1
KRYSTYNA SIESICKA
TRZYNASTY MIESIĄC POZIOMKOWY
Myślałam, że ta książka będzie żartem. Okazało się, że ona wcale żartem nie
jest.
Jeżeli jednak coś z żartu w niej zostało, to może na nasze szczęście...
K.S.
Mam za sobą niewiarygodnie ciężki dzień, myślała Modesta. Zajęła miejsce przy
swoim ulubionym stoliku, tuż obok okna. Widziała stąd Toma, który grabił na
zewnątrz wilgotne, zbrą-zowiałe liście. Wyrywał przy tym resztki mokrej trawy.
Mogłby uważać, doprawdy, kto wie, jak bardzo są wrażliwe na bol jesienne resztki
traw. Mam za sobą niewiarygodnie ciężki dzień, myślała Modesta. Wyjęła z
serwetnika białą bibułkę, złożyła ją w trojkąt i dokładnie przetarła wierzch
stołu, starannie ścierając z niego plamy, których tam nie było. Mam za sobą
niewiarygodnie ciężki dzień, myślała.
Siedziałam naprzeciwko niej i uporczywe zdanie, od którego w żaden sposób nie
mogła się uwolnić, w końcu i mnie zaczęło dokuczliwie krążyć po głowie. Dlaczego
właściwie to mijające dziś było dla niej tak szczegolnie trudne? Wstała rano,
włożyła swoj ciepły domowy stroj, ten, który zakupiła jeszcze wiosną w pobliskim
sklepie „Z drugiej ręki", słusznie przewidując, że po upalnym lecie nadejdzie
wreszcie zima i ciepły domowy stroj będzie wtedy jak znalazł. Na śniadanie
zjadła swoje ulubione płatki kukurydziane z ziarnami pszenicy, które obficie
polała smacznym jogurtem owocowym, a następnie zmieniła ciepły domowy stroj na
wełnianą zieloną sukienkę. Wychodząc z domu, narzuciła na siebie pomarańczowe
wdzianko, obrzeżone czarnym futerkiem, i dokładnie zapięła je pod szyją. Rzecz w
tym, że stojąc jeszcze przed lustrem w swoim przedpokoju, Modesta wcisnęła na
głowę welurowy kapelusik w kolorze bławatka, chociaż prawdę mówiąc wcale nie
nazywała bławatka
7
bławatkiem, tylko chabrem, a więc według niej kapelusik był w kolorze chabra, co
w końcu oznacza ten sam kolor, który jest kolorem bławatka, chociaż brzmi
zupełnie inaczej. I tu chciałabym przystanąć na chwilę, żeby spokojnie podumać
nad tą sprawą. Dwa zupełnie rożne słowa, a znaczą to samo, prawda? Być może
zatem, zdarza się i odwrotnie, dwa jednakowo brzmiące słowa mogą zawierać
zupełnie inne treści. I to wyjaśniłoby niejasny sens słowa „kocham", które w
przekonaniu Izabeli znaczy coś zupełnie innego niż w przekonaniu Marka.
Mam za sobą niewiarygodnie ciężki dzień, myślała Modesta, sięgając po spis
potraw, serwowanych tego dnia przez Toma i jego przyjaciela Gustawa. A przecież,
zaraz po wyjściu z domu Modesta udała się do kościoła, który po krotkiej
2
wymianie słow z księdzem proboszczem siedzącym w konfesjonale, wkrotce opuściła
bez tych grzechow, z którymi przyszła, co więcej, z pokutą tak łagodną jak
uśmiech jej życzliwego spowiednika. Doprawdy, nie mogłam pojąć, dlaczego ten
dzień wydawał się Modeście tak bardzo ciężki.
Zobaczyłam, że przybliża do oczu kartkę z jadłospisem i poruszając bezwiednie
ustami, odczytuje nazwy kolejnych potraw, a ponieważ sama właśnie posypywałam
chrupkimi, słodkimi grzankami swoją zupę jabłeczną, zmiksowaną z natką
pietruszki, byłam prawie pewna, że Modesta również wypatrzy ten nowy przysmak
między innymi zupami.
Otworzyły się drzwi i wszedł Tom, niosąc przed sobą grabie. Spojrzałam na
Modestę, ciekawa, co ona teraz powie. Sądziłam, że natychmiast zamowi zupę.
- Mój drogi! - zawołała Modesta. - Czy ty widzisz, jak bardzo ostrymi kolcami
zakończone są twoje grabie?
Tom uśmiechnął się do niej. Do niej, czy też może do jej kapelusza w kolorze
bławatka lub chabra, to już jak wolicie.
- Ależ tak, pani Modesto! - powiedział. - To są dobre grabie.
8
- To są złe grabie! - zaprzeczyła Modesta surowo i odłożyła kartkę z
jadłospisem. - Szarpałeś nimi trawę. Do bolu. Biedną, starą trawę.
Tom pochylił się i przez chwilę uważnie oglądał metalowe kły swoich grabi.
Wisiały między nimi wilgotne nitki zielska zakończone grudkami ziemi.
Wyprostował się, ale zanim odpowiedział na zarzut Modesty, jakby przelotnie,
jakby niechcący, spojrzał na mnie. A potem z uśmiechem, łagodnym jak pokuta
księdza proboszcza, zwrócił się do Modesty:
- Ma pani rację, pani Modesto. Jest mi ogromnie przykro. Modesta, przytrzymując
ręką rondko kapelusza, pokręciła
głową, strząsając z niej resztkę nagany. A potem zapytała:
- Co mi polecisz, Tomie?
- Gustaw zrobił dziś wyborną zupę jabłeczną z natką pietruszki, mamy do niej
słodkie grzanki.
Z daleka spojrzała na moją do połowy opróżnioną miseczkę, później uniósła się i
poprzez stoł zajrzała do niej ciekawie.
- Jak, Izabelo? Istotnie taka smaczna?
- Jest znakomita.
Skinęła głową, więc Tom, przechodząc z grabiami na zaplecze, zawołał w stronę
kuchni.
- Jabłeczną dla pani Modesty, Gustawie!
W tej samej chwili drzwi wejściowe uchyliły się, zabrzęczał wiszący w gorze
dzwonek i do małej jadłodajni „Przydrożny barek" weszła Petra. Pomyślałam, że
powinna być niewysoka, ubrana w długą brązową spodnicę, sięgającą po brzegi
czarnych, sznurowanych bucikow, że powinna mieć na sobie obcisłą rudą kurtkę,
najlepiej sztruksową, ale już dość ciepłą, może podbitą cienkim sztucznym
futerkiem. Szyję najchętniej owinęłabym jej długim wełnianym szalem, który Petra
dostałaby od babci na swoje niedawno obchodzone osiemnaste urodziny, a ten szal
niechby był w kolorze ciemnego bursztynu. Spojrzałam w stronę drzwi. Tak właśnie
Petra była ubrana. W ręku miała dużą
9
kartonową tekę, taką, w której zwykłe przechowuje się wielkie arkusze, chroni
przed zgnieceniem grafiki, a nawet i obrazy oprawione w cienkie ramy.
- Cześć, Petra! - zawołał Gustaw.
3
Szedł właśnie w stronę Modesty, niosąc na małej tacy zieloną miseczkę z zupą
jabłeczną. Nazwał swoje nowe danie zupą jabłeczną i tak wpisał je do wyliczanki
serwowanych dziś potraw.
_ Cześć, Gustawie... - odpowiedziała Petra cicho i rozejrzała się. - Co tu tak
pusto?
Byłyśmy przecież. Modesta i ja. Mnie ta uwaga nie dotknęła, ale Modesta, która
miała za sobą niewiarygodnie ciężki dzień, poczuła się nieswojo.
- Nie jest pusto! - zawołała, zdejmując miseczkę z tacki. - Widzisz przecież,
Petro, że siedzimy. Izabela i ja.
- O, tak! Widzę. Przepraszam.
To dziwne, ale Modestę wiecznie ktoś tu musiał przepraszać. Niedawno przepraszał
ją Tom, teraz Petra.
- Jest dopiero pierwsza, zaraz zacznie się młyn - powiedział Gustaw.
Petra zerknęła przez uchylone drzwi do kuchni, najwyraźniej
z nadzieją, że zobaczy w niej Toma, stojącego przy widocznej
stąd mikrofalowce albo właśnie wstawiającego do kredensu umyte naczynia.
- 1 oma nie ma - ni to stwierdziła, ni zapytała.
- /-grabiał liście. Jest teraz w łazience. A co?
- A nic... _ odparła Petra.
Powiesiła swoją kurtkę na drewnianym wieszaku stojącym w kącie, wielką tekę
oparła o ścianę. Jeżeli ten szczegół jest dla Was ważny, a dla mnie z całą
pewnością jest ważny, to Petra miała na sobie buroniebieski sweter, z długimi
rękawami, które przysłaniały jej połowę nadgarstków. Ciemne włosy ściągnęła Z
tyłu głowy i spięła je klamrą z kości słoniowej. Może
10
to była kość wołowa, ale Konstanty, kolega Petry, twierdził, że kupił jej tę
klamrę, na wspomniane już przeze mnie osiemnaste urodziny, w antykwariacie na
Starym Mieście, ściślej na Freta, i że z pewnością jest ona z kości słoniowej,
bo zapłacił za nią masę pieniędzy. To znaczy, domyślacie się, że wbrew moim
upodobaniom Konstanty powiedział: wybuliłem za nią kupę szmalu, ponieważ właśnie
ten zwrot jest znakiem czasu, upływającego również tego dnia, który był tak
ciężki dla Modesty. Ja tam widziałam podobne klamry na łożku turystycznym przy
dworcu Warszawa Śródmieście, leżały między hinduskimi koralikami i wonnymi
kadzidłami. Jedna z nich była nadłamana i przeceniona. Klamra Petry nie była
nadłamana i prawdę mówiąc wyglądała na jej głowie zupełnie dobrze, chociaż
zwierzę, z którego kości jakoby miała być zrobiona, z pewnością biegało
swobodnie po afrykańskich przestworzach, ale to już problem Konstantego. No i w
pewnym sensie problem tego słonia również.
- Co będziesz jadła? - zapytał Gustaw. Petra zawahała się.
- Selerową.
- I co?
- Nic. Selerową.
Gustaw spojrzał na nią, potem uniósł wysoko rękę, wprawnym gestem policjanta
zatrzymującego ruch.
- Dam ci na krechę. Tylko co?
Wobec tego Petra usiadła przy stoliku obok wieszaka i zaczęła się zastanawiać.
Najpierw długo stukała palcem w policzek, później potarła nim nos, potem całą
dłonią lekko uderzała usta.
- Jeżeli na krechę, to pierogi ze szpinakiem - zdecydowała.
- Dziś... - powiedziała Modesta, przysypując zupę grzankami. Gustaw odszedł, a
4
my, wpatrzone w nią, czekałyśmy na
dalszy ciąg tego zdania. Widziałam pod chabrowym, bławatkowym kapeluszem
okrągłą, pulchną twarz Modesty, oproszoną zbyt jasnym pudrem, czerwone usta i dwa
łuki brwi narysowane czarną kredką.
Westchnęła, wyjęła kolejną bibułkę z serwetnika i wytarła nią kroplę zupy
jabłecznej, która spłynęła z łyżki na jej bluzkę.
- ...mam za sobą wyjątkowo ciężki dzień... - dokończyła.
- A co się pani przytrafiło? - zapytała Petra niespokojnie.
- Starość, moje dziecko. Starość mi się przytrafiła. Listopad to zły miesiąc
dla pewnego wieku. Nawet Tom w listopadzie wyrywa starą trawę z korzeniami.
Petra spojrzała na mnie. Umówmy się, że ona ma tęczówki szare w brązowe cętki. I
nagle posmutniałe oczy. Później odwróciła głowę. Nie patrząc ani na mnie, ani na
Modestę, powiedziała przed siebie:
- Tom jest dobry, nie chciał skrzywdzić trawy.
- Idąc do kościoła, przechodziłam obok skweru - nieoczekiwanie wyznała Modesta.
- A tam dwóch chłopaków bardzo głośno zawołało na mój widok: „Dokąd się toczysz,
stara, malowana kulo!". Wiesz, jak to boli, Petro?
- Domyślam się.
Nie powiedziała, że wie. Powiedziała tylko, że się domyśla. Tak wygląda prawda
Petry. Jest dokładna.
- Selerowa, Petro.
Gustaw postawił przed nią ceramiczną miseczkę i talerzyk z czosnkowymi
grzankami.
- Dziękuję. A gdzie Tom? Ciągle w łazience?
- Nie. Już lepi pierogi.
- Dla mnie?
- Zaraz zacznie się pora obiadowa, więc nie tylko dla ciebie.
- Mam do niego sprawę, dlatego pytam.
- Powiem mu.
- Och, to nic pilnego - powiedziała Petra i sięgnęła po łyżkę. Tak wygląda
kłamstwo Petry.
12
Śpiewa Garou. Śpiewa Esmeraldę.
- Czy możesz zgłośnić? - zawołała Petra w stronę kuchni. Tom nie chciał
słyszeć. Odstawił stolnicę z równo ułożonymi
na niej pierogami, które lekko przysypał mąką. Tak z wierzchu, tylko po to, żeby
nie zaczęły się sklejać, nim będzie mógł wrzucać je do wrzątku. Woda w dużym
garnku stojącym na maszynce już parowała, ale jeszcze chwilę musiał zaczekać.
- Czy możesz zgłośnić, Tomie?
Uwzięła się. A przecież przy stolikach było kilka osób i może nie każda z nich
miała ochotę słuchać Garou. Ludzie często tu przychodzili nie tylko po to, żeby
coś zjeść, ale również i po to, żeby ze sobą pogadać, omowić sprawy, zajrzeć do
notatek, a nawet spokojnie pomyśleć. Rzadziej po to, żeby słuchać Garou.
Spojrzał w głąb sali, Petra siedziała przy drzwiach. Miała na sobie buro
niebieski sweter z przydługimi rękawami i jadła zupę selerową. Biedna Petra.
Ciekawe, czy przyniosła wreszcie swoje grafiki, Tom chciał je pokazać pewnemu
starszemu panu z siwą brodą, który zawsze przychodził w piątki. Podobały mu się
obrazki Petry, wiszące na ścianach. Powiedział, że chętnie kupiłby jakiś
jesienny pejzażyk. Tak to nazwał.
Izabela zjadła zupę. Ciekawe, czy smakowała jej ta nowa jabłeczna. Zobaczyłam,
5
że Tom przygląda mi się, być może zauważył, zapewne tak, bo uśmiechnął się i
skinął głową z uznaniem. Od wczoraj byłam szatynką. Izabela zmieniła kolor
włosów, pomyślał. A Petra wstała i podeszła do uchylonych drzwi, o które Tom był
oparty.
- Zrób głośniej tego Garou... - poprosiła.
- Nie mogę. Mam taką zasadę, wiesz o tym, Petro. Muzyka tu, owszem, może być,
ale ledwo, ledwo słyszalna.
- Ona w ogóle nie jest słyszalna - upierała się Petra.
- Ledwo słyszalność muzyki jest wliczona do rachunku. Czy przyniosłaś wreszcie
jesienny pejzażyk dla starszego pana z siwą brodą?
13
- Tak. Dwa.
Tom miał na sobie luźną bluzę z cienkiego polaru, białą, bez kołnierza, rękawy
podciągnął prawie do łokcia. Szerokie mankiety układały się przy nich krzywo,
Petra poprawiła jeden z nich.
- Wybrałam najbrzydsze - powiedziała.
- Dlaczego?
- Bo tych ładnych było mi żal.
- Rozumiem - powiedział Tom. - Ale gdybym ja tu nie serwował dań, które mnie
osobiście najbardziej smakują, musiałbym dawno zamknąć cały ten kram.
Przepraszam, Petro, muszę wrzucić pierogi do wrzątku.
Przez chwilę jeszcze patrzył na nią, bo uniosła w gorę głowę, jakby bardzo
chciała, żeby podziwiał te jej wielkie oczy z szarymi tęczówkami w brązowe
cętki. Podziwiał. Podziwiał od dawna, od tej chwili, kiedy ona tu weszła tak
magicznie, trochę nie przez drzwi, tylko przez ścianę, bo to Gustaw wpuścił ją
tu po raz pierwszy w czasie, kiedy Tom szukał na odległym zieleniaku poziomek do
koktajli owocowych. Wrócił z dwoma pełnymi kobiałkami, a Petra stała wtedy tyłem
do drzwi, szczupła, drobna, w jednobarwnej sukience w kolorze wzburzonego morza.
Opalone ręce trzymała wysoko, bo wbijała gwoźdź, na którym zamierzała powiesić
kolejny obraz, trzy już wisiały obok. Na białym tle wyglądała jak rozlany
atramentowy kleks, który ze ściany wyszedł na zewnątrz.
- To jest Petra - przemówił wreszcie Gustaw. - Chce u nas sprzedawać obrazy.
Dlaczego nie, prawda?
Wtedy ona odwróciła się. Patrząc na nią, Tom pomyślał, że przecież nigdy nie
będzie mógł znieść jej obecności tutaj, bo tak bardzo, tak okrutnie była podobna
do Inki.
- Witaj, Petro...
- Witaj... och, poziomki... - zachwyciła się.
14
Postawił koszyki na stole, na tym, o którym Petra później zwykła mawiać „moj
stolik", i zaczął oglądać już zawieszone przez nią obrazki. Nie podobały mu się,
ale cóż...
- Myślisz, że wyżyjesz z tego? - zapytał.
- Nie myślę - przyznała. - U mnie z myśleniem w ogóle jest marnie.
Wbiła gwoźdź, odłożyła młotek i sięgnęła po kolejny obraz. Tom spojrzał i nagle
dotarło do niego, że właśnie w tej chwili w ich „Przydrożnym barku" pewna
dziewczyna wiesza na ścianie coś okropnego.
- Czy to ma tytuł? - zapytał oszołomiony Gustaw, szeroko rozciągając przed sobą
ręce, w których trzymał kuchenną ścierkę.
Przechyliła głowę i z zadumą spoglądała na niewielką grafikę, którą postanowiła
6
u nich zostawić.
- Tak. „Nostalgia" - odezwała się wreszcie.
Tom był zdumiony. Nostalgia. Znał dobrze to uczucie, ale doprawdy w niczym nie
przypominało obrazu, który wtedy wieszała Petra.
Teraz odwrócił się, wrzucił do wrzątku pierogi ze szpinakiem, przypatrywał się
uważnie, jak z wolna nabrzmiewają w wodzie i stopniowo wypływają na
powierzchnię. Jeżeli, myślał, nasz starszy pan z siwą brodą kupi jeden z tych
pejzaży, to znowu wpadnie jej parę złotych i może wtedy Petra poradzi sobie
jakoś z pilnymi płatnościami, jeżeli jednak pan z siwą brodą rozmyśli się, co
jest bardzo prawdopodobne, skoro sama Petra otwarcie mówi, że przyniosła
najbrzydsze ze swoich prac, zapewne będę musiał...
Zaszczekał pies. Tom rozpoznawał głosy psów, które o tej porze przyprowadzano do
„Przydrożnego barku". Najczęściej spokojnie kładły się pod stołem i czekały, aż
ich ludzie zjedzą gorące posiłki. Gruby głos, trochę schrypnięty i przepity,
należał do Klopsa, dużego psa rasy pięć w jednym. Za nim weszła Jaśmina.
Powiesiła na poręczy krzesła swoją torbę szkolną
15
i rozejrzała się po stolikach, sprawdzając co kto je. Wypatrzyła selerową, która
stała jeszcze przed Petrą, i jabłeczną Modesty. Klons ułożył się już pod stołem
i oparł na długich, wyciągniętych fanach swoją mordę pełną skory zmarszczonej na
obwisłych policzkach. Jaśmina poprosi o jabłeczną, zdecydowałam, ona ZCo wagę,
lubi owoce, smak selera zbrzydziły jej domowe zupki albo może zapyta Toma, czy
jest jeszcze jakaś inna zupa Tak, niech ona to zrobi. Jaśmina podeszła do
półokrągłego bufetu, który oddzielał salkę „Przydrożnego barku od zaplecza, Toma
nie było, przy bufecie stał Gustaw.
Czy jest jeszcze jakaś inna zupa? Czy tylko selerowa
i jabłeczna?
- Pomidorowa dla wtajemniczonych.
- Niech będzie - zdecydowała Jaśmina.
Szybko policzyła kalorie, bardzo wprawnie. Na kolację zje dwie małe kanapki z
twarogiem i pomidora. Koniec, basta. e™lw zniknął na zapleczu, ale ona nie
odchodziła. Sama może wziąć swoją tackę z miseczką zupy, Gustaw nie musi jej
Р0СІаГ2
- Сzу będziesz jadła pierogi ze szpinakiem, Jaśmino?
Tom wyjrzał z kuchni i czekał cierpliwie, wiedząc, ze ona nie odpowie, znowu
musi policzyć kalorie. Z tego liczeniа jedna kanapka z twarogiem i pół pomidora
na kolację. Tak, ale tylko cztery - zdecydowała. - I bez żadnego
tłuszczu. Zielona, drobno posiekana…
Gustaw podał jej tackę z zupą. mw , ,.*..,, . , , • r i i • „.
c,p tu i owdzie skrawki pomidorów, natka pietruszki, błąkające się tu i owu
v
delikatny, słodkawy zapach. Tajemnicza receptura Gustawa nadawała jego
pomidorowej niepowtarzalny smak. _ Jak dziś było? - zapytał.
'• ■■
Wiedział, że tego dnia Jaśmina nie mm a żadnych lekcji, b0 l liceum rano
podłożono bombę, co było nieprawdą, ale ekipa antyterrorystyczna miotała się po
całym budynku. Jaśmina
16
trzymała już w ręku tackę z pomidorową, ale jeszcze stała i patrzyła na Gustawa
z wdzięcznością. On jeden ją rozumiał, on jeden wiedział, jaki piękny miała za
7
sobą dzień.
- Weszłam do stajni, nagle widzę, że na mój widok cieszą się wszystkie. Szłam
od boksu do boksu, a one tylko wyciągały w moją stronę głowy i rżały, strzygły
uszami, a kiedy weszłam do Aleksy i ona zobaczyła, że zdejmuję siodło ze
ściany...
- Wyobrażam sobie. Czekaj... - przerwał jej Gustaw, bo właśnie do „Przydrożnego
barku" weszła policja. Dwóch chłopaków i dziewczyna. Szli wolno od drzwi do
bufetu, tym krokiem filmowym, wystudiowanym, budzącym szacunek i odrobinę obawy.
Może to przesada, może ich krok budził obawę jedynie w Modeś-cie, zwłaszcza że
zupełnie nie mogła poradzić sobie ze spaghetti w sosie bolońskim, które
nieopatrznie zamówiła i które Tom podał jej przed chwilą. Modesta, nie wiadomo
dlaczego, przeraźliwie bała się władzy. Policji, straży miejskiej,
przewodniczących, kimkolwiek by oni byli, bała się nawet prezesow i wszystkich
sekretarzy, pierwszych, drugich, trzecich, i marszałka sejmu, chociaż ten akurat
podobał jej się z wyglądu i jeżeli nie byłby marszałkiem sejmu, to z pewnością
uważałaby, że jest nadzwyczaj czarującym panem. Natomiast policja wchodząca do
spokojnego „Przydrożnego barku" w samo południe budziła w niej grozę, zwłaszcza
że długie, sztywne nitki spaghetti, z zegarkiem w ręku gotowane przez Toma al
dente, były dla Modesty wprost niemożliwe do pokonania, więc nawet nie mogła się
ruszyć, przywiązana nimi do ceramicznej miseczki. Nie wiedziała, dlaczego
zamówiła dziś ten okropny makaron, może dlatego, że odkąd zaczęła się tutaj
stołować, nigdy jeszcze tego nie zrobiła, chociaż zawsze miała ochotę na
podjęcie z nim walki, zwłaszcza kiedy obserwowała, jak zręcznie radzi sobie z
kluskami przeraźliwej długości ten pan z siwą brodą, na przykład.
Jednak właśnie^jSŁ-cłrwili, kiedy Modesta jadła pojedynczą nitkę, którą
ргадае^ио^а^^Ы się wepchnąć do ust, i myślała,
czy Jaśmina kocha się w Tomie, czy też może przeciwnie, kocha się w Gustawie, do
barku weszła ta policja, co spowodowało, że Modesta miała ochotę uciec stąd
natychmiast, nawet nie płacąc rachunku.
Klops, pies Jaśminy, uśmiechnął się na widok przechodzących obok niego
policjantów, czym przeraził ich ogromnie, ponieważ w uśmiechu zwykł on szczerzyć
zęby. Jaśmina, która właśnie wróciła ze swoją zupą, w mało wytworny sposób
powiedziała Klopsówi, żeby się zamknął.
- Zamknij się, Klops... -warknęła, wsuwając głowę pod stół. Okazało się, że
dwóch panow policjantow i pani policjantka
zaszli do „Przydrożnego barku" wyłącznie po to, żeby zamówić dla siebie trzy
mixy brzoskwiniowo-poziomkowo-żurawinowe, więc serdeczny uśmiech Klopsa był
naprawdę uzasadniony. Słysząc władzę zamawiającą te wyborne koktajle, Jaśmina
wyjęła głowę spod stołu, żeby Klops mógł spokojnie uśmiechać się nadal, tym
bardziej że w końcu jeden z policjantow uśmiechnął się również do niego i nawet
serdecznie zapytał:
- No co, przyjacielu? Jak ci tam pod tym stołem? Niestety, Klops nie potrafił
odpowiedzieć, że zupełnie dobrze,
a nawet wspaniale, więc tylko zamerdał ogonem, co zawsze w całej salce brzmiało
tak, jakby ktoś energicznie stukał w podłogę kawałkiem drewna. Pan policjant
znał mowę psich ogonow, więc przypatrywał się teraz Klopsówi przyjaźnie,
zdobywając w ten sposób coraz większą sympatię Jaśminy, na której mu zresztą
najwyraźniej zależało, bo raz po raz odrywał wzrok od pomarszczonej mordy Klopsa
i przenosił go na jej delikatną, zarożowioną od jesiennego wiatru, słodką
twarzyczkę. Natomiast Petra niechętnie przyglądała się zakwitającemu na wprost
8
niej porozumieniu między młodym człowiekiem, piękną dziewczyną i psem. Petra nie
przepadała za Jaśmina, i nawet nie dziwiłam się temu specjalnie, bo dobrze
wiedziałam, że często piękne dziewczyny żywią coś w rodzaju niechęci w stosun-
18
ku do innych pięknych dziewczyn. Wiedziałam również o tym, że na konkursach
piękności pozornie zaprzyjaźnione ze sobą kandydatki na miss zwyczajowo życzą
sobie ostatecznych sukcesow. Dopiero później, kiedy jedna z nich zasiadała już
na tronie, troskliwie przytrzymując ręką koronę, pozostałe damy dworu gratulują
jej z buziami skrzywionymi fałszywym uśmiechem, nieudolnie ukrywając przed
światem oczy pełne łez. Najbardziej godne ubolewania wydawały mi się zwykle dwie
nieszczęsne panny wicemiss, obok których sukces przeleciał jak nieuchwytny
motyl. Wolę więc, żeby Petra już od początku patrzyła na Jaśminę nieco z ukosa i
trochę ironicznie, pocieszając się nadzieją, że pod spodniami, które nosi z
takim upodobaniem, ukrywa jakieś szczegolnie nieudane nogi. Co zresztą było
nadzieją złudną, bo przecież kto jak kto, ale ja chyba wiem najlepiej, że
obdarzyłam Jaśminę nogami długimi, szczupłymi, o zgrabnych smukłych łydkach.
Jednak uwzględniając prawo korzyści, muszę wyraźnie zaznaczyć, że Petra była
bardzo, ale to bardzo sobą zakłopotana. Wolałaby okazać się dziewczyną
wielkoduszną, zdolną do uznania czyjejś przewagi. A tu masz, nici z tego.
Pochyliła się nad swoją zupą selerową i zaczęła wyławiać z niej zielone piorka
natki. Czuła się nieszczęśUwa. Nie dość, że Jaśmina przewyższała ją świeżością
cery, zgrabną figurą, powodzeniem u policjanta i przyjaźnią psa, to z pewnością
nie nękały jej żadne smętne myśli o niezapłaconych rachunkach za telefon
komorkowy, mieszkanie i prąd. A Petrę nękały. Wolałaby też, jak Jaśmina, nie
zastanawiać się nad stale rosnącym słupkiem zadłużenia u Toma i Gustawa, u
których od dawna jadała na kredkę. Tylko czasami wysupływała z kieszeni jakieś
marne grosze i płaciła, głownie po to, żeby pozbyć się uczucia, że jest na
wyłącznym utrzymaniu dwóch młodych chłopaków, chociaż prawdę mówiąc, tak właśnie
było.
Zaczynało się robić tłoczno. Gustaw przyniosł Petrze talerz pierogow ze
szpinakiem, szybko przetarł stoliki wilgotną ście-
19
reczką, rozdał dzisiejsze menu siedzącym już gościom i wrócił do niej.
- Powiedziałem Tomowi, że masz do niego sprawę, ale sama widzisz, jest już ruch
i on nie może wyjść z kuchni. Prosi, żebyś mi zostawiła obrazki dla pana z siwą
brodą, tylko powiedz, ile za nie chcesz.
- A bo ja wiem...
- To kto ma wiedzieć?
- Oj, nie wiem, Gustaw...
- Wiem, nie wiem, takie gadanie. Musisz ocenić swoją pracę, to nie rzodkiewki,
które sprzedaje się na pęczki.
- Nie, rzodkiewki to nie są - przyznała. - Tylko nie męcz mnie, Gustawie.
Rzućcie okiem i sami zdecydujcie, ile który z tych obrazkow jest wart.
- Zajmujemy się wyceną zupy pietruszkowej, a nie wyceną dzieł sztuki. My się na
tym nie znamy, Petro, nasza opinia jest psu na budę.
Klops poruszył się niespokojnie, ponieważ niektóre słowa znał bardzo dobrze i
należało do nich słowo pies.
- Ile ten pan z siwą brodą da, tyle weźcie - określiła wreszcie wartość swojej
pracy Petra.
Gustaw jęknął. Doprawdy Tom był okrutny, zostawiając go z tą dziewczyną, na
9
którą sam z niewiadomych powodow nie mógł patrzeć, a której ciągle chciał
pomagać i pomagać.
