C.L. Smith
Wieczni Wygnańcy
Przekład: E. Ratajczyk
Wydawnictwo Amber 2010
Była to pora Światła, była to pora Ciemności,
była to wiosna nadziei, była to zima rozpaczy,
mieliśmy wszystko przed sobą, nie mieliśmy nic przed sobą,
wszyscy szliśmy prosto do Nieba,
wszyscy szliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku.
Karol Dickens Opowieść o dwóch miastach
1
Zachariasz
M
oże i jestem posłańcem niebios, ale nie jestem doskonały.
Obserwuję jak moja dziewczyna naciąga na różowe majtki luźną koszulkę „Dallas Cowboys”
i kładzie się spać.
To brzmi perwersyjnie, wiem. Ale ja zawsze obserwuje ją, jak się ubiera, rozbiera, bierze
prysznic i kąpiel.
Był też jeden niebiański weekend w sierpniu ubiegłego roku, kiedy zepsuła się klimatyzacja.
Cały dzień spędziła w łóżku goluteńka, czytając Tolkiena pod sufitowym wentylatorem.
Ale ja jej wcale nie podglądam. Po prostu pilnuje.
Pilnowanie jej dwadzieścia cztery godziny na dobę to mój obowiązek. Jestem Aniołem
Stróżem (w skrócie AS) Mirandy. Żółtodziobem stworzonym po pierwszym wybuchu
atomowym w 1945 roku.
Miranda jest moją drugą podopieczną i powodem mojego istnienia. Ona nie ma o tym pojęcia.
Nie może mnie nawet zobaczyć. Nikt nie może, chyba że sam postanowiłbym się ukazać. Ale
to zakazane. Nas, AS-y, obowiązuję pewne zakazy. Jasne, pomagamy, kiedy tylko się da, ale
w sposób niezauważalny lub przynajmniej nie do wykrycia (jestem znany z tego, że od czasu
do czasu łamię zasady.
Co noc patrzę jak śpi. Jest niespokojna. Zawsze. Ciągle poprawiam jej kołdrę, żeby nie
zaplątała w niej nóg. Wtedy by się obudziła.
A i tak nie śpi dobrze. Przejmuje się drobnymi błędami. Czy raczej tym, co uważa za błędy.
Tym, co inni o niej myślą. Tym, co się stanie.
Jak wszyscy ludzie. Szkoda, że nie mogą spojrzeć w nieskończoność. Wtedy problemy takie,
jak dwója z algebry, czepiający się rodzice czy ignorowanie przez Tego chłopaka wydałyby
się nie takie straszne.
Bardzo chciałbym porozmawiać z Mirandą. Powiedzieć jej to.
W zeszłym roku dwa razy obudziła się w nocy z płaczem, mniej więcej w tym samym czasie,
kiedy rozwodzili się jej rodzice. Nie wiem, co jej się śni. Ponoć starsi aniołowie mogą zajrzeć
do umysłu. Brzmi kusząco, prawda? Ale ja i tak bym tego nie zrobił. Nawet gdybym potrafił.
Dość, że tu jestem. Miranda zasługuje na przestrzeń mentalną.
A to jej fizyczna przestrzeń. Moje ulubione miejsce na terra firma.
Ś
pi głęboko, więc ryzykuję – materializuję się na dżinsowym pufie i zanurzam się w niego.
Cztery ściany kremowego koloru, dwa okna, biały sufit i niemodny złoty dywanik. Łóżko,
biurko, wysoka cedrowa szafa i kufer. Narzuta, którą zrobiła na drutach jej babcia. Pluszowy
pingwin z Wodnego Świata. Plakat z kulą ziemską i podpisem „Dom, słodki dom”.
Widzę małą dziewczynkę, którą była. I kobietę, którą się staje.
Staniki, takie jak ten przewieszony przez oparcie krzesła przy biurku, zaczęła nosić w piątej
klasie. W tym samym czasie przestała pisać pamiętnik.
Jedną ścianę zajmuje regał na książki. Przeważają te w miękkich okładkach. Głównie serie.
Jest też sporo książek o aktorstwie i teatrze. Stos na biurku czeka, żeby go oddać do
biblioteki. Obok leżą broszury informacyjne z Uniwersytetu Północnego Teksasu. Telefon
komórkowy przy komputerze nie działa odkąd zaliczył kąpiel w pralce w zeszły weekend.
Leży koło Opowieści o dwóch miastach i Romea i Julii. Dickens jest lekturą obowiązkową, a
Szekspir – przepustką do spełnienia marzeń Mirandy. Dzisiejszą datę zaznaczyła na czerwono
w kalendarzu z Narnią. Po południu odbędą się przesłuchania do przedstawienia szkolnego.
Moja dziewczyna jest taka nieśmiała… dziwne, że się zgłosiła.
Pan Nesbit pije wodę z butelki przymocowanej do klatki. Jest dobrym kompanem jak na
gerbila.
Znikam, żeby nie gramolić się z siedziska. Pora zerknąć do Mirandy. Poczuć płyn do kąpieli o
zapachu trawy cytrynowej. Przyjrzeć się jej twarzy w kształcie serca. Robię to niemal tak
często jak ludzie mrugają.
Ale tym razem jest inaczej. Przerażająco. Cofam się, szukając innego wytłumaczenia. Nocna
lampka-biedronka ciągle się świeci. Księżyc prawie w pełni, nie jest zaćmiony.
Wokół Mirandy wiruje przydymiona szara smuga. Przywiera do niej. Zamienia się w dłonie o
długich palcach, które gładzą ją po policzkach i chwytają za szyję i ramiona. Wydłuża się w
przezroczystą kołdrę, która odkrywa jej ciało i nasuwa się na głowę.
To na pewno pomyłka, myślę. Już kiedyś to widziałem.
Moja dziewczyna śpi w cieniu Śmierci.
2
Miranda
A
lbo w moim domu straszy, albo puf jest opętany. Może straszenie i opętanie to jedno i to
samo. Muszę zapytać moją przyjaciółkę Lucy. Ona będzie wiedziała. Ja nie wiem, o co
chodzi, ale przysięgam, że mój dżinsowy puf zmienia kształt, kiedy śpię. Dziś rano jest
zdecydowanie bardziej rozpłaszczony na środku niż wczoraj wieczorem.
- Mirando! - woła mama. - Spóźnisz się do szkoły! Jakbym nie wiedziała. Łapię mój czarny
plecak z siatki
i staram się przemknąć przez korytarz.
- Pa! - krzyczę, mijając kuchnię, ale przed spiżarnią wpadam na mamę.
Ma na sobie gruby biały szlafrok, a ciemne włosy spięte w kok. O tej porze zwykle jest już
ubrana i gotowa do sprzedawania kosmetyków.
- Nie jesz śniadania? - pyta.
Czuję zapach bekonu i przypalonej grzanki. Przypominam sobie, że mama się stara.
- Nie chcę, żebyś zapychała się słodyczami w szkole -ciągnie. - Czekolada...
- Cerę mam dobrą - przerywam. Moja cera nie jest nieskazitelna, ale na pewno nie mogłaby
posłużyć za ilustrację „przed" w reklamie preparatu na trądzik. Wymownie zerkam na
zegarek. - Muszę iść po Lucy...
- To przyszło wczoraj. - Mama podaje mi kolorową pocztówkę. - Od twojego ojca.
Tłumię westchnienie, ale nie jestem w stanie się powstrzymać i nie spojrzeć. „Pozdrowienia z
Alaski"! Ojciec jest na luksusowym rejsie. To dla mnie nowość, ale nie zaskoczenie. Mam
tatę od co drugich wakacji, ale nie od co drugiego weekendu. Przez pracę. Przez to, że musi
podróżować. Przez to, że zaczął nowe życie.
- On tego nie napisał - mówię i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że powinnam była
trzymać buzię na kłódkę.
Mama kiwa głową.
- To kobiece pismo - przyznaje.
Ma rację. Litery są duże i kształtne, w niczym niepodobne do skośnych bazgrołów taty. Na
pewno przeżywała tę kartkę przez całą noc.
Moi rodzice są po rozwodzie, więc chyba wolno mu umawiać się z kimś innym. Ale to dla
nas nowość. Myślałam, że to mama zacznie randkować pierwsza, że będzie potrzebowała
męskiego zainteresowania. Dziś rano najwyraźniej potrzebuje mnie.
Pierwszy raz zauważam, że mama i ja jesteśmy już tego samego wzrostu. Aby jej poprawić
nastrój, dzielę się z nią informacją, którą miałam zamiar zachować w tajemnicy.
- Dzisiaj mam przesłuchanie do szkolnego przedstawienia Romea i Julii. - Kiedy jej mina ze
znękanej zmienia się w pełną zachwytu, otwieram drzwi garażu. - To nic wielkiego.
- To... cudownie! - wykrzykuje. - Wiedziałam, że niepotrzebny ci psychiatra!
Potrzebuję chwili, żeby zaskoczyć.
- Chciałaś wysłać mnie do psychiatry?
lata wspomniał o tym raz, kiedy byli w separacji, ale raczej na zasadzie „gdybyś-
potrzebowała-komuś-się-wyga-dać". Nie żeby uważał mnie za stukniętą czy nienormalną.
- To nie był mój pomysł. - Mama zamyka mnie w drętwym półuścisku, prawą rękę trzymając
pod ostrym kątem, jakby miało jej się coś stać, gdyby przytuliła mnie za bardzo. - Twój ojciec
jest kretynem, ale to nie nowina. Tłumaczyłam mu, że ty się po prostu wolniej rozwijasz.
Mojej córce jest pisane bycie gwiazdą!
Wyswobadzam się i robię krok w przód, do zimnego, zagraconego garażu na dwa samochody.
Moja honda jest prezentem od ojca, po to żebym nie znienawidziła go na całe życie.
- W końcu ja byłam Miss Nastolatek Regionu Bay -woła mama.
Odpalając samochód, poruszam wargami razem z nią.
- I Miss San Francisco!
- Możesz zaczynać - mówi pani Esposito z pierwszego rzędu, unosząc teczkę i dodając mi
otuchy uśmiechem. Uczy pierwszy rok i tryska energią.
Przestępuję z nogi na nogę, a w głowie kotłują mi się myśli.
Niedawno odnowiona aula (jeszcze ma ten specyficzny zapach nowego samochodu) jest
prawie pusta. Tylko
kilka pierwszych rzędów zajmują uczestnicy przesłuchania - zagorzali maniacy teatru i kilka
osób o wysokich aspiracjach, czyli tacy jak ja. Nadają się raczej do reality show niż do
prawdziwego teatru, ale uwielbiają blask reflektorów.
Szkoda, że nie ma tu Lucy, której aktorstwo zupełnie nie interesuje. Zresztą akurat odbywa
godzinną karę za to, że przez przypadek oddała do „Ginger Synapsis" fan-fik zamiast raportu
rządowego.
Nakazuję sobie oddychać, jak mawia babcia Peggy, życie jest krótkie, a poza tym jestem
prawie pewna, że raczej nikt jeszcze nie umarł od upokorzenia.
- Możesz zaczynać - powtarza pani Esposito, wywołując śmiechy w rzędzie Denise.
Czytam Julię, akt IV, scena III. Mieliśmy do wyboru recytację monologu (jeżeli ktoś stara się
o główną rolę) albo czytanie z innym aktorem (dla tych, którzy cierpią na „lęk przed
przesłuchaniem").
Ta druga propozycja wyszła od szkolnego psychologa, który ma fobię na punkcie lęków -
jeżeli w jednym zdaniu użyjecie słów „test" i „lęk", natychmiast skieruje was na kurację do
spa shiatsu.
- Zajęta jesteś, co? Chcesz mej pomocy?
Zatyka mnie przy „co", aż w końcu uświadamiam sobie, że Wayne White opuścił mój
początek i zaczął od swojej kwestii. Wayne siedzi na stołku, z długimi, kościstymi
kończynami zgiętymi jak u garbatego stracha na wróble. Powinien był podpowiedzieć mi
szeptem kwestię, ale pewnie mu głupio, że musi czytać rolę pani Capuletti.
- Nie, pani - podejmuję wreszcie. - Mamy wszystko, co potrzebne. Aby wystąpić jutro uro...
czyście. -Słowa wydobywają się z moich ust, ale stoję jak skamieniała. - Proszę więc, dajcie
mi pozostać samej...
- Dałabym chyba wszystko, żeby w tej chwili zostawiono mnie samą. - I niechaj niania spędzi
tę noc...
- Czytam dobrze, ale wyglądam jak android w stanie pauzy. - ...z tobą. - Robię nieporadny
krok w prawo, jak Frankenstein.
Pani Esposito wygląda, jakby się martwiła, że coś mi dolega.
- Gdyż pewna jestem, że masz pełne ręce.... - Pełne... Pełne czego?
Zerkam na Denise, która zagryza wargę, żeby powstrzymać się od śmiechu. Lucy mówi, że
nie powinnam się nią przejmować, ale już od przedszkola, ilekroć Denise pojawia się w
pobliżu, mam wrażenie, że szponiasta dłoń wyciska mi krew z serca.
Spoglądam na aktorów. Kiwają głowami, dopingując mnie. Zawsze ich obserwuję, jak się
wygłupiają, farbują włosy i mają gdzieś, co inni o nich myślą. Po części chciałam to zrobić
dlatego, żeby stać się jedną z nich. To najbardziej żywi ludzie tutaj.
Staram się rozluźnić i wczuć w rolę. Muszę być Julią -romantyczną, tragiczną, potępioną.
- Pełne ręce pracy w tej... w tej... w tej sprawie tak nagłej! - Robię wszystko, żeby się nie
skrzywić.
Denise już nie próbuje się powstrzymać, mimo stanowczego „ciii" pani Esposito. Ona i jej
przyjaciółki aż zginają się wpół, zanosząc się od śmiechu.
- O mój Boże - krzyczy jedna. - Ona jest straszna!
- Dobranoc - czyta monotonnie Wayne, opierając brodę na dłoni. - Połóż się...
Nie słyszę reszty, bo do auli wszedł Geoff Calvo. Metr osiemdziesiąt piłkarskiej masy sunie
ś
rodkowym przejściem, ściągając spojrzenia wszystkich poza panią Esposito. Chciałabym
powiedzieć, że pociąga mnie coś innego niż jego wygląd, tyle że nigdy ze sobą nie rozma-
wialiśmy. Zawsze sobie tłumaczę, że po prostu jeszcze nie nadarzyła się ta wielka okazja. Ta,
przy której on się uśmiechnie i spojrzy na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz, a w tle
rozlegnie się pełna dramatyzmu muzyka.
Rzeczywistość: Geoff podchodzi do Denise i obdarza ją odrażającym, półnamiętnym
pocałunkiem w usta. Wtedy stwierdzam, że głupotą jest „lubić" kogoś, kogo się właściwie nie
zna.
A właściwie, to kiedy zaczęli ze sobą chodzić?
- Z... żegnajcie - syczę. - Bóg wie, kiedy się spotkamy.
- Zabij mnie - błagam, chowając się za najbliższym DVD na widok dwojga aktorów, którzy
przyszli oddać wypożyczone płyty. - A najlepiej chodźmy stąd.
- Wyluzuj, już ich nie ma. - Lucy kładzie mi rękę na ramieniu i wyprowadza mnie z działu
babskich filmów. - Poza tym oni nie lubią kliki Denise tak samo jak my.
Kiedy tego popołudnia Lucy znalazła mnie zapłakaną w szkolnej łazience dla dziewczyn,
zaczęła mnie pocieszać: „Niech się wypchają" i „Wszystko będzie dobrze".
Lucy uważa, że nie ma sensu się zadręczać, tylko trzeba iść naprzód.
- No, utrudzony wędrowcu - mówi. - la podróż to żaden wstyd. Dla samotnych noc filmowa
jest uświęconą tradycją.
- W walentynki? - pytam, jakbyśmy nie spędzały tak walentynek przez kilka ostatnich lat.
Wieczór przed Dniem Świętego Walentego spędzamy w Movie Magic, gdzie jeszcze jest w
czym wybierać. W każdym razie według Lucy.
Podejrzewam, że moja ulubiona Królowa Krzyku przyszła tu też w nadziei na to, że... no,
wyhaczy kolesia z kasy. Od dobrych kilku miesięcy jest jej ulubionym tematem, zaraz po
Neilu Gaimanie i tym, co ma zamiar albo co już ściągnęła z Internetu.
- Oj! Biedna Miranda! - woła z udawaną troską. Nie reaguję, więc przechyla głowę, a jej
twarz poważnieje.
- Wyglądasz... Stało się coś jeszcze? Coś naprawdę strasznego?
Zastanawiam się, czy powiedzieć Lucy, że mój tata jest na Alasce (czy raczej pływa dookoła
łodzią) z jakąś tajemniczą kobietą, która pisze za niego pocztówki, a mama jest przez to w
typowej dla niej fazie przygnębienia i może jednak postanowi wysłać mnie do psychiatry,
kiedy jej opowiem o dzisiejszym przesłuchaniu.
- Mój puf jest opętany - odpowiadam.
- Interesujące. - Z horrorów Lucy wybiera Klątwę. -Co ty na to?
Wdziałyśmy już go. I naprawdę uwielbiam filmy. Oglądamy je z Lucy, jedząc popcorn z
prawdziwym masłem, na jej narożniku prawie w każdy weekend od zeszłego
lata, kiedy pracowałam na stoisku z napojami w multipleksie w markecie.
- Myślę...
- Może pomogę paniom znaleźć coś strasznego? - To „miłość" Lucy, Kurt, jak
wydedukowałyśmy z plastikowej plakietki z imieniem na jego czerwonej koszulce polo.
Jest wysoki, wyższy niż Lucy, co dla niej jest kluczowe, ma włosy blond w odcieniu piasku i
wygląda na parę lat starszego od nas. Mimo agrafki w prawym nozdrzu, jak na ekspedienta
wypożyczalni DVD jest wyjątkowo przystojny.
Lucy postanawia przenieść flirt na wyższy poziom.
- Jestem Lucy - oznajmia, wyciągając rękę. - A to jest Miranda. Chyba się jeszcze nie
poznaliśmy.
Kurt uśmiecha się, pokazując idealne zęby, i podaje dłoń jej i mnie.
- Wiem. Wasze imiona i adresy są w komputerze. Robię wielkie oczy, ale Lucy pozostaje
niewzruszona.
- Dzisiaj szukamy czegoś bardziej życiowego - mówi. - O której kończysz?
On się śmieje, a mnie opada szczęka i mam wrażenie, że jarzeniówki nad głową przygasły.
- Kończę... - zawiesza głos, ale tylko na chwilę, żeby nie być ordynarny. - O jedenastej. Ale
przecież jest środek tygodnia?
- Jutro nie ma lekcji - wyjaśnia Lucy. - Konferencje okręgowe.
Kurt marszczy czoło, jakby nigdy o czymś takim nie słyszał.
- No to jeśli chcecie, mam pewien pomysł.
Nieźle. Co ja tu robię?
- Ja - mówię - hm, muszę być w domu o...
- Nocujesz u mnie - ucina Lucy. - Rodzice mi ufają -zwraca się do Kurta. -1 mocno śpią.
- Zajebiście - odpowiada, biorąc od niej film i odkładając na półkę. - Ja i mój kumpel czasem
się odprężamy przy paru browarkach na starym cmentarzu przy szkole. Wiecie, co mam na
myśli?
Wiemy. Lucy jest chorobliwie zafascynowana grobami. Łazi po cmentarzach z papierem i
kolorowymi kredkami i szkicuje ornamenty wyryte na nagrobkach. Czyta nazwiska i daty i
próbuje odgadnąć, na co umarli.
- Uwielbiam to miejsce - wyznaje. - Mówią, że o północy chodzi tam duch.
Nie wiem, kto mówi takie rzeczy, ale nie interesuje mnie ta informacja. Kurt znowu się
ś
mieje.
- Spotkam się z wami i z duchami po pracy.
3
Zachariasz
Z
abij mnie - mówi Miranda w wypożyczalni. Gdyby niewidzialny anioł mógł się skrzywić,
to bym się skrzywił. Jest zła przez rodziców i przesłuchanie, tyle rozumiem. Normalnie
stawałbym na głowie, żeby jakoś poprawić jej humor.
Kocham Mirandę. Naprawdę. Ale dziś wieczorem kryzys wieku dojrzewania mojej
dziewczyny oznacza igranie z ogniem. W tej chwili ostatnie, czego nam trzeba, to kusić los.
Cień nadal zakrywa jej twarz jak woalka, dłonie jak rękawiczki i ciągnie się za nią niczym
ś
lubny welon.
Jasne, znam zakończenie. Każdy AS musi kiedyś odpuścić. Jestem przekonany, że gdy
nadejdzie ten dzień, Miranda z radością zostanie powitana na górze przez Dziadka Shena i
wszystkich, których znała, a którzy znaleźli się tam przed nią. Ale życie jest takim wspa-
niałym darem... takim błogosławieństwem... Mając dopiero siedemnaście lat, właściwie nie
zdążyła go zasmakować. Zostawić swojego śladu na tym świecie. Marzy, żeby zostać aktorką.
Wyrosnąć na kobietę, która zagra główną rolę. Zasługuje na swoje pięć minut w świetle
reflektorów. Zasługuje na o wiele więcej.
Przeznaczenie nie istnieje. Wolna wola Mirandy może wpłynąć na jej przyszłość.
Okoliczności mogą się zmienić. Nie musi umierać. Do licha z cieniem, nie mam zamiaru tak
jej zostawić.
- Może pomogę paniom znaleźć coś strasznego? - pyta Kurt.
Co powie Lucy? Co myśli? Jest nieustającym wyzwaniem, faktorem X w życiu Mirandy. A ja
muszę ratować ją przed opłakanymi skutkami.
To Lucy namówiła ją zeszłego lata, żeby zakraść się do kompleksu apartamentów i wykąpać
w jacuzzi. A ja zajmowałem właścicieli trzech mieszkań z widokiem na basen, przelewającą
się wanną, inwazją mrówek i czytaniem dziecku na dobranoc, żeby przypadkiem nie wyjrzeli
przez okno.
To Lucy wysłała zdjęcie Mirandy z drugiej klasy szkoły średniej internetowemu przestępcy w
Fort Worth, myśląc, że to uniwersytecki zapaśnik z Houston. A ja zaraziłem jego system
wirusem, który spowodował, że ich IP stały się niekompatybilne.
No a teraz Kurt. Co z nim? Pojawiał się w ich życiu od kilku miesięcy, ale nie zwracałem na
niego większej uwagi. Błąd?
Materializuję się za ladą i trzymając się poza zasięgiem wzroku, przeszukuję plik
dokumentów Movie Magie. Pod wypłowiałą torbą z McDonalda odnajduję listę pracowników
i przebiegam ją wzrokiem, aż trafiam na jego nazwisko.
Kurt Brodecker. Mieszka na West Endzie.
- No to jeśli chcecie, mam pewien pomysł - mówi Kurt.
Oj, nie podoba mi się to. Szukam wyświetlacza, który mógłbym nacisnąć. Alarmu
przeciwpożarowego, który mógłbym włączyć.
- Ja - odzywa się Miranda - hm, muszę być w domu o...
- Nocujesz u mnie - ucina Lucy. - Rodzice mi ufają i mocno śpią.
Cmentarz? Ciemny. Odosobniony. Rozległy. Ludzie.
- Mówią, że o północy chodzi tam duch - słyszę. Nie wiem, kto mówi takie rzeczy, ale nie
interesuje
mnie ta informacja.
W jasnym świetle jarzeniówek cień drga i ciemnieje wokół mojej dziewczyny.
4
Miranda
L
ucy i ja bez słowa wychodzimy z wypożyczalni, wsiadamy do mojego samochodu i
ruszamy.
- Cmentarz?! – wykrzykuję. – Nie łażę po cmentarzach. Zwłaszcza w nocy. Z obcymi
chłopakami. I z piwem.
Browarek. Zajebiście. Co to za słownictwo?
Jak się dobrze zastanowić, to co tak właściwie wiemy o Kurcie?
- A jeżeli to fan horrorów o morderstwach siekierą? – dodaję. – Przecież oglądałaś te filmy.
Lucy zapina pas jak gdyby nigdy nic.
- Van Helsing ci się podobał.
- Podobał mi się Hugh Jackman w tym czarnym kapeluszu i długim płaszczu. – Przyciszam
rockową chrześcijańską stację radiową. – Wiem, że masz bzika na punkcie filmów grozy, ale
przecież w prawdziwym świecie też nie brakuje potworów. Zmiennokształtni…
- Po prostu dawni ludzie – mówi. – Boże, Miranda, nie bądź taką bigotką.
Puszczam „bigotkę” mimo uszu. Wszystkie znane mi filmy o wilkołakach,
niedźwiedziołakach, kotołakach czy innych łakach, kończyły się liczeniem trupów. Ale Lucy
potrafi być przekonująca, a ja nie jestem dziś w nastroju.
Nie mówię jej, co gryzie mnie tak naprawdę. Że miałam potworny dzień, i że obiecała mi na
pocieszenie wieczór filmowy, a teraz ciągnie mnie ze sobą, żeby mogła się spotkać z jakimś
kolesiem. Jestem rozczarowana sobą, nią i światem też.
- A co z wampirami? – pytam, wyjeżdżając z parkingu przy niedużym centrum handlowym..
– Jakkolwiek by patrzeć, to jest Dallas.
- To było sto lat temu. – odpowiada.
Raczej w 1963; ostatni widziany w Teksasie wampir, na porośniętym trawą kopcu, ni mniej,
ni więcej.
- Ale przecież wampiry nie żyją wiecznie. On, to znaczy, to…
- Wampiry wcale nie żyją – zauważa. – My też nie.
Złapała mnie.
- No dobra, pójdę. Ale kiedy Kurt będzie paradował wokół cmentarza z naszymi głowami na
palach, nie mów, że cie nie ostrzegałam.
5
Miranda
M
oże coś mu wypadło - mówię, miętosząc w rękach kamizelkę. Jest połowa lutego i na
ziemi wciąż leżą resztki śniegu, a my stoimy pod Cmentarzem Chryzantemowych Wzgórz od
ponad trzech kwadransów.
- Może czekają w środku - odpowiada Lucy. - Właściwie nie ustaliliśmy, gdzie dokładnie się
spotkamy. Powinnyśmy po prostu wejść.
- Czekaj! - wołam, ale ona już wysiada z samochodu. Cmentarz był tu, zanim powstała szkoła
i otaczające
ją budynki. Kilka lat temu, po jakichś głośnych incydentach „wtargnięcia i zbezczeszczenia"
(lekka przesada na określenie kilku pustych butelek po piwie i petów), kamienny cmentarny
mur został podwyższony, a górą pociągnięto drut kolczasty.
Nie mam pojęcia, jak Kurt czy Lucy zamierzają się przedostać przez zamkniętą bramę.
Łapię torebkę, chociaż Lucy swoją zostawiła pod siedzeniem pasażera. Nie mam komórki, bo
w zeszłym tygodniu się zepsuła, ale Lucy ma telefon w kieszeni płaszcza.
Dlaczego w ogóle dałam jej się namówić na oglądanie tych wszystkich filmów o zombie? Nie
mogę przestać myśleć o gnijących ciałach pod ziemią za murem - o rękach przebijających się
przez trumnę i rozgarniających ziemię, o głowach wynurzających się spod powierzchni, o
otwartych szeroko ustach gotowych pożreć nasze mózgi.
- Jest liścik. - Lucy rozwiązuje cienką czarną wstążkę, którą ktoś przywiązał do kutej żelaznej
bramy rulon papieru.
Łańcuchy przy zamku zostały rozpięte i rzucone na ziemię. Wzdrygam się.
- Co się stało z kłódką?
Lucy jest za bardzo przejęta, żeby zwrócić na to uwagę. Podnosi kartkę do światła księżyca.
- Mamy się z nimi spotkać przy grobowcu naprzeciwko najwyższego anioła - oznajmia po
chwili. - Romantyczne, nie sądzisz?
Nie sądzę. Nie pociąga mnie nic, co przeraża.
- Najwyższy anioł - zastanawia się Lucy. - To ten przy kwaterze rodziny Carton, po drugiej
stronie cmentarza. - Otwiera zardzewiałą furtkę. - Chodź, musimy się spieszyć! - krzyczy,
ruszając biegiem.
Nie mam wyjścia, muszę biec za nią.
- Lucy!
- Co?! - wrzeszczy, a jej głos niesie się po całym cmentarzu.
Przystaję ze strachu i dociera do mnie, że o mały włos nadepnęłabym nietoperza, który
trzepocze się na mokrej ziemi. Nie wiem, czy jest chory, czy ma złamane
skrzydło. Wiem tylko, że nie wolno go dotykać. Wścieklizna i tak dalej.
- Co się stało? - Lucy podbiega do mnie. - Och.
- Pewnie jest ranny - mówię.
- Zostaw go. Chyba nie chcesz, żeby cię ugryzł? Nie chcę.
- Może powinnyśmy gdzieś zadzwonić, na przykład do kogoś z ochrony środowiska?
- Dzwoń, jeśli chcesz. Ja idę na randkę. - Lucy odchodzi.
Mimo to mówię sobie, że wcale nie jest nieznośna, tylko po prostu przejęta spotkaniem ze
starszymi chłopakami, zwłaszcza z Kurtem.
Waham się, nie mogę przestać się wpatrywać w cierpiące zwierzę na suchej trawie. Kiedy
podnoszę wzrok, wśród nagich drzew i szarych nagrobków nie ma śladu Lucy.
Znów ogarnia mnie strach. Zostawiam nietoperza. Po drugiej stronie cmentarza, powiedziała.
Muszę tam dotrzeć.
Mam wrażenie, że rzeźby na mnie patrzą, zastygłe w czasie. Krajobraz znaczą krzyże.
Niektóre stoją swobodnie, inne są wyryte w kamieniu.
Wtorkowy grad pokiereszował drzewa, połamał gałęzie i rozłupał pień stuletniego dębu.
Od brukowanego wejścia odchodzą trzy żwirowe ścieżki. Wybieram środkową. Uważam,
ż
eby nie nastąpić na któryś grób. Co za szaleńcy umawiają się z dziewczynami na cmentarzu?
- Lucy! - wołam, szukając figury anioła, o której wspomniała.
Zabytkowy cmentarz wydaje się groźny w swojej ciszy. Księżyc przesłaniają chmury. Nie
zatrzymuję się jednak. Wspominam, jak Lucy ujęła się za mną, kiedy Denise szydziła z mojej
miseczki A, jak wspierała mnie, kiedy mama i tata się rozwodzili, i jak wytrzymała dwa
sezony uniwersyteckiej piłki nożnej, żebym mogła patrzeć na Geoffa. Co za strata czasu.
Idę dalej, choć ciemność staje się coraz gęstsza, zdecydowana odnaleźć przyjaciółkę.
6
Zachariasz
G
dzie zniknęła Lucy? Mógłbym znowu się unieść, ale z nietoperzem niewiele brakowało.
Uniosłem się tylko na moment, żeby spojrzeć z góry, a Miranda o mało nie została ugryziona.
Teraz już wiem, że nie mogę jej spuszczać z oczu nawet na sekundę. Dziś wieczorem muszę
pilnować Mirandy jak nigdy dotąd. Muszę ją chronić.
Zwalniam kroku, żeby jej dorównać.
Kiedy schodzi ze żwirowej ścieżki, przenoszę się do kamiennego nagrobka z rzeźbą anioła
naturalnych wymiarów. Niezła kopia Rafaela, chociaż ma utrącony no, no i prawdziwy Rafael
jest dziesięć centymetrów wyższy. Ale pomnik wygląda na solidny. Jest dość miejsca, żebym
mógł wygodnie stanąć na postumencie. Znajduję się w pewnej odległości, lecz dokładnie na
drodze Mirandy. Widzę doskonale zarówno ją jak i okolicę.
Dostrzegam też świeżo wykopany grób. Po burzy cmentarz był zamknięty, więc nie zadbano
o standardowe zabezpieczenia. Lucy nie ma w zasięgu wzroku. Kurta też nie. A Miranda jest
zbyt pochłonięta rozglądaniem się za nimi, żeby patrzeć pod nogi.
Wpadnie! Na pewno. Po prostu to wiem. Zaciskam pięści, rozpaczliwie chcąc jej pomóc.
Czym jest głos w ciemności? Światło w oddali.
- Uważaj! – krzyczę, materializując się. – Miranda! – Rozkładam skrzydła, oświetlając
okolicę.
Potyka się, ale w ostatniej chwili łapie równowagę. Jest uratowana! Uratowana. Uratowałem
ją.
7
Miranda
U
ważaj! – ostrzega ktoś. Głos jest męski, nie chłopięcy. – Miranda!
Nagle oślepia mnie błysk. Mrużę oczy i unoszę rękę, żeby je osłonić. Jest duży i bardzo jasny.
Ptak? Nie, to postać faceta w świetle czy raczej ze światła. O, ja głupia, to facet ze światłem
stojący przed najwyższym pomnikiem anioła. Na pewno nie Kurt. Więc kto? I skąd wie jak
mam na imię?
Robię krok do przodu, potykam się, ledwo łapię równowagę i cudem udaje mi się nie wpaść
do otwartego grobu. Gdybym wpadła, mogłabym sobie skręcić kark.
Kiedy podnoszę się z ziemi, ktoś krzyczy w oddali. Lucy? Lucy!
Wskakuję za najbliższy nagrobek, szukając schronienia w jego gęstym cieniu.
Z której strony dobiegło wołanie?
Robię krok do tyłu, kolejny i wpadam na drugiego człowieka. Krzyczę przeraźliwie i
pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że dziś wieczorem po cmentarzu włóczy
się mnóstwo ludzi.
Z ulgą uświadamiam sobie, że to pewnie Kurt. A ten facet ze światłem to jego kumpel. Robią
sobie głupie żarty usiłując wystraszyć mnie i Lucy.
Czuję zimne, suche dłonie na przedramionach i mężczyzna odwraca mnie tak, że możemy się
widzieć w ciemności. Jest wysoki i piękny. Regularne rysy jego twarzy wyglądają, jakby
zostały wyryte w gipsie. To nie Kurt, ani nikt, z kim Kurt by się zadawał. I za elegancko
ubrany jak na grabarza czy ochroniarza.
Oczy nieznajomego błyszczą na czerwono – złudzenie w świetle księżyca. Otwieram usta, ale
nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Próbuję się uwolnić. Na próżno. Moje ciało odmawia
posłuszeństwa. Nie wiem dlaczego. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje.
Oczy nieznajomego znów błyszczą i wtedy zapominam o sobie. Zapominam o Lucy.
Zapominam o aniołach. Światła już nie ma. Tonę w ciemności.
Krew zastyga mi w żyłach, kiedy słyszę głęboki głos z lekko południowym akcentem.
- Dobry wieczór – mówi.
8
Zachariasz
D
okąd ona poszła?
Nie przejmując się powrotem do niewidzialnej postaci, robię dwa kroki w stronę miejsca,
gdzie ostatnio widziałem Mirandę. Nagle cios w głowę powala mnie na ziemię. Czuję ból u
podstawy czaszki.
- Co ty zrobiłeś? – pyta kategoryczny głos.
Jasny gwint! To Michał. Archanioł. Niebiański Miecz. Dawca Dusz. Najwyraźniej posłużył
się końcem miecz, żeby mnie powalić.
- Przecież wiesz, że nie wolno ci się objawiać! – grzmi. – I to w pełnej chwale! Zmieniłeś
porządek natury. Ukazałeś się grzesznikowi!
- Grzesznikowi? – pytam zmieszany. Z drugiej strony kamiennego muru słyszę trzaśnięcie
drzwi samochodu. I kolejne. – Ja...
- Miranda Shen McAllister od dziś powinna podlegać mnie – oznajmia Michał, kiedy silnik
samochodu ożywa. – Trafi pod moją opiekę, a tymczasem jej dusza jest stracona.
Słyszę odgłos kół na jezdni.
- Ja…
- Interweniowałeś w niedopuszczalny sposób – gani mnie Michał. – I oboje poniesiecie za to
karę. – powiedziawszy to, znika, jakby zmarnował na mnie zbyt wiele czasu.
Nie słyszę już samochodu.
Czyżbym upadł? Widocznie tak. Zakochałem się. Utraciłem łaskę.
Nie ma archanioła, moich skrzydeł i mojej dziewczyny.
9
Zachariasz
W
ciemności niesie się wołanie o pomoc. To Lucy.
Najlepsza przyjaciółka Mirandy. Nie zwracam uwagi na dudnienie w skroniach. Biegnę.
Jestem niezdarny w materialnej postaci pozbawionej skrzydeł. Potykam się o złamaną gałąź i
upadam na twardą ziemię. Zdzieram sobie skórę na dłoniach, kolanach i brodzie. Białe szaty
są mokre i ubrudzone.
Pierwszy raz doświadczam fizycznego bólu. I zimna. Ale są niczym w porównaniu z bólem
serca. Modlę się o Mirandę. Jeżeli porwał ją potwór, oby nie zrobił jej dużej krzywdy.
Staję i zaczynam nasłuchiwać. Po chwili słyszę męski głos. Cichy. Przekonujący. Dobiega z
zachodu. Ostrożnie robię kilka kroków. Chwilę później przeskakuję nad kamiennym
nagrobkiem na polanę.
Kurt odrywa kły od szyi Lucy i znika w ciemności.
Z trudem przełykam ślinę.
Wiem, co to oznacza dla mojej dziewczyny.
- Miranda - chrypi Lucy. - Musisz odnaleźć Mirandę.
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że mówi do mnie. Byłem przyzwyczajony do tego, że
ją widzę, ale nie do tego, że ona widzi mnie.
Nie bardzo wiem, dlaczego uważa, że jestem po jej stronie. Może uznała, że to ja
wystraszyłem napastnika? Może kieruje się intuicją, a może pomógł jej anioł stróż,
ktokolwiek nim jest.
W każdym razie ma rację. Mimo tego, co się właśnie stało, muszę odnaleźć Mirandę.
Nie jestem ekspertem. Tylko Wielki Szef jest wszech-wiedzący, AS-y zwykle nie mają do
czynienia ze złem u samego źródła. Ale wiem, że przemiana z człowieka w żyjącego
nieboszczyka trwa mniej więcej miesiąc, chyba że podmiot najpierw umiera, co prowadzi do
natychmiastowej transformacji. Zegar zaczyna tykać w momencie wchłonięcia nieświętej
krwi (transfuzja też działa). Być może Miranda jest skażona, ale nadal pozostaje człowiekiem.
Może cierpieć.
- Dasz radę iść? - pytam. Lucy wkłada buty i się chwieje.
- Tak. Nic mi nie jest. Drży. Zimno jest okropne.
- Jesteś bohaterem - szepcze. - Skoro istnieją potwory, muszą istnieć też bohaterowie. Jesteś
bohaterem, prawda? Wystraszyłeś wampira.
Wampir. Okropnie brzmi to słowo wypowiedziane na głos.
- I żaden normalny facet by się tak nie ubrał - ciągnie Lucy.
Dociera do mnie, że muszę wyglądać bardzo dziwnie w standardowym stroju - długiej białej
szacie bez
rękawów i sandałach, zwłaszcza że jest jakieś pięć stopni.
- Pomożesz mi uratować Mirandę, prawda?
- Nie ma jej tu - mówię, przytrzymując Lucy za rękę.
- Zabrali ją.
Po drodze podnoszę torebkę Mirandy z płaskiego nagrobka.
Przy hondzie wyjmuję z niej kluczyki do samochodu, kartę kredytową i kartę telefoniczną.
Lucy dzwoni ze swojej komórki na 911. Zanim kończy, silnik samochodu pracuje.
- Muszę iść - mówię. Nie chcę, ale lada chwila pojawi się policja. Wolę nawet nie myśleć, co
by ze mną zrobili.
- Nie martw się. Zostanę z tobą, dopóki nie nadejdzie pomoc.
- Nie! Musimy jechać natychmiast! Miranda nas potrzebuje.
Patrzę na Lucy. Do rana na szyi pojawi się siniak od uścisku Kurta, ale skóra na szczęście nie
została uszkodzona. Widocznie kiedy ich znalazłem, dopiero ją chwytał.
- Gliny nam nie pomogą. - Lucy ociera łzy. - Ale może chociaż ją namierzą. Kurt jeździ
czerwonym lexusem. Zadzwonię do nich jeszcze raz. Powiem im to. Możemy kupić taki
policyjny skaner i...
Wyłączam się. Są przyjaciółkami od kołyski. Zawsze wiedziałem, że kochają się jak siostry.
A teraz widzę tę miłość w oczach Lucy.
- Dzwoń - mówię. - Ja poszukam śladów.
- Chwileczkę. - Lucy zdejmuje płaszcz. - Weź go.
Waham się, ale tylko chwilę. Z każdą minutą robi się zimniej. Płaszcz jest trochę za ciasny,
więc zarzucam go na ramiona i ściskam paskiem.
- Bądź ostrożny - mówi Lucy. - Trzymaj się poza murem. Jeżeli nie wrócisz za pięć minut, idę
za tobą.
To ten temperament, który tak bardzo imponował Mirandzie. Lucy rozmawia z operatorem
numeru 911, a ja oddalam się od hondy. Kilka chwil później nurkuję w krzaki, bo nadjeżdża
karetka i dwa radiowozy.
Michał słusznie zrobił, zabierając mi skrzydła i pozbawiając mnie funkcji.
Nie powinienem był ukazywać się Mirandzie. W ogóle. A już na pewno nie w pełnej chwale.
Ale inaczej zginęłaby w tamtym grobie. Dusza mojej dziewczyny zostałaby zaniesiona do
góry, przed oblicze samego archanioła. I hucznie by ją powitano.
Nie wiedziałem, co się stanie. Pomyślałem jednak, że nie ma sensu, by odeszła tak młodo, tak
szybko. Naprawdę? Czy ja w ogóle wtedy myślałem?
Nie, więc złamałem ważną zasadę. Kierował mną tylko instynkt chronienia jej. Czułem, że
zasługuje na trochę szczęścia na tej ziemi.
Po tych wszystkich latach obserwowania i pilnowania Mirandy nie przyszło mi do głowy, że
może się mnie wystraszyć. Zakładałem, że świadomość, że ma swojego anioła, sprawi, iż
poczuje się lepiej.
W rezultacie strata okazała się trudniejsza, niż przypuszczałem.
Zostawiłem Lucy pod opieką profesjonalnych ratowników i poszedłem kilka kilometrów do
czynnej całą dobę stacji benzynowej. W bankomacie opróżniłem konto Mirandy ze
wszystkich pięciuset trzydziestu dwóch dolarów, a potem za pomocą jej karty telefonicznej
zadzwoniłem po taksówkę. Wysoko postawiłem kołnierz płaszcza i stanąłem pod kątem, żeby
uniknąć kamer.
Noc spędziłem w przytułku, gdzie dostałem ubranie na zmianę, a rano przyjechałem tu
autobusem.
Chciałem przyjechać od razu, ale przeżyłem opóźnioną reakcję fizjologiczną po odebraniu
mocy. Pierwszy raz poczułem to, kiedy czekałem na taksówkę. Ledwo trzymałem się na
nogach i przez całą noc byłem obolały, rozpalony i zamroczony. Dopiero o świcie poczułem
się lepiej, przynajmniej fizycznie.
Teraz znajduję się w uliczce przy trzypiętrowym ceglanym budynku, w którym mieszka Kurt.
O ile wiem, wampiry słabną w świetle dziennym, ale to raczej nie ma większego znaczenia,
kiedy są w pomieszczeniach.
Podejrzewam, że West End jest dla nich korzystną lokalizacją. To chyba dobry teren
łowiecki. Miranda i Lucy były tu zeszłego lata na festiwalu potraw „Smaki Dallas".
Nie wiem, co zrobię, jak znajdę Mirandę. Lekarstwa chyba nie ma. Ale warto spróbować.
Może pomogą egzorcyzmy?
Aż ściska mnie w żołądku, kiedy czuję zapach pieczonego mięsa dobiegający z pobliskiej
restauracji barbecue. Po raz pierwszy jestem słaby z głodu. Ale się nie wycofam. Ten
budynek to jedyny ślad, jaki mam. Powinienem czekać? Patrzeć, czy nie wychodzi? Albo...?
Wybuch wstrząsa ziemią pode mną.
Skaczę, żeby się ukryć za otwartym kontenerem. Zdzieram strup na brodzie i uderzam
ramieniem o ostry kant metalu, rozdzierając płaszcz Lucy. Ale przynajmniej mam osłonę
przed gorącem, spadającymi cegłami i odłamkami szkła.
Nie czekam, aż opadnie dym. Wychodzę na ulicę z prawą ręką za głową, a lewą na nosie i
ustach. Podeszwami sandałów miażdżę gruz i szkło.
Na trzecim piętrze - piętrze Kurta - pali się. Czy on tam jest? A Miranda?
