ROGER ZELAZNY
DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT AMBERU
Pierwszy tom z cyklu
„The First Chronicles of Amber”
Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Wydanie polskie: 1999
Wydanie oryginalne: 1970
Rozdział 1
Koszmar zbliżał się ku końcowi, lecz miałem wrażenie, że trwał całą wieczność. Spróbowałem poruszyć pal-
cami u nóg – udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i miałem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąż je
miałem.
Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem sobie długie noce,
pielęgniarki i igły. Za każdym razem, kiedy zaczynało mi się nieco rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi
wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie, będą mu-
sieli z tym skończyć.
Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni optymizm. Zrozumia-
łem, że od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale też nie widziałem
powodu, dla którego miano by zaprzestać tych praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i
udawać, że jesteś nadal zamroczony – podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.
Tak też uczyniłem.
Kiedy w jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście wciąż słodko chrapałem.
Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo zrekonstruować, co zaszło.
Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem jak przez mgłę, a
tego, co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie, że najpierw przebywałem w szpi-
talu, a dopiero później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie miałem pojęcia.
Czułem, że nogi mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować stanąć. Nie zdawałem sobie sprawy,
ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były złamane.
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dworze było już
ciemno i zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem im i przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.
Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u wezgłowia zrobiłem
ostrożnie pierwszy krok.
W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i trząsłem się jak w
febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.
Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte powieki zobaczyłem pielę-
gniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka,
usiadłem.
– Dobry wieczór – powiedziałem.
– Ależ... dobry wieczór – odparła.
– Kiedy stąd wychodzę? – spytałem.
– Będę musiała zapytać lekarza.
– Świetnie, niech pani zapyta.
– Proszę podwinąć rękaw.
– Nie, dziękuję.
– Muszę zrobić panu zastrzyk.
– Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.
– O tym decyduje lekarz.
– Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
– Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.
– Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło – pokręciłem wolno
głową.
– Skoro tak – oświadczyła – będę musiała zameldować o tym...
– Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.
– To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić... i miał pan obrażenia wewnętrzne...
– Zobaczymy – powiedziałem. – Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice – a więc ktoś musiał pokrywać rachunek.
Kto? Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele. Któż więc pozostawał? Wrogowie?
Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.
Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora. I to było wszystko,
co pamiętałem.
Jestem...
Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
Żeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod spodem wszystko jest w po-
rządku i że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z wezgłowia łóżka, zerwałem teraz
gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wrażenie, że muszę się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś
nie cierpiące zwłoki sprawy.
Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi, wstałem i podsze-
dłem do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.
Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i zdarte bandaże.
Drzwi ponownie się otworzyły.
Rozbłysło światło – przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym fartuchu.
– Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? – zapytał i trudno już było udawać, że
śpię.
– No właśnie – odparłem. – Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
– Pora na zastrzyk.
– Czy jest pan lekarzem? – spytałem.
– Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.
– A ja się nie zgadzam – powiedziałem – do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
– Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej – oświadczył i podszedł z lewej strony do łóżka. Trzymał w ręce
strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.
Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który rzucił go na kolana.
– ...! – zaklął, kiedy odzyskał głos.
– Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu – zagroziłem – to dopiero zobaczysz.
– Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów – wysapał.
Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.
– Gdzie moje ubranie? – spytałem.
– ...! – powtórzył.
– Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go metalowym prę-
tem.
Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydli-
stwo.
Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księżyc w nowiu wiszący nad rzędem to-
poli. Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała się niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem nicze-
go, co by mi pomogło zlokalizować to miejsce. Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa
plama światła w dole na lewo wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.
Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem i miał jeszcze czwo-
ro drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak
samo trawnik, drzewa, noc – nic nowego. Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za dużych, pożyczonych
butach.
Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem sanitariusza, miałem me-
talowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu co jakieś pięć metrów padało blade,
czterdziestowatowe światło żarówki.
Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro wyglądało tak samo jak
drugie: rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy znalazłem się na parterze, skierowałem się w
prawo szukając drzwi, spod których sączyło się światło.
Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.
Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym przeglądając jakąś kartotekę.
Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do krzyku, który jednak uwiązł mu w gardle, może z powo-
du mojej groźnej miny. Wstał szybko zza biurka.
Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem:
– Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie zajęło mi przejście przez
pokój, padły słowa:
– Co to znaczy?
– To znaczy – wyjaśniłem – że czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi pro-
ces o niedozwolone praktyki lekarskie i nadużywanie narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to już cierpię na głód
narkotyczny i mogę zrobić coś nieobliczalnego...
Stał i patrzył na mnie.
– Proszę stąd wyjść – zażądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
– Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Usiadł, ale buzi nie zamknął.
– Przekroczył pan cały szereg przepisów – stwierdził.
– Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina – zareplikowałem. – Proszę oddać mi ubranie i
wszystkie rzeczy.
– W pańskim stanie zdrowia nie może pan...
– Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał przed sądem.
Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.
– Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie – powtórzyłem.
– Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
– Nie ja wybierałem sobie tę klinikę i z pewnością mam prawo w każdej chwili zrezygnować z waszych
usług. Teraz właśnie ta chwila nadeszła.
– Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego dopuścić. Muszę we-
zwać kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do łóżka.
– Niech pan tylko spróbuje – powiedziałem – a przekona się pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy.
Przede wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i kto za mnie płaci?
– Jak pan sobie życzy – westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej. Otworzył szufladę i się-
gnął do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu rewolwer z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć –
był to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i po-
wiedziałem:
– Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyraźniej uważa mnie pan za kogoś niebezpiecznego. Być mo-
że ma pan rację.
Uśmiechnął się niewyraźnie i zapalił papierosa, co było błędem, jeśli chciał mi udowodnić, że zachował zim-
ną krew. Ręce mu się trzęsły.
– Niech będzie, Corey – powiedział. – Skoro ma to pana uszczęśliwić: umieściła tu pana pańska siostra.
? – pomyślałem.
– Która siostra? – spytałem.
– Evelyn – odparł.
Nic mi to nie mówiło.
– Ależ to nonsens – zaprotestowałem. – Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet, gdzie jestem.
Wzruszył ramionami.
– Niemniej...
– Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić – powiedziałem.
– Nie mam jej adresu pod ręką.
– To niech go pan wyszuka.
Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę.
Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres również był mi nie znany, ale wbiłem go
sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl. Świetnie. Coraz więcej danych.
Wsadziłem rewolwer za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.
– No dobra – powiedziałem. – A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zapłacić?
– Pańskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku – odparł – i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że
miał pan złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch miejscach. Prawdę mówiąc nie rozumiem, jakim cudem stoi
pan o własnych siłach. Minęły zaledwie dwa tygodnie...
– Zawsze szybko wracałem do zdrowia – wyjaśniłem. – Przejdźmy teraz do kwestii pieniędzy...
– Jakich pieniędzy?
– W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sadu za niezgodne z etyką lekarską praktyki i te inne
sprawy.
– Niech pan nie będzie śmieszny.
– Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.
– Nie ma nawet o czym mówić.
– Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie, jaki się podniesie wo-
kół kliniki, jeśli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem. Z całą pewnością skontaktuję się ze Stowarzy-
szeniem Lekarzy, z prasą, z...
– To szantaż – powiedział. – Nie zamierzam się przed tym ugiąć.
– Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie – ciągnąłem. – Mnie jest wszystko jedno. Ale te-
raz będzie taniej.
Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.
Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W końcu powiedział:
– Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.
– To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.
Znów zamilkł, a potem rzekł:
– To złodziejstwo.
– Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?
– Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.
– Niech będzie.
Po zbadaniu zawartości małego sejfu w ścianie oznajmił, że znalazł tylko czterysta trzydzieści dolarów, a ja
nie zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem
więc tę sumę i wepchnąłem banknoty do kieszeni.
– Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?
Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem w stanie Nowy Jork.
Kazałem mu wezwać taksówkę, bo nie znałem nazwy kliniki, a nie chciałem się zdradzać przed nim z lukami w
pamięci. Ostatecznie jeden z bandaży, które zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.
Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto kilogramów, siadając w brą-
zowym fotelu przy półce z książkami.
– Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi – powiedziałem.
Nie odezwał się już ani słowem.
Rozdział 2
Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu najbliższego miasta.
Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się bez celu. W końcu wszedłem do restauracji,
usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok pomarańczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Bo-
czek był za tłusty.
Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z odzieżą i poczeka-
łem do dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.
Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A także chusteczkę do
nosa, portfel i grzebień.
Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbował
mnie zatrzymać. Nikt mnie nie śledził.
Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowałem w
myślach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moją siostrę Evelyn Flaumel. Stało się
to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się jakieś piętnaście dni temu i w którym połamałem
sobie obie nogi, obecnie już zrośnięte. Nie pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali po-
lecenie, żeby utrzymywać mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się konsekwencji prawnych, kiedy zagrozi-
łem im sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy, co z tego
wymknie.
Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem to aż do bólu. To nie
był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie wiedziałem dlaczego. Ale dowiem się, jak było
naprawdę, i ktoś mi zapłaci. Ktoś mi drogo zapłaci. Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Każdy, kto
podniósł na mnie rękę, kto próbował zrobić mi krzywdę, czynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowną
zapłatę; kimkolwiek by był. Ogarnęła mnie żądza mordu, żądza unicestwienia przeciwnika i czułem, że zdarza
się to nie po raz pierwszy i że ulegałem już tej żądzy w przeszłości. I to nieraz.
Patrzyłem przez okno na opadające liście.
Po przyjeździe do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogolić się i ostrzyc, a potem zmieni-
łem w toalecie koszulę i podkoszulek, bo nie cierpię drapiących resztek włosów na plecach. Automat kaliber
32, należący do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdy-
by ktoś z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby
dobry pretekst. Mimo to postanowiłem go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku temu po-
wód. Zjadłem szybki lunch, przez godzinę jeździłem po mieście metrem i autobusami, a potem wziąłem tak-
sówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak
się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją pamięć.
Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.
Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach otworzyły się drzwi do wielkiej
starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć. Przemyślałem to idąc długim, krętym, wysypanym białym żwi-
rem podjazdem, między ciemnymi dębami i jasnymi klonami; liście szeleściły mi pod stopami, a wiatr chłodził
świeżo podgolony kark pod podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał się
z duszącą wonią bluszczu, który oplatał ściany tego szarego ceglanego domostwa. Nie było tu nic znajomego.
Miałem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy.
Zapukałem i w środku rozległo się echo.
Wpakowałem ręce do kieszeni i czekałem.
Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej pieprzykami pokojówce o śniadej
cerze i portorykanskim akcencie.
– Tak? – spytała.
– Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.
– Kogo mam zaanonsować?
– Jej brata. Carla.
– Och, proszę wejść – powiedziała.
Hall, do którego wszedłem, miał mozaikową podłogę z maleńkich łososiowo-turkusowych płytek i maho-
niowe ściany, a na lewo stała długa, wielka donica, pełna zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-
emaliowany sześcian rzucał żółte światło.
Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.
Nic.
Czekałem więc.
W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych drzwi. Trzecie na le-
wo były otwarte i te właśnie pokojówka mi wskazała. Wszedłem i zatrzymałem się na progu.
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej także trzy obrazy, dwa przedstawiają-
ce sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze leżał gruby zielony dywan. Obok dużego biurka stał
wielki globus zwrócony do mnie Afryką, a z tyłu ciągnęło się na całą ścianę okno, osiem wielkich tafli szklą. Ale
nie dlatego zatrzymałem się w progu. Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i
dekoltem w szpic, miała fryzurę z długą grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą obłoków o zacho-
dzie słońca a drgającym płomieniem świecy w ciemnym pokoju. Jej oczy – co jakimś cudem wiedziałem – skry-
te za okularami, których chyba nie potrzebowała, były błękitne jak jezioro Erie o trzeciej po południu w bez-
chmurny, letni dzień; a kolor jej powściągliwego uśmiechu pasował do włosów. Ale nie to sprawiło, że staną-
łem w progu jak wryty.
Skądś ją znałem, ale nie wiedziałem skąd.
Podszedłem, przykleiwszy do twarzy uśmiech.
– Jak się masz – powiedziałem.
– Siadaj, proszę – wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w jakie człowiek z lubością
się zagłębia.
Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.
– Cieszę się, że znów jesteś na chodzie – powiedziała.
– Ja tez – odparłem. – A co u ciebie?
– Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twojej wizyty.
– Wiem – zablefowałem – ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i opiekę. – Nadałem
temu lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.
W tym momencie do pokoju wszedł ogromny pies – wilczarz irlandzki – i położył się przed biurkiem. Tuż za
nim wsunął się drugi okaz i wolno okrążył dwa razy globus.
– No cóż – odparła z równą ironią – przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobić. Powinieneś jeździć ostroż-
niej.
– Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. – Nie wiedziałem, jaka gra się tu toczy, ale ponieważ ona
nie wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji. – Pomyślałem sobie, że
będziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, więc przyjechałem się pokazać.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała. – Czy jadłeś coś?
– Lunch kilka godzin temu.
Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.
– Podejrzewałam, że sam zechcesz wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się na siłach – oznajmiła. –
Ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj zjawisz.
– Wiem – odparłem. – I dlatego tu jestem.
Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.
– Zawsze byłeś nieobliczalny – oświadczyła w końcu. – I chociaż w przeszłości często ci to pomagało, w tej
chwili bym na to nie liczyła.
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie jakby nigdy nic. Zaw-
sze podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem. Znasz sytuację.
Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod „Corey”.
– Niekoniecznie – odparłem. – Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?
– Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.
Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.
– Niezbyt to roztropne – powiedziała – ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie. Za-
łóżmy, że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i bezpiecznie. Niech no pomyślę.
Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze, Ale milczała, wobec tego postanowiłem wyko-
rzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy – powiedziałem.
– Tak – odparła – wiem. Ale ponieważ jesteś sprytny, może to znaczyć niejedno. Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem więc na chwilę zwolniony od czynienia ogólnikowych i mętnych
uwag, które ona mogła interpretować jako subtelne lub wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i
soczysty; z przyjemnością zagłębiłem też zęby w świeżym, chrupiącym chlebie i pociągnąłem łyk piwa, zaspo-
kajając głód i pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziobiąc widelcem w talerzu.
– Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem – powiedziała. – I dlatego wolałabym, żebyś nie musiał się z
nim rozstawać.
– Ja też – przyznałem z pełnymi ustami.
Jadłem i przyglądałem się jej. Zobaczyłem ją naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej
jak morze, na tle muzyki, tańców, głosów... Ja byłem w srebrno-czarnym stroju i... Obraz się rozpłynął. Ale
wiedziałem, że wspomnienie było prawdziwe i kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie
mówiła, kiedy stała w swojej szmaragdowej sukni przede mną ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyką,
tańcami i szmerem głosów w tle?
Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.
– Pamiętam pewną noc – powiedziałem – kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie
to były szczęśliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.
– Tak... – powiedziała. – To były czasy, prawda...? Rzeczywiście z nikim się nie kontaktowałeś?
– Słowo honoru – przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
– Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót – mówiła – a Cienie kryją okropności, o jakich się nam nawet nie
śniło...
– I...? – pytałem dalej.
– On nadal ma kłopoty – skończyła.
– Och!
– Tak – dodała – i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.
– Tutaj – odparłem.
– To znaczy...?
– Na razie – dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za bardzo – dopóki nie
poznam całokształtu sprawy. – Cokolwiek to miało znaczyć.
– Och!
Skończyliśmy nasze steki i piwo, a kości rzuciliśmy psom. Przy kawie poczułem przypływ braterskich uczuć,
ale je zdusiłem.
– A co z resztą? – spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła się wygodniej w fotelu,
wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:
– Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej. Mnie się to w każdym ra-
zie podoba. Ale jak można zapomnieć... czasy świetności?
Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.
– Nie można – powiedziałem. – Nigdy nie można.
Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem:
– Czy mnie nienawidzisz?
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jak mógłbym cię nienawidzić... zważywszy na okoliczności?
Chyba ją to ucieszyło, bo pokazała w uśmiechu piękne białe zęby.
– To dobrze, dziękuję ci – rzekła. – Cokolwiek by mówić, jesteś dżentelmenem.
Skłoniłem się z emfazą.
– Zawrócisz mi w głowie.
– Wątpię – powiedziała. – Zważywszy na okoliczności...
Zrobiło mi się nieswojo.
Wciąż palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłużył. Miałem wrażenie, że tak. Po-
czułem nieodparte pragnienie, aby ją o to zapytać wprost, ale się powstrzymałem.
– No więc, co proponujesz? – zagadnęła w końcu.
Przyparty w len sposób do muru odrzekłem:
– Oczywiście, nie ufasz mi...
– Jak moglibyśmy ci ufać?
Postanowiłem zapamiętać to „my”.
– Cóż, na razie jestem gotów oddać się w twoje ręce. Z chęcią pozostanę u ciebie, co pozwoli ci mieć mnie
na oku.
– A potem?
– Potem? Zobaczymy.
– Sprytnie – powiedziała. – Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. (Zaproponowałem to
tylko dlatego, że nie miałem gdzie się podziać, a reszta wymuszonych szantażem pieniędzy nie na długo by mi
starczyła). Naturalnie, możesz zostać. Ale ostrzegam cię – tu pokazała wisiorek na łańcuszku, który nosiła na
szyi – to jest ultradźwiękowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen mają czterech braci, a cała szóstka świetnie ra-
dzi sobie z niepożądanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj więc myszkować tam, gdzie cię nie
proszą. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzięki tej właśnie rasie w Irlandii nie ma już
wilków, wiesz.
– Wiem – przyznałem i uzmysłowiłem sobie, że to prawda.
– Tak – ciągnęła. – Erykowi się to spodoba, że jesteś moim gościem. To powinno go skłonić do zostawienia
cię w spokoju, a przecież o to ci właśnie chodzi, n’est-ce pas?
– Oui – przyznałem.
Eryk! To imię coś mi mówiło! Znałem jakiegoś Eryka i była to bardzo ważna znajomość. Ten Eryk, którego
znalem, nadal najwyraźniej kręci się gdzieś w pobliżu, i to też było ważne.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że go nienawidziłem. Nienawidziłem go tak bardzo, że mógłbym go zabić. I nie-
wykluczone, że próbowałem.
Uświadomiłem też sobie, że łączy nas pewna więź.
Rodzinna?
Tak, właśnie tak. Żaden z nas nie był tym zachwycony, że jesteśmy... braćmi! Tak, teraz sobie przypomnia-
łem: potężny, władczy Eryk o krętej, lśniącej brodzie i oczach – dokładnie takich samych jak oczy Evelyn!
Zalała mnie nowa fala wspomnień, zaszumiało mi w skroniach, poczułem ciepło rozlewające się na karku.
Zachowałem jednak kamienną twarz i jakby nigdy nic zaciągnąłem się papierosem popijając piwo, choć jed-
nocześnie uzmysłowiłem sobie, że Evelyn jest rzeczywiście moją siostrą! Tylko że nie nazywa się Evelyn. Nie
mogłem sobie przypomnieć, jak się naprawdę nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem być ostrożny i nie zwracać
się do niej po imieniu, dopóki sobie nie przypomnę.
A kim ja jestem? I co się właściwie wokół mnie dzieje?
Nagle poczułem, że Eryk musiał mieć coś wspólnego z moim wypadkiem. Miał to być wypadek śmiertelny,
ale udało mi się przeżyć. I to on był sprawcą? Tak – podpowiedziało mi przeczucie. To musiała był sprawka
Eryka. A Evelyn z nim współpracowała, opłacając szpital, żeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niż
śmierć, ale...
Równocześnie zdałem sobie sprawę, że przychodząc do Evelyn oddałem się niejako w ręce Eryka i jeśli tu
zostanę, będę jego więźniem, wystawionym na kolejny atak.
Niemniej ona twierdziła, że jako jej gość mogę liczyć na spokój z jego strony. Należało się nad tym zastano-
wić. Nie wolno mi o niczym decydować pochopnie, muszę mieć się nieustannie na baczności. Może byłoby le-
piej, gdybym stąd odszedł i poczekał, aż stopniowo wróci mi pamięć.
Ale zżerała mnie jakaś straszna, gorączkowa niecierpliwość. Musiałem jak najszybciej poznać całą prawdę i
zacząć odpowiednio działać. Popychał mnie do tego nieodparty przymus wewnętrzny. Jeśli nawet za odzyska-
nie pamięci przyjdzie mi ponieść koszty ryzyka i niebezpieczeństwa, to trudno. Zostanę.
– Pamiętam też... – mówiła Evelyn i uprzytomniłem sobie, że opowiada coś od dłuższej chwili, a ja nie słu-
cham. Może przyczyną był refleksyjny ton jej słów, nie wymagający odpowiedzi, może mój własny natłok my-
śli. – Pamiętam, jak kiedyś zwyciężyłeś Juliana w jego ulubionej grze; a on zaklął i rzucił w ciebie kielichem peł-
nym wina. Wtedy ty chwyciłeś z wściekłością swoje trofeum i zamierzyłeś się, a on się przestraszył, że posunął
się za daleko. Ale ty się nagle roześmiałeś i przepiłeś do niego. Było mi przykro, że ty, zawsze taki chłodny i
opanowany, wpadłeś w taki gniew, a w Julianie wzbudziłeś tego dnia zawiść. Pamiętasz? Wydaje mi się, że od
tej pory pod wieloma względami usiłuje cię naśladować. Ale ja nadal go nienawidzę i mam nadzieję, że go
wkrótce diabli wezmą... Coś czuję, że tak będzie...
Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakaś gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej krwi. Było w tym
coś znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło.
– A Caine, jego to dopiero wystrychnąłeś na dudka! Wciąż cię nienawidzi, wiesz...
Zrozumiałem, że nie jestem osobą szczególnie lubianą. Ale to uczucie w dziwny sposób sprawiało mi przy-
jemność.
A imię Caine także zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te imiona dudniły mi w
uszach i rozsadzały czaszkę.
– To było tak dawno temu – powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawdą.
– Corwin, nie bawmy się w ciuciubabkę. Chcesz czegoś więcej niż bezpiecznego kąta, wiem o tym. I jesteś
wciąż dość silny, żeby zdobyć coś dla siebie, jeśli odpowiednio to rozegrasz. Nie mam pojęcia, co knujesz, ale
może moglibyśmy dojść do porozumienia z Erykiem. – Teraz słówko „my” przeszło najwyraźniej na naszą stro-
nę. Musiała uznać, że jestem coś wart w tej grze, o cokolwiek się ona toczy. Zobaczyła szansę osiągnięcia wła-
snych korzyści. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. – Czy dlatego tu przyszedłeś? – ciągnęła. – Masz jakąś propo-
zycję dla Eryka i szukasz kogoś, kto mógłby posłużyć jako pośrednik?
– Może... – powiedziałem. – Ale muszę się najpierw zastanowić. Ledwo wróciłem do zdrowia i mam sporo
spraw do przemyślenia. Jednak na wszelki wypadek wołałem ulokować się w miejscu, z którego mógłbym
szybko działać, gdybym doszedł do wniosku, że w moim interesie jest zawrzeć pakt z Erykiem.
– Uważaj – powiedziała. – Wiesz, że powtórzę każde twoje słowo.
– Oczywiście – przytaknąłem, wcale o tym nie wiedząc i szukając szybkiego wyjścia z sytuacji – chyba że w
twoim interesie będzie współpracować ze mną.
Ściągnęła brwi, między którymi pokazały się leciutkie zmarszczki.
– Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.
– Jeszcze nic. Jestem tylko z tobą całkiem szczery i mówię ci, że na razie sam nie wiem, co dalej. Nie mam
pewności, czy chcę dochodzić do porozumienia z Erykiem. – W końcu... – specjalnie zawiesiłem głos, bo czu-
łem, że powinienem coś zaproponować, a nie wiedziałem co.
– Masz inną propozycję? – zerwała się nagle na równe nogi, chwytając za gwizdek. – Bleys! Oczywiście!
– Siadaj – powiedziałem – i nie bądź śmieszna. Czy oddałbym się tak chętnie i bez namysłu w twoje ręce,
żeby zostać rzuconym na pożarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do głowy Bleys?
Odprężyła się, a nawet jakby trochę skuliła, a potem usiadła.
– Może i nie – przyznała w końcu. – Ale wiem, że lubisz stawiać wszystko na jedną kartę, i wiem też, że je-
steś podstępny. Jeśli przyszedłeś tu z zamiarem pozbycia się przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka
znów ważna. Powinieneś już tyle wiedzieć. Poza tym zawsze myślałam, że mnie lubisz.
– Lubiłem cię i lubię – zapewniłem ją – więc nie masz się czego obawiać. Ciekawe, że wspomniałaś akurat to
imię.
Żeby tylko połknęła przynętę! Tylu rzeczy musiałem się dowiedzieć!
– Dlaczego? Czyżby rzeczywiście skontaktował się z tobą?
– Wolałbym o tym nie mówić – odparłem mając nadzieję, że da mi to jakąś przewagę i teraz, znając już płeć
owego Bleysa, dorzuciłem: – Nawet gdyby tak było, odpowiedziałbym mu to samo, co Erykowi: „Muszę to
przemyśleć”.
– Bleys – powtórzyła, a ja dodałem w myślach: Bleys, lubię cię. Nie pamiętam dlaczego i może nawet nieko-
niecznie mam ku temu powody, ale cię lubię. Tyle wiem.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale nie chciałem tego po so-
bie pokazać. Powinienem być silny. Wiedziałem, że muszę być silny. Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem:
– Ładną masz bibliotekę.
A ona odparła:
– Dziękuję.
– Bleys – powtórzyła znów po chwili. – Naprawdę uważasz, że ma szansę?
Wzruszyłem ramionami.
– Kto to może wiedzieć? Na pewno nie ja. Może ma, a może nie.
Oczy jej się rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami.
– Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spróbować?
Roześmiałem się, głównie po to, żeby ją uspokoić.
– Nie bądź niemądra. Ja? – Ale wiedziałem, że mówiąc to, poruszyła we mnie jakąś strunę, jakieś głęboko
ukryte pragnienie, które odpowiedziało potężnym: „Czemu nie?”
I naraz ogarnął mnie wielki strach.
Ona w każdym razie wyglądała na uspokojoną moim odżegnaniem się od tego, od czego się odżegnałem.
Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała wbudowany w ścianę barek na lewo ode mnie.
– Napiłabym się trochę Irish Mist – powiedziała.
– Ja też, skoro już o tym mowa – przyznałem, podniosłem się i nalałem nam po kieliszku.
– Wiesz – powiedziałem, usadowiwszy się znów wygodnie w fotelu – przyjemnie jest tak pobyć znów ra-
zem, nawet jeśli to tylko na krótko. Od razu nasuwa się tyle wspomnień.
Odpowiedziała uśmiechem, z którym jej było bardzo do twarzy.
– Masz rację – przyznała, pociągając łyczek. – Czuję się przy tobie niemal jak w Amberze – a ja omal nie wy-
puściłem kieliszka z ręki, Amber! To słowo uderzyło we mnie jak grom!
W tym momencie ona zaczęła płakać, podszedłem więc i objąłem ją pocieszająco ramieniem.
– Nie płacz, siostrzyczko, proszę cię, nie płacz. Sprawiasz mi ból. – Amber! Coś się w tym kryło, coś porywa-
jącego i potężnego, – Jeszcze znów nadejdą dobre czasy – dodałem pocieszająco.
– Czy naprawdę w to wierzysz? – spytała.
– Tak – potwierdziłem z mocą. – Wierzę!
– Jesteś szalony – powiedziała. – Może właśnie dlatego zawsze byłeś moim ulubionym bratem. Niemal wie-
rzę w to, co mówisz, choć wiem, że jesteś szalony. – Chlipnęła jeszcze raz i drugi, i przestała. – Corwin – ciągnę-
ła – gdyby ci się udało... gdyby jakimś nieprawdopodobnym cudem ci się udało, będziesz pamiętać o swojej
siostrze Florimel?
– Tak – obiecałem, zdając sobie sprawę, że to jej prawdziwe imię. – Tak, będę o tobie pamiętał.
– Dziękuję ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomnę ani słowem o Bleysie i zatrzymam dla
siebie swoje najnowsze podejrzenia.
– Dziękuję, Floro.
– Ale pamiętaj, że ci nie ufam ani na jotę – dodała.
– To się rozumie samo przez się.
Wezwała pokojówkę, która zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie ledwo zdołałem się rozejrzeć, a potem pa-
dłem na łóżko i spałem przez jedenaście godzin.
Rozdział 3
Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Pokojówka podała mi w kuchni śniadanie i
wróciła do swoich obowiązków. Zrezygnowałem z pomysłu, żeby starać się wyciągnąć z niej jakieś informacje,
bo albo nic nie wiedziała, albo nic by mi nie zdradziła, a za to z pewnością powiedziałaby o moich indagacjach
Florze. Ale ponieważ miałem dom do swojej dyspozycji, postanowiłem wrócić do biblioteki i rozejrzeć się tro-
chę. Poza tym lubię biblioteki. ściany pełne pięknych i mądrych słów dają mi poczucie komfortu i bezpieczeń-
stwa. Zawsze przyjemniej jest wiedzieć, że można czymś się obronić przed Cieniami.
Donner czy Blitzen, czy też któryś z ich krewnych pojawił się skądś w hallu i węsząc kroczył sztywno moim
śladem, Próbowałem się z nim zaprzyjaźnić, ale przypominało to wymianę uprzejmości z policjantem, który ka-
zał ci zjechać na pobocze. Po drodze zaglądałem do innych pokoi – wyglądały normalnie i niewinnie.
Wszedłem do biblioteki, z której nadal spoglądała na mnie Afryka. Zamknąłem za sobą drzwi przed psami i
ruszyłem wzdłuż ścian czytając tytuły tomów na półkach. Najwięcej było książek historycznych. Znalazłem tak-
że sporo książek o sztuce w albumowych, drogich wydaniach i parę z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej
mi się myśli, kiedy pozornie jestem zajęty czymś innym.
Zastanawiałem się nad źródłem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jesteśmy krewnymi, znaczyło to, że
i ja cieszę się pewną zamożnością? Usiłowałem przypomnieć sobie swoją sytuację materialną i socjalną, za-
wód, pochodzenie. Odnosiłem wrażenie, że nigdy nie musiałem martwić się o pieniądze, że zawsze jakimś cu-
dem miałem ich pod dostatkiem. Czy byłem także właścicielem równie wspaniałego domu? Nie pamiętałem.
Jaki był mój zawód?
Usiadłem za biurkiem i starałem się uprzytomnić sobie, czy znam tajniki jakiejś szczególnej dziedziny wie-
dzy. Bardzo trudno jest egzaminować samego siebie, toteż niewiele z tego wynikło. Nasza wiedza jest cząstką
nas samych, integralnym elementem całości i trudno ją oddzielić.
Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przeglądałem anatomiczne rysunki Leonarda da Vinci. Niemal bez-
wiednie zacząłem przebiegać w myśli poszczególne fazy operacji chirurgicznych. Zdałem sobie sprawę, że kie-
dyś w przeszłości musiałem operować.
Ale nie było to jeszcze to, czego szukałem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że odebrałem wykształcenie
medyczne, zrozumiałem, że była to tylko część jakiejś ogólniejszej wiedzy. Wiedziałem, że nie jestem chirur-
giem. Kim więc? Co jeszcze wchodziło w rachubę?
Coś przyciągnęło mój wzrok.
Siedząc za biurkiem miałem przed sobą przeciwległą ścianę, a na niej, obok innych rzeczy, wisiała antyczna
szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauważyłem. Wstałem, podszedłem do niej i zdjąłem ją z uchwy-
tów.
Syknąłem w duchu gniewnie na jej opłakany stan. Chętnie przywróciłbym jej należytą świetność za pomocą
zwykłej osełki i kawałka naoliwionej szmatki. Znałem się na starodawnej broni, zwłaszcza białej.
Szabla leżała mi w dłoni jak ulał i czułem, że potrafię się nią posługiwać. Odparowałem i natarłem parę razy.
Tak, umiałem sobie z nią radzić.
O czym to mogło świadczyć? Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś jeszcze, co by pobudziło mi
pamięć. Nic nie znalazłem, odwiesiłem więc szablę i wróciłem do biurka. Siadając za nim, postanowiłem je
przejrzeć. Zacząłem od środkowej szuflady poprzez tę po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie aż do
samego dołu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki – nic nadzwyczajnego.
Wyciągałem każdą szufladę na całą długość i opierałem ją na kolanach przeglądając zawartość. Nie był to
mój pomysł. Postępowałem tak na skutek otrzymanego niegdyś przeszkolenia, które kazało mi badać każde
ścianki i dno.
A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ją dopiero w ostatniej chwili: tył niższej
szuflady po prawej stronie nie sięgał tak wysoko, jak tyły innych szuflad. To musiało coś oznaczać – kiedy uklą-
kłem i zajrzałem w głąb, zobaczyłem u góry coś na kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka, scho-
wana na samym tyle i zamknięta.
Spróbowałem się do niej dobrać spinaczem, agrafką, a w końcu metalową łyżką do butów, znalezioną w in-
nej szufladzie; okazała się najbardziej pomocna i po jakiejś minucie zamek puścił.
Szufladka zawierała pudełko z talią kart. A jego wierzch zdobił herb, na którego widok zesztywniałem, oblał
mnie zimny pot i nie mogłem złapać oddechu. Herb przedstawiał białego jednorożca na zielonym polu, wznie-
sionego na tylnych nogach, zwróconego na prawo. Wiedziałem, że znam ten herb, i zakłuło mnie boleśnie, że
nie potrafię go nazwać.
Otworzyłem pudełko i wyjąłem karty. Były to karty tarokowe, przedstawiające zwykłe dla nich berła, penta-
gramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe – Wielkie Arkana – były całkiem inne. Wsunąłem najpierw obie
szuflady, nie zamykając tej mniejszej, i dopiero potem przystąpiłem do bliższych oględzin.
Figury Atutowe wyglądały niemal jak żywe, miało się wrażenie, że zaraz zejdą z lśniącego obrazka na ziemię.
Karty były przyjemne i chłodne w dotyku.
Naraz zrozumiałem, że i ja sam byłem kiedyś posiadaczem takiej talii.
Rozłożyłem karty na blacie.
Pierwsza przedstawiała uśmiechniętego drobnego mężczyznę, o chytrym wyrazie twarzy, ostrym nosie, ze
strzechą słomianych włosów na głowie. Był ubrany w coś w rodzaju kostiumu renesansowego w kolorach po-
marańczowym, czerwonym i brązowym. Nosił długie pończochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał
na imię Random.
Z następnej karty patrzyło na mnie beznamiętne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy opadały mu do ra-
mion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów skrywała go biała łuskowa zbroja, nie srebrzy-
sta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedziałem jednak, że mimo na pozór odświętnego i dekoracyjnego
wyglądu była twarda i odporna na ciosy. Tego właśnie człowieka pobiłem w jego ulubionej grze, za co rzucił we
mnie kielichem. Znałem go i nienawidziłem.
Teraz przeniosłem wzrok na śniadą, ciemnooką twarz Caine’a, ubranego w czarno-zielony atłas oraz w
ciemny, założony z fantazją, trójgraniasty kapelusz z zielonym pióropuszem spływającym na plecy. Stał profi-
lem, podparłszy się jedną ręką pod bok, a u pasa miał wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywo-
łał we mnie mieszane uczucia.
Potem był Eryk. Należało mu przyznać, że był przystojny. Włosy miał tak czarne, że niemal granatowe, bro-
da wiła mu się wokół stale uśmiechniętych ust, a ubrany był po prostu w skórzaną kurtkę, pelerynę, wysokie
czarne botforty i spięty rubinem czerwony pas, u którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz
osłaniający szyję obszyty był na czerwono, podobnie jak rękawy. Stał z kciukami zatkniętymi za pas – jego ręce
wyglądały na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały zza pasa czarne rękawice. Byłem teraz
pewien, że to właśnie on próbował mnie zabić tego dnia, kiedy omal nie zginąłem. Przyjrzałem mu się uważnie
i nie bez trwogi.
Następny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociągłej twarzy i szczupłym ciele, ale tęgim umyśle. Ubrany był
na pomarańczowo-żółto-brązowo i nasuwał mi na myśl stogi siana, dynie, strachy na wróble i legendy o zapa-
dłych miasteczkach. Miał długą, mocno zarysowaną szczękę, piwne oczy i proste, brązowe włosy. Stał obok
gniadego konia, opierając się na lancy oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko się uśmiechał. Lubiłem go.
Zastygłem, kiedy odkryłem następną kartę i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
To byłem ja.
Znałem tę twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone oczy, ciemne włosy, czar-
no – srebrny strój. Miałem na sobie pelerynę, lekko wzdętą jakby przez wiatr. Miałem też czarne botforty, po-
dobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój był cięższy, choć nieco krótszy. Nosiłem rękawice, srebrne i
łuskowe. Klamra przy szyi była w kształcie srebrnej róży.
Oto ja, Corwin.
Z następnej karty spojrzał na mnie wysoki, potężny mężczyzna. Był do mnie bardzo podobny, tylko miał sil-
niej zarysowaną szczękę i wiedziałem, że jest wyższy ode mnie, lecz bardziej ociężały. Jego siła była legendar-
na. Był ubrany w niebiesko-szary strój spięty na środku szerokim, czarnym pasem i stał z wesołą, roześmianą
miną. Z szyi zwisał mu na sznurze srebrny róg myśliwski. Miał wystrzępioną bródkę i mały wąsik. W prawej rę-
ce trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagłą sympatię i wtedy przypomniałem sobie jego imię. Nazywał
się Gerard.
Teraz przyszła kolej na mężczyznę o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z mieczem w prawej dłoni i
pucharem białego wina w lewej, w czerwono-pomarańczowych jedwabiach. W jego oczach, równie błękitnych
jak oczy Flory i Eryka, igrał diablik. Miał drobny podbródek, ale przykryty brodą. Jego miecz był kunsztownie
inkrustowany złotem. Na prawej ręce błyszczały dwa ogromne pierścienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i
szafir. Wiedziałem, że to Bleys.
Następna postać nosiła w sobie podobieństwo zarówno do Bleysa, jak i do mnie. Mężczyzna miał moje rysy,
choć drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody. Miał na sobie zielony strój jeździecki i siedział na bia-
łym koniu zwróconym na prawo. Była w nim siła i słabość, niepokój i rezygnacja. Odpychał mnie i pociągał, bu-
dził zarówno moją sympatię, jak niechęć. Wystarczyło mi rzucić na niego okiem, by wiedzieć, że nazywa się
Brand.
Zdałem sobie teraz jasno sprawę, że znam ich wszystkich, pamiętam ich, a wraz z nimi ich mocne i słabe
trony, zwycięstwa i porażki.
– Byli to moi bracia.
Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wyciągnąłem się w fotelu i podsu-
mowałem zebrane w pamięci fakty.
Tych ośmiu dziwnych mężczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem jednak, że ich sposób ubie-
rania się był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czerń i srebro. W tym momencie zakrztusiłem się
dymem, zdając sobie sprawę, co mam na sobie, co kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym się
zatrzymałem po opuszczeniu Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzy-
stoszarych koszul i czarnej marynarce.
Powróciłem do kart. Zobaczyłem Florę w turkusowej sukni koloru morza, w której przypomniała mi się po-
przedniego wieczoru, a po niej brunetkę o podobnych błękitnych oczach i długich rozpuszczonych włosach,
ubraną całą na czarno, przepasaną srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakręciły mi się w
oczach. Miała na imię Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fionę, o włosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze
jak masa perłowa. Poczułem do niej nienawiść od pierwszego spojrzenia. Później była Llewella, której odcień
włosów pasował do oczu koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwą, szarozieloną suknię z lawendowym pa-
skiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, że jest jakaś inna od reszty z nas. Ale ona także
była moją siostrą.
Ogarnęło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z nimi wszystkimi, choć jednocześnie miałem jakby wra-
żenie ich fizycznej bliskości. Karty były tak zimne w dotyku, że je odłożyłem, aczkolwiek niechętnie wypuszcza-
łem je z ręki. Więcej Figur Atutowych nie było, resztę stanowiły zwykle karty. Skądś mimo to wiedziałem – i
znów: skąd? – że kilku Atutów brakuje. W żaden sposób nie mogłem sobie jednak przypomnieć, kogo te Atuty
reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziąłem następnego papierosa i zamyśliłem się.
Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało bez konieczności wy-
grzebywania z pamięci jednej informacji po drugiej? Znałem już teraz twarze i imiona mojego rodzeństwa – ale
nic więcej.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zostaliśmy wszyscy umieszczeni na kartach do gry, niemniej czułem prze-
możną chęć posiadania takiej talii. Gdybym wziął tę Flory, zaraz by to spostrzegła i znalazłbym się w tarapa-
tach. Odłożyłem więc karty do małej szufladki za dużą szufladą i zamknąłem jak poprzednio. A potem zacząłem
sobie znów usilnie łamać głowę nad własną przeszłością, lecz niewiele mi z tego przyszło.
Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa.
Amber.
To słowo poprzedniego wieczora tak mnie wytrąciło z równowagi, że starałem się potem o nim nie myśleć.
Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w myślach na wszystkie strony, badając skojarzenia, jakie we mnie bu-
dziło.
Niosło ze sobą ogromną tęsknotę i potężną nostalgię. Było w nim zapomniane piękno, świetność i moc,
straszna, niemal niezwyciężona moc. Należało do mojego codziennego słownictwa. Było zrośnięte ze mną, a ja
byłem zrośnięty z nim. Nagle przypomniałem sobie. Była to nazwa miejscowości. Miejscowości, którą niegdyś
znałem. Ale wraz z tym nie przyszły żadne obrazy, tylko wzruszenie.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnieć. W końcu wyrwało mnie z zamyślenia delikatne pu-
kanie do drzwi. Potem gałka wolno się przekręciła i weszła pokojówka o imieniu Carmella, pytając, czy nie
mam ochoty na lunch. Uznałem to za dobry pomysł, poszedłem więc z nią do kuchni, gdzie zjadłem pół kurcza-
ka i wypiłem litr mleka. Potem wziąłem ze sobą do biblioteki dzbanek kawy, omijając po drodze psy.