Izabela poprosiła o rachunek. Złożyła notatki, wsunęła je do swojej ulubionej
pękatej torby, którą przywiozła z niedawnej podroży do Wiednia, a która wyglądem
przypominała torbę, jaką kiedyś, z tego samego Wiednia, przywiozła sobie jej
siostra Mira, aktorka charakterystyczna. Tak Mira lubi określać swoj image, więc
niech ma: aktorka charakterystyczna. Izabela siedziała w „Przydrożnym barku" już
dość długo, bo miała
20
nadzieję, że wkrotce nadejdzie starszy pan z siwą brodą, na którego bardzo
lubiła patrzeć. Nie nadchodził jednak. Gustaw podał jej niezbyt starannie
napisany rachunek. Ręcznie napisany, bo zepsuła im się kasa. W cywilizowanym
świecie, który z rożnych powodow stoi na krawędzi zagłady, według Modesty
głownie z powodu nadprodukcji śmieci i odpadkow, zepsuta kasa fiskalna to
klęska. Jednak pomysłowość Toma i Gustawa wprost nie miała granic. Nie
zastanawiając się wiele, zaczęli wypisywać rachunki ręcznie, co wprowadziło w
osłupienie młodego człowieka w przyćmionych okularach, który z upodobaniem
uczęszczał do Wyższej Szkoły Kas Fiskalnych, Prowadzenia Przedsiębiorstw i
Handlu Obwoźnego. W każdym razie możemy umowić się, że taką właśnie nazwę miała
ta uczelnia, chociaż naprawdę miała zupełnie inną. Młodemu człowiekowi w
przyćmionych okularach do głowy nawet by nie przyszło, żeby za zjedzoną w
„Przydrożnym barku" zupę jabłeczną i naleśniki z serem wypisać rachunek ręcznie,
za nic mając zepsutą kasę. Młody człowiek wyprosiłby stąd wszystkich gości, a
następnie zamknął „Przydrożny barek" na cztery spusty, wieszając na drzwiach już
dawno przygotowaną kartkę z uniwersalnym napisem:
LOKAL ZAMKNIĘTY Z POWODU AWARII SYSTEMU
Izabela ociągała się z wyjściem, ciągle licząc na to, że zaraz pojawi się tu
starszy pan z siwą brodą. Miała wielką ochotę wyjąć ze swojej pięknej, skorzanej
torby powiększające lusterko do makijażu i znowu sprawdzić w nim, jak wyglądają
teraz jej włosy w kolorze złoty jasny szatyn, chociaż od chwili kiedy wyszła od
fryzjera, sprawdzała to dziesiątki razy.
Nie uwierzycie, ale sprawdziłam znowu. Sięgnęłam po torbę, wyjęłam lusterko i
pod pretekstem, że zaglądam do niego, żeby wyprostować zawiniętą rzęsę,
obejrzałam sobie nasz nowy wizerunek, to znaczy wizerunek mój i Izabeli. Byłam w
tym lusterku jakąś zupełnie obcą babą, której w ogóle nie znałam,
21
więc jak tylko mogłam najszybciej, wrzuciłam ją do torby, bo ponad wszystko w
świecie nie znoszę obcych bab. I wtedy właśnie rozległ się cichutki dzwonek i do
„Przydrożnego barku" wszedł starszy pan z siwą brodą. W jednej ręce trzymał
żołtą laskę z szeroko zagiętym w gorze uchwytem, a w drugiej miseczkę. Znacie
mnie na tyle, że z pewnością wiecie już dobrze, czyja to była miseczka.
Oczywiście była to miseczka Mary Lou, koteczki pana z siwą brodą, która również
stołowała się w „Przydrożnym barku", chociaż porcje dla niej były „na wynos" i
nie miały żadnej ceny. Ani w kasie fiskalnej, ani w odręcznych rachunkach.
- Witam panią! - usłyszała Izabela.
Udawałam, że jestem zaskoczona nadejściem starszego pana, i poniekąd tak było,
bo już straciłam nadzieję na to, że on się wreszcie pojawi.
- O! Witam pana! - zawołała Izabela prawie zdumiona. - Jak zdrowie Mary Lou?
Izabela wiedziała, że Mary Lou kilka dni temu powiła kolejne kocięta i że Tom
uczestniczył w ich szczęśliwym przyjściu na świat, wezwany przez panią z
10
pobliskiego kiosku, którą, wychylając się przez okno, pan z siwą brodą krzykiem
zawiadomił, że pilnie potrzebuje pomocy. Raczej, że Mary Lou potrzebuje pomocy.
Pani przebiegła na drugą stronę jezdni, bo widziała przez okienko swojego
kiosku, że Tom właśnie maluje ławkę stojącą przed wejściem do „Przydrożnego
barku", i podniosła alarm. Tom poleciał do pana z siwą brodą natychmiast,
trzymając nawet w ręku puszkę z farbą do drewna i ociekający brązową mazią
pędzel. Okazało się, że porod Mary Lou przebiega prawidłowo i niemal
bezboleśnie, był bowiem kolejnym w jej życiu, a że pomocy potrzebuje pan z siwą
brodą. Mężczyźni na ogoł gorzej znoszą porody, pamiętajcie o tym, jak przyjdzie
co do czego.
Tomowi udało się podtrzymać na duchu starszego pana, a dokonał tego przy użyciu
sporego kieliszka wiśniowki, którą znalazł u niego w kredensie. Pamiętał, że
butelka stała tam,
22
kiedy na świat przychodził poprzedni miot kociąt Mary Lou, jak również pamiętał,
że starszy pan zawsze czule mowi o jej zawartości „moja wiśnioweczka".
- Mary Lou miewa się dobrze - odpowiedział pan z siwą brodą na pytanie Izabeli.
- Najważniejsze jednak, że załatwione mam domy dla jej kociąt.
Była to rzeczywiście wspaniała wiadomość, bo zwykle upchnięcie gdzieś kociąt
Mary Lou wymagało ogromnego wysiłku ze strony wszystkich, ktorzy choć trochę
czuli się związani z „Przydrożnym barkiem". Izabela miała wielką ochotę
posiedzieć tu jeszcze i pogadać ze starszym panem, ale niestety dzwonek
zawieszony u drzwi zadźwięczał znowu i do barku wszedł Marek. A Marek to był ten
człowiek, do którego Izabela od jakiegoś czasu żywiła szczegolną niechęć,
ponieważ to on właśnie inaczej rozumiał słowo kocham niż ona. Z tego też powodu
przestała zapraszać go do siebie na smakowite obiadki. Marek zatem każdego dnia
w porze lunchu zmuszony był wypadać z banku, w którym pracował jako niezwykle
uzdolniony informatyk, i wpadać prosto do „Przydrożnego barku" na jakieś szybkie
danko. Kłaniając się Izabeli z daleka, zajął miejsce tuż obok Jaśminy i sięgnął
po kartkę z dzisiejszym menu. Izabelę bardzo podniosł na duchu fakt, że Marek
rozpoznał ją pod nowym kolorem włosów złoty jasny szatyn, pod którym ona sama
ciągle jakoś nie mogła siebie rozpoznać. Zapragnęła jednak znaleźć się
natychmiast w swoim domu, zwłaszcza że Marek zaczął głaskać po głowie Klopsa, co
w Izabeli wzbudziło przykre uczucie zazdrości, gdyż każdy łagodny ruch jego ręki
do bolu przypominał Marka czułość, z którą rozstała się bezpowrotnie.
Petra natomiast na widok starszego pana z siwą brodą niepostrzeżenie uciekła,
zostawiając przy wieszaku wielką tekę opartą o ścianę. Tom miksował właśnie
poziomki, rano wyjął je z zamrażarki i teraz wsypał do trzech koktajli z owocow
leśnych, zamowionych przez zaprzyjaźnione ze sobą panie, które
23
chichotały głośno, siedząc przy stoliku w rogu salki, tuż pod reprodukcją
„Przyjaciołek" Klimta. Obraz ten budził niesmak i szczerą niechęć w Modeście i
niestety skutecznie konkurował z grafikami Petry, ponieważ zwracał na siebie
częstsze niż one spojrzenia. Tom postanowił, że w końcu zabierze tego Klimta do
domu, żeby jakoś skłonić wszystkich do zwrocenia baczniejszej uwagi na dzieła
Petry. Ciągle jednak nie robił tego, bo Klimt bardzo nie pasował do wnętrza jego
mieszkania, gdzie na ścianach wisiały, chciał nie chciał, grafiki Petry, a tych,
jak już wiemy, nie powinny gasić wieloznaczne, agresywne „Przyjaciołki".
Gustaw wszedł do kuchni z zebranymi ze stołow naczyniami i zaczął wkładać je do
zmywarki. Był ponury i wściekły, co Tom zauważył od razu, pomimo że pilnie
11
obserwował miotające się w mikserze poziomki.
- No co? - zapytał krotko.
- Znowu Petra zwaliła mi na głowę pertraktacje ze starszym panem. Nie zgadzam
się, Tom, żebyś mnie wiecznie obsadzał w roli handlarza obrazami. Umawialiśmy
się, zakładając nasz biznes, że...
- Pamiętam... - przerwał mu Tom. - Powiedz jutro Petrze, że już ubiłeś interes.
- Za ile?
- Nie wiem. Zastanowię się.
- Teka Petry stoi przy wieszaku.
- Zabiorę ją stamtąd, jak tylko zrobię koktajle.
- Przyniosę ci - powiedział Gustaw z jadowitą uprzejmością.
- Dlaczego się wściekasz? To przecież ty znalazłeś Petrę, nie ja..........
- Specjalnie jej nie szukałem, sama przyszła.
- No dobrze, sama przyszła.
Tom też był rozzłoszczony, widział tekę Petry, była wielka.
- Tom, czy ty nawet nie pokażesz tych obrazkow starszemu panur
24
- Ależ pokażę! Skoro ty nie chcesz, ja muszę to zrobić. Czy Petra dała ci
chociaż jakąś cenę wywoławczą?
- U 3.13..
- To i tak dobrze! - ucieszył się Tom. - Jaką?
- Brać, ile da.
- A poważnie?
- To właśnie jest poważnie.
- Aha... - zrozumiał Tom i spojrzał na poziomki, były już rozbite na miazgę.
Mira, aktorka charakterystyczna, zajrzała do „Przydrożnego barku" parę minut
przed szostą, ponieważ chciała zjeść coś na szybko, jak to zwykle mawiała, a co
najczęściej ograniczało się do sandwicza z szynką, papryką, świeżym ogorkiem i
liściem sałaty. Do tego Mira wypijała szklankę jogurtu naturalnego. Widząc ją w
drzwiach, Gustaw natychmiast jedną ręką sięgnął po pieczywo, a drugą po skrojone
już dodatki. Mira zdjęła futrzaną kurtkę, kiedy wieszała ją na poręczy krzesła,
spojrzała w bok. Tuż obok wybranego przez nią stolika siedział Tom w
towarzystwie starszego pana z siwą brodą. Przed nimi leżały dwie dość duże
grafiki Petry. Starszy pan oglądał je ze sceptycznym wyrazem twarzy, którego
nawet nie usiłował ukryć.
- Niepotrzebnie fatygowałem się do pana po raz drugi. Już w czasie obiadu
trzeba mi było powiedzieć, że są nieudane.
Odwrócił głowę od dzieł Petry, nie miał ochoty dłużej na nie patrzeć.
- Nie oglądałem ich - wyjaśnił zgnębiony Tom. - Przykro mi, przyznaję, że nie
są najlepsze.
- Są po prostu fatalne - skorygował pan z siwą brodą. - Bardzo wątpię, czy
znajdzie się na nie nabywca.
Tom, niestety, wiedział, że z pewnością znajdzie się na nie nabywca, i już w
myślach nerwowo szukał dla nich miejsca w swoim domu. Było jedno takie, w małym
przedpokoju, który
25
łączył duży korytarz z wejściem do łazienki. W starych domach często zdarzają
się zaciszne, ciemnawe zakątki. Starszy pan sięgnął po swoją laskę i zbierał się
do wyjścia. Szczęśliwie, przychodząc tu, nie zdjął płaszcza, tak jakby jakaś
tajemnicza intuicja podpowiedziała mu, że nie warto tego robić.
12
- No cóż... - powiedział. - Będę zatem szedł.
Spojrzał jednak na Mirę, przed którą Gustaw stawiał właśnie talerzyk z
sandwiczem oraz wysoką szklankę jogurtu naturalnego, i skłonił jej się nisko.
Znał dobrze Mirę, bo widywał ją często na scenie, jego zdaniem ona była naprawdę
wybitną aktorką charakterystyczną. Spotykanie jej w „Przydrożnym barku" uważał
za nobilitację. Lubił przechwalać się, komu popadnie, że razem z nią Jada
posiłki, co częściowo było prawdą, a częściowo nie, bo w tym' przypadku „razem"
było pojęciem niesłychanie względnym. Mira ledwo pamiętała jego twarz, pamiętała
raczej siwą brodę i żołtą laskę o szerokim uchwycie, teraz jednak na pełen
szacunku uśmiech odpowiedziała zalotnym spojrzeniem, ponieważ nade wszystko
lubiła być rozpoznawana. Kłopot miała tylko z dalszym jedzeniem sandwicza, bo
był dość pękaty i musiała bardzo szeroko otwierać usta, żeby ugryźć z niego
choćby mały kęs, co z pewnością nie wyglądało ponętnie.
- Myślę... - powiedział starszy pan, udając zadumę, którą chciał umotywować
fakt, że ciągle jeszcze nie opuszcza „Przydrożnego barku" - myślę, że być może
ta mniejsza grafika jest coś warta...
Zależało mu bardzo na tym, żeby w oczach Miry wyglądać na konesera sztuki. Wziął
więc do ręki obrazek, odsunął go od siebie na sporą odległość i patrzył. Potem
odwrócił się do Miry i demonstrując jej grafikę Petry, zapytał:
- A jak pani uważa?
Jedzenie sandwicza stawało się coraz trudniejsze, zwłaszcza że Mira w żaden
sposób nie mogła odgryźć ciągnącej się z jego
26
czeluści długiej skorki pomidora. Skinęła więc tylko głową, ale już po chwili
głośno wyraziła swoją opinię.
- Ależ tak! - powiedziała. - Z pewnością jest coś warta.
- Ile? - zapytał Toma pan z brodą.
Tylko bez paniki, tylko bez paniki, powtarzał sobie Tom. Nonszalancko wykrzywił
usta i lekko wzruszając ramionami, powiedział niefrasobliwie:
- Dwieście.
Mira oburącz trzymała przed sobą sandwicza, ale nie jadła, bo panicznie lękała
się wziąć go do ust. Słysząc jednak podaną cenę, z uznaniem spojrzała na Toma i
potakująco skinęła głową, ponieważ bardzo lubiła Petrę. Natychmiast zauważył to
pan z brodą.
- Dwieście? Za taką grafikę? - zawołał siwy pan z oburzeniem.
- Dwieście - powtorzył Tom dzielnie.
- Jest warta trzysta! - usłyszał ku swojemu zdumieniu. Mira uśmiechnęła się i
odkładając sandwicza na talerzyk,
powiedziała ze znawstwem:
- Co najmniej.
- Trzysta pięćdziesiąt - zdecydował pan z brodą. - Bądźmy uczciwi.
- Brawo! - wykrzyknęła Mira swoje ulubione słowo.
Było ciemno, kiedy wychodzili z „Przydrożnego barku". Mira z sandwiczem, którego
udało jej się dyskretnie zawinąć w serwetkę i wrzucić do swojej pękatej,
wiedeńskiej torby, zupełnie takiej samej jak ta, którą przywiozła sobie jej
siostra Izabela, a starszy pan z laseczką i ze starannie zapakowaną grafiką
Petry oraz, kto by to pomyślał, z biletem na najbliższą premierę, jakim właśnie
przed chwilą obdarowała go Mira, aktorka charakterystyczna.
Gustaw stał oparty o bufet. Patrzył na Toma, który siedział na krześle w
zupełnie pustej teraz salce, wyciągnął przed siebie niesłychanie długie nogi i
13
patrzył z kolei na stojącego przy
27
bufecie zamyślonego Gustawa. Milczeli. Na stoliku leżało czterysta złotych,
ponieważ pan z brodą podziękował za resztę.
- Jestem głodny - powiedział wreszcie Tom.
Petra zapłaciła rachunki. Nawet nie stała długo w kolejce, bo to nie był czas, w
którym powinno się płacić rachunki, ten czas już dawno minął, nawet dwa razy
minął. Wyszła z poczty w takim nastroju, jakby za chwilę miała nadejść wiosna,
jakby drzewa miały wypuścić liście albo jakby zaraz miały zakwitnąć tulipany.
Był listopad, zimno, mokro, szaro, ale Petra nie widziała tego, bo jej było
zielono, niebiesko i słonecznie. To, co się stało, w ogóle nie mieściło się w
głowie, wczorajszy wieczorny telefon Toma odmienił jej życie. Miała ochotę
natychmiast pędzić do niego, żeby już mieć w ręku te niesamowite pieniądze! Już,
zaraz je mieć, natychmiast. Tyle tylko, że Tom dzwonił z domu, a on do swojego
domu nikogo nie wpuszczał, jedynie Gustaw bywał u niego, i to chyba niezbyt
często, tak przynajmniej Petra wnioskowała z przypadkowo zasłyszanych rozmow. Z
samego rana poleciała do „Przydrożnego barku", który oczywiście był jeszcze
zamknięty, ale Tom nadszedł wkrotce, przekonany, że zastanie Petrę czekającą na
niego pod drzwiami.
- Wiedziałem, że już tu będziesz - roześmiał się, wyciągnął z kieszeni cztery
banknoty i podał jej.
- Tom! - zawołała. - Słuchaj!
- Czego mam słuchać?
- Tego, co się we mnie dzieje, bo ty nie masz pojęcia. Miał pojęcie,
wystarczyło spojrzeć na nią, żeby mieć pojęcie.
Teraz, po wyjściu z poczty, Petra biegła chodnikiem, omijając niewielkie kałuże,
które zostały po deszczowej nocy. Zwolniła dopiero przed osiedlowym sklepem, do
którego weszła, w drodze chwytając koszyk. Widziałam, że idzie pomiędzy połkami
bardzo pewnie, bez przystawania, więc pomyślałam, że ona dobrze wie,
28
czego szuka, po co tu przyszła, gdzie może to znaleźć. I tak było, bo zatrzymała
się dopiero w dziale z kosmetykami. Bez wahania znalazła tam odpowiednią połkę i
spośrod wielu barwnych pojemnikow wybrała spory, zielony. Odkręciła pokrywkę i
powąchała zawartość, widziałam, jak mruży oczy i uśmiecha się, to musiał być
właśnie ten zapach, po który tu przyszła. Spojrzałam, Petra trzymała w ręku sol
do kąpieli „Sosnowy las". Drobne, połyskliwe kryształki, przesączone olejkiem z
igliwia. Myślałam, że ona teraz szybko pojdzie dalej, żeby zachłannie napełniać
koszyk innymi zakupami, ale myliłam się, bo poszła prosto do kasy i zapłaciła, a
kiedy ja stanęłam przy wyjściu ze sklepu, ona wbiegała już do bramy swojego
domu.
Zbliżało się południe. Petra usiadła na brzegu wanny i patrzyła, jak strumień
wody rozbija zielone kryształki, zmieniając je na dnie w rozlane smugi. Zaraz to
wszystko wymiesza się, woda zmieni kolor, zieleń soli zblednie i tylko zapach,
który już wypełnił małą łazienkę Petry, pozostanie na dłużej. Od dawna marzyła o
tym, żeby zanurzyć się w wonnej kąpieli. Nie żaden prysznic, nie pospieszne
wskakiwanie i wyskakiwanie z nieprzyjaznej wody, tylko długi, aromatyczny
relaks.
Więc aż tak dobry był ten mały krajobrazik, który wczoraj zostawiłam w
„Przydrożnym barku", myślała Petra, ciągle zaskoczona. Miała w domu jeszcze
jeden, podobny, prawie taki sam. Zdecydowała, że weźmie go ze sobą, kiedy po
14
południu będzie szła do „Przydrożnego barku", żeby coś zjeść. Może zawiesi go na
ścianie między oknami, jest tam jedno puste miejsce.
Wanna napełniła się szybko. Petra ściągnęła z siebie sweter, dżinsy, bieliznę i
wreszcie weszła do łagodnej, pachnącej wody, która tak ją kusiła. Wyciągnęła się
w niej i zamknęła oczy. Nagłe poczuła, że coś się zmieniło, że ogarniają
nieznane dotąd uczucie. Co to jest, zastanowiła się zdumiona, ale nie odgadła.
To tylko ja wiedziałam: Petra uwierzyła w siebie.
Och, o tym nikt nie pomyślał. Niestety.
29
Tymczasem Jaśmina była zielona ze strachu. Pani dyrektor wezwała ją do siebie i
powiedziała, że jak tak dalej pojdzie, Jaśmina wyleci ze szkoły.
- Wylecisz ze szkoły, i na tym się skończy. Nie będzie tutaj żadnej taryfy
ulgowej.
Zwrot „taryfa ulgowa" był jej ulubionym zwrotem i Jaśmina słyszała go wiele
razy. Potem okazywało się, że jest taryfa ulgowa, tylko trzeba umieć ją znaleźć.
Najczęściej mama Jaśminy znajdywała coś takiego u jubilera. Jednak Jaśmina
zieleniała właśnie na samą myśl o tym, że znowu trzeba będzie tam pojść i szukać
czegoś między setkami błyskotek, tylko dlatego, że ona wiecznie urywa się ze
szkoły pod pretekstem, że znowu w niej podłożono bombę.
- Co się z tobą w ogóle dzieje? - dopytywała pani dyrektor podniesionym głosem.
- Czy ty myślisz, że siedząc w kinie, przygotujesz się do matury?
Jaśmina nie pamiętała, kiedy ostatni raz była w kinie, może z miesiąc temu.
- Dlaczego milczysz?
Milczała, bo nic szczegolnego nie miała do powiedzenia swojej pani dyrektor, a
tego, co mogłaby powiedzieć, właśnie nie mogła powiedzieć, taki rebusik, taka
słowna przekładanka.
- Czy masz coś na swoje usprawiedliwienie? - pytała natarczywie pani dyrektor.
Stukała przy tym długim, czerwonym paznokciem w sam środek kartki, na której
wypisane były wszystkie dni opuszczone przez Jaśminę od początku roku szkolnego.
No, no, było ich niemało, niezły z Jaśminy werbalny pirotechnik.
- Nie, ja nie mam nic na swoje usprawiedliwienie - powiedziała prawdę.
- Jak to?
- No, nie mam, pani dyrektor.
- Coś musisz mieć. Może twoja matka choruje?
30
- Um... - zaprzeczyła Jaśmina krotko i poruszyła głową.
- Może masz kłopoty z okresem?
Nie miała, pojawiał się jak zły duch co dwadzieścia osiem dni, ale przechodził
bezboleśnie, chociaż czasami Jaśmina marzyła o menopauzie.
- Nie mam.
- Może jesteś molestowana seksualnie przez jakiegoś mężczyznę?
Ale skąd! Jaśminie nigdy nie przytrafiło się coś takiego, a Tom i Gustaw, w
których kochała się naprzemiennie, w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Gustaw
może trochę, ale tylko wtedy, kiedy rozmawiali o koniach.
- Nie, pani dyrektor.
- To już nie wiem.
Jaśmina westchnęła, a potem, niespodziewanie nawet dla samej siebie, powiedziała
szczerą prawdę:
- Pani dyrektor, mnie się po prostu nie chce chodzić do szkoły.
- Ty chyba żartujesz.
15
Jednak czerwony paznokieć znieruchomiał, fatalna kartka z wypisanymi dniami, w
których Jaśminy nie było w szkole, została odsunięta, a pani dyrektor
wyprostowanymi dłońmi gładziła połyskliwą powierzchnię biurka i patrzyła na nią
w zamyśleniu, zupełnie tak, jakby nagle przypomniała sobie odległe lata, kiedy
jej również nie chciało się chodzić do szkoły. Być może jednak powod tej zadumy
był zupełnie inny, to się w końcu okaże. Pierścionek, który miała na palcu,
wydał się Jaśminie nieprzyjemnie znajomy.
- Idź już, Jaśmino - odezwała się po chwili pani dyrektor. - I zastanow się nad
sobą.
- Dobrze, zastanowię się - powiedziała ulegle Jaśmina, bo nieoczekiwanie
siedząca przed nią osoba, której szczerze nie znosiła, wydała jej się bardziej
ludzka.
31
Jaśmina wyszła. Jeszcze przez chwilę Małgorzata siedziała przy biurku, ale
wkrotce podniosła się i przeszła do ustawionego w rogu pokoju stolika z
komputerem. Usiadła przy nim, wpisała hasło swojego otwarcia, kliknęła w ikonę
Outlooka, a kiedy się ukazał, w polecenie wysłania nowej poczty. Szybko
zobaczyła na monitorze własny adres mejlowy, więc wystukała pod nim drugi. Do:
Beniamin@poczta.onet.pl. Zawahała się, bo miała teraz podać temat wiadomości,
ale trwało to tylko chwilę, ponieważ dobrze wiedziała, z czego tak pilnie chce
się zwierzyć Beniaminowi. Temat: starałam się, ale znow mi nie wyszło.
Kiedy skończyła pisać swojego mejla, poczuła głod. Nie miała ochoty na szkolny
obiad, bo nie lubiła barszczu z fasolą i pierogow z serem. Postanowiła zajrzeć
do „Przydrożnego barku", o którym słyszała tyle dobrego, i zjeść w nim jakieś
byle co. Narzuciła na siebie ocieplaną pelerynę, wsunęła do jej kieszeni
portmonetkę, włożyła na głowę pękaty beret z daszkiem, który kupiła wczoraj,
chociaż nie był jej potrzebny. Spojrzała w lustro i patrzyła przez chwilę.
Mścisz się na nich za nieudane życie, napisał kiedyś Beniamin. Płasko położyła
dłoń na lustrze, żeby zasłonić przed własnym wzrokiem swoje odbicie, ale wtedy
zobaczyła pierścionek. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobić, pomyślała bezradnie.
Nic. Jak to nic, zapytałby Beniamin.
Obejrzała kartkę menu. „Przydrożny barek" nie proponował szczegolnie wykwintnych
dań. Naleśniki wegetariańskie? Czego oni do nich napchali, kto wie? Ten młodszy
stał przy niej i cierpliwie czekał na zamowienie.
- Z czym są naleśniki wegetariańskie? - zapytała Gustawa.
- Są dietetyczne, łagodne, dobre przy diecie bezsolnej. Podajemy z surowką mix,
również łagodną.
- Ale z czym są?
- Farsz składa się z pasty jajecznej łączonej z żołtym serem.
32
- I uważa pan, że to jest danie dietetyczne? Dobre przy chorej wątrobie?
- Tego nie powiedziałem.
- Istotnie, tego pan nie powiedział - przyznała Małgorzata.
- Więc może ma pani ochotę na risotto? Ryż długi, amerykański, zioła
prowansalskie i kawałki obsmażanych na oliwie piersi z kurczaka.
- Nie, dziękuję! - zwróciła mu kartkę.
- Co mam podać?
- Naleśniki wegetariańskie z surowką mix.
- Coś do picia?
- Widziałam, że macie panowie koktajl z owocow leśnych,
16
jakie to owoce?
- Jagody, poziomki. Na bazie czarnej porzeczki.
- Poproszę.
Patrzyła, jak on idzie w stronę zaplecza i zbierając po drodze naczynia ze
stolikow, ustawia je na tacy w pokaźną piramidę. Zręcznie pchnął biodrem uchylne
drzwiczki długiego bufetu, który dzielił salkę od części kuchennej, widocznej w
głębi. Poziomki, dotarło do niej nagle. O tej porze roku poziomki. Nie widziała
nigdzie poziomek zamrażanych w paczkach. Wrócił i przetarł czystą, wilgotną
ściereczką blat jej stolika.
- Skąd wy macie poziomki w listopadzie? - zapytała.
- U nas, proszę pani, poziomki serwuje się przez cały rok. Dla naszych poziomek
nie ma żadnego listopada, proszę pani. W naszym kalendarzu, proszę pani, jest
zawsze trzynasty miesiąc poziomkowy.
- Dziękuję panu, proszę pana, za tę wyczerpującą informację. Uśmiechnęli się do
siebie. Czekając na koktajl z owocow
leśnych i na wegetariańskie naleśniki, Małgorzata rozejrzała się. Kilka stolikow
było zajętych, kilka wolnych, jakaś dziewczyna ostrożnie wbijała gwoźdź w ścianę
pomiędzy dwoma oknami. Zapewne chciała powiesić tam obraz, który teraz stał
obok,
33
oparty o krzesło. A na wprost Małgorzaty siedziałam ja. No, właśnie. Przez
chwilę przyglądała mi się uważnie, bo nie mogła sobie uprzytomnić, skąd ona
właściwie mnie zna.
Może znam ją ze szkoły, myślała. Może z kursow angielskiego, ale chyba nie. Nie,
z kursow nie. Może spotykałam ją, kiedy robiłam prawo jazdy? Nie, też nie. Kimże
ona jest, u licha... A może... wiem, jaka ulga! Uśmiechnę się, będzie jej miło.
I uśmiechnęła się do mnie. Mogłam zawołać: myli się pani! Mira, aktorka
charakterystyczna, to jest moją siostra! Ale nie zawołałam tak, tylko również
uśmiechnęłam się miło. A potem przestałam sobie zawracać tym wszystkim głowę,
ponieważ Tom przyniosł mi przecieraną zupę jarzynową z drobnym groszkiem
ptysiowym.
W tym samym czasie w szkole rozległ się telefon i jakiś schrypnięty męski głos
zawiadomił panią intendentkę, że w samo południe podłożono bombę, która
wybuchnie za dwie godziny. Dwaj panowie z ochrony przestali czuwać przy
drzwiach, przy których czaili się zawsze, żeby w porę pochwycić ewentualnych
roznosicieli bomb. Jeden z nich wzywał teraz brygadę antyterrorystyczną, drugi
ogłaszał alarm w szkole, a intendentka szukała pani dyrektor, której nigdzie nie
było, bo pani dyrektor siedziała w „Przydrożnym barku", jedząc naleśniki
wegetariańskie z sałatką mix, które popijała pysznym koktajlem z owocow leśnych.
Jaśmina płakała. Pakowała do torby swoje podręczniki, które jak na złość wzięła
do szkoły w nadmiarze, bo pojęcia nie miała, jakie tego dnia ma lekcje. A los
chciał, że właśnie w chwili, kiedy zaczęła bardzo intensywnie zastanawiać się
nad sobą, panowie z ochrony ogłosili alarm, a pod szkołę zajeżdżała już na
czarno ubrana brygada antyterrorystyczna oraz trzy patrole policji.
- Dlaczego ty się mażesz, Jaśmino? - zapytał Lucjusz.
Lucjusz to był ten policjant, który w „Przydrożnym barku" zaprzyjaźnił się
niedawno z Jaśminą i z uśmiechniętym Klopsem.