Drugi wybuch zwała mnie z nóg. Zaczynają wyć alarmy samochodowe. Słyszę policyjną
syrenę. Unosi się dym - ciężki, gęsty. Takiej eksplozji nikt nie powinien przeżyć.
Ktoś mnie napadł. Łowcy wampirów? Zmienno-kształtni?
Stawiam na zmiennokształtnych. Wilkołaki, wieprzołaki, jak kto woli. Wielki Szef kocha
różnorodność. Ale nie ma pewności.
Przełykam nikłą nadzieję, że złagodzę krzywdę, jaką wyrządziłem mojej Mirandzie. Jeżeli
była na górze, może to łaska. Słodka, kochana dziewczyna. Nie chciałaby tak żyć.
Kuśtykając, oddalam się z tego miejsca, pamiętając, że dziś walentynki.
10
Zaginęła Miranda
Piątek, 1 marca
D
ziś wieczorem czuwanie przy świecach
Celem tego błoga jest poinformowanie ludzi, że powinni szukać mojej przyjaciółki Mirandy
Shen McAllister. Zaginęła 13 lutego.
Ostatnio była widziana na Cmentarzu Chryzantemowych Wzgórz, w pobliżu Liceum Midland
Heights w Dallas.
Miranda może być z wysokim blondynem, około dwudziestoletnim. Chłopak może mieć
agrafkę w nosie. Może jeździć czerwonym lexusem i posługiwać się imieniem Kurt. Pracował
w Movie Magic w dzielnicy Midland Heights, ale nie pokazał się tam od 13 lutego.
Może doszły was plotki, że Miranda uciekła z domu. To nieprawda. Miała zły dzień, ale ja
byłam z nią tamtego wieczoru. Nie chciała uciekać. Jestem pewna, że została porwana. A
nawet gdyby faktycznie uciekła, może jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo.
Dziś o siódmej na boisku piłkarskim MHHS odbędzie się czuwanie przy świecach. Jeżeli
mieszkasz w pobliżu, proszę, przyjdź. Jeżeli nie, proszę, rozglądaj się za Mirandą. Może być
teraz wszędzie.
Kliknij tutaj, żeby zobaczyć galerię zdjęć Mirandy.
Kliknij tutaj, żeby załączyć link do swojej strony.
Kliknij tutaj, żeby pobrać plik PDF „Zaginione nastolatki" ze zdjęciem Mirandy.
Załączono przez: ocalićmirandę o 7.43.
Liczba postów 1 z 1.
Komentarze Linki
11
Miranda
Ś
nią mi się czarno-niebieskie motyle, rozcinający ból, pulsująca rozkosz. Śnią mi się
spadająca gwiazda, miękka skóra, tonięcie, ciężkie dziąsła, bezwładne mięśnie i bolące
gardło. Jestem zagubiona wśród nagrobków, połyka mnie księżyc.
- Nie mogę oddychać, nie mogę oddychać - szepczę, a moje nagie ciało porusza się na śliskiej
pościeli. W pokoju pachnie lawendą i talkiem, różami i cygarami. Gdzieś w tle leci piosenka
Johnny'ego Casha...
- Nie musisz, kochanie - odpowiada nieznajomy męski głos. - Pora otworzyć oczy. Wszyscy
się cieszymy, że cię poznamy.
Próbuję, naprawdę. Ale trudno wydobyć z siebie choćby słowo. Boli.
- Nie mogę...
- Spokojnie, wypij to - mówi.
Biorę słomkę do ust i zanurzam się w słonawym jagodowym cieple. Nie wiem, kim on jest.
Powiedziałabym, że lekarzem, ale lekarze raczej nie mówią do pacjentek „kochanie"? Zresztą
dla nikogo nie jestem „kochaniem", nie jestem niczyją dziewczyną. Właściwie nie mam na-
wet przyjaciół oprócz...
- Lucy! - wreszcie otwieram oczy i próbuję usiąść. -Gdzie jest Lucy?
Jedna zimna dłoń pojawia się na mojej dłoni. Druga odstawia mój kubek. Elegancko ubrany
mężczyzna, do którego należą, jest przystojny jak gwiazdor filmowy, z dołeczkami w
policzkach podkreślonymi drgającym blaskiem świec ze świecznika z odległego rogu pokoju.
Siedzi na krześle w azjatyckim stylu, ustawionym przy moim żelaznym łóżku z baldachimem.
- Nie bój się, twojej przyjaciółce nic nie jest. Masz moje słowo.
Pokój jest większy niż cała kawalerka Lucy. Ciężkie zasłony w różowo-czarną kratę
zasłaniają okna w kształcie łuków. Pasują do pościeli.
Kryształowe wazony z różowymi i białymi różami, liliami i orchideami stoją dosłownie
wszędzie. Nawet na drewnianej podłodze.
Nadgarstki mam posiniaczone, jakbym oddała krew, miała transfuzję albo była związana.
Albo wszystko naraz.
Oszalałam. To jedyne wyjaśnienie. To nie byle jaki psychiatryk. Rodzice wysłali mnie do
ekskluzywnego ośrodka dla psychicznie chorych.
- Ja... Kim jesteś?
- Nazywam się Archibald Mosby Radford i pochodzę z Radfordów z Wirginii ze
wschodniego Missisipi, zachodniej Oklahomy i Toronto. Zgodnie z tradycją możesz się do
mnie zwracać „Mistrzu", „Wasza Wysokość" lub „Ojcze". Prawdę mówiąc, wolałbym
„Tatusiu", ale, ku mojemu ubolewaniu, ten tytuł wypadł z łask. Na pewno mnie pamiętasz,
kochanie. To ja uratowałem cię tamtego wieczoru na cmentarzu. Pamiętam cmentarz.
Pamiętam światło.
- Przechodzisz coś, co nazywa się szokiem pourazowym - dodaje Archibald. - To taki kac po
tym, czym byłaś wcześniej.
Zanim udaje mi się to przyswoić, w otwartych drzwiach staje puszysta dojrzała kobieta.
- Przepraszam, sir.
- Szybko, Noro - mówi mężczyzna. - Lek przestaje działać. Co się dzieje?
- Pod oknami zebrała się arystokracja - wyjaśnia Nora. - Czekają, żeby ją zobaczyć. Harrison
rozdaje krew wiadrami.
Stoję. Nie wiem, jak to się stało. I nie obchodzi mnie to. Moje bose stopy dobrze się czują na
gołych deskach. Jestem naga. Tym też się nie przejmuję. Słyszę, jak krew przetacza się przez
ciało Nory, odżywiając jej serce. Bije teraz szybciej.
Ruszam się bardzo szybko. Nie jestem przyzwyczajona do takiej prędkości. Ślizgam się na
okrągłym wełnianym dywanie i chybiam celu. Moje dłonie uderzają o kamienną ścianę,
paznokcie przypominające szpony łamią się. Głowa leci mi do przodu i mam wrażenie, że od
uderzenia pęka mi czaszka.
Spomiędzy włosów cieknie jakiś płyn i spływa po policzkach. Próbuję językiem i
uświadamiam sobie, że piję własną krew.
Ta kobieta, Nora, też ma krew. Tylko że jej krew jest ciepła.
Dlaczego nie ucieka? Dlaczego chcę, żeby uciekała?
Uświadamiam sobie, że znam odpowiedź. Znałam ją, odkąd się obudziłam. Te wszystkie
potworne filmy, które serwowała mi Lucy. Moje złamane paznokcie. Ten u małego prawego
palca jest zagięty i długi na trzy centymetry. Dotykam kłów końcem języka. Tryska krew,
słona i pociągająca.
Przypominam sobie promieniejącego mężczyznę... wczoraj wieczorem... czy to było wczoraj
wieczorem?... na cmentarzu. Dlaczego motyle mnie nie ocaliły?
Nie, to on mnie ocalił. Ten drugi. Ten, co jest ze mną teraz. Tak powiedział.
Złudzenie - to najbardziej sensowne wyjaśnienie. Jestem chora. Dlatego umieszczono mnie w
szpitalu psychiatrycznym.
Nagle zostaję schwytana, związana i uwięziona w czarnym prześcieradle.
- To wszystko - rozlega się władczy głos. Nora odwraca się do wyjścia.
- Czarujące dziecko - mówi. - Nie mogę się doczekać, żeby ją bliżej poznać.
U obojga słychać ślad południowego akcentu. Nie teksańskiego, ale...
- Gdzie ja jestem? Co ze mną zrobiliście? - wyrzucam z siebie pytania, bo muszę usłyszeć
odpowiedzi.
- Zaopiekowałem się tobą, kochanie, i dopilnowałem, żeby twoja przemiana była możliwie
najbardziej bezpieczna. Dzięki temu uniknęłaś zmiennych nastrojów, paranoi i poniżenia,
skurczów i rozdzierającego bólu. Dzisiaj kończy się twoja miesięczna transformacja. -
Prowadzi mnie do okna i odsłania kotary. Jest otwarte, ale lodowaty wiatr mi nie przeszkadza.
- Teraz świat należy do nas.
Poniżej, w blasku księżyca, widzę tłum. Setki, może nawet tysiące młodych ciał. Jest środek
zimy, a oni tańczą w padającym śniegu. Wiatr targa ich długimi włosami, zrywa kaptury z
głów i trzepocze długimi szatami, których szerokie rękawy powiewają jak skrzydła. Wirują na
tle bieli w czerni i czerwieni, szarości i fiolecie.
Przyglądam się tej scenie i niemal jestem w stanie policzyć im rzęsy, jak igiełki świerku.
Wykrzykują moje imię:
- Miranda!
- Zrobiłem z ciebie księżniczkę - wyjaśnia mężczyzna. - Ci ludzie, nasza arystokracja, zebrali
się, żeby to uczcić.
Księżniczka. W umyśle przesuwają mi się obrazy z filmów i książek: bale kostiumowe,
zatrute jabłka, piękności obudzone pocałunkiem, czarna magia, źli czarownicy i rycerze na
białych koniach jadący na ratunek. Rozglądam się po tłumie w dole, szukając kogoś, kogo-
kolwiek, kto mógłby mnie uratować. Gdybym tylko mogła bardziej się skupić...
- Chce mi się pić - mówię.
- Poradzimy coś na to. - Mężczyzna macha ręką i tłum szaleje z radości, widząc nas razem.
Nazwał się Mistrzem. Jego Wysokością. Ojcem. Nadal owinięta czarnym prześcieradłem
naśladuję jego królewski ruch dłoni. Znam tylko jedno słowo.
- Tak.
Ubrana w czarną suknię bez ramion odwracam się na przednim siedzeniu pasażera w caddym,
ż
eby spojrzeć na mój olbrzymi nowy dom. Kilkupiętrowy, biały kamienny budynek wznosi
się w głębi posesji, z dala od drogi. Wieżyczki na czerwonym dachu wyglądają jak szpiczaste
kapelusze. Na wietrze powiewa flaga z czerwonym smokiem na czarnym tle.
- Luksusowy, prawda? - pyta Ojciec zza kierownicy. - Mamy dziewięć takich i jeszcze jeden
w budowie. Ten to nasza regionalna posiadłość na Środkowym Zachodzie. lak jak pozostałe
jest wzorowany na zamku Bran w Transylwanii. Niezła twierdza, tylny mur ma trzy metry
grubości.
Czekamy, aż brama z kutego żelaza się otworzy. Przypomina mi bramę cmentarza, tyle że ta
jest naoliwiona i świeżo pomalowana na czarno.
- A to co?
Do samochodu podchodzi ogromny pies. Wilczur czy raczej wilk wielkości doga i ze ślepiami
nabiegły-mi krwią. Ujmują i mamią, ale to nie ma znaczenia. Jestem poza ich mocą. Psowilk
pochyla łeb, podkula ogon i wyje.
- Mfortownik- wyjaśnia Ojciec. -Mamy ich sześć, pilnują terenu.
Wyciągam ręce i czuję, jak przepływa przeze mnie moc. Gdybym chciała, mogłabym
rozedrzeć ten samochód.
- Są tacy jak my?
- Nikt nie jest taki jak my, skarbie, ale należą do wiecznych.
„Wieczni". Zabrzmiało to tak, jakby byli bogami.
Usiłuję sobie wyobrazić, że zamieniam się w wilka. Idiotyczna myśl. Pociągam kolejny łyk
przez słomkę, żeby powstrzymać się od śmiechu.
Po drodze z sypialni do parkingu w garażu Ojciec zaproponował mi drinka. Gdy
powiedziałam mu, że jeszcze nie skończyłam dwudziestu jeden lat, odparł, że to już nie ma
znaczenia, wyjaśnił, że w pewnym sensie już nie będę posuwać się w latach. To też głupia
myśl.
Jak przez mgłę uświadamiam sobie, że to nie od alkoholu robię się pijana.
- Zamek - ciągnie Ojciec - znajduje się w najwyższym punkcie Whitby Estates. To
najbogatsza dzielnica na północnym krańcu Chicago. Większość tutejszej arystokracji ma
domy w tej okolicy.
Zamroczona potrzebuję chwili, żeby przyswoić tę informację.
- Więc nie jesteśmy w Dallas? - pytam. Ojciec uśmiecha się, odsłaniając zęby.
- Pij swoje krwawe wino - odpowiada.
Piję. I uważnie słucham Ojca, który nastawia w radiu stację z muzyką country, a potem
tłumaczy mi, jaką gafę popełniłam wobec Nory, zamkowej kucharki. Mówi, że istnieją ludzie
potrzebni do pracy (jak ona) oraz zwierzaki do towarzystwa i rozrywki. Reszta to zwykłe po-
ż
ywienie.
- Pijemy ich krew - dodaje - i czasami bawimy się ich ciałami. Ale nigdy ich nie jemy. To
paskudna cecha zmiennokształtnych.
Moja pierwsza wyprawa do miasta! Jest duże i pełne hałasu. Jest plamą krwi.
Ojciec popisuje się, pijąc więcej, niż potrzebuje. W diabelskim młynie (wyjaśnia, że nazywa
się to po prostu Młyn) mówi mi, że doradca inwestycyjny smakuje wódką. Później, w klubie
bluesowym po drugiej stronie miasta, naśladuje zanikający rytm serca perkusisty.
Po następnej godzinie zaciąga wycieńczoną nastolatkę-uciekinierkę (na jej bilecie
autobusowym widnieje napis Iowa City) do pobliskiej uliczki.
- Chce ci się pić, kochanie? - pyta.
Ledwie mogę się powstrzymać, żeby nie dopaść dziewczyny i nie zacząć pić z jej szyi.
- Tak, Ojcze - mówię. - Tak, tak, tak.
Naszym kolejnym przystankiem jest Greek Town. Przyciskając kelnera do ceglanej ściany,
przelotnie zerkam na jego twarz. Potem pławię się w bezkresnym morzu, po raz pierwszy
tego wieczoru ciepłym. Czuję błogość... gęsty, słodki smak, zapach krwi, jagnięcia i
nieznanych przypraw.
Wspinam się na palce i uświadamiam sobie, że jest prostszy sposób. Chwytam szyję pod
lepszym kątem i, nie przestając pić, popycham kelnera na kolana. Jest lepiej, znacznie lepiej.
Ledwo dociera do mnie, że Ojciec rozmawia przez komórkę. Szeptem informuje o ofiarach,
które za sobą zostawiliśmy.
12
Zaginęła Miranda
Czwartek, 15 lutego
Z
aginiona od roku.
Dziś wieczorem mija rok, odkąd ostatni raz widziałam Mirandę.
Przyjechałam z uczelni do domu na urodziny młodszego brata i zobaczyłam mamę Mirandy
przy stoisku rybnym w Whole Foods. Kupowała krewetki i małże. Ja brałam sos krabowy, bo
lubią go moi dziadkowie.
Trochę się bałam przywitać z panią Shen. Nie odezwała się do mnie zeszłej wiosny na
czuwaniu przy świecach. Chyba obwinia mnie o to, co się stało. Ma prawo. Ja też się
obwiniam.
Ale kiedy tylko mnie zobaczyła, przytuliła mnie mocno i zaczęła płakać. Tusz do rzęs ściekał
jej po twarzy cienkimi strużkami. Nie przejmowała się tym, jak wygląda ani co ludzie
pomyślą. Ja też nie. I też zaczęłam płakać.
Opiekun mojego akademika cały czas mi powtarza: „Nie tylko na twoich barkach spoczywa
ciężar".
Wiem. Wiem, że nie tylko ja się przejmuję. Pewnie nie jestem nawet najlepsza w pomaganiu.
Jeżeli facet, którego spotkałam tamtej nocy, ten dobry facet, to przeczyta - proszę, niech
napisze. Wtedy przynajmniej nie będę się martwiła o was oboje.
Załączono przez Lucy o 3.42
.
Liczba postów 46 z 46.
Komentarze Linki
13
Miranda
M
ija dwanaście i pół miesiąca, odkąd obudziłam się w tym zamku.
Zmniejszam stronę internetową Kanału Wiadomości Wiecznych (KWW) na mojej
wyszukiwarce, rozbawiona wyskakującą reklamą dzisiejszego zdarzenia. Właściwie nie
jestem zdenerwowana.
Już na pierwszym polowaniu z Ojcem zrobiłam pozytywne wrażenie. Nadal śpiewają pieśni
na cześć nocy i recytują ody.
Wprawdzie byłam zdezorientowana, udręczona chorobą duszy - męczącym poczuciem winy i
rozpaczy -bezpośrednio po przemianie i przez kilka kolejnych miesięcy. Ale na szczęście to z
czasem ustąpiło.
Podchodzę do zwieńczonego łukiem okna w różowo-czarnym apartamencie, nieoficjalnie
nazywanym ochronką, i macham poddanym, którzy stoją na czerwonym dywanie. Widzę
błyski aparatów i klejnotów i wreszcie wiem, co to życie. Wystarczyło umrzeć.
Lucy powiedziałaby teatralnie: „Dość".
Niemal żałuję, że jej tu nie ma. Komu mam się zwierzać, jeśli nie fance wampirów, najlepszej
przyjaciółce? Gdybym potrzebowała sprzymierzeńca, byłaby najcenniejszym.
Czy to ma sens? Nie jestem pewna, ale staram się, jak mogę. Ojciec nie uznaje słowa na „w" i
nalega, żebym go nie używała, zwłaszcza w towarzystwie. Chodzi o zachowanie pozorów.
Cały czas ćwiczę, nawet w myślach, żeby mi się nie wymknęło.
Oj, jak też Ojciec uwielbia się bawić! Na mój demoniczny debiut zawezwał olśniewającą,
plotkarską arystokrację do największego ogrodu na zamkowych dziedzińcach.
Noc jest rozświetlona pochodniami, a z rozstawionych wokół okrągłych stolików zwieszają
się pokryte rosą białe lilie i róże. Za połyskującą srebrną kotarą został ukryty lśniący basen.
Dziś pierwszy kwietnia, prima aprilis. Żadna z ważnych osób nie przejmuje się chłodem.
Specjał kuchni noworumuńskiej - pikantne kurczaki, przeznaczone są głównie dla
odstrzelonych osobistych asystentów (na imprezach takich jak ta są w równym stopniu
pomocnikami i modnymi gadżetami).
Większość naszych honorowych gości woli dietę płynną. Z tego powodu do otaczającego
ogród białego muru przywiązano ludzi z zamkowych zapasów - zakneblowanych, z
zawiązanymi oczami. Chłopcy i dziewczęta, młodzi i smakowici, głównie uciekinierzy. Jeżeli
zabraknie w nich płynu, mamy w lochach innych.
Mamy też kandydatów do przyjemności odmiennych niż picie. Są czyściutcy. Ich
jasnoniebieskie szpitalne koszule zastąpiono lawendowymi szlafrokami, które pasują do
lnianych serwer i obrusów.
Za kilka minut zostaną ofiarowani jako atrakcja imprezy, a dla tych, którzy wolą grzeszyć na
osobności, będą udostępnione pokoje gościnne.
Impreza rozkręciła się godzinę po zachodzie słońca; jak zwykle - godzinę zajmuje dojazd i
przygotowanie. Tolerujemy dzienne światło, ale nas osłabia, a Ojciec gardzi słabością.
Macha pustym kryształowym kielichem i osobisty asystent (OA) nalewa mu krwawego wina.
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenie, a później OA, Harrison, zerka na swojego
zdobionego diamentami rolexa, upominek z okazji zimowego przesilenia w nagrodę za wy-
jątkowe usługi.
Ja też zaczęłam polegać na Harrisonie. Jest elegancki, szczupły, seksowny i zawsze
nienagannie ubrany. Chociaż przekroczył już czterdziestkę, ma wspaniałą sylwetkę i
nieskazitelną cerę, wygląda więc raczej jak młody Alfred niż jak lokaj Ojca.
Nasze początki nie były najlepsze. Harrison był szorstki, ja nieokrzesana i chyba nie podobało
mu się, że musi rywalizować o względy Ojca.
Nora mówi, że jest po prostu podejrzliwy wobec nowo przybyłych. Chodzi o coś z jego
dzieciństwa i o problemy z zaufaniem. To wiele wyjaśnia.
Harrison pochodzi z rodziny służących, którzy zyskali znakomitą renomę. Jest ostatnim z
pięciopokoleniowej linii. Ale on i jego brat mogli nie przeżyć, gdyby
ich pierwsza pani, Penelope - mieszka w posiadłości po drugiej stronie ulicy - nie uznała ich
podobieństwa za zabawne.
Nie mogę sobie wyobrazić, co musiał przeżywać Harrison jako ludzkie dziecko, dorastając w
tym świecie. Jednak lubię go i na razie on też mnie lubi. Tyle że zachowujemy się tak,
jakbyśmy oboje postanowili nie mówić tego na głos.
Dzisiejszy wieczór jest chłodny. Goście oddają się głównie pogawędkom, zachwytom nad
triem smyczkowym i podziwianiu strojów - od olśniewających, przez kontrowersyjne, po
banalne. Chociaż to mój oficjalny debiut, pierwsze publiczne pojawienie się na ważnym
wydarzeniu, Ojciec kontroluje mnie bardziej, niż się spodziewałam.
Ilekroć się odwracam, komplementuje mnie kolejny gość.
- Rozkoszna gala, księżniczko!
- Cóż za okazja!
- Doprawdy piękna suknia!
Czasami zatrzymuję się, żeby zamienić z kimś parę stów. Na ogól jednak posyłam tylko
lekkie skinienie głowy jako podziękowanie. Ojciec uprzedził mnie, żebym zachowywała się
powściągliwie.
Ś
wiatowa arystokracja liczy tysiące osób, więc, rzecz jasna, ogród by wszystkich nie
pomieścił. Dlatego listę gości ograniczono do setki wybrańców, na ogół w towarzystwie
asystentów.
O ile wiem, z przedstawicieli Starej Krwi zaproszono jedynie niechlubną Sabinę z Paryża.
Jeszcze nie ogłoszono jej przybycia. Nie mogę się doczekać, żeby ją poznać i się dowiedzieć,
o co tyle zamieszania.
W odróżnieniu od swoich przodków Ojciec nie darzy zbytnim szacunkiem przedstawicieli
Starej Krwi, pewnie dlatego, że czuje się przy nich nieswojo i że stanowią dla niego
zagrożenie.
Nie jestem pewna, czy to dobra strategia, ale przecież pokonał poprzednika Starej Krwi,
ubiegając się o Pelerynę.
- Musimy rozwijać nasze nadnaturalne talenty - powiedział mi kiedyś. - Ale odwaga, spryt i
oportunizm mogą wygrać z naturalnymi zdolnościami.
Na pewno wie, co mówi. Jest samym Drakulą (chociaż nikt w domu tak go nie nazywa).
Współczesnym, rzecz jasna, nie tym pierwotnym. Obecnie panującym najwyższym mistrzem
wiecznych.
Jak na swój wiek, ma nie tylko potężną władzę, ale także nietypowe zdolności. Poszperałam
trochę i znalazłam w „Eternal-Herald Gazette" wypowiedź pewnego anonimowego
informatora, który twierdzi, że są one wynikiem angażowania się w niepewną magię i że od
tych czarów uzależnione jest nawet jego zdrowie psychiczne. Nie wiem, czy to prawda, ale
jeśli tak, to by wyjaśniało, dlaczego Ojciec jest tak nieprzewidywalny.
Podchodzę do niego, żeby słyszeć, o czym rozmawia z gośćmi przybyłymi z Bliskiego
Wschodu.
- Są tam nasze oddziały - mówi z dumą, unosząc kielich. - Może powinniśmy ponownie
rozdmuchać konflikt.
Wielu wiecznych zostało przemienionych na froncie, jak sam Ojciec. Chociaż czasami
słychać u niego rumuński akcent, urodził się w Stanach i został pobłogosławiony nieświętą
krwią we Fredericksburgu
w Wirginii, podczas wojny domowej. Teraz też mówi tym swoim pseudoeuropejskim
„towarzyskim" tonem, którego używa, gdy chce zrobić wrażenie.
Jako rodowita leksanka uważam, że nie powinien wstydzić się lekkiego południowego
akcentu. Ale arystokracja łatwo ulega wpływom, ma słabość do stereotypów i snobizmu.
- To ty, złotko - wita mnie. - Jak miło, że do nas dołączyłaś! Wydałem to przyjęcie na twoją
cześć, a przez całą noc prawie cię nie widziałem.
- Wybacz mi - mówię, czując przypływ paniki. Myślałam, że mam krążyć wśród gości.
Czyżbym źle zrozumiała intencje Ojca? Jednak on nie sprawia wrażenia rozgniewanego.
Może po prostu się przekomarza. - Ale towarzystwo jest takie wytworne... Ja jestem jedyną
nastolatką. - Choć wielu z obecnych mogłoby za nastolatków uchodzić.
–I… Mam pustkę w głowie. Sądziłam, że uda mi się jakoś wybrnąć, ale nigdy nie miałam do
czynienia z tego rodzaju tłumem. Mimo wysiłków Ojca, żeby mnie wyszkolić, nadal mi
czegoś brakuje.
- My, staruchy, ci nie wystarczamy? - pyta Elina, która w czerwonej sukni i dobranych do niej
szpilkach z czubami wygląda oszałamiająco. Jest bardziej ponętna niż ja, bardziej kobieca,
mimo namalowanych brwi i języka rozciętego na końcu.
Zastanawiam się, ile ma lat i jaką moc. Kilka dni temu Ojciec przekazał mi informacje na
temat wszystkich gości, ale nie było tam jej wieku.
Mąż Eliny, Victor, pochyla się, żeby pocałować mnie w rękę.
- To prawdziwy zaszczyt panią poznać, Wasza Wysokość. - Jest szczupły, ale umięśniony i
nosi naszyjnik z dziecięcych zębów.
Na razie Elina i jej mąż są najnormalniejszą parą, jaką poznałam.
- Czyżbyś krytykowała moje ukochane dziecko? - pyta Ojciec.
Elina kuli się, słysząc tę sugestię.
- Nie, panie. - Odzyskuje pewność siebie, kiedy Victor kładzie dłoń na jej nagich plecach. -
Po prostu chciałam, żeby poczuła się swobodniej.
Zęby Ojca wydłużają się.
- Może to pomoże - mówi, unosząc dłoń.
Na pstryknięcie palców Ojca Harrison stawia butelkę z krwawym winem na tacy
przechodzącego kelnera, biegnie na środek ogrodu i rozsuwa długie srebrne kotary,
odsłaniając postać młodego mężczyzny przywiązanego do platformy.
Potem przeciska się przez tłum, pobrzękując małym dzwonkiem, żeby ogłosić początek
przedstawienia.
- Teraz? - pyta Elina.
- Teraz - odpowiada Ojciec.
Wśród kłębów dymu Elina zamienia się w nietoperza.
Jest starsza i groźniejsza, niż myślałam. Stara Krew.
Podfruwa do ofiary i szponami zdziera jej kaptur.
Flint, jeden z byłych ochroniarzy Ojca, pręży się na łańcuchach. On... nie, nie on - to.
Potępieńcy są niegodni zaimka osobowego.
Elina pod postacią nietoperza okrąża go i zrywa mu knebel.
Ojciec czasami lubi ciszę.
Ale czasami woli słyszeć ich krzyk.
- Nie, mistrzu, proszę - skamle to coś. - Poprawię się, obiecuję.
Zastanawiałam się, dlaczego kotary zostały udrapowane w ten sposób i kto zostanie skazany.
Zwykle lustrzana tafla wygląda niegroźnie. Ale teraz ruchomą platformę, ruchomy cel i
ciężkie żelazne łańcuchy przymocowano do zaokrąglonej stalowej ściany, która otacza
skazańca.
- Zawsze pamiętaj, że jesteś księżniczką. Z nikim poza mną nie musisz się liczyć. - Ojciec
podaje mi piłkę bejsbolową. - Masz.
Patrzę na skazańca. Nie wiem, dlaczego wypadł z łask. Ci, którzy odmawiają ubiegania się o
pozwolenie na polowanie, płacenia podatków od ofiar, polowania z zachowaniem dyskrecji,
traktowania arystokracji i - co najważniejsze - króla z szacunkiem, muszą zostać zgładzeni.
Zadanie to zwykle należy do ochroniarzy. Dzisiaj jest moim przywilejem.
- Możesz zaczynać - mówi Ojciec, a ja tłumię nagłe wspomnienie pani Esposito
wypowiadającej do mnie te same słowa w szkolnej auli.
Ojciec uwielbia ruchomą platformę. Jest jego pomysłem, jego zabawką. Strumień święconej
wody pali jak kwas, ale przyglądanie się zanurzeniu to prawdziwa uczta dla oczu - ciało
wyparowuje z imponującym sykiem.
Podziwiam Ojca za jego zmysł sceniczny.
Moja grafitowa suknia z tafty jest ciasna w ramionach. Gdybym znała zamiary Ojca,
wybrałabym coś luźniejszego.
- Miranda? - Ojciec chrząka. - Kochanie?
Wkładam piłkę pod pachę i zdejmuję platynową bransoletkę z czarnych pereł, którą
podarował mi (razem z samochodem) dziś wieczorem. Okryta rękawiczką dłoń Harrisona
wyciąga się, żeby wziąć ją ode mnie.
Ważę piłkę w ręce. Była używana w 1908 roku, gdy ligę wygrali Cubs. Ojciec jest
zagorzałym fanem Cubs.
- Coś nie tak? - pyta.
Kręcę głową, świadoma licznej widowni. Nasi goście czekają w skupieniu.
Ostatni raz zerkam na Flinta. Ma umięśniony tors, blond czuprynę i pełne usta, które z głodu
stały się białe.
Ostatnie tygodnie, które spędził w lochu oddzielony murami i kratami od zapasów krwi,
musiały być dla niego trudne.
Skazaniec znów protestuje.
- Księżniczko, nie! - woła, prężąc się na łańcuchach. Jest niewiele starszy ode mnie, zbyt
nowy, żeby uciec, zmieniając kształt. - Nie!
Rzucam piłkę. Łapię. W ziemskim życiu nie uprawiałam sportu, ale zawsze miałam dobrą
koordynację wzrokowo-ruchową.
- Miranda! - błaga skazaniec. - Miranda! Wyczuwam niecierpliwość Ojca.
Padający śnieg odbija światło księżyca. Powietrze jest świeże i rześkie.
- Dziesięć, dziewięć... - mruczy tłum. - Osiem, siedem...
Odliczanie trwa, coraz głośniejsze.
Na „jeden" robię zamach i rzucam piłkę.
Dziesiątka. Hura!
Nigdy wcześniej nie zabiłam nikogo z mojego gatunku. Z satysfakcją oblizuję usta.
- Dobra robota - mruczy mi do ucha Ojciec.
Stoję zwycięsko u jego boku. Wokół nas wirują poddani, podskakując, tańcząc i wyjąc.
Ś
ciskają w szponach żywe atrakcje imprezy, z ich łapczywych warg cieknie krew. My
pozostajemy spokojni pośród tego szaleństwa.
Składam ręce na brzuchu w afektowany sposób i czuję się całkiem dobrze w swojej skórze,
mimo zimna.
Nasi goście odrzucają głowy w tył i wołają unisono:
- Niech żyje Miranda!
14
Miranda
T
rzy noce po przyjęciu Harrison przyprowadza do mojej sypialni szczupłą dziewczynę o
podkrążonych oczach. Jej błękitna koszula ledwo zasiania wynędzniałe ciało i ślady na
rękach. Dziewczyna ma nie więcej niż piętnaście lat.
- Pani - odzywa się Harrison - telekonferencja Mistrza z Brazylii czy kam i trwa dłużej, niż
planowano. Mistrz wciąż jest na dole, w sali spotkań w zachodnim skrzydle.
Popycha dziewczynę i ta upada na podłogę. Kiedy unosi głowę, widzę, że płacze.
- Dziękuję - mówię. - Możesz odejść.
- lak jest.
Harrison zatrzaskuje za sobą zwieńczone łukiem drzwi, a ja dzięki wyostrzonym zmysłom
słyszę, że oddala się energicznym krokiem.
Wcześniej, kiedy cierpiałam na chorobę duszy, szokowało mnie, że nasz personel tak po
prostu serwuje ludzi. Teraz już mnie to nie nurtuje, ale nadal nie rozumiem, jak oni sobie z
tym radzą.
Dziewczyna na podłodze szlocha coraz głośniej. Jest wysoka, smukła i ma długie jasne włosy.
Chociaż szczuplejsza i mniej zjawiskowa, przypomina mi Lucy. Czy raczej to, jaka Lucy
mogłaby się stać, gdyby miała pecha i została wykorzystana.
Chcę, żeby zamilkła. Mam ochotę wydłubać jej oczy - orzechowe, takie jak Lucy - i wyssać je
do sucha. Ale nie mogę. Nie tym razem. Nie tej dziewczynie.
Podchodzę do antycznego biurka z czereśniowego drewna i wciskam guzik telefonu.
- Noro?
- Co mogę dla ciebie zrobić, kochanie? - pyta kucharka.
- Rezygnuję z dzisiejszej kolacji. Czy ktoś może ją zabrać z mojego pokoju?
Wahanie Nory trwa dłużej, niż powinno.
- Czyżby cię uraziła? - odzywa się wreszcie. Podejrzewam, że podobieństwo mojej kolacji do
Lucy
jest celowe, że to swego rodzaju test. Z nieba albo z piekła. Chyba jednak z piekła. Ojciec
uwielbia swoje gierki i nie ma w nich nic świętego. Ryzykuję i odpowiadam szczerze:
- Nie. Po prostu straciłam apetyt.
15
Biuro Archanioła Michała
Miecz Niebios
Dawca dusz
Adresat: Jozue
Nadawca: Michał
Data: Sobota, 5 kwietnia
Wyrazy współczucia z powodu utraty ostatniego podopiecznego i jego wielbłąda. Mamy
zapewnienie, że z radością spotkali się w Perłowej Bramie Przedsionków Poczekalni.
Do czasu następnego kontaktu zostajesz skierowany do prowadzenia wnikliwej obserwacji
następujących dwóch osobników: anioła Zachariasza i wampira Mirandy.
Wypełnij formularze A-127B na temat obojga do północy 12 kwietnia. W załączniku mapy
Yahoo!
16
Miranda
C
hociaż my, wieczni, nie musimy spać w trumnach, Ojciec tego wymaga. Nie mam nic
przeciwko temu. Moja jest z najlepszego drewna czereśniowego z mahoniowymi wstawkami,
platynowymi uchwytami i wnętrzem wyściełanym perłowym aksamitem. Dostaliśmy
siedemdziesiąt procent rabatu, zamawiając ją przez Internet.
Ale moja luksusowa trumna to zaledwie skromna namiastka trumny Ojca. Jego ma iście
królewskie rozmiary, jest z czarnego marmuru, z mosiężnymi uchwytami na zamówienie i
emblematem Narodowej Organizacji Wyścigów Samochodów Seryjnych. Istny czarny merce-
des wśród trumien.
Stoją obok siebie w zapełnionej po sufit piwniczce na wino, dużym, okrągłym pomieszczeniu
wysokim na cztery i pół metra. Pod ścianami z ciemnego drewna stoją stoły na podstawach z
beczek i skórzane klubowe fotele. Kolekcja czerwonych win liczy dobrze ponad dwa tysiące
butelek najrzadszych i najlepszych roczników.
W piwniczce jest czworo drzwi. Jedne prowadzą na schody, dwoje kolejnych do łazienek
mojej i Ojca, a ostatnie do lochu, gdyby ktoś miał ochotę na mieszankę wina z krwią.
W tym tygodniu skończył się czas, który spędziłam na drugim piętrze w ochronce. Pokonałam
chorobę duszy. Zakorzeniłam się w nowym wcieleniu. Ojciec uznał moją pozycję neofitki za
przeszłość i teraz uważa mnie za równorzędną wieczną.
Dziwne. Kiedy żyłam, marzyłam, że zostanę aktorką, a tłumy wielbicieli będą rzucać mi do
stóp bukiety róż. Jedyny raz, gdy spróbowałam zrealizować to marzenie, okazał się katastrofą.
Teraz, kiedy umarłam, mam wrażenie, że każdy wieczór jest premierą, wszystkie są
improwizacją, a ja jestem supergwiazdą (bez doświadczenia).
- Coś nie tak, kochanie? - pyta Ojciec. - Nie pijesz z żył. - Jego głos niesie się echem po
piwniczce, wdziera mi się pod skórę i wywołuje swędzenie.
Jestem zaskoczona pytaniem, chociaż wiem, że Ojciec bacznie mnie obserwuje. Odkąd
odesłałam tę dziewczynę nie-Lucy... To było w przedostatni piątek, a ja ciągle nie mogę
przestać o niej myśleć.
Wychodzę z mojej trumny.
- No cóż, niezupełnie dobrze...
- Uwierz w siebie - mówi tonem dodającym otuchy, ale czasami, kiedy moja osobowość
księżniczki słabnie, w jego głosie nasila się południowy akcent, a oczy błyskają na czerwono.
Biorę się w garść.
- Wolę pić krew, krwawe wino ze szklanki. - Wygładzam nocną koszulę. ~ Mam takie ładne
ubrania. - Nie, to do niczego. - Chciałam powiedzieć, że wspaniale jest mieć takie piękne
stroje. Nie chcę poplamić tkaniny.
Mroczną piwniczkę oświetla tylko świecznik, więc trudno mi rozszyfrować wyraz twarzy
Ojca. Widzę, że kręci głową.
- Zapewne wyraziłem się nie dość jasno w tej kwestii - tłumaczy. - Możesz wkładać każdy
strój tylko raz, a potem oddawać go pokojówkom na szmaty. Zawsze można kupić nowy.
Czuję ulgę, słysząc tę odpowiedź. Chociaż minęło już tyle czasu, wciąż mnie zadziwiają
nasze nieograniczone możliwości finansowe. Moi ludzcy rodzice należeli do klasy średniej,
ale poza strojami na specjalną okazję większość ciuchów mama kupowała mi na wyprzeda-
ż
ach.
Ojciec przechadza się dłuższą chwilę.
- Właściwie masz rację - odzywa się wreszcie. - Dlaczego koronowana księżniczka miałaby
się brudzić? Wybacz, że o tym nie pomyślałem. Leiko też nie tolerowała żadnej plamki ani
choćby zaciągniętej nitki. Nie zamierzam się wtrącać w twoje preferencje odnośnie do
posiłków, o ile będziesz dobrze odżywiona.
Nie mam pojęcia, kim jest - albo była - Leiko, lecz imię brzmi z japońska.
Ja jestem chińską Amerykanką ze strony mamy, a szkocką ze strony taty. Wspomniałam Ojcu
o swoim pochodzeniu tylko raz czy dwa.
Dochodzę do wniosku, że wzmiankę o Leiko najlepiej zignorować. Za żyda Ojca pewnie
uznawano ją za grzeczną (w każdym razie tak sobie to tłumaczę).
Ojciec przystaje i rzuca mi wymowne spojrzenie.
- Musimy jednak mieć na względzie twój wizerunek. Nie chcemy przecież, aby ktoś
pomyślał, że twoje czyste ścieżki zbaczają w kierunku twej prawdziwej natury.
Mówiąc „ktoś", ma na myśli kręgi wiecznych. Poza nami zalicza się do nich arystokracja,
szlachta i inni poddani (wartownicy i ochroniarze, których trzeba wynajmować). Samotnicy
trzymają się peryferii, dopóki żyją. Bunt oznacza samobójstwo.
- A skoro już o tym mowa - ciągnie - teraz, kiedy rozumiesz już swoją pozycję, możesz sama
dobierać sobie stroje - zapewnia, cmokając mnie w czoło.
Muszę przyznać, że wyjątkowo mnie to cieszy. Za życia kupowanie ubrań polegało na
nieustannych negocjacjach z mamą. Nalegała, żebym ubierała się tak jak ona, dawna królowa
piękności. Czułam się wygodnie w mniejszych wersjach tego, co lubiła Lucy. Za dużych
koszulkach i dżinsach albo znaleziskach ze sklepów z tanią odzieżą.
Teraz jest inaczej. W zeszłym tygodniu fotograf z „Eternal Elegancy" zrobił mi zdjęcie na
okładkę. Byłam owinięta jedynie w długi purpurowy szal. Gdybym miała więcej krwi w
krwiobiegu, rumieniłabym się do tej pory.
Kiedy się tu znalazłam, szafa na górze pełna była ubrań w typowym rozmiarze trzydzieści
osiem, a nie w moim trzydzieścisześć lub cztery. Ojciec natychmiast
temu zaradził. Zapewnił, że najbardziej „magnifico" włoska projektantka rysuje, aż palce
zaczynają jej krwawić, a wtedy szkicuje własną krwią. Codziennie pojawiały się nowe suknie.
A dzięki subtelnej uwadze Nory o moim „przystosowywaniu się" do wiecznego świata mam
też powszednie ciuchy, jeżeli powszednią można nazwać ręcznie szytą koszulkę za tysiąc do-
larów.
Najbardziej w byciu księżniczką podoba mi się to, że mam służące. Przedtem nienawidziłam
sprzątać mojego pokoju. Robiłam to, bo nie byłam jakimś flejtuchem, a poza tym mama
dałaby mi popalić, gdybym nie sprzątała. Ale, łagodnie mówiąc, nie należało to do przyjem-
ności.
Nasze służące, Katherina, Lisa, Charlotte i Renée, są na każde zawołanie władców zamków i
reszty naszej świty. Łączy je pokrewieństwo - są siostrami albo kuzynkami. Wszystkie mają
bladą cerę i jasnoróżowe oczy. Nora wspomniała kiedyś, że któraś z ich babek była albinoską.
Chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej, ale Ojciec wyjaśnił mi, że wśród personelu
obowiązuje hierarchia. Służące są na jednym poziomie z ogrodnikami. Można się do nich
odzywać, ale tylko oficjalnie i zwięźle.
Do ich obowiązków należy sprzątanie, pilnowanie świeczników, pranie bielizny, załatwianie
domowych sprawunków, czyszczenie toalet oraz przynoszenie jedzenia do i z lochów.
Renée i Charlotte - a przynajmniej wydaje mi się, że to Renée i Charlotte - są teraz na moje
usługi. Właśnie przymierzam najnowszy nabytek do mojej garderoby w pokoju, który był
moją ochronką.
- Jak idzie? - pytam.
- Wasza Wysokość wybaczy naszą niezdarność - mruczy jedna, - Guziki są małe, a nasze
palce wielkie i niedołężne.
Służące zapinają na mnie czarną suknię vintage (składa się z kaptura, gorsetu i podszytego
gąbką stanika). Z każdym guzikiem czuję się coraz bardziej skrępowana. Jednak Ojciec
uwielbia tego rodzaju rzeczy, a on jest teraz moim światem.
Suknia musi na plecach łączyć trzy części, każda z rzędem setki guzików z czarnej perły.
Rękawy zwężają się od plisowanych mankietów z koronki na całej długości ręki. Dekolt sięga
połowy ramienia, a spódnica opada plisowanymi warstwami. Czarne dziergane pończochy
sięgają uda i przypina się je do paska. Nigdy nie byłabym w stanie poradzić sobie z tym
wszystkim bez pomocy.
Służąca porusza dużym wolno stojącym owalnym lustrem.
- Proszę się przejrzeć - mówi.
Moje odbicie jest zamazane, półprzezroczyste. Mimo to wyglądam olśniewająco. Za życia
nigdy nie uważałam się za dziewczynę o wyjątkowej urodzie. Ale jako wieczna jestem nie
tylko odmieniona. Jestem inna. Moja skóra lśni, jest jaśniejsza niż wcześniej. Błękit moich
oczu stracił wprawdzie na intensywności, ale dzięki temu chce się spojrzeć głębiej, zobaczyć,
co jest w środku. Włosy mam dłuższe i bardziej lśniące, może dzięki temu, że służące co
tydzień robią mi odżywiającą maseczkę, której za życia nigdy nie stosowałam.
- Wasza Wysokość - mówią. Mówią do mnie.