Piłem właśnie drugą filiżankę, kiedy zadzwonił telefon. Miałem wielką ochotę go odebrać, ale byłem pe-
wien, że w domu jest więcej aparatów i że zrobi to Carmella. Myliłem się. Telefon ciągle dzwonił. W końcu nie
mogłem się dłużej oprzeć.
– Halo, tu rezydencja pani Flaumel – powiedziałem.
– Czy mógłbym mówić z panią Flaumel? – usłyszałem męski głos, urywany i trochę nerwowy. Zdyszane sło-
wa dobiegały niewyraźnie poprzez trzaski i szum głosów międzymiastowej.
– Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość albo prosić, żeby zadzwoniła?
– Z kim mówię? – chciał wiedzieć mężczyzna.
Zawahałem się, lecz odpowiedziałem:
– Tu Corwin.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął i zapadła dłuższa cisza. Myślałem już, że odłożył słuchawkę, i spytałem:
– Halo? – lecz w tym momencie on znów się odezwał.
– Czy ona jeszcze żyje? – spytał.
– Oczywiście, że żyje! Z kim, do diabła, rozmawiam?
– Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Słuchaj, jestem w Kalifornii i mam kłopoty. Dzwonię do Flory, żeby
udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nią?
– Chwilowo – odpowiedziałem.
– Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoją opiekę? – Umilkł i dodał: – Proszę cię, Corwin.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy – obiecałem – ale nie mogę podejmować żadnych zobowiązań w imieniu
Flory.
– A obronisz mnie przed nią?
– Tak.
– To mi wystarczy. Postaram się jakoś dotrzeć do Nowego Jorku. Muszę wybrać okrężną trasę, więc nie
wiem, ile czasu mi to zajmie. Jeśli uda mi się ominąć nie sprzyjające Cienie, to prędzej czy później się spotka-
my. Życz mi powodzenia.
– Powodzenia – powiedziałem.
Usłyszałem trzask słuchawki, a potem już tylko odległe echo dzwoniących telefonów i głosów jak z zaświa-
tów. A więc buńczuczny mały Random wpadł w tarapaty! Miałem wrażenie, że nie powinienem się tym szcze-
gólnie przejmować. Ale teraz był on jednym z kluczy do mojej przeszłości, a może i do przyszłości. Toteż posta-
ram się mu pomóc, w miarę swoich sił, dopóki nie dowiem się od niego wszystkiego, na czym mi zależy. Czu-
łem, że więzy braterstwa między nami nie zostały jeszcze zbytnio nadszarpnięte. Ale wiedziałem też, że to chy-
tra sztuka; bystry, przebiegły, a jednocześnie dziwnie sentymentalny w najgłupszych sprawach: z drugiej stro-
ny jego słowo było niewiele warte i zapewne bez skrupułów sprzedałby moje zwłoki najbliższej akademii me-
dycznej, gdyby mu się to opłacało. Owszem, pamiętałem tego gnojka i nawet czułem do niego cień sympatii,
zapewne w powodu paru miłych chwil, które razem spędziliśmy. Ale żebym miał mu ufać? Co to, to nie. Posta-
nowiłem, że powiem Florze o jego przyjeździe dopiero w ostatnim momencie. Może się zdarzyć, że posłuży mi
jako as atutowy lub przynajmniej jako walet.
Dolałem sobie trochę gorącej kawy i wolno ją wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed Erykiem, bo nie zwró-
ciłby się tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o życie Flory dlatego, że mnie tu zastał? Czyżby wiązało ją tak silne
przymierze z bratem, którego nienawidziłem, iż cała rodzina zakładała, że i na niej wywrę zemstę? Wydawało
mi się to dziwne, ale przecież zadał to pytanie.
I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było źródło tego napięcia, tej walki? Dlaczego Random uciekał?
Amber.
Oto odpowiedź.
Amber. Klucz do wszystkiego tkwił w Amberze. Tajemnica całej historii leżała w Amberze, w jakimś wyda-
rzeniu, które miało tam miejsce niezbyt dawno temu, jak należało przypuszczać. Muszę poruszać się na pal-
cach. Muszę udawać, że wiem to wszystko, czego nie wiem, a jednocześnie kawałek po kawałku wyciągać in-
formacje od innych. Byłem pewien, że mi się to uda. Przy tej dozie nieufności, jaką sobie tu wszyscy okazywali,
nietrudno być enigmatycznym. Tego się będę trzymał. Wyduszę od nich to, co mi potrzebne, zdobędę, co ze-
chcę, będę pamiętał o tych, którzy mi pomogli, a resztę stratuję. Wiedziałem bowiem, że właśnie takie zasady
obowiązują w mojej rodzinie, a ja byłem nieodrodnym synem mojego ojca...
Nagle rozbolała mnie głowa, tępym, dojmującym bólem, który niemal rozsadzał mi czaszkę. Wiedziałem,
czułem, byłem pewien, że wywołała to myśl o ojcu. Ale nie miałem pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Po ja-
kimś czasie ból trochę ustąpił i zdrzemnąłem się w fotelu. Po jeszcze znacznie dłuższym czasie drzwi się otwo-
rzyły i weszła Flora. Na dworze było już ciemno, nastała kolejna noc.
Flora była ubrana w zieloną jedwabną bluzkę i długą wełnianą spódnicę koloru szarego oraz w turystyczne
buty i grube skarpety. Włosy miała ściągnięte do tyłu, a twarz lekko przybladłą. Nadal nie rozstawała się ze
swoim gwizdkiem.
– Dobry wieczór – powiedziałem wstając.
Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie sporą porcję whisky i wypiła ją jednym haustem,
jak mężczyzna. Potem dopełniła szklankę i usiadła z nią w fotelu. Zapaliłem papierosa i podałem jej. Podzięko-
wała skinieniem głowy i powiedziała:
– Droga do Amberu najeżona jest trudnościami.
– Dlaczego?
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– Kiedy ostatnio z niej korzystałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie pamiętam.
– Niech ci będzie – powiedziała. – Zastanawiam się tylko, czy to twoja sprawka.
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem sobie, że jest łatwiej-
szy sposób na znalezienie się w miejscu zwanym Amber.
– Brakuje ci kilku Atutów – oznajmiłem raptem nie swoim głosem.
Zerwała się na równe nogi, wychlapując sobie na rękę połowę szklanki.
– Oddaj je natychmiast! – krzyknęła sięgając po gwizdek.
Podszedłem i chwyciłem ją za ramiona.
– Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie.
Odprężyła się i zaczęła szlochać; pchnąłem ją delikatnie z powrotem na fotel.
– Myślałam że wziąłeś moją talię, a nie że bawisz się w głupie i niestosowne uwagi.
Nie przeprosiłem. Czułem, że byłoby to nie na miejscu.
– Jak daleko udało ci się dotrzeć?
– Niezbyt daleko. – Raptem roześmiała się i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w oczach. – Wiem już, co
zrobiłeś, Corwinie – oświadczyła, a ja zapaliłem papierosa, żeby nie musieć odpowiadać. – Niektóre z tych
przeszkód pochodziły od ciebie, prawda? Zablokowałeś mi drogę do Amberu, zanim tu przyszedłeś, tak? Wie-
działeś, że udam się do Eryka. Teraz już nie mogę, muszę czekać, aż on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie.
Chcesz go tu ściągnąć, tak? Ale on przyśle posłańca, nie będzie fatygował się osobiście.
W głosie tej kobiety, która przyznawała, że właśnie miała zamiar wydać mnie w ręce wroga i to zrobi przy
pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o rzekomym pokrzyżowaniu przeze mnie jej planów.
Jak można okazywać tak jawny makiawelizm w obliczu niedoszłej ofiary? Odpowiedź nasunęła mi się sama: ta-
cy już jesteśmy. Nie musimy bawić się w subtelności między sobą. Niemniej pomyślałem, że Florze brak finezji
prawdziwego mistrza.
– Czy sądzisz, że jestem aż tak głupi, Floro? – spytałem. – Uważasz, że zjawiłem się tu tylko po to, żebyś mo-
gła wydać mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanęło na drodze, ale dobrze ci tak.
– Pamiętaj, że nie gram w twojej drużynie! A poza tym ty też jesteś na wygnaniu! A więc nie byłeś znowu
taki sprytny!
W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz.
– Nie mów bzdur! – powiedziałem ostro.
Roześmiała się.
– Wiedziałam, że cię to rozzłości. Dobrze, niech ci będzie, masz własne powody, żeby zamieszkiwać Cienie.
Jesteś szaleńcem.
Wzruszyłem ramionami.
– Czego chcesz? Po co naprawdę tu przyszedłeś? – pytała dalej.
– Byłem ciekaw, jakie są twoje plany – odparłem. – To wszystko. Nie możesz zatrzymać mnie tu siłą, jeśli
postanowię odejść. Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Może po prostu chciałem cię odwiedzić. Może staję się
sentymentalny na stare lata. W każdym razie zostanę tu jeszcze trochę, a potem pójdę na dobre. Gdybyś się
tak nie śpieszyła po nagrodę za wydanie mnie, mogłabyś wyjść na tym znacznie lepiej, młoda damo. Prosiłaś,
żebym pamiętał o tobie pewnego pięknego dnia...
Upłynęło parę sekund, zanim dotarło do niej to coś, co miałem nadzieję dać jej do zrozumienia. Wykrzyknę-
ła:
– A więc masz zamiar spróbować! Naprawdę masz zamiar spróbować!
– Święta racja – potwierdziłem, zdając sobie sprawę, ze rzeczywiście mam zamiar spróbować, cokolwiek to
miało znaczyć – i możesz to powiedzieć Erykowi, jeśli chcesz, ale pamiętaj, że może mi się udać. Nie zapominaj,
że wtedy lepiej należeć do moich przyjaciół.
Dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, o czym mówię, ale poznałem już kluczowe słowa i przywiązywaną do
nich wagę, posługiwałem się więc nimi bezbłędnie, nie mając pojęcia, co właściwie znaczą. Niemniej czułem,
że brzmią całkiem naturalnie, aż nadto naturalnie... Naraz Flora objęła mnie i pocałowała.
– Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawdę! Myślę, że może ci się udać. Z Blyesem będą kłopoty, ale Gerard
pewno ci pomoże, a może i Benedykt. Caine też się przyłączy, jak zobaczy, co się święci...
– Planowanie zostaw mnie – przerwałem.
– Odsunęła się. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden.
– Wypijmy za przyszłość – powiedziała.
– Z przyjemnością.
Spełniliśmy toast. Nalała mi drugi kieliszek i przyjrzała mi się uważnie.
– To musi być któryś z was trzech: Eryk, Bleys albo ty – stwierdziła. – Jedynie wy macie dość odwagi i rozu-
mu. Ale zniknąłeś z horyzontu na tak długo, że przestałam brać cię pod uwagę.
– To tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.
Sączyłem wino marząc, żeby choć na chwilę umilkła. Miałem wrażenie, że trochę zbyt nachalnie próbuje
rozwijać każdy pomysł, jaki jej przychodzi do głowy. Coś mnie zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemy-
śleć.
Ile miałem lat?
Ta kwestia wyjaśniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z osobami przedstawionymi na
kartach taroka. Byłem starszy, niżby na to wskazywał mój wygląd. (Patrząc w lustro dawałem sobie około trzy-
dziestki, ale wiedziałem, że to dlatego, iż Cienie mnie okłamują. Byłem znacznie, znacznie starszy i upłynęło już
bardzo dużo czasu, odkąd widziałem swoje rodzeństwo żyjące zgodnie, razem, w dobrej komitywie, bez napięć
i tarć – jak na owej talii kart.
Usłyszeliśmy dźwięk dzwonka i kroki Carmelli idącej do drzwi.
– To nasz brat, Random – powiedziałem pewien, że się nie mylę. – Jest pod moją opieką.
Jej oczy rozszerzyły się, a potem się uśmiechnęła. Jakby wyrażając uznanie dla mądrego posunięcia, które
wykonałem.
Oczywiście nie było w tym żadnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu, żeby tak myślała.
Dawało mi to większe poczucie bezpieczeństwa.
Rozdział 4
Nowo zdobyte poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło mi wszystkiego może trzy minuty.
Prześcignąłem Carmellę w drodze do drzwi i otworzyłem je na oścież. Random wpadł do środka, natych-
miast zamykając je za sobą i zasuwając zasuwę. Jego jasne oczy były podkrążone i nie miał na sobie kolorowe-
go kubraka ani długich pończoch. Był nie ogolony i ubrany w brązowy wełniany garnitur. Przez ramię miał
przerzucony gabardynowy płaszcz, a na nogach ciemne zamszowe buty. Ale był to bez wątpienia Random, ten
sam Random, którego widziałem na karcie tarokowej, tylko jego śmiejące się usta wykrzywiał teraz grymas
zmęczenia, a pod paznokciami miał obwódki brudu.
– Corwin! – powiedział i objął mnie.
Uścisnąłem go za ramię.
– Chyba przydałby ci się łyk czegoś mocniejszego – zauważyłem.
– Tak. Tak. Tak... – zgodził się i pociągnąłem go do biblioteki.
Jakieś trzy minuty później, kiedy usiadł ze szklanką w jednej ręce, a papierosem w drugiej, powiedział:
– Gonią mnie. Za chwilę tu będą, Flora wydala stłumiony okrzyk, który zignorowaliśmy.
– Kto? – spytałem.
– Jacyś faceci z Cieni. Nie wiem, kim są ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo pięciu, może nawet sześciu.
Byli ze mną w samolocie. Leciałem odrzutowcem. Spostrzegłem ich koło Denver. Kilka razy zmieniałem samo-
lot, żeby się ich pozbyć, ale nic z tego, a nie chciałem za bardzo zbaczać z trasy. Zgubiłem ich dopiero na Man-
hattanie, ale to tylko kwestia czasu. Sądzę, że wkrótce tu będą.
– I nie domyślasz się, kto ich nasłał?
Uśmiechnął się leciutko.
– Cóż, myślę, że możemy bez większego ryzyka ograniczyć krąg podejrzanych do rodziny. Może Bleys, może
Julian, może Caine. A może nawet ty, żeby mnie tu ściągnąć. Ale mam nadzieję, że nie. To nie ty, prawda?
– Nie ja – zapewniłem go. – Czy wyglądają bardzo groźnie?
Wzruszył ramionami.
– Gdyby było ich tylko dwóch albo trzech, mógłbym spróbować wciągnąć ich w zasadzkę, ale z całą tą ban-
dą...
Był drobnym mężczyzną, liczącym niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i ważącym najwyżej sześć-
dziesiąt parę kilo. Mimo to mówił najwyraźniej serio. Byłem przekonany, że rzeczywiście, bez wahania stawiłby
sam czoło dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawiło mnie nagle, czy i ja dysponuję podobną siłą fizyczną bę-
dąc jego bratem. Czułem się pod tym względem nie najgorzej. Bez większych obaw byłbym gotów zmierzyć się
w równej walce z każdym przeciwnikiem. Jaki mogłem być silny?
W tej chwili zrozumiałem, że już niedługo będę miał okazję się przekonać.
Do drzwi frontowych rozległo się pukanie.
– Co robimy? – spytała Flora.
Random roześmiał się, rozwiązał krawat i rzucił go na płaszcz leżący na biurku. Potem zdjął marynarkę i ro-
zejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na szablę – w jednej chwili był przy niej i trzymał ją w ręku. Wymacałem
rewolwer w kieszeni marynarki i odbezpieczyłem.
– Co robimy? – powtórzył. – Istnieje prawdopodobieństwo, że sforsują wejście – ciągnął – i wobec tego za-
raz się tu znajdą. Kiedy walczyłaś po raz ostatni, siostro?
– Wieki temu.
– Więc lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy dużo czasu. Mówię wam, ktoś nimi steruje. Ale nas
jest trójka, a ich najwyżej dwa razy tyle. O co więc tu się martwić?
– Nie wiemy, co to za jedni – zauważyła Flora.
– Co za różnica?
– Żadna – odparłem. – Czy mam ich wpuścić?
Oboje nieco zbledli.
– Równie dobrze możemy poczekać...
– A może by tak wezwać policję? – zaproponowałem.
W odpowiedzi wybuchnęli niemal histerycznym śmiechem.
– Albo Eryka – dodałem, patrząc na nią badawczo.
Ale ona tylko potrząsnęła głową.
– Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdąży powiedzieć, jeśli w ogóle zechce, będzie już za późno.
– A może to jego sprawka, co? – mruknął Random.
– Wątpię – odparła. – Bardzo wątpię. To nie w jego stylu.
– To prawda – dorzuciłem dla zasady, żeby dać im znać że się orientuję.
Znowu rozległo się pukanie, tym razem znacznie głośniejsze.
– A Carmella? – spytałem, tknięty nagłą myślą.
Flora potrząsnęła głową.
– To mało prawdopodobne, żeby ona poszła otworzyć.
– Nie wiesz, co ryzykujesz! – krzyknął Random i wypadł z pokoju.
Wyszedłem za nim do hallu i sieni w samą porę, żeby powstrzymać Carmellę przed otwarciem drzwi. Wy-
staliśmy ją do jej pokoju z nakazem, żeby się zamknęła, a Random zauważył: – Oto dowód, jaką silą dysponują
nasi przeciwnicy. Kto tu właściwie za kim stoi, Corwin?
Wzruszyłem ramionami.
– Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzieć. W każdym razie my w tej chwili stoimy ramię w ramię.
– Cofnij się. – I otworzyłem drzwi.
Najbliższy napastnik usiłował odsunąć mnie na bok, ale unieruchomiłem mu rękę w żelaznym uścisku i ode-
pchnąłem go. Było ich sześciu.
– Czego chcecie – spytałem.
W odpowiedzi nie padło ani jedno słowo, tylko ujrzałem lufy. Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi i zaciągną-
łem zasuwę.
– Okay, rzeczywiście tam są – powiedziałem. – Ale skąd mogę wiedzieć, że to nie jakiś twój podstęp?
– To prawda – przyznał – niemal sam żałuję, że tak nie jest. Wyglądają na skończonych oprychów.
Miał rację. Faceci na progu byli potężnie zbudowani i mieli kapelusze naciągnięte głęboko na oczy. Ich twa-
rze pozostawały w cieniu.
– Chciałbym wiedzieć, kto tu za kim stoi – powtórzył Random.
W tym momencie poczułem w bębenkach uszu przeraźliwą wibrację. Zrozumiałem, że to Flora zrobiła uży-
tek ze swojego gwizdka. Dobiegł mnie brzęk rozbijanej szyby i nie zdziwiłem się, gdy po chwili usłyszałem głu-
che warczenie i ujadanie.
– Wypuściła na nich psy – powiedziałem. – Sześć przeraźliwych, dzikich bestii, które w innych okoliczno-
ściach mogły być poszczute na nas.
Random kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku, skąd dobiegał hałas. Kiedy weszliśmy do salonu, dwóch
mężczyzn już tam było i obaj mieli broń. Jednym strzałem położyłem pierwszego z nich i padłem na podłogę
celując do drugiego. Random przeskoczył nade mną wywijając szablą i zobaczyłem, jak głowa tamtego spada z
ramion. Tymczasem dwaj inni już drapali się przez okno. Wypróżniłem do nich magazynek, słysząc warczenie
psów i jakieś obce strzały. Trzech mężczyzn leżało już martwych na podłodze i tyleż psów Flory. Z satysfakcją
pomyślałem, że załatwiliśmy już połowę napastników i gdy nadbiegła reszta, zabiłem jeszcze jednego w spo-
sób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem ciężki fotel i rzuciłem nim jakieś dziesięć metrów
przez pokój, przetrącając facetowi kręgosłup.
Skoczyłem do pozostałych dwóch, ale Random już zdążył przeszyć jednego szablą, zostawiając resztę roboty
psom, i właśnie zabierał się do następnego, kiedy tamtego powalił jeden z wilczarzy. Wilczarz padł, ale jego
zabójca nigdy już nikogo nie zabił – zginął uduszony przez Randoma.
Okazało się, że dwa psy są martwe, a jeden ciężko ranny. Random dobił go jednym ruchem i skierowaliśmy
teraz uwagę na mężczyzn.
W ich wyglądzie było coś dziwnego. Weszła Flora (wspólnie ustaliliśmy co. Po pierwsze, wszystkich sześciu
miało bardzo mocno nabiegłe krwią oczy, co jednak w ich przypadku wydawało się czymś normalnym. Po dru-
gie, przy palcach u rąk mieli o jeden staw więcej, a na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczęki by-
ły kwadratowe i wydatne, po rozwarciu ust zaś naliczyłem u jednego z nich czterdzieści cztery zęby, na ogół
dłuższe niż u ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy odcień, były twarde i lśniące. Z pewnością da-
łoby się zauważyć więcej różnic, ale już te zdawały się potwierdzać jakieś przypuszczenie. Wzięliśmy ich broń i
z przyjemnością zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety.
– Wypełzli z Cieni, to jasne – powiedział Random, a ja skinąłem głową. – Muszę przyznać, że miałem szczę-
ście. Nie spodziewali się, że wesprą mnie takie posiłki: waleczny brat i pół tony psów. – Podszedł i wyjrzał
przez zbite okno; nie kwapiłem się, aby mu towarzyszyć. – Nic i nikogo – powiedział po chwili. – Z pewnością
załatwiliśmy już wszystkich. – Zaciągnął ciężkie pomarańczowe zasłony i przysunął do nich parę mebli o wyso-
kich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie zabitych. Jak można się było spodziewać, nie znalazłem
w nich nic, co pomogłoby ich zidentyfikować.
– Wracajmy do biblioteki – powiedział Random. – Chciałbym skończyć swojego drinka.
Zanim usiadł, wyczyścił starannie szablę i odwiesił ją na ścianę. Ja tymczasem nalałem Florze kieliszek cze-
goś mocniejszego.
– No cóż, zapewne teraz, kiedy trzymamy się w trójkę, dadzą mi na razie święty spokój – stwierdził Ran-
dom.
– Zapewne – zgodziła się Flora.
– Boże, od wczoraj nie miałem nic w ustach! – oznajmił.
Wobec tego Flora poszła powiedzieć Carmelli, że może już wyjść ze swojego pokoju, tylko ma trzymać się z
daleka od salonu i przynieść do biblioteki solidny posiłek. Ledwo wyszła za próg, Random zwrócił się do mnie z
pytaniem:
– Jak jest teraz między wami?
– Lepiej miej się przed nią na baczności.
– Nadal trzyma z Erykiem?
– O ile mi wiadomo.
– To co tutaj robisz?
– Próbowałem zwabić Eryka, żeby sam się po mnie pofatygował. Wie, że tylko w ten sposób może mnie do-
sięgnąć, i chciałem sprawdzić, jak bardzo mu na tym zależy.
Random potrząsnął głową.
– Nic z tego nie będzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jesteś tutaj, a on tam, po co miałby wychylać nosa?
Przecież ma nadal silniejszą pozycję. Jeśli chcesz się z nim zmierzyć, to ty będziesz musiał udać się do niego.
– Właśnie doszedłem do takiego samego wniosku.
Jego oczy zalśniły, a na ustach pojawił się znajomy uśmieszek. Przeciągnął ręką po jasnej czuprynie i nie
spuszczał ze mnie wzroku.
– Czy naprawdę zamierzasz to zrobić? – zapytał.
– Może – odparłem.
– Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochotę się do ciebie przyłączyć.
Ze stosunków międzyludzkich najbardziej odpowiada mi seks, a najmniej stosunki rodzinne z Erykiem.
Zapaliłem papierosa rozważając w duchu jego słowa.
– Zastanawiasz się, jak widzę – ciągnął Random zgodnie z prawdą. – Myślisz: „Na ile mogę mu tym razem
ufać? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedać mnie za miskę soczewicy”. Tak?
Skinąłem głową.
– Pamiętaj jednak, braciszku Corwinie, że jeśli nawet nie zrobiłem ci niczego dobrego, to i nie wyrządziłem
ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko razem wziąwszy można powiedzieć, że
stosunki między nami układały się najlepiej z całej rodziny, to znaczy nie wchodziliśmy sobie w drogę. Przemyśl
to. Chyba nadchodzi już Flora albo jej pokojówka, więc zmieńmy temat... Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie
talii ulubionych kart rodzinnych, co?
Potrząsnąłem przecząco głową.
Weszła Flora i oznajmiła:
– Carmella zaraz przyniesie coś do jedzenia.
Wypiliśmy z tej okazji i Random mrugnął do mnie za plecami Flory.
Nazajutrz rano ciała z salonu już uprzątnięto, nie było plam na dywanie, a szyby zostały wstawione. Ran-
dom wyjaśnił, że „zajął się, czym trzeba”. Nie wypytywałem go dalej.
Pożyczyliśmy mercedesa Flory i pojechaliśmy na przejażdżkę. Okolica była dziwnie zmieniona. Nie potrafi-
łem sprecyzować, na czym to polegało, ale miałem wrażenie, że jest jakoś inaczej. Przy próbie rozwiązania tej
zagadki znów rozbolała mnie głowa, postanowiłem więc na razie o tym nie myśleć.
Siedziałem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzuciłem, że chciałbym znaleźć się znów w Am-
berze, po prostu, żeby się przekonać, co mi odpowie.
– Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemstę, czy o coś więcej – powiedział, odrzucając w ten sposób pi-
łeczkę i zostawiając mi z kolei pole do odpowiedzi, jeśli uznam to za stosowne. Uznałem. Uciekłem się do
ogólnikowego stwierdzenia:
– Sam się nad tym zastanawiałem, próbując ocenić swoje szansę. Może jednak zaryzykuję...
Odwrócił się do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział:
– Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne ambicje lub przynajmniej podobne myśli. W każdym razie ja miałem,
choć dość wcześnie, wycofałem się z gry. Tak czy owak uważam, że warto spróbować. Jak rozumiem, pytasz
mnie, czy ci pomogę. Odpowiedź brzmi: „Tak”, choćby po to, żeby zrobić na złość reszcie. – Potem dodał: – A
co z Florą? Myślisz, że stanie po naszej stronie?
– Bardzo wątpię – odparłem. – Przyłączyłaby się, gdybyśmy byli pewni swego. Ale jak tu można być czegoś
pewnym w tej sytuacji?
– Czy w każdej innej – dorzucił.
– Czy w każdej innej – powtórzyłem, jakbym się właśnie takiej odpowiedzi spodziewał.
Wolałem nie zwierzać mu się z utraty pamięci. Bałem się mu zaufać. Musiałem się dowiedzieć tylu rzeczy, a
nie miałem od kogo! Rozmyślałem nad tym prowadząc samochód.
– No to kiedy zaczynamy? – spytałem.
– Kiedy będziesz gotów.
Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobić?
– A może by tak od razu? – zaproponowałem.
Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego ślady.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Kiedy byłeś tam po raz ostatni?
– Tak cholernie dawno temu – odparłem – że nawet nie jestem pewien, czy trafię.
– W porządku, wobec tego musimy najpierw odjechać, zanim będziemy mogli wracać. Ile masz benzyny?
– Trzy czwarte baku.
– Na następnym rogu skręć w lewo i zobaczymy, co się stanie.
Skręciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłuż ulicy zaczęły się iskrzyć.
– Do diaska! – zaklął Random. – Nie robiłem tego od jakichś dwudziestu lat i teraz za szybko przypominam
sobie różne rzeczy.
Jechaliśmy dalej, a ja się zastanawiałem, co się, u diabła, dzieje. Niebo stało się zielonkawe, potem poróżo-
wiało. Zagryzłem usta powstrzymując się od zadawania pytań. Przejechaliśmy pod mostem, a kiedy wynurzyli-
śmy się po drugiej stronie, niebo miało znów normalny kolor, wszędzie wokół nas stały wielkie żółte wiatraki.
– Nie martw się – powiedział szybko Random, – Mogło być gorzej.
Zauważyłem, że ludzie, których mijaliśmy, mieli dziwne stroje, a droga była brukowana.
– Skręć w prawo.
Skręciłem. Słońce zakryły purpurowe chmury i zaczęło padać. Błyskawice przecinały niebo, a nad naszymi
głowami przetaczał się głuchy grzmot. Moje wycieraczki pracowały pełną parą, lecz niewiele to pomagało. Za-
paliłem reflektory i jeszcze bardziej zwolniłem.
Byłbym przysiągł, że minąłem jeźdźca na koniu jadącego w przeciwną stronę, ubranego od stóp do głów na
szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głową pochyloną przed deszczem.
Później chmury rozeszły się i jechaliśmy wzdłuż morza. Wysokie fale rozbijały się o brzeg, a nisko nad nimi
krążyły olbrzymie mewy. Deszcz ustał, wyłączyłem więc światła i wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi była
tłuczniowa, ale okolica wydawała mi się całkiem obca. W lusterku wstecznym nie było ani śladu miasta, które
właśnie minęliśmy. Zacisnąłem mocniej ręce na kierownicy, widząc nagle na skraju szosy szubienicę, z której
zwisał szkielet szarpany przez wiatr.
Random palił papierosa i wyglądał przez okno, a tymczasem droga odeszła od brzegu morza i skręciła w
bok, pnąc się wokół wzgórza. Po prawej mieliśmy bezdrzewną równinę porosłą trawą, a po lewej piętrzył się
rząd wzgórz. Niebo miało teraz intensywny ciemonofioletowy kolor, jak woda w głębokim, czystym, krytym
basenie. Nigdy dotąd czegoś podobnego nie widziałem.
Random otworzył okno, żeby wyrzucić niedopałek, i wpuścił podmuch zimnego powietrza, który przyniósł
ze sobą zapach morza, wilgotny i ostry.
– Wszystkie drogi prowadzą do Amberu – stwierdził sentymentalnie, jakby wygłaszał starą prawdę.
Wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Flora poprzedniego dnia. I mimo obaw, aby nie wziął mnie
za durnia lub nie posądził o zatajenie ważnych informacji, uznałem, że dla naszego wspólnego dobra muszę
mu to powtórzyć.
– Wiesz – zacząłem ostrożnie – mam wrażenie, że kiedy zadzwoniłeś wczoraj podczas nieobecności Flory,
ona w tym czasie starała się dotrzeć do Amberu, lecz okazało się, że droga jest zablokowana.
Roześmiał się na to.
– Ta kobieta nie ma krzty wyobraźni – odrzekł. – Oczywiście, że w takiej chwili droga będzie zablokowana. Z
pewnością my też będziemy w końcu musieli iść pieszo i wytężać wszystkie siły i całą pomysłowość, żeby się
przedrzeć, o ile nam się to w ogóle uda. Czy ona myślała, że wróci sobie jak księżniczka po dywanie z kwiatów?
Głupia baba. Nie zasługuje na to, aby żyć, ale nie mnie o tym decydować, przynajmniej na razie. Na skrzyżo-
waniu skręć w prawo – polecił nagle.
Co się działo? Zdawałem sobie sprawę, że Random jest w jakiś sposób odpowiedzialny za egzotyczne zmia-
ny zachodzące wokół nas, ale nie miałem pojęcia, jak on to robi ani dokąd nas prowadzi. Dużo dałbym za to,
żeby zgłębić jego sekret, a nie mogłem go przecież zapytać wprost, bo zdradziłbym się ze swoją niewiedzą. I
byłbym wtedy zdany na jego łaskę. Pozornie siedział całkiem bezczynnie, palił tylko papierosa i patrzył przez
okno, lecz gdy pokonaliśmy niewielkie wzniesienie, znaleźliśmy się raptem na błękitnej pustyni pod różowym
słońcem na migotliwym niebie. W lusterku wstecznym widać było za nami całe mile tej pustyni ciągnącej się aż
po horyzont. Niezła sztuczka, trzeba przyznać.
Naraz silnik zacharczał, uspokoił się i po chwili powtórzył swój występ. Kierownica zmieniła kształt w moich
rękach. Stała się półokrągła, a siedzenie jakby odsunęło się do tyłu, samochód przywarł do ziemi, szyby okien-
ne zrobiły się bardziej skośne.
Nic nie powiedziałem, nawet kiedy rozpętała się wokół nas lawendowa burza piaskowa. A kiedy opadła, za-
parło mi dech.
Na drodze przed nami wyrósł gigantyczny, ciągnący się na jakieś pół mili korek samochodowy. Wszystkie
auta stały nieruchomo i trąbiły.
– Zwolnij – powiedział Random. – To pierwsza przeszkoda.
Zwolniłem i w tym momencie ogarnął nas następny podmuch burzy piaskowej. Zanim zdążyłem zapalić
światła, już było po wszystkim i ze zdumieniem zamrugałem parę razy oczami. Samochody zniknęły i ucichł ryk
klaksonów. Ale droga iskrzyła się teraz jak przedtem chodniki i słyszałem, że Random przeklina kogoś lub coś
pod nosem.
– Jestem pewien, że ominąłem tę pułapkę właśnie tak, Jak tego chciał ten, co nam ją zastawił – powiedział.
– I wściekam się, że zrobiłem to, czego się spodziewał: rzecz oczywistą.
– Eryk? – spytałem.
– Zapewne. Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? Zatrzymać się i spróbować trudniejszej drogi czy je-
chać dalej i czekać na następną przeszkodę?
– Jedźmy dalej – zdecydowałem. – W końcu to była dopiero pierwsza.
– Dobrze – zgodził się, ale dodał: – Kto wie, jaka będzie ta druga?
Drugą była rzecz – nie wiem, jak inaczej to nazwać.
Rzecz, która wyglądała jak piec hutniczy z ramionami, przycupnięty na środku drogi, sięgający po auta i po-
żerający je.
Gwałtownie zahamowałem.
– Co robisz? – spytał Random. – Jedź dalej. Jak inaczej go wyminiesz?
– Trochę mną to wstrząsnęło – przyznałem, a on spojrzał na mnie dziwnie z ukosa, i znów owiała nas chmu-
ra piasku.
Zrozumiałem, że powiedziałem coś niewłaściwego.
Kiedy pył opadł, jechaliśmy znów po pustej drodze.
A w oddali widać było wieże.
– Myślę, że go załatwiłem – odezwał się Random. – Połączyłem kilka w jedną i chyba na tej się nas nie spo-
dziewał. W końcu nikt nie może zagrodzić wszystkich dróg do Amberu.
– To prawda – przyznałem z nadzieją, że uda mi się zatrzeć złe wrażenie wywołane moim nieświadomym
faux pas.
Zerknąłem spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny człowieczek, który mógł równie łatwo jak ja zginąć
poprzedniego wieczoru. Na czym polegała jego moc? I co znaczyło to całe gadanie o Cieniach? Coś mi mówiło,
że poruszam się wśród nich nawet teraz. W jaki sposób? Działo się to za sprawą Randoma, a ponieważ nie było
najwyraźniej związane z wysiłkiem fizycznym, gdyż jego ręce spoczywały bezczynnie na kolanach, doszedłem
do wniosku, że robi to siłą umysłu. Ale jak?
Mówił o „dodawaniu” i „odejmowaniu”, jakby świat, w którym się porusza, był jednym wielkim równaniem.
Nagle ogarnęła mnie dziwna pewność, że dodaje on i odejmuje różne elementy otaczającej nas rzeczywistości,
żeby zbliżyć się do tego osobliwego miejsca, zwanego Amberem, do którego się przedzierał.
Ja też kiedyś to umiałem. I w przebłysku olśnienia zrozumiałem, że klucz do wszystkiego leży w przypo-
mnieniu sobie Amberu. Ale nie mogłem sobie nic przypomnieć.
Szosa nagle skręciła, zostawiając pustynię z tyłu i wjeżdżając w pola porosłe wysoką, niebieską, ostrą trawą.
Po chwili teren stał się pagórkowaty, a u stóp trzeciego wzgórza dobra nawierzchnia się skończyła i wjechali-
śmy w wąską polną drogę. Była ubita i wiła się między coraz wyższymi wzgórzami, na których zaczęły się teraz
pojawiać niskie krzewy i podobne do bagnetów osty. Po jakiejś półgodzinie wzgórza zostały w tyle i wjechali-
śmy w las rozłożystych drzew o grubych pniach i romboidalnych liściach w jesiennych kolorach purpury i żółci.
Zaczął padać drobny deszcz, wśród krzewów przesuwały się cienie. Nad kobiercem mokrych liści unosiła się
warstewka mgły. Gdzieś na prawo rozległ się skowyt.
Kierownica zdążyła już trzy razy zmienić kształt w moich rękach, na ostatek przyjmując postać drewnianego
ośmiokąta. Samochód miał teraz wysokie podwozie, a na masce figurkę w kształcie flaminga. Powstrzymałem
się od wszelkich komentarzy, dostosowując się do zmian położenia siedzenia i coraz to nowych warunków
prowadzenia pojazdu. Znów rozległ się skowyt. Random zerknął na kierownicę, potrząsnął głową i nagle drze-
wa stały się o wiele wyższe, oplecione pnączami winorośli i błękitną woalką hiszpańskiego mchu, a samochód
niemalże wrócił do normy. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i zobaczyłem, że mamy połowę baku.
– Posuwamy się do przodu – zauważył Random, a ja przytaknąłem.
Droga raptownie się poszerzyła i zrobiła asfaltowa. Po obu stronach stały rowy pełne błotnistej wody. Pły-
wały w nich liście, gałęzie i kolorowe piórka. Nagle zakręciło mi się w głowie i poczułem się jakby odurzony.
– Oddychaj wolno i głęboko – powiedział szybko Random, zanim zdążyłem się do tego stanu przyznać. – Je-
dziemy na skróty, więc atmosfera i grawitacja będą przez jakiś czas nieco inne. Mieliśmy do tej pory sporo
szczęścia; chcę to wykorzystać i jak najszybciej dostać się jak najbliżej. – Świetna myśl – pochwaliłem go.
– Może tak, a może nie – odparł – ale warto spróbo... Uważaj!
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, raptem z przeciwnej strony wyłoniła się ciężarówka i toczyła prosto na nas.
Skręciłem, aby ją wyminąć, ale i ona skręciła. W ostatniej chwili zdołałem zjechać z drogi na miękkie pobocze
na lewo tuż przy skraju rowu. Ciężarówka po prawej zahamowała. Usiłowałem wrócić z pobocza z powrotem
na szosę, lecz utknęliśmy w rozmokłej glinie.
Usłyszałem trzask drzwiczek i zobaczyłem, że kierowca wyskakuje z kabiny po prawej stronie, co znaczyło,
że to jednak on jechał zapewne po właściwym pasie, a nie my. Byłem pewien, że nigdzie w Stanach nie ma ru-
chu lewostronnego, ale jednocześnie miałem przeczucie, że już dawno opuściliśmy Ziemię, którą znałem.
Ciężarówka okazała się cysterną. Dużymi, czerwonymi literami miała wypisane na boku: „ZUNOCO”, a pod
spodem slogan reklamowy: „Jesteśmy wszędzie”. Kierowca obrzucił mnie wyzwiskami, ledwo wysiadłem z wo-
zu, żeby go przeprosić. Był równie wysoki jak ja, gruby jak beczka łoju i trzymał w ręku lewarek.
– Przecież mówię, że bardzo mi przykro – powtórzyłem. – Co jeszcze mam zrobić? Ostatecznie nic się niko-
mu nie stało.
– Takich pieprzonych kierowców nie powinno się puszczać na szosę! – wrzeszczał. – To śmierć w oczach!
Random wysiadł z samochodu i warknął:
– Zjeżdżaj pan! – W ręce miał rewolwer.
– Odłóż to – powiedziałem, ale odbezpieczył broń i wycelował.
Facet odwrócił się i zaczął biec, oczy miał rozszerzone z przerażenia i opadniętą szczękę. Random podniósł
rewolwer i wycelował mu w plecy – zbiłem mu rękę w chwili, gdy naciskał cyngiel.
Pocisk uderzył w bruk i odbił się rykoszetem.
Random odwrócił się do mnie z pobielałą twarzą.
– Ty cholerny głupcze! Mogłem trafić w cysternę!
– Mogłeś też trafić w człowieka, do którego mierzyłeś.
– No to co? Nigdy więcej się tu nie znajdziemy, w każdym razie za życia tego pokolenia. Ten bydlak miał
czelność obrazić księcia Amberu! Stanąłem w obronie twojego honoru!
– Sam potrafię zadbać o swój honor – powiedziałem i nagle zawładnęło mną poczucie siły, które włożyło mi
w usta słowa: – Decyzja, czy go zabić, należała do mnie, nie do ciebie – co mówiąc poczułem autentyczną
wściekłość.
Drzwi szoferki zatrzasnęły się i ciężarówka czym prędzej ruszyła, a Random skłonił przede mną głowę i rzekł:
– Przepraszam, bracie. Nie chciałem wkraczać w twoje prawa. Poczułem się urażony słysząc, jak jeden z
nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, że powinienem poczekać, aż sam zrobisz, co uznasz za stosowne, al-
bo przynajmniej cię spytać.
– No dobra – powiedziałem – postarajmy się jakoś dostać z powrotem na szosę i ruszyć w drogę.
Tylne koła ugrzęzły w błocie aż po osie. Patrzyłem na nie, zastanawiając się, co zrobić z tym fantem, gdy
Random zawołał:
– Podniosę przedni zderzak, a ty weź tylny i wyniesiemy wóz na szosę. Ale lepiej postawmy go tym razem
na lewym pasie.
Wcale nie żartował.
Mówił coś przedtem o mniejszej sile przyciągania, ale ja nie czułem się znów aż taki lekki. Wiedziałem, że
jestem silny, lecz miałem niejakie wątpliwości, czy będę w stanie udźwignąć mercedesa.
