Siesicka Krystyna Czas Abrahama,


CZAS ABRAHAMA

Krystyna Siesicka

CZAS ABRAHAMA

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

OPRACOWANIE GRAFICZNE: MARIAN MURAWSKI

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1974

ttijm

I

O zmierzchu oczy Jonatana zapalały się zielonym światłem. Dziwny był to kot. Nieprzystępny, opanowany, siedział zwykle w poczekalni doktora i straszył pacjentów. Nie miał w sobie żadnej miękkości ani kociego wdzięku. Jonatan nie chodził, Jonatan kroczył. Nie patrzył, tylko spoglądał. Gorzej, bo on nawet nie miauczał. Od czasu do czasu otwierał pyszczek, widać było jego różowe podniebienie, podwinięty do tyłu języczek i szereg drobnych^ ostrych zębów. W tych momentach miał minę miauczącego kota, ale była to tylko mina, bo nie wydawał przy tym żadnego głosu. Jak wszystkie syjamskie koty odznaczał się wybitną urodą, ale...

Właściwie było w nim coś odpychającego. Pacjenci o silniejszych nerwach, ci którzy potrafili nie myśleć o tym, że za chwilę mają usiąść na fotelu dentystycznym, usiłowali czasami nawiązać z Jonatanem jakąś bliższą, serdeczniejszą znajomość. Ale to było daremne. Bił w podłogę puszystym ogonem i ostrym, pogardliwym spojrzeniem odpowiadał na każde kici-kici. Jego ulubionym miejscem był kąt pomiędzy gabinetem doktora a drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania.

Te drzwi fascynowały pacjentów nie mniej niż posągowy Jonatan. Zwykle bywały zamknięte, jednak przez szkło tłoczonej szyby dostrzegało się zarysy sprzętów i poruszającej się między nimi postaci. Dla kogoś, kto przychodził tu po raz pierwszy, sylwetka ta była niemożliwa do odczytania. Jedynie stali bywalcy wiedzieli, jak interesującą dziewczyną była córka doktora Serafina. Ci znali także zwyczaje panujące w tym domu i punktualnie o godzinie piątej spoglądali wyczekująco w kierunku drzwi. Wiadomo było, że za chwilę uchylą się lekko i Anna Serafin przejdzie przez poczekalnię niosąc na małej tacy filiżankę gorącej, czarnej kawy.

Wszystkie te cechy, które od wieków przypisuje się kotom, a których tak zupełnie nie posiadał przekorny Jonatan, już na pierwszy rzut oka można było odnaleźć w tej dziewczynie. A więc zwinność ruchów, ich wdzięk, bystrość spojrzenia i przymilne pochylenie głowy, z którym Anna, wchodząc do poczekalni, mówiła „dzień dobry" pacjentom. Wiadomo było, że teraz nastąpi przerwa w przyjęciach. Anna stawiała tacę na stoliku, zdejmowała z wieszaka biały fartuch i stukała do drzwi gabinetu. Najczęściej doktor Serafin wpuszczał ją od razu, jednocześnie żegnając tego, kto właśnie teraz kończył wizytę. Czasami jednak nie udawało mu się przerwać pracy punktualnie o piątej. Wtedy siedzący na fotelu pacjent mógł kątem oka obserwować Annę. Przykrywała kawę spodeczkiem, składała rozłożone na biurku notatki. Później wyjmowała z oszklonej szafki lśniący sterylizator i wkładała do niego używane już tego dnia narzędzia. Stawiała je na włączonej maszynce i podchodząc do stolika wprawnym okiem oceniała zawartość szklanego słoja na ligninę. Często uzupełniała jej brak tamponikami, które długimi szczypcami wyjmowała z metalowego pudła. Jeżeli dostrzegła na sobie zaciekawione spojrzenie pacjenta, odwdzięczała się uśmiechem, zabawnie przygryzając dolną wargę równymi, białymi zębami. Doktor spoglądał na nią wzrokiem pełnym ojcowskiej dumy.

Kiedy wreszcie zostawali w gabinecie sami, podchodził do Anny i całował na dzień dobry jej różowy policzek. — Co tam w szkole, córeczko? To pytanie zadawał jej niezmienne od dziesięciu lat i niezmiennie Anna odpowiadała: . — Wszystko w porządku, tatusiu...

Później doktor Serafin siadał przy biurku, pił swoją kawę, a Anna wycierała szkło podręcznego stolika watą ze spirytusem, ustawiała w dwóch rzędach małe buteleczki z lekarstwami, przestrzegając ustalonej kolejności.

Przestrzegając ustalonej kolejności. Chyba właśnie ten zwrot charakteryzuje najlepiej nie tylko ład panujący na podręcznym stoliku doktora, ale także system, według którego żył i który narzucał również swojej córce. Podporządkowanie się temu nie było łatwe dla Anny. Samą konieczność obowiązkowego przebywania w domu codziennie o godzinie piątej odczuwała jako formę pewnego przymusu, a przecież był to zaledwie jeden fragment dnia, w którym wszystko musiało się dziać według stałego planu. Przed całkowitą monotonią ratowały Annę godziny od drugiej do czwartej. Był to czas, którym mogła dysponować sama, i dopiero wieczorem ojciec pytał, jak go spędziła.

— Dziś byłam na spacerze w Saskim Ogrodzie, tatusiu! Nie masz pojęcia, jak tam jest teraz pięknie! Każde drzewo innego koloru, liście na trawnikach, na ścieżkach...

— Sama poszłaś?

— Nie. Byliśmy całą paczką.

Doktor Serafin uśmiechnął się pobłażliwie, spoglądał na zegarek i sygnalizował:

— Już jest siódma!

O siódmej Anna stawiała wodę na herbatę i nakrywała stół do kolacji.

*

Kuba Lorentowiez kończył właśnie lekcję rysunku. Profesor Kolczycki, z racji wiecznej chrypki nazywany Armstrongiem, dogadywał mu zgryźliwie:

— Ty, kochasiu, nigdy do niczego nie dojdziesz, jeżeli będziesz się ciągle tak spieszył! Ty, kochasiu, musisz sobie zapamiętać, że pośpiech zabija koncepcję!

— Zapamiętam sobie, panie profesorze! — obiecał Kuba szukając w przedpokoju wiatrówki.

— Tyś swoje wdzianko zostawił w kuchni! — przypomniał mu Armstrong. — Ty, kochasiu, jesteś zupełnie rozstrzelony! U ciebie co innego robi głowa, co innego ręce! I dlatego spaskudziłeś ten ostatni rysunek. Nie umiesz się skoncentrować, kochasiu. Ja się tym bardzo martwię! — zakomunikował Armstrong ze szczerym żalem w głosie.

Kuba włożył kurtkę i wsunął rękę do kieszeni szukając chustki do nosa. Chustki nie znalazł, ale z przerażeniem wyciągnął nylonową siatkę na zakupy.

— Chleb! — uprzytomnił sobie nagle. — Idąc do pana miałem kupić pieczywo.

Spojrzał na zegarek. Było po siódmej.

— Leć, kochasiu, może jeszcze gdzieś dostaniesz! — ponaglił go Armstrong.

Sprawa wyglądała beznadziejnie, wszystkie sklepy zamknięte, a w Delikatesach dział z pieczywem świecił pustymi półkami. Kuba wrócił do domu z niewyraźną miną.

— Och, Kuba, nareszcie! — usłyszał entuzjastyczny okrzyk Pietruszki.

— Zapomniałem o chlebie! — przyznał się wchodząc do kuchni. — Mama mnie chyba zabije.

Pietruszka siedział na stole i łyżką wygrzebywał resztki dżemu z wysokiego słoika.

— Mama cię nie zabije, bo mamy nie ma! Tata wrócił wcześniej i poszli razem do babci.

Mama powiedziała, że masz zrobić dla nas kolację, posłać łóżka i dopilnować, żebym się umył. Ale to ci odpada, bo ja się już umyłem!

— Tyś się umył? A to? Te łapy w dżemie? A to? Ten lepki nos? A te kolana w atramencie. Jesteś brudny jak prosię. Idź do łazienki, a ja pomyślę, co by tu zrobić na kolację!

— Ale pospiesz się, bo ja jestem głodny! — zawołał Pietruszka zsuwając się ze stołu.

— Pośpiech zabija koncepcję... — mruknął Kuba otwierając lodówkę. — Gorzej, bo ja nawet koncepcji nie mam! Chyba ci ugotuję kaszy na mleku.

— Zwymiotuję! — uprzedził Pietruszka lojalnie.

— Dam ci złotówkę, jeżeli nie zwymiotujesz! — zaproponował Kuba.

— Dwa.

— Dobra, dam ci dwa, jeżeli nie zwymiotujesz i pościelesz łóżka!

— Trzy! — podwyższył natychmiast Piotr. —t Trzech to ja sam nie mam! — obruszył

się Kuba. — Chcesz dwa?

— Ale kasza ma być bez supłów — zakomunikował Pietruszka i poszedł do łazienki.

Kuba postawił mleko na gazie. Sam był głodny, a nie lubił kaszy. Musiał ją jednak zjeść i to zjeść za darmo. Zajrzał do pokoju rodziców. Wychodząc w czasie jego nieobecności, lubili zostawiać mu zabawne kartki z odpowiednimi instrukcjami. Przekręcił kontakt, uśmiechnął się. „Bałaganiarze!" — pomyślał. Ich pokój wyglądał zawsze tak samo: dwie maszyny do pisania, jedna na biurku ojca, druga na małym stoliku matki. Dwa maszynopisy upstrzone granatowymi cętkami poprawek. Na pewno wrócą od babci późno i gdzieś około pierwszej zaczną znowu koncert na cztery ręce. Ale Kuba i Pietruszka umieli spać przy akompaniamencie stuku maszyn, który, dobiegał z sąsiedniego pokoju. Na biurku ojca Kuba znalazł kartkę.

Kuba! Poszliśmy do babci, bo dzwoniła, że ma na kolację pierożki z kapustą. Przyniesiemy Wam w garnuszku, przysięgamy! Umyj Pietruszkę, bo on ma jutro gimnastykę. Zadania z matematyki ja też nie umiałem rozwiązać! Całuję.

Tata

Kuba zgasił światło i poszedł do łazienki, Pietruszka stał w ubraniu przed umywalnią i dłubał w uszach zwilżonymi palcami.

— Rozbierz się — zdecydował Kuba — musisz się wykąpać!

— A kasza?

— Potem. Tylko spiesz się, Pietruszka, bo ja mam jeszcze trzy zadania z matmy do zrobienia!

— A dasz mi poczytać w łóżku?

— Dam.

Kasza była z grudkami, ale Pietruszka zjadł i nie zwymiotował.

Smolik miał rację. Kuba Lorentowicz zrobiłby to najlepiej. Jednakże przed Lorentowiczem siedziała Anna Serafinówna i Kuba był nawykowo zajęty obserwowaniem jej karku i opalonej, zgrabnej szyi. W ogóle nie słyszał słów Smolika:

— Uważam, Lorentowicz, że mógłbyś zrobić dekorację na rocznicę Rewolucji Październikowej!

Kuba oprzytomniał.

— We czwartek mamy klasówkę z matematyki, panie profesorze! Muszę powtórzyć materiał i naprawdę nie będę miał czasu na zabawę!

— Ja ci wcale nie proponuję zabawy! — zauważył Smolik ironicznie. — Mógłbyś wykonać dekorację w ramach pracy społecznej.

— To się tylko tak mówi! Jak dostanę dwóję z matmy, wtedy usłyszę, że powinienem robić zadania z algebry, a nie dekorację.

Kuba usiadł. Smolik bezradnie rozejrzał się po klasie.

— Czy doprawdy nikt nie chce się tego podjąć?

Doprawdy nikt nie chciał. Serafinówna spojrzała w bok i Kuba obserwował teraz jej profil.

A Smolik mówił. Najpierw spokojnie, potem coraz bardziej zapalczywie. Nie udawało mu się uciec od frazeologii, chociaż usiłował mówić własnymi słowami, naświetlając sprawę Rewolucji nie tylko od strony efektów politycznych, ale przede wszystkim...

Serafinówna wpatrzyła się w prostokąt nieba za oknem, Kuba oderwał wzrok od delikatnych rysów jej twarzy. Przewidywał, że za chwilę Smolik zacznie mówić o spuściźnie. „Jeżeli nie będzie dziś mówił o spuściźnie, zrobię mu dekorację na całą ścianę! — ślubował sobie Kuba. — Ale jeżeli chociaż raz użyje słowa «spuścizna», zostanie na rocznicę Rewolucji z gazetką ścienną, którą mu Kosakówna wyklei z wycinków!" Przyczaił się, pilnie śledząc każde słowo Smolika.

— A wam się nie chce! Wam się nie chce zrobić nawet dekoracji! — krzyczał polonista.

Był już o krok od spuścizny i Kuba uśmiechnął się. Smolik dostrzegł to.

— Z czego ty się śmiejesz, Lorentowicz? Co ty widzisz wesołego w fakcie, że pośród trzydziestu sześciu osób nie mogę znaleźć nikogo, kto chciałby poświęcić tej sprawie jeden wieczór? Powtarzam: jeden wieczór! A tamci mogli poświęcać życie, prawda?

— O, to jest duża różnica, panie profesorze! — Kuba podniósł się z miejsca. — Co innego poświęcać życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla dekoracji!

— Powinieneś się cieszyć, że wymaga się od ciebie tylko tego rodzaju poświęceń! — odparł Smolik szorstko.

— A ja bym wolał! Słowo daję, że wolałbym zginąć dla idei, niż wymachiwać dla niej nożyczkami!

Klasa milczała. Lubili takie rzeczy. Smolik stał bez ruchu i przez chwilę wpatrywał się w Lorentowicza. Ściągnął brwi nad osadzonymi głęboko oczyma i charakterystycznym dla siebie gestem gładził wygolony podbródek.

— Potrafię to zrozumieć! — powiedział wreszcie. — Sądzę jednak, że to, co wam przypadło w udziale, ma również dostatecznie wysoki stopień trudności. Kontynuacja bynajmniej nie jest sprawą łatwą. Jeżeli w twoim pojęciu ogranicza się jedynie do machania nożyczkami — szkoda.

Ciągle nie wymawiał słowa spuścizna, chociaż krążył wokół tego pojęcia.

— No, więc jak? — zapytał. — Zrobisz tę dekorację? >

— Nie!

W takim razie Danka Kosakówna opracuje gazetkę ścienną tematycznie związaną ze sprawą Rewolucji. To ci chyba, Danusiu, nie przysporzy kłopotu ani wysiłku, bo i tak na ciebie wypada przygotowanie gazetki w tym tygodniu! — zakomunikował Smolik sucho. — Michalski, weź swój zeszyt i podejdź do mnie. Jak ci poszło wypracowanie?

Kuba wyrwał kartkę z notesu i przez chwilę zastanawiał się nad projektem dekoracji. Trzeba będzie wyjaśnić klasie, dlaczego ją .w końcu zrobi. Uśmieją się! Wygrana Smolika była przecież zupełnie przypadkowa. A on podyktował właśnie nowy temat i wszedł pomiędzy rzędy. Kuba poczuł na ramieniu jego dłoń.

— Dlaczego nie piszesz w zeszycie, tylko na jakimś świstku? — zapytał.

Pochylił się nad kartką, na której Kuba szkicował swój projekt. Lorentowicz czuł, jak ręka Smolika stawała się coraz cięższa, przez co automatyczny gest nabierał specjalnej wymowy.

Gdyby Smolik użył słowa spuścizna, wiele spraw potoczyłoby się inaczej.

*

Kuba ubrał się pierwszy i przez chwilę czekał na Ankę. Deszcz nie deszcz, mróz nie mróz — zawsze wracali razem, chociaż Kuba tracił na tym około piętnastu minut. Czasami chętnie wykręciłby się od tego przymusowego niemal spaceru, ale wiedział, że dla Anki byłoby to zaraz problemem.

Wysunęła głowę z szatni.

— Nie mogę znaleźć rękawiczki! Chodź, Kuba, pomóż mi szukać!

Kuba wrócił do boksu. Rękawiczka leżała w przejściu. To było bardzo podobne do Anki. Na pewno ją widziała, może nawet rzuciła sama, tylko po to, żeby znowu zaabsorbować Kubę swoimi sprawami. Myślał o tym bez ironii, ale też bez entuzjazmu.

Tego roku październik był chłodny, lecz słoneczny i na pozór nic jeszcze nie zwiastowało nadejścia zimy z jej pochmurnym niebem i dniami pełnymi nieokreślonej nostalgii. Chociaż liście drzew pożółkły już i coraz ich więcej gromadziło się na wyrudziałych trawnikach, słońce stwarzało złudzenie, że lato ciągle jeszcze trwa, a chłodniejsze powiewy wiatru nie były wcale takie przykre. Anka szła z głową uniesioną do góry i przymrużonymi oczyma.

— Jak cudownie wieje!

Wskoczyła na krawężnik otaczający pas trawnika. Kuba podał jej rękę, szła pewnie, tanecznym krokiem i dopiero po kilkunastu metrach stanęła przed nieoczekiwaną przeszkodą. Na krawężniku leżała zostawiona przez kogoś teczka. Anka rozejrzała się. Przy wózku z wodą sodową stała dziewczyna.

— Słuchaj, czy to nie jest ta, która wczoraj przyszła do naszej budy, ta która usiadła z Irką? — Anka pomachała ręką i zawołała przyjacielsko:

— Agnieszka! Czy to twoja teczka, dziecino? — Agnieszka odstawiła szklankę.

— Moja. Zostawiłam ją tu, bo ciężka jak nieszczęście. Pokręciłam coś przepisując plan i nabrałam całą masę niepotrzebnych książek! — wyjaśniła podchodząc.

Anka przyglądała jej się uważnie.

— Masz na imię Iwona, tak? — zapytała Agnieszka.

— Nie. Iwona to ta blondynka, która siedzi obok mnie. Ja jestem Anka Serafinówna. A to Kuba. Lorentowicz Jakub! — dodała oficjalnie.

Agnieszka roześmiała się.

— Tyś to się dał zauważyć! — powiedziała z lekką ironią.

— Cudowny był, prawda? On tak zawsze ze Smolikiem. Jeszcze ciągle mam w uszach ten

jego obrażony głos: .....co innego poświęcać

życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla dekoracji..." Kapitalne! W którą stronę idziesz?

— Mieszkam na Emilii. W tych nowych blokach! — odparła Agnieszka podnosząc teczkę z krawężnika.

— Idziemy razem — zdecydowała Anka.

— Kuba, właściwie dlaczego Smolik przyczepił się właśnie do ciebie? — zapytała Agnieszka.

— Bo interesuje mnie grafika. Smolik o tym wie.

— I co? Naprawdę nie masz czasu na zrobienie dekoracji? To chyba rzeczywiście sprawa jednego wieczoru!

— Teraz on już nie może! — wtrąciła się Anka. — Po tej rozmowie ze Smolikiem? Coś ty!

Kuba nie zdążył opowiedzieć w szkole historii ze spuścizną. Zaraz po lekcji wszyscy rzucili się do szatni, nie było okazji.

— Mylisz się! — powiedział teraz. — Właśnie, że zrobię Smolikowi tę dekorację!

— Żartujesz chyba!

— Poważnie.

— Smolik cię przekonał? — zdziwiła się Anka. — Tą drętwą mową? Nie wierzę!

— Czy ja powiedziałem, że mnie przekonał? Nic takiego nie mówiłem! — obruszył się. — Zrobię dekorację, ponieważ w tym czasie, kiedy Smolik mówił...

Urwał w połowie zdania i spojrzał na dziewczęta. Przyglądały mu się z nie ukrywaną ciekawością.

— Przyszedł ci do głowy jakiś pomysł,

— Czas Abrahama tak? — dopowiedziała Agnieszka rozpoczęte przez Kubę zdanie.

— Tak! — powiedział po chwili wahania. — Myślę, że nawet nie taki zły.

Zatrzymał się i podał Ance teczkę.

— W związku z tym muszę pojechać do Ce-detu po papier! — stwierdził.

Anka uśmiechnęła się przyzwalająco, chociaż Kuba nie pytał o pozwolenie.

— Jedź!

Kuba podbiegł do nadjeżdżającego tramwaju. Anka spojrzała na zegarek.

— Mam jeszcze chwilę czasu! Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz!

— Pewnie, że chcę — ucieszyła się Agnieszka — bardzo chcę! Nie masz pojęcia, jak głupio przychodzić do klasy, w której nikogo się nie zna! \

— Towarzycho jest niezłe — powiedziała Anka. — Ale nie mamy najlepszej opinii w szkole! Ciągle nam coś zarzucają! Jak ci się podoba Kuba? — zapytała nagle.

— Bardzo! — odpowiedziała Agnieszka spontanicznie. — Ogromnie mi się podoba! Myślę, że nie każdy po takiej rozmowie ze Smolikiem zdecydowałby się...

— To mój chłopiec! — przerwała Anka i w jej głosie zabrzmiał ton ostrzeżenia.

— Masz szczęście — przyznała Agnieszka z uznaniem — jest interesujący.

Przez chwilę szły obok siebie bez słowa. Milczenie stawało się coraz bardziej niezręczne i Anka zdawała sobie sprawę, że znowu nie udało jej się pohamować wiecznej zazdrości o Kubę i że Agnieszka z pewnością to dostrzegła.

— A ty masz jakiegoś chłopca? — zapytała z uśmiechem, którym chciała złagodzić poprzedni swój ton.

— Tak... — powiedziała Agnieszka odrzucając włosy z czoła. — Mam!

Anka zauważyła w jej spojrzeniu dziwny niepokój. Wyraźnie unikała wzroku Anki, patrzyła to na wystawy sklepów, które właśnie mijały, to na połyskującą w słońcu iglicę Pałacu Kultury. Anka nie zapytała o nic więcej.

Agnieszka odwróciła się. Serafinówna przeszła już na drugą stronę jezdni, ale widać było jeszcze dokładnie jej zgrabną sylwetkę. Wystarczyłoby nabrać powietrza w płuca i głośno zawołać imię. Przez moment walczyła z chęcią spędzenia choćby jeszcze chwili w czyimś towarzystwie. Znowu czekały ją trzy godziny przewlekłej nudy! Myślała o tym otwierając drzwi nowego mieszkania, do którego zdążyła już trochę przywyknąć, ale nie na tyle, żeby czuć się w nim zupełnie swojsko. Weszła do pokoju i otworzyła okno. Dzisiejszy dzień nie był wiele lepszy od wczorajszego. Irka, z którą usiadła, okazała się dziewczyną małomówną i nieskorą do zawierania pospiesznych znajomości. Serafinówna była łatwiejsza i ostatecznie — to właśnie ona pierwsza zaczęła rozmowę, kiedy spotkały się po lekcjach. Ale czyjaś pewność siebie, protekcjonalny ton i swobodny sposób bycia zawsze peszyły Agnieszkę. Właściwie ani Irka, ani Serafinówna nie były w jej typie i trzeba się było liczyć z faktem, że samotność w nowej klasie może potrwać jeszcze długo.

Lorentowicz. Nazwisko nie było obce. Irena jeszcze wczoraj, kiedy Smolik sprawdzał listę na pierwszej lekcji, poinformowała Agnieszkę, że ojciec Kuby jest autorem kryminałów, za którymi wszyscy ostatnio tak szaleli. A jednak to nazwisko kojarzyło się chyba nie tylko z osławioną Chryzantemą.

Nie zdejrnfując płaszcza weszła do kuchni, wypiła szklankę kwaśnego mleka i przerzuciła leżącą na stole gazetę. Nic się nie działo, w każdym razie nic, co mogłoby rozproszyć nudę. Dochodziła pierwsza i Agnieszka przypomniała sobie nagle ranną rozmowę z matką.

— Przyjdź do mnie do szkoły, jeżeli wcześniej skończysz zajęcia, dobrze? Mam wpisać dzieciom zawiadomienia do dzienniczków, mogłabyś mi w tym pomóc! A poza tym najwyższy czas, żebyś w końcu zobaczyła moje maluchy!

Zdumiewająca mama! Broniła się jak lwica, kiedy kierownik nakłaniał ją" do wychowawstwa w pierwszej klasie. A teraz? Maluchy z pierwszej „a" stały się chyba jej prawdziwszymi dziećmi niż Agnieszka! Rzeczywiście, warto pójść do szkoły i obejrzeć sobie z bliska całą tę konkurencję.

— Pani do kogo? — zapytała woźna, kiedy zadyszana wbiegła na drugie piętro.

— Jestem córką pani Bratkowskiej! — wyjaśniła. — Miałam przyjść pomóc mamie w wypisywaniu zawiadomień...

— A to ładnie! — pochwaliła ją woźna i życzliwie podprowadziła do drzwi z tabliczką „I a".

Agnieszka zastukała i weszła. Czterdzieści pochylonych nad zeszytami głów uniosło się gwałtownie, później dzieci wstały i wyskando-wały uroczyście:

— Dzień dobry pani!

Było to pierwsze sławne zwycięstwo mamy, którym chwaliła się w zeszłym tygodniu:

—. Wyobraźcie sobie — mówiła przy kolacji — że już ich nauczyłam bardzo wiele rzeczy! Potrafią palcami wyrywać zwierzęta z kolorowego papieru, potrafią czytać piętnaście liter i pisać wszystkie cyrfry! A jak ktoś wchodzi do klasy, wstają z ławek i mówią jednocześnie: — „Dzień dobry pani!"

Istotnie! Agnieszka dostrzegła dumny wzrok matki, odpowiedziała na to wyuczone z takim trudem powitanie i podeszła do stolika.

— Gdzie są te dzienniczki, mamo? — zapytała trochę onieśmielona ciekawymi spojrzeniami czterdziestu maluchów.

— Tu leżą. A tu masz tekst zawiadomienia. Usiądź sobie wygodnie! Cieszę się, że przyszłaś, kochanie! No? Czy nie są zachwycający? — dorzuciła szeptem.

Agnieszka uśmiechnęła się i spojrzała na klasę. Nie byli wcale zachwycający, kiedy demonstrowali szczerbate zęby. Teraz jeden zwyczajnie dłubał w nosie, drugi drapał się po plecach, a któraś z dziewczynek cicho popłakiwała zakrywając buzię rękoma.

— Czemu ty płaczesz, Isiu? — zapytała mama podchodząc do małej.

Agnieszka usiadła przy stole i rozłożyła pierwszy dzienniczek. Zanim jednak zaczęła wpisywać zawiadomienie, jeszcze raz spojrzała na matkę. Obejmowała ramieniem tę małą, zasmarkaną beksę i przemawiała do niej czule. Agnieszka nieraz marzyła o takim uścisku, o tonie pełnym tkliwości i pociechy. Widocznie jednak mama wyczerpywała się przed południem.

Machinalnie zaczęła przepisywać tekst z kartki. Jeden dzienniczek, drugi, trzeci...

— Które z was wie, jakie ptaki odlatują od nas jesienią? — pytała mama.

Wiedziała ruda dziewczynka z warkoczykami i piegowatym noskiem.

— A jakie przylatują, żeby spędzić z nami zimę?

Wiedział Jacek. Mama była wniebowzięta i Agnieszka pomyślała, że z pewnością wieczorem pochwali ich przed ojcem:

— Nie wyobrażasz sobie, jaka to jest zdolna klasa!

A może mama miała rację tłumacząc kiedyś Agnieszce, że macierzyństwo zastało ją zupełnie nie przygotowaną do tej roli? Czwarty dzienniczek, piąty... Okładka szóstego zatrzymała na sobie wzrok Agnieszki. Ozdobiona była białą naklejką, na której widniało wykaligrafowane pięknie imię i nazwisko właściciela: Piotr Lorentowicz. Agnieszka spojrzała na dzieci. Uważnie obserwowała twarze chłopców szukając jednej, która może będzie podobna do twarzy Kuby. Tak. Są te same oczy, bardzo niebieskie i wyraziste. Podeszła do matki i zapytała cicho:

— Mamo, który to jest Lorentowicz? Ten, który siedzi w drugiej ławce?

— Tak. A co? Przypomniała ci się ta historia z deszczem?

Historia z deszczem nie była jedyną, którą mama opowiadała o Piotrku. Stale dostarczał jej tematów i często przy kolacji... Że też nie skojarzyła sobie wcześniej! Otworzyła dzienniczek na pierwszej stronie, tam gdzie wypisane były dane o dziecku. Imię ojca: Tadeusz. Imię matki: Róża. Zawód ojca literat. Zawód matki: dziennikarz.

Kiedy rozległ się dzwonek i mama pozwoliła wyjść na korytarz, Agnieszka podeszła do Piotra.

— Jak masz na imię? — zapytała.

— Piotrek.

Uśmiechnął się przyjacielsko. On też nie miał dwóch górnych zębów. Wyjął z kieszeni fartucha nadgryzione jabłko.

— Smaczne?

— No! Na pierwszej przerwie zjadłem połowę, a teraz muszę skończyć. W jabłkach są witaminy, wiesz o tym?

— Wiem.

— Nasza pani ci mówiła?

— Tak, Piotrusiu...

— Ja nie jestem żaden Piotruś! Piotruś to jest czarny, w kartach! Na mnie w szkole mówią Piotrek. A wiesz, jak na mnie mówią w domu?

— Skąd mogę wiedzieć?

Stanął na palcach, Agnieszka pochyliła

głowę.

— Mówią na mnie Pietruszka... — szepnął.

— To pięknie! Kto ciebie tak nazwał? Tatuś czy mamusia?

— Brat! On umie różne chwyty dżudo, wiesz? Kiedyś przewrócił mamusię!

— Gniewała się?

— Mamusia? — obruszył się Pietruszka i wbił w jabłko te zęby, które mu jeszcze zostały z dziecinnych lat.

Agnieszka wróciła do klasy.

— Rzeczywiście jest bardzo śmieszny, mamo! Sięgnęła po następny dzienniczek. Zajęcie

było monotonne, ale wypełniało przynajmniej czas.

*

— Na biurku w gabinecie leży paczka. Przyjdzie po nią pan Sykulski. Znasz pana Sykulskiego, Anno?

— Znam, tatusiu.

— Oddasz mu tę paczkę i powiesz, że porozumiem się z nim jutro.

— Dobrze.

Doktor Serafin zdjął okulary i przetarł ręką zmęczone oczy.

— Czy gosposia wyprasowała moje fartuchy?

— Nie wiem.

— Trzeba było zapytać, zanim wyszła! Przecież dziś jest piątek i powinna to zrobić!

— Jestem pewna, że gosposia nie zapomniała! Przecież zawsze pamięta!

— A ty powinnaś pamiętać, córeczko, żeby sprawdzić to przed jej wyjściem! —: powiedział doktor z wyrzutem. — Nalej mi jeszcze trochę kawy, moja droga!

— Trzecia szklanka.

— Możliwe, Anno, ale jestem bardzo zmęczony!

Anka poszła do kuchni. Był już najwyższy czas, żeby porozmawiać z ojcem na temat niedzieli. Parząc kawę, Anka zastanawiała się, od czego zacząć.

— Tatusiu, co będziesz robił w niedzielę? — zapytała stawiając szklankę przed ojcem.

— Dlaczego pytasz?

— Chciałabym pójść do kina.

Niedzielę spędzali zazwyczaj razem i Ance rzadko udawało się uzyskać w tym dniu choćby godzinę czasu dla siebie.

— Do kina? Zapomniałaś chyba? Przecież to Zaduszki.

Rzeczywiście. Zapomniała. Chyba pierwszy raz w życiu zapomniała i nagle zrobiło się jej niezmiernie przykro.

— Naturalnie, tatku! Coś mi się pokręciło! Ó której chcesz jechać na Powązki?

— W południe.

Anka usiadła przy stole i palcami zgarniała okruchy chleba. Więc tak dalece opętało ją pragnienie ciągłego przebywania z Kubą, że zapomniała o Zaduszkach! O tym dniu, w którym zawsze jeździła na grób matki, szczególnie przecież zobowiązana. Data urodzin Anny wyryta była na płycie rodzinnego grobowca Serafinów, tuż pod imieniem mamy.

— O czym tak myślisz, córeczko? Anka uniosła głowę.

— Jak mogłam o tym zapomnieć? Czy możesz mi dać parę złotych na światełka i kwiaty, tatusiu?

— Weź z pieniędzy, które ci dałem w poniedziałek i dopisz do rachunku.

Rachunek! Anka uprzytomniła sobie w tej chwili, że nie rozliczyła z gosposią zakupów z minionego dnia. „Co się ze mną dzieje?" — pomyślała sprzątając stół po kolacji. A przecież odpowiedź na to pytanie znała już od miesiąca. Od tej chwili, kiedy po raz pierwszy spostrzegła, że Kuba zaczyna jej się wymykać. Z wakacji wrócił inny. Urósł, wyszczuplał i zmienił mu się wyraz twarzy. Anka długo nie mogła pojąć, na czym właściwie polega ta zmiana. Dopiero w ostatnich dniach września uprzytomniła sobie, że Kuba patrzy na nią bez śladu dawnego podziwu. Dziś także. Mógł przecież pojechać do Cedetu chwilę później. Ale on jakby skorzystał z okazji, że może się wyrwać. Z jakim trudem udało się Ance opanować chęć zatrzymania go! A potem ten idiotyczny wybuch zazdrości, kiedy Agnieszka zaczęła zachwycać się Kubą. A przecież tamta odpowiedziała jedynie na zadane pytanie. Agnieszka nie wyglądała na głupią, z pewnością to spostrzegła.

Jonatan wszedł do kuchni i zajrzał do miseczki. Anka nalała mu trochę mleka, poczekała, aż wypije. Później wzięła go na ręce i poszła w stronę pokoju. W korytarzu natknęła się na ojca.

— Znowu bierzesz kota do łóżka, Anno? Tyle razy prosiłem!

Jonatan spadł na cztery łapy i czmychnął na swoją poduszkę. Punktualnie o godzinie dziewiątej Anka zgasiła światło. Punktualnie o godzinie dziewiątej piętnaście doktor Serafin uchylił drzwi, żeby skontrolować, czy światło zostało zgaszone.

,,A jednak wszyscy go lubią..." — myślała Anka układając się w wygodnej pozycji. Jest drobiazgowy, na pewno. Ale właśnie ta jego systematyczność budzi w ludziach zaufanie i daje im jakąś gwarancję. Plomby, które zakłada ojciec, nigdy nie wypadają. Dom, który stworzył, jest lepiej zagospodarowany niż inne domy, chociaż nazywa się, że to ona od dwóch lat kieruje wszystkim. A przecież gdyby nie ciągła kontrola ojca, żadna siła nie zmusiłaby jej do prowadzenia rachunków, do ustalania z gosposią codziennego menu, do liczenia kalorii. Dziewczęta zazdroszczą jej dobrobytu i samodzielności. Bardzo wiele zazdrości jej również ojca. Na przykład Iwona, która marzy o magnetofonie!

— Strasznie chciałabym mieć też magnetofon! — powiedziała wczoraj, kiedy przyszła pożyczyć od Anki słownik i trafiła akurat na chwilę, w której Anna nagrywała na taśmę piosenki z transmitowanego przez telewizję konkursu w San Remo. — Niestety, mój ojciec nie jest taki zaradny jak twój! W gruncie rzeczy, tata to życiowa ciamajda! A twój jest czarujący!

To prawda. Kiedy urządza Ance prywatkę, pozwala na zaproszenie prawie całej klasy, zawsze zostaje w domu i zawsze jest arcysym-patyczny. Potrafi tańczyć nie gorzej od Kuby czy Janka Klimaszewskiego. Chyba nie ma żadnej dziewczyny w dziesiątej „b", która chociaż raz w życiu nie tańczyła z doktorem Serafinem.

Drzwi skrzypnęły cichutko i Jonatan wszedł do pokoju. Ułożył się w nogach Anki i mruczał z zadowoleniem.

*

Anna nie miała racji, twierdząc, że ich klasa nie umiała zdobyć dobrej opinii w szkole. Przeciwnie, wszyscy ze Smolikiem na czele uważali, że zespół ten jest wyjątkowo zdolny. Właściwie jeden Fujarkiewicz był skończonym leniem i jedna Kowalska z trudem nadążała za resztą. A poza tym było nieźle. Ale nie o osiągnięciach w nauce myślała Anka mówiąc: „Wiecznie nam coś zarzucają!" Zarzucano im tylko jedno. Obojętność. Pozornie stanowili zżytą grupę, którą stać było i na dowcip, i na zorganizowanie wieczoru tanecznego czy wycieczki w Góry Świętokrzyskie. Ich obojętność była innego rodzaju, Smolik określał to najlepiej:

— Płyną po bardzo gładkiej powierzchni. Z tego rodzi się w końcu zwykłe wygodnictwo! Im się nie chce! Nawet dyskusja z nimi urywa się po kilku minutach.

To była prawda. Wszyscy próbowali dyskutować z dziesiątą „b". Na godziny wychowawcze Smolik sprowadzał dyrektora, ściągał prelegentów, działaczy młodzieżowych. Sam zdzierał gardło i odważnie sięgał po najdrażliwsze tematy, tylko po to, żeby sprowokować zespół do żywszych reakcji. Kwestia religii, mniejszości narodowych, odpowiedzialności społecznej. Wysłuchiwali jego słów z uprzejmym szacunkiem. To wszystko. Ten uprzejmy szacunek cechował ich podejście do rzeczywistości w ogóle. A Smolik wolałby widzieć przed sobą zbuntowanych niż obojętnych. Zbuntowanych przeciwko schematycznemu myśleniu, dążących do ciągłej naprawy.

Eryk Rosenbaum siedział z Lorentowiczem, który w domu otrzymał wychowanie świeckie, i przed Anką Serafin i Iwoną Misiukiewicz chodzącymi dwa razy w tygodniu na zebrania młodzieży katolickiej. Było to znakomite miejsce i Eryk siedział tu od początku nauki w liceum. Czy zastanawiał się czasem nad tym, że jego dobre samopoczucie i atmosfera koleżeństwa, która go otaczała i w której mógł uczestniczyć, nie była kwestią przypadku? Smolik nieraz myślał o tym i wreszcie któregoś dnia delikatnie zapytał. Było to na przerwie bezpośrednio po lekcji polskiego, na której poruszali problematykę współczesnej dramaturgii. Rosenbaum przygotował na tę godzinę interesujące omówienie repertuaru Teatru Żydowskiego. Pozwoliło to Smolikowi podejść na przerwie do Eryka i zadać mu pytanie, które od dawna go nurtowało.