- Kochanie - zaczyna Ojciec - trzeba wysiłku, cierpliwości i... - przywiera do mnie z prawej
strony -.. .zwracania od czasu do czasu, żeby przywyknąć do jedzenia pokarmów stałych.
Większość wiecznych nie zadaje sobie tego trudu. Pozostają przy płynach.
Nora stawia przed nami prostokątny talerz w kolorze morskiej zieleni, na którym leżą pocięte
w kawałki szparagi tempura. To najnowsze z kilku wegetariańskich dań sushi, przybrane
imbirem, wasabi i posiekaną w paski rzodkwią.
Siedzimy w kuchni, na wysokich metalowych stołkach przy barowym blacie. Zamek łączy
elementy historii i współczesności. Akurat to pomieszczenie jest pełne udogodnień XXI
wieku.
Ojciec obserwuje, jak sięgam po czarne pałeczki. Mimo azjatyckich korzeni nigdy nie miałam
zacięcia... to znaczy brakuje mi wprawy w posługiwaniu się nimi. Próbuję ułożyć je tak, jak
od czasu do czasu pokazywała mi mama.
- Brakuje mi jedzenia, które można gryźć - mówię. Pierwsza próba kończy się tym, że
upuszczam kawałek sushi na płytkę.
Nora podaje mi drewniane pałeczki z wyrzeźbionymi smoczymi głowami. Są mniej śliskie i
przy trzeciej próbie udaje mi się wsunąć sushi do ust.
Widzę, że Ojciec nie jest zachwycony, ale jego słowa mnie zaskakują.
- Przykro mi kochanie, ale mam złe wieści.
- Złe wieści? - pytam, zmuszając się, żeby przełknąć kęs. Zakrywam usta zieloną lnianą
serwetą, bo jedzenie podchodzi mi z powrotem do gardła.
- Harrison twierdzi... - ciągnie Ojciec - że służące kwestionują twoją siłę. Uważają, że nadal
masz w sobie za dużo duszy. - Wzrusza ramionami. - Służące zawsze plotą bzdury.
Rozgłaszały idiotyczne pogłoski, kiedy ja byłem jeszcze człowiekiem. Mają za długie języki.
A ja myślałam, że służące są po mojej stronie!
- Właściwie po co im języki? - mówię rozgniewana. Ojciec zanurza sushi w sosie wasabi.
- No właśnie, po co?
Przeprasza i wychodzi z pomieszczenia. Przez chwilę tylko Nora dotrzymuje mi towarzystwa,
a potem Ojciec znów siedzi obok mnie.
Dołącza do nas Harrison ze srebrną tacą w dłoniach. Nora niemal drętwieje ze zdumienia.
Patrzę na tacę i widzę cztery kawałki mięsa.
- Co to jest? - pytam.
- Język służącej - wyjaśnia Ojciec. - Jak sugerowałaś. A ściślej mówiąc, języki czterech
służących. - Wskazuje pałeczkami. W jego głosie słychać zadowolenie. - Masz ochotę
spróbować?
Staram się nie wzdrygnąć, bo mam świadomość, że to kolejny test.
- Nie, dziękuję - mówię. - My nie jemy ludzkiego mięsa. To dobre dla zmiennokształtnych.
Jestem zadowolona z tej odpowiedzi. Niemal słowo w słowo zacytowałam wyjaśnienie Ojca,
które usłyszałam pierwszej nocy w czarnym caddym, a później jeszcze co najmniej dwa razy.
Bez ostrzeżenia Ojciec zrzuca nasze talerze z blatu i ciska miską przez kuchnię, wywołując
kakofonię hałasów.
- Pyskujesz mi?
- Nie! - Zrywam się na równe nogi, nie przejmując się tym, że odłamek ceramiki rozcina mój
czerwony szlafrok z piór. - Nie, Ojcze, ależ skąd!
Widziałam jego kły już wcześniej, na polowaniu, ale nie szczerzył ich na mnie.
Harrison zostawia tacę i wychodzi z kuchni. Nora chowa się za blatem.
Ojciec zaciska zakończone szponami pięści, jakby chciał mnie uderzyć.
- Przepraszam! - krzyczę zdumiona. - Tatusiu, proszę! Wybacz.
Pięść wyskakuje w moją stronę z taką siłą, że byłaby w stanie przebić się przez czaszkę, ale
dosłownie chwilę przed dotarciem do celu zamienia się w dym. Postać Ojca, która teraz jest
kłębem ciemnego, trupiego powietrza, skręca się i szaleje, aż w końcu znika pod kuchennymi
drzwiami.
Nie dyszę ciężko tylko dlatego, że nie muszę oddychać. Serce nie wali mi jak oszalałe tylko
dlatego, że w ogóle nie bije.
- Co się stało?! - wykrzykuję. - Noro, co złego zrobiłam?
Nora wstaje zza blatu, ani na moment nie spuszczając wzroku z drzwi.
- Nie mogłaś wygrać, kochanie. Jest zły, że odrzuciłaś to, co zaoferował, a co gorsza,
ośmieliłaś się go poprawić.
- Myślałam...
- Wiem, wiem. Prawdę mówiąc, pewnie wściekłby się tak samo, gdybyś złamała jego zasady i
połknęła haczyk. A może nawet bardziej.
- To niesprawiedliwe! - mówię. - Nie ma najmniejszego sensu.
- Mistrz ma potężną moc jak na swój wiek - odpowiada Nora, wycierając ręce w fartuch. - I
chyba z każdą nocą ma jej coraz więcej.
Dociera do mnie, że to magia. Plotki muszą być prawdziwe. Ojciec rzeczywiście używa
czarów, żeby nabrać większej mocy. I przypłaca to utratą rozsądku.
17
Miranda
W
nocy jesteśmy tylko we dwoje, bez służących i wartowników.
Dziś Ojciec wyjaśnia mi, dlaczego. W ciągu ostatniego stulecia stracił wszystkie trzy
dziewczyny - Giselle samozwańczy „łowca wampirów" przebił kołkiem po przedstawieniu w
Operze Wiedeńskiej w 1930 roku; Leiko, jak się niedawno dowiedziałam, własny papieros
podpalił trumnę na pokładzie jachtu u wybrzeży Krety w roku 1970 i Yoandę, której oprawcy
oderwali głowę i kończyny na rodeo w Albuquerque dwa lata temu.
- Nie mam zamiaru ryzykować z tobą, skarbie - kończy. - Najmniejszego.
Większość wieczorów spędzamy w oświetlonym pochodniami saloniku. (Zapewne Drakula z
Europy Wschodniej, a także większość mieszkańców zamku nazwałaby go „głównym
holem", lecz najważniejsze są preferencje Ojca). Ja sączę krwawe wino, on miętowy napój z
krwią i rozmawiamy o stanach skupienia. Później Ojciec zapala kubańskie cygaro, a ja
czytam Przewodnik pijącego krew. Jest dostępny również na
CD-ROM-ie, ale przewracanie zmurszałych pożółkłych stron jest w pewnym stopniu kojące.
Być może nie brzmi to romantycznie. Lucy nazwałaby nasz styl życia nudnym i w
porównaniu z hollywoodzkim mylnym obrazem rzeczywistości faktycznie taki jest.
Ale wieczni trzymają się na uboczu. To nie tajemnica, że istniejemy, lecz większość ludzi
uważa, że jest nas niewielu i że zamawiamy krew przez Internet (owszem, chociaż są
problemy z kontrolą jakości), a nie polujemy na bezbronnych.
Niektórzy - na przykład barmani, taksówkarze, fryzjerzy, portierzy, czyli ludzie, którzy
wiedzą wszystko - zdają sobie sprawę, że jest nas więcej. Ale wiedzą również, że powinni
siedzieć cicho i trzymać się z daleka.
Bardziej skomplikowana jest sprawa ze służbami porządku publicznego i z wojskiem. Mamy
pewne pojęcie, kto gra fair, a kto nie. Oni płacą krwią, jeżeli naruszą naszą przestrzeń. My
płacimy gotówką, jeżeli naruszymy ich. I nawet na dozwolonych terenach łowieckich ce-
nionych członków ludzkiego społeczeństwa - zwłaszcza dzieci, duchownych i mundurowych
- należy wyłączyć z menu. Zwykle się tego trzymamy.
Niewielkiego ułamka ich gatunku w ogóle nie wolno tknąć, oględnie mówiąc, stąd
kontrowersje wokół incydentu w Dallas.
Jak na ironię, świadek nie widział żadnego z nas. Cała ta spiskowa teoria wzięła się od
całkiem przyziemnego śmiertelnego przypadku zapalenia spojówek. Jednak z powodu owego
incydentu ofiary są czujne, a media
w pełnej gotowości, co kompletnie nie leży w naszym interesie.
A skoro mowa o interesach, Ojciec wybiera się w długo odwlekaną doroczną podróż po
ś
wiecie z przystankami w Nowym Jorku, Londynie, Monachium, Moskwie, Sydney, Tokio,
Dżakarcie, Rio, Johannesburgu i Kairze. Zeszłej wiosny wyprawa została odwołana, bo z po-
wodu urlopu ojcowskiego zrezygnował z publicznych wystąpień. Dlatego zbliżającej się
wyprawie towarzyszy większe niż kiedykolwiek wyczekiwanie. Nie wiem, czemu Ojciec nie
zabiera mnie ze sobą. Wiem jednak doskonale, że lepiej o to nie pytać.
- Kiedy załatwię rutynowe sprawy - zaczyna - mam zamiar... - Unosi cygaro do ust i stopą
wysuwa podnóżek rozkładanego fotela.
Płonące na zewnątrz pochodnie i wystrój znacznej części zamku kojarzą się z rustykalnym
stylem, charakterystycznym dla okolicy. To linia główna, dowolnie podkreślana eklektyczną
kolekcją skarbów - wypchanych zwierzęcych głów, oprawionych w skóry książek i pamiątek
z zagranicznych podróży.
Noże, które zbiera Ojciec, są powystawiane w większości komnat - niektóre w ołowianych
skrzyniach, inne artystycznie ułożone na półkach. Mamy dwa, które w zeszłym roku pokazał
mu Kuba Rozpruwacz, a Ojciec co noc szuka nowych okazów za pomocą swoich kontaktów
handlowych i e-Baya.
Europejski motyw smoka jest niemal wszechobecny. Wzór smoczej stopy można znaleźć na
wannach, podpórkach do książek, lichtarzach i urnach. Smok zdobi również nasz herb, który
pojawia się na licznych arrasach, na flagach, etykietach win, obrusach, podkładkach i
upominkowych kubkach. To symbol Peleryny Drakuli, więc jest wszędzie. Ojciec często o
tym wspomina, a ja formułuję odpowiednie zachwyty.
Nie mówi jednak o odlewach koni czy olejnych pejzażach Wirginii, zwłaszcza o jednym,
zatytułowanym Plantacja Radforda.
- Harrison! - woła, odkładając cygaro na mosiężny stolik.
- Mistrzu? - Lokaj z uznaniem wciąga powietrze. Wszyscy wiedzą, że podkrada z humidora
Mistrza w piwniczce.
- Dopilnujesz mieszkańców, kiedy będę w podróży, prawda? - pyta Ojciec z uśmiechem. -
Niedługo wracam.
Za miesiąc. Będzie czternastego maja. Harrison odwzajemnia uśmiech.
- Oczywiście.
- Pora, żeby nasza księżniczka ciemności zatrudniła własnego osobistego asystenta - dodaje
Ojciec. - Masz co robić i bez usługiwania mojej dziewczynce, prawda?
Jestem zaintrygowana perspektywą posiadania własnego lokaja. To oznaka statusu dorosłego,
chociaż nie wszyscy przestrzegają tradycji. W dzisiejszym świecie systemów alarmowych,
pizzy z dostawą do domu i pralni chemicznych, numerków na jedną noc i zakupów in-
ternetowych wielu uważa, że osobisty asystent to przeżytek. Ale ja się cieszę, że będę miała
kogoś, kto będzie przede wszystkim dla mnie.
- Oczywiście - zgadza się Harrison. Zaprzeczenie nie wchodzi zresztą w rachubę.
- A skoro mowa o asystencie - mówi Ojciec. - Bądź tak dobry i zadzwoń do kierownictwa
usług tymczasowych w Nowym Jorku. Zagranicą też będę potrzebował asystenta.
Tłumaczenie: Harrisona można zastąpić, ale na krótko.
Ma dość oleju w głowie, żeby nie powiedzieć nic poza kolejnym „oczywiście" i wyjść z
saloniku. Jednak słyszę, jak znikając z oczu, mruczy szyderczo:
- Bądź tak dobry...
Z Harrisoncm w zamku będę mniej samotna. Ojciec zwraca się do mnie.
- Mam nadzieję, kochanie, że będziesz pilnować porządku i nadzorować zarządzanie
posiadłością. Nie martw się, Harrison zadba o szczegóły. My, władcy, nie jesteśmy przecież
robotnikami. Ale bądź do dyspozycji, gdyby potrzebował wskazówek wyższej istoty.
Wyższa istota. Podoba mi się to sformułowanie. Odkładam Przewodnik pijącego krew i
krzyżuję nogi na niedźwiedziej skórze leżącej przed kominkiem. Kolor mojej jedwabnej
piżamy pasuje do koloru mojej skóry - przywodzi na myśl nagość lub ducha. Mam nadzieję,
ż
e dzięki temu moje ciemne włosy i niebieskie oczy są bardziej wyraziste. Nieustanne bycie
piękną jest wyczerpujące.
Ojciec też robi wrażenie. Ma czarujący głos, bez względu na to, z jakim akcentem mówi,
zabójczy uśmiech i wygląda, jakby był po pięćdziesiątce, chociaż można już zacząć myśleć o
jego dwusetce.
- Kiedy wyjadę - ciągnie - Harrison na bieżąco będzie mnie informował o wszelkich
przykrych wydarzeniach.
A ty, skarbie, zajmij się szukaniem osobistego asystenta i - uśmiecha się promiennie -
planowaniem mojej gali.
Dla naszego gatunku dzień śmierci Ojca to międzynarodowe święto konkurujące z
Halloween. Ojciec wyznacza każdej wiosny datę obchodów według własnego widzimisię, w
zależności od nastroju i pogody. Zaproszeni goście przyjeżdżają w okolice Chicago
wcześniej, szykując się na wyżerkę i zabawę. Zeszłoroczne przyjęcie, podobnie jak wyprawa,
zostało odwołane.
Nie posiadam się z dumy. Po raz pierwszy Ojciec wyznaczył mi jakieś ważne zadanie. Do tej
pory miałam tylko ładnie wyglądać i prowadzić towarzyskie rozmowy na odpowiednim
poziomie. To wielki komplement, ale też wielki stres.
- lak, Ojcze - odpowiadam. - Dziękuję.
Jestem jego jedyną córką, jedynym dzieckiem. Ale w każdej chwili mógłby „adoptować"
inne. Nie dalej jak wczoraj wieczorem groził mi w kuchni. Dzisiaj udajemy, że nic się nie
stało.
Zerkam na portret Ojca i jego trzech dziewcząt, wiszący nad kominkiem. Patrzę na Yolandę,
która została rozdarta na strzępy.
Ukręciłby mi głowę, gdyby chciał.
- Uważaj na siebie, skarbie. Będę do ciebie zaglądał. Zanim udaje mi się wymyślić stosowną
odpowiedź,
Ojciec zamienia się w mgłę. Do Nowego Jorku się w ten sposób nie dostanie, ale do garażu -
bez trudu.
18
Eternal Herald-Gazette
Wtorek, 15 kwietnia
Ogłoszenia drobne
Poszukuje się: lokaj Jej Książęcej Mości. Obowiązki: Wszystko, o co zostanie poproszony,
bez wahania, w tym (nie tylko): sekretariat/administracja, dom, obrona, oddawanie krwi,
kierowca, dotrzymywanie towarzystwa, dostarczanie ofiar, zgoda na niewolnictwo.
Wymagania: siła, świadectwo maturalne (średnia 3,25 lub wyższa), dyskrecja. Preferowany
wiek: 17-25 lat, człowiek. Wynagrodzenie zależne od doświadczenia i genealogii. Stosuje się
standardowe premie kierownicze. Dodatkowe informacje oraz formularz zgłoszeniowy PDF
na stronie rządowej wiecznych.
19
Zachariasz
B
udzę się w ciemności na wyściełanym betonie. Gdy próbuję przewrócić się na bok,
spadam i ląduję z hukiem na podłodze. W głowie mi dudni. Boli mnie ramię. Jestem boso i
pocę się w biało-żółtym poncho, którego nie rozpoznaję. Pod nim mam na sobie białą
koszulkę i wyblakłe ciemnopomarańczowe spodnie od dresu.
Czy to kostnica? Czyżbym nie żył? Czy ja w ogóle mogę umrzeć? Przedtem było to
niemożliwe, ale teraz?
Odgarniam wilgotne loki z czoła. Pomieszczenie się rusza, turkocze i chybocze.
Pociąg. Gdzie jest? Dokąd jedzie? Jak się w nim znalazłem?
Kiedy siadam, ogarniają mnie mdłości. Z trudem wstaję, wyglądam przez okno na pastwisko
upstrzone krowami, a potem zaglądam do pustego pomieszczenia, które jest połączeniem
toalety z prysznicem.
Wracam myślami do zeszłej nocy. Do mojej ostatniej „gospodyni", która wyrzuciła mnie ze
swojego łóżka i mieszkania w dzielnicy Austin French Place. Miała dość wysłuchiwania, jak
mamroczę imię Mirandy.
Zabrałem się z sąsiadem do baru. Ostatnie pieniądze wydałem na kolejkę teąuili albo trzy.
Później o mały włos nie przejechała mnie urodziwa rudowłosa kobieta w długim żółtym
kabriolecie, kiedy wyszedłem zza dżipa na przejście dla pieszych. Ktoś -nie mam pojęcia kto
- pociągnął mnie i uratował. Potem widocznie straciłem przytomność.
Otwieram usta. Zwijam język, którego prawie nie czuję. Wtedy doznaję olśnienia -
tajemniczy wybawca, stracony czas, cudowny bilet kolejowy. W dodatku to przedział
prywatny.
Człowiek nazwałby to szczęściem. Przypisałby to losowi. Albo zapisał się do klubu
Anonimowych Alkoholików. Ale ja nie jestem człowiekiem. Nigdy nie byłem.
Jestem czyimś podopiecznym? Czy to jednorazowe wsparcie?
- Jest tu kto? Żadnej reakcji. Spoglądam na sufit.
- No, dalej - mówię. - Pokaż się. Wciąż nic.
- Hej! Jozue? Nick? Jamilya? To ty?
Możliwości jest bez liku. Ale logiczne, że wysłano by któregoś z moich najbliższych kumpli.
- Aaron? Deb? Maria? Farid? Natalie? Jeżeli słyszycie, potrzebuję butelki wody, prysznica,
nowych ciuchów i jakiejś wskazówki.
- Nie za wiele? - dobiega odpowiedź znikąd. Chwileczkę, nie znikąd. Uchylam drzwi i
wychodzę na
korytarz.
- Cześć, ziemski aniele! - wykrzykuje mój najlepszy przyjaciel Jozue. Ma złożone skrzydła.
Uśmiecha się jak dureń.
Wrzuca jasnoniebieski płócienny worek do przedziału i zamyka mnie w niedźwiedzim
uścisku.
- Tęskniłem za tobą, chłopie! - Odsuwa się, chwyta za nos i robi przedstawienie, wymachując
przed nim ręką. - Fuj. Ktoś okropnie cuchnie. Nie zrozumiałeś aluzji, baranie? Nie bez
powodu dostałeś przedział z prysznicem.
- Ja, ty... - Ostatni raz widziałem go czternaście miesięcy temu. Na tyle dawno, że zaczynam
się zastanawiać, czy nie zwariowałem. Czy moje wspomnienia są prawdziwe, czy złudne.
Jakim cudem tale szybko straciłem tak wiele? - Co ty tu robisz?
- Gabriel cię pozdrawia. - Jego głos staje się oficjalny. Gabriel Archanioł, jak Michał (Miecz
Niebios, Dawca
Dusz, znany również jako Ten, Który Mnie Zwolnił).
Dręczony kacem i tęsknotą za domem stwierdzam, że pora zmienić temat.
- Nie myśl, że nie cieszę się, że cię widzę. Ale dlaczego tu jesteś?
Wzłrusza ramionami.
- Obserwuję cię od jakiegoś czasu.
- Chcesz powiedzieć, że mnie szpiegujesz? - Staram się zaachować beztroski ton.
To zawstydzające. Z początku całkiem dobrze spisywałem się w Dallas. Kiedy nie zdołałem
trafić na żaden nowy ślad Mirandy i Kurta, zgłosiłem się do schroniska młodzieżowego i
spędziłem tam jakieś osiem miesięcy. Ale byłem skazany na niepowodzenie. Gdy więc
poznałem dziewczynę podobną do Mirandy, dałem sobie spokój. Uznałem, że wcześniej czy
później i tak trafiłbym do piekła. Bezdomnym i potępionym bardziej sprzyja pogoda i
polityka w Austin. Zabrałem się stopem z kierowcą ciężarówki na południe i od tamtej pory
imprezowałem.
- Nieźle. Wypełniłeś na mój temat A-127B? ty sukin... - Zdzieram poncho, przewieszam sobie
przez ramię, opieram się o okno i zadaję pytanie dnia: - Od kiedy to my, to znaczy wy,
pilnujecie upadłych aniołów?
- Byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, kogo ostatnio wszyscy pilnujemy - odpowiada Josh.
To może znaczyć wszystko. Ale jednak dobrze go widzieć. Mimo wszystkiego, co zrobiłem.
Co zrobiono mnie.
Długa biała szata Josha wygląda bardziej na imprezowa niż niebiańską. Ma dredy i paznokcie
pomalowane na zmianę na złoto i srebrno, żeby pasowały do sandałów. Ukrywa skrzydła,
kiedy przechodzi pracownik kolei.
Ja kiedyś też umiałem to robić - pokazywać skrzydła, a za chwilę sprawić, żeby zniknęły.
Kiedyś umiałem również latać.
Umieram z ciekawości, ale że Josh nigdy nie potrafił długo trzymać języka za zębami,
postanawiam poczekać, kiedy puści parę.
Jego obecność tutaj oznacza, że niedawno stracił podopiecznego. Nie pytam o to, bo aniołom
nie wolno wymieniać informacji na temat ludzkich podopiecznych. Ani przeciwstawiać się
Losowi. Gdybym zapytał, mógłbym wpakować Josha w kłopoty.
Ale widzę, że strata nie była dla niego zbyt bolesna, oględnie mówiąc. Nadal ma pełne wigoru
podejście AS-a, którego wszyscy podopieczni zmarli z przyczyn naturalnych w stanie łaski.
Na początku, przed pierwszymi zadaniami, wszyscy tacy byliśmy.
- Nie upadłeś - mówi w końcu Josh. - Ale się... hm... ześlizgnąłeś.
Nie bardzo rozumiem, o co mu chodzi.
- Ześlizgnąłem?
- Zostałeś pozbawiony mocy - wyjaśnia. - Nie możesz fruwać, nie bije od ciebie blask. I nie
możesz nosić szaty, ale o tym akurat wiesz.
Nie wszyscy aniołowie mogą śpiewać jak... hm... aniołowie.
- To wiem - przyznaję.
- Ale - ciągnie Josh - nadal jesteś jednym z nas. Nie możesz umrzeć. Twoje żyły są pełne
ś
wiatła, no wiesz, metaforycznie. Archaniołowie nazywają to czasem wyłączenia.
Pociąg zatrzymuje się z szarpnięciem i przez dworcowy megafon zostaje ogłoszone nasze
przybycie do Little Rock. Korytarz wypełnia się niedomytymi podróżnymi z zamglonymi
oczami.
Znów ogarniają mnie mdłości. Nie powinienem był pić teąuili. Czy Josh mówi to, co mówi?
- Wiesz, ja ostatnio...
- Nie ma znaczenia, co robiłeś ostatnio - przerywa mi, składając pobożnie ręce pod brodą. -
Liczy się tylko to, dokąd zmierzasz.
- Och, proszę, dość już nagrobkowych sloganów.
Wielki mężczyzna z wielką skórzaną torbą, wielkim brzuchem, wielką sprzączką paska i w
wielkich butach przygląda nam się trochę za długo. Później dziewczyna w T-shircie
Kazorbacksów mówi do przyjaciółki coś o moim tyłku i ramionach Josha. Po chwili obie
znikają wśród chichotu.
Idę za Joshem do mojego prywatnego przedziału. Siadam na ławce, wącham koszulkę i
zdejmuję ją przez głowę.
- Nie zrozum mnie źle. Doceniam twoje wysiłki, ale...
- Co to jest? - pyta Josh, wskazując na moją pierś. Patrzę.
- Tatuaż - odpowiadam równie zaskoczony. - Cherubina.
Nowy. O średnicy jakichś dwóch centymetrów, nad sercem. Swędzi.
Przywołuję mgliste wspomnienie salonu tatuażu. Pamiętam, że ktoś mówił coś na temat
czystości igieł i dowcipkował na temat rzymskiego boga miłości.
- To nie jest żaden cherubin! - wykrzykuje Josh. - To tłuste białe dziecko ze skrzydłami! Jak
mogłeś coś takiego zrobić? Ciało. Świątynia. Nie czytałeś Pisma?
- Zrobiłem gorsze rzeczy - odpowiadam.
Obaj wiemy, że to prawda. Między nami wisi niewypowiedziane imię Mirandy. Gdzieś w
pociągu zaczyna płakać dziecko.
- Dlaczego tu jesteś, Josh?
- Michał przysłał mnie z prośbą. Nazwał to „swego rodzaju zabójstwem". Jeżeli ci się uda:
wykonać, zachować wiarę i pozostać cnotliwym. - Uśmiecha się ironicznie. - Bardziej
cnotliwym niż ostatnio. Może odzyskasz moc. Mógłbyś dostać nowe zadania. Mógłbyś nawet
dostać szansę udowodnienia, że zasługujesz na to, by wrócić na górę.
Może, mógłbyś, mógłbyś. Jeżeli nauczyłem się czegokolwiek, będąc AS-em, to tego, że
pokuta nigdy nie przychodzi łatwo.
- Michał chce, żebym zabił...
- Zlikwidował.
- Kogoś? - Kiedy ostatnio sprawdzałem, aniołowie nie mieli nic wspólnego z zabójstwami.
- Coś - wyjaśnia Josh, robiąc palcami cudzysłów. -Coś niesamowitej wagi.
Mam szczęście, ziemia jest pełna demonów, a ten jest wyjątkowy. Jeżeli go zniszczę, moje
modlitwy zostaną wysłuchane. Jeśli schrzanię sprawę, będę na zawsze przeklęty. Pismo
wyraża się na ten temat jasno: upadłe anioły będą się tułać po świecie aż do dnia Sądu Osta-
tecznego. A wtedy zostaną posłane do piekła.
Zakrywam twarz dłońmi i rozcieram skronie. Jestem aniołem stróżem, najniższym rangą. Nie
aniołem zemsty. Nie archaniołem (nie zawsze łatwo stwierdzić, jaka jest różnica). Poza tym
nie mam już mocy. Jak więc miałbym walczyć? I z czym?
- Co ty na to? - pyta Josh.
Pyta. Nie rozkazuje. Cały czas mam wolną wolę.
- Nic więcej mi nie powiedziesz? - mówię, podnosząc wzrok.
Nie jestem zaskoczony tym, że zniknął.
- No dobra - śmieję się w pustym przedziale. - Miło było cię widzieć.
Roześmiałem się po raz pierwszy, odkąd straciłem moją dziewczynę. Po tym wszystkim, co
się wydarzyło, dobrze jest wiedzieć, że Josh to nadal Josh.
Otwieram worek i przekopuję go. Kilka kompletów ubrań (oficjalnych i na co dzień),
szczoteczka do zębów i pasta, nić dentystyczna, miętowy płyn do płukania ust, dezodorant w
sztyfcie, maszynka do golema, butelka szamponu z odżywką, czarny plastikowy grzebień,
banknot dziesięciodolarowy i dwie butelki wody.
Z kieszonki na piersi jednej z lekko wykrochmalonych niebieskich koszul wystaje pudełko
zapałek z Tia Leticia Salsa Bar. Na nim zapisany jest adres w Whitby Estates w Illinois.
Słyszałem o tym miejscu. To dzielnica nad jeziorem w północnej części Chicago. Kiedyś tam
pracowałem.
Pamiętam, co o Whitby Estates mówił pewien szef gangu. Nazywał je „najbardziej
przerażającym miejscem na ziemi".
20
Zachariasz
M
inęło prawie dwadzieścia lat, odkąd pracowałem w Chicago. Byłem wtedy aniołem
stróżem pewnego polityka.
Daniel „Dan Człowiek" Bianchi, polityk dwukrotnie oskarżany o korupcję, uzupełniał swoje
dochody „darowiznami za przysługi" w brązowych kopertach wsuwanych pod drzwi. Zmarł
po wypiciu mieszanki leków z alkoholem, przyrządzonej przez ekskluzywną cali girl w
apartamencie hotelu Edison. To byt straszny skandal. Jako chłopiec Daniel był energiczny,
wysportowany i silnie związany z rodziną. Zaangażował się w politykę z najlepszych pobu-
dek, ale później... No cóż, udało mi się go nakłonić do dobrych uczynków, dobrych myśli i
dobrego końca.
Przy Dannym problemu nie stanowiło to, że był agnostykiem. Nie ma przecież oddzielnych
zastępów anielskich dla agnostyków, ateistów, katolików, protestantów, żydów,
muzułmanów, mormonów, buddystów, unitarian, hindusów, druidów, szintoistów i tak dalej.
Z naszego punktu widzenia nic nie szkodzi, że nie wierzysz w anioły.
Bo my wierzymy w ciebie.
W tej chwili jestem w metrze. Trzymam się metalowej poręczy w zatłoczonej kolejce jadącej
na południe w stronę stacji Cermak-Chinatown. Powinienem jechać na północ, ale wsiadłem
do złego pociągu. Mało tego, nie mogę nawet znaleźć na mapie Whitby Estates.
Do tego jestem zmęczony, obolały i mam dość pociągów (Amtrak przyjechał z
dwunastogodzinnym opóźnieniem).
Niedługo słońce zajdzie. Nie tak dawno w Chicago było wiele dzielnic, które po zmierzchu
stawały się niebezpieczne. Josh powiedział, że nie mogę umrzeć, ale to wcale nie wyklucza,
ż
e ktoś może mnie okraść, torturować, przetrącić kolano czy wrzucić do jeziora Michigan w
butach z cementem - niezbyt miły sposób czekania na dzień Sądu Ostatecznego.
Widok za oblepioną śniegiem szybą zupełnie nie przypomina miasta, jakie pamiętam. Teraz
to dzielnica domów jednorodzinnych.
Szukając pomocy, skreślam drzemiącego mężczyznę, od którego cuchnie alkoholem,
chłopaków kopiących na podłodze puszkę po coli, bizneswoman czytającą poradnik o
samoocenie, menedżera w średnim wieku warczącego do swojego telefonu komórkowego i
starszą panią robiącą na drutach z zacięciem madame Defarge.
Ktoś z kołami w uszach - może być równie dobrze mężczyzną i kobietą, trudno stwierdzić -
posyła mi zachęcający uśmiech. Zastanawiam się, czy nie zagadać.
Wtedy zauważam księdza z generacji X, który bawi się iPodem na ławce pod napisem
„Wyjście awaryjne". Nie jestem pewien, czy ten napis to znak, czy zbieg okoliczności, ale
postanawiam się tego chwycić.
- Przepraszam, ojcze. Trącam duchownego w ramię.
- Tak? - mówi, zdejmując słuchawki
- Zgubiłem się. Miałem wsiąść do pociągu na północ, a...
- To się często zdarza - uspokaja mnie ksiądz. - Dokąd chcesz dojechać?
- Do Whitby Estates. Czy to nie ta linia? Jego dłoń przesuwa się do krzyżyka na szyi.
- Pociągi się tam nie zatrzymują - mówi. - Już nie. To jedno z naszych najbardziej subtelnych
zwycięstw -dodaje szeptem.
Poprawiam torbę na ramieniu. Co to ma znaczyć?
Ksiądz przygląda mi się przez chwilę. W końcu się rozjaśnia, a ja uświadamiam sobie, że
choć brak mi skrzydeł i zostałem wykluczony, on jakoś wyczuwa, kim jestem. Pierwszy
dorosły człowiek, któremu się to udaje. Rzadka zdolność, nawet wśród tych czystego serca.
Najczęściej potrafią wyczuć nas małe dzieci.
- Ojcze...?
- Ramos. - Ksiądz mruga kilka razy i przeczesuje dłonią włosy. Potem sięga do kieszeni
kurtki, wsuwa mi w dłoń studolarowy banknot i ściska ją swoimi dłońmi. - Weź taksówkę.
Powiedz kierowcy, żeby wysadził cię przecznicę wcześniej. Gdyby protestował, zaproponuj
mu pięćdziesięcioprocentowy napiwek. - Znowu na mnie patrzy. - Pojedziesz tam tak ubrany?
Przed wyjściem z pociągu wziąłem prysznic i przebrałem się w dżinsy i bluzę od dresu z
kapturem i logo Bulls.
- Chyba tak.
Ojciec Ramos zdejmuje z szyi łańcuszek z krzyżykiem i zakłada na moją.
- Weź go.
Tylko jeden rodzaj potworów boi się religijnych symboli. Ten, o którym najmniej chcę
myśleć i którego nienawidzę najbardziej.
Ksiądz wręcza mi też wizytówkę. „Katolicki kościół Świętego Krzyża. Chicago, Illinois".
- Gdybyś potrzebował pomocy - mówi - albo miejsca, żeby się zatrzymać... albo półmiska
owoców.
Nie mogę się nie uśmiechnąć. Półmisek owoców brzmi nieźle.
Ojciec Ramos jest podenerwowany. Nie wsiadł dziś do kolejki El z myślą, że utnie sobie
pogawędkę z aniołem stróżem.
Mam ochotę zaproponować mu udział w mojej misji, nie jestem jednak pewien, czy byłbym
w stanie zapewnić mu bezpieczeństwo. Ale ksiądz będzie się o mnie modlił. Wyczuwam to w
jego głosie. Nagle wygląda
0 dziesięć lat młodziej niż w chwili, kiedy go zauważyłem. Dobrze wiedzieć, że mam w tym
mieście choć jednego przyjaciela.
Pociąg staje, drzwi się rozsuwają i ksiądz ginie wśród wysiadających pasażerów. Ja też
wysiadam, ale nie widzę go na zaśnieżonym peronie.
Widzę za to dziewczynę mniej więcej wzrostu Mirandy, jej budowy i w jej wieku. Ma prawie
czarne włosy i niesie futerał z fletem. Jej wzrok spoczywa na mojej twarzy, kiedy się
mijamy. Niewiele brakuje, żebym się odezwał, co byłoby szaleństwem, biorąc pod uwagę, że
to nie ona. Kiedy tłumi ziewnięcie, z jej piersi wydobywa się ciepły podmuch. Życie. Może są
przyrodnimi siostrami albo kuzynkami?
Miranda. Nie pierwszy raz spotykam dziewczynę podobną do niej. Była tamta w schronisku
dla bezdomnych i następna w barze na Szóstej ulicy w Austin. Ta „dziewczyna" wyzywała
mnie, że się gapię.
Jest mróz i sypie śnieg. Żałuję, że Josh nie dał mi kozaków, bo moje adidasy Nike są już
całkiem przemoczone. Josh zostawił tylko dziesięć dolców w moim przedziale z kuszetką.
Teraz mam też studolarówkę od księdza. Taksówka do Whitby Estates na pewno nie będzie
tyle kosztować. Nawet z sowitym napiwkiem. Znów jestem głodny. W pociągu zjadłem hot
doga i frytki, ale nie proponowali dokładek, a poza tym to było kilka godzin temu. Z
posiadaniem ciała jest jeden kłopot - trzeba je w miarę regularnie karmić.
Bez pośpiechu pokonuję niewielką odległość do Chinatown, mijam osiedlowy parking i nowy
zielono-złoty Mur Dziewięciu Smoków.
Z tego, co widzę, chińska dzielnica niewiele się zmieniła przez ostatnich dwadzieścia jat.
Jedynie kilka niskich murowanych budynków wpisuje się architektonicznie w jej, etniczny
charakter. Nadają jej go głównie tabliczki z azjatyckimi napisami i bogata w zdobienia
czerwona brama.
Wchodzę do najbliższej restauracji. To jedna z tych z czarnymi lakierowanymi meblami,
obitymi czerwonym tworzywem krzesłami i ściennym malowidłem przedstawiającym Wielki
Mur.
Stara kobieta za ladą podnosi się, odkładając książkę telefoniczną na półkę.
- Czym mogę służyć? - pyta z lekkim akcentem. -Jednoosobowa impreza?
Zamawiam cztery sajgonki jajkami na wynos.
- Gdzie jest męska toaleta?
Kobieta uśmiecha się, przygładza przyprószone siwizną włosy i wskazuje mi wąskie schody.
W obskurnej toalecie z jedną kabiną przebieram się w niebieską koszulę, czarne spodnie,
pogniecione od noszenia w torbie, i czarne oksfordzkie buły.
Wierzę ojcu Ramosowi. Skoro uważa, że należy zaimponować ubiorem, ma rację. Poza tym
najlepszy kumpel nie bez powodu dał mi kasę. Wsuwam krzyżyk pod koszulę.
Gdy wychodzę na ulicę, jest już prawie ciemno. Temperatura cały czas spada. Cieszę się na
widok nadjeżdżającej taksówki. Pokonuję brudny, pokryty śniegiem i lodem krawężnik,
otwieram drzwi i wsuwam się razem z torbą na popękane winylowe tylne siedzenie.
- Dokąd? - Kierowca uśmiecha się szeroko, ukazując w lusterku wstecznym złoty ząb.
Wyciągam z kieszeni pudełko zapałek i odczytuję adres.
- siadaj - słyszę.
- Co?
- Wysiadaj! Wynocha z mojej taksówki! -Ja...
- Głuchy jesteś czy co? Dalej! Wypad! I to już! Ledwie zdążyłem wysiąść, rusza z kopyta,
ś
lizgając się
po lodzie.
Kiedy łapię równowagę na chodniku, dociera do mnie, że zapomniałem wspomnieć o
pięćdziesięcioprocentowym napiwku.
Już z mniej optymistycznym nastawieniem usiłuję zatrzymać kolejną taksówkę. Kusi mnie,
ż
eby wrócić do restauracji i usiąść przy stoliku. Ale, oględnie mówiąc, nie wolno odkładać
misji z góry dla odrobiny ciepłego sosu musztardowego.
Mija dziesięć minut. Wciągam sajgonkę za sajgonką z brązowej papierowej torby. Są
znakomite. Wieprzowina, marchewka, krojona kapusta, odpowiednia ilość tłuszczu.
Zrywa się wiatr i zawiewa mi śniegiem prosto w oczy. Wygląda na to, że wszystkie taksówki
w mieście są zajęte albo - myślę, wymachując ręką - prowadzą je ślepi. Zimno...
Ale to przecież Chicago, Wietrzne Miasto, w połowie kwietnia. TU wszystko jest możliwe.
Jutro może być dwadzieścia pięć stopni ciepła. Poza tym wciąż jestem aniołem, a anioły nie
są mięczakami. Nawet te uziemione, odłączone, praktycznie bezużyteczne.
Dopiero pół godziny później, kiedy po sajgonkach dawno nie ma śladu, wślizguję się do
kolejnej taksówki. Przekrzykuję hiszpańską muzyczną stację radiową, żeby powiedzieć
kierowcy, dokąd chcę jechać.
- Znowu? - pyta, krzywiąc się.
Powtarzam, tym razem pamiętając, żeby zasugerować dodatkowe pieniądze.
Taksiarz się żegna, otwiera drzwiczki, zostawia kluczyk w stacyjce i puszcza się pędem ulicą
jakby gonił go sam diabeł.
- Ej, Josh! - wołam z tylnego siedzenia. - Jozue! Nic. Chyba nie jest moim duszkiem.
- Jakaś drobna wskazówka byłaby całkiem miła! -Biorę głęboki wdech. Josh ukaże się, kiedy
będzie chciał, czy raczej kiedy Michał mu pozwoli.
Nie mam prawa tego kwestionować. Kiedy zeszłym razem tak zrobiłem, Miranda została
zniszczona.
Powinienem być wdzięczny, że Wielki Szef dał mi ostatnią szansę.
Powinienem i jestem.
Zerkam na kierownicę. Chciałbym przypisać tę historię z porzuconym samochodem na
chodzie machinacjom Jozuego. Byłoby łatwiej, gdybym mógł „wypożyczyć" taksówkę.
Pochylam się, gaszę silnik, wysiadam i zatrzaskuję kluczyki w środku.
Nie ma co panikować, myślę, idąc w kierunku stacji metra. Tak daleko, jak się da, podjadę
kolejką, a stamtąd dojdę piechotą.
Nagle uświadamiam sobie, że przydałaby mi się broń. Pomyślałbym o tym wcześniej, gdyby
nie fakt, że aniołowie stróże są od tego, by chronić, a nie niszczyć.
Powinienem byt poprosić o pomoc w uzbrojeniu ojca Ramosa, kiedy miałem sposobność.
Zadzwonię do niego, jeżeli po drodze nie zdołam niczego wymyślić.
Mimo wszystko jestem ostrożnym optymistą. Miło znów mieć cel. Poza tym ta cała misja jest
podróżą wiary.
Nie urwałem się z choinki. Byłem aniołem stróżem za rządów Trumana, kiedy Edward J.
Kelly był burmistrzem Chicago.
Długo przyglądałem się światu i widziałem mnóstwo przerażających rzeczy. Więzienne
zamieszki, demonstrujące matki, Noc Diabła, fryzury lat siedemdziesiątych, Światowe
Towarzystwo Wrestlingu, katastrofę samolotu japońskich linii lotniczych i tego krwiopijcę
Kurta, który o mało nie zabił Lucy w Dallas...
Nie ma co się zapędzać. Jeżeli nabawię się obsesji na punkcie tamtej nocy i słodkiego,
przerażonego głosu Mirandy wołającej przyjaciółkę, na nic się zdam Wielkiemu Szefowi.
Teraz liczy się tylko misja.
Trzecia taksówka podjeżdża z opuszczoną szybą od strony kierowcy. To stary sedan, ale pod
warstwą soli i błota widać świeży lakier. Młody taksiarz mierzy mnie wzrokiem.
Nie daję się zbić z tropu, znowu recytuję adres. Wspominam o napiwku i dodaję, że po drodze
będę musiał się na chwilę zatrzymać.
- Niech pan wsiada - pada odpowiedź. - Bez dodatkowych opłat.
Waham się.
- Na pewno?
Jego ciepłe brązowe oczy wpatrują się w moje.
- Nie ma sprawy. Dla Boga jestem dobry. Nie zamierzam tego kwestionować.
Kiedy już siedzę z tyłu i zawracamy nieprzepisowo, żeby jechać na północ, mówię:
- A w kwestii tego przystanku, wie pan może, gdzie mógłbym kupić...
- Broń? - kończy, otwiera schowek przy przednim siedzeniu i podaje mi ostry drewniany
kołek. - Proszę.
Wsuwam kołek do rękawa.
- Dzięki.
Jeżeli kiedykolwiek wrócę do góry, będę winien temu AS-owi piwo.
21
Miranda
N
asi ludzcy służący - podobnie jak personel w Białym Domu i pracownicy zakładów
pogrzebowych - na ogół są tu od pokoleń. Po części chodzi o dyskrecję. Po części o
wrażliwość na potrzeby pracodawców. Wychowali się w tym interesie.
Ciągle jednak następują fluktuacje, bo ludzie to dość kruche istoty. Rzadko przekraczają
osiemdziesiątkę, a znacznie wcześniej stają się brzydcy i tym samym dla nas bezużyteczni.
Mimo to praca dla władców i arystokracji wiecznych jest bezpieczniejsza, niż mogłoby się
wydawać. Lokaje, a zwłaszcza osobiści asystenci, są najbardziej potrzebni. Ci o wyjątkowo
dobrej pozycji korzystają z wyższego standardu życia niż przeciętny wieczny, a jeżeli zostaną
zaakceptowani do przemiany, nowe istnienie rozpoczynają z najbardziej pożądanymi
koneksjami. Królewski służący może któregoś dnia stać się członkiem królewskiej rodziny. Z
drugiej strony, jakiekolwiek uchybienie może doprowadzić do raczej dosłownego zakończe-
nia usług.
- Wasza Wysokość jest gotowa? - pyta Harrison. Każdy inny służący czekałby na rozkazy, ale
on może sobie pozwolić na taką śmiałość.
- Wpuść pierwszego.