34
Ponieważ teraz kazano mu stać i pilnować, żeby wszyscy sprawnie opuścili
budynek, bo lada moment mógł wylecieć w powietrze, to Lucjusz stał i pilnował,
17
głownie zajęty szukaniem po swoich kieszeniach chustki do nosa, którą mogłby
poratować płaczącą Jaśminę, słusznie wychodząc z założenia, że podtrzymywanie na
duchu płaczących dziewczyn, zatrwożonych ewentualnym wybuchem bomby, również
należy do obowiązkow policji. Jednocześnie pokrzykiwał na tych wszystkich
opieszałych, ktorzy zamiast bezładnie kłębić się w drzwiach, spokojnie czekali
na to, co też jeszcze wyniknie z dzisiejszego alarmu, który z pewnością był
fałszywy.
- Właśnie przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie podłożę w szkole bomby, a tu
masz... - szlochała Jaśmina.
- Gdzie podłożyłaś bombę? - zapytał przerażony Lucjusz.
- W myślach ją podłożyłam. Pani Modesta samymi myślami wywołała kiedyś pożar,
niedawno opowiadała mi o tym w „Przydrożnym barku" - szlochała.
- Wychodź, Jaśmino! - wrzasnął rozzłoszczony Lucjusz. - Wychodzić mi tu
wszyscy!
I wtedy Jaśmina przestała płakać. Całe zdenerwowanie przeszło jej jak ręką
odjął, ponieważ uprzytomniła sobie, że jest dopiero za dwadzieścia druga, więc
na pewno zdąży chociaż na jedną krotką chwilę dosiąść Aleksy i pognać z nią w
stronę lasu kabackiego, tą wspaniałą drogą, którą obydwie bardzo lubiły, a na
której kopyta Aleksy dudniły pięknie.
Zupa jarzynowa z groszkiem ptysiowym miała tego dnia premierę, zupełnie jak moja
siostra Mira. Gustaw wymyślił ją w nocy. Przyśniła mu się. Gustawowi bardzo
często śniły się rożne przepisy, kiedy zmęczony usypiał po całym dniu pracy w
„Przydrożnym barku". Tom usiadł obok mnie i niespokojnie czekał na moją opinię o
nowym śnie Gustawa.
- Powinna być chyba odrobinę ostrzejsza, sama nie wiem, ale czegoś mi tu
brakuje, może dalibyście więcej selera?
35
- Selera? - zdziwił się Tom. - Będzie wtedy podobna do selerowej.
- Niech będzie, a co to szkodzi? Podobieństwami nie trzeba się przejmować. Ta
pani, na przykład, ta, która je naleśniki wegetariańskie, uśmiechnęła się do
mnie tylko dlatego, że jestem podobna do mojej siostry Miry, aktorki
charakterystycznej, wiesz.
- Wiem.
- I wtedy ja również uśmiechnęłam się do niej. To, że jesteśmy z Mirą do siebie
podobne, nikomu nie przeszkadza. Ludzie uśmiechają się do nas obydwóch.
- Jesteś bardzo przekonująca, Izabelo. Powiem Gustawowi, żeby jutro wmiksował
do zupy więcej selera.
Przez chwilę siedział bez słowa, sądziłam, że zastanawia się nad odpowiednimi
proporcjami i dlatego zamilkł tak nagle, ale nie.
- Z tymi podobieństwami jest inaczej, niż ty mowisz, Izabelo, czasami szkodzą.
Ja, na przykład...
Byłam bardzo ciekawa, co on, na przykład, ale nagle urwał to zdanie i nie
wiedziałam, czy w ogóle ma zamiar je skończyć, czy może tylko jakaś jego część
zawiśnie na wieki w „Przydrożnym barku". Jednak zdecydował się mowić dalej,
więcej, powtorzył nawet trzy słowa.
- Ja, na przykład, nie mogę patrzeć na Petrę. Trzymałam łyżkę z zupą już na
wysokości ust, ale nie mogłam
jeść, bo tak byłam zdumiona wyznaniem Toma.
- A moje serce śpiewa, kiedy patrzę na Petrę - powiedziałam.
- Moje też śpiewa.
18
- Więc o co chodzi?
- Właśnie o to, że Petra jest zbyt podobna do Inki.
Nie wiedziałam, kim jest Inka. Musiała być dla Toma kimś bardzo ważnym, skoro
nie mógł patrzeć na dziewczynę, która mu ją przypominała.
36
Wzięłam wreszcie do ust łyżkę z zupą jarzynową, kołysał się na niej mały,
złocisty groszek ptysiowy.
- No, dobrze, Tom, ale... - zaczęłam.
Przez uchylone drzwi do kuchni zobaczyłam Toma stojącego przy kuchence
mikrofalowej. Wkładał do niej miseczkę pełną którejś z zup, czy on w ogóle
rozmawiał ze mną? Petra powiesiła swoj obrazek na ścianie między oknami,
uważałam, że wybrała niedobre miejsce, bo światło padało tam ze złej strony.
Szła teraz między stolikami, z młotkiem w ręku. W ustach trzymała trzy
niewielkie gwoździki. Srebrzyście połyskiwały między rożowymi wargami.
- Uważaj, Petro, połkniesz je w końcu - przestrzegłam ją. Ale ona nie patrzyła
na mnie i nie mnie słuchała. Patrzyła
na Toma, który siedział przy moim stoliku, czy on w ogóle odchodził stąd?
- Twoj pocałunek byłby bolesny, Petro - powiedział. Przystanęła i ciągle
trzymając w ustach ostre, małe gwoździki,
patrzyła Tomowi prosto w oczy. No, tak...
Modesta zastanawiała się długo nad wyborem stosownego kapelusza. Stosownego, to
znaczy pasującego do zielonej kurteczki i szalika w kolorze buraczkow, który to
stroj zdecydowała się włożyć tego pochmurnego i dżdżystego dnia. Pośrod
wszystkich kapeluszy wyjętych z wielkiego pudła najodpowiedniejszy wydał jej się
wiśniowy, najbardziej zbliżony do koloru szalika, chociaż prawdę mówiąc odcień
wiśni i buraczkow rożnił się cokolwiek, a nawet może rożnił się znacznie.
Pośrodku rondka, tuż nad czołem, Modesta przymocowała do kapelusza szeroką
kokardkę z czarnego rypsu. Nie mam pojęcia, jak wytłumaczyć, co to jest ryps.
Ten, kto wie, jak on wygląda, ten wyobraża sobie kokardkę na kapeluszu Modesty.
Ten, kto tego nie wie, nie wyobrazi jej sobie, trudno. Ryps to jest ryps. Ryps
to jest rodzaj materiału,
37
z którego często robi się wstążki do kapeluszy, ale rożne inne rzeczy też.
Najlepiej zapytajcie kogoś, co to jest ryps.
Pięknie ubrana Modesta szła teraz wolno uliczką swojej dzielnicy, pełnej świeżej
zieleni, trawnikow i rożnego gatunku kwiatow, ale wyłącznie wiosną i latem. W
listopadzie natomiast, zwłaszcza po deszczu, uliczki bure były i błotniste, ale
to Modeście nie przeszkadzało, ponieważ ona miała pamięć fotograficzną, więc
znakomicie mogła sobie wyobrazić każdy nieomal kwiat, który tu kiedyś kwitł,
każdy trawnik, i te zielone liście, co to dawno opadły, też. Idąc, z
rozczuleniem przypominała sobie pełne wdzięku uroki lata, więc tym bardziej
bolał ją widok trzech strasznych pojemnikow na śmiecie, ozdobionych wielkimi
napisami: PAPIER, SZKŁO, PLASTIK. Modesta przystanęła przy nich jak zwykle,
kiedy szła na obiad do „Przydrożnego barku", i długo wpatrywała się w sterty
śmieci zgromadzonych wokoł wielkich blaszanych skrzyń. Nigdy nie mogła pojąć,
dlaczego ustawiono je na rogach ulic, a nie w zacisznych osiedlowych
zakamarkach, obok zamykanych klapą zbiornikow przeznaczonych na odpadki. Również
nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie z takim upodobaniem składują PAPIER, SZKŁO
I PLASTIK obok pojemnikow, zamiast wepchnąć je do ich przepastnego środka.
Dlatego, wyjaśnił jej kiedyś cierpliwy Gustaw, że one się tam już nie mieszczą.
19
Modesta bolała nad ohydą tego przedsięwzięcia i nawet miała zamiar napisać w tej
sprawie list do prezydenta miasta, ale ponieważ była pewna, że nie otrzyma
żadnej odpowiedzi, więc szkoda jej było na to czasu, wolała robić serwetki
szydełkiem.
Tego dnia, kiedy obejrzała już wszystkie odpadki leżące obok pojemnikow, ze
zdumieniem zobaczyła, że pobliskie liceum, które zawsze mijała idąc na obiad,
otoczone zostało biało-czerwona taśmą, przeciągniętą od latarni do latarni i od
słupka do słupka, że przed wejściem do budynku stoją wozy policyjne, a dokoła
kręcą się ubrani w żałobną czerń antyterroryści, ktorzy na
38
głowach nosili, w przekonaniu Modesty, podarte wełniane rajstopy.
- A co tu się dzieje? Na co pan się tak gapi? - zapytała Modesta jakiegoś
młodzieńca i stanęła obok niego bardzo zaciekawiona.
- Podłożono bombę - wyjaśnił ochoczo. - Sto razy były alarmy dla hecy, a dziś
bombę podłożono naprawdę.
- Eee, nie wierzę - powiedziała Modesta. - Bomby podkładają tylko za granicą, u
nas pani prezydentowa nie zgodziłaby się na coś takiego.
- Pani prezydentowa nie ma tu nic do gadania - wyjaśnił Modeście młodzieniec. -
Ooo! Niech pani tylko spojrzy, co się teraz dzieje!
Najpierw z budynku szkoły wyszli dwaj zwykli policjanci i jeden czarny, w
rajstopach z dziurą na twarzy. Potem wyszedł drugi czarny, ale bez rajstop, za
to z trąbą, przez którą kazał się wszystkim rozejść. Modesta podeszła do niego,
po drodze ostrożnie sprawdzając dłonią w pomarańczowej rękawiczce, czy rypsówa
kokardka jest na swoim miejscu.
- Szanowny panie marszałku - powiedziała uprzejmie. - A dlaczegoż to my się
mamy rozejść, jeśli łaska?
- Niech pani natychmiast się stąd rozejdzie! - powtorzył czarny z trąbą. -
Żadnych dyskusji!
- Ależ to jest, panie marszałku, wolny kraj! I mamy prawo dyskutować tu bez
zakłoceń, bo nam to gwarantuje konstytucja Trzeciego Maja! - zawołała oburzona
Modesta. - Ja się odwołam do trybunału!
- Weźcie te kobitę! - zawołał czarny z trąbą. - Ale już! Domyślacie się, że
padło na Lucjusza. Wziął pod rękę Modestę
i energicznie wyprowadził ją poza otoczone taśmą miejsce.
- Proszę się tam nie zbliżać - powiedział stanowczo. - Tu jest niebezpiecznie,
zaraz będą usuwać z budynku materiał wybuchowy. Ja, proszę pani, naprawdę nie
żartuję.
39
Nie żartował. Modesta zobaczyła to teraz na własne oczy. Dwóch czarnych z
rajstopami na głowach ostrożnie wynosiło z liceum kolorową reklamowkę w kwiaty,
a za nimi szedł trzeci z przeraźliwie piszczącym urządzeniem w ręku.
- O, Matko Przenajświętsza... - szepnęła Modesta nabożnie, bo ogarnęła ją nagła
trwoga.
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Zmarznięte dziewczyny i spłoszeni chłopcy z
liceum znieruchomieli między drzewami pobliskiego skwerku. Milczeli. Już nigdy
nie będzie, jak było, chociaż czarni z reklamowką ostrożnie weszli do samochodu
oznaczonego pomarańczowym prostokątem i odjechali. Stało się. Koniec śmiechu.
- Jak to? - zapytała Jaśmina oparta o bufet. - Jak to, naprawdę bomba? Kto ją
niby podłożył? Nie, nie czosnkowe. Zwykłe grzanki.
- To znaczy, że ty znowu nie byłaś w szkole?
20
- Byłam w szkole, Gustawie, byłam! - odparła zniecierpliwiona. - I przy mnie
zaczęło się to wszystko, więc kiedy kazali nam wychodzić, pojechałam w końcu do
Aleksy, bo pomyślałam, że to znowu nie będzie bomba.
- Była bomba.
- Robisz ze mnie durnia.
- Nie robię. Tom, powiedz Jaśminie, że w ich szkole naprawdę była bomba.
- Tak, była.
Wzięła z rąk Gustawa tackę z pomidorową dla wtajemniczonych i miseczkę grzanek.
Odwróciła się od bufetu, ale ciągle stała w miejscu, rozglądając się po salce.
Wyraźnie kogoś szukała, szukała mnie.
- Oni żartują? - zapytała, siadając obok.
- Nie żartują.
Sięgnęła po łyżkę, ale tylko popatrzyła na nią, później odłożyła ją z powrotem
na tackę. Nie mogła jeść.
40
- To haniebne - powiedziała. - Ja tego po prostu nie chcę. Ja też tego nie
chcę. Nikt tego nie chce, ale ty musisz
chodzić do swojej szkoły, Jaśmino, i jeść zupę pomidorową dla wtajemniczonych,
jak gdyby nigdy nic, a ja muszę robić swoje notatki, też jak gdyby nigdy nic, bo
inaczej ktoś nas złamie. Tak powinnam powiedzieć Jaśminie, prawda? Nie
powiedziałam tego jednak, nie zdążyłam, bo właśnie do „Przydrożnego barku"
wpadła Mira, moja siostra, aktorka charakterystyczna. W drzwiach zderzyła się z
wiśniowym kapeluszem Modesty, przeprosiła go i zawołała w stronę bufetu:
- Panie Gustawie, mam tylko pięć minut! Dosłownie pięć! Gustaw, jak zwykle, już
na sam widok Miry sięgnął po
pieczywo i po liść lodowej sałaty.
- Z czym sandwicz? - zapytał krotko.
- Z kurczakiem na zimno.
Nasze torebki stanęły obok siebie, identyczne jak siostry bliźniaczki.
- Jedz, Jaśmino... - powiedziałam. Skinęła głową, ale nie sięgnęła po łyżkę.
- Czy nie było jeszcze Alfreda? - zapytała Mira.
- Jakiego Alfreda?
- No, tego... tego z siwą brodą...
- On ma na imię Alfred? - zdziwiłam się. - Skąd wiesz, znasz go tak dobrze?
- Oczywiście, że znam go dobrze, jesteśmy nawet po imieniu, jeżeli chcesz
wiedzieć.
Nie bardzo chciałam wiedzieć, to znaczy, tak średnio chciałam. Biedny pan z
żołtą laską, jeżeli Mira złapie go w swoje szpony, wyciśnie z niego ostatnią
złotowkę. Ja zawsze starałam się wszędzie płacić za siebie, Mira nigdy. Co
więcej, ona umiała żądać, ja nawet prosić porządnie nie potrafiłam, a jeżeli już
musiałam, zawsze robiłam to tak nieudolnie, że mowiono ,,nie!", jeszcze zanim w
ogóle poprosiłam. Najczęściej bywało tak:
41
- Właściwie, Izabelo, o co ci chodzi?
- O nic mi nie chodzi... - odpowiadałam.
- Coś miałaś na myśli, kiedy zaczynałaś mowić?
- Niczego nie miałam na myśli, kiedy zaczynałam mowić.
- Skoro tak, to nie.
I po malinach. A ona nie tylko była już na ty ze starszym panem z siwą brodą,
ale również wszystko wskazywało na to, że właśnie owija go sobie wokoł małego
21
palca. Zgrabnego zresztą, bo ręce obydwie miałyśmy ładne. Jaśmina bawiła się
grzankami, łyżką przesypywała je w miseczce.
- Jedz, Jaśmino... - poprosiłam.
- Co będzie dalej? - zapytała bezradnie.
- Pojdziesz jutro do szkoły.
- Nawet nie wiem, jakie są lekcje, tak mnie to nic nie obchodziło, a teraz
czuję, że mnie obchodzi.
Mira, moja siostra, aktorka charakterystyczna, usłyszała płaczliwy ton w głosie
Jaśminy. Spojrzała na nią niespokojnie.
- A tobie co się stało? Miałaś jakąś przykrość? Jaśmina nie odpowiedziała,
pochyliła tylko głowę i skinęła
nią potakująco.
- W jej liceum podłożono bombę - wyjaśniłam mojej siostrze.
- Bombę? - Mira nie wierzyła. - Ależ to niemożliwe!
- Dlaczego niemożliwe? - zapytałam.
Mira nie wiedziała, dlaczego niemożliwe. Widocznie zawsze jej się wydawało, że
niemożliwe. Dwie panie siedzące pod „Przyjaciołkami" Klimta, tymi, których
ciągle jeszcze Tom nie zabrał do domu, usłyszały widocznie naszą rozmowę, bo
zamilkły i przez chwilę patrzyły, chyba niepewne, czy żartujemy, czy mowimy
prawdę. Wreszcie jedna z nich zapytała:
- Podłożono bombę?
Jaśmina znowu skinęła głową. W „Przydrożnym barku" zrobiło się cicho, ale nagle,
z hałasem otworzyły się drzwi i wpadł do nas pan z siwą brodą, żołtą laską i
kocią miską, to znaczy Alfred. Nie powiedział dzień dobry, tylko zawołał od
progu:
42
- W liceum podłożono bombę, czy wy już o tym wiecie?
Jaśmina odłożyła łyżkę i zakryła twarz rękoma. Dopiero wtedy Gustaw wyszedł zza
bufetu, usiadł na krześle obok niej i ramieniem przygarnął ją do siebie. Przez
uchylone drzwi kuchni widziałam Toma, który właśnie zaczął miksować ciasto na
naleśniki. Wirnik furkotał cichutko, a mnie nagle ogarnęła panika. O, Matko
Przenajświętsza, pomyślałam jak Modesta, przecież on jeszcze nigdy nikogo nie
wpuścił do swojego mieszkania... a jeżeli to...?
Petra dowiedziała się o bombie dopiero poźnym wieczorem, bo tego dnia po
południu miała dyżur w klubie „Izolda", w którym pracowała jako hostessa,
zarabiając tam tak nędznie, że aż nikomu nie mówiła ile, w obawie, że ludzie ją
wyśmieją. Z niepojętych dla Petry powodow jej przyjaciołki i koledzy woleli nie
zarabiać wcale, niż zarabiać mało. Bez zakłopotania wyciągali za to pieniądze od
rodzicow, ktorzy z kolei z zakłopotaniem dawali im niekiedy swoje ostatnie
złotowki, zwłaszcza jeżeli zdarzało się to pod koniec miesiąca.
Petra nie miała już rodzicow, a więc i tego problematycznego źrodła dochodow.
Miała tylko brata, który pewnego roku wyjechał do Francji, żeby tam trochę
popracować w pewnej francuskiej winnicy, w końcu jednak został na stałe, z
upodobaniem racząc się winem, pochodzącym być może z własnoręcznie przez niego
zerwanych kiści, oraz ciesząc się gorącym uczuciem rudej Marie, corki
miejscowego organisty, po francusku organistę, też ładnie. Brat Petry, od małego
nazywany w rodzinie Wojtkiem, we francuskim miasteczku awansował na Adalberta,
no i na zięcia organisty, oczywiście.
W ten sposób Petra stała się jedyną lokatorką mieszkanka, które w końcu
urządziła po swojemu, z niedbałą starannością, że tak łagodnie określę bałagan,
22
który w nim panował. Najmniejszą wagę przywiązywała do wystroju kuchni, bo nigdy
jej nie była specjalnie potrzebna, a teraz, kiedy zaczęła stołować
43
się w niedawno otwartym „Przydrożnym barku", w ogóle machnęła na kuchnię ręką,
oddała większość garnkow koleżance, a dwie patelnie przyjacielowi Adalberta,
który właśnie żenił się z jakąś bidulą, która nie tylko, że była bez patelni,
ale też i bez pojęcia o robieniu jajecznicy. Jedynym miejscem w mieszkaniu,
darzonym przez Petrę nieustającą uwagą i sentymentem, była łazienka. Rożowa,
wonna, niemal wytworna, z wielkim kryształowym lustrem zajmującym całą ścianę.
Przerobiła w końcu kuchnię na pracownię artystyczną. Zniosła tu wszystkie
przybory, które bywały jej potrzebne do wyładowania fantazji tworczej.
Zgromadzone razem wyglądały tak fascynująco, że przestawały być zwykłymi
przedmiotami, stając się przeczuciem czegoś wielkiego, czegoś, co dopiero
nastąpi.
Wystarczy o mieszkaniu Petry? Może jeszcze tylko parę słow o oknie. Otoż jedno z
jej okien wychodziło na sąsiedni, wąski budynek w kolorze żołtym, którego dach
zdobiły dwa przeszklone owale, pięknie obudowane ceglastymi dachowkami.
Wieczorami Petra gasiła wszystkie światła, siadała na parapecie, podnosiła głowę
i długo, z szarpiącą tęsknotą, wpatrywała się w jaśniejące szyby facjatki,
ponieważ dobrze wiedziała, kto tam mieszka.
Tom natomiast wieczorami wracał zmęczony. Czasami, wchodząc po schodach na
ostatnie w domu piętro, czuł się jak starzec po biegu maratońskim. W ten sposob
dawał mu o sobie znać pewien incydent z kręgosłupem, który dopadł go kiedyś i
chociaż wyleczony, lubił o sobie przypominać, szczegolnie na wysokości czwartego
podestu, od którego schody stawały się bardziej strome.
Wyrozumiały Gustaw, wiedząc o przykrych niedomaganiach Toma, wziął na siebie
większość krzątaniny między stolikami i żonglowanie naczyniami, tak aby Tom mogł
zajmować się głownie zapleczem, gdzie pracy było wiele, ale gdzie od czasu do
czasu mógł przysiąść na wysokim barowym stołku, zwłaszcza
44
wtedy, kiedy trzeba było miksować zupy, lepić pierogi albo przygotować koktajle.
Tom mogłby jeszcze długo wymieniać wszystko, co zwykł robić na zapleczu, siedząc
na stołku barowym, ale tak naprawdę byłoby to mowienie bez końca, w czym nie
celował, bardziej celowała w tym Modesta.
Otwierając drzwi swojego mieszkania, pomyślał, że już niedługo zacznie go tu
witać radosnym miaukiem kociątko Mary Lou, które obiecał wziąć do siebie,
ulegając usilnym namowom starszego pana z siwą brodą. Zanim zapalił światło w
przedpokoju, potknął się o jakiś przedmiot stojący tuż przy drzwiach, w
pierwszej chwili był zaskoczony, ale szybko przypomniał sobie, że to ciągle
jeszcze nie rozpakowana przedostatnia grafika Petry, którą nabył, zanim Mira,
aktorka charakterystyczna, pomogła mu wdusić w pana z siwą brodą niewielki
pejzażyk.
Obrazy Petry zajmowały już większą część powierzchni ścian w mieszkaniu Toma.
Trudno. Trudno, bo nie przepadał za nimi, chociaż musiał przyznać, że udało mu
się, z wielkim wysiłkiem zresztą, przywyknąć do nich i kto wie, czy gdyby tak
nagle znikły, Tom nie odczułby czegoś w rodzaju pustki wokoł siebie, ale może
nie, może wprost przeciwnie, odczułby ulgę.
Włączył telewizor i usiadł w dużym, wygodnym fotelu pochodzącym z mieszkania
jego ciotki, która jakiś czas temu likwidowała swoje mieszkanie, przenosząc się
do domu „Pogodna Jesień". Tom dostał wtedy od niej fotel i kredens, masywny,
23
przedwojenny, który z największym trudem panowie z firmy przewozowej wtaszczyli
do jego mieszkania. Oglądając końcowkę filmu, Tom sięgnął do kieszeni, w której
zwykle nosił rulonik mentosow o smaku grapefruitowym. Wyjmując je, trafił na
kartkę, którą przed samym wyjściem z „Przydrożnego barku" podał mu Gustaw.
- To jest przepis na zupę z zielonego groszku, która przyśniła mi się dziś w
nocy.
7
45
Tom spojrzał teraz i szybko skalkulował cenę. Zupa z zielonego groszku to dobry
pomysł, dziwne, że wcześniej na to nie wpadli, tyle tylko, że z pewnością będzie
dość droga, ale można sprobować, zobaczyć, jak pojdzie. Jeszcze raz popatrzył na
kartkę. Zupa z zielonego groszku: groszek z puszki zmiksować, dodać masła,
śmietany, trochę soli, trochę cukru, zagęścić zasmażką Knorra. Sen Gustawa chyba
nie trwał długo.
Zupa z zielonego groszku, zupa z zielonego groszku, podśpiewywał sobie Tom,
przechodząc do drugiego z niewielkich pokoi, które zajmował. Zapalił światło i
przysunął do okna miękki, wyściełany czerwonym welurem taborecik, z nieco
wytartym wierzchem. Stanął na nim i spojrzał w doł. Okna mieszkania Petry były
ciemne, w zamyśleniu patrzył w nie przez chwilę. Może miała dzisiejszego
wieczoru dyżur w klubie, a może, na Toma nieszczęście, zajęta była tworzeniem
kolejnej grafiki do jego kolekcji. A może po prostu już spała. Ciekawe, jak też
układa się do snu piękna Petra? Sypia na wznak czy ułożona na boku, ze zgiętą na
poduszce ręką i z głową wtuloną w zakole łokcia? Może ma uchylone usta, w
których widać tylko białe, drobne zęby, bo przecież nie trzyma w nich teraz
ostrych, połyskliwych gwoździkow.
Postawił wreszcie na miejscu czerwony taborecik, na którym pewnie niedługo
zacznie sypiać małe kociątko Mary Lou, i zatrzymał się przy komodce, również
pochodzącej z mieszkania jego ciotki. Długo patrzył na zdjęcie w brązowej,
skorzanej ramce, stojące na wypolerowanym blacie.
Z daleka wydawało mi się, że to zdjęcie Petry, i zdziwiłam się, chociaż nie
powinnam, skoro Tom tak długo tkwił na taborecie, spoglądając w jej ciemne okna,
jednocześnie niby widząc Petrę pogrążoną we śnie. Na tym przecież polega
czarująca magia wyobraźni, mojej również.
Jeżeli prawdą jest, że myśli się słowami, ale to chyba prawdą nie jest, patrząc
na zdjęcie, które już wziął do rąk, Tom powinien myśleć sobie lirycznie:
dlaczego zostawiłaś mnie samego? Niepo-
46
strzeżenie zajrzałam mu przez ramię i w ten sposób pierwszy raz zobaczyłam z
bliska twarz Inki.
O tej właśnie porze wróciła również do domu Małgorzata. Była umęczona, ponieważ
miała za sobą wiele godzin rozmow z panami, ktorzy usiłowali znaleźć odpowiedź
na dręczące wszystkich pytanie: kto podłożył prymitywny ładunek wybuchowy w tak
dobrze chronionym budynku, jakim jest liceum? A skąd Małgorzata mogła wiedzieć
kto? Nie miała zielonego pojęcia. Niezręcznie było przyznawać się kolejnym
przesłuchującym ją panom, że w czasie, kiedy rozgrywało się to wszystko, ona
siedziała spokojnie w „Przydrożnym barku" i jadła naleśniki wegetariańskie z
surowką mix, popijając je koktajlem z owocow leśnych, który pachniał poziomkami.
Trudno było przyznawać się do czegoś takiego, zwłaszcza że Małgorzata czuła się
nie w porządku. Siedzieć za biurkiem albo przy komputerze, udzielać nagan,
czasem chwaUć. Taka była jej powinność, za to jej płacono, a nie za jedzenie
24
naleśnikow wegetariańskich w „Przydrożnym barku". Niech to wszyscy diabli,
myślała, zdejmując w swoim przedpokoju ocieplane botki, w których chodziła przez
cały dzień i w których było jej za gorąco. Szukała teraz domowych kapci, ale
długo nie mogła ich znaleźć, bo wysypiał się na nich kot, którego Małgorzata
miłosiernie przygarnęła z poprzedniego miotu kociąt Mary Lou, o co ją kiedyś
poprosił pewien starszy pan z żołtą laską.
Poczucie winy, że nie było jej na posterunku w krytycznym momencie, dręczyło ją.
Zawsze dręczyły ją własne słabości, których miała świadomość. Przez całe swoje
życie chciała być wzorem, przykładem, kobietą godną naśladowania, a tu masz,
wiecznie z czymś musiała wyskoczyć, tak jak teraz wyskoczyła z naleśnikami
wegetariańskimi. Myśl, że nie byłoby jej w szkole, kiedy budynek, albo nawet
tylko jego część, wylatuje w powietrze, męczyła ją strasznie. A do tego w
jutrzejszych gazetach nikt nie napisze, że liceum zostało uratowane tylko dzięki
przytom-
47
ności umysłu pani dyrektor. Mogła mieć jedynie nadzieję, że również nikt nie
wspomni o naleśnikach, które jadła wtedy w „Przydrożnym barku".
Małgorzata wyciągnęła kapcie spod Mruczka, włożyła je i natychmiast przeszła do
pokoju, gdzie stał jej komputer. Włączyła go, kliknęła jeden, drugi, trzeci
klawisz, weszła w porozumienie z myszą i nagle z przerażeniem ujrzała na
monitorze wiadomość od Beniamina. Nie taką jednak, jakiej oczekiwała. Beniamin
pytał, co z tą bombą? A zatem wiedział! Być może wiedział również o naleśnikach
wegetariańskich, do jedzenia których miała zresztą zamiar szczerze mu się
przyznać. Tajemnicą było dla Małgorzaty, kto mógł poinformować Beniamina o
ładunku wybuchowym, kto mu o nim doniosł? Wszystko wskazywało na to, że musiał
mieszkać gdzieś w pobliżu, kto wie nawet, czy nie jest jej bliskim sąsiadem. A
może do liceum chodzi jakaś jego corka, a może syn? Zapewne tak właśnie jest,
myślała zdumiona Małgorzata.
Usiadła przy komputerze i natychmiast wysłała do Beniamina mejla, w którym
otwarcie przyznała się do swojej nieobecności w szkole, do naleśnikow
wegetariańskich, do kolejnej własnej słabości i braku samokontroli. Przyznała
się również i do tego, że incydent z ładunkiem, przez nieznanego sprawcę
podłożonym w szkole, zatrwożył ją. Boję się, Beniaminie, pisała w mejlu
skierowanym do swojego anonimowego przyjaciela. Boję się o moje dzieciaki, o
koleżanki i kolegow, o wszystkich boję się przeraźliwie. Każdego ranka, idąc do
szkoły, będę teraz opętana strachem, wiem o tym, pisała. Najchętniej poszłabym
do spowiedzi, prosząc o pilne odpuszczenie grzechow i obiecując, że żadnego z
nich nie popełnię nigdy więcej, żeby tylko nic się nie stało. A ty, Beniaminie,
nie śmiej się ze mnie przypadkiem, bo to wszystko wcale nie jest śmieszne.