Musiałem jednak spróbować, bo Random najwyraźniej tego po mnie oczekiwał, a nie mogłem dać mu oka-
zji do podejrzeń, że mam luki w pamięci. Przykucnąłem więc, zaparłem się, chwyciłem zderzaki i zacząłem po-
woli się prostować. Tylne koła z klaśnięciem wydobyły się z mokrej gliny. Trzymałem tył samochodu pół metra
nad ziemią. Był ciężki – do diaska! był porządnie ciężki – lecz dałem mu radę!
Przy każdym kroku zapadałem się głęboko w ziemię. Ale go niosłem! A Random pomagał mi z drugiego koń-
ca. Postawiliśmy samochód na szosie. Zdjąłem buty, opróżniłem je z błota i wyczyściłem kępkami trawy, wy-
kręciłem skarpetki, wrzuciłem je wraz z butami na tylne siedzenie, otrzepałem nogawki i usiadłem boso za kie-
rownicą.
Random zajął miejsce przy mnie i rzekł:
– Posłuchaj, chciałem cię raz jeszcze przeprosić...
– Nie mówmy już o tym – uciąłem. – Było, minęło.
– Ale nie chciałbym, żebyś żywił do mnie urazę.
– Nie mam zamiaru. Proszę cię tylko, żebyś na przyszłość trzymał na wodzy swoją popędliwość, jeśli chodzi
o odbieranie ludziom życia w mojej obecności.
– Dobrze – obiecał.
– No to w drogę – powiedziałem i ruszyliśmy.
Jechaliśmy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wyglądało, jakby było zrobione całe ze szkła
albo szkłopodobnej materii, przez jego mieszkańców zaś przeświecało różowe słońce, ukazując ich organy
wewnętrzne i resztki ostatniego spożytego posiłku. Przyglądali się nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie
próbował nas zatrzymać ani nam przeszkodzić.
– Tutejsi naukowcy będą z pewnością opisywać to wydarzenie przez wiele lat – powiedział mój brat.
Przytaknąłem.
Później w ogóle nie było drogi i jechaliśmy po czymś w rodzaju gładkiego silikonu bez początku i końca. Po
jakimś czasie zwęził się i stał naszą drogą, a jeszcze potem po obu stronach rozlały się moczary, zarosło, bru-
natne i cuchnące. I przysiągłbym, że widziałem diplodoka, który podniósł głowę i uważnie nam się przyglądał.
Potem przeleciał nam nad głowami olbrzymi cień o skrzydłach nietoperza. Niebo było teraz granatowe, a słoń-
ce koloru złotej ochry.
– Mamy już mniej niż jedną czwartą baku – zauważyłem.
– Dobra – powiedział Random. – Zatrzymaj się.
Stanąłem i czekałem.
Przez dłuższy czas – około sześciu minut – milczał, a potem powiedział.
– Jedź dalej.
Po jakichś trzech milach dojechaliśmy do ogrodzenia z bali, wzdłuż którego ruszyłem. Wreszcie trafiliśmy na
bramę i Random rzekł:
– Stań i zatrąb.
Po chwili wielkie żelazne zawiasy zaskrzypiały i drewniane wrota otworzyły się do środka.
– Możesz wjechać – powiedział Random. – Nic nam nie grozi.
Na lewo stały trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi mały budyneczek z rodzaju tych, które widywa-
łem niezliczoną ilość razy w bardziej przyziemnych okolicznościach. Zatrzymałem się przy jednym z dystrybuto-
rów i czekałem.
Facet, który do nas wyszedł, miał jakieś półtora metra wzrostu, talię jak beka, nos przypominający truskaw-
ka i bary szerokie na metr.
– Do pełna? – spytał.
Skinąłem głową.
– Niech pan podjedzie trochę bliżej – zarządził.
Podjechałem i spytałem Randoma:
– Czy moje pieniądze są tutaj ważne?
– Obejrzyj je sobie – zaproponował.
Mój portfel był wypchany plikiem pomarańczowych i żółtych banknotów z rzymskimi cyframi w rogach, po
których następowały litery D.R. Random uśmiechnął się zadowolony z siebie.
– Widzisz, zadbałem o wszystko.
– Wspaniale. A propos, jestem głodny.
Rozejrzeliśmy się wokół i zobaczyliśmy tablicę z facetem znanym mi skądinąd z reklamy kurczaków z rożna,
a tu polecającym pobliską knajpę.
Truskawkowy Nos strzepnął resztę benzyny na ziemię dla równego rachunku, odwiesił węża, podszedł i
powiedział:
– Osiem Drachae Regums.
Znalazłem pomarańczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i podałem mu.
– Dziękuję – rzekł i wsadził je do kieszeni. – Sprawdzić olej i wodę?
– Tak.
Dolał trochę wody, powiedział, że poziom oleju jest w porządku, i maznął brudną ścierką przednią szybę.
Potem nam pomachał i zniknął w budyneczku.
Podjechaliśmy do reklamowanej knajpy i kupiliśmy kilkanaście porcji jaszczurki z rożna i galon słabego, sło-
nawego w smaku piwa. Potem umyliśmy się w przybudówce, zatrąbiliśmy przed bramą i poczekaliśmy cierpli-
wie, aż przyszedł człowiek z halabardą przewieszoną przez prawe ramię i nas wypuścił. Znów ruszyliśmy w
drogę.
W pewnej chwili wyskoczył nam przed maskę tyranosaurus, zawahał się przez moment i ruszył swoją drogą,
na lewo. Nad naszymi głowami przeleciały kolejne trzy pterodaktyle.
– Niechętnie porzucani niebo Amberu – powiedział Random, cokolwiek to miało znaczyć, a ja mruknąłem
coś potwierdzająco w odpowiedzi. – Ale boję się próbować wszystkiego naraz – ciągnął. – Moglibyśmy zostać
rozerwani na strzępy.
– Zgoda – przyznałem.
– Z drugiej strony, nie podoba mi się to miejsce.
Kiwnąłem głową i jechaliśmy dalej, aż silikonowa równina się skończyła i rozciągnął się przed nami goły ka-
mień.
– Co zamierzasz dalej? – zaryzykowałem.
– Teraz, kiedy mam już niebo, nastawię się na teren – powiedział.
Kamienna pustynia zaroiła się skałami, między którymi prześwitywała ciemna ziemia. W miarę upływu cza-
su ziemi było coraz więcej, a skał coraz mniej. W końcu zobaczyłem plamy zieleni. Najpierw tu i ówdzie kępki
traw. Ale była to bardzo, bardzo jasna zieleń, koloru nie spotykanego na Ziemi.
Wkrótce było jej więcej.
Później pokazały się drzewa, rosnące gdzieniegdzie przy drodze.
I wreszcie las.
Ale jaki!
Nigdy nie widziałem takich drzew – potężnych i majestatycznych, o głębokiej, soczystej zieleni ze złotym po-
łyskiem. Pięły się ku niebu, wznosiły do chmur. Były tu wielkie sosny, dęby, klony i wiele innych, których nazw
nie znałem. Kiedy opuściłem trochę szybę, owionął mnie podmuch wspaniałego, wonnego powietrza. Ode-
tchnąłem parę razy głęboko i postanowiłem jechać dalej przy otwartym oknie.
– Las Ardeński – powiedział człowiek, który był moim bratem i którego zarówno kochałem, jak i zazdrości-
łem mu jego wiedzy i mądrości.
– Bracie – zwróciłem się do niego – spisujesz się świetnie. Lepiej, niż się spodziewałem. Dziękuję.
Był najwyraźniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy usłyszał dobre słowo od kogoś z rodziny.
– Staram się, jak mogę – powiedział. – I dalej będę się starał, obiecuję. Spójrz tylko! Mamy już niebo i mamy
las! Aż za dobre, żeby było prawdziwe! Minęliśmy już połowę drogi i nic się nam na razie specjalnego nie dało
we znaki. Myślę, że mamy dużo szczęścia. Czy dasz mi własne księstwo?
– Tak – odparłem, nie wiedząc, o co mu chodzi, ale gotów zaspokoić jego zachciankę jeśli będzie to leżało w
granicach moich możliwości.
Skinął głową i rzekł:
– Jesteś w porządku.
Krwiożerczy mały gnojek, który zawsze, jak pamiętałem, miał duszę buntownika. Rodzice starali się go jakoś
utemperować, ale bez większych rezultatów. Zdałem sobie w tym momencie sprawę, że mieliśmy wspólnych
rodziców, w przeciwieństwie do mnie i Eryka, do mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I może jeszcze innych, ale
co do tych byłem pewien.
Jechaliśmy po twardej, ubitej drodze leśnej pośród nawy ogromnych drzew. Ciągnęły się bez końca. Czułem
się tu bezpiecznie. Raz i drugi spłoszyliśmy jelenia i wystraszyli zająca przy drodze. Gdzieniegdzie widać było
odciski końskich kopyt. Promienie słońca przeświecały tu i ówdzie przez liście, przypominając napięte złote
struny jakiegoś hinduskiego instrumentu muzycznego. Powietrze było wilgotne i ożywcze. Zaświtała mi myśl,
że znam to miejsce, że w przeszłości często przebywałem tę drogę. Jeździłem po Lesie Ardeńskim na koniu,
chodziłem pieszo, polowałem, leżałem na plecach pod tymi potężnymi konarami, z rękami pod głową, wpatru-
jąc się w niebo. Wspinałem się na niektóre z tych gigantów, patrząc z góry na ruchomy, zielony świat. – Ko-
cham ten las – powiedziałem bezwiednie na głos, a Random odpowiedział:
– Zawsze go kochałeś. – W jego głosie kryła się jakby nuta rozbawienia, ale nie byłem pewien.
Wtem z oddali usłyszałem dźwięk, który instynktownie rozpoznałem jako głos rogu.
– Jedź szybciej – rzekł nagle Random. – To chyba róg Juliana.
Posłuchałem go.
Róg zabrzmiał znowu, tym razem bliżej. – Te jego cholerne psy rozszarpią nasz samochód na strzępy, a pta-
szysko wydziobie nam oczy! – powiedział Random. – Wolałbym nie spotykać się z nim akurat w chwili, kiedy
jest w pełnej gotowości bojowej. Nie wiem, na co poluje, ale z pewnością chętnie porzuci tę zwierzynę dla łu-
pu w postaci dwóch swoich braci.
– Żyj i daj żyć innym, oto moja najnowsza dewiza – oznajmiłem.
Random zachichotał.
– Co za osobliwy pomysł. Założę się, że przetrwa nie dłużej niż pięć minut.
Róg odezwał się ponownie, jeszcze bliżej, i Random zaklął:
– Niech to diabli!
Szybkościomierz wskazywał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę, w dziwnych, runicznych cyfrach, i bałem się
jechać szybciej na tej leśnej drodze. Znów wyraźnie usłyszeliśmy róg z lewej strony, trzy długie sygnały, którym
towarzyszyło ujadanie psów.
– Jesteśmy bardzo blisko prawdziwej Ziemi, chociaż wciąż daleko od Amberu – powiedział mój brat. –
Ucieczka przez sąsiednie Cienie na nic się nie zda, bo jeśli to Julian nas goni, podaży za nami. Albo jego Cień.
– Co robimy?
– Dodaj gazu i miejmy nadzieję, że nie nas ściga.
Tym razem róg zabrzmiał tuż-tuż.
– Na czym on tak pędzi, na lokomotywie? – spytałem.
– Raczej na swoim potężnym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzył.
Obracałem to ostatnie słowo w myślach, starając się je rozszyfrować. Jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że to
prawda, że rzeczywiście stworzył Morgensterna, czerpiąc z Cieni, wyposażając bestię w prędkość huraganu i si-
łę kafara.
Przypomniałem sobie, że mam swoje powody bać się tego zwierza – i właśnie w tym momencie go zobaczy-
łem.
Morgenstern był o sześć piędzi wyższy od każdego innego konia, miał oczy martwego koloru, jak wyżeł we-
imarski, szarą maść i kopyta z polerowanej stali. Pędził jak wiatr za naszym samochodem, a w siodle siedział
Julian, taki, jakim go pamiętałem z talii kart – miał długie czarne włosy, błękitne oczy i łuskową białą zbroję.
Uśmiechnął się do nas i pomachał, a Morgenstern podrzucił w górę łeb i jego wspaniała grzywa zafalowała na
wietrze jak flaga. Nogi śmigały mu jak błyskawice.
Przypomniało mi się, że Julian ubrał kiedyś swojego pachołka w moje ubranie i kazał mu dręczyć to zwierzę.
Oto dlaczego Morgenstern próbował mnie stratować podczas pewnego polowania, kiedy zsiadłem z konia, że-
by oprawić jelenia.
Zamknąłem okno, aby zapach nie zdradził mojej obecności. Ale Julian wypatrzył mnie już i wiedziałem, co to
znaczy. Wokół niego biegła sfora krwiożerczych ogarów o niezwykłej wytrzymałości i zębach jak stal. One też
pochodziły z Cieni, bo żaden normalny pies nie mógłby tak biec. Ale wiedziałem, że słowo „normalny” tak czy
owak nie ma tu zastosowania.
Julian dał mi znak, żebyśmy się zatrzymali. Spojrzałem pytająco na Randoma, a on kiwnął głową.
– Jeśli go nie posłuchamy, to nas stratuje.
Nacisnąłem hamulce, zwolniłem, stanąłem.
Morgenstern zarżał, stanął dęba, zarył wszystkimi czterema kopytami w ziemię i zaczął tańczyć w miejscu.
Psy dreptały wokół z wywieszonymi językami, ciężko dysząc. Koń był pokryty lśniącą warstwą potu. Spuściłem
okno.
– Co za niespodzianka! – powitał nas Julian swoim rozwlekłym, lekko zacinającym się głosem, a gdy to mó-
wił, wielki sokół o czarno-zielonkawym upierzeniu zatoczył w powietrzu koło i usiadł mu na lewym ramieniu.
– Tak, rzeczywiście niespodzianka – przyznałem. – Jakże się miewasz?
– Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random?
– Jestem w dobrej formie – powiedziałem, a Random skinął mu głową i zauważył:
– Sądziłem, że w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inną rozrywkę niż polowanie.
Julian pochylił się i spojrzał na niego drwiąco przez przednią szybę.
– Lubię zabijać dzikie bestie – powiedział – a przy tym dzień i noc myślę o swoich krewnych.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Przerwałem polowanie słysząc w oddali warkot samochodu – ciągnął. – Nie sądziłem jednak, że jadą nim
takie dwie osobistości. Przypuszczam, że nie wybraliście się na przejażdżkę dla czystej przyjemności, lecz macie
przed sobą jakiś cel, na przykład Amber. Zgadza się?
– Zgadza – przyznałem. – Mogę spytać, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam?
– Eryk kazał mi pilnować tej drogi – odparł, a moja ręka automatycznie powędrowała do pistoletu zatknię-
tego za pasek. Miałem jednak wrażenie, że kula nie przebije jego zbroi. Rozważałem, czyby nie zastrzelić Mor-
gensterna.
– Cóż, bracia – rzekł Julian z uśmiechem – witam was i życzę dobrej podróży. Z pewnością zobaczymy się
wkrótce w Amberze. Do widzenia. – Zawrócił konia i zniknął w lesie.
– Uciekajmy stąd czym prędzej – powiedział Random. – Na pewno planuje zasadzkę albo pogoń. – Co mó-
wiąc wyciągnął pistolet zza pasa i położył na kolanach.
Prułem przed siebie z całkiem przyzwoitą prędkością.
Po jakichś pięciu minutach, kiedy już byłem gotów odetchnąć, usłyszałem róg. Nacisnąłem pedał gazu, wie-
dząc, że Julian i tak nas dogoni, ale chciałem zyskać na czasie i odjechać jak najdalej. ścinaliśmy zakręty, poko-
nywaliśmy z rykiem wzgórza i doliny, w pewnej chwili omal nie potrąciliśmy jelenia, ale szczęśliwie udało nam
się go wyminąć nie wytracając prędkości.
Róg brzmiał coraz bliżej i Random klął pod nosem.
Coś mi mówiło, że mamy przed sobą jeszcze długą drogę przez las, i nie dodawało mi to ducha.
Trafił nam się jeden długi, prosty odcinek, kiedy mogłem przycisnąć pedał do deski i trzymać przez prawie
minutę. Dźwięk rogu Juliana nieco się oddalił. Ale polem wjechaliśmy w teren, gdzie droga wiła się i kręciła, i
musiałem zwolnić. Julian znów zaczął nas doganiać.
Po jakichś sześciu minutach pokazał się we wstecznym lusterku, pędząc galopem w otoczeniu zażartej, uja-
dającej sfory. Random otworzył okno, a po chwili wychylił się i zaczął strzelać.
– Niech diabli porwą tę jego zbroję! – zaklął. – Jestem pewien, że trafiłem go dwukrotnie i nic mu się nie
stało.
– Niechętnie myślę o zabiciu tej bestii – powiedziałem – ale spróbuj wycelować w konia.
– Już próbowałem, nawet kilkakrotnie – odparł, rzucając pusty pistolet na podłogę i wyjmując drugi – i albo
jestem gorszym strzelcem, niż sądziłem, albo to prawda, co wieść niesie: że Morgensterna można zabić tylko
srebrną kulą.
Pozostałymi nabojami położył sześć psów, ale jeszcze zostało ich ze dwa tuziny. Podałem mu jeden z moich
pistoletów i załatwił dalszych pięć bestii.
– Ostatni nabój zostawiłem na głowę Juliana, jeśli podjedzie dostatecznie blisko – rzekł.
Byli już kilkanaście metrów za nami i szybko się zbliżali, nacisnąłem wiec hamulce. Nie wszystkie psy zdążyły
się zatrzymać, ale Julian nagle zniknął, tylko nad głowami przeleciał nam czarny cień.
Morgenstern przeskoczył samochód! Odwrócił się w miejscu i w chwili, gdy koń wraz z jeźdźcem stanęli
przed nami, nacisnąłem gaz zrywając wóz do przodu.
Morgenstern błyskawicznie uskoczył na bok. W lusterku zobaczyłem, że dwa psy porzucają błotnik, który
oderwały, i ruszają w dalszą pogoń. Przyłączyło się do nich jeszcze piętnaście czy szesnaście sztuk, reszta leżała
na drodze.
– Niezły numer – powiedział Random – ale miałeś szczęście, że nie rozszarpały opon. Pewno nigdy dotąd
nie polowały na samochód.
Podałem mu mój drugi pistolet z poleceniem:
– Celuj w psy.
Strzelając dokładnie i precyzyjnie położył jeszcze sześć. Julian był już przy samochodzie, w prawej ręce
trzymał miecz.
Nacisnąłem klakson, żeby spłoszyć Morgensterna, lecz ten ani drgnął. Skręciłem prosto na nich, a wtedy
koń się usunął. Random pochylił się w siedzeniu, złożony do strzału, oparłszy prawą rękę z pistoletem o lewe
przedramię.
– Poczekaj – powiedziałem. – Spróbuję wziąć go żywcem.
– Oszalałeś – zaprotestował, kiedy hamowałem. Ale opuścił broń.
– W chwili gdy stanęliśmy, otworzyłem błyskawicznie drzwi i wyskoczyłem – zapomniałem, że wciąż jestem
na bosaka, niech to diabli!
Dałem nura pod jego mieczem, chwyciłem go za rękę i wysadziłem z siodła. Zdążył uderzyć mnie tylko raz
swoją opancerzoną lewą ręką, ale poczułem potworny ból i zobaczyłem wszystkie gwiazdy.
Leżał bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja opędzałem się od szarpiących mnie psów, które Random
na prawo i lewo raczył kopniakami. Podniosłem miecz Juliana i przytknąłem mu szpic do gardła.
– Każ im się uspokoić! – zażądałem. – Albo przyszpilę cię do ziemi.
Wychrypiał rozkaz i psy się cofnęły. Random tymczasem trzymał za cugle niespokojnego Morgensterna.
No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na – swoją obronę? – spytałem.
W jego oczach pojawił się zimny niebieski błysk, ale twarz pozostała nieruchoma.
– Jeśli masz zamiar mnie zabić, to na co czekasz – powiedział.
– Wszystko w swoim czasie – odparłem, nie bez przyjemności patrząc na jego nieskazitelną zbroję, teraz
utytłaną w błocie. – A na razie powiedz mi, ile jest dla ciebie warte twoje życie?
– Wszystko co mam, oczywiście.
Cofnąłem się.
– Wstawaj i siadaj na tylne siedzenie samochodu – zarządziłem, zabierając mu jednocześnie sztylet. Ran-
dom zajął swoje poprzednie miejsce i trzymał pistolet z ostatnim nabojem wymierzonym w głowę Juliana.
– Dlaczego go po prostu nie zabijesz? – spytał.
– Może nam się przydać – wyjaśniłem. – Jest parę rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć. A przed nami
jeszcze długa droga.
Ruszyłem. Psy wciąż krążyły w pobliżu, a i Morgenstern pocwałował za samochodem.
– Obawiam się, że niezbyt wam się przydam jako jeniec – odezwał się Julian. – Nawet na torturach mogę
zdradzić tylko to, co wiem, a wiem niewiele.
– To może od tego zacznijmy – zaproponowałem.
– Eryk ma obecnie najsilniejszą pozycję jako ten, który był na miejscu w Amberze, gdy wszystko się rozpa-
dło. W każdym razie ja tak to widzę, dlatego ofiarowałem mu swoje poparcie. Gdyby to był któryś z was, pew-
no zrobiłbym to samo. Eryk wyznaczył mi straż w Ardenie, gdyż tędy wiedzie jedna z głównych tras, Gerard ma
pod kontrolą południowe szlaki morskie, a Caine północne.
– Co z Benedyktem? – spytał Random.
– Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem. Może jest z Bleysem. Może przebywa w którymś z Cieni i w ogóle jesz-
cze o niczym nie słyszał. A może nawet nie żyje. Już od lat nic o nim nie wiadomo.
– Ilu masz ludzi w Ardenie? – ciągnął Random.
– Ponad tysiąc. Niektórzy z nich pewno cały czas was obserwują.
– I jeśli wolisz zostać przy życiu, lepiej, żeby się do tego ograniczyli – stwierdził Random.
– Niewątpliwie masz rację – odparł Julian. – Muszę przyznać, że Corwin postąpił sprytnie biorąc mnie jako
zakładnika. Może dzięki temu uda się wam wydostać z lasu.
– Mówisz tak, bo chcesz żyć – odparował Random.
– Oczywiście, że chcę żyć. Mogę?
– Jak to?
– W zamian za informacje, których wam dostarczyłem.
Random roześmiał się.
– Twoje informacje są niewiele warte, jestem pewien, że można by wydrzeć z ciebie znacznie więcej. Prze-
konamy się, jak tylko nadarzy się okazja, żeby stanąć, co, Corwin?
– Zobaczymy – powiedziałem, – Gdzie jest Fiona?
– Chyba gdzieś na południu – odparł Julian.
– A Deirdre?
– Nie wiem.
– Llewella?
– W Rebmie.
– W porządku. Mam wrażenie, że powiedziałeś mi wszystko, co wiesz.
– Owszem.
Jechaliśmy dalej w milczeniu i w końcu las zaczął się przerzedzać. Dawno już straciłem z oczu Morgenster-
na, choć krążył jeszcze nad nami sokół Juliana. Droga wiodła teraz do góry ku przełęczy pomiędzy dwoma pur-
purowymi szczytami. Mieliśmy już zaledwie ćwierć baku benzyny. Po godzinie przejeżdżaliśmy między wyso-
kimi skalnymi grzbietami.
– To idealne miejsce na zablokowanie drogi – powiedział Random.
– Zupełnie możliwe – zgodziłem się. – Co na to powiesz, Julianie?
Julian westchnął.
– Macie rację – przyznał. – Zaraz będzie zapora. Wiecie, jak się przedostać.
Wiedzieliśmy. Kiedy podjechaliśmy do bramy i wyszedł do nas strażnik w zielono-brązowym skórzanym
stroju i z odsłoniętym mieczem, wskazałem kciukiem na tylne siedzenie i spytałem:
– Czy coś ci to mówi?
Poznał nie tylko Juliana, ale i nas. Czym prędzej podniósł szlaban i zasalutował, kiedy przejeżdżaliśmy.
Czekały nas jeszcze dwie zapory, zanim minęliśmy przełęcz; po drodze zgubiliśmy sokoła. Byliśmy teraz na
wysokości kilkuset metrów – zatrzymałem samochód na wąskim odcinku biegnącym po gołej półce skalnej. Na
prawo nie było nic tylko ziejąca przepaść.
– Wysiadaj – powiedziałem. – Czeka cię mały spacer.
Julian zbladł.
– Nie mam zamiaru się przed tobą płaszczyć – rzekł. – Nie sądź, że będę cię błagał o litość. – I wysiadł.
– Szkoda – stwierdziłem. – Dawno nikt się przede mną nie płaszczył... A teraz podejdź do krawędzi. Jeszcze
trochę bliżej. – Random cały czas trzymał mu pistolet przy głowie. – Niedawno oświadczyłeś, że stanąłbyś po
stronie każdego, kto miałby taką pozycję jak Eryk.
– To prawda.
– Spójrz pod nogi.
Posłuchał. Oko nie sięgało dna.
– Zapamiętaj swoje słowa w razie, gdyby sytuacja się zmieniła. I zapamiętaj, kto darował ci życie, choć może
nie każdy by tak postąpił. Chodź, Random, jedziemy.
Zostawiliśmy go nad przepaścią; stał ze ściągniętymi brwiami, ciężko dysząc.
Wjechaliśmy na szczyt na resztkach benzyny. Włączyłem jałowy bieg, zgasiłem silnik i puściłem się w długą
drogę w dół.
– Jak widzę, nie straciłeś nic z dawnej przebiegłości – odezwał się Random. – Ja bym go na pewno zabił za
karę. Ale myślę, że postąpiłeś słusznie. Zapewne nas poprze, jeśli uda nam się uzyskać przewagę nad Erykiem.
Tymczasem jednak oczywiście o wszystkim mu zamelduje.
– Oczywiście – przyznałem mu rację.
– Poza tym miałeś własne powody, żeby go uśmiercić.
Uśmiechnąłem się.
– W polityce i w interesach nie należy kierować się emocjami.
Random zapalił dwa papierosy i jednego mi podał.
Patrząc w dół przez mgłę ujrzałem morze. Jego wody pod granatowym niebem, na którym wisiało złote
słońce, były tak intensywnej barwy – fioletowopurpurowe, gęste jak farba i pofałdowane niczym kawałek ma-
teriału – że od tego widoku niemal rozbolały mnie oczy. Nagle złapałem się na tym, że mówię coś na głos w ję-
zyku, który nawet nie wiedziałem, że znam. Recytowałem „Balladę o wilku morskim”, a Random słuchał, do-
póki nie skończyłem, i spytał:
– Czy to prawda, że sam ją napisałeś?
– To było tak dawno – powiedziałem – że już nie pamiętam.
Grań skręciła w lewo i jadąc jej zboczem w dół ku zadrzewionej dolinie mieliśmy coraz większy obszar mo-
rza przed oczami.
– Spójrz, latarnia morska w Cabrze – powiedział Random, pokazując ogromną szarą wieżę wyrastającą po-
śród morza. – Całkiem o niej zapomniałem.
– Ja też – przyznałem. – To bardzo dziwne uczucie, wracać do domu – dodałem i zdałem sobie naraz spra-
wę, że nie mówimy po angielsku, lecz w języku zwanym thari.
Po jakiejś półgodzinie byliśmy na dole. Jechałem siła rozpędu, jak długo mogłem, a potem włączyłem silnik.
Na jego dźwięk z pobliskiego krzaka zerwało się stadko czarnych ptaków. Szary cień, podobny do wilka, wypadł
z kryjówki i pomknął w stronę zarośli, jeleń zaś, którego podchodził, dotąd niewidoczny, umykał teraz wielkimi
susami. Byliśmy w dolinie obfitości – choć nie tak gęsto i bujnie zalesionej jak Las Ardeński – która łagodnie
opadała w stronę morza.
Na lewo piętrzyły się góry. Im dalej zapuszczaliśmy się w dolinę, tym wyraźniej widać było ogrom masywu
skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechaliśmy. Góry potężniały w swoim marszu ku morzu, przy-
wdziewając barwny płaszcz mieniący się zielenią, fioletem, purpurą, złotem i indygo. Ich czoło zwrócone ku
morzu pozostawało dla nas niewidoczne, ale z najwyższego, ostatniego wierzchołka spływał leciutki welon z
przejrzystych chmur, a promienie słońca rozjarzały jego czubek żywym ogniem. Oceniłem, że dzieli nas jeszcze
jakieś trzydzieści pięć mil od tego pulsującego światłem miejsca, a wskaźnik paliwa stał na zerze. Wiedziałem,
że celem naszej podróży jest ten najwyższy szczyt, i zaczęło mnie ogarniać coraz większe podniecenie. Random
patrzył w tym samym kierunku.
– Jest wciąż na swoim miejscu – odezwałem się.
– Już prawie zapomniałem... – westchnął Random.
Zmieniając biegi zauważyłem, że moje spodnie nabrały dziwnego połysku, którego przedtem nie miały.
Zwężały się też wyraźnie ku dołowi, a mankiety zniknęły. Zwróciłem z kolei uwagę na moją koszulę. Przypomi-
nała teraz bardziej marynarkę, była czarna i lamowana srebrem, a mój pasek znacznie się poszerzył. Po bliż-
szym zbadaniu okazało się, że mam też srebrne lampasy na spodniach.
– Widzę, że jestem już w odpowiednim rynsztunku – skonstatowałem, chcąc się przekonać, jaki to odniesie
skutek.
Random zachichotał i dopiero teraz spostrzegłem, że ma na sobie brązowe spodnie w czerwone paski i po-
marańczowo-brązową koszulę. Brązowa czapka z żółtą lamówką leżała obok na siedzeniu.
– Ciekaw byłem, kiedy zauważysz – powiedział. – Jak się czujesz?
– Zupełnie nieźle – odparłem. – Ale, nawiasem mówiąc, jedziemy na ostatnich kroplach benzyny.
– Za późno już, żeby coś na to poradzić. Jesteśmy teraz w prawdziwym świecie i sztuczki z Cieniami koszto-
wałyby za dużo wysiłku. A ponadto nie przeszłyby niepostrzeżenie. Niestety, będziemy musieli iść pieszo, kiedy
wóz stanie.
Stanął dwie i pół mili dalej. Zjechałem na skraj drogi i zatrzymałem się. Słońce żegnało się już z nami na za-
chodzie i rzucało długi cień.
Sięgnąłem za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przekształciły się w długie, czarne botfor-
ty, i wyjmując je usłyszałem metaliczny brzęk. Jak się okazało, był to dobrze wyważony srebrny miecz wraz z
pochwą. Pochwa idealnie pasowała do mojego pasa. Leżała tam także czarna peleryna z zapinką w kształcie
srebrnej róży.
– Myślałeś pewno, że na zawsze są stracone? – zapytał Random.
– Tak jakby – odparłem.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy pieszo. Wieczór był chłodny i rześki. Na wschodzie pokazały się już
gwiazdy, słońce chowało się za horyzont. Szliśmy drogą, a Random zauważył:
– Coś tu nie gra.
– Co masz na myśli?
– Za łatwo nam poszło. Nie podoba mi się to. Dojechaliśmy do Lasu Ardeńskiego niemal bez przeszkód. Co
prawda Julian próbował nas zatrzymać, ale sam nie wiem... Tak gładko dotarliśmy aż tutaj, że zaczynam podej-
rzewać, iż nam na to pozwolono.
– Mnie też to przyszło do głowy – skłamałem. – Jak sądzisz, co to może znaczyć?
– Obawiam się – odparł – że idziemy prosto w pułapkę. Przez kilka minut szliśmy w milczeniu.
– Myślisz o zasadzce? – spytałem. – Ten las wydaje mi się dziwnie spokojny.
– Bo ja wiem.
Przeszliśmy jeszcze jakieś dwie mile, zanim słońce zaszło. Zapadła ciemna noc rozjarzona gwiazdami.
– Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podróżowania – zauważył Random.
– To prawda – przyznałem.
– Ale trochę się boję zdobywać teraz rumaka.
– Ja też.
– Jaka jest twoja ocena sytuacji? – zapytał Random.
– W każdej chwili może nam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Czy sądzisz, że powinniśmy zejść z drogi?
– Zastanawiałem się nad tym – znów skłamałem. – Nic nam nie zaszkodzi pójść trochę skrajem lasu.
Weszliśmy pomiędzy drzewa i ciemne cienie skał i krzewów. Powoli wzeszedł księżyc, srebrzysty, rozjaśnia-
jący noc.
– Męczy mnie przeczucie, że nie może nam się udać – odezwał się Random.
– Na czym je opierasz?
– Na jednej zasadniczej rzeczy.
– Jakiej?
– Wszystko poszło za szybko i za łatwo. Wcale mi się to nie podoba. Teraz, kiedy jesteśmy w prawdziwym
świecie, za późno już, żeby się cofać. Nie możemy igrać z Cieniami, musimy polegać na własnych mieczach.
(Sam miał u pasa krótką, wypolerowaną do połysku klingę). Podejrzewam, że to za sprawą Eryka dotarliśmy aż
tutaj. Nic już na to nie możemy poradzić, ale teraz żałuję, że nie musieliśmy walczyć o każdy cal przebytej dro-
gi.
Przeszliśmy jeszcze milę i zatrzymaliśmy się na papierosa. Paliliśmy, osłaniając dłońmi żarzący się czubek.
– Co za piękna noc – powiedziałem do Randoma i chłodnego wietrzyku.
– Tak, zapewne... Co to takiego?
Za nami zaszeleściło coś w krzakach.
– Może to jakieś zwierzę...
Random już trzymał miecz w ręku. Zamarliśmy w bezruchu, ale nic więcej nie usłyszeliśmy. Random scho-
wał miecz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Z tyłu nie dobiegały już żadne dźwięki, lecz po chwili usłyszałem coś
przed nami. Na moje spojrzenie Random odpowiedział skinięciem głowy i zaczęliśmy iść jeszcze ostrożniej.
W oddali widać było delikatną łunę, jaką daje ognisko. Nie słyszeliśmy żadnych głosów, ale porozumiawszy
się bez słów zgodnie skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Minęła prawie godzina, zanim dotarliśmy do obozowiska. Wokół ognia siedziało czterech mężczyzn, dwóch
innych spało w cieniu. Dziewczyna przywiązana do pala miała wprawdzie odwróconą głowę, lecz na jej widok
serce zabiło mi żywiej.
– Czyżby to była...? – szepnąłem do Randoma.
– Tak, to może być ona – przyznał.
Dziewczyna zwróciła twarz w naszą stronę i wtedy ją rozpoznałem.
– Deirdre!
– Ciekawe, co ta lala zmalowała? – powiedział Random. – Sądząc po ich barwach, zabierają ją z powrotem
do Amberu.
Mężczyźni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak pamiętałem z kart tarokowych i
jeszcze skądś, było charakterystyczne dla Eryka.
– Skoro Eryk chce ją mieć, to wystarczający powód, aby jej nie dostał – oświadczyłem.
– Nigdy nie żywiłem szczególnych uczuć do Deirdre – powiedział Random – ale wiem, że ty wręcz przeciw-
nie, wobec tego... – I wyciągnął miecz z pochwy. Poszedłem w jego ślady.
– Szykuj się – poleciłem, gotując się do skoku.
Spadliśmy na nich jak piorun. W dwie minuty było już po wszystkim, Deirdre obserwowała nas z napięciem,
jej twarz w świetle ognia wyglądała jak wykrzywiona maska. Krzyczała, śmiała się i powtarzała nasze imiona
wysokim i przestraszonym głosem, dopóki nie rozciąłem jej więzów i nie pomogłem wstać.
– Bądź pozdrowiona, siostro. Czy przyłączysz się do nas w naszej Drodze do Amberu?
– Nie – odpowiedziała. – Dziękuję za uratowanie mi życia, ale wolałabym od razu go nie stracić. Po co wła-
ściwie idziecie do Amberu?
– Jest tam pewien tron do zdobycia – odparł Random, co było dla mnie nowością – a my jesteśmy nim zain-
teresowani.
– Jeśli macie choć odrobinę oleju w głowie, to radzę wam trzymać się z daleka i nie nadstawiać karku – po-
wiedziała. Była naprawdę urocza, choć wymęczona i umorusana. Wziąłem ją w ramiona i uścisnąłem. Random
tymczasem znalazł bukłak wina i napiliśmy się wszyscy po łyku.
– Eryk jest jedynym księciem w Amberze – ciągnęła Deirdre – i wojsko jest mu oddane.
– Nie boję się Eryka – oświadczyłem, choć w głębi duszy wcale nie byłem tego taki pewien.
– Nigdy nie wpuści was do Amberu – mówiła dalej. – Sama byłam tam więźniem, dopóki dwa dni temu nie
udało mi się wydostać sekretnym przejściem. Myślałam, że schronię się pośród Cieni, dopóki wszystko się ja-
koś nie ułoży, ale niełatwo tam przejść tak blisko od rzeczywistego świata. Toteż dziś rano jego ludzie mnie
znaleźli i wieźli z powrotem do Amberu. Możliwe, że po powrocie kazałby mnie zabić, choć nie jestem tego
pewna. W każdym razie i tak byłabym nic nie znaczącą kukiełką. Wydaje mi się, że Eryk może być obłąkany, ale
tego też nie jestem pewna.
– A co z Bleysem? – zapytał Random.
– Wysyła różne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotąd nie zaatakował wprost,
więc Eryk nie wie, co o tym myśleć, a sprawa sukcesji korony dalej jest nie rozstrzygnięta, choć Eryk dzierży te-
raz berło w garści.
– Rozumiem. Czy mówił coś o nas?
– O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi się jego powrotu do Amberu. Jeszcze przez jakieś pięć mil
nic wam nie grozi, potem jednak na każdym kroku czyha na was śmiertelne niebezpieczeństwo. Każde drzewo
i każda skała kryją pułapkę lub zasadzkę, wszystko na cześć Bleysa i Corwina. Eryk chciał, żebyście dotarli aż tu-
taj, gdzie Cienie wam nie pomogą i będziecie w jego mocy. To absolutnie niemożliwe, aby udało się wam omi-
nąć niezliczone pułapki i dostać się do Amberu.
– A jednak ty uciekłaś...
– To co innego. Ja starałam się wydostać, a nie wtargnąć do środka. Zapewne też z powodu mojej płci i bra-
ku ambicji nie poświęcał mi tyle uwagi, co wam. A poza tym, jak widzicie, i tak mi się nie udało.
– Teraz to się zmieni, siostro – obiecałem. – Póki mam miecz w garści, jestem na twoje usługi. – A ona uca-
łowała mnie i uścisnęła mi rękę, na co zawsze byłem łasy.
– Jestem pewien, że nas śledzą – powiedział Random i wszyscy troje daliśmy nura w ciemności.
Leżeliśmy bez ruchu za krzakiem, obserwując, czy ktoś się nie pokaże. Po pewnym czasie z pospiesznej,
przeprowadzonej szeptem narady wynikło jasno, że oczekują ode mnie podjęcia jakiejś decyzji. Pytanie było
proste: co dalej?
Na tak lapidarnie postawioną kwestię nie mogłem już dać wykrętnej odpowiedzi. Wiedziałem, że nie należy
im ufać, nawet drogiej Deirdre, a jeśli już miałem związać z kimś swoje losy, to Random był przynajmniej wraz
ze mną pogrążony po uszy, a Deirdre zawsze darzyłem szczególną sympatią.
– Kochane rodzeństwo – zacząłem – muszę wam coś wyznać... – i ręka Randoma natychmiast spoczęła na
rękojeści miecza: oto jak przedstawiały się nasze braterskie stosunki. Słyszałem niemal, jak mówi do siebie:
Corwin uknuł zdradę.
– Jeśli uknułeś zdradę – powiedział – to żywcem mnie nie weźmiesz.
– Zwariowałeś? – odparłem. – Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja głowa. A moje wyznanie spro-
wadza się do tego, że nie mam pojęcia, o co, u diabła, w tym wszystkim chodzi. Domyśliłem się pewnych rze-
czy, ale tak naprawdę to nie wiem, gdzie jesteśmy, co to jest Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego
chowamy się po krzakach przed jego ludźmi, no i przede wszystkim kim ja właściwie jestem.
Zapadła nieznośnie długa cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma:
– Co to znaczy?
– Właśnie, co to znaczy? – zawtórowała mu Deirdre.
– To znaczy, że udało mi się wywieść cię w pole, Random. Nie wydawało ci się to dziwne, że przez całą dro-
gę moja rola sprowadzała się wyłącznie do prowadzenia samochodu?
– Ty kierowałeś całą wyprawą. Sądziłem, że działasz według jakiegoś planu. Poza tym wykonałeś kilka cał-
kiem sprytnych posunięć. No i bądź co bądź, jesteś Corwinem.
– Ja sam dowiedziałem się o tym dwa dni temu – powiedziałem. – Wiem tyle, że jestem kimś, kogo nazywa-
cie Corwinem, ale niedawno miałem wypadek, podczas którego doznałem obrażeń głowy – jak się rozjaśni, to
pokażę wam bliznę – i od tej pory cierpię na amnezję. Nie pojmuję całego tego gadania o Cieniach. Nie przy-
pominam sobie nawet, jak wygląda Amber. Pamiętam tylko moje rodzeństwo i fakt, że nie bardzo mogę mu
ufać. Oto cała historia. I co teraz zrobimy?
– Do diaska! – zaklął Random. – Tak, teraz rozumiem. To wyjaśnia różne drobiazgi, które mnie dziwiły pod-
czas drogi... Ale jak ci się udało tak kompletnie omamić Florę?
– Kwestia szczęścia i podświadomej przebiegłości. Chociaż nie! Ona po prostu jest głupia. Teraz jednak na-
prawdę was potrzebuję.
– Czy sądzisz, że zdołamy przedrzeć się do Cieni? – spytała Deirdre, lecz nie zwracała się z tym do mnie.