Postanowiłam przyjąć ubiegających się o pracę w moim gabinecie. Mam na sobie turkusowy
szenilowy sweter, ścierane dżinsy i adidasy. Wykorzystuję nieobecność Ojca, żeby odpocząć
od gotyckiego stylu.
Przemierzam wzrokiem długie prostokątne pomieszczenie. Oświetlają je dwa kandelabry:
jeden nad gigantycznym biurkiem w industrialnym stylu lat pięćdziesiątych, a drugi nad
miejscem z szarym pluszowym kompletem wypoczynkowym. Patrzę na regały pod ścianami.
Z jednej strony półki pełne prawniczych książek ciągną się od podłogi do sufitu.
Na przeciwległej ścianie nad półkami wiszą oprawione plakaty teatralne - Sklepik horrorów,
My Fair Lady, West Side Story.
Brałam pod uwagę także Romea i Julię, ale w końcu zrezygnowałam. Notatnik? Jest. Pióro?
Jest. Podania? Są. Topór? Jest. Ten ostatni to prezent od Ojca. Każdy wieczny wart swojej
hemoglobiny ma własny topór na ścianie gabinetu (chociaż sam Ojciec nie zawraca sobie
głowy gabinetem). Mój jest z kutej stali. Inkrustacje na rękojeści z
dwudziestoczterokaratowego złota tworzą powtarzający się wzór smoczych głów ze
szmaragdami zamiast łusek i rubinami zamiast oczu. Koniec wieńczy pięciokaratowy brylant
oprawiony w platynę.
Wczoraj, zanim poszłam spać, poprosiłam Harrisona, żeby zrobił selekcję kandydatów.
Zerkam na podanie na górze stosu. Flavius Fielding, dwadzieścia lat, z Peorii, niedawno
porzucił szkołę nauki jazdy na ciężarówkach.
Nie podoba mi się literówka „e" na końcu Chicago. Kartka jest pognieciona. W prawym
górnym rogu widać ciemnozieloną lepką plamę.
Ale przecież zaznaczyłam, że preferowany wiek kandydatów to siedemnaście do dwudziestu
pięciu lat. Poza tym Flavius ma tradycje. Jego dziadek był lokajem naszego najważniejszego
rumuńskiego arystokraty.
- Przedstawiam Waszej Wysokości Flaviusa Fieldinga - oznajmia Harrison.
Flavius, w pospolitym garniturze, wchodzi do środka i bez zaproszenia siada na krześle.
- Kiedy ostatnio myłeś głowę? - pytam.
Zamiast odpowiedzieć Flavius sięga do kieszeni marynarki po małą puszkę.
- Mogę skubnąć?
Nie czekając na moją reakcję, otwiera wieczko i wyjmuje wielkiego brązowego włochatego
pająka. Wkłada go sobie do ust i zaczyna żuć.
- Poczęstować?
Trzy lepkie pajęcze nogi wystają spomiędzy jego poplamionych zębów.
- Harrison! - wołam.
- Tak, Wasza Wysokość? - odpowiedź pada natychmiast. Widocznie czekał tuż pod drzwiami.
- Następny!
- Nie jest Wasza Wysokość zadowolona? - pyta Harrison, nie próbując ukryć rozbawienia. -
Takie maniery są typowe.
Typowe dla Renfielda, chciał powiedzieć. Ludzkiego służącego kuzyna Drakuli.
Flavius wyciąga z pudełka karalucha i zjada także jego dwoma kęsami.
Krzywię się, stwierdzając, że lokaj bawił się moim kosztem, i podziwiam jego odwagę i
głupotę.
- Za stara szkoła jak dla mnie.
Kolejnych kandydatów można podsumować jako dziwnych, nudnych, beznadziejnych,
ponurych, męczących, biednych, obsesyjno-kompulsywnych i, ogólnie rzecz biorąc, trudnych
w kontakcie.
Jestem zdołowana. To królewski dom. Najbardziej pożądane miejsce. Albo miejscowy basen
wyparował i zamienił się w kałużę, albo Harrison zdrowo przesadził ze swoimi żartami.
- Kyle Andersen - oznajmia.
Wchodzi kandydat. Krótkowłosy, bardziej sympatyczny niż przystojny, niewysoki, ale ze
swoim metrem siedemdziesiąt pięć jest ode mnie wyższy o prawie dwadzieścia centymetrów.
Ma na sobie pogniecione dżinsy i wełniany sweter, niemal takiego samego koloru jak mój.
Podchodzi do mnie i podaje mi rękę. Mieszka w dzielnicy Hide Park i tej wiosny kończy
szkołę średnią. Jego matka jest księgową, nieżyjący ojciec wykładał prawo, a on sam sprawia
wrażenie umięśnionego jak piłkarz Geoff Calvo. Nie ma jednak żadnych informacji na temat
przodków.
- Chyba ma pan świadomość, że to wyjątkowa posada?
Kiwa głową.
- Tak, ponieważ wszyscy jesteście wampirami. Jak to się mówi, głupi sam się pcha w sidła.
- Wiecznymi.
- Przepraszam, wiecznymi. - Kyle w zamyśleniu pociera brodę.
Nic nie poradzę na to, że mnie tym rozczula. Może jednak mam w sobie łagodność? W końcu
jestem wyrozumiała dla wybryków Harrisona, a jego żart z Flaviusem wywołał na moich
ustach pierwszy od dawna szczery uśmiech.
- Nie wiedziałeś - przyznaję. - Następnym razem nie popełnisz tego błędu.
Czy jestem dla Kyle'a atrakcyjna? - zastanawiam się. Wieczni wydają się bardziej zjawiskowi
niż ludzie, nie tylko zafascynowanym.
- Jak się o nas dowiedziałeś? - pytam. - Nie o samych wiecznych - dodaję, bo przecież
jesteśmy uważani za rzadkich, ale nie fikcyjnych. - Raczej o tym domu? -Okrążam biurko,
myśląc, że jeżeli jego odpowiedź mnie usatysfakcjonuje, będę mogła mu wyszeptać do ucha,
ż
e jest mój. Seksowne, co? Szeptanie do ucha?
Wtedy z rękawa jego swetra do nadstawionej dłoni wypada kołek i Kyle zamierza się z
krzesła, żeby uderzyć.
Nie przyszedł w sprawie pracy. Z ponadnaturalną prędkością chwytam kołek, łamię na pół i
wrzucam kawałki do kosza na śmieci.
- Jesteś za wolny na łowcę - mówię, ukazując zęby. -I za mało dokładny.
Kyle podnosi się, przewracając krzesło.
- Śledziłem cię. Chwytam go za sweter.
- Bo?
- Zabiłaś mojego... - dławi się. Rozluźniam uścisk.
- Kogo?
- Mojego ojca - wyrzuca. - Widziałem, jak tamtego wieczoru wychodziłaś z mojego domu.
Szukałem cię przez cały miesiąc.
To nie byłam ja. Nie polowałam w południowej części od czwartego lipca. Zabiłam, ale nie
ojca tego chłopaka. Musiał to zrobić ktoś inny z Whitby Estates.
Jak on śmiał wejść do tego domu pod fałszywym pretekstem! Jak śmiał usiłować mnie ukarać
za coś, co zrobił inny wieczny! Ciskam pragnącym zostać Van Helsingiem. Leci przez całe
pomieszczenie i uderza o regały. Potem upada do przodu na drewnianą podłogę, miażdżąc
nos.
- Wasza Wysokość? - pyta Harrison od progu.
- Jak, do diabła, przepuściłeś go z kołkiem? - pytam kategorycznie.
Oczy Harrisona otwierają się szeroko.
Niech Wasza Wysokość mi wybaczy! Ostatnio nie jestem sobą. Proszę nie mówić Mistrzowi,
błagam! Przysięgam na moje życie, że to się nigdy nie powtórzy!
- Mam nadzieję! - mówię, próbując się uspokoić.
Nie palę się, żeby karać Harrisona. Przede wszystkim należy do Ojca, a prawda jest taka, że
lubię jego towarzystwo. Jestem bardziej przerażona niż zła. Harrison prezentował najwyższe
kompetencje, odkąd się poznaliśmy. Fakt, ostatnio jego nastroje wydawały mi się dziwne.
Jakby stracił trochę zdrowego rozsądku. Ale biorąc pod uwagę stres związany ze służbą w
rodzinie królewskiej, nasi służący cudem pozostają zdrowi na umyśle.
Postanawiam, że nie powiem Ojcu o tym incydencie. Może jednak zasugeruję coroczne
lekarskie i psychologiczne badania pracowników. Poza tym poproszę lekarza, żeby zrobili
Harrisonowi tomografię mózgu, tak na wszelki wypadek.
- Wasza Wysokość...
- Och, nic się nie stało. Kontynuujmy. - Wskazuję na Kyle'a. - Ten może się jeszcze przydać.
Zróbmy godzinną przerwę. Czy chleb dymowy Nory jest gotowy? - Widząc skinienie głowy
Harrisona, dodaję: - Wspaniale. Przynieś miskę i bochenek. Zjem posiłek tutaj.
Odrywam małe kawałki chleba i maczam je we krwi nieprzytomnego chłopaka leżącego na
podłodze, w stylu Viada.
Kiedy Kyle zostaje usunięty, przychodzi służąca, żeby sprzątnąć rozlaną krew. Przystaje w
otwartych drzwiach gabinetu ze spuszczonym wzrokiem, a ja każę jej wejść.
Podchodzę do biurka i loguję się do Internetu w laptopie. Robię to, żeby wyglądać na zajętą i
udawać, że nie zwracam uwagi na posłuszną służącą.
Klęka i energicznie szoruje podłogę.
Wpisuję moje hasło: NESBIT na stronie ENN i przeglądam opis wizyty Ojca w Nowym
Jorku. Zdjęcie ukazuje go na Times Square. Jest cytat, w którym opisuje mnie jako jego
„klejnot" i „najostrzejszą broń".
Oprócz pozowania i politycznego poparcia arystokracji trzecim warunkiem utrzymania
Peleryny jest kontrolowanie mediów. Przy czym nie stanowi to wielkiego wyzwania. Ojciec
ma pełną władzę nad prasą.
Godzinę po opublikowaniu pogłoski o jego rzekomym niezrównoważeniu psychicznym cała
ekipa „Eternal Herald-Gazette" została zabita i wymieniona.
Wieczni nie mają prawa głosu, zgromadzeń, wszystkiego, czego nauczyłam się o rządzie,
chociaż wszyscy sprawiają wrażenie zadowolonych z posiadania broni.
To dłuższy i bardziej szczegółowy artykuł niż te, które czytałam wcześniej. Autor pisze, że
Ojciec miał trzy córki - co jest dla mnie nowością, bo nigdy nie rozmawia o swojej ludzkiej
egzystencji. Obok mojej fotografii promocyjnej znajduje się podretuszowane zdjęcie trzech
dziewcząt. Są szczupłe, mają jasne włosy i orzechowe oczy i, jak przypuszczam, suknie z
okresu wojny domowej. W ich rysach widać jego rysy, w każdym razie wyglądają znajomo.
Z jednej strony, jestem zaskoczona, że Ojciec nie zadzwonił, żeby sprawdzić, co u mnie. Z
drugiej jednak, nie zdziwiłabym się, gdyby nie zadzwonił przez cały miesiąc. Trzydzieści dni
jest dla kogoś w jego wieku niczym, a poza tym mój ziemski ojciec też nie dzwonił, kiedy
podróżował.
Zastanawiałam się, czy mama skontaktowała się z tatą jeszcze podczas jego rejsu, czy
czekała, aż wróci, i rzuciła mu w twarz, że zaginęłam. I czy wysłał drugą kartkę, a jeśli tak,
czy napisała ją jego dziewczyna, czy też może swoje ostatnie słowa do mnie nakreślił sam.
Na dźwięk mruknięcia odrywam wzrok od monitora. Służąca stoi ze spuszczoną głową,
trzymając wiadro w jednej ręce, a zakrwawioną szmatę w drugiej.
- Możesz odejść. - Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć: „Dziękuję".
22
Zachariasz
W
hitby Estates to luksusowe stare osiedle. Z tego, co udaje mi się zobaczyć przez
ogrodzenia i żywopłoty, domy są duże i warte sum co najmniej siedmio-cyfrowych.
Dyskretne tabliczki ostrzegają o groźnych psach. Nie ma żadnych latarni, ale widzę dobrze,
bo księżyc jest prawie w pełni. Idę ośnieżoną ulicą. Dłonie wetknąłem pod pachy, żeby je
ogrzać. Rozglądam się po okolicy jak łowne zwierzę.
Zgodnie z obietnicą taksówkarz odmówił przyjęcia napiwku większego niż dwadzieścia
procent. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy się po drodze zaprzyjaźnili, ale mam w rękawie
kołek, który mi dał, i już brakuje mi jego obecności.
Posiadłość pod adresem, który dostałem od Josha, otacza gęsty żywopłot z iglaków.
Przechodzę przez otwartą bramę wjazdową z kutego żelaza i przystaję, żeby się rozejrzeć.
Upiorna mgła spowija wspaniałą kopię wschodnioeuropejskiego - nie żartuję - zamku. Jest
cudowny, olbrzymi i piekielnie złowieszczy.
Jak na zawołanie, coś wyje. To jest ten moment w horrorach, kiedy każdy myślący człowiek
bierze nogi za pas i co sił ucieka w przeciwnym kierunku.
Ale gdyby z tego miejsca usunąć odrażające elementy, Miranda byłaby nim zachwycona.
Prawdziwy zamek. Okres fascynacji księżniczkami przechodziła w wieku czterech lat. Miała
nawet małą tiarę. Dziesięć lat później, ubrana w suknię do tańca, przez cały szkolny bal
wpatrywała się w Geoffa Calva po drugiej stronie sali gimnastycznej. Pamiętam, że przy
każdej z tych okazji pomyślałem, że mogłaby uchodzić za księżniczkę.
Dość. Muszę się skupić. Na razie robię to, co mi kazano. Opieram się na wierze. Ale mam się
stać zabójcą. Występuję przeciw czemuś tak potwornemu, że sprzeciwia mu się wszystko, co
ś
więte.
Mam dziwne przeczucie, że krzyż i kołek nie wystarczą. Powinienem się rozeznać? Rozejrzeć
po okolicy? Przyjrzeć napisowi na domu?
Nigdy nie miałem takich rozterek, nawet kiedy Danny nie reagował na ostrzeżenia. Chociaż
czułem się podle, widząc, jak żył i jak umarł, robiłem, czego ode mnie oczekiwano. Nawet
Michał przyznał, że nie byłem winny temu, co go spotkało. Z Mirandą było inaczej.
Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to żebym znowu schrzanił sprawę.
Wyciągam z kieszeni pudełko zapałek i zauważam nową notatkę Jozuego: „Chłopie, zapukaj
do drzwi!"
Dopiero w połowie długiego krętego podjazdu dostrzegam pierwszą parę czerwonych oczu.
Bestia kuli się we mgle.
Trzymam głowę prosto i nie zwalniam kroku. Próbuję nie okazać strachu, ale unikam
kontaktu wzrokowego. Doliczyłem się sześciu albo siedmiu. We mgle trudno powiedzieć.
Mają kształt wilków, ale nie wilkołaków. I na pewno nie są wilkami.
Wampiry. Tak jak myślałem. Zostałem wysłany, żeby zlikwidować krwiożerczego wampira.
Tylko jednego. Rozkazy z góry są lakoniczne, ale precyzyjne. Jozue powiedział: „coś".
Liczba pojedyncza. Nie powiedział natomiast, co.
Wracam myślami do cmentarza w Dallas. Myślę o pijawkach kryjących się wśród grobów. O
tym, który zabił Mirandę. Gdyby Archanioł mnie nie powstrzymał i nie odebrał mi blasku,
mógłbym wyłowić go z mroku i spalić mu tyłek na popiół.
A teraz czym mam pracować? Ludzką siłą, ludzką prędkością - dobrze chociaż, że jestem w
formie - i moim sprytem.
Sięgam po mosiężną kołatkę w kształcie smoczej głowy.
Co ja bym dał za ognisty miecz! Ciężkie, zwieńczone łukiem drzwi otwierają się ze
skrzypnięciem.
- Ktoś ty? - warczy elegancki mężczyzna. - W sprawie pracy?
Zastanawiam się.
- Jasne.
- Imię?
- Zachariasz.
Wygląda na lekko rozkojarzonego.
- Gdzie twoje podanie?
- Nie mam. - Przynajmniej to prawda. Chcę spytać, o jakiej pracy mówi i z kim rozmawiam,
ale instynkt nakazuje mi rozegrać to spokojnie.
- Nazwisko? - pyta.
Rozważam możliwości. Mógłbym się nazywać Zachariasz... Scott? Taylor? Beaver?
Odwzajemniam pytanie, starając się nie okazać zbytniego zainteresowania odpowiedzią.
- Kim pan jest?
- Dobre pytanie - mówi. - A poza tym dlaczego miałbym zostać zredukowany do pilnowania
dzieci? - Cokolwiek to znaczyło, nie powiedział tego tak, jakby naprawdę miał coś
przeciwko.
W strzelistym wejściu Pan Osobowość - silny jak na kościstego faceta - rzuca mnie na
kamienną ścianę i obmacuje, szukając broni. Wysuwa mi kołek z rękawa i ciska nim przez
ramię.
- Drugi raz nie dam się nabrać.
Wyciąga krzyżyk spod koszuli, zdejmuje mi łańcuszek przez głowę i wkłada sobie do
kieszeni garnituru. Zabiera też zapałki z Tia Leticia Salsa Bar i przeszukuje moją torbę.
- Proszę za mną - mówi w końcu zadowolony. - Raz dwa.
Nie mam pojęcia, dlaczego nie rzucił mnie wampirzym bestiom na dworze za to, że
próbowałem przemycić broń. Ale najwidoczniej nawet nie przeszło mu to przez myśl. Może
tutaj to normalne i wszyscy przychodzą uzbrojeni, a przynajmniej próbują. A może ten facet
jest jeszcze gorszy w swojej pracy, niż ja byłem w mojej.
Moje kroki niosą się echem po drewnianej podłodze. Wszędzie te twarde powierzchnie. Białe
kamienne ściany. Sześciometrowe pomieszczenia z sufitami wspartymi na masywnych
drewnianych belkach. Arrasy w smoki nie tłumią dźwięku. Trudno byłoby się tu zakraść
bezszelestnie.
Wchodzimy do wielkiego holu ozdobionego dziełami sztuki, bronią, antykami i meblami,
które wyglądają na niewygodne.
Ze ścian patrzą na mnie wypchane głowy knurołaka, niedźwiedziołaka, bizonołaka, wilkołaka
i kotołaka. Usiłuję nie wyobrażać sobie ludzkich twarzy, które kiedyś miały. Mogę się
założyć, że wiem, skąd się wzięły skórzane siedziska.
Blada dziewczyna w stroju pokojówki omiata miotełką z piór podstawę mosiężnego
kandelabru. Kiedy napotykam jej spojrzenie, podnosi z podłogi pudełko lawendowych
ś
wieczek i znika.
- Nie bierz tego do siebie - mówi mój przewodnik. -Pokojówki mało mówią.
W tym momencie dostrzegam portret nad kominkiem. Trzy zalotnie wyglądające kobiety
ukazujące końcówki kłów otaczają mężczyznę w średnim wieku o przystojnej, surowej
twarzy. Bez wątpienia gospodarza tego domu. To pewnie ze względu na niego zostałem tu
przysłany. Mam go zniszczyć. Jakoś.
- Kto to jest? - pozwalam, żeby mi się wymsknęło.
- Nie wiesz? - dziwi się mój towarzysz. Kręcę głową.
- Cóż, w takim razie niedługo się dowiesz.
23
Miranda
B
ę
bniąc palcami o blat biurka, postanawiam poszerzyć obszar poszukiwań osobistego
asystenta poza teren Chicago. Jest mi to trochę nie na rękę, bo myślałam, że znajdę kogoś
dobrze znającego okolicę.
Słyszę trzepot. Nieruchomieję i czekam, nasłuchując. Znowu. Dostrzegam nietoperza za
oknem i biegnę je otworzyć. - Uciekaj! Sio!
Nie odlatuje. To Elina! Na pewno. Tylko ona z wiecznych w okolicy ma taką moc, żeby móc
się przemienić. Szpieguje mnie.
Co za bezczelność! Wiedziałam, że będzie z nią problem. Można się było domyślić po jej
zadufaniu i po tym, że Ojciec wezwał ją, by znalazła się na głównej scenie podczas mojego
debiutu.
Nieważne, Stara Krew czy nie, nie zamierzam tolerować tego rodzaju zniewagi.
To ja jestem córką smoka, jego dziedziczką. Zastanawiałam się, czy Ojciec wybrał mnie,
wtedy zwykłą neofitkę, dlatego że nie stanowiłam dla niego zagrożenia.
Bez względu na jego motywację, nie mogę pozwolić, aby rywale, nawet tak nieporadni,
usiłowali dorwać się do Peleryny poprzez mnie. Skoro Mistrz sprawuje władzę nad Starą
Krwią, to ja też.
- Harrison! - wołam. Nie odpowiada, więc próbuję znowu. - Harrison!
Musi być w innej części zamku. Do gabinetu zagląda pokojówka.
- Miotła! Przynieś mi miotłę! - rozkazuję. Biegnie spełnić polecenie.
- Elina! - krzyczę do skrzydlatego gryzonia. - Jak śmiesz!
Ż
adnej reakcji. Najwyraźniej zdobycie autorytetu wymaga radykalnych działań. Powinnam
nie zważać, że to Stara Krew, i wyrwać jej rozdwojony język.
Chwilę później wraca pokojówka i podaje mi płaską kuchenną szczotkę.
- Zawołaj Harrisona - mówię, wymachując szczotką, i pokojówka znów wybiega.
Chwytam krawędź skrzydła nietoperza, wprawiając go w ruch spiralny.
- Harrison! - Gdzie on się podział? Do tej pory zjawiał się niezwłocznie, kiedy go
potrzebowałam.
Drzwi mojego gabinetu znów się otwierają. Wreszcie.
- Elina, zmiataj stąd! - krzyczę, energicznie wymachując szczotką. Nietoperz w końcu
odlatuje w stronę jeziora.
24
Zachariasz
C
o musi być kolejny sobowtór Mirandy. Tylko ten ma trochę dłuższe włosy. Wymachuje
szczotką wysuniętą przez otwarte okno. Usiłuje odpędzić jakiegoś ptaka? Nie, „nietoperza",
który jak „wilki" ma czerwone oczy.
- Elina, zmiataj stąd'. - krzyczy na cały pokój. Głos jest znajomy.
Ale to chyba nie ona. To nie może być ona.
Bierze kolejny zamach i mocniej uderza „nietoperza", a gdy ten odlatuje, z hukiem
zatrzaskuje okno.
Odwraca się i rozpoznaję Mirandę. Czy raczej tę, która kiedyś była moją Mirandą. Widzi
mnie po raz pierwszy. Tego, który zawsze był przy niej. Tego, o którego istnieniu nie
wiedziała. Tego, przez którego stała się tym, czym jest.
Powiedzieć, że ze śmiercią jej do twarzy, byłoby eufemizmem. Podejrzewam, że chodzi o
pewność siebie. Moja dziewczyna unikała konfliktów. Nie goniłaby nietoperza z miotłą.
Bestia w gniewie jest cudowna. Jej czarne włosy przybrały niemal granatowy odcień, cera
stała się alabastrowa.
To ona z nas dwojga wygląda jak anioł. I taka pozostanie do końca dni.
Chcę wyrwać sobie serce i jej podać. Chcę paść jej do stóp. Niech diabli porwą misję. Niech
porwą mnie. Chcę się z nią zamienić.
Wtedy dobiega mnie zapach dyniowego chleba i krwi. Widzę talerz z okruchami, miskę na jej
biurku i czerwone plamy na jej ustach. Przypominam sobie, co oznacza to „piekło".
25
Miranda
P
o przegonieniu Eliny odwracam się od okna i widzę, że mam kolejnego gościa.
Ten jest młodym mężczyzną o boskim wyglądzie. Wysoki i umięśniony jak pływak albo
rzeźba Michała Anioła. Nie, nie jak rzeźba - dzieła sztuki są przyziemne i oklepane - bardziej
jak samo natchnienie. Jego długie do ramion, lekko kręcone włosy są złocistobrązowe, o ton
jaśniejsze niż skóra. Oczy ma intensywnie zielone - nie szmaragdowe, cieplejsze, bardziej
ż
ywe, okolone ciemnozłotymi rzęsami. Wygląda, jakby został wyrwany z Edenu, i wpatruje
się we mnie jak zaczarowany, jakby mnie kochał i jakbym była najbardziej niesamowitym
piekielnym tworem w historii.
Niemal słyszę, jak Ojciec mnie karci. Mój gość to zwykły człowiek, niewiele znaczący,
potencjalna kolacja, co najwyżej potencjalna maskotka. Mimo to jestem zawstydzona
sytuacją, w jakiej mnie zobaczył, odganiającą Elinę kuchenną szczotką. Poza tym w dżinsach
i swetrze wyglądam niechlujnie.
Co on tu robi? Dlaczego Harrison go nie zapowiedział? Mieści się w przedziale między
siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia, bliżej dwudziestego piątego i jest
elegancko ubrany. Pewnie przyszedł na rozmowę w sprawie pracy. Właśnie! On chce - jest
niemal zbyt; smakowity, żeby się nad tym zastanawiać - mi służyć.
Staram się poskromić entuzjazm. A jeżeli jest łowcą, zjadaczem pcheł albo brak mu
kwalifikacji? Oj, nie wygląda na kogoś, komu brak kwalifikacji. Dawniej, kiedy oddychałam,
dyszałabym.
- Usiądź - mówię, wskazując krzesło naprzeciwko mojego biurka.
Waha się. W końcu bez pośpiechu, z wyraźną ostrożnością, siada.
Robię, co mogę, żeby przestać się na niego gapić. Przy-sięgam, śnił mi się już kiedyś.
- Nie mam twojego podania. - Zaciągam zasłony i odsuwam się od okna. - I nie zostałeś
przedstawiony - dodaję władczym tonem, podobnym do tego, jakiego używa Ojciec.
Kandydat nie odpowiada. Opiera łokcie na poręczach krzesła i splata palce pod brodą.
Dziwne. Zachowuje 'i się, jakby odbywał karę.
Nieważne. Ojciec twierdzi, że istotne jest utrzymanie I swobodnej dominacji. Masz moc, ale
nie powinieneś się na nią silić.
- Nazwisko?
Młodzieniec w dalszym ciągu sprawia wrażenie zmieszanego, a nawet zszokowanego.
- Jak się nazywasz? - pytam kategorycznie, stawiając powoli kroki. Ledwo zaczynam czuć się
pewniej,
potykam się o niezawiązaną sznurówkę i lecę w stronę biurka.
Kandydat podrywa się z krzesła, gigantycznym susem przeskakuje przez biurko i ląduje jak
kot, żeby mnie
złapać.
Zerkam na jego dłonie na moich ramionach.
- Jesteś zmiennokształtnym?
- Mam na imię Zachariasz - mówi. - Nie, nie jestem zmiennokształtnym.
Przez sweter czuję ciepło jego skóry. Kładę opuszki palców na jego bijącym sercu i delikatnie
odpycham go o krok,
- Zachariasz - powtarzam. Podoba mi się to imię. Przyszedłeś tu w sprawie pracy?
Jego spojrzenie jest stanowcze, ale słyszę, że z trudem przełyka ślinę,
- W pewnym sensie.
Dlaczego on jest taki dziwny? Onieśmielony moją obecnością? Zdenerwowany z powodu
rozmowy? A może stosuje jakąś nowatorską strategię pobudzenia mojej wyobraźni?
- Usiądź. - Chyba już to mówiłam?
Zajmujemy tradycyjne miejsca kandydata i pracodawcy po obu stronach biurka.
- Zostałeś tu skierowany czy przeczytałeś ogłoszenie?
- Zostałem... skierowany.
- Przez...?
- Jozuego - odpowiada pewniejszym tonem, jakby samo imię dodawało mu odwagi. - Jozuego
Michaelsa.
Nie pamiętam żadnego Jozuego, ale na moim przyjęciu debiutanckim poznałam około setki
wiecznych, a poza tym całkiem możliwe, że to szanowany arystokrata, który po prostu nie
zmieścił się na liście gości.
- Rzecz jasna, jako od osobistego asystenta będę od ciebie oczekiwać wykonywania moich
rozkazów. -Wspaniale zabrzmiało to „wykonywanie moich rozkazów". - Wszystkich,
począwszy od odbierania telefonów po pełnienie roli mojego konsultanta, dbanie o moje
bezpieczeństwo i...
- I? - pyta Zachariasz, unosząc brew.
Ż
ałuję, że przekąsiłam posiłek z krwią. Czuję, że robię się coraz bardziej czerwona.
- I zaspokajanie moich osobistych potrzeb. A nie chodzi mi o czesanie włosów.
Jego uśmiech mógłby reklamować pastę do zębów.
- Zgadzam się. Jestem oszołomiona.
- Ja... To nie zależy od tego, czy ty się zgadzasz, ale od tego, czy ja ci to powierzę. - Chyba
tego nie powiedziałam! - To znaczy mnie. - Jeszcze lepiej! - To znaczy siebie. - Rany!
Jak on tego dokonał? Najpierw idzie mi całkiem dobrze, a po chwili jestem bezgranicznie
podniecona. No i kogo ja oszukuję? Jeden rzut oka na niego wystarczyłby, żeby podniecić
każdego, z tętnem lub bez. Uspokoję się i zacznę od jutrzejszego wieczoru.
Staję sztywno jak kołek.
- Masz szczęście, Zachariaszu. - To mi wyszło nieźle. - Obecnie, kiedy Mistrz przebywa za
granicą, mam wiele pilnych obowiązków. Postanowiłam cię przyjąć, - Dlaczego z moich ust
wychodzą tak dwuznaczne sformułowania? - Na... hm... okres próbny. Zostajesz zatrudniony.
Na razie jednak jesteś wolny. Harrison wszystko ci pokaże. j .
Zachariasz wstaje, jakby i tak był gotowy do wyjścia, jakby się mną bawił, wysilał się, by
znosić moją obecność.
- Wszystko, co każesz, Mirando.
26
Zachariasz
H
arrison czeka na mnie w holu. - Witamy w ekipie Drakuli. Twój oficjalny tytuł: brzmi
„osobisty asystent Jej Wysokości", nazywanej także księżniczką lub Jej Królewską Mością.
Nieoficjalnie; Mirandą, ale nie pozwalaj sobie na zbytnią poufałość. Sama ci powie, jak masz
się do niej zwracać.
Miło. Podsłuchiwał pod drzwiami. Zdążył usłyszeć, że sobie pozwalam. Zanim wymyślam
odpowiedz, mówi dalej:
- Chociaż będziesz odpowiadał przede wszystkim przed nią, musisz wiedzieć, że ja jestem
osobistym asystentem najwyższego Mistrza i z tej racji twoim bezpośrednim przełożonym.
Zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Chwileczkę. Czy on powiedział „Drakula"? Ten Drakula?
Demon z portretu?
To wyjaśniałoby zamek. I jak tu nie wierzyć w przeczucia?
Nieźle. Na cmentarzu w Dallas musiał się czaić sam Drakula. Nie widziałem go. Leżałem
powalony, z mieczem Michała na karku. Ale jak inaczej Miranda by się tu znalazła? I byłaby
nazywana księżniczką?
Miranda. Wdziałem już krwiopijców i gardziłem nimi.
Ż
adnego nie kochałem.
Nic dziwnego, że Miranda stała się jedną z nich. Podejrzewałem to od chwili, kiedy Archanioł
powiedział, że jej dusza jest potępiona. Wiedziałem, gdy zobaczyłem Kurta z
wyszczerzonymi kłami, pochylonego nad Lucy. Miranda nie zginęła w wybuchu, zgotowałem
jej gorszy los.
Przez ponad rok rozpaczałem po Mirandzie, śniłem o niej, próbowałem odnaleźć ją w innych
dziewczynach. Zwracałem się do nich jej imieniem i widziałem ją tam, gdzie jej nie było.
Powinna być teraz w niebie, grać w scrabble'a z dziadkiem i jeść ciastka z wiórkami
czekoladowymi. Tymczasem jest tutaj. I ja też.
Harrison najwyraźniej nie zauważa, że jestem podobny do zombie.
- Zamek ma osiemset metrów kwadratowych. Każde piętro składa się z czterech skrzydeł
tworzących prostokąt i połączonych przez środek dwoma korytarzami, z północy na południe.
W zachodnim skrzydle mieszczą się sale bankietowe i wypoczynkowe, w północnym - ja-
dalnia, sala tronowa i balowa, w południowym znajdują się kuchnia i pomieszczenia
gospodarcze, no a wschodnie to miejsce naszej pracy. Jest zamykane o wschodzie słońca i
podczas imprez. Pani może dać ci klucz do swojego gabinetu. Ja mam własne biuro.
Zastanawiam się, czy był równie pasywno-agresywny, zanim dopadł go kryzys wieku
ś
redniego. Małostkowość Harrisona, jego pogodzenie się z tym miejscem, wkurza mnie.
Ale podoba mi się ta złość. Bardziej niż kolana, które w każdej chwili mogą się pode mną
ugiąć. Bardziej niż? cena, jaką zapłaciła Miranda za moją partacką robotę. Bardziej niż myśl,
ż
e znów mógłbym zawieść Wielkiego Szefa.
- Są też - ciągnie Harrison - trzy wewnętrzne ogrody na poziomie parteru. Największy, ten w
ś
rodku, często jest wykorzystywany do celów towarzyskich. Możesz patrzeć na nie z
drugiego piętra albo wejść stąd boczną klatką schodową na całkiem przyjemną wieżę wido-
kową.
Jakby obchodziły mnie widoki.
- Gdzie jest... - próbuję zapytać.
- Na pierwszym piętrze - przerywa mi Harrison -znajdują się pokoje kierowników
administracyjnych: mój, starszego asystenta; twój, początkującego asystenta; Lauriego,
kierowcy; Nory, kucharki; a także pokojówek, którym niedawno ucięto języki, ale to długa
historia.
Kiedy pokonujemy wąskie, kręte schody, nagle zaczynam bardzo wyraźnie czuć obecność
własnego języka.
- Złota rączka, Boris, mieszka w domku w zachodniej części posiadłości razem z ogrodnikiem
Bruno, ale ten drugi obecnie nadzoruje urządzanie ogrodu w naszej rezydencji powstającej w
San Miguel. Kierownik lochów zwykle siedzi na dole, dzięki Bogu.
- Lochów? - pytam.
- Tak. Razem z piwnicą na wina i większą częścią spiżarni znajdują się, jak można
podejrzewać, pod ziemią. Jeden z tuneli prowadzi z centrum kontroli lochów do wschodniego
krańca posiadłości, żebyśmy nie musieli paradować z ludzkim inwentarzem po głównej części
zamku.
Chwytam Harrisona za rękę mocniej, niż zamierzałem.
- Jesteś człowiekiem, prawda?
Jego skinienie w odpowiedzi jest szybkie, ale wyraźnie pełne żalu.
- I trzymasz tu ludzi, pokrewne istoty, żeby dawać je na pokarm potworom?
Mruga nerwowo.
- Tylko ich krew. - Jego ton traci nieco z arogancji. -Nie całych... - Wskazuje na siebie,
dociera do niego, co robi, i opuszcza ręce. - Nie całą osobę.
- I dobrze ci z tym?
Unosi dłoń i znowu zaczyna przemawiać, jakby moje pytanie nie padło.
- Od czasu do czasu arystokracja wypożycza swoich służących, żeby pomagali nam w takich
czynnościach, jak przygotowania do uczt czy przycinania drzew po burzy. Ale mieszkają tu
nieliczni. Stąd przyjemna cisza pierwszego piętra.
Kusi mnie, żeby skomentować wybór słowa „przyjemna", ale na sprzeczki z Harrisonem
szkoda energii. Muszę skupiać się na misji i nie pozwalać emocjom dochodzić do głosu.
Mimo ścian z białego kamienia i drewnianych podłóg pierwsze piętro wygląda znacznie
bardziej nowocześnie, głównie dzięki elektrycznemu oświetleniu. Ale prąd musi być
wszędzie. Pochodnie i świece na parterze są swego rodzaju designerskim rozwiązaniem albo
ostrzeżeniem.
Każdy wampir, który zdobi wnętrze domu ogniem i bronią, musi czuć się bezkarnie.
- Pokoje dla znamienitych gości - ciągnie Harrison - a także pokój wypoczynkowy Jej
Królewskiej Mości, mieszczą się na drugim piętrze. Obecnie nie są zajęte. W odrębnym
budynku znajduje się garaż na dwadzieścia samochodów. Po wiosennej odwilży, za
pozwoleniem pani, będziesz mógł korzystać z kortów tenisowych. Do wiecznych odzywaj się,
tylko kiedy cię pytają. Dotyczy to także wartowników. Za wszelką cenę unikaj tego słowa na
„w". - Harrison staje przed drzwiami zwieńczonymi łukiem, podobnymi do pozostałych,
przekręca w zamku długi, zdobiony metalowy klucz i podaje mi go. - Musimy zatrudnić
ochroniarza. Jeden z naszych' wartowników wypił krew starego.
- Niech zgadnę - mówię. - To długa historia? Harrison prawie wpycha mnie do środka.
- Niezbyt długa. Powiem tylko, że nazywanie Mirandy „smoczą księżniczką" jest zgodne z
tradycją, ale nazwanie jej „smoczą damą" to obraza dla korony.
Przy moim pokoju apartament Danny'ego Bianchi w hotelu Edison to nora. W salonie stoją
sofa, dębowa ława, dwa ogromne fotele z brązowej skóry i szezlong do kompletu. Podwójne
drzwi prowadzą do garderoby, zabudowanej czterema dębowymi szafami. Dalej jest
przestronna sypialnia o dwóch zwieńczonych łukami oknach. Przy ręcznie robionym biurku
stoi obrotowe krzesło, a na wielkim łożu z baldachimem leży zielono--beżowa pościel we
wzór żeńszenia.
Mój płócienny worek czeka w rogu łóżka. Najwyraźniej Harrison uznał, że Miranda wybierze
mnie na swojego - jak to nazwała? - osobistego asystenta, i poprosił pokojówkę, żeby go
wniosła.
- Tak wyglądają pokoje służby? - pytam z niedowierzaniem.
- Wolimy określenie „kierownictwo administracyjne" - odpowiada Harrison. - Będziesz
potrzebował więcej ubrań, w tym wyjściowych. Pani zdecyduje, czy zechce cię ubierać, czy w
ogóle masz się ubierać i czy podwyższyć ci standard pokoju. Mój Mistrz mi podwyższył.
Guzik mnie obchodzi standard pokoju.
- Gdzie jest twój Mistrz?
- Jest Mistrzem nas wszystkich - uściśla Harrison. -Ma na imię Radford, ale będziesz się do
niego zwracał „Mistrzu" lub „Wasza Wysokość". Dwa dni temu wyjechał na miesiąc za
granicę.
Miesiąc. Więc ten koszmar chwilę potrwa. Ledwie sobie wyobrażam widywanie Mirandy co
noc. Ale nie mogę przestać się zastanawiać, jak wygląda jej życie w tym zamku. Czy czasem
tęskni za utraconym człowieczeństwem, tak jak ja za łaską Wielkiego Szefa? Czy w ogóle
pamięta, kim była?
27
Miranda
N
astępnego wieczoru siadam za biurkiem i niemal w tej samej chwili dzwoni telefon.
- Witaj, skarbie - mruczy Ojciec. - Jak idą rozmowy kwalifikacyjne?
Uzmysławiam sobie, że niewiele wiem o moim nowym asystencie. Nie pamiętam nawet
imienia wiecznego, który go polecił. Dochodzę więc do wniosku, że rozsądnie będzie unikać
tematu.
- Dość dobrze, dziękuję. Jesteś już w Londynie?
- Nie, w naszym służbowym odrzutowcu - odpowiada Ojciec. - Ale startujemy z JFK, gdy
tylko kontrola lotów pozwoli. Nowy Jork bez ciebie jest przeraźliwie nudny.
Tęskni! Czuję przypływ pewności siebie.
- Czytałam artykuł o tobie. I widziałam fotografię twoich ludzkich córek. Wszystkie trzy były
bardzo atrakcyjne. - Ojciec milczy, a ja zaciskam powieki. Powinnam była trzymać język za
zębami. - Niepotrzebnie o tym wspomniałam. Przep...
- Nie musisz przepraszać - przerywa mi. - Jesteśmy rodziną, więc powinnaś wiedzieć o moich
niższych, ludzkich związkach. Najmłodszą wyssałem sam przy pierwszym napadzie głodu
krwi. Średnia to widziała i wpadła w obłęd. A najstarsza później odebrała sobie życie. Moja
ż
ona była wtedy w ciąży z kolejnym dzieckiem, chłopcem. Dożył sędziwego wieku i spłodził
kolejne pokolenie. Ale żona zmarła przy porodzie.
Nie chcę, by to zabrzmiało samolubnie, ale cieszę się, że nie obudziłam się w Dallas i nie
skrzywdziłam nikogo, kto był dla mnie cenny.
Dziwne. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, jaką cenę za nieśmiertelność musiał zapłacić
Ojciec na płaszczyźnie osobistej, oczywiście poza utratą możliwości zjedzenia kurczaka z
grilla. Zawsze wydawał mi się taki pewny siebie i zadowolony ze swojej obecnej postaci. Nie
wiem, co powiedzieć.
- Liczymy noce do twojego powrotu. Jeżeli mogę coś zrobić...
Ojciec prosi mnie, żebym odpowiednio podjęła gości, którzy pojawią się w zamku.
- Nie szczędź formalnych grzeczności, ale jeżeli będziesz mieć jakiekolwiek podejrzenia,
przeprowadź nieformalną rozmowę, a później wszystko mi przekaż. Mówię to, polegając na
twoim rozsądku. Gdyby ktoś cię zirytował, reaguj bez litości. Nie wahaj się użyć siły
ostatecznej. - Mówi to tym samym tonem, jakim moja mama mawiała: „Pamiętaj, żeby
podziękować mamie Lucy za kolację".
Najpierw doglądanie posiadłości i planowanie gali, a teraz to! Kolejny egzamin - być może
ostatnia szansa na to, żebym się sprawdziła jako godna następczyni.
Niestety, już muszę się przyznać do pewnych komplikacji.
- Wczoraj wieczorem miał miejsce pewien incydent -mówię. Opowiadam, jak Elina mnie
ś
ledziła pod postacią nietoperza i jak ją przegoniłam kuchenną szczotką. - Biorąc pod uwagę,
ż
e to Stara Krew...
- Nie wszyscy wieczni Starej Krwi są jednakowi - zapewnia mnie Ojciec. - Elina jest zbyt
płytka i zbyt głupia, żeby stanowić prawdziwe zagrożenie. To dlatego pozwalam jej być w
mieście. Nic nie zyska, obserwując cię. Podejrzewam, że jest po prostu zazdrosna.
- O mnie? - pytam, zerkając na zdobiony topór na białej kamiennej ścianie.
W odpowiedzi słyszę czuły śmiech.
- Skarbie, za nisko się cenisz. Nie martw się Eliną. Kiedy wrócę, sam się nią zajmę. A na
razie uważaj na siebie i odzywaj się do mnie. Będę czekał na regularne wieści.
28
Zachariasz
M
oże dlatego, że źle spałem w pociągu i ciągle nie mogę przywyknąć do ciała z krwi i
kości, a może z powodu wstrząsu na widok Mirandy wstaję zaledwie pół godziny po
zachodzie słońca. Ubieram się i jestem gotowy znów się z nią spotkać.
Zanim położyłem się do łóżka, powiesiłem dwie pozostałe niebieskie koszule i czarne spodnie
w łazience. Nadal nie wyglądają idealnie, ale para z trzech masujących baterii prysznicowych
pomogła wygładzić zagniecenia.
Jeśli chodzi o komfort osobisty, zauważyłem, że wyposażenie tej kopii zamku jest znacznie
bardziej nowoczesne niż architektura, która była inspiracją do jego powstania.
Uważam, żeby nie zaciąć się przy goleniu. Całe to miejsce jest jak zbiornik z rekinami. Nie
ma co prowokować drapieżników. Wprawdzie nie wiem, co się stanie, jeżeli ugryzie mnie
wampir, ale nie śpieszy mi się, żeby się dowiedzieć. Przez kilka chwil bawię się włosami. W
końcu doznaję olśnienia. Stroję się dla niej. Dla Mirandy Dziesięć minut później schodzę na
dół. Harrison wręcza mi szarą teczkę i kieruje do biurowego skrzydła.
- Jesteś spóźniony i wymięty - zauważa. - Nie służy to Jej Wysokości ani nie jest dobrze
odbierane przez pracowników. Poza tym jeden z wiecznych, Theo, czeka w holu na przyjęcie
przez księżniczkę. To jego teczka.
