Siesicka Krystyna Beethoven i dzinsy

Krystyna Siesicka




Beethoven i dżinsy


Tylko dla młodzieży



I


Melodia złagodniała, by po chwili znowu ogarnąć salę Filharmonii gwałtownym zrywem. Stefan Lenkiewicz otworzył oczy i spojrzał w bok. Asia siedziała przy nim z głową lekko wysuniętą do przodu, z uchylonymi ustami, pogrążona w całkowitym zasłuchaniu. Dlatego lubił te koncerty, dlatego na nie chodził. Nie interesowała go muzyka ani wykonawcy, jedynie twarz Asi uwolniona od trudu codzienności, jeszcze jeden instrument na tej sali. To była twarz, która grała. Drżeniem ust, zmrużeniem oczu, leciutkimi skurczami policzków. Chwilami Lenkiewicz opuszczał głowę nieomal zawstydzony, że znowu nie oparł się pokusie i podejrzewał Asie w tej absolutnej intymnej czynności, którą było dla niej słuchanie dobrego koncertu.

Oboje, Miśka i Alek, byli podobni do Asi. Jednakże rysom, które po niej odziedziczyli, towarzyszyła twardość Stefana, twarz Asi była bowiem delikatna i łagodna. Obserwując swoje dzieci, Lenkiewicz często szukał w ich spojrzeniach, uśmiechach, gestach tego wszystkiego, co przypominało mu Asię, bo nie było w świecie istoty, którą byłby w stanie bardziej kochać niż ją.

Pałeczka dyrygenta nagle znieruchomiała. Asia nie biła brawa, przeciwnie, opuściła nisko głowę, jakby przytłoczona odgłosem uderzających o siebie dłoni. Nie umiała tak łatwo jak inni wydobyć się ze stanu wewnętrznej koncentracji i Lenkiewicz położył rękę na jej ramieniu, przypominając w ten sposób o istnieniu świata. Asia popatrzyła na niego spojrzeniem na wpół skierowanym w głąb siebie, ale już na tyle obecna, żeby powiedzieć z nikłym uśmiechem:

— Pójdziemy chyba, Stefan…

Zwykle, o ile nie padał deszcz, wracali z Filharmonii piechotą. Tego dnia wieczór był pogodny i ciepły. Szli obok siebie w milczeniu. Lenkiewicz po wyjściu z koncertu nigdy nie rozpoczynał rozmowy pierwszy. Czekał, aż Asia odzyska równowagę. Wreszcie roześmiała się krótko, zaczepnie.

— Pozbierałaś się? — zapytał.

— Tak. Ale cudownie było. Szkoda, że ty nie umiesz słuchać. Masę tracisz!

— Niczego nie tracę, kiedy jestem z tobą. To czysty zysk. Zawsze. Dlaczego tak pędzisz? Nie masz przecież malutkich dzieci w domu, Asiu!

— W ogóle nie wiem, czy mam dzieci w domu. Kiedy wychodziłam, jeszcze ich nie było.

Westchnęła. Stefan spojrzał na jej twarz. Instrument zamknięty w futerale!” — pomyślał.

— On znowu gdzieś poszedł! — mówiła Asia.

— Na pewno z tym chłopakiem, którego nawet nie znam. Tyle co przez telefon…

— Sam mi powiedział: Mamo, idę spotkać się z Dudkiem. No i co? Myślisz, że ja wiem, kto to jest ten Dudek? Gdzie mieszka? Co robi? Nic nie wiem.

— Alek nie ma dwóch lat — zauważył Stefan spokojnie.

— Niestety. Wolałam go, kiedy miał dwa lata. O Miskę też się martwię.

— Martwić się o Miskę to luksus. Matura? Przeżyliśmy maturę Alka, przeżyjemy maturę Miśki. Nie widzę dramatu!

Asia obserwowała czubki swoich czarnych pantofli. Lewy, prawy. Lewy, prawy. Lewy…

— Przypomnij sobie, ile gwałtu było cztery miesiące temu, kiedy zdawał Alek! No, przypomnij sobie! Pamiętasz? Krople nie krople, spać nie mogłaś, jeść nie chciałaś. A Alek i jadł, i spał, i niewiele się tym wszystkim przejmował. Tylko ty przeżywałaś. Nie możesz tak się wypalać, Asiu, to nie ma sensu! Z Miską będzie podobnie, przekonasz się. Ona zresztą…

Lewy, prawy. Lewy, prawy. Lewy…

— Ja w ogóle nie myślę o Miśki maturze…

— W takim razie czym się martwisz? …prawy. Lewy…

— Asiu?

— Ten Piotr.

— Piotr! — parsknął Stefan z rozbawieniem. — Inne miasto, listy od czasu do czasu! Kobieto!

— Był w Osadzie w tym roku, ciebie natomiast nie było. Nic nie wiesz. A ja obserwowałam ich, rozmawiałam z Miśką.

— Mówiłaś mi.

— Właśnie, l ciebie to nie niepokoi?

— Nie. Wakacyjny, przelotny wzrost uczuć.

— Synoptyk z ciebie żaden! — zauważyła Asia żartobliwie. — Radziłeś mi wziąć parasolkę, a tymczasem jest piękna pogoda. Obawiam się, że w prognozie na temat Miśki też popełniasz błąd.

— A co to szkodzi, że ona pisuje do niego? Papier dużo wytrzyma.

— Bagatelizujesz tę sprawę. Gdyby to był inny chłopiec, ja też nie widziałabym problemu. Ale to jest Piotr, czy ty tego nie możesz zrozumieć?

Stefan podniósł głowę.

— Spójrz! — powiedział. — Pali się światło w kuchni i w łazience. Oni są. l teraz powiedz sama, czy warto było tak gnać na złamanie karku?


*


Nogi były bardzo ładne. Miśka oparła je o brzeg wanny i oglądała z zadowoleniem wysmukłe łydki, gładkie kolana, opalone uda. Pierwszorzędne nogi — pomyślała z ulgą. — Chociaż to jedno jest bezbłędne. Zanurzyła je z powrotem, przymknęła oczy i zaczęła nucić półgłosem ostatni przebój sopockiego festiwalu. Letnia kąpiel wyraźnie poprawiła jej nastrój i w chwili, kiedy wyskakiwała z wanny, czuła się właściwie całkowicie pogodzona z przykrą okolicznością, że minął dopiero jeden tydzień roku szkolnego i że cała reszta jest jeszcze przed nią, łącznie z uporczywą wizją matury.

Stojąc boso na kamiennej posadzce Miśka otuliła się kąpielowym ręcznikiem i spojrzała w lustro. Od dawna uważała, że kąpielowe ręczniki są niezwykle twarzowe, ale szlafrok frotte w białoróżowe pasy, który zastała w domu po powrocie z Osady, również nie był zły. Właśnie ściągała go paskiem, kiedy uchyliły się drzwi od łazienki.

— Boso — stwierdziła Asia. — Na kamiennej posadzce. Po kąpieli. Miśka pośpiesznie wsunęła stopy w klapki.

— ”Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem — zanuciła. — Jak wam się udał koncert, mamo?

— Jak mogę nie patrzeć na ciebie takim wzrokiem, kiedy język już mi skołowaciał od powtarzania jednego i tego samego. Koncert był boski. Jedliście kolację?

— Jedliśmy. Alek zrobił dla was kanapki, stoją w kuchni przykryte talerzem. Mamo, z nas dwojga on jest z pewnością tą lepszą połową. Czy tatuś też wrócił?

— Tak. — To genialne. Mam do niego nie cierpiący zwłoki interes. Jestem bez grosza!

— Tatuś też.

— No, to ja nie wiem, co będzie. Ja muszę na składki, na kapcie, na cztery bruliony w kratkę i dwa w linie, na książkę do propedeutyki, na…

— Dalsze wyliczanie mija się z celem, Misiu… Musisz sobie obciąć tę grzywkę, wchodzi ci do oczu.

— Jesteś rozbrajająco konkretna, mamo!

— Powiedz, ile potrzebujesz w sumie. Dam ci z pieniędzy na życie, jakoś sobie poradzę. Idę zjeść kolację, przyjdź do nas, jak tylko się uczeszesz.

Miśka szybko rozczesała wilgotne włosy. Dodawała w pamięci pozycję po pozycji i stanęła w progu pokoju rodziców z gotowym rachunkiem.

— Potrzebuję siedemdziesiąt trzy złote polskie i pięćdziesiąt groszy tej samej narodowości.

— Urocza dziewczyna… — mruknął Stefan zatrzymując szklankę z herbatą w połowie drogi do ust. — Ten zwrot w jej wykonaniu brzmi jak melodia!

— Przodująca dójka… — roześmiał się Alek.

— Mamo, niech on się odczepi! Tak mówisz, jakbyś nigdy w życiu do szkoły nie chodził! Ciekawa jestem, ile ty będziesz potrzebował, kiedy zacznie się rok akademicki. O, proszę, od razu wsadził nos w gazetę.

Miśka oparła się o framugę drzwi i przez chwilę przyglądała się rodzicom. Lubiła czasami popatrzeć na nich z boku, jak na obcych. Uważała ich za niezwykle malowniczych. Teraz Lenkiewiczowie siedzieli na tapczanie i jedli kolację. Asia z podwiniętymi nogami, ale jak zwykle prościutka, z tą bezbłędną linią pleców, którą Miśka umiała jedynie naśladować, z tą głową ciemną, zgrabną przypominała drobną, skośnooką Japonkę. A ojciec był jak twierdza. Może nie tyle wygląd zewnętrzny, ile sposób bycia zawsze nasuwał Miśce to skojarzenie. Właściwie bardzo niedawno zauważyła, że ojciec nie jest wcale potężnie zbudowany ani specjalnie wysoki. Był jednak twierdzą, murem, fosą obronną. Zwłaszcza dla Asi. To on nauczył ich szczególnego kultu dla tej drobnej, kruchej osóbki. Kultu, który ostatnio zaczął im ciążyć. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Miśka dostrzegła, że ojciec nie jest Herkulesem, zrozumiała również, że i Asia nie posiada wyłącznie cech bogini. Była człowiekiem. Łatwiej jest kochać bogów niż ludzi. Pomimo wszystko.

— Dziwni jesteście — powiedziała Miśka nagle. Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądaliście dwadzieścia lat temu. Wydaje mi się, że musieliście wyglądać tak samo jak teraz!

— To ci się źle wydaje — roześmiała się Asia. — Wyglądaliśmy nieco inaczej.

— Nie wiem właśnie, bo odkąd was pamiętam…

— Miśka! — Alek gwałtownie potrząsnął gazetą. — Czytałaś dzisiejsze Życie”?

— Nie. Bo co?

— Przeczytaj. Tu jest coś, co powinno zainteresować właśnie ciebie!

— Mianowicie?

— Posłuchaj: W pierwszym kwartale przyszłego roku odwiedzi Polskę znany chirurg szwedzki, profesor Adams. Na prośbę PAN–u wygłosi on cykl wykładów i wykona szereg pokazowych operacji. Profesor Adams jest wybitnym specjalistą w zakresie chirurgii oka…

— Chirurgii oka? — powtórzyła Miśka pytająco.

— Masz! Przeczytaj sama.

Miśka pomału ruszyła w stronę Alka. Jedną ręka przytrzymywała szlafrok pod samą szyją, drugą wyciągnęła sztywno przed siebie sięgając po gazetę. Mokre kosmyki włosów oblepiały jej twarz, pozbawioną nagle wszelkiego wyrazu.

— Czytaj, Ofelio! Lunatyczko! — Alek podał jej Życie Warszawy. Usiadła na poręczy fotela. Alek czubkiem buta podsunął opadający z jej stopy sandał. Potem pomału podniósł głowę i spojrzał na matkę. Nie poruszył jej tekst notatki. Jadła spokojnie, przytrzymując długim, cienkim palcem krążek pomidora, który zsuwał się z chleba.

— Spadnie… — powiedział Alek ostrzegawczo.

— Nie zdąży — Asia wsunęła do ust resztę kanapki. Miśka opuściła gazetę.

— I ty, Alek, myślisz, że… że on mógłby Piotra?


* *


Alek obudził się późno z tym niejasnym uczuciem zawieszenia w próżni, które towarzyszyło mu od chwili, kiedy Miśka rozpoczęła rok szkolny, a on pozostawał w domu, bez przydziału właściwie, bo obranie ziemniaków na obiad zajmowało mu zaledwie parę minut. Wykłady z psychologii zaczynały się w pierwszych dniach października, więc Alek miał przed sobą kilka dni wakacji. Mniej więcej od tygodnia usiłował nawiązać kontakt z Dudkiem. Bezskutecznie jednak. Po ostatniej rozmowie, którą odbyli, Dudek zniknął z horyzontu, jak gdyby przestraszony czy wręcz zniechęcony ostrą formą, jaką w końcu przybrała. Nie zjawił się na umówione spotkanie, chociaż Alek długo czekał przed Klubem Międzynarodowej Książki i Prasy, a więc w miejscu, które Dudek, nie wiadomo właściwie dlaczego, darzył szczególnym sentymentem.

— Bo to tak dobrze brzmi — wyjaśnił kiedyś ogólnikowo. — Międzynarodowy Klub, rozumiesz?

Alek odparł wtedy złośliwie, że druga część tej nazwy najwyraźniej nie jest dla Dudka istotna, skoro ją pomija, no i oczywiście popełnił błąd pozwalając sobie na tę zgryźliwość.

Leżąc teraz w łóżku Alek po raz setny usiłował dociec, czym ostatecznie zraził Dudka do siebie. Trudno było wiecznie traktować go jak mimozę, bo mimozą nie był, a nawet i nie chciał nią być, miał cięty język i wyrobione mięśnie. Delikatnością uczuć też nie grzeszył, chociaż Alek uparcie łudził się nadzieją, że poza jego brutalnością coś się kryje. Bardzo chciał przejrzeć i skorygować tę gierkę, którą Dudek prowadzi z życiem, ale na próżno tłumaczył mu, że i w tej grze, jak w każdej innej chwyty poniżej pasa są niedozwolone.

— Bracie! — śmiał się Dudek. — Co ty tam wiesz! Ja gram, żeby wygrać.

Mądrzył się. Był młodszy od Alka o dobre dwa lata, czasami jednak mądrzył się jak stary, to było wściekle irytujące, a jednocześnie sprawiało, że Alek nie mógł wytrzymać w roli obojętnego kibica. Ta ich znajomość, nawiązana przypadkiem, stawała się dla niego coraz bardziej pasjonująca, zwłaszcza może od chwili, kiedy Dudek rechotliwym śmiechem skwitował wiadomość, że od października Alek zaczyna studiować psychologię.

— Rany, człowieku! W czymś takim to bym się nie babrał za żadne pieniądze. To już wolałbym zostać wyrwizębem, daję słowo. Kiedyś byłem w takiej poradni, nie myśl sobie. W podstawówce, w piątej klasie. Ty, słuchaj, co za głupoty ze mną wyprawiali, co za głupoty, bracie, to się w głowie nie mieści!

Tak, od tamtej chwili znajomość z Dudkiem stała się dla Alka sprawą bardziej złożoną, kiedy więc usłyszał teraz umowny dzwonek do drzwi, porwał się z tapczana i pognał otworzyć, jakby w obawie, że stojący na schodach Dudek może się nagle zdematerializować

— Cześć! Nie nadymaj się, bo ja wtedy nie mogłem przyjść! — wytłumaczył się z punktu. — Sam jesteś?

— Sam, właź.

— Tośmy w duecie? Bez świadków?

— Bez.

— Dobra. A ty w betach? O tej porze? Gnijesz! Ubieraj się. Możemy iść. Ale już!

— Dokąd? Pogadamy u mnie.

— Ubieraj się, no! Wszystko ci trzeba tłumaczyć jak niemowlęciu? Alek wzruszył ramionami, ale ruszył w stronę łazienki.

— Chodź, muszę się umyć.

Dudek przysiadł na brzegu wanny. Nie odzywał się. Obserwował Alka i niecierpliwie stukał czubkiem półbuta o kamienną posadzkę.

— Dokąd ci tak pilno? — zapytał wreszcie Alek energicznie zaciągając węzeł krawata.

— Nigdzie. Dobrą masz tę szczotkę do włosów. Gdzie kupiłeś?

— Nie moja. Siostry. Lepsza niż grzebień, fakt.

Dudek zakasłał, chrząknął, westchnął i wreszcie powiedział z lekkim zakłopotaniem:

— Więc widzisz to jest tak… masz chwilę czasu?

— Bo co?

— Mówiłeś kiedyś, że chcesz poznać moich kumpli, nie?

— Mówiłem.

— No! To chodź.

— Teraz?

— A na co chcesz czekać?

— Na nic nie chcę czekać, tylko ty, Dudek, jesteś chłopak nie z tej ziemi! — roześmiał się Alek. — Najpierw słyszeć o tym nie chciałeś, a teraz gwałt!

— Namyśliłem się. Chodź, powiem ci po drodze.

Nie od razu powiedział. Pogwizdywał, uśmiechał się, dopiero po jakimś czasie spoważniał, spojrzał na Alka i rzucił zapalczywie:

— Ja wiem, o co tobie chodzi, Alek. Balona to ty ze mnie nie zrobisz, warto, żebyś wiedział.

— Niby o co ma mi chodzić?

— O środowisko, nie? Chcesz z siebie zrobić speca od trudnej młodzieży, co? Dlaczego nie, ja ci chętnie ułatwię.

Mówił teraz kpiąco, pogardliwie. I szedł coraz szybciej, ale to już nie był Pośpiech, tylko irytacja.

— Ułatwię ci. Komu innemu, nie. Tobie tak.

— Czym sobie zasłużyłem…? — Niczym. Taką mam fantazję.

— Ale czy ci twoi będą chcieli ze mną gadać?

— Dlaczego nie? Gadają ze wszystkimi, to są przecież normalni ludzie, tacy jak ty. Ty sobie wyobrażasz, że moja paczka to jakiś gang? Żaden gang. Przyjaźnimy się. Z kim ja się mam przyjaźnić, z tobą? Przecież byś nie chciał, ja też bym nie chciał. Do przyjaźni ludzie muszą się dobierać, żadne umowy tego nie załatwią. Ja się dobieram ze swoimi, ty ze swoimi. Ty patrzysz z góry na moją paczkę, ja na twoją, nikt o to nie ma pretensji!

Tę pretensję słychać było w każdym słowie Dudka, w jego tonie lekceważącym i fałszywie obojętnym. Alek zauważył to.

— Wcale nie patrzę z góry na twoją paczkę — mruknął. — Jesteś krańcowy.

Dudek roześmiał się, ale nie odpowiedział. W milczeniu dochodzili do osiedla. Bloki jaśniały świeżą bielą, bardzo czyste, nowe.

— Kto tu mieszka? — zapytał Alek, kiedy stanęli przy jednym z nich.

— Jacek Fagot.

— To pseudonim?

— Skąd! Nazwisko. — Dudek znowu roześmiał się drwiąco. — A co? Ty myślisz, że człowiek to już nie może nazywać się Fagot? Chyba sam widzisz, jakie masz do nas podejście. Pseudonim! Ha! Ty twardo sądzisz, że my jesteśmy zorganizowani? Zawiedziesz się. Tak jak się pewno zawiodłeś w tej chwili. Zobaczyłeś fajny dom, nie? Bardziej luksusowy. Centralne, winda i różne tam udogodnienia. A myślałeś, że to będzie melina, taka jak na filmach. Rudery na peryferiach, piwnica albo coś. To by ci pasowało? A ja ci powiem, że jeszcze żaden z nas nikomu gęby brzytwą nie chlasnął. My nie z tych.

Otworzył drzwi i ukłonił się nisko.

— Pan hrabia pozwoli!

Przywitali się z Alkiem zwyczajnie, jak starzy znajomi, tyle tylko że podając rękę każdy mruknął swoje imię. Potem tamci usiedli i dalej rozgrywali partię czegoś, czego Alek nie znał. Nie mieli brudnych, przetłuszczonych kart, tylko nową, błyszczącą talię. Zauważył to i pomyślał, że jednak Dudek miał rację. Wszystko wyglądało inaczej, niż się tego spodziewał, wchodził tu z pewną określoną wizją środowiska, która okazywała się całkowicie błędna. Podniósł wzrok i rozejrzał się po pokoju. Dopiero wtedy zauważył, że przy oknie stoi dziewczyna. Jej kolorowa sukienka zlewała się w jedno z różnobarwną zasłoną i dlatego Alek nie dostrzegł je wcześniej. Przyglądała mu się uważnie, tym spojrzeniem prosto w oczy, trochę bezczelnym, trochę pobłażliwym. Kiedy zbliżył się do niej, Jacek Fagot warknął:

— To Majka, moja dziewczyna!


*


— Co ty tam robisz, Lenkiewiczówna? Miśka podniosła się z miejsca.

— Nic nie robię, madame…

— Właśnie o to mi chodzi! Ty nic nie robisz od początku roku! l jeszcze się do tego oficjalnie przyznajesz!

— Myślałam, że pani pyta o to, co robię w tej chwili. Nie robiłam nic złego, więc powiedziałam…

— Nie robiłaś nic złego! Jeszcze tego tylko brakuje, żebyś robiła coś złego! l zwracam ci uwagę, że odpowiadasz mi w sposób niezbyt grzeczny.

— Mnie się zdaje, że byłam uprzejma dla pani, madame…

Pani Złotnicka zsunęła okulary do połowy nosa, przytrzymała ręką brązową oprawkę i ponad nią wpatrywała się w Miskę ironicznym spojrzeniem.

— Powiedz mi, moja droga, jak twoi rodzice z tobą wytrzymują? Miśka opuściła głowę.

— No widzisz! — zawołała madame tryumfalnie. — Oni w ogóle nie mogą z tobą wytrzymać, jestem tego pewna. Szczera odpowiedź na moje pytanie nawet nie przechodzi ci przez gardło. Bo rodzice w ogóle z tobą nie wytrzymują. Pamiętam wypowiedź twojej matki na ostatniej wywiadówce. Doskonale sobie przypominam. Twoja matka powiedziała, że…

— Moja mama nie była na ostatniej wywiadówce, madame. Pani ją z kimś myli… — wtrąciła Miśka cicho.

— Jeszcze lepiej! Matka tak trudnej dziewczyny jak ty w ogóle nie pojawia się na wywiadówce! — Madame rozejrzała się po klasie. — Słyszycie? To jest właśnie to, przed czym zawsze przestrzegam — skandowała uroczyście — przestrzegam przed rodzicami, którzy ciężar wychowania zrzucają…

— Na ostatniej wywiadówce był mój ojciec, mama była wtedy chora — powiedziała Miśka z trudem hamując łzy.

— Zrobiłaś tłumaczenie?

— Tak.

— Podaj mi swój zeszyt, proszę.

Miśka podeszła do stolika i podała zeszyt obłożony lśniącym, kolorowym papierem.

— Cóż to za okładka?

— To jest strona tytułowa z zagranicznego magazynu. Jest na niej bardzo efektowne zdjęcie z Florydy. Myślałam… — Miśka urwała niepewnie.

— Myślałaś, że co?

— Myślałam, że zeszyt będzie dobrze wyglądał, i on chyba naprawdę…

— To nie jest pierwsza klasa szkoły podstawowej! — przerwała jej pani Złotnicka sucho. — Ja was nie uczę robienia wycinanek tylko władania obcym językiem. Jeżeli jednak zależy ci na tego rodzaju ozdobach, to proszę bardzo.

Przebiegła wzrokiem tekst tłumaczenia. Miśka czekała w napięciu.

— Słabiutko — powiedziała madame z ubolewaniem — bardzo słabiutko. Dużo błędów. Źle. Niedobrze rozpoczynasz rok szkolny, Lenkiewiczówna. Ta praca jest niedostateczna, siadaj. Okładka! — dorzuciła. — Okładka to jeszcze nie wszystko.

Kiedy rozległ się dzwonek i pani Złotnicka wyszła z klasy, Miśka z pasją wrzuciła brulion do torby.

— Nigdy nie będę umiała zrobić porządnego tłumaczenia, dopóki ona nas uczy! To ponad moje siły. Nienawidzę jej i nienawidzę języka francuskiego. Ona mi obrzydziła ten piekielny język. Ona sobie wyobraża, że może nam ubliżać i traktować nas… Odczep się! — fuknęła strząsając z ramienia czyjąś rękę. Dopiero później odwróciła głowę, żeby zobaczyć, czyja to była ręka.

— Przepraszam… — powiedziała bez tchu. — Ja panią strasznie przepraszam…

Zuzanna Wernerowa uśmiechnęła się z przymusem, zresztą każdy jej uśmiech sprawiał wrażenie przywoływanego z trudem. Miała piękną twarz, ale nieskończenie poważną i smutną. Uczyła historii. Marek Warowny twierdził, że w jej oczach znaleźć można odbicie wszystkich dziejowych klęsk. Ale Miśka kochała ją i Zuzanna Wernerowa wiedziała o tym.

— Skończ ten monolog, Misiu, nerwy odmawiają ci posłuszeństwa… — pani Wernerowa zawahała się i po chwili dodała półgłosem: — Zupełnie tak jak madame. Tym łatwiej powinnaś ją zrozumieć.

— Postaram się — odparła Miśka przez zaciśnięte zęby.

A jednak wyszła ze szkoły wstrząśnięta. Każda niesprawiedliwość budziła w niej natychmiastowy bunt, który opanowany na siłę, przeradzał się w krańcowe uczucie zupełnej bezsilności. Madame uczyła w ich klasie zaledwie drugi rok. Ten, który minął, obfitował w ciągłe zatargi między nią a uczniami. Miśka nie była tu wyjątkiem, każdy właściwie miał o coś żal do madame i ona miała żal do każdego. Jednakże ani klasa nie mogła zniszczyć madame, ani ona klasy.

W domu pachniało spalonym tłuszczem. Miśka rzuciła w przedpokoju torbę z książkami i wpadła do kuchni.

— Co ty tu robisz? Oszalałeś?

Alek odwrócił się w jej stronę razem z patelnią.

— Zjesz grzankę?

Miśka wzruszyła ramionami.

— Ty się chyba koszmarnie nudzisz. Tu jest popielato od dymu! Gryzie w oczy. Wściec się można. Daj grzankę, zjem!

— I po co był ten cały wstęp? Wystarczyło ostatnie słowo. Niepotrzebnie zużywasz całą energię na gadanie.

— Nie było poczty do mnie?

Alek nie odpowiedział. Nachylił się i wyjął z szafki talerzyk. Oglądał go uważnie, potem zaczął gwizdać.

— Była poczta czy nie?

Alek w skupieniu przekładał grzanki z patelni na talerz, niesłychanie pochłonięty tą czynnością.

— Była, tak? Gdzie jest? — Miśka niecierpliwie szarpała go za ramię.

— No mów! Było coś?

— Było — mruknął Alek.

— Co?

— Z biblioteki. Wezwanie do zwrotu książki.

— Kretyn.

— Merci, madame!

— Nie mów do mnie po francusku! — krzyknęła Miśka z wściekłością.

— Rozumiesz? Ani słowa! Mam dość francuskiego na całe życie! Wyrwała z rąk Alka talerzyk i pobiegła do swojego pokoju. Usiadła na parapecie okna i gryząc grzanki patrzyła w dół, tam gdzie dachy Starówki schodziły coraz niżej ku Wiśle. Drzwi uchyliły się i Alek zajrzał do pokoju.

— A właściwie to co ci jest?

— Nic mi nie jest — odparła nie odwracając głowy.

— Tak zupełnie nic?

— Tak zupełnie nic. Po prostu płakać mi się chce i to wszystko. Przez francuzicę.

— Drobiazg. Masz tu coś na pociechę! Alek rzucił na tapczan kwadratową, płaską paczkę.

— Dlaczego nie dałeś od razu?

Położył rękę na sercu i pochylając głowę powiedział uroczyście:

— Bo w miłości najpiękniejsze jest oczekiwanie. A teraz zostawiam cię samą, magnetofon przygotowałem, stoi obok tapczanu. Au revoir, mademoiselle!

Rozpakowanie paczki i założenie taśmy trwało zaledwie chwilę. Miśka tak długo czekała na tę przesyłkę, że nie była już w stanie rozwiązywać supełków i starannie składać papieru. Kucnęła obok magnetofonu, który Alek ustawił na dywaniku przy jej tapczanie i nacisnęła klawisz. Po chwili dotarł do niej cichy głos Piotra:


,,Dzień dobry, Misiu! Dziś dostałem twój list, ten, w którym przysłałaś zdjęcie. Wyretuszowałaś je wprost genialnie. Kiedy przesuwam po nim palcami, czuję dokładnie twoją buzię. Topografia twarzy, mój prywatny elementarz do nauki widzenia w ciemności. Cudowne! Dzięki. Muszę cię zmartwić, bo w dalszym ciągu nie mam żadnych wiadomości z wydawnictwa. Nie mogę zacząć i nie zacznę pisać, dopóki nie przekonam się, że to ma w ogóle sens. Godzinami słucham radia i przeprowadzam dziwaczne doświadczenia z wyobraźnią. Każde usłyszane zdanie usiłuję zobaczyć. Widzenie wewnętrzne, rozumiesz? Piekielna historia. Kiedy słyszysz, że poprzedniego dnia wieczorem wichura zerwała dachy domów w X, patrzysz na przeciwległą ścianę czy na cokolwiek innego. Obraz, który podsuwa ci w tym momencie wyobraźnia, nakłada się na rzeczywisty obraz ściany i to niesłychanie rozprasza. Ja natomiast widzę tylko i wyłącznie miasto X, w którym szaleje huragan i widzę te dachy, to wszystko, co mogło się tam wtedy dziać. Z pisaniem na maszynie mam w dalszym ciągu piekielne wprost trudności, robię masę błędów. Mama ustawia mi ręce, pilnuje, poprawia. Ale to się uda, zobaczysz. Może już niedługo dostaniesz ode mnie zwyczajny list w kopercie. Zrobię dla nas wszystko i nawet gdybym miał jeszcze dziesięć tysięcy razy uderzyć w literę a zamiast w s, to trafię za dziesięć tysięcy pierwszym, przekonasz się…”


Miśka wyłączyła magnetofon. Niestety, ciągle jeszcze do słuchania listów Piotra potrzebna jej była chusteczka.



II


— Tyś znowu używał mojej szczotki do włosów!

— Kilka dni temu.

— To obojętne. Szczotka jest moja!

— Przecież ja tego nie kwestionuję! Szczotka jest twoja. A ten sweter, w którym aktualnie chodzisz, jest mój. Dokąd idziesz?

— Do łazienki. Umyć szczotkę.

— Przy okazji upierz sweter.

Alek usiłował wbić gwóźdź w ścianę. Na podłodze było już pełno tynku.

— Uważaj, żeby ci młotek nie wpadł do pokoju rodziców, humanisto!

— A ty uważaj, żebyś się nie zacięła własnym językiem, poliglotko!

Stefan Lenkiewicz wpadł do pokoju, potrącając stojącą w progu Miskę.

— Czy doprawdy w tym domu nie można mieć chwili spokoju? Czego ty tak walisz w tę ścianę, Alek? Po co ci ta dziura?

— Wbijam gwóźdź.

— Czy nie możesz zrobić tego rano, kiedy nikogo nie ma w domu? Czy my doprawdy nie możemy mieć chwili spokoju po powrocie z pracy? I czy nie potrafisz wbić gwoździa nie rozwalając przy tym całej ściany? Miśka, ja nie mogę dłużej słuchać twojego tonu przekupki! Mówisz, jak straganiara, jakbyś była chowana na bazarze…

— Tata może sobie darować, ona poszła do łazienki… —wtrącił Alek.

— Oczywiście! Ona sobie zawsze znajdzie jakiś azyl mruknął Lenkiewicz Daj mi młotek. Spójrz, tak się wbija gwoździe! Przytrzymujesz przy samej ścianie i uderzasz raz! Psiakrew

— Widzi tata!

— Podaj mi drugi, ten był krzywy. Czekaj, czekaj… — Lenkiewicz przytrzymał Alka za łokieć. Co ty masz na głowie?

— Nic nie mam, normalnie…

— Co to za uczesanie?

— Nie podoba się tacie? Zmieniłem trochę…

— To zmienisz jeszcze raz. Na to poprzednie. Asiu, czyś ty widziała, co on z siebie zrobił? — zawołał Lenkiewicz w głąb mieszkania.

Asia zajrzała do pokoju.

— Wołałeś mnie? — zapytała.

