Siesicka Krystyna Przez dziurkę od klucza


KRYSTYNA SIESICKA

PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

NASZA KSIĘGARNIA

1983

- DZIAŁO SIĘ TO W CZASIE, KIEDY MÓJ OJCIEC, A WASZ... WASZ... - babcia przebierała fasolę na obiad i właśnie znalazła w niej mały kamyczek, który oglądała teraz uważnie, zupełnie tak, jakby liczyła na to, że w fasoli można znaleźć brylanty.

- A nasz pradziadek - przyspieszała niecierpliwie Oleńka.

- ...a wasz pradziadek pracował przy budowie kolei nowosybirskiej. Zostałam wtedy w Żytomierzu, u ciotki mojej, pani Gnieżdżańskiej. Była ona żoną brata mojego ojca i owdowiawszy wyszła powtórnie za mąż. Oleńko... ktoś dzwoni!

- Dlaczego ludzie zawsze dzwonią w najciekawszych miejscach, babciu? - westchnęła Oleńka. - Otwórz ty, Joanna, ja nie mogę...

- Musisz!

- Nie, nie mogę, doprawdy! Tak mi potwornie gorąco!

- A jednak powinnaś! - upierała się Joanna.

- Czuję, że to ja w końcu pójdę otworzyć - zirytowała się babcia. - Ruszy się któraś czy nie?

Joanna wstała wzdychając.

- Pójdę otworzyć, ale jeżeli roztyjesz się do reszty, to nie miej do mnie pretensji, Oleńka... Powinnaś się więcej ruszać!

Wyszła.

- Joanna staje się niemożliwa, prawda, babuniu? Wiecznie wszystkim coś radzi, do wszystkiego się wtrąca, tylko sobie nic nie daje powiedzieć...

- Kto tam? - spytała Joanna przy drzwiach.

- Ja.

- Co znowu za „ja”?

- No... ja.

Uchyliła drzwi. Stał za nimi wysoki, przystojny chłopak o ponurym spojrzeniu.

- Proszą mnie wpuścić. Jestem ze studenckiej spółdzielni... do mycia okien.

- Trzeba było mówić od razu. A pan mówi: „ja”.

- No, bo ja. Gdzie można powiesić płaszcz?

- O, tu...

- Świetnie. Sądzę, że Kryształ i Silux...

Joanna zawahała się. Nie wiedziała, o co mu chodzi.

- Pytam, czy jest u pani w domu Kryształ i Silux?

- Nnnie... chyba nie!

- To czym myć?

- Mama zostawiła spirytus, szmatki, ,,Życie Warszawy” i „Sztandar Młodych”, co pan woli.

- Nic z tych rzeczy. Może jedynie szmatki. Dobrze, że byłem przezorny: przyniosłem Silux i Kryształ ze sobą. - Wyjął z teczki dwie butelki: jedną dużą, drugą małą.

- Od którego zaczynamy?

Joanna wprowadziła go do pokoju. Obejrzał okno jak właściciel stadniny - rasowego konia.

- Czy wanna jest wolna?

- A co... chce się pan wykąpać?

Nie odpowiedział. Zrozumiała, że żart był głupi,

- Niech się pan nie gniewa. Wanna jest wolna.

Wprawnie wyjął okna z zawiasów. Poszła za nim do łazienki. Uważnie obserwowała, jak rozcieńczył w misce Kryształ z wodą. Zanurzył w płynie miękką szczoteczkę i czyścił ramy. Zauważyła, że ma piękny profil. Na szybach zostawały zacieki.

- A po co ten Silux? - spytała.

Spojrzał na nią łaskawym okiem.

- Do szyb.

Skropił szybę kilkunastoma kroplami Siluxu, który roztarł czystą szmatką. Drugą szmatką przetarł szkło do sucha. Operacja z szybami trwała dosłownie kilka minut. Spojrzał na Joannę z ukosa: - Czyste?

- Czyste. Pan chyba studiuje czarną magię?

- Nie, madame. Filologię orientalną.

- A więc jednak coś z tych rzeczy... Proszę mi podać tę buteleczkę z Siluxem. Spróbuję z drugą szybą.

- Ale proszę nie skrapiać za mocno! Świetnie! Kiedy ramy są jeszcze względnie czyste - można szyby przecierać Siluxem, nie wyjmując okien. I to bez najmniejszego wysiłku. Następnym razem będzie pani mogła sama to zrobić...

Ręka ze szmatką opadła.

- Muszę iść do babci... - powiedziała Joanna.

Wolała, żeby jednak to on mył okna następnym razem... i żeby szyby zabrudziły się prędko. Miała nadzieję, że letni kurz przylgnie do nich w czasie wakacji. W kuchni Oleńka powitała ją ironicznym spojrzeniem.

- Zaglądałam do łazienki. Jesteś pojętną uczennicą. Żebyś do matematyki miała taką głowę, jak do okien...

- Niepotrzebnie jej dokuczasz - wtrąciła babcia. - Chciało się dziecko przyuczyć!

- Raczej chciało się przypodobać, babuniu. Nauczyciel jest fantastycznie przystojny.

- Zatrzymajmy go na obiedzie, babuniu. Biedny studencina, na pewno jest głodny...

- Co ty mówisz, Joasiu? Wygląda na zagłodzonego? Biedne dziecko... - zatroskała się babcia. - Zaniesiesz mu zaraz te kanapki. O, proszę: dwie z kiełbaską, jedna z serkiem.

- Piotrowi nie kroi babunia takich grubych plasterków - skonstatowała z żalem Oleńka.

- Piotr jest już złapany - odparła babunia filozoficznie - a temu trzeba dopiero zarzucić przynętę, prawda, Joasiu?

Wiedziała, że babunia kpi. Ale babuni było wolno. Jednej, jedynej babuni.

- Babcia przysyła panu kanapki - powiedziała wchodząc do pokoju. Ale tamten akurat przechylił się zręcznie i stanął na zewnętrznym parapecie.

- Pan wyleci! - krzyknęła histerycznie, łapiąc go za bosą stopę. - Pan wyleci!

Zachichotał, chwytając się kurczowo poprzecznej belki.

- Proszę zejść! Zaraz! Natychmiast!

Ciągle chichotał idiotycznie, nie wiedziała czemu. Wreszcie wykrztusił:

- Wy... wy... wylecę! Na... na pewno wylecę, jeżeli pani będzie mnie... ojej... łas... łaskotać!

Dopiero teraz spostrzegła, że trzyma go za bosą stopę. Zdjął buty, żeby nie zabrudzić parapetu. Puściła. Zeskoczył do pokoju.

- Ładne rzeczy... mało nie przypłaciłem życiem pani histerii.

- Bo tak się nie robi! To jest zabronione!

- Racja - zgodził się potulnie. - Racja! Tak się nie robi! Pyszne kanapki. Proszę podziękować babuni.

- Może pan sam podziękuje? Babunia jest w kuchni. Gotuje obiad.

- Można?

- Jasne.

Wszedł do kuchni, wlokąc za sobą specyficzny zapach Siluxu. Talerzyk z kanapkami trzymał w spierzchniętych dłoniach.

- Dziękuję - powiedział uśmiechając się do babuni.

Patrzyła przez chwilę - to na jego bose nogi, bo zapomniał włożyć buty, to na szare oczy błyszczące w roześmianej twarzy.

- Smacznego... - powiedziała wreszcie, podając mu rękę. Nachylił się i pocałował jej dłoń pachnącą cebulką.

Joanna i Oleńka spojrzały na siebie porozumiewawczo. Zawsze tak się kończyło: każdy chłopiec, który wchodził do tego domu, zakochiwał się w babuni. To, że Piotr ożenił się w końcu z Oleńką, było doprawdy jakimś cudem...

- NIE ROZUMIEM, PO CO JA MAM WŁAŚCIWIE ROBIĆ TE ĆWICZENIA? Przecież - tak czy siak - koślawy paluch, i płaska stopa siedzą w bucie! Nie widać ich.

- Chodzisz jak kaczka! - zirytowała się mama. - Zupełnie jak kaczka. Zapytaj babuni...

- Babuniu?

- No... jak kaczka to może nie... ale chodzisz jak słoń... ciężko jak słoń.

- Robicie ze mnie ogród zoologiczny! - jęknęła Joanna łzawo.

- Więc nie rób tych ćwiczeń - powiedziała Oleńka zjadliwie - zobaczymy, co rzeknie twój Romeo, kiedy zaczniesz kuśtykać u jego boku!

- Jaki Romeo? - przeraziła się mama, jak zwykle kiedy słyszała z ust córek nowe imię męskie. - Romeo? Joanna! Ty znowu jesteś zakochana?!

- Jakie jest pierwsze ćwiczenie, mamo? - spytała Joanna siląc się na obojętność. Ale nie wytrzymała i dorzuciła zaraz: - On wcale nie ma na imię Romeo.

- To jest bardzo przyjemny chłopiec - powiedziała babunia uspokajająco - nie wygląda na alkoholika!

Babunia bała się jedynie gęsi i alkoholików. Poza tym była nieustraszona.

- Pierwsze ćwiczenie to chodzenie na piętach. - Mama lubiła sprawy konkretne. - Stań na piętach, Joasiu, palce podciągnij jak najwyżej! Świetnie! Jeszcze trochę! Dość...

Mama zajrzała do swoich notatek.

- ...ze sportów wskazana jest jazda na nartach i łyżwach... To raczej odłożymy. Jedziesz przecież na letnie wakacje, a nie na zimowisko! Jest za to drugie ćwiczenie. Joasiu, stopy równolegle. Równolegle. Równolegle!

- Ha! Ona nie odróżnia równoległych od prostopadłych, mamo! Spójrz, co robi to cielę!

- No! A teraz stań na zewnętrznych stronach stopy! Na zewnętrznych!

- Ha! Ona nie odróżnia zewnętrznych od wewnętrznych, mamo! Ona myśli tylko o swoim Florku!

- Żaden Florek! - żachnęła się Joanna.

- Przestańcie się kłócić! - Babunia tym razem wyglądała na wyprowadzoną z równowagi. - Joasia, czy ty już czujesz, że ci się ten platfus zmniejsza?

- Dajcie mi chustkę do nosa! - zażądała mama.

- Wandeczko, taki upał, a ty masz znowu katar? - zatroskała się babunia. - Poczekaj, zaraz zapuszczę ci do nosa parę kropli z liści mojego kaktusa... Podaj mi aloes, Joasiu, ale idź na palcach. Przy płaskich stopach trzeba jak najwięcej chodzić na palcach...

- Chustka jest mi potrzebna do platfusa, a nie do nosa - sprostowała mama. - A na płaską stopę aloes Joasi nie pomoże. Tylko ćwiczenia! Tylko ćwiczenia! Co najmniej trzy minuty dziennie! Joasiu, połóż tę chustkę na podłodze i podnieś ją dużym palcem. Wspaniale to robisz. Świetnie!

- Zawsze mówiłam, że ona nadaje się tylko do cyrku. I będzie z nich świetna para: akrobatka i filolog orientalny. Joanna i Józefat.

- On wcale nie ma na imię Józefat! Mamo, czy to nie dosyć z tą chustką?

- Dosyć, kochanie. Teraz będzie potrzebna butelka... Gdzie jest jakaś butelka?

- U Piotra na biurku... - przypomniała sobie Oleńka.

Babunia podskoczyła w fotelu.

- U Piotra na biurku? To niemożliwe! Przecież Piotr nie jest alkoholikiem. W każdym razie - nie był! Co to ma znaczyć? Butelka u Piotra? Pokaż no tę butelkę, Joasiu... Po oranżadzie... a już się zdenerwowałam... Co dziecko ma robić z tą butelką?

- Dziecko ma objąć butelkę stopami, ale nie bokiem, spodem stóp. Joasiu! Dobrze! I teraz roluj tę butelkę, świetnie! Jeżeli poświęcisz na te wszystkie ćwiczenia parę minut dziennie, sama będziesz widziała rezultaty!

- Te ćwiczenia są przykre, mamo! Bolą mnie nogi...

- Po kilku dniach przyzwyczaisz się i nic cię nie będzie bolało. Na zakończenie zostawiłam ci najprzyjemniejsze: walc. Ale nie samba, nie tango - tylko walc! O, proszę! Przez radio grają jak na zamówienie!

- Ale z kim, mamo? Z kim tańczyć?

- Z Hipolitem! - zawołała Oleńka.

- Żaden Hipolit! Uspokój się wreszcie!

- Więc jak on ma w końcu na imię, Joasiu? - westchnęła mama z rezygnacją.

- Nie wiem. Ale na pewno nie Romeo, nie Józefat i nie Hipolit! Oleńka zmyśla, mamo!

W tym miejscu babunia uśmiechnęła się tajemniczo, Joanna dostrzegła to.

- Babunia wie! - zawołała pędząc do niej przez cały pokój.

- Biegnij na palcach, Joasiu! Na palcach! Biegnij na palcach, to ci powiem! Bo widzisz, kochanie, ja jestem praktyczniejsza niż ty. Ja go spytałam. Ma na imię - Janek! Ależ ty mnie udusisz, szalona dziewczyno!

- Puść babunię, Joanno. Zatańcz tego walca i bierz się do lekcji.

- Ależ nam już nic nie zadają, mamusiu! Klamka zapadła, klucz wysłany! Kto ma zostać na drugi rok, ten zostanie! A ja mogę myśleć już tylko o tym, że za kilka dni wakacje! Życie jest cudowne, mamo! Zwłaszcza wtedy, kiedy człowiek wygrzebie się jakoś z fizyki. I ten walczyk też jest cudowny!

- Ale tańcz go na palcach, Joasiu - zawołała babunia. - Co ty robisz? Takie pas jest dobre dla słonia, który biegnie przez puszczę. Na palcach, kochanie! Na palcach!

- TO NIEMOŻLIWE, ŻEBYŚ TY SAMA ZROBIŁA TE ANDRUTY, JOASIU. Ostatecznie my chcemy to jeść... Pamiętam, jak zrobiłaś kiedyś lane kluski, to Piotr o mało się nie udławił, tak się zatkał tą paćką...

- Nie masz racji, Oleńko - wtrąciła się babunia. - Nawet jeżeli Joanna nie umie czegoś robić, to trzeba ją nauczyć.

- Niech się uczy na kim innym, nie na nas.

- Więc możesz nie jeść moich andrutów... - warknęła Joanna.

Rano spotkała filologa orientalnego i wykazała maksimum przytomności, zapraszając go do domu na dzisiejszy wieczór.

- Powiedziałam mu, że babunia ciągle o nim mówi i że spełni dobry uczynek odwiedzając starszą, samotną kobietę jeszcze przed wyjazdem na lato! - przyznała się otwarcie.

- Jeżeli zrobisz sama te andruty, twój filolog padnie trupem u nas w domu. I po co ci to? Milicja, śledztwo, przewód sądowy...

- Babuniu, niech ona się uspokoi... Babunia mi pomoże, prawda? Ostatecznie to przecież będzie babuni gość...

Babunia westchnęła.

- Masło jest? - spytała gromko.

- Jest.

- Kwasek cytrynowy jest?

- Jest. I jajka dwa są, i dwie szklanki cukru są, babuniu najlepsza na świecie, i trzy paczki albertów są także.

- Wkładaj fartuch! Sobie! Sobie wkładaj, Joasiu, a nie mnie! Ja będę tylko głosem doradczym... Sobie wkładaj, mówię przecież.

- Kiedy babuni bardzo do twarzy w fartuszku... - Joanna energicznie zawiązywała tasiemki, podrygując dokoła opędzającej się od niej babuni.

- Smarkata nieznośna... - skapitulowała babunia, wsypując łyżeczkę kwasku cytrynowego do pół szklanki gorącej wody - weź teraz te alberty, Joasiu, i ubij je w garnku tłuczkiem, ale porządnie, tak, żeby były jak tarta bułka. No? Wio! Nie oglądaj się na mnie.

Joanna zaciekle rozcierała alberty. Zdumiewająco szybko to poszło! Teraz babunia wlała do nich kwasek, włożyła kostkę masła, wsypała dwie szklanki cukru i wbiła dwa całe jajka.

- Wymieszaj to starannie, Joasiu, a ja jeszcze zetrę trochę skórki z cytryny. Widzisz chyba, że całe te andruty to żadna filozofia.

- Kiedy ma się taką babunię, to żadna filozofia, rzeczywiście!

- Ale przecież następne zrobisz już sama... Ucieraj, kochanie, a ja rozłożę wafle. To dobrze, że kupiłaś kwadratowe, można je ładniej pokroić. No, daj tę masę i będziemy smarować. Najlepiej szerokim nożem. Świetnie! Teraz poszukaj jakiegoś przycisku! Najlepiej weź od Oleńki żelazko albo coś...

Joanna zajrzała do pokoju Oleńki. Piotr siedział na podłodze po turecku i uczył się słówek angielskich.

- Piotr, jak już tak siedzisz, to idź lepiej do kuchni i usiądź na andrutach. Przecież czymś w końcu muszę je przycisnąć.

- Weź raczej największy garnek i nalej do niego wody. Będzie dostatecznie ciężki. Po co zaraz ja?

- Genialny jesteś, Piotrze! Stwierdzam, że odkąd dostałeś się do naszej rodziny, niesłychanie się wyrobiłeś!

- Very nice of you, indeed... - powiedział Piotr wsadzając w swoje słówka.

Na pewno powiedziałeś coś obraźliwego - westchnęła Joanna - ale wybaczam ci, ponieważ pomysł z garnkiem jest doprawdy świetny...

- DLACZEGO ZNOWU PRZYDEPTUJESZ KAPCIE, JOASIU? CZY NIE możesz nasunąć ich na pięty?

- Och, babuniu, jestem tak dramatycznie zmęczona.

- Nasunięcie kapci na pięty nie wymaga wielkiego wysiłku - zauważyła babunia sceptycznie. - Nawet najbardziej dramatycznie zmęczone osoby mogą to zrobić w przeciągu czterech sekund. Po dwie sekundy na jeden kapeć. Te, które mają bardziej sprężysty kręgosłup, potrzebują tylko trzy sekundy. Myślę, Joasiu...

- Och, dobrze, babuniu, zaraz je nasunę, ale czy może mi babunia ofiarować pięć sekund?

- Czas jest twój, Joasiu, jeżeli nie żal ci jednej sekundy tycia na użeranie się z kapciami, to sobie nią szastaj! Gdybyś jednak wzięła do ręki ołówek i kawałek papieru, a potem zadała sobie trud obliczenia, ile czasu zajmuje ci tego rodzaju powolność, bardzo szybko doszłabyś do wniosku, że guzdraniem marnujesz najpiękniejsze chwile swojej młodości.

- A babunia nigdy nie marnowała? Babunia jako dziewczyna była pracowita jak mrówka i szybka jak konik polny? - zainteresowała się nagle Joanna. - Niech babunia powie z ręką na sercu!

- Z ręką na sercu mówię ci, Joasiu, że marnowałam. Też potrafiłam się snuć z kąta w kąt i teraz myślę o tym z żalem.

Joanna spojrzała na babunię z ukosa. Wszystko wskazywało na to, że babcine wywody trzeba traktować serio.

- Och, babuniu, ale ja miałam taki trudny dzień! Miałyśmy mecz siatkówki, a potem ustawiałyśmy krzesła na akademię w związku z końcem roku, i w ogóle mam za sobą cały rok szkolny wypełniony ciężką pracą umysłową i fizyczną.

- Ach, tak! - zdziwiła się babunia. - Nie wiedziałam o tym. Cały rok wypełniony ciężką pracą umysłową i fizyczną! Moje ty biedactwo, rzeczywiście musisz być zupełnie wykończona.

- Tak, babuniu, i jedynie ten twarożek mógłby mnie postawić na nogi, ale on pewnie jest na kolację...

- Proszę cię bardzo, możesz go zjeść. To jest twarożek mojej roboty.

- Właśnie widzę na nim kółeczka od cedzaka - Joanna oglądała twarożek z upodobaniem. - Wygląda wspaniale, babuniu!

- Spróbuj, robiłam go zupełnie inaczej, niż robię zwykle.

Joanna sięgnęła po łyżeczkę i wzięła do ust pierwszą porcję.

- Ummm... - zamruczała. - Jest fantastyczny!

- Prawda? - ucieszyła się babunia.

Joanna zjadła drugą porcję.

- Oooo! Jest kapitalny!

Trzecia wywołała nowy zachwyt.

- Ho, ho, babuniu! Czegoś takiego nie jadłam nigdy w życiu! Jeszcze żaden twarożek nie udał się babuni tak znakomicie. W jaki sposób babunia go zrobiła?

- W tak prosty, że to aż śmieszne, Joasiu!

- Mianowicie?

- Widziałaś to zsiadłe mleko, które stało na oknie?

- Tak, widziałam.

- Był tam litr, prawda? Otóż robiłam ten twarożek tak: zagotowałam w garnuszku dwie szklanki świeżego mleka i zaraz zdjęciu z ognia wlałam go do naczynia z zsiadłym. Łyżką od zupy ostrożnie przemieszałam trzy, cztery razy i odstawiłam na piętnaście minut. No, może na dwadzieścia, nie pamiętam. Potem wszystko wylałam do cedzaka, który oparłam, na garnuszku, żeby twarożek odsączał się pomału. Już po dwóch godzinach był gotowy i musisz przyznać, że jest cudowny w smaku, prawda? Delikatny i zupełnie inny niż z mleka owarzonego w gorącej wodzie.

- Więc na litr mleka zsiadłego, pół gotującego, tak?

- Tak, kochanie. Bardzo się cieszę, że pomimo trudów ubiegłego roku szkolnego twój umysł zdolny jest przyjmować jeszcze to i owo.

- Och, jaka babunia jest zjadliwa! - jęknęła Joanna. - A co będzie, jak ja go posolę? - zastanowiła się nagle. - Albo posłodzę?

- Będziesz wtedy miała twarożek na słodko albo na słono, Joasiu. Widzę, że twoje szare komórki rzeczywiście chwilami pracują dość ospale...

- Zobaczy babunia, że codzienna porcja twarożku przyspieszy mi regenerację mózgu. A poza tym, może nareszcie przestanę łysieć. Babunia chyba zauważyła, że ja ostatnio kompletnie wyłysiałam?

- Może nie kompletnie, ale łysawa to jesteś istotnie! - zawołał filolog orientalny od progu. - Dzień dobry, babuniu. Dzień dobry, moje dziecko.

- Moje dziecko! - fuknęła Joanna. - Babunia słyszy? Dziecko sobie znalazł!

- Pewnie, że dziecko! O mało się przez ciebie nie zabiłem, twoja torba szkolna i pantofle leżą przed drzwiami wejściowymi. To charakterystyczne dla maluchów.

- Nie jestem żaden maluch. Jestem po prostu wykończona i nie mam siły na nic, nawet na położenie torby na miejscu - oburzyła się Joanna. - Ratuję, się twarogiem w tej chwili i może kiedy go zjem, obudzi się we mnie chęć do życia.

- Powinnaś wkroić sobie do twarogu szczypiorek - poradził filolog. - Nic tak nie budzi chęci do życia jak szczypiorek. Ja ostatnio jadam po dwa pęczki dziennie i, mówię ci, tak się zacząłem do życia palić, jak się nigdy nie paliłem.

- Jeżeli tak, to może mi zdejmiesz plecak z antresoli i namiot. Muszę wszystko posprawdzać przed wyjazdem na obóz.

- Ależ zdejmę ci z wielką przyjemnością, Joasiu! - zawołał filolog żywo i poleciał do przedpokoju.

Joanna spojrzała na babunię wzrokiem pełnym bezgranicznego zdumienia.

- Czy to możliwe, żeby on się taki zrobił od szczypiorku, jak babunia myśli?

- Czy ja wiem, dziecko, chyba możliwe...

- A czy my mamy w domu szczypiorek?

- Mamy, jest na oknie.

- To ja sobie wkroję, dobrze? Może rzeczywiście coś się we mnie zmieni od tego zielska.

Joanna szybko skroiła szczypiorek i wymieszała go z resztą twarogu. Babunia przyglądała się jej badawczo.

- No jak? - zapytała po chwili. - Smakuje ci?

- Szalenie. A poza tym, wie babunia, czuję w sobie jakiś przewrót. Coś, jakby mi skrzydła wyrastały, czy to nie cudowne? Może babuni w czymś pomóc? Podłogę zafroterować, okna umyć?

- To nie, ale byłabym ci ogromnie wdzięczna, gdybyś nasunęła kapcie na pięty...

- Ależ oczywiście, babuniu! Dla mnie to sekunda, o, proszę, już.

- CZEMU BABUNIA MA TAKĄ ZDZIWIONĄ MINĘ? - SPYTAŁA Joanna, mierząc przed lustrem swój kostium plażowy, który przed chwilą skończyła tworzyć.

- Zdziwioną? Nie. Mnie już nic nie dziwi, odkąd przejrzałam tę Piotra książkę o cybernetyce. Ja się zacznę dziwić na nowo dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczną zjadać automaty.

- Babuniu?...

- No, tak. Zwierzęta stają się niepotrzebne. Już nawet żółwie rodzą się ze sprężyn. I co my w końcu będziemy jedli? Móżdżki elektronowe zapiekane w muszelkach! Piotrze! Piotrze! Nie wchodź tutaj!

- Dlaczego nie chcesz wpuścić Piotra, babuniu?

- Bo przecież ty jesteś zupełnie goła, Joasiu!

- Ależ, babuniu... To przecież mój kostium plażowy!

- Przepraszam cię, dziecinko. Nie zauważyłam. Ostatnio bardzo mi się wzrok popsuł.

- Nieprawda... - westchnęła Joanna - babunia ma oczy jak sokół!

- A czy w istocie nie było pieniędzy na odrobinę więcej materiału?

- Och, dobrze, że jesteś, Oleńko! Babunia mówi, że mój kostium jest paskudny!

- Nie mówię, że jest paskudny! Mówię, że go w ogóle nie widać.

- Pyszny kostium, babuniu. Jeden szał! Piotr pyta, czy nie ma tu jego „Wstępu do cybernetyki”?

- Owszem, jest, Oleńko... Sam Piotr w ramach racjonalizacji podłożył cybernetykę pod nogę tego kulawego stoliczka. Przeglądałam ją kiedyś, bo nie miałam co czytać. To okropna książka i na pewno nie nadaje się do czytania!

- Nie biorę jej dla siebie, babuniu. Po prostu robimy porządek w bibliotece.

Babunia zatrzęsła się.

- To okropne! Wyobrażam sobie, jaki tam okropny zrobicie bałagan. A w ogóle czy Piotr nie jest chory? - zatroskała się babunia. - On zawsze w chorobie ma takie dziwne pomysły!

- Jest zupełnie zdrowy, a porządek robimy planowo. Chodź zobaczyć, Joanna! W życiu czegoś podobnego nie widziałaś.

Kiedy weszły do pokoju Oleńki, Piotr siedział na stercie książek zaczytany do utraty przytomności.

- On odpoczywa po olbrzymim wysiłku umysłowym - wyjaśniła Oleńka z dumą. - Spójrz, co wymyślił i utrwalił na papierze. O!

- Hm... - Joanna podrapała się po nosie, co zawsze oznaczało u niej zakłopotanie - obawiam się tylko, że to już ktoś kiedyś wymyślił przed Piotrem...

- Możliwe - przyznała Oleńka - ale nikt nie przystosował tego dla naszej biblioteki. Spójrz na te kartoniki. Tu każdy, kto pożyczy od nas książkę, własnoręcznie wpisze swoje nazwisko. O! Te kartki książek pożyczonych będzie się przechowywać oddzielnie i kontrolować co miesiąc. Biada temu, kto się będzie ociągał z oddaniem!

- A ta największa sterta, na której odpoczywa Piotr, to beletrystyka?

- Nie... - odparła Oleńka z ciężkim westchnieniem - to książki nie nasze...

- A czyje?

- Nie wiem. To te, które pożyczyliśmy.

- Hm...

I tu Joanna chciała zadrwić, ale nie zdążyła, bo właśnie w sąsiednim pokoju rozległ się jakiś rumor, a w sekundę później babunia wpadła do Oleńki, pokrzykując nerwowo:

- Czy doprawdy musicie robić ten bałagan z książkami? Stolik mi się zawalił, bo Oleńka zabrała nogę! Chciałam powiedzieć - cybernetykę... Oddaj mi ją, Piotrze!

Piotr wstał i ze śmiertelną powagą podsunął babuni kartonik.

- Owszem, proszę bardzo... ale najpierw babunia pozwoli podpisik. I w ten sposób wypełniona zostanie pierwsza karta.

- BABUNIU, CO BABUNI ZDANIEM POWINNAM PRZEDE WSZYSTKIM wziąć na obóz?

- Głowę i kalosze. Nie rozumiem nawet, jak możesz o to pytać!

- Kalosze? Babuniu!

- Oczywiście! Już prędzej mogłabyś głowę zostawić w domu, kalosze jednakże musisz wziąć koniecznie. Jeżeli będziesz miała je ze sobą, wszystkie drogi staną ci się dostępne, nawet te, które deszcz zamieni w wartkie potoczki.

- Jaka babunia poetyczna! Ale kalosze... Pakować je naprawdę? Przecież jadę nad morze! Na plażę! Na słońce! Dlaczego babunia patrzy na mnie z takim sceptycyzmem?

- Bo jesteś skrajną optymistką. Liczyć na to, że będzie słoneczna druga połowa lipca, to prawdziwa odwaga, że nie powiem - męstwo. Pakuj kalosze, moje dziecko, a jeżeli chcesz być bardzo wytworna, pożyczę ci swoją parasolkę! Czerwona parasolka będzie pięknie wyglądać na opustoszałej plaży. Sine morze, sina dal, sine niebo, rozmokły, bury piasek - i na tle tego wszystkiego ty, mój skarbie, pod czerwoną parasolką swojej babuni. Prócz tego weź ze sobą najcieplejszy sweter, jaki masz, i te grube, sztruksowe porcięta...

- Babuniu... i żadnych lepszych perspektyw? Nic korzystniejszego babunia dla mnie nie przewiduje?

- Nic. Tylko mżawki i wiatry silne lub porywiste! A co ty tam upychasz w tej walizce, Joasiu? Ileż tych sukienek?

- Sześć!

- Sześć? Auuu... sześć sukienek?

- Tak. I spódnica plisowana, i spódnica płócienna, i spódnica kretonowa...

- Weź dwie sukienki i spódnicę płócienną. Auuu... i tak przechodzisz całe lato w spodniach i w kaloszach... auu... Ale weź, weź kilka ciuszków na w razie czego! Nie pchaj tam tego fioletu. Spodnie masz zielone, spódnicę szafirową, po co ci fioletowa bluzka. Weź białą, tę, którą najłatwiej się pierze, i tę czerwoną z płócienka. Czerwony kolor jest świetny przy twojej brązowej opaleniźnie! Oleńka, która opala się na buraczkowo, musi unikać wszelkich czerwoności. Ale ty możesz wziąć śmiało... auuu!

- Babunia ciągle - auuu! i auuu! Czy babunię coś boli?

- Bardzo bolą mnie plecy. Nie mogę się nachylać w ogóle.

- Babunię pokręciło?

- Pokręciło.

- Ale babunia nie będzie miała grypy?

- Nie, skąd! Mam przecież jeszcze masę cerowania. To mój artretyzm, kochanie... lato, a pogoda taka parszywa!

- To może ja babunię - mazidłem pieprzowcowym? Jak Kaśki mamę pokręciło, to Kaśka smarowała ją mazidłem i świetnie pomogło! I Kaśki mama łykała aspirynę. To może ja babuni - aspirynę?

- Dobrze, kochanie, kupisz mi później tego mazidła, a aspirynę możesz mi teraz dać. O, spójrz, weź jedną tabletkę z tego pudełka po landrynkach.

- Och! A cóż tu jest w tym pudełku?

- To apteczka. Żebyś nie musiała latać i szukać. Mam nadzieję, że nie będzie ci to wszystko potrzebne tak bardzo, jak kalosze! A w tej tubce jest maść na oparzeliny!

- Na oparzeliny? Przecież ja tam nie będę gotować?

- Ale będziesz się opalać!

- Babuniu! Więc jednak wróży mi babunia trochę słońca? Bo i maść, i ta bluzka czerwona...

- Nic ci nie wróżę. Jestem tylko przezorna. A tu masz paczuszkę, którą naszykowała ci Oleńka. Są w niej dwie trykotowe bluzeczki i klapki. Oleńka ci pożycza. No i cóż się tak nadęłaś?

- Bo mu jest przykro. Tylko ja jedna z całej naszej rodziny jadę na wakacje. Oleńka zostaje, Zuzanna zostaje... Przecież to Zuzannie jest potrzebne powietrze, bardziej niż mnie. Taka jest bledziutka. Uwielbiam Zuzannę! Jest mi naprawdę okropnie na duszy, że musi przez lato być w mieście!

- Co zrobić, kochanie! Jak wygram w totka... A ty, Joasiu, przecież też jedziesz tylko na cztery tygodnie! Co zrobisz z resztą czasu? Przesiedzisz w domu, cudów nie ma. Ach, jak wygram w totka...

- Babuniu, wie babunia, jak wrócę do domu, to będę chodziła z Zuzanną na spacery. Na zmianę z Oleńką! Żeby Zuzanna była cały dzień w parku i żeby Oleńka mogła trochę odetchnąć. Jeszcze niedawno, to myśmy się nie cierpiały z Oleńką, babunia wie... ale teraz, im jestem starsza, tym bardziej czuję się do niej przywiązana...

Joanna w zamyśleniu pogładziła kolorowe Oleńkowe bluzeczki.

- Ja właściwie wiem, na czym to wszystko polegało! Zawsze zdawało mi się, że Oleńkę wszyscy bardziej kochają, że na więcej jej się pozwala, że mama jej kupuje różne szmatki i łaszki, a ja - ciągle te biele i granaty, te fartuchy, te fryzurki dla grzecznych dziewczynek! Uważałam siebie za Kopciuszka w rodzinie i nawet czasami myślałam, że może jestem jakąś znajdą albo że ktoś rodzicom płaci za to, że mnie żywią. Taka byłam, babuniu, idiotka. Babunia wie?

- Wiem, kochanie.

- Taka byłam idiotka, babuniu... a teraz wszystko się zmienia. To ja mam ciągle nowe ciuszki, bo albo mi mama coś kupi, albo babunia przerobi, albo tata wsunie pod poduchę. Albo Oleńka zarzuci mi na głowę jakąś spódnicę czy bluzkę i mówi, że albo mi to pożycza, albo że mi daje, albo żebym się tym wypchała!

- Żebyś - co?

- No, tak. Wczoraj przyszła, cisnęła we mnie swoim kostiumem kąpielowym i mówi: „wypchaj się tym!” Teraz znowu te bluzki. I wstyd mi, że byłam taką zazdrośnicą, że nigdy nie potrafiłam zrozumieć naturalnej kolei rzeczy. I przecież Piotr tak mało daje jej pieniędzy, rodzice też niewiele im pomogą, a Oleńka nie żałuje mi niczego. I tak na pewno było zawsze! Nigdy nikt mi niczego nie żałował, tylko ja byłam za mała na to, co chciałam mieć. Stylistką to ja nie jestem, tatuś ma rację! Ale babunia zrozumiała, o co mi chodzi?

- Pochlebiam sobie, że zawsze to rozumiałam... Jeżeli naprawdę chcesz wziąć moją parasolkę, to musisz ją uprać.

- Uprać? Parasolkę? A woda jej nie zaszkodzi?

- Ha, ha! - zarechotał Piotr wchodząc do pokoju. - Szwagierka, jak zawsze, bezkonkurencyjna! Zupełnie jakbyś ryby zapytała, czy umie pływać!

- Ale jak uprać parasolkę?

- Zwyczajnie! Otworzyć, wziąć mydło, szczoteczkę i delikatnie czyścić nad wanną! Potem spłukać mydło i zostawić parasolkę do wyschnięcia. Dobry szwagier upierze ci parasolkę w ramach wzajemnej pomocy i gwoli podtrzymania dobrosąsiedzkich stosunków!

- Co ty tam masz w tej paczuszce, Piotrze? - zainteresowała się babunia.

- Ubijaczkę do piany. Oleńka kazała kupić mi nową, bo ta stara wysiadła. Oleńka będzie piekła biszkopt dla Joanny, żeby nam nie skonała z głodu w pierwszych dniach pobytu nad morzem, kiedy wzmożony apetyt będzie jej się dawał solidnie we znaki.

Joanna weszła do kuchni w chwili, kiedy Oleńka wsypywała rodzynki do ciasta, i w chwili, kiedy Piotr je stamtąd wyskubywał.

- Wiecie, co ja sobie umyśliłam? - powiedziała. - Jak wrócę znad tego morza, będę chodziła z Zuzanną na spacery. A ty, Oleńko, polatasz sobie nad Wisłę albo na basen. Później zostaniesz w parku, a ja sobie pójdę! Co ty na to? A w niedzielę to już ja będę z nią siedziała cały dzień. I obiad jej dam, i wszystko, co trzeba, zrobię. A wy pójdziecie sobie we dwójkę. Piotr! Piotr! Dokąd on poleciał?

- Nie wiem. Pewnie mu coś strzeliło do głowy. Naprawdę? Mówiłaś serio?

- Serio. Postanowiłam sobie, że pomogę wam wszystkim, jak wrócę. To niemożliwe. To niemożliwe, żebym tylko ja miała wakacje!

- Dobra jesteś, wiesz... - mruknęła Oleńka, wolniutko mieszając ciasto. - Bardzo bym chciała, żeby mi ten biszkopt pięknie wyrósł! O, jest Piotr! Coś ty taki zziajany? Co mi tu wsypujesz? Drugą porcję rodzynków! Poczekaj! Muszę je wypłukać na cedzaku, poczekaj! Joanna! On ci wsypał drugą porcję rodzynków, ale brudnych!

- Zje się! - zawołała Joanna. - Zje się! A jak mi piasek będzie w zębach trzeszczał, to sobie pomyślę, że to Piotrowe serce!

JOANNA WRÓCIŁA ZNAD MORZA PRZEPEŁNIONA ENERGIĄ I życzliwością dla otoczenia. Wróciła w poniedziałek i już we wtorek położyła babunię do łóżka.

- Jestem najzdrowszą babunią na świecie! Nie chcę leżeć w łóżku! - krzyczała babunia rozpaczliwie, ale osłabła w końcu, napotykając okrutny opór Joanny.

- Babunia musi odpocząć! Ja babuni ugotuję rosół z kury i w ogóle. Babunia będzie leżała, a ja biorę cały dom na siebie. Pranie wykończyłam, taty koszule już schną na balkonie i zaraz mu jedną wyprasuję, żeby mógł iść na tę konferencję do ministra w pełnej gali! Kurczak już siedzi w garnku, babuniu, zaraz włożę tam włoszczyznę.

- Opaliłaś go nad gazem, Joasiu? - spytała babunia z resztką energii.

- Opaliłam, wymoczyłam, kurczak jest jak senne marzenie!

- A jak sobie poradziłaś z patroszeniem?

- Z jakim patroszeniem?

- Joasiu! Nie powiesz mi, że gotujesz kurczaka z wnętrznościami?

- Bebechów żadnych nie było...

- Sprawdziłaś? - babunia usiadła na łóżku, przyczajona jak do skoku.

- Nie sprawdzałam, babuniu... Proszę nie wstawać! Ja sama obejrzę sobie tego kurczaka! Ale jeżeli okaże się, że ja go wsadziłam do garnka z bebechami, to... to, babuniu, to co?

Babunia opadła na poduszki na wpół zemdlona.

- Zaczyna się moja agonia! - jęknęła. - Mam nadzieję, że nie dożyję tego rosołu!

Po chwili Joanna wróciła z kuchni dumna jak paw.

- No, jak? - spytała babunia słabym głosem.

- W porządku. Nie ma bebechów. Ale babunia mnie przestraszyła! On widać był kupiony pusty w środku. Ale jak się patroszy drób, babuniu? Niech ja wiem!

- Kładzie się kurczaka i rozcina się go od żeber w dół... potem usuwa się wnętrzności bardzo ostrożnie, żeby coś nie popękało. Oddziela się od nich serce, wątróbkę i żołądek. Żołądek trzeba rozkroić i starannie oczyścić w środku. Później należy rozciąć skórkę w dole szyi, usunąć krtań i sprawdzić, czy wszystko zostało porządnie wyjęte.

- Paskudna robota, babuniu! - westchnęła Joanna. - Mam nadzieję, że mój rosół będzie babuni smakował. Włożyłam już sporą porcję włoszczyzny z kapustą, kilka ziarenek angielskiego ziela, na gazie przyrumieniłam pół marchewki i cebulkę.

- Jeżeli chcesz, żeby rosół miał piękny kolor, dodaj do niego mały, suszony grzybek albo pół maleńkiego buraczka.

- Świetnie! Zaraz wrzucę grzybek! Z czym zrobić rosół? Z lanymi kluskami? Czy może z kaszą krojoną w kostkę?

- Z kaszką... - szepnęła babunia marzycielsko.

- Taką kostkę robi się z perłowej?

- Można z drobniutkiej perłowej, można z manny.

- Zrobię z manny!

- Ugotuj ją w niewielkiej ilości wody - tak żeby była dość gęsta. Tylko wsypuj pomału i ciągle mieszaj, bo łatwo robią się grudki! Potem wylej ją na półmisek spłukany zimną wodą. Kiedy zastygnie, łatwo da ci się pokroić w niewielkie kostki, które ostrożnie wyłożysz na talerze.

- Zabieram się do dzieła! Ale najpierw uprasuję tacie koszulę, bo przyjedzie, żeby się przebrać.

Kiedy Joanna wyszła z pokoju, babunia sięgnęła po książkę. Ale nie mogła czytać. Ogarnęła ją senność i nagle pomyślała, że ten odpoczynek, siłą narzucony przez Joannę, jest jej naprawdę potrzebny. Obudziła się po godzinie, w chwili kiedy do pokoju wtargnął tata.

- Co za potworny dom! - jęknął i dramatycznym ruchem opadł na fotel. - Będę musiał jechać do ministra w piżamie.

- Nie szkodzi - powiedziała babunia rozespanym głosem - dziś nikt nie przywiązuje takiej wagi do stroju.

- W piżamie, mamo! W piżamie! To tak, jakby mama poszła do opery w nocnej koszuli!

- Ale dlaczego wybierasz się w piżamie? Przecież masz przeróżne koszule.

- Nie mam koszul! Wszystkie są mokre, a ta, którą Joanna dosuszyła, stoi w moim pokoju. Stoi, mamo! Jest tak sklejona krochmalem, że nie sposób przecisnąć się przez nią! Próbowałem, ale ta koszula jest silniejsza ode mnie!

Tata pojechał na konferencję w koszuli, którą nosił przez poprzednie dwa dni. Babunia wstała z łóżka, żeby wyciągnąć Joannę z otchłani rozpaczy.

- Zapamiętaj sobie raz na zawsze! Krochmal musi być rzadki! Ot, tak, żebyś czuła lekki opór wody pod ręką. Najlepiej nalać do miednicy gorącej wody, w garnuszku rozprowadzić mąkę ziemniaczaną zimną wodą i stopniowo wlewać do miednicy, ciągle mieszając. W ten sposób nie porobią ci się grudki i będziesz mogła kontrolować gęstość krochmalu. A tu masz trzy złote i idź na lody!

- A babunia do łóżka... - szepnęła Joanna, z trudem wycierając nos w zbyt mocno nakrochmaloną chustkę.

- JAK BABUNI JEST ŁADNIE W TYM SWETERKU - POWIEDZIAŁA Joanna wchodząc do kuchni. - Babunia wygląda w nim jak młoda dziewczyna.

- Cieszę się, Joasiu, że ci się podoba. Ale mój wygląd tobie zawdzięczam. Nie poznajesz? To przecież twój sweterek, który w zeszłym roku wetknęłaś do szuflady ze starymi szmatkami, twierdząc, że to paskudztwo nie nadaje się już do noszenia.

- O, pardon, nie poznałam... - speszyła się Joanna, ale nie na długo.

- Włoski takie babunia ma śliczne - powiedziała przymilnie. - Byłaś, babuniu, u fryzjera?

- Nie byłam, Oleńka miała mi umyć głowę i ułożyć włosy, ale stale jej coś wypada. Wczoraj na przykład wypadła jej plomba i musiała pójść do dentystki.

- I kapciuszki babunia ma nowe! - nie dawała za wygraną Joanna.

- To od cioci Irmy. Kupiła sobie za małe i musiała coś z nimi zrobić. Nie denerwuj mnie! - zakończyła babunia ostro.

- Czym ja babunię denerwuję? - zapytała Joanna z rozżaleniem w głosie. - Tym, że mi się wszystko w babuni podoba?

- Tak. Wolałabym, żebyś mi powiedziała krótko i węzłowato, ile potrzebujesz pieniędzy i na co.

Joanna opuściła głowę i zaczęła zwijać w rulonik brzeg swojej spódnicy.

- Babunia to ma intuicję - mruknęła po chwili wyraźnie nadąsana.

- Nie dość, że potrzebujesz pieniędzy, to jeszcze się obrażasz?

- Nie obrażam się, skąd! - odparła Joanna sztywno. - Nawet nie mam zamiaru się obrażać, dlaczego babunia robi ze mnie raroga?

- Ja z ciebie, Joasiu, raroga nie robię. Ja tylko bardzo chętnie ukręciłabym ci głowę. To wszystko - powiedziała babunia otwarcie.

- A co ja takiego...?

- Były u ciebie koleżanki po południu?

- Były.

- Dawałaś chleb na podwieczorek?

- Dawałam.

- Wiedziałaś, że to był chleb kupiony już na kolację?

- ...

- Wiedziałaś. Dlaczego nie przyszłaś do mnie i nie powiedziałaś, że trzeba dokupić? Proszę bardzo, jeżeli o mnie chodzi, możesz karmić chlebem całą szkołę, nikomu jeszcze chleba w swoim życiu nie pożałowałam. Ale powiedz mi o tym. A nie, żebym dopiero w ostatniej chwili, kiedy zabieram się do szykowania kola...

- Babuniu! Ja jeszcze zdążę kupić! Tylko bardzo proszę, niech babunia mówi do mnie innym głosem, babuniu, no, niech babunia chociaż raz będzie człowiekiem! Och, jak to wyszło. Przepraszam, daję słowo, że to niechcący.

- Już, już, Joasiu! Masz tu cztery złote i leć. Ja przez ten czas zrobię sałatkę z pomidorów.

Joanna w drzwiach zderzyła się z Piotrem, który właśnie wchodził do kuchni.

- E, babuniu, co to ja chciałem... - bąkał nieprzytomnie. - Zaraz, co to ja chciałem, po co ja tu przyszedłem... eee...

- Tyś powinien zainteresować się swoją sklerozą - zaopiniowała babunia. - To się robi niepokojące.