Wschodnie skrzydło jest długie i szerokie. 2 jednej strony znajdują się wolno stojący model
automatu do gry ze Światowych Targów i drewniane drzwi w kształcie łuku. Z drugiej na
otwarły ogród wychodzi duże prostokątne okno.
Idąc do gabinetu Mirandy, przeglądam teczkę z dokumentami.
- Wejdź - odpowiada na moje pukanie.
To raczej nie zbieg okoliczności, że oboje tu jesteśmy. Przysłano mnie, żebym zlikwidował
Drakulę -przynajmniej po części ze względu na to, co jej zrobił - albo też wspólne
przebywanie ma być swego rodzaju próbą,
Kiedy otwieram ciężkie drzwi, Miranda podnosi się z szarej kanapy. Sprawia wrażenie
niepewnej, jakby nie czuła się bezpiecznie. Nikt nie jest w stanie zajrzeć pod jej ugładzoną
powierzchowność, ale ja dobrze ją znam. Naprawdę. W każdym razie znałem.
Aż brakuje mi tchu na jej widok. Ma upięte włosy i wyszukany strój.
- Wyglądasz jak Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany'ego.
Miranda puszcza mimo uszu tę uwagę.
- Mam nadzieję, że pokój ci odpowiada - mówi.
Nie daję się zwieść jej niby obojętnemu tonowi. Kochałem ją jako człowieka, ale
umiejętnościami aktorskimi nigdy nie grzeszyła.
- Bardzo. - Wymachuję teczką. - Jakiś wampir do ciebie.
Przywołuje mnie gestem, a gdy się zbliżam, w mgnieniu oka pokonuje odległość między nami
i błyskawicznym ruchem nadgarstka wysuwa szpony na dwa centymetry od mojej twarzy.
- Masz takie piękne zielone oczy. Mogłabym je wy-łupać i jedno zachować dla siebie, a drugi
ci oddać. To byłby prezent na pożegnanie.
Zalewa mnie fala strachu.
- Jest jakiś powód? - pytam, próbując tego nie okazać.
- Nie żaden wampir - wyjaśnia Miranda - tylko wieczny.
Odwraca się i szybkim krokiem wraca do biurka. Po drodze jakimś cudem zabiera teczkę i
przegląda ją.
- Może poczekać - orzeka, siadając.
Nie wiem, czego oczekiwała po tym przedstawieniu. Ale nie zamierzam wymięknąć. Mijam
samotne krzesło naprzeciwko niej i siadam bokiem na skraju blatu. Może to głupie, ale jestem
na nią wściekły. Wściekły, że umarła i stała się tym czymś. Wściekły na tyle, że jestem gotów
narazić własne bezpieczeństwo i powodzenie misji. Wczoraj wkurzyło mnie protekcjonalne
zachowanie Harrisona. Ale to było nic w porównaniu z tym, jak czuję się teraz.
Miranda zakłada nogę na nogę i odwraca obrotowe krzesło pod kątem.
- Tylko dlatego, że jesteś na okresie próbnym, przymkną oko na pojedyncze wpadki, ale nie
zamierzam cię niańczyć.
- Słuchaj... - zaczynam.
Za Mirandą materializuje się Josh. Ma szeroko otwarte oczy i energicznie wymachuje rękami,
każąc mi zmienić podejście. Natychmiast.
Wiem, że ma rację. Chwytam notes z biurka Mirandy, wyjmuję długopis z pojemnika na
przybory do pisania i posyłam Joshowi pokorne spojrzenie.
Uśmiecha się szeroko, unosi do góry dwa kciuki i znika.
- To ty słuchaj - odpowiada Miranda, - Życie w zamku jest uporządkowane, stateczne i
królewskie. Ojciec prosił, żeby pod jego nieobecność...
- Ojciec? - powtarzam zdumiony. Troya McAl Ii stera nigdy tak nie nazywała. Mówiła o nim
„ta", później „tatuś", a potem „tata". Uwielbiała go, w każdym razie przed rozwodem.
Ciekawe, czy myślała o nim w ostatni Dzień Ojca.
- Najwyższy Mistrz - uściśla Miranda - poprosił, żebym pilnowała porządku i przyjmowała
gości. - Uderza palcem w szarą teczkę. Jej paznokcie odzyskały normalną długość. - Teraz
najpilniejszym zadaniem jest przygotowanie gali na dzień jego śmierci. Będziemy pracować
nad tym razem. Jeżeli pojawią się jakiekolwiek komplikacje, do akcji wkroczy Harrison.
Kartkuje dokumenty w teczce, bezwiednie zagryzając dolną wargę. Robiła to samo w Dallas,
kiedy rozwiązywała zadania z matematyki albo ślęczała nad krzyżówką.
Zastanawiam się, czy myślała o mnie dzisiaj, śpiącym pod tym samym dachem. Ja o niej
ś
niłem i nie były to wcale anielskie sny.
W głównym holu wamp... - wieczny, nie wampir -Theo stoi na krawędzi czegoś, co, jak
poinformował mnie Harrison, jest XVIII-wiecznym tybetańskim dywanem. Przygląda się
szklanej gablocie z etiopskimi nożami. W pomieszczeniu są też inne cenne przedmioty -
kryształowe bawarskie karafki, japońskie zestawy do herbaty, rzeźby z kości mastodonta i
wypchane głowy zmiennokształtnych - ale kolekcja noży dominuje.
- Pani może cię przyjąć - wypowiadam jedno z formułek z listy, którą dał mi wczoraj
Harrison.
Theo ma wydatny brzuch i wygląda na mężczyznę w średnim wieku, ale z tego, co wiem,
może mieć nawet dwieście lat. Przesuwa palcem po przednich zębach, jakby czyścił je
szczoteczką.
- Dziękuję, drogi chłopcze. Audiencja u księżniczki to zaszczyt. - Rusza za mną. - Popełniłem
wiele zbrodni. - Wydaje się dziwnie skruszony i pełen żalu jak na wampira.
- Rozumiem - mówię, prowadząc go do służbowego skrzydła. - Ja też schrzaniłem parę
rzeczy.
29
Miranda
W
yświetlam pełną biografię Theo na komputerze. Jest niedawno przemienionym
członkiem szlachty, przybyłym do Chicago z Nowego Orleanu.
Ktoś taki nie stanowi zagrożenia. Przy nim mogę czuć się swobodnie.
Wracam do części wypoczynkowej, trzepię poduszki i, czekając, przeglądam ludzkie
tygodniki z wiadomościami. Wciąż te same światowe konflikty i te same partyjne spory, które
i tak będą miały niewielki wpływ na społeczność żywych. - Już jest - mówi Zachariasz. Nie
użył formuły „Przedstawiam Theo". Zapamiętuję to, żeby później zwrócić mu uwagę.
Każę Zachariaszowi czekać za drzwiami, a Theo -usiąść na wyściełanym krześle obok
kanapy. Ma na sobie beżowy blezer ze skórzanymi łatkami na łokciach, białą koszulę i
beżowe sztruksowe spodnie. Łysiał, kiedy umarł, ale na szczęście golił resztki włosów i nie
czesał się na pożyczkę. Krótko mówiąc, wygląda na czterdziestoparoletniego profesora
psychologii, którym był.
- Jestem niewymownie wdzięczny - zaczyna - że Wasza Wysokość zechciała mnie przyjąć.
Cierpię na myśl
O tym, że skomplikowałem pani wieczór. Widzi pani, w ciągu kilku ostatnich miesięcy
popełniłem wiele ohydnych czynów, siałem spustoszenie wśród niewinnych, stałem się jak
plaga pasożytów. Kiedy otrzymałem wezwanie, wiedziałem... po prostu wiedziałem, że
zostanę pociągnięty do odpowiedzialności.
Wezwanie? Było jakieś wezwanie? Przynajmniej znam powód. Z raportu wiem, że Penelope
(pani z dzieciństwa Harrisona i jedna z przewodniczących naszego programu Obserwacji
Sąsiedzkiej) doniosła na Theo za śledzenie dziewczyny, która mieszka w sąsiednim mieście.
W Illinois jedyne dopuszczalne tereny łowieckie znajdują się w obrębie granic miast
Champain-Urbana, Bloomington-Normal, Peoria, Wschodniego St. Louis, Rockford,
Springfield i samego Chicago.
Sięgam po moje krwawe wino.
W tym czasie Theo jednostajnym głosem mówi o bólu i niepokoju.
- Chyba wiesz, co zrobiłeś źle, prawda? - pytam, biorąc łyk.
- Chodzę po ziemi, terroryzując ludzkość...
- Cisza - przerywam mu. Wystarczy, żeby przeprosił, zgodził się z tym, co powiem, i poszedł
swoją paskudną drogą. Co w tym trudnego? - Jesteś błogosławionym i wyższym
stworzeniem. Masz takie samo prawo spożywać ludzką krew, jak rekin żabnice. Znajdujesz
się na szczycie łańcucha pokarmowego. Cały ten żal, to samopotepienie, to twoja chora dusza.
- Odpycham wspomnienie własnej niepoprawnej świadomości z okresu, kiedy byłam
neofitką, i ciągnę: - Problemem nie jest to, że zabiłeś dziewczynę ani to, że chciałeś ją zabić.
Problemem jest to, że nie znajduje się ona w dozwolonym obszarze łowieckim, a poza tym
jest cheerleaderką i ma nowobogackich rodziców. Jej ojciec jest największym politycznym
sponsorem. Ma układy.
Po chwili refleksji coś mi podpowiada, że to nie jest zachowanie, które możemy puszczać
płazem.
Odstawiam kielich na ławę i sięgam za sofę po topór, który schowałam tam na takie okazje.
- Zdajesz sobie sprawę, że całodobowe informacyjne stacje telewizyjne w nieskończoność
puszczałyby materiał o zaginionych młodych blondynkach?
- Będę za nią tęsknił - odpowiada Theo. - Tęsknił za samą świadomością jej. - Łzy ciekną po
jego rumianych policzkach. - Każda z nich jest piękna, wyjątkowa, jak płatek śniegu.
Tego już za wiele.
- To nie jest powieść Anne Rice! - wykrzykuję, podnosząc topór. Zamachuję się nim jak
kijem bejsbolowym i jednym płynnym ruchem pozbawiam Theo głowy.
Niestety, nie był na tyle stary, żeby zamienić się w pył. Krew tryska jak z fontanny na moje
tapicerowane meble i srebrny dywan. Odskakuję i w czarnych czółenkach ląduję niepewnie
kawałek dalej.
Nie spodziewałam się tego. Nigdy wcześniej nie widziałam odcinania głowy. Chyba dlatego,
ż
e - podobnie jak nabijanie na pal - Ojciec uważa je za mało pomysłowe.
- Zachar...!
Wbiega, zanim zdążam wypowiedzieć ostatnią sylabę.
- Nic ci... - rozgląda się - nie jest? Poprawiam suknię.
- Paskudna noc. Tak tu czasem bywa. - Czy brzmi to wystarczająco nonszalancko? Chyba nie.
Chrząkam i dodaję: - Trzeba sprzątnąć resztki i zabrać je do krematorium w lochach.
Zachariasz odwraca się i zakrywa ręką usta i nos, żeby nie wdychać specyficznego zapachu.
- Co zrobił? Oblizuję wargi.
- Kto?
Spogląda w dół, dociera do niego, że stoi w kałuży krwi, i robi krok do tyłu.
- Theo.
- No cóż, usiłował zabić ludzką dziewczynę, która... - Nie mam ochoty na wynurzenia, a poza
tym lokajowi nie jestem winna żadnych wyjaśnień. - Powiedzmy, że to skomplikowane.
30
Zachariasz
C
zuję się odrobinę lepiej, kiedy Miranda mówi mi, że pozbawiła Theo głowy za to, że
usiłował zabić ludzką istotę. A jeszcze lepiej, gdy wrzucam szczątki do plastikowych worków
na śmieci, ładuję na metalowy wózek, a potem wymiotuję w jednej z toalet na parterze i
dwadzieścia razy szoruję ręce.
Czuję się o wiele gorzej, kiedy wysiadam z windy dla służby w piwnicy.
Więc to jest smoczy loch. Drogę do krematorium oznaczono strzałkami. Idę przez surowe
więzienie, zwykłe przerażająco nowoczesne i wręcz sterylne. Większość cel jest pusta.
Naliczyłem około czterdziestu ludzi, w większości nastolatków. Najwyżej jedna trzecia jest
po dwudziestce.
Z ich akcentu domyślam się, że połowa to emigranci lub „importowani".
Siedzą w numerowanych kojcach - na oko dwa na cztery metry - ze stalowymi kratami,
ś
cianami z białego kamienia i szarą betonową podłogą. W każdym pomieszczeniu znajduje
się przytwierdzona do ściany platforma do spania (bez materaca) oraz mały zlew i toaleta.
Więźniowie są bosi i mają na sobie cienkie jak papier jasnoniebieskie szpitalne koszule, które
na całej długości zawiązuje się na plecach. Chociaż światła są przytłumione, dostrzegam
punktowe rany na ich rękach, nogach i szyjach.
Większość śpi. Kilkoro cicho płacze.
Koła wózka hałasują, zwracając uwagę.
- Niech cię diabli. Niech cię diabli - mamrocze jakiś chłopak, kiedy go mijam.
Wygląda na mniej niż szesnaście lat. Ale jest wysoki. Wysoki i postawny. Chłopak, na
którego widok myśli się: dorodny. Niedoszły zawodnik Narodowej Ligi Futbolowej, świetny
materiał na obrońcę. Na ludzkie standardy ja jestem rosły, ale on to istny olbrzym. Ma ponad
metr dziewięćdziesiąt i waży ze sto dwadzieścia kilo.
Trzy cele dalej dziewczyna o nieobecnym spojrzeniu, zgięta jak przy grze w krykieta, wali w
kraty. Jej zaciśnięta pięść jest posiniaczona, spuchnięta i poplamiona zaschniętą krwią.
Szpitalna koszula rozchyla się, ukazując pas skóry. Tuż nad pośladkami ma dwie zaskorupiałe
dziury. Wyciąga wolną rękę, żeby je rozdrapać.
Kilka chwil później kostropaty mężczyzna wstaje zza podniszczonego drewnianego biurka.
Pochłonął pół pizzy. Na grubym cieście. Z kiełbasą, grzybami i zieloną papryką.
Wyczułem ją, kiedy minąłem ostatni zakręt. Przedstawia się jako Gus, kierownik lochów, i
mówi, że Harrison już mu o mnie opowiedział.
- Prowadzisz to miejsce? - pytam przerażony.
- Cholerna robota, co? Karmimy ich raz dziennie. Nora nieźle gotuje. Moim zdaniem ich
rozpieszcza.
Nie ciągnę tematu. W celi rozlega się szum wody. Gus wskazuje metalowy zraszacz
przymocowany do sufitu.
- Również raz dziennie ich myjemy, żeby pozbyć się smrodu. Mamy też czujnik temperatury,
wentylację i oczyszczanie powietrza. - Wskazuje nowocześnie wyglądającą rozdzielnię.
Na wielkiej konsoli znajdują się centymetrowe przełączniki przypisane do poszczególnych cel
i dźwignia, która wygląda na główny przełącznik. Karty wejściowe, także ponumerowane,
przechowuje się w otworach na panelu przymocowanym śrubami do kamiennej ściany.
- Solidne klatki - mówi Gus. - Wystarczająco mocne dla większości zmiennokształtnych, a
nawet młodego wampira. Te chude ludzkie dzieciaki nie próbują uciekać, ale trzeba mieć na
nich oko, żeby się nie załatwili. W zeszłym tygodniu, kiedy spałem, jedna talia wyrwała sobie
tyle włosów, że gdy wepchnęła je do gardła, udławiła się na śmierć.
Czuję, że mnie też ściska w gardle.
- W szafie w magazynie mamy sznury dla ludzi i łańcuchy dla potworów. Seksowniej jest
zakuwać ludzi w łańcuchy, ale później trudno zedrzeć ich ze ściany i...
- A jak przetrzymujecie starych wiecznych? - pytam. Parska śmiechem.
- Nie przetrzymujemy. Przynajmniej jedna dobra wiadomość.
- Piec jest tutaj - mówi Gus, jakbym sam tego nie zauważył. Wrzuca głowę Theo do pudła z
karbowanej tektury na długiej metalowej tacy na taśmie podajnikowej. - Odpalę go, jak
skończę pizzę.
Pomagam mu włożyć ciało do większego pudła.
- Kiedy chorują na coś zaraźliwego - wyjaśnia Gus -palimy cały inwentarz. Mistrz nie lubi
ryzykować, jeżeli chodzi o flegmę.
- Jest dla niego niebezpieczna? Gus chichocze.
- Nie, tylko potwornie się nią brzydzi.
Ś
wietnie. Na razie dowiedziałem się, że bronią może być śluz.
- A te punktowe ślady? - dopytuję się. - Wieczni nie zabijają więźniów?
- To zależy. - Gus wyciera dłoń w koszulkę bez rękawów. - Mamy strzykawki, które działają
tak samo dobrze jak kły. - Sięga po kolejny kawałek pizzy. - Chcesz?
Kręcę głową.
- Częstuj się. Mistrz lubi, żeby wartownicy byli głodni, bo wtedy są groźniejsi. Dostają, co
swoje, w wiadrach przy garażu. Co do małej księżniczki, jej apetyt osłabł po pierwszej
wielkiej fali głodu, a wtedy wzięła, co swoje, z ulicy. Nie ma żołądka na padlinę. Jeszcze nie.
- Jak to? - pytam, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
Gus odgryza kęs, żuje przez chwilę i przełyka.
- Na ogół to Mistrz wysysa z nich krew do sucha, ale tylko wtedy, gdy nie idzie na miasto.
Ale jeżeli jest przyjęcie, duży tłum i tak dalej, można się tu kąpać we krwi.
Dosłownie. - Uśmiecha się. - Czasami nawet w wannach. Mamy niewielu starodawnych
wiecznych.
Zerkam na dokumenty na jego biurku. Ponumerowane kolumny odpowiadają zajętym celom.
Zastanawiam się, jak długo trzymani są więźniowie.
- Mam taką wannę w moim pokoju - mówię.
- Nieźle, dopiero co się tu znalazłeś, a już masz dyrektorskie fory. Pewnie z powodu wyglądu.
- Gus wyraźnie ma ochotę wygłosić dalsze komentarze na ten temat, ale się powstrzymuje. -
No więc wanny są stare, ale naprawdę nieźle odrestaurowane. Mamy ich więcej w magazynie.
- Po co? - Chyba nie chcę wiedzieć.
- Kilka lat temu Mistrz kazał wynieść wszystkie do głównego ogrodu i... Nic ci nie jest?
Jesteś jakiś zielonkawy.
- Wszystko w porządku. Mów.
- Nazwali to hołdem dla księżnej Elżbiety Batory -wyjaśnia Gus. - Słyszałeś o niej? Ludzka
laska z dawnych czasów. Kąpała się w krwi służek, żeby być młodą i seksowną. Łapiesz?
- Okropność. - Nie mogę pohamować wzdrygnięcia. - Ale wątpię, czy to prawda.
Między zębami Gusa znalazła się łupina zielonego pieprzu.
- Nie łam się, chłopie. Następna impreza odbędzie się dopiero po powrocie Mistrza, a zresztą
poza samą księżniczką i tak nikt cię nie ugryzie.
Znów zerkam w kierunku biurka. Dostrzegam formularz zamówień. Dostawa świeżych
więźniów ma nadejść w połowie maja. Czyli za niecały miesiąc.
Powtarzam sobie, że jakoś wytrzymam. Ale jedną rzeczą jest zamawiać Mirandzie spinacze
do papieru i sprzątać szczątki wiecznego, a czymś zupełnie innym odgrywanie roli służącego
ze świadomością, co się dzieje tu na dole.
Co, do cholery, wyobraża sobie Michał? Gdzie jest Josh?
Gus puszcza do mnie oko.
- Jak tam życie z Jej Wysokością? Niezła fucha ci się trafiła, co?
Nie mogę się zdradzić, ale naprawdę mam ochotę walnąć go w gębę.
Tamtej nocy na cmentarzu Miranda była zwykłą nastolatką. Marzycielką, która uwielbiała
czytać i kochała zwierzęta. Nigdy nie umiała okłamywać matki. Ojciec poświęcał jej niewiele
uwagi, a ten chłopak, Geoff Calvo, kompletnie ignorował. Ale była najlepszą na świecie
przyjaciółką Lucy. Oddaną do tego stopnia, że w pewnym sensie stało się to przyczyną jej
ś
mierci.
A czym jest teraz? Czy plakaty teatralne wiszące w jej gabinecie mają jakieś znaczenie? Czy
nadal liczą się dla niej ludzkie marzenia?
Co tak naprawdę wiem o demonicznych infekcjach? O wampiryzmie? O czymkolwiek?
Wracam długim korytarzem do windy.
- Niech cię diabli. Niech cię diabli. Niech cię diabli -powtarza chłopak, kiedy go mijam.
31
Miranda
P
atrząc na mój skąpany we krwi gabinet, przypominam sobie, że Ojciec ceni nie tylko
bezwzględność, ale także porządek. Zastąpienie zestawu wypoczynkowego - tapicerowanych
mebli, poduszek i dywanu - nie będzie trudne. Ale Zachariasz zajmuje się pozbywaniem
szczątków Theo, a ja chcę, żeby wszystko natychmiast zostało posprzątane. Wciskam
przycisk telefonu.
- Harrison, przyślij pokojówki, wszystkie.
W ciągu trzech minut Charlotte i Lisa (tak mi się wydaje) zjawiają się z wiadrami i
szczotkami. Kieruję je do kącika wypoczynkowego, który natychmiast zaczynają sprzątać.
Starają się, jak mogą, usiłując mnie zadowolić, ale to ciężka robota, zwłaszcza dla zaledwie
dwóch osób. A przecież prosiłam o wszystkie pokojówki. Wracam do biurka i dzwonię
znowu.
- Harrison? - Nie ma odpowiedzi. - Harrison? Wciskam inny przycisk.
- Nora? Widziałaś Renée i Katerinę?
- Nie, kochanie, one... wyjechały przed świtem w jednym z białych vanów.
- Wyjechały?
- Zwiały, prysnęły, po prostu uciekły. Chyba czekały, aż Mistrz zniknie z miasta. Wartownicy
myśleli, że jadą po zaopatrzenie, i je wypuścili.
Jestem oszołomiona.
- Dlaczego Harrison mi nie powiedział?
- Może myślał, że jest pani zajęta z tym nowym przystojnym chłopakiem.
Albo miał nadzieję, że załatwi sprawę, zanim się dowiem. To niezbyt dobrze świadczy o jego
zarządzaniu personelem, a także, muszę przyznać, o moim nadzorze nad służącymi. Co powie
Ojciec?
Przychodzi mi do głowy, że może Harrison już skontaktował się z Ojcem w sprawie
zaginionych służących i poinformował go też o moim zachowaniu.
Obie myśli są równie niepokojące. Jakkolwiek by było, Ojciec polecił mi wszystkiego
pilnować, a na razie mam cudownego, ale pyskatego asystenta, zakrwawione biuro i dwie
zbiegłe służące.
Rozłączam się i patrzę gniewnie na Lisę i Charlotte. Układają poduszki. Powinnam je ukarać
za ich zbiegłe siostry czy kuzynki, czy kimkolwiek są, ale wtedy w ogóle nie będę miała
pokojówek.
- Szybciej! Teraz musicie pracować za cztery!
- Pora na kolację - oznajmiam, kiedy Zachariasz wraca po pozbyciu się Theo. - Nora
przygotowała dla ciebie posiłek. Zdaje się, że polędwicę cielęcą. Zwykle służący jedzą w
kuchni, ale mamy mnóstwo roboty.
Charlotte zwija dywan. Lisa właśnie wyniosła worek śmieci.
- Oczywiście będziesz musiał zamówić nowe meble i inne sprzęty do tego pokoju. Ale zrobisz
to później. Teraz musimy zaplanować galę. - Zerkając na pobojowisko, dochodzę do wniosku,
ż
e nie jest to najbardziej inspirujące otoczenie do pracy. - Przenieśmy się do jadalni. Po
drodze możesz wziąć z kuchni kolację, a dla mnie jeszcze jedną szklankę...
- Niezłe macie lochy - mówi Zachariasz.
Ledwo powstrzymywana irytacja w jego glosie dezorientuje mnie. Unoszę dłoń i pstrykam
palcami. Charlotte zostawia dywan i natychmiast wychodzi.
- Chciałeś coś powiedzieć? - To odpowiednia reakcja. Odwaga jest pożądana, ale
zuchwalstwo - nie.
Jednak nie chcę stracić Zachariasza. Przy tym wszystkim, co muszę zrobić, potrzebny mi
osobisty asystent, a nie mam czasu na szukanie nowego. Poza tym na pewno nie znalazłabym
nikogo tak rozkosznie intrygującego. Chociaż znamy się krótko, nie potrafiłam postępować z
nim według królewskiej etykiety. Wymaga czegoś więcej i w pewnym sensie sprawia mi to
przyjemność.
Poza tym, jeżeli praca nie będzie Zachariaszowi odpowiadać, nie może po prostu odejść.
Związek między wiecznym a jego osobistym asystentem jest zobowiązaniem na całe życie,
umową „dopóki śmierć nas nie rozdzieli" (chociaż najbardziej udane relacje przetrwają i to).
Podnosi przewrócone krzesło i pyta:
- Nie przejmujesz się tymi ludźmi na dole? I tym, jak ich wykorzystujecie?
Przypominam sobie, że Zachariasz jest tu nowy. Ja też nie od razu się przyzwyczaiłam.
Jestem pewna, że po przeszkoleniu będzie świetnym asystentem, może nawet kochającym
małżonkiem.
Ojciec mówił mi o oczarowywaniu ludzi podczas polowania i uwodzenia. Nie wszyscy
wieczni mają taką moc, a z tych, którzy ją posiadają, część uważa to za zwykłe oszukiwanie.
Najlepiej działa na osoby o słabej woli, przestraszone lub żyjące w stresie. Może dzisiejsze
doświadczenie sprowadziło Zachariasza do tej ostatniej kategorii.
- Przyznaję, że początkowo jest to przytłaczające -mówię cieplejszym tonem.
Zachariasz podnosi topór i waży go w dłoniach. Nie pasuje do mojego gabinetu - jest taki
czysty i niepokalany na krwawym tle.
- Ale musisz zrozumieć - ciągnę, przysuwając się bliżej - że ci ludzie w lochach są tam nie
bez powodu. To ich naturalna rola.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. Wiem wiele rzeczy. - To zabrzmiało głupio. - Pomyśl o tym, co mogłabym
ci pokazać, co moglibyśmy zrobić razem. - To było jeszcze gorsze.
- Odwiedziłaś ich? Rozmawiałaś z nimi? - Nie ustępuje Zachariasz. - To dzieciaki.
Robię kilka kroków i chwieję się na prawym obcasie.
- Pomówmy o przyszłości - proponuję. - Naszej przyszłości. W zamku są pomieszczenia,
których jeszcze nie widzieliśmy.
Pokoje z łóżkami z niedźwiedzimi skórami, niesplamione krwią Theo. Czy nie wydaję się
Zachariaszowi pociągająca? Czyżby mnie nie chciał?
- Teraz - odpowiada - chcę rozmawiać o lochach.
Chyba nawet do niego nie dociera, co mu proponuję. Ale dlaczego? Przecież szukał tej pracy.
Szukał mnie.
Może problemem jest zakłócony kontakt wzrokowy? Mogłabym chwycić go za brodę i
zmusić, żeby spojrzał mi w oczy. Nie, to zły pomysł.
Co za wstyd. Jestem tu w towarzystwie najbardziej smakowitego chłopaka i...
I co z tego, że jest intrygujący? Jeżeli się nie oswoi, zawsze mogę go wyrzucić na dół, do tego
stada, na którym tak bardzo mu zależy.
Zabieram mu topór i wieszam go na ścianie tuż obok plakatu ze Sklepiku z horrorami.
- Nie jestem zwykłą przedstawicielką wiecznych czy nawet zwykłą arystokratką. Należę do
rodziny królewskiej. Nie można oczekiwać ode mnie ani od Ojca, ani od wartowników,
którzy pilnują naszych terenów, żebyśmy co noc wyruszali na polowanie do miasta. Poza tym
tych ludzi nikt inny nie chce. Są warci tylko tyle, ile ich krew.
- Skąd wiesz? - powtarza.
- Nikt nie trafia tu przypadkiem - wyjaśniam.
Mruga gwałtownie, jakby dostał w twarz. Potem, jakby nie potrzebował żadnego zaproszenia
i miał do tego wszelkie prawo, pokonuje odległość między nami i palcami przeczesuje mi
włosy. Kiedy znów się odzywa, w jego głosie nie ma złości.
- Mówisz o nich czy o sobie?
- To uciekinierzy - mówię, odsuwając jego dłoń. - Albo wyrzuceni z miejsc gorszych niż to.
Niektórzy zostali wykupieni od sutenerów lub rodziców. Zresztą co za różnica? TV też
wcześniej czy później będziesz z nich korzystał. Bo chyba taki masz cel? Chyba jesteś tu po
to, żeby stać się jednym z nas?
Ma dziwny wyraz twarzy... Jakbym go zraniła. Jakby nie wiedział, kim jest.
32
Zachariasz
P
o naszej rozmowie na temat więźniów Miranda odprawia mnie, żeby w samotności
rozkoszować się swoim krwawym napojem, przywołuje pokojówki i każe im dokończyć
sprzątanie gabinetu. Podejrzewam, że jeszcze tej nocy zaczniemy planować przyjęcie. Oględ-
nie mówiąc, nie jestem zachwycony.
Po tym, co powiedział Gus o kąpielach we krwi, nie mam wątpliwości, że nie chodzi o
malowanie twarzy, pokaz sztucznych ogni czy zabawę „chwyć za ogon osłołaka".
Mirandy wciąż nie ma. Wykorzystuję więc przerwę w grafiku, żeby zwieźć do lochu wózek
wyładowany kartonami. Chłopak, który powtarzał „niech cię diabli", gdy poprzednio go
mijałem, teraz poprzestaje na groźnym spojrzeniu.
- Co to? - Gus podnosi wzrok znad ręcznej gry wideo. To jedna z tych strzelanek popularnych
wśród socjopatów w początkowym stadium.
- Nowe piżamy - mówię. - Rozkaz z góry. Szpitalne koszule są zniszczone.
- Księżniczce nie podobają się gołe tyłki jej pożywienia? - Gus marszczy czoło, kiedy zostaje
wirtualnie zabity. - Ech, Mistrz i tak zmieni je na coś innego, kiedy wróci. - Macza nową grę.
- Baw się dobrze.
„Baw się" to za mocne słowo. Poczułem się tylko odrobinę lepiej, kiedy dzięki platynowej
karcie Mirandy zamówiłem piżamy z dostawą tego samego dnia. Chciałem kupić też
materace, ale doszedłem do wniosku, że już i tak sporo zaryzykowałem.
Mniej więcej połowa dzieciaków ignoruje mnie albo kuli się, kiedy się zbliżam i wrzucam im
piżamy do cel. Inni nie tracą czasu i od razu wkładają ciuchy.
Ż
ałuję, że razem z poliestrem nie mogę dać im odrobiny nadziei.
- Dziękuję... dziękuję ci - mamrocze dziewczyna z jamajskim akcentem. Wkłada spodnie pod
szpitalną koszulę i odchodzi w róg celi, żeby wciągnąć bluzę.
Odwracam wzrok i dostrzegam smugę papierosowego dymu. Nie wiem, skąd się wziął.
Kolejny więzień wyciąga ręce przez kraty.
- Daj mi to, człowieku.
- Co to? - pyta krępy facet z jedną brwią. - Jaja sobie robisz?
- Chcę pomóc - odpowiadam.
Nie wygląda na przekonanego, ale bierze piżamę.
Co robili aniołowie stróże tych dzieciaków? Chociaż niekoniecznie mogli temu zapobiec.
Wszak, jak ogólnie wiadomo, często złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom. AS-y mogą
wpływać na losy swoich podopiecznych na zasadzie „dotknij i znikaj"; większość z nich nie
interpretuje zasad interwencji niebezpośredniej z taką swobodą jak kiedyś ja. Podając piżamę
kolejnemu więźniowi, zastanawiam się, czy przypadkiem nie aniołowie stróże więźniów
namówili Michała, żeby mnie tu przysłał. Bo poza zlikwidowaniem Drakuli tylko ja jestem w
stanie jakoś poprawić im warunki. To przytłaczająca myśl.
Ledwo udaje mi się z nią oswoić, w lochach rozlega się gardłowy głos. Spoglądam w stronę,
skąd dochodzi. To Harrison. Przydupas Drakuli. Włosy sterczą mu na wszystkie strony. Oczy
ma płomiennie czerwone. Jest w kapciach i czarnym jedwabnym kimonie z wyhaftowanym
na plecach czerwonym smokiem. Jest teraz jednym z nich. Wampirem.
Dobiega do pierwszej celi i szarpie za kraty. Wrzeszczy na szlochającą półnagą dziewczynę w
ś
rodku. Próbuje drugich krat po przeciwnej stronie. Do tyłu, do przodu, jak szalony.
To prawdziwa tragedia. Stracone życie i dusza. Pod maską bufona krył się pewnie bystry
facet, możliwe że do uratowania. Zamierzałem spróbować namówić go do wyboru innej
drogi. Teraz tylko cudem zdołam uciec przed jego rozszalałym apetytem. Nie ma mowy,
ż
ebym się koło niego przemknął. Na pewno też go nie prześcignę. Nie mam gdzie się
schować.
Kiedy inne dzieciaki nurkują pod platformy do spania, olbrzym od „niech cię diabli" otwiera
drzwi swojej celi, wciąga mnie szybko - nieludzko szybko - do środka i kryje za szerokimi
plecami. Drzwi zatrzaskują się ze szczękiem czegoś, co, jak widzę, jest zepsutym zamkiem.
Słysząc hałas, Harrison patrzy przed siebie na długi, pusty korytarz. Potem na Gusa.
Kierownik lochu chrząka niepewnie. Przypuszczam, że przysiadł na brzegu biurka. Słyszę,
jak się jąka.
Harrison chwyta go i powala jak gepard.
Ich ciała uderzają o konsolę.
- Kim jesteś? - szepczę do mojego potężnego wybawcy.
- Brenek - odpowiada wśród jazgotu Gusa.
33
Miranda
D
zwonek komórki brzmi niewiarygodnie głośno w zamkniętej trumnie.
- Miranda, słucham.
- Kochanie, przepraszam, że cię niepokoję. Wiem, że nie powinnam zakłócać...
- O co chodzi, Noro?
- O Harrisona. - Tłumaczy mi, że dzisiejszej nocy zamienił się w wiecznego. Zabił Gusa, a
ona i wszyscy inni służący zamknęli się w kuchni.
- A Zachariasz? - Podrywam się z trumny i biegnę do drzwi komnaty. - Czy on...
- Nic mu nie jest, chociaż o mało nie zginął. Teraz jest tutaj.
Niemal frunę po oświetlonych pochodniami schodach.
- Co się stało? - pytam.
- Był w lochu, kiedy Harrison dopadł Gusa.
Ale nic mu nie jest, przypominam sobie. Nora powiedziała, że chociaż o mało nie zginął, jest
cały i zdrowy. To dobrze. Jestem za niego odpowiedzialna. Za Norę też. Za wszystkich
służących. Pędzę przez korytarze z ponadnaturalną prędkością, otwieram z rozmachem
wahadłowe drzwi kuchni i ślizgam się w kapciach po terakocie.
Wymachuję rękami, starając się utrzymać równowagę. Przytrzymuje mnie Zachariasz. Drugi
raz ratuje mnie przed upadkiem.
- Nikomu nic nie jest - mówi. - Harrison wybiegi na zewnątrz przez tunel.
Odsuwam go i szukam wzrokiem urazów albo śladów po nakłuciach. Później przyglądam się
zapłakanej Norze i dwóm pokojówkom, które ukucnęły obok siebie i wyglądają przez
najdalsze okno.
- Gdzie jest... jak mu tam... - pytam. - Złota rączka? Znowu odpowiada Zachariasz.
- W domku go nie ma. Boris zostawił karteczkę z informacją, że wychodzi do miasta do
fryzjera i po nowy pług śnieżny. Nagrałem mu wiadomość na poczcie głosowej.
- Dlaczego drzwi nie są zamknięte na klucz? - Chcę wiedzieć.
- Nie mają zamka, zresztą i tak by się na nic zdał. -Nora ociera łzy.
Racja. Każdy wieczny potrafi wyłamać prosty zamek, a co dopiero zepsuty. Nie ma
dostatecznej barykady, żeby powstrzymać Harrisona. Ci ludzie mają do obrony tylko mnie.
Podejrzewam, że nie jest to dla nich krzepiąca myśl.
Podchodzę do barowego stołka, kładę jedną dłoń na oparciu, a drugą pocieram grzbiet nosa,
zastanawiając się nad sytuacją. Ojciec nie wspominał o przemianie Harrisona, a wątpię, żeby
ją zaplanował na czas swojej nieobecności.
To po prostu nie do pomyślenia, aby asystent za plecami Mistrza, w dodatku najwyższego
Mistrza, pil krew innego wiecznego. Wątpię też, żeby zmuszono Harrisona do wypicia krwi.
Powiedziałby o tym Ojcu, a Ojciec powiedziałby mnie. Unoszę głowę.
- Czy Harrison opuścił posiadłość?
- Mamy nadzieję - odpowiada Nora, wycierając nos.
- A co z wartownikami? - pytam.
Nora i Zachariasz spoglądają na siebie. Ona kręci głową, On wzrusza ramionami.
Wartownicy wypuściliby Harrisona, gdyby musiał załatwić coś dla Mistrza, ale nie jako
rozszalałego neofitę... chyba że to jeden z wartowników dokonał na nim przemiany i pozwolił
mu odejść. Chociaż z drugiej strony, wypicie krwi Gusa powinno Harrisona uspokoić. Może
więc po prostu wyszedł główną bramą?
Zerkam na garstkę (mam nadzieję) nadal lojalnych służących. Zachariasz założył ręce na
piersi i patrzy na mnie, jakbym była winna całemu temu zajściu. Nora podchodzi do
pokojówek i przytula każdą po kolei.
Jak ja to powiem Ojcu? Przecież Harrison jest jego ulubieńcem.
Kręcę głową sfrustrowana. Czy to naprawdę moja wina? Zgodnie z tym, co mówił Ojciec,
przemiana z człowieka w wiecznego trwa około miesiąca i zwykle charakteryzuje się
zmiennością nastrojów i nieobliczalnym zachowaniem. Tylko gdy wybraniec najpierw w
zostanie zabity (z wykluczeniem odcięcia głowy, spalenia, wystawienia na działanie wody
ś
więconej i przekłucia serca), zachodzi natychmiast.
A że Harrisona nie zabito, musiał zostać pobłogosławiony po raz pierwszy w połowie marca.
Uświadamiam sobie, że mniej więcej wtedy zaczął zachowywać się dziwnie. Pyskował Ojcu,
przysłał na rozmowę kwalifikacyjną zjadacza owadów, nie znalazł kołka u młodego łowcy
wampirów. Kto wie, ilu innych oznak nie zauważyłam?
Bez względu na wszystko ja tu teraz dowodzę. Kierownik lochów został zabity, dwie
pokojówki uciekły a Harrison to czwarty służący, którego straciliśmy.
- Wezwałeś ochroniarzy? - pytam Zachariasza.
- Kogo?
- Nieważne, sama to zrobię.
Ochroniarzom okręgu Chicago schwytanie Harrisona nie powinno sprawić problemu. Każę
im zostawić go nietkniętego - sama się z nim policzę. I sprawdzę, co mają do powiedzenia
wartownicy.
Sięgając po komórkę, przypominam sobie, jak Flint wyparował w zbiorniku z wodą święconą.
Wolałabym, żeby to samo nie przydarzyło się Harrisonowi. Może jest jakieś logiczne
wyjaśnienie. Może sam wróci do domu. W pewnym sensie... jesteśmy przyjaciółmi.
Odkładam telefon.
- Nie ma pośpiechu - mówię.
34
Zachariasz
J
esteśmy w sypialni na drugim piętrze, utrzymanej w czerni i różu. To najbardziej
dziewczęcy pokój, jaki widziałem w zamku. Miranda powiedziała mi z dumą, że tu była jej
ochronka, cokolwiek miało to znaczyć.
Teraz siedzi w nogach ogromnego łoża z baldachimem, kartkując katalog Neimana Marcusa z
pomysłami na urządzenie przyjęcia. Jest w sportowych legginsach i koszulce „Chicago Cubs"
co najmniej dwa rozmiary za dużej. Przypomina mi dawną Mirandę, tyle że wtedy na
koszulce miała napis „Dallas Cowboys".
Ja stoję w białych bokserkach (z nadrukiem uśmieszku ukazującego Idy) za drewnianym
parawanem ozdobionym motywem czapli i przyglądam się garniturom wiszącym na
wieszaku.
- Przymierz biały smoking! - krzyczy Miranda.
- A dostanę do niego kwartet męski?
- Nie jesteś od tego, żeby się kłócić. Masz mnie słuchać.
- Co tylko rozkażesz, Wasza Wysokość. - Wkładam spodnie i sięgam po górę. - Marynarka
jest za ciasna w ramionach.
- To twoja wina - mówi. - Masz sylwetkę supermana.
Jutro znów muszę zadzwonić do krawca.
Kiedyś marzyłem, żebyśmy mogli tak ze sobą przebywać. Wymyślałem dowcipne
komentarze i udawałem, że Miranda może mnie zobaczyć i dotknąć.
Ale w tych okolicznościach to istna tortura.
Mam jedną nogę w spodniach, kiedy wyczuwam dym. Chyba papierosowy. Harrison?
- Mirando, czy ty...?
- Co? O, Boże! Zachariaszu!
Natychmiast wyglądam zza parawanu i widzę, że Miranda pokazuje na zasłony. Świeczka
musiała wpaść w zwoje materiału i podpalić frędzle. Ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie
wzdłuż ciężkiej kraciastej satyny.
Wydawałoby się, że wampiry nie powinny używać łatwo palnych materiałów.
Przypominam sobie eksplozję na West Endzie. Ale teraz dym jest lawendowy i tak też
pachnie.
- Czy to czarodziejskie świece? - pytam.
- Całkiem możliwe - odpowiada, przesuwając się w stronę szafy. - Mamy mnóstwo
magicznych katalogów. Wiesz, jak to jest, kiedy twoje nazwisko dostanie się do bazy danych.
Z baldachimu łoża strzelają w górę iskry.
Ogień może zabić wampira. Może zabić każdego.
- Nie macie instalacji przeciwpożarowej? - pytam.
- Nie - odpowiada Miranda. - Ktoś mógłby poświęcić wodę. W latach osiemdziesiątych
straciliśmy w ten sposób całe bractwo neofitów na uniwersytecie w Kansas. -Chodzi od
jednego mebla do drugiego, otwierając szafki i wysuwając szuflady. - W każdym pokoju
powinna być gaśnica, ale nie mogę jej znaleźć! - Otwiera komórkę i wciska przycisk. - Nora!
Pożar w ochronce!
- Musimy uciekać - mówię, chwytając ją za rękę. Przygląda się moim bokserkom, chociaż
sama kazała
je dostarczyć do mojego pokoju.
- Świecznik nie powinien być przy zasłonach - zauważa. - Zawsze stoi w głębi pokoju.
Wełniany dywan zapala jej się pod stopami.
- Mirando! - wołam, tłumiąc kaszel.
Tym razem idzie ze mną. Wychodzimy na korytarz i zamykamy za sobą drzwi w chwili,
kiedy Nora wysiada z windy z gaśnicą.
- Chyba powinniśmy wezwać straż pożarną? - pytam, pewien, że wampiry mają najlepszej
klasy ochotniczą jednostkę.
- Nie możemy - odpowiada Miranda. - Wszyscy by się dowiedzieli.
W porządku. Chwytam gaśnicę, odrywam zatyczkę i robię w tył zwrot.
Wśród tryskającej piany uświadamiam sobie, że do tego zadania Miranda byłaby lepsza. Nie
musi oddychać. Ale księżniczki nie zajmują się przyziemnymi rzeczami.
Nawet jeśli ogień wywołały czary, gaśnie tak, jak gasłby każdy inny. Drzwi są nienaruszone.
Drewnianą podłogę można wypolerować. Ale wszystko, co nadawało temu pomieszczeniu
charakter Mirandy, zostało zniszczone.
Kiedy pożar zostaje ugaszony, zastaję ją siedzącą samotnie w holu. Norę najwidoczniej
odprawiła. Miranda ukrywa twarz w dłoniach i pyta:
- Już w porządku?