Eryk spojrzał z lekkim zakłopotaniem. Historia jego rodziny?

— Dziadek był handlowcem. Zginął w czasie powstania w warszawskim getcie. Ojciec ukrywał się przez całą wojnę i był w partyzantce AL-owskiej pod Częstochową.

Tyle Rosenbaum. Skończył i wyciągnął z kasetki drugie śniadanie, które zamierzał napocząć z chwilą, kiedy Smolik odczepi się ód kwestii żydowskiej.

Smolikowi nie mógł się pomieścić w głowie suchy ton tej relacji. Naprawdę, z większą pasją Rosenbaum mówił o wartościach literackich sztuk wystawianych w Teatrze Żydowskim. Pewnie dlatego, że interesował się literaturą w ogóle. Polską, francuską, amerykańską dramaturgią.

Albo odpowiedź Iwony Misdukiewicz, kiedy Smolik na godzinie wychowawczej pytał o ich plany na przyszłość.

— Co zrobisz, Iwka, jeżeli nie dostaniesz się na medycynę?

— Nie wiem! — roześmiała się Iwona. — Chyba wyjdę za mąż!

— Jesteś ultrakatoliczką... — zahaczył ją Smolik. — Co będzie, jeżeli zakochasz się w komuniście?

— To mi się już przytrafiło, panie profesorze! Co zrobię? A czy ja wiem? Albo wezmę tylko ślub cywilny, albo mój komunista zrobi małe ustępstwo na moją rzecz!

Była spokojna. Oni wszyscy byli spokojni, może jeden Lorentowicz właził na kij, który Smolik lubił wkładać w ich mrowisko. Ale Kuba był niesprecyzowany. W jego wypowiedziach kryła się jakaś rezerwa, chociaż na pewno chętniej dyskutował niż inni. Ostatnio spisał się znakomicie i po raz pierwszy dziesiąta „b" zdobyła pierwsze miejsce w konkursie na dekorację z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej.

*

W pierwszych dniach listopada odbyło się walne zebranie ZMS-u, którego celem były wybory nowego zarządu. Kiedy wyszli ze szkoły, na dworze było już ciemno i mżył drobny, gęsty deszcz. Kuba postawił kołnierz i wsunął ręce do kieszeni wiatrówki. Milczał.

— Kuba... — Anka wsunęła mu rękę pod ramię. — Nie rozumiem ciebie! Dlaczego jesteś taki wściekły? Przecież to ostatecznie nic wielkiego.

— Jasne, że nic wielkiego i nie ma o czym mówić! — zbył ją krótko. — Przepraszam cię, Anka, ale umówiłem się z ojcem na szóstą i...

— I nie możesz mnie odprowadzić, tak? Trudno, pójdę sama!

— Nie gniewaj się!

— Czy wyglądam na zagniewaną? — roześmiała się z przymusem.

Kuba poszedł w kierunku Marszałkowskiej. Chciał za wszelką cenę być sam i spokojnie przemyśleć wydarzenia ostatnich dwóch godzin. Przyszedł na to zebranie dla porządku, wyszedł jako przewodniczący szkolnego ZMS-u. Zawrotny awans, który zawdzięczał drobnemu przypadkowi. Gdyby Smolik użył pewnego dnia słowa spuścizna, Kuba nie wykonałby udanej dekoracji na rocznicę Rewolucji. Kut-nieki z jedenastej nie mógłby powiedzieć tak, jak to powiedział godzinę temu:

— Wszyscy znamy Lorentowicza, wiemy, że ma dobrze w głowie. Nie uchylał się od pracy w ZMS-ie w ubiegłym roku, przeglądałem przed chwilą protokoły: był na wszystkich zebraniach! Widzieliście jego dekorację? Sądzę, że ona również w jakiś sposób określa stanowisko Kuby. Człowiek musi się czuć zaangażowany, żeby nadać zwykłemu papierowi zdolność wymowy. No, a przecież dekoracja Lorentowicza gada. To właśnie nasunęło mi myśl, że Kuba powinien zostać przewodniczącym naszego koła. Jest sumienny, można na nim.... Tak mniej więcej mówił Kutnicki. Wszyscy go poparli. Nie było nawet czasu na obronę, może nawet był czas, ale zabrakło refleksu. Dopiero teraz można chłodno rozważyć sytuację. Czy człowiek musi się czuć zaangażowany, żeby papier zaczął gadać? Kuba robił tę dekorację z pasją, to fakt. Ale była to ta sama pasja, z którą pracował nad swoimi rysunkami w pracowni Armstronga, ta sama, z którą wykonał udany portret Pietruszki. To była zwyczajna pasja twórcza, jeżeli coś robił, chciał to zrobić dobrze. Dekoracja wyszła, Kuba został przewodniczącym szkolnego ZMS-u. Czy to przypadkiem nie paradoksalna pomyłka? Kutnicki twierdzi, że Kuba nie uchylał się od pracy w ubiegłym roku. Rzeczywiście, robił, co mu kazali. Koło było nieruchawe, więc tej roboty dużo nie miał. A Kubie zależało na opinii. Wszyscy mówili, że dobra opinia z ZMS-u ułatwia wstęp na studia. Kiedy w ubiegłym roku werbowano nowych członków, zgłosił się pierwszy, ale to nie miało nic wspólnego z ideologią. To był rachunek, wyliczenie, szansa.

— Agnieszka.

Odwróciła się. Anka Serafin biegła w jej stronę.

— Wołam cię i wołam! Może byś wpadła do mnie na godzinę, co ty na to?

— Właściwie mogę! Powiedziałam mamie, że wrócę o siódmej. Myślałam, że to zebranie potrwa dłużej.

— Uwinęli się. Kuba wściekły.

— Czas Abrahama

__ Przecież n^t go nie zmuszał! Mógł powiedzieć, że nie chce!

— No, wiesz! Odmówić? To nie byłoby dobrze przyjęte! Śmiać mi się chce! Kuba! Jego życiową dewizą jest rezerwa. A tu — bach! Proszę cię, wejdź!

Anka otworzyła drzwi i puściła Agnieszkę przed sobą.

— Kiedy jest zimno i pada deszcz, a ja wracam do domu, wydaje mi się zawsze, że to najcudowniejsze miejsce na ziemi — powiedziała Serafinówna zdejmując płaszcz.

— A kiedy jest ciepło i świeci słońce? — zapytała Agnieszka. — Masz czasami ochotę uciec stąd i nie wracać więcej?

— Nie! Nigdy nie mam takiej ochoty. W gruncie rzeczy, zawsze jest mi tu dobrze. Dam ci swoje kapcie. Gosposia łeb by mi ukręciła za brak szacunku dla jej wybłyszczonych parkietów! Nie jesteś głodna? Chodź do kuchni, pogrzebiemy w lodówce.

— Anna?

— Tak, tatusiu, wróciłam!

Doktor Serafin wyszedł do przedpokoju.

— O! Widzę gościa! A ja chyba nie znam? — przyjrzał się Agnieszce uważnie.

— To nowy nabytek, tatku!

Agnieszka nieśmiało wymamrotała swoje nazwisko.

— Jak tam było na zebraniu? — zapytał doktor przechodząc z dziewczętami do kuchni.

— Możliwie. Kuba został przewodniczącym! — parsknęła Anka. — Ogromnie śmieszne, nie uważasz? Tatku, może i ty zjesz coś przed kolacją?

— Dziękuję, córeczko, nie jestem głodny! — doktor spojrzał na zegarek. — Czekam na pana Sykulskiego. Nie rozumiem, dlaczego się spóźnia.

— Co to za paczka? — Anka wyjęła z lodówki spory pakiet. — Nie wiem, co gosposia tu wsadziła...

— Połóż ją tam, skąd wzięłaś, Anno! To jest moja paczka.

— Co za skarby trzymasz w lodówce, tatusiu? — Anka położyła paczkę na półce. — Może masz ochotę na chleb z szynką, Agnieszko?

Anka przygotowała kilka kanapek.

— Chodź do mojego pokoju! Zrobimy nastrój na plotki! O, jest ten Sykulski...

Przeczekały chwilę, aż doktor Serafin przejdzie z gościem do swojego gabinetu.

— Och, jak tu u ciebie ładnie! — zawołała Agnieszka stając w progu. — Ja też mam własny pokój, ale mój nie jest taki przytulny.

— Wystarczyłoby pewnie kilka drobiazgów, żeby nabrał innego wyglądu!

— Kilka drobiazgów? Dodaj drobiazg do drobiazgu i oblicz, ile będą kosztować!

— O tym nie pomyślałam!

Anka przechyliła abażur i skierowała jasny krąg światła na ścianę. W pokoju był różowy półmrok.

— Zdejmuj kapcie i właź z nogami na tapczan! Posuń się, Jonatanie! Ten kot jest niesamowity, wszędzie się panoszy! Weź poduszkę pod plecy! Wygodnie ci?

— Wspaniale.

— No, to jemy! Powiedz mi, przywykłaś już do naszej budy czy ciągle czujesz się obco?

— Już nie! Siedzę teraz z Ewą i tak jest lepiej.

— Ewka jest równą dziewczyną! — przyznała Anka. — Boże, jaka jestem głodna! Dobrze, że przyszłaś ze mną, bo inaczej tata kazałby mi czekać z jedzeniem do kolacji! Ewka ma swój styl, to pewne. Ty też masz swój styl! — dorzuciła wyciągając w stronę Agnieszki talerzyk z kanapkami. — Jedz, nie przejmuj się, dokroję! Zmieniłaś uczesanie, zauważyłam! Dobrze ci! A twój chłopiec pochwalił nową fryzurę? Widział już? Jak on ma na imię?

— Marek. Pochwalił. Powiedział, że woli to uczesanie, bo odsłania szyję.

— Marek... — powtórzyła Anka. — A co on robi, ten twój Marek?

— Jest na pierwszym roku mechaniki.

— O, student! Przystojny?

— Owszem. Podobny trochę do Dicka Chamberlaina! W każdym razie ten typ. Dość szeroko rozstawione oczy, wysokie czoło, prosty nos...

— Ale najważniejsze, że go kochasz, tak? — roześmiała się Anka. — Znam te rzeczy! Kuba też nie jeet żadną rewelacją i najważniejsze w nim jest właśnie to, że go kocham. No i to, że on mnie kocha] — dorzuciła szybko.

— Jesteście chyba jedyną parą w naszej klasie?

— Raczej tak. Jeżeli nie liczyć przyjaźni, bo na przykład Iwona i Eryk Rosenbaum są bardzo zaprzyjaźnieni ze sobą. Ale Kuba i ja to co innego.

Anka strząsnęła z kolan okruchy chleba.

— Poczekaj chwilę, ukroję jeszcze po kawałku — sięgnęła po talerzyk i szybko wsunęła kapcie na nogi. Może zjemy teraz z żółtym serem? — zaproponowała.

— Wszystko jedno!

— Zrobię z serem — zdecydowała Anka i poszła do kuchni.

Otworzyła drzwiczki lodówki, żeby wyjąć z niej masło. Od razu zauważyła, że z górnej półki zniknęła paczka schowana tam przez ojca.

„Sykulski? — pomyślała. — Czyżby tata dożywiał doktora Sykulskiego?"

Ukroiła dwa grube plastry sera i położyła na chlebie. Chciała jak najprędzej wrócić do pokoju i wyciągnąć z Agnieszki kilka szczegółów na temat Marka. Powiodło się. Agnieszka wróciła do domu spóźniona pół godziny.

*

— Daj mi święty spokój!

— Chociaż trochę! Chociaż jeden mały, głupi wierszyk!

— Powiedziałem: daj mi święty spokój!

— Kuba, ja cię proszę! Jeden mały, głupi wierszyk!

— Odwal się, Pietruszka, rozumiesz? Potrafisz czytać? Potrafisz, prawda? To czytaj sam!

— Ale ja czytam strasznie wolno!

— To dobrze! Na dłużej ci wystarczy.

— Ja umrę, zanim skończę tę książkę!

— Spokojna głowa!

Pietruszka westchnął, wlazł pod biurko Kuby i otworzył książkę. Przyświecał sobie latarką.

— Ba... Balia... Ballada, Ballada o trze... są..: trze... są... cych się... Ballada o trzęsących się... — dukał.

— Co ty czytasz?

Kuba pochylił się i zajrzał pod biurko.

— Ballada o trzęsących się portkach! — zawołał Piotrek i zaniósł się śmiechem. — O portkach, słyszysz, Kuba? O trzęsących się portkach!

— Kto ci dał Gałczyńskiego do czytania? Skąd wziąłeś, gadaj!

— Z mamy półki...

— Dawaj to, głuptasie! Tylko nie becz, Pietruszka, słyszysz? No, już, czekaj! Przeczytam ci tę jedną balladę, a potem położysz książkę u mamy, dobra? Wytrzyj nos i słuchaj: Ballada o trzęsących się portkach...

Pietruszka kucnął, oparł głowę na kolanach Kuby i wsadził palec między zęby, przygryzając go mocno. Nie chciał się głośno śmiać, bo wtedy Kuba na pewno przerwałby czytanie, a ballada była okropnie śmieszna. Piotrek z trudem hamował chichot. Koniec. Szkoda!

A może Kuba da się namówić i przeczyta jeszcze raz?

— Przeczytaj jeszcze raz, tak cię proszę, jeszcze jeden mały razik!

Kuba nie odpowiadał, patrzył w książkę nieruchomym wzrokiem. Usnął czy co?

— Kuba, ty śpisz?

— Gdzie tam śpię! Posłuchaj, przeczytam ci jeszcze raz ostatnią zwrotkę. Ona jest piekielna, jeżeli chcesz wiedzieć! Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom...

Róża Lorentowicz stanęła w drzwiach pokoju chłopców.

— Mama! — zawołali jednocześnie. Pietruszka objął matkę mocno zaciskając ramiona.

— Tatuś ma czwartego trupa! — zakomunikował. — Otruł arszenikiem starego inkasenta!

— Otruł arszenikiem? Nie podoba mi się ten sposób! Już trzeciego inkasenta tatuś karmi tym świństwem. Ma w ogóle jakiś uraz na punkcie inkasentów. Wiesz, Kuba, ja myślę, że to od, czasu tego ostatniego rachunku za prąd. Coś ty taki ponury? — zauważyła.

— Skrzydła mi nie chcą wyrosnąć, mamo! — roześmiał się Kuba odrzucając książkę na tapczan.

— Czy doprawdy nie mógłbyś poszukać dla Piotra odpowiedniejszej lektury? — zapytała szukając czegoś w torebce. — Mam dwa bilety do Kongresowej. Czekaj, gdzie ja je wsadziłam? O, są! Proszę, Kuba, weź! My z tatusiem będziemy pracować w niedzielę, ale wzięłam dla ciebie i dla Anki, na pewno będzie zadowolona!

— Ja myślę! Dziękuję, mamo! Naszykowaliśmy z Piotrem kolację, trzeba tylko nalać herbatę. Pietrucha, leć po tatę!

— Podobno zemściłeś się na inkasencie za nasz ostatni rachunek? — zapytała Róża Lorentowicz podając mężowi talerzyk z sałatką pomidorową.

— Musiałem go sprzątnąć, bo mi się plątał zupełnie bez potrzeby! Nie mogę zaczynać książki od nowa tylko dlatego, że mam o jednego inkasenta za dużo! Co u was słychać? Kuba, wychodziłeś po południu?

— Tak! Byłem na zebraniu ZMS-u.

— Ho! Wielki aktywista! — roześmiała się matka.

— Żebyś wiedziała, mamo! Zostałem przewodniczącym! — odparł zgryźliwie.

Widelec ojca znieruchomiał w drodze do ust. Tadeusz Lorentowicz patrzył na syna z narastającym w oczach uśmiechem.

— Mówisz poważnie? — zapytał z niedowierzaniem.

— Poważnie, tatusiu!

— Gratuluję ci w takim razie! — zawołał. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Mam takie wrażenie, jakbyś podniósł pałeczkę, którą kiedyś zgubiłem w sztafecie!

Kuba spuścił wzrok. Uśmiechnął się z wysiłkiem. Wiedział dobrze, że ojciec nie zgubił żadnej pałeczki. Po prostu wytrącono mu ją z ręki. Nie wrócił po nią, nawet wtedy, kiedy miał już szanse powrotu. Odszedł zbyt daleko od bieżni i stał się zaledwie jednym z entuzjastycznych kibiców. Kuba był oszczędniejszy w entuzjazmie. Myślał o tym nieraz, że w spadku po rodzicach dziedziczy się także wspomnienie ich klęsk.

II

We czwartek dziewczęta kończyły zajęcia o godzinę wcześniej niż chłopcy. Kuba prysnął z wychowania fizycznego i podczas gdy jego koledzy chodzili na rękach pod światłym kierunkiem magistra Koniecznego, Kuba szedł spokojnie Alejami w normalnej pozycji, z głową na właściwym miejscu. Przed nim szła Agnieszka z torbą szkolną przerzuconą przez ramię i Kuba widział dokładnie uśmiechniętą twarz Dicka Chamberlaina, którego podobiznę wsunęła w miejsce przeznaczone na kartkę z nazwiskiem.

„Agnieszka legitymuje się Chamberlainem... — pomyślał Kuba. — Ciekawe, czy to zwykłe uwielbienie urody, czy wyznanie wiary, zgodność z Kildare'owską koncepcją życia? Jakież zgrabne nogi ma ta dziewczyna!"

Przyspieszył nieco.

— Good morning! Jim Kildare, do usług! Czy mogę podprowadzić panią? Niestety mój wóz jest w generalnym remoncie, więc mogę ofiarować jedynie swoje towarzystwo!

— Thank you, mister Kildare! Z okularów przypominasz bardziej Cybulskiego! Tak czy owak, zwiałeś z wuefu, jeżeli mnie wzrok nie myli?

— Bezbłędna ocena sytuacji! Ma się jednak do załatwienia pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki.

— Mianowicie?

— Idę do pawilonu chemicznego na Bracką. Muszę tam obejrzeć materiały. Dziś wieczorem mój tata wielkopańskim gestem funduje mi elanę na spodnie. Rozumiesz sama, że muszę obejrzeć za dnia wszystkie odcienie i odcieniki...

— Nie powiem, żebyś świecił przykładem zetemesowskiej młodzieży zwiewając z wuefu! — roześmiała się Agnieszka.

— Nie chcę także świecić przetartymi spodniami! Człowiek na moim stanowisku — Kuba poprawńł pod brodą wyimaginowany krawat — powinien dbać o te rzeczy. Tata poderwał forsę za książkę, kapujesz? Obiecał mi materiał na spodnie i chce, żebyśmy to załatwili bez odwlekania. Tata wie, że każda godzina zwłoki czyni zakup coraz mniej prawdopodobnym! Za poprzednią książkę miałem dostać płaszcz orta-lionowy, ale tata nie miał czasu na szukanie odpowiedniego rozmiaru. W efekcie zjedliśmy ten mój płaszcz w marcu ubiegłego roku. Przy każdym obiedzie mama informowała, na jakim jesteśmy etapie. Zaczęliśmy od lewego rękawa, później zjadło się prawy, później plecy, potem kolejno obydwa przody. Przy guzikach mama załamała się i beczała jak bóbr, chociaż tego dnia były na obiad jej ulubione klopsy z kaszą gryczaną. Dokąd ty właściwie idziesz? Przecież mieszkasz na Emilii?

— Idę do Anki. Ona ma zapalenie ucha środkowego, pewnie wiesz?

— Wiem! Ale gadałem i minęliśmy jej dom! Może byś mi pomogła wybrać materiał, a do Anki wpadła wracając? To ci nie zajmie dużo czasu, na Bracką parę kroków. Dasz się namówić?

— Dam! Ale pod warunkiem, że pożyczysz mi Chryzantemę! Nigdzie jej nie mogę dostać. To jest podobno niesłychanie emocjonujące. Ty też tak uważasz?

— Szczerze mówiąc, zadałaś mi dość skomplikowane pytanie! — roześmiał się Kuba. — Czytałem Chryzantemą jeszcze w maszynopisie. Tata ciągle urozmaicał i gmatwał intrygę, bo wydawała mu się zbyt przejrzysta. W rezultacie ten facet, który miał być zamordowany, zamordował faceta, który miał zamordować. Tata zmieniał koncepcję tej książki co trzeci dzień i w końcu byliśmy wszyscy tak skołowani, że o żadnej emocji nie było już mowy. Prawdę mówiąc, książki ojca mają dla mnie wartość konkretną. Jest mi obojętne, kto kogo zamorduje, bylebym w końcu miał nowe spodnie. To jest życie, moja droga!

— Jesteś piekielnym materialistą! — stwierdziła Agnieszka.

— O nie! Materialistą jest kot Serafinów, nie ja! Ten idiota Jonatan!

— Dlaczego tak mówisz? To przecież bardzo miły kotek!

— Phi! Kotek! - - parsknął Kuba. — Nie znoszę tego bardzo miłego kotka! Za każdym razem, kiedy tam jestem, mam ochotę pociągnąć go za ogon, ale tak, żeby poczuł!

— To, co mówisz, jest wstrętne! — obruszyła się Agnieszka. — Tylko źli ludzie nie lubią zwierząt!

— Kiedy ja bardzo lubię zwierzęta. Psy, konie, świnie, żyrafy! Kocham nosorożce! Nie znoszę natomiast Jonatana. Wolno mi?

— Wolno, ale zaraz za ogon... Weszli do pawilonu.

— To, oczywiście, mają być spodnie popielate? — zapytała Agnieszka, kiedy stanęli przed półką z materiałami.

— Popielate.

— Co byś powiedział na ten drugi od góry?

— Niezły, niezły. Warto zobaczyć, jak wygląda z bliska.

— Czy może nam pani pokazać ten materiał? — poprosiła Agnieszka. — Nie, nie ten! O, ten... Nie, proszę pani! — przechyliła się przez podłużny stół dzielący ich od półki, wyciągnęła rękę i wskazującym palcem dziobała powietrze. Była przejęta. Kuba nie patrzył na elanę, którą wreszcie położono przed nimi, patrzył na Agnieszkę. Uniosła głowę znad materiału.

— No? — zapytała. — Jak ci się podoba? Kuba uśmiechnął się.

— Nie wiem. Nie wiem, Agnieszko.

— No spójrz!

— Nie chce mi się.

— Och, Kuba!

Znowu pochyliła się nad popielatą elaną. Kuba zauważył, jak jej policzki różowiały i różowiały coraz mocniej.

— Jest śliczna. Namawiam cię na ten odcień!

— Na który odcień? Na ten różowy? Na twojej buzi?

— Kuba, jesteś nieznośny! Kuba obejrzał materiał.

— Tak! Myślę, że ten będzie dobry! Tylko jeden jest w tej cenie, więc znajdę go wieczorem!

Podziękowali i wyszli. Na małym placu przed pawilonem dął silny wiatr, a listopadowe niebo wisiało nisko, kłębiaste i ciężkie. Agnieszka roztarła zziębnięte palce.

— Dlaczego nie włożysz rękawiczek? — zapytał Kuba.

Nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili.

— Bo mam podarte.

— Włóż rękawiczki! — poprosił. — Przecież marzniesz. Cóż ty myślisz, że ja w życiu swoim nie nosiłem podartych rękawiczek? Też masz się czego wstydzić!

— Moja mama twierdzi, że tylko nie zacerowane rękawiczki przynoszą wstyd człowiekowi! — powiedziała Agnieszka. — W związku z tym komunikuję, że dziś wieczorem ozdobię je przepięknymi łatkami!

— Stracisz przy tym całą masę kalorii. Proponuję, żebyś zrobiła zapas. Proszę cię na krem.

Agnieszka nie chciała. Dopiero przed samymi drzwiami „Cocktailu" Kuba wziął ją za rękę i na siłę wciągnął do baru mlecznego.

— Mamy szczęście, spójrz! Tylko jeden stolik wolny! Jaki będziesz jadła krem?

Usiedli przy oknie.

— Nie wiem. Mam przy sobie sześć sześćdziesiąt, więc coś w tych granicach.

— Przecież to ja ciebie zaprosiłem!

— Nie szkodzi! Powiedziałam ci już: mam sześć sześćdziesiąt i zamów taki krem, żebyś nie musiał dokładać do mojego rachunku! — zapowiedziała kategorycznie.

— Co to jest? — zapytał Kuba. — Upór, ambicja czy chęć zrobienia mi na złość?

— Wybierz sobie którąś z tych ewentualności! Tę która ci najbardziej odpowiada!

— Wybieram chęć zrobienia na złość.

— Proszę cię bardzo!

Kuba oparł się o poręcz krzesła i z politowaniem kiwał głową.

— Niepotrzebnie ciągnąłeś mnie tutaj! — powiedziała Agnieszka. — Widzisz chyba, że siedzę wściekła!

— Widzę.

Kuba odsunął krzesło do tyłu, oparł się o stolik i nachylił głowę w jej stronę.

— Posłuchaj, Agnieszka! — powiedział tonem perswazji. — Nie złość się! Dobrze, zapłacisz, jeżeli tak ci zależy na tej formalności. Ale nie złość się. Zobacz, stoi przed tobą piękny krem z autentyczną wiśnią pośrodku! Powiedz sama, stoi?

— Stoi.

— Przed tobą siedzi twój kolega, Kuba, porządny chłopak, mogę ci to przysiąc.

Agnieszka uniosła w górę brwi.

— Teraz pomyśl. Na dworze jest zimno, wieje wiatr, ludzie marzną, a ty siedzisz sobie spokojnie w ciepłym kącie. Spójrz za okno i zobacz, jak tam ponuro.

Spojrzeli oboje. Agnieszka na skulonych przechodniów, na przejeżdżające tramwaje. Kuba patrzył na coś innego. Na szarozielony kapelusz swojej matki, która stała tuż za szybą, oddzielona od ich stolika zaledwie cienkim szkłem. Potem skierował wzrok nieco niżej, tam gdzie pod niewielkim rondem czekały na jego spojrzenie jej oczy.

To trwało niedługo. Może dziesięć sekund, może piętnaście.

*

Doktor Maciejewski pogładził Ankę po policzku.

— Za cztery dni będziesz mogła pójść do szkoły.

— Nie mogłabym utargować chociaż jednego dnia?

— Możesz. Słuchaj, Ksawery. Za pięć dni Anna...

— Ależ ja chcę o jeden mniej, a nie o jeden więcej — przeraziła się Anka.

— O, nie! Na to się nie zgodzę! A coś ty taka pilna? — zastanowił się doktor. — To jakiś nienormalny objaw. Ksawery, jej trzeba psychiatry nie laryngologa. W tym wieku dziewczyna i taki zapał do nauki? Coś tu nie w porządku.

Doktor Serafin podszedł do Anki z napełnioną strzykawką. Jęknęła.

— To już ostatni — pocieszył ją ojciec. — Nie napinaj mięśni.

— Łaaa!

— Więc mówisz, że za pięć dni mogę ją posłać do szkoły? Czy to nie za wcześnie?

— Ależ, tatusiu! Wuj powiedział, że za cztery!

— Może pójść za cztery, jeżeli już tak bardzo chce — potwierdził doktor Maciejewski. — Tylko pilnuj, żeby nosiła watę w uszach.

— Za nic w świecie! O, nie! To się po mnie nie pokaże! Ciepła czapka to jedyna ewentualność! — zawołała Anka gwałtownie.

— Zrobiłaś się zadziorna. Gdzie się podziało to uległe dotąd dziewczę?

— Zostało w szóstej klasie, wuju! — roześmiała się Anka.

— Nie narzekam na Annę — ojciec usiadł na brzegu jej tapczana. — Świetnie sobie radzi w szkole i w domu też. Dlatego można jej wybaczyć te małe grymasy w czasie choroby.

Doktor Maciejewski spojrzał na stolik, na którym Anna trzymała drobiazgi potrzebne jej w ciągu dnia.

— Rozpieszczasz ją... — stwierdził.

— Możliwe. Ale tylko ją mam do rozpieszczania. Na co dzień prowadzimy bardzo systematyczny tryb życia. Możemy sobie chyba pozwolić na małe rozpieszczanie od czasu do czasu?

— Myślę, że to niedobrze, jeżeli dziewczyna ma zbyt wiele.- Co ty o tym sądzisz, Anno?

— Och, czy wuj ma nadzieję, że zacznę narzekać? Nie zacznę! W porównaniu z innymi na pewno jest mi lepiej i trudno, żebym tęskniła za uszlachetniającym ubóstwem!

— Tak, ale w tej sytuacji nie potrafisz się cieszyć drobiazgami.

— Skąd wuj wie?

— Tak sądzę. Masz przecież wszystkie drobiazgi, prawda? Więc rzecz musi być duża, żeby przyniosła ci radość.

— Wuj się myli — powiedziała Anka po chwili zastanowienia. — Mnie w ogóle bardzo rzadko cieszą rzeczy. Lubię, jeżeli mi się coś udaje. Lubię realizować swoje plany.

— Zaspokojenie ambicji, tak?

— A czy jest w tym coś złego? — odpowiedziała pytaniem.

— To zależy. Zależy od planów — roześmiał się doktor Maciejewski. — Są wielkie plany i małe planiki! Ale na mnie już czas... — Podniósł się z miejsca i obiecał zajrzeć do Anki za dwa dni. Doktor Serafin odprowadził go do drzwi, przyczesując po drodze siwiejące włosy. Za chwilę miał zacząć przyjęcia. Anka została sama.

„Małe planiki?" — przypomniała sobie ironię w głosie wuja. Jasne, że małe planiki też są ważne] I ostatecznie nie ma chyba nic złego w fakcie, że postanowiła zdobyć Kubę po raz drugi. Po raz drugi!

Bo Anka zdawała sobie sprawę, że ten pierwszy raz skończył się nieoczekiwanym fiaskiem, którego źródła nie mogła odnaleźć w sobie. Musiało tkwić w Kubie. Nie pokazał się u niej ani razu, chociaż Anka leżała już piąty dzień. Dwa zdawkowe telefony to było wszystko! Tyle zostało z dawnej troskliwości. I chociaż Anka w przeddzień choroby zauważyła swój profil cienką, delikatną kreską zdobiący jego nowy zeszyt do historii, podejrzewała, że ręką Kuby kierowało przyzwyczajenie. Ojciec także, słuchając długich opowieści z życia swoich pacjentów, kreślił na recepta-riuszu zawsze te same ósemki. Anka bez trudu pojęła analogię.

Agnieszka? Nie. To zaczęło się jeszcze przed przyjściem Agnieszki do ich klasy. A swoją drogą, warto zapoznać Kubę z wyczynami tej dziewczyny. Niech wie. Agnieszka nie prosiła o dyskrecję, przeciwnie, Ewa znała również całą historię z Markiem. Historię, która przydała Agnieszce więcej doświadczenia „w tych sprawach", niż go miały dziewczęta z ich klasy razem wzięte.

Anka sięgnęła po spis obowiązującej lektury. Przeczytała już wszystko i ze spokojnym sumieniem mogła przejrzeć coś lżejszego. Najchętniej poszłaby teraz do kina, ale na to musiała poczekać jeszcze kilka dni. Przypomniał jej się ranny telefon Róży Lorentowicz. — Kuba mi mówił, że jesteś chora, Aniu?

— Tak, proszę pani! Leżę!

— Mam nadzieję, że wykaraskasz się z tego do przyszłej soboty? Mam znowu bilety do kina, postaraj się!

Życzliwość pani Lorentowicz była ogromnie przyjemna dla Anki, ale znaczyła niewiele. Ot, po prostu — przez ubiegłe dwa lata Kuba przyzwyczaił matkę do brania pod uwagę Anki w czasie kupna biletów. Kiedy ojciec pozwalał jej czasami na odwiedzenie Lorentowiczów, zawsze po uprzednim telefonicznym, uroczystym zaproszeniu, Ankę wciągała przyjazna atmosfera tamtego domu. Pani Róża witała ją serdecznie, ale równie serdecznie przywitała Iwonę, kiedy przyszły razem odwiedzić chorego Kubę. Była z natury życzliwa, z przyzwyczajenia dbała. Bilet na najbliższą sobotę również przypominał ojcowskie ósemki na re-ceptariuszu. A jednak Anka obiecywała sobie wiele po tym wspólnym kinie z Kubą. Mały planik? Tak, ale jaki istotny!

Kubę raziło puste miejsce obok Iwony Chy-trowskiej. Była to jednak bardziej sprawa wyrzutów sumienia niż przyzwyczajenia do obecności Anki w szkole. Wiedział, że powinien pójść, dowiedzieć się o jej zdrowie, zapytać, czy nie potrzebuje pomocy w uzupełnieniu opuszczonych lekcji. Nie robił tego, powstrzymywany przekorną satysfakcją, którą sprawiła mu możliwość udowodnienia sobie i innym,

że nie jest tak dalece zależny od humorów Anki, od Anki w ogóle, jak to się wszystkim zdawało.

Kiedy minął pierwszy, spontaniczny zachwyt jej urodą, który nieoględnie nazwał zakochaniem, Kuba nadal chodził wszędzie z Anką. Nie widział powodu, dla którego miałby zmieniać istniejący stan rzeczy. Przyjemnie było pójść do kina z żywo reagującą dziewczyną, przyjemnie było pokazywać się w Zachęcie z kimś, kto potrafił odciągać ludzkie spojrzenia nawet od dzieł sztuki. Ale stopniowo nabrało to wszystko cech przymusu, a przymusu Kuba nie znosił. Nie lubił również słuchać, jak przy każdej okazji łączono ich imiona. Zbyt późno zrozumiał, że Anka inaczej niż on traktuje ich wspólne spędzanie czasu poza szkołą. Pierwsza sympatia, która u Kuby przerodziła się w koleżeństwo, dla Anki nabrała cech prawdziwego uczucia. Z chwilą kiedy klasa zaczęła podobnie interpretować ich przyjaźń, stało się to wściekle irytujące. Coraz bardziej drażniła Kubę Anki zaborczość, wieczne akcentowanie ich współzależności. Lubił tę dziewczynę i nic poza tym. Niekiedy usiłował nawet wyobrażać sobie własną przyszłość i Ankę jako jej element. Ale to jedynie potęgowało uczucie zniecierpliwienia i chęć odwrotu. Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że w wyobraźni Anki jej przyszłość i jego osoba zgadzają się bezbłędnie. Sądził, że to zobowiązuje. Ta świadomość przytłaczała jak zbędny bagaż.

Puste miejsce obok Iwony Chytrowskiej spowodowało, że ogarnęła go przemożna chęć powrotu do swojego pojedynczego imienia, którego nikt odtąd nie będzie łączył z imieniem Serafinówny. Myślał o tym idąc szerokim korytarzem w stronę pracowni chemicznej, w której miał po siódmej lekcji prowadzić zebranie ZMS-u. Nie słyszał wołania i Macedoński zatrzymał go dopiero przy samych drzwiach.

— Na chwileczkę, Lorentowicz, dobrze? Miał okrągłą, dziecinną buzię. Wprost nie

mieściło się w głowie, że to niepokaźne stworzenie kilka miesięcy temu otrzymało świadectwo dojrzałości. Kuba przyznawał, że Macedoński był inteligentnym chłopakiem, ale żywił równie głębokie przekonanie., że to właśnie on, prowadząc przez cztery lata szkolny ZMS, rozłożył go na cztery łopatki. Od Macedońskiego wiało nudą, od jego inicjatywy także.

— Lorentowicz, chcę ci przekazać kilka spraw.

— Przekazuj!

Usiedli na parapecie okiennym, Macedoński wyjął plik papierów.

— To są pisemka, które należy włączyć do segregatorów. Nic ważnego, ale rozumiesz, dla porządku. Tu jest protokół z ostatniego zebrania, przejrzyj go sobie, Lorentowicz, bo są tam pewne zobowiązania, których jeszcze, rozumisz, nie zdążyliśmy wykonać.

— Dlaczego?

— Pourzęduj trochę, to się dowiesz! Z nimi nic nie można zrobić, bo oni są, rozumisz, cholernie ospali. Im starcza siły na podjęcie zobowiązania, ale wykonanie, rozumisz, przekracza ich możliwości.

— Chyba przesadzasz. W końcu coś niecoś robili — zauważył Kuba. — Dlaczego zwalasz winę na nich? Tobie iskry zabrakło...

— A co? Powiadasz, że za to z ciebie sypią się jak z zimnych ogni? Ze mnie też się sypały, rozumisz, ale to nic nie pomoże, jeżeli kolektyw do chrzanu.

— Mniejsza z tym. Co tam jeszcze trzymasz w zanadrzu?

— System punktowania za pracę społeczną. To ja opracowałem! — stwierdził z niemałym zadowoleniem. — Polecam ci, bo udany! Pamiętasz chyba? Punktuje się, rozumisz, od jednego do dziesięciu i w zależności od sumy punktów poszczególnych grup określa się prowadzenie.

— Rewelacyjny system! — roześmiał się Kuba. — Bardzo odkrywczy i niebanalny! Oczywiście, że go pamiętam. Szokował mnie przez cały zeszły rok.

— Ty się nie śmiej, Lorentowicz, bo ja nie skończyłem. Ty nie rozumisz, o co mi idzie.

— Ależ rozumim, świetnie rozumim! — zdenerwował się wreszcie Kuba. — Rywalizacja jest motorem działania!

— Owszem! Mój pomysł polegał na tym, żeby tę rywalizację ujawnić. Kiedy pod koniec roku szkolnego sporządziliśmy wykres...

Kuba przymknął oczy i słuchał sennego szemrania. Macedoński był jak strumyk płynący po równinie, dno miał gładkie, a jego mało bystry prąd nie mógł porwać nawet piórka. Widocznie inteligencji starczało Macedońskiemu jedynie na okolicznościowe przemówienia, ale teraz Kuba zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno były one tworem jego własnej szarej substancji, czy też ktoś mu je pisał tak zręcznie. Na przykład ciocia albo sąsiad z przeciwka.

— Ty sobie wybij z głowy, że rezultaty zależą tylko od twojej iskry, której brak mi zarzuciłeś. Nic podobnego! Rezultaty zależą, ro-zumisz, od pracy kolektywu...

— To się przecież łączy! Przynajmniej w moim pojęciu.

— W twoim pojęciu może się łączyć wiele rzeczy, ale życie, rozumisz, jest cholerne! W życiu wszystko się człowiekowi, rozumisz, rozłazi!