- Aha! Widzi babunia! Przypomniałem sobie! Przyszedłem po pomidorka. Dobra książka plus pomidorek to się równa, babuniu... to się równa...

Piotr wsuną rękę do torby i grzebał.

- Nie miętoś tak tych pomidorów, Piotrze - zawołała babunia... - One są na sałatkę, a nie na marmoladę.

- Obawiam się, babuniu, że proszę mi wierzyć, sam nad tym boleję... obawiam się, babuniu, że tych pomidorów w ogóle nie ma. Zdematerializowały się biedactwa, jakże mi przykro... a żeby nie być gołosłownym, udowodnię to babuni w sposób akustyczny.

I tu Piotr podniósł do ust papierową torbę po pomidorach, nadmuchał ją i wystrzelił.

- Kto je zjadł? - zapytała babunia bez śladu poczucia humoru we wzroku.

- Ja zjadłem tylko kilka - zapewnił Piotr. - Jak już babuni wspomniałem, dobra książka plus pomidorek...

- Piotrze! Miejże litość nade mną! - zawołała babunia łapiąc się za głowę. - Przecież ja nic nie mam na kolację. Leć po pomidory, może jeszcze gdzieś dostaniesz.

Oleńka zajrzała do kuchni.

- Dokąd on poszedł, babuniu?

- Po pomidory, tylko nie wiem, czy sklep jest jeszcze otwarty, ale może gdzieś na wózku.

- Bo u nas to wszystko tak na ostatnią chwilę.. Trzeba go było wcześniej posłać, babuniu.

- Czy musisz się mądrzyć?

Oleńka przycichła i spojrzała na babunię z takim zdumieniem, że zapomniała nawet o zamknięciu ust. Babunia otworzyła lodówkę i przez chwilę kontemplowała jej przepastne wnętrze. Wreszcie zapytała:

- Gdzie masło? Przecież tu była kostka masła?

- Masło, babuniu? - oprzytomniała Oleńka. - Po południu, jak babuni nie było, wpadła pani Zosia z góry i prosiła, żeby jej pożyczyć. Nie mogłam odmówić, babuniu, bo ona ma zwichniętą nogę i, babuniu, ona zupełnie nie może chodzić po schodach, bo sama babunia rozumie, że z taką zwichniętą nogą to nikt nie mógłby chodzić po schodach, a jeszcze ona taka gruba, przecież babunia sama mówiła, że babunia podziwia, że ona tak może po tych schodach, więc w ogóle, to pomyślałam sobie, że taki dobry mój uczynek powinien babunię ucieszyć, więc nie wiem, dlaczego babunia tak na mnie patrzy? To może ja poproszę o pieniądze, babuniu, i pojadę do Delikatesów - zakończyła Oleńka swoje przemówienie.

- Dobrze, moje dziecko - powiedziała babunia głosem kobiety pogodzonej z życiem, to znaczy głosem bardzo posępnym. - Powiedz mi tylko, gdzie jest Zuzanna, żebym na nią mogła spojrzeć, jak ty wyjdziesz z domu.

- Ona jest, babuniu, na balkonie i karmi psa.

- Jakiego psa?

- A stoi tam jakiś kundel na dole, pod naszym balkonem i ona mu rzuca kiełbasę.

- Jaką kiełbasę?

- Zwyczajną. Przecież babunia jej chyba sama dawała tę kiełbasę, nie?

- Nie! - powiedziała babunia krótko, znowu zajrzała do lodówki i, jakby przecząc samej sobie, powiedziała z kolei: - No tak!

Kiedy Oleńka wybiegała z domu, Joanna właśnie wracała.

- Dokąd lecisz? - zapytała.

- Po masło.

- Nie mogłaś powiedzieć, że potrzebne? Mogłam kupić.

- Czy musisz się mądrzyć? - warknęła Oleńka i trzasnęła drzwiami.

- Dostałaś chleb, Joasiu? - zapytała babunia.

- Tak, babuniu, ale sprzed trzech dni. O! - postukała palcem w twardy bochenek.

- No! - odetchnęła babunia z ulgą. - Nic nie szkodzi, że czerstwy. Odświeżę go. Nawet lubię taki odświeżany. - Babunia włączyła piecyk gazowy.

- Weź teraz ten chleb, Joasiu, i polej go wódą.

- Polej wodą? - powtórzyła Joanna. - A po co? I jak?

- Zwyczajnie, odkręć kran i podstaw chleb pod strumień wody. Musi być polany ze wszystkich stron. Tak, dobrze. Teraz wstawimy go do piecyka na jakieś dziesięć minut. Najlepiej położyć go na tej drabince, którą podkłada się pod blaszki od ciasta.

- Czy na pewno po dziesięciu minutach będzie miękki?

- Przypuszczam, ale najlepiej sprawdzić to przed wyjęciem. Po prostu otworzyć piecyk i przez czystą ściereczkę nacisnąć palcami bochenek. Jeżeli będzie miękki, to znaczy, że jest miękki, jeżeli będzie twardy, to znaczy, że jest twardy.

- Co babunia powiedziała? - uśmiechnęła się Joanna, przyglądając się babuni z niedowierzaniem. - Że jeżeli będzie miękki, to znaczy, że jest miękki, a jeżeli będzie...

- Trzeba było słuchać! Uważaj na piecyk. Chleb musi siedzieć w średnio gorącym. Dostałeś pomidory, Piotrze?

- Oczywiście, babuniu! Ja bym nie dostał? I jak tanio. Ja zawsze wszystko dostaję, babuniu!

- Zdaje się, że tym razem to ty dostaniesz, ale ode mnie. Tanio! Tanio! Pewnie, że tanio! Przecież to są pomidory na zupę.

- Może je włożymy do piecyka? - zaproponowała Joanna.

Babunia spojrzała na nią spod oka.

- Pilnuj raczej swojego chleba. Jeszcze tylko brakuje, żebyś go spaliła na węgiel!

- Oj, nie, babuniu! Ja myślę, że już niczego nie brakuje... - szepnęła Joanna.

- CZEGO TY TAM SZUKASZ, JOASIU? WIESZ. JAK NIE LUBIĘ grzebania po szufladach mojego biureczka. Dlaczego wyjmujesz tę teczkę, moje dziecko?

- Babuniu, ja nie grzebię, przysięgam! Niczego nie ruszam, na nic nie patrzę, szanuję babcine tajemnice. Tylko tę jedną teczuszkę otworzę sobie na momencik...

- Zostaw, bardzo cię proszę! Tam są zdjęcia.

- Właśnie, babuniu, mnie się też tak zdawało. A ja, widzi babunia, szukam swojego zdjęcia.

- Dlaczego szukasz swojego zdjęcia w moich rzeczach?

- Bo ja już nie mam odbitek, a muszę mieć koniecznie.

Babunia wyjęła z rąk Joanny różową teczkę.

- Nie dam ci żadnego zdjęcia, Joasiu - powiedziała kategorycznie.

- Niech babunia będzie człowiekiem, babuniu! Niech babunia zrozumie! Ja muszę mieć to zdjęcie, bo obiecałam Leszkowi.

- Jakiemu Leszkowi?

- Temu, o którym babuni opowiadałam. Nie pamięta babunia?

- Jeżeli masz na myśli tego ananaska, który jechał z tobą pociągiem, to pamiętam.

- Dlaczego ananaska? On był szalenie miły, babuniu! Jak babunia może mówić ananasek o kimś, kogo babunia w ogóle nie zna?

- Widziałam go na dworcu. Rzut oka wystarczył mi na dokładną ocenę tej wybitnej osobowości. Ktoś, kto mówi dziewczynie na do widzenia: „Sie masz, brylancie! Cieszę się, że poznałem taką babkę” - ma u mnie kreskę i basta.

- To babunia uważa, że ja nie jestem brylantem? - oburzyła się Joanna. - Oj, babuniu! Babunia mnie w ogóle nie docenia.

- Może cię i nie doceniam, ale ten ananasek to ciebie przecenił z całą pewnością.

- Dlaczego?

- Bo żaden autentyczny brylant nie wysyła swoich zdjęć chłopakowi, którego widział przez godzinę w pociągu.

- Ale on mnie prosił!

- Ja cię też proszę, żebyś mi nie grzebała w biurku - babunia z rozmachem zamknęła szufladę.

- Muszę mu posłać! - zawołała Joanna rozdzierająco. - Chcę, żeby o mnie pamiętał, babuniu, ja się w nim zakochałam od pierwszego wejrzenia. Czy babunia przeżyła kiedyś taką miłość?

- Od pierwszego wejrzenia, Joasiu, to ja się kiedyś zakochałam w jednym takim panu Feliksie. On się nawet oświadczył o moją rękę, ale na szczęście w porę dowiedziałam się, że ma w innym mieście żonę i troje dzieci.

- Babuniu, ale Leszek na pewno nie ma w innym mieście żony i dzieci, bo przecież jest o rok starszy ode mnie! Bardzo proszę, niech babunia na mnie popatrzy: czy ja wyglądam na to, żebym mogła mieć w innym mieście żonę i troje dzieci?

- Ty na to nie wyglądasz - odparła babunia z najgłębszym przekonaniem - i on może też nie. Chcę ci tylko udowodnić, jaka może być miłość od pierwszego wejrzenia. Bardzo cię proszę, nie posyłaj żadnych zdjęć temu brudasowi,

- Skąd babunia wie, że on jest brudasem?

- Wyglądał mi na brudasa, znam się na tym. Poślesz mu zdjęcie, a on je wrzuci do śmietnika w szufladzie i tyle, na tym się skończy.

- Do jakiego śmietnika, babuniu? Skąd babunia wie, że on ma śmietnik w szufladzie?

- Wszyscy macie. Zajrzyj do swojej. No, zajrzyj!

Joanna niechętnie otworzyła szufladę.

- No, tak, babuniu, zgoda, tu jest mały bałaganik...

- Ha! - zawołała babunia tryumfalnie. - On ma z pewnością jeszcze większy. I teraz wyobraź sobie swoje zdjęcie pośród tych wszystkich starych ściągaczek, zmiętoszonych papierów, wycinków z pism ilustrowanych i pośród tych wszystkich innych rupieci, które on tam ma! Gratuluję ci, mój brylancie!

- Jestem pewna, że moje zdjęcie będzie szanował. Włoży je do portfela i będzie nosił przy sobie.

- Do portfela? Myślisz, że mu się zmieści do portfela jeszcze jedno zdjęcie?

- Jak to jeszcze jedno? Przecież żadnego mu nie dawałam!

- Ale inne dziewczęta mu dawały, jego portfel wprost pęcznieje od zdjęć, jestem pewna!

Joanna usiadła na krześle i smętnie patrzyła przed siebie.

- Babunia mnie zniechęca, babunia robi, co może, żeby zatruć moją miłość od pierwszego wejrzenia, żeby ją zniszczyć i...

- Masz rację - przyznała babunia bez oporów. - Wybij sobie z głowy tego ancymonka. Są przecież inni chłopcy na świecie, mili, porządni, na przykład taki filolog orientalny, Joasiu. Przypominam ci o nim, bo zdaje się, że przez czas wakacji...

- Przepraszam, że ja babuni przerwę, ale na temat filologa mam własne zdanie. On we mnie kocha zdolności kulinarne mojej babci, tak wygląda naga prawda!

- Czy ja wiem... czy ja wiem... Ostatnio przylatywał tu każdego dnia, pytał, kiedy wracasz, wybierał się do ciebie, ale nie miał za co jechać, bo mu za to mycie szyb wystawowych zapłacą dopiero pod koniec miesiąca.

- Biedny filolog - wzruszyła się Joanna nagle. - Pracował przez cały miesiąc jak dziki... a ja mu nawet nie odpisałam na list, ale babunia wie, nie miałam czasu, stale mieliśmy jakieś zajęcia na tym obozie, i w ogóle...

- To już jemu się tłumacz, nie mnie. Ja swoje zrobiłam, przekazywałam mu pozdrowienia od ciebie, które rzekomo, załączałaś w listach do mnie, cieszył się biedaczek.

- Jejku, babuniu, jak mi przykro, ale dobrze, że babunia wpadła na ten pomysł.

- On tu dziś wpadnie, właśnie dlatego kupiłam te jabłka.

- A co z nich będzie?

- Upieczemy je w piecyku. Weź się do roboty, kochanie, umyj je porządnie, potem trzeba będzie poskrawać czubeczki jabłek, same jabłka wydrążyć łyżeczką, nasypać do nich po odrobinie cukru i przykryć czubeczkami z powrotem. To ci zajmie dziesięć minut.

- A co potem?

- A potem zapalimy piecyk i wstawimy do niego jabłka poukładane na blasze do ciasta.

- Długo będą się musiały piec, babuniu?

- Dopóki skórka nie nabierze złocistego koloru, to zależy od gatunku jabłek, więc trzeba zaglądać do piecyka.

- I myśli babunia, że filolog to lubi?

- Jestem pewna. Takie jabłka lubi każdy człowiek.

Joanna zaczęła myć jabłka, każde z nich trzymała długo pod strumieniem zimnej wody.

- Ja chyba w ogóle zapomniałam, jaki tam jest adres, wie babunia! Do tego Leszka - powiedziała nagle.

- No i co teraz zrobisz?

- Nie wiem właśnie. Chyba będę musiała jakoś to sobie wyperswadować. Chociaż to może być trudne...

- Nie będzie takie trudne - uśmiechnęła się babunia. - Ja pana Feliksa wyperswadowałam sobie w przeciągu kilku godzin.

Joanna spojrzała na zegarek.

- Teraz jest trzecia. Myśli babunia, że do wieczora to mi przejdzie?

- Myślę, że tak. Filolog ma być u nas o szóstej.

- POWIEDZ MI, OLEŃKO, CZY TO JEST UCZCIWE POSTĘPOWANIE? - spytała Joanna wyjmując z siatki dwie urodziwe cebule. - Czy tak się robi? Zawsze słyszę, że rodzice to „wszystko dla nas”, że „wszystko z myślą o nas”, że ,,dla naszego dobra”... a tymczasem załatwili mnie czterema tygodniami wakacji na jakimś tam obozie, a sami... fiut! Na Węgry!

- Wieprzowina! - parsknęła Oleńka.

- Wołowe z całą pewnością! Odróżniam przecież wieprzowe od wołowego. Jest bardziej czerwone i nietłuste.

- Ja też odróżniam! - obruszyła się Oleńka krojąc polędwicę na plastry o grubości trzech centymetrów. - I dlatego mówię, że to wieprzowina! Bo myślę o tobie, ty paskudne prosię! Żebyś ty się ośmieliła żałować im trzech tygodni urlopu, to wprost nie do wiary! Pracują przez cały rok, przez cały rok podtykają ci pod noś wszystko, co najlepsze, organizują ci wspaniałe wakacje, z których wracasz opalona i gruba jak beczka! I to beczka pełna wspaniałych intencji! Przypomnij sobie, że chciałaś cały dom wziąć na swoją głowę!

- Ach, już przestań, Oleńko, nieodrodna wnuczko naszej babuni! Więc dobrze, przyznaję, masz rację, ale...

- Nie ma żadnego „ale”!

- Jest! Bo właśnie babunia mogła pojechać do cioci Izabeli w jakimś innym czasie. A nie - zostawiać nas same! Zbiłaś trochę te befsztyki?

- Zbiłam trochę te befsztyki, a zaraz zrobię to samo z tobą. Uważasz się za dorosłą tylko wtedy, kiedy ci to jest na rękę! Otóż jesteś tak samo dorosła wtedy, kiedy wybierasz się na ostatni seans do kina, jak i wtedy, kiedy zostajemy same na gospodarstwie. Dlaczego beczysz?

- Bo mnie cebula gryzie w oczy! - krzyknęła Joanna z pasją. - Nie myśl sobie, że mam jakieś inne powody!

- Mów ciszej, bo obudzisz Zuzannę! Jak myślisz, dosyć będzie tego tłuszczu?

- Taka łycha? Pewno że dosyć na trzy befsztyki! Tylko rozgrzej go mocno i dopiero kładź mięso na patelnię, Oleńko.

- Pierwsze mądre zdanie, które dziś usłyszałam od ciebie, Joasiu...

- Zaraz usłyszysz drugie: ogień musi być dość silny. Klasyczny befsztyk smaży się trzy minuty z jednej strony i trzy minuty z drugiej strony.

- To ściągnięte od babuni - powiedziała Oleńka - ale tłumaczy cię to, że wszystko, cokolwiek robimy w kuchni, jest... ściągnięte od babuni.

- Też racja. Oleńko, słuchaj, a może byśmy ten klasyczny befsztyk zrobiły tylko dla Piotra? Dla nas posmażymy dwie minuty dłużej, ażeby przypadkiem nie było czerwonego mięsa w środku, jak myślisz?

- Myślę, że posmażymy dwie minutki dłużej, mój skarbie. A teraz odlej ziemniaki, żebyśmy zaraz mogły wyłożyć wszystko na talerze. Cebulka zrumieniona?

- Cudo nie cebulka, spójrz! Ach... Oleńko! Tyś w ogóle nie zapaliła gazu pod ziemniakami. Stoją w lodowatej wodzie!

- Ja? Ależ... myślałam, że ty zapaliłaś!

- Ja? Byłam pewna, że ty brałaś zapałki!

- Ładna historia! Befsztyki usmażone, cebulka zrumieniona, a ziemniaki surowe. Ach, to nie jest ściągnięte od babuni!

- Zjemy z chlebem - jęknął Piotr stając w drzwiach - byle prędko, bo bardzo się boję, że za chwilę będzie w ogóle za późno! Widziałem przez okno, że filolog orientalny zbliża się już do wrót naszego domu. On nam pożre te befsztyki jednym tchem!

- Janek?! Przecież on wie, że babuni nie ma! - wykrzyknęła Joanna.

- Nie rób paniki. Mamy dla niego befsztyk i zaraz się usmaży. Ale co z ziemniakami?

- Zjemy na kolację - zdecydował Piotr - ale swoją drogą, czy babcia naprawdę musiała...

- Przestań! - jęknęła Oleńka. - Babcia naprawdę musiała! Przecież ostatecznie jesteśmy już dorosłe, i Joanna, i ja!

- Aha... - zastanowił się Piotr - prawda, że wy jesteście właściwie zupełnie dorosłe...

JOANNA WESZŁA DO PRZEDPOKOJU, GŁĘBOKO WCIĄGNĘŁA W płuca powietrze i przez chwilę zastanawiała się, czym tu właściwie tak pachnie. Ale szybko uprzytomniła sobie, że babunia wyjechała na dwa tygodnie do cioci Izy, u której zawsze spędzała swój mały, jesienny urlopik.

A więc pachniało spalenizną. Był to zapach, który nieodłącznie towarzyszył wszystkim urlopikom babuni, i Joanna była święcie przekonana, że z chwilą kiedy zajrzy do kuchni - zastanie tam Oleńkę zatopioną we łzach. Pomyliła się tylko troszkę, bo Oleńka była już na etapie pociągania nosem i przyciszonego łkania. Zawzięcie szorowała dno aluminiowego garnuszka. Zuzia siedziała na stole, machała nogami i bawiła się maszynką do mielenia mięsa. Najwyraźniej wykorzystywała nieobecność babuni w sposób najbardziej dla siebie dogodny.

- Programowo! - stwierdziła Joanna. - Wyglądacie beznadziejnie. I co ci spłonęło w tym garnku, Oleńko?

- Kapusta i rozsądek - odparła Oleńka drżącym głosem. - Nie mam bladego pojęcia, co zrobić na obiad.

- Bez kapusty jakoś się obejdziemy, a co do rozsądku to dysponujemy odrobiną mojego - zawołała Joanna dumnie. - Wczoraj babunia kazała mi kupić marchewkę. Można zrobić marchewkę, ziemniaki i te kotlety mielone, które babunia zostawiła w lodówce. A ty się uspokój, Oleńko, bo i tak przez kilkanaście godzin, które upłynęły od wyjazdu babuni, przybyło ci dziesięć lat.

- Jestem rozklekotana. Kompletnie rozklekotana - powiedziała Oleńka rzewnie. - To jest już trzeci garnek, który mi się dziś przypalił. Jutro już pewnie to wszystko będzie lepiej szło, ale dziś moja działalność ogranicza się jedynie do przypalania garnków. Czy mogłabyś się zająć tą marchewką, Joanna? Ja przez ten czas obiorę jabłka na kompot. Zupy nie będziemy robiły.

Po chwili stały już obok siebie i w ponurym milczeniu obierały, skrobały, kroiły. Zuzanna jadła jabłko i zagryzała je marchewką.

- Nie mam pojęcia - powiedziała w pewnej chwili Joasia - dlaczego ta marchew jest taka twarda.

Oleńka przerwała krojenie jabłek na cząstki i przyglądała się marchwi podejrzliwym wzrokiem.

- Rzeczywiście - przyznała - to wszystko wygląda podejrzanie. Widziałam przecież tysiąc razy, jak babunia kroi marchew. Nóż wchodzi jak w masło. Czekaj, Joanna. Przecież babunia najpierw gotuje marchew w całości, a dopiero potem kroi ją w drobne kosteczki. Mówi, że tak jest szybciej i zdrowiej, bo gotowana w całości traci mniej witamin.

- Faktycznie - przypomniała sobie Joanna. - Potem babunia tę pokrojoną marchew soli, dodaje odrobinę cukru... i chyba coś jeszcze z nią robi, ale ja już nie pamiętam... Ach, tak! Zasmażka! Od zasmażki to ty jesteś, Oleńka, mnie się nigdy jeszcze nie udało zrobić tego przyzwoicie. Pamiętam, że robiłaś kiedyś zasmażkę do szpinaku i...

- Dobrze, zrobię - zgodziła się Oleńka wspaniałomyślnie. - A ty poszukaj mi torebeczki z cynamonem i goździkami, bo inaczej ten kompot będzie do niczego. A jednak ciągle jeszcze bardzo brzydko pachnie w tej naszej kuchni, nie uważasz? Może trzeba szerzej otworzyć okno, bo tak to się nigdy w życiu nie wywietrzy. Te jabłka już się chyba gotują, zajrzyj do nich, Joanna, a ja otworzę.

- Gotują się. Czyś ty je już słodziła?

- Słodziłam. I myślę, żebyśmy je gotowały tylko przez parę minut, inaczej rozlecą się, a przecież my wszyscy wolimy, kiedy są w całości. Dodałaś cynamon i goździki?

- Dodałam, ale rzeczywiście, Oleńko, tu pachnie wprost fatalnie. Może komuś się coś przypaliło i ten zapaszek dolatuje z podwórka?

Wychyliły się przez okno.

- Nie. To u nas - stwierdziła Oleńka.

- A jednak teraz pachnie bardziej, niż kiedy tu przyszłam - zaniepokoiła się Joanna. - Może nalałaś zbyt mało wody do marchewki?

- Ja? Przecież ty nalewałaś wodę.

- Ja? Przecież ty...

Podbiegły razem do kuchenki, gdzie na zapalonym gazie stał garnek z marchewką...

- Jestem głodna - pisnęła cicho Zuzanna. - Kiedy będzie obiad?

- I TAK TO SIĘ SKOŃCZYŁO, BABUNIU! ZNIKNĄŁ I NIE ZOBACZĘ go już nigdy w życiu! Nigdy w życiu... - Joanna wydała z siebie dziwny głos, który miał być urywanym szlochem, ale wypadł jak szczeknięcie małego szczeniaka. - Nie dość, że szkoła już się zaczęła, to jeszcze drugie nieszczęście na mnie spadło!

- Ummm... - zamruczała babunia włączając pralkę. - Możesz go przecież spotkać kiedyś w autobusie... albo w tramwaju...

- Nie! Ja czuję, że go już nigdy nie spotkam! Tu czuję, babuniu, o tu - Joanna poklepała się dramatycznym gestem po granatowej sukience.

Babunia przypatrzyła się uważnie.

- W wątrobie masz to przeczucie, Joasiu?

- Nie, babuniu! W sercu!

- Serce jest nieco wyżej i po lewej stronie. Tu jest wątroba! - stwierdziła babunia autorytatywnie. - I to jest dobry znak, moje dziecko! Jeszcze nie spotkałam się z tym, żeby sprawdziło się przeczucie zlokalizowane w wątrobie! Możesz być zupełnie spokojna, kochanie... Joasiu, wrzuć mi do pralki swoją białą bluzkę, dobrze? A Janek na pewno przyjdzie, za bardzo się już do nas przyzwyczaił. Rodzinę ma biedaczek daleko - rozczuliła się nagle. - I wtedy pogodzicie się z całą pewnością! Kłótnia o jakiś drobiazg dowodzi małostkowości...

- Drobiazg? I kto to mówi? Babunia! A przecież myśmy się pokłócili właśnie o babunię... Już włożyłam bluzkę do pralki, babuniu!

- Namydliłaś kołnierzyk i mankiety, Joasiu? No, widzisz, gapo! Trzeba było namydlić, inaczej nie puści na zgięciach!

- To wyjmę i namydlę, tylko niech babunia na mnie nie krzyczy, bo jestem dostatecznie nieszczęśliwa!

- A więc mówisz, że pokłóciliście się o mnie, Joasiu? Jakim cudem?

- Bez żadnego cudu, babuniu. Janek powiedział, że ja babunię wykorzystuję, że jestem krwiopijcą, że żeruję na babuni dobroci i wszelakiej dla mnie łaskawości! Że gdyby on był moją babunią, a ja jego wnuczką, toby mnie rozgniótł jak ser na leniwe pierogi! Na leniwe, ponieważ na inne to ja się w jego pojęciu w ogóle nie nadaję! Czemu babunia chichocze, przecież to jest bardzo smutne!

- Bardzo smutne, Joasiu, rzeczywiście! Ale ja się często tak śmieję ni z tego, ni z owego... Nie trzyj kołnierzyka szczoteczką, bo to nieprawda!

- Co: nieprawda?

- Że się powinno trzeć szczoteczką. Owszem, lepiej puszcza, prędzej się pierze, ale na krócej starcza bluzka, bo szczoteczka bardzo przeciera materiał. Więc Janek powiedział, że ty nadajesz się tylko na leniwe pierogi?

- Tak, babuniu. A wszystko dlatego, że on zajrzał do łazienki i zobaczył, babunię nad tym małym prankiem. Potem zaczął się mądrzyć, że jakby każdy z nas prał swoje ciuchy, to pranie przestałoby być problemem!

- A czy powiedziałaś mu, że u nas tak właśnie jest? Że każdy pierze swoje ciuchy? Mama swoje, Oleńka swoje, Piotrek swoje i że nawet tatuś pierze sam swoje koszule non-iron, ponieważ uważa, że tylko on podchodzi do tej sprawy z należytym nabożeństwem?

- Sama widziałam, jak Oleńka prała Piotra piżamę, babuniu!

- Możliwe, ale koszule, skarpetki - to Piotr pierze sarn! Trzeba mu to przyznać, moje dziecko.

- Więc w takim razie, skąd się wzięła ta sterta, którą babunia naszykowała dziś? Czyje to jest, ja się pytam, jeżeli każdy pierze sam?

- Na sznurku wisi moja bielizna osobista, Joasiu...

- Kilka sztuk! A co jest w pralce? A co w tej stercie pod umywalką? Czyje to?

- Przejrzyj...

Joanna skrzywiła się niechętnie.

- Umm... moja koszula... moje trzy komplety... moja bluzka... moja bluzka... moja nocna koszula... moja piżama... O, właśnie, babuniu! Proszę bardzo! Nie znam się może na tym, ale właścicielem tych dwóch długich nogawek jest chyba Piotr! Jeśli mnie intuicja nie myli, to są jego spodnie od piżamy! Moja halka, moja sukienka, moja spódnica, moje chustki do nosa... O! A to jest chustka Oleńki! Podrzucona, oczywiście! Ale mówi się, że każdy pierze swoje!

- W gruncie rzeczy każdy pierze swoje, Joasiu! Tylko ty nie...

- Bo ja jestem jeszcze dzieckiem, babuniu... Dziecko samo nie pierze! Zuzi ciuszki też przepiera Oleńka... - powiedziała Joanna bez większego przekonania.

- Wyście się chyba dziś wszyscy zmówili przeciwko mnie! - wybuchła nagle. - Uwzięliście się, żeby mnie przekonać o moim lenistwie, bezduszności, wygodnictwie i różnych innych cechach! Dziękuję bardzo, babuniu, ja sobie sama skończę to pranie! A swoją drogą, to jestem niezmiernie ciekawa, czy Janek kupi te bilety, jak mi obiecał przedtem, czy nie... Jak babunia myśli?

- A co ci mówi twoja wątroba, Joasiu? - spytała babunia wyjmując z pralki upraną bluzkę Joanny i wkładając do wody nową porcję jej łaszków. - Przynieś mi, kochanie, żelatynę z kuchni.

- Po co babuni żelatyna?

- Będę płukała twoje letnie sukienki.

- W galarecie?!

- W żelatynie. Odrobina żelatyny - dodana do płukania jedwabnych sukienek - usztywnia je troszeczkę i nadaje im ładny wygląd. Oczywiście, w niczym nie można przesadzać! O ile dobrze pamiętam, nie tak dawno zdarzyło ci się przesadzić cośkolwiek w krochmaleniu tatusia koszul! Spójrz, musiałam je wszystkie wypłukać, żeby straciły tę sztywność. A krochmal z żelatyny robi się tak, Joasiu: trzeba wziąć łyżeczkę sproszkowanej żelatyny na miskę wody. Rozpuścić ją w zimnej wodzie, i to rozpuścić bardzo dokładnie, a potem wlać do letniej, przygotowanej do płukania. No, dlaczego nie idziesz po żelatynę?

- Bo babunia do mnie mówi i słucham!

- Słuchasz? - zdziwiła się babunia. - Ho! Ho! W kominie zapisać!

- Ja zawsze słucham tego, co babunia mówi! - obruszyła się Joanna.

- Zwłaszcza wczoraj musiałaś słuchać, kiedy cię prosiłam o wywabienie tych plam po długopisie! Spójrz na ten kołnierzyk... Cały w granatowe kropki! Przynieś mi też i spirytus.

- A po co babuni spirytus?

- Chcę się upić z rozpaczy nad tobą! Gdybyś wczoraj rzeczywiście słuchała tego, co mówię, przetarłabyś poplamione miejsca watą ze spirytusem. Otwórz, Joanno, bo ktoś dzwoni! I przynieś mi wreszcie to, o co prosiłam!

Joanna nie wracała długo. Za to po chwili wsunął się do łazienki filolog orientalny.

- Babuniu! Ona jest na mnie wściekła... Kupiłem te bilety do kina, ale ona nie chce pójść. I co ja teraz zrobię? Powiedziała, że nie może, bo babunia kazała jej robić nóżki w galarecie i coctail alkoholowy...

- Naraziłeś się jej, mój drogi, stając w obronie moich starych kości. Dziękuję ci za tę interwencję. To było bardzo rycerskie z twojej strony! Ale teraz siedź cicho, bo mój krwiopijca zbliża się do drzwi! Joasiu, dlaczego nie chcesz iść z Jankiem do kina? - spytała babunia niewinnie.

- Przecież widzi chyba, że piorę! - warknęła Joanna i podała babuni kretonową spódnicę, którą przyniosła z pokoju. - Babuniu! Ta spódnica przyda mi się na niedzielę! - powiedziała dziwnie żebrzącym tonem i kątem oka spojrzała na Janka.

Ale on nie powiedział nic, żadna zgryźliwość nie przeszła mu przez gardło, bo w bocznej kieszeni marynarki miał przecież dwa bilety do kina na film, który musiał, ale to koniecznie musiał obejrzeć.

- BABUNIU! BABUNIU! - ZAWOŁAŁA JOANNA WPADAJĄC DO kuchni. - Przekona się babunia na własnym podniebieniu, że dzisiejszy dzień zapisze się złotymi głoskami w historii naszej rodziny! „Takie ładne oczy, takie ładne oczy...” - zanuciła, podnosząc pokrywkę garnuszka z mlekiem. - Mam nadzieję, że mi babunia pozwoli wziąć trzy łyżki stołowe? „Diabeł nie odgadnie, co w nich chowasz na dnie...”

- O czym ty mówisz, Joasiu? Nic nie chowam na dnie, tam jest tylko mleko, nic więcej. A w ogóle, to odzywasz się do mnie bardzo niegrzecznie - odparła babunia z wyrzutem.

- Dlaczego niegrzecznie, babuniu? Nic takiego nie powiedziałam!

- Nic nie powiedziałaś? Smutne, że tak uważasz, bo to znaczy, że już sama nie słyszysz tego, co mówisz! I na przyszłość bardzo cię proszę, żebyś sobie darowała diabła w rozmowach ze mną!

- Ależ babuniu! Diabeł wcale nie odnosił się do babuni, skąd! Diabeł był rodem z piosenki, przecież ja o diable śpiewałam!

- Ach, śpiewałaś! - zrozumiała babunia. - No, oczywiście powinnam była domyślić się od razu, że to miał być śpiew. A właściwie, po co ci mleko, Joasiu?

- Będę robiła makaroniki, babuniu! Mogę?

- Móc możesz, ale wątpię, czy...

- Proszę w nic nie wątpić, babuniu! W nic! To będą najwspanialsze makaroniki, jakie można zrobić w domu metodą szybkościową. Więc mogę to mleko, babuniu?

- Możesz to mleko, ale...

- Babunia ciągle wątpi - westchnęła Joanna. - A ryzyko jest tak minimalne, jak łepek od szpilki. Nawet jeżeli doszczętnie spaskudzę te makaroniki, to i tak pies tych nowych lokatorów z parteru zje tworzywo z wielkim apetytem. A tworzywo jest mi potrzebne takie: trzy łyżki mleka, jedna szklanka cukru i jedna płatków owsianych. Pół cukru waniliowego, babuniu, ćwiartka ćwiartki masła, dwie łyżeczki kakao, babuniu, zapach pomarańczowy albo rumowy, babuniu, no i oczywiście paczka rodzynków, które będę musiała trochę posiekać. Jeżeli babunia ma jakieś orzeszki albo figi, albo skórkę pomarańczową, to ja tym nie pogardzę, bo właściwie do tych moich makaroników można wepchnąć każde bakalie, jakie, ma się w domu.

- Ćwiartka ćwiartki... - powtórzyła babunia głosem pełnym przerażenia. - Czy ty mówisz o szesnastce?

- Nie, ja mówię o ćwiartce ćwiartki! - wyjaśniła Joanna spokojnie.

Babunia machnęła ręką gestem osoby absolutnie zrezygnowanej.

- Mam figi. Chcesz kilka fig? - zapytała.

- Cudownie. Marzę wprost o figach! Posiekam je razem z rodzynkami. Właściwie, babuniu, to w tej sytuacji makaroniki są już gotowe.

- Gotowe?

- Ależ tak! Czy babunia nie usłyszała trzaśniecie drzwi wejściowych? W ten sposób trzaska drzwiami wyłącznie mój ukochany szwagier. Jeżeli zgodzi się posiekać figi i rodzynki, to ja te makaroniki mam z głowy. Hej, Piotrze! - Joanna wysunęła głowę przez drzwi do przedpokoju. - Nie posiekałbyś trochę?

- Mogę posiekać! - krzyknął Piotr z głębi mieszkania. - A co trzeba siekać?

- Czy on nie jest aniołem? - zapytała Joanna. - Niech babunia sama powie! Jesteś aniołem, Piotruniu! - zawołała, widząc, że Piotr właśnie wszedł do kuchni. - Stwierdziłyśmy to obydwie: babunia i ja.

- Ja nic nie stwierdziłam! - zaprzeczyła babunia. - Włóż mój fartuch, Piotrze, jeżeli masz zamiar siekać w nowym, garniturze.

Joanna wysypała na deseczkę rodzynki, a babunia szczodrą ręką położyła obok pięć fig.

- Aaaa! - ucieszył się Piotr. - To wdzięczna robota.

- Czy babunia słyszała, że on to powiedział złowieszczo? Nie wolno ci zjeść ani pół!

Joanna wlała do garnuszka trzy łyżki stołowe mleka i dodała do niego szklankę cukru.

- Teraz rozpuszczę to, babuniu, a jak się zagotuje, wsypię pół torebki cukru waniliowego i szklankę płatków owsianych. Pogotuję trzy minuty i...

- I...? - zapytał filolog orientalny stając w drzwiach. - Przepraszam, że nie mówię dzień dobry, ale tu tak coś pachnie, że aż mi głos utknął w gardle. Czy to babunia coś wypieka?

- Nie. To Joanna robi makaroniki - wyjaśniła babunia głosem pełnym rezerwy.

- Aaaeee... - zmarkotniał filolog. - No, trudno.

- Ach, ty! Poczekaj! Jak spróbujesz, to dopiero będziesz jęczał! - zawołała Joanna.

- Uważasz, że dostanę z punktu boleści?

- Z zachwytu będziesz jęczał, a nie z boleści! Już mam to mleko gotowe, babuniu, cukier rozpuszczony, płatki podgotowane. Teraz - dodaję ćwiartkę ćwiartki masła i dwie łyżeczki kakao. Teraz, babuniu, dodaję zapach, a ty, Piotrze, wsypuj bakalie. I oto, babuniu, moje dzieło jest, praktycznie biorąc, skończone. Trzeba to wszystko, póki ciepłe, wylać na deseczkę lub bardzo płaski półmisek i od razu pokroić na prostokątne ciasteczka. Kiedy ostygnie, można jeść. Ha!

- Kiedy ostygnie? - zapytał filolog tęsknie. - A zanim ostygnie, to nic nie można?

- Owszem! - odparła babunia. - Można łykać ślinkę! Bo wydaje mi się, Joasiu, że to może być istotnie zupełnie smaczne - babunia pochyliła się i powąchała gęstą masę. - Pachnie ślicznie! Ale... „Diabeł nie odgadnie, co w tym siedzi na dnie...” - zanuciła babunia z uśmieszkiem, w którym ciągle jeszcze widoczna była odrobina rezerwy.

- NIE MIAŁA BABA KŁOPOTU, SPRAWIŁA SOBIE SZWAGRA... - westchnęła Joanna. - Ja ci mówię, Piotrze, że jak tata wróci i zobaczy, że rozbebeszyłeś ten piecyk, to zrobi z ciebie dżem morelowy!

- Tata też człowiek i chce się wykąpać! A ty nie wyrzekaj, tylko wierć! - obruszył się Piotr.

- Przecież wiercę! I to o wiele efektywniej niż ty! Ja już wywierciłam piętnaście dziurek, a ty dopiero sześć! Jesteś dłubek!

- Sama dłubek!

- O, już zaczynasz? Powiedz mi lepiej, co za sens wiercić dziurki w palniku?

- Jak będą większe dziurki, będzie większy płomień. Jak będzie większy płomień, to nareszcie będzie kąpiel!

- Ale czy to jest dopuszczalne? Czy gazownia pozwala?

- Gazownia nie pozwala - przyznał Piotr niechętnie - ale ja muszę się wykąpać! Mam dość tego mycia po kawałku! W ogóle nie będę myślał o gazowni.

- Jak gazownia nie pozwala, to ja nie wiercę! - Joanna odłożyła grubą igłę na brzeg wanny.

- A jak ci mama nie pozwala malować paznokci, to ty nie malujesz? - obruszył się Piotr. - Patrzcie ją, jaka praworządna! Powiedz od razu, że ci się nie chce wiercić! O, Janek! - ucieszył się. - Cześć, bracie! Siadaj sobie na wannie, ty nasz orientalny! Dziś przyjmujemy w łazience!

- Janek, słuchaj... On mnie namawia do złego! On mi każe wywiercać dziurki w palniku! - oburzyła się znowu Joanna.

- Czyś ty oszalał, Piotr?

- Nie oszalałem, tylko jestem brudny!

- Piotr, posłuchaj! Jeżeli powiększysz otwory w palniku, zmarnujesz cały piecyk. Jak tylko zwiększy się ciśnienie gazu, przepalisz radiator. Mało radiator! Cały piecyk diabli wezmą! Wysoki płomień przepali żeberka i obudowę!

- Czy radiator to są te bebechy w środku? - spytała Joanna.

- Tak! I jeżeli Piotr będzie dalej wiercił, to bardzo szybko z waszego piecyka zostaną same zwłoki. Będzie musiał wykrztusić kilkaset złotych na nowy piecyk!

- Nawet gdybym połknął pięć butelek syropu wykrztuśnego, to i tak kilkuset złotych nie wykrztuszę! - poinformował Piotr ponuro. - Wolę chodzić brudny, faktycznie!

- Ech, bo ty jak masz umyć uszy, to potrzebujesz wannę wody! - zdenerwowała się Joanna.

- A ty jak masz umyć uszy, to potrzebujesz zaproszenia na imieniny! - odgryzł się Piotr.

- No, wiesz! Podły... - Joanna wyszła z łazienki, trzaskając drzwiami.

Kiedy weszła do kuchni, babcia przyjrzała jej się uważnie.

- Co ci się stało? Beczysz?

- Piotr mi dokucza! Mówi, że nie myję uszu!

- A ty myjesz? - zdziwiła się babunia.

- Myję czy nie myję, to w każdym razie nie jest temat do kpin! I to przy Janku! Jestem święcie przekonana, że teraz odruchowo będzie mi zaglądał w uszy!

- Prawdziwie czyste ucho cudzych spojrzeń się nie boi... - westchnęła babunia i skrzypnęła bardzo dziwnie.

- Jejku, jak babunia skrzypi! - zawołała Joanna z przerażeniem. - Babunia ma taki artretyzm?

- Nie! Ja mam tylko strasznie rozklekotane krzesło. A Piotr mówi, że nigdzie nie ma kleju stolarskiego.

- To prawda - przytaknął Janek, wchodząc do kuchni - ale wszędzie jest klej kazeinowy. To jest genialny klej do drewna, tyle tylko, że trochę dłużej schnie. Sposób użycia na opakowaniu - wystarczy tylko kupić i kleić! Babuniu! Uratowałem piecyk w łazience od niechybnej śmierci! Udało mi się przekonać Piotra, że polityka kręcenia jest bardzo krótkowzroczna! - pochwalił się Janek.

Stanął obok Joanny i dyskretnie zajrzał jej do prawego ucha.

- O! - powiedziała Joanna. - Zaczyna się?

- Co się zaczyna? - spytał Janek niewinnie.

Stanął z drugiej strony Joanny i zajrzał jej do lewego ucha.

- Babuniu! Jeżeli Janek się natychmiast nie uspokoi, to ja wychodzę z domu - warknęła Joanna.

- A co ja robię? Ja jestem przecież cichy i pokornego serca! Ależ, ależ, Joasiu! - zawołał.

Joanna wybiegła z kuchni.

- Jest jakaś przewrażliwiona, prawda, babuniu? - powiedział Janek z zakłopotaniem. - W ogóle zrobiła się ostatnio bardzo nerwowa! Powiedziała mi nawet, że nie chce jej się żyć...

- Och, to zrozumiałe! Ona z natury jest dość leniwa! Jeżeli nie chce jej się zmywać naczyń po kolacji, to co dopiero mówić o życiu.

- Może ja zmyję? - zaofiarował się Janek.

- Nie, mój chłopcze! Zmyje Joanna! Jeżeli chcesz mi pomóc, to wrzuć te obierki do imbryka...

- Przepraszam, babuniu, ale nie dosłyszałem... Co ja mam zrobić?

- Wrzucić obierki po ziemniakach do imbryka! - powtórzyła babunia spokojnie. - Joasiu! Możesz już zmywać.

Przez uchylone drzwi widać było Joannę siedzącą przy stole w pokoju.

- Może powiesz, że ona nie słyszy? - mruknęła babunia do Janka. - Dobrze, teraz zaleję te obierki wodą...

- Na kiedy to będzie? - spytał Janek niepewnie.

- Co na kiedy będzie? Joasiu! Możesz już zmywać! - zawołała babunia względnie spokojnie.

- No, te obierki... Na kiedy one będą? Na śniadanie czy na obiad?

- No wiesz, mój drogi! - babunia załamała ręce. - Ani na obiad, ani na śniadanie!

- Na jutrzejszą kolację? Już babunia gotuje? To nie za wcześnie?

- Moje dziecko... Wewnątrz imbryka osadza się taki ciemny kamień. Najlepiej usuwa się go przez gotowanie w imbryku obierek! Co jakiś czas należy przeprowadzić taką małą kurację. Potem obierki wyrzucić i kilkakrotnie zagotować w imbryku wodę, żeby się dokładnie wszystko wymyło... Joasiu! - krzyknęła babunia podniesionym głosem. - Czy ty jesteś głucha? Czy ty nie słyszysz, że wołam cię i wołam w kółko?

Joanna weszła do kuchni ciężko obrażona.

- Dlaczego babunia na mnie zaraz krzyczy? Czy naprawdę nikt w tym domu nie może mówić do mnie normalnym głosem? Tylko wszyscy krzyczą i krzyczą...

- Przecież wołałam cię z piętnaście razy!

- Nie słyszałam... - Joanna sięgnęła po proszek.

- Musiałaś słyszeć, skoro wiesz, o co mi chodzi! Od razu bierzesz proszek.

- Bo intuicyjnie wyczuwam!

- A ja intuicyjnie wyczuwam, że ugryzł cię jakiś giez, Joasiu! Jesteś dziś naprawdę niemożliwa! Co ci się stało?

Joanna dramatycznym gestem zarzuciła ręce na ramiona babuni.

- Babuniu. Bo ta jesień przyszła tak nagle, można powiedzieć - przez zaskoczenie! I zastała mnie z gołymi nogami! Przecież nie mogłam w lecie myśleć o rajstopach, do czego to byłoby podobne! Więc ja wzięłam bez pytania babuni rajstopy i rozchrzaniłam je doszczętnie! - wyznała z rozpaczliwą szczerością.

- To nie mogłaś tego powiedzieć od razu? Od południa wściekasz się i wściekasz, bo ci te rajstopy kamieniem leżą na wątrobie! Wytrzyj nos, moja droga...

- No? Niech babunia już się na mnie nie gniewa!

- Ja się nie gniewam!

- To niech się babunia gniewa! Mnie zaraz ulży!

- Kto ci pozwolił brać moje rajstopy? - krzyknęła babunia i tupnęła nogą. - Co ty sobie wyobrażasz?

- Jeszcze, babuniu...

- Co za porządki? Ja ci zabraniam! Ja się nie zgadzam na takie historie! No, jak? Lepiej się czujesz po tej awanturze?

- O wiele...

- Lepiej się czujesz - westchnęła babunia - bo ja już wszystko wiem. Niepotrzebnie tak mordowałaś siebie i nas wszystkich. Najlepiej takie rzeczy mówić otwarcie!

- Babuniu... - wtrącił się Janek nieśmiało - czy babunia wie, że jak ja tu przyszedłem pierwszy raz i pomagałem babuni w kuchni, to zbiłem szklankę? Przysięgam, że do tej pory nie miałem odwagi przyznać się do tego, bo to była jakaś bardzo piękna szklanka... I chociaż od tamtej chwili minęło tyle czasu, ta szklanka jawi się przede mną w najkoszmarniejszych moich snach. Chciałbym, żeby babunia wiedziała...