- Tak. - Kucam, żeby znaleźć się na wysokości jej twarzy. - Nic ci nie jest?
Mam ochotę pogłaskać ją po głowie. Robiłem to czasami, kiedy spała. Ale kiedy teraz jej
dotykam, odpycha mnie.
- Jestem nieudolna - mówi. - Kieruję wszystkim od zaledwie pięciu dni i wszystko idzie źle.
Ojciec będzie rozczarowany. Oczekiwał idealnej księżniczki, idealnej córki.
Ujmuję jej dłonie w swoje i pociągam ją, żeby wstała.
- A czy to ważne, co on myśli?
- Mam tylko jego - odpowiada Miranda.
Słysząc to, uświadamiam sobie, że znalazłem się w gorszych opałach, niż przypuszczałem.
Łudziłem się, że muszę tylko się nie wydać, zanim Drakula nie wróci do domu. Że potrafię
oddzielić tamtą Mirandę od obecnej. Przecież jej tylko się wydaje, że nikt poza Drakulą jej
nie kocha.
Ma jeszcze mnie.
35
Miranda
I
gnoruję apetyt, dwa razy odkurzam trumnę, układam X ubrania w nowo zamontowanej
szafie (kolorami i rodzajem) i liczę dwa tysiące czterysta siedemnaście butelek czerwonego
wina.
Później biorę kąpiel z pianą w lawendowym płynie, żeby oderwać myśli od głodu. Tu na dole,
w piwnicy, Ojciec i ja mamy osobne prywatne pokoje z antycznymi wannami i oddzielnymi
prysznicami.
Po kąpieli naciskam klamkę drzwi prowadzących do lochu. Wyobrażam sobie, że piję z żyły.
Wspomnienie sprzeczki z Zachariaszem na temat zapasów krwi powstrzymuje mnie. Nie,
powstrzymuje mnie wizja jego prawdopodobnej reakcji.
Ogromna liczba ludzi uważa ideę wiecznego odżywania za pociągającą. Dlaczego akurat ten,
którego zatrudniłam, odnosi się do tej myśli z obrzydzeniem? A może czuje obrzydzenie do
mnie?
Ale to nie z jego powodu odcinam się od świata. Czekam na odpowiednie słowa. Na te, które
wytłumaczą Ojcu wszystko, co poszło źle, tak żeby nie obdarł mnie ze skóry, nie zmiażdżył
walcem drogowym albo nie umieścił pod rzeźbionym woskiem (wszystko to zrobił innym,
którzy go zawiedli).
Już tęsknię za Harrisonem i, w mniejszym stopniu, za moją ochronką. To był jedyny pokój w
zamku, w którym czułam się jak u siebie.
Dzisiaj nienawidzę regionalnej posiadłości na środkowym zachodzie Stanów.
Dzisiaj nienawidzę całego podziemnego świata.
Ojciec powiedziałby, że powinnam pójść na polowanie, szukać pocieszenia we krwi.
Z drugiej strony, Zachariasz... Prawie zaczynam go lubić. To okropne. Przypomina mi moją
chorobę duszy, dni neofitki. Chociaż potwornie pragnę krwi, nie mogę się zmusić, żeby
poprosić o napój.
Jednocześnie cały czas się zastanawiam, kiedy zaakceptowałam fakt, że jestem wieczna. Czy
to był konkretny moment? Nie sądzę. Po prostu z każdą mijającą nocą stawało się to coraz
łatwiejsze.
W związku z brakiem innych pomysłów sprawdzam moją skrzynkę e-mailową na laptopie.
Czuję ulgę, kiedy okazuje się, że jest pusta, a później na próżno szukam mojego ludzkiego
imienia.
Otwieram blog zatytułowany „Zaginiona Miranda". Po kliknięciu okazuje się, że założyła go
Lucy. Serfuję, oglądając, co w nim jest. Banery. Linki. Galeria zdjęć. Niektóre wpisy
tekstowe. Inne wideo.
Wpisuje również wspomnienia o mnie, zatytułowane na przykład: „Dwanaście cudownych
rzeczy w Mirandzie", oraz statystyki i linki do stron o zasięgu światowym związanych z
zaginionymi dziećmi i nastolatkami.
Cały czas prosi odwiedzających, żeby się za mną rozglądali.
Lucy włożyła tyle wysiłku, usiłując mnie uratować. Niestety, niepotrzebnie.
Dzisiejszy wpis ma datę dwudziesty kwietnia i jest zatytułowany „Wesołego Alleluja,
Mirando". Przy nim zdjęcie z polowania na wielkanocne jajko. Jest nas cztery, mamy na sobie
koronkowe żółto-różowe sukienki i dźwigamy kosze z jajkami większe od nas.
Wielkanoc. Nie skojarzyłam daty.
Wracając myślami do przeszłości, niemal czuję tradycyjny obiad babci Peggy - pieczoną w
miodzie szynkę i kukurydzę z masłem, i potrawkę z zielonego groszku, i gniecione ziemniaki,
i sos ze słodką mrożoną herbatą, i ciasto z orzechami laskowymi.
Nawet rozwód moich rodziców tego nie zmienił. W ubiegłym roku babcia zaprosiła mamę i
mnie na obiad po porannym nabożeństwie, ale zastrzegła, że oboje moi rodzice mają się
porządnie zachowywać (ze względu na mnie), i jakimś cudem im się to udało. Chociaż było
to trochę dziwne, wymuszone, wszyscy chcieli dobrze.
Później zadzwoniłam do Lucy. Tylko jej mogłam o tym powiedzieć, tylko na nią mogłam
liczyć, że zrozumie rzeczy dobre, złe i te słodko-gorzkie.
Klikam komentarze i zaznaczam „Anonimowy". Z palcami na klawiaturze wpatruję się w
mrugający kursor w pustym polu tekstowym. Wpisuję „Wesołego Alleluja".
Nagle z dracl wyskakuje automatyczna wiadomość. Szybko kasuję mój komentarz i
wylogowuję się.
36
Zachariasz
P
od nieobecność Drakuli, z przerwą u Mirandy i bez zaplanowanych wizyt wampirów
łatwo udawać, że nie jest to miejsce, gdzie morduje się ludzi i wypija z nich krew.
Jednak czuję zmęczenie. Służących niemartwych obowiązuje wyczerpujący rozkład dnia.
Ś
pimy od wschodu słońca do południa, a potem robimy, co możemy, żeby poradzić sobie z
dziennymi sprawami naszych pracodawców. To tryb życia oparty na strachu, ambicji, kofei-
nie i pięciogwiazdkowej kuchni.
Staram się być przydatny w ziemski sposób. Złota rączka najwyraźniej zbiegł (ale tą
wiadomością nie bardzo chcę się dzielić), więc doglądam przemeblowania gabinetu Mirandy.
Teraz, późnym popołudniem, zabawiam się w drugiego kucharza w industrialnej kuchni
zamku.
No dobra, drugi kucharz to może za dużo powiedziane. Kroję ziemniaki do sosu mięsnego
Nory - zwanego przez starą żołnierską kadrę „SOS" - przeznaczonego dla więźniów. Nora
twierdzi, że daje im mięso, aby mieli dużo żelaza.
Oni są karmieni jak żywy inwentarz. My - jak cenne domowe zwierzaki.
- Miałaś dziś jakieś wieści od Mirandy? - pytam.
Wczoraj siedziała w piwniczce z winem. Do tej pory zwykle już zaczyna się kręcić.
Najwyraźniej panicznie boi się reakcji Drakuli na jej zachowanie pod jego nieobecność.
Robiła to samo, kiedy była człowiekiem. Gdy coś poszło nie tak, chowała się, dopóki burza
nie ucichła.
Ale Miranda nie jest już człowiekiem, więc tym razem nie tylko się odizolowała. Na dodatek
nic nie je.
- Nie martw się, chłopcze - pociesza mnie Nora znad zlewu. - Niedługo zobaczysz ją z
powrotem na górze. Jesteś najlepszą rozrywką, jaką to pretensjonalne mauzoleum widziało od
wieków. Miranda miała kilka ciężkich nocy, ale nie będzie się długo dąsać.
Mówi z pewnością dawnej najlepszej kucharki na południowym wschodzie. Swoją drogą,
interesujące, dlaczego wampirzy Mistrz zadał sobie trud zatrudniania kogoś z jej poziomem
kulinarnego doświadczenia.
Jeśli chodzi o żarcie, obsługa kierownicza wręcz jest rozpieszczana, a w zamku i okolicy
wiadomo, że Drakula uznaje tylko to, co najlepsze. Z drugiej jednak strony niemartwi
generalnie słyną raczej jako pijący niż jedzący.
- Z czystej ciekawości - zaczynam. - Czy Drakula kiedykolwiek próbuje twoich potraw?
Nora odkręca kran, żeby napełnić wodą olbrzymi kocioł.
- Byłbyś zaskoczony. Jest wiecznym, więc jedzenie stałego pokarmu to dla niego wyzwanie.
Ale Mistrz nie należy do tych, którzy zgadzają się na ograniczenia. Przez lata udało mu się
opanować odruch wymiotny i teraz może przełknąć lekkie posiłki. Zaczynał ostrożnie, od
czerwonych winogron i pomidorków cherry. - Krzyżuje ręce i w zamyśleniu przechyla głowę.
- Przełomowa była chwila, kiedy pierwszy raz od wojny domowej spróbował rabarbarowego
ciasta. Sięgam po kolejny ziemniak.
- Nadal nie rozumiem, po co się męczy. Przecież nie bez powodu nazywają ich krwiopijcami.
Nie po raz pierwszy Nora unosi brwi na mój dobór słów, ale powstrzymuje się od
komentarza.
- Ale on nie zawsze był wiecznym - wyjaśnia. - Kiedy został wywyższony, nie zapomniał o
przyjemnościach ludzkiego życia. Od czasu do czasu po prostu chce posmakować świata,
który zostawił za sobą. Możliwe że za nim tęskni.
Nie mówi tego, jakby oczekiwała, że zrobi mi się żal potwora. Mówi to rzeczowo, żebym
zrozumiał, że ta informacja o wampirach jest w pewnym sensie kluczowa. Rozważam jej
słowa i dociera do mnie, że myślę o Mirandzie.
-
Jak myślisz - pytam znowu - dlaczego ze wszystkich dziewczyn na świecie wybrał Mirandę
na swoją księżniczkę?
-
Nikt tego nie wie. - Nora zakręca wodę. - Ale jako człowiek miał własne córki. Może za
nimi też tęskni.
Nora jest miłym towarzyszem, wspaniale się z nią rozmawia. Kiedy się poznaliśmy,
wspomniała mi, że wśród sławnych chicagowskich wampirów należy wymienić Johna
Dillingera, „Big Billa" Thompsona i „Bugsa"
Morana (który tak naprawdę nigdy nie znalazł się w więzieniu, ale to inna historia).
Potrafi też zadbać o wszystko.
Oficjalnie na zamku nie obchodzi się uroczystości religijnych. Nieoficjalnie zeszłej nocy
Nora, kierowca Laurie i ja jedliśmy krewetki w bekonie na tartej goudzie ze szparagami
gotowanymi na parze, a potem zajączki z mlecznej czekolady z Idami, inspirowane
„Bunniculą". Zmówiliśmy też modlitwę. (Lisa i Charlotte nie jedzą w kuchni. Kiwają tylko
głowami w podziękowaniu i zabierają talerze do pokoju. Nie jestem pewien, czy to nowy
zwyczaj).
Dzisiejsze ciastka w kształcie niedźwiedzich pazurów zostały upieczone w południe. Robię
sobie przerwę w krojeniu ziemniaków i biorę jedno.
- Mam nadzieję, że Miranda nie jest za bardzo rozwścieczona.
- Księżniczka? - odzywa się Laurie, wchodząc. - Rozwścieczonymi wiecznymi są...
- Mistrz tak - mówi Nora, napełniając tostery. - Ale Miranda to niemowlę. Niemowlę żmii, ale
mimo wszystko niemowlę.
- Masz rację, skarbie. - Laurie przechodzi przez kuchnię. Po drodze chwyta ciastko i białą
lnianą serwetkę. - Jak miło z jej strony, że spędza wieczór w trumnie. Gdyby ktoś mnie
potrzebował, będę w garażu... hm... przykręcała koła. A może zabiorę limuzynę do mycia i na
przegląd w... Indianapolis.
Jeszcze nie miałem zlecenia, które zmuszałoby mnie do spędzania czasu z niemartwym.
Ciągle muszę się domyślać, co jest prawdziwe, a co wyniosłem z popkultury od Bela Lugosi
po serialu Buffy, postrach wampirów. (Dzięki, Lucy). Nagle coś sobie uświadamiam.
- W trumnie? - pytam.
- lak, w piwnicy - potwierdza Nora. - Zwykle księżniczka i Mistrz spędzają dni,
odpoczywając tam razem. Każde ma własną trumnę, stoją obok siebie.
- Ja... ja nie wiedziałem - dukam. Nie zastawiałem się nad tym. Kiedy usłyszałem, że Miranda
spędza dni w piwnicy z winem, pomyślałem, że została przerobiona na jej sypialnię.
Nora ścisza głos.
- Jego Wysokość jest ciut zaborczy.
37
Miranda
W
drzwiach nad krętymi schodami do piwnicy niemal wpadam na Zachariasza, który
niesie zdobiony srebrny kielich z maleńką żółto-pomarańczową papierową parasolką. Cofa
się, zakrywając kielich dłonią.
- Jeżeli chcesz się dziś spotkać w swoim gabinecie, wszystko jest na tip-top - mówi. Podając
mi kielich, dodaje: - Pomagałem Norze w kuchni i pomyślałem, że może chce ci się pić.
- Co to jest? - pytam. - Pachnie jak... - Wzruszam płyn, wącham. - Nie jest ludzka.
- To krowia krew - odpowiada.
Powinnam go objechać. Krowia krew? Śmiechu warte!
Ale ten trud, żeby po mnie wyjść? Wydaje mi się, że jestem wzruszona. Cieszyłabym się,
gdyby przynajmniej ta więź była bardziej sympatyczna. Jak zareagować?
Problem rozwiązuje dzwoniąca komórka Zachariasza. Odbiera telefon i raz po raz powtarza
„uhm", przechadzając się po korytarzu. Czarne spodnie zamienił na zapinane na guziki
pięćsetjedynki. Strój jest swobodny jak na zamek, ale przy obecnym zamieszaniu kto by się
tym przejmował.
Biorę łyk krwi, nie zastanawiając się nad smakiem.
Dzisiaj będzie inaczej, lepiej. Dziś wieczorem mój nowy asystent i ja opracujemy plan gali.
Kiedy będę rozmawiać z Ojcem, zacznę od tego, a później przekażę wiadomość o Harrisonie.
Zachariasz każe uprzątnąć ochronkę, tak jak gabinet, i Ojciec nigdy się nie dowie
0 jednym ani drugim bałaganie. Możemy też zatrudnić nowe służące (biorąc pod uwagę nasze
ś
rodki, nie powinno być kłopotu ze znalezieniem kogoś z linii albinosów).
Zachariasz wyłącza telefon.
- To była osobista asystentka z francuskim akcentem. Przekazała wiadomość od swoich
mistrzów, Sabinę Phillippe'a.
- Sabinę i... Jesteś pewien? Takie były imiona?
- Tak, powiedziała, że jej przykro, że tak późno prosi o audiencję. Jeżeli to nie sprawi
kłopotu, jeśli jesteś dostępna. Chyba coś z tego rozumiesz.
Niestety, rozumiem. A już myślałam, że osiągnęliśmy chwilowy spokój. To drażliwa
sytuacja, politycznie ryzykowna. Gra o wysoką stawkę i niespodziewany test.
Jestem pewna, że kiedy Ojciec mówił, że mam przyjmować gości, nie chodziło mu o gości
tego formatu. Sabinę i Phillippe'a nie można zbyć nieformalną rozmową. Jakkolwiek by było,
ich kwestia nie jest rozstrzygnięta.
Usiłuję zadzwonić do Ojca, ale zgłasza się poczta głosowa. Zachariasz jest jeszcze bardziej
bezradny niż ja. Harrison może by wiedział, co zrobić, ale ciągle go nie ma.
Nie mogę zostawić gości czekających pod drzwiami. Sabinę należy do najpotężniejszych
potomków Starej Krwi. Elina w porównaniu z nią to druga liga.
A jednak jest to także sposobność, żeby się sprawdzić; żeby w końcu zrobić coś jak należy.
- Powiedz Laurie... - Cierpimy na poważny brak personelu -.. .żeby ich wpuściła do sali
tronowej za piętnaście minut. - Ona przynajmniej jest w uniformie kierowcy. - Ty chodź ze
mną.
- Przedstawiam Sabinę i Phillippe'a - mówi Laurie kilka chwil później i kłania się,
wychodząc. Jak wielu wiecznych nasi goście nie zawracają sobie głowy nazwiskami.
Kiedy wchodzą, podnoszę się z tronu Ojca o złotej ramie i czerwonej tapicerce i staję na
platformie z czarnego marmuru. Sala może pomieścić pięćset osób. Teraz po obu stronach
wiszą czerwone welwetowe zasłony, które tworzą nastrój intymności. Gdy zasłony są
zaciągnięte, pomieszczenie pełni funkcję sali balowej.
Przyglądam się gościom. O tych dwojgu nie muszę szukać informacji w Internecie. W
podziemnym świecie są ważnymi osobistościami. Znają ich wszyscy. Sabinę i Phillippe długo
pozostawali na szczytach arystokracji, kandydowali nawet do Peleryny, ale ostatnio ich
pozycja stała się dyskusyjna.
Na początku marca wyznali Ojcu, że jedna z ich panien służebnych „przypadkowo"
pozbawiła krwi włoską zakonnicę.
Niestety, zabicie zakonnicy to błąd, który może zostać wykorzystany do stworzenia nowej
armii opozycji, gdyby wiadomość dotarła do Watykanu. Na domiar złego, w tym czasie banda
łowców przeszukiwała najbliższą
okolicę.
Na szczęście Sabinę interweniowała, zanim znaleziono ciało. Zjadła je pod postacią wilka,
przypłacając to całymi tygodniami wymiotów i gorączki. Nie do końca wiadomo, czy
przyczyną jej dolegliwości było samo zjedzenie takiej ilości ciała, czy też nałożył się na to
ś
więty charakter ofiary.
Zjadanie ludzkiego ciała tradycyjnie należy do zmiennokształtnych. Waśnie ze względu na
potrzebę usuwania śmieci większość wiecznych, nawet niektórzy ze szlachty, podróżuje w
towarzystwie padlinożercołaków (sępów, szakali, hien i tym podobnych).
Z wyjątkiem królów i arystokracji. My nie zniżamy się do poziomu robactwa. Mamy systemy
likwidacji odpadów (jak krematorium w lochu) w naszych biurach i rezydencjach. Dlatego też
sytuacja, w jakiej znaleźli się Sabinę i Phillippe, była nietypowa, wymagająca interwencji na
poziomie władzy królewskiej.
Ojciec wezwał ich do złożenia pełnego raportu, ale Phillippe został poważnie poparzony,
kiedy ktoś - możliwe, że rabin New Jersey (nie zostało potwierdzone, czy wiedział o
zakonnicy, wiadomo jednak, że agenci głównych religii świata wkroczyli do akcji) - podpalił
ich mieszkanie w Dzielnicy Łacińskiej.
Oboje nie stawili się na umówione spotkanie, wysłali tylko dwanaście bukietów białych lilii
w ramach przeprosin. Co gorsza, opuścili moje przyjęcie w następnym miesiącu i nie
dopilnowali, żeby wysłano podarunek przeprosinowy.
Chociaż stanowiło to obrazę dla Peleryny, było dowodem oddania Sabinę dla małżonka,
którego nie opuściła, mimo że wiedziała, jaka grozi za to kara.
Przenieśli się do apartamentu w pobliżu Łuku Triumfalnego, a nadnaturalne uzdrowienie
pozwoliło Phillippenowi wyruszyć w podróż. Jednak jego twarz i dłonie nadal są pokryte
bliznami i opiera się ciężko na lasce ze srebrną głową nietoperza.
To smutne. Phillippe miał przed wypadkiem niepospolity wygląd, był piękny w swojej
brzydocie. Według Ojca kiedyś namalował go sam Renoir. Mimo wszystko garnitur ma
wspaniale skrojony, a długie kręcone włosy lśnią jak polerowane złoto. Słyszałam, że zawsze
nosił je związane. Pewnie dzięki temu ocalały przed płomieniami.
Zachariasz nie wyszedł za Laurie (chciałam, żeby moi goście mogli go zobaczyć). Stoi po
mojej prawej stronie na platformie, z rękami założonymi na piersi i w lekkim rozkroku.
Dlaczego nie kazałam mu się przebrać w coś bardziej oficjalnego?
Dobrze, że przynajmniej ja mam na sobie elegancką lawendową suknię. Gors jest wyszywany
perełkami, a brzeg spódnicy zdobi sznur czarnych frędzli. To zbieg okoliczności, ale ojciec
sprowadził tę suknię z Paryża. Uwielbia kolor i zapach lawendy.
Nora powiedziała mi, że za życia żona zawsze wyprawiała go na wojnę z zasuszoną lawendą
w chusteczce. Przez kilka dziesięcioleci była to jego jedyna pamiątka z rodzinnego domu.
- Bonsoir - mówię, żałując, że w szkole zamiast francuskiego uczyłam się hiszpańskiego.
Ojciec zna oba, a do tego japoński, rumuński i rosyjski. Ale od początku XX wieku
oficjalnym językiem wiecznych jest angielski. - Witamy w regionalnej posiadłości na
Ś
rodkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Przekazuję pozdrowienia w imieniu
Najwyższego Mistrza. Obecnie przebywa za granicą.
Na pewno o tym wiedzą. Europejskie media wiecznych relacjonują podróż Ojca, poza tym
plotkowanie jest ulubioną rozrywką przedstawicieli naszego gatunku, jedyną poza jedzeniem i
seksem.
Prawdopodobnie właśnie ze względu na nieobecność Ojca zdecydowali się na wizytę akurat
teraz. Będą zaproszeni na galę z okazji dnia śmierci i zapewne chcą, aby ich status został
ustalony przed jego powrotem. Zastanawiam się jednak, jak zamierzają wytłumaczyć, że
postanowili przyjechać do mnie, skoro z powodzeniem mogli się spotkać z Ojcem w
Londynie czy Monachium.
- Bonsoir - odpowiada Sabinę. - Jeszcze raz przepraszamy za nasze uchybienie.
Phillippe kłania się nisko.
- Nie chcielibyśmy, żeby zostało to uznane za brak szacunku.
Nie jestem pewna, jak odpowiedzieć. Z jednej strony, Ojciec oczekuje całkowitego
posłuszeństwa, bez względu
na okoliczności. Z drugiej, Sabina i Phillippe mieli nieoczekiwany i ważny powód
nieobecności, przebyli długą drogę, żeby przeprosić, no i nie należą do pospolitej szlachty.
Mimo kreacji od projektanta Sabine wygląda najwyżej na czternaście lat - niewinnie,
delikatnie, subtelnie. Ma figurę baletnicy. Jasne włosy upięła w kok, a do paska ma przypiętą
czarną aksamitną torebkę, pewnie wypełnioną ojczystą ziemią. Będzie na niej spała
(wprawdzie nie jest to konieczne, ale niektórzy przedstawiciele Starej Krwi podtrzymują
tradycję). To ona przemieniła Giselle, jedną ze straconych dziewcząt Ojca, a Phillippe jest jej
mężem od ponad stu lat.
Sabine jest znana z działalności na rzecz równości płci w społeczności wiecznych. Kiedyś
wzbudzała ogromne kontrowersje, cytując feministyczną pisarkę ludzką Simone de Beauvoir,
krążyły nawet plotki, że były ze sobą związane.
Jej małżeństwo z Phillippe'em jest jednym z niewielu związków wśród arystokracji, w którym
otwarcie dominuje kobieta.
Oboje poparli Ojca przeciwko jego konkurentowi, kiedy ubiegał się o Pelerynę.
Podejrzewam, że przede wszystkim dlatego nie wyeliminował ich jeszcze za nie-
posłuszeństwo (a raczej nie kazał tego zrobić ochroniarzowi). Poza tym Sabine jest ulubienicą
międzynarodowej arystokracji. Nikt lepiej nie trzyma ręki na jej nieistniejącym pulsie. Przez
lata sprawdziła się jako wartościowy doradca.
laką lojalnością niewątpliwie zasłużyli na wyrozumiałość. Zwłaszcza że, na ile zdążyłam się
zorientować po incydencie z językami służących, kwestionować ludzkiego ciała stała się
tematem niepewnym. A zważywszy na to, co się stało z moją ochronką, mam skłonności do
współczucia wobec ofiar pożaru.
- Jesteśmy rodziną - oznajmiam, mając nadzieję, że Ojciec uważa podobnie. Jakkolwiek by
patrzeć, ta dziewczyna jest w zasadzie moją przybraną babcią.
- Merci, Wasza Wysokość! - Sabinę klaszcze w dłonie. - Przyniesiemy teraz dar! - Woła
swoją służącą czekającą pod drzwiami.
Ta wchodzi i wręcza Phillippewi mahoniową przeszkloną skrzynię. On z kolei podaje ją mnie.
Nie jestem zaskoczona, widząc antyczny nóż. Kolekcja Ojca jest słynna, a podczas
poprzedniej wizyty Sabinę i Phillippe, przywieźli nóż należący kiedyś do markiza de Sade.
Ale ten nieco przypomina bumerang.
- Dla Mistrza - mówi Phillippe, znów się kłaniając. - Nóż bojowy Gurkhów. Kiedyś należał
do Jonathana Markera.
Ojciec dopiero zaczął mnie uczyć historii Peleryny, ale tę opowieść znają nawet ludzie.
- Czy to nie...?
- Tak. - Sabinę kiwa głową. - Trzymasz jeden z dwóch noży, które zabiły kuzyna Drakuli.
Przyginam się legendarnej broni. Emanuje złem. Wyczuwam je, unoszące się falami.
Odkładam ręcznie robioną skrzynię za siebie na tron. Podejrzewam, że to niestosowne
zachowanie (nie jestem nawet pewna, czy wolno mi siadać na tronie), ale przecież nikt nie
ośmieli się mnie zganić.
- To nie wszystko - dodaje Sabinę. - Nie zapomnieliśmy o naszej księżniczce. - Dwa razy
klaszcze w dłonie. - Coś wyjątkowego dla ciebie!
Po chwili dwóch jej ludzi wnosi do sali nastolatka. Jest jakby znajomy. Tak, dobrze
znajomy...
Zachariasz kaszle.
„Prezentem" jest Geoff Calvo, bramkarz drużyny piłkarskiej z mojej szkoły średniej.
Chłopak, który wpadł mi w oko w siódmej klasie. To ci dopiero dar na przeprosiny!
Przywiezienie Geoffa z Teksasu jest sensownym wyjaśnieniem ich przyjazdu do Stanów.
Sabinę przed laty sama wybrała przemianę zamiast gilotyny, a teraz przywiozła mi to, co
kiedyś było moim marzeniem.
Mogę pobłogosławić Geoffá i go przemienić. Albo trzymać go jako niewolnika. Mogę kazać
mu składać mi hołdy albo, na przykład, umyć mi samochód.
Stoję obok Zachariasza na marmurowej platformie, więc nie widzę jego miny. Jest
zazdrosny? Martwi się, że Geoff zastąpi go na stanowisku mojego osobistego asystenta? Czy
znów mnie osądza, zakładając, że Geoff stanie się dla mnie przekąską?
Sam Geoff wygląda na zmęczonego, twarz ma posiniaczoną, koszulkę z napisem „Walczące
Kojoty" podartą. Zastanawiam się, czy mnie poznał. Ledwo wiedział o moim istnieniu, kiedy
ż
yłam. Czy pozna mnie martwą?
- Miranda...-dyszy.-Myślałem, że... Nagle uświadamiam sobie, co musiało się dziać w szkole
po moim zniknięciu. Wiem, że powstały nawet grupy modlitewne. Czytałam o nocnym
czuwaniu w blogu Lucy. Czy Geoff zapalił za mnie świeczkę?
- Pomóż mi - sapie. - Pomóż, proszę.
Część mnie chce mu pomóc. Ale druga część pamięta przesłuchanie do roli Julii i to, że
pocałował Denise po tym, gdy z przyjaciółkami wyśmiała mój występ.
Schodzę z platformy i zatrzymuję się przed Geoffem, moim niewolnikiem. Mogłabym
zmiażdżyć mu kark albo wypić z niego krew. Napięcie narasta. Muszę podjąć decyzję.
- Merci - zwracam się do Sabiny. - Twoje ustalenia były trafne, ale niestety, nieaktualne.
Przez ostatni rok zmienił mi się gust.
- Jeżeli cię uraziliśmy... - Unosi dłoń do ust.
- Nic się nie stało - zapewniam. Niepokój moich gości sprawia, że są ulegli; na szczęście, bo
ja przebieram miarę. A może moje zdolności aktorskie wreszcie zaczęły się ujawniać? - Nie
widzę powodu, żeby wspominać o tym Mistrzowi. Następnym razem będziemy się bardziej
starać, prawda?
Sabinę i Phillippe zapewniają mnie, że tak, i dziękują mi za łaskawość. Czułabym się winna,
ż
e ich zmanipulowałam, gdybym nie wiedziała, że przyczynili się do śmierci większej liczby
ludzi niż choroby serca.
- Wsadźcie chłopaka do królewskiego odrzutowca lecącego do Dallas. Dopilnujcie, żeby nie
wyrządzono mu krzywdy i żeby nie został choćby draśnięty Idami. Najpierw jednak chcę
zostać z nim chwilę sama.
Sabinę i Phillippe wymieniają pełne ulgi spojrzenia, jakby uznali, że ich dar nie był
kompletnym niewypałem. Robią trochę hałasu, przepraszając i kłaniając się, i w końcu
wychodzą ze swoją świtą.
- Miranda - zaczyna Zachariasz.
- Cii. Myślę.
Czuję się w obowiązku zrobić coś z Geoffem po tym, co widział i przeżył.
- Opuścisz ten zamek tak jak przyszedłeś - mówię wreszcie. - Będziesz posłuszny swoim
opiekunom, grzecznie wsiądziesz do samolotu i będziesz spokojnie siedział do momentu
lądowania w Dallas. Do tego czasu nie zatrzymasz żadnego wspomnienia wydarzeń, jakie
nastąpiły od twojego porwania. Zadzwonisz do rodziców, żeby odebrali cię z lotniska.
Ciągle chce mi się pić - krowia krew jest średnio sycąca - ale na szczęście dla Geoffa mogę
poczekać. Przygryzam dolną wargę, oblizuję krew i wspinam się na palce, żeby pocałować go
w policzek.
- Możesz odejść.
Kiedy Geoff rusza w stronę drzwi - z zamglonym wzrokiem - wpada mi do głowy pewien
pomysł.
- Aha, jeszcze jedno. Przystaje.
- Jeżeli kiedykolwiek zobaczysz wysoką, chudą, nie najładniejszą i nudną dziewczynę, bądź
dla niej miły. Nic wielkiego. Powiedz tylko „cześć". - Myślę o mojej dawnej najlepszej
przyjaciółce, która za mną tęskni. - A jeżeli będzie się nazywała Lucy Lehman, daj jej szansę.
Może się okazać dla ciebie lepsza niż ten skunks, którego zabrałeś na paradę Homecoming.
Geoff kiwa głową i wychodzi z sali tronowej. Kiedy znika, Zachariasz siada - a raczej
seksownie się rozciąga - na schodkach platformy.
- Co jest między tobą a tym chłopakiem?
- Ja... to było dawno temu. - Nie tak dawno, ale tyle się wydarzyło.
- Dlaczego go wypuściłaś?
- A jak myślisz, przystojniaku? - usiłuję flirtować.
- Myślę, że to nie była typowa decyzja jak na smoczą księżniczkę.
Jeden minus rosnącej fascynacji Zachariaszem? Wpływa na moją dietę.
Później tego wieczoru robię przedstawienie z ziewaniem, wracam do piwnicy, czekam, aż
mój osobisty asystent zaśnie, i wtedy boso, w czarnym jedwabnym szlafroku i piżamie do
jogi, idę do kuchni.
- Dobry wieczór - mówię, naśladując głos hollywoodzkich wampirów.
- Wasza Wysokość! - Nora upuszcza gąbkę, którą czyści blat. - Jeżeli mogę coś powiedzieć,
skarbie, robisz się w tym za dobra. - Kładzie rękę na sercu. - Co mogę dla ciebie zrobić?
Wspinam się na barowy stołek i marszczę nos.
- Chce mi się pić.
- Hm... - Wsuwa się za kuchenną wyspę, która nas oddziela. - Dziś wieczorem skończyło się
krwawe wino. Normalnie zawołałabym Gusa, ale...
Chrząkam.
- Szukam czegoś mniej ludzkiego. Nora dwa razy uderza w blat.
- Niż Gus?
- Niż to, co podawał - uściślam. - Nie musimy wspominać o tym Zachariaszowi. Ani
Mistrzowi. -Wolę nie myśleć, co powiedziałby Ojciec, gdyby się dowiedział.
Nora bierze łyk kawy ze swojego kubka z napisem „Pocałuj kucharkę".
- Laurie mogłaby skoczyć do całodobowego sklepu po świńską krew. Może będzie ci
smakowała bardziej niż...
- Krowia - odpowiadam, wydymając usta. Prawdziwi wieczni piją ludzką krew. To nasze
prawo. Tak jest od wieków. Tak... Ale ja nie mogę się zmusić. Przynajmniej w tej chwili.
Nora sięga po telefon.
- Źle z tym, kochanie - mówi.
- Z pragnieniem?
- Z chłopakiem. Z Zachariaszem.
- A, z nim. - Zakładam nogę na nogę. Lepiej niech ma mnie za zakochaną nastolatkę niż za
bezzębnego wiecznego. A jeszcze lepiej zmienić temat. - Bardziej martwię się galą. To
nieprawdopodobne przedsięwzięcie. Słyszałam, że planowanie ślubu zajmuje rok. Tyle
decyzji i szczegółów, a dla Ojca jest ważne, żeby wszystko wypadło idealnie.
- Jak twój debiut. - Nora przechyla głowę. - A jak myślisz, co on zrobił w tym kierunku?
- Nic. - Wraz z odpowiedzią przychodzi olśnienie. -Ojciec jest królem. On tylko rozkazuje.
No jasne. Ja też tak zrobię. Noro, mam ochotę cię pocałować!
Kucharka patrzy na moje zęby i robi gigantyczny krok w tył.
- Wystarczą mi twoje podziękowania, skarbie - zapewnia.
38
Zachariasz
W
olno stojący, ogrzewany garaż jest domem dla czarnego caddy, dwóch limuzyn (jednej
czarnej, drugiej białej), czarnego kabrioletu porsche, bmw koloru leśnej zieleni, dwóch
motocykli Harley-Davidson, dwóch motorówek, białego transportera, małego dżipa i...
- Jeździsz beetle? - pytam.
- Czemu pytasz? - odparowuje Miranda.
- Oj, przestań. - Przekomarzamy się swobodniej niż kiedykolwiek. Mimo nieszczęśliwego
zadurzenia wypuściła Geoffa Calvo i od tamtej pory jest na zwierzęcej krwi, a to było trzy
noce temu. Dobre znaki - wszystkie. A dziś Miranda dała Laurie wolny wieczór i
powiedziała, że sama poprowadzi. Jestem więc ostrożnym optymistą. Wydaje mi się, że
mogłoby być nam razem fajnie.
- Wamp za kierownicą volkswagena garbusa? - mówię. - Cudownie.
Wspomniałem o różowej stokrotce w wazonie na tablicy rozdzielczej?
- Wieczny, nie wamp - przypomina Miranda, ale tym razem chyba nie ma mi za złe
przejęzyczenia. - Volkswagen nie jest mój. Należy do Laurie. To jej prywatny samochód. -
Wskazuje gigantyczną maszynę w kącie po prawej stronie. Czarna karoseria, czerwone
wyścigowe pasy. To bodaj największy SUV na świecie. - Mój jest ten.
Ś
mieję się.
- Bo hummer by się nie zmieścił?
Wszystkie miejsca są oznaczone numerami. Samochód Mirandy stoi na dwójce.
Gramolę się na fotel pasażera, a ona siada za kierownicą. Podkłada pod pupę grubą książkę
telefoniczną, żeby wyżej siedzieć.
Nie komentuję tego.
- Co to za wóz? - pytam.
- Impaler, rocznik 1987 - odpowiada, włączając silnik. - Klasyk.
- Ogromny. Ile kosztuje tankowanie do pełna? Miranda wyjeżdża z miejsca parkingowego i
wciska
przycisk na desce rozdzielczej, żeby otworzyć drzwi garażu.
- Jesteśmy wiecznymi - mówi, podkreślając eufemizm. - Nam benzyna nie wystarcza.
- Żartujesz? - Silę się na uśmiech,
- Nie.
O'Conner Bar & Grill to ulepszona wersja jednej z tych sieciowych restauracji z fałszywymi
antykami na ścianach. Mieści się w stupiętrowym budynku przy Michigan Avenue. Z tego, co
pamiętam, to trzeci pod względem wysokości budynek w mieście. Po raz pierwszy
odwiedziłem to miejsce z Dannym w 1970 roku.
Zaproponowałem O'Connera, bo znam okolicę (w każdym razie znałem), a ich lokal w Dallas
był ulubioną restauracją Mirandy. Niestety, nie przyjmują tu rezerwacji, a sala jest pełna.
Kiedy czekam w kolejce, Mirandę ogarnia dawna fascynacja.
- Teraz my - mówi. - Stolik dla trojga.
- Stolik dla trojga - powtarza kelnerka. Sięga po menu.
- Uważaj, Jedi. - Kręcę głową.
Po raz pierwszy Miranda się do mnie uśmiecha. Wprawdzie ona woli fantasy, ale jej tata,
Troy, jest fanem science fiction. Dlatego widziała wszystkie części Gwiezdnych Wojen i wie,
kto to jest doktor Who. Uważa, że Deep Space Nine to najlepsza seria Star Treka i że Firefly
jest zdecydowanie niedoceniany.
W szkole średniej próbowałem ją zachęcić, żeby zapisała się do młodzieżowego fandomu.
Nie udało mi się. Miranda przyglądała się grupie. Zazdrościła, że tworzą własne światy. Ale
pozostała w cieniu Lucy, która interesowała się mocniejszymi filmami.
- Tędy - woła kelnerka.
Miranda w czarnym golfie od J. Crew, czarnych dżinsach i z gładkim kucykiem wygląda jak
każda nastoletnia wielbicielka gotyckiego stylu.
Nagle zaczyna się przed nami rozpychać kobieta w długim futrze z soboli.
- Chwileczkę! - krzyczy. - My byliśmy pierwsi! Oczy Mirandy czerwienieją.
Matrona krzywi się i ciągnie męża za rękę.
- Przepraszam - mruczę, przechodząc. - Jest strasznie głodna.
Kiedy już siedzimy, Miranda spogląda na mnie znad otwartej karty.
- Freddy będzie tu lada moment, ale jeżeli jesteś głodny, nie czekaj, tylko zamawiaj.
Nie pytam, dlaczego myśli, że jestem głodny, W zamku słynę z apetytu. Po części dlatego, by
nie stracić względów Nory, a po części dlatego, że ziemskie przyjemności - jedzenie, picie,
sen, seks - są dla mnie nadal nowe. Poza tym od przybycia do siedziby Drakuli za mało śpię, a
uprawianie seksu nie wchodzi w rachubę.
- Nie wszystkim wystarcza płynna dieta - odpowiadam.
Kiedy zjawia się kelner, nie kłopoczę się zaglądaniem do menu. Zamawiam jasne piwo,
grzybowo-serową quesadillę, chrupki z kurczaka, fettuccini Alfredo z obsmażanymi
krewetkami i talerz kukurydzianego succotash, dlatego że nazwa śmiesznie brzmi.
Zastanawiam się nad wulkanem czekoladowym na deser.
Zerkam na Mirandę. Gapi się z otwartą buzią - prawie się śliniąc - na kelnera.
- To wszystko? - Josh stoi w firmowym uniformie, z małym notatnikiem i z długopisem.
- Wszystko? - powtarza, a ja dostrzegam, że ma dredy.
- Nie - mówię. Nie powinien tu być. A właściwie niech sobie będzie, tyle że niewidzialny, a
nie spacerując dookoła i zbierając zamówienia. Nie powinien się też ukazywać na korytarzu
w pociągu. Byłem tak zaskoczony jego wizytą i przejęty tym, co ma do powiedzenia, że
wtedy to do mnie nie dotarło. - To znaczy tak. To znaczy... hm... ktoś jeszcze do nas dołączy.
- Podzielimy się quesadilla - wtrąca Miranda. Jeżeli zje choć dwa kęsy, będę pod wrażeniem.
Ale przecież, przypominam sobie, Nora powiedziała, że Drakula tęskni za wieloma aspektami
ludzkiego życia; w tym za jedzeniem. Podejrzewam, że podobnie rzecz się ma z Mirandą.
Kiedy Josh odchodzi, nie tylko ona mu się przygląda.
Jedną z większych zalet anioła jest wygląd. Muskularne ciało. Gęste, kędzierzawe włosy. Tak,
włosy coś w sobie mają.
Przy stoliku obok stoi młoda ślicznotka w kusej jaskraworóżowej sukience i pewnie zapisuje
swój numer telefonu na dłoni Josha. W najbliższej loży brodaty facet macha serwetką. Josh
uśmiecha się i, nie przestając iść, odmachuje.
- Na czym polega twoja tajemnica? - pyta Miranda, kiedy Josh ginie w tłumie.
Przyglądam jej się uważnie. Czy Josh w jakiś sposób mnie wydał?
- Jaka tajemnica?
- Czy ty w ogóle nie tyjesz? Nie chcę być niegrzeczna, po prostu pytam. Kiedy byłam
człowiekiem, nie mogłam tyle jeść. Nawet hipopotamołaki nie mogą tyle jeść.
- Nie ma czegoś takiego jak hipopotamołak - śmieję się.
Wtedy zjawia się Freddy, facet od imprez. Wygląda dokładnie tak jak Harrison, tyle że ma
włosy rozjaśnione
i okulary w drucianych oprawkach. Mówiąc „dokładnie", mam na myśli „dokładnie". Są
identycznymi bliźniakami.
Miranda wstaje. Chwilę świergoczą, całują powietrze i dopiero później siadają.
- No dobra, planujmy tę galę - mówi Freddy, bawiąc się swoim palm pilotem. - Maj.
Trzynasty? Czternasty?
- Na zaproszeniach niech będzie czternasty - odpowiada Miranda.
- Zostało tylko dwadzieścia dni - zauważa Freddy. -Ale nie ma problemu. Miejsce jest. Z
Norą niepotrzebny nam catering. Ale jeżeli będzie chciała, możemy jej załatwić służących z
okolicy. Zastanawiam się nad motywem „okruchy miłości". Miejsca siedzące, muzyka, może
harfy?
- Harfy? - wtrącam.
- Ojciec uwielbia muzykę country - mówi Miranda. - Zwłaszcza składanki Johnny'ego Casha.
- Zerka na mnie. - Johnny nie był wampirem. Po prostu lubił ubierać się na czarno.
- To może tańce? - proponuje Freddy. - Na bufetowych stołach możemy porozrzucać rubiny
wielkości dziesięciocentówek. Albo szafiry, jeżeli uważasz, że czerwonego będzie za dużo.
- Zdecydowanie za dużo - odpowiada Miranda. Freddy notuje szybko.
- Podaj ludzkie serca, poćwiartowane i schłodzone, z pałeczkami, na klejącym ryżu i na
talerzach w kształcie serc. - Poprawia okulary. - Wiadomo że prawdziwe serca wcale nie są w
kształcie serca. Są bardziej odrażające i grudkowate. Stąd krojenie, dzięki czemu...
- Chcesz się napić? - pytam. Nie mogę tego słuchać. Nie mogę znieść, że w tej rozmowie
bierze udział Miranda. Poza tym muszę porozmawiać z Joshem. Natychmiast.
- Chętnie napiłbym się...
- Zawołam kelnera.
Restauracja jest pełna różnych ludzi. Menedżerów i młodych specjalistów. Rodzin. Par.
Studentów. Turystów. Idąc w kierunku głównej lady, mijam pięciu kelnerów z tacami. Żaden
nie jest Joshem. Dopiero po chwili wpadam na myśl, żeby go poszukać w męskiej toalecie.
Jest tam.
- Gdzie byłeś? - pyta, ochlapując sobie twarz wodą przy umywalce.
- Ja? - Zaglądam pod kabiny. Puste. Ale sala jest pełna. Nie na długo mamy to miejsce
wyłącznie dla siebie. - Pytasz mnie, gdzie...