– Tak, ale jestem temu przeciwny – odparł Random. – Chciałbym ujrzeć Corwina w Amberze, a głowę Eryka
na palu. I nie cofnę się przed ryzykiem, żeby to zobaczyć, nie zamierzam więc wracać do Cieni. Ty oczywiście
rób, co chcesz. Zawsze uważaliście mnie za mięczaka i pozera; teraz się przekonacie, że potrafię przeprowadzić
raz powziętą sprawę do końca.
– Dzięki, bracie – powiedziałem.
– Masz źle w głowie – stwierdziła Deirdre.
– Ciesz się, że już nie tkwisz przywiązana do pala – wypomniał jej i więcej się nie odezwała.
Odpoczywaliśmy w trawie jeszcze przez chwilę, gdy wtem na polanę wkroczyło trzech mężczyzn. Rozejrzeli
się dokoła i dwóch z nich pochyliło się, wąchając ziemię. Później spojrzeli w naszym kierunku.
– Ciekawe – szepnął Random, kiedy zaczęli się zbliżać.
Zobaczyłem to wyraźnie, choć tylko odbite w Cieniu. Mężczyźni opuścili się na czworaki, a ich szare stoję
uległy w świetle księżyca dziwnemu przeobrażeniu. I raptem spojrzało na mnie sześcioro płonących oczu na-
szych tropicieli.
Przeszyłem pierwszego wilka mieczem i rozległ się ludzki jęk. Random jednym ruchem ściął głowę drugiemu
i ze zdumieniem zobaczyłem, że Deirdre podnosi trzeciego i z suchym, krótkim trzaskiem łamie mu kręgosłup
na kolanie.
– Chodź tu, szybko! – krzyknął Random. Przebiłem jeszcze ciało jego ofiary, a potem przetrąconego wilka
Deirdre, czemu towarzyszyły dalsze rozdzierające krzyki.
– Uciekajmy! – zarządził Random. – Tędy!
Podążyliśmy za nim i po jakiejś godzinie przemykania się pośród zarośli Deirdre spytała:
– Dokąd właściwie idziemy?
– Do morza – odparł Random.
– Po co?
– Bo tam się kryje pamięć Corwina.
– Jak to?
– W Rebmie, oczywiście.
– Zabiją cię tam i rzucą rekinom na pożarcie.
– Nie pójdę do samego końca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostrą twojej siostry.
– Chcesz, żeby jeszcze raz przeszedł Wzorzec?
– Tak.
– To niebezpieczne.
– Wiem... Posłuchaj, Corwinie – zwrócił się do mnie – muszę przyznać, że zachowywałeś się ostatnio w sto-
sunku do mnie bardzo przyzwoicie. Jeśli przypadkiem nie jesteś Corwinem, to będzie po tobie. Chociaż musisz
nim być, nie możesz być nikim innym sądząc po tym, jak sobie radziłeś mimo braku pamięci. Nie, głowę dam,
że to ty. Zaryzykuj i przejdź drogę wyznaczoną przez Wzorzec. Istnieje szansa, że przywróci ci to pamięć. Czy
jesteś gotów?
– Chyba tak – odparłem. – Ale co to takiego ten Wzorzec?
– Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwierciadle odbija się w nim cały
świat. Żyją tam ludzie Llewelli, tak jakby żyli w Amberze. Nienawidzą mnie za kilka grzeszków z przeszłości,
więc nie mogę ci towarzyszyć, ale jeśli wyjaśnisz im, co cię sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to chyba
pozwolą ci przejść przez Wzorzec Rebmy, który będąc odwrotnością tego z Amberu, powinien odnieść ten sam
skutek. To znaczy dać synowi naszego ojca moc przebywania pośród Cieni.
– Co przez to zyskam?
– Zyskasz wiedzę o sobie samym.
– Wobec tego jestem gotów – oświadczyłem.
– Brawo! Skoro tak, to idziemy na południe. Zajmie nam to parę dni, zanim dotrzemy do schodów – Zej-
dziesz z nim, Deirdre?
– Tak, zejdę tam z moim bratem Corwinem. Wiedziałem, że tak odpowie, i ucieszyłem się, choć jednocze-
śnie ogarnął mnie lęk.
Szliśmy całą noc. Wyminęliśmy trzy zbrojne oddziały, a nad ranem przespaliśmy się w jaskini.
Rozdział 5
Dwie doby szliśmy do różowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarliśmy na plażę, uniknąw-
szy szczęśliwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie chcieliśmy wychodzić na otwartą przestrzeń, dopóki nie
wypatrzymy miejsca, w którym znajduje się Faiella-bionin, czyli Schody do Rebmy, i nie będziemy mogli szybko
do nich podbiec.
Wschodzące słońce rzucało tysięczne refleksy na spienione fale i oślepieni ich migotliwym tańcem nie mo-
gliśmy dostrzec, co się dzieje pod powierzchnia wody. Przez ostatnie dwie doby żywiliśmy się owocami, byłem
więc wściekle głodny, ale zapomniałem o tym patrząc na szeroką, opadającą ku morzu plażę, na jej kręte brze-
gi porośnięte czerwonym, pomarańczowym i różowym koralowcem, na złoża muszelek i wypolerowanych ka-
myków, na złoto-błękitno-purpurowe fale z cichym pluskiem ślące w dal swoją pieśń życia, niczym błogosła-
wieństwo spod różowej zorzy porannej.
Jakieś dwadzieścia mil na lewo w kierunku północnym, zwrócona ku wschodowi, wznosiła się góra Kolvir,
matczynym gestem chroniąca Amber w objęciach, a budzące się słońce oświetlało ją złotą poświatą, rozpina-
jąc nad miastem welon tęczy. Random spojrzał w tamtą stronę i zazgrzytał zębami – możliwe, że i ja bezwied-
nie uczyniłem to samo.
Deirdre dotknęła mojej ręki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zaczęła iść na północ, równolegle do
brzegu. Random i ja podążyliśmy za nią. Najwyraźniej wypatrzyła jakiś znak.
Przeszliśmy może ćwierć mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrżała.
– Jeźdźcy na koniach! – syknął Random.
– Spójrzcie! – powiedziała Deirdre. Głowę zadarła do góry i patrzyła w niebo. Poszedłem za jej wzrokiem.
Nad nami krążył jastrząb.
– Jak daleko jeszcze? – spytałem.
– Tam, przy tym kopcu – odparła. Wznosił się jakieś sto metrów przed nami, wysoki na ponad dwa metry,
zbudowany z dużych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i wodę, usypanych na kształt ściętego
stożka.
Odgłos kopyt rozległ się bliżej i towarzyszył mu dźwięk rogu, ale nie był to róg Juliana.
– Biegiem! – krzyknął Random i rzuciliśmy się naprzód.
Po jakichś dwudziestu pięciu krokach spadł na nas jastrząb. Runął na Randoma, ale ten opędził się trzyma-
nym w ręku mieczem. Wtedy ptaszysko rzuciło się na Deirdre. Błyskawicznie wyciągnąłem miecz z pochwy i
ciąłem. Poleciały pióra. Ptak uniósł się i znów opadł – tym razem ostrze trafiło celnie i myślę, że jastrząb spadł
na ziemię, ale nie mogę przysiąc, bo nie miałem zamiaru zatrzymywać się i oglądać. Tętent słychać było już
całkiem blisko i wyraźnie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy.
Dobiegliśmy do stożka. Deirdre zwróciła się pod kątem prostym do morza i ruszyła przed siebie. Nie byłem
w nastroju, żeby kwestionować decyzję tej, która zdawała się doskonale wiedzieć, co robi. Poszedłem w jej
ślady; kątem oka widziałem już jeźdźców. Byli jeszcze dość daleko, ale pędzili galopem po plaży pośród ujada-
nia psów i kakofonii rogów. Na ten widok Random i ja rzuciliśmy się czym prędzej do wody za naszą siostrą.
Byliśmy już po pas w morzu, kiedy Random powiedział:
– Czeka mnie śmierć, czy zostanę, czy pójdę dalej.
– Ale tu grozi ci natychmiast, a tam można jeszcze próbować negocjacji. Chodź szybko!
Byliśmy na czymś w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie miałem pojęcia, jak oni so-
bie wyobrażają oddychanie pod wodą, ale Deirdre najwyraźniej się tym nie przejmowała, więc i ja starałem się
nie okazywać niepokoju, choć mocno mnie to nurtowało. Kiedy woda zaczęła nam podchodzić do gardła, by-
łem bliski paniki. Jednakże Deirdre szła prosto przed siebie, a ja z Randomem za nią. Co parę kroków był sto-
pień w dół. Schodziliśmy po ogromnych schodach, które nazywały się Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytom-
niłem.
Przy następnym stopniu woda zamknie mi się nad głową – Deirdre już zeszła poniżej linii morza! Wciągną-
łem wiec głęboko powietrze i zanurzyłem się. Stopnie schodziły coraz niżej. Nie mogłem się nadziwić, że woda
nie wypycha mnie w górę, lecz idę sobie zupełnie swobodnie jak po normalnych schodach, choć moje ruchy są
nieco spowolnione. Zacząłem się martwić, co zrobię, kiedy nie będę mógł dłużej wstrzymywać oddechu. Wi-
działem pęcherzyki nad głową Deirdre i Randoma i starałem się podpatrzeć, jak oni to robią, ale nic szczegól-
nego nie rzucało mi się w oczy. Ich piersi unosiły się w normalnym rytmie oddechu.
Kiedy byliśmy już jakieś trzy metry pod wodą, dobiegł mnie z lewej strony glos Randoma – jego słowa rozle-
gały się jakby z głębi studni, ale były całkiem wyraźne.
– Nie sądzę, aby psy poszły za nami, choćby nawet udało im się zmusić konie – powiedział.
– W jaki sposób jesteś w stanie oddychać? – spróbowałem zapytać i jakby z oddali usłyszałem własne sło-
wa.
– Nie martw się – powiedział szybko. – Jeśli wstrzymujesz powietrze, to je wypuść i odpręż się. Dopóki je-
steś na schodach, możesz normalnie oddychać.
– Jak to możliwe?
– Jeśli nasz plan się uda, sam zrozumiesz – odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho w zimnej, płynnej zie-
leni.
Byliśmy już jakieś siedem metrów pod wodą – wypuściłem odrobinę powietrza i spróbowałem leciutko
wciągnąć oddech. Nie odczułem żadnych przykrych następstw, wciągnąłem więc oddech głębiej. Poleciało
jeszcze trochę bąbelków, ale oprócz tego nic szczególnego nie nastąpiło. Nie czułem też parcia wody, a scho-
dy, po których schodziłem, widziałem jak przez zieloną mgłę. Wiodły coraz niżej i niżej, prosto przed siebie.
Gdzieś z dołu sączyło się nikłe światło.
– Kiedy miniemy łuk, będziemy bezpieczni – powiedziała moja siostra.
– Wy będziecie bezpieczni – poprawił ją Random. Zastanawiałem się, co takiego mógł zrobić, żeby zasłużyć
sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebmą. – Jeśli jadą na koniach, które nigdy tędy nie szły, to będą
musieli ścigać nas pieszo – ciągnął Random. – Wtedy mamy szansę im uciec.
– W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnują z pogoni – zauważyła Deirdre.
Przyspieszyliśmy kroku. Kiedy byliśmy już kilkanaście metrów pod powierzchnią, zrobiło się ciemno i zimno,
ale poświata dobiegająca z dołu była coraz jaśniejsza i po kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej źródło.
Na prawo wznosiła się kolumna. Jej szczyt wieńczyło coś na kształt jarzącego się klosza. Jakieś pięć metrów
dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem następna, znów na prawo i tak dalej. Kiedy się do
nich zbliżyliśmy, woda stała się cieplejsza, a schody wyraźniejsze; były białe, w różowe i zielone żyłki; przypo-
minałyby marmur, gdyby nie to, że nie były śliskie mimo opływającej je wody. Miały jakieś piętnaście metrów
szerokości i po obu stronach ogradzała je balustrada z tego samego materiału.
Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem się przez ramię, lecz nie dojrzałem żadnych śladów pościgu.
Robiło się coraz jaśniej. Weszliśmy w krąg pierwszego światła i zobaczyłem, że to wcale nie klosz zwieńcza
czubek kolumny. Musiałem dodać sobie ów szczegół, próbując jakoś zracjonalizować w myślach to zjawisko.
Tymczasem okazało się, że był to półmetrowy płomień, tańczący jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, że
spytam o to później, a teraz zachowam oddech – jeśli tak to można nazwać – na szybki marsz w dół.
Kiedy weszliśmy w aleję światła i minęliśmy sześć dużych pochodni, Random powiedział:
– Gonią nas.
Obejrzałem się ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To dziwne uczucie
śmiać się pod wodą i słyszeć własny śmiech.
– Proszę bardzo – oświadczyłem, dotykając rękojeści – teraz, kiedy doszliśmy aż dotąd, wstąpiła we mnie
dziwna moc!
Przyspieszyliśmy jednak kroku – na prawo i na lewo otaczały nas wody czarne jak atrament. Oświetlone by-
ły tylko schody, po których zbiegaliśmy w dół co sił, aż wreszcie dostrzegłem w oddali coś jakby wielki łuk. De-
irdre przeskakiwała po dwa stopnie naraz, ale już czuliśmy wibracje tworzone przez staccato kopyt końskich za
nami.
Daleko z tyłu widać było zbrojny oddział wypełniający całą szerokość schodów. Czterej jeźdźcy na koniach
wysforowali się do przodu i powoli nas doganiali. Biegnąc za Deirdre, nie zdejmowałem ręki z rękojeści.
Trzy, cztery, pięć. Dopiero minąwszy piąte światło odwróciłem się znowu i zobaczyłem, że jeźdźcy są kilka-
naście metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było już prawie widać. W dole majaczył łuk, od którego dzieliło
nas jeszcze kilkadziesiąt metrów. Duży, lśniący jak alabaster, zdobiony rzeźbami trytonów, nimf morskich, sy-
ren, delfinów. A po drugiej stronie stali chyba ludzie.
– Muszą się dziwić, po co tu przychodzimy – powiedział Random.
– Jeśli nie zdołamy tam dotrzeć, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi – odparłem, biegnąc ile sił, gdyż ką-
tem oka dojrzałem, że jeźdźcy zbliżyli się jeszcze o kilka metrów. Wyciągnąłem miecz z pochwy – jego ostrze
błysnęło w świetle pochodni. Random poszedł za moim przykładem. Jeszcze parę stopni i wibracje dochodzące
z zielonej toni stały się tak potężne, i musieliśmy stanąć i zmierzyć się z przeciwnikiem, by nie dać się zarąbać
w biegu.
Napastnicy byli tuż-tuż. Od bramy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, ale póki nie pokonamy
czterech jeźdźców, równie dobrze mogło to być trzydzieści mil. Zrobiłem unik przed ciosem nacierającego na
mnie mężczyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zbliżał się następny napastnik, wobec tego przesunąłem się w
lewo, bliżej balustrady. Zmuszało go to do cięcia po przekątnej, jako że trzymał miecz w prawej ręce.
Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i czubek miecza przeszył
mu szyję po prawej stronie. Silny strumień krwi niczym szkarłatny dym uniósł się wirując w zielonej poświacie.
Pomyślałem idiotycznie, że powinien to zobaczyć Van Gogh. Koń przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego
napastnika i zaatakowałem go od tyłu. Odwrócił się i odparł cios. Ale siła inercji w wodzie i moje uderzenie wy-
sadziły go z siodła. Kiedy spadał, kopniakiem podrzuciłem go w górę i gdy dryfował nade mną, znów ciąłem. I
tym razem sparował, lecz wypchnęło go to poza balustradę. Usłyszałem jeszcze tylko jego krzyk, kiedy wessało
go ogromne ciśnienie wody. Potem zapadła cisza.
Zwróciłem się teraz do Randoma, który zabił już jednego jeźdźca wraz z koniem i właśnie walczył z drugim.
Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i śmiał się w głos. Krew falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem
sobie sprawę, że naprawdę dawno temu znalem szalonego, smutnego, nieszczęsnego Vincenta van Gogha, i to
wielka szkoda, iż nie mógł tego namalować.
Oddział pieszych znajdował się teraz jakieś trzydzieści metrów za nami, rzuciliśmy się więc biegiem w kie-
runku łuku. Deirdre była już po drugiej stronie. Po chwili i my przekroczyliśmy bramę. Mieliśmy obecnie do
dyspozycji las mieczy i goniący cofnęli się. Schowaliśmy broń, a Random powiedział:
– Dostanę teraz za swoje – po czym podeszliśmy do grupy ludzi, którzy stanęli w naszej obronie.
Randomowi kazano natychmiast oddać broń – wzruszył ramionami i odpiął miecz. Dwóch mężczyzn stanęło
po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodziliśmy dalej po schodach.
Straciłem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musieliśmy chyba iść jakiś kwadrans do pół godzi-
ny, zanim doszliśmy na miejsce.
Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w mieście. Wszystko widać było
przez zieloną mgiełkę. Budynki, delikatnej konstrukcji i w większości wysokie, tworzyły regularne wysepki, a
ich kolory raniły mi oczy, wwiercając się w mózg i natrętnie domagając się miejsca w mojej pamięci. Niestety,
skończyło się na znanym mi już bólu głowy, który odzywał się, ilekroć dawały o sobie znać rzeczy zapomniane
lub na wpół zapomniane. Wiedziałem jednak, że chodziłem już kiedyś po tych ulicach lub w każdym razie po
bardzo podobnych.
Random nie wypowiedział ani słowa, odkąd go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie o naszą siostrę, Lle-
wellę, Upewniono ją, że Llewella jest w Rebmie.
Przyjrzałem się eskortującym nas mężczyznom. Ich włosy były zielonkawe, purpurowe lub czarne, a oczy
zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w łuskowate pantalony i peleryny, mieli skrzyżowane na pier-
siach szelki i krótkie klingi u pasów nabitych muszelkami. Wszyscy byli dość skąpo owłosieni. Nic do mnie nie
mówili, ale przypatrywali mi się ciekawie – Pozwolono mi zatrzymać broń.
W mieście poprowadzono nas szeroką aleją, jeszcze gęściej oświetloną płonącymi kolumnami niż Faiella-
bionin. Ludzie patrzyli na nas zza ośmiokątnych przyciemnionych okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy
skręciliśmy na rogu, ogarnął nas zimny prąd, niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prąd cie-
pły, jak wiosenny zefirek.
Doprowadzono nas do pałacu w środku miasta, który znałem jak własną kieszeń. Był odbiciem pałacu w
Amberze, zamglonym przez zieloną toń i zniekształconym przez niezliczone lustra umieszczone w najdziwniej-
szych miejscach. W szklanej sali, też mi znajomej, siedziała na tronie kobieta o szmaragdowych włosach prze-
tykanych srebrem, ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała małe usta, okrągły
podbródek i wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Przez jej czoło biegła obręcz z białego złota, a
szyję zdobił kryształowy naszyjnik ze wspaniałym szafirem rzucającym błyski spomiędzy jej pięknych, gołych
piersi, których czubki też były jasnozielone. Ubrana była w niebieskie łuskowe spodnie i srebrny pasek, w ręku
trzymała berło z różowego korala, a na każdym palcu miała pierścionek z kamieniem w innym odcieniu błękitu.
Powitała nas bez uśmiechu.
– Czego tu szukacie, wygnańcy z Amberu? – spytała melodyjnym miękkim głosem.
Odpowiedziała jej Deirdre.
– Uciekamy przed gniewem księcia, który rządzi w prawdziwym mieście, czyli przed Erykiem. Prawdę mó-
wiąc, chcemy go obalić. Jeśli mu sprzyjacie, to znaczy, że oddaliśmy się w ręce wroga i jesteśmy zgubieni. Ale
przeczucie mi mówi, że tak nie jest. Przyszliśmy prosić o pomoc szlachetna Moire...
– Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajdą swoje odbicie i w moim
królestwie.
– Nie o to nam chodzi, droga Moire – odparła Deirdre – ale o niewielką przysługę, która ani ciebie, ani two-
ich poddanych nie będzie nic kosztowała.
– Słucham więc. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojący po twojej lewej ręce. – I
wskazała na mojego brata, który patrzył jej prosto w oczy z zuchwałym uśmieszkiem w kącikach ust.
Jeśli nawet przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za to, co zrobił, to wiedziałem, że zapłaci ją z godnością, jak
prawdziwy książę Amberu – podobnie jak to niegdyś uczyniło trzech naszych nieżyjących braci, co sobie nagle
uświadomiłem. Zapłaci ją drwiąc ze śmierci i śmiejąc się ustami pełnymi krwi, a umierając rzuci klątwę, która
się niechybnie spełni. Zrozumiałem, że ja też mam taką moc i użyję jej, gdy okoliczności będą tego wymagać.
– Przysługa, o którą proszę – ciągnęła Deirdre – dotyczy mojego brata Corwina, a zarazem brata lady Lle-
welli, która mieszka tu z tobą. O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci nie uchybił...
– To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie?
– W tym cały problem, pani. Nie może, bo nie wie, o co prosić. Utracił pamięć po wypadku, jaki mu się przy-
trafił, gdy żył pośród Cieni. Przybyliśmy tu właśnie po to, żeby mógł ją odzyskać i stawić czoło Erykowi.
– Proszę cię, mów dalej – zachęciła ją kobieta na tronie patrząc na mnie spod rzęs ocieniających oczy.
– Tu, w tym budynku – ciągnęła Deirdre – jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej komnacie, od-
tworzony na podłodze gorejącą linią, mieści się duplikat tego, co nazywamy Wzorcem. Bez utraty życia prze-
być go może tylko syn lub córka ostatniego władcy Amberu. Daje im to władzę nad Cieniami. – W tym miejscu
Moire zamrugała parę razy oczami, a ja zadałem sobie pytanie, ile też osób wysłała na tę ścieżkę, żeby zdobyć
cząstkę owej władzy dla Rebmy. Oczywiście bez rezultatu. – Uważamy, że przejście przez Wzorzec powinno
wrócić Corwinowi pamięć i wspomnienie dawnych dni, gdy był księciem Amberu. O ile nam wiadomo, to jedy-
ne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog’th, dokąd naturalnie nie możemy się w tej
chwili udać.
Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i znów utkwiła oczy we
mnie.
– Czy Corwin jest gotów poddać się tej próbie? – spytała.
Skłoniłem przed nią głowę.
– Jestem gotów, pani.
– Doskonale – powiedziała z uśmiechem. – Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia. Nie mogę jednak
zapewnić ci bezpieczeństwa poza granicami mojego królestwa.
– Jeśli o to chodzi, wasza wysokość – wtrąciła Deirdre – nie oczekujemy żadnych przywilejów; po wyjściu
stąd sami będziemy sobie radzić.
– Z wyjątkiem Randoma – oświadczyła Moire – który będzie miał tu zapewnioną opiekę.
– Co to znaczy? – spytała Deirdre, gdyż w tej sytuacji Random oczywiście milczał.
– Z pewnością przypominasz sobie, że pewnego razu książę Random przybył do mojego królestwa jako przy-
jaciel, a potem w pośpiechu je opuścił z moją córką Morganthe.
– Słyszałam coś o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy.
– Tak właśnie było. W miesiąc później moja córka do mnie wróciła. Popełniła samobójstwo w parę miesięcy
po wydaniu na świat syna, Martina. Co masz nam na to do powiedzenia, książę Randomie?
– Nic – odparł Random.
– Kiedy Martin doszedł do pełnoletniości – ciągnęła Moire – jako że płynęła w nim krew władcy Amberu,
uparł się przejść przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi się to udało. Oddalił się potem do Cieni i więcej
go nie widziałam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie Randomie?
– Nic – powtórzył Random.
– Wobec tego wymierzę ci karę – oznajmiła Moire. – Ożenisz się z kobietą, którą ci wskażę, i zostaniesz z nią
w moim królestwie przez okrągły rok albo pożegnasz się z życiem. Co ty na to, Randomie?
Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głową. Moire uderzyła berłem o poręcz swojego turkusowe-
go tronu.
– Dobrze – oświadczyła. – Niech więc tak będzie.
I tak się stało.
Udaliśmy się teraz do komnat gościnnych, żeby się trochę odświeżyć. Wkrótce potem Moire pojawiła się w
moich drzwiach.
– Witaj, Moire – powiedziałem.
– Lord Corwin z Amberu we własnej osobie – rzekła. – Zawsze chciałam cię poznać.
– A ja ciebie – skłamałem.
– Twoje bohaterskie czyny przeszły już do legendy.
– Dziękuję, ale sam niewiele z nich pamiętam.
– Czy mogę wejść.
– Oczywiście – usunąłem się na bok.
Weszła do pięknie urządzonej komnaty, którą mi przydzieliła, i usiadła na brzegu pomarańczowej sofy.
– Kiedy chcesz spróbować swoich sił na Wzorcu?
– Jak najszybciej.
Zamyśliła się chwilę, potem spytała:
– Gdzie byłeś przebywając wśród Cieni?
– Bardzo daleko stąd – odparłem. – W miejscu które pokochałem.
– To dziwne, że książę Amberu posiada taką zdolność.
– Jaką zdolność?
– Do miłości.
– Może użyłem niewłaściwego słowa.
– Nie sądzę – odparła. – Ballady Corwina potrafią poruszyć strunę serca.
– Pani, jesteś bardzo łaskawa.
– Tylko prawdomówna.
– Pewnego dnia poświęcę ci balladę.
– Czym się zajmowałeś mieszkając wśród Cieni?
– Mam wrażenie, że byłem zawodowym żołnierzem. Walczyłem dla tych, którzy mi płacili. A także pisałem
słowa i muzykę do popularnych piosenek.
– Obie te rzeczy wydają mi się w twoim przypadku logiczne i naturalne.
– Powiedz mi, proszę, co będzie z moim bratem, Randomem?
– Ożeni się z moją poddaną, dziewczyną imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma konkurenta.
– Czy jesteś pewna – spytałem – że wyrządzasz jej tym przysługę?
– W ten sposób osiągnie wysoką pozycję, nawet jeśli on po roku odejdzie i nigdy nie wróci. Bo cokolwiek by
o nim mówić, jest jednak księciem Amberu.
– A co będzie, jeśli się w nim zakocha?
– Czy jego w ogóle można pokochać?
– Ja, na swój sposób, kocham go jak brata.
– Chyba po raz pierwszy syn powiedział coś podobnego i przypisuję to twojej poetyckiej naturze.
– Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co można dla niej uczynić?
– Przemyślałam to i jestem pewna, że tak. Wyleczy się z wszelkich ran, jakie on jej może zadać, a po jego
odejściu zostanie jedną z moich dam dworu.
– Niech więc będzie, co ma być – ustąpiłem, nie patrząc na nią i czując dziwny smutek na myśl o biednej
dziewczynie. – Cóż mogę dodać? – powiedziałem jeszcze. – Może postępujesz słusznie. Mam nadzieję, że tak.
– I pocałowałem ją w rękę.
– Lordzie Corwinie, jesteś jedynym księciem Amberu, który może liczyć na moją pomoc – rzekła. – Może
oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat i Lir jeden wie, gdzie są pochowane jego kości.
Szkoda.
– Nic o tym nie wiedziałem – odparłem. – Wszystko przez tę moją pamięć. Muszę cię prosić o wyrozumia-
łość. Będzie mi brakować Benedykta, jeśli rzeczywiście nie żyje. Był moim nauczycielem szermierki i nauczył
mnie władać wszelką bronią. Lecz mimo to miał w sobie dużo delikatności.
– Tak jak i ty, Corwinie – powiedziała, biorąc mnie za rękę i przyciągając do siebie.
– Nie, wcale nie – zaprotestowałem, siadając obok niej na kanapie.
– Mamy dużo czasu do kolacji – rzekła i oparła się o mnie krągłym ramieniem.
– Kiedy zasiadamy do stołu? – zapytałem.
– Wtedy, gdy to zarządzę – odparła, przylegając do mnie całym ciałem.
Wziąłem ją w ramiona i znalazłem zapinkę szaty skrywającej słodycz jej wdzięków. Jej ciało było miękkie i
uległe, a włosy zielone.
Na tej kanapie dałem jej obiecaną balladę. Jej usta odpowiadały mi bez słów.
Po kolacji – nauczyłem się jeść pod wodą, którą to sztukę może opiszę kiedyś dokładniej, jeśli okoliczności
będą tego wymagać – wstaliśmy od stołu w długim marmurowym hallu, udekorowanym siecią i czerwonobrą-
zowymi linami, i wyszliśmy na wąski korytarzyk na tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody żarzące się w
absolutnej ciemności i biegnące pionowo w dół aż pod dno morza. Po jakichś dwudziestu krokach mój brat za-
klął, zszedł ze schodów i dał nura w głąb.
– Rzeczywiście w ten sposób jest szybciej – zauważyła Moire.
– A to długa droga – dodała Deirdre, która znała tę odległość z Amberu.
Opuściliśmy więc wszyscy schody i popłynęliśmy wzdłuż ich jarzącej się spirali. Minęło jakieś dziesięć minut,
zanim dotknęliśmy podłogi, ale stanęliśmy na niej mocno i pewnie. Wokół nas żarzyły się blade światełka po-
chodni umieszczonych w niszach.
– Dlaczego ta część oceanu otaczająca sobowtóra Amberu tak się różni od innych wód? – spytałem.
– Bo tak jest – odparła Deirdre, co mnie zirytowało.
Byliśmy w ogromnej grocie, z której w różne strony rozchodziły się wydrążone tunele. Poszliśmy jednym z
nich. Po bardzo długim marszu zaczęły się po bokach pokazywać wnęki, jedne chronione drzwiami lub kratami,
inne nie. Przed siódmą wnęką stanęliśmy. Zamykały ją ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuską wykutą z me-
talu i dwa razy wyższe od mnie. Na ten widok przypomniało mi się coś na temat wysokości trytonów. Moire
uśmiechnęła się patrząc prosto na mnie, wybrała ogromny klucz z kółka wiszącego przy pasie i włożyła do
zamka.
Nie mogła go jednak przekręcić. Może zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random sarknął niecierpliwie,
odtrącił ją i sam chwycił za klucz. Rozległ się szczęk. Otworzył drzwi kopniakiem i weszliśmy do środka.
W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował się Wzorzec. Podłoga była czarna i gładka jak szkło, a na niej
rozpościerał się Wzorzec.
Iskrzył się jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był to skomplikowany,
promieniujący dziwną energią ornament, złożony głównie z linii krętych, choć bliżej środka było też parę linii
prostych. Przypominał mi fantastycznie zagmatwaną, wyolbrzymioną wersję jednego z tych labiryntów, po
których wędruje się ołówkiem (czy też długopisem), żeby znaleźć wyjście lub wejście. Niemalże widziałem sło-
wo: „Początek” wypisane z boku. Miał jakieś sto metrów szerokości i chyba sto pięćdziesiąt metrów długości.
Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało się przed bezpośrednim
kontaktem z tym przeraźliwym tworem. Ale jeśli byłem księciem Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzieś
w moich genach, w moim systemie nerwowym, gwarantując odpowiednią reakcję, która umożliwi mi przej-
ście.
– Szkoda, że nie mam przy sobie papierosa – powiedziałem, na co kobiety zachichotały, ale jakby zbyt ner-
wowo i za wysoko.
Random wziął mnie pod ramię i powiedział:
– To ciężka próba, ale możliwa do przebycia, inaczej byśmy cię tu nie przyprowadzali. Idź bardzo wolno i nie
myśl o niczym innym. Nie bój się fontanny iskier, która będzie tryskać ci spod nóg przy każdym kroku. Jest nie-
groźna. Poczujesz przebiegający cię lekki prąd, a po chwili ogarnie cię radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj
się i pamiętaj – przez cały czas posuwaj się naprzód. Pod żadnym pozorem nie przestawaj i nie schodź z wy-
znaczonej ścieżki, bo zginiesz!
Szliśmy wzdłuż ściany po prawej ręce, okrążając Wzorzec, żeby znaleźć się na jego drugim końcu. Panie szły
za nami.
– Próbowałem wyperswadować jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku – szepnąłem do Randoma.
– Tak też myślałem, że spróbujesz – odparł. – Ale nie martw się. Rok mogę spędzić nawet stojąc na głowie,
a poza tym może wypuszczą mnie wcześniej, jeśli wykażę się wystarczająco przykrym charakterem.
– Dziewczyna, którą ci wybrała, nazywa się Vialle. Jest niewidoma.
– Wspaniale – rzekł. – świetny kawał.
– Pamiętasz to księstwo, o którym mówiliśmy?
– Jasne.
– Wobec tego bądź dla niej miły i zostań przez cały rok, a ja będę hojny.
Żadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnął mnie w bok.
– Jakaś twoja przyjaciółeczka, tak? – zarechotał. – Jaka ona jest?
– A więc załatwione? – spytałem dobitnie.
– Załatwione.
Stanęliśmy w miejscu, skąd zaczynał się Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunąłem się bliżej i przyjrzałem się
ognistej linii biegnącej tuż obok mojej prawej nogi. Wzorzec stanowił jedyne oświetlenie pokoju. Przemknął
mnie zimny dreszcz.
Postawiłem lewą stopę na ścieżce. Obrysowała ją linia błękitnych iskierek. Teraz dostawiłem prawą stopę i
przeszył mnie prąd, o którym mówił Random. Zrobiłem krok do przodu.
Rozległ się trzask i poczułem, że włosy stają mi dęba. Następny krok. Raptem ścieżka gwałtownie skręciła
zawracając. Zrobiłem jeszcze dziesięć kroków i natrafiłem na jakiś opór, jakby wyrosła przede mną niewidzial-
na zapora odpierająca wszelkie moje próby jej pokonania.
Forsowałem ją wytrwale. Nagle uprzytomniłem sobie, że jest to Pierwsza Zasłona. Przedostanie się za nią
będzie już stanowiło pewne zwycięstwo, dobry znak, dowodzący, że istotnie jestem częścią Wzorca. Każde
podniesienie i opuszczenie stopy wymagało teraz nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry.
Skoncentrowałem się cały na ognistej linii. Szedłem ciężko dysząc. Wtem opór zelżał. Zasłona rozchyliła się
przede mną równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem na drugą stronę i coś osiągnąłem. Zdobyłem
cząstkę wiedzy o sobie samym.
Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w Oświęcimiu. Byłem
obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera recytującego „Wiedeń” i widziałem
Matkę Courage przemierzającą scenę podczas premiery sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w nie-
bo z takich miejsc, jak Peenemiinde, Yandenberg, Przylądek Kennedy’ego, Kyzyl-kum w Kazachstanie, i dotyka-
łem ręką Chińskiego Muru. Piliśmy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedział, że jest pijany, i od-
szedł na bok zwymiotować. Błądziłem po zielonych lasach Zachodniego Rezerwatu i w ciągu jednego dnia zdo-
byłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodię, którą inni podchwycili, i w ten sposób powstała piosenka
„Auprós de ma Blonde”... Przypominałem sobie coraz więcej szczegółów z mojego życia w Cieniu, który jego
mieszkańcy nazywali Ziemią. Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w ręku zakrwawioną szpadę i umykałem na koniu
przed rewolucją francuską, zostawiając za sobą zwłoki trzech mężczyzn. Nasuwały mi się coraz to nowe obra-
zy, aż wróciłem pamięcią...
Jeszcze jeden krok.
Wróciłem pamięcią...
Trupy. Leżały wszędzie wokół, a w powietrzu unosił się straszliwy fetor: odór rozkładających się ciał. Z jakie-
goś zaułka dolatywało rozpaczliwe wycie batożonego na śmierć psa. Niebo zasnuwały kłęby czarnego dymu, a
wokół mnie hulał lodowaty wiatr niosąc kilka kropli deszczu. Gardło mnie piekło, ręce mi się trzęsły, głowę
miałem w ogniu. Kuśtykałem niepewnie przed siebie, widząc wszystko jak przez mgłę na skutek gorączki, która
mnie trawiła. Rynsztoki były pełne śmieci, zdechłych kotów i odchodów. Z turkotem i dźwiękiem dzwonka
przetoczył się obok wóz wypełniony trupami, ochlapując mnie błotem i zimną wodą.
Nie wiem, jak długo tak się błąkałem, lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za ramię jakaś kobieta z pier-
ścionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do swojej izby i tam dopiero odkryła, że nie mam
pieniędzy i jestem na wpół przytomny. Na jej wymalowanej twarzy pojawił się wyraz strachu, wymazując
uśmiech z karminowych warg. Uciekła, a ja padłem na jej łóżko.
Po jakimś czasie – lecz znów nie wiem po jakim – pojawił się jej sutener, uderzył mnie w twarz i wyciągnął z
łóżka. Uczepiłem się jego prawego bicepsu, a on na pół ciągnąc, na pół niosąc, dowlókł mnie do drzwi. Kiedy
zdałem sobie sprawę, że chce mnie wyrzucić na ulicę, zacisnąłem w proteście rękę, ściskałem go resztką sił
mamrocząc coś błagalnie. Nagle przez łzy i pot zalewający mi oczy zobaczyłem jego szeroko otwarte usta i
usłyszałem krzyk wydobywający się spomiędzy zepsutych zębów.
Złamałem mu kość w miejscu, gdzie go ściskałem.
Odepchnął mnie lewą ręką i upadł na kolana, łkając. Usiadłem na podłodze i na chwilę rozjaśniło mi się w
głowie.
– Zostaję – tutaj... – wymamrotałem – dopóki nie poczuję się lepiej. Wynoś się. Jeśli wrócisz, zabiję cię.
– Jest pan chory na zarazę! – krzyknął. – Przyjdą tu jutro po pańskie kości! – Splunął, wstał i wyszedł
chwiejnie.
Dowlokłem się do drzwi i zaryglowałem je. Później doczołgałem się z powrotem do łóżka i zasnąłem. Jeśli
przyszli nazajutrz po moje kości, to się rozczarowali. Albowiem jakieś dziesięć godzin później obudziłem się w
środku nocy zlany potem i poczułem, że gorączka minęła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego działa-
nia.
Zrozumiałem, że przemogłem zarazę.
Wziąłem męskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz trochę pieniędzy z szuflady. I wyszedłem w noc na
ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukając czegoś...
Nie pamiętałem, kim jestem ani co robię. Oto jak się to wszystko zaczęło.
Przeszedłem już dobrych parę metrów Wzorca, a iskry wciąż tryskały mi spod stóp na wysokość kolan. Nie
orientowałem się już, w którą stronę idę ani gdzie stoją Random, Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze
mnie prąd, a gałki oczne zdawały się wibrować. Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Za-
cisnąłem zęby, żeby nimi nie szczękać.
To nie wypadek samochodowy spowodował moją amnezję. Miałem częściowy zanik pamięci od czasu pa-
nowania Elżbiety I. Flora musiała uznać, że na skutek wypadku zostałem uleczony. Wiedziała o moim stanie.
Nagle uderzyła mnie myśl, że przebywała na Cieniu zwanym Ziemią głównie po to, żeby mieć mnie na oku.
Czyżby trwało to od szesnastego wieku?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Ale wkrótce się dowiem.
Zrobiłem sześć szybkich kroków dochodząc do końca łuku i początku linii prostej. Ledwo postawiłem na niej
nogę, poczułem, jak z każdym moim ruchem rośnie przede mną nowa zapora. Była to Druga Zasłona.
Skręt na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A więc byłem księciem Amberu. Tak przedstawiała się praw-
da. Było nas piętnastu braci i osiem sióstr, z czego nie żyło sześciu braci i dwie, a może nawet cztery siostry.
Spędzaliśmy dużo czasu przebywając pośród Cieni albo w swoich własnych światach. To czysto akademickie,
choć z punktu widzenia filozofii doniosłe pytanie: czy osoba mająca moc nad Cieniami może stworzyć swój
własny świat? Nie wgłębiając się w meritum, praktycznie biorąc, może.
Wkroczyłem na kolejną krętą linię i sunąłem po niej krok po kroku, wolno, jak w smole. Raz... dwa... trzy...
cztery... Podnosiłem z trudem gorejące buty, brnąc naprzód. W głowie mi huczało, a serce waliło jak młotem.
Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe miasto, jakie kie-
dykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem
cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że
gdzieś w głębi serca zawsze cię pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż
często w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie pro-
menady i kolorowe, żółto-czerwone klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze, świątynie, pałace i niewy-
słowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. Amber, nieśmiertelne miasto dające początek
wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie zapomnę, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na
Wzorcu w Rebmie, pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic
nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję kontemplując
Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby mógł ją powtórzyć po mojej
śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym mieście, do rządzenia którym zostałem stworzo-
ny...
Jeszcze dziesięć kroków i wyrosły przede mną wirujące języki ognia. Wszedłem w nie, a fale natychmiast
zmywały tryskający ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa, diabelska zaiste sztuczka: w wodzie wypełniają-
cej pokój powstały nagle silne prądy, grożące zepchnięciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierając się z
całych sił. Instynktownie czułem, że zejście ze ścieżki przed jej ukończeniem równa się śmierci. Nie śmiałem
podnieść oczu znad ognistej linii pod nogami, żeby zobaczyć, jaki dystans już przeszedłem i ile mi jeszcze zosta-
ło.
Prądy ustąpiły i opadły mnie nowe wspomnienia, wspomnienia z mojego życia jako księcia... Nie, proszę nie
pytać, jakie – one należą tylko do mnie; niektóre są złe i okrutne, inne piękne – wspomnienia z dzieciństwa w
wielkim pałacu w Amberze, nad którym powiewał zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z białym jednoroż-
cem, uniesionym na tylnych nogach, zwróconym na prawo.
Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, toteż wiedziałem, że i ja, Corwin, muszę tego dokonać
mimo wszelkich przeszkód.
Wyszedłem z ognia i wkroczyłem na Wielki Łuk. Wszystkie żywioły wszechświata rozpętały się wokół mnie.