- Mój drogi, ja o tej szklance wiem. Widziałam, jak jej szczątki pakowałeś sobie do kieszeni...

W tej chwili rozległ się niesamowity huk. Babunia i Joanna spojrzały na siebie z przerażeniem.

- Oto są efekty grzebania w piecykach gazowych - powiedział Janek spokojnie, gdy Piotr wszedł do kuchni brudny jak nieszczęście.

- Joanna, weź imbryk i chodź ze mną do łazienki - poprosił. - Nalejesz mi wody do miednicy, dobrze? Ja już tam nic więcej nie mam do zrobienia przy tym piecyku.

Kiedy wyszli, babunia uśmiechnęła się chytrze.

- Dlaczego babunia się śmieje? - spytał Janek.

- Jak to? Zapomniałeś, że w imbryku są obierki! Zdaje mi się, że zaraz usłyszymy drugi wybuch w łazience! Biedny Piotr! A tak go prosiłam, żeby zostawił piecyk w spokoju...

JOANNA OBRZUCIŁA BABUNIĘ UWAŻNYM SPOJRZENIEM.

- Widzę, że babunia jest jakaś taka smutna... - powiedziała ostrożnie, bo w gruncie rzeczy obawiała się, że babunia jest po prostu zła o coś na nią.

- Tak, Joasiu! - przyznała babunia posępnie. - Jestem smutna, bo widzę, że mam straszliwą sklerozę!

Joanna ożywiła się.

- To widać rodzinne u nas, babuniu! To samo powiedziała dziś o mnie nasza fizyczka! Po raz drugi w tym tygodniu odpowiadałam z tego samego tematu - i ani w ząb. I wtedy powiedziała właśnie tak: „Stwierdzam u ciebie, Joanno, posuwającą się w zastraszającym tempie sklerozę. Niedostatecznie!” Babunia jest w lepszej sytuacji, bo babuni nikt nie może postawić za sklerozę bomby w dzienniku.

- Sama ją sobie stawiam, moje dziecko.

- Och, babuniu! Proszę sobie postawić trójkę z minusem i zaraz poczuje się babunia lepiej! A właściwie... to co się stało?

- Nic się nie stało i to jest najgorsze! Powinno się stać, rozumiesz? I nie może, bo ja zapomniałam, jak to się robi...

- A co się miało stać?

- Miał się stać kajmak. Wszystko pamiętam, tylko proporcje wyleciały mi z głowy. Spójrz! Kupiłam już andruty, przyszykowałam mleko, cukier, wanilię... no i teraz siedzę nad tym i myślę.

- Kto pyta, nie błądzi, babuniu moja najsłodsza, kajmakowa! Zadzwonimy do cioci Teresy! Mama mówiła, że ciocia przez całą wojnę robiła torciki kajmakowe, dzięki czemu udało się jej wyżywić całą rodzinę składającą się z pięciu osób.

- Daj spokój, Joasiu. To przecież wstyd dla mnie dzwonić do Teresy z takim głupstwem. Zwłaszcza że to nikt inny, tylko właśnie ja nauczyłam ją gotować kajmaki.

- Załatwię to sama, babuniu!

Joanna energicznie nakręciła numer telefonu.

- Ciociuniu najmilsza, to ja dzwonię!

- Oleńka?

- Nie, skąd! Ja!

- Wanda?

- Nie! Czy ciocia mnie nie słyszy? Może podmuchać w słuchawkę? To ja! Ja!

- Co za: ja?

- O jejku, te telefony! Znowu coś się musiało zepsuć, jeżeli ciocia nie może zrozumieć! To ja mówię, ciociu, Joanna!

- Ach, Joanna! Trzeba było od tego zacząć, a nie wyrzekać na telefony. Co się stało, kochanie?

- Właśnie nic się nie stało, ciociu, tylko babunia zapomniała... to znaczy... co ja mówię! Głupstwa jakieś plotę, ciociu!

- Tak mi się zdaje, Joasiu. Jesteś chora? Masz gorączkę?

- Skąd! Tylko trochę sklerozy! Bo widzi ciocia, babunia... to znaczy - ja! Chciałabym zrobić kajmak i nie potrafię! Czy ciocia może podać mi proporcje?

- Koteńku, przecież babunia zna proporcje. Poproś, to ci pomoże.

- Kiedy, widzi ciocia... babunia śpi! O, właśnie! Babunia śpi! Że też wcześniej nie wpadłam na ten pomysł, tylko dopiero w ostatniej chwili!

- Na jaki pomysł? Co się tam u was dzieje?

- Nic się nie dzieje, ciociu! To babunia wyrywa mi słuchawkę!

Rzeczywiście babunia wyjęła słuchawkę z rąk Joanny.

- Zadzwonię do ciebie za chwilę, Tereniu - powiedziała - najpierw muszę rozprawić się z Joanną...

Joanna chyżo pomknęła do kuchni. Babunia za nią.

- Oszalałaś chyba, dziewczyno!

- Ja chciałam jak najlepiej!

- Jeżeli się chce jak najlepiej, to najpierw trzeba pomyśleć. Jeżeli się nie pomyśli, wtedy na pewno wypadnie jak najgorzej. Poza tym nie potrzebuję żadnych kłamstw!

- Chciałam skłaniać z dobroci serca.

- Bardzo są rzadkie przypadki, w których można kłamać z dobroci serca! Sprawa mojej sklerozy i kajmaku na pewno do nich nie należy. Joasiu, bierze się dwie szklanki mleka i jedną szklankę cukru!

- Więc babunia pamięta!

- Przypomniałam sobie! Jak się zdenerwuję, zaraz wszystko mi się przypomina, ale nie myśl sobie, że to jest lekarstwo na moją sklerozę. Z dobroci serca gotowa jesteś denerwować mnie przez cały dzień. A więc, Joasiu, dwie szklanki mleka i szklankę cukru trzeba postawić na małym gazie i gotować tak długo, dopóki nie zgęstnieje. Trzeba tylko bardzo uważać, żeby nie wykipiało, bo to lubi uciekać z garnuszka.

- I mieszać, babuniu, tak?

- Ale nie bez przerwy. Pomieszać od czasu do czasu i to wystarczy.

- I długo trzeba czekać na to zgęstnienie?

- Różnie. Zależy chyba od mleka, sama nie wiem. Czasem wystarczy pół godziny, a czasem dłużej. W każdym razie przed końcem gotowania należy wrzucić do garnuszka kawałek wanilii albo wsypać cukier waniliowy. A wiesz, jak się sprawdza gęstość masy?

- Babuniu! Jestem chyba genialna, bo wiem! Bierze się na porcelanowy spodeczek kroplę masy. Jeżeli stwardnieje, to znaczy, że możemy odstawić ją z ognia.

- Świetnie! I wtedy trzeba poczekać, aż troszkę przestygnie, i dodać do niej łyżeczkę masła. No i przez pięć minut ucierać masło z masą w garnuszku - najlepiej drewnianą łyżką. Potem smaruje się andruty, niezbyt mocno, tyle tylko, żeby masa wypełniała rowki. Pozostałą masą polakierujemy nasz torcik z wierzchu.

- Och, to będzie pyszne jedzonko! Wyobrażam sobie, że Zuzieńka zacznie kwiczeć z radości, kiedy zobaczy nasz wspaniały kajmaczek!

- Tak, kochanie. Andruty są nie doceniane w naszym gospodarstwie. A szkoda - można z nich przyrządzić bardzo tanie i bardzo smaczne rzeczy. A pamiętasz tę masę z albertów, którą robiłyśmy kiedyś? Wydaje mi się, że obydwa te przepisy powinnaś sobie dobrze zapamiętać, jesień, już niedługo zaczniecie znowu więcej przesiadywać w domu. Ja już wiem, jak to jest: wtedy tylko byście jedli i jedli, i jedli!

- Och, babuniu! Kto to tam tupie po przedpokoju? Kto to tu idzie? Zuzieńka, cioci skarbeniek słodki! Chodź tu do cioci, chodź! Poczekaj troszkę i grzecznie, to dostaniesz pyszny garnuszek do wyskrobania. Ciocia Joasia od ust sobie odejmie, żeby tylko nasze małe dziecko było szczęśliwe!

- MAMA SIĘ NIGDY W ŻYCIU NA TO NIE ZGODZI! - POWIEDZIAŁA Joanna z rozpaczą. - Mama powiedziała, że możesz przychodzić do nas tylko dwa fazy w tygodniu! A jeżeli znowu oberwę jakąś dwóję - to tylko raz. A jeżeli oberwę dwie dwóje - to wcale. A ty byłeś w poniedziałek i w środę. Dziś jest czwartek. Więc ja ci mówię, Janek, ty stąd zmiataj, bo jak cię mama zobaczy, to mi głowę ukręci za to, że cię w ogóle wpuściłam!

- Mama tak tylko mówi, Joanna! Twoja mama jest piekielnie dobrze wychowana i z całą pewnością nie wyprosi mnie z domu! I co mamie może przeszkadzać, że ja sobie tu spokojnie posiedzę i poczytam.

- Mama jest piekielnie dobrze wychowana - to fakt, ale mama chce również i mnie piekielnie dobrze wychować i zaręczam ci, że będziesz stąd fruwał jak listek jesienny!

- Jeszcze jest babunia, ucieczka moja... - westchnął Janek.

W tej chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Joanna wystraszyła się.

- Janek! Mama idzie!

Janek przycupnął za fotelem i położył sobie na głowie album z reprodukcjami malarstwa włoskiego.

- No, teraz wyglądam jak podręczny stoliczek - ucieszył się - postaw na mnie wazonik z astrami.

Mama stanęła w progu i Joanna zauważyła z przerażeniem, że jej twarz spoważniała nagle.

- Co się stało, mamuniu?... - spytała z obrzydliwą układnością.

- Paliłaś papierosy? - krzyknęła mama odkrywczo. - Proszę bardzo! Pełna popielniczka, w pokoju aż szaro od dymu! Ładna historia! Tego tylko brakowało!

- Nie paliłam, mamo...

- Jeszcze się zapierasz? Więc kto tu palił, jeżeli nie ty? O! Spójrz sama! Ten papieros tli się jeszcze!

- Co się tu dzieje? - spytała babunia, zwabiona podniesionym głosem mamy.

- Oto jaką masz wnuczkę, moja kochana! Pali papierosy! Dość mam tego! Będę musiała ukarać cię, Joanno!

W tej chwili Joanna dostrzegła przerażony wzrok babuni wbity w brązowy sandał widoczny za fotelem.

- Opryszek! - krzyknęła babunia i mężnie podbiegła w tamtą stronę.

Gwałtownie odsunęła fotel i nieszczęsny filolog orientalny straciwszy równowagę runął na podłogę pospołu z włoskim malarstwem i wazonem z astrami!

- Czy wyście powariowali? - zlękła się babunia. Mama odetchnęła z wyraźną ulgą.

- To on palił! - zawołała. - Filolog palił!

- Ja paliłem... Dobry wieczór - powiedział Janek z niepewną miną.

- Dobry! - krzyknęła babunia. - Rzeczywiście. Wspaniały wieczór! Ni z tego, ni z owego znajduje się ciebie za fotelem i ty mówisz sobie „dobry wieczór” jak gdyby nigdy nic! Wytłumacz się chociaż! Czemu nic nie mówisz! Może cię zatkało przy upadku?

- Tak, babuniu, jego najwyraźniej zatkało, więc może ja powiem - wtrąciła Joanna. - Janek się tam schował, bo ja bardzo bałam się, że mama będzie się gniewać... on... on jest już trzeci raz w tym tygodniu!

- Głodny jesteś? - spytała babunia zwięźle i natychmiast dała sobie odpowiedź: - Głodny! Więc chodź ze mną do kuchni. Przekąsisz coś i pomożesz przy śliwkach...

Kiedy wyszli, Joanna podeszła do mamy i objęła ją ramieniem.

- Jesteś już wyższa ode mnie, Joasiu... a ciągle taka niemądra!

- Właśnie mu tłumaczyłam, że musi wyjść, kiedy mamusia wróciła... Właśnie mówiłam, że może u nas być tylko dwa razy w tygodniu...

- Pewnie jesteś rozżalona z powodu tej mojej decyzji, co?

- Trochę tak - przyznała Joanna. - Przecież Janek mi pomaga w lekcjach i wcale tak dużo nie gadamy, bo on zaraz wsadza nos w książkę i czyta albo idzie do Piotra i gadają o cybernetyce, albo siedzi w kuchni z babunią. A poza tym to nie jest przecież mój gość, więc dlaczego niby do mnie te wszystkie pretensje - zbuntowała się wreszcie.

- No dobrze już, dobrze. Idź teraz do babuni i pomóż jej przy śliwkach. Babunia kupiła dziś piękne węgierki. Wytarłyśmy je już czystą ściereczką i poprzekrawałyśmy wzdłuż. Po usunięciu pestek śliwki będą gotowe do zamykania. Teraz babunia z Jankiem układają je na pewno w słoikach.

W kuchni Janek i babunia upychali śliwki w słoikach i w żołądkach.

- Czy to się czymś zalewa, babuniu? - zapytała Joanna.

- Niczym. Po prostu zamyka się słoiki pilnując, żeby gumki i przykrywki były suche i czyste. Wstawia się do zimnej wody i gotuje dwadzieścia minut.

- A co się z nimi robi w zimie, babuniu? - zapytał Janek, najwyraźniej w świecie łykając ślinkę.

- Można z nich robić świetne kompoty, a można i placki ze śliwkami.

- Takie na kruchym cieście?

- Na kruchym i na drożdżowym, trzeba tylko odcedzić sok, który jest bardzo zdrowy i na pewno będzie smakował naszej Zuzannie. A obsuszone śliwki można ułożyć na cieście i piec jak ze świeżymi.

- Wspaniale. To ja w zimie przychodzę na placek, dobrze, babuniu? Na placek ze śliwkami!

- Nie tylko ze śliwkami! W ten sposób wekuję przecież wszystkie owoce, które puszczają sok! Oczywiście, że będziesz jadł je w zimie, Janku. Ale, na Boga, pamiętaj, że tylko dwa razy w tygodniu!

JOANNA WRÓCIŁA DO DOMU Z MINĄ MOCNO SKWASZONĄ.

- Mam zupełnie mokro w lewym kaloszu, babuniu! Musi być w nim dziura albo coś.

- Albo coś? - zdziwiła się babunia. - Raczej dziura, przez albo coś nie nalałoby ci się do kalosza.

- Tak babunia sądzi? Nie wiem sama. Może jest jakieś takie albo coś, przez które przedostaje się woda... - Joanna spojrzała na babunię z ukosa. - Czego babunia szuka w tej siatce?

- Sprawdzam, czy wszystko przyniosłaś ze sklepu. I właśnie stwierdziłam, że w twojej głowie musi być dziura albo coś. Ale raczej dziura, bo przez albo coś nie wyleciałby ci z głowy kilogram mąki...

- Yyyy! To ja zapomniałam o mące! A kiedy tak stałam w sklepie i kupowałam, to przez cały czas wydawało mi się, że o czymś zapominam! Ja to, babuniu, czułam! Miałam takie wewnętrzne przekonanie, coś mi mówiło bez przerwy: „Joanna, ty przeoczyłaś jakiś ważny zakup!” I widzi babunia? Przeoczyłam.

- Widzę - westchnęła babunia ciężko. - A tyle razy prosiłam, żebyś zapisywała sobie na kartce wszystko, co masz kupić. To ty nie możesz, prawda? Ty mi tłumaczysz, że nie masz jeszcze sklerozy i że tylko starsze panie chodzą do sklepu z kartkami. Może i masz rację, ale w takim razie ja wolę mieć sklerozę i być starszą panią. Przynajmniej nie muszę ganiać w kółko do sklepu! Życie starszej pani jest o wiele prostsze niż życie młodej osoby, której bystry umysł nie...

- Och, babuniu! - przerwała Joanna. - Proszę się już nade mną nie znęcać, błagam! Wyleję wodę z kalosza i lecę po mąkę. O proszę spojrzeć! Widzi babunia? Całą skarpetkę mam mokrą!

- Musisz powiedzieć o tym mamie! - zdecydowała babunia. - Jeżeli tylko ma pieniądze, z całą pewnością kupi ci nowe kalosze. Tak nie można chodzić!

- Nie wiem, czy mi przejdzie przez gardło takie wyznanie - zwątpiła Joanna. - Przecież z góry wiem, co mama mi powie. „Joasiu - mama mi powie - ja tyle lat chodziłam w tych kaloszach i nie miałam w nich dziury, a ty pochodziłaś miesiąc i zaraz dramat!” Bo mama nie potrafi zrozumieć, że dramat w kaloszu zrobił mi się wyłącznie dlatego, że mama chodziła w tych właśnie gumowcach już przez parę lat!

- Och, Joasiu, nie lubię, kiedy robisz z mamy osobę pozbawioną rozsądku! - zawołała babunia gniewnie. - Na pewno nie powie ci nic takiego!

- Tak babunia mówi, bo babunia musi być solidarna. A mogę się założyć o korniszona, że mama tak powie!

- O żadnego korniszona nie będę się z tobą zakładać. Skąd weźmiesz korniszona, jeżeli przegrasz?

- Ze słoika.

- Dziękuję ci bardzo! Przy okazji sama zjesz trzy. Zaglądałam do tego słoika wczoraj. Ani razu nie wyjmowałam z niego korniszonów, a mam ich tam zaledwie kilka na dnie!

- Może się skuliły? Albo wyschły?

- Nie pleć głupstw, Joasiu! - zdenerwowała się babunia wysypując na stolnicę kilogram mąki.

- To babunia ma jednak mąkę! - ucieszyła się Joanna.

- Mam. Wczoraj posłałam Piotra po cukier, kefir i kostkę przyprawy do zupy. Przyniósł mąkę, śmietanę i zapach waniliowy. On również nie chciał niczego zapisywać na kartce twierdząc, że z całą pewnością wszystko dokładnie zapamięta!

- To czemu babunia posyłała mnie po mąkę, skoro Piotr ją kupił?

- Po prostu dlatego, że chcę zrobić kruche ciastka i zużyję do nich calutki kilogram. Nie mogę przecież zostać bez mąki! - wyjaśniła babunia spokojnie, chociaż właśnie w tej chwili Joanna zajrzała z podejrzanym zainteresowaniem do pojemnika ze śmietaną.

- O, jaka gęściutka! - zachwyciła się szczerze. - I jak apetycznie wygląda! Na pewno jest bardzo smaczna!

- Jak śmietana. Wiesz świetnie, jaki ma smak, i nie potrzebujesz się o tym przekonywać! Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze przed godziną była zupełnie rzadka. Zgęstniała tak szybko dlatego, że wstawiłam ją do garnuszka z ciepłą wodą. Na godzinkę.

Babunia szybkim ruchem wyjęła pojemniczek z rąk Joanny i postawiła go obok stolnicy.

- Zaraz będzie mi potrzebna! Jeszcze tylko dodam do tej mąki półtorej kostki margaryny, trzy żółtka i prawie dwie szklanki cukru. No i ten zapach waniliowy, który mi Piotr przyniósł do zupy pomidorowej.

- A co ze śmietaną?

- Kiedy zacznę wyrabiać ciasto, stopniowo będę dodawać do niego śmietanę.

- Cały pojemniczek, babuniu?

- Ile się wgniecie. Ciasto musi być tak gęste, jak ciasto na makaron. To znaczy, dość gęste, rozumiesz? Tak, żeby je można było później bez trudu rozwałkować na stolnicy na grubość pół centymetra.

- Mam nadzieję, że zostanie tej śmietany coś niecoś... - zamarzyło się Joannie.

- Być może, ale wątpię, żeby to była wielka ilość. Ale jeżeli nawet zostanie...

- ...zostawimy ją dla Zuzanny! - dokończyła Joasia z ciężkim westchnieniem. Niekiedy „bycie ciotką” przychodziło jej z wielkim wysiłkiem. - Co będzie dalej, babuniu, gdy babunia już rozwałkuje ciasto?

- Część wytnę szklanką na krążki, część foremkami. A później to już będę piekła. Po prostu ułożę ciasteczka na płaskiej blaszce posypanej leciutko mąką i wstawię do piecyka. Będę je tam trzymała, dopóki nie zrobią się złotawe. Po wyjęciu z pieca posypię cukrem-pudrem i postawię przed tobą, Joasiu, żebyś je sobie mogła dokładnie obejrzeć...

- Babuniu! - jęknęła Joanna z wyrzutem. - Czy doprawdy zasługuję na takie męczarnie?

- No, może ci dam spróbować - uśmiechnęła się babunia chytrze. - Jeżeli...

- Jeżeli?

- Jeżeli oprócz mąki przyniesiesz mi jeszcze pieczywo na kolację. Bo widzisz, kochanie, ja zapomniałam ci o tym powiedzieć, kiedy wychodziłaś - przyznała się babunia ze szczerą skruchą. - Po prostu wyleciało mi z pamięci. Pewnie mam w głowie dziurę albo coś... Raczej albo coś, bo dziura, przez którą mógłby wylecieć bochenek chleba, byłaby widoczna gołym okiem! Och, jak to dobrze, że już wróciłaś, Wandziu! - ucieszyła się babunia, kiedy mama ukazała się w progu kuchni.

- Ciasteczka? - mama zajrzała babuni przez ramię. - To wspaniale! Joasiu, a co robią twoje kalosze pośrodku kuchni?

- Pokazywałam babuni dziurę. W lewym zrobiła się dziura, mamo - odparła Joanna i spojrzała na matkę wyczekująco.

- No, wiesz... - usłyszała westchnienie i w tym samym momencie dostrzegła, jak ręka babuni nieruchomieje nad stolnicą. - No, wiesz - powtórzyła mama. - Wykończyłaś je szybko.

- MOŻE DLA BABUNI TO JEST WRZASK - ZGODZIŁA SIĘ WRESZCIE Joanna potulnie - ale dla mnie, babuniu, to jest najpiękniejsza w świecie melodia! Ja, kiedy słucham, jak on śpiewa, to czuję, babuniu, że mi wprost dech zapiera.

- W takim razie i tobie, i jemu przydałoby się po szklance gorącego mleka z masłem i miodem. Moja mama leczyła mnie zawsze w ten sposób i chrypka mijała mi momentalnie. Później leczyłam w ten sposób swoje dzieci, i też było dobrze. Myślę, Joasiu, że na zapieranie tchu i na taką przewlekłą chrypkę, na jaką on cierpi, szklanka mleka z miodem i masłem...

- O, babuniu! Jak babunia może tak mówić? Babunia jest przecież taka postępowa!

- Owszem, jestem postępowa, Joasiu, ale nie wtedy, gdy boli mnie głowa od czyjegoś śpiewu. Wtedy robię się natychmiast zacofana i poglądy kostnieją mi momentalnie. A w ogóle, Joasiu, to ja wcale nie myślałam o swoich poglądach, kiedy prosiłam, żebyś wyłączyła radio, tylko o twoich - zauważyła babunia spokojnie.

- O moich! Ależ, babuniu! Ja przecież nie mogę zmienić swojego zapatrywania na muzykę tylko dlatego, że Ktoś ma inne o niej zdanie. Ja, babuniu, powiedziałam Ktoś dużą literą.

- Owszem, słyszałam, że mówisz Ktoś dużą literą, ale pieszczotliwie mi to w uchu nie zabrzmiało.

- Babunieczko!

Joanna usiadła na brzegu tapczanu i chciała objąć babunię gestem pełnym czułości.

- Nie zbliżaj się do mnie, Joasiu, nie zbliżaj się! - zawołała babunia z przerażeniem. - Ledwo się wykaraskałaś ze swojej grypy, to teraz chcesz zachorować na moją, tak? Jeżeli nie mogę podzielać twoich poglądów na muzykę, to niech nasze wirusy też nie mają ze sobą nic wspólnego.

- Och, chorowałam tak niedawno, że jestem chyba uodporniona.

- Chorowałaś bardzo dawno, Joasiu! Chorowałaś tak dawno, że już nawet tego nie pamiętasz!

- Jak to? Świetnie pamiętam, przecież wstałam dopiero trzy dni temu. Babuniu... może babunia... - jąkała się Joanna niepewnie - może babunia zmierzy gorączkę?

- Jestem zupełnie przytomna, moje dziecko! - zapewniła babunia godnym głosem. - Jestem zupełnie przytomna. Chorowałaś tak dawno, że już nic nie pamiętasz, ale ja ci chętnie przypomnę.

- Dobrze, babuniu, ale może ja pójdę po Piotra albo po Oleńkę, albo może ja babuni podam jakieś lekarstwo? Tylko jakie?

- Wszystko już brałam, Joasiu, usiądź tu przy mnie, a ja ci przypomnę, jak to było z twoją chorobą. Jak leżałaś na swoim tapczanie i głowa pękała ci z bólu, jak narzekałaś, że Zuzia tupie biegając po korytarzu...

- Ja to wszystko pamiętam, babuniu! - wtrąciła Joanna ze zdziwieniem.

- Być może, ale najwyraźniej zapomniałaś, że w czasie twojej choroby wszyscy mówiliśmy szeptem, że Oleńka przykryła telefon poduszką, bo każdy dzwonek świdrował ci w głowie, że filolog orientalny zawiesił okno kocem, żeby nie dobiegały z ulicy żadne hałasy, że tatuś wychodził z Zuzanną na całe popołudnia.

- Och, babuniu, pamiętam, byliście dla mnie tacy dobrzy! Zupełnie anielsko!

- Więc teraz zrozum, co ja myślałam o twoich poglądach, kiedy prosiłam, żebyś wyłączyła radio! Bo mnie nie martwi wcale to, że nie potrafimy dogadać się na temat czyjejś chrypki, Joasiu, tylko to, że nie liczysz się z chorobą tatusia i moją! Latasz po całym domu z tym radiem i jeszcze sama śpiewasz na dokładkę, nie myśląc wcale o tym, że dla nas słuchanie tego wszystkiego może być bardzo uciążliwe. Nie rozumiem, dlaczego płaczesz?

- A czy babunia nie płakałaby na moim miejscu? Gdyby babunia zrozumiała nagle, że babunia jest zwyczajnym potworem, to jak by babuni wtedy było? Nawet mi przez myśl nie przeszło, że ja jestem takim potworem, babuniu, czuję się haniebnie wprost! Chyba pójdę po żurawiny i zrobię wam taki rzadziutki kisiel do picia, może to mi poprawi samopoczucie. Ile mam kupić, babuniu? Tak, żeby mi wyszło około trzech litrów tego picia?

- Trzydzieści deka, Joasiu!

- A cukru?

- Pewnie około ćwierć kilo, ale to musisz spróbować, kiedy się już rozpuści, i w razie czego dodać jeszcze trochę.

- Myślę, że mi się to jakoś uda, mam takie przeczucie! Więc tak: najpierw zagotuję żurawiny w małej ilości wody i zaraz przetrę je przez, cedzak, potem doleję do tego resztę wody, wsypię cukier i kiedy już się to wszystko będzie gotowało, wleję siedem czubatych łyżeczek mąki ziemniaczanej rozpuszczonej w zimnej wodzie, tak, babuniu?

- Tak, kochanie, i pamiętaj, żeby mieszać kisiel bardzo energicznie w chwili dodawania mąki. Zdejmiesz z gazu, gdy tylko zagotuje się i zacznie gęstnieć. Ale pamiętaj, Joasiu, że to ma być picie, a nie klasyczny kisiel.

- Wiem, o czym babunia myśli! O tym klajstrze, który zrobiłam poprzednim razem! To bardzo uprzejmie z babuni strony, że babunia o nim mówi „klasyczny kisiel”! A kto to tak dzwoni? Już lecę, już lecę, już otwieram! Ach, to ty, powinnam się domyślić! Że też oni Was nie uczą delikatności na tej filologii orientalnej, to wielka szkoda! Dzwonisz jak na alarm! Wiesz przecież, że babunia ma grypę i że się zachowujesz, jakbyś nie wiedział! Nie zdejmuj butów, pójdziemy po żurawiny. Tak się zachowujesz, jakbyś w ogóle nie potrafił uszanować czyjegoś spokoju, czyjejś choroby, jakbyś był w lesie, a nie w domu pełnym chorych ludzi...

Babunia nie słuchała dalej. Przykryła głowę poduszką.

- JOASIU!

- Już idę, babuniu! Sekundę, dobrze?

- Tak, kochanie, ale...

- Oj, babuniu, momencik, słowo daję!

- Może jednak przyszłabyś do mnie, bo...

- Oj, babuniu, jacy wy wszyscy jesteście.

Z tym podsumowaniem na ustach Joanna weszła do kuchni. Zatrzymała się przy drzwiach i osłupiała. Babunia siedziała przy stole i patrzyła przed siebie wzrokiem pełnym znużenia i smutku.

- Co babuni jest? Czy babunia źle się czuje?

- Tak, bardzo źle. Głowa mnie boli, Joasiu. I w ogóle... jest mi tak jakoś... powiedziałabym... niewyraźnie...

- Niewyraźnie? - powtórzyła Joanna z przerażeniem. - To co ja mam teraz zrobić? Co się robi na takie niewyraźnie?

- Właśnie, nie wiem... - powiedziała babunia bezradnie.

Joanna zachwiała się, nigdzie nie było pomocnej dłoni, więc oparła się o drzwi i jęknęła:

- Mam nogi jak z waty, dosłownie nie mogę się ruszyć i serce mi tak bije, babuniu, że mało mi żeber nie rozsadzi.

Babunia podniosła się z krzesła i zbliżyła się do Joanny. Przesunęła ręką po jej czole.

- Jesteś spocona jak mysz - powiedziała z przestrachem. - Oprzyj się na mnie, Joasiu, musisz usiąść.

- Co się robi na takie niewyraźnie? - powtórzyła Joanna opadając na krzesło. - Och, mdli mnie... Babunia jest taka blada.

- Oleńko! - zawołała babunia, słysząc w korytarzu szybkie kroki. - Oleńko!

Oleńka wpadła do kuchni.

- Co się tu dzieje?

- Joasi zrobiło się słabo, spójrz, jak wygląda.

- E, komedia! Nic jej nie jest. Od czego to się zaczęło? Mów, Joaśka, boli cię coś?

Joanna pokręciła głową przecząco.

- Ja mam tylko bicie serca i nogi z waty - szepnęła słabym głosem. - Ale to się zaczęło od tego, że babunia czuje się niewyraźnie.

- Babunia?

- Tak, widzisz, moje dziecko, mam zawroty głowy i czuję się bardzo niedobrze - przyznała babunia ze wstydem.

- Więc to babunia jest chora, a nie ona? - zapytała Oleńka.

- Chyba tak - odparła babunia słabym głosem.

- Zaraz przygotuję krople! - Oleńka podbiegła do szafki, wyjęła z niej brązową buteleczkę i trzymając ją w drżących palcach, odmierzała kroplę po kropli. Potem dodała wody i wypiła wszystko jednym haustem.

- Może byś i mnie dała! - zawołała Joanna z pretensją w głosie.

Ale Oleńka opadła już na drugie krzesło i zwróciła się do babuni prosząco:

- Och, babuniu, błagam, niech babunia powie, że już wszystko minęło.

Babunia obrzuciła uważnym spojrzeniem swoje wnuczki. Istotnie, była chyba w lepszej formie niż one.

- Ależ tak, Oleńko, z pewnością jest mi lepiej. Chciałabym się jednak położyć na chwilkę.

To proszę się położyć, babuniu! My niedługo przyjdziemy do siebie, niech się babunia o nas nie martwi.

- Najbardziej to ja się martwię o swoje ciasto. Stoi na kredensie już dziesięć godzin. Gdybyście mogły...

- Ależ możemy, babuniu, oczywiście - zawołała Joanna żywo. - Co trzeba z nim zrobić?

- Przede wszystkim trzeba je zdjąć z kredensu, kochanie. Ono jest w tej dużej misce.

Oleńka zdjęła miskę i przyjrzała się podejrzliwie oryginalnej zawartości.

- To jest ciasto? Czy babunia się nie myli?

- To jest początek ciasta - zawołała Joanna. - Ja widziałam, jak babunia to robiła, i nawet pamiętam. Cztery całe jajka, dwie szklanki cukru, jedna mleka i ćwiartka roztopionego masła. Potem babunia to wymieszała i dodała pięć deka rozkruszonych drożdży! I znów babunia wymieszała, ale bez przesady! Tylko tak łyżką - ciach-mach!

- Wydaje mi się, ze czujesz się już lepiej, Joasiu! - powiedziała babunia z ulgą. - To ciach-mach trwało jednak około trzech minut.

- Możliwe! - zgodziła się Joanna. - A teraz trzymaj się, siostro, bo zemdlejesz do reszty. Babunia całe to błotko postawiła na dziesięć godzin w miejscu ciepłym. Reszta zaś należy do nas. Tylko co my z tym mamy zrobić?

- Bardzo mało. Tylko wsypać jeden kilogram mąki i te rodzynki, które stoją na oknie. Są już umyte. Później któraś musi wymieszać dokładnie mąkę z tym, co tu jest.

- Łapą?

- Można łapą, nawet lepiej. Nie trzeba tego wyrabiać, pamiętajcie! Tylko dokładnie wymieszać, tak żeby nie było grudek mąki!

- Dziwny przepis - mruknęła Oleńka sceptycznie.

- Ale ciasto, które jadłaś w zeszłym tygodniu, było smaczne, prawda?

- Prawda, babuniu!

- Więc co ci szkodzi, że przepis jest dziwny?

- Nic mi nie szkodzi, babuniu, tylko zauważam...

- Więc przestań zauważać, a zacznij uważać, dobrze? Wysmarujecie dwie foremki tłuszczem i wysypiecie je tartą bułeczką. Wyłożycie do nich ciasto i wstawicie do piecyka, który włączycie na najmniejszy płomień gazu. Na najmniejszy! Otworzycie drzwiczki i przez godzinę ciasto będzie rosło.

- Chyba zamkniemy drzwiczki, babuniu?

- Otworzycie!

- Bardzo dziwne - szepnęła Oleńka. - Ale ja już nic nie mówię. A co po tej godzinie, babuniu?

- Po tej godzinie zamkniecie drzwiczki i zaczniecie uważać, żeby ciasto nie spłonęło żywcem. Musi się piec od trzydziestu do czterdziestu pięciu minut. Gaz powiększycie, ale tylko odrobinę. To ja teraz pójdę i położę się trochę. Albo...

- Albo, babuniu?

- Albo podaj mi tę mąkę, Joasiu! Poczułam się zupełnie dobrze. Wsypię sama. I rodzynki. Nie wyjadaj, słyszysz? Nie wyjadaj, rozumiesz?

- Rozumiem... - mruknęła Joanna.

- Mówi z pełnymi ustami, słyszy babunia? - oburzyła się Oleńka. - Dałabyś mi jeszcze trochę, co? I daj kilka dla Zuzanny!

- Może wy jednak stąd wyjdziecie? - zaproponowała babunia uprzejmie. - Doprawdy, czuję się znakomicie.

- Ależ skąd, babuniu! Ja już zabieram się do mieszania - zawołała Joanna ofiarnie.

Ale zanim zdążyła włożyć rękę do ciasta, babunia krzyknęła i zasłoniła twarz dłońmi.

- Chryste! - jęknęła Oleńka. - Babunia znowu?

- Babuniu! - zawołała Joanna rozpaczliwie. - Czy babuni znowu jest niewyraźnie?

- Spójrz na tę swoją łapę, którą chciałaś wpakować do ciasta! Spójrz na nią, Joasiu! Czyś ty w ogóle myła ręce kiedykolwiek w życiu? - zwątpiła babunia i ona z kolei opadła na krzesło.

- BABUNIU, PROSZĘ RZUCIĆ OKIEM NA TO, CO JA TRZYMAM w ręku! - zawołała Joanna wpadając do pokoju.

- Nie mam oczu do rzucania... - powiedziała babunia gniewnie.

Była w bardzo złym humorze, bo właśnie przerabiała swoją jesionkę na ciepłą sukienkę dla Joanny.

- Babuniu, czy ja coś przeskrobałam?... - zapytała Joanna pokornie.

- Nie! - wyjaśniła zwięźle babunia.

- To dlaczego babunia jest taka jakaś?

- Siedzę już piąty dzień nad tą twoją kiecką i mam nie być jakaś taka? Jeżeli ty sobie wyobrażasz, że takie przeróbki należą do przyjemności, to spróbuj sama! Szyję i szyję, i co uszyję, to pruję, bo krzywo, bo nie leży, bo leci...

- Strasznie mi przykro, babuniu... Ale może babunia szyje zupełnie prawidłowo, tylko ja jestem taka krzywa?

- Już się pocieszałam tą myślą, moja droga, ale nic podobnego! Wczoraj w czasie przymiarki obejrzałam sobie dokładnie twoje łopatki i kręgosłup, i ramiona: wszystko masz proste - westchnęła babunia z ubolewaniem. - To moje szycie wszystkiemu winne! No więc co ty tam masz w ręku? Pokaż!

- Proszę spojrzeć, babuniu!

- Hę? Nic nie widzę... No, nic tam nie ma, Joasiu, może zgubiłaś po drodze?

- Niczego nie zgubiłam, niestety! To, czego babunia nie może zobaczyć, to jest moja bluzka z bistoru!

- Opowiadasz, Joasiu...

- Ależ tak, to właśnie jest ona! Tylko że ja ją unicestwiłam i dlatego jej nie ma... Babuniu, ja ją uprasowałam za gorącym żelazkiem... - przyznała się wreszcie Joanna.

- No, moja droga! To przecież nawet nasza Zuzieńka wie, że bistoru się nie prasuje! A ty jesteś jednak od niej starsza o te parę lat! Wstyd, doprawdy!

- Ależ ja wiem, że bistoru nie można... Ale, babuniu, powiesiłam tę bluzkę na sznurku w łazience i zostało na niej bardzo wyraźne zagięcie...

- Trzeba było powiesić na ramiączku, nie miałabyś żadnego zagięcia. Ale. tobie się nie chciało sięgnąć po ramiączko, prawda? No, to teraz masz! A już jeżeli, jeżeli... to ledwie letnim żelazkiem... Nie żal mi tej bluzki zresztą - ożywiła się nagle babunia. - Uważam, że bistorowe bluzki są nieeleganckie. Pewnie jestem zacofana, ale wolno mi? Wolno, prawda? Więc spójrz, Joasiu, jak wygląda ta sukienka: bez rękawów, z wycięciem w karo z przodu i na plecach... tak jak chciałaś. Do tego będziesz mogła podonaszać wszystkie stare swetry - moje, mamy, Oleńki i swoje własne. Praktyczne, prawda? Kłopot mam tylko z guziczkami, bo uparłaś się przy tych guziczkach jak kozioł! A ja wcale nie wiem, czy je dobrze rozmieściłam, chyba za gęsto. Przymierz, moje dziecko, niech zobaczę, jak to na tobie będzie wyglądać... Dlaczego masz taką smutną minę? Nie podoba ci się ta sukienka?

- Jest zachwycająca, babuniu, ale ja tak sobie myślę, że chyba już do końca życia będę chodziła w poprzerabianych rzeczach! Nigdy nie mam nic nowego i nawet babuni jesionka jest przerobiona na sukienkę w ten sposób, żebym mogła do niej nosić czterysta pięćdziesiąt dwa stare swetry!

- Ależ moja droga! Trzeba mieć filozoficzne podejście do tej sprawy. Z czego masz przerabiane? Z moich sukienek, z mamy sukienek, z Oleńki sukienek, z tych sukienek, na które my już nie możemy patrzeć. Ale na tobie - one są zupełnie nowe. Ja nosiłam tę granatową jesionkę osiem lat, ale ty po raz pierwszy będziesz miała sukienkę z materiału w takie śliczne supełeczki. No, spójrz tylko na te supełeczki, Joasiu! Przecież są przepiękne! Stój spokojnie... Niech ja sobie obejrzę te guziczki... Fatalnie! Ta sukienka znowu źle leży! A jak mierzyłaś ją dziś rano, to już myślałam, że wszystko jest dobrze... A tu widzę teraz - z przodu jakoś płasko, z tyłu garb... nie rozumiem. Odwróć się... hm... coś tu jest nieklawo... to znaczy - nie w porządku, chciałam powiedzieć! Och, ależ tak! Przyszyłam ci guziki na plecach! I dlatego przód masz z tyłu! Ach, Boże, Boże... to wszystko przez te kalosze! Zdejmuj sukienkę, Joasiu, muszę przeszyć guziki.

- Przez jakie kalosze, babuniu?

- Przez te białe, które dostałam od mamy! Tak się cieszyłam z tych kaloszy, a teraz mam tylko zmartwienie, bo zabrudziłam je w czasie wczorajszego spaceru, najgorsze są te jesienne chlapy! Dziś rano mordowałam się przez godzinę, żeby doprowadzić te kalosze do ładu... myłam, szorowałam! I mydłem, i proszkiem - nic nie pomaga! Ciemne plamy po błocie jak były - tak są.

- Gdzie one stoją, babuniu?

- W przedpokoju! Ale nie masz co się do nich zabierać, bo czuję, że nie ma sposobu na białe kalosze!

- Babuniu!

- Co, moje dziecko?

- Jest sposób i nie może mi się w głowie pomieścić, że babunia o nim nie wie. Ja je zaraz babuni oczyszczę! Potrzebuję do tego trochę amoniaku... Trzeba wziąć trochę amoniaku na watę, wytrzeć nim kalosze i dopiero potem umyć ciepłą wodą z mydłem. Zrobię to, babuniu!

- Amoniak stoi na półce, Joasiu! - zawołała babunia, energicznie odpruwając guziki. - Zrób to, a ja przez ten czas będę szyła...

Joanna wyszła z pokoju, już po chwili jednak wróciła, trzymając w dłoniach ociekające wodą kalosze babuni. Ale minę miała niewyraźną...

- Och, Joasiu! Cudownie! Wyglądają jak nowe! - ucieszyła się babunia.

- Jak to właściwie jest z tym amoniakiem... - zastanawiała się Joanna głośno - bo, o ile mnie pamięć nie myli, to przecież babunia nauczyła mnie, jak się myje białe kalosze...

Babunia nachyliła się nad sukienką z materiału w prześliczne supełki i pracowicie przeszywała guziki.

- Babuniu! Jak to z tym amoniakiem? Czy babunia zapomniała?

- Tak... wy... wy... tego... wyleciało mi z pamięci! - oświadczyła babunia desperacko.

- Hm... - uśmiechnęła się Joanna. - Babunia chciała, żeby mi było dane przeżyć chwilę tryufmu?

- Nie... To znaczy niezupełnie... Po prostu wydawało mi się, że będziesz kompletnie załamana psychicznie, jeżeli poproszę cię o umycie kaloszy. A w ten sposób przeszło to zupełnie gładko.

Joanna westchnęła ciężko.

- Babunia to mnie ma za potwora...

- Nie, moje dziecko, ja tylko znam ciebie na wylot. Tak z ręką na sercu, Joasiu, co byś powiedziała, gdybym cię poprosiła o umycie kaloszy?

Joanna stała bez słowa i przyglądała się babuni posępnie.

- Napłakało wody z tych moich kaloszy, kochanie... - zauważyła babunia. - Wytrzyj i zapastuj to miejsce, dobrze?

- Zaraz, babuniu... - powiedziała Joanna niemrawo.

- Właśnie! „Zaraz, babuniu” - powtórzyła babunia kiwając głową - ,,zaraz, babuniu!” Tak właśnie odpowiadasz mi zawsze, Joasiu. A zaraz - to w twojej interpretacji oznacza baaardzo odległy termin. Ach! Spójrz, Joanna, co ja zrobiłam! Odprułam guzik i przyszyłam go znowu w tym samym miejscu. Oto, jak los karze babunie, które ośmielają się przechytrzać swoje wnuczki! Nie do wiary! Joasiu! Co ja widzę? Ty wycierasz podłogę?

- Babunia jest niesłychana! - jęknęła Joanna. - Babunia znowu ryzykuje przyszycie guzika na plecach!

- GDZIE JEST JOANNA, BABUNIU? - SPYTAŁA OLEŃKA. - Wymyśliłam dla niej jeszcze jedno jedzonko!

Babunia nie odpowiedziała.

- Gdzie jest Joanna, babuniu... - powtórzyła Oleńka nieco ciszej i spojrzała na babunię z ukosa.

Pozornie wszystko było w porządku. Babunia robiła sweter dla Joanny, a filolog orientalny siedział „w swoim” kącie, jadł chleb z boczkiem wędzonym i czytał gazetę. Coś się tu jednak działo niedobrego.

- Joanna siedzi w pokoju i pisze scenariusz do filmu ,,Jak zamordować ukochaną babcię”. Na pewno uda jej się wspaniale, ponieważ dysponuje ogromnym zasobem doświadczenia. Następnym jej dziełem powinien być poradnik dla dziewcząt: „Tysiąc sposobów na obrzydzenie życia rodzinie”. Myślę, że Joanna stanie się niedługo autorytetem w tych sprawach...

- Czym ona się babuni tak naraziła?

- Joanna wyobraża sobie, że może mi jeździć po głowie. A ja sobie wypraszam, rozumiesz? Wypraszam sobie!

- Ale dlaczego babunia na mnie krzyczy?

- Bo mi się nawinęłaś - odparła babunia z wrodzoną szczerością - trzeba mi się było nie nawijać!

- To ja już się odwijam, babuniu - powiedziała Oleńka pokornie i ruszyła w stronę drzwi.

- Wróć tu zaraz! Wróć tu, mam ci coś do powiedzenia!

- Słucham?

- Musisz zrobić porządek z Joanną. To dziecko zrobiło się okropne. Wydaje się jej, że jest pępkiem świata! Że tylko jej sprawy są ważne, że tylko ona, że tylko z nią, że tylko o niej! Trzeba wreszcie z tym skończyć. Idź do pokoju, Oleńko, i powiedz Joannie: „Koniec! Od dziś przestaniesz się tak szarogęsić!”

- Co ona zrobiła, babuniu?

- Co zrobiła? To ty nie widzisz, co ona robi? Jak się tu rządzi? Jak dyryguje? I jeszcze się obraża, jak coś idzie nie po jej myśli! Najlepszy przykład z tymi andrzejkami. Zachciało się Joannie urządzać andrzejki. Proszę bardzo, ale czy to jest powód do przewracania wszystkiego do góry nogami? Do takiej paniki? Do zamieszania? I co ona sobie wyobraża! Przychodzi tu do mnie z listą rzeczy potrzebnych z miasta. „Babunia kupi, babunia wybierze, babunia przyniesie!” A cóż to ja jestem, wielbłąd?

- Oczywiście, że Joanna powinna wszystko kupić sama. Zaraz jej to wygarnę!

