Howard Phillips Lovecraft - The Ghost–Eater
Współautor: C. M. Eddy Jr.
Napisane w roku 1923
Przekład: Andrzej Ledwożyw
POŻERACZ DUCHÓW
Somnambulizm?* Atak gorączki? Chciałbym tak myśleć! Bo sam w ciemności i osamotnieniu
wciąż słyszę demoniczne echa okrzyków, warknięć oraz ten obrzydliwy trzask łamanych kości — i
wzdrygam się ponownie na wspomnienie tamtej’ potwornej nocy. Nie znałem się wówczas zbytnio
na leśnictwie, jednakże dzicz wołała mnie tak samo mocno jak dziś. Do owej pechowej nocy
zawsze starałem się korzystać z rad przewodników, ale wtedy okoliczności zmusiły mnie do
polegania na własnej zręczności.
Był środek lata w Maine. Pomimo pilnej potrzeby udania się z Mayfair do Glendale następnego
dnia, nie mogłem znaleźć przewodnika. Gdybym poszedł przez Petewisset (co by mnie nie
zaprowadziło na czas do celu) musiałbym przewędrować przez gęste lasy; jednak kiedy pytałem o
przewodnika, spotykałem się z odmową. Obcy, jakim tu byłem, musiał wzbudzać nieufność. Zbyt
wiele „ważnych interesów” i „pilnych obowiązków” mieli mieszkańcy tak małej wioski, choć
widziałem jak próżnują. Zapewnili mnie, że droga przez las jest całkiem prosta: prowadzi na północ
i zupełnie nie stanowi problemu dla młodzieńca takiego jak ja.
Jeśli wyruszę o poranku, zapewniali, dotrę do Glendale o zachodzie Słońca, unikając noclegu pod
gołym niebem.
Nic nie podejrzewając postanowiłem iść sam. Prawdopodobnie uczyniłbym tak nawet w przypadku
niebezpieczeństwa, gdyż młodość jest uparta, a ja od dzieciństwa śmiałem się z opowieści i
przypuszczeń starych ludzi.
Wyruszyłem rankiem krętą, leśną ścieżką z jedzeniem na dzień i pasem wypełnionym wekslami na
duże sumy. Powinienem dotrzeć do Glendale tuż po zachodzie, choć miałem wystarczająco dużo
doświadczenia w biwakowaniu pod gołym niebem, by wiedzieć, że mogę opóźnić się na skutek
jakichś mylnych obliczeń. Poza tym moja obecność w miejscu przeznaczenia nie była niezbędna
przed południem.
To pogoda pokrzyżowała mi plany. Słońce paliło nawet przez gąszcz liści, wyczerpując moją
energię z każdym krokiem. W południe ubranie przesiąkło potem i poczułem, że słabnę. Ścieżka
była bardzo zarośnięta krzakami, w niektórych miejscach nawet prawie nie do przebycia. Musiały
minąć tygodnie, a może miesiące, od czasu, kiedy ktoś przedzierał się tędy. Zacząłem wątpić, czy w
ogóle kiedykolwiek dotrę do celu.
W końcu zgłodniałem. Znalazłem zacienione miejsce i zjadłem posiłek przygotowany dla mnie w
hotelu. Były to jakieś kanapki, kawałek wyschniętego tortu i butelka lekkiego wina. Było zbyt
gorąco, żeby zapalić dla pocieszenia, więc nawet nie sięgałem po fajkę. Wyciągnąłem się za to jak
długi pod drzewami, chcąc odpocząć kilka chwil przed czekającym mnie dalszym odcinkiem
podróży.
Podejrzewam, że niemądrym czynem było wypicie tego wina, niby lekkie, wystarczyło do
zakończenia tego parnego, męczącego dnia. Miałem zamiar tylko trochę odpocząć, ale po kilku
ziewnięciach głośno zachrapałem.
