiwał się w Tamarze, ale jakoś
mu przeszło.
- I dobrze, bo z Tamary było niezłe ziółko! - powiedział milczący dotąd pan.
- Alfredzie, nie mów takich rzeczy. Była sobie po prostu panienką z temperamentem.
Uderzała dłońmi w kremowych rękawiczkach, zupełnie jakby biła brawo. A może
rzeczywiście biła brawo swojemu synowi, ponieważ mu przeszło. Parasolka w kwiatki
14
tańczyła zawieszona na jej nadgarstku. Spojrzałam na zegarek. Dotarło do mnie, że stoję i
rozmawiam z nimi, zamiast ruszyć w dalszą drogę.
- Miło mi, ale muszę już jechać.
Wypadało chyba podejść do nich, przedstawić się, pożegnać. Rozmawialiśmy tyle
czasu, znali Różę Firlej, Ninka chodziła z Adriana do szkoły, ich syn kochał się w
Tamarze, cóż z tego, że mu przeszło, mieścili się w moim nowym życiu. Oczywiście, że
powinnam się przedstawić. Zbliżyłam się. Zobaczyłam, że jednocześnie spojrzeli na siebie
i że były to spojrzenia porozumiewawcze. Po ceremonii wzajemnego przedstawiania, ona
powiedziała uprzejmie, ale stanowczo.
- Proszę wziąć psa i zajść do nas na herbatę. Wieki nie widzieliśmy Róży, ale nie
pozwolimy, żeby jej sekretarka minęła nasz dom nie zachodząc na chwilę. Jak pani ma na
imię, bo nie dosłyszałam?
- Eliza.
Eliza. Powiedziałam to z taką łatwością, jakbym nigdy nie używała imienia Elżbieta.
Zaczynam egzystować w tym nowym życiu, pomyślałam wchodząc do ich domu. W
przedpokoju pan zdjął trencz z podpinką w kratę, a pani beżowy płaszcz z gabardyny. On
miał na sobie dwurzędowy, brązowy garnitur z kamizelką, która mocno opinała pokaźny
brzuszek. Ona była ubrana w gładki granatowy kostium z morelową bluzką wiązaną pod
szyją. Oboje niewysocy, pulchni, ona miała wyraźnie rozjaśnione, cienkie włosy, mocno
nastroszone wokół jasnej, okrągłej twarzy. Wyglądały jak
27
aureola. On był prawie łysy, jedynie w tyle głowy i nad uszami miał trochę siwych,
starannie przystrzyżonych włosów. Z głębi mieszkania wyszła gosposia. Starsza, chuda
kobieta w brązowej sukni, przepasana białym fartuchem.
- Był telefon do pana mecenasa - powiedziała. - Dzwoniono z apteki, jest lekarstwo, o
które pan mecenas prosił - spojrzała na mnie. - Czy mam coś podać, pani mecenasowo?
- Prosimy o herbatę. I jest jeszcze sernik, prawda, pani Cesiu? Zostałam zaproszona
do pokoju, zajmował chyba dwie trzecie
parteru. Stał w nim fortepian z czarnym okrągłym taboretem, dwa okrągłe, niskie
stoliki otoczone fotelami. Parkiet lśnił. Ricie rozjeżdżały
się łapy.
- Niech ją pani weźmie na ręce, pani Elizo!
Byli sympatyczni. O nic nie pytali. Piliśmy herbatę. Opowiadali o Nince, która jest w
Stanach. O synu, który się ożenił i ma bliźniaki. Wspomnieli o dawnej znajomości z Różą
Firlej. I o tym, jak piękną kobietą jest Tamara.
- Mówiono mi... - mecenasowa zastanowiła się. - Czekajcie, kto mi to mówił?
Mówiono mi, że ona miała romans z zięciem tego malarza, Joachima Morsa. Wiesz,
Alfredzie, z Filipem Łamem, którego żona zginęła w wypadku samochodowym. Joachim
prowadził wtedy, Boże, co za nieszczęście! Przypominasz sobie?
- Coś pamiętam... - przyznał mecenas nakładając sobie kolejny
kawałek sernika.
- No więc, mówiono mi, że Tamara miała romans z zięciem
Morsa. A teraz przepadła.
Pani mecenasowa powiedziała to głosem teatralnym. „A teraz
przepadła!"
- Jak to, przepadła? - zapytałam.
- Przepadła. Nikt nie wie, co się z nią dzieje, o ile się nie mylę, nawet Róża Firlej.
Naszą gosposię odwiedziła kuzynka, Konstancja Żulichowa, która mieszka niedaleko
Róży. I to ona mówiła, że
28
15
Róża nie wie ani gdzie jest Tamara, ani co robi. Czasem przysyła jakieś widokówki
albo kartki z życzeniami. Jeszcze herbaty, pani Elizo?
- Nie, dziękuję, pójdę już, rozejrzę się, może jednak znajdę tu coś dla siebie.
- Bardzo żałuję, że nie możemy pani pomóc.
Pożegnałam się, obiecałam, że wpadnę, przyjęłam kawałek kiełbasy zawiniętej w
pergamin, dla Rity na kolację. Stali w drzwiach domu, kiedy odjeżdżałam. Pan mecenas i
pani mecenasowa, miły grubasek i serdeczna gadułka. Jechałam wolno, jedną rękę
trzymałam na kierownicy, drugą gładziłam aksamitny łepek Rity. „A teraz przepadła!" -
kołatało mi w głowie. Gdzie była, u licha? Przed kim się chowa? Obiecałam sobie, że po
przyjeździe do hotelu dokładnie przejrzę listy, które dała mi Róża Firlej. Nie
przypominałam sobie, żebym zauważyła wśród nich kopertę adresowaną do Tamary lub
skierowaną przez nią do kogoś. Pewnie list, na który czeka Róża, powinien być właśnie od
niej. Zatrzymałam się przy poczcie, porozmawiałam w aptece, w sklepie warzywnym, w
księgarni i w bibliotece. Nikt nie słyszał, żeby ktoś w miasteczku chciał wynająć
mieszkanie. Wyjeżdżałam zrezygnowana.
Było już prawie ciemno, kiedy znalazłam się przed hotelem „Pod Złocistą
Chryzantemą". Założyłam Ricie smycz i postanowiłam przejść się z nią trochę, byłam
ciekawa, czy rzeczywiście jest tu gdzieś w pobliżu cmentarz, tak jak twierdziła ta zabawna
dziewczyna Marysieńka. Poszłam chyba w złą stronę, bo żadnego cmentarza nie było.
Zobaczyłam za to brązowy dom z cynobrowym dachem. W oknach paliły się światła.
Otworzyłam furtkę i weszłam do ogrodu. Co powiem, jeżeli ktoś wyjdzie i zapyta, czego
szukam, zastanowiłam się, ale zastanowiłam się za późno. W progu domu stanął starszy
mężczyzna, z siwymi włosami i brodą. Miał na sobie drelichową bluzę. Poczułam idący od
progu zapach farb olejnych i terpentyny. Znajomy zapach. Nie pamiętam, gdzie i kiedy go
czułam, ale czułam niedawno...
29
- Dobry wieczór! - powiedział mężczyzna stojący w drzwiach. - Kogóż to pani szuka
po nocy, młoda damo?
Rita napięła smycz, oparła przednie łapy o jego kolana, merdała ogonem i
poszczekiwała. Nachylił się, omiatała jego dłonie długim różowym językiem.
- Dobry wieczór... nikogo nie szukam... wyszłam na spacer z psem i skusiła mnie ta
furtka...
Przez uchylone drzwi widziałam oświetloną sień, narożnik brązowej komody. Wprost
nie wierzyłam własnym oczom! Nad nią zobaczyłam wiszącą na ścianie reprodukcję
obrazu Johna Waterhause'a „My Sweet Rosę". Taką samą, jaką widziałam w domu Róży
Firlej.
- Skusiła panią moja furtka? - powtórzył z łagodnym niedowierzaniem. - Dziecko, a
cóż to za radość, nie sądziłem, że moja furtka może jeszcze skusić kogoś. Niechże pani
spojrzy, jaka jest stara i krzywa. Zawiasy pordzewiałe, zasuwka zgrzyta. Jak ma na imię
piesek?
- To suczka. Rita.
- Ach, Rita... Nazywam się Joachim Mors.
- Domyśliłam się. Jestem Eliza. Spojrzał na mnie, ręką wskazał drzwi.
- Proszę, niech pani wejdzie.
- Dziękuję, jest już późno, mam za sobą przeraźliwie męczący dzień, ale jeżeli pan
pozwoli...
- Pozwolę! - przerwał mi. - W hotelu „Pod Złocistą Chryzantemą" znają mój numer
telefonu.
- Dziękuję. Dobranoc panu.
- Dobranoc.
16
Furtka skrzypnęła, kiedy wychodziłam. Odwróciłam się i jeszcze raz spojrzałam na
dom. W progu nie było nikogo. Boże, czy naprawdę rozmawiałam z Joachimem Morsem,
czy tylko wydawało mi się, że z nim rozmawiam? Szłam bardzo zmęczona, ale nie na tyle,
ż
eby nie myśleć. Stanęłam. Odwróciłam się. Jeszcze raz spojrzałam
30
na dom. Dziwne. Skąd Joachim Mors wiedział, że mieszkam w hotelu „Pod Złocistą
Chryzantemą"? Teraz nie było nawet świateł w oknach. Dom stał ciemny, cichy, jakby od
dawna pogrążony we śnie.
Wzięłam klucz z recepcji, weszłam na górę i rozesłałam tapczan. Rita wyjadła
kiełbasę z pergaminu i wskoczyła na kołdrę. Wodziła za mną wzrokiem, kiedy chodziłam
po pokoju.
Usiadłam w fotelu, wyprostowałam przekrzywiony abażur lampy. Światło padało
teraz prosto na koperty leżące na stoliku. Nie sięgnęłam po nie, ogarniało mnie coraz
głębsze znużenie dniem, który miałam za sobą, i tymi minionymi, które wlokły się za mną
jak zły duch. Pomyślałam, że zaraz zrobię sobie kąpiel, ciepłą, pachnącą sosnowym
płynem, i pójdę spać. Za parę godzin znowu powinnam rozpocząć swoje poszukiwania, a
już wiedziałam, że znalezienie tu czegoś będzie trudniejsze, niż sądziłam. Od jutrzejszego
dnia dzieliła mnie noc, od nocy gładka kotara, która przesłaniała okno, jednobarwna,
ciężka. Miała intensywny wrzosowy kolor, który nagle zatrzymał moją uwagę. Był
identyczny z kolorem koperty leżącej na wierzchu. Dużej, kwadratowej, niezwykle
starannie zaadresowanej czarnym cienkopisem. Pochyliłam się, żeby odczytać nazwisko
adresata. I w rogu notatkę Róży Firlej, czerwone litery odbijały się wyraźnie od
wrzosowego tła.
ZYTA DO ZIELONEGO ADAMA
Wróć, Adamie. Tęsknię za Tobą w sposób niewyobrażalny, wiedziałam, że tak będzie.
Wróć! Rzuć wszystko, całe to swoje stypendium i naukowe ambicje, ważniejsze jest
przecież to, co ja czuję, prawda?
To są żarty, Adamie. Twoja żona straciła rozum, bo zbyt tęskni za Tobą. Kobiety,
które tracą rozum z miłości, piszą bełkotliwe listy. Nie należy traktować ich serio. Ale Ty
potraktuj mnie serio, błagam! Potraktuj serio oszalałą z miłości swoją żonę Zytę i wróć do
niej,
31
bo przecież ona jest dla Ciebie najważniejszą kobietą na świecie, prawda? Och, nie
oglądaj się za żadnymi marokańskimi dziewczynami, pamiętaj, że'zostawiłeś tu jedyną,
największą miłość swojego życia. Twoją słodką żonę Zytę!
Koniec, teraz już ani słowa o miłości, odzyskujemy rozum. Przerwałam pisanie i
poszłam do kuchni, żeby zrobić sobie coś do picia, i wiesz, przypomniały mi się te czasy,
kiedy Ciebie jeszcze nie było w zagęszczonym świecie moich pierwszych uczuć, a ja
pisywałam listy do wszystkich chłopaków, w których kolejno się kochałam. O wstydzie!
Gdzie podziewają się teraz te gryzmoły? Komu zostały pokazane, z kim wydrwione? Nie
wierzę, żeby miłosierny los zadbał o ich zniszczenie. I z pewnością poniewierają się gdzieś
po szufladach, między starymi papierami, pożółkłe ślady mojej bezdennej naiwności! Kto
się z nich wyśmiewał, kto o nich wie? Jak dobrze, że listy żony pisane do męża są listami
ż
ony pisanymi do męża, chyba wiesz, co chcę przez to powiedzieć? Nasze listy to jedna ze
wspólnych tajemnic, które mamy, i jeżeli ktoś kiedyś będzie je czytał, to przecież tylko za
naszym przyzwoleniem.
Czy nie spotkałeś przypadkiem na marokańskich drogach swojej siostry Tamary? Czy
wiesz, że nikt nie wie, gdzie ona się skryła? Od czasu do czasu przesyła znaki, jak Twoja
Mama nazywa jej krótkie kartki, które chyba mają na cełu tylko poinformowanie Rodziny,
ż
e Tamara kołacze się gdzieś po świecie, ciągle nieutulona w żalu 'po swojej ostatniej
17
miłości. Dlaczego tak jest, że ona nigdy nie może zagrzać miejsca w niczyim sercu? Tkwi
w tym zagadka. Jedynie Twoja siostrzenica Melania twierdzi, że w Tamarze jest więcej
uczuć niż w innych. „Przekonałam się, ciociu, że tak jest!" powiedziała mi niedawno,
kiedy byłyśmy w cukierni na Wełnianym Rynku. Czekałyśmy na Twoją Mamę, która była
u fryzjera, bo chciała od niego dostać jakąś dobrą odżywkę na włosy. Mela i ja
oglądałyśmy na wszystkie strony ostatnią kartkę Tamary, która przyszła do Adriany i Jaśka
na ich rocznicę ślubu. Kartka jest z Polski, ale nazwa
32
miejscowości na stemplu była zupełnie nieczytelna. Doszłyśmy do wniosku, że
Tamara musiała osobiście dopilnować, żeby na poczcie zamazali przy stemplowaniu
wszystkie litery. Twoja Mama zachowuje spokój, chociaż widziałam, że Ona również
chciała odczytać nazwę miejscowości na kartce. Życzenia dla Jaśków są bardzo
sympatyczne, Melania była poruszona, kiedy je czytała. Tamara ich kocha!, powiedziała.
Melania wydoroślała ostatnio i bardzo ją lubię, chociaż zewnętrznie przypomina Tamarę.
A teraz o naszym Synku! A więc, nasz Synek Pete wybrał się na weekend do Twojej
Mamy. I cóż to zafundowała mu nasza kochana Różyczka? Nigdy nie odgadłbyś tego,
nawet nie próbuj! Otóż Pete dostał od Niej tomik poezji „Nad wodami Jordanu". Z moimi
rysunkami, jak Ci wiadomo. I co Ty na to? Nic Ty na to, bo rzecz ma dalszy ciąg. Twoja
Mama powiedziała Petemu, żeby ofiarował ten tomik swojej dziewczynie. Pete
powiedział, że bardzo się cieszy i z pewnością to zrobi, ale kłopot w tym, że on nie ma
dziewczyny. Na co Różyczka mówi: Czas najwyższy, żebyś miał.
Adam, myślę, że powinieneś porozmawiać ze swoją Mamą zaraz po powrocie. Ja
sobie nie życzę, żeby Petemu opowiadano takie rzeczy, bo posłuchaj, czym to się wszystko
skończyło. Pete został zaproszony do swojego przyjaciela na imieniny. Wiesz sam, że on
nie miał nigdy żadnej dziewczyny oprócz komputera, to znaczy, wiesz co mam na myśli,
już nie będę poprawiała tego zdania. Tymczasem przed wyjściem na imieniny przyjaciela
Pete nagle przez godzinę siedział w łazience i moczył się w wannie, tak jakby chciał zmyć
z siebie te kilkanaście lat, podczas których nie miał dziewczyny i trzeba go było zmuszać
nawet do umycia głupich uszu. On się kąpał naprawdę, wiesz? Nie to, że siedział na brzegu
wanny i tylko puszczał wodę z kranu, żeby robiła dużo hałasu. Był w wodzie, rozumiesz?
W środku. W wannie! Już to jedno bardzo mnie, Adamie, zdenerwowało, bo rozumiesz,
Ciebie nie ma, ja tu sama, a dziecko się kąpie. Waliłam w drzwi i błagałam, żeby wreszcie
skończył, ale skąd, żadne moje prośby nie
33
pomagały, widocznie ciągle miał nieopanowaną potrzebę mycia. Wreszcie wyszedł.
Włosy wy szczotkowane, przylizane jakąś maścią, dokoła unosi się woń wszystkich
Twoich wód kołońskich, które zostały w domu, i jeszcze płynu po gołeniu, ponieważ,
Adamie, Pete postanowił się ogolić. I zrobił to. Nie wiem, gdzie on znalazł na swojej
twarzy zarost, podejrzewam, że nigdzie, ałe tak czy owak, ogolił się. Cala buzia we krwi,
chociaż wszystkie zacięcia pozalepiał skrawkami ligniny. Tam, gdzie nie ma piegów, miał
białoróżowe płatki, wyglądał czarująco. Pytam go, po co to wszystko? A on na to, że musi
wyglądać jak człowiek, bo tam, dokąd się wybiera, będzie jedna dziewczyna, z którą
postanowił chodzić. Jak ona wygląda, Pete, pytam, opowiedz mi, proszę. Nie wiem, mamo,
mówi Pete, jeszcze jej nie widziałem. Patrzę, a on wkłada do kieszeni spodni „Nad
wodami Jordanu". Czyś ty oszalał, pytam. Popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby był
cielęciem prowadzonym na rzeź. Nie oszalałem, mamo, mówi, babcia mi kazała, a poza
tym sam czuję, że już czas najwyższy. Pocałował mnie w czoło i wyszedł.
Nie mogłam znaleźć sobie miejsca! Adamie, prawda jest taka, że nienawidzę tej
dziewczyny, która zabiera mi Petego. Jest zwyczajną, małą idiotką, z pewnością nie będzie
go rozumiała. Czuję, że nie ma pojęcia o komputerach, czuję, że wygląda jak kocudło, w
18
ogóle czuję wszystko, co najgorsze. Wiesz, dlaczego? Bo jak Pete w końcu wrócił, pytam
go, Pete jak z tą dziewczyną? A on mówi: spokojnie, mamo, bez nerwów! Pytam: czy
dałeś jej „Nad wodami Jordanu"? Dałem, mówi Pete. To ja znowu go pytam: i co?
Pete podszedł do lodówki, wypił pół litra mleka, a ja zaraz się zlękłam, że może on ??
????, ale nie miał. Pytam Petego, czy ucieszyła się z tej książki. Śmiała się, mówi Pete. Jak
to, śmiała się, pytam Petego. Zwyczajnie, mówi Pete, ta książka prześladuje moją
dziewczynę. Moja dziewczyna mówi, że jej przyjaciółka jest poetką i umie wiersze naszej
babci na pamięć. Potem, jak się już okazało, że babcia jest moją babcią, to moja
dziewczyna zdenerwowała się
34
i nic, tylko chciała wiedzieć, co się dzieje z Tamarą, a ja przecież nie wiem, co się
dzieje z Tamarą, i nikt tego nie wie, więc to właśnie powiedziałem mojej dziewczynie.
Wtedy ja, Adamie, odważyłam się i zapytałam Petego, czy jego dziewczyna ma jakieś
imię. I Pete powiedział mi, że chyba jakieś ma. Chyba! Rozumiesz, Adamie? Chyba ma
imię! Dziewczyna, z którą Pete chce się żenić! Bo zobaczysz, że to się tak skończy, nie
masz pojęcia, jakie są dziewczyny. Zaraz ciągną chłopaka do ołtarza, nawet jeżeli on
jeszcze nie ma zarostu, tak jak nasz Pete. Bez matury, bez zawodu, z czego utrzyma
rodzinę? Rodzinę, bo przecież natychmiast urodzi im się dziecko, już słyszę, jak ono
płacze! Na pewno zwalą mi je na głowę, to kto się zajmie niemowlęciem? Pete? Czy może
ta mała idiotka? Bo na pewno nie Twoja Mamusia, którą bardzo kocham, ale nie mogę jej
darować, że wrabia Petego w małżeństwo, tylko dlatego, żeby ktoś wreszcie przeczytał
„Nad wodami Jordanu". Oprócz mnie, oczywiście, bo jak robiłam rysunki do tej książki,
musiałam ją przeczytać i prawie mi się to udało.
Wreszcie Pete włożył piżamę i przyszedł powiedzieć mi dobranoc, biedne dziecko.
Popatrzył na mnie i powiedział, żebym się nie martwiła, bo jego dziewczyna jest mila. I że
chyba ma na imię Paulina, albo Karolina, ale raczej Paulina, nie mógł się zdecydować. W
końcu stanęło na tym, że Paulina. Adamie, jest mi bardzo przykro, ale nie cierpię Pauliny,
a Ty? Mój Pete, kochany chłopiec, taki mądry i dobry, a ta mała zmarnuje mu życie,
zobaczysz! Pytam go: Pete, jak ona wygląda? A Pete mi na to: normalnie wygłąda, jak
dziewczyna.
Tyłe miał o niej do powiedzenia. A, jeszcze jedno! Kiedy już wyszedł z mojego
pokoju, zawrócił, wsunął głowę przez uchylone drzwi i powiedział, że Karolina ma
turkusowe oczy. Więc, pytam: Pete, jak ona ma w końcu na imię? Raz mówisz Paulina, raz
Karolina! Podrapał się po głowie, Adamie, i mówi, że te imiona są do siebie tak podobne,
ż
e nie widzi różnicy. I wtedy wrzasnęłam, że ja widzę różnicę.
35
Pete czmychnął. Po chwili wrócił jeszcze raz, i znowu przez szparę w drzwiach
powiedział, że właśnie dzwonił do swojego przyjaciela i że dziewczyna z pewnością ma na
imię Paulina. Zapytał, czy już jestem zadowolona. Rzuciłam w niego jaśkiem, ale zdążył
zamknąć drzwi i jasiek wylądował na podłodze. Piszę Ci o tym wszystkim, żebyś był
przygotowany na najgorsze.
A poważnie, Adamie, to jest mi bardzo smutno, jeżeli Pete zakocha się, ja go stracę.
Czy jakakolwiek Paulina potrafi wtedy zrozumieć mój ból? Zapewniam Cię, że żadna.
Muszę porozmawiać z twoją Mamą. Czy Ona cierpiała, kiedy mnie pokochałeś?
Kiedy zabierałeś swoje rzeczy z szafy? Swoje książki z półki? Wypchanego misia, którego
do tej pory trzymasz w szufladzie? Koniec śmiechu, Adamie, nie będzie to zabawne.
Twoja kochająca i stęskniona Zyta
Adamie, przypomniałam sobie, że kiedy zabierałeś z domu te rzeczy, i książki, i misia,
odczuwałam satysfakcję. To okropne, jest mi wstyd. Jutro pojadę do Twojej Mamy i
zawiozę jej najpiękniejsze kwiaty, jakie tylko dostanę, ale Ciebie nie oddam.
19
Zyta
Następnego dnia obudziłam się późno, wciągnęłam dres na piżamę, włożyłam szybko
skarpetki i adidasy, a kiedy zawiązywałam sznurowadła, Rita już siedziała obok mnie i
przebierała czarno-brązowymi łapami. Wybiegłam z nią przed hotel, wyrywała się,
piszczała, ale postawiłam ją dopiero na małym skwerku po drugiej strome ulicy.
Przycupnęła pod krzewami. Zaczęłam poprawiać sobie włosy, których nawet nie zdążyłam
uczesać, tak bardzo bałam się, że Rita nie zdąży. Zobaczyłam swój samochód stojący na
hotelowym parkingu, był już umyty, Radek właśnie odciągnął wycieraczki
36
z przedniej szyby i przecierał ją energicznie. Zauważył, że patrzę, pomachał mi z
daleka szmatą.
- Ej! - zawołał. - Dobra robota, co? Jak się spało?
- Cześć! - odkrzyknęłam i uniosłam w górę rękę. - Dobrze się spało, dzięki!
Podziwiam swój samochód!
Czekając na Ritę zastanawiałam się, jak mam wybrnąć z tym Radkiem. Zapytać, ile
mu jestem winna, czy o nic nie pytać, tylko położyć przed nim kopertę z pieniędzmi. Niby
dlaczego ma za darmo myć mi samochód, przecież pracuje, zbiera na studia. Rozśmieszyła
mnie nagle myśl, że Radek nie wie, że ja wiem, że ta jakaś Marysieńka radzi mu grać na
giełdzie. Rita starannie zakopywała ślady po sobie, zawołałam ją, przybiegła, potrząsnęła
uszami. Radka nie było już przy moim samochodzie, zastałam go w recepcji. Zmieniał
dziewczynę, która miała dyżur w nocy. Spojrzałam na zegar, dochodziła ósma. Uniósł
głowę, kiedy weszłam, palec położył na jakiejś rubryce w książce meldunkowej, którą
pokazywała mu schodząca z dyżuru recepcjonistka, i patrzył na mnie.
- Jak będę szła na śniadanie, rozliczymy się, panie Radku - powiedziałam.
Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Zły.
- No, wie pani! A cóż to...?
- Nie widzę powodu.
- Ja też nie widzę powodu! Zawsze musi być powód?
- Dziękuję.
Spojrzał na mnie łagodniej.
- Sznurowadło się rozwiązało, niech pani uważa - przestrzegł mnie. Byłam w łazience
i myłam głowę, kiedy odezwał się telefon.
W pierwszej chwili sądziłam, że słychać go z pokoju obok, ale dzwonił ciągle, więc
zakręciłam wodę i zaczęłam nasłuchiwać.
Dzwonił u mnie. Zarzuciłam ręcznik na pełne piany włosy i przerażona wyleciałam z
łazienki. Przecież to nie może być z Ośrodka?! A jednak czułam, że lęk zgina mi kolana.
Przysiadłam na krześle.
37
- Hallo... Usłyszałam głos Radka.
- Telefon do pani, łączę...
- Czy to pani Eliza? - usłyszałam.
Eliza? Eliza! A więc nie z Ośrodka. Ulga. Znałam ten głos,
mecenasowa.
- Tak, to ja, dzień dobry, poznaję panią.
- Pani Elizo, chcielibyśmy jak najszybciej widzieć panią u siebie, czy to możliwe?
- Oczywiście, miło mi...
Wcale nie było mi tak miło, czułam, że zamiast szukać mieszkania, będę znowu
siedziała w salonie pani mecenasowej i jadła sernik, zbyt kaloryczny jak na moją
skłonność do tycia.
20
- To świetnie! - ucieszyła się moja nowa znajoma. - Czekamy na panią z herbatą o
jedenastej.
O jedenastej! Całe przedpołudnie miałam załatwione, ale jakoś nie mogłam odmówić.
Byli właściwie pierwszymi ludźmi, których tu poznałam, którzy się mną zainteresowali,
którzy wcisnęli mi nawet kiełbasę dla psa, chociaż wydaje mi się, że nie była zupełnie
ś
wieża. A poza tym znali Różę Firlej. Ich córka chodziła z Adriana do szkoły, ich syn
kochał się w Tamarze. Przepowiadałam to sobie spłukując szampon z włosów. Wszyscy
kręcili się na tej samej orbicie.
Po chwili zeszłam na śniadanie. Radek rozmawiał przez telefon, ktoś dyktował mu
rezerwację, zapisywał ją, podawał ceny. Przed recepcją stała niewysoka, szczupła
dziewczyna w długiej spódnicy z czarnego dżinsu i w kolorowej pikowanej kurtce, uszytej
z różnobarwnych kwadratów, o wiele na nią za dużej. Ponieważ byłam pewna, że to
Marysieńka, pomyślałam, że chyba nie ściągnęła tego wzoru z kolekcji prezentowanej na
pokazie „Do noszenia dla każdej pani". Na głowie miała zielony aksamitny kapelusik z
małym rondkiem, ozdobiony skrawkiem czarnej woalki. Odwróciła się, spojrzała na Ritę,
potem na mnie, uśmiechnęła się nieśmiało.
38
Wsunęła ręce do kieszeni zabawnego kubraczka. Rita podbiegła do niej, machając
ogonem. Dziewczyna przykucnęła.
- Poznałyśmy się wczoraj - wyjaśniła i pogłaskała Ritę.
- Ach tak...
Nie wiedziałam, czy mówić do niej ty, czy pani, więc wolałam ograniczyć naszą
rozmowę do zdawkowości.
- Była grzeczna?
- Bardzo.
- Idziemy teraz na śniadanie.
- Czy i dziś zostawi ją pani u Radka?
- Nie, dziś obydwie proszone jesteśmy na herbatę. Roześmiała się, delikatnie ujęła
uszy Rity i ściągnęła na czubku
łepka, wyglądały jak dziewczyński kucyk.
- Wyobrażam sobie, jak Rita siedzi na krześle, z łapkami grzecznie ułożonymi na
stole tuż przy talerzu, i czeka, aż wystygnie herbata. Do twarzy jej w nowej fryzurce,
prawda?
- Bardzo. Ładnie to... Zrobiłaś? Pani zrobiła? Utknęłam.
- Na imię mam Marysieńka - domyśliła się. - I proszę tak do mnie mówić, dobrze?
- Z przyjemnością, dziękuję, ale kiedy byłam w twoim wieku, lubiłam, jak mówiono
do mnie pani. Czułam się wtedy dorosła. Zawsze marzyłam o tym, żeby być dorosłą.
- Wyjść za mąż i mieć dzieci? -Tak.
Rozłożyła uszy Rity jak płatki kwiatów i spojrzała na mnie. Patrzyłam na jej buzię
uniesioną do góry. Miała piwne oczy i długą, prostą grzywkę, która prawie przysłaniała
brwi.
- Spełniło się? - zapytała.
Mój Boże, czy się spełniło? Spojrzałam na Radka, który odłożył słuchawkę, ale
jeszcze zapisywał coś w wielkim notatniku. -Tak.
39
Puściła uszy Rity, a ja pochyliłam się i szybko wzięłam ją na ręce.
~ Musimy już iść. Do widzenia, Marysieńko, może się jeszcze
spotkamy, kto wie?
- Czy pani będzie tu mieszkała?
- Jeżeli nie tu, to w pobliżu. Będę pracować niedaleko stąd.
21
- Jest pani lekarzem?
Widocznie mój samochód prowokował do tego pytania.
- Nie. Sekretarką pani Róży Firlej, poetki.
Marysieńka ciągle jeszcze nie podnosiła się, mimo że już od chwili trzymałam Ritę na
ręku. Patrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Róży Firlej... poetki... - powtórzyła wolno. - Coś takiego... Znam jej córkę, wie
pani?
- Nie, skąd mogę wiedzieć?
- Oczywiście, skąd może pani wiedzieć! - ożywiła się. - Jej córka jest
nieprawdopodobnie piękna! Nieprawdopodobnie.
- A teraz przepadła! - powiedziałam.
Ś
wiadomie użyłam zwrotu i intonacji pani mecenasowej, byłam przekonana, że
spodoba się Marysieńce.
- To pięknie brzmi! - zachwyciła się. - Zupełnie jakby było z Szekspira! Coś jak
„Ofelio, do klasztoru!", prawda?
- Tak. Podobnie.
Zaczęłam obawiać się, że nie będzie nam dane zjeść śniadania, ale uratował mnie
Radek. Przechylił się przez recepcyjne biurko, zobaczył Marysieńkę, której szeroka
spódnica leżała na podłodze
wielkim kołem.
- Maryśka, czyś ty oszalała? Musisz wszystkie śmiecie zamiatać swoimi szmatami? I
czy nie widzisz, że zbliża się wpół do, a ty idziesz na za piętnaście?
Marysieńka poderwała się, jedną ręką przytrzymała kapelusik, drugą pomachała w
naszą stronę. Złapała jakiś worek i szybko ruszyła w stronę drzwi.
40
- Cześć, cześć! - wołała. - Chryste Panie, ja się spóźnię, a to wszystko przez ciebie,
Radek!
Jeszcze chwilę widzieliśmy ją, oboje wpatrzeni w przeszklone drzwi.
- Jest cudowna! - powiedziałam. - Musi pan ją uwielbiać, prawda? Patrzył na mnie
osłupiały. Stukał palcami w identyfikator przypięty
do białej koszuli, była na nim nazwa hotelu oraz Radka imię i nazwisko.
- Ja? Maryśkę? Nigdy w życiu.
Znowu spojrzeliśmy w przeszklone drzwi. Przebiegała jezdnię, z workiem szkolnym
rzuconym na plecy, ciągle trzymając w ręku zielony kapelusz.
- Bardzo ją lubię - powiedział Radek.
Poszłyśmy w końcu na to śniadanie, pan Miecio szybko podał jajka po wiedeńsku,
bułkę, jogurt. I talerzyk dla Rity. Wyjęłam z torby psią puszkę, nałożyłam jedzenie i
postawiłam w kącie przy barku.
- Psinka ma zdrowy apetyt! - pochwalił pan Miecio.
Niestety, psinka miała okropny nawyk jedzenia tylko w towarzystwie. Nie mogłam
sobie z tym poradzić, z psinki był zwyczajnie kawał żebraka. Uporałyśmy się w końcu ze
ś
niadaniem i wyszłyśmy przed hotel. Rozejrzałam się, dzień był ładny, jasny, nawet słońce
chwilami przemykało pomiędzy chmurami. Chodziłam zaglądając w boczne uliczki,
obejrzałam wystawy zamkniętych jeszcze sklepów, z daleka zobaczyłam zieleniejące w
parku drzewa. Postanowiłam tam pójść jeszcze dziś, niezależnie od tego, czy znajdę jakieś
mieszkanie, czy nie.
Dzwonek przy furtce nacisnęłam punktualnie o jedenastej. Usłyszałam ciche buczenie
domofonu. Furtka otworzyła się, jednocześnie w drzwiach domu stanęła pani mecenasowa.
- Witam, pani Elizo, witam! - wołała. - Podziwiam, jaka pani punktualna!
22
Dziś ubrana była w ciemnoszarą spódnicę i obcisły czarny sweterek z trójkątnym
dekoltem. Na szyi miała sznur perłowych
41
koralików. Zastanawiałam się, czy bardzo ją rażą moje wyblakłe dżinsy, wielki
czerwony sweter z golfem sięgającym brody, moje adidasy, ciężkie i toporne w
porównaniu z jej lekkimi czółenkami na niewysokim obcasie.
- Przepraszam za swoje ubranie - powiedziałam. - Wszystkie rzeczy mam
zapakowane. Nie chcę otwierać walizek, nie opłaca mi się, bo przecież musiałabym zaraz
pakować je na nowo.
- Proszę, niech pani siada, mąż zaraz do nas dołączy. Słusznie pani robi nie otwierając
walizek, zawsze tak jest. Jak się otworzy, potem niczego nie można tam upchnąć z
powrotem.
Upchnąć, mówi. To już lepiej niż: „mąż do nas dołączy", pomyślałam. Przyszedł
zresztą szybko, witając mnie wylewnie. Czekałam, czy nie zacznie mówić do mnie „pani
dobrodziejko", ale nie zaczął. Potem pomyślałam sobie, że dziś wszystkiego się czepiam.
Nikt mi tu nie kazał przychodzić, sama się zgodziłam, zamiast powiedzieć „dziękuję, nie
mogę, niestety!" Nie zrobiłam tego, więc i teraz nie powinnam marudzić w sobie, tylko
wypić herbatę, pożegnać się i wyjść. Stało się zupełnie inaczej.
- Długo zastanawialiśmy się wczoraj nad pani problemem - powiedziała pani
mecenasowa.
- Tak, bardzo długo - potwierdził pan mecenas.
- I mamy dla pani pewną propozycję, sądzimy, że będzie pani odpowiadać, ale jeżeli
nie, proszę nam powiedzieć otwarcie.
- Tak, zupełnie otwarcie! - zaznaczył pan mecenas. Zaczęłam zastanawiać się, czy
przypadkiem pani mecenasowa
nie jest panem mecenasem, a pan mecenas panią mecenasowa, bo z pewnością ona
wypowiadała się sprawniej. Gosposia wniosła na tacy filiżanki z herbatą, a na paterze
zupełnie nową odmianę
sernika.
- Specjalnie z okazji pani przyjścia pani Cesia zrobiła sernik, jest świeżutki, jeszcze
ciepły! Pani Cesia jest czarodziejką, czyż nie?
- Och! - powiedziałam uśmiechając się do pani Cesi.
42
Patrzyła na mnie niechętnie, zapewne musiała rano szukać odpowiedniego sera i
szarpać się w kuchni z całym tym kramem. Wyraźnie nie budziłam jej sympatii. Moje
„och" nie poprawiło sytuacji. Bez słowa postawiła przed nami filiżanki, paterę i talerzyki.
- Smacznego... - powiedziała ponuro.
Wyszła. Pani mecenasowa przechyliła się w moją stronę i szepnęła poufnie zdradzając
swój sekret.
- Ja się jej strasznie boję. Jestem od niej całkowicie uzależniona, bez Cesi nie
dałabym sobie rady, bo mam dwie lewe ręce.
- O, tak! - przyznał pan mecenas.