Macedoński odszedł i Kuba zamknął się w pracowni chemicznej. Za godzinę miało się tu odbyć zebranie ZMS-u, które tym razem musiał prowadzić sam. Przez chwilę przeglądał notatki. Na jednej z nich miał spisane propozycje, które chciał przedstawić do zaakceptowania. Gadanina Macedońskiego na parapecie była potworna, chociaż w jednym miał rację. Rezultaty zależą od pracy kolektywu. Zgoda. Rywalizacja na pewno ułatwia. Też zgoda. Ale te punkty! Ten system od jednego do dziesięciu! Trzeba wymyślić coś innego. I żeby to nie był papier z czarnymi kolumnami cyfr oznaczającymi liczbę zebranych punktów, arkusz bristolu przypięty pineskami do tablicy ogłoszeń! A gdyby tak odznaki dla najaktywniejszych? Można zrobić w pracowni. Brązowe, srebrne, złote. Przyznawać nie pod koniec roku, ale co trzy miesiące, to zachęci. Wzór warto opracować samemu, Armstrong pomoże. Będą potem nosić w klapach marynarek czy płaszczy, będą się mogli pochwalić, dotknąć. To bierze. Kuba naszkicował pośpiesznie kilka wzorów. Już wiedział, od czego zacznie zebranie.

„To się może stać interesujące, rozumisz, Kuba?" — pomyślał z nagłym entuzjazmem.

Ale dno jego strumyka było kamieniste. Zapomniał o tym.

Matka pochyliła głowę nad stolnicą. Szybkimi ruchami kroiła ciasto na kluski. Nie lubili kupnego makaronu. Milczała. Ojciec oparł się o framugę drzwi i obserwował rytmiczny ruch jej noża. On pierwszy zabrał głos.

— Przestań wreszcie płakać, Agnieszko! Wydaje mi się, że masz rację.

— Na pewno mam rację, tatusiu! — zawołała z trudem opanowując szloch. — Wszystkie jakoś wyglądają, a ja czuję się przy nich tak potwornie obdarta!

Wierzchem dłoni wytarła z policzka łzy. Pani Bratkowska odrzuciła nóż gwałtownym gestem. Spadł na podłogę.

— Nie mogę słuchać tego, co ta dziewczyna mówi! — zawołała z rozpaczą. — Nie mogę słuchać! Przecież ja też bym chciała, żeby ona miała na wszystko! Agnieszko, ty nie chodzisz obdarta! Chodzisz porządnie ubrana! Czego ty jeszcze chcesz?

— Słyszałaś, czego chce, Marysiu! A właściwie, o co nas prosi, bo nie żądała od nas zimowego płaszcza, tylko prosiła o zimowy płaszcz!

— Ja też nie mam nowego płaszcza. A również obracam się między ludźmi i również chciałabym ubierać się lepiej! Nie mogę, więc godzę się z tym. Dlaczego ona nie może się zgodzić? __

— Bo nie ma filozoficznego podejścia do życia!

— Kupiliśmy tyle rzeczy, czy ty nie dostrzegasz tego? — matka stanęła teraz na wprost Agnieszki. — Jest masę nowych mebli, prawda? Tapczan, fotele, stół! Czy ty nie umiesz liczyć?

— Umiem. I właśnie wyliczyłam, że mój płaszcz ma już czwarty rok. A przecież ros-łam, tyłam i cieszyło was to! Nie moja wina, że ubranie nie rośnie razem ze mną!

— Dobrze! — zdecydował inżynier Bratkowski podnosząc nóż z podłogi. — Obydwie dostaniecie nowe płaszcze.

— Przecież podjęliśmy wszystkie pieniądze, skąd weźmiesz na to, zastanów się, Andrzej!

— Załatwię sobie pożyczkę w biurze i będę spłacał. To moja wina, że doszło to tej sceny.

Powinienem pomyśleć wcześniej o płaszczach dla was!

— Mnie nie jest potrzebny płaszcz! — powiedziała pani Bratkowska przysypując mąką cienki płat ciasta. — Mówiłam tak sobie, dla przykładu.

Agnieszka objęła matkę ramieniem.

— Nie chciałam, żeby to wszystko wypadło jakoś tak okropnie, mamo...

— Nie wiem, jak chciałaś, żeby wypadło, w każdym razie osiągnęłaś swój cel! Ciesz się teraz.

— Przepraszam... — powiedziała Agnieszka cicho.

Przeszła do pokoju z mieszanym uczuciem wstydu i radości. Bardzo chciała mieć nowy płaszcz. To nieprawda, że wszystkie dziewczęta z klasy były ubrane lepiej od niej. Kilka weszło w sezon zimowy w podniszczonych jesionkach, pod którymi nosiły grube swetry. Nie chciała zaliczać się do nich. Marzyła o czarnym płaszczu, wciętym w talii, rozszerzanym ku dołowi, ze stojącym, niewielkim kołnierzem. Agnieszka musiała dłużej niż inne dziewczęta czekać, aż natura złagodzi linię jej figury upragnionymi wypukłościami. Kiedy to się stało, jej wymagania wzrosły. Chciała teraz być dziewczyną nie tylko zgrabną, ale i zwracającą na siebie uwagę. Tak jak Anka Serafin czy Elżbieta Czyż, które wiele wygrywały dzięki zakupionym w sklepie efektom. Po raz pierwszy jednak Agnieszka wywołała w domu podobną burzę jak ta, która miała miejsce przed chwilą. Od początku wiedziała, że nie ma racji, stara jesionka była jeszcze zupełnie znośna. Poczuła, że ogarnia ją coraz większe rozdrażnienie, jak zwykle, kiedy nie chciała uczciwie rozprawić się sama ze sobą.

— Obiad! — usłyszała wołanie matki.

Jadali w kuchni. Tak było wygodniej. Swobodnie mieścili się przy małym stole, który mama nakrywała obrusem w różową kratkę. Agnieszka usiadła sztywno, sięgnęła po łyżkę, ale nie mogła zdecydować się na rozpoczęcie jedzenia.

— Jedz, bo ja już mam drugie gotowe! Dużo masz zadane na jutro?

— Sporo.

— Weź się do roboty zaraz po obiedzie, żebyś potem nie ślęczała do północy.

Jakie to wszystko było monotonne. Te same słowa co dzień, niczym nie urozmaicone, nawet intonacją. Dlaczego siedząc przy stole, między ojcem i matką, czuła się czasami tak strasznie samotna? Dlaczego tata, który potrafił poświęcać tyle czasu na funkcjonalne urządzenie ich mieszkania, nie umiał znaleźć dla niej odpowiedniego miejsca w domu? Dlaczego mama starała się zrozumieć bandę zasmarkanych siedmiolatków, a nie chciała zrozumieć Agnieszki?

Wiedziała, że oboje byli zmęczeni, zapracowani i siadając przy stole nakrytym wesołą serwetą, szukali odpoczynku. Wiedziała również, że najczęściej osiągali go w pełni dopiero wtedy, kiedy ona wracała do swoich wzorów chemicznych, logarytmów i wypracowań. To wyrzucało ją poza nawias, czuła się zbędna. W końcu popołudnia bywały zwykle takie same, zmieniały się jedynie daty na marginesach szkolnych zeszytów. Agnieszka dziwiła się samej sobie, że w tej sytuacji potrafiła opierać się zainteresowaniu, które coraz częściej i coraz wyraźniej okazywał jej Kuba Lorentowicz. To wcale nie było łatwe, Agnieszka miała wrażenie, że odpycha od siebie wspaniały upominek, który podsuwa jej los. „Przeklęta lojalność" — myślała. Bo chłopców, w których kochały się jej koleżanki, automatycznie wyłączała z kręgu własnych zainteresowań tego typu. To była zasada, od której nigdy dotąd nie odstąpiła.

Stali przy kiosku Ruchu.

— A co będzie, jeżeli mnie nie wpuszczą? — denerwował się Pietruszka.

— Wpuszczą cię! Widziałeś przecież, że przed chwilą wszedł tam chłopiec młodszy od ciebie.

— Może był tylko mniejszy, ale starszy?

— Oj, Pietruszka, nie wygłupiaj się! Wpuszczą cię, rozumiesz, cymbale?

— Ja będę wiedział, że mnie wpuścili, dopiero wtedy, kiedy zgaśnie światło i rozpocznie się film! Dużo jeszcze czasu? I dlaczego Anki nie ma? Co zrobimy, jeżeli ona się spóźni?

— Czasu jest dosyć, Pietrucha, możesz spokojnie biegać po murku. Anka już idzie, widzisz?

— To ja pójdę na murek. Będziecie tu stali?

— Będziemy, zawołam ciebie, kiedy trzeba będzie wchodzić!

— Gwizdnij!

— Dobra, gwizdnę. I wszystkie psy się do mnie zlecą, a ciebie nie będzie...

— Przepraszam za spóźnienie! — powiedziała Anka.

Wyciągnął w jej stronę torebkę z cukierkami.

— Dziękuję! O, miętowe — ucieszyła się. — Długo czekałeś? Widziałam, że Pietruszka był z tobą, gdzie się podział? Strasznie dawno nie byliśmy w kinie, chyba ze trzy tygodnie, prawda?

— Równe trzy.

— Cieszę się, że idziemy na ten western! — uniosła głowę i uśmiechnęła się ciepło. — Mam ci masę do powiedzenia, wiesz. Przez ten czas, kiedy chorowałam, ułożyłam sobie całą przemowę. Same kluczowe problemy! Wejdźmy do środka, nie mogę tu stać! Znowu mi w uszy nawieje!

— Dobrze, zawołam tylko Pietrucha. On idzie z' nami.

— Niemożliwe!

— Dlaczego? Wpuszczą go. Specjalnie patrzyłem, czy wpuszczają pętaków.

— Ale on nam będzie przeszkadzał! Muszę przecież wygłosić swoją przemowę!

— Zrobisz to innym razem!

— Odeślij Pietruszkę do domu, błagam cię! Kuba spojrzał na Ankę z niedowierzaniem.

— Nie mogę mu zrobić takiego świństwa.

— Więc wolisz mnie zrobić świństwo, tak? — zaperzyła się.

— Zastanów się, czy ja ci robię jakiekolwiek świństwo? Przecież możesz mi wszystko powiedzieć po kinie! Pietruszka pójdzie do domu, ja ciebie odprowadzę i wtedy...

— Chcę być z tobą sama, rozumiesz? Sama w kinie! Chcę, żebyś mnie trzymał za rękę, chcę sobie wygodnie oprzeć głowę o twoje ramię. Przy Pietruszce nie będę mogła, a ja to sobie wymarzyłam! Kiedy dowiedziałam się, że są bilety, zaraz zaczęłam marzyć.

— Tak, Anka, ale Pietruszka... Przerwała mu błagalnie.

— Proszę cię! Stanę jutro w kolejce i kupię bilet. Co za różnica dla niego, czy pójdzie dziś, czy jutro.

— Zrozum, że to jest dzieciak! Mały chłopak, który cieszy się na ten film jak kto głupi!

— Ja też cieszyłam się na ten film jak kto głupi. Dlaczego wolisz zrozumieć Pietruszkę?

— Bo ty masz prawie dziesięć lat więcej niż on.

— To nie dowód, że muszę się wlec do kina z dzieckiem...

— Dowód! — powiedział Kuba nieustępliwie. — Hej, nie odbiegaj, Pietruszka! Chodź tu!

Piotr podszedł, ukłonił się Ance i patrzył wyczekująco.

— Pietruszka, dziś nie pójdziesz do kina! — powiedziała szybko. — Kupimy ci bilet na jakiś inny dzień, zgoda?

Pietruszka stał z otwartą buzią i przyglądał się Ance nieprzytomnie.

— Zgadzasz się, prawda? Mówię ci, że... Kuba położył rękę na jej ramieniu.

— Czekaj, Anka, wolnego! Coś tu nie gra! Pietruszka zamknął usta i wsunął ręce do

kieszeni.

— Wszystko gra! — zawołała Anka gwałtownie. — Nie wtrącaj się, widzisz przecież, że to się da załatwić!

Pietruszka odwrócił się i szybko pobiegł w stronę jezdni. Kuba zobaczył jego niebieską czapkę migającą między samochodami. Wyrwał rękę, którą Anka przytrzymywała kurczowo.

— Stój! — zawołała. — Nie wołaj go!

— Pójdę albo z nim, albo wcale! Wybieraj, Anka, bo inaczej ja wybiorę!

— Co przez to rozumiesz?

Kuba nie odpowiedział. Stał na wprost Anki z trudem hamując wściekłość.

— Zdaje się, że zrobiłam piramidalny błąd... — przyznała nieoczekiwanie. — Ale stało się, Pietruszka już pobiegł do domu i mówię ci, że jutro sama stanę w kolejce po bilet dla niego! — zbliżyła się do Kuby gwałtownie. — Zrozum, że ja tak strasznie chciałam być z tobą sama! Teraz wiem, że zrobiłam głupio, ale...

Pochyliła głowę. Przez chwilę szukała dalszych słów tłumaczenia. Nie znalazła. Kuba patrzył przed siebie.

— Jest za pięć szósta! — powiedział w końcu.

Film był kolorowy, panoramiczny.

Kuba wszedł do mieszkania, powiesił płaszcz i przez chwilę stał pod drzwiami pokoju. To było najgorsze — wejść. Wreszcie zebrał odwagę i nacisnął klamkę. Piotr leżał na swoim tapczanie i zapuchniętą z płaczu buzię przytulał do poduszki. Oczy miał zamknięte. Matka trzymała rękę na jego głowie, gładząc przystrzyżoną czuprynkę. Kiedy Kuba wszedł, nie powiedziała ani słowa. Spojrzała jedynie w stronę męża, który stał oparty o regał z książkami.

— Co się stało Pietruszce? — zapytał Kuba z przerażeniem.

— I ty się pytasz, Jakubie?

Tadeusz Lorentowicz bardzo rzadko mówił do syna: Jakubie! Kuba podszedł do ojca.

— Tatusiu... — zaczął.

— Nie! Nie tłumacz się! — przerwała mu matka podnosząc się z miejsca.

Zbliżyła się do Kuby i powiedziała dobitnie.

— Ty nie masz argumentów!

— Nie mam! — przyznał Kuba rozkładając bezradnie ręce.

Lorentowiczowie wyszli z pokoju. Kuba podszedł do Pietruszki. Potrząsnął go lekko za ramię,

— Pietrucha.... — szepnął nachylając się nad nim. — Hej, stary! Jutro pójdziemy na ten film, słyszysz? We dwóch pójdziemy, Pietrucha słyszysz?

Nie słyszał. Spał twardo utrudzony płaczem i żalem. Kuba wyjął z kieszeni małą figurkę Indianina, którą kupił wracając do domu. Wsunął ją do ręki Piotra i zacisnął mu palce. Dotknął dłonią rozpalonego policzka. Pietruszka westchnął przez sen, krótko, urywanie. Kuba poczuł w gardle idiotyczne dławienie. Podniósł się i skierował w stronę drzwi. Obawiał się, że na stole w kuchni będzie naszy-kowana jedna szklanka herbaty, tylko dla niego. Pomylił się. Stały trzy.

*

Pierwszy zjawił się u Kuby Klimaszewski.

— No, fajno... — powiedział. — Obiecujesz odznaki, rozumiem, pochwalam, jasne. Ale co dasz do roboty? Koleś, ocknij się! Daj coś porobić, jak słowo daję! Wygląda na to, żeś swoje rządy zaczął od końca. Najpierw wymyśliłeś odznaczenia, a dopiero teraz myślisz, za co by je przyznać!

— Jak taki z ciebie pracuś, to proszę bardzo! Zasuwaj robotę! Masz tu wykaz dwójko-wiczów. Zwracam ci uwagę na pozycję piątą: Klimaszewski...

— Dokształcanie? — jęknął Klimaszewski.

— Nie, synu! Samokształcenie! Masz tak sprawą pokierować, żeby każdy wziął się sam do roboty! Przemyślałem to. Kupa leni nic nie robi przez cały okres, bo wiedzą, że miłosierny ZMS dokształci ich pod koniec roku. Chała! Koniec z tym! Załatw tak, żeby sami zaczęli ruszać mózgownicami!

— Łatwo ci mówić, Kuba! Ale jak ich do tego sprowokować?

— Twoja rzecz. Chciałeś robotę, to masz.

— Dobra, pomyślę! Ale bez myślenia wiem, że Kowalska sama nie da rady!

— To zorganizuj pomoc dla Kowalskiej, zgoda! Przeleć się po innych klasach, pogadaj z tym i owym, zorientujesz się, kto niezdolny, a komu się nie chce. Dla niezdolnych będzie dokształcanie.

— A czy ty myślisz, Kuba, że mnie samemu będzie łatwo wykaraskać się z trzech luf? —zwątpił Klimaszewski.

— Pewnie, że ci będzie trudno, ale jesteś łebski chłopak i dasz sobie radę. Chcesz, żeby się ktoś za ciebie męczył? A z jakiej racji? Z tej, że przez całą jesień kopałeś piłkę na boisku?

— Ogólnie to masz słuszność — przyznał Klimaszewski chowając do kieszeni listę dwój-kowiczów. — Dobra! — ożywił się. — Biorę się za to, nawet mi odpowiada ta robota!

— Pogadaj z Agnieszką, ona ci pomoże!

— Wolę sam.

— Dlaczego?

— Wolę sam. Nie wiem dlaczego.

— Żeby potem samemu zbierać laury? — zapytał Kuba z lekką ironią.

— Może. Bardzo możliwe, że to jest powód! — roześmiał się nagle Klimaszewski. — Dobrze, pogadam z Agnieszką. Nie wiesz, gdzie ona jest?

— Naprzeciwko. W pracowni fizycznej.

— Nie ma tam nikogo, już wyszli.

— Mylisz się, ktoś musiał jeszcze zostać. Przed chwilą słyszałem jej śmiech!

— Zobaczę!

Klimaszewski wyszedł. Kuba bezładnie wrzucił książki do torby. Z Klimaszewskim to był sukces, niewątpliwie. Ale w tej chwili Kuba nie był w stanie myśleć o tym spokojnie. Bóg jeden wie, ile wysiłku kosztowała go ta rozmowa. Z trudem słuchał, z trudem odpowiadał. Śmiech Agnieszki. Tylko to docierało do niego. Kuba nie widział jej; ale pracowita wyobraźnia poprzez ten śmiech stwarzała obraz dziewczyny. Kuba znał już, podpatrzył sposób, w jaki Agnieszka śmiejąc się odrzucała głowę do tyłu. Lekkie zmarszczenie nosa, przymrużenie oczu. Mógłby to narysować z pamięci, tak dokładnie, jakby Agnieszka stała przy nim i śmiała się specjalnie dla niego.

W drzwiach stanął Smolik.

— Co ty tu robisz, Lorentowicz? Dlaczego nie idziesz do domu?

— Zatrzymał mnie Klimaszewski. Sukces! Obiecał zająć się dwójkowiczami.

— Mam nadzieję, że rozpocznie od siebie! — zauważył Smolik zgryźliwie.

— Na to wygląda, panie profesorze. A w ogóle, rozpalił się!

— Zaraziłeś go! Sam wyglądasz na rozpalonego, odkąd ci powierzyli koło! Nie zaprzeczysz chyba?

— I tak, i nie!

— No?

— Głupia historia, panie profesorze...

— Słyszałem niejedną. Belfruję już dziesięć lat! — odparł Smolik.

Usiadł na parapecie okna, wyciągnął paczkę giewontów. Spojrzał na Kubę wyczekująco.

— Czy mogę zupełnie szczerze? — zapytał Lorentowicz.

— Głupie pytanie.

— Więc może to i prawda, że się rozpaliłem. Owszem, chcę żeby w tym czasie, kiedy będę przewodniczącym, wszystko grało. I żeby to była robota, która ma sens. Ale jest w tym coś, z czym się nie mogę pogodzić.

— Wyglądasz na entuzjastę!

— Źródłem mojego entuzjazmu jest wyrachowanie.

— Zdumiewasz mnie. Wyrachowanie? A na cóż ty liczysz?

— Chcę się dostać na studia. Jestem z wyżu. Może będę potrzebował opinii ZMS-u? Taka rzecz zawsze może się człowiekowi przydać i zrobię wszystko, żeby dostać z dzielnicy jak najlepszą. Z drugiej strony fakt, że robota mnie wciąga. Jak każda zresztą, za którą się biorę. Ale czy to ma coś wspólnego z ideologią, panie profesorze? Nie wiem, czy to tak można zaczynać życie od fałszu? Czy to aby na pewno jest w porządku?

Kuba mówił impulsywnie, zaczepnie. Smolik nie od razu odpowiedział na jego pytania.

— Cóż, jesteś diabelnie uczciwy! — odparł wreszcie z nie ukrywanym podziwem.

— Możliwe, że z latami sumienie się uspokaja i przestaje człowiekowi dokuczać tego typu wątpliwościami. Rzecz w tym, że ja wcale nie chcę mieć uspokojonego sumienia. Zależy mi na spokojnym!

— Nie powiesz mi, że twój punkt widzenia jest tak zupełnie różny od tego, który wypada ci reprezentować w ZMS-ie. Oczywiście, myślę teraz o samej ideologii!

— Ideologia!- O to właśnie chodzi, że nie mam zamiaru pakować się na serio w żadną ideologię!

— Dlaczego?

— Mój ojciec siedział przez trzy lata. Wyszedł po październiku. Wie pan za co siedział, panie profesorze?

— Nie.

— A- właśnie za tę ideologię, którą mnie się teraz proponuje! — powiedział Kuba cierpko. Smolik obserwował Lorentowicza, który usiłował zaciągnąć zamek wyładowanej torby. Ręce mu drżały, kiedy szarpał uchwyt. Najwyraźniej był poruszony tą rozmową i własną szczerością, która i na Smolika spadła dość nieoczekiwanie.

— Jestem z wyżu! — powtórzył Kuba. — Czy to może cokolwiek tłumaczyć? To przypo-

mina raczej desperacki skok z trampoliny kogoś, kto się boi. Takie dwa salta w przód, tylko po to, żeby wziąć udział w konkursie, złapać szansę. Nie ma pan pojęcia, jak mi z tym niewygodnie!

— Jeżeli będziesz dalej tak szarpał uchwyt, zepsujesz cały zamek! — zauważył Smolik spokojnie.

Kuba uniósł głowę i przez chwilę przyglądał się Smolikowi, jakby nie rozumiał, o jakim uchwycie mowa.

— Nie umiem ci pomóc! — wyjaśnił Smolik otwarcie. — Nie zniósłbyś w tej chwili tego, co mogę ci powiedzieć. Może kiedy indziej, na spokojnie!

Wstał i razem z Kubą podszedł do drzwi. Lorentowicz położył rękę na klamce, ale nie otwierał.

— Czy chce mi pan powiedzieć, że powinienem wystąpić z ZMS-u? Jeżeli tak, proszę to zrobić teraz.

— Przeciwnie, zostań! Nikt na tym nie straci, natomiast wielu może zyskać! Ty również. I to nie tylko opinię dla wyższej uczelni. Więcej.

— Wystarczyłoby jedno pana słowo... -— Wiem.

— Ale ja jeszcze nie zdecydowałem, jak to rozstrzygnę! — zastrzegł Kuba gwałtownie.

— Oczywiście! To słowo, jak sam widzisz, musi jednak wyjść od ciebie...

Rozmowa ze Smolikiem nie uspokoiła Kuby. Sobotni wieczór spędził na reperowaniu sanek Pietruszki. Czyścił zardzewiałe płozy, przybijał oderwane pręty. Usiłował nie myśleć o swoich sprawach.

— Czy ty mi to zdążysz zrobić? — denerwował się Pietruszka.

— Głupiś czy co? Skończę za godzinę, a śniegu jeszcze nie ma!

— Wicherek powiedział, że będzie jutro. Sam słyszałem!

Wicherek miał rację. Padało przez całą noc i niedzielny poranek raził oczy zdumiewającą

bielą.

*

Agnieszka stanęła na brzegu basenu. Przez chwilę usiłowała mocniej zacisnąć pasek czepka kąpielowego. Niewiele pomogło, czepek był za luźny. Zrezygnowana wskoczyła do wody i zaczęła płynąć.

— Agnieszka! — usłyszała za sobą. Odwróciła się. Twarz ociekająca wódą, bez

okularów. Nie od razu go poznała.

— Kuba!

— Dawno pływasz?

— Nie, parę minut. Wzięłam mamy czepek, zsuwa mi się.

Zatrzymała się przy bocznej ścianie basenu i głębiej wsunęła zmoczone kosmyki włosów. Kuba stanął obok niej.

— Ty też masz kartę wstępu na tę godzinę? — zapytała. — Nigdy cię nie spotkałam.

— Nie. Przyszedłem zamiast wuja. Wyjechał. A ty jesteś w każdą niedzielę?

— Tak.

— Szkoda, że nie wiedziałem. Teraz już nie dostanę karty.

— Możesz dostać na inny dzień. Podobno są jeszcze na czwartki.

— Czwartek mnie nie interesuje. Prysnęła mu wodą w twarz i odpłynęła^

Gdyby myśląc o Kubie mogła nie myśleć o Ance Serafin, czułaby się najszczęśliwszą dziewczyną świata. Nie umiała. Kuba zastanawiał ją. Jego postępowanie było zupełnie sprzeczne z tym, czego należało oczekiwać sądząc z opowiadań Anki. Ta ich wielka miłość! Wyjątkowa, absolutna czy jak tam Anka o niej mówiła? Czwartek go nie interesuje. Płynął teraz obok Agnieszki. Bardzo blisko.

— Wychodzę! — zawołała odwracając głowę w jego stronę. — Słyszysz? Wychodzę!

Zawróciła. Kuba płynął dalej i idąc potem wzdłuż basenu obserwowała rytmiczne, sprężyste ruchy jego ramion.

Włosy były mokre. Agnieszka wytarła je ręcznikiem, ale nie skorzystała z suszarki. Miała własną w domu, od którego dzieliła ją zaledwie szerokość jezdni. Z kieszeni płaszcza wyjęła grubą, wełnianą czapkę i kilka spinek do włosów, którymi zamierzała przytrzymać zaczesaną do góry grzywkę.

— Oszalałaś chyba! — usłyszała za swoimi plecami głos Kuby. — Nie możesz wyjść z taką głową!

— Wysuszę w domu. Kuba uśmiechnął się.

— Masz ładne czoło, nie powinnaś chować go pod grzywką.

Czekał na nią w szatni, już ubrany, gotowy do wyjścia.

— Gonzales! Byłeś szybszy ode mnie. Pływałeś, kiedy wychodziłam, a teraz wygląda na to, że czekasz tu wieki całe! Myślałam, że zostaniesz, wyszłam przed czasem.

— Odprowadzę cię! — powiedział przytrzymując ciężkie drzwi. — Jaki masz plan na przedpołudnie?

— Żadnego. Pójdę do domu, wysuszę włosy, zjem coś i nie wiem... Pewnie będę rozwiązywać krzyżówkę. A ty?

— Pomogę ci w krzyżówce. O ile mnie zaprosisz, oczywiście!

Trzeba się było zdobyć na obojętność, na suchy ton.

— Sam się zaprosiłeś, wydaje mi się.

— A jednak potrzebna jest jeszcze twoja zgoda. Więc?

— Może byśmy poszli po Ankę? Byłoby weselej.

— Wychodzi z ojcem. Więc? — powtórzył niecierpliwie.

— Proszę cię bardzo. Mieszkam w tym domu.

Kuba podniósł głowę.

— Na którym piętrze?

— Na drugim. Widzisz to okno z zasłonką w białoróżową kratkę? To nasza kuchnia.

W domu nie było nikogo.

— Najpierw muszę zrobić coś z głową! — powiedziała Agnieszka, kiedy weszli do pokoju. — Ty siadaj tu i zaczekaj. A zresztą możemy zaraz zacząć! Pisma leżą pod oknem.

Wyjęła z szafki ręczną suszarkę i włączyła ją do kontaktu. Zaszumiało. Kuba usiadł obok Agnieszki.

— Pomogę ci! — powiedział biorąc suszarkę z jej ręki. — Wiem, jak to się robi, bo mama prosi nieraz, żebym... nie za gorące?

Kuba delikatnie rozgarniał wilgotne włosy. Agnieszka zamknęła oczy i nagle zrozumiała, że stara się zapamiętać dotyk jego rąk. Zapamiętać tę chwilę tak, żeby można było odtworzyć ją później, kiedy Kuby już tu nie będzie.

— Są już chyba zupełnie suche! — powiedziała wreszcie.

— I ja tak myślę.

Aparat szumiał dalej. Agnieszka gwałtownym ruchem wyrwała sznurek z kontaktu. Wstała i wyciągnęła rękę, żeby odebrać od Kuby suszarkę.

— Dlaczego to zrobiłaś? Wzruszyła ramionami.

— Wyschły przecież.

Stała na wprost niego ze strzechą splątanych, ciemnych włosów. -— Chciałbym cię narysować, wiesz?

— Rysuj! Ale przed tym muszę się uczesać.

— Nie! Właśnie tak dobrze. Z tymi szalonymi włosami. Masz jakiś papier?

— Może u mamy coś by się znalazło. Poszukam. Przyniosła spory kawałek brystolu. Kuba wyjął z kieszeni gruby ołówek.

— Usiądź tu, dobrze? Nie tak, przodem do mnie!

— Mogę rozwiązywać krzyżówkę?

— Możesz.

Kuba zrobił dwa rysunki. Jeden zatrzymał, drugi zostawił Agnieszce. Schowała go na dnie swojej szuflady, pod wszystkimi książkami.

— Czy twój ojciec przyjmuje w poniedziałki?

— Tak.

— Więc gdybym przyszedł do ciebie, dajmy na to, parę minut po piątej, mielibyśmy szansę na chwilę spokojnej rozmowy?

— Oczywiście! Dam ojcu kawę i będę wolna. A co ci się stało, Kuba?

— Nic mi się nie stało! Chcę z tobą pogadać. — Kuba podał Ance teczkę.

— Więc mogę być o piątej, tak? Skinęła głową.

— Będę czekała.

Anka wolno szła po schodach. Dochodziła druga. A więc jeszcze przeszło trzy godziny dzieliło ją od przyjścia Kuby. Zapowiedział się bardzo oficjalnie. W ogóle bywał oficjalny ostatnio.

„Wymyka mi się!" — pomyślała i znowu ogarnął ją paniczny lęk, że nie potrafi go zatrzymać.

Drzwi otworzyła gosposia.

— Dobrze, że jesteś, Aniu! Pan doktor kazał, żebyś przyszła do gabinetu zaraz po powrocie!— ściszyła głos i dorzuciła ostrzegawczo: — W złym humorze...

Anka zdjęła płaszcz, przygładziła włosy i zastukała do drzwi gabinetu.

— Proszę!

— Jestem, tatusiu! Chciałeś mnie widzieć, tak?

Skinął głową i ruchem ręki wskazał jej krzesło stojące przy biurku.

— Słucham?

— Może będziesz zaskoczona, ale pewne okoliczności...

Urwał i bezmyślnie przekładał leżące na biurku przedmioty.

— Pewne okoliczności zmusiły mnie do wpłacenia na twoją książeczkę oszczędnościową większej sumy pieniędzy. Ponieważ zależy mi na tym, żeby suma ta mogła być ci wypłacona w każdej chwili i żebyś nie była obarczona żadnymi formalnościami, zdecydowałem, że... Słowem, założyłem książeczkę na nazwisko wuja Maciejewskiego. Pieniądze złożone na niej należą do ciebie.

— Dziękuję, tatusiu!

Doktor Serafin po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy spojrzał Ance w oczy.

— To byłoby wszystko, to tylko chciałem ci powiedzieć! Teraz idź i zajmij się obiadem. Jestem głodny.

Anka wstała, przechyliła się przez biurko i pocałowała ojca w policzek.

— Parę minut po piątej przyjdzie do mnie Kuba Lorentowicz. Nie. masz nic przeciwko temu, tatusiu?

— Nie. Poproszę cię jedynie o kawę, tak jak zwykle.

— Właśnie dlatego Kuba przyjdzie po piątej! — wyjaśniła już przy drzwiach.

— Anno! — zatrzymał ją w progu głos ojca. Odwróciła się.

— Ta suma wynosi sześćdziesiąt tysięcy złotych.

— Słucham? — skrzywiła się Anka z niedowierzaniem. —Ile wynosi?

— Sześćdziesiąt tysięcy złotych! — powtórzył doktor wyraźnie.

— Nie rozumiem. Po co mi tyle pieniędzy?

— Traktuj to jako rodzaj zabezpieczenia.

— Zabezpieczenia przed czym?

— Nie bądź dziecinna! — odparł doktor niecierpliwie i sięgnął po plik papierów leżących na biurku.

O piątej Anka podała kawę i wróciła do siebie. Czekała na Kubę pełna niepokoju. Dziwnie bała się tej zapowiedzianej przez niego rozmowy, a prócz tego zastanawiała ją finansowa akrobacja ojca, której nie umiała zrozumieć. Kuba przyszedł dwadzieścia po piątej. Słysząc jego głos w przedpokoju Anka zasłoniła okno i zapaliła stojącą lampę. Kuba lubił jej światło, mówił o tym nieraz. Anka uchyliła drzwi i wysunęła głowę. Lorentowicz zdejmował płaszcz.

— Dobrze, że przyszedłeś! Jestem piekielnie zdenerwowana.

— Dlaczego?

— Zaraz ci powiem, siadaj...

Kuba zajął swoje miejsce. Zawsze lokował się w kącie tapczana, opierał głowę o słomianą matę wiszącą na ścianie i wygodnie wyciągał nogi. Anka siadała obok, zwinięta w kłębek, podobnie jak Jonatan leżący między nimi.

— Boję się o tatusia! — powiedziała Anka ściągając brwi. — Coś się z nim dzieje, ale nie wiem co.

— Skąd to przypuszczenie?

— Stąd, że wpłacił dla mnie sześćdziesiąt tysięcy na PKO. Ale, rozumiesz, to nie jest żaden prezent ani niespodzianka. Nic z tych rzeczy. Ta suma ma być zabezpieczeniem dla mnie. Tak się wyraził mówiąc mi o tym. Zabezpieczenie? Tatuś ma dopiero pięćdziesiąt lat, to chyba za wcześnie na porządkowanie swoich spraw z obawy przed...

Urwała i spojrzała na Kubę pytającym wzrokiem. <

— Może jednak nie czuje się zupełnie zdrowy?

— Może, ale był przecież u lekarza w zeszłym miesiącu. Wrócił zachwycony, bo wyniki miał świetne i doktor gratulował mu formy. Powtarzał mi to.

— Myślę w takim razie, że przesadzasz w tych obawach. Ktoś, kto dysponuje większą ilością gotówki, często zabezpiecza rodzinę w zupełnie obojętnym momencie swojego życia. Może to zrobić, więc robi!

— A jednak był zdenerwowany mówiąc mi o tym! — upierała się Anka.

— Och, to niczego nie dowodzi!

— Ale co ty masz mi do powiedzenia? — zapytała bez uśmiechu. — Coś przykrego?

— Czy mógłbym tu zapalić?

— Przecież zawsze palisz. Ale poczekaj, poczekaj chwilę!

Anka usiadła na tapczanie, odsunęła Jonatana i ostrożnie zdjęła Kubie okulary.

— Teraz jesteś mój! — powiedziała ciepło.— Wszystkie dziewczęta znają twoją twarz w okularach. Tylko ja jedna wiem, jak wyglądasz naprawdę!

Kuba zamknął oczy i uśmiechnął się z przymusem.

— Nie wysilaj się! — powiedziała. — Widzę, że tobie też coś jest. Mów! Słucham!

Spojrzała na Kubę wzrokiem pełnym napięcia.

— Mów! — przynagliła. — Na co czekasz? Jeżeli to ma być coś przykrego, to nawet dobrze wybrałeś! Poniedziałek jest dla mnie już od wieków fatalnym dniem. Najpierw tata, teraz ty, Boże, co za urozmaicenie! — mówiła kpiącym tonem, ale głos załamał jej się w ostatniej chwili.

Kuba odwrócił głowę i spojrzał na nią bystro.

— Właściwie nie mam żadnej sprawy. Tak sobie przyszedłem.

— Przecież sam mówiłeś, że chcesz ze mną pogadać!

— Doprawdy? Nie, po prostu miałem ochotę wpaść do ciebie i to wszystko!

Anka odetchnęła z ulgą.

— Co robiłeś wczoraj? Niedziela w domu?

— Prawie. Tylko przed południem byłem na pływalni. Spotkałem Agnieszkę. Mówiła ci?

— Nie.

— No, więc spotkałem ją. Świetnie pływa. Chciała, żebyśmy zaszli do ciebie, ale wiedziałem, że byłaś zajęta.

— Więc co?

— Zrezygnowaliśmy.

— I coście robili po pływalni?

— Rozwiązywaliśmy krzyżówkę z „Przekroju". Ty już rozwiązałaś?

— Nie. Byliście w cukierni?

— U Agnieszki.

— Zaprosiła cię? Kuba roześmiał się.

— Powinnaś pracować w MO! Jako śledczy! Nie prosiła mnie. Sam zapytałem, czy mogę przyjść.

— I to jest właśnie to coś, co chciałeś mi powiedzieć?

— Nie! Nie widzę potrzeby robienia problemu akurat z tego faktu, że wczoraj byłem u Agnieszki!

— Nie jestem taka przekonana. Wiem o niej rzeczy, o których ty nie masz pojęcia!. To jest problem większy, niż sądzisz!

— Dlaczego?

— Jest inna niż my. Nie prosiła mnie o dyskrecję, więc mogę mówić swobodnie! Opowiadała mi o sobie, o swoim chłopcu...

— Ktoś z naszej klasy?

— Nie.

— A kto?

— Z polibudy. Marek Wigura. Kochają się.

— Śmiechu warte! Czy wy naprawdę nie potraficie mówić o niczym innym? Kochają się! — powtórzył Kuba zgryźliwie. — I co? Kochają się aktualnie?

— Powinieneś pracować w MO! Jako śledczy. Aktualnie. Spędzają ze sobą każdy wieczór, każdą wolną chwilę. Interesujące?

— Interesujące. Jak każdy film dozwolony od lat osiemnastu!

— Sądząc z tego, co słyszałam, Wigura nie wygląda na zakonnika. A Agnieszka jest łatwą dziewczyną. Resztę możesz sobie dośpiewać.

— Nie mogę. Nie znam melodii. Mów ty.

— Nie chcę! To ci musi wystarczyć.