Otworzyłem oczy w nocy. Wiatr szybko pobudził mnie do pełni zmysłów. Czarne, szybko
zbliżające się chmury zbijały się w twardą ścianę ciemności, zwiastując potężną burzę. Wiedziałem
już, że nie dotrę do Glendale przed świtem, ale perspektywa spędzenia nocy w lesie była bardzo
odrażająca. Po chwili podjąłem decyzję dalszego marszu w nadziei znalezienia schronienia przed
nawałnicą.
Ciemność otuliła las niczym ciężki koc. Misko wiszące chmury stały się groźniejsze, a wiatr
przerodził w potężną wichurę. Rozbłysk odległej błyskawicy rozświetlił niebo, za nim nadeszło
złowieszcze turkotanie grzmotów, które wydawało się mieć w sobie ogień jakiejś szaleńczej pogoni.
Poczułem na wyciągniętej dłoni kroplę deszczu i choć automatycznie szedłem, pogodziłem się już z
nieuniknionym. W następnej chwili zobaczyłem światło padające z okna wśród drzew i ciemności.
Pośpieszyłem w tamtym kierunku.
Gdybym, na Boga, odwrócił się wtedy i uciekł!
Była to jakaś polana, na której dalszym końcu, tyłem do pierwotnej puszczy, stał budynek.
Spodziewając się chaty czy szałasu, zatrzymałem się na krótko ze zdumienia na widok wygodnego,
zbudowanego ze smakiem małego, jednopiętrowego domku, bardzo dobrze utrzymanego i
zadbanego, którego wiek oceniłem na jakieś siedemdziesiąt lat.
Przez małe szybki jednego z dolnych okien widać było jasne światło i w tym kierunku, gnany
uderzeniami deszczu, pobiegłem przez polanę, pukając do drzwi, kiedy tylko pokonałem stopnie
ganku. Odpowiedź nadeszła ze wstrząsającą szybkością: głęboki, przyjemny głos, który
wypowiedział tylko słowo: „Wejdź!”.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do zacienionego holu, za którym znajdowała się biblioteka z
rozświetlonym oknem. Zarejestrowałem szczególny zapach tego miejsca: delikatną, prawie
nieuchwytną, ledwie odróżnialną woń, która w jakiś sposób sugerującą obecność zwierząt. Mój
gospodarz musiał być myśliwym lub traperem, który swój interes prowadził na miejscu.
Gospodarz siedział w obszernym fotelu przy stole, którego środek zrobiony był z marmurowej
płyty. Długa, przylegająca do ciała szara szata okrywała jego postać. Światło z potężnej lampy
uwydatniało jego rysy i kiedy przyglądał mi się z ciekawością, ja przyglądałem mu się z nie
mniejszą. Był uderzająco przystojny, z delikatnym, gładko wygolonym obliczem, błyszczącymi,
doskonale uczesanymi płowymi włosami, długimi, regularnymi brwiami, zbiegającymi się
ukośnym łukiem nad nosem, kształtnymi uszami osadzonymi nisko z tyłu głowy i dużymi,
wyrazistymi, szarymi oczyma, błyszczącymi jakimś wewnętrznym światłem.
Uśmiechnął się na powitanie, ukazując rząd potężnych białych zębów, i skinął dłonią wskazując na
krzesło. Byłem zaskoczony delikatnością jego szczupłej ręki o długich palcach, których różowe
paznokcie o diamentowym kształcie były lekko zakrzywione i doskonale utrzymane. Nie mogłem
powstrzymać się od zdziwienia, dlaczego człowiek o takiej osobowości wybrał tak samotniczy tryb
życia.
— Przepraszam za moje wtargnięcie — zacząłem. — Miałem nadzieję dotrzeć do Glendale przed
świtem, ale nadchodzi burza i musiałem poszukać schronienia.