— Tak. Spójrz na swojego synalka!

Brwi Asi złączyły się w jedną, bardzo cienką linię. Alek wpatrywał się w nie, z największym wysiłkiem zachowując powagę. Sytuacja wydawała mu się niezwykle zabawna. Przed godziną wrócił ze spotkania z Jackiem Fagotem, a ponieważ za wszelką cenę chciał sobie pozyskać jego sympatię, specjalnie wystudiował przed wyjściem tę modną fryzurę, możliwie zbliżoną do uczesania Jacka. Tamten nie zauważył tego nawet, natomiast zauważyli rodzice.

— Oszalałeś chyba? — zawołała Asia i kreseczka jej brwi uniosła się w górę.

— Nie, dlaczego… — brnął dalej Alek. — Uważam, że jest mi bardzo dobrze! Przynajmniej się nie wyróżniam.

— To zacznij się wyróżniać, z łaski swojej! — Lenkiewicz odrzucił młotek na tapczan. — Zacznij się wreszcie czymś wyróżniać! Jeżeli nie możesz rozsądkiem, to chociaż fryzurą. Tu jest dom, a nie ogród zoologiczny! I dość mam tych wiecznych kłótni z Miską. Proszę z tym skończyć raz na zawsze! Chodź, Asiu…

Lenkiewicz objął żonę ramieniem. Kiedy wyszli z pokoju, Alek wyjął z kieszeni lusterko, zaczesał włosy do góry i właśnie zastanawiał się nad tym, jakim cudem rodzice mogli potraktować poważnie jego poprzednie uczesanie, kiedy Miśka cichutko wśliznęła się przez uchylone drzwi, które potem zamknęła za sobą starannie.

— Zdaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak zagrać w brydża z dwoma dziadami… — powiedziała cicho. — Niech się wyśpią, to im przejdzie.

— Ale przecież ja muszę wbić ten cholerny gwóźdź! — odparł Alek szeptem. — Zrozum!

— To go wbijesz później. Gdzie są karty? Tata ma rację, mogłeś zrobić to rano.

— Mogłem, ale nie wbiłem, rozumiesz? Zapomniałem. Karty są na stoliku. Uważaj…!

Było już za późno i Miśka przechodząc strąciła z krzesła pudełko z gwoździami. Znieruchomieli oboje i nasłuchiwali w napięciu.

Z pokoju rodziców dobiegał jedynie głos nastawionego cicho radia.

— Co to jest? — zapytała Miśka, bezgłośnie poruszając ustami. Alek przymknął oczy i usiłował rozpoznać melodię.

— Beethoven… — zdecydował wreszcie. — Symfonia Patetyczna… Spojrzeli na siebie i nieomal jednocześnie wybuchnęli tłumionym śmiechem.


*


— Co to jest? — zapytał Stefan.

— Nie poznajesz? Beethoven. Patetyczna.

— Aha, tak mi się właśnie zdawało… Asia uśmiechnęła się.

— Nic ci się nie zdawało — powiedziała otulając ramiona ciepłym szalem. — Nie miałeś nawet zielonego pojęcia, że to Patetyczna!

— Ale że Beethoven, to wiedziałem.

— Ale nie, że Patetyczna.

— Teraz ty zaczynasz się kłócić? Ledwo tamci skończyli? Rozzłościł mnie Alek, daję słowo! Zdaje mi się, że ty masz rację, Asiu. To jego nowe towarzystwo musi być mocno nieciekawe — powiedział sceptycznie.

— Na pewno mam rację. Oni tu przychodzą rano, kiedy nikogo nie ma. Proponowałam Alkowi, żeby ich poprosił któregoś dnia po południu. Dziękuję bardzo — powiedział — ale oni po południu nie mogą! Powiedziałam, że nawet jestem skłonna zrobić im kolację. Wtedy Alek ożywił się, owszem, i wystąpił z propozycją, żebym te pieniądze, które przeznaczam na kolację, dała jemu. Jak ci się to podoba?

Stefan sięgnął po papierosa.

— Alek nigdy nie ulegał wpływom. Nie rozumiem tego wszystkiego. Nigdy nie ulegał wpływom, musisz przyznać. Raczej właśnie on lubił narzucać komuś swój styl życia. Skąd ta zmiana?

— Nie mam pojęcia. Daj mi papierosa, Stefan. Kiedy zaczynam myśleć o tym wszystkim, ogarnia mnie straszliwy niepokój!

— To już przesada…

Stefan okrył nogi Asi ciepłym kocem, sam także usiadł w fotelu i sięgnął po książkę. Jednakże nie zaczął czytać. Odwrócił głowę w stronę tapczana, na którym leżała Asia, i powtórzył raz jeszcze:

— To już doprawdy przesada. — A jednak! — Asia oparła się na łokciu i mówiła z wyraźnym rozżaleniem: — Dawniej byli szczerzy, opowiadali mi, co robili w ciągu dnia, z kim się widzieli, z kim rozmawiali. Teraz nie. Zupełnie tak, jakby żyli na pustyni i nie stykali się z ludźmi. Wiecznie mam uczucie, że coś przede mną kryją. To jest straszne, nie masz pojęcia, jakie to jest denerwujące. Nic mi nie mówią, nic!

— Im mniej ci mówią, tym bardziej czują się dorośli.

— Dorośli! Przecież ja jestem dorosła, a jednak kiedy wychodzę z domu, każdy z was wie, dokąd idę, po co i o której wrócę. Nie rozumiem ciebie, Stefan. Przed chwilą Alek doprowadził cię do szału, a teraz go bronisz?

— Nie mam zamiaru bronić Alka, mam zamiar uspokoić ciebie. Chcę ci wyjaśnić, że nie ma podstaw do żadnych straszliwych obaw. To, że oni nie mówią tak dużo jak dawniej, nie jest jeszcze tragedią. Przypomnij sobie sama, Asiu! Jak byłaś w wieku Miśki, zwierzałaś się mamie?

Asia położyła się na wznak i przez chwilę wpatrywała się w cień lampy na suficie. Gładziła ręką puszysty, ale szorstki koc, który w dotyku przypomniał jej nagle sierść Gamy, teriera. Gama zginęła w czasie powstania, Asia zgubiła ją w tłumie ludzi, kiedy w połowie września Niemcy prowadzili ludność cywilną z Powiśla na Dworzec Południowy. Gama szła z Asia i jej matką aż do placu Unii Lubelskiej. Zostało tylko wspomnienie szorstkiej sierści. Asia zamknęła oczy, żeby nie patrzeć na jaskrawe kraty koca, który ciągle jeszcze gładziła pieszczotliwie.

— Gama… — szepnęła cichutko.

— Mówiłaś coś? — zapytał Stefan sponad książki.

— Nie…

„…Gama, pamiętam świetnie, tak jak bym ją widziała przed chwilą. Była biała i tylko jedno ucho — lewe czy prawe? — miała złociste. Lewe ucho. l plamę na prawym boku, nieco ciemniejszą niż ucho. Czy ja się mamie zwierzałam? Boże drogi, nie pamiętam, czy ja się zwierzałam, czy nie! Na pewno nie mówiłam jej wszystkiego, ale przecież opowiadałam. Opowiadałam? Tak, opowiadałam z całą pewnością. Te wieczory, pamiętam, po godzinie policyjnej, kiedy jeszcze nie zapalałyśmy światła, żeby trochę zaoszczędzić. To był czas na gadanie, nie można go było przeznaczyć na nic innego, l wtedy opowiadałam, marzyłyśmy sobie obydwie o tym, co będzie, kiedy już się to wszystko przewali, przypominałyśmy sobie, jak było. No tak, przyszłość i przeszłość to także ulubione tematy Miśki. Czy doprawdy ja też w rozmowach z mamą gubiłam czas teraźniejszy? Tak jak Miśka? Ta historia ze Sławkiem, czy mama o niej wiedziała? Chyba nie. Mama nie wiedziała, skąd! Byłam idiotką, nie mówiąc jej o tym. Ona by nie dopuściła do tego, żebym włóczyła się z takim durniem. Ze Sławka był odpowiedni dureń. Gdybym powiedziała mamie, nie musiałabym znosić potem tych wszystkich upokorzeń. Że też nie wstydziłam się tak latać za tym chłopakiem, te wieczne spacery pod jego domem, pamiętam, to żebranie, żeby się ze mną spotkał. Dlaczego nie miałam ambicji? Teraz mówi się o mnie, że jestem piekielnie ambitna. Dlaczego wtedy — nie? Wtedy byłam tak dalece pozbawiona ambicji, że dziś jeszcze przechodzę na drugą stronę jezdni, kiedy spotykam Sławka na ulicy, chociaż minęły już wieki, całe wieki od tamtego czasu! Gdybym wtedy opowiedziała wszystko mamie, wytłumaczyłaby mi, odradziła, l teraz mogłabym przechodzić obok niego spokojnie. Stefan usiłuje bronić dzieci, przypominając mi, że sama byłam skryta! To żaden argument. Dziś wiem, że to milczenie nie przyniosło mi niczego dobrego. Chcę, żeby moje dzieci mówiły, bo chcę je ustrzec. Pomóc im. Dlaczego one to odrzucają? Czy moja mama też chciała? Nie mam pojęcia. Może też chciała. Ale ja chyba nigdy nie odchodziłam od mamy tak daleko, jak Miśka odchodzi ode mnie…

— Stefan, czy ona jeszcze do mnie wróci?

— Kto, kochanie?

— Miśka.

— Wróci. Jak będzie potrzebowała niańki do dziecka.

..Boże, jak on to brutalnie ujął. I co miał na myśli? To, że podrzuciłam mamie Alka, kiedy był malutki? Musiałam się przecież uczyć, to była konieczność. W jakimś sensie to był mój powrót do mamy, może Stefan ma rację. Przecież to wszystko działo się w tym okresie, kiedy mama jeszcze nienawidziła Stefana! I kiedy miała mi bardzo za złe, że właśnie jego wybrałam. I kiedy ja miałam jej za złe, że nie widzi Stefana zalet i osobistego uroku, tylko jego poszarpane porcięta i te nieszczęsne buty—oficerki z odstającą podeszwą, zupełnie jak w Valse brillant Tuwima. Zainstalowaliśmy u niej Alka ze wszystkimi pieluchami, butlami, smokami, koperkiem włoskim i mlekiem w proszku. Pamiętam, tego wieczoru, kiedy już został u niej na stałe, poszliśmy ze Stefanem do teatru. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów, l to był ten mój powrót do mamy. Boże, jakie to wszystko było gorzkie! Nie chciałabym, żeby Miśka wracała do mnie w ten sposób. Z konieczności. Ze zmęczenia. A może jednak odeszłam kiedyś od mamy jeszcze dalej niż teraz Miśka ode mnie? Więc co zrobić, żeby to wszystko Powstrzymać? Czy ja mogę powstrzymać to sama, bez udziału Miśki? Przecież ona też musi chcieć, powinnam z nią porozmawiać, wytłumaczyć jej, że powroty są gorzkie. Nie mogę czekać, trzeba to zrobić zaraz, może nawet w tej chwili…

— Dlaczego wstajesz?

— Muszę pogadać z Miską.

— Już? Zaraz? Mogłabyś poleżeć jeszcze trochę.

Stefan nachylił się nad książką. Asia podniosła się, włożyła pantofle i przeszła do korytarza. W pokoju dzieci było cicho, uchyliła drzwi i zajrzała tam.

— Cztery karo.

Miśka wzruszyła ramionami.

— Graj. Ale nie ugrasz, żebyś pękł. Kontra. No, jak? Przespałaś się, mamo?

— Odpoczęłam. Zejdę teraz kupić coś na kolację. Możesz wbić ten gwóźdź, Alek, a ty, Misiu, chodź ze mną.

— Twoje szczęście! — Miśka rzuciła karty. — Leżałbyś jak mops.

— Weź sweter, Misiu, zrobiło się chłodno.

— Sweter? Ależ, mamo! Jest upał.

— Jeżeli wiesz lepiej…

Wyszły na Rynek Nowego Miasta, było już ciemno, dachy samochodów stojących przed kinem połyskiwały w świetle latarń.

— Ten jest fajny, mamo, nie?

Miśka stanęła przed rozłożystym, czarnym wozem.

— Chodź, bo nam zamkną sklepy.

— Chciałabyś taki mieć? Powiedz, mamo?

— Owszem. Chodź, Misiu, naprawdę! Wszystko pozamykają i zostaniemy bez pieczywa.

— Idziemy do samu?

— Tak.

Miśka gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała na matkę uważnie.

— Coś ty taka jakaś, mamuś? Co ci jest?

— Dlaczego?

— Smutna jesteś? Boli cię coś? — pytała Miśka szybko. — To może ja polecę sama?

— Nie. Właśnie zależy mi na tym, żebyśmy poszły razem…

— Jak wolisz, mamo.

Miśka nie odrywała ukradkowego spojrzenia od twarzy matki. Asia wyraźnie szykowała się do jakiejś ofensywy. Już kilkakrotnie nabierała w płuca nieco więcej powietrza, które potem wydychała z cichutkim pomrukiem, z krótkim, urywanym kaszelkiem, który nie miał nic wspólnego z zaziębieniem. Miśka znała ten kaszel aż nadto dobrze.

— Piękny wieczór, l prawda, że jest zupełnie ciepło?

Asia skinęła głową i przełożyła torebkę z jednej ręki do drugiej. Wsunęła dłoń pod ramię Miśki.

— Dziś po południu długo myślałam o tobie i o sobie, Misiu…

— I…?

— Jesteś taka daleka.

— Ja? Daleka? Mamo, przecież cię kocham! — Miśka roześmiała się i pocałowała matkę w policzek. — Nie jestem daleka, jak mogłaś tak myśleć! Cześć!

Miśka pomachała dłonią w kierunku przechodzącego chłopca. Asia zdążyła zauważyć czarną koszulę w białe grochy widoczną w rozpiętej, lśniącej kurtce.

— A któż to taki? — zapytała. — Co to za pajac?

— To Dudek, mamo!

— Ten Dudek, który przychodzi do Alka?

— Ten.

— Ależ to jakiś okropny typ!

— Ja tam nie wiem.

Dochodziły właśnie do samu, Miśka przytrzymała drzwi i weszła za Asia, która zatrzymała się nagle przy stoliku z metalowymi koszyczkami i wpatrywała się w nie, jakby nie wiedziała, do czego właściwie służą. Misia sięgnęła po koszyk.

— Przejdź, mamo…

— Słucham…?

— Mówię, żebyśmy szły dalej. Jaki chleb? Zakopiański czy mleczny?

— Może mleczny. Słuchaj…

— No? — Misia przerzucała wzrok z bochenka na bochenek, wszyscy lubili dobrze wypieczony, ale było już za późno i zostały same blade. — Słucham, mamo?

— Gdzie on poznał tego Dudka?

Miśka zawahała się, już miała na końcu języka prawdziwą odpowiedź na to pytanie,/że Alek poznał Dudka przed kinem, tu, na Rynku Nowego Miasta, kiedy Dudek usiłował sprzedać mu bilet na najbliższy seans, oczywiście o dziesięć złotych drożej. Ale spojrzenie Asi było tak pełne napięcia, tak przerażone, że Miśka odparła obojętnie:

— Nie wiem, gdzie Alek go poznał. Dudek tylko wygląda tak głupio, ale to uroczy chłopak! Zakopiański jest bardziej wypieczony, mamo, weźmy zakopiański…

— Jak wolisz. On nie wygląda na uroczego chłopaka, Misiu!

— Jest doprawdy bardzo miły! — Misia usiłowała mówić o Dudku jak najcieplejszym głosem, przychodziło jej to jednak z trudem.

Asia westchnęła. Wyszły z samu i wracały do domu w nieprzyjemnym milczeniu.

— Muszę wrócić, zapomniałam o papierosach.

— Idź do domu, mamuś, ja kupię.

Misia zawróciła, szczęśliwa, że uniknęła dalszej indagacji. Cieszyła się na samą myśl o tym, jak po powrocie do domu pochwali się Alkowi opinią, którą wydała o Dudku. Nie przewidziała tylko jednej rzeczy, tego mianowicie, że kiedy Asia wracać będzie do domu, tuż obok kina „Wars” zatrzyma ją chłopak w czarnej, kropkowanej koszuli i zapyta uprzejmie:

— Może bilecik dla łaskawej pani?


*


Chociaż minęło już kilkanaście sekund od chwili, kiedy pani Złotnicka zamknęła za sobą drzwi, w klasie panowało ponure milczenie. Skowrońska stała przy tablicy z palcami ubielonymi kredą, ze śladem białego pyłu na spódnicy.

— Może któreś z was mi powie — zapytała wreszcie — bo ja nie pamiętam, czy myśmy to rzeczywiście przerabiali?

Dopiero wtedy klasa eksplodowała. Ten ogólny wrzask, w którym nie można było nic usłyszeć ani niczego zrozumieć, wystarczył Skowrońskiej za najbardziej rzeczową odpowiedź. Odłożyła kredę i spokojnie wróciła na swoje miejsce.

— Ja nie wiem, Misiu, co ze mną będzie. Na handel zagraniczny muszę zdawać dwa języki nowożytne. Rosyjski zdam, francuskiego nie zdam. Moich rodziców nie stać na korepetycje. Ja nie umiem z francuskiego nic, kompletnie nic! Jej się zdaje, że ona nas uczy. To są kpiny, nie nauka, ale my za to będziemy płacić, przekonasz się!

— Moim zdaniem, należy wystąpić z konkretną prośbą, żeby zmieniono nam wykładowcę! — krzyknęła Wala Stelmachówna.

W klasie przycichło, Marek Warowny stanął przy oknie i podniósł wysoko rękę.

— Chcę coś powiedzieć! — zawołał. Odczekał jeszcze chwilę. — Rozmawiałem już na ten temat z panią Wernerową. Wydawało mi się, że z tą sprawą należy w pierwszym rzędzie zwrócić się do wychowawcy — wyjaśnił.

— I co Zuzanna na to? Marek rozłożył ręce

— Usłyszałem, że pani Złotnicka za rok przejdzie na emeryturę, że jest starym, schorowanym człowiekiem, z którym obchodzimy się wręcz nieludzko…

— Wręcz nieludzko? — zapytał ktoś z głębi klasy.

— Wręcz nieludzko! — powtórzył Marek. — Bo przecież tylko i wyłącznie od nas zależy, jak upłynie pani Złotnickiej ostatni rok pracy z młodzieżą. Tyle Wernerową.

— A od kogo zależy, czy my się dostaniemy na studia, czy nie? Czy przypadkiem nie zależy to od sposobu prowadzenia lekcji? — Skowrońska rozejrzała się po klasie. — Przecież nie tylko mnie będzie potrzebny drugi obcy język do egzaminu? Jak my zdamy? Przecież my nic nie umiemy, ona nas niczego nie nauczyła. Taka Regulska. Do tej pory nie odróżnia accent grave od accent aigu. Mnie się zdaje, że tę sprawę należy jeszcze raz poruszyć z panią Werner.

— Na wychowawczej!

— Na wychowawczej. Ja mogę mówić! — powiedziała Skowrońska twardo. — Ja się nie boję.

— Nie masz się czego bać, wszyscy będziemy cię popierać!

— Wernerowej nie przegadacie — przestrzegał Marek. — Ona tak pięknie zacznie wam opowiadać o zwapniałych żyłach pani Złotnickiej, że po kilku minutach usiądziecie w ławkach jak trusie i tylko będziecie sobie nawzajem pożyczać chustek do nosa. Ty się nie rozpalaj, Skowrońska, bo Wernerową i tak cię zdmuchnie!

— A ty, Miśka, dlaczego się nie odzywasz? — zapytała Hanka Skowrońska siadając obok Misi. — Przecież też wojujesz z madame!

— Wiesz dobrze, jakie jest moje zdanie. Powiedziałam ci już: nienawidzę francuskiego i nienawidzę madame. Ale w tym, co pani Wernerową powiedziała Markowi, coś jest…

— Ach, łamiesz się? — zawołała Hanka ironicznie. — Tobie łatwo, idziesz na prawo, wystarczy ci rosyjski.

— Nie idę na prawo.

— Rozmyśliłaś się. Więc na co?

— Przypuszczalnie skończę jakieś kursy. Może kreślarskie. Muszę bardzo szybko zacząć pracować.

— Dlaczego?

Misia całą dłonią gładziła kolorową okładkę swojego zeszytu do francuskiego.

— Dlaczego? — zapytała raz jeszcze Skowrońska.

— Bo chcę wyjść za mąż! — odparła Miśka wpatrując się w słoneczne wybrzeże Florydy.


*


Przyglądała mu się tak uważnie, jakby dopiero w tej chwili odkryła, że istnieją na świecie jeszcze inni chłopcy, nie tylko Jacek Fagot. Trzymała w ręku mały bukiecik fiołków. Wreszcie przerzuciła spojrzenie z twarzy Alka na kwiaty.

— To dla mnie?

— Dla ciebie.

— Z jakiej racji?

— Bez racji. Ot, tak.

— Śmieszny jesteś. Kwiaty obcej dziewczynie…?

— Przecież się znamy.

— Takie znanie! — wrzuciła fiołki do torebki i głośno zamknęła metalowy zatrzask.

— Zwiędną.

— Jak kwiaty. Wszystkie więdną! — wzruszyła ramionami.

— Nie przywiązujesz do nich znaczenia?

— Do kwiatów? — przechyliła głowę i zastanawiała się chwilę. — To nie jest trwałe.

— A do gestu?

— Do jakiego gestu?

— Do faktu, że ktoś ci je ofiarował? Spojrzała Alkowi prosto w oczy.

— Teraz już wiem na pewno, że Fagot miał rację. Z ciebie jest apostoł.

— Apostoł?

— Tak, apostoł. Jacek zauważył to od razu. Siadaj, on zaraz przyjdzie. Przyniosłeś zdjęcia?

— Przyniosłem.

Alek usiadł przy stole i wziął do ręki pusty kieliszek, jeden z kilku, które tam stały.

— Mogłabyś wstawić tu fiołki.

— Coś ty! Wściekłby się na mnie, że je przyjęłam, i na ciebie, żeś mi je przyniósł! Chyba wiesz, że jestem jego dziewczyną? — powiedziała Majka zaczepnie.

— Własną! — odparł Alek spokojnie. — Jak rękawiczki, jak krawat, jak spinki do mankietów. Gratuluję. To jest trwałe.

— O czym ty mówisz?

— Sumuję stan posiadania pewnego młodego człowieka nazwiskiem Fagot. Przeprowadzam drobną inwentaryzację.

— Nie rozumiem.

— A szkoda…

— Zacznij mówić jak człowiek, dobrze?

— Dobrze. Chce mi się jeść.

— Poczekaj chwilę, Jacek ma przynieść chleb.

Szybkimi ruchami sprzątała ze stołu, zagarnęła ręką okruchy ciasta i rozsypany popiół. Na serwecie została popielata smuga.

— Ty tu mieszkasz? — zapytał Alek nagle.

— Tak. W kuchni. Matka Jacka jest krewną drugiego męża mojej matki.

— Skomplikowane.

— Wcale. Tylko tak brzmi. Przyjechałam tu, bo szukam posady.

— Jakiej?

Majka podniosła ze stołu swoją torebkę, wpatrywała się w nią przez chwilę, a potem zaproponowała niepewnie:

— Słuchaj… jeżeli byś się zgodził, to mogłoby zostać na tym, że ja kupiłam te fiołki sama. Wstawiłabym je do wody i…

— Nie! — przerwał jej Alek. — To ja ci kupiłem fiołki. Odłożyła torebkę z powrotem.

— To niech zwiędną! — powiedziała ze złością.

— Niech!

Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.

— Nie wiem, gdzie on się podział. Powinien już dawno wrócić. Szukam posady, nie słyszałeś o czymś? Każda się nada. Cokolwiek.

— Skończyłaś coś?

Odwróciła się znowu w stronę Alka.

— Dziewięć klas.

— Musiałaś przerwać? Dlaczego? Zawahała się.

— Nie chciało mi się. Wszystko było okropnie nudne. Pracowałam trochę w stołówce, ale… nie mogłam dłużej! Chciałabym dostać jakąś inną Pracę, nie przy garnkach. — A więc nie każda ci się nada? — przypomniał jej własne słowa. — A więc jednak masz ambicję, która sięga powyżej uchwytu patelni!

Usłyszeli trzaśniecie drzwi i kroki Fagota w przedpokoju. Oczy Majki zwęziły się i zdążyła jeszcze powiedzieć tonem zupełnie innym niż ten, którym mówiła do tej pory:

— Traktujesz mnie brzydko. Nie powinieneś traktować w ten sposób dziewczyny, ty apostole!

— Co masz na myśli?

— Ten twój ton. Mówisz tak, jakbyś wszystkie rozumy pozjadał… Alek speszył się. Sam nie wiedział dlaczego, ale ogarnęło go dziwne zniechęcenie. Właściwie miał ochotę zostawić to wszystko, tego Dudka, jego paczkę, fiołki więdnące w torebce Majki. Wstał, zdecydowany, że zaraz po oddaniu Fagotowi obiecanych zdjęć wyjdzie i nie wróci tu więcej. Fagot wszedł i na widok Alka uśmiechnął się szeroko. W ciemnej, opalonej twarzy błysnęły białe zęby.

— Cześć! — zawołał wesoło. — Cześć, chłopie! Fajnie, żeś przyszedł!

— Widzę, że ci humor dopisuje od poniedziałku! Przyniosłem wasze zdjęcia.

— Od poniedziałku? Zawsze wpadam w dobry humor na twój widok.

— Fagot poklepał Alka po ramieniu i dorzucił z rozbrajającą szczerością:

— Ty mnie cholernie śmieszysz!

I to przykuło Alka z powrotem do krzesła. Wyjął z kieszeni marynarki kopertę ze zdjęciami i rzucił na stół.

— Zobaczcie. Podbiegli oboje.

— Pokaż, ja pierwsza!

— Czekaj, laluśka, spokojnie, opanuj się… — Jacek wyjął zdjęcia, obejrzał dokładnie to, które było na wierzchu, podał je Majce i zajął się następnym.

— Wdechowe — pochwalił. — Słowo daję, pierwszorzędne! — gwizdnął z uznaniem. — Sam robiłeś te odbitki?

— Sam.

— Nauczysz mnie?

— Oczywiście.

— Trzymam za słowo!

— W porządku.

Majka podniosła wzrok, przyjrzała się Fagotowi uważnie.

— Tak to może nie, ale na tym zdjęciu jesteś podobny do Delona. Wyglądasz jak jakiś aktor albo co… Słuchaj, on mówił, że jest głodny. Nie, Alek? Głodny jesteś?

— Zjadłbym coś.

Jacek zgarnął zdjęcia z serwety.

— Obejrzysz sobie później, Majka, teraz zajmij się żarciem. Wstała niechętnie.

— Co przyniosłeś?

— Chleb i kaszankę. Podsmaż wszystko!

Majka była szybka. Już po chwili każde z nich trzymało przed sobą talerz gorącej, przyrumienionej kaszanki. Była znakomita. Alek od wieków nie jadł czegoś tak wspaniałego, l zastanawiał się, dlaczego właściwie w jego domu nigdy nie jadano kaszanki…?


*


Miśka siedziała na wprost drzwi i wpatrywała się w nie uporczywie. Stukała palcami po śliskich, metalowych poręczach fotela. Początkowo każda minuta oczekiwania potęgowała jej niepokój i zdenerwowanie, później to minęło i w tej chwili Miśka odczuwała jedynie znużenie. Tkwiła na tym miejscu już przeszło godzinę, przez ten czas drzwi nie otworzyły się ani razu. Siedział tu z nią Marek Warowny. Miśka nie zwracała na niego najmniejszej nawet uwagi, ale był i ta jego obecność pomagała. Raz tylko spojrzał na zegarek, usiłował zrobić to nieznacznie, ale Miśka zauważyła.

— O której masz obiad?

— Nie martw się.

— Nie będą źli, jeżeli się spóźnisz?

— Nie.

Wreszcie drzwi uchyliły się, pielęgniarka zajrzała na korytarz.

— Pani jeszcze czeka? — zdziwiła się.

— Tak. l będę czekała… — Miśka uśmiechnęła się niepewnie.

— Dobrze, przypomnę panu profesorowi. On zresztą już skończył. Ale trzeba było czekać znowu. Dopiero po kwadransie profesor Sitko wyszedł z pokoju. Rozejrzał się. Miśka wstała.

— To pani, tak? — zapytał.

— Chciałabym porozmawiać z panem profesorem…

— Siostra mi mówiła. Sprawa, z którą pani przychodzi, wygląda dość beznadziejnie, uprzedzam z góry. Proszę panią, przejdziemy do gabinetu. Miśka rzuciła swoją torbę z książkami w stronę Marka.

— Czekaj… — szepnęła — teraz to już pójdzie szybko!

— Proszę, niech pani siada.

— Nie wiem, czy pan profesor sobie przypomina? Pan go operował

przeszło rok temu.

— Przypominam sobie, oczywiście. Zazwyczaj lepiej pamiętam te zabiegi, które nie przyniosły rezultatu, niż te, które powiodły się dobrze. Przypadek Piotra Baszty pamiętam znakomicie. Co się z nim dzieje? — zapytał z nagłym zainteresowaniem.

— Jest tak, jak było.

— No cóż… — profesor rozłożył ręce.

— Ja przecież wiem, że pan zrobił wszystko… — Miśka zawahała się. — Ale profesor Adams…? Jeżeli ma dokonać tutaj kilku pokazowych zabiegów, to przecież znaczy, że opracował jakieś nowe metody, których nasi chirurdzy nie znają?

— Oczywiście. Ale czy pani ma nadzieję, że jest pierwszą osobą, która z tym do mnie przychodzi? — uśmiechnął się łagodnie. — Nie, proszę pani, tu były dziesiątki osób. Dziesiątki! Ta notatka ukazała się już dawno.

— Tak, ale ja chciałam uzgodnić moje przyjście do pana z Piotrem Basztą. W ogóle chciałam, żeby on sam przyjechał…

— I co?

— Uważa, że to jest tak beznadziejna sprawa dostanie się do Adamsa, że… A poza tym, on już się ze wszystkim pogodził. Ale to nie jest rezygnacja! — zawołała Miśka gwałtownie. — On jest bardzo aktywny.

— To szczęście. Pracuje? Uczy się?

— Pisze.

— Pisze?

— Tak. Napisał książkę dla młodzieży. Dla chłopców właściwie, bo to tylko o chłopakach. O harcerzach. Ta książka jest w tej chwili w recenzji, Piotr nie ma jeszcze odpowiedzi. Ale oni ją wezmą, to jest taka żywa książka, tyle się w niej dzieje…

— Jak on ją pisał?

— Nagrał na taśmę, a potem jego matka przepisywała na maszynie. Bardzo jej było trudno, bo przecież Piotr wprowadzał już po nagraniu różne poprawki. Przesłuchiwali taśmy razem. On zmieniał, jeżeli było coś do zmiany. Dyktował poprawki, kasował fragmenty. To była bardzo trudna praca. Dla nich obojga.

Profesor Sitko sięgnął po papierosa.

— Proszę mi opowiedzieć coś jeszcze o nim, doprawdy, bardzo chętnie tego słucham!

— Teraz Piotr uczy się pisać na maszynie. To mu niebywale ułatwi pracę. Będzie mógł sam przepisywać nagrania. Praca z matką rozprasza goi…

— I co?

— Mama mu się wtrąca. Uważa, że każdy chłopak powinien być pozytywny, jeżeli Piotr wymyśli jakiegoś łobuziaka, mama zaraz chce go ulepszać. Piotra to denerwuje.

— Rozumiem. Więc Piotr chce zostać pisarzem, tak? To bardzo inteligentny młody człowiek, sądzę, że mu się uda!

— Jestem tego pewna.

Profesor Sitko przyglądał się Misce uważnie, z zastanowieniem. Stukał ołówkiem w bloczek receptariusza.

— A jaka jest pani rola w tym wszystkim? — zapytał nagle. Miśka przechyliła głowę.

— Przyszłościowa… — odparła nieśmiało. Profesor skinął głową.

— l to także rozumiem — powiedział — życzę wam wszystkiego dobrego, obojgu. Niezależnie od tego, jak potoczą się sprawy. Jeżeli w ogóle mogę pani powiedzieć coś na temat profesora Adamsa, będzie to jedynie wyjaśnienie, że sprawa ta zupełnie ode mnie nie zależy. Rozstrzygać będzie specjalna komisja.