— Nie rozumiem, jaki to wszystko ma związek z moją bytnością u Agnieszki? Nie widzę żadnego.

— Widać Wigura nie wystarcza Agnieszce! — odparła Anka z przekąsem. — Wyraźnie leci na ciebie.

— Nie leci.

— Leci.

— Mówię ci, że nie leci!

— Nie wiem. Może jestem w błędzie! — powiedziała Anka bez poprzedniej zapalczy-wości. — Jestem trochę zazdrosna. Niepotrzebnie, tak?

Znowu ten uśmiech, przywołany na twarz z wyraźnym oporem.

— No, powiedz sam. Niepotrzebnie?

Kuba nie odpowiedział. Wzruszył ramionami ledwo dostrzegalnym ruchem. Anka wstała.

— Napijesz się herbaty? Napijesz! — zdecydowała nie czekając na odpowiedź Kuby.

Wyszła z pokoju zabierając ze sobą Jonatana. Herbata była zwykłym pretekstem. Bała się dalszej rozmowy. Była gotowa wiele poświęcić, aby tylko zatrzymać Kubę przy sobie, nawet ambicję. W przedpokoju jeszcze dwóch pacjentów czekało na przyjęcie. Spojrzeli na Ankę spoza ilustrowanych tygodników. Uśmiechnęła się wątlutko, uśmiech należał do rytuału, był wliczony w cenę plomb. Rozległ się dzwonek u drzwi, Anka postawiła Jonatana na podłodze i otworzyła.

— Czy zastałam pana doktora? — zapytała nieznajoma kobieta.

— Owszem! Przyjmuje.

Była zapuchnięta od płaczu, futrzanym kołnierzem przysłaniała twarz.

— Chciałabym się zobaczyć z doktorem! — wykrztusiła z trudem.

— Pani pierwszy raz?

— Tak! Tak! Pierwszy raz! — zapewniła gwałtownie.

— Proszę zdjąć płaszcz i zaczekać!

— Nie mogę czekać! To bardzo pilna sprawa! — zapewniła z nieoczekiwaną energią. — Bardzo pilna!

— Czy panią boli ząb?

— Nie! To znaczy... tak! Sama nie wiem! Ilustrowane tygodniki opadły w dół, pacjenci

przyglądali się badawczo nowo przybyłej.

— Czy pani jest córką doktora? — zapytała wycierając oczy chusteczką. — Jeżeli tak, proszę zawiadomić ojca, że przyszłam!

— Owszem, jestem córką. Pani nazwisko? Nieznajoma zawahała się.

— Nazywam się Sykulska — powiedziała wreszcie. — Sykulska! — powtórzyła cicho.

— Zawiadomię tatusia! — zgodziła się Anka natychmiast.

Weszła do gabinetu ojca. Rozmawiał z pacjentem oczekującym na resekcję.

— Co tam, córeczko? — zapytał, kiedy zbliżyła się do niego.

— Przyszła pani Sykulska! Spoważniał.

— No?

— Nie wiem! Płacze. Chce się z tobą natychmiast zobaczyć.

— Poproś ją do mojego pokoju, Anno, i powiedz, że zaraz do niej wyjdę. Oszalała przychodząc tutaj... — szepnął bardziej do siebie niż do Anki.

Pani Sykulska usiadła na fotelu w pokoju ojca i poprosiła o szklankę wody.

— Jestem bardzo zdenerwowana! — tłumaczyła Ance. Piła krótkimi łykami, trzymając szklankę drżącą ręką. Anka pomyślała, że ta zniszczona, źle ubrana kobieta dziwnie nie pasuje do wytwornego pana Sykulskiego, z którym ostatnio przyjaźnił się ojciec.

— Dziękuję! — powiedziała oddając Ance szklankę. — Zaczekam na pani ojca.

Anka przeszła do kuchni, żeby nalać herbaty dla siebie i dla Kuby. Po chwili wszedł doktor Serafin.

— Czy Lorentowicz jest u ciebie? — zapytał.

— Tak, tatusiu.

— Musi wyjść. Chcę z tobą porozmawiać.

— Nie mogę go wyprosić, tatku!

— Nie wypraszaj go, tylko przeproś! Anno, ja nie mam czasu, załatw to szybko!

Anka odstawiła szklanki. Weszła do swojego pokoju i stanęła przed Kubą.

— Słuchaj, jest mi przykro, ale..;

— Co takiego? — zapytał niespokojnie.

— Ojciec ma do mnie pilną sprawę. Czy nie mógłbyś przyjść innego dnia?

— Oczywiście! — poderwał się Kuba. — Jasne!

Przeszli do przedpokoju, w którym ubierali się dwaj pacjenci. Najwyraźniej doktor odwołał przyjęcia. Ankę ogarniał coraz większy niepokój i kiedy Kuba wyszedł, natychmiast poszła do ojca. Pani Sykulskiej nie było. Doktor Serafin pakował podróżny neseser.

— Najprawdopodobniej wyjadę jutro rano! — zakomunikował córce. — Wszystkie sprawy, które wynikną w czasie mojej nieobecności, załatwiaj z wujem Maciejewskim.

— Na długo jedziesz?

— Nie wiem jeszcze. Moje sprawy osobiste nie układają się najlepiej! — wyjaśnił ogólnikowo.

— Czy nie mógłbyś mi powiedzieć czegoś więcej?

— Nie! W tej chwili jest to zbędne! — uciął krótko.

Nie siadając przy biurku zaadresował kopertę. Podał ją Ance.-

— Pojedziesz na Bielany. Pośpiesz się. Na Podczaszyńskiego, byłaś tam ze mną. Trafisz? Zapamiętałaś ten dom? — pytał nerwowo. Zapisał na luźnej kartce numer domu i mieszkania.

— Masz! Oddaj list i wracaj.

— Dobrze, tatku! Do widzenia!

— Do widzenia, córeczko!

Anka wróciła do 'domu około siódmej. Zadzwoniła. Drzwi otworzył nieznajomy mężczyzna.

— Anna Serafin? — zapytał.

— Tak!

— Proszę legitymację.

Wyjęła z kieszeni płaszcza i podając mu powiedziała nieporadnie:

— Ja nic nie rozumiem...

Spojrzał na nią z wyraźnym współczuciem.

— Ojciec pani został aresztowany. Ten pokój — wskazał ręką drzwi gabinetu ojca — jest zabezpieczony przez władze bezpieczeństwa. Proszę nie zrywać pieczęci. Z reszty mieszkania może pani korzystać.

— Za co? — spytała z wysiłkiem przełykając ślinę.

— To wykaże śledztwo. Zwrócił Ance legitymację.

— W porządku!

Mężczyzna zdjął swój płaszcz z wieszaka.

— Proszę pana... — wykrztusiła Anka — co ja mam teraz robić?

— Odpowiedzi na tego rodzaju pytania nie należą do moich obowiązków służbowych! — popatrzył na Ankę ze smutkiem. — Musi pani zwrócić się do rodziny i do adwokata. To wszystko.

Wyszedł. Anka została sama. Zdjęła płaszcz, zmieniła pantofle.

— Jonatan! — zawołała ochryple.

Często zostawała sama w domu i często wołała wtedy Jonatana. Ale teraz było inaczej.

III

Okazało się, że w Klimaszewskim mieszkał huragan. W kilka dni po rozmowie z Kubą spędził wszystkich dwójkowiczów do jednej klasy i wygłosił do nich płomienną orację. Ponieważ osobiście legitymował się trzema niedostatecznymi, propozycje, które wysunął, obciążały także i jego. To się podobało.

— Potrzebuję dwóch tygodni, żeby wybrnąć z fizy! — zakomunikowała Fijałkowska z dziewiątej „a". — Przez ten czas Miedziński będzie mnie pytał ze trzy razy i za każdym razem wstawi mi lufę! Nie mogę zaczynać powtórki od końca.

— Załatwię z Miedzińskim! — powiedział Klimaszewski. — Jeżeli wszyscy zobowiążą się do solidnej roboty, pójdę po ciele pedagogicznym i będę żebrał o miłosierdzie. Może się zgodzą i nie będą nas pytać przez najbliższe dwa tygodnie. Potem błyśniemy.

Wyjął z kieszeni zmiętoszoną kartkę.

— Tu mamy tych, którym specjalnie ciężko idzie... Raz, dwa, trzy i tu dziesięć, i tu osiem. Dwadzieścia jeden osób na wszystkie klasy. To bardzo dużo. Każdy kuleje z czego innego. Trzeba im pomóc. Fijałkowska, nie zrobiłabyś tej swojej powtórki w towarzystwie? Proponuję ci Zarębę. To śliczny chłopak!

— Wolę dziewczynę. Zaręba za dużo mówi. Lubię z nim tańczyć, ale do powtórki z fizy on Się kompletnie nie nadaje!

Klimaszewski dwoił się i troił, żeby odpowiednio ułożyć listę.

— Jak ja upchnę te dwadzieścia jeden osób? — martwił się. — Aha, historia! Agnieszka zgodziła się pomóc kilku osobom z dziesiątych klas!

— Ja się zgłaszam! — zawołała Jóźwiaków-na.

— Ciebie nie ma na liście tych, którzy nie poradzą sobie sami! — sprawdził Klimaszewski. — Ty jesteś zupełnie zwyczajnym leniem!

— No wiesz! — obruszyła się Jóźwiakówna. Kuba Lorentowicz siedział na ostatniej

ławce i udawał, że czyta „Sztandar Młodych". W rzeczywistości obserwował Klimaszewskiego i resztę. Byli w świetnych humorach, zupełnie tak, jakby ustalali szczegóły prywatki, a nie ciężkiej orki, która ich czekała. Klimaszewski trafił. Czy tak samo trafi Rosenbaum organizując kolektyw biblioteczny? Poprzedniego dnia Kuba bardzo długo rozmawiał z Erykiem, nie zgadzali się. Lorentowicz uważał, że celem sekcji powinno być rozczytanie, zachęcenie do studiowania nie tylko obowiązującej lektury. Eryk chciał przede wszystkim pomagać w bibliotece, którą prowadziła przemęczona i chorowita pani Kubalska.

— To jest administracyjna robota! — sprzeciwił się Kuba. — Jasne, że trzeba pomóc pani Marii, ale to nie może być celem! Jeżeli dwadzieścia osób z sekcji zacznie jej grzebać w kartotece i w książkach, zrobią tylko bałagan;

—Przecież nie będę chodził po klasach i prosił, żeby czytali Brezę czy Faulknera! Coś ty!

— Nie o tym myślę, Eryk! Pogadaj z panią Marią, pomóż jej w zorganizowaniu jakiegoś wieczorku autorskiego, może poprosić, żeby przyszedł Dygat albo Centkiewiczowie, może jakiś konkurs czytelniczy, może recytatorski...

— Dygat? — ożywił się nagle Rosenbaum. — A wiesz, to jest myśl! No, dobra, pogadam z panią Marią, zobaczę, co się da zrobić.

Lorentowicz był zadowolony. Wiedział, że jeżeli zdecyduje się na wystąpienie z ZMS-u, robota, którą" zaczął, pójdzie dalej. Miklaszewska ubłagała swoją matkę, żeby poprowadziła kilka lekcji tańca towarzyskiego. Rudek Tomaszewski organizował mały zespół gitarzystów. W pracowni na zajęciach technicznych zrobiono pierwsze odznaki dla aktywistów. Na razie tylko brązowe. Kuba zaprojektował je słuchając wskazówek Armstronga.

— Ty uważaj, kochasiu, bo to, co robisz, nie może być w żadnym wypadku głupie! Nic głupiego dzielnica nie zaakceptuje! Więc ty wyrzuć stąd, kochasiu, to ognisko, bo to jest łatwizna.

Kuba wyrzucił z projektu ognisko, wyrzucił jeszcze bardzo dużo innych symbolicznych efektów. Dzielnica zatwierdziła perspektywicznie ujętą tarczę ze strzałą wbitą w środek.

— Chciałbym, żeby naprawdę udało wam się trafić w dziesiątkę z tym wszystkim, kolego Lorentowicz! — powiedział Kacperski z dzielnicy.

Kuba wiedział, że jest tam lubiany. Chwalono go za inicjatywę i energię. Im bardziej chwalono, tym większy odczuwał wstręt do samego siebie. Nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, ale poważnie liczył się z faktem, że jego starania o przyjęcie na architekturę nie będą poparte opinią ZMS-u. A z drugiej strony, szkoda mu było tak ładnie rozkręconej roboty.

— Czytasz? — Agnieszka pstryknęła palcem w płachtę „Sztandaru Młodych".

— Nie! — odłożył gazetę.

— Mam pięć osób. Boję się. Nigdy nikogo nie uczyłam.

— Zapytaj mamy, jak to się robi!

— Mama zaczyna od wycinania z kolorowego papieru, a ja muszę zacząć od średniowiecza! — roześmiała się.

Kuba oparł się o krzesło, wsunął ręce do kieszeni i badawczo przyglądał się Agnieszce. Wytrzymała jego spojrzenie tylko przez chwilę. Później pochyliła głowę i strząsnęła ze spódnicy pył kredy.

— Co się dzieje z Anką? — zapytała. — Nie przychodzi już trzeci dzień. Byłeś u niej?

— Nie. Dzwoniłem. Telefon nie odpowiada.

— Pójdziesz dzisiaj?

— Teoretycznie biorąc, powinienem pójść!

— Praktycznie biorąc, też powinieneś!

— Skąd to przekonanie? Wzruszyła ramionami.

— Dziwny jesteś!

— Dlaczego dziwny? Dlaczego powinienem?

— żachnął się.

— No bo powinieneś. Tak już jest.

— Masz rację, powinienem. Mam Ance bardzo dużo do powiedzenia.

Agnieszka uniosła w górę brwi i przechyliła głowę.

— To już jest twoja sprawa. Ja byłam u Anki... — powiedziała.

— I co?

— Drzwi otworzyła mi gosposia. Kazała poczekać. Weszła do pokoju Anki, dość długo nie wracała. A kiedy w końcu zjawiła się z powrotem, odprawiła mnie z kwitkiem.

— To znaczy?

— Powiedziała, że Anka nie może się ze mną zobaczyć. Bez wyjaśnień.

— Ponure! — stwierdził Kuba. — Kiedy to było?

— We wtorek, przedwczoraj.

— Ponure! — powtórzył Kuba. — Nie uważasz?

— Uważam. Jest mi bardzo przykro! Nie wydaje mi się, żebym zrobiła Ance coś złego...

— powiedziała Agnieszka z wyraźnym żalem.

— Chodź, idziemy stąd! Wszystko już załatwiłaś? Umówiłaś się z kim trzeba? — Kuba podniósł się z miejsca.

— Tak.

Kiedy wyszli na boisko, sięgnął po torbę Agnieszki.

— Daj, poniosę ci!

— Dziękuję!

— No, daj! Poniosę!

— Nie, Kuba, dziękuję! Nie będziesz nosił mojej torby — powiedziała z naciskiem.

— Widzę, że nie mam u ciebie szans!

— Dobrze widzisz.

Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Padał drobny, ostry śnieg. Kuba nachylił się i spojrzał Agnieszce w oczy.

— To prawda z tym Wigurą? — zapytał szybko.

Speszyła się.

— Skąd wiesz?

— Wiem. Powiedz, prawda?

Nie odpowiedziała od razu. Postawiła kołnierz, nasunęła głębiej czapkę.

— Prawda.

Kuba odprowadził ją do domu. W Kongresowej grali nowy western, który oboje już widzieli. Był temat do rozmowy.

— Co jadłaś dziś na obiad, mamo — zapytał Pietruszka pakując się matce na kolana.

— Pomidorowa z ryżem i gołąbki. A ty?

— Krupnik, marchewkę i kotlet.

— Nic nie zostawiłeś?

— Zostawiłem kotlet, bo był ze szczura! — odparł Pietruszka z przekonaniem. — Mówił mi Kłopotowski, a jego mamusia pracuje w naszej kuchni!

— Kłopotowski zmyśla! — wtrącił się Kuba. — Mamo, czy ja będę potrzebny dziś po południu? Chciałbym wyjść.

— Dokąd?

— Do Anki. Nie było jej w szkole od kilku dni, dzwoniłem, nikt nie odbiera telefonu. Pewnie zepsuty.

— Nie siedź długo.

— Nawet nie mogę. Jutro klasówka z matmy. Chcę jeszcze zrobić kilka zadań.

— Kuba...

— Słucham, mamo?

— Widziałam u ciebie na biurku taki mały portrecik...

— Możliwe.

— To coś nowego?

— Powiedzmy.

— Czy to ta dziewczyna, z którą byłeś w „Coctailu"?

— Ta sama, poznałaś. Ładna, prawda?

— Niebrzydka. Oczywiście, w twoim wieku to zupełnie naturalne, że zmieniasz obiekt zainteresowania, ale...

— Masz na myśli Ankę? — przerwał Kuba.

— Właśnie.

— Anka zbyt wiele sobie wyobraża! Od dawna. Jej wyobraźnia przerasta stan posiadania.

— Zwykle tak bywa z wyobraźnią. Szkoda, że stwarzałeś pozory. Wiesz, co mam na myśli?

— Nic nie stwarzałem, to raczej ona zajmowała się stwarzaniem! — odparł zapalczywie.

— Godziłeś się z tym.

— Wiem. To było głupie.

— Więc tym bardziej obowiązuje cię teraz takt. Czy ty chociaż o tym wiesz?

— Wiem — odparł Kuba niecierpliwie i podniósł się z krzesła.

Róża Lorentowicz wyszła za nim do przedpokoju.

— Przez to, że straciłeś rok, masz obecnie do czynienia z dziewczętami jeszcze młodszymi od siebie. Nie chciałabym nikogo obrażać, ale to żaden wiek. Przyznaję, że one są już pięknie upierzone, ale jednak ciągle gąski...

— Mniejsze niż sądzisz! I w ogóle, nie denerwuj się, mamo! Naprawdę nic się nie dzieje!

Uśmiechnęła się.

— To może dla ciebie. Obawiam się, że Anka może być innego zdania. Łatwiej o upierzenie niż o dojrzałość. Słuchaj, Kuba... — zawahała się, ale wreszcie powiedziała spokojnie: — Nie chciałabym, żeby dziewczęta musiały płakać przez ciebie. To dopiero byłoby głupie.

— Obchodzę się z Anką jak z emerytowaną staruszką. O, tatuś! Dzień dobry!

Tadeusz Lorentowicz przyszedł zmarznięty, ale z zadowoloną miną.

— Podpisałem w wydawnictwie umowę na ten cykl z jednym bohaterem. Za parę dni zacznę pisać. Wychodzisz? — zapytał, widząc, że Kuba sięga po kurtkę.

— Tak.

— To poczekaj, muszę ci coś powiedzieć. Chodź do pokoju! I ty, Różo, także.

Usiedli przy stole.

— Kiedy widziałeś się z Anką? — zwrócił się Lorentowicz do syna. — Słyszałeś o tej historii ?

— O niczym nie słyszałem. Nie widziałem się z Anką od poniedziałku. Nie było jej w szkole.

— Aresztowano Serafina.

— Aresztowano Serafina? — powtórzyła Róża z niedowierzaniem. — Za co?

— Afera dewizowa. Handel zagranicznymi lekami. Brzydka sprawa. Brzydka, nieciekawa sprawa! Tym paskudniej sza, że... że przed miesiącem prosił o przyjęcie do Partii! — dorzucił Lorentowicz.

— Nie rozumiem!

— Czego nie rozumiesz, Różo?

— Do Partii?

— Asekuranctwo, prosta sprawa! Taka duża urosłaś, a to ciągle ci się jeszcze nie mieści w głowie? Asekuranctwo, mamo! — zawołał Kuba.

— To już zupełna obrzydliwość! — odparła Róża posępnie. — Zupełna!

— Uważam, Kuba, że musicie się zająć Anką. Dziewczyna nie ma z tym nic wspólnego i podobno jest w czarnej rozpaczy. Koniecznie musicie .się nią zająć! — powtórzył Lorentowicz.

Kuba siedział na wprost ojca. Przyglądał mu się bez słowa.

— Słyszałeś, co do ciebie mówiłem?

— Przecież się nią zajmuję, tato! Od dwóch lat!

— Co się z tobą dzieje? Cóż to za ton? Powtarzam: dziewczyna nie ma z tym nic wspólnego. Trzeba jej pomóc!

— Pomogę jej — odparł Kuba spokojnie — ale cholernie mi to nie na rękę.

— Nie na rękę? Tu nie ma się nad czym zastanawiać! Na rękę czy nie na rękę. Poproś ją do nas na święta. Powiedz, że oboje ją zapraszamy. Zgadzasz się, Różo?

— Tak... — odparła z wahaniem.

— Dziwni jesteście! — stwierdził zaskoczony Lorentowicz.

Kiedy ojciec wyszedł z pokoju, Kuba spojrzał na matkę pytającym wzrokiem.

— Co ja ci mogę powiedzieć? Fatalnie — rozłożyła ręce w bezradnym geście.

Po chwili milczenia dorzuciła:

— Ojcu się nie dziw, wiesz przecież, jaki jest. — Podeszła do Kuby. — Żal mi ciebie! — powiedziała.

Objął ramionami jej szczupłą talię. Pozwoliła mu milczeć i sama nic nie mówiła. Rozumiała, że Kuba musi być poruszony aresztowaniem Serafina. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że najbardziej obeszły go jej własne słowa.

Kuba myślał o nich idąc do Anki. Matka miała rację. To była zupełna obrzydliwość.-A jednak właśnie ta obrzydliwość nasuwała pewne skojarzenia. Och, nie ukrywał żadnych świństw, zapisując się do ZMS-u, żadnej opozycji. Zaledwie obojętność. Ale była pewna różnica między nim a Serafinem, różnica wieku, stanowiska, doświadczenia. W sumie wychodziło na jedno i to samo. Asekuranctwo. „Trzeba będzie postawić sprawę jasno podczas najbliższej rozmowy z Kacperskim! — postanowił. — Niech kto inny weźmie to wszystko w swoje ręce, może nawet Klimaszewski!" Ta decyzja rozładowała trochę nerwowe napięcie, w którym zbliżał się do domu Anki. Drzwi otworzyła gosposia.

— O, jak to dobrze, że pan przyszedł! ;— ucieszyła się. — Czy pan już wie?

— Wiem.

— Takie nieszczęście, niech pan powie! Do wczoraj to się Ania jeszcze jakoś snuła po domu, ale dziś nawet nie wstała!

— Dlaczego nie chodzi do szkoły? Nie mogła jej pani wyprawić?

— Co ja mogę? Ja nic nie mogę. Może pan coś przetłumaczy?

— Spróbuję.

Kuba zastukał do pokoju Anki i wszedł nie czekając na pozwolenie. Anka leżała po ciemku, zwinięta w kłębek.

— Cześć, starucha! — powiedział Kuba zapalając światło. — Obudziłem cię?

— Nie spałam, siadaj.

— Dowiedziałem się dopiero dziś, przykro mi, bo przyszedłbym już dawniej. A tak to tylko dzwoniłem!

— Wyłączyłam telefon. Nie mogę, rozumiesz?

— Pewnie, że rozumiem! Dlaczego leżysz w łóżku, Anka? Dlaczego nie przyjdziesz do szkoły?

— Tego już nie możesz zrozumieć? Nie starcza ci wyczucia? — zapytała napastliwie.

— Widać nie starcza, bo myślę, że byłoby ci raźniej.

Parsknęła pogardliwie.

— Raźniej? Jest mi wstyd, rozumiesz? Jest mi cholernie wstyd! I nie tłumacz mi przypadkiem, że nie jestem odpowiedzialna za to, co robił ojciec, bo to wszystko mówił mi już dwieście razy mój wujaszek! Wstyd pozostaje wstydem i nie pomogą żadne tłumaczenia!

— Więc co?

— Nie wiem. Myślę.

— Chcesz zmienić szkołę?

— Może. Nie wiem.

— Anka, słuchaj...

— Nie, nie!

— Daj mi powiedzieć!

— Nie. Ja muszę sama! Wiem jedno, do naszej budy nie wrócę. Nie chcę tych waszych spojrzeń, nie chcę współczucia, nie chcę, żeby mnie wylewano z ZMS-u. Oszczędzę kłopotu wam i sobie!

— Nikt by cię nie wylewał...-

— Optymisto! Mój ojciec miesiąc temu...

— Daruj to sobie, wiem!

— Właściwie skąd wiesz?

— Tata przyniósł tę wiadomość z miasta.

— Z jakim komentarzem?

— Rodzice proszą, żebyś spędziła u nas święta.

— Naprawdę? — Anka usiadła na łóżku. — Poważnie, Kuba?

— Poważnie!

Wyciągnęła spod poduszki chustkę do nosa.

— Nie bądź zły, że ja się mażę! W końcu muszę — powiedziała zasłaniając twarz.

— Musisz! Wybecz się, potem ci coś powiem!

— Nie rozklejam się, ale... jakoś tak...

— W porządku! Po to tu przyszedłem!

— Bałam się, że nie przyjdziesz!

— Ty ciągle swoje, Anka!

— A tak!

— Więc powiem ci, co myślę o tym. To, co robisz, zakrawa na tchórzostwo!

— Zupełnie jak wuj Maciejewski! Zmówiliście się?

— Nie znam żadnego z twoich wujów! Wyobraź sobie, że mam własny pogląd na tę sprawę! Nie zrobiłaś nic, czego musiałabyś się wstydzić, a zachowujesz się tak, jakbyś coś miała na sumieniu! I po co? Słuchaj, Anka...

Słuchała. To co mówił, było jej bardzo potrzebne. Liczyła na takie słowa, czekała na nie. Jej decyzja wcale nie była taka niezłomna, jak to przedstawiała Kubie, ale chciała, żeby ją przekonywał, utwierdzał w nadziei, że nikt jej nie potępi.

— Jutro rano przyjdę po ciebie, rozumiesz? Pójdziemy do budy razem, razem wejdziemy do klasy. Myślę, że oni jeszcze w ogóle o niczym nie wiedzą. Powiemy im, powiesz sama Chytrowskiej, Klimaszewskiemu, bez cudów, bez tajemnic. Przekonasz się, że to przejdzie gładko.

— A ZMS?

Kuba zastanowił się, zanim zadał Ance to pytanie:

— Właściwie dlaczego zapisałaś się do ZMS-u? Czy możesz powiedzieć mi zupełnie szczerze?

— Jasne! Zapisałam się, bo... — utknęła.

— Pomyśl!

— Nie potrzebuję myśleć, tylko mi głupio o tym mówić! Nie bardzo umiem. Widzisz, zapisałam się, bo to mi odpowiada. Bardzo lubię ludzi, podoba mi się intencja, rozumiesz?

— Tak. Rozumiem świetnie, możesz nie kończyć. Zazdroszczę ci!

— No wiesz!

— Wyobraź sobie.

— Dziwaczysz!

— Więc jak? — uciekł od tematu. — Idziemy jutro razem?

Nie odpowiedziała, ale Kuba zobaczył potakujący ruch jej głowy.

Wracając do domu kupił w kiosku wieczorną gazetę. Szedł po schodach czytając tytuły. Na pierwszej stronie w rogu znalazł jeden, który zwrócił jego uwagę. Przeczytał treść notatki. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie nadużyć dewizowych, nielegalnego sprowadzania i sprzedaży na czarnym rynku zagranicznych środków leczniczych... prokuratura prosi... Sykulski... Serafin... Tuchowicz... Kuba złożył gazetę. Wyglądało paskudnie. A jutro rano większość klasy będzie jednak wiedziała.

Agnieszka wbiegła za Serafinówną do toalety. Anka nachyliła się nad ubikacją i zaczęła wymiotować. Odepchnęła rękę Agnieszki, kiedy ta chciała przytrzymać jej głowę. Potem wyjęła z kieszeni chustkę do nosa, wytarła usta i czoło. Oparła się o ścianę.

— To Kuba mnie namówił! — powiedziała urywanym głosem, — Nie chciałam przyjść! Czułam, że tak będzie...

— Iwona jest kompletną idiotką! Nie powinnaś brać sobie do serca słów kompletnej idiotki! Przede wszystkim nigdy nie zadzierałaś nosa i nie chwaliłaś się swoją sytuacją finansową.

— Ale zawsze byłam lepiej ubrana od was, miałam więcej forsy i lepsze drugie śniadanie! — Anka zakryła twarz rękoma i szlochając mówiła dalej. — To nie była moja wina! Skąd mogłam wiedzieć?

— No właśnie! Skąd mogłaś wiedzieć? Iwona jest kretynką!

— A z tym magnetofonem słyszałaś?

— Nie było mnie w klasie, kiedy zaczęła...

— Powiedziała, że zawsze mi zazdrościła magnetofonu i uważała swojego ojca za życiową niezdarę, a teraz...

— Daj spokój, Anka, nie powtarzaj mi chociaż tych bredni! Umyj twarz i wracamy do klasy!

— Nie, ja nie wrócę!

— Musisz! Kuba już na pewno ustawił Chy-trowską!

— A Fujarkiewicz? Myślisz, że Kuba potrafi zetrzeć mu z gęby ten pogardliwy uśmiech? Nie, Agnieszka, ja tam nie wrócę! Za żadne skarby nie wrócę! Znowu mi jest niedobrze... będę wymiotować... wyjdź stąd....

Tym razem Anka nie odepchnęła rąk Agnieszki. Ani później, kiedy gładziły ją po policzkach w bezradnym geście pocieszenia.

— Nie wrócę! — powtarzała Anka. — Za nic!

— Więc dobrze, stań tu koło okna, a ja pójdę do Kuby, naradzimy się, co masz robić...

— Powiedz mu, że nie wrócę! Przynieś mi moje rzeczy, proszę cię!

Agnieszka wyszła na korytarz. Klasa była obok. Pech chciał, że profesor Miedziński zachorował i nie mieli zastępstwa na pierwszej godzinie. Kiedy stanęła w drzwiach, już na pierwszy rzut oka zorientowała się, że Kuba nie zdołał jednak opanować sytuacji. Z pochmurną miną stał na wprost Chytrowskiej.

— Zawsze zadzierała nosa! Teraz ma! — wołała z pasją. — A ja, głupia, zawsze miałam za złe swojemu tacie, że nie potrafi ustawić naszego domu tak jak Serafin!

— Nigdy nie zadzierała nosa — wtrąciła spokojnie Grażyna Błaszczyk. — Zapominasz chyba, ile razy ci pomagała i w ogóle..;

— Iw ogóle! — parsknęła Chytrowska. — Wspaniały argument! Owszem, pożyczałam nawet od niej pieniądze. Gdybym wiedziała, skąd jej ojciec bierze na to wszystko...

— Sprawa doktora Serafina nie ma nic wspólnego z Anką! — wybuchnął nagle Kuba. — Ty, Chytrowska, jesteś podła, wiesz?

— Nie broń jej! Ty nie możesz bronić Anki, bo z nią chodziłeś!

— Właśnie dlatego może! — zawołał Klimaszewski z końca klasy. — On najlepiej wie, jaka była!

— Chodzenie nie ma tu nic do rzeczy. Broniłbym każdego!

— A mnie się zdaje, że Iwona ma rację! Anka sprawiła ci różowe okularki! — roześmiał się Fujarkiewicz.

— Za pieniądze swego papy! — podjęła Iwona natychmiast.

Kuba odwrócił się gwałtownie w jej stronę.

— Ciesz się, że nie jesteś chłopakiem! Cała byś stąd nie wyszła.

— Kuba... — Agnieszka energicznie chwyciła go za rękaw marynarki i pociągnęła w stronę okna. — Słuchaj, co ja mam z nią robić? Ona jest w kio i powiedziała, że nie wróci do klasy. Mam ją przywlec siłą czy jak?

— Poszukam Smolika, niech on poradzi. Ja nie wiem. Idź do niej. Przyjdę po was, kiedy Smolik zdecyduje, co robić.

Agnieszka wyszła z klasy, Kuba przez chwilę stał w milczeniu i słuchał. Wrzało, podchwytywał gorączkowe uwagi, napastliwe okrzyki ataku, spokojniejsze riposty obrony. „Tak chaotyczna dyskusja niczego nie załatwi!" — pomyślał.

— Gdzie może być teraz Smolik? — zapytał stojącego obok Zaręby.

— Popytaj w nauczycielskim. Chcesz go tu ściągnąć?

— A na co czekać? Zaręba wzruszył ramionami.

— Idiotyczna gadka. Trzeba było przemilczeć. I tak by się chyba stało, gdyby Chytrowska nie zaczęła. To już tak jest, w takich sprawach wystarczy, że jedna osoba zacznie!

— Do ZMS-u to pewnie też tata kazał jej się zapisać! — usłyszał Kuba obok siebie głos Cie-chomskiego. — Tę sprawę trzeba będzie poruszyć na zebraniu!

Kuba odwrócił się i szybko wyszedł z klasy. W pokoju nauczycielskim Smolika nie było.

— Ma lekcję w dziesiątej „a" — sprawdziła pani Grodzka.

Kuba zastukał i wszedł. Smolik dyktował temat.

— Co, Lorentowicz? — przerwał i podszedł do Kuby. — Co się stało?

— Czy pan profesor nie mógłby do nas przyjść? W związku z Serafinówną...

— O! — zaniepokoił się Smolik.

— Jakieś idiotyczne dyskusje, nie mogę sobie poradzić! Zaczęło się od głupiej uwagi-Chy-trowskiej, Anka wyszła z klasy i to się rozpętało!

— Gdzie Anka?

— W ubikacji. Wymiotuje, jest z nią Agnieszka. Lepiej, żeby Anka poszła do do^ mu — powiedział Kuba zrezygnowanym tonem.

— Nie! — zaoponował Smolik gwałtownie.

— Dlaczego?

— Klasę trzeba ustawić, a nie spychać Ankę z oczu!

Podyktował temat do końca i wyszedł razem z Kubą.

— Wszystko jej wygarnęli, panie profesorze! Magnetofon, gosposię, drugie śniadania, włoskie pantofle i ZMS! To trwa już pół godziny!

— Wszyscy?

— Nie! Ale z jedna trzecia jest przeciwko Ance! Zwłaszcza dziewczęta, głównie o ciuchy i dom! Bo chłopcom najbardziej chodzi o partię doktora i Anki ZMS...

— Wesoło! — Smolik otworzył drzwi. Kiedy wszedł, klasa ucichła.

— Co się tu dzieje? Ani słowa.

— No? Co się tu dzieje, pytam? Wstał Eryk Rosenbaum.

— Rozmawialiśmy o sprawie ojca Serafi-nówny!

— A gdzie jest Serafinówna?

— Wyszła.

— Toście musieli nieźle rozmawiać! Dokąd ona poszła?

Nikt nie wiedział. Smolik zwrócił się do Kuby.

— Ty zdaje się wiesz, gdzie jest Serafinówna?

— W WC.

— Ktoś musi po nią pójść! Pójdzie ten, kto zaczął przy niej tę bzdurną dyskusję!

— Chytrowska zaczęła! Chytrowska powinna pójść po Ankę! — zawołała Grażyna Błaszczyk z końca klasy.

Iwona wstała z miejsca.

— Ja nie pójdę! Niech idzie ktoś inny! Ja się mogę najwyżej nie odzywać, to wszystko!

Zgarnęła ze stolika rozłożone zeszyty i wsunęła do swojej torby.

— Nie będę tu siedziała! Kto się ze mną zamieni na miejsce?

Grażyna przerzuciła teczkę na stolik Iwony.

— Ja z nią usiądę, kretynko!

— Panie profesorze, czy pan słyszał? — Iwona poczerwieniała.

— Grażyna, pohamuj się! — Smolik spojrzał na Błaszczykównę surowo. — Sam pójdę po Ankę, a ze mną... — zawahał się — ze mną Fujarkiewicz i Zbiczyńska!

— Chłopak! Do babskiej ubikacji? — mruknął Fujarkiewicz wstając z miejsca.

— Siadaj! — powiedział Smolik ostro. — Jesteś niepoważny! Strzelecki, ty pójdziesz z nami.

— Ja mogę pójść, dlaczego nie...

Wyszli we trójkę. Smolik przystanął w drzwiach.

— Wyjmijcie zeszyty, będę miał z wami normalną lekcję. Na przerwie wyjdę i proszę: bez żadnej dyskusji. Jeżeli chcecie to dalej wałkować, zostańcie dłużej w szkole. Powiem Agnieszce, żeby odprowadziła Ankę, będziecie mogli rozmawiać swobodnie. Przyjdę do was.

Kiedy Smolik wyszedł, Kuba usiadł na swoim miejscu.

—Możemy rozmawiać przy Smoliku, zgoda! — odezwał się Ciechomski. — A na zebraniu ZMS-u ta sprawa musi stanąć! — dopominał się uparcie.

— Dobrze! — powiedział Kuba twardo. — Stanie!

Po chwili otworzyły się drzwi. Pierwsza weszła Agnieszka, za nią Zbiczyńska i Strzelecki. Później Smolik z Anką. Kuba nie mógł oderwać wzroku od jej kredowo białej twarzy. Szła z o-puszczonymi oczyma. Smolik odprowadził ją na samo miejsce.

— Siadaj, Anka! Profesor Miedziński jest chory i biorę z wami polski.

Kuba bezmyślnie przekładał książki szukając zeszytu. Anka siedziała przed nim, wyprostowana, ale z pochyloną głową. „Bardzo lubię ludzi!" — przypomniał sobie jej słowa. Pięknie się z nią obeszli, nie ma co... Jedno wiedział na pewno. Nie wystąpi z ZMS-u, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa Anki.

Agnieszka wróciła do domu zdenerwowana i przygnębiona. Postawiła na gazie ziemniaki, które matka przygotowała przed pójściem do szkoły i wstawiła wodę na ryż. Starała się nie myśleć o minionym przedpołudniu, aż do chwili, kiedy będzie mogła usiąść i poświęcić się tylko segregowaniu i ocenie faktów. Zajrzała do lodówki. Na szczęście mama zdążyła usmażyć kotlety. Jedno z zajęć odpadło, pozostało tylko dopilnowanie ziemniaków i rzucenie ryżu na gotującą wodę. A więc już, już mogła zacząć myśleć spokojnie.