Jakby na potwierdzenie mych słów rozbłysła błyskawica, rozległ się potworny grzmot i
niespotykana ulewa zaczęła bić z szaleńczą siłą w okna. Mój gospodarz — najwidoczniej
zaprzyjaźniony z siłami natury — błysnął do mnie następnym uśmiechem. Jego głos był kojący,
doskonale modulowany, a oczy błyszczały prawie hipnotycznym blaskiem.
— Jesteś mile widziany. Mogę ci zaoferować gościnę, ale obawiam się, że to wszystko. Mam chorą
nogę, więc zasadniczo musisz polegać na sobie samym. Jeśli jesteś głodny, znajdziesz w kuchni
wystarczająco dużo jedzenia. Nie krępuj się.
Wydawało mi się, że odróżniłem w jego głosie obcy akcent choć mówił płynnie. Wyprostował się
na całą wywierającą wrażenie wysokość i skierował ku drzwiom długim, utykającym krokiem.
Zauważyłem długie, owłosione przedramiona zwisające po bokach, tak kontrastujące z jego
delikatnymi dłońmi.
— Chodź — przynaglił mnie. — Weź lampę. Możemy równie dobrze posiedzieć w kuchni.
Podążyłem za nim zabierając po drodze kilka szczap ze stosu drewna leżącego w rogu spiżarni. W
kilka chwil później, kiedy płonął już miły ogień, zapytałem, czy mógłbym przygotować posiłek dla
nas obu.
Grzecznie odmówił.
— Jest za gorąco. Prócz tego jadłem już.
Po umyciu talerzy pozostałych po mym samotnym posiłku usiadłem, żeby zapalić fajkę. Gospodarz
zadał mi kilka pytań dotyczących okolicznych wiosek. Gdy dowiedział się, że jestem obcy, zapadł
w ponure milczenie.
Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest w nim coś dziwnego, jakaś subtelna obcość, której nie
mogłem zanalizować. Byłem prawie pewien, że toleruje moją obecność tylko z powodu burzy, a nie
z autentycznej gościnności. Jeśli chodzi o samą burzę, to wydawało się, że cichnie. Stawało się
coraz widniej, spoza chmur wyszedł Księżyc w pełni, a deszcz zmienił się w uporczywą mżawkę.
Może, pomyślałem, powinienem mimo wszystko podjąć dalej podróż, tym bardziej, że sądziłem, iż
takie jest życzenie gospodarza.
— Lepiej zaczekaj do świtu — stwierdził. — Powiedziałeś, że padasz z nóg, a stąd jeszcze dobre
trzy godziny do Glendale. Ma górze są sypialnie i będziesz mile widziany, jeśli zechcesz pozostać
w którejś z nich.
W tym zaproszeniu brzmiała stanowczość rozpraszająca wszelkie wątpliwości, jakie mogłem żywić
co do jego intencji. Stwierdziłem teraz, że jego milkliwość musiała być rezultatem długiej izolacji
w tej dziczy.
Siedziałem bez słowa przez czas potrzebny na wypalenie trzech fajek, aż wreszcie zacząłem
ziewać.
— Był to dla mnie raczej trudny dzień — zauważyłem — i sądzę, że najlepiej będzie udać się na
spoczynek. Muszę o świcie wyruszyć w dalszą drogę.
Gospodarz wskazał ręką na drzwi, przez które widziałem hol i schody.
— Weź ze sobą lampę — poradził. — Jest to jedyna, ale nie przeszkadza mi siedzenie po ciemku.
Naprawdę. I tak połowę czasu spędzam w ciemności. Trudno zdobyć tu naftę, a ja rzadko chodzę do
wsi. Twój pokój jest pierwszy na prawo po wejściu na schody.
Wziąłem lampę i wyszedłem. Już w holu odwróciłem się chcąc życzyć mu dobrej nocy i ujrzałem,
jak w ciemnym pomieszczeniu jego oczy goreją prawie fosforyzującą poświatą. Przypomniała mi
się dżungla i ślepia błyszczące tuż poza zasięgiem światła ogniska, na piętrze usłyszałem, że
gospodarz bardzo pewnie podąża przez hol do pokoju na dole, naprawdę dawał sobie doskonale
radę bez lampy.