Miałem jednak pewną przewagę nad innymi, którzy próbowali przebyć tę drogę. Wiedziałem, że już raz ją po-
konałem, wobec czego jestem w stanie zrobić to po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne obawy, któ-
re opadły mnie jak czarne chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną siłą. Szedłem po Wzorcu i przypomnia-
łem sobie całą przeszłość, przypominałem sobie dni sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-Ziemi i
rozmaite miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno, które szczególnie ukocha-
łem, najbardziej po Amberze.
Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów w pełni świadom swej mocy,
której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami.
Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, później przyszła kolej na krótki łuk, linię pro-
stą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Woda była raz
zimna, raz wrząca. Fale napierały bezlitośnie. Walczyłem z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi teraz aż
do piersi, wreszcie do ramion. Sięgały oczu, były wszędzie wokół. Ledwo widziałem przez nie sam Wzorzec.
Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
Raz... dwa... Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur. Ale wyszedłem z niej zwycięsko.
Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spojrzałem za siebie, na drogę, którą przebyłem. Nie pozwoliłem
sobie na luksus osunięcia się na kolana. Przecież byłem księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusić do oka-
zania słabości przed równymi sobie. Nawet Wzorzec!
Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to już inna sprawa.
Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą samą drogą to żadna sztuka – Ale
po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecież mogłem się posłużyć Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie
czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej
pory radzić sobie sama – w końcu uratowaliśmy jej życie. Nie czułem się w obowiązku opiekować się nią na
stałe. Random był na rok uwiązany do Rebmy, chyba że zbierze się na odwagę i skoczy na Wzorzec, którego
magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o Moire, to miło mi było ją poznać i może los znów nas ze sobą
zetknie, co powitam z radością. Zamknąłem oczy i skłoniłem głowę.
Jednakże ułamek sekundy wcześniej mignął mi z dala jakiś cień. Czyżby Random próbował szczęścia? Tak
czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się nie dowie.
Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było zimno, a ja czułem się
piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze – w prawdziwym pokoju, którego tamten, przed chwilą opuszczo-
ny, stanowił tylko odbicie. Z Wzorca mogłem przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem
mogą jednak być kłopoty.
Stałem tak ociekając potem i zastanawiałem się, co robić. Jeśli Eryk zamieszkał w apartamentach króla, mo-
gę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale wtedy będę musiał znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć
do punktu, skąd możliwa jest ucieczka.
Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna klitka bez okna, do której
wpadało trochę światła przez judasza wysoko w górze. Zamknąłem się od środka na zasuwę, wytarłem z kurzu
drewnianą pryczę przy ścianie, rozciągnąłem na niej pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby ktoś schodził tu
z góry, usłyszę go znacznie wcześniej, nim dotrze do drzwi. Zasnąłem.
Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją włożyłem. Potem zabrałem się za
pokonywanie długiego szeregu kołków w ścianie wiodących w górę do pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie
się znajduję, dzięki oznaczeniom na murze. Na drugim piętrze wskoczyłem na niewielki podest i zajrzałem
przez judasz, śladu żywego ducha. W bibliotece było pusto. Przesunąłem więc ruchomą część ściany i wsze-
dłem.
W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba książek. To zawsze robi na mnie wrażenie. Później przej-
rzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu podszedłem do kryształowej szkatuły, w której – jak żartowa-
liśmy – krył się cały zjazd rodzinny. Zawierała bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem się teraz zasta-
nawiać, jak wydobyć jedną z nich nie wzniecając alarmu, który uniemożliwi mi jej użycie. Po dziesięciu minu-
tach powiodło mi się, choć nie była to łatwa sztuczka. Później, z talią w ręku, usadowiłem się w wygodnym fo-
telu, żeby pomyśleć.
Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku. Teraz już wiedziałem dla-
czego.
Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem z nich, że całą rodzinę czekają
w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem, zostawiając jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowa-
łem pozostałe karty do pudełka i włożyłem za pasek. Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.
Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi pozostawało? Poluzowałem miecz w
pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za biurkiem. Po chwili wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służą-
cy imieniem Dik, który najwyraźniej przyszedł posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania popielniczek i koszy
na śmieci oraz do odkurzania pólek. Nie chciałem, żeby mnie odkrył w tej poniżającej pozycji, wstałem więc i
powiedziałem:
– Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał: – Oczywiście, panie. Jak mógłbym zapomnieć?
– Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
– Nigdy, lordzie Corwinie – zapewnił mnie.
– Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach – powiedziałem mu. – Jeśli Eryk roz-
złości się na wieść, że mnie widziałeś, to przekaż mu, proszę, że korzystam po prostu ze swoich praw i że nie-
bawem sam mnie zobaczy.
– Zrobię, co pan każe – ukłonił się.
– Siądź ze mną na chwilę, przyjacielu, a powiem ci coś jeszcze. Był czas – zacząłem, patrząc w jego sędziwe
oblicze – że uważano mnie za zmarłego i bezpowrotnie straconego. Ponieważ jednak wciąż żyję i jestem w
pełni władz fizycznych i umysłowych, obawiam się, że muszę zakwestionować pretensje Eryka do tronu. Nie
jest ani pierworodnym synem, ani nie może liczyć na powszechne poparcie, gdyby zjawił się inny kandydat. Z
tych to oraz innych, głównie osobistych względów mam zamiar wystąpić przeciwko niemu. Nie wiem jeszcze,
jak i kiedy, ale, na Boga!, najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił! Powtórz mu to. Jeśli chce mnie poszukać, niech
wie, że mieszkam pośród Cieni, lecz innych niż poprzednio. Może się domyśli, co przez to rozumiem. Nie pój-
dzie mu ze mną łatwo, bo będę się strzegł co najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na śmierć i życie i
nie spocznę, póki jeden z nas nie zginie. Co ty na to, stary sługo?
Uniósł moją rękę do ust i pocałował.
– Bądź pozdrowiony, lordzie Corwinie – powiedział i otarł łzę z oka.
W tym momencie skrzypnęły drzwi. Wszedł Eryk.
– Witaj – powiedziałem wstając, tonem najmniej przyjemnym z możliwych. – Nie spodziewałem się spotkać
cię w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak się mają rzeczy w Amberze?
Oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, lecz odpowiedział mi głosem nabrzmiałym sarkazmem:
– Rzeczy się mają dobrze, Corwinie. Gorzej, jeśli chodzi o inne sprawy.
– Szkoda – odparłem. – A jak moglibyśmy temu zaradzić?
– Znam sposób – rzekł i łypnął na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Eryk sięgnął do miecza.
– Chcesz zdobyć tron – oświadczył.
– Czyż nie chcemy tego wszyscy?
– Zapewne – przyznał z westchnieniem. – To prawda, że każdy z nas ma głowę zaprzątniętą jedną myślą.
Nie wiem, co za siłą pcha nas do walki o tę śmieszną pozycję. Ale musisz pamiętać, że już dwukrotnie cię po-
konałem, za drugim razem wielkodusznie darowując ci życie na Cieniu-Ziemi.
– Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłeś mnie na śmierć podczas Wielkiej Zarazy. A za pierw-
szym razem, jak sobie przypominam, skończyło się remisem.
– A więc musimy to teraz rozstrzygnąć, Corwinie – oznajmił. – Jestem od ciebie starszy i lepszy. Jeśli chcesz
zmierzyć się ze mną, z przyjemnością stawię ci czoło, Zabij mnie i tron jest twój. Spróbuj. Nie sądzę jednak, że-
by ci się udało. Wolałbym też od razu odeprzeć twoje pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na
Cieniu-Ziemi.
Obaj mieliśmy już miecze w garści. Wyszedłem zza biurka.
– Ależ ty masz niebywałą czelność! – powiedziałem. – Dlaczego niby masz być lepszy od nas i bardziej pre-
destynowany do rządzenia?
– Bo to ja zająłem tron – odpowiedział. – Spróbuj mi go odebrać.
Spróbowałem. Zacząłem od cięcia w głowę, które sparował, ja zaś odpowiedziałem na jego pchnięcie w ser-
ce cięciem w nadgarstek. Obronił się i pchnął między nas stołek, który odrzuciłem kopniakiem, mając nadzieję,
że rąbnę go w twarz, ale nie trafiłem. Odparłem jego natarcie, a on moje. Walczyliśmy zaciekle bez większego
skutku. Zastosowałem teraz bardzo wymyślny atak, którego nauczyłem się we Francji, a który składał się z na-
tarcia, zasłony czwartej i szóstej oraz wypadu zakończonego niespodziewanym cięciem w nadgarstek.
Drasnąłem go i popłynęła krew,
– Piekielny bracie! – powiedział cofając się. – Jak mi donoszą, towarzyszy ci Random.
– To prawda. Więcej jest takich, którzy sprzysięgli się przeciwko tobie.
Natarł gwałtownie zmuszając mnie do cofnięcia się i zrozumiałem, że przy całym moim kunszcie jest nadal
lepszy. Był jednym z największych szermierzy, z jakimi przyszło mi walczyć, i odczułem nagle, że nie dam mu
rady, parowałem jak wściekły i z równą wściekłością cofałem się krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieli-
śmy za sobą wieki treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których największym był mój brat, Benedykt – w
obecnej chwili jednak nie mogłem liczyć na jego pomoc. Chwytałem rozmaite przedmioty z biurka i rzucałem
nimi w Eryka, lecz on stale uchylał się i nacierał nieubłaganie. Starałem się zajść go od lewej strony, ale nie
mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto w moje lewe oko. I balem się. Eryk był wspaniały.
Gdybym nie czuł do niego takiej nienawiści, wyraziłbym mu uznanie za jego artyzm.
Tymczasem wciąż się cofałem, coraz jaśniej ze strachem uświadamiając sobie, że nie zdołam go pokonać. W
walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w duchu, ale nic nie mogłem na to poradzić. Jeszcze trzy
razy próbowałem bardziej wymyślnych ataków, lecz bez skutku. Parował każde pchnięcie i przeciwnatarciami
wciąż zmuszał mnie do odwrotu.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawdę niezłym szermierzem. Tyle że on był lepszy.
Usłyszałem w hallu hałas i szczęk broni. Nadchodziła świta Eryka. Jeśli nawet Eryk nie zabije mnie wcześniej,
to z pewnością zrobi to któryś z jego ludzi – choćby strzałem z kuszy.
Prawy nadgarstek Eryka wciąż krwawił. Ręką nadal władał pewnie, miałem jednak wrażenie, że w innych
okolicznościach, walcząc defensywnie, mógłbym go dzięki tej ranie zmęczyć i potem wykorzystać najmniejszy
moment nieuwagi.
Zakląłem pod nosem, a on się roześmiał.
– Byłeś głupi, zjawiając się tutaj – powiedział.
Nie zorientował się, do czego zmierzam, aż do chwili, kiedy było już za późno. Cofając się, znalazłem się tuż
przy drzwiach – było to ryzykowne, bo nie zostawiało mi pola manewru, ale lepsze niż pewna śmierć. Lewą rę-
ką zdołałem zasunąć rygiel. Drzwi były wielkie i ciężkie, będą musieli je teraz wyważyć, aby wejść. Zyskałem
dzięki temu jeszcze parę minut, lecz jednocześnie otrzymałem pchnięcie w lewe ramię, które mogłem tylko
częściowo odparować podczas zamykania rygla. Na szczęście, prawa ręka, którą walczyłem, pozostała nie-
tknięta. Uśmiechnąłem się, dodając sobie animuszu.
– A może to ty byłeś głupcem, wchodząc tutaj – powiedziałem. – Idzie ci coraz gorzej, sam widzisz – i przy-
puściłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał się przy tym cofnąć o dwa kroki. – Ta rana daje
już o sobie znać – dodałem. – Ręka ci mdleje. Chyba sam czujesz, że opuszczają cię siły...
– Zamknij się! – warknął i zrozumiałem, że powiedziałem prawdę. To zwiększyło moje szansę o parę pro-
cent, natarłem więc z nowym impetem, wiedząc, że niezbyt długo będę mógł utrzymać takie tempo.
Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał się teraz przed moim niespodziewanym
zaciekłym atakiem.
Rozległo się walenie do drzwi, ale jeszcze przez parę minut nie musiałem się o to martwić.
– Zaraz z tobą skończę, Eryku – powiedziałem. – Jestem twardszy niż dawniej i już po tobie, bracie.
Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił się grymasem na twarzy i wpłynął na zmianę stylu walki. Wal-
czył teraz defensywnie; cofając się przed moim atakiem i byłem pewien, że nie udawał. Najwyraźniej mój blef
się udał, choć dotąd Eryk zawsze był lepszy ode mnie. A może to przekonanie też wynikało głównie z mojego
nastawienia psychicznego? Może omal nie dałem się poskromić tym mitem, który Eryk pielęgnował? Może by-
łem równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem pewności siebie spróbowałem tego samego natarcia co po-
przednio i tym razem trafiłem go, zostawiając jeszcze jeden krwawy ślad na jego przedramieniu.
– To było dość naiwne, Eryku, żeby dać się po raz drugi nabrać na ten sam trik – powiedziałem, podczas gdy
on cofał się za fotel. Walczyliśmy przez chwilę ponad oparciem, a tymczasem walenie w drzwi ustało i pytające
glosy zamilkły.
– Poszli po siekiery – wysapał Eryk. – Zaraz tu będą.
– Zajmie im to parę minut – odparłem nie przestając się uśmiechać – a to więcej, niż mi potrzeba. Już ledwo
stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko!
– Zamknij się!
– Zanim tu wejdą, w Amberze będzie tylko jeden książę, i to nie ty!
Raptem lewą ręką zgarnął z półki cały rząd książek, obsypując mnie nimi jak gradem. Nie skorzystał jednak z
okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytając po drodze krzesło. Zaklinował się w rogu, trzymając przed
sobą w jednej ręce, krzesło, a w drugiej miecz. W hallu dały się słyszeć szybkie kroki, a potem łomot siekier o
drzwi.
– No chodź! – rzekł Eryk. – Spróbuj mnie teraz dostać!
– Boisz się, co?
Roześmiał się.
– Daj spokój! Nie możesz mi nic zrobić, zanim drzwi nie puszczą, a potem i tak już po tobie.
Musiałem przyznać mu rację. W tej pozycji mógł bronić się skutecznie przed każdym przeciwnikiem przy-
najmniej dobrych parę minut. Przeszedłem szybko przez pokój do sąsiedniej ściany. Lewą ręką otworzyłem
ukryte drzwiczki, przez które wszedłem.
– Dobra – powiedziałem. – Udało ci się... na razie. Masz szczęście. Następnym razem, kiedy się spotkamy,
nic ci już nie pomoże.
Splunął i obrzucił mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawił krzesło, żeby zrobić obraźliwy gest. Dałem nura
w otwór i zasunąłem drzwiczki, a gdy je ryglowałem, rozległ się trzask i tuż przy moim ramieniu zalśniło dwa-
dzieścia centymetrów stalowej klingi. Rzucił we mnie mieczem, co było ryzykowne, gdybym zechciał wrócić.
Ale wiedział, że to mało prawdopodobne, gdyż główne drzwi do biblioteki już pękały pod naporem sił.
Schodziłem po kołkach w ścianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spałem. Jednocześnie myśla-
łem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu mieczem. Początkowo w trakcie walki mimo woli czułem
lęk przed człowiekiem, który dwukrotnie mnie pobił. Teraz jednak przyszło mi do głowy, że może te stulecia
spędzone na Cieniu-Ziemi nie poszły całkiem na marne. Może rzeczywiście czegoś się przez ten czas nauczy-
łem. Czułem, że jestem nie gorszy od Eryka. Było to bardzo przyjemne uczucie. Jeśli się jeszcze kiedyś zmie-
rzymy, co niechybnie nastąpi, i jeśli nie przyjdą mu z pomocą okoliczności zewnętrzne, to kto wie? Należałoby
szybko poszukać takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go, byłem pewien. To może sprawić, że na-
stępnym razem zadrży mu ręka, że zawaha się na jedną śmiertelną chwilę...
Puściłem się kolka i zeskoczyłem z ostatnich pięciu metrów lądując na ziemi na ugiętych kolanach. Była to
już przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei, że zdążę umknąć prześladowcom:
Miałem bowiem za paskiem talię kart.
Wyciągnąłem kartę z Bleysem i wbiłem w nią wzrok. Ramię mnie piekło, ale zapomniałem o tym czując
ogarniający mnie chłód.
Istniały dwa sposoby, żeby przenieść się z Amberu bezpośrednio do Cieni... Jeden to Wzorzec, rzadko uży-
wany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, że można było zaufać któremuś z braci. Mój wybór padł na
Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty, co znaczyło, że mogę mu się przydać.
Wpatrywałem się intensywnie w jego ubraną na czerwono-pomarańczowo postać z ognistą koroną włosów,
z mieczem w prawem ręce, a kielichem wina w lewej. W jego niebieskich oczach tańczyły diabliki, broda płonę-
ła, a ornament na klindze przedstawiał – jak sobie nagle uświadomiłem – fragment Wzorca. Jego pierścienie
rzucały błyski. On sam wyglądał jak żywy.
Nawiązanie kontaktu zwiastował lodowaty wiatr. Mężczyzna na karcie urósł do naturalnych rozmiarów i
zmienił pozycję. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami.
– Kto to? – spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie.
– Corwin – odpowiedziałem, na co wyciągnął do mnie lewą rękę, w której nie było już kielicha.
– Wobec tego chodź do mnie, jeśli chcesz.
Wyciągnąłem rękę i nasze palce się zetknęły. Postąpiłem krok naprzód. Nadal trzymałem kartę w lewej rę-
ce, ale staliśmy obaj na skale, po prawej stronie zionęła przepaść, a po lewej wznosiła się wysoka forteca. Nie-
bo nad nami było koloru ognia.
– Witaj, Bleys – powiedziałem, wtykając jego kartę do pozostałych za pasem. – Dzięki za pomoc.
Nagle poczułem, że słabnę, i zobaczyłem krew tryskającą mi z lewego ramienia.
– Jesteś ranny! – zawołał, opasując mnie ręką, a ja kiwnąłem głową i zemdlałem.
Później tego wieczoru, wyciągnięty w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z Bleysem sytuację nad
butelką whisky.
– A więc zjawiłeś się w Amberze? – Tak.
– I zraniłeś Eryka w pojedynku?
– Tak.
– Niech to diabli! Szkoda, że go nie zabiłeś! – Tu się zreflektował. – Choć może to i dobrze. Wtedy ty objął-
byś tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niż poszłoby mi z tobą. Jakie masz plany?
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
– Wszyscy chcemy tronu – powiedziałem – wobec czego nie warto się okłamywać. Nie mam zamiaru na-
stawać z tego powodu na twoje życie – byłaby to głupota – ale też nie myślę zrezygnować z walki z wdzięczno-
ści za twoją gościnność. Random chciałby tego co my, lecz nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłuższego czasu
nie słyszał. Gerard i Caine popierają Eryka i nie zgłaszają pretensji. To samo z Julianem. Zostają Brand i nasze
siostry. Nie mam pojęcia, co knuje Brand, ale wiem, że Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba że wesprze ją Lle-
wella i zgromadzą jakieś posiłki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fioną, nie wiadomo.
– Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj – skonstatował Bleys, nalewając nam następną szklanecz-
kę. – Tak, masz rację. Nie wiem, co chodzi po głowach całej reszcie, ale oszacowałem siły każdego z nas i my-
ślę, że mam największe szansę. Mądrze zrobiłeś zwracając się do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci księstwo.
– Serdeczne dzięki – powiedziałem. – Zobaczymy. Pociągnęliśmy ze szklaneczek.
– Co innego pozostaje do zrobienia? – spytał i zrozumiałem, że to ważne pytanie.
– Mogę jeszcze zebrać własną armię i przystąpić do oblężenia Amberu – powiedziałem.
– Gdzie pośród Cieni leży twoja armia? – zainteresował się.
– To już, oczywiście, moja sprawa – rzekłem. – Nie mam zamiaru powstawać przeciwko tobie. Jeśli chodzi o
sukcesję, chciałbym widzieć na tronie ciebie, siebie, Gerarda albo Benedykta, o ile jeszcze żyje.
– Najchętniej naturalnie siebie.
– Oczywiście.
– Wobec tego rozumiemy się. I sądzę, że możemy na razie zjednoczyć swoje siły.
– Ja też tak sądzę. Inaczej nie oddałbym się w twoje ręce.
Uśmiechnął się w gęstwinie brody.
– Potrzebowałeś kogoś – powiedział – a ja byłem mniejszym złem.
– To prawda – przyznałem.
– Szkoda, że nie ma z nami Benedykta. Szkoda, że Gerard się sprzedał.
– Daremne żale. Na nic się nie zda rozpatrywać, co by było, gdyby...
– Masz rację.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
– Jak dalece mogę ci ufać? – zapytał.
– Tak dalece, jak ja tobie.
– Wobec tego zawrzyjmy umowę. Prawdę mówiąc, myślałem, że nie żyjesz. Nie przyszło mi do głowy, że
zjawisz się nagle w kluczowym momencie zgłaszając własne pretensje. Ale skoro tu jesteś, to przesądza spra-
wę. Zawrzyjmy sojusz, połączmy nasze siły i razem przystąpmy do oblężenia Amberu. Ten z nas, który przeżyje,
zdobędzie tron. Jeśli zaś obaj przeżyjemy, to cóż, zawsze możemy rozstrzygnąć sprawę przez pojedynek.
Zastanowiłem się nad tym i doszedłem do wniosku, że to zapewne najkorzystniejsza propozycja, na jaką
mogę liczyć.
– Chcę to jeszcze przemyśleć – powiedziałem. – Dam ci odpowiedź jutro rano, zgoda?
– Zgoda.
Wypiliśmy do dna i oddaliśmy się wspomnieniom. Ramię trochę mnie rwało, ale whisky i maść dostarczona
przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnął nas obu sentymentalny nastrój.
To dziwne uczucie mieć rodzeństwo, a zarazem go nie mieć, jako że każde z nas szło przez życie osobno i
własnymi ścieżkami. Dobry Boże! Rozmawialiśmy aż do świtu, zanim zmogło nas zmęczenie. Dopiero wtedy
Bleys wstał, klepnął mnie w zdrowe ramię, powiedział, że zaczyna mu się już kręcić w głowie i że rano służący
przyniesie mi śniadanie. Kiwnąłem głową, objęliśmy się i wyszedł.
Podszedłem do okna, skąd miałem dobry widok na dolinę. W dole jak gwiazdy jarzyły się punkciki ognisk.
Były ich tysiące. Widziałem, że Bleys zgromadził potężne siły, i pozazdrościłem mu. Ale, z drugiej strony, to
bardzo dobrze. Jeśli ktoś mógł pokonać Eryka, to właśnie Bleys. Nie byłby też złym władcą Amberu – tylko po
prostu wolałem sam nim zostać.
Popatrzyłem jeszcze przez chwilę i dostrzegłem, że postacie kręcące się między ogniskami mają dziwne
kształty. Zaciekawiłem się, z jakiego rodzaju istot składa się jego armia. Tak czy owak było to więcej, niż ja po-
siadałem.
Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczkę. Zanim ją jednak wypiłem, zapaliłem lampkę nocną i w jej
świetle wyjąłem skradzioną talię kart. Rozłożyłem je przed sobą i wyciągnąłem tę z wizerunkiem Eryka. Położy-
łem ją na środku stołu, a resztę odsunąłem na bok. Po chwili karta ożyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z
zabandażowaną ręką, i usłyszałem słowa:
– Kto tam?
– To ja, Corvin. Jak się masz?
Zaklął, a ja się roześmiałem. Wdałem się w niebezpieczną grę i zapewne przyczyniła się do tego whisky, ale
kontynuowałem:
– Chciałem cię zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku. Oraz przyznać ci rację co do głów zaprzątnię-
tych jedną myślą. Ty wszakże swojej głowy długo już nie ponosisz. Do zobaczenia, bracie! Dzień, w którym po-
nownie przybędę do Amberu, będzie dniem twojej śmierci. Pomyślałem sobie, że lepiej cię uprzedzić, bo to już
niedługo.
– Przybywaj – odparł – i nie proś o litość, gdy przyjdzie ci umierać. – Spojrzał mi prosto w oczy i przez chwilę
mierzyliśmy się wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie i przykryłem go dłonią – bo było to niczym odłożenie
słuchawki telefonicznej – a następnie zmieszałem jego kartę z resztą talii.
Zasypiając myślałem o armii Bleysa zgromadzonej w wąwozie i o jej szansach na zdobycie Amberu. Nie bę-
dzie to łatwe.
Rozdział 6
Kraina zwała się Avernus, a żołnierze zwerbowani przez Bleysa różnili się nieco wyglądem od ludzi. Obejrza-
łem ich podczas lustracji następnego ranka idąc za Bleysem. Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo
czerwoną skórę, skąpe owłosienie, kocie oczy i sześciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie
jak z jedwabiu, ale utkane z czegoś innego, i przeważnie szare lub niebieskie. Każdy z nich był uzbrojony w
dwie krótkie klingi, zakrzywione na końcu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zakończone były pazurami. Klimat
był tu ciepły, kolory zachwycające i wszyscy uważali nas za bogów.
Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierająca się na wierze w braci-bogów, którzy wyglądali jak
my i mieli swoje kłopoty. Główną rolę w ich mitach grał oczywiście zły brat, który zagarnął władzę i prześlado-
wał dobrych braci. I naturalnie towarzyszyła temu opowieść o apokalipsie głosząca, że nadejdzie dzień, gdy oni
sami zostaną wezwani na pomoc skrzywdzonym dobrym braciom.
Chodziłem z lewą ręką na czarnym temblaku i przypatrywałem się tym, którzy wybierali się na śmierć. Sta-
nąłem przed jednym z nich i spytałem:
– Czy wiesz, kim jest Eryk?
– Księciem Ciemności – odparł.
Skinąłem głową.
– Bardzo dobrze – pochwaliłem go i poszedłem dalej.
Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mięso armatnie.
– Z całym szacunkiem dla tych, którzy są gotowi oddać życie – powiedziałem mu – nie możesz zdobyć Am-
beru z tą pięćdziesięciotysięczną armią, nawet gdybyś zdołał dotrzeć z nimi wszystkimi do podnóża Kolviru,
czego nie zdołasz. Sama myśl, żeby użyć tych biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nieśmiertelnemu
miastu, jest śmieszna.
– Wiem – przyznał – ale mam coś jeszcze.
– Musisz mieć znacznie, znacznie więcej.
– A co powiesz na trzy floty o połowę większe od tego, czym dysponują Caine i Gerard razem wzięci?
– Jeszcze nie dość. To dopiero początek.
– Wiem. Nadal gromadzę siły.
– Więc lepiej zgromadźmy ich nieporównywalnie więcej. Eryk będzie siedział sobie spokojnie w Amberze i
zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły dotrą w końcu do podnóża Kolviru, zostaną tam
zdziesiątkowane. Potem trzeba jeszcze wspiąć się do Amberu. Jak myślisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy
do miasta? Garstka, z którą Eryk rozprawi się w ciągu pięciu minut bez najmniejszego trudu. Jeśli to wszystko,
czym dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do tej wyprawy.
– Eryk ogłosił, że jego koronacja odbędzie się za trzy miesiące – powiedział Bleys. – Do tego czasu mogę co
najmniej potroić swoje siły lub nawet zgromadzić pośród Cieni ćwierćmilionową armię. Są inne światy podob-
ne do tego, w których zbiorę taką armię krzyżowców, jakiej dotąd nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowa-
dził.
– Eryk będzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działań obronnych – zauważyłem, – Sam nie wiem,
Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni sytuacji, kiedy się do ciebie zwróciłem...
– A ty sam, co masz do zaoferowania? – spytał. – Nic. Podobno byłeś dłuższy czas dowódcą w wojsku. Gdzie
twoje oddziały?
Odwróciłem się.
– Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno.
– Nie mógłbyś poszukać Cienia swojego Cienia?
– Nawet nie chcę próbować – odparłem. – Bardzo mi przykro.
– To jaki właściwie mam z ciebie pożytek?
– Odejdę więc – oświadczyłem – skoro pragniesz ode mnie jedynie więcej mięsa armatniego...
– Zaczekaj! – krzyknął. – Tak mi się tylko wyrwało. Zależy mi już choćby na twojej radzie. Zostań że mną,
proszę. Mogę cię nawet przeprosić.
– Nie trzeba – powiedziałem, wiedząc, co to znaczy dla księcia Amberu. – Zostanę. Sądzę, że mogę ci się
przydać.
– Doskonale! – Klepnął mnie w zdrowe ramię.
– I sprowadzę ci posiłki – dodałem. – Nic się nie martw.
Dotrzymałem słowa. Udałem się miedzy Cienie i znalazłem rasę obrośniętych sierścią stworzeń, z kłami i
pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego roku – przepraszam was, moi dro-
dzy, ale mam na myśli to, że byli lojalni, oddani, uczciwi i zbyt łatwo dający się omamić takim łajdakom, jak ja i
mój brat, Czułem się jak ludożerca.
Znalazłem sto tysięcy wyznawców gotowych walczyć za nas z bronią w ręku. Wywarło to odpowiednie wra-
żenie na moim bracie, który nie robił mi więcej żadnych uwag. Po tygodniu ramię mi się wygoiło. Po dwóch
miesiącach mieliśmy ćwierć miliona żołnierzy, a nawet więcej.
– Corwin, Corwin! Pozostałeś w każdym calu sobą! – powiedział Bleys przepijając do mnie.
Ale ja czułem się nieszczególnie. Większość z nich musiała zginąć, a ja byłem za to odpowiedzialny. Miałem
wyrzuty sumienia, choć znałem różnicę między Cieniem, a Substancją. Ale wiedziałem też, że każda śmierć jest
śmiercią prawdziwą.
Czasami w nocy siadałem nad talią kart. Były w niej także te Atuty, których brakowało w poprzedniej talii.
Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, że mógłby mnie tam przenieść. Na innych były wizerunki
mojego zmarłego lub zaginionego rodzeństwa, a pośród nich portret ojca, który szybko odłożyłem. Nie było go
już wśród nas.
Wpatrywałem się długo w każdą twarz zastanawiając się, co mógłbym, od którego z nich uzyskać. Kilka razy
układałem karty i zawsze wskazywały na tę samą osobę. Na Caine’a.
Miał na sobie zielono-czarny atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim zielonym pióropuszem. U pasa
wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był ciemnowłosy.
– Caine – wywołałem go.
Po chwili przyszła odpowiedź.
– Kto to? – zapytał.
– Corvin.
– Corvin? Czy to jakiś żart?
– Nie.
– Czego chcesz?
– A co masz?
– Dobrze wiesz. – Podniósł oczy i spojrzał prosto na mnie, lecz ja nie spuszczałem wzroku z jego ręki spo-
czywającej blisko sztyletu. – Gdzie jesteś?
– Z Bleysem.
– Doszły mnie słuchy, że pokazałeś się niedawno w Amberze, dziwiło mnie też zabandażowane ramię Eryka.
– Sprawcę tego masz przed sobą – powiedziałem. – Jaka jest twoja cena?
– Co masz na myśli?
– Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sądzisz, że Bleys i ja możemy pokonać Eryka?
– Nie, i dlatego właśnie z nim trzymam. Nie mam też zamiaru odstąpić wam swojej armady, a podejrze-
wam, że głównie o to ci chodzi.
– Domyślny braciszku – uśmiechnąłem się. – No to cóż, miło mi było z tobą porozmawiać. Do zobaczenia w
Amberze... może już wkrótce.
Zrobiłem ruch ręką, a on krzyknął:
– Poczekaj!
– Na co?
– Nie znam nawet twojej oferty.
– Owszem, znasz. Odgadłeś ją i nie jesteś zainteresowany.
– Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie leży słuszność.
– Czy też siła.
– Niech będzie siła. Co masz mi do zaproponowania?
Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, po której pomocne szlaki morskie zostały otwarte dla floty Bleysa, mo-
gącej po wpłynięciu oczekiwać posiłków.
– Jeśli się wam nie uda. Amber będzie świadkiem trzech egzekucji – powiedział Caine.
– Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz się tego, prawda?
– Nie sądzę, że ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów służyć zwycięzcy. Własne księstwo w zupeł-
ności mi wystarczy. Nadal jednak chętnie przyjąłbym głowę Randoma jako część zapłaty.
– Nie ma mowy. Bierz, co ci daję, albo się wycofaj.
– Biorę.
Uśmiechnąłem się, zakryłem kartę dłonią i już go nie było. Gerarda postanowiłem zostawić na następny
dzień. Rozmowa z Caine’em była męcząca. Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem.
Gerard, kiedy poznał stawkę, zgodził się nas nie atakować. Głównie dlatego, że to ja się do niego zwróciłem,
a uznał, że z dwojga złego mogę okazać się potężniejszy niż Eryk. Szybko dobiłem z nim targu, obiecując mu
wszystko, co chciał, jako że nie prosił o niczyją głowę.
Później ponownie zrobiłem przegląd wojsk i opowiedziałem im coś niecoś o Amberze. Dziwnie, ale czerwo-
noskóre olbrzymy i owłosione karzełki współżyli zgodnie jak bracia. Było to smutne, ale prawdziwe. Uważali
nas za bogów i koniec, kropka.
Zobaczyłem flotę płynącą po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem się. W świecie Cieni, po którym pły-
nęli, wielu z nich zginie na zawsze.
Pomyślałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri’ik. Ich zadaniem był marsz na Ziemię
i do Amberu.
Potasowałem karty i rozłożyłem je. Wziąłem do ręki portret Benedykta. Przywoływałem go przez dłuższy
czas, lecz odpowiedzią było tylko zimno. Sięgnąłem po kartę Branda. Znów przez dłuższą chwilę czułem tylko
chłód. Potem usłyszałem krzyk. Przeraźliwy, ścinający krew w żyłach krzyk.
– Pomóż mi!
– Jak?
– Kto to? – zapytał i zobaczyłem, że jego ciało się wije.
– Corwin.
– Wydobądź mnie stąd, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz!
– Gdzie jesteś?
– Jestem... – Obraz zakłębił się ukazując rzeczy, które wzdrygałem się przyjąć do wiadomości, i rozległ się
ponowny krzyk, jakby ze śmiertelnej otchłani, po czym zapadła głucha cisza. Znów ogarnął mnie chłód.
Poczułem, że się trzęsę, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i podszedłem do zasnutego nocą
okna, zostawiając na stole rozrzucone karty.
Gwiazdy były małe i zasnute mgłą. Nie mogłem rozpoznać żadnej konstelacji. Mały, niebieski księżyc sunął
szybko w ciemnościach. Noc powiała nagłym, lodowatym chłodem i szczelniej otuliłem się peleryną. Przypo-
mniała mi się nasza nieszczęsna, zimowa kampania w Rosji. Dobry Boże! Omal nie zamarzłem na śmierć! I do
czego to wszystko prowadziło?
Do tronu Amberu, oczywiście. Ten cel uświęcał wszystko.
Ale co z Brandem? Gdzie był? Co się z nim działo, kto był tego sprawcą? Żadnej odpowiedzi.
Zamyśliłem się patrząc w noc, śledząc wzrokiem błękitną elipsę księżyca. Czy przeoczyłem coś w obrazie sy-
tuacji, jakiś szczegół, który umknął mojej uwagi? Żadnej odpowiedzi.
Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w ręce. Przewertowałem wszystkie karty i wyjąłem wizerunek
ojca.
Oberon, władca Amberu, stał przede mną w swojej zieleni i złocie. Wysoki, dobrze zbudowany, z włosami i
brodą przetykaną srebrem. Na palcach pierścienie z zielonymi kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Nie-
gdyś sądziłem, że nic i nigdy nie odbierze mu odwiecznego panowania nad Amberem. Co się stało? Nadal nie
wiedziałem. Ale on odszedł. Jaki koniec spotkał mego ojca?
Patrzyłem na kartę, skupiwszy całą uwagę.
Nic... nic... Coś?
Coś.
W odpowiedzi dał się zauważyć ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła się i przeobraziła w cień
człowieka, którego reprezentowała.
– Ojcze? – spytałem.
Cisza.
– Ojcze?
– Tak... – Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywający się z muszli, zatopiony w jej monotonnym szu-
mie.
– Gdzie jesteś? Co się stało?
– Ja... – Długa pauza.
– Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, że cię nie ma?
– Nadszedł mój czas. – Jego głos dochodził z bardzo daleka.
– Czy to znaczy, że abdykowałeś? Żaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im na tyle, aby pytać.
Wiem tylko, że tron stoi otworem dla wszystkich chętnych. Eryk ma teraz miasto we władaniu, a Julian spra-
wuje pieczę nad Lasem Ardeńskim. Caine i Gerard kontrolują morze. Bleys jest gotów stawić im wszystkim czo-
ło, a ja zawarłem z nim przymierze. Jakie są twoje życzenia w tym względzie?
– Jesteś... jedynym, który o to pyta... Tak...
– „Tak”, co?
– Tak... Stawcie im opór...
– A co z tobą? Jak mogę ci pomóc?
– Mnie... nie można pomóc. Weź tron...
– Ja? Czy Bleys i ja?
– Ty!
– Tak?
– Masz moje błogosławieństwo... Weź tron... i pospiesz się!
– Dlaczego, ojcze?
– Brak mi tchu... Weź tron! – I zniknął.
A więc ojciec żył. To było interesujące. Co teraz robić? Popijałem whisky i rozmyślałem. Żył gdzieś i nadal był
królem Amberu. Dlaczego zniknął? Dokąd się udał? Co się za tym kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzielić
odpowiedzi na żadne z tych pytań, lecz sprawa nie dawała mi spokoju.
Tu muszę wyznać, że moje stosunki z ojcem nigdy nie układały się zbyt dobrze. Nie czułem wprawdzie do
niego nienawiści jak Random lub paru innych braci, ale nie miałem też najmniejszego powodu, żeby darzyć go
szczególną sympatią. Był silny, potężny i okupował tron – to chyba wystarczy? Uosabiał też niemal całą znaną
nam historię Amberu, a historia Amberu sięga wstecz tyle tysiącleci, że nie warto ich nawet liczyć. Co było ro-
bić w tej sytuacji? Jeśli chodzi o mnie, dopiłem whisky i poszedłem spać.
Nazajutrz rano zwołaliśmy naradę wojenną. Bleys miał czterech admirałów, z których każdy dowodził mniej
więcej jedną czwartą floty, i cały sztab oficerów piechoty. Razem było nas jakieś trzydzieści osób, w połowie
wielkich i czerwonoskórych, a w połowie małych i owłosionych.
Narada trwała cztery godziny, po czym rozeszliśmy się coś zjeść. Uzgodniliśmy, że wyruszamy za trzy dni.
Ponieważ drogę do Amberu mógł otworzyć tylko ktoś królewskiej krwi, ja miałem przewodzić flocie na okręcie
flagowym, a Bleys miał poprowadzić piechotę przez krainy Cieni.
Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym się nie zjawił, przychodząc mu z pomocą. W odpo-
wiedzi usłyszałem dwie rzeczy: że, po pierwsze, gdyby musiał polegać na własnych siłach, poprowadziłby naj-
pierw flotę i zostawił ją w odpowiedniej odległości od brzegu, po czym wróciłby jednym z okrętów do Avernus,
żeby powieść żołnierzy na spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, że specjalnie szukał takiego Cienia, w
którym mógł liczyć na przybycie któregoś z braci gotowego go wesprzeć.
To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wyglądało mało realistyczne, gdyż flota stałaby
zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakieś sygnały z brzegu, a ryzyko spóźnienia się na spotkanie było – przy tej
liczbie wojska – zbyt duże, aby pokładać większe nadzieje w tego rodzaju planie.
Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłożył mapy Amberu i okolic, które
sam sporządził, i zaczął wyjaśniać taktykę, jaką zamierzał zastosować, widziałem, że cechuje go spryt godny
księcia Amberu.
Kłopot w tym, że naszym przeciwnikiem był inny książę Amberu, i to taki, który miał niewątpliwie silniejszą
pozycję. Trochę mnie to niepokoiło, lecz wobec zbliżającej się koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak
pójść na całość. Jeśli przegramy, jesteśmy zgubieni, a zdawałem sobie sprawę, że Eryk ma do swojej dyspozycji
czas i najpotężniejsze środki, czego myśmy nie mieli.
Przemierzałem krainę zwaną Avernus podziwiając jej zamglone doliny i przepaści, jej dymiące kratery, ja-
skrawe słońce na zwariowanym niebie, mroźne noce i zbyt gorące dni, skały i wydmy ciemnego piasku, małe,
ale zjadliwe i niebezpieczne zwierzęta, wielkie purpurowe rośliny, jak choćby pozbawione kolców kaktusy, a
po południu drugiego dnia, kiedy stałem na występie skalnym nad morzem, pod wieżą skłębionych cynobro-
watych chmur, doszedłem do wniosku, że lubię ten kraj i jeśli jego synowie zginą w walce za swoich bogów,
postaram się unieśmiertelnić ich pewnego dnia w poświęconym im hymnie.
Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objąłem dowództwo floty. Jeśli zwyciężymy, moi wojownicy będą
przez wieki opiewani na dworach i zamkach nieśmiertelnych władców. Ja zaś byłem ich wodzem i przewodni-
kiem, który otwierał im drogę. Poczułem radość.
Nazajutrz wyruszyliśmy w morze, a ja dowodziłem z okrętu flagowego. Wprowadziłem flotę w sztorm i wy-
płynęliśmy z niego o wiele bliżej miejsca przeznaczenia. Wprowadziłem nas w ogromny wir i wyszło nam to na
dobre. Przeprowadziłem flotę przez kamienną mieliznę i wody oceanu pogłębiły się, a ich kolor zaczął przypo-
minać toń wokół Amberu. A więc nadal posiadałem tę umiejętność. Mogłem kształtować nasz los w czasie i
przestrzeni. Mogłem doprowadzić nas do domu. To znaczy, do mojego domu.