Rita już się szykowała, siedziała na fotelu obok mnie i węszyła. Sernik pachniał.
- Wracając do naszej propozycji - podjęła zarzuconą kwestię pani mecenasowa. - Czy
mogę dać Ricie trochę sernika?
- Ale to nie jest nasza jedyna propozycja! - upewnił mnie pan mecenas.
- Alfredzie, nie przerywaj mi, proszę! Wracając do naszej propozycji, to ona wygląda
tak, zaraz pani powiem. Nie wiem, czy zauważyła pani, jak ładnie mamy przygotowany
ogródek na przyjęcie wiosny?
- O, tak! Zauważyłam, oczywiście!
23
- Wszystkie domy na naszej ulicy mają ogródki pięknie przygotowane, prawda?
Zlękłam się, może powinnam teraz powiedzieć, że nie, skąd, że jedynie ich ogródek
jest przygotowany tak wspaniale. Prawda jednak była taka, że inne też zwracały na siebie
uwagę niezwykłym zadbaniem.
- Tak, wszystkie, ale państwa ogródek jest wyjątkowo ładny! - odpowiedziałam
dyplomatycznie.
Rita wsadzała kawałek sernika pod dywan. Podrzucała jego brzeg długim nosem, a
potem upychała ciasto w norce. Ciekawe, co powie na to pani Cesia, kiedy będzie sprzątać.
43
- Nie przesadzajmy, inne też są porządnie utrzymane - ciągnęła mecenasowa. - Wie
pani, dlaczego tak się dzieje?
Nie miałam pojęcia. Rita przyklepywała dywan łapą. Marzyłam o tym, żeby wyjść
stąd jak najszybciej, mimo że Ninka chodziła z Adriana do jednej klasy, a syn
mecenasostwa kochał się w Tamarze.
- Dzieje się tak dlatego, że wszystkimi naszymi ogródkami zajmuje się jeden i ten
sam ogrodnik! I proszę sobie wyobrazić, pani Elizo, ten ogrodnik dostał mieszkanie.
- Och! - powiedziałam.
- Domyśla się pani?
Mecenasowa patrzyła na mnie wyczekująco. Milczałam, bo bałam się, że propozycja,
abym zamieszkała z ogrodnikiem w jego nowym mieszkaniu, będzie dla mnie nie do
przyjęcia, a czułam, że coś takiego wisi w powietrzu. Pani mecenasowa dała Ricie
następny kawałek sernika, który, cokolwiek można by powiedzieć o pani Cesi, był pyszny.
- A więc, nie domyśla się pani? - pyta mecenasowa z uradowaną miną.
- Nie domyślam się - powiedziałam, nerwowo odrzucając poprzednie przypuszczenia.
Pan mecenas jadł sernik i popijał herbatą siorbiąc cichutko, co nie pasowało ani do
jego stanowiska, ani do krawata, który miał zawiązany niezwykle starannie.
- Pani Elizo! - zaczęła mecenasowa uroczyście. - Zwalnia się domek ogrodnika!
Rita znowu podbijała brzeg dywanu nosem. Sprawnie uzupełniła swój zapas kolejnym
kawałkiem sernika. Fakt, że zwalnia się domek ogrodnika, docierał do mnie bardzo
powoli, a myśli, że mogłabym w nim zamieszkać, w ogóle do siebie nie dopuściłam.
- I co pani na to?
- Myślę, że ogrodnik bardzo się cieszy.
- Pani Elizo, jaka pani jest dowcipna!
44
Nikt jeszcze mi nie powiedział, że jestem dowcipna. Zdarzyło się to pierwszy raz i
sprawiło mi przyjemność. Miło jest być dowcipną, chociaż nigdy nie chciałabym stać się
duszą towarzystwa. To mi nie odpowiadało. Wszystkie dusze towarzystwa, jakie znałam,
były zawsze męczące. Takie i inne miałam myśli, ponieważ za nic nie chciałam dopuścić
do siebie tej jednej, że domek ogrodnika postanowiono zaproponować mnie.
- Zapewne chciałaby pani zobaczyć, jak on wygląda?
Na miły Bóg, chyba nie miała na myśli ogrodnika? Rita znowu ugniatała dywan nad
sernikiem. Patrzyłam w jasne oczy mecenasowej, na pięknie zawiązany krawat mecenasa,
a w gardle miałam wielką kulę wzruszenia, która nie pozwalała mi powiedzieć nawet
jednego, marnego słowa. Skinęłam głową i wyjęłam z kieszeni dżinsów ligninową chustkę
do nosa. Używałam jej już, więc sypały się poszarpane strzępki. Właściwie mogłam nie
oglądać domku ogrodnika, wystarczyło, że był.
- No, pani Elizo... no, proszę, niech pani nie płacze...
- A co ja mogę robić innego? - wykrztusiłam wreszcie. Domek stał w końcu ogrodu
należącego do pani mecenasowej
24
i pana mecenasa. Prowadziła do niego ścieżka ukryta między dwoma szeregami
porzeczek i agrestu. Była to mała chatka, biała z czerwonym daszkiem i framugami okien
pomalowanymi na brązowo. Dwa niewielkie pokoiki, kuchnia wielkości dużej serwety,
łazienka z brodzikiem. Wszystko czyste, odmalowane, puste.
- To on już się wyprowadził?
- Tak. Domek jest po remoncie, ogrodnik skończył malowanie parę dni temu. Nie
mieliśmy zamiaru wynajmować, ani proponować komuś, żeby tu zamieszkał, bo
uważaliśmy to za zbyt ryzykowne, no, wie pani... obcy ludzie...
- Czy państwo są pewni? - zlękłam się.
- Jesteśmy pewni, pani Elizo.
Stałyśmy w progu kuchni. Mecenas chodził po domku, sprawdzał, czy okna zamykają
się porządnie, otwierał każde z nich, oglądał
45
klamki. Zaczęłam liczyć w głowie pieniądze. Potrzebne mi będą firanki, zasłonki,
tapczan, stolik pod maszynę, krzesło. W bagażniku miałam część swojego gospodarstwa:
połowę serwisu, połowę sztućców, połowę ręczników... połowę, połowę, połowę...
- Jakie są państwa warunki finansowe?
- Zastanawialiśmy się nad tym - powiedziała mecenasowa. - Doszliśmy do wniosku,
ż
e będzie dla pani krępujące, jeżeli nie ustalimy jakiejś sumy.
Pomyśleli nawet o tym, byłam im wdzięczna.
- Wrócimy teraz do naszej herbaty, usiądziemy i spokojnie omówimy wszystko.
Weszliśmy do ich salonu. Z przerażeniem przypomniałam sobie o serniku, który Rita
ukryła pod dywanem. Musiałam się do tego przyznać. Mecenasowa śmiała się.
- To drobiazg, sprzątniemy wszystko tak, żeby pani Cesia nie zauważyła. Pójdę
prędziutko po zmiotkę, a ty, Alfredzie, bądź tak dobry i przynieś jakąś torebkę foliową.
Wyrzucimy sernik ptakom.
Poszła do kuchni, wiele bym dała za to, żeby usłyszeć, jak wykrętnie tłumaczy pani
Cesi, czemu tak pilnie potrzebna jej zmiotka. Stanęłam przy oknie, z Ritą na ręku, ale nie
było stąd widać domku ogrodnika. Odwróciłam się i zobaczyłam na stoliku telefon. Leżała
przy nim duża kartka, na której ktoś zapisał wyraźnie kilka cyfr. Poznałam je, to był numer
telefonu Róży Firlej. Sprawdzili mnie, pomyślałam. Cóż, nie mogłam mieć o to pretensji.
Byłam tylko ciekawa, czy pani Róża powie mi o tym.
Siedziałam u nich długo, opowiedziałam im trochę o sobie, ale niedużo, szczęśliwie
nie zadawali pytań. Słuchali nie patrząc na mnie, jedynie od czasu do czasu któreś z nich
podnosiło wzrok. Zgarniali okruchy sernika na talerzyku, wygładzali łyżeczką cukier w
kryształowej miseczce, poklepywali Ritę.
- Może pani być spokojna, zatrzymamy wszystko przy sobie - powiedziała nagle
mecenasowa.
46
- Oczywiście - potwierdził mecenas. - Zaraz po pani przyjeździe załatwimy warsztat
samochodowy, to nie jest robota dla kobiety, a ja w niczym nie pomogę, jestem po zawale.
- Wyobrażam sobie, że chciałaby pani jeszcze raz zobaczyć domek - powiedziała
mecenasowa.
Widocznie uznała, że dość tej rozmowy, a ja domek rzeczywiście chciałam zobaczyć
jeszcze raz. Poszliśmy we trójkę. Sprytna Rita udawała, że nigdy nie kopie jamek w
niczyich ogrodach, biegła grzecznie między krzewami agrestu i porzeczek, jakby znała tę
ś
cieżkę na pamięć. Usiadła przed drzwiami domku i zaszczekała niecierpliwie. Mecenas
sięgnął do kieszeni marynarki i podał mi klucze. Jeden duży, drugi mały, związane
czerwonym sznurkiem.
- Poszukam breloczka, masę tego mam w szufladzie, nie pomyślałem jakoś.
25
- Dziękuję panu, mam breloczek, do którego jestem przywiązana. Tak, miałam
breloczek, który odczepiłam od kluczy swojego
mieszkania, kiedy wychodziłam z niego po raz ostatni. Otworzyłam drzwi.
- Proszę! - powiedziałam.
Weszliśmy znowu do domku. Stanęliśmy przy oknie, z którego widać było część
ogrodu. Mecenasowa objęła mnie. Poczułam zapach słodkich, kwiatowych perfum, nie w
moim guście. Czy ma znaczenie, jak ubiera się drugi człowiek? Jakich używa perfum? Nie
ma znaczenia, nie powinnam tak często zapominać o tym.
Wróciłam do hotelu w porze obiadu, ale nie byłam głodna. Radek kończył właśnie
dyżur. Spojrzał na mnie wychodząc z recepcji.
- Upolowała pani coś?
Idąc do wyjścia jednocześnie zakładał grubą koszulę na podszewce, nosił ją zamiast
kurtki. Przytrzymałam go za rękaw, którym wymachiwał w powietrzu.
- Tak. Mieszkanie mam, teraz szukam dobrego człowieka, który mi pomoże w
przeprowadzce.
47
„ pan Mors zaprasz
peszcie Marysieńka. -
kwas. Paulina i ja uwiel
ż
e to świństwo. Ciekawe
wypija je do ostatniej k
i moją jedyną przyjaciół
inne przyjaciółki, ale one
" Marysieńko, muszę ?
potem chcę zrobić żaku
dopiero wieczorem, zadzw
- Idę tam teraz, więc
- Dobrze, bądź, podzi^ o siódmej.
- Co pani będzie kupc
- Przecież masz być te
- Polecę i przylecę!
- Dziękuję ci bardzo, a zastanowić się.
Pokiwała głową ze zroz
- To do zobaczenia!
- Do zobaczenia, Mary; Otworzyłam drzwi i wes
zostawiłam na stole, wiec
z torebki proszek i połknęłan
na tapczan i natychmiast u
kartce wszystko to, co che
pewno miała wielką ochotę c
mi w zakupach, ale akurat t
dniałam sobie jej powiedzenie
foch i o tej jednej prawdziwej,
b° doskonale pamiętam, że n
| koperty ma krótką informacj
- Też upolowane! - roześmiał się.
- Wspaniale.
- Tylko dziś nie mogę, bo mam szkołę.
- Umówiłam się na sobotę, mam do zrobienia jeszcze trochę zakupów.
- Sobotę mam wolną, umowa stoi.
26
- Cieszę się, że mi pan pomoże.
Lubiłam go. Nie miałam pojęcia, jak mu się odwdzięczę, ale wiedziałam, że później
na pewno coś wymyślę. Radek wyszedł, poszłam sprawdzić, czy w recepcji nie ma dla
mnie wiadomości. Nie było żadnych, więc mogłam już iść na górę. Ciągnęłam za sobą
oporną Ritę, obejrzałam się, żeby zobaczyć, dlaczego nie leci za mną. W drzwiach
wejściowych stała Marysieńka i to do niej wyrywała się Rita.
- Radka nie ma, wyszedł przed chwilą! - zawołałam.
- Wiem, widziałam go, przyszłam do pani. Zatrzymałam się przy schodach,
Marysieńka podeszła.
- Rita, Rita... - powtarzała, poklepując roztańczonego psa.
- Do mnie, Marysieńko? - zdziwiłam się. - A co takiego?
- Pan Mors prosił, żebym powiedziała pani, że... że... że... Rita! Rita!
Oganiała się od mojej suczki, która złapała zębami brzeg długiej, dżinsowej spódnicy i
szamotała go.
- Rita, puść! - wołałam.
- Ja to mam szczęście do zwierząt, nawet papuga pana Morsa mnie polubiła i na mój
widok woła: „Rhysia! Rhysia!" Pan Mors prosił, żebym powiedziała pani, że, że... oj, Rita!
Daj spokój, Rita!
Pękała mi głowa, marzyłam o proszku i szklance soku, a ta Marysieńka nie mogła mi
powiedzieć, o co prosił pan Mors. Nachyliłam się, w skroniach łupnęło, ale wzięłam Ritę
na ręce. Ułożyła mi się na ramieniu, czułam na plecach jej przednie łapy, wsunęła mi nos
we włosy i dmuchała.
48
- Pan Mors zaprasza panią na kwas chlebowy - powiedziała wreszcie Marysieńka. -
Radzę, żeby pani poszła, on robi pyszny kwas. Paulina i ja uwielbiamy go po prostu! Tylko
Radek mówi, że to świństwo. Ciekawe, bo jak już ma to świństwo w szklance, wypija je do
ostatniej kropli. Paulina jest wnuczką pana Morsa i moją jedyną przyjaciółką, taką na
ś
mierć i życie. Mam jeszcze inne przyjaciółki, ale one nie są specjalnie prawdziwe.
- Marysieńko, muszę iść na górę i wziąć proszek od bólu głowy, potem chcę zrobić
zakupy, będę mogła pójść do pana Morsa dopiero wieczorem, zadzwonię do niego i
powiem mu o tym.
- Idę tam teraz, więc mogę być telefonem, chce pani?
- Dobrze, bądź, podziękuj panu Morsowi i powiedz, że przyjdę o siódmej.
- Co pani będzie kupować? Może pomogę?
- Przecież masz być telefonem.
- Polecę i przylecę!
- Dziękuję ci bardzo, ale zrobię sama zakupy, muszę pomyśleć, zastanowić się.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- To do zobaczenia!
- Do zobaczenia, Marysieńko.
Otworzyłam drzwi i weszłam do pokoju. Otwarty karton soku zostawiłam na stole,
więc tylko sięgnęłam po szklankę, wyjęłam z torebki proszek i połknęłam go. Usiadłam w
fotelu, Rita wskoczyła na tapczan i natychmiast usnęła. Postanowiłam zapisać sobie na
kartce wszystko to, co chciałam kupić. Biedna Marysieńka, na pewno miała wielką ochotę
chodzić ze mną po sklepach i doradzać mi w zakupach, ale akurat to wolałam robić sama.
Nagle przypomniałam sobie jej powiedzenie o niespecjalnie prawdziwych przyjaciółkach i
o tej jednej prawdziwej, Paulinie. Nie potrzebowałam sprawdzać, bo doskonale pamiętam,
ż
e między listami jest jeden, który w rogu koperty ma krótką informację:
49
MARYSIEŃKA DO PAULINY
27
Puk, puk, Paulinko, to ja, listonosz!
Długo do Ciebie nie pisałam, bo byłam chora, miałam grypę, nie
mam pojęcia, gdzie ją złapałam, czy może raczej, nie mam pojęcia,
gdzie ona mnie złapała, w każdym razie byłam obołała i kaszląca,
i kichająca, cała spuchłam, dosłownie nie poznawałam siebie, kiedy
patrzyłam w lustro, chwilami wydawało mi się, że ja to wprost nie
jestem ja, tylko jakaś zupełnie obca mi ruina, której dotąd nie
widziałam na oczy, kiedy zaczynałam ten Ust, pomyślałam sobie, że
napiszę go nie używając w ogóle kropek, jak do tej pory udaje mi
się, zobacz, ale czuję już w sobie przemożne zmęczenie, podobno
amerykański pisarz Faulkner pisał też takie długie zdania jak ja, ale
boję się, że mu nie dorównam, i wiesz, Paulino, chyba niedługo
postawię kropkę, bo bardzo chciałabym opisać Ci swoje przeżycie,
które miałam w czasie ostatniego lutowego targu, na który mama
posłała mnie w celu, żebym zakupiła świeże fladry, bo dowiedziała
się, że właśnie tego dnia świeże fladry miały być u Pani Stragan
Rybny, tutaj chyba już koniecznie powinna być kropka, ale ciągle
jeszcze jej nie postawię, zobaczymy, jak długo uda mi się pisać w ten
sposób, ale wiesz, czuję w gardle ogromną kluchę, która mi rośnie
i rośnie, myślę, że to jest potrzeba postawienia w końcu kropki, no
nic, połknęłam kluchę i spróbuję opisywać Ci dalej to, co przydarzyło
mi się na targu, bo dzień był brzydki jak nieszczęście, padał deszcz,
a ja pomyliłam się i zamiast parasolki od deszczu wzięłam parasolkę
od słońca, której używa w lecie moja babcia, jak siedzi na balkonie
od strony ulicy, bo na balkonie od strony ulicy jest silna operacja
słoneczna, która szkodzi mojej babci, szczególnie na głowę, i widzisz
tutaj już chyba nie wybrnę bez kropki, bo jak mam bez kropki przejść
od głowy mojej babci do świeżych flader, których spodziewała się
w dniu targowym Pani Stragan Rybny, ale popatrz, może jakoś to
zrobię, zważywszy, że już jestem przy straganie, więc tylko muszę Ci
50
napisać, że świeżych flader nie przywieźli i musiałam czekać, a zatem usiadłam na
murku, podkładając pod pupę folię, mama dała mi ją do owinięcia flader, żeby koszyk
wiklinowy, w który miałam je włożyć, nie przesiąkł zapachem, z małej parasolki od słońca
deszcz lal mi się prosto na plecy i na ramiona, a nawet na głowę, bo parasołki od słońca nie
są impregnowane, niestety, nagle obok mnie, Paulina, przepraszam Cię, ale muszę
zaznaczyć, że słowo „niestety" odnosi się do parasolek, a nie do tej dziewczyny, która
nagle obok mnie usiadła, też podkładając sobie pod pupę fołię, ałe lepszą niż moja, bo to
była torba zagraniczna z napisem „Meny Christmas" i z bardzo ładnym rysunkiem, na
którym śliczne koteczki, rude z białymi brzuszkami, tańczą wokół zielonej choinki
ozdobionej złotymi łańcuchami, bombkami czerwonymi, fioletowymi i żółtymi, a pod
choinką leżą paczuszki z prezentami, tak ładnie zapakowanymi, że wprost chce się
człowiekowi wiedzieć, co jest w środku, ale nie ma przecież żadnej możliwości
dowiedzenia się, zwłaszcza że usiadła na nich ta dziewczyna, o której mogę Ci powiedzieć,
ż
e wydała mi się nieludzko piękna, ale kiedy pomyślałam o niej właśnie w ten sposób,
uświadomiłam sobie, że do tej pory nieludzko piękna wydawała mi się tylko Tamara, no i
właśnie jak tak pomyślałam, to zobaczyłam, że dziewczyna, która siedzi obok mnie na
„Merry Christmas", jest bardzo do Tamary podobna, znowu mam kluchę w gardle, tak mi
jest potrzebna ta kropka, że chyba ją postawię: KROPKA
28
Ufff ciężkie jest życie bez kropek! Ta dziewczyna w ogóle nie miała parasolki, tylko
kaptur od nieprzemakalnej kurtki na głowie, więc była lepiej urządzona niż ja.
Postanowiłam zawrzeć z nią znajomość.
- Czy ty też czekasz na fladry? - Pytam.
- Tak. Ja też czekam na fladry.
Mówi. Źle napisałam, Paulina, nie chcę kreślić, więc wybacz, ale napiszę to jeszcze
raz, bardzo nie lubię pokreślonych listów.
- Czy ty też czekasz na fladry? - pytam.
- Tak. Ja też czekam na fladry! - mówi.
51
Przez chwilę milczała, ja też, no bo jak czeka na fladry, to czeka, o co mam jeszcze
pytać, wszystko wiem, prawda? Wreszcie ona odzywa się do mnie tak:
- Właściwie moja babcia czeka na fladry, ale poszła do sklepu kupić sobie kapelusz.
Moja babcia, mówiąc między nami, ma fioła na punkcie kapeluszy.
Ten zwrot, „mówiąc między nami", bardzo mnie do niej przybliżył, więc
powiedziałam, że rozumiem jej babcię, ponieważ sama łubie kapelusze. I teraz siedź
mocno, Paulina, bo zaraz zapytam się tej dziewczyny, jak ona ma na imię.
- Jak masz na imię? - pytam tej dziewczyny.
- Melania - mówi ona.
- Yyyyyl Melania? - pytam zdziwiona.
- Melania - potwierdza. I pyta: - A ty?
Przez chwilę nie mogłam z siebie wydobyć głosu, ponieważ już byłam pewna, że ta
dziewczyna jest siostrzenicą Twojej Tamary, bo nie tylko ma na imię Melania, tak jak
powinna mieć zgodnie z tym, co o niej wiemy, ale jeszcze na dokładkę jest bardzo do
Tamary podobna, co już ci napisałam, może niepotrzebnie, bo jakbym to napisała dopiero
teraz, miałabyś większą niespodziankę.
- Ja mam na imię Marysieńka.
- Marysieńka? Bardzo ładne imię, chciałabym mieć na imię Marysieńka, ałe mam
Melania i nic na to nie poradzę. Marysieńka... - pokręciła głową. - Bardzo ładnie, bardzo!
- Mieszkasz tutaj? - zapytałam chytrze. - Nigdy ciebie nie widziałam.
- Moja babcia mieszka niedaleko stąd, a ja przyjeżdżam do niej. Najczęściej, kiedy
jestem chora.
- A teraz jesteś chora?
- Byłam. Miałam anginę. Często choruję, chociaż mój tatuś jest weterynarzem.
Roześmiałyśmy się, bo to tak głupio wyszło, ałe przecież wiadomo było, o co Mełanii
chodzi.
52
- Mojej babci ciągle nie ma! - zauważyła.
Zauważyła, to jest ładny zwrot, prawda? Muszę go zapamiętać.
- Ale flader też nie ma - odparłam.
- Owszem, ałe obawiam się, że moja babcia kupuje sobie ten kapelusz, który tak jej
się podoba.
- Dlaczego obawiasz się, że kupuje?
- Bo jak kupi, to przestanie się jej podobać, znam ją. Zawieziemy fladry do domu i
zaraz będziemy tu wracać, żeby wymienić kapelusz albo domagać się zwrotu pieniędzy w
ramach rękojmi.
- Co to jest rękojmia?
- Nie wiem. To jest coś, w ramach czego moja babcia robi zakupy.
- Czy ja się mylę, czy twoja babcia jest tą poetką, która napisała „Nad wodami
Jordanu"?
29
- Tak, to ona, ałe nie czytaj tej książki, jest okropnie nudna! - zauważyła.
- Coś ty, Melania! To piękna książka!
- Phi! ~ prychnęla jak kot. - Też coś!
Rozejrzała się, popatrzyła na ludzi, którzy krążyli po rynku, jak to w dzień targowy.
Paulina! Przeczytaj znowu to zdanie, zobacz, jak ładnie mi wyszło, prawda? Albo ja je
napiszę jeszcze raz: „Rozejrzała się, popatrzyła na ludzi, którzy krążyli po rynku, jak to w
dzień targowy". Mam wrażenie, że zwrot ,jak to w", stanowi o tym, że zdanie nabiera
szczególnego uroku, nie sądzisz? Więc ona oglądała łudzi na rynku przez chwilę, a potem
zapytała mnie bez ogródek.
- Czy są jacyś ładni chłopcy w tym mieście?
- Tak - mówię. - Jeden.
- To nie tak dużo. Pewnie jesteś w nim zakochana? - zauważyła.
- Nie w każdej chwili, ale dość często.
- Ja kocham się w chłopaku, który ma na imię Jonasz.
- Z wzajemnością?
- Nie w każdej chwili, ale dość często!
53
Zaczęłyśmy się śmiać jak wariatki, a deszcz padał coraz bardziej. Przyjechał
samochód z fladrami, więc stanęłyśmy przy straganie zabierając nasze foliowe
opakowania.
- Idzie moja babcia z dwiema torbami. To znaczy, że kupiła dwa kapelusze, teraz
dopiero będzie jeżdżenie w tę i z powrotem.
- Wydaje mi się, że znam twoją ciocię - powiedziałam nagle.
- Zytę?
- Tamarę.
Spojrzała na mnie bardzo uważnie.
- Kiedy ją widziałaś?
- W zeszłym roku w łecie. W sierpniu.
- No, tak... ona, wiesz zaginęła nam! Nie wiemy, dokąd pojechała, nawet moja babcia
nie domyśla się, gdzie Tamara może być. Przeżyła zawód miłosny. Powiedziała mojej
babci, że życie dła niej straciło cały sens. Myślę, że Tamara nawet nie wie o tym, w jakiej
rozpaczy jest moja babcia. Ona dlatego dziś kupiła sobie dwa kapelusze. Moja babcia, jak
jest w rozpaczy, zawsze kupuje rzeczy, które są jej do niczego niepotrzebne. A gdzie ty
poznałaś Tamarę?
- U jednego malarza. U pana Joachima Morsa.
Patrzyła na mnie długo, jakby coś chciała mi powiedzieć, ale nie wiedziała, mówić czy
nie mówić. I wreszcie zapytała:
- To może ty znasz tę Paulinę?
- Znam! - powiedziałam. - To moja przyjaciółka.
Właśnie zaczęli wysypywać z pojemników świeże fladry. Z jednej strony były
szarawe, z drugiej białe. Wyglądały biednie. Chciałam podzielić się z Melanią tym
wrażeniem, ale kiedy spojrzałam za siebie, zobaczyłam , że jej już nie ma. Była po drugiej
stronie, gdzie Pani Stragan Rybny ustawia zawsze na taborecie owalny blaszany pojemnik,
z którego też sprzedaje się fladry, bo ona nie lubi, jak ludzie tłoczą się i denerwują.
Kupiłam ryby, bo byłam trzecia w kolejce, ale kiedy zapłaciłam i mogłam odejść, nigdzie
już nie zobaczyłam ani Róży Firlej, ani Melanii. Nie było ich, po prostu.
54
Widzisz, Paulina, jakie to jest dziwne, prawda? W najmniej oczekiwanych
okolicznościach przytrafiają się najmniej oczekiwane rzeczy. Nie rozumiem tylko,
dlaczego Melania odeszła bez słowa. A ty rozumiesz? Muszę już kończyć, mam jeszcze
30
napisać wypracowanie na jutro. To znaczy, mam je napisać Radkowi, bo on wczoraj zrobił
za mnie fizykę, tylko był taki podły, że nie wytłumaczył mi zadań. Powiedział, że szkoda
jego gadania, przecież ja i tak nie zrozumiem. Może powinnam mu je zwrócić w ramach
rękojmi?
Całuję Cię, Paulinko, pamiętaj o mnie i koniecznie napisz, jaki jest ten Pete, którego
poznałaś. Czy jesteś w nim zakochana? Jeżeli on jest wnukiem Róży Firlej, to znaczy,
moja droga, że jest również stryjecznym bratem Melanii, prawda? Popatrz, jak nam się
wszystko skomplikowało przez jedne głupie fladry.
Twoja kochająca
Marysieńka
Znowu zupełnie inna Róża Firlej, pomyślałam. Zrozpaczona, kupująca niepotrzebne
kapelusze, wszystko po to, żeby wyciszyć niepokój o Tamarę, dla której życie straciło
sens. Sięgnęłam po słuchawkę, po chwili usłyszałam w telefonie miły głos blondyneczki,
która zmieniła Radka w recepcji. Podałam jej numer pani Róży, z prośbą o połączenie, nie
czekałam długo, dzwonek rozległ się, kiedy nalewałam sobie do szklanki resztę soku.
- Łączę panią... - powiedziała błondyneczka. I zaraz głos pani Róży, trochę
schrypnięty.
- Słucham?
Mówiąc przeciągała samogłoski, był to chyba głos „wyjściowy", jak mawiał całe
wieki temu mój były mąż, kiedy przyjmowałam telefon w naszym nieżyjącym domu.
„Przyjmujesz telefon »wyjś-ciowym« głosem". Tak mówił. Może też przeciągałam
samogłoski, jak Róża Firlej, nigdy nie wiedziałam, o co mu chodzi.
- Słucham? - powtórzyła.
55
- To ja, Eliza! Zamyśliłam się i dlatego nie odezwałam się od razu! Dzwonię, żeby
powiedzieć pani o moich sukcesach, mam
mieszkanie!
- Cudownie, Elizo! Cieszę się bardzo. Przeprowadzka w sobotę?
- Tak. Zaraz idę zrobić trochę zakupów.
Nie powiedziała, że mecenasowa dzwoniła do niej, ale pytaniem o termin
przeprowadzki potwierdzała, że wie o wszystkim.
- Nie szalej zanadto! Może najpierw przejrzysz to, co odłożyłam dla ciebie, kiedy
wczoraj robiłam porządki w szufladach? To są ładne rzeczy, myślę, że jest dużo takich,
które mogą ci się przydać. Całe szczęście, że moja synowa Zyta jeszcze nie położyła na
nich łapy. To znaczy, chyba wiesz, co chcę przez to powiedzieć? Zyta miała chrapkę na to
i owo, ale tyle już ode mnie dostała, że... och, tak ci się tłumaczę, bo zwrot, że Zyta „nie
położyła na nich łapy", zabrzmiał paskudnie!
- Wolałabym, żeby pani synowa nie musiała mieć do mnie o nic
pretensji.
- I tak będzie miała.
- Boże drogi, dlaczego? - przestraszyłam się.
- Bo ona lubi mieć pretensje. Przepada za tym. Jest urocza, z pewnością ją polubisz.
Róża zakasłała.
_ Kaszel! A kiedy przyjęła pani telefon, wydawało mi się, że
słyszę chrypkę.
- Nie, nie! Skąd! Nie mam chrypki, jestem uczulona na farbę olejną, a tu właśnie coś
było malowane.
- To mi przypomina, że dziś idę z wizytą. Wybieram się do pana Joachima Morsa na
kwas chlebowy.
31
- Bardzo dobrze, że idziesz do niego. Może ci się przydać w pracy. Nie wiedziałam,
czy zna pana Morsa, w listach, które do tej
pory przeczytałam, nie trafiłam na ślad ich znajomości.
- Jest bardzo miły - powiedziała. - Czy zorientowałaś się już, że moja córka Tamara
była kiedyś związana z jego zięciem?
56
-Tak.
- Ja poznałam Joachima Morsa, kiedy szukałam Tamary. Myślałam, że może on coś
wie.
- Wiedział?
- Nie. To był zły trop. Mówię o tym, bo nie chcę, żebyś poszła nim bez potrzeby.
Natomiast sama wizyta u Joachima będzie dla ciebie miła, jestem pewna. To taki piękny
pan, przypomina stare, pochylone drzewo, masywny, ale już nie strzelisty.
Nie miałam ochoty ukrywać niczego przed Różą Firlej.
- Wiem. Widziałam go wczoraj.
- Słusznie. Zapomniałam.
A więc wiedziała, że byłam pod domem Joachima Morsa, ciekawe, od kogo? Jeszcze
raz przypomniała mi, że w poniedziałek czeka na mnie z obiadem, potem usłyszałam
szczekanie psów i jakiś męski głos dobiegający z głębi domu.
- Do zobaczenia, Elizo! - powiedziała szybko.
- Do zobaczenia.
Nie wiem nawet, czy usłyszała moją odpowiedź, chyba nie, bo prędko położyła
słuchawkę. Dopiłam swój sok i wypełniłam odcinek z książeczki oszczędnościowej. Długo
Uczyłam, zanim zdecydowałam się, jaką sumę mogę przeznaczyć na dzisiejsze zakupy.
Nasz wspólny dorobek małżeński nie był duży, a część, która mnie przypadła w udziale,
stopniała przerażająco. Nagle ogarnął mnie lęk, że nie podołam, że nie dam rady, a chociaż
pensja, zaproponowana mi przez Różę Firlej, była nadspodziewanie wysoka, wiedziałam,
ż
e nie pozwoli mi na odkładanie choćby małej sumy miesięcznie. Wyrwałam z książeczki
wypełniony kwit i podarłam go. Na następnym wypisałam kwotę o połowę mniejszą.
Zrezygnowałam z kupna firanek, zdecydowałam się na drewniane karnisze z
przesuwanymi kółkami i kilka odcinków lnu w różnych kolorach, które znalazłam trochę
przecenione w dziale z resztkami. Postanowiłam, że na razie zasłonki muszą mi
wystarczyć, wolałam
57
więcej pieniędzy przeznaczyć na gruby, porządny materac. Zamierzałam położyć go
bezpośrednio na podłodze i przyrzucić piękną narzutą, jedyną naprawdę ładną rzeczą ze
wszystkich, które wzięłam dla siebie, kiedy opuszczaliśmy dom. I właściwie to był koniec,
zostało mi już mało pieniędzy z tych, które podjęłam na poczcie. Z ulgą myślałam o tym,
ż
e w domku ogrodnika widziałam ścienną szafę i półki pod kuchennym parapetem, bardzo
się bałam, że będę musiała jeszcze mieszkać w kartonach i walizkach, ale to rozwiązywało
problem. Długo chodziłam po sklepie, chciałam znaleźć coś, co mogłabym położyć na
podłodze przed materacem, ale wszystko było albo drogie, albo nie pasowało do mojej
narzuty.
Wróciłam do hotelu niosąc torbę z lnem i karnisze. Owinięty grubą folią materac
został w sklepie, opatrzony karteczką sprzedane. Wolałam nie myśleć o tym, jakim cudem
przewiozę go do siebie. Rita obudziła się, kiedy weszłam do pokoju, i natychmiast zajęła
się" obgryzaniem karniszy. Wyniosłam je na balkon i runęłam na tapczan. Byłam bardzo
zmęczona szarpaniną z moim bagażem. Odpoczęłam trochę, zrobiłam sobie kąpiel, bo idąc
do pana Morsa nie chciałam wyglądać jak umordowany tragarz.
32
Był piękny wieczór, kiedy szłyśmy z Ritą uliczką, na której mieszkał. Znalazłam jego
dom nie bez kłopotu, bo długo nie mogłam uprzytomnić sobie, w jaki sposób dostałam się
tu po raz pierwszy.Wreszcie zobaczyłam z daleka parkan z przekrzywioną furtką. Pan
Mors stał na małym ganku i widząc mnie pomachał ręką.
- Wyglądam, bo Pani Wielka Czyściocha przygotowała risotto na kolację! - zawołał -
Oczywiście jest pewna, że jej się przypali!
Nie wiedziałam, kim była Pani Wielka Czyściocha, ale dziękowałam niebiosom za to,
ż
e wpadła na pomysł zrobienia kolacji, Rita witała się z panem Morsem wylewnie, wziął ją
na ręce, obgryzała mu uszy i poszczekiwała. Zaprosił mnie do domu, tu nie trzeba było
zdejmować butów jak u pani Róży. Mieszkanie mroczne, umeblowane wyłącznie starymi
sprzętami, pełne obrazów, serwetek na stolikach i drobnych
58
bibelotów. W jadalni było nakryte do kolacji. Zauważyłam trzy talerze i pomyślałam,
ż
e może Pani Wielka Czyściocha jest po prostu żoną pana Morsa, ale myliłam się, bo
kiedy drobna, siwa pani stanęła w drzwiach, wyraźnie sprawdzając, czy może już podawać
kolację, pan Mors powiedział:
- Jest nasz gość, pani Lucynko.
Uśmiechnęła się do mnie, podeszłam, żeby przywitać się z nią, bo czułam, że sama nie
będzie mnie do tego zachęcać. Ogarnęła moją dłoń obiema rękami i trzymała przez chwilę,
jednocześnie przyglądając mi się uważnie. Wyglądała dokładnie tak, jak powinna
wyglądać osoba, o której mówi się Pani Wielka Czyściocha.
- Nasz gość ma na imię Eliza, ale jest tu jeszcze mała psinka, o! Niechże pani tylko
spojrzy, co ze mną wyprawia! To Rita.
- Rhita! Rhita! - rozległ się nagle przeraźliwy wrzask.
Rita skuliła się i przywarła do pana Morsa, długi pyszczek schowała mu pod ramię.
Spojrzałam w stronę, z której dobiegł dziwny głos. To krzyczała piękna, kolorowa papuga,
siedząca w dużej klatce.
- Rhita! Rhita! - wołała.
Coś podobnego, musiała pomyśleć sobie Rita, bo wysunęła łeb i przyglądała się
papudze z niedowierzaniem.
- Czy lubi pani ryżoto? - zapytała mnie pani Lucynka.
- Bardzo! I jestem głodna! - przyznałam się. Klasnęła w dłonie, była wyraźnie
uszczęśliwiona.
- Pięknie! - zawołała. - Czy słyszał pan, Mistrzu? Jest głodna! Ja tak lubię głodnych
ludzi, pani Elizko. Cieszę się, bo ryżoto wyszło mi znakomicie, chociaż to może brzydko,
ż
e tak się sama chwalę - speszyła się.