Burza ucichła, kiedy wchodziłem do przeznaczonego mi pokoju. Światło Księżyca padało przez
nieprzysłonięte zasłoną południowe okno wprost na łóżko. Zdmuchnąłem lampę pozostawiając cały
dom w ciemnościach i nagle wyczułem ostry zapach, jakby zwierzęcy, który poczułem po raz
pierwszy od razu po wejściu. Podszedłem do okna i otworzyłem je szeroko, oddychając głęboko
zimnym, czystym powietrzem nocy.
Licząc pieniądze (pas nadal wisiał pewnie na moich biodrach) pomyślałem, że nie jest zbyt
rozsądnie spieszyć się ze snem. Czytałem bowiem o ludziach, którzy tylko czekali na podobne
okazje, żeby obrabować, a nawet zamordować swoich gości. Ułożywszy więc pościel tak, aby
wyglądało, że przykrywa śpiącą postać, przeniosłem jedyne w pokoju krzesło w cień, napełniłem i
zapaliłem fajkę, po czym rozsiadłem się wygodnie.
Nie siedziałem długo, kiedy moje wyczulone uszy pochwyciły dźwięk kroków kogoś wchodzącego
na schody. Wytrąciło mnie to z drzemki. Były wyraźne, głośne i beztroskie, bez najmniejszej próby
zatajenia, jednak brzmiały inaczej niż chód gospodarza — on wszakże utykał. Wytrząsnąłem popiół
z fajki i włożyłem ją do kieszeni. Potem wstałem z krzesła, przeszedłem przez pokój i
przycupnąłem w napięciu w miejscu, które powinno być zakryte przez otwierające się drzwi.
Drzwi się otworzyły i w smudze księżycowego światła ujrzałem człowieka, jakiego nigdy przedtem
nie spotkałem. Wysoki, o szerokich ramionach, dystyngowany, jego twarz była na poły ukryta w
gęstej, kwadratowo przyciętej brodzie, o karku przykrytym długim, dawno już w Ameryce
zarzuconym harcapem*, co świadczyło niewątpliwie, że jest obcokrajowcem. Jak dostał się do
domu niepostrzeżenie — tego nie mogłem w żaden sposób zrozumieć. Nie wyobrażałem też sobie,
że mógł kryć się w którymś z dwóch pokoi lub holu. Patrząc z wytężeniem na niego, w
zdradzieckim świetle Księżyca odniosłem wrażenie, że mogę widzieć na wskroś przez jego silną
postać. Ale może było to tylko złudzenie wywołane zaskoczeniem.
Spostrzegłszy nieporządek na łóżku, ale najwyraźniej nie mając zamiaru badać tego bliżej, przybysz
mruknął coś do siebie w obcym języku i zaczął się rozbierać. Rzucił części ubioru na krzesło, które
przed chwilą opuściłem, podszedł do łóżka, ściągnął jego nakrycie i po chwili czy dwóch chrapał
już w głębokim śnie.
Moją pierwszą myślą było odszukanie gospodarza i zażądanie wyjaśnień, lecz po chwili
pomyślałem, że znacznie lepiej będzie, jeśli upewnię się, że całe to zajście nie jest wywołane
wypitym w lesie winem. Nadal czułem się osłabiony i — mimo kolacji — głodny, jakbym nie jadł
od obiadu poprzedniego dnia.
Podszedłem do łóżka, wyciągnąłem rękę, chwyciłem za ramię śpiącego… i z trudem
powstrzymałem okrzyk szalonego przerażenia, zaskoczenia. Cofnąłem się z bijącym sercem i
rozszerzonymi oczyma.
Moje palce przeszły przez śpiące ciało i dotknęły pościeli!