- No, no! Tylko bez awantur! Jak mają być awantury, to ja już wolę sama przytargać do domu te sprawunki.

- Nic babunia nie będzie targać, Joanna przytarga sama! Pójdę do niej, powiem jej o nowym jedzonku i jednocześnie porozmawiam o tym, co babunia mi powiedziała.

- Babuni spadło oczko... - powiedział filolog orientalny, kiedy Oleńka wyszła.

Babunia rozłożyła przed sobą rękaw Joasinego swetra i przyglądała mu się uważnie.

- Rzeczywiście, muszę teraz spruć cały ten rządek. Ach, to wszystko ze zdenerwowania. Ręce mi się trzęsą, oczka spadają! Ten dom jest pomylony!

- Dom jest zupełnie normalny, babuniu, to tylko Joanna, tylko ona jest jakaś taka, czy ja wiem, jak by to powiedzieć? Wyobcowana czy jak... Babunia zaprosiłaby mnie na jej miejscu, prawda?

Babunia poruszyła się niespokojnie na krześle, popatrzyła na Janka sponad okularów.

- Babunia toby mnie zaprosiła na jej miejscu? - powtórzył swoje pytanie Janek. - Bardzo proszę, niech babunia powie, tak z ręką na sercu!

- Z ręką na sercu, mój drogi, to ja ci powiem, że Joanna ma rację. Powiedziane jest, że mają być andrzejki bez chłopców, więc ona nie może dla ciebie zrobić wyjątku. Powinieneś to zrozumieć.

- Kiedy właśnie ja nie mogę tego zrozumieć. Co to za zabawa bez chłopców? Co one będą robiły? Zanudzą się przecież. Sześć dziewczyn i żadnego chłopaka! Niech spuchnę, babuniu, jeżeli ten pomysł ma ręce i nogi.

- Słuchaj, jestem zupełnie spokojna, że spędzą cudowny wieczór - zaoponowała babunia. - Ty sobie nie wyobrażaj, że dziewczęta nie potrafią się bawić bez chłopców. Potrafią, i to jak! Ja już dobrze wiem, ile przy tym jest śmichów i chichów.

- Ale jeden spokojny chłopak, taki jak ja? Czy jeden spokojny chłopak mógłby im zepsuć zabawę?

- Mógłby. Zaraz czułyby się sztywno. A poza tym Joanna nie może tego zrobić. Nie może ciebie poprosić, jeżeli ma zamówienie społeczne na zabawę bez chłopców.

- To wszystko nie mieści mi się w głowie, babuniu! - zawołał Janek desperacko. - Już więcej słowa na ten temat nie powiem, ale chcę, żeby babunia wiedziała: to mi się nie mieści w głowie! Czy mogę sobie wziąć jeszcze kawałek chleba?

- Proszę!

Janek podszedł do stołu i sięgnął po nóż. Tuż obok noża leżała spora kartka papieru, Janek zauważył ją i przez chwilę stał z ręką zawieszoną ponad nożem, jakby sparaliżowany.

Babunia podniosła wzrok, popatrzyła na Janka i wyjaśniła łagodnie:

- To jest projekt menu na andrzejki. Przykro mi bardzo, że nie będziesz mógł tego wszystkiego jeść, ale bądź spokojny, zostawimy ci trochę sałatki...

Janek pochylił się nad kartką.

- Żadnych słodyczy?

- Żadnych. Joanna twierdzi, że podawanie słodkich rzeczy na tego typu zabawach jest mordercze. Tak powiedziała: mordercze!

- Ona ma rację! Finansowo to chyba na jedno wychodzi, a przynajmniej nikogo nie mdli. Z czego ona chce zrobić ten koktajl, babuniu? Napisała tylko „koktajl”! Nie może przecież zrobić słodkiego koktajlu do takiego bardziej wytrawnego menu!

- Chce kupić butelkę syropu pomarańczowego, wymieszać z dużą ilością przegotowanej wody i dodać dwie pomarańczki. Jak wymiesza to wszystko, otrzyma całe morze doskonałego picia.

- Mam nadzieję, że babunia...

- Tak, tak! - przerwała mu babunia w połowie zdania. - Zostawię ci w szklaneczce. Kanapki także...

- Z czym? !

- A takie różne. Część będzie z twarogiem, część...

- Z twarogiem? To dla maluchów - oburzył się Janek. - Z twarogiem proszę mi nie zostawiać, babuniu! Z tego to ja już dawno wyrosłem!

- Są pyszne! Bierze się twaróg, może być ten tańszy, byle tylko nie był kwaśny. Dodaje się do niego troszkę śmietany, drobniutko posiekaną cebulę i paprykę w proszku, tak żeby ser się lekko zabarwił. Zapewniam cię, że taki twaróg w niczym nie przypomina twarogu, który jada Zuzanna.

- No, to jedną kanapeczkę poproszę, babuniu! Ale tylko jedną, bo widzę, że Joanna wypisała tu jeszcze jakąś wędlinę. Mortadelę? Hm...

- Nie krzyw się! Joanna musi zrobić oszczędne przyjęcie. Mortadelę i tak przekręcimy przez maszynkę do mięsa, dodamy do niej odrobinę pieprzu, trochę masła, tyle, ile trzeba na posmarowanie kanapek, wymieszamy to starannie i taką pastę położymy na cienko krojone kawałki bułki. Na wierzchu plasterki ogórka. Poza tym Joanna chce zrobić kanapki z sardynkami...

- I to ma być oszczędne przyjęcie? Sardynki?

- Sardynki zrobimy same.

- Z czego, babuniu?

- Z parowanych filetów śledziowych i z wyobraźni. Kupuje się po prostu puszkę filetów, rozgniata się je starannie na masę razem z olejem, i sprawa załatwiona. Kanapki ozdabia się ogórkiem albo kawałkiem grzybka marynowanego. To wszystko plus wyobraźnia daje znakomite efekty smakowe!

- Joanna zapisała tu jeszcze małą puszkę groszku zielonego, majonez i jarzyny. To już na sałatkę, tak? A jak się robi sałatkę?

- O, to proste! Groszek osacza się na cedzaku, jarzyny gotuje i po ostudzeniu kraje na drobne kawałki. Trzeba pamiętać o cebuli. Jeżeli ktoś przedkłada ilość ponad jakość - może dołożyć kilka ziemniaków. Drobno pokrojone jabłko dodaje również specjalnego smaczku takiej jarzynowej sałatce. Potem miesza się to wszystko i zalewa majonezem, do którego warto dodać kilka łyżeczek śmietany. Dlaczego tak mnie wypytujesz o to, Janku?

- Ach, babuniu... Bo jak Joanna taka jest, że nie prosi mnie na andrzejki, chociaż tyle dobrych rzeczy szykuje, to czuję, że my też zrobimy sobie w akademiku składkowy wieczór. Nie będziemy gorsi! Tylko ile na to wszystko potrzeba forsy? Babunia liczyła?

- Joanna liczyła. Wypadało jej dwieście czterdzieści złotych. Po czterdzieści złotych od osoby.

- Mało to nie jest, ale można wytrzymać... - westchnął filolog orientalny i zamyślił się. - Babuniu, ja babuni też przyniosę kanapki i sałatkę z naszego wieczoru, chociaż najbardziej tobym chciał, żeby babunia do nas wpadła na chwilę...

- Dziękuję ci, kochany! Wzruszyłeś mnie doprawdy. Zastanów się jednak, jak ja bym się czuła! Sześciu dryblasów i jedna stara babunia?

- Ależ, babuniu! Z babuni jest najmorowszy facet, jakiego znam! Czy babunia doprawdy o tym nie wie?

BABUNIA OBRZUCIŁA JOANNĘ UWAŻNYM SPOJRZENIEM.

- No, no! - powiedziała - nie ma o czym mówić! Pięknie się zachowałaś!

- Zachowałam się zupełnie normalnie, babuniu! On sobie nie zasłużył na nic lepszego! Zachowałam się zupełnie poprawnie! Złożyłam mu życzenia i wręczyłam prezent! Jeżeli to babunię interesuje, zapłaciłam za te spinki całe dziewięćdziesiąt osiem złotych! Można powiedzieć: od ust sobie odjęłam, żeby już miał te spinki porządne! Nie wiem właściwie, o co babuni chodzi...

- Chodzi mi o to, że nie jest ważne, co się daje, tylko jak się daje! A ty dałaś mu spinki bardzo, bardzo brzydko, Joasiu... I Piotr okazał dużo taktu, przyjmując prezent ofiarowany sobie w tak niegrzeczny sposób. Myślę, że gdybyś nie była siostrą jego żony, Piotr nie wytrzymałby tego wszystkiego i nauczył cię rozumu!

- Gdyby Piotr nie był mężem mojej siostry, babuniu, nawet bym się nie fatygowała ze składaniem mu życzeń, nie mówiąc już o spinkach, które mu kupiłam za całe dziewięćdziesiąt...

- Joasiu! To, co mówisz, jest wstrętne! Rzeczywiście, trzeba było mu nie kupować żadnego prezentu, jeżeli teraz masz powtarzać w kółko, że sobie od ust odjęłaś te spinki! Nie patrz tak na mnie! Sama słyszę, że mi się język plącze, ale to ze zdenerwowania! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Jeżeli jednak zdecydowałaś się na kupno Piotrowi prezentu, to powinnaś być konsekwentna i wręczyć mu go bez głupich min i idiotycznych komentarzy! To są elementarne zasady dobrego wychowania, Joasiu!

- Przecież to nie ja siebie wychowałam, babuniu. O ile się nie mylę, wychowała mnie mama i babunia.

- Gdybyś była mądra i tak powiedziała, Joanno, czułabym się dotknięta! Ponieważ jedynie czysta głupota przemawia przez twoje usta, muszę ci to wybaczyć. Głupi człowiek to człowiek bardzo nieszczęśliwy, a ja zwykłam traktować takich ludzi z wyrozumiałością. No? I dlaczego beczysz, teraz?

- Bo sama widzę, że jestem kretynką!

- Umm... Mądrzejesz pomału i zaczynasz wreszcie mówić do rzeczy... - odetchnęła babunia z ulgą. - Może w takim razie powiesz mi, od czego się to wszystko zaczęło? Pytałam Piotra, o co wam poszło, nie chciał mi wyjaśnić. Może ty mi powiesz, bo ta sytuacja jest już nie do wytrzymania. Od tygodnia zieleniejesz na twarzy na sam widok swego ukochanego szwagra!

Joanna popatrzyła na babunię ponuro.

- Czy babunia widzi moje włosy? - zapytała.

- Widzę... - babunia sięgnęła po okulary i dokładnie obejrzała głowę Joanny. - Widzę. Normalne włosy.

- A jakiego one są koloru, babuniu?

- Takie jakieś... czy ja wiem... blond z odcieniem popielatym. A może raczej trochę... no, takie jakby...

- Proszę to sprecyzować, babuniu! - zażądała Joanna twardo.

Babunia przechyliła głowę i, przyglądając się włosom Joanny, milczała jak zaklęta.

- No, proszę! Teraz babunia sama widzi, że moje włosy nie mają żadnego koloru! Żadnego przyzwoitego koloru! Babuniu... przecież ja nie mogę w drugiej połowie dwudziestego wieku nosić na głowie takich włosów! No, nie mogę, to jest zupełnie ponad moje siły!

- I co? Co chcesz przez to powiedzieć?

- Kupiłam sobie ,,Londę”. Rubin, babuniu.

- No i?...

- No i właśnie siedziałam w łazience i rozrabiałam to mazidło wodą utlenioną, kiedy wszedł mój ukochany szwagier, bo źle zamknęłam drzwi.

„Wyjdź! - mówię mu. - Nie widzisz, że łazienka jest zajęta?”

„Widzę!” - odpowiedział mi Piotr babuniu, i stoi w drzwiach jak żona Lota. To ja zaczęłam sobie nakładać „Londę” na włosy! Już miałam umyte i w ogóle cała byłam psychicznie nastawiona na to, że nareszcie będę miała na głowie coś, czego kolor da się określić jednym słowem...

- Rubin, o ile się nie mylę... - wtrąciła babunia nie swoim głosem.

- Rubin... Piotr, babuniu, złapał talerzyk z tym całym mazidłem, włożył do niego łapę, proszę słuchać uważnie, włożył łapę do tej „Londy” i wysmarował mi twarz. Następnie odkręcił kran, wsadził moją głowę pod strumień wody i zmył całą farbę, którą zdążyłam nałożyć! Potem umył mi twarz tak, jakbym była Zuzieńką! Babuniu, czy on zasłużył na spinki za dziewięćdziesiąt osiem złotych? Niech babunia teraz powie?

- Zwrócę ci pieniądze, Joasiu! Niech on ma te spinki ode mnie! Kupię mu jeszcze krawat w paski i płyn ogórkowy!

- Ależ, babuniu! On mnie potraktował jak głupiego smarkacza! I wtrącił się w moje własne sprawy! A on nie ma prawa wtrącać się w moje sprawy! Nie ze mną się ożenił, tylko z Oleńką!

- Miał szczęście, chłopak, trzeba mu to przyznać, Joasiu... Piotr wyratował cię z potwornej opresji... Czyś ty się nie zastanowiła nad konsekwencjami, które by wynikły z tej „Londy”?

- Owszem, myślałam o tym! Działyby się straszne rzeczy, Sodoma i Gomora, ja wiem... Ale to wszystko musiałoby w końcu przycichnąć, a ja zostałabym z włosami w kolorze rubinu, babuniu!

- Joasiu! Ty byś została bez włosów, najmilsza moja! Zostałabyś łysa jak kolano, bo twój rodzony ojciec obciąłby ci cały ten rubin własnymi rękoma! Ja go znam czterdzieści pięć lat i wiem, czego się można po nim spodziewać. A twoja matka, którą znam dwadzieścia kilka lat, sprawdziłaby dokładnie, czy przypadkiem jakiś włos ci na głowie nie został! Natomiast twoja babcia, którą mam przyjemność znać lat sześćdziesiąt osiem, ach, już nie powiem, co by zrobiła z tobą twoja babcia! Piotr to wszystko przewidział, powinnaś mu być za to wdzięczna! I nie puścił pary z ust! Nikomu! Bo nawet tatuś pytał go, o co wam poszło. Więcej nawet: tatuś powiedział, że Piotr musiał zrobić coś, czego nikt z nas by nie pochwalił, i dlatego nie chce o tym mówić! Joasiu, dziewczyna w twoim wieku jest skazana na naturalne barwy swoich włosów, cery, rzęs, ust... Trudno!

- I na szwagra też jest skazana... - dorzuciła Joanna. - Babuniu - zapytała po chwili - czy babunia jest zupełnie pewna, że oni by mi obcięli włosy?

- Zupełnie jestem pewna, Joasiu...

- To może jednak pójdę do Piotra i powiem mu, żeby mi zwrócił te spinki?

- Ależ dlaczego?

- Chciałabym mu je dać jeszcze raz...

- Spróbuj...

- Ale metody to on ma drastyczne, prawda, babuniu? - zapytała Joanna wychodząc z pokoju. - Chociaż w tym jednym niech mi babunia przyzna rację!

- No, dobrze - powiedziała babunia niechętnie - przyznaję...

- CZEŚĆ! - POWIEDZIAŁ FILOLOG ORIENTALNY.

- Cześć! - odpowiedziała mu Joanna.

Stał w progu trzymając w ręku bardzo dziwną paczkę, był to woreczek z folii napełniony czymś, czego Joanna w żaden sposób nie mogła rozpoznać. Wyglądało jak kwaszona kapusta, ale przecież nie mogło być kwaszoną kapustą.

- Czy nie mogłabyś wpuścić mnie do środka? - zapytał filolog wreszcie.

Joanna odsunęła się i filolog wszedł. Postawił woreczek z folii na podłodze i zajął się odpinaniem suwaka w kurtce. Filolog zawsze bardzo długo mozolił się ze swoim suwakiem, którego ząbki nadgryzione były zębem czasu. Ta zależność ząbków od zęba skłaniała zwykle filologa do rozważań.

- Czy to nie jest zdumiewające? Tyle tych ząbków jest, a jednak stają się zupełnie bezsilne wobec jednego zęba... - zaczął i tym razem.

Joanna nie słuchała, stała wpatrzona w woreczek z folii, obok którego utworzyła się spora kałuża. A przecież to nie mogła być kapusta, bo niby po co filolog ciągnąłby tu tak - na oko biorąc - około trzech kilogramów kwaszonej kapusty?

- Czy możesz mi powiedzieć, co jest w tej torbie? - zapytała wreszcie Joanna.

- Kwaszona kapusta! - wyjaśnił filolog spokojnie, takim tonem, jakby przez życie całe nosił przy sobie trzy kilogramy kapusty i jakby go dziwiło niezmiernie, że Joanna do tej pory tego nie zauważyła.

- Dla kogo ta kapusta?

- Dla ciebie - wyjaśnił znowu.

Potem pochylił głowę i zębami usiłował odciągnąć oporny zacisk suwaka.

- Uważaj, bo kark sobie skręcisz! Pokaż, ja to zrobię, jak tak dalej będzie szło, zjesz całą kurtkę, a suwak będzie ciągle zamknięty. No, puść! Co ja mam robić z tą kapustą?

- Udusisz mnie! - krzyknął filolog rozpaczliwie. - Nie szarp tak! Babuniu, czy babunia nie mogłaby tu przyjść? Babuniu, ona mnie szczypie w grdykę!

Babunia wybiegła z kuchni.

- Co tu się dzieje, Joasiu. Dlaczego szczypiesz Janka w grdykę, co to za pomysły?

- Ja go wcale nie szczypię, zmyśla! Chcę go wyjąć jakoś z tej kurtki, a on się wydziera! Proszę bardzo, jak sobie chcesz, to siedź w niej aż do śmierci, mnie tam jest wszystko jedno!

- Co się stało? - babunia zbliżyła się do filologa.

- Zaciąłem się, babuniu, i znajduję się w sytuacji bez wyjścia, ani górą nie mogę się wydostać, ani dołem, w ogóle, babuniu, ona ma rację, chyba będę siedział w tej kurtce aż do śmierci, tyle tylko, że mnie nie jest wszystko jedno, bo przecież ja chodzę na basen od czasu do czasu, a na basen w tym stroju na pewno mnie nie wpuszczą!

- Przestań gadać! - fuknęła babunia. - Stój spokojnie!

Babunia otworzyła suwak bez trudu. Joanna znowu wpatrywała się w woreczek z folii.

- Czy nie mógłbyś określić bliżej przeznaczenia tej kapusty? - zapytała.

- Mógłbym, oczywiście! To jest kapusta do...

- Jakie ty mu zadajesz pytania, Joasiu! - wtrąciła babunia. - Jakie może być przeznaczenie kwaszonej kapusty? Je się ją albo na surowo, albo gotowaną, można z niej zrobić pierożki. Nie lubię, kiedy zadajesz takie niemądre pytania.

- Mojej kapusty nikt nie będzie jadł, babuniu! - powiedział filolog sięgając po woreczek. - Jejku, tu się zrobiła kałuża.

Przeszli do kuchni, filolog wstawił woreczek do zlewozmywaka, złapał ścierkę i poleciał wytrzeć podłogę.

- Twojej kapusty nikt nie będzie jadł? - zapytała Joanna, kiedy wrócił. - A co? Nabijesz sobie nią poduszkę czy zrobisz z niej sweter na drutach?

- Oczyszczę twój dywan! - odparł filolog wyniośle.

- Kapustą? Dywan? Oszalałeś chyba, nie dam ci tknąć dywanu, pamiętam, jak mi kiedyś wyleciał z rąk talerz z bigosem, plama na dywanie jest do tej pory!

- Nie mam zamiaru czyścić twojego dywanu bigosem! Oczyszczę go surową kwaszoną kapustą, tylko daj mi jakąś miskę.

- Nie mam żadnej takiej miski, do której zmieściłby się dywan.

- Nie na dywan, na kapustę.

- A, na kapustę... - Joanna zerknęła w stronę babuni. - Dać mu tę miskę?

- Zaryzykuj! - zdecydowała babunia. - Ostatecznie, na tym dywanie jest już tyle plam, że jedna wielka plama od kwaszonej kapusty niewiele pogorszy sytuację.

- Ten dywan jest wełniany? - upewnił się filolog przekładając kapustę z woreczka do miski.

Wyciskał ją lekko z nadmiaru soku, od czasu do czasu brał do ust garstkę i gryzł zapamiętale.

- Uwielbiam to! Babuniu, może i babunia chce trochę pojeść? Nie? A ty, Joaśka? Pospiesz się, bo potem ona już nie będzie się nadawać do jedzenia.

- Pojem sobie, ale ty mi wytłumacz, co będzie z tym dywanem, bo nic nie mogę zrozumieć! - poprosiła Joanna i przysiadła na brzegu stołu. Kapusta wyglądała bardzo apetycznie.

- Najpierw trzeba ją trochę osaczyć, ale nie zanadto, widzisz, jak ja to robię?

- Widzę.

- Potem bierze się garść takiej kapusty i zupełnie zwyczajnie trze się nią dywan, a kiedy zrobi się szara i wiórkowała, bierze się następną garść kapusty i trze się dalszy kawałek dywanu. Trzy kilogramy kapusty wystarczą na dywan o rozmiarach dwa i pół na trzy metry. Taki jest rozmiar waszego dywanu, prawda?

- Tak! - odparła Joanna z pełnymi ustami.

- No właśnie! - wymamrotał filolog wkładając do ust sporą porcję kapusty.

- Macie już tylko dwa kilogramy - zauważyła babunia. - Zanim osaczysz to, co jeszcze zostało w woreczku, będzie kilogram, a może nawet i mniej.

- Co potem zrobisz z tą kapustą? Zostanie na dywanie aż do świąt!

- Nie, po prostu zgarnę resztki ostrą szczotką, a potem, jak dywan przeschnie, oczyszczę go elektroluksem.

- To interesujące - przyznała babunia. - Joasiu, moje dziecko, podaj mi torebkę.

- Już po nią lecę, babuniu, jeszcze tylko... - wsunęła do ust kolejną porcję.

- Jest znakomita! - rozkoszował się filolog. - Ani nie za kwaśna, ani nie za słona.

Babunia wyjęła z portmonetki dziesięć złotych i podała je Jankowi. Spojrzał ze zdziwieniem.

- Jeżeli masz czyścić dywan, mój drogi, to skocz po kapustę.

- DZIEŃ DOBRY, BABUNIU! CZY WIE BABUNIA, ŻE DZIŚ JEST MRÓZ? Jak się babunia czuje? Daleko do obiadu?

- Dzień dobry, Joasiu. Dziękuję, czuję się dobrze. Daleko do obiadu! Wiem, że jest mróz. Przynajmniej nie mam kłopotów z zabłoconymi kaloszami.

Joanna zajrzała do lodówki. Babunia zerknęła w jej stronę złym okiem.

- Nie grzeb mi tam.

- Ja tylko patrzę. Niczego nawet palcem nie tknę, przysięgam. Po prostu - karmię swój wzrok.

- A co będzie z żołądkiem?

- Zostawiam to do dyspozycji babuni. Odpowiadałam z chemii i dostałam czwórkę. Czy w takim razie mogę wziąć dwa jajka? Marzę o jajecznicy.

- Weź sobie.

- Babunia jest anielska! Od wieków to powtarzam. Oto jajka, babuniu. Oto patelnia!

- O nie, moja kochana! Chyba widzisz, że obieram ziemniaki. Sama zrób jajecznicę, żaden problem. Potrafisz.

- Ojej, babuniu... Nigdy mi nie wychodzi taka puszysta i pyszna, jak ta, którą robi babunia. Nie umiem, słowo daję!

- Musisz się nauczyć, kochanie. Jajecznicę człowiek robi przez całe życie.

- W Kosmosie ta umiejętność nie będzie mi potrzebna. A babunia wie, że ja wybieram się w Kosmos. Życie na Ziemi jest zbyt skomplikowane!

- Och, moja droga. Zanim kobieta stanie na pokładzie statku kosmicznego, musi przejść przez kuchnię. Jestem zupełnie spokojna, że Walentyna Tiereszkowa potrafi robić jajecznicę!

- Babunia się znęca... Więc co mam uczynić z tymi dwoma jajkami, które trzymam w ręku?

- Wbić je do kubeczka, posolić i porządnie roztrzepać widelcem. Pieprz możesz sobie darować. Na pewno zdrowsza jest jajecznica bez pieprzu.

- Stało się, babuniu!

- Szybki z ciebie Gonzales, kiedy w grę wchodzą ostre przyprawy - rozgniewała się babunia. - No, trudno! Teraz musisz dolać do kubeczka kilka łyżek zimnego mleka. Ile było jajek? Dwa? A więc wlej około sześciu łyżeczek od herbaty. I jeszcze raz roztrzep.

- Mleka? Czy babuni się nic nie pokręciło?

- Owszem, Joasiu. Życie mi się pokręciło w chwili, kiedy ty przyszłaś na świat.

- Ale mleko, babuniu? Do jajecznicy?

- Przecież chciałaś mieć puszystą. Chciałaś czy nie? Może się przesłyszałam?

- Nie przesłyszała się babunia.

- Więc dolej mleka i uwierz mi na słowo, że tylko w ten sposób przygotowana jajecznica... Czego ty tam szukasz?

- Tłuszczu!

- Masło jest w lodówce! Rozgrzej je porządnie na patelni i dopiero wlej jajka z kubeczka. Pamiętaj, że jajecznicę trzeba mieszać przez cały czas smażenia. Wolniutko zgarniaj łyżeczką to, co już się ścięło na dnie patelni. I uważaj, Joasiu, żeby zbyt długo nie trzymać na ogniu. Jajecznica robi się wtedy twarda i niesmaczna. Dlaczego naszykowałaś dwa talerzyki, Joasiu? Zuzanna jadła już drugie śniadanie i teraz śpi.

- Oprócz siostrzenicy mam także i babcię. Babcię, która uwielbia jajecznicę!

- O, kochana jesteś! Zjem z rozkoszą.

Joanna przyniosła z pokoju drugie krzesełko i wyjęła ziemniak z rąk babuni.

- Zarządzam przerwę w pracy! A potem pomogę babuni.

- Oczyścisz mi jarzyny do krupniku, dobrze?

- Z największą chęcią, babuniu, jeżeli babuni zdaniem ta czynność otworzy przede mną wrota Kosmosu! Ale śmiem zauważyć, że krupnik jest gotowy. Zaglądałam...

- Skąd! Brakuje mu jarzyn. Jarzyny dodaję dopiero na parę minut przed podaniem zupy na stół. Po co mają się niepotrzebnie wygotowywać? Oczyścisz mi włoszczyznę, opłuczesz w zimnej wodzie i zetrzesz na grubej tarce. Tylko por trzeba posiekać na deseczce. Tak przygotowane jarzyny gotuję w zupie zaledwie parę minut. Nadają jej smak, nie tracąc na wartości. Witaminy nie znoszą długiego gotowania.

- Wspaniale! Gdzie jest włoszczyzna, babuniu? Zaraz zetrę na tarce, co trzeba! Potem babunia tylko wrzuci do zupy.

- Poczekaj, Joasiu, spokojnie! Jarzyny trzeba oczyścić i kroić na chwilę przed włożeniem do garnka. Nie mogą ani długo leżeć obrane, ani długo stać w wodzie.

- Czy tego również nie znoszą, babuniu?

- Z całego serca, kochanie!

- I to o mnie się mówi, że jestem wybredna! A w takim razie jarzyny są stokroć bardziej grymaśne ode mnie!

- A żebyś wiedziała! Tylko że na ogół nikt o tym nie pamięta. Często ludzie, jedząc gotowane jarzyny, jedzą tylko wygotowane, pozbawione witamin wiórki.

- Babunia mówi o tym tak rozdzierającym głosem, że chyba na całe życie zapamiętam tragiczny los jarzyn zamienianych na wiórki.

- Bardzo bym chciała, Joasiu!

BABUNIA ZAJRZAŁA. DO POKOJU.

- Joasiu, moje dziecko - powiedziała - mam do ciebie prośbę. Albo już nie! Sama sobie poradzę.

- Ależ dlaczego, babuniu, przecież ja chętnie - Joanna odłożyła książkę.

- Wiem, ale bardzo nie lubię odrywać kogoś od nauki. A ty masz ostatnio sporo lektury, prawda? Ciągle czytasz i czytasz, biedulko.

- Właśnie, babuniu, tak mi się złożyło. Już niedługo oślepnę... tak ciągle i ciągle... - mruczała Joanna chowając nos w książkę.

- A co wy teraz przerabiacie, kotku? Co czytasz?

- Czytam „Truciznę”, babuniu...

- Kto to napisał? Jakiś klasyk? Chyba nie, bo nic takiego sobie nie przypominam! - zaciekawiła się babunia i weszła do pokoju.

- Nie, żaden klasyk, to współczesny autor. - I w tej chwili Joanna zaczęła wyprawiać różne bardzo dziwne rzeczy. Najpierw usiłowała usiąść na „Truciźnie”, potem rozmyśliła się, wsunęła ją pod poduszkę, później zrezygnowała i z tego. Wreszcie przytuliła „Truciznę” do serca gestem pełnym macierzyńskiej czułości.

- To dobra książka? Kto ją napisał, powiedz mi wreszcie, Joasiu!

- To napisał, babuniu, napisał to... babunia pewnie nic o nim nie słyszała... niejaki John Dickson Carr.

- John Dickson Carr... - powtórzyła babunia z zaciekawieniem. - Istotnie, nigdy mi się nie obiło o uszy to nazwisko.

- Widzi babunia - jęknęła Joanna. - Nigdy się babuni nie obiło.

Babunia wyciągnęła rękę w jej stronę.

- Podaj mi tę „Truciznę”, moje dziecko! - zażądała kategorycznie.

- Ależ, babuniu, ja bym miała podawać babuni truciznę? Chyba babunia żartuje?

- Przestań się wygłupiać! - powiedziała babunia. - Podaj mi natychmiast „Truciznę”! Ja już się domyślam, czym ona pachnie!

Joanna opuściła głowę, podała babuni książkę, srebrny kluczyk błysnął złowrogo na tle czarnej okładki.

- Jazda do kuchni! - zawołała babunia gromkim głosem. - Do garnków, do zmywania, do szorowania podłogi!

- Przecież każdemu należy się chwila odprężenia, babuniu...

- Odprężać to ty się będziesz wtedy, kiedy mi pokażesz odrobione lekcje! Odrobiłaś?

- Nie...

- Jakbym zgadła! - zawołała tryumfalnie babunia i schowała „Truciznę” do obszernej kieszeni gospodarskiego fartucha. - Pójdziesz do kuchni, obierzesz ziemniaki, skręcisz je przez maszynkę, pomożesz mi usmażyć placki na kolację, a potem odrobisz lekcje. Trudno, posiedzisz dłużej, ale może sobie zapamiętasz...

- Zapamiętam sobie, babuniu, jestem pewna.

Przeszły do kuchni, gdzie na stole piętrzyła się sterta ziemniaków.

- Ależ one są obrane!

- A są. Chciałam cię tylko przestraszyć. Przecież ty lubisz silne wrażenia! - babunia poklepała kieszeń z „Trucizną”. - Skręć ziemniaki przez maszynkę, bo mnie bolą ręce.

- Zawsze babunia trze na tarce - zauważyła Joanna. - Dlaczego dziś nie?

- Bo zrobiło się bardzo późno, Joasiu! Tarcie trwa długo, a mnie zależy na czasie. Trudno, ziemniaki nie będą rozdrobnione na miazgę, ale sama się przekonasz, że to wcale nie odbierze im wspaniałego smaku. Przekręć jeszcze jedną sporą cebulę, o ta będzie dobra! Zaraz posolimy masę, możemy też dodać troszeczkę pieprzu i... Joasiu, uważaj na to, co robisz... i wymieszamy wszystko z łyżką mąki i jednym jajkiem. Potem rozgrzejemy silnie tłuszcz na patelni i będziemy mogły rozpocząć smażenie.

- Ja nie umiem smażyć. Pamięta babunia? Kiedyś zostałam sama i całą porcję placków zamieniłam w pokraczną papkę. Piotr wszedł do kuchni i myślał, że smażę powierzchnię księżyca.

- Musiałaś je zbyt wcześnie przewrócić na drugą stronę. A tymczasem one muszą się najpierw ślicznie zrumienić i wtedy wprost same odchodzą od patelni. A tobie z pewnością było pilno i oddzierałaś placki na siłę?

- Święte słowa, babuniu! Tak było. Masa gotowa, możemy smażyć.

- Już ja to zrobię sama, dziecinko, dziękuję! Siadaj do lekcji. Ale możesz tu wpaść za chwilę, dam ci placek prosto z patelni.

Kiedy po kilku minutach Joanna zajrzała do kuchni, gaz pod patelnią był zgaszony, a babunia siedziała na krzesełku przy stole po uszy zatopiona w „Truciźnie”

- OCH, PIOTRZE, JAKIE TO JEST OKROPNE, ŻE JA NIE MAM DLA siebie miejsca w tym domu!

- Jak to nie masz? Przecież całe to małe biureczko należy do ciebie! Grzeszysz narzekając!

- Ależ to biurko jest pełne! Dosłownie nie mogę nic w nim upchnąć!

- Poczekaj, Joanna. To nieporozumienie. Zaręczam ci, że jest w nim masa wolnego miejsca. Położę spać moją kruszynę i przyjdę do ciebie! Moją kruszynę, mojego wróbelka...

Kiedy Piotr wszedł do pokoju, w którym stało biurko Joanny, zastał ją pogrążoną w głębokiej rozpaczy.

- Doprawdy, nie ma tu miejsca... - jęczała. - Wszędzie pełno!

- Pozwolisz mi zajrzeć do tej szuflady?

- Proszę cię bardzo, nie mam tajemnic!

- Więc powiedz mi, co jest w tej paczce tak pięknie zawiązanej sznurowadłem?

- Listy.

- Od kogo?

- A od jednego takiego... nie wiem! On pisał do mnie te listy masami. Podpisywał „Gucio”. Ale ja tego Gucia nie znałam. On się we mnie kochał. Przynajmniej tak twierdził w tych listach. Co dzień pisał. Przez trzy miesiące! Potem zaczął pisać do Elki.

- Gucio! - ryknął Piotr. - Gucio! Bogowie nieśmiertelni! To sznurowadło jest dla niego za dobre! Na pohybel mu! Do pieca z Guciem!

- Piotr! Doprawdy tak myślisz? Spalić te listy?

- A co w tej paczce?

- A tam to są aktorki. Zbierałam aktorki, jak byłam piękna i młoda. I tak je sobie chowałam na pamiątkę...

- Zaglądasz do nich czasem?

- Wiem, do czego zmierzasz, Piotrze! - westchnęła Joanna. - Nie zaglądam. Dołącz do Gucia. Czasami masz rację. Ale reszta w tym biurku jest mi niezbędnie po...

- A w tym pudełku? - indagował Piotr.

- W tym pudełku... tylko nie śmiej się, Piotrze... są pamiątki z obozu harcerskiego. Dziennik zastępu. Zielnik. Fotografie.

Piotr wsunął paczkę w głąb szuflady z olbrzymim nabożeństwem.

- Tabu - powiedział kiwając głową ze zrozumieniem - tabu. Mam taką samą porcję. A ta szmata?

- Szmata? Oszalałeś? To są moje pierwsze w życiu cienkie rajstopy!

- Same oczka - stwierdził Piotr, fachowo oglądając je pod światło. - Do Gucia z nimi!

- Za żadne skarby! To już raczej wyrzuć ten worek z kamieniami, które zebrałam nad morzem! Już raczej ten worek niż rajstopy!

- Ale tam mogą być jakieś piękne okazy?

- Nie ma żadnych. Zwykłe kamienie. Nie wiem, po co je trzymam. Rzuć je do Gucia, ale oddaj rajstopy!

- Nie oddam ci tych szmat!

- Oddaj!

- Do Gucia z nimi!

- Piotrze! Nadużywasz mojego zaufania!

- Aaaa! To co innego. Proszę, oto rajstopy!

- Co wy tu robicie? - przeraziła się babunia, wchodząc do pokoju.

- Porządek!

- Żaden bałagan nie robi na mnie bardziej wstrząsającego wrażenia niż robienie porządku - westchnęła babunia. - Tak ciągle narzekasz na brak miejsca, Joasiu, a widzę, że masz jedną szufladę zupełnie pustą?

- Ach, babuniu! Na pięć szuflad, którymi ona dysponuje, zaraz będzie miała tylko jedną pełną! - zawołał Piotr i głodnym wzrokiem wpatrzył się w wycinek gazety, który wyleciał spomiędzy sterty zeszytów Joanny.

- To moje zeszyty z drugiej klasy. Popatrz, Piotr, ile kleksów!

- Zostaw sobie jeden najśmieszniejszy! Popatrz, co ja tu znalazłem! - podał Joannie wycinek z gazety. - Przepraszam was, drogie panie, schodzę na dół po serdelki! W tych papierzyskach Joanny znalazłem coś, co pobudziło moją kulinarną wyobraźnię. Jestem gotów przejeść swoje ostatnie, prywatne dwadzieścia złotych! Oczywiście, zapraszam was na kolację, moje drogie panie!

Babunia i Joanna nachyliły się nad kartką.

- Serdelki w ostrym sosie pomidorowym - odczytała Joanna. - Serdelki pokroić na grube plasterki, włożyć do garnka i rozgrzać w sosie pomidorowym. Sos przyrządzić następująco: łyżkę smalcu rozpuścić na patelni, kiedy się rozgrzeje, wsypać łyżkę mąki i rozcierać, czekając, aż dokładnie połączy się z tłuszczem. Stopniowo wlewać 1/4 litra soku pomidorowego, ciągle mieszając. Dodać dwie łyżeczki ostrej musztardy, posolić. Jeżeli sos jest zbyt gęsty, można rozrzedzić go wodą. Zalać serdelki i razem gotować około dziesięciu minut.

- Wspaniale! - ucieszyła się babunia.

- Nie było serdelków ani parówek! - zawołał Piotr wpadając do pokoju. - Kupiłem pół kilo serdelowej kiełbasy!

- Świetnie! Dlaczego posmutniałaś, Joasiu?

- Bo jednak trochę mi przykro rozstawać się z moimi rupieciami z biurka, babuniu. Przywykłam! Ale muszę się zdobyć na męską decyzję! - zawyrokowała Joanna i z determinacją rzuciła rajstopy na stertę listów od Gucia. Natomiast przepis na serdelki schowała do szuflady.

BABUNIA BYŁA WZBURZONA.

- Wydaje ci się chyba, że ojciec to maszynka do robienia pieniędzy! Na co dzień jesteś dla niego oschła, nie widzisz go! O, ale gdy potrzebujesz kilku złotych na swoje wydatki - wtedy tak! Wtedy wdzięczysz się do niego jak... jak... jak... no, jak pies do kija.

Babunia przyglądała się Joannie spod oka.

- A czy pomyślisz kiedy o tym, że on może być zmęczony? Że może chce mu się pić, kiedy siedzi nad tymi swoimi papierzyskami do Bóg wie której godziny? Czy ty do niego zajrzysz choć na chwileczkę? Czy zaproponujesz mu herbatę albo coś do przegryzienia? Nigdy! Jeżeli nie zrobię tego ja albo mama - żadne z was o tym nie pomyśli! Czy sądzisz, Joasiu, że ja jestem ślepa? Że nie widziałam, jak w ubiegły wtorek czyściłaś mu marynarkę? Przytulił cię, pogłaskał i powiedział: „Dziękuję ci, Joasieńko” czy coś tam takiego... A ty zaraz potem: „Tatku, potrzebuję dwadzieścia złotych”. Dał ci bez słowa! Dwadzieścia złotych liczysz sobie za oczyszczenie marynarki ojcu! Ładna historia! No cóż? Nic mi na to nie odpowiesz?

- Babunia ma na pewno rację, niech babunia już na mnie nie krzyczy, ja się zmienię, przysięgam babuni! Jak babunia na mnie krzyczy, to mnie się robi po prostu strasznie.

- To bardzo dobrze! Właśnie chodzi mi o to, żeby ci się zrobiło strasznie.

- Proszę mi dać koszulę tatusia... ja poprzyszywam guziki. Babuniu, ale nie teraz, dobrze? Zaraz po kolacji, jak tatuś będzie pił swoją drugą szklankę herbaty. Usiądę wtedy z tą koszulą i będę przeszywała guzik po guziku. Chciałabym, widzi babunia, żeby on zauważył. I chociaż potwornie potrzebuję dziesięciu złotych, nie powiem o tym ani słowa, żebym pękła!

- Ale czy potrafisz przyszyć guziki? - zapytała babunia. - Przecież nie masz pojęcia, jak to się robi!

- Mam pojęcie, tylko wolałam się nie przyznawać, babuniu. Uczyłyśmy się na robotach. Guzik przyszywa się do materiału dość luźno i, jak już się trzyma, okręca się nitką kilka razy. W koszuli mniej, ale przy materiałach grubych - jak płaszcz na przykład - ta stopka musi być dość masywna...

- Ha, proszę! Nigdy człowiek nie wie, co w trawie piszczy. A więc potrafisz to robić! Zdumiewające! Co wy teraz robicie na tych zajęciach?

- Babuniu! Proszę nie zadawać takich pytań! W każdym razie koszula tatusia będzie zapięta na wszystkie guziki.

- Gorzej ze srebrnymi łyżeczkami... Piotrze! Miałeś oczyścić srebrne łyżeczki!

Piotr wsunął przez drzwi nastroszoną czuprynę.

- Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać, babuniu.

- Oczyścić je proszkiem do zębów. Wszystkie srebrne rzeczy czyści się najlepiej proszkiem. Nakładaj proszek na wilgotną szmatkę i pocieraj raz przy razie. Tylko szmatka musi być mięciutka, weź najlepiej kawałek flanelki, są tam przecież jakieś resztki z kaftaników Zuzanny.

- I moją bransoletkę oczyść - przymówiła się Joanna - i Oleńki pierścionek. To cudowne, że można się wybłyszczeć za pomocą proszku do zębów, babuniu!

- Daj mi teraz swój płaszcz, Joasiu - powiedziała babunia wyjmując swoje pudełko z przyborami do szycia - masz tam przecież poobrywane guziki. Przyszyję ci je, i to oczywiście zupełnie za darmo...

- BABUNIU! - ZAWOŁAŁA JOANNA WPADAJĄC DO KUCHNI. - Niech babunia...

- Tyle razy mówiłam ci już, Joasiu, że nie znoszę zwrotu: ,,niech babunia”! Ty mi tu nie będziesz rozkazywać! O co chciałaś mnie prosić?

- Sekundę, babuniu... sekundę. Muszę sobie ułożyć to zdanie w ten sposób, żeby nie powiedzieć ,,niech babunia”... zaraz, zaraz... A więc: może babunia będzie uprzejma... Nie! To nie będzie dobrze. Inaczej: czy może babunia z łaski swojej... Nie! To okropnie brzmi! Bo widzi babunia, ja chciałam powiedzieć: niech babunia zgadnie, kogo spotkałam?

- W tym układzie mogłaś rzeczywiście powiedzieć: „niech babunia”, ale jest to układ raczej wyjątkowy. Spotkałaś filologa orientalnego!

- Widziała babunia przez okno?

- Skąd!

- Serce babuni powiedziało?

- Mniej więcej...

- A więc, babuniu, rzeczywiście spotkałam Janka!

- Nie rozumiem, dlaczego uważasz to za taką rewelację?

- Tak, ale czy babunia wie, co on zaproponował?

- Na pewno zaproponował ci małżeństwo! - łypnęła okiem babunia. - Joasiu, chyba mu odmówiłaś?

- Och, babunia zaraz sobie drwi, ale niech tam, i tak powiem. Otóż Janek zaprosił nas, żebyśmy przyjechały do niego w czasie świąt! Ściśle - po południu drugiego dnia... Babuniu, jego mama chce nas poznać!

- Co za odważna kobieta! - babunia pokręciła głową z uznaniem.

- Nie rozumiem? Co babunia ma na myśli?

- Och, Janek jej na pewno naopowiadał różnych cudowności na nasz temat. A tymczasem zjawi się u niej w drugie święto poczochrane straszydło - bo tylko ty, niestety, mogłabyś pojechać - które plącze Steinbecka z Hemingwayem, nie mówiąc już o tym, że nie odróżnia brwi od rzęs. Nie oburzaj się, nie oburzaj! Nie dalej, jak wczoraj, opowiadałaś Oleńce, że nie podobają ci się te aktorki, które mają wyskubane rzęsy! Biedna Oleńka o mało nie udławiła się sznyclem. O Boże, gęsiej skórki dostaję na myśl, jak ty będziesz reprezentować naszą wspaniałą skądinąd rodzinę!

- Po prostu przejęzyczyłam się, babuniu. Ale przecież będę uważała na tej wizycie. Wie babunia doskonale, że jak chcę, to potrafię robić bardzo dobre wrażenie!

- Och, żebyś chciała robić je w domu! Nie sztuka maskować przez godzinę swoje prawdziwe oblicze, Joasiu. A poza tym - nieuczciwe! Trzeba mieć odwagę mówienia o sobie: jestem taka, jaka jestem!

- Jestem taka, jaka jestem... oj, ale ja jestem taka żadna, babuniu! Ja tak się sobie nie podobam okropnie! Wiem doskonale, jaką chciałabym być, ale nie mogę w żaden sposób podołać własnym wymaganiom.

- Przy odrobinie cierpliwości może ci się to uda kiedyś.

- Jeżeli mam być tylko taka, jaka jestem, to może lepiej nie jechać, babuniu? Tym bardziej że Janek chyba wcale się tak nie ucieszy, jak tylko ja pojadę. On miał nadzieję, że uda mu się babunię namówić na ten wyjazd. I... i mnie się wydaje, że babunia ma słuszność z tym reprezentowaniem. Może Janka mama, jak mnie zobaczy, straszliwie się zlęknie i nie pozwoli mu przychodzić do nas?

Babunia, która właśnie w tej chwili wsypywała ryż do gotującej się wody, znieruchomiała.

- Ależ, Joasiu? Za kogo ty siebie masz?

- Sama babunia powiedziała, że jestem głupie, poczochrane straszydło!

- Ale znowu nie takie okropnie głupie i nie takie okropnie poczochrane! Chodzi mi tylko o to, żebyś sama nie stwarzała i nie dała Jankowi stwarzać wokół nas żadnych mitów. Stwarzać tego rodzaju mity to znaczy stwarzać rozczarowania! Po co?

- Oczywiście, babunia ma rację! Babunia jest taka mądra! Żebym to ja mogła nosić babunię zawsze przy sobie... w kieszeni albo w teczce!

- Dziękuję ci bardzo za te komplementy, Joasiu, wolę jednak chodzić o własnych siłach. A ponieważ zaczynasz mnie wzruszać, zmieńmy temat i porozmawiajmy o ryżu, który - jak widzisz - gotuję do mięsa. Ryż do mięsa musi być sypki, prawda? Wiesz, jak się gotuje ryż na sypko?