— Więc do kogo mam się zwrócić? I czy przypadek Piotra nadaje się w ogóle do jakiejś konsultacji?

— Do kogo pani ma się zwrócić… — powtórzył profesor Sitko pytanie Miśki. — No, cóż, moje drogie dziecko…

Podniósł się i przeszedł kilkakrotnie długość pokoju. Miśka śledziła każdy jego ruch. Sitko przystanął wreszcie na wprost niej i powiedział szybko:

— Sam skieruję ten przypadek na komisję. Proszę mi nie dziękować, proszę na nic nie liczyć! Przypominam, że pani przyszła nie pierwsza i że jeszcze wiele osób przyjdzie po pani!

— Ale ja chcę podziękować za to, że pan w ogóle zgodził się rozmawiać ze mną!

Profesor wyciągnął do Miśki rękę.

— Proszę bardzo. Do widzenia, dziecko…

Marek Warowny stał tuż przy drzwiach. Miśka wpadła wprost na niego. Położyła mu ręce na ramionach, stanęła na palcach, bo Marek był wysoki, i pocałowała go w obydwa policzki.

— Oszalałaś?

— Dziękuję ci. Skonałabym pod tymi drzwiami, gdybyś nie przyszedł ze mną! On pośle papiery Piotra na komisję! Rozumiesz? Rozumiesz, co to wszystko może dla nas znaczyć?

Marek uśmiechnął się.

— To wspaniale, Misiu, cudownie!

On również, tak jak i profesor Sitko, życzył im obojgu wszystkiego najlepszego. Ale była w tych życzeniach różnica. Markowi przychodziły one z trudem.


*


Asia jeździła na Powązki tylko raz w roku. Na Zaduszki. Zwykle bywała tego dnia rozdrażniona, wszystko wyprowadzało ją z równowagi, nawet troskliwość Stefana.

— Może jednak pojadę z tobą? — spytał przy śniadaniu.

— Nie. Pojadę tylko z dziećmi. Wiem, że ty nie lubisz!

— To obojętne. Pojadę, jeżeli tylko mogę ci pomóc swoją obecnością, Asiu…

— Nie, nie! Nie, Stefan, nie! — powtarzała z wyraźną niecierpliwością.

Misce i Alkowi wydawało się nieraz, że najchętniej Asia jeździłaby sama. Kiedy jednak ubiegłego roku zaproponowali jej to, Asia żachnęła się.

— Niby dlaczego? Przecież to wasz rodzony wuj! To, żeście go nie znali, jest bez znaczenia.

Więc jeździli z nią zawsze, trzymając w ramionach rozłożyste chryzantemy, tłoczyli się w autobusach, kupowali kolorowe lampki przed cmentarną bramą. Potem włączali się w tłum idących wolno ludzi i w automatyczny jakiś sposób ulegali nastrojowi.

Tego roku Zaduszki były zimne, wiał ostry wiatr, przechylał płomienie świateł zapalonych na grobach, przewracał doniczki z kwiatami.

Asia postawiła kołnierz jesionki, wsunęła ręce w kieszenie i szła z dziećmi pogrążona w zupełnym milczeniu.

— Mamo, tego dnia, kiedy on zginął, padał deszcz czy świeciło słońce? — zapytała Miśka nagle.

— Świeciło słońce. To było w czerwcu, był piękny dzień. Dlaczego pytasz?

— Bo wiesz, kiedy usiłuję wyobrazić sobie okupację, nie umiem, po prostu nie potrafię pojąć, że bywały wtedy słoneczne, upalne dni. Wydaje mi się, że przez te wszystkie lata musiało być pochmurnie, deszczowo i zimno. A ty? — zwróciła się do Alka. — Ty umiesz sobie wyobrazić pogodny dzień w czasie okupacji?

— Nie bardzo — przyznał. — Ja też widzę wszystko na szaro. Mamo! Pani Zuzanna już tu była…

Stanęli przy grobie Tomasza. Palił się na nim ogromny znicz. Zuzanna Wernerowa zawsze stawiała znicz i przynosiła białe goździki, które kładła na mogile.

— To wzruszające, prawda? — szepnęła Miśka stawiając na ziemi doniczkę z chryzantemami. Roztarta zdrętwiałą rękę. — Już tyle lat, a Zuzanna ciągle o nim pamięta. Musiała go bardzo kochać. Kochała go, mamo?

Asia nie odpowiedziała. Patrzyła nieruchomym wzrokiem na brzozowy krzyż.

— Kochała go, mamo? — zapytała Miśka jeszcze raz.

— Ona go pierwsza znalazła, wiecie, wtedy, l zdaje mi się, że tę chwilę pamięta dokładniej niż samo uczucie. Potem przeżyła jeszcze kilka miłości, chociażby do Wernera. A tamta chwila była tylko jedna. Chyba wrażenia nie powielone zostają w pamięci najdłużej. Nie wiem zresztą, nie jestem Zuzanną. Może każdy to odbiera inaczej? Rozwińcie chryzantemy!

Alek pochylił się i rozwijał doniczki z papieru.

— A ty byłaś do niego przywiązana? — zapytała Miśka po chwili.

— A ty jesteś przywiązana do Alka?

— Uhm… tak.

— Więc wiesz, jak to jest. Oczywiście, że byłam. — Asia podeszła bliżej i zdjęła z ramienia krzyża pożółkły liść.

— Właściwie… nie mogę tego pojąć, do tej pory nie mogę pojąć… — szepnęła nagle bardziej do siebie niż do dzieci.

— Czego, mamo? — Alek zapalał zapałkę po zapałce. Gasły na wietrze, zanim zdążył przybliżyć je do lampki.

— Nie potrafię wam wytłumaczyć! Myślę o przemijaniu. A może nawet o niepowtarzalności. Rozumiesz?

— Chyba tak.

Przez chwilę stali przy grobie Tomasza obserwując migocące światła.

— Chodźmy, mamo! — Alek wziął Asie pod rękę. — Chodźmy, jesteś sina z zimna. Wrócimy taksówką, tatuś kazał. Dotarli do domu w porze obiadowej. Lenkiewicz czekał na nich z odgrzaną zupą. Smażył kotlety, jednocześnie nakrywając do stołu.

— Jesteś cudowny — powiedziała Asia. — Było piekielnie zimno. Zmieniła pantofle i usiadła w fotelu, blisko ciepłego kaloryfera.

— Obiad będzie za piętnaście minut. Trochę za późno wstawiłem ziemniaki!

— Poczekamy! — uśmiechnęła się Asia. Spojrzała w okno. Zaczął padać drobny, gęsty deszcz.

„…Nie potrafią sobie wyobrazić, że w czasie okupacji były słoneczne, upalne dni. Miły Boże, ten mój cudowny opalacz, granatowy w białe grochy, którego zazdrościły mi wszystkie dziewczyny! Uszyła mi go Zuzanna ze swojej starej sukienki czy ze spódnicy, już nie pamiętam. To był mój pierwszy dwuczęściowy opalacz, szalałam ze szczęścia, a Tomek był dumny, że dostałam to cudo właśnie od Zuzanny. Pierwszy raz włożyłam go na siebie, kiedy pojechaliśmy we trójkę nad Jezioro Czerniakowskie, l tam widziałam, jak Tomek całował Zuzannę. Leżałam odwrócona twarzą do słońca, ale oczy miałam zaledwie zmrużone. Nie wiedzieli o tym. Oboje byli piękni, a może tylko mi się zdawało i to wrażenie zostało mi dotąd? W każdym razie, oboje byli piękni i zazdrościłam im. A ona miała wtedy dziewiętnaście lat. To właśnie tam, nad jeziorem, po raz pierwszy w życiu ogarnęła mnie gwałtowna tęsknota za tym, żeby ktoś kochał mnie inaczej niż mama. Czternaście lat, miałam wtedy czternaście lat, warkocze i obgryzałam paznokcie. Jakie to szczęście, że Miśka nigdy tego nie robiła. Ani Alek. Mama i Tomek wojowali ze mną, wszystko na próżno. Dopiero Zuzanna powiedziała mi kiedyś:

— Aśka, żaden chłopak nie spojrzy na dziewczynę z takimi paznokciami.

I to pomogło, przestałam. Tę miłość do Sławka wmówiłam w siebie. Inka kochała się w Bogdanie, Elka w Romku, Tomek całował Zuzannę. Uważałam miłość za swój psi obowiązek. Jeżeli wszyscy, to i ja. Pojechałam ze Sławkiem nad jezioro, upierałam się przy tym, on chciał jechać gdzie indziej, ale ja koniecznie nad jezioro! Nie stać mnie było na nic innego, chciałam po prostu wiernie skopiować Zuzannę. Siedzieliśmy w tym samym miejscu, miałam na sobie opalacz w kropki i była wtedy taka piękna pogoda, jakiej oni nie potrafią sobie wyobrazić myśląc o okupacji, l Sławek mnie nie pocałował. Potem wracaliśmy rozklekotanym tramwajem, który wlókł się nieskończenie długo ulicą Czerniakowską, między stłoczonymi kamienicami. Byłam nieszczęśliwa i smutna. Wysiedliśmy przy Ludnej, Sławek kupił mi ciastko w cukierni Żmijewskiego, a w dwa dni później poszłam do fryzjera i zrobiłam żelazkową ondulację, bo sądziłam, że Sławkowi nie podobały się moje włosy. Wydałam na to pieniądze, które dostałam od wuja na imieniny. Mama wyśmiała mnie. l Tomek też. Musiałam zresztą wyglądać okropnie, ufryzowana głupio grzywka, pejsiki przy uszach, a dalej proste, sztywne warkocze! Wieczorem poleciałam z Gamą na spacer i nieomal do samej godziny policyjnej łaziłam przed domem Sławka. Nie spotkałam go. Przez noc pejsiki rozkręciły się, a nad czołem stanęła wysuszona rurkami strzecha. A potem już nigdy więcej nie miałam pieniędzy na fryzjera. Ale nie przestałam zabiegać o uczucie Sławka. Jakież ja miałam wtedy metody! Te modły przed ołtarzem świętej Teresy w kościele Zbawiciela! Dookoła ludzie błagali o miłosierdzie, o zdrowie, o chleb, o życie. A ja jak głupia, jak zupełna idiotka powtarzałam w kółko: »Boże święty, niech on mnie pokocha! Boże święty, niech on mnie pokocha!«

— Asiu…

— …

— Asiu, czyś ty usnęła? Tak na siedząco?

— Nie, ja nie śpię.

— To chodź do stołu. Misia już nalewa zupę.

— Dobrze, Stefan, idę.

— Mamo, nie zagralibyście roberka po obiedzie? Alek wszedł do pokoju tasując karty.

— To już jak tatuś chce. Ja mogę.



III


Zuzanna Wernerowa obrzuciła Skowrońską lodowatym spojrzeniem.

— Trzeba mieć dużo tupetu, żeby całą winę zrzucać na kogoś.

— Ależ, proszę pani, tak jest! — upierała się Hanka. — Lekcje pani Złotnickiej przypominają wszystko tylko nie naukę francuskiego. To jest kino, cyrk, teatr, ja wiem… wszystko, ale nie francuski!

— No, dobrze, pani Złotnicka uskarża się na to samo. Ale kto robi kino? Kto się wygłupia? Kto nie daje prowadzić lekcji? Kto na ostatnim francuskim grał z Muszyńskim w pokera! Pani Złotnicka czy Lalkiewicz?

— Lalkiewicz — przyznała Skowrońską — ale przecież nie o tym mówiłam…

— A ja mówię o tym! — roześmiała się pani Wernerowa. — Nie można mówić o waszych osiągnięciach językowych, nie mówiąc o pokerze, w którego gra się na lekcji!

— Madame sama nauczyła nas lekceważenia przedmiotu! — Lalkiewicz podniósł się z miejsca. Był ciężkawy, oparł się jedną ręką o stolik, jakby nie mógł utrzymać o własnych siłach swoich sześćdziesięciu pięciu kilogramów. — Madame sama do tego doprowadziła… Pani nam nie przyzna racji, my wiemy, bo pani nie wypada. Pani musi bronić autorytetu madame. Z urzędu.

Wernerowa machnęła ręką.

— Siadaj, Lalkiewicz, nie złość mnie. Nie wymagaj ode mnie, żebym przyznawała rację dwóm baranom grającym w pokera na lekcji. Bardzo cię proszę, Antosiu, tego ode mnie nie wymagaj! — mówiła podniesionym głosem.

Była zdenerwowana. Wyjęła z torebki paczkę papierosów, chociaż nigdy nie paliła w klasie.

— Zastanawiam się, skąd bierze się to okrucieństwo. Bo jesteście okrutni. Bez przesady! Jesteście okrutni. Ostatnia klasa. Maturalna, i ja mam tu mówić jakieś elementarne rzeczy na temat szacunku dla nauczyciela? Przecież to wam powinno ubliżać! Sam fakt, że traktuję was jak dzieci, powinien być dla was ubliżający. A jednak… — Zuzanna Wernerowa zapaliła papierosa. — A jednak, właśnie o tym zmuszona będę mówić z dorosłą młodzieżą na lekcji wychowawczej…

— To jest nieporozumienie! — powiedział Marek Warowny. — Pani przecież świetnie wie, że nikt się na nas nie skarży. Tylko pani Złotnicka. I my się na nikogo nie skarżymy, tylko na madame. Więc chyba coś w tym jest?

— Tłumaczyłam ci przecież, że to jest ostatni rok pracy pani Złotnickiej!

— I to jest nasz ostatni rok w szkole! — zawołała Skowrońską impulsywnie. — Pani Złotnicka pójdzie na emeryturę, a my dopiero zaczynamy start! l potkniemy się o egzamin z francuskiego, w każdym razie potkną się ci, którzy zdają dwa nowożytne! Reszta nie jest tą sprawą tak bardzo zainteresowana, jak my! To zresztą widać, bo tylko my staramy się jakoś to załatwić i mówimy na ten temat głośno, reszta siedzi i słucha. Warowny, ja, Lalkiewicz, my zdajemy. Dla nas to jest sprawa przyszłości!

— Właśnie! — mruknął Lalkiewicz.

— Rodzice Warownego siedzą na forsie, przepraszam cię, Marek, że tak mówię, ale to jest prawda. On ma dodatkowe lekcje trzy razy w tygodniu. Lalkiewicz…

— Gra w pokera! — wtrąciła Wernerowa. — A ty bardzo dużo mówisz, zamiast zrobić tłumaczenie na następną lekcję.

Skowrońska usiadła. Zuzanna Wernerowa podparła głowę ręką, sięgnęła po długopis i kreśliła nieforemne kółka na pudełku od papierosów.

— Czuję, że będę musiała wyjść za mąż zaraz po maturze. Tak jak to zrobi Miśka Lenkiewicz. Jej przynajmniej nie będzie potrzebny francuski! Do śpiewania kołysanek wystarczy podrzędna polszczyzna… — powiedziała Skowrońska z miejsca.

Zuzanna spojrzała na Miskę.

— To coś nowego…?

— Nic nowego! — odparła nie pytana Skowrońska. — Historia stara jak świat. W każdej klasie znajduje się jedna mądra, która nie zawraca sobie głowy studiami. Mąż zamiast egzaminu wstępnego na wyższą uczelnię i pieluchy zamiast dyplomu… — mówiła niedbale, prawie do siebie, jednakże Wernerowa nasłuchiwała uważnie. Nie spuszczała wzroku z Miśki.

— Doprawdy masz takie projekty?

Marek Warowny podniósł się z miejsca i zapytał głośno:

— Proszę pani, czy nie moglibyśmy sprawy madame omówić do końca? Dlaczego ty, Hanka, zmieniasz temat? Ostatecznie tamto jest najważniejsze! Bo my jednak chcemy zaproponować, aby dyrekcja zgodziła się na zmianę profesora. Przecież chyba można znaleźć kogoś na miejsce madame?

Pani Wernerowa pochyliła głowę i nie patrząc na nikogo zapytała:

— Czy mówisz to w imieniu klasy?

— Tak!

— Czy mówisz to także w swoim własnym imieniu?

— Zostało ustalone, że wystąpimy z taką propozycją — odparł Marek spokojnie.

— I ty przekazujesz mi ją jako przewodniczący samorządu? — gwałtownym ruchem uniosła głowę do góry.

— Tak.

— Dobrze, porozmawiam na ten temat z panem dyrektorem. A teraz moje prywatne pytanie, Marku…

— Nie! — przerwał jej Marek. — Proszę mnie o nic nie pytać! — potrząsnął głową przecząco. — Ja nie wiem. Nie mam na ten temat własnego zdania.

— To i tak dobrze! — powiedziała Zuzanna. — Może byłoby gorzej, gdybyś je miał.


*


— Widzisz?

Fagot nachylił się nad miseczką.

— Rany koguta, wyłazi! Spójrz, Dudek! Twoja gęba! — zawołał entuzjastycznie. — Patrzaj, stary, jakżeś kapitalnie wyszedł! Coś podobnego, w głowie się nie mieści! Goły papier, co? A po chwili cała panorama. Alek, ty mi z nieba spadłeś!

Alek poruszył miseczką, w której pływało kilka zdjęć.

— To jest wspaniały aparat! — powiedział.

— Ma się tego nosa! — Fagot poklepał się po żołądku.

— Dziwna anatomia… — roześmiał się Alek. Sięgnął po aparat i powąchał skórzany pokrowiec.

— Lubię zapach skóry! — powiedział. — Powiedz prawdę, Jacek, ile dałeś za tę sztukę?

— Chciałbyś wiedzieć! Nie powiem, tajemnica państwowa.

— On jest wart dobrych parę patyków. O, przezorny jesteś, jak widzę. Monogramik sobie kolega wyskrobał na pasku… Ale! M i C?

— To poprzedniego właściciela. Używany przecież kupiłem. Daj, muszę sobie zmienić! — wyjął z kieszeni scyzoryk.

— Nie, no bogowie! — zawołał zaglądając do miseczki. — Spójrzcie, jaka Majka! Modelowa, daję słowo…

— Jacek… — powiedział Alek z lekkim zakłopotaniem. — Powiedz mi prawdę, czyś ty przypadkiem gdzieś tego aparatu nie rąbnął?

Jacek spoważniał, spojrzał Alkowi prosto w oczy, sam rozwarł powieki, jak tylko mógł najszerzej i nagle uderzył się w piersi zaciśniętą pięścią.

— Jak Boga kocham, nie! Jak Boga kocham, nie! — powtórzył Fagot. — No, stary, nie wygłupiaj się, uwierz!

— Wierzę, dlaczego mam nie wierzyć?

— Bo minę masz taką, jakbyś nie wierzył! A ja się przysiągłem.

— Przecież nic już nie mówię, to ty ciągle gadasz!

— Gadam, bo mi zależy, żebyś głupio nie podejrzewał. Przecież ja wiem nie od dziś, za kogo ty nas masz! — skrzywił się z pobłażliwym uśmiechem. — Co ty myślisz, że ja jestem dziecko? Ale mnie to nic nie szkodzi, kolega jesteś dobry, nie powiem, uczynny…

— l to cię tak śmieszy?

— Śmieszy? — zdziwił się Fagot.

— Sam kiedyś powiedziałeś, że cię cholernie śmieszę!

— Powiedziałem coś takiego? Może. Bardzo możliwe. Chwilami. Ale mnie wszyscy ludzie tak po trochu śmieszą.

— To przyjemne, co? Wesoło ci się żyje! — roześmiał się Alek. Jacek schował głowę w ramiona.

— Eh, czasami tak coś powiesz, że nie wiem, poważnie czy kpisz?

— Ja zawsze poważnie. Jestem wypruty z poczucia humoru. Martwa twarz z grymasem niesmaku zamiast uśmiechu…

Dudek ziewnął głośno. Przez cały czas drzemał siedząc na krześle.

— Długo jeszcze? Pioruńsko jestem śpiący, złachałem się jak dziki.

— Przy czym? — zapytał Alek wyjmując zdjęcia.

— U badylarza, pod Warszawą. Rano. Jeszcze jutro i pojutrze pociągnę Pieniądz mi potrzebny. — Od razu wiedziałem, że nie świeże powietrze. Będziesz coś kupował?

— Butów potrzebuję. Matka mi dała, ale mało. Na gumie nie będę chodził, volkswagen nie jestem! — spojrzał na zdjęcia. — Cię, choroba! Wystawowe!

— Można? — zapytała Miśka zza drzwi. Pogodziła się z faktem, że często zastawała ciemnię w pokoju, który zajmowała razem z Alkiem. — Czy ty w ogóle nie miewasz wykładów przed południem?

— Miewam, wejdź, już po wszystkim! Miewam, ale we czwartki jestem wolny jak ptaszę! Spójrz, jaka udana seria w wykonaniu Jacka!

Miśka weszła do pokoju, przywitała się z Fagotem, teraz Dudek stał przed nią. Wyciągnęła do niego rękę, ale nie drgnął nawet.

— No! — przynagliła.

Już kilkakrotnie zastawała ich w domu po powrocie ze szkoły. Początkowo nie mogła znieść ich obecności, stopniowo jednak przywykła, a nawet i polubiła trochę tych, jak zgryźliwie mówiła, najserdeczniejszych przyjaciół

Alka.

— Piękniejesz… — szepnął Dudek. — Czy ty tak zawsze z początkiem zimy?

— Zawsze. Może się jednak przywitasz?

— Kiedy nie śmiem.

— Ośmiel się, bardzo cię proszę!

— Jak tak, to co innego!

Kpił, ale Miśka wiedziała, że część tego uznania w spojrzeniu, którym obrzucał jej twarz i figurę, była szczera. Zakręciła się na obcasie, trochę speszona. Lubiła takie spojrzenia chłopców, ale nie umiała jeszcze zdobywać się na obojętność wobec nich.

— Musisz dobrze tańczyć. Masz ładne nogi. Takie do tańczenia.

— Dobrze tańczy! — pochwalił ją Alek. — Co prawda nie tańczyłem z nią od wieków, ale jako niemowlę spisywała się wcale nieźle…

— No, wiesz! Wszystkie dziewczyny mówiły mi w Osadzie, że jestem w tej konkurencji asem!

— Kierowym czy pikowym? — zapytał Alek.

— Nie wygłupiaj się, ona jest damą kier! — Dudek stanął w obronie Miśki.

Usiadła w swoim kącie na parapecie. Dudek podszedł do niej, przysunął tak jak ona twarz do szyby, ale nie patrzył w dół ani przed siebie, jedynie z ukosa na twarz Miśki.

— Jesteś damą kier? — zapytał cicho.

— Zależy dla kogo…

— A dla mnie?

— Dla ciebie jestem dwójką treflową. Dudek gwizdnął.

— Aleś mnie odpaliła! — przyglądał się Misce z coraz większym zainteresowaniem.

Odszedł i razem z Fagotem zaczął oglądać zdjęcia, które Alek przygotowywał do suszenia. Miśka nie ruszyła się z okna. Zastanawiała się, dlaczego właściwie żartobliwe błyski w oczach Dudka i pełne zadumy spojrzenie, którym tak często patrzył na nią Marek, sprawiały jej radość. Dlaczego szukała uznania w oczach chłopców, którzy mijają ją na ulicy, w kinie, tramwaju? Przecież z całą pewnością interesował ją tylko, jedynie, wyłącznie…

— Ktoś dzwoni — powiedziała. — Rusz się, Alek! Dudek podszedł do niej znowu.

— Nad czym tak myślisz? Nie myśl za dużo, bo od tego głowa boli!

— A ciebie boli czasami?

Nie od razu zrozumiał, ale po chwili roześmiał się.

— Właśnie mówię z własnego doświadczenia!

— Miśka, poczta do ciebie! Ekspres, idź podpisz!

Zerwała się i wybiegła do przedpokoju. Listonosz trzymał w ręku białą kopertę. Miśka od razu spostrzegła, że adres pisany był na maszynie. Pokwitowała list automatycznie i zamykając drzwi odwróciła kopertę, żeby sprawdzić nazwisko nadawcy. Serce biło jej szybko, miała nadzieję, że będzie to obiecany od dawna list Piotra. Nazwisko było znane, ale jak obco brzmiało w tym zestawieniu: Waleria Basztowa.

Miśka zamknęła się w pokoju rodziców. Chciała być teraz sama, rozerwała kopertę z niepokojem i zaciekawieniem jednocześnie. Nigdy dotąd nie otrzymywała listów od matki Piotra, ten był pierwszy. Pisany na maszynie, rozpoczynał się dość oficjalnie: „Droga Misiu!” Asia rozpoczynała zazwyczaj swoje listy od słów: Kochane moje Maleństwo!, chociaż już dawno Miśka przerosła ją o głowę. Odwróciła arkusz i spojrzała na podpis. Oficjalny. Imię i nazwisko.


Droga Misiu! Sądzę, że niepokoisz się długotrwałym brakiem wiadomości od Piotra. Dlatego zdecydowałam, że muszę wyręczyć go i przekazać Ci kilka informacji nie w jego imieniu zresztą, bo piszę z własnej inicjatywy. Piotr przeżywa obecnie okres głębokiej depresji psychicznej. Wydawnictwo nie przyjęło jego książki. Od początku obawiałam się, że nie była dopracowana we wszystkich szczegółach. Zażądano tak daleko idących poprawek, że praktycznie równa się to odrzuceniu maszynopisu. Nie muszę Ci chyba opisywać, jak bardzo Piotr przejął się tym, bo wiesz, że całą swoją przyszłość budował na ewentualnej pracy literackiej. Niestety, stało się inaczej, opinia recenzentów zburzyła jego plany, a on sam nie potrafi zdobyć się w tej chwili na żadne inne. Jego poprzednia pogoda i zdumiewająca łatwość, z którą przystosował się do swojej sytuacji, zmieniła się obecnie w całkowitą apatię przerywaną od czasu do czasu wybuchami nieopanowanego rozdrażnienia. Nie dziw się, że w tej sytuacji Piotr nie podejmuje próby nawiązania kontaktu z Tobą. Dziecko, ja się orientuję, że tę przyjaźń, która Was łączy, oboje traktujecie jako coś więcej. Chciałabym więc apelować do Twojej rozwagi. Możesz na milczenie Piotra odpowiedzieć milczeniem. I zrób tak, jeśli czujesz w sobie chociaż cień obawy lub niepewności, że twoje uczucie do Piotra, w które nie wątpię, jest nie dość silne na to, aby sprostać sytuacji. Nie jest moją intencją sprawianie Ci przykrości tym listem, Misiu. Chciałabym Ci jedynie przypomnieć, że pomiędzy zakochaniem i miłością jest ogromna przepaść. Ta przepaść nazywa się powszednim dniem, o którym zakochani bardzo często zapominają. Jak trudne jest życie z Piotrem, wiem najlepiej. Zwłaszcza teraz, kiedy jego depresja wisi nad naszym domem jak ciężka chmura, często myślę o Tobie i o tym, czy Twoje plany nie wymagają przypadkiem równie obszernych poprawek, jak te, których zażądało Wydawnictwo od Piotra? Przykra jest rola recenzenta, Misiu, więc nie gniewaj się za ten list, którego źródło tkwi wyłącznie w mojej trosce o Was.

Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia.

Waleria Basztowa


*


— Mamo…

Asia owinęła biodra kolorowym fartuchem. Stała pośrodku kuchni, wpatrywała się w błękitne płytki podłogi i zawiązywała tasiemki. Wreszcie opuściła ręce.

— Mamo…

— Powiedziałam ci już. Nigdy w życiu nie zgodzę się na żadne wyjazdy

— Ale to taka wyjątkowa sytuacja!

— Może właśnie dlatego — rzuciła Asia półgłosem. — Może właśnie dlatego! Usmażyłaś?

— Tak.

— Gdzie są?

— W lodówce.

— Ile wyszło?

— Osiem.

— To dobrze, będzie na dwa dni. Ale nie mam pojęcia, co zrobić na kolację… Masz na coś ochotę?

— Nie. Mamo… — Miśka spojrzała prosząco.

— Skończmy z tym tematem!

— Ale…

Asia odwróciła się i spojrzała na Miskę z irytacją.

— Jestem zmęczona do utraty przytomności. A ty, zamiast zająć się kolacją, suszysz mi głowę jakimiś niedorzecznymi projektami!

— To powiedz chociaż, że się jeszcze zastanowisz! Mamuś, zastanów się jeszcze, dobrze?

— Zastanowię się! — Asia nieporadnie rozejrzała się po kuchni. — Nie wiem, co z tą kolacją… Może jajka? Co robi Alek?

— Uczy się. Ma przecież za parę dni kolokwium.

— Aha… — Asia zajrzała do lodówki. — Nie ma jajek! Oczywiście! Byłam pewna, że są, ale w tym domu człowiek nigdy niczego nie może być pewien! A już najmniej tego, co ma w lodówce! Brałaś?

— Nie.

— Zawołaj Alka!

Miśka wyszła, po chwili wróciła z Alkiem.

— Miśka mówi, że jesteś w paskudnym humorze, mamuś?

— A, daj spokój! Wzięłam to zastępstwo, a teraz żałuję. W przychodni jest niesamowity bałagan, zapisują po trzech pacjentów na jedną i tę samą godzinę. Jak tak dalej pójdzie, zacznę ludziom wyrywać zdrowe zęby, bo chwilami to już sama nie wiem, co robię. Brałeś jajka?

— Brałem. Mam kolokwium, muszę się odżywiać!

— To teraz wkładaj buty i idź do sklepu. Nie mam nic na kolację. Osiem jajek, l herbata. — Asia zajrzała do szafki. — I cukier, cukru też nie ma!

— W porządku, mamo, wszystko kupię, wszystko zrobię — rozwiązał jej fartuch. — A ty idź, odpocznij i przestań na nas krzyczeć, bo zrobimy się piekielnie nerwicowi!

* — Jesteś za dowcipny! No to co? Zrobicie kolację? — dorzuciła miękko.

— Sam zrobię — zdecydował Alek nagle. — Niech mi się tu żadne kobiety nie kręcą!

Asia poszła do siebie. Przez uchylone drzwi Miśka dostrzegła, jak przechodząc obok ojca pogładziła jego siwiejącą czuprynę. Stefan siedział przy biurku i pisał sprawozdanie. Przytrzymał rękę Asi i nie odrywając się od pracy, pocałował ją machinalnie. Miśka zawahała się, ale po chwili weszła do ich pokoju. Usiadła na tapczanie obok matki.

— Mamuś… Asia westchnęła.

— Znowu zaczynasz? Przecież ci obiecałam, że się zastanowię…

— Chciałam ci powiedzieć, że u nas w szkole jest zepsute centralne…

— No…?

— Będą naprawiać, jeszcze nie wiadomo kiedy, ale będziemy mieli kilka dni przerwy. Może dwa, trzy.

— No…?

— Właśnie wtedy mogłabym pojechać. To wszystko! — powstrzymała Asie gwałtownie. — Już więcej nie powiem ani słówka. Mogę tu siedzieć? Nie będę ci przeszkadzać?

— Możesz. W przedpokoju zostawiłam pisma. Przynieś, przejrzymy. Asia zapaliła lampkę przy tapczanie. Podsunęła poduszkę pod plecy, drugą rzuciła obok, dla Miśki. Lubiła wieczory w domu, kiedy wszyscy już byli. Ogarniało ją wtedy uczucie całkowitego bezpieczeństwa i spokoju.

— ”Przekrój”? — zapytała Miśka skwapliwie korzystając z poduszki.

— Nie. „Kulturę”. W „Przekroju” na pewno znowu opisują jakąś wojenną jatkę. Już nie mogę tego czytać.

Asia nie rozłożyła pisma. Przez chwilę obserwowała twarz Miśki, pochyloną nad kolorową okładką. Ciemna grzywka przysłaniała jej prawie całe czoło i Asia pomyślała z żalem, że Miśka uparcie chowa przed ludźmi najładniejszą część swojej twarzy i że w tym uczesaniu wygląda wręcz nieinteligentnie. Jednakże już od dawna przestała walczyć z Miską o drobiazgi, życie przynosiło ważniejsze powody do scysji. Teraz znowu! Ale zanim Asia zdążyła zastanowić się nad projektem wyjazdu Misi do Kielc, ogarnęła ją przemożna senność, z którą walczyła zaledwie chwilę.

Obudził ją głos Alka.

— Mamo, wszyscy już jedzą, bardzo proszę, weź ode mnie ten talerz, bo gorący!