Drobnymi krokami poszła do kuchni, wyglądała jak kwoczka biegnąca przez
podwórze. Pan Mors postawił Ritę na podłodze. Podleciała do stolika między oknami i
zaczęła obszczekiwać zdumioną papugę.
59
- No to zrobiła pani przyjemność pani Lucynce. Ona naprawdę lubi nas karmić.
Najchętniej gości Pana Plebana z tutejszej parafii i mojego zięcia Filipa. Ze mną kłopot, bo
nie potrafię zachwycać się każdym kęsem, który biorę do ust. Filip jeszcze nie widzi
półmiska, a już woła: - „pyszne, pyszne!"
Słuchałam tego, co mówi pan Mors, ale jednocześnie rozglądałam się po pokoju.
Zachwycił mnie stary żyrandol, nisko zawieszony nad stołem.
- Należał kiedyś do Luby Kłosowskiej, która była siostrą matki mojej żony.
Dostaliśmy go od niej w prezencie ślubnym. Podobno osobiście zdjęła go z sufitu swojej
jadalni w Narewce.
33
Pan Mors oglądał żyrandol, jakby i on go pierwszy raz widział. Chodziliśmy dokoła
stołu i podziwialiśmy razem mosiężne, powyginane ramiona, szklane, matowe klosze
ozdobione wyrytymi na nich kwiatami. Później pan Mors opowiadał mi o białostockich
korzeniach rodziny swojej teściowej, o miasteczku Narewka, o tamtejszej cerkwi, kościele,
o starym żydowskim cmentarzu. Wreszcie wyjął z szuflady w komodzie duży album w
skórzanej, brązowej oprawie.
- Proszę spojrzeć, tu są wyłącznie zdjęcia rodziny mojej żony, te na sztywnych
kartonikach są wprost nadzwyczajne. To jest prababcia, to jest babcia, to jest mojej żony
pradziadek....
Podawał mi kolejno zdjęcia, podziwiałam urodę pań, sztywne kołnierze panów,
kokardy dziewczynek, marynarskie ubranka chłopców.
- A to właśnie Luba Kłosowska, która kiedyś była właścicielką mojego żyrandola!
Nagle spomiędzy czarnych kart albumu wyleciały na podłogę reprodukcje jakichś
obrazów. Podnosiłam je, kiedy do pokoju weszła pani Lucynka niosąc przed sobą
ż
aroodporny garnek z risottem.
- No to koniec oglądania na teraz! Ryżoto trzeba jeść póki gorące, inaczej traci smak.
Kwiaty też tracą zapach, kiedy więdną.
60
Spojrzała na album i na reprodukcje, które położyłam na stole. Jedna z nich wyraźnie
zatrzymała jej wzrok. Postawiła garnek na ceramicznej płytce i pochyliła się, przymrużając
oczy.
- Nie widzę, Mistrzu, ale to chyba jest... Niech ja spojrzę z bliska. Pan Mors uniósł
reprodukcję i trzymał ją tak, że obydwie
widziałyśmy dokładnie.
Była na niej piękna dziewczyna o łagodnym owalu twarzy. Miała niezwykłe oczy w
trudnym do określenia kolorze, nad nimi równe, ciemne brwi. Lekko rozchylone usta
zatrzymywały wzrok. Nad czołem strzępiła się krótka grzywka, a reszta ciemnych włosów
ginęła w tyle głowy. W dłoniach, wynurzających się z rozkloszowanych rękawów sukni,
trzymała wachlarz. Jasny, o delikatnych pastelowych odcieniach.
- Ależ to pani Tamara! Kiedy pan ją malował, Mistrzu?
- Nie, pani Lucynko. To jest „Dziewczyna z wachlarzem", a malował ją August
Renoir.
A więc tak wygląda Tamara. Nie wiedziałam, dlaczego zaczął ogarniać mnie niczym
nie uzasadniony niepokój. Patrzyłam na dziewczynę z portretu jak na bliską mi osobę. I
bałam się o nią. Później pomyślałam, że to, co dzieje się teraz w moim życiu, jest ode mnie
niezależne. Ktoś mną zawładnął.
A może pan Mors działał z rozmysłem? Może celowo zaczął mówić o rodzinie swojej
ż
ony tylko po to, żeby w odpowiednim momencie wyjąć album ze zdjęciami? Może
ś
wiadomie wsunął do niego reprodukcje, ukrywając między nimi tę, która była
najważniejsza. Najważniejsza dla kogo? Dla niego? Dla mnie? Dla pani Róży Firlej?
Chciał, żebym ją zobaczyła. W ten sposób oboje, i on, i pani Róża, która zawierzyła mi
rodzinne listy, wciągnęli mnie w życie Tamary. I w jej nieobecność.
- Już? - zapytał.
- Nie, jeszcze nie.
Podał mi reprodukcję. Trzymałam ją teraz przed sobą, ciągle nie mogłam oderwać
wzroku od smutnych oczu i czegoś niezwykłego, co dostrzegałam w kąciku ust.
61
- Jest piękna.
- Bardzo piękna - powiedział pan Mors.
- O, tak! I jaka miła, prawda, Mistrzu? A może polać pani ryżoto odrobiną ketchupu?
34
- Dziękuję, myślę, że ketchup zepsuje tylko smak, pani Lucyno.
- Ona też mówiła do mnie: „pani Lucyno". No cóż... - westchnęła. Podałam
reprodukcję panu Morsowi. Położył ją na komodzie.
Rita zaczęła tradycyjną żebraninę. Latała dookoła stołu, opierała łapy o nasze kolana i
szczekała natarczywie. Papuga pana Morsa przeskakiwała z drążka na drążek i
wydobywała z siebie przeraźliwy głos.
- Usiłuje szczekać, bidusia! - użaliła się nad nią pani Lucynka. - No, próbuj, Danuśka,
próbuj!
- Phóbuj! Phóbuj!
Rita raz po raz spoglądała na klatkę, ale nie odchodziła od stołu.
- Zachowuje się okropnie, wstyd mi za nią!
- My mamy kotkę - powiedziała pani Lucynka.
- Niby jedną. Ale to nie jest zupełnie ścisłe - dorzucił pan Mors.
- Jak to, niby? - zdziwiłam się.
- W kółko ma kocięta. Urodziła już wszystkie koty w naszym mieście.
- Ależ, Mistrzu, skąd! Sama widziałam przy rynku inną koteczkę z małymi.
- Z pewnością to była córka naszej i jej wnuczęta!
Siedziałam u nich długo, piłam kwas chlebowy, słuchałam opowiadań pana Morsa o
jego studiach, podróżach, rodzinie. Chwilami zapadało milczenie i czułam, że to moja
kolej, że powinnam wypełnić je jakąś opowieścią o sobie, ciągle jednak nie mogłam.
Potem pan Mors odprowadził mnie do domu. Po drodze wypytywał, jakie dziś zrobiłam
zakupy i czego mi jeszcze brakuje.
- Jutro, zanim wyruszy pani z Radkiem, niech on wpadnie do mnie. Chętnie pozbędę
się ze stryszka stolika i dwóch krzeseł. Stolik
62
będzie dobry pod maszynę do pisania. Na osiedliny dostanie pani ode mnie miotłę na
kiju. Pani Lucynka zdarła swoją niemal do połowy, obiecałem jej nową, stale o tym
zapominam. Teraz może będę pamiętał, kupię dwie, jedną dla niej, jedną dla pani. Wie
pani, o jakiej miotle mówię? O takiej archaicznej z ryżowych gałązek. Muszę popatrzeć na
stryszku, może tam znajdę jeszcze dla pani jakiś poręczny mebelek.
- Tak, tylko... - speszyłam się.
- O, niech mi tu pani niczego nie plącze!
- Dziękuję.
- E! - fuknął. - Nie ma o czym mówić.
- Jest o czym mówić. Ale wie pan, jutro nie będę mogła wziąć tych rzeczy. Muszę
odebrać materac ze sklepu. Nie mam pojęcia, jak to zmieszczę w samochodzie.
- O ile dobrze wiem, będzie pani miała furgonetkę od Pana Poczta Polska.
- A kto to jest Pan Poczta Polska?
- Ojciec Radka. Poznałem go w dość niecodziennych okolicznościach. Zerwał sobie
ś
cięgno Achillesa, moja wnuczka i jej przyjaciółka zastępowały go w pracy.
A więc stąd wzięło się w liście Marysieńki: „Puk, puk, Paulinko, to ja, listonosz!",
uprzytomniłam sobie.
- Proszę pana, czy w tym mieście mieszkają sami dobrzy ludzie?
- A czy w pani życiu dobrych ludzi było mało?
- Mało.
- Tak sądziłem.
- Za to teraz spotykam ich co krok. Czasami myślę, że to wszystko tylko mi się śni.
- Budzę panią ze snu, bo jesteśmy już przed hotelem.
35
Tak, to nie sen. Staliśmy przed wejściem, nad którym świecił się półkolisty neon z
napisem: „Pod Złocistą Chryzantemą". Litera *,d" była ciemna, we śnie na pewno
ś
wieciłaby jak inne. We śnie
63
nie wpadłabym na pomysł, żeby zepsuć literę w neonie tylko po to, żeby sen urealnić.
Jeszcze chwilę stałam przed hotelem, patrzyłam, jak pan Mors odchodzi. Odwrócił się,
przystanął i uniósł rękę. Weszłam do holu, w recepcji dyżur miała blondyneczka.
Poprosiłam, żeby mi przygotowała rachunek za hotel i za telefony. Wolałam nie myśleć,
ile za nie zapłacę, dzwoniłam przecież do Ośrodka.
W pokoju otworzyłam balkon i obejrzałam swoje nowe karnisze. A potem usiadłam w
fotelu i sięgnęłam po listy leżące pod lampą. Wybrałam spośród nich jeden, ten o którym
myślałam jeszcze w jadalni pana Morsa. Wyjmując dwa cienkie arkusze wywołałam z
pamięci wyrazistą twarz dziewczyny z obrazu Renoira. Odłożyłam kopertę, jeszcze raz
spojrzałam na drobne litery w rogu. Zgadzało się, to był ten list.
FILIP DO JOACHIMA
Kochany Tato, dzięki, że piszesz do mnie tak często i wytrwale. Te listy znaczą dla
mnie więcej, niż sądzisz. Może jesteś w ogóle jedynym człowiekiem, który mnie rozumie?
Wielkie to szczęście, że Ciebie mam. Jesteś chyba jedynym człowiekiem, który wie o mnie
rzecz najważniejszą: w życiu dwa razy wygrałem najwyższą stawkę i dwa razy ją
straciłem.
Na pytanie, które mi zadałeś tak bezpośrednio, powinienem Ci równie bezpośrednio
odpowiedzieć, tylko czy potrafią? Co dla mnie jest najgorsze? Nie wiem. Myślę, że te
noce, kiedy One obydwie do mnie wracają, a żadnej z Nich nie ma. Tęsknota za Eweliną
jest bolesną częścią mnie samego, ale może to moja część najlepsza, więc dobrze, że nie
wygasa.
Byłoby nieprawdą, gdybym Ci napisał, że pamiętam każdą godzinę, którą z Nią
spędziłem, żałuję, ale nie. Czasami usiłuję przypomnieć sobie dzień po dniu z tego naszego
najlepszego okresu, kiedy spędzaliśmy
64
lato w domku pustelnika nad Wigrami, może pamiętasz? Ewelina pisała wtedy do
Ciebie tak nieprawdopodobnie zabawne listy. Nic z tego, wracają tylko chwile. I to
najczęściej nieruchome jak zdjęcia. Tęsknota za nimi jest jak krzyk. Czy wiesz, że Ewelina
umiała wzruszać poduszki? Nie kładź się, mówiła do mnie, bo muszę jeszcze wzruszyć
twoją poduszkę. Podchodziła do tapczana, przykłepywała poduszkę z boku, z góry,
odwracała ją i znowu przykłepywała z dołu, z góry. Za pierwszym razem myślałem, że
ż
artuje: chce wzruszać poduszkę swoim wyglądem, czułością, tym wszystkim, czym mnie
wzruszała, i sądziłem, że chce, aby jej ręce były dla poduszki tym samym, czym były dla
mnie. Dopiero później zrozumiałem, że „wzruszaniem" nazywała roztrzepywanie puchu,
ż
eby stał się dla nas miękki i łaskawy. Śmiała się, kiedy powiedziałem jej o tym. Śmiała
się. I wytłumacz teraz, dlaczego można powtórzyć zapamiętaną melodię, a nie można
zapamiętanego śmiechu?
Ż
ałuję, że nie zdążyłeś lepiej poznać Tamary, chociaż przyznałeś, że rozumiesz moje
wyczulenie na jej obecność. Jeżeli wyjeżdżaliśmy gdzieś razem, Tamara wchodziła do
hotelowego pokoju i zbliżała się do tapczana. Nie wzruszała poduszek, a jedynie
sprawdzała ręką, czy materac jest dostatecznie wygodny. Miała natchnioną minę
skrzypaczki, która z zamkniętymi oczyma stroi instrument, bojąc się fałszu. Najpierw
sprawdzała środek tapczana, więc strunę „d" oraz „a", później jego brzegi, strunę „g" i „e"
swoich skrzypiec. Jedną dłoń kładła płasko na materacu, drugą, jak stożek obrębiony przy
podstawie czerwonymi paznokciami, ustawiała obok. Naciskała, a ja myślałem wtedy,
która ręka czuje więcej i co przewiduje. Pięknie mi było, kiedy patrzyłem na to, wiedząc,
36
ż
e stroi instrument dła dwojga. Misterium materaca, misterium poduszki, śliczne
pogańskie obrządki, pospieszne nabożeństwa elastycznych sprężyn, wzruszonego puchu,
pełen wdzięku świat kochających kobiet, jak dobrze go znać, prawda? Myślę o Paulinie, o
tym, czy zdołam ją zatrzymać w tym pospolitym biegu, w którym wartości zostały
pomieszane bez sensu? Czy potrafi
65
odsunąć od siebie przemożną chęć posiadania, która ogarnęła świat? Jaka będzie jej
miłość i jakiej będzie szukać dla siebie? Ewelina nauczyłaby ją wzruszać poduszki.
Tamara radości, którą może dawać miłość. Obydwie wiedziałyby, co zrobić, żeby z życia
nie wybrała miernoty i pustych kalorii. Czy potrafimy nauczyć Ją tego tylko we dwóch?
Jeżeli nie nauczymy Jej teraz, zostanie ślepa jak kot, któremu natura nie pomogła w porę
otworzyć oczu. Tak, Tato, przyjedziemy na święta, oczywiście! Mam nadzieję, że Twoje
pytanie było tylko formalnością, bo czy mogłoby być inaczej? Pytasz, czy nie boję się, że
Tamara będzie w pobliżu. Nie, nie boję się, ponieważ nie boję się Tamary. Szanuję jej
decyzję, nic więcej. Jeżeli będzie spędzała święta u matki, niczego to nie zmieni. W końcu
nauczę się żyć z Nią na jednej ziemi.
Ś
ciskam Cię, Tato Filip
Wiało od balkonu, ale nie ruszyłam się, żeby zamknąć drzwi. Nie odłożyłam też
przeczytanego przed chwilą listu, ciągle jeszcze trzymałam go w ręku. Dokoła mnie
siedziały demony i chichotały. Wszystko, o czym pisał Filip, to były też i moje sprawy.
Nie wzruszałam poduszek. Obce mi było misterium materaca. Prawda jest taka, że
bywałam tylko zakochana i nie zdążyłam pokochać, kiedy na moim palcu znalazła się
obrączka, którą dumnie pokazywałam koleżankom, bo chciałam, żeby mi zazdrościły.
Różnica między chwilowym oczarowaniem a miłością umknęła mi niestety i nie dane mi
było jej dogonić. Z miernoty i pustych kalorii, których bał się Filip dla Pauliny, ja zrobiłam
małżeństwo. Dopiero, kiedy przyszedł dramat, okazało się, ile było warte. Tobie sześć
łyżeczek, mnie sześć łyżeczek, mnie dywan, tobie narzuta, mnie telewizor, tobie radio i
płyty. Paskudna historia, paskudna, tobie cztery ręczniki, mnie cztery ręczniki, a co do
ś
ciereczek, możesz wziąć sobie wszystkie. Pośpiech na początku i pośpiech na końcu
wspólnego
66
ż
ycia, w którym nie było miejsca na żadne obrządki. Czy naprawdę dlatego, że nikt
mnie ich nie nauczył? Czy Filip ma rację myśląc, że wiedzę o miłości można przejąć od
kogoś, jak wiedzę o historii czy przyciąganiu ziemskim? Może, może. To prawda, że nikt
mnie nie uczulał na miłość, nikt nie opowiadał, jaka może być piękna, przeciwnie. Szła ku
mnie agresywna jak napisy na murach ulicy. Przestańcie chichotać, demony, został mi po
tym jeden skarb.
Wyszłam na balkon, w hotelowej restauracji zaczynał się dansing. Przez chwilę
bawiłam się tym słowem z przeszłości, które nagle wróciło i na wprost mojego okna
jarzyło się neonowym napisem. Przez uderzenia perkusji i głośne dźwięki instrumentów
przebijał się słaby, kobiecy głos. Nie rozumiałam słów, zagłuszała je orkiestra, melodia
była obca. I nagle wszystko zaczęło mi się wydawać obce, i to miasto, i ten balkon, i nowe
karnisze za moimi plecami. Załamuję się, pomyślałam, nie wolno mi. Wróciłam do pokoju,
zamykając za sobą drzwi balkonu. Rita leżała na łóżku, tylne łapy miała rozpłaszczone jak
ż
aba, przednie wyciągnięte przed siebie, położyła na nich swój długi pyszczek. Otworzyła
oczy, popatrzyła na mnie sennie, ogon drgnął niemrawo. Włożyłam arkusiki Filipa do
koperty, ale kiedy kładłam ją na stole, odruchowo spojrzałam na inną, leżącą na wierzchu.
Był to list Petego do Jonasza. Kto wie, pomyślałam, czy gdzieś właśnie tu nie znajdę
tropów prowadzących prosto do Filipowej córki. List Petego był wydrukiem
37
komputerowym. Tylko w dole drugiej strony zobaczyłam odręczny podpis. Równe,
starannie wykaligrafowane litery: PETE.
PETE DO JONASZA
?
Cześć, Jonasz, przykro mi, ale mam do Ciebie interes, pewnie będziesz zły, bo wiem,
ż
e pojechałeś malować mieszkanie cioci Konstancji, ale z drugiej strony mam nadzieję, że
chętnie odczepisz się od pędzla,
67
chyba się nie mylę, co? Udało mi się skomputeryzować biuro w administracji naszego
domu, dostałem tę robotę na zlecenie, ale jeszcze mi nie zapłacili. Nie wiem zresztą, czy w
ogóle zapłacą, bo te panie, które pracują w biurze, nie mają pojęcia, jak działa komputer,
wolą pracować jak pracowały, to znaczy przy pomocy segregatorów, kalki maszynowej,
spinaczy i długopisów. Powiedziały o mnie swojemu kierownikowi, że „był tu jeden taki
głupi, który chciał im zrobić wodę z mózgów", a jak kierownik przyznał, że to się działo
na jego zlecenie, jedna z nich powiedziała, że rzuca całą tę robotę w czorty. Druga
następnego dnia nie przyszła, później okazało się, że miała w nocy atak kolki wątrobowej
ze zdenerwowania. A trzecia owszem, usiadła przed komputerem, ale niczego nie mogłem
jej wytłumaczyć, bo strasznie płakała, powiedziała, że przeze mnie straci pracę, bo
rozumie tylko w połskim języku, a ja w polskim języku niczego jej nie tłumaczę, tylko w
obcym.
Przykro mi, Jonasz, że zawracam Ci głowę tym interesem, który do Ciebie mam, ale to
jest ogromnie delikatna sprawa. Tak delikatna, że w ogóle nie wiem, od czego zacząć, i
właśnie dlatego szczegółowo opisałem Ci swoje przejścia z kobietami w administracji
naszego domu. Chciałbym odsunąć ją od siebie, ale nie mogę i w końcu muszę Ci to
wyznać. Jestem w straszliwych tarapatach, stary. W straszliwych. Najchętniej teraz
opisałbym Ci kilka szczegółów związanych z programem dla administracji, żeby jeszcze
oddalić od nas tę sprawę, bo na przykład kierownik bardzo się moim programem
zachwycił i rozumiał, co ja do niego mówię. Powiem więcej, nawet zadawał sensowne
pytania. W miarę sensowne. No, ale cóż, jak długo jeszcze mogę zwłekać, w końcu muszę
przełknąć tę żabę: ja się, stary, zakochałem. Moja dziewczyna ma na imię Karolina. Nie,
nie Karolina, tylko Paulina, ciągle mi się to plącze, ale to wina mojej mamy, która bez
przerwy pyta mnie, jak ta dziewczyna ma na imię, a ja już od tego formalnie głupieję, bo
niby co za różnica, jak dziewczyna ma na imię? I tak nie mam zamiaru wpisywać jej w
komputer. Paulina ma na
68
imię i jest po prostu niewymownie piękna. Piszę „niewymownie", bo nie jestem
mocny w opisywaniu dziewczyńskiej urody, a taki ogólnik może Ci dać pojęcie o tym, jak
Paulina wygląda. To zresztą nie jest w tym wszystkim takie ważne. Ważne jest to, że
przeczytała „Nad wodami Jordanu". Chyba przeczytała, nie wiem tego na pewno, w
każdym razie wzięła tę książkę ode mnie. Z niezrozumiałych dła mnie powodów Paulina
bardzo interesuje się moją rodziną, chociaż jak z nią rozmawiałem i opowiadałem o moim
programie dla administracji budynków mieszkalnych, to również potrafiła zadać kilka
względnie rozsądnych pytań, ale jednak przeważały w naszej rozmowie pytania o moją
rodzinę. Najbardziej interesowała ją sprawa Tamary. Nie wiem skąd, ale moja dziewczyna
wie, że Tamara zaginęła i Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie się podziewa. I teraz, stary,
uważaj, bo właśnie Ty wkraczasz do akcji. Idź do mojej babci i za wszelką cenę dowiedz
się, czy ona naprawdę nie wie, gdzie jest Tamara, czy tylko tak udaje i coś kręci po
swojemu. Za wszelką cenę to wcale nie znaczy, że mam zamiar płacić za tę przysługę
Tobie, mojemu staremu przyjacielowi, skąd, nie obrażaj się, już widzę Twoją wściekłą
minę, z którą przeczytałeś to zdanie. „Za wszelką cenę" również nie odnosi się do mojej
38
babci, ani mi przez myśł nie przeszło, żebyś ją miał przekupywać, chociaż jej z pewnością
bardzo by się to podobało. Zależy mi na tym, żeby Paulina mogła spotkać się z Tamarą.
Nie mam pojęcia, dlaczego tak o tym marzy, ale powiedziała mi, że jeżełi jej to załatwię,
ona nie zapomni mi tego do końca życia. Więc sam rozumiesz, że właśnie ja za wszełką
cenę muszę to wiedzieć. Chciałbym uszczęśliwić moją dziewczynę, a ona powiedziała, że
wiadomość o miejscu pobytu mojej ciotki Tamary uszczęśliwiłaby ją bezgranicznie. Rzuć
ten pędzel, proszę Cię, stary, i idź do mojej babci. Jeżeli nie chcesz iść tak bez powodu,
zapytaj swojej cioci Konstancji, czy nie ma jajek do sprzedania. Moja babcia zawsze
kupuje jajka od twojej cioci, i tak między tymi jajkami zapytaj piąte przez dziesiąte o
Tamarę, a w ogóle sam najlepiej będziesz wiedział, jak to zrobić.
69
Nie prosiłbym Cię, gdyby nie fakt, że najpierw postanowiłem zakochać się w mojej
dziewczynie, a potem ona naprawdę zaczęła mi się szalenie podobać. Wydaje mi się, że
ma bardzo długie nogi. Oczy dziwnego kołom. Moja mama powiedziała mi, że nauczy
mnie tańczyć, jeżełi wytrzepię dywan i umyję okna. Okna już umyłem, a dywan będę
trzepał jutro. Kierownik z administracji powiedział, że być może załatwi mi kołejną robotę
na sąsiednim osiedlu. Bardzo jestem z tego zadowolony, tylko moja mama jest
zdenerwowana, bo jej się wydaje, że jak będę miał pieniądze, natychmiast ożenię się z
Karołiną. To znaczy z Paulina, czy ja się tego, do diabła, nigdy nie nauczę? Tymczasem
zbieram pieniądze, bo chcę sobie kupić komputer najnowszej generacji, pogadamy o tym
po feriach. Nie masz pojęcia, co się dzieje w ostatnich katalogach. Oderwać się od nich nie
sposób.
PETE
Polubiłam Petego, ale czytając jego list poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy
rzeczywiście nie wpadł w tarapaty. Paulina to chyba energiczna panienka, myślałam z
niepokojem, kto wie, czy Pete nie jest dla niej tylko słupkiem milowym na drodze do
odnalezienia Tamary? Odłożyłam list, oparłam głowę o poduszkę fotela i zamknęłam oczy.
Miarowe dudnienie perkusji wpadało do pokoju męczącym łomotem. Uprzytomniłam
sobie, że jutro o tej porze będę już otoczona ciszą ogródka, bezpieczna przy domu
mecenasostwa i nareszcie pod swoim dachem. Jutro przeprowadzka, myślałam, niedzielę
poświęcę na zrobienie ostatecznych porządków, a w poniedziałek czeka mnie pierwszy
obiad u pani Firlej. Co jej powiem, jeżeli zapyta, czy rysuje mi się jakaś koncepcja mojej
pracy? Owszem, rysowała mi się, i być może pani Róża zaakceptuje mój pomysł, jeżeli
zdecyduję się „zrobić coś z listami", w ten sposób, który mi właśnie zaczął chodzić po
głowie.
Poszłam do łazienki. Rita zeskoczyła z tapczana i przybiegła za mną, zawsze skora do
oglądania wody płynącej z kranu. Oparła
70
łapy o brzeg wanny i wpatrywała się z zachwytem w szeroki strumień. Z podziwem
przechylała łepek raz w prawo, raz w lewo, uszczęśliwiona merdała długim, sztywnym
ogonem. Tym razem przyjemność trwała krótko, bo chciałam jak najprędzej znaleźć się
pod kołdrą i usnąć. Marzyłam o tym, żeby noc już minęła. Przez chwilę leżałam
wsłuchując się w nudne uderzenia bębna i głaszcząc przytuloną Ritę. Powtarzałam sobie,
ż
e teraz już wszystko będzie dobrze, że życie na pewno stanie się łatwiejsze. A jednak nie
byłam spokojna. Jutro rano obudzę się nie tylko ja, ale i mały chłopiec, daleko ode mnie.
Czy w końcu to się uda? Chociaż trochę? Chociaż do pewnego stopnia? Wtuliłam twarz w
poduszkę, mimo że w pokoju oprócz Rity nie było przecież nikogo.
Rano wyrwał mnie ze snu telefon z recepcji. Dzwonił Radek z wiadomością, że ma już
przed hotelem samochód pocztowy i właśnie wybiera się po moje rzeczy do pana Morsa.
Prosił, żebym schodząc na śniadanie nie zapomniała kwitu ze sklepu meblowego. Kiedy
39
wróci, musi przecież odebrać stamtąd materac, przypomniał mi. Potem załaduje do
samochodu karnisze i to, co jeszcze mam w pokoju, zakomunikował. Ja muszę zjeść
ś
niadanie i wyprowadzić Ritę, zarządził. A zresztą, Rity mogę nie wyprowadzać, bo
wyjdzie z nią Maryśka. I tak właśnie zaczął się jeden z najkoszmarniejszych dni w moim
ż
yciu, jeżeli weźmie się pod uwagę, że do tej pory byłam zawsze bardzo niezależna.
Marysieńka czyhała na mnie w holu recepcyjnym. Miała na sobie wielkie drelichowe
spodnie, które śmiało mógłby nosić pan Joachim, gdyby nie to, że były fioletowe.
Marysieńka skręciła ich nogawki w grube rulony opierające się na czarnych trampkach. Na
górę Marysieńka włożyła ciepłą, flanelową bluzę w kratę czerwono-niebieską. Włosy
schowała pod płócienną czapkę z daszkiem, której kolor nie wydawał mi się możliwy do
określenia, tak mniej więcej jak dla Petego uroda Pauliny. Był to po prostu kolor
niewymowny. Spod daszka wysuwała się prościutko przycięta grzywka Marysieńki.
71
- Jak się pani podoba mój strój roboczy? - zawołała na powitanie. ~ Prawda, że jest
niezwykle stosowny?
- Prawda.
Potem wyrwała mi smycz i pociągnęła. Rita, która na widok Marysieńki skręcała się
wprost z zachwytu i radości, owinęła linkę wokół moich nóg, więc runęłam jak długa
prosto na Marysieńkę, Ritę i szarą wykładzinę w holu. Wtedy jeszcze wszystko wydawało
mi się drobiazgiem i nawet długo śmiałyśmy się siedząc na wykładzinie, ku radości
szczekającej Rity. Wreszcie pozbierałyśmy się jakoś, Marysieńka poszła z nią na skwerek,
a ja poprosiłam pana Mięcia o szklankę mleka i rogalik. Ritę nakarmiłam na górze jej
ulubionym przysmakiem z puszki. Pan Miecio był rozmowny.
- I tak to szanowna pani opuszcza nas dzisiaj.
- Ano tak.
- Przykro, miła ta pani suczka.
- Będzie jej dobrze. Tam, gdzie zamieszkamy, jest duży ogród.
- O, to wspaniale! - ucieszył się pan Miecio. - Będzie sobie ryła. Jamniki lubią ryć,
jeden mój znajomy jamnik wyrył dziurę o głębokości pół metra, da pani wiarę?
- Chryste... - powiedziałam tylko, bo dałam wiarę.
- Tak, tak! - podśpiewywał pan Miecio jakąś dziwną melodyjkę. - Tak, tak, ba, barn,
ba, barn, tra, la! Jak będzie się pani źle czuła w swoim nowym miejscu zamieszkania, to
zawsze serdecznie zapraszamy do naszego hotelu.
- Dziękuję, ale mam nadzieję...
- Eeee, wie pani! - przerwał mi. - Nigdy nie wiadomo, obcy ludzie, a to dach cieknie,
a to z kranu kapie, a jeszcze w tej okolicy, to powiem pani, straszy! Co się pani tak patrzy?
Straszy. Łazi po nocach i straszy, każdy pani to powie. Nie ma jak w hotelu, bardzo
serdecznie życzyłbym sobie, żeby pani do nas wróciła.
W recepcji na miejscu Radka siedziała blondyneczka.
- Marysieńka jeszcze nie wróciła - poinformowała mnie.
72
Oparłam się o blat recepcyjny i przez chwilę wpatrywałam się w blondyneczkę,
wyglądała na miłą, prawdomówną dziewczynę.
- Czy rzeczywiście w tych okolicach straszy? - zapytałam.
- Rzeczywiście.
Wstała i oparła się o blat z drugiej strony.
- A panią kiedyś straszyło?
- Straszyło.
- I jak to było?
40
- Zwyczajnie. Najpierw skrzypiało, potem jęczało, aż wreszcie złapało mnie za
gardło.
-I co?
- Nic. Puściło i znikło. A co?
- Nie, nic.
Nie mogłam dłużej rozmawiać z blondyneczka, bo właśnie na podjeździe przed
hotelem pojawił się żółty samochód. Z boku na niebieskim tle miał namalowaną trąbkę i
napis „Poczta Polska". Zobaczyłam Radka wyskakującego zza kierownicy i biegnącego do
drzwi.
- O, jest pani! - zawołał wpadając do holu. - Kwit pani ma? Miałam. Wygrzebałam go
z kieszeni swetra, był trochę zmiętoszony,
ale miałam kwit! Ten fakt przyniósł mi wielką ulgę, bo na samą myśl o tym, że
mogłam kwitu nie mieć, ?????? mi skóra. Radek z całą pewnością wytrząsłby wszystko z
mojej torebki, zakładając, że właśnie w niej, na samym dnie kryje się kwit, który jest mu w
tej chwili, natychmiast i bezwzględnie potrzebny.
- Ciężko będzie ten materac upchnąć - zakomunikował mi. - Pan Mors zagracił już
cały samochód.
- Miał być stolik i krzesełka. Dwa.
- Co miało być, to miało być, a co jest to, jest! - powiedział Radek, a ja pomyślałam,
ż
e ta uwaga jest bardzo uniwersalna.
Radek wyprostował kwit, obejrzał go, stwierdził, że przepłaciłam, bo w sklepie
meblowym przy aptece taki materac można kupić za połowę tej ceny.
73
- No, dobrze, ale kupiłam ten i już.
Wpadła Marysieńka z Ritą, która rzuciła się na mnie tak, jakbyśmy się nie widziały
trzy lata. Nagle zrobiło się okropnie tłoczno w tym przecież dość dużym holu
recepcyjnym.
- Niech pani tu siada, pani Elizo, i czeka na pana Morsa, bo on zaraz przyjdzie,
poszedł tylko do mięsnego kupić kość dla psa.
- A po co tu pan Mors? - zaniepokoiłam się.
- Chce pani powiedzieć, jak się czyści komódkę, bo to jest antyk.
- Jaką komódkę, panie Radku, co pan opowiada?
- Komódka, proszę pani, należała kiedyś do panny Kowal-czykówny. To nie jest
ż
aden grat. A pani Lucynka poszła na probostwo, umówić Pana Plebana, żeby przyszedł
któregoś dnia poświęcić pani mieszkanie.
- To fajnie! - ucieszyła się blondyneczka. - Może nie będzie tam straszyć.
- Będzie! - zawołała Marysieńka. - Tu przecież wszędzie straszy, nawet na plebanii.
Ksiądz proboszcz sam mówił panu Morsowi, a pan Mors opowiadał o tym mnie i Paulinie.
- Ale ja będę mieszkać w innym mieście, tam na pewno nie straszy.
- Straszy w całym województwie - westchnęła blondyneczka. - Wiem, bo ludzie
opowiadają.
Radek minął się w drzwiach z panem Morsem, który utykając szedł teraz przez hol,
trzymając w ręku wielką kość cielęcą, jedynie pośrodku okręconą kawałkiem papieru.
- Nie będę mógł pojechać z tobą, Elizo, ale przyszedłem się pożegnać. Pozwoliłem
sobie, moja droga, przynieść ten drobiazg dla twojej suczki.
Nie mogłam sobie przypomnieć, od kiedy pan Joachim mówi mi po imieniu, ale chyba
właśnie od tej chwili. Marysieńka porwała kość.
- Wrzucę ją do samochodu! A później polecę do Radka, żeby pomóc z materacem.
74
Stała przed panem Morsem, z cielęcym gnatem w ręku, nagle jej buzia rozjaśniła się.
41
- Napisałam wczoraj piękny wiersz o nadchodzącej wiośnie, czy mogłabym przyjść
do pana, żeby przeczytać?
- Wysłucham go z największą radością, moja Marysieńko. Umówmy się na wieczór,
dobrze? Teraz spieszę na autobus, bo mam pewną osobistą sprawę do załatwienia.
- Dobrze! - zawołała Marysieńka radośnie. - Umówmy się na wieczór! Opowiem
wtedy panu, jak urządziliśmy panią Elizę.
Rita chodziła na dwóch łapach wokół kości, którą Marysieńka ciągle trzymała w
powietrzu.
- Wiersz jest o nadchodzącej wiośnie, proszę pana! - mówiła.
- Wspomniałaś już o tym, Marysieńko.
- Tak, ale nie wspomniałam o sile uczuć, które są zawarte w tym poemacie.
Rita przestała chodzić, natomiast zaczęła dość zgrabnie podskakiwać.
- Zabierz już tę kość, Marysieńko, spójrz, co wyprawia ta cyrkówka! Marysieńka
poszła wreszcie. Zrozpaczona Rita biegała w kółko
po holu.
- Ja chyba zwariuję, proszę pana - powiedziałam szczerze.
- A to dlaczego, dziecko? Powinnaś się cieszyć z tego zamieszania, przecież ono
znaczy, że wszyscy tu ciebie bardzo polubili. O, jest pani Lucynka! Widzisz, ona też chce
się przyłączyć do twojej radości.
Pani Lucynka ucałowała mnie, potem powiedziała, że w czasie Wielkanocy proboszcz
poświęci moje mieszkanie, a potem wcisnęła mi do ręki sporą paczkę.
- Troszkę serwetek, złociutka, w jednej mereżka strzępi się odrobinę, ale to już od
dawna i nic się nie dzieje.
- Doprawdy, pani Lucyno...
- Nie ma o czym mówić, pani Elizko, niech Pan Bóg da zdrowie. Wyszli, a ja
usiadłam na kanapce, żeby ochłonąć, dzień zapowiadał
się trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałam, ale wiedziałam, że
75
w żaden sposób nie potrafię powstrzymać sytuacji, w której coraz bardziej byłam
niezdolna do samodzielnego działania. Przez szklane drzwi wejściowe widziałam, jak
Radek z Marysieńką usiłują wepchnąć mój materac do samochodu. Był to mały
mikrobusik z drzwiczkami otwieranymi z tyłu i jednym miejscem obok kierowcy, ale nie
mogłam pojąć, dlaczego płaski materac, wcale nie taki długi, ledwo mieści się w
samochodzie, wprost bałam się ruszyć z miejsca, żeby wyjść przed hotel i to sprawdzić.