Po pierwsze Kuba. Nie, po pierwsze Anka. Też nie. Po pierwsze sama Agnieszka. Jasne, że będzie twardo stać przy Ance, jeżeli nawet miałoby to być trudne. Będzie trudne, czuła to. Oburzyło ją wystąpienie Chytrowskiej, to było bezlitosne, ale w gruncie rzeczy myślała podobnie. Pewność siebie Anki, swojego rodzaju despotyzm, niewątpliwie miały swoje źródło w warunkach domowych. Wiele spraw Anka wygrywała pieniędzmi, na przykład przyjaźń Chytrowskiej. Dopiero teraz to wyszło. Imponowała dziewczynom, kleiły się do niej i Anka przyjmowała to z dość specjalną miną. Była koleżeńska, ale ten tonik wyższości, ta pobłażliwość! Przypuszczalnie zrozumiała to sama i teraz było jej tym bardziej ciężko. Pieniądze Serafina miały wpływ nie tylko na dom Anki. Ojciec Agnieszki zaciągnął w biurze pożyczkę i od tygodnia już chodziła w nowym płaszczu. Gdyby nie kontakt z Serafinówną, kto wie, czy doszłoby wtedy do tamtej rozmowy. Ile takich płaszczy kupiono tylko dlatego, że dziewczęta chciały dorównać Ance w elegancji? Ile porządnych jeszcze jesionek skazano na... Takie myślenie nie ma sensu, to już jest dzielenie włosa na czworo. Zupełnie tak, jakby każdy, kto kupuje, musiał zaciągać pożyczkę lub popełniać nadużycia! Ale fakt pozostaje faktem, że właśnie płaszcz Agnieszki...

Wyjęła z szafki torebkę ryżu, posoliła wodę i wolniutko zaczęła wsypywać do niej drobne ziarenka. Była już trzecia i za chwilę mama powinna wrócić ze szkoły. Trzeba myśleć szybko, bo później przeszkodzi obiad. Więc taki.; Tylko w jednym przewyższała Ankę i tamta musiała to przyznać. Agnieszka pamiętała zdumione spojrzenie, z którym Serafinówna słuchała jej opowiadania o wakacyjnych przygodach z Markiem, o tych spotkaniach w mieszkaniu Wigury. Potem przestała traktować Agnieszkę z tą irytującą pobłażliwością. To na pewno Anka wyklepała wszystko Kubie. I w końcu dobrze zrobiła, bo kto wie, jak długo Agnieszka umiałaby się opierać jego prowokującej gadaninie. Tylko lojalność wobec Anki była jej obroną, a teraz Lorentowicz musi się liczyć także i z Markiem. Kuba jest chyba znudzony czy może znużony Anką i stąd to wszystko. A teraz Kuba nie zostawi Anki. Agnieszka też jej nie zostawi...

— Czy ty nie widzisz, że to wszystko kipi?

— Zagapiłam się, mamo!

— Och, Agnieszko! Wiecznie myślisz o niebieskich migdałach!

— Mieliśmy w szkole potworny dzień. Wiesz, w związku z tym aresztowaniem doktora Serafina. Anka jest strasznie biedna.

— Ja myślę! Piotruś Lorentowicz mówił mi, że Anka spędzi u nich święta.

— Dlaczego?

— No, żeby nie była sama!

— Dlaczego raptem Piotrek mówił ci o tym, o co się pytałam?

— Ach, bo on jest taki śmieszny! Zawsze mi opowiada o wszystkim, co się dzieje u niego w domu, na podwórku, o czym tatuś pisze, co powiedziała mamusia! Łapie mnie na przerwie i trzeszczy! Dziś opowiadał mi, że Anka spędzi u nich święta. Jest zły, bo nie lubi Anki, ale mamusia powiedziała, że tak trzeba!

— Ciekawe, dlaczego Pietruszka jej nie lubi? — zastanowiła się Agnieszka.

— Nie wiem. Ona chyba nie jest specjalnie sympatyczna...

— Z czego tak wnioskujesz, mamo?

— Musi się narzucać temu starszemu Loren-towicżowi.

— Nie sądzę... — powiedziała Agnieszka prowokująco.

— A jednak coś tam musi być takiego, bp Piotrek mi mówił... Soliłaś ryż?

— Soliłam!

— Wyjmij kotlety z lodówki, dobrze? I tłuszcz!

— Proszę, mamo!

— Dziękuję!

Agnieszka czekała chwilę, a później powtórzyła: :— Nie sądzę..;

— Słucham?

— Nie sądzę, żeby mu się narzucała.

— Piotruś powiedział mi tak: „U nas to tylko tatuś cieszy się, że ona będzie przez święta, i trochę mamusia, a Kuba to chyba nie bardzo — pani Bratkowska naśladowała głos Pietruszki — bo kiedyś mi powiedział, że się zupełnie nie może od niej odczepić!

— Ten Piotrek coś zmyśla! Akurat Kuba zwierzyłby mu się z takich rzeczy!

— To poszło o jakieś kino czy coś! Kuba poszedł z Anką, a nie z Piotrem i tłumaczył mu potem, dlaczego tak się stało! A dla ciebie z tego morał, że...

— Ja się nikomu nie narzucam, mamo! W tym nie ma dla mnie żadnego morału! — oburzyła się Agnieszka. — Az Piotra jest odpowiednia pleciuga!

— O, tak! Największa w całej szkole! To pewne! Przebierz się, kochanie, i nakryj do stołu!

Agnieszka chętnie wyszła z kuchni. A więc było tak, jak sądziła! Najmilszy Pietrucha! Za ten długi język należała mu się tabliczka czekolady! Tak, ale sytuacja, w której znalazła się teraz Anka, wiele może zmienić. Kuba może nagle zrozumieć, że ją kocha. Tak bywa w książkach, w filmach, tak może się zdarzyć i w życiu. W pierwszym rzędzie Anka ma prawo do Kuby i Agnieszka w dalszym ciągu nie może zrobić nic, żeby zwiększyć swoje szanse...

— Czy przebrałaś się już kochanie?

— Już kończę, mamo! — zawołała i zaczęła odpinać guziki szkolnej sukienki.

*

Róża Lorentowicz należała do kobiet, które pierwszy dzień świąt witają znakomitym humorem, nie przyćmionym zmęczeniem minionego tygodnia. Obce jej były szaleństwa wielkich, świątecznych przygotowań i tylko Pietruszka bywał tym faktem rozgoryczony.

— U innych to przed świętami jest zawsze straszny bałagan! A u nas nie! Czy mama nie mogłaby kiedyś zrobić też czegoś takiego? Albo czy mama nie mogłaby upiec kiedyś ciasta?

— Ależ Pietrucha! Ja nie mam czasu! I pochlebiam sobie, że porządek jest u nas przez cały rok, nie tylko z okazji świąt! Czy nie smakuje ci ciasto, które kupujemy? Zapewniam cię, że sama nigdy nie potrafiłabym upiec równie dobrego!

— Skąd mama wie?

Kuba i ojciec pokładali się ze śmiechu obserwując minę Róży. Oni też nie wiedzieli, skąd bierze się u niej to przekonanie o własnym antytalencie kulinarnym.

— Powinnaś kiedyś spróbować swoich sił, Różo! — proponował Lorentowicz.

— Tylko nie to! — odpowiadała Róża i stawiała Kubę w kolejce u Bliklego.

Nie było natomiast siły, która mogłaby ją powstrzymać od samodzielnej wyprawy po choinkę.

— Weź chociaż Kubę, pomoże ci przynieść! — nalegał Pietruszka. — I ja też bym chętnie poszedł... — dorzucał cichutko.

— Będziesz kupował choinkę dla własnych dzieci, Pietruszka! Może wtedy zrozumiesz, dlaczego twoja mama lubiła załatwiać ten sprawunek sama.

Tylko Tadeusz Lorentowicz domyślał się prawdziwej przyczyny i miał rację w swoich przypuszczeniach. Róża kupowała choinki na lewo. Płaciła każdą cenę, której żądali od niej przygodni sprzedawcy, tylko po to, żeby jej chłopcy mieli naprawdę piękne, świeże i okazałe drzewko. W ten sposób chciała wynagrodzić im brak świątecznych zapachów w domu i swój umiarkowany entuzjazm w zakresie generalnych porządków. Co roku wracała ze swojej wyprawy w cudownym nastroju i opowiadała synom zmyśloną historyjkę o tym, jak długo musiała przebierać pośród drzewek na placu, żeby wreszcie znaleźć tę wspaniałą, rozłożystą choinkę, za którą zapłaciła normalną cenę! Tadeusz Lorentowicz przysłuchiwał się tym opowieściom z ogromną powagą, chwalił umiejętność Róży.

— Mama jest niezwykła! To chyba najpiękniejsze drzewko w całej Warszawie!

Pietruszka był szczęśliwy, Kuba wciągał głęboko cudowny zapach choinki, a mama do końca dnia chodziła rozklejona i wniebowzięta. Jej nastrój udzielał się w końcu wszystkim domownikom i święta spędzali zazwyczaj w wyjątkowej atmosferze. Tego roku miała w niej uczestniczyć Anka Serafin. Nie skorzystała z propozycji wuja Maciejewskiego, który chciał ją zabrać ze sobą do Kielc. Zjawiła się u Lorento-wiczów w dzień Wigilii, obarczona kilkoma niewielkimi paczuszkami i poduszką.

— Przepraszam cię, Aniu, za tę poduszkę, ale my nie mamy żadnej gościnnej! — śmiała się Róża odbierając od Anki paczkę.

W rozmowie telefonicznej ustaliła z doktorem Maciejewskim, że Anka przenocuje u nich dwie lub trzy noce, aż do powrotu wuja z Kielc. Potem chciał wziąć ją do siebie, żeby wypełnić jej resztę świątecznych ferii.

— Co masz w tych paczuszkach? — zapytał Pietrucha wchodząc do przedpokoju.

— Prezenty! Malutkie prezenty!

— Od Mikołaja?

— Tak.

— I dla mnie też coś kupiłaś? Niepotrzebnie wydawałaś pieniądze! Czy to ta paczka jest dla mnie?

— Nie ta większa!

— My też dla ciebie coś mamy, jeżeli chcesz wiedzieć! Coś co się zaczyna na a i kończy na a! I coś co się zaczyna na k i kończy na a! Domyślasz się?

— Nie!

— To fajno! Nie powinnaś wiedzieć, co dostaniesz, bo wtedy nie ma' się żadnej przyjemności! Ja też nie wiem, co dostanę, bo mama tak to gdzieś wetknęła, że nie mogę znaleźć! A ty gdzie schowasz swoje paczki?

— Oddam twojej mamusi i poproszę, żeby położyła razem z resztą prezentów!

— No, dobrze... — zgodził się Pietruszka z lekko zawiedzioną miną. — Kuby nie ma, wiesz? Poszedł po pieczywo, więc ja się tobą zajmę. Chodź, pójdziemy zobaczyć choinkę! Aniołki ubrały ją wczoraj wieczorem! Kuba zakładał bombki, a ja mu podawałem!

— Ładne aniołki!

— Mama też tak twierdzi! Kubie było gorąco i łaził po drabinie tylko w slipkach! Mama mówi, że pierwszy raz w życiu widziała aniołka z owłosionymi nogami!

— Pietrucha! — Kuba stanął w drzwiach pokoju. — Co ty pleciesz?

— Zabawiam Ankę! Robię to tak, jak umiem! Kiedy mama powiedziała mi, że będę musiał ją zabawiać do twojego powrotu, też mi się to wcale nie uśmiechało, jeżeli chcesz wiedzieć! I mama kazała mi zrobić to tak, jak umiem!

— Spływaj do swoich czerwonoskórych! I nie mów co trzy zdania, „jeżeli chcesz wiedzieć"!

— Zostaw go, Kuba...

Anka miała w stosunku do Piotra wyrzuty sumienia. Zdawała sobie sprawę z faktu, że swoim uporem, wtedy przed kinem, sprawiła chłopcu przykrość. Teraz chciała ją naprawić. Przyniosła upominki dla wszystkich, ale były to raczej symboliczne drobiazgi. Jedynie Pietruszka miał dostać od niej dwadzieścia kolorowych figurek Indian, których zawzięcie kolekcjonował.

— Kuba, chyba powinnam pójść do kuchni i zapytać, czy nie trzeba w czymś pomóc?

— Rób, na co masz ochotę. W przeciwieństwie do Pietruchy nie mam zamiaru zajmować się tobą. Rób co chcesz.

— W takim razie pójdę do mamy. Kuba, przynieś mi z przedpokoju moją siatkę. Mam w niej kapcie. I weź po drodze pantofle... — zsunęła je z nóg i podała Kubie.

Znów ten władczy ton, który zawsze tak go denerwował. Wziął pantofle z rąk Anki, przyniósł siatkę z przedpokoju.

— Proszę!

— Dziękuję! I jeszcze, Kuba... w kieszeni w płaszczu albo nie... — zreflektowała się widząc uśmieszek Kuby.

— Co mam ci przynieść z tej kieszeni?

— Nic? Umówiliśmy się, że nie potrzebujesz się mną zajmować.

— Mówiąc to, miałem na myśli pozostawienie ci zupełnej swobody. Co przynieść z kieszeni?

— Lusterko...

— W łazience nad umywalnią jest duże lustro z dobrym oświetleniem. Myślę, że tam ci będzie wygodniej.

— Chyba tak... Co będziesz teraz robił?

— Wyobraź sobie, że będę zmywał. Mama wyjęła serwis, który używamy tylko przy wyjątkowych okazjach, okazało się, że jest zakurzony jak nieszczęście.

— Będę wycierała, dobrze?

— W porządku, do zobaczenia w kuchni. Kuba ujął ręce matki w nadgarstkach.

— Zostaw — powiedziała.

— Umyję sam te talerze, mamo! Przecież ci powiedziałem!

Nie oponowała dłużej, wyjęła ręce z wody i wytarła.

— Słyszysz? — zapytała nagle.

Anka śpiewała w łazience. Róża uśmiechnęła się.

— Na tym nam zależało, prawda? Kuba skinął głową.

— Jakoś to będzie, zobaczysz! — powiedziała.

Kiedy Anka przyszła do kuchni i zadeklarowała chęć wycierania talerzy, Róża założyła jej swój gospodarski fartuch. Miała ochotę pocałować Ankę, ale powstrzymała ten odruch. Postanowiła hamować wszystkie gesty, które wykraczałyby poza zwykłą serdeczność. Bała się, że Anka zrozumie je inaczej, niż Róża sobie życzyła. Nie chciała jeszcze bardziej wikłać Kuby. Był dostatecznie zawikłany w to uczucie, którym darzyła go Anka, którego nie chciał i którego nie mógł teraz odrzucić. Byłoby stokroć lepiej, gdyby Anka pojechała z wujem do Kielc.

— Mam do pani prośbę... — usłyszała przy sobie głos Anki.

Stała obok, nieco speszona i wycierała talerz od serwisu.

— Słucham, Aniu? Co takiego?

— Czy mogłabym mówić do pani ciociu?

— Ależ tak, oczywiście! Mów do mnie ciociu!

— Dziękuję! — ucieszyła się Anka i pocałowała Różę w policzek.

Było coś przymilnego w tym geście, jakieś wyraźne zapotrzebowanie. Róża nie miała siły odmówić, objęła Ankę ramieniem i na chwilę przytuliła do siebie. Ta dziewczyna umiała sama sięgnąć po to, czego Róża nie chciała jej dać. Kuba, Jak on sobie poradzi z tym wszystkim?

Anka bezmyślnie zamykała i otwierała zatrzask swojej nowej kosmetyczki, którą dostała od Lorentowiczów.

— Jest bardzo ładna! — powiedziała Agnieszka. — Ma ładny deseń. To plastik czy materiał?

— Plastik. Swej mamie Kuba dał podobną. Trochę ciemniejszą. Tu, gdzie w mojej jest niebieski, u cioci Róży jest zgniłozielony. Oprócz tego dostałam tę apaszkę, też ładna, prawda?

— Bardzo!

— Poza tym wuj ofiarował nam wszystkim po egzemplarzu swojej ostatniej książki. To już nie pod choinkę, tylko tak sobie. Akurat dostał autorskie. Pożyczę ci, jak sama skończę czytać.

— Dobrze — odparła Agnieszka z wahaniem.

Miała już książkę Lorentowicza. Kuba przyniósł jej w dzień Wigilii, z samego rana. „Żebyś miała co czytać przez święta!" — powiedział wręczając jej egzemplarz Okrągłego stoliczka. Widocznie Anka nie wiedziała o tym.

Weszła pani Bratkowska niosąc na tacy trzy szklanki herbaty i półmisek z ciastem.

— Miało być was troje? — zdziwiła się. — I było was troje! Gdzie się podział Kuba?

— Poszedł do kiosku po papierosy — wyjaśniła Agnieszka.

— Mogłaś poczęstować go papierosami tatusia. Jeżeli już pali...

— Bardzo mało pali, proszę pani — wtrąciła się Anka — raczej od święta.

— Tym bardziej.

— Dziękuję, mamo — Agnieszka wzięła tacę z rąk matki — och! Został jeszcze ten makowiec? Myślałam, że wczoraj zjedliśmy resztki.

— Zostawiłam dla twoich gości. Bawcie się dobrze, my teraz wyjdziemy z ojcem na godzinkę. Dokroisz ciasta, gdyby wam zabrakło!

Znowu zostały same.

— Wyjeżdżam zaraz po Nowym Roku — powiedziała Agnieszka. — Jadę do Zakopanego. Na pięć dni.

— Jak się urządzasz?

— Zaprosiła mnie kuzynka, która jest kierowniczką domu wczasowego. Może znasz ten dom? „Rusałka".

— Nie przypominam sobie. A Marek? Przyznaj się, Agnieszka! Marek też będzie w Zakopanem?

Zadzwonił Kuba, Agnieszka poszła otworzyć mu drzwi.

— Pośpiesz się, bo herbata stygnie!

— Wszystko było zamknięte! Myślałem, że w drugi dzień świąt kioski będą czynne! Latałem na dworzec Śródmieście...

— Zmokłeś? — zawołała Anka z pokoju.

— Nie, przestało już sypać.

— Spójrz, ile dobroci przyniosła nam mama Agnieszki! Makowiec, to coś dla ciebie...

Kuba usiadł obok Anki. Przesunęła dłonią po jego głowie.

— A jednak zmokłeś! Obiecałam Agnieszce, że pożyczę jej Okrągły stoliczek — przypomniała sobie nagle.

Agnieszka uważnie mieszała herbatę. Kuba obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.

— Przyniosę ci, jak tylko skończę. A może chciałabyś na drogę? Wiesz, że ta szczęściara jedzie do Zakopańca? Ach, nie powiedziałaś mi w końcu! Z Markiem?

Agnieszka pomału uniosła głowę. Anka wyglądała na szczęśliwą. Oparła policzek o ramię Kuby. Podobno był dla niej bardzo czuły w okresie świąt. Tak mówiła, kiedy Kuba wyszedł po papierosy. Oboje patrzyli teraz na nią. Anka z ciekawością, Kuba... Spojrzenie Kuby było pozbawione wszelkiego wyrazu, jakby puste.

— Och, nie bądź taka tajemnicza! — zawołała Anka. — Z Markiem?

— Tak.

— A gdzie on będzie mieszkał? Też w „Rusałce"?

— Tak.

— I twoja kuzynka godzi się na to? — zdziwiła się Anka.

— Nie ma nic do powiedzenia. Marek ma wykupione wczasy.

— Z rodzicami?

— Nie. Będzie sam.

— Ha! — powiedziała Anka. — Czy twoja mama o tym wie?

— Skąd! Oszalałaś? Nie wie! Proszę cię, Anka, jedzcie to ciasto, dobrze? Może ci nalać herbaty, Kuba?

— Przecież jeszcze nie ruszyłem. Mówiłaś, że masz nowe płyty.

— Możemy przegrać, jeżeli chcecie.

— Jasne! Gdzie masz adapter? — rozejrzał się Kuba.

— Wyjeżdżacie razem? — nie dawała za wygraną Anka.

— Nie. Marek już jest w „Rusałce" — odparła Agnieszka wyjmując z szafki adapter.

— Odprowadzimy ją na dworzec, co, Kuba? I wtedy przyniosę ci książkę.

— Wyjeżdżam po Nowym Roku. Nie będziesz już wtedy mieszkała u państwa Lorentowiczów.

— Ale mogę chyba przyjść na dworzec, nie?

— No tak, oczywiście...

— A propos książki! Agnieszka dostanie ją... pozwól ten sznur, podłączę... dostanie ją ode

mnie!

— Wspaniale! — ucieszyła się Anka. — Nie muszę śpieszyć się z czytaniem. Miły jesteś, że o tym pomyślałeś. Kuba, podaj mi torebkę!

— Gdzie leżą płyty? Adapter podłączony.

— Na oknie, tylko uważaj na liście!

— Kuba, prosiłam cię o torebkę — przypomniała Anka niecierpliwie.

— Zaraz ci podam, chwileczkę.

Kuba podszedł do okna, uważnie omijając stojącą na podłodze dracenę. Podał Agnieszce płyty. Dopiero potem zdjął z poręczy krzesła torebkę Anki.

— Proszę!

__ Dziękuję! — odpowiedziała ze sztucznie

nadąsaną miną. Agnieszka nie widziała miny, słyszała tylko ton. Odwróciła się i powiedziała zdecydowanie:

— Nie odprowadzajcie mnie na dworzec! Nie lubię tego.

A jednak Kuba odprowadził Agnieszkę, nawet nie wiedziała o tym. Stał na sąsiednim peronie, kiedy wsiadała do wagonu. I odszedł, zanim ruszył jej pociąg.

A więc to była prawda! Agnieszka wyjechała do Zakopanego. Kuba miał nadzieję, że wymyśliła tę podróż tylko po to, aby odsunąć od siebie jego obecność. Nie sprawdziło się. Agnieszka, ubrana w spodnie i ortalionową wiatrówkę, wsiadła do zakopiańskiego pociągu.

Wracał do domu w fatalnym nastroju. Ostatnio Agnieszka odpychała go od siebie każdym słowem, każdym gestem. Wiedział, że to właśnie powinien pamiętać, a nie radość, którą dostrzegł w jej spojrzeniu, kiedy zauważyła go na pływalni. I nie milczącą zadumę ich wigilijnego poranka. Wpadł do Agnieszki obarczony dwoma siatkami pełnymi sprawunków, po które wysłała go matka, i z książką ojca w wewnętrznej kieszeni kurtki.

— Kuba! — zawołała otwierając drzwi.

Nie odpowiedziała na powitanie. Po prostu raz jeszcze powtórzyła jego imię.

— Kuba! — i stała w drzwiach, tak zaskoczona, tak niepewna, że zapytał ze śmiechem:

— A co w tym dziwnego?

Przyznała, że nic. A jednak ta godzina, którą spędzili wtedy razem, była dziwna. Agnieszka ani razu nie spojrzała mu w oczy. Na każde pytanie Kuby odpowiadała trochę zaczepnie, trochę kpiąco. Ale w oczy nie spojrzała ani razu. Przestał pytać, szukać tematów do rozmowy. Siedzieli w kuchni, w której było jasno, żółto i różowo.

— Wszystko tu jest wesołe oprócz ciebie! — powiedział Kuba.

— Masz rację — przyznała — jest mi smutno.

— Dlaczego?

— Właściwie to nie wiem dlaczego.

— Może przyszedłem nie w porę? Powiedz to pójdę!

— Przyszedłeś w porę. I zostań. Tylko nie każ mi się wygłupiać.

Tak powiedziała, pamiętał. Właśnie to pamiętał, że pozwoliła mu zostać. I że przestała wysilać się na dowcip, na drwinę. Pomyślał wtedy, że czuje się chyba bezradna wobec jego obojętności dla istnienia Anki i Wigury.

Kuba wrócił z dworca, wyciągnął się na tapczanie i do znudzenia czytał noworoczną prasę. - — Czy zamierzasz tkwić tu do końca ferii? — zapytał ojciec. — To chyba przestanie być interesujące!

— To w ogóle nie jest interesujące! — przyznał Kuba odkładając tygodnik. — Ale co mam robić?

— Ruszyć się jakoś!

— Dokąd?

— To ja ci mam wymyślać trasę? Do kina czy gdzieś, nie wiem. Chłopak w twoim wieku w ogóle nie powinien wiedzieć, co to jest tapczan w ciągu dnia! E...! — parsknął pogardliwie i wyszedł.

Ruszyć się gdzieś? No, dobra, nawet. Ale dokąd? Dokąd, żeby było inaczej niż zawsze? Mógłby pojechać do Zakopanego, to jedno zrobiłby chętnie. Ciekawe, jaką minę miałby ojciec słysząc taką rzecz! To bardzo łatwo powiedzieć komuś, że głupio przeżywa młodość. Kuba wstał i przeszedł do pokoju Lorentowicza.

— Tata, ja wymyśliłem! — powiedział zaczepnie.

— No?

— Chcę jechać do Zakopanego!

Ojciec zdjął okulary, położył je przed sobą.

— Oryginalny pomysł! — przyznał. — Ciekawe za co?

Kuba osłupiał. Za co? A więc tylko strona finansowa była tu problemem?

— Pomyśl, ile to będzie kosztować! Droga, mieszkanie, wyżywienie...

— A gdybym pojechał autostopem?

— Na taki mróz? Mama ci nie pozwoli. Autostop to jest ryzyko. Można ryzykować w lecie, ale nie teraz. Ja ze swojej strony mógłbym ci dać...

Lorentowicz urwał w połowie zdania.

— Nic ci nie mogę dać, bo mama i tak się nie zgodzi! To głupi pomysł! Różo! — zawołał przechylając się z krzesłem do tyłu. — Pozwól na chwilę!

— Co wy tak siedzicie? — zapytała wchodząc do pokoju.

— Tak sobie rozmawiamy... Wiesz, że Kuba ma wielką ochotę pojechać do Zakopanego na tę parę dni?

— Absurd! — odpowiedziała krótko. — Zupełny absurd! I co? Ty go popierasz, Tadeuszu __roześmiała się.

— Ja go mogę poprzeć dwustoma złotymi...

— Nawet nie o tym myślę! Sam projekt jest idiotyczny!

— Dlaczego? — zapytał Lorentowicz przyglądając się żonie ciekawie.

— Jak to dlaczego? To proste! Po pierwsze... — zastanowiła się.

— A po drugie? __ Czekaj...

__ A po trzecie?

— Uspokój się, Tadek!

— Przecież ja jestem zupełnie spokojny! Zrozum! Mógłby zatrzymać się u Kwaśniewskiej. Byłabyś pewna, że ma opiekę. Kwaśniewscy się zgodzą. Trzeba by tylko do nich zadzwonić, zapytać i sprawa załatwiona. Kuba ma zniżkę, więc droga nie byłaby taka znowu kosztowna. Kwaśniewscy nie pozwolą mu umrzeć z głodu. Ostatecznie, jak on był na delegacji w Warszawie, dałaś mu na kolację moje pierogi i on to z pewnością pamięta.

— To racja! On tego w życiu swoim nie zapomni! Wyleciałeś z . kuchni jak oparzony i wrzeszczałeś na całe gardło: „Co za prosię pożarło moje pierogi?" Miałby zapomnieć, kiedy siedział wtedy przy stole i kończył ostatniego?

— Właśnie! W tej sytuacji śmiało możemy zaproponować im Kubę. Kwaśniewskiemu nie będzie wypadało odmówić.

— Wiesz, że jesteś gruboskórny. Ja zresztą nie mam telefonu Kwaśniewskich.

— Ale ja mam...

— Ten pomysł jest beznadziejny — westchnęła Róża. — Kuba musiałby wziąć twoje buty... — dorzuciła po chwili.

— Zaraz zamówię rozmowę z Kwaśniewskimi! — ożywił się Lorentowicz. — No? Co ty tak siedzisz jak bałwan? Podziękowałbyś mamie!

— Tatusiu, bo ja przyszedłem z tym projektem tylko po to, żeby ci trochę dokuczyć...

— Więc nie chcesz? — Lorentowicz zdjął rękę ze słuchawki.

— No jasne, że chcę! Jasne!

*

— ...i wtedy ojciec wpadł do pokoju i zawołał: „Co to za prosię pożarło moje pierogi?" Cha, cha! żebyś widział minę swojej matki!

— Właśnie wczoraj opowiadali mi o tym — roześmiał się Kuba.

— To było strasznie śmieszne. I chociaż czułem się wtedy bardzo głupio, do dziś pamiętam tę historię i bawię się nią kapitalnie. Może zjesz coś jeszcze? Kolacja będzie dopiero o siódmej.

— Dziękuję bardzo!

— Kuba, posłuchaj, co ci zaproponuję — powiedziała pani Kwaśniewska. — Wyjdź sobie teraz, tak jak to miałeś w projekcie, połaź po Zakopanem, a wieczorem pójdziecie do tego górala, o którym mąż ci mówił, i dopasujesz

sobie deski...

— Pojedziemy raczej, bo ten góral mieszka w Białym Dunajcu — wtrącił Kwaśniewski. — Ale mój wóz jest już na chodzie, więc nie ma

problemu.

— Problem to jest... — powiedział Kuba trochę speszony. — Miałem zamiar wypożyczyć

deski... Kwaśniewski przymrużył jedno oko.

— Prezent od nas — wyjaśnił.

— Ależ ja tak nie mogę! Państwo już tyle dla mnie...

— No, no! — przerwał mu Kwaśniewski. — Mam wobec twojego ojca dług wdzięczności, zapewniam cię, że te deski są w ogóle drobiazgiem! Zastanawialiśmy się wczoraj z Henią, to znaczy z moją żoną, dlaczego do tej pory nie wpadliśmy na pomysł, żeby się zaprosić. Więc dokąd ty się teraz wybierasz? Gdzie się zatrzymał ten twój kolega?

— W „Rusałce"...

— Podwiozę cię! Ubierz się i w drogę! Kwaśniewski wolniutko jechał Krupówkami.

— Tłoczno tu, prawda? To sam szczyt sezonu!

— Wolałbym zobaczyć góry niż ten tłum. Ale tak sypie, że gór zupełnie nie widać.

— Może się zmieni do jutra. Zapowiadali zmianę.

Kwaśniewski zakręcił i prowadził wóz wąską uliczką pełną domów wczasowych.

— To będzie gdzieś tu...

— Ja już sobie znajdę! Bardzo proszę, niech pan się zatrzyma...

— O której będziesz w domu? Kolację jadamy o siódmej.

— Och, będę przed siódmą!

— A trafisz?

— No! To powodzenia!

— Dziękuję...

Kuba wysiadł i zapadł się po kostki w puszystym, sypkim śniegu. Wciągnął głęboko mroźne, ostre powietrze. Jakże tu było przyjemnie! „Jeżeli Kwaśniewscy rzeczywiście zaproszą mnie w przyszłym roku — pomyślał — to przyjadę z Pietrucha". Minął kilka domów wczasowych, zanim dostrzegł na jednym z nich zielony napis: „Rusałka". Przez chwilę stał i wpatrywał się w okna. Rozważył swój plan jeszcze raz i wreszcie wszedł do obszernego hallu. Kilka foteli, okrągłe stoliki, tablica ogłoszeń, w głębi oszklone drzwi prowadzące na korytarz.

— Czy pan kogoś szuka? — zapytała przechodząca obok kobieta.

Wyglądał na szukającego.

— Tak... — przyznał.

— Kogo? Jestem kierowniczką tego domu, mogę pana poinformować... — przyglądała się Kubie podejrzliwie.

A więc to była kuzynka Agnieszki!

— Szukam swojego kolegi. Zdaje się, że mieszka właśnie tutaj. Wigura.

— Wigura? Nie przypominam sobie... Może Wigurski?

— Wigura. Marek Wigura!

— Jeszcze sprawdzę, ale chyba nie tu musi pan szukać kolegi. Proszę!

Otworzyła szklane drzwi i szła korytarzem. Kuba za nią, z niejasnym przekonaniem, że na liście gości kuzynka Agnieszki nie znajdzie nazwiska Marka. To było nazwisko, które łatwo zostaje w pamięci.

Weszli do kancelarii.

— Chwileczkę, sprawdzę... Unger... Walicka... Walicki... Wigurski jest, tak jak panu mówiłam. Wigury nie ma.

— Musiałem się pomylić. Miałem dwa adresy, być może coś pokręciłem... Może to koleżanka mieszka w „Rusałce", a kolega gdzie indziej...

— Jak nazwisko koleżanki?

— Bratkowska.

Podniosła głowę i spojrzała na Kubę z zainteresowaniem.

— Istotnie! Pomylił pan adresy. Agnieszka to moja kuzynka.

Kuba ukłonił się.

— Moje nazwisko Lorentowicz. Czy mógłbym zobaczyć się z Agnieszką?

— Niestety, nie ma jej w tej chwili. Powiem jej, że pan był.

Kuba stał z niewyraźną miną. Widać kuzynka Agnieszki lubiła młodych ludzi z niewyraźnymi minami, bo uśmiechnęła się i powiedziała mniej urzędowo:

— Może pan zapisze nasz numer telefonu? Proszę zadzwonić po szóstej. Na pewno wróci do tej pory.

Kuba zapisał. Wracał Krupówkami, zadowolony ze swej wizyty w „Rusałce". Gdziekolwiek był Wigura, nie było go pod jednym dachem z Agnieszką. Telefon także rozwiązywał wiele. Łatwiej jest mówić na odległość, kiedy nie widzi się czyichś oczu, wyrazu twarzy. Słuchać też jest łatwiej.

Śnieg padał gęstymi, grubymi płatami i kiedy Kuba podnosił głowę, widział nad sobą mlecznobiałą przestrzeń, nic więcej. Nie chciało mu się wracać do domu. Wszedł do kilku sklepów z pamiątkami. Chciał znaleźć jakiś drobiazg dla Pietruchy, coś oryginalnego. Nie kupił nic, pomyślał, że będzie na to czas. Może przyjdą tu z Agnieszką.

Kwaśniewskich nie było w domu, Kuba wrócił dużo przed umówioną z nimi godziną i odebrał klucz od sąsiadki, którą pani Henia uprzedziła o takiej ewentualności. O szóstej nakręcił numer telefonu.

— Czy mógłbym mówić z panną Bratkowską?

— A... to pan! — poznała go kuzynka Agnieszki. — Zaraz poproszę! Ale to potrwa chwilę, uprzedzam!

— Dziękuję...

Kuba usiadł w fotelu, paznokciem stukał w słuchawkę. Kaszlnął, jak zwykle w szkole przed odpowiedzią. Mijały wieki.

— Halo... — usłyszał nagle jej głos, dziwnie stłumiony.

— To ty, Agnieszka? Mówi Kuba.

— Podobno byłeś u mnie?

— Właśnie.

— Mówiła mi kuzynka. Kuba, to znaczy, że ty już o wszystkim wiesz?

W pierwszej chwili nie zorientował się, nie rozumiał o czym mówi. Jego milczenie Agnieszka potraktowała jako odpowiedź.

— Skłamałam raz i potem musiałam kłamać dalej — powiedziała. — Rozumiesz to?

Zaczynał. Pomalutku, ale zaczynał.

— Jak się skłamie raz, to najczęściej człowiek brnie — powiedział ostrożnie. — Nie wiem tylko, dlaczego skłamałaś raz?

— Powiem ci, chociaż jest mi naprawdę głupio mówić o tym.

— To nie mów.

— Powiem. Zmyśliłam Wigurę, bo chciałam chociaż w tym jednym zaimponować Ance. Takie dziewczyńskie rozgrywki, pewnie ci się w głowie nie mieści!

— Wygrałaś. To zaimponowało Ance,

— Wiem.

— Słuchaj Agnieszka. Przecież potem, po aresztowaniu doktora, już nie musiałaś jej niczym imponować, prawda? Więc dlaczego dołożyłaś tego Marka do swojego wyjazdu?

— No, po co? — nalegał. Milczała przez chwilę.

— Nie rozumiesz? — zapytała cicho, ledwo dosłyszał jej głos w słuchawce.

— Może i rozumiem, ale nie jestem pewien! Chciałaś, żebym... powiedz zresztą sama.

Znowu milczała.

— Chciałaś, żebym się od ciebie odczepił? Powiedzmy to sobie jasno.

— Powiedzmy — zgodziła się.

— Dlaczego chciałaś? Ze względu na Ankę? Czy ze względu na siebie?

— Nie mogę tego rozgraniczyć!

— Musisz to rozgraniczyć! Jest was dwie! Nie stanowicie żadnej całości!

— Och! Nie mogę rozgraniczyć! — powtórzyła z uporem.

Przez chwilę milczeli oboje.

— Nie odczepisz się ode mnie tak łatwo — powiedział wreszcie Kuba. — Słyszysz?

— Tak.

— I co?

— Nic. Co ja na to mogę powiedzieć? — roześmiała się z przymusem.

— Słuchaj, będę jutro w „Rusałce'" o piątej. Czekaj na mnie w hallu, dobrze? Porozmawiamy.

— Porozmawiać możemy, ale...

— Wiem, przestań!

— Kiedy...

— Mówię ci, że wiem! — wtrącił znowu i pośpiesznie zakończył rozmowę: — Do zobaczenia! Do jutra!

*

— Jeżeli chcesz, możesz zatrzymać go na kolacji.

— Dziękuję, Niuta! Ale ty masz na pewno wyliczone porcje?

— Nie szkodzi. Odstąpię mu swoją, odchudzam się, mówiłam ci przecież. Mam wyliczone — wyjaśniła — ale nie do tego stopnia, żebym nie mogła poczęstować twojego Abrahama kilkoma kanapkami.

— On ma na imię Jakub.

— Jakub, Abraham, obojętne. Jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby imię określało człowieka.

Niuta skończyła makijaż. Odwróciła się od lustra i zapytała nagle:

— Ilu chłopców kochałaś, zanim nastał czas Abrahama?

— Dwóch. Jeden miał na imię Daniel, drugi Bogdan.

— Za każdym razem wyobrażasz sobie, że to ostatnia miłość?

— Tak — przyznała Agnieszka po chwili namysłu. — A teraz mam odwagę wyobrażać to sobie po raz trzeci. Wiem, że postępuję głupio.

— Prawidłowo.

— Idiotycznie.

— Dlaczego? Nie można inaczej! — oburzyła się Niuta. — Każdą miłość trzeba traktować poważnie. Inaczej to nie jest miłość.

— W gruncie rzeczy przyznaję ci rację — odparła Agnieszka w zamyśleniu — ale wiem, że to nie jest racja na mój wiek.

— Racja nie jest zależna od wieku. Może się jednak zdarzyć, że nazwiesz miłością uczucie, które nią nie jest. Jeżeli jesteś przekonana, że nie robisz błędu w klasyfikacji, to... eh!