- Podawanie do stołów to ciężka praca - przerywa mi. - Kuchnia działa wolno, a głodni ludzie
potrafią być wredni.
- Od kiedy to możesz tak paradować...
- Wyjątek przy tajnej operacji. Żadnego pokazywania skrzydeł, żadnego blasku. Mimo to... -
zerka na swoje odbicie w lustrze i poprawia włosy - jestem stylowy.
Nie mam czasu na takie gadki.
- Odnośnie do Mirandy...
- No cóż, po tej całej twojej włóczędze przypuszczałem, że będziesz zachwycony, kiedy ją
zobaczysz. - Zabrakło papierowych ręczników, więc Josh strzepuje wodę z palców. -
Pomijając to, czym teraz jest...
- Zamknij się i słuchaj. Czy wampira można uratować? Czy ja mogę ją uratować?
Josh trzeźwieje i zaczyna recytować:
- Anioł może zachęcać, inspirować, sugerować, ale ostatecznie każda ludzka dusza wybiera...
Kopię go w jaja, żeby przerwać ten słowotok.
- Auu!
- Czy ona nadal ma duszę?
- Nie w takim sensie, jaki masz na myśli. Coś zostało, ale nie jest to dusza żywej istoty
ludzkiej. Jest skażona i zanika za każdym razem, kiedy do głosu dochodzi jej wampirza
natura. Zanika coraz bardziej, aż nie zostanie...
W tej chwili do toalety wpada dwóch facetów w drogich garniturach. Psioczą, że żaden z nich
nie został partnerem w swojej kancelarii prawnej.
Jeden, przysadzisty, trąca mnie ramieniem. Jego kolega pyta, czy „napastnik" nic mi nie
zrobił.
Josh zniknął. Jestem pewien, że nie pobiegł sprawdzić, jak tam moje nachos í quesadilla.
Wracając do stolika, mijam się z Freddym, który idzie do kibla. Zatrzymuje mnie, kładąc mi
dłoń na ramieniu.
- Mój brat... - mówi. Jego głos jest jakiś inny. - Znasz Harrisona? Pracujesz z nim?
- Tak - odpowiadam. - A właściwie już nie. On...
- Więc to prawda. - Freddy wzdycha. - Stał się jednym z nich.
Dociera do mnie, że dotychczasowe zachowanie Freddy'ego było tylko grą.
- Wiedziałem - mówi. - Próbowałem mu wytłumaczyć, że powinien odejść. Teraz chyba jest
już za późno.
39
Miranda
G
dy po wyjściu z restauracji żegnamy się z Freddym, zaczynam się bawić czarnym
szalikiem Zachariasza. To pretekst, żeby go dotknąć.
- Powinniśmy wracać - mówię.
- Czemu? - pyta, pochylając czoło tak, że prawie dotyka mojego. - Jesteś pracoholiczką?
Może warto zrobić coś dla rozrywki?
Rozrywka. Muszę pomyśleć, żeby sobie przypomnieć, co znaczy to słowo. Nigdy nie
należałam do dziewczyn, które żyją zakupami, ale stoimy na North Michigan Avenue, jestem
niewiarygodnie bogata, a do zamknięcia sklepów zostało jeszcze kilka godzin.
- Rzeczywiście, muszę kupić ojcu prezent na Dzień Śmierci.
Znalezienia prezentu nie można nikomu zlecić. Ojciec wyremontował impalera, żeby był
gotowy na moje debiutanckie przyjęcie. Ale jemu trudniej coś kupić. Powinien istnieć katalog
zatytułowany „Dla wywyższonego, który ma wszystko".
- Zajrzyjmy do księgarni - mówi Zachariasz. - Albo do dwóch.
Ni to przechodzimy, ni przebiegamy przez wszystkich sześć pasów. Mijamy biznesmenów -
mężczyzn: w eleganckich garniturach, ciemnych prochowcach i butach od Florcheima i
kobiety w garsonkach, ciemnych prochowcach i adidasach (szpilki wcisnęły doi aktówek).
Kiedy przemykamy przez zatłoczone ulice, na chodniku zatrzymuje się trójka dzieci o
wyglądzie cherubinków - dwie dziewczynki i chłopiec - połączonych szelkami. Chichocząc,
wskazują na Zachariasza. Uśmiecha się szeroko i macha im ręką.
Zastanawiam się, czy kiedyś będzie chciał mieć dzieci. I czy to powstrzyma go przed
przemianą, gdyby mu ją zaproponowano. Istnieją wypadki wiecznego rodzicielstwa, ale są
rzadkie, niebezpieczne i tajemnicze. Odkąd umarłam, nie mam okresu.
- Cześć. - Zachariasz ściska mnie za rękę. - Ja jestem tutaj, a ty?
- Ja też - odpowiadam, siląc się, żeby docenić tę chwilę, zgrubiałą dłoń Zachariasza, uliczne
korki, zakochanych w dorożkach i drapacze chmur sterczące jak My.
Wciągam chłodne powietrze do moich bezwładnych, nieczynnych płuc i równam krok do
taktu saksofonu ulicznego grajka. Kiedy przechodzimy, Zachariasz wyjmuje dwudziestkę z
kieszeni czarnej skórzanej kurtki i wrzuca do futerału leżącego na chodniku.
- Uwielbiam muzykę - mówi.
Po chwili jesteśmy w księgarni, a czar nie pryska, mimo że Zachariasz puszcza moją rękę.
Przez godzinę, może nawet dłużej, przechadzamy się wzdłuż regałów. Przeglądając książkę o
pielęgnacji i karmieniu gerbili, zastanawiam się, jak się miewa Pan Nesbit. Nie martwię się o
jego życiowe potrzeby. Jestem pewna, że mama go karmi, napełnia butelkę z wodą i sprząta
w klatce. Ale nie będzie go głaskać ani się z nim bawić. To nie w jej stylu.
Minęło sporo czasu, odkąd czytałam coś innego niż Poradnik pijącego krew. Zeszłej jesieni
uczestniczyłam w kilku uniwersyteckich kursach internetowych, ale z uwagi na napięty grafik
wydarzeń towarzyskich Ojciec przekonał mnie, żebym zrobiła sobie semestralną przerwę.
Zachęca mnie jednak do dalszej nauki. Sam dzięki Internetowi zdobył tytuł magistra.
Kiedy Zachariasz odchodzi w inny kąt, sięgam po Klątwę Chicago Cubs.
Mój wzrok wędruje w stronę blondynki w podkoszulku z długimi rękawami i włosami
związanymi w kucyk. Przegląda książki w dziale „Polityka", a ja przyglądam się skórze nad
jej tętnicą szyjną. Jest gładka. Prawdopodobnie dziewczyna używa samoopalacza.
Opieram się pokusie. Kiedy Zachariasz jest w pobliżu, trudno nawet myśleć o jedzeniu. Mój
osobisty asystent siedzi na podnóżku w dziale „Teologia" z nosem w książce Od aniołów do
zombie.
- Trąci okultyzmem - żartuję.
- Wierzysz w anioły? - Zachariasz patrzy mi w oczy.
- W anioły? - Dziwne pytanie. Znam Clarence z Cudownego życia, a Biblia pełna jest facetów
ze skrzydłami, którzy zwykle zaczynają zdania od „zaprawdę". Mama Lucy ma obraz w
starodawnej ramie, na którym anioł stróż pilnuje dwójki dzieci, chłopca i dziewczynki, prze-
chodzących przez most. A może przez tory kolejowe, nie pamiętam. Kiedy byłam mała,
wyobrażałam sobie, że mam własnego anioła stróża, takiego niewidzialnego przyjaciela. - To
chyba tylko pobożne życzenia.
Zachariasz odkłada książkę na półkę, teraz widzę podtytuł: Apokalipsa od A do Z-i sięga po
kolejną.
- Zobacz.
Oczarować tłum, książka o aktorstwie. Babcia Peggy podarowała mi ją któregoś roku na
Gwiazdkę. Zbieg okoliczności? Nie, Zachariasz domyślił się, że kocham teatr, bo widział
plakaty wiszące w moim gabinecie.
- Wejdziemy na chwilę? - pytam, kiedy mijamy kawiarnię.
- A nie lepiej pójść potańczyć? - odpowiada.
40
Zachariasz
Z
askoczyłem nas oboje. Ale chcę z nią zatańczyć. Chociaż raz. Wszechświat jest nam to
winien. Poza tym ona nigdy nie była na prawdziwej randce. Nie dlatego, że chłopcy nie
zwracali na nią uwagi. Pozostawała na uboczu, chociaż miała urodę elfa i bił od niej subtelny
blask. Jej obsesja na punkcie Geoffa Calvo była dla wszystkich oczywista.
Przy kasie zlecamy wysłanie kupionych książek do zamku, żeby ich nie nosić. Na dworze jest
jakieś pięć stopni, ale Miranda chyba nie zwraca na to uwagi, a mnie jest dobrze. Wśród
ubrań, które kazała dostarczyć do mojego pokoju, znajdowała się czarna skórzana kurtka
godna samego Jamesa Deana.
Przyjeżdża autobus. Wysiada z niego para młodych ludzi rozmawiających po rosyjsku. Dwaj
rozwścieczeni faceci wygrażają sobie i. kopią gołębie na chodniku. Mężczyzna z czarnym
parasolem, o jasnej karnacji i dystyngowanym wyglądzie uchyla kapelusza, kiedy mnie mija.
Zastanawiam się, czy nie wpaść do jednego z dziewięciuset sklepów na North Michigan, żeby
wybrać bardziej elegancki strój na tę okazję. Ale w zamku taką wagę przywiązuje się do
ciuchów, że cieszy mnie myśl, że wyglądam jak zwykły człowiek.
Wsiadamy do taksówki i każemy jechać do hotelu Edison. Kiedy kierowca narzeka na
Bullsów, Miranda wtula mi nos w ramię i przyciska udo do mojego. Wątpię, żeby robiła to
celowo.
Najwyraźniej nie mą jeszcze doświadczenia z facetami. Ja jestem o kilka dziesięcioleci
starszy. Do tego folgowałem sobie przez kilka miesięcy, topiąc smutki w ziemskich
przyjemnościach, zanim obudziłem się w pociągu Amtrak. Ale Miranda naprawdę na mnie
działa.
Trzymam się, kiedy taksówka mija Tribune Tower i Wrigley Building. Przy parku
Millennium zmieniam pozycję i muszę odkaszlnąć. W końcu biorę ją za rękę i wskazuję
Instytut Sztuki.
- Chciałbym cię tam kiedyś zabrać.
Gdy wypowiadam te słowa, dociera do mnie, że mówię poważnie.
- Byłoby cudownie - mówi, jakbyśmy byli normalną parą. - Może w przyszłym tygodniu?
Drzewa na pasie zieleni i wzdłuż chodników są ozdobione białymi światłami. Latarnie w
starodawnym stylu rzucają złoty blask. To romantyczna noc.
Ale to, co jest między Mirandą i mną, nie może trwać. Zgodnie z kalendarzem Auto Shop and
Body Repair zatkniętym za deskę rozdzielczą Drakula wraca za niecałe trzy tygodnie.
Teraz, gdy wiem, gdzie śpi, nie mogę przestać się zastanawiać. .. Czy kiedy będę go niszczył,
ona będzie usiłowała mnie powstrzymać? Na ile naruszyłem jej lojalność wobec mistrza
wampirów?
Znam hotel Edison, bo był ulubioną kryjówką Danny'ego. Czuję ulgę na widok szyldu.
Dobrze. Jeszcze stoi.
- I co ty na to? - pytam, kiedy goniec hotelowy przytrzymuje ciężkie szklane drzwi.
- Szpanerski - odpowiada Miranda.
Hol dwudziestopięciopiętrowego hotelu z 1927 roku ma wysokość dwunastu metrów i
znajdują się w nim estetycznie podniszczone antyczne meble, zapierające dech w piersiach
kryształowe żyrandole i pierwszorzędna klientela. Mieszkali tu Babe Ruth, Charles
Lindbergh, Amelia Earhart i cała plejada głów państwa, łącznie z każdym prezydentem, od
Franklina Roosevelta. Dywan jest czerwony, ściany złote, a kolumny wyrzeźbione z szarego
marmuru. Nawet kosze na śmieci są z szarego marmuru.
To miejsce, w którym spodziewasz się zobaczyć seksowną laseczkę z długim białym piórem
we włosach, spacerującą z gepardem na cienkiej złotej smyczy. W dodatku pozbawione
ponadnaturalnego zasięgu. A w każdym razie kiedyś było. Nie przychodzi mi do głowy bez-
pieczniejsze miejsce, w którym moglibyśmy się znaleźć.
41
Miranda
W
Dallas też są wspaniałe zabytkowe hotele, ale moja rodzina nie bywała w takich
miejscach. Kiedy przyjeżdżali krewni z wizytą, spali u nas w domu. Gdy my jeździliśmy do
nich, spaliśmy u nich.
Byłam na weselu mojej kuzynki Moll w Doubletree w rejonie Zatoki San Francisco. Zostałam
też zaproszona na bar micwę Shiry Levine do Marriotta w Piano, bo nasze mamy są
przyjaciółkami. To były ładne hotele, czyste i nowe, ale nie takie, w których można
oczekiwać spotkania z gwiazdami filmowymi, prezydentami czy, jak teraz o tym myślę,
rodziną królewską niemartwych.
Zachariasz prowadzi mnie na górę wyłożonymi czerwonym dywanem schodami ze złotymi
poręczami do czterogwiazdkowej restauracji serwującej owoce morza, z wielkim parkietem
do tańca za barem i pięcioosobowym zespołem grającym stare piosenki o miłości. Jesteśmy
nieodpowiednio ubrani - ja w czarnym golfie i czarnych dżinsach, Zachariasz w białej koszuli
z długimi rękawami i czarnych bojówkach - ale nikt nie ma nam tego za złe. Rozpuszczam
włosy związane w kucyk, ciesząc się, że włożyłam dziś kozaki na ośmiocentymetrowych
obcasach. Od dziś będę chodziła w szpilkach.
Kiedy stajemy wśród wirujących par, w większości po sześćdziesiątce, Zachariasz spogląda
na mnie i pyta:
- Umiesz tańczyć?
Nie mogę się nie uśmiechnąć. Ilekroć zaczynam czuć się nie na miejscu, zapewnia mnie, że
wcale się za bardzo nie wyróżniamy. Przytulam się do niego, opieram policzek na jego
ramieniu i chłonę jego zapach. Pachnie tak ładnie, wanilią i piżmem. Seksownie. W każdym
razie tak, jak ja sobie wyobrażam seksowny zapach.
Jakimś cudem zna większość piosenek.
- Beznadziejnie śpiewam - oznajmia.
- Jak większość ludzi. - Bawię się jego miękkimi jak aksamit włosami.
Wymija innych.
- Ludzi, zgadza się.
Mam wrażenie, że fruniemy z parkietu do stolika.
Kiedy Zachariasz oblewa sobie koszulę czerwonym winem, mam pretekst, żeby dopaść do
niego z wodą mineralną i zbliżyć usta do jego warg. Po chwili znów ciągnie mnie na parkiet.
Nie tylko ja się nim zachwycam. Wszędzie, gdzie dziś byliśmy - w 0'Conner, w księgarni, na
ulicy - ludzie zwracali uwagę na urodę Zachariasza. Wcale się tym nie martwię. Jakkolwiek
by było, jest mój.
W końcu zostajemy na parkiecie sami, a barman zaczyna ustawiać krzesła na stołach.
Orkiestra skończyła grać kilka minut temu. Sprzątaczka włącza odkurzacz.
Kiedy wychodzimy z szatni, ręka w rękę, myślę, że chociaż po drugiej w nocy większość
ludzkiego świata śpi, dla nas jest jeszcze wcześnie.
- Zostańmy tu.
- No, nie wiem... - Zachariasz się potyka.
- Proszę. Chcę udawać, że żyję.
Trudno było wypowiedzieć te słowa. Lepiej ich unikać. Przeczesuje dłonią gęste włosy,
mruga, patrząc na mnie, i na ściskającą za serce chwilę odwraca wzrok.
- Ale tylko dzisiaj - odpowiada.
Kiedy pokazuję kierownikowi hotelu platynową kartę Drakuli, przydziela nam apartament dla
nowożeńców, bez dopłaty, i mówi, że zaznaczy przy nas późne wymeldowanie.
Kilka chwil później siedzę na szarym marmurowym blacie w łazience i patrzę w lustro w
hollywoodzkim stylu w ramie z żarówek.
Jestem bledsza niż zwykle. Nie wypiłam świńskiej krwi przed wyjściem. Nie
przypuszczałam, że całą noc będę poza domem.
- Chodź! - wołam Zachariasza, który przerzucał kanały, kiedy zostawiłam go w kąciku
wypoczynkowym. - Musisz namoczyć plamę.
O praniu wiem tyle co nic, ale mama była specjalistką od namaczania. Co najważniejsze, to
sensowny powód, żeby pozbawić go koszuli. Na taką okazję czekałam od tamtej nocy, kiedy
wybuchł pożar, i byłam za bardzo przestraszona, żeby w pełni rozkoszować się widokiem.
Ale jego bokserki z uśmiechem odsłaniającym kły były ponętne.
Gdy zsuwa koszulę, jestem tak rozkojarzona, że dopiero po chwili dostrzegam tatuaż na
sercu. Musiałam go nie zauważyć tej nocy, kiedy był pożar. Dotykam go opuszkami palców,
przypominając sobie naszą rozmowę w księgarni.
Zachariasz zdejmuje moją dłoń ze swojej piersi, delikatnie ją ściska i puszcza.
- Skąd się wziął? - pytam. - Mam na myśli tatuaż. Puszcza wodę na plamę.
- Z Austin.
- Jesteś z Teksasu?
Chyba pod wpływem stresu wywołanego chęcią zadowolenia Ojca, odganianiem Eliny,
pozbawieniem głowy Theo, kłopotami ze zbiegłymi służącymi, napadem Harrisona, pożarem
w ochronce, Francuzami, zmianą diety i spotkaniem z Freddym nie pomyślałam o tym, żeby
sprawdzić przeszłość Zachariasza.
- W Austin byłem przed Chicago. A jeszcze wcześniej w Dallas.
Jeżeli pominąć przedmioty z Wirginii, Ojciec nie jest zwolennikiem odwoływania się do
ludzkiego życia. Tylko raz rozmawialiśmy o jego ludzkich córkach. Ale Ojca tu nie ma. Nie
ma go nawet na naszym kontynencie.
- Ja też pochodzę z Dallas. Ale by było śmiesznie, gdyby się okazało, że byliśmy tam w tym
samym czasie.
- Tego się chyba nie dowiemy. Wciera mydło w plamę.
Pojmuję aluzję i próbuję z innej strony.
- Czemu go zrobiłeś?
- Uwierzysz, że byłem tak pijany, że nie pamiętam? -Uśmiecha się cierpko.
- Nie pamiętasz, jak tatuowali ci na piersi aniołka? Wychodząc z łazienki, mówi coś
dziwnego.
- Aniołków nie ma. Aniołowie zostają stworzeni jako dorośli i pozostają tacy na zawsze.
Jak wieczni. Nie, to bluźniercza myśl. Jeżeli aniołowie w ogóle istnieją, wcale nie są podobni
do wiecznych.
Idę za Zachariaszem do salonu, w którym siada na kanapie. Światło jest cały czas włączone,
w telewizji leci program o dinozaurach, a on przegląda hotelowe menu.
- Chcesz popcorn? - pyta. - Mają całodobową kuchnię.
Przed oczami stają mi filmowe noce z Lucy. Jednak atmosfera tutaj jest inna. Zupełnie.
- Z masłem - mówię. -I butelkę shiraza. - Będę udawać, że to koktajl z krwią.
Kiedy Zachariasz, nadal bez koszuli, składa zamówienie, ja przeskakuję po kanałach. Nie
bardzo mam ochotę na Miejskiego kowboja, jednak hotel ma w ofercie niewiele programów,
film jest romantyczny, a mnie brakuje widoku ludzi w kowbojkach i kapeluszach.
Gaszę światło.
- Prażenie kukurydzy, odkorkowanie butelki, nalanie wina i wniesienie tego wszystkiego do
windy potrwa czterdzieści pięć minut - oznajmia rozbawiony Zachariasz. - Uwielbiam ten
film - dodaje, zerkając na ekran.
42
Zachariasz
Ś
ciągam koszulę, pewien, że w szafie znajdę szlafrok. Ale szafa jest pusta. Proszę, żeby mi
przynieśli, kiedy dzwonię do obsługi hotelowej.
Gdy odkładam słuchawkę, Miranda zdążyła już znaleźć film do oglądania. Teksańska
sceneria Miejskiego kowboja jak ulał pasuje do mojej teorii, że tęskni za domem. Tęskni za
dziewczyną, którą była.
Sissy i Bud tańczą w ślubnych ciuchach u Gilleya, a Miranda zaczyna błądzić palcem
wskazującym po moim obojczyku. Tym razem nie mogę się zmusić, żeby ją powstrzymać.
Sięga po pilota i wyłącza telewizor.
Byłem przy niej, kiedy brała pierwszy oddech. Przy jej chrzcie. Przy pierwszym kroku. W
pierwszym dniu w szkole i kiedy dostała ospy wietrznej. W szatni w gimnazjum, gdy Denise
Durant wyśmiała rozmiar jej biustu. Na algebrze, kiedy rozmyślała o Geoffie Calvo i dostała
dwóję. Gdy napisała na gipsie na ręce Lucy PNZ (przyjaciółka na zawsze) i kiedy adoptowała
Pana Nesbita. Byłem na cmentarzu, gdy dziadka Shena chowano z honorami wojskowymi.
Kiedy Miranda stchórzyła przed wejściem na diabelski młyn. Kiedy jej tata z MBA i mama,
królowa piękności, powiedzieli jej, że ich bajka się skończyła.
Tej nocy, kiedy po pracy zamykała kasę kina w galerii handlowej i nagle zdałem sobie
sprawę, że nie jest już małą dziewczynką i że nie tylko ją kocham, ale jestem w niej też
zakochany.
Dziś wieczorem apartament nowożeńców w hotelu Edison jest oświetlony blaskiem miejskich
ś
wiateł. Połyskują w żyrandolu Baccarat i odbijają się w lustrze nad sofą.
Dzisiaj po raz pierwszy całuję Mirandę. Smakuję mokką i czarnym pieprzem z wina. Ciepłem
sosu mango. Pocałunek jest ostrożny. Niepewny
Nie czuję, żeby był zły.
- Jedna sprawa to umrzeć jako dziewica - mówi. - Inna, być niemartwą dziewicą.
Teraz jej kolej, żeby zainicjować pocałunek. Przesuwa językiem po mojej dolnej wardze. Jej
małe piersi okryte golfem przyciskają się do mojego nagiego torsu. Biorę głęboki wdech.
Spodziewam się zapachu trawy cytrynowej jej dawnego płynu do kąpieli. Ale Miranda
pachnie lawendą.
Pamiętam, jak Nora zapalała lawendowe świeczki na świeczniku w jadalni. Ulubione Mistrza,
wyjaśniła. Jak Miranda. Ona też jest jego ulubienicą. Co przed chwilą powiedziała? Umrzeć
jako dziewica. Niemartwą.
Wstaję. Byłem głupi, pozwalając sprawom zabrnąć tak daleko. Ja ją znam od pierwszej
chwili, ale ona dopiero mnie poznała. Może dla niej wyglądam na dwudziesto-dwulatka, ale
jestem o wiele starszy I razem nie mamy szans. Nie ma mowy o miłości. Nie ma mowy o
namiętności. A już ostatnie, na co mogę sobie pozwolić, to defloracja niemartwej.
- Co się stało? - Unosi palce do ust. - Źle to robię?
- Przepraszam - mówię. - Nie powinienem był... Ona też wstaje.
- To dlatego, że jestem tym, czy jestem, prawda? Nie rozumiesz? Ty możesz do mnie
dołączyć, jeżeli zechcesz, ale ja nie mogę wrócić.
- Mirando, to nie twoja wina. To nie była twoja decyzja. Wiem, że robiłaś potworne rzeczy.
Ale myślałaś może o tym, że mimo wszystko mogłabyś być...
- Zbawiona? - pyta, jakby było to żartem.
43
Miranda
N
ie mogę uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Po co przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną?
Myślał, że co to jest? Zabawa? Miałam nadzieję, że Zachariasz będzie mój na zawsze. Kiedy
mnie pocałował, byłam gotowa zaproponować mu wieczność.
- Znajdź kogoś innego do nawracania.
Nic z niego nie będzie, a taka opcja dla niego nie wchodzi w rachubę. Służący wiecznych nie
mogą po prostu odejść. Mogą uciec, ukrywać się i spędzić życie ścigani nakazami likwidacji
albo zostaną wyssani do sucha, zanim uda im się opuścić posiadłość. Muszę go stąd
wypędzić. Robię minę maszkarona.
- Wyjdź!
- Mirando, proszę, musimy po prostu... Popycham go w stronę drzwi.
- Otwieraj.
- Nie przesadzaj. My...
- Jeżeli nie wyjdziesz stąd w ciągu dwóch sekund, własnoręcznie cię zabiję.
Może to szok, ale nie reaguje, więc sięgam za niego, wyrywam klamkę z oprawki, upuszczam
na ziemię i wyrzucam Zachariasza na korytarz.
- Po co w ogóle się u mnie zjawiłeś? - pytam gorączkowo. - Po co starałeś się o posadę
asystenta? Po co mnie pocałowałeś? Po co?
Kręci głową, podnosi się i odwraca, żeby odejść.
Kiedy znika, szlocham rozpaczliwie, aż mam wrażenie, że coś we mnie pęka. Pochylam się,
robię kilka chwiejnych kroków i chwytam się ściany. Moje paznokcie wbijają się w złoto-
czerwoną tapetę.
Wyciągam drugą rękę, wyżej. Zaintrygowana, mrugam, żeby pozbyć się łez. Wygląda na to,
ż
e moje ciało nic nie waży. Próbuję kolejnego chwytu, jeszcze wyżej.
Sekundę później ślizgam się po suficie, a potem po drugiej ścianie głową w dół, lawirując
dookoła oprawionego zdjęcia starej wieży ciśnień.
To nienaturalne. Jak Spider-Man, tylko o wiele, wiele bardziej przerażające. Nie jestem
prawdziwą dziewczyną. Do tej pory dzisiejszy wieczór był kłamstwem. Jestem potworem.
- Halo? Halo? - woła pracownica obsługi hotelowej, pukając do drzwi bez klamki. Otwiera je
pchnięciem i wchodzi z tacą prażonej kukurydzy z masłem i butelką shiraza. Na ręce ma
przewieszony biały szlafrok.
Zwisając z sufitu w rogu, przechylam głowę jak pająk.
Wygląda na dziewczynę kolo dwudziestki. Podziwiam jej kolczyki w kształcie obręczy z
dyndającymi sercami. Jest wysoka, długonoga. Chciałabym mieć takie nogi.
Stawia tacę na biurku i ostrożnie spogląda w górę, jakby już wyczuła drapieżnika.
Jest zmiennokształtną. Sarnołakiem. A może antylo-połakiem.
Domyślam się po wzroku sarny patrzącej w reflektory. Pragnienie wzbiera, przetacza się
falami przez moje ciało.
Przypominam sobie, co powiedział kiedyś mój ksiądz. To nie są ludzie. To zwierzęta w
ludzkiej skórze. Zastanawiam się, jakby to było przebić jej skórę. Przecież nic się nie stanie.
Zaczaruję ją tak jak Geoffa i nie będzie nic pamiętać.
Wyciągam się, rozluźniam uchwyt na suficie, spadam i chwytam dziewczynę za szyję,
zakrywając jej usta.
Na jej ciele pojawia się jasny meszek. Uszy jej się wydłużają, zaginają. Dłonie i stopy
zamieniają się w kopyta. Usiłuje mnie zepchnąć, ale ja jestem silniejsza i bardziej głodna.
Zbyt późno orientuję się, że wypiłam za dużo.
Umierając, sarna znów przybiera ludzki kształt. Przez to, że ją przygniatałam, nie była w
stanie skupić się na tyle, by pozostać w zwierzęcej postaci.
Klękam przy niej.
- Nie chciałam. Myślałam, że będę umiała przestać.
Popcorn jest porozrzucany. Beżowy dywan poplamiony czerwonym winem. Ich zapach unosi
się w pokoju razem z delikatnym zapachem łąki.
Dzwoni moja komórka. Chwytam ją w nadziei, że usłyszę głos Zachariasza.
- Jak tam, moje złotko? - Chce wiedzieć Ojciec. - Nie odzywałaś się do mnie ostatnio.
Zerkam na martwą sarnę. Podobnie jak ja straciła życie przez wampira. I pomyśleć, że bałam
się ludzi takich jak ona. Lucy miała rację. Byłam uprzedzona.
- Wszystko w porządku - kłamię. - Dzwoniłam kilka dni temu, ale nikt nie odbierał.
- Hm. Jak tam twój nowy osobisty asystent?
Czyżbym mówiła mu o Zachariaszu? Nie przypominam sobie. Może powiedział Harrison,
przed przemianą. A może Ojciec po prostu zakłada, że do tej pory na pewno kogoś znalazłam.
Nie mogę udawać, że Zachariasz w ogóle nie pełnił tej funkcji. Widziało go zbyt wiele osób.
Mogłabym powiedzieć, że go zabiłam, ale co będzie, jeżeli nasze ścieżki znów się skrzyżują?
Udaję, że nie orientuję się w zasadach.
- Przyjęłam go na próbę, ale człowiek, który miał potwierdzić jego referencje, nie zadzwonił.
Ma miły wygląd, ale świat jest pełen atrakcyjnych zabawek.
- Nie bawimy się w próby - odpowiada Ojciec. - Jest po nim.
- Nie ma potrzeby - uspokajam go. - Wymazałam mu pamięć krótkotrwałą.
Upajam się pochwałami Ojca na temat moich rozwijających się zdolności i zmieniam temat,
informując go, że Harrison jest jednym z nas.
- Nie wiedziałam, że postanowiłeś go przemienić.
- Bo nie postanowiłem.
44
„Chicago Sentinel"
Niedziela, 27 kwietnia
Nekrologi
Chicago - Tamara O. Williams, 21 lat, zmarła w hotelu Edison w Chicago 25 kwietnia
wskutek wypadku przy pracy.
Williams ukończyła Liceum imienia Dorothy Pearl Walter w Indianapolis, gdzie była
kapitanem drużyny pływackiej dziewcząt. Niedawno została przyjęta na studia w Instytucie
Sztuki w Chicago.
Zostawiła pogrążonych w bólu rodziców, Laurę i Donalda Williamów; siostrę Jennifer; brata
Jamesa; dziadków Almę i Fredericka Williamsów; babkę Peggy Richards; bratanka Ryana i
narzeczonego Marca Wojecka. Przed nią zmarł dziadek Kimon Richards.
Nabożeństwo żałobne zostanie odprawione 30 kwietnia o godz. 13.00 w Pierwszym
Baptystycznym Kościele w Holt w Indianie. Zamiast kwiatów można zasilić fundusz pamięci
Tamary Williams, który został utworzony w Instytucie Sztuki.
45
Miranda
M
asz, kochanie - mówi Nora, przesuwając kieliszek do szampana po kuchennym blacie z
nierdzewnej stali. - To świński sok z cabernetem.
Biorę łyk i odkładam dzisiejszą gazetę. Staram się nie myśleć, o ile lepiej smakowała sarna,
Tamara.
Kierownictwo hotelu zatuszowało moją zbrodnię. Zaradny dysponent z cienkim wąsikiem
przeprosił za bałagan i przeniósł mnie do apartamentu prezydenckiego z widokiem na jezioro
i fontannę Buckingham. W nowym pokoju padłam na królewskie łoże i nie ruszyłam się
stamtąd do dzisiejszego zachodu słońca.
Kiedy pragnienie wzięło górę nad żalem i poczuciem winy i poczułam, że byłabym w stanie
wydrapać dziurę w hotelowej ścianie, byle dostać się do najbliższego bijącego serca,
zadzwoniłam do Laurie. Poprosiłam ją, żeby wysłała dwóch ochroniarzy (z butelką świńskiej
krwi) w limuzynie. Jeden odbierze mnie z hotelu, a drugi wysiądzie przy garażu Galerii
Hancock, żeby odprowadzić impalera do domu.
Jestem w zamku od niecałej godziny.
- Chcesz o tym porozmawiać? - pyta Nora, opierając łokcie na blacie.
Kręcę przecząco głową. Jest jedyną ludzką służącą, jaką widziałam od powrotu. Nie wiem
nawet, czy powinnam tu z nią być. Chyba zaczyna stawać się regułą, że w napadach głodu
moimi ofiarami padają pracownicy kuchni.
Nie mogę przestać myśleć o Tamarze. W Poradniku pijącego krew przeczytałam, że
zmiennokształtni są naturalnymi dziećmi Bożymi. Tamara była sarną, ale była też artystką i
chciała wyjść za mąż. A jej babcia miała na imię Peggy, jak moja.
- Jest tego więcej. - Nora kiwa głową w stronę mojego kieliszka.
46
Miranda
C
zarno-niebieski motyl wyłania się z gęstej mgły i przysiada na mojej dłoni. - Nie jesteś za
wcześnie?
Rozprostowuje i składa skrzydła. Odpowiedź brzmi: nie. Nadeszła wiosna.
Po chwili odlatuje, a ja obserwuję go z mojego miejsca na wieży widokowej. Nie jestem
pewna, czego tu szukam - odpowiedzi, przebaczenia i drugiej szansy? Dziś wieczorem
niczego nie dostrzegam.
Zamek wydaje się pusty. Ojciec jest za oceanem, Gus nie żyje, Harrison został niemartwym i
zniknął bez uprzedzenia, dwie pokojówki i złota rączka uciekli, ochroniarz został niedawno
zjedzony, a Zachariasz... Nie mam pojęcia, co się z nim stało.
Nie ma go od pięciu nocy. Nie zadzwonił. Z kart kredytowych, które mu dałam, nie korzystał.
Nie wiem, ile gotówki miał w kieszeni.
Dziwne. Przyzwyczaiłam się do takiej egzystencji, z każdą mijającą nocą coraz bardziej ją
akceptowałam.
Mało tego. Posiadłam moc. Czasami nawet sprawiało mi to przyjemność.
Zachariasz to zmienił. Im dłużej z nim przebywałam, tym trudniej mi było mierzyć się z
faktem bycia wieczną. Zaczęłam zachowywać się i myśleć jak dziewczyna, którą chciał we
mnie widzieć, dziewczyna, którą byłam, zanim Ojciec mnie zabił.
Ale kiedy Zachariasz odszedł, poczułam się, jakbym stała się recydywistką. Tamara miała
pecha, że weszła mi w drogę akurat wtedy. Takiego głodu krwi nie czułam od mojego
pierwszego polowania, kiedy wypiłam krew kelnera w Greek Town.
- Czyż to nie księżniczka w twierdzy? - mówi Nora na powitanie. Ciężko dysząc, przysiada
obok mnie na kamiennej ławce i podaje mi szklankę świńskiej krwi. Zamek ma windy, ale nie
jeżdżą na dach. Aby dotrzeć do wieży widokowej, trzeba najpierw jedną klatką schodową
wyjść na dach, a potem drugą na samą górę.
Nora jest opatulona kaszmirowym szalem w róże, który podarowałam jej na przesilenie
słoneczne.
Po stracie dwóch pokojówek ona i Laurie pomagają dostarczać jedzenie do lochów. Nie
skarciłam Nory za polepszenie menu więźniów. Nie dostają już sosu mięsnego, tylko quiche
Lorraine.
Biorę łyk. Mnie też Nora dobrze karmi.
- Mogę cię o coś zapytać? Macha ręką, przeganiając mgłę.
- Pytaj, skarbie.
Starannie dobieram słowa. Nie chcę nikogo osądzać. Nie mam prawa.
- Rozumiem Harrisona. Nigdy nie krył się z ambicjami zostania wiecznym. Wiedział, co to
oznacza, i najwyraźniej godził się na to, z czym się wiąże. Gusa dobrze nie znałam, ale...
- Miał coś z głową. Ona to powiedziała.
- Ale dlaczego wy tu jesteście? - przechodzę do sedna. - Ty, Laurie i pokojówki?
- Jeżeli chodzi o pokojówki, nie wiem. Trzymały się na uboczu jeszcze przed... - Miło z jej
strony, że nie kończy. - Pozostałe dwie też zniknęły.
Narasta niosące się echem wycie jednego z wartowników.
- I dobrze - mówię, czekając na dalszy ciąg.
- Wygląda na to, że zabrały nóż Ghurków - dodaje Nora.
Tłumię westchnienie. Tym ściągną na siebie jeszcze większy gniew Ojca.
Siedzimy w niezręcznej ciszy. Wypijam połowę zawartości szklanki, zanim Nora znów się
odzywa.
- Nie miałam wyboru, a w każdym razie wtedy nie widziałam innego wyboru. Mistrz
przeczytał o moim gotowaniu w „Southern Living" i postanowił mnie zdobyć, jakbym była
jednym z jego noży, antyków albo posiadłości.
Tak jak zdobył mnie.
- Byłam nastoletnią matką - ciągnie Nora. - Rodzice wyrzucili mnie z domu, a ojciec
Tbby'ego miał inne rzeczy do roboty. Ale nie załamałam się. Przez lata wyrobiłam sobie
reputację jako kucharka. Później Mistrz ściągnął mnie tutaj. Pokazał mi, czym jest. Wiedział,
ż
e mój syn jest na drugim roku studiów w Bostonie. Znał jego adres. To było ponad
dwanaście lat temu, a Mistrz wciąż od czasu do czasu mi przypomina, że ma Toby'ego na
oku.
Nie musi nic dodawać. Widzę, jak głębokie są zmarszczki na jej twarzy. Żeby chronić syna,
musiała stać się częścią szaleństwa Ojca. Współwinną, orzekłby sąd, gdyby sądy miały nad
nami władzę.
- Laurie pojawiła się zaledwie kilka miesięcy przed tobą. - Nora krzyżuje ręce na obfitym
biuście. - Umiera. To rak. Chyba jest już za późno na leczenie. Jest spokrewniona z Mistrzem
- dodaje po chwili. - Jego rodzina nie mówi o nim głośno. Pojawia się na krótko w ich życiu
mniej więcej co pokolenie. Ale ich reputacja i status majątkowy są dla niego ważne, więc
sypie groszem, kiedy tylko potrzebują. Laurie boi się śmierci, więc pomyślała...
- Pomyślała, że zamiana w wampira będzie odpowiedzią na jej problemy.
Nora przytakuje, nie zauważając, że użyłam słowa na „w".
- Chyba zostało w nim coś z dżentelmena z Południa, bo zaproponował jej stanowisko
kierowcy, dopóki się nie zdecyduje.
- Nie wyobrażam sobie, żeby odważyła się na to teraz, kiedy wie, co oznacza przemiana. -
Laurie trochę przypomina mi mnie samą, a w każdym razie dziewczynę, którą byłam. -
Myślę, że w końcu go oszuka. Że wybierze...
- Dobrą śmierć - kończy Nora.
Tak, to właśnie miałam na myśli. Jestem Norze wdzięczna, że dotrzymuje mi towarzystwa.
- Miło z twojej strony, że spędzasz ze mną czas. Jesteś odważna.
Kładzie ciepłą dłoń na moim ramieniu.
- Modlę się o ciebie.
Jestem zdumiona. Przecież Nora wie, czym jestem i co zrobiłam.
- Dziękuję, ale dlaczego? To znaczy, biorąc pod uwagę...
Uśmiecha się w zamyśleniu.
- Nazwijmy to wiarą - odpowiada.
47
Zachariasz
W
ydaję się krasnoludkiem przy szkielecie tyranozaura w Muzeum Ziemi. Trzynaście
metrów długości, cztery metry wysokości w kłębie. Został wykopany w Heli Creek Formation
w 1990 roku.
Podczas ostatniej bezpośredniej konfrontacji dobra ze złem dinozaury wymarły. Lawa zalała
oceany wielkie jak Stany Zjednoczone. Tsunami rozdarty wybrzeża. Ogień strawił lasy, a
niebo zamieniło się w popiół.
Zgodnie z Od aniołów do zombie i plotkami, jakie słyszałem na górze, szykujemy się do
kolejnej ostatecznej rozgrywki. A co będzie z takim żałosnym aniołem jak ja?
Nie potrafię sobie poradzić nawet z nastoletnią księżniczką wampirów. Ja, facet, który zna ją
lepiej niż ktokolwiek inny. Po tym, co zaszło między nami w ubiegłym tygodniu, czuję się,
jakbym to ja był zakopany w Heli Creek.
Noce spędziłem w przytułku dla bezdomnych (wziąłem też stamtąd koszulę i kurtkę), a dni,
cicho włócząc się po ulicach miasta.
Ktoś podchodzi z tyłu, gwiżdżąc cicho. Josh.
- Czego chcesz? - pytam.
- Co to jest, przerwa w misji? - odpowiada pytaniem. - Zamierzasz się poddać?
Ma na sobie bejsbolówkę White Sox, koszulkę Shedd Aquarium i niebieskie dżinsy. Ściska w
dłoniach pluszowego mamuta.
- Wywaliła mnie - mówię. - To koniec.
- Wywaliła cię?. - wykrzykuje. - Zapomniałeś, dla kogo pracujesz? A może przeszedłeś na
drugą stronę?
- Dobrze wiesz, co się stało. Rozumiesz, co mam na myśli.
Nie oszukuję się. Jest milion rzeczy, które mogłem zrobić, kiedy Miranda mnie wyrzuciła.
Ale to ja zainicjowałem pierwszy pocałunek. Wątpię, żebym mógł ją jeszcze kiedyś dotknąć,
nie ryzykując tego, kim jestem, a w każdym razie kim powinienem być.
Josh wskazuje mniej zatłoczoną wystawę ssaków Azji i ruszamy w tamtą stronę.
- No dobra, ale czemu jesteś właśnie tutaj? Każdy szanujący się anioł wybrałby religijne
miejsce schronienia, jak kościół, synagoga czy cerkiew.
Dziwne, że potrzebował aż tyle czasu, by zacząć suszyć mi głowę.
- A co z twoją misją? - nalega.
Uciszam go, kiedy mijamy dwie młode kobiety. Jedna jest za bardzo podobna do Mirandy,
aby mógł to być zwykły zbieg okoliczności.
- Nie grzeszysz subtelnością - komentuję.
- Taki już mój urok. - Josh uśmiecha się szeroko.
Tutaj jest trochę ciemniej. Straszniej. Martwe zwierzęta za szkłem są ustawione parami,
rodzinami, nawet w małych stadach. Tylko prężący się do skoku leopard jest sam.
Nie zatrzymuję się, kiedy Josh siada na długiej drewnianej ławce. Nie zatrzymuję się, kiedy
siada na kanapie ze sztucznego zamszu w kształcie ośmioboku.
Odgłosy wiatru, kruszonego lodu i zwierzęcych jęków dobiegają z wystawy „Wiadomości z
dzikiego świata" w sali obok. Równie dobrze mogłyby to być wiadomości od Wielkiego
Szefa.
- Zastanówmy się - mówię, kiedy Josh mnie dogania. - Nie mam mocy. Nie mam skrzydeł ani
blasku. Jestem persona non grata w zamku. Ale to żaden problem -ironizuję. - Wystarczy
tylko załatwić Drakulę i ocalić duszę Mirandy, mimo że dosłownie wyrzuciła mnie ze
swojego życia po życiu.
- To wszystko? - pyta Josh z jeszcze szerszym uśmiechem.
- Wiem, wiem. Mam też uwolnić więźniów mimo zamkniętych cel, wilkołaczych
wartowników, cztero-metrowego ogrodzenia z kutego żelaza i okolicy pełnej krwiopijców.
- Wspaniale! - Josh mnie ściska. - Chłopie, to takie ambitne!
- Ale czy wykonalne? - Najwyraźniej nie rozumie, o co mi chodzi, więc wyjaśniam: - Mówię
o Mirandzie. O jej duszy. Dzięki wierze, pokucie i ofierze każdy może być odkupiony, zgadza
się? Każdy. A ona nadal jest kimś. Może wampirowi trudniej być dobrym. Ale to samo
można powiedzieć o biednych, prześladowanych czy 0 politykach. Ona nie upadła, Josh. To,
czym jest, nie ma nic wspólnego z jej wolną wolą. Została zabrana.
Prowadzi mnie do większego pomieszczenia. Mijamy wypchaną rodzinę gepardów, małe
stado kudu i przystajemy przed lwami znad Tsavo. To dwa samce, chociaż bez grzyw. Jeden
stoi z wyciągniętą łapą, robiąc kolejny krok, drugi czai się nisko, jakby wyskakiwał do
przodu. Nie wyglądają na drapieżniki, które pożerają ludzi. Raczej na zaciekawione, chętne
do zabawy. Tak jak czasami Miranda. A jednak rozszarpały i pożarły prawie stu czterdziestu
robotników kolei wzdłuż rzeki Tsavo we wschodniej Afryce w 1898 roku (odczytuję z
tabliczki). Lwy rzadko polują na ludzi. Ale zaraza wybiła zebry
1 antylopy, ich główne ofiary. A głód nie wybiera.