Czułam, że pan Joachim załadował tam całą rupieciarnię, którą ze względów
sentymentalnych przechowywał w domu. Komódka panny Kowalczykówny może być
niezła, pocieszałam się, patrząc jak Radek wskakuje do samochodu, a Marysieńka
obciążona materacem do granic swoich możliwości, przytrzymuje go i czeka, aż Radek
pociągnie ten ciężar. Wreszcie ruszyłam się, żeby im pomóc, ale materac nagle zniknął we
wnętrzu, a Marysieńka, ledwo żywa, usiadła na krawężniku. Przez jezdnię wolno szedł
dość zażywny policjant. Zbliżył się do samochodu pocztowego, zajrzał do środka i
najwyraźniej zaczął jakąś dyskusję z Radkiem. Marysieńka uciekła stamtąd jak mysz
polna. Wpadła do holu i usiadła przy mnie.
- To aspirant Banaszek... - powiedziała szeptem. - A tu nie wolno parkować, na
dokładkę mamy samochód z Pani Poczta Polska. Szkoda, że nie ma już pana Morsa, ale
właśnie widziałam, jak wsiadł do autobusu i odjechał.
Radek wyskoczył z samochodu i kłaniając się panu aspirantowi Banaszkowi tłumaczył
coś grzecznie. Ten kręcił tylko głową, wyglądało to na przyganę i chyba nią było, bo
Radek kłaniał się coraz niżej i w ogóle przestał się odzywać.
- Może powinnam tam pójść - powiedziałam.
42
- Och, nie, lepiej niech pani się w nic nie wtrąca! Radek poradzi sobie, dobrze zna
aspiranta Banaszka, który nawet jadł serdelki w jego obecności, kiedy Radek był
zatrzymanym do wyjaśnienia.
Marysieńka nerwowo szarpała grzywkę.
76
- Radek? - zdziwiłam się. - Zatrzymany do wyjaśnienia?
- Tak, to było tego dnia, kiedy sprał rowerzystów.
- Radek?
- No, Radek, Radek! A co, czy pani myślała, że z niego jakiś byle jaki chłopak? -
oburzyła się Marysieńka.
- Nie, nie myślałam, ale boję się, że może tak myśleć aspirant Banaszek.
- O, nie! On wszystko może o Radku myśleć, tylko nie to, że jest byle jaki.
Nagle Radek wskoczył znowu do samochodu, natomiast aspirant Banaszek zajrzał do
hotelu. Przez chwilę stał w drzwiach, przyglądając się Marysieńce i mnie. Marysieńka
uniosła się lekko i dygnęła nie prostując nawet nóg w kolanach. Było to coś między
przysiadem a ukłonem na dworze angielskim. Ja uśmiechnęłam się do aspiranta Banaszka,
wyciągając szyję i jak gęś kręcąc głową, bo nie wiem dlaczego, ale każda władza budzi we
mnie zawsze irracjonalny lęk, chociaż nigdy niczego nie miałam na sumieniu. Rita
przycupnęła pomiędzy aspirantem Banaszkiem a naszą kanapką i siusiała na wykładzinę.
Aspirant Banaszek patrzył na nią przez chwilę, potem bez słowa machnął ręką i wyszedł.
Widziałyśmy, jak przechodzi przez jezdnię.
- Jesteś pewna, że nie sprowadzi posiłków, Marysieńko?
- Jestem pewna, ale też jestem pewna, proszę pani, że Rita zaziębiła sobie pęcherzyk.
Marysieńka mówiła szeptem, bo blondyneczką z recepcji nie widziała tego, co się
przed chwilą stało, wpatrzona jedynie w stojącego w drzwiach aspiranta Banaszka. Wszedł
Radek i poprosił o klucze do mojego pokoju.
- Jeżeli pani jest zapakowana, to nie ma po co chodzić na górę. Zniesiemy wszystko z
Maryśką, pani niech lepiej pójdzie do baru pożegnać się z Mięciem, a potem tu, z moją
koleżanką.
Dyrygował mną, jak chciał, poszłam pożegnać się z Mięciem, zamieniłam parę słów z
blondyneczką, założyłam Ricie smycz
77
i wyszłam przed hotel „Pod Złocistą Chryzantemą". Wpuściłam Ritę do swojego
samochodu i odważyłam się zajrzeć w głąb mikrobusu „Poczty Polskiej". Radek i
Marysieńka upychali w nim moją walizkę, torbę i karnisze, które ciągle wystawały im na
zewnątrz. Wydawało mi się, że w środku widzę jakieś rumowisko, ale postanowiłam nie
odzywać się, pamiętając o tym, co powiedział pan Mors: to wszystko znaczy, że mnie tu
polubili. Radek zdecydował, że nie będzie domykał drzwi mikrobusu, bo w końcu połamią
się meble. Luźno zasupłał jakimś drutem zamek, a Marysieńka pobiegła do hotelu i
przyniosła stamtąd czerwoną szmatę, którą zawiązała na moich wystających z samochodu
karniszach.
- Jadę pierwszy, pani za mną - zdecydował Radek.
Ruszyliśmy. Do mojego miasteczka nie było daleko, ale jechałam udręczona
wpatrywaniem się w czerwone szmaty powiewające na wietrze. Myślałam z przerażeniem
o tym, co będzie, kiedy pojawię się przed domem mecenasostwa. Byłam pewna, że
korzystając z pogodnego dnia, pani mecenasowa będzie czekała przed furtką, w kwiecistej
bluzce i granatowej plisowanej spódnicy. Nie pomyliłam się. Jednego jednak nie
przewidziałam, pani mecenasowa wcale nie była zdumiona rozmiarami mojego dobytku.
Przywitałyśmy się wylewnie i razem poszłyśmy otworzyć drzwi mojego domku. Zaraz za
nami pojawili się Radek i Marysieńka. Nieśli mój materac.
43
- Tutaj, proszę, tutaj! - wołała radośnie pani mecenasowa. - Oprzyjcie o ścianę, bo jak
przyniesiecie stelaż, tapczan postawimy w tym rogu.
- Materac będzie leżał na ziemi, nie mam stelaża, pani Zuzanno.
- Jak to? - zdziwiła się. - Ma pani stelaż. Z pewnością ma pani stelaż.
- Nie, nie mam.
- Ma pani stelaż - powiedział Radek. - Jest w samochodzie. To stelaż Pauliny, jeszcze
z ich poprzedniego domu.
78
Wyszedł, ale po chwili oboje pojawili się znowu. Marysieńka niosła krzesła, Radek
piękny stary stolik.
- Może pan postawi stolik tutaj - zdecydowała mecenasowa.
- A krzesła... - Przysłoniła palcami usta i rozejrzała się. - Tak! Krzesła obok stolika!
Jedno tu, drugie tu. O, proszę, pięknie wyglądają, czyż nie? Myślę, że w tym pokoiku
zrobimy sypialnię, a w tym drugim gabinecik. O, jest pani Cesia! No co, pani Cesiuńko? -
zapytała głosem małej lizuski. - Jak się tu pani podoba?
- Dzień dobry - powiedziała pani Cesia patrząc na mnie ponuro.
- Przyniosłam placek.
- Och, tak! Pani Elizko, skarbie! Oto placek, który pani Cesia upiekła specjalnie dla
pani! Czyż to nie wspaniałe? Zapewniam, że jest pyszny!
Przywitałam się z panią Cesią, podziękowałam za placek i właśnie wąchałam go przez
papier, zapewniając, że pachnie wspaniale, chociaż żadnego zapachu nie czułam, kiedy
zjawiła się Marysieńka z dwoma szufladami.
- Jeszcze dwie są w samochodzie, Radek idzie z komódką, jest bardzo ciężka, więc
trzeba się zdecydować, gdzie ją postawimy. Radek powiedział, że ma stanąć między
oknami.
- Między oknami? - zdziwiła się pani mecenasowa. - To chyba nie jest dobre miejsce,
komódka powinna być w sypialni, a nie w gabinecie!
Czapka z daszkiem zsunęła się do tyłu, Marysieńka patrzyła na panią mecenasowa
zdumionym wzrokiem.
- Komódka? W sypialni? Ależ skąd!
- Oczywiście, że w sypialni, moje dziecko. Czyż nie, Elizko? Niech pani zdecyduje!
Wolałabym się zabić, niż powiedzieć, gdzie ma stanąć komódka panny
Kowalczykówny. Przez okno widziałam już Radka niosącego ją na plecach, ziejącą
otworami na szuflady. Musiałam zdecydować.
79
- Jeszcze dziś nie wiedziałam, że w ogóle mam jakąś komódkę
- biadoliłam. - Muszę się zastanowić! Proszę, Radek, niech pan stawia komódkę tam,
gdzie ma pan najbliżej.
Oczywiście postawił ja między oknami.
- Pewno! - powiedziała pani Cesia. - Pewno, że tu powinna stać.
- Tak pani sądzi, Cesiuńko? Być może ma pani rację, wygląda w tym miejscu
zupełnie nieźle. Więc dobrze, pani Elizko, niech ta komódka stoi między oknami.
- I ja tak myślę - powiedziałam ugodowo, lekko tylko zaznaczając w ten sposób, że
też mam coś do powiedzenia w tej sprawie.
- Sądzę, że tu będzie ją najlepiej widać, jest piękna.
Przyszła Marysieńka niosąc ostrożnie spore owalne lustro ujęte złotą, prostą ramą.
Zbliżyła się do mnie i uroczyście mi je podała do rąk.
- Pan Mors prosił, żebym pani coś powiedziała... - utknęła. Trzymałam lustro przed
sobą i patrzyłam. Miało kryształową
taflę, gładką, wyraźną.
44
- Co masz mi powiedzieć, Marysieńko?
- To lustro należało do Stefci Gierszówny, mamy pana Morsa
- wyrzuciła z siebie gwałtownie. - To miałam pani powiedzieć.
Wpatrywałam się w swoje odbicie i ogarnęło mnie wzruszenie. W tym lustrze odbijała
się kiedyś twarz kobiety, której nie znałam. Nie pozostał tu żaden zapis jej twarzy. A
jednak, pozbawiona własnej rodziny, nagle poczułam się przygarnięta przez Stefcię
Gierszównę. Och, będę cię kochała, moje lustro.
- Czy chce się pani płakać? - zapytała Marysieńka wyczekująco.
- Tak. Chce mi się płakać i powiedz to panu Morsowi.
- Z przyjemnością - zgodziła się radośnie. - To teraz przyniosę jeszcze te dwie
szuflady.
Położyłam lustro na podłodze, w obawie, że może się stłuc przy noszeniu reszty mebli.
Zanim się obejrzałam, spała już na nim zwinięta w czarny precel umęczona Rita, tylko
ogon leżał za ramą.
80
Pomyślałam, że chyba ani Stefcia Gierszówna, ani pan Joachim Mors nie mieliby nic
przeciwko temu, więc zostawiłam ją i przytrzymałam drzwi, bo właśnie wchodziła
Marysieńka z szufladami i Radek z lekkim, ale niewygodnym do niesienia stelażem.
- Może pan będzie uprzejmy w tym miejscu! - powiedziała pani mecenasowa. - O tu,
w rogu.
- Elizo? - zapytał mnie Radek.
Był chyba bardzo zmęczony niesieniem komódki i dlatego zapomniał, że nie jesteśmy
po imieniu.
- Postaw, gdzie chcesz - powiedziałam.
Postawił w rogu, tak jak radziła pani mecenasowa, i polubiłam go za to jeszcze
bardziej. Pani Cesia, która wróciła do domu, żeby przygotować obiad, po chwili przybiegła
z powrotem. Okazało się, że był telefon do pani mecenasowej z prośbą, aby przyjechała do
chorej siostry. Teraz we trójkę zaczęliśmy nosić moje kartony z książkami, drobiazgami,
ubraniem. W mikrobusie były jeszcze półki na książki, kuchenny stolik, szafki i dwa
taborety. Wreszcie wszystko mieliśmy w domu.
- Mądry ogrodnik, zostawił haczyki na karnisze - powiedział Radek chodząc z zadartą
głową po domu. - Zaraz je powieszę, powiedz tylko, gdzie który ma być. Biały do kuchni,
myślę?
- Może znalazłybyśmy lniane zasłony, które pani kupiła, Radek mógłby je założyć i
zrobiłoby się jak w prawdziwym domu. Najważniejsze są okna, prawda? Jak w oknach są
firanki, to znaczy, że dom żyje.
Krzątała się pomiędzy kartonami, wyjmowała z nich książki, które potem ustawiała na
półkach według wielkości. Nie miałam siły jej powstrzymywać, trudno, myślałam, potem
się z tym wszystkim uporam. Radek wyjął z kartonów moje talerze, garnki i sztućce, zanim
zdążyłam powiedzieć, żeby tego nie robił, cała sterta wylądowała na parapecie kuchennego
okna.
- Bardzo dobrze! - pochwaliła go Marysieńka. - Założymy firanki, zasłony i niczego
nie będzie widać.
81
- Jeszcze dziś nie wiedziałam, że w ogóle mam jakąś komódkę
- biadoliłam. - Muszę się zastanowić! Proszę, Radek, niech pan stawia komódkę tam,
gdzie ma pan najbliżej.
Oczywiście postawił ja między oknami.
- Pewno! - powiedziała pani Cesia. - Pewno, że tu powinna stać.
45
- Tak pani sądzi, Cesiuńko? Być może ma pani rację, wygląda w tym miejscu
zupełnie nieźle. Więc dobrze, pani Elizko, niech ta komódka stoi między oknami.
- I ja tak myślę - powiedziałam ugodowo, lekko tylko zaznaczając w ten sposób, że
też mam coś do powiedzenia w tej sprawie.
- Sądzę, że tu będzie ją najlepiej widać, jest piękna.
Przyszła Marysieńka niosąc ostrożnie spore owalne lustro ujęte złotą, prostą ramą.
Zbliżyła się do mnie i uroczyście mi je podała do rąk.
- Pan Mors prosił, żebym pani coś powiedziała... - utknęła. Trzymałam lustro przed
sobą i patrzyłam. Miało kryształową
taflę, gładką, wyraźną.
- Co masz mi powiedzieć, Marysieńko?
- To lustro należało do Stefci Gierszówny, mamy pana Morsa
- wyrzuciła z siebie gwałtownie. - To miałam pani powiedzieć.
Wpatrywałam się w swoje odbicie i ogarnęło mnie wzruszenie. W tym lustrze odbijała
się kiedyś twarz kobiety, której nie znałam. Nie pozostał tu żaden zapis jej twarzy. A
jednak, pozbawiona własnej rodziny, nagle poczułam się przygarnięta przez Stefcię
Gierszównę. Och, będę cię kochała, moje lustro.
- Czy chce się pani płakać? - zapytała Marysieńka wyczekująco.
- Tak. Chce mi się płakać i powiedz to panu Morsowi.
- Z przyjemnością - zgodziła się radośnie. - To teraz przyniosę jeszcze te dwie
szuflady.
Położyłam lustro na podłodze, w obawie, że może się stłuc przy noszeniu reszty mebli.
Zanim się obejrzałam, spała już na nim zwinięta w czarny precel umęczona Rita, tylko
ogon leżał za ramą.
80
Pomyślałam, że chyba ani Stefcia Gierszówna, ani pan Joachim Mors nie mieliby nic
przeciwko temu, więc zostawiłam ją i przytrzymałam drzwi, bo właśnie wchodziła
Marysieńka z szufladami i Radek z lekkim, ale niewygodnym do niesienia stelażem.
- Może pan będzie uprzejmy w tym miejscu! - powiedziała pani mecenasowa. - O tu,
w rogu.
- Elizo? - zapytał mnie Radek.
Był chyba bardzo zmęczony niesieniem komódki i dlatego zapomniał, że nie jesteśmy
po imieniu.
- Postaw, gdzie chcesz - powiedziałam.
Postawił w rogu, tak jak radziła pani mecenasowa, i polubiłam go za to jeszcze
bardziej. Pani Cesia, która wróciła do domu, żeby przygotować obiad, po chwili przybiegła
z powrotem. Okazało się, że był telefon do pani mecenasowej z prośbą, aby przyjechała do
chorej siostry. Teraz we trójkę zaczęliśmy nosić moje kartony z książkami, drobiazgami,
ubraniem. W mikrobusie były jeszcze półki na książki, kuchenny stolik, szafki i dwa
taborety. Wreszcie wszystko mieliśmy w domu.
- Mądry ogrodnik, zostawił haczyki na karnisze - powiedział Radek chodząc z zadartą
głową po domu. - Zaraz je powieszę, powiedz tylko, gdzie który ma być. Biały do kuchni,
myślę?
- Może znalazłybyśmy lniane zasłony, które pani kupiła, Radek mógłby je założyć i
zrobiłoby się jak w prawdziwym domu. Najważniejsze są okna, prawda? Jak w oknach są
firanki, to znaczy, że dom żyje.
Krzątała się pomiędzy kartonami, wyjmowała z nich książki, które potem ustawiała na
półkach według wielkości. Nie miałam siły jej powstrzymywać, trudno, myślałam, potem
się z tym wszystkim uporam. Radek wyjął z kartonów moje talerze, garnki i sztućce, zanim
46
zdążyłam powiedzieć, żeby tego nie robił, cała sterta wylądowała na parapecie kuchennego
okna.
- Bardzo dobrze! - pochwaliła go Marysieńka. - Założymy firanki, zasłony i niczego
nie będzie widać.
81
Zabawnym ruchem trzylatki podciągnęła swoje olbrzymie spodnie, widziałam, że
Radek patrzy na nią. Na jego twarzy zjawił się cień uśmiechu, z którym jakoś sobie
poradził.
- Oj, Maryśka, Maryśka... - fuknął. - Ależ ty wyglądasz...
- Wyglądam, jak wyglądam - powiedziała i podciągnęła spodnie jeszcze raz.
W którymś z kartonów Marysieńka znalazła wreszcie narzutę na tapczan, której
szukałam, bezładnie krążąc między stertami tekturowych pudeł, walizek pustych, pełnych i
rozpakowanych do połowy. Wreszcie Radek złapał taboret kuchenny, który dostałam od
pana Joachima, i zaczął zawieszać karnisze. Marysieńka siedziała na tapczanie. W
zawrotnym tempie podwijała brzegi zasłon.
- Potem trzeba to będzie zrobić porządnie, na razie musi tak być. Radek, te
lawendowe będą ładnie wyglądać w pierwszym pokoju, a te wrzosowe pójdą do drugiego.
Pomarańczowe damy do kuchni, w kuchni musi być wesoło, prawda?
- Tu są dwa rzędy uchwytów. Na których wieszać zasłony, a które zostawić na
firanki? - zapytał Radek.
- Zewnętrzne będą na ... - zaczęłam.
- Zewnętrzne będą na zasłony! - przerwała mi Marysieńka. - Zaraz skończę
podszywanie i znajdę firanki.
- Nie mam firanek, Marysieńko.
- Jak mówię, że pani ma, to pani ma, chyba wiem lepiej, bo sama je upychałam, kiedy
pani Lucynka przygotowywała rzeczy dla pani. Są w dużym kartonie zaklejonym
przylepcem.
Wyszli o piątej zabierając ze sobą puste kartony, tektury, pudła, dwie moje stare,
rozwalone walizki, dwie puszki po sardynkach, dwie po pasztecie drobiowym, trzy butelki
po coce, trzy kartony po soku owocowym, ponieważ zjedliśmy wszystko, co w oddzielnej
torbie przygotowała nam pani Lucynka. Zniknął też placek upieczony przez panią Cesię.
Machałam im przez chwilę, kiedy odjeżdżali, a gdy odwróciłam się, przy furtce stał pan
mecenas, który właśnie
82
wchodził do domu. Ukłonił mi się, podaliśmy sobie ręce, schylił się, żeby poklepać
Ritę.
- Miło, że już jesteście u siebie - powiedział. - Nie mogłem was powitać rano, bo dziś
właśnie mieliśmy spotkanie kombatantów i wyjeżdżałem. Mam jednak nadzieję, że
małżonka moja była w domu, kiedy pani przyjechała.
- Och, tak, była, oczywiście. Ale teraz wybrała się do siostry. Ktoś dzwonił z
wiadomością, że siostra pani Zuzanny zachorowała.
- Zachorowała? Wisia? Mój Boże, a cóż to...?
- Nie wiem, telefon przyjęła pani Cesia. Pana żona wezwała taksówkę i zaraz tam
pojechała.
- Bardzo jestem zaniepokojony tą wiadomością, bardzo. Jak pani uważa, może
powinienem wybrać się do Wisi?
Nareszcie ktoś pytał mnie o zdanie! Dobry, kochany pan mecenas, nieba
przychyliłabym mu chętnie, ale niestety nie wiedziałam, czy ma jechać do tej Wisi, czy
raczej siedzieć w domu.
- Może niech pan zadzwoni?
47
- Wisia ma zepsuty telefon. Mieszka spory kawałek stąd, bliżej sąsiedniego
miasteczka, a tam konserwacją telefonów zajmuje się pewien pan, który jest co najmniej
dziwny... - zadumał się mecenas.
Pan Grzymalski, pomyślałam. Niewątpliwie telefonem pani Wisi zajmuje się pan
Grzymalski. Wiedziałam! Byłam w domu, nareszcie. Mecenas postanowił czekać, a ja
poszłam do siebie. Wszystko było już ustawione, rozpakowane, powieszone, tylko żaden
sprzęt nie stał tam, gdzie chciałabym, żeby stał, jak również nie miałam pojęcia, gdzie leżą
moje rzeczy, nawet najbardziej osobiste. Radek powiesił lustro Stefci Gierszówny na
jedynym porządnie wbitym haczyku, który może przez zapomnienie zostawił ogrodnik. I
tak się złożyło, że było to dla lustra Stefci wprost idealne miejsce. Stanęłam przed nim i
powiedziałam: „Dzień dobry", zupełnie nie zwracając uwagi na to, że zobaczyłam w
lustrze twarz swoją, nie Stefci Gierszówny.
83
Pod wieczór przyszła pani mecenasowa. Przysiadła na moim tapczanie i płacząc
opowiadała mi o przykrych dolegliwościach swojej siostry. Potem rozejrzała się po moim
domku.
- Jak tu u pani ładnie, pani Elizko, zupełnie inaczej niż u naszego ogrodnika!
Podsuszyła oczy chusteczką, schowała ją do rękawa swetra i przyklepując opuszkami
palców zapuchnięte z płaczu policzki, znowu pociągnęła nosem.
- Strzeliłabym sobie kielicha...
Miałam jakieś resztki koniaku po moim rozwiedzionym mężu. Butelka, która zaplątała
się między garnkami, stała teraz za zasłonką
w kuchni.
- Bóg mi panią zesłał, pani Elizo, muszę się tylko pilnować, żeby nie chuchnąć na
Alfreda.
Potem przyszła noc, pierwsza moja noc w tym domu. Długo nie mogłam usnąć-
Ciągle wstawałam, przestawiałam meble, przekładałam chodniki, kładłam się znowu, ale
nie gasiłam światła, bo koniecznie chciałam usnąć patrząc na swój dom. A skoro nie
gasiłam światła i widziałam wszystko, to przyszło mi na myśl, że można odsunąć trochę
tapczan od ściany i w samym rogu postawić trójkątny stojak na kwiaty. Paprotka, którą
przyniosła mi mecenasowa, mogłaby wyglądać pięknie na tle dwóch białych ścian.
Musiałam sprawdzić to natychmiast, później położyłam się, ale po chwili wstałam znowu i
przeniosłam dywaniki z jednego pokoju do drugiego. Usnęłam nad ranem, na krótko.
Niedziela była piękna. Niebo czyste, błękitne, wypełniło całe okno, kiedy rozsunęłam
zasłony. Widziałam to przez ażurowe firanki, które Marysieńka wypakowała z kartonu.
Dziś już byłam zadowolona, że wiszą. Moje mieszkanie było naprawdę przytulne. Rita
biegała po nim obwąchując wszystkie kąty. Pomyślałam, że odsunę również i firanki, bo
chciałam otworzyć okno na całą szerokość i wpuścić ogród do domu. Usiadłam na krześle,
oparłam
84
ręce na parapecie. Położyłam na nich brodę i patrzyłam przed siebie, na niespokojną
już ziemię, na kłaczki trawy zieleniejące gdzieniegdzie. Wdychałam rześkie powietrze,
wsłuchiwałam się w ciszę. Nagle ktoś stanął przede mną.
- Witam! - powiedział.
Podniosłam się przestraszona. Staliśmy teraz na wprost siebie, oddzieleni tylko
parapetem.
- Witam! - powtórzył. - Jak ci się żyje w twoim nowym domu?
- Nie znam pana.
48
Usiłowałam odnaleźć jego twarz pośród tych, które pamiętałam. Nie było jej tam.
Wielka miedziana czupryna, wielka miedziana broda, niebieskie pogodne oczy.
Zapamiętałabym. Dziś dżinsowe ubranie, biała koszula, adidasy.
- Nie znam pana - powtórzyłam.
- Jestem ogrodnikiem na tym osiedlu - wyjaśnił. - Już niedługo posieję maciejkę pod
twoim oknem. Lubisz?
- Pewnie, że lubię.
- A kawy dasz? Przychodzę z pierwszą wizytą.
- Dam.
Wskoczył przez okno, pewnie kiedyś były to w ogóle jego drzwi. Przegadaliśmy całe
przedpołudnie. Zjedliśmy omlet z groszkiem, popiliśmy jogurtem. Był pierwszym
człowiekiem od lat, przy którym płakałam.
Wieczorem ułożyłyśmy się z Ritą na tapczanie, ona chętna do drzemki, a ja gotowa do
zaplanowania rozmowy z panią Różą. Wymagało to uporządkowania myśli, które
przychodziły mi do głowy, ale chaotycznie, bezładnie. Miałam pewien pomysł, do którego
wracałam uparcie, bo podobał mi się bardziej niż inne, ale nie byłam pewna, czy potrafię
go sklecić w spójną całość. Z notesem i długopisem w ręku usiłowałam zmusić się do
przełożenia na papier tego, co wymyśliłam. Ciągle jednak kartka była czysta. Później
ozdobiłam ją całym szeregiem płynących łabędzi i wiązanką tulipanów.
85
Następnie narysowałam słonia od tyłu i dwie rozpłaszczone żaby. W końcu wydarłam
kartkę z notesu, zmięłam ją i zostawiając na tapczanie śpiącą Ritę usiadłam przy stoliku od
pana Joachima. Światło lampy, którą postawiłam tutaj, w zupełności wystarczyło do
zarysowania kolejnej kartki figurami geometrycznymi i rzędem małych serduszek. Potem
złożyłam w dole kilka podpisów, jedne kaligrafowałam starannie, drugie były zamaszyste,
ministerialne. Myśli kłębiły mi się w głowie. I nagle przypomniałam sobie wachlarz z
Andory, który dała mi pani Róża w czasie pierwszego mojego pobytu u.niej. Zupełnie nie
potrafiłam sobie przypomnieć, gdzie jest, ale przecież musiał być w rzeczach, które
miałam w hotelu. Rzeczy, które miałam w hotelu, rozpakowywała Marysieńka, więc
wachlarz może być w komodzie panny Kowalczykówny, pomyślałam. I był. Leżał w
jednej z szuflad, na starannie ułożonych serwetkach od pani Lucynki. Rozsunęłam go i
oparłam o ścianę, obok lampy. Był naprawdę śliczny. Patrzyłam na skrzydełka z czarnego
materiału i szylkretowy uchwyt ozdobiony złoceniami. Uchwyt! Zatrzymałam się przy tej
myśli i po chwili zaczęłam pisać.
W poniedziałek rano ogarnął mnie niepokój, jeszcze raz przejrzałam mój maszynopis,
jeszcze raz przysiadłam na krześle, żeby coś do niego dodać. Chwila, która została do
wyjścia z domu, pozwoliła mi sięgnąć do listów przekazanych przez panią Różę. Chciałam
pośród nich znaleźć odpowiedź Jonasza na list Petego, a to nie było trudne, bo ta koperta
akurat leżała na wierzchu.
Jonasz pisał starannie, każda litera była wykończona. Jego „o" było zamknięte. Jego
„m" prezentowało zgrabne nóżki. W porównaniu z gryzmołami Melanii i kanciastym
pismem Petego, Jonasz demonstrował kunszt artystyczny. Przypomniałam sobie, że jadąc
do pani Róży na pierwszą rozmowę, widziałam go malującego płot, teraz byłam
przekonana, że to również musiał robić niezwykle starannie.
86
JONASZ DO PETEGO
Fetę, witaj o poranku, bo właśnie świtać poczyna, jakby zauważył nasz szkołny kolega
Szekspir. W domu jeszcze wszyscy śpią. I moja ciocia, i kury, i koguty, i wieprzek, który
miał stracić życie w ubiegły poniedziałek, ale nic z tego nie wyszło, bo przywiązaliśmy się
do niego i ciocia zdecydowała, że zostanie u nas do końca swoich, oby jak najdłuższych
49
dni. Podjęła taką decyzję wychodząc z założenia, że jak biedak biedakowi nie pomoże, to
nikt nosem nie kiwnie. To cytat z cioci Konstancji. Drugi z niej cytat odnosi się do mnie i
brzmi: „Nie myśl sobie, że jak się kto pod wozem urodził, to już nigdy na wóz nie wlezie!"
Tak właśnie rzekła przykrywając mnie na noc pierzyną. Nie sądzę, żebym się urodził pod
wozem, o ile wiem, odbyło się to w normalnym szpitalu położniczym, ale aluzję pojąłem i
z pierzyny ucieszyłem się bardzo, chociaż nie na długo. Okazało się bowiem, że brakuje
mi wykształcenia: aby spać pod pierzyną, trzeba opracować sobie specjalną technikę,
inaczej śpisz pod gołym płótnem i marzniesz jak głupi. Z tego wszystkiego łatwo
wyciągniesz wniosek, że jak dłużej pobędę u mojej cioci, to wrócę do szkoły zmarzniętym
malarzem pokojowym, który nigdy w życiu do ust nie weźmie nawet najmniejszego
kawałka mięsa, wychodząc z założenia, że w ten prosty sposób pomaga biedakowi.
Oczywiście, pisząc o tym wszystkim mszczę się na Tobie za gadulstwo, którym
uraczyłeś mnie w swoim liście. Muszę Ciebie, Pete, przestrzec: jestem przekonany, że
kiedyś będziesz wielkim naukowcem, może nawet noblistą, imponuje mi Twoja wiedza,
która pozwoliła Ci w tak młodym wieku opracować program dla administracji domów
mieszkalnych i doprowadzić do łez kiłka Bogu ducha winnych kobiet, a jedną nawet do
kolki. Boję się jednak, że o ile intelektualnie jesteś w peletonie, uczuciowo reprezentujesz
poziom zerowy, wysoko punktuje Ci się jedynie przyjaźń, ale z dziewczynami, Pete, daj
sobie jeszcze spokój. Taka jest moja rada, i to nie tylko dlatego, że mi było nie po drodze
dowiadywać się o Tamarę i przepytywać na tę okoliczność
87
panią Firlej. Nie wydaje mi się jednak, żebyś z mojej rady skorzystał, bo ja na Twoim
miejscu nie skorzystałbym na pewno. Wczoraj pod wieczór udałem się do Twojej babci
niosąc ze sobą piętnaście jajek i kapustę kwaszoną, którą moja ciocia upchnęła w foliowej
torebce. Dziurawej. Szedłem więc, a za mną ciekł sok ciurkiem, tak mniej więcej jak
piasek za Grzesiem. Twoją babcię zastałem przy śmietniku. Z wielkiej czarnej torby na
odpadki wyjmowała jakąś żółtą szmatę. Potem potrząsnęła nią, przytrzymała przed sobą i
chwiłę spoglądała z wielkim upodobaniem, jak szmata z wolna zaczyna oddychać i staje
się czymś w rodzaju szlafroka. Twoja babcia w ogóle nie odpowiedziała na moje
powitanie, tylko kazała mi patrzeć.
- Spójrz! - powiedziała. - Co za piękny materiał! Jaki mięciutki! Jaki ciepły! Czy ty
wiesz, Jonasz, co to jest?
- Wydaje mi się, że szlafrok.
- Tak. To jest mój ukochany szłafrok, który kiedyś dostałam od Adama. Wzruszające,
prawda?
Przyszło mi na myśl, że muszę kupić szlafrok cioci Konstancji. Wiele można się
nauczyć od Twojej babci, Pete.
- Wzruszające - przyznałem.
Postawiłem torebkę z jajkami obok czarnej torby na śmiecie, a z foliowego woreczka
spokojnie ciekło.
- A ja ten szlafrok - ciągnęła dalej Twoja babcia - chciałam po prostu wyrzucić. Dziś
rano wystawiłam tu torbę z rupieciami, które postanowiłam wepchnąć panom, kiedy
przyjadą opróżnić pojemniki. Byłam bezduszna, nie sądzisz?
Zauważyłem, że Twoja babcia omijała słowo „śmieciarze" i bardzo mnie to ujęło,
chociaż każdy zawód jest dobry i nie ma nic wspólnego z żadnymi potocznymi
znaczeniami.
- Nie uważam, żeby pani była bezduszna.
- Ależ jestem! Jak mogłam wyrzucić szlafrok, który dostałam od Zielonego Adama!
Przetrwał ze mną tyle lat. Nie masz pojęcia, ile
88
50
razy płakałam w nim, ile razy w nim się śmiałam, a teraz raptem siup! do wora i jazda
z domu...
Przytuliła do siebie ten, co tu dużo ukrywać, lachmanek i zajrzała znowu do wielkiej
torby.
- No, masz! - zawołała. - Jeszcze tego brakowało, żebym wyrzuciła czarną spódnicę
Tamary! Zżarły ją mole, to prawda, ale Tamara była w niej na swoim balu maturalnym.
Twoja babcia wyjęła z worka spódnicę Tamary, przytuliła ją do siebie razem z żółtym
szlafrokiem, a wolną rękę znowu wsunęła do wora.
- Nigdy nie darowałabym sobie wyrzucenia tej kamizelki. To kamizelka Melanii.
Zrobiłam ją szydełkiem, spójrz, jaki ładny ścieg. Mełania nie miała jej na sobie ani razu,
ałe przecież można z niej zrobić kapcie, albo ubranka dla psów, następna zima na pewno
będzie zmniejsza od tej, którą mamy za sobą, a psom pokończyły się kubraczki, zwłaszcza
Sobuś potrzebuje czegoś naprawdę ciepłego, wiem, jak go muszą bołeć stawy, bo sama też
cierpię na reumatyzm.
Przez chwilę Twoja babcia spoglądała w głąb czarnej torby, jak dziewica, która
pragnie utopić się w studni, zrozpaczona po utracie wianka. Węzeł rudych włosów
rozsypał się i długie pasma spływały wzdłuż policzków, pięknie załamując się na zielonym
swetrze.
- Przypominam sobie, że wrzuciłam do tej torby granatowy kapelusik z weluru.
Uznałam, że jest niemodny. A niby dlaczego? Jeżeli mnie się podoba, to znaczy, że dla
mnie jest modny. Właśnie że będę nosiła granatowy welurowy kapelusik, ma takie urocze
małe rondo, jestem pewna, że ci się spodoba. Jonasz, moje dziecko, bądź tak dobry i
przenieś mi worek z powrotem do domu. Bardzo się boję, że lada moment przyjadą tu
panowie opróżnić pojemniki i go zabiorą.
Ruszyliśmy do domu Twojej babci. Szła pierwsza trzymając w czułych ramionach
ż
ółty szlafrok, czarną spódnicę Tamary i kamizelkę Melanii, której Melania nigdy nie
nosiła. Przerzuciłem wielki czarny worek przez plecy i przytrzymywałem go wolną ręką.
W drugiej niosłem jajka i torebkę kapusty kwaszonej, z którą wiesz, co się
89
działo. W domu Twoja babcia poprosiła, żebym zaniósł worek do bawialni. Szlafrok,
spódnicę i kamizelkę położyła na bujanym fotelu.
- Jestem szczęśliwa, że znowu mam te rzeczy w domu! - odetchnęła. Niespokojnie
zajrzała do worka i wsunęła do niego rękę, przez
chwilę szukała czegoś po omacku, wreszcie znalazła granatowy kapelusik z weluru.
Był trochę zmiętoszony, ale nie taki zły, przeciwnie, kiedy Twoja babcia trzepnęla nim
parę razy w powietrzu, nabrał dość sympatycznego wyglądu.
- Nie tak dawno kupiłam sobie dwa kapelusze, są do niczego! A ten jest świetny!
Myślę, że będę go uwielbiała, bo kiedyś uwielbiałam ten kapelusz. Coś ci kapie z torebki,
Jonasz.
- Ciocia Konstancja kazała przynieść mi jajka i kapustę kwaszoną. Wreszcie udało mi
się powiedzieć to zdanie, ale nie chcę Cię
martwić, Pete, do pytania o Tamarę było jeszcze daleko. Najpierw Twoja babcia
wzięła mnie do kuchni, uwolniła od tej cholernej kapusty, zapłaciła za jajka i zapytała, czy
nie napiłbym się z nią herbaty z owoców leśnych. Bardzo nie lubię herbaty z owoców
leśnych, bo pachnie landrynkami, ale powiedziałem, że chętnie, ponieważ Twoja babcia
już mi ją nalewała. I wtedy, jak dobry kolega emeryt, zapytałem, jak Twoja babcia się
czuje.