Niuta usiadła na tapczanie i zmieniła pantofle.

— Nogi mi puchną...

— Dlaczego nie pójdziesz w kapciach? — Agnieszka sięgnęła po kredkę Niuty i delikatnie przeciągnęła nią po wargach. — Dobrze mi? — zapytała.

— Mnie się nie podoba, ale Abraham na pewno będzie zachwycony.

— Abraham nie będzie zachwycony, bo Abraham tego nie zobaczy.

Wytarła usta chusteczką. Niuta wzruszyła ramionami.

— Dlaczego nie chcesz mu się pokazać nieco ulepszona? Pozwalam ci.

— Jesteś wspaniałomyślna, dziękuję! Niestety. Nie mogę czarować Kuby. Nie wypada mi.

— To coś głupiego — stwierdziła Niuta.

Wyszła do kancelarii. Agnieszka została w pokoju sama. Podeszła do lustra i z żalem starła z ust resztę pomadki. Nie bardzo dobrze wiedziała, dlaczego to robi, wydawało jej się jednak, że ani zbyt dobry humor, ani nieoczekiwany makijaż nie pasowały do sytuacji. Te umalowane usta stałyby się czymś w rodzaju sztandaru zwycięstwa nad Anką. Odsuwała od siebie uczucie satysfakcji.

Kuba przyszedł parę minut przed piątą, Agnieszka czekała na niego w hallu.

— Chodź, przejdziemy do pokoju — zaproponowała. — Tu stale ktoś się kręci.

— A twoja kuzynka?

— Wie, że masz przyjść. Opaliłeś się.

— Byłem na deskach przed południem. Ledwie się ruszam.

Weszli do pokoju Niuty.

— Przyjemnie tu, prawda? I spójrz, jaki widok! Zwłaszcza o wschodzie, w pogodny dzień! O wschodzie jest tu pięknie. Teraz niewiele zobaczysz. Ale o wschodzie jest pięknie.

Stanęli przy oknie. Widok, pogoda dziś, prognoza na jutro. Dwie turystki uratowane przez GOPR. Jak długo można rozmawiać w ten sposób?

— Opaliłeś się — powiedziała.

— Zaczynasz się powtarzać. Wiesz, o czym to świadczy? O tym, że musimy sobie powiedzieć niektóre rzeczy, bo inaczej nie wyjdziemy ze ślepej uliczki! Mam zacząć?

— Nie. Ja sama zacznę. Opaliłeś się. Ściągnął brwi.

— Nie rozumiesz? Anka domyśli się, że to nie jest warszawska opalenizna.

— Ależ Anka wie, że ja tu jestem!

— I co?

— Nic! Absolutnie nic! Telefonowałem do niej w dzień wyjazdu i powiedziałem, że jadę! Była nawet zadowolona. Chciała, żebym tu odnalazł ciebie i poznał twojego Wigurę.

Agnieszka odeszła od okna. Usiadła na drewnianej ławie, w której Niuta trzymała pościel.

— Co powiesz Ance po powrocie? — zapytała.

Kuba wzruszył ramionami.

— Co każesz.

— Sama jej powiem o Marku, ty nie mów.

— Jak chcesz. To jest tylko i wyłącznie twoja sprawa. Ta jej część, która mogła obchodzić mnie, została już wyjaśniona. Przynajmniej ja tak sądzę. W tej chwili cieszę się, że jestem z tobą, to wszystko. A ty?

— Czy ja się cieszę? — powtórzyła pytanie Kuby. Zamyśliła się.

— Powiedziałaś kiedyś, że nie mam u ciebie szans. Czy rzeczywiście nie mam?

— Upraszczasz.

— Nie.

— A jednak. Bo widzisz, Anka jest...

— Czy doprawdy nie możesz pominąć Anki? — zniecierpliwił się.

— Nie mogę! I dlatego wcale mnie nie cieszy twój przyjazd! — zawołała szorstko. — Nie powinieneś przyjeżdżać! Nie powinieneś! Tak się nie robi, Kuba! Nie można, rozumiesz? Anka ci wierzy, a tymczasem ty... i pytasz, czy sprawia mi to radość? Zastanów się. Nie odpowiadaj mi, pomyśl najpierw.

Agnieszka opuściła głowę. Nie wiedziała, który to już raz odrzucała od siebie to, co tak bardzo pragnęła posiadać. Jego zainteresowanie, sympatię, więcej. Ale w tej chwili silniej niż kiedykolwiek ulegała wrażeniu, że zaprzepaszcza jakąś olbrzymią okazję, coś co mogłoby mieć w jej życiu niepowtarzalne znaczenie. Są przecież takie momenty, od których zależy tok przyszłych zdarzeń. To obojętne, czy zje się na śniadanie bułkę z serem, czy z dżemem. Ani ser, ani dżem nie wyznaczają przyszłości. Ale ta chwila, tu w „Rusałce" — to coś więcej. Tu coś może wziąć swój początek albo zostanie odrzucone bezpowrotnie. Będzie jedynie wracać przez całe życie niespokojną obawą, że zostało odsunięte zbyt pochopnie, zmarnowane decyzją.

— Zastanowiłem się — powiedział Kuba. — Mogę ci odpowiedzieć. Nie jesteś szczera.

— To jest ta odpowiedź? — Agnieszka podniosła głowę i spojrzała na Kubę kpiąco.

— Tak — odparł Kuba poważnie. — Bo nie jesteś szczera. Ty się cieszysz, że tu jestem — stwierdził.

— Skąd ta pewność?

— Właściwie nie wiem — przyznał. — Tak mi się wydaje.

Gdyby powiedział to sucho, spojrzał prowokująco. Ale on uśmiechnął się łagodnie, może nawet trochę bezradnie.

— Masz rację — powiedziała nagle. — Cieszę się.

Parsknął krótko, był to właściwie nagły wydech powietrza, a nie parsknięcie. Zabrzmiało zwycięsko.

— Może to głupie, ale bardzo chciałam wmówić w siebie, i w ciebie też, że jestem lojalna w stosunku do Anki — powiedziała nie patrząc na niego. — Żałuję, że nie umiem zdobyć się na ten poziom. Widocznie mnie nie stać, trudno. Ale tobie powinno być jeszcze bardziej głupio niż mnie. Cudów nie ma.

— Sam wiem, niepotrzebnie wbijasz mi to do głowy. Ale zrozum, że od dawna Anka obchodziła mnie o wiele mniej niż ja ją. Tyle tylko, że nie było nikogo, żadnej dziewczyny, która... z którą... och, po prostu! Ciebie poznałem dopiero w październiku. Do tamtej chwili było mi zupełnie obojętne. Nie wiem, czy rozumiesz?

— Łaskawie pozwalałeś się kochać?

— Coś w tym sensie — przyznał.

— To nie było w porządku! — powiedziała gwałtownie.

— A nie było. Porozmawiam z Anką, ale dopiero po tym zebraniu, na którym rozstrzygnie się sprawa jej ZMS-u. Nie chciałbym, żeby myślała, że ta historia z doktorem wpłynęła na wszystko. To przecież byłaby nieprawda. Trzeba odczekać.

— Trzeba.

— Cholera jasna, że też zawsze muszę się pchać w takie głupie sytuacje! Z ZMS-em mam podobną karuzelę!

— Z ZMS-em? — zdziwiła się Agnieszka. — Tam ci się przecież wszystko znakomicie udaje!

— Bo z natury rzeczy jestem perfekcjonistą. Jeśli już coś robię, to robię, jak umiem, najlepiej. Ale przecież ważne jest nie tylko to, jak się robi, ale i to, dlaczego się robi.

— Nie rozumiem — Agnieszka spojrzała na niego pytająco. — Nie rozumiem, o czym ty mówisz?

— A to takie proste!

— Nie rozumiem — powtórzyła. — Wytłumacz mi.

— Dziecino! Mój motyw jest paskudny! Siedzę w ZMS-ie ze względu na studia, proste? Żadna ideologia. Zwykły rachunek. Jeżeli będzie dwóch kandydatów z jednakowymi szansami, przeważać mogą bardzo różąe rzeczy. Zabezpieczam się. Ale to mi zbrzydło. Cóż z tego, że nikt o tym nie wie? Ja o tym wiem. To wystarcza.

Agnieszka zastanowiła się, zanim powiedziała ostrożnie:

— Czy jesteś zupełnie pewien, że nie masz innych motywów?

— Wciągnęło mnie, fakt! — przyznał. — Ale sam nie wiem, jakie to jest w końcu zaangażowanie! Smolik to ja na pewno nie jestem! Smolik wierzy w to, co mówi, i w to, co robi! On uważa, że jego racje mają znak najwyższej jakości. Pozazdrościć. We mnie wszystko jest przyćmione. Opowiadałem ci o swoim ojcu?

— Tak.

— Właśnie. Nie dziw mi się, że jestem ostrożny. Wie się przecież, co robi człowiek, który dochodzi do wniosku, że jedzie nieodpowiednim dla siebie tramwajem, prawda?

— Wysiada.

— Jasne, co ma innego robić?

— Taki człowiek może czasami dojechać na miejsce, tyle że bardziej okrężną drogą! — zawołała Niuta stając w drzwiach. — Może też stwierdzić, że trasa nie jest taka znowu najgorsza! A wy zaraz: wysiada! Nie wiem, o czym mówicie; ale niech pan się zastanowi, może ten tramwaj wcale nie jest taki zły? Dobry wieczór, Abrahamie!

— Mówiłam ci, że on ma imię Jakub.

— Abraham bardziej do pana pasuje — Niuta przytrzymała rękę Kuby i przyglądała mu się uważnie. — Abraham co prawda nie jeździł tramwajem, więc nie miał problemu: wysiadać czy nie wysiadać! A pan dokąd tą złą trasą? Kuba roześmiał się.

— Podobnie jak Abraham: szukam miejsca dla siebie.

— I co? Już rezygnacja? Gdzie wolicie zjeść? Tu czy w jadalni? Już rezygnacja? Wcześnie!

— Wolimy tu, jeżeli ty możesz zjeść z nami.

— Mogę! Nie wiem tylko, czy macie ochotę na moje towarzystwo?

— Naturalnie!

— To nakryj stolik, a ja zaraz przyniosę tu konkrety w postaci kanapek z wędliną i jajecznicy.

— Jak ona ci się podoba? — zapytała Agnieszka, kiedy Niuta wyszła z pokoju.

— To co mówiła, nie było pozbawione racji.

— Ona w ogóle jest równa babka. Dziś mi tłumaczyła, że każde uczucie powinno się traktować poważnie, niezależnie od wieku.

— A ty nie traktujesz poważnie?

— Tego nie powiedziałam. Ale ja traktuję sceptycznie. Ankę traktowałeś poważnie?

— Tak. Dwa lata temu. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne. Zresztą... — chciał powiedzieć coś jeszcze, ale urwał i speszony spojrzał na Agnieszkę. — Więc o tym myślałaś?

— O tym. Ja traktuję poważnie, ale widzę w tym duże ryzyko. Miłość nie sprawdza się tak od razu. Sprawdzi się kiedyś i chyba dlatego trzeba zawsze poważnie. Bo nie wiadomo kiedy i można przegapić. Niuta ma rację, że to jest jedyne prawidłowe podejście. Ale i ja mam rację. To sprawa trochę ponad nasz wiek. Człowiek może wyjść z tego z dobrze przypalonym nosem. Ale jeżeli ktoś chce ryzykować...

— A ty chcesz?

— Tak. Z tym, że pilnuję swojego nosa. I tak mnie piecze...

— Dlaczego?

— Kochałam się dwa razy. W Danielu i w Bogdanie. Trochę piecze.

Niuta weszła do pokoju. Trzymała przed sobą tacę z kolacją.

— Proszę to ode mnie wziąć, Abrahamie! Agnieszka, nałóż jajecznicę na talerze i siadajcie! Muszę zmienić pantofle, bo nóg nie czuję.

Nachyliła się i wysunęła spod tapczana domowe kapcie.

— W Danielu i w Bogdanie... — powtórzyła. — Zdaje mi się, że przerwałam Agnieszce interesującą opowieść? Już dziś coś słyszałam o tych panach, jeżeli mnie pamięć nie myli. Może jednak dokończysz?

— Mogę.

Niuta podeszła do stolika.

— Zawsze jadam kolację sama albo w tłumie. To cudowne jeść we trójkę! W Danielu i Bogdanie? Nie każ nam dłużej czekać!

— Proszę cię bardzo: Daniela poznałam w czasie wakacji. Wszystko było jak w kinie. Minęło jesienią. Mieszkał w innym mieście i nie lubił pisać listów. Miałam wtedy piętnaście lat, ale zastanowiło mnie to. Nawet nie fakt, że trwało tak krótko. Raczej powód, dla którego... rozumiecie? Nie lubił pisać listów! Ha!

Roześmiała się i sięgnęła po talerzyk z jajecznicą. Niuta nie jadła. Przyglądała się Agnieszce.

— A Bogdan? — zapytała

— Poczekaj chwilę. Zjem i opowiem o Bogdanie. Z nim było zupełnie inaczej. Zupełnie. Przede wszystkie dłużej i prawdziwiej.

— Prawdziwiej?

Kuba odstawił talerzyk i poprawił okulary.

— Co ty rozumiesz przez »Prawdziwiej"?

— Bo to było w Warszawie. Żaden film z wakacji, tylk^ zwykła szarzyzna. Widywaliśmy się każdej0 dnia- Bo§dan chodził o klasę wyżej, wiec na przerwach i po szkole. Kiedy dostaliśmy nowe mieszkanie, byłam pewna, że

nic się nie zmie^- Był u nas kilka razjr-

— I co? — zapytała Niuta.

— Nic. Mówi^ Przecież, że był kilka razy. Nie wiem, co si£ z nim dzieJe teraz, ale powinien mnie kocha- do tej pory.

— Dlaczego?

— Pytasz? KU^a nie РУ*3, ^n wie dlaczego. Bogdan powinie- mnie kocnać> bo mi to obiecał. Jasne? Przysiągł na nioście Poniatowskiego. Padał wtedy de^zcz * bolały mnie zęby. Ale najgorsze było te?» ze uwierzyłam. Zawsze będę wierzyła i mam j^adzieję, że kiedyś się nie rozczaruję. Ty mj fpowiesz, Niuto, że się pomyliłam w klasyfikacji Nie Pomyliłam się. Kochałam Bogdana kochałam Daniela. Ciąg dalszy nastąpi,

— Jesteś wstr^tna — powiedziała Niuta. — Prawie cyniczna!

143

— Dlaczego? — zapytał Kuba.

— Dlatego, że mówi zimno i kpiąco o sprawach, które jakoby chce traktować poważnie. I o tych, które ją kiedyś obchodziły. Tak się

nie robi.

— Mówię o nich zimno i kpiąco, właśnie dlatego, że mnie obchodzą do tej pory... — powiedziała Agnieszka spokojnie. — Mylisz się sądząc, że jestem cyniczna.

— Nie powiesz mi, że to romantyzm? Agnieszka podniosła głowę i przez chwilę

patrzyła Niucie w oczy.

— Powiem ci, że to romantyzm.

— Oryginalny! U was to tak ze wszystkim! Nawet na laur olimpijski mówicie liście bobkowe! Dlaczego ty się zupełnie nie odzywasz, Abrahamie? Czy uważasz, że ta obrzydliwa dziewczyna ma rację?

— Rozumiem ją — odpowiedział wymijająco.

— A ja nie.

— Też ją pani rozumie. Obydwie mówicie to samo, tylko używacie innych słów. Może to właśnie nazywa się dyskusja pokoleń?

— Nie, nie! To nie tylko słowa są inne! Pan nie ma racji! — żachnęła się Niuta. — Kiedy byłam w wieku Agnieszki, też przeżywałam pierwszą miłość, pierwszy zawód. Nigdy nie mówię o tym kpiąco. Przeciwnie.

— Chłopcy twoich lat byli inni niż ci, którymi ja dysponuję. Twoja pierwsza sympatia, o ile dobrze pamiętam... — Agnieszka urwała wpół zdania.

— Dobrze pamiętasz. Zginął w Warszawie,

144

w czterdziestym czwartym. Ciekawe! Czy rzeczywiście trzeba zginąć, żeby nie narazić się na kpiny? Więc ty uważasz, że chłopcy twojego pokolenia nie mają szans na to, żeby dziewczyna pamiętała o nich z pewnym sentymentem? Czy pan w dalszym ciągu twierdzi, że Agnieszka ma rację? — zwróciła się teraz do Kuby. — Czy pan nie czuje się dotknięty? I czy pan nadal sądzi, że w swoich poglądach różnimy się jedynie doborem słów?

— Ty mnie źle zrozumiałaś! — zawołała Agnieszka nie czekając na odpowiedź Kuby. — Powiedziałam, że nasi chłopcy są inni, bo są inni! Mówię o nich kpiąco? Możliwe. Ale to nie jest cynizm. W tej chwili nie myślę o żadnym własnym zaangażowaniu uczuciowym czy jak tam. Ani o tym, czy pora, czy nie pora na miłość. Tylko o samych chłopcach...

Zastanowiła się, segregując nieuporządkowane myśli.

— Słuchaj, Niuta — zaczęła wolno — twoi byli inni. Mieli w sobie jakiś entuzjazm, pasję, oni się poświęcali, zawsze coś robili. I to nie śmierć ich broni przed kpiną, tylko ta postawa. A moi? Moi przeważnie obijają się, niczym nie imponują, po prostu... — przerwała i spojrzała na Kubę.

Siedział wpatrzony w szklankę rudej herbaty. Dopiero w tej chwili zrozumiała, że wszystko co mówi, Kuba przymierza do siebie. Zawahała się.

— Wal! — powiedział nie podnosząc głowy. - Oni po prostu toczą się przez życie! Mó-

10 — Czas Abrahama

145

— Dlaczego? — zapytał Kuba.

— Dlatego, że mówi zimno i kpiąco o sprawach, które jakoby chce traktować poważnie. I o tych, które ją kiedyś obchodziły. Tak się

nie robi.

__ Mówię o nich zimno i kpiąco, właśnie

dlatego, że mnie obchodzą do tej pory... — powiedziała Agnieszka spokojnie. — Mylisz się sądząc, że jestem cyniczna.

— Nie powiesz mi, że to romantyzm? Agnieszka podniosła głowę i przez chwilę

patrzyła Niucie w oczy.

— Powiem ci, że to romantyzm.

— Oryginalny! U was to tak ze wszystkim! Nawet na laur olimpijski mówicie liście bobkowe! Dlaczego ty się zupełnie nie odzywasz, Abrahamie? Czy uważasz, że ta obrzydliwa dziewczyna ma rację?

— Rozumiem ją — odpowiedział wymijająco.

— A ja nie.

— Też ją pani rozumie. Obydwie mówicie to samo, tylko używacie innych słów. Może to właśnie nazywa się dyskusja pokoleń?

— Nie, nie! To nie tylko słowa są inne! Pan nie ma racji! — żachnęła się Niuta. — Kiedy byłam w wieku Agnieszki, też przeżywałam pierwszą miłość, pierwszy zawód. Nigdy nie mówię o tym kpiąco. Przeciwnie.

— Chłopcy twoich lat byli inni niż ci, którymi ja dysponuję. Twoja pierwsza sympatia, o ile dobrze pamiętam... — Agnieszka urwała wpół zdania.

— Dobrze pamiętasz. Zginął w Warszawie,

144

w czterdziestym czwartym. Ciekawe! Czy rzeczywiście trzeba zginąć, żeby nie narazić się na kpiny? Więc ty uważasz, że chłopcy twojego pokolenia nie mają szans na to, żeby dziewczyna pamiętała o nich z pewnym sentymentem? Czy pan w dalszym ciągu twierdzi, że Agnieszka ma rację? — zwróciła się teraz do Kuby. — Czy pan nie czuje się dotknięty? I czy pan nadal sądzi, że w swoich poglądach różnimy się jedynie doborem słów?

— Ty mnie źle zrozumiałaś! — zawołała Agnieszka nie czekając na odpowiedź Kuby. — Powiedziałam, że nasi chłopcy są inni, bo są inni! Mówię o nich kpiąco? Możliwe. Ale to nie jest cynizm. W tej chwili nie myślę o żadnym własnym zaangażowaniu uczuciowym czy jak tam. Ani o tym, czy pora, czy nie pora na miłość. Tylko o samych chłopcach...

Zastanowiła się, segregując nieuporządkowane myśli.

— Słuchaj, Niuta — zaczęła wolno — twoi byli inni. Mieli w sobie jakiś entuzjazm, pasję, oni się poświęcali, zawsze coś robili. I to nie śmierć ich broni przed kpiną, tylko ta postawa. A moi? Moi przeważnie obijają się, niczym nie imponują, po prostu... — przerwała i spojrzała na Kubę.

Siedział wpatrzony w szklankę rudej herbaty. Dopiero w tej chwili zrozumiała, że wszystko co mówi, Kuba przymierza do siebie. Zawahała się.

— Wal! — powiedział nie podnosząc głowy.

— Oni po prostu toczą się przez życie! Mó-

10 — Czas Abrahama

145

wisz, Niuto, bobkowe liście. No tak, masz rację! Bobkowe liście! Ale czy do nich pasuje laur? Nie! I pewnie stąd ta kpina, rozumiesz teraz?

— Przesadzasz. Człowieka nie ocenia się tylko za jego postawę społeczną, męstwo czy jak tam chcesz to nazwać. A zwłaszcza młodych chłopców. Mają inne zalety, które też ich jakoś kształtują, prawda? I kocha się za kształt, nie za...

— Zgadzam się. Za kształt. Niestety, oni są bezkształtni. Mają ręce, nogi, głowy. Ale nie mają twarzy, rozumiesz? Czy uważasz, że to tak łatwo kochać chłopców bez twarzy?

— Abrahamie! — zawołała Niuta. — Ona was krzywdzi!

— Nie o Kubie mówiłam. Wiem, że on się szarpie. Wybiera, odrzuca, wraca. Chce być konsekwentny, uczciwy. To jest jego twarz. Pomimo wszystko, on ją ma. Zostaw Kubę, Niuto!

— Przecież są jeszcze inni, podobni do niego, lepsi! Dlaczego uogólniasz?

— Nie wiem, dlaczego uogólniam — odparła Agnieszka po chwili wahania. — Widocznie muszę.

Odstawiła talerzyk z wystygłą jajecznicą. Nie mogła jeść. Schowała dłonie w rękawy swetra, żeby nie dostrzegli ich drżenia. Była zdenerwowana. Po raz pierwszy udało jej się ująć słowami to, co do tej pory jedynie czuła i czego nawet w myślach nie potrafiła sprecyzować. Dopiero trzeba było jej rozmowy, żeby znaleźć wyjście z chaosu, zrozumieć, czego się

146

będzie odtąd szukać w sobie i w innych. „To dziwne — pomyślała — że taka świadomość może przyjść zupełnie nagle, zwyczajnie i nieoczekiwanie. Po prostu nad talerzem zimnej jajecznicy".

— Proszę! — zawołała Niuta.

Agnieszka nie usłyszała nawet stukania do drzwi.

— Czy pani może przyjść do kancelarii?

— Już idę.

Kiedy Niuta wyszła, Agnieszka wstała i zbliżyła się do Kuby. Usiadła na poręczy fotela.

— Więc nie bierzesz mi za złe? — zapytał.

— Nie. Wiem, że musisz znaleźć ten znak równości między sobą a tym co robisz — powiedziała spokojnie.

— Mówisz jak Smolik.

— Bo to są słowa Smolika. Podobały mi się. Czemu masz taką minę?

— Nie mam miny. Jestem zmęczony....

— Po tych nartach. Dobre wybrałeś?

— Dobre.

— Weźmiesz je do Warszawy czy zostaną?

— Zostaną. Słuchaj, a jeżeli w końcu będę ci mógł ofiarować jedynie bobkowe liście? Co wtedy zrobisz?

— Nie wiem.

— Agnieszka...

— No?

— Jesteś nie tylko ładna.

IV

— Cieszę się, że przyszłaś — powiedziała Anka.

Agnieszka pogłaskała Jonatana, który natrętnie podsuwał łepek pod jej dłoń.

— Przyjechałam dziś rano.

— Wiem. Kuba dzwonił do mnie i mówił, że wracaliście jednym pociągiem. Przyjemnie było?

— Zwyczajnie. Jak w pociągu.

— Pytam się, czy przyjemnie było w Zakopanem? — sprostowała Anka swobodnie.

— Owszem. Bardzo. Moja kuzynka jest... dlaczego on tak linieje, Anka?

— Wszystkie koty linieją na wiosnę.

— Do wiosny daleko! — roześmiała się Agnieszka. — Pospieszył się!

— A jak z Markiem? Mieliście dużo czasu dla siebie?

— Uhm... — mruknęła Agnieszka unosząc w obu dłoniach łepek Jonatana. — Kiciuś... — szepnęła — mordka... miły jesteś, wiesz?

— Musieliście mieć bardzo dużo czasu, je-

148

żeli nie chcesz mówić o tym — uśmiechnęła się Anka. — Często myślałam o tobie.

— Dobrze czy źle?

— Właściwie nie o tobie. O was. O tobie i o Marku. Mądrze to rozgrywasz.

— Co?

—i Swoją sprawę z Markiem. Doszłam do wniosku, że masz rację. Początkowo, powiem ci zupełnie otwarcie, początkowo sądziłam, że robisz głupio!

— Nie rozumiem — powiedziała Agnieszka niepewnie.

— Mówię o tobie i o Marku! Początkowo sądziłam, że robisz głupio — powtórzyła — pozwalając mu na wszystko...

— Słuchaj...

— Nie. Nie potrzebujesz mi tłumaczyć. Zrozumiałam po dłuższym zastanowieniu. To jest jedyny sposób na to, żeby zatrzymać chłopca przy sobie.

Agnieszka przyglądała się Ance bez słowa. Wyglądała na chorą. Blada twarz przysłonięta nieporządnie rozrzuconymi włosami, które co chwila odgarniała niecierpliwym gestem. I spojrzenie pełne rozgorączkowanego popłochu.

— Co ci jest? — zapytała. — Co się z tobą dzieje, Anka?

— Nic mi nie jest. Ten tydzień, kiedy Kuby nie było, rozumiesz? Ten tydzień mnie wykończył. Myślałam o nim i o sobie. Rozważałam, wiesz, to wszystko. Kocham go. To nie jest byle jaka miłość. Boję się, że Kuba spotka

149

dziewczynę łatwiejszą niż ja i wtedy odejdzie ode mnie. Rozumiesz teraz? Więc zrobię tak, żeby go zatrzymać. Niech nie szuka. Niech mnie nie zostawia. Niech ma to ode mnie. Powiedz, mam rację?

— Nie wiem — powiedziała Agnieszka.

Szybkim ruchem zrzuciła z kolan usypiającego Jonatana. Oparła ręce o brzeg tapczana i wpatrywała się w stojącą na wprost niej Ankę.

— Nie wiesz? Chyba ty właśnie wiesz! Zrobiłaś to samo!

— Ale nie można tak na zimno.

— Wcale nie na zimno. Kocham Kubę, więc nie na zimno.

— Ale ta decyzja! Mnie się zdaje, że to powinno przyjść samo. Że jakiś układ faktów, okoliczności, nastroju...

— Jeszcze brakuje, żebyś mi wytknęła moje lata! Zrobię to! — powiedziała Anka twardo. — Postanowiłam!

— Przecież ty nic nie wiesz! W ogóle nie wiesz, czy on tego chce!

— Będzie chciał. Sama powiedziałaś: okoliczności, nastrój. To łatwe — powiedziała z desperacją.

Agnieszka wstała, podeszła do Anki.

— Nie! — zaprotestowała gorączkowo. — Mówisz tak, jakby w miłości liczył się tylko ten fakt!

— Dla mnie nie tylko to się liczy! Ale dla chłopców? Wiesz o tym sama. Jeżeli liczy się dla Kuby, liczy się dla mnie!

150

— Skąd wiesz, że dla niego się liczy? Skąd masz tę pewność?

Anka wzruszyła ramionami.

— Bo takie jest życie, jasne? Myślałam nad tym długo, jest mi obojętne, kiedy. Ważne jest tylko, z kim. Z człowiekiem, którego kocham, to dla mnie jedyny warunek. A Kubę kocham. Więc...?

— Ale skąd wiesz, że to dla niego jest takie istotne? — zawołała Agnieszka.

— Skąd wiem i skąd wiem! Czy nie stać cię na inne pytania? Nie rozumiem właściwie, dlaczego tak zaciekle bronisz mnie przed tym, przed czym nie broniłaś się sama?

Agnieszka stanęła przy oknie. Nie chciała widzieć spojrzenia Anki.

— Powiem ci... — szepnęła.

— Co mówisz? Mów głośniej! Odwróciłaś się i mruczysz!

— Powiem ci prawdę, Anka! Z tym Markiem. To wszystko było kłamstwo. Każde moje słowo.

— Zmyśliłaś tę historię z jego mieszkaniem? I to, co opowiadałaś mi o wakacjach? — zawołała Anka gwałtownie.

— Przede wszystkim zmyśliłam Marka. Agnieszka odwróciła się i powtórzyła jeszcze raz.

— Przede wszystkim zmyśliłam Marka. Teraz wiesz i możesz myśleć o mnie, co ci się podoba. Ale nie powinnaś wyciągać wniosków z historii, której nie było. Rozumiesz? Nie powinnaś!

151

Anka patrzyła na Agnieszkę z niedowierzaniem. __ Teraz kłamiesz — powiedziała po chwili.

— Nie. Teraz mówię prawdę. Chciałam już dawno, ale było mi głupio...

— Teraz kłamiesz!

__ Daję ci słowo honoru, Anka. Jest mi

przykro, wiem, że myślisz o mnie w tej chwili najgorsze rzeczy. Pomyśl też i o tym, że było mi bardzo trudno wykrztusić to z siebie.

— Boże! — powiedziała Anka — Boże! Jakaś ty głupia, Agnieszka! Po co ci było to wszystko? Więc dlatego tak się sprzeciwiałaś mojej decyzji, tak? Zmyśliłaś swoją historię, dobrze, ale ona miała ręce i nogi. W niej była racja. Wszystko w niej mogło być nieprawdziwe, oprócz racji.

— Skąd! — zawołała Agnieszka.

Anka wyciągnęła do przodu obydwie dłonie, otwarte jak do przyjęcia piłki.

— Nie! Nie mów nic! Postanowiłam! Milczały teraz obydwie, stojąc na wprost

siebie. Pierwsza odezwała się Anka.

— Więc zmyśliłaś... to przedziwne! Jak tyś to układała? Jednocześnie czy po kawałku? Patrzę na ciebie i w ogóle nie mogę pojąć. Po co? Miałam cię zawsze za... oczywiście teraz też. Uważam, że jesteś bardzo... nie wiem sama. To niczego nie zmieni między nami, bądź spokojna.

Jej słowa zabrzmiały protekcjonalnie. Jak kiedyś, na początku ich znajomości. Agnieszka wyczuła to. Ale nie powiedziała Ance, że wła-

152

śnie ten jej ton nakłonił ją do pierwszego kłamstwa.

— Przyszłam dziś specjalnie po to, żeby ci powiedzieć. Miałam dosyć tych bzdurnych opowiadań — odparła.

Anka skinęła głową.

— Zostawmy to. Nie ma o czym mówić. Widziałam się wczoraj z adwokatem ojca... — zmieniła temat.

— I co?

— Żle! Ta sprawa wygląda paskudnie. Mój wuj wystąpił z propozycją, żebym wynajęła jeden pokój. Zgodziłam się. Mają tu zamieszkać dwie starsze panie. Będą płacić albo gotować mi obiady. Gosposia odejdzie. Żal mi jej...

Anka opowiadała o swoich projektach. Ale Agnieszka myślała tylko o jednym z nich. Patrzyła na pokój Anki nowym spojrzeniem. Wiedziała, że kiedyś przyjdzie tu Kuba. Anka stworzy okoliczności i klimat. Być może odegra jedną z tych scen, które usłyszała od Agnieszki, być może ułoży własny scenariusz. Obojętne. Jeżeli Anka ma rację... Jeżeli Anka ma rację...

— Muszę iść.

— Posiedź jeszcze chwilę.

— Nie. Muszę iść.

— Słuchaj, Agnieszka — powiedziała Anka, kiedy stały już w przedpokoju. — Powiem ci, jak to się skończy...

— Nie! — odparła Agnieszka stanowczo. — Nie chcę wiedzieć!

Wyszła na ulicę. Mroźny wiatr rzucał w twarz

153

drobnym, ostrym śniegiem. Ale Agnieszka szła do domu wolniutko. Prysnął radosny nastrój, w którym wracała z Zakopanego, zginęło współczucie dla Anki zmieszane z własnym szczęściem. Jeżeli Anka ma rację i Kuba podda się nastrojowi, będzie to dla Agnieszki już nie tylko przypaleniem nosa. Jaka była głupia zmyślając te wszystkie brednie o Marku, tak sprzeczne z tym, co sama sądziła o tych sprawach! Czy umiałaby tak jak Anka zatrzymywać przy sobie Kubę? Nie, na to była zbyt ambitna. Gdyby jednak Kuba chciał, gdyby prosił ją, namawiał? Czy doprawdy ważne jest tylko z kim, a kiedy — nie ma znaczenia? Czy niepotrzebna jest tu pewność samej siebie i siebie nawzajem? Gdyby Kuba chciał, jaką dałaby mu odpowiedź? — zastanawiała się obsesyjnie. Do tej pory nie myślała o tym, nie brała pod uwagę faktu, że może stanąć przed takim problemem. Miłość była dla niej kwestią słów, przelotnego pocałunku, wyobraźni. Teraz wyłaniało się jej nowe oblicze. Jakże odważna była i szczodra, kiedy w grę wchodził jedynie Marek Wigura!

Przez chwilę stała przy oknie klatki schodowej. Ogarnęło ją uczucie bezradności i osamotnienia. Mama? Mój Boże, mama! Wiadomo, co powie, jeżeli udałoby się ją nakłonić do poważnej rozmowy. Bez poważnej rozmowy zawsze powtarza to samo. Ale przecież ona umie już liczyć i wie od dawna, że urodziła się w pięć miesięcy po ślubie rodziców.

Mama siedziała przy stole w pokoju i popra-

154

wiała zeszyty klasowe. Agnieszka wyszukała wśród nich zeszyt Pietruszki. Uśmiechnęła się. „Cela je jajko, Olek i Anulka są senni..."

— Dobrze Piotrek napisał, widziałaś, mamo?

— Jeszcze nie!

Nie uniosła głowy sponad zeszytu. Agnieszka przyglądała jej się przez chwilę.

— Mamo...

— Słucham!

— Mamo, czy ty jesteś szczęśliwa?

— Do pełni szczęścia brakuje mi tego i o-wego — odparła żartobliwie.

— Ale czy jesteś szczęśliwa z tatusiem? Dopiero teraz spojrzenie.

— Co tobie chodzi po tej głowie, Agnieszko? Z tatusiem? Oczywiście!

— Wyszłaś za mąż zaraz po maturze. Potem ja się urodziłam. Właściwie nie miałaś wcale takiej pogodnej, prawdziwej młodości... — tym stwierdzeniem Agnieszka zatuszowała ■ intencję swojego pytania.

— To prawda, nie miałam. Dlatego zawsze ci powtarzam, żebyś nie pakowała się w zbyt wczesne małżeństwo. Ojcu też było ciężko. Sama wiesz, jak późno skończył studia. A ja? Lepiej nie mówić.

— Ale w końcu jesteś szczęśliwa?

— Tak — odparła z przekonaniem. — Ale to nie było łatwe szczęście.

Więc jednak można być szczęśliwym, chociaż się ulegnie czyimś namowom czy prośbom. Więc jednak można! Wyszła z pokoju i powie-

155

siła na wieszaku rzucony przed chwilą płaszcz.

— Agnieszko!

Odwróciła się. Mama stała w drzwiach przedpokoju.

— Słucham?

— Słucham.

__ Właściwie to o kim myślałaś zadając mi

te pytania? O mnie czy o sobie?

— O sobie, mamo — przyznała.

— Więc chodź...

Kiedy wróciły do pokoju, złożyła zeszyty i z niepewnym uśmiechem powiedziała:

— Pytaj.

— Ja mam tylko jedno pytanie, mamusiu! Kiedy poznałaś tatusia i on... dlaczego się na to zgodziłaś?

— Czy to jest oskarżenie, czy próba szukania usprawiedliwienia dla samej siebie?

— Nie potrzebuję szukać usprawiedliwienia — odparła Agnieszka.

— Więc oskarżenie?

— Nie, mamo! Zapewniam cię, że nie! Dziś nie te czasy! Po prostu. Chciałabym zrozumieć, jak to jest.

— Chciałabyś zrozumieć, jak to jest — powtórzyła wolno — i ja mam ci wytłumaczyć. Dlaczego się na to zgodziłam, pytasz? Kochałam go, to był impuls. Bez zastanowienia, bez rachunku. Za to z konsekwencjami. Powiem ci jedno: tylko on był w moim życiu, nikt więcej.

— I to jest istotne? — zapytała Agnieszka.

— Zapewne, ale to nie jest wcale łatwe, to się nie każdemu udaje. I dlatego radzę ci kon-

156

trołę impulsów — uśmiechnęła się. — Przed chwilą powiedziałaś, że nie potrzebujesz szukać dla siebie usprawiedliwienia. Pamiętasz? Na początku naszej rozmowy. Może sama nie uświadamiasz sobie tego, ale była jakaś satysfakcja w twoim głosie, w tonie, którym mówiłaś. Jak długo stać cię na satysfakcję z chwilą, kiedy mówisz o sobie, tak długo twój wewnętrzny rachunek będzie dodatni. Mój rachunek jest także dodatni, ale to już kwestia przypadku. Większa w tym zasługa ojca niż moja.

Agnieszka przechyliła głowę i w milczeniu zgarniała kryształki cukru rozsypane na stole.

— Mamo, to wszystko wydaje mi się bardzo umowne. Dlaczego właściwie robi" się problem ze sprawy, która ma znaczenie czysto fizjologiczne? Czy to jest doprawdy takie ważne?

— Ależ Agnieszko!

— No właśnie! Dlaczego zaraz: „Ależ Agnieszko!" Są przecież całe narody, które sprawy życia dwojga ludzi traktują zupełnie inaczej. Na przykład plemiona murzyńskie w głębi Afryki. Sama czytałam... dlaczego się śmiejesz?