Całkowita analiza mych rozdygotanych i rozszalałych zmysłów wydaje się zbyteczna. Mężczyzna
wydawał się niematerialny, lecz ciągle słyszałem jego regularny oddech, widziałem jego ciało, jak
lekko obróciło się pod kocem. Kiedy byłem pewien, że oszalałem lub znajduję się w jakimś stanie
hipnozy, usłyszałem na schodach inne kroki — miękkie niczym stąpanie psa, wahające się,
utykające. Ktoś wchodził na górę… I znów ten ostry, zwierzęcy zapach — tym razem dwakroć
silniejszy. Oszołomiony zakradłem się ponownie za drzwi. Byłem mrożony lękiem do szpiku kości,
lecz pogodzony z każdym znanym lub nieznanym losem.
W niesamowitym świetle do pokoju wkroczyła posępna postać szarego wilka. Tylną nogę trzymał
podniesioną, jakby był postrzelony. Bestia skierowała się w moją stronę…
Pistolet wypadł z mych zdrętwiałych palców i zaklekotał na podłodze. Ujrzałem coś, co
sparaliżowało mą wolę i zmysły: gorejące oczy… szare, fosforyzujące oczy mego gospodarza
wędrujące ode mnie do łóżka, patrzące żarłocznie na śpiącą widmową postać. Stwór odwrócił łeb i
jego z gardła wydobył się najbardziej wstrząsający odgłos, jaki kiedykolwiek słyszałem: głębokie,
gardłowe, wilcze warczenie, które sprawiło, że stanęło mi serce. Postać na łóżku poruszyła się,
otworzyła oczy i wzdrygnęła się na ten widok. Zwierzę przykucnęło drżąc i nagle eteryczna zjawa
na łóżku wrzasnęła krzykiem śmiertelnego, ludzkiego przerażenia, którego nie mógł wydać żaden
duch. Wilk skoczył wprost do jej gardła. Jego białe, silne zęby błysnęły w świetle Księżyca
zaciskając się na szyi wrzeszczącej zjawy. Wrzask zakończył się gulgotaniem wywołanym
napływającą do gardła krwią i przerażone ludzkie oczy stały się szkliste.
Krzyk pobudził mnie do działania. Błyskawicznie podniosłem pistolet i opróżniłem całą zawartość
magazynka w wilczą potworność przede mną.
Usłyszałem uderzenia każdej z kul o ścianę…
Nie wytrzymałem nerwowo. Ślepy strach rzucił mnie ku drzwiom, odwróciłem jednak raz jeszcze
głowę i zobaczyłem, jak wilk zatopił zęby w ciele. Nagle zreflektowałem się. To było to samo ciało,
przez które przenikały me ręce kilka chwil wcześniej… A teraz słyszałem trzask miażdżonych
kości.
* * *
Jak znalazłem drogę do Glendale i jak mi sieją udało przebyć — tego nie wiem. Wiem tylko, że
poranek zastał mnie na wzgórzu na brzegu lasu poniżej wioski. Niebieska nitka Cataquy migotała w
oddali. Bez kapelusza, bez płaszcza, z popielatą twarzą, zlany potem, jakbym spędził noc wśród
burzy, zwlekałem z wejściem, dopóki nie pozbierałem się w jakimś stopniu. W końcu zszedłem ze
wzgórza i ruszyłem wykładanymi płytami kamiennymi chodnikami wąskich uliczek, aż dotarłem do
Lafayette House.
* * *
Właściciel spojrzał na mnie badawczo.
— Dlaczego tak wcześnie, synku? Skąd ten dziki wzrok?
— Dopiero co przebyłem las z Mayfair.
— Przeszedłeś Diabelski Las tej nocy samotnie? — starzec patrzył na mnie wzrokiem, w którym
przerażenie mieszało się z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odparłem. — Nie mogłem dotrzeć przez Petewisset na czas, a musiałem tu być
dziś w południe.
— Ależ ostatniej nocy była pełnia!… Dobry Boże! — Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. —
Widziałeś Wasilija Oukranikowa albo Hrabiego?