- Nie wiem, babuniu...

- Tak jak makaron. Wsypujesz ryż do dużej ilości wody, gotujesz tak długo, aż będzie miękki, wylewasz na cedzak i przepłukujesz zimną wodą. Taki ryż można przygotować na długo przed obiadem. Rozgrzewa go się - albo na patelni razem z sosem od mięsa, albo znowu wrzucając ryż na chwilkę do gotującej wody i odcedzając przed samym podaniem. Zapamiętasz?

- Zapamiętam!

- A teraz, Joasiu, czas ubrać choinkę! Piotr już sprawdził lampki. Oleńka wyjęła wszystkie zabawki. Kupiłam watę, leży na mojej półce... Weź, poskub ją na malusieńkie puszki i poukładaj je na gałązkach. Zuzieńka będzie pewna, że to śnieg. Piotr powiedział jej dziś rano, że jak będzie grzeczna, to dobry duszek ubierze choinkę!

- Babuniu... - zastanowiła się Joanna - a czy to przypadkiem nie jest stwarzanie mitów i rozczarowań?

- Och, takie rozczarowanie zamieni się w końcu w najcudowniejsze wspomnienia, sama to chyba wiesz, Joasiu!

- Wiem, babuniu! Strasznie lubię przypominać sobie tatusia przebranego za Mikołaja i te chwile, kiedy wchodziłam do pokoju, żeby zobaczyć ubraną choinkę. Oczywiście, nie możemy być skąpi dla naszej Zuzieńki! Drzewko ubiorę w największe cudowności, a brodę dla Piotra zrobię taką twarzową, że będzie chciał nosić ją na co dzień!

- DLACZEGO SIĘ TAK WYDZIERASZ, JOANNA? - ZAPYTAŁA babunia wchodząc do pokoju.

- Bo Piotr powiesił się na choince! Proszę, co on robi!

- Czyś ty oszalał, Piotrze?

- Nie, babuniu, to tylko Joanna zupełnie niepotrzebnie nadweręża swoje struny głosowe. Najpierw kazała mi pomagać ubierać choinkę, a teraz... a teraz każe mi ją rozbierać w połowie choinkowego sezonu!

- Co to za pomysły, Joasiu? Przecież ona się jeszcze nie sypie?

- Mnie zależy na lampkach. Lampki są mi potrzebne, babuniu... Po co zdejmujesz tę bombkę, Piotrek! Bombki mają zostać!

- Muszę zdjąć tę bombkę, jeżeli mam się dostać do tamtej żarówki, dziewczyno! Babuniu, jeżeli ona nadal będzie się tu mądrzyć, to ja naprawdę powieszę się na choince i dopiero będziecie miały bal!

- Wiesz, że nie znoszę takich żartów! - oburzyła się babunia i tupnęła nogą. - Jestem pozbawiona waszego współczesnego poczucia humoru! Uspokój się, Piotrze! Macie mi natychmiast powiedzieć, dlaczego zdejmujecie oświetlenie!

- Te żarówki będą Joannie potrzebne do przybrania sali balowej. Nie mogę jej w żaden sposób wytłumaczyć, że ten rodzaj oświetlenia jest idealny w karnawale, kiedy wystarczy wyjąć komplet żarówek z pudełka, a nie teraz, kiedy to się wiąże z demolowaniem choinki.

- Spadniesz!

- Nie spadnę! Ale niech to dziecko wie, jakiego ma szwagra. Zdejmę żarówki i założę je z powrotem, jak tylko ostatni gość zginie z horyzontu.

- Czy nie lepiej byłoby, żebyście tańczyły w tym pokoju? Właśnie przy choince? Tamten pokój jest mniejszy.

- Trudno, babuniu. Proszę pamiętać, że pod tą podłogą mieszka pani Malinowska, która ma słabe nerwy i żyrandol! Natomiast pod tamtym pokojem mieszka pan Grodzki, który śpi jak kamień, bo już go o to pytałam. Wolimy, żeby było trochę ciaśniej, ale za to swobodnie. Pan Grodzki nie posiada żyrandola - wyjaśniła rzeczowo. - A oświetlenie, babuniu, jest cholernie ważne! Babunia rozumie, co ja chcę przez to powiedzieć, prawda? Że jest bardzo ważne. I my te lampki przymocujemy na ścianie. Widziałam coś takiego u Iwony. Co prawda było to jesienią i Iwona nie miała takiego kłopotu, jak ja z tym ściągnięciem żarówek, ale ona też nie ma takiego fenomenalnego szwagra! Spadniesz!

- To z wrażenia! Nogi się pode mną ugięły! „Fenomenalny szwagier!” Słyszała babunia? Ona mnie zaczyna doceniać! Ona się w ogóle ogromnie zmieniła od czasu tej wizyty u rodziców Janka. Studiowała przedtem savoir-vivre i widocznie coś niecoś zostało jej w głowie. Janek mi opowiadał, że zachowywała się u nich jak portret jego prababki! To znaczy nie wychodziła z ram! Masz tu ostatnią żarówkę. Teraz przygotuj dużo papieru i waty. Tusze mam! Czarny, czerwony i zielony. Babunia zaraz zobaczy, co ja tu stworzę...

- Co mianowicie?

- Dekorację, czyli oprawę plastyczną. Niech już Joanna ma swoją zabawę taką, jaką sobie wymarzyła! Czy babunia to widzi oczami wyobraźni? Jedna ściana cała w lampkach choinkowych, druga w aktualnych plakacikach... Proszę spojrzeć, babuniu, tu są projekty! Zrobię je na zwyczajnym czarnym papierze, zwyczajnym tuszem, w którym będę maczał zwyczajną watę nawiniętą na kawałek drewienka. Żadna filozofia!

- Na trzeciej ścianie jest okno, ale co zrobić z czwartą?

- Czwarta ściana, babuniu, to będzie sam szał! - zawołała Joanna entuzjastycznie. - Z brystolu Piotr zrobił mi cudowną dziewczynę! Przymocujemy ją na tej ścianie i ona właśnie stanie się punktem wyjściowym dla naszego konkursu, który chcemy urządzić! Nie będziemy wybierać żadnej królowej balu, babuniu! Będziemy wybierać Filipinkę! W ten sposób nie będzie się punktować ani urody, ani ciuchów, bo to ostatecznie wcale nie najważniejsze dla typowej Filipinki! Będziemy szukać pośród nas samych tej, która w naszym pojęciu jest najbliższa portretowi współczesnej dziewczyny!

- Skąd wiecie, jaki ten portret właściwie jest?

- Och, babuniu, jeżeli się czyta „Filipinkę” łącznie z listami, wynikami ankiet - to się widzi taką dziewczynę. Filipa też będziemy wybierać. Ale Filipa na naszą czwartą ścianę Piotr zrobi mi dopiero jutro, bo mu zabrakło czarnego tuszu na spodnie. Zostało tylko ciut, wystarczy jedynie na plakacik. Babuniu...

- Co, kotku?

- Ja to na pewno nie zostanę wybrana Filipinką...

- Dlaczego?

- Bo dla mnie ciągle najważniejszą sprawą w życiu jest miłość. A prawdziwa Filipinka nie może myśleć w kółko o chłopaku, nawet jeżeli to jest taki chłopak, jak... filolog orientalny! Natomiast on - tak! On być może zostanie wybrany Filipem! Bo on myśli wyłącznie o innych sprawach... - zawyrokowała z goryczą Joanna.

- To mi przypomina, Joasiu, że twój najmilszy filolog ma być tu dziś o szóstej i że w związku z tym muszę przygotować ziemniaki na placki! Ostatnio ubolewał, że myślenie o plackach ziemniaczanych zajmuje dziewięćdziesiąt pięć procent jego myślenia w ogóle... W związku z tym wydaje mi się, że szansę na Filipa ma on równie małe, jak ty na Filipinkę!

FILOLOG ORIENTALNY USIADŁ NA KRZESEŁKU W KUCHNI I obrzucił babunię łakomym spojrzeniem.

- Głodny jesteś? - zapytała domyślnie.

- Leżę finansowo - wyjaśnił zwięźle. - I od kilku dni nic nie jadłem, babuniu.

- Od kilku dni? Ależ, dziecko drogie, dlaczego nie przyszedłeś do nas wcześniej?

- To znaczy, ja nie jadłem od rana - sprostował filolog - ale tak się czuję, jakbym nie jadł od kilku dni.

Babunia skroiła pół bochenka chleba, wyjęła z lodówki garnuszek ze smalcem, posmarowała nim pierwszy kawałek. Filolog zamknął oczy i wciągnął nosem cudowny zapaszek.

- Gdybym był dyrektorem „Polleny”, babuniu, zacząłbym produkować perfumy o zapachu skwarek z cebulką. Dziewczyna, która pachnie skwarkami z cebulką... - powiedział z rozmarzeniem. - Och, jak bym mógł kochać taką dziewczynę!

- Masz usposobienie mojego nieboszczyka męża - stwierdziła babunia. - On też lubił jedzeniowe zapachy, a kiedy czasami przesiąkłam nimi w kuchni, mówił: „Jesteś taka apetyczna!” Przyjmij jednak do wiadomości, że kobiety nie lubią takich perfum.

- Nie wiedzą w takim razie, co to jest prawdziwą poezja zapachu. Czy ja mógłbym?...

- Ależ, oczywiście, to wszystko dla ciebie!

- Chryste! - jęknął filolog orientalny i spojrzał na siedem kromek chleba wzrokiem dumnego posiadacza.

- Czy zrobić ci herbatki? - zapytała babunia, uśmiechając się do starego moździerza stojącego na półce.

- Och, tak! Herbatki! Herbatka, babuniu, marzy mi się już od kilku dni!

Stary moździerz znowu wydał się babuni zabawny.

- Och, biedaku, biedaku...

- Słucham, babuniu? Babunia coś mówiła?

- Nie do ciebie.

Filolog orientalny spojrzał na moździerz, potem na babunię i znowu na moździerz. Wszystko wskazywało na to, że babunia rozmawia z moździerzem.

- Ze wszystkich dziewczyn na świecie babunia jest najbardziej fascynująca. Może się źle wyraziłem, ale ten zwrot bardzo wiernie obrazuje moje uczucia do babuni.

Babunia spojrzała na filologa z ukosa. Mówił poważnie.

- Gdyby nie różnica lat, myślę, że byłaby z nas bardzo udana para, co babunia o tym myśli?

- Och, z pewnością!

Stary moździerz roześmiał się, a babunia cudem jakimś zachowała powagę.

- Dostałam parówki!

Joanna wpadła do kuchni trzymając w ręku dziwny pakunek. Mały kawałek papieru osłaniał zaledwie trzy parówki, reszta długim wężem zwisała z obu stron.

- Wyglądają jak łańcuch na choinkę! Słuchaj, Joaśka, następną choinkę ubieramy w żarcie, chcesz? Łańcuchy z parówek, bomby z knedli ze śliwkami, zimne ognie ze słonych paluszków!

- I aniołek z filologa orientalnego - fuknęła Joanna. - Zrobię ci skrzydełka z kurzych udek. Oszalałeś.

- On jest głodny - wyjaśniła babunia skojarzenia filologa. - Nie jadł od kilku dni.

- Ach, tak... - zreflektowała się Joanna. - No, dobrze, zrobię ci jeszcze anielskie włosy z nitek czterojajecznych w sosie pomidorowym. Babuniu, co ja mam zrobić teraz z tymi parówkami?

- Trzeba będzie obedrzeć je ze skóry! - filolog uprzedził odpowiedź babuni. - Ja obedrę, tylko zjem do końca.

- Rzeczywiście, babuniu? Trzeba je obedrzeć ze skóry?

- Jeżeli są w celofanie, trzeba go zdjąć.

- To chyba nie jest celofan, babuniu, to folia. Janek, co to jest?

- Parówka.

- Och!

Joanna odwróciła się do filologa plecami.

- On nie jadł od kilku dni - szepnęła znowu babunia. - Jeszcze kilka kawałków chleba, a zacznie rozumować normalnie.

- Być może - odparła Joanna bez przekonania. - Celofan czy folia, mniejsza z tym, kiedy to zdejmiemy, co dalej?

- Każdą parówkę trzeba będzie podzielić na trzy części i nakroić w środku do połowy grubości. W szafce jest żółty ser, Joasiu, trzeba zrobić z niego wkładki do parówek, takie, żeby się zmieściły w nacięciach.

- Rozumiem. A potem?

- Potem trzeba wszystko ułożyć na płaskiej blasze do pieczenia placków! - wymamrotał filolog z pełnymi ustami. - Nie widziałaś, jak babunia robiła te parówki ostatnim razem?

- Widziałam, ale nie pamiętam.

- Jesteś gapowata - stwierdził filolog łapiąc oddech.

- Babuniu, on znowu zaczyna!

- Nie, ja już kończę, został mi tylko jeden kawałek.

- Ciągle jeszcze nie rozumuje normalnie, widzi babunia?

- Ukroję mu jeszcze trzy kawałki chleba i będzie w porządku - odparła babunia spokojnie. - Ale ma rację, Joasiu, parówki ułożymy na blasze posmarowanej tłuszczem, ściśle, jedna obok drugiej, tak żeby wszystkie dotykały do siebie. Na dwadzieścia minut przed podaniem na stół trzeba będzie wstawić blaszkę do gorącego piekarnika. Potem układa się je na rozgrzanym półmisku, najlepiej partiami, żeby nie stygły. Można je zapiekać w kamionce, wtedy podaje się na stół prosto z piekarnika, niektóre kamionki są takie śliczne!

- Do tego musztarda albo ostry sos pomidorowy, tak?

- Tak.

- Babuniu, ale goście do rodziców przychodzą dopiero wieczorem, czy te parówki nie zwiędną, jeżeli ułożę je na blasze już teraz?

- Zwiędną! - zawołał filolog. - Czy babunia słyszy, co ona wygaduje? Czy babunia widziała kiedyś zwiędniętą parówkę?

- On się już najadł - szepnęła babunia w stronę moździerza. - I jest już mniej poetyczny... Nie zwiędną.

- JOASIU, PROSZĘ CIĘ, WŁÓŻ KAPCIE!

- Kiedy, babuniu, ja zaraz wychodzę. Idę na lodowisko!

- Nic mnie to nie obchodzi! Włóż kapcie!

- Nie opłaca mi się zmieniać! Przecież zaraz...

- Joasiu! Chodź tu do mnie!

Joanna niechętnie weszła do kuchni.

- Słucham...

- Może tobie się nie opłaca zdjąć butów, ale mnie się opłaca, żebyś je zdjęła, rozumiesz? Chyba rozumiesz, bo to jest mało skomplikowane...

- Tak, babuniu! Ale ta nasza podłoga jest już tak nędzna, że nic jej nie zaszkodzi!

- Dziwisz się, że podłoga jest nędzna? Ciekawe, bo przecież wy wszyscy uważacie, że błyszcząca podłoga to przywilej świąt. Z chwilą kiedy zjecie szynkę, wyskubiecie rodzynki z ciasta i wrócicie do swoich zajęć - zaczynacie chlapać, deptać, wylewać, błocić... A ty jesteś pod tym względem najgorsza, Joasiu!

- Ja jestem pod każdym względem najgorsza! - westchnęła Joanna podnosząc pokrywkę stojącego na gazie garnuszka. - Jaki to by wzgląd nie był, to ja zawsze jestem pod nim najgorsza!

- Podoba mi się ten trzeźwy punkt widzenia, kochanie. Nie podoba mi się natomiast twoje myszkowanie po garnuszkach. Oleńka i Piotr robią mi to samo, ale ty, Joasiu, jesteś pod tym względem... tak właśnie... - urwała babunia gwałtownie.

Joanna usiadła na krześle i zsunęła z nóg pantofle.

- Babuniu! Nie idę na łyżwy! Zamierzam rehabilitować się w babuni oczach. Zaciągam podłogę!

- Och! Ale w takim razie włóż z powrotem pantofle. Musisz zejść do mydlarni, kupić dwie paczki ligniny, pastę w płynie i pastę w paście...

- Pastę w paście?

- Tak, kochanie. Za moich młodych lat była tylko jedna pasta i nie trzeba było nigdy precyzować jej konsystencji. A teraz są takie różne pasty, że człowiekowi się w końcu plącze...

- Ale po co ja mam kupować pastę w paście, jak już kupię pastę w płynie?

- Bo jeżeli chcesz się rehabilitować w moich oczach, musisz to zrobić porządnie. Zapastujesz podłogę dwa razy. Dziś i jutro. Nie jęcz...

- Babuniu, ale dlaczego aż dwa razy? Na każde oko raz?

- Coś w tym sensie! Posłuchaj, powiem ci, jak masz to robić. Najpierw wytrzesz porządnie całą podłogę pastą w płynie. Małe kawałki ligniny będziesz zwilżała pastą i starannie przetrzesz klepkę po klepce, zmieniając często ligninę. Kiedy podłoga wyschnie - zafroterujesz ją do połysku. Oczywiście, bez przesady, bo jutro albo nawet jeszcze dziś wieczorem powtórzysz całą operację, używając tym razem pasty z pudełka...

- Czy babunia wymyśliła to sama? Żeby mnie dręczyć?

- Nie, kochanie. To nie ma nic wspólnego z dręczeniem osoby, która pastuje podłogę. Przeciwnie nawet! Ten sposób niebywałe ułatwia pielęgnację parkietów.

- Ach, jak babunia to pięknie powiedziana! Pielęgnacja parkietów! To brzmi tak romantycznie i subtelnie, że człowiek aż zapomina, z czym się to wiąże! Więc babunia uważa, że tak pielęgnowane parkiety mają trwalszy połysk?

- I trwalszy, i efektywniejszy.

- A zatem do dzieła! Proszę o forsę, idę po ligninę i pastę. Czy w tym babcinym przepisie o pielęgnacji parkietów nie ma czegoś o szwagrze?

- Owszem, znajdzie się. Szwagier może być używany jako siła napędowa froterki. Wypróbowałam Piotra pod tym względem. Jest niezawodny! Trzeba mu tylko posadzić na froterkę Zuzannę, a ona go tak dopinguje swoją radością, że chłopak gotów froterować przez cały dzień bez przerwy!

- A do pastowania podłogi szwagra można używać, babuniu?

- Czy tak ma wyglądać twoja rehabilitacja w moich oczach, Joasiu?

- Ach, nie, babuniu! Naturalnie, że zapastuję sama. Tak tylko mówię, ale niech mi potem ktoś wejdzie na tę podłogę brudnymi butami, to nie wiem, co zrobię! Głowy poukręcam!

- Nie wiem, czy ci będzie do twarzy bez głowy, Joasiu... - zauważyła babunia.

- Do twarzy bez głowy! - roześmiała się Joanna, a potem spochmurniała nagle. - Więc babunia uważa, że to ja pierwsza zadepczę podłogę?

- Lubisz być pionierką w tych sprawach, kochanie...

- KTO TO PRZYSZEDŁ, JOASIU?

- Filolog orientalny, babuniu, zaraz się tu zjawi, musi tylko porządnie wytrzeć buty, bo nie życzę sobie, żeby mi łaził po czystej podłodze w zabłoconych buciorach!

Babunia spojrzała na Joannę i uśmiechnęła się.

- Naraził ci się? - zapytała. - Czym?

- Och, babuniu, bo do czego to podobne? Dzwoni, otwieram, nie powiem, nawet się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam, że to on, ale cóż, ani „dzień dobry”, ani „cześć”, ani „czołem”, tylko: „Jak tu cudownie pachnie! Czy babunia jest w kuchni?” Więc powiedziałam mu o tej podłodze i poszłam. A minę ma cielęcia, uprzedzam.

- Dlaczego ma minę cielęcia?

- Zawsze ma minę cielęcia, kiedy przychodzi głodny, a u nas coś ładnie pachnie, a że pachnie, więc widać jest głodny.

- Biedne dziecko!

- Och, babunia to się nad nim zawsze lituje, biedne dziecko, babunia mówi! Biedne, rzeczywiście! Okropny jest.

- Muszę mu zrobić kilka kanapek, podaj mi chleb, Joasiu!

- Zrobiłam już te kilka kanapek, o! - Joanna pokazała babuni talerzyk z kanapkami. - Trudno, żeby babunia zabijała się dla jakiegoś tam filologa, już wolę wziąć to na własną głowę.

- Dzień dobry, babuniu!

- Dzień dobry, mój drogi, dzień dobry! Co tam słychać u ciebie? Siadaj!

- To dla mnie? Och, Joaśka, jaka ty się zrobiłaś domyślna, konam z głodu! Co za kanapy... ummm...

- Nie łykaj w całości, to się gryzie - mruknęła Joanna.

- A ja przyszedłem, babuniu, specjalnie.

- Masz jakiś interes?

- Nie, właściwie nie mam interesu, po prostu chciałbym babuni coś zaproponować.

- Mianowicie?

- To się gryzie - mruknęła znów Joanna.

- Dobra, dobra, gryzie się! Więc, babuniu, chcę babuni zaproponować nowe jedzonko, gorący dodatek do mięsa. Odpowiada to babuni?

- To zależy...

- Jadłem to wczoraj u kolegi, coś mnie tak, wie babunia, tknęło. Przyszedłem do niego po notatki, wchodzę do przedpokoju i czuję jakiś zapach. I wtedy pomyślałem, że ten zapach pasuje idealnie do babuni, babunia rozumie, prawda? Nie chciałbym się źle wyrazić ani babuni dotknąć, bo to właśnie pachniał chrzan.

- Zapach chrzanu pasuje idealnie do tego, co ty mówisz! - oburzyła się Joanna. - Zostaw ty babunię w spokoju.

- Pytam zatem mojego kolegi: ,,Ty, Zbyszek, co tu tak pachnie?” A on mówi: „Rozbierz się, stary, spróbujesz!” Broniłem się jak mogłem, ale on już ze mnie kurtkę zdziera, na wieszaku wiesza, więc nie ma rady...

- Biedactwo! Długo zdzierał z ciebie kurtkę ten twój kolega?

- Joasiu, daj mu opowiedzieć!

- Właśnie, babunia ma rację, daj mi opowiedzieć! Więc... na czym to ja skończyłem?

- Na zdzieraniu kurtki!

- Tak, na zdzieraniu, no więc, zdarł. Wchodzę, stół nakryty, na stole półmisek, a na półmisku zwyczajne mięso, jakieś tam befsztyczki banalne.

- Befsztyczki banalne, babuniu, on jest beznadziejnie rozpaskudzony! - jęknęła Joanna.

- A obok tych befsztyczków leży coś, czego kompletnie nie mogłem rozszyfrować, bo wyglądało jak okrągłe kotlety mielone albo jak grzanki jakieś.

- Więc rzuciłeś się na to? - domyśliła się Joanna.

- Więc rzuciłem się na to... Nie, nie! Wcale się nie rzuciłem, tylko usiadłem do stołu i czekam. Wreszcie mam już to na talerzu, te niby grzanki, niby nie grzanki, próbuję i - możecie mi nie wierzyć! - ale czuję, że nagle ogarnia mnie absolutna błogość, absolutna, przysięgam!

- I co to było?

- Właśnie, zaraz do tego dojdziemy! Jem, babuniu, jem i myślę...

- Ho, ho! Myślisz? - wtrąciła Joanna. - I to przy jedzeniu? Niewiarygodne.

- Nic nie wymyśliłem, babuniu, jem i nie wiem, co jem! Wreszcie zapytałem i teraz, babuniu, niech babunia mocno siedzi na krzesełku!

- Siedzę mocno, mów!

- To był, babuniu, chrzan! To był chrzan, babuniu, zwyczajny, taki ze słoika. Tylko że z dodatkami, a mianowicie: na słoik chrzanu trzeba wziąć trzy bułki, uprzednio namoczone i przekręcone przez maszynkę, soli się to, babuniu, dodaje trochę pieprzu i dwa całe jajka. Aha, i łyżeczkę od herbaty mąki. Następnie, babuniu, miesza się to na taką paćkę, wie babunia, na zwyczajną paćkę!

- Domyślam się!

- A potem z tej paćki formuje się krążki o średnicy pięciu centymetrów i o grubości dwóch, obtacza się je w bułce i opieka na patelni, aż się zrumienią. Jeżeli chrzan jest bardzo mocny, to trzeba wziąć więcej bułki, to po prostu sprawdza się w trakcie robienia. No i co? - filolog spojrzał na babunię wzrokiem pełnym napięcia.

- No, dobrze, sprawdzę w trakcie robienia.

- Kiedy?

- Cieee... - fuknęła Joanna. - Kiedy! On jest niesamowity!

- No, może w niedzielę.

- Aha... - filolog poruszył się niespokojnie. - Bardzo będę ciekawy, jak to się babuni uda... Oooo... ooopowie mi babunia?

- Cieeee... - fuknęła znowu Joanna. - Myślałby kto, że nie będzie jadł.

- Co ty mówiłaś, Joasiu? - filolog odwrócił się w jej stronę.

- Eeee! - machnęła ręką. - Nic nie mówiłam.

- Myślę, że znajdziesz chwilę czasu i wpadniesz do nas w niedzielę - babunia uśmiechnęła się do filologa, a może uśmiechnęła się do siebie, kto to może wiedzieć?

- Tak, sprawdź w swoim kalendarzu, może tam znajdziesz jakąś wolną chwilkę?

- Nie bądź taka jadowita, Joaśka! Powinienem w ogóle obrazić się na te twoje wieczne docinki, ale sama wiesz, że nie mogę tego zrobić ze względu na babunię! Oczywiście, babuniu, znajdę czas i przyjdę, z przyjemnością, serdecznie babuni dziękuję za zaproszenie, babunia jest jedyną życzliwą duszą, jedynym człowiekiem, który mnie zaprasza z całego serca, bo na przykład taka Joanna... - spojrzał na Joannę i zawahał się. - A zresztą...

- Co zresztą, co zresztą? - wymamrotała. - Jestem na ciebie wściekła, bo mi nie raczyłeś powiedzieć dzień dobry.

- Co ty mówisz? Nie powiedziałem! Ależ, dzień dobry, cześć, jak się masz!

- Dzień dobry, mądrze zrobiłeś, że przyszedłeś, mam podłogę do froterowania, ale może przedtem coś zjesz?

- WIĘC... WŁAŚNIE CHCIAŁAM POWIEDZIEĆ TATUSIOWI, ŻE... MOJE życie... no, że moje życie układa się fa... fatalnie!

- Niepotrzebnie tak się jąkasz, Joasiu. Mama mówiła mi już o tej dwójce z matematyki na okres. Wolałbym wiedzieć, jakie masz podejście do tej sprawy?

- Ja? Ja mam do tej sprawy podejście... hm... filozoficzne!

- Filozoficzne, mówisz? Przyznam, że to jest dość oryginalne podejście. Zależy zresztą, co przez to rozumiesz? Czy to jest filozofia marksistowska, czy jakaś inna? Bo jeżeli sądzisz na przykład, że dobre duchy pomogą ci wybrnąć z matematyki, twoje podejście filozoficzne jest co najmniej ryzykowne.

- Chętnie liczyłabym na dobre duchy, tatusiu, ale Piotr mi nie pozwala. On ma właśnie podejście marksistowskie do mojej matematycznej niewiedzy. Usiłuje udowodnić mi naukowo, ze matematyka nie jest wymysłem szatana. Dzień w dzień muszę poświęcać Piotrowi bitą godzinę!

- Ty Piotrowi czy Piotr tobie?

- Och, tatku! To już są finezje stylistyczne! Tak czy siak - przez godzinę dziennie muszę żyć matematyką. Liczę na to, że Piotr potrafi mnie jakoś oświecić, i to liczenie na Piotra jest właśnie moją filozofią. Oczywiście, dokładam wszelkich starań ze swej strony, żeby rzecz była w końcu uwieńczona sukcesem.

- Uspokaja mnie to. Ta godzina dziennie - to jedyny sposób. Byle wytrwale i konsekwentnie!

- ,,Żyrandol!”, nasz matematyk, pytał mnie wczoraj i był zmuszony postawić mi trójkę z plusem. To mnie bardzo podniosło na duchu. A biedny „Żyrandol” tak się wzruszył, że aż mu nos poczerwieniał! Powiedział mi: „No, widzisz, wszystkiego można dokonać, jeżeli człowiek się postara!” Ale ja nie jestem tego zdania. Są rzeczy, których nie mogę dokonać, chociaż staram się piekielnie!

- Na przykład?

- Porządek. Tatuś nie ma pojęcia, jak bardzo chciałabym być porządna! I jak się o to staram! Niestety, jestem bałaganiarą i doprawdy nie wiem, kiedy powstaje ten cały chaos dokoła mnie. Przypuszczalnie stwarzam go sama, ale kiedy?

- Obawiam się, Joanno, że bez przerwy. Odkąd siedzisz tu ze mną, zdążyłaś zrobić straszny nieporządek. Spójrz na moje biurko: przestawiłaś popielniczkę, złapałaś ołówek i pomazałaś kalendarz, odłożyłaś ołówek na tamten stolik. Zdjęłaś kapcie i wkopałaś je pod fotel. Sweter rzuciłaś na tapczan, zaplotłaś cztery warkoczyki z frędzelków od zasłony. To byłoby mniej więcej wszystko, co zdążyłaś zrobić przez kwadrans. Ile takich kwadransów jest w ciągu dnia?

- Rzeczywiście... to znaczy, że ja zupełnie nie wiem, co robię!

- Musisz panować nad swoimi odruchami. Już to jedno pomoże ci w dojściu do jakiegoś ładu. Nie tylko zewnętrznego, ale i -wewnętrznego. Zużywasz masę energii na bezużyteczne gesty. Jesteś zupełnie rozkojarzona.

- Powiedziałeś, tatku, że jestem rozkojarzona... to święta prawda! Ponieważ babunia wpadła na ten straszny pomysł, żeby pojechać do Krakowa na urodziny ciotki Izy, muszę sprzątać mieszkanie po powrocie ze szkoły. Nigdy nie wiem, od czego zacząć, więc zaczynam od wszystkiego. Otwieram okno, wycieram kurz, zamiatam - w całym mieszkaniu jednocześnie. Tu zacznę, tam zacznę, raz robię to, raz to, później wracam do tamtego... Okropność! Sama łapię się na tym, że to jest bardziej bitwa pod Grunwaldem niż sprzątanie! Tatku, czy nie mógłbyś kupić pralki automatycznej?

- Nie, Joasiu. Nie mogę.

- To może elektryczną froterkę?

- Postaram się. To będzie najbliższa inwestycja.

- A szybkowar? Taki garnek do szybkiego gotowania?

- Wątpię. To dziwne, że masz takie propozycje... Dopóki babunia nie ruszyła się z domu, żadna z was nie pomyślała o elektrycznej froterce, pralce automatycznej, szybkowarze! Babunia zastępuje wszystkie automaty...

- Och, tatku! Rzeczywiście! Strasznie mi głupio teraz! Ale babunia jest lepsza od automatów, bo ma serce!

- Ma. Czego dowodem jest ta kartka do ciebie, którą włożyła do listu przeznaczonego dla mnie...

- Przeczytaj, tatku.

- Posłuchaj:

Joasiu, dziecko kochane!

Świetnie się czuję u cioci Izy, ale co dzień w południe pieką mnie uszy. Mniej więcej o tej porze, kiedy ty zabierasz się do sprzątania. Zapomniałam ci powiedzieć, jak to powinnaś robić, żeby zajęło ci najmniej czasu i wypadło możliwie. Pamiętaj, żeby nie zamiatać przy otwartym oknie, bo podmuchy powietrza unoszą cały kurz! Najpierw odkurz elektroluksem fotele i tapczany, później zamieć, wytrzyj wszystkie meble i drobiazgi miękką szmatką, zafroteruj podłogę i dopiero otwórz okno, żeby wywietrzyć porządnie mieszkanie. Pamiętaj, że na tatusia biurku wszystko jest nietykalne. Najpierw sprzątaj pokój rodziców, później nasz. Dopiero na końcu przedpokój i kuchnię. Kiedy Oleńka wychodzi z Zuzanną na spacer, złap froterkę i przetrzyj podłogę u niej w pokoju. Biedna Oleńka tak lubi ładne parkiety! Ale nie może przecież forsować swojego bolącego kręgosłupa! Zawsze zajmuję się troszeczkę jej podłogą i Oleńka jest bardzo dumna, że umie sama utrzymać ją w porządku. Potrafisz mnie chyba w tym wyręczyć, Joasiu, bo przed samym wyjazdem podałam ci „podstawowe zasady pastowania”. Niech teraz podłoga Oleńki będzie naszą wspólną tajemnicą!

Całuję

twój nosek kochany

babunia.

- Och, tatku! Jestem najbardziej niegodziwą dziewczyną pod słońcem! Przysięgam ci, że jak babunia wróci, będę dla niej lepsza! Czy to nie jest podłe, że doceniłam ją dopiero teraz, kiedy wyjechała? Że na co dzień musi znosić moje dąsy, zachcianki, że tyle się musi napracować, a ja wcale tego nie widzę? Wiem, że ty pracujesz, mama, Piotr, że Oleńka tyle się naszarpie przy Zuzannie! Ale babunia? Zawsze wydawało mi się, że ma anielskie życie. Tatku! Ja na babuni przyjazd ugotuję obiad, że wszyscy padniecie trupem z wrażenia!

- Oby tylko z wrażenia, Joasiu, oby tylko z wrażenia...

- WIESZ, JOASIU, TY MNIE CZASAMI PRZERAŻASZ! DOPRAWDY, przerażasz mnie, moje dziecko.

- A co ja takiego zrobiłam, babuniu? - zlękła się Joanna. - Ja nic nie mam na sumieniu, przysięgam!

Babunia usiadła przy stole, podparła głowę ręką i przez chwilę przyglądała się Joannie wzrokiem posępnym i nie wróżącym niczego dobrego.

- Czy możesz mi wyjaśnić - powiedziała wreszcie - co właściwie ma znaczyć ta wanna pełna zimnej wody? Czy sądzisz, że ja ci pozwolę na kąpiel w takiej lodówce? Co to znowu za pomysły? Może uważasz, że po takiej kąpieli przejdzie ci katar? A może myślisz, że zimna woda dobrze wpłynie na twój system nerwowy? Otóż zapewniam cię, że katar nie przejdzie, a system nerwowy, o którym owszem, słyszałam, że lubi chłodne natryski, nie zniesie tej awantury, którą ci zrobię, jeżeli będziesz się upierała przy wejściu do wanny. I bardzo proszę, Joasiu, ty się nie śmiej, kiedy ja do ciebie mówię!

- Och, babuniu, strasznie przepraszam za te chichoty, ale babunia jest taka zabawna! Taka okropnie śmieszna!

- Śmieszna? - oburzyła się babunia. - No wiesz, Joasiu! Jak ty w ogóle możesz tak do mnie mówić? Kiedy byłam w twoim wieku, nigdy nie potrafiłabym powiedzieć mojej babci, ze jest śmieszna. Nigdy!

- Może dlatego, że babunia babuni nigdy nie bywała śmieszna?

- Hmmm... ummm... - zamruczała babunia z głębokim zastanowieniem. - Istotnie, moja babunia nie bywała śmieszna. To była osoba stateczna, poważna, którą wszyscy ogromnie szanowali, a ja bałam jej się bardzo i liczyłam się z każdym słowem, które raczyła do mnie powiedzieć.

- Och... - jęknęła Joanna. - Ja bym chyba umarła, gdyby babunia raczyła się do mnie odzywać! To ja już wolę, kiedy babunia krzyczy na mnie i wymyśla!

- Czy ja kiedy w ogóle wymyślam ci, Joasiu? Cóż ty sobie wyobrażasz? Jak możesz mi zarzucać takie rzeczy? Ty się chyba zapominasz, ty nie pamiętasz, z kim rozmawiasz! Fakt, że mamy teraz drugą połowę dwudziestego wieku, nie znaczy, że byle wnuczka może ubliżać swojej babci!

- Widzę, że babunia robi się roztrzęsiona - szepnęła Joanna ze skruchą. - Widocznie popełniłam jakiś błąd w argumentacji. Bo przecież mój szacunek dla babuni, moje poważanie dla babuni i w ogóle wszystkie te rzeczy są naprawdę szczere i autentyczne. Chodzi mi wyłącznie o to, że uważam za wielkie szczęście okoliczność, że babunia nie jest nadęta i że babunia nic nie „raczy”. Z babuni jest taki fajny kumpel, babuniu! - zawołała Joanna spontanicznie.

- Fajny kumpel... - powtórzyła babunia z zadumą. - No, owszem, na to mogę się zgodzić, chociaż zwrot nie wydaje mi się bardzo literacki i chociaż moja babcia z całą pewnością nie zgodziłaby się na „fajnego kumpla”. Ale nie chcę, żebyś mówiła o mnie śmieszna! - zażądała babunia kategorycznie.

- Dobrze, babuniu, nie będę. Chociaż prawdę mówiąc babunia była... no, jak by to inaczej ująć... no... nie śmieszna, tylko?

- Nie wiem. Możesz pominąć to słowo i mówić dalej.

- Dobrze. Więc babunia była - to słowo - kiedy babunia przypuszczała, że ja wejdę do wanny z zimną wodą! Bo ja bym nie weszła, nawet gdyby dawali mi za to tysiąc złotych! Ja po prostu chciałam zrobić babuni niespodziankę.

- Jaką niespodziankę? - zdumiała się babunia. - Chyba nie założysz w wannie akwarium?

- Skąd, babuniu! Ale sama babunia przyzna, że przedwczoraj strasznie babcia wyrzekała na naszą wannę, prawda? Że tak zżółkła, że doszorować jej nie można, że u innych ludzi to wanny są jak śnieg białe, a u nas nie, bo my o wannę nie dbamy. Więc ja postanowiłam zadbać o wannę, i to wszystko.

- Czy sądzisz, że naszej wannie pomoże kąpiel w zimnej wodzie? Na pewno nie! - zwątpiła babunia.

- Na pewno nie! - zgodziła się Joanna. - Ale filolog orientalny podsunął mi pewien pomysł, który chcę zrealizować, chociaż to mnie będzie kosztowało. Mam jednak nadzieję, że kiedy rodzina ujrzy jutro rano naszą wannę białą jak panna młoda, zdobędzie się na wspaniały gest i uzupełni moje oszczędności, które nadwerężyłam kupując trzy butelki „Bielinki”.

- Co ty chcesz zrobić z tą „Bielinką”, Joasiu?

- Po prostu wleję zawartość butelek do wanny pełnej wody. I zostawię wszystko na noc. Rano wyjmę zatyczkę, woda spłynie i oczom naszym ukaże się wanna w całej swojej krasie! Czy babunia to widzi okiem wyobraźni?

- Widzę - przyznała babunia. - Chociaż nie wiem, czy oko mojej wyobraźni nie pozwoliło sobie na zbyt pochopną wizję. Czy ty słyszysz ten plusk?

Joanna przechyliła głowę i słuchała uważnie.

- Tak - przyznała. - Chyba ktoś się kąpie. Ale to nic, bo ja jeszcze nie wlałam „Bielinki”.

- Ładne nic? - oburzyła się babunia. - Byłam w łazience przed chwilą i wanna była pełna lodowatej wody. Czuję, że ktoś tam wszedł.

Babunia i Joanna jak jeden mąż wpadły do łazienki. Stanęły w progu i przez chwilę milczały jak zaklęte. Wanna była pełna plastykowych zwierząt, drewnianych łódek, kolorowych piłek. A pośrodku stała Zuzanna.

- Czy ty masz dobrze w głowie? - zawołała Joasia. - Przecież to lodowata woda!

- Mi gorąco! - stwierdziła Zuzanna zwięźle.

- Ci gorąco! - powtórzyła Joanna złowrogo. - Ci będzie gorąco, jak dostaniesz w skórę!

- Nie bije się dzieci - szepnęła babunia pocierając rękę o rękę, jakby ją bardzo swędziały. Joanna wyjęła Zuzię z wody. Zanim babunia otuliła ją kąpielowym ręcznikiem, spojrzała na czerwoną z zimna pupkę.

- Nie bije się dzieci - powtórzyła babunia raz jeszcze. - A szkoda...

- JEŻELI KTOKOLWIEK PRZYJDZIE, BABUNIU, TO PROSZĘ GO DO mnie nie wpuszczać. Proszę powiedzieć, że wyjechałam do cioci Izy!

- Ty chyba masz coraz większą gorączkę, Joasiu! - oburzyła się babunia. - Jakże ja mogę tak kręcić? Po pierwsze, to ja byłam u cioci Izy, a nie ty, po drugie, ja także już wróciłam!

- Babunia jest przeraźliwie prostolinijna! Więc babunia chce tu kogoś wpuścić?! - Joanna usiadła na łóżku i ze zgrozą w oku spojrzała w stronę siedzącej obok niej babuni.

- A dlaczego nie? Uważam, że z tymi fioletowymi plackami na twarzy wyglądasz nawet dość ciekawie...

- Babuniu! - jęknęła Joanna płaczliwie i podrapała się po nosie.

- Nie drap tego! - krzyknęła babunia. - Nie rozumiem, doprawdy! Zuzanna jest najmłodsza z was wszystkich, a zachowuje się najlepiej! Zuzanna wcale się nie drapie! A ty, Oleńka i Piotr - drapiecie się jak najęci! A już ty najgorzej, Joasiu! Zobaczysz, że zostaną ci ślady jak po prawdziwej ospie! Zobaczysz i przypomnisz sobie moja słowa!

- Na pewno babunia ma rację. Ja zresztą przez całe życie przypominam sobie babuni słowa, to fakt. Babunia to jest taki mój Wernyhora! Ale proszę zrozumieć, że już zupełnie nie mogę wytrzymać, tak mnie to wszystko swędzi!

- To może zastosujesz metodę Oleńki? Ona smaruje cytryną...

- Piotr próbował i mówi, że to na nic. On smaruje zsiadłym mlekiem. Oj, że też babunia nie dopilnowała, żebyśmy z Oleńką chorowały na ospę we właściwym czasie? Że Piotr zaraził się od Zuzi, to nic dziwnego. Jego wychowanie wiele pozostawia do życzenia... - dorzuciła Joanna zgryźliwie. - Ale my? Przecież nas wychowywała babunia!

- Chwilami nie mogę w to uwierzyć - westchnęła babunia. - Ale rzeczywiście... od czasu do czasu coś mi się nie udaje. A właściwie, o co masz znowu pretensję do Piotra?

Joanna opadła na poduszki. Sposób opadania na poduszki przestudiowała dość dokładnie i nawet udawało się jej opadać z artystycznym wdziękiem.

- Bo on powiedział, że jak ja leżę w łóżku, to robię dokoła siebie śmietnik! I że wyglądam brzydko nie dlatego, że mam fioletowe placki od gencjany, tylko dlatego, że mam poczochrany łeb i skotłowane bety! Tak się wyraził: „poczochrany łeb”! Piotr sam ma łeb, babuniu, i do tego pusty! Nie dość, że się zaraziłam wietrzną ospą od jego rodzonej córki, to jeszcze mi ubliża! Ale ja jemu też ubliżę, babuniu, niech tylko wstanę...

- Joasiu... Joasiu!

- Ubliżę mu, babunia mnie nie zdoła powstrzymać! Już dawno bym mu ubliżyła, tylko się pohamowałam, bo on ma jeszcze większą gorączkę niż ja!

- Joasiu, daj mi dojść do słowa, dobrze?

- Proszę bardzo, niech babunia dochodzi! Och, przepraszam, babuniu... Tak mówić to ja mogę do koleżanki, a nie do babuni... - zmitygowała się Joanna. - Widzi babunia? Znowu mi się przypomniały babuni słowa.

- Szkoda, że nie wcześniej, moja kochana. A teraz posłuchaj, co ci chcę powiedzieć. Piotr ma rację. Jak się leży w łóżku, to włosy trzeba uczesać gładko. Dlaczego nie przytrzymasz włosów elastyczną opaską albo jakąś wstążką? Albo nie zwiążesz z tyłu? Same ślady po fiolecie nie wyglądają tak tragicznie. Dopiero w połączeniu z tą strzechą na głowie nabierają odpowiedniego wyrazu! Skotłowane bety? Spójrz na swoje łóżko, Joasiu... Co tu się dzieje? Jeżeli ci jest gorąco, powiedz, wyjmę kołdrę z poszwy i włożę ci na to miejsce koc. Po co te trzy poduszki, jeżeli jedna leży pod ścianą, druga zwisa nad podłogą, a tylko trzecią masz rzeczywiście pod głową? Zdecyduj się i albo zrezygnuj z tej ilości, albo doprowadź do porządku. Poza tym spójrz na ten stolik... Czego tu nie ma! Kisiel, książka, pończochy, chustka, grzebień, ogryzek... No, moja kochana... I ty chcesz ubliżać Piotrowi? Za co? Za tę odrobinkę racji, którą miał? Bo ją miał, chyba przyznasz?

- No, więc miał! Ale mógł mi to wszystko powiedzieć tak, jak mi to powiedziała babunia.

- Hm... Joasiu! Wyśmiałabyś go. Powiedziałabyś, że mówi jak stary dziad albo coś takiego...

- No, przecież babuni nie wyśmiałam. Skąd! - oburzyła się Joanna i usiadła na łóżku.

- Mnie nie wyśmiałaś. To najlepszy dowód, że każdy musi być ustawiony na swoim miejscu i przemawiać swoim językiem. Oho... dzwonek!

- Babuniu! No, przecież nie możemy tu nikogo wpuścić. A to chyba Janek...

Babunia wymownym gestem ogarnęła stolik i łóżko Joanny.

- W tej sytuacji - nie możemy go wpuścić... - przyznała.

- To ja się uczeszę, babuniu, włożę babuni szlafrok i przyjdę na chwilę do kuchni. Tak mam już dosyć tego leżenia, chcę trochę pochodzić, na ludzi popatrzyć... Niech już Janek zobaczy te moje fioletowe placki...

W tej samej chwili uchyliły się drzwi i Piotr rzucił na łóżko Joanny pikowaną podomkę Oleńki.

- Łap, Julietto, i wychodź na krużganek! - zawołał. - Robimy w kuchni zbiórkę związku zadżumionych. Filolog będzie występował jako sympatyk, bo chorował na ospę jak należy: w dzieciństwie.

I po chwili Joanna weszła do kuchni z zakłopotaną miną.

- Popatrz, Janek, na co nam przyszło! - powiedziała niepewnie i pogładziła swoją wysypkę na policzkach.

Biedroneczki

są w kropeczki

i to chwalą sobie...

- zaśpiewał filolog orientalny, a babunia uśmiechnęła się i wybiła na patelnię trzecie jajko.

- BABUNIU, JAK BABUNIA MYŚLI? CZY MAMA JEST DZIŚ W dobrym humorze?