Otworzyła oczy. Alek stał w progu pokoju, roześmiany, trzymał przed sobą talerz, na którym Asia dostrzegła kilka plasterków rozgrzanej kaszanki. Oczy Alka, uśmiech Alka, sylwetka Alka…

— Spróbuj, mamo! W życiu swoim nie jadłaś równie smakowitej kolacji! Nawet głos. Nawet sposób mówienia. Asia usiadła na tapczanie i pokręciła przecząco głową.

— Ja nie lubię kaszanki… Bardzo mi przykro, wiem, że się starałeś, ale… Nie cierpię kaszanki! Chyba zauważyłeś, że nigdy nie robię? — głos Asi zaostrzył się nagle.

— Tak, ale myślałem, że uda mi się wprowadzić i u nas to danie. Jadłem u przyjaciół. Kaszanka jest świetna!

— Tu jakich przyjaciół jadłeś kaszankę? — zapytała Asia.

— U niejakiego Jacka Fagota — wyjaśnił Alek spokojnie.

— To pewnie kolega Dudka?

— Tak

— Czy doprawdy nie mógłbyś znaleźć sobie przyjaciół z innego środowiska? — zaatakowała nagle.

— Środowisko? Dziś nie te czasy, mamo! Dziś nikt nikogo nie pyta o to, kto go rodził. To się nie liczy.

— Słusznie. Środowisko się nie liczy, ale ciągle się jeszcze liczy, jak kto kogo wychował! I o tym myślę.

Alek spoważniał i odpowiedział stanowczo.

— Moje studia wymagają znajomości różnych ludzi, mamo! Chyba rozumiesz, prawda?

— Ale nie wymagają, żebyś wzorował się na nich! A ty co?

— Asiu, kaszankę jada się w bardzo wielu rodzinach — roześmiał się milczący dotąd Lenkiewicz. — Gotów pomyśleć, że masz pretensję o kaszankę… — Starannie zgarniał widelcem zrumienione ziarenka. — Mamę jednak zastanawia coś innego. Dlaczego nigdy nie prosisz swoich kolegów w tym czasie, kiedy my jesteśmy w domu? — zwrócił się do Alka. — Może nam wyjaśnisz, bo to istotnie ciekawe.

— Dlatego, że oni by was jedynie zdenerwowali. Po prostu chcę uniknąć przykrości. Zjesz, tato? — Alek podał ojcu talerzyk z kaszanką przeznaczoną dla Asi.

— Jeżeli ma się zmarnować… — zgodził się chętnie.

— Czy nie mógłbyś znaleźć sobie innych przyjaciół? — zapytała Asia podniesionym głosem.

Alek zawahał się. — Mamo, przecież ty wiesz, jak mnie te sprawy pasjonują. Dlaczego nie masz do mnie zaufania?

— Bo to wszystko jest jak zaraza! To jest zaraźliwe! Nawet nie zauważysz, kiedy… — urwała gwałtownie. — Nie po to trzęsłam się nad tobą dwadzieścia prawie lat, żeby teraz ktoś zmarnował wszystko!

— Kto?

— Oni. Ty sam.

— Mamo, porozmawiajmy spokojnie. Podniosła się gwałtownie.

— Nie będę dłużej rozmawiać na ten temat. Daj mi spokój. Idę do kuchni i błagam, niech nikt tam nie przychodzi! Chcę mieć chwilę spokoju.

Asia wyszła, Lenkiewicz odprowadził ją do drzwi zgnębionym spojrzeniem.

— Jest zmęczona.. — zwrócił się do dzieci. — Jej system nerwowy zawsze był o wiele słabszy niż miłość do was.


*


Asia usiadła na krześle, oparła łokcie na stole i objęła twarz rękoma. Żałowała swego wybuchu, do którego nie doszłoby może, gdyby Alek nie zrobił na kolację gorącej kaszanki. Gdyby nie obudził jej stojąc w progu z talerzykiem w dłoniach…

..Ostatni raz widziała Tomka właśnie tak. Stał w progu pokoju i wyciągał w moją stronę talerzyk dymiącej kaszanki. Jaki Alek jest do niego podobny. Chwilami, nie zawsze.

— Bierz — powiedział — bo parzy!

Nie chciałam. Powiedziałam, żeby się wypchał tą kaszanką czy coś takiego. On ją robił inaczej. Alek tylko podsmażył, a on, najpierw zrumienił drobno krojoną cebulę, potem obciągał kaszankę ze skórki i na patelni rozgniatał widelcem, jakież to było ohydne, Boże mój… Piątek, świątek — jedliśmy kaszankę. Czasami płakać mi się chciało, pamiętam do dziś. Ale jadłam. Tylko wtedy nie chciałam. Postawił talerzyk na stole, pocałował mamę i poprosił, żebym dała mu paczkę. W końcu sam ją wziął, bo ja się nie ruszyłam. Jeszcze zapytał, czy to na pewno ten adres. Już miał wychodzić, kiedy obejrzał się.

— Aśka — powiedział — zapamiętaj sobie! Koniec z wygłupianiem. Nie po to mama trzęsła się nad tobą przez czternaście lat, żeby teraz ktoś zmarnował wszystko!

To jego słowa powtórzyłam dziś Alkowi, jego słowa, które wtedy tak mnie straszliwie zabolały.

— Ty to uważasz za marnowanie? — ogarnęła mnie dzika pasja. Miałam ochotę rzucić się na Alka, nie na Alka, na Tomka i bić na oślep, gdzie popadnie. Zemścić się za tę jego bezwzględność, jak mi się zdawało, za pobłażliwy ton, lekceważący, i za to, że był te parę lat starszy ode mnie.

— Przecież ja dla ojczyzny! — zawołałam, patetyczna idiotka, bo przecież wszystko było we mnie pomieszane, l to uczucie, rzeczywiście podobne do patriotyzmu, i pragnienie ryzyka dla samego ryzyka, i wieczna nadzieja, że wśród tamtych ludzi spotkam Sławka, który zegnie kolano przed moim bohaterstwem. Boże, może jestem zbyt nieczuła dla siebie z tamtych lat? Nie, tak było, dziś potrafię przesiać przez sita różnej gęstości wszystkie treści tego okrzyku, którym wtedy uraczyłam Tomka.

— Ojczyzna wymaga od nas przede wszystkim rozsądku! Tylko gromada głupków może powierzać tego rodzaju papiery smarkuli takiej jak ty! To nie są poważni ludzie!

Coś takiego powiedział, ostrzej, dokładnie przecież nie pamiętam, l obiecał, że powie im prawdę w oczy. Płakałam po jego wyjściu, nienawidziłam Tomka, nienawidziłam mamy za to, że znaleźli u mnie tę paczkę bibuły, nawet nie wiem, co w niej było, ale Tomasz wściekł się nieprzytomnie, kiedy tam zajrzał. Pozwalali mi tylko na harcerstwo, a mnie się marzyła wielka konspiracja, może nawet Pawiak, byle w sławie i chwale. Wzięłam się za to bez ich pozwolenia, l zaraz pierwsza moja próba skończyła się klęską. Ta paczka miała być u mnie tylko przez parę godzin, zawinęłam ją w spodnie od piżamy i schowałam w tapczanie. Tomek zajrzał tam po coś, znalazł. Kazał mi podać adres i powiedział, że sam odniesie. Jeszcze zrobił tę kaszankę przed wyjściem i tak go pamiętam najostrzej i najwyraźniej. W drzwiach, z talerzykiem w ręku.

— Powiem im prawdę w oczy! — to chyba było jego ostatnie zdanie. Nie powiedział. Dom stał na odludziu, na fortach, daleko. Byłam tam później, już po latach, wcześniej nie mogłam, Boże, nie mogłam się zdobyć! Musieli wyjechać gdzieś z boku, był bez broni, uciekał przez łąkę. Może gdyby tam były domy albo las…? Ale było goło zupełnie, widzieli go jak na dłoni. Czekałyśmy spokojnie do godziny policyjnej, a potem ta upiorna noc. Ten talerz zimnej kaszanki na stole. No cóż, Alek nie wiedział, że to jeden z rekwizytów mojej winy, mojego bólu. Rano przybiegła Zuzanna.

— Gdzie on jest? Gdzie on jest? — i tylko te oczy na pół twarzy, przerażone, nieprzytomne, tak jakby czuła. Podałam jej adres, wybiegła, pojechała rikszą, żeby prędzej. Prędzej? Przecież to trwało i trwało, każde pięć minut to była doba. Mama chodziła po pokoju, kilometry wokół stołu. A potem dzwonek, podbiegłyśmy otworzyć drzwi i Zuzanna runęła na nas, zgięta wpół. Miała sukienkę w kwiaty. Rękoma obejmowała brzuch, jakby to ją trafili. I nie umiała, biedna, nie potrafiła powiedzieć mamie słowami tego, co mama i tak już wiedziała, a co przecież musiała jeszcze usłyszeć! A oni nie są w stanie mnie zrozumieć. Gdybym próbowała tłumaczyć im czy wyjaśnić, znaleźliby odpowiedź natychmiast, wiem, natychmiast! Że wszystko to jest nieporównywalne i że powinnam być szczęśliwa, bo tu nie życie Alka, tylko coś tam wchodzi w grę. A przecież on jest jeszcze nieukształtowany, zielony, tacy nie wygrywają. Mogą mi go zniszczyć. Powiedziałam mu: to jest zaraźliwe, inaczej skąd by ich tylu było? Walka o człowieka, tak to Alek nazywa. Pięknie. Te dziewczyny, okropne. Do każdej walki trzeba dojrzeć, dziś wiem, wtedy nie wiedziałam, dziś jestem mądra. Już dawniej byłam mądra, już wtedy, w sierpniu, kiedy płonący dom walił nam się na głowy, a ja ciągnęłam po schodach piwnicy rannego »Zabawę«. Ale wtedy już od dwóch lat Tomek nie żył. Przeze mnie. Każdej nocy i każdego dnia dźwigam na sobie ciężar jego śmierci. Moja mądrość kosztowała, chcę ją przekazać Alkowi za darmo, dlaczego i on ma płacić, sobą samym płacić? Ja zapłaciłam Tomaszem i bólem mojej mamy, czy to przypadkiem nie wystarczy także a conto dla Alka?…

— A jednak ja wejdę, dobrze? — zapytał Alek uchylając drzwi.

— Wejdź!

Podszedł do stołu i stanął obok Asi.

— Płakałaś? — zapytał niespokojnie.

— Nie.

— Bo tak wyglądasz. Przychodzę z pewną propozycją. Usiadł na stole. Asia stłumiła w sobie chęć zwrócenia mu uwagi.

— Słucham.

— Jeżeli tak bardzo zależy ci na tym, to mogę zaprosić ich wszystkich, chętnie przyjdą, zwłaszcza na kolację. Poznasz ich, może będziesz spokojniejsza. Spróbujemy?

— Możemy spróbować, ale propozycja nie jest twoja. Tyle tylko, że moją odrzuciłeś! Była identyczna.



IV


— No, więc jak? — w słuchawce głos Marka Warownego brzmiał inaczej niż zwykle. Był stłumiony, chropawy, widocznie Marek dzwonił z automatu.

— Referat mam nie skończony. I zadania z fizyki nie zrobiłam. Nie potrafię, nie rozumiem, o co chodzi.

— Wytłumaczę ci, tylko przyjdź! — nalegał. — To nie zajmie dużo czasu.

— Nie możesz poczekać do jutra? Mogłabym przyjść do szkoły ciut wcześniej i…

— Nie, bardzo mi zależy na dzisiejszym dniu!

— Więc gdzie?

— W „Telimenie”.

— O której?

— Zaraz.

— Szalony jesteś. Będę.

Miśka odłożyła słuchawkę. To musiało być coś ważnego. Marek nigdy nie wyciągał jej z domu bez istotnych przyczyn. Wyrwała kartkę z zeszytu od fizyki, piąta wersja rozwiązania też była zła. Wsunęła ją do kieszeni spódnicy.

— Wybywasz? — mruknął Alek.

— A co mam robić? Przecież ktoś mi to musi wytłumaczyć, nie? Wstyd, żebyś nie potrafił zrobić nawet takiego prostego zadania!

Alek podniósł głowę znad książki.

— Hańba! — przyznał. — Swoją drogą ciekawe, czy ty wybywasz tylko dlatego, że ktoś ci to musi wytłumaczyć?

— Dlatego również. — To jest odpowiedź wymijająca. Cieszę się, że idziesz. Przynajmniej będę mógł się skupić. Twoja obecność mnie rozprasza.

— Dlaczego?

— Dziewczyno, nawet nie masz pojęcia, jak ty jęczysz! Siedzisz i jęczysz!

— Robiłam to zadanie pięć razy, rozumiesz? Za każdym miałam to samo rozwiązanie, a w spisie wynik jest inny…

Miśka stała przed lustrem i szybkimi ruchami szczotkowała włosy. Wreszcie odrzuciła je do tyłu i zawiązała czarną aksamitką. Nastroszyła grzebieniem grzywkę.

— Zimno? — zapytała Alka.

— Jak diabli. Włóż ciepłe majtki, bo cię podwieje — naśladował melodyjny głos Asi — i potem będziesz pokutować przez całe życie!

— Przestań gadać i weź się do nauki! — odpowiedziała Miśka w tej samej tonacji. — Jeżeli chcesz coś w życiu osiągnąć, nie wystarczy gapienie się w lampę!

— Samo chcenie sprawy nie załatwi! — zakończył Alek grubym głosem ojca.

Miśka zajrzała do pokoju rodziców. Grali w brydża z braćmi ojca.

— Mamuś, ja wychodzę na chwilę, nie mogę sobie poradzić z fizyką!

— Dokąd idziesz?

— Na Krakowskie. Do „Telimeny”.

— To z „Telimeny” taka fizyczka? — zażartował wuj Janusz. Miśka mrugnęła do niego.

— Kolosalna! Nie masz pojęcia!

— Wrzuca treść zadania do ekspresu i po chwili wynik wypływa ciurkiem razem z kawą, co? — roześmiał się.

— Jakbyś zgadł!

— Słyszałam, że rozmawiałaś z Markiem — zauważyła Asia. — Dobrze, idź. Na dworze zimno, włóż ciepłe majtki, bo cię podwieje.

Miśka stała już przy drzwiach wyjściowych, kiedy nagle usłyszała głośny śmiech matki. Ostatnio Asia śmiała się bardzo rzadko i Miśka pomyślała z rozżaleniem, że dziwnie im skąpi wybuchów wesołości, które oboje z Alkiem tak u niej lubili.To ona odchodzi od nas, a nie my od niej! — pomyślała. — Mówi, że jestem daleka, a sama zwiększa dystans. Już od trzech dni czekam i czekam, żeby się wreszcie wypowiedziała, i dotąd nie wiem, mogę jechać czy nie!

Marek zajął stolik przy oknie. Miśka zauważyła go od razu. Szła od drzwi wolno, wymijając krzesła i wielkie torby damskie porozstawiane na podłodze. Patrzyła na Marka, uśmiechał się.

— Pięknie wyglądasz! — powiedział, kiedy podeszła.

— Jesteś arcysympatyczny — wsunęła rękę do kieszeni spódnicy i wyjęła zmiętoszony świstek. — To jest zadanie, spójrz! Pięć razy ten sam wynik. Rozpacz mnie ogarnia.

Marek nie od razu wziął kartkę z jej ręki. Jeszcze chwilę patrzył na Miskę z tak wyraźnym upodobaniem, że odwróciła głowę i zajęła się obserwowaniem towarzystwa przy sąsiednim stoliku.

— Sprawdź to… — poprosiła wreszcie. — Potem pogadamy o twoich sprawach.

Marek wyjął długopis i sięgnął po bibułkę. — Nie będę sprawdzał, zrobię od początku.

Nachylił się, Miśka usiłowała śledzić przebieg rozwiązania, ale po chwili zrezygnowała. Minął już pierwszy moment zakłopotania czy może zadowolenia, który odczuła widząc spojrzenie Marka. I nagle z ogromną wyrazistością uświadomiła sobie, że tego jej właśnie brak w kontaktach z Piotrem. Tego błysku zachwytu w oczach, kiedy zbliża się do niego, tych słów pochwały jej wyglądu, nawet oklepanych, zwyczajnych! Spojrzeń, niekiedy kłopotliwych, ale w końcu zawsze sprawiających radość, tych, które tak lubiła podchwytywać w przelocie. Pomyślała z nagłym przerażeniem, że dla Piotra jej wygląd jest w zasadzie obojętny, krój i barwa sukienki również. Cieszy go wyłącznie jej obecność. Pięknie wyglądasz! — powiedział Marek. Niewiele, a jednak…

— Ty nie uważasz!

— Uważam.

— Uważaj, bo potem nie będziesz wiedziała, skąd to się wzięło!

— Wiem. Pomnożyłeś, dodałeś i podzieliłeś przez to… — dziobnęła palcem bibułkę.

— Ale rozumiesz, dlaczego? Wzruszyła ramionami.

— Trochę. Ja nie dodałam, tak?

— Właśnie. Schowaj! — podał jej kartkę.

— No. To jedno mam z głowy. Jeszcze ten referat i będę dobra — odetchnęła z ulgą. — Właściwie zupełnie mi to wszystko niepotrzebne, w życiu swoim nie wrócę do fizyki! W myśli, w mowie ani w uczynkach!

— Decydujesz się na kursy kreślarskie? — Nie wiem, bo właściwie poza prawem nic mnie nie interesuje. Myślałam o kosmetyce, mogłabym coś takiego skończyć. To nie trwa długo.

— Powinnaś pójść na prawo. Takie jest moje zdanie. Powinnaś. Moglibyście poczekać z tym wszystkim, warto chyba pracować w zawodzie, który człowieka interesuje.

— Warto… — przyznała Miśka. — Ale ja jestem mu potrzebna. Jestem mu piekielnie potrzebna, wiesz? — powiedziała z przekonaniem. — Zwłaszcza teraz, kiedy mu się nie powiodło.

— Nie boisz się?

— Nie będzie mi łatwo — zgodziła się. — Słuchaj, co ty masz za sprawę? Mów, bo nie mam dużo czasu.

— Żadna rewelacja. Po prostu, chcę ci zaproponować jedną rzecz. Widzisz… — zawahał się. — Zmieniłem zdanie i mam zamiar wycofać się z tej historii z madame! Jeżeli dyrektor będzie chciał rozmawiać z nami na ten temat i jeżeli zajdzie taka konieczność, powiem o tym głośno. Uważam, że robimy jej krzywdę — Marek spój rżał na Miskę zaczepnie. — Co o tym sądzisz?

— Powiedziałeś, że chcesz mi coś zaproponować… — odparła ostrożnie. — Co takiego?

— Ty też nie jesteś przekonana, że mieliśmy rację.

— Załóżmy. Ale większość…

— To nie ma znaczenia. Pytanie mam tylko jedno. Czy starczy ci odwagi, żeby mnie poprzeć? Przeciwko większości? Przecież wiesz, jak jest! Co tu dużo gadać, nikt się nie uczy od półtora roku. Najłatwiej jest zwalić na madame. Wernerowa ma rację.

— Ale dlaczego nikt się nie uczy?

— Bo jej nie lubią. Jest złośliwa, denerwuje się byle czego, a poza tym sami wytworzyliśmy klimat wokół niej. Ostatecznie uczy nie tylko w naszej klasie, ale tylko w naszej klasie doszło do rozróbki. Gdzie indziej też nie jest lubiana, a jednak stawia tam czwórki, piątki. Bo oni się uczą, a my…? Powiedz z ręką na sercu, uczysz się francuskiego? W tym stopniu, w jakim ona tego wymaga?

— Nie.

— Widzisz. Więc jak?

— Wyłamywać się nie można. Klasa to jest klasa.

— Mówisz jak na procesie w Norymberdze. Rozkaz to rozkaz.

— No, wiesz! Porównywać mnie z oprawcami to już trochę przeholowane! — Miśka poczuła się dotknięta, odsunęła od siebie nie dopitą do końca filiżankę kawy. — Ostatecznie, ja jej nie morduję!

— Skąd wiesz?

— Zgłupiałeś czy co?

Przez chwilę siedzieli bez słowa.

— To właściwie możemy już iść! — powiedział wreszcie Marek. — Ja nie mam nic więcej do powiedzenia.

— Ja też — odparła Miśka chłodno.


*


Kiedy Alek wszedł do pokoju, Dudek siedział przy stole i czytał gazetę. Fagot, nachylony nad nim, pokazywał mu palcem jakąś notatkę. Dudek zaklął.

— Coście tam wyczytali?

Drgnęli obydwaj, Dudek złożył pismo gwałtownym ruchem.

— Nic. Wietnam. Co słychać? Umiesz już wszystko? Wykułeś? Zdasz?

— Tego się nie wie! — westchnął Alek. — To się dopiero będzie wiedziało.

— Bóg strzegł mnie przed czymś takim — roześmiał się nagle Fagot — i wybrał dla mnie lepszą dolę! Nerwy bym stracił. Nerwica, choroba naszej ery! To wszystko dlatego, że ludzie za dużo się uczą i niszczą swoje cenne zdrowie podczas egzaminów. Siadaj, cóż tak stoisz?

— Wpadłem tylko na chwilę. Majki nie ma?

— A co ty masz do Majki? — zaniepokoił się Jacek.

— Nie tylko do niej, do was wszystkich mam prośbę!

Alek usiadł na krześle, wsunął ręce w kieszenie i wyciągnął przed siebie nogi.

— Zrobimy dla ciebie wszystko, co w naszej mocy. Możemy nawet pójść i zdać na murzyna twoje kolokwium! — zaofiarował się Dudek.

— Co chcesz? — zapytał Fagot. — Może pieniędzy potrzebujesz?

— Nie, to jest zupełnie inna prośba, mniej materialna, bardziej gastronomiczna. Po prostu chciałbym zaprosić was jutro na kolację.

— Do Grand Hotelu?

— Prawie, bo do mnie do domu.

— Aaaa! To coś więcej! — Fagot zgiął się w ukłonie. — Zaszczyt dla nas! A co? Chatę będziesz miał wolną?

— Przeciwnie. Rodzice słyszeli o was. „Zaproś wreszcie swoich przyjaciół! — powiedzieli. Więc zapraszam. Będzie feta, flaczki po warszawsku.

Dudek skrzywił się.

— Nie lubisz?

— Lubię, tylko myślę, czym to się je? W lokalu łyżką, a w domu…? Może u ciebie widelcem? Nie chciałbym się, rozumiesz, skompromitować!

— Łyżką.

— Nie bądź idiotą, Dudek! Zachowuj się normalnie! Mówisz, jakbyś w ogóle nie był wychowany! — zdenerwował się Fagot.

— Bywalec to ja nie jestem, na dworze u Elżuni angielskiej nie jadałem. Galowo mamy przyjść? Pod krawatem?

— A jakżeś myślał? Nie denerwuj mnie, Dudek, bo wyjdę z siebie! — Fagot wzruszył ramionami. — Głupiego z siebie robisz czy poważnie?

— Ciapy wziąć? — dopytywał się Dudek uparcie. — Jak chodziłem do podstawówki, też mnie kiedyś zaprosili. Do takiego mecenasa, jego synalek ze mną siedział w jednej ławce. Ma się te znajomości! Kazali z ciapami. Zapomniałem i potem musiałem ganiać w skarpetkach jak głupi.

— Wyjątkowo możesz bez ciapów!

— Twój tata też mecenas?

— Nie. Biolog.

— To znaczy, czym się zajmuje? — zainteresował się Dudek.

— Ślimakami.

— Ślimakami? l za to mu dają pieniądze? Jak Boga kocham, draczny kraj… No, fajno, przyjdziemy, nie, Dudek? Majka też? To może jeszcze i Ksawerego weźmiemy, co?

— Nie — zdecydował Alek otwarcie. — Tylko was troje proszę. Żadnych boków.

— Zaszczyt, słowo daję, zaszczyt! Musimy to oblać, skoczę po piwoszczaka, a ty, Fagot, umyj szklanki.

Dudek wysupłał z kieszeni parę złotych, złapał butelki i wyszedł. Jacek zebrał szklanki ze stołu.

— Zmyję, zaczekaj chwilę, Majki nie ma, muszę sam!

Poszedł do kuchni, Alek sięgnął po gazetę. Otworzył na trzeciej stronie, była to kolumna miejska, żadnych wiadomości z Wietnamu na niej nie znalazł. Alek odszukał miejsce pośrodku strony, tam gdzie Fagot stukał palcem, w chwili gdy Alek wchodził do pokoju. Drobne ogłoszenia. Przebiegł wzrokiem kilka z nich i wreszcie jedno zatrzymało jego uwagę. Było krótkie, takie, jakich setki rocznie zamieszczają codzienne pisma. „Marceli Ciechowski prosi o zwrot aparatu fotograficznego… marki… zostawionego… Dworcu Głównym… uczciwy znalazca…

— Coś tam znalazł ciekawego? — zapytał Fagot. Postawił na stole umyte szklanki.

— Wietnam! — odparł Alek spokojnie składając gazetę. Spojrzał Jackowi prosto w oczy.

— No, tak… — powiedział Fagot niemrawo. — To ja chyba umyję jeszcze jedną szklankę. Majka może nadejść.

Pogwizdywał w kuchni. Alek jeszcze raz przeczytał ogłoszenie i po chwili zastanowienia zajrzał do Jacka. Stał przy stole i bębnił palcami po niebieskiej ceracie.

— Ani Dudka, ani piwa — powiedział Alek — pewnie nie może dostać!

— Pewnie.

Fagot odwrócił się, westchnął i pokiwał głową.

— Mam ja los z wami, mam… — powiedział strapionym głosem. — Wziął sobie człowiek na głowę i teraz kukuryka! — przyglądał się Alkowi przez chwilę, a potem powiedział zdecydowanie: — Słuchaj no, stary, coś ci powiem. Krótko, bez żadnego obciachu. Wiem, żeś ty znalazł to ogłoszenie. Tak?

— Tak.

— Właśnie. Więc sprawy mają się następująco: nie rąbnąłem aparatu, rozumiesz? Wybij to sobie z głowy, raz na zawsze sobie wybij.

— Już raz mi powiedziałeś.

— Pamiętam. Ale znowu to ogłoszenie. Wyglądać może, że rąbnąłem. Nic z tych rzeczy. Znalazłem, kapujesz?

— Powinienieś oddać. Facet podaje adres.

Fagot podszedł do stołu, sięgnął po szklankę. Nalał do niej wody i wypił krótkimi, szybkimi łykami.

— Nie oddam. Mógł pilnować, sam sobie winien. Nie namawiaj mnie, Alek, zdecydowałem. Jak ja coś zgubię, nikt za mną nie lata i nie oddaje. Po diabła mam się pchać do kogoś z aparatem? Po diabła, powiedz?

— To jest przedmiot wartościowy. Ktoś go szuka, ogłasza. Zupełnie co innego.

— E, bracie! Jak go było stać na jeden aparat, będzie go stać na drugi. A ja inaczej nigdy się takiego nie dochrapię!

— Uważasz, że to uczciwa droga?

— A co? Może nie? Znalazłem. A zresztą! — Fagot machnął ręką. — Skończmy tę mowę! Ani ty mnie nie przekonasz, ani ja ciebie. Powiedziałem ci, jak sprawy stoją, bo po co masz myśleć, żem go rąbnął i żem się jeszcze przysięgał. Ja sumienie mam czyste jak łza. Jeszcze jedno…

Fagot znowu napełnił szklankę, przyglądał jej się pod światło, chybotał nią, wreszcie wypił.

— Jeszcze jedno… — powtórzył. — Chyba nie dasz cynku temu facetowi, że aparat jest u mnie, co?

— Nie! — odparł Alek bez wahania. — Nie dam.

— Bałbyś się? — Jacek przyglądał mu się badawczo.

— Kogo? Faceta?

— Nie faceta. Mnie!

Fagot odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się, był to śmiech nieprzyjemny i Alek pomyślał, że brzmi jak ostrzeżenie.

— Nie widzę powodów, dla których miałbym się ciebie bać! — oświadczył spokojnie.

— Jak dotąd, ja również nie widzę! — Fagot wyciągnął rękę. — Graba, Alek. Na zgodę! Coś ci poradzę, stary! — dorzucił po chwili milczenia.

— Trzymaj ty ze mną, wiesz? Ja nigdy nie zginę. Nie jestem z tych, którzy giną. A jeżeli nawet noga mi się kiedyś powinie — Fagot odstukał trzykrotnie — wypłynę jakoś, spokojna twoja czaszka. Twardy jestem, ot co. Żaden mięczak, gardzę tym! — skrzywił się i dokończył cedząc wolno słowa:

— Forsa dla mnie rzecz najważniejsza, pojmujesz? Resztę mogę sobie darować, moneta wszystko w życiu załatwia i tylko to się liczy!

— Słuchaj, Jacek… — zaczął Alek ostro.

— Daruj sobie! — przerwał mu Fagot gwałtownie. Daruj sobie! Nie do mnie ta mowa.


*


— To była zupełna makabra! — powiedziała Miśka gasząc światło przy swoim tapczanie. Alek rozstawiał amerykankę z drugiej strony regału, który dzielił ich pokój na dwie części. — Kompletna makabra! Kładź się prędzej i gaś światło, głowa mi pęka! — jęknęła. — Pogadamy po ciemku, co?

— Dobrze, możemy pogadać, chociaż ja mam już dosyć na dziś. Nawet na mycie siły mi nie starcza.

— Biedactwo! Zawsze byłeś wątłego zdrowia, jeżeli o to idzie. Już?

— Prawie.

— No to gaś!

Przez chwilę leżeli w milczeniu. Nikłe światło latarni rozjaśniło pokój, oboje lubili rozmawiać wieczorami, obserwując jednocześnie cienie na ścianach i ciemne zarysy sprzętów.

— I jeszcze gdyby mama nie przylepiła sobie do twarzy tego uśmiechu dobrze ułożonej dziewczynki! — szepnęła Miśka. — Z tym uśmiechem była niesamowita!

— Mówiąc bezstronnie, starała się być miła… — przyznał Alek. — Ojciec też.

Miśka roześmiała się.

— Przyszedł do mnie do kuchni, kiedy zmywałam po kolacji. Chodził, chodził, niby czegoś szukał, wreszcie zdobył się na szczerość i wiesz, o co mnie zapytał?

— Nie wiem.

— Czy ty się przypadkiem nie kochasz w Majce. Ładne, co? Ty w Majce! Majka im się okropnie nie podobała.

— Mówił dlaczego?

— Wyskubane brwi. Utlenione kudły. Podkasana kiecka. To generalne argumenty przeciwko Majce.

— Stylistycznie znakomite! — parsknął Alek. — Mówił coś jeszcze?

— Tak. Prosił, żebym ci nie powtarzała, bo oczywiście zaczniesz im zarzucać, że byli z góry uprzedzeni.

— Tak jakby niebyli! — wtrącił Alek.

— Jasne, że byli. Tata mówił, że sposób jedzenia Majki przyprawiał go o mdłości. I że takich koszul non iron, jakie mieli Dudek i Fagot, to u niego w pracy nawet kierownik zakładu nie ma!

— Taki ubożuchny? — zdziwił się Alek zgryźliwie.

— Taki. A przecież to chyba były zupełnie zwyczajne koszule? Sam tata ma dwie podobne, a twoja wcale nie jest gorsza.

— Powiedziałaś?

— Nie.

— Może i lepiej. Mama coś mówiła?

— Mama? — Miśka zastanawiała się chwilę. — Mama nie. Żadnych komentarzy, ale kiedy już wstawiła do kredensu ostatni talerz, powiedziała, że teraz ma spokojne sumienie, bo wyszła twoim sprawom naprzeciw.

— Daleki spacerek to nie był! — stwierdził Alek ironicznie.

— Ale zawsze — odparła Miśka posępnie. — Dla moich spraw nie zrobiła ani kroku! Piotr dla niej nie istnieje jako temat. Mama w ogóle nie przyjmuje Piotra do wiadomości. Wydaje mi się czasami, że my oboje stanowimy jedynie niepotrzebne dodatki w jej miłości do taty. Wyobrażasz sobie, jacy byliby szczęśliwi, gdyby nas nie było? Idylla. Nie ma kłopotów z Alkiem, nie ma kłopotów z Misia, życie wypełnione Beethovenem i ślimakami, od czasu do czasu sukces stomatologiczny!

— Bzdura! — żachnął się Alek gwałtownie. — Jesteś wściekła i dlatego pleciesz głupstwa!