— Czy naprawdę wyglądam na kogoś, z kogo można zadrwić?
Lecz jego głos był poważny.
— Musisz być obcy w tych stronach, synku, jeśli nic nie wiesz o Diabelskim Lesie, pełni, Wasiliju i
całej reszcie.
Poczułem się trochę głupio, ale nie pozostało mi nic innego jak zachować powagę.
— Mów dalej. Wiem, że umierasz z chęci powiedzenia mi. Jestem jak osioł — mam duże uszy.
Na swój suchy sposób opowiedział mi miejscową legendę, odzierając ją z wyrazistości i siły
przekonywania z powodu braku kolorystyki, szczegółów i atmosfery. Jednak nie potrzebowałem
wyrazistości i siły przekonywania, które temu opowiadaniu mógłby nadać jakiś poeta, bo aż za
dobrze pamiętałem przeżycia ostatniej nocy!
— Było kilku Rosjan rozrzuconych stąd do Mayfair. Przybyli tu po jednej z tych swoich
nihilistycznych rewolucji. Jednym z nich był Wasilij Oukranikow — wysoki, szczupły, przystojny
facet ze lśniącymi blond włosami, o zachwycających manierach. Mówiono jednak, że jest sługą
diabła — wilkołakiem i pożeraczem ludzi. Wybudował sobie dom w lesie, około jednej trzeciej
odległości stąd do Mayfair, i żył samotnie. Każdy przechodzący przez las przynosił piękną, dziwną
opowieść o tym, że był ścigany przez ogromnego wilka z lśniącymi, ludzkimi oczyma —
podobnymi do oczu Oukranikowa. Pewnej nocy ktoś strzelił celnie do wilka, po czym Rosjanin
przybył do Glendale mocno utykając. Tak to się przedstawiało. To nie jakieś podejrzenia czy
domysły, a jedynie suche fakty.
Potem posłali do Mayfair po Hrabiego. Nazywał się Fiodor Czerniewski, kupił stary dom Fowlera
przy ulicy Stanowej. Hrabia chciał się przyjrzeć Oukranikowowi. Wszyscy ostrzegali go, gdyż był
dobrym człowiekiem i doskonałym sąsiadem, ale powiedział, że potrafi się zatroszczyć o siebie.
Była noc pełni Księżyca. Hrabia był tak odważny, za jakiego go uważano. Powiedział tylko
jakiemuś człowiekowi, żeby poszedł za nim do domu Wasilija — jeśli nie wróci w określonym
czasie. I ten tak zrobił… Powiedz mi, synku, przeszedłeś las w nocy?
— Powiedziałem ci, że tak. — Usiłowałem wydawać się nonszalancki. — Nie jestem Hrabią i chcę
usłyszeć tę opowieść!… Co ten człowiek znalazł w domu Oukranikowa?
— Znaleziono potwornie storturowane ciało Hrabiego, synku, i posępnego wilka ze skrwawionymi
szczękami. Możesz się domyśleć, kim był ten wilk. Ludzie zaczęli mówić, że podczas każdej
pełni…, ale, synku, nie widziałeś ani nie słyszałeś niczego?
— Niczego, ojcze! Ale powiedz mi, co stało się z wilkiem, czy też z Wasilijem Oukranikowem?
— Cóż synku, zabili go… Nafaszerowali ołowiem i pochowali w domu, który potem spalili
doszczętnie… To było sześćdziesiąt lat temu, gdy byłem wyrostkiem, ale pamiętam, jakby to było
wczoraj.
Wzruszyłem ramionami. To wszystko zdawało się zbyt osobliwe i nierozsądne w jasnym świetle
dnia. Jednakże w ciemności i osamotnieniu wciąż słyszę demoniczne echa okrzyków, warknięć oraz
ten obrzydliwy trzask łamanych kości — i wzdrygam się ponownie na wspomnienie tamtej
potwornej nocy.