— To są dzikusy! -

— Och, dzikusy! — obruszyła się Agnieszka. — Ale oni też mają swój rozum i jakąś tam moralność!

— Która zmienia się w miarę rozwoju i cywilizacji, stając się w końcu moralnością, a nie jakąś tam moralnością. Zresztą, może masz rację. Umowne? — zastanowiła sig. — Umowne!

157

Ale czy doprawdy uważasz, że ta sprawa ma znaczenie czysto fizjologiczne?

— Nie. Nie uważam, ale to jest właśnie wynikiem umowności. Tak mnie nauczono. Ale

teoretycznie?

— Kochanie, nie mieszaj w to teoretycznej fizjologii! W ten sposób można zwulgaryzować wszystko: miłość, macierzyństwo, śmierć! Wszystko jest fizjologią, moja droga, a jednak ludzie płaczą, kiedy umiera im ktoś bliski, a kiedy rodzi się dziecko... Dowiesz się kiedyś sama, ile szczęścia mieści się w fizjologii macierzyństwa. Od pierwszej chwili aż do tej, kiedy usiądzie na wprost ciebie dorosła już dziewczyna i zadaje niesamowite pytania.

— Nie dziw mi się, mamo! Wiesz, wydaje mi się, że stoję na jakiejś krawędzi, postaraj się zrozumieć, bo ja nie umiem ci wytłumaczyć. To jest tak: do tej pory myślałam, że człowiek jakoś normalnie rośnie i wyrasta! A okazało się, że jest inaczej. Bo nagle cała chmara problemów. Te problemy wcale nie rosły razem ze mną, mamo! One mnie naszły.

— Rosły obok ciebie. Równolegle. A teraz musisz je przyjąć.

— Może nie jestem do tego przygotowana...

— Jesteś! I dlatego nie przyjmujesz ich łatwo. Ten trud to jest właśnie twoje przygotowanie.

— A... — zaczęła Agnieszka niepewnie.

— Co jeszcze?

— Nie, nic.

Wiedziała, że tę sprawę musi rozstrzygnąć

158

sama. Jeżeli Kuba... to jaką mu da odpowiedź? — wróciło natarczywe pytanie.

— Jesteś nie tylko ładna! — powiedział parę dni temu.

To znaczy, że liczył się nie tylko jej wdzięk. Ale pamiętała spojrzenie Kuby, kiedy to mówił. Więc wszystko się liczy, wszystko!

Kiedy profesor Miedziński wszedł do klasy, w jednej chwili zapanowała cisza. Stanął przy stole, położył przed sobą dziennik i uważnym spojrzeniem obrzucił swoje audytorium. Zatrzymał wzrok na Klimaszewskim.

— No jak? — zapytał. Klimaszewski wstał.

— Kowalska, Fijałkowska, Zaręba — wyrecytował. — Jeżeli można pana prosić o zapytanie Fujarkiewicza w przyszłym tygodniu, bylibyśmy bardzo zobowiązani.

Miedziński roześmiał się.

— Możecie być zobowiązani. Kto pierwszy? Klimaszewski obejrzał się do tyłu. Kowalska

siedziała wyprostowana, blada i rękami ściskała długą szyję, jakby się bała, że nie wytrzyma ona ciężaru skołatanej głowy.

— Kowalska! — powiedział Klimaszewski zgodnie z umową.

Irena wstała.

— Mam odpowiadać z miejsca? Miedziński ściągnął brwi, zmrużył oczy, ale

t° go nie uratowało. Wszyscy dostrzegli, że

159

w okolicy ust czai mu się zadowolony uśmieszek. Przechylił się w bok i spojrzał poza Kowalską.

— Kto tam za tobą siedzi? — sprawdził. — Lorentowicz, Bratkowska... O, nie, kotku! — zawołał, przebierając w powietrzu długimi, kościstymi palcami. — Do tablicy! I___

— Chryste! — jęknęła Irena.

Opuściła ręce i głowa opadła jej do przodu.

— No, przecież umiesz! — zdenerwował się Klimaszewski. — Panie profesorze, ona umie!

Wygłupia się!

— Tak mówisz, jakbyś ją pytał, Klimaszewski!

— Pytałem ją, jak Boga kocham! — grzmotnął się w piersi zaciśniętą pięścią.

— Strasznie jesteście dziś nabożni — zauważył Miedziński.

Irena stanęła przy tablicy. Miała oczy zbitego psa.

— Nie patrz tak na mnie, Irka, bo się zaraz rozpłaczę — Miedziński pociągnął nosem — do... doprawdy, jest mi strasznie przykro, że muszę cię dziś pytać...

Irena roześmiała się, zakryła trwarz dłońmi i kiwała się rytmicznie, jakby chciała uśpić swoje zdenerwowanie.

— Prędzej, panie profesorze! — poprosiła

wreszcie.

Miedziński zadał jej pytanie. Irena odpowiadała płynnie, ale przestraszonym wzrokiem wodziła po klasie. Klimaszewski kiwał głową potakująco. Jedną ręką drapał się po plecach,

160

drugą po uchu. Kuba spojrzał na niego i parsknął śmiechem.

— Lorentowicz! — zawołał Miedziński. — Co to ma znaczyć?

Kuba uniósł się lekko, powiedział chrapliwie:

— Przepraszam... — spojrzał na Klimaszewskiego i parsknął znowu.

Zasłonił usta dłonią.

— Lorentowicz! — krzyknął Miedziński. — Przeszkadzasz koleżance w odpowiedzi.

— To nerwowe, panie profesorze! — powiedział Klimaszewski drapiąc się pod brodą. — On się denerwuje!

Miedziński machnął ręką.

— Słucham, Irena, mów dalej...

Kuba położył głowę na stoliku i patrzył w okno. Ale kusiło go. Odwrócił się w stronę klasy. Klimaszewski włożył rękę pod marynarkę i drapał się w pasie. Kuba usiłował ka-słać, ale to niewiele pomogło, Miedziński usłyszał jego nieopanowany śmiech.

— Lorentowicz, ty wyjdziesz z klasy! — krzyknął. — A po lekcjach porozmawiam z panem Smolikiem! — zagroził.

Kuba wyszedł na korytarz. Kilka razy odetchnął głęboko. Klimaszewski zachwycił go. To jego zaangażowanie w odpowiedź Ireny, ta pasja, z którą przepytywał ją na dwóch przerwach i całym polskim! Gdyby się tylko tak nie drapał. Kuba siedział na parapecie okiennym niecierpliwie czekając na koniec fizyki. Miedziński wyszedł z klasy dobrą chwilę po dzwonku. Kuba podszedł do niego.

11 — czas Abrahama

161

— Przepraszam, panie profesorze... — powiedział spokojnie.

— Wyjaśniło się. Klimaszewski poinformował mnie, że to ty jesteś inicjatorem wszystkiego. Gratuluję! Byli obkuci na medal!

— Ja może byłem inicjatorem, ale robota jest Klimaszewskiego. Panie profesorze, on się tak niesamowicie denerwował, że...

— Widziałem! Widziałem! — przerwał Mie-dziński dobrotliwie. — Musiałem cię wyrzucić, żeby tamci mieli spokój przy odpowiedzi. Zarębie postawiłem bardzo dobrze. W dziewiątej „b" pytałem wczoraj. Jedna odpowiedź była nieco wątpliwa, ale reszta, owszem! Przyznaję. Powyciągali się. Pani Grodzka również pytała z historii w niektórych klasach. Podobno jedna z dziewcząt, bardzo dotąd słaba, wygłosiła wspaniały referat — Miedziński uśmiechnął się i pokiwał głową z wyraźnym zadowoleniem. — Mówi się o tym, Lorentowicz! Wszystkim nam podoba się wasza akcja.

Kiedy Miedziński odszedł, Kuba wsunął rękę do kieszeni. W małym tekturowym pudełku chował pięć brązowych odznak, pierwszych, które mieli przyznać. Wiedział już, że jedną z nich otrzyma Klimaszewski, tu chyba nikt nie będzie zgłaszał sprzeciwu. Postanowił poruszyć tę sprawę w przyszłym tygodniu, na najbliższym zebraniu, które miało ostatecznie rozstrzygnąć sprawę Anki. Kuba chciałby wytrwać w ZMS-ie aż do wręczenia pierwszej odznaki, nie był jednak pewien, czy tak się stanie. Ach, nie był pewien niczego. Niecierpli-

162

wym ruchem pchnął drzwi klasy. Klimaszewski, rozpromieniony, stał przy tablicy.

__ A! Witamy! Witamy! — zawołał. — Stary, ty wiesz? Zaręba z piątką! Wspomnisz moje słowa, on pójdzie na fizykę! Z niego będzie drugi Einstein, przekonasz się! Co ja przeżyłem. Kuba! Powiadam ci! Jestem cały mokry!

Rzeczywiście, zdjął marynarkę i trzymając w dwóch palcach materiał koszuli wachlował się nim jak w czasie upału.

— Cholera! — zaklął. A do tego wszystkiego sam muszę zasuwać dziś matmę!

Było już po dzwonku. Kuba rozejrzał się po klasie. Twarz Agnieszki odcinała się od innych zakopiańską opalenizną. Minął już tydzień od ich powrotu, a Kuba do tej pory nie mógł znaleźć chwili, żeby dłużej z nią pogadać. Chciał podejść teraz, ale zatrzymał go Eryk Rosenbaum.

— Lorentowicz, nie miałbyś godziny czasu po południu?

— Bo co?

— Przyszedłbyś na zebranie kolektywu bibliotecznego!

— A ja tam po co?

— Ech — skrzywił się Eryk — jakoś mi się tak to wszystko rozłazi.

— Dobra, przyjdę.

Kuba zrobił dwa kroki do przodu.

— Czekaj, Kuba, czekaj! — zatrzymał go Rosenbaum. — Dałbyś kogoś innego na moje miejsce, co? Ja, wiesz, nie umiem, to musi być ktoś, kogo się słuchają. Ja tam nie wiem, albo

163

mówię za cicho, albo za głupio. Jedno z dwojga.

— A kogo ja dam? Jesteś najbardziej obla-

tany w literaturze z nas wszystkich!

— Matuszyński też jest korba! Ten z dziesiątej „a"!

— Matuszyński... — zastanowił się Kuba. —

Ten z wąsami?

— Gdzie on ma wąsy? — zwątpił Eryk.

— Jak to gdzie? Pod nosem! Gdzie ma mieć? Matuszyński, mówisz, jest korba? A on będzie na tym twoim zebraniu?

— Będzie. Oni wszyscy przychodzą, nie powiem!

— Dobra, pogadamy! To o której?

— O piątej.

— Zrobione. No, nareszcie.

— Agnieszka! Uniosła głowę.

— Podobno któraś z twoich podopiecznych odniosła sukces u pani Grodzkiej?

— Tak! — roześmiała się. — Taka mała Danka! Wiesz, ta grubiutka z dziewiątej. Wiesz która?

— Nie...

— Och, no ta blondyneczka! Witkowska! Wiesz już?

— Nie...

— Kuba, no! Z dziewiątej „c", Witkowska, ta, której ojciec załatwia nam autokar! Rozmawiałeś z nią wczoraj! Pamiętasz? Wiesz, która?

164

— Nie...

— Och, wiesz od początku! — zdenerwowała się.

Pokiwał głową.

— Wiem od początku...

Nagle oczy Agnieszki zgasły. Kuba obejrzał się. Do klasy weszła Anka. Podeszła do nich szybko.

— Kuba, słuchaj, ja mam do ciebie prośbę.

— No? Co takiego?

—7 Muszę przenieść graty z gabinetu ojca do służbówki. Wynajmuję ten pokój dwóm babkom. Pomożesz?

— Kiedy?

— Dziś.

— O piątej mam zebranie kolektywu bibliotecznego.

— To po zebraniu? Tak?

— Czy nie można tego zrobić innego dnia? — zastanowił się Kuba. — Jutro Smolik będzie pytał z literatury. Nie przeczytałem Dickensa.

— Wolałabym dziś...

— Dobra, załatwię ci to! Stefan, przeczytałeś Dickensa?

— Tak! — zawołał Strzelecki z końca klasy.

— Masz wolne popołudnie?

— Coś niecoś muszę zrobić! Matmę, ruska, eto wsio!

— Nie przesunąłbyś kilku gratów u Anki Serafin? Ja dziś kompletnie nie mogę, a jej zależy na czasie!

— Przesunąłbym! — zgodził się Strzelecki chętnie.

165

— Dziękuję! Masz załatwione — zwrócił śię Kuba do Anki. — Powiem mu, żeby przyszedł o piątej. Zadowolona jesteś?

— Tak... — powiedziała bez uśmiechu. Kuba spojrzał na Agnieszkę. Oparła łokcie

na stoliku i wsunęła pod brodę zaciśnięte pięści. Patrzyła przed siebie nieobecnym spojrzeniem.

— Agnieszko... Nie odpowiedziała.

— Hej, budzę cię! — zawołał.

— Ja nie śpię — spojrzała najpierw na niego, później na Ankę.

— Nie szkodzi — powiedziała z naciskiem Serafinówna. — Rozumiesz, Agnieszko? To i tak niczego nie zmieni.

— O czym wy mówicie? — skrzywił się Kuba.

Żadna z nich nie odpowiedziała na to pytanie. Wszedł Smolik. Kuba wyjął kartkę i napisał pospiesznie: „Czy ty uważasz, że powinienem przesuwać graty zamiast czytać Dickensa?"

Po chwili kartka wróciła do niego z krótką odpowiedzią. „Ja nic nie uważam!"

Matuszyński rzeczywiście miał wąsy.

— Ależ ty jesteś spostrzegawczy — przyznał Eryk. — Ja tam w ogóle tego nie zauważyłem.

Wracał z zebrania w pysznym humorze.

166

Oddał berło w godne ręce Matuszyńskiego. Kuba był tym wyraźnie zmartwiony.

— Ja się nie wycofuję — tłumaczył mu Rosenbaum. — Będę dalej członkiem kolektywu, zrobię, co mi każą, ale nie zmuszaj mnie do żadnych wyczynów na wielką skalę. Do tego Eryk się nie nadaje — śmiał się. — Jeżeli są ludzie, którzy mogą coś zrobić lepiej niż ja, niech oni to robią. Tobie brak wyobraźni, Kuba! Ty sobie musisz najpierw wyobrazić, kto co może, i wtedy dopiero ustawiać robotę. Pięknie na przykład ustawiłeś Rudka Tomaszewskiego. Wczoraj wróciłem do budy po kapcie i słyszałem, jak oni grają na tych swoich gitarach. Polazłem na górę i tak mi się podobało, że wróciłem do domu bez kapci. Zasłuchałem się, kapujesz? I kapcie wyleciały mi z głowy. Rozmawiałem z Rudkiem, kiedy zrobili sobie chwilę przerwy. Oni mają kapitalny pomysł! Chcą grać w czasie karnawału na prywatkach. Podobno są tacy, którzy godzą się płacić po półtora patyka za noc. W prywatnym mieszkaniu.

— Zgłupiałeś?

Kuba stanął. Przyglądał się twarzy Eryka, jakby szukał w niej oznak żartu. Ale Eryk był poważny i mówił poważnie.

— Słowo daję! Nie zgłupiałem, Kuba! Po półtora patyka za noc! Ja też miałem taką minę, kiedy Rudek mówił mi o tym! To jest zarobek, co?

— Jednak zgłupiałeś — stwierdził Kuba ostatecznie. — Idioto, zastanów się! ZMS-ow-

167

skie koło gitarzystów, tak? I oni chcą grać na szemranych prywatkach za półtora patyka? Eryk Rosenbaum to słyszy i uważa za genialny pomysł!

— E... — stęknął Eryk. — Rzeczywiście, nie jest to klawo. Teraz rozumiem... ach, tak!... rozumiem, faktycznie!

— Coś ty znowu zrozumiał?

— Bo właśnie Rudek mówił, że chłopcy się nie chcą zgodzić! I że musi im przemówić do rozsądku! Trzech się zgadza, a trzech nie!

— Refleks, to ty masz znakomity, Erysiu! Mniejsza zresztą o ciebie. Co ja mam zrobić z tym Tomaszewskim? — zastanowił się Kuba.

— Wylać z ZMS-u! — zawołał Eryk. — Wylać i już! Nic się nie patyczkować! Gdzie ja miałem rozum! Kuba, daj mi w mordę, ja cię proszę! Może mi ulży...

— Wylać... — mruknął Kuba — jacy wy jesteście szybcy do tego wylewania! Z Rudka jest poza tym bardzo porządny chłopak. Na mózg mu coś padło, zaćmienie nagłe albo coś... Jego nie można wylewać, jego trzeba przekonać. Zrobić coś, żeby zrozumiał, ofiara, własną tępotę. No, nic, pogadamy w poniedziałek na zebraniu. Nazbierało się przykrych spraw.

Przez chwilę szli w milczeniu. Eryk tylko od czasu do czasu wykrzykiwał zwięzłe epitety pod swoim adresem.

— Mam pomysł! — powiedział nagle Kuba. — Eryk, ty załatwisz tę sprawę z Tomaszewskim!

— Ja?

168

__ Byłeś na ich zebraniu? Byłeś. Pójdziesz

jeszcze raz. Że niby interesujesz się gitarą. Dlatego byłeś, dlatego przychodzisz znowu. Przerobisz Rudka i tamtych trzech, co? Skromnie, życzliwie! Jeżeli nie chwyci, zadziałamy inaczej, ale najpierw ty spróbujesz. Pożyczę ci gitarę od kuzyna.

— Co ty? Mnie jest zupełnie obojętne, jak patrzę na nuty, do góry nogami czy nie! Znowu mnie chcesz wrobić? Nie, bracie! Sam idź i graj! To ja ci mogę od wujka pożyczyć perkusję, jeżeli chcesz! Mądry!

— Żebyś wiedział.

— Co mam wiedzieć?

— Ażebyś wiedział! Nie chcesz, to ja spróbuję! Pogadam z nimi, może uda się tego nie rozmazywać. Trzeba, żeby zrozumieli, a filozofia to nie jest...

— Słuchaj, stary, gadaniem nic nie załatwisz — zwątpił Eryk. — To może ich jedynie powstrzymać od muzykowania na prywatkach. Nimi trzeba się zająć. Nie wiadomo, co jeszcze strzeli im do głów!

— Ano, nie wiadomo... — przyznał Kuba posępnie.

— No to co zrobisz? — zapytał Eryk.

— Chyba najpierw pogadam z Rudkiem. Zwyczajnie, bez hecy. Zająć się... — mruknął gniewnie — to się łatwo mówi.

Rozstali się na rogu ulicy. Eryk klepnął Kubę po ramieniu.

— Wymyślisz coś! — powiedział z przekonaniem. — Już ja cię znam!

169

Kuba wyjął z kieszeni pudełko zapałek, ułamał jedną i zaczął gryźć. Jak zwykle w chwilach zdenerwowania. Eryk miał rację, trzeba się zająć Rudkiem i jego paczką, to wszystko może pójść złą drogą. A tak się ładnie zapowiadało, mały recital, który dali na szkolnej choince, był naprawdę udany. Głupio będzie zostawiać robotę w ZMS-ie ze świadomością, że Rudek może wywinąć kozła. A gdyby tak dać mu odznakę jako jednemu z pierwszych? Klimaszewskiemu i Rudkowi. Może go to zobowiąże, do jasnej cholery, może z odznaką aktywisty w klapie marynarki będzie bardziej uważał na to, co robi? Ale to jest ryzykowne posunięcie. Może się nie udać. Chyba nie warto ryzykować, jeżeli chce się tej tarczy ze strzałą wbitą w dziesiątkę nadać konkretne znaczenie i wartość. Trzeba porozmawiać z Kacperskim, jasne.

Kuba spojrzał na zegarek. Zrobiło się późno, nie ma sensu łapać go o tej porze, lepiej zadzwonić jutro i umówić się na określoną godzinę. Może uda mu się do tej pory coś wymyślić? Wypluł zgryzioną zapałkę i szybko ruszył do domu. W przedpokoju czekał na niego zbuntowany Pietrucha.

— Ja się tak nie bawię! — zakomunikował. — Siedzę tu sam już od dwóch godzin, jeżeli chcesz wiedzieć! Oni wyszli i powiedzieli, że ty się mną zajmiesz! Co będziemy teraz robić?

— Muszę czytać, Pietrucha! Na jutro muszę skończyć taką grubą księgę, spójrz...

— A ja co?

170

— Zrobię coś do żarcia i pójdziesz spać. Dokąd oni poszli?

— Do Kongresowej, na Murzynkę! Mama powiedziała, że dla ciebie też ma bilety. Na koncert w niedzielę. Mama mówi, że ta Murzynka jest ruda! Zazdroszczę ci, Kuba, jeżeli chcesz wiedzieć! Czemu grzebiesz u mamy w szufladzie? Potem będzie na mnie!

— Szukam biletów.

— Położyli u ciebie na biurku.

Na biurku znalazł kopertę, w której były dwa bilety. Jeden dla niego, a drugi? Zawahał się. Dla Agnieszki? Tak, dla Agnieszki — zdecydował szybko.

*

— Do zobaczenia... — powiedziała Agnieszka.

— Pa! — uśmiechnęła się do niej Anka.

— Cześć...

Agnieszka odwróciła się i Kuba spojrzał w oczy Dicka Chamberlaina. Zdjęcie malało w zawrotnym tempie, Agnieszka odchodziła szybko.

— Mogłaś poczekać — powiedział Kuba sucho.

— Nie musiałam, ona rozumie takie rzeczy. Słyszałeś przecież, że nie miała pretensji.

— Tak sądzisz?

— Powiedziała przecież, że nie ma. Byłam dla niej grzeczna, o co ci chodzi?

— Mogłaś poczekać — powtórzył. — Mniejsza z tym! Co chciałaś mi powiedzieć?

171

— Kuba! — Anka spojrzała prosząco. — Przyjdź dziś do mnie, jeżeli możesz.

— Co się stało?

— Nic się nie stało. Jutro sprowadzają się te dwie lokatorki. To jest mój ostatni dzień, rozumiesz? Potem się zacznie zupełnie nowe życie. Kończę jeden etap...

Patrzyła w dół i końcem filcowego botka gładziła oblodzony chodnik.

— Kończy się mój dom, którego już nigdy nie odzyskam. Kiedy ojciec wyjdzie, będę zupełnie dorosła. Adwokat powiedział mi, że to potrwa.

— Jak długo?

— Jeszcze nic nie wiadomo. Wiadomo, że długo — szepnęła.

Spojrzał na nią. Pochyliła głowę, jakby chciała uciec przed tym spojrzeniem.

— Nie płacz — poprosił.

— No, nie płacz — wyjął z kieszeni chustkę. — Anka!

Starła z policzków łzy.

— O której chcesz, żebym przyszedł?

— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Może masz zajęte to popołudnie?

— Chętnie z tobą posiedzę. Masz rację — powiedział. — Będzie ci raźniej, jeżeli ktoś przyjdzie. Może chcesz, żebyśmy przyszli całą paczką? — zaproponował.

— Nie.

— Dobrze, będę u ciebie zaraz po czwartej. Uśmiechnęła się.

172

— To ja czekam.

— W porządku, Anka!

Kiedy się rozstali, weszła do pobliskiego Samu. Kupiła chleb, cukier i żółty ser, który Kuba tak lubił.

„I marago" — przypomniała sobie stojąc już przy kasie.

To, co powiedziała Kubie, było prawdą. Tym chlebem, tym serem, tą najprostszą w świecie kolacją chciała pożegnać dom, w którym już nigdy nie będzie dzieckiem. Żal? Tak! Żal i lęk przed samotnością, nie tylko tego wieczoru. Obcy ludzie w jej domu to samotność większa niż ta, którą przeżyła po aresztowaniu ojca. Czyjeś życie będzie teraz obok, czyjeś sprawy będą obok, za ścianą. Słyszane, widziane na co dzień. A ona, w swoim pokoju, jak Robinson na wyspie z Jonatanem w roli Piętaszka!

Gabinet ojca był już przygotowany. Wyglądał przyjemnie, Anka zostawiła w nim sporo sprzętów ku radości obydwóch lokatorek. A jednak już teraz było w nim obco, chociaż nieznajome miały zamieszkać dopiero jutro. Tego wieczoru powinna opróżnić jeszcze trzy półki w kuchennej szafce i jedną w lodówce. Otworzyła okno w swoim pokoju. Dzień był jasny, słoneczny. Anka włożyła ciepły sweter, przykryła nogi kocem i zwinęła się na tapczanie.

„Nie będę się rozklejać — obiecywała sobie po raz setny. — Ani teraz, ani później, kiedy Kuba już tu będzie."

Nie leżała długo. Przed przyjściem Kuby musiała jeszcze sprzątnąć, zadzwonić do wuja,

173

co było jej codziennym obowiązkiem, i wreszcie zająć się własną osobą. Kiedy o wpół do czwartej stanęła przed lustrem w łazience i spojrzała na siebie, czuła się tak, jakby stała na wprost obcej dziewczyny.

„Więc tak wyglądam — pomyślała. — Szara, potargana, żadna... Sweter nie zmieniany od tygodnia, spódnica zapięta agrafką. Przecież nie litość! To nie może być litość! On musi mnie kochać!"

Ogarnęła ją panika. Że nie zdąży, że Kuba przyjdzie, zanim ona zdoła przywrócić swojej twarzy dawną jej świeżość, włosom połysk, zanim wybierze spośród wszystkich sukienek, które lubił, tę ulubioną przez niego najbardziej. Krem wtrzepany w twarz opuszkami palców. Szczotka setki razy przebiegająca długość włosów... i próba uśmiechu. Aksamitka przytrzymująca nastroszoną fryzurę, blada emalia na paznokciach... i próba spojrzenia. Jerseyowa sukienka, nie. Plisowana spódnica, nie. Ta suknia w szafirowo-zieloną kratę? Tak, oczywiście, ta suknia. I próba gestu. I jeszcze raz do lustra, i jeszcze raz włosy, i jeszcze raz spojrzenie, i jeszcze raz próba uśmiechu. Teraz może przyjść. Teraz już nie litość bidzie w jego spojrzeniu, nie współczucie! Teraz będzie zachwyt.

Była zachwycająca, kiedy otworzyła mu drzwi.

— No, wiesz! — powiedział. — No, wiesz!

— Bałeś się, że zastaniesz płaczkę? — zapytała swobodnie.

174

— Tak.

— Nie ma płaczki. Wzięłam się w garść. Jest rezultat?

Stanęła kilka kroków od niego i zakręciła się w kółko. Zawirowała szafirowo-zielona kratka.

— Nareszcie wyglądasz jak człowiek — pochwalił.

— Wiem. Zaniedbałam się ostatnio. Ale rozumiałeś to?

— Jasne.

Weszli do pokoju Anki.

— Wzięłam do siebie ten regał ojca. Trochę tu ciasno, ale nie chciałam go zostawiać tym babkom.

— Wygląda bardzo dobrze. O, i telefon przełączyłaś?

— Tak. Jeżeli będą chciały korzystać, to zawsze im mogę dać do przedpokoju. Siadaj, Kuba, zaraz przyniosę kawę. Ale najpierw...

Zsunęła z nóg pantofle i usiadła obok niego, przyrzucając stopy poduszką.

— Ale najpierw... — powtórzyła i zdjęła Kubie okulary — najpierw pokaż mi swoje oczy. Nie! Nie zakładaj, proszę cię!

— Jesteś dziecinna — powiedział odrzucając niechętnie okulary.

Przysunęła twarz bardzo blisko jego twarzy.

— Nie jestem dziecinna... — szepnęła. — Tęskniłam za tobą, Kuba. Tęskniłam za tobą tak bardzo, że...

Odchyliła kołnierz grubej marynarki i wtu-

175

liła twarz między ramię i szyję Kuby. Przez cienki materiał koszuli czuła rytmiczne uderzenia jego pulsu. Kuba ogarnął Ankę ramieniem i gwałtownym ruchem odchylił ją do tyłu. Ale teraz miał przed sobą twarz z błyszczącymi oczyma i dziwnym półuśmiechem.

— Dziewczyno... — powiedział — dziew... Położyła mu rękę na ustach. Pocałował ją

automatycznie, później ujął w nadgarstku i odsunął.

— Posłuchaj... — szepnął.

Potrząsnęła głową. Poczuł na twarzy jej

włosy.

— Nie, Kuba, nie mów nic! Nie potrzebujesz mówić! Nie potrzebujesz nas bronić przed niczym, może nie nas, może mnie, nie wiem...

Tymi słowami odcinała ich od rzeczywistości, od wszystkiego, cokolwiek było poza tą

chwilą.

— Nie musisz myśleć! — szepnęła gorączkowo. — Myślałam już za ciebie i za siebie! Przestań myśleć, przestań! Nie potrzebujesz dłużej, rozumiesz? Skończ z myśleniem, proszę cię!

Nie myśleć? Miała rację, to było' możliwe, bo chaotyczne myśli rwały, się, traciły ciągłość, ręka przestała błądzić po tapczanie w poszukiwaniu okularów.

— Powiedz, że mnie kochasz! Powiedz mi to!

A właśnie tego nie mógł jej powiedzieć. Właśnie tego nie. I znów wprowadził w ruch swoją rękę, odrętwiałą na chwilę, nerwowo,

176

gwałtownie szukając okularów. Są. Pochwycił je szybko, odchylił się w bok i wprawnym gestem założył tę tarczę obronną, ten drobny symbol swojej niezależności.

Anka siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Milczeli. To milczenie przyszło tak nagle, że było gorsze i wymowniejsze od tysiąca słów. Kuba sięgnął po papierosa. Nie tłumaczył, nie wyjaśniał, nie przekonywał. I zrozumiała.

— Idź — powiedziała cicho.

Palił. Widziała poprzez palce, jak się zaciągał głęboko, zachłannie.

— Idź — powtórzyła. Zgniótł papierosa.

— Dobrze, pójdę. Ale niezależnie od wszystkiego, Anka... — Oderwał jej dłonie od twarzy. — Dziękuję ci...

Zerwała się i wybiegła z pokoju. Usłyszał trzask drzwi. Zamknęła się w łazience. Poszedł za nią.

— Anka! — nacisnął klamkę. — Anka, wpuść!

— Nie! Błagam cię, zostaw mnie samą! Proszę cię, proszę cię, wyjdź!

Zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział:

— Dobrze. Wychodzę.

Zdjął kurtkę z wieszaka. Jeszcze chwilę stał w przedpokoju i nasłuchiwał. Nie zawołała. Głośno zamknął za sobą drzwi wyjściowe. Dopiero na schodach włożył kurtkę, zbiegł szybko, ale na ulicy przystanął. Dokąd pójść? Rozejrzał się w jedną, w drugą stronę i ruszył przed siebie, tam, gdzie pośród ciemniejących

13 — Czas Abrahama

177

na tle śniegu krzewów biegła jego ścieżka do

domu.

*

— Była u mnie... — powiedział Kacperski. — Rozmawiałem z nią bardzo długo. No cóż — rozłożył ręce w bezradnym geście. — Cóż, kolego Lorentowicz, na to nie ma mocnych.

— Więc jak?

— Przecież nie będziemy zatrzymywać jej siłą.

Kuba siedział na wprost Kacperskiego, obserwował jego ruchliwą twarz, wyrazistą i pogodną.

— Zwłaszcza w tej sytuacji, w której jest Serafinówna — dorzucił Kacperski — nie sposób jej zatrzymywać. Wyście zrobili, Lorentowicz, wszystko, co było w waszej mocy.

— Zebranie będzie dopiero w poniedziałek — zauważył Kuba.

— No i w porządku. Serafinówna podjęła własną decyzję w piątek. Jej argumentacja była prawidłowa. Powiedziała mi: „Może wrócę do was kiedyś, nie wiem. Ale wrócę dopiero wtedy, kiedy można będzie ocenić mnie, a nie okoliczności, w których się znalazłam. Do tej pory nie zrobiłam nic, czym mogłabym się legitymować sama". To jest ta jej racja, Lorentowicz, tak uważam. Serafinówna jest politycznie żadna, społecznie też. Może was drażni, kolego, że ona zwróciła się z tym do mnie pomijając waszą osobę?

178

_ Moja osoba nie jest istotna w tym wszystkim. To znaczy — sprostował — nie jest istotne, do kogo Serafinówna przyszła ze swoją decyzją. Bo jeżeli chodzi o ścisłość, to podejrzewam, że zupełnie prywatna sprawa skłoniła Ankę do jej podjęcia. A to nie jest chyba prawidłowa argumentacja — powiedział twardo.

— Żądacie zbyt wiele dojrzałości od dziewczyny, która ma prawo rozumować mniej finezyjnymi kategoriami. Ale to nic, kolego Lorentowicz, to o was dobrze świadczy — odparł Kacperski łagodnie. — Powtarzam wam, rozmawiałem z Serafinówna długo. Zamkniemy jej sprawę tak, jak ona sobie tego życzy. Dyskusja natomiast pozostanie otwarta. Nieraz jeszcze wrócimy do tego tematu i w naszej pracy w Związku, i na zewnątrz.

Kacperski spojrzał na zegarek. Kuba zorientował się, że mija właśnie godzina ich rozmowy.

— Zająłem wam masę czasu — powiedział podnosząc się z miejsca.

— Siadajcie, Lorentowicz... — zatrzymał go jeszcze Kacperski. — Siadajcie. Umówimy się tak. Jutro nie będę mógł tego załatwić. Ale w poniedziałek porozmawiam, gdzie trzeba i z kim trzeba, o waszym projekcie. To chwyci, przekonacie się. Możemy umówić się na wtorek. Będę tu około piątej. Przyjdziecie?

— Przyjdę z Tomaszewskim — zaproponował Kuba. — Jeżeli uda nam się zorganizować festiwal, to będzie jego robota.

179

— Dobrze. Przyjdźcie razem — zgodził sią chętnie Kacperski. — Może nauczę się czegoś od tego waszego finansisty — zażartował — bo u mnie, spójrzcie...

Wyciągnął na wierzch podszewkę kieszeni.

— Bryndza — wyjaśnił ze śmiechem.

Kuba pożegnał się i wyszedł. Ale na korytarzu przystanął. Bryndza? No tak, ten ucieszyłby się na pewno z dwóch biletów na „rudą Murzynkę". Sprawdził, czy ma przy sobie kopertę. Była. Już zawrócił, już położył rękę na klamce. Bardzo chciał pójść z Agnieszką do Kongresowej, marzył mu się ten jutrzejszy dzień, a jednak dotąd nie wspomniał jej ani słowem o tej możliwości. Le roi est mort, vive le roi! Właśnie coś takiego mu się przytrafiło, ale czy nie należy poczekać -z koronacją? Wahał się w chwili, kiedy klamka opadła pod jego ręką. To Kacperski nacisnął ją z przeciwnej strony.

— Coś jeszcze? — zapytał i spojrzał na kopertę, którą Kuba trzymał w ręku.

— Mam dwa bilety na jutro do Kongresowej. Jeżeli lubicie jazz...

— Pytanie! — zapalił się Kacperski. — Drogie?

— Dostałem i nie mogę pójść. Za dziękuję.

— No to dziękuję! — zawołał Kacperski. — Poważnie, nie macie czasu jutro?

— Jak proponuję, znaczy nie mogę. Kacperski schował kopertę do kieszeni. Kuba miał ochotę wyrwać mu ją i uciec.

—: Bardzo się cieszę! — zapewnił Kacper-

180

gk^__Wiecie co, Lorentowicz? — zawahał się

chwilę, zanim dokończył. — A co by się stało, gdybym zadzwonił do Serafinówny?

jego pytające spojrzenie kryło w sobie niepokój, nadzieję.

— Obiecałem, że się będę z nią kontaktował od czasu do czasu. Ale to była rozmowa na płaszczyźnie jej kłopotów, rozumiecie? Może to głupio proponować w dzień później prywatne spotkanie?

— Spróbować można. Najwyżej odmówi.

— Macie może zapisany jej numer telefonu? — Kacperski wyjął długopis z kieszeni marynarki.

Kuba podał numer z pamięci.

— To bardzo interesująca dziewczyna — zauważył Kacperski. — Macie rację, spróbuję, najwyżej odmówi. Słuchaj, Kuba! Na imię mam Grzegorz. Skończmy z tą oficjalną formą.

Był ożywiony. Mrużył w uśmiechu niebieskie, głęboko osadzone oczy. Kuba miał nadzieję, że Anka zgodzi się na jego propozycję. Lubiła jazz.

*

Poniedziałkowe zebranie ZMS-u, to, Зо którego Kuba przywiązywał tak wielkie znaczenie, miało przebieg spokojny. Matuszyński wysunął swoje sugestie na temat pracy kolektywu bibliotecznego. Rozsądne, konkretne, widać było, że przez te kilka dni przemyślał i omówił z panią Kubalską wiele spraw. Potem mówiła

181

Dudzińska. Była speszona, zacinała się lekko, przed zebraniem błagała Lorentowicza, żeby sam zreferował jej sprawę. Odmówił.

— Masz ładny pomysł, Hanka, nie potrzebujesz adwokata!

Po kilku zdaniach wypowiedzianych z wyraźną tremą zaczęła gładko proponować, aby wszyscy, którzy wybierają się na anglistykę, zorganizowali grupę konwersacyjną.

— Możemy nawiązać kontakt z jedną ze szkół angielskich w Chełmsford. Koresponduję z dwoma dziewczętami z tamtejszego college'u.

/ One już wiedzą, że być może wystąpimy z taką propozycją. Rozmawiałam też z naszą an-glicą. Pomoże nam.

Tomaszewski siedział na ostatniej ławce. Kuba obserwował go. Ziewał, najwyraźniej nudziło go zebranie. Ożywił się trochę, kiedy Klimaszewski z właściwą sobie swadą opowiadał o przeżyciach dwójkowiczów. Ale kiedy wstał Ciechomski i poprosił o wyjaśnienie sprawy Anki Serafin, Rudek znowu popadł w odrętwienie.

— Anka wystąpiła z ZMS-u — wyjaśnił Kuba chłodno. — Była to jej własna decyzja.

— A! — powiedział Ciechomski. — Zademonstrowała w takim razie wysoką klasę!

— Każdy z nas ma na ten temat własną opinię — odezwał się milczący dotąd Strzelecki. — Proponuję, żebyśmy zostawili w spokoju tę nieszczęsną Serafinównę. To był przypadek zupełnie wyjątkowy i niech już każdy z nas zostanie przy swoim.