- O ile w ogóle może być w dobrym humorze osoba, która przy chorej wątrobie najadła się bigosu! A w ogóle - to już mam dosyć tych ciągłych chorób! Jeszcze wy chodzicie upstrzeni strupkami po ospie, a tu już coś nowego! A ty, Joasiu, masz jakiś romans do mamy?

- Olbrzymi. Gigantyczny wręcz!

- Więc zanieś jej te krople dziurawca, które właśnie naszykowałam, i zaryzykuj. Mamę boli wątroba, ale dostała od lekarza trzy dni zwolnienia i zaraz poczuła się lepiej.

- To ja zobaczę, babuniu! Jeżeli mama rzeczywiście odsapnęła już nieco, spróbuję...

Joanna weszła do pokoju i uważnie przyjrzała się mamie. Oj, była istotnie bardzo mizerna i zmaltretowana.

- Boli? - spytała podając, krople.

- Już mniej. Słyszałam twoją rozmowę z babcią. Masz do mnie interes?

- Mam, ale to nic pilnego.

- Mów. Po tym bigosie każda twoja prośba wyda mi się łatwa do strawienia. Zapewniam cię, że trafia ci się okazja jedna na tysiąc!

- Mamo, chodzi mi o letni płaszcz...

- Joanno! Letni płaszcz? W taki mróz?

- Właśnie. I... i... chciałabym, żeby można było oddać do krawcowej ten kreton, który dostałam od taty pod koniec zeszłego lata! I obiecałaś mi też, że przerobi się na mnie tę twoją sukienkę w paski...

- Dziewczyno! Widzę obłęd w twoich oczach!

- Jam nie Ofelia, przysięgam! Po prostu przyszło mi na myśl, że luty jest idealnym miesiącem na załatwienie tych spraw... Jest już po świętach, a jeszcze przed świętami! Na zimę wszystko kupione, a na lato nikt jeszcze nic nie potrzebuje... Żadnych imienin w marcu nie ma. Twój budżet, mamo, nie będzie chyba taki zły... - Joanna popatrzyła niewinnie. - Nie myśl, że ja się wtrącam...

- Wtrącasz się! Oczywiście, że się wtrącasz. Ale przyznać muszę, że robisz to nadzwyczaj rozsądnie. Jakie są zatem twoje sugestie w sprawie płaszcza?

- Chciałabym oddać do farby ten mój zeszłoroczny. Ma w tej chwili idiotyczny kolor!

- Zawsze miał. Przypominam na marginesie, że uparłaś się przy tej żółtej gabardynie jak kozioł...

- W takim razie, mamo, nawet kozioł miewa wyrzuty sumienia i odczuwa żal poniewczasie... Czy nie masz miłosierdzia dla skołatanych kozłów?

- Mam. Oddaj płaszcz do farby.

- Anioł nie matka!

- Wątpię, czy anioły jadają bigos przy dolegliwościach wątrobianych...

- Widocznie jadają. A sukienki? Co z sukienkami, aniele? Mogę zanieść do pani Lucyny?

- Możesz. Ale pójdziesz do niej z babunią! Pamiętam, że twoja ostatnia kreacja, którą pani Lucyna szyła według twoich wskazówek, nadawała się tylko na bal gałganiarzy.

- Nie ufasz mi!

- Ani trochę!

- Dobrze, pójdę z babunią - skapitulowała Joanna.

- A co z twoją historią, Joasiu?

- Co ma być, mamo? Tróją na szynach...

- To nie jest stopień! Jeżeli podciągniesz się z historii i „Cebula”... yyy... to znaczy pani Cybulska... i pani Cybulska powie mi, że jest z ciebie zadowolona, zielone płócienko, które leży na mojej półce, jest twoje!

- To się nazywa wyzysk człowieka przez człowieka, mamo! Bez mała szantaż!

- To się nazywa raczej ostatnia deska ratunku, Joasiu. Niech owe płócienko stanie się dla ciebie konkretnym celem, do którego będziesz zmierzać u boku Aleksandra Macedońskiego. Jeżeli już nie dostrzegasz innych celów w nauce historii.

- Dostrzegam, mamo. Przecież ostatecznie nie jestem zupełnym matołem!

- Pani Cybulska nie jest tego pewna...

- No, więc ja udowodnię, że nie jestem. Tak się wykuję historii, że wszyscy pękniecie ze zdumienia. Na złość wszystkim wyliżę z tej trójki na szynach! Nie dlatego, że płócienko, tylko dlatego, żebyście zobaczyli!

- Rezygnujesz z płócienka?

- Tego chyba nie powiedziałam, mamo? Powiedziałam coś takiego? Jeżeli tak, to jedynie w uniesieniu! Ach, ktoś dzwoni... Kto to może być?

- We czwartek? O szóstej? Kto to może być, jak nie filolog orientalny. O, proszę! Słyszysz, jak czaruje babunię?

Zanim Joanna zdołała cokolwiek odpowiedzieć, babunia wpadła do pokoju, wymachując podłużnym paskiem papieru.

- Popatrz, Wandziu, jakie to dobre dzieci! Filolog przyniósł trzy bilety do kina: dla Oleńki, Piotra i dla mnie! Zostają w domu z Joanną! Położą spać Zuzieńkę, zaopiekują się tobą, przyszykują kolację, a my idziemy hulać!

- Uff... - odetchnęła Joanna - a ja się już bałam, że Janek nie dostał biletów. Gdzie obiad dla tatusia, babuniu?

- W piecyku, Joasiu! Chodź, to ci wszystko pokażę!

Mama przytrzymała Joannę za rękę.

- Nachyl się jeszcze do mnie, Joasiu... - powiedziała.

Odgarnęła grzywkę, którą Joanna przysłaniała świeże ślady po ospie.

- Moja ty kochana... - powiedziała wreszcie i wsłuchała się w siebie. Wątroba była cicho. Nie odzywała się żadnym bólem. Nawet najmniejszym...

- NAJGORSZYM DNIEM W ŻYCIU KAŻDEJ KURY JEST TEN DZIEŃ, w którym jajko okazuje się od niej mądrzejsze! Jest to stare przysłowie i może nudne... - westchnęła babunia.

- A jednak tatuś nie ma racji! - powiedziała Joanna z uporem.

- Ja też jestem tego zdania! - wtrącił się filolog orientalny. - Jednym z osiągnięć naszego ustroju, babuniu, jest przecież właśnie upowszechnienie kultury fizycznej...

- Ty mi nie mieszaj naszego ustroju do tej obrzydliwej sprawy! - zdenerwowała się babunia ostatecznie. - Jeżeli chcesz wiedzieć, to ani nasz ustrój, ani kultura fizyczna nic z tym wszystkim nie mają wspólnego!

- Jak to: nie mają? - oburzyła się Joanna. - Chcę się zapisać do klubu! Chcę potrenować! Przecież Szewińska też zaczynała od zwykłych klubowych zajęć! A tatuś mi zamyka drogę do kariery! Tatuś występuje przeciwko upowszechnianiu kultury fizycznej!

- Zupełnie błędna interpretacja zakazu tatusia! - powiedziała babunia spokojnie. - Tatuś występuje przeciwko twojemu bałaganiarstwu!

- To, że mam okropny bigos na półkach, nie ma przecież nic wspólnego ze sprintem...

- Doprawdy, babuniu! To nie ma nic wspólnego! - wtrącił się znowu Janek.

- Pewnie, że nie ma! - zgodziła się babunia. - Wcale nie miałam na myśli twojego bigosu, Joasiu! Powiedz mi raczej, moja złota, ile razy w tym roku szkolnym zapisywałaś się do różnych sekcji, na różne kursy, do rozmaitych kółek?...

- Kilka razy zapisywałam się tu i ówdzie, fakt!

- I co możesz mi powiedzieć o swoich osiągnięciach?

To nie moja wina, że parę razy minęłam się z powołaniem. A jeżeli babunia ma na myśli tę ostatnią historię z pływalnią, to proszę sobie przypomnieć - ta chlorowana woda doprowadzała mnie do szału!

- Mam na myśli... no, na przykład ten taniec towarzyski.

- Tam był instruktor głąb!

- Nazwisko nie gra roli!

- On się nie nazywał głąb, babuniu, tylko był głąbem!

- To znaczy, że co on ci zawinił?

- A taki był jakiś, ja wiem... Nie podobał mi się!

- Czy uważasz, że to jest argument? - zwróciła się babunia do Janka.

- Trudno powiedzieć... - odparł ostrożnie.

- A co ci się, Joasiu, nie podobało na gimnastyce?

- To, że mnie po niej kości bolały...

- Myślę, że Szewińska też od tego zaczynała! A z tym japońskim, co było?

- To Janek mnie namówił! Ale japoński jest trudny, babuniu. Nie dałabym rady!

- A dżudo?

- Musiałam daleko jeździć...

- Wiedziałaś o tym od początku! Joasiu, czy ty się doprawdy dziwisz, że tatuś ma tego dość? Przecież ten nieszczęsny człowiek nic innego nie robi, tylko daje ci pieniądze na wpisowe! Nie dziw się, że w końcu zaczął się buntować! A ty, Janku, nie wmawiaj we mnie, że to ma jakiś związek z upowszechnianiem kultury! Ona wszystko zaczyna, niczego nie kończy!

Przez chwilę Joanna siedziała z opuszczoną głową.

- Czuję się tak, jakby mi olimpiada przeleciała obok nosa! - powiedziała wreszcie z ciężkim westchnieniem. - Trudno, muszę pogodzić się z tym faktem! Janek, może byś mi teraz powklejał?

- Mogę, przynieś tylko te wycinki. I nie zapominaj o indyku! Widziałem ten ,,Przekrój” na półce koło radia!

Joanna wyszła.

- O jakim indyku ona ma pamiętać? Zbiera cos nowego? Drób zamiast aktorek?

- Nie tylko drób, babuniu! Zbiera przepisy kulinarne. Oczywiście, tylko te najbardziej szałowe. Natomiast „Jedno danie” Jana Kalkowskiego - z reguły. Nie uważa babunia, że to jest świetny pomysł? Taka indywidualna książka kucharska!

- Wycina i wkleja do tego brulionu, który właśnie trzymasz w ręku?

- Tak jest, babuniu!

- Pokaż...

Babunia przerzuciła kilka kartek.

- No, no... ho, ho... popatrz, popatrz... Widzę tu nawet przepis na serdelki w sosie pomidorowym, który kiedyś Piotr znalazł w rupieciach Joanny! Mieliśmy tego dnia wspaniałą kolację!

- Więc podoba się babuni nasz zbiorek?

- Nadzwyczajnie! I to wszystko podzielone tematycznie, tak?

- Tak! Zaczyna się od koktajlów owocowych, a kończy na dziczyźnie. Zając, widzi babunia? Zając z buraczkami! Pycha! To ja przyniosłem ten przepis!

- Znakomity! Wolę, żeby zbierała zające z buraczkami niż zdjęcia aktorek!

- Ja też wolę, babuniu! - przytaknął gorliwie filolog orientalny. - A czy widziała babunia tytuł pierwszej części?

- Nie!

- A to proszę spojrzeć!

Babunia przerzuciła kilka kartek i odczytała z wyraźnym wzruszeniem:

- Przepisy mojej babuni...

- Czy to nie piękne? - zapytał Janek.

- Wiesz, że piękne! I jaki jest pierwszy przepis? Przeczytaj mi, mój drogi.

- Proszę posłuchać, babuniu!

MIELONE KOTLETY

Rozmiękczyć bułeczkę w wodzie albo mleku...

Wycisnąć starannie, skręcić przez maszynkę.

A kiedy już masz to za sobą, człowieku,

wraz z mielonym wymieszaj! Pieprzu odrobinkę

i soli tam dodaj! I całe jajeczko,

żeby nam się scaliło to mięso z bułeczką!

Podsmażyć cebulkę, by smak był ostrzejszy,

rumianą wraz z tłuszczem dodać zawsze warto!

A później formować kotlety. Dla Zuzanny - mniejszy,

a wszystkie obtoczyć bułką suchą, tartą!

Na tłuszczu gorącym po dwóch stronach smażyć

i pilnować, by niezbyt je przypiec - po pierwsze,

a po drugie - przez cały czas marzyć,

żeby lepsze były niż te moje wiersze...

- Mickiewicz to ona nie jest... - szepnęła babunia - i współczesnym poetom również do pięt nie dorasta, chociaż może jej wiersz jest bardziej zrozumiały dla mnie, starej kobiety, niż te... te, no wiesz! Ale ja tak słuchałam, jak czytałeś, Janku, i doszłam do wniosku, że może naprawdę byłaby z niej druga Szewińska? Jak myślisz? Ten twój argument o upowszechnianiu kultury fizycznej nie był przecież taki najgorszy...

JOANNA OTWORZYŁA DRZWI CICHUTEŃKO I CICHUTEŃKO zamknęła je za sobą. Zdjęła pantofle i boso zbliżyła się do pokoju rodziców. Było tam ciemno, więc Joanna odetchnęła z ulgą. Spali. W pokoju Oleńki i Piotra również panoszyła się noc, tylko maleńka lampka przy łóżeczku Zuzanny rozjaśniała szparę w uchylonych drzwiach. Za to w kuchni paliło się światło, tam najwyraźniej ktoś czekał na powrót Joanny, dobrze wiedziała kto i dlatego niepewnie nacisnęła klamkę.

- Och, to babunia nie śpi! - zawołała. - Jaka babunia jest kochana! Myślałam, że babunia już chrapie w najlepsze, a tymczasem babunia na mnie czeka! O, babuniu, jaka to miła niespodzianka - świergotała Joanna głośno, żeby zagłuszyć jakoś własne przerażenie.

Babunia odwróciła się i spojrzała na nią z ukosa.

- Zachowujesz się jak nałogowy alkoholik, który wraca do domu po trzydniowym pijaństwie! Pantofle zdejmujesz w przedpokoju, skradasz się, żeby przypadkiem kogoś nie obudzić, a potem wdzięczysz się jak pies do kija. Nic ci nie pomoże. Spóźniłaś się o całą godzinę. Skończy się to tym, że nigdy więcej nie pójdziesz na żadne imieniny. O której miałaś być w domu?

- O dziesiątej, babuniu, ale...

- A która jest?

- Jedenasta, babuniu, ale...

- Nie ma żadnego ,,ale”. Miałaś być w domu...

- Ale, babuniu, ja przecież właściwie przez cały czas byłam w domu! Przecież Kaśka mieszka na sąsiedniej klatce! - wtrąciła wreszcie Joanna.

- Dla ciebie dom jest tutaj, a nie na sąsiedniej klatce! A zegarki chodzą wszędzie tak samo! Na wszystkich klatkach jest ten sam czas.

Joanna usiadła na brzeżku krzesła i milczała posępnie.

- Jeszcze się obrażasz, tak? - zapytała babunia.

- Wcale się nie obrażam, babuniu! Po prostu... widzi babunia, po prostu... - Joanna pociągnęła nosem. - Ciężko jest człowiekowi, kiedy wraca do domu z imienin i nikt go nie zapyta, jak się bawił i czy nogi nie bolą od tańczenia.

Babunia pomamrotała chwilę, potem zapytała:

- Więc... ha... jak tam było? Przyjemnie?

- Przyjemnie.

- A pantofle? Nie natarłaś pięt?

- Nie natarłam.

- Dlaczego? Nie tańczyłaś?

- Tańczyłam, ale nie natarłam.

- Cóż ty mi tak odpowiadasz? - zdenerwowała się babunia wreszcie. - Zupełnie jak z łaski!

- Nie jak z łaski, tylko ja wiem, że babunia jest na mnie zła. Babunia tylko tak się opanowała, ale najchętniej to babunia by mnie sprała za to spóźnienie! To może ja babunię przeproszę, co?

- Nie, Joasiu! Dziękuję.

- Jaka babunia jest, daję słowo! Mamę to się przeprosi i zaraz człowiekowi lżej, a babunia...

- A babunia przeprosin nie uznaje! Owszem, jak mi przytniesz palec drzwiami, to możesz mnie przepraszać. Ale jak się spóźniasz do domu o bitą godzinę, to wytłumacz mi dlaczego, a nie przepraszaj.

- Babuniu, ja się zagapiłam...

- Więc na drugi raz nie zagapiaj się, Joasiu! Dlaczego nigdy się nie zagapisz idąc na imieniny? Patrzysz na zegarek co pięć minut.

- Oj, jak babunia potrafi człowieka zmaltretować! Babuniu! Babuniu! Błagam, niech babunia zapomni o tym incydencie!

- Sądząc z twojego słownictwa, filolog orientalny też był u Katarzyny.

- Był, babuniu! Odprowadził mnie do domu.

- Do domu? Przecież to było w naszym domu, więc dokąd mógł cię odprowadzać? Widzisz, jak to z tobą jest? Interpretacja faktów jest dla ciebie zależna od potrzeby. Raz tak, raz siak. Więc co z tym filologiem?

- Właściwie to przez niego tak się spóźniłam, bo staliśmy na klatce i gadaliśmy!

- Joasiu! Na klatce! Tyle razy ci tłumaczyłam, że...

- Ja wiem, babuniu, ale nam przez myśl nie przeszło, że będziemy rozmawiać tak długo! Stanęliśmy tylko na chwilę, ot tak, żeby dokończyć zdanie. Babunia może być zupełnie spokojna, że filolog zachowywał się bez zarzutu!

- O to jestem spokojna! - przyznała babunia. - Na szczęście.

- Bo ja wiem, czy na szczęście! - westchnęła Joanna. - Czasami, babuniu, to ja żałuję, że on ma dla mnie tyle szacunku. Mógłby mnie, na przykład, pocałować od czasu do czasu. W policzek! - dorzuciła Joanna gwałtownie, widząc wzrok babuni. - Ale jemu to ani w głowie! Teraz też. Staliśmy na półpiętrze, staliśmy, gadaliśmy, myślę sobie, może on w końcu straci dla mnie chociaż trochę tego szacunku...

- Joasiu!

- Ale on, babuniu, tylko pociągnął nosem i mówi, że coś tu ślicznie pachnie. To pewnie moje włosy, podpowiadam mu. Ale on mówi, że nie. Że to najwyraźniej skórka pomarańczowa i że on w takim razie jutro do nas wpadnie, bo to z pewnością babunia smażyła.

- Wyczuł. Smażyłam. On ma nos! - ucieszyła się babunia.

- Ale serca nie ma! - westchnęła Joanna ciężko. - Gdyby tak można filologowi przeszczepić serce Romka Radwańskiego, który się kocha we mnie bez wzajemności!

- Nie bądź makabryczna! - fuknęła babunia. - Spróbuj lepiej, jak te skórki wyszły. Nie za słodkie?

Babunia podsunęła Joannie talerzyk.

- Och, jakie cudowne! Czy to te, które babunia parzyła wczoraj wrzątkiem?

- Te. Potem odlałam ten wrzątek i na całą dobę włożyłam skórki do wody. Widziałaś chyba?

- Widziałam, stały w glinianym garnku. I co potem, babuniu? W czym się je gotuje? W tej samej wodzie?

- Skąd! Muszą dokładnie obcieknąć na cedzaku, dopiero wtedy rzuca się po kilka na gorący syrop. A kiedy zaczynają się robić szkliste, wyjmuje się je na półmisek i opłukuje zimną wodą. Jak wszystkie są już gotowe, resztą syropu można je polać po wierzchu.

- A syrop? Jak się robi taki syrop do skórek?

- Wsypuje się do garnuszka dwie lub trzy szklanki cukru, zależy od tego, ile ma się skórek, dodaje się wody, ale tylko tyle, żeby nie było jej ponad cukrem, i stawia się to wszystko na gazie. Kiedy syrop zaczyna wrzeć, można już wrzucać skórki.

- Właściwie żadna filozofia - zamyśliła się Joanna nagle. - Trzeba tylko chcieć to zrobić. Wspaniałe są, babuniu! Mięciuteńkie i słodkie!

- No to zjedz sobie jeszcze.

Babunia przechodząc obok Joanny pogładziła ręką jej nastroszoną czuprynkę.

- A co do tego szacunku, Joasiu, to wierz mi, że...

- Ja babuni wierzę! - przerwała Joanna gwałtownie. - I ja babuni przyznaję rację. To co powiedziałam, wyrwało mi się z głębi serca.

- Więc w głębi serca nie przyznajesz mi racji? - zaniepokoiła się babunia.

- Czy ja wiem...? Niech babunia sama pomyśli, bo przecież mógłby, nie...? W policzek! Na do widzenia. Jak siostrę.

- Joasiu!

- WSZYSTKO PRZEWRACA SIĘ WE MNIE, BABUNIU, KIEDY PATRZĘ na te swoje podkolanówki. Proszę tylko spojrzeć: całe stopy pomarańczowe.

Babunia uniosła głowę znad książki.

- Rzeczywiście. Od czego to?

- Od tych butów, które nosiłam na wiosnę. One były czerwone, ale farbowały na pomarańczowo, dziwne, prawda?

- Dziwne - przyznała babunia i znowu zaczęła czytać.

- Czy babunia miała kiedyś czerwone buty, które farbowały na pomarańczowo? - zapytała Joanna. - Czy to tylko mnie przydarzają się takie rzeczy?

- Tylko tobie - mruknęła babunia.

Joanna spojrzała na babunię badawczo.

- Babunia jest chyba w złym humorze, tak coś mi się wydaje. Czy babunię spotkała jakaś przykrość?

- Nie, nie spotkała mnie żadna przykrość - mruknęła babunia.

- Co babunia czyta?

- Książkę czytam.

- Jaką?

- Tę, którą zaczęłam czytać przed miesiącem.

Joanna uśmiechnęła się czule i spojrzała na babunię z uśmiechem.

- Z babuni to jest taka guzdrałka - powiedziała ciepło.

- Guzdrałka! - fuknęła babunia. - Raz na tydzień znajdę chwilą, żeby otworzyć książkę, a jak ją otworzę, to i tak nie mogę czytać, bo bez przerwy ktoś roś do mnie mówi.

- Być może babunia ma rację - odparła Joanna z wahaniem. - Ja rzeczywiście ciągle gadam, zamiast wziąć się do roboty. Ale, widzi babunia, te podkolanówki wyprowadziły mnie z równowagi. Proszę tylko spojrzeć: całe stopy pomarańczowe!

- Powtarzasz się, Joasiu. Już raz widziałam. Co będziesz robiła z tym papierem?

- To nie jest papier, to karbowana bibułka - sprostowała Joanna. - A zresztą... sama nie wiem, może bibułka jest papierem. Czy bibułka jest papierem, czy tylko bibułką, babuniu?

- Och, Joasiu! - jęknęła babunia, odkładając książkę. - Jakie ty masz problemy! Czy bibułka jest papierem? Chyba tak, ale po co ci bibułka? Oszalałaś? - zawołała babunia gwałtownie, widząc, że Joanna wkłada do garnka z gotującą wodą pół rolki rozwiniętej, pomarańczowej bibułki. - Przecież to woda na makaron.

- Przepraszam, babuniu, pomyliło mi się. Myślałam, że to ja postawiłam tę wodę! Widzi babunia, jaką ja mam Coś okropnego.

- Coś okropnego! - zgodziła się babunia. - I czy możesz i mi w końcu powiedzieć, dlaczego wkładałaś ten papier da wody?

- To nie jest papier, babuniu, tylko bibułka - Joanna mieszała bibułkę łyżką.

- Czy robisz z niej konfitury, czy galaretkę, powiedz mi wreszcie! - zdenerwowała się babunia.

- Ależ skąd, babuniu, konfitury z bibułki? Nigdy w życiu. Ja, babuniu, będę farbowała swoje białe podkolanówki na pomarańczowo. Złoszczą mnie te stopy, proszę tylko spojrzeć...

- Widziałam! Będziesz je farbowała w bibułce? - zdziwiła się babunia i zajrzała do garnka. - Rzeczywiście, ta woda ma piękny kolor.

- Ha! Babuniu! - zawołała Joanna zwycięsko. - Ale jaki kolor będą miały moje podkolanówki, to babunia nawet sobie nie wyobraża.

- Jeżeli wyjdą żywe z tego garnka - zawołała babunia sceptycznie.

- Wyjdą żywe, wyjdą, przekona się babunia. O, teraz wyłowię bibułkę, tylko muszę bardzo uważać, żeby nic nie zostało na dnie. Teraz gaszę gaz. To jest farbowanie bez gotowania. Wkładam do wody moje podkolanówki i teraz muszę uważać na kolor, bo, babuniu, one chwytają kolor bardzo szybko. Pomarańczowy to jeszcze, ale fiolet przeskakuje na podkolanówki w zawrotnym tempie, ani się człowiek obejrzy, jak... och, chyba już wystarczy, prawda?

Joanna wyciągnęła na łyżce ociekające pomarańczową wodą podkolanówki.

- Piękne! - przyznała babunia. - I co dalej?

- Teraz będę musiała płukać je długo w wodzie z octem. Wleję dość dużo octu, bo tak trzeba. A potem, babuniu, wypłuczę je w zimnej wodzie i w ciepłej, i jeszcze raz w zimnej, i jeszcze raz w ciepłej, i jeszcze raz w zimnej. Następnie, babuniu, powieszę je nad wanną bez wyciskania, żeby porządnie wyschły. A potem włożę na nogi.

- Na taki ziąb? Podkolanówki? Chcesz wylądować w łóżku?

- Włożę je na rajstopy, proszę się nie martwić.

- Chyba, że tak - zgodziła się babunia. - Wiesz, że ten kolor będzie nawet pasował do twojego pomarańczowego golfa.

- Pójdę w tym golfie na imieniny do brata Kaśki. I oczywiście w tych podkolanówkach. Będę wyglądała szałowo, prawda?

- Szałowo? - zastanowiła się babunia. - Być może, że właśnie tak to trzeba nazwać.

Joanna położyła swoje podkolanówki na talerzu, wyjęła z szafki butelkę z octem.

- Idę do łazienki, babuniu, proszę sobie spokojnie poczytać.

- Teraz? - babunia spojrzała na zegarek. - Teraz to ja się muszę zabrać do robienia obiadu.

Kiedy Joanna wyszła, babunia otworzyła pudełko z makaronem, posoliła wodę i wolno wrzucała do niej kluseczki. Myślała o kobiecie z książki, którą czytała przed chwilą. To była kobieta samotna, jej życie było monotonne i smutne. Babunia pomyślała z ulgą, ze ona sama jest w innej sytuacji i że szczęśliwy los tak pokierował sprawami, że nie ma czasu nawet na czytanie o kobiecie samotnej. W tej chwili do kuchni wpadła rozradowana Joanna.

- Ach, babuniu, wyszły cudownie! Kolorek jak złoto. Wkładam do wody jeszcze jedną parę!

Sięgnęła po łyżkę.

- Mieszanie jest bardzo ważne, jeżeli nie miesza się dokładnie, mogą porobić się zacieki... Ach, babuniu! Co robi ten makaron w pomarańczowej wodzie?

- Makaron? W pomarańczowej wodzie? - ocknęła się babunia ze swojej zadumy. - Rzeczywiście, Joasiu! Ja zapomniałam, że tyś mi zużyła tę wodę, i zupełnie bezmyślnie... jejku, jejku, co się ze mnie zrobiło na te stare lata! - babunia załamała ręce.

W tej samej chwili do kuchni wszedł Piotr.

- Zgłodniałem, babuniu, daleko jeszcze do obiadu?

Opowiedziało mu grobowe milczenie. Piotr zbliżył się i spojrzał przez ramię babuni.

- Co dziś będzie na obiad? - zapytał niespokojnie.

- Przecież widzisz... - odparła babunia oschle.

- Widzę - przyznał Piotr i oniemiał.

- GDZIE TA DROBIOWA WĄTROBA, OLEŃKO?

- W koszyku, zaraz wyjmę. Bardzo ładna wątróbka, proszę spojrzeć! Wybierałam najjaśniejszą, bo babunia twierdzi, że taka najlepsza. Przerzuciłam chyba tysiąc paczek, zanim zdecydowałam się wziąć tę...

- Obrzydliwy lizus... - mruknęła Joanna wykrzywiając się w stronę Oleńki.

- Może ty też zechcesz mi się podlizać, Joasiu, i zajmiesz się przygotowaniem kolacji? Dziś robię gorącą kolację, więc usmażysz wątróbkę!

- Przykro mi bardzo, ale ja nie umiem! - stwierdziła Joanna niechętnie.

To było zadziwiające, ale zły humor babuni natychmiast udzielał się Joannie! I o ile Oleńka zawsze stawała na głowie, żeby jakoś babunię rozchmurzyć, Joanna naburmuszała się, doprowadzając babunię do jeszcze większej irytacji.

- Świetna okazja, żeby się nauczyć - powiedziała babunia zjadliwie. - Proponuję, żebyś włożyła fartuch, a zdjęła tę swoją nadętą minę! Weź wątróbkę i wyłóż ją na cedzak! Czemu ty jesteś dzisiaj taka krzywa, Joanno?

- Jestem krzywa, bo babunia jest zła! Dlaczego babunia jest zła?

- Jestem zła, bo ty jesteś krzywa! Gdybyś nie była krzywa, już dawno przeszłaby mi cała złość! A jeżeli chcesz wiedzieć, wszystko zaczęło się od twojego łóżka!

- Przecież posłałam rano! - broniła się Joanna.

- Owszem, posłałaś! Ale kiedy sprzątałam, wymiotłam spod niego wiadro śmieci! Papierki od cukierków, dwie gazety i podarty kołnierzyk! Zbiornica odpadków! Miałam ochotę zostawić to wszystko i kazać ci sprzątnąć po powrocie ze szkoły. Ale w południe miała przyjść pani Helena, a wiesz, jak ona lubi zaglądać we wszystkie kąty. Po prostu bałam się, że jak wyjdę, żeby przynieść z kuchni herbatę, pani Helena zajrzy pod twoje łóżko!

Tu babunia nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Ciekawość pani Heleny zawsze działała na nią rozweselająco.

- No, nareszcie! - odetchnęły obydwie wnuczki z ulgą.

Joanna szybko zawiązała fartuch.

- Jestem gotowa, babunieczko! Wątróbka już w cedzaku; fartuch na biodrach, mina w śmieciach!

- Czy to znaczy, że znajdę ją jutro rano pod twoim łóżkiem, Joasiu? Musisz teraz wątróbkę przelać strumieniem zimnej wody! Tylko trzeba to robić długo i porządnie, przy czym uważaj, czy nie znajdziesz przypadkiem malutkich woreczków z żółcią, zdarzą się czasem, że wątróbka nie jest dokładnie wyczyszczona!

- Woreczków z żółcią to ja tu nie widzę, babuniu, ale są jakieś papierki...

- No, właśnie! Wyjmij je i potem postaw cedzak na garnuszku, żeby dokładnie osaczyć wątróbkę z wody!

- Na czym mam ją usmażyć?

- Najlepiej na smalcu. Porządnie rozgrzejesz go na tej dużej patelni i na gorący wrzucisz wątróbkę. Obtoczoną w mące, tak?

- Niekoniecznie! Ja osobiście wolę nie obtoczoną. Jeżeli chcesz, możesz pokroić cebulkę w talarki i dołożyć ją pod koniec smażenia. Ale tatuś nie lubi smażonej cebulki...

- Piotr lubi - wtrąciła się Oleńka. - To ja podsmażę oddzielnie na małej patelence i wymieszam z wątróbką, jak się już naszykuje porcję dla taty.

- Joasiu, tłuszcz jest już dostatecznie gorący! Wrzucaj wątróbkę na patelnię. Potem zostaw na średnim ogniu, żeby podrumieniła się z jednej strony.

- Tylko z jednej, babuniu?

- Nie, za trzy, cztery minuty przerzucisz ją na drugą stronę. A kiedy będzie już zrumieniona, na chwileczkę zmniejszysz ogień i przykryjesz patelnię pokrywką, bo przecież wszyscy lubimy wątróbkę dosmażoną aż do środka. Uważaj tylko, żeby ci się nie zaczęła przypalać, bo to się często zdarza, jeżeli weźmie się zbyt mało tłuszczu. Wtedy dołożysz smalcu, ale nie za dużo.

- A sól, babuniu?

- To już przed samym podaniem. Można też dodać odrobinę pieprzu, wątróbka będzie trochę ostrzejsza w smaku, ale przedtem musisz odłożyć porcyjkę dla Zuzanny. O, słyszysz? Właśnie wracają z Piotrem ze spaceru! Nakryj do stołu, Oleńko!

- JA NIE WIEM, NIE ROZUMIEM! - ZAWOŁAŁ PIOTR WPADAJĄC do kuchni. - Mnie się to w głowie nie mieści! Ja nie mam pojęcia, babuniu. Albo ze mną jest coś nie w porządku, albo z nią!

- To znaczy z kim? - zapytała babunia spokojnie.

- Z babuni wnuczką.

- Z którą? Mam dwie. Czy masz na myśli swoją żonę?

- Skąd! Moja żona jest cudowną kobietą! Natomiast jej siostra, babuniu... - Piotr przymknął oczy i pokręcił głową.

- Obawiam się, że i z tobą coś nie jest w porządku, i z Joanną! - postawiła diagnozę babunia. - Nie wiem, co takiego zrobiła Joanna, ale wiem, że twój wygląd, Piotrze, nie świadczy, dobrze o tobie. Czy ty doprawdy zapomniałeś, że masz namydloną twarz?

- Bo ja, babuniu, miałem się golić. I właśnie stałem sobie przed lustrem w łazience, kiedy ta dziewczyna...

- Śpiewałeś?

- Śpiewałem.

- Więc nie dziw się, że była zdenerwowana. Twój śpiew może doprowadzić do rozpaczy najbardziej zrównoważoną osobę.

- Ależ, babuniu! Ona była zupełnie spokojna. Ona nawet śpiewała razem ze mną. „Czerwony pas” na dwa głosy. Babunia to zna, prawda? Babunia sobie przypomina? „Czerwony paaas, zaaa pasem broń...”

- Piotrze, miej litość!

- „...i topór, co błyyyska z daaaala!”

- Piotrze, ja cię bardzo proszę! Jestem starą kobietą zmęczoną życiem, czy musisz mnie dobijać?

- Ależ ja babuni nie dobijam, ja babuni śpiewam! Babunia dziwna, bigbitu babunia nie lubi, stara polska pieśń też się babuni nie podoba, nie rozumiem, dlaczego wszyscy mówią, że babunia jest muzykalna?

- Nie chciałabym ci tego tłumaczyć, Piotrusiu, moje drogie dziecko.

- Dobra, proszę nie tłumaczyć. Proszę tylko posłuchać: śpiewaliśmy sobie z Joanną zgodnym chórem, ja mydliłem twarz, ona coś tam czyściła w łazience. Buty, babuniu, i torebkę, babuniu. I nagle, ja patrzę, a na półce nie ma mojego kremu Nivea. Więc pytam się Joasi, gdzie mój krem. I wie babunia, co ona mi odpowiedziała?

- Nie wiem! - przyznała babunia. - Pojęcia nie mam.

- Brałam, ale się skończył. Tak powiedziała, babuniu! Krem kupiłem sobie przedwczoraj. Całe duże pudło. Do końca roku mogłoby mi starczyć, ale nie starczy. Czy babunia wie, do czego ten krem był jej potrzebny?

Babunia westchnęła.

- To ja babuni powiem! Do czyszczenia butów i torebki! Kremem, którego ja używam do twarzy, ona czyści sobie buty. Jeszcze brakuje, żeby mi na jego miejsce położyła czarną pastę do butów, a podejrzewam, że mogłaby to zrobić, jeżeli sądzi, że moja twarz i jej buty zrobione są z jednej i tej samej skóry! Babunia się śmieje? Babuniu!

- Ależ... cha! cha!... skąd, nie śmieję się... Cha! cha! Ależ skąd, jakżebym się mogła śmiać!

- Obawiam się jednak, że babunia nie traktuje poważnie tego, o czym ja mówię.

- Poważnie traktuję, ale wyobrażam sobie, jak ty byś wyglądał z tą czarną pastą na twarzy!

- Myślałem, że znajdę u babuni zrozumienie - powiedział Piotr ponuro.

- Znalazłeś, mój drogi. Idź do łazienki, powiedz Joasi, że ją tu proszę, a sam skończ z tym goleniem. Tylko nie śpiewaj! Bardzo cię proszę, nie śpiewaj, Piotrze!

Joanna weszła do kuchni tanecznym krokiem. Babunia spojrzała na nią surowo.

- Zużyłaś Piotra krem! - stwierdziła sucho.

- Phi! Już naskarżył. Ten ma tempo! Język mu lata jak łopata. Obrzydliwość!

- Joasiu, chyba rozumiesz, że zrobiłaś źle?

- Zrobiłam wspaniale, babuniu! Proszę spojrzeć na moje nogi! Widzi babunia?

Kozaczki Joanny lśniły.

- Są ze skaju. Umyłam je gąbką. Zwyczajnie: woda, mydło, gąbka. Kiedy wyschły, były czyste, ale matowe, nie takie jak dawniej. Ale kiedy natarłam je kremem Nivea, cieniutko, Piotr przesadza, że zużyłam całe pudełko, zrobiły się znowu śliczne! A jak pięknie wyszła moja biała torebka, babuniu! Wszystkie plastykowe rzeczy tak się czyści, wie babunia? Buty, torebki, paski do sukienek, portfeliki...

- Powiedziałaś Piotrowi, że krem się skończył.

- Chciałam zażartować, a on się zaraz wściekł.

- Powinnaś go przedtem zapytać, na pewno pozwoliłby ci wziąć!

- Jeżeliby mi pozwolił, to po co miałam pytać?

- Joasiu!

- Żartuję, babuniu. Nie zapytałam, bo chciałam mu zrobić niespodziankę.

- Ładna mi niespodzianka! Zużyty krem.

- Właśnie że ładna. On tu jeszcze przyjdzie, babuniu! Jeszcze go babunia usłyszy w solowym występie.

Piotr wszedł do kuchni z miną bardzo skomplikowaną. Na babunię patrzył spode łba, na Joasię wcale, jakby się uśmiechał i jakby coś mówił, ale to było tylko takie mruczenie, mamrotanie.

- Coś ty powiedział, Piotrze? - nie wytrzymała wreszcie Joanna.

- Do siebie mówię, nie wtrącaj się! - warknął. - Babuniu! Czy babunia nie widziała przypadkiem mojej kurtki ze skaju?

- Owszem, widziałam w przedpokoju na wieszaku.

- Tam wisi jakaś, ale to nie moja.

- Jak to nie twoja? Twoja.

- Moja była szara, a tam wisi biała. Ja, babuniu, nie odróżniam może pora od selera, ale szary od białego - bezbłędnie!

- Por wygląda jak młoda cebula, a seler...

- Wiem! - przerwał Piotr babuni. - Seler wygląda jak zwariowany ziemniak. To teoria. W praktyce nigdy nie wiem, czy to przypadkiem por nie wygląda jak zwariowany ziemniak, a seler jak młoda cebulka! Tak czy inaczej, ta kurtka, która wisi w przedpokoju, nie jest moja.

- Boże! - jęknęła Joasia. - To już zupełne dno. On mnie traktuje jak swoją córkę! Słyszałam na własne uszy, jak wczoraj się wygłupiał. „Nie mam pojęcia, kto mi tu narysował takiego ślicznego krasnoludka! O! Jaki to piękny krasnoludek, ho! ho! Skąd on się tu wziął!”

- Nie przypominaj mi tego! - zdenerwował się Piotr. - Ten krasnoludek był narysowany na okładce mojej pracy magisterskiej. No więc, Joaśka, kurtka wyszła pierwszorzędnie! Daję ci słowo że w pierwszej chwili nie poznałem!

- Zupełnie jak pani Malinowskiej - wtrąciła babunia. - Pani Malinowska mówiła mi, że wczoraj nie ukłoniłeś się jej, chociaż staliście obok siebie na przystanku.

- A więc jednak to była ona? Tak mi się zdawało, babuniu, ale nie byłem pewien.

- Lepiej się ukłonić niepotrzebnie niż nie ukłonić potrzebnie.

- Słucham? Co babunia powiedziała?

- Coś tam powiedziałam, Piotrze, może mi się trochę pokręciło, ale ty i tak wiesz, co miałam na myśli!

- Wiem, babuniu! - westchnął Piotr. - Od dziś będę się kłaniał potrzebnie i niepotrzebnie. Ale w tym celu muszę wyjść z domu. I wychodzę!

Po chwili znowu zajrzał do kuchni. Wsunął głowę przez uchylone drzwi.

- Hej, Joaśka! - powiedział. - Dziękuję.

FILOLOG ORIENTALNY SIEDZIAŁ SOBIE W KUCHNI, A TWARZ jaśniała mu świeżą zielenią.

- Hm... - mruknęła babunia uchylając drzwi i zaglądając ciekawie do środka.

- Babuniacośmówiła? - wybełkotał filolog nie ruszając ustami.

- Właściwie nic nie mówiłam. Powiedziałam ,,hm”.

Babunia weszła do kuchni, przyjrzała się uważnie filologowi, wreszcie zapytała:

- Co ty właściwie masz na twarzy, Janku?

- Żywewitaminy - wybełkotał znowu filolog.

- Żywe witaminy - zastanowiła się babunia. - No, dobrze, ale dlaczego?

- Joannakazałaminicniemówićżebyniepospadało.

- Więc nie mów, zgoda, ale... - babunia wyjęła z kieszeni okulary, włożyła je i zbliżyła się do Janka. - Obierki od ogórków, tak mi się właśnie zdawało!

- Joannapowiedziałażetojestznakomitenatrądzikmłodzieńczyiwogóle. Trądziku młodzieńczegojakośniemamalenowogóletomisięmożeprzydać - bełkotał filolog żywo.

Nagle zgarnął z twarzy wszystkie żywe witaminy, wrzucił je do wiaderka i odetchnął z ulgą.

- Dłużej nie będę się wygłupiać. Trzymałem to świństwo przez piętnaście minut i prawdę mówiąc, czuję się jak kwaszony ogórek. Żałuję, babuniu, że nie mam trądzika młodzieńczego, Joanna twierdzi, że to jest najpiękniejsza nazwa, jaką można było znaleźć dla tego mało efektownego zjawiska. Mówi, że to w brzmieniu przypomina jej nazwę kwiatu. Miłek wiosenny, babuniu, trądzik młodzieńczy, babuniu, ona mówi, że to tak samo sympatycznie brzmi - filolog przymknął oczy i powtórzył z rozmarzeniem: - Trądzik młodzieńczy... Wyobrażam sobie, jak on pięknie mógłby kwitnąć na wiosnę. A babunia sobie wyobraża? Cała łąka usiana trądzikiem młodzieńczym. Gdziekolwiek babunia nogę postawi, tam babunia trafia na trądzik młodzieńczy...

- Ja cię bardzo proszę! - krzyknęła babunia. - Ja cię bardzo proszę, ty się uspokój! Najlepiej byłoby, gdybyście tymi żywymi witaminami okładali sobie szare komórki. I ty, i Joanna.

- Trądzik młodzieńczy na szarych komórkach nie występuje - wtrącił filolog orientalny.

- Obawiam się, że u was występuje wyłącznie na szarych komórkach! Wyłącznie! - gniewała się babunia. - Czy nie wiesz, gdzie Joanna postawiła jajka? Miała je ugotować na twardo.

Zrobiła to bardzo starannie. Ugotowała je do tego stopnia, babuniu, że aż je musiała wystawić za okno razem z garnkiem.

- Zwariuję - zakomunikowała babunia zwięźle i usiadła na krześle. - Dziś to ja już zwariuję z całą pewnością. Możecie się pożegnać z jajkami faszerowanymi.

- Jeżeli o mnie chodzi, to ja się nawet z nimi nie witałem, babuniu. Powtórzono mi to, co babunia powiedziała na mój temat. Oczywiście, babunia ma rację.

- A co ja takiego powiedziałam? - zdziwiła się babunia.

- No, że ja babunię obżeram, że to, co ja zjadam, kosztuje kupę pieniędzy, i że babunia nie ma zamiaru dłużej mnie karmić.

- Kto ci powiedział coś takiego? Co to za bzdury? Ależ, moje drogie dziecko! - babunia zerwała się z krzesła i podbiegła do filologa, który stał przy oknie ze smutną miną.

- Cóż, babuniu - szepnął - ja to rozumiem. Babunia ma rację.

- Ależ, Janku! Ależ, mój kochany! Ależ to jakieś nieporozumienie! Ja nigdy w życiu nie powiedziałabym podobnych bredni! Przecież ty wiesz, jak ja ciebie lubię! Nie wyobrażam sobie nawet, żebyś nie został u nas na obiedzie!

Filolog ożywił się wyraźnie.

- Nic takiego nie mówiłam, nic! Mogę ci nawet przysiąc, chociaż nigdy nie przysięgam!

- Ja babuni wierzę - zgodził się filolog szybko - bo widzi, babunia, mnie nikt nic takiego nie mówił, sam to sobie wymyśliłem. I chciałem babunię wypróbować, bo zdawało mi się, że babunia ma prawo tak myśleć. Ale jeżeli babunia zaprasza mnie na te jajka faszerowane, to ja nawet jestem skłonny zostać! Czego ja bym dla babuni nie zrobił! Wszystko bym zrobił.

- Wypróbować chciał! Mnie! - babunia odwróciła się od filologa z wyraźnym wstrętem. - Och, ty niedobry chłopcze! Och, ty paskudo!

Babunia włożyła kuchenny fartuch i zapytała surowo:

- Gdzie są moje wnuczki? Co one robią?

- Oleńka usypia Zuzannę. Byłem tam przed chwilą, rzecz udała się tylko do połowy. To znaczy Oleńka usnęła, a Zuzia ogląda Joanny książkę do zoologii. Ściśle - kontemplowała budowę wewnętrzną jeżowca. Nie sądzę, żeby to była najlepsza lektura dla młodych osób w wieku Zuzi, ale tak się darła, kiedy chciałem jej zabrać książkę, że w końcu zostawiłem, bo mogłaby obudzić Oleńkę.

- A Joanna?

- Joanna poszła kupić ogórek, ponieważ zjadła cały przy obieraniu.

- A ciebie zostawiła z tym wszystkim na twarzy, tak?

- Tak. Stwierdziła, że ogórki są jeszcze zbyt drogie na to, żeby cokolwiek z nich mogło się marnować. I właśnie, babuniu, ze względu na możliwość wystąpienia u mnie trądzika młodzieńczego. Aha, ona powiedziała, że ogórek kupi ze swojej tygodniówki.

Babunia machnęła ręką z rezygnacją.

- Wyjmij mi ten garnuszek zza okna, dobrze? Niech ja zobaczę, jak wyglądają jajka... No, tak. Całe brązowe, ale może coś się da z nimi zrobić...

Babunia obejrzała dokładnie zawartość garnuszka.