- Świetnie! - powiedziała.
- A czy nie trzeba w czymś pomóc?
- Nie, dziękuję.
51
Pomyślałem, że jeżeli Twoja babcia nic nie mówi, to trudno z nią rozmawiać.
- A czy telefon pani działa?
- Tak, działa. Od wczoraj.
- Był pan Grzymałski?
- Tak. Byl.
Wypiłem łyk herbaty z owoców leśnych, tym razem nie pachniała landrynkami, tylko
kapustą kwaszoną, co było jeszcze gorsze. I wreszcie zapytałem pokrętnie:
90
- Czy Tamara wybiera się tu w najbliższym czasie?
Twoja babcia popatrzyła za okno, jakby chciała się upewnić, czy Tamara właśnie nie
nadchodzi. Wypiła kilka łyków herbaty, potem poklepała Sobusia, który przysiadł
opierając się o jej kołana.
- Nie wybiera się.
Gładziła Sobusia po uszach, później podciągnęła pończoszkę, która zsunęła mu się z
przedniej łapy. Nie wiedziałem, jak ją podejść. Przez chwiłę milczeliśmy i już sądziłem, że
nie załatwię ci tej sprawy, kiedy nagle Twoja babcia wyprostowała się na krześle,
obydwiema rękami ściągnęła do tyłu rozpuszczone włosy, sięgnęła po klamrę, którą miała
w kieszeni, i spięła je.
- Nie wiem, gdzie jest Tamara, Jonasz. Naprawdę nie wiem. Podobno ktoś widział ją
na lotnisku w Wiedniu. Jakiś znajomy mojego syna. Lotnisko w Wiedniu to nie jest adres,
prawda? Można nawet powiedzieć, że to jest zaprzeczenie adresu.
Posiedziałem jeszcze chwilę i wróciłem do domu. Było już ciemno, usiadłem w naszej
kuchence i patrzyłem przez okno. Ciocia Konstancja robiła na kolację placki
ziemniaczane, utarła już całą miskę kartofli, ale jeszcze dwa leżały na stole już obrane,
ż
ółtawe, ze starannie usuniętymi oczkami.
- Kogo tak wypatrujesz? - zapytała.
Czyjaś sylwetka mignęła na mostku. Znajoma syłwetka, Pete. Zamarłem. Nie poszła
do Twojej babci, tylko skręciła w ścieżkę do naszego domu, szła szybko. Kołnierz czarnej
kurtki postawiła wysoko i przytrzymała czerwonym szalem. Przez chwilę nie wierzyłem
własnym oczom, ale wreszcie poderwałem się, żeby otworzyć przed nią drzwi. Czarne
spodnie miała wsunięte w buty sznurowane na całej długości, wysokie prawie do kolan.
- Witaj, Jonasz! - powiedziała tym swoim znakomicie ustawionym głosem.
Ale, Pete, to nie była Tamara. To była tylko Melania.
Jonasz
91
Przejechałam mostek i spojrzałam w bok. Przed domem pani Konstancji nikogo nie
było, ale z daleka zobaczyłam, że ktoś odsuwa firankę w oknie. Nie widziałam twarzy, ale
przecież domyśliłam się od razu, że to pani Żulichowa sprawdza ruch na drodze do domu
pani Róży. Miałam ochotę pomachać jej ręką, ale bałam się, że uzna to za złośliwość, więc
zrezygnowałam z gestu, który wydałby mi się sympatyczny, gdybym była na jej miejscu.
Pani Róża powitała mnie w progu otwartych drzwi, a właściwie głównie witała Ritę. Z
domu wybiegła Tutka, wyraźnie zadowolona, że tym razem i ona ma gościa. Obwąchiwały
się przysuwając nos do nosa i jednocześnie merdając ogonami. Chwilę przyglądałyśmy się
psom, ale w końcu weszłyśmy do domu. Pachniało gotującym się rosołem, jakimiś ziołami
i czymś jeszcze.
- Wybierz sobie jakieś kapcie ze skrzyni, będziesz się lepiej czuła, bardziej po
domowemu. A jak ty? Już mieszkasz?
Zaczęłam odpowiadać na jej pytania, ale musiałam przerwać, bo złapał ją kaszel,
może niezbyt silny, ale wyraźnie coś drapało ją w gardle. Pomachała w moją stronę
uspokajającym gestem i powiedziała z trudem:
52
- Nie denerwuj się, zaraz mi przejdzie...
I kasłała dalej. Przypomniałam sobie, że podczas mojej pierwszej wizyty mówiła mi,
ż
e jest uczulona na farbę olejną. Uprzytomniłam sobie, że zapach, który teraz wyczułam,
też był zapachem farby. Pomyślałam, że ktoś maluje na górze framugi okienne, a kiedy
siedząc na skrzyni wkładałam kapcie, żółte z czerwonymi pomponami, usłyszałam ciche
skrzypnięcie otwieranych na pięterku drzwi. Po chwili ze schodów zbiegła kotka pani
Róży, Lula, a za nią wolno kroczył Franio. Ktoś wypuścił koty z pokoju na górze, kto?
Tamara, pomyślałam. Tamara jest na górze. Potem zwątpiłam, wydało mi się to
niemożliwe. Pani Róża przestała kasłać i zajęła się znowu zwierzętami, bo Lula fuczała na
Ritę, która zdumiona, nie wiedziała, o co tu właściwie chodzi.
92
Weszłyśmy do bawialni. W słońcu kremowe ściany i ciemne meble wyglądały
pięknie, kiedy byłam tu poprzednio, nie doceniłam urody tego pokoju. Usiadłyśmy, pani
Róża kazała mi opowiadać sobie o wszystkim, co wydarzyło się u mnie wczoraj. Śmiała
się, kiedy opowiadałam jej o swojej bezsilności przy meblowaniu mieszkania.
- Znam to! Moje dzieci, kiedy do mnie przyjeżdżają, zawsze usiłują ulepszać mi życie
według własnych wyobrażeń o tym, jak ono powinno wyglądać. To jest doprawdy
straszne!
Potem rozbawiła ją opowieść o pani mecenasowej, która przyszła do mnie na kieliszek
koniaku, zaniepokoiła choroba pani Wisi.
- Dawno Wisi nie widziałam, kiedyś mignęła mi na rynku, bo ona tu mieszka, wiesz?
Niedaleko stąd, ale widujemy się rzadko.
- Wiem, że tu mieszka, bo chyba i jej telefonem zajmuje się pan Grzymalski.
- Pan Grzymalski? Skąd go znasz? Ach, tak... - uprzytomniła sobie. - Czytałaś już
listy? Z panem Grzymalskim mam na pieńku - powiedziała, nie czekając na moją
odpowiedź. - Jest odpowiedzialny za szczenięta Tutki, powinien mi pomóc, prawda?
Powinien gdzieś je umieścić, ale skąd, ani mu to w głowie. Powiada, że może je zawieźć
do schroniska dla zwierząt, jest po prostu bezduszny.
- I co pani z nimi zrobi?
- Nie wiem. Są. Zajmują zieloną sypialnię na górze. Możesz sobie wyobrazić, jak
wyglądają szczenięta pochodzące ze skrzyżowania spanielki z bokserem? Mój przyjaciel
mówi, że powinnam przekonywać ludzi, że to rasowe bassety, i sprzedawać je za ciężkie
pieniądze! - roześmiała się. - Mój przyjaciel ma doprawdy znakomite pomysły.
Pomysł wyglądał na Tamarę, ale to chyba naprawdę było niemożliwe. Ciekawe, czy
pani Róża zaprowadzi mnie na górę, żebym mogła obejrzeć szczenięta Tutki.
- Chciałabym je zobaczyć, będę mogła?
93
- Oczywiście, ale później, dobrze? Teraz wstawię ziemniaki i zanim obiad będzie
gotowy, pogadamy chwilę.
Poszła do kuchni. Przez drzwi, których nie zamknęła za sobą, do bawialni wtargnął
jeszcze silniejszy zapach rosołu, poczułam, że jestem głodna, niewiele zjadłam od naszego
wspólnego posiłku z Wawrzyńcem, bałam się, że zaraz zacznie mi burczeć w brzuchu, a to
zawsze mnie bardzo peszyło. Na szczęście pani Róża wróciła niosąc ze sobą talerz z
małymi krakersami. Na każdym z nich był stożek twarogu ze szczypiorkiem, ozdobiony
piórkiem papryki.
- Przygotowałam nam małą przekąskę, Elizo, proszę, częstuj się. Podała mi talerzyk,
biały w drobne, różowe kwiaty. Miałam
ochotę odwrócić go i sprawdzić znak, musiała to być dobra, stara porcelana. Pani Róża
usiadła i w milczeniu zjadłyśmy po dwa krakersy, potem przesunęła talerz w moją stronę.
53
- No i cóż? - zapytała. - Masz mi coś do powiedzenia, czy wolisz, żebyśmy jeszcze
poczekały z tym wszystkim? Nie ma problemu, możemy poczekać.
- Czy mam coś do powiedzenia? No, nie wiem... - zaczęłam niepewnie. - Myślałam o
tym, oczywiście. Przeczytałam część listów i prawdę mówiąc, mam pewien pomysł.
Patrzyła wyczekująco. Sobuś ruszył się ze swojego miejsca przy kominku, przysiadł
obok fotela pani Róży, opierając się o jej nogi. Patrzył z zaciekawieniem, jak Rita i Tutka
latają po całej bawialni. Uśmiechnęłam się do pani Róży, sobie dodając w ten sposób
odwagi.
- Myślałam o tym, żeby połączyć dwa światy. Ten z listów, które od pani dostałam, z
tym, który teraz istnieje wokół mnie.
Patrzyłam na nią, czekając, co powie.
- Mów dalej, ja słucham.
- Myślę, że takie połączenie jest możliwe, chociaż pozornie te dwa światy nie mają ze
sobą związku.
- Pozornie.
94
- Wczoraj wieczorem usiadłam nad tym i zrobiłam próbę. Nie wiem, ale wydaje mi
się, że mogłaby stanowić początek.
- Pokażesz mi?
- Tak, chciałabym.
Wyjęłam z torby kilka arkuszy papieru maszynowego i podałam je pani Róży.
- Niestety, wyschła mi taśma, długo nie używałam maszyny, ale chyba to jest dość
czytelne.
Spojrzała na pierwszą stronę, na której było tylko jedno słowo, tytuł.
Wachlarze
Odłożyła ją na stolik i zaczęła czytać następną.
„To właśnie ja dostałam od Róży Firlej czarny wachlarz z Andory. Od lat leżał na
białej komodzie w jej pokoju, pośród innych pamiątek, ale pewnego dnia, kiedy
siedziałyśmy przy herbacie w bawialni, podniosła się, poszła na górę i za chwilę wróciła z
wachlarzem w ręku..."
Patrzyłam za okno, ale niewiele widziałam przez gęstą, białą firankę. Zaledwie zarysy
drzew w oddali. Słyszałam też stukot pazurów i przyjazne poszczekiwanie psów, ciągle
biegających za sobą po pokoju. Pani Róża uważnie czytała stronę po stronie, wreszcie
zobaczyła list Melanii do Adriany przepisany przeze mnie. Znała jego treść, więc tylko
spojrzała przelotnie. Na tym właśnie liście kończyła się moja propozycja dla niej. Zebrała
wszystkie kartki, ułożyła równo i trzymając je w ręku przez chwilę zastanawiała się nad
czymś. Wreszcie spojrzała na mnie z rozbawieniem.
- Rozumiem, że w twojej opowieści znajdę w pewnej chwili także opis dzisiejszego
dnia, prawda? Pewnie będzie się to zaczynało od zdania: „Pani Róża powitała mnie w
progu otwartych drzwi..."
95
- Możliwe, przecież tak właśnie pani mnie powitała! - roześmiałam się.
Podała mi kartki.
- Zaskoczyłaś mnie, wyobrażałam to sobie inaczej. -Jak?
- Nie wiem jak! - śmiała sie głośno. - Inaczej! Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Tak,
jakbym szła do teatru, a znalazła się w cyrku! A do tego w tym cyrku proponują mi, żebym
została woltyżerką! Dam ci obiad, a potem idź do domu i pisz, jestem ciekawa, co będzie
dalej, a ty?
- Ja też! - przyznałam.
54
Nagle pani Róża spoważniała, patrzyła przed siebie, machinalnie głaszcząc Sobusia.
Franio wskoczył na poręcz mojego fotela, kiedy podrapałam go między uszami, zaczął
mruczeć. Zamyśliłam się, wiele dałabym za to, żeby wiedzieć, czy naprawdę Tamary nie
ma w tym domu, wszystko wskazywało na to, że nie, ale? Pani Róża spojrzała na mnie i
uśmiechnęła się znowu.
- No cóż, myślę, że czas na obiad. Będziemy miały rosół, wołowinę w sosie
chrzanowym, ziemniaki i surówkę z porów. Surówkę zrobiłam ze śmietaną, nie wiem, czy
lubisz?
Obiad jadłyśmy w kuchni, przy pięknym stole, drewnianego, połyskliwego blatu nie
przykrywała żadna serweta. Nad nim nisko zawieszony, wisiał czerwony abażur omotany
pomarańczowymi koralami.
- Zrobiłam go ze starej spódnicy, którą Zyta chciała wyrzucić, też uważam, że jest
piękny - powiedziała pani Róża, kiedy zachwyciłam się nim. - Te korale nosiła kiedyś
Tamara, zabrałam jej, bo mnie urzekł ich ognisty kolor. Mam nadzieję, że wołowina nie
będzie wiórowata, czasami mięso z rosołu nie jest nadzwyczajne. A jak ty będziesz sobie
radziła z obiadami, Elizo? Mam nadzieję, że nie będziesz jadała w barach?
Nie czekając na moją odpowiedź, pani Róża nagle wstała i sięgnęła po maszynopis,
który położyłam na kredensie. Zajrzała do niego, potem wróciła do stołu.
96
- Jest tak, jak myślałam, wiesz? Wydaje mi się, że Melania ma do mnie stosunek
pobłażliwy. Nie traktuje mnie poważnie. Zresztą oni wszyscy czasami... - urwała, jakby
niepewna stosowności tego, co mówi. - Zwłaszcza Melania. W jej przekonaniu jestem
trochę poetką, trochę wariatką. Staram się nie zwracać na to uwagi, ale bywa, że jest mi
przykro.
- I uważa pani, że coś takiego jest w liście Melani?
- Właśnie.
- W takim razie nie będę z niego korzystać - zapewniłam.
- A dlaczego? Przecież ci go dałam. Trzymajmy się faktów. No i jak mięso?
- Jest miękkie. Miękkie i bardzo smaczne.
Nagle z góry dobiegło stukanie. Tak, jakby ktoś trzykrotnie uderzył czymś w podłogę.
Pani Róża spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Położyła sztućce na brzegu talerza.
- Przepraszam cię, zajrzę tam. To szczeniaki rozrabiają.
Nie było jej tylko przez chwilę. Wróciła, usiadła przy stole i zaczęła jeść.
- O czym to myśmy mówiły?
- O mięsie, że jest miękkie i bardzo smaczne. Jeżeli szczeniaki rozrabiają, to może
zgodziłaby się pani, żebym teraz je zobaczyła?
- Oczywiście! Jak skończymy jeść, wstawię wodę na herbatę i zanim się zagotuje,
pójdziemy na górę.
No i poszłyśmy. O jednej rzeczy, o której pani Róża nie pomyślała. Zielona sypialnia
zajęta przez potomstwo Tutki, nie była położona nad kuchnią. Była zupełnie z boku, nad
bawialnią. Tymczasem z pokoju nad kuchnią, kiedy szłyśmy na górę, dobiegała muzyka.
To Albinioni, poznałam. Ktoś, słysząc nasze kroki, zareagował natychmiast. Melodia
urwała się w połowie frazy.
Trzymajmy się faktów, trzymajmy się faktów, powtarzałam sobie, gdy wracając do
domu wlokłam się szosą, bo drogę miałam zablokowaną TIR-em, którego nie mogłam
wyminąć. Trzymajmy
97
się faktów, a faktem było, że ktoś chował się przede mną w tym domu. A potem
powiedziałam sobie, że to nie moja sprawa, pani Róża udostępniła mi tyle wiadomości, ile
dla mnie przeznaczyła. Było już ciemno, kiedy weszłam do domu. Rita wskoczyła na
55
tapczan, który traktowała jak swoje posłanie, a ja sięgnęłam po jeden z listów,
zostawionych na stoliku przy maszynie. Przypomniał mi się, kiedy jadąc do pani Róży
mijałam drzewo z drewnianą kapliczką, tą w której był napis „Dziękujemy za Adrianę".
Znalazłam go bez trudu, bo koperta była większa niż inne i zaadresowana trochę
wymyślnymi literami.
ADRIANA DO ZYTY
Zyto droga, dziękuję Ci za list. Wyjęłam go ze skrzynki, kiedy wracałam do domu
pełna najlepszych intencji: miałam zamiar przygotować dziś Jaśkowi gorącą kołację,
wrzucić do pralki jego koszule i swoje bluzki, sprzątnąć pokój Melanii. Nic z tego nie
wyszło, bo usiadłam w fotełu z Twoim listem. Przeczytałam i po raz setny zaczęłam się
zastanawiać nad tym wszystkim, o czym pisałaś, a co, jak się domyślasz, bardzo mnie
obchodzi. Jestem w domu sama, bo Jasiek ma dyżur, a Melania znowu umila życie naszej
Różyczce. Mela złapała gdzieś wietrzną ospę, więc zapakowaliśmy ją w samochód i fru!
Oczywiście telefon u mamy był nieczynny, więc miała niespodziankę, co zniosła dzielnie,
jak to ona. A więc, jestem w domu sama. Zaraz po przeczytaniu Twojego listu machnęłam
ręką na wszystko i usiadłam, żeby Ci odpisać. Zyto, nie pamiętam, jak to było, kiedy
Jasiek wyprowadzał się z domu, żeby zamieszkać ze mną, ale jeżeli nie pamiętam, to
znaczy, że moja teściowa nie robiła z tego żadnego problemu. To raz. A dwa: wydaje mi
się, że albo żartujesz, albo masz jakąś obsesję na punkcie dziewczyny Petego, wybacz, ale
naprawdę tak sądzę. W końcu jest rzeczą zupełnie zwyczajną, że
98
w pewnym wieku zaczynają się kolejne zakochania i do czasu, kiedy Pete wyprowadzi
się z domu, przeżyjesz nie jedną dziewczynę, a piętnaście. Prawda jest taka, że zanim mój
brat Adam ożenił się z Tobą, kochał się w paru dziewczynach, których imion teraz już
pewnie nie pamięta. Pytasz, czy Mełania ma chłopaka. Zyto, chyba zapomniałaś, jak jest z
Melanią? Bardzo bym chciała, żeby pojawił się przy Niej jakiś chłopak, ale Ona przecież
na nikogo nie zwraca uwagi, bo ciągle jest zakochana w Jonaszu, którego poznała u
Mamy, kiedy On przyjechał tam z Petem. Czy doprawdy nie przypominasz sobie, co się
wtedy działo? Najpierw Ty się obraziłaś, że Jonasz nie chce być u Was „na próbę", potem
Jonasz wyprowadził się do starej Żułichy i zaczął o niej mówić „moja ciocia Konstancja",
a potem Mama zwymyśłala Tamarę za to, że zawraca Jonaszowi głowę, chociaż było jasne
jak na dłoni, że kocha się w nim Mełania. I w końcu Tamara zabrała ze sobą tego Jonasza,
ale chyba tylko dobrze mu nagadała, bo wrócił jak niepyszny. Więc Ty nie pytaj, czy Mela
ma chłopaka, bo mnie to przeraża. Czy doprawdy jesteś tak zapatrzona w Petego i
pochłonięta wyobrażaniem sobie niestworzonych historii, że zapominasz o tym, co było
tak niedawno? Nie gniewaj się na mnie, rzeczywiście jestem chyba ostatnią osobą w naszej
rodzinie, która ma prawo mądrzyć się i pouczać innych, ale dużo się teraz zastanawiałam
nad nami wszystkimi, a nad sobą w szczególności. Doszłam do wniosku, że każdy z nas
nosi w sobie i dobro, i zło, problem tkwi tylko w umiejętności wybierania z siebie. Ja nie
bardzo dobrze umiem wybierać, przyznaję, może dlatego z każdym moim wyborem łączy
się taka szamotanina? Tamara jest inna, ona dobrze wie, czego chce, a jeżeli nie może tego
osiągnąć, potrafi sobie poradzić i ze sobą, i z życiem. Napisałam to i utknęłam. Zrobiłam
nawet przerwę na łyk herbaty. Napisałam i utknęłam, Zyto, bo chyba nie jest prawdą, że
Tamara dobrze sobie radzi ze wszystkim. Nie znam jej życia uczuciowego, bo nigdy nie
zwierzała mi się tak naprawdę. Nie mam o to żalu, bo ona chyba nie zwierza się nikomu,
nie czuje takiej
99
się faktów, a faktem było, że ktoś chował się przede mną w tym domu. A potem
powiedziałam sobie, że to nie moja sprawa, pani Róża udostępniła mi tyle wiadomości, ile
dla mnie przeznaczyła. Było już ciemno, kiedy weszłam do domu. Rita wskoczyła na
56
tapczan, który traktowała jak swoje posłanie, a ja sięgnęłam po jeden z listów,
zostawionych na stoliku przy maszynie. Przypomniał mi się, kiedy jadąc do pani Róży
mijałam drzewo z drewnianą kapliczką, tą w której był napis „Dziękujemy za Adrianę".
Znalazłam go bez trudu, bo koperta była większa niż inne i zaadresowana trochę
wymyślnymi literami.
ADRIANA DO ZYTY
Zyto droga, dziękuję Ci za list. Wyjęłam go ze skrzynki, kiedy wracałam do domu
pełna najlepszych intencji: miałam zamiar przygotować dziś Jaśkowi gorącą kolację,
wrzucić do pralki jego koszule i swoje bluzki, sprzątnąć pokój Melanii. Nic z tego nie
wyszło, bo usiadłam w fotelu z Twoim listem. Przeczytałam i po raz setny zaczęłam się
zastanawiać nad tym wszystkim, o czym pisałaś, a co, jak się domyślasz, bardzo mnie
obchodzi. Jestem w domu sama, bo Jasiek ma dyżur, a Melania znowu umila życie naszej
Różyczce. Mela złapała gdzieś wietrzną ospę, więc zapakowaliśmy ją w samochód i fru!
Oczywiście telefon u mamy byl nieczynny, więc miała niespodziankę, co zniosła dzielnie,
jak to ona. A więc, jestem w domu sama. Zaraz po przeczytaniu Twojego listu machnęłam
ręką na wszystko i usiadłam, żeby Ci odpisać. Zyto, nie pamiętam, jak to było, kiedy
Jasiek wyprowadzał się z domu, żeby zamieszkać ze mną, ałe jeżeli nie pamiętam, to
znaczy, że moja teściowa nie robiła z tego żadnego problemu. To raz. A dwa: wydaje mi
się, że albo żartujesz, albo masz jakąś obsesję na punkcie dziewczyny Petego, wybacz, ale
naprawdę tak sądzę. W końcu jest rzeczą zupełnie zwyczajną, że
98
w pewnym wieku zaczynają się kołejne zakochania i do czasu, kiedy Pete wyprowadzi
się z domu, przeżyjesz nie jedną dziewczynę, a piętnaście. Prawda jest taka, że zanim mój
brat Adam ożenił się z Tobą, kochał się w paru dziewczynach, których imion teraz już
pewnie nie pamięta. Pytasz, czy Melania ma chłopaka. Zyto, chyba zapomniałaś, jak jest z
Melanią? Bardzo bym chciała, żeby pojawił się przy Niej jakiś chłopak, ale Ona przecież
na nikogo nie zwraca uwagi, bo ciągle jest zakochana w Jonaszu, którego poznała u
Mamy, kiedy On przyjechał tam z Petem. Czy doprawdy nie przypominasz sobie, co się
wtedy działo? Najpierw Ty się obraziłaś, że Jonasz nie chce być u Was „na próbę", potem
Jonasz wyprowadził się do starej Żulichy i zaczął o niej mówić „moja ciocia Konstancja",
a potem Mama zwymyślała Tamarę za to, że zawraca Jonaszowi głowę, chociaż było jasne
jak na dłoni, że kocha się w nim Melania. I w końcu Tamara zabrała ze sobą tego Jonasza,
ale chyba tylko dobrze mu nagadała, bo wrócił jak niepyszny. Więc Ty nie pytaj, czy Meła
ma chłopaka, bo mnie to przeraża. Czy doprawdy jesteś tak zapatrzona w Petego i
pochłonięta wyobrażaniem sobie niestworzonych historii, że zapominasz o tym, co było
tak niedawno? Nie gniewaj się na mnie, rzeczywiście jestem chyba ostatnią osobą w naszej
rodzinie, która ma prawo mądrzyć się i pouczać innych, ale dużo się teraz zastanawiałam
nad nami wszystkimi, a nad sobą w szczególności. Doszłam do wniosku, że każdy z nas
nosi w sobie i dobro, i zło, problem tkwi tylko w umiejętności wybierania z siebie. Ja nie
bardzo dobrze umiem wybierać, przyznaję, może dlatego z każdym moim wyborem łączy
się taka szamotanina? Tamara jest inna, ona dobrze wie, czego chce, a jeżeli nie może tego
osiągnąć, potrafi sobie poradzić i ze sobą, i z życiem. Napisałam to i utknęłam. Zrobiłam
nawet przerwę na łyk herbaty. Napisałam i utknęłam, Zyto, bo chyba nie jest prawdą, że
Tamara dobrze sobie radzi ze wszystkim. Nie znam jej życia uczuciowego, bo nigdy nie
zwierzała mi się tak naprawdę. Nie mam o to żalu, bo ona chyba nie zwierza się nikomu,
nie czuje takiej
99
potrzeby, ale wiem, że wszyscy jej „towarzysze podróży", jak o nich mawiała, nie byli
ludźmi, których traktowała serio. Robiła wrażenie wiecznej poszukiwaczki. Być może
rzeczywiście wymyśliła sobie człowieka i postanowiła go znaleźć, tak twierdzi Jasiek. No i
57
w końcu znalazła Filipa. Dziwisz się, że go tak bez boju oddała tej małej smarkuli, jego
córce? Nie możesz tego zrozumieć? Bogiem a prawdą, Zyto, ja też nie pojmuję, dlaczego
Tamara tak się zlękła humorzastej panienki. Uciekła przed nią w panice. Czy bala się, że
Filip będzie musiał żyć w piekle, które ta mała stworzy, czy tylko dla siebie bala się
piekła? Kiedy po ostatniej rozmowie z nim i z tą dziewczyną przyjechała do Mamy po
swoje rzeczy, Mama zapytała o to. Mówi, że Tamara milczała. Stała na wprost Mamy i
milczała. A wtedy Mama, która polubiła Fiłipa od pierwszej chwili, wrzasnęła na Tamarę,
sama mi o tym mówiła. Wrzasnęła: „Chcesz tak głupio przegrać tę sprawę, Tamaro? Nie
bądź idiotką!" Podobno ona patrzyła na Mamę tak, jakby zaraz miała się rozpłakać, ale nie,
ś
ciągnęła z nóg kapcie, rzuciła je na skrzynię, a wkładając sandały pochyliła się i nie
patrząc na Mamę powiedziała: „Wygrałam więcej, niż myślisz!" Złapała torbę, przytuliła
Mamę i sama przytuliła się do niej. Powiedziała jeszcze: „Nie martw się o mnie, pamiętaj!
Tylko się o mnie nie martw!" I pobiegła do samochodu. Mama stanęła w progu, jak
zawsze. Tamara przejechała obok ganku, żeby pomachać, i Mama zobaczyła jeszcze jej
buzię. Tamara chciała się uśmiechnąć, ale to zupełnie nie wyszło. Mama powiedziała, że
pierwszy raz w życiu widziała uśmiech tak pełen rozpaczy. Więcej nie wiem, Zyto.
Myślałam, że Mama opowiadała o tym przy Was, ale teraz przypominam sobie, że oprócz
mnie byl wtedy tylko Adam, bo Ty pojechałaś do sanatorium.
Cieszę się, że tym razem masz tam pogodę, nie tak jak wtedy, i dobrze, że nie czujesz
się zmęczona zabiegami. Naprawdę niepotrzebnie trzęsiesz się o Petego. Adam dzwonił do
mnie wczoraj, wszystko jest w porządku, świetnie sobie radzą. Jasiek mówił, że Pete ma
być jutro w przychodni, bo kot jego dziewczyny ma wrośnięty pazur. Pete
100
dzwonił wczoraj i umówił się z Jaśkiem. Widzisz więc, Zyto, że cały ten „romans",
którym nabiłaś sobie głowę, wart jest kociego pazura. Całuję Cię!
Adriana
Trzymajmy się faktów, trzymajmy się faktów, powtarzałam sobie wprost maniakalnie,
bo nagle wizerunek pani Róży zaczął mi się rozpływać jak akwarela na mokrym papierze.
Jakim człowiekiem była, zastanawiałam się, chyba dla każdego innym. Czy to jest reguła?
Czy każdy jest taki? A może ona zawsze jest taka sama, tylko to jak się ją widzi, zależy od
patrzącego? Zaczęłam zastanawiać się, jak ja sama widzę panią Różę, kiedy w oknie
mignęła nieforemna postać. Nie rozpoznałam jej w zapadającym mroku. Rozległo się
stukanie do drzwi, ale zanim do nich podeszłam, ktoś nacisnął klamkę i otworzył. Była to
pani Cesia niosąca na plecach niewielki wiklinowy fotelik. Nie odpowiedziała na moje
powitanie, tylko z miejsca wyjaśniła przyczynę wizyty.
- Moja pani kazała zapytać, czy nie chce panienka tego fotela. Nie będę latała w
kółko. Fotel jest dobry, obejrzałam. Duży nie jest, miejsca nie zajmie, gdzie stanie?
- Doprawdy, nie wiem, jak dziękować, dlaczego pani sama go niosła, to ja
powinnam...
- A, niech panienka da spokój, co tam! Gdzie stanie? Chciałam uwolnić ją od fotela,
ale trzymała go mocno, rozglądając
się po moim mieszkaniu.
- Ładnie tu! - powiedziała. - No to gdzie stanie? Przesunęłam ręką po wiklinie. Była
gładka, ciepła, miała kolor
gryczanej kaszy. Wiedziałam, że polubię ten fotel i że muszę mieć dla niego specjalne
miejsce w pobliżu światła, książek, może coś trzeba będzie przesunąć. Pani Cesia zrobiła
dwa kroki do przodu.
- Gdzie stanie?
- Może tu - powiedziałam wskazując byle jakie miejsce.
101
58
- E! - krótko zaopiniowała moją nie przemyślaną decyzję.
- To może tu?
- Może.
Postawiła fotel i rozejrzała się znowu.
- No! Całkiem dobrze. Jak czegoś będzie brakowało, trzeba powiedzieć - burknęła.
Była dla mnie bardzo łaskawa, chociaż uśmiechu na jej twarzy nie widziałam ani
przez chwilę. Poprosiłam, żeby usiadła, ale ona tylko przecząco poruszyła głową. Oglądała
moje książki, stolik od pana Morsa, lustro.
- No i komoda stoi - zauważyła.
- Może chce pani zobaczyć drugi pokój i kuchnię? - zapytałam. -Chcę.
Podobała mi się jej zwięzłość i to, że mówiła do mnie „panienko". Obejrzała resztę
mieszkania w zupełnym milczeniu, a kiedy wróciłyśmy w okolicę wiklinowego fotela,
przystanęła, spojrzała na moją maszynę i rozrzucone arkusze papieru.
- Pisanie - stwierdziła.
- No właśnie. Taką mam pracę.
- Praca jak praca.
Nie bardzo wiedziałam, co dalej. Pomogła mi Rita, która zeskoczyła z tapczana i nagle
zaczęła obwąchiwać buty pani Cesi.
- Daj spokój, pies!
Rita w ogóle nie rozumiała tych słów. Pani Cesia patrzyła w dół i nagle zaczęła kręcić
głową.
- Że to coś takiego nie złamie się w połowie. Daj spokój, pies! Wyniosłam Ritę do
drugiego pokoju i zamknęłam drzwi, czułam,
ż
e jej obecność była nie po myśli pani Cesi.
- Może zrobię herbaty? - powiedziałam przymilnie jak pojętna uczenniczka pani
mecenasowej.
- Na noc?
Pomyślałam, że kto wie, czy pani Cesia nie wyjdzie, kiedy znowu zaproponuję jej,
ż
eby usiadła.
102
- Może pani usiądzie? - zapytałam.
- Pójdę - powiedziała, zgodnie z moimi przypuszczeniami. Ale stała dalej.
Zrozumiałam, że pani Cesia bardzo się dobrze
u mnie czuje, inaczej już byłaby u siebie.
- Dawno pani tu mieszka? - zapytałam.
- Dawno.
Może jednak okazywała się zbyt zwięzła jak na moje obyczaje.
- Ładnie tu jest. Ładna okolica i dom państwa mecenasostwa jest taki ładny -
powiedziałam.
- Ładny. Czysto. - Znowu spojrzała na mój maszynopis. - A tych pieniędzy to
wystarczy?
- Których pieniędzy? Tych, które będę dostawała u pani Firlej?
- Nie! Tych drugich.
- Jakich drugich?
Nie mogła wiedzieć o mizernych alimentach, które dostawałam od mojego byłego
męża.
- Tych na leczenie - wyjaśniła.
O nie, pani Cesiu, teraz to ja pani stąd nie wypuszczę. Pieniądze na leczenie mojego
synka w holenderskim centrum dla dzieci z porażeniem mózgowym już od trzech miesięcy
wpływały na konto Ośrodka, ale nikt nie wiedział o tym oprócz mnie i pani w
59
ministerstwie, która pomagała mi załatwiać formalności. Poinformowano mnie, bardzo
oficjalnym pismem bezpośrednio z centrum w Holandii, że ktoś podjął się finansowania
kosztów pobytu mojego syna u nich na oddziale rehabilitacyjnym.
- Pieniędzy wystarczy. Bardzo jestem za nie wdzięczna. Wpatrywałam się w panią
Cesię z nadzieją, że powie więcej.
- Ma, to daje.
- O kim pani mówi? - zapytałam w końcu bez ogródek. Milczała, ale zobaczyłam, że
ś
ciągnęła brwi i potarła ręką czoło,
jakby nagle coś sobie przypomniała.
- Co o kim mówię?
103
- No, że jak ma, to daje?
Musiała usłyszeć mój natarczywy ton i zobaczyć wyczekiwanie w spojrzeniu.
Skrzywiła się i pokręciła głową. Najwyraźniej wolała wypowiadać się gestami.
- Pani Cesiu! - nalegałam.
- Co panienka? O nikim nie mówię.
- Przed chwilą powiedziała pani, że...
- Plotę, wie panienka? Trochę mam tu... - postukała się ręką w czoło. - Nie mówiła
mecenasowa?
- Nie, przeciwnie, bardzo panią chwaliła.
- Znaczy dobra kobieta. Pójdę.
Wyszła, a ja usiadłam na próbę w wiklinowym fotelu. Wyciągnęłam nogi przed siebie
i patrzyłam na czerwone pompony żółtych kapci, które dostałam od pani Róży.
Wiedziałam, że początek nitki do kłębka jest blisko mnie, ale czy to możliwe, że trzymała
go w ręku pani Cesia? Jakim cudem? Pomyślałam, że muszę porozmawiać z mecenasowa,
bo tylko ona mogła mi pomóc, jeżeli będzie chciała, oczywiście.
Poszłam do niej następnego dnia, wyczekując cierpliwie godziny jedenastej, która
wydawała mi się najlepszą porą do złożenia wczesnej wizyty osobie takiej, jak
mecenasowa. Niestety, zastałam ją jeszcze w kwiecistym szlafroku, którego niewielki
dekolt przytrzymywała pod szyją. Na głowie miała papiloty z gąbki, żółte, różowe i
niebieskie.
- Czy coś się stało, pani Elizo? - spytała przerażona, kiedy zobaczyła mnie w progu.
- Właściwie nie, ale bardzo chciałabym z panią porozmawiać. Była gotowa. W każdej
chwili. Może kawy, może herbaty? Może
mi się źle mieszka? Może tam wieje od podłogi? Może się boję? Kiedy wreszcie
dopuściła mnie do słowa i mogłam powiedzieć, z czym przyszłam, przejęła się.
- Mój Boże, ale ja doprawdy o niczym nie wiem, mój małżonek także, tego może być
pani pewna! - zapomniała o swoim dekolcie
104
i złożyła ręce jak do modlitwy. - Jakże jestem wdzięczna za zaufanie, które pani
okazała, mówiąc mi o swoich najgłębszych troskach!
Była tak poruszona, że chwilami brakowało jej tchu. Zapewniała mnie o swoim
współczuciu i o tym, że świat widać jeszcze nie chyli się ku upadkowi, jeżeli żyją na nim
ludzie, którzy tak bezinteresownie pragną przyjść komuś z pomocą. Pani mecenasowa
również pragnęła przyjść mi z pomocą. Natychmiast pójdzie do pani Cesi i postara się
delikatnie zapytać: co też ona wie o tym wszystkim, i od kogo.