Przeprowadziłem okręty obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a zielone małpy zwisały
z drzew niczym owoce, powrzaskując coś do siebie i rzucając kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem
flotę daleko w morze, a potem zawróciłem w stronę brzegu.
Bleys maszerował tymczasem przez równiny światów. Miałem dziwną świadomość, że pokona wszelkie
trudności i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem się z nim za pomocą kart i wiedziałem o wszyst-
kim, co zaszło po drodze. O tym, że stracił dziesięć tysięcy ludzi w walce z centaurami, pięć tysięcy zginęło
podczas wyjątkowo silnego trzęsienia ziemi, tysiąc pięćset zmiotła trąba powietrzna, dziewiętnaście tysięcy
zginęło lub przepadło bez wieści w jakiejś dżungli, kiedy spadł na nich napalm z dziwnych huczących obiektów
na niebie; sześć tysięcy zdezerterowało w miejscu wyglądającym jak obiecany im raj; pięciuset zginęło na
piaszczystej równinie, gdy wybuchła obok wznosząc się do góry chmura w kształcie grzyba; osiem tysięcy sze-
ściuset zostało zabitych w dolinie walczących maszyn, które wyjechały na gąsienicach miotając ogień; ośmiu-
set rannych i chorych zostawiono własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pięćdziesięciu
czterech odniosło śmiertelne rany w pojedynkach między sobą; trzystu zmarło po zjedzeniu trujących miej-
scowych owoców; tysiąc stratował pędzący tabun bawołopodobnych stworzeń; siedemdziesięciu trzech zginę-
ło podczas pożaru namiotów; tysiąc pięciuset utonęło podczas powodzi; dwa tysiące padło ofiarą tornada, któ-
re nadciągnęło od błękitnych wzgórz.
Byłem zadowolony, że sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiąt sześć statków.
Zasnąć! Może śnić! – w tym sęk cały... Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po godzinie. Jego zapowiedziana
koronacja miała się odbyć już za parę tygodni, a on najwyraźniej wiedział, że nadciągamy, bo wymieraliśmy jak
muchy.
Powiedziane jest, że tylko książę Amberu może się poruszać pośród Cieni, choć oczywiście wolno mu prze-
prowadzić ze sobą, kogo chce. Wiedliśmy nasze wojska i patrzyliśmy, jak giną, jeśli zaś chodzi o Cień, to mogę
powiedzieć tyle: istnieje Cień i istnieje Substancja, i to leży u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko
Amber, prawdziwe miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest nieskończona
liczba rzeczy. Każda możliwość istnieje gdzieś jako Cień tego, co prawdziwe. Amber, poprzez samą swoją egzy-
stencję, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze można dodać? Cień rozciąga się od Amberu do Cha-
osu i w jego granicach wszystko jest możliwe. Są tylko trzy sposoby na przebycie go, każdy z nich trudny.
Książę lub księżniczka krwi może przemierzać Cienie nadając otoczeniu dowolne kształty, dopóki nie przy-
bierze ono pożądanej postaci – wtedy tam zostają. Cień ów staje się ich własnym światem, w którym mogą ro-
bić, co chcą, o ile nie zakłóci im tego ktoś z rodziny. W takim właśnie miejscu żyłem przez całe wieki.
Drugim sposobem są karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzył je na nasz obraz i
podobieństwo, żeby ułatwić porozumiewanie się członkom rodziny królewskiej. Był to sędziwy artysta, dla któ-
rego przestrzeń i perspektywa nie miały tajemnic. Sporządził rodzinne Atuty, które umożliwiały nam bezpo-
średni kontakt na każdą odległość. Miałem jednak wrażenie, że nie zawsze używaliśmy ich zgodnie z intencją
autora.
Trzecim sposobem był Wzorzec, też narysowany przez Dworkina, po którym mógł przejść tylko członek na-
szej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart i po przejściu dawał moc panowania nad Cienia-
mi.
Karty i Wzorzec umożliwiały natychmiastowe przeniesienie się z Substancji przez Cień. Inny sposób, wę-
drówka, był trudniejszy.
Wiedziałem, co Random robił torując nam drogę do prawdziwego świata. Jadąc, dodawał w pamięci to, co
zapamiętał z Amberu, i odejmował to, co się nie zgadzało. Kiedy wszystko ze sobą korespondowało, wiedział,
że przybyliśmy na miejsce. Nie była to jedynie sprytna sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy każdy człowiek
mógłby dotrzeć do własnego Amberu. Nawet teraz Bleys i ja mogliśmy poszukać Cieni Amberu, gdzie każdy z
nas by rządził i spędził na tronie całą wieczność. Ale to by dla nas nie było to samo. Bo żadne z tych miejsc nie
byłoby prawdziwym Amberem miastem, w którym się urodziliśmy, miastem, z którego wszystkie inne biorą
kształt.
Toteż dla celów naszej inwazji na Amber obraliśmy najcięższą drogę, wędrówkę przez Cień. Każdy, kto o
tym wiedział i dysponował dostateczną siłą, mógł stawiać nam na tej drodze przeszkody. Eryk to robił i ginęli-
śmy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Gdyby Eryk został ukoronowany, znalazłoby to swój odpowiednik, swoje odzwierciedlenie wszędzie. A każ-
dy z nas, pozostałych braci, każdy z książąt Amberu, z chęcią osiągnąłby ten status i pozwolił, aby odbiło się to
w dowolny sposób w Cieniach
Minęliśmy widmową flotę, statki Gerarda – Latającego Holendra tego świata/tamtego świata – i wiedzia-
łem, że się zbliżamy. Posłużyły mi za punkt orientacyjny.
Ósmego dnia podróży byliśmy blisko Amberu. Wtedy właśnie rozpętał się sztorm. Morze pociemniało, nie-
bo zasnuły chmury, żagle opadły wskutek nagłej ciszy. Słońce schowało swoją tarczę – błękitną i ogromną – i
czułem, że Eryk w końcu nas dopadł.
Zerwał się wiatr i – jeśli można to tak nazwać – natarł z furią na mój statek. Znaleźliśmy się w szponach bu-
rzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówią poeci. Trzewia podeszły mi do gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze
bałwany. Miotało nami od burty do burty, jakbyśmy byli kośćmi do gry w rękach olbrzyma. Zalewała nas woda
z morza i woda z nieba, które stało się czarne, a deszcz ze śniegiem przesłaniał oblodzony, ściągający pioruny
takielunek. Jestem pewien, że wszyscy krzyczeli, ja też. Powlokłem się z trudem po szalejącym pokładzie do
opuszczonego steru. Przywiązałem się sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewątpliwie poszedł na całego.
Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia – Pięć godzin. Ilu ludzi straciliśmy? Nie mia-
łem pojęcia.
Zadzwoniło mi w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na końcu długiego, szarego tune-
lu.
– Co się dzieje? – pytał. – Nie mogę się z tobą skontaktować.
– Życie jest pełne niespodzianek – odparłem. – Właśnie staramy się stawić czoło jednej z nich.
– Sztorm? – zapytał.
– Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi się, że widzę potwora morskiego. Jeśli ma choć
trochę w głowie, napadnie nas od spodu... Właśnie to zrobił.
– Przed chwilą nas też zaatakował – powiedział Bleys.
– Potwór czy sztorm?
– Sztorm. Zginęło dwieście osób.
– Nie trać ducha, broń fortu, porozmawiamy później, dobrze? Skinął głową, a za jego plecami przeleciała
błyskawica.
– Eryk zna naszą liczbę – dodał jeszcze, zanim zniknął. Musiałem się z tym zgodzić.
Dopiero po następnych trzech godzinach nawałnica zelżała nieco, a jeszcze później dowiedziałem się, że
straciłem połowę floty, na moim statku flagowym zaś aż czterdzieści osób z załogi Uczącej sto dwadzieścia. By-
ła to nielicha burza.
Zdołaliśmy jednak jakoś dopłynąć do oceanu nad Rebmą. Wyjąłem karty i zatrzymałem wzrok na wizerunku
Randoma. Kiedy się zorientował, kto go wzywa, pierwsze jego słowa brzmiały:
– Zawracaj!
– Dlaczego?
– Llewella twierdzi, że Eryk rozbije was w proch. Radzi, żebyś trochę odczekał, aż wszystko się uspokoi, i
dopiero wtedy uderzy; może za jakiś rok.
Potrząsnąłem głową.
– Bardzo mi przykro – powiedziałem – ale nie mogę. Ponieśliśmy zbyt wielkie straty, żeby dotrzeć aż tutaj.
Teraz albo nigdy.
Wzruszył ramionami z miną: „Pamiętaj, że cię ostrzegałem”.
– Czemu miałbym się cofać? – spytałem.
– Głównie dlatego, że jak słyszę, Eryk sprawuje tu kontrolę nad pogodą.
– Mimo to musimy zaryzykować.
Znów wzruszył ramionami.
– Nic mów, że cię nie uprzedzałem.
– Jesteś pewien, że on o nas wie?
– Czy sądzisz, że jest kretynem?
– No nie.
– Wobec tego musi wiedzieć. Jeśli ja domyśliłem się tego w Rebmie, to tym bardziej on w Amberze. A ja od-
gadłem prawdę po migotaniu Cienia.
– Niestety, mam złe przeczucia co do tej wyprawy – powiedziałem – ale to pomysł Bleysa.
– Wycofaj się i niech on sam kładzie głowę pod topór.
– Nie mogę podjąć takiego ryzyka. A nuż wygra. Ja stoję na czele floty.
– Rozmawiałeś z Caine’em i z Gerardem?
– Tak.
– Więc pewno sądzisz, że na morzu masz szansę. Ale posłuchaj, jak wnoszę z tutejszych plotek dworskich,
Eryk posiadł tajemnicę Klejnotu Wszechmocy. Dało mu to władzę nad pogodą i Bóg wie, nad czym jeszcze.
– Wielka szkoda – powiedziałem. – Będziemy musieli jakoś to znieść. Nie możemy dać się wystraszyć paru
sztormom.
– Corwin, muszę ci coś wyznać. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem.
– Po co?
– Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakreślił mi ze szczegółami swoją linię obronną.
– Dowiedział się od Juliana, że przybyliśmy tu razem i był pewien, że mi wszystko powtórzysz.
– Zapewne. Ale to nie zmienia faktów.
– Masz rację.
– Więc niech Bleys walczy sobie na własną rękę, a ty uderz na Eryka później.
– Niedługo ma zostać ukoronowany.
– Wiem, wiem. Ale równie dobrze można zaatakować króla jak księcia, czyż nie? Co za różnica, jaki będzie
nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To będzie nadal ten sam Eryk.
– To prawda, ale związałem się z Bleysem. – Więc się odwiąż.
– Nie mogę tak postąpić.
– Wobec tego jesteś szalony.
– Może.
– Cóż, powodzenia.
– Dzięki.
– Do zobaczenia.
Na tym skończyliśmy rozmowę, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju. Czyżbym zmierzał prosto w
pułapkę? Eryk nie był głupcem. Może zarzucił już na nas gigantyczną sieć śmierci? Wzruszyłem ramionami i
oparłem się o burtę, włożywszy karty ponownie za pasek.
To dumne i samotne uczucie być księciem Amberu, nie mogącym nikomu zaufać. W danej chwili nie spra-
wiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada...
Oczywiście, to Eryk był sprawcą sztormu, który na nas spadł, co by się zgadzało z twierdzeniem Randoma,
że jest panem pogody w Amberze.
Spróbowałem więc i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flotę w kierunku Amberu, nad którym szalała śnie-
życa. Była to najstraszniejsza nawałnica śnieżna, jaką mogłem wywołać. Ogromne płatki śniegu zaczęły spadać
także na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzić sobie ze zwykłym darem z Cienia, jeśli potrafi.
I poradził sobie.
W ciągu pół godziny śnieżyca ustała. Amber okazał się, praktycznie wodoszczelny – było to naprawdę jedy-
ne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbaczać z kursu, pozostawiłem więc bieg rzeczy własnemu losowi.
Eryk rzeczywiście panował nad pogodą w Amberze.
Co teraz robić?
Płynęliśmy dalej, prosto w objęcia śmierci.
Cóż mogę dodać?
Drugi sztorm okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy, ale udało mi się utrzymać koło sterowe. Burza była na-
ładowana elektrycznością i skierowana głównie na flotę. Rozproszyła nas po morzu i zabrała nam Jeszcze
czterdzieści statków.
Bałem się skontaktować z Bleysem i usłyszeć, co jego spotkało.
– Zostało mi jeszcze dwieście tysięcy wojska – powiedział. – Mieliśmy potop. Powtórzyłem mu, co usłysza-
łem od Randoma.
– Gotów jestem dać temu wiarę – odrzekł. – Ale nie ma co się nad tym rozwodzić. Panuje nad pogodą czy
nie, i tak go pobijemy.
– Miejmy nadzieję – odparłem.
Zapaliłem papierosa i oparłem się o dziób. Wkrótce powinniśmy zobaczyć Amber. Umiałem już na powrót
poruszać się pośród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrzeć. Wszak wszyscy miewają złe przeczucia i żaden dzień
nigdy nie wydaje się odpowiedni... Płynęliśmy więc dalej, kiedy spadła na nas nagła ciemność i rozpętał się
najgorszy ze sztormów. Uszliśmy jakoś przed jego czarnymi mackami, ale przeszył mnie strach. Byliśmy na pół-
nocnych wodach – jeśli Caine dotrzyma słowa, to wszystko w porządku, gdyby jednak zamierzał nas wydać, to
ma nad wyraz korzystną sytuację.
Przyjąłem, że nas zdradzi. Dlaczegóż by nie? Przygotowywałem właśnie flotę do bitwy – pozostałe siedem-
dziesiąt trzy okręty – gdy zobaczyłem, że płynie w naszym kierunku. Karty kłamały – lub też powiedziały całą
prawdę – wskazując na niego jako na kluczową postać.
Jego statek wysunął się na czoło i popłynąłem mu na spotkanie. Stanęliśmy burta w burtę, patrząc na sie-
bie. Mogliśmy skomunikować się przez Atuty, ale Caine zdecydował inaczej, a ponieważ miał silniejszą pozycję,
etykieta rodzinna wymagała, aby to on wybrał odpowiedni środek. Najwyraźniej chciał, żeby go wszyscy sły-
szeli, gdy krzyknął przez tubę:
– Corwin! Złóż broń! Mamy nad wami przewagę liczebną! Nie macie żadnych szans!
Spojrzałem na niego przez wodę i podniosłem swoją tubę do ust.
– Co z naszą umową? – spytałem.
– Uznaj ją za niebyłą – odparł. – Twoje siły są o wiele za słabe, żeby zdobyć Amber, oszczędź wiec swoich
ludzi i poddaj się.
Obejrzałem się przez ramię na słońce.
– Zechciej wysłuchać mej prośby, bracie, i pozwól, bym póki słońce nie stanie w zenicie, mógł naradzić się z
moimi kapitanami.
– Dobrze – odparł bez wahania. – Jestem pewien, że zdają sobie sprawę ze swojego położenia.
Odwróciłem się i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okrętów.
Gdybym spróbował uciec, Caine ścigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po drugim. Proch się nie
zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłynąć dość daleko, aby i on posłużył do naszej zguby. Gdybym
uszedł sam, flota nie mogłaby przebyć morza Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym
stado kaczek. Cokolwiek bym zrobił, załogę czeka śmierć albo uwięzienie.
Random miał rację.
Wyciągnąłem Atut z Bleysem i skoncentrowałem się na obrazku, póki się nie poruszył.
– Tak? – usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy bitwy.
– Mam kłopot – powiedziałem. – Przebiłem się z siedemdziesięcioma trzema okrętami, lecz Caine zażądał.
abyśmy do południa się poddali.
– Niech to diabli! – zaklął Bleys. – Nie dotarłem aż tak daleko jak ty, a na dodatek jestem teraz w samym
środku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strzępy. Nie mogę ci więc nic rozsądnego doradzić. Mam własne pro-
blemy. Rób, jak uważasz za stosowne. Znowu nacierają! – I kontakt się urwał.
Wyciągnąłem teraz kartę Gerarda. Kiedy rozmawialiśmy, zdawało mi się, że dostrzegam linię brzegową za
jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie, że jest na morzach południowych. Z niechęcią wspo-
minam tę rozmowę. Zapytałem go, czy może i zechce udzielić mi wsparcia w walce przeciw Caine’owi.
– Zgodziłem się tylko cię przepuścić – odparł. – Dlatego wycofałem się na południe. Nie zdążyłbym przyjść ci
z pomocą, nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem się, że będę ci pomagał w zabiciu naszego brata.
I zanim zdążyłem odpowiedzieć, już go nie było. Miał oczywiście rację. Zgodził się dać mi sposobność do
walki, a nie walczyć za mnie.
Cóż mi pozostawało?
Zapaliłem papierosa, chodząc tam i z powrotem po pokładzie. Robiło się coraz później. Poranna mgła daw-
no się rozeszła, a słońce grzało w plecy. Niedługo będzie południe. Za jakieś dwie godziny...
Obracałem w rękach karty, ważyłem je na dłoni. Mogłem przy ich użyciu wezwać Eryka lub Caine’a na poje-
dynek woli. Dawały taką możliwość i zapewne jeszcze wiele innych, o których nic nie wiedziałem. Zostały tak
zaprojektowane na rozkaz Oberona, ręką szalonego artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu,
który był czarownikiem, księdzem lub medykiem – różne wersje krążyły – z jakiegoś odległego Cienia, w któ-
rym ojciec uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt nie znał szczegółów, ale od tamtej po-
ry Dworkin miał lekko pomieszane w głowie. Niemniej był wielkim artystą i niewątpliwie posiadał dziwną moc.
Zniknął wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu Wzorca w Amberze. Często zastanawialiśmy się, co się z
nim stało, ale nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Może to ojciec kazał go zgładzić, żeby na zawsze zachować
jego sekrety w tajemnicy.
Caine będzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam go złamać, choć może
uda mi się go przetrzymać. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewnością dostali rozkaz ataku.
Eryk będzie bez wątpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic innego, to co mi szkodzi
spróbować? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy.
Była też jeszcze karta przedstawiająca Amber. Za jej pomocą mogłem się tam przenieść i próbować zabój-
stwa, ale szansę przeżycia miałbym wtedy jedną na milion.
Bytem gotów zginąć w walce, lecz po co ciągnąć za sobą na śmierć tych wszystkich ludzi? Moja krew została
najwyraźniej skażona, mimo władzy, jaką miałem nad Wzorcem. Prawdziwy książę Amberu nie miałby takich
skrupułów. Doszedłem do wniosku, że musiałem się zmienić podczas tych stuleci spędzonych na Cieniu-Ziemi,
które mnie zmiękczyły, sprawiły, że stałem się inny niż moi bracia.
Postanowiłem, że poddam flotę, a sam przeniosę się do Amberu i wyzwę Eryka na rozstrzygający pojedy-
nek. Będzie głupcem, jeśli przyjmie wyzwanie, ale cóż do diabła, i tak nie miałem nic do stracenia.
Odwróciłem się, żeby wydać rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe kleszcze straszna siła, odbie-
rająca mi dech i mowę. Poczułem, że ktoś szuka ze mną kontaktu i w końcu udało się wykrztusić przez zaciśnię-
te zęby: „Kto tam?” Nie było odpowiedzi, tylko powolne, uporczywe wiercenie w głębi czaszki, któremu z de-
terminacją się przeciwstawiłem. Po chwili, kiedy Eryk zorientował się, że nie złamie mnie bez długiej walki,
usłyszałem jego głos na wietrze:
– Jak ci idzie, bracie?
– Niespecjalnie – odparłem czy też pomyślałem, a on zachichotał, choć głos miał zduszony, jakby brakło mu
tchu po naszej potyczce.
– Wielka szkoda – powiedział. – Gdybyś wrócił mnie poprzeć, hojnie bym cię wynagrodził. Teraz jest już
oczywiście za późno. Pozostaje mi cieszyć się z twojej i Bleysa porażki.
Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z całą zaciekłością. Cofnął się trochę przed tym natarciem, ale
zdołał zatrzymać mnie w miejscu.
Gdyby któryś z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby się pod psychiczną dominację drugiego
lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go bardzo wyraźnie we wnętrzu pałacu. Żaden z nas nie śmiał
zrobić najmniejszego ruchu, żeby nie dać przewagi przeciwnikowi.
Toteż walczyliśmy ze sobą tylko wzrokiem i wewnętrzną silą woli. Cóż, rozwiązał jeden z moich problemów
atakując mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej ręce i wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami.
Szukałem słabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie coś do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojąc
oparty o burtę.
Która to mogła być godzina?
Poczucie czasu opuściło mnie, odkąd zaczęło się nasze starcie. Czy mogły już minąć dwie godziny? Nie mia-
łem pojęcia.
– Odgaduję, co cię dręczy – rzekł Eryk. – Tak, współdziałam z Caine’em. Skontaktował się ze mną po wa-
szych pertraktacjach. Mogę cię tu trzymać, gdy tymczasem on rozbije twoją flotę i wyśle ją do Rebmy rybom
na pożarcie.
– Poczekaj – powiedziałem. – Oni są bez winy. Bleys i ja zwiedliśmy ich i myślą, że prawo jest po naszej
stronie. Ich śmierć nic ci nie da. Miałem zamiar poddać flotę.
– Trzeba było nie zwlekać z tym tak długo – odparł. – Teraz jest już za późno. Nie mogę wezwać Caine’a i
odwołać rozkazu nie zwalniając cię, a w momencie kiedy cię zwolnię, dostanę się pod twoją psychiczną domi-
nację albo zostanę przez ciebie napadnięty bezpośrednio. Nasze psychiki są zbyt podobne.
– A gdybym dał ci słowo, że tego nie wykorzystam?
– Łatwo jest złamać słowo, żeby zdobyć królestwo.
– Czyż nie czytasz w moich myślach? Nie czujesz, że mówię prawdę? Dotrzymam słowa!
– Czuję jakąś dziwną litość z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłeś, i nie wiem, czemu to przypi-
sać, ale nie mogę się zgodzić. Sam rozumiesz. Nawet jeśli w tej chwili mówisz szczerze, czego nie wykluczam,
to pokusa będzie zbyt wielka w momencie, gdy zdarzy się okazja. Sam to wiesz. Nie mogę ryzykować.
Miał rację. Amber płonął zbyt silnie w naszych żyłach.
– Twoja sztuka władania bronią znacznie wzrosła – zauważył. – Widzę, że wygnanie pod tym względem ci
posłużyło. Chyba ty jeden mógłbyś z czasem stać się moim równorzędnym przeciwnikiem, nie licząc Benedyk-
ta, o ile on żyje.
– Nie pochlebiaj sobie – powiedziałem szybko. – Jestem pewien, że mogę cię pobić. Prawdę mówiąc...
– Nie trudź się. Nie mam zamiaru się z tobą pojedynkować w obecnym stanie rzeczy. – I uśmiechnął się, od-
gadując moją myśl, która płonęła aż nazbyt jasno.
– Niemal żałuję, że nie stoisz u mojego boku – rzekł. – Miałbym z ciebie więcej pożytku niż z któregokolwiek
z tamtych. Julianem gardzę. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale głupi.
Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.
– Posłuchaj – powiedziałem. – To ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on się wcale do tego nie
palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.
– Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później znalazłbym w swoim
piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie, gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym
przycisnął go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego
prawdziwe intencje, które niewątpliwie znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.
Poczułem dym i usłyszałem szczęk metalu o metal. To by znaczyło, że Caine już nadciągnął i przystąpił do
dzieła.
– Masz rację – powiedział Eryk, czytając w moich myślach.
– Powstrzymaj go! Proszę cię! Moi ludzie nie mają szansy przeciwko takiej sile!
– Nawet gdybyś się oddał w moje ręce – Urwał i zaklął. Pochwyciłem jednak jego zamysł. Mógł kazać mi się
poddać w zamian za ich życie i wcale nie przerwać rzezi. Z przyjemnością by tak postąpił, ale w zacietrzewieniu
wyniknęło mu się tych parę zdradliwych słów.
Zaśmiałem się szyderczo z jego irytacji.
– I tak już wkrótce cię dostanę – warknął. – Jak tylko zdobędę okręt flagowy.
– A tymczasem masz! – krzyknąłem i natarłem na niego całą siłą woli, wgryzając mu się w mózg, bombardu-
jąc go swoją nienawiścią. Poczułem jego ból, co jeszcze dodało mi ostrogi. Smagałem go bezlitośnie w rewanżu
za wszystkie lata na wygnaniu, przynajmniej taką wyznaczając mu zapłatę. Zaatakowałem granice jego zdro-
wych zmysłów w odwecie za cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go z całym impetem za
wypadek samochodowy, którego był sprawcą, zadając mu mękę w zamian za własne udręki.
Zachwiał się jakby, co jeszcze wzmogło moją furię. Natarłem z nową energią i poczułem, że jego duch słab-
nie.
– Ty diable! – krzyknął w końcu i zasłonił ręką kartę, którą trzymał. Kontakt się urwał; stałem na pokładzie
dygocząc jak w febrze.
Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem się już nie obawiać mojego brata tyrana w żadnej
formie walki wręcz. Byłem od niego silniejszy.
Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i stałem wyprostowany oczekując chłodnego powiewu zwiastują-
cego kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, że to mi nie grozi, w każdym razie ze strony Eryka. Czułem,
że przestraszył się mojej wściekłości.
Rozejrzałem się wokół – wszędzie wrzała walka. Pokłady już spływały krwią. Wrogi okręt zahaczył o nas bur-
tą, a inny próbował zrobić to samo z drugiej strony. Koło ucha gwizdnęła mi strzała. Wyciągnąłem miecz i sko-
czyłem w wir walki.
Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem rachubę. W każdym razie już
podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona siła książąt Amberu, dzięki której
mogłem unieść mercedesa, dobrze mi tego dnia służyła i byłem w stanie jedną ręką wyrzucić mężczyznę za
burtę.
Wybiliśmy do nogi załogi wrogich statków i zatapiając luki wysłaliśmy obydwa do Rebmy, żeby uradować
Randoma taką masakrą. Z mojej własnej załogi została połowa, a ja odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania,
ale żadnej poważnej rany. Pospieszyliśmy na pomoc bratniemu okrętowi i pobiliśmy kolejnych napastników.
Wszyscy z naszych, którzy ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem pełną załogę.
– Krwi! – krzyknąłem. – Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imię w Amberze nie zaginie!
Jak jeden mąż podnieśli broń wrzeszcząc: „Krwi!”
I popłynęły jej tego dnia już nie galony, ale całe rzeki. Zniszczyliśmy jeszcze dwie jednostki Caine’a, uzupeł-
niając załogę niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzaliśmy do szóstego statku, wspiąłem się na grotmaszt,
żeby się rozejrzeć w sytuacji.
Wyglądało na to, że mają nad nami przewagę trzy do jednego. Z mojej floty zostało na oko czterdzieści pięć
do pięćdziesięciu pięciu statków.
Wzięliśmy szósty statek i nie musieliśmy rozglądać się za siódmym i ósmym. Same do nas przypłynęły. Pobi-
liśmy je też, ale odniosłem parę ran podczas walki, po której znów zostałem z połową załogi. Otrzymałem głę-
bokie cięcie w lewe ramię i w prawe udo, a ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro.
Kiedy posłaliśmy te dwa statki na dno, ruszyły na nas następne. Uszliśmy przed nimi pod osłoną jednej z na-
szych jednostek, która właśnie zwycięsko wyszła z własnej potyczki. Raz jeszcze połączyliśmy siły, tym razem
przenosząc banderę na tamten statek, mniej zniszczony niż mój, który już zaczął nabierać wody i miał przechył
na prawą burtę.
Nie mieliśmy niemal pola manewru, kiedy podpłynął następny wrogi okręt i jego załoga zaczęła wdzierać się
na nasz pokład. Moi ludzie byli zmęczeni i mnie też niewiele brakowało. Na szczęście tamci byli w nie lepszym
stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonaliśmy ich i zawładnęli pokładem, po raz kolejny przenosząc ban-
derę na lepszy statek. Odnieśliśmy jeszcze jedno zwycięstwo i zostałem teraz z dobrym statkiem, czterdzie-
stoma ludźmi i resztką sił.
W zasięgu wzroku nie było już nikogo, kto mógłby nam przyjść z pomocą. Każdy z moich pozostałych okrę-
tów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine’a. Musieliśmy uciekać przed kolejnym napastnikiem. Zy-
skaliśmy w ten sposób jakieś dwadzieścia minut. Usiłowałem wpłynąć do Cienia, ale to ciężki i powolny proces
tak blisko Amberu. O wiele łatwiej jest dostać się w tę stronę niż z powrotem, gdyż Amber jest samym środ-
kiem, przyczyną wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesięć minut, może by mi się udało. Ale nie miałem.
Kiedy ścigający nas podpływali coraz bliżej, zobaczyłem, że z oddali kieruje się w naszą stronę jeszcze inny
statek. Oprócz barw Eryka i flagi z białym jednorożcem dojrzałem również czarno-zieloną banderę Caine’a.
Chciał osobiście dokończyć dzieła.
Pokonaliśmy załogę pierwszego okrętu, lecz nie mieliśmy nawet czasu otworzyć grodzi, kiedy zjawił się Ca-
ine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstką mężczyzn wokół, gdy Caine z dzioba swego statku wezwał
mnie, żebym się poddał.
– Czy jeśli to zrobię, darujesz moim ludziom życie?
– Tak – odparł. – Inaczej sam musiałbym bez potrzeby stracić paru wojowników.
– Słowo księcia?
Pomyślał chwilę, potem skinął głową.
– Słowo – powiedział, – Każ załodze złożyć broń i przejść na mój pokład, kiedy podpłynę.
Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem się do moich ludzi.
– Stoczyliście wspaniałą walkę i kocham was za to. Niestety, przegraliśmy. – Mówiąc to wycierałem ręce
starannie w pelerynę, żeby nie poplamić dzieła sztuki Dworkina, po które zaraz miałem sięgnąć. – Złóżcie teraz
broń i wiedzcie, że wasze dzisiejsze czyny na trwałe zapiszą się w pamięci. Pewnego dnia oddam wam spra-
wiedliwość na dworze w Amberze.
Mężczyźni, dziewięciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudłatych karzełków, płakali składając broń.
– Nie sądźcie, że wszystko stracone, jeśli chodzi o nasze miasto – pocieszyłem ich. – Przegraliśmy tylko jed-
ną bitwę, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys właśnie toruje sobie drogę do Amberu. Caine dotrzyma słowa
i daruje wam życie, nawet gdy zobaczy, że odszedłem połączyć się z Bleysem. Przykro mi, że nie mogę wziąć
was ze sobą.
Wyjąłem Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burtą, zasłaniając przed tamtym statkiem. Właśnie kie-
dy Caine się zbliżył, poczułem ruch pod zimną powierzchnią.
– Kto? – spytał Bleys.
– Corwin. Co u ciebie?
– Wygraliśmy bitwę, ale straciliśmy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjęciem marszu. A u ciebie?
– Udało nam się zatopić chyba połowę floty Caine’a, ale on zwyciężył. Zaraz wejdzie na mój pokład. Pomóż
mi uciec.
Bleys wyciągnął rękę, dotknąłem jej i upadłem mu w ramiona.
– Zaczyna mi to wchodzić w zwyczaj – mruknąłem i dopiero wtedy spostrzegłem, że i on jest ranny. Głowę i
lewą dłoń miał owinięte bandażem.
– Byłem zmuszony złapać gołą ręką ostrze sztyletu – wyjaśnił. – Piecze jak diabli.
Odetchnąłem głęboko i poszliśmy do jego namiotu, gdzie otworzył butelkę wina i poczęstował mnie chle-
bem, serem i suszonym mięsem. Miał wciąż spory zapas papierosów; wziąłem jednego i zapaliłem, podczas
gdy lekarz wojskowy opatrywał mi rany.
Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzyłem ze wzgórza na rozbite
namioty, ujrzałem przed sobą nieskończenie długi szereg obozowisk, w których koczowałem przez te wszystkie
stulecia. I naraz poczułem, że łzy mi napływają do oczu na myśl o ludziach, którzy w przeciwieństwie do wład-
ców Amberu żyją tylko krótką chwilę, zanim obrócą się w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych
całego świata.
Wróciłem do namiotu Bleysa i skończyliśmy butelkę wina.
Rozdział 7
Tej nocy znów rozpętał się gwałtowny sztorm. Nie zelżał nawet, kiedy srebrzysty świt przebił się zza chmur,
lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzień.
Wędrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze nienawidziłem błota, po którym
byłem zmuszony maszerować przez całe wieki!
Szukaliśmy drogi w Cieniu, na której nie padałyby deszcze, ale nasze wysiłki nie przynosiły żadnych rezulta-
tów. Maszerowaliśmy do Amberu w ubraniach klejących się do ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyska-
wic.
Następnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu chorągwie i biały świat pod
ołowianym, zasnutym śnieżycą niebem.
Nasi żołnierze, pomijając tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposażeni do takich okoliczności,
toteż kazaliśmy im iść jak najszybciej, żeby zapobiec odmrożeniom. Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich oj-
czyźnie klimat był bardzo ciepły.
Tego dnia zaatakowały nas tygrys, niedźwiedź polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabił Bleys, mierzył od
czubka nosa do końca ogona ponad cztery metry dwadzieścia centymetrów.
Maszerowaliśmy do późna w noc, aż do porannej rosy. Bleys poganiał żołnierzy, żeby czym prędzej wyjść z
zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywał ciepłą, suchą jesień, a zbliżaliśmy się już do prawdziwej Ziemi. Następ-
nego dnia maszerowaliśmy do północy przez topniejący śnieg, śnieg z deszczem, zimny deszcz, ciepły deszcz,
aż do suchego lądu. Wydaliśmy rozkaz, żeby tu rozbić obóz, z potrójnym kordonem straży. Biorąc pod uwagę
zmęczenie wojska, byliśmy łatwym łupem. Ale ludzie już ledwo trzymali się na nogach i nie uszliby dużo dalej.
Atak nastąpił kilka godzin później, pod wodzą Juliana, czego się dowiedziałem poniewczasie z opisu tych, co
przeżyli. Skierował komandosów na najsłabiej obstawione punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział,
że to Julian, mógłbym spróbować go przytrzymać za pomocą jego Atutu, ale dowiedziałem się tego dopiero po
fakcie. Przez nagły napad zimy straciliśmy niemal dwa tysiące ludzi i nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z Julia-
nem.
Wojsku zaczynała zagrażać demoralizacja, niemniej posłuchali rozkazu wymarszu. Następny dzień był jedną
wielką pułapką. Armia naszej wielkości miała za małą możliwość manewru, żeby sobie poradzić z podjazdami,
które Julian przeciwko nam wysyłał. Zabiliśmy wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, może jed-
nego na dziesięciu naszych.
W południe wkroczyliśmy w dolinę biegnącą równolegle do brzegu morza. Las Ardeński znajdował się na
północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze było chłodne i przesycone aromatem ziemi i jej pło-
dów. Opadło już parę liści. Amber leżał osiemdziesiąt mil przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad
horyzontem.
Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić pioruny. Potem burza ucichła i
wyjrzało słońce, osuszając świat.
Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki płomieni. I wkrótce strzeliły w nie-
bo ruchome ściany ognia, które zbliżały się do nas z miarowym trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając pani-
kę w naszych szeregach. Rozległy się krzyki, kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczęliśmy biec.
Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil, ale ogień był szybszy. Płonące
połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewając nas falami gorąca. Wkrótce płomienie były już przy nas, drze-
wa poczerniały, liście się spopieliły, mniejsze drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną rzeką
płomieni.
Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie myliliśmy się. Teraz już i wielkie,
grube drzewa padały nam pod nogi; musieliśmy je przeskakiwać i okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szero-
kiej drodze leśnej...
Żar stał się nie do wytrzymania i oddychaliśmy z największym trudem. Mijały nas jelenie, wilki, lisy i zające,
ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w panicznej ucieczce. Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które
spadały masowo na ziemię, nie zwracając niczyjej uwagi.
Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało mi się niemal świętokradz-
twem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał zostać królem. Na jego miejscu może zrobiłbym to samo...
Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie pytanie, ile ofiar będzie nas
ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leżało jeszcze siedemdziesiąt mil zalesionej doliny, za nami, do
końca lasu, zostało ponad trzydzieści.
– Bleys! – wykrztusiłem. – Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzienie! Prawa odnoga prowadzi do rze-
ki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna szansa! Cała dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym,
że dotrzemy do wody!
Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do rozwidlenia, gasząc płomienie na
tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wypluwając go z ust, przeczesując rękami włosy, kiedy zagnieź-
dziły się w nich płomyki.
– Jeszcze tylko ćwierć mili – powiedziałem.
Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła mnie żywym ogniem, a i te osło-
nięte części ciała miały się nie lepiej.
Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża dojrzeliśmy wodę, jeszcze przy-
spieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożliwe. Wskoczyliśmy do rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną
toń.
Trzymaliśmy się z Bleysem jak najbliżej siebie, walcząc z prądem, który unosił nas krętym nurtem rzeki
Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami wyglądały jak strop płonącej katedry. Kiedy łamały się i
spadały prosto na nas, musieliśmy ratować się błyskawicznym kraulem lub głębokim nurem pod powierzchnię.
Wodę wokół pokrywały syczące, czarne szczątki, a wystające z niej głowy niedobitków naszej armii wyglądały
jak pływające orzechy kokosowe.
Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać zębami i dygotać. Przebyliśmy
dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący las i dotarliśmy do płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej
do morza. Pomyślałem, że to idealne miejsce dla Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami. Podzieliłem się
tym z Bleysem, który zgodził się z moją opinią, ale uznał, że niewiele możemy na to poradzić. Musiałem przy-
znać mu rację. Tymczasem drzewa płonęły wokół nas, a my posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.
Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć znacznie mniej czasu, zanim
moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad strzał.
Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało mi się przebyć całkiem niezły
dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzchnię. W tej samej chwili zaświstały mi koło uszu następne
strzały. Nie miałem pojęcia, jak długi może być ten korytarz śmierci, ale nie paliłem się do tego, aby wychodzić
na brzeg i sprawdzać. Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknąłem dna i wymacując
drogę między kamieniami przesunąłem się jak mogłem najdalej, a potem skierowałem się do prawego brzegu,
wypuszczając po drodze powietrze. Wychyliłem się na powierzchnię, wziąłem głęboki oddech i znów się zanu-
rzyłem, nie rozglądając się przy tym zbytnio na boki. Płynąłem, aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów wyj-
rzałem.
Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem zanurkować i złamać drzewce,
a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do przodu wyrzucając nogi żabką i pomagając sobie ostrożnymi
ruchami prawej ręki. Wiedziałem, że kiedy znów się wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się więc do
zostania pod wodą, aż przed oczami zaczęły mi latać czerwone plamki i pociemniało mi w głowie. Musiałem
wytrzymać chyba pełne trzy minuty. Za to kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie cisza.
Ciężko dysząc ruszyłem przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających wici.
Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba brzegi były puste, podobnie jak
rzeka. Czyżbym był jedynym, który ocalał? Wydawało mi się to niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kie-
dy przystępowaliśmy do ostatniego marszu...
Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jakbym miał spalona skórę, lecz woda
była tak zimna, że trząsłem się i siniałem. Wiedziałem, że muszę szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się
przy życiu. Uznałem jednak, że stać mnie na jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłynąć
trochę dalej, zanim opuszczę bezpieczne głębiny.
Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że za piątym razem mogę już nie
wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały, złapałem oddech i wygramoliłem się na brzeg. Nie pozna-
wałem tej okolicy, pożar jednak ją ominął. Na prawo stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej, wpeł-
złem do środka, upadłem na twarz i natychmiast zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, niemal tego pożałowałem. Bolał mnie każdy centymetr ciała i byłem ciężko chory. Le-
żałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny, aż wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem
się do rzeki, żeby się napić wody. Potem wróciłem do krzaków i znów zasnąłem.
Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomność, ale już trochę silniejszy. Poszedłem do rzeki i z po-
wrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu przekonałem się, że Bleys żyje.
– Gdzie jesteś? – spytał, gdy nawiązałem kontakt.
– Sam nie wiem – odparłem. – Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzieś w pobliżu morza. Słyszę
w oddali fale i rozpoznaję zapach.
– Jesteś nad rzeką?
– Tak.
– Na którym brzegu?
– Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.
– Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone siły. Mam już po-
nad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba się powiększa. Julian zostawił nas na razie w spokoju.
– Dobrze – powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.
Usłyszałem jakiś ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunąłem paprocie i wyjrzałem. Były to trzy
czerwone wielkoludy.
Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem ręką włosy, stanąłem wyprostowany, choć
miałem nieco miękkie kolana, odetchnąłem parę razy głęboko i wyszedłem.
– Jestem tutaj – oznajmiłem.
Dwaj z nich aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie broń, ale szybko się zreflekto-
wali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który był odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten
dystans o własnych siłach. Bleys powitał mnie słowami:
– Jest nas już ponad trzy tysiące. – Później wezwał lekarza wojskowego, oddając mnie ponownie w jego rę-
ce.
Tej nocy – która minęła spokojnie – i następnego dnia wróciła reszta naszych żołnierzy. Było nas teraz jakieś
pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil. Maszerowaliśmy wzdłuż plaży i nigdzie
nie było widać ani śladu Juliana.
Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ramię wciąż mocno dawały mi się
we znaki.
Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko czterdzieści mil. Pogoda była ła-
skawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą, czarną pustynię. Ogień zniszczył całą roślinność w dolinie i przy-
najmniej to jedno obróciło się teraz na naszą korzyść.
Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki – na odległość mili wszystko widać było jak na dło-
ni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych dziesięć mil, a potem rozbiliśmy obóz na plaży.