Potem Małgorzata kliknęła myszą w „wyślij" i poszła do kuchni, gdzie włączyła
czajnik elektryczny. Sięgnęła po swoją
48
ulubioną filiżankę, wrzuciła do niej torebkę z herbatą i oparta o blat stołu
czekała na wrzątek. Beniamin pewnie już dostał jej mejla, być może czyta go
właśnie teraz, o ile jest w domu, oczywiście. W jakim domu? Ciekawe. Niechętnie
pisał o swojej codzienności, w przeciwieństwie do Małgorzaty, która nie mając
bliskich przyjacioł, często czuła potrzebę zwierzeń. Beniamin nie, on wolał
odpowiadać na jej wyznania, dopytywać, radzić, sam zamknięty, chociaż już
nieobcy. Dziwnie układało się między nimi. Z pewnością jest gdzieś blisko.
Wiedział o wszystkim, jeszcze zanim Małgorzata wróciła do domu. Wiedział o
25
wszystkim... wiedział o wszystkim... a jeżeli...?
Jaśmina wrzuciła do pralki swoje spodnie od dresu, których nogawki babcia
zwęziła jej w dole tak, że układały się wygodnie w wysokich kaloszach. Jaśmina
nie miała butow do konnej jazdy, bo były za drogie. Rodzice z trudem wysupłali
trochę pieniędzy na toczek dla niej, kiedy okazało się, że poprzedni zrobił się
za ciasny. Toczek był ciemnozielony, ładny, Jaśmina cieszyła się, kiedy go
dostała. Kalosze miała czarne, spodnie od dresu też. Jesienią jeździła w
zielonej sztruksowej kurtce podbitej białym miśkiem. Zielony toczek, zielona
kurtka, czarne spodnie, czarne kalosze. Dziewczyny mówiły, że wygląda w tym
wszystkim bardzo, bardzo. Nie wiedziały, że kurtkę kupiła sobie za jedną
tygodniowkę w sklepie „Z drugiej ręki", niedaleko barku Toma i Gustawa, a
kalosze dostała od kuzyna, który szczęśliwie z nich wyrosł. Teraz, kiedy już
cały bęben pralki wypełniony był wodą, żałowała, że wrzuciła tam spodnie. Nie
wiedziała, czy wyschną do rana. Sprawdziła ręką grzejnik w łazience, na
szczęście gorący, więc będzie mogła wysuszyć je na nim, żeby się tylko nie
zbiegły, bo i tak w pupie były przyciasne, chociaż dziewczyny mówiły, że są w
porządku.
49
Jaśmina zaczęła myć nad wanną zabłocone kalosze, kiedy usłyszała swoją komorkę,
którą przezornie wzięła ze sobą do łazienki. Sięgnęła po nią i spojrzała.
Gustaw, no, właśnie! Pewnie mu coś wypadło i chce odwołać jutrzejsze spotkanie.
Jeszcze nie była tego pewna, a już miała ochotę płakać z tego powodu. Kochała
się raz w Tomie, raz w Gustawie, ale od pewnego czasu jakoś wyłącznie w
Gustawie, chociaż Lucjusz też nie był najgorszy i miał dobre podejście do
Klopsa.
- Tylko mi nie mow, że nie możesz! - zawołała.
- Mogę, ale wolałbym poł godziny później, bo będę musiał przywieźć ziemniaki i
boję się, że nie zdążę.
- Poł godziny później? Nie więcej? Ja Aleksę mam zamowioną, ale dla ciebie może
nie być konia.
- Poł godziny. Za to wezmę firmowy samochod.
- Dobrze, poł godziny.
- Tak, poł godziny. Jaśmina, muszę kończyć, przyszła Izabela, więc wyprobuję na
niej nową zupę. I przez okno widzę, że idą jeszcze te dwie babki, które zawsze
siadają pod Klimtem.
- Z czego jest ta nowa zupa?
- Z zielonego groszku, już na stałe została wpisana do menu. Tom nazwał ją
„Najkrotszy sen Gustawa". Jutro przyjadę samochodem pod twoj dom, wyglądaj przez
okno.
- Dobrze, ale z zielonego groszku będzie kaloryczna.
- Może trochę. Cześć.
- Cześć.
- Cześć, Jaśmina.
- Przecież mowię, cześć.
- Aha, no to cześć.
- Cześć.
Idąc szerokim korytarzem między boksami, prawie od samego wejścia Jaśmina
nawoływała Aleksę. Czasami odpowiadała jej wesołym prychaniem, czasami tylko
wyciągała szyję, czekając na powitanie. Wiedziała, że razem z Jaśmina pojawi się
zaraz
26
50
słodka, smakowita marchewka i lekkie, czułe poklepywanie szyi, Aleksa
odwzajemniała je przyjacielskim, ufnym położeniem głowy na ramieniu. Nie lubiła,
kiedy Jaśmina przyjeżdżała z Klopsem, który uważał, że może się tu rządzić,
poszczekiwać, a nawet czasami, nieproszony, wchodził do boksu i siadał pod
Aleksą. Tkwił tam uparcie, mimo że Jaśmina wyciągała go na siłę.
Miło było Aleksie, kiedy stojąc już bez derki, czuła pierwsze ruchy szczotek i
chociaż nie przepadała za gumowym zgrzebłem ani za szczotką ryżową, to jednak
dobrze wiedziała, że zaraz przyjdzie kolej na tę lepszą, włosianą, którą Jaśmina
długo będzie czyścić najpierw jej lewy, potem prawy bok.
- Jedno pociągnięcie z włosem, dwa pod włos - przypominała Jaśmina Gustawowi. -
I przemawiaj do Frezji! Mow do niej!
Uśmiechał się, stojąc w sąsiednim boksie i gładząc Frezję, matkę Aleksy. Frezja
miała już swoje lata i dorosła Aleksa była jej ostatnim źrebaczkiem, nie
zanosiło się na więcej. Pouczenia Jaśminy bawiły Gustawa, ale skoro tak bardzo
chciała się mądrzyć, proszę bardzo, niech się mądrzy, nie przeszkadzało mu to
wcale. Tak pięknie było później patrzeć na Jaśminę, kiedy siedząc już w siodle,
czekała, aż Gustaw wyprowadzi Frezję ze stajni. Przed nimi ciągnęła się dobra,
długa droga prowadząca do lasu. Obydwie, i Frezja, i Aleksa, najbardziej lubiły
iść po niej długimi wykrokami, powolnym wyciągniętym stępem, bo wtedy ich szyje
i głowy zostawały swobodne, a łagodność Jaśminy i Gustawa sprawiały, że spacer
stawał się dla nich radością.
Poszarzały o tej porze roku las zaskakiwał od czasu do czasu jasnymi plamami
rosnących gromadnie brzoz. Stanęli przy jednej z nich, na piaszczystej
niewielkiej polanie, w miejscu, gdzie zaczynała się dziwnie zarośnięta,
nieuczęszczana droga w doł. Latem Gustaw zbierał poziomki w ukrytym tu małym
jarze. Oprocz tych, które kupowali w sezonie na targu owocowym,
51
zamrażali też poziomki zebrane przez Gustawa. Myślał często o tym miejscu, kiedy
zimą miksował koktajle. Podał rękę Jaśminie zeskakującej z Aleksy, a gdy już
stała na ziemi, przytulił ją do siebie, była tak blisko.
- Kiedyś zajmę się hipoterapią - powiedziała. - Ciebie to nie nęci?
Podniosła głowę i wtulona w niego patrzyła mu w oczy. Spokojna, ufna, serdeczna.
Był pewien, że tak się stanie, ona zajmie się hipoterapią, skoro już
zdecydowała.
- Nęci mnie...
Szarpnęła w doł suwak jego kurtki i przytuliła twarz do miękkiego, burego
swetra, wtedy on schylił się i oparł brodę na zielonym toczku.
- Gustaw... - powiedziała ze zdumieniem. - Ależ mocno bije ci serce...
Teraz kolej na mnie: zostawiłam ich tam. Nie byli z tych, ktorzy zajęci tylko
sobą całują się pośrodku zatłoczonego autobusu, ani nawet z tych, ktorzy całują
się na leśnej polance, skoro widzi ich stojąca za drzewem Izabela.
Myślałam o Gustawie, wracając do domu. Podobał mi się, lubiłam go. Był, jak to
kiedyś mawiano, pociągający. Podobała mi się również pasja, z którą wszystko
robił, trochę tak, jakby stale myślał, że życie dane jest tylko na raz, że
drugiego nikt nie podrzuci do poprawki. Studiował zaocznie elektronikę.
Wymyślili z Tomem „Przydrożny barek", bo chcieli się jakoś usamodzielnić, i
udało się, poszło im. W barku właściwie zawsze było tłoczno, kilka osób jadało
tam stale, trochę wpadało czasami, a trochę przypadkowo, przechodząc obok.
Jechałam do domu metrem. Z Kabat do stacji Pole Mokotowskie. Nagle zaczęłam się
27
w tym metrze zastanawiać nad tym, co też będzie robił Gustaw, kiedy już skończy
tę elektronikę. I wtedy przemknęła mi przez głowę niedorzeczna myśl.
Elektronikę? A jeżeli to...? Och, bez sensu.
52
Petra trzymała pieniądze w blaszanym, trojkątnym pudełku po herbacie Liptona,
które dostała przed Świętami Wielkanocnymi, kiedy prezentowała produkty tej
firmy w jednym z magazynow spożywczych. Były tu o wiele bezpieczniejsze niż w
portmonetce, którą zawsze miała przy sobie, co nieskończenie ułatwiało
dokonywanie zbędnych zakupow. Petra wiedziała, że powinna założyć sobie w końcu
konto w banku, ale ciągle każdą sumę, zarobioną w klubie „Izolda", musiała
natychmiast przeznaczać na zapłacenie rachunkow i oddawanie pozaciąganych
długow. Po co mi konto, jeżeli niczego na nim nie mogę mieć, myślała nie bez
racji, ale tylko do chwili, kiedy starszy pan z siwą brodą kupił jej małą
grafikę za tę nadspodziewanie ogromną sumę, której część skutecznie ukryła przed
sobą w pudełku firmy Lipton. Teraz trzeba będzie pomyśleć o koncie, zdecydowała,
przewidując, że rynek sztuki zacznie wchłaniać w zawrotnym tempie owoce jej
tworczości.
Pejzaż, dość pokaźnej wielkości, nad którym ostatnio pracowała, nie był jednak
przeznaczony na sprzedaż. Petra postanowiła ofiarować go Tomowi w dowod
wdzięczności za pośredniczenie w rozprowadzaniu jej prac w przeciągu minionych
miesięcy i za ten kredyt w „Przydrożnym barku", z którego mogła korzystać bez
żadnych ograniczeń.
Tom siedział w kuchni na barowym stołku, słuchał radia i otwierał słoiki z sosem
bolońskim Uncle Ben's, który po zastosowaniu pewnych drobnych modyfikacji
stanowił zasadniczą bazę firmowego sosu bolońskiego serwowanego w „Przydrożnym
barku". W chwili kiedy Tom wyskrobywał z jednego ze szklanych pojemnikow
pozostałą na dnie czerwoną mazie, w drzwiach pojawiła się Petra z dużym
pakunkiem w ręku i zawołała cześć, jednocześnie zdejmując swoją rudą kurtkę,
którą starannie powiesiła na wieszaku, ponieważ padał deszcz i przemokła jej
prawie na wylot.
- Cześć - odpowiedział Tom.
53
Odpowiedział zresztą bez szczegolnego entuzjazmu, bo przecież od razu zauważył
starannie zapakowany obraz, wielką folią zabezpieczony przed deszczem, który
Petra miała ze sobą. Tom był sam. Do otwarcia barku miał jeszcze godzinę, akurat
tyle, ile potrzebował, żeby przygotować kilka gorących dań. Gustaw wyjechał po
świeże pieczywo na sandwicze, Tom spodziewał go się za chwilę, ale na razie nie
miał tu żadnej obrony przed atakiem pasji tworczej Petry, a przeczuwał ją,
widząc stojący przy wieszaku pakunek. Petra oparła się o bufet, w milczeniu
patrzyła, jak Tom wyjmuje z torebek liście laurowe i angielskie ziele, a później
wrzuca je do garnka z sosem bolońskim, gdyż jedynie ilością przypraw rożniły się
wyroby „Przydrożnego barku" od wyrobow Uncle Ben's, nie biorąc oczywiście pod
uwagę wody oligoceńskiej i jasnej zasmażki Knorra.
- Tom, mam dziś wieczorem dyżur w „Izoldzie" - powiedziała wreszcie Petra.
- Znowu zatem wpadnie ci parę złotych.
- Tak, ale wiesz co...
- Nie wiem.
- Dziś w klubie jest wieczor zamknięty. Przyjechał z Meksyku ktoś, kto
poprowadzi u nas naukę salsy.
- Salsy?
28
- Tak. I właśnie chciałabym, żebyś wpadł. Mogę wprowadzić jedną osobę. Zupełnie
oficjalnie. Wpadniesz?
Biedna Petra, wyobraża sobie, że Tom z tym swoim nieszczęsnym, połamanym
kręgosłupem będzie z nią tańczył salsę! Doprawdy, biedna Petra! To nie on tak
myślał, to ja, Izabela.
- Wpadniesz?
- Ale po co?
- Mogłbyś nauczyć się salsy, no i rozerwać się przy okazji.
- Rozerwałbym się, ale chyba na drobne kawałki.
- Och...!
54
- Żadne „och!", Petro. Mój kręgosłup jest w stanie ogolnie opłakanym, czasami
ledwo łażę po tym barku, a ty chcesz, żebym tańczył salsę.
- Zapomniałam.
Właśnie, zapomniała. Inka nie zapomniałaby o czymś takim. Nigdy. Nie
zapomniałaby z całą pewnością.
- Przepraszam, Tom, wyleciało mi z głowy. Przechyliła się i prawie leżąc na
bufecie, położyła dłoń na
ręku Toma, tuż ponad zegarkiem. Spojrzał. Palce też miały podobne, długie i
szczupłe, ale kiedy ostatni raz widział z bliska dłoń Inki, zwisała bezwładnie.
- Przepraszam... - powtorzyła Petra.
Wsypał trochę sproszkowanej papryki do sosu, zawahał się, sięgając po pieprz.
Wczoraj spaghetti było za ostre.
- Nie przepraszaj mnie, nie masz za co. Widzę, że przyniosłaś coś nowego?
- Przyniosłam, ale nie do sprzedania.
- Chcesz jeszcze coś tu powiesić? Boję się, że już nie znajdziesz miejsca.
Miał niemiły głos. Bronił się przed Petrą, jak mogł, chociaż najchętniej objąłby
ją i całował, bał się tylko porownania: pocałunek podobny będzie czy inny?
- Przyniosłam ten obraz dla ciebie. W prezencie. Powiedziała to z uśmiechem,
który towarzyszy ludziom
zwiastującym radosne niespodzianki. Tom zamarł z przerażenia, dzień zaczynał się
fatalnie.
- Ależ, Petro...
Nerwowo wsypał łyżkę pieprzu do sosu bolońskiego, to będzie siekiera nie sos,
pomyślał za poźno.
- Rozwinąć? - dopytywała Petra. - Na pewno umierasz z ciekawości.
Wcale nie umierał, ale powiedział, że umiera. Petra poszła po obraz, wróciła z
nim i na blacie bufetu zaczęło się wielkie
55
misterium rozwijania. Najpierw folia ochronna, potem przecięcie sznurkow, potem
delikatne zdjęcie jednego papieru, potem rozchylenie bibułki. Odwróciła swoje
dzieło w stronę Toma i zadowolona z siebie czekała na słowa zachwytu.
Obrazek był taki sobie. Rownie dobrze, jak Petra, mogło go wykonać chore na odrę
dziecko, żeby po wyzdrowieniu ofiarować go babci, w dowod wdzięczności za
troskliwą opiekę. Babcia ucieszyłaby się, Tom jakoś nie mogł, ale werbalnie
stanął na wysokości zadania.
- Piękny, Petro! Dziękuję, zaskoczyłaś mnie.
Wolałby tańczyć salsę z własnym kręgosłupem, niż szukać kolejnego miejsca na
zapchanych ścianach swojego mieszkania. Natomiast Petra była uszczęśliwiona.
- Może zgodziłbyś się, żebym poszła z tobą i razem zastanowilibyśmy się, gdzie
29
go powiesić, chodzi mi o właściwe oświetlenie...
- Dziękuję, ale wiesz...
- Ach, wiem! Znowu zapomniałam, byłam przecież przy tym, kiedy mówiłeś, że
nikogo nie zapraszasz do siebie.
- Znajdę odpowiednie miejsce, bądź spokojna.
- Jestem spokojna.
Nie była. Zadźwięczał dzwonek wiszący nad drzwiami, wszedł Gustaw, trzymając
przed sobą pojemnik z pieczywem. Długie bułki i chleb tostowy. Spojrzał na Toma,
na Petrę, na blat bufetu.
- Niedługo zabraknie nam tu gwoździ. Cześć, Petra.
- To dla Toma. W prezencie. Ode mnie.
- Od ciebie? Sądziłem, że był tu jakiś staruszek artysta.
- Drwisz - powiedziała Petra rozżalona.
- Nie drwię. Może trochę żartuję, nic więcej.
- Mam do ciebie prośbę, Petro! - wtrącił się wreszcie Tom. - Zawiń ten obraz i
postaw gdzieś tu na zapleczu, mam całe ręce w sosie i sam nie mogę tego zrobić.
Jadłaś już naszą nową zupę „Najkrotszy sen Gustawa"?
56
-Nie.
- Wpadnij w porze lunchu, zapraszam.
Poczuła się delikatnie przez Toma wyproszona z „Przydrożnego barku", ale
podziękowała i obiecała, że przyjdzie. Starannie zawinęła obraz w bibułkę,
papier i folię, potem przeszła z nim na zaplecze, gdzie wsunęła go między
zamrażarkę a ścianę.
- Tu nie będzie wam przeszkadzał - powiedziała cierpko.
- Tu nic mu się nie stanie - sprostował Tom. Zatrzymał Petrę, kiedy
przechodziła obok barowego stołka,
na którym wciąż siedział, dużą drewnianą łyżką mieszając w garnku sos.
Przyciągnął ją do siebie ręką owiniętą w kraciastą ścierkę kuchenną, bo nie
chciał zabrudzić sosem pikowanego białego wdzianka. Pocałował ją w policzek.
- Dziękuję, Petro.
Wionęło od niej nikłym zapachem perfum, który niczego mu nie przypomniał.
W porze lunchu pierwsza przyszłam ja.
- Witaj, Izabelo! Widzieliśmy ciebie wczoraj w lesie kabackim, ale uciekłaś -
powiedział Gustaw, kiedy zobaczył mnie w drzwiach.
Nie, nie. Nie tak. Weszłam do „Przydrożnego barku", a Gustaw, widząc mnie w
drzwiach, zawołał:
- Witaj, Izabelo! Mam nadzieję, że sprobujesz zupy o pięknej nazwie „Najkrotszy
sen Gustawa"?
- A cóż to przyśniło ci się tym razem?
- Dwa groszki. Zielony i ptysiowy.
- Musiał to być ładny sen.
- A jaki smaczny! Chcesz się przekonać?
- Proszę.
Czekając na nowe danie, postawiłam swoją wiedeńską torbę na podłodze i sięgnęłam
po leżącą na stole karteczkę z menu.
57
„Najkrotszy sen Gustawa" oznaczony był czerwonym dopiskiem NOWOŚĆ. Zupa, którą
wkrotce mi przyniosł, wyglądała apetycznie, była tylko bardzo gorąca, więc
sparzyłam się, biorąc pierwszą łyżkę do ust, kiedy Gustaw zobaczył mnie
30
skrzywioną, podszedł i zapytał niespokojnie:
- Coś nie tak?
- Jest pyszna, ale gorąca jak piekło.
A potem już co chwilę dźwięczał dzwonek u drzwi. Najpierw wpadali ci z liceum po
sandwicze, które Gustaw podawał szybko, dobrze pamiętając, jak błyskawicznie
mija w szkole duża przerwa. Potem jacyś przypadkowi przechodnie zajrzeli,
wyszli, ale zaraz wrocili i usiedli przy jednym z wolnych stolikow obok okna. Na
drugim
Gustaw
szybko
postawił
podłużny,
biały
kartonik
z
napisem
ZAREZERWOWANE,
ponieważ wolał zabezpieczyć się przed potyczkami Modesty z gośćmi, ktorzy
zdążyliby tu przed nią usiąść.
- No i jak, Izabelo? - zapytał niespokojnie Gustaw w drodze po kolejne
zamowienie.
- Doskonała.
- Można polecać?
- Śmiało.
Przyszła Jaśmina. O tej porze? Przecież o tej porze ona ma jeszcze lekcje,
powinna być w szkole. Usiadła obok mnie.
- Skąd ty tutaj?
- Mam okienko. Pani od historii jest w ciąży.
- Tylko przez czterdzieści pięć minut?
- Ach, nie. Mdli ją. Jaka jest ta zupa, pani Izabelo? Boję się jej, bo musi być
straszliwie kaloryczna. Chciałabym sprobować, ale chyba poproszę tylko o poł
porcji.
Siedziała ze schyloną głową, udając, że nie zauważa przechodzącego Gustawa, on
też omiatał ją wzrokiem, zupełnie jakby raptem stała się dla niego zupełnie obcą
dziewczyną. Trudno jest spotykać się pierwszy raz po zdarzeniu takim jak to,
które
58
przytrafiło im się na leśnej polance. Im czulsze było i dłużej trwało, tym
trudniej. Izabela również pamiętała, więc wiedziałyśmy, o czym teraz myśli
Jaśmina: Boże, i co z nami będzie dalej? Wolała nie rozglądać się po barku, żeby
przypadkiem nie spojrzeć na Gustawa. Tak, stanowczo łatwiej drapać za uchem
ułożonego pod stołem Klopsa.
- Dla ciebie, Jaśmino?
Uśmiechnęła się, ale ponieważ nie chciała, żeby Gustaw jej uśmiech zobaczył,
opuściła głowę jeszcze niżej. Natomiast on stał przed naszym stolikiem, z
bloczkiem zamowień w ręku, i spoglądał w okno, zupełnie jakby działo się tam coś
szczegolnego.
- Poł twojego najkrotszego snu, Gustawie... - poprosiła Jaśmina, trochę
speszona treścią swojego zamowienia.
- Tylko poł? - zapytał. - Cały jest o wiele ciekawszy. Wtedy ona podniosła
głowę, a on oderwał wzrok od okna,
spojrzeli na siebie i w końcu oboje zaczęli się śmiać, nie sądzili, że Izabela i
ja bardzo dobrze wiemy, co stało się na tej leśnej polance.
Później przyszedł starszy pan z siwą brodą, żołtą laską i kocią miską. Ciepłą
kurtkę z wielbłądziej wełny, czarny francuski beret oraz laskę zostawił na
wieszaku, kocią miskę zabrał ze sobą, a kiedy już usiadł, położył ją na krześle
obok, rezerwując w ten sposób miejsce dla mojej siostry Miry, aktorki
charakterystycznej. I słusznie tak postąpił, bo kiedy wreszcie ona się zjawiła,
31
w barku było już tak pełno, że nawet dwie panie, siadające zwykle pod Klimtem,
musiały chwilę zaczekać na swoj ulubiony stolik.
Modesta przyszła w czarnym kapeluszu ozdobionym srebrną broszą, miała na sobie
fokową kurteczkę z kołnierzykiem wąskim jak pliska i wiązanym pod szyją. Nigdy
nie korzystała z wieszaka, lękając się złodziei, przed którymi cierpliwie
przestrzegała mieszkańcow dzielnicy nasza osiedlowa administracja. Fokową
kurteczkę swoim zwyczajem powiesiła na poręczy krzesła.
59
Zadowolona
podała
Gustawowi
sztywny
kartonik
z
brązowym
napisem
ZAREZERWOWANE.
- Serdecznie dziękuję, panie Gustawie, za rezerwację, bardzo jestem
zobowiązana. Co mi pan poleci?
Co polecił pani Modeście, wszyscy dobrze wiemy, więc później, kiedy zmierzał w
jej stronę z tacką, na której parował w miseczce jego gorący „Najkrotszy sen",
moja siostra Mira, aktorka charakterystyczna, wchodząca właśnie w tej chwili,
popatrzyła łakomie na apetyczną zupę.
- Dla pani sandwicz? - zapytał Gustaw.
Mira niechętnie skinęła głową. Siadając obok pana z siwą brodą, nie zauważyła
postawionej przez niego na krześle kociej miski, więc natychmiast poderwała się
z miejsca. Izabela z ulgą stwierdziła, że zawod aktorki charakterystycznej, na
szczęście, nie zabił w jej siostrze zdolności do szczerego śmiechu.
- Ależ, Alfredzie! - zawołała, stawiając miseczkę Mary Lou na stole. - Co za
dowcipniś z ciebie!
Nikt jeszcze nie nazwał pana z siwą brodą dowcipnisiem, a w końcu żył już na
świecie swoje parędziesiąt lat. Doczekał się tego wreszcie i z radości gotow był
uściskać moją siostrę Mirę, to znaczy siostrę moją i Izabeli, czy coś w tym
rodzaju. Pohamował się jednak i tylko zapytał, czy Mira dałaby mu się zaprosić
na kawę do Bliklego w najbliższą niedzielę. I Mira z radością dała mu się
zaprosić, bo przepadała za chodzeniem na kawę do Bliklego, zwłaszcza kiedy nie
musiała płacić za siebie rachunkow.
- Jesteś naprawdę słodki, Alfredzie!
Tak powiedziała, a słysząc to, pan z kocią miską cudem jakoś nie stracił
przytomności. Nagle głos zabrała pani Modesta. Uderzyła łyżką w brzeg stołu i
zawołała donośnie:
- Proszę państwa o ciszę, ponieważ chciałabym przekazać wyniki prywatnego
śledztwa, które prowadzę w sprawie.
60
Nie powiedziała jeszcze, w jakiej sprawie prowadzi śledztwo, ale przecież prawie
wszyscy wiedzieli, co ma na myśli. Nie wiedzieli tylko ci, ktorzy do
„Przydrożnego barku" zajrzeli przypadkowo, ponieważ oni nie mieli też pojęcia o
tym, że parę dni temu znaleziono ładunek wybuchowy w pobliskim liceum.
- Po analizie faktow, doszłam do wniosku, że bombę do szkoły mógł wnieść
jedynie ktoś bardzo dobrze znany panom ochroniarzom, zatem ja osobiście jestem
wykluczona z grona podejrzanych, bo panom ochroniarzom w ogóle nie jestem znana.
Modesta myliła się, ponieważ była doskonale znana wszystkim, ktorzy mieli
cokolwiek wspolnego z naszą okolicą, a więc z całą pewnością również i panom
ochroniarzom, niezwykle czujnie obserwującym wszystkich ludzi przechodzących
obok liceum.
- Panowie ochroniarze człowieka z bombą wpuścili do szkoły bez żadnych obaw! -
stwierdziła stanowczo Modesta, między jedną łyżką „Najkrotszego snu Gustawa" a
32
drugą. - Wyborna zupa, Gustawie! Należy pozbawić immunitetu panią dyrektor.
- Pani dyrektor była tutaj, kiedy wszczęto alarm! - nie wytrzymał nagle pan z
kocią miską. - Widziałem ją.
- Mogła dokonać tego rano i zbiec.
Tylko dlatego, że wszyscy żywili wielką sympatię do pani Modesty, w „Przydrożnym
barku" zapanowała teraz głęboka cisza, wyrażająca szacunek dla prowadzonego
przez nią śledztwa. Gustaw był już wzywany na policję, ponieważ tego dnia, w
którym podłożono ładunek, był rano w liceum i składał w kancelarii papiery
swojej kuzynki, przenoszącej się z Torunia do Warszawy. Siedział więc teraz w
miarę spokojnie, chociaż wychodząc z sekretariatu, mógł jeszcze dokonać... ho,
ho!... po prostu nie wiadomo czego. Tom natomiast był w gorszej sytuacji,
ponieważ na godzinę przed całym zajściem wpadł do szkoły, żeby ustalić z panią
intendentką ilość i jakość kanapek na zabawę andrzejkową, którą wkrotce
zamierzały urządzić klasy maturalne. Był
61
tego dnia w liceum dość długo, wchodził nawet do toalety, co pilnie zeznała pani
woźna, więc policja dopadała go w tej sprawie już dwukrotnie. Czy miał czas na
podłożenie bomby? Tak, miał, pamiętał dokładnie wszystkie okoliczności. Kierując
się logiką pani Modesty, Tom i Gustaw mogli stać się głownymi podejrzanymi.
Siedzieli więc teraz za bufetem jak myszy pod miotłą, ukrywając przed wszystkimi
fakt swojej obecności w szkole fatalnego dnia, pełni strachu, że Modesta ma
jeszcze jakiegoś asa ukrytego w rękawie, którym jednego z nich ostatecznie
pognębi. Gorzej, bo nagle sami zaczęli spoglądać na siebie nieco podejrzliwie.
- Prawda materialna jest nieubłagana - powiedziała pani Modesta kategorycznie. -
Bomba była, więc musi być również sprawca jej podłożenia, sprawca dobrze znany
panom ochroniarzom. Taki jest ostateczny wynik mojego śledztwa.
Wszyscy mieli ochotę bić brawo, kiedy zakończyła swoje wystąpienie, a największą
chęć na to miała nasza siostra Mira, aktorka charakterystyczna. Nikt jednak tego
nie zrobił z szacunku i sympatii dla pani Modesty, teraz już spokojnie jedzącej
„Najkrotszy sen Gustawa". A może i dlatego, że niektorzy pomyśleli sobie: hm,
hm, może i coś w tym jest...
Natomiast Małgorzata postanowiła zajrzeć do „Przydrożnego barku" dopiero o
piątej po południu, ani sekundy wcześniej, gdyż gwałtownie zapragnęła stracić
kilka kilogramow wagi. Podjęła tę decyzję, obserwując zgrabne sylwetki swoich
uczennic, zwłaszcza Jaśminy, którą ostatnio widywała u siebie najczęściej,
walcząc bezskutecznie z jej trwałą skłonnością do opuszczania zajęć. Małgorzata
podstępnie zapytała kiedyś, jakiej diety Jaśmina przestrzega, i nawet nie bacząc
na swoje stanowisko, zgodziła się przyjąć od niej karteczkę z wyliczoną ilością
kalorii dopuszczanych do zjedzenia w ciągu jednego dnia. Jaśmina zachęcała
również panią dyrektor do uprawiania jazdy konnej, ale temu Małgorzata
sprzeciwiła się kategorycznie.
62
Teraz siedziała w domu i niecierpliwie czekając, aż wiszący zegar wybije godzinę
za kwadrans piątą, malowała paznokcie u stop. Piszę o tym, ponieważ chciałabym
bardzo przekonać wszystkich, że kobieta zajmująca stanowisko dyrektóra też jest
kobietą i może malować paznokcie u stop, więcej, że nawet powinna to robić.