- Pójdę do niej zaraz, tak, pani Elizko, zaraz! Coś pani powiem, ona miesi ciasto
drożdżowe, a jak ona miesi ciasto drożdżowe, zawsze ma dobry humor. Czy pani może to
pojąć? Bo ja nie, gdybym musiała miesić ciasto, byłabym dosłownie chora!
60
Poszła, nie wracała dość długo. Czułam, że pani Cesia nie pali się do rozmowy. W
końcu pani mecenasowa pojawiła się, ale z jej miny wywnioskowałam, że nic nie
załatwiła. Jedną ręką przytrzymywała szlafrok, drugą papiloty.
- Pani Elizko, ona o niczym nie wie, uwierzy pani?
Nie uwierzyłam. Siedziałam w milczeniu i spokojnie czekałam na dalszy ciąg
opowieści. Pani mecenasowa zapewniła mnie o dyplomacji, z którą podjęła rozmowę z
panią Cesią.
- Ale ona powiedziała, że w ogóle nie wie, o co mi chodzi. Przyznaje, że pytała, czy
nie brakuje pani pieniędzy, usłyszała, że nie, i koniec. Nawet była trochę rozgniewana, że
ja nie rozumiem jej troski o drugiego człowieka. Co pani na to? Ciekawe, czyż nie?
Nagle pani mecenasowa pogrążyła się w zadumie, a ja zaczęłam zbierać się do
wyjścia, znalazłam jeden sandał, który zsunął mi się z nogi, i zawołałam Ritę.
- Przykro mi, że zawróciłam pani głowę.
- Niech pani siada. Niech pani siada, bo ja teraz myślę. Usiadłam, a pani mecenasowa,
porzuciwszy problem dekoltu,
obydwoma rękami przyklepywała swoje kolorowe papiloty.
105
- Wiem, kto w tym maczał palce! Róża Firlej! Wielkie nieba! Tak, to z pewnością
ona.
- Wątpię, czy pani Firlej jest tak sytuowana, żeby mogła ponosić koszt utrzymywania
dziecka w holenderskim centrum.
- Skąd pani wie?
- Tak mi się wydaje.
- To ja się teraz pani do czegoś przyznam. Dzwoniłam do Róży, kiedy zaczęliśmy się
z Alfredem zastanawiać nad wynajęciem pani domku ogrodnika. Przepraszam bardzo, ale
chciałam wiedzieć o pani coś konkretnego.
- Rozumiem.
Nie powiedziałam, że zostawiła numer telefonu pani Róży przy aparacie, bo naprawdę
nie miałam o to żalu. Natomiast przypomniałam sobie, że w przeciwieństwie do niej, pani
Róża nie pytała mnie o nic, o żaden list polecający, ani o referencje. Czy to znaczy, że
wiedziała o mnie wszystko? Przecież nie zapytała nawet, dlaczego mam samochód
dostosowany do przewożenia wózka inwalidzkiego, chociaż najwyraźniej była tym
poruszona. Tak, była poruszona, pamiętałam tę chwilę dobrze, a więc może jednak nic nie
wiedziała. A może, zmienna jak kameleon, umiała tak wspaniale zagrać przede mną jakąś
sztukę z Różą Firlej w roli głównej? Nie słuchałam tego, co mówi pani mecenasowa,
musiała to zauważyć.
- Powtórzę jeszcze raz, bo chcę, żeby pani to sobie przemyślała: kiedy zapytałam
Róży, ile wynosi pani pensja, i ona mi powiedziała, wyraziłam zdumienie. Róża
skwitowała to krótko: „stać mnie na to." Chyba nie gniewa się pani na mnie, że tak
otwarcie z nią rozmawiałam? Może teraz też zadzwonię do Róży i zapytam wprost, czy to
właśnie ona pokrywa koszty...
- Proszę tego nie robić! - sprzeciwiłam się kategorycznie. - Mówiąc pani o wszystkim
byłam pewna, że to zostanie między nami.
- Ach tak! - zgodziła się natychmiast. - Oczywiście, nikomu ani słowa, nawet
Alfredowi!
106
Patrzyła na mnie wyczekująco, najwyraźniej pełna nadziei, że zgodzę się na
wtajemniczenie pana mecenasa, ale ja milczałam, i tak byłam pewna, że powtórzy mu
naszą rozmowę słowo po słowie.
61
Wróciłam do domu, zrobiłam sobie filiżankę kawy i znowu usiadłam w wiklinowym
fotelu, żeby zastanowić się nad wszystkim. Nie wiedziałam, kto zajął się moim synkiem.
Przywykłam już do myśli, że korzystam z opieki obcej osoby, ale nagle zaczęłam obawiać
się, że ta opieka to nie tylko przesyłanie czeków do centrum. Dziwnie szybko znalazłam
dobrze płatną pracę, mieszkanie za symboliczną cenę. Tak, ale przecież sama dałam
ogłoszenie do gazety! Sama podjechałam pod dom mecenasowej! Nie mogę dopuścić,
ż
eby jedno pytanie pani Cesi mąciło mi w głowie, powinnam przestać o tym myśleć. Dziś
postanowiłam opisać swój powrót do hotelu po pierwszym spotkaniu z panią Firlej i muszę
to zrobić.
Usiadłam przy stole, odsunęłam na bok maszynę, żeby zmieściła się filiżanka z kawą,
i położyłam przed sobą maszynopis, który jeszcze raz chciałam przeczytać, zwłaszcza list
Melanii. Zrobiłam to, ale potem oparłam głowę o splecione z tyłu ręce i patrzyłam w pustą
kartkę wsuniętą do maszyny. W co ja się wplątałam? Czy może raczej, w co dałam się
wplątać?
Z zadumy wyrwał mnie Wawrzyniec, który przyszedł po kluczyki do samochodu.
Kiedy rozstawaliśmy się, obiecał, że załatwi wszystko w warsztacie. Nie chciał herbaty,
nie chciał kawy, miał jeszcze dużo pracy tego dnia. Był taki zwyczajny! Wiedziałam, że
zaraz zacznie wymierzać rabatki w przydomowych ogródkach, siać trawę. Posadzi kwiaty.
Nie przyniósł ze sobą żadnych niedomówień ani tajemnic. Nie szuka Tamary.
- Jak ci idzie robota?
Spojrzał na pustą kartkę wkręconą w maszynę. Nie dało się ukryć, minę też miałam
niewyraźną. Opowiedziałam mu o wczorajszej wizycie pani Cesi i o dzisiejszym
przedpołudniu.
107
- Nie przejmuj się tym, co mówi Cesia. Ona ma naprawdę coś z głową.
Najważniejsze, że fotel jest w porządku, podoba mi się. Samochód przyprowadzę ci koło
trzeciej.
- Dobrze. Może zrobię obiad, zjesz?
- Chętnie.
- Na co masz ochotę?
- Na zieloną sałatę i befsztyk - powiedział bez wahania. - I na bagietkę, żeby nią
wytrzeć sos, który zostanie na talerzu.
Pomyślałam, że będę musiała zrobić zakupy. I dotarło do mnie, że zrobię je chętnie.
Zielona sałata i befsztyk, powtarzałam sobie, kiedy usiadłam z powrotem przy stoliku.
Befsztyk i zielona sałata. Odchylona do tyłu, dopiero teraz zauważyłam płaską szufladę
ledwie widoczną za szeroką, ozdobną listwą blatu. Najwyraźniej została przez kogoś
zabezpieczona przed wysunięciem w czasie transportu, bo przytrzymywał ją grubo złożony
kawałek tektury. Wyjęłam go i zobaczyłam schowaną tam reprodukcję obrazu Renoira,
która tak mi się podobała, kiedy oglądałam ją u pana Morsa. „Dziewczyna z wachlarzem",
ofiarował mi ją! Pomyślałam, że koniecznie trzeba się zająć oprawą, zapytać pana Morsa,
jaką wybrać ramkę, ale teraz postawiłam ją obok wachlarza z Andory. Nie wyglądało to
najlepiej, ale odpowiednie miejsce na wachlarz już sobie na ścianie upatrzyłam, a z
reprodukcją będę musiała trochę pochodzić.
Przez chwilę wpatrywałam się w migdałowe oczy i myślałam nad pierwszym
zdaniem, od którego mogłabym zacząć pisanie, ale nic nie przychodziło mi do głowy. W
końcu zrobiłam najprostszą rzecz, którą mogłam zrobić: sięgnęłam po długą, białą kopertę
i wyjęłam z niej list.
ADAM DO RÓŻY
Na miły Bóg, Mamo! Czy doprawdy nie możesz wezwać do naprawy telefonu
jakiegoś faceta z prawdziwego zdarzenia? Argument,
62
108
ż
e jesteś przywiązana do pana Grzymałskiego, doprowadza do szalu całą naszą
rodzinę. Pan Grzymalski to zwykły partacz i jestem pewien, że nie potrafi niczego zrobić
porządnie, w końcu miałaś już tego niezliczone dowody. Mamo, jeżeli masz Boga w sercu,
zerwij z panem Grzymalskim. Nie mogę pojąć, dlaczego ten człowiek jest Ci błiższy niż
dzieci i wnuki. Jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby Ciebie posądzić o to, że
powinnaś brać jakieś lekarstwa stosowne dla osób w Twoim wieku, to znaczy dla tych,
które wyszły Już z lat głupiej, szczenięcej młodości. Ale być może zechcesz spróbować?
Przywiozłem Ci coś takiego z zagranicy. Nazywa się to Antioxidants i jest po prostu
wspaniałe, wiem, bo sam biorę, żeby zachęcić Ciebie do łykania jednej! jednej! jednej!
pastylki dziennie. Oprócz tego kupiłem w aptece lekarstwo, które jest wyciągiem z ginkgo
bilobae i ludzie, którzy to łykają, uważają, że jest znakomitym preparatem, ja również
zamierzam Ci towarzyszyć i będę łykał ginkgo bilobae razem z Tobą. Nie mogę się
pogodzić z myślą, że wolisz pana Grzymałskiego niż nas. Rozżala mnie to, Mamo. Ludzie
mnie pytają, co u Ciebie słychać, a ja mogę na to tylko odpowiedzieć, że słychać u Ciebie
przeciągłe buczenie w telefonie.
Mamo, tego dnia, kiedy Twój telefon przez chwilę był czynny, zdążyłem Ci
powiedzieć, że mój znajomy widział Tamarę na lotnisku w Wiedniu, mam nadzieję, że to
słyszałaś. Chciałbym teraz uzupełnić tę wiadomość następną. Otóż, drugi mój znajomy
spotkał Tamarę w samolocie. Twierdzi, że pomagała stewardesom rozdawać cukierki i że
wyglądała po prostu przepięknie. Było to dość dawno, ale mój znajomy nie powiedział mi
o tym wcześniej, bo skąd mógł wiedzieć, że nikt z nas nie wie, co się z Tamarą dzieje, i że
taka wiadomość jest dla nas cenna. Myślę, że mój drugi znajomy widział Tamarę w
samolocie przedtem, zanim ją widział mój pierwszy znajomy, ale to jest bez znaczenia,
ważne, że Ona po prostu miota się po całym świecie, żeby tylko uciec od zięcia tego
malarza, który się nazywa Foka czy jakoś tak, będziesz wiedziała, bo to Ty mówiłaś mi o
nim.
109
Ten mój drugi znajomy, który obserwował, jak Tamara częstowała pasażerów
cukierkami, twierdzi, że później usiadła na miejscu obok niego i razem jedli lunch, bo to
byl samolot do Londynu, więc lunch. Sama rozumiesz tę finezję językową, lunch, na który
u nas mówi się „żarcie w samolocie", fuj, brzydko! Nie wiem, czy mój znajomy nie mija
się z prawdą, ale on twierdzi, że Tamara miała wspaniały apetyt, to mi na Nią nie wygląda.
On jednak uparcie powtarzał, że zmiotła wszystko ze swojej tacki, a potem zabrała się za
to, czego mój znajomy nie miał siły zjeść. Podobno zostawił udko kurczęcia i dżem
truskawkowy. Mój znajomy bardzo się zdziwił, że Tamara tyle je, i zapytał, czy nie boi się
o Unię. Na co Tamara jakoby odpowiedziała, że owszem, boi się o linię, nawet bardzo, ale
ż
e u niej jedzenie jest nerwowe. Mamo, czy to możliwe? Ja nie pamiętam, żeby Tamara
jadała kiedykolwiek ze zdenerwowania, właściwie to w ogółe nie pamiętam, żeby jadała
coś oprócz tartej marchwi z jabłkiem i jogurtu naturalnego. Dżem truskawkowy? Udko
kurczaka? Mój znajomy mówi, że Tamara wyglądała tak oszałamiająco, że wszyscy
mężczyźni ogłądałi się za nią, kiedy szła do WC, a wszystkie kobiety udawały wtedy, że
jej nie widzą. To mi się wydaje prawdopodobne. Zyta twierdzi, że być może Tamara
zapadła na bulimię i dlatego tak dużo je. Nie wiem, czy można zapaść na bulimię z
powodu niefortunnej miłości i co się dzieje, jeżeli taka przypadłość trafia się modelce. Czy
od tego tyje się, czy chudnie? Zyta tego nie wie, ona jeszcze mówi, że to może być
anoreksja, ale nie potrafi mi wytłumaczyć, czym różni się anoreksja od bulimii, i w ogóle,
Mamo, jestem szalenie zmęczony. Ty nie wiesz, jak bardzo chciałbym przyjechać do
Ciebie chociaż na parę dni, mieć świadomość, że moi są tu zdrowi i mają pieniądze, i że
tęsknią za mną. Ja też tęskniłbym za nimi ogromnie. Spałbym do południa w towarzystwie
63
Frania i Luli, po smacznym obiadku chodziłbym na spacery z Sobusiem i z Tutką, a
wieczorami gralibyśmy w garibaldkę, jak za dawnych lat, kiedy byłem młodszy od Petego.
Pete, Mamo, jest zakochany, nie jest to nawet specjalnie uciążliwe,
110
bywa tylko trochę bardziej nieprzytomny niż zwykle. Zyta przeżywa jego stan gorzej.
Nie znamy naszej przyszłej synowej. To Zyta twierdzi, że ona leci na Petego i że z
pewnością zawlecze go do ołtarza. Nasza przyszła synowa ma na imię Karolina i podobno
przeczytała „Nad wodami Jordanu". Zyta twierdzi również, że to wszystko jest Twoja
robota, Mamo, bo dałaś Petemu tę książkę dla jego dziewczyny, której on wcale nie miał,
więc musiał się o nią postarać. Jeżeli to jest prawda, nie wiem, czy postąpiłaś roztropnie.
Ginkgo bilobae i Antioxidants przywiozę Ci, jak tylko będę mógł najszybciej, to znaczy
jak odbiorę z warsztatu samochód, który musiałem oddać, bo jeździłem na trzech
cylindrach, ciekawe, bo właśnie odebrałem go po przeglądzie. Istnieje duże
prawdopodobieństwo, że do mojego warsztatu przyjeżdża pan Grzymalski na gościnne
występy. Kocham Cię, Mamo, nawet za ten wiecznie zepsuty telefon.
Adam
Przełamałam swój zły nastrój. Po przeczytaniu listu Adama napisałam kilka stron, na
chwilę nawet nie odrywając się od maszyny. Później złożyłam papiery i schowałam je do
ś
wieżo odkrytej szuflady. Zdecydowałam, że pora zrobić zakupy na obiad. Szłam z siatką i
portfelem w ręku, trzymając Ritę na smyczy. Idzie sobie taka pani, która mieszka w tym
miasteczku, czy mi się to podoba? Nawet tak, zwłaszcza że głównym moim problemem w
tej chwili miało być jedynie kupno ładnego kawałka polędwicy. Zwiedziłam najbliższą
okolicę szukając sklepów, w których będę zaopatrywać się w najbliższym czasie.
Odkryłam kiosk z warzywami i kupiłam piękną, cieplarnianą sałatę. Znalazłam sam
spożywczy, w którym był dział z żywnością dla zwierząt. Wytrwale szukałam wołowej
polędwicy. W końcu znalazłam ją w sklepie nie opodal domu, przegapiłam go, kiedy
przechodziłam tędy za pierwszym razem. Zaglądałam do ogródków, które mijałam, i
myślałam sobie: teraz jestem stąd.
111
Wracając zobaczyłam trzy rowery oparte o ścianę mojego domu. Pomyślałam, że ktoś
przyjechał do Wawrzyńca i czeka na niego, nie wiedząc, że już tu nie mieszka.
Otworzyłam furtkę i spojrzałam w głąb ścieżki. Na drewnianej ławce przy moim domu
siedziała trójka bardzo młodych ludzi, dwóch chłopaków i dziewczyna. Widząc mnie,
dziewczyna pomachała mi ręką jak dobrej znajomej. Rita napięła linkę i szła na tylnych
łapach spiesząc się do gości. Zobaczyłam, że jeden z chłopców jest szczupły, o pociągłej
ś
niadej twarzy, drugi masywniejszy, jasnowłosy z cerą w złocistych piegach. Dziewczynie
nie zdążyłam się przyjrzeć, bo kucnęła wyciągając ręce do Rity.
- Dzień dobry! - powiedzieliśmy jednocześnie.
- Wy do mnie?
Wtedy dziewczyna podniosła się i dopiero teraz spojrzałam na nią. Migdałowe oczy,
nastroszona czupryna ciemnych włosów przytrzymywana pod grzywką czerwoną
wandamką, piękny owal twarzy. To przecież nie może być Tamara, pomyślałam.
- Mam na imię Melania. I jestem wnuczką Róży Firlej.
- Miło mi, Melanio.
- A to mój kuzyn Pete.
Wskazała ręką niebieskookiego piegowatego chłopca, który uśmiechnął się do mnie,
może o parę sekund później, niż powinien. Widocznie dopiero teraz dotarło do niego, że
już wróciłam.
- A to nasz przyjaciel Jonasz.
64
- Widzieliśmy się kiedyś - przypomniał mi. - Pani jechała przez mostek, jak
malowałem płot.
- Tak, pamiętam.
- Bałem się, że wyląduje pani w strumieniu.
Otworzyłam drzwi i zaprosiłam ich do środka. Melania weszła pierwsza, trzymając
Ritę na ręku. Ciągle nie wiedziałam, po co przyjechali.
112
- Babcia mówiła, że ma pani piękną suczkę, ale ona jest ładniejsza, niż sądziłam.
Stała pośrodku pokoju i rozglądała się. Przytulała twarz do łepka Rity, głaskała ją bez
przerwy, a ona ogryzała różne sznurki i rzemyki, którymi Melania miała omotaną szyję.
- Siadajcie, zaraz przyniosę sok i herbatniki, nie mam nic ciekawszego, dopiero dziś
zrobiłam pierwsze zakupy, zaraz wyładuję torbę.
Stałam przy stole w kuchni i wyjmowałam paczki szukając pośród nich herbatników,
kiedy usłyszałam pytanie Melanii:
- Czy mogę jej zdjąć smycz, proszę pani?
Przypomniał mi się natychmiast list Jonasza do Petego. I to zdanie: „... powiedziała
tym swoim znakomicie ustawionym głosem..." Teraz już wiedziałam, jaki głos miał na
myśli.
- Oczywiście! - zawołałam.
Znalazłam herbatniki, wzięłam sok i szklanki.
- Nie będzie to wytworne przyjęcie - powiedziałam. - Właściwie gubię się jeszcze w
tym domu.
- A my wybraUśmy się na pierwszą wiosenną wycieczkę rowerami
- wyjaśniła Melania. - Korzystamy z tego, że trafił nam się przedłużony weekend.
Pete i ja siedzimy u babci, a Jonasz u swojej cioci. Nasza babcia zamorduje nas, kiedy
powiemy, że byliśmy u pani.
- Nie zamorduje! Macie wspaniałą babcię.
- Tak! - przyznała Melania. - Wspaniałą, tylko nieprzewidywalną.
- To znaczy?
- Trudno powiedzieć, przekona się pani sama, ale na przykład...
- urwała i zajrzała Ricie do ucha. - Na przykład nie tak dawno złapałam wietrzną
ospę, wie pani?
O mało nie powiedziałam, że wiem, ale zatrzymałam się w porę.
- To przykre.
- Okropne! Wylądowałam u babci, bo zawsze jak jestem chora, to ląduję u babci.
113
Zauważyłam, że Jonasz przygląda się Melanii z leciutkim, prawie niedostrzegalnym
uśmiechem.
- Miała mi smarować wysypkę gencjaną, żeby mi przyschła. Wymalowała mi całą
twarz na fioletowo, tam, gdzie nie było wysypki, również. Wie pani, co powiedziała, kiedy
zapytałam, dlaczego to zrobiła?
- Nie, nie wiem.
- Powiedziała, że to na wszelki wypadek. Jonasz zaczął się śmiać.
- Mogę prosić jeszcze trochę soku? - zapytała. - Z czego ty się śmiejesz, Jonasz?
Wyglądałam jak klaun w cyrku.
Podałam Melanii szklankę, wzięła ją ode mnie, jednocześnie stawiając Ritę na
podłodze.
- Ma czyste uszy, sprawdziłam, w ogóle jest pyszna. Lubię ten sok, czego ty tam
szukasz, Pete? - kręciła się po całym pokoju ze szklanką w ręku.
65
- Niczego nie szukam, oglądam maszynę do pisania. Zastanawiam się, jak pani może
pisać na tym meblu? Przydałby się komputer.
- Skąd, komputer to dla mnie czarna magia.
- Wydaje się pani. Moja dziewczyna też tak mówiła, ale teraz sama widzi, że bez
komputera nie da rady wejść w nowoczesność.
- Ale ja nie chcę wchodzić w nowoczesność - zapewniłam go. - Lubię moją staruszkę
maszynę.
- Tylko że to jest tak, jakby pani jeździła nie samochodem, a wozem drabiniastym
zaprzęgniętym w konia.
Melania postawiła na parapecie szklankę z nie dopitym sokiem, wolno zbliżyła się do
Petego i przysunęła twarz do jego twarzy. Przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie
zapytała rozwlekle.
- Coś... ty... powiedział... Pete? Twoja... dziewczyna...? Pete oglądał maszynę jak
eksponat w muzeum.
- Dlaczego nic o tym nie wiem? Jonasz, czy on ci mówił, że chodzi z jakąś
dziewczyną? Wiedziałeś?
114
- Wiedziałem.
Stał przy stoliku obok Petego i oglądał reprodukcję Renoira, po prostu nie mógł
oderwać od niej wzroku.
- A więc ja dowiaduję się ostatnia! Wspaniale! Rzeczywiście, Pete! Jesteś naprawdę
dobrym bratem! Może chociaż raczysz mi powiedzieć, jak ma na imię twoja dziewczyna?
Pete odwrócił się i przez chwilę spoglądał na Melanię nieprzytomnym wzrokiem.
- O co ci chodzi? - zapytał.
Pomyślałam, że gra na zwłokę, bo bardzo chce prawidłowo powiedzieć Melanii, jak
ma na imię jego dziewczyna, więc musi się nad tym dobrze zastanowić.
- Jak to o co mi chodzi? Chodzi o imię dziewczyny! Chyba masz o tym jakieś blade
pojęcie?
Wypiła szybko resztę soku i energicznie postawiła szklankę na parapecie. W pokoju
zrobiło się teraz bardzo cicho, wszyscy patrzyliśmy na Petego. A on uśmiechnął się, lekko
przechylił głowę i przymrużył oczy.
- Moja dziewczyna ma na imię Polly - powiedział. Melania milczała przez chwilę, a
potem zapytała zdumiona:
- Polly? I ty tak do niej mówisz?
- Prosiła mnie o to, a ja uważam, że Polly to wyjątkowo piękne imię, czy pani też tak
sądzi?
I ja też tak sądziłam. Chodzili jeszcze chwilę po moim domu, oglądali go, wreszcie
zdecydowali, że muszą wracać. Odprowadziłam ich do furtki i patrzyłam, jak wolno jadą
pod górę ulicy. Jonasz pierwszy, za nim Melania, za Melanią Pete. Wróciłam do siebie.
Otwarta paczka herbatników, pusty karton po soku i trzy puste szklanki świadczyły o tym,
ż
e jeszcze niedawno tu byli.
Zdjęłam z okna w kuchni wszystkie naczynia, umyłam je i ustawiłam na półkach w
szafce. Wstawiłam sałatę do garnuszka z wodą, żeby nie zwiędła, obrałam kilka jabłek na
kompot, podzieliłam je
115
na ćwiartki. Później zajęłam się polędwicą. Długo szukałam deski do mięsa, soli,
pieprzu. Przygotowane befsztyki przykryłam talerzem i wróciłam do swojego stołu.
Odsunęłam szufladę i przez chwilę szukałam pomiędzy papierami listu, który koniecznie
chciałam przeczytać. Pamiętałam, że był, i znalazłam go. Po prostu zgarnęłam kopertę
razem z moim maszynopisem.
66
PAULINA DO FILIPA
Kochany Tato!
Miałam zmartwienie, bo Pinkowi zaczął wrastać pazur w lewą przednią łapę i tak go
bolało, że aż kuśtykał. Trzeba mu było wyjąć pazur i przyciąć. Mój kolega, którego wujek
jest weterynarzem, załatwił dla Pinka wizytę w przychodni i byliśmy tam. Najpierw mój
kolega chciał z nim pójść sam, ale nie zgodziłam się na to. Wujek mojego kolegi jest
bardzo miły. Przemawiał do Pinka jak do zbolałego człowieka, bo on bał się i bardzo
miauczał, kiedy miał oglądaną łapę. W końcu posiusiał się ze strachu na ceratową kanapkę.
Ten wujek bardzo się zdziwił, bo podobno koty nie mają skłonności do takich zachowań.
Widzisz, zawsze mówiłam, że Pinek jest wyjątkowy. Miał znieczuloną łapę i nawet nie
pisnął w czasie zabiegu, tylko ja się poryczałam, ale wujek mojego kolegi powiedział, że
to akurat jest normalne, więc niestety ja nie jestem wyjątkowa.
Kochany Tato, nie wiem, czy znalazłam wszystkie rzeczy, o które prosiłeś, i obawiam
się, że zrobiłam Ci trochę bałaganu w pracowni, kiedy ich szukałam, ale to Ty jesteś
winien, skoro nie zabrałeś połowy z tego, co jest Ci potrzebne. Żałuję, że nie mogłam z
Tobą pojechać, tak jak to sobie zaplanowałeś, ale jakbyś mnie zwolnił ze szkoły na parę
dni, wszyscy myśleliby, że w ten sposób urywam się ze sprawdzianów z matmy i migam
od odpowiedzi. W końcu wylądowałabym z pałą, która mi przecież groziła, nie ma co
ukrywać. A teraz pyszna
116
wiadomość dla Ciebie: wyciągnęłam się z tej matmy! Dostałam dwie tróje ze
sprawdzianów i czwórkę z odpowiedzi. Pomógł mi ten kolega, który ma wujka
weterynarza. Jak myślisz, Tato, czy to jest możliwe, żebyśmy kiedyś mieli komputer?
Mnie się wydaje, że powinnam być nowoczesną dziewczyną, która umie obchodzić się z
komputerem, chyba przyznajesz? Mój kolega twierdzi, że nawet malarzowi komputer jest
potrzebny, zwłaszcza ze względu na historię sztuki i jeszcze z innych powodów, których
nie będę Ci tłumaczyła, bo nie bardzo wiem o co chodzi. Ty pewnie myślisz, że ja się
kocham w moim koledze, bo ciągle o nim piszę. Ja też tak myślałam przez parę dni, ale
doszłam do wniosku, że to nie jest takie pewne. Pamiętasz, jak kochałam się w Radku?
Kochałam się w nim dość długo, no i dobrze. Aż tu raptem ciach-mach i przestałam. Więc
teraz wolę nie myśleć, że kocham się w moim koledze, żeby nie przeżyć kolejnego
rozczarowania, ale on z pewnością stał się dla mnie najlepszym przyjacielem. Zobaczysz,
będzie Ci się podobał, chociaż może nie przedstawię Ci go od razu, bo za tym wszystkim
kryje się pewna tajemnica, w której czuję się jak szekspirowska Julia. Czy jesteś
zaintrygowany? On zupełnie nie jest podobny do Radka, bardziej do słonecznika.
Pamiętasz, widzieliśmy kiedyś cale pole słoneczników jadąc samochodem? Zachwyciły
nas, prawda? Otóż, mój kolega mógłby stać między nimi i nikt by go nie zauważył. Nie
zawsze rozumiem, co on do mnie mówi, ale jestem dumna z tego, że on myśli, że ja
rozumiem.
Teraz czekam na pana, który ma przyjść po torbę z rzeczami dla Ciebie, chyba
wszystko do niej włożyłam, jeszcze tylko wrzucę ten list jak do skrzynki. No właśnie!
Pewnie jesteś zdziwiony, że piszę list, chociaż wczoraj rozmawialiśmy przez telefon, a Ty
niedługo wracasz. Wczoraj nie powiedziałam Ci o Pinku. Cóż, prawdę mówiąc nie jest to
jedyny powód. Tylko nie złość się na mnie, dobrze pamiętam, że zabroniłeś mi wracać do
tej sprawy, ale ja muszę, a często łatwiej jest coś napisać niż powiedzieć.
117
Tato, chcę, żebyś wiedział: ciągle szukam Tamary. Czasami wydaje mi się, że
postanowiła schować się przede mną na końcu świata, ale może jakoś tam trafię? Kiedyś
myślałam, że może Ty wiesz, gdzie ona jest, tylko ukrywasz to przede mną, ale skoro dałeś
słowo, że nie, musze Ci wierzyć. Czasami wyobrażam sobie, że Ona z nami mieszka, że
67
każe mi w zimie wkładać cieple ciuchy, robi piekło o nie wyrzucone śmiecie, dobija się do
łazienki, kiedy ja siedzę w wannie, po prostu wyobrażam sobie najgorsze rzeczy. Zgoda,
biorę to wszystko.
Tato, chciałabym mieć portret Mamy u siebie w pokoju. Wiem, że może nie
powinnam o to prosić, ale proszę. Zrobiłam już próbę. Nad Twoim tapczanem zostaje
wtedy jaśniejsza plama na ścianie, ale bardzo dobrze wygląda tam pejzaż dziadziusia, ten
który dał Ci na Boże Narodzenie, jest ładny i zasłania całą plamę. Portret Mamy można
powiesić md moją komódką. Tato, umówmy się, że nie będziemy o tym mówić, jeżeli się
zgodzisz, pewnego dnia zrobisz to sam, kiedy ja będę w szkole. Wrócę, zobaczę, że to
zrobiłeś, i nic nie powiem. Mam jeszcze jedną wiadomość, którą muszę się z Tobą
podzielić, chociaż Ty wolisz, żebym nie wracała do tej sprawy. Wczoraj, zaraz po Twoim
telefonie dzwonił dziadziuś. On wie, jak bardzo chcę znaleźć Tamarę, bo kiedyś
zwierzyłam się z tego jemu i pani Lucynce. Pewnie dlatego dziadziuś powiedział mi, że
ktoś bardzo z nim zaprzyjaźniony, słyszał o Tamarze od kogoś, kto widział ją nie tak
dawno. W Rzymie, w pizzerii. Jadła tam wielką pizzę Don Pablo. Sam wiesz, jaką siekierą
jest Don Pablo! Ser, szynka, pieczarki, jajko, boczek, kukurydza i pomidor na dokładkę.
Popijała koktajlem mlecznym. Nie wiem, czy to możliwe, chociaż pamiętam, że marzyła o
kotlecie schabowym, kiedy jedliśmy podwieczorek u dziadziusia w ogródku. Może i jadła
Don Pabła w Rzymie, kto wie?
Pusto w domu, kiedy Ciebie nie ma, mimo że nasza Pani Do-glądaczka wiecznie mi
siedzi na głowie i pyta, czy nie jestem głodna, czy nie jestem chora, czy mi czegoś nie
trzeba, czy nie powinnam
118
iść spać. Lubię ją, szkoda tylko, że nie mogę uwolnić się od myśli, że ona za to
wszystko dostaje... och, ktoś dzwoni! Kończę, przyszedł pan po torbę. Całuję!
Paulina
Obejrzałam dokładnie list Pauliny, nie było na nim żadnej daty, ale bez tego
wiedziałam, że moja znajomość faktów zaczyna wyprzedzać to, co zawierają listy, które
dała mi Róża Firlej. Paulina prosiła, żeby Pete mówił do niej Polly, chyba nie wiedzą o
tym ani Zyta, ani Adam. Może nawet Filip nie wie o istnieniu Polly. I chyba myli się
Adriana sądząc, że cały ten „romans" wart jest kociego pazura, dla Petego z pewnością
wart jest więcej. A dla Pauliny? Dla Polly, właściwie...
Znałam już Melanię, Petego, Jonasza. Znałam Radka i Marysieńkę, tylko ona była dla
mnie ciągle jeszcze anonimowa, wynikająca jedynie z listów. Ona jedna spośród tych
wszystkich
młodych
zaplątanych
w
sprawę
Tamary.
Przedłużony
weekend,
przypomniałam sobie. A może Paulina spędza go u pana Morsa? To było prawdopodobne.
Może pojechać tam pod wieczór? Zadzwonię, zapytam, czy mogę, zdecydowałam. Nie
chciałam korzystać z telefonu mecenasowej, wolałam pójść na pocztę, była niedaleko.
Narzuciłam kurtkę, zostawiłam Ritę w domu i szybko biegłam swoją ścieżką w stronę
furtki, kiedy zobaczyłam wchodzącego do domu mecenasa. Otwierając drzwi przyciskał do
siebie pękatą butelkę zawiniętą w białą bibułkę. Odpowiedział na moje powitanie, ale
dorzucił szybko:
- Mamy dziś gości, musiałem się przygotować! - wymownie spojrzał na swój
pakunek. - A droga pani dokąd spieszy?
- Lecę na pocztę.
- To bardzo szlachetnie z pani strony. Myślałem, że już zaginęła piękna sztuka
epistolografii.
Piękna sztuka epistolografii owocowała plikiem listów schowanych w mojej
szufladzie. Nie wyprowadziłam z błędu pana mecenasa i nie przyznałam się, że idę do
telefonu.
68
119
Trzymałam rękę w kieszeni kurtki i biegnąc pod górę miętosiłam schowaną tam kartkę
z numerem pana Joachima. Spieszyłam się, bo dochodziła już trzecia i lada chwila mogłam
spodziewać się przyjścia Wawrzyńca. Pan Mors był w domu, sam przyjął telefon i ucieszył
się, kiedy powiedziałam, że chciałabym go odwiedzić. Umówiłam się z nim na szóstą, a
kiedy wracałam do domu, usłyszałam cichy klakson samochodu. Nadjeżdżał Wawrzyniec,
otworzył mi drzwi, usiadłam na miejscu obok kierowcy i obejrzałam się. Małe kombi
wróciło do fabrycznego wyglądu. Spojrzałam na ręce Wawrzyńca, leżące na kierownicy, i
pomyślałam, że od bardzo dawna nikt mnie nie woził, zawsze to ja prowadziłam, zawsze
miałam kogoś przy sobie albo za sobą.
- Czy pan w warsztacie bardzo zdarł ze mnie skórę?
- Nie, jeszcze posprawdzał to i owo. A jak mój befsztyk?
- Jest.
- Zapomniałem ci powiedzieć, że powinien być z cebulką.
- Jest.
- Ha! Jestem wściekle głodny.
Powiedziałam mu, że miałam gości w południe i że umówiłam się z panem Morsem
na wieczór.
- Może chcesz, żebym z tobą pojechał? Mam kilka spraw do załatwienia, załatwię i
będę czekał na ciebie w „Altance".
- Jak chcesz, ale nie wiem, o której będę wolna, pan Joachim jest gadułą.
- Nie ma problemu.
Ż
adnego gadania, żadnych prób przewracania do góry nogami tego, co sobie
zaplanowałam, pomyślałam, co za ulga. Nakrywał do stołu, kiedy byłam zajęta w kuchni.
Po prostu nie mieściło się w głowie, że właściwie go nie znam.
Szarzało już, kiedy jechałam do pana Joachima. Podjeżdżając do rynku, zobaczyłam
wychodzących z hotelu „Pod Złotą Chryzantemą" Marysieńkę i Radka. Zjechałam w
zatoczkę, opuściłam szybę
120
i zawołałam. Marysieńka pomachała mi, drugą ręką unosiła w górę szeroką, bardzo
długą spódnicę z czarnego sztruksu, która musiała jej okropnie przeszkadzać w chodzeniu.
Biegła w moją stronę, podczas gdy Radek szedł wolno, i uważnie jej się przyglądał.
- Jedzie pani do pana Morsa, prawda? Wiem, bo nas też zaprosił. Obiecał kwas
chlebowy, a pani Lucynka upiekła szarlotkę! Dla mnie to prawdziwe nieszczęście, bo ja się
przecież odchudzam.
- Dzień dobry, pani Elizo - powiedział Radek.
Widocznie sądził, że mówienie mi po imieniu jest stosowne tylko w klimacie ciężkiej
pracy fizycznej.
- Cześć, jak się pan miewa?
- Kiedy patrzę na Maryśkę, miewam się fatalnie. Czuję, jak mi się przesuwają półkule
mózgowe, prawa na lewą, a lewa na prawą stronę.
Marysieńka spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- Na zewnątrz nie widać, ale przyznaję, że to musi być upiorne uczucie.
Była na niego wyraźnie wściekła. Obejrzała swoją spódnicę i strząsnęła z niej jakieś
paprochy, które trzymały się sztruksu.