— Pewnie masz rację — przyznała Miśka bez dyskusji. — Spójrz, pada śnieg…

Zamilkli. W ciemnym prostokącie okna przewijały się grube płatki.

— Miałaś jakieś wiadomości od Piotra po tym ekspresie od pani Basztowej? — zapytał Alek po chwili.

— Żadnych. Sama napisałam do niego dwa listy, takie wiesz, zupełnie zwyczajne, jak zwykle.

— On musi być rzeczywiście w podłym nastroju…

— Pewnie wbił sobie w głowę, że nie ma prawa mnie wiązać. Głupi. Nie może zrozumieć, że jestem w nim po prostu zakochana.

— Nie taki on głupi, siostro. Zbytnio upraszczasz!

— Daleka jestem od uproszczeń, ale wydziwiać też nie ma sensu. Czy mama mnie puści, Alek?

— Nie wiem.

Alek zapalił światło i sprawdził godzinę na zegarku.

— Już dwunasta, warto by pospać!

— To gaś, dobranoc!


*


Zuzanna Wernerowa zakończyła lekcję na chwilę przed dzwonkiem.

— Nie zaczniemy już następnego tematu, bo zostało zaledwie parę minut, a ja mam do was jeszcze kilka spraw.

Patrzyli wyczekująco.

— Po pierwsze, sprawa składek. Jak z tym?

— Będą zebrane w przyszłym tygodniu. Na pewno, pani profesor, może być pani spokojna!

— Dobrze. Po drugie, chcę was zawiadomić, że szkoła zorganizuje jeszcze przed świętami spotkanie z Wandą Lopez, brazylijską aktorką polskiego pochodzenia. To jest wasza ostatnia lekcja?

— Tak!

— Możecie się zbierać pomału.

Ani drgnęli. Zuzanna zamknęła dziennik, schowała do torebki długopis. Zapadło milczenie, które zdecydowała się przerwać Wala Stelmachówna.

— Pani profesor, czy pani rozmawiała już z panem dyrektorem w naszej sprawie?

— Zamknij okno, Wojtek, bo zimno. A ty siadaj, Wału. Nie rozmawiałam jeszcze w waszej sprawie…

— Czy można wiedzieć dlaczego? — Skowrońska zadała to pytanie bardzo grzecznym tonem, ale samo sformułowanie kryło w sobie pretensję.

Zuzanna nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili.

— Wiem, że powinnam. Zwróciliście się do mnie bardzo formalnie. Przewodniczący w imieniu klasy i tak dalej. Nie rozmawiałam z panem dyrektorem, ponieważ jestem waszą wychowawczynią już od lat… — przygryzła dolną wargę, obrzuciła klasę powolnym spojrzeniem, kolejno, twarz po twarzy. — I było mi wstyd. Jest mi wstyd występować w waszym imieniu. Czuję się za was odpowiedzialna, w pewnym sensie wychowywałam was, w każdym razie starałam się o to. Jestem zdania, że młodzież, z którą pracuje się tak długo, powinna przejąć od wychowawcy pewne spojrzenie na… — Wernerowa pochyliła głowę. — Może inaczej to powiem. Uważam, że nie umiałam was wychować i jest mi bardzo przykro. Nie rozmawiałam z panem dyrektorem, bo jeszcze ciągle na coś liczę, sama nie wiem, na co. Ciągle mam nadzieję, że może zmienicie zdanie…

— My zdania nie możemy zmienić! — powiedziała Skowrońska z uporem. — To jest przemyślane!

Marek Warowny podniósł się z miejsca. Zwrócił się bezpośrednio do Hanki.

— Może niedostatecznie? — zapytał.

— Jak to?

— Proponuję, żebyśmy wycofali naszą prośbę!

— Wycofali? Teraz, kiedy najgorsze jest już poza nami?

— A co było najgorsze? — zapytała pani Wernerowa.

— Powiedzenie tego pani! — odparła Hanka. — Więc ty dezerterujesz? — zapytała Warownego.

— To nie jest dezercja. Po prostu przemyślałem tę sprawę jeszcze raz i doszedłem do wniosku, że nie mamy racji…

Zuzanna przyglądała mu się z narastającym uśmiechem.

— Marku… — powiedziała z ogromną ulgą. — Och, jak to dobrze, że ty to mówisz!

— Może nie dezercja, tylko proste lizusostwo! — powiedziała Skowrońska. — Też pięknie!

— Marek! Tak się nie robi! — zawołał Lalkiewicz z końca klasy. — To granda, wiesz?

— Proszę bardzo! — Skowrońska poczuła się podtrzymana. — Rozłam? Jak rozłam, to niech się już wszyscy wypowiadają, bo może jeszcze ktoś chce bronić madame? No, proszę, śmiało! Niech wstaną ci, którzy chcą, żebyśmy się wycofali z tej sprawy!

Usiadła z impetem. Marek Warowny stał pośród klasy sam, ale nie trwało to długo. Już po chwili od stolika przy oknie podniosły się dwie dziewczyny. Chmielewska i Gąsik. Gdyby nie codzienne sprawdzanie listy, chyba do tej pory reszta klasy nie znałaby ich nazwisk. Były ciche, nieśmiałe, trzymały się zawsze razem, na uboczu. Wstały jednocześnie i obydwie patrzyły przed siebie, na tablicę, na której nic nie było napisane, jedynie data bieliła się w rogu.

— Więc jednak… Może poczekamy? — Marek spojrzał w bok. Miśka siedziała w tym samym rzędzie. — Może jeszcze ktoś się namyśli?

— Ja się namyślę! — zawołał Leśniak. — Co tam będziemy się znęcać, stary człowiek, niech jej bozia da zdrowie…

Czekali jeszcze chwilę.

— Więc jak rozstrzygacie to wszystko? — zapytała Zuzanna niespokojnie. — Jak mam to rozumieć?

— Tylko cztery osoby! — odparła Skowrońska głosem nabrzmiałym satysfakcją. — Prosimy panią o załatwienie tej sprawy z panem dyrektorem!

— Nie mów tak głośno, Skowrońska, ja bardzo dokładnie słyszę to, co masz mi do powiedzenia!

Zuzanna podniosła się, wzięła dziennik, torebkę i wyszła z klasy.


*


Asia wyjęła ręce z mydlin i pośpiesznie osuszyła je ręcznikiem. Wczoraj, po długim namyśle i nieomal walce z własnym poglądem na całą sprawę, pozwoliła Misi jechać do Kielc. Naprawa centralnego w szkole miała rozpocząć się we czwartek, a więc już pojutrze. Miśka mogła wyruszyć w pierwszą właściwie, zupełnie samodzielną drogę. Kiedy Asia zakomunikowała jej swoją decyzję i zobaczyła nieopanowaną radość Miśki, sama odczuła pewne zadowolenie.

— Ale będziesz mądra, córeczko… — prosiła.

— Będę mądra, mamuś, przekonasz się! Jesteś wspaniała, cudowna!

Ściskała Asie, podrzucała do góry pantofle, tańczyła z Alkiem pośrodku ichni, całowała Stefana. — Nic mu nie napiszę, nic! Ani słówka! Niech ma niespodziankę! Mamuś, a gdzie ja mam się zatrzymać? U nich? Ustalono, że Misia zatrzyma się w hotelu.

— Wspaniale! Jeszcze nigdy nie mieszkałam w hotelu! Cudownie! Nawet wolę, wiecie?

I teraz Asia prała swój biały sweterek, który zamierzała pożyczyć Miśce na drogę. Już od chwili telefon dzwonił natrętnie. Asia osuszyła dłonie i rzuciła ręcznik na brzeg wanny.

— Halo? — podniosła słuchawkę.

— To ty, Asiu? Dzień dobry! Zuzanna.

— Dzień dobry…

— Nie przeszkadzam ci?

— Nie, skąd? Jestem sama w domu. Słucham.

— Widzisz, chciałabym pogadać z tobą. Ale raczej nie przez telefon.

— Musiałybyśmy się umówić. Czy to coś pilnego?

— Sądzę, że tak… Tak, to raczej coś pilnego. Kiedy miałabyś czas?

— No, dziś to już nie. Jutro pracuję cały dzień, wzięłam zastępstwo w przychodni. Pojutrze Miśka wyjeżdża, chciałabym być przy tym.

— Dokąd ona jedzie?

— Chcemy wykorzystać przerwę w szkole, wiesz…

— Tak.

— No właśnie. Misia jedzie do Kielc.

— Macie rodzinę w Kielcach?

— Nie. Misia ma tam znajomego chłopca. On jest niewidomy. Nie mówiła ci nigdy o nim?

— Zuzanna, jesteś?

— Tak, Asiu…

— Misia jedzie do niego. On mieszka z matką, znam tę panią. Bardzo rozsądna osoba, więc puszczam Misie bez najmniejszych…

— Asiu, słuchaj, kochanie, muszę zobaczyć się z tobą bardzo pilnie. Bardzo, rozumiesz? Nawet jeszcze dziś, obojętnie o której! — Zuzanna mówiła tonem stanowczym, nalegającym.

— Dziś nie mogę, mamy bilet na koncert. Stefan zaraz wróci i wychodzimy.

— To po koncercie! Asia zawahała się.

— Jestem teraz sama. Może byśmy jednak mogły załatwić to przez telefon?

— Jak chcesz. To jest sprawa, która dotyczy Misi. Czy ty wiesz, na co ona wybiera się po maturze?

— Na prawo.

— Nie. Ona chce skończyć jakieś kursy i zacząć pracować.

— Nie rozumiem… dlaczego raptem?

— Bo chce wyjść za mąż! Chce wyjść jak najprędzej za mąż za tego niewidomego chłopca! Już mi się to kiedyś obiło o uszy, ale zbagatelizowałam. Dziś na przerwie przyszło do mnie kilka dziewczynek i zaczęły gadać. To wypłynęło znowu. Miśki nie było z nami, rozumiesz? Opowiedziały mi wszystko, plany skończenia byle czego są bardzo konkretne i ona to zrobi, jeżeli jej nie powstrzymasz! Chciałam sama z nią rozmawiać, ale doszłam do wniosku, że ty to powinnaś załatwić. Ja jej mogę tłumaczyć później, po tobie. Czy ty mnie słyszysz, Asiu?

— Tak, Zuzanno, czekaj… Czekaj, czekaj, Zuzanno, niech ja się pozbieram…

— Przyjdź do mnie po koncercie!

— Ależ ja nie pójdę na żaden koncert, skąd! Niech Alek idzie ze Stefanem, a ja przyjdę do ciebie. Zaraz przyjdę, zostawię im kartkę, że nie mogę pójść i już. Zuzanno! Będę u ciebie najdalej za pół godziny.


*


Do domu Asia wracała tuż przed północą. Osiedle, na którym mieszkała Zuzanna, pogrążone było w ciszy grudniowej, mroźnej nocy. Asia szła niepewnie po oblodzonym chodniku, porywy zimnego wiatru cięły jej twarz, przenikały, mroziły. Na postoju taksówek trzaskiem otwieranych drzwiczek obudziła drzemiącego kierowcę. Półgłosem podała swój adres i usiadła z uczuciem bezbrzeżnej ulgi. Rozmowa z Zuzanną była trudna i męcząca. Asia nie wątpiła nawet przez chwilę, że mówiąc o Misi Zuzanna kierowała się wyłącznie jej dobrem. A jednak nie mogły znaleźć wspólnego punktu widzenia. To co dla Asi było najważniejsze, Zuzanna bagatelizowała. W jej przekonaniu jedynym problemem były Misi studia.

— Musisz ją nakłonić, musisz wytłumaczyć! — mówiła Zuzanna. — To jest krótkowzroczne, powinna zrozumieć. Przecież będzie jej o wiele łatwiej uporać się z tym wszystkim, jeżeli będzie miała konkretny zawód, coś, co stworzy im większe możliwości finansowe.

— O czym ty mówisz? — nie rozumiała Asia. — Uporać się? Przecież ja nigdy nie dopuszczę do tego małżeństwa! Nigdy. Ten chłopiec? Na miłość boską, Zuzanno! Bardzo mi go żal, ale nie pozwolę Misce pchać się w podobną historię!

— Misia niedługo będzie pełnoletnia! — odparła Zuzanna spokojnie. — Radzę ci, żebyś ją przekonywała o konieczności studiów, a nie o absurdalności tego małżeństwa.

Potem Zuzanna przyjrzała się Asi z uwagą i dorzuciła z łagodnym uśmiechem:

— Kochanie, robisz się coraz bardziej podobna do matki! Asia wiedziała, o czym myśli Zuzanna.

— Więc uważasz, że powinnam bez gadania zgodzić się na tak idiotyczne małżeństwo? W tym wieku? W takiej sytuacji? Chyba żartujesz? Stefan był zdrowy fizycznie i psychicznie. Tyle że goły jak mysz kościelna i to się mamie nie podobało. Wtedy wszyscy byli goli. Nawet gdybym chciała znaleźć innego chłopca, to też znalazłabym gołego, zawracanie głowy!

— Nie denerwuj się, Asiu! To, co proponuję, ma naprawdę sens! Niech oni odłożą swoje plany małżeńskie na czas studiów Misi, to jest najważniejsze. Przybędzie im kilka lat do namysłu, prawda? No cóż, jeżeli uczucie przetrwa, będziesz musiała się z tym pogodzić.

— Nigdy się z tym nie pogodzę. Nie rozumiem Misi, przecież to jest kwestia całego życia! Ty jesteś widzem, Zuzanno, tobie jest łatwiej, a dla mnie sprawa przyszłości Miśki jest sprawą najważniejszą. Dla mnie to nie tylko wzruszająca opowieść o dziewczynie, która chce być…

— O, już byś chociaż nie kpiła! — wtrąciła Zuzanna gwałtownie. — Wspaniała dziewczyna!

— Wyobraź sobie, że nie kpię! — powiedziała Asia drżącym głosem. — Wyobraź sobie, że nie kpię!

Milczały przez chwilę, aż wreszcie Zuzanna zadała to pytanie, na które Asia nie umiała jej dać odpowiedzi, które przemilczała, a które przecież nurtowało ją jeszcze i teraz, kiedy taksówka wjeżdżała już w centrum miasta.

— A gdyby Stefan był niewidomy, to co? — zapytała Zuzanna.

..Niewidomy Stefan, Boże, co za pustynia wokół mnie. Jedno pytanie i nagle taka pustynia. Jestem sama z tą odpowiedzią, bez odpowiedzi właściwie. Niewidomy Stefan. No? Co bym zrobiła? Tylko uczciwie. Co bym zrobiła? Niewidomy Stefan. Wtedy, na tej szosie pod Piasecznem, spotykam Stefana, on jest niewidomy, i co? Nie, nigdy! A właściwie… chyba tak. Nie wiem. Nie, chyba nie. Nie. Nie! Chyba na pewno nie. Czy to oznacza, że ja go się wypieram? Boże, jak mi wstyd! To jednak oznacza, że się wypieram. A zresztą, nie mam pojęcia, może bym i wyszła za niego. Jak ja go wtedy kochałam, do szaleństwa przecież! Teraz też, ale inaczej, to już inna miłość, pewnie większa w sumie. Więc dlaczego mówi się: »Jak ja go kochałam«? Czy dlatego, że pierwsze uczucie jest zawrotne, bezkrytyczne? Dopiero później zaczyna się dostrzegać pełnego człowieka. Ale to już nie jest ten huragan, który wszystko po drodze zagarnia, zabiera ze sobą i tylko to jest ważne, co mieści się w zawierusze, reszta to pestka, nieistotne. Potem wszystko wraca na miejsce, zostaje wiaterek, podmuch, jaki cudowny czasami. Stefan, ty ciągle jesteś mi bliski, tak samo, ogromnie, ja tylko muszę się zastanowić, nic więcej… Zuzanna mnie nie rozumie, ona nie ma dzieci, ale ja ją rozumiem, wiem, że ona myśli: cóż znaczy wzrok wobec śmierci? l to jest ta jej filozofia straszliwa, bo ona straciła Tomasza, i to była także moja filozofia tak długo, dopóki Miśka nie stanęła na wprost oczu, które nie widzą. Tu kończy się filozofia, bo przecież wiem, na co ona się porywa, moja dziewczynka. Boże, jeszcze tak niedawno nie robiła dwóch kroków beze mnie. Niewidomy Stefan…? Nie mam pojęcia, nie znajduję odpowiedzi, chyba w ogóle nie istnieje, chyba to trzeba przeżyć, żeby znaleźć odpowiedź na takie pytanie. Jakie to miasto jest cudowne nocą! Powiedziała, że robię się coraz bardziej podobna do matki. Ja sama wiem, że coraz częściej cytuję słowa mamy, być może Miśka za kilkanaście lat będzie mówiła podobnie… Zwłaszcza Krakowskie Przedmieście, te nagie kikuty drzew z warstewką śniegu, to miasto jest urzekające, będę je zawsze kochała, żywe czy umarłe, zdrowe czy oślepłe. Tu nie ma pytań. Mogę z tym miastem żyć, choćby dławiło się własnymi cegłami w nieskończoność. Wszystkiego mogłabym się wyrzec, absolutnie wszystkiego, byle tutaj. A może jej też jest potrzebne wyrzeczenie? Może ona tę swoją miłość do Piotra zaczęła odkrywać patrząc w oczy Zuzanny, widząc goździki na grobie Tomasza po tylu latach? Moje przywiązanie do tego miasta, Stefana szramę na policzku? Może ona po prostu tęskni za czymś, czego nie może uchwycić zwyczajnie, taka wewnętrzna potrzeba uczestniczenia w wielkich sprawach, czyżby to było możliwe? Są tacy dziwni oboje. Alek z tym big beatem, pamiętam, jak opowiadał, co działo się w Kongresowej, był zachwycony, wrócił do domu z chrypką. »Jak ty możesz znieść ten chaos? Dla mnie najwspanialsze fortissime musi być ciszą!« Pamiętam, zastanawiał się długo, aż wreszcie powiedział mi, Boże, jaka byłam zaskoczona, powiedział mi, że nasza młodość upłynęła w chaosie i dlatego szukamy ciszy w muzyce, a on dojrzewał w ciszy, więc szuka chaosu, bo to jest tak samo potrzebne w dorastaniu, jak witaminy. Nie, chyba ja jednak przeceniam Miskę, to jest zwykłe zadurzenie, chłopak jest miły, inteligentny, ma dużo osobistego wdzięku…

— Gdzie mam stanąć?

— Zaraz za kinem. — Asia wyjęła z torebki portmonetkę i przechyliła się, żeby dojrzeć sumę na liczniku.

— Dziękuję panu, tutaj.

Chwilę czekała na otwarcie bramy, potem weszła na ciemną klatkę schodową. Nie zapaliła światła, chociaż przez chwilę trzymała rękę na automacie. Przeciwnie, zamknęła oczy, żeby nie widzieć nic, zupełnie nic, i szła po schodach pogrążona w absolutnej ciemności. Niewidoma Asia.

..Wejść w czyjąś ciemność. Może ona sądzi, że to stanie się sensem jej życia. Rodzaj posłannictwa, które odczuwa. Dawniej takie dziewczyny szły do klasztoru. Zuzanna uważa, że ona jest w tym wspaniała. Może, ja nie przeczę, może jest wspaniała. Gdyby nie była moją córką, mogłabym opowiadać jej historię pacjentkom w czasie ekstrakcji. »Czy pani wie, że córka moich przyjaciół jest wspaniałą dziewczyną, opowiem pani o niej, tylko proszę szerzej otworzyć usta.« Ale ona jest moją córką, nie odczuwam żadnej dumy, tylko straszliwy smutek i niepokój. Mamo! Tak, teraz mamo, a wtedy kiedy błagała: »Asiu, zostań, Asiu, proszę cię, zostań, tam na górze są już Niemcy, Kuźmińska mówiła, że cały dom płonie! Asiu, tylko ty mi zostałaś, chyba to możesz zrozumieć?« Wtedy wiedziałam jedynie, że w sąsiedniej piwnicy wykrwawia się Zabawa, że leży nieprzytomny, siedzi właściwie, oparty o magiel, l mama schowała twarz w popielaty, wełniany szal, usiadła na skrzynce z węglem i może płakała, nie wiem, nie zatrzymywała mnie już, może uczyła się dumy, ale jakie to było trudne, dziś dopiero wiem. Zabawa był ciężki, bezwładny, wlokłam go po schodach jak worek, zrobiłabym to dla każdego, każdego z nich wlokłabym wtedy, jeśliby zaszła potrzeba, a dziś nie wiem nawet, czy umiałabym wyjść za Stefana, gdyby był niewidomy. Może. Wtedy, kiedy go spotkałam na szosie piaseczyńskiej, miałam dziewiętnaście lat i te kryteria sierpnia za sobą, cóż znaczy wzrok wobec śmierci. Wtedy wyszłabym za Stefana, dziś zastanawiam się, ale to jest zastanawianie wstecz, wzbogacone macierzyństwem czy może zubożone, nie wiem. Nie rozumiałam mamy i Miśka nie rozumie mnie, bo macierzyństwo jest czymś, czego zrozumieć nie można, najwspanialszą, na pewno najwspanialszą miłością świata i piekłem. Przecież mam klucz, po co dzwonię, może Stefan śpi?…

— Ach, ty! Włóczykiju…

— Nie spałeś?

— Nie, czekałem na ciebie. Jadłaś coś?

— Tak, ale herbaty mogłabym się napić, zmarzłam.

— Zaraz zrobię.

Asia zajrzała do dzieci. Alek usnął nad książką, wyjęła mu ją z ręki. Misia spała na wznak, oddychała spokojnie i równo. Przy kaloryferze stało krzesło, na grubym ręczniku suszył się biały sweterek, ten, który Asia wychodząc zostawiła w łazience. Miśka chciała w nim jechać do Kielc i Asia długo wpatrywała się w puszystą wełnę, pełna rozterek i wątpliwości.

Alek zastukał do drzwi łazienki.

— Nie poszłabyś na Torwar? — krzyknął.

Miśka zakręciła wodę z głośnym szumem płynącą do wanny.

— Co mówisz?

— Pytam się, czy nie poszłabyś na Torwar!

— Przecież siedzę w wannie! — krzyknęła.

— To co z tego? Nie zamierzasz z niej wyjść już nigdy w życiu? Przecież ci nie proponuję, żebyś leciała na Torwar ociekająca wodą!

— Umyłam głowę. Czy ty doprawdy nie potrafisz znaleźć sobie bardziej interesującej dziewczyny niż ja?

— Próbowałem… — westchnął Alek. — To jest diablo ciężka sprawa, nie masz pojęcia, jakie dziewczyny są okropne. Znalazłem jedną, u nas na roku. Była niebrzydka i na pierwszy rzut oka miała nawet nieźle w głowie.

— I co?

Alek oparł się o framugę drzwi i miarowo stukał w szybę długopisem.

— Nic. Drugi rzut oka wystarczył, żeby odpadła w przedbiegach.

— Fatalnie — głos Miśki był przytłumiony i obcy.

— Co ty tam robisz, że tak bełkoczesz?

— Myję twarz. Dlaczego miała źle w głowie?

— Tego to ja już nie wiem, ale coś musiało na to niewątpliwie wpłynąć. Pewnie miała trudne dzieciństwo!

— To tak jak ja! Czym ty stukasz? — zdenerwowała się.

— Długopisem.

— Nie stukaj, bo to mnie złości. Alek…

— No?



V


— Głupio mi z tym wyjazdem, bo widzę, że mama odchorowuje. Jest kompletnie nieszczęśliwa i wiem, że najchętniej wycofałaby się z tego, ale honor jej nie pozwala! Tak wygląda, jakby bez przerwy nosiła na końcu języka jakieś kategoryczne „nie pozwalam” Czy ty uważasz, że ja jestem prosię jadąc pomimo wszystko?

— Oczywiście, że jesteś prosię, usiłowałem cię o tym przekonać, ale przez kilkanaście lat nie udało mi się ani razu! Pójdziesz na ten Torwar czy nie?

— Człowieku, przecież ja za osiem godzin mam pociąg!

— Dziwna jesteś, daję słowo, kąpiesz się w południe. Wyjeżdżasz wtedy, kiedy ja mam ochotę pójść z tobą na Torwar. Twoja madame ma rację, jesteś wyjątkowo trudnym elementem! Pójdę sam.

— Ale odprowadzisz mnie na dworzec? Wrócisz, co?

— Nie, nie wrócę. Będę przez osiem godzin kręcił piruety na lodowisku, żeby tylko nie oglądać pociągu uwożącego moją siostrę w siną dal! Serce by mi pękło z żalu.

— Jakby płakała, to jej wytłumacz…

— Komu?

— Komu. Mamie!

— Jeszcze nigdy w życiu niczego mamie nie wytłumaczyłem. A nie, przepraszam, raz! Ale to był zawiły problem ekonomiczny. Może byś wyszła w końcu z tej wanny, Miśka, bo ja tu się cholernie nudzę!

— To czemu nie pójdziesz do pokoju?

— Mam tam rozłożone książki, rozumiesz? Chciałbym chociaż na chwilę o nich zapomnieć. Czy te włosy wyschną ci przez osiem godzin? Nie mogłaś umyć głowy wcześniej?

— Przecież byłam w szkole!

— Ale wróciłaś już dwie godziny temu. Co robiłaś przez ten czas?

— Miśka! Co robiłaś przez ten czas?

— Zastanawiałam się, czy umyć głowę. Bo widzisz… on i tak nie zobaczy…

Długopis znieruchomiał wreszcie.

— Oszalałaś?

— Nie oszalałam. Mogłabym pojechać poczochrana, w dziurawych butach i starym łachu. Słyszysz mnie?

— Słyszę…

— Mogłabym mieć twarz umazaną sadzą i… i…

— Miśka, przestań pleść!

— Nie plotę. Dla niego te wszystko nie ma znaczenia!

— Ale twoja obecność!

— Wiem.

— Więc? Przecież reszta to tylko otoczka!

— Nie byłeś nigdy dziewczyną…

— Nie byłem.

— Więc nie wiesz, że otoczka też jest ważna.

— Chcesz, żeby cię podziwiał. Za fryzurę, za kieckę, za nogi?

— To są najczarniejsze zakamarki mojej duszy… — powiedziała Miśka drwiąco. — Chcę!

— W takim razie w ogóle nie powinnaś tam jechać!

— Ja to zwalczę.

— A jeżeli ci się nie uda? Miśka! — Alek uderzył pięścią w porowatą szybę. — A jeżeli ci się nie uda, to co?

Nie odpowiedziała. Alek usłyszał jedynie szum wody gwałtownie puszczonej do wanny.


*


Zaliczył kolokwium na czwórkę. Był w wyśmienitym humorze i jedynie dokuczliwy głód skłonił go do szybkiego wyjścia z uczelni. Rano nie mógł przełknąć nawet kęsa chleba, nie pomogły prośby Asi ani tłumaczenia Lenkiewicza. Po obszernej relacji, którą złożył na giełdzie, Alek skierował się w stronę wyjścia.

— Zdałeś?

Obejrzał się. Tuż za nim szła Paulina.

— Zdałem, Paula. Mam to z głowy. A ty?

— Ja wczoraj. Dziś przyszłam tylko tak sobie. Idziesz do domu?

— Nie. Do baru mlecznego. Jestem głodny.

— Mogę pójść z tobą — powiedziała Paulina — jeżeli chcesz.

— Oczywiście, Paula. Nawet bardzo się cieszę. Nie cierpię jadać sam.

— Doprawdy? — zdziwiła się. — To ciekawe, do tej pory uważałam cię za samotnika. Izolujesz się od nas.

— Nie.

— Chyba tak. Tak to wygląda w każdym razie.

— Nie, Paula!

— Może się mylę… — powiedziała ugodowo. — Może po prostu jesteś jakiś taki… — Jaki?

— Nie wiem. Dziwny.

Uniosła głowę i spojrzała na Alka z zaczepnym uśmiechem.

— A jednak cię lubię — dorzuciła otwarcie. — I wiesz, przyszłam tylko dlatego, że ty dziś zdawałeś. Może uważasz, że nie powinnam tego mówić?

— Dlaczego? To przecież miłe.

— Miłe! — roześmiała się. — Miłe. Pewnie, że miłe. Ja w ogóle jestem dość sympatyczna, nie zauważyłeś dotąd?

— Przyznam się, że… no, oczywiście, tak! Jesteś sympatyczna!

— Ale zauważyłeś to dopiero w tej chwili, tak?

— Powiedzmy! — roześmiał się.

— Cieszy mnie, że jesteś szczery! — powiedziała Paula z nagłą powagą. — To zresztą radość typowa dla psychologa, szczerość to przecież najlepsza podstawa do wyciągania wniosków.

— I jak mnie oceniasz?

— Sądzę, że zamówisz w barze porcję naleśników z jabłkami i duże kakao.

— Bezbłędnie. Właśnie to za mną chodzi!

— Oprócz mnie. Zwróć uwagę, że to samokrytyka.

— Ty nie chodzisz za mną, zatrzymałaś mnie, to różnica dość istotna.

— Nie wiem. Chyba nie bardzo istotna, l tak źle, i tak niezbyt dobrze. Ale musiałam w końcu podejść do ciebie. Wiesz, ciągle miałam wrażenie, że ty mnie…

Urwała i szła obok Alka drobnymi, szybkimi krokami. Z zaciekawieniem obserwował jej twarz, czekał, aż Paulina zacznie mówić dalej, ale ona coraz bardziej wydawała się skupiona i milczała.

— Miałaś wrażenie, że ja ciebie…? Rozpogodziła się nagle i powiedziała swobodnie:

— Że mnie przegapisz. Roześmiał się.

— Paula, jesteś rozbrajająca!

— Nie! Ja wcale nie chcę ciebie rozbrajać! Ja tylko chcę, żebyś mnie zauważył.

— No więc udało ci się. Zauważyłem.

— To dobrze. W takim razie zamówisz sobie te naleśniki z jabłkami, a ja zamówię coś zupełnie innego.

— Mianowicie?

— Opowiesz mi o sobie. Ja wiem, że to bardzo drogie danie.

— Bardzo. Nie lubię mówić o sobie. Jestem piekielnie nieuporządkowany.

— l skryty?

— Chyba tak.

— l nikt cię nie zna?

— Chyba nie.

— Dziękuję! — powiedziała Paulina poważnie. — To danie będzie rzeczywiście bardzo drogie, ale ja chętnie za nie zapłacę.

— Czym?

— Jak to czym? Przyjaźnią.

— Nie sądzę, żeby to było możliwe… — zwątpił Alek.

Weszli do baru, kolejka do kasy była niewielka. Paulina oparła się o ścianę, nad jej głową wisiała ogromna tablica z wykazem dań.

— Dlaczego? — zapytała. — Dlaczego nie wierzysz w przyjaźń?

— Nie wierzę w przyjaźń między nami.

— A w miłość?

— Prędzej. Ale to też nie jest pewne.

— W każdym razie nie może być miłości bez przyjaźni. Przyjaźń to pierwszy etap. Proponuję ci przyjaźń. Odmawiasz?

— Nie! — powiedział Alek. — Nie odmawiam!

Wracał do domu spóźniony i szybko wbiegł na schody. Zaplanował sobie na ten dzień zrobienie porządku w bibliotece, ale śniadanie w barze mlecznym trwało nieskończenie długo. W tej chwili Alek marzył jedynie o tym, żeby usiąść spokojnie i porządkować nie książki, lecz własne myśli. Na podeście trzeciego piętra stanął jak wryty. O drzwi mieszkania opierał się Fagot, obok siedzieli na stopniach Majka i Dudek.

— Co wy tu robicie?

Fagot odsunął się i Alek otworzył drzwi. Weszli do mieszkania bez słowa.

— Stało się coś? — dopytywał. Jacek wzruszył ramionami.

— Co się miało stać… — powiedział zdejmując kurtkę. — Nic się nie stało…

Przeszli do pokoju, ale żadne z nich nie usiadło. Stali, wpatrując się w Alka wyczekująco.

— Gadaj! — zawołała wreszcie Majka. — Nie każ się prosić!

— Nie rozumiem! Pojęcia nie mam, o czym tu gadać! — Człowieku, coś ty! Nie wiesz, o czym masz gadać? — Dudek roześmiał się, ale spochmurniał nagle i zapytał z niepokojem: — Jak tak, to może oblałeś, co?

— Nie oblałem, skąd! Nawet mi zupełnie nieźle poszło. Ach, więc wy o to! — domyślił się wreszcie Alek.