Potem wygodnie oparła nogi o podręczny stolik, tak, tak, zrobiła to, i czekała,
żeby jej szybko schnący, czerwony lakier wykazał się swoimi właściwościami. W
tej samej chwili komorka Małgorzaty dała sygnał, że do skrzynki mejlowej w
outlooku nadeszła właśnie nowa wiadomość. Małgorzata boso poleciała do
33
sąsiedniego pokoju, przekonana, że wreszcie odzywa się Beniamin, który jakoś
milczał ostatnimi dniami. Nie myliła się. Beniamin pisał, że skoro Małgorzata
tak bardzo chciałaby wymazać ze swojego rachunku sumienia dokuczające jej
uczynki, to rzeczywiście powinna je koniecznie potraktować jako życiowy SPAM i
wyrzucić. Oddaj całą biżuterię tym, od których ją dostałaś, sugerował Beniamin,
ale dla Małgorzaty było to niewykonalne, ponieważ nie potrafiłaby tego zrobić.
Myślę, że każdy duchowny udzieli ci podobnej rady, pisał Beniamin, odpowiadając
w ten sposób na przekazane mu zwierzenie o jej gwałtownej potrzebie uwolnienia
się od grzechu. Od grzechu, którego Małgorzata nawet nie potrafiła porządnie
nazwać, bo do żadnego z przykazań, które znała, zupełnie nie pasował, chociaż
przy „nie pożądaj żony bliźniego swego i ani żadnej rzeczy, która jego jest",
przez chwilę się wahała. Jednocześnie wyraźnie czuła, że to, co zrobiła,
grzechem było.
Przeczytała mejl Beniamina dwukrotnie. Dwukrotnie kładła ręce na skroniach i
kręciła głową w przygnębieniu. Była jednak tak bardzo głodna, że w końcu
pośpiesznie wyłączyła komputer, sprawdziła, czy szybko schnący lakier jest
rzeczywiście szybko schnącym lakierem, wciągnęła rajstopy i narzucając na siebie
kuse futerko, zakupione w sklepie ,,Z drugiej ręki", poleciała do „Przydrożnego
barku". Zamówiła „Najkrotszy sen Gustawa"
63
i pierogi, które z niezrozumiałych powodow w listopadzie nazwano tu „Pierogami
wigilijnymi".
- Przecież jest dopiero listopad - mówiła, stukając czerwonym paznokciem w
kartkę menu. - Do wigilii bardzo daleko.
- Nie u nas, proszę pani! - wyjaśnił natychmiast Gustaw. - U nas, jak już pani
wiadomo, każdy miesiąc jest trzynastym miesiącem poziomkowym, a w trzynastym
miesiącu poziomkowym, proszę pani, pierogi wigilijne można jeść każdego dnia.
- No tak! - zgodziła się Małgorzata. - Ma pan rację, proszę pana. A więc zjem
pański najkrotszy sen, pierogi wigilijne i koktajl z owocow leśnych.
Gustaw przyjął zamowienie, przetarł stolik wilgotną ściereczką i odszedł.
Dopiero wtedy Małgorzata zaczęła liczyć kalorie, ale w żaden sposób nie umiała
się z tym uporać. Postanowiła, że następnego dnia, niby żartem, dowie się od
Jaśminy, jak dalece swoim apetytem znowu zabrnęła w jakieś przestępstwo, o ile
Jaśmina w ogóle przyjdzie do szkoły, oczywiście. Na razie jednak Małgorzata była
tak głodna, że wolała o tym wszystkim nie myśleć.
Wiedeńska torebka Izabeli stała na podłodze obok stolika, przy którym
siedziałam, od dłuższej chwili zastanawiając się, czy futrzana kurteczka
Małgorzaty jest czarna, czy aż tak ciemnobrązowa. Spoglądałam też raz po raz na
krzątającego się po salce Gustawa i myślałam, że on jest doprawdy bardzo miły.
Podobała mi się jego dbałość o Toma, jego poczucie humoru, i jego wygląd
również. Troszeczkę zaczynałam zazdrościć Jaśminie młodości i urody. Szkoda, że
ona może spoglądać na Gustawa spod strzępiastej grzywki, a ja już nie. Zapisałam
sobie to zdanie w notesie, przekonana, że może mi się przydać w książce, a potem
spojrzałam na torebkę Izabeli... na miły Bog!
Nie wierzyłam własnym oczom. Suwak był otwarty, uchwyty rozchylone na boki, a ze
środka wychodziły na zewnątrz zwoje nie znanych mi drutow, widać było metalowe
pudełka z dziwnymi
64
kabelkami, coś, co przypominało oporniki z czasow stanu wojennego, tylko trochę
większe, i także coś, co nie było baterią, chociaż było do baterii podobne, lecz
34
wyglądało gróźniej. Pierogi ruskie stygły na moim talerzu, ale ja zamarłam w
bezruchu. Albo do mojej torby wiedeńskiej ktoś podłożył bombę, albo to ja byłam
tym kimś, kto takie bomby niefrasobliwie sobie konstruował. No i jeszcze ta
trzecia ewentualność, że torba, stojąca obok, wcale nie należała do mnie, tylko
do mojej siostry Miry, aktorki charakterystycznej. Parę razy już się zdarzyło,
że grzebałyśmy w nie swoich torbach, myśląc, że to są nasze torby. Tak czy
inaczej, ta, która teraz stała obok mnie, wyglądała strasznie. Mira była
wpatrzona w starszego pana z siwą brodą, który opowiadał jej o czymś cicho, z
bardzo tajemniczą miną. Patrząc na tę niby moją torbę, zaczęłam się obawiać, iż
właśnie spotyka mnie kara za niegodziwą, pełną zazdrości myśl, że chciałabym
mieć grzywkę Jaśminy, jej lata i urodę. Może według kogoś należała mi się za to
bomba w torebce, nie wiem, ale jeżeli nawet tak było, ten ktoś powinien się
opamiętać. Nogą wsunęłam torbę pod stolik, chociaż umierałam ze strachu, że ona
zaraz wybuchnie.
- Miro! - zawołałam bezgłośnie, ale moja siostra usłyszała. Oderwała wzrok od
pana z siwą brodą i spojrzała na mnie
pytająco. Wykonałam krociutki, przywołujący ruch ręką, takie: chodź, chodź na
chwilę. I Mira przyszła. Usiadła na krzesełku obok mnie.
- Gdzie masz swoją torebkę? - zapytałam.
- Tam, przy stoliku Alfreda.
- Czy to jest na pewno twoja torebka?
- Moja, wyjęłam z niej przed chwilą zaproszenie na koktajl w Bristolu,
wybieramy się tam w sobotę, Alfred i ja. Co ci jest?
Przełknęłam ślinę i odsunęłam od siebie pierogi ruskie, bo ze strachu zrobiło mi
się niedobrze. Co mi jest?
- Czy możesz zajrzeć pod stolik?
65
- Pod który stolik?
- Pod ten, przy którym siedzimy.
Mira, moja siostra, aktorka charakterystyczna, zajrzała pod stolik.
- No co? - zapytała.
- Co tam widzisz?
- Nic szczegolnego, twoją torebkę widzę.
- A w niej?
- A w niej...?
Powtorzyła moje pytanie i wsunęła głowę głębiej.
- Nie wiem, co w niej masz... - wymamrotała spod stołu.
- Jakieś druty...
- Jakie znowu druty?
- Właśnie pytam, jakie mam w niej druty?
- Nie widzę tu żadnych drutow, Izabelo, masz jakieś urojenia.
- Nie mam urojeń, coś ty...
- Zawsze masz urojenia, kiedy piszesz książkę! - rozzłościła się na mnie.
Wyjęła spod stolika moją wiedeńską torbę i postawiła przede mną, tuż obok
talerza z ruskimi pierogami.
- Wariatka! - powiedziała krotko.
I odeszła do swojego Alfreda. Tylko że przy ich stoliku Alfreda nie było, a ja
mogłabym przysiąc, że nikt teraz nie wychodził z „Przydrożnego barku".
Słyszałabym dzwonki przy drzwiach, ale przecież po to o nich pisałam, żeby
właśnie teraz ich nie usłyszeć.
35
Siedząc na parapecie i patrząc w owalne okna sąsiadującej z jej domem facjatki,
Petra marzy. Chciałaby zaprezentować swoje prace w którejś z galerii na Starym
Mieście. Może na Piwnej, może na Freta, gdzieś tam. Nie ma jednak pojęcia, jak
się do tego zabrać. Nie dostała się na Akademię Sztuk Pięknych,
bo nie poznano się na jej talencie, a przecież nawet bez żadnych studiow obrazy,
które sprzedawała w „Przydrożnym barku", szły jak woda. Więc? Była jeszcze
zupełnie małą dziewczynką, kiedy w rodzinie zachwycano się jej zdolnościami.
Więc? A w szkole od pierwszej klasy aż do samej matury zawsze na jej głowę
spadało wszystko, co wiązało się z rysunkiem i grafiką. Więc? Nawet jej pisanki
wielkanocne zawsze wygrywały konkursy, nie mówiąc o bombkach na choinkę, które
malowała naprawdę pięknie. Więc?
Być może zarys sylwetki, który na chwilę przysłonił jedno z okien facjatki,
należał do chodzącego tam Toma, to nawet bardzo możliwe, chociaż Petra nie mogła
wykluczyć, że on z kimś mieszka. Zapytała kiedyś Gustawa, zwyczajnie, po prostu,
czy Tom ma dziewczynę. I wtedy Gustaw wzruszył ramionami.
- Nie moja sprawa - powiedział.
Petra zrozumiała, że to ma być również i nie jej sprawa, ale jednak to była
bardzo jej sprawa, ponieważ kochała się w Tomie bez wzajemności, a jak się taki
fatalny stan uczuć przeżywa, o tym już nikt, oprocz samej Petry, nie ma pojęcia.
Przytulała się do niego we śnie, z nim chodziła po parku wiosną i jesienią, z
nim siedziała w kinie. Tyle że ciągle obok niej Toma nie było. Rozpacz.
Miała za sobą trudny dyżur w „Izoldzie". Konstanty, ten kolega, od którego
dostała na swoje osiemnaste urodziny zapomnianą już przez nas klamrę do włosów,
wykonaną podobno z kości słoniowej, w co ośmieliła się kiedyś zwątpić Izabela, a
więc ten właśnie Konstanty usiłował wejść do klubu, będąc już po kilku piwach, a
może nawet i po czymś jeszcze, ale tym nie będziemy się teraz zajmować.
Najgorsze było to, że zatrzymany w drzwiach przez czujnego ochroniarza powołał
się na hostessę Petrę, która właśnie gdzieś tu czeka na niego niecierpliwie.
Petra, która nie dość, że w ogóle na niego nie czekała, na domiar złego,
proszona o poświadczenie tego faktu, wpadła w furię i pośrod wielu słow,
67
określających Konstantego, użyła jednego, którego nie śmiem nawet przytoczyć,
zwłaszcza że i tak wiecie, jakie ono było. Słowo okazało się brzemienne w
skutkach, ponieważ klub „Izolda" zabraniał swoim hostessom wyrażania się w
sposób niegodny przyzwoitego lokalu. Wyjaśniono więc Petrze, że na jej miejsce
niecierpliwie czeka co najmniej kilkanaście dziewczyn, może nie tak pięknych jak
ona, ale.
To zdanie, urwane w połowie, Petra powinna sobie sama dokończyć, niestety nie
potrafiła. Nie wiedziała, czy miało być dla niej wyłącznie ostrzeżeniem, czy
może właśnie została zwolniona z pracy w błyskawicznym trybie „od jutra".
Siedząc na parapecie okiennym, rozmyślała teraz nad szczęśliwym w tej niejasnej
sytuacji zbiegiem okoliczności. To znaczy nad faktem, że natura obdarzyła ją
talentem, życzliwi właściciele „Przydrożnego barku" kredytem, a niestrudzony Tom
umiejętnością wynajdywania nabywcow niemal wszystkich jej prac. Szukając
wytrwale szczęścia w nieszczęściu, Petra postanowiła umyć głowę, wykąpać się w
wodzie z solą „Sosnowy las", wrzucić do pralki wszystkie rzeczy, które zwykle
nosiła, pełniąc rolę hostessy w klubie „Izolda", i nie założyć ich więcej, co
znaczyło: rozpocząć życie na nowo.
Właśnie w chwili, kiedy zsunęła się z parapetu i wkładała na nogi domowe klapki,
zgasły światła w oknach facjatki Toma, ale tego już Petra nie zauważyła. Poszła
36
spokojnie do łazienki i starannie dobierając temperaturę wody, prysznicem
zmoczyła włosy, a potem rozprowadziła na nich szampon. Niech diabli wezmą tego,
kto przychodzi tak poźno, pomyślała, słysząc dzwonek u drzwi. Okręciła głowę
ręcznikiem i narzucając na siebie miękki, rożowy, chociaż może przykrotki,
szlafroczek, który kupiła na wagę w sklepie „Z drugiej ręki", boso poleciała
otworzyć.
- Kto tam? - zapytała lękliwie.
- Ja, Tom.
- Właśnie myję głowę... - powiedziała speszona.
68
- Mnie to nie przeszkadza. Wpuść, jeżeli możesz. Otworzyła, ale Tom nie wszedł
do środka, tylko stał i zdumiony wpatrywał się w Petrę.
- Wyglądasz jak Holly Goligłitly... - powiedział wreszcie nieswoim głosem.
Petra nie czytała „Śniadania u Tiffany'ego", nie była też na filmie z Audrey
Hepburn, nakręconym według tej powieści, więc nie wiedziała, ani kim była Holly
Goligłitly, ani jak ona sama mogła w tej chwili wyglądać. Tom natomiast wiedział
dobrze, bo Petra wyglądała nie tylko jak Holly Goligłitly, ale przede wszystkim
jak jego żona Inka, kiedy boso wybiegała z łazienki, z mokrą głową okręconą
ręcznikiem. Wszedł.
- Czy coś się stało? - zapytała Petra niespokojnie.
- Nie. Pomyślałem, że do ciebie wpadnę. Zobaczyłem światło w twoim oknie.
- Proszę, wejdź... ja zaraz... ja tylko...
Otworzyła drzwi do pokoju, zgarnęła rzuconą na krzesło bieliznę, bosą stopą
wsunęła pod nie swoje pantofle hostessy i przytrzymując zawinięty na głowie
ręcznik, mówiła szybko:
- Chwileczkę... zaraz przyjdę... usiądź... Tom, proszę... tam jest fotel...
I uciekła. Na fotelu leżał kot. Szary, pręgowany podłużnie. O ile Tom dobrze
pamiętał, tak dziwnie umaszczony był tylko jeden kociak z wiosennego miotu Mary
Lou, widocznie znalazł tutaj miejsce. Tom wziął go na ręce, usiadł i rozejrzał
się po pokoju. A więc tak Petra mieszka. W takim nieskładnym, dziewczyńskim
bałaganie. Było cicho, dopoki nagle spoza zamkniętych drzwi łazienki nie dobiegł
znajomy szum włączonej suszarki. Nieoczekiwanie Tom pożałował, że w ogóle tu
zajrzał, że uległ pragnieniu zobaczenia Petry. Petry...? Ostrożnie położył kota
Mary Lou na fotelu, szybko przemknął z pokoju na korytarz, chwycił z wieszaka
swoją kurtkę i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
69
W chwilę później bosa Petra nieruchomo stała pośrodku pokoju. Uniósła w gorę
wysuszone włosy i przytrzymując je nad głową splecionymi dłońmi, tępo patrzyła
na pusty fotel, na którym spokojnie leżał kot Mary Lou. Niemożliwe, żeby jej się
wydawało, Tom tu był na pewno. A potem zwątpiła.
Jak wejść do „Przydrożnego barku"? Może za plecami Izabeli, która właśnie
zatrzymała się przed drzwiami, otrzepując buty z pierwszego, wczesnego śniegu?
Może zaczekać na panią Modestę i razem z nią usiąść przy stoliku obok okna? Może
zaczekać na dużą przerwę w liceum i wpaść razem z gromadą pędzącą po sandwicze?
A może już nigdy tam nie zaglądać, omijać „Przydrożny barek" jak bramy piekieł?
A więc za Izabelą, postanowiła Petra, a może ja tak postanowiłam. Za Izabelą,
która właśnie wchodzi, udając, że nie widzi Marka, dopijającego swoj koktajl
brzoskwiniowo-pomarańczowo-poziomkowy, nie wiadomo dlaczego ostatnio nazywany
przez Gustawa koktajlem „Frezja". Może Jaśmina wie, bo śmiała się, kiedy
znalazła tę nazwę w nowym menu.
37
A więc za Izabelą, myk-myk.
- Co dziś będziesz jadła, Petro? - zapytała Izabela.
Ona sama wczytuje się w kartkę, którą podał jej Tom, i szuka pośrod dzisiejszych
dań czegoś dla siebie. Ciągle udaje, że w ogóle nie widzi Marka, patrzącego w
jej stronę miłośnie, widocznie stęskniony za domowym rosołem, ugotowanym z dużą
ilością włoszczyzny i koniecznie na wołowinie, ponieważ Marek nie boi się
żadnych wściekłych krow i bardzo go znudziły cienkie rosołki z drobiu, zdrowe i
niskokaloryczne, o czym wszystkich zapewnia Jaśmina, rosołki serwowane z
upodobaniem przez Toma i Gustawa w „Przydrożnym barku" i polecane jako
szczegolny rarytas. Marek ma już dość rarytasow i patrzy na mnie błagalnie, a ja
udaję, że go nie widzę.
- Co dziś będziesz jadła? - pytam Petry.
70
Pytam już drugi raz, bo za pierwszym razem nie doczekałam się odpowiedzi. Może
dlatego, że właśnie wtedy usiłowała jakimś cudem ukryć się za płaszczami i była
bardzo zajęta sprawdzaniem, czy aby na pewno jej spoza nich nie widać.
- Tom nie zobaczy ciebie z kuchni, Petro, możesz być zupełnie spokojna -
powiedziała Izabela.
Petra spojrzała na mnie zdumiona, bo niby skąd wiedziałam, że ona stara się
jakoś schować za ciepłą kurtką należącą do jednej z pań siedzących pod Klimtem?
Jednak moje zapewnienie wyraźnie ją uspokoiło, bo powiedziała:
- Zjem dziś zupę cebulową. A pani?
- Ja zjem selerową.
- Może ja też zjem selerową, w takim razie.
Wybor dań to małe misterium w „Przydrożnym barku", i nawet kto wie, czy nie jest
wliczane do rachunku. Tu każdy bezbłędnie opanował sztukę zaglądania do cudzych
talerzy, sprawdzania, jak wyglądają dania na stolikach obok, zerkania, jaki
kolor mają koktajle sąsiadow, z czego Tom zrobił surowkę mix.
- Czy nie sądzisz, że był jakiś powod? - zapytałam. Petra przez chwilę patrzyła
na mnie trochę nieprzytomnie,
zaskoczona moją wiedzą o jej wczorajszym wieczorze. Zapewne doszła do wniosku,
że Tom zwierzył mi się z tego, co zrobił. Zresztą w pewnym sensie tak było,
prawda? Tylko może to raczej ja zwierzyłam się Tomowi z tego, co on ma zrobić,
och, nie wiem.
- Sądzę! - powiedziała. - Sądzę, że musiał być jakiś powod, i dlatego tu
przyszłam.
- Więc czemu teraz chowasz się przed nim?
- Bo prawdę mówiąc, nie czuję się zbyt zręcznie.
- To on powinien tak się czuć.
- I być może tak właśnie się czuje.
Wspaniale, wspaniale, Petro. Być może tak właśnie się czuje. I ty chcesz mu
pomoc.
71
- Dwie selerowe, poprosimy, panie Gustawie.
- Dobry wybor, selerowa dziś nam wyszła znakomicie. Gdybym miała grzywkę i lata
Jaśminy, spojrzałabym na
Gustawa zalotnie. Zalotnie! Co za słowo znalazłam! No, ale nie jestem Jaśminą, a
do tego przy sąsiednim stoliku siedzi ktoś, kto przygląda mi się uważnie,
chociaż staram się udawać, że mnie tu nie ma, że jestem tylko Izabelą, która
pisze książkę o „Przydrożnym barku". Zachwiały się uchylne drzwiczki bufetu, ale
38
z zaplecza nie wyszedł Gustaw z zupą selerową, tylko Tom w niebieskich,
spłowiałych dżinsach i w białej koszuli, której rękawy jak zwykle podwinięte
miał do łokci. W ręku trzymał samotną czerwoną rożę na długiej łodydze, dziwnie
nie pasującą ani do Petry, ani do Toma, ani do „Przydrożnego barku", w ogóle nie
pasującą do niczego, więc chyba kupił ją bezmyślnie, otępiały wyrzutami
sumienia. Stanął obok nas i ukłonił się Izabeli.
- Dzień dobry pani!
A potem patrzył już tylko na Petrę. Położył przed nią tę okropną rożę.
- Przepraszam. Za wczoraj. Petra uśmiechnęła się.
- Wpadnij jeszcze kiedyś - zaprosiła go swobodnie, tak jakby to nie ona chowała
się przed nim za kurtką jednej z tych pań siedzących pod Klimtem.
Zanim Jaśmina weszła do „Przydrożnego barku", chwilę stała przy oknie i
zaglądała do środka, sprawdzając, czy przypadkiem pani dyrektor nie wpadła tu na
chudy rosołek albo na kalorycznie grzeszny koktajl z owocow leśnych, o miłym
zapachu trzynastego miesiąca w kalendarzu. O tej porze Jaśmina powinna być w
szkole i rozwiązywać zadania z matematyki, ale dziwnym trafem z tej oczywistej
powinności została torba szkolna, wcale nie wypchana podręcznikami, tylko
zielonym toczkiem i kaloszami kuzyna. Jaśmina miała za sobą cudowny poranek.
Drzewa w lesie
72
przysypał w nocy drobny śnieg, który na szczęście nie zdążył się roztopić, więc
pachniało zbliżającą się zimą i było pięknie. Aleksa też cieszyła się urodą
drogi i drzew. Prychała raz po raz, unosząc w gorę głowę, Jaśmina przechylała
się wtedy w siodle i poklepywała jej szyję. Lekko ściskała łydkami boki Aleksy,
dając umowny znak: szybciej, Alekso!
Potem, kiedy już zostawiała ją w stajni, wytartą, wyszczot-kowaną i sięgającą po
świeżo podane siano, ona sama poczuła głod. Jadąc metrem do „Przydrożnego
barku", dodawała w myślach kalorie zawarte w „Najkrotszym śnie Gustawa" do
kalorii z pierogow ruskich, wychodziło ich sporo, niestety. W takim razie
zamowię po poł porcji, myślała, zaglądając przez okno do wnętrza barku. Pani
dyrektor na szczęście w nim nie było. Gustaw stał przy bufecie i liczył coś w
kasie. Zapewne rachunek dwóch pań siadających zawsze pod Klimtem, bo
najwyraźniej to one zbierały się teraz do wyjścia, nawet jedna z nich trzymała
już w ręku portfel. Gustaw, czekając, aż wąski pasek papieru wysunie się
wreszcie, spojrzał w okno i uśmiechnął się. Zadźwięczały dzwonki przy drzwiach i
Jaśmina weszła. Za nią wtoczyła się do barku, okrągła jak śnieżna kula, pani
Modesta. Ubrana była w puszysty płaszczyk z imitacji białego baranka i w wielką
czapę z tego samego materiału, nad czołem przyozdobioną zielonym piorem dzikiej
kaczki.
- No i mamy zimę! - zawołała, chociaż na ulicy poranny śnieg rozpłynął się już
dawno, zostały po nim tylko bure kałuże.
Pomyślałam, że oprocz kilku nie znanych mi osob, siedzących przy trzech
stolikach pośrodku, znaleźli się tu prawie wszyscy stali bywalcy „Przydrożnego
barku", brakowało jedynie pana z siwą brodą, żołtą laską i kocią miską. No i
oczywiście mojej siostry Miry. Tom wrócił już na zaplecze, widziałam go ze
swojego miejsca, natomiast Gustaw, ustawiając po drodze krzesła, zmierzał prosto
do stolika, który wybrała Jaśmina. Nagle dzwonki zadźwięczały ostro,
najwyraźniej pchnięte czyimś energicznym
73
ruchem. Zapadła cisza, nawet dwie panie spod Klimta usiadły z powrotem na swoich
39
miejscach. Do barku weszło dwóch zwyczajnych policjantow, z których żaden nie
był Lucjuszem, i jeden w czarnym mundurze, z psem.
- Dzień dobry państwu! Policja!
To ten w czarnym przedstawił nam w tak przerażający sposób siebie i pozostałych
kolegow, zupełnie jakbyśmy bez tego nie widzieli, że oni wszyscy, łącznie z
psem, są policją. Później zwrócił się z prośbą do Toma, który na ich widok
wyszedł zza bufetu, aby natychmiast zamknął drzwi barku na klucz. Powiało grozą,
bo wszyscy oni chodzili teraz między stolikami, wcale nie zaglądając nam do
talerzy, tylko uważnie patrząc w oczy, a ich pies węszył. Najdłużej węszył pod
stołem Jaśminy, widocznie spodobał mu się zapach stajni i Klopsa. Również długo
węszył przy pani Modeście, która siedziała nieruchomo, sztywna ze strachu. Moja
wiedeńska torebka stała natomiast na podłodze tuż obok mnie, a ja nerwowo
myślałam o tym, że nie wiem, co mogę w niej mieć. Może nic ciekawego, a może
zwoje drutow, oporniki, baterie, szpulki i czort wie, co jeszcze. Fakt, że Marek
siedział niedaleko, podtrzymywał mnie trochę na duchu, bo wiedziałam, że w razie
czego on niewątpliwie zajmie się moją kotką, którą Mary Lou powiła dwa lata
temu, bo chociaż inaczej niż ja pojmował znaczenie słowa kocham, to jednak
miałam pewność, że nie pozwoli kotu zginąć śmiercią głodową. Pies trącił nosem
wiedeńską torbę i warknął czegoś. Pani Modesta spojrzała na mnie wstrząśnięta i
pokręciła głową.
- Mój Boże, pani Izabelo! - zawołała z ubolewaniem. Policjant w czarnym uważnie
obserwował swojego psa i moją
torbę. Pies merdał przyjacielsko ogonem. Może on wprost przepada za ładunkami
wybuchowymi, myślałam, nie ufając mojej torbie za grosz. Policjant w czarnym
gładził teraz psa po rudawym, lśniącym zdrową sierścią grzbiecie.
- Czuwaj! Druhu! - zachęcał go.
74
Nie miałam pojęcia, czy pies ma na imię Czuwaj, czy Druh, czy może ani Czuwaj,
ani Druh. Wiedziałam tylko jedno, że szczerze go zachwyciła moja torba kupiona w
ojczyźnie Franciszka Jozefa, ponieważ coraz energiczniej merdał ogonem, a nawet
zaczął radośnie poszczekiwać. Wszyscy patrzyli teraz na mnie, tylko jedna pani
Modesta już nie, przeciwnie nawet, oparła łokcie o stoł i ukryła twarz w
dłoniach, żeby nic nie widzieć.
- Czy zna pani zawartość swojej torby? - zapytał mnie ten w czarnym, dość
surowo, ale nie za bardzo.
Niestety, nie znałam, bo skąd mogłam wiedzieć, co w niej mam? Może wcale nie to,
co według siebie do niej włożyłam. Zastanawiałam się więc przez chwilę, aż
wreszcie powiedziałam:
- Proszę, niech pan ją otworzy i zajrzy do środka. Zrobił to. Patrzyłam
przerażona, nie poznając zawartości,
bo miałam tam dwie kosmetyczki, których na oczy nie widziałam, papierosy
Marlboro i coś nieforemnego włożonego do fioletowej torby ze złotym napisem
CHANEL.
- Co jest w tej paczce? - zapytał ten w czarnym.
- Proszę, niech pan zobaczy... - znowu zaproponowałam podstępnie.
Patrzyłam ze zgrozą, kiedy wyjmował z torby długie, grube pęto wiejskiej
kaszanki spod Karczewa, którą poznałabym na końcu świata, bo była tak pyszna.
Druh, czy też Czuwaj, czuł się zachwycony swoim odkryciem. Stojąc na tylnych
łapach, osiągał wzrost tego w czarnym, a ten w czarnym miał ze dwa metry
najmniej. Kaszankę trzymał nad głową, więc Druh, czy też Czuwaj, tylko oblizywał
40
się i piszczał cienko jak małe kociątko Mary Lou zaraz po urodzeniu.
- Proszę, niech pan poczęstuje pieska...
Czuwaj, czy też Druh, kłapnął zębami trzy razy i było po kaszance, jedno miałam
z głowy. To jednak, że pozbyłam się kaszanki, w najmniejszym stopniu nie
zmieniło sytuacji w „Przydrożnym barku", bo ciągle działo się tu coś, co
przerastało
75
nasze możliwości rozumienia. Dwaj policjanci normalni i jeden w czarnym
rozmawiali teraz z Tomem na zapleczu, a Gustaw pilnował drzwi, i tak przecież
zamkniętych na klucz, który schował do kieszeni jeden z normalnych. Sięgnęłam do
mojej torebki, która już przestała być moją torebką, i wyjęłam z niej portfelik
dziwnie mi znajomy. Otworzyłam go i natychmiast ujrzałam zdjęcie pana z żołtą
laską i kocią miską, który na tym zdjęciu był bez laski i bez miski, ale za to w
objęciach trzymał rozkoszną koteczkę będącą w wyraźnie zaawansowanej ciąży.
Torebka zatem niewątpliwie należała do mojej siostry Miry, aktorki
charakterystycznej, z którą widziałam się w samo południe, bo odwoziłam ją z
kliniki do domu, zbolałą po usunięciu zęba mądrości.
Dwaj normalni policjanci i ten w czarnym wyszli zza bufetu i pokrotce opisali
nam wygląd człowieka, którego u nas rutynowo poszukują. Wysoki, przystojny
blondyn, z włosami zaczesanymi do gory, w szerokiej, białej opasce zasłaniającej
czoło i uszy. Kurtka sztruksowa, granatowa, spodnie czarne, wsunięte w buty
sięgające powyżej kostki. Lat dwadzieścia, dwadzieścia cztery. Może więcej.
- Do mnie ten opis nie pasuje! - zawołała z ulgą pani Modesta, odsłaniając
wreszcie twarz. - A co przeskrobał ten młodzieniaszek, że go panowie tak pilnie
ścigacie?
I wtedy dowiedzieliśmy się, że w koszu na śmiecie stojącym przy wejściu do kina,
a więc stosunkowo niedaleko od „Przydrożnego barku", ktoś podłożył ładunek
wybuchowy.