Nazajutrz uprzytomniłem sobie, że wkrótce ma się odbyć koronacja Eryka, i przypomniałem to Bleysowi.
Straciliśmy prawie rachubę czasu i teraz zrozumieliśmy, że zostało nam już tylko parę dni.
Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na odpoczynek. Byliśmy dwadzie-
ścia pięć mil od podnóża Kolviru. O zmroku ta odległość zmalała do dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowali-
śmy do północy i dopiero wtedy rozbiliśmy obóz. Tego dnia poczułem, że wracają mi siły. Spróbowałem zrobić
mieczem parę cięć i wyszło to nie najgorzej. Nazajutrz miałem się jeszcze lepiej.
Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone siły Juliana i Caine’a, którego
flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.
Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i pobiliśmy ich.
Zostało nam trzy tysiące ludzi, kiedy skończyliśmy rozprawiać się z przeciwnikiem. Julian oczywiście uciekł.
Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie święto. Zwyciężyliśmy.
Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi z Bleysem. Trzy tysiące ludzi prze-
ciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys dziewięćdziesiąt osiem procent swojej piechoty. Nie było powodów
do uciechy.
I wcale mi się to nie podobało.
Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch mężczyzn idących ramię w ra-
mię, a wyżej jeszcze się zwężały, zmuszając nas do wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto
metrów, potem dwieście, trzysta. Wtem uderzył w nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy
ciasno do skał. Lecz mimo to straciliśmy kilkuset ludzi.
Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz bardziej stroma, coraz bar-
dziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości Kolviru zderzyliśmy się ze schodzącą z góry zbrojną ko-
lumną. Pierwsze szeregi zwarły się z naszą strażą przednią i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze dwa
stopnie i padł następny trup.
I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak wdrapać się na jedną trzecią
wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mieliśmy szczęście, że nasi czerwonoskórzy wojownicy byli sil-
niejsi od ludzi Eryka. Co chwilę dawał się słyszeć szczęk broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę. Czasem
był to któryś z naszych olbrzymów lub porośniętych futrem karzełków, ale częściej żołnierze w barwach Eryka.
Weszliśmy do połowy góry, walcząc o każdy stopień. Wiedzieliśmy, że na szczycie czekają na nas szerokie
schody, których te prowadzące do Rebmy były zaledwie odbiciem. Zawiodą nas one do Wielkiego Łuku, który
stanowi wschodnie wejście do Amberu.
Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, tu-
zin...
Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po ścianie Kolviru. Wschodnie
schody są rzadko używane. Stanowią niemal dekorację. Początkowo mieliśmy w planie przeciąć spaloną obec-
nie dolinę, okrążyć górę wspinając się zachodnim szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez pożar i działania
Juliana ten projekt upadł. Nigdy nie zdołalibyśmy pokonać góry, jednocześnie ją okrążając. Mieliśmy do wybo-
ru frontalny atak albo nic. Ale nie zanosiło się na nic.
Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyliśmy cztery stopnie. Z kolei nasz człowiek idący na czele spadł
w przepaść i straciliśmy jeszcze jednego wojownika.
Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały się ptaki. Słońce wyjrzało zza chmur, czyli że Eryk
najwyraźniej zaniechał sterowania pogodą, teraz kiedy mierzyliśmy się z jego siłami.
Zdobyliśmy sześć stopni i straciliśmy następnego żołnierza.
Było dziwnie, smutno i dziko...
Bleys stał przede mną i wkrótce miała nadejść jego kolej. A potem moja, jeśli zginie.
Zostało jeszcze sześciu ludzi.
Dziesięć kroków...
Teraz zostało tylko pięć.
Posuwaliśmy się naprzód cal po calu i jak okiem sięgnąć wszystkie stopnie w dół poznaczone były krwią.
Gdzieś w tym musi kryć się głęboki morał.
Piąty mężczyzna zabił czterech, zanim upadł, i znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie. Wspinaliśmy się zako-
sami coraz wyżej, a nasz obecny przewodnik bił się z bronią w obu rękach. Dobrze, że walczył w świętej woj-
nie, bo każdy jego cios krył prawdziwą żarliwość. Zanim zginął, wyprawił na tamten świat trzech przeciwników.
Następny już nie był tak żarliwy lub tak dobrze władający bronią. Padł natychmiast i zostało tylko dwóch.
Bleys wyciągnął swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zalśniło w powietrzu.
– Zaraz się przekonamy – powiedział – co potrafią zdziałać przeciwko księciu.
– Mam nadzieję, że jeden książę wystarczy – odparłem, a on zachichotał.
Byliśmy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w końcu nadeszła jego kolej. Skoczył do przodu, natychmiast
rozprawiając się z pierwszym, który mu stanął na drodze. Drugiemu błyskawicznie przebił gardło czubkiem
miecza i niemal jednocześnie ściął głowę trzeciemu. Przez chwilę walczył z czwartym, nim go zabił.
Posuwałem się za nim krok w krok, trzymając odkryty miecz w dłoni.
Był dobry, nawet lepszy, niż pamiętałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciął jak błyskawica, zbierając
śmiertelne pokłosie. Cokolwiek by mówić o Bleysie, tego dnia spisał się jak przystało na człowieka jego rangi.
Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma.
W lewej ręce trzymał sztylet, którym posługiwał się z bezwzględną skutecznością, ilekroć udało mu się do-
prowadzić do bezpośredniego zwarcia. Zostawił go w gardle jedenastej ofiary.
Nie widziałem końca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, że musi ciągnąć się aż do sa-
mego szczytu. Miałem nadzieję, że moja kolej nigdy nie nadejdzie, i już niemal w to uwierzyłem.
Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stanęliśmy na występie skalnym na zakręcie. Bleys oczyścił występ i za-
czął się wspinać. Przez pół godziny obserwowałem, jak wysyłał wrogów na tamten świat. Za sobą słyszałem
pełne podziwu i nabożnego lęku szepty naszych żołnierzy.
Byłem gotów pomyśleć, że dojdzie aż do szczytu.
Używał wszelkich możliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami peleryną, podstawiał nogę, wy-
kręcał ręce.
Doszliśmy do następnej półki skalnej. Dostrzegłem krew na jego rękawie, ale jemu uśmiech nie schodził z
ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli poszarzałe strachem twarze. To też ułatwiało mu zada-
nie. Może do ich przestrachu i spowolnionej nerwami reakcji przyczyniał się fakt, że stałem z tyłu gotów w
każdej chwili wypełnić lukę. Pamiętali przecież, co się działo podczas naszej bitwy morskiej.
Bleys stał już na kolejnym nawisie, oczyścił go, skręcił, zaczął posuwać się w górę. Nigdy nie przypuszcza-
łem, że dojdzie aż tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego dokonać. Był to najbardziej fenomenalny pokaz
sztuki szermierczej i wytrzymałości, jaki widziałem od czasu, gdy Benedykt bronił przełęczy nad Lasem Ardeń-
skim przed Księżycowymi Jeźdźcami z Ghenesh.
Jednak i on najwyraźniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzować, zastąpić choć na chwilę...
Ale to było niemożliwe, szedłem więc za nim, bojąc się, że każdy cios może już okazać się ostatnim. Widzia-
łem, że słabnie. Byliśmy w odległości zaledwie trzydziestu metrów od szczytu.
Nagle poczułem do niego miłość. Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba już nie wierzył, że wygra, a
jednak walczył... dając mi w efekcie szansę na tron.
Zabił kolejnych trzech mężczyzn, lecz jego miecz poruszał się coraz wolniej. Z czwartym walczył przez pra-
wie pięć minut, nim go pokonał. Byłem pewien, że następny przeciwnik będzie ostatnim.
Ale się myliłem.
Gdy go dobijał, przełożyłem miecz z prawej ręki do lewej, a prawą ręką wyjąłem sztylet i rzuciłem nim. Aż
po rękojeść zagłębił się w gardle następnego przeciwnika. Bleys przeskoczył dwa stopnie i podciął nogi kolej-
nemu mężczyźnie, zrzucając go w przepaść. Potem jednym ruchem ręki rozpłatał brzuch jego następcy. Po-
spieszyłem wypełnić lukę i stanąłem tuż za nim w pełnej gotowości. On jednak jeszcze mnie nie potrzebował.
W nowym przypływie energii uśmiercił następnych dwóch. Zawołałem, żeby podano mi z tylu sztylet, poczeka-
łem, aż Bleys się odsunie, i rzuciłem nim w mężczyznę, z którym walczył. Ten właśnie robił wypad do przodu i
sztylet trafił go nie tyle ostrzem, ile rękojeścią, lecz za to w głowę. Jednocześnie Bleys przeszył mu ramię i
mężczyzna padł. Ale zza jego pleców wyskoczył z impetem następny przeciwnik i nadziawszy się na miecz, ru-
nął jak długi na Bleysa, pociągając go za sobą w przepaść.
Instynktownie, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, jednak w tej jednotysięcznej części sekundy
podejmując decyzję, którą człowiek uświadamia sobie dopiero po fakcie, sięgnąłem do pasa, wyszarpnąłem
moją talię Atutów i rzuciłem ją Bleysowi, który zdawał się przez moment wisieć w powietrzu – tak szybko zare-
agowały moje mięśnie i percepcja – krzycząc:
– Łap, głupcze!
Złapał.
Dalej nie miałem czasu patrzeć, co się dzieje, bo musiałem zająć się parowaniem i zadawaniem ciosów.
Tak zaczął się ostatni etap zdobywania Kolviru.
Wystarczy powiedzieć, że dokonałem tego i stałem ciężko dysząc na szczycie, gdy moi ludzie jeden po dru-
gim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowaliśmy siły i ruszyliśmy naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku za-
jął nam godzinę. Przeszliśmy pod nim. Byliśmy w Amberze.
Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewnością nigdy nie przypuszczał, że dotrzemy aż tutaj.
Zastanawiałem się też, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciągnąć jakiś Atut i zrobić z niego użytek, zanim sięgnął
dna? Pewno nigdy się nie dowiem.
Przeceniliśmy nasze siły. Przeciwnik był znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz pozostawało, to walczyć
godnie do końca. Dlaczego postąpiłem tak idiotycznie i oddałem Bleysowi moje karty? Wiedziałem, że nie ma
własnych, i chyba to wywołało we mnie taki odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spędzonych na
Cieniu-Ziemi. A przecież mógłbym ich użyć do ucieczki, gdyby sprawy przyjęły zły obrót.
Sprawy przyjęły zły obrót.
Biliśmy się aż do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono nas zaraz za granicami
Amberu, daleko od pałacu. Walczyliśmy już tylko w obronie życia i moi żołnierze jeden po drugim ginęli. Prze-
waga wroga była miażdżąca.
Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem?
Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunąłem to pytanie na dalszy plan. Słońce zaszło i ciemności zasnuły
niebo. Zostało nas tylko parę setek, lecz wcale nie byliśmy bliżej pałacu.
I wtedy zobaczyłem Eryka wydającego rozkazy. Gdybym tylko mógł się z nim porozumieć! Ale nie mogłem.
Najprawdopodobniej poddałbym się, żeby oszczędzić życie moich żołnierzy, którzy służyli mi lepiej, niż na to
zasługiwałem. Lecz nie było komu się poddać, nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdy-
bym wrzeszczał co sił. Był daleko i dowodził.
Walczyliśmy więc i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w końcu zabili wszystkich oprócz mnie.
Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytępionych strzał. Kiedy padłem, ogłuszyli mnie i skrępowali powro-
zem jak wieprzka, po czym wszystko odpłynęło w dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustąpić.
Przegraliśmy.
Ocknąłem się w lochu głęboko pod Amberem, żałując, że dotarłem aż tak daleko. To, że wciąż żyłem, zna-
czyło, iż Eryk ma co do mnie jakieś plany. Wyobraziłem sobie koło tortur i kleszcze, ogień i szczypce. Leżąc na
mokrej słomie ujrzałem swoją hańbę.
Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem pojęcia.
Przetrząsnąłem celę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi popełnić samobójstwo. Niczego takiego nie
znalazłem.
Rany paliły mnie żywym ogniem i byłem krańcowo wyczerpany. Położyłem się i zapadłem w sen.
Po jakimś czasie obudziłem się, lecz nadal nikt się mną nie interesował. Nie było nikogo, kogo można by
przekupić, ani nikogo, kto chciałby mnie torturować. Nie było także nic do jedzenia. Leżałem owinąwszy się w
pelerynę i myślałem o wszystkim, co się zdarzyło, odkąd opuściłem szpital w Greenwood, nie pozwalając sobie
zrobić następnego zastrzyku.
Może byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił?
Poznałem, co to rozpacz.
Lada chwila Eryk miał być ukoronowany. Może nawet już to nastąpiło. Lecz sen był taką zbawczą rzeczą, a ja
byłem taki zmęczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem nic do roboty tylko spać i zapomnieć o wszystkim.
Cela była wilgotna, ciemna i cuchnąca.
Rozdział 8
Nie wiem, ile razy się budziłem i znów zapadałem w sen. Dwukrotnie znalazłem na tacy przy drzwiach
chleb, mięso i wodę. W celi panowały ciemności i przejmujący chłód. Czekałem i czekałem bez końca.
Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi się otwarły wpuszczając słabe światło. Zamrugałem oczami i kazano mi
wyjść. Korytarz aż pękał w szwach od uzbrojonych po zęby ludzi, więc nie miałem co próbować żadnych sztu-
czek. Potarłem szczecinę na brodzie i poszedłem posłusznie ze strażą. Po długim marszu doszliśmy do hallu ze
spiralnymi schodami, po których zaczęliśmy wchodzić. Nie zadawałem żadnych pytań i nikt nie spieszył z żad-
nymi wyjaśnieniami.
Po wejściu na górę zaprowadzono mnie do pałacu, a w nim do czystego, ciepłego pomieszczenia, gdzie ka-
zano mi się rozebrać. Czekała tam już na mnie parująca balia wody i służący, który mnie wyszorował, ogolił i
przystrzygł mi włosy. Polem dostałem świeży strój w kolorze srebrnym i czarnym. Ubrałem się, a na plecy za-
rzucono mi czarną pelerynę z zapinką w kształcie srebrnej róży.
– Gotowe – powiedział dowódca straży. – Idziemy.
Ruszyłem za nim, a za mną straż. Zaprowadzono mnie na tyły pałacu, gdzie kowal zakuł mi ręce i nogi w
kajdany z łańcuchem tak grubym, abym nie mógł go rozerwać. Gdybym się opierał, z pewnością pobiliby mnie
do nieprzytomności i rezultat byłby taki sam. Nie miałem ochoty ponownie zostać tak pobity, więc się podda-
łem.
Następnie kilku strażników podniosło mój łańcuch i poprowadzono mnie z powrotem do komnat pałaco-
wych. Nie miałem nawet ochoty patrzeć na otaczający mnie przepych. Byłem więźniem i wkrótce czekała mnie
śmierć lub koło tortur. I absolutnie nic nie mogłem na to poradzić. Rzut oka przez okno powiedział mi, że jest
wczesny wieczór. Przechodząc przez komnaty, w których bawiliśmy się jako dzieci, uznałem, że nie czas teraz i
miejsce na nostalgię.
Poprowadzono mnie długim korytarzem do sali jadalnej, w której za stołami siedziało mnóstwo ludzi, wielu
mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mieniły się wszelkimi odcieniami tęczy na przybyłych wielmo-
żach, z oświetlonego pochodniami rogu pokoju rozbrzmiewała muzyka, a stoły były już suto zastawione, choć
nikt jeszcze nie jadł.
Zobaczyłem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Był tu też minstrel, lord Rein, którego
niegdyś sam pasowałem na rycerza i którego nie widziałem przez całe stulecia. Odwrócił wzrok, kiedy nasze
oczy się spotkały.
Podprowadzono mnie do krańca ogromnego głównego stołu i tam usadzono. Strażnicy stanęli za mną.
Przymocowali końce moich łańcuchów do żelaznych kółek świeżo osadzonych w podłodze. Krzesło u szczytu
stołu było jeszcze puste.
Nie znałem kobiety siedzącej po mojej prawej ręce, ale mężczyzną po lewej był Julian. Zignorowałem go i
spojrzałem na swoją sąsiadkę, drobną blondynkę.
– Dobry wieczór – powiedziałem. – Chyba się jeszcze nie znamy. Nazywam się Corwin.
Spojrzała w popłochu na mężczyznę po prawej, potężnego, piegowatego rudzielca, szukając u niego pomo-
cy, lecz on wdał się naraz w wielce ożywioną konwersację ze swoją drugą sąsiadką.
– Może pani ze mną porozmawiać, przysięgam – ciągnąłem. – To nie jest zaraźliwe.
Uśmiechnęła się niepewnie i rzekła:
– Nazywam się Carmel. Jak się pan ma, lordzie Corwinie?
– Piękne imię – odparłem. – Mam się świetnie. Co taka miła dziewczyna jak pani robi w takim miejscu? Wy-
piła szybko łyk wody.
– Corwin – powiedział Julian głośniej, niż to było konieczne – ta pani uważa twoje zachowanie za obraźliwe i
bezczelne.
– Ile opinii zdążyła już z tobą wymienić tego wieczoru? – spytałem uprzejmie, a on się nawet nie zaczerwie-
nił. Zbielał.
– Dość już tego!
Wstałem na te słowa i zagrzechotałem łańcuchami. Prócz efektu, jaki to wywołało, miałem możność prze-
konać się, ile zostawiono mi luzu. Oczywiście, za mało. Eryk był ostrożny.
– Podejdź bliżej i szepnij mi do ucha swoje zastrzeżenia – powiedziałem. Nie posłuchał.
– Posadzono mnie do stołu jako ostatniego, wiedziałem więc, że moment kulminacyjny już się zbliża. I nie
myliłem się,
Sześciu trębaczy dało pięciokrotny krótki sygnał i Eryk wkroczył do sali. Wszyscy się podnieśli. Oprócz mnie.
Strażnicy poderwali mnie łańcuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk uśmiechnął się i zszedł ze schodów po
mojej prawej ręce. Ledwo widziałem jego barwy pod gronostajowym futrem, które miał na sobie. Podszedł do
szczytu stołu i stanął za krzesłem, a za nim jego kamerdyner. Inni służący zaczęli obchodzić stoły, rozlewając
wino. Kiedy skończyli, Eryk wzniósł toast:
– Żyjcie szczęśliwie w Amberze, który jest wieczny!
Wszyscy podnieśli kieliszki. Oprócz mnie.
– Wypij! – rozkazał Julian.
– Udław się!
Spojrzał na mnie z wściekłością, lecz w tym momencie pochyliłem się i szybko wziąłem kieliszek. Między
mną a Erykiem, który nie spuszczał ze mnie oczu, siedziało kilkaset osób, a mój głos zabrzmiał donośnie:
– Za Eryka, który siedzi na szarym końcu stołu!
Nikt się nie poruszył, tylko Julian wylał swoje wino na podłogę i po chwili wszyscy poszli za jego przykładem,
lecz ja zdołałem wziąć spory łyk, zanim wytrącono mi kieliszek z ręki.
Eryk usiadł, goście poszli jego śladem, a i mnie pozwolono opaść na krzesło. Zaczęła się uczta, a ponieważ
byłem głodny, jadłem z równym apetytem jak wszyscy, a może i większym. Muzyka grała nieprzerwanie i bie-
siada trwała przeszło dwie godziny. Nikt się już do mnie nie odezwał, a i ja nie powiedziałem więcej ani słowa.
Ale wszyscy czuli moją obecność i nasz stół był cichszy niż inne.
Caine siedział wyżej stołu, po prawej ręce Eryka, z czego wnioskowałem, że Julian jest w niełasce. Nie było
ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzałem jeszcze wielu znajomych, których niegdyś zaliczałem do przyjaciół, lecz
nikt nie ważył się spojrzeć mi w oczy. Zrozumiałem, że pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalność.
Która zresztą niebawem stała się faktem.
Po uczcie nie było żadnych mów. Po prostu Eryk wstał, znów zagrzmiały trąbki i wszyscy przeszli w procesji
do sali tronowej Amberu.
Wiedziałem, co teraz nastąpi.
Eryk stanął przed tronem i wszyscy zgięli się w niskim ukłonie. Oprócz mnie, oczywiście. Niemniej, tak czy
owak, rzucono mnie na kolana.
Dzisiaj był dzień koronacji.
Zapadła cisza. Potem Caine wniósł poduszkę, na której spoczywała korona Amberu. Ukląkł i zastygł w tej
pozie, ofiarowując ją Erykowi.
Szarpnięto mnie na nogi i powleczono w stronę tronu. Zrozumiałem, czego ode mnie chcą, uzmysłowiłem
to sobie w ułamku sekundy i stawiłem opór. Ale zostałem pobity i rzucony na kolana przed stopniami tronu.
Muzyka zabrzmiała nieco głośniej – grano „Zielony zarękawek” – i Julian stojący za mną powiedział:
– Oto zbliża się moment koronacji nowego króla Amberu! – A do mnie szeptem: – Weź koronę i podaj ją
Erykowi. On sam się ukoronuje.
Spojrzałem na koronę Amberu leżącą na purpurowej poduszce, trzymanej przez Caine’a. Była srebrna i mia-
ła siedem pałek, każdą zwieńczoną klejnotem. Cała była wysadzana szmaragdami i miała po dwa ogromne ru-
biny na każdej skroni. Nie poruszyłem się, myśląc o czasach, kiedy widziałem pod nią twarz mojego ojca.
– Nie – powiedziałem krótko i poczułem uderzenie w lewy policzek.
– Weź ją i podaj Erykowi – powtórzył.
Zamachnąłem się na niego, lecz łańcuchy, na których mnie trzymano, były mocno ściągnięte. Uderzył mnie
ponownie. Spojrzałem na wysokie, ostre szpice korony.
– Dobrze – powiedziałem w końcu i sięgnąłem po nią.
Przez chwilę trzymałem ją w obu rękach, a potem błyskawicznie włożyłem ją sobie na głowę, mówiąc:
– Ja, Corwin, koronuję się królem Amberu!
Zdjęto mi ją natychmiast i położono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadły razy, przez salę prze-
biegł szmer.
– Spróbujmy jeszcze raz – powiedział Julian. – Weź ją i podaj Erykowi.
Znów cios.
– W porządku – zgodziłem się czując, że moja koszula wilgotnieje.
Tym razem rzuciłem Erykowi koronę prosto w twarz, mając nadzieję, że wykolę mu oko. Chwycił ją prawą
ręką i uśmiechnął się do mnie patrząc, jak mnie biją.
– Dziękuję ci – powiedział. – Ale teraz słuchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy pozostają w Cieniu. W dzi-
siejszym dniu przejmuję tron i koronę Amberu i biorę do ręki berło królewskie. Wygrałem tron w uczciwej wal-
ce i słusznie mi się on z krwi należy.
– Kłamca! – krzyknąłem i czyjaś ręka zasłoniła mi usta.
– Koronuję się Erykiem Pierwszym, królem Amberu.
– Niech żyje król! – zakrzyknęli po trzykroć zebrani.
Wtedy Eryk nachylił się i powiedział do mnie zniżonym głosem:
– Twoje oczy właśnie ujrzały widok, który ci będzie musiał na długo wystarczyć... Straż! Zaprowadzić go do
miejsca kaźni i wypalić oczy! Niech dzisiejsza uroczystość na zawsze pozostanie mu w pamięci jako ostatnia
rzecz, którą widział. Później wrzućcie go do najgłębszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imię zostanie za-
pomniane.
Splunąłem i spadł na mnie grad razów.
Opierałem się zaciekle przez całą drogę, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie oczy odwracały się ode
mnie, kiedy wychodziłem, i ostatnie, co pamiętam, to uśmiechnięty Eryk na tronie rozdzielający swe łaski mię-
dzy wielmożów Amberu.
Jego rozkaz wykonano i na szczęście podczas kaźni straciłem przytomność.
Nie mam pojęcia, jak długo leżałem bez życia, zanim ocknąłem się w absolutnej ciemności, z potwornym
bólem rozsadzającym mi czaszkę. Może to wtedy rzuciłem klątwę, a może zrobiłem to, gdy wżarło się we mnie
rozpalone do białości żelazo. Nie pamiętam dokładnie, wiedziałem jednak, że Eryk nigdy nie zazna spokoju na
tronie, gdyż klątwa księcia Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze się spełnia.
Szarpałem w rozpaczy słomę w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylałem ani jednej łzy. I to było najstrasz-
niejsze. Po jakimś czasie – tylko wy, bogowie, i ja wiemy, jak długim – znów zasnąłem.
– Kiedy się obudziłem, głowa nadal pękała mi z bólu. Podniosłem się na nogi i zmierzyłem wielkość celi.
Miała cztery kroki szerokości i pięć długości. Dziura w podłodze pełniła rolę ustępu, a w rogu leżał wypchany
słomą materac. U dołu drzwi była szczelina, a za nią taca ze stęchłym chlebem i butelką wody. Posiliłem się,
ale nie przyniosło mi to ulgi. Ból pulsował mi w skroniach i daleko mi było do spokoju ducha.
Starałem się jak najwięcej spać. Nikt do mnie ani razu nie przyszedł. Budziłem się, przemierzałem celę, wy-
macywałem tacę pod drzwiami i jadłem, co mi dawano.
Potem znów szedłem spać.
Po siedmiu spaniach przeszedł mi ból w oczodołach. Nienawidziłem mojego brata, który był królem Ambe-
ru. Wolałbym, żeby mnie zabił.
Ciekaw byłem reakcji ogółu, ale pozostawało to dla mnie tajemnicą. Wiedziałem jednak, że gdy mrok obej-
mie sam Amber, Eryk pożałuje swojego czynu. To jedno wiedziałem na pewno i z tego czerpałem pociechę.
Tak zaczęły się moje dni w ciemności, których nie miałem jak odmierzyć. Nawet gdybym miał oczy, nie od-
różniłbym dnia od nocy w tym lochu.
Czas płynął sobie obok, ignorując mnie. Czasem oblewał mnie zimny pot i drżałem jak w gorączce na myśl o
tym. Jak długo już tu jestem? Parę miesięcy? Może tylko parę godzin? Tygodni? Czy lat?
Przestałem się nad tym zastanawiać. Spałem, spacerowałem (wiedziałem z największą dokładnością, gdzie
postawić stopę i kiedy zawrócić), rozmyślałem o wszystkim, czego dokonałem i czego nie dokonałem. Czasem
siadałem ze skrzyżowanymi nogami, oddychałem wolno i głęboko, usuwałem z głowy myśli i starałem się wy-
trwać w takim stanie jak najdłużej. To pomagało – o niczym nie myśleć.
Eryk był sprytny. Mimo że posiadałem w sobie moc, teraz była ona bezużyteczna. Niewidomy nie może wę-
drować przez Cienie.
Broda urosła mi aż do pasa, włosy miałem długie i zmierzwione. Początkowo stale byłem głodny, ale potem
straciłem apetyt. Czasem kręciło mi się w głowie, gdy zbyt raptownie wstałem. Miałem koszmary, podczas któ-
rych śniło mi się, że widzę, i tym gorsze było przebudzenie.
Jednakże po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadziły, wydały mi się czymś odległym i niereal-
nym. Miałem wrażenie, że przydarzyły się komuś innemu. I było to w pewnym sensie prawdą.
Straciłem sporo na wadze. Wyobrażałem sobie, jak wyglądam, blady i wychudły. Nie mogłem nawet płakać,
choć parę razy próbowałem. Coś było nie w porządku z moimi kanalikami łzowymi. To straszne, żeby dopro-
wadzić człowieka do takiego stanu.
Pewnego dnia usłyszałem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowałem to. Powtórzyło się, lecz znów nie zarea-
gowałem. Wtedy dobiegło mnie moje imię, wypowiedziane pytającym szeptem. Przeszedłem przez celę.
– Tak? – spytałem.
– To ja, Rein. Jak się czujesz? Roześmiałem się na to.
– Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc piję szampana i tańczę z dziewczętami. Powinieneś sam kie-
dyś spróbować.
– Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić – powiedział i wyczułem w jego głosie ból.
– Wiem – odparłem.
– Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł.
– Wiem.
– Przyniosłem ci coś. Masz.
Klapka u dołu drzwi zaskrzypiała parokrotnie przy podnoszeniu.
– Co to jest? – spytałem.
– Czyste ubranie, trzy bochenki świeżego chleba, ser, mięso, dwie butelki wina, karton papierosów i mnó-
stwo zapałek.
Ścisnęło mnie w gardle.
– Dziękuję, Rein. Jesteś porządnym człowiekiem. Jak ci się udało to przeprowadzić?
– Znam strażnika, który ma dzisiaj służbę. On nic nie powie. Za dużo jest mi winien.
– Oby nie zechciał zlikwidować swoich długów za pomocą szantażu – powiedziałem. – Nie przychodź więcej,
choć nie muszę ci mówić, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Oczywiście zniszczę wszelkie ślady.
– Żałuję, że tak się to skończyło, Corwinie.
– Ja też. Dziękuję, żeś o mnie nie zapomniał, pomimo rozkazu.
– Przyszło mi to bez trudu.
– Jak długo tu jestem?
– Cztery miesiące i dziesięć dni.
– Co nowego w Amberze?
– Eryk rządzi. To wszystko.
– Gdzie jest Julian?
– Z powrotem w Lesie Ardeńskim ze swoją strażą.
– Dlaczego?
– Jakieś dziwne rzeczy zaczęty ostatnio przenikać z Cieni.
– Rozumiem. Co z Caine’em?
– Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przeważnie pije i zabawia się z dziewczętami.
– A Gerard?
– Jest admirałem całej floty.
Odetchnąłem z ulgą. Bałem się, że przyjdzie mu zapłacić za wycofanie się na południe podczas naszej bitwy
morskiej.
– A co z Randomem?
– Jest za kratkami.
– Co? Schwytali go?
– Tak. Przeszedł Wzorzec w Rebmie i zjawił się tutaj z kuszą. Zranił Eryka, zanim go ujęto.
– Naprawdę? Dlaczego nie został zabity?
– Podobno ożenił się w Rebmie z damą dworu. Eryk nie chce w tej chwili żadnych zadrażnień z Rebmą. Mo-
ire jest władczynią pięknego królestwa i mówi się, że Eryk chce prosić ją o rękę. To wszystko plotki, oczywiście
– Ale interesujące.
– Tak – powiedziałem.
– Lubiła cię, prawda?
– Poniekąd. Skąd wiesz?
– Byłem obecny, kiedy sądzono Randoma. Rozmawiałem z nim przez chwilę. Lady Vialle, jego żona, prosiła,
żeby pozwolono jej zamieszkać z nim w celi. Eryk nie wie jeszcze, co odpowiedzieć.
Pomyślałem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widziałem, i zadumałem się.
– Kiedy się to wszystko zdarzyło? – spytałem.
– Hm... Przeszło miesiąc temu. Wtedy właśnie pojawił się Random. A w tydzień później Vialle wystąpiła ze
swoją prośbą.
– Musi być dziwną kobietą, jeśli naprawdę pokochała Randoma.
– To samo pomyślałem. Nie mogę sobie wyobrazić bardziej niezwykłej pary.
– Jeśli będziesz miał okazję go zobaczyć, przekaż mu moje pozdrowienia i wyrazy współczucia.
– Dobrze.
– Jak się mają moje siostry?
– Deirdre i Llewella są nadal w Rebmie. Lady Florimel cieszy się łaskami Eryka i zajmuje wysoką pozycję na
dworze. Nie wiem nic o Fionie.
– Czy są jakieś wieści o Bleysie? Jestem pewien, że zginął.
– Musiał zginąć – powiedział Rein. – Ale jego ciała nie odnaleziono.
– Co z Benedyktem?
– Jak kamień w wodę.
– A z Brandem?
– Żadnego kontaktu.
– To by chyba było całe drzewo rodzinne. Napisałeś jakieś nowe ballady?
– Nie – odparł. – Wciąż pracuję nad „Oblężeniem Amberu”, lecz w najlepszym razie będzie to można śpie-
wać jedynie pokątnie.
Wyciągnąłem rękę przez szczelinę u dołu drzwi.
– Chciałbym uścisnąć ci prawicę – powiedziałem i poczułem, że jego dłoń dotyka mojej. – Postąpiłeś bardzo
szlachetnie, że do mnie przyszedłeś, ale nie rób tego więcej. Byłoby głupotą narażać się na gniew Eryka. Chwy-
cił mnie za rękę, wymamrotał coś i poszedł.
Wymacałem jego pakunek z darami i zabrałem się przede wszystkim do mięsa, które najłatwiej się psuje.
Zjadłem do niego mnóstwo chleba i uświadomiłem sobie, że niemal zapomniałem już, jak smakuje dobre je-
dzenie.
Później ogarnęła mnie senność i położyłem się. Chyba nie spałem zbyt długo, a kiedy się obudziłem, otwo-
rzyłem jedną z butelek wina.
Przy moim wycieńczeniu niewiele trzeba było, abym poczuł się na rauszu. Zapaliłem papierosa, usiadłem na
materacu, oparłem się o ścianę i oddałem się wspomnieniom.
Przypomniałem sobie Reina jako dziecko. Ja byłem już dorosły, a on był kandydatem na królewskiego bła-
zna. Chudy, mądry dzieciak, z którego wszyscy się naigrawali. Łącznie ze mną. Komponowałem już wtedy mu-
zykę i pisałem ballady, on natomiast zdobył skądś lutnię i nauczył się na niej grać. Wkrótce śpiewaliśmy razem
unisono i na dwa głosy; bardzo szybko go polubiłem i zacząłem uczyć sztuki wojennej. Niezbyt dobrze mu to
szło, ale czułem się winny za to, jak go traktowałem przedtem, toteż nie szczędziłem mu łask, nawet na wy-
rost, i w końcu nauczyłem go całkiem znośnie władać szablą. Nigdy tego nie żałowałem, i on zapewne też nie.
Wkrótce został minstrelem na dworze w Amberze. Przez cały ten czas nazywałem go swoim paziem, i kiedy
ogłoszono wojnę przeciwko ciemnym siłom przybyłym z Cienia, zwanym Weirmonkenami, uczyniłem go swo-
im giermkiem i pojechaliśmy razem na wojnę. Pasowałem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w
pełni na to zasłużył. Później przerósł mnie w materii układania pieśni. Był prawdziwie złotoustym śpiewakiem,
a nosił się w barwach szkarłatu. Kochałem go jako jednego z moich nielicznych przyjaciół w Amberze. Nie
przypuszczałem jednak, że ośmieli się zaryzykować przemycenie mi żywności. Nikt by się nie ośmielił. Zapali-
łem drugiego papierosa i pociągnąłem następny łyk na jego cześć i za jego zdrowie. Był dobrym człowiekiem.
Ciekawe, jak długo uda mu się zachować skórę.
Wyrzuciłem niedopałki do dziury, podobnie jak później pustą butelkę. Nie chciałem, aby w razie nagłej in-
spekcji cokolwiek zdradzało, że ktoś „umilał mi życie”. Pochłonąłem wszystko, co mi przyniósł, i po raz pierw-
szy od momentu uwięzienia najadłem się aż do przesytu. Drugą butelkę wina zachowałem na później, aby się
upić i zapomnieć.
A gdy i to miałem już za sobą, znów naszła mnie fala gorzkich rozważań. Jedyną nadzieję czerpałem z prze-
konania, że Eryk nie zna do końca granic naszych możliwości. Był królem Amberu, to prawda, ale nie zgłębił
jeszcze wszystkich tajemnic. Nie wiedział tego wszystkiego, co ojciec. Istniała szansa, jedna na milion, że coś
może obrócić się na moją korzyść. Tylko tyle miałem na pociechę, żeby nie zwariować z rozpaczy. Ale całkiem
możliwe, że na jakiś czas postradałem zmysły – nie wiem. Są dni, których w żaden sposób nie potrafię sobie
odtworzyć, teraz kiedy stoję tutaj na krawędzi Chaosu. Bóg jeden wie, co się za nimi kryło, a ja z pewnością nie
wybiorę się do psychoanalityka, żeby to roztrząsać. Zresztą i tak żaden lekarz nie dałby sobie rady z nikim z
mojej rodziny.
Spędzałem czas leżąc lub chodząc w paraliżującej ciemności. Stałem się bardziej wyczulony na dźwięki. Sły-
szałem harce szczurów w słomie, dalekie jęki innych więźniów, echo kroków strażnika, gdy zbliżał się z tacą.
Nauczyłem się rozpoznawać po odgłosach odległość i kierunek.
Zapewne stałem się też bardziej wrażliwy na zapachy, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi. Oprócz
oczywistego mdlącego smrodu, przez dłuższy czas mógłbym przysiąc, że czuję odór rozkładającego się ciała.
Zastanawiałem się, jak długo by trwało, zanim by spostrzeżono, że nie żyję? Ile kromek chleba i misek z
pomyjami musiałoby się zgromadzić pod drzwiami, żeby strażnik postanowił sprawdzić, co się stało?
Odpowiedź na to pytanie mogła być bardzo ważna.
Odór śmierci utrzymywał się w powietrzu dość długo. Próbując myśleć w kategoriach czasu, uznałem, że
trwało to przeszło tydzień.
Chociaż wydzielałem sobie papierosy bardzo ostrożnie, walcząc z gwałtowną chęcią i łatwą do spełnienia
pokusą, nadszedł w końcu dzień, kiedy wziąłem do ręki ostatnią paczkę.
Otworzyłem ją i zapaliłem. Miałem karton salemów, a więc wypaliłem jedenaście paczek. Czyli dwieście
dwadzieścia papierosów. Obliczyłem kiedyś, że palę jednego papierosa przez siedem minut. To znaczy, że sa-
mo palenie zajęło mi tysiąc pięćset czterdzieści minut, czyli dwadzieścia pięć godzin i czterdzieści minut. Byłem
pewien, że między jednym papierosem a drugim upływała co najmniej godzina, a raczej nawet półtorej. Po-
wiedzmy półtorej godziny. Spałem jakieś sześć do ośmiu godzin na dobę, czyli zostawało szesnaście do osiem-
nastu godzin czuwania. Paliłem więc dziesięć do dwunastu papierosów dziennie. Czyli to by znaczyło, że od wi-
zyty Reina upłynęły jakieś trzy tygodnie. Powiedział mi, że siedzę tu cztery miesiące i dziesięć dni, wobec tego
do chwili obecnej od dnia koronacji musiało minąć około pięciu miesięcy.
Hołubiłem moją ostatnią paczkę papierosów, rozkoszując się każdym z nich jak przygodą miłosną, a kiedy
się skończyły, ogarnęła mnie depresja. Czas płynął i płynął. Myślałem o Eryku. Jak sobie radził jako władca? Ja-
kie mógł mieć problemy? Jakie miał plany? Dlaczego nie kazał mnie torturować? Czy to możliwe, by zapo-
mniano o mnie w Amberze, nawet jeśli tak nakazywał dekret królewski? Uznałem, że niemożliwe.
A co z moimi braćmi? Dlaczego żaden z nich się ze mną nie skontaktował? Nic łatwiejszego, jak wyciągnąć
mój Atut i złamać rozkaz Eryka. Ale nikt tego nie zrobił.
Długo myślałem o Moire, ostatniej kobiecie, którą kochałem. Co robiła? Czy mnie wspominała? Pewno nie.
Może była już kochanką Eryka albo jego żoną. Czy kiedykolwiek mówiła z nim o mnie? Znów uznałem, że pew-
no nie.
Co porabiały moje siostry? Do diabła z nimi, wszystkie takie same.
Straciłem już kiedyś wzrok, gdy oślepił mnie odrzut płomienia przy odpalaniu armaty w osiemnastym wieku
na Cieniu-Ziemi. Ale trwało to tylko około miesiąca, potem wzrok odzyskałem. Jednakże Eryk wydając rozkaz
wybrał radykalny środek. Nadal budziłem się z krzykiem i dygotałem zlany zimnym potem, gdy wracał mi w
pamięci obraz rozpalonych do białości prętów – i ich dotyk!
Jęczałem bezgłośnie i chodziłem od ściany do ściany.
Nic absolutnie nie mogłem zrobić i to było najgorsze ze wszystkiego. Byłem bezradny jak niemowlę. Oddał-
bym duszę za to, żeby odzyskać wzrok i dać upust dławiącej mnie nienawiści. Żeby choć na godzinę móc z mie-
czem w dłoni stanąć jeszcze przeciwko bratu.
Położyłem się na materacu i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zjadłem swoją porcję i znów zacząłem krążyć
po celi. U rąk i nóg miałem szpony zamiast paznokci, broda sięgała mi za pas, a włosy bez przerwy spadały na
oczy. Byłem brudny i wszystko mnie swędziało. Zastanawiałem się, czy mam wszy.
Na myśl, że można doprowadzić księcia Amberu do takiego stanu, trząsłem się z bezsilnej furii, płynącej
gdzieś z samego środka jestestwa. Wychowałem się w przekonaniu, że jesteśmy niezwyciężeni, nieskazitelni,
opanowani i twardzi niczym diamenty, jak nasze portrety na Atutach. Najwyraźniej tak nie było.
Ale przynajmniej byłem na tyle podobny do innych ludzi, żeby szukać ratunku. Grałem sam ze sobą w roz-
maite gry, opowiadałem sobie historyjki, wspominałem różne przyjemne chwile – a było ich wiele. Przywoły-
wałem w myślach uroki przyrody: wiatr, deszcz, ciepłe lato, rześkie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi miałem
mały samolot i bardzo lubiłem nim latać. Teraz odtwarzałem w pamięci rozjaśnione słońcem panoramy, zmi-
niaturyzowane miasta, ogromne błękitne przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz są?) i wielkie po-
łacie oceanu pod skrzydłami. Przypominałem sobie kobiety, które kochałem, przyjęcia, potyczki zbrojne.
A kiedy już nie mogłem się powstrzymać, myślałem o Amberze.
Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki łzowe znów zaczęły funkcjonować. Zapłakałem.