182

__ Ja chętnie zostanę przy swoim — zgodził

się Ciechomski zgryźliwie.

__ To zostań, czort z tobą! — wtrącił Klimaszewski.

Kuba wyczuł, że sytuacja znowu staje się napięta.

— Tomaszewski! — zawołał ze swojego miejsca. — Mam teraz poruszyć coś, co powinno zainteresować szczególnie ciebie! Czy nie zechciałbyś się ocknąć?

— Mogę.

— To słuchaj, dobrze? W sobotę rozmawiałem w dzielnicy na temat pewnego projektu, który przyszedł do głowy Erykowi i mnie. Mamy zamiar zorganizować międzyszkolny festiwal gitarzystów. Konkurencje indywidualne, zespołowe i kompozytorskie. Eryk mówi mi, że masz na swoim koncie jakieś własne utwory?

Tomaszewski wstał i przesiadł się bliżej Kuby.

— Mam! — przyznał. — Więc co z tym festiwalem? Kiedy ma być?

— Umówiłem się z Grzegorzem Kacperskim, że jutro przyjdziemy do niego, ty i ja! Będzie już wiedział, czy w ogóle dadzą nam zorganizować coś takiego. Pogadasz sam z Kacperskim, bo z naszej strony głównie ty zajmowałbyś się wszystkim...

—r O key! Gdzie trzeba być i o której? — dopytywał Rudek nagle rozbudzony.

— Wyjdziemy razem i umówimy się dokładnie — zaproponował Kuba.

183

— Dobrze! Dużo macie jeszcze tego gadania?

— Nie... — Kuba zajrzał do swoich notatek. — Rocznica wyzwolenia Warszawy! Grażyna Błaszczyk.

Grażyna podniosła się z miejsca. Miała dwa projekty porannego apelu. Prosiła, żeby wypowiedzieli się, który lepszy. Kuba raz jeszcze rozejrzał się po sali. Stwierdził, że z całą pewnością Agnieszki nie było na zebraniu. Postanowił zajść do niej, wracając do domu. Błasz-czykówna mówiła jako ostatnia.

Wszystkie sprawy w ZMS-ie miały zatem swój tok. Został jeszcze Tomaszewski do ostatecznego rozegrania. Być może wystarczy krótka z nim rozmowa i Kuba będzie wolny. Skończy się ten epizod, trzeba będzie znaleźć sobie coś innego do roboty, coś, co wypełni pustkę. Tak pomyślał: wypełni pustkę. Więc jak w końcu? Wolność, spokojne sumienie czy pustka? Margines?

— Lorentowicz, a ty?

— Ja głosuję za pierwszym projektem — ocknął się Kuba.

Jutro porozmawia z Kacperskim. Przedstawi Grzegorzowi całą sprawę zupełnie otwarcie, bez owijania w bawełnę. Sądził, że Klimaszewski przyjdzie na jego miejsce. Trudno. Znowu uczepił się tego sformułowania myśli. Trudno?

— Idziemy, Kuba... — powiedział Tomaszewski niecierpliwie.

Wyszli przed szkołę całą paczką, ale szybko oddzielili się od reszty.

134

-i Palę się Зо tego festiwalu — przyznał Rudek otwarcie. — Przyszedłbyś kiedy i posłuchał, jak chłopaki grają te moje kawałki! Może mi się wydaje, nie wiem...

— Nie znam się na tym, ale chętnie przyjdę. Eryk słyszał, bardzo mu się podobało, mówił mi.

— Teraz komponuję muzykę do piosenki. Fijałkowska napisała mi tekst. Moglibyśmy z tym wystąpić na festiwalu. To byłoby dobre, nie? Wszystko mielibyśmy własne. Kompozycję, słowa, wykonanie. Może mi się uda namówić Zbiczyńską. Słyszałeś, jak ona śpiewa?

— Nie.

— Żałuj. Pięknie śpiewa. Pięknie! Posłuchaj, melodyjka jest taka: lala, lalala, lala... uu, uuu, uu, lala...

Tomaszewski nucił półgłosem. Kuba wiedział, że teraz właśnie trzeba mu przerwać.

— Wpadające w ucho — podchwycił. — Jak to jest? Lala, lalala, la... — powtórzył za Rud-kiem. — Dobre, wiesz? Słuchaj, Rudek...

Była odwilż, Kuba przeskoczył kałużę, za nim Tomaszewski.

— Co takiego? — zapytał.

— Czy to prawda, że chcecie grać na prywatkach?

Kuba odwrócił głowę i badawczo spojrzał w twarz Tomaszewskiego. Tamtem ściągnął brwi.

— Rosenbaum ci powiedział, tak?

— Tak! — Eryk pozwolił Lorentowiczowi podać źródło informacji.

185

— Miałem za "długi język! — stwierdził Rudek z pasją. — Mogłem się spodziewać, że ta klapa wygada ci wszystko!

— Niby dlaczego miał nie wygadać?

— Kpisz, czy o drogę pytasz?

— O drogę pytam — przyznał Kuba spokojnie. — Widocznie sam uważasz, że to nie jest w porządku.

— Świnia! — zawołał Tomaszewski przystając.

— Kto świnia?

— Eryk! A co, myślałeś, ze ty?

— Nie! Myślałem, że ty! — odparł Kuba impulsywnie.

— Powtórz!

— Myślałem, że to samokrytyka! — powiedział Kuba.

Rudek błysnął złym spojrzeniem.

— Ty się pohamuj, Lorentowicz! Ubliżasz! __A tyś nie ubliżył? Erykowi może nie

ubliżyłeś? To ty się hamuj, radzę ci, bo jeszcze będziesz przepraszał!

— Ja nie z tych, co przepraszają! Ja walę w mordę! A Eryk jest świnia, kapujesz? — syknął. — I ty uważaj, bo tobie też potrafię...

Cofnął do tyłu ramię z zaciśniętą pięścią.

— Spróbuj! — warknął Kuba. — Spróbuj!

Było coś w spojrzeniu Lorentowicza, co kazało Tomaszewskiemu opuścić rękę. Kuba przyglądał się z bliska jego twarzy. Miał ochotę zgnieść ją jednym, silnym uderzeniem. Ale w spojrzeniu Rudka nie było nic. Nie bije się bezbronnych.

186

— Zostawmy Rosenbauma! — powiedział Kuba podniesionym głosem. — Nie będziesz grał na prywatkach, nawet gdyby ci dawali po trzy patyki za noc, a nie półtora! Albo oddaj legitymację i nie przychodź jutro do Kacperskiego! Decyduj się! Teraz, tu, w tej chwili! Decyduj się! No?

— Mocny jesteś w gębie, Lorentowicz! Powiedzieć ci, gdzie mam ciebie i to wszystko?

— Powiedz!

— W du...

Nie dokończył. Lorentowicz uderzył pierwszy.

Agnieszka płakała. Nie poszła na zebranie. Nie chciała widzieć Kuby, słuchać jego głosu. Była zmęczona tak bardzo, że łzy płynące teraz nie przynosiły ulgi, jak to się zdarza czasami, a były jedynie wyrazem ostatecznego znużenia, prawie rezygnacją. Jak długo można odgadywać, co kryje za sobą uśmiech na czyjejś twarzy? Jak długo można wsłuchiwać się w rozmowę, dialog dwóch głosów i w ciągłym napięciu doszukiwać się w ich intonacji prawdy, której człowiek lęka się dla siebie? Obserwować czyjeś gesty, odruchy i własną" zazdrość?

— Przepraszam cię, Agnieszko — powiedziała parę dni temu Anka. — Chciałabym pogadać chwilę z Kubą. Nie masz mi za złe?

— Skąd! — odparła wtedy swobodnie. Zostawiła ich samych, tak jak chciała tego

187

Anka. Przewiesiła przez ramią torbę z książkami i odeszła, z takim trudem panując nad tym, żeby zachować niedbałą elastyczność kroków. Wiedziała, jaki będzie przebieg ich rozmowy.

— Kuba! — powiedziała zapewne Anka. — Czy masz dziś wolne popołudnie?

I patrzyła na Kubę prosząco, może już wtedy była w jej wzroku jakaś prowokacja.

— Tak —odpowiedział Kuba.

Może niepewnie, może wbrew samemu sobie.

— W takim razie wpadnij do mnie o czwartej... o piątej... d szóstej... — tego już Agnieszka nie mogła się domyślić.

Ale był. Wiedziała. Był u Anki, bo już następnego dnia mieli na twarzach tę jego obecność, oboje. Nie patrzyli na siebie, omijali się wzrokiem jak ludzie, których rozdzieliło coś przykrego albo związała tajemnica. To było nieczytelne, zamazane. Przykuwało wzrok Agnieszki. Na którejś przerwie Kuba podszedł do Anki. Widziała jej opuszczone powieki. Kuba coś mówił, bardzo cicho, jakby nalegał czy prosił. Anka potrząsała przecząco głowĘ. Perswadował słowami, gestykulacją, przekonywał uparcie, poważnie. Uległa. Wyszli na korytarz i stanęli przy oknie. Agnieszka obserwowała ich przez uchylone drzwi klasy, dopóki nie weszła pani Grodzka. Spóźnili się, wpadli chwilę po niej.

— Przepraszamy! — powiedział Kuba.

Agnieszkę ugodziła ta pierwsza osoba liczby

188

mnogiej, tak jakby to ona miała do niej wyłączne prawo. Do końca dnia i przez całą sobotę wodziła wzrokiem po ich twarzach. Ciągle niepewna, ciągle po omacku, w napięciu. Nawet wtedy, kiedy Kuba podchodził i mówił tylko do niej, szukała w jego spojrzeniu odpowiedzi na pytanie, którego nie mogła przecież zadać.

Dziś od rana Kuba był zajęty. Popołudniowe zebranie ZMS-u wymagało omówienia wielu spraw bezpośrednio z nim. Wszyscy odłożyli to na ostatnią chwilę. Dudzińska trzymała Kubę przez dwie przerwy, Błaszczykówna przez jedną. Matuszyński niemal na siłę wyrwał go z zasięgu elokwencji Klimaszewskiego i zaciągnął na dół, do biblioteki, gdzie chciał uzgodnić swoje projekty z nim i z panią Kubalską.

Aktywność Kuby tego dnia stała się dla Agnieszki psychicznym relaksem. Nie miał czasu dla niej, ale nie miał go także dla Anki. Po lekcjach Kuba został w szkole, wychodziły same. W szatni Agnieszka usłyszała, jak Fijałkowska chwaliła się Serafinównie:

— Byłam wczoraj w Kongresowej, wiesz?

— Ja też byłam —odparła tamta spokojnie.

— Skąd miałaś bilety? Mój brat stał w Orbisie przez dwie godziny! Ach! — uprzytomniła sobie Fijałkowska. — Wyście pewnie dostali od pani Lorentowicz?

— Nie wiem — odparła Anka i po chwili dorzuciła: — Bardzo możliwe, że to ona załatwiła, ale nie jestem pewna.

Agnieszka nie poszła na zebranie. Wiedziała,

189

że to słabość, że powinna pójść. Byli razem w Kongresowej! Oto odpowiedź na wszystko. Już nie ma pytań.

Jak mogła przywiązywać wagę do słów Kuby! Do ich wspólnego powrotu pociągiem, którego urokliwe wspomnienie przywoływała tak często! Zakopane, rozmowa z Niutą, wspólne spacery, wspólne zakupy w czarodziejskim sklepie z pamiątkami, wszystko wydawało się teraz sfałszowane, nierzeczywiste.

Dzwonek. Agnieszka pospiesznie odgarnęła włosy i wytarła oczy chusteczką. To z pewnością praczka. Wzięła ze stołu przygotowane sto złotych i poszła otworzyć.

— Serwus! — zawołał Klimaszewski.

— Serwus! — ucieszyła się. — Nie patrz na mnie, bo ryczałam! — uprzedziła.

— A co się stało? Miałaś przykrości?

— Takie tam domowe.

— Zdarza się. A ja wpadłem, żeby ci się pochwalić! Nie byłaś na zebraniu, to nic nie wiesz! Dostanę brązową odznakę, kapujesz? Pierwszą!

— Gratuluję! Należy ci się, stary! — zawołała. — Wejdź, pogadamy!

Klimaszewski chętnie skorzystał z zaproszenia.

— Wracam prosto z budy! Szkoda, że nie byłaś! Jak Kuba wystąpił z tą propozycją, wszyscy zaczęli wrzeszczeć, bić brawo, nie masz pojęcia! Oni mnie lubią, dopiero teraz się przekonałem! Ach, czekaj! Tego też nie wiesz!

190

Anka wystąpiła z ZMS-u. Była w piątek u Kacperskiego i zwróciła legitymację.

— To niemożliwe, żeby Kuba zgodził się na takie załatwienie sprawy — Agnieszka przyglądała się Klimaszewskiemu z niedowierzaniem. — Ty chyba coś kręcisz.

— Nic nie kręcę! W sobotę Kuba rozmawiał z Kacperskim na temat festiwalu gitarzystów i przy okazji dowiedział się, że za jego plecami Anka rozegrała tę rzecz po swojemu. Cała kampania Kuby wzięła w łeb. Może to i lepiej, nie wiem. On chyba tu do ciebie wpadnie. Mieliśmy przyjść razem, ale miał jeszcze do obgadania jakieś sprawy z Tomaszewskim. Dlaczego nie byłaś na zebraniu? Przez te przykrości?

— Tak.

— Pewnie coś z mamą? — Klimaszewski westchnął. — Znam te rzeczy, nie myśl!

Wkrótce po jego wyjściu praczka przyniosła bieliznę. Ledwie Agnieszka zamknęła za nią drzwi, zjawił się ojciec. Kuba nie przyszedł. Zgasła więc iskierka nadziei, że nie wszystko jest stracone.

- *

Wtorkowy ranek rozpoczynał się lekcją Smolika. Właśnie sprawdzał listę, kiedy ktoś zastukał do drzwi i do klasy weszła Róża Loren-towicz. Poprosiła Smolika o parę minut rozmowy.

— Wiem, że przeszkadzam, ale to ważna sprawa — tłumaczyła się. — Nie mogłam, nie-

191

stety, przyjść do pana wcześniej, a później też byłoby niemożliwe...

Wyszli na korytarz, rozmowa przeciągnęła się i dopiero po piętnastu minutach Smolik wrócił do klasy. Był wyraźnie poruszony.

— Wojtkiewicz jest? — zapytał.

— Jestem!

Jacek wstał z miejsca.

— Lorentowicz prosi, żebyś dziś o piątej poszedł do kolegi Kacperskiego. Ty należysz do kółka gitarzystów, tak?

— Tak, panie profesorze!

— Pójdziesz do Kacperskiego i dowiesz się, czy pozwolą na zorganizowanie festiwalu.

:— Tomaszewski miał pójść, o ile wiem — odparł Wojtkiewicz niepewnie.

— Tomaszewskiego dziś nie ma. Kuby też. Ty pójdziesz, Jacek. A prosto stamtąd do Lo-rentowicza. Najprawdopodobniej zajmiesz się waszym kółkiem. Oczywiście, tę sprawę rozstrzygniecie na zebraniu. Tak czy inaczej, Kuba chce z tobą pogadać.

— Czy on jest chory, panie profesorze?

— Nie! Nie jest chory.

Smolik odwrócił się, sięgnął po kredę i zaczął pisać na tablicy temat lekcji. Przerwał w połowie zadania, otrzepał ręce.

— Lorentowicz przyjdzie do szkoły jutro albo pojutrze. Dlaczego ty jeszcze stoisz, Jacek? Siadaj! Tomaszewski także zjawi się za kilka dni. No, cóż! Nie wiem, kiedy i w jakiej formie zapoznacie się ż przyczyną scysji, która wynikła między nimi. W tej chwili nie czuję

192

się dostatecznie poinformowany o przebiegu całej sprawy i dlatego nie.mogę o niej mówić. Zasygnalizuję wam jedynie, że taka scysja miała miejsce i że była istotna zarówno w przedmiocie sporu, jak w metodzie dyskusji.

Smolik umilkł, ale klasa wpatrywała się w niego wyczekująco.

— Czy nie mógłby pan powiedzieć nam czegoś więcej? — poprosił Klimaszewski.

— Więcej powiedzą wam Kuba i Rudek, Moje informacje nie są wyczerpujące, mówiłem już o tym.

Smolik wrócił do tematu, ale był wyraźnie zaprzątnięty innymi myślami. Rwał mu się wątek wykładu, kilkakrotnie wracał do jednych i tych samych spraw. Wreszcie jakby zrezygnował. Stanął przy oknie i obserwował ciężkie chmury przewalające się nad miastem. Agnieszkę ogarniał coraz większy niepokój. Na przerwie podeszła do Anki.

— Słuchaj, czy ty wiesz, co jest z Kubą? — zapytała.

— Nie wiem — odparła krótko.

— Mieli rozmawiać o festiwalu. Jaka mogła wyniknąć z tego hecą? — zastanawiała się Agnieszka.

— Nie wiem — powtórzyła Anka.

— Słuchajcie, ja tam idę do Kuby zaraz po lekcjach — Klimaszewski usiadł obok Anki. — Może byście się wybrały razem ze mną?

— Ja nie mogę — odparła Agnieszka szybko.

Zaczęła przerzucać kartki zeszytu do fizyki.

13 — Cza» Abrahama

193

W napięciu czekała na odpowiedź Serafinów-ny.

— Nie! — usłyszała. — Ja też nie będę mogła pójść!

— Szkoda — powiedział Klimaszewski — w takim razie wpadnę do niego sam.

Kiedy odszedł, Agnieszka spojrzała w bok. Anka siedziała z tak pochyloną głową, że brodą dotykała prawie kołnierzyka sukienki.

— Dlaczego nie chcesz pójść z Klimaszewskim?

— Nie bądź głupia — powiedziała Anka ostro. — Ślepa jesteś? To jest skończone.

— Skończone? W niedzielę byliście razem w Kongresowej, a dziś skończone? — zapytała Agnieszka sceptycznie.

— Owszem, byłam w Kongresowej. Ale nie z Kubą. Z kimś innym. Ach, daj mi spokój zresztą! To wcale nie jest takie łatwe silić się na obojętność!

Anka wstała i szybko wyszła z klasy. Agnieszka odłożyła fizykę. Nie odczuwała żadnej ulgi, żadnej radości. Po prostu szarpnął nią niepokój o Kubę, jeszcze gwałtowniejszy niż przedtem. Pomyślała, że wreszcie ma do tego lęku oficjalne prawo. •

— Klimaszewski! — zawołała. Podszedł do niej natychmiast.

— Co ci się stało?

— Nic, co mi się miało stać?

— Nie wiem! Zawołałaś, jakby się paliło!

— Pójdę z tobą do Kuby.

194

V

Pomimo że dzień był chłodny, Róża Loren-towicz odpięła płaszcz i zsunęła do tyłu futrzany kołnierz. Uniosła do góry głowę i głęboko wciągnęła powietrze.

„Boże, jakiż ten chłopak jest głupi!" — pomyślała po raz setny od wczorajszego wieczoru.

Szła równymi, długimi krokami, energicznie wymachując torebką. Końce lekkiego, szyfonowego szalika ogarniały jej twarz, podrywane silniejszymi podmuchami wiatru. Była spokojna. Tym spokojem, który nadchodził po chwilach zdenerwowania i który przez to człowiek uświadamia sobie ze szczególną wyrazistością. Nie było powodu do obaw. Policzek Kuby i podsiniałe, zapuchnięte oko wyglądały nieco lepiej, wezwany telefonicznie lekarz zalecił jedynie okłady, a te przez noc powstrzymały dalszy obrzęk. Kuba spał źle i Róża leżąc na małym tapczaniku Pietruszki wsłuchiwała się w mamrotanie syna, pełna lęku, że ranek przyniesie komplikacje. Nie przyniósł. Kuba obudził sig zmęczony, obolały, ale głodny. Od dzie-

195

ciństwa apetyt był miernikiem jego samopoczucia i z radością szykowała mu dziś rano śniadanie. Po odbyciu rozmowy ze Smolikiem Róża Lorentowicz pozbyła się reszty swoich niepokojów. Obawiała się, że Smolik potraktuje sprawę między Kubą a Tomaszewskim inaczej, niż ona sama ją osądzała.

„Boże, jaki ten chłopak jest głupi!" — myślała, a przecież była dumna.

Wczoraj wieczorem Tadeusz zbeształ Kubę. Wytknął mu nieopanowanie, chuligańskie metody dyskusji, zapędy dyktatora. Oczywiście miał dużo racji i milczała słuchając, jak w zdenerwowaniu wygarniał Kubie wszystkie jego wady. Ale kiedy o pierwszej w nocy całowała na. dobranoc śpiącego na jej tapczanie Pietruszkę, Tadeusz podszedł, nachylił się razem z nią nad Piotrem i powiedział miękko:

— Mam nadzieję, że ten też nam się uda..;

Idąc do szkoły, żeby wyjaśnić Smolikowi nieobecność Kuby, Różą przypomniała sobie te chwile, kiedy czekała na urodzenie pierwszego syna. Jeszcze nie było go na świecie, słabe ruchy sygnalizowały zaledwie jego kształtowanie, a ona miała już przed oczyma skończony obraz człowieka, którego chciała urodzić. Miał być zrównoważony, poważny. Miał odziedziczyć cechy charakteru dziadka, urodę ojca i całą masę zalet, narzuconych Róży wyobraźnią.

Kuba rósł, niepodobny do ojca, podobny do matki, nie miał w sobie żadnej z cech dziadka, był inny niż ten, którego zamówiła wyobraź-

196

nia. A jednak to właśnie o nim powiedział dziś Smolik:

— Jest nieokrzesany, proszę pani! Ale jaki to chłopak!

Tylko tyle powiedział. Wracała z kołnierzem odrzuconym do tyłu, w rozpiętym płaszczu, z szyfonowym szalikiem zamiast skrzydeł. „Jaki to chłopak!" — powiedział Smolik.

— Czy są sezamki? — zapytała zachodząc do sklepu cukierniczego.

— Nie ma.

Szkoda. Zbliżała się dziewiąta, o tej porze powinna już tkwić przy swoim biurku w redakcji i pisać artykuł o filmowej twórczości Antonioniego, a nie szukać sezamek dla Kuby.

— Nie dostałam! — zawołała wpadając na chwilę cło domu. — Może znajdę w sklepie na Jasnej! Jak ty się czujesz? Dlaczego łazisz? Kazałam ci leżeć!

— Nie mogę, mamo! Nosi mnie. Co Smolik?

— Pozdrowienia! Powie temu Woj... Woj... jak on tam?

— Wojtkiewiczowi?

— Właśnie.

— Ale co on na to wszystko? — zniecierpliwił się Kuba.

— Wyglądało, że się przejął — odparła Róża wymijająco.

— Zły był?

— Nie, zły nie był — powiedziała przeciągle. — Chyba nie.

— Na pewno nie był zły! — roześmiał się

197

Kuba jedną połową twarzy. Drugą przysłoniętą miał okładem.

— Skąd wiesz?

— Bo Smolik to facet z wyobraźnią.

— Nie bardzo rozumiem, co ma wyobraźnia do tego wszystkiego? — zdziwiła się Róża.

— Łapa poleciała mi za szybko, fakt. Ale Smolik wie, że musiała mną dobrze trzepnąć cała ta heca z Tomaszewskim i dlatego tak się stało. On sobie to wszystko umie wyobrazić, właśnie wyobrazić, mamo! Nie mógł być zły.

Kuba otworzył drzwiczki lodówki.

— Jestem głodny — powiedział. Róża uśmiechnęła się.

— Zrób sobie kanapkę z wędliną. Ja muszę już iść. Filmy Antonioniego są skomplikowane — westchnęła. — Ale życie też nie jest łatwe.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Spojrzała na niego przez ramię, już stojąc

przy drzwiach, już z ręką na klamce.

— To co ja wiem, a ty zaczynasz rozumieć. Że życie jest trudne, jeżeli chce się je traktować bez uproszczeń.

Wyszła. Kuba podszedł do okna. Przez chwilę czekał, aż w końcu zobaczył matkę idącą przez podwórze. Wysokie obcasy pantofli stukały głośno. „Nie znam jej — pomyślał Kuba nagle. — Nie mam o niej zielonego pojęcia!"

Zaskoczyła go ta myśl. Była prawdziwa. Osiemnaście lat — a nie poznał jej! Dość powierzchownie docierały do niego wszystkie kłopoty i radości, którymi żyła. Zawsze po-

198

godna, ale pełna niedomówień, tak jak przed chwilą. Bez uproszczeń? O jakich uproszczeniach myślała? Może Smolik, rozmawiając z nią, napomknął coś na temat jego stosunku do pracy w ZMS-ie?

Kuba zastanawiał się nad tym smarując masłem gruby kawałek razowego chleba. Wiedział, że scysja z Tomaszewskim była punktem zwrotnym. Nie staje się w obronie idei, która człowieka nic nie obchodzi, a w każdym razie nie broni się jej aż tak. Kiedy wczorajszego wieczoru wlókł się do domu, obsesyjnie myślał o jednym: że nie odejdzie z ZMS-u, dopóki nie załatwi sprawy z Tomaszewskim. Dopóki nie przekona Tomaszewskiego sam albo nie dołoży wszelkich starań, żeby zrobiono to za niego. I ta prolongata przyniosła mu ulgef. Odczuł ją tak wyraźnie, że stało się to niemal fizycznym doznaniem. „Będę tak prolongował w nieskończoność — pomyślał. — Nie odejdę od tej roboty, czemu nie powiedzieć sobie otwarcie?"

Kuba położył na talerzyku trzy kawałki chleba i przeszedł do pokoju. Włączył radio, uchylił okno. Wyciągnął się wygodnie na tapczanie i sięgnął po książkę. Ale nie zaczął czytać. Własne życie wydało mu się ciekawsze od wszelkich imitacji.

*

Okład zasłaniał połowę twarzy. Róża Loren-towicz przymocowała go plastrami na czole i policzku Kuby.

199

— Coś pięknego! — powiedział Klimaszewski, kiedy weszli do przedpokoju.

Odchylił palcem brzeg okładu i gwizdnął przeciągle.

— Rączuchna Tomaszewskiego? — domyślił się.

— Tak — przyznał Kuba.

— Ale ty też mu wlałeś? — zapytał Klimaszewski niespokojnie.

Kuba parsknął.

— To było pierwsze pytanie Pietruszki! — zawołał. — A teraz ty! Wlałem mu, spokojna głowa, chociaż to wcale nie jest...-

Urwał w połowie zdania. Agnieszka stała oparta o drzwi wejściowe i przyglądała mu się badawczo.

— Coś ty narozrabiał? — zapytała. — Czuję w powietrzu piekielną rozróbę!

— Masz węch.

Kuba pomógł jej zdjąć płaszcz.

— Chodźcie dalej! — poprosił otwierając drzwi pokoju.

— Są twoi starzy? — zaniepokoił się Klimaszewski.

— Nie ma. Pietrucha wrócił przed chwilą i odrabia teraz lekcje. O, właśnie! Pietruszka, przywitaj się!

— To ty? — Pietrucha ożywił się na widok Agnieszki. — Twoja mama jest dziś w bardzo złym humorze, jeżeli chcesz wiedzieć. Chodź, to ci pokażę, ile nam zadała. Spójrz sama i powiedz, czy to nie granda. Ten słup i ten słup, a z polskiego taka wielgachna czytana.

200

— Zbieraj książki i idź stąd, dobrze? — poprosił go Kuba.

— Tu jest moje miejsce do odrabiania lekcji. Mogę pójść, ale to będzie kosztowało.

— Dobra, kupię ci jednego, ale wynoś się etąd.

— Z pióropuszem i na koniu — zażądał Pietruszka.

— Zrobione. Ale żebyś nie przyłaził tu co pięć minut. Siadajcie...

— Czekaj, Kuba, ja jeszcze muszę zadzwonić do domu i powiedzieć mamie, że się spóźnię — przypomniał sobie Klimaszewski.

— Chodź ze mną, ja ci pokażę, gdzie jest telefon — zaofiarował się Pietrucha. — Możesz mi wziąć atrament?

Kuba spojrzał na Agnieszkę. Siedziała na tapczanie wyraźnie zasępiona. Nie podniosła na niego wzroku nawet wtedy, kiedy Piotr i Klimaszewski wyszli. Zawołał cicho:

— Agnieszka!

— No? — zapytała tylko.

— Masz za złe?

— Raczej — potwierdziła krótko.

— Dziewczyno! Przecież nawet nie wiesz, o co poszło!

— Obojętne. To si| może podobać Klimaszewskiemu i Pietruszce, ale nie mnie. Dla mnie Joe Louis nie jest bożyszczem — zauważyła ironicznie.

Zanim Kuba odpowiedział, zaskoczony reakcją Agnieszki, do pokoju wrócił Klimaszewski.

201

-— Załatwiłem! Teraz gadaj, koleś! Ale od początku!

Kuba zaczął od swojej rozmowy z Rosenbaumem i od projektu zorganizowania festiwalu gitarzystów, który przyszedł im na myśl następnego dnia. Liczyli na to, że Rudek da się wciągnąć do aktywniejszej pracy w ZMS-ie i to powstrzyma go w zapędach do przypadkowego muzykowania. Ale dopiero kiedy zaczął opisywać przebieg wczorajszego zajścia z Tomaszewskim, Agnieszka podniosła głowę. Teraz każde słowo było ważne. Z wolna uświadamiała sobie sens całego konfliktu, który dla niej był wyraźniejszy niż dla Klimaszewskiego. Bo Agnieszka, tak jak Smolik, miała wyobraźnię.

— To się teraz zrobiła jeszcze trudniejsza sprawa — powiedział Kuba i dorzucił samo-krytycznie: — Skopałem ją. Ale to nic. Na głowie stanę, żeby wykrzesaś coś z tego durnia. Nie cofnę się!

Słuchała w milczeniu i nawet później, kiedy Kuba skończył opowiadać, nie włączyła się do rozmowy. Nie mogła przecież powiedzieć nic ponad to, co mówił Klimaszewski, a chciałaby powiedzieć więcej.

— Nie cofnę się! — powtórzył Kuba z pasją.

Uśmiechnęła się i Kuba zauważył ten uśmiech. Spojrzał pytająco.

— Abrahamie! — powiedziała wolno. — Podobasz mi się...

202

Kacperski obszedł się z Lorentowiczem surowo. Jego nie wzruszało podbite oko ani wewnętrzne rozterki Kuby, o których wiedział mało. Obchodziły go fakty. Mówił długo, przypomniał lata faszystowskich argumentów, biadolił nad losem Rzeczypospolitej, w której rządy obejmą już wkrótce narwańcy w rodzaju Kuby. Palił papierosy jednego po drugim, był zdenerwowany, ale wreszcie osiągnął swój cel. Kuba powiedział niemrawo:

— Grzegorz, daj już spokój, mam kompletny kociokwik!

— Na zebraniu obaj będziecie świecili oczyma! — zdecydował Kacperski. — I ty, i Rudek! Cudów nie ma. Przyjdę podziwiać. Ale zanim ja przyjdę do was, ty jutro musisz przyjść do mnie — Grzegorz zmienił wreszcie temat rozmowy. — Rozpoczynamy działalność Wieczorowej Szkoły Aktywu na terenie waszego liceum. Proszę cię bardzo, tu masz tytuły pierwszych prelekcji, przejrzyj sobie. Jutro pogadamy szczegółowo, dowiesz się, jak to będzie wyglądało od strony organizacyjnej. Czemu masz taką smutną minę?

— Bo widzisz, u nas nie lubią gadania...-

— A co u was lubią?

— Robotę lubią!

— Robota bez gadania kończy się tym! — Grzegorz wymownie spojrzał na policzek Kuby. — Albo muzykowaniem na prywatkach! Nie będzie żadnej drętwej mowy, zapewniam

203

cię uroczyście! — podniósł w górę dwa palce _ Mamy dobrych prelegentów, przekonasz się sam. Bronicie się przed gadaniem, bo z góry zakładacie, że będziecie karmieni sloganami. A nieprawda! Ty nie masz pojęcia, Kuba, ile można załatwić przekonywającym słowem. Pierwsza prelekcja będzie zresztą na temat linii politycznej Johnsona. Jeżeli wiesz o tym więcej niż Zdzitowiecki, który poprowadzi wykład, nie przychodź. Prosta sprawa. — Uśmiechnął się. — Minie kilka lat, a sam będziesz chodził z prelekcjami po liceach — dorzucił żartobliwie.

— Może — zgodził się Kuba bez entuzjazmu.

Wstał, wsunął do kieszeni kartkę z tematami pierwszych wykładów.

— Idę!

— Posiedź jeszcze trochę. Nie będę ci 'więcej dogryzał — zobowiązał się Grzegorz.

— Nie mogę. Umówiłem się.

— Ładna?

— Ładna.'

— No, to powodzenia!

Agnieszka czekała na niego w „Cocktailu". Wiedziała, że był u Grzegorza i roześmiała się, kiedy ciężko usiadł na krześle.

— Wyglądasz na stuprocentowego inwalidę! . — Grzegorz mnie stłamsił. Poza tym... Wiesz, kto to jest Zdzitowiecki?

— Nie wiem.

— To się dowiesz. Będzie miał u nas prelekcję na temat polityki Johnsona.

204

— To może być ciekawe!

— Zobaczymy! A na razie — Kuba oparł się o stolik i pochylił w stronę Agnieszki — powiedz, co mam ci zamówić? Czy koniecznie taki krem, którego cena nie przekroczy twoich aktualnych możliwości finansowych?

— Moje aktualne możliwości finansowe są żadne! — odparła spokojnie. — Jestem twoim gościem. Proszę o krem ananasowy. Zwracam ci uwagę, że to najdroższy, jaki tu można dostać. Sprawdziłam.

— Chcesz mnie zrujnować?

— Nie! — roześmiała się i wyjaśniła zupełnie szczerze: — Chcę ci zrobić przyjemność!

— Zrobiłaś... — przyznał Kuba. — Gdyby to było w mojej mocy, postawiłbym przed tobą dziesiątki kremów ananasowych i patrzył, jak jesz.

— Co niewątpliwie okazałoby się fatalne w skutkach.

Ale na razie ci nie grozi — zauważył Kuba — ponieważ mogę zamówić jeden i tylko jeden krem, a do niego dwie łyżeczki. Bo na więcej nie wystarczy mi pieniędzy.

Wystarczyło. Poprzedniego dnia Tadeusz Lorentowicz dostał zaliczkę. P0 chwili siedzieli juz nad miseczkami puszystego kremu, ozdobionego cząstkami ananasa.

— Czemu nie jesz? — zapytała Agnieszka biorąc do ust czubatą łyżeczkę.

- Bo myślę. Wiesz, pomimo wszystko jestem zadowolony, a ty?

205

— Ja też. Ale ja dzięki wszystkiemu! Jedz,

na co czekasz?

*

Pierwszy wykład Wieczorowej Szkoły Aktywu miał się odbyć w sobotę po południu. Agnieszka nie przypuszczała, że ten dzień stanie się dla niej taki ważny. Nie wiedziała o tym nawet wtedy, kiedy już minął. Bywa i tak.

Weszła na salę bardzo spóźniona. Kuba stał przy pierwszym rzędzie i przywołująco machał ręką.

— Zaklepałem ci krzesło obok Klimaszewskiego. Spójrz, widzisz, gdzie on siedzi? Te wolne krzesła są nasze. Siadaj, ja zaraz przyjdę, jeszcze tylko zamienię dwa słowa z tym Zdzitowieckim.

Agnieszka zajęła swoje miejsce. Klimaszewski wiercił się na krześle.

— Słuchaj, jeżeli to będzie zbyt długo trwało, zemdlej. Wyniosę cię i pójdziemy na kawę!

— Podobno Kacperski przysiągł Kubie, że żadna drętwa mowa!

— Ale Kacperski może się okazać krzywo-przysięzcą! Muszę ci coś powiedzieć... — Klimaszewski nachylił się, szepnął Agnieszce do ucha: — Widziano go z Anką Serafin!

— To brzmi jak plota z wielkiego świata!

— To nie plota, to fakt! Uważaj, idzie ku nam generalicja!

Kuba usiadł obok, Kacperski kilka krzeseł dalej. Rozmowy na sali przeszły w pomruk

mu 206

i Agnieszka dopiero teraz zwróciła uwagę na stojącego przy stoliku wykładowcę. Czekał z rozpoczęciem prelekcji na zupełną ciszę, a tymczasem przebiegał wzrokiem swoje audytorium. Pomyślała, że jest podobny do Smolika, tyle że kilka lat młodszy.

— Przypadł mi w udziale miły obowiązek rozpoczęcia cyklu wykładów na temat polityki międzynarodowej, które inaugurują zajęcia naszej Wieczorowej Szkoły Aktywu... — powiedział głębokim, przyjemnym głosem.

Agnieszka pochwyciła na sobie jego spojrzenie, w chwili, kiedy się przedstawiał. Miała ochotę ukłonić mu się i powiedzieć głośno swoje nazwisko. Uśmiechnęła się do tej myśli.

— Nazywam się Zdzitowiecki. Krzysztof. Tego wieczoru jego imię nie miało dla Agnieszki żadnej wymowy.

Czas Krzysztofa nadszedł później.

i

Dwa tysiące czterysta pierwsza publikacja L.SW

Wyd. III. Nakład 50 000+290 egz. Pap. offs. mat. 5/70 82X104 z fabryki w Częstochowie. Oddano do składania 6.07.1973 r. Podpisano do druku w listopadzie 1973 r. Druk ukończono w maju 1974 r. Ark. druk. 13,

ark. wyd. 7,5.

Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego

10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2. Zam. 1673/7 R-4/2

CENA ZŁ 15,—



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Siesicka Krystyna Przez dziurkę od klucza
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Opowieści rodzinne 03 Wachlarze
Siesicka Krystyna Między pierwszą a kwietniem
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Wróć Aleksandrze
Siesicka Krystyna Fotoplastykon
Siesicka Krystyna książki wszystkie tytuły
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Wachlarze
Siesicka Krystyna Trzynasty miesiąc poziomkowy
Siesicka Krystyna Idzie Jas
Siesicka Krystyna Sloneczniki
Siesicka Krystyna Zapalka na zakrecie
Siesicka Krystyna Beethoven i dzinsy
Siesicka Krystyna Pejzaż Sentymentalny
Krystyna Siesicka Pejzaz Sentymentalny

więcej podobnych podstron