- Nie! - zawołała Jaśmina i natychmiast zalała się łzami. - Nie podoba mi się
takie życie!
Petra siedziała i patrzyła przed siebie w zupełnym osłupieniu. Marek podszedł do
mnie i zapytał, czy nie byłoby lepiej, żebym zaraz wróciła do domu, ale ja nie
chciałam. Tom i Gustaw, ktorzy nie byli blondynami z białymi opaskami na
czołach, obydwaj stali oparci o bufet i milczeli. Przypadkowi goście również
76
nie pasowali do policyjnego opisu, więc bez najmniejszego sprzeciwu podawali
swoje dane. Dwie panie spod Klimta, które już dawno chciały zapłacić rachunek i
wyjść, ciągle jeszcze siedziały, dziwnie osowiałe i milczące.
Baliśmy się ulicy. Tylko w „Przydrożnym barku" czuliśmy się bezpiecznie, ale czy
można przeżyć życie, siedząc wyłącznie w „Przydrożnym barku"? Przypuszczam, że
każde z nas zadawało sobie podobne pytanie. Jedynie Mira, moja siostra, aktorka
charakterystyczna, gdyby tu siedziała, na pewno myślałaby inaczej.
A może on miał perukę?
Małgorzata była zrozpaczona. Posłuchała rady Beniamina, którego mejl odebrała
nad ranem, i na lekcji, jaką tego dnia zaraz po przyjściu do szkoły miała w
pierwszej klasie, powtorzyła niemal słowo w słowo wszystko to, co sama chciała
powiedzieć i co dodatkowo sugerował Beniamin. Ze smutkiem patrzyła na posępne
twarze chłopaków i płaczliwe miny dziewczyn. Dlaczego ja, myślała, muszę im
odbierać spokoj? Dlaczego ja muszę ich przestrzegać przed śmietnikami na ulicy i
foliowymi torbami zostawianymi na przystankach?
41
Dawniej nigdy nie słuchali jej uważnie. Niby patrzyli na nią, ale to, o czym
mówiła, przelatywało obok. Nie przepadali za Małgorzatą, bo była ostra,
wymagająca i miała nieznośną skłonność do monotonnego „mowienia na temat", bo
tak to nazywali. Nie było tajemnicą, że lubi błyskotki, ale nawet nie
dyskutowali o tej sprawie, może dlatego, że była nie w porządku z obydwóch
stron, a jeżeli coś jest nie w porządku z obydwóch stron, głupio o tym
dyskutować. Na domiar złego Małgorzata była polonistką i miała zupełnego hopla
na punkcie gramatyki. Nudno „mowić na temat", ze szczegolnym upodobaniem nosić
zdobyczne błyskotki, a do tego mieć hopla na punkcie gramatyki,
77
to z gory przegrana sprawa. Takich się nie lubi. Nikt przecież nie wiedział, że
Małgorzata sama miała sobie za złe to wszystko.
Teraz jednak słuchali uważnie. Zaledwie parę dni temu wydarzył się paskudny
incydent w ich liceum, a teraz znowu coś znaleziono w śmietniku. Dorośli
spaskudzili nam życie, powiedział jeden z chłopaków, tylko dużo bardziej
dosadnie, Małgorzata udawała, że nie słyszy, ale w klasie zawrzało. A ona,
chociaż nie była odpowiedzialna ani za kolejną paczkę ukrytą w śmietniku, ani za
żaden światowy terroryzm, nagle czuła się zepchnięta za linię podziału na „my" i
„wy". Najpierw wy nam opowiadacie o wszystkich możliwych zagrożeniach, a potem,
kiedy my jesteśmy już dostatecznie przestraszeni, tłumaczycie, że nie powinniśmy
się wszystkiego bać, tylko normalnie żyć! Nic tu się nie zgadza, wołała ruda
piętnastolatka, przecież nie możemy tak ni z gruszki, ni z pietruszki, raz się
bać, raz nie bać. A pani sama, pani dyrektor, też raz się boi, raz nie boi?
Fatalne pytanie, bo pani dyrektor wyłącznie się bała. Omijała wszystkie
podejrzane jej zdaniem pakunki, a nawet, wstyd się przyznać, przez jakiś czas
nie robiła zakupow w dużych supermarketach, a także obawiała się jeździć metrem.
Beniamin swoimi mejlami odrobinę wyciszył w niej te lęki, ale nie do końca. Po
prostu Małgorzata z wolna zaczęła się godzić z myślą, że, co ma być, będzie i że
naprawdę jedyne, co może zrobić, to żyć ostrożnie, ale bez paniki. Chciałaby
również, bardziej niż kiedykolwiek, uwolnić się od tych nieszczęsnych błyskotek,
chociaż nie miała pojęcia, dlaczego to pragnienie zostało tak bardzo spotęgowane
przez wiadomości o bombach podkładanych tu i owdzie. Ja tam sądzę, a znam dobrze
Małgorzatę, że ona w razie czego chciała być w porządku.
Myśl, żeby zajrzeć do kościoła i w zaciszu konfesjonału uwolnić się od grzechu,
kusiła ją do tego stopnia, że już dwukrotnie zajmowała kolejkę do młodego
proboszcza, który zazwyczaj
78
spowiadał w piątki i podobno był niezwykle wyrozumiały dla penitentow.
Małgorzata nie wiedziała, czy liczenie na wyrozumiałość spowiednika nie jest
grzechem samym w sobie, ale
0 tym wolała już w ogóle nie myśleć i tak do głębi przerażona faktem, że będzie
musiała głośno wyznać swoje przewinienia, chociaż właściwie tylko jedno z nich
wydawało jej się okropne, a za resztę może jakoś by siebie rozgrzeszyła. Dwa
razy z zajętej kolejki uciekła.
Była więc zrozpaczona, bo zaraz po wyjściu ze szkoły, zamiast pojść do
„Przydrożnego barku" na zupę jabłeczną ze słodkimi grzankami, zajrzała do
kościoła, ponieważ znowu był piątek, dzień łagodnego duszpasterza, i ku swojemu
przerażeniu zobaczyła, że przy konfesjonale nie było żadnej kolejki, w której
mogłaby stanąć i z której mogłaby uciec. Hamlet, krolewicz duński, miał naprawdę
mniejsze problemy niż Małgorzata, tak to przynajmniej widzę teraz.
42
Chwilę stała w przejściu, targana wątpliwościami, potem uklękła niedaleko
konfesjonału, ale jeszcze nie na jego stopniu. Później postanowiła czekać na
znak zachęty ze strony niebios.
1 ten znak nadszedł. Małgorzata usłyszała od strony konfesjonału delikatne
pukanie, tak jakby ktoś palcem stukał do drzwi, pytając, czy może wejść.
Topnieją śniegi Kilimandżaro. Wskutek efektu cieplarnianego wiecznie biały
szczyt kiedyś przestanie być wiecznie białym szczytem. Tom wyłącza radio,
dziękuje uprzejmie za te rozkoszne wiadomości. Samotnie stojący pośrod sawanny,
pięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt pięć metrow nad poziomem morza, zostanie w
końcu marną gorką. Co z tego, że nas już wtedy nie będzie, bo czyja to powolna
robotka ręczna?
Tom stał kiedyś długo na krawędzi krateru Giliam's Point. Od szczytu dzieliło go
wtedy dwieście metrow, trzy godziny
79
ciężkiej drogi, ale doszedł tam. Warto było, więc dobrze wie, jak zubożeje
świat, kiedy śnieżna czapa Kilimandżaro przestanie istnieć. Muszą minąć długie
lata, zanim to się stanie, może ludzie oprzytomnieją. Kruszą się lodowce
Arktyki. Zlodzone morze, zamiecie śnieżne na Fjordzie Pangnirtung, do widzenia.
Nie myśleć o tym, bo tak czy inaczej, to wszystko już nie dla Toma. Było. Nie
wroci. Jemu został tylko cudem spionowany kręgosłup i niewielki, szary betonowy
krzyż na poboczu austriackiej autostrady, prowadzącej z Salzburga do Linzu. Na
pamiątkę postawiony obok miejsca, w którym jego piękna żona w porę nie zdjęła
nogi z gazu, kiedy śpiewając wokalizy, wracali ze swojej wyprawy do miasta
Mozarta. Od roku była skrzypaczką w operze kameralnej i Tom, na ich
nieszczęście, w prezencie ślubnym obiecał romantyczną podroż, o której zawsze
marzyła. Zycie straciło sens. Nic nie zmieni tego. Może jednak niech nie
topnieją śniegi na szczycie Kilimandżaro i niech przestaną kruszyć się lodowce
Arktyki.
Idąc teraz do kuchni, zamyślony Tom potknął się o podnożek czekający na kociątko
Mary Lou, które miał tu przynieść za dwa tygodnie. Kupił już kuwetę i żwirek,
tak jak mu to przykazał starszy pan z siwą brodą i żołtą laską. Teraz ustawił
przyszłe kocie posłanko przy ścianie pod oknem, bo, jak wiemy, stąd najlepiej
widać okna Petry.
Czajnik elektryczny pyknął, sygnalizując, że woda wrze. Tom włożył do szklanki
torebkę herbaty Liptona. YELLOW LABEL TEA, FINEST TEA BLEND, Quality No 1,
TEA
50 BAGS. Obejrzał dokładnie trojkątne, blaszane pudełko, które dostał od Petry.
Ciekawe, pomyślał, czy to rzeczywiście reklamowka, którą dostała w czasie
promocji, czy też zwinęła je gdzieś, tylko na poł legalnie. Jeżeli myśli się o
kimś bardzo intensywnie, zdarza się, że ten ktoś pojawia się naprawdę, i czasami
sprawia swoim nadejściem nieopisany wprost kłopot. Petra zadzwoniła do drzwi
Toma jak nieproszona Holly Golightly do drzwi sąsiada. Tom
80
nie miał wizjera, więc nie wiedział, że to właśnie ona stoi na jego dość
spracowanej słomiance.
- Zabijesz mnie? - zapytała.
Tak, Tom miał ochotę ją zabić, ale ponieważ z natury niezdolny był do wyrzucenia
z domu nawet bzyczącej muchy, o- zabiciu Holly Golightly nie mogło być mowy.
- Tak! - powiedział jednak dzielnie. - Zabiję cię.
- Och, Tom...
43
Z ulgą stwierdził, że Petra nie miała ze sobą żadnej paczki, w której mogłaby
przemycić swoje kolejne dzieło, chociaż znowu w „Przydrożnym barku" zaczęła
jadać na kredyt, więc zapewne skończyły jej się pieniądze.
- Czy, zanim mnie zabijesz, możesz pożyczyć mi stowę? - zapytała.
Wyglądała na bardzo strapioną. Tom mógł jej pożyczyć stowę, oczywiście, ale nie
miał przy sobie portfela, a wpuszczenie Petry do mieszkania, na którego ścianach
bezładnie zawiesił jej obrazy, było zupełnie niemożliwe. Niemożliwe również było
dalsze trzymanie Holly Golightly na słomiance, chociaż ona przecież była Petrą.
- Wprowadzasz zamęt w moje życie - wyznał otwarcie.
- Ty w moje też, jeżeli chcesz wiedzieć.
Tom nie bardzo chciał wiedzieć, ale stało się, powiedziała. Co teraz robić,
myślał przerażony. Najchętniej wziąłby ją w ramiona, mówiąc poetycko, ale to
również było zupełnie niemożliwe, zwłaszcza że ona chciała od niego pożyczyć
stowę, więc jak by to, do diabła, wyglądało.
- Tom, właśnie przyszedł pan, żeby odłączyć mi prąd, poprosiłam go, żeby
zaczekał z tym jeszcze chwilę.
- A powiedziałaś, że zapłaciłaś wszystkie swoje zaległe rachunki, kiedy
dostałaś od pana z Mary Lou pieniądze za pejzaż.
- Bo zapłaciłam! Wszystkie! Z wyjątkiem tych dwóch za prąd, bo gdzieś mi się
zawieruszyły i w ogóle nie mogłam ich znaleźć.
81
Stała na wystrzępionej słomiance, trzęsła się i przytrzymywała pod brodą
kołnierz czarnego płaszcza, który parę dni temu kupiła na wagę w zaprzyjaźnionym
sklepie „Z drugiej ręki". Był na nią za duży co najmniej o poł kilograma.
- Stowę? - zapytał Tom, żeby chociaż trochę zyskać na czasie.
- Tak, stowę! Zrobię ci za to piękną grafikę, Tom. Wierzby płaczące na
jeziorem.
- O, matko! - jęknął.
- Co ci się stało? - zaniepokoiła się Petra. - Znowu kręgosłup?
- Żeby dać ci stowę, muszę iść po portfel.
- To idź, ja wejdę i spokojnie zaczekam, tylko pospiesz się, bo ten pan od
prądu siedzi u mnie na schodach.
- Petra! Nie mogę ciebie wpuścić do mojego mieszkania! - powiedział Tom głośno
i bardzo zdecydowanym głosem. - To jest wykluczone.
- A dlaczego? - zapytała ciekawie, bo wreszcie trafiła się jej okazja
rozwiązania tej niezrozumiałej zagadki.
- To moja bardzo osobista sprawa.
- To znaczy, że mam stać na tej słomiance i czekać?
- Tak, jeżeli chcesz, mogę ci tu przynieść krzesło.
- Ależ, Tom! Krzesło? Mnie się spieszy! Pan od prądu nie będzie tkwił pod moimi
drzwiami w nieskończoność, jeżeli w końcu odetnie mi prąd, będzie to wyłącznie
twoja wina.
- Logika Modesty - powiedział Tom.
Poszedł w głąb mieszkania, zostawiając przymknięte drzwi. Petra chwilę stała
przed nimi, ale w końcu uległa pokusie i lekko pchnęła je nogą. Zajrzała.
Widziała teraz długi, słabo oświetlony przedpokoj, wieszak na płaszcze i pod
ścianą stary stolik na wygiętych nożkach, zapewne z mieszkania Toma ciotki, bo
pamiętała, że niedawno były jakieś zawirowania z jej meblami. Pod stolik Tom
wsunął kuwetę i torbę kociego żwirku Catsan. Uchyliła drzwi jeszcze trochę i
dopiero wtedy zobaczyła ściany z obrazami. Cofnęła się, bo usłyszała kroki Toma.
44
82
- Proszę, Petro.
- Nie masz pojęcia, jaka ci jestem wdzięczna. Oddam ci, jak tylko coś sprzedam.
- Nie martw się tym. I przyjdź jutro w porze obiadu, robimy paprykarz,
zapraszam.
- Dziękuję, Tom, jak coś sprzedam, ureguluję wszystkie swoje długi u was, bądź
spokojny.
- Jestem spokojny.
- Wiesz dobrze, że w końcu zawsze jestem wypłacalna. Wiedział o tym bardzo
dobrze, może nawet wiedział lepiej
niż sama Petra. Zbiegała po schodach szybko, w obawie, że pan od prądu
zniecierpliwi się zbyt długim czekaniem, wyłączy elektryczność i odejdzie.
Jednak na pierwszym piętrze stanęła, bo nagle dotarło do niej, że przez uchylone
drzwi zaglądała nie do swojego mieszkania, tylko do mieszkania Toma, więc niby
skąd znalazło się w nim tyle jej obrazow? Może Petra bywała nieprzytomną
dziewczyną, ale przecież miała dobry wzrok.
Tomowi często śniła się chwila, kiedy zobaczył Petrę pierwszy raz. Ze ściany
wyszła na zewnątrz. Atramentowy kleks, wydobyty tajemniczą ręką. Ręką Cyganki.
Ręką CygaIiki Inez. Ręką Cyganki Inez, skrzypaczki. Ręką Cyganki IneZ,
skrzypaczki, która zginęła tragicznie.
- Powrożyć? - zapytała Inez, kiedy ją poznał. - Powrożę ci, chcesz?
Nie chciał, nie lubił wrożb. Śmiała się. -Nie muszę wcale widzieć twojej dłoni,
i tak dobrze wiem, co ciebie czeka. Cyganka ci przeznaczona, nie umkniesz jej.
Nie umknął, to ona mu umknęła.
- Nawet jeżeli ciebie zostawi, wroci - przestrzegała.
I śmiała się. Czerwona spodnica, czarna aksamitna bluzka, dwie złote wstążki
wplątane w luźno splecione warkocze, trzecia na czole, szeroka, ozdobiona
cekinami. Za nią na scenie cygańska kapela. To właśnie wtedy odrzuciła nagle
baskijskie tamburino,
83
zabrzęczały tylko blaszki w obręczy, sfrunęła z podium, stanęła przed nim,
obcym, i zapytała:
- Powrożyć? Powrożę ci, chcesz?
Czy wróciła do niego, wychodząc Petrą ze ściany w „Przydrożnym barku"? Czy
kazała mu nadal kochać siebie w innej? Nie dla niego te czary, on w cygańskich
kapelach nie grywał, w cygańskim wozie nie mieszkał. Budząc się, odpychał od
siebie obydwie, bo nie wiedział, która mu się śni.
W książkach Iris Murdoch, pisarki angielskiej, większość kobiet ciągle płacze,
jednak ile razy któraś z nich zaczyna zalewać się łzami, Izabela wybucha
śmiechem, chociaż nie wie czemu. Zastanawiała się nawet kiedyś, jedząc zupę
porową w „Przydrożnym barku", czy skłonność Iris Murdoch do opisywania
niewieścich łez wzięła się z jej własnych doświadczeń, z obserwacji czy z
drwiny. A może z przypadku?
Tak czy inaczej, Jaśmina płakała. Siedziała przy stoliku pod „Przyjaciołkami"
Klimta, bo dwie panie, które sobie to miejsce szczegolnie upodobały, właśnie
wyszły, ku zdumieniu Gustawa nie płacąc za dwie przecieranki ziemniaczane z
grzankami czosnkowymi, za chińskie pierożki z parmezanem i za jedną sałatkę mix,
którą jak zwykle zjadły do społki.
- Słuchaj! - powiedział zdumiony Gustaw, podając Tomowi wyciągnięty z kasy
długi pasek rachunku. - One mi dziś w ogóle nie zapłaciły.
45
- Może nie miały pieniędzy - odparł Tom filozoficznie. Celowo użyłam zwrotu
filozoficznie, żeby podkreślić, jak dalece
Tom był człowiekiem wielkodusznym i wyrozumiałym. Nie mogłam przecież napisać,
że był człowiekiem o gołębim sercu, bo to fatalnie brzmi.
- My też nie mamy pieniędzy - powiedział Gustaw.
- Jednak trochę mamy, a one może w ogóle nie mają.
84
- Opowiadasz! Pomyśl lepiej, jak mam się jutro zachować? Przypomnieć im czy
udawać, że niczego nie zauważyłem?
- Udawać, że nie zauważyłeś. Dlaczego Jaśmina znowu płacze, Gustawie? Spojrz,
usiadła pod Klimtem i bardzo się maże.
Uwadze Gustawa umknęła chwila, w której Jaśmina wchodziła do „Przydrożnego
barku", tak był poruszony niewypłacalnością dwóch pań, zwykle pieczołowicie
regulujących swoje rachunki, nawet niekiedy odmawiających przyjęcia reszty, o
ile nie była zbyt duża. Klops zabębnił ogonem w podłogę i uśmiechnął się
szczerze, gdy leżąc pod stolikiem, wreszcie zobaczył buty i spodnie Gustawa.
Jaśmina też się ucieszyła, kiedy przysiadł na krześle obok, zwłaszcza że nie
miała przy sobie chusteczek higienicznych, a jej nos był w stanie opłakanym. To
słowo zresztą bardzo wiernie oddaje tego stanu przyczynę.
- Malutka, co ci się stało?
Gdyby Gustaw zapytał, dlaczego znowu ryczy, może Jaśmina przestałaby płakać, ale
dzięki czułemu „malutka" szanse na to zmalały do zera.
- Przecież wiesz, co się stało, Gustawie... - powiedziała żałośnie. - I daj mi
jakąś chustkę, tylko prędko, bardzo cię proszę...
- Nie mam pojęcia, co się stało.
- To spojrz na zegarek, wtedy zobaczysz czarno na białym, że znowu nie byłam
dziś w szkole! Jestem uzależniona od konia! Myślisz, że z tego można się
wyleczyć? Jak ja będę żyła, jeżeli w żaden sposób nie mogę się zmusić do
skończenia nawet tej jednej, głupiej szkoły? Wszystkie nasze plany wezmą w łeb,
wyłącznie dlatego! Więc masz jakąś chustkę czy jej nie masz?
Biedna Jaśmina. Miał chustkę. Na szczęście miał, bo sytuacja z jej nosem stawała
się coraz bardziej katastrofalna.
- Nie martw się, Jaśmino, ja się i tak z tobą ożenię.
- Nie żartuj, Gustawie, przecież nie możesz ożenić się z idiotką.
85
- Ożenię się, przysięgam. I przestań płakać, powiedz lepiej, co dziś będziesz
jadła.
Miał nadzieję, że liczenie kalorii oderwie Jaśminę od myślenia o wątpliwej
przyszłości, i nie mylił się.
- A co mi radzisz?
- Zupę serową.
- Z czego zrobiliście serową? Tego jeszcze u was nie było.
- Jest od dzisiaj. Rosoł z drobnymi kluseczkami i z tartym ementalerem.
Sprobuj.
- Gustawie! Ty wiesz, ile to ma kalorii?
- Nie wiem. Wiem, że w smaku zupa jest znakomita. Przez chwilę Jaśmina
zajmowała się wyłącznie swoim nosem,
a potem zdecydowała szybko.
- To ja ciebie poproszę o poł porcji, ale ani łyżki więcej. Gustaw poszedł na
zaplecze, gdzie Tom wyprobowywał nową
46
patelnię do naleśnikow, była zdumiewająca, zachwyciła Toma. Właśnie zaczął ją
chwalić, kiedy zobaczył niewyraźną minę Gustawa.
- No i co tam się stało? Dlaczego to biedactwo znowu ryczy?
- Znowu nie była w szkole.
- Przejmujesz się tym? Kończysz elektronikę, a i tak wymyślasz receptury na
danka w przelotowym barze. A ona jak nie zda matury w tym roku, to ją zda w
przyszłym.
Gustaw popatrzył na Toma ze zdumieniem.
- Co ty jesteś dzisiaj jakiś taki...?
- Żaden nie jestem - powiedział Tom, a potem dorzucił:
- Wściekły jestem.
- Stało się coś?
- Właściwie nie.
- Właściwie nie! - ironicznie powtorzył za Tomem Gustaw.
- Odpowiedź, która zaczyna się od „właściwie", jest odpowiedzią, za którą może
się kryć zarówno słodka bajka o Kopciuszku, jak morderstwo ze szczegolnym
okrucieństwem.
86
- Wczoraj była u mnie Inka - wyjaśnił Tom, wylewając na patelnię ciasto
naleśnikowe.
Gustaw zatrzymał się przy nim z tacką, na której postawił już ceramiczną
miseczkę. Patrzył na Toma niespokojnie.
- Kto u ciebie był? - zapytał.
- Przepraszam. Petra u mnie była.
- I co?
- Nie wpuściłem jej.
- Rzeczywiście, właściwie nic się nie stało. Tyle tylko, że w końcu musisz
Petrze powiedzieć, że życie to nie są imieniny jej babci Helenki.
- Jakiej znowu babci Helenki?
- Petra opowiadała kiedyś, że miała babcię Helenkę, która zawsze zachwycała się
laurkami, które robiła jej na imieniny, nie pamiętasz?
- Tak, przypominam sobie.
Tom, trzymając w ręku uchwyt patelni, podrzucił ją lekko do gory, zręcznie
odwracając krążek naleśnika, a Gustaw nalał do miseczki poł porcji zupy serowej.
I właśnie w tej chwili zadźwięczały dzwonki u drzwi. Spojrzeliśmy w ich stronę,
bo oczywiście byliśmy ciekawi, kto wchodzi.
- Dzień dobry! - powiedział grzecznie i ukłonił się nam wszystkim.
- Dzień dobry!
Odpowiedzieliśmy na jego powitanie zgodnym chorem, chociaż prawdę mówiąc, każde
z nas z trudem wydobyło z siebie głos, tak bardzo byliśmy zaskoczeni. Wszedł
bowiem do „Przydrożnego barku" nasz dobry znajomy, wpadający tu codziennie w
czasie przerw w akademickich zajęciach, ten młody człowiek w przyćmionych
okularach, który, jak może pamiętacie, uczęszczał do Wyższej Szkoły Kas
Fiskalnych, Prowadzenia Przedsiębiorstw i Handlu Obwoźnego, bo przecież
umowiliśmy się, że taką nazwę nosi ta uczelnia, chociaż naprawdę nosiła zupełnie
inną.
87
Nawet naleśnik przywarł do nowej patelni Toma, do której z racji jej
przeznaczenia nie mają prawa przywierać naleśniki. A to wszystko dlatego, że ten
człowiek, który wszedł do „Przydrożnego barku", a który zawsze wyglądał jak
47
angielski yuppie, znaczenie tego słowa najlepiej sprawdźcie w słowniku wyrazow
obcych, tym razem wcale nie odznaczał się wielkomiejską elegancją cechującą
młodych ludzi wolnego zawodu, tylko wręcz przeciwnie.
A teraz uważajcie, bo czytacie coś, co Izabela przepisała ze swoich prywatnych
notatek: wysoki, przystojny blondyn, z włosami zaczesanymi do gory, w szerokiej,
białej opasce zasłaniającej czoło i uszy. Ubrany w kurtkę sztruksową, granatową
i czarne spodnie wsunięte w buty sięgające powyżej kostek. Lat dwadzieścia,
dwadzieścia cztery. Może więcej.
Jak widzicie, Izabela bardzo wiernie zapisała każde słowo z tych, którymi
dokładnie określił pan policjant sprawcę podłożenia ładunku wybuchowego w
pobliskim śmietniku, kiedy w „Przydrożnym barku" zaglądał nam w oczy, nie
zwracając najmniejszej uwagi na to, co mamy na talerzach.
Może nie uwierzycie, ale wszystko się tu zgadzało, nawet buty sięgające powyżej
kostek. Nie mówiąc już o szczegolnie rzucającej się w oczy opasce zasłaniającej
czoło i uszy. Zawsze trochę nadęty i ważny, tym razem yuppie był dziwnie pogodny
i rozluźniony. Usiadł przy stoliku pośrodku salki, przyjrzał się zapuchniętej
Jaśminie, uśmiechnął się do mnie, bo zapewne wziął Izabelę za moją siostrę Mirę,
aktorkę charakterystyczną, a potem wbił wzrok w kasę fiskalną. I dopiero wtedy
spoważniał. Co teraz robić, zastanawiało się każde z nas, ale wszyscy
milczeliśmy posępnie, z wyjątkiem Gustawa, który podszedł do stolika z yuppie
dokładnie wyglądającym na bombiarza i zapytał grzecznie, bo za nic nie chciał go
przepłoszyć:
- Co mogę panu podać?
- Zjadłbym chętnie zupę cebulową.
88
- Niestety, dziś nie mamy zupy cebulowej. Polecam serową. Nowa receptura.
- Serowa... na rosole?
- Oczywiście.
- Drobiowym czy wołowym?
- Eeee... - zająknął się czegoś Gustaw. - Na... eee... drobiowym! - zdecydował
szybko.
- Wspaniale, poproszę o zupę serową, zatem.
Zatem! Na końcu zdania! Pięknie. Bardzo wytwornie. Zupełnie jak nie bombiarz.
- Czy coś jeszcze?
- Naleśniki wegetariańskie, surowka mix, a także koktajl poziomkowy.
- To znaczy... mamy koktajl z owocow leśnych na bazie poziomek.
- Samą bazę, pan będzie łaskaw - zdecydował yuppie, ku zdumieniu Gustawa,
bardzo logicznie.
Tom stał przy bufecie i nasłuchiwał. Był czujny. Nikt o tym nie wiedział, tylko
ja domyślałam się, że przez cały czas trzyma rękę na czerwonym przycisku. Jeden
ruch i natychmiast na całą ulicę rozwyje się alarm. Samą bazę! Ciekawe, czy
Gustaw mu ulegnie, myślał Tom. A jeżeli nie, to co?
- Nie dysponujemy samą bazą, koktajle serwujemy mieszane, proponuję z przewagą
poziomek.
Nie powiedział mieszane, tylko mieszane, jak zawsze, kiedy miał ochotę na lekką
drwinę.
- Proszę zatem z przewagą poziomek.
Zatem! Gustaw przetarł blat, spojrzał na Jaśminę, spojrzał na mnie, sprawdził,
co teraz dzieje się przy sąsiednich stolikach, a potem, przechodząc obok Toma,
zapytał cicho:
48
- Co robimy?
Wybrał spośrod rosołowych kostek Knorra tę z napisem ROSOŁ Z KURY i wrzucił ją
do niewielkiego garnuszka z wrząt-
89
kiem. Starty ementaler i drobne kluseczki przykryte folią stały obok. Zanim Tom
odpowiedział na pytanie Gustawa, otworzyły się drzwi i do barku wtargnęła
Modesta. Nie wiedziałam, jak była ubrana, ponieważ padało i Modesta, idąc do
„Przydrożnego barku", kupiła sobie w kiosku pelerynę nieprzemakalną w kolorze
pomarańczowym, w której wyglądała jak namiot dwuosobowy. Zdołała jednak, mimo
ulewy, przypiąć do kaptura zieloną broszę w kształcie liścia klonowego, zapewne
odczepioną od swetra, który jej przysłała w prezencie kanadyjska kuzynka. Gustaw
podał bombiarzowi zupę serową, a następnie troskliwie zajął się wydobywaniem
Modesty z namiotu. Było to przedsięwzięcie niemal ponad siły ludzkie, zwłaszcza
że Modesta, wpinając broszę do kaptura, od spodu przymocowała do niego również i
spory pukiel swoich usztywnionych lakierem włosów. Z peleryny, którą, aby
wyzwolić jakoś Modestę, Gustaw musiał przecież unieść, deszcz spłynął prosto na
fokową kurteczkę, kupioną poprzedniego dnia w sklepie „Z drugiej ręki", co
Modestę niesłychanie rozgniewało, bo kurteczka była prawie jak nowa,
najwyraźniej pierwsza ręka bardzo o nią dbała.
- Ależ pan ma pomysły, panie Gustawie! To ja się skrywam przed deszczem, a pan
mnie rozmyślnie nim polewa! Nie podobają mi się takie żarty!
Skarcony Gustaw spojrzał na mnie z uśmiechem, bo znał moją wielką słabość
żywioną do Modesty. Natomiast ona sama rozejrzała się po salce. Zobaczyła, że
yuppie siedzi w drugim rzędzie przy środkowym stoliku. Jej ulubione miejsce obok
okna było wolne, ale Modesta czegoś, nawet bez chwili wahania, podeszła do
bombiarza.
- Czy można się przysiąść, mój drogi panie? - zapytała. Zdumiony yuppie ukłonił
się Modeście i powiedział uprzejmie:
- Będzie mi bardzo miło.