Usiadł na tapczanie, wyciągnął nogi przed siebie. Stali teraz nad nim, ciągle jeszcze przyglądając mu się podejrzliwie.

— Ile ci postawił? — zapytał wreszcie Dudek.

— Dobrze.

— Dlaczego nie bardzo dobrze? Przecież umiałeś!

— Ale nie na tyle.

— Granda!

— Dlaczego? Na jedno pytanie w ogóle nie potrafiłem odpowiedzieć. Ani be, ani me!

— E, jedno pytanie! Co to znaczy jedno pytanie? — zdenerwował się Dudek. — Ciekaw jestem, czy taki facet wszystko umie. Na pewno nie, tylko tak się mądrzy, żeby przypadkiem ktoś nie był lepszy od niego. Mógł ci postawić bardzo dobrze, nie? Nic by go to nie kosztowało!

— Wcale nie umiałem na bardzo dobrze, czwórka też był fuks, jeżeli was to interesuje…

— To dlaczegoś się nie uczył? — zaatakowała Majka nagle. — Nie chciało ci się czy jak?

— Uczył się! Nie widziałaś, jak zasuwał? Ale może faktycznie za mało? — zastanowił się Dudek nagle. — Ty, może faktycznie za mało?

Fagot usiadł obok Alka.

— Prawdę mówiąc, myśleliśmy, że dostaniesz pięć! — powiedział. — Ale ostatecznie czwórka to też nieźle…

— Czy wyście poszaleli?

— Dlaczego? Nie. Po prostu nam się zdaje, że taki chłopak jak ty zasługuje na lepszy stopień, przykro, jak ktoś nie docenia człowieka. — Dudek zachmurzył się. — Uczysz się, na te wykłady ganiasz, starasz się, że aż śmiech zbiera. W ogóle taki jesteś facet, że tylko do rany przyłóż, l za takie coś masz mieć czwórkę? To ci się w końcu przestanie opłacać, co? Mnie by się w ogóle odechciało! — Dudek machnął ręką. — Ej, zostawmy to, nie lubię grandy!

Alek siedział bez słowa. Przed godziną dzwonił do rodziców, oboje byli uszczęśliwieni tą jego pierwszą oceną w indeksie. On sam też, a ci tutaj mają nagle większe ambicje.

— Skąd to wam się wzięło? — zapytał w końcu. — Dlaczego macie takie wygórowane wymagania?

— Pewnie dlatego, żeśmy się do ciebie jakoś przyzwyczaili, nie Jacek? — wtrąciła się Majka.

Fagot skinął głową.

— Do wszystkiego człowiek się może przyzwyczaić, nie ma powodu, żeby ci źle życzyć! Chodźcie do Fukiera, postawię po lampce, niech mnie kosztuje! — podniósł się i przejechał dłonią po głowie Alka. — Chodź, stary! Nie martw się, może następny ci lepiej pójdzie.

— Czy wy nie możecie zrozumieć, że ja się wcale nie martwię? — zdenerwował się wreszcie Alek.

— Nie gadaj, nie gadaj! — Fagot poklepał go po ramieniu protekcjonalnie. — Martwisz się. Już my wiemy, jaki z ciebie zapaleniec do tego wszystkiego. Ty byś wszystko chciał na bardzo dobrze. Cały świat, nie? Dudka, Majkę, mnie. Wszystkich nas chciałbyś na bardzo dobrze. Ale tak, bracie, nie idzie, ja ci to mówię, a życie znam. Następny egzamin może ci pójdzie lepiej, ale ludzi nie zmienisz. Ludzie to są ludzie, jedni z takiej gliny, drudzy z innej. Cudów nie ma, jak powiedział jeden nieboszczyk poeta.

— To co? Idziemy do Fukiera? — przypomniała Majka. — Chodźmy!

— A idziemy, idziemy! No, wstań, koleś, nie martw nic, jakoś to będzie…

— Czekajcie, zjem coś, ciągle się czuję nie najedzony!

— Szkoda czasu, kupię ci u Fukiera słonych paluszków. Z kminkiem, palce lizać.

— Finansista? Przyznaj się, Fagot.

— Jakbyś zgadł! — Jacek wyciągnął portfel, rozchylił go. — Spójrz, ile setek…

Alek gwizdnął.

— Ile?

— Sześć, bracie. Sześć!

— Poderwałeś jakąś robotę?

— Można to i tak nazwać, zależy.

— Od czego?

— Od tego, co kto woli.

— Idź, Stefan, przyjrzyj mu się. Przekonasz się, że tak!

— Pytałaś go?


*


— Nie. Wiem bez pytania. Wrócił, zajrzał do kuchni, ale nie wszedł. Tylko tak stanął w progu i z daleka powiedział mi dzień dobry. Zapytałam, jak było na egzaminie. W porządku! Tylko tyle miał mi do powiedzenia. Ja wiem, że to był drobiazg, kolokwium właściwie, ale przecież pierwsze. Spojrzałam na niego, oczy mu błyszczały i miał taki jakiś wygląd, wiesz, taki nienaturalny. Coś mnie tknęło, zbliżyłam się i pocałowałam go w czoło. Widziałam, jak wciąga powietrze i zaciska usta. Ale poczułam. Stefan, on pił z całą pewnością.

Asia obu rękoma przytrzymywała pod szyją kołnierz grubego swetra. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Więc co ja mam zrobić? — zapytał wreszcie Stefan. — Jak to załatwić?

— Musisz z nim porozmawiać. Widzisz? To jest właśnie to, czego się bałam! Poznaje środowisko w sposób bardzo gruntowny! Zajęcia praktyczne.

— Może był z kimś innym?

— Był z nimi. Widziałam przez okno, ten wymoczek odprowadzał go do domu, ten Dudek! Ale będzie miał oczywiście tysiąc argumentów. Że nie może się wyobcować i tak dalej. Powoła się na dialektykę, przekonasz się. — Asia mówiła coraz głośniej i coraz bardziej zapalczywie. — On się zawsze powołuje na materializm dialektyczny, jeżeli tłumaczy mi coś, co dla mnie jest nie do zrozumienia! Ja się nie uczyłam marksizmu i on…

Asia urwała w połowie zdania. Alek wszedł do pokoju i powiedział bardzo spokojnie:

— Słyszałem część tej rozmowy. Mamo, droga od lampki wina do marksizmu jest piekielnie daleka, ale ty skróciłaś ją po mistrzowsku! Byłem u Fukiera i wypiłem dwie szklaneczki miodu. To wszystko.

— Twoim zdaniem, drobiazg? — zapytała Asia.

— Moim zdaniem, tak.

— My sądzimy inaczej — odparła.

— Wy sądzicie, że od łyczka do rzemyczka? — Alek roześmiał się. Lenkiewicz huknął pięścią w stół.

— To nie jest miejsce na śmiechy. Zapominasz, z kim rozmawiasz, że coraz bardziej przesiąkasz manierami tamtego towarzystwa. Mieliśmy przyjemność poznać, owszem! Jeszcze trochę, a zaczniesz wycierać nos nad półmiskiem, jak ta dziewczyna!

— Miała katar.

— Obojętne, nie musiała wytrząsać go na wędlinę! Miała katar! Też argument.

— Daleki od marksizmu, powinien być dla mamy zrozumiały… — Alek poczerwieniał i cofnął się w stronę drzwi.

Lenkiewicz podniósł się, wyprostowane dłonie oparł o lśniący blat biurka i przechylił się do przodu.

— Tego za wiele! — krzyknął. — Tego to już za wiele, Alek! Nie ma dla ciebie miejsca w domu, dopóki nie przeprosisz matki za to wszystko!

Alek poderwał głowę do góry, jakby trafiony nagłym ciosem. Przez chwilę stał w milczeniu.

— Dobrze… — powiedział z wahaniem. — Jak tata sobie życzy… Odwrócił się i wyszedł. Asia stała nieruchomo, z pochyloną nisko głową.

Dół twarzy przysłoniła podniesionym wysoko kołnierzem, który przytrzymywała zaciśniętymi do białości dłońmi. Usłyszeli lekki trzask zamykających się drzwi wyjściowych. Asia rzuciła się do przodu.

— Nie! — zawołał Lenkiewicz. — Nie będziesz go wołać! — Przytrzymał zwisający luźno rękaw jej swetra.

— Puść! — krzyknęła. — Puść mnie!

Odrzuciła do tyłu kołnierz i sweter został w ręku Stefana. Asia przebiegła pokój, korytarz, wypadła na schody i przechyliła się przez poręcz. Kroki Alka nieomal zagłuszyły jej schrypnięty głos.

— Wróć! — zawołała w dół. — Wróć! Słyszysz?

Przystanął. Asia wstrzymała oddech i nasłuchiwała w napięciu. Wreszcie usłyszała, że Alek idzie znowu, kroki były wolne, lżejsze. Schowała twarz w dłoniach i czekała, aż ogarną ją jego ramiona, najpierw ostrożnie, potem coraz mocniej.

— Mamuś, zapomnij… Możesz?

Skinęła głową. Kiedy wrócili do mieszkania, zastali Stefana stojącego w przedpokoju. Trzymał w ręku błękitny sweter i patrzył wyczekująco.

— Przeprosił mnie… — powiedziała Asia cicho. Lenkiewicz spojrzał na Alka zimno.

— Masz szczęście! — powiedział.

A kiedy Alek wszedł do pokoju, Stefan narzucił sweter na ramiona Asi, odwrócił ją twarzą do swojej twarzy i powiedział z goryczą:

— Mnie byś nie zawołała…


*


Miśka miała wrócić do Warszawy wieczornym pociągiem i Asia myślała o tym z ulgą. Była bardzo zmęczona ciągłym napięciem, które nie opuszczało jej od chwili wyjazdu Misi, a właściwie od tej chwili, kiedy z heroicznym wprost wysiłkiem zdecydowała nie cofać danego już pozwolenia, chociaż po rozmowie z Zuzanną wydawało się ono Asi największym błędem, jaki w ogóle mogła popełnić.

W piątki kończyła pracę wcześniej niż zwykle. Najczęściej wracała do domu autobusem i tylko przez okna z nieodmiennym sentymentem obserwowała znajome miejsca. Dzielnica, w której teraz pracowała, była dzielnicą jej młodości i tego dnia biel świeżo spadłego śniegu, przejrzyste powietrze mroźnego dnia wciągnęły Asie w głąb łagodnego półkola ulicy Okrąg. Szła wolno i myślała z żalem, że niepokój o Misie, mało niepokój, paniczny lęk o nią, musi znosić w całkowitym osamotnieniu. Poprawna uprzejmość Stefana stawała się nieskończenie przykra. Jego grzeczne odpowiedzi, nie wykraczające poza formułki, twarz bez uśmiechu, były stokroć gorsze niż tamto zdanie, którym dotknął Asie do żywego.

..Skąd on właściwie ma tę pewność, że jego bym nie zawołała? Przecież wołam go w każdej chwili swojego życia, w każdej chwili go wołam. Każda moja czynność jest wiecznym przywoływaniem Stefana, jeżeli chciałby odejść, wybiegłabym na schody, tak jak wybiegłam za Alkiem, i zawołałabym: »Stefan, wroć!« A jeżeli nie cofnąłby się i zostawił mnie samą, do końca życia wołałabym: »Stefan, wróć!« Nawet gdyby to miało być wołanie w pustkę, w ciemność, w ramiona innej kobiety. Wołałabym ciebie, Stefan, dlaczego nie możesz tego zrozumieć, że właśnie moje wieczne wołanie ratuje naszą miłość od tej zagłady, którą jest przyzwyczajenie? Że już dawno mogłabym ugotować nasze uczucie w kolejnym garnku z zupą, wysmażyć je na patelni razem z setkami sznycli, wyrzucić ze śmieciami, schować na antresoli pośród niepotrzebnych rupieci, mogłabym je stopić razem z miłością do dzieci, zmieszać w jednolitą papkę ze wszystkimi uczuciami, które kiedykolwiek mnie ogarniały! A ty mówisz: »Mnie byś nie zawołała!« Czy to możliwe, żebyś mnie nie znał? Żebyś nie wiedział, jaka jestem? Oni mnie nie znają, ale ty? Oni mnie nie znają, wiem. »Zerwij z tym Fagotem« — powiedziałam mu rano, a wtedy on zarzucił mi, że tyranizuję go nadmiarem czy też brakiem wyobraźni. Nadmiarem czy też brakiem, tak właśnie powiedział, nawet nie potrafił tego sprecyzować, słusznie, bo co on wie o mojej wyobraźni? Nic, tak jak w ogóle nic o mnie nie wie, zna tylko moje odruchy, przyzwyczajenia, jest pewien mojej miłości, ale czy wie, co mnie ukształtowało taką, jaką jestem? Czy chociaż raz w życiu zastanowił się nad tym, dlaczego jestem taka, a nie inna? Może kiedyś pomyśli, może kiedyś, ale z pewnością nie zrobił tego do tej pory. Jest pochłonięty odkrywaniem własnej osobowości, to jest porywające, przyznaję, jest. Mnie zna jedynie na bieżąco, nie dostrzega we mnie żadnych zmian, chociaż zmieniam się, dla niego jestem zawsze taka sama A może nie mam racji, ja z jego dziecinnych lat to inna osoba niż ja teraz. Wtedy byłam wróżka z bajki, teraz jestem Babą Jagą, która na siłę wrzuca do pieca Jasia i Małgosię, a przecież nigdy nie byłam wróżką ani Babą Jagą nie jestem, nie znali mnie i nie znają. Moje dzieci nie wiedzą, kim jestem, powinnam pójść dc nich i przedstawić się: »Moi drodzy, nazywam się Joanna Lenkiewicz, czy wam to coś mówi? Alek, czy ty wiesz, że sprawa, która dla ciebie od kilku dni jest sprawą zamkniętą, została między mną a twoim ojcem?« Drzazga, cierń, mnie byś nie zawołała. »Ty jesteś bez winy, przeprosiłeś i przebaczono ci, nawet nie wiesz, ze z tych przeprosin i z tego przebaczenia wyrósł jakiś mur, nie masz pojęcia o jego istnieniu, nie wiesz, że sam położyłeś tu kamień węgielny«. …To jest ta brama, nie wiem, wejść czy może lepiej nie wchodzić? Może lepiej nie wchodzić, po co? Po co ja idę, ach, coś się zmieniło! Ale znowu nie tak bardzo, jak myślałam, nie tak bardzo. Więc jestem tu. Więc jestem tu. Nie ma już ogródka, tego z żelaznym płotkiem dookoła i z szarą, poobtłukiwaną Matką Boską pośrodku, są za to okna mojej kwatery, to było tutaj, Boże, jakie dziwne są takie powroty, jakiś dzieciak siedzi za oknem naszego magazynu, a w drugim wietrzy się pościel, to chyba stamtąd słychać muzykę. Pamiętam tę tapiokę, bez przerwy tapioka, dopiero potem makaron z piwnic poniemieckiego sklepu, rozkosz na kilka dni. A tu zobaczyłam go po raz pierwszy, stał w oknie, a myśmy z Inka szły przez podwórze. »Spór? Aśka — powiedziała — to Zabawa«. Nawet nie wiedziałam, jak mu na imię, jeszcze długo znałam jedynie kaliber jego pistoletu i ten uśmiech, który mnie urzekał. Gdzieś tu musi być zejście do piwnicy, tak, to te drzwi, otworzę i zajrzę. Nie, nie będę schodziła, tylko zajrzę. Schodki, oczywiście, stałam kiedyś oparta o tę ścianę, która drżała, i Kastor zawołał, że to wszystko chyba już nie ma sensu, był wrzesień, a Zabawa, że ciągle ma sens, tylko bardzo niesamowity. Ten zapach, Boże, ten zapach piwniczny, zupełnie jakby przetrwał przez tyle lat. Zamknę te drzwi, już nie mogę, to zbyt konkretne… Wracam, muszę. Jeszcze ta wołowina, chyba kupię i na niedzielę zrobię pieczeń z makaronem, dawno nie było, z makaronem albo z kaszą gryczaną, zapytam Stefana, co woli. On na pewno będzie chciał z kaszą, muszę kupić gryczanej, żebym nie zapomniała. …Wtedy podwórze wydawało mi się większe, może przez ten ogródek pośrodku, było w nim tyle zieleni, potem groby. Boże, w tym miejscu, w którym były groby, stoi trzepak. Trzepak. Trzepak! Dziewczyno, ty trzepiesz tu dywany? Ona nie ma o tym pojęcia, ona nie wie! Niemądra, mróz, a ta w dżinsach i w cienkiej bluzce, ma dziwną twarz, jest ładna. Życie to istny labirynt. Dżinsy opięte na biodrach, stoi sobie spokojnie i trzepie. A Kastora pochowaliśmy w tym właśnie miejscu, tak, z pewnością, na wprost okien magazynu, dokładnie w tym miejscu, w którym stoi trzepak…

— Czy pani kogoś szuka?

Asia odwróciła głowę. Dziewczyna trzepaczką stukała teraz w nogę stołka, na którym składała wyczyszczone dywaniki. Stukała rytmicznie i przyglądała się Asi z wyraźnym zaciekawieniem.

— Nie.

— Przepraszam! — uśmiechnęła się. — Myślałam, że pani kogoś szuka. Mieszkam tu od urodzenia i wszystkich znam…

„…Mieszka tu od urodzenia i wszystkich zna. Tylko nie wie, że w tym miejscu, na którym stoi trzepak… chyba już pójdę… że to miejsce jest twoje, Kastor. Nigdy nic nie należało tak bardzo do ciebie, jak to miejsce pod bzem, już nie ma tu bzu, tylko trzepak stoi i dziewczyna w dżinsach, muszę iść do domu, chce mi się płakać, chociaż wiem, że wszystko jest w porządku. Podejdę bliżej i powiem, nie, to nie ma sensu, po co jej mówić takie rzeczy, niech sobie trzepie spokojnie, po co ją wciągać do labiryntu…

— Słucham?

— Nie, nic! — odparła Asia i uśmiechnęła się.

— Czy pani źle się czuje?

— Nie, czuję się zupełnie dobrze, tylko… — Asia wyciągnęła rękę w stronę trzepaka i dziewczyna spojrzała. — W tym miejscu był pochowany podchorąży Kastor… — wyjaśniła Asia cicho.

Drobna twarz dziewczyny zmalała jeszcze bardziej.

— Ach, tak…

— Mówię to pani, ale właściwie rzecz jest bez znaczenia, proszę trzepać dalej.

— To nie ja postawiłam tutaj trzepak. To Działkiewicz.

— Tym bardziej proszę trzepać!

— Strasznie mi przykro. Mogę powiedzieć Działkiewiczowi.

— Nie! Niech to już lepiej zostanie między nami! — Asia wysiliła się na żartobliwy uśmiech. — Och, przytrafiła mi się chwila słabości, mam zbyt dużo wspomnień związanych z tym domem. Niech mnie pani nie bierze za sensatkę, jestem normalna — zakończyła swobodnie.

— Oczywiście! — odparła dziewczyna i spojrzała w stronę trzepaka. — Oczywiście, że pani jest normalna…



VI


— Przestań się wygłupiać i zamknij to okno. W pokoju lodówka zwariowałeś czy co?

— Wietrzę.

— To przestań wietrzyć!

— Jesteś niemożliwa.

— Nie jestem niemożliwa, tylko wściekła. Jestem tak wściekła że mało nie trzasnę.

— Dlaczego?

— Dlaczego? — Miśka z pasją zamknęła książkę i schowała ręce pod koc. Leżała na tapczanie i trzęsła się z zimna. — Chyba zauważyłeś że oni prawie wcale ze sobą nie rozmawiają? Odkąd wróciłam do domu, może ze trzy razy słyszałam ich rozmowę. Jak na dwa popołudnia to sporo nie? O co im poszło?

— Skąd mogę wiedzieć? — Alek wzruszył ramionami. — Nie zwierzają mi się. O coś im tam poszło, nie wiem, o co.

— Grobowiec rodzinny. Musiało pójść o coś ważnego — zastanowiła się Miska. — Słuchaj, Alek, w tym domu zaczynają się dziać jakieś niedobre rzeczy, ja nie pamiętam, żeby oni kłócili się o coś na noże Czy tata jest w domu?

— Nie ma. Wyszedł zaraz po obiedzie.

— Pójdę do mamy! — zdecydowała Miśka nagle. Odrzuciła koc i zerwała się z tapczana.

— Ty się lepiej nie wtrącaj! — zaoponował Alek. — Oni dojdą ze sobą do ładu. Ty tam po co?

— Ostatecznie, to są moi rodzice, chyba mogę wiedzieć, co się tu dzieje?

— Mama ci nie powie.

— Zobaczymy1

— Przekonasz się, ja ją znam. Miśka zajrzała do kuchni.

— Jesteś mamo? Jesteś, to dobrze. Co robisz?

— Nie lubię takich pytań, Misiu, chyba widzisz, co robię, prawda? Robię porządek na półkach.

— Już świąteczny?

— Już świąteczny. Dobrze, że przyszłaś, miałam cię zawołać za chwilę. Chcę z tobą porozmawiać, Misiu.

— Zamieniam się w słuch.

— Opowiadałaś mi dość zdawkowo o swoim pobycie w Kielcach. Może raczysz dorzucić coś niecoś do tych skąpych relacji?

Asia odwróciła głowę i spojrzała na Miskę wyczekująco. Ostra forma tego pytania nie była zachęcająca.

— Nie mam nic do dorzucenia. Fajnie było. Dlaczego jesteś w takim złym humorze, mamo? Co się stało?

— Nie jestem w złym humorze — Asia energicznie przesunęła błękitne, plastikowe puszki. — Po prostu chcę z tobą porozmawiać, ale rozmowa z tobą jest doprawdy bardzo trudna.

— Jesteś chyba jedyną osobą, która tak twierdzi mamo! — powiedziała Miśka z wyrzutem.

— Możliwe — przyznała Asia. — Możliwe, że tylko ze mną nie umiesz rozmawiać po ludzku. Dawniej umiałaś, ale odkąd wypłynęła sprawa Piotra… — Asia urwała i zajrzała do wnętrza szklanego słoja.

— Po cynamonie… — wyjaśniła Miśka.

— Wiem, że po cynamonie. Wącham, bo lubię ten zapach. Więc odkąd wynikła sprawa Piotra, zrobiłaś się zamknięta i skryta. Podejmujesz bardzo istotne decyzje bez porozumienia ze mną. Chyba wiesz, co mam na myśli?

— Przyznam się, że nie… — odparła Miśka ostrożnie.

Asia odstawiła słoik i odrzuciła na stół ściereczkę. Uniosła do góry ręce i poprawiła opadające na czoło włosy. Była w tym ruchu tak piękna i tak kobieca, że Miskę przeraził nieoczekiwanie ostry, krzykliwy ton jej głosu.

— Skończysz prawo! — zawołała. — Ja tego żądam, rozumiesz? Żądam tego!

Ściągnięte w równą kreskę brwi i lodowaty błękit oczu wpatrzonych w Miskę odebrały twarzy Asi jej codzienny wdzięk. Miśka chyba po raz pierwszy w życiu stała na wprost takiej Asi. Wpatrywała się w matkę, jakby porażona jej spojrzeniem.

— Sama będę decydować! — odparła gwałtownie.

— O ile wiem, już zdecydowałaś. Kosmetyka, kreślenia, coś z tych rzeczy, prawda? Otóż nie! — krzyknęła Asia z gniewem. — Nie zgadzam się na to, rozumiesz?

— Mamo, to jest moje życie! Ja wybieram, nie ty! Nie będziesz mnie już prowadzić za rękę! Ani chodzić do moich profesorów na wywiadówki! Ani wystawać pod drzwiami w czasie egzaminu! Śmieszna jesteś, mamo, z tym swoim instynktem kury!

— Przestań… — powiedziała Asia cicho. — Przestań, słyszysz. Oparła głowę o półkę, zastawioną równym rzędem niebieskich pudełek.

Przymknęła oczy i spod rzęs patrzyła na Miskę spojrzeniem, w którym nie było żadnego wyrazu.

— Niech ojciec z tobą rozmawia, ja nie umiem, nie umiem, chociaż jedyną rzeczą, której w tej chwili pragnę, jest przekonać ciebie…

— Nie musisz! — powiedziała Miśka zimno. — Przecież ja pójdę na prawo. Tak postanowiłam. Zdecydowałam się w czasie pobytu w Kielcach.

Asia wyprostowała się gwałtownie.

— I mówisz mi o tym dopiero teraz? Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu? Śmieszny instynkt kury… — powtórzyła Asia. — Śmieszny instynkt kury…

Odwróciła się szybko, rozwiązała kuchenny fartuch i przycisnęła go do twarzy. Miśka opuściła głowę. Pole bitwy, której żadna z nich nie wygrała, zaległo ciężkie milczenie. Misce zabrakło sił, aby je przerwać. Zbliżyła się do Asi i położyła rękę na jej ramieniu.

— Mamo…

Asia potrząsnęła głową przecząco.

— Mamo… — powtórzyła Miśka i oparła brodę o złożone sztywno dłonie.

I znowu tych kilka przeczących ruchów. Miśka odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi. W progu zatrzymał ją Alek. Ponad jej głową spojrzał na Asie.

— Co się stało? — zapytał niespokojnie. — A mówiłem, żebyś się nie wtrącała… — dorzucił szeptem.

Miśka nie odpowiedziała. Oparła głowę o ramię Alka. — Co tu się dzieje, powiecie mi wreszcie! — zawołał. Odsunął Miskę i wszedł do kuchni. Wyjął z rąk Asi kolorowy fartuch.

— Dlaczego płaczesz, mamuś?

— Nie płaczę… — powiedziała Asia z beznadziejnym smutkiem


*


Tego wieczoru Miśka i Alek jedli kolację sami. Był piątek i Lenkiewiczowie poszli na koncert.

— To pocieszające, że jednak wybrali się razem — stwierdził Alek. — Znaczy, że nie jest z nimi tak źle, jak nam się zdawało. Ale ty się wygłupiłaś ciężko, fakt! — przypomniał sobie. — Nie mogłaś od razu powiedzieć, co? Dlaczego nie powiedziałaś?

Miśka nalała esencji do szklanek i sięgnęła po imbryk z wodą.

— Ażebym to ja wiedziała… — mruknęła niechętnie. — Coś się we mnie zacięło. Mówiłam ci już kiedyś. Coraz częściej coś się we mnie zacina, kiedy rozmawiam z mamą. Nie wiem dlaczego. Pewnie mam dosyć tego ciągłego niańczenia.

Przeniosła szklanki na stół i usiadła na wprost Alka. Milczała przez chwilę, jakby czekając na jego dalsze pytania. Alek uśmiechnął się bez słowa i podsunął Misce cukier.

— Może to beznadziejnie głupie — powiedziała wreszcie — ale chciałabym, żeby niektóre sprawy były tylko moje, żeby mi się nikt do nich nie wtrącał. Jesteś w stanie zrozumieć?

Skinął głową. Podparł się ręką i gryzł skórkę od chleba. Środek zjadł najpierw, Asia nienawidziła tego. Ale teraz byli sami i to uczucie zupełnego rozluźnienia było cudowne. Spojrzał na Miskę. Siedziała bokiem do stołu i nogi trzymała na brzegu sąsiedniego krzesła.

— Jesteśmy przetrenowani — powiedział.

— Możliwe!

— I dlatego chcesz uciec z domu. Przyznaj się. To, że chcesz wyjść za Piotra, jest czymś w rodzaju ucieczki. Uczucie uczuciem, ale perspektywa niezależności też się plącze w tym wszystkim. Może nie?

— Tak! Szczerze mówiąc myślałam i o tym — przyznała Miśka niechętnie.

— Uważaj, żebyś nie palnęła głupstwa. Przeciwko Piotrowi nic nie mam. Myślę o tobie, staruszko! — powiedział z nagłą miękkością w głosie. — Ty mi się ciągle jeszcze wydajesz niepewna siebie. Nie cofniesz się, jasne, zbyt dobrze ciebie znam. Ale ryzykujesz dużo. Nie wiem, czy to jest uczciwe ryzyko. Pół biedy, jeżeli człowiek stawia pod znakiem zapytania własne życie i nic więcej. Gorzej, jeżeli ta interpunkcja ogarnia kogoś jeszcze…

— Mądrzysz się!

— Przepraszam.

— Mądrzysz się, ale mów dalej.

— Miotasz się pomiędzy uczuciem, poświęceniem, niezależnością. A gdzie, u licha, podziałaś zafascynowanie?

— Jakie znowu zafascynowanie?

— Zwyczajne. Chyba udajesz, że nie rozumiesz?

— Więc rozumiem. I nie masz racji. Piotr mnie fascynuj. I nie pytaj czym, bo to jest jakaś suma, trudno żebym wyliczała. Poświęcać się nie będę. Wiesz przecież, że w końcu pójdę na prawo. Powiedział mi, że nie mógłby znieść żadnych poświęceń ani tego, żebym była dla niego dobra. Ta książka mu nie wyszła, trzeba w niej dużo zmienić. Odłożył ją. Robi teraz coś innego, takie felietony dla radia, podobno niezłe.

— I z tych felietonów chcecie się utrzymać?

— Chcemy.

Alek sięgnął po chleb, ukroił gruby kawałek i smarował go masłem. Ruchy miał szybkie, niecierpliwe. Miśka przyglądała mu się z ironicznym uśmieszkiem.

— Jesteś wściekły! — powiedziała wreszcie.

— O mnie mniejsza. Ale co mama na to powie, tego już nie wiem. Albo ojciec.

— Jesteś kompletnie wściekły! — powtórzyła Miśka zaczepnie. — Zupełnie jakbyś uważał, że nie mam prawa ułożyć sobie życia tak, jak mnie się podoba, a nie…

— Ależ masz prawo, masz! — przerwał jej Alek ze złością. — Układaj je sobie, jak chcesz.

— Więc dlaczego tak się miotasz?

— Nie wiem dlaczego. Pojęcia nie mam. Coś mi tu nie gra. Coś mnie złości.

— Zawsze byłeś nerwowy, odkąd pamiętam.

— Pamięć to ty masz kiepską. Najwyraźniej zapomniałaś o swoich dawnych obawach sprzed kilku dni. Nawet głowy ci się nie chciało umyć przed wyjazdem, przypominam ci! Bo on i tak nie zobaczy…

Miśka uśmiechnęła się przekornie.

— Pamiętam…

— I co?

— To była bzdura, to co wtedy mówiłam. Słuchaj, kiedy jestem z nim… — Miśka zawahała się. — Nie umiem ci tego opisać, Alek! Kiedy jestem z nim, staje mi się zupełnie obojętne, czy on mnie widzi, czy nie. Nie masz pojęcia, jaki on potrafi być. Może mnie nie widzieć, niech tylko będzie przy mnie. Kocham Piotra, a nie jego oczy, czy to tak trudno zrozumieć…?

Mówiła coraz ciszej. Alek słuchał uważnie i z wolna sceptyczny uśmiech znikał z jego twarzy.

— Głupio mówić, sam wiesz, takie rzeczy prędzej powie się przyjaciółce niż bratu, ale niech tam. Sam zacząłeś. Mama chce, żebym jej opowiadała. Mamie, rozumiesz? Mamie mam opowiadać, jak spędziłam w Kielcach czas. Nawet mogłabym to zrobić, ale po co? Nie mam właściwie nic do ukrywania, daję ci słowo, ale czy nawet tego nie mogę mieć dla siebie? Przecież moja miłość to nie hejnał z Wieży Mariackiej i nie muszę o niej trąbić na cztery strony świata!

— Mama sobie wyobraża.

— Na to już nic nie poradzę! Przypuszczalnie rzeczywistość nie dorasta do pięt jej wyobraźni. Przypuszczalnie nie uwierzyłaby ani jednemu słowu, które mogłabym… ktoś dzwoni, Alek, to przecież nie oni? Na nich za wcześnie…

— Pewnie ci z góry, do telefonu!

Alek podniósł się i przeszedł do przedpokoju. Miśka wyjrzała, kiedy otwierał już drzwi. W progu stała Majka.

— Co się stało? — zapytał Alek niespokojnie.

Majka pochyliła głowę i wyjęła z kieszeni chusteczkę. Wytarła nos i powiedziała bezradnie:

— Nie mam gdzie spać. Nie wrócę tam. A po ulicy nie mogę dłużej chodzić, bo zaczepiają…

— Wejdź! — powiedział Alek. Odwrócił głowę i spojrzał na Miskę.