- Wiesz - zaczyna Josh - muszę ci o czymś powiedzieć. - Wkłada sobie mamuta pod pachę,
jakby próbował go chronić.
- No to mów.
- Nie jesteś skazany na porażkę. Nadal jesteś przystojny, masz seksapil (albo to, co za niego
uchodzi), nieśmiertelność i, co najważniejsze, wpływ.
To brzmi sensownie.
- Do czego zmierzasz? - pytam.
- Przez ostatni tydzień Miranda była w świecie wampirów zdana tylko na siebie.
Zerkam na lwy, bojąc się spytać, co zrobiła.
- Więc chcesz powiedzieć, że jej dusza...
- Wybacz. Wiesz równie dobrze jak ja, że Wielki Szef jest romantykiem. Całe niebo ci
kibicuje. Ale nie stała się wampirem wczoraj. Dopuściła się poważnego zła. A ty nie możesz
zbawić innej osoby. To musi być jej decyzja. Musi spojrzeć w twarz swojemu wewnętrznemu
potworowi i postąpić właściwie.
Jasne. Ale Mirandzie zawsze lepiej wychodziło uciekanie od problemów niż branie byka za
rogi. Ja w tym tygodniu też nie byłem lepszy.
- Z mojego punktu widzenia - dodaje Josh - rozstrzygnięcie wydaje się bliskie. Dzisiejsze
przyjęcie...
Łapię go za rękę.
- Dzisiejsze? Co masz na myśli, mówiąc „dzisiejsze"? Drakula powinien być w samolocie
do... nie wiem, chyba do Sydney!
Josh ścisza głos.
- A od kiedy to polegamy na rozkładzie jazdy przedstawionym przez Mistrza Ciemności?
48
Zachariasz
W
lokę się noga za nogą, dźwigając nowy plecak. Laurie spogląda na mnie przez okienko
w zamkowym garażu. Pije kawę i czyta kryminał w miękkiej okładce.
- Wróciłeś? - pyta przez mikrofon zza kuloodpornej szyby.
Unoszę miotacze ognia, jakby były łupem.
- Romantyczne, co? Faceci na ogół uganiają się za dziewczynami, które lubią kwiaty.
Kładzie książkę obok broszury z kliniki Mayo.
- Owszem, na ogół.
W muzeum zadzwoniłem z komórki Josha do ojca Ramosa z parafii Świętego Krzyża w
Winnetka. Ksiądz podjechał po mnie i zawiózł do swojego kościoła. Dał mi broń, plecak i
kombi. O nic nie pytał.
Zaoferował, że pojedzie ze mną. Ale moja misja jest tajna, a on nie mógłby uchodzić za
krwiopijcę ani nawet za kandydata. Nie chciałem ryzykować, że go stracę.
Wychodzę z garażu i kieruję się w stronę zamkowych murów. Tunelowe wejście wygląda jak
połączenie schronu burzowego i Fort Knox. Uniwersalnym kluczem otwieram drzwi, schodzę
po schodach i ruszam wąskim betonowym korytarzem oświetlonym czujnikami ruchu.
Dotarłszy do lochu, kładę miotacze ognia i plecak na tym, co było biurkiem Gusa. System nie
jest skomplikowany. Przełączam główny przycisk i cele się otwierają.
Niektórzy więźniowie wymieniają spojrzenia, ale nikt się nie rusza.
- Hej! Chcę wam pomóc uciec! - Biegnę do celi Breneka. - No, dalej!
- Nie jesteśmy głupi. - Otwiera drzwi z zepsutym zamkiem i staje koło mnie na korytarzu. -
Jak myślisz, dlaczego tego nie zrobiliśmy, jak Gus wykitował? Uratowałem cię przed
Harrisonem, bo nie pachniesz jak oni. Ale teren patrolują krwiopijcy. Sam wszystkich nie
obronię.
Brenek jest szybki. Niewątpliwie jest zmiennokształtnym. Ale wynik otwartej walki
pomiędzy jednym wampirem a (zakładając, że mówimy o drapieżnikach) wilkiem można z
góry przewidzieć.
Brenek to przywódca grupy, więc próbuję go przekonać.
- Drakula wrócił do miasta - spoglądam na zegarek. -W każdym razie lada chwila powinien
się zjawić. Macie dwa wyjścia. Albo uciekacie i ryzykujecie z wartownikami, albo zostajecie
i trafiacie na dziedziniec.
- Impreza? - pyta Brenek.
- Libacja - uściślam.
- Nigdy nie uda nam się przeskoczyć przez płot - mówi dziewczyna z jamajskim akcentem.
- Frontowa brama jest otwarta - odpowiadam. - Właśnie przez nią wjechałem. Pozostanie
otwarta przez całą noc dla wchodzących i wychodzących gości. - Mam nadzieję, że niemartwi
w okolicy będą zbyt zajęci szykowaniem się do przyjęcia, aby znaleźć czas na polowanie.
Ale... - Pamiętajcie jednak, że całe to miasto jest kontrolowane przez wampiry.
Harrison wspomniał kiedyś mimochodem, że zakaz polowania na miejscowych nie
obowiązuje w przypadku zbiegów. To zła wiadomość. Na tyle, żeby wszystkich na moment
uciszyć.
- Wolę umrzeć, walcząc, niż uciekać - oznajmia osiemnastoletni chojrak. Ma złamany nos i
siniaki na całej twarzy.
- Nauczę was posługiwać się miotaczami ognia - zapewniam.
- Spokojnie, Kyle - wtrąca dziewczyna po mojej prawej stronie. Jest trochę podobna do Lucy,
tylko szczuplejsza, o zapadłych policzkach i smutnych oczach.
- Masz broń? - ożywia się Brenek. Powinienem był o tym wspomnieć na początku.
- Dwa miotacze ognia i kołek dla każdego. - Nie jest to wiele, ale broń palna nie spowolniłaby
na długo wartowników, a bomby wywołałyby zbyt wiele hałasu. -Przyniosłem tyle, ile
mogłem udźwignąć.
Gromadzą się w korytarzu i debatują. Najbardziej rozwścieczeni chcą wiedzieć, ile wampirów
jest w zamku i gdzie śpią. Pragną się odegrać.
Dziewczyna mówiąca w języku, którego nie potrafię rozpoznać, wpada w histerię.
- Nie zostawi brata - wyjaśnia mi Brenek. - Handlarze, którzy go tu przyprowadzili, złamali
mu nogę, kiedy próbował uciekać. Teraz nie może chodzić.
- Więc umrą - stwierdza inna więźniarka i po chwili dodaje: - Niektórzy z nas umrą tak czy
siak.
Brenek jęczy, a powietrze wypełnia woń mokrej sierści połączonej z zapachem lasu. Upada z
łoskotem i na jego ciele pojawiają się gęste brązowe włosy. Jęczy ponownie, gdy mięśnie
rozrastają się, rozdzierając piżamę na strzępy. Jego twarz zmienia się w pysk, dłonie - w za-
kończone szponami łapy.
Z głuchym rykiem niedźwiedziołak otwiera paszczę.
- Panie i panowie. - Biorę oddech. - Wasze szanse właśnie wzrosły.
Dziewczyna, która siedziała w celi obok Breneka, wyciąga rękę, żeby pogłaskać wilgotne
futro. Niedźwiedziołak ociera się nosem o jej dłoń. Teraz rozumiem, dlaczego nie próbował
uciec. Pewnie miałby szanse pokonać wartowników, ale nie kogoś, kogo trzeba chronić. A
zwłaszcza, dociera do mnie, kiedy pozostali zaczynają przytulać się nawzajem, z mnóstwem
takich osób.
Ludzie i zmiennokształtni nie zawsze - a właściwie bardzo rzadko - potrafią się dogadać. Ta
grupa jest inna. Są ze sobą związani. Brenek postanowił, że nikogo nie zostawi.
Pieprzony futrzany gnojek z zasadami. Podoba mi się to.
Robimy przymiarkę do drużyny miotaczy ognia. Kyle zgłosił się na ochotnika, ale ma
zranione ramię.
Usiłuję wymyślić, co zrobić z chłopakiem, który nie może chodzić. Gdybym zdołał jakoś
przemycić go razem z siostrą do domku, może udałoby mi się ich ukryć do czasu, aż pozbędę
się Drakuli. Może.
Idę z Brenekiem w stronę wejścia do tunelu. On będzie niósł miotacze.
Kiedy się odwracam, żeby życzyć mu szczęścia, słyszę głos Nory.
- Witaj w domu, Zachariaszu. Jej Wysokość bez ciebie nie była sobą.
Stoi z nią Laurie. Nie mam jej za złe, że mnie wydała. Jakkolwiek by było, życie obu wisi na
włosku.
Nie są wampirami. Brenek i ja moglibyśmy zabrać je ze sobą, chociaż nie miałem tego w
planach. Ale jest większy problem. Na pewno powiadomiły o uciekinierach wartowników.
Jesteśmy załatwieni.
- Nie dotrzecie do bramy wejściowej pieszo - mówi Nora. - Nie wszyscy.
Laurie unosi głowę. Nigdy dotąd nie widziałem jej tak pewnej siebie; szkoda, że ten nagły
przypływ poczucia własnej wartości musiał się pojawić dopiero teraz.
Nagle ona i Nora otwierają dłonie pełne kluczy, każdy z numerem odpowiadającym miejscu
parkingowemu.
- Do garażu macie tylko trzy minuty - odzywa się Laurie.
Klucze rozchodzą się błyskawicznie. Widać, że więźniowie z miotaczami ognia aż się palą do
niszczenia. Chłopaka, który nie może chodzić, bierze na barana jeden z jego krzepkich
towarzyszy niedoli.
Brenek wycofuje się ze swojej postaci na tyle, by móc się odezwać.
- Niektórzy z nas chcą zostać i walczyć.
- Wyprowadźcie słabszych w bezpieczne miejsce -mówię. - To najważniejsze.
Widzę, że Brenek nie lubi dokonywać wyborów. Ale rozumie, że mam rację.
- A niech cię diabli - mówi, stając na przodzie.
- Oby nie - odpowiadam z uśmiechem.
- My też się ruszajmy - woła Nora. - Chodźmy, chłopaki!
- Co się dzieje? - pytam, kiedy grupa zaczyna wychodzić.
- Mistrz będzie wiedział, że maczałyśmy w tym palce - wyjaśnia. - Freddy właśnie zadzwonił,
ż
eby mi powiedzieć, że wrócił do miasta. Zrobiłyśmy tu wszystko, co mogłyśmy, i nie mamy
wiele czasu.
Słyszę, jak wartownik wyje, zawiadamiając innych o ucieczce. Po chwili rozlega się
warczenie i szczekanie. Oglądam się przez ramię.
- Idźcie - mówię. - Ja muszę jeszcze chwilę zostać. W oddali ryczy Brenek, informując, że
odpalił ładunek.
- Skoro ty zostajesz, to ja też - oznajmia Nora. -Możesz potrzebować mojej pomocy. Laurie,
dalej idź bez nas.
- Ale...
- Żadnych ale - ucina Nora. - Nie wiem, ile z tych dzieciaków potrafi prowadzić samochód.
Nie pomyślałem o tym. Laurie najwyraźniej też nie. Ustawia się na końcu. To będzie długa
noc. Ale przynajmniej wszyscy więźniowie opuścili lochy. A ja mam sprzymierzeńca w
Norze.
Nie mam czasu, żeby rozkoszować się sukcesem.
- Jesteś z siebie zadowolony, co? - pyta Harrison, kładąc dłoń na ramieniu Nory. Wygląda to
na przyjacielski gest, ale z Harrisonem w obecnej postaci nic nie wiadomo. Intuicja
podpowiada mi, że blefuje. Wampiry są nieobliczalne. Miranda jest tego najlepszym przykła-
dem. Drakula też.
Mierzę wzrokiem kołek leżący na biurku. Nie przyda się. Nie zdążę złapać go w porę.
- Darujmy sobie pogróżki - mówi Harrison - i od razu przejdźmy do tego, że Mistrz wybaczy
mi małą... hm... nierozważność, kiedy wyjawię...
Nora kopie go w kostkę i wali łokciem w brzuch. Harrison jęczy. Nic mu się nie stało, ale jest
zaskoczony. Na chwilę dostaje czkawki.
- To buty z ręcznie wyprawianej włoskiej skóry! - woła z oburzeniem.
Nora podbiega do mnie. Tunel jest naszą jedyną nadzieją. Kiedy wyciągam rękę, żeby
pociągnąć ją za sobą, z podłogi unosi się kłąb dymu. Przybiera formę mężczyzny i staje
między nami a Harrisonem.
- Stój! - To on, Drakula. Wygląda tak jak na portrecie nad kominkiem. - Ukradłeś moje
samochody! - Mierzy wzrokiem puste cele. -1 mój krwawy inwentarz!
Instynkt każe mi zaprzeczyć, powstrzymuję się jednak, bo jestem z tego dumny.
- Noro - ciągnie Drakula spokojniejszym i zarazem bardziej złowieszczym tonem -
spodziewamy się gości. Idź na górę do kuchni i bierz się do roboty. Jeżeli dobrze się sprawisz,
może nie rzucę wnętrzności twojego syna szczurom na pożarcie.
Nora się waha.
- W porządku - mówię, chociaż nic nie jest w porządku.
- A ty - Drakula zwraca się do Harrisona - skuj pomyłkę mojej córki i za piętnaście minut
przyprowadź go do salonu. Najwyższa pora, żeby młodzi kochankowie się połączyli, nie
sądzisz? Będzie z niego doskonale amuse-bouche.
Jestem kiepski z języków, ale wydaje mi się, że to znaczy „mała przystawka".
Nie tylko stałem się jedzeniem, zostałem przy okazji obrażony.
- Wasza Wysokość - odpowiada Harrison - być może nie zauważyłeś, że jestem trochę
błogosławioną istotą, taką jak ty. To ja wykryłem ten spisek i...
- Masz czelność mówić o zdradzie? - przerywa mu Drakula i znowu zamienia się w dym.
Oczy Harrisona błyskają na czerwono.
- Mistrz zabije Norę - mówi. - Zabije ją za to. Co ona sobie wyobrażała?
- Sama podjęła decyzję - odpowiadam. - I postąpiła słusznie.
Harrison obrzuca mnie gniewnym spojrzeniem.
Bez broni ani go nie pokonam, ani mu nie ucieknę. Trudno. Wszak to nie on jest moim celem.
Biorąc pod uwagę napięcie pomiędzy nim a Mistrzem, może się okazać sprzymierzeńcem, a
w tej sytuacji muszę wykorzystać każdą dostępną pomoc. Postanawiam grać na zwłokę.
- Czy możesz mi wyjaśnić - pytam - dlaczego wykiwałeś Drakulę?
Harrison otwiera szafę.
- To było ryzykowne - odpowiada - ale Mistrz zwlekał z moją przemianą. No i wiesz, gdy
skończyłem czterdziestkę, zacząłem myśleć o życiu wiecznym i zastanawiać się, czy będę
równie przystojny, jeżeli przestanę się starzeć w wieku lat czterdziestu trzech.
- Więc kto to był? - drążę, kiedy wyciąga z szafy łańcuchy. Pomijając inne kwestie, jestem po
prostu ciekawy. - Kto cię przemienił?
- Delta. - Harrison skuwa mi ręce za plecami. Jestem pewien, że nie chodzi mu o Delta Air
Lines.
- Wartownik - dodaje, widząc moją zdezorientowaną minę. - Bo wiesz, wieczni, którzy
pilnują terenu pod postacią wilków, to samce Alfa, Beta, Gamma...
- i Delta - kończę. Więc Drakula nie używa nawet ich prawdziwych imion. - Co za
odczłowieczenie! To okropne, mimo że są...
- ...nieludzcy. Owszem, Delta jest tego najlepszym przykładem.
Harrison prowadzi mnie wzdłuż długiego szeregu pustych cel.
- A gdzie ty byłeś przez cały ten czas? - pytam, kiedy skręcamy za rogiem.
- W Madison - odpowiada ze złośliwym uśmiechem. - W podziemnym spa, prowadzonym
przez nikczemnych wiecznych. To świetny zakład. Wykupiłem karnet całonocny. Pielęgnacja
twarzy, masaż szwedzki i okłady z krwi.
Stajemy przy windzie. Z trudem powstrzymuję się, żeby się nie wzdrygnąć.
49
Miranda
S
iadam na tapicerowanym krześle w stylu Ludwika XIV przed toaletką inkrustowaną kością
słoniową w mojej łazience przy piwniczce z winem i maluję usta.
Mam podstawowy zestaw pielęgnacyjny wiecznych: kosmetyki do makijażu, krem z filtrem
50 i (jeszcze nieotwarty) balsam samoopalający. len ostatni jest popularny wśród wiecznych,
ale gdy na przyjęciu debiutanckim zjawiłam się nienaturalnie blada, sztuczną opaleniznę
uznano za zbyt jaskrawą dla arystokracji.
Z racji specyfiki odbicia wiecznych orientuję się, że Ojciec zmaterializował się za mną,
dopiero kiedy czuję na szyi ostrze noża Jonathana Markera.
- Tęskniłam za tobą - mówię. - Witaj w domu, Ojcze.
„Ojcze". To brzmi fałszywie i sztucznie.
Moim ojcem jest Troy McAllister. Lubi barbecue, science fiction i Dallas Cowboys. Miał
beznadziejne małżeństwo z mamą i jeszcze gorszy rozwód. Nie powinien był tak bardzo
oddalić się ode mnie. Ale przecież nigdy nie zapominał o moich urodzinach, opłacał moje
letnie kursy aktorskie i czesne w szkole i zawsze pamiętał, żeby spytać Lucy, czy widziała
najnowszy horror. Miał swoje wady, ale mnie kochał.
Nigdy więcej nie pomyślę o Mistrzu wampirów jak o ojcu.
Nie jestem jego córką. Ani księżniczką. Ani maskotką. Drakula przyciska ostrze, przecinając
skórę i krew ścieka mi po szyi.
- Nigdy nie byłem taki zawiedziony i rozczarowany -szepcze mi do ucha;
Wiedziałam, że wcześniej czy później dowie się, co poszło nie tak. Miałam jednak nadzieję,
ż
e nastąpi to później. Nie wiem, co powiedzieć.
- Byłem z tobą przez cały czas - mówi Radford. - Ten nietoperz na oknie, wartownik pod
postacią wilka, kurz na trumnach i na butelkach wina, mężczyzna na zatłoczonym chodniku...
Więc to on osaczał mnie i szpiegował.
Pomyliłam się, sądząc, że to Elina. Ale przecież powiedział, że sam zajmie się sprawą.
Zastanawiało mnie, że tak łatwo może pozbyć się Starej Krwi.
Na swój spaczony sposób Radford naprawdę uważał mnie za swoją córkę i dlatego tak się
zachowywał. Słyszałam o rodzicach, którzy czytają pamiętniki, podsłuchują rozmowy
telefoniczne, a nawet sprawdzają przeglądarki internetowe swoich dzieci. To nadaje sprawie
całkiem inny wymiar. Nie wiem, na ile udało mu się śledzić mnie po mieście ani jak dobrze
słyszy w mniej cielesnych formach. Ale to było coś więcej niż zwykłe podglądanie. Podpalił
moją ochronkę.
- Widzę - zaczynam - że twoja rzekoma podróż była zwykłą próbą.
Mogłam się tego spodziewać, ale nie podejrzewałabym go aż o taką przemyślność i
podstępność. Rana na szyi nie jest głęboka, jednak krew płynie nieprzerwanie. Wyglądam,
jakbym miała na sobie czerwony golf.
- Tylko tyle masz do powiedzenia?! - grzmi Rad-ford, cofając ostrze. - Moje samochody
zniknęły! I zapasy krwi! I w dodatku Laurie. A dziś jest moja gala! Kazałem Freddy'emu
roznieść zaproszenia. Wkrótce zjawią się goście. Co sobie pomyślą? To ten twój chłopak jest
wszystkiemu winien. Zwrócił przeciwko mnie moją własną kucharkę! Pomogła mu! Niech go
diabli wezmą!
- Więc Zachariasz wrócił? - pytam z nadzieją. - Żyje?
- Już niedługo.
Sięgam po ręcznik i przyciskam go do płytkiego nacięcia na szyi.
- Szkoda - mówię, siląc się na swobodny ton. - Tak dobrze wygląda. Ale na pewno będzie też
smakowity.
Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał Radford, ale jestem dumna, że całkiem dobrze mi
poszło.
Jestem też wściekła. Przecież jedynym moim poważnym błędem było zatrudnienie
Zachariasza. A Harrison też nie okazał się idealnym asystentem.
Przynajmniej nie według standardów Radforda. Mam dość jego wrażliwości potwora, dość
potwora w nas obojgu.
- No cóż... - Jakby nigdy nic, Radford zmienia ton i również temat. - Jeszcze niedawno ludzki
ś
wiat nazywałaś domem. Musimy być otwarci na nowe pomysły. Postęp to chwalebna rzecz!
Można oszaleć od tej jego zmienności nastrojów. W jednej chwili skacze mi do gardła, a w
następnej znów jestem jego „złotkiem". Tyle że tym razem wściekłość Radforda działa na
moją korzyść.
- Urządzając przyjęcie - ciągnie - co młode damy i kawalerowie o ograniczonych środkach
podają swoim rówieśnikom?
Nie bardzo rozumiem pytanie.
- Chodzi ci o to, co podają ludzie? - Cofam się pamięcią do jedynej wielkiej szkolnej imprezy,
na której byłam. - Jeżeli ktoś ma podrobiony dowód albo starszego brata, może zdobyć piwo.
Zwykle jest to PWC. Przynieś własne...
- Ciało! - wykrzykuje Radford. - Niezły pomysł! I co ja zrobiłam?
- Naprawdę?
- Tego zdradzieckiego zachowania naszego personelu nie możemy puścić płazem. Na nas,
jako przedstawicielach władzy królewskiej, spoczywa obowiązek rozesłania wieści. Ludzka
głupota będzie kosztować życie i... - pstryka palcami - ...zaspokoi naszą potrzebę bardziej
pożywnego jedzenia. Nasi goście będą mogli pić krew zabawek, które ze sobą przyprowadzą.
Skarbie, jesteś prawdziwym geniuszem!
Nie mogę uwierzyć, że on wcale nie wyjechał! Nie mogę uwierzyć, że gala jest już dzisiaj!
Muszę się spieszyć. Radford kazał mi się przebrać i za pięć minut zejść do salonu.
Powiedział, że Nora pomogła Zachariaszowi uwolnić więźniów. Nie jestem zaskoczona.
Wydaje mi się, że kiełkowało to w niej od dawna, a ostateczną decyzję podjęła, gdy sama
musiała dostarczać pożywienie do lochów i zobaczyła ofiary na własne oczy.
Zanim złamała zasady, na pewno uprzedziła syna. Ale przecież nie będzie się ukrywał
wiecznie. Nora na pewno się zamartwia.
Kiedy wchodzę do kuchni, niosąc książki moją i Rad-forda, z przerażeniem widzę, że Nora
kroi w kostkę schłodzone serce.
- Co robisz? - pytam. - Kto to był?
- Kuzynka wieprzka - odpowiada. - Niewiele wampirów je stały pokarm, a i ci ledwo
pamiętają smak potraw. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Głupio mi, że w nią zwątpiłam, w Norę, która wierzy we mnie bardziej, niż powinna.
Zastanawiam się, ile razy przechytrzyła Radforda.
Słyszę dzwonek i dopiero po chwili dociera do mnie, że to telefon Nory.
Unosi palec.
- Freddy? Nie? Naprawdę. O, nie. Ależ skąd. Jeżeli Mistrz ma inny pomysł... - Kończy
rozmowę i zwraca się do mnie: - Zmiana menu. Mam na szybko upichcić...
- Noro - szepczę niecierpliwie - Radford zamierza podać gościom ich służących. Kazać im
wypić własnych asystentów.
Kucharka odkłada nóż.
- O co mnie prosisz, skarbie?
- Ostrzeż ich, żeby mogli uciec, walczyć albo..
- To na nic - kręci głową. - Są zakochani w swoich mistrzach albo żyją nadzieją na przemianę.
Nie uwierzą mi i oskarżą nas o zdradę. I bez tego mam dość kłopotów.
Powinnam była to przewidzieć.
- Jeżeli uda nam się wywołać zamieszanie, to ja...
- Co ty? - szepcze z niedowierzaniem. - Zniszczysz Drakulę?
- Tak - mówię bez wahania. - A ty i twój syn wreszcie będziecie bezpieczni.
Udaję pewność siebie. Udaję, że wiem, co robię, i wierzę, że oczaruję tłum.
Zjawiam się w salonie chwilę przed Ojcem. Kładę Klątwę Chicago Cubs na jego końcu stołu,
siadam na dywanie i otwieram moją książkę o aktorstwie.
- Dobry wieczór, kochanie I mówi Radford, wchodząc. - Co to jest? - Odkłada nóż Ghurków
na poręcz fotela i sięga po książkę.
Według jego standardów nie jest to wielki prezent.
- Pomyślałam... - improwizuję - że z okazji twojej rocznicy śmierci moglibyśmy... - mam! -
pójść na doroczną galę country. Zarezerwuję miejsca w pierwszym rzędzie.
Słysząc to, bez słowa zaczyna rozdzierać papier.
Kartkuję swoją książkę, usiłując obmyślić strategię. Harrison wprowadza do salonu
Zachariasza. Pilnuję się, żeby nie okazać lęku. Na szczęście nie widzę żadnych siniaków,
urazów, nakłuć czy złamanych kości.
Jest mi wstyd, że tak go potraktowałam w hotelu Edison. Mam nadzieję, że mnie nie
znienawidził, bo w tej chwili nie mogę go przeprosić ani niczego wytłumaczyć. Muszę
zachować pozory.
50
Zachariasz
K
iedy wchodzimy z Harrisonem, mój wzrok wędruje w kierunku Mirandy.
Jest w błękitnej balowej sukni wyszywanej diamentami. Na szyi ma szeroką czarną wstążkę.
Ciemne włosy są starannie utrefione. Czarna szminka. Jasny róż. Różowe cienie do powiek.
Ż
adnej biżuterii. Jej buty przypominają baletki. Siedzi przed kominkiem z nogami na skórze
niedźwiedziołaka i czyta Oczarować tłum.
- Mirando? - mówię.
Ignoruje mnie. Ślini delikatny palec i przewraca kartkę.
Drakula opiera stopy na fotelu z podnóżkiem. Ostrzy nóż, który podarowali mu Sabinę i
Phillippe. Klątwa Chicago Cubs leży na stole obok niego. Smoking przewiesił przez oparcie
sofy.
Gdyby Michał nie pozbawił mnie mocy, rozbłysłbym jak supernowa i skasował Drakulę.
Tyle że Miranda też byłaby narażona.
Nie mogę sobie odpuścić mojej dziewczyny. Jeszcze nie. Poza tym, jeżeli moja teoria jest
słuszna, może uda się ocalić także Harrisona.
Gdybym miał ognisty miecz, taki jak Michał...
Dzwoni komórka Harrisona. Odbiera, przeprasza i po chwili pojawia się znowu.
- Przedstawiam Sabinę, Phillippe'a i Geoffa.
To Geoff Calvo, licealna miłość Mirandy. Jest odświętnie ubrany. Pokazuje kły. Mamy do
czynienia z kandydatem dla księżniczki. Brakuje tylko kwiatów.
Skoro chłopak zdążył się do tej pory przemienić, musieli podać mu krew i zabić go niedługo
po tym, gdy opuścili zamek.
Byłem zazdrosny o Calvo, przyznaję. Mimo to szkoda mi go! Był taki młody...
Miranda uśmiecha się tajemniczo jak Mona Lisa, ale głowę daję, że dostrzegłem cień
przerażenia w jej oczach. Moja dziewczyna nigdy nie była dobrą aktorką.
Sabinę kłania się Drakuli, a potem zwraca się do Mirandy, wskazując Calvo.
- Mistrz poinformował nas, że weźmie go pani ponownie pod uwagę jako kandydata na męża.
Miranda wstaje. Wygładza suknię i podaje Calvo dłoń do pocałowania.
- Drogi chłopcze - zaczyna Drakula - mamy dziś dla ciebie niespodziankę. To - wskazuje na
mnie - jest były osobisty asystent Jej Wysokości. Został zwolniony. Na cześć twojego debiutu
w społeczności wiecznych pozwalam ci zrobić pierwsze ukąszenie.
Czy ja żałowałem Calvo? W jednej chwili dopada mojej szyi, nie mam czasu się bronić. Jego
zęby rozdzierają mi skórę, wbijają się w żyłę. Czuję ból. Silny. Obezwładniający.
W mgnieniu oka ogarnia mnie odrętwienie. Czy to jest śmierć? Chyba tak. Jakby z oddali
słyszę głos Drakuli. Uświadamiam sobie, że idę do piekła. A to komitet powitalny.
51
Miranda
W
szystko dzieje się w okamgnieniu. Geoff dopada szyi Zachariasza.
- Niczego się nie bój, złotko - mówi Radford. - Możesz dokończyć zdrajcę.
Już chcę wydrzeć Geoffowi Zachariasza, ale sam odsuwa się od niego.
Nie rozumiem, co się dzieje. Wargi Geoffa są całe w bąblach. Opuchnięte, poparzone... Nie,
płoną! Kiedy unosi dłonie do twarzy, widzę, że palą mu się policzki. Robi chwiejny krok.
Płomienie obejmują gardło, trawiąc ciało.
Jak to możliwe? Gzuję odrazę, a jednocześnie jestem zafascynowana.
Szyja się łamie i głowa odpada. Na podłogę spada zwęglone kolano.
Geoffa trawi ogień. Gwałtowny jak w lipcu w Teksasie.
Po chwili zostaje po nim tylko przypalony ślad na dywanie.
Chłopak, do którego tak długo wzdychałam, zniknął.
Nie cieszę się z tego, ale czuję ulgę, że już nikomu nie zrobi krzywdy.
Sabinę i Phillippe wyglądają na przerażonych. Harrison nalewa do kieliszka krwawego wina i
podaje Rad-fordowi. Sam bierze łyk prosto z karafki.
Dociera do mnie, że to krew Zachariasza.
- Co to było? Czar ochronny? - pytam go. - Kim jesteś? Czarnoksiężnikiem, magiem,
absolwentem Hogwartu? Kim?
Odpowiada wręcz niedorzecznie.
- Przybyłem z misją od Boga.
O dziwo, Radfordowi ta odpowiedź najwyraźniej wydaje się sensowna. Unosi kieliszek,
wznosząc toast za Zachariasza.
- To ty - zamyśla się. - To byłeś ty. Wybrałem ją przez ciebie. Miałem zamiar adoptować
tamtą drugą, ale pojawiłeś się w blasku księżyca, a ja ukryłem się w najgłębszym cieniu,
zachwycony moim szczęściem. Kiedy jej się objawiłeś, zrozumiałem, że jest wyjątkowa.
Musiałem mieć ją dla siebie.
Odwracam się do Radforda.
- Kim on jest, Ojcze? Co masz na myśli?
- Nie ma już takich aniołów jak kiedyś - wzdycha. Czuję się, jakbym dostała cios w serce,
Prcypominam
sobie, jak Zachariasz pytał mnie, czy wierzę w anioły. Przypominam sobie tatuaż na jego
piersi. Ja... O mój Boże, to prawda.
Przy naszym pierwszym spotkaniu spytałam, czy jest zmiennokształtny. Instynktownie
wyczułam, że nie jest człowiekiem. Żaden człowiek nie ma tak jedwabistych włosów i tak
nieskazitelnej skóry. Żaden człowiek nie może jeść jak zapaśnik sumo i wyglądać jak on.
Miłość i pragnienie mojego życia jest tak święte, jak ja nieświęta. Nic dziwnego, że
Zachariasz cały czas mnie odtrącał! Jestem pewna, że migdalenie się z krwiopijcą mieści się
w kategorii „Nie będziesz". Dlaczego tu jest? Powinien raczej zdobić bożonarodzeniową
choinkę lub włoski fresk albo śpiewać w chórze, albo grać na harfie.
Gdzie ma skrzydła?
- Anioł. - Biorę głęboki oddech, wciąż oszołomiona.
- Jak widać, upadły - zauważa Radford. - Pewnie ze stróżów.
Sabinę przeprasza i idzie się odświeżyć, a Phillippe wychodzi za nią. Nie pytają o pozwolenie
ani na nie nie czekają. Po prostu wychodzą.
- Skąd wiesz, że upadły? - pyta Harrison.
- Prawdziwi aniołowie nie spędzają czasu z wiecznymi - śmieje się Radford. - Nawet
uwodzący córki dobroczyńcy, jak ten. Poza tym gdyby nie był upadły, dawno by zniknął albo
użył swojego blasku, żeby się nas wszystkich pozbyć.
- To anioł stróż? - staram się coś z tego zrozumieć. Wtedy odzywa się Zachariasz.
- Tak. Jestem, a raczej byłem, twoim aniołem stróżem.
52
Miranda
Z
aprowadź go na główny dziedziniec - nakazuje Harrisonowi Radford, wkładając
marynarkę. - Będzie niezłą rozrywką.
- Nie możesz mnie zabić - mówi Zachariasz, któremu krew zbiera się w ranie na szyi.
- Wiem. - Uśmiech Radforda zasnuwa pokój mrokiem. - I właśnie dzięki temu będziesz
idealną ofiarą. Już sobie wyobrażam, jak torturując cię publicznie, noc w noc, rok po roku,
przez wieki, umocnię swoją reputację.
Muszę użyć całej siły woli, żeby nie zareagować na to w zauważalny sposób.
Kiedy Harrison wyprowadza Zachariasza, Radford wyciąga cygaro z wewnętrznej kieszonki
na piersi.
- Czekajcie! - wota. - Pójdę z wami. Mam świetny pomysł. - Odwraca się do mnie. -
Kochanie?
- Za twoim pozwoleniem, Ojcze, spotkamy się na gali. - Muszę działać szybko, dopóki nie
ochłonie. Co prawda potrafi się przemieszczać jako kurz czy mgła, ale na pewno nie jest w
stanie być w dwóch miejscach jednocześnie. Inaczej udaremniłby przewrót w lochach.
Prawdopodobnie zaprzątnęło go obserwowanie mnie albo powrotu Harrisona. - Muszę
porozmawiać z Sabinę o... - decyduję się na najbezpieczniejsze wyjaśnienie, jakiego można
udzielić niemartwemu dżentelmenowi z Południa - ...o kobiecych sprawach.
Znajduję Sabinę stojącą samotnie na korytarzu drugiego piętra. Popija krew ze srebrnej
piersiówki z monogramem i wygląda przez okno na środkowy dziedziniec. Jak widać, nie
tylko ja chcę wiedzieć, gdzie jest król wampirów.
- Jesteś rozczarowana, księżniczko? - pyta, kiedy do niej podchodzę. - Proszę zrozumieć. Ty
powiedziałaś jedno, ale później zadzwonił twój ojciec...
- Wiem - odpowiadam. - Nie mogłaś sprzeciwić się Mistrzowi. Do dupy, co?
- Słucham? - Unosi brwi, szczerze zdumiona. Patrzę na jej syrenią suknię. Sabinę traktuje
modę
równie poważnie jak swoją kobiecość, ale dziś wygląda jak pusta lalka, bo takie jest
oczekiwanie. Oczekiwanie Radforda. Na pewno jej się to nie podoba.
- Sabinę, czy mogę zamienić z tobą słówko na osobności?
Kłania się sztywno, skrępowana gorsetem.
- Wydaje mi się, że powinnam cię ostrzec. - To dziecinny krok, nic, czego Radford by nie
wybaczył, gdyby się o tym dowiedział. - Dzisiaj Mistrz rozkaże swoim poddanym, żeby
posilili się własnymi asystentami. W ramach nauczki po kilku uchybieniach królewskiego
personelu. Gdybyś chciała ochronić...
- Uchybieniach takich jak zatrudnienie anioła, którego się torturuje? - przerywa mi. - Mon
Dieul
Bingo. Nie uważam za konieczne dodawać, że to ja przyjęłam anioła. Sabinę drży, pewnie na
myśl o uchybieniach własnej służącej, wskutek których ona musiała zjeść ciało zakonnicy,
poparzony Phillippe stracił urodę, a oboje ukochany dom.
- Kiedy się poznaliśmy, ujęła mnie jego galanteria -mówi o Radfordzie. - Niezwykły szacunek
dla kobiet i dla męskiej części starszyzny wiecznych. To, że na swojego następcę wyznaczył
młodą kobietę. Ale Mistrz nie jest przedstawicielem Starej Krwi.
On nie, ale ona tak. Należy do najbardziej podziwianych i budzących powszechny respekt.
Podejrzewam, że kiedyś wyobrażała sobie siebie jako smoczą księżniczkę, jeżeli nie jako
królową.
Podtekst ukryty w jej słowach oznacza zdradę. Wykazała się odwagą, kierując je do mnie,
córki Drakuli.
- Podobno - dodaje konspiracyjnym szeptem - przez to, że przedwcześnie wzmacnia swoje
zdolności magią, traci zmysły.
- To prawda - potwierdzam. - Ja jestem jego ulubienicą. - Rozwiązuję czarną wstążkę i
ukazuję zasklepioną ranę po nożu. - Zobacz, co mi zrobił.
Sabinę, coraz bardziej przerażona, sięga dłonią do szyi.
Wszak wybrała potępienie zamiast gilotyny.
Niedawno wypadła z łask Radforda. Opowiadam jej o pożarze w mojej sypialni i niemal
słyszę, jak zastanawia się nad tym w Dzielnicy Łacińskiej. Nie zdziwiłabym się, gdyby się
okazało, że to Radford kazał go wzniecić.
- Jego uczucie do ciebie - mówi - stało się obsesją.
Na moją korzyść działa to, że okazałam jej łaskę, której on raczej by nie okazał. Sabinę znów
zerka na dziedziniec.
- Wśród arystokracji krążą różne plotki - dodaje szeptem. - Sprawę pogarsza to, że Mistrz nie
pojawił się na międzynarodowym objeździe. Manipulacjami medialnymi mógł oszukać klasę
ś
rednią My, elita, wiemy swoje. Jego niezrównoważenie naraża Pelerynę na ryzyko. To
niebezpieczny czas, nie tylko dla rodziny królewskiej, ale również dla arystokracji. Ostatnio
na wszystkich kontynentach coraz częściej podważa się nasz autorytet, coraz częściej
lekceważy nas szlachta, a nawet zwykli obywatele. Niewiele ponad rok temu cała arysto-
kracja południowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych została zniszczona w serii ataków
bombowych.
Prawie cała, uściślam w duchu.
- Mistrz nie potrafi zarządzać nawet własnym zamkiem - przyznaję - a co dopiero
podziemnym światem. Trzeba to zrobić. Dziś na gali. Zaskoczymy go.
Sabinę unosi podbródek.
- Robisz to dla anioła - mówi.
- Nie tylko dla Zachariasza - odpowiadam. - Ale owszem, po części dla niego.
- Kochasz go.
Sabinę, choć zła, rozumie, co to miłość.
- Pomóż mi - proszę - a zostaniesz nagrodzona. Jestem prawowitą następczynią. Mogę
przeprowadzić bezproblemową przemianę.
- Lubię cię, księżniczko, naprawdę. Ale my jesteśmy istotami samolubnymi, nie honorowymi.
Nie winię jej za to, że mi nie ufa. Wykładam kartę, do której nie mam prawa.
- Daję ci nie tylko moje słowo, Sabinę. Daję ci również słowo mojego anioła.
Wzdycha.
- Słowo Boga?
Bluźnierstwem byłoby przytaknąć. Z tego, co wiem, mogę przez to znaleźć się w piekielnym
ogniu. Mam jednak nadzieję, że On mi wybaczy.
- Tak.
53
Zachariasz
L
żę
przykuty łańcuchami do dziewięciometrowe-go stołu na środku dziedzińca. Nie mogę
uwierzyć w to, co się dzieje. Nigdy nie czułem się tak bezradnie, głupio i groteskowo. Przykra
była świadomość, że jestem upadłym aniołem, i niewiele mniej nieprzyjemne słowa Jozuego,
ż
e tylko się „ześlizgnąłem". Ale bycie główną atrakcją najważniejszego przyjęcia Drakuli na
pewno zapisze się w historii nieba jako najbardziej odrażające przedstawienie w wykonaniu
anioła, z założenia stróża.
Kiedy Harrison rozpina mi koszulę, pluję mu w twarz.
- Podoba mi się to - mówi jego brat Freddy. Odwraca się, układając dłonie jak reżyser
'filmowy, który myśli nad ujęciem. - Podoba mi się fabuła i kompozycja. Anioł, mówisz?
- Upadły anioł. - Harrison spogląda na mnie gniewnie, wycierając policzek.
- Głupi upadły anioł - dodaje Drakula, pykając cygaro. Wbija nóż Ghurków w drewno tuż
obok mojej skroni. - Nie wiesz, że miałeś zmienić strony?
Gdzie jest Miranda? - zastanawiam się.
- Przybyli pierwsi goście. Parkują w zachodnim garażu - oznajmia Harrison.
Słysząc to, Drakula zamienia się w mgłę. Freddy otwiera komórkę i rozmawia, idąc po
krawędzi sceny.
Harrison pochyla się nade mną, znów w zasięgu splunięcia.
- Wiedziałem, że jesteś zbyt piękny jak na człowieka.
- Zniża głos. - Ale nie wiedziałem, że anioły istnieją. Fakt, z Mirandą zawaliłem. Ale próbuję
jeszcze raz.
- O istnieniu demonów wiesz z pierwszej ręki. Dlaczego miałbyś nie wierzyć w nas?
- Freddy i ja wychowaliśmy się na tym świecie jako synowie służących, którzy byli służącymi
od pokoleń. Tylko tyle wiemy.
Nie kupuję tego.
- Twój brat nie chce się stać wampirem.
- Nie - przyznaje Harrison. - Uciekłby już dawno, gdyby...
- Gdyby nie ty - kończę. Na tę całą farsę z Hannibalem Lecterem, organizatorem imprez,
mogą się nabrać wampiry. Ale nie ja. - Jeszcze nie jest za późno - mówię z nadzieją, że mam
rację. - Jeszcze możesz wybrać dobro.
Zanim Harrison zdąża odpowiedzieć, włącza się Freddy.
- Masz szczęście, że on się pojawił - mówi do brata.
- Mistrz planował, że umieści cię w zbiorniku zanurzonym w święconej wodzie.
Harrison kiwa głową w zamyśleniu.
- Masz aniołka wytatuowanego na piersi - zauważa, jakbym nie wiedział. - Cherubina.
Freddy unosi druciane okulary.
- To nie jest żaden aniołek. To gruby goły niemowlak ze skrzydłami.
Niemal dławię się własnym językiem, kiedy słyszę te słowa.
Gdzie ja je wcześniej słyszałem? Od Josha w Amtraku.
To na pewno nie zbieg okoliczności. Więc co? Boże prowadzenie, jak przypuszczam.
Freddy jest człowiekiem. Ma anioła stróża. On, Nora i wszyscy ludzcy służący mają zostać
zabici, więc ich aniołowie muszą robić to, co kiedyś ja. Zachęcić, inspirować. Pociągać za
sznurki.
Mimo że Miranda mnie opuściła, nie jestem sam. Pamiętam, co powiedział mi Josh w
muzeum. Niebo jest po mojej stronie.
- A jeśli chodzi o upadłych - dodaje Freddy. - Ty, mój bracie...
- Nie teraz - ucina Harrison. - Trzeba witać gości.
- Co będzie później? - pytam Freddy'ego, gdy odchodzi.
Zaczyna rzucać na mnie płatki białych i błękitnych róż. Z prawdziwym artyzmem.
- No cóż, obowiązuje PWC, bo poczęstunek imprezowy zbiegł. Element kiczu na królewskiej
gali jest niezbędny, więc trzeba wyciąć ci serce - serce anioła - i obnieść je dookoła na
srebrnej tacy. Goście zostaną uprzedzeni, żeby go nie próbowali, ale jednocześnie zachęceni,
by nakłuwać je widelcami do homara.
- Naprawdę zamierzasz to zrobić? - pytam. - Wyciąć mi serce?
Kiedy zobaczyłem Freddy'ego po raz pierwszy, sprawiał wrażenie kogoś, kto jest do tego
zdolny. Lecz od tamtej pory otrzymywałem różne znaczące sygnały.
- Ależ nie - wyjaśnia, uwalniając ostrze noża. - Mistrz zostawi ten zaszczyt księżniczce.