Modesta usiadła, wyjęła z torebki kosmetyczkę i przez chwilę, spoglądając w
lusterko puderniczki, starannie poprawiała swoj
90
skomplikowany makijaż. A potem, przy okazji zaglądając bombiarzowi do miseczki z
zupą serową, zapytała:
- A cóż to pan dziś ubrany tak po sportowemu?
- Jadę za miasto. Do przyjaciela, z którym lubimy czasami pomąjsterkować.
- Tak mi się właśnie wydawało - powiedziała Modesta i poprosiła Gustawa o zupę
selerową.
Izabela zauważyła, że Modesta raz po raz spogląda niecierpliwie w stronę drzwi,
zupełnie jakby tu na kogoś czekała. Tylko ja wiedziałam, że kupując w pobliskim
kiosku nieprzemakalną pelerynę, rozpoznała biegnącego w stronę barku młodego,
wysokiego blondyna, z białą opaską na czole i na uszach, ubranego w sztruksową
kurtkę granatową i w czarne spodnie, wsunięte do butow sięgających powyżej
kostek.
- Czy mogę skorzystać z pani telefonu komorkowego? - zapytała, roztrząsając
przy kiosku wielką płachtę peleryny. - Połączenie nie będzie kosztowne, bo
zadzwonię tylko na policję, a policja nie liczy sobie za donosy od
społeczeństwa.
Ku uldze zniecierpliwionej Modesty, obok „Przydrożnego barku" zatrzymał się
wreszcie policyjny samochod, z którego szybko wyskoczył Lucjusz i dwóch rosłych
49
panow w cywilu, kiedy weszli, yuppie zaczął im się podejrzliwie przyglądać.
Modesta natomiast udawała, że żadnego z nich nie widzi. Siedziała wyprostowana,
splecione dłonie trzymała pod biustem, dzielnie go unosząc, co według niej
każdej kobiecie przysparzało dostojeństwa. Jednocześnie wpatrywała się w
„Przyjaciołki" Klimta, które wisiały na wprost niej, a które zwykle, nieco
zgorszona, omiatała wzrokiem. Lucjusz bez chwili wahania podszedł do bombiarza i
poprosił go o dokumenty, których yuppie, oczywiście, nie miał przy sobie. Ot co!
pomyślała Modesta. Następnie jeden z tych dwóch w cywilu, bardzo grzecznie, ale
i stanowczo, zaprosił bombiarza do samochodu.
W „Przydrożnym barku" było bardzo cicho, kiedy odjeżdżali.
91
- To niemożliwe! - powiedziała moja siostra Mira, aktorka charakterystyczna. -
Ja w to nie wierzę.
- Ależ, Miro! - zawołał pan z siwą brodą, zręcznie okręcając spaghetti wokoł
widelca. - Rysopis zgadza się w każdym szczegole!
- Alfredzie! Ja, z racji mojego zawodu, w ogóle nie wierzę w rysopisy. Nie
wierzę również w to, że na całym bożym świecie jest tylko jedna zielona
kurtka...
- Granatowa, Miro, kurtka.
- Granatowa kurtka. I jedne szare spodnie.
- Czarne, Miro, spodnie.
- Czarne, szare, co za rożnica?
- A opaska, moja droga? Jest to znak szczegolny.
- Znak szczegolny? A skąd! Nawet moja siostra Izabela, pisarka, ma taką opaskę.
Identyczną ma opaskę! Jeżeli, Alfredzie, założyłbyś Izabeli perukę blond, z
włosami zaczesanymi do gory, oraz białą opaskę, zasłaniającą czoło i uszy, moja
siostra byłaby wypisz, wymaluj, poszukiwanym bombiarzem.
Wszyscy teraz patrzyli na mnie, nawet i ja sama dopatrywałam się w sobie pewnego
podobieństwa do bombiarza, zwłaszcza że przecież na własne oczy widziałam
oporniki, baterie i druty w mojej wiedeńskiej torbie.
- Alfredzie, mój drogi chłopcze... - złagodniała nagle Mira. - Czy mogłbyś mi
kupić koktajl z owocow leśnych?
Alfred mogłby, oczywiście, bo czegoż on by nie kupił mojej siostrze Mirze,
aktorce charakterystycznej? Jednak w tej chwili bardzo był uwikłany w
niefortunny związek z długim makaronem spaghetti, który ciągnął mu się od ust aż
do zębow widelca. Na szczęście Gustaw, domyślając się uczuć fatalnie uwięzionego
pana z żołtą laską, natychmiast postawił przed Mirą wysoką szklankę z wonnym
koktajlem na bazie poziomek.
Zgnębiona Petra, siedząc przy stoliku obok wieszaka, przysłuchiwała się ich
rozmowie. Niestety, nie było jej w „Przydrożnym
92
barku", kiedy Lucjusz z tymi dwoma po cywilnemu ładowali bombiarza do samochodu,
więc czuła się dziwnie gorsza od innych, chociaż pana z żołtą laską i Miry nie
było wtedy również, ale oni potrafili rozmawiać o tym wydarzeniu tak, jakby
brali w nim czynny udział. Na domiar złego, kiedy przed chwilą Petra tu weszła,
zobaczyła, że na jej widok Tom błyskawicznie zamknął się w łazience.
- Co będziesz jadła, Petro?
Nie mogła przecież siedzieć tylko przy stoliku i przyglądać się swoim własnym
pejzażom, które dookoła niej wisiały na ścianach, rzeczywiście musiała coś
zamowić.
50
- Czy ja wiem, Gustawie...
- Może masz ochotę na pomidorową dla wtajemniczonych? Petra nie przepadała za
pomidorową dla wtajemniczonych,
ale skoro Gustaw proponuje...
- Chętnie - powiedziała.
Tak wyglądają kłamstwa Petry. Nie są szczegolnie szkodliwe, prawda? Gustaw, idąc
na zaplecze po zupę dla niej, z niepokojem spojrzał na drzwi łazienki, w której
mieli spore okienko wychodzące na podworko między domami. Być może Tom uciekł
tamtędy, żeby uniknąć spotkania z Petrą, ale nie, bo oto Gustaw nagle usłyszał
dobiegające od strony łazienki delikatne stukanie. Nacisnął klamkę, drzwi były
zamknięte.
- Jesteś tam? - zapytał połgłosem.
- Ja jestem, a ona jeszcze jest? - usłyszał szept Toma.
- Pewnie, że jest, idę dopiero po zupę dla niej. Wychodź, nie ma rady, musisz w
końcu coś z tym zrobić.
Oczywiście, że musiał w końcu coś z tym zrobić, Tom wiedział o tym świetnie,
żadne gadanie Gustawa nie było mu potrzebne. Spojrzał na okienko za swoimi
plecami.
- Jeżeli chcesz, załatwię to za ciebie, pogadam z nią - zaofiarował się Gustaw
wielkodusznie.
93
Nie wiedział, jak ma rozumieć milczenie spoza drzwi. I nic dziwnego, bo Tom już
od chwili stał na zacisznym podworku między trzepakiem a latarnią. Zobaczyła go
tam Małgorzata, która wreszcie zdecydowała się wyjąć ze skrzynek swoje dorodne
pelargonie, które już dawno powinna zabezpieczyć na zimę, jeżeli chciała z nich
mieć jakiś pożytek w czasie kolejnej wiosny. Zastanawiała się, jak to zrobić, bo
znała wiele sposobow zabezpieczania pelargonii, i podjęcie decyzji, który z nich
wybrać, każdego roku sprawiało jej kłopot.
Dlaczego Tom tak lekko ubrany stoi na mżawce, no, może to nie jest jeszcze
mżawka, może tylko mgła opada, ale wszystko jedno. Małgorzata zapomniała, że
tego popołudnia, zaraz po wyjściu ze szkoły, również stała zbyt lekko ubrana
przed wejściem do sklepu jubilera, wahając się przed naciśnięciem klamki.
Ja, oczywiście, wiedziałam, że Małgorzata naciśnie ją w końcu, ale ona wcale nie
była tego pewna. Dopiero myśl, że musi kupić tylko kilka pudełek na drobną
biżuterię, małych i niedrogich, które w najgorszym wypadku, nie wykorzystane,
jedynie zajmą jej trochę miejsca w szufladzie, skłoniła ją do wejścia. Pani w
sklepie była nad wyraz cierpliwa. Małgorzata, wybierając pudełka, odtwarzała w
myśli wygląd przedmiotow, które zamierzała w nich umieścić. Dwa pierścionki,
wisiorek w kształcie serduszka, cienki łańcuszek na rękę, czy coś jeszcze? Ach
tak, mała broszka z agatem. Za wszystko zapłaciła mniej, niż sądziła, że będzie
to kosztowało, kosztowało w sensie materialnym, bo psychicznie cała ta sprawa
rozbijała Małgorzatę na kawałki, nawet za kupno kilku małych pudełek płaciła
wysoką cenę. Przyznała się Beniaminowi, w mejlu, który wysłała do niego
ostatnio, że pokuta, którą zadał jej dobrotliwy kaznodzieja z parafii, wcale nie
jest taka łagodna i łatwa do odbycia, żadnej szczegolnej modlitwy w mej nie
było, z wyjątkiem pewnej litanii, którą nawet Małgorzata dość lubiła, bo
uważała, że jest niesłychanie poetyczna. Zwrocić otrzymane przedmioty!
94
Małgorzata usiłowała wybłagać u księdza proboszcza zgodę na ofiarowanie ich
kościołowi, ale niczego nie wskorała. Ma zwrocić otrzymane przedmioty osobom, od
51
których je dostała, i koniec. Teoretycznie było to wykonalne, bo wiedziała
świetnie, co i od kogo otrzymała, ale w praktyce...! Ach, jeszcze coś na
wisiorek z koniczynką za przepchnięcie Jaśminy do maturalnej klasy. Wybrała
malutkie, zielone pudełko, przyjemnie mechate w dotyku. A więc: teoretycznie
było to wykonalne, ale w praktyce... doprawdy problem.
Przygotowała stosowne bilety, prawdę mówiąc, nieco wykrętne w treści. Nosiłam z
wielką przyjemnością, ale nadszedł już czas, abym zwróciła z podziękowaniem...
Jeden bilecik, drugi, trzeci, i wreszcie krotka przerwa w pisaniu
dyplomatycznych notek i w zawijaniu pudełek ozdobnym papierem. Małgorzata
postanowiła zająć się pelargoniami marznącymi jeszcze za oknem. Do najbliższego
zebrania rodzicow został tydzień, więc spokojnie z tym pakowaniem zdąży. Gnębiła
ją tylko ta myśl, że osobiście musi zwrocić wszystkie upominki, ale
kategorycznie domagał się tego niemiłosierny dobrotliwy proboszcz, który wcale
taki dobrotliwy, zdaniem Małgorzaty, nie był.
Wyjmując ze skrzynki kolejny krzaczek z sypiącymi się drobnymi płatkami
czerwonych kwiatow, Małgorzata zauważyła, że stojący przy trzepaku Tom kłania
jej się, spoglądając z dołu w jej okno. Proszę, jaki to miły młody człowiek,
przecież dopiero od niedawna zaczęła częściej zaglądać do „Przydrożnego barku",
a Tom już ją poznaje. Uśmiechnęła się do niego i tak spoglądali na siebie przez
chwilę, oboje zatroskani własnymi sprawami, a były to sprawy przedziwnie
odmienne.
Później zdumiona Małgorzata zobaczyła, że Tom odwraca się, chwyta dłońmi brzeg
okiennego parapetu i trochę nieporadnie, jak na tak młodego człowieka, podciąga
się na rękach, a potem wchodzi przez okno do jakiegoś pomieszczenia, które
zapewne musiało należeć do „Przydrożnego barku".
95
J^^^^ - -iv4
Tom spojrzał przez uchylone drzwi kuchni. Niestrudzona Izabela siedziała przy
swoim stoliku i zapisywała coś w wielkim, grubym zeszycie, w którym już dawno
pliki stron porozdzielała sztywnymi kolorowymi kartkami. Tom obawiał się, że i
on, i Gustaw, i wszyscy stali bywalcy „Przydrożnego barku" mają w zeszycie
Izabeli swoje dossier, łącznie ze zdjęciami, kopiami rachunkow, zbiorem
zabazgranych świstkow, a nawet zużytymi kartami telefonicznymi, wszystkim, co
Izabela chyłkiem zbierała ze stolikow, jeżeli tylko zobaczyła na nich coś
porzuconego.
Petra siedziała na krześle odsuniętym od stołu. Taki obrazek: Petra z nisko
schyloną głową, z czołem opartym na skrzyżowanych dłoniach, położonych na blacie
tuż obok miseczki z nie dojedzoną zupą pomidorową dla wtajemniczonych. Może
patrzy w doł na niebieskawe płytki podłogi. Może na swoje czarne, sznurowane
buciki, te same, w których przyszła do „Przydrożnego barku" pierwszy raz. Na
pewno nie patrzy na Gustawa, chociaż to on bez przerwy coś jej tłumaczy. A może
będzie tak, jak Izabela zapisała w swoim notatniku: kiedy Gustaw zacznie mowić,
Petra podniesie głowę i spojrzy na niego z niedowierzaniem.
Ale ja wiem, że kiedy Gustaw mówił, Petra siedziała z głową nisko pochyloną i
oczy miała zamknięte.
(Miałam ochotę pchnąć chwiejne drzwiczki bufetu, wejść do małej kuchenki, w
której smutny Tom siedział na barowym stołku, i powiedzieć: idź do niej, Tom,
przecież ją kochasz, ale nie zrobiłam tego).
- Musisz zrozumieć i wiem, że zrozumiesz, jesteś przecież mądrym koniem, a nie
żadnym tam łapciuchem.
52
Robiło się zimno, więc Jaśmina przykryła oporządzoną Aleksę ciepłą derką. Stała,
tuląc policzek do jej gładkiej szyi. Może
96
już niedługo zabierze stąd Aleksę. Wykupi ją. Będzie naszym pierwszym koniem,
powiedział Gustaw, nawet jeżeli nie zarobimy na niej złamanego grosza, zostanie
z nami.
- Tak się stanie, Alekso, zobaczysz. Masz to u mnie jak w banku, więc zdam tę
idiotyczną maturę, nawet gdybym się miała przy tym wściec. Zdam ją, zobaczysz. A
do ciebie będę przyjeżdżać w każdą sobotę, przysięgam ci na świętego Franciszka,
że nie będę się tu zjawiała w tygodniu.
Gustaw stał w sąsiednim boksie, pieszczotliwie gładził Frezję miękką włosianą
szczotką i słuchał tego, co Jaśmina obiecuje Aleksie.
- Ty też, staruszko, powędrujesz z nami - pocieszył Frezję cicho.
Frezja jeszcze długo będzie przydatna w hipoterapii, tam, im koń jest
łagodniejszy, mniej rozbrykany, tym lepiej. Szalone przedsięwzięcie? Być może.
Stary dom nad Bzurą, przy nim wielka stodoła, którą z łatwością można przerobić
na sporą stajnię z kilkoma jasnymi, przestronnymi boksami. Dwa pomieszczenia
pomocnicze, wszystko, z czym samotna matka Gustawa miała teraz jedynie kłopot,
bo takie było zmartwiałe, puste, więc zniechęcona, chciała to w końcu sprzedać,
nagle ożyło. I we wspomnieniach, i w wyobraźni Gustawa. Wiosną, do gniazda na
wierzbie, pochylonej nad spokojną wodą Bzury, wracają bociany. Ich klekot pod
koniec lata, kiedy uczą swoje dzieci ptasich lotow i słow, wieczorne kumkanie
żab, szybkie biegi łasiczek nieopodal domu, wszystko, co z dzieciństwa pamiętał
najlepiej, znowu wroci. Na rozległych łąkach, na leśnych duktach kampinoskiej
otuliny, zadudnią końskie kopyta, a w siodłach zamieszka wyciszenie i zdrowie.
Oparty o ścianę boksu Frezji myśli miał niespokojne. Kredyt, bankowa pożyczka,
sprzedaż mieszkania, wycofanie udziału z „Przydrożnego barku", wspolnej
własności jego i Toma. Decydując się na społkę, zgodnie zastrzegli sobie
możliwość
97
wycofania się z umowy w każdej chwili, a jednak to właśnie będzie
najtrudniejsze. No tak, ale...
Jaśmina stanęła przed wejściem do boksu.
- Ja jestem gotowa, a ty?
Sięgnął po czapkę, nałożył ją daszkiem do tyłu.
- Ja też - powiedział.
Zauważyli Modestę, kiedy zbliżali się już do „Przydrożnego barku". Właściwie
zauważyła ją Jaśmina, bo Gustaw zajęty był poszukiwaniem kluczy do drzwi
wejściowych. Nie było ich w kieszeni, w której zazwyczaj je nosił, więc
sprawdzał teraz we wszystkich zakamarkach plecaka.
- Spojrz, co ta Modesta...? - powiedziała Jaśmina z niepokojem w głosie.
A Modesta nic. Stała sobie spokojnie obok trzech pojemnikow z wielkimi napisami:
PAPIER, SZKŁO, PLASTIK, i ostrym czubem kolorowej parasolki rozrzucała bezładnie
poustawiane dookoła foliowe torby z papierem, szkłem i plastikiem.
- Może coś jej zginęło.
- Zginęło? W śmieciach? - zwątpiła Jaśmina. - Raczej sprawdza, czy nie znajdzie
w nich czegoś ciekawego.
Tymczasem Modesta zauważyła, że oni stoją przed wejściem do „Przydrożnego barku"
i że Gustaw otwiera już największą z kłodek. Przestała więc grzebać parasolką
między torbami, niektóre z nich dziobiąc szpikulcem. Szybko przeszła przez
53
jezdnię i natychmiast skarciła Gustawa.
- A cóż to, panie Gustawie? Tak poźno otwiera pan w niedzielę? Zawsze w
niedzielę otwieracie trochę wcześniej.
- Przepraszam panią najmocniej - powiedział Gustaw, z całych sił szarpiąc drugą
oporną kłodkę. - Ale dziś jest sobota.
- Oooo! - zawołała Modesta, kładąc dłoń na koralowych ustach. - To ja
nadaremnie byłam w kościele!
- Modlitwy nigdy za dużo - pocieszył ją Gustaw.
98
- Ma pan rację, ale naprzykrzać się również nie można, zwłaszcza że ja częściej
o coś proszę, niż za coś dziękuję, a tego w sobie nie pochwalam.
Kłodka puściła, z drugą poszło łatwiej. Modesta zaczęła rozpinać fokową
kurteczkę, pod którą miała cienką zieloną bluzkę w ogromne wielobarwne kwiaty.
- Czy nie jest pani zbyt lekko ubrana? - zatroszczyła się Jaśmina.
- Jestem, moje dziecko, masz słuszną rację.
Jaśmina, której racje najczęściej uważane były za niesłuszne, czuła się
nieoczekiwanie pochwalona przez panią Modestę.
- Obawiam się, że będę musiała wrocić do domu po sweter albo zajdę do sklepu „Z
drugiej ręki", żeby tam zakupić turkusowy bezrękawnik, jeżeli od wczoraj nikt mi
go nie sprzątnął sprzed nosa. Wybieram się bowiem na cmentarz, więc istotnie,
powinnam być ubrana nieco cieplej. Nie mogłby się pan pospieszyć z tym
otwarciem, panie Gustawie, przecież wieje wiatr. Zwykle w niedzielę odwiedzam
cmentarz. Mam tam masę dobrych znajomych. Tylko na cmentarzu i w waszym barku
nie czuję się samotna.
- Bardzo mi miło - powiedział Gustaw, który w końcu otworzył drzwi i szerokim
gestem zaprosił Modestę do środka. - Przypominam tylko, że dziś jest sobota,
więc jeżeli wybiera się pani na cmentarz w niedzielę, radziłbym zaczekać do
jutra.
- Aaaa! Ma pan rację, młody człowieku! - zawołała, wieszając fokową kurtkę na
poręczy krzesła. - Czy długo będziemy czekać na posiłek? Czuję głod. Dużo czasu
zajęło mi sprawdzanie zawartości pojemnikow i tych toreb, którymi jakoś nie mogę
zainteresować pana prezydenta. Bomby nie znalazłam, ale zmarzłam przy tej pracy.
- Postaram się szybko przygotować coś dla pani.
- Rada bym zjeść gorącą zupkę, chociaż wiem, że nie jest to pora obiadowa. Mam
jednak swoje fanaberie! - powiedziała z dumą. - Zauważył to nawet mój świętej
pamięci małżonek.
99
Wkrotce przyszedł Tom, a za nim zaczęli nadchodzić pierwsi goście, ktorzy lubili
umawiać się w „Przydrożnym barku" w sobotnie przedpołudnia tylko po to, żeby
wypić coś, pogadać trochę, a potem iść dalej. O pierwszej było pełno, bo zaczęli
pojawiać się również i codzienni stołownicy. Izabela już wyjęła swoj pękaty
notatnik, ale jeszcze przez chwilę przyglądała się, jak jej siostra Mira,
aktorka charakterystyczna, szepcze coś na ucho starszemu panu z żołtą laską, a
on, przysłuchując się uważnie, tylko potakuje głową. Ciekawe, na co ona go
naciąga, pomyślała Izabela jadowicie. Dwie panie siedzące pod Klimtem
chichotały, czekając, aż Gustaw przyniesie im zamowione koktajle. Jaśmina jadła
drugiego sandwicza z liściem lodowej sałaty, kiedy nagle otworzyły się drzwi,
ostro zadzwoniły wiszące nad nimi dzwonki i bywalcy „Przydrożnego barku"
osłupieli. Wszedł bowiem, już od progu kłaniając się wszystkim, nie kto inny,
tylko wytworny yuppie, ubrany w długi czarny płaszcz, z prawdziwym pilśniowym
54
kapeluszem w ręku.
- No nie! - powiedziała wstrząśnięta Modesta.
Z okna swojej kuchni Petra zobaczyła Toma szybko przebiegającego przez
wyłysiały, jesienny trawnik. Czekała na tę chwilę, bo w każdą sobotę wieczorem
Tom chodził do fizjoterapeuty na ćwiczenia wzmacniające kręgosłup i wtedy Gustaw
przynajmniej przez godzinę był w „Przydrożnym barku" sam. Petra narzuciła na
siebie swoj przydługi płaszcz, szybko zmieniła domowe klapki na adidasy,
obiecała kotu, że zaraz wroci, trzasnęła drzwiami i zbiegła ze schodow.
- Witaj, Petro... - powiedział Gustaw.
W barku siedziała tylko jakaś zapatrzona w siebie para i pani, którą Petra
widywała często, ale która w przeciwieństwie do innych gości nie była zbyt
towarzyska. Petra oparła się
100
o bufet i czekała, aż Gustaw skończy wypełniać jakiś urzędowy blankiet.
- Podać ci coś? Mam gorące pierogi ruskie.
- Nie, dziękuję.
- Dam ci na kredkę, nie przejmuj się.
- Skończyła się moja kredka u was, wyjeżdżam.
- Żartujesz chyba? Przez to?
„To" jest niezwykle pojemnym słowem, pomyślała Petra, wszystko się w nim mieści,
wszystko da się w nim upchnąć.
- Tak, przez to - przyznała otwarcie. - Przyszłam zabrać moje obrazki.
- Zabrać obrazki?
- Zabrać. Zwyczajnie.
Odwróciła się i spokojnie zaczęła zdejmować grafiki ze ścian, z kieszeni
płaszcza wyciągnęła kłębek sznurka, którym związywała je po cztery. Gustaw
milczał, nie patrzył na Petrę, ależ żałował, że wtrącił się w to wszystko. Stało
się, trudno.
- Za jednym podejściem nie dam rady, ale za trzema tak.
- Pomogłbym ci, gdybyś przyszła trochę później, teraz, widzisz sama, nie mogę
zamknąć.
- Nie przyjdę później, bo po prostu nie mogę. Rozumiesz, co to znaczy, że się
czegoś nie może? Nie przeskoczę w sobie samej siebie.
- Jest mi przykro, Petro.
- Wiem.
Po zdjętych obrazkach zostały na ścianach jaśniejsze ślady. Gustaw był pewien,
że Tom będzie chciał odmalować całą salkę.
- Dokąd jedziesz, Petro?
- Do brata, do Francji.
- A kot?
- Zabieram go ze sobą, przecież nie zostawię kota. Dziś kupiłam bilet, sprawa
załatwiona.
101
- Lecisz samolotem?
- Coś ty! Ani pieniędzy nie mam na samolot, ani ochoty na latanie. Bałabym się,
że razem z moim kotem, wiesz...!
- Autokarem? -Tak.
Petra sprawnie związywała obrazki i kładła je na stoliku przy drzwiach. Spora
sterta, co za głupia sprawa, myślał Gustaw.
- Petra, czy ty wiesz, co się wczoraj wieczorem zdarzyło w tej „Izoldzie", w
55
której do niedawna pracowałaś? -przypomniał sobie.
- Nie wiem.
- Podłożyli jakiś wybuchowy rupieć. Skutecznie. Wyleciały szyby, ale nikomu nic
się nie stało.
Petra zdjęła ze ściany już ostatni obrazek. Usiadła na krześle i zasłaniając się
nim jak tarczą, patrzyła na Gustawa.
- Czy... czy wiadomo, kto to zrobił? -Nie.
- Skąd o tym wiesz?
- Lucjusz był. Wpadł, żeby coś zjeść. Powiedział tylko, że kogoś podejrzewają.
- Kogoś podejrzewają? A kogo?
- Tego mi nie mówił.
- Ach, tak...
Gustaw pomyślał, że Petra, siedząc na brzegu krzesła, z tym swoim biednym
obrazkiem w ramionach i nagle przepłoszonym spojrzeniem, wygląda jakoś dziwnie.
Wstała i sięgnęła po przygotowane do zabrania grafiki.
- Zaraz wrocę i wezmę resztę - powiedziała.
Muszę się z tym jak najszybciej uporać, myślała, kiedy po chwili znowu biegła do
„Przydrożnego barku". Wpadła na Małgorzatę, która właśnie wracała do domu,
niosąc torbę z zakupami.
- Przepraszam panią, pani dyrektor.
102
Podniosła z chodnika siatkę mandarynek, którą wytrąciła Małgorzacie z rąk.
- Dlaczego nie zapniesz się, Petro? Tak latacie bez tych czapek, porozpinani, a
potem są z wami kłopoty.
Petra nie przypominała sobie, żeby Małgorzata miewała z nią jakieś szczegolne
zmartwienia, kiedy jeszcze chodziła do szkoły. Może myliła ją z kimś innym,
chyba jednak nie, bo zapytała:
- Czy to ty pracowałaś w klubie „Izolda", Petro? -Ja.
- A wiesz, że był tam wybuch wczoraj wieczorem?
- Wiem, mówił mi Gustaw z „Przydrożnego barku".
- Pewnie to ta sama ręka, która usiłowała zmajstrować coś u nas.
- Tak pani sądzi?
- To nie ja tak sądzę, moja droga, to policja tak sądzi. Skąd ona wie, co o tym
sądzi policja? Skąd wie, że Petra
pracowała w „Izoldzie"? Wie, bo oni już dziś u niej byli, sama odpowiedziała
sobie na to pytanie. Wie, bo policja węszy. Małgorzata zapięła guzik płaszcza
pod szyją Petry.
- Nie lataj taka goła - powiedziała. - Proszę, dbaj o siebie.
- Dbam o siebie, pani dyrektor.
Małgorzata przechyliła głowę i spojrzała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć,
ale widocznie albo nie mogła, albo zrezygnowała z tego zamiaru, bo Petra
daremnie czekała. W końcu każda z nich poszła w swoją stronę, Petra po resztę
obrazow, Małgorzata do domu.
Chciała jak najprędzej wysłać mejl do Beniamina. Po południu miała zebranie
rodzicow, po nim zajrzała do kościoła. Czekała chwilę, a potem uklękła przy
konfesjonale, żeby powiedzieć księdzu, że we wszystkim miał rację, bo kiedy
osobiście zwracała pudełeczka z biżuterią, czuła się naprawdę odważna. Było to
oczyszczające uczucie, którego dotąd nie znała. Nie powiedziała
103
tylko o wykrętnej treści załączonych bilecikow, ale miała nadzieję, że nie był
56
to żaden wielki grzech, którym proboszcz zaraz chciałby obciążyć jej prawie
czyste sumienie.
W drzwiach powitał ją kot. Czuł zapach drobiowej wątrobki, bo Małgorzata
przyniosła mu świeżą, pomiaukiwał, ocierał się o jej nogi, napinając grzbiet i
prostując sztywno ogon. Szykując mu jedzenie, układała w myśli treść mejla,
który chciała wysłać do Beniamina. Wiedziała, że będzie zadowolony. Nie
przewidziała tylko jednego. Nie przewidziała, że Beniamin popełnił błąd. Ten
błąd Beniamin popełnił sam, wcale nie wymyśliła go Izabela.
Izabela siedziała właśnie w „Przydrożnym barku", gdzie wpadła, aby w końcu zjeść
coś ciepłego na kolację, zmęczona kilkoma godzinami rzetelnej pracy nad książką.
To tylko moja siostra Mira, aktorka charakterystyczna, wyobraża sobie, że
pisanie książek jest wyłącznie lekkim kaprysem, zachcianką, i to niezbyt
rozsądną, skoro nie można jej w całości zagrać na scenie. Zrob z tego sztukę
teatralną, wystawi się to to gdzieś, i wtedy obydwie będziemy mieć pożytek,
tłumaczyła Izabeli, patrząc z niesmakiem na zadrukowane gęsto strony, okraszone
nielicznymi dialogami. Gustaw cierpliwie czekał, bo Izabela, studiując menu,
podejmowała decyzję.
- Nie wiem, panie Gustawie, co się kryje pod nazwą „Pokarm dla duszy"?
- „Pokarm dla duszy" to bomba kaloryczna. Prawdę mówiąc, nie radziłbym tego
dania, jest wybitnie niezdrowe i bardzo umiarkowane w smaku. Ja osobiście nie
biorę go do ust. Natomiast panie, które siadują pod Klimtem, uważają, że jest
nadzwyczajne.
- Może i mnie będzie smakowało, tylko niech mi pan powie, proszę, z czego jest
zrobione, bo przecież nie będę jadła kota w worku.
104
- Oj, pani Izabelo... - zniecierpliwił się Gustaw. - Wiem, co mowię. Przyniosę
pani porządną porcję frytek, klopsiki gołębie i zestaw surowek.
- Klopsiki gołębie...? - powtorzyłam z niedowierzaniem. Podejrzliwie spojrzałam
na Gustawa spod mojej grzywki,
której wcale nie miałam, ale którą bardzo chciałam mieć w kolorze złoty jasny
szatyn, więc wyobrażałam ją sobie bez trudu.
- Dobrze! - uległam. - Frytki, podwojne klopsiki gołębie i zestaw surowek.