— Wejdź! — powtórzyła za nim. Podeszła do Majki i objęła ją ramieniem.

— Zmarzłaś? — zapytała. Majka skinęła głową bez słowa.

— Zrobimy ci herbaty, nie rycz, coś się poradzi.

— Jezu, co ja przeżyłam! — rozszlochała się Majka gwałtownie. — Jezu, co ja przeżyłam, mówię wam…

— Fagot? — zapytał Alek krótko.

— No! A cóżeś myślał? Pewno, że on. Jezu, jak ja go nienawidzę! O, jak ja go nienawidzę, to wy nawet nie wiecie…

— Później nam opowiesz, rozbierz się teraz i chodź do pokoju. Zrób jej gorącej herbaty, Alek!

Miśka pociągnęła Majkę za sobą. Po chwili przybiegła do kuchni.

— Ona jest głodna, trzeba zrobić kilka kanapek. Gdzie jest herbata?

— Zaraz naleję, musiałem postawić wodę. Miśka, słuchaj, oni się nie zgodzą za żadne skarby, żeby Majka tu spała…

— Pomyślałam już o tym. Zaraz ją wpakuję do swojego łóżka i oboje wrócimy do kuchni. Będziemy na nich czekać, powiemy im dobranoc i dopiero pójdziemy do siebie. Wtedy nie będą już do nas zaglądać. Musimy się śpieszyć, bo mogą nadejść. Cóż tak stoisz jak baran? Trzeba jej pomóc. Fagot wrócił do domu z jakąś dziewczyną, powiedział Majce, żeby poszła w diabły. Ot i koniec romansu. Daj tę szklankę, zaniosę sama, Majka się wbija w moją piżamę.

— Dobra, ale co będzie jutro?

— Nie wiem, co będzie jutro! Wiem, że dziś muszę ja upchnąć w moim łóżku, nie mam czasu na filozofię!


*


Asia odrzuciła kołdrę i usiadła na tapczanie.

— Dokąd się wybierasz? — zapytał Lenkiewicz spoglądając na nią sponad gazety. — Jeżeli chcesz pić, dlaczego nie powiesz? Mógłbym ci przecież przynieść.

— Nie. Przypomniało mi się, że dzwoniła Zuzanna. Prosiła, żeby pożyczyć jej słownik polsko–czeski. Werner jedzie do Pragi. Nie wiesz, gdzie leży ten słownik? Muszę go dać Miśce, żeby wzięła do szkoły.

Asia przeglądała książki stojące na regale.

— Na samym dole — powiedział Lenkiewicz — obok encyklopedii.

— Jest.

Asia narzuciła sweter na ramiona i przeszła do pokoju dzieci. Zbliżyła się do łóżka Miśki i delikatnie położyła rękę na jej ramieniu.

— Śpisz?

Miśka milczała. Asia przesunęła ręką po ciemnej głowie leżącej na poduszce. Włosy były sztywne, zlepione lakierem, obce.

— Miśka! — zawołała Asia głośno. — Miśka, co to… kto tu śpi? Gwałtownie cofnęła rękę i zapaliła małą lampkę stojącą na stoliku.

W pomarańczowym świetle wpatrzyła się tępo w dwie nieruchome głowy. Podsunęła dłoń pod czyjś rozpalony policzek i uniosła ją lekko do góry.

— Majka… — poznała. — Co pani tu robi?

— Jestem tu…

— To widzę. Ale…

— Zostaw ją, mamuś, ona musi tu spać!

Miśka usiadła na łóżku i patrzyła na Asie błagalnym wzrokiem.

— Dlaczego ja o tym nie wiem? Przecież powinnam chyba wiedzieć? — zaatakowała Asia gwałtownie.

— Wszystko ci wytłumaczę, mamo, ale zostaw ją w spokoju!

Majka schowała twarz w poduszkę i leżała nieruchomo, jakby ten dialog ponad jej głową dotyczył kogoś innego, nie jej. Asia spojrzała na Alka. Leżał z ramionami podłożonymi pod głowę i przyglądał się matce w milczeniu.

— Wstań! — powiedziała Asia. — Wstań i chodź do kuchni! Miśka wysunęła się spod kołdry.

— Nie! — zaoponowała Asia kategorycznie. — Ty zostań. Tylko on. Wyszła szybko z pokoju. Alek wysunął się za nią i zamknął za sobą drzwi.

— Boisz się, żeby nie usłyszała tego, co mam ci do powiedzenia, tak? I słusznie, obawiam się, że to będzie przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu. Więc co ona tu robi? Jakim prawem tu nocuje?

— Zupełnie zwyczajnie, mamo. Nie miała się gdzie podziać. Przyszła. Nie mogliśmy jej wyrzucić.

— Powinnam chyba wiedzieć, kto nocuje w moim domu?

— Przecież nocuje w naszym pokoju.

— W waszym, tak? W waszym?

— Tak.

— I ty uważasz, że w tym waszym pokoju mogą się dziać rzeczy, o których ja mogę nie wiedzieć? Otóż przyjmij do wiadomości, że ten pokój jest nie tylko wasz, że wszystkie sprzęty, które w nim są, łącznie z łóżkiem i pościelą, należą także do mnie. Mam prawo wiedzieć, kto z tych łóżek i z tej pościeli korzysta. To nie jest hotel, rozumiesz? Ani przytułek!

— Mamo!

— Mamo. Mamo. To słowo straciło już dla was znaczenie. To jest pusty dźwięk. Po prostu, mówicie głośno mamo do tej osoby, która prowadzi gospodarstwo. Gotuje, sprząta, daje pieniądze. Nie gosposiu, tylko mamo. Równie dobrze moglibyście mówić pani Cesiu, pani Zosiu, pani Franiu. Mówicie: „mamo”.

— Mamo!

— Przestań! Przestań, rozumiesz? Pewnie, że jej nie wyrzucę w tej chwili, możesz sobie darować swoje: „mamo!”, nie wyrzucę jej, ale jutro rano…

— Jutro rano jej tu nie będzie — powiedział Alek. — Na to daję ci słowo. Przepraszam, powinienem ci powiedzieć, masz rację! — przyznał nagle.

— Idź spać — powiedziała Asia lodowatym tonem. Przechodząc przez korytarz Alek zatrzymał się przy telefonie. Spojrzał na zegarek. Było po jedenastej. Zawahał się, ale po chwili podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Kiedy usłyszał trochę zdziwiony, jakby rozespany głos — uśmiechnął się.

— Paula…? — zapytał cicho.

— Tak. Tak, tak!

— Paula, potrzebuję twojej pomocy.

— Masz ją.

— Nie pytasz o nic?

— Nie. Po co.

— Będę u ciebie jutro raniutko, ale nie sam! — uprzedził.

— Okay.

— I znów o nic nie pytasz?

— Potrzebujesz mojej pomocy! — odparła krótko.

— Jutro ci wszystko opowiem. Dobranoc, Paula…

— Dobranoc, i…

— I co?

— Uwielbiam Alexandra Bella…

— Jakiego Bella?

— Tego, który wynalazł telefon! — wyjaśniła Paula i odłożyła słuchawkę.


*


Zapowiadane przez Zuzannę Wernerową spotkanie z Wandą Lopez miało się odbyć na czwartej lekcji. Marek Warowny podszedł do Miśki zaraz po dzwonku.

— Jeżeli chcesz ją zobaczyć z bliska i w ogóle słyszeć, co mówi, musisz natychmiast gnać na salę. Tam już jest pełno!

Poszli razem. Na korytarzu, przed pokojem nauczycielskim, zauważyli Zuzannę, która rozmawiała z wysoką, bardzo szczupłą blondynką.

— To jest Lopez… — szepnął Marek.

Miśka przystanęła. Lopez była aktorką brazylijską, ale naprawdę nazywała się Ignaczak i kiedyś, bardzo dawno, chodziła do ich szkoły. Przyjechała do Polski po wielu latach pobytu w Brazylii. Chciała spędzić święta Bożego Narodzenia z matką, której nie widziała równie długo jak kraju. Nie bez oporu zgodziła się na spotkanie z młodzieżą.

— Podobno nie chciała przyjść! — powiedział Marek półgłosem. — Dopiero nasłali na nią Wernerową. Chodziły kiedyś do jednej klasy w naszej budzie.

— Zakonserwowana fantastycznie! — szepnęła Wanda Stelmachów—na zbliżając się do Miśki. — Ty, spójrz, jaką ona ma cerę.

Wanda Lopez istotnie była piękna. Kiedy po chwili weszła na salę i uśmiechnęła się do nich, siedząca obok Miśki Skowrońska mruknęła:

— Ona jest chyba cała madę in Brasil. Piekielnie egzotyczna, pomimo że blondynka.

Po polsku mówiła dobrze, ale niektóre spółgłoski wymawiała zbyt miękko. To było żałosne i drażniące, przypominało dziecięce seplenienie. Początkowo Miśka słuchała jej uważnie, ale już wkrótce okazało się, że Lopez wręcz nieudolnie przekazuje im opowieść o życiu brazylijskich aktorów, o swoich rolach teatralnych i sukcesach w Porto Allegre. Miśka pomyślała, że trzeba mieć dużo tupetu, żeby zdobyć się na tego rodzaju autoreklamę. Nagle jednak Lopez spoważniała i zmieniła ton swoich relacji.

— Tak więc jestem teraz bogata i popularna. Fakt, że mieszkam i pracuję za granicą, jest bez znaczenia, bo i tak wszystko zawdzięczam tym latom, które spędziłam tutaj, l ludziom, którzy tutaj mnie wychowali. Kiedyś chodziłam do waszej szkoły, ale to była zupełnie inna szkoła, taka, która błąkała się po dziesiątkach mieszkań…

Ziupełnie inna śkoła — mówiła Lopez. Skowrońska nachyliła się i szepnęła Misce do ucha:

— Ona jest kompletnie niestrawna…

— Uczyłyśmy się w grupach po sześć, siedem osób. Dla was to już jest historia i z pewnością ją znacie. Ale ja chciałabym dorzucić do tej historii coś jeszcze, opowiadanie o czymś, co sama przeżyłam.

Zaczęła mówić bardziej plastycznie i sugestywnie. Tragiczny dzień, w którym aresztowano jednocześnie trzy grupy dziewcząt i cztery nauczycielki z ich szkoły, skonkretyzowała nagle w niepojęty sposób. Nieomal słyszeli ciężkie kroki na schodach i walenie w drzwi, krótkie, obcesowe rozkazy i płacz jakiejś Wiśki, która tak bardzo się bała.

— Uwięziono nas na Pawiaku. Byłyśmy młode i koszmar więzienia złamałby nas zupełnie, gdyby nie fakt, że mogłyśmy się uczyć.

Kośmar — mówiła. — Ucić — mówiła. Psieśłuchania w gestapo. Ustne wypracowania z polskiego. Język obcy. Wilgotna cela, wsi i głód. Nasie niestrudzone naucicielki — mówiła. Dwie zginęły w Oświęcimiu, jedna zmarła w więzieniu. A jedna zije”.

— Ocalała ta, która dała nam z siebie najwięcej — głos Wandy Ignaczak załamał się, jakby sparaliżowany tremą. — Widzicie? Ja płaczę. Bo dziś, po tak wielu latach, mogę powiedzieć jeszcze raz: — Dziękuję pani, madame…


*


Piątą lekcję mieli z Wernerową. Zuzanna weszła do klasy z głową nisko opuszczoną i nie uniosła jej nawet wtedy, kiedy znalazła się przy stoliku. Skowrońska wstała.

— Pani mogła nam sama powiedzieć…

— Przyjęlibyście to inaczej. Mnie tam nie było. Ja nie płaczę, kiedy mówię: Dziękuję, madame!, bo biorę od niej najwyżej połowę drugiego śniadania, jeżeli zapomnę swojego. A Wanda Ignaczak płacze…

— Pani ma z głowy tę sprawę z madame! — odezwał się nagle Lalkiewicz. — Nie ma o czym mówić, dopędzimy materiał i cześć. Teraz Stelmachówna ryczy, co za dzień, daję słowo. Ale fakt, że pani profesor nie jest w porządku, bardzo przepraszam, że tak mówię. Jakby pani wyłożyła nam te zasługi madame, byłoby inaczej.

— Mówiłam o tym, nawet nie zdołałeś zapamiętać. — Zuzanna uśmiechnęła się z leciutką ironią. — Zasługi… — powtórzyła. — A jeżeli madame nie miałaby żadnych zasług, to co? To znaczy, że moglibyście ją niszczyć dalej? Myślę o tym z przerażeniem. Z przerażeniem myślę, że zwykły, stary człowiek, który nie miał okazji do wybicia się ponad powszedniość, nie może liczyć na wasz szacunek. I zadaję sobie pytanie: czy to jest klęska tego człowieka, czy wasza?

Lalkiewicz rozłożył ręce.

— Fakt — powiedział nieporadnie i usiadł.


*


Telefon zadzwonił inaczej niż zwykle, natarczywie i przeciągle. Asia podbiegła do aparatu i podniosła słuchawkę.

— Halo? — zawołała głośno. — Tak, tak, słucham! To zamiejscowa — wyjaśniła, przysłaniając ręką słuchawkę. — Pewnie do ciebie, Stefan…

Kończyli jeść obiad. Alek widelcem wyjmował ze szklanki ćwiartki rozgotowanych jabłek.

— Tyle razy ci mówiłam! — fuknęła Asia. — Od czego są łyżki? Musisz widelcem, prawda? Jak byś nie wiedział, że mnie to… Tak, czekam, proszę pani! — zawołała znowu. — Łączą. Tak, tak! Kielce?

Miśka poderwała się z krzesła. Asia podała jej słuchawkę.

— To może być tylko do ciebie.

Wróciła do stołu i ze swojego miejsca obserwowała Miskę uważnie. Lenkiewicz przerwał jedzenie, jedynie Alek ze stoickim spokojem grzebał widelcem w szklance. Miśka odpowiadała krótko, urywanymi zdaniami, z których nic nie można było wywnioskować.

— Daj mi papierosa, Stefan… — powiedziała Asia odsuwając od siebie talerz z resztkami drugiego dania.

— Nie będziesz jadła? — zapytał Lenkiewicz.

Asia nie odpowiedziała, widać było, że stara się ze słów wypowiadanych przez Miskę sklecić jakąś całość. To było niemożliwe. Asia ponad talerzem strąciła popiół z nie zapalonego jeszcze papierosa.

— Podaj mamie ogień, Alek — szepnął Lenkiewicz.

W chwili kiedy Alek podsuwał Asi zapałkę, Miśka odłożyła słuchawkę.

— Co tam takiego? — zapytał Lenkiewicz z nieudolną serdecznością. Miśka zatrzymała się przy jego krześle.

— Więc… to Piotr…

— Domyślamy się.

— Przyjeżdża do Warszawy, tatku — wykrztusiła Miśka z wysiłkiem. — Nie wiem, czy mógłby się u nas… no, czy mógłby przespać ewentualnie jedną noc?

Lenkiewicz spojrzał na Asie. Milczała.

— Jedną noc? — powtórzył.

— Tak.

Miśka wpatrywała się w Asie ponad głową ojca. Potem przerzuciła spojrzenie na Alka i wreszcie opuściła głowę.

— Dostał wezwanie do kliniki. Musi zgłosić się jutro rano. Przyjechał ten szwedzki profesor. Adams.

— Będzie go operował? — zapytał Lenkiewicz.

— To się okaże. Piotr dostał wezwanie na konsultację. Więc jak, tatku? Czy mam szukać miejsca w hotelu, tak jak Piotr prosi, czy…?

— Myślę, że u nas będzie mu najwygodniej — powiedziała Asia wreszcie. — Przyjeżdża z matką? — zapytała rzeczowo.

— Właśnie o to chodzi, że nie. Pani Basztowa miała wczoraj jakiś ostry atak kamicy nerkowej czy czegoś takiego. Pogotowie zabrało ją do szpitala, Piotr przyjeżdża sam.

Lenkiewicz wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej pięćdziesięciozłotowy banknot. Odwrócił się i podał go stojącej za nim Misce.

— Pojedziesz na dworzec z Alkiem przed samym nadejściem pociągu. Zatrzymacie taksówkę, żeby czekała. No, weź to ode mnie, na co czekasz?

— Dziękuję! — szepnęła Miśka biorąc pieniądze. Przez chwilę patrzyła na ojca wzrokiem, którym najwyraźniej chciała coś powiedzieć, ale było to nieczytelne dla Stefana.

— No? — zapytał. — Coś jeszcze?

— Nie…

Odwróciła się i wybiegła z pokoju. Alek poszedł za nią. Stała przy oknie, zbliżył się i zapytał szorstko:

— Beczysz?

— Nie.

— Nie becz! Nie ma o co. Ostatecznie, najważniejsze, że się w końcu zgodzili.

— Pięćdziesiąt złotych! — powiedziała gwałtownie. — Pięćdziesiąt złotych zapłacił mi za to, że musiałam czekać, aż się mama namyśli!

— Nie bądź głupia…

— Nie jestem głupia, w każdym razie nie do tego stopnia, jak on sądzi! Dlaczego nie zdecydował sam? Przecież mógł zdecydować! Przecież ma chyba coś do powiedzenia w tym domu, tak czy nie? Ma! Więc?

— Uspokój się, stara, no! O której przyjeżdża ten pociąg?

— Nie wiem.

— Zadzwonię do informacji. Nie rycz.

— Zadzwoń. Przecież nie ryczę, czego wmawiasz?

Miśka usiadła na tapczanie, schowała do portmonetki zgniecione pieniądze i rozpłakała się.


*


— Zobaczysz — powiedziała Asia — że ona za niego wyjdzie.

— Usiądź! — zaproponował Lenkiewicz. — Takie chodzenie nie ma sensu.

— Przekonasz się — powtórzyła Asia — że ona za niego wyjdzie. — No, cóż. W efekcie może być bardzo szczęśliwa.

— W efekcie może się unieszczęśliwić na całe życie! — zaoponowała Asia gwałtownie.

Stanęła na wprost biurka, przy którym siedział Stefan.

— Masz dziwny stosunek do tej sprawy — powiedziała z żalem. — Wygląda na to, że Miskę popierasz.

— Przecież się nie odzywam.

— Właśnie. Czasami milczenie to więcej niż oficjalne poparcie.

— Przede wszystkim zależy mi na twoim spokoju.

— Nigdy już nie będę miała spokoju. Z chwilą kiedy kobieta zostaje matką, kończy się jej spokój. Było mi ciężko, kiedy kurczowo trzymali się mojej spódnicy. Teraz chcą decydować o wszystkim sami. l jest mi jeszcze ciężej. Za wszelką cenę dążą do ustawienia mnie na marginesie swoich spraw. Nie rozumiem dlaczego…

— Bo mają twoją miłość za sam fakt swojego istnienia. Są jej pewni. Mogą ci z siebie nie dawać nic, bo i tak wiedzą, że otrzymają za to maksimum uczucia. Spójrz na mnie. Kocham ciebie, Asiu. Ale każdy mój dzień musi być tego dowodem. Inaczej straciłbym cię. Muszę zarabiać na twoją wzajemność, za każdy nietakt stawiasz mi krechę. Im wszystko wybaczasz, wszystko zapominasz.

— Wiem, o czym myślisz. Ale nie miałeś wtedy racji. Ciebie zawołałabym także. Mylisz się, Stefan, sądząc, że tylko ty konserwujesz nasze uczucie! — powiedziała Asia z wyrzutem.

— Zgoda. Pracujemy nad tym oboje. I dlatego nie ma między nami żadnego automatyzmu. A ich uczucie do ciebie jest automatyczne. Tylko ty jesteś aktywna, tylko ty się szarpiesz.

Asia podjęła swoją wędrówkę wzdłuż pokoju.

— Więc co mam robić, jeżeli widzę, że postępują głupio? Tolerować? Przecież nie mogę! Tłumaczyć? Przecież mnie nie słuchają! Ty mówisz, że ona może być szczęśliwa w tym małżeństwie. Jakież to będzie szczęście?

— Każdy ma swoją koncepcję szczęścia, nie zapominaj o tym.

— W tym wieku nie ma się jeszcze żadnych koncepcji. Ma się porywy i pragnienia, l ty o tym wiesz.

Lenkiewicz podniósł się, podszedł do Asi i objął ją ramieniem. Przez chwilę chodzili razem, oboje zamyśleni i posępni. Wreszcie Stefan powiedział bez przekonania:

— A może Adamsowi powiedzie się jakoś?

— Wierzysz w to?

— Mam nadzieję.

— Nadzieja to bardzo mało.


*


— Nie mogę stać w tym miejscu! — powiedział kierowca. — Tu jest zakaz postoju. Mogę podjechać dalej, do tamtego wejścia.

— Dobra, niech pan podjedzie. Wysiadaj, Miśka! Alek spojrzał w stronę peronów przyjazdowych. — Spóźniliśmy się, widzisz? Krakowski pociąg już jest!

Miśka wsunęła mu pod ramię swoją torebkę i pobiegła w kierunku wyjścia z peronów. Alek wolno ruszył za nią. Oparł się o budkę kontrolera i obserwował nadchodzących ludzi. Obładowani pakunkami szli niezgrabnie jak kaczki, potrącali się nawzajem, niebieskawe światło jarzeniówek podkreślało znużenie na twarzach. Szukał pośród nich Miśki i Piotra, nie nadchodzili długo i w końcu Alek zaczął się obawiać, że Piotr nie zdecydował się na przyjazd. Wreszcie dostrzegł go w oddali. Szedł sam, bardzo wolno, z głową lekko wysuniętą do przodu. W jednej ręce trzymał teczkę, druga odstawała mu sztywno od ciała, wyglądał jak człowiek, któremu po raz pierwszy w życiu założono łyżwy i którego zostawiono samego pośrodku lodowiska. Ktoś go potrącił, ktoś coś powiedział do niego, Miśki nie było. Zanim jednak Alek przepchnął się przez tłum, podbiegła do Piotra od tyłu. Alek zatrzymał się. Przez chwilę obserwował, jak stali obok siebie na opustoszałym już peronie i jak wreszcie Miśka przytuliła się do Piotra nagłym ruchem. Nieoczekiwanie dla siebie Alek pomyślał o Pauli i o tym, że chciałby ją zobaczyć już dziś, a nie jutro. Twarz Piotra była rozjaśniona, mówiąc odwracał ją do Miśki, tak jakby jego oczy ukryte za ciemnymi szkłami okularów mogły ogarnąć spojrzeniem coś więcej niż mrok. Alek cofnął się i szybko odszedł w stronę czekającej przed dworcem taksówki. Przypomniał sobie słowa Miśki: Czy nawet tego nie mogę mieć dla siebie? Niech więc ma dla siebie to spotkanie z Piotrem, ostatecznie, mógł to zrozumieć, chociaż sam coraz częściej łapał się na tym, że mówił o Pauli wszystkim, ktokolwiek chciał go słuchać. Nie były to zwierzenia, nie. Przyjemność sprawiało mu samo wymienianie imienia Pauli, nawet w zdaniach nic nie znaczących, nawet pośród innych imion. Tego wieczoru, podczas pośpiesznej kolacji, którą jedli przed wyjściem na dworzec, również przemycił imię Pauli.

— Mamo — powiedział — może masz ochotę przeczytać ostatnią książkę Żukrowskiego? Mam w domu. Pożyczyłem od Pauli. — Od jakiej Pauli? — zapytała Asia.

— A od takiej jednej.

— To bardzo wyczerpująca odpowiedź — powiedziała Asia wzruszając ramionami.

Nie zauważył tego. Wystarczył mu fakt, że mógł głośno powiedzieć jej imię. Paula.


*


— Powinni już być! — powiedział Stefan. — Widocznie pociąg się spóźnił.

— Pociągi chodzą regularnie! — zauważyła Asia sceptycznie. — To pewnie oni wymyślili coś nowego. Zrobić ci kawy?

— Proszę. Ale nie dużo i nie mocnej.

Asia przeszła do kuchni. Na gazie cichutko syczał imbryk. Asia nakryła drugim talerzem kanapki przygotowane dla Piotra. Zaniosła Stefanowi kawę i zajrzała do pokoju dzieci. Tej nocy miała spać z Miską, której tapczan posłała już Piotrowi. Pomyślała, że może Miśka odruchowo…

..być może odruchowo położy mi głowę na ramieniu, tak jak to robiła dawniej, kiedy przychodziła do mnie w nocy, boso, przestraszona. Boże, jaka bywałam jej potrzebna! Przytulała się zawsze jednakowym, szybkim, przylepnym gestem, którym rozbrajała mnie ostatecznie, i nigdy nie miałam dość siły, żeby jej nie wziąć do siebie, zniewolona tym jej wiecznym zapotrzebowaniem na moją opiekę i czułość. Stefan ma rację, są we mnie jeszcze całe pokłady tkliwości, której już żadne z nich nie potrzebuje, oprócz Stefana, a właśnie jemu daję z siebie najmniej, najmniej, bo cała się spalam dla nich, prawie cała, a zresztą Stefan to co innego, tkliwość, ale inna, czułość, ale inna. Samochód przed naszym domem, może to oni? Ciekawe, że taki zgrzyt hamulców przypomina mi nieomal zawsze piaseczyńską szosę i tamtą chwilę, w której jak spłoszona perliczka umknęłam sprzed samochodu na sam brzeg drogi. To nie oni, bo już słyszałabym ich głosy na schodach. On zawsze tak mówi, wyglądałaś wtedy jak spłoszona perliczka, pewnie dlatego, że biało–czarny rzucik na mojej sukience zlewał się w jedną szarość, ale co on tam był w stanie widzieć i pamiętać, to nie wiem, bo przecież oparł ramiona o koło kierownicy, schował w nich twarz i ledwo żywy z przerażenia myślał, że jeszcze tylko kilka centymetrów i byłoby po dziewczynie. Kiedy ochłonął, wyskoczył z samochodu, jakże on wtedy wyglądał, podbiegł do mnie i »głupia idiotko« krzyknął. Głupia idiotko, zawsze mnie to śmieszy, że tak właśnie krzyknął, a nie inaczej, to były pierwsze słowa, którymi podziękował mi za wszystko, co dla niego zrobiłam. Oczy miał jeszcze oszalałe gniewem, ale ja już przytomniałam, ja już wiedziałam, że to on właśnie przede mną stoi i woła »głupia idiotko«. Ale dopiero kiedy zaczęłam powtarzać w kółko: »Zabawa, słuchaj, ty mnie nie poznajesz, nie poznajesz mnie, Zabawa, przecież to ja, Aśka!« — dopiero wtedy wściekłość opadła z niego, nie od razu, ale w pewnej chwili, kiedy wreszcie mnie dosłyszał i staliśmy na wprost siebie bez słowa i bez gestu. Jak długo każą nam jeszcze czekać, czy ona sądzi, że jestem zimna i że nic mnie nie obchodzi, przyjechał nie przyjechał? A potem wziął mnie w ramiona. Jaki to literacki zwrot, aż śmieszne, ale właśnie on wziął mnie w ramiona, nie inaczej. A potem milczał i milczał długo, i wreszcie powiedział, tak jakby to było najważniejsze, a może i było ważne, może to był ten pomost, po którym musieliśmy jakoś przejść od naszego wczoraj do naszego dziś. Powiedział: »Mam na imię Stefan«. Odstawię chyba ten wazon, bo jak Piotr go strąci, będzie mu głupio, ten wazon i może zegarek, dlaczego nie pomyślałaś o tym sama, widzisz, Misiu, widzisz, jak to jest. Taka pokazowa operacja, czy ja wiem, chyba podejmą decyzję tylko wtedy, jeżeli będzie stuprocentowa szansa powodzenia, ale czy w medycynie można wiedzieć coś w stu procentach, nigdy. Znowu samochód. Pójdę do Stefana, to chyba oni. Jak ja mam do niego mówić, pan czy ty? Mama bardzo długo mówiła pan do Stefana, jak mnie to bolało! Pojęcia nie mam, jak mówić, krzesło też powinnam odstawić, przecież on może na nie wpaść, kiedyś mówiłam mu ty, ale może bezpieczniej będzie przejść na pan, niech Miśka niczego sobie nie wyobraża. Te głosy to chyba na schodach…

— Stefan, jak ja mam do niego mówić? Pan czy ty?

— A jak mówiłaś?

— Ty.

— Więc mów ty.



VII


— Nie udało mi się — powiedziała Paula ze smutkiem. — Przykro mi, bo wiem, jak ci na tym zależało. Starałam się, wierz mi. Tłumaczyłam jej, wydawało mi się, że chwyta, ale skąd! Nic nie chwyciła, nic do niej nie dotarło.

— Trudno, Paula.

Szli szeroką aleją, parku w stronę domu, w którym mieszkała Paula. Dzień był pochmurny i szary, Paula też była pochmurna.

— Nie martw się — powiedział Alek. — Przestań o tym myśleć, proszę cię.

— Muszę o tym myśleć, nie masz pojęcia, jaka jestem wściekła na siebie. Była taka chwila, wiesz, kiedy już mi się zdawało, że mam tę twoją Majkę w garści. Zaczęła planować, jak ułoży sobie życie, naiwne to były plany, ale zawsze coś. Gdyby nam nie zabrakło chleba na kolację, albo gdybym sama poszła do spółdzielni, wszystko mogło się ułożyć inaczej. Chciała pójść, więc puściłam ją, czy mogłam przewidzieć, że pojedzie do Fagota? Nie mogłam, przez myśl mi nie przeszło, że może pojechać. Kiedy po dwóch godzinach wróciła, ale już z Fagotem, wierzyć mi się nie chciało, że mogła zrobić coś podobnego. A jednak zrobiła, l wiedziała, że źle, bo bąkała, że mi dziękuje za nocleg i że przeprasza, ale nie zdążyła kupić chleba.

Paula mówiła szybko, z przejęciem, zapalczywie. Alek uśmiechał się słuchając jej relacji.

— Fagot jest potęgą — wtrącił. — Nie wiem, co on w sobie takiego ma, że oni mu ulegają.

— To jest urok zła, wiesz? — Paula uniosła głowę i spojrzała na Alka pytająco. — Znasz urok zła?

— Nie.

— A ja znam. Kiedy widzę coś wstrętnego, nie potrafię oderwać od tego wzroku, jestem pełna obrzydzenia, a jednak patrzę i patrzę. Tylko że ja oprócz tego znam urok dobra, piękno piękna, te rzeczy. A Majka nie, ona nie ma wyboru, więc zło wciąga ją, jest zbyt słaba na to, żeby się oprzeć. Czy zajdziesz do mnie, Alek? Zajdź, proszę cię, opowiesz mi coś jeszcze o swojej siostrze. I w ogóle o nich wszystkich, zwłaszcza o ojcu.

— Dlaczego o ojcu?

— Bo matki nie pamiętam. To tęsknota bez pokrycia, bez wyobraźni. Ojca pamiętam.

Paula otworzyła drzwi, weszli do długiego, ciemnego korytarza, pełnego starych sprzętów, należących do jej współlokatorów. Pokój Pauli mieścił się w końcu korytarza.

— Wejdź, Alek.

Zdjęli płaszcze, które Paula powiesiła na wieszaku ukrytym za kretonową zasłonką.

— Paula, tu jest cudownie!

— Wszyscy tak mówią, ale nikt nie spędza tu samotnych wieczorów i niedzielnych ranków, które potrafią być długie i beznadziejne. Polecam ci ten fotel, to fotel mojej babci, mebel z epoki poprzedzającej kosmiczną. Usiądź na nim i przekonaj się, jakie to były czasy! Kawa czy herbata?

— Kawa.

Paula włączyła grzałkę do kontaktu i rozejrzała się po pokoju.

— Gdzieś tu powinnam mieć drugą szklankę. Nie prowadzę domu otwartego i zwykle jedna mi wystarcza. Nie wiem, gdzie wetknęłam tę drugą, słowo daję! — zdenerwowała się Paula zaglądając za firankę. — Tu też nie ma.

— Nie szukaj. Wypijemy z jednej.

— Nie przypuszczałam, że jesteś taki rozsądny! — ucieszyła się Paula.

Nasypała kawy do szklanki i zalała ją wrzątkiem.

— Proszę cię bardzo! — powiedziała stawiając przed Alkiem. — A ja usiądę sobie tutaj i będę słuchać twojej opowieści. Tylko to wszystko ma być bardzo szczegółowe i plastyczne, zastrzegam! Najpierw opisz mi, jak kto wygląda. Zacznij od ojca.