- Niech pani spojrzy, jak ona jest ubrana! Czy pani widziała kiedyś większą wariatkę?
I ja z czymś takim mam chodzić po mieście! Przecież ludzie pomyślą, że upadłem na
głowę.
69
- Nikt ci nie każe ze mną chodzić. Proszę bardzo, od dziś chodzę sama! A jak
będziemy wybierać się gdzieś razem, tak jak teraz do Pauliny, możesz sobie iść jednym
chodnikiem, a ja pójdę drugim.
A więc sprawdziły się moje przypuszczenia. Jest Paulina. Odblokowałam drzwiczki
samochodu.
- Wsiadajcie, co u was słychać?
- U mnie zero - powiedziała Marysieńka. - Pan Mors prosił, żebym idąc do nich
kupiła ziarno dla Danuśki, kupiłam i część wysypałam na spódnicę, mam ją teraz w
paździorach. A przez weekend to nic specjalnego nie było słychać.
121
- Siedziały z Paulina u mnie w hotelu i trajkotały.
- Dlaczego ty tak się wyrażasz? Czy nie mógłbyś powiedzieć, że spędziłyśmy czas w
salonie recepcyjnym i rozmawiałyśmy ze sobą o bardzo istotnych sprawach?
- Ona ma dziś piekielny humor - westchnął Radek. - Owszem, mógłbym tak
powiedzieć, ale nie powiem.
Na szczęście podjeżdżałam już pod dom pana Morsa. W obydwu oknach
wychodzących na ogródek przy ulicy paliły się światła. W jednym z nich ktoś uchylił
firankę i zaraz otworzyły się drzwi.
- Dzień dobry. Jestem Paulina! - szerokim gestem zaprosiła nas do domu. - Mój
dziadziuś czeka na panią. Cieszy się.
Miała przeraźliwie niebieskie oczy. Włosy w kolorze bursztynu podpięte z tyłu dużą
szylkretową klamrą. Była szczupła, wysoka, a krótka dżinsowa spódnica podkreślała
długość jej nóg. Wyobrażałam sobie, że będzie wyglądała trochę jak wiedźma, tymczasem
nie wyglądała jak wiedźma, chociaż od pierwszego spojrzenia wiadomo było, że wie,
czego chce. W sieni pachniało farbą olejną. Ten zapach zaczyna chodzić za mną,
pomyślałam. W domu pana Morsa był jednak uzasadniony i nikt tu od niego nie kasłał.
Pan Joachim wyszedł z pracowni witając mnie hałaśliwie i serdecznie.
- Wielka to przyjemność widzieć ciebie, Elizo! - wołał.
- Wielka to przyjemność widzieć ciebie, Elizo! - uroczyście zadeklamowała za moimi
plecami Marysieńka. - Boże, jak pan to pięknie powiedział, pięknie! Myślę, że tak
zawołałby Kochanowski na widok zmartwychwstałej Urszulki.
- Idź ty, Marysieńko, głupoty pleciesz - zdenerwował się pan Mors.
Marysieńka przysłoniła ręką usta i zachichotała, natomiast Paulina nie zwracając na
nikogo uwagi szukała czegoś na podłodze.
- Dziadziuś powiedział, że na pewno przyjedzie pani z pieskiem - powiedziała.
- Zostawiłam Ritę w samochodzie, denerwuje Danuśkę.
122
- Przeciwnie, pani Lucynka mówi, że ona nauczyła Dankę szczekać! Zresztą mogę
wynieść klatkę do mojego pokoju. Ja z kolei przyjechałam z kotem, który wiecznie wsadza
łapy między pręty. Boję się, że w końcu Danka uderzy go dziobem. To byłoby okropne!
Jakiś czas temu Pinek miał jedną łapę operowaną, bo wrastał mu pazur. Tak cierpiał,
biedaczek! Radek, wynieś klatkę z Danka, proszę cię! Marysieńko, pani Lucynka prosiła,
ż
ebyś do niej zajrzała, jak przyjdziesz, nie wiem po co, chodzi chyba o jakiś cynamon. A ja
pójdę z panią po pieska, dobrze?
Paulina mówiła szybko, jakby trochę nerwowo. Stała przy drzwiach i czekała na mnie.
Na ścieżce szła przede mną.
- Masz piękną klamrę, Paulino. Zatrzymała się i spojrzała na mnie uważnie.
- Dostałam od Tamary. Przywiozła mi ją z Grecji. Patrzyła wyczekująco, jakby
sądziła, że powiem więcej, ale ja
nie miałam nic do powiedzenia.
70
- Jest naprawdę piękna.
- Dostałam od Tamary! - powtórzyła z naciskiem.
- Nie znam Tamary.
- Och... miałam nadzieję, że pani ją zna...
Odwróciła się i szybko poszła do furtki. Rita szalała, kiedy wypuściłyśmy ją z
samochodu, szczekała i biegła w stronę domu.
- Czarna i błyszcząca jak mała foczka - powiedziała Paulina. Mówiła teraz spokojnym
głosem. Napięcie minęło, bo nie miała
na co liczyć, nie znałam Tamary, niestety.
- Pani Lucynka upiekła szarlotkę, pachnie aż tutaj, czuje pani? Wszyscy uwielbiamy
szarlotkę, pani Lucynka podaje ją z bitą śmietaną. Zastanawiam się, ile lat można
uwielbiać jedną i tę samą szarlotkę.
- Myślę, że przez całe życie, Polly, do tej pory lubię jeść to, za czym przepadałam w
dzieciństwie.
Stała już przy drzwiach i trzymała rękę na klamce, nie nacisnęła jej.
123
- Dlaczego mówi pani do mnie Polly? - zapytała ze zdumieniem.
- Podoba mi się takie zdrobnienie.
Roześmiała się, zabawnie wysuwając brodę do przodu.
- Zupełnie jakby pani weszła przez pomyłkę do mojego domu! Polly mówi do mnie
tylko jeden chłopak. Może kiedyś będzie mówiła tak do mnie Tamara, nie wiem.
Weszłyśmy do sieni, Rita najwyraźniej pamiętała, bo latała po pokojach szukając
klatki z Danka. Pan Mors wołał mnie z pracowni.
- Zaraz idę, przywitam się tylko z panią Lucyną! Zajrzałam do kuchni, pani Lucynka
wyjmowała z piekarnika
foremkę z szarlotką, Marysieńka biła śmietanę z cukrem, a Radek siedział na stole i
wyskrobywał z garnka masę jabłkową.
- No, przestygła, dzięki Bogu! - ucieszyła się pani Lucynka, delikatnie dotykając
palcami wierzchu szarlotki. - O, jest nasza miła pani!
Odstawiła foremkę, uściskałyśmy się, a potem wyrzuciła nas z kuchni. Zajrzałam do
pracowni. Pan Mors czekał na mnie siedząc na niskim krześle przed rozstawionymi
płótnami. Jedne oparte były o sztalugi, jedne o stołki, było ich dużo.
- Oto moja retrospektywa, Elizo, zapraszam serdecznie, wystawa bezpłatna.
Oglądałam obrazy pana Morsa w milczeniu.
- Nie musisz się zachwycać, wiem, że są dobre! - śmiał się. - Niedługo będę miał dużą
wystawę indywidualną, nie sądzę, żeby zachwyciła krytyków. Dobrą opinię o moich
obrazach ma tylko znawca sztuki Pani Świetna Kapusta Kwaszona, ale nie będziemy się
tym przejmować, prawda, Elizo? Spójrz na ten mały obrazek, niezły, co? Malowała go ta
smarkula, Paulina. Widzę, że jesteś zaskoczona? A ten mój pejzażyk, udany, prawda?
Słyszysz, jak się chwalę? To tylko po to, żeby ci oszczędzić gadania, moja droga.
Portrecista ze mnie marny, raz mi się udało, dobrze wyszedł portret
124
Eweliny, mojej córki. Teraz też pracuję nad pewnym portretem, ale powiem ci, że nie
mam do tego ręki.
- Mogłabym zobaczyć?
- Nie ma go tutaj.
Nie ma go tutaj, oczywiście! Pewnie dlatego farba olejna pachnie w domu Róży Firlej.
Pan Mors postawił jeden z obrazów na stole i oparł go o ścianę.
- Ten potrzebuje specjalnego oświetlenia, jest na to czulszy od innych.
71
Zapytam go, pomyślałam. Zwyczajnie zapytam go o to, co od dawna nie dawało mi
spokoju. Jeszcze przez chwilę wahałam się chodząc po pracowni. Oglądałam wszystkie
obrazy po raz drugi.
- Chciałabym coś wiedzieć...
- Słucham, pytaj, widzę, że oglądasz wszystko z przyjemnością.
- To nie jest związane z pana pracami - speszyłam się.
- A z czym? Śmiało.
Odwróciłam się i popatrzyłam na pana Morsa, niepewna, czy dobrze robię. Wreszcie
zdobyłam się na odwagę.
- Chciałabym wiedzieć, dlaczego pozwolił pan, żebym przeczytała listy, które są
własnością pana rodziny?
- O czym ty mówisz, dziecko? - zapytał.
Czy był w jego oczach uśmiech, czy nie? Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że
tak, ale nie byłam pewna.
- Przecież pan wie, o czym mówię.
- Nie, nie wiem. Wszystkie listy, które z jakichkolwiek powodów przechowujemy,
mam u siebie.
- I nic panu nie zaginęło?
- Nic. Spójrz sama.
Podszedł do stojącej w rogu szafy i wysunął jedną z dolnych szuflad. Były w nich
schowane różne koperty, niektóre w paczkach przewiązanych sznurkami, niektóre
starannie ułożone w pudełkach po butach, było ich mnóstwo. Roześmiałam się.
125
- Widzisz. Wszystko jest.
Zasunął szufladę i wróciliśmy do obrazów. Właśnie opowiadał mi historię jednego z
nich, kiedy zawołała nas pani Lucynka. Najpierw zjedliśmy po kilka kanapek, później
przyniosła szarlotkę. Marysieńka z rozpaczą patrzyła na swój talerzyk.
- Jeszcze masz czas na odchudzanie, Marysieńko - powiedziała pani Lucynka.
- Tak się tylko pani wydaje - odparła płaczliwie. - Bardzo szybko przychodzi chwila,
kiedy okazuje się, że jest na to za późno! Człowiek idzie i nie może nawet spojrzeć pod
nogi, bo wielki brzuch zasłania mu ścieżkę.
- Marysieńko, a cóż to za złota myśl! - ucieszył się pan Mors. - Jak tyś to powiedziała,
kochaneczko?
Marysieńka powtórzyła płynnie, a on zamyślił się i pokręcił głową.
- Zdumiewające, zdumiewające! Zupełnie, jakbym słyszał Pana Plebana!
- Bo to właśnie ksiądz proboszcz tak mówił na kazaniu w ostatnią niedzielę -
wyjaśniła Marysieńka. - Było o obżarstwie.
- A Pan Pleban co zrobił ze swoim brzuszkiem, jak przemawiał do wiernych?
- Nie widziałam, stał na ambonie.
- Oj, Mistrzu! Nie powinien pan tak podrywać autorytetu księdza proboszcza -
wtrąciła pani Lucynka. - Doprawdy gniewa mnie, jak Mistrz tak mówi! A u Pana Plebana
zła przemiana materii występuje i brzydko się z niego wyśmiewać!
- Najmocniej panią przepraszam, nie powiem więcej ani słowa. Dostanę jeszcze
kawałek szarlotki? Jest wspaniała. Pani Eliza zachwyciła się twoim obrazem, Paulino!
Mogłabyś się przyłożyć i namalować coś na jej nowe mieszkanie.
- Chciałaby pani? - spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Bardzo.
- I wisiałoby to na ścianie?
126
- Oczywiście.
72
- Namaluj psa - poradziła jej Marysieńka.
- Albo świętego Franciszka, tego od zwierząt - powiedziała pani Lucynka.
- Ja nie mogę... - jęknął Radek.
Pan Mors spojrzał na niego i skinął głową ze zrozumieniem.
- Ja również.
Radek odkłonił mu się i podsunął swoją szklankę, do której pan Mors nalał kwasu
chlebowego.
- A ja zazdroszczę Paulinie, że tak ślicznie potrafi malować! W ten sposób może
ujawnić piękno swojej duszy - powiedziała Marysieńka podsuwając panu Morsowi
szklankę. - Mogę jeszcze?
Pani Lucynka była wyraźnie zadowolona z dalszego przebiegu rozmowy. Pogłaskała
Marysieńkę po głowie.
- Jak ty piszesz wiersze, rzecz ma się podobnie - pocieszyła ją.
- Zaczęłam mały pejzażyk. Może ten pejzażyk wykończę dla pani? Tylko że on
wydaje mi się taki szary - zastanawiała się Paulina.
- A może pani Elizka lubi szary kolor? - pani Lucyna spojrzała na mnie. - Lubi pani
szary kolor, pani Elizko?
Nie odpowiedziałam od razu, bo uprzytomniłam sobie, że w szufladzie mojego stołu
leży przecież list skierowany do pani Lucynki! Nie pamiętałam, kto do niej napisał, ale list
był na pewno.
- Ucieszę się z każdego obrazu Pauliny, ale ona sama musi zdecydować, który to
będzie.
- Namyślę się - powiedziała Paulina krótko.
Wyszli przed dom, kiedy odjeżdżałam. Zaproponowałam Marysieńce i Radkowi, że
ich podwiozę, ale oni woleli się przejść.
- Jest już zupełnie ciemno, mogę z nią iść bez wstydu! - powiedział Radek.
- Ależ, Radeczku, jak możesz tak mówić! - zawołała pani Lucynka. Wcisnęła mi do
ręki jakąś paczkę.
127
- Kawałeczek szarlotki, pani Elizko, będzie pani miała na smaczek...
- Nie potrafię piec szarlotki, ale kiedyś zaproszę was wszystkich na placki
ziemniaczane. Podobno to moja specjalność!
Jechałam do domu niecierpliwie, bo chciałam znaleźć w końcu list, który ktoś napisał
do pani Lucynki. Nie dawało mi to spokoju.
KONSTANCJA DO LUCYNY
Wielce Szanowna Pani Lucyno, w pierwszych słowach donoszę, że przyszedł od Pani
list i mój bratanek mi go przeczytał, a teraz ja mu mówię odpowiedź. Kazałam, żeby pisał
słowo po słowie wszystko, co ja tu powiem, i on to zrobi, bo jest z niego uczciwy chłopiec
i Bogu dziękuję, że mi na moje stare lata zesłał takiego siostrzeńca. Jak Pani napisała,
ż
eśmy się zapoznały na pogrzebie przenajświętszej pamięci księdza prałata, ja sobie zaraz
w pamięci to przypomniałam i widzę Panią przed sobą jak żywą, bo mnie Pani raczyła
wspomóc swoją parasolką od deszczu, a potem tośmy wpadły razem do kałuży, ale to już
było po pogrzebie księdza prałata, jakeśmy szły do bramy cmentarnej. Teraz mój bratanek
musiał mi jeszcze raz przeczytać list, który od Pani otrzymałam, bo mi się w głowie od
tego mąci.
Wielce Szanowna Pani Lucyno, serdecznie obiecuję, że o Pani liście nikomu nie
powiem, tylko mój siostrzeniec będzie o nim wiedział, ale on nikomu pary z gęby nie
wypuści, bo nadzwyczajnie jest wrażliwy, nawet ściany mi w kuchni wymalował, jak
chciałam. Znaczy się w kwiatki niebieskie. Pani list bardzo mnie zaszczycił i godnie
chciałabym odpowiedzieć, więc niech Bóg ma Panią w swojej opiece i pomoże w troskach,
73
które na Panią spadły za przyczyną tego pana, któremu uciekła narzeczona. Tego pana,
mnie się zdaje, to ja dawno temu parę razy widziałam przez okno, kiedy do pani Róży
przyjeżdżał
128
po tę swoją narzeczoną, co to Pani się tak podobała, tylko ja Pani mówię, że Ona
latawica jest i nic dobrego, ale jeden lubi to, drugi lubi sio. Mój bratanek powiada, że dalej
nie będzie pisał tego, co ja mu każę, bo to nie po katolicku psy na ludziach wieszać i że
trzeba się będzie księdzu z tego wyspowiadać. Więc dobrze, Wielce Szanowna Pani
Lucyno, ja się wyspowiadam, ale Pani będzie wiedziała, co ja sobie myślę. Pani mnie
uprzejmie zapytuje, czy Tamary naprawdę nie ma u mojej sąsiadki, pani Firlej. Otóż ja
Pani uroczyście potwierdzam, że jej tu nie ma, na co mam świadka, mojego siostrzeńca.
On mówi, że ja raz dyktuję „siostrzeniec", a raz „bratanek", i żebym się zdecydowała, ale
mnie co za różnica, jeżeli nie mam ani siostry, ani brata, tylko jego, który stał mi się
wszystkim, co Pani zrozumie swoim czułym sercem, bo ja nigdy nie zapomnę, że mnie
Pani ochroniła swoją parasolką, kiedy była ta ułewa w czasie pogrzebu świętej pamięci
księdza prałata. Bardzo mu ładny nagrobek wystawili i dumna jestem, bo też na tacę
dałam, kiedy w naszej parafii na ten pomnik zbierali, akurat dostałam za jajka od pani
Róży, bo tamtego roku ładnie mi się kury z pomocą bożą niosły. O Tamarę to ja się pani
Róży pytałam nie dalej jak w zeszłym tygodniu, ale ona tylko się na mnie zezłościła, bo
pani Firlej potrafi być bardzo nerwowa. Powiedziała, żebym się o Tamarę nie martwiła, bo
na pewno dobrze jej się wiedzie, jeżeli samołotami po świecie lata, a potem złapała ścierkę
do wycierania naczyń i cisnęła ją w drugi koniec kuchni na krzesło, nerwowa była. Wcale
nie wiedziała, że tam siedział jej kot Franek, połapała się dopiero, jak czmychnął.
Zobaczyłam, że oczy ma takie, jakby zaraz chciała płakać. Pytam ją, pani Firlej, co pani?
A ona tylko nos wytarła fartuchem i mówi, że ma dosyć, bo ją wszyscy o Tamarę pytają, a
Tamara przecież dorosła jest i może robić, na co ma ochotę, nikomu nie musi się
opowiadać. A na płacz mi się zbiera, mówi pani Róża, bo to przykre, że Franek oberwał
ś
cierką za nic.
129
Tyle mogę napisać o Tamarze, Wielce Szanowna Pani Lucyno, gdyby ona u pani
Róży nawet w tajemnicy bywała, przez okno i tak musiałabym to widzieć, a ja nie
widziałam. Owszem, widziałam parę razy, jak ktoś obcy do pani Róży przychodził drogą
od autobusu, ale to byl wielki, kulawy chłop, z Tamarą nijak bym go nie pomyliła. Od niej
to tylko kartki pocztą przychodzą, ale nie za często.
Kończąc ten list polecam się Pani pamięci w modlitwie i wyrażam szczęście, że Pani o
mnie pamiętała i że w trudnych chwilach swojego życia do mnie się zwróciła. Co dzień
wieczorem odmówię zdrowaś na Pani intencję i zobaczymy, co z tego będzie.
Konstancja Żulichowa
Podczas gdy czytałam list pani Konstancji, Rita zjadła obydwa kawałki szarlotki,
zostawiając mi „na smaczek" tylko papierek. Później leżała na tapczanie i udawała, że jej
nie widzę, kiedy spoglądałam, natychmiast zamykała oczy, ogon nieruchomiał, robiła
wrażenie psa pogrążonego w głębokim śnie. Podobnie zachowywała się wczoraj, kiedy
wróciłam do domu po zakopaniu wielkiego dołu, który wyryła pod krzakiem porzeczek.
Pomyślałam, że zadomowiła się tu bardzo szybko, może nawet szybciej niż ja, chociaż i ja
od pierwszej chwili lubiłam ten dom i cieszyłam się, że go mam.
Trudne były poranki. Budziłam się wolno i często w ogóle nie wiedziałam, gdzie
jestem, skąd się tu wzięłam i co mam do zrobienia. Dopiero, kiedy przez chwilę leżałam z
otwartymi oczyma, wracała do mnie rzeczywistość. Śniadania lubiłam jadać w kuchni,
siedząc na taborecie i patrząc w okno. Zieleniły się już liście, forsycje szykowały się do
kwitnienia, ożyły trawniki. Wawrzyniec pracował od rana, ale często w południe robił
74
sobie przerwę i mnie też chociaż na chwilę odrywał od maszyny. Najczęściej stawał w
otwartym oknie, czekał, aż skończę wystukiwać zdanie do kropki, i pytał:
- Kupi pani ode mnie kwiaty za bezcen?
- Kupię, wejdźcie, panie ogrodniku.
130
Wypijaliśmy razem południową kawę, a później każde z nas wracało do swojej pracy.
Czasami zaglądała do mnie mecenasowa. Ze zdumieniem obserwowała, że na moim stole
przybywa zapisanych kartek, ale nigdy o nic nie pytała. Dwa razy pojawił się mecenas, za
każdym razem przynosząc mi podłużną białą kopertę z nadrukiem holenderskiego
centrum. Zgodnie z obietnicą, co jakiś czas otrzymywałam wiadomości o postępach
mojego synka i jego zdjęcia. Były to dobre wiadomości, które pozwalały mi cieszyć się
myślą, co będzie, kiedy wróci.
Lubiłam dzwonić do pani Firlej, robiłam to najczęściej idąc po swoje małe zakupy. Z
Ritą na smyczy stawałam przy automacie, wsuwałam do niego kartę i osłonięta pękatą
budką rozmawiałam przez chwilę. Rita siedziała wtedy obok mnie czekając cierpliwie.
- Wpadnij do mnie - powiedziała kiedyś pani Róża. - Mam dla ciebie list. Ten
czternasty, który gdzieś się zawieruszył. To list do Melanii od jej ojca.
- A piętnasty? Ciągle go nie ma?
- Tego nie wiem... - powiedziała z wahaniem. - Widocznie go nie ma...
- Kiedy mogę przyjechać do pani?
- Kiedy chcesz, jeżeli nawet będę wychodzić, to nie na długo, najwyżej zaczekasz
chwilę przed domem, zrobiło się tak ładnie.
Postanowiłam wybrać się do niej jeszcze tego samego dnia, bo przeczytałam już
wszystkie listy i pomyślałam, że ten do Melanii może mi się przydać. Zostawiłam Ritę w
domu, Wawrzyniec miał przyjść i zabrać ją razem ze swoim psem do przychodni na
zastrzyk przeciw wściekliźnie. I dobrze się stało, że nie było jej ze mną, bo kiedy
przejeżdżałam przez Wełniany Rynek, mój samochód kichnął, zakasłał i stanął. Dla mnie
była to klęska. Długo musiałam prosić pana z pobliskiego warsztatu, żeby zajrzał i
zobaczył, co się właściwie stało, szybko zorientował się, że nie mam o samochodach
pojęcia, więc długo, zawile tłumaczył mi, jak trudno będzie naprawić tę
131
kompletną ruinę, i ile to będzie kosztowało. Jedno wiedziałam z pewnością: moje
kombi nie było żadną ruiną. Wykrzyczałam to z furią. Tym właśnie zasłużyłam sobie w
końcu na szacunek.
- W porządku! Niech się pani nie unosi! Niech pani przyjdzie za godzinę.
Zaproponował mi sensowną cenę za swoją usługę i zapytał wytwornie:
- Okey?
- Okey! - odpowiedziałam, bo nie chciałam być gorsza.
I piechotą wyruszyłam z Wełnianego Rynku do pani Firlej. Pogoda była naprawdę
piękna, podciągnęłam rękawy bluzki, czułam, jak łapie mnie słońce, łagodne o tej porze
roku i jeszcze czułe. Kiedy przechodziłam przez mostek, spojrzałam w bok. Pani
Konstancja stała przed swoim domem i giętką, cieniutką witką przesuwała po grzbiecie
wieprzka, który ocalony od śmierci najwyraźniej miewał się wspaniale. Uprzytomniłam
sobie, że tak naprawdę nigdy nie widziałam pani Żulichowej z bliska, bo kiedy
przyjeżdżałam samochodem, zawsze tylko spoglądała spoza firanki.
- Pani tam nie chodzi! - zawołała w moją stronę. - Pani Firlej wyszła.
- Zaczekam!
- Pani tu idzie! - zaprosiła mnie.
Miała brązową twarz, pociętą drobnymi ostrymi zmarszczkami i bystre brązowe oczy.
- Ładna świnka - pochwaliłam wieprzka.
75
- No! - potwierdziła. - Zdrowa sztuka. Chorował, ale zięć pani Firlej ładnie mi go na
nogi postawił.
Wiedziałam o tym, bo przecież pisała o tej śwince Melania w liście do Adriany.
- A pani za interesem do mojej sąsiadki?
Pomyślałam, że i ona także nie widziała mnie nigdy z bliska.
- Nie, tak tylko zajrzałam.
132
Odwinęłam wieprzkowi różowe ucho, chrząknął. Zlękłam się, rozśmieszyło to panią
Konstancję.
- Pani się nie boi, to tylko świnka, co tam! Czyściuchna jest, pani spojrzy.
- Widzę, czyściuchna.
Stałam sztywno, bo wieprzek chrumkając oglądał moje trampki. Pani Konstancja
usiadła na ławce przed domem i przyklepała miejsce obok siebie.
- Siadaj pani - zaprosiła. - Innej drogi tam nie ma - wskazała głową dom naprzeciwko.
- Zobaczy pani stąd, jak pani Róża będzie szła. Byłam u niej wczoraj, bo mi soli zbrakło.
Oklapła jakaś.
- Może chora? - zaniepokoiłam się.
- Nie. Zwyczajnie. Oklapła. Co to, nigdy pani oklapła nie była?
- Byłam.
- No.
Milczałyśmy przez chwilę. Widziałam, że pani Konstancja przygląda mi się uważnie,
ale udawałam, że tego nie dostrzegam. Patrzyłam to na dom pani Róży, to na mostek, to na
ś
winkę.
- A może pani od Tamary?
- Nie.
- To córka pani Firlej - wyjaśniła.
- Wiem.
Znowu przez chwilę patrzyła na mnie i milczała.
- Bieda z nią.
- Bieda! - przyznałam.
Westchnęła i pokręciła głową, mruknęła coś pod nosem, nie zrozumiałam co.
- Ale pieniądze ona ma. Matce przysyła! - powiedziała głośno. To coś nowego.
Myślałam, że jedynie kartki. Nie chciałam pytać,
zresztą nawet nie musiałam, bo pani Konstancja mówiła dalej, zupełnie przeze mnie
nie zachęcana.
133
kompletną ruinę, i ile to będzie kosztowało. Jedno wiedziałam z pewnością: moje
kombi nie było żadną ruiną. Wykrzyczałam to z furią. Tym właśnie zasłużyłam sobie w
końcu na szacunek.
- W porządku! Niech się pani nie unosi! Niech pani przyjdzie za godzinę.
Zaproponował mi sensowną cenę za swoją usługę i zapytał wytwornie:
- Okey?
- Okey! - odpowiedziałam, bo nie chciałam być gorsza.
I piechotą wyruszyłam z Wełnianego Rynku do pani Firlej. Pogoda była naprawdę
piękna, podciągnęłam rękawy bluzki, czułam, jak łapie mnie słońce, łagodne o tej porze
roku i jeszcze czułe. Kiedy przechodziłam przez mostek, spojrzałam w bok. Pani
Konstancja stała przed swoim domem i giętką, cieniutką witką przesuwała po grzbiecie
wieprzka, który ocalony od śmierci najwyraźniej miewał się wspaniale. Uprzytomniłam
sobie, że tak naprawdę nigdy nie widziałam pani Żulichowej z bliska, bo kiedy
przyjeżdżałam samochodem, zawsze tylko spoglądała spoza firanki.
76
- Pani tam nie chodzi! - zawołała w moją stronę. - Pani Firlej wyszła.
- Zaczekam!
- Pani tu idzie! - zaprosiła mnie.
Miała brązową twarz, pociętą drobnymi ostrymi zmarszczkami i bystre brązowe oczy.
- Ładna świnka - pochwaliłam wieprzka.
- No! - potwierdziła. - Zdrowa sztuka. Chorował, ale zięć pani Firlej ładnie mi go na
nogi postawił.
Wiedziałam o tym, bo przecież pisała o tej śwince Melania w liście do Adriany.
- A pani za interesem do mojej sąsiadki?
Pomyślałam, że i ona także nie widziała mnie nigdy z bliska.
- Nie, tak tylko zajrzałam.
132
Odwinęłam wieprzkowi tóżowe ucho, chrząknął. Zlękłam się, rozśmieszyło to panią
Konstancję.
- Pani się nie boi, to tylko świnka, co tam! Czyściuchna jest, pani spojrzy.
- Widzę, czyściuchna.
Stałam sztywno, bo wieprzek chrumkając oglądał moje trampki. Pani Konstancja
usiadła na ławce przed domem i przyklepała miejsce obok siebie.
- Siadaj pani - zaprosiła. - Innej drogi tam nie ma - wskazała głową dom naprzeciwko.
- Zobaczy pani stąd, jak pani Róża będzie szła. Byłam u niej wczoraj, bo mi soli zbrakło.
Oklapła jakaś.
- Może chora? - zaniepokoiłam się.
- Nie. Zwyczajnie. Oklapła. Co to, nigdy pani oklapła nie była?
- Byłam. -No.
Milczałyśmy przez chwilę. Widziałam, że pani Konstancja przygląda mi się uważnie,
ale udawałam, że tego nie dostrzegam. Patrzyłam to na dom pani Róży, to na mostek, to na
ś
winkę.
- A może pani od Tamary? -Nie.
- To córka pani Firlej - wyjaśniła.
- Wiem.
Znowu przez chwilę patrzyła na mnie i milczała.
- Bieda z nią.
- Bieda! - przyznałam.
Westchnęła i pokręciła głową, mruknęła coś pod nosem, nie zrozumiałam co.
- Ale pieniądze ona ma. Matce przysyła! - powiedziała głośno. To coś nowego.
Myślałam, że jedynie kartki. Nie chciałam pytać,
zresztą nawet nie musiałam, bo pani Konstancja mówiła dalej, zupełnie przeze mnie
nie zachęcana.
133
- Ona płaci za tę dziewczynę, co u pani Róży zatrudniona. I jeszcze jej dziecko w
zagranicznym szpitalu utrzymuje. Fiu! Ma, to daje, żadna łaska!
Milczałam.
- Cesia, moja kuzynka, była u mnie, jak kartka od Tamary przyszła. Z wieżą, co to
niby krzywa, a diablica stoi, powiadam pani, dziw bierze. Pani Firlej była wtedy u drugiej
córki. Adrianę pani zna?
-Nie.
- U Adriany była, listonosz u mnie pocztę zostawiał. Cesia mówi, że jak kartka, to
czytać można, żaden grzech! Tajemnice to się w listach posyła, Cesia mówi. Pisała
Tamara, że pani Firlej ma się zaraz na jedno ogłoszenie w gazecie zgłosić i dziewczynę
stamtąd zatrudnić za sekretarkę, czy jak tam, a ona pieniądze na to da.
77
Milczałam, głowę przechyliłam do tyłu i oparłam ją o dom pani Żulichowej.
- Pisała też, owszem, żeby pani Róża nikomu nie mówiła, ale co to za niemówienie?
Wróciła z Melanią, Melania przyleciała, żeby listy zabrać, i co? Sama widziałam, jak przez
dziurę w płocie przeszła, stanęła i kartkę czytała. Wolno przecież, żaden grzech, tak Cesia,
moja kuzynka, mówiła. A Melania przy rowie jeszcze raz stanęła i znowu do tej kartki.
Pewnie było jej żal dziewczyny, co ją Tamara kazała zatrudnić.
Podniosłam się.
- Pójdę już, pani Konstancjo.
- A co? Idzie pani Firlej?
- Nie, ale ja pójdę, innym razem zajrzę do pani Róży.
- Powiedzieć coś? Zawahałam się.
- Tylko tyle, że sekretarka była.
Szkoda, ale przecież nie mogę inaczej, pomyślałam. Patrzyła na mnie długo, prawda
docierała do niej wolno, uśmiechnęłam się nieporadnie.
134
- Tak to jest, widzi pani...
Potwierdziła skinieniem głowy. Klepała swojego wieprzka, ja też schyliłam się nad
nim i znowu odwinęłam mu zagięte ucho.
- Kto by pomyślał... - odezwała się. - A dziecko jak?
- Lepiej.
- Chłopiec? -Tak.
Znowu postukała ręką miejsce obok siebie i powiedziała, jakby w ogóle nie było
między nami tej rozmowy.
- Siadaj pani.
Usiadłam. Wieprzek poleciał, węszył koło płotu.
- Dziury szuka - wyjaśniła pani Konstancja. - Ale mój bratanek starannie załatał. Pani
wie co...?
Spojrzała na mnie, jej oczy nie były już takie błyszczące, a twarz wyglądała, jakby
przybyło na niej zmarszczek.
- Niech pani Firlej nie wie, żeśmy tutaj rozmawiały - poprosiła nieśmiało i pogłaskała
mnie po ręku. - Nie będzie to lepiej?
- Będzie lepiej - przyznałam. - O, pani Róża idzie.
- Bóg zapłać, niech się pani nie gniewa.
Gniewać się? Już wiedziałam, że to, co dobre w moim życiu, zawdzięczam Tamarze,
tylko nie potrafiłam sobie jeszcze z tym poradzić. A te dzieciaki, które nie zdradziły się
nawet jednym słowem, pomyślałam, bo przecież Melania z pewnością powiedziała
Jonaszowi, Jonasz Petemu, Pete Paulinie, Paulina Marysieńce, Marysieńka Radkowi.
Teraz i ja wiedziałam o wszystkim, ale to już tylko moja tajemnica. Nie było mi łatwo
spotkać się z panią Firlej. Cieszyłam się, że zepsuł mi się samochód, miałam powód, żeby
skrócić
wizytę.
- Muszę dopilnować, zapłacić. W poniedziałek wpadnę na dłużej. Pani Róża dała mi
list do Melanii, znalazła go w zielonej
sypialni, kiedy robiła tam porządek, bo szczenięta Tutki już od
135
dawna mieszkały na dole. Idąc do miasteczka wyjęłam list z koperty i przeczytałam
go, zerwał się wiatr i trzepotał kartkami.
JASIEK DO MELANII
Melanio, moja kochana! Siadam, żeby odpowiedzieć na list, który napisałaś do mnie z
dna rozpaczy. Jeszcze nigdy z tego miejsca nie otrzymałem żadnej korespondencji i nigdy
78
na dno rozpaczy nie pisałem, sprawa zatem jest dla mnie trudna. Zwłaszcza że nie mam
ż
adnych talentów literackich. Poza tym, zawsze uważałem, że łatwiej konia podkuć niż
pannę, a coś mi się wydaje, że kopytka sobie zdarłaś na wyboistej drodze uczuć. Jeżeli
jednak oczekujesz ode mnie rady, to ci radzę: weź się w garść.
Ż
yjesz, kotku, jakbyś zawsze była o godzinę spóźniona, a to błąd. Żyć trzeba tak,
jakby człowiek był zawsze o godzinę przed czasem, tylko wtedy można znaleźć chwilę na
przywołanie zdrowego rozsądku, który, choć sam w sobie bywa paskudny, nigdy nikomu
nie zaszkodził. To ogólnie, a teraz szczegółowo. Nie wiem, jakie uczucia żywi do Ciebie
wybranek Twojego serca. Na Twoim miejscu nie ubolewałbym jednak nad swoim
podobieństwem do Tamary. Uważam ją za jedną z najpiękniejszych kobiet. Czy odczytałaś
w tym miejscu ukryty skrzętnie komplement ojczulka? Cieszę się, że masz Tamary oczy,
nos, usta, owal twarzy, figurę, ruchy, a nawet sposób ubierania się, co znaczy, że masz jej
styl. Dziwiłbym się Jonaszowi, gdyby nie zwracał na to wszystko uwagi, więc
niepotrzebnie znalazłaś się z tego powodu na dnie rozpaczy. Jeżeli jednak zatrzymał się
przy Tobie tylko ze względu na Twoje zewnętrzne walory, których ani ukryć się nie da, ani
zmienić nie sposób, to machnij Ty na niego ręką, bo wtedy co to wszystko warte?
Owszem, że miła dla oka jesteś, to dodatkowa przyjemność, ale osobiście cenię sobie także
i inne Twoje zalety. Zwłaszcza te, które wstydliwie chowasz przed światem, jakby
136
było zdrożnością wielką posiadanie czułego serca i wrażliwości niemałej.
Podejrzewam zresztą, czupuma panienko, że to także po swojej ciotce odziedziczyłaś, co
specjalną hańbą Cię nie okrywa.
I tu dochodzimy do drugiej sprawy, którą mi z dna rozpaczy biednym głosem
przekazujesz. Chwytam każde słowo i tulę Ciebie z czułością. Tak, Melu, on jest stary. I
jest schorowany. Wiesz dobrze, że ile razy tam jadę, przywożę porcję specjalnych leków,
witamin i maść do nacierania stawów. Babcia bardzo dobrze robi nakładając mu ciepłe
pończoszki, wcale nie przejmując się tym, że ludzie podśmiewają się i biorą ją za wariatkę.
Szczęście, że Ciebie dławi w gardle, kiedy patrzysz, jak stara się ulżyć Sobusiowi w życiu.
Boisz się, że on może odejść nagle, jak babcia będzie sama w domu. Mam nadzieję, że nie.
Ona jest czułym instrumentem, myślę, że będzie dobrze wiedziała, kiedy mnie wezwać i
domagać się dla Sobusia pomocy, tej ostatecznej. Nie dopuści do tego, żeby bardzo
cierpiał, jest na to zbyt mądra i dobra. A że będą im wtedy towarzyszyły nasze przerażone
serca, no, cóż, Melu, już nam się to przytrafiało i wiemy, jak ciężko jest podjąć taką
decyzję. Smutek ostatniego spojrzenia, ręka na łepku. Czy Ty naprawdę chcesz pójść na
weterynarię? Jeżeli tak, nie będę Ciebie za to kochał więcej, po prostu będę Ciebie kochał i
za to również.
Trzecia Twoja sprawa z dna rozpaczy łączy się chyba z pierwszą? Doprawdy nie mam
pojęcia, gdzie może być Tamara, ale skoro pytasz, opowiem Ci coś. Lubię patrzeć na jej
dłonie. Na palcu lewej nosi pierścionek z różą zrobioną z korala. Ma go od niedawna, ale
może zauważyłaś, bo to piękny pierścionek. Wyobraź sobie, że na jednym z zagranicznych
kanałów TV widziałem reklamę mydła w płynie przeznaczonego wyłącznie do mycia rąk.
„Mydło jakieś tam zapewni twoim dłoniom gładkość aksamitu!" Jestem pewien, że na
reklamie były ręce Tamary, wykorzystano nawet jej pierścionek. Jeżeli tak, to chociaż
ostatnio nie słychać o niej w szalonym świecie mody, jak sobie podkpiwa ciocia Zyta, to
Tamara ma z czego żyć, bo reklamówki
137
w TV są na całym świecie dobrze płatne. I jeszcze jedno: mój znajomy, który poznał
Tamarę u nas w domu, jakiś czas temu spotkał ją na lotnisku w Nicei. Zauważył Tamarę
od razu, bo miała na sobie obszerną czarną pelerynę zapinaną na złote guziki, bardzo
79
efektowną, i wielki czerwony kapelusz. Niestety, mój znajomy nie podszedł do niej.
Tłumaczył mi, że nie miał odwagi, bo Tamara zawsze go onieśmielała. •
Opowiadałaś mi, że kiedy poprzednio chorowałaś u babci i w końcu wyzdrowiałaś, to
pojechałyście kupować fladry i kapelusze, pamiętasz? Mówiłaś, że poznałaś na rynku
dziewczynę, która ma na imię Oleńka czy Marysieńka, wyleciało mi z głowy. I że ona
mówiła Ci wtedy o swojej przyjaźni z tą okropną Paulina, przez którą, zdaniem Babci,
Tamara zerwała swoje zaręczyny z zięciem malarza Joachima Morsa. Otóż wujek Adam
mówił mi, że Pete opowiada, jakoby jego dziewczyna była wnuczką malarza, oczywiście
Pete nie pamięta jego nazwiska, chyba Foka. Wujek twierdzi, że dziewczyna Petego ma na
imię Karolina, więc może to są dwie różne wnuczki Joachima Morsa, chyba Foki? U mnie
z kolei Pete byl z bardzo miłą panienką, której kotu wrastał pazur, ale to nie była żadna z
wnuczek malarza, bo Pete mówił do niej Polly.
Przykro mi, że ciągle jesteś zakochana w Jonaszu. Skoro ubolewasz nad tym i nie
możesz przestać. Nie umiem Ci pomóc, Melanio! Jakimś rozwiązaniem byłoby, gdybyś
zaczęła pleść warkocze z czosnku i cebuli. Potem mogłabyś sprzedawać je na targu pod
Gubałówką. Z całą pewnością wydobyłabyś się wtedy z dna rozpaczy. Obawiam się, że
odrzucisz ten projekt w pierwszym czytaniu.
Czułości.
Tata
Dom, w którym mieszka Wawrzyniec, wciśnięty jest między mur otaczający
przykościelny ogród a mały pawilonik, gdzie mieści się wypożyczalnia książek
„Wiązanka". Otoczenie ładne, ale przed
138
wejściem nie uprzątnięto jeszcze pozostałości po budowie i nie ma miejsca na
parkowanie. Przystanęłam, lekko nacisnęłam klakson, odsunęłam szybę i wyjrzałam. W
narożniku drugiego piętra okna były otwarte, po chwili zobaczyłam w nich czuprynę
Wawrzyńca.
- Wejdziesz? - zawołał.
Poruszyłam przecząco głową, pomachał mi i zniknął. Zrozumieliśmy się. Wiedziałam,
ż
e zaraz wyjdzie z drzwi klatki schodowej. Jechałam wolno w stronę parkingu za
kościołem. Dogonił mnie, przez chwilę biegł po jezdni obok mojego samochodu, jakby to
był jogging. Zaparkowałam i wysiadłam. Przyjrzał mi się.
- Masz ochotę pobiegać? - zapytał.
Byłam ubrana w dres i w trampki, często biegaliśmy w parku miejskim.
- Nie. Usiądźmy gdzieś.
Znaleźliśmy ławkę, przed którą na trawniku żółciły się kwiaty. Na drzewach pojawiły
się pierwsze liście.
- Co ci jest? - zapytał Wawrzyniec.
- Potem.
Oparłam głowę o jego ramię i odwróciłam twarz do słońca, grzało jeszcze.
Zamknęłam oczy, usiłowałam zebrać myśli. Objął mnie.
- Czujesz, jaki jestem ekologiczny? - zapytał cicho. Uchyliłam powieki i zobaczyłam,
ż
e on też zamknął oczy i wystawił
do słońca brodatą twarz.
- Czuję.
- Nie ma we mnie żadnej trucizny, daję słowo.
- Wiem.
- Ani środków konserwujących.
- Też wiem.
- Możesz się mnie nie bać.
80
- I to też wiem.
- Więc powiedz, co ci jest?
Słuchał uważnie, kiedy mówiłam, a potem nie odzywał się przez chwilę.
139
- Wiesz co? - powiedział wreszcie. - Czasami anonimowość znaczy tylko tyle, że ktoś
nie chce ani żadnych pochwał, ani podziękowań. Dla mnie to jest w porządku.
- Dlaczego wybrała mnie?
- Może to zwykły przypadek i nic się za tym wyborem nie kryje? Chciała komuś
pomóc. Może jest dokładnie tak, jak mówiły te dwie panie: ma, to daje. Dla nich proste do
zrozumienia, a tobie czegoś nie mieści się w głowie! - roześmiał się.
- Pani Róża powiedziała kiedyś: „trzymajmy się faktów". Czy wiesz, że gdyby nie
fakty, sądziłabym, że Tamary w ogóle nie ma? Myślałabym, że istnieje tylko w naszych
wyobraźniach i każdy buduje wokół niej własną rzeczywistość, bo każdemu do czego
innego jest potrzebna.
Wawrzyniec łamał suchą, ubiegłoroczną gałązkę i układał figury geometryczne na
ś
cieżce. Obok ja patykiem rysowałam kółka.
- Ładnie to wymyśliłaś, ale przecież i w życiu każdy z nas jest do czegoś innego
potrzebny. Zastanawiam się - odrzucił ostatni kawałek gałązki - dlaczego nie chcesz
uwierzyć, że są na świecie ludzie, którzy mogą dla kogoś zrobić coś dobrego zupełnie
bezinteresownie? Po prostu mają ochotę, jest im to potrzebne, rozumiesz?
- Dlaczego nie zostałeś księdzem, wygłaszałbyś takie ładne homilie...
- Skąd ta ironia? I po co?
- To nie ironia, zwyczajne pytanie.
- Nie zostałem księdzem, ponieważ zostałem ogrodnikiem, a poza tym chcę się z tobą
ożenić, chociaż jeszcze o tym nie wiesz. Oczywiście, lecę na twój samochód.
- Zaczął się psuć.
- Zaryzykuję.
Znowu oparłam głowę o ramię Wawrzyńca, ale tym razem nie zamknęłam oczu.
Patrzyłam przed siebie na trawnik upstrzony żółtymi kwiatami, na szary mur otaczający
kościół, na widoczną z naszej ławki zieloną, spatynowaną kopułę bocznej nawy.
Dochodziły
140
tu głosy bawiących się dzieci, szczekanie psa, ktoś gwizdał, ktoś się śmiał. To
miasteczko, niedawno zupełnie mi jeszcze obce, rozchylało się wolno przede mną, jak
wachlarz. Wachlarz z Andory, który dała mi Róża Firlej, dziś również otworzył się szerzej,
pomyślałam.
- Mogłabym tyle dla niej zrobić, gdybym wiedziała, gdzie jest. Nie musiałam mówić
więcej, wiedział, że myślę o Tamarze.
- Trzeba znaleźć jej adres, przecież gdzieś mieszkała, prawda? Miała adres, telefon i
ma go dalej - powiedział.
To była chwila, kiedy wszystko wydawało się proste. Znaleźliśmy na poczcie półkę z
książkami telefonicznymi. Na półce odpowiednią książkę. Znaleźliśmy również bez trudu
nazwisko i imię Tamary. Kupiłam kartę telefoniczną, kiedy staliśmy już przy automacie,
Wawrzyniec zapytał jeszcze, czy jestem zdecydowana.
- Tak - powiedziałam. - Jestem.
- I wiesz, o czym chcesz z nią rozmawiać?
- Nie wiem. Tak, wiem! Zapytam, czy to ona, potem przedstawię się i powiem, że
muszę się z nią spotkać.
- Dzwoń.
81
Nacisnęłam kolejne cyfry, usłyszałam terkot automatycznego połączenia, potem
przerywane buczenie. Telefon odebrał mężczyzna. Zapytałam o Tamarę.
- Już przeszło pół roku temu sprzedała to mieszkanie - powiedział.
- Czy zostawiła nowy adres?
- Nie, proszę pani, ktoś to już sprawdzał w biurze meldunkowym, wymeldowała się
bez podania adresu.
- Donikąd? - zapytałam zdumiona.
- Jakby donikąd - potwierdził mężczyzna. - Myślę, że wyjechała za granicę, ale nie
jestem tego pewien.
Podziękowałam i odwiesiłam słuchawkę. Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w
automat. Wawrzyniec nie pytał mnie o nic, część rozmowy słyszał, części się domyślił.
141
- Chyba czas, Elżbieto, żebyśmy wyprowadzili Ritę - powiedział cicho i wyciągnął
mnie z poczty.
W domu nie miałam już żadnego listu rodzinnego do przeczytania. Przede mną leżał
jedynie stos kartek maszynowego papieru, które powinnam zapisać, a to wydawało mi się
wprost niemożliwe do zrobienia. Przez kilka najbliższych dni zajmowałam się
przeróżnymi sprawami, głównie kuchnią. Zaczęło mi się wydawać, że Wawrzyniec jest
smakoszem, bo stale prosił mnie o przyrządzanie niezwykle wymyślnych potraw, dopiero
później przyszło mi na myśl, że ma to być terapia dla mnie: zająć sobie głowę kapustą,
pierogami z mięsem, barszczem z uszkami, naleśnikami po seczuańsku, to z pewnością
było bardziej ekologiczne leczenie nerwicy niż moje proszki uspokajające, które przedtem
łykałam.
Złożyłam trzy wizyty. Byłam na poniedziałkowym obiedzie u pani Róży. Pachniało
tam farbą olejną jeszcze bardziej niż zwykle i pani Róża kasłała bez przerwy.
- Nic na to nie poradzę! - wyjaśniła mi, jeżeli to w ogóle można nazwać
wyjaśnieniem. - Po prostu niedługo to się skończy.
Byłam u pana Morsa, udało nam się we dwójkę wypić trzy butelki kwasu chlebowego,
bo tego dnia nawet pani Lucynka poszła do kogoś, o kim pan Mors mówił: Pani Żona
Naprawiacza Torebek Damskich. Opowiadał o swojej rodzinie, pokazał mi nawet
największy domowy skarb, książeczkę do nabożeństwa, w której pierwsza strona, pożółkła
ze starości, zapisana była starannie wyrysowanymi literami: TA ŚWIĘTA KSIĄŻECZKA
NALEŻAŁA KIEDYŚ DO TEKLUSI CHORĄŻANKI. Teklusia Chorążanka z męża
Morsowa była babcią pana Joachima.
Trzecia moja wizyta, u pani Konstancji. Dla mnie samej było zaskoczeniem, że do niej
poszłam. Zajrzałam tam, kiedy wracałam któregoś dnia od Róży Firlej. Siedziała przy stole
i kroiła cebulę. Ubrana była w piękny brązowy szlafrok frotte, przepasany fioletowym
fartuchem.
142
- Śledziki robię. Może bratanek przyjedzie na niedzielę. Lubi. A pani co?
- Ja nie przepadam.
- Pytam, po co pani przyszła?
- Tak sobie, zajrzałam.
- Bez powodu?
- Bez.
- Siadaj pani.
Zdjęła z krzesła koszyk pełen ziemniaków i wytarła fartuchem.
- Jak tam Cesia? - zapytała.
- Teraz dobrze, ale była bardzo przeziębiona. Nawet mecenasowa stawiała jej bańki i
już przeszło. Wczoraj poszła na rynek.
82
- Niech się tak nie spieszy, bo nogi wyciągnie. Chorowita jest i chuda jak szczapa,
nie?
- Tak, szczupła - przyznałam. - Dziś rano przyniosła mi pyszny placek drożdżowy -
przypomniałam sobie.
- Po matce tak piecze. Matka jej była zręczna do wypieków. Ja to nie - machnęła ręką.
- Śledzie mi wychodzą pierwszorzędne, to owszem. I obiady. W całej okolicy nie zje pani
jak u mnie, ale drożdżowe nigdy, zawsze mi diabeł na nim siądzie.
Przyjrzała mi się badawczo.
- Naprawdę po nic pani przyszła?
- Naprawdę.
- Tylko pogadać?
- Tylko pogadać.
- Nie powiem, ładnie.
Któregoś dnia przełamałam zły nastrój i po długiej przerwie znowu zaczęłam pisać.
Trudno mi było, ale w końcu zaczęło przybywać kartek, które układałam obok maszyny.
Wawrzyniec znowu sprawdzał od czasu do czasu, na której jestem stronie, ale on też miał
teraz dużo pracy, bo wszystko zaczęło kwitnąć w ogródkach, na ścieżkach drobnymi
pęczkami pojawiły się chwasty, dni były suche, bezdeszczowe. Trzeba było podlewać.
143
To była środa. Siedziałam przy maszynie od rana i dopiero w południe zrobiłam sobie
pierwszą przerwę na herbatę. Usiadłam w fotelu i przez otwarte okno patrzyłam na zielone
krzewy porzeczek rosnące wzdłuż drogi do mojego domu. I nagle zobaczyłam Melanię.
Szybko szła ścieżką. Ubrana była w czarne spodnie i czerwoną koszulę z podwiniętymi
rękawami. Buzię przysłaniały jej ciemne okulary. Pomyślałam, że urosła ostatnio. Mignęła
w oknie i już stukała do drzwi. Nacisnęła klamkę nie czekając na zaproszenie, było
otwarte. Stanęła w progu, przez chwilę patrzyłyśmy na siebie. Z daleka rzuciła na tapczan
swój aksamitny czarny worek ściągnięty złotym łańcuchem i wyszywany pajetami.
- Jestem. Na imię mam Tamara - powiedziała tym swoim znakomicie ustawionym
głosem.
Schyliła się i zaczęła zdejmować czerwone pantofle na płaskim obcasie.
- Wpadłam w błoto. Jakiś kretyn podlewał kwiaty i zalał całą ścieżkę.
Postawiła pantofle na słomiance przy drzwiach. Rita przybiegła z drugiego pokoju, ale
nie zbliżyła się. Przysiadła i patrzyła. Ja ciągle milczałam.
- Cześć, piesku! - powiedziała Tamara.
Wreszcie podniosłam się z fotela, stałyśmy teraz na wprost siebie. Tamara wsunęła
ręce do kieszeni spodni, zadźwięczały złote kółka bransoletek.
- Znasz mnie, prawda? - powiedziała szybko i niewyraźnie.
I wtedy zobaczyłam, że spod przyciemnionych okularów po jej policzkach płyną łzy,
wielkie jak szklane paciorki. Wyjęła z kieszeni chustkę, wytarła nos, ale nie wytarła łez.
Zupełnie, jakby chciała, żeby płynęły. Zobaczyłam, że zdjęła nie tylko pantofle, ale i
skarpetki. Paznokcie stóp miała w kolorze bluzki.
- Wiem, że nie jestem w porządku, nie potrzebujesz mi tego mówić.
- Przecież nic nie mówię, Tamaro.
144
- Ale na pewno tak myślisz - znowu wyjęła chustkę, ale tylko patrzyła na nią. -
Dawno widziałaś moją mamę?
- W poniedziałek.
- W poniedziałek - powtórzyła. - Dziś jest środa. Jak moja mama... jak ona się czuje?
- Dobrze. Myślę, że czuje się dobrze, tylko...
83
Uniosła do góry okulary, spojrzała na mnie, wytarła wreszcie chustką te łzy z
policzków, okulary opadły z powrotem.
- Tylko co?
- Martwi się o ciebie.
- Mówiłam jej, żeby się nie martwiła. Przysyłałam kartki, och, wiem, że to
niedorzeczne. I wiem, że teraz zachowuję się okropnie, ale zrozum, moje mechanizmy
obronne zupełnie zawiodły. Nie sądziłam, że to tak będzie, myślałam, że dam sobie jakoś
radę, tymczasem nie potrafię, ja po prostu chcę pojechać do mamy.
Mówiła szybko, ale jednocześnie potykała się o własne zdania. Chciałam jej tyle
powiedzieć, o tyle zapytać, ale wiedziałam, że to wszystko nie na teraz, nie na tę chwilę.
Stanęła przy oknie i zapatrzyła się na moje porzeczki. Po chwili odwróciła się i zapytała
zupełnie normalnym głosem, nawet dość agresywnie.
- Czy moja mama jest na mnie wściekła?
- Tak, jest na ciebie wściekła.
- Boję się tam jechać, rozumiesz?
- Rozumiem.
- No właśnie! - westchnęła. - Przyjechałam najpierw do ciebie, bo bardzo chciałam
wiedzieć, czy ona jest na mnie wściekła, a nie mam ochoty spotykać się z nikim z mojej
rodziny! - trzymała przed sobą wyprostowane sztywno dłonie, były jak dwie małe tarcze,
którymi chciała obronić się przed czymś. - Dziękuję, że powiedziałaś mi prawdę. Jest na
mnie wściekła, przynajmniej wiem, czego się trzymać. Och, nie! - jęknęła. - Pojęcia nie
mam, czego się trzymać! Walę się pod tą sprawą. Czy u niej nikogo nie ma? Melania nie
choruje? Chciałabym zastać ją samą.
145
- Nie wiem, myślę, że nikogo tam nie ma.
Skąd mogłam wiedzieć, co dzieje się w pokoju nad kuchnią. Pomyślałam, że
mówienie o tym z Tamarą teraz jest pozbawione sensu. Podeszła do drzwi, sięgnęła po
swoje pantofle i obejrzała je.
- Przemoczone - powiedziała i wsunęła do nich stopy. - Przepraszam za to najście, ale
jestem przerażona. A do tego muszę się przecież pozbierać. Pojadę do niej z taką miną,
jakby cały świat leżał u moich stóp! - zdecydowała gwałtownie.
Zdjęła okulary i rzuciła je na tapczan, upadły obok worka. Rita drgnęła, ale nie
zeskoczyła. Tamara podeszła do lustra Stefci Gierszówny i spojrzała.
- Wyglądam okropnie.
Zrobiła kilka głębokich wdechów i wydechów. Przysunęła twarz do lustra, tym razem
dłużej przyglądała się swojemu odbiciu.
- Przed pójściem do mamy powinnam się wykąpać albo co najmniej zrobić makijaż.
Widzisz, kilka głębszych oddechów i zaraz myślę przytomniej - spojrzała bezradnie na
swój worek, na którym ułożyła się Rita. - Twój pies śpi na moich kosmetykach.
- Weź szybki prysznic - powiedziałam przesuwając Ritę.
- Nie byłoby to najgorsze, tylko... - zawahała się. - Nie jestem sama.
Filip? Niemożliwe. Znalazła sobie kogoś! Biedna Paulina. Rozejrzałam się po pokoju.
Miałam porządek.
- No to, zaproś, dlaczego nie zrobiłaś tego od razu?
- Mogę?
Nie czekając na moją odpowiedź, wybiegła przed dom. Domyśliłam się, że jej
samochód stoi przed furtką. Poszłam do kuchni, żeby wstawić wodę, wyjęłam z szafki
szklanki, zobaczyłam, że w cukiernicy nie ma już cukru. W chwili, kiedy go nasypywałam,
usłyszałam, że Tamara wraca.
- Jesteśmy! - zawołała. Stanęła w drzwiach kuchni. - Jesteśmy! - powtórzyła.
84
146
Odsunęła się, żebym mogła przejść. W pierwszej chwili wydawało mi się, że oprócz
nas nikogo nie ma w pokoju, potem zobaczyłam leżący na moim tapczanie różowy
pakunek. W małym kocu, starannie zwiniętym w naleśnik, leżało śpiące niemowlę.
Oszołomiona usiadłam obok. Patrzyłam i milczałam. Tamara uklękła na dywaniku przy
tapczanie i jednym palcem przesuwała po ciemnych, cienkich włosach swojego synka.
Uśmiechała się.
- Ma na imię Juliusz, po moim ojcu. Mam nadzieję, że w ten sposób załatwię mamę,
jak myślisz? Przecież jeżeli zaniosę go i powiem, że ma na imię Juliusz, chyba ona nas nie
wyrzuci! Początkowo wydawało mi się, że będziemy sobie żyć we dwójkę i nawet podobał
mi się ten pomysł, ale bardzo go kocham, chcę, żeby miał babcię, ciocie i wujków.
Ani słowa o Filipie, ani słowa o Paulinie. To dla tego małego, o którym już wtedy
musiała wiedzieć, Tamara bała się piekła, Adriano!
- Znasz Filipa? - zapytała nagle. -Nie.
Przyjrzała mi się uważnie, może nawet wyczekująco, ale potem znowu spojrzała na
dziecko i nie zapytała o nic więcej. W kuchni zagwizdał czajnik.
- Marzę o herbacie - powiedziała. - Może najpierw wypijemy, a ja później wezmę
prysznic i pojadę.
- Zjesz coś?
- Skąd! Muszę natychmiast schudnąć, popatrz, jak wyglądam. Podniosła się i
przesunęła rękoma po biodrach. Spojrzałam, była
zgrabna i szczupła, widać musiała już w to włożyć masę starania.
- Masz znakomitą figurę, Tamaro, ja długo nie mogłam wrócić do formy po urodzeniu
synka.
Pochyliła się nad dzieckiem, żeby rozluźnić mu kocyk, a ja przeszłam do kuchni i
wyłączyłam czajnik. Wkładałam torebki z herbatą do szklanek, kiedy poczułam na swoim
ramieniu dłoń Tamary, odwróciłam trochę głowę, zobaczyłam znajomy pierścionek z różą.
147
- Powiedziano mi, że wiesz...
- Tak. Wiem.
- I szukałaś mnie podobno?
Wyjęła mi z ręki czajnik, napełniła szklanki wodą, potem odstawiła go, chyba ciągle
wolała nie patrzeć na mnie, bo z pochyloną głową, zakłopotana, zaczęła gładzić
wyprostowanymi palcami brzeg stołu, jakby go chciała wypolerować.
- Czy jest w tym coś dziwnego, że ciebie szukałam?
Teraz przechyliła się przez stół i poprawiła układającą się nierówno firankę.
- Właściwie, niewiele mam z tym wszystkim wspólnego! - powiedziała. - O tym, że
napisałaś z prośbą o podanie ci mojego adresu zawiadomił mnie mąż mojej przyjaciółki.
Ona jest włoską modelką, ma na imię Fiona. On jest Holendrem, wybitnym specjalistą od
porażeń mózgowych. Mieszkają pod Amsterdamem, bo on pracuje w centrum, tam, gdzie
jest teraz twój synek. Czy wszystko jest jasne?
- Nic nie jest jasne.
Tamara usiadła na stole, zsunęła pantofle na czubki stóp, wreszcie jeden spadł i leżał
teraz na podłodze jak czerwona łódeczka.
- Czy pamiętasz Weronikę?
Znałam tylko jedną Weronikę, była to rehabilitantka, która przez wiele miesięcy
pracowała z moim synkiem.
- Pamiętam.
- Poznałam ją, kiedy miałam problem ze stawem kolanowym. Przez jakiś czas
przychodziła do mnie, ponieważ były mi potrzebne ćwiczenia. No i wiesz, jak to jest,
85
gadałyśmy. Weronika opowiadała o tobie. O twoim synku, o tym, jak ci jest ciężko. Och,
no i o tym w końcu, że twój mąż zostawił was i odszedł. Miałaś takie cholerne życie. Ja nie
miałam cholernego życia, mnie bolała tylko noga w stawie kolanowym, wielkie rzeczy!
Może nie układało mi się w miłości, to fakt. Weronika przyniosła dokumentację twojego
148
małego, wysłałam wszystko Fionie, ona pokazała swojemu mężowi. I to mąż Fiony
zdecydował, że musi mieć twojego chłopca pod ręką.
- Mąż Fiony! Tamaro!
- No, tak, on!
- Dlaczego Weronika nie powiedziała mi o niczym? Prosiłaś, żeby nie mówiła?
- Prosić? - zdziwiła się Tamara. - Zabroniłam jej po prostu.
- Dlaczego?
Wzruszyła ramionami, machnęła nogą, drugi pantofel spadł na podłogę.
- Nie wiem dlaczego! To było takie cudowne, że Fiona i jej mąż mogli ci pomóc. Czy
mama doprawdy nie dała ci żadnych kapci? W to nie uwierzę! Przecież ma w domu całą
skrzynię.
- Oczywiście, że dała.
Otworzyłam szafkę pod oknem, na dole stały w niej rzędem kapcie zrobione przez
panią Różę. Tamara uśmiechnęła się do nich. Zsunęła się ze stołu i spośród wszystkich
wybrała czarne z czerwonymi pomponami.
- Mama chyba wiedziała, że tu będę! - roześmiała się. - A nie ma żadnych małych
kapciuszków dla niemowlaczka? - zajrzała jeszcze raz do szafki. - Nie ma! - powiedziała
płaczliwie. - Tego rozmiaru babcia Róża nie przewidziała.
- Płacisz za wszystko, Tamaro! I jeszcze wplątałaś mamę w moje sprawy. Czy
naprawdę nie mogę powiedzieć ci nawet dziękuję?
- Och, daj spokój! - Tamara stała pośrodku kuchni i machała rękoma, znowu
dźwięczały bransoletki. - Jesteś mi teraz taka bliska! Głupio to zabrzmi, ale dzięki tobie
odkryłam coś, o czego istnieniu miałam zaledwie blade pojęcie! Lepiej opowiedz, jak na
mnie wpadłaś?
Zabierając swoje szklanki wróciłyśmy do pokoju. Tamara śmiała się, kiedy
opowiadałam o swojej pierwszej rozmowie z panią Konstancją.
149
- Nie powinnam pisać kartki, rzeczywiście, ale tak się spieszyłam tego dnia!
Wiedziałam już od Weroniki, że dajesz ogłoszenie. Dzwoniłam do mamy, ale chyba
znowu miała zepsuty aparat. W całej rodzinie tylko ja jedna uwielbiam pana
Grzymalskiego. Nie cierpię rozmawiać z mamą przez telefon, nie dopuszcza mnie do
głosu, bez przerwy krzyczy. Boże, kiedy pomyślę, co się dziś będzie działo! Wezmę
prysznic i pojadę - zdecydowała w końcu. - Muszę być wcześniej, bo jutro święto i z
pewnością przyjedzie do mamy połowa mojej rodziny. Może zdążę zająć białą sypialnię,
ze wszystkich jej sypialni najbardziej lubię białą. Popatrz, jakiego mam grzecznego synka,
nawet nie pisnął!
Tamara zręcznie zmieniła małemu pampersy, obciągnęła koszulki, wygładziła kocyk.
Przez cały czas mówiła szybko, ale do mnie właściwie dotarło jedno: jutro jest święto!
Rzeczywiście, jutro jest święto. Goście przyjadą też do pana Morsa.
- Tamaro, chciałabym, żebyś przeczytała dwa listy spośród tych, które mam u siebie.
- A jakie ty masz listy? - zdziwiła się.
- Dotyczące waszych rodzinnych spraw, ciebie również. Dała mi je twoja mama, chce
ż
ebym coś z nimi zrobiła. Nie wiedziała dokładnie, co to ma być...
- To jakiś jej nowy pomysł?
86
- Można to tak nazwać. Te, które chciałabym, żebyś przeczytała, to listy Filipa i
Pauliny.
- O, nie! Dziękuję bardzo!
I znowu dwie dłonie wysunięte do przodu jak tarcze obronne.
- Posłuchaj mnie...
- O, nie! - powtórzyła. - Tylko nie to.
A jednak, kiedy poszła do łazienki, wyjęłam z szuflady dwie koperty i położyłam je na
tapczanie. Wiedziałam, że ona jest przerażająco uparta, ale przecież musiałam spróbować.
Po chwili wróciła ubrana w mój biały szlafrok, z głową owiniętą ręcznikiem. Była tu
zaledwie godzinę, a miałam uczucie, że znam ją od dawna.
150
- Teraz jest świetnie! - powiedziała. - Jeżeli dałabyś mi jeszcze szklankę słabej herbaty
i kawałek suchej bułki, byłabym nawet po obiedzie.
Usiadła na tapczanie i zdjęła ręcznik. Przechyliła głowę do przodu, masa brązowych
włosów opadała aż za kolana. Wyszłam do kuchni, wstawiłam wodę, czekałam, aż
zagwiżdże czajnik, robiłam wszystko, żeby tylko przedłużyć swoją nieobecność w pokoju.
Kiedy w końcu tam wróciłam, Tamara znowu siedziała na dywaniku przy tapczanie, jedną
rękę trzymała na różowym kocyku, drugą, zgiętą w łokciu, położyła obok i ukryła w niej
twarz.
- Przyniosłam ci suchą bułkę i herbatę, tak jak chciałaś. Wyjęła z kieszeni szlafroka
obydwa listy, podała mi je.
- Byłam już taka pewna... - powiedziała cicho.
Siedziała później w wiklinowym fotelu, piła herbatę, gryzła suchą bułkę i milczała.
Rita kręciła się obok, raz po raz natarczywie kładła łapę na jej kolanach, prosząc bodaj o
spieczoną skórkę. To ja zobaczyłam Paulinę. Szła ścieżką obok porzeczek, z prostokątną,
płaską paczką w ręku. Przedświąteczny pogodny dzień to była naprawdę dobra dla niej
pora na przywiezienie olejnego obrazka, który mi obiecała. Zdążyłam powiedzieć tylko:
- Tamaro, idzie... - kiedy Paulina już weszła.
Zatrzymała się w progu, bo od razu zobaczyła Tamarę, która gwałtownie podniosła się
z fotela. Stały na wprost siebie nieruchome i milczące. Wreszcie Paulina spojrzała na
tapczan.
- Dzień dobry, Tamaro... - szepnęła. Tamara milczała.
- Dzień dobry, Tamaro - powiedziała Paulina głośniej. Tamara wsunęła ręce do
kieszeni mojego szlafroka takim ruchem,
jakby miała w nich dwa kolty gotowe do strzału.
Paulina zbliżyła się do tapczana i długo patrzyła na dziecko. Nie wiem, czy szukała w
jego buzi rysów ojca, czy od razu je dostrzegła.
151
- Jest piękny - powiedziała zwyczajnie.
Tamara wyjęła ręce z kieszeni. Paulina pochyliła się nad tapczanem, szylkretowa
klamra spinająca włosy obsunęła się i leżała na jej ramieniu.
- Dzień dobry, Tamaro - powiedziała znowu.
Tamara poruszyła ustami, być może powiedziała „dzień dobry", ale nie było tego
słychać.
- Czy mogłabym go potrzymać?
Tamara milczała, więc Paulina nie wzięła dziecka na ręce. Schyliła się tylko jeszcze
niżej i delikatnie pogłaskała rączkę wtuloną w policzek. Potem wyprostowała się, spojrzała
na Tamarę i zapytała głosem pełnym niedowierzania i zachwytu.
- Czy to jest mój brat, Tamaro?
ELIZA DO MNIE
87
Szanowna Pani,
tak się złożyło, że ostatnio zamieszkałam w małym, ale bardzo pięknym miasteczku,
do którego przywiązałam się, i mam nadzieję, że stanie się ono w końcu moim miejscem
na ziemi. Należę tu do wypożyczalni książek. Zaglądam do niej często, bo bibliotekarka
zostawia mi nowości. Panuje tam zresztą miły zwyczaj: jest swobodny dostęp do półek, z
pewnością wie Pani, jakie to jest ważne dla kogoś, kto lubi czytać.
I właśnie wczoraj, chodząc pomiędzy półkami zajrzałam do działu z literaturą dla
młodzieży. Zobaczyłam tam dwie książki, które postanowiłam przeczytać. Były to Pani
opowieści zatytułowane „Falbanki" i „Woalki". Pomyślałam, że być może pisała je Pani w
czasie, kiedy byłam już zajęta swoim dorosłym życiem, ponieważ nie przypominałam ich
sobie z moich dziewczyńskich lektur. Wypożyczyłam,
152
ż
eby wrócić do lat, kiedy lubiłam tego rodzaju książki. Przeczytałam obydwie jeszcze
tego samego dnia. Dawno nie byłam niczym tak zaskoczona jak nimi, bo okazało się, że
moje obecne życie jest ściśle związane z losami Pani bohaterów. O ile, oczywiście, Pani
jest autorką tych książek. Proszę mi wybaczyć szczerość, ale wydaje mi się, że pierwszą z
nich rzeczywiście napisała Róża Firlej, natomiast drugą żartobliwie namalował Joachim
Mors, powierzając komuś literackie opracowanie własnego obrazu.
Pozwalam sobie przesłać Pani swój maszynopis zatytułowany „Wachlarze". Jest
opowieścią o tym, co przydarzyło mi się ostatnio. Jednocześnie mam nadzieję, że spełni się
w końcu pragnienie pani Róży i pana Joachima, którzy od dawna chcieli, aby losy ich
najbliższych, tak ze sobą splątane, ktoś uporządkował. Sądzili, że może ja to zrobię, ale tak
dalece włączono mnie w życie ich rodzin, że stałam się jedynie kolejnym wątkiem. Będę
wdzięczna, jeżeli zechce Pani przejrzeć mój maszynopis, dokona odpowiednich poprawek
i wyda pod swoim nazwiskiem jako kolejną opowieść rodzinną.
Pozdrawiam Panią serdecznie
Eliza
W miasteczku położonym nad rzeką, w krajobrazie tak podobnym do tego, który
zobaczył Alfred Sisley w „Miasteczku Villeneuve-la-Garenne na brzegu Sekwany",
spotkałam Różę Firlej. Była ubrana w granatowe sztruksowe spodnie i białą
nieprzemakalną kurtkę z cienkiego materiału. Na nogach miała adidasy. Na głowie
kapelusik z niewielkim rondem. Kapelusik z granatowego weluru. Wysuwały się spod
niego rude włosy. Podeszła do samochodu, nie wyłączony w porę alarm zapiszczał cienko.
Róża Firlej wrzuciła do środka
153
paczkę pampersów i odżywkę dla niemowląt. Wyłączyła alarm, ale nie wsiadła.
Stanęła pod drzewem, zdjęła but i zaczęła oglądać go w środku, widocznie musiał ją
uwierać. Nie widziała, że utykając ktoś idzie w jej stronę. Zbliżał się Joachim Mors. Na
głowie miał wielki beret, w ręku niósł długi kij zakończony wachlarzem ryżowych
gałązek. Najwyraźniej była to miotła, którą już dawno obiecał pani Lucynce.
Usłyszałam krótki okrzyk przestraszonej Róży, a potem śmiech obojga. Ona szybko
włożyła but i zawiązała sznurowadło. On oparł o drzewo miotłę, sięgnął po dłoń Róży,
uniósł ją lekko do góry i pocałował same czubki palców. Nie wiedziałam, czy to są oni, a
jednak wiedziałam, że to są oni. Zbliżyłam się. Stali obok siebie i rozmawiali cicho, kiedy
spojrzeli na mnie, zamilkli. Przedstawiłam się.
- ... i szukam Elizy... - powiedziałam. Popatrzyli na siebie i gdyby nie lekkie drżenie
ust,
nie dostrzegłabym ich uśmiechów. Później znowu spojrzeli na mnie. Trwało to chwilę.
88
- Przykro nam - odparła wreszcie Róża Firlej. - Nie możemy pani pomóc. Nie znamy
ż
adnej Elizy, niestety.
A Joachim Mors bezradnie rozłożył ręce.
Nakładem naszego Wydawnictwa ukazały się następujące książki Krystyny Siesickiej:
„Zapach rumianku"
„Jezioro Osobliwości"
„Zapałka na zakręcie"
„Sabat czarownic"
„Wielki jarmark"
„Agnieszka"
„Między pierwszą a kwietniem"
„Falbanki"
„Woalki"
„Wachlarze"
Wkrótce nowa książka Krystyny Siesickiej: Twoje wielkie tajemnice
--------