- Podwojne...?
Gustaw zastanawiał się przez chwilę, a później powiedział niepewnie:
- No, zobaczę, pani Izabelo...
Widocznie nie pamiętał dokładnie, ile klopsikow zostało mu z ostatniego słoika z
ordynarnym napisem KLOPSY W SOSIE WŁASNYM. Odchodził już w stronę kuchni,
ale
zdążyłam uzupełnić moje zamowienie, wołając rozpaczliwie, chociaż nie
wiedziałam, czy on mnie słyszy:
- I koktajl mix z owocow leśnych na bazie poziomek!
Do „Przydrożnego barku" weszła Modesta. Rozejrzała się, najwyraźniej
sprawdzając, kto siedzi przy stolikach. Siedziałam tylko ja, moja siostra Mira,
która dziś miała wolny wieczor, obok Miry pan z siwą brodą i żołtą laską, a
dalej dwie panie w średnim wieku, które rozwiązywały krzyżowkę Jolkę.
- Nie wiem, czy już wiecie...
Modesta miała talent do urywania zdań w połowie, czym niebywale potęgowała wagę
swojej wypowiedzi, tym razem również tak było. Moja siostra Mira przestała
tajemniczym szeptem nakłaniać do czegoś pana z żołtą laską, dwie panie w średnim
wieku oderwały się od krzyżowki Jolki i patrzyły teraz na Modestę wyczekująco,
57
nie mówiąc już o Izabeli, zamienionej w słuch. Gustaw wyjrzał z kuchenki.
Modesta o tej porze?
105
_ tam nie było? - zapy Pj0 - odparła Modesta.
I Гц to was interesuje. Pop fw ten sposób będę miał [ pralki nie było, bo gora
fiyiuała w ręku pojemni Lała się, czy wsypać do Xło. Być może jednak to Г a
kiedy znowu wroci ( | Przechyliła więc pojemnik; V stukotem uderzyła |Ly, a ona
sama, bliska ł€ [bardziej zieleniejącą, ar Lła włosy do tyłu i skrę [musiała
podpiąć wysoko, ż< Kała się, ale na żadnej ze Iiałych grzebykow, jakich; Łające
włosy. Leżała tam Le raczej wołowej, którą to 1 Liny od kolegi Konstantę W a
jednak myślała prawie b< ■wyleciała z pracy w „Izold: ріку obelżywych słow, a
zwis Było niegodne hostessy tal ł^ojej się, kiedy Konstanty,
ffymś jeszcze, wtargnął do , *а Petra tu na niego cze prowadzany przez bramt
sierdziła tych słow, to i wyzwisk, z których szi Jtalszym losie, a Konstanl
łekcji, więc wyprowadzany i jej szefa:
!
- Czy coś się stało, pani Modesto?
- Ależ tak! Wedle mojej wiedzy w klubie „Izolda" wczoraj wieczorem podłożono
ładunek wybuchowy! Sprawca zbiegł, jednak widziano go i rysopis się zgadza.
Nie mieliśmy pojęcia, z jakich źrodeł czerpała tym razem swoją wiedzę, ale
jeżeli były to te same, dzięki którym udało jej się wtrącić do komisariatu Bogu
ducha winnego yuppie, musiały być co najmniej niepewne.
Nasunęła na czoło rondko wełnianego czarnego kapelusza i sprawdziła, czy jest na
swoim miejscu ozdobny kwiat z pomarańczowej włoczki, parę dni temu zrobiła go
szydełkiem, siedząc w „Przydrożnym barku" i przeczekując gwałtowną ulewę.
- To ten sam, który podłożył bombę w liceum imienia dyrektor Małgorzaty!
Imaginujecie sobie? Ja natomiast, kiedy wracałam z kina, zobaczyłam przed bramą
domu, w którym mieszka Petra...
Byliśmy naprawdę ciekawi, co zobaczyła Modesta przed domem Petry, więc
czekaliśmy niecierpliwie na dalszy ciąg tego zdania. Przypuszczałam, że Modesta
widziała tam foliową torbę z ładunkiem wybuchowym, ponieważ sama co krok
widywałam takie torby i zawsze omijałam je z daleka. A tym, ktorzy tego nie
wiedzą, wyjaśniam, że pochodzące z francuskiego słowo „imaginować" znaczy tyle
samo, co polskie „wyobrażać sobie", i że Izabela użyła go wyłącznie po to, aby
podkreślić oryginalność wypowiedzi Modesty.
Modesta mówiła teraz wolno, prawie dzieląc wyrazy na sylaby, i przypatrywała się
kolejno wszystkim, ciekawa, jakie na nas zrobi wrażenie jej zdumiewająca
informacja.
- Przed bramą domu Petry widziałam naszego Toma, który stał tam dość długo i
raz do tego domu wchodził, drugi raz z niego wychodził, a potem znowu wchodził i
znowu wychodził, zupełnie jak ten goral z drewnianej chałupki, co go sobie spod
Gubałowki przywiozłam, żeby mi wrożył pogodę albo niepogodę.
106
- Goralki tam nie było? - zapytał Gustaw ciekawie.
- Nie było - odparła Modesta. - A on do tego domu nie wszedł, jeżeli to was
interesuje. Poproszę o ruskie pierogi, panie Gustawie, w ten sposób będę miała z
głowy kolację.
No tak, goralki nie było, bo goralka stała w swojej wytwornej łazience, trzymała
w ręku pojemnik z napisem „Sosnowy las" i zastanawiała się, czy wsypać do wanny
wszystko, co jeszcze w nim zostało. Być może jednak to jest jej ostatnia kąpiel
58
przed wyjazdem, a kiedy znowu wroci do swojej łazienki, nie miała pojęcia.
Przechyliła więc pojemnik, wszystkie zielone kryształki z delikatnym stukotem
uderzyły w dno wanny. Kot Petry był zachwycony, a ona sama, bliska łez, czekała,
aż wanna napełni się coraz bardziej zieleniejącą, aromatyczną wodą.
Zgarnęła włosy do tyłu i skręciła je w grubą kitkę, którą jeszcze musiała
podpiąć wysoko, żeby nie zamoczyć jej w kąpieli. Rozejrzała się, ale na żadnej
ze szklanych połek nie znalazła swoich małych grzebykow, jakich zwykle używała,
żeby przytrzymać opadające włosy. Leżała tam tylko klamra z kości słoniowej, lub
może raczej wołowej, którą to Petra dostała na swoje osiemnaste urodziny od
kolegi Konstantego, o którym nawet myśleć nie mogła, a jednak myślała prawie bez
przerwy, bo to w końcu przez niego wyleciała z pracy w „Izoldzie". Mimo wszystko
za nic nie cofnęłaby obelżywych słow, a zwłaszcza tego jednego, które
szczegolnie było niegodne hostessy tak ekskluzywnego klubu, a które wyrwało jej
się, kiedy Konstanty, po kilku piwach ostro wzmocnionych czymś jeszcze, wtargnął
do „Izoldy", bezczelnie twierdząc, że hostessa Petra tu na niego czeka.
Wyprowadzany przez bramkarza, kiedy Petra nie dość, że nie potwierdziła tych
słow, to jeszcze błuznęła w jego stronę stekiem wyzwisk, z których szczegolnie
to jedno tak zaważyło na jej dalszym losie, a Konstantemu nie spodobało się nie
mniej niż dyrekcji, więc wyprowadzany, odwrócił się i wrzasnął w stronę Petry i
jej szefa:
107
- Zobaczycie, że ja tę całą waszą budę wysadzę w powietrze, razem z tą małą,
brudną dziwką!
I splunął. A jego ulubiona biała opaska zsunęła mu się z czoła, bo szarpał się
teraz już nie z jednym, ale z dwoma ochroniarzami, więc miał ją pod brodą, gdzie
wyglądała jak zmiętoszony dziecinny śliniak. Nie na darmo w szkole, do której z
Petrą parę lat razem chodzili, Konstanty miał ksywę Pirotechnik.
Petra trzymała teraz mocno klamrę z kości słoniowej, czy może wołowej raczej, i
przycisnęła ją z obu stron rękoma. Pękła z trzaskiem. Jednocześnie z ust Petry
wyrwało się dokładnie to samo niepiękne słowo, z którym na ustach niedawno
zakończyła pracę jako hostessa w klubie „Izolda". Później poszła do kuchni,
gdzie obok regału z książkami trzymała wiklinowy kosz na swoje nieudane według
niej prace i wrzuciła do niego również złamaną klamrę. A potem pomyślała, że nie
chce mieć w domu tej klamry, nawet przez chwilę i nawet złamanej, więc nie
zmieniając klapek na adidasy i nie narzucając na siebie kurtki ani płaszcza,
złapała wiklinowy kosz oraz foliową torbę ze śmieciami, taką, która z pewnością
przeraziłaby Izabelę, i szybko zbiegła na podworko, żeby wyrzucić to wszystko do
pojemnika. I właśnie wtedy Tom, wracając od fizjoterapeuty, chodził przed jej
domem jak goral na pogodę i niepogodę, w końcu naciskając guzik domofonu, ale
przecież Petry w mieszkaniu nie było, bo właśnie na podworku wytrząsała do
śmietnika papiery i szczątki klamry. Ruszył więc wolno do „Przydrożnego barku".
Z daleka zobaczył Modestę i zdziwił się bardzo, że ona chodzi po ciemnej ulicy o
tak poźnej porze.
Jeżeli niepokoi Was woda płynąca do wanny, na dnie której zieleniła się sol
„Sosnowy las", to wszystko jest w porządku, nie przelała się. Mnie natomiast
bardziej martwi Małgorzata. Nie mogę jej zostawić w kuchni, z pomiaukującym
niecierpliwie kotem, któremu ona kroi na drobne pasemka drobiową wątrobkę.
108
Chcę być obok, kiedy napełni miseczkę, umyje ręce i zasiądzie przy komputerze,
żeby napisać do Beniamina.
59
No, wreszcie. Małgorzata otworzyła swoją pocztę i natychmiast zauważyła, że ma w
niej jakąś nową wiadomość. To była wiadomość od Beniamina. Czytała ją
uszczęśliwiona, bo Beniamin serdecznie chwalił ją za wszystko, co tego dnia
zrobiła. Życzliwie pominął nawet treść bilecikow, do której przyznała mu się
przecież parę dni temu, zupełnie tak, jakby nie uznał tego za istotne, może więc
wcale istotne nie było. Potem Małgorzata wygodnie oparła się o zagłowek fotela,
splotła ręce nad głową i zapatrzyła się w siwy ekran monitora. Pomyślała, że
Beniaminowi będzie miło, jeżeli zacznie swoj mejl od podziękowania za wszystkie
dobre rady, których cierpliwie jej udzielał, i za to, że zawsze może tak
otwarcie do niego ze wszystkim...
Ale tu Małgorzata utknęła. Nie rozumiała czegoś. Skąd Beniamin wie, że ona dziś
miała zebranie, że już zwróciła tę całą otrzymaną kiedyś biżuterię i że czuje
się z tego powodu szczęśliwa? Przewidywałem, że tak będzie, napisał. Skąd wie o
tym wszystkim, jeżeli Małgorzata nawet nie zaczęła pisać swojego mejla do niego?
Zaraz. Pomału. Po kolei. A więc, jak to było? Wszystko zaczęło się od czatu w
Onecie, kiedy ona czuła się bardzo samotna i on pomógł jej życzliwym słowem.
Odnajdując teraz te kolejne puzzle, czuła, jak narasta w niej żal i pretensja do
Beniamina. W końcu jednak coś ją rozśmieszyło i pomachała w stronę siwego ekranu
monitora gestem... zaraz, zaraz, skąd Izabela zna ten gest...? ach, tak! gestem
krolowej angielskiej. Małgorzata była w porządku, to Beniamin naruszył dziś
tajemnicę spowiedzi, jeżeli można to tak określić.
Wstała z fotela i zaczęła chodzić po pokoju, bo chciała spokojnie zebrać myśli,
zanim mu odpisze, ale jakoś nie bardzo sobie z tym radziła. Wreszcie postanowiła
odłożyć myślenie na później, a teraz po prostu zajrzeć do „Przydrożnego barku",
bo
109
nagle przyszła jej ochota na naleśniki wegetariańskie, które polubiła. Otuliła
się ciepłą peleryną, włożyła na głowę swoj pękaty beret z daszkiem i wsunęła do
kieszeni małą portmonetkę, żeby nikogo nie kusić damską torebką. A do Beniamina
napisze po powrocie, chociaż nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób to zrobi, może
tak, jak to już dawno ułożyła sobie w myśli. Zwyczajnie i po prostu.
Szła szybko, bo zaczął kropić drobny deszcz, a ona nie wzięła parasolki. Mijała
właśnie wejście do otoczonego ceglastym murem kościoła, kiedy jakiś niewysoki
mężczyzna w szarej kurtce, mijając ją, lekko uniósł do gory czarną oprychowkę z
małym daszkiem. Małgorzata odpowiedziała na to nieoczekiwane pozdrowienie
zaskoczonym „dobry wieczor", które wymamrotała niewyraźnie. Później obejrzała
się i on obejrzał się także. Jeszcze raz uniósł swoją zabawną czapkę, ponownie
witając w ten sposób swoją parafiankę, bo właśnie tak witał zazwyczaj swoje,
bliżej mu znane, parafianki. Wtedy do głębi speszona Małgorzata wymamrotała
jeszcze raz:
- Dobry wieczor, Ojcze święty... - z wielkiego zakłopotania popadając w
przesadę.
- Oooo! Przyszła nasza pani dyrektor!
Tak zawołała Modesta, kiedy zobaczyła Małgorzatę wchodzącą do „Przydrożnego
barku".
- Witamy! - zawołał rownie serdecznie starszy pan z siwą brodą, żołtą laską i
moją siostrą Mirą, aktorką charakterystyczną.
Małgorzata poczuła się jak w rodzinie. Właśnie wracała do najbliższych po
długiej nieobecności, chociaż tak naprawdę widziała ich wszystkich wczoraj w
porze lunchu. Tylko ten Marek od Izabeli siedział pochmurny, ale to jedynie ja
60
znałam tego przyczynę. Przyjechał z kilkudniowej delegacji i zastał w domu pustą
lodowkę, co utwierdziło go w przekonaniu, że
110
Izabela zupełnie inaczej pojmuje słowo „kocham" niż on, bo w końcu to przecież u
niej zostawił jak zwykle zapasowe klucze do swojego mieszkania, więc przy
odrobinie cieplejszych uczuć mogła pomyśleć o... No, ale właśnie Izabela nie
pomyślała, co więcej, siedziała teraz z nosem w tym swoim okropnym notatniku,
którego Marek nienawidził z całego serca, na nikogo nie zwracała uwagi,
uśmiechnęła się tylko raz do wchodzącej pani dyrektor. Małgorzata usiadła przy
stoliku niedaleko pań rozwiązujących krzyżowkę Jolkę, tych, które ostatnio coraz
częściej zjawiały się w „Przydrożnym barku", a nawet od czasu do czasu zwracały
się z prośbą o pomoc w rozszyfrowaniu zawiłych haseł, czego zawsze chętnie
podejmował się pan z żołtą laską, zresztą ku dość wyraźnemu niezadowoleniu mojej
siostry Miry, aktorki charakterystycznej, która mimo dość długich studiow w
Akademii Teatralnej zupełnie nie potrafiła robić dobrej miny do złej gry.
- Czy ma pani na coś szczegolną ochotę, proszę pani? - zapytał Gustaw. - Czy
też zechce pani wybrać sobie z karty?
- Dziękuję serdecznie za kartę, proszę pana! - odparła Małgorzata. - Umiem ją
dosłownie na pamięć.
- Niezwykle mnie to cieszy. A zatem?
- A zatem, proszę pana, zjadłabym naleśniki wegetariańskie, o ile nie są
wczorajsze.
- Nigdy w życiu, proszę pani. Wczorajsze naleśniki zostały zjedzone
przedwczoraj, a po przedwczorajszych również już nie ma śladu. Dziś serwujemy
wyłącznie naleśniki jutrzejsze.
- Proszę więc o trzy naleśniki wegetariańskie jutrzejsze oraz sałatkę mix.
Zamawianie dań u pana jest dla mnie zawsze wielką przyjemnością.
Gustaw ukłonił się Małgorzacie i przetarł wilgotną ściereczką blat stołu.
- Niestety, proszę pani, to już nie potrwa długo. Skoro tylko zakwitną kasztany
i moja narzeczona szczęśliwie zda dzięki temu maturę, opuszczam „Przydrożny
barek". Miejsce moje
111
zajmie, znany pani zapewne, student Wyższej Szkoły Kas Fiskalnych, Prowadzenia
Przedsiębiorstw i Handlu Obwoźnego, bo dziś właśnie entuzjastycznie zaproponował
nam swoje usługi, słysząc w czasie spożywania obiadu o moich zamiarach.
- A jakież to ma pan zamiary, proszę pana?
- matrymonialnohipicznepisanelaczniemalymiliteramimalpa-compeel
- Uwielbiam pana, panie Gustawie! - zawołała histerycznie, ale bardzo szczerze
Izabela, siostra Miry, aktorki charakterystycznej, zapisując w swoim notesie to
piękne słowo, misternie skomponowane przez Gustawa.
Marek, który właśnie skończył jeść zupę ogorkową z dodatkiem gęstej śmietany
firmy Mleczna Krowka, spojrzał na Izabelę z głębokim żalem. Czyż ona wyznała mu
kiedyś swoje uczucia w sposób rownie żarliwy? Nigdy, tego był pewien.
Tom przysłuchiwał się znajomemu gwarowi w „Przydrożnym barku" i siedząc na
wysokim stołku, oglądał puste ściany, pełne jasnych śladow, które zostały po
obrazach Petry, ich brak odczuwał w sposób przejmujący. Postanowił, że jutro z
samego rana pojdzie do Petry i zakupi zabrane przez nią grafiki, chociaż Gustaw
twierdził, że to jest bardzo zły pomysł, ale czy on doprawdy musi mieć wyłącznie
dobre pomysły? Dumał nad tym, miksując koktajl zamowiony przez dwie panie
rozwiązujące krzyżowkę Jolkę, czy nie może raz mieć złego? Gustaw co prawda
61
zapewniał go, że złych pomysłow w sprawie Petry miał już bez liku i że może w
końcu ich wystarczy, ale widać Tomowi ciągle było mało, bo nagle zaczął liczyć
godziny, dzielące go od ewentualnej wizyty u niej. Wypadło około czternastu, z
czego część miał nadzieję przespać, chyba że znowu zacznie mu łazić po głowie i
wyrywać z niej włosy małe kociątko Mary Lou, które już od dwóch dni mieszkało w
jego łożku i któremu Tom dzielnie i z wielkim poświęceniem zastępował matkę.
112
Ranek nadszedł pochmurny, dżdżysty, i jedyną jego zaletą było to, że w ogóle
nadszedł. Tom wyjął z szafy ofiarowanej mu przez ciotkę swoj buroniebieski
pulower, pamiętając, że Petra lubi ten kolor, bo przecież sama miała sweter w
bardzo podobnym odcieniu. Z przydługimi zresztą rękawami, które przysłaniały jej
połowę nadgarstków, co, nie wiadomo dlaczego, bardzo wzruszało Toma, ale
mniejsza z tym.
Przed domem Petry starał się o niczym nie myśleć, co przyszło mu bez trudu, bo w
ostatnim czasie nabrał w tym dość dużej wprawy. Wszedł, korzystając z tego, że
sąsiadka Petry wracała z psem z porannego spaceru, było mu to bardzo na rękę,
ponieważ obawiał się, że Petra, kiedy usłyszy jego głos w domofonie, powie
krotko, że jej nie ma w domu, i wtedy w domu jej nie będzie. Zastukał więc i
czekając, stał na wyliniałej słomiance, której Petra nie miała serca wyrzucić,
bo przypominała jej lata szczęśliwego dzieciństwa. Ja również za skarby nie
wyrzuciłabym takiej słomianki, ale niestety żadna nigdy nie przypominała mi
szczęśliwych lat dzieciństwa, a o ile się nie mylę, to Izabela niedawno kupiła
sobie nową.
Petra, słysząc stukanie do drzwi, była przekonana, że to znowu idzie policja,
żeby nękać ją w sprawie Konstantego, którego mieli już na muszce, ale ciągle
jakoś znikał im z pola widzenia. Szukanie go u Petry było mało rozsądnym
pomysłem, o czym łatwo przekonała Lucjusza, ale tych dwóch w cywilu uparcie przy
nim trwało, zapewne dlatego, że Petra częstowała ich w czasie miłego
przesłuchania kawą Lavazza, za którą obaj przepadali, mimo że nie wolno im było
pić kawy Lavazza i nie Lavazza, kiedy zjawiali się u kogoś z wizytą bardziej
służbową niż prywatną. Idąc więc, aby wpuścić porannych gości, Petra po drodze
wcisnęła pstryczek elektrycznego czajnika, żeby przygotować wrzątek, i otworzyła
drzwi śmiało. Tom stał na jej ukochanej słomiance, miał narzucony na ramiona
brązowy, krotki kożuszek, spod którego widać było jakiś okropny, zdaniem
113
Petry, buroniebieski sweter, trochę wystrzępiony przy szyi, ale zarówno
okropność tego swetra, jak i jego wystrzępienie, nie wiadomo dlaczego, bardzo
Petrę wzruszyło.
- Nie ma mnie w domu - powiedziała dokładnie tak, jak Tom przypuszczał, że
powie.
- Może jednak jesteś? - zapytał, nie patrząc na Petrę, tylko na podkowę
zawieszoną nad framugą jej drzwi.
- A w jakiej sprawie?
Zawahał się. W jakiej sprawie? Jak to nazwać. W osobistej, może.
- W osobistej.
Teraz Petra zawahała się, ale powiedziała dzielnie:
- Proszę, wejdź, ale nie mam dużo czasu. Wyjeżdżam.
- Wiem, mówił mi o tym Gustaw.
- Możesz powiesić tam! - powiedziała, wskazując ruchem głowy wieszak, który
przecież sam widział i w którego stronę właśnie zmierzał, zdejmując po drodze
62
kożuszek.
- U mnie jest bałagan, bo właśnie się pakuję.
To była prawda. W pokoju, na samym środku stał zapakowany już plecak, a obok
niego nie domknięta walizka, z której wystawały jakieś dziewczyńskie ciuchy w
kwiatki, żeby nie użyć banalnego słowa określającego pewną część damskiej
bielizny, pozbawione żywych nog rajstopy, rękaw swetra i dość zakłaczony kocyk
kota.
- Nie mieszczę się w walizce, a kocyk dla kota muszę wziąć, bo będzie mu
potrzebny w drodze.
Biedna moja Holly Golightly w podroży, pomyślał Tom ze smutkiem.
- Kocyk weż do podręcznego bagażu, nie będziesz przecież w drodze wyciągać z
luku walizki i wybebeszać jej w autokarze, szukając kocyka.
- W podręcznym bagażu będę miała kuwetę, trochę żwirku i kilka puszek whiskasa,
pamiętaj, że mój kot jedzie do Nicei, a nie do Otwocka.
114
- Wolałbym, żeby jechał do Otwocka - powiedział Tom szczerze.
Udawała, że nie słyszy. Wcisnęła do walizki wszystkie wystające rzeczy,
przygniotła rękoma wierzch, ale ciągłe nie mogła domknąć zamkow. Wreszcie
usiadła na niej, ale to też niewiele dało, bo po bokach znowu coś zaczęło
wystawać.
- Brakuje mi bardzo twoich obrazow w „Przydrożnym barku", Petro.
- Masz ich dostateczną ilość w domu - odparła cierpko.
- Myślałem już o tym, ale trudno będzie skomponować je z tymi miejscami na
ścianie. Chciałbym kupić od ciebie te, które zabrałaś, jeżeli nie zażądasz zbyt
wygorowanej ceny.
Petra siedziała na walizce i podskakiwała, żeby ugnieść jej zawartość.
- Nie handluję obrazami. Wezwij malarza, niech ci odnowi „Przydrożny barek".
Tom, skoro już tu jesteś, czy mogłbyś mi pomoc?
- To znaczy, co mam zrobić?
- Usiądź obok mnie, może razem ubijemy jakoś cały ten
chłam.
Usiadł przy niej, ale ponieważ ledwo mieścili się na tej walizce, objął Petrę
ramieniem i przez chwilę siedzieli, milcząc.
- Jest mi ogromnie przykro, że wyjeżdżasz - powiedział wreszcie Tom.
- Nie ma innego wyjścia.
- Może jest jakieś? Wiesz, że Gustaw z Jaśminą mają zamiar
założyć...
- Wiem! - przerwała mu Petra. - Jaśmina mi mówiła, jest taka szczęśliwa.
- Może chciałabyś wejść na miejsce Gustawa i poprowadzić ze mną „Przydrożny
barek"? Prawdę mówiąc, chłopak od Kas Fiskalnych niezbyt mi pasuje.
- Dziękuję, ale dla mnie to nie jest rozwiązanie.
115
- Dlaczego?
- Tak czuję.
- A miałabyś dla siebie jakąś propozycję, oprocz tego wyjazdu?
Co za pytanie! Jaką ma dla siebie propozycję! Przez chwilę patrzyła na niego, na
ten buroniebieski sweter wystrzępiony przy szyi, a później powiedziała, bo taka
jest prawda Petry:
- Wiem, że mnie nie kochasz, ale chciałabym bardzo, żebyś ożenił się ze mną z
rozsądku, kimkolwiek dla ciebie jestem.
63
- Och, tak, moja najmilsza... - powiedział Tom z ogromną ulgą.
Pewnego dnia, a było to wczesne niedzielne przedpołudnie, słoneczne i bez
wiatru, Modesta szła do „Przydrożnego barku" na koktajl z owocow leśnych na
bazie poziomek, na który zresztą wcale nie miała szczegolnej ochoty, bo nie tak
dawno zjadła sporą miseczkę płatkow śniadaniowych kukurydzianych i dwa rogaliki
nadziewane czekoladą. Szła z ciekawości, a do tego, korzystając z pięknej
pogody, mogła włożyć swoj kapelusik w kolorze bławatkow czy też chabrow, to
naprawdę obojętne, i pod szyją zawiązać jedwabny, pomarańczowy szal. Już w
kościele zauważyła, że wszyscy spoglądają na nią z podziwem, co przecież każdej
szanującej się kobiecie niezwykle poprawia samopoczucie. W każdym razie poprawia
samopoczucie mnie, Izabeli, a także naszej siostrze Mirze, aktorce
charakterystycznej. Stałam zdumiona, to znaczy stała zdumiona Mira i Izabela,
albo ja, przed zamkniętymi na cztery spusty drzwiami „Przydrożnego barku".
Widząc nadchodzącą Modestę, postanowiłyśmy zaczekać na nią. Izabela schowała do
torby swoj gruby notatnik, do którego zdążyła już przepisać zdumiewającą treść
kartki, która od wewnątrz przyklejona była przezroczystą taśmą do szyby okiennej
barku.
116
Wszystkie trzy, czy też dwie, a może nas była tylko jedna, obojętne,
zobaczyłyśmy jednocześnie, że tuż za Modestą tanecznym krokiem baletnicy zmierza
w naszą stronę pani dyrektor, która dzięki temu, że coraz częściej żywiła się w
„Przydrożnym barku", a może i dlatego, że w końcu Jaśmina nauczyła ją, chociaż
nie bez trudu, sprawnego liczenia kalorii, niezwykle zeszczuplała. Zaczęła
poruszać się z dziewczęcą niemal gracją, co ku radości mojej i Izabeli zauważył
Marek, nazywając nawet panią dyrektor gazelą, a to przypomniało mi dawne lata,
kiedy i mnie tak nazywał. Dwie dziewczyny w średnim wieku stały zaskoczone przed
drzwiami barku, z nie rozwiązaną krzyżowką Jolką, i wpatrywały się w przyklejoną
kartkę z niedowierzaniem. Wiedziałam, że i przyjaciołki spod Klimta nadejdą tu
za chwilę, bo zawsze przychodziły w niedzielę do „Przydrożnego barku" na
pokościelną kawę.
- No i cóż? - zapytała Modesta, podchodząc do nas. - Zamknięte? A przecież, nie
dalej jak wczoraj, chłopcy mowili, że dziś zastąpi ich ten młodzieniec od Handlu
Obwoźnego, czyż ja się mylę? Przyszłam specjalnie, żeby zobaczyć, jak on sobie
radzi!
- Nie myli się pani, pani Modesto - powiedziała nasza siostra Mira, aktorka
charakterystyczna, machając ligninową chusteczką panu z żołtą laską, który
właśnie przechodził przez jezdnię. - Hop, hop, Alfredzie! - zawołała, zupełnie
jakbyśmy się wszyscy pogubili w lesie.
- W takim razie, pani Izabelo, co z nami będzie? - dopytywała Modesta. - Jak
pani uważa?
Ja dobrze wiedziałam, co będzie, bo miałam to od dawna zapisane w swoim grubym
zeszycie, do którego zamierzałam wsunąć także dwa bilety kolejowe „tam i z
powrotem", bo Tom i Petra pojechali złożyć życzenia sędziwej cioci Toma, której
osiemdziesiąte piąte urodziny dziś właśnie uroczyście obchodzono w domu
„Pogodna Jesień". Natomiast Gustaw, korzystając
117
z wolnego dnia i firmowego samochodu, właśnie teraz wiozł Jaśminę do starego
domu nad Bzurą, gdzie niecierpliwie czekała uszczęśliwiona matka Gustawa, która
nie mogła się wprost doczekać chwili, kiedy wreszcie będzie mogła wziąć w
ramiona swoją przyszłą synową.
64
Wiedziałam więc, że już w poniedziałek, jak gdyby nigdy nic, znowu zostaną
otwarte drzwi „Przydrożnego barku", i tylko mój gruby zeszyt wzbogaci się o te
dwa bilety weekendowe oraz o jeden nie wykorzystany autokarowy z nadrukiem
ANULOWANE, który Petra obiecała mi dać w prezencie, chociaż najpierw coś zaczęła
mowić o małym obrazku. Na razie jednak staliśmy wszyscy przed zamkniętymi
drzwiami „Przydrożnego barku" jak gromadka opuszczonych dzieci, z których
najstarsze, to znaczy pan z żołtą laską i z Mary Lou w tle, miało dopiero
siedemdziesiąt cztery lata.
- Ależ ten młodzieniec nie dalej jak wczoraj przy mnie obiecywał naszym
chłopcom, że z pewnością dziś ich zastąpi! Ja tego doprawdy nie rozumiem!
Doprawdy, ja tego nie rozumiem! - wołał do głębi oburzony pan z żołtą laską i
zbliżył się do szyby, żeby dokładnie przeczytać to, co wielkimi czarnymi
literami młody człowiek od Kas Fiskalnych wydrukował na zielonej kartce:
LOKAL ZAMKNIĘTY Z POWODU AWARII SYSTEMU