Po nieskończenie długim czasie, wypełnionym ciemnością i snem, usłyszałem kroki, które zatrzymały się
przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnął klucz w zamku.
Było to tak długo po wizycie Reina, że zapomniałem już, jak smakuje wino i papierosy. Nie potrafiłem okre-
ślić, ile czasu minęło, ale byłem pewny, że upłynęło go dużo.
Na korytarzu stali dwaj mężczyźni. Poznałem to po krokach, jeszcze zanim usłyszałem ich głosy. Jeden z gło-
sów był mi znajomy. Drzwi się otworzyły i Julian zawołał mnie po imieniu. Nie odpowiedziałem, powtórzył
więc:
– Corwin? Chodź tutaj. Ponieważ nie miałem wielkiej możliwości wyboru, wstałem i wyszedłem. Zatrzyma-
łem się przed nim.
– Czego chcesz? – spytałem
– Chodź ze mną. – I wziął mnie za ramię.
Poszliśmy korytarzem; on nic nie mówił, a ja prędzej bym sobie język odgryzł, niż zadał mu jakieś pytanie.
Poznałem po odgłosach, że wchodzimy do hallu. Później powiódł mnie schodami w górę, a następnie do pała-
cu.
Tam zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia i usadzono na krześle. Golibroda przystąpił do ścinania
mi włosów i brody. Nie poznałem go po głosie, kiedy spytał, czy chcę mieć brodę równo przyciętą czy zgoloną.
– Zgól – zaordynowałem, po czym zostałem oddany w ręce manikiurzystki, która zajęła się wszystkimi mo-
imi dwudziestoma paznokciami.
Zostałem wykąpany i ubrany w czysty strój, który na mnie wisiał. Zostałem także odwszawiony, ale o tym
nie mówmy.
Teraz zaprowadzono mnie do innego czarnego pomieszczenia wypełnionego muzyką, zapachem smakowi-
tych potraw, śmiechem i gwarem głosów. Domyśliłem się, że to sala jadalna.
Gwar nieco ucichł, kiedy Julian wprowadził mnie i usadowił na krześle. Siedziałem tam, aż rozległy się
dźwięki trąbki i zmuszono mnie, żebym wstał.
Usłyszałem toast:
– Niech żyje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech żyje król!
Nie spełniłem toastu, ale nikt nic zwrócił na to uwagi. Wniósł go Caine, to jego głos dobiegał ze szczytu sto-
łu. Nie żałowałem sobie jedzenia, jako że był to najlepszy posiłek, jaki dostałem od koronacji. Z dobiegających
mnie rozmów zrozumiałem, że obchodzimy właśnie rocznicę tego wydarzenia, co znaczyło, że spędziłem cały
rok w ciemnicy.
Nikt się do mnie nie odezwał i ja nie próbowałem zagadywać do nikogo. Byłem tu obecny jedynie w charak-
terze ducha. Po to, aby mnie upokorzyć i unaocznić moim braciom cenę, jaką trzeba zapłacić za sprzeniewie-
rzenie się władcy. Poza dzisiejszym wieczorem zaś zostałem skazany na zapomnienie.
Trwało to do późnej nocy. Ktoś hojnie dolewał mi wina, a to już było coś. Przez resztę nocy siedziałem
gdzieś w kącie i słuchałem muzyki przygrywającej do tańca. Nad ranem, pijanego do nieprzytomności, zawle-
czono mnie z powrotem do celi. I już było po wszystkim, został mi na pociechę czysty strój. Żałowałem jedynie,
że nie upiłem się dostatecznie, aby zanieczyścić podłogę albo czyjeś odświętne szaty.
Tak skończył się mój pierwszy rok w ciemnicy.
Rozdział 9
Nie chcę się powtarzać, więc powiem krótko, że drugi rok był bardzo podobny do pierwszego, z tym samym
finałem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein przyszedł do mnie dwukrotnie, przynosząc rozmaite
dobra i plotki. W obu przypadkach zabroniłem mu pokazywać się więcej. Trzeciego roku przyszedł sześć razy,
co drugi miesiąc – za każdym razem zabraniałem mu tego na nowo, choć z niekłamaną przyjemnością jadłem
przyniesioną żywność i słuchałem jego nowin.
Źle się działo w Amberze. Jakieś nieczyste siły przybywały z Cieni szerząc zniszczenie. Rozprawiano się z ni-
mi, oczywiście. Eryk zachodził w głowę, skąd się brały. Nie wspomniałem nic o mojej klątwie, lecz później w
samotności czerpałem radość z jej spełnienia.
Random był nadal więźniem, jak i ja. Jego żona rzeczywiście się z nim połączyła. Pozycja reszty mojego ro-
dzeństwa pozostała nie zmieniona.
I tak przebrnąłem przez trzecią rocznicę koronacji mojego brata, gdy zdarzyło się coś, co niemal przywróciło
mnie życiu.
To coś...
To coś pojawiło się pewnego dnia i wprawiło mnie w tak doskonały humor, że natychmiast otworzyłem
ostatnią butelkę wina od Reina i ostatnie zaoszczędzone pudełko papierosów. Paliłem, pociągałem z butelki i
rozkoszowałem się myślą, że jednak pobiłem Eryka. Gdyby się o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec.
Ale nie wiedział. Piłem, paliłem i upajałem się światełkiem, które mi zamigotało.
Tak, światełkiem.
Dojrzałem jasną plamkę gdzieś na prawo. Czy macie pojęcie, co to dla mnie znaczyło?
Jak pamiętacie, odzyskawszy przytomność na łóżku szpitalnym dowiedziałem się, że kości zrosły mi się
znacznie szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Rozumiecie już? Zdrowieję w szybszym tempie niż inni. Wszy-
scy książęta i księżniczki Amberu są w pewnym stopniu obdarzeni tą właściwością. Przeżyłem zarazę, przeży-
łem marsz na Moskwę... Regeneruję się prędzej i lepiej niż wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócił na to uwagę.
Podobnie jak generał MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowała po prostu więcej czasu, żeby się odnowić, i
tyle. Ta cudowna plamka światła na prawo oznaczała, że odzyskiwałem wzrok. Jak się okazało, było to zakra-
towane okienko w drzwiach celi.
Moje palce powiedziały mi, że mam nowe gałki oczne. Trwało to trzy lata, ale się dokonało. To była ta jedna
szansa na milion, o której mówiłem wcześniej; szansa, której nawet Eryk nie mógł przewidzieć z powodu zróż-
nicowanych możliwości poszczególnych członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem się, że mo-
gę sprawić sobie nowe oczy. Zawsze wiedziałem, że mój organizm potrafi w stosownym czasie odnowić tkankę
nerwową. Podczas wojny francusko-pruskiej otrzymałem postrzał w kręgosłup i zostałem częściowo sparali-
żowany. Po dwóch latach to minęło. Żywiłem cichą nadzieję – przyznaję, że zwariowaną – iż może coś takiego
stanie się i w tym przypadku, i moje wypalone oczy się zregenerują. I miałem rację. Sprawiały wrażenie zdro-
wych i całych, a wzrok powoli mi wracał.
Ile czasu zostało do następnej rocznicy koronacji? Przestałem krążyć po celi i serce zabiło mi mocniej. W
chwili gdy ktoś zauważy, że odzyskałem oczy, znów je stracę. Muszę więc uciec, zanim miną cztery lata.
Ale jak?
Do tej pory nie poświęcałem temu zagadnieniu większej uwagi, gdyż nawet gdybym wymyślił sposób na
wydostanie się z celi, nigdy nie udałoby mi się ujść z Amberu – czy choćby z pałacu – bez oczu, bez niczyjej
pomocy i bez żadnych szans na jedno czy drugie. Jednakże teraz...
Drzwi celi były duże, ciężkie, okute mosiądzem, z malutkim zakratowanym okienkiem na wysokości półtora
metra, żeby można było zajrzeć do środka, czy jeszcze żyję, gdyby kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym
zdołał wyrwać kratę, nie sięgnąłbym ręką do zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko wąska szczelina
osłonięta klapką, przez którą można było najwyżej wziąć pożywienie. Zawiasy znajdowały się po drugiej stronie
albo między drzwiami a framugą, ale tak czy owak poza moim zasięgiem. Innych drzwi nie było.
Nadal czułbym się jak ślepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiające na duchu światełko zza kratki. Zdawałem sobie
sprawę, że nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i że to musi potrwać, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych
egipskich ciemnościach. Wiedziałem to, ponieważ znałem lochy pod Amberem.
Zapaliłem papierosa chodząc od ściany do ściany, a potem oszacowałem swój dobytek pod kątem tego, co
by mogło mi być pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza zapragnie przegniłej słomy. Miałem także za-
pałki, ale szybko odrzuciłem myśl, żeby ją podpalić. Było mocno wątpliwe, aby ktoś przyszedł i otworzył drzwi.
Już prędzej strażnik odpowiedziałby mi śmiechem, gdyby się w ogóle zjawił. Miałem jeszcze łyżkę, którą zwę-
dziłem na ostatnim bankiecie. Chciałem wziąć nóż, ale Julian zauważył, że go biorę do ręki, i wyrwał mi. Nie
wiedział jednak, że była to już moja druga próba i że zdążyłem przedtem wetknąć do buta łyżkę.
Czy mogła mi się teraz do czegoś przydać?
Słyszałem te historie o facetach wydłubujących tunel z celi za pomocą najnieprawdopodobniejszych rzeczy:
klamerek od paska (którego nie miałem) – i tak dalej. Aleja nie mogłem tracić czasu na metody hrabiego Mon-
te Christo. Musiałem być na wolności w ciągu paru miesięcy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi się
nie przydadzą.
Drzwi były drewniane. Dębowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł naokoło przy samej
górze, drugi na dole, tuż nad szczeliną; dwa pozostałe z góry na dół po obu stronach zakratowanego okienka.
Wiedziałem, że drzwi otwierają się na zewnątrz i mają zamek po lewej stronie. Jak pamiętałem z dawnych cza-
sów, ich grubość wynosiła jakieś pięć centymetrów; starałem się przypomnieć sobie mniej więcej położenie
zamka, co zweryfikowałem opierając się o drzwi i czując w tym miejscu opór. Wiedziałem, że są także za-
mknięte na zasuwę, ale to zmartwienie zostawiłem sobie na potem. Może uda mi się ją podważyć wsuwając
trzonek łyżki między drzwi a framugę.
Klęcząc na materacu wyryłem łyżką czworokąt w miejscu, gdzie powinien znajdować się w drzwiach me-
chanizm zamka. Później zabrałem się do pracy i nie ustawałem przez parę godzin, dopóki ręka nie odmówiła
mi posłuszeństwa. Przejechałem paznokciem po powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale początek był
zrobiony. Przełożyłem łyżkę do lewej ręki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zaczęła mnie boleć.
Miałem nadzieję, że może Rein się pokaże. Byłem pewien, że uda mi się namówić go do oddania mi swoje-
go sztyletu, jeśli go przycisnę. Nie pokazał się jednak, więc nadal mozolnie ścierałem drzwi łyżką.
Pracowałem tak dzień po dniu, aż wyżłobiłem prostokąt głęboki na przeszło centymetr. Za każdym razem,
kiedy słyszałem kroki strażnika, przesuwałem materac z powrotem do przeciwległej ściany i kładłem się na nim
plecami do drzwi. Gdy strażnik odchodził, wracałem do roboty. Musiałem ją jednak na jakiś czas przerwać,
choć z dużą niechęcią. Mimo że owinąłem dłonie kawałkiem materiału oddartym z ubrania, były całe w bą-
blach, które pękając odsłaniały żywe, krwawiące mięso. Byłem więc zmuszony dać im się wygoić, a ten czas
postanowiłem przeznaczyć na zaplanowanie, co zrobię po wyjściu.
Kiedy wydłubię już dostatecznie głęboki otwór w drzwiach, podniosę zasuwę. Łomot, jaki wyda spadając,
sprowadzi prawdopodobnie strażnika. Ja będę już wtedy na zewnątrz. Parę kopniaków powinno wyłamać
drzwi wokół zamka, a sam zamek może sobie zostać na miejscu. Stanę twarzą w twarz ze strażnikiem, który w
przeciwieństwie do mnie będzie uzbrojony, lecz będę musiał go pokonać.
Z jednej strony może działać ze zbytnią pewnością siebie myśląc, iż jestem ślepy, lecz z drugiej strony może
też zachować pewną ostrożność, pamiętając, jak wkroczyłem do Amberu. Tak czy owak zginie, a ja zdobędę
broń. Pomacałem prawy biceps i czubki moich palców niemal się zetknęły. Boże! Ależ byłem wychudzony! Ale
nadal byłem księciem Amberu i nawet w tym stanie powinienem dać radę zwykłemu człowiekowi. Może sam
siebie zwodziłem, ale musiałem spróbować.
Jeśli mi się powiedzie, to mając miecz w ręku nie cofnę się przed niczym, żeby dotrzeć do Wzorca, a potem
z jego centrum przeniosę się do dowolnego świata Cieni. Tam się wykuruję, powrócę do sił i tym razem nie
będę się spieszył. Nawet gdyby miało mi to zająć całe stulecie, przygotuję wszystko do ostatniego szczegółu,
zanim znów wyruszę na Amber. Ostatecznie byłem jego legalnym władcą. Czyż nie ukoronowałem się w obec-
ności całego dworu jeszcze przed Erykiem? Mam więc słuszne prawo do tronu!
Gdyby tylko można było przejść do Cienia prosto z Amberu! Nie musiałbym wtedy zawracać sobie głowy
Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak łatwo się go opuszcza.
Po jakimś miesiącu ręce mi się wygoiły i wkrótce po podjęciu pracy były znów całe w odciskach. Pewnego
dnia, słysząc kroki strażnika, jak zwykle przesunąłem materac do przeciwległej ściany. Klapka skrzypnęła i mój
posiłek przesunął się przez szczelinę. Zaraz też kroki się oddaliły.
Wróciłem do drzwi. Nie patrząc na tacę wiedziałem, co zawiera: kromkę suchego chleba, garnek wody i w
najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do poprzedniego zajęcia. Byłem w nim na dobre pogrążony,
gdy nagle usłyszałem za plecami zduszony śmiech.
Odwróciłem się. Przy ścianie na lewo stał jakiś człowiek i chichotał.
– Kim jesteś? – spytałem, a mój głos zabrzmiał mi w uszach jakoś dziwnie. Uświadomiłem sobie, że to
pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłuższego czasu.
– Szykujemy ucieczkę – odezwał się. – Próbujemy zwiać. – I znów zachichotał.
– Jak się tu dostałeś?
– Wszedłem.
– Którędy? W jaki sposób?
Zapaliłem zapałkę i choć zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia.
Miałem przed sobą niewielkiego mężczyznę. Właściwie nawet zupełnie małego. Miał jakieś półtora metra
wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym stanie niż moje. Jedyną wyróżniającą go cechą
pośród tej zmierzwionej gęstwiny był długi, haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmrużone przed światłem.
– Dworkin – powiedziałem.
Znów zachichotał. – Zgadza się. A ty kim jesteś?
– Nie poznajesz mnie, Dworkinie? – Zapaliłem drugą zapałkę i przysunąłem ją do twarzy. – Przyjrzyj mi się.
Odejmij brodę i dodaj mi jakieś pięćdziesiąt kilo wagi. Wyrysowałeś mnie z całą dokładnością na kilkunastu ta-
liach kart.
– Corwin – powiedział w końcu. – Przypominam sobie, tak.
– Myślałem, że nie żyjesz.
– Żyję, żyję. Widzisz? – Zakręcił przede mną pirueta. – Jak się ma twój ojciec? Widziałeś go ostatnio? Czy to
on cię tu wpakował?
– Nie ma już Oberona – odparłem. – W Amberze rządzi mój brat Eryk, a ja jestem jego więźniem.
– Wobec tego Ja mam pierwszeństwo, gdyż ja jestem więźniem Oberona.
– Naprawdę? Nikt z nas nie wiedział, że ojciec wsadził cię do więzienia.
Usłyszałem szloch.
– Owszem – powiedział po chwili. – Nie ufał mi.
– Dlaczego?
– Powiedziałem mu, że wymyśliłem, w jaki sposób można zniszczyć Amber. Opisałem mu to, a on mnie za-
mknął.
– Niezbyt to było miłe z jego strony.
– Wiem – przyznał Dworkin – ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do eksperymentowania.
Tylko że po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Przyprowadzał ze sobą różnych ludzi, którzy pokazywali
mi kleksy z atramentu i kazali układać o nich historie. To było nawet zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks
nie bardzo mi się spodobał i zamieniłem tego mężczyznę w żabę. Król się rozzłościł, kiedy nie chciałem go
przywrócić do poprzedniej postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, że nawet byłbym gotów to zro-
bić. Raz...
– Jak dostałeś się tutaj, do mojej celi? – spytałem ponownie.
– Powiedziałem ci, wszedłem.
– Przez ścianę?
– Oczywiście, że nie. Przez ścianę Cienia.
– Przecież żaden człowiek nie może przejść przez Cień w Amberze. W Amberze nie ma Cieni.
– No cóż, uciekłem się do oszustwa – przyznał.
– Jak to?
– Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, żeby zobaczyć, co jest po tej stronie ściany. Ojej! To
mi przypomina, że nie mogę bez niego wrócić. Muszę narysować następny. Masz coś do jedzenia? I coś do pi-
sania? I kawałek papieru?
– Proszę, oto chleb – poczęstowałem go – a do tego kawałek sera.
– Dziękuję, Corwinie – połknął je z wilczym apetytem, popijając całą moją wodą. – Teraz daj mi kawałek
pergaminu i ołówek, bo muszę już wracać do siebie. Chcę skończyć czytać książkę. Miło mi było się z tobą zo-
baczyć. Szkoda, że Eryk cię uwięził. Wpadnę do ciebie jeszcze kiedyś na pogawędkę. Jak zobaczysz ojca, po-
wiedz mu, żeby się na mnie nie gniewał, bo ja...
– Nie mam ołówka ani pergaminu – przerwałem.
– Coś takiego! To barbarzyństwo!
– Wiem, ale też i Eryk ma barbarzyńskie zwyczaje.
– A co masz? Wolę mój własny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej oświetlony.
– Zjadłeś ze mną kolacje – powiedziałem – a teraz chciałbym prosić cię o przysługę. Jeśli ją spełnisz, przy-
rzekam, że zrobię wszystko, aby pogodzić cię z ojcem.
– Co byś chciał?
– Od dawna podziwiam twoją sztukę i jest coś, co bardzo chciałbym mieć namalowane twoją ręką. Czy pa-
miętasz latarnię morską w Cabrze?
– Oczywiście. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim w szachy.
– Przez całe swoje dorosłe życie marzyłem o tym, aby zobaczyć jeden z twoich magicznych rysunków tej
wielkiej szarej wieży – ciągnąłem.
– Bardzo wzruszająca prośba – odparł – a poza tym dość łatwa do spełnienia. Robiłem kiedyś wstępne szki-
ce tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedłem, zawsze była jakaś pilniejsza praca. Znajdę ci któryś z nich, jeśli
sobie życzysz.
– Nie, chciałbym mieć coś trwalszego, coś co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj, w celi, i podtrzymywa-
ło mnie na duchu, a potem innych, którzy zajmą moje miejsce.
– To pięknie, ale jak to wykonać?
– Mam tu rylec – powiedziałem (łyżka była już dobrze wyostrzona) – i mógłbyś nakreślić obraz na tamtej
ścianie, żebym patrzył na niego przed snem.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Trochę tu ciemno.
– Mam kilka pudełek zapałek i będę ci nimi przyświecał. Możemy nawet spalić trochę słomy, jeśli zajdzie
konieczność.
– Trudno to nazwać idealnymi warunkami do pracy...
– Wiem, i bardzo cię za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym dysponuję. Dzieło sztuki
skreślone twoją ręką ze wszech miar umili mi moją nędzną egzystencję.
Roześmiał się. – Dobrze więc. Ale musisz obiecać mi dość światła, żebym mógł potem naszkicować sobie
drogę powrotną do siebie.
– Zgoda – powiedziałem i przetrząsnąłem kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i resztkę czwartego. Włoży-
łem mu łyżkę do ręki i podprowadziłem go w stronę ściany.
– Czy poznajesz, jakie narzędzie trzymasz? – spytałem.
– To naostrzona łyżka, prawda?
– Tak. Zapalę zapałkę, jak tylko powiesz, że jesteś gotów. Będziesz musiał się pośpieszyć, bo mam ich ogra-
niczony zapas. Przeznaczę połowę na latarnię morską, a drugą połowę dla ciebie.
– Dobrze – zgodził się i zabrał do roboty, kreśląc szybko na wilgotnym, szarym murze.
Najpierw zrobił pionowy prostokąt jako obramowanie całości. Polem kilkoma zręcznymi kreskami zaczął
wyczarowywać obraz latarni morskiej. Jakimś cudem, choć sam był pomylony, jego sztuka nic nie ucierpiała.
Trzymałem zapałki na samym koniuszku, obśliniałem lewy kciuk i palec wskazujący i kiedy już mnie parzyły,
chwytałem drugą ręką za zwęglony czubek, aby wypaliły się do samego końca.
Kiedy skończyło się pierwsze pudełko, latarnia już była gotowa i Dworkin zaczynał pracować nad niebem i
morzem. Zachęcałem go, jak mogłem, wyrażając zachwyt nad każdą kreską.
– Wspaniałe, naprawdę wspaniałe – pochwaliłem go, gdy dzieło było już niemal skończone. Zmusił mnie
jeszcze do zmarnowania następnej zapałki, żeby się podpisać. W drugim pudełku widać już było dno.
– Teraz możemy podziwiać mój obraz – powiedział.
– Jeśli chcesz się dostać do siebie – zauważyłem – to lepiej zostaw podziwianie mnie. Mamy zbyt mało za-
pałek, żeby się w tej chwili bawić w krytyków sztuki.
Naburmuszył się trochę, ale przeszedł pod drugą ścianę i zaczął szkicować, jak tylko zapaliłem zapałkę. Na-
rysował mały pokój, czaszkę na biurku, obok niej globus, wokół ściany pełne książek.
– W porządku – oznajmił, właśnie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem się za resztkę czwartego.
Dokończenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sześć zapałek, a podpis siódmą. Przy ósmej – zostały mi już tyl-
ko dwie – spojrzał na swoje dzieło, postąpił krok naprzód i już go nie było.
Tymczasem zapałka sparzyła mnie w palce, rzuciłem ją na podłogę, zaskwierczała spadając na słomę i zga-
sła. Stałem dygocąc na całym ciele, pełen sprzecznych uczuć, gdy wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem,
że jest obok. Dworkin wrócił.
– Coś mi przyszło do głowy – powiedział. – Jak chcesz podziwiać mój obraz, kiedy tu jest tak ciemno?
– Nic nie szkodzi, nauczyłem się widzieć w ciemności – zapewniłem go. – Żyję w niej od tak dawna, że zdą-
żyłem ją oswoić.
– Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal światło, żebym mógł wrócić.
– Dobrze – przystałem, wyjmując moją przedostatnią zapałkę – ale kiedy wpadniesz następnym razem,
przynieś lepiej własną pochodnię. Ja będę już bez zapałek.
Kiedy zniknął ponownie, odwróciłem się szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem na latarnię morską w
Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ją.
Jednakże czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowałem dłuższej chwili kon-
centracji, aby użyć Atutu jako furtki.
Co mógłbym spalić? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby się nie zająć. To straszne mieć furtkę – drogę do
wolności – tuż przed nosem i nie móc z niej skorzystać. Potrzebowałem ognia, który potrwa przez jakiś czas.
Mój siennik. Był to zszyty kawałek zgrzebnego płótna wypchany słomą. Ta słoma powinna być suchsza, a i
materiał powinien się zapalić.
Uprzątnąłem połowę celi do gołego kamienia na podłodze. Później rozejrzałem się za wyostrzoną łyżką, że-
by przeciąć nią poszwę. Zakląłem. Dworkin wziął ją ze sobą. Targając i szarpiąc rozerwałem siennik i wyciągną-
łem ze środka suchą słomę. Zrobiłem z niej mały kopczyk, a płótno położyłem obok, żeby je w razie potrzeby
dorzucić do ognia. Ale im mniej dymu, tym lepiej. Mógłby zwrócić uwagę przechodzącego strażnika. Nie było
to na szczęście zbyt prawdopodobne, gdyż dopiero co dostałem jedzenie, a przynoszą mi jeden posiłek dzien-
nie.
Zapaliłem moją ostatnią zapałkę i najpierw podpaliłem puste już pudełko tekturowe, a kiedy się zajęło,
przytknąłem je do słomy. Zatliła się i omal nie zgasła – była wilgotniejsza, niż myślałem, mimo że wyciągnąłem
ją z samego środka materaca. Ale w końcu rozjarzyło się parę iskierek, a potem pokazał się płomień. Musiałem
zużyć do tego celu dwa pozostałe puste pudełka po zapałkach, toteż dziękowałem w duchu Bogu, że nie wy-
rzuciłem ich do dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko ściskałem w pogotowiu w garści, w lewej ręce
trzymając poszwę siennika i wpatrując się intensywnie w rysunek.
Kiedy płomienie poszły w górę, a ich blask ogarnął ścianę, skupiłem się na widoku latarni, wywołując w my-
śli jej obraz. Zdawało mi się, że słyszę w dali krzyk mew i czuję słony powiew wiatru na twarzy. Im dłużej pa-
trzyłem, tym realniejszy stawał się widok przed moimi oczami. Nie odrywając wzroku od rysunku dorzuciłem
do ognia poszwę – płomienie na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w górę.
Ręka Dworkina nie straciła swoich magicznych właściwości, gdyż wkrótce latarnia morska wydawała mi się
równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała się jedyną rzeczywistością, a cela tylko Cieniem za moimi
plecami. Usłyszałem plusk fal i poczułem ciepło popołudniowego słońca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja no-
ga nie wylądowała w ognisku.
Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabrą, na której znajdowała się duża, szara la-
tarnia morska, wskazująca w nocy drogę statkom płynącym do Amberu. Nad moją głową krążyło stadko prze-
straszonych, wrzeszczących mew, a mój śmiech zlał się w jedno z szumem fal i swobodną pieśnią wiatru. Am-
ber leżał czterdzieści trzy mile za moim lewym ramieniem.
Uciekłem.
Rozdział 10
Poszedłem do latarni i wspiąłem się po kamiennych schodach wiodących do wejścia po zachodniej stronie.
Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były zamknięte. Za mną wychodził w morze niewielki
pomost, do którego przycumowano dwie łódki: łódź wiosłową i małą kabinową żaglówkę. Kołysały się łagodnie
na wodzie migoczącej blaskiem słońca. Patrzyłem na nie przez chwilę. Tak długo nic nie widziałem, że przez
moment wydały mi się czymś nadziemskim. Zdusiłem szloch, który chwycił mnie za gardło.
Odwróciłem się tyłem i zapukałem do drzwi. Po nieskończenie długim czekaniu zapukałem ponownie.
Wreszcie usłyszałem jakiś ruch i drzwi się otwarły, skrzypiąc niemiłosiernie.
Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky. Był niewysoki i tak
zgarbiony, że przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie długa jak moja, więc naturalnie wydawała mi
się jeszcze dłuższa i miała kolor popiołu, nie licząc paru żółtawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cerę
miał porowatą jak skórka pomarańczy, zbrązowiałą na słońcu i wietrze i wysuszoną na pergamin. Zamrugał pa-
rę razy oczami i w końcu udało mu się skoncentrować wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które nie dosły-
szą, mówił dość głośno.
– Kim jesteście? Czego chcecie? – spytał.
Doszedłem do wniosku, że skoro trudno mnie poznać w obecnym opłakanym stanie, to mogę równie do-
brze zachować anonimowość.
– Jestem podróżnikiem z południa – powiedziałem. – Mój statek się rozbił, a ja dryfowałem przez wiele dni
uczepiony kawałka drewna, aż wreszcie morze wyrzuciło mnie tu na brzeg. Spałem na plaży przez cale rano i
dopiero teraz zebrałem dość sił, żeby dowlec się do waszej latami.
Podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę. Drugą ręką objął mnie wpół.
– Chodźcie, chodźcie do środka – powiedział. – Oprzyjcie się na mnie. Tędy.
Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona starymi książkami,
wykresami, mapami i przyrządami okrętowymi. Nie szedł zbyt pewnie, toteż nie opierałem się na nim za moc-
no, tylko tyle, żeby uwiarygodnić wersję o moim wycieńczeniu, które starałem się zobrazować podtrzymując
się framugi drzwi.
Podprowadził mnie do kanapy mówiąc, żebym się położył, i poszedł zamknąć drzwi wejściowe oraz przy-
nieść mi coś do jedzenia.
Zdjąłem buty, ale miałem tak brudne nogi, że włożyłem je z powrotem. Gdybym dryfował po morzu, nie
byłbym brudny. Nie chciałem zdradzać swojej historii, przykryłem się więc kocem i wyciągnąłem wygodnie na-
reszcie odpoczywając.
Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, dużą porcją mięsa i bochenkiem chleba na drewnianej
kwadratowej tacy. Jednym ruchem opróżnił wierzch małego stolika, który kopnięciem przysunął do kanapy.
Postawił na nim tacę i zachęcił mnie do jedzenia.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rzuciłem się żarłocznie na tacę, zmiatając wszystko do ostat-
niej okruszynki. Opróżniłem też oba dzbanki. I poczułem, że ogarnia mnie nieludzkie zmęczenie. Jopin widząc
to, pokiwał tylko głową i kazał mi iść spać. Zasnąłem w tej samej sekundzie.
Kiedy się obudziłem, była już noc. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak dobrze. Wstałem i wysze-
dłem z budynku. Na dworze było chłodno, ale niebo było krystalicznie czyste i lśnił na nim milion gwiazd. Za
moimi plecami latarnia zapalała się i gada, zapalała się i gasła. Woda była zimna, ale musiałem się umyć. Wy-
kąpałem się i wyprałem ubranie. Zajęło mi to chyba godzinę. Potem wróciłem do wieży, rozwiesiłem pranie na
oparciu krzesła, wsunąłem się pod koc i zasnąłem.
Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był już na nogach. Przygotował mi solidne śniadanie, które potraktowa-
łem podobnie jak kolację zeszłego wieczoru. Później pożyczyłem od niego brzytwę, lusterko i nożyczki; ogoli-
łem się i przystrzygłem włosy. Ponownie wykąpałem się w morzu i kiedy włożyłem pachnące solą, sztywne i
czyste ubranie, poczułem się jak nowo narodzony.
Jopia spojrzał na mnie uważnie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział:
– Coś mi się widzi, jakbym was skądś znał. – Wzruszyłem ramionami. – No to opowiedzcie mi teraz o kata-
strofie waszego statku.
Więc mu opowiedziałem. Od początku do końca. Nie szczędziłem opisu żadnych nieszczęść. Łącznie ze zła-
maniem się grotmasztu.
Poklepał mnie po plecach i nalał mi szklaneczkę. Przypalił mi cygaro, którym mnie poczęstował.
– Odpocznijcie tu sobie – zaprosił mnie. – Odstawię was na ląd, kiedy tylko zechcecie, albo dam znać któ-
remuś z przepływających statków.
Skorzystałem z jego gościnności. Ratowała mi życie. Jadłem i piłem zapasy z jego spiżarni i przyjąłem w pre-
zencie czystą koszulę, która była dla mnie za duża. Należała do jego przyjaciela, który się utopił.
Zostałem z nim przez trzy miesiące, nabierając sił. Pomagałem mu jak mogłem: doglądałem latarni w te no-
ce, kiedy miał ochotę się upić; sprzątałem wszystkie pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowałem i wy-
mieniłem pięć popękanych szyb; podczas sztormów obserwowałem z nim morze.
Jak się dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rządzi w Amberze. Jego zda-
niem, cała nasza cholerna rodzina była diabła warta. Dopóki mógł w spokoju obsługiwać latarnię morską, jeść i
pić do woli oraz kreślić swoje mapy, miał głęboko w nosie, co się dzieje na brzegu. Zapałałem do niego praw-
dziwą sympatią, a ponieważ znałem się nieco na mapach i wykresach, spędziliśmy na ich poprawianiu wiele
przyjemnych wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach północnych i sporządziłem mu nowy wykres
oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawiło mu to niekłamaną radość, podobnie jak i opis tam-
tych stron.
– Corey (tak się kazałem nazywać), chciałbym tam kiedyś z tobą popłynąć – powiedział. – Nie wiedziałem,
że dowodziłeś własnym statkiem.
– Kto wie? – odparłem. – Przecież sam byłeś kiedyś kapitanem, prawda?
– Skąd wiesz?
Prawdę mówiąc, pamiętałem to z przeszłości, ale zatoczyłem ręką koło w odpowiedzi.
– Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrałeś, i po twoim zamiłowaniu do wykresów. Poza tym nosisz
się jak ktoś przywykły do dowodzenia.
Uśmiechnął się.
– Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu... Napijmy się.
Pociągnąłem łyk i odstawiłem szklankę. Podczas tych miesięcy, które z nim spędziłem, musiałem przytyć
ponad dwadzieścia kilo. Lada moment mógł mnie rozpoznać. Zastanawiałem się, czy wydałby mnie Erykowi.
Ostatecznie nie byliśmy znów aż tak blisko zaprzyjaźnieni – miałem jednak wrażenie, że by mnie nie wydał. Ale
wolałem tego nie sprawdzać.
Pilnując latarni zastanawiałem się, jak długo powinienem tu jeszcze zostać? Dolewając kroplę smaru do
mechanizmu obrotowego doszedłem do wniosku, że niezbyt długo. Zdecydowanie niedługo. Czas znów ruszać
w drogę i udać się pomiędzy Cienie.
I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, początkowo delikatny i jakby sondujący. Nie miałem pojęcia, kto
to może być. Natychmiast stanąłem bez ruchu; zamknąłem oczy i opróżniłem umysł. Trwało to jakieś pięć mi-
nut, zanim czyjaś myszkująca obecność się wycofała.
Zacząłem chodzić tam i z powrotem pogrążony w myślach i po chwili uśmiechnąłem się sam do siebie z po-
wodu krótkiego dystansu, na jakim krążyłem. Podświadomie dostosowałem swoje kroki do wymiarów mojej
celi w Amberze.
Ktoś próbował się ze mną skontaktować poprzez Atut.
Czyżby Eryk? Dowiedział się o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób zlokalizować? Chyba nie. Czułem,
że obawia się naszego ponownego psychicznego zderzenia. A więc Julian? Gerard? A może Caine? Ktokolwiek
to był, całkowicie zamknąłem mu dostęp. I byłem zdecydowany odmówić kontaktu z każdym członkiem mojej
rodziny. Nawet gdybym miał stracić przez to ważne nowiny lub ofertę pomocy, nie mogłem pozwolić sobie na
ryzyko. Próba kontaktu i wysiłek przy jej zablokowaniu napełniły mnie chłodem. Zadrżałem. Myślałem o tym
przez resztę dnia i postanowiłem, że pora odejść. Nic dobrego dla mnie nie wyniknie z pozostawania tak blisko
Amberu w sytuacji, gdy jestem całkiem bezbronny. Byłem już dość silny, aby udać się między Cienie i poszukać
dogodnego dla siebie miejsca, jeśli mam kiedykolwiek zdobyć Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie
czujności i pogrążyła w niemal błogim spokoju. Przykro mi będzie go opuszczać, bo w ciągu tych miesięcy, któ-
re spędziliśmy razem, szczerze polubiłem staruszka. Tego wieczoru, kiedy skończyliśmy grać w szachy, powie-
działem mu, że wyjeżdżam.
Nalał nam po szklaneczce whisky i podnosząc swoją powiedział:
– Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Nie zaprotestowałem, kiedy nazwał mnie moim prawdziwym imieniem, a on się uśmiechnął widząc, że nie
umknęło to mojej uwagi.
– Byłeś dla mnie bardzo dobry, Jopinie – powiedziałem. – Jeśli moje plany się powiodą, nie zapomnę o to-
bie.
Potrząsnął głową.
– Nic od ciebie nie chcę. Czuję się szczęśliwy tu, gdzie jestem, robiąc to, co robię. Lubię tę cholerną latarnię.
Jest dla mnie wszystkim. Jeśli to się powiedzie w tym, co planujesz... nie, nie mów mi o tym, nie chcę nic wie-
dzieć to wpadnij do mnie któregoś dnia na partyjkę szachów.
– Na pewno – obiecałem.
– Możesz jutro rano wziąć „Motyla”, jeśli chcesz.
– Dzięki.
„Motyl” to była jego żaglówka.
– Zanim odpłyniesz, radzę ci wziąć moją lunetę, wejść na latarnię i obejrzeć sobie Dolinę Garnath – dodał.
– A cóż tam może być ciekawego?
Wzruszył ramionami.
– To już sam zobaczysz.
– Dobrze.
Przed pójściem spać wypiliśmy jeszcze parę szklaneczek i spędziliśmy miły wieczór. Wiedziałem, że będzie
mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyną przyjazną duszą, jaką spotkałem od chwili powrotu. Zastana-
wiałem się, co też mogło zajść w dolinie, która gdy ją ostatni raz widziałem, była rzeką płomieni. Co takiego
niezwykłego działo się tam po czterech latach?
Zasnąłem dręczony snami o wilkołakach i sabatach czarownic, dopiero gdy księżyc w pełni zawisł już wyso-
ko nad światem.
Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubię pożegnań, a miałem dziwne prze-
czucie, że go więcej nie zobaczę.
Z lunetą u boku wdrapałem się do najwyższego pomieszczenia na wieży, w którym znajdowała się latarnia.
Podszedłem do okna wychodzącego na brzeg i skierowałem lunetę na dolinę.
Nad lasem wisiała mgła – zimna, szara, wilgotna, opasująca wierzchołki karłowatych, powykręcanych
drzew. Ich czarne konary splatały się ze sobą, jak palce sczepionych dłońmi zapaśników. Między nimi migały
jakieś ciemne kształty, ale po ich locie widziałem, że to nie ptaki. Raczej nietoperze. Jakieś zło zagnieździło się
w tym wielkim lesie... I po chwili zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawcą.
Sprowadziłem to moją klątwą. Przekształciłem spokojną Dolinę Gamath w to, czym teraz była: w symbol
mojej nienawiści do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili mu zagarnąć władzę, pozwolili mu
mnie oślepić. Nie podobał mi się ten las i patrząc na niego ujrzałem jasno, jak skrystalizowała się moja niena-
wiść, której sam nadałem ten kształt.
Otworzyłem nowe wejście do prawdziwego świata. Gamath była teraz ścieżką przez Cienie. Ciemną i groźną
ścieżką. Tylko Zło miało tędy dostęp. To było źródło „nieczystych sił”, o których wspominał Rein, a które przy-
czyniały tyle zmartwień Erykowi. Poniekąd to dobrze, że go niepokoiły. Ale przesuwając lunetę nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że zrobiłem coś bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem, że jeszcze kiedyś ujrzę
światło dzienne. Teraz, kiedy tak się stało, zrozumiałem, że otworzyłem drogę dla czegoś, co będzie bardzo
trudno opanować. Cały czas poruszały się tam jakieś dziwne kształty. Zrobiłem coś, czego nikt nie zrobił pod-
czas całego panowania Oberona: otworzyłem nową drogę do Amberu. I można się po tym spodziewać tylko
wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzień, kiedy władca Amberu – ktokolwiek nim wtedy będzie – stanie wo-
bec problemu zaniknięcia tej strasznej drogi. Wiedziałem to, patrząc na wytwór mojego bólu, gniewu i niena-
wiści. Jeśli kiedyś zdobędę Amber, będę musiał walczyć z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie trudną
sprawą. Odjąłem lunetę, od oczu i westchnąłem. Co będzie, to będzie, pomyślałem. A tymczasem Eryk ma za-
pewnionych kilka bezsennych nocy.
Przełknąłem szybko parę kęsów, przygotowałem łódkę, podniosłem żagle i wypłynąłem. Jopin o tej porze
zwykle już nie spał, ale może i on nie lubił pożegnań.
Skierowałem się na pełne morze, wiedząc, dokąd chcę się udać, ale nie wiedząc jak. Będę płynąć przez Cień
i obce wody, ale to lepsze niż droga lądowa z czającym się wytworem mojej nienawiści.
Wybrałem za cel ląd, który skrzył się prawie tak jak Amber i był niemal równie nieśmiertelny, ląd, który już
nie istniał. Zniknął w Chaosie wieki temu, ale musiał gdzieś przetrwać jego Cień. Należało go tylko znaleźć, po-
znać i z powrotem uczynić swoim, jak to było dawno temu. Później, wsparty własną armią, dokażę w Amberze
jeszcze jednego, nie znanego dotąd wyczynu. Nie miałem gotowego planu, ale przysiągłem sobie, że w dniu
mojego powrotu ogień z dział wstrząśnie nieśmiertelnym miastem.
Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunął do mnie biały ptak moich pragnień i siadł mi na prawym ramieniu.
Przytwierdziłem mu do nóżki podpisaną przez siebie wiadomość; „Przybywam” i puściłem go w niebo.
Nie spocznę, dopóki nie wywrę zemsty i nie zdobędę tronu, i biada temu, kto stanie mi na drodze.
Słońce wschodziło po mojej lewej ręce, wiatr dął w żagle i pchał mnie na szerokie wody. Rzuciłem przekleń-
stwo na głowę Eryka i roześmiałem się.
Byłem wolny i choć musiałem uciekać, to jednak dopiąłem swego. Obecnie stoi przede mną nowa szansa, o
której marzyłem.
Teraz podfrunął czarny ptak moich pragnień i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem drugą kartkę, przy-
wiązałem mu do nogi i wysłałem go na zachód.
Kartka głosiła: „Eryku, wrócę!” i była podpisana:
„Corwin, władca Amberu”.
Demon wiatru pchał mnie na wschód od słońca.