— Tata jest dość wysoki, przystojny, ma ciemne włosy i ciemne oczy.

— Piwne?

— Takie brązowe. Mama jest podobna do Japonki. — Czekaj, miało być najpierw o ojcu! — przypomniała Paula.

— Przecież już ci opisałem ojca!

— Skąd. To zaledwie kilka kresek piórkiem, nawet jeszcze nie zarys!

— Obawiam się, że nie podołam, Paula.

— Jak to? Przecież chyba wiesz, jak wygląda twój ojciec, nie? Powiedz mi, co on nosi na twarzy?

— Nic nie nosi. Nie ma brody ani wąsów. Paula pokiwała głową z wyraźnym politowaniem.

— Wiem, że nie ma brody ani wąsów! Gdyby je miał, już byś mi o tym powiedział. Pytam się, co on nosi na twarzy? Uśmiech, powagę, cierpienie?

Alek przymknął oczy, ściągnął brwi i przyglądał się twarzy ojca uważnie, chyba po raz pierwszy w życiu tak uważnie. Ta dziewczyna była szalona. Szalona i czarująca…

— Smutek — powiedział wreszcie ze zdziwieniem. — Właściwie nosi na twarzy smutek.

— Dlaczego?

— Nie wiem.

Paula podparła brodę zaciśniętymi pięściami. Ręce miała drobne, śniade, Alek wpatrywał się w nie i myślał.

— Na czole ma szramę! — przypomniał sobie nagle. — Był ranny w czasie powstania. O, to mogę ci opowiedzieć. Był ciężko ranny w czasie powstania i moja matka wyniosła go z płonącego domu.

— Jak to wyniosła? Wzięła na ręce i wyniosła?

— Trochę go ciągnęła, trochę niosła. Był nieprzytomny, pewnie go unosiła i ciągnęła, nie wiem… — przyznał z zakłopotaniem. — Opowiadał o tym nieraz, ale doprawdy nie wiem, jak to się odbyło. Musiała go jednak jakoś nieść, bo zawsze mówi, że go wyniosła.

— Jest taka silna?

— Nie. Jest bardzo słaba.

— Nie mówię o sile fizycznej. Ona go niosła sercem — powiedziała Paula cicho.

Nie odpowiedział. Paula przymrużyła oczy, jakby z daleka wpatrywała się w jakiś obraz, który ją urzekł.

— l on pewnie dlatego ma ten smutek na twarzy, że to ona go wyniosła, a nie on ją. Może nawet o tym nie wie…

— Paula…

— Tak, on pewnie nawet o tym nie wie, że teraz chciałby ją wynosić z płomieni każdego dnia…

— Chyba masz rację — zastanowił się Alek. — On ją uwielbia…

— Uwielbia się Hemingwaya. On ją kocha. Teraz opowiedz mi o niej.

— Powiedziałem ci. Wygląda jak Japonka. Jest smukła, drobna, a na twarzy nosi… nie wiem, Paula…

— Wiesz. Uprzytomnij sobie.

— Nie, nie wiem. Paula…?

— No?

— Może byś przyszła do nas pierwszego dnia świąt? Paula przechyliła głowę na bok i zapytała niepewnie:

— Myślisz, że byłoby to możliwe?

I wtedy zauważył po raz pierwszy, że Paula nosi na twarzy samotność.


*


Był to wysoki, postawny mężczyzna o płowej czuprynie. Kiedy Miśka zdobyła się na uśmiech, skinął przyjaźnie głową. Profesor Sitko stał obok.

— Miło mi panią zobaczyć! — powiedział. — Czy pani już wie, że…? — zawiesił głos w oczekiwaniu odpowiedzi.

— Wiem! — powiedziała Miśka. — Byłam u Piotra. Czy… czy mógłby mi pan powiedzieć, kiedy to będzie?

— Zaraz po świętach. Drugiego dnia wieczorem pan profesor Adams wróci z Zakopanego. Następnego dnia przeprowadzi pierwszą operację.

— l to będzie Piotr?

— Tak, to będzie Piotr. Ale święta spędzi na oddziale, uprzedzam.

— Panie profesorze…

— Słucham?

— Nie wiem. Przepraszam. O coś się chciałam zapytać, ale zapomniałam…

— Mam nadzieję, że nie miało to być pytanie o rezultat operacji! — uśmiechnął się Sitko pobłażliwie. — Żadnej odpowiedzi nie mógłbym udzielić. Jeżeli natomiast chciała pani zapytać o szansę, to szansa jest.

Profesor Adams nachylił się nad swoimi notatkami.

— To ja już pójdę… — powiedziała Miśka cicho. Sitko odprowadził ją do drzwi.

— Proszę się nie denerwować — szepnął. — Wystarczy, że on jest napięty jak struna, ten pani Piotr.

Wychodząc spojrzała raz jeszcze na ręce profesora Adamsa. Były grube i ciężkie jak ręce atlety, czy mogły być precyzyjne? Zastanawiała się nad tym idąc długim korytarzem w stronę schodów. A jednak musiały być precyzyjne, były precyzyjne z pewnością. Piotr mówił jej, że te ręce przepełniają go grozą, że sama myśl o tym, jak grube palce Adamsa zawładną…

— Miśka!

Odwróciła się. Alek stał przy oknie. Uśmiechnęła się, nie miała siły wydobyć z siebie głosu.

— Tak? — zapytał. — Powiedz, tak?

— Tak, stary…

Wsunął jej rękę pod ramię i szybko zeszli ze schodów.

— Widziałam Adamsa — powiedziała Miśka, kiedy znaleźli się już w szpitalnym parku. — Ma ręce rzeźnika, zupełnie przerażające! Ty nie masz pojęcia, jaka ze mnie jest idiotka…

— Mam pojęcie, skarbie, nie tłumacz mi.

— Nie, nie masz pojęcia. Wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, kiedy Piotr powiedział mi o decyzji Adamsa?

— Że musisz pójść do fryzjera.

— Daj spokój, złośliwcze! Wcale nie. Pomyślałam, że kiedy Piotr mnie zobaczy, może przestać mnie kochać… Przecież wcale nie jestem ładna, sama znam dziesiątki dziewcząt o wiele ładniejszych ode mnie. A Piotr nie widział mnie tak dawno, przecież to już trwa kilka lat…

— Więc może lepiej, żeby Adams nie robił mu tej operacji, co? Miśka, ty lepiej idź do fryzjera, ja ci radzę, a resztę zostaw Piotrowi.

Alek spojrzał na zegarek.

— Śpieszysz się gdzieś.

— Idę do kina. Fagot się cisnął. Nie wiem nawet na co. Nie wiesz, co grają w „Skarpie”?

— Nie.

— Dudek podrzucił mi bilet. Majka też idzie. Spotkałem ją wczoraj wieczorem, wiesz? Samo szczęście. Włos rozwiany, oczy błyszczące, żadnych problemów. Idylla trwa. Zostawię cię tu, Miśka, i pójdę do tramwaju.

— Dobra, dziękuję…

— Nie ma za co, pięć złotych! Cześć!

— Cześć.


*


Kiedy Alek wszedł do poczekalni na pierwszym piętrze, Fagot, Dudek i Majka już byli. Siedzieli przy okrągłym stoliku i machali w jego stronę. — No, koleś — Fagot zatarł ręce z zadowoleniem — interes ruszył.

— Jaki interes?

— Dobry interes. Byznes, kapujesz?

— Nie kapuję.

— Szkodzi nic. Siadaj. Jak tam święta? Ryba w wannie? — schował głowę w ramiona i ciągle pocierał ręce, jakby mu zmarzły albo zdrętwiały.

— Ryba w wannie — odparł Alek. — Gdzie mam siadać, jak tu jakieś ciuchy leżą.

— Siadaj, siadaj, ciuchy nasze! — Fagot przerzucił na poręcz fotela damski płaszcz podbity białym barankiem. — Oprzyj się, będzie ci miękko.

— Majki?

— Nie Majki. Dla Majki za tęgie. Na handel, co, może ubijem interes?

— Coś ty? — parsknął Alek. — Ze mną? Bracie, mam dwie dychy całego majątku.

— Może mama weźmie? Dla Misi albo dla siebie?

— Przecież moja mama ze dwa razy szczuplejsza od Majki. Misia też.

— Zapalisz? — Fagot podsunął Alkowi paczkę sportów.

— A czy to warto? Zaraz się zacznie.

Nagle Dudek cicho gwizdnął przez zęby. Ponad głową Alka wpatrywał się w wejście do poczekalni.

— Muszę do toalety — powiedział wstając szybko.

Fagot odwrócił się gwałtownym ruchem. Zanim Alek zdążył cokolwiek zauważyć, Jacek poderwał się z miejsca, złapał za rękę oszołomioną Majkę i szarpnął ją w stronę wyjścia.

— Dokąd wy lecicie? — zapytał Alek.

Nie usłyszeli. Widział tylko, jak szybko śmignęli w stronę drzwi prowadzących na schody. Sięgnął po sporty, które Fagot rzucił na stolik, i w tej samej chwili poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę.

— Czyj to kożuch? — zapytał mężczyzna w ciemnej jesionce. — Pana?

— Tak — odparł Alek automatycznie. — Mój.

— Proszę wstać.

Alek wstał. Teraz dopiero zauważył, że tuż obok nieznajomego stoi milicjant. Było już za późno i Alek zrozumiał, że wobec prawa stał się od tej chwili posiadaczem damskiego płaszcza podbitego białym kożuszkiem. Kiedy wsiadał do milicyjnej warszawy, zauważył trzy postacie kryjące się pośpiesznie za rogiem.


*


Kapitan Ligota skończył śniadanie.

— O tej porze ludzie już dawno są po obiedzie — zauważyła sprzątaczka. — A pan kapitan to jada o różnych takich godzinach, że niech Pan Bóg ma pana kapitana w swojej opiece! To o której u pana kapitana wypada kolacja? Na śniadanie czy jak? I dla kogo pan się tak zabija, dla kogo? — zapytała z wyrzutem. — Dla tych łobuzów, dla tego draństwa? I po co? Za jakie pieniądze? Już pan na komendzie swoje na dziś odpracował, nie? To jeszcze pan musiał i na komisariat przyjść, jeszcze panu mało?

Kapitan Ligota przerzucał protokół z przesłuchania. Dłonią pocierał wygolony policzek.

— Tak, pani Rozalio! — powiedział nie słuchając wywodów sprzątaczki. — Tak, święta racja, święta racja!

Umilkła, zadowolona. Kapitan oparł się o poręcz krzesła, wyciągnął przed siebie nogi i zwiesił do tyłu głowę. W tej pozycji odpoczywał najszybciej.

— Gdzie sierżant? — zapytał.

— Po drugiej stronie korytarza, zawołać?

W tej samej chwili sierżant Maciejczyk wszedł do pokoju.

— Pani Rozalio, pani dokończy później tę podłogę, dobrze? A ja was poproszę, sierżancie, o tego chłopaka. Pogadam sobie z nim. Jaki to chłopak, spokojny?

— Spokojny, panie kapitanie. Całkiem.

— Dobrze. Czekam.

Kiedy Alek stanął w drzwiach, Ligota włożył okulary.

— Dobry wieczór…

— Dobry wieczór — mruknął Ligota i spojrzał na Alka podejrzliwie. Zbytnia uprzejmość zawsze wydawała mu się podejrzana. — Nazwisko poproszę.

— Aleksander Lenkiewicz, student Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, zamieszkały w Warszawie przy ulicy Starej, numer…

— Dziękuję, mam to w aktach — przerwał Ligota i zdjął okulary. Położył ręce na biurku i uderzając palcami w ciemny blat zapytał z odcieniem ironii:

— Czy student Aleksander Lenkiewicz wie, że jest oskarżony o bezprawne przywłaszczenie cudzego mienia?

— Wiem.

— I co student Lenkiewicz ma do powiedzenia na ten temat? Podobno nic? Podobno student Lenkiewicz chce się zastanowić, zanim udzieli odpowiedzi?

— Tak jest, prosiłem, żeby przesłuchano mnie za godzinę.

— Kiedy tu nie ma się nad czym zastanawiać, tu trzeba powiedzieć prawdę. A prawda za godzinę będzie wyglądać tak samo, jak w tej chwili. Więc?

— Więc proszę o pół godziny…

— Przecież to niczego nie zmieni. Prawdy nie zmieni ani faktu, że my i tak do niej dojdziemy, wbrew wszystkim bajeczkom. Powtarzam, tu się nie ma nad czym zastanawiać!

— W takim razie jedną chwileczkę! — poprosił Alek i popatrzył na Ligotę wzrokiem, który tamtego zastanowił.

— No, proszę… — zgodził się niechętnie. — Po prostu dla zebrania myśli.

Kapitan sięgnął po gazetę, zasłonił się nią, Alka ogarnęła konsternacja. Powiedzieć prawdę to przegrać tamtych bezapelacyjnie, skłamać to przegrać siebie, rodziców, Paulę. I czy to kłamstwo poruszy Fagota i Dudka do tego stopnia, żeby ich zmienić? Wątpił. W ogóle zwątpił w nich po tym świństwie, które mu wycięli. Racja Asi stawała się coraz bardziej konkretna. Wszystko, co zwojował, to jedynie akta swojej sprawy, które teraz leżały przed tym sympatycznie wyglądającym kapitanem i w których ciągle brakowało zeznań. Powiedzieć prawdę? Podać nazwiska? Adresy? Na co oni liczyli? Że nie zrobi tego? Czyżby wierzyli w jego przyjaźń do tego stopnia, czyżby do tego stopnia byli jej pewni? A może po prostu mają go za idiotę, za apostoła, czy jak go tam kiedyś Fagot nazwał, który nadstawi za nich karku? l powiedzą: dureń, kompletny dureń. Więc powiedzieć prawdę. Ta prawda ich wykończy. Ile mogą dostać za taki kożuch? Dwa, trzy lata? Czy to ich wyleczy? A może właśnie prędzej i skuteczniej wyleczyłaby ich odwrotna sytuacja? Może nie powiedzieliby: dureń, przeciwnie, może by ich zatkało, może nareszcie zaimponowałoby im coś innego? Ale wygrać takim kosztem? Nie. Gazeta opadła.

— No i jak? — zapytał Ligota.

— Nie wiem — powiedział Alek cicho. — Ciągle jeszcze nie wiem… Niech mi pan wierzy, to nie jest takie proste…

— Jeszcze nie było prostych spraw w tym pokoju — powiedział Ligota posępnie. — Taki to już pokój. Więc słucham, jak to było?

Sierżant Maciejczyk uchylił drzwi.

— Panie kapitanie… — Tak.

— Panie kapitanie, do tego tu ktoś przyszedł… Ligota spojrzał na Alka badawczo.

— To pewnie matka, proszę jej nie wpuszczać! — powiedział Ligota unosząc się z krzesła i spoglądając ponad głowę Maciejczyka w głąb sąsiedniego pokoju.

Alek zasłonił twarz rękoma.

— Co powiesz? — zapytał Ligota.

Dopiero wtedy Alek spojrzał. Przed biurkiem kapitana stał Dudek.

— Pan go zwolni, panie kapitanie! — powiedział patrząc w podłogę. — Pan go zwolni, on do tego nic nie ma.


*


— Potrzebna mi wstążeczka albo przyzwoity sznurek! — powiedziała Asia. — W całym domu nie mogę znaleźć ani kawałka przyzwoitego sznurka, przecież to rozpaczliwe! Jak ty to weźmiesz? Wszystko ci się rozleci.

— Jakoś doniosę. Włożę do siatki.

— Nie, Misiu, trzeba zawiązać, tak nie można. Czekaj, przecież jest wstążka przy kwiatach. Daj mi ją.

— Ale, mamo…

— Daj mi ją, proszę cię. I uważaj na sernik, jest bardzo kruchy. Jak przyjdziesz, poproś, żeby ci siostra dała talerzyk i wyłóż to wszystko.

— Dobrze, mamo!

Miśka podała Asi czerwoną wstążeczkę.

— Najpierw włóż do siatki tamtą paczkę, a tę połóż na wierzchu. Rybę musi zjeść jeszcze dziś, chyba że siostra zgodzi się wstawić ją do lodówki, l pamiętaj, żebyś nie siedziała tam zbyt długo, bo w końcu w ogóle przestaną cię wpuszczać.

— Dobrze, mamo.

— Jaki ty masz dojazd?

— Autobusem, a potem tramwajem.

— Ubierz się ciepło. Co masz na nogach? — Asia zajrzała pod stół. — Oszalałaś chyba! Przecież jest mróz. Ludzie będą się oglądać jak za wariatką. Trzeba mieć źle w głowie…

— Do przystanku mam kawałek i od przystanku też blisko! Pójdę w tych pantoflach, nic mi się nie stanie.

— Miśka, proszę cię, włóż półbuty!

— Jak ja będę wyglądać w tej sukience i w półbutach, mamo?

— To włóż botki, tak nie pójdziesz.

— Mamo…

— Powiedziałam, włóż botki. Miśka spojrzała na Alka.

— Dobrze ci się śmiać… — mruknęła. — Ciekawe, jaką byś miał minę, gdyby ci mama kazała do fraka włożyć traktory…

— Nie mam fraka!

— Masz za to idiotyczne poczucie humoru.

Miśka zmieniła pantofle i wzięła od Asi przygotowaną już siatkę.

— Dziękuję.

— Pamiętaj o rybie.

— Dobrze.

— I uważaj na sernik.

— Będę uważała.

— I żebyś nie siedziała Bóg wie jak długo!

Miśka znowu odwróciła się i z ukosa spojrzała na Alka. Minę miał poważną, ale nos drżał mu jak u węszącego kota.

— Jest już trzecia — powiedział. — Wychodzisz godzinę i piętnaście minut. Nie mogłabyś się streszczać?

— Ja się streszczam. To mama jest taka epicka.

— Misiu…!

— No bo, mamo, rzeczywiście, wychodzę i wychodzę, i nie mogę wyjść!

— Więc wyjdź i koniec! — zdenerwowała się Asia.

Kiedy zostali w pokoju sami, Alek ogarnął matkę uważnym spojrzeniem.

— Czyś ty się dziś czesała, mamo? — zapytał.

— Tak. Dlaczego?

— Coś ci tu sterczy. Nad uchem. Nie mogłabyś poprawić?

— Poprawię.

— I czy mogłabyś się trochę podmalować? Chociaż usta. Jest już trzecia, wiesz?

— Prosiłeś ją na piątą, tak?

— Tak.

— Więc o co chodzi? Na piątą będę gotowa.

Alek nachylił się i podniósł z podłogi okruchy sernika.

— Chyba trochę pozamiatam — zdecydował się nagle. — Tu dziś w ogóle nie było sprzątane. Czy tata śpi?

— Chyba nie. Idąc po szczotkę Alek zatrzymał się przed drzwiami pokoju rodziców. Zajrzał tam. Stefan leżał na tapczanie i czytał.

— Tato…

— No?

— Czyś ty się dziś golił?

— Nie. Zrobiłem sobie mały urlop.

— I nie będziesz się golił?

— Zrobiłem sobie mały urlop — powtórzył Lenkiewicz nie odrywając wzroku od książki.

Alek nie poszedł po szczotkę, wrócił do pokoju, w którym Asia otwierała właśnie okno.

— Tata jest nie ogolony! — powiedział z pretensją w głosie. — Wygląda jak yeti. Czy doprawdy nie mógłby się ogolić w pierwszy dzień świąt?

— Przypuszczam, że mógłby — odparła Asia spokojnie.

— Więc dlaczego tego nie zrobi? Przecież wie, że Paula ma przyjść, nie? Ja nie rozumiem taty, daję słowo, ostatecznie to kwestia pięciu minut, żaden problem, a tata…

— Mówiąc stylem Misi, zrobiłeś się bardzo epicki! — uśmiechnęła się Asia. — Pozamiataj, dobrze? Ja już to załatwię.


*


Autobus wjechał na Rynek Nowego Miasta.

— Wysiadamy! — powiedział Alek.

— Ogarnęło ich mroźne, ostre powietrze. Paula postawiła kołnierz płaszcza.

— Boję się… — powiedziała.

— Nie bój się. Przecież mój dom to nie samolot, w każdej chwili możesz wyjść.

Pośliznęła się i Alek podtrzymał ją w ostatniej chwili. Spojrzał na jej nogi.

— Nic ci się nie stało? Nic cię nie bo…

Urwał w połowie słowa. Przez myśl przemknęły mu słowa Asi: …ludzie będą się oglądać jak za wariatką… Trzeba mieć źle w głowie… Paula miała na nogach lekkie, czarne pantofelki z wąskimi noskami.

— Dlaczego nie włożyłaś botków? Przecież zawsze chodzisz w botkach?

— Tak, ale dziś, sam chyba rozumiesz, zależy mi na tym, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie.

Alek uśmiechnął się niepewnie.

— Kupiłam je wczoraj — ciągnęła Paula. — Śliczne są, prawda? Dostałam ze spółdzielni forsę za korepetycje, wiesz? Przymierzyłam chyba ze czterysta osiemdziesiąt par, zanim zdecydowałam się na kupno. Z pantoflami ludzie źle wymyślili. Powinno się nosić na każdej nodze inny i wtedy byłyby dwie przyjemności za te same pieniądze. Czy twój ojciec, znowu do tego wracam, czy twój ojciec będzie w domu?

— Na pewno.

— Boję się! Przystanęła.

— Chodź. To już tutaj, ta brama.

Szli po schodach wolno, obcasy nowych pantofli Pauli stukały rytmicznie. Alek pomyślał z przerażeniem, że Asia z pewnością zacznie swoje oględziny od nóg i że nieszczęsne pantofle przekreślą z góry wszystko, co Paula mogłaby wygrać swoim wdziękiem.

— Zapomniałem klucza — stwierdził Alek. — Musimy zadzwonić.

— Chyba umrę! — powiedziała Paula opierając się o ścianę. — Zaczekaj, nie dzwoń, daj mi umrzeć spokojnie. To jest moja ostatnia wola i musisz ją spełnić…

Alek zdjął palec z przycisku dzwonka. Oparł ręce na ścianie nad głową Pauli i pochylił się nad nią.

— Paula…

Tęczówki miała brązowo–zielone. Wstrzymał oddech i z wolna zbliżał usta do jej ust. Paula zamknęła oczy i czekała. Ogarnął ją ramionami. Potem szepnęła:

— Teraz zadzwoń. Teraz już się nie boję…

Otworzył im Stefan. Asia stała w progu drzwi pokoju. Paula nie dostrzegła jej. Tylko Alek patrzył na matkę. Jej wzrok, przykuty do twarzy Pauli z wyrazem narastającego napięcia, zaniepokoił go.

— To Paula, tato… — przedstawił automatycznie. Później Stefan odsunął się i wtedy Paula spojrzała na Asię.

Stały tak wpatrzone w siebie, stały na dwóch krańcach korytarza znieruchomiałe, jakby urzeczone, jakby nieobecne. Wreszcie oczy Pauli zwęziły się leciutko, nieco zbyt krótka górna warga uniosła się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

— Powiedziałam Działkiewiczowi… — szepnęła. — I on przestawił trzepak, proszę pani…

— Dziękuję — powiedziała Asia równie cicho. — Ale to nie było konieczne… — Ja wiem, pomimo wszystko musiałam to zrobić. Potem nie miałam już ani chwili spokoju. Pani chyba rozumie?

— Rozumiem.

— O czym wy mówicie? — zapytał Alek. — Jaki trzepak?

Żadna z nich nie odpowiedziała. Zbliżały się teraz do siebie, Paula wolno, nie zwracając uwagi na Alka ani na stojącego w milczeniu Stefana, Asia trochę szybciej.

— Czy wy się znacie? — nalegał Alek. — Gdzie wyście się poznały? Wreszcie umilkł widząc, jak Asia obejmuje dłońmi drobną twarz Pauli i jak Paula nieudolnym uśmiechem pokrywa wzruszenie.


*


— Moje dziecko! — powiedziała siostra przełożona. — Moje dziecko, radziłabym pójść do domu. Proszę przyjść za dwie godziny, będzie już po wszystkim.

— Poczekam, siostro…

— To nie ma sensu! — perswadowała łagodnie. — Naprawdę, proszę mi wierzyć.

— Ale ja poczekam, siostro…

— Bardzo panią proszę, niech pani nie czeka!

— Będę czekała, profesor Sitko wie, że czekam. Pozwolił mi!

— Wiem, że pozwolił, ale uważam, że to panią ogromnie wyczerpuje. No, cóż… — uległa wreszcie. — Może w takim razie przejdzie pani do mojego pokoju?

— Dziękuję, siostro, zostanę tutaj…

Przełożona pielęgniarek odeszła, jej pokój był w tym samym korytarzu, w którym mieściła się sala operacyjna, ale Miśka nie mogła odejść od szerokoskrzydłych drzwi, których biel w miarę upływu czasu stawała się coraz bardziej przerażająca. Miśka stała teraz przy oknie i z wysiłkiem przełykała ślinę, gardło miała wysuszone, usta spierzchnięte. Początkowo próbowała liczyć, liczyła długo, automatycznie, wreszcie spostrzegła, że powtarza w kółko jedną i tę samą liczbę. Przestała. Potem spróbowała nie myśleć, oparła głowę o ścianę i wyłączyła się, daremnie jednak, bo nic nie było w stanie przytłumić zżerającego ją niepokoju. Potem zaczęła się modlić, z zupełnego zapomnienia wracały słowa, których kiedyś uczyła ją babcia. Miśce było obojętne, czy trafiały one gdziekolwiek, czy nie, modliła się na wszelki wypadek. Potem chodziła wzdłuż korytarza i wyobrażała sobie ten dzień, kiedy Piotr będzie szedł obok niej, tym swoim dawnym, pewnym krokiem, którym nie chodził od lat. Wreszcie usiadła na krześle, znów wpatrywała się w drzwi i napięcie narastało w niej jak fala, przed którą nie ma ucieczki. Przysłoniła uszy rękoma, żeby nie słyszeć ciszy korytarza, i kołysała rytmicznie swoją głowę, dla której nie miała oparcia. Wreszcie zaczęło się najgorsze, rozsadzający ból ogarnął czoło, poczuła mdłości. Upłynęła dopiero godzina, Miśka zrozumiała, że nie podoła czekaniu. Wstała i wolno zbliżyła się do schodów. Tu jednak stanęła, wiedząc, że odejściu nie podoła także. Wróciła, biel drzwi uderzyła ją na nowo. Pomyślała, że może jednak w pokoju przełożonej byłoby lżej, ale cofnęła rękę, którą już kładła na klamce. Były sobie obce, nie chciała przed kimś obcym odkrywać swojej udręki. Fala mdłości wróciła. Miśka oparła czoło o chłodną ścianę automatu wiszącego przy schodach. Potem zdjęła ciężką słuchawkę i przyłożyła ją do rozpalonego czoła. Nie pomogło. Resztką energii znalazła w kieszeni pięćdziesiąt groszy i nakręciła domowy numer, chciała usłyszeć głos Alka i powiedzieć mu, że to jeszcze trwa.

— Halo? — Asia jeszcze raz powtórzyła swoje halo, bo Miśka nie mogła wydobyć ani słowa z zaschniętego gardła.

— Mama…

— Tak.

— Mama…

— Tak!

— Słuchaj…

— No? Mów, Misia, mów!

— Mama…

— Skończyło się, Miśka? Jak?

— Nie jeszcze… tylko, wiesz… to czekanie jest takie, więc… dzwonię do ciebie…

— Misiuniu!

— Ach, mama… — jęknęła Miśka przez łzy.

— Dziecino moja… Misiuniu!

— Mama, ty przyjedź tu…

— Mama!

— …

*


Tylko płaszcz, nic więcej. Jak trudno jest biec, kiedy ziemia chwieje się, a domy kołyszą. Jak trudno jest biec, kiedy wiatr nie pozwala oddychać, a może to nie wiatr? Na przełaj, przez śnieżną zaspę i jeszcze raz przez śnieżną zaspę. I nagle, ach, co za big beat! Serce.

— Dokąd? — pyta kierowca. I wreszcie rusza.

— Proszę nie palić! — mówi słysząc za plecami trzask zapałki. — Jest napis, nie widzi pani?

Istotnie, jest napis, trzeba schować nie zapalonego papierosa do kieszeni płaszcza.

„…Szkoda, że nie zdążyłam zapalić, mogłabym się zaciągnąć chociaż raz, to obłędne, zupełnie obłędne. Słuchaj, uspokój się, ja już jadę, jeszcze tylko chwila i będę przy tobie, będziesz przy mnie. Jak wtedy, z tym mlecznym zębem, który ci nie chciał wylecieć sam, jak wtedy, teraz masz moją rękę i ściskaj ją, i wbijaj paznokcie, i rób z nią, co chcesz, jest twoja, poczekaj, jeszcze chwila i będziesz ją miała. A myślałam, że ty już nigdy, że zamknęłaś się przede mną na zawsze, tyle nas dzieli, tyle, a jednak opuściłaś ponad tym wszystkim zwodzony most, idę po nim, zawsze będę szła na każde twoje wołanie, a jeżeli nawet jutro podniesiesz go znowu, nie szkodzi w końcu, bo teraz obydwie już wiemy o jego istnieniu, jaki to piękny most. Po moście Pauli nikt nie przechodził, dopiero ja nadeszłam, ale to nie był most, tylko chodnik w naszym przedpokoju, kto wie, co z tego wyniknie? Kazała przestawić trzepak, więc tacy jesteście. To Beethoven, gdyby ten kierowca nastawił głośniej radio, ale już nic nie powiem, trudno. A więc tacy jesteście, Paula kazała przestawić trzepak, a ty tkwisz pod tymi drzwiami, więc chyba w końcu jesteśmy jak te kółka zębate. O Pauli mało wiem, o tobie też niedużo, o Pauli nic właściwie. Rozsądna nie jest z pewnością, pamiętam, jaki był mróz tego dnia, a przecież stała w dżinsach i w letniej bluzce, jakie to dziwne, bo kiedy Alek na nią patrzy, ma spojrzenie Stefana, zupełnie ten sam wzrok, to samo zapatrzenie, mgiełkę. Nie wiem, jak Piotr patrzy na Miskę, nie wiem nawet, jakiego koloru ma oczy. A jeżeli to się nie uda? Och, nawet myśleć tak nie powinnam, niech to się uda, Boże, niech to się uda, niech się uda, co z tego, że Adams ma ręce atlety, czy atleta nie może być precyzyjny, może przecież…

— Proszę o drobne! — powiedział kierowca. — Inaczej nie będę miał reszty.

„…Muszę się opanować, ona nie może zobaczyć mnie takiej, muszę się opanować, te wielkie okna to chyba od operacyjnej, tak, to operacyjna, więc on tam jest, za tymi oknami teraz jest, właśnie tam, biedne dziecko, och, biedne dziecko…! Nie powinnam się roztkliwiać, ale kiedy pomyślę, że on tam teraz jest… dlaczego stoję, po co ja tu stoję, nie wzięłam chustki, no, tak! Nie wzięłam i teraz ona zobaczy, bo tusz mi się rozmazał i ona teraz pozna. Rękawem? Muszę rękawem, nie mam przecież nic innego. A, najwyżej! Niech pozna, niech wie, że przerzuciła ten most ponad wszystkim, przynajmniej na tę chwilę. Jeszcze tylko te schody i już, jeszcze tych kilka stopni, tak, to musi być gdzieś tutaj, ona tutaj gdzieś musi być…

— Mama!

— No już, Misiuniu, już…

— O, żebyś wiedziała… mamo, żebyś ty wiedziała!

— Wiem. Przecież ja wiem, dziecinko moja!

Miśka uniosła rękę Asi i przytuliła swój rozpalony policzek do jej chłodnej dłoni. Zamknęła oczy.

— Córeczko… — szepnęła Asia. — Ślimaczku..


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beethowen i dzinsy
Beethowen i dzinsy
Siesicka Krystyna Przez dziurkę od klucza
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Opowieści rodzinne 03 Wachlarze
Siesicka Krystyna Między pierwszą a kwietniem
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Wróć Aleksandrze
Siesicka Krystyna Fotoplastykon
Siesicka Krystyna książki wszystkie tytuły
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Wachlarze
Siesicka Krystyna Trzynasty miesiąc poziomkowy
Siesicka Krystyna Idzie Jas
Siesicka Krystyna Czas Abrahama,
Siesicka Krystyna Sloneczniki
Siesicka Krystyna Zapalka na zakrecie

więcej podobnych podstron