- Najwyżej sama nie będę jadła! - zdecydowała. - Ale spróbuję zrobić coś z tych biednych jajek. Co ja mówię! - zreflektowała się nagle. - Przecież do faszerowanych jajek są potrzebne czyste, nienaruszone skorupki! Obierz to wszystko, Janku, bardzo cię proszę, i schowaj do lodówki, a ja nastawię nową porcję. Trudno, obiecałam już Wandzi te jajka faszerowane, a ona tak rzadko mnie o coś prosi.

- Właściwie, co to za różnica, babuniu, jak się jajko je? Przecież faszerowane składa się też z żółtka i białka!

- Ale to żółtko i białko jest drobniutko posiekane albo przekręcone przez maszynkę. I do tego żółtka i białka dodaje się łyżeczkę śmietany, troszkę szczypiorku albo koperku zielonego, i jedno surowe jajko - tłumaczyła babunia Jankowi, starannie układając w garnuszku jajko obok jajka. - Dodaje się soli pieprzu, miesza się to wszystko starannie i potem nakłada do skorupek. Po wierzchu posypuje się tartą bułeczką i...

- ...zjada! - zawołał filolog triumfalnie.

- Ależ skąd! Na patelnię kładzie się sporą ilość tłuszczu bardzo porządnie rozgrzanym układa się jajka, oczywiście skorupkami do góry! Dopiero, gdy się przyrumienią, można je...

- ..zjeść! - krzyknął znowu filolog.

- Zjeść - przyznała babunia.

- Ja babuni pomogę w tej robocie, dobrze?

- Dobrze. Kiedy jajka już się ugotują, weźmiesz ostry nóż i bardzo uważnie poprzekrawasz skorupki wzdłuż, ale będziesz musiał uważać, żeby je jak najmniej pouszkadzać! Potem wydrążymy jajka łyżeczką i puste skorupki odłożymy na półmisek. Będą nam potrzebne dopiero wtedy, kiedy farsz będzie gotowy.

- Jestem gotów do podjęcia akcji! - zawołał Janek ochoczo. - Od czego mam zacząć?

- Od umycia twarzy, na której masz jeszcze pełno żywych witamin. Jedna siedzi ci nawet na powiece, widzę ją zupełnie dokładnie.

Nagle drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadła Joanna wymachując wielkim zielonym ogórkiem.

- Babuniu, co za wspaniały egzemplarz! Proszę spojrzeć! Wydałam na niego całą tygodniówkę, babunia ma pojęcie. Taki wam obiad dziś zafundowałam!

- Zdaje mi się, że jesteś w małym błędzie. Przecież ten poprzedni ogórek...

- Tamten poprzedni? - przerwała Joanna. - Tamten poprzedni to była nędza przy tym! A ten, proszę spojrzeć, jaką ma skórkę! Grubą jak podeszwa!

- To wątpliwa zaleta - zauważyła babunia sceptycznie.

- Ależ skąd! Ja go zaraz obiorę, babunia usiądzie sobie, o tu, na krzesełku, i ja obłożę babuni całą buzię obierkami od ogórka! To, babuniu, są żywe witaminy, wie babunia? One babuni świetnie zrobią na trądzik młodzieńczy!

- Ależ, Joasiu, ja przecież mam już tyle lat, że młodzieńczy, trądzik doprawdy przestał mi zagrażać!

- Ma, babunia, trądzik, ma! - odezwał się filolog orientalny ponuro. - A my, to co?

- BABUNIA TO CHYBA MYŚLI, ŻE JESTEM KRÓLIK!

- Wcale tak nie myślę, Joasiu! Królik ma długie uszy, twoje są zupełnie zwyczajne, do króliczych niepodobne! Jeżeli każę ci jeść surówkę z marchwi albo zieloną sałatę, robię to tylko dlatego, że kiedy nadchodzi wiosna, człowiek ginie bez witamin!

- To znaczy trzeba jeść każde zielsko, które się nawinie?

- Każde zielsko, moja droga! Szczypiorek, koperek, zieloną pietruszkę... Nie mówię przecież, żebyś brała pęczek pietruszki i zjadała go za jednym zamachem! Trzeba tak wszystkiego po troszeczku. Trochę w zupie, trochę w sosie, trochę na ziemniakach...

- Widzę z tego, że będę się musiała pozmuszać! Nie cierpię zmuszania! Czy przez całe życie trzeba się do czegoś zmuszać, babuniu?

- Oczywiście, moje dziecko. Jak się do czegoś zmuszam, usiłuję zachować pogodę ducha. Dość już natarłaś tej marchewki, Joasiu, wystarczy.

- Ale jakie ja mam ręce, babuniu?

- Drobiazg. Weź do mycia rąk trochę kwasku cytrynowego i sprawa załatwiona. I zdejmij mi, moja kochana, patelnię. Będę robiła kluski do zupy truskawkowej.

- Kluski, na patelni? Babuniu? Czy babunia się nie pomyliła?

- Zawsze robię kluski do zup owocowych w ten właśnie sposób.

- To przecież, babuniu, nie są kluski! To są zwykłe naleśniki!

- Masz tak przerażone oczy, Joasiu, jakbyś złapała mnie na zatrważającym zaniku pamięci. A ja ci radzę uważać na to, co robię w tej chwili! Musisz sobie zapamiętać na całe życie, że kluski z ciasta naleśnikowego to jeden ze smaczniejszych dodatków. Popatrz: ciasto zupełnie jak na naleśniki, masz rację. Biorę jedno jajko, leciutko roztrzepuję z odrobiną mleka, dodaję trzy czubate łyżki mąki. Ciasto jest zbyt gęste, prawda? Dodamy jeszcze trochę mleka, bo na naleśniki musi być lejące, nie zanadto, oczywiście, gdyż porobią się bąble i placki zaczną się rozłazić już na patelni. Spójrz, że wyrabiam je łyżką, ale bardzo starannie. Na patelni rozpuściłam łyżeczkę tłuszczu, podaj mi, Joasiu. O, ten tłuszcz wlewam do mojego ciasta i w ten sposób nie muszę się już martwić o natłuszczenie patelni przed smażeniem poszczególnych placków. No i spójrz, jak to prędziutko się robi. Kiedy naleśniki przestygną - pokroję je na paski szerokości około pięciu centymetrów. Poskładam po kilka pasemek jedno na drugim - i będę kroiła na półcentymetrowe kluseczki. I po wszystkim! To są właśnie te kluski, które tak bardzo lubisz w zupach owocowych!

- Zauważyłam, babuniu, że przez cały czas babunia była uśmiechnięta. Czy to znaczy, że babunia zmusza się do robienia obiadu dla nas?

- Nie! Ten uśmiech był przejawem, mojego zadowolenia. Lubię gotować, Joasiu. Uważam, że do tej czynności potrzebna jest pewna kulinarna inteligencja. Jeżeli się ją posiada - gotowanie staje się pewnego rodzaju sztuką.

- Babunia ma na myśli artystyczne tworzenie?

- Coś z tych rzeczy. Tak jak malarz dobiera barwy, jak poeta rymy, prozaik cyzeluje zdania - tak ja wyszukuję smak potrawy przez dodawaniem do niej różnych przypraw w różnych proporcjach. Czasami będzie to kilka kropli cytryny, czasami szczypta czerwonej papryki zmielonej na pył. Innym razem łyżka śmietany dodana tam gdzie właściwie nie jest koniecznie potrzebna. Każda gospodyni ma swój styl gotowania. To sprawa indywidualna, uprzytomnij sobie - jak bardzo nawet! Każde takie samo na pozór danie w różnych domach smakuje inaczej.

- To, co babunia mówi, jest niezwykle ciekawe! Muszę sobie zapisać tę ,,złotą myśl” w mojej prywatnej książce kucharskiej. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, że jedząc - pożeram właściwie pewną część babuninej indywidualności!

- Pleciesz, moja droga! Pożerasz jedynie jej efekty. I muszę ci się przyznać, że nie ma dla mnie większej uciechy, jak wasz dobry apetyt przy stole!

- I nie jest babuni przykro, że my tak prędko zjadamy to, nad czym tak długo babunia pracowała w ciągu dnia?

- Skąd! Im szybciej zjadacie, tym bardziej się cieszę! Czy mi się zdaje, czy to Zuzanna płacze? Na pewno obudził ją jej własny głodny brzuszek. Pora na obiadek dla naszej panienki. Ubierz ją, Joasiu.

- Chodź do cioci, mój mały kwiatuszku! Babunia zaraz naszykuje dziecku piękną zupkę aż zieloną od koperku!

- OCH, BABUNIU! - ZAWOŁAŁA JOANNA WPADAJĄC DO KUCHNI. Babunia nie ma pojęcia, co się działo dzisiaj u nas w klasie! Dyro wezwał do swojego gabinetu Iśkę i Małgosię, więc one natychmiast zdarły ze mnie wszystkie moje granatowe ciuchy i wbiły na siebie. A ja, babuniu, wylądowałam w żółtej bluzce Małgorzaty, bo ona wzięła mój sweterek, i w pomarańczowym swetrze Iśki, bo ona wzięła mój fartuch. Może sobie babunia wyobrazić, jak wyglądałam?

- Mogę sobie wyobrazić!

- No właśnie. Więc chyba babunia się nie zdziwi, że dostałam uwagę.

Joanna usiadła na krześle i przyglądała się babuni z niepokojem.

- Uwagę? - zapytała babunia z niedowierzaniem. - Za co?

- Za to, że chodzę do szkoły nieprzepisowo ubrana.

- Nic nie rozumiem. Ty chodzisz nieprzepisowo ubrana? Ty? Przecież ja sama pilnuję, żebyś...

- Ależ, babuniu! - przerwała Joanna gwałtownie. - Przecież ja babuni tłumaczę, że byłam w żółtej bluzce i pomarańczowym swetrze!

- Przecież to była bluzka Małgosi, a sweter Iśki. Więc dlaczego ty dostałaś uwagę?

- Bo one były przepisowo ubrane, babuniu! Poszły do dyra całe w granatach. Żadnej z nas do głowy nie przyszło, że dyro po chwili zażąda, żebym i ja przyszła do niego. Ale zażądał i kiedy stanęłam w drzwiach, biedny dyro zwinął się jak korkociąg z przerażenia. No, bo też było na co patrzeć!

- Nie rozumiem, z czego ty się śmiejesz, Joasiu. Przecież to jest bardzo przykre nieporozumienie. Czy nie mogłaś powiedzieć?

- Babuniu! - Joanna spojrzała na babunię z wyrzutem.

- No, tak, no, tak... - powiedziała babunia pośpiesznie - ale w tej sytuacji, kiedy pan dyrektor wpisywał ci uwagę do dzienniczka, chyba... no, ja nie wiem... może nie ty, ale tamte koleżanki... powinny coś wyjaśnić... coś wytłumaczyć...

- Zamurowało je, babuniu. Trzeba to zrozumieć.

Babunia nie miała miny, która mogłaby świadczyć o zrozumieniu.

- Gdybyś ty była na ich miejscu, Joasiu, chybaby cię jednak nie zamurowało - zauważyła sceptycznie.

- Mnie by nie zamurowało, to fakt, że Gośka i Iśka są takie nieśmiałe.

- Och, już nie opowiadaj. Jeżeli chodzą do szkoły w pomarańczowych swetrach i żółtych bluzkach, to chyba mają dość dużo tupetu.

- Co innego chodzić na kolorowo, a co innego odezwać się do dyrektora. Chodzić na kolorowo jest bardzo łatwo, babuniu, ale odezwać do dyra to dla niektórych problem. Dla mnie nie, bo ja tam uważam, że dyro taki sam człowiek jak każdy inny, a jeżeli chodzi o naszego, to on w ogóle bywa wspaniały! Ale Iśkę i Gośkę zamurowało i ja to rozumiem - westchnęła Joanna. - Więc jak, babuniu? Podpisze mi babunia tę uwagę?

- A co mogę zrobić innego, moje dziecko? Pewnie, że podpiszę. Ale... Mój Boże!... tyle lat pilnowałam, żebyś chodziła do szkoły na granatowo, i teraz mam podpisywać, żeś była na pomarańczowo, to mi się doprawdy w głowie nie mieści!

- Babunieczko, moja najmilejsza! - Joanna rzuciła się babuni na szyję. - Ja wiem, że babuni serce krwawi, ale... och! Czy babunia widzi, co się stało? Chciałam się babuni powiesić na szyi, a tymczasem widzę, że babunia jest niższa ode mnie! To straszne!

- Dlaczego straszne, Joasiu? - zdziwiła się babunia. - To chyba zupełnie normalne, wasze pokolenie to same tyczki.

- Ależ ja nie chcę być wyższa od babuni! To mi szalenie przeszkodzi w życiu. Do tej pory mogłam się zawsze wtulić w to miejsce pomiędzy brodą a ramieniem i beczeć w nie, i wyznawać najgorsze swoje grzechy, a co teraz będę robiła?

- Jak stanę na taboreciku, kochanie - zauważyła babunia praktycznie - to znowu będzie wszystko po staremu.

- Za każdym razem szukać taborecika... - westchnęła Joanna smętnie.

Potem wyjęła z kieszeni fartucha krówkę, rozwinęła ją z papierka i wsunęła babuni do ust.

- Niech babunia spróbuje, są pyszne. Wanda poczęstowała mnie dzisiaj, bo kupiła całe pół kilo na masę.

- Na jaką masę?

- Na masę do mazurka. Ona chce zrobić mazurek na święta dziś przeprowadza generalną próbę wraz z degustacją, na którą jestem zaproszona. Jeżeli okaże się, że ten mazurek jest dobry, to ja też, babuniu, zrobię coś takiego.

- Na kruchym cieście?

- Na kruchym cieście albo na andrucie, jak kto woli. Wanda, babuniu, kupuje pół kilograma zwyczajnych krówek, wsypuje je do gara, bez papierków oczywiście, dolewa do tego ćwierć szklaneczki mleka i wsypuje ćwierć szklanki cukru. I potem rozpuszcza te krowy, ciągle mieszając i mieszając, i mieszając. Jak się rozpuszczą, wylewa masę na ciasto albo na andrut. I cześć, babuniu, mazurek gotowy. Można go przybrać orzechami albo kolorowymi cukierkami, albo rodzynkami, albo czym babunia chce.

- To może być zupełnie niezłe, Joasiu, trzeba się będzie przekonać.

- To ja się przekonam dziś u Wandy. A może nawet uda mi się rąbnąć kawałek dla babuni.

- Joasiu!

- Och, babunia na mnie patrzy z takim wyrzutem, jakby babunia sama kiedyś nie rąbnęła dla mnie ciasteczka z płatków owsianych na wizycie u pani Chrzanowskiej!

- Joasiu! Ja nie rąbnęłam żadnego ciasteczka, co ty opowiadasz? Ja zwyczajnie zawinęłam ciasteczko w bibułkę i wsunęłam do torebki, pani Chrzanowska na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby wiedziała. Nie wiedziała, bo mi było nijako prosić.

- To ja też nie rąbnę, tylko zawinę w bibułkę i schowam do torebki - zgodziła się Joanna bez oporu. - To może rzeczywiście lepiej brzmi...

BABUNIA WYJĘŁA Z PUDEŁKA SREBRNĄ BROSZKĘ. PODESZŁA DO lustra i przez chwilę przykładała ją w różnych miejscach: pod szyją, z prawej strony, z lewej... Wreszcie przypięła broszkę w upatrzonym miejscu. Babunia przyjaźnie uśmiechnęła się do swojego odbicia. Właściwie lubiła tę starszą panią i nie było powodu, dla którego musiałaby skąpić jej uśmiechu! Gładka, czarna suknia dodawała jej uroku i dostojeństwa, a starannie uczesane, białe włosy wyglądały tego dnia szczególnie efektownie.

- Jesteś babunią stulecia, mamo - usłyszała od drzwi głos synowej - i wyglądasz jak... nie mam po prostu słów! Wyglądasz czarująco i jestem pewna, że pan Żmigrodzki zakocha się w tobie po raz setny.

- Wątpię, żeby zwrócił uwagę na mój wygląd - zauważyła babunia sceptycznie. - Zawsze cenił bardziej moje zdolności kulinarne. Nawet wtedy, kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat i prosił mnie o rękę, sformułował to wszystko w sposób następujący: „Chciałbym, żebyśmy zawsze byli razem. Nie wyobrażam sobie życia bez twoich leniwych pierożków!” Może nie brzmiało to dosłownie tak, ale sens i morał jego oświadczyn był zupełnie jasny. Czy jesteś już gotowa, Wandziu? Powinniśmy wychodzić!

- Jestem gotowa, mamo, chciałam cię tylko prosić o pożyczenie srebrnej broszki, wiesz, tej z perełką! Och, widzę, że sama ją przypięłaś! Nie, nie zdejmuj, przypnę sobie coś innego... Nie, doprawdy... No, a co ty zrobisz?

- Nic nie zrobię, kochanie. Obejdę się bez broszki. Czy Oleńka już się przebrała? A Joanna? Nie? A przecież musimy wychodzić! Nie możemy się spóźniać na proszony obiad, bo to doprawdy komplikuje życie każdej gospodyni. A one, oczywiście, o tym nie pomyślą...

Oleńka wsunęła do pokoju głowę.

- Babuniu... - jęknęła - czy babunia może mnie poratować małe co nieco?

- Ależ, Oleńko! Ty jeszcze w piżamie?

- Pękło mi! - miauknęła Oleńka.

- Co ci pękło?

- Rękaw w bluzce, babuniu! Pękł mi, idiota, niech babunia sobie wyobrazi!

- Już sobie wyobraziłam, i co dalej?

- I co ja mam na siebie włożyć?

- Inną bluzkę, Oleńko, to jasne!

- Nie takie bardzo jasne, bo brudne! Wszystkie bluzki mam brudne!

- Jak to? Naszykowałaś sobie tylko jedną bluzkę na święta?

- Jaka babunia domyślna! Jedną naszykowałam, bo mi się nie chciało robić wielkiego prania... Czy babuni chciało się robić wielkie pranie bluzek?

- Chciało mi się, ty leniu! Którą chcesz?

- Białą, popelinową... - zaszemrała Oleńka od drzwi - niech babunia będzie aniołem...

- Białą popelinową chcę włożyć jutro. Mogę ci dać inną.

- Babuniu - żebrała Oleńka przewracając oczyma - błagam o popelinową!

- Ależ to absurd, Oleńko! - wtrąciła się mama. - Jak możesz zabierać babuni bluzkę, która jej będzie potrzebna!

- Obejdę się! - stwierdziła babunia krótko. - Masz tu bluzkę i przebieraj się natychmiast! Wyobrażam sobie, jak pani Żmigrodzka będzie na nas wściekła!

Oleńka porwała bluzkę do łazienki.

- Mamo, Oleńka nie powinna dostać tej bluzki! Przecież mama naprawdę musi mieć własne rzeczy, których nikt oprócz mamy nie będzie nosił.

Babunia uśmiechnęła się chytrze.

- Dobrze wygląda ta perełka przy twojej sukience, Wandziu - pochwaliła.

- Och... no, tak... ale broszka to co innego, a bluzka co innego! Mama powiedziała, że może się obyć bez broszki.

- Bez bluzki też się mogę obyć, kochana. Idź wreszcie i zmień pantofle. Jestem przekonana, że pani Żmigrodzka wstawia w tej chwili frytki do piecyka.

Babunia wróciła do lustra. Bez broszki było trochę goło, ale ostatecznie...

Joanna wpadła jak furia.

- Babuniu, rajstopy! Niech babunia sobie wyobrazi: co które wyciągnę z szafy to oko! Małpy złośliwe, nie rajstopy! O, proszę spojrzeć! Przecież ja nie mogę tak iść! Babuniu? No, przecież nie mogę!

- Nie możesz.

- Właśnie! To co, babuniu - Joanna zawiesiła głos wyczekująco - będzie babunia człowiekiem?

Babunia zbliżyła się do szafy i wyjęła z niej kopertę z nowymi rajstopami.

- To są te, które babunia dostała wczoraj od taty?

- Te.

- Eeee... czarne...

- Joasiu, jesteś piekielna! - zawołała babunia ostro.

- Eeee... - bo ja nie lubię czarnych! I tak mam chude nogi, a jeszcze czarne, to...

- Nie mam innych! Trzeba było pomyśleć wcześniej, pooddawać do zarobienia, to teraz byś nie jęczała! Nie mam innych rajstop, rozumiesz?

- A te, co babunia ma na nogach? Babuniu! Może byśmy się zamieniły? Ja bym babuni dała te, które babunia dostała od taty, a babunia...

- Ty byś mi dała te, które dostałam od taty? Wiesz, Joasiu, że cała filozofia mieści się w tym zdaniu! Jakaż ty jesteś dla mnie łaskawa!

- Och, może coś tam tego, ale babunia wie, o co chodzi - tłumaczyła Joanna, pośpiesznie rozrywając kopertę. - O, proszę, babuniu, piękne rajstopy, tata ma nawet gust, tylko dlaczego kupił czarne? Babuniu, szybciutko, bo już musimy wychodzić!

- Wiesz, że to jest irytujące - babunia usiadła na krześle. - Ja jedna naszykowałam sobie wszystko, co może być mi potrzebne w czasie świąt. A w końcu będę wyglądała jak oskubana gęś, bo wyrwiecie mi wszystkie moje piórka. Czy wy naprawdę musicie myśleć o swoim ubraniu dopiero wtedy, kiedy wychodzicie z domu? Jestem ciekawa, ile ja jeszcze będę musiała przyszywać guzików, zatrzasków, zrobić pętelek, przymocować wieszaków, zanim pani Żmigrodzka przypali frytki, czekając na nas?

- Nie wiem, babuniu, nie mam pojęcia, na razie tylko te rajstopy, moja cudowna! Moja śliczna, srebrzysta, najmilsza! No, niech babunia się pospieszy!

Babunia ostrożnie zaczęła zsuwać z nóg rajstopy.

- Co babunia robi? - zdziwiła się Oleńka wchodząc do pokoju. - Babunia zostaje w domu?

- Pożyczam Joannie beżowe rajstopy - zakomunikowała babunia obojętnym tonem.

- Wiesz, Joaśka, jesteś prosię! - warknęła Oleńka. - Jak możesz zdzierać z babuni rajstopy! Dlaczego to robisz?

- Bo mam chude nogi! Babunia to zrozumiała i zamienia się ze mną. I nie gadaj tyle, bo gdyby ci Piotr nie kupił pończoch za pieniądze na spodnie, tobyś też latała teraz boso!

- Mamo - zawołała Oleńka - mamo, proszę tu przyjść! O, mamo, co na robi... ona zabiera babuni rajstopy. Czy to nie jest granda, niech mama powie!

- Wandziu, daj spokój... - wtrąciła się babunia - daj spokój, dobrze? Przecież ten obiad pani Żmigrodzkiej musi się już fatalnie prezentować. Jest mi zupełnie obojęt...

- Co się tu dzieje? - zadudnił od drzwi baryton i tata wszedł do pokoju z płaszczem przewieszonym przez ramię. Uważnie spojrzał na cztery panie.

- Co to ma znaczyć? - zapytał. - Dlaczego mama daje Joannie swoje rajstopy? Mało ma swoich? Dlaczego Oleńka paraduje w mamy bluzce? Wandziu, czy ty nie masz innej broszki? No, moje drogie, moje drogie... Ja się na to kategorycznie nie zgadzam! Mamo, proszę włożyć rajstopy, Oleńko, zdejmij bluzkę, Wandziu... no, ty jedna bez poganiania!

- To ja chyba pójdę z gołymi nogami!

- A ja w podartej bluzce!

- Nic mnie to nie obchodzi, jak się ubierzecie! Mamo, bardzo proszę, żeby mama nie dawała się tak wykorzystywać. Ubierajcie się, jak która może, i wychodzimy. Mamo... widzi mama ten wieszak? Tu, przy płaszczu. Sam nie wiem kiedy. Jakoś tak mi się musiało szarpnąć. O, Piotr! Już jesteś gotowy? Zuzieńko, chodź do dziadziusia... Jak ty ją niesiesz, Piotrze? Co jej się tam dynda?

- A majtki, tato! Gumka pękła, kiedyśmy wkładali. Prawda, Zuzieńko? Tata ci wciąga majtasy, a tu gumka trach! Tak ta pupina urosła, tak urosła, że gumeczki pękają. Babunia by jej nie zmieniła gumki, babuniu? Ta jest już za ciasna!

- A ty, Piotrze? - zapytała babunia wyjmując pudełko z nićmi.

- Co: ja?

- Co ty masz do przyszycia?

- Jeżeli - to guzik przy marynarce, babuniu! Bo proszę spojrzeć... wisi na jednej nitce. Ale dlaczego babuni tak się trzęsą ręce? - zaniepokoił się Piotr nagle.

- Bo myślę o pani Żmigrodzkiej! O tych frytkach! Mieliśmy być tam o drugiej, a jest już wpół do trzeciej... No, tak! Telefon! To na pewno Żmigrodzcy!

- Nie przyjmować! - zawołał Piotr przytomnie. - Niech nikt nie przyjmuje, to pomyślą, że jesteśmy w drodze!

- Świetny pomysł! - zawołała Oleńka wchodząc do pokoju w górze od piżamy.

- Czy ty się kładziesz spać? - zapytał tata zdumiony.

- Nie, ale... babuniu... ten rękaw... może by się jakoś zeszył?

- A to go poproś, Oleńko, zobaczymy, co ci odpowie - zaproponowała babunia. - Chodź tu, Zuzieńko, muszę zmierzyć, ile tej gumki...

JOANNA I FILOLOG ORIENTALNY PRZYSZYWALI KÓŁKA DO MATY, którą Oleńka chciała zawiesić na ścianie nad łóżeczkiem Zuzanny. Zawsze, kiedy nadchodziła wiosna, Oleńka czuła potrzebę odświeżenia wszystkiego, co ją otaczało.

- Oleńka ma spóźniony refleks, nie sądzisz? - spytała Joanna Janka.

- Nie, przeciwnie! Uważam, że Oleńka jest okay!

- Eee... - zwątpiła Joasia odgryzając nitkę - zawieszać matę teraz, kiedy ściana jest pomalowana przez Zuźkę wszystkimi kolorami kredek, jarzyn, pomadek do ust, kiedy to głupiątko zjadło kilogram tynku i cegły z dziur, które jeszcze teraz co wieczór pogłębia pazurkiem! Nie, mój drogi, tę matę trzeba było powiesić już dawno!

- Chyba lepiej, żeby Zuzia jadła tynk niż słomę. Słomą łatwiej się zakrztusić! - zapewnił Janek.

- Wygląda na to, że próbowałeś i słomy, i tynku! - obruszyła się Joanna. - Lepiej powiedz, co mam kupić babuni na urodziny? Już mi głowa pęka od myślenia!

- Jakiś drobiazg - zaproponował Janek odgryzając nitkę.

- Wiedziałam, że się na tobie nie zawiodę! Jakiś drobiazg! Ślicznie to sformułowałeś, tak bez żadnych ogólników! Pozostaje mi tylko iść do sklepu i kupić... Jakiego koloru ma być ten drobiazg?

- Nie wiem, jaki kolor babunia lubi!

- Cytrynowy...

- Kup babuni kilogram cytryn. Uwielbia przecież cytryny! I zaznacz, że to tylko dla niej.

- Przecież babunia nie zdoła zjeść tak szybko kilograma cytryn!

- Cytryny mogą leżeć. Trzeba je tylko pozostawić w bibułkach, włożyć do plastykowej torebki i trzymać w chłodnym miejscu. Na oknie najlepiej...

- Ten pomysł mi nie odpowiada - skrzywiła się Joanna i odgryzła nitkę. - Babunia dostała zresztą cytryny od cioci Kazi. Może zaproponujesz mi inny drobiazg w tym kolorze?

- Owszem! - Janek zastanowił się chwilę,. - Widziałem śliczne broszki! Delikatna, w srebrnym kolorze oprawa i spory kamień w środku. Kamienie bardzo różne, w pastelowych odcieniach...

- Broszkę? Dla babuni? Oszalałeś chyba! Babunia nigdzie nie bywa! I ma jedną broszkę. Nawet była o nią heca w czasie świąt.

Janek spojrzał na Joannę złym okiem.

- Jeżeli nawet babunia nigdzie nie bywa, to może sobie przypiąć broszkę do najbardziej domowej sukienki. Ale babunia bywa. Była przecież u tych państwa Żmigrodzkich, prawda? Sama opowiadałaś, że wzięła na siebie całą winę za wasze spóźnienie. Już choćby za to - należy się babuni druga broszka! Zaraz będzie inaczej wyglądać, zwłaszcza kiedy się uśmiechnie, bo pomyśli o tym, że ten drobiazg w kolorze cytrynowym dostała od swojej kochającej wnuczki... - stwierdził zjadliwie.

- Niektóre twoje argumenty trafiają mi do przekonania od razu - przyznała Joanna. - Droga ta broszka?

- Dziewięćdziesiąt dwa złote!

- W porządku!

Babunia zajrzała do pokoju.

- Kupiłaś kaszę mannę, Joasiu?

- Tak, babuniu, postawiłam na stole w kuchni. Ale przecież Zuzia jest już po kolacji?

- Kasza jest mi potrzebna na jutro. Zrobię wam wspaniały deser.

- Kaszę na gęsto z cukrem? - zainteresował się Janek. - To świetnie, babuniu!

Był zaproszony na ten niedzielny obiad i już od dawna interesował się otwarcie sprawą menu. Nie był w stanie zdobyć się na obojętność, kiedy zaczynało się przy nim mówić o jedzeniu...

- Ale nie będzie to kasza na mleku, mój drogi - babunia beztrosko igrała z wyobraźnią Janka. - Będzie to kasza gotowana przez dziesięć minut w trzech i pół szklankach wody, z dodatkiem szklanki cukru!

- Kasza na wodzie... - zmartwił się Janek odgryzając nitkę - ale za to cały kilogram, babuniu?

- Nie! Tylko pół szklanki!

- Uuuu...

- Poshichaj, co dalej zrobię z tą kaszą! Otóż po ugotowaniu dodam do niej soku z cytryny. A kiedy wcisnę cytrynę do kaszy, otworzę drzwi do kuchni i bardzo głośno zawołam: „Joasiu!”

- A ja przyjdę i powiem: „Słucham, babuniu!” - dokończyła Joanna odgryzając nitkę.

- Tak! I wtedy poproszę, żebyś mi ubiła kaszę trzepaczką. Oczywiście przełożę ją do glinianego garnka, bo w aluminiowym zaraz ciemnieje! Będziesz ją biła, kochanie, około pół godziny!

- Przeżyję to jakoś! - zgodziła się Joanna.

- Potem przełożymy masę do salaterki i poczekamy, aż zastygnie. Zrobię do tego kogel-mogel zalany wrzącym mlekiem i dokładnie przestudzony...

- I co dalej, babuniu? - denerwował się Janek.

- To już koniec. Co jeszcze chciałeś?

- Chciałem, żeby babunia opowiadała dalej! Brakuje mi zakończenia tej ślicznej historii...

- Dobrze - zgodziła się babunia. - Już opowiadam. A więc: po obiedzie podamy kaszę w miseczkach od kompotu.

- Ostatnie kółka! - zawołała Joanna z ulgą. - Kończ prędzej, Janek, spójrz! Przyszyłam już ostatnie!

- I ja więcej nie mam... jeszcze tylko kilka razy przeciągnę igłą, i cześć!

- Poczekaj, przyniosę ci nożyczki do obcięcia nitki!

- To zdumiewające, że ośmieliłaś się krytykować spóźniony refleks Oleńki... - mruknął Janek odgryzając nitkę. - Dziękuję ci, już mi nożyczki niepotrzebne. I co dalej, babuniu?

- Przecież już skończyłam swoje opowiadanko! - zdziwiła się babunia.

- Skąd! - Janek przymknął oczy i mówił z rozmarzeniem: - Powinna jeszcze babunia powiedzieć, że każda porcja kaszy polana będzie tym cudownym kremikiem z kogla-mogla i że stawiając te poematy na stole, powie babunia: ,,Jeżeli ktoś z was ma ochotę na jeszcze, to mówcie szczerze! Namyśliłam się przez noc i zrobiłam tej kaszy dwie salaterki, a nie jedną!”

W DOMU PANOWAŁA LENIWA CISZA, PRZERYWANA JEDYNIE szelestem gazety, którą czytał tata. Mama drzemała, leżąc na swoim tapczanie, a Joanna siedziała przy oknie, układając w myślach pierwsze zdanie pamiętnika, który postanowiła pisać. Z pokoju Piotra i Oleńki również nie dochodził żaden gwar, widocznie Zuzia usnęła po obiedzie i jej rodzice nareszcie mogli spokojnie poczytać. Babuni nie było, babunia wyjechała.

„Nazywam się Joanna - myślała Joasia intensywnie - i postanowiłam pisać pamiętnik”. Nie, to niedobry początek. Trzeba zacząć inaczej. „Postanowiłam pisać pamiętnik. Nazywam się Joanna...”

Właśnie w tej chwili, kiedy Joanna zdecydowała, że druga wersja początku też jest zła, rozległ się dzwonek. Skrzypnęły drzwi pokoju Oleńki i z korytarza dobiegło poczciwe szuranie. To Piotr szedł otworzyć, wlokąc za sobą przydeptane kapcie. Obce głosy zaniepokoiły tatę. Odłożył gazetę i wpatrywał się w drzwi, jego gęste brwi złączyły się w jedną linię.

- To chyba Majewscy - mruknął. - Ale przecież oni mieli przyjść w przyszłą niedzielę, nie w tę...

Mama otworzyła oczy i rozejrzała się nieprzytomnie.

- Jacy Majewscy? - zapytała z przerażeniem.

- No, ci Majewscy, wiesz... - wyjaśnił tata.

To było zdumiewające, ale mama z punktu wiedziała.

- Ach, ci! - zawołała. - Przecież prosiłeś ich na przyszła niedzielę!

Obce głosy stały się jeszcze wyraźniejsze, widocznie Piotr wpuścił już gości do przedpokoju.

- Tak, to oni! - zawołał tata i poderwał się z fotela. - Gdzie mój krawat, marynarka? Gdzie moje półbuty?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie. Mama stała już przed lustrem i usiłowała uporządkować fryzurę, Joanna przyklepywała poduszki na tapczanie. Drzwi otworzyły się, stanął w nich Piotr. Tata spojrzał na niego i jęknął. No tak, zięć nie wyglądał reprezentacyjnie: wystrzępione dżinsy, zmiętoszona góra od piżamy i te nieszczęsne kapcie.

- Państwo Majewscy - zaanonsował głosem lokaja z amerykańskich filmów.

- O, do diabła... - mruknął tata wyciągając spod tapczanu drugi półbucik - albo im się pokręciło, albo mnie. Wandziu, wyjdź do nich!

- Przecież ja ich nie znam! - przestraszyła się mama - a zresztą, jak ja mam wyjść do nich w tym stanie?

Tata obrzucił mamę szybkim spojrzeniem. Wyglądała jak Ofelia na pięć minut przed wstąpieniem do klasztoru.

- Joasiu, wyjdź do nich! - powiedział tata tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Dobrze, tato - odparła Joasia potulnie - jeżeli ci nie wstyd...

Spojrzał teraz na nią. No, tak. Bosa, nie uczesana, w sukience, która byłaby zbyt krótka nawet dla noworodka.

- Państwo Majewscy! - powtórzył Piotr. - Co mam z nimi zrobić?

- Zamknij ich w łazience - warknęła Joanna - albo zaproponuj, żeby poszli z wizytą do naszych sąsiadów, tam dziś obchodzą imieniny...

- Idę - zdecydował tata mężnie. - Po prostu wyjaśnię, że nie dogadaliśmy się w sprawie terminu, trudno. Musisz powiedzieć, Wandziu, że jest ci szalenie miło!

- Szalenie miło - powtórzyła mama szybko zdejmując podomkę. - Podaj mi jakąś sukienkę z szafy, Joasiu, może tę zieloną. Szalenie miło... - powtórzyła nerwowo. - Szalenie miło. Yyyyy! - jęknęła. - Mam tylko rzodkiewkę, ogórek, sałatę, odrobinę białego sera i piętnaście deka szynki. A tata wbijał mi do głowy, że jak oni przyjdą, muszę przygotować wytworną kolację!

- Są jeszcze jajka - przypomniała Joasia, zapinając mamie sukienkę - i resztka majonezu!

- To wcale nie ratuje sytuacji - mama wsunęła pod tapczan domowe klapki. - A poza tym powinnam siedzieć z tą panią Majewską, a nie tkwić w kuchni. Czy wyglądam jako tako?

- Jako tako... - odparła Joanna bez przekonania. - Mamo, ja zrobię kolację. Tylko, błagam, niech nikt nie wchodzi do kuchni. Muszę tam zostać sama.

- Nie ma innego wyjścia... Wolę, żebyś ty się tym zajęła niż Oleńka. Oleńka zaczęłaby przygotowania od łez.

Kiedy mama wychodziła do przedpokoju, Joasia przemknęła się za jej plecami. W kuchni było pusto, czysto i chłodno.

Joanna rozpoczęła przegląd zapasów. Przez chwilę trzymała w ręku główkę sałaty. ,,Trudno z niej będzie zrobić przyzwoite danie na kolację! - pomyślała. - Sałata odpada”. Otworzyła lodówkę, wyjęła szynkę, cztery jajka, które mama ugotowała na twardo, zielony ogórek, rzodkiewki, biały ser. Ułożyła wszystko na stole i przez chwilę patrzyła bezradnie. „Jedyne wyjście to kanapki! - zdecydowała. - Ale w tej sytuacji kanapki powinny mieć wygląd co najmniej fascynujący!” Joanna z lękiem zajrzała do pojemnika na pieczywo. No! Dwie piękne bułki wrocławskie.

- Może ci pomóc? - drzwi uchyliły się i do kuchni zajrzał Piotr.

- Wejdź! - zgodziła się Joanna łaskawie. - Tylko ta twoja żona niech się tu nie pokazuje. Ona traci głowę, kiedy musi się spieszyć.

- Dlatego mnie przysłała - wyjaśnił Piotr. - Co chcesz, żebym robił?

- Przekręć jajka przez maszynkę. Dodaj do nich dwie łyżki majonezu. Trochę soli. Odrobinę pieprzu. Wszystko wymieszaj starannie na gęstą masę. Potem weź na drugi talerz biały ser, dodaj do niego dwie łyżki śmietany, trochę papryki w proszku, tak żeby się zaróżowił. I również wszystko wymieszaj. W ten sposób będziemy mieli dwie masy: różową i żółtą. Rozumiesz?

- Rozumiem. Co dalej?

- Jedną masę włóż do jednej torebki z folii, drugą do drugiej. Rozumiesz?

- Rozumiem. Jedną do jednej, drugą do drugiej.

- Błyskotliwa inteligencja! - przyznała Joanna krojąc jednocześnie bułki na cienkie plasterki, - Więc rób to szybko! Kiedy masy będą już w torebkach, zrób w każdej malutką dziurkę. Malutką! Rozumiesz?

- Rozumiem! - Piotr przykręcił już maszynkę do stołu i szybko obierał teraz jajka ze skorupek.

- Po co te dziurki? - zapytał.

- Do fascynacji! - odparła Joanna zwięźle. - Ponieważ w zasadzie nie ma w domu nic do jedzenia, trzeba gości zafascynować wyglądem kanapek. I dziurki są potrzebne do fascynacji.

Piotr przyjrzał się Joannie podejrzliwie.

- Ufam ci - powiedział z westchnieniem. - Ale jeszcze nigdy w życiu nie widziałem kanapek z fascynacją.

Joanna ułożyła plasterki bułki w długich rządkach i smarowała je teraz kolejno masłem. Uśmiechnęła się. Kiedy masy robione przez Piotra będą już gotowe, wszystko potrwa jeszcze z piętnaście minut i będzie można poprosić mamę do kuchni! Joanna wyjęła talerzyki. Na jednym z nich ułożyła szynkę, którą pokroiła w kwadraciki o wymiarach trzy na trzy centymetry, na drugim cienkie plasterki zielonego ogórka i krążki rzodkiewek, na trzecim nieszczęsną sałatę, którą również podzieliła na niewielkie kawałki.

- No, zaczynam! - odetchnęła z ulgą.

Piotr spojrzał. Joanna szybko kładła na każdej kanapce po jednej porcyjce wszystkiego, uważając przy tym, żeby skomponować ładną całość.

- No wiesz... - powiedział Piotr z uznaniem. - Robisz to zupełnie sprawnie.

- Poczekaj! Zobaczysz, jak to będzie wyglądało, kiedy ozdobimy wszystko fascynacją.

Piotr nakładał już masę do torebek.

- Uważaj, żeby nie zrobić zbyt dużych dziurek, błagam! Muszą być takie, żeby masa wychodziła z nich wąziutkim wężykiem, o grubości dwóch, trzech zapałek.

- Dobrze, zrobię ci odpowiednie, bądź spokojna!

Zrobił odpowiednie. Joasia wzięła do rąk torebkę z różową mesą, ścisnęła ją dłońmi i szybko zaczęła otaczać brzegi kanapek kolorowym pasemkiem.

- Szykuj półmiski! - zawołała. - A potem wstawiaj wodę na herbatę.

Wężykiem z drugiej torebki Joanna ozdobiła środki kanapek.

- Następna porcja będzie miała żółte brzegi i różowe środki. Popatrz, jak to wygląda!

Piotr odwrócił się. Na stole leżały gotowe już, barwne kanapeczki.

- Szwagierko! - jęknął zdumiony. - To jest fascynujące!

- A więc widzisz! Widzisz, że można zrobić coś z niczego! Resztę masy zostawię dla nas na kolację. Powiedz Oleńce, żeby przebrała się i umalowała sobie oczy na zielono. Zielone powieki będą najlepiej pasowały do naszych kanapek. A to ona będzie musiała nakryć do stołu i podać kolację rodzicom i państwu Majewskim, bo ja mam wszystkie kiecki w szafie u mamy, a przecież tak nie pójdę.

Mama weszła do kuchni trzymając się za głowę.

- Jak ty sobie tu radzisz, Joasiu? Piotr ci pomaga? I co? - zapytała niepewnie.

A potem stanęła i bez słowa patrzyła na kolorowe, piękne kanapki.

- Słuchajcie... - szepnęła wreszcie. - Słuchajcie...

Słuchali. Ale mama ponownie zaniemówiła z wrażenia.

- CZYŚ TY JUŻ MYŚLAŁA, KIM CHCESZ ZOSTAĆ, JOASIU? - Zapytała babunia.

- A czy babunia nie mogłaby zrobić tego za mnie? Babunia jest niewątpliwie rozsądniejsza ode mnie!

- Dziękuję ci za komplement, moje dziecko, ale tym razem od ciebie wymaga się rozsądku, nie ode mnie. Joasiu, powinnaś już o tym zacząć myśleć.

- Co ja mogę wiedzieć, babuniu? Co się wie o życiu w moim wieku? Człowiek powinien wybierać zawód dopiero po sześćdziesiątce!

- Po sześćdziesiątce idzie się na emeryturę, przypominam ci. Człowiek w twoim wieku powinien już coś wiedzieć.

- A ja nie wiem. Podoba mi się tyle rzeczy, babuniu! I medycyna, i architektura, i geologia. Każde z innej wsi. Jak tu wybierać?

- Coś ci się musi podobać bardziej, coś mniej. Co ci się podoba najbardziej?

- Tak prawdę mówiąc, to najbardziej podobają mi się niedzielne spacery z kolegami, babuniu! Idziemy sobie Parkiem Kultury, szeroką aleją w kierunku Wisły. Zielono wszędzie, ptaki ćwierkają, przed nami szara rzeka. Wiosna w pełni! Jest cudownie. Najbardziej to bym chciała wyjść za mąż, babuniu.

- Chyba tylko po to pleciesz te idiotyczne głupstwa, żeby mnie zdenerwować?!

- Jakżebym była szczęśliwa, żebym ja plotła tylko dlatego! Ale nie, babuniu. Ja otwieram przed babunią swoje serce! Ja też się bardzo martwię, że nie mam żadnych rozsądniejszych projektów. Czy babunia myśli, że nie chciałabym być mądrą dziewczyną, która wie, co będzie robić w życiu? Ot, tak powiedzieć sobie: najpierw skończę medycynę, zacznę pracować, potem wyjdę za mąż. Ja się też tym strasznie martwię, babuniu! Co tam niesiesz w tej torbie, Oleńko? Szpinak czy szczaw?

- Powiedzieli mi, że szpinak, ale może to jest szczaw, nigdy nie potrafię odróżnić!

- Wyście się chyba zmówiły, żeby mnie dziś wpędzić do grobu! - jęknęła babunia. - Dorosłe babsko i żeby nie potrafiło odróżnić szpinaku od szczawiu! Szczaw ma listki dłuższe i pojedyncze, szpinak rośnie kępkami. Przyniosłaś to dla Zuzanny, tak? To teraz zabierz się do gotowania, moja pani. Nie będę więcej pobłażać waszej niefrasobliwości! Zuzanna niedługo będzie bardziej rozgarnięta niż ty, Oleńko. Postaw wodę na gazie i zabierz się do czyszczenia szpinaku. Pomóż jej, Joasiu. Twoje plany życiowe wymagają wiedzy kulinarnej. Szpinak musi być oczyszczony z korzonków i bardzo porządnie wypłukany. Następnie ugotujecie go w lekko posolonej wodzie, odcedzicie i drobno posiekacie na deseczce. Idę do siebie do pokoju, bo chcę wykończyć fartuszek dla Zuzi. - A co potem?

- Nie wiem. Może położę się spać.

- Ale z tym szpinakiem?

- Włożycie go do garnka. Zrobicie zasmażkę. Oleńko, ty wiesz, jak się robi zasmażkę?

- Wiem, babuniu. Bierze się łyżkę tłuszczu oraz łyżkę mąki. Rozciera się to wszystko łyżką i dolewa troszeczkę zimnej wody. Tak? I znowuż rozciera się bardzo dokładnie na malutkim gazie. Potem dodaje się część szpinaku, miesza się i łączy z resztą.

- Świetnie. Dolejecie do gotowego już szpinaku trochę mleka. Robi się wtedy pulchny i delikatniejszy. Może trzeba go będzie dosolić, musicie spróbować. Idę szyć fartuszek i nie zawracajcie mi głowy. Jestem strasznie skołatana. Mam dwie wnuczki i obydwie wariatki. Obawiam się jednak, że żadna z was nie ocenia właściwie tragizmu tej sytuacji.

Kiedy babunia wyszła, Joanna spojrzała na Oleńkę z ukosa.

- Dlaczego beczałaś dziś rano? - spytała.

- Ech, nie ma o czym mówić - westchnęła Oleńka.

- Uważasz, że jestem za głupia na rozumienie twoich kłopotów?

- Ja nie mam żadnych kłopotów! Ja po prostu jestem zaskoczona! - powiedziała Oleńka i natychmiast zaczerwienił się jej czubek nosa. - Powiem ci zresztą... - utknęła jednak w połowie zdania i rąbkiem fartucha otarła potężną łzę. - Zawsze zaczynam płakać lewym okiem, a ty? - zapytała.

- Ja płaczę obydwoma jednocześnie! Mów, co ci się stało?

- Nic mi się nie stało! Powiedziałam ci, że jestem tylko zaskoczona! Nigdy nie przypuszczałam, że Piotr będzie taki wymagający.

- Wymagający? Piotr? Przecież to baranek! Biedronka! Konik polny!

- Jest wymagający, mówię wyraźnie! Kiedy wychodziłam za niego za mąż, doprawdy, kochałam tylko jego. A teraz on wymaga, żebym kochała także jego guziki, oczywiście te oderwane! I dolegliwości dwunastnicy! I drugie śniadania, o których szykowaniu zawsze zapominam zupełnie niechcący! Wczoraj przyszedł do mnie z guzikiem od marynarki. Guzik trzymał w ręku, rozumiesz? I ja mu powiedziałam, żeby poszedł do babuni. Piotr się wściekł. Mówi, że on nie z babunią się żenił, tylko ze mną! Że to chyba rzeczywiście była pomyłka, bo babunia bardziej o niego dba niż ja! Że on też ma swoją ambicję i nie będzie z byle guzikiem latał do babuni wtedy, kiedy ja mogłabym przyszyć ten guzik bez żadnego gadania. Najgorsze jest to, że Piotr ma rację. Kiedy się wychodzi za mąż, trzeba kochać guziki swego męża i jego dwunastnicę. Z całą pewnością - trzeba! I ja na pewno kochałabym to wszystko w Piotrze, gdybym nie pokręciła zaraz na początku. A ja pokręciłam, bo jak się ma dziewiętnaście lat, to człowiek nie myśli o guzikach i o dwunastnicy, bo wcale nie wie, że to wszystko mieści się pod słowem: miłość.

- Oleńka... więc ty nie jesteś szczęśliwa z Piotrem?

- Jestem. Oczywiście, że jestem! Jestem szczęśliwa i zaskoczona!

- Wiesz co? Ja chyba rzeczywiście jestem za głupia na rozumienie twoich kłopotów... - westchnęła Joanna. - Ktoś dzwoni, Oleńko, idź otwórz, najmilsza, dobrze? I jeżeli to ktoś do mnie, to... to powiedz może, że mnie nie ma w domu, dobrze? Muszę się spokojnie zastanowić nad tymi guzikami i dwunastnicą!

Kiedy Oleńka wyszła, Joanna westchnęła ciężko, rzucając szpinak na wrzącą wodę.

,,Coś mi się wydaje - pomyślała - że trzeba będzie wybrać ostatecznie między medycyną, architekturą i geologią...”

JOANNA WPADŁA DO KUCHNI MIOTANA WYRAŹNĄ FURIĄ.

- Och! - krzyknęła babunia i łyżka wyleciała jej z rąk. - Ale mnie przestraszyłaś, Joasiu!

- Przepraszam, babuniu, ale jestem wściekła!

- Co się stało? Oberwałaś dwóję?

- Nie, babuniu, nic nie oberwałam. Po prostu bez potrzeby tak się wczoraj uczyłam. Zupełnie bez potrzeby!

- Jak to? - zdziwiła się babunia. - Jak to, bez potrzeby?

- Nikt mnie nie pytał. Z niczego nie odpowiadałam. To po co ja się tak kułam historii? Po co tyle czasu zmarnowałam nad geografią? Po co mordowałam się nad wypracowaniem o twórczości Korcikowskiego?

- Czekaj, Joasiu, spokojnie! Powiedz mi najpierw, kto to był Korcikowski? Czy to jakiś awangardowy pisarz współczesny?

- Współczesny? - Joanna oniemiała ze zgrozy. - Babuniu, przecież on żyt w osiemnastym wieku!

Babunia przymknęła oczy i gwałtownie zaczęła szukać w pamięci nazwiska Korcikowskiego. Po kilku sekundach zorientowała się, że to jej pamięć zaczyna wyglądać jak walizka, w której Joasia szukała ostatnio swojej letniej sukienki w kwiatki.

- Nie pamiętam... - szepnęła babunia z przestrachem. - Okazuje się, że ja już nic nie pamiętam! Co on napisał?

- ,,Monachomachię”, babuniu, ,,Żonę modną” babuniu - zaczęła wyliczać Joanna.

- Kor-ci-kow-ski? - babunia przechyliła się do przodu i przyglądała się Joasi podejrzliwie. - Kor-ci-kow-ski? - powtórzyła.

- Jejku, co ja gadam! Krasicki. Tylko, że ja, babuniu, czytam właśnie ,,Tabliczkę marzenia” i tam był jeden taki śmieszny chłopak, który nazywał się Korcikowski, i on mi się pomylił z Krasickim!

- Śmieszny chłopak pomylił ci się z Krasickim... Oj, Joasiu, Joasiu! - babunia pokiwała głową z politowaniem. - Aleś mi strachu napędziła. Myślałam, że ja już zupełnie wysiadam z literatury!

Joanna roześmiała się, podbiegła do babuni i ściskając ją z całej siły zawołała:

- Babunia absolutnie nie wysiada z literatury! Babunia jest korba!

- Puść mnie! Nie duś mnie! I nie odzywaj się do mnie w ten sposób! Wiesz, jak ja nie lubię takich zwrotów: wysiada, korba, jak ty mówisz po polsku?

- Przecież babunia pierwsza powiedziała: wysiadam z literatury - zawołała Joanna z tryumfem. - Babunia pierwsza!

- To niemożliwe! - przeraziła się babunia. Ale po chwili zastanowienia przyznała ze skruchą: - A wiesz, możliwe, że mi się coś takiego wymknęło.

Joanna ukroiła sobie kawałek chleba, posmarowała go smalcem i usiadła na taboreciku przy stole.

- Muszę ci jednak powiedzieć, Joasiu, że ty mnie bardzo martwisz swoim podejściem do nauki - powiedziała babunia tonem, który wróżył dłuższą przemowę. - Co to znaczy: „bez potrzeby się uczyłam?” Czy ty się uczysz dla kogoś, czy dla siebie? Czy ty się uczysz tylko dlatego, że mogą cię w szkole zapytać, czy dlatego, żeby coś umieć, czegoś się...

Dzwonek u drzwi wyratował Joasię z dalszych opresji. Pobiegła otworzyć, a po chwili zjawiła się w kuchni z powrotem, w towarzystwie filologa orientalnego.

- Dzień dobry, babuniu! - zawołał filolog i nachylił się nad ręką babuni. Ale jednocześnie z ukosa spoglądał na chleb ze smalcem, który Joanna jadła w sposób demonstracyjny. Coś dziwnego wyzierało ze spojrzenia filologa tak wyraźnie, że babunię ogarnął nagły niepokój.

- Wyjdź, Joasiu! - powiedziała ostro. - Chcę zostać z Jankiem sama. Mam mu coś do powiedzenia.

- A przy mnie babunia nie może?

- Nie! - odparła babunia krótko.

Joasia wyszła z nadąsaną miną.

- Siadaj, mój drogi - powiedziała babunia, wskazując Jankowi taboret.

Usiadł i patrzył teraz na babunię z przerażeniem.

- Co ja zrobiłem? - zapytał. - Czy ja coś zrobiłem, babuniu? - bełkotał.

- Nie. Po prostu... Jak ci to powiedzieć?... Po prostu... - jąkała się babunia. - Ach, jesteś dorosły, prawie! Mogę przecież mówić z tobą otwarcie. Więc... chodzi mi o to, że... no, widzisz... - zaczęła babunia i utknęła. Po chwili podjęła nową próbę i tym razem poszło gładko: - Nie podoba mi się sposób, w jaki ty patrzysz na Joasię. Ona jest jeszcze młodą dziewczynką i takie spojrzenia są nieodpowiednie, Janku.

Filolog wpatrywał się w babunię z otwartymi ustami.

- Ja...? - postukał się nagle w sam środek klatki piersiowej. - Ja...? Na Joasię...?

- Tak, Janku. Witałeś się ze mną, a jednocześnie patrzyłeś na Joasię takim wzrokiem, jakbyś chciał ją połknąć żywcem. Rozumiem, że ona ci się może podobać, ale...

- Babuniu! - zawołał filolog z ulgą. - Ja bym ją rzeczywiście chętnie połknął, ale tylko wtedy, kiedy trzymałaby w ręku kawał chleba ze smalcem! Ja po prostu uwielbiam chleb ze smalcem, sam nigdy nie robię, bo na moim studenckim gospodarstwie robienie słoniny to nazbyt wielkie zawracanie głowy! Więc, kiedy zobaczyłem, że ona je...

Babunia złapała się za głowę.

- Wybacz mi, moje dziecko! - zawołała. - To wszystko przez tego Korcikowskiego, tak się zdenerwowałam, że w ogóle straciłam właściwy pogląd na życie. Joasiu! Joasiu! Możesz już wrócić do nas! Proszę cię, Janku, nie opowiadaj jej o tym.

- Ależ dobrze, babuniu! Ani słowa, jasne! - zawołał filolog orientalny entuzjastycznie, widząc, że babunia sięga po chleb i słoik ze smalcem.

- Muszę ci powiedzieć, że mam jeden bardzo prosty sposób robienia smalcu - mówiła przy tym. - To jest taki sposób czysto „studencki”, błyskawiczny! Na patelni rozgrzewa się dokładnie kostkę smalcu kupionego w sklepie. Dwie średniej wielkości cebulki kroi się drobniutko i wrzuca do gotującego się już tłuszczu. Kiedy się zrumienią na złoty kolor, dosypuje się szczyptę majeranku i odstawia patelnię, a po chwili całą jej zawartość przelewa się do garnuszka, najlepiej glinianego. Kiedy stygnie, można od czasu do czasu przemieszać łyżką, żeby cebulka nie osiadła na dnie. Cała historia nie trwa dłużej niż dziesięć minut!

- Babuniu! Robię to dziś wieczorem! - zapalił się Janek. - A jutro przyniosę babuni do spróbowania.

Joasia wróciła do kuchni z miną ciągle jeszcze obrażoną.

- Miałeś dzisiaj to kolokwium? - zapytała filologa.

- Wyobraź sobie, że nie! Odłożyli nam na dwa tygodnie, bo asystent jest chory. Właściwie uczyłem się zupełnie niepotrzebnie.

- No wiecie! - zawołała babunia, - Wy jesteście zupełnie pomyleni!

I wszystko zaczęło się na nowo.

- DOPRAWDY, BABUNIU, JA JUŻ NIE MOGĘ! - ODPARŁ FILOLOG orientalny z rozpaczą w głosie. - Zjadłbym, słowo daję, ale nie mogę! Babunia dała mi taką porcję, jakby mnie było trzech.

- Spójrz - babunia podsunęła Jankowi patelnię, na której leżał pięknie przyrumieniony mielony kotlet.

- Wygląda prowokująco - przyznał Janek. - Ale ja, babuniu, po prostu go nie zmieszczę. A zresztą... - zawahał się i sięgnął po widelec.

I wtedy babunia jednym szybkim ruchem zsunęła kotlet z patelni na talerz Janka.

- Klamka zapadła - powiedziała stanowczo. - Wiesz, jak nie lubię, kiedy coś zostaje na talerzu. W ogóle nie lubię, jeżeli mi coś zostaje. A właśnie dziś zostały mi takie ochłapki z cielęciny, z którymi doprawdy nie wiem, co zrobić!

- Może korale - zawołała Joanna wpadając do kuchni. - Może korale, babuniu!

- Czyś ty oszalała, Joasiu? Korale z cielęciny?

- A czy ja mówię, że z cielęciny? Nic takiego nie mówiłam, babunia się przesłyszała. Muszę coś kupić Adze na imieniny i właśnie wpadłam na pomysł, że to mogą być korale. Dlaczego babunia mówi, że z mięsa?

- Wcale nie mówiłam, że z mięsa. Mówiłam, że mam takie ochłapki, z którymi nie mam co zrobić, a wtedy ty wpadłaś i zawołałaś...

- Może rybę? - przerwał babuni Janek. - Może babunia zrobi z tej cielęciny rybę w galarecie?

Babunia usiadła na taborecie i podparła dłonią stroskane czoło.

- Rybę - jęknęła. - Czy wy przypadkiem nie macie mnie za cudotwórcę? Jak ja mogę zrobić rybę z cielęciny? I to do tego rybę w galarecie.

- Zupełnie zwyczajnie, babuniu - filolog orientalny przełknął z wysiłkiem ostatni kęs kotleta.

- Zupełnie zwyczajnie - powtórzyła babunia. - Ot, biorę cielęcinę i robię z niej rybę. Żadna filozofia, zupełny drobiazg, można powiedzieć...

- No, właśnie! - ucieszył się Janek. - Najbardziej w babuni lubię to, że babunia jest taka szalenie bystra.

- Dziękuję ci za komplement, mój chłopcze - westchnęła babunia.

- Ja babuni pomogę i ta ryba będzie gotowa już na kolację. Czy babunia będzie tak dobra i zechce zaryzykować te ochłapki?

- Owszem. Spójrz, leżą na deseczce.

- Uuuu! - zawołał Janek. - Tworzywo, z którego ma być ryba, jest nędzne, faktycznie. Może by babunia dorzuciła kawałek przyzwoitego mięsa? Nie musi być duży, ale jakby babunia wysupłała ze dwadzieścia dekagramów, to przy trzydziestu dekagramach ochłapków może wypaść coś wspaniałego.

- Jak on się wyraża, babunia słyszy? - wtrąciła się Joanna. - Dwadzieścia dekagramów, trzydzieści dekagramów. Chodząca książka kucharska! Co ci jeszcze będzie potrzebne, mistrzu?

- Jedno jajko, jedna bułeczka, którą od razu trzeba namoczyć w wodzie, jedna cebula, trochę soli, trochę pieprzu, włoszczyzna, kostka bulionowa, żelatyna i maszynka do mielenia mięsa. Włoszczyznę możesz oczyścić i wstawić, żeby się pogotowała. I wrzuć tam kostkę bulionową. Potem przecedzi się to wszystko i na gotujący wywar będziemy rzucać rybę z cielęciny.

- Poczekaj, bo ja do tej pory nie widzę tu żadnej ryby - zawołała babunia.

- Zaraz będzie!

Janek energicznie przymocował maszynkę i zaczął przekręcać mięso.

- Cebulkę, babuniu, też przekręcę. I odciśniętą bułeczkę także. Proszę patrzeć, jak ja to robię.

- Patrzę, patrzę...

- Widzi babunia? O, sól, pieprz, jajko. Teraz trzeba to wszystko wymieszać. Widzi babunia, jak ja mieszam?

- Widzę, Janku, doprawdy, twoje studia orientalistyczne bardzo ci się przydadzą w życiu. Co ty robisz, klopsy?

- Ależ nie, babuniu, formuję takie kulki, potem spłaszczę je ręką albo nożem. Widzi babunia, robi się taki krążek grubości dwóch centymetrów. I to już jest, babuniu, ryba faszerowana, trzeba ją tylko ugotować w wywarze. Wrzuca się te krążki do gotującego wywaru i gotuje około piętnastu minut. Następnie...

- Co następnie...? - zapytała Joanna.

- Zaraz, poczekaj, widzisz chyba, że coś tu pochrzaniłem i jeden krążek mi wyszedł krzywo. A propos! To jest świetne z chrzanem. Rzecz jasna, chrzan podaje się do stołu, a nie pakuje do środka. Więc, babuniu, kiedy krążki są już ugotowane, układa się je na półmisku, na każdym można położyć cienki plasterek marchewki, no i potem zalewa się to wywarem z żelatyną. To będzie galareta.

- A ile się bierze tej żelatyny?

- Łyżeczkę na szklankę płynu Jest przepis na torebce, możesz sobie przeczytać, nie zawracaj mi głowy, Joanna, nie widzisz, że mi się ręce trzęsą? Potem, kiedy wszystko już będzie zimne, można wstawić półmisek da lodówki, to prędzej się zrobi galareta, ale trzeba go wyjąć na jakiś czas przed podaniem, bo takie lodowate jedzenie jest paskudne.

Nagle filolog orientalny znieruchomiał.

- Cóż tak stoisz jak martwa natura? - zapytała Joanna.

- Co ci się stało? - zaniepokoiła się babunia.

- A jeżeli... a jeżeli, babuniu., jeżeli to się w ogóle nie będzie nadawało do jedzenia? - wyjąkał filolog niemrawo.

- To skonsumujesz wszystko sam! - stwierdziła Joanna bezlitośnie. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że babunia pozwoli na zmarnowanie takiej fury mięsa.

- Przecież to były tylko ochłapki - bronił się filolog słabo.

- A te dwadzieścia dekagramów to co? - zaatakowała Joanna.

- Joasiu! - zawołała babunia ostro. - Masz się w tej chwili uspokoić! Jestem zupełnie pewna, że ten szczupak czy ten dorsz będzie wręcz znakomity. A właściwie to coś ty zrobił z tej cielęciny, Janku? Dorsza czy szczupaka?

- Rybą, babuniu. Tak w ogóle.

Wyglądał biednie, kiedy wzrokiem pełnym lęku i niepewności wodził po pięknie wymodelowanych krążkach.

- Tak czy inaczej - powiedziała babunia bohatersko - ja to będę jadła. Dokąd ty się wybierasz, Joasiu?

- Do apteki. Coś mi się zdaje, że zamiast chrzanu trzeba będzie podać do tej ryby krople na żołądek...

Joanna wyszła, ale wróciła bez kropli. W ręku trzymała pęczek zielonej natki. Podała go Jankowi.

- Proszę! - powiedziała. - To ode mnie. Możesz sobie jedną gałązkę zasuszyć między kartkami Wielkiej Encyklopedii Powszechnej, bo to pewnie pierwszy bukiet, który dostałeś w swoim życiu od dziewczyny. A resztą ubierz swój półmisek.

- BABUNIU... CO TU SIĘ DZIEJE?

- Widzisz chyba, Joasiu, że prasuję bąbel...

- Bąbel?...

- No bąbel! Bąbla nie widziałaś?

- Widziałam... widziałam u babuni na piętach, i na ręku widziałam - po tym schabie, który na babunię wyleciał z patelni, ale na stole?... W jaki sposób bąbel wyskoczył babuni na stole?

- Przepraszam cię najmocniej, Joasiu, ale kto postawił na politurze te tulipany w pękniętym wazonie? Bez podstawki?

- Ja - przyznała Joanna.

- Ty! A więc sama widzisz, że ten bąbel jest twój, a nie mój! Wypraszam sobie to wieczne zrzucanie na mnie odpowiedzialności za wszystkie bąble wyrastające w tym domu!

- Czy babunia ma mnie na myśli?

- Przede wszystkim! - fuknęła babunia. - Stawiać pęknięty wazonik z wodą na stole! Bardzo się martwię, Joasiu, bo widzę, że ciągle ci brakuje tej jednej klepki pod tytułem: zdrowy rozsądek.

- Niech żywi nie tracą nadziei! - zawołał Piotr stając w drzwiach pokoju. - Może ta klepka jej wyrośnie razem z zębami mądrości! Jejku, co babunia tu robi?

- Babunia prasuje mój bąbel... - wyjaśniła Joasia ze skruchą. - Natarłam go sobie na politurze przy pomocy wazonika z tulipanami.

- A gorączkę mierzyłaś? - spytał Piotr patrząc na Joannę z ubolewaniem. - Babuniu, czy ona przypadkiem nie staje się niebezpieczna dla otoczenia? Ale co robi to żelazko na stole? Nie rozumiem, jak babcię kocham...

- Przestań mi się ciągle oświadczać, Piotrze! Nie będę przecież podrywała męża rodzonej wnuczki! A ty ciągłe: „jak babcię kocham”. To żelazko tu stoi, ponieważ jest to jedyny sposób na zlikwidowanie bąbla Joasi. Spójrz: cały bąbel otoczyłam dokładnie dość grubą warstwą papieru, tylko w tym miejscu, w którym odstał fornir, papieru jest mniej... Oczywiście musi to być czysty, gładki papier, a nie jakaś brudna gazeta. Żelazko - rozgrzane, ale niezbyt gorące - stawiam na tym wszystkim. Niech sobie postoi. Przyklei się. Fornir się przyklei, moje dziecko, i nie odpryśnie. Potem będzie go można zapoliturować... Aj, narobiłaś szkody, Joasiu. Piotrze! Bądź tak dobry i skocz po pieczywo, dobrze? Nie mam na kolację. A ty, Joasiu, idź do kuchni i przykręć gaz pod imbrykiem, na pewno woda już się gotuje. Tylko skocz na jednej nodze, ty też, Piotrze!

Joanna i Piotr posłuchali natychmiast. Joanna skakała na lewej, Piotr na prawej.

- Jutro pójdę do psychiatry - westchnęła babunia - albo was poślę.

W chwili kiedy Joanna doskakiwała do kuchni, rozległ się stamtąd przeraźliwy krzyk Oleńki, do którego dołączył się natychmiast sopranik Zuzanny.

- Co się stało? - zawołała Joasia wpadając tam jak bomba.

Oleńka stała na krześle, trzymając przed sobą wierzgającą nogami Zuzię.

- Mysz! Mysz! - wołała rozpaczliwie.

- Misz! Misz! - darła się Zuzia.

- Cicho, wariatki - zagrzmiała Joanna. Gdzie ta misz? Nie widzę żadnej miszy!

- Pod oknem! Pod oknem!

- Coś wam się zdaje... - zwątpiła Joasia. - Nie widzę... Tam... Babuniu! - ryknęła nagle.

W mgnieniu, oka wskoczyła na stół i dołączyła swój głos do rozpaczliwego duetu Oleńki i Zuzi. Babunia wtargnęła do kuchni jak tajfun.

- Mysz! Misz! Mysz! - wydzierały się trzy boginie.

- Oszalałyście chyba! Dwie stare baby i myszy się boją!

- Babuniu! Pod oknem! O, merda ogonkiem - łkała Oleńka histerycznie.

- Mejda ogonkiem, mejda! - wołała Zuzia z zamkniętymi ze strachu oczyma.

Babunia spojrzała w stronę okna. Mysz przebiegła dalej.

- To jest żywa mysz! - krzyknęła babunia gwałtownie.

Szybko zdjęła z nogi kapeć i rzuciła w stronę przerażonej myszy, która zawróciła nagle i przykucnęła w rogu kuchni. Babunia wydała z siebie dziwny dźwięk i ze zwinnością gazeli wskoczyła na drugie krzesło.

- Ona biegła w moją stronę, widziałyście? Boże, kiedy ten Piotr wróci!

- Piotrze! Piotrze! - zawołały słysząc, że otwiera drzwi.

- Tata, ratunku! - krzyczała Zuzia.

Piotr stanął w rogu i spojrzał w kąt, który wskazywały cztery wyciągnięte palce.

- Mysz! - ucieszył się.

Wziął Zuzannę od Oleńki i zbliżył się z nią do rogu kuchni.

- Spójrz, córeczko, jaka tu siedzi śliczna myszka...

Zuzia uspokoiła się natychmiast i wyciągnęła rączkę w stronę popielatej kulki.

- Ślicna miszka!... - zachwyciła się. - Ślicna! Mysz przestraszyła się i szybko umknęła za kredens.

- Ja cheę do miszy! - płakała Zuzia.

Babunia i Oleńka bohatersko zeskoczyły z krzeseł. Joanna nie była tak odważna.

- Czy znasz jakiś dobry sposób na myszy, Piotrze? - spytała babunia.

- Tak. Przyzwyczajenie...

- Mówię poważnie! - oburzyła się babunia. - W tej kuchni mogą być albo myszy, albo ja! Wybierajcie!

- Ja chcę do miszy! - wołała Zuzia zdecydowanie.

Piotr westchnął i posadził ją na krześle.

- Dziura jest za kredensem - powiedział. - Widziałem ja, kiedy szukałem tam Zuzinej piłki. Zaraz rozrobię cement... Czy na balkonie jest piasek, Oleńko?

- Jest. Po co ci piasek?

- No, muszę wziąć jedną część cementu, jedną piasku! Rozrobię to wodą na papkę i zacementuję tę biedną mysz.

Oleńka wyniosła z kuchni szlochającą Zuzannę. Piotr odsunął kredens i starannie nawilżył ścianę wokół otworu.

- Inaczej nie chciałoby się trzymać! - wyjaśnił Joannie. - Teraz rozrobię cement, a ty, Joasiu, przygotuj mi jakiś wsiąkliwy gałganek. Kiedy zacementuję tę dziurę, trzeba będzie położyć na tym dobrze wilgotną szmatkę, wiesz? I zwilżać ją co jakiś czas, bo musi tam leżeć przynajmniej dobę...

- Zawsze zdawało mi się, że cementowanie to wielka filozofia, tymczasem to zupełnie proste - zdziwiła się Joanna.

- Dla nas proste, ale nie dla tej biednej myszy - odparł. Piotr smętnie i, korzystając z tego, że babunia wyszła właśnie z kuchni, dorzucił z zadowoleniem: - Widziałaś, jak się Zuzi ta mysz podobała? Moja córeczka, jakie ma dobre serduszko! - wzruszył się, bo po krótkiej przerwie Zuzia znowu zaczęła zawodzić w pokoju:

- Ja chcę do miszy! Do miszy!

- Nie płacz, skarbie.... - wymamrotał Piotr mieszając cement z piaskiem. - Tatuś zostawi taki mały otworek. Myszka przyjdzie do nas jeszcze przed wakacjami.

BABUNIA WYSZŁA Z BRAMY, PRZYSTANĘŁA I GŁĘBOKO WCIĄGNĘŁA w płuca świeże powietrze. Tego dnia gotowała na obiad kapustę, a to zawsze uczulało ją na zapachy nieco przyjemniejsze. Właśnie w chwili kiedy zdecydowała, że pójdzie najpierw do Samu, a potem do rzeźnika, usłyszała nad sobą przenikliwe wołanie:

- Babuniuuuuu!

Podniosła głowę i zobaczyła Joannę stojącą na balkonie. Zamachała przecząco ręką, czym miała zamiar zniechęcić wnuczkę do dalszej rozmowy, ale był to trud daremny.

- Babuniuuuu! Anieeelee!

Przechodzący obok pan przyjrzał się babuni uważnie, a mijająca ją staruszka stanęła jak wryta. Babunia poczuła się dokładnie tak, jakby stała przed bramą w swojej długiej niebieskiej koszuli nocnej, ze skrzydłami sięgającymi powyżej parteru.

- Babuniu! Czy babunia mogłaby mi kupić pół metra gumki do majtek? - informowała się Joanna pogodnie, a jej głos brzmiał krystalicznie czysto w wieczornej ciszy ulicy.

Babunia wzruszyła ramionami, co Joasia potraktowała jako odpowiedź negatywną.

- Och, babuniu! - zawołała rozpaczliwie. - Ta gumka jest mi okropnie potrzebna! Babunia sobie nie wyobraża, jakie ja mam ciężkie życie bez niej!

Ciężkie życie bez gumki do majtek babunia mogła sobie zupełnie łatwo wyobrazić, ale nie mogła pojąć, dlaczego jej wnuczka, przez tyle lat nakłaniana do zaniechania rozmów na linii balkon-ziemia, znowu obwieszcza przechodniom o swoich kłopotach z tą częścią garderoby, którą babunia nauczona była uważać za intymną. Ruszyła więc w stronę Samu, mijając wrytą w ziemię staruszkę, dwóch mile uśmiechniętych młodzieńców i jedną panią w średnim wieku, którzy to ludzie patrzyli na babunię tak, jakby istotnie przyodziana była w nocną koszulę i skrzydła.

- Babuniu! - krzyknęła Joanna, a rozpacz dodała mocy jej i tak silnemu głosowi. - Czy babunie mnie słyszy? Pół me-tra-gum-ki-do-maj-tek! - skandowała teraz złożywszy dłonie w trąbkę.

Babunia, jak spłoszony koń, wpadła do najbliższego sklepu tylko po to, żeby zginąć z oczu Joannie.

- Czym mogę pani służyć? - zapytała miła panienka.

Babunia rozejrzała się dokoła. Guziki.

- Tuzin guzików poproszę! - powiedziała przytomnie.

- Jakich?

- To jest mi obojętne. Mogą być takie do koszuli.

Kiedy babunia wyszła ze sklepu, wróg czyhał nadal.

- Babuniu!

Zawróciła więc gwałtownie niepomna bojowych tradycji swoich przodków.

- Coś jeszcze? - zapytała miła panienka.

- Zaraz... niech ja sobie... jedną chwileczkę... - mruczała babunia. - Nie pamiętam, co to miało być...

- Może gumka do majtek? - zapytała panienka uprzejmie. I tu duch przodków odezwał się w babuni z nieoczekiwaną mocą.

- Za nic w świecie! - zawołała gromko i tylko fakt, że babunia była nie uzbrojona, ocalił młode życie ekspedientki.

Do domu babunia wtargnęła jak jej pradziad do Somosierry.

- Jeżeli jeszcze raz - zawołała - urządzisz mi podobne wrzaski na balkonie, to ja ciebie, Joasiu, obedrą ze skóry!

- A gumkę babunia kupiła? - zapytała Joasia. - Babunieczko? Kupiła babunieczka?

- Ile razy ja ci mówiłam? Ile razy prosiłam: „Joasiu, zapamiętaj sobie, że nie można...”

- Ja wiem, babuniu, ale babunia też powinna zrozumieć, że ja nie mogę egzystować bez gumki!

- Tak mówisz, jakbyś nie miała pełnej szafy bielizny! Jakby akurat ta jedna para bez gumki...

- Ależ, babuniu! Ta gumka jest mi potrzebna do procy!

- Do jakiej znowu procy! - zawołała babunia siadając gwałtownie na krześle. Dwie siatki z zakupami, które trzymała kurczowo w dłoniach, oparły się o podłogę. - O czym ty mówisz, moje dziecko?

- Muszę mieć procę.

- Dziewczynka? Procą? - babunia przymknęła oczy.

- A z jakiej racji tylko chłopaki mają strzelać nam w nosy papierkami, babuniu?

- A strzelają?

- Tak.

- To okropne! - westchnęła babunia. - Za moich czasów młodzi ludzie byli zupełnie inni!

- Za mamy czasów też. Doprawdy mam pecha, że trafiłam do takich niewydarzonych! Właściwie, to znam tylko jednego z sensem.

- Tak! - przyznała babunia. - Ten jeden jest zupełnie możliwy.

Drzwi skrzypnęły cichutko, natomiast Joanna wrzasnęła głośno i podskoczyła łapiąc się za łydkę.

- He, he, he! - zarechotał dźwięcznie filolog orientalny, bo on to był. - He, he, he! Dzień dobry, koniku polny!

- Gdybyś miał siedem lat, mogłabym na ciebie narzekać! - powiedziała babunia spokojnie. - Ale ponieważ masz ich grubo więcej, mogę tylko patrzeć z politowaniem...

Filolog orientalny potarł ręką czubek nosa.

- Ehem... ehem... hem... - bąknął. - E, ee... o, pardon! Ja doprawdy, widzi babunia, zupełnie, nic a nic... nie pomyślałem! Boli cię, Joaśka?

- Boli.

- Daruj, głupio mi! Babuniu, czy babunia mogłaby puścić w niepamięć ten przykry incydent, którego byłem sprawcą?

- Puszczę! - powiedziała babunia. - Ale oddaj mi procę.

Filolog orientalny pokornie podał procę babuni.

- Puściła babunia?

- Puściłam.

- To mogę zostać na kolacji?

- Pod warunkiem, że mi pomożesz. I ty, Joasiu.

- A dlaczego ja? Przecież ja nie strzelałam?

- Ale miałaś zamiar. Na kolację będą kopytka.

- Yyyy! Babuniu! Z ziemniaków? - ożywił się filolog.

- Oczywiście.

- To znaczy, że kolacja będzie za sto lat! - zmartwiła się Joanna. - Przecież to jest beznadziejna robota, skonam z głodu właśnie w chwili, kiedy trzeba je będzie wyjmować z wody!

- Kopytka robi się bardzo prędko. Spójrzcie, tam na oknie stoją ziemniaki. Dwa kilogramy. Już ugotowane, zimne. Specjalnie więcej zrobiłam na obiad, żeby teraz nie było kłopotu. Ziemniaki na kopytka muszą być zimne, inaczej ciasto jest do niczego. Janek, weź maszynkę do mięsa i przykręć ją do stołu, a ty, Joasiu, wyjmij jedno jajko, mąkę ziemniaczaną i pszenną.

- I co będzie dalej, babuniu?

- Prosta sprawa. Do przekręconych ziemniaków dodam jedno całe jajko, dwie czubate łyżki mąki ziemniaczanej i ze cztery pszennej, może nawet więcej, zobaczymy, bo to zależy od gatunku ziemniaków. Ciasto, Joasiu, wyrobisz ręką. Umytą.

- Ciasto, Joasiu, wyrobisz ręką. Umytą - powtórzyła Joanna żałośnie.

- Tak. I dosypiesz mąki pszennej, jeżeli ciągle będzie zbyt kleiste. Nie może przylepiać ci się do ręki. Solić nie trzeba, bo soliłam ziemniaki przy gotowaniu. Potem na deseczce posypanej mąką będziemy formować z ciasta długie wałeczki o średnicy około dwóch centymetrów, rozpłaszczymy je nożem i pokroimy ukośnie na małe romby. A teraz wstaw wodę w tym największym garnku, Joasiu, bo kopytka trzeba gotować zaraz po zrobieniu, one nie mogą leżeć i czekać.

- Czy one się długo gotują, babuniu?

- Nie. Bardzo krótko. Jak tylko zaczną wypływać na powierzchnię wody, trzeba je wyjmować łyżką cedzakową. Okrasimy je słoninką, którą stopimy na patelce, ja się już tym zajmę. Do was należy reszta! Jazda do łazienki myć ręce!

Kiedy Joanna i filolog wrócili do kuchni, babunia siedziała na krześle i usiłowała strzelić z procy w porcelanowy kubek.

- Nie mogę - powiedziała z rozpaczą w głosie. - Widocznie jestem już bardzo stara! Ile razy naciągnę gumkę i puszczę ją, tyle razy ten papierek trafia we mnie!

- Bo babunia naciąga ją w złym kierunku! O, babuniu, to się robi tak...

FILOLOG ORIENTALNY WYMKNĄŁ SIĘ Z KUCHNI I WSZEDŁ DO pokoju na palcach, ostrożnie, żeby nie obudzić Zuzanny.

- Babunia jest nie w sosie... - szepnął do Oleńki posępnie - zbeształa mnie, że siedzę u was zamiast się uczyć. A Joanną tak dyrygowała przy szykowaniu kolacji, że dziewczynie aż się ręce trzęsły i zbiła talerzyk od serwisu. Babunia jest bardzo nie w sosie, mówię ci...

- Z babunią to jest tak zawsze, zawsze... - westchnęła Oleńka. - Babunia, jak ma nowe pantofle, staje się zupełnie do siebie niepodobna. Nienawidzi wtedy świata i ludzi. Bo, widzisz, babunia najpierw przez tydzień chodzi i szuka tych pantofli. Od samego chodzenia babunię już zaczynają boleć nogi. Potem babunia ze strachu, że kupi za małe - kupuje za duże, takie, które spadają z nóg. Więc je wymienia. W sklepie nie chcą wymienić i twierdzą, że nie mają o numer mniejszych. Więc babunia leci do kierownika. Nie wiem, w jaki sposób wyciska z niego te buty o numer mniejsze, wiem tylko, że jak przynosi je do domu, to okazuje się, że są za małe. Więc beszta ciebie, krzyczy na Joannę i ma bąble na piętach. Ale babunia ma swój honor i nosi te za małe pantofle! Ja tam się babuni nie dziwię, też byłabym wściekła, gdyby mi honor wyskoczył na pięcie w charakterze bąbla.

Janek podumał chwilę i znowu na palcach przemknął do kuchni.

- Babuniu... - zaczął stając w progu.

- Nigdzie nie pójdziesz - fuknęła babunia - zaraz będzie kolacja!

- Ale ja wcale nie chciałem wychodzić!

- Tym gorzej dla ciebie! Sam mówiłeś, że masz jeszcze jeden egzamin przed wakacjami. Wydaje mi się, że ci zostało mniej niż bardzo mało czasu!

- No, to ja pójdę, babuniu - zgodził się Janek potulnie.

- Pójdziesz zaraz po kolacji. Podaj mi chleb, moje dziecko, nogi mnie bolą straszliwie...

- Chciałbym zobaczyć te bąble, babuniu...

- Nic ciekawego, bąbli nie widziałeś? Szkoda, że nie byłeś u nas kilka dni temu! Zobaczyłbyś okazały bąbel na stole! Jedyny w swoim rodzaju!

- Potrafię sobie świetnie radzić z bąblami, dlatego...

Po długich ceregielach babunia zdecydowała ujawnić swoje honorowe bąble na piętach.

- Daj, Joanna, dermatol i plaster z opatrunkiem, babunia ma to zdarte do krwi! - wzruszył się filolog orientalny. - Ja to zaraz babuni...

- Jesteś dobrym chłopcem! - stwierdziła babunia. - Joanna nie pomyślała! I Oleńka nie pomyślała! A mnie samej tak trudno się schylać. Nie pomyślały... - powtórzyła babunia z zadumą.

Janek ze zdwojoną energią opatrywał pięty babuni. Był zadowolony, że one nie pomyślały, a on pomyślał. Upajał się tym po prostu.

- A teraz, babuniu, proszę poczekać dwa dni, aż pięty wygoją się trochę, inaczej klops ostateczny. A przed włożeniem pantofli trzeba będzie koniecznie zalepić obtarte miejsca plastrem z opatrunkiem. A gdzie te pantofle?

- W pudełku...

- Och, jakie twarde pięty! Trzeba je trochę rozbić młotkiem i rozciągnąć choćby w ręku, później polać od środka denaturatem, to jedyny sposób! Przed włożeniem znowu trzeba przetrzeć spirytusem. Będzie babunia chodziła jak w rękawiczkach! Daj, Joasiu, młotek. Ja babuni przysposobię te pantofle do życia.

- Anielski chłopcze! Dam ci na kolację udko gęsie z chrzanem!

- Na zimno z chrzanem?

- Na zimno z chrzanem! Naszykuj mu, Joasiu, drogie dziecko. Co robisz? Co robisz, nieszczęsna?! Znowu wyciągasz talerz od serwisu? Zupełnie jakby nie było innych! Jankowi zupełnie obojętne, czy gęś będzie na tle kwiatów, czy pasków, byle była.

- Babuniu... - zgorszyła się Joanna takim demaskowaniem Jankowego apetytu.

- No i dlaczego bierzesz zaraz wszystko do siebie? - zemściła się babunia. - Mówię o tej gęsi z lodówki. Chodźmy do pokoju, mój drogi!

Pięty babuni wyraźnie wracały do zdrowia.

- Przyniosłam ci udko gęsie z chrzanem na talerzyku w paski - obwieściła Joanna wchodząc za chwilę do pokoju. - Do chrzanu dodałam dwa małe buraczki, które własnoręcznie starłam na jarzynowej tarce. Kilka kropel cytryny, odrobinę soli i ciut cukru. Czy nie wspaniale wygląda? A jaki smak!

- CZY BABUNIA NIE MOGŁABY MNIE CZYMŚ ZAJĄĆ? - SPYTAŁA Joanna zaglądając do kuchni.

- A czymże ja mam ciebie zająć, Joasiu - zastanowiła się babunia głośno. - Boję się, że tobie już nic nie pomoże. Nawet najbardziej wymyślne zajęcie. Po prostu - musisz to jakoś przetrzymać!

- Bo najgorsza to jest ta niepewność, babuniu! Każda wywiadówka zdecydowanie mnie wykańcza, ale już taka ostateczna, decydująca - to samo dno! Mam serce w gardle, babuniu! W tym miejscu! Nawet śliny nie mogę przełknąć! Bo na przykład, babuniu, taka pani Cybulska... Może się przecież uprzeć i zostawić mnie na drugi rok. I co wtedy? Pani Cybulska jest bardzo uparta! Pytała mnie pięć razy z tego samego tematu. Dosłownie! Pięć razy zadawała mi jedno i to samo pytanie! A kiedy ja się w końcu nauczyłam, to wtedy - za szóstym razem - zapytała mnie o Coś zupełnie innego!

- I umiałaś?

- Słabo, babuniu! Bo przecież nieprzytomnie kułam tamten temat.

- Pani Cybulska ma świętą, anielską cierpliwość. Tyle ci powiem!

Joanna nerwowo spojrzała na zegarek.

- Mama powinna już wrócić! Czyżby to tak długo trwało?

- Pewnie wraca sobie pomalutku... - pocieszyła ją babunia. - Jest tak gorąco!

- Gorąco! - powtórzyła Joanna.

- Tak, Joasiu, gorąco! I czas najwyższy, żebyś zaniosła do reperacji swoją walizkę. Ma zepsuty uchwyt, pamiętam, bo chciałam ją wziąć, kiedy jechałam do cioci Izy.

- Jeżeli pani Cybulska zaweźmie się na mnie, to ja chyba w ogóle nie pojadę nad morze! Nie wyobrażam sobie wakacji z czymś takim na głowie! Och, dlaczego ja, idiotka, nie uczyłam się przyzwoicie przez okrągły rok?

- To pytanie zadajesz mi zwykle w połowie czerwca. Można powiedzieć, że to jest twoje kalendarzowe pytanie. Ja też nie wiem, dlaczego tego nie robiłaś, Joasiu. Ale my wszyscy gadamy, a ty swoje!

- Och, babuniu, proszę mnie nie dobijać! Proszę mi lepiej powiedzieć, czy babuni zdaniem pani Cybulska mnie przepuści?

Do kuchni weszła Oleńka, ciągnąc za sobą ziewającą Zuzannę.

- Ona jest potwornie śpiąca. Czy babunia była uprzejma ugotować jej kaszkę?

- Nie byłam uprzejma! Nie wiem dlaczego, ale wszystko mi leci z rąk.

Oleńka spojrzała na Joannę.

- Aha... - powiedziała domyślnie. - W takim razie ja sama ugotuję kaszkę...

Wkleiła Zuzannę babuni i zaczęła przelewać mleko z większego garnuszka do mniejszego.

- Więc jak, babuniu? - powtórzyła Joanna swoje pytanie. - Czy babuni zdaniem, pani Cybulska mnie puści?

- Niedługo się przekonamy! Myślę, że mamusia jest już w drodze do domu.

- Boże! - jęknęła Joanna. - Nie wiem, czy dożyję jej powrotu!

- Cebula jest wspaniałą babką - powiedziała nagle Oleńka. - Pamiętam przecież! Sama miałam z nią różne historie!

- Ale kiedy to było! Może się zmieniła przez te lata - nie dała się pocieszyć Joanna. - Muszę być przygotowana na najgorsze. Mleko kipi, Oleńko...

- Ach, bo mnie też zaczyna wszystko lecieć z rąk tak jak babuni. Dam Zuzannie twarożku z chlebem, i cześć. Będziesz dziś jadła serek i piła mleczko, Zuziu. Wszystko przez tę Cebulę... - mruknęła.

- Nie przez panią Cybulską, tylko przez Joannę - sprostowała babunia. - Nie zwalajcie na panią Cybulską lenistwa Joanny!

- Może zaczniemy mówić o czymś innym! - zaproponowała Oleńka. - O czymś, co by nas oderwało od rzeczywistości?

- Już próbowałam rozmawiać z Joanną o wakacjach, przecież to taki wspaniały temat! Nic z tego! Ona nie może nawet myśleć o wakacjach, dopóki nie rozstrzygną się sprawy jej dnia dzisiejszego.

- A może babunia opowiedziałaby nam o swojej młodości? Albo jak babunia była mała. Babuniu!

- Och, tak! Babuniu! - Joanna podtrzymała Oleńkę płaczliwą prośbą.

- Jak była babunia mała! Jak była mała! - Zuzanna zarzuciła ręce na szyję babuni. - Błagam, babuniu! Strasliwie błagam! Strasliwie!

- No dobrze, mogę wam coś opowiedzieć, ale ty przez ten czas będziesz jadła serek, Zuzieńko. Możesz siedzieć u babuni na kolanach...

Oleńka kucnęła obok, Joanna oparła się o stół i podtrzymywała ręką skołataną głowę. Wszystkie trzy wlepiły w babunię wyczekujące spojrzenia.

- No więc... - zaczęła babunia - działo się to w czasie, kiedy mój ojciec, a wasz pradziadek, pracował przy budowie kolei nowosybirskiej. Zostałam wtedy w Żytomierzu u ciotki mojej, pani Gnieżdżańskiej. Pewnie pamiętacie, bo już wam o tym mówiłam, że była ona żoną brata mojego ojca i owdowiawszy, powtórnie wyszła za mąż... Joanno, ktoś dzwoni... Trzy razy! To mama!

Joanna zakryła twarz rękoma.

- Otwórz ty, Oleńko, ja nie mogę... - Musisz przecież...

- Nie, nie mogę! Tak mi się zrobiło potwornie słabo... - A jednak powinnaś! - powtórzyła Oleńka.

- Czuję, że to ja w końcu pójdę otworzyć! - powiedziała babunia i już miała zdjąć z kolan Zuzię, kiedy Joanna porwała się z miejsca.

Wyszła.

Babunia i Oleńka nasłuchiwały w milczeniu. Ale z przedpokoju nie dobiegał żaden głos. Dopiero po chwili Joanna wróciła do kuchni. Usiadła przy stole i wróciła do poprzedniej pozycji. Tyle tylko, że nie podparła głowy ręką. Uśmiechała się zwycięsko.

- I co, babuniu? - zapytała z zaczepną swobodą. - Więc ta pani Gnieżdżańska owdowiała i wyszła powtórnie za mąż? Za kogo?

- Za pana Rogoziewicza! - zawołała babunia i odetchnęła z ulgą. - Ale wiecie co, dziewczynki? Ja chyba opowiem wam o tym jakimś innym razem...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
przez dziurkę od klucza, scenariusze
Goodall Przez dziurkę od klucza 30 lat obserwacji szympansów (NOWE)
Jane Goodal Przez dziurkę od klucza
Goodall Jane PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA 30 LAT OBSERWACJI SZYMPANSÓW
2013 02 15 Przez dziurkę od kobiety
GOODALL przez dziurkę od klucz 30 lat obser szympansów całość
przewlekanie przez dziurki (2)
PYTANIA PODANE PRZEZ PANA OD REHABILITACJI, REHABILITACJA, TESTY
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Opowieści rodzinne 03 Wachlarze
Siesicka Krystyna Między pierwszą a kwietniem
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
przewlekanie przez dziurki (1)
Siesicka Krystyna Wróć Aleksandrze
Siesicka Krystyna Fotoplastykon

więcej